Stephen King Mroczna Wieza VII Mroczna Wieza W cyklu MROCZNA WIEZA: ROLAND POWOLANIE TROJKI ZIEMIE IGLOWE CZARNOKSIEZNIK I KRYSZTAL WILKI Z CALLA PIESN SUSANNAH MROCZNA WIEZA Ten, kto mowi, a nikt go nie slucha, jest niemy. Tak wiec, Wytrwaly Czytelniku, ta ostatnia ksiega cyklu Mrocznej Wiezy Jest zadedykowana Tobie. Dlugich dni i przyjemnych nocy. Nic nie slychac? Choc gwar dokola? Wzrastal przeciez Jak gdyby dzwiek dzwonu. Wymienial mi imiona Wszystkich awanturnikow przepadlych, mnie podobnych - Taki ten byl silny, tamten jaki zuchwaly, Jakie ow mial szczescie - a kazdy juz zgubiony! Zgubiony! Dzwiek jeden - lata klesk mi obwiescil. 1 oto tam stali rzedem na stoku - zebrani, By i na moj koniec patrzec - zywa rama Do jeszcze jednego portretu; w blasku luny Ujrzalem ich wszystkich i poznalem. A jednak, Wciaz nieustraszony, do ust moj rog podnioslem I zadalem: "Sir Roland pod Mroczna Wieza stanal' Robert Browning Sir Rotand pod Mroczna Wieza stanai Urodzilem sie Z szesciostrzalowcem w dloni I z bronia Stac bede, az przyjdzie koniec. Bad Company Kim sie stalem? Moj przyjaciel najlepszy Jak wszyscy, ktorych znalem Odchodzi, by nie wrocic Zabierzcie sobie pospolu Moje imperium popiolu Ja kazdego zawiode Ja kazdego zranie. Trent Reznor ODTWORZENIE ODKRYCIE WYBAWIENIE WZNOWIENIE SPIS TRESCI CZESC PIERWSZA: MALY CZERWONY KROL DAN-TETE I. Callahan i wampiry 15 II. Na fali 27 III. Eddie dzwoni 38 IV. Dan-tete 60 V. W dzungli, strasznej dzungli 83 VI. Na Turtleback Lane 112 VII. Znow razem 131 CZESC DRUGA: BLEKITNE NIEBO DEVAR-TOI 1. Devar-tete 139 11. Obserwator 153 III. Blyszczacy drut 166 IV. Drzwi do Jadra Gromu 182 V. Steek-tete 190 VI. Pan Blekitnego Nieba 211 VII. Ka-shume 235 VIII. Zapiski z domku z piernika 250 IX. Slady na sciezce 290 X. Ostatnia narada (sen Sheemiego) 300 XI. Atak na Algul Siento 321 XII. Rozpad tet 360 11 CZESC TRZECIA: W TEN OPAR ZIELENI I ZLOTA VES'-KA GAN I. Pani Tassenbaum jedzie na poludnie 391 II. Ves'-Ka Gan 419 III. Znow Nowy Jork (Roland pokazuje dowod) 449 IV. Fedic (dwa widoki) 490 CZESC CZWARTA: BIALE ZIEMIE EMPATII DANDELO I. Cos pod zamkiem 507 II. Zle Ziemie 531 III. Zamek Karmazynowego Krola 548 IV. Skory 576 V. Joe Collins z Odd's Lane 592 VI. Patrick Danville 626 CZESC PIATA: SZKARLATNE POLE CAN'-KA NO REY I. Bol i drzwi (zegnaj, moja droga) 653 II. Mordred 685 III. Karmazynowy Krol i Mroczna Wieza 706 EPILOG Susannah w Nowym Jorku (epilog) 733 KODA Odkryte (koda) 741 DODATEK Robert Browning Sir Roland pod Mroczna Wieza stanal .... 757 Od autora 765 CZESC PIERWSZA MALY CZERWONY KROL DAN-TETE ROZDZIAL I CALLAHAN I WAMPIRY 1 Ojciec Don Callahan byl niegdys katolickim proboszczem w miasteczku zwanym Salem, ktorego nie ma juz na zadnej mapie. Nie przejmowal sie tym. Takie koncepcje jak rzeczywistosc przestaly miec dla niego znaczenie.Byly kaplan trzymal teraz w dloni dziwny artefakt, figurke zolwia wyrzezbiona w kosci sloniowej. Posazek mial lekko wyszczerbiony pysk, a na grzbiecie ryse w ksztalcie znaku zapytania, lecz mimo to byl piekny. Piekny i potezny. Trzymajac go w dloni, Callahan czul jego moc, mrowiaca jak prad. -Jaki piekny - szepnal do stojacego przy nim chlopca. - To Zolw Maturin. Maturin, prawda? Chlopcem byl Jake Chambers, ktory pokonal dluga droge, zeby wrocic tutaj, na Manhattan, niemal do punktu wyjscia. -Nie wiem - odparl. - Prawdopodobnie. Ona nazywa go skoldpadda. Ten zolw moze nam pomoc, ale nie zabije bandytow, ktorzy tam na nas czekaja. Ruchem glowy wskazal Dixie Pig. Zastanawial sie, czy mowiac "ona", mial na mysli Susannah czy Mie. Kiedys powiedzialby, ze to bez znaczenia, gdyz obie byly scisle zwiazane ze soba. Teraz jednak uwazal, ze to ma albo niebawem bedzie mialo znaczenie. -Bedziesz? - zapytal Jake, co oznaczalo: Bedziesz dzielny? Bedziesz walczyl? Bedziesz zabijal? -O tak - odparl spokojnie Callahan. Wepchnal koscianego zolwia o madrych oczach i zadrapanym grzbiecie do kieszeni na 15 piersi, razem z dodatkowymi nabojami, po czym przez material poklepal figurke, upewniajac sie, ze jest bezpieczna. - Bede strzelal, poki nie skoncza sie kule albo poki nie padne. Jesli skoncza sie kule, a ja bede zyl, bede walil... kolba.Pauza byla tak krotka, ze Jake nawet jej nie zauwazyl. A jednak w tym ulamku sekundy Biel przemowila do ojca Callahana. Byla sila, ktora znal od dawna, jeszcze z czasow dziecinstwa, chociaz pozniej watpil w nia przez kilka lat, stopniowo przestawszy rozumiec pierwotna moc. Lecz tamte dni minely i Biel znowu byla jego, dziekowac Bogu. Jake skinal glowa i powiedzial cos, co Callahan ledwie doslyszal. Slowa chlopca nie mialy zadnego znaczenia. Natomiast mialy je slowa (Gana) byc moze zbyt wielkiego, aby zwac go Bogiem. Chlopiec musi zyc, wibrowal glos. Cokolwiek sie tu zdarzy, cokolwiek sie stanie, chlopiec musi zyc. Twoja rola w tej historii juz prawie sie zakonczyla. Jego nie. Przeszli obok umieszczonej na chromowanym slupku tabliczki z napisem (WSTEP WZBRONIONY! WLASNOSC PRYWATNA). Miedzy nimi truchtal Ej, najlepszy przyjaciel Jake'a, z podniesionym lbem i klami jak zwykle odslonietymi w szerokim usmiechu. Na szczycie schodow Jake siegnal do plociennej torby, ktora Susannah-Mia zabrala z Calla Bryn Sturgis, i wyjal dwa talerze. Stuknal jednym o drugi, kiwnal glowa, slyszac metaliczny brzek, po czym powiedzial: - Pokaz, co masz. Callahan wyjal rugera. Kiedys Jake zabral te bron z Calla New York, a teraz znalazla sie tu z powrotem. Zycie to krag, i Bogu dzieki. Pere na moment podniosl lufe rugera na wysokosc prawego policzka, jakby szykowal sie do pojedynku. Potem dotknal kieszeni na piersi, z nabojami i zolwiem. Skoldpadda. Jake skinal glowa. -Tam, w srodku, jestesmy razem. Zawsze razem, z Ejem miedzy nami. Zaczniemy na trzy i nie skonczymy, dopoki bedziemy zyli. - Nie skonczymy. - Wlasnie. Gotow? - Oczywiscie. Bog z toba, chlopcze - Iz toba, Pere. Raz... dwa... trzy. 16 Jake otworzyl drzwi. Rownym szeregiem weszli w polmrok przesycony slodkawa wonia pieczonego miesa. 2 Jake szedl z przekonaniem, ze idzie na smierc, pamietajac o dwoch rzeczach, ktore powiedzial mu Roland Deschain, jego prawdziwy ojciec. Bitwy trwajace piec minut rodza legendy zyjace tysiac lat. Oraz: Kiedy przyjdzie twoj dzien, nie musisz umierac szczesliwy, lecz powinienes umierac z satysfakcja, gdyz przezyles swoje zycie od poczatku po kres, zawsze sluzac ka. Jake Chambers z satysfakcja rozejrzal sie po Dixie Fig. 3 I ujrzal wszystko z krystaliczna jasnoscia. Zmysly mial tak wyostrzone, ze czul nie tylko zapach pieczonego miesa, ale i rozmarynu, ktorym je natarto; slyszal nie tylko spokojny rytm swojego oddechu, lecz takze miarowy niczym przyboj szum krwi, plynacej w gore, w kierunku mozgu, i splywajacej w dol, ku sercu.Pamietal rowniez inne stwierdzenie Rolanda, ze nawet najkrotsza potyczka, od pierwszego strzalu do upadku ciala, wydaje sie dluga jej uczestnikom. Czas wydluza sie i rozciaga w nieskonczonosc. Jake pokiwal wowczas glowa, udajac, ze rozumie. Teraz rozumial. Przede wszystkim pomyslal, ze jest ich zbyt wielu - po prostu za duzo. Ocenil, ze jest ich okolo setki, w wiekszosci ci, ktorych Pere Callahan nazywal "cichymi facetami". (Byly wsrod nich kobiety, ale Jake nie watpil, ze do nich rowniez odnosi sie to okreslenie). Tu i owdzie dostrzegl postacie, ktore niewatpliwie byly wampirami: znacznie szczuplejsze, a niektore chude jak kije, o popielatoszarej cerze i spowite ciemnoblekitna aura. Ej stal przy nodze Jake'a, ze skupionym wyrazem lisiego pyszczka, cicho skomlac. Unoszaca sie w powietrzu won pieczystego nie byla zapachem wieprzowiny. 17 4 Za drzwiami rozdzielamy sie. Na odleglosc dziesieciu stop... jesli bedziemy mieli tyle wolnego miejsca. Rozumiesz, Pere? - tak powiedzial Jake na chodniku i zblizajac sie do podium maitre d', Callahan zaczal przesuwac sie w prawo od chlopca, aby zachowac zalecona odleglosc.Jake powiedzial mu rowniez, zeby krzyczal, najglosniej i najdluzej jak potrafi, i Callahan juz otwieral usta, zeby to zrobic, kiedy znowu przemowila do niego Biel. Tylko jednym slowem, ale to wystarczylo. Skoldpadda, powiedziala. Callahan wciaz trzymal rugera na wysokosci prawego policzka. Teraz lewa reka siegnal do kieszeni na piersi. Nie widzial wszystkiego z taka krystaliczna jasnoscia jak jego mlody towarzysz, lecz i tak dostrzegal wiele: jaskrawy pomaranczowo-szkarlatny flambeawc scian, swiece na kazdym stole umieszczone w szklanych kloszach lampionow, upiornie zoltawo lsniace serwety. Na scianie z lewej strony sali wisial gobelin ukazujacy rycerzy ucztujacych ze swymi damami przy biesiadnym stole. Sprawial wrazenie - Callahan nie byl pewien dlaczego, gdyz slane przez obraz bodzce byly nazbyt subtelne - ze ci ludzie wlasnie uspokajali sie po jakims gwaltownym wydarzeniu, na przyklad pozarze w kuchni albo wypadku samochodowym na ulicy. A moze ktoras z dam urodzila dziecko, pomyslal Callahan, zaciskajac dlon na zolwiu. To zawsze dobry przerywnik miedzy przekaskami a glownym daniem. -Oto nadchodza ka-mais z Gilead! - wykrzyknal ktos z nerwowym podnieceniem. Callahan byl prawie pewien, ze to nie mogl byc ludzki glos. Wydawal sie zbyt brzeczacy. Dostrzegl stworzenie przypominajace jakas monstrualna hybryde ptaka i czlowieka. Stwor stal na odleglym koncu sali, mial na sobie zwykle dzinsy i gladka biala koszule, lecz jego glowe pokrywaly ciemnozolte i gladkie piora, a slepia byly niczym krople smoly. -Brac ich! - wrzasnal ten upiornie zabawny stwor, odrzucajac na bok serwetke. Pod nia mial jakis dziwny przedmiot. Callahan domyslil sie, ze to bron, chociaz przypominala cos, co mozna zobaczyc w serialu Star Trek. Jak tez to nazywali? Fazer? Paralizator? 18 Niewazne. Callahan trzymal w dloni znacznie lepsza bron i chcial miec pewnosc, ze oni wszyscy ja zobacza. Zrzucil z najblizszego stolu tabliczke z numerem oraz szklany klosz ze swieca, po czym ze zrecznoscia magika zerwal z blatu obrus. Najgorsza rzecz to zaplatac sie w decydujacej chwili w faldy lnu. Nastepnie - ze zrecznoscia, o jakiej nawet nie marzyl jeszcze tydzien wczesniej - wskoczyl na krzeslo i wszedl na stol. Znalazlszy sie na nim, podniosl reke, zaciskajac palce na dolnej czesci skorupy zolwia, pozwalajac tamtym dobrze sie przyjrzec.Moglbym cos zanucic, pomyslal. Moze Midnight Becomes You albo I Left My Heart in San Francisco. W tym momencie znajdowali sie w Dixie Pig dokladnie od trzydziestu czterech sekund. 5 Nauczyciele spotykajacy sie z duzymi grupami mlodziezy na sali wykladowej lub w szkolnej auli powiedza wam, ze nastolatki, nawet swiezo wykapane i czyste, roztaczaja won hormonow, tak intensywnie produkowanych przez ich ciala. Kazda grupa zestresowanych ludzi wydziela podobny zapach i Jake swymi nadzwyczaj wyostrzonymi zmyslami tutaj tez go wyczul. Kiedy mijali podium maitre a" (glownego szantazysty, jak zwykl nazywac go ojciec Jake'a), zapach gosci byl jeszcze slaby won ludzi dochodzacych do siebie po jakims emocjonujacym wydarzeniu. Kiedy jednak stwor na koncu sali krzyknal, Jake wyrazniej poczul te won. Metaliczny zapach, dostatecznie przypominajacy odor krwi, zeby zwiekszyc napiecie i jeszcze bardziej wyostrzyc zmysly. Tak, zauwazyl, ze Ptak Dziwak zrzuca serwete; owszem, zauwazyl ukryta pod nia bron i wiedzial, ze stojacy na stole Callahan jest latwym celem. Jake przejal sie tym znacznie mniej niz grozba, jaka niosl glos Ptaka Dziwaka. Odchylil do tylu prawa reke, zamierzajac rzucic pierwszy z dziewietnastu talerzy i amputowac glowe z rozdziawionymi ustami, kiedy Callahan podniosl w gore zolwia.To sie nie uda, nie tutaj, pomyslal Jake, lecz zanim zdazyl do konca sformulowac te mysl, pojal, ze to jednak dziala. Swiadczyl o tym ich zapach, w ktorym nie bylo juz agresji. Ci, ktorzy zaczeli wstawac od stolow - nedznicy z ziejacymi czerwienia dziurami 19 w czolach, wampiry spowite jasniejsza i intensywniejsza blekitna aura - gwaltownie usiedli z powrotem, jakby nagle przestali panowac nad swoimi miesniami.-Brac ich, to ci, ktorych Sayre... - Ptak Dziwak zamilkl. Jego lewa dlon - jesli takie paskudne szpony mozna nazwac dlonia - dotknela kolby dziwnej broni i opadla. Blysk w ptasich slepiach przygasl. - To ci, ktorych Sayre... S-S-Sayre... - Znowu zamilkl. Po chwili pisnal: - Och, sai, coz za piekna rzecz trzymasz w rece? - Wiesz, co to jest - odparl Callahan. Jake szedl dalej i Callahan, pamietajac o tym, co mlody rewolwerowiec powiedzial mu na zewnatrz - pilnuj, bym za kazdym razem gdy spojrze w prawo, widzial twoj profil - zeskoczyl ze stolu i ruszyl naprzod, wciaz trzymajac zolwia w gorze. Niemal czul panujaca w sali cisze, ale... Byla jeszcze jedna sala. Sadzac po dolatujacych z niej smiechach i ochryplych wrzaskach, calkiem blisko, i trwala w niej uczta. Po lewej. Za gobelinem z biesiadujacymi rycerzami i damami. Cos sie tam dzieje, pomyslal Callahan, / zapewne nie jest to przyjacielska partyjka pokera. Uslyszal przyspieszony i cichy oddech wiecznie usmiechnietego Eja, jak sapanie malego silnika. I jeszcze cos. Glosny grzechot, ktoremu towarzyszylo ciche i szybkie szczekanie. Zimny dreszcz niepokoju przeszedl po plecach Callahana. Cos krylo sie pod stolami. Ej zauwazyl nacierajace insekty i zastygl jak pies mysliwski, z podniesiona lapa i wyciagnietym pyskiem. Przez moment poruszal sie tylko pokryty ciemna i aksamitna skora nos, marszczacy sie, gdy Ej pokazywal ostre jak igly kly, wygladzajacy sie i znowu marszczacy. Owady nacieraly. Czymkolwiek byly, Zolw Maturin w uniesionej dloni Pere Callahana nie robil na nich wrazenia. Gruby facet w smokingu z szerokimi klapami wykrztusil niemal pytajaco do Ptaka Dziwaka: -Nie mieli dotrzec dalej niz tu, Meiman, ani stad uciec. Kazano nam... Ej skoczyl, warczac przez zacisniete kly. Ten pomruk nie przypominal zadnego z wydawanych przez niego zwykle dzwiekow; Callahanowi kojarzyl sie z napisem w komiksowym dymku. Arrrrl - Nie! - krzyknal zaniepokojony Jake. - Ej, nie! 20 Na okrzyk chlopca smiechy i gwar za gobelinem ucichly, jakby ucztujacy tam nagle zdali sobie sprawe, ze w pierwszej sali cos sie zmienilo.Ej nie zwrocil uwagi na okrzyk Jake'a. Blyskawicznie zmiazdzyl trzy owady, jednego po drugim. Obrzydliwy trzask pekajacych pancerzy odbil sie glosnym echem w naglej ciszy. Bumbler nie probowal jesc tych insektow wielkosci myszy, tylko energicznym ruchem glowy cisnal je w kat i wyszczerzyl kly w zlowrogim usmiechu. Pozostale owady wycofaly sie pod stoly. Jest do tego stworzony, pomyslal Callahan. Moze kiedys wszystkie bumblery to wbily. Tak jak niektore teriery sa szkolone do... Ochryply krzyk zza gobelinu przerwal mu te rozmyslania. - Humes! Ka-humes! Callahan mial absurdalna chec zawolac: Gesundheit! Zanim zdazyl wykrzyknac cokolwiek, nagle jego mysli wypelnil glos Rolanda. 6 -Jake, idz.Chlopiec ze zdumieniem spojrzal na Pere Callahana. Szedl ze skrzyzowanymi rekami, gotowy rzucic talerzem w pierwszego, kto smie sie poruszyc. Ej znow truchtal przy jego nodze, chociaz nieustannie poruszal lbem na boki, wodzac slepkami blyszczacymi z podniecenia na mysl o kolejnej potyczce. -Pojdziemy razem - powiedzial Jake. - Nic nam nie zrobia, Pere! I jestesmy juz blisko. Prowadzili ja tedy... |irzez te sale... a potem przez kuchnie... Callahan nie zwracal na niego uwagi. Wciaz wysoko trzymajac zolwia (jak latarnie w ciemnej jaskini), szedl w kierunku gobelinu. Cisza za nim byla straszniejsza od krzykow i goraczkowych, ochryplych smiechow. Byla niczym wycelowana bron. Chlopiec stanal. -Idz, poki mozesz - rzekl Callahan, silac sie na spokoj. - Dolacz do niej, jesli zdolasz. Tego zyczy sobie twoj dinh. Taka jest rowniez wola Bieli. - Nie zdolasz... - Idz, Jake! 21 Siedzacy w Dixie Pig mezczyzni i kobiety, przestraszeni lub nie widokiem skoldpadda, zaczeli mamrotac lekliwie, gdy uslyszeli te slowa, i trudno sie dziwic, gdyz glos dobywajacy sie z ust Callahana nie byl jego glosem.-Masz jeszcze szanse i musisz ja wykorzystac! Znajdz ja! Rozkazuje ci jako twoj dinh! Jake szeroko otworzyl oczy, slyszac, ze Callahan mowi glosem Rolanda. Opadla mu szczeka. Potoczyl wokol oszolomionym wzrokiem. Na sekunde przed tym, zanim gobelin po lewej zostal odgarniety na bok, Callahan zauwazyl cos, czego mniej spostrzegawcze oczy zapewne by nie dostrzegly: bedace glownym daniem pieczyste mialo ludzka postac. Ci rycerze i ich damy jedli ludzkie cialo i pili ludzka krew. Obraz na gobelinie przedstawial uczte kanibali. W nastepnej chwili prastare stwory przerwaly swoja wieczerze, odrzucily na bok obsceniczna kotare i z wrzaskiem wpadly do sali, szczerzac wielkie kly, ktore nie pozwalaly im domknac zdeformowanych pyskow. Ich oczy byly czarne jak smola, a skora na policzkach i czolach - a nawet na grzbietach rak - porosnieta twarda szczecina. Podobnie jak wampiry w jadalni, one rowniez byly otoczone poswiata, ale jadowicie fioletowa, tak ciemna, ze niemal czarna. Z kacikow ich oczu i ust saczyl sie sluz. Wpadly z wrzaskiem i smiechem, a wydawalo sie, ze nie tworza tych dzwiekow, lecz wychwytuja je wprost z powietrza, jak cos obdarzonego wlasnym zyciem. Callahan znal je. Oczywiscie, ze je znal. Czyz nie zostal niegdys wyslany tutaj przez jednego z nich? Byly to prawdziwe wampiry, pierwszego stopnia, ukrywane i teraz wypuszczone na intruzow. Uniesiony w powietrze zolw wcale ich nie powstrzymal. Callahan ujrzal wytrzeszczone, blyszczace ze zgrozy oczy Jake^, ktory na widok potworow zapomnial o swojej misji. Nie wiedzac, co wydobedzie sie z jego ust, dopoki nie uslyszal wlasnego glosu, Callahan zawolal: -Najpierw zabija Ej a! Zabija go na twoich oczach i wypija jego krew! Ej warknal, slyszac swoje imie. Na ten dzwiek Jake jakby troche oprzytomnial, ale Callahan nie mial czasu zajmowac sie jego losem. Zolw ich nie powstrzyma, ale przynajmniej zatrzyma tamtych. Kule sie ich nie imaja, ale... Z uczuciem deja vu - a czemu nie, przeciez przezyl juz to 22 wszystko w domu chlopca, Marka Petrie - Callahan wsunal reke za pazuche rozpietej koszuli i wyjal zloty krucyfiks. Krzyz stuknal o kolbe rugera, a potem zawisl ponizej broni. Emanowal jasna, niebieskawobiala poswiata. Dwa pierwsze stwory juz mialy zlapac Callahana i wciagnac go w tlum, ale cofnely sie, wrzeszczac z bolu. Callahan zauwazyl, ze ich skora skwierczy i zaczyna sie topic. Ten widok sprawil mu dziwna przyjemnosc.-Precz ode mnie! - zawolal. - Tak nakazuje wam boza moc! Tak nakazuje wam moc Chrystusa! Tak nakazuje ka Swiata Posredniego! Tak nakazuje moc Bieli! Mimo to jeden rzucil sie na niego - zdeformowany szkielet w zbutwialym, pokrytym mchem garniturze. Na szyi nosil jakas ozdobe... czyzby krzyz maltanski? Zamachnal sie szponiasta dlonia na krucyfiks Callahana. Pere w ostatniej chwili opuscil reke, i szpony wampira przeszly tuz nad nia. Callahan bez namyslu doskoczyl do stwora i wbil krzyz w czolo pokryte cienka i pozolkla jak pergamin skora. Zloty krucyfiks wszedl jak rozzarzony pogrzebacz w maslo. Stwor w garniturze koloru rdzy wydal przeciagly krzyk bolu i zdumienia, po czym zatoczyl sie w tyl. Callahan wyrwal krzyz i przez moment, zanim stwor przycisnal obie szponiaste dlonie do czola, widzial ziejaca dziure. Potem gesta, zolta zawiesina zaczela przesaczac sie przez szponiaste palce potwora. Kolana ugiely sie pod nim i runal na podloge miedzy dwoma stolikami. Jego kompani cofneli sie w poplochu, wrzeszczac z wscieklosci. Twarz stwora rozpadala sie pod przycisnietymi do niej szponami. Jego aura zgasla jak zdmuchnieta swieczka i w nastepnej chwili zostala po nim tylko kaluza zoltej, polplynnej tkanki, wylewajacej sie niczym wymiociny z rekawow marynarki i nogawek spodni. Callahan raznie ruszyl na pozostalych. Juz sie nie bal. 1 nie czul wstydu, ktory jak cien towarzyszyl mu od chwili, gdy Barlow odebral mu i zlamal krzyz. W koncu jestem wolny, pomyslal. W koncu wolny, Bogu wszechmogacemu dzieki. A potem: Mysle, ze to odkupienie. To wspaniale, prawda? Rzeczywiscie wspaniale. -Rzuc to! - krzyknal jeden z tamtych, zaslaniajac rekami twarz. - Rzuc te paskudna blyskotke waszego nieudolnego Boga, jesli masz odwage! Blyskotka nieudolnego Boga, akurat. Jesli tak, to czemu sie kulicie ze strachu? Walczac z Barlowem, nie odwazyl sie odpowiedziec na to 23 wyzwanie, i to go zgubilo. W Dixie Pig Callahan pokazal krzyz stworowi, ktory smial to powiedziec.-Nie musze dowodzic mojej wiary czemus takiemu jak ty, sai - rzekl glosno i wyraznie Pere. Zmusil prastare monstra do odwrotu. Wycofaly sie prawie do lukowatego przejscia, przez ktore wkroczyly. Na dloniach i twarzach stojacych przed Callahanem stworow pojawily sie wielkie, czarne, rakowate narosle, zrace niczym kwas cienka jak pergamin skore. -Poza tym nigdy nie porzucilbym starego przyjaciela. Moge go jednak schowac, jesli chcecie. I schowal krzyz pod koszule. Kilka wampirow natychmiast rzucilo sie na niego, szczerzac dlugie kly w namiastce usmiechu. Callahan wyciagnal ku nim rece. Jego palce (i lufa rugera) jarzyly sie jak zanurzone w blekitnym ogniu. Oczy zolwia rowniez rozblysly swiatlem - cala skorupa lsnila. -Cofnijcie sie! - krzyknal Callahan. - Tak nakazuje wam moc Boga i Bieli! 7 Gdy straszliwy szaman stawil czolo Praojcom, Meiman, taheen, poczul, ze straszna, cudowna poswiata zolwia nieco slabnie. Zobaczyl, ze chlopiec odszedl, i to go zaniepokoilo, ale przynajmniej poszedl dalej, a nie wymknal sie na zewnatrz, wiec jeszcze wszystko moze dobrze sie skonczyc. Jesli jednak chlopak znajdzie drzwi do Fedic i przejdzie przez nie, Meiman moze miec naprawde powazne klopoty. Sayre bowiem odpowiada przed Walterem o'Dim, a Walter odpowiada przed samym Karmazynowym Krolem.Niewazne. Nie wszystko naraz. Najpierw zalatwic szamana. Napuscic na niego Praojcow. Potem ruszyc za chlopcem, na przyklad zawolac, ze przyjaciel prosi go o pomoc, to moze sie udac i... Meiman (Kanarek dla Mii, Ptak Dziwak dla Jake'a) ruszyl naprzod i jedna reka zlapal Andrew - grubasa w smokingu z wylogami - a druga jego jeszcze grubsza flame. Wskazal na stojacego plecami do nich Callahana. Tirana gwaltownie pokrecila glowa. Meiman otworzyl dziob i syknal. Skulila sie i odsunela od niego. Detta Walker juz zostawila slady swoich palcow na jej masce, ktora teraz wisiala w strzepach 24 na szczece i szyi. Czerwona rana na srodku czola otwierala sie i zamykala, niczym skrzela zdychajacej ryby.Meiman odwrocil sie do Andrew, po czym puscil go na moment, zeby wskazac szamana i upiornie wymownym gestem przeciagnac szponami po swoim pokrytym pierzem gardle. Andrew kiwnal glowa i odepchnal pulchna dlon zony, ktora probowala go powstrzymac. Jego ludzka maska okazala sie na tyle dobra, ze widac bylo, jak odziany w elegancki smoking stwor zbiera odwage. Potem ze zduszonym okrzykiem rzucil sie naprzod i scisnal kark Callahana nie rekami, ale pulchnymi przedramionami. W tej samej chwili jego flama z wrzaskiem doskoczyla i wytracila koscianego zolwia z reki Pere. Skoldpadda odbil sie od czerwonego dywanu, wpadl pod jeden ze stolow i tam (jak pewna papierowa lodka, ktora niektorzy z was moze pamietaja) na zawsze znikl z tej opowiesci. Praojcowie trzymali sie w bezpiecznej odleglosci, tak samo jak wampiry trzeciej kategorii, ucztujace w sali biesiadnej, ale te stwory wyczuly slabosc przeciwnika i ruszyly na niego, najpierw z obawa, potem z rosnaca pewnoscia siebie. Otoczyly Callahana, zatrzymaly sie, a potem rzucily sie nan hurmem. -W imie boze nakazuje wam odejsc! - zawolal Callahan, oczywiscie bezskutecznie. W przeciwienstwie do wampirow, stwory z krwawymi ranami na czolach nie reagowaly na imie boze. Callahan mogl tylko miec nadzieje, ze Jake nie przystanal i nie zawrocil, lecz razem z Ejem pognal jak wiatr do Susannah. Uratowac ja, jesli zdolaja. Umrzec z nia, jesli nie. I zabic jej dziecko, jesli nadarzy sie okazja. Powinni byli zrobic to w Calla, kiedy mieli szanse. Cos ugryzlo go w kark. Wampiry zaraz zaatakuja, nie zwazajac na krzyz. Rzuca sie na niego jak rekiny, kiedy zwesza zapach swiezej krwi. Pomoz mi, Boze, daj mi sile, pomyslal Callahan i poczul nagly przyplyw sil. Uskoczyl w lewo, gdy szpony wbily sie w jego koszule, rozdzierajac ja na strzepy. Na moment uwolnil prawa reke, w ktorej wciaz trzymal rugera. Skierowal go w ruchliwa, spocona, nienawistnie wykrzywiona twarz grubasa o imieniu Andrew i wbil lufe broni (zakupionej w odleglej przeszlosci do obrony domu przez ewidentnego paranoika i czlonka zarzadu stacji telewizyjnej, ktorym byl ojciec Jake'a) w krwawy otwor na czole stwora. -Nieee! Nie odwazysz sie! - wrzasnela Tirana i gdy siegnela po bron, przod jej sukni w koncu pekl, odslaniajac ogromne piersi. Byly pokryte szorstkim futrem. Callahan nacisnal spust. Ruger huknal ogluszajaco glosno w za25 mknietej przestrzeni jadalni. Glowa Andrew rozpadla sie jak pecherz napelniony krwia, ktora opryskala stojacych za nim kamratow. Ci zawyli ze zgrozy i oburzenia. Callahan zdazyl jeszcze pomyslec: To chyba nie mialo byc tak, a moze? A takze: Czy to wystarczy, zeby przyjac mnie do klubu? Czy stalem sie rewolwerowcem ? Moze nie. Niedaleko, miedzy dwoma stolikami, stal czlowiek-ptak, na przemian otwierajac i zamykajac dziob. Wydeta gardziel zdradzala wzburzenie. Usmiechajac sie i broczac krwia, Callahan podparl sie na lokciu i wycelowal rugera. -Nie! - wrzasnal Meiman, bezradnie zakrywajac twarz zdeformowanymi rekami. - Nie, nie mozesz... Moge, pomyslal z dziecinna radoscia Callahan i ponownie wypalil. Meiman zrobil dwa chwiejne kroki w tyl, potem jeszcze jeden. Zawadzil o stol i upadl nan. Trzy zolte piora zawisly w powietrzu i leniwie opadly. Callahan uslyszal przerazliwe wycie, w ktorym nie bylo gniewu czy strachu, lecz glod. Zapach krwi w koncu dorarl do nozdrzy potworow i nic ich juz nie powstrzyma. Tak wiec, jesli nie chce do nich dolaczyc... Pere Callahan, niegdys ojciec Callahan z miasteczka Salem, skierowal rugera w gore. Nie tracil czasu na poszukiwanie wiecznosci w ciemnej lufie, ale po prostu oparl ja sobie pod broda. - Hile, Rolandzie! - rzekl i wiedzial, (fala sa, niesiona na fali) ze go uslyszano. - Hile, rewolwerowcze! Nacisnal spust, gdy prastare stwory rzucily sie na niego cala gromada. Odor zimnych i zadnych krwi oddechow spowil go, ale nie pozbawil sil. Jeszcze nigdy nie wydawal sie sobie tak silny. Najszczesliwsze dni przezyl wtedy, kiedy byl zwyczajnym wedrowcem, nie kaplanem, ale powsinoga. Teraz czul, ze wkrotce bedzie mogl powrocic do tego zycia i wedrowac do woli, wypelniwszy swoj obowiazek. To bylo przyjemne uczucie. -Obys znalazl swoja Wieze, Rolandzie, zdobyl ja i wspial sie na jej szczyt! Kly starych wrogow, prastarych braci i siostr stwora, ktory zwal siebie Kurtem Barlowem, wbily sie wen jak sztylety. Callahan wcale tego nie czul. Z usmiechem pociagnal za spust i uciekl im na dobre. ROZDZIAL II NA FALI 1 Podazajac szutrowa boczna droga, ktora wiodla do domu pisarza w miasteczku Bridgton, Eddie i Roland znalezli pomaranczowego pick-upa z napisem: POGOTOWIE ENERGETYCZNE MAINE. Opodal mezczyzna w zoltym kasku i pomaranczowej odblaskowej kamizelce obcinal galezie zagrazajace nisko zawieszonym przewodom elektrycznym. Czy Eddie wyczul wtedy cos, jakas wzbierajaca moc? Moze zapowiedz fali pedzacej ku nim sciezka Promienia? Pozniej tak mu sie wydawalo, ale nie byl tego pewien. Bog wie, ze i tak byl w dziwnym nastroju. Czy nie mial po temu powodu? Ilu ludzi spotkalo swego stworce? No coz... Stephen King nie stworzyl Eddiego Deana, mlodego czlowieka, ktorego polem dzialania byl raczej Brooklyn, a nie Bronx jeszcze nie, nie w roku tysiac dziewiecset siedemdziesiatym siodmym, ale Eddie byl pewien, ze King zrobi to w swoim czasie. Inaczej skad by sie tu wzial?Eddie obszedl furgonetke i zapytal spoconego mezczyzne z sekatorem w rekach o droge do Turtleback Lane w miasteczku Lovell. Facet z pogotowia energetycznego dosc chetnie mu ja wskazal, po czym dodal: -Jesli naprawde chcecie dzisiaj dotrzec do Lovell, powinniscie podazac droga numer trzydziesci dziewiec. Niektorzy nazywaja ja Bagnista. Podniosl reke i potrzasnal glowa, jakby uprzedzajac pytanie Eddiego, chociaz ten nie odezwal sie slowem, od kiedy zapytal o droge. - Wiem, ze jest siedem mil dluzsza i wyboista jak cholera, ale 27 dzisiaj nie przejedziecie przez East Stoneham. Gliniarze ja zablokowali. Stanowi, miejscowi, nawet ci z biura szeryfa Oxford County.-Zartujesz - powiedzial Eddie, poniewaz uznal, ze to bezpieczna odpowiedz. Mezczyzna ponuro potrzasnal glowa. -Chyba nikt nie wie, o co chodzi, ale zdaje sie, ze byla jakas strzelanina... slychac bylo serie z broni automatycznej i wybuchy. - Poklepal sfatygowana i pokryta opilkami drewna krotkofalowke przypieta do pasa. - Po poludniu slyszalem nawet raz czy dwa slowo na "t". I nic dziwnego. Eddie nie mial pojecia, co to za slowo na "t", ale wiedzial, ze Roland chce juz ruszac. Wyczuwal rosnace zniecierpliwienie rewolwerowca, niemal widzial, jak goraczkowo kreci mlynka palcami, gestem oznaczajacym "chodzmy, chodzmy". -Mowie o terroryzmie - rzekl facet z pogotowia, po czym znizyl glos. - Ludzie mysla, ze takie gowno nie moze sie zdarzyc w Ameryce, kolego, ale mam dla ciebie wiadomosc. Moze. Jesli nie dzis, to predzej czy pozniej ktos wysadzi Statue Wolnosci albo Empire State Building, oto co mysle. Prawicowcy, lewicowcy albo przeklete Araby. Za duzo tu wariatow. Eddie, ktory w przeciwienstwie do swego rozmowcy osobiscie poznal historie dziesieciu nastepnych lat, skinal glowa. - Zapewne masz racje. W kazdym razie dzieki za informacje. -Nie chcialem, zebyscie tracili czas. - I gdy Eddie otworzyl lewe przednie drzwiczki forda Johna Culluma, mezczyzna zapytal: - Mieliscie jakies klopoty? Wyglada pan nieszczegolnie. I lekko pan kuleje. Eddie rzeczywiscie mial klopoty: zostal zraniony w ramie i postrzelony w prawa lydke. Zadna z tych ran nie byla powazna i w natloku wydarzen prawie o nich zapomnial. Teraz znow go bolaly. Na Boga, dlaczego nie chcial wziac tabletek przeciwbolowych, ktore proponowal mu Aaron Deepneau? -Taak - rzekl. - Wlasnie dlatego jade do Lovell. Ugryzl mnie pies. Bede musial pogadac sobie z jego wlascicielem. Kiepska bajeczka i niezbyt skomplikowana, ale nie byl pisarzem. To robota Kinga. W kazdym razie wystarczyla, zeby udalo mu sie zasiasc za kierownica forda galaxie Culluma, zanim facet z pogotowia zdazyl zadac nastepne pytania, co Eddie uznal za sukces. Szybko odjechal. - Wskazal ci droge? - spytal Roland. 28 -Taak.-To dobrze. Mamy do zalatwienia kilka spraw, Eddie. Musimy jak najszybciej dogonic Sussanah. A takze Jake'a i Pere Callahana. Ponadto dziecko przychodzi na swiat, czymkolwiek jest. Moze juz przyszlo. Skrec w prawo, kiedy znow wyjedziesz na droge do Kansas, powiedzial Eddiemu facet z pogotowia (Kansas jak u Dorotki, Toto i Cioteczki Em, wszystko naraz). 1 Eddie tak zrobil. A zatem pojechali na polnoc. Slonce schowalo sie za drzewami po ich lewej, pograzajac dwupasmowa asfaltowke w glebokim cieniu. Eddie mial wrazenie, ze czas wymyka mu sie z palcow niczym jakis bajecznie kosztowny material, zbyt gladki, by go uchwycic. Przycisnal gaz i stary ford Culluma, chociaz grzechoczac zaworami, odrobine przyspieszyl. Eddie podciagnal do piecdziesieciu pieciu i na tym poprzestal. Mogliby jechac szybciej, ale droga do Kansas byla zarowno kreta, jak i zle utrzymana. Roland wyjal z kieszeni spodni kartke z notesu, rozwinal ja i zaczal studiowac (Eddie watpil, by rewolwerowiec wiele z tego dokumentu wyczytal, bo pismo tego swiata na zawsze mialo pozostac dla niego tajemnica). Na samej gorze kartki, nad nakreslonym drzaca reka, ale calkowicie legalnym tekstem Aarona Deepneau (oraz najwazniejszym podpisem Calvina Towera), widnial usmiechniety bobr z kreskowki oraz napis ZATAMUJ, CO NAJWAZNIEJSZE. Idiotyczny dowcip. Nie lubie glupich pytan ani glupich zabaw, pomyslal Eddie i nagle usmiechnal sie. Byl gleboko przekonany, ze Roland z cala pewnoscia tak uwaza, mimo ze podczas podrozy Blainem Mono kilka zadanych w odpowiedniej chwili glupich pytan uratowalo im zycie. Eddie otworzyl usta, zeby przypomniec, ze dokument, ktory mogl sie okazac najwazniejszym w dziejach ludzkosci wazniejszym niz Magna Charta, Deklaracja niepodleglosci czy teoria wzglednosci Alberta Einsteina - poprzedza glupia gra polslowek. No i czy Roland lubi jablka? Zanim jednak zdazyl powiedziec choc slowo, uderzyla ich fala. 2 Noga zeslizgnela mu sie z pedalu gazu - na szczescie. Gdyby nie zwolnil, obaj z Rolandem z pewnoscia zostaliby ciezko ranni, moze nawet zabici. Gdy uderzyla ich fala, panowanie nad kierow29 nica forda galaxie Johna Culluma zniklo zupelnie z listy priorytetow Eddiego Deana. Jak ruch kolejki gorskiej, ktora wjezdza na szczyt pierwszego wzniesienia... przechyla sie... leci... A ty spadasz w nagly podmuch rozgrzanego letniego powietrza, czujac ucisk w klatce piersiowej i zoladek podchodzacy do gardla.W tym momencie Eddie zauwazyl, ze wszystko, co nie bylo umocowane w samochodzie Culluma, unosi sie w powietrzu: popiol z popielniczek, dwa dlugopisy oraz spinacz z deski rozdzielczej, a takze dinh Eddiego i ka-mai dinh, zacny stary Eddie Dean. Nic dziwnego, ze zoladek podchodzil mu do gardla! (Nie zdawal sobie sprawy z tego, ze sam samochod, ktory powoli zatrzymal sie na poboczu, rowniez sie unosi, leniwie sie kolyszac piec lub szesc cali nad ziemia, niczym lodka na powierzchni niewidzialnego oceanu). W nastepnej chwili biegnaca szpalerem drzew droga znikla. Bridgton rowniez. Znikl caly swiat. Dzwiek dzwonow, odrazajacy i wywolujacy mdlosci, budzil chec zgrzytania zebami w protescie... Tylko ze zeby takze znikly. 3 Roland rowniez poczul, ze wzlatuje, unosi sie jak cos, co zerwalo wiezi z ziemska grawitacja. Uslyszal dzwony i poczul, ze zostaje przeniesiony przez bariere egzystencji, ale rozumial, ze nie jest to prawdziwa bariera - a przynajmniej nie taka, jaka napotkali wczesniej. Bylo to cos, co Vannay nazywal aven kal, co oznaczalo unoszonych wiatrem lub fala. Forma kal, w odroznieniu od bardziej rozpowszechnionej kas, wskazywala na niszczycielska sile nie wiatru, lecz huraganu, nie fali, lecz tsunami.Sam Promien chce z toba pomowic, Gadulo, rzekl Vannay w jego myslach, nazywajac go Gadula, dawnym zlosliwym przezwiskiem, ktorym Vannay obdarzyl milczacego chlopca, syna Stevena Deschaina. Kulawy, blyskotliwy nauczyciel przestal go tak nazywac (zapewne na zadanie Corta), kiedy Roland skonczyl jedenascie lat. Jesli tak, to lepiej pilnie go sluchaj. Bede pilnie sluchal, odparl Roland i spadl. Zaparlo mu dech i zemdlilo go, gdy poczul, jaki jest lekki. Znowu dzwony. Potem nagle ponownie sie unosil, tym razem nad sala pelna pustych lozek. Wystarczyl mu jeden rzut oka, by 30 poznac, ze wlasnie tu Wilki trzymaly dzieci porywane z pogranicznych miasteczek. Na przeciwleglym koncu pokoju...Czyjas dlon zlapala go za ramie. Roland spojrzal w lewo i zobaczyl unoszacego sie obok Eddiego. Byl nagi. Obaj byli nadzy, ich ubrania zostaly w swiecie pisarza. Roland juz widzial to, co pokazywal mu Eddie. Na drugim koncu sali zsunieto razem dwa lozka. Na jednym z nich lezala biala kobieta. Nogi - Roland byl pewien, ze widzial je u Susannah, kiedy w transie przenosili sie do Nowego Jorku - miala szeroko rozlozone. Kobieta z glowa szczura - z pewnoscia jedna z taheen - pochylala sie nad rozchylonymi udami swojej pacjentki. Obok bialej kobiety lezala czarnoskora, ktorej nogi konczyly sie tuz ponizej kolan. Unoszac sie nago w powietrzu, pomimo mdlosci, pomimo bariery, Roland nigdy w zyciu nie ucieszyl sie tak na czyjs widok. Eddie rowniez. Rolland uslyszal w myslach jego radosny okrzyk i wyciagnal reke, zeby uciszyc mlodzienca. Musial go uciszyc, gdyz Susannah spogladala na nich, niemal na pewno ich widziala i jesli do nich przemowi, chcial uslyszec kazde jej slowo. Bo choc slowa te padna z jej ust, zapewne wypowie je Promien. To bedzie glos Niedzwiedzia albo Zolwia. Obie kobiety mialy na glowach helmy przypominajace stalowe kaptury, polaczone segmentowym metalowym przewodem. To jakis rodzaj zlaczenia umyslow - glos Eddiego ponownie wypelnil glowe Rolanda, zagluszajac wszystkie mysli. A moze... Cicho! - przerwal mu Roland. Cicho, Eddie, na pamiec twego ojca! Mezczyzna w bialym fartuchu wzial z tacy groznie wygladajace kleszcze i odsunal na bok pielegniarke o szczurzej glowie. Pochylil sie i zerknal miedzy nogi Mii, trzymajac kleszcze nad glowa. W poblizu, w koszulce zadrukowanej slowami ze swiata Eddiego i Susannah, stal stwor o lbie drapieznego ptaka. Wyczuje nas, pomyslal Roland. Jesli zostaniemy tu dluzej, na pewno nas wyczuje i podniesie alarm. Susannah patrzyla na niego rozgoraczkowanymi oczami spod stalowego kaptura. Pelnymi zrozumienia. Widziala ich, naprawde. Wypowiedziala slowo i Roland wyczul intuicja, ze to slowo nie padlo z ust Susannah, lecz Mii. Jednakze byl to tez glos Promienia, sily byc moze dostatecznie rozumnej, by pojac rozmiary zagrozenia, i probujacej sie ratowac. Chassit. Uslyszal to w swoich myslach, poniewaz byli ka-tet 31 i an-tet; ujrzal rowniez, jak bezglosnie poruszaja sie wargi Susannah, gdy spogladala w gore, gdzie sie unosili, patrzac na cos, co dzialo sie w tym momencie w jakims innym gdzies i kiedys.Taheen o jastrzebim lbie popatrzyl w gore, byc moze podazajac za jej spojrzeniem, a moze swoimi nadzwyczaj wyczulonymi uszami wychwytujac dzwony. W tym momencie lekarz opuscil kleszcze i wepchnal je pod koszule Mii. Wrzasnela. Susannah krzyknela razem z nia. 1 tak jakby sila tych polaczonych krzykow mogla odepchnac w dal bezcielesna postac Rolanda, podobnie jak pazdziernikowy wiatr porywa i niesie nasionko mleczu, rewolwerowiec poczul, ze gwaltownie sie wznosi, tracac przy tym kontakt z tym swiatem, ale zachowujac w pamieci to slowo. Przynioslo mu wyrazne wspomnienie matki pochylonej nad jego lozeczkiem. To bylo w kolorowym pokoju, w przedszkolu, i teraz oczywiscie rozumial te kolory, ktore akceptowal jako maly chlopiec, akceptowal jak niedawno wyrosly z pieluch dzieciak akceptuje wszystko: ze szczerym podziwem i glebokim przekonaniem, ze to wszystko czary. Okna przedszkola byly z kolorowego szkla, przedstawiajacego Luki Teczy, oczywiscie. Przypomnial sobie pochylona nad nim matke, z twarza uswiecona tym cudownym roznobarwnym swiatlem, z kapturem odrzuconym na plecy, tak ze mogl przemknac po wygieciu jej szyi oczami dziecka (to wszystko czary) i dusza kochanka, pamietal, jak pomyslal, ze bedzie ja adorowal i odbierze ojcu, jesli ona go zechce; ze wezma slub i beda mieli dzieci, i beda zyli wiecznie w tej basniowej krainie zwanej Swietlista; a ona spiewala mu, Gabrielle Deschain spiewala swemu malemu chlopcu o wielkich oczach, patrzacych na nia powaznie z poduszki, chlopcu o twarzy juz poznaczonej sladami niespokojnego zycia, spiewala bezsensowna kolysanke, ktorej slowa brzmialy tak: Dziecie moje, dziecie drogie, Przynies jagod mi, niebogie. Chussit, chissit, chassit! Bys mial pelen kosz w mig! Bys mial pelen kosz w mig, pomyslal, unoszony jak piorko przez ciemnosc i straszliwe dzwieki dzwonow transu. Kiedys, gdy ja o to zapytal, powiedziala mu, ze niektore z tych slow mialy jednak 32 sens - byly liczbami w dawnej mowie. Chussit, chissit, chassit: siedemnascie, osiemnascie, dziewietnascie.Chassit to dziewietnascie, pomyslal. Oczywiscie, zawsze dziewietnascie. I nagle on i Eddie znow znalezli sie w jasnym swietle, upiornym pomaranczowym swietle, razem z Jakiem i Callahanem. Zobaczyl nawet Eja stojacego przy lewej nodze Jake'a, ze zjezonym futrem i zmarszczonym nosem, pokazujacego ostre kly. Chussit, chissit, chassit, pomyslal Roland, patrzac na swego syna, malego chlopca stojacego w sali biesiadnej Dixie Pig, przed przytlaczajaca przewaga liczebna wroga. Chassit to dziewietnascie. Miec pelen kosz. Jaki kosz? Co to oznacza? 4 W Bridgton, przy drodze do Kansas, dwunastoletni ford Johna Culluma (sto szesc tysiecy na liczniku i dopiero sie rozkreca, jak lubil mowic ludziom Cullum), leniwie kolysal sie na miekkim poboczu, dotykajac go przednimi kolami i znow je unoszac, zeby tylne przez moment calowaly zwir. Wewnatrz dwaj mezczyzni, wygladajacy nie tylko na nieprzytomnych, ale przezroczystych, ospale kolebali sie w rytm ruchow pojazdu, niczym zwloki w zatopionej lodzi. Wokol nich unosily sie rupiecie, jakie mozna znalezc w -kazdym czesto uzywanym samochodzie: popiol, dlugopisy, spinacze, najstarszy na swiecie orzeszek ziemny, pens spod tylnego siedzenia, sosnowe szpilki z mat podlogowych, a nawet jedna mata. W ciemnosci schowka na rekawiczki rozne rzeczy cichutko stukaly w zamkniete drzwiczki.Przypadkowy przechodzien niewatpliwie stanalby oniemialy na widok tych wszystkich przedmiotow (Oraz tych ludzi! Ludzi, ktorzy mogli byc martwi!) unoszacych sie w samochodzie niczym w kapsule statku kosmicznego w stanie niewazkosci. Nikt jednak nie nadszedl. Ci, ktorzy mieszkali po tej stronie Long Lake, przewaznie spogladali za wode, ku East Stoneham, chociaz nie bylo juz tam na co patrzec. Nawet dym prawie sie rozwial. Samochod unosil sie leniwie, a w jego wnetrzu Roland z Gilead powoli zawisl pod dachem, przycisnal kark do brudnej podsufitki i wyciagnal nogi zza przedniego fotela, zeby je wyprostowac. Eddie z poczatku utknal za kierownica, lecz po chwili przypadkowy wstrzas uwolnil go i on rowniez uniosl sie pod dach, z otepiala 33 i senna mina. Srebrna nitka sliny prysnela mu z kacika ust i poplynela w powietrzu, lsniaca i pelna malutenkich banieczek, obok pokrytego zakrzepla krwia policzka. 5 Roland wiedzial, ze Susannah widziala go i zapewne takze Eddiego. To dlatego tak usilnie starala sie wypowiedziec to jedno slowo. Jednakze Jake i Callahan nie widzieli ich. Chlopiec i Pere weszli do Dixie Pig, co bylo bardzo odwazne lub bardzo glupie, a teraz musieli skupic cala swa uwage na tym, co tam znalezli.Czy Jake postapil lekkomyslnie, czy nie, Roland byl z niego dumny. Zauwazyl, ze chlopiec trzyma sie w bezpiecznej odleglosci od Callahana, zachowujac odpowiedni (w kazdej sytuacji inny) kat i dystans, uniemozliwiajacy zabicie dwoch rewolwerowcow jednym strzalem. Obaj przyszli tu gotowi walczyc. Callahan trzymal bron Jake'a... i jeszcze cos -jakas figurke. Roland byl prawie pewien, ze byl to can-tah, jeden z pomniejszych bozkow. Chlopiec mial talerze Susannah - w torbie, zdobyte nie wiadomo gdzie. Rewolwerowiec dostrzegl gruba kobiete, ktorej czlowieczenstwo konczylo sie na wysokosci szyi. Nad trzema obwislymi podbrodkami jej maska wisiala w strzepach. Spogladajac na wyzierajacy spod nich szczurzy leb, Roland nagle zrozumial bardzo wiele spraw. Niektore mogl pojac wczesniej, gdyby calej jego uwagi - tak jak uwagi chlopca i ojca Callahana - nie zajmowaly inne problemy. Na przyklad cisi, ludzie Callahana. Mogli byc taheenami, pokracznymi stworami nienalezacymi do tego czy tamtego swiata, lecz jakiegos lezacego pomiedzy tymi dwoma. Z pewnoscia nie byly to stworzenia, ktore Roland nazywal Powolnymi Mutantami, gdyz te powstaly w wyniku niefortunnych wojen i katastrofalnych eksperymentow dawnych ludzi. Nie, to mogli byc prawdziwi taheeni, czasem zwani trzecim ludem albo can-toi, no wlasnie, Roland znal jednych i drugich. Ilu taheenow sluzylo teraz istocie znanej jako Karmazynowy Krol? Kilku? Wielu? Wszyscy? Jesli ta trzecia odpowiedz byla prawidlowa, Roland podejrzewal, ze droga do Wiezy bedzie naprawde ciezka. Jednakze spogladanie 34 poza linie horyzontu nie lezalo w charakterze rewolwerowca i w tym wypadku ten brak wyobrazni byl prawdziwym blogoslawienstwem. 6 Zobaczyl to, co chcial zobaczyc. Chociaz can-toi - czyli cisi, ludzie Callahana - otoczyli Jake'a i Pere ze wszystkich stron (przy czym dwaj z nich, ci pilnujacy drzwi prowadzacych na Szescdziesiata Pierwsza Ulice, nawet nie widzieli pary intruzow), Pere unieruchomil ich figurka, tak jak Jake potrafil oczarowac i zafascynowac ludzi kluczem, ktory znalazl na opuszczonej parceli. Zolty taheen o ciele mezczyzny i glowie gronostaja mial pod reka bron, ale nie probowal po nia siegnac.Mimo to bystre oko Rolanda, wycwiczone w wynajdywaniu wszelkich mozliwych pulapek i zasadzek, natychmiast dostrzeglo inny problem. Na scianie ujrzal bluzniercza parodie Ostatniej Biesiady Elda i w pelni zrozumial jej znaczenie w ciagu kilku sekund, zanim zostala odgarnieta na bok. I ten zapach miesa, ludzkiego miesa. To rowniez zrozumialby wczesniej, gdyby mial okazje sie zastanowic... tylko ze zycie w Calla Bryn Sturgis pozostawialo mu niewiele czasu do namyslu. W Calla, tak jak w ksiazce, zycie nioslo jedno wydarzenie po drugim. Teraz jednak wszystko bylo jasne, czyz nie? Ci cisi byli niewatpliwie taheenami albo ogrami, jesli kto woli. Za gobelinem znajdowali sie ci, ktorych Callahan nazywal wampirami pierwszej kategorii, a Roland Praojcami - zapewne najpaskudniejsze i najpotezniejsze stwory pozostale po oslabnieciu Prim. 1 podczas gdy taheeni mogli tak stac i gapic sie na posazek w uniesionej rece Callahana, Praojcowie nawet na niego nie spojrza. Spod stolu z chrzestem wyplynela fala chrzaszczy. Roland juz kiedys je widzial. Gdyby mial jeszcze jakies watpliwosci, myslac o tym, co znajduje sie za gobelinem, natychmiast rozwialby je widok tych pasozytniczych krwiozercow: pchel Praojcow. Zapewne w obecnosci bumblera nie byly grozne, ale kiedy widzi sie je w takiej liczbie, Praojcowie zawsze sa w poblizu. Gdy Ej rzucil sie na chrzaszcze, Roland z Gilead zrobil jedyna rzecz, jaka przyszla mu do glowy: splynal do Callahana. Przeniknal Callahana. 35 7 Pere, jestem tu. Tak, Rolandzie. Co...Czas ucieka. KAZ MU STAD WYJSC. Musisz. Kaz mu wyjsc, dopoki jeszcze jest czas! 8 I Callahan sprobowal. Chlopiec, oczywiscie, nie chcial isc. Patrzac na niego oczami Pere, Roland pomyslal z lekkim rozgoryczeniem: Powinienem lepiej nauczyc go zdrady. Choc wszyscy bogowie wiedza, ze staralem sie, jak moglem.-Idz, poki mozesz - rzekl Callahan, silac sie na spokoj. - Dolacz do niej, jesli zdolasz. Tego zyczy sobie twoj dinh. Taka jest rowniez wola Bieli. To powinno bylo wystarczyc, ale nie, chlopiec wciaz sie ociagal - o bogowie, byl niemal rownie uparty jak Eddie! - i Roland nie mogl dluzej czekac. Pere, pozwol. Nie czekajac na odpowiedz, Roland przejal wladze. Juz czul, jak fala, aven kal, zaczyna slabnac. I Praojcowie mogli zjawic sie w kazdej chwili. -Idz, Jake! - zawolal, uzywajac ust i strun glosowych Pere niczym megafonu. Gdyby zaczal sie zastanawiac, jak to zrobic, zupelnie by sie pogubil, ale rozmyslania nigdy nie bylyjego mocna strona i z radoscia zobaczyl, jak chlopiec nagle szeroko otworzyl oczy. - Masz jeszcze szanse i musisz ja wykorzystac! Znajdz ja! Rozkazuje ci jako twoj dinh! W tym momencie, tak jak w szpitalnej sali Susannah, Roland ponownie poczul, ze unosi sie w powietrzu, lekki jak pajeczyna albo puszek dmuchawca, opuszczajac umysl i cialo Callahana. Przez moment usilowal powrocic, niczym plywak probujacy na chwile pokonac silny prad i doplynac do brzegu, ale okazalo sie to niemozliwe. -Rolandzie! - uslyszal zaniepokojony glos Eddiego. - Jezu, Rolandzie, co to takiego? Gobelin zostal gwaltownie odgarniety na bok. Stwory, ktore wpadly do sali, byly stare i paskudne, o potwornych gebach 36 zdeformowanych przez ogromne zebiska i rozwartych przez wystajace kly, tak grube jak przedramiona rewolwerowca, o pomarszczonych i porosnietych szczecina brodach sliskich od krwi i kawalkow miesa.Pomimo to - na wszystkich bogow! - chlopiec nie ruszyl sie z miejsca! -Najpierw zabija Eja! - zawolal Callahan, ale Roland nie sadzil, zeby powiedzial to Pere. To chyba Eddie uzyl glosu Callahana, tak jak przed chwila Roland. Widocznie znalazl jakies lagodniejsze prady albo zebral sily. W kazdym razie zdolal wejsc na miejsce, z ktorego zostal wyparty Roland. - Zabija go na twoich oczach i wypija jego krew! To wreszcie wywarlo skutek. Chlopiec odwrocil sie i uciekl razem z Ejem biegnacym obok niego. Przebiegl tuz przed taheencm o lbie gronostaja i miedzy dwoma cichymi, lecz zaden z nich nie probowal go zlapac. Wciaz gapili sie jak zahipnotyzowani na zolwia, ktorego Callahan trzymal w wysoko podniesionej dloni. Praojcowie wcale nie zwrocili uwagi na uciekajacego chlopca. Roland byl pewien, ze tak bedzie. Z opowiesci Pere wiedzial, ze jeden z Praojcow przybyl do miasteczka Salem, w ktorym Callahan byl proboszczem. Pere przezyl to spotkanie - co udalo sie niewielu tym, ktorzy bez broni i symboli swej wiary stawili c/.olo takim potworom - lecz zanim potwor puscil go wolno, zmusil do posmakowania jego skazonej krwi. W ten sposob oznakowal go dla innych. Callahan skierowal ku nim symbol swej wiary, lecz nim Roland zdazyl zobaczyc cos wiecej, wciagnela go ciemnosc. Znow zaczely bic dzwony, niemal doprowadzajac go do szalenstwa swym straszliwym dzwonieniem. Gdzies w oddali slyszal slabe wolania Eddiego. Roland wyciagnal reke w ciemnosci, zawadzil o ramie Eddiego, zgubil go, znalazl jego dlon i zdolal ja zlapac. Potoczyli sie, spleceni w uscisku, nie chcac sie rozdzielic, majac nadzieje nie zgubic sie w pozbawionym drzwi mroku pomiedzy swiatami. ROZDZIAL III EDDIE DZWONI 1 Eddie ocknal sie w starym samochodzie Johna Culluma, tak jak czasem jako nastolatek budzil sie z koszmarnego snu: oszolomiony i zdyszany ze strachu, kompletnie zdezorientowany, nie wiedzac, kim jest, a tym bardziej gdzie.Mial sekunde, by uswiadomic sobie, ze - chociaz zdawalo sie to niewiarygodne - razem z Rolandem unosza sie spleceni niczym nienarodzone blizniaki w lonie matki. Tuz przed jego nosem przeplynal olowek oraz spinacz. A takze plastikowe pudelko, w ktorym rozpoznal opakowanie tasmy klejacej. Nie trac czasu, John, pomyslal. To zaden slad, po prostu najzwyklejszy slepy zaulek. Cos ocieralo sie o jego kark. Czyzby podsufitka zdezelowanego forda Johna Culluma? Na Boga, a wydawalo sie, ze... Nagle grawitacja wrocila i spadli wraz z mnostwem drobiazgow, ktore posypaly sie wokol jak grad. Unoszacy sie w kabinie forda dywanik wyladowal na kierownicy. Eddie rabnal brzuchem w oparcie przedniego fotela i ze swistem wypuscil powietrze z pluc. Roland wyladowal obok niego, na obolalym biodrze. Jeknal chrapliwie, po czym zaczal gramolic sie na przednie siedzenie. Eddie otworzyl usta. Zanim zdazyl cos powiedziec, w myslach uslyszal glos Callahana: Hile, Rolandzie! Hile, rewolwerowcze! Jak potezny psychiczny wysilek musial podjac Pere, zeby przemowic z tamtego swiata? Slychac bylo slabe, lecz wyrazne, zwierzece, triumfalne wrzaski. Nieartykulowane wycia. Szeroko otwarte i zdumione oczy Eddiego napotkaly blado38 niebieskie oczy Rolanda. Ujal lewa dlon rewolwerowca, myslac: On odchodzi. Wielki Boze, mysle, ze Pere odchodzi. Obys znalazl swoja Wieze, Rolandzie, zdobyl ja... - ...i wspial sie na jej szczyt! - dopowiedzial Eddie. Znowu byli w samochodzie Johna Culluma, zaparkowanym - nieco krzywo, ale poza tym prawidlowo - na poboczu drogi do Kansas. Letni dzien chylil sie ku wieczorowi, lecz Eddie widzial pomaranczowy piekielny blask restauracji, ktora wcale nie byla restauracja, ale jaskinia kanibali. Na sama mysl o tym, ze sa takie stwory, ze ludzie codziennie przechodza obok ich kryjowki, nie wiedzac, co znajduje sie w srodku, nie widzac, jak tamci swidruja i wybieraja ofiary pozadliwymi spojrzeniami... Wtem, zanim zdolal dokonczyc te mysl, glosno krzyknal; widmowe kly wbily sie w jego kark, policzki i brzuch, poczul na wargach parzace pocalunki i przeszywajacy bol rozrywanych genitaliow. Z wrzaskiem zaczal oganiac sie wolna reka, dopoki Roland nie zlapal go za nia i nie przytrzymal. - Przestan, Eddie. Przestan. Juz ich nie ma. Znieruchomial. Kontakt przerwal sie i bol zelzal. Oczywiscie Roland mial racje. W przeciwienstwie do Pere udalo im sie uciec. Eddie zauwazyl, ze oczy Rolanda sa szkliste od lez. - Jego tez nie ma. Callahana. - A wampiry? No wiesz, kanibale? Czy... Czy one...? Eddie nie zdolal dokonczyc zdania. Mysl, ze Pere Callahan zostal jednym z nich, byla zbyt okropna, aby wypowiedziec ja na glos. - Nie, Eddie. Wcale nie. On... Roland wyjal rewolwer. Stal blysnela w gasnacym swietle popoludnia. Na moment wepchnal sobie lufe pod brode, patrzac przy tym na Eddiego. ? . - Uciekl im - powiedzial Eddie. - Tak, czym z pewnoscia bardzo je rozwscieczyl. ; Eddie kiwnal glowa. Nagle poczul sie kompletnie wykonczony. Rany znowu zaczely go bolec. Nie bolec - rwac. -To dobrze - powiedzial. - A teraz wepchnij bron na miejsce, zanim odstrzelisz sobie leb. - A kiedy Roland zrobil to, Eddie dodal: - Co sie z nami dzialo przed chwila? Wpadlismy w trans, czy to bylo nastepne trzesienie Promienia? -Sadze, ze jedno i drugie - odparl Roland. - Jest takie zjawisko zwane aven kal, przypomina fale przeplywajaca wzdluz sciezki Promienia. To ona nas uniosla. 39 -I pozwolila zobaczyc to, co chcielismy widziec.Roland zastanawial sie nad tym przez chwile, po czym stanowczo pokrecil glowa. -Zobaczylismy to, co Promien chcial nam pokazac. Tam, dokad chcial nas zabrac. -Rolandzie, czy uczyles sie o tym, kiedy byles chlopcem? Czy twoj stary kumpel Vannay dawal lekcje... Sam nie wiem... anatomii Promieni i Lukow Teczy? Roland usmiechal sie. -Tak, chyba uczono nas tego zarowno na lekcjach historii, jak i summa logicales. - Logi... co? Roland nie odpowiedzial. Spogladal przez szybe samochodu Culluma, wciaz probujac zlapac oddech - doslownie i w przenosni. To naprawde nie bylo takie trudne, nie tu; pobyt w tej czesci Bridgton byl niczym pobyt w sasiedztwie tamtej opuszczonej parceli na Manhattanie. Poniewaz w poblizu byl generator. Nie sai King, jak poczatkowo sadzil Roland, ale potencjal sai Kinga... to, co sai King mogl stworzyc, majac dosyc swiata i czasu. Czyz King rowniez nie zostal porwany przez aven kal, a moze nawet stworzyl te fale, ktora go uniosla? Czlowiek nie moze sit;podniesc, ciagnac za swoje sznurowadla, chocby nie wiem jak sie staral, mowil Cort, kiedy Roland, Cuthbert, Alain i Jamie ledwie odrosli od ziemi. Cort przemawial wesolym i pewnym siebie glosem, ktory stopniowo stawal sie coraz bardziej szorstki, w miare jak ostatnia grupa jego uczniow szykowala sie do proby meskosci. Moze jednak Cort mylil sie co do tych sznurowadel. Moze w pewnych okolicznosciach czlowiek moglby sie podniesc. Albo zrodzic wszechswiat ze swojego pepka, jak podobno zrobil to Gan. Czy jako pisarz King nie byl stworca? I czyz tworzenie nie jest w istocie robieniem czegos z niczego - dostrzeganiem swiata w ziarnku piasku lub podciaganiem sie na wlasnych sznurowkach? I co on, Roland, tu robi, siedzac i snujac takie filozoficzne rozwazania, podczas gdy dwaj czlonkowie jego tet znikneli? -Wpraw ten pojazd w ruch - powiedzial, usilujac zignorowac wyraznie slyszalny, slodki pomruk glosu Promienia, a moze Gana Stworcy. - Musimy dostac sie na Turtleback Lane w miescie Lovell i sprawdzic, czy uda nam sie znalezc droge do miejsca, gdzie jest Susannah. 40 I nie tylko Susannah. Jesli Jake zdolal umknac potworom z Dixie Pig, on rowniez sie tam skieruje. Co do tego Roland nie mial cienia watpliwosci.Eddie wyciagnal reke do dzwigni zmiany biegow - pomimo tych okropnych wstrzasow silnik starego forda w dalszym ciagu pracowal - ale zaraz ja cofnal. Odwrocil sie i obrzucil Rolanda ponurym spojrzeniem. -Co cie gryzie, Eddie? Cokolwiek to jest, powiedz natychmiast. Dziecko przychodzi na swiat... moze juz przyszlo. Niebawem ona juz nie bedzie im potrzebna! -Wiem - rzekl Eddie. - A jednak nie mozemy jechac do Lovell. - Skrzywil sie, jakby te slowa sprawialy mu dotkliwy bol. Roland domyslal sie, ze zapewne wlasnie tak bylo. - Jeszcze nie. 2 Przez chwile siedzieli w milczeniu, sluchajac slodkiego i cichego szumu Promienia, pomruku, ktory chwilami zmienial sie w wesole glosy. Siedzieli, spogladajac na gestniejace cienie miedzy drzewami, gdzie kryly sie miliony twarzy i miliony opowiesci... o nieodkrytych drzwiach, o utraconym.Eddie prawie sie spodziewal, ze Roland na niego krzyknie - nie bylby to pierwszy raz - a moze nawet zdzieli po glowie, jak robil to dawny nauczyciel rewolwerowca, Cort, gdy jego uczniowie byli leniwi lub uparci. Eddie niemal mial taka nadzieje. Na Shardika, porzadny cios w szczeke moglby rozjasnic mu w glowie. Tylko ze tu nie chodzi o zamet w glowie, i dobrze o tym wiesz. Myslisz trzezwiej od niego. Gdyby tak nie bylo, odszedlbys z tego swiata i ruszyl na poszukiwanie zaginionej zony. Roland wreszcie przemowil: - Zatem co robimy? To? Pochylil sie i podniosl zlozona kartke papieru, zapisana drobnym pismem Aarona Deepneau. Roland spogladal na nia przez chwile, po czym krzywiac sie, z niesmakiem rzucil na kolana Eddiego. -Wiesz, jak bardzo ja kocham - powiedzial Eddie cichym, zduszonym glosem. - Dobrze wiesz. Roland skinal glowa, ale nie patrzyl na niego. Zdawal sie spogladac na swoje popekane i zakurzone buty oraz brudna podloge przy podnozku po stronie pasazera. Te spuszczone oczy i wzrok 41 prawie zlamaly Eddiemu serce. Roland z Gilead, ktory stal sie niemal idolem Eddiego, odwracal od niego spojrzenie. Mimo to Eddie nalegal. Jesli w ogole byl czas na bledy, juz sie skonczyl. Koniec gry.-Ruszylbym do niej bez namyslu, gdybym sadzil, ze moge. Rolandzie, zrobilbym to natychmiast! Musimy jednak zakonczyc nasze sprawy na tym swiecie. Poniewaz ten swiat jest jednokierunkowy. Kiedy opuscimy go dzis, dziewiatego lipca tysiac dziewiecset siedemdziesiatego siodmego roku, nigdy tu nie wrocimy. Musimy... - Eddie, juz to przerabialismy. Roland wciaz na niego nie patrzyl. -Owszem, ale czy ty to rozumiesz? Zostala nam jedna kula i jeden talerz. Wlasnie dlatego przybylismy do Bridgton! Bog wie, ze chcialem udac sie na Turtleback Lane od razu, jak tylko John Cullum powiedzial nam o tym miejscu, ale uznalem, ze musimy zobaczyc sie z tym pisarzem i porozmawiac z nim. I mialem racje, prawda? - Eddie mowil niemal blagalnie. - Prawda? Roland w koncu spojrzal na niego. Eddie sie ucieszyl. Sytuacja byla wystarczajaco trudna, wystarczajaco okropna, nawet bez tego umykajacego, spuszczonego wzroku rewolwerowca. -Jesli zostaniemy tu troche dluzej, moze nie bedzie to mialo zadnego znaczenia. Jezeli skupimy sie na tych dwoch kobietach lezacych obok siebie na lozkach, Rolandzie... jesli skupimy sie na Suze oraz Mii... to byc moze uda nam sie przeskoczyc do ich swiata wlasnie w tym momencie. Nie sadzisz? Po dlugiej chwili namyslu, ktora Eddie przeczekal, wstrzymujac oddech, rewolwerowiec skinal glowa. Nie udaloby im sie przeniknac tam, gdzie byla Susannah, gdyby na Turtleback Lane znalezli to, co rewolwerowiec w myslach zaczal nazywac "starymi drzwiami", poniewaz one zawsze prowadzily w to samo miejsce. Gdyby jednak gdzies w poblizu Turtleback Lane w Lovell znalezli jakies magiczne drzwi, pozostale po oslabnieciu Prim, to owszem, moze zdolaliby przeskoczyc tam, dokad chcieli. Jednakze takie drzwi tez bywaja niebezpieczne. Przekonali sie o tym sami w Jaskini Glosow, gdzie drzwi zamiast Rolanda i Eddiego poslaly do Nowego Jorku Jake'a i Callahana, w ten sposob krzyzujac wszystkie ich plany w Krainie Dziewietnastki. - Co jeszcze musimy zrobic? - zapytal Roland. W jego glosie nie bylo gniewu, ale Eddie uslyszal w nim nute znuzenia i niepewnosci. 42 -Cokolwiek to jest, na pewno bedzie trudne. To moge ci zagwarantowac.Eddie wzial pokwitowanie i spojrzal na nie rownie ponuro, jak kazdy Hamlet w historii dramatu spogladal na czaszke biednego Yoricka. Potem znow popatrzyl na Rolanda. -Ten dokument daje nam tytul wlasnosci do opuszczonej parceli z roza. Musimy okazac go Mosesowi Carverowi z Holmes Dental Industries. A gdzie on jest? Nie wiemy. -Skoro o nim mowa, Eddie, to nawet nie wiemy, czy on jeszcze zyje. Eddie parsknal smiechem. -Prawde mowisz, piekne dzieki! Czemu wiec nie mialbym zawrocic? Zawioze nas z powrotem do domu Stephena Kinga. Mozemy wyciagnac od niego dwadziescia lub trzydziesci dolcow... poniewaz, bracie, nie wiem, czy zauwazyles, ale obaj nie mamy zlamanego centa... i co wiecej, mozemy go namowic, zeby stworzyl dla nas jakiegos naprawde twardego prywatnego detektywa, kogos wygladajacego jak Bogart i dokopujacego przeciwnikom jak Clint Eastwood. Niech taki wytropi dla nas Carvera! Potrzasnal glowa, jakby chcial oprzytomniec. Pomruk glosow slodko rozbrzmiewal w uszach, idealne antidotum na ponure bicie dzwonow. -Chce powiedziec, ze moja zona ma gdzies tam okropne klopoty, z tego, co wiem, moze jest pozerana zywcem przez wampiry lub krwiozercze chrzaszcze, a ja siedze na poboczu wiejskiej drogi, z facetem, ktoremu najlepiej wychodzi zabijanie ludzi, i usiluje wymyslic sposob na zalozenie jakiejs cholernej korporacji! -Zwolnij - rzekl Roland. Teraz, kiedy postanowil zostac jeszcze przez jakis czas w tym swiecie, najwidoczniej sie uspokoil. - Powiedz mi, co twoim zdaniem powinnismy zrobic, zanim na dobre strzasniemy z naszych butow kurz tego gdzies i kiedys. Eddie powiedzial mu. 3 Roland slyszal juz wczesniej o wielu trudnosciach dotyczacych transakcji, ale nie calkiem rozumial, w jak klopotliwej sytuacji znalezli sie obecnie. Owszem, byli wlascicielami opuszczonej parceli przy Drugiej Alei, lecz ich prawny tytul do niej opieral sie 43 na holograficznym dokumencie, ktory bylby do podwazenia w sadzie, szczegolnie gdyby sily kryjace sie pod szyldem Sombra Corporation wystawily przeciwko nim legion prawnikow.Eddie chcial dostarczyc pisemne potwierdzenie transakcji Mosesowi Carverowi, razem z wiadomoscia, ze jego chrzesnica, Odetta Holmes - w lecie tysiac dziewiecset siedemdziesiatego siodmego roku zaginiona od trzynastu lat - zyje i ma sie dobrze, a przede wszystkim chce, zeby Carver przejal opieke nie tylko nad parcela, ale nad pewna roza, ktora tam rosnie. Mosesa Carvera - jesli jeszcze zyl - nalezalo przekonac do wlaczenia tak zwanej Tet Corporation do Holmes Industries (lub vice versa). To nie koniec! Powinien poswiecic reszte swego zycia (a Eddie mial wrazenie, ze Carver moze juz byc w wieku Aarona Deepneau) na stworzenie gigantycznej korporacji, ktorej jedynym prawdziwym celem byloby utrudnianie wszelkich posuniec dwom innym olbrzymim korporacjom - Sombra i North Central Positronics, a nawet zduszenie ich w zarodku, jesli to mozliwe, niedopuszczenie do przeobrazenia sie w monstrum, ktore pozostawi za soba slady zniszczen w calym Swiecie Posrednim i zada smiertelny cios Mrocznej Wiezy. -Moze powinnismy zostawic to pokwitowanie sai Deepneau - glosno myslal Roland, kiedy wysluchal Eddiego do konca. - On przynajmniej moglby odszukac Carvera, zobaczyc sie z nim i opowiedziec za nas te historie. -Nie. Postapilismy slusznie, zatrzymujac kwit. - Byla to jedna z niewielu rzeczy, co do ktorych Eddie mial calkowita pewnosc. - Gdybysmy zostawili ten kwit Aaronowi Deepneau, zostalby z niego tylko popiol. -Uwazasz, ze Tower namowilby przyjaciela, zeby zmienil zdanie i zniszczyl umowe? -Wiem, ze tak by sie stalo - odparl Eddie. - A gdyby nawet Deepneau wytrzymal niekonczace sie gledzenie starego przyjaciela: "Spal ja, Aaronie, oni mnie podeszli, a teraz chca wycyckac, wiesz o tym rownie dobrze jak ja, spal ja, potem wezwijmy gliniarzy, zeby zajeli sie tymi draniami", myslisz, ze Moses Carver uwierzylby w taka zwariowana opowiesc? Roland usmiechnal sie ponuro. -Nie sadze, zeby jego wiara lub niewiara miala jakies znaczenie, Eddie. Pomysl tylko. Jaka czesc naszej zwariowanej historii Aaron Deepneau naprawde uslyszal? 44 -Niewielka - przyznal Eddie. Zamknal oczy i przycisnal do nich nasady dloni. Mocno. - Przychodzi mi do glowy tylko jedna osoba, ktora moglaby przekonac Mosesa Carvera, zeby zrobil to, o co chcemy go prosic, lecz ona jest zajeta czyms innym. W tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym dziewiatym roku. Do tego czasu Carver bedzie juz martwy, tak jak Deepneau i moze sam Tower. - No to co mozemy zrobic bez niej? Co cie zadowoli? Eddie myslal, ze moze Susannah moglaby sie cofnac do roku tysiac dziewiecset siedemdziesiatego siodmego bez nich, poniewaz ona jeszcze tam nie byla. No coz... byla tam w transie, ale nie sadzil, zeby to sie liczylo. Podejrzewal, ze mogloby sie to nie udac wylacznie dlatego, ze nalezala do ka-tet jego i Rolanda. A moze z jakiegos innego powodu? Trudno powiedziec. Wczytywanie sie w klauzule napisane maczkiem na dole strony nigdy nie bylo jego ulubionym zajeciem. Spojrzal na Rolanda, zamierzajac zapytac, co o tym sadzi, ale rewolwerowiec go ubiegl. - A co z naszym dan-tete'! - spytal.Chociaz Eddie znal to slowo - oznaczajace malego boga lub zbawce - nie od razu zrozumial, co Roland chce przez to powiedziec. Po chwili pojal. Czyz dan-tete z Waterford nie pozyczyl im samochodu, w ktorym teraz siedzieli, za co niech beda mu dzieki? -Cullum? To o nim mowisz, Rolandzie? O facecie kolekcjonujacym pilki baseballowe z autografami? -Prawde powiadasz - odparl Roland tonem, ktory wskazywal nie na rozbawienie, lecz lekkie zniecierpliwienie. - Nie przytlaczaj mnie swoim entuzjazmem dla tego pomyslu. - Przeciez... kazales mu odejsc! A on sie zgodzil! -I powiedzialbys, ze tryskal entuzjazmem na mysl o wyjezdzie do Vermongu? -...montu - poprawil Eddie, nie zdolawszy powstrzymac usmiechu. Jednakze usmiechniety czy nie, przede wszystkim byl zaniepokojony. Pomyslal, ze to nieprzyjemne skrobanie, ktore slyszy w wyobrazni, to odglos pozbawionej trzech palcow dloni Rolanda, macajacej na samym dnie beczki. Rewolwerowiec wzruszyl ramionami, jakby nie dbal o to, czy Cullum mowil o podrozy do Vermontu, czy do Baronii o'Garlan. - Odpowiedz na moje pytanie. - Coz... Cullum rzeczywiscie nie wykazal ani krzty entuzjazmu dla tego pomyslu. Od pierwszej chwili zachowywal sie raczej jak jeden 45 z nich, a nie jak przedstawiciel trawozerow, wsrod ktorych zyl. (Eddie bez trudu rozpoznawal trawozerow, gdyz sam byl jednym z nich, dopoki Roland nie porwal go i nie zaczal szkolic na zabojce). Culluma najwyrazniej intrygowali rewolwerowcy oraz cel ich obecnosci w jego miasteczku. Roland jednak bardzo stanowczo formulowal swoje zadania i ludzie zwykle sluchali jego polecen. Teraz zakrecil w powietrzu palcem prawej reki, znajomym gestem zdradzajacym zniecierpliwienie. Pospiesz sie, na pamiec twego ojca. Zalatwiaj sie albo zlaz z kibla.-Podejrzewam, ze on wcale nie chcial isc - rzekl Eddie. - To jednak nie oznacza, ze wciaz jest w swoim domu w East Stoneham. - Jest tam. Nigdzie sie nie ruszyl. Eddie z najwyzszym trudem ukryl zdziwienie. -Skad mozesz to wiedziec? Zdolales nawiazac z nim kontakt, tak? Roland potrzasnal glowa. - No to jak... - Ka. - Ka? Ka? A co to, kurwa, znaczy? Twarz Rolanda byla stara i znuzona, poszarzala pod opalenizna. - Kogo jeszcze znamy w tej czesci swiata? - Nikogo, ale... -Zatem to on - powiedzial obojetnie Roland, jakby wyjawial dziecku jakis powszechnie znany fakt, na przyklad gora jest tam, gdzie masz glowe, a dol tam, gdzie twoje stopy dotykaja ziemi. Eddie juz sie szykowal, zeby mu powiedziec, ze to glupota, po prostu idiotyczny zabobon, ale ugryzl sie w jezyk. Pomijajac Deepneau, Towera, Stephena Kinga oraz obrzydliwego Jacka Andoliniego, John Cullum byl jedyna osoba, ktora znali w tym swiecie (albo na tym pietrze Wiezy, jesli wolicie myslec w ten sposob). I po wszystkim, co Eddie widzial przez kilka ostatnich miesiecy - do licha, przez ostatni tydzien - czy mogl drwic z przesadow? -W porzadku - powiedzial Eddie. - Chyba powinnismy sprobowac. - Jak sie z nim skontaktujemy? -Mozemy zadzwonic do niego z Bridgton. Ale w opowiesci, Rolandzie, taka drugoplanowa postac jak John Cullum nigdy nie zeszlaby z lawki rezerwowych, zeby uratowac mecz. Uwazano by to za brak realizmu. 46 -Jestem pewien, ze w zyciu czesto tak bywa - powiedzial Roland.Eddie rozesmial sie. A coz innego mogl zrobic, do licha? Oto caly Roland. 4 BRIDGTON HIGH STREET I HIGHLAND LAKE 2 HARRISON 3 WATERFORD 6 SWEDEN 9 LOVELL 18 FRYEBURG 24 Wlasnie mineli te tablice, gdy Eddie powiedzial:-Poszperaj w schowku na rekawiczki, Rolandzie. Sprawdz, czy ka, Promien lub cokolwiek zostawilo tam kilka centow na telefon. - W schowku na rekawiczki? Masz na mysli ten? - Taak. Roland najpierw sprobowal przekrecic chromowany przycisk na panelu, potem nacisnal go. W srodku panowal balagan, do czego przyczynil sie niewatpliwie krotkotrwaly stan niewazkosci forda. Byly tam pokwitowania z bankomatow, bardzo stara tubka czegos, co Eddie zidentyfikowal jako "paste do zebow" (Roland zdolal odczytac widniejacy na niej napis HOLMES DENTAL, fotografia usmiechnietej dziewczynki - byc moze siostrzenicy Culluma - na kucyku, cos, co w pierwszej chwili wzial za laske dynamitu (Eddie wyjasnil, ze to czerwona raca alarmowa), czasopismo noszace tytul YANKME... oraz pudelko na cygara. Roland nie zdolal odcyfrowac widniejacego na nim napisu, ale wydawalo mu sie, ze brzmi "oplatki". Pokazal pudelko Eddiemu, ktoremu zaswiecily sie oczy. -Napisano na nim "oplaty" - rzekl. - Moze miales racje co do Culluma i ka. Otworz je, Rolandzie, bardzo cie prosze. Dziecko, ktore sprezentowalo wujowi pudelko, pieczolowicie (choc niezrecznie) umiescilo z przodu zamykajaca wieczko zasuwke. Roland odsunal ja, otworzyl pudelko i pokazal Eddiemu zawartosc - mnostwo srebrnych monet. 47 -Czy to wystarczy na telefon do domu Culluma?-Taak - odparl Eddie. - Wyglada na to, ze wystarczyloby na telefon do Fairbanks na Alasce. Ale niewiele nam to pomoze, jesli Cullum jest juz w drodze do Yermontu. 5 Rynek Bridgton byl wcisniety miedzy drogerie i pizzerie z j ednej, a kino (Magiczna Lampa) i sklep ogolnospozywczy (Reny'ego) z drugiej strony. Pomiedzy kinem a sklepem znajdowal sie niewielki placyk z laweczkami i trzema budkami telefonicznymi.Eddie przejrzal zawartosc pudelka na cygara i wreczyl Rolandowi szesc dolarow w dwudziestopieciocentowkach. -Chce, zebys poszedl tam - powiedzial, wskazujac drogerie - i kupil mi aspiryne. Poznasz ja, kiedy zobaczysz opakowanie? - Astyna. Poznam. -Chce najmniejsze, jakie maja, poniewaz szesc dolcow to naprawde niewiele. Potem wejdz w nastepne drzwi, do lokalu Bridgton Pizza and Sandwiches. Jesli zostanie ci jeszcze co najmniej szesnascie tych monet, powiedz, ze chcesz duzego maca. Roland skinal glowa, co nie uspokoilo Eddiego. - Powtorz. - Maca. - Duzego maca. - Przeciez mowie... maca. -To niezupelnie... - Eddie odpuscil. - Rolandzie, powtoifc za mna: "kiepsciucha". - Kiepsciucha. -Dobrze. Jesli zostanie ci co najmniej szesnascie monet, popros o kiepsciucha. Potrafisz powiedziec: "z kupa smaru"? - Z kupa smaru. -Taak. Jezeli zostanie ci mniej niz szesnascie, popros o sandwicza z salami i serem. Sandwicza, nie pajde chleba. - Sandacza z salome. -Prawie dobrze. I nie mow nic wiecej, chyba ze naprawde bedziesz musial. Roland skinal glowa. Eddie mial racje, lepiej bedzie sie nie odzywac. Ledwie ktos na Rolanda spojrzy, natychmiast w glebi 48 serca wie, ze nie jest z tych stron. A wtedy ludzie zaczynaja sie go bac. Lepiej nie pogarszac sprawy.Ruszajac ulica, rewolwerowiec trzymal dlon przy prawym biodrze - stary nawyk, ktory tym razem nie podnosil na duchu, gdyz oba rewolwery spoczywaly w bagazniku forda galaxie, owiniete w pasy z nabojami. Zanim zdazyl zrobic nastepny krok, Eddie zlapal go za ramie. Rewolwerowiec odwrocil sie, unoszac brwi i mierzac przyjaciela wyblaklymi oczami. -W naszym swiecie mamy takie powiedzenie, Rolandzie... tonacy brzytwy sie chwyta. - I co to oznacza? -Wlasnie to - odparl ponuro Eddie. - To, co robimy. Zycz mi szczescia, kolego. Roland kiwnal glowa. - Tak, mnie tez sie ono przyda. Nam obu. Zaczal sie odwracac, lecz Eddie znowu go zatrzymal. Tym razem mina Rolanda zdradzala lekkie zniecierpliwienie. -Nie daj sie zabic, przechodzac przez ulice - rzekl Eddie i dodal, przedrzezniajac sposob mowienia Culluma: - Letnikow ci tu wiecej niz pchel na psie. I nie jezdza na kuniach. -Idz dzwonic, Eddie - powiedzial Roland i pewnym krokiem przeszedl przez glowna ulice Bridgton, niespiesznym tempem, podobnie jak kroczyl tysiacem glownych ulic tysiaca miasteczek. Eddie przez chwile obserwowal go, po czym podszedl do telefonu i przeczytal instrukcje. Potem podniosl sluchawke i zadzwonil do biura numerow. 6 On nigdzie sie nie ruszyl, powiedzial rewolwerowiec, mowiac z niezachwiana pewnoscia siebie o Johnie Cullumie. Dlaczego? Poniewaz Cullum byl ich ostatnia szansa, poza nim nie mieli do kogo zadzwonic. Innymi slowy, tak nakazywalo ka Rolanda z Gilead.Po krotkim oczekiwaniu telefonistka z biura numerow wymamrotala numer telefonu Culluma. Eddie staral sie go zapamietac - zawsze mial dobra pamiec do liczb, Henry czasem nazywal go malym Einsteinem - lecz tym razem wolal za bardzo nie ufac 49 swoim umiejetnosciom. Zawsze moglo cos sie stac z jego procesami myslowymi (w co nie wierzyl) lub z jego zdolnoscia do zapamietywania niektorych rzeczy w tym swiecie (co wydawalo mu sie bardziej prawdopodobne). Ponownie pytajac o numer - i zapisujac go w warstwie kurzu zalegajacego na poleczce budki telefonicznej - Eddie zaczal sie zastanawiac, czy w dalszym ciagu potrafilby przeczytac ksiazke lub nadazac za akcja filmu. Mocno w to watpil. I jakie to mialo znaczenie? W Magicznej Lampie obok grali Gwiezdne wojny i Eddie pomyslal, ze nic by sie nie stalo, gdyby dotarl do kresu swojej drogi i jeszcze dalej, nie ogladajac ponownie Luke'a Skywalkera i nie sluchajac glosnego sapania Dartha Vadera.-Dziekuje pani - powiedzial telefonistce i juz mial wybrac numer, gdy za jego plecami rozlegla sie seria eksplozji. Eddie blyskawicznie odwrocil sie i opuscil prawa dlon, spodziewajac sie Wilkow, lamaczy albo tego sukinsyna Flagga... Zobaczyl kabriolet pelen glupio usmiechnietych licealistow o opalonych twarzach. Jeden z nich wlasnie rzucil na ulice kilka petard pozostalych zapewne po Czwartym Lipca - takich, jakie ich rowiesnicy z Calla Bryn Sturgis nazywali pukaczami. Gdybym mial na biodrze rewolwer, moglbym zastrzelic paru tych smarkaczy, pomyslal Eddie. Chcecie sie bawic, no to macie. Dobrze. A moze nie. Tak czy owak musial przyznac, ze byc moze stanowi zagrozenie dla spokojnych obywateli. -Jakos to przezyje - mruknal Eddie, po czym dodal ulubione stwierdzenie, jakim wielki medrzec i znany cpun kwitowal wszystkie drobne problemy: - Umowa stoi. Wybral numer Johna Culluma, krecac staromodna obrotowa tarcza, a kiedy mechaniczny glos - byc moze praprapraprababki Blaine'a Mono - poprosil go o wrzucenie dziewiecdziesieciu centow, Eddie wrzucil dolara. A co tam, przeciez ratowal swiat. Telefon zadzwonil raz... drugi... I ktos go odebral! -John! - niemal krzyknal Eddie. - Co za cholerne szczescie! John, mowi... Na drugim koncu rozlegl sie glos. Jako dziecie poznych lat osiemdziesiatych Eddie wiedzial, ze to zla wrozba. -...sie z Johnem Cullumem z Cullum Caretakin i Camp Checkin - rozpoznal powolna jankeska wymowe Culluma. - Otrzymalem nagle wezwanie, wiesz, i nie mam zielonego pojecia, kiedy wroce. Jesli to dla ciebie klopot, to przepraszam, ale mozesz 50 zadzwonic do Gary'ego Crowella pod dziewiecset dwadziescia szesc piecset piecdziesiat piec piec lub Juniora Bakera pod dziewiecset dwadziescia dziewiec czterysta dwadziescia jeden jeden.Poczatkowy niepokoj Eddiego znikl - zniikl, jak powiedzialby Cullum - dokladnie w chwili, gdy uslyszal nagrana na tasmie informacje, ze Cullum nie ma zielonego pojecia, kiedy wroci. Poniewaz Cullum byl wlasnie tam, w swojej przytulnej chatce na zachodnim brzegu Keywadin Pond, spedzajac czas na zbyt wypchanej i miekkiej sofie albo na jednym z dwoch tak samo wypchanych i miekkich foteli. Siedzial i sluchal wiadomosci rejestrowanych przez niewatpliwie rozklekotana automatyczna sekretarke z lat siedemdziesiatych. Eddie wiedzial o tym, poniewaz... no coz... Po prostu wiedzial. Prymitywne nagranie nie zdolalo calkowicie zamaskowac wisielczego humoru, ktory wkradl sie do glosu Culluma. -Jasne, jesli nie chcesz gadac z nikim, tylko z moja skromna osoba, mozesz zostawic wiadomosc po sygnale. Streszczaj sie. To ostatnie zyczenie zabrzmialo jak "spadaj". Eddie zaczekal na sygnal, po czym powiedzial: -Tu Eddie Dean, John. Wiem, ze tam jestes i mysle, ze czekales na moj telefon. Nie pytaj mnie, dlaczego tak sadze, bo sam nie wiem, ale... Eddie uslyszal glosny trzask, a potem glos Culluma zywego Culluma. - Hej, synu, dobrze opiekowales sie moim fordem? Przez chwile Eddie byl zbyt rozbawiony, by odpowiedziec, gdyz silny wschodni akcent Culluma sprawil, ze to pytanie zabrzmialo zupelnie inaczej: dobrze opiekowales sie moim lordem? -Chlopcze? - zapytal zaniepokojony nagle Cullum. - Jestes tam jeszcze? -Tak - odparl Eddie. - I ty tez. Myslalem, ze wybierasz sie do Vermontu, John. -No coz, powiem ci cos. Nie bylo tu takiego poruszenia chyba od tysiac dziewiecset dwudziestego trzeciego roku, kiedy w South Stoneham splonal sklep obuwniczy. Gliniarze zablokowali wszystkie drogi wyjazdowe z miasteczka. Eddie byl pewien, ze przepuszczali mieszkancow mogacych okazac odpowiednie dokumenty, ale zignorowal te kwestie na rzecz innej. 51 -Chcesz mi powiedziec, ze nie potrafilbys wydostac sie z miasteczka, nie napotykajac zadnego gliniarza, gdybys mial taki kaprys?Zapadla krotka cisza. Eddie wyczul, ze ktos stanal za jego plecami. Nie odwrocil sie, zeby spojrzec. Wiedzial, ze to Roland. Ktoz inny moglby roztaczac won - subtelna, ale wyrazna - innego swiata? -No dobrze - powiedzial w koncu Cullum. - Moze znam jeden czy dwa lesne trakty, ktore dochodza do Lovell. Lato bylo suche, wiec pewnie moglbym nimi przejechac. - Jeden czy dwa? - No, powiedzmy trzy lub cztery. Znow zapadla cisza, ktorej Eddie nie przerywal. Za dobrze sie bawil. -Piec lub szesc - poprawil sie Cullum, a Eddie postanowil i na to nie reagowac. - Osiem - przyznal wreszcie stary i kiedy Eddie parsknal smiechem, przylaczyl sie do niego. - Co ci chodzi po glowie, synu? Eddie zerknal na Rolanda, ktory w dwoch pozostalych mu palcach prawej reki trzymal opakowanie aspiryny. Z wdziecznoscia wzial od niego tabletki. -Chce, zebys przyjechal do Lovell - rzekl do Culluma. - Wyglada na to, ze bedziemy musieli znow sie troche naradzic. -Taa i wychodzi na to, ze sie tego spodziewalem - powiedzial Cullum - chociaz wcale sie nad tym nie zastanawialem. Wydawalo mi sie, ze wkrotce bede w drodze do Montpellier, ale wciaz znajdowalem tutaj jeszcze cos do zrobienia. Gdybys zadzwonil piec minut wczesniej, numer bylby zajety, bo dzwonilem do Charliego Beemera. No wiesz, to jego zona i szwagierka zginely na rynku. A potem pomyslalem: "Do licha, powinienem jeszcze dobrze tu posprzatac, zanim wrzuce graty na tyl furgonetki i rusze". Jak powiedzialem, wcale sie nad tym nie zastanawialem, ale w glebi duszy czekalem na twoj telefon, od kiedy tu wrocilem. Gdzie cie znajde? Na Turtleback Lane? Eddie otworzyl opakowanie aspiryny i pozadliwie spojrzal na rzadek tabletek. Cpun zawsze zostanie cpunem, pomyslal. Nawet jesli poprzestaje na czyms takim. -Taa - wycedzil przez zeby. Od kiedy poznal Rolanda w samolocie Delty, majacym wyladowac na lotnisku Kennedy'ego, nabral wprawy w nasladowaniu regionalnych dialektow. - Mowi52 les, ze ta droga odchodzi od Route siedem i ma zaledwie dwie mile, tak? -Tak. Stoi przy niej kilka bardzo ladnych domow. - I po krotkim namysle: - Wiele z nich jest na sprzedaz. Ostatnio pojawialo sie tam sporo gosci. Jak moze juz wspominalem. Takie historie denerwuja ludzi, a bogatych ludzi przynajmniej stac na to, zeby wyniesc sie z okolicy, gdzie nie moga spac po nocach. Eddie nie mogl juz dluzej czekac. Wzial trzy aspiryny i wrzucil je do ust, rozkoszujac sie gorzkim smakiem rozpuszczajacych mu sie na jezyku tabletek. Chociaz bol byl dotkliwy, chetnie znioslby dwukrotnie silniejszy, gdyby tylko mial jakies wiesci od Susannah. Ona jednak milczala. Doszedl do wniosku, ze kontakt z nia, w najlepszym razie slaby, zerwal sie po przyjsciu na swiat tego przekletego dziecka Mii. -Wy, chlopcy, moze powinniscie trzymac spluwy pod reka, jesli zmierzacie na Turtleback w Lovell - rzekl Culium. - Co do mnie, to chyba wrzuce dubeltowke do furgonetki, zanim sie stad wyniose. -Czemu nie? - powiedzial Eddie. - Moze poszukasz swojego samochodu przy tej drodze, co? Znajdziesz go tam. -Taak, tego starego forda trudno przeoczyc - przyznal Culium. - Powiedz mi cos, synu. Nie jade do Vermontu, ale mam wrazenie, ze zamierzasz gdzies mnie poslac, jesli tylko sie zgodze. Moze powiesz mi gdzie? Eddie pomyslal, ze Mark Twain zapewne zatytulowalby nastepny rozdzial niewatpliwie barwnego zycia Johna Culluma "Jankes z Maine na dworze Karmazynowego Krola", ale postanowil nie mowic tego glosno. - Byles kiedys w Nowym Jorku? -O rany, tak. Kiedy sluzylem w wojsku, bylem tam na dwudniowej przepustce - powiedzial wolno, zabawnie bulgoczac. - Odwiedzilem Radio City Musie Hall oraz Empire State Building, tyle pamietam. Musialem jednak zwiedzic rowniez kilka innych miejsc, poniewaz z portfela zniknelo mi trzydziesci dolarow, a pare miesiecy pozniej okazalo sie, ze mam trypra. -Tym razem bedziesz zbyt zajety, zeby zlapac trypra. Zabierz karty kredytowe. Wiem, ze je masz, poniewaz w schowku na rekawiczki widzialem wydruki z bankomatow. Mial szalona ochote rozciagnac ostatnie slowo, robiac z niego "baaanko-maatow". 53 -Straszny tam bajzel, no nie? - spytal wesolo Cullum.-Tak, przywodzi na mysl resztki butow przezutych przez psa. Zobaczymy sie w Lovell, John. Eddie odwiesil sluchawke. Spojrzal na torbe w reku Rolanda i pytajaco uniosl brwi. -To kiepsciuch - rzekl Roland. - Z kupa smaru, cokolwiek to oznacza. Osobiscie wolalbym sos, ktory nie jest tak podobny do spermy, ale twoja wola. Eddie przewrocil oczami. - O rany, ty to potrafisz narobic czlowiekowi apetytu. - Naprawde? Eddie przypomnial sobie, ze Roland niemal zupelnie nie ma poczucia humoru. -Naprawde, naprawde. Chodzmy. Moge zjesc moja kanapke ze sperma, jadac. Ponadto powinnismy porozmawiac o tym, jak zalatwimy nasza sprawe. 7 Obaj uwazali, ze powinni wyjawic Johnowi Cullumowi taka czesc historii, jaka zdola zniesc, nie tracac zaufania do nich (i zdrowych zmyslow). Potem, jesli wszystko dobrze pojdzie, powierza mu umowe kupna-sprzedazy i posla do Aarona Deepneau. Z wyraznym poleceniem, zeby nie rozmawial z Deepneau w obecnosci Calvina Towera, ktoremu nie mozna ufac.-Cullum i Deepneau moga razem odnalezc Mosesa Carvera - rzekl Eddie. - I mysle, ze moge podac Cullumowi dosc informacji o Suze... z jej prywatnego zycia... zeby przekonac Carvera, ze ona zyje. Potem jednak... no coz, wiele zalezy od tego, czy uda im sie go przekonac. I jak ochoczo, w tak podeszlym wieku, beda chcieli pracowac dla Tet Corporation. Hm, moze nas zaskocza! Wprawdzie nie wyobrazam sobie Culluma w garniturze i krawacie, ale Culluma podrozujacego po kraju i sypiacego piach w tryby interesow Sombra...? - Zastanowil sie, przechylajac glowe, po czym kiwnal nia z usmiechem. - Taak. To moge sobie wyobrazic. -Chrzestny Susannah tez pewnie jest starym piernikiem - zauwazyl Roland. - Tylko o innym kolorze skory. Tacy ludzie czesto znajduja wspolny jezyk, kiedy tworza an-tet. 1 moze bede 54 mogl dac Johnowi Cullumowi cos, co pomoze mu przekonac Carvera, zeby sie do nas przylaczyl. - Znak? - Tak. Zaintrygowal Eddiego. - Jaki?Zanim jednak Roland zdazyl odpowiedziec, zobaczyli cos, co sprawilo, ze Eddie gwaltownie przydepnal pedal hamulca. Znajdowali sie w Lovell, na Route 7. Przed nimi poboczem drogi szedl chwiejnie starzec o zmierzwionych, dlugich siwych wlosach. Mial na sobie podarte i brudne lachmany, ktorych w zadnym razie nie mozna by nazwac szata. Chude rece i nogi pokryte byly licznymi zadrapaniami. A takze wrzodami plonacymi ognista czerwienia. Stopy mial bose, a ich palce zakonczone nie paznokciami, lecz paskudnymi i groznie wygladajacymi zoltymi pazurami. Pod pacha trzymal resztki jakiegos drewnianego przedmiotu, ktory mogl byc polamana lira. Eddie pomyslal, ze nie mozna bylo wygladac bardziej niestosownie na drodze, na ktorej jedynymi napotkanymi dotychczas przechodniami byli ludzie o powaznych minach, najwyrazniej przybyli "z daleka", cwiczacy w eleganckich nylonowych szortach, czapeczkach baseballowych i bawelnianych koszulkach (jeden z nich mial na koszulce napis NIE STRZELAC DO TURYSTOW) Postac truchtajaca poboczem Route 7 odwrocila sie do nich i Eddie mimo woli wydal okrzyk przerazenia. Jej oczy laczyly sie nad garbem nosa, przypominajac dwa zoltka zlewajace sie na patelni. Z jednej dziurki nosa sterczal dlugi kiel. Mimo to najgorsza byla ciemnozielona poswiata, ktora otaczala twarz tego stworzenia. Jakby posmarowano skore jakas rzadka, fluoryzujaca mazia.Stwor zauwazyl ich i natychmiast uciekl do lasu, porzucajac polamana lire. - Chryste! - wrzasnal Eddie. Jesli to byl jeden z gosci, to mial nadzieje nigdy nie ogladac nastepnego. -Stan, Eddie! - krzyknal Roland i zaparl sie jedna reka o deske rozdzielcza, gdy stary ford Johna Culluma zatrzymal sie w chmurze pylu, w miejscu gdzie stwor znikl w krzakach. -Otworz bagaznik - powiedzial Roland, wysiadajac. - Wyjmij rewolwer. 55 -Rolandzie, nie mamy czasu, a Turtleback Lane lezy trzy mile stad na polnoc. Naprawde uwazam, ze...-Zamknij sie i rob, co mowie! - ryknal Roland, po czym pobiegl na skraj lasu. Nabral tchu, a kiedy zawolal w slad za uciekajacym stworem, na dzwiek jego glosu Eddie dostal gesiej skorki. Zaledwie raz czy dwa razy slyszal Rolanda przemawiajacego tym tonem, wiec zdazyl zapomniec, ze w zylach rewolwerowca plynie krolewska krew. Roland powiedzial najpierw cos, czego Eddie nie zrozumial, po czym dodal: -Wyjdz tu, o Dziecie Rodericka, nieszczesne, zagubione, i sklon sie przede mna, Rolandem, synem Stevena z rodu Elda! Przez chwile nic sie nie dzialo. Eddie otworzyl bagaznik i wyjal rewolwer Rolanda. Roland przypasal go, nie zerknawszy na Eddiego, bez slowa podziekowania. Minelo moze trzydziesci sekund. Eddie otworzyl usta, zeby cos powiedziec, ale zanim zdolal wykrztusic cokolwiek, zakurzone liscie przydroznych krzakow zaczely sie trzasc. Po chwili wylonil sie z nich pokraczny stwor. Szedl chwiejnie, z pochylona glowa. Przod jego lachmanow znaczyla duza mokra plama. Eddie poczul odor moczu, ostry i mdlacy. Mimo to stworzenie przykleklo i podnioslo jedna zdeformowana dlon do czola, zrezygnowanym gestem, ktory wzbudzil wspolczucie Eddiego. -Hile, Rolandzie z Gilead, Rolandzie z rodu Elda! Czy pokazesz mi jakis sigul, moj drogi? W miasteczku zwanym River Crossing stara kobieta, Ciotka Talitha, dala Rolandowi srebrny krzyzyk na srebrnym lancuszku. Od tej pory nosil go na szyi. Teraz wyjal go spod koszuli i pokazal kleczacemu stworzeniu, w ktorym Eddie domyslal sie Powolnego Mutanta, umierajacego na skutek choroby popromiennej. Stwor wydal chrapliwy okrzyk podziwu. -Czy pragniesz zaznac spokoju u kresu swej drogi, o Dziecie Rodericka? Czy pragniesz spokoju oczyszczenia? -Tak, moj drogi - odparl ze szlochem stwor, po czym dodal jeszcze kilka zdan w dziwnym jezyku, ktorego Eddie nie rozumial. Eddie rozejrzal sie na boki, spodziewajac sie zobaczyc jakies nadjezdzajace pojazdy - w koncu byl to szczyt letniego sezonu - lecz Route 7 z obu stron byla pusta. Przynajmniej przez chwile dopisalo im szczescie. 56 -Ilu was jest w tych stronach? - zapytal Roland, przerywajac gosciowi. Mowiac to, wyjal rewolwer, podniosl go i przycisnal do koszuli na piersi.Dziecie Rodericka, nie podnoszac glowy, machnelo reka, wskazujac kierunek. -Delah, rewolwerowcze - odpowiedzialo - gdyz tutaj swiaty sa sciesnione, bo anro eon fa; sey-sey desene fanno billet cobair can. Ja Chevin devar dan. Poniewaz zal mi ich. Can-toi, can-tah, can Discordia, aven la cam mah can. May-mi? Iffin lah vainen, eth... - Ilu dan devar? Stwor rozwazyl pytanie Rolanda, po czym piec razy pokazal rozstawione palce (Eddie zauwazyl, ze mial ich dziesiec). Piecdziesiat. Piecdziesiat czego'? - Eddie nie wiedzial. - I Discordia'? - spytal ostro Roland. - Prawde mowisz'? -Och tak, tak mowie ja, Chevin z Chayven, syn Hamila, minstrel z Poludniowych Rownin, ktore niegdys byly moim domem. -Powiedz, jak nazywa sie miasto, ktore lezy w poblizu Discordii, to cie puszcze. - Ach, rewolwerowcze, wszyscy tam sa martwi. - Nie sadze. Mow. -Fedic! - wrzasnal Chevin z Chayven, wedrowny muzyk, ktory nigdy nie sadzil, ze jego zycie zakonczy sie w takiej odleglej, obcej krainie. Nie na rowninach Swiata Posredniego, lecz w gorach zachodniego Maine. Nagle podniosl okropna, jarzaca sie twarz do Rolanda. Rozlozyl rece jak ukrzyzowany. - Fedic za Gorami Gromu, na sciezce Promienia! V Shardik, V Maturin, na drodze do Mrocznej Wie... Rewolwer Rolanda odezwal sie tylko raz. Kula trafila kleczacego w srodek czola, konczac dzielo zniszczenia. Gdy pocisk odrzucil stwora w tyl, Eddie zobaczyl, ze cialo Chevina z Chayven zmienia sie w zielonkawy dym, zwiewny jak skrzydlo szerszenia. Przez moment Eddie widzial zeby potwora, unoszace sie w powietrzu jak widmowy sznur korali, a potem i one znikly. Roland wsunal rewolwer z powrotem do kabury, po czym wyprostowal dwa palce okaleczonej prawej reki i nakreslil nimi znak w powietrzu, gestem, ktory Eddie uznal za blogoslawienstwo. - Spoczywaj w pokoju - rzekl Roland. Potem odpial pas i zaczal owijac go wokol kabury. 57 -Rolandzie, czy to byl... Powolny Mutant?-Owszem, chyba mozna tak nazwac to nieszczesne stworzenie. Jednak Rodericki pochodza spoza znanych mi ziem, chociaz zanim swiat poszedl naprzod, oddawaly czesc Arthurowi Eldowi. - Odwrocil sie do Eddiego. Twarz mial zmeczona, ale oczy blyszczace. - Nie watpie, ze Fedic to miejsce, gdzie Mia ma urodzic dziecko. To tam zabrala Susannah. W poblizu ostatniego zamku. Bedziemy musieli wrocic do Gor Gromu, ale najpierw musimy udac sie do Fedic. Dobrze wiedziec. - Mowil, ze zal mu kogos. Kogo? Roland tylko potrzasnal glowa i nie odpowiedzial na pytanie Eddiego. Obok z warkotem przemknela ciezarowka z coca-cola, a daleko na zachodzie zagrzmialo. -Fedic Discordii - wymamrotal rewolwerowiec. - Fedic Czerwonej Smierci. Jesli ocalimy Susannah... i Jake'a... wrocimy do pogranicznych Calla. Opuscimy je, kiedy zalatwimy tam nasze sprawy. A wtedy znow skierujemy sie na poludniowy wschod. - I co? - spytal niespokojnie Eddie. - I co potem, Rolandzie? -I zatrzymamy sie dopiero wtedy, kiedy dotrzemy do Wiezy. - Wyciagnal rece i zobaczyl, ze lekko mu drza. Potem spojrzal na Eddiego. Twarz mial zmeczona, lecz nieulekla. - Nigdy nie bylem tak blisko. Slysze, jak szepcza do mnie wszyscy zmarli przyjaciele i ich zmarli ojcowie. Ich szepty to oddech Wiezy. Eddie przez chwile spogladal na Rolanda, zafascynowany i przestraszony, a potem zdobyl sie na tytaniczny wysilek i przerwal milczenie. -No coz - rzekl, idac z powrotem do drzwiczek forda - jesli ktorys z tych szeptow podpowie ci, co mam rzec Cullumowi, zeby go przekonac i sklonic do zrobienia tego, co chcemy, to daj mi znac. Eddie wsiadl do samochodu i zamknal drzwi, zanim Roland zdazyl odpowiedziec. Oczami duszy widzial, jak Roland unosi wielki rewolwer. Widzial, jak celuje do kleczacego i naciska spust. Jego dinh i przyjaciel. Czy mogl byc pewien, ze Roland nie postapilby tak samo z nim... albo z Suze... lub Jakiem... gdyby przeczucie podpowiedzialo mu, ze to przyblizy go do Wiezy? Nie mogl. A mimo to pojdzie z nim. Poszedlby, nawet gdyby w glebi serca wiedzial - bron, Panie Boze! - ze Susannah nie zyje. Poniewaz musial. Poniewaz Roland stal sie dla niego kims znacznie wazniejszym, byl nie tylko jego mistrzem i przyjacielem. 58 -Moim ojcem - mruknal pod nosem Eddie na moment przed tym, zanim Roland otworzyl drzwiczki po stronie pasazera i wsiadl. - Mowiles cos, Eddie? - spytal Roland. - Tak - odparl. - Jeszcze troche. Wlasnie to powiedzialem. Roland kiwnal glowa. Eddie wrzucil bieg i ford potoczyl sie po Turtleback Lane. W oddali - ale nieco blizej niz poprzednio - znowu zagrzmialo. ROZDZIAL IV DAN-TETE 1 Gdy zblizal sie czas rozwiazania, Susannah Dean rozejrzala sie wokol, ponownie liczac wrogow, jak nauczyl ja Roland. Nigdy nie siegaj po bron, mowil, dopoki nie wiesz, ilu jest przeciwnikow, albo nie nabierzesz pewnosci, ze nigdy nie zdolasz ich zliczyc, lub zdecydujesz, ze pora umierac. Nie wiedziala, jak sobie poradzi z tym strasznym, wdzierajacym sie w jej mysli helmem, ktory miala na glowie, ale czymkolwiek byl, nie przejmowal sie jej probami policzenia obecnych przy narodzinach malego Mii. To dobrze.Byl tu Sayre, kierujacy wszystkim cichy, z czerwonym pulsujacym otworem na srodku czola. I Scowther, lekarz gmerajacy miedzy nogami Mii, szykujacy sie do odebrania porodu. Kiedy Scowther stal sie troche zbyt arogancki, Sayre nieco go poturbowal, ale zapewne nie tak bardzo, zeby wplynelo to na jego umiejetnosci. Poza Sayrem bylo tu jeszcze pieciu innych cichych, ale poznala nazwiska tylko dwoch z nich. Ten o obwislych policzkach buldoga i wielkim brzuszysku to Haber. Obok niego stal ptakopodobny, o pokrytym brazowym pierzem lbie i zlowrogich slepiach jastrzebia. Ten stwor chyba nazywal sie Jey, a moze Gee. Tak wiec siedmiu, wszyscy uzbrojeni w automatyczne pistolety, tkwiace w kaburach na szelkach. Bron Scowthera wystawala spod bialego fartucha za kazdym razem, kiedy sie pochylil. Susannah juz zdecydowala, ze ten pistolet bedzie jej. Byly tam tez trzy blade, humanoidalne stwory, stojace za Mia. Susannah byla przekonana, ze stwory spowite ciemnoniebieska 60 aura to wampiry. Zapewne te, ktore Callahan nazywal wampirami trzeciej kategorii. (Pere kiedys nazwal je rybkami-pilotami rekinow). To dziesieciu. Dwa wampiry mialy kusze, trzeci zas cos w rodzaju elektrycznego miecza, teraz przygaszonego tak, ze zaledwie migotal stlumionym blaskiem. Jesli zdola odebrac Scowtherowi bron (kiedy mu ja odbierzesz, slodziutka, poprawila sie w myslach, gdyz czytala Sile pozytywnego myslenia i wierzyla w kazde napisane przez wielebnego Peale'a slowo), najpierw skieruje ja w tego, ktory ma elektryczny miecz. Bog wie jakie obrazenia moze zadac taki miecz, ale Susannah Dean nie miala ochoty sie dowiedziec.Byla tam tez pielegniarka, polozna z glowa wielkiego brazowego szczura. Na widok pulsujacego czerwonego oka na srodku jej czola Susannah doszla do wniosku, ze wiekszosc cichych nosi ludzkie maski, zapewne po to, zeby nie ploszyc zwierzyny na chodnikach Nowego Jorku. Moze nie wszyscy wygladali w rzeczywistosci jak szczury, ale byla przekonana, ze zaden z nich nie przypomina Roberta Gouleta. Polozna o glowie szczura jako jedyna z obecnych nie miala zadnej broni, przynajmniej Susannah nie zdolala jej dostrzec. Jedenascioro. Jedenascioro wrogow w tym ogromnym i prawie opuszczonym szpitalu, ktory - czego byla pewna - nie znajdowal sie na Manhattanie. Jesli zamierzala ich zalatwic, powinna to zrobic wtedy, kiedy beda zajeci dzieckiem Mii -jej ukochanym malym. -Wychodzi, doktorze! - nerwowo zawolala podekscytowana polozna. Miala racje. Susannah przestala liczyc, gdy przetoczyla sie po niej fala bolu, najgorszego z dotychczasowych. Po nich obu. Zatapiajac je. Krzyknely obie. Scowther kazal Mii przec, przec TERAZ! Susannah zamknela oczy i rowniez parla, poniewaz to takze jej dziecko... juz nie. Poczula, jak bol wyplywa z niej niczym woda splywajaca do ciemnego kanalu, i przytloczyl ja gleboki smutek. Gdyz to dziecko wplywalo w Mie. Susannah zdolala jeszcze przekazac kilka slow ostatniej wiadomosci. Cokolwiek sie teraz stanie, ten etap sie zakonczyl. Susannah Dean wydala zduszony okrzyk ulgi i zalu - okrzyk niczym piesn.I wtedy, zanim zaczal sie koszmar - cos tak okropnego, ze az po dzien swego wyjscia na jasna polane miala zapamietac kazdy szczegol jakby skapany w rozblysku oslepiajacego swiatla - 61 poczula, ze ciepla dlon zaciska sie na jej nadgarstku. Susannah obrocila glowe, przechylajac ja wraz z nieprzyjemnym ciezarem helmu. Uslyszala swoj jek. Napotkala spojrzenie Mii. Mia rozchylila wargi i wypowiedziala jedno jedyne slowo. Susannah nie mogla go uslyszec z powodu wrzaskow Scowthera (ktory teraz pochylal sie, zerkajac miedzy nogi Mii, i trzymal w dloniach kleszcze). A jednak zrozumiala, ze Mia usiluje dotrzymac slowa.Uwolnie cie, jesli bede mogla, obiecala jej, i slowo, ktore teraz Susannah uslyszala w myslach i odczytala z warg rodzacej, brzmialo chassit. Susannah, slyszysz mnie? Slysze cie bardzo dobrze. Czy rozumiesz nasze polozenie? Tak. Pomoge uciec tobie i twojemu malemu, jesli zdolam. Albo... Zabij nas, jesli nie zdolasz! - dokonczyla Mia. Jeszcze nigdy jej glos nie rozbrzmiewal tak glosno. Susannah byla pewna, ze tylko czesciowo dzieki laczacemu je przewodowi. Obiecaj mi, Susannah, corko Dana! Zabije was oboje, jesli... Nie dokonczyla. To jednak chyba wystarczylo Mii, i dobrze, gdyz Susannah nie zdolalaby powiedziec nic wiecej, nawet gdyby od tego zalezalo ich zycie. Przypadkiem spojrzala na sufit ogromnej sali. Na srodku pomieszczenia, nad rzedami lozek, zobaczyla Eddiego i Rolanda. Byli ledwie widoczni, znikali w sklepieniu i wylaniali sie zen, patrzac na nia niczym widmowe ryby. Znowu przeszyl ja bol, ale tym razem nie tak straszny. Poczula, jak jej uda twardnieja wskutek parcia, ale miala wrazenie, ze dzieje sie to gdzies daleko. Niewazne. Istotne bylo tylko, czy naprawde to widzi, czy tez tylko tak jej sie wydaje. Czyzby przemeczony umysl, pragnacy wybawienia, stworzyl to zludzenie, zeby ja pocieszyc? Niemal w to uwierzyla. Pewnie uwierzylaby, gdyby obaj nie byli nadzy i otoczeni przedziwna kolekcja wiszacych wokol nich smieci: pudelka zapalek, groszku, popiolu, pensa. I dywanik, na Boga! Dywanik z samochodu, z wytloczonym na nim napisem FORD. -Doktorze, widze glow...Przestraszony pisk, gdy doktor Scowther zupelnie nie po dzentelmensku odepchnal Siostre Szczurzyce na bok i pochylil sie jeszcze nizej nad spojeniem ud Mii. Jakby zamierzal wyciagnac jej 62 malego zebami. Jastrzab Jey czy tez Gee podekscytowanym tonem mowil cos do Buldoga, czyli Habera.Oni naprawde tam sa, pomyslala Susannah. Ten dywanik jest dowodem. Nie wiedziala, dlaczego dywanik mialby byc dowodem, po prostu tak bylo. Bezglosnie wymowila slowo, ktore powiedziala jej Mia: chassit. Haslo. Ono otworzy przynajmniej jedne drzwi, a moze wiele. Nawet nie przyszlo jej do glowy, ze Mia mogla sklamac. Byly polaczone ze soba, nie tylko przewodem i helmami, ale znacznie prymitywniejszym (i o wiele potezniejszym) aktem narodzin. Nie, Mia nie klamala. -Przyj, ty przekleta leniwa suko! - prawie zawyl Scowther, a Roland z Eddiem nagle znikneli na dobre spod sufitu, jakby zdmuchnieci sila jego oddechu. Byc moze tak wlasnie bylo. Susannah obrocila sie na bok, czujac, jak wlosy oblepiaja jej czaszke, zdajac sobie sprawe z tego, ze jej cialo oblewa sie potem, calymi galonami potu. Przysunela sie troche blizej do Mii, nieco blizej Scowthera, odrobine blizej do ponacinanej na krzyz kolby pistoletu, wystajacej spod fartucha. -Lez spokojnie, siostro, posluchaj mnie - powiedzial jeden z cichych i dotknal ramienia Susannah. Jego dlon byla zimna i wiotka, nabrzmiala waleczkami tluszczu. Susannah przeszedl dreszcz. - To zaraz sie skonczy i wtedy wszystkie swiaty sie zmienia. Kiedy ten dolaczy do Lamaczy w Jadrze Gromu... -Zamknij sie, Straw! - warknal Haber i odepchnal niedoszlego pocieszyciela Susannah. Potem znow z zaciekawieniem zaczal obserwowac porod. Mia wyprezyla sie, jeczac. Szczurzyca polozyla dlonie na jej biodrach i lagodnie przycisnela do lozka. - Nie tak, nie tak, przyj brzuchem. -Wypchaj sie, suko! - wrzasnela Mia i Susannah poczula tylko slabe uklucie bolu, to wszystko. Kontakt miedzy nimi slabl. Starajac sie skoncentrowac, Susannah siegnela w glab umyslu: - Hej! Pozytronowa damo! Jestes tam? -Lacznosc... przerwana... - rozlegl sie przyjemny kobiecy glos. Tak jak poprzednio, rozlegl sie w glowie Susannah, lecz tym razem wydawal sie slaby, nie grozniejszy od dzwieku z radia, ledwie slyszalnego z powodu zaklocen atmosferycznych. - Powtarzam: lacznosc... przerwana. Mamy nadzieje, ze bedziecie pamietac o North Central Positronics, ktora zaspokoi wszelkie wasze potrzeby w dziedzinie zwiekszania zdolnosci umyslowych. 63 A takze o Sombra Corporation! Liderze w dziedzinie lacznosci miedzymozgowej!Gdzies w glebi umyslu Susannah rozlegl sie mrozacy krew w zylach pisk i lacznosc zostala przerwana. Upiornie uprzejmy kobiecy glos zamilkl, zastapiony nagla pustka. Susannah poczula sie tak, jakby wyrwala sie z jakiejs stopniowo zaciskajacej sie wokol niej pulapki. Mia znow krzyknela i Susannah zawtorowala jej. Czesciowo dlatego, ze nie chciala, by Sayre i jego kompani zauwazyli, ze kontakt miedzy nia a Mia zostal zerwany, a czesciowo ze szczerego zalu. Stracila wiez z kobieta, ktora w pewien sposob stala sie jej siostra. Susannah! Suze, jestes tam? Slyszac ten nowy glos, podniosla sie na lokciu, na moment niemal zapominajac o lezacej obok kobiecie. To przeciez... Jake? Czy to ty, kochasiu? To ty, prawda? Slyszysz mnie? TAK! - krzyknal. - W koncu! Boze, z kim rozmawialas? Krzycz dalej, zebym mogl cie znalezc i... Glos zamilkl, ale zdazyla jeszcze uslyszec dobiegajacy z oddali huk wystrzalow. Jake do kogos strzelal? Nie wydawalo jej sie. Miala wrazenie, ze ktos strzelal do niego. 2 -Teraz - krzyknal Scowther. - Teraz, Mia! Przyj! Najmocniej jak potrafisz! Z calej sily! PRZYJ!Susannah probowala przetoczyc sie blizej - Och, jestem zatroskana i chce pocieszyc, widzicie, jaka jestem zatroskana i chce ja tylko pocieszyc - ale ten zwany Strawem odciagnal ja. Laczacy je przewod napial sie i naprezyl. -Trzymaj sie z daleka, suko - powiedzial Straw i po raz pierwszy Susannah musiala wziac pod uwage mozliwosc, ze nie uda jej sie zdobyc broni Scowthera. Ani zadnej innej. Mia znowu krzyknela, wzywajac jakiegos obcego boga w jakims obcym jezyku. Kiedy probowala uniesc tulow, polozna - Alia, Susannah wydawalo sie, ze pielegniarka ma na imie Alia - znowu przycisnela ja do lozka, co Scowther skwitowal pomrukiem, w ktorym brzmiala nuta satysfakcji. Odrzucil kleszcze, ktore trzymal w reku. 64 -Dlaczego to zrobiles? - zapytal Sayre. Przescieradla miedzy rozlozonymi nogami Mii byly teraz mokre od krwi i przywodca zaniepokoil sie.-Nie beda mi potrzebne! - odparl pospiesznie Scowther. - Ma dobra budowe do rodzenia. Moglaby urodzic tuzin, jedno po drugim, w rownych odstepach, jakby sadzila ryz w rzadku. Juz wychodzi, gladko jak po masle! Scowther zrobil taki ruch, jakby zamierzal wziac duza miske lezaca na sasiednim lozku, a potem zdecydowal, ze nie ma czasu, i zamiast tego wsunal swoje rozowe dlonie miedzy uda Mii. Tym razem kiedy Susannah sprobowala przysunac sie blizej Mii, Straw jej nie powstrzymal. Wszyscy, wampiry i cisi, patrzyli zafascynowani na ostatnia faze porodu, stloczeni w nogach dwoch zsunietych razem lozek. Tylko Straw stal obok Susannah. Tak wiec wampir z ognistym mieczem spadl na dalsza pozycje: zdecydowala, ze pierwszy zginie Straw. - Jeszcze razi - zawolal Scowther. - Dla twojego dziecka! Tak samo jak cisi i wampiry, Mia zapomniala o obecnosci Susannah. Zrozpaczonym, pelnym bolu spojrzeniem obrzucila Sayre'a. -Bede go mogla zatrzymac, panie? Prosze, powiedz, ze bede go mogla zatrzymac, chocby na krotko! Sayre wzial ja za reke. Maska skrywajaca jego prawdziwa twarz skrzywila sie w usmiechu. -Tak, moja droga - rzekl. - Maly bedzie twoj na wiele lat. A teraz przyj. Mia, nie wierz w jego klamstwa! - zawolala Susannah, ale tylko w myslach. I dobrze. Lepiej zeby na razie zupelnie zapomnieli o jej obecnosci. Skoncentrowala sie na kims innym, .lake! Jake, gdzie jestes? Zadnej odpowiedzi. Niedobrze. Boze, prosze, niech on jeszcze zyje. Moze jest tylko zajety. Ucieka... kryje sie... walczy. Milczenie wcale nie musi oznaczac, ze... Mia zawyla, chyba bluzgajac potokiem przeklenstw, jednoczesnie prac. Wargi jej juz i tak rozciagnietej pochwy rozszerzyly sie jeszcze bardziej. Poplynelo wiecej krwi, powiekszajac rozlegla plame na przescieradle. Nagle w tej szkarlatnej powodzi Susannah dostrzegla czarno-bialy owal. Biel byla skora. Czern wloskami. Ta bialo-czarna plama zaczela znikac w czerwieni i Susannah 65 pomyslala, ze dziecko sie schowa, niegotowe do wyjscia na swiat, ale Mia miala dosc czekania. Zaczela przec ze wszystkich sil, trzymajac drzace piesci na wysokosci skroni, mruzac oczy i zaciskajac zeby. Na srodkujej czola nabrzmiala niebezpiecznie pulsujaca zyla; druga pojawila sie na szyi.-HEEJ! - krzyknela. - WYCHODZ, SLICZNY DRANIU! WYYCHODZ! -Dan-tete - powiedzial Jastrzab Jey, a pozostali powtorzyli z szacunkiem: -Dan-tete... dan-tete... nadchodzi dan-tete. Przybywa maly bog.Tym razem glowka dziecka nie pojawila sie, ale doslownie wyskoczyla. Susannah zobaczyla dygoczace zycie, przycisniete do piersi piastki. Ujrzala niebieskie oczy, szeroko otwarte, a ponadto zaskakujaco przytomne i podobne do oczu Rolanda. Dostrzegla smoliscie czarne rzesy. Perlily sie na nich kropelki krwi, niczym jakas barbarzynska bizuteria. Susannah dostrzegla - czego nigdy miala nie zapomniec - jak dolna warga dziecka przez moment zawadzila o wargi sromowe matki. Usta malenstwa na chwile sie rozchylily, ukazujac rowny rzad bialych zabkow. Nie klow, ale idealnie rownych zebow, lecz ich widok w ustach noworodka przejal Susannah zgroza. Tak samo jak widok penisa, nieproporcjonalnie duzego i w pelnym wzwodzie. Susannah ocenila, ze jest dluzszy od jej malego palca. Ryczac z bolu i triumfu, Mia wsparla sie na lokciach, lzy plynely z wytrzeszczonych oczu. Wyciagnela reke i zacisnela ja niczym stalowa obrecz na przegubie Sayre'a, podczas gdy Scowther zrecznie chwycil dziecko. Sayre z krzykiem probowal sie wyrwac, ale rownie dobrze moglby... no, na przyklad wyrywac sie zastepcy szeryfa w Oxfordzie w stanie Missisipi. Szmer podziwu umilkl i zapadla pelna zaskoczenia cisza. W niej Susannah wyraznie uslyszala, jak trzeszcza kosci reki Sayre'a. -CZY ON ZYJE? - rzucila pytanie Mia w twarz zaskoczonego lekarza. Slina pryskala jej z ust. - POWIEDZ MI, TY PARSZYWY SUKINSYNU, CZY MOJ MALY ZYJE! Scowther podniosl chlopczyka na wysokosc swojej twarzy. Piwne oczy Sayre'a napotkaly spojrzenie niebieskich oczu dziecka. Gdy malec z wyzywajaco sterczacym penisem wisial w uscisku Scowthera, Susannah wyraznie dostrzegla szkarlatne znamie na lewej piecie niemowlecia. Jakby malec na moment przed opuszczeniem lona Mii zanurzyl stope we krwi. 66 Zamiast dac noworodkowi klapsa, Scowther nabral tchu i wydmuchnal powietrze w twarz dziecka. Maly Mii zamrugal z zabawnego (i bezsprzecznie ludzkiego) zdziwienia. Wciagnal powietrze, przetrzymal je w plucach i wypuscil. Mogl byc Krolem Krolow lub niszczycielem swiatow, ale przychodzil na swiat jak wielu przed nim: piszczac ze zlosci. Slyszac ten wrzask, uspokojona Mia zalala sie lzami. Paskudne stwory wokol lozka matki byly oddanymi slugami Karmazynowego Krola, lecz nawet one nie pozostaly obojetne wobec tego, co przed chwila widzialy. Zaczely klaskac i smiac sie. Susannah z lekkim niesmakiem stwierdzila, ze mimo woli przylaczyla sie do nich. Slyszac halas, dziecko zaczelo ze zdumieniem rozgladac sie wokol.Szlochajac, z policzkami zalanymi lzami i glutem wiszacym z nosa, Mia wyciagnela rece. -Dajcie mi go! - zalkala, tak zatkala Mia, corka niczyja i matka jedynaka. - Dajcie mi go potrzymac, blagam, dajcie mi mojego syna! Pozwolcie mi potrzymac mojego malego! Dajcie mi mojego slicznego! A dziecko odwrocilo glowke na dzwiek matczynego glosu. Susannah przysieglaby, ze to niemozliwe, ale rownie niemozliwe byly narodziny dziecka zupelnie przytomnego i ze wszystkimi zebami. Pod kazdym innym wzgledem niemowle wydawalo sie zupelnie normalne: pulchne i prawidlowo uformowane, ludzkie, a wiec sliczne. Owszem, mialo czerwone znamie na piecie, ale ilez dzieci rodzi sie z roznymi znamionami? Czy wedlug rodzinnej legendy jej wlasny ojciec nie urodzil sie z czerwonymi rekami? To pietno nawet nie bedzie widoczne, chyba ze chlopiec pojdzie na plaze. Trzymajac niemowle w powietrzu, Scowther spojrzal na Sayre'a. W tym momencie Susannah bez trudu mogla wyrwac Scowtherowi pistolet. Nawet nie przyszlo jej to do glowy. Zapomniala o telepatycznym okrzyku Jake'a, a takze o dziwnej wizycie Rolanda i jej meza. Byla rownie oczarowana jak Jey, Straw, Haber i cala reszta, urzeczona przybyciem tego dziecka na sfatygowany swiat. Sayre niemal niedostrzegalnie skinal glowa i Scowther opuscil Mordreda, wciaz kwilacego (i rozgladajacego sie, zapewne w poszukiwaniu matki) w objecia czekajacej Mii. Mia natychmiast odwrocila malego, zeby mu sie przyjrzec. Susannah przeszedl dreszcz niepokoju i obawy. Mia najwyrazniej oszalala. Widac to bylo po jej oczach, po sposobie, w jaki jej usta jednoczesnie krzywily sie i usmiechaly, a slina, rozowa i gesta od 67 krwi z przygryzionego jezyka, splywala z kacikow ust na brode, ale przede wszystkim po jej triumfalnym smiechu. Moze za kilka dni odzyska umyslowa rownowage, ale...Ta suka nigdy nie dojdzie do siebie, odezwala sie Detta, nie bez wspolczucia. Za duzo przeszla i to ja zalamalo. Zeswirowala, wiesz o tym rownie dobrze jak ja! -Och, jaki sliczny! - zawodzila Mia. - Och, te twoje blekitne oczka, ta skora biala jak niebo przed pierwszym sniegiem! Twoje sutki jak slodkie jagodki, twoj ptaszek i kulki gladkie jak brzoskwinki! - Powiodla wzrokiem wokol, najpierw spogladajac na Susannah, zupelnie obojetnie przesuwajac wzrokiem po jej twarzy, a potem na pozostalych. - Spojrzcie na mojego malego, wy nieszczesni i kalecy, na mojego slicznego malca, na mojego chlopca! - krzyczala wyzywajaco, smiejac sie oszalalymi oczami i placzac. - Spojrzcie, za co oddalam wiecznosc! Patrzcie na mojego Mordreda, przyjrzyjcie mu sie dobrze, gdyz nigdy nie zobaczycie nikogo podobnego! Chrapliwie dyszac, obsypala okrwawiona, zaskoczona twarz malca pocalunkami, rozmazujac sobie krew na ustach i upodabniajac sie przez to do pijaczki, ktora usilowala uszminkowac sobie wargi. Smiala sie i calowala pulchny i obwisly podwojny podbrodek niemowlecia, jego sutki, pepek, czubek sterczacego penisa, a takze - podnioslszy go wyzej drzacymi rekami, przy czym dzieciak z komicznym zdumieniem wybaluszal na nia oczy - ucalowala oba jego kolana, a potem stopki. Susannah uslyszala pierwsze cmokniecia: nie dziecka ssacego matczyna piers, ale Mii calujacej ksztaltne paluszki stop malca. 3 Twe dziecko to zguba Rolanda, pomyslala chlodno Susannah. Jesli nie uda mi sie zrobic nic wiecej, moge przynajmniej chwycic pistolet Scowthera i zabic je. Wystarcza mi dwie sekundy.Przy jej refleksie - niesamowitym refleksie rewolwerowca - zapewne moglaby to zrobic. Lecz nie byla w stanie sie ruszyc. Przewidywala rozmaite zakonczenia tego aktu, ale nie spodziewala sie szalenstwa Mii, ktore calkowicie jazaskoczylo. Susannah pomyslala, ze naprawde miala szczescie, iz kontakt z Positronics sie przerwal. Gdyby tak sie nie stalo, byc moze oszalalaby tak samo jak Mia. 68 Ten kontakt moze was znowu polaczyc, siostro. Nie sadzisz, ze powinnas cos zrobic, dopoki jeszcze mozesz?A jednak nie mogla, w tym problem. Zamarla z podziwu jak urzeczona. -Przestan! - warknal Sayre. - Nie masz go obsliniac, tylko karmic! Jesli chcesz go zatrzymac, pospiesz sie! Pozwol mu ssac! Czy moze mam wezwac mamke? Jest wiele takich, ktore oddalyby wszystko za taka mozliwosc! -Nigdy w zyciu! - wykrzyknela za smiechem Mia, ale przycisnela dziecko do piersi i niecierpliwie rozchylila poly zgrzebnej bialej koszuli, odslaniajac prawa piers. Susannali zrozumiala, dlaczego tak podobala sie mezczyznom: nawet teraz ta piers byla idealna, zwienczona koralem polkula, bardziej odpowiednia dla meskich dloni i zadzy niz do karmienia dziecka. Mia przylozyla malego do piersi. Przez moment szukal jej rownie komicznie, jak przedtem sie gapil, tracajac twarza sutek, jakby sie od niego odbijal. Po chwili zamknal rozane platki ust na sterczacym rozowym paczku piersi i zaczal ssac. Wciaz sie smiejac, Mia gladzila zmierzwione i zlepione krwia czarne kedziorki malca. W uszach Susannah ten smiech brzmial jak krzyk. Podloga zatrzeszczala pod nadchodzacym robotem. Byl nieco podobny do Andy'ego, Robota Poslanca - tak samo chudy i wysoki (osiem stop wzrostu), o takich samych jasnoniebieskich oczach, gietkich konczynach i blyszczacym ciele. W ramionach niosl duze szklane naczynie pelne zielonego swiatla. - A co to za cholerstwo? - warknal Sayre. Jego glos zdradzal zlosc i zdziwienie. - Inkubator - wyjasnil Scowther. - Lepiej sie zabezpieczyc. Kiedy sie odwrocil, aby spojrzec, kabura z pistoletem znalazla sie w zasiegu reki Susannah. To byla doskonala okazja, lepsza nigdy jej sie nie nadarzy, i dobrze o tym wiedziala, ale zanim zdazyla chwycic bron, maly Mii zmienil sie. 4 Susannah zobaczyla, jak czerwone swiatlo splywa po gladkiej skorze dziecka, od czubka glowy do znamienia na prawej nodze. Nie byl to odblask, ale blask, ktory dobywal sie jakby z jego wnetrza, a przynajmniej tak sie jej wydawalo. I nagle, gdy malec 69 lezal na wklesnietym brzuchu Mii, z wargami zacisnietymi na jej sutku, po czerwonym blysku nadszedl drugi, czarny, rozchodzaca sie fala zmieniajac dziecko w paskudnego gnoma, przeciwienstwo rozowiutkiego niemowlecia, ktore wyszlo z lona Mii. Jednoczesnie jego cialo zaczelo sie zmniejszac, nogi kurczyly sie i wtapialy w tulow, glowa opadala na ramiona - pociagajac za soba piers Mii, wydeta jak gardziel zaby. Blekitne oczy staly sie czarne jak smola, a potem znow niebieskie. Susannah probowala wrzasnac. Nie mogla.Na bokach czarnego stwora wyrosly rakowate narosle i pekly, wypuszczajac z siebie odnoza. Czerwone znamie na piecie bylo w dalszym ciagu widoczne, lecz teraz przypominalo plame czerwieni na odwloku czarnej wdowy. Gdyz niewatpliwie tym bylo to stworzenie. Pajakiem. Mimo to dziecko nie zniklo do konca. Na grzbiecie pajaka sterczalo przezroczyste wybrzuszenie. Susannah dostrzegla w nim zdeformowana twarzyczke i niebieskie iskierki oczu. -Co...? - powiedziala Mia i zaczela podnosic sie na lokciach. Z jej prawej piersi plynela krew. Maly pil ja jak mleko, nie roniac ani kropli. Sayre stal przy Mii nieruchomo jak posag, z rozdziawionymi ustami i wybaluszonymi oczami. Czegokolwiek oczekiwal - czegokolwiek kazano mu oczekiwac - to z pewnoscia nie tego. Detta w umysle Susannah ze zlosliwa satysfakcja patrzyla na jego zaskoczenie: wygladal jak komik Jack Benny, usilujacy rozbawic oporna publicznosc. Mia przez chwile zdawala sie pojmowac, co zaszlo, gdyz zaczela jej sie wydluzac mina - pod wplywem przestrachu i byc moze bolu. Potem na jej twarz powrocil anielski usmiech. Wyciagnela reke i poglaskala wciaz ssacego jej piers stwora, czarnego pajaka z ludzka glowka i czerwonym znamieniem na porosnietym szczecina odwloku. -Czy on nie jest piekny? - zawolala. - Czy moj syn nie jest piekny, jasny jak letnie slonko? To byly jej ostatnie slowa. 5 Twarz nie zastygla, lecz uspokoila sie. Policzki, czolo i szyja, jeszcze przed chwila zaczerwienione z wysilku podczas porodu, staly sie woskowo biale niczym platki orchidei. Blyszczace oczy 70 znieruchomialy w oczodolach. I nagle Susannah nie patrzyla na lezaca na lozku kobiete, lecz na rysunek. Bardzo dobry rysunek, ale tylko rysunek stworzony na papierze za pomoca kilku pociagniec weglem i wyblaklych kolorow.Susannah przypomniala sobie, jak wrocila do hotelu Plaza-Park Hyatt po pierwszej wizycie w Discordii i jak przybyla tu, do Fedic, po ostatniej rozmowie z Mia w cieniu murow. Jak rozwarlo sie niebo, zamek i kamienie. Wtem, jakby spowodowala to jej mysl, twarz lezacej obok Mii rozpadla sie od czola do brody. Nieruchome i zmetniale oczy rozeszly sie na boki. Wargi pekly w krzywym, podwojnym usmiechu. A z poszerzajacej sie szczeliny wjej twarzy nie poplynela krew, lecz wysypal sie bialy proszek o nieswiezym zapachu. Susannah przypomnial sie fragment wiersza T.S. Eliotta (pusci ludzie wypchani ludzie kapelusz pelen slomy) i Lewisa Carrolla (przeciez jestescie tylko talia kart) zanim dan-tete Mii oderwal sie od swego pierwszego posilku. Otworzyl umazana krwia gebe i wyprostowal sie, tylnymi odnozami szukajac oparcia na wklesnietym brzuchu matki, a przednimi niemal dotykajac Susannah. Zapiszczal triumfalnie i gdyby w tym momencie postanowil zaatakowac druga z kobiet, ktorym zawdzieczal istnienie, Susannah Dean z pewnoscia zginelaby tak jak Mia. Zamiast tego znow przywarl do zapadlego worka piersi, zaczal ja ssac i oderwal od ciala. Pozeral lapczywie, mlaszczac. Po chwili zagrzebal sie po odwlok w zrobionym przez siebie otworze. Jego blada ludzka twarz znikla, a twarz Mii przeslonila chmura kurzu unoszacego sie z rozpadajacej glowy. Rozlegl sie glosny, niemal mechaniczny dzwiek i Susannah pomyslala: Wysysa z niej cala krew, wszystka krew, jaka pozostala. I spojrzcie na niego! Patrzcie, jak napuchl! Jak pijawka na konskiej szyi! W tym momencie rozlegl sie komiczny glos. Ktos mowil po angielsku z akcentem imitujacym wymowe czlonka wyzszych sfer: -Panstwo wybacza, ale czy ten inkubator istotnie bedzie potrzebny? Poniewaz sytuacja najwyrazniej ulegla istotnej zmianie, jesli moge tak powiedziec. Ten glos wyrwal Susannah z chwilowego paralizu. Uniosla sie na jednej rece, a druga chwycila kolbe pistoletu Scowthera. Pociagnela, ale kabura byla zapieta i bron nie wysunela sie z niej. Wskazujacym palcem Susannah odnalazla bezpiecznik i odciagnela 71 go. Skierowala lufe wciaz tkwiacego w kaburze pistoletu w klatke piersiowa Scowthera.-Co do dia... - zaczal, a wtedy Susannah srodkowym palcem pociagnela za spust, jednoczesnie z calej sily szarpiac uprzaz. Szelki przytrzymujace kabure wytrzymaly, ale cienki rzemyk zapiecia puscil i gdy Scowther osunal sie, usilujac spojrzec na dymiaca dziure w swoim bialym fartuchu, Susannah juz miala bron w reku. Zastrzelila Strawa i stojacego obok niego wampira z elektrycznym mieczem. Wampir jeszcze przez moment stal tam, patrzac na boga-pajaka, ktory dopiero co byl dzieckiem, a potem aura stwora zgasla. Cialo zniklo wraz z nia. Przez sekunde nic nie wypelnialo koszuli wepchnietej w puste dzinsy. Potem ubranie opadlo na podloge. -Zabijcie ja! - wrzasnal Sayre, siegajac po bron. - Zabijcie te suke! Susannah odtoczyla sie od pajaka siedzacego na szybko kurczacych sie zwlokach matki, i spadajac z lozka, szarpnela tkwiacy na glowie helm. Pomyslala, ze nie uda jej sie go zerwac, i wtedy poczula potworny bol. Uderzyla glowa o podloge, juz bez helmu. Zwisal z krawedzi lozka, obramowany jej wlosami. Pajak, stracony z grzedy, gdy cialo matki drgnelo, gniewnie zapiszczal. Susannah wtoczyla sie pod lozko, nim padly strzaly. Uslyszala glosny wizg, gdy jedna z kul trafila w sprezyne. Zobaczyla stopy i wlochate nogi Szczurzycy. Wpakowala jej kule w kolano. Polozna wrzasnela, odwrocila sie i zaczela uciekac, piszczac i utykajac. Sayre pochylil sie i wycelowal bron w prowizoryczne podwojne loze, tuz obok ciala Mii. W przescieradle zialy juz trzy dymiace i tlace sie dziury. Zanim zdazyl dodac czwarta, jedno z pajeczych odnozy musnelo jego twarz, zdzierajac maske i odslaniajac owlosiony policzek. Sayre zatoczyl sie z wrzaskiem. Pajak odwrocil sie do niego i zakwilil. Biala narosl na grzbiecie - zawierajaca ludzka twarz - rozblysla, jakby chcial odstraszyc Sayre'a, broniac swojego lupu. Potem znow zajal sie cialem matki, ktore juz wcale nie przypominalo kobiecego: wygladalo teraz jak szczatki jakiejs niewiarygodnie starej mumii, rozsypujace sie w pyl. -Powiedzialbym, ze to nieco dziwne - zauwazyl robot z inkubatorem. - Czy mam sie oddalic? Moze powinienem wrocic dopiero wtedy, kiedy sytuacja troche sie wyklaruje. Susannah przetoczyla sie z powrotem i wyturlala spod lozka. Zobaczyla, ze dwaj cisi wzieli nogi za pas. Jastrzab Jey najwidocz72 niej nie mogl sie zdecydowac, czy zostac, czy uciec? Podjela decyzje za niego pakujac mu kule w brazowy leb. Trysnela krew i pierze. Susannah uniosla sie na tyle, na ile mogla, przytrzymujac sie krawedzi lozka jedna reka, a w drugiej trzymajac pistolet Scowthera. Zalatwila czterech. Szczurzyca i jej kolezanka uciekly. Sayre upuscil bron i usilowal schowac sie za robotem z inkubatorem. Zastrzelila dwa pozostale wampiry oraz cichego o twarzy buldoga, Habera. Ten ostatni nie zapomnial o Susannah: gotowy do walki, czekal na okazje do strzalu. Uprzedzila go i z gleboka satysfakcja patrzyla, jak pada. Uznala, ze Haber byl najniebezpieczniejszy z nich wszystkich. -Pani, moze zechcialabys mi powiedziec... - zaczal robot, i Susannah blyskawicznie poslala dwie kule w jego stalowa twarz, gaszac niebieskie elektroniczne oczy. Nauczyla sie tej sztuczki od Eddiego. Natychmiast zawyla syrena. Susannah miala wrazenie, ze ogluchnie, jesli dluzej bedzie sluchac tego wycia. -ZOSTALEM OSLEPIONY POCISKAMI! - zagrzmial robot, mowiac z tym absurdalnym akcentem, jakby proponowal filizanke herbaty.- WIDOCZNOSC ZERO. POTRZEBUJE POMOCY. KOD SIEDEM. POWTARZAM, POMOCY! Sayre wyszedl zza niego, trzymajac rece wysoko nad glowa. Susannah nie slyszala go, gdyz glos nie mogl przebic sie przez ryk syreny i krzyki robota, ale odczytala slowa z ust drania: - Poddaje sie, przyjmiesz moja kapitulacje?Slyszac ten zabawny pomysl, usmiechnela sie zupelnie bezwiednie. Ten usmiech nie byl oznaka rozbawienia czy litosci i oznaczal tylko jedno: najchetniej zmusilaby go, zeby lizal jej kikuty nog, tak jak on zmusil Mie, zeby lizala mu buty. Ale nie bylo na to czasu. W jej usmiechu ujrzal swoj kres i odwrocil sie, zeby uciec, a wtedy Susannah wpakowala mu dwie kule w tyl glowy - jedna za Mie, druga za Pere Callahana. Czaszka Sayre'a rozpadla sie w rozbryzgu krwi i tkanki mozgowej. Zlapal sie sciany, rozpaczliwie usilowal przytrzymac sie regalu z aparatura i srodkami opatrunkowymi, po czym padl martwy. Teraz Susannah wymierzyla do boga-pajaka. Biala ludzka glowka na jego pokrytym czarna szczecina grzbiecie odwrocila sie i spojrzala na nia. Niebieskie oczy, tak niesamowicie podobne do oczu Rolanda, rozblysly. - Nie mozesz! Nie wolno ci! Jestem jedynym synem Krola! 73 -Nie moge? - odpowiedziala w myslach, starannie celujac. - Och, kochasiu, tak bardzo... sie... MYLISZ!Zanim jednak zdazyla nacisnac spust, za jej plecami huknal strzal. Pocisk otarl sie o jej szyje. Susannah zareagowala instynktownie, odwracajac sie i rzucajac w bok. Jeden z cichych, ktorzy uciekli, zmienil zdanie i wrocil. Susannah wpakowala mu dwie kule w piers, udowadniajac, ze popelnil smiertelny blad. Odwrocila sie rozochocona - tak, miala ochote na wiecej, do tego zostala stworzona i zawsze bedzie wielbic Rolanda za to, ze jej to uswiadomil - ale pozostali nie zyli lub uciekli. Pajak na swych cienkich odnozach zbiegl z lozka, na ktorym przyszedl na swiat, pozostawiajac lalke z marszczonej bibulki, w jaka zmienilo sie cialo jego matki. Na moment popatrzyl na Susannah. - Lepiej mnie pusc, czarna, albo... Strzelila, ale potknela sie o wyciagnieta reke Jastrzebia. Pocisk, ktory zabilby potwora, troche zmienil kierunek i trafil w owlosione odnoze. Z miejsca, gdzie laczylo sie z glowotulowiem, trysnal zoltawoczerwony plyn, bardziej podobny do ropy niz krwi. Stwor wrzasnal z bolu i zdziwienia. Jego okrzyk nie mogl sie przebic przez nieustanne wycie syreny robota, ale Susannah glosno i wyraznie uslyszala go w myslach: -Zaplacisz mi za to! Moj ojciec i ja odplacimy ci za to! Bedziesz blagac o smierc, zobaczysz! -Nie bedziesz mial okazji, kochasiu - odpowiedziala Susannah, usilujac powiedziec to z przekonaniem, nie chcac, by stwor zorientowal sie, ze jej zdaniem w pistolecie Scowthera skonczyly sie kule. Wycelowala ze zbytecznym rozmyslem i pajak pospiesznie czmychnal, najpierw kryjac sie za nieustannie zawodzacym robotem, a potem w ciemnosci za drzwiami. W porzadku. Na pewno moglo byc lepiej, ale przynajmniej wciaz zyla, z czego nalezy sie cieszyc. A to, ze wszyscy z bandy Sayre'a sa zabici lub uciekli? Tez dobrze. Susannah odrzucila pistolet Scowthera i wybrala inny, tym razem walthera PPK. Wyjela go z kabury Strawa, a potem przetrzasnela kieszenie wlasciciela i znalazla pol tuzina zapasowych magazynkow. Przez chwile zastanawiala sie, czy dodac do swojego arsenalu elektryczny miecz wampira, ale postanowila zostawic go tam, gdzie lezal. Lepiej poprzestac na broni, ktora sie zna. Sprobowala skontaktowac sie z Jakiem, ale nie slyszala wlasnych mysli, wiec powiedziala do robota: 74 -Hej, wielkoludzie! Wylacz te przekleta syrene, dobrze? Nie miala pojecia, czy to poskutkuje, ale udalo sie. Natychmiast zapadla cudowna cisza, kojaca jak dotkniecie gladkiego jedwabiu. Ta cisza mogla byc zbawienna. Gdyby szykowali kontratak, uslyszalaby ich. A przykra prawda? W rzeczy samej, pragnela, zeby sprobowali kontratakowac, chciala, zeby przyszli, obojetnie czy to rozsadne, czy nie. Miala bron i krew szybciej krazyla jej w zylach. Tylko to sie liczylo.(Jake! Jake, slyszysz mnie, maly? Jesli slyszysz, odpowiedz swojej duzej siostrze!) Nic. Nawet grzechotu odleglej strzelaniny. Byl poza za... Nagle... czyzby uslyszala jakies slowo? (wimeweh) Co wazniejsze, czy powiedzial je Jake? Nie byla tego pewna, ale takie miala wrazenie. 1 to slowo wydawalo jej sie dziwnie znajome. Susannah sprobowala sie skupic, zamierzajac zawolac jeszcze glosniej, gdy nagle przyszla jej do glowy dziwna mysl, zbyt jasna, aby nazwac ja przeczuciem. Jake staral sie nie odzywac. Czyzby sie... ukrywal? Czekal gdzies w zasadzce? Wydawalo sie, ze to szalony pomysl, ale moze krew szybciej krazyla i w jego zylach. Susannah nie wiedziala, ale doszla do wniosku, ze albo przeslal jej to dziwne slowo (wimeweh) specjalnie, albo bezwiednie. Tak czy inaczej, lepiej pozwolic, zeby sam zalatwil swoje sprawy. -Powtarzam, zostalem oslepiony przez pociski! - mowil w kolko robot; glosno, ale juz nieco ciszej, niemal normalnie. - Nic nie widze i trzymam ten przeklety inkubator... - Rzuc go - powiedziala Susannah. - Przeciez... - Rzuc go, koles. -Za pozwoleniem, pani, nazywam sie Nigel Lokaj i naprawde nie moge... W trakcie tej wymiany zdan Susannah zblizyla sie do robota - wlasnie odkrywala, ze nie zapomina sie dawnego sposobu poruszania sie tylko dlatego, ze na krotki czas odzyskalo sie wlasne nogi - i przeczytala nazwe oraz numer seryjny, wyryte na zrobionym z chromowanej stali korpusie robota. -Nigel DNK cztery piec dziewiec trzy dwa, rzuc to pieprzone szklane pudlo, piekne dzieki! 75 Robot (majacy tuz pod numerem seryjnym wyryte slowo DOMOWY) upuscil inkubator i zaskomlil, gdy ten roztrzaskal sie u jego stalowych stop.Susannah dotarla do Nigela. Zanim wyciagnela reke i ujela trojpalczasta stalowa dlon, musiala pokonac chwilowy lek, przypomniec sobie, ze to nie jest Andy z Calla Bryn Sturgis, a Nigel nie mogl nawet wiedziec o jego istnieniu. Ten robot lokaj byc moze jest dostatecznie wysoko rozwiniety, zeby pragnac zemsty - bo Andy z pewnoscia byl - ale nie pragnie sie czegos, o czym nic sie nie wie. A przynajmniej taka miala nadzieje. - Nigelu, podnies mnie. Robot pochylil sie z warkotem serwomotorow. -Nie, zlotko, musisz troche sie przysunac. Tu, gdzie stoisz, jest mnostwo pokruszonego szkla. -Pani wybaczy, ale jestem slepy. Zdaje sie, ze to pani odstrzelila mi oczy. Ach. No tak. -Coz - powiedziala, majac nadzieje, ze irytacja w jej glosie zagluszy kryjacy sie w nim strach. - Przeciez nie bede mogla zalatwic ci nowych, jesli mnie nie podniesiesz, no nie? Do dziela, dobrze? Szkoda czasu. Nigel ruszyl naprzod, kruszac stopami rozbite szklo i kierujac sie dzwiekiem jej glosu. Susannah powstrzymala instynktowna chec ucieczki. Robot domowy wzial ja na rece; zrobil to bardzo delikatnie. - Teraz zanies mnie do drzwi. -Pani, bardzo przepraszam, ale w Szesnastce jest mnostwo drzwi. A pod zamkiem jeszcze wiecej. Susannah nie potrafila powstrzymac ciekawosci. - Ile? Krotka cisza. - Powiedzialbym, ze piecset dziewiecdziesiat piec dziala. Natychmiast zauwazyla, ze suma tych cyfr to dziewietnascie. Czyli chassit. -Czy masz cos przeciwko temu, zeby zaniesc mnie do tych, przez ktore przybylam, zanim zaczela sie strzelanina? - Susannah wskazala na drugi koniec sali. -Nie, pani. Nie mam nic przeciwko temu, ale z przykroscia stwierdzam, ze nic ci to nie da - powiedzial swoim napuszonym 76 glosem Nigel. - Te drzwi, NOWY JORK NUMER SIEDEM/FEDIC, sajednokierunkowe. - Zamilkl. W stalowej kopule czaszki laczyl fakty. - Ponadto zepsuly sie, kiedy ostatni raz zostaly uzyte. Mozna by powiedziec, ze dotarly do kresu swej drogi.-Och, to cudownie! - zawolala Susannah, ale zdala sobie sprawe, ze wlasciwie wcale jej to nie zaskoczylo. Pamietala przerywany pomruk, jaki wydobyl sie z nich, kiedy Sayre brutalnie ja przez nie przepchnal, pamietala, ze nawet w tym momencie pomyslala sobie, iz koncza swoj zywot. I rzeczywiscie tak bylo. - Po prostu cudownie! - Wyczuwam, ze jestes przygnebiona, pani. -Masz cholerna racje, ze jestem przygnebiona! Jakby nie wystarczylo, ze te przeklete drzwi otwieraly sie tylko w jedna strone! Teraz zupelnie przestaly dzialac! - Nie liczac domyslnego ustawienia - przytaknal Nigel. - Domyslnego? O czym ty mowisz'? -Drzwi NOWY JORK NUMER DZIEWIEC/FED1C - powiedzial Nigel. - Kiedys bylo ponad trzydziesci jednokierunkowych przejsc z Nowego Jorku do Fedic, ale wydaje mi sie, ze pozostal tylko NUMER DZIEWIEC. Wszystkie polecenia dotyczace drzwi NOWY JORK NUMER SIEDEM/FEDIC sa teraz domyslnie kierowane do NUMERU DZIEWIATEGO. Chassit, pomyslala... niemal modlac sie w duchu. On chyba mowi o tym. O Boze, mam nadzieje, ze tak. - Masz na mysli hasla i tym podobne rzeczy, Nigelu? - Owszem, pani. - Zabierz mnie do drzwi numer dziewiec. - Jak sobie pani zyczy. Nigel raznym krokiem ruszyl przejsciem miedzy setkami pustych lozek, na ktorych gladko napiete przescieradla lsnily w jasnym swietle lamp. Wyobraznia Susannah na chwile zapelnila te sale wrzeszczacymi, przestraszonymi dziecmi, swiezo przybylymi z Calla Bryn Sturgis, a moze rowniez z sasiednich miasteczek. Zobaczyla nie jedna pielegniarke o szczurzej glowic, ale cale ich bataliony, gotowe nakladac helmy na glowy porwanych dzieci i rozpoczac proces polegajacy... na czym? W kazdym razie powodujacy katastrofalne skutki. Pozbawiajacy je inteligencji, zaburzajacy rownowage hormonalna i zmieniajacy je na zawsze. Susannah podejrzewala, ze w pierwszej chwili cieszyly sie, slyszac w glowach taki mily glos, witajacy je w cudownym swiecie North Central 77 Positronics i Sombra Group. Ich placz cichl, a w oczach pojawiala sie nadzieja. Byc moze myslaly, ze pielegniarki w bialych fartuchach sa dobre pomimo owlosionych, okropnych twarzy i zoltych klow. Tak mile jak glos pozytronowej damy.Potem slyszaly szum, szybko przybierajacy na sile i wdzierajacy sie do ich glow, i sala znowu wypelniala sie okrzykami przestrachu... - Pani? Dobrze sie czujesz? - Tak. Dlaczego pytasz, Nigelu? - Wydalo mi sie, ze zadrzalas. -Niewazne. Tylko zanies mnie do drzwi do Nowego Jorku, tych, ktore jeszcze dzialaja. 6 Kiedy opuscili szpitalna sale, Nigel pospiesznie przeniosl ja najpierw jednym, a potem drugim korytarzem. Dotarli do ruchomych schodow, ktore wygladaly tak, jakby byly nieczynne od wiekow. W polowie jednych stalowa kula na nogach blysnela bursztynowymi oczami do Nigela i zawolala: Hej, hej! Nigel odpowiedzial Hej, hej!, a potem rzekl do Susannah (konfidencjonalnym tonem, jaki przybieraja niektorzy plotkarze, mowiac o Tych, Ktorzy Mieli Pecha):-To glowny mechanik. Utknal tu ponad osiemset lat temu, chyba z powodu spalonych obwodow. Biedaczysko! Wciaz jednak robi, co moze. Nigel dwukrotnie zapytal Susannah, czy sadzi, ze jego oczy mozna wymienic na nowe. Za pierwszym razem Susannah odpowiedziala, ze nie wie. Za drugim - troche mu wspolczujac (zdecydowanie jemu, nie temu) - zapytala, co on sam sadzi. -Sadze, ze dni mojej sluzby dobiegaja konca - powiedzial i dodal cos, co sprawilo, ze dostala gesiej skorki: - O Discordio! Bracia Diem nie zyja, pomyslala, przypominajac sobie cos (Czy to byl sen? Moze wizja? Albo przeblysk jej wlasnej Wiezy?) ze swoich kontaktow z Mia. A moze to bylo w Oxfordzie, w stanie Missisipi? Albo i jedno i drugie? Papa Doc Duvaliernie zyje. Christa McAuliffe nie zyje. Stephen King nie zyje, popularnego pisarza przejechal samochod podczas popoludniowego spaceru. O Discordio, o losie! Tylko kim byl Stephen King? A skoro o tyrn mowa, to kim byla Christa McAuliffe? 78 W pewnej chwili mineli cichego, ktory byl obecny przy porodzie Mii i narodzinach potwora. Lezal zwiniety w klebek na zakurzonej podlodze korytarza, jak ludzka krewetka, z pistoletem w reku i dziura w glowie. Susannah doszla do wniosku, ze popelnil samobojstwo. Pomyslala, ze chyba mial racje. Bo przeciez wszystko poszlo fatalnie, prawda? I jesli dziecko Mii samo nie odnajdzie drogi, Wielki Czerwony Tatus bedzie wsciekly. Moze bedzie wsciekly nawet wtedy, gdy Mordred jakos trafi do domu.Jego drugi tatus. Gdyz byl to swiat blizniat i zwierciadlanych odbic, a Susannah teraz wiedziala o nim znacznie wiecej, nizby naprawde chciala. Mordred rowniez byl blizniakiem, istnym Jekyllem i Hyde'em o dwoch osobowosciach, i musial - albo musialo - pamietac oblicza dwoch ojcow. Natkneli sie na wiele innych cial. Susannah odniosla wrazenie, ze wszyscy popelnili samobojstwo. Zapytala Nigela, czy moze to potwierdzic - po zapachu lub czyms innym - ale odparl, ze nie potrafi. - Jak sadzisz, ilu ich tu jeszcze jest? - spytala. Zdazyla juz troche ochlonac i teraz zaczynala sie bac. -Niewielu, pani. Sadze, ze wiekszosc poszla dalej. Prawdopodobnie do Dervy. - Co to jest Derva? Nigel powiedzial, ze bardzo mu przykro, ale to zastrzezona informacja, ktora mozna uzyskac tylko po podaniu wlasciwego hasla. Susannah wymienila chassit, ale nic jej to nic dalo. Tak samo bylo z dziewietnascie i wreszcie dziewiecdziesiat dziewiec. Podejrzewala, ze bedzie musiala zadowolic sie informacja, ze wiekszosc poszla dalej. Nigel skrecil w lewo, w nowy korytarz z drzwiami po obu stronach. Kazala mu przystanac na chwile i otworzyla jedne z nich, ale nie znalazla niczego godnego uwagi - zwyczajne biuro, od dawna nieuzywane, sadzac po grubej warstwie kurzu. Z zaciekawieniem spojrzala na wiszacy na scianie plakat z para szalejacych w tancu nastolatkow. Ponizej duze niebieskie litery glosily: SLUCHAJCIE, KOTY I PIEKNE KOCIAKI! W HOP Z ALANEM FREEDEM ROCK BYL NIE BYLE JAKI! CLEVELAND, OHIO, PAZDZIERNIK 1954 Susannah byla prawie pewna, ze wykonawca na scenie byl Richard Penniman. Tacy bywalcy klubow, do jakich sie zaliczala, 79 gardzili kazdym, kto rockowal wiecej niz Phil Ochs, ale Suze zawsze miala slabosc do Little Richarda: good golfy, Miss Molly, you sure like to bali. Domyslala sie, ze zawdziecza to Detcie.Czy ci ludzie czasem korzystali z tych drzwi, zeby zrobic sobie wakacje w roznych gdzies i kiedys? Czy uzywali mocy Promieni, zeby zmienic rozne poziomy Wiezy w atrakcje turystyczna? Zapytala o to Nigela, lecz powiedzial jej, ze naprawde nie ma pojecia. Wydawal sie bolec nad utrata oczu. W koncu dotarli do rozbrzmiewajacej echami rotundy, z dlugim szeregiem drzwi na calym ogromnym obwodzie. Marmurowe kafelki na podlodze byly ulozone w czarno-biala szachownice; Susannah pamietala ja ze swych niepokojacych snow, w ktorych Mia karmila swojego malego. Wyzej, wysoko w gorze, konstelacje elektrycznych gwiazd migotaly na niebieskim firmamencie, w ktorym widac bylo liczne pekniecia. To miejsce przypominalo jej Kolebke Lud, a jeszcze bardziej Grand Central Station. Gdzies w glebi scian zgrzytaly klimatyzatory lub nawiewniki. Powietrze mialo dziwnie znajomy zapach i po krotkim namysle Susannah rozpoznala go: Comet Cleanser. Sponsorowali program The Price Is Right', ktory czasem ogladala w telewizji, jesli akurat byla rano w domu. "Jestem Don Pardo, a teraz powitajcie waszego gospodarza, pana Billa Cullena!". Susannah zakrecilo sie w glowie i na moment zamknela oczy. Bill Cullen nie zyje. Don Pardo nie zyje. Martin Luther King nie zyje, zastrzelony w Memphis. Discordia rzadzi! O Chryste, te glosy! Czy one nigdy nie ucichna? Otworzyla oczy i zobaczyla drzwi z napisem SZANGHAJ/FEDIC oraz BOMBAJ/FEDIC, a takze drzwi z napisem DALLAS (LISTOPAD I963)/FEDIC. Na innych widnialy runy, ktore nic jej nie mowily. W koncu Nigel zatrzymal sie przed drzwiami, ktore rozpoznala. NOMU CENTRAL POSITRONICS, LTD NOWY JORK/FEDIC NIEUPOWAZNIONYM WSTEP WZBRONIONY To wszystko Susannah widziala z drugiej strony, lecz ponizej napisu WSTEP PO PODANIU HASLA, zlowroga czerwienia migotal komunikat: DOMYSLNIE PRZEKIEROWANO NA NR 9 80 7 -Czego zyczy sobie pani teraz? - zapytal Nigel. - Postaw mnie na podlodze, cukiereczku.Miala czas, zeby sie zastanowic, co zrobi, jesli Nigel odmowi wykonania polecenia, ale usluchal bez wahania. Przemiescila sie do drzwi i przycisnela do nich dlonie. Poczula cos, co nie bylo drewnem ani metalem. Wydalo jej sie, ze slyszy bardzo cichy szum. Mogla wyprobowac haslo chassit - bedace dla niej odpowiednikiem "Sezamie, otworz sie" z bajki o Ali Babie - ale nie zadala sobie tego trudu. Drzwi nie mialy klamki. Jednokierunkowe i juz, pomyslala. Szkoda fatygi. (JAKE!) Wlozyla w to wszystkie sily. Zadnej odpowiedzi. Nawet tego cichego (wimeweh) idiotycznego slowa. Odczekala jeszcze troche, po czym odwrocila sie i usiadla, opierajac sie plecami o drzwi. Polozyla zapasowe magazynki miedzy rozlozonymi kolanami, a w prawej rece trzymala walthera PPK. Dobrze miec taka bron, kiedy siedzisz plecami do zamknietych drzwi, pomyslala, czujac w reku jej przyjemny ciezar. Dawno temu uczono ja i wielu innych metody protestu zwanej biernym oporem. Lez na ziemi, zaslaniaj brzuch i inne wrazliwe czesci ciala. Nie reaguj na ciosy, wyzwiska i zniewagi pod adresem twoich rodzicow. Skuta, spiewaj jak morze. Co powiedzieliby jej dawni przyjaciele, gdyby wiedzieli, kim sie stala? -Wiecie co? - rzekla Susannah. - Gowno mnie to obchodzi. Bierny opor tez umarl. - Pani? - Nic takiego, Nigelu. - Pani, czy moge spytac... - Co robie? - Wlasnie, pani. -Czekam na przyjaciela, koles. Po prostu czekam na przyjaciela. Myslala, ze DNK 45932 przypomni jej, ze nazywa sie Nigel, ale nie zrobil tego. Natomiast zapytal, jak dlugo bedzie czekala na swojego przyjaciela. Susannah powiedziala mu, ze dopoki pieklo nie zamarznie. Po tej odpowiedzi zapadla dluga cisza. W koncu przerwal ja Nigel. 81 -Zatem moge odejsc, pani? - Niewidomy?-Przelaczylem sie na podczerwien. Nie jest rownie dobra jak postrzeganie trojwymiarowe, ale wystarczy, zebym trafil do warsztatu naprawczego. -Czy w warsztacie jest ktos, kto zdola cie naprawic? - zapytala z umiarkowanym zainteresowaniem. Nacisnela przycisk uwalniajacy magazynek z rekojesci walthera, po czym wsunela go na miejsce, czerpiac dziwna pierwotna przyjemnosc z cichego metalicznego szczeku dobrze naoliwionego mechanizmu. -Nie mam pojecia, pani - odparl Nigel - aczkolwiek prawdopodobienstwo takiego zdarzenia jest bardzo male, z pewnoscia mniejsze niz jeden procent. Jesli nikt nie przyjdzie, to podobnie jak ty bede czekal. Skinela glowa, nagle bardzo zmeczona i przekonana, ze wlasnie tutaj konczy sie ta wielka wyprawa: tu, pod tymi drzwiami. Lecz nie wolno sie poddawac, prawda? Poddaja sie tchorze, nie rewolwerowcy. -Powodzenia, Nigelu. I dzieki za przejazdzke. Dlugich dni i przyjemnych nocy. Mam nadzieje, ze odzyskasz oczy. Przepraszam, ze ci je zniszczylam, ale bylam w tarapatach i nie wiedzialam, po czyjej jestes stronie. - Ja rowniez zycze ci wszystkiego najlepszego, pani. Susannah kiwnela glowa. Nigel odszedl i zostala sama, oparta o drzwi do Nowego Jorku. Czekajac na Jake'a. Nasluchujac jego wolania. Slyszala tylko zgrzytliwe, agonalne posapywanie ukrytych w scianach maszyn. ROZDZIAL V W DZUNGLI, STRASZNEJ DZUNGLI 1 Tylko grozba, ze cisi i wampiry zabija Eja, sklonila Jake'a do opuszczenia Pere. Teraz nie bylo sensu roztrzasac tej decyzji. Jake w myslach zawolal, (EJ, DO MNIE!) wkladajac w to wszystkie sily, a Ej natychmiast przybiegl. Jake minal cichych, ktorzy stali zahipnotyzowani przez zolwia, po czym pchnal drzwi z napisem TYLKO DLA PERSONELU. Ze slabej pomaranczowoczerwonej poswiaty sali biesiadnej weszli razem z Ejem w strefe oslepiajaco bialego swiatla i okopconych, roztaczajacych silna won naczyn. Otoczyly go kleby pary, goracej i wilgotnej, (dzungla) byc moze przygotowujacej na to, co miaio nastapic, (straszna dzungla) a moze nie. Jego zrenice zwezily sie, zobaczyl wszystko wyraznie i stwierdzil, ze znajduje sie w kuchni Dixie Pig. I nie po raz pierwszy. Kiedys, tuz przed przybyciem Wilkow do Calla Bryn Sturgis, Jake podazyl za Susannah (byla wtedy Mia) w sen, w ktorym w jakiejs ogromnej i opuszczonej kuchni szukala pozywienia. W tej kuchni, ktora teraz tetnila zyciem. Nabite na rozen wielkie prosie skwierczalo na ogniu, a przy kazdej kapiacej kropli tluszczu plomienie buchaly w gore przez oblepiona resztkami jedzenia zelazna krate. Po obu stronach staly nakryte miedzianymi czapami wyciagow olbrzymie piece, na ktorych dymily gary niemal rownie 83 wysokie jak Jake. Zawartosc jednego mieszal szaroskory stwor tak odrazajacy, ze oczy same odwracaly sie od tego widoku. W kacikach szarych ust o grubych wargach sterczaly zakrzywione kly. Pokryte brodawkami, spocone policzki zwisaly obfitymi faldami. Poplamiony jedzeniem bialy kucharski kitel oraz czapka jeszcze poglebialy koszmarny efekt, utrwalajac go, niczym lakier patyne. Za plecami tego stwora, ledwie widoczne w klebach pary, dwa inne ubrane na bialo stworzenia myly naczynia nad dwukomorowym zlewem. Oba nosily fartuchy. Jeden z tych dwoch byl czlowiekiem, chlopcem w wieku okolo siedemnastu lat. Drugi wygladal jak olbrzymi domowy kot, chodzacy na tylnych lapach.-Vai, vai, los mostros pubes, tre cannits enfouns! - zapiszczal szef kuchni na pomywaczy. Nie zauwazyl Jake'a. Natomiast dostrzegl go jeden z nich - ten kocur. Polozyl uszy po sobie i zasyczal. Jake bez namyslu rzucil talerzem, ktory trzymal w prawej rece. Pocisk swisnal w powietrzu i przecial szyje kota tak gladko, jak noz tnie plat sadla. Koci leb z pluskiem wpadl do zlewu pelnego pomyj, w ktorych zgasl blysk jego slepi. - San fai, can dit los! - krzyknal szef kuchni. Zdawal sie nie wiedziec, co zaszlo, albo nie byl w stanie tego pojac. Odwrocil sie do Jake'a. Tkwiace pod niskim, guzowatym czolem podkrazone, szaroniebieskie slepia byly oczami rozumnego stworzenia. Widzac je, Jake zorientowal sie, ze ma przed soba zmutowanego, inteligentnego guzca. Co oznaczalo, ze kucharz piecze na roznie swojego krewniaka. Wydawalo sie to najzupelniej normalne w Dixie Pig. -Can fohpube ain-tet canfah! She-sopan! Vai! - powiedzial do Jake'a. A potem, na domiar wszystkiego dodal: - Ty nie szorowac, ty nie jesc! Drugi pomywacz, chlopak, wrzasnal ostrzegawczo, ale kucharz nie zwrocil na to uwagi. Zdawal sie sadzic, ze Jake, zabiwszy jednego z podkuchennych, teraz powinien zajac miejsce zabitego. Jake rzucil drugi talerz, ktory przecial szyje guzca, konczac jego wrzaski. Fontanna krwi trysnela na piec po prawej rece stwora, syczac i roztaczajac obrzydliwy smrod spalenizny. Glowa guzca przechylila sie na bok, a potem odchylila do tylu, ale nie odpadla. Stwor - majacy co najmniej szesc stop wzrostu - zrobil dwa chwiejne kroki w lewo i objal skwierczace prosie, piekace sie na roznie. Glowa odchylila sie jeszcze bardziej i spoczela na prawym ramieniu szefa kuchni, jednym okiem gniewnie spogladajac na 84 migoczace w klebach pary jarzeniowki. Dlonie kucharza przywarly do pieczeni i zaczely sie topic. Runal w plomienie i jego tunika stanela w ogniu.Jake odwrocil sie w sama pore, aby zobaczyc, ze drugi pomywacz idzie na niego z kuchennym nozem w jednej i tasakiem w drugiej rece. Jake wyjal z sakwy nastepny talerz, ale nie rzucil, chociaz cos namawialo go, zeby to zrobil, zeby rzucil i uczynil draniowi to, co Margaret Eisenhart nazwala kiedys "glebokim przedzialkiem". To okreslenie ubawilo Siostry Pani Ryzu. Mimo ze Jake mial ochote rzucic, powstrzymal sie. Mial przed soba chlopca, ktorego twarz w jaskrawym swietle kuchennych lamp byla blada i zoltawoszara. Pomywacz wygladal na przerazonego i niedozywionego. Jake ostrzegawczo podniosl reke i chlopiec stanal jak wryty. Nie patrzyl jednak na talerz, ale na Eja, ktory stal miedzy rozstawionymi nogami Jake'a. Bumbler wyszczerzyl zeby i zjezyl siersc tak, ze wydawal sie dwukrotnie wiekszy. -Czy... - zaczal Jake i wtedy drzwi do sali restauracyjnej otworzyly sie na osciez. Do kuchni wpadl jeden z cichych. Jake bez namyslu rzucil talerz, ktory ze swistem przelecial przez kleby pary w jaskrawym swietle i z niesamowita precyzja odcial intruzowi glowe tuz nad jablkiem Adama. Bezglowe cialo chybnelo sie najpierw w lewo, a potem w prawo, jak komik klaniajacy sie bijacej brawa publice, po czym upadlo na podloge. Jake niemal natychmiast wyjal nastepny talerz i znow skrzyzowal rece na piersi, w gescie, ktory sai Eisenhart nazywal "gotowoscia do strzalu". Spojrzal na pomywacza, ktory wciaz trzymal noz i tasak. Ale bez przekonania, pomyslal Jake. Odezwal sie ponownie, i tym razem udalo mu sie powiedziec cale zdanie: - Czy mowisz po angielsku? -Taa - odparl chlopak. Upuscil tasak i pokazal zaczerwienionym od goracej wody kciukiem oraz takiej samej barwy wskazujacym palcem. - Ali tylko trochi. Ucze sie od kiedy tu przyjsc. Otworzyl druga reke i noz dolaczyl do lezacego na podlodze tasaka. -Przybyles ze Swiata Posredniego? - zapytal Jake. - Zgadza sie, prawda? Doszedl do wniosku, ze pomywacz nie jest specjalnie bystry ("Zaden z niego geniusz", niewatpliwie szyderczo stwierdzilby 85 Elmer Chambers), ale wystarczajaco inteligentny, zeby tesknic za domem. Chociaz chlopak byl przestraszony, Jake dostrzegl w jego oczach te charakterystyczna tesknote. - Taa - przytaknal chlopak. - Ja przyjsc z Ludweg. - To niedaleko miasta Lud?-Na polnoc, czy ci sie to podoba, czy nie - rzekl pomywacz. - Ty mnie zabic? Ja nie chciec umrzec, chociaz ja smutny. -Nie zabije cie, jesli powiesz mi prawde. Czy przechodzila tedy jakas kobieta? Pomywacz zawahal sie, a potem odparl: -Owszem. Sayre i jego kumple dorwali ja. Ona nie miec nog i glowa jej opasc... Pokazal, zwieszajac glowe, i jeszcze bardziej przypominal wiejskiego glupka. Jake pomyslal o Sheemiem z opowiesci Rolanda o dawnym Mejis. - Ale nie umarla. - Nie. Sam slyszalem, jak oddychac. Jake zerknal w kierunku drzwi, lecz nikt nie nadchodzil. Na razie. Powinien juz isc, ale... - Jak masz na imie, facet? - Jestem Jochabim, syn Hossa. -No coz, posluchaj mnie, Jochabimie. Na zewnatrz jest swiat zwany Nowym Jorkiem, w ktorym tacy jak ty sa wolnymi ludzmi. Proponuje, zebys wyniosl sie stad, dopoki mozesz. - Przyprowadza mnie z powrotem i wychloszcza. -Nie, nie masz pojecia, jakie to wielkie miasto. Rownie wielkie jak Lud, kiedy... Patrzyl na tepa mine Jochabima i pomyslal: Nie, to ja nie rozumiem. A jesli bede tutaj tkwil i probowal go przekonac, z pewnoscia zle sie to dla mnie skonczy, bo... Drzwi ponownie sie otworzyly. Tym razem dwaj cisi usilowali przejsc przez niejednoczesnie i zaklinowali sie w nich. Jake rzucil dwa talerze i patrzyl, jak ich tory lotu przecinaja sie w pelnym pary powietrzu, zanim odciely glowy obu nowo przybylym. Ich ciala runely w tyl i drzwi znow sie zamknely. W Piper School Jake uczyl sie o bitwie pod Termopilami, gdzie Grecy powstrzymali dziesieciokrotnie liczniejsza perska armie, zwabiajac napastnikow do waskiego wawozu. On natomiast mial te drzwi do kuchni. Dopoki beda przychodzic pojedynczo lub po dwoch - a musieli, chyba ze uda im sie zajsc go z boku - bez trudu zdola ich powstrzymac. 86 Dopoki nie skoncza mu sie talerze. - Bron? - zapytal Jochabima. - Jest tu jakas bron? Jochabim potrzasnal glowa, ale zwazywszy na to, ze mial irytujaco tepy wyraz twarzy, trudno bylo powiedziec, czy oznaczalo to "w kuchni nie ma broni", czy tez "nie rozumiem".-W porzadku, ide - powiedzial Jake. - A jesli nie uciekniesz stad, kiedy masz okazje, Jochabimie, to jestes jeszcze glupszy, niz sie wydaje. Lagodnie mowiac. Stary, tam sa gry wideo, pomysl o tym. Mimo to Jochabim patrzyl na niego z tepym wyrazem twarzy i Jake zrezygnowal. Wlasnie mial cos powiedziec do Ej a, kiedy ktos odezwal sie zza zamknietych drzwi. - Hej, dzieciaku. Ochryply. Pewny siebie. Zadufany. Glos faceta, ktory moglby naciagnac cie na piataka albo w kazdej chwili przespac sie z twoja dziewczyna. -Twoj przyjaciel ociec nie zyje. Ociec to obhiad. Nic rob glupstw i wyjdz, to moze nie zostaniesz sam. - Wez to i wsadz sobie w dupe! - zawolal Jake. Przedarlo sie to nawet przez mur glupoty Jochabima, ktory wygladal na zaszokowanego. -Twoja ostatnia szansa - chrapliwym i pewnym siebie glosem powiedzial ten zza drzwi. - Wychodz. - Wejdz tutaj! - odparl Jake. - - - Mam mnostwo talerzy! Prawde mowiac, mial szalona chec skoczyc przez te drzwi, wpasc tam i wydac bitwe cichym w sali biesiadnej. Ten pomysl wcale nie byl taki szalenczy, co przyznalby nawet sam Roland, gdyz to ostatnia rzecz, jakiej cisi oczekiwali, i prawdopodobnie kilkoma rzuconymi talerzami zdolalby ich przestraszyc i wzniecic panike. Problemem byly potwory posilajace sie za gobelinem. Wampiry. One sie nie przestrasza i Jake dobrze o tym wiedzial. Podejrzewal, ze gdyby Praojcowie zdolali dostac sie do kuchni (a byc moze powstrzymywal ich tylko brak zainteresowania lub resztki ciala Pere), juz bylby martwy. Jochabim zapewne rowniez. Przykleknal i powiedzial cicho, wzmacniajac polecenie myslowa projekcja obrazu: - Ej, szukaj Susannah! Bumbler jeszcze raz obrzucil Jochabima nieufnym spojrzeniem, po czym zaczal weszyc. Plytki podlogi byly wilgotne po niedaw87 nym myciu i Jake obawial sie, ze bumbler nie zdola wpasc na trop. Nagle Ej wydal glosny dzwiek - bardziej przypominajacy psie warkniecie niz ludzka mowe - po czym pomknal srodkiem kuchni, miedzy piecami i stolami, z nosem przy ziemi, troche zbaczajac, zeby ominac dymiace cialo kucharza guzca. -Posluchaj, ty maly draniu! - krzyknal mezczyzna. - Bo zaraz strace cierpliwosc! -To dobrze! - odkrzyknal Jake. - Chodz tu! Zobaczymy, czy zdolasz stad wyjsc! Patrzac na Jochabima, przylozyl palec do ust. Juz chcial sie odwrocic i pobiec - nie mial pojecia, ile uplynie czasu, zanim pomywacz zawola do tych za drzwiami, ze chlopiec i jego billy-bumbler nie bronia juz wawozu Termopile - gdy Jochabim powiedzial mu cos szeptem. - Co? - zdziwil sie Jake, patrzac na niego niepewnie. Wydawalo mu sie, ze uslyszal "strzez sie pulapki wyobrazni", ale przeciez to nie mialo sensu. A moze? -Strzez sie pulapki wyobrazni - powtorzyl Jochabim, tym razem wyrazniej, po czym odwrocil sie do swoich naczyn i zlewu. -Jakiej pulapki wyobrazni? - zapytal Jake, ale Jochabim udal, ze nie slyszy, a Jake nie mogl zostac w kuchni, zeby wziac go w krzyzowy ogien pytan. Dogonil Ej a, ogladajac sie przez ramie, na wypadek gdyby do kuchni wpadlo paru cichych. A jednak zaden sie nie odwazyl, przynajmniej dopoki Jake nie przebiegl za Ejem przez nastepne drzwi i do magazynu, ciemnego pomieszczenia zastawionego stosami skrzyn, pachnacego kawa i przyprawami, bardzo podobnego do skladu na zapleczu sklepu wielobranzowego w East Stoneham, tylko czysciejszego. 2 W jednym narozniku magazynu Dixie Pig napotkali zamkniete drzwi. Za nimi rzad wykafelkowanych schodow, wiodacych w dol i Bog wie dokad. Byly oswietlone slabymi zarowkami, osadzonymi w matowych, upstrzonych przez muchy kloszach. Ej bez wahania ruszyl przed siebie, pokonujac stopnie w rytmicznych i regularnych, niebywale zabawnych podskokach. Biegl z nosem przy ziemi i Jake 88 wiedzial, ze idzie za zapachem Susannah. Tyle wyczytal w myslach swego malego przyjaciela.Jake probowal liczyc stopnie. Doszedl do stu dwudziestu, po czym stracil rachube. Zadawal sobie pytanie, czy w dalszym ciagu znajduja sie w Nowym Jorku (albo pod nim). W pewnej chwili wydawalo mu sie, ze slyszy w oddali znajomy odglos, i doszedl do wniosku, ze jesli to metro, to wciaz sa w Nowym Jorku. Wreszcie dotarli na sam dol. Zobaczyli rozlegla sale o kopulastym sklepieniu, wygladajaca jak ogromny hotelowy hol, tyle ze bez hotelu. Ej przebiegl przezen z nosem wciaz przy ziemi, kolyszac tam i z powrotem puchatym ogonem. Jake musial truchtac, zeby za nim nadazyc. Talerze podzwanialy w na pol pustej torbie. Na drugim koncu sali znajdowala sie budka. Napis na jej zakurzonym oknie glosil: OSTATNIA OKAZJA NA ZAKUPIENIE PAMIATKI Z NOWEGO JORKU, a drugi: ZOBACZ 11 WRZESNIA 2001! OSTATNIE BILETY NA TO WSPANIALE WIDOWISKO! OD ASTMATYKOW WYMAGANE ZASWIADCZENIE LEKARSKIE! Jake zastanawial sie, co tez takiego wspanialego wydarzylo sie 11 wrzesnia 2001 roku, ale doszedl do wniosku, ze chyba woli nie wiedziec.Nagle uslyszal w myslach glos, tak wyrazny, jakby ktos mowil mu prosto do ucha: Hej! Hej, pozytronowa damo! Jestes tam jeszcze? Jake nie mial pojecia, kim jest pozytronowa dama, ale rozpoznal glos. -Susannah! - zawolal, przystajac przy kiosku informacji turystycznej. Jego zatroskana twarz rozpromienil radosny usmiech, na moment znow zmieniajac go w beztroskiego chlopca. - Suze, jestes tam? I uslyszal, jak krzyknela ze zdziwienia i radosci. Ej, spostrzeglszy, ze Jake zostal w tyle, odwrocil sie i zawolal ze zniecierpliwieniem: - Ejk, Ejk! Jake na chwile zignorowal go. -Slysze cie! - zawolal. - Nareszcie! Boze, do kogo mowilas? Nawoluj dalej, zebym mogl trafic... W oddali - moze na samym szczycie schodow, a moze juz nizej - ktos krzyknal: "To on!". Potem padly strzaly, ale Jake prawie ich nie slyszal. Z przerazeniem poczul, ze cos wdziera sie w jego mysli. Niczym widmowa dlon. Pomyslal, ze to zapewne ten 89 cichy, ktory wolal do niego zza drzwi. Pewnie wampir odnalazl pokretla wjakims Jake'u Chambersie Doganie i zaczal nimi krecic. Probujac(unieruchomic, mnie unieruchomic, przytwierdzic moje stopy do podlogi) go zatrzymac. A ten glos przedarl sie, poniewaz wysylajac i odbierajac wiadomosci, Jake otworzyl sie na... Jakel Jake, gdzie jestes? Nie mial czasu, zeby jej odpowiedziec. Kiedys, usilujac otworzyc nieodkryte drzwi w Jaskini Glosow, Jake przywolal wizje miliona otwierajacych sie drzwi. Teraz wywolal obraz jednych, zamykajacych sie z trzaskiem tak donosnym, jak wtedy gdy Bog pokonuje bariere dzwieku. W sama pore. Jego stopy jeszcze przez moment przywieraly do zakurzonej posadzki, a potem cos wrzasnelo przerazliwie i ucieklo. Puscilo go. Jake ruszyl, z poczatku chwiejnie, potem coraz pewniej. O rany, niewiele brakowalo! W oddali uslyszal slabe nawolywania Susannah, ale nie odwazyl sie otworzyc ponownie. Musial liczyc na to, ze Ej nie zgubi jej sladu, a ona nadal bedzie go wzywac. 3 Pozniej Jake doszedl do wniosku, ze zaraz po ostatnim slabym okrzyku Susannah zaczal podspiewywac piosenke, ktora slyszal w radio pani Shaw, ale nie byl tego pewien. Rownie dobrze moglbys doszukiwac sie przyczyny bolu glowy albo probowac ustalic dokladny moment, w ktorym zaraziles sie grypa. Natomiast chlopiec nie mial watpliwosci, ze padly kolejne strzaly, a jedna kula z wizgiem zrykoszetowala od sciany, jednakze wszystko to dzialo sie daleko za nim, wiec w koncu przestal uskakiwac (a nawet ogladac sie za siebie). Ponadto Ej poruszal sie teraz naprawde szybko, wyciagajac swoje puszyste lapki. Ukryta w scianach maszyneria dudnila i sapala. Z podloza wylonily sie stalowe szyny, z czego Jake wywnioskowal, ze kiedys jezdzil tedy tramwaj lub inny srodek komunikacji. W regularnych odstepach na scianach pojawial sie napis: NASTEPNE PRZYSTANKI: PATRICIA, FEDIC; CZY MASZ SWOJA NIEBIESKA KARTE? W niektorych miejscach plyty 90 odpadly, w innych nie bylo szyn, a w jeszcze innych kaluze zastalej, rojacej sie od robactwa wody wypelnialy dziury wygladajace jak zwyczajne wadoly. Jake i Ej mineli kilka unieruchomionych pojazdow przypominajacych skrzyzowanie wozka golfowego z poduszkowcem. A takze robota z glowa jak rzepa, ktory mignal czerwonymi kulkami oczu i wyrzezil cos, co zabrzmialo jak "stac". Jake chwycil talerz, nie majac pojecia, czy zdola go wykorzystac przeciwko metalowemu napastnikowi, ale robot nie ruszyl sie z miejsca. Na ten jeden czerwony blysk najwidoczniej zuzyl ostatnie ergi akumulatorow, ogniwa, silnika atomowego czy innego zrodla energii. Tu i owdzie Jake widzial graffiti. Dwa napisy wydaly mu sie znajome. Pierwszym byl CHWALCIE WSZYSCY KARMAZYNOWEGO KROLA, z czerwonym okiem zamiast kropki nad litera "i". Drugi glosil: BANGO SKANK '84.Rany, pomyslal Jake, ten caly Bango naprawde byl wszedzie. I dopiero wtedy uslyszal swoj glos i zorientowal sie, ze podspiewuje cicho. Piosenke bez slow, a wlasciwie tylko jedno slowo refrenu jednej z piosenek, ktorych niegdys sluchala w kuchni pani Shaw: Wimeweh, wimeweh, wii-mee-weeh... Zamilkl, zmrozony belkotliwym, monotonnym rytmem tej przyspiewki, i zawolal do Eja, zatrzymujac go: - Musze sie odlac, stary. - Ry! Nastawione uszy i bystre slepka przekazaly reszte wiadomosci: Nie ociagaj sie. Jake oblal moczem jedna z wykafelkowanych scian. Zielony plyn sciekal miedzy plytkami. Jake nasluchiwal odglosow pogoni, i nie na prozno. Ilu ich tam bylo? Jak szybko sie poruszali? Roland zapewne by wiedzial, ale Jake nic mial pojecia. Echo zwielokrotnialo liczbe scigajacych. Strzasajac ostatnie krople, Jake Chambers uswiadomil sobie, ze Pere juz nigdy tego nie zrobi, nie usmiechnie sie i nie pokaze palca, nie przezegna sie przed jedzeniem. Zabili go. Pozbawili zycia. Jego serce przestalo bic, a pluca oddychac. Moze oprocz snow, Pere znikl z tej opowiesci. Jake zaczal plakac. Tak jak usmiech, lzy sprawily, ze znow wygladal jak chlopiec. Ej odwrocil sie, chcac ruszyc tropem Susannah, ale wydawal sie wyraznie zaniepokojony. -Wszystko dobrze - rzekl Jake, zapinajac rozporek i ocierajac policzki rekawem. Tyle ze wcale nie bylo dobrze. Byl nie tylko 91 zasmucony, zly i przestraszony poscigiem. Teraz, kiedy poziom adrenaliny w jego organizmie opadl, Jake uswiadomil sobie, ze jest rownie glodny jak smutny. I zmeczony. Zmeczony? Niemal wykonczony. Nie mogl przypomniec sobie, kiedy ostatnio spal. Pamietal, jak zostal przeciagniety przez drzwi do Nowego Jorku i Eja o malo nie przejechala taksowka, a takze faceta od Boga i bomby, ktory przypominal mu Jimmy'ego Cagneya grajacego George'a M. Cohana w starym czarno-bialym filmie, ktory widzial w telewizji, kiedy byl maly. Poniewaz, z czego teraz zdal sobie sprawe, na tym filmie byla piosenka o gosciu nazwiskiem Harrigan: H-A-double R-I, Harrigan thats me. Pamietal takie szczegoly, ale nie to, kiedy ostatni raz zjadl porzadny...-Ejk! - warknal Ej, nieublagany jak los. Jesli bumblery maja granice wytrzymalosci, pomyslal ze znuzeniem Jake, to Ejowi jeszcze do niej daleko. - Ejk-Ejk! -Tak, tak - przystal chlopiec, odpychajac sie od sciany. - Ejk-Ejk teraz pobiegnie. No juz. Szukaj Susannah. Zamierzal poczlapac, ale czlapanie zapewne by nie wystarczylo. Szybki marsz rowniez. Zmusil nogi do truchtu i znow zaczal nucic pod nosem, tym razem slowa piosenki: W dzungli, strasznej dzungli, lew dzis wieczor spi... W dzungli, cichej dzungli, lew dzis wieczor spi... A potem znow zaczal powtarzac wimeweh, wimeweh, wimeweh, bzdurny tekst z radia w kuchni, zawsze nastawionego na stare przeboje nadawane przez WCBS... Tylko czy fabula jakiegos filmu nie nalozyla sie na wspomnienie tej piosenki? Nie z Yankee Doodle Dandy, ale jakiegos innego filmu? Takiego ze straszliwymi potworami? Widzial go zapewne, bedac malym chlopcem, moze zanim wyrosl z {spioszkow) pieluch? -Blisko wioski, cichej wioski, lew dzis wieczor spi... Blisko wioski, spokojnej wioski, lew dzis wieczor spi... Hej-ho, wimeweh, wimeweh... Umilkl, ciezko dyszac i pocierajac bok. Mial tam szew, ale rana nie dokuczala mu, przynajmniej na razie, nie byla dostatecznie gleboka, zeby go zatrzymac. Lecz ta ciecz... te zielone szczyny splywajace miedzy kafelkami... po starej zaprawie i popekanych kaflach, poniewaz to (dzungla) gleboko pod miastem, jak katakumby 92 (wimeweh) lub jak...-Ej - wykrztusil spekanymi wargami. Boze, jaki byl spragniony! - Ej, to nie siuski, to trawa. Albo chwasty... lub... Ej warknal na przyjaciela, ale Jake ledwie to zauwazyl. Echa poscigu nie milkly (a nawet troche sie przyblizyly), ale na razie nie zwracal na nie uwagi. Trawa wyrastajaca z wykafelkowanej sciany. Zarastajaca sciane. Spojrzal pod nogi i zobaczyl wiecej trawy, tak jasnozielonej, ze prawie purpurowej w fosforyzujacym swietle, wyrastajacej z podlogi. Oraz kawalki potrzaskanych plytek, rozsypujacych sie na odlamki i fragmenty, niczym szczatki dawnych ludzi, przodkow, ktorzy zyli i budowali, zanim Promienie zaczely sie zalamywac i swiat poszedl naprzod. Pochylil sie. Siegnal w trawe. Podniosl ostre odlamki kafli, tak, ale takze ziemie, ziemie (dzungli) z jakichs glebokich katakumb, grobowca, a moze... W pyle, ktory zagarnal, pelzal chrzaszcz, zuk majacy na grzbiecie plamke, czerwona jak krwawy usmiech. Jake odrzucil go, krzywiac sie z odrazy. Znak Krola! Patrzcie no! Jake otrzasnal sie i stwierdzil, ze kleczy na jednym kolanie, bawiac sie w archeologa niczym bohater jakiegos starego filmu, podczas gdy tropiace go stado jest coraz blizej. Ej spogladal na niego blyszczacymi niepokojem slepkami. - Ejk! Ejk-Ejk! -Taak - powiedzial chlopiec, podnoszac sie z ziemi. - Juz ide. Tylko powiedz mi, Eju, co to za miejsce? Ej nie mial pojecia, dlaczego w glosie jego przyjaciela slychac niepokoj. Widzial to samo co przedtem i czul ten sam zapach: jej won, trop, ktorego chlopiec kazal mu szukac. Teraz trop byl swiezszy. Ej ruszyl swiezym sladem. 4 Jake przystanal piec minut pozniej. - Ej! Zaczekaj chwile! - zawolal. Poczul silny bol w boku, gdzie mial zalozony szew, ale to nie 93 z tego powodu sie zatrzymal. Wszystko sie zmienilo. Albo jeszcze sie zmienialo. I niech Bog ma go w opiece, ale chyba wiedzial, w co sie zmieni.Lampy jarzeniowe nad jego glowa wciaz sie palily, ale sciany porastal gesty kozuch roslinnosci. Powietrze stalo sie gorace i wilgotne, tak ze mokra koszula lepila mu sie do ciala. Przed jego szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami przelecial zdumiewajaco wielki, piekny pomaranczowy motyl. Jake probowal go zlapac, lecz motyl z latwoscia mu umknal. Niemal wesolo, pomyslal chlopiec. Wykafelkowany korytarz zmienil sie w sciezke w dzungli. Wznosila sie przed nimi ku poszarpanej dziurze w gaszczu, zapewne wychodzac na jakas lesna polane. Jake ujrzal wielkie stare drzewa rosnace we mgle, o pniach pokrytych gruba warstwa mchu, galeziach oplatanych pnaczami. Ujrzal wielkie paprocie, a przez zielona koronke listowia plonace niebo dzungli. Wiedzial, ze znajduje sie w Nowym Jorku, pod Nowym Jorkiem, ale... Gdzies wrzasnela malpa, tak blisko, ze Jake drgnal i spojrzal w gore, pewien, ze zobaczy ja tuz nad glowa, szczerzaca zeby zza rzedu lamp. A wtedy uslyszal mrozacy krew w zylach, gluchy ryk lwa. Ten najwyrazniej nie poszedl spac. Jake najchetniej by zawrocil i pobiegl co sil w nogach z powrotem, ale wiedzial, ze nie moze. Cisi (zapewne prowadzeni przez tego, ktory powiedzial, ze ociec to obhiad) szli jego sladem. A Ej niecierpliwie spogladal na niego bystrymi slepkami, chcac isc dalej. Ej nie byl gapa, nie okazywal strachu, w kazdym razie nie przed tym, co mieli przed soba. Bumbler nie mogl zrozumiec wahan chlopca. Wiedzial, ze Ejk jest zmeczony - wyczuwal to po zapachu - ale czul tez jego strach. Przed czym? W tym miejscu bylo wiele nieprzyjemnych zapachow, takze won wodza wielu ludzi, ale Ej nie wyczuwal zadnego bezposredniego zagrozenia. A ponadto byl tu jej zapach. Teraz bardzo swiezy. Sprzed chwili. - Ejk! - ponaglil znowu. Jake zlapal oddech. -W porzadku - rzekl, rozgladajac sie. - W porzadku. Tylko powoli. - Oli - powiedzial Ej z wyrazna dezaprobata. Jake poszedl dalej tylko dlatego, ze nie mial innego wyjscia. Ruszyl w gore zarosnieta sciezka (dla Eja byla ona idealnie rowna 94 i nie zmienila sie, od kiedy zeszli ze schodow) w kierunku pnaczy i paproci na polance, przy wtorze szalenczych wrzaskow malpy i mrozacego krew w zylach ryku lwa. Slowa piosenki raz po raz przelatywaly mu przez glowe(we wiosce... w dzungli... cicho kochanie... nie ruszaj sie, kochanie...) i teraz znal jej tytul, a nawet nazwe zespolu, (to zespol Tokens z utworem Lew spi dzis wieczor; znikl z list, ale nie z naszych serc) ktory ja spiewal, ale w jakim filmie? Jaki tytul mial ten przeklety fi... Jake dotarl na szczyt wzniesienia i na skraj polany. Spojrzal przez gaszcz szerokich zielonych lisci i jaskrawopurpurowych kwiatow (malenka zielona gasienica podazala w sam srodek jednego z nich), a kiedy patrzyl, przypomnial sobie tytul filmu i nagle dreszcz przebiegl mu po plecach. W chwile pozniej pierwszy dinozaur wyszedl z dzungli (straszliwej dzungli) i wkroczyl na polane. 5 Dawno, dawno temu, (moze na ziemi, moze w niebie) kiedy byl jeszcze malym chlopcem, (jest troche dla mnie i dla ciebie) dawno temu, kiedy mama pojechala do Montrealu ze swoim klubem, a ojciec wybral sie do Vegas na doroczny festiwal jesiennych rewii, (dzemu i herbaty z czarnych jagod) dawno temu, gdy Bama mial cztery... 6 Bama - tak nazywa go jedyna (pani Shaw, pani Greta Shaw) dobra istota. Odcina zeschnieta skorke chleba z jego kanapek, przyczepia jego przedszkolne rysunki do lodowki magnesami wygladajacymi jak male plastikowe owoce, zwraca sie do niego Bama i to jest jego specjalne imie, 95 {dla nich) poniewaz ojciec nauczyl go w pewne szalone sobotnie popoludnie spiewac Ruszaj z nami, kibolami, my nie tchorzymy i nie uciekamy, my fani Crimson Tide z Bamy, dlatego ona nazywa go Bama, to jego sekretne imie, wiec skad wiedzieli, co oznacza, przeciez nikt go nie zna i to jest tak, jakby miec dom, do ktorego mozna pojsc, bezpieczny dom w strasznym lesie, w ktorym wszystkie cienie wygladaja jak potwory, ogry lub tygrysy.(Tygrys, tygrys, w zolte paski spiewa mu matka kolysanke, albo Slyszalem brzeczenie muchy... gdy umarlem, co okropnie przeraza Bame Chambersa, chociaz nigdy jej tego nie mowi; czasem lezy w lozku w nocy lub podczas popoludniowej drzemki, myslac: uslysze muche i bede niezywy, moje serce przestanie bic, a jezyk wpadnie mi do gardla jak do studni, tych wspomnien stara sie unikac). Dobrze miec sekretne imie, i kiedy dowiaduje sie, ze matka jedzie do Montrealu z milosci do sztuki, a ojciec wybiera sie do Vegas, zeby zaprezentowac nowe programy wyprodukowane przez jego siec telewizyjna, blaga matke, zeby poprosila pania Grete Shaw, aby zostala z nim, i matka w koncu sie zgadza. Maly Jakie wie, ze pani Shaw nie jest jego matka i niejeden raz sama pani Greta Shaw mowi mu, ze nie jest jego matka (Mam nadzieje, ze wiesz, ze nie jestem twoja matka, Bama - mowi, podajac mu talerz, a na talerzu jest maslo orzechowe, boczek i kanapka z chleba z obcieta skorka, kanapka, jaka potrafi zrobic tylko Greta Shaw - poniewaz tego nie ma w mojej umowie o prace). (A Jakie - tylko ze wtedy jest Bama, dla niej zawsze jest Bama - nie wie, jak jej powiedziec, ze on to wie, wie, wie, ale zadowoli sie nia, dopoki nie znajdzie prawdziwej lub dorosnie i przestanie sie bac muchy). I Jakie mowi: nie ma sprawy, rozumiem, ale i tak jest zadowolony, ze pani Shaw zgadza sie zostac z nim zamiast ostatniej au pair, ktora nosi krotkie spodniczki, zawsze bawi sie swoimi wlosami lub szminka i ni cholery sie nim nie przejmuje ani nie ma pojecia, ze on w glebi serca jest Bama, ta mala Daisy Mae {bo tak ojciec nazywa kazda au pair) jest glupia glupia glupia. Pani Shaw nie jest glupia. Pani Shaw przynosi mu to, co czasem nazywa Przekaska albo Podwieczorkiem, i obojetnie co to jest - bialy ser i owoce, kanapka z chleba z odcieta skorka, ciasto z kruszonka, kanapeczki pozostale z wie96 czornegoprzyjecia -podajac mu, spiewa te samapiosenke: Gdzies daleko stad, moze na ziemi, moze w niebie, jest troche dla mnie i dla ciebie, dzemu i herbaty z czarnych jagod. W jego pokoju stoi telewizor i codziennie, kiedy nie ma rodzicow, on zabiera tam swoje kanapki i oglada, oglada, oglada i slyszy jej radio grajace w kuchni, zawsze stare przeboje, zawsze WCBS, i czasem slyszy ja, slyszy Grete Shaw, spiewajaca razem z Four Seasons Wande Jackson Lee Yah-Yah Dorsey, i czasem wyobraza sobie, ze jego rodzice zgineli w katastrofie lotniczej i ona naprawde zostala jego matka, ona nazywa go biedactwem albo biedna sierotka, a potem w wyniku jakiejs magicznej przemiany nie tylko opiekuje sie nim, ale kocha go, kocha go, kocha, kocha tak jak on ja, jest jego matka (a moze zona, dla niego to bez roznicy), ale nazywa go Bama, a nie cukiereczkiem (jak jego prawdziwa matka) czy narwancem, (jak ojciec) i chociaz on wie, ze to glupie, fajnie jest myslec o tym w lozku, myslenie o tym jest lepsze od myslenia o musze, ktora przyleci brzeczec nad jego trupem, kiedy umrze i jezyk wpadnie mu do gardla jak w studnie. Po poludniu, kiedy wraca do domu z przeszkola (zanim bedzie dosc duzy, by zrozumiec, ze wlasciwie jest to przedszkole, juz przestanie tam chodzic), oglada w swoim pokoju Film za milion dolarow. Film pokazuja przez tydzien dokladnie o tej samej porze - o czwartej. Zanim jego rodzice wyjechali, a pani Greta Shaw zostala na noc, zamiast pojsc do domu przez caly tydzien, (co za szczescie, gdyz pani Greta Shaw jest zaprzeczeniem Discordii, amen i kropka) muzyka codziennie rozbrzmiewala z dwoch stron, stare przeboje w kuchni, (WCBS, czyli boskie-bombowe) a w telewizji James Cagney paraduje w meloniku i spiewa o Harriganie: H-A-l dwa, Harrigan to ja! A takze o tym, ze jest prawdziwym bratankiem mojego Wuja Sama. A potem nowy tydzien, kiedy nie ma rodzicow, i nowy jilm, i kiedy oglada go po raz pierwszy, boi sie jak jasna cholera. Film nosi tytul Zaginiony kontynent, z panem Cesarem Romerem w roli glownej, i kiedy Jake obejrzy go ponownie (w podeszlym wieku dziesieciu lat), bedzie sie dziwil, jak mogl sie bac, ogladajac taki 97 glupi jilm jak ten. Poniewaz to jest o wyprawie, ktora zabladzila w dzungli, rozumiecie, i w tej dzungli sa dinozaury, a majac cztery lata, nie wiedzial, ze dinozaury to stworzenia z pieprzonych kreskowek, takie same jak Tweety, kot Syhester i marynarz Popeye, tra-la-la, mydelko Fa. Pierwszym dinozaurem, ktorego widzi, jest tryceratops wylaniajacy sie z dzungli, i dziewczyna zfdmu(Niezla laska, jak z pewnoscia powiedzialby ojciec, bo zawsze tak mowil o tych, ktore matka Jake 'a nazywala Pewnego Rodzaju Dziewczynami) wrzeszczy ile sil w piersiach, a Jake tez by wrzeszczal, gdyby strach nie sciskal mu piersi, oto istna Discordia! W slepiach potwora widzi kompletna pustke, oznaczajaca kres wszystkiego, bo prosby nie poskutkuja i krzyki tez nie pomoga przy spotkaniu z takim potworem, ktory jest za glupi, i wrzaski tylko zwroca jego uwage, i rzeczywiscie, odwraca sie do Daisy Mae, niezlej laski, a z kuchni (wspanialej kuchni) slychac Tokensow, ktorzy znikli z list przebojow, ale nie z naszych serc, i spiewaja o dzungli, spokojnej dzungli, a tu, przed ogromnymi przestraszonymi oczami malego chlopca, jest dzungla bynajmniej nie spokojna, i nie lew, lecz cos ogromnego, co wyglada jak nosorozec, tylko wiekszy, i ma kostny kolnierz wokol karku, a pozniej Jake odkryje, ze taki rodzaj potwora nazywa sie tryceratops, ale teraz jest anonimowy, co jeszcze pogarsza sprawe, bo nienazwane zawsze jest gorsze. Wimeweh, spiewaja Tokensi, Wii-mee-weeh, i oczywiscie Cesar Romero kladzie trupem potwora, zanim ten zdazy rozszarpac na strzepy dziewczyne niezla laske, no i dobrze, ale w nocy potwor wraca, ten tryceratops powraca, jest w jego szafie, bo nawet majac cztery latka, Jake rozumie, ze czasem jego szafa nie jest szafa, ze jej drzwi moga prowadzic w rozne miejsca, gdzie czyhaja jeszcze grozniejsze stwory. Krzyczy, w nocy moze krzyczec, i pani Greta Shaw wchodzi do pokoju. Siada na jego lozku, twarz ma widmowa od niebieskoszarego kremu na noc, i pyta, co sie stalo, Bama, a on mowi jej co. Nigdy nie potrafilby powiedziec o tym ojcu czy matce, nawet gdyby tam byli, a nie ma ich, ale moze powiedziec pani Shaw, bo chociaz niezupelnie rozni sie od innych - aupair opiekunek przedszkolanek odprowadzaczek-jest troche inna, wystarczajaco, by mocowac jego rysunki magnesikami do lodowki, wystarczajaco, zeby byla to ogromna roznica, aby pomoc malemu chlopcu w walce o zachowanie zdrowych zmyslow, alleluja, uratowany, amen. 98 Ona slucha wszystkiego, co on ma jej do powiedzenia, i kaze mu powtarzac try-CE-ra-TOPS, dopoki nie zacznie poprawnie wymawiac tego slowa. Od razu czuje sie lepiej. Wtedy ona mowi: Takie stworzenia kiedys zyly naprawde, ale wymarly miliony lat temu, Bama. Moze dawniej. A teraz juz mnie nie budz, bo musze sie wyspac.Jake przez tydzien codziennie oglada Zaginiony kontynent. / za kazdym razem coraz mniej sie boi. Pewnego dnia pani Greta Shaw przychodzi i oglada kawalek razem z nim. Przynosi mu podwieczorek, wielka miske dmuchanego ryzu Havaiian Fluff (a. druga dla siebie) i spiewa mu te swoja cudowna piosenke: Gdzies daleko stad, moze na ziemi, moze w niebie, jest troche dla mnie i dla ciebie, dzemu i herbaty z czarnych jagod. Oczywiscie w havaiian fluffnie ma czarnych jagod, a zamiast herbaty popijaja go resztka soku winogronowego Welcha, ale pani Shaw mowi, ze liczy sie pomysl. Nauczyla go mowic Rooty-tooty-salut przed piciem i tracac sie szklaneczkami. Jake uwaza, ze to absolutnie odlotowe, jak bonie dydy. Niebawem przychodza dinozaury. Bama i pani Greta Shaw siedza obok siebie, jedzac havaiian fluff i patrzac, jak ten wielki (pani Greta Shaw nazywa go Tyranosorbetem Kleksem) pozera negatywnego bohatera. Dinozaury z kreskowek - prycha pani Greta Shaw. Mozna by sadzic, ze stac ich na cos lepszego. Jake uwaza, ze to najlepsza recenzja filmowa, jaka slyszal w zyciu. Blyskotliwa i uzyteczna. W koncu rodzice wracaja. Film za milion dolarow zastepuje Top Hat i nikt nie wspomina o lekach malego Jake 'a. Z czasem zapomina, ze bal sie tryceratopsa i Tyranosorbeta. 7 Lezac w wysokiej trawie i spogladajac na mglista polane przez liscie paproci, Jake odkryl, ze niektorych rzeczy nigdy sie nic zapomina.Strzez sie pulapki wyobrazni, powiedzial Jochabim, i patrzac na ogromnego dinozaura - tryceratopsa z kreskowek w prawdziwej dzungli, jak widmowa ropucha w prawdziwym ogrodzie - Jake zrozumial, ze to wlasnie to. Ta pulapka wyobrazni. Tryceratops nie byl prawdziwy, obojetnie jak przerazajaco ryczal, nawet jesli Jake 99 czul jego zapach - mokrej roslinnosci, gnijacej w faldach skory, tam gdzie krotkie i grube lapy wychodzily z ciala, odchodow oblepiajacych wielki opancerzony zad, struzki sliny sciekajacej z obramowanego klami pyska - i slyszal jego sapanie. Przeciez nie mogl byc prawdziwy, byl zwierzeciem z kreskowki!Mimo to wiedzial, ze jest wystarczajaco prawdziwy, zeby go zabic. Gdyby tam poszedl, tryceratops rozszarpalby go tak samo, jak rozszarpalby niezla laske Daisy Mea, gdyby Cesar Romero nie pojawil sie w pore i nie wpakowal mu w Jedyne Wrazliwe Miejsce kuli ze sztucera na gruba zwierzyne. Jake pozbyl sie reki usilujacej gmerac przy jego pulpicie kontrolnym - z tego, co wiedzial, to zatrzasnal wszystkie drzwi tak mocno, ze odcial palce tej wscibskiej reki - ale z tym bylo inaczej. Nie mogl po prostu zamknac oczu i przejsc obok; jego zdradziecki umysl stworzyl potwora, ktory naprawde mogl rozszarpac go na strzepy. I nie bylo tu Cesara Romera, ktory by temu zapobiegl. Ani Rolanda. Byli tylko cisi. Tropili go i w kazdej chwili mogli dogonic. Jakby podkreslajac ten fakt, Ej obejrzal sie, patrzac w strone, z ktorej przyszli, i glosno warknal. Tryceratops uslyszal go i ryknal w odpowiedzi. Jake spodziewal sie, ze Ej przytuli sie do niego, slyszac ten potezny ryk, lecz Ej spogladal za siebie. Obawial sie cichych ludzi, a nie tryceratopsa czy Tyranosorbeta Kleksa, ktory mogl zaraz sie pojawic albo... Poniewaz Ej go nie widzi, pomyslal Jake. Zmagal sie z ta teza, ale nie potrafil jej zbic. Ej nie slyszal stwora i nie czul jego zapachu. Wniosek byl oczywisty: dla Eja tryceratops w straszliwej dzungli nie istnial. Co nie zmienia faktu, ze istnieje dla mnie. To pulapka zastawiona na mnie lub kazdego obdarzonego bujna wyobraznia, kto przypadkiem tu trafi. Niewatpliwie jakas sztuczka dawnych ludzi. Szkoda, ze nie przestala dzialac, jak wiekszosc ich zabawek, ale trudno. Widze to, co widze, i nic na to nie poradze... Nie, zaczekaj. Poczekaj chwilke. Jake nie mial pojecia, jak dobry jest jego myslowy kontakt z Ejem, ale zaraz mial sie dowiedziec. - Ej! Nawolywania cichych rozlegaly sie okropnie blisko. Wkrotce zobacza, ze chlopiec oraz bumbler zatrzymali sie tutaj, i runa do 100 ataku. Ej wyczuwal ich zapach, a mimo to dosc spokojnie spojrzal na Jake'a. Na swego ukochanego Jake'a, dla ktorego byl gotow Umrzec w razie potrzeby. - Ej, mozesz zamienic sie ze mna miejscami? Okazalo sie, ze mogl. 8 Ej truchtal z Ejkiem w ramionach, kolyszac sie do przodu i do tylu, z przestrachem odkrywajac, jak trudno cialu chlopca utrzymac rownowage. Pomysl pokonania nawet niewielkiej odleglosci na dwoch nogach byl po prostu idiotyczny, a jednak trzeba bylo to zrobic, w dodatku natychmiast. Tak powiedzial Ejk.Ze swej strony Jake wiedzial, ze powinien zamknac pozyczone oczy, ktorymi patrzyl. Byl w glowie Eja, ale w dalszym ciagu widzial tryceratopsa, a teraz takze pterodaktyla krazacego w rozgrzanym powietrzu nad polana, rozposcierajacego bloniaste skrzydla, zeby chwycic prady wznoszace sie z wymiennikow powietrza. Ej! Musisz zrobic to sam. 1 jesli chcesz im uciec, musisz zrobic to natychmiast. Ejk! - odparl Ej i ostroznie zrobil pierwszy krok. Cialo chlopca zachwialo sie na boki, a w koncu zupelnie stracilo rownowage. To glupie dwunogie cialo Ejka upadlo. Ej usilowal temu zapobiec i jeszcze pogorszyl sprawe, ciezko padajac na prawy bok chlopca. Bumbler probowal warknieciem wyrazic swoja frustracje. Z ust Ejka wydobyly sie bezsensowne dzwieki, bardziej podobne do slow niz do warczenia: - Wrak! Szlak! Szlag trafi...! -Slysze go! - krzyknal ktos. - Biegiem! Ruszac sie, wy bezuzyteczne cipy! Zanim ten maly dran dotrze do drzwi! Ejk mial kiepski sluch, ale wykafelkowane sciany wzmacnialy dzwieki, tak ze nie stanowilo to zadnego problemu i Ej slyszal tupot nog. -Musisz wstac i uciec! - sprobowal krzyknac Jake, lecz te slowa zmienily sie w niewyrazne warkliwe: - Ejk-Ejk, no! Stac i ciec! W innych okolicznosciach mogloby to byc zabawne, ale nie teraz. Ej wstal, opierajac sie plecami Ejka o sciane i prostujac nogi. 101 W koncu odnalazl przyciski kontrolne. Znajdowaly sie w miejscu, ktore Ejk nazywal Dogan, i byly stosunkowo proste w obsludze. Wysoko sklepiony korytarz nieco po lewej wiodl do ogromnej sali z lsniaca jak lustra maszyneria. Ej wiedzial, ze gdyby wszedl do tej sali - do komory, w ktorej Ejk przechowywal wszystkie swoje wspaniale mysli i zasoby slow - zagubilby sie na zawsze.Na szczescie nie musial. Wszystko, czego potrzebowal, bylo w Dogan. Lewa stopa... naprzod. (Pauza.) Prawa stopa... naprzod. (7 pauza.) Trzymaj w jednej rece to cos, co wyglada jak billy-bumbler, ale w rzeczywistosci jest twoim przyjacielem, i wyciagnij druga reke, zeby utrzymac rownowage. Powstrzymaj chec opadniecia na czworaki. Scigajacy dogonia cie, jesli to zrobisz. Juz nie czul ich zapachu (nie tym zdumiewajaco bezuzytecznym, krotkim nosem Ejka), ale mimo to byl tego pewien. Jake natomiast wyraznie wyczuwal ich zapach, przynajmniej dwunastu, a moze nawet szesnastu. Ciala cichych byly doslownie maszynami do produkcji smrodu, ktory wyprzedzal ich gesta chmura. Czul zapach szparagow, ktore jeden z nich jadl na obiad; wyczuwal miesisty i paskudny odor nowotworu rozwijajacego sie w ciele drugiego, zapewne w glowie lub gardle. A potem znow uslyszal ryk tryceratopsa. Odpowiedzial mu dziwny stwor krazacy nad polana. Jake zamknal swoje - a raczej Ej a - oczy. Rozkolysany chod bumblera stal sie jeszcze trudniejszy do zniesienia. Jake obawial sie, ze jesli bedzie musial znosic to dluzej (szczegolnie z zamknietymi oczami), to zacznie rzygac. Oto on, Bama Pawiujacy Marynarz. Biegnij, Ej, pomyslal. Najszybciej jak potrafisz. Staraj sie nie upasc i pedz co sil! 9 Gdyby byl tam Eddie, moze przypomnialaby mu sie stara pani Mislaburski z sasiedztwa; pani Mislaburski w lutym po gwaltownej sniezycy, kiedy chodnik blyszczal od lodu i jeszcze nie zostal posypany sola. Lod nie powstrzymal jej od wyprawy na targ przy Castle Avenue po codzienna porcje swiezej ryby (lub na niedzielna msze, gdyz pani Mislaburski byla chyba najzarliwsza katoliczka w Co-Op City, Miasteczku Spoldzielczym). No i szla na szeroko 102 rozstawionych grubych nogach, rozowych jak cukierki, od opaski do podtrzymywania ponczoch, jedna reka przyciskajac torebke do obfitego biustu, druga wyciagajac dla utrzymania rownowagi, ze spuszczona glowa, wypatrujac wysepek popiolu rozsypanego przez jakiegos obowiazkowego dozorce (Jezusie i Maryjo, blogoslawcie tych zacnych ludzi), a takze zdradzieckiego lodu, ktory mogl ja pokonac, tak ze rozjechalyby sie jej rozowe kolana i klapnelaby na tylek albo na wznak; kobieta moze w ten sposob zlamac sobie krzyz, moze zostac sparalizowana jak ta biedna corka pani Bernstein, ktora miala wypadek samochodowy w Mamaroneck, takie rzeczy sie zdarzaja. Dlatego pani Mislaburski ignorowala dzikie wrzaski dzieciarni (w tym Henry'ego Deana i jego mlodszego brata Eddiego) i szla dalej ze spuszczona glowa i wyciagnieta w bok reka, tulac do piersi solidna czarna torebke starszej pani, w razie upadku gotowa z determinacja chronic ja i jej zawartosc, oslonic wlasnym cialem, jak Joe Namath pilke na przedpolu.Tak Ej ze Swiata Posredniego poruszal cialem Jake'a, podazajac dlugim podziemnym korytarzem, ktory (przynajmniej jego zdaniem) niczym nie roznil sie od innych. Jedyna dostrzegalna roznica byly trzy dziury po obu stronach, z ktorych spogladaly na nich wielkie szklane oczy, slepia wydajace cichy i monotonny pomruk. W ramionach trzymal cos, co wygladalo jak bumbler z mocno zamknietymi slepiami. Gdyby byly otwarte, Jake moze rozpoznalby urzadzenia projekcyjne. Chociaz pewnie nawet by ich nie zauwazyl. Idac powoli (Ej wiedzial, ze tamci sie zblizaja, ale wiedzial rowniez, ze lepiej isc powoli, niz upasc), powloczac szeroko rozstawionymi nogami, tulac Ejka do piersi jak pani Mislaburski torebke w mrozne dni, przeszedl obok tych szklanych oczu. Szum ucichl. Czy odszedl dostatecznie daleko? Taka mial nadzieje. Poruszanie sie na dwoch nogach bylo po prostu zbyt trudne i denerwujace. Tak samo jak bliskosc maszynerii myslowej Ejka. Mial ochote odwrocic sie i spojrzec na nia - na te wszystkie lsniace jak lustra powierzchnie! - ale nie zrobil tego. Ten widok mogl go zahipnotyzowac. Albo spowodowac cos jeszcze gorszego. Przystanal. - Jake! Patrz! Zobacz! Jake sprobowal powiedziec "dobrze", ale zamiast tego zawarczal. Bardzo smieszne. Ostroznie otworzyl oczy i z obu stron zobaczyl kafelki. To prawda, porastala je trawa i liscie paproci, ale pod nimi widac bylo plytki. 1 to byl korytarz. Obejrzal sie za siebie i zobaczyl 103 polane. Tryceratops zapomnial o nich. Toczyl bitwe z Tyranosorbeiem. Te scene dobrze pamietal z Zaginionego kontynentu. Dziewczyna niezla laska obserwowala walke z bezpiecznego miejsca w ramionach Cesara Romera, a kiedy kreskowkowy Tyranosorbet z mordercza sila zacisnal ogromne szczeki na pysku tryceratopsa, dziewczyna skryla twarz na meskiej piersi Romera.-Ej! - warknal Jake, ale warczenie nie wypadlo najlepiej, wiec przeszedl na kontakt myslowy. Zamien sie ze mna miejscami! Ej chetnie na to przystal - nigdy niczego nie pragnal bardziej - ale zanim zdazyli to zrobic, znalezli sie w polu widzenia scigajacych. -Tham! - wrzasnal ten mowiacy z bostonskim akcentem, ten, ktory stwierdzil, ze ociec to obhiad. - Tham sa! Dalej! Strzelac! I gdy Jake i Ej powrocili do swoich wlasnych cial, pierwsze kule juz zaczely swiszczec w powietrzu. 10 Przesladowcami dowodzil niejaki Flaherty. Z calej siedemnastki tylko on byl czlowiekiem. Pozostali, z wyjatkiem jednego, byli cichymi i wampirami. Wyjatkiem zas byl taheen o glowie rozumnego gronostaja i wielkich wlochatych nogach sterczacych z bermudow. Mial waskie stopy zakonczone potwornie ostrymi pazurami. Lamia mogl jednym kopnieciem przeciac doroslego czlowieka na pol.Flaherty - wychowany w Bostonie i przez ostatnie dwadziescia lat jeden z ludzi Krola w tuzinie dwudziestowiecznych Nowych Jorkow - zebral grupe poscigowa najszybciej jak mogl, skrecajac sie ze strachu i wscieklosci. Nikt nie wejdzie do Dixie Pig. Tak Sayre powiedzial Meimanowi. A gdyby ktokolwiek wszedl, w zadnym wypadku nie mogl wyjsc. Tym bardziej nie mogl stad wyjsc rewolwerowiec czy ktos z jego ka-tet. A jednak teraz Meiman, przez swych nielicznych przyjaciol nazywany Kanarkiem, nie zyl, a dzieciak zdolal uciec. Dzieciak, rany boskie! Pieprzony dzieciaki No bo skad mieli wiedziec, ze ci dwaj sie pojawia z poteznym totemem, z zolwiem? Gdyby ten przeklety posazek przypadkiem nie wpadl pod stolik, unieruchomilby ich wszystkich. 104 Flaherty wiedzial, ze to prawda, ale wiedzial rowniez, ze Sayre'a nigdy nie przekona taki argument. On, Flaherty, nawet nie zdazy mu tego wyjasnic. Nie, znacznie wczesniej bedzie martwy, i pozostali rowniez. Beda lezeli na podlodze, a zuki beda chleptac ich krew.Latwo powiedziec, ze chlopca zatrzymaja drzwi, poniewaz nie zna - nie moze znac - zadnego z hasel, ktore je otwieraja. Flaherty juz w to nie wierzyl, chociaz byla to bardzo kuszaca mysl. Niczego nie mozna bylo byc pewnym, wiec poczul gleboka ulge, widzac, ze chlopak i jego maly wlochaty kumpel staneli jak wryci. Niektorzy ze scigajacych wystrzelili, ale chybili. To nie zdziwilo Flaherty'ego. Pomiedzy nimi a dzieciakiem nagle wyrosly drzewa, pieprzona dzungla rosnaca pod miastem, na to wygladalo, i unosila sie mgla utrudniajaca celowanie. No i te idiotyczne dinozaury z kreskowek! Jeden z nich uniosl umazany krwia pysk i ryknal na nich, przyciskajac przednie lapy do pokrytej luskami piersi. Wyglada jak smok, pomyslal Flaherty i w tym momencie dinozaur stal sie smokiem. Ryknal i trysnal strumieniem ognia, zapalajac kilka zwisajacych pnaczy i zaslone mchu. Tymczasem dzieciak pobiegl dalej. Lamia, taheen o lbie gronostaja, wyszedl przed pozostalych i podniosl owlosiona piesc do czola. Flaherty niecierpliwie oddal salut. - Co jest tham dalej, Lam? Wiesz? Flaherty jeszcze nigdy nie byl pod Dixie Pig. Podrozujac w interesach, zawsze poruszal sie miedzy Nowymi Jorkami, co oznaczalo, ze korzystal z drzwi przy Czterdziestej Siodmej Ulicy albo miedzy Pierwsza a Druga, albo tych w zawsze pustym magazynie przy Bleecker (tyle ze w niektorych swiatach byla to wiecznie niedokonczona budowa), albo jednokierunkowych w centrum, na Dziewiecdziesiatej Czwartej. (Te ostatnie przez wiekszosc czasu ledwie migotaly i oczywiscie nikt nie wiedzial, jak je naprawic). W miescie byly jeszcze inne drzwi - w Nowym Jorku roilo sie od portali do innych gdzies i kiedys - ale tylko te dzialaly. No i te do Fedic, rzecz jasna. Te przed nimi. -To tworca mirazy - rzekl Lamia. Przemawial niskim, bulgoczacym glosem, zupelnie niepodobnym do ludzkiego. - Ta maszyna wyczuwa, czego sie boisz, i czyni to realnym. Sayre pewnie wlaczyl ja, kiedy przechodzil tedy za swoim tet i czarnoskora lala. Zeby zabezpieczyc sobie tyly, rozumiesz. 105 Flaherty kiwnal glowa. Pulapka wyobrazni. Bardzo sprytnie. Tylko na co sie to zdalo? Ten przeklety gowniarz jakos zdolal tedy przejsc, no nie?-Cokolwiek zobaczyl chlopak, teraz zmieni sie w to, czego my sie boimy - powiedzial taheen. - Maszyna wykorzystuje nasza wyobraznie. Wyobraznia. Flaherty uczepil sie tego slowa. -Swietnie. Cokolwiek tham zobacza, powiedz im, zeby nie zwracali na to uwagi. Podniosl reke, zeby dac reszcie znak do dalszego poscigu, uspokojony tym, co uslyszal od Lama. Poniewaz musieli kontynuowac poscig, no nie? Sayre (albo Walter o'Dim, ktory byl jeszcze gorszy) zapewne zabilby ich wszystkich, gdyby nie zdolali zatrzymac tego smarkacza. A ponadto Flaherty naprawde obawial sie smokow; bal sie ich, od kiedy ojciec przeczytal mu bajke o takich stworach. Taheen powstrzymal go, zanim zdolal wykonac gest reka. - Co znowu, Lam? - prychnal Flaherty. -Nie rozumiesz. To tam jest dostatecznie prawdziwe, zeby cie zabic. Moze zabic nas wszystkich. - A co tam widzisz? Nie byla to odpowiednia chwila na dociekania, ale ciekawosc zawsze byla przeklenstwem Conora Flaherty'ego. Lamia spuscil glowe. -Wole nie mowic. I tak jest zle. Chodzi o to, sai, ze wszyscy tam zginiemy, jesli nie bedziemy ostrozni. Moze to wygladac na udar lub atak serca, ale naprawde bedzie skutkiem tego, co tam zobaczymy. Kazdy, kto uwaza, ze wyobraznia nie moze zabic, jest glupcem. Pozostali zebrali sie za plecami Lamii. Spogladali to na zasnuta mgla polane, to na Lamie. Flaherty'emu nie podobaly sie ich miny, ani troche. Zabijajac jednego czy dwoch, tych ktorzy spogladali z nieskrywanym lekiem, moglby wskrzesic entuzjazm pozostalych, ale na co by sie to zdalo, jesli Lamia mial racje? Przekleci dawni ludzie, wszedzie pozostawili swoje zabawki! Niebezpieczne zabawki! Tak strasznie komplikujace zycie! Niech zaraza wezmie te ostatnia! -No to jak mamy przejsc?! - krzyknal Flaherty. - A skoro o tym mowa, to jak przedostal sie ten bekart? -Nie mam pojecia jak - odparl Lamia - ale nam wystarczy rozbic kulami projektory. - Jakie znow cholerne projektory? 106 Lamia wskazal cos na dole... albo w glebi korytarza, jesli paskudny dran mowil prawde.-Tam - powiedzial. - Wiem, ze ich nie widzisz, ale daje slowo, ze one tam sa. Po obu stronach. Flaherty z niezdrowym zainteresowaniem patrzyl, jak straszliwa dzungla Jake'a zmienia sie w mroczny las, taki jak w Dawno, dawno temu, kiedy wszyscy mieszkali w ciemnej puszczy i nikt nie mieszkal poza nia, szalal smok. Nie wiedzial, co widzi Lamia i pozostali, lecz on zobaczyl, jak smok (ktory tak niedawno byl Tyranosorbetem Kleksem) poslusznie zaczyna szalec, podpalajac drzewa i szukajac malych katolickich chlopcow do pozarcia. -Nie widze zadnych projektorow! - zawolal do Lamii. - Mysle, ze zupelnie zdumiales! -Widzialem je, kiedy byly wylaczone - rzekl spokojnie Lamia - i dosc dokladnie pamietam, gdzie sa. Jesli dasz mi czterech ludzi, ktorzy zaczna strzelac na boki, to sadze, ze szybko uda nam sie je zniszczyc. A co powie Sayre, kiedy mu zamelduje, ze rozwalilismy jego cudowna pulapke wyobrazni? - moglby odpowiedziec Flaherty. Co powie Walter o 'Dim, skoro o tym mowa? Bo tego urzadzenia juz nie uda sie naprawic, przynajmniej nie takim jak my, ktorzy potrafimy tylko rozniecic ogien, pocierajac dwoma drewienkami, i niewiele wiecej. Mogl tak powiedziec, ale nie powiedzial. Poniewaz schwytanie chlopca bylo wazniejsze niz wszystkie antyczne zabawki dawnych ludzi, nawet tak zdumiewajace jak pulapka wyobrazni. I przeciez to Sayre ja wlaczyl, no nie? No wlasnie! Jesli ktos ma sie tlumaczyc, to Sayre! Niech kleknie przed szefami i gada, az go ucisza! A tymczasem ten przeklety smarkacz wciaz powiekszal dystans, ktory Flaherty'emu (juz widzial, jak nagradzaja go za szybkie podjecie odpowiednich dzialan) oraz jego grupie tak znacznie udalo sie zmniejszyc. Gdyby ktoremus z nich udalo sie celnie strzelic, kiedy szczeniak wraz z wlochatym przyjacielem znajdowali sie w zasiegu strzalu! No coz, woz albo przewoz! Zobaczy sie! -Wez swoich najlepszych strzelcow - powiedzial Flaherty z akcentem Johna Kennedy'ego z Back Bay. - Ruszaj sie. Lamia kazal wystapic trzem cichym i jednemu wampirowi, pospiesznie dajac im instrukcje w innym jezyku. Flaherty zrozumial, ze dwaj z nich byli juz tu na dole i podobnie jak Lam 107 pamietali, gdzie mniej wiecej znajduja sie ukryte w scianach projektory. Tymczasem smok Flaherty'ego - albo, scisle mowiac, smok jego taty - szalal w ciemnym lesie (bo dzungla juz calkiem znikla), podpalajac rozne rzeczy.W koncu- chociaz Flaherty'emu wydawalo sie, ze trwalo to bardzo dlugo, zapewne nie minelo nawet trzydziesci sekund - strzelcy wyborowi zaczeli strzelac. Niemal natychmiast smok i las zaczely blaknac w oczach, zmieniajac sie w cos przypominajacego obraz z przeswietlonej kliszy. -Trafiliscie w jeden! - wrzasnal Lamia glosem niezwykle przypominajacym owcze beczenie. - Dalej! Strzelajcie, na milosc waszych ojcow! Polowa tej zbieraniny pewnie nigdy jej nie zaznala, pomyslal ponuro Flaherty. Nagle rozlegl sie glosny trzask pekajacego szkla i smok zastygl z klebami dymu saczacego mu sie z pyska i nozdrzy, a takze z jam skrzelowych po obu stronach opancerzonej szyi. Osmieleni tym strzelcy wyborowi zaczeli strzelac szybciej i po chwili polanka znikla wraz ze znieruchomialym smokiem. Przed nimi ciagnal sie korytarz pokryty pylem i widoczne byly slady tych, ktorzy niedawno tedy przeszli. Po obu stronach zialy dziury po rozbitych projektorach. -W porzadku! - zawolal Flaherty, z aprobata kiwnawszy Lamii glowa. - Teraz ruszymy za dzieciakiem, co sil w nogach. Zlapiemy go i przyniesiemy jego leb zatkniety na kiju! Jestescie ze mna? Potwierdzili choralnym okrzykiem, a najglosniej Lamia, ktorego oczy plonely tym samym zlowrogim, zoltopomaranczowym blaskiem co oddech smoka. -Dobrze! - rzekl Flaherty i zaintonowal przyspiewke, ktora rozpoznalby kazdy sierzant marines: Chocbys uciekl nie wiem gdzie... -CHOCBYS UCIEKL NIE WIEM GDZIE! - odkrzykneli, truchtajac czworkami korytarzem, w ktorym niedawno rosla dzungla Jake'a. Rozbite szklo chrzescilo im pod nogami. - Nie uciekniesz nam, o nie! - NIE UCIEKNIESZ NAM, O NIE! - Mozesz uciec do Cain, Ludu czy Klaja... ~~ MOZESZ UCIEC DO CAIN, LUDU CZY KLAJA... - Wyssiemy z ciebie krew i urwiemy ci jaja! Powtorzyli to, a Flaherty jeszcze przyspieszyl kroku. 108 11 Do uszu Jake'a znow dotarly odglosy pogoni - raz, dwa, raz, dwa. Slyszal, jak groza, ze wyssa z niego krew i urwa mu jaja.Gadanie, pomyslal, ale sprobowal biec szybciej. Z przestrachem stwierdzil, ze nie moze. Ta zamiana cial z Ejem troche go zmeczy... Nie. Roland uczyl go, ze samooszukiwanie sie to po prostu skrywana pycha, wada, ktorej nalezy sie wystrzegac. Jake staral sie stosowac do tej rady, tak wiec przyznal, ze "zmeczony" to nieodpowiednie okreslenie w tej sytuacji. Szwom zalozonym z boku klatki piersiowej wyrosly kly, ktore wbijaly mu sie pod pache. Wiedzial, ze oddalil sie od przesladowcow, ale z ich coraz glosniejszych okrzykow wywnioskowal, ze szybko zmniejszali dzielacy ich dystans. Wkrotce znow zaczna strzelac do niego i Eja, a chociaz biegnacy strzelec nie trafi w stodole, ktoremus moglo sie poszczescic. Zobaczyl przed soba cos, co zamykalo korytarz. Drzwi. Zblizajac sie do nich, Jake zastanawial sie, co zrobi, jesli po drugiej stronie nie znajdzie Susannah. Albo jesli ona tam bedzie, ale nie bedzie wiedziala, jak mu pomoc. No coz, razem z Ejem stocza ostatnia walke i tyle. Bez oslony nie da sie powtorzyc obrony wawozu Termopile, ale bedzie rzucal talerzami i odcinal lby, dopoki go nie zabija. Jezeli bedzie musial, rzecz jasna. Moze nie. Jake biegl. Czul, jak oddech pali mu gardlo, i myslal: W sama pore. Nie zdolalbym juz uciec daleko. Ej dotarl na miejsce pierwszy. Oparl o drzwi przednie lapy i popatrzyl w gore, jakby czytal napis i migajacy pod nim komunikat. Potem popatrzyl na Jake'a, ktory dobiegl do niego, przyciskajac dlon do boku i glosno pobrzekujac schowanymi w torbie talerzami. NORTH CENTRAL POSITRONICS, LTD NOWY JORK/FEDIC NIEUPOWAZNIONYM WSTEP WZBRONIONY WSTEP PO PODANIU HASLA DOMYSLNIE PRZEKIEROWANO NA NR 9 109 Jake chwycil za klamke, ale byl to pusty gest. Kiedy zimny metal nie chcial obrocic sie w jego dloni, nie ponowil proby, lecz zabebnil obiema piesciami w drewno. - Susannah! - krzyknal. - Jesli tam jestes, wpusc mnie! Szansa ciensza niz wlos na mojej koscistej szczece, uslyszal swojego ojca i glos matki, znacznie powazniejszy, bo opowiadanie bajek to powazna sprawa. Slyszalem brzeczenie muchy... gdy umarlem.Zza drzwi nie dobiegal zaden dzwiek. Za plecami Jake'a zblizaly sie spiewne glosy oddzialu poscigowego Karmazynowego Krola. -Susannah! - zawolal, a kiedy tym razem nie otrzymal zadnej odpowiedzi, odwrocil sie, oparl plecami o drzwi (przeciez zawsze wiedzial, ze to sie tak skonczy, plecami do zamknietych drzwi, no nie?) i wyjal dwa talerze. Ej zajal miejsce miedzy jego rozstawionymi nogami. Mial nastroszone futro i pokazywal kly, marszczac atlasowo miekka skore pyska. Jake skrzyzowal ramiona, stajac w gotowosci. -No, chodzcie tu, dranie - powiedzial. - Za Gilead i Elda. Za Rolanda, syna Stevena. Za mnie i Eja. Byl zbyt zajety przygotowaniami do godnej smierci i zabrania ze soba przynajmniej jednego z tych drani (najchetniej tego, ktory powiedzial, ze ociec to obhiad), albo kilku, jesli zdola, zeby od razu sie zorientowac, ze slyszy glos, i to nie w swoich myslach, ale ze glos dochodzi zza drzwi. - Jake! Czy to naprawde ty, kochasiu? Szeroko otworzyl oczy. Och, prosze, niech to nie bedzie zludzenie. Bo jesli to zludzenie, to zapewne ostatnie. - Susannah, oni nadchodza! Czy wiesz jak... -Tak! Haslem powinno byc chassit, slyszysz? Jesli Nigel mial racje, haslem powinno byc chas... Jake juz nie sluchal. Widzial, jak pedza wprost na niego co sil w nogach. Niektorzy wymachiwali bronia i strzelali w powietrze. -Chassit! - wrzasnal. - Chassit dla Wiezy! Otworz sie! Otwieraj sie, cholero! Pod naporem jego plecow drzwi miedzy Nowym Jorkiem a Fedic otworzyly sie z cichym szczekiem. Biegnacy na czele poscigu Flaherty zobaczyl to, wymamrotal najgorsze przeklenstwo, jakie mial w swoim slowniku, i strzelil. Byl dobrym strzelcem i wykorzystal swoj kunszt, starannie celujac. Pocisk niewatpliwie trafilby Jake'a w czolo tuz nad lewym okiem, przebijajac mozg i po110 zbawiajac zycia, gdyby na moment wczesniej silna dlon o brazowych palcach nie zlapala chlopca za kolnierz i nie pociagnela w tyl, w ten donosny swist szybko mknacej windy, ktory nieustannie rozbrzmiewa miedzy pietrami Mrocznej Wiezy. Kula przeleciala nad uchem chlopca, nie trafiajac go. Ej przebiegl zanim, glosnopowarkujac: Ejk-Ejk, Ejk-Ejk! Drzwi zatrzasnely sie. Flaherty dotarl do nich dwadziescia sekund pozniej i zaczal w nie lomotac, az krew pociekla mu z piesci (kiedy Lamia probowal go powstrzymac, odepchnal go z taka sila, ze taheen runal na ziemie), ale nic nie wskoral. Walenie piesciami nie pomagalo; przeklenstwa nic nie dawaly; nic nie skutkowalo. Chlopak i bumbler wymkneli im sie w ostatniej chwili. Jeszcze przez pewien czas liczebnosc ka-tet Rolanda pozostala niezmieniona. ROZDZIAL VI NA TURTLEBACK LANE 1 Patrzcie, prosze, i przyjrzyjcie sie wszystkiemu dobrze, gdyz jest to jedno z najpiekniejszych miejsc w Ameryce.Pokaze wam cicha zwirowa droge biegnaca szczytami porosnietych gestym lasem wzgorz w zachodnim Maine, laczaca sie na polnocy i poludniu z Route 7. Nieco na zachod od niej na dnie glebokiej niecki znajduje sie jezioro Kezar, niczym klejnot w bogatej oprawie. Jak wszystkie gorskie jeziora, Kezar potrafi zmieniac swoj wyglad kilkakrotnie w ciagu dnia, gdyz pogoda tutaj jest bardzo kaprysna; wydaje sie nawet, ze zwariowana byloby lepszym okresleniem. Miejscowi z przyjemnoscia opowiedzieliby wam o lodowato zimnych sniezycach, ktore nawiedzily to miejsce pod koniec sierpnia (chyba w tysiac dziewiecset czterdziestym osmym roku), a kiedys (w tysiac dziewiecset piecdziesiatym dziewiatym) nawet Czwartego Lipca. Jeszcze chetniej opowiedzieliby o tornadzie, ktore przemknelo po skutej lodem tafli jeziora w styczniu tysiac dziewiecset siedemdziesiatego pierwszego roku, wsysajac snieg i tworzac mala zamiec z piorunami. Trudno uwierzyc w opowiesci o takich kaprysach pogody, ale mozecie pojsc do Gary'ego Barkera, jesli mi nie wierzycie. On ma zdjecia, ktore sa dowodem. Dzisiaj jezioro na dnie niecki jest czarniejsze niz grzech, nie tylko odbijajac geste burzowe chmury, ale poglebiajac ich ponury nastroj. Raz po raz srebrzysty blysk przemyka po obsydianowo szklistej tafli, gdy z chmur wyskakuja wlocznie blyskawic. Huk gromu przetacza sie w gestych chmurach od zachodu na wschod, niczym kola jakiegos ogromnego kamiennego wozu, toczacego sie 112 podniebna aleja. Sosny, deby i brzozy stoja nieruchomo i caly swiat wstrzymuje swoj oddech. Wszystkie cienie znikly. Ptaki zamilkly. W gorze nastepny wielki woz toczy sie ku swemu przeznaczeniu, a zaraz po nim - uwaga! - slychac warkot silnika. Niebawem pojawia sie zakurzony ford galaxie Johna Culluma, z zaniepokojonym Eddiem Deanem za kierownica. Reflektory wozu rozpraszaja przedwczesnie zapadajacy mrok. 2 Eddie otworzyl usta, zeby zapytac Rolanda, jak daleko maja jechac, chociaz dobrze wiedzial. Poludniowy kraniec Turtleback Lane byl oznaczony kierunkowskazem z duza czarna jedynka, a kazdy ze zjazdow odchodzacych od drogi w lewo, w kierunku jeziora, mial wyzszy numer. Widzieli blyski wody za drzewami, ale domy znajdowaly sie u podnoza stromego brzegu i byly niewidoczne. Przy kazdym wdechu Eddie zdawal sie wyczuwac ozon i zapach /jonizowanego powietrza. Dwukrotnie poklepal sie po nasadzie karku, pewien, ze wlosy stoja mu deba. 1 mimo ze nie staly, swiadomosc tego faktu nie zmniejszyla nerwowego uniesienia, ktore go nie opuszczalo, rozchodzac sie z okolic splotu slonecznego, niczym z przeciazonego bezpiecznika. Oczywiscie, to przez te burze: widocznie byl jednym z tych, ktorzy wyczuwaja jej nadejscie. Jednakze jeszcze nigdy nie odczuwal tego tak wyraznie. To wcale nie z powodu burzy, i dobrze o tym wiesz.Nie, jasne, ze nie. Przypuszczal, ze to dziwnie elektryzujace uczucie zapowiada rychly kontakt z Susannah. Pojawialo sie i znikalo jak czasami odbior jakiejs zagranicznej nocnej stacji radiowej, lecz od czasu spotkania z (o Dziecie Rodericka, nieszczesne, zagubione) Chevinem z Chayven, stalo sie znacznie silniejsze. Podejrzewal, ze cala ta czesc Maine byla cienka i lezala blisko wielu swiatow. Tak jak ich ka-tet, niewiele jej brakowalo do ponownego zjednoczenia. Poniewaz Jake odnalazl Susannah i na razie oboje byli chyba bezpieczni, gdyz solidne drzwi oddzielaly ich od przesladowcow. Cos jednak bylo jeszcze przed nimi - cos, o czym Susannah nie chciala mowic albo czego nie potrafila opisac. Pomimo to Eddie wyczuwal jej lek i wydawalo mu sie, ze wie, co jest jego 113 przyczyna. Dziecko Mii. Bedace rowniez dzieckiem Susannah, choc Eddie tak do konca tego nie pojmowal. Nie rozumial, dlaczego uzbrojona kobieta mialaby obawiac sie niemowlecia, ale byl przekonany, ze musiala miec po temu dobry powod.Przejechali obok znaku z napisem FENN, 11, oraz nastepnego, gloszacego ISRAEL, 12. Potem mineli zakret i Eddie gwaltownie nadepnal pedal hamulca, zatrzymujac forda w chmurze kurzu. Na poboczu drogi, przy tablicy z napisem BECKHARDT, 13, stal znajomy pick-up, a o skorodowana maske samochodu opieral sie jeszcze bardziej znajomo wygladajacy mezczyzna w granatowych dzinsach i wyprasowanej batystowej koszuli, zapietej az po starannie ogolona brode. Na glowie mial czapeczke Boston Red Sox, lekko przekrzywiona, jakby chcial powiedziec: Jestem od ciebie szybszy, koles. Palil fajke, z ktorej snul sie niebieski dym; w nieruchomym przed burza powietrzu zdawal sie spowijac jego ogorzala i dobroduszna twarz. Wszystko to Eddie dostrzegl niezwykle jasno, zdajac sobie sprawe, ze usmiecha sie tak, jak usmiechamy sie, spotykajac starego znajomego w jakims odleglym miejscu - pod egipskimi piramidami, na suku w Tangerze, moze na wysepce u brzegow Formozy albo na Turtleback Lane w Lovell w burzowe popoludnie latem tysiac dziewiecset siedemdziesiatego siodmego roku. Roland tez sie usmiechal. Ten stary, paskudny dragal usmiechal sie! Najwyrazniej cuda wciaz sie zdarzaja. Wysiedli z samochodu i podeszli do Johna Culluma. Roland podniosl piesc do czola i lekko zgial kolano. - Hile, John! Widze cie dobrze. -Taa, ja ciebie tez - rzekl John Cullum. - Jasno jak w dzien. - Przylozyl piesc do czola pod daszkiem czapki, a nad gaszczem brwi. Potem kiwnal glowa Eddiemu. - Mlodziencze. -Dlugich dni i przyjemnych nocy - powiedzial Eddie i dotknal knykciami czola. Nie byl z tego swiata, juz nie, i z ulga przestal udawac. -Milo slyszec cos takiego - zauwazyl John. A potem dodal: - Wyprzedzilem was. Przypuszczalem, ze tak bedzie. Roland spojrzal na las po obu stronach drogi i na ciemniejace niebo. -Nie sadze, zeby to bylo dokladnie to miejsce...? - rzekl pytajacym tonem. - Nie, to nie miejsce, gdzie chcieliscie dotrzec - przyznal 114 John, pykajac fajke. - Jadac tutaj, minalem je, i cos wam powiem. Jezeli chcecie porozmawiac, to lepiej zrobmy to tutaj, a nie tam. Kiedy sie tam znajdziecie, nie bedziecie w stanie nic zrobic, tylko rozdziawiac usta z zachwytu. Mowie wam, nigdy nie widzialem lepszego widoku.Przez chwile jego twarz promieniala jak twarz dziecka, ktore zlapalo do sloika swojego pierwszego swietlika, i Eddie zrozumial, ze stary nie zartuje. -Dlaczego? - zapytal go. - Co tam jest? Goscie? A moze drzwi? - Ta mysl przemknela mu przez glowe... i powrocila. - To drzwi, prawda? Otwarte! John zaczal krecic glowa, zastanawiajac sie nad tym. -Moze to drzwi - powiedzial, przeciagajac ostatnie slowo tak, ze zmienilo sie w przeciagle stekniecie po ciezkim dniu. - Wlasciwie nie wygladaja jak drzwi, ale... hm. Moze. W tym swietle... - Zdawal sie obliczac. - Taak. Mysle jednak, ze wy, chlopcy, chcecie pogadac, a jesli pojedziemy od razu do Cara Laughs, to nie bedzie zadnych rozmow. Po prostu bedziecie tam stac z rozdziawionymi ustami. - Cullum odchylil glowe do tylu i parsknal smiechem. - I ja tez! - Co to za Cara Laughs? - zapytal Eddie. John wzruszyl ramionami. -Niektorzy wlasciciele nieruchomosci nad jeziorem ponadawali nazwy swoim domom. Pewnie tyle za nie zaplacili, ze chcieli za to cos miec. W kazdym razie Cara stoi teraz pusta. Jest wlasnoscia rodziny McCray z Waszyngtonu, a ci wystawili ja na sprzedaz. Mieli pecha. Facet dostal udaru, a ona... Zrobil gest pociagania z butelki. Eddie skinal glowa. W historii z Wieza bylo wiele spraw, ktorych nie rozumial, ale byly tez takie, ktore rozumial bez pytania o szczegoly. Teraz tez zrozumial, ze centrum aktywnosci gosci w tej czesci swiata byl dom przy Turtleback Lane, ktory John Cullum zidentyfikowal jako Cara Laughs. A kiedy tam dotra, z pewnoscia na tablicy przy zjezdzie ujrza numer dziewietnascie. Spojrzal w gore i zobaczyl, ze burzowe chmury nad jeziorem Kezar przesuwaja sie powoli na zachod. W kierunku Bialych Gor i tego, co w niezbyt odleglym swiecie nazywano Discordia. Po sciezce Promienia. Zawsze po sciezce Promienia. - Co proponujesz, John? - zapytal Roland. Cullum ruchem glowy wskazal tablice z napisem BECKHARDT. 115 -Pilnowalem jej dla Dicka Beckhardta od konca lat piecdziesiatych - powiedzial. - Piekielnie porzadny facet. Teraz jest w Waszyngtonie i pracuje w administracji Cartera. Cah-teha.-Mam klucz. Mysle, ze moze powinnismy tam pojechac. Jest cieplo i sucho, ale nie sadze, zeby dlugo tak sie utrzymalo. Opowiecie mi swoja historie, chlopcy, a ja poslucham... co umiem robic dosc dobrze... a potem wszyscy pojedziemy do Cara Laughs. Ja... no coz, nigdy... Pokrecil glowa, wyjal fajke z ust i spojrzal na nich z nieskrywanym podziwem. -Mowie wam, nigdy nie widzialem niczego takiego. Po prostu nie mialem pojecia, jak na to patrzec. -Ruszajmy - rzekl Roland. - Jesli pozwolisz, wszyscy pojedziemy twoim wozem. - Mnie to pasuje - odparl John i usiadl z tylu. 3 Chata Dicka Beckhardta stala pol mili dalej, otoczona sosnami, przytulna. W salonie byl brzuchaty piec, a na podlodze lezal kilim. Zachodnia sciana byla przeszklona i chociaz spieszylo im sie, Eddie stal przy niej przez chwile, podziwiajac widok. Jezioro przybralo barwe matowego hebanu, co wygladalo dziwnie groznie -jak oko zombi, pomyslal nie wiedziec czemu. Podejrzewal, ze jesli wiatr bedzie wial silniej (a z pewnoscia bedzie, kiedy zacznie padac deszcz), biale grzywy fal zmarszcza powierzchnie i latwiej bedzie na nia patrzec. Odbiorajezioru wyglad czegos, co patrzy na ciebie.John Cullum usiadl przy sosnowym stole Dicka Beckhardta, zdjal kapelusz i trzymal go w zacisnietych palcach prawej dloni. Powaznym spojrzeniem zmierzyl Rolanda i Eddiego. -Znamy sie cholernie dobrze jak na facetow, ktorzy spotkali sie tak niedawno - zauwazyl. - Nie sadzicie? Skineli glowami. Eddie spodziewal sie, ze na zewnatrz zacznie wiac, ale swiat w dalszym ciagu wstrzymywal oddech. Eddie byl gotow sie zalozyc, ze kiedy burza sie rozpeta, bedzie naprawde piekielna. -Ludzie poznaja sie w taki sposob w wojsku - ciagnal John. - Na wojnie. 116 Woo-jsku. I woo-jnie. Z niepowtarzalnym jankeskim akcentem. - Powiedzialbym, ze zawsze tak bywa, kiedy zaczyna, sie bal.-Taak - zgodzil sie Roland. - My mowimy, ze strzelanina zbliza ludzi. -Naprawde? Wiem, ze chcecie ze mna porozmawiac, ale zanim zaczniecie, musze wam cos powiedziec. I niech z usmiechem ucaluje swinie, jesli was to nie ucieszy. - Co takiego? - zapytal Eddie. -Pare godzin temu szeryf okregowy Eldon Royster aresztowal w Auburn czterech gosci. Wyglada na to, ze probowali ominac blokade na lesnej drodze i narobili sobie klopotow. John wetknal fajka do ust, z kieszeni na piersi wyjal zapalke i przytknal ja do paznokcia kciuka. Przez moment nie zapalal jej. -A probowali ominac blokade, poniewaz najwidoczniej mieli w wozie caly arsenal. Ah-senal. -Pistolety maszynowe, granaty i troche tego, co nazywaja C cztery. Jednym z nich byl facet, o ktorym chyba wspominaliscie... Jack Andolini. Po tych slowach zapalil zapalke. Eddie opadl na jeden z eleganckich foteli Beckhardta, odchylil glowe do tylu i ryknal smiechem. Roland pomyslal, ze nikt nie potrafi smiac sie tak, jak rozbawiony Eddie Dean. Przynajmniej od kiedy Cuthbert Allgood dotarl do kresu drogi. -Przystojniak Jack Andolini siedzacy w wiejskim pierdlu w stanie Maine! - wykrztusil. - Obtoczcie mnie w cukrze i nazwijcie pieprzonym paczkiem! Gdyby moj brat Henry zyl i mogl to zobaczyc! Nagle Eddie uswiadomil sobie, ze w tej rzeczywistosci Henry zapewne zyje... a przynajmniej jakas jego wersja. Zakladajac, ze w tym swiecie istnieja bracia Dean. -Taak, wiedzialem, ze to was ucieszy - powiedzial John, przytykajac plomien szybko czerniejacej zapalki do tytoniu. Najwyrazniej jego tez to ubawilo. Usmiechal sie tak szeroko, ze z trudem trafil zapalka w otwor glowki. -O rany - powiedzial Eddie, ocierajac lzy z oczu. - To wiadomosc dnia. A moze nawet roku. -Mam dla was jeszcze cos - dodal John - ale zostawmy to na pozniej. W koncu udalo mu sie zapalic fajke i usiadl wygodnie, wodzac 117 wzrokiem po dwoch obcych wedrowcach, ktorych poznal tak niedawno. Ludzi, ktorych ka splotlo sie z jego wlasnym, na dobre i zle. Woz albo przewoz.-Teraz chcialbym uslyszec wasza opowiesc. Powiedzcie, co mam dla was zrobic. - Ile masz lat, John? - zapytal go Roland. -Nie tak wiele, zeby nie zostalo mi jeszcze troche zycia - odparl z lekka uraza John. - A co z toba, kolego? Ktory krzyzyk ty dzwigasz na karku? Roland obdarzyl go usmiechem, ktory mowil: masz racje, lepiej zmienmy temat. -Eddie bedzie mowil za nas obu - rzekl. Tak postanowili w drodze z Bridgton. - Moja opowiesc jest za dluga. - Skoro tak twierdzisz - mruknal John. -Twierdze - rzekl Roland. - Niech Eddie opowie ci swoja historie, jesli wystarczy mu na to czasu, i wyjasni, czego od ciebie chcemy, a potem da ci cos, co zaniesiesz niejakiemu Mosesowi Carverowi... a ja dam ci cos jeszcze. Oczywiscie jezeli sie zgodzisz. John Cullum zastanowil sie, a potem kiwnal glowa. Odwrocil sie do Eddiego. Eddie nabral tchu. -Przede wszystkim powinienes wiedziec, ze spotkalem tego tu faceta na pokladzie samolotu lecacego z Nassau na Bahamach na nowojorskie lotnisko Kennedy'ego. Bylem wowczas uzalezniony od heroiny i moj brat rowniez. Przewozilem transport kokainy. - A kiedy to bylo, synu? - spytal John Cullum. - W lecie tysiac dziewiecset osiemdziesiatego siodmego roku. Na twarzy Culluma ujrzeli zdumienie, ale nie niedowierzanie. -Zatem naprawde przybywacie z przyszlosci! Rany! - Nachylil sie w aromatycznym fajkowym dymie. - Synu - rzekl - zaczynaj swoja opowiesc. 1 nie pomin ani jednego slowa. 4 Eddiemu zajelo to prawie poltorej godziny, mimo ze ze wzgledu na klarownosc pominal kilka wydarzen. Zanim skonczyl, nad jeziorem zapadl przedwczesny zmierzch. Nadciagajaca burza ani nie przeszla bokiem, ani sie nie rozpetala na dobre. Nad domkiem 118 Dicka Beckhardta od czasu do czasu przetaczal sie grom, czasem tak donosny, ze wszyscy trzej podskakiwali. Zygzak blyskawicy trafil w sam srodek waskiego jeziora, na chwile rozjasniajac cala jego powierzchnie delikatnie opalizujaca purpura. W pewnej chwili zerwal sie wiatr, budzac glosy w koronach drzew, i Eddie pomyslal: teraz sie zacznie, na pewno teraz sie zacznie, ale nie. Burza w dalszym ciagu nie chciala przejsc bokiem i ten dziwny stan zawieszenia, jak miecz wiszacy na cieniutkiej nitce, przypomnial mu o dlugiej i niezwyklej ciazy Susannah. Okolo siodmej zgaslo swiatlo i John zaczal szukac zapasu swiec w kuchennych szafkach, podczas gdy Eddie mowil dalej: o starych ludziach z River Crossing, o szalonych mieszkancach Ludu, o przerazonych obywatelach Calla Bryn Sturgis, gdzie spotkali bylego kaplana, ktory jakby zszedl prosto z kart powiesci. John postawil swiece na stole, razem z krakersami i serem oraz butelka mrozonej herbaty Red Zinger. Eddie zakonczyl opowiesc relacja z wizyty u Stephena Kinga, opisujac, jak rewolwerowiec zahipnotyzowal pisarza, kazac mu zapomniec o tej wizycie, o tym, jak przelotnie widzieli swoja przyjaciolke Susannah i zadzwonili do Johna Culluflta poniewaz, jak powiedzial Roland, w tej czesci swiata nie bylo nikogo innego, do kogo mogliby zadzwonic. Kiedy Eddie zamilkl, Roland opowiedzial o spotkaniu z Chevincm z Chayven na drodze do Turtlcback Lane. Rewolwerowiec polozyl na stole obok talerza z serem srebrny krzyzyk, ktory pokazal Chevinowi, a John grubym paluchem dotknal drobnych ogniw lancuszka.Potem na dluga chwile zapadla cisza. Kiedy Eddie nie mogl jej juz dluzej zniesc, zapytal starego dozorce, czy uwierzyl w ich opowiesc. -A jakze- odparl bez wahania John. Musicie zaopiekowac sie ta roza w Nowym Jorku, prawda? - Tak - odparl Roland. -Poniewaz w ten sposob zabezpieczycie jeden z Promieni, ktorych wiekszosc zostala zepsuta przez Lamaczy... tych, ktorych nazywacie telepatami. Eddiego zdziwila szybkosc i latwosc, z jaka Cullum to ogarnal, ale moze nie bylo w tym nic dziwnego. Z boku lepiej widac, lubila mowic Susannah. Ponadto Cullum byl, jakby powiedzieli Siwi z Ludu, "starym chytrusem". - Tak - rzekl Roland. - Prawde mowisz. -Roza opiekuje sie jednym Promieniem. Stephen King drugim. Przynajmniej tak przypuszczacie. 119 -Nalezaloby na niego uwazac - powiedzial Eddie. - Pomijajac wszystko inne, ma kilka paskudnych nawykow. Lecz kiedy opuscimy ten swiat roku tysiac dziewiecset siedemdziesiatego siodmego, juz nigdy nie bedziemy mogli tu wrocic, zeby go przypilnowac.-W zadnym z innych swiatow King nie istnieje? - spytal John. - Niemal na pewno nie - odparl Roland. -A nawet jesli - wtracil Eddie - to, co w nich robi, nie ma zadnego znaczenia. Ten swiat jest kluczowy. Ten oraz tamten, z ktorego przybyl Roland. Ten i jego swiat sa blizniaczo podobne. Spojrzal na Rolanda, czekajac na potwierdzenie. Roland kiwnal glowa i zapalil ostatniego papierosa z paczki, ktora John dal mu wczesniej. -Moze moglbym miec oko na tego Stephena Kinga - powiedzial John. - On nie musialby o tym wiedziec. Oczywiscie jesli uda mi sie wrocic po zalatwieniu waszych cholernych spraw w Nowym Jorku. Chyba domyslam sie, o co chodzi, ale moze lepiej sami mi to powiedzcie. Z tylnej kieszeni spodni wyjal podniszczony notes w zielonej okladce, na ktorej widnial napis Mead Memo. Otworzyl w polowie zapisany notatnik, znalazl pusta kartke, z kieszeni na piersi wyjal olowek, polizal rysik (Eddie z trudem powstrzymal okrzyk zgrozy), a potem spojrzal na nich wyczekujaco, jak uczen na pierwszej lekcji w szkole sredniej. -No, moi drodzy - rzekl. - Moze opowiecie wujkowi Johnowi reszte. 5 Tym razem mowil Roland i chociaz mial do powiedzenia mniej niz Eddie, zajelo mu to pol godziny, poniewaz opowiadal bardzo ostroznie, od czasu do czasu korzystajac z pomocy Eddiego przy doborze wlasciwych slow lub zwrotow. Eddie poznal juz Rolanda z Gilead jako zabojce i dyplomate, a teraz po raz pierwszy ujrzal go w roli emisariusza zamierzajacego jak najdokladniej przekazac swoje poslanie. Na dworze burza wciaz wisiala w powietrzu.W koncu rewolwerowiec zamilkl. W zoltym blasku swiec jego twarz wygladala staro, a zarazem dziwnie pieknie. Patrzac na 120 niego, Eddie zaczal podejrzewac, ze moze mu dokuczac cos wiecej niz tylko to, co Rosalita Munoz nazywala "usychaniem galezi". Roland schudl, a sine kregi pod oczami swiadczyly o chorobie. Duszkiem wypil cala szklanke czerwonej herbaty. - Czy rozumiesz to, co ci powiedzialem? - zapytal. - Taa - odrzekl John i nie dodal nic wiecej.-Pojmujesz to dobrze, tak? - naciskal Roland. - Nie masz zadnych pytan? - Raczej nie. - No to powtorz nam wszystko. John zapisal dwie kartki notatnika drobnym pismem. Teraz przejrzal swoje notatki, kilkakrotnie kiwajac przy tym glowa. Potem odchrzaknal i schowal notes do kieszeni. Moze jest ze wsi, ale na pewno nie jest glupi, pomyslal Eddie. A spotkanie z nim bylo czyms wiecej niz szczesliwym przypadkiem; najwyrazniej ka mialo swoj dobry dzien. -Udac sie do Nowego Jorku - powiedzial John. - Znalezc Aarona Deepneau. Nie gadac przy jego kumplu. Przekonac Deepneau, ze opieka nad roza na opuszczonej parceli jest bodaj najwazniejsza sprawa na swiecie. - Mozesz darowac sobie "bodaj" - poprawil go Eddie. John skinal glowa, jakby to bylo zrozumiale samo przez sie. Wzial kartke z bobrem w naglowku i wepchnal ja do swojego pojemnego portfela. Przekazanie dowodu sprzedazy bylo jedna z najciezszych decyzji, jakie Eddie Dean musial podjac, od kiedy zostal przeciagniety przez nieodkryte drzwi do East Stoneham, i niewiele brakowalo, a wyrwalby mu pokwitowanie z reki, zanim zniklo w starym i sfatygowanym portfelu dozorcy. Pomyslal, ze teraz chyba lepiej rozumie, co czul Calvin Tower. -Poniewaz parcela nalezy do was, chlopcy, jestescie rowniez wlascicielami rozy. -Roza jest wlasnoscia Tet Corporation - powiedzial Eddie. - Firmy, ktorej masz zostac wiceprezesem. Ten szumny tytul zdawal sie nie robic wrazenia na Johnie Cullumie. -Deepneau powinien przygotowac szczegolowa umowe i dopilnowac, zeby byla prawomocna. Potem pojdziemy na spotkanie z Mosesem Carverem i postaramy sie go przekonac. To bedzie najtrudniejsze, ale dolozymy wszelkich staran. - Nos na szyi krzyzyk od Ciotki - poradzil Roland - i kiedy 121 spotkasz sie z sai Carverem, pokaz mu go. To powinno go przekonac, ze mowisz prawde. Najpierw jednak musisz dmuchnac na krzyzyk... w ten sposob.W drodze z Bridgton Roland zapytal Eddiego, czy zna jakis sekret - obojetnie czy wazny, czy trywialny - ktory bylby znany tylko Susannah i jej chrzestnemu. Eddie istotnie znal taki sekret. Teraz ze zdumieniem rozpoznal glos Susannah, plynacy z krzyzyka lezacego na sosnowym stole Dicka Beckhardta. -Pochowalismy Pimsy'ego pod jablonia, gdzie mogl patrzec na opadajace wiosna kwiaty - uslyszal. - A tato Mose powiedzial mi, zebym przestala plakac, bo Bog uwaza, ze nazbyt dlugie oplakiwanie ulubiencow... Glos ucichl najpierw do szeptu, a potem zniknal calkowicie. Mimo to Eddie pamietal dalsze slowa i dokonczyl: -...to grzech. Mowila mi, ze tata Mose rzekl jej, ze moze od czasu do czasu chodzic na grob Pimsy'ego i gwizdac Badz szczesliwy w niebie, ale nigdy nie mowic o tym nikomu, poniewaz kaznodziejom nie podoba sie to, ze zwierzeta moglyby pojsc do nieba. A ona dochowala tajemnicy. Nigdy nie zdradzila jej nikomu oprocz mnie. Eddie, byc moze wspominajac te lozkowe zwierzenia w mroku nocy, usmiechnal sie zalosnie. John Cullum ze zdziwieniem spojrzal na krzyzyk, a potem na Rolanda. - Co to takiego? Rodzaj magnetowidu? Zgadza sie? -To sigul - wyjasnil cierpliwie Roland. - Moze pomoc ci przekonac Carvera, jesli ten okaze sie "zakutym lbem", jak mowi Eddie. - Rewolwerowiec usmiechnal sie. Podobalo mu sie to okreslenie. Rozumial je. - Zawies go na szyi. Cullum jednak nie zrobil tego, przynajmniej nie od razu. Od kiedy poznali starego, nigdy nie wygladal na tak kompletnie wytraconego z rownowagi, nawet podczas strzelaniny w sklepie wielobranzowym. - Czy to czary? - zapytal. Roland niecierpliwie wzruszyl ramionami, jakby chcial mu powiedziec, ze w tych okolicznosciach to slowo nie ma zadnego znaczenia. - Zawies go na szyi - powtorzyl. Ostroznie, jakby myslal, ze krzyzyk Ciotki Talithy moze w kazdej chwili rozzarzyc sie do czerwonosci i ciezko go poparzyc, John 122 Cullum zrobil to, o co go poproszono. Pochylil glowe, zerkajac w dol (Jeg? pociagla jankeska twarz ozdobil zabawny podwojny podbrodek), po czym schowal krzyzyk pod koszule. - O rany - powiedzial do siebie bardzo cicho. 6 Zdajac sobie sprawe z tego, ze mowi teraz to, co kiedys powiedziano jemu, Eddie Dean rzekl:-Powtorz reszte lekcji, Johnie z East Stoneham, i zrob to dobrze. Tego ranka Cullum wstal z lozka jako zwykly dozorca, zwyczajny szary czlowiek, jakich wielu. Wieczorem mial pojsc spac jako jeden z najwazniejszych ludzi na tym swiecie, prawdziwy Ksiaze tej Ziemi. Jesli przerazala go ta mysl, to nie dal tego po sobie poznac. Moze jeszcze wszystkiego nie ogarnal. Eddie nie sadzil, zeby tak bylo. Ka postawilo tego czlowieka na ich drodze i okazal sie zarowno sprytny, jak i dzielny. Gdyby Eddie w tym momencie byl Walterem (albo Flaggiem, jak czasem nazywal sie Walter), chyba zadrzalby ze strachu. -No coz - powiedzial John. - Nie obchodzi was, kto kieruje firma, ale chcecie, zeby Tet polknela Holmesa, poniewaz teraz juz nie bedzie to mialo nic wspolnego z produkowaniem pasty do zebow i plomb, chociaz jeszcze przez jakis czas moze tak sie wydawac. - A co z... Eddie nie dokonczyl. John powstrzymal go, podnoszac sekata dlon. Eddie sprobowal sobie wyobrazic, ze stary trzyma w niej kalkulator Texas Instruments, i odkryl, ze przychodzi mu to z latwoscia. Niesamowite. - Daj mi szanse, to ci powiem, mlodziencze. Eddie usiadl, udajac, ze sznuruje sobie usta. -Zapewniac bezpieczenstwo rozy to najwazniejsze. I pisarzowi rowniez. Poza tym razem z Deepneau i Carverem mamy stworzyc jedna z najwiekszych korporacji na swiecie. Zajmowac sie nieruchomosciami, a takze... hm... - Wyjal sfatygowany zielony notes, pospiesznie sprawdzil zapiski i znow go schowal. - Wspolpraca z tworcami oprogramowania, cokolwiek to oznacza, poniewaz oni sa przyszloscia techniki. Mamy pamietac trzy slo123 wa. - Pokazal na palcach: - Microsoft. Mikrochips. Intel. I obojetnie jak bedziemy wielcy... i jak szybko to nastapi... trzy glowne zadania pozostaja takie same: chronic roze, chronic Stephena Kinga i probowac przy kazdej okazji pokrzyzowac szyki tamtym dwom firmom. Jedna nazywa sie Sombra. Druga... - Zawahal sie. - Druga jest North Central Positronics. Waszym zdaniem Sombre interesuja glownie nieruchomosci. Positronics... no, nauka i gadzety, co nawet dla mnie jest oczywiste. Jesli Sombra chce kupic jakis kawalek ziemi, Tet stara sie ja ubiec. Jezeli North Central chce miec jakis patent, my probujemy zdobyc go pierwsi, a przynajmniej zablokowac ich starania. W razie czego oddac go innej firmie. Eddie z aprobata kiwal glowa. John sam wpadl na pomysl zawarty w ostatnim zdaniu. -Jestesmy Trzema Bezzebnymi Muszkieterami, Starymi Pierdzielami Apokalipsy i uzywajac wszelkich mozliwych sposobow, legalnych czy nie, mamy nie dopuscic, zeby tamci dostali to, co chca zdobyc. Wszystkie chwyty dozwolone. - John usmiechnal sie. - Nie chodzilem do Harvard Business School... Haa-vid Bi'ness School... ale chyba potrafie kopac w jaja rownie dobrze jak kazdy. -W porzadku - powiedzial Roland. Zaczal sie podnosic. - Sadze, ze czas nam juz... Eddie uniosl reke, powstrzymujac go. Owszem, chcial zobaczyc Susannah i Jake'a, nie mogl sie doczekac, kiedy wezmie ukochana w ramiona i obsypie pocalunkami. Mial wrazenie, ze minely lata, od kiedy widzial ja ostatni raz, na wschodnim trakcie w Calla Bryn Sturgis. Mimo to nie potrafil zaakceptowac nowej sytuacji tak latwo jak Roland, ktory przyzwyczail sie, ze ludzie sluchaja jego rozkazow, i smiertelnie powaznie traktowal deklaracje obcych. Natomiast Eddie, siedzac po drugiej stronie stolu Dicka Beckhardta, nie widzial nastepnego wykonawcy, lecz niezaleznego faceta, twardego i bystrego... jednakze za starego na to, o co go prosili. A skoro mowa o starosci, to co z Aaronem Deepneau, chodzacym sukcesem chemioterapii? -Moj przyjaciel chce juz ruszac, i ja? tez - powiedzial Eddie. - Przed nami wiele mil. - Wiem o tym, synu. Masz to na twarzy. Jak blizne. Eddiego zafascynowala idea, zgodnie z ktora obowiazek i ka pozostawiaja trwaly slad, dla jednych wygladajacy jak ozdoba, a dla innych jak szpetne pietno. Na zewnatrz zagrzmialo i blysnelo. - Dlaczego mialbys to zrobic? - zapytal Eddie. - Musze to 124 wiedziec. Dlaczego mialbys zrobic to wszystko dla dwoch ludzi, ktorych dopiero co poznales?John zastanowil sie. Dotknal krzyzyka, ktory teraz wisial na jego szyi i mial tam pozostac az do smierci w roku tysiac dziewiecset osiemdziesiatym dziewiatym - krzyzyka ofiarowanego Rolandowi przez staruszke w zapomnianym miasteczku. Bedzie go dotykal w ten sam sposob w nadchodzacych latach, rozwazajac powazne decyzje (z ktorych najwazniejsza bylo zerwanie wiezi Tet z IBM, firma zdradzajaca nieustanna chec do robienia interesow z North Positronics) lub przygotowujac jakies tajne akcje (na przyklad podpalenie Sombra Enterprises w Nowym Delhi na rok przed swoja smiercia). Ten krzyzyk przemowil do Mosesa Carvera, a potem juz nigdy wiecej, chocby nie wiem jak na niego dmuchac, ale czasem, zapadajac w sen i sciskajac go w dloni, Cullum myslal: To sigul. To sigul, moj drogi - cos, co pochodzi z innego swiata. Jesli pod koniec czegos zalowal (poza tym, ze niektore chwyty byly naprawde ponizej pasa i kosztowaly zycie wielu ludzi), to tylko tego, ze nigdy nie mial okazji odwiedzic swiata po drugiej stronie, dostrzezonego pewnego burzowego wieczoru przy Turtleback Lane w miasteczku Lovell. Od czasu do czasu sigul Rolanda sprowadzal sny o polu roz i czarnej jak sadza wiezy. Czasem koszmary o parze szkarlatnych oczu, unoszacych sie w powietrzu i niestrudzenie omiatajacych horyzont. Czasami byly to sny, w ktorych slyszal nieustanne granie rogu. Z tych ostatnich budzil sie z twarza zalana lzami tesknoty, zalu i milosci. Budzil sie z dlonia zacisnieta na krzyzyku, myslac: Odrzucilem Discordie i niczego nie zaluje; naplulem w czerwone slepia Karmazynowego Krola i ciesze sie z tego; zlaczylem moj los z ka-tet rewolwerowca oraz Biela i nigdy nie watpilem w slusznosc tego wyboru. A mimo wszystko zalowal, ze nie mogl choc raz wejsc do tej innej krainy za zamknietymi drzwiami. Teraz odpowiedzial Eddiemu: -Wy, chlopcy, chcecie dobrze. Jasniej nie potrafie tego wytlumaczyc. Wierze wam. - Zawahal sie. - Wierze w was. W waszych oczach widze prawde. Eddie juz myslal, ze Cullum skonczyl, ale stary usmiechnal sie lobuzersko. -Ponadto mam wrazenie, ze dajecie mi kluczyk do naprawde wielkiej maszyny. - Maa-szyny. - Kto nie chcialby przekrecic go w stacyjce i zobaczyc, co ta maszyna potrafi? 125 -Boisz sie? - zapytal Roland. John Cullum zastanowil sie nad tym pytaniem, a potem skinal glowa. - Taa - powiedzial. Roland tez kiwnal glowa. - To dobrze - rzekl. 7 Pojechali z powrotem na Turtleback Lane, samochodem Culluma, pod czarnym i posepnym niebem. Chociaz byl szczyt letniego sezonu i wiekszosc domkow letniskowych nad Kezar prawdopodobnie byla zajeta, nie napotkali ani jednego samochodu jadacego w przeciwnym kierunku. Wszystkie lodzie na jeziorze juz dawno poszukaly bezpiecznych przystani.-Mowilem, ze mam dla was jeszcze cos - powiedzial John i podszedl do zamknietej na klodke skrzynki, przymocowanej nad tylnym zderzakiem. Zerwal sie wiatr, rozwiewajac mu rzadkie, siwe wlosy. Cullum wprowadzil kombinacje, otworzyl klodke i podniosl wieko skrzynki. Wyjal z niej dwie zakurzone sakwy, dobrze znane obu wedrowcom. Jedna wygladala na niemal nowa w porownaniu z druga, majaca nieokreslona barwe pustynnego pylu i na calej swej dlugosci zwiazana rzemieniem z niewyprawionej skory. -Nasza bron! - zawolal uradowany Eddie, tak zdumiony, ze prawie wykrzyknal te slowa. - Jak do licha...? John obdarzyl ich usmiechem, bedacym dobra zapowiedzia jego przyszlych poczynan jako bezwzglednego czlowieka interesu; lekkiego rozbawienia skrywajacego spryt. -Niezla niespodzianka, co? Tez tak sobie pomyslalem. Wrocilem popatrzec na sklep Chipa... a raczej na to, co z niego zostalo... kiedy panowalo tam jeszcze zamieszanie. Ludzie biegali, no wiecie, nakrywajac ciala, rozwieszajac zolta tasme, taszczac nosze. Ktos odlozyl te bagaze na bok i wydaly mi sie samotne, wiec... - Wzruszyl koscistymi ramionami. - Zabralem je. -Zapewne wtedy, kiedy odwiedzilismy Calvina Towera i Aarona Deepneau w ich wynajetej chacie - powiedzial Eddie. - Po tym jak ty wrociles do domu, niby to spakowac sie na droge do Yermontu. Zgadza sie? 126 Pogladzil sakwe. Bardzo dobrze znal te gladka powierzchnie: czyz sam nie zastrzelil jelenia, nie zdrapal wlosia nozem Rolanda i nie pozszywal skory z niewielka pomoca Susannah? Bylo to niedlugo po tym, jak wielki robot-niedzwiedz Shardik o malo nie wyprul mu flakow. Chyba w poprzednim stuleciu.-Uhm - przytaknal Cullum i kiedy usmiechnal sie jeszcze szerzej, Eddie pozbyl sie ostatnich watpliwosci. Znalezli wlasciwego czlowieka i dzieki za to Ganowi. -Przypnij swoja bron, Eddie - powiedzial Roland, podajac mu rewolwer z rekojescia z sandalowego drewna. Moja bron. Powiedzial, ze jest moja. Eddiego chwycil dreszcz. - Myslalem, ze ruszamy do Susannah i Jake'a. Mimo to chetnie wzial rewolwer i zapial pas. Roland skinal glowa. -Mysle jednak, ze najpierw mamy cos do zalatwienia z tymi, ktorzy zabili Callahana i probowali zabic Jake'a. Powiedzial to, nie zmieniajac wyrazu twarzy, ale zarowno Eddiego Deana jak Johna Culluma przeszly ciarki. Obaj na chwile odwrocili oczy. I tak - chociaz tamci dranie nie mieli o tym pojecia, co zapewne bylo dla nich laska, na jaka nie zaslugiwali - zostal wydany wyrok smierci na Flaherty'ego, taheena Lamie i ich ka-tet. 8 O moj Boze, chcial powiedziec Eddie, ale nie zdolal.Spogladal na powiekszajaca sie przed nimi jasnosc, gdy podazali na polnoc Turtleback Lane. Przodem jechal Cullum, pick-upem z jedynym dzialajacym tylnym swiatlem. Z poczatku Eddie myslal, ze to lsnienie lamp oswietlajacych podjazd jakiegos bogatego mieszkanca albo reflektory. Blask stawal sie jednak coraz jasniejszy, az zmienil sie w niebiesko-zlota lune po lewej stronie drogi, gdzie stok opadal do jeziora. Kiedy podjechali blizej (pick-up Culluma strasznie sie wlokl), Eddie krzyknal i pokazal palcem ognisty krag, ktory oderwal sie od luny i polecial ku nim, zmieniajac barwe z blekitnej na zlota i czerwona, a z czerwonej na zielona i potem znowu na zlota i z powrotem na niebieska. W srodku kregu bylo cos, co wygladalo jak owad o czterech skrzydlach. Przelecialo nad samochodem Culluma, lecz nim zapadlo w ciemny las po wschod127 niej stronie drogi, Eddie zdolal zobaczyc, ze to owad z ludzka twarza. - Co... dobry Boze, Rolandzie, co... -Taheen - rzekl Roland i nie dodal nic wiecej. W coraz jasniejszym blasku jego twarz byla spokojna i znuzona. Kolejne kregi swiatla oderwaly sie od gorejacej luny i z majestatem komet przemknely nad droga. Eddie dostrzegl stworzenia podobne do much i wielobarwnych kolibrow, a takze skrzydlatych zab. Za nimi... Tylne swiatlo pick-upa Culluma zamrugalo, ale Eddie tak sie zapatrzyl, ze bylby nan najechal, gdyby Roland nie ostrzegl go w ostatniej chwili. Eddie zaparkowal forda, nie zaciagajac hamulca bezpieczenstwa, a nawet nie gaszac silnika. Wysiadl i ruszyl w strone asfaltowej drogi, wiodacej w dol porosnietego lasem zbocza. Mial szeroko otwarte oczy i rozchylone usta. Po obu stronach podjazdu staly znaki: po lewej CARA LAUGHS, a po prawej 19. - To jest cos, no nie? - spytal cicho Cullum. Masz racje, probowal powiedziec Eddie, ale i tym razem nie zdolal wydobyc z siebie glosu, tylko nieartykulowany jek. Blask rozchodzil sie glownie z lasu na wschod od drogi i na lewo od podjazdu Cary Laughs. W tym miejscu drzewa - przewaznie sosny, swierki i brzozy pochylone od lodowatych zimowych wichrow - rosly rzadko i setki postaci krazyly miedzy nimi jak w lesnej sali balowej, depczac zeschniete liscie bosymi stopami. Niektore najwyrazniej byly Dziecmi Rodericka lub pokurami, jak Chevin z Chayven. Ich skore znaczyly wrzody wywolane choroba popromienna i niewielu z nich mialo wlosy na glowie, lecz w tym widmowym swietle wydawali sie wprost niesamowicie piekni. Eddie dostrzegl jednooka kobiete, trzymajaca na rekach chyba martwe dziecko. Spojrzala na niego ze smutkiem i poruszyla ustami, ale Eddie nic nie uslyszal. Podniosl piesc do czola i zgial kolano. Potem dotknal kacika oka i wskazal ja palcem. Widza cie, wyrazal ten gest... a przynajmniej mial wyrazac. Widze cie bardzo dobrze. Kobieta z martwym lub spiacym dzieckiem odpowiedziala takim samym gestem, po czym znikla. W gorze huknal piorun i blyskawica przeciela sam srodek poswiaty. Grom trafil stara jodle o grubym pniu oblepionym mchem, rozszczepiajac ja na dwie polowy; runely, kazda w inna strone. Kikut stanal w ogniu. Wielka chmura iskier - nie zwyczaj - 128 nych iskierek z ogniska, lecz wygladajacych jak spalajacy sie w powietrzu bagienny gaz - wzbila sie pod nisko zawieszone chmury. W ich swietle Eddie dostrzegl malenkie wirujace postacie i na moment zaparlo mu dech. Jakby zobaczyl szwadron dzwoneczkow, ktore zaraz znikly.-Spojrz na nie! - rzekl z naboznym podziwem John. - Goscie! O rany, sa ich tysiace! Szkoda, ze Donnie nie moze tego zobaczyc! Eddie pomyslal, ze stary zapewne ma racje: setki mezczyzn, kobiet i dzieci krazyly w lesie na stoku, pojawiajac sie, znikajac i zjawiajac znowu. Gdy tak patrzyl, zimna kropla wody upadla mu na szyje, a po niej druga i trzecia. Wiatr przelecial miedzy drzewami, podrywajac nastepna chmure eterycznych stworzen i zmieniajac rozdwojone przez piorun drzewo w dwie gigantyczne, trzaskajace pochodnie. -Chodz - powiedzial Roland, chwytajac Eddiego za ramie. - Zaraz lunie i to zgasnie jak swieczka. Jesli burza zlapie nas po tej stronie, utkniemy tu. -Gdzie... -zaczal Eddie i nagle zobaczyl. Niernal na koncu podjazdu, tam gdzie lesny gaszcz ustepowal miejsca rumowisku glazow, ciagnacemu sie az do brzegu jeziora, znajdowalo sie jadro blasku, w tym momencie zbyt jasnego, zeby nan patrzec. Roland pociagnal Eddiego w te strone. John Cullum jeszcze przez chwile stal jak zahipnotyzowany przez gosci, po czym ruszyl za towarzyszami podrozy. -Nie! - rzucil przez ramie Roland. Deszcz padal coraz mocniej, chlodzac skore kroplami wielkosci monet. Masz swoja robote, John! Szerokiej drogi! -Wam rowniez, chlopcy! - odkrzyknal John. Przystanal i pomachal im reka. Blyskawica przeciela niebo, na moment oswietlajac jego twarz blekitnym swiatlem. - Wam rowniez! -Eddie, musimy wbiec w sam srodek tego blasku - powiedzial Roland. - To nie sa drzwi dawnych ludzi, ale Prim... to magia, wiesz. Jesli zdolamy skupic mysli, przeniesie nas tam, dokad chcemy sie dostac. - Gdzie... -Nie mamy czasu! Jake przekazal mi, gdzie to jest! Po prostu chwyc mnie za reke i staraj sie o niczym nie myslec! Przeniose nas obu! Eddie chcial go zapytac, czy jest tego absolutnie pewien, ale nie 129 bylo na to czasu. Roland zaczal biec. Eddie poszedl w jego slady. Pomkneli w dol zbocza, w blask. Eddie poczul na skorze jego oddech, niczym musniecia miliona usteczek. Butami deptali gruba warstwe lisci. Po prawej plonelo drzewo. Poczul zapach zywicy i uslyszal syk palacej sie kory. Zblizali sie do jadra blasku, trzymajac sie za rece. Eddie zdazyl jeszcze dostrzec lustro jeziora Kezar, lecz w tym momencie potworna sila chwycila go i pociagnela w ulewnym deszczu w oslepiajaca, mruczaca poswiate. Przez ulamek sekundy widzial zarys drzwi. A potem jeszcze mocniej scisnal dlon Rolanda i zamknal oczy. Pokryty zeschnietymi liscmi grunt uciekl mu spod nog i polecieli. ROZDZIAL VII ZNOW RAZEM 1 Flaherty walil piesciami w drzwi miedzy Nowym Jorkiem a Fedic, poznaczone kilkoma sladami po kulach, ale poza tym nietkniete i tworzace nieprzebyta zapore, za ktora znikl przeklety gowniarz. Lamia w milczeniu stal za nim, czekajac, az Fiahcrty przestanie sie wsciekac. Pozostali rowniez czekali, w tym samym przezornym milczeniu.W koncu Flaherty oslabl i zaczal coraz wolniej lomotac. Jeszcze raz rabnal w drzwi z calej sily i Lamia skrzywil sie, widzac krew plynaca z otartych knykci. -Co'? - zapytal Flaherty, zauwazywszy ten grymas. Co? Masz cos do powiedzenia? Lamii nie podobaly sie biale obwodki wokol oczu Flaherty7cgo i czerwone plamy na policzkach. A jeszcze bardziej sposob, w jaki dlon Flaherty'ego uniosla sie do kolby automatycznego glocka, tkwiacego w kaburze pod pacha. - Nie - odparl. - Nie, sai. -No juz, mow, o co ci chodzi, jesli laska - nalegal Flaherty. Sprobowal sie usmiechnac, lecz zamiast tego skrzywil sie obrzydliwie, szyderczym grymasem szalenca. Pozostali cicho i przezornie zaczeli sie cofac. - Inni beda mieli wiele do powiedzenia, wiec dlaczego ty nie mialbys byc pierwszy? Dalem mu uciec! Mozesz zarzucic mi to pierwszy, ty paskudny skurwielu! Juz nie zyje, pomyslal Lamia. Po tylu latach sluzby Krolowi wystarczyl jeden nieopatrzny grymas w obecnosci czlowieka, ktory potrzebuje kozla ojiarnego, i juz nie zyje. 131 Spojrzal na pozostalych, upewniajac sie, ze zaden z nich nie stanie w jego obronie, a potem rzekl: - Flaherty, jesli obrazilem cie w jakis sposob, to prze...-Och, to jasne, ze mnie obraziles! - wrzasnal Flaherty, w przyplywie wscieklosci mowiac z jeszcze wyrazniejszym bostonskim akcentem. - Z pewnoscia zaplace za te pomylke, ale mysle, ze ty zaplacisz pier... Nagle rozlegl sie przeciagly swist, jakby sam korytarz gwaltownie wciagnal powietrze. Podmuch rozwial wlosy Flaherty'emu i futro Lamii. Cisi i wampiry odwrocili glowy. Nagle wampir o imieniu Albrecht wrzasnal i rzucil sie do ucieczki. Oczom Flaherty'ego ukazalo sie dwoch mezczyzn w dzinsach, butach i koszulach z ciemnymi zaciekami deszczu. Nowo przybyli mieli na butach pyl drogi i kabury przy pasach. Zanim mlodszy z mezczyzn wyrwal bron z kabury, siegajac po nia z piorunujaca szybkoscia, Flaherty zdazyl dostrzec rekojesci z sandalowego drewna i zrozumial, dlaczego Albrecht rzucil sie do ucieczki. Tylko jeden rodzaj ludzi nosil taka bron. Mlodzieniec strzelil. Jasne wlosy Albrechta podskoczyly, jakby zmierzwione niewidzialna dlonia, i wampir runal na ziemie, a jego cialo natychmiast zniklo. - Hile, sludzy Krola - powital ich starszy. Powiedzial to tonem towarzyskiej pogawedki. Flaherty - z dlonmi wciaz krwawiacymi od bezsilnego lomotania w drzwi, za ktorymi znikl smarkacz - nie wierzyl wlasnym oczom. Niewatpliwie byl to jeden z tych, przed ktorymi ich ostrzegano, Roland z Gilead, ale jak sie tu dostal i znalazl za ich plecami? Jak? Roland mierzyl ich zimnym spojrzeniem niebieskich oczu. -Ktory z was to dinh tego nedznego stada? Moze zechce nas zaszczycic i wystapic z szeregu? Nic? - Przygladal sie im uwaznie. Lewa dlon zdjal z rekojesci rewolweru i uniosl do kacika ust, ktore rozciagnely sie w sarkastycznym usmiechu. - Nie? Niedobrze. Przykro mi to widziec, ale jednak jestescie tchorzami. Zabiliscie ksiedza i goniliscie chlopca, ale nie umiecie stanac do uczciwej walki. Jestescie tchorzami i krowimi synami... Flaherty wystapil naprzod, mocno sciskajac krwawiaca dlonia kolbe glocka, ktory tkwil w kaburze pod jego lewa pacha. - To ja, Rolandzie, synu Stevena. - Zatem znasz moje imie, tak? 132 -Poznaje twoje imie po twojej twarzy, a twoja twarz po twoich ustach. Sa takie same jak usta twojej matki, ktora tak chetnie obciagala Johnowi Farsonowi, ze az...Mowiac to Flaherty wyrwal bron z kabury - podstepny trik, ktory niewatpliwie czesto cwiczyl i wykorzystywal. Choc byl szybki, a wskazujacy palec lewej reki Rolanda dotykal kacika ust jeszcze wtedy, gdy Flaherty siegal po bron, rewolwerowiec wyprzedzil go bez trudu. Pierwsza kula trafila w usta glownego przesladowcy Jake'a, roztrzaskujac zeby gornej szczeki na kawalki, ktore Flaherty wciagnal do pluc w ostatnim oddechu. Druga przebila mu czolo miedzy brwiami i cisnela nim o drzwi miedzy Nowym Jorkiem a Fedic. Glock wypadl mu z reki i wypalil, uderzywszy o podloge. Wiekszosc pozostalych siegnela po bron ulamek sekundy pozniej. Eddie zdazyl juz doladowac rewolwer po zabiciu Albrechta i zastrzelil szesciu stojacych najblizej. Kiedy oproznil bebenek, przetoczyl sie, tak jak go nauczono, za Rolanda, zeby ponownie nabic bron. Roland zabil nastepnych szesciu, po czym zwinnie uskoczyl za Eddiego, ktory zalatwil pozostalych, z wyjatkiem jednego. Lamia byl zbyt sprytny, aby stawiac opor, tak wiec tylko on pozostal przy zyciu. Podniosl rece do gory, ukazujac kosmate paluchy i gladkie dlonie. -Przyjmiesz moj parol, rewolwerowcze, jesli obiecam ci pokoj? - Nigdy -- rzekl Roland i odwiodl kurek. -Zatem badz przeklety, chary-ka - powiedzial taheen, a Roland z Gilead zastrzelil go na miejscu. Lamia z Galee padl martwy. 2 Siepacze Flaherty'ego lezeli przed drzwiami jak klody, Lamia najblizej, twarza do ziemi. Zaden nie zdazyl wystrzelic. Wykafelkowany korytarz smierdzial spalonym prochem, ktorego gesta chmura wisiala w powietrzu. Po chwili wlaczyly sie wentylatory, ze znuzeniem pomrukujac w scianie, i rewolwerowcy poczuli, jak wsysane powietrze poruszylo sie, a potem zaczelo owiewac ich twarze. 133 Eddie zaladowal rewolwer - teraz juz nalezacy do niego, jak powiedzial Roland - po czym wsunal go z powrotem do kabury. Nastepnie podszedl do trupow i niedbale odciagnal cztery na bok, zeby dostac sie do drzwi. - Susannah! Suze, jestes tam?Czy ktos z nas, chyba ze we snie, naprawde spodziewa sie ponownego spotkania z najukochansza osoba, jesli odeszla, nawet w prozaicznym celu, w tak dziwnych okolicznosciach? Nie, wcale nie. Ilekroc znikaja nam z oczu, w glebi serca uwazamy ich za zmarlych. Majac tak wiele, zazwyczaj obawiamy sie upadku, rownie gwaltownego jak Lucyferowy, z zapierajacych dech w piersiach wyzyn milosci. Tak wiec Eddie nie spodziewal sie, ze Susannah mu odpowie, dopoki nie uslyszal jej glosu - z innego swiata, zza tych drzwi. - Eddie? Zlotko, to ty? Glowa, ktora jeszcze przed kilkoma sekundami wydawala sie Eddiemu najzupelniej normalna, nagle stala sie zbyt ciezka, aby utrzymac ja prosto. Oparl czolo o drzwi. Powieki rowniez zaczely mu ciazyc, wiec je zamknal. Widocznie byly ciezkie od lez, gdyz nagle sie nimi zalal. Splywaly mu po policzkach, cieple jak krew. I poczul dlon Rolanda, klepiaca go po plecach. -Susannah - powiedzial Eddie. Wciaz mial zamkniete oczy. Palcami opieral sie o drzwi. - Mozesz je otworzyc? Odpowiedzial mu Jake. - Nie, ale wy mozecie. -Jakim slowem? - spytal Roland. Spogladal to na drzwi, to za siebie, niemal oczekujac, ze nadciagna kolejni wrogowie (swierzbialy go rece), ale wylozony kafelkami korytarz byl pusty. - Jakim slowem, Jake? Zapadla cisza - krotka, lecz Eddiemu wydawalo sie, ze trwala bardzo dlugo - a potem zza drzwi nadeszla odpowiedz. - Chassit - powiedzieli oboje, Susannah i Jake. Eddie nie ufal swojemu glosowi, bo w gardle sciskalo go ze wzruszenia. Roland nie mial takich problemow. Odciagnal jeszcze kilka cial od drzwi (w tym zwloki Flaherty'ego z twarza wykrzywiona grymasem wscieklosci) i podal haslo. Drzwi miedzy swiatami uchylily sie ze szczekiem. Eddie otworzyl je na osciez i cala czworka znow spojrzala sobie w oczy: Susannah i Jake z jednego swiata, Roland i Eddie z drugiego, przedzieleni migotliwa 134 blona, niczym cieniutka warstwa miki. Susannah wyciagnela rece, ktore przeszly przez przezroczysta powloke, jakby wychodzily z tafli wody w jakis magiczny sposob przechylonej w bok.Eddie pozwolil, by palce Susannah zacisnely sie na jego dloniach i przeciagnely go do Fedic. 3 Zanim Roland zdazyl przejsc przez drzwi, Eddie podniosl Susannah i trzymal ja w ramionach. Jake spojrzal na rewolwerowca. Nie usmiechali sie do siebie. Ej siedzial u stop chlopca i usmiechal sie za nich obu. - Hile, Jake - powiedzial Roland. - Hile, ojcze. - Bedziesz mnie tak nazywal? Jake skinal glowa. - Tak, jesli moge. - Sprawi mv to ogromna przyjemnosc - rzekl Roland.A potem powoli -jak czlowiek robiacy cos nowego - wyciagnal rece. Spogladajac powaznie, nie odrywajac oczu od twarzy Rolanda, Jake wszedl miedzy nie i czekal, az zacisna sie na jego plecach. Widzial to juz w snach, o ktorych nikomu nie smial opowiedziec. Tymczasem Susannah obsypala twarz Eddiego pocalunkami. -O malo nie dostali Jakc'a - mowila. Siedzialam po drugiej stronie drzwi... i bylam tak zmeczona, ze zasnelam. Musial wolac mnie trzy lub cztery razy, zanim... Eddie pozniej wyslucha opowiesci, co do slowa i do samego konca. Pozniej przyjdzie czas na narady. Teraz polozyl dlon na jej piersi - lewej, tak ze czul mocne i miarowe bicie sefca - -a potem zamknal jej usta pocalunkiem. Jake nie mowil nic. Stal z glowa odwrocona na bok, policzek opierajac na piersi Rolanda. Mial zamkniete oczy. Czul zapach deszczu, pylu i krwi, unoszacy sie z koszuli rewolwerowca. Myslal o swoich zagubionych rodzicach, o niezyjacym przyjacielu Bennym, o Pere Callahanie, poleglym w walce z tymi, przed ktorymi tak dlugo uciekal. Czlowiek, ktorego obejmowal, juz raz zdradzil go dla Wiezy, pozwolil mu runac w przepasc, i Jake nie mial zadnej pewnosci, ze to juz sie nie powtorzy. Wiedzial, ze przed 135 nimi wiele mil drogi, ktora nie bedzie latwa. Pomimo to w tym momencie byl zadowolony. Wystarczylo mu, ze obejmuje kogos i jest obejmowany.Wystarczylo stac tu z zamknietymi oczami i myslec: Moj ojciec przyszedl po mnie. CZESC DRUGA DEYAR-TOI BLEKITNE NIEBO ROZDZIAL I DEVAR-TETE 1 Czworo wedrowcow (piecioro, liczac Eja ze Swiata Posredniego) stalo przy lozku Mii, spogladajac na to, co pozostalo z twim, czyli blizniaczki Susannah. Gdyby nie ubranie, zapewne nikt z nich nie zdolalby rozpoznac ciala. Nawet kosmyki okrywajace rozlupana jak tykwa glowe Mii nie wygladaly jak ludzkie wlosy, lecz jak spore klaki kurzu.Roland patrzyl na zmieniona nie do poznania twarz, dziwiac sie, ze tak niewiele pozostalo z kobiety, ktorej obsesja - na tle malego, malego i jeszcze raz malego - prawie nie przekreslila wszystkich ich planow. A wowczas kto stawilby czolo Karmazynowemu Krolowi i jego piekielnie sprytnemu kanclerzowi? John Cullum, Aaron Deepneau oraz Moscs Carver. Trzej starzy ludzie, jeden z nich z wada wymowy, ktora Eddie nazywal "nic, prosze pana". Tak wiele zla wyrzadzilas, pomyslal, spogladajac w skupieniu na rozsypujaca sie w proch twarz. Tak wiele zla wyrzadzilas i posunelabys sie jeszcze dalej w niecnych uczynkach, bez wahania i namyslu, i tak pewnie skonczy ten swiat, stanie sie ofiara milosci, a nie nienawisci. Gdyz milosc zawsze byla bardziej niszczycielskim orezem. Pochylil sie, wdychajac powietrze o zapachu podobnym do woni zeschlych kwiatow lub zwietrzalych przypraw, po czym wypuscil je z pluc. To cos, co juz i tak ledwie przypominalo ludzka glowe, rozwialo sie jak puszek goryszu lub mlecza. - Nie chciala nikogo skrzywdzic - powiedziala lekko drza139 cym glosem Susannah. - Chciala tylko tego, co jest przywilejem kazdej kobiety: pragnela dziecka. Ktore moglaby kochac i wychowywac. -Tak - przyznal Roland. - Prawde mowisz. Dlatego jej koniec jest tak przygnebiajacy. -Czasem mysle - rzekl Eddie - ze wszystkim byloby lepiej, gdyby ludzie majacy dobre checi pochowali sie w mysie dziury i wymarli. - Wtedy nie byloby i nas, Wielki Edzie - zauwazyl Jake. Wszyscy zamyslili sie nad jego slowami i Eddie przylapal sie na tym, ze zastanawia sie, ile osob juz zabili, majac jak najlepsze zamiary. Niegodziwcami sie nie przejmowal, ale byli tez inni - ukochana Rolanda, Susan, byla tylko jedna z nich. Roland zostawil rozsypujace sie w proch szczatki Mii i podszedl do Susannah, ktora siedziala na sasiednim lozku, zaciskajac dlonie miedzy udami. -Opowiedz mi o wszystkim, co ci sie przydarzylo, od kiedy po bitwie zostawilas nas na wschodnim trakcie - rzekl. - Musimy... -Rolandzie, wcale nie chcialam was opuscic. To Mia. Ona przejela wladze. Gdybym nie miala dokad pojsc... gdybym nie miala Dogan... moze calkowicie zawladnelaby moim cialem. Roland kiwnal glowa na znak, ze rozumie. -Pomimo to opowiedz mi, jak znalazlas sie w tym devar-tete. Jake, od ciebie tez chcialbym to uslyszec. -Devar-tete - powtorzyl Eddie. Ta nazwa wydala mu sie dziwnie znajoma. Czy miala cos wspolnego z Chevinem z Chayven, Powolnym Mutantem, ktorego cierpienia Roland zakonczyl w Lovell? Tak mu sie wydawalo. - Co to takiego? Roland machnieciem reki wskazal na sale z rzedami lozek wyposazonych w maszyny z helmami i stalowymi kablami; lozek, na ktorych Bog wie ile dzieci z Calla lezalo i postradalo zmysly. - To male wiezienie lub sala tortur. - Wcale nie wydaje mi sie takie male - powiedzial Jake. Nie wiedzial, ile bylo tych lozek, ale ocenial, ze chyba trzysta. Co najmniej trzysta. -Moze przed koncem podrozy trafimy na jeszcze wieksza sale tortur. Opowiedz nam wszystko, Susannah, i ty rowniez, Jake. - Dokad teraz pojdziemy? - Moze dowiemy sie tego z ich opowiesci - odparl Roland. 140 Roland i Eddie w zafascynowaniu sluchali Susannah i Jake'a. Roland po raz pierwszy przerwal Susannah, kiedy mowila im o Mathiessenie van Wycku, ktory dal jej pieniadze i wynajal pokoj w hotelu. Zapytal Eddiego o zolwia pod podszewka torby. - Nie wiedzialem, ze to zolw. Myslalem, ze to kamien.-Chetnie poslucham, jesli zechcesz opowiedziec mi to jeszcze raz - zachecil go Roland. Tak wiec z namyslem, starajac sie dokladnie sobie przypomniec (gdyz wszystko to wydawalo mu sie bardzo odlegla przeszloscia), Eddie opowiedzial, jak razem z Pere Callahanem poszli do Jaskini Przejscia i otworzyli skrzynke z widmowego drzewa z Czarna Trzynastka w srodku. Spodziewali sie, ze Czarna Trzynastka otworzy drzwi, i tak tez sie stalo, ale najpierw... -Wlozylismy te szkatulke do torby - rzekl Eddie. - Tej z napisem NIC TYLKO STRAJKI W CENTRUM po nowojorskiej stronie i NIC TYLKO STRAJKI NA LINIACH SWIATA POSREDNIEGO po stronic Calla Bryn Sturgis. Pamietacie? Wszyscy pamietali. -Wyczulem, ze cos jest pod podszewka. Powiedzialem o tym Callahanowi, a on odparl... - Eddie zastanowil sie - ..."Nie czas, zeby to sprawdzac". Albo cos podobnego. Przyznalem mu racje. Wiedzialem, ze mamy juz dosc tajemnic do rozwiklania i postanowilem zostawic zglebienie tej na inny dzien. Rolandzie, jak sadzisz, kto, na Boga, umiescil te rzecz w torbie'? -A skoro o tym mowa, to kto zostawil torbe na opuszczonej parceli'? - spytala Susannah. -Albo klucz? - wtracil Jake. - Na tej samej parceli znalazlem klucz do Rezydencji na Dutch Hill. Czy zrobila to roza'? Czy ona jakos... sam nie wiem... zrobila to wszystko? Roland zastanowil sie. -Gdybym mial zgadywac - rzekl - powiedzialbym, ze sai King zostawil te znaki, a takze sigul. -Ten pisarz - mruknal Eddie. Rozwazyl w myslach to wyjasnienie, po czym skinal glowa. Metnie przypominal sobie pewna koncepcje omawiana w szkole sredniej, a nazywana "bost141 wem z maszyny". Miala fikusna lacinska nazwe, ale teraz nie mogl sobie przypomniec. Zapewne bazgral na lawce imie Mary Lou Kenopensky, kiedy inne dzieciaki poslusznie robily notatki. Chodzilo o to, ze kiedy dramaturg wpakowal sie w maliny, mogl zeslac bostwo, ktore przybywalo w ukwieconym rydwanie i wybawialo bohaterow z ciezkich tarapatow. To niewatpliwie odpowiadalo co bardziej religijnym widzom, ktorzy wierzyli, ze Bog - nie ten z efektow specjalnych, opuszczany na scene na niewidocznych dla widowni linach, ale Ten, ktory jest w niebiesiech - naprawde zbawia ludzi zaslugujacych na to. Takie koncepcje niewatpliwie wyszly z mody w swiecie wspolczesnym, lecz Eddie uwazal, ze popularni powiesciopisarze - ci, do ktorych najprawdopodobniej mial sie zaliczac King - zapewne w dalszym ciagu stosowali te metode, tylko lepiej ja maskujac. Wyjscia awaryjne. Notatki z wiadomosciami w stylu: WYSZEDL Z WIEZIENIA lub UCIEKL Z RAK PIRATOW, lub GWALTOWNA BURZA ZERWALA PRZEWODY, EGZEKUCJA ODROCZONA. Bostwo z machiny (ktorym tak naprawde byl pisarz) cierpliwie staralo sie zapewnic bohaterom bezpieczenstwo, zeby opowiesc nie zakonczyla sie nikogo niesatysfakcjonujacym stwierdzeniem w rodzaju: "I w ten sposob ka-tet wystrzelano na wzgorzu Jericho, a zli faceci wygrali i rzadzili Discordia, przykro mi, zycze wiecej szczescia nastepnym razem (jakim nastepnym razem, cha, cha). KONIEC". Dyskretnie rozmieszczone siatki bezpieczenstwa, takie jak klucz. Nie wspominajac juz ozdobnego zolwia. -Jesli umiescil te rzeczy w swojej historii - stwierdzil Eddie - to zrobil to dlugo po naszym spotkaniu w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym siodmym roku. - Tak - przyznal Roland. -I nie sadze, zeby je wymyslil - dodal Eddie. - Na pewno nie. On po prostu jest... Sam nie wiem, on po prostu... - Kocha meneli? - zapytala z usmiechem Susannah. -Nie! - zawolal lekko zszokowany Jake. - Na pewno nie. On glosi swoje przeslanie. Pisze scenariusze. Myslal o swoim ojcu i jego pracy w telewizji. -Wlasnie - powiedzial Eddie, celujac palcem w chlopca. To wyjasnienie doprowadzilo go do nastepnego wniosku: gdyby Stephen King nie pozostal przy zyciu dostatecznie dlugo, zeby umiescic te rzeczy w swej opowiesci, klucz i zolw nie znalazlyby sie wtedy, kiedy byly potrzebne. Jake zostalby pozarty przez 142 Straznika pilnujacego drzwi w Rezydencji na Dutch Hill... oczywiscie zakladajac, ze dotarlby tak daleko, co bardzo watpliwe. A gdyby uszedl potworowi z Dutch Hill, zostalby pozarty przez Praojcow... czyli stwory nazywane przez Callahana wampirami pierwszej kategorii... w Dixie Pig.Susannah zamierzala opowiedziec im o wizji, ktora miala, kiedy Mia rozpoczela ostatni etap swej podrozy z Plaza Park Hotel do Dixie Pig. W tej wizji siedziala zamknieta w wieziennej celi w Oxfordzie w stanie Missisipi i slyszala glosy z wlaczonego gdzies telewizora. Chet Huntley, Walter Cronkite oraz Frank McGee podawali nazwiska niezyjacych. Niektore z tych nazwisk, na przyklad prezydenta Kennedy'ego czy braci Diem, byly jej znane. Inne, na przyklad Christa McAuliffe, nie. A jednak wsrod wymienionych osob znalazl sie Stephen King, byla tego pewna. Partner Cheta Huntleya (dobry wieczor Chet dobry wieczor David) mowil, ze Stephen King zostal potracony i zabity przez furgonetke dodge, kiedy spacerowal w poblizu swego domu. Brinkley wspomnial, ze King mial piecdziesiat dwa lata. Gdyby Susannah powiedziala im o tym, wiele zdarzen mialoby inny przebieg lub nie wydarzyloby sie wcale. Juz otwierala usta, zeby wlaczyc sie do rozmowy - kamyk toczacy sie po zboczu potraca kamien, ktory uderza w dwa nastepne i wywoluje lawine - kiedy uslyszeli szczek otwierajacych sie drzwi i zblizajace sie kroki. Wszyscy odwrocili sie, Jake siegajac po talerze, a pozostali po bron. -Spokojnie, chlopcy - mruknela Susannah. - Wszystko w porzadku. Znam tego faceta. - A do DNK 45932, DOMOWEGO, powiedziala: - Nie spodziewalam sie, ze tak szybko znow cie zobacze. Prawde mowiac, wcale nie sadzilam, ze jeszcze cie zobacze. Co sie dzieje, Nigel, stary kumplu? Tak wiec tym razem cos, co moglo zostac powiedziane, powiedziane nie zostalo i deus ex machina, ktore moglo uratowac pisarza przed spotkaniem z furgonetka dodge pewnego wiosennego dnia tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego dziewiatego roku, pozostalo na swoim miejscu, wysoko nad glowami smiertelnikow, ktorzy w dole odgrywali swoje role. 143 3 Zdaniem Susannah mila cecha robotow bylo to, ze wiekszosc z nich nie zywila urazy. Nigel poinformowal ja, ze nikt nie zdolal naprawic mu wizji (chociaz moglby zrobic to sam, powiedzial, gdyby tylko mial dostep do odpowiednich podzespolow oraz instrukcji serwisowych), tak wiec musial przyjsc tutaj, polegajac na widzeniu w podczerwieni, zeby pozbierac kawalki rozbitego (i kompletnie niepotrzebnego) inkubatora. Podziekowal za zainteresowanie i przedstawil sie jej przyjaciolom.-Milo mi cie poznac, Nige - powiedzial Eddie - ale z pewnoscia chcesz wziac sie do tej naprawy, wiec nie bedziemy cie zatrzymywac. Eddie powiedzial to uprzejmie i schowal rewolwer do kabury, ale dlon wciaz trzymal blisko kolby. Prawde mowiac, troche niepokoilo go podobienstwo Nigela do pewnego Robota Poslanca z miasteczka Calla Bryn Sturgis. Tamten potrafil zywic uraze. -Nie, zostan - rzekl Roland. - Moze bedziemy mieli dla ciebie jakies zadania, ale na razie chcialbym, zebys siedzial cicho. Wylacz sie, jesli laska. Bo jesli nie... - sugerowal ton jego glosu. -Oczywiscie, sai - odparl Nigel z wyrazistym brytyjskim akcentem. - Mozecie mnie ponownie wlaczyc slowami: "Nigelu, jestes mi potrzebny". - Bardzo dobrze - powiedzial Roland. Nigel zlozyl swoje chude (ale niewatpliwie silne) stalowe rece na piersi i znieruchomial. -Wrocil pozbierac potluczone szklo - dziwil sie Eddie. - Moze Tet Corporation powinna sprzedawac ten model. Kazda amerykanska gospodyni chcialaby miec dwa takie roboty... jednego w domu, a drugiego na podworku. -lm mniej bedziemy miec do czynienia z takimi wynalazkami, tym lepiej - powiedziala ponuro Susannah. Chociaz zdrzemnela sie troche, oparta o drzwi miedzy Fedic a Nowym Jorkiem, wygladala na smiertelnie znuzona. - Spojrzcie, do czego doprowadzilo to ten swiat. Roland skinal na Jake'a. Chlopiec opowiedzial o swoich i Pere Callahana przygodach w Nowym Jorku z roku tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego dziewiatego, rozpoczynajac opowiesc od taksowki, ktora o malo nie przejechala Eja, a konczac na ataku na 144 cichych i wampiry w sali jadalnej Dixie Pig. Nie zapomnial powiedziec im o tym, jak pozbyli sie Czarnej Trzynastki, umieszczajac ja w skrytce bagazowej w World Trade Center, gdzie bedzie bezpieczna az do poczatku czerwca dwa tysiace drugiego roku, i jak znalezli zolwia, ktorego Susannah zostawila - niczym list w butelce - w rynsztoku przed Dixie Pig.-Byles taki dzielny - stwierdzila Susannah i zmierzwila mu wlosy. Potem pochylila sie, zeby poglaskac Eja. Bumbler wyciagnal dluga szyje, cieszac sie ta pieszczota z przymknietymi slepiami i usmiechem na lisim pysku. - Taki cholernie odwazny. Dzieki ci, Jake. - Dzieki, Ejk! - potwierdzil Ej. -Gdyby nie zolw, zalatwiliby nas obu - powiedzial spokojnie Jake, ale wyraznie zbladl. - A tak Pere... on... - Jake nasada dloni otarl lze i spojrzal na Rolanda. - Posluzyles sie jego glosem, zeby wydac mi rozkaz. Poznalem cie. -Tak, musialem - przyznal rewolwerowiec. - On tez tego chcial. -Wampiry nie dostaly go - rzekl Jake. - Uzyl mojego rugera, zanim zdazyly posmakowac jego krwi i przemienic go w jednego z nich. Chociaz nie sadze, zeby chcialy to zrobic. Rozszarpalyby go na strzepy i pozarly. Byly wsciekle. Roland pokiwal glowa. -Ostatnia wiadomosc, ktora mi przekazal... chyba powiedzial to na glos, chociaz nie jestem pewien... brzmiala... - Jake zastanowil sie. Teraz )uz nie probowal ocierac lez. - Powiedzial: "Obys znalazl swoja Wieze, Rolandzie, zdobyl ja i wspial sie na jej szczyt!". A potem... - Jake lekko wydmuchnal powietrze przez rozchylone wargi. - Zgasl. Jak plomyk swiecy. Odszedl do jakiegos innego swiata. Zamilkl. Przez dluga chwile wszyscy milczeli i ta cisza miala swoje znaczenie. Przerwal ja Eddie. - No dobrze, znow jestesmy razem. Co robimy, do licha? 4 Roland usiadl. Obrzucil Eddiego Deana spojrzeniem mowiacym wyrazniej niz jakiekolwiek slowa: Dlaczego wystawiasz na probe moja cierpliwosc? 145 -W porzadku - rzekl Eddie. - To przyzwyczajenie. Przestan tak na mnie patrzec. - Jakie przyzwyczajenie, Eddie?Eddie coraz rzadziej wracal do wspomnien o ostatnim, trudnym roku z Henrym, ale pomyslal o nim teraz. Tylko nie chcial sie do tego przyznac. Nie dlatego, ze sie wstydzil - naprawde uwazal, ze to juz przeszlosc - ale dlatego, ze wyczuwal rosnace zniecierpliwienie, z jakim Roland slucha wyjasnien odzwierciedlajacych punkt widzenia starszego brata Eddiego. Moze Roland mial racje. Henry niewatpliwie wywarl ogromny wplyw na zycie mlodszego brata. Tak samo jak Cort wywarl ogromny wplyw na zycie Rolanda... A jednak rewolwerowiec nie mowil przez caly czas o swoim starym nauczycielu. - Zadawanie pytan, na ktore znam odpowiedz - odparl Eddie. - A jak tym razem brzmi odpowiedz? -Wrocimy do Jadra Gromu, zanim ruszymy do Wiezy. Pozabijamy Lamaczy albo uwolnimy ich. Zrobimy wszystko, zeby zapewnic bezpieczenstwo Promieniom. Zabijemy Waltera lub Ftegga, czy jak sie tam teraz nazywa. Poniewaz on jest ich marszalkiem polnym, prawda? -Byl - przyznal Roland - ale na scenie pojawil sie nowy aktor. - Spojrzal na robota. - Nigelu, jestes mi potrzebny. Nigel opuscil rece i podniosl glowe. - Czym moge sluzyc? - Daj mi cos do pisania. Znajdzie sie tu cos takiego? -Piora, olowki i kreda sa w pomieszczeniu nadzorcy na drugim koncu Sali Ekstrakcji, sai. A przynajmniej byly, kiedy ostatnio tam zajrzalem. -Sala Ekstrakcji - glosno myslal Roland, przygladajac sie rzedom lozek. - Tak ja nazywasz? -Tak, sai. - I niemal niesmialo dodal: - Ton i barwa twego glos swiadcza, ze jestes zly. Czy tak? -Setkami i tysiacami sprowadzali tu dzieci... przewaznie zupelnie zdrowe, z miejsca, w ktorym zbyt wiele noworodkow przychodzi na swiat z roznymi wadami... zeby oproznic im mozgi. Dlaczego mialbym byc zly? -Sai, jaz cala pewnoscia nie wiem - rzekl Nigel. Byc moze weryfikowal slusznosc swej decyzji co do powrotu tutaj. - Zapewniam cie jednak, ze nie bralem udzialu w procesie ekstrakcji. Wykonuje prace domowe, wlacznie z naprawami. 146 -Przynies mi olowek i kawalek kredy.-Sai, nie zniszczysz mnie, prawda? To doktor Scowther przez ostatnie dwanascie lub czternascie lat kierowal ekstrakcjami, a doktor Scowther nie zyje. Ta dama-sai zastrzelila go z jego wlasnego pistoletu. W glosie Nigela pobrzmiewal karcacy ton. Roland spokojnie powtorzyl: - Przynies mi olowek oraz kawalek kredy i zrob to jin-jin. Nigel ruszyl wykonac polecenie. -Mowiac o nowym aktorze, miales na mysli dziecko - powiedziala Susannah. - Oczywiscie. On ma dwoch ojcow, ten bah-bo. Susannah skinela glowa. Myslala o tym, co Mia powiedziala jej, kiedy w transie przeniosla sie do opuszczonego miasta Fedic - opuszczonego przez wszystkich, poza takimi jak Sayre, Scowther czy niedobitki Wilkow. Dwie kobiety, biala i czarna, jedna w ciazy, a druga nie, siedzialy na krzeslach przed knajpa Gin-Puppy. Mia wiele opowiedziala wtedy zonie Eddiego Deana - moze wiecej, niz wiedzieli pozostali. To tam mnie zmienili, powiedziala jej Mia, zapewne majac na mysli Scowthera i jego zespol lekarzy. I czarodziei? Moze. Kto wie? W Sali Ekstrakcji okazala sie smiertelniczka. A potem, kiedy miala w sobie sperme Rolanda, wydarzylo sie jeszcze cos. Mia niewiele pamietala, tylko szkarlatna ciemnosc. Susannah zastanawiala sie teraz, czy Karmazynowy Krol przyszedl do niej osobiscie i posiadl ja pod postacia olbrzymiego pajaka, czy tez jego ohydne nasienie zostalo w jakis sposob zmieszane ze sperma Rolanda. W kazdym razie dziecko stalo sie okropna hybryda, ktora widziala Susannah: nie wilkolakiem, ale czlowiekiem pajakiem. I teraz czailo sie gdzies tam. Moze nawet gdzies tu, obserwujac ich narade i Nigela wracajacego z przyborami do pisania. Tak, pomyslala. Obserwuje nas. I nienawidzi... ale niejednakowo. Najbardziej nienawidzi dan-tete Rolanda. Pierwszego ojca. Zadrzala. -Mordred chce cie zabic, Rolandzie - powiedziala. - To jego zadanie. Po to zostal stworzony. Polozyc kres twojemu zyciu i twojej misji, a takze istnieniu Wiezy. -Tak - zgodzil sie Roland - oraz zajac miejsce jego ojca. Karmazynowy Krol jest juz stary i coraz bardziej wydaje sie 147 prawdopodobne, ze zostal w jakis sposob uwieziony. Jesli tak, to nie jest juz naszym prawdziwym wrogiem.-Czy pojdziemy do jego zamku na drugim koncu Discordii? - zapytal Jake. Odezwal sie po raz pierwszy od pol godziny. - Pojdziemy, prawda? -Tak sadze, owszem - odparl Roland. - Le Casse Roi Russe, jak nazywa sie w starej legendzie. Pojdziemy tam ka-tet i zabijemy to, co tam mieszka. -Niech tak sie stanie - powiedzial Eddie. - Na Boga, niech tak sie stanie. -Tak - przytaknal Roland. - Lecz najpierw musimy sie zajac Lamaczami. Drgania Promienia, ktore poczulismy w Calla Bryn Sturgis tuz przed przybyciem tutaj, sugeruja, ze prawie juz skonczyli swoje dzielo. A nawet jesli nie... - To my musimy skonczyc z nimi - dopowiedzial Eddie. Roland skinal glowa. Jeszcze nigdy nie wygladal na bardziej znuzonego. -Tak - rzekl. - Zabic ich albo uwolnic. Tak czy inaczej musimy przerwac ich wplyw na dwa pozostale Promienie. A takze zniszczyc dan-tete. To, ktore nalezy do Karmazynowego Krola... i do mnie. 5 Nigel okazal sie bardzo pomocny (chociaz nie tylko dla Rolanda i jego ka-tet, o czym nie wiedzieli). Zaczal od przyniesienia dwoch olowkow, dwoch pior (jedno z nich wielkie i stare, ktore wygladaloby doskonale w reku skryby z powiesci Dickensa) oraz trzech kawalkow kredy -jeden mial srebrny uchwyt, podobny do oprawki kobiecej szminki. Roland zachowal dla siebie ten kawalek, a Jake'owi podal drugi.-Nie potrafie pisac slow, ktore moglbys bez trudu zrozumiec - powiedzial - ale nasze liczebniki sa identyczne albo prawie takie same. Rysuj to, co powiem, Jake, i rob to dokladnie. Jake zrobil, co mu kazano. W rezultacie powstala prymitywna, ale dosc przejrzysta mapa z opisem. 148 -Fedic - powiedzial Roland, wskazujac na jedynke, a potem polaczyl ja krotka linia prosta z dwojka. - Tu zas znajduje sie zamek Discordia, a pod nim drzwi. Z tego, co slysze, jest ich tam naprawde mnostwo. Znajdziemy przejscie, ktore doprowadzi nas stad pod zamek. Susannah, powiedz nam, jak przechodzily Wilki i co robily. Wreczyl jej krede w uchwycie.Wziela ja, z podziwem zauwazajac, ze kreda sama naostrzyla sie podczas rysowania. Tania sztuczka, ale efektowna. -Przejezdzaly przez jednokierunkowe drzwi, ktore doprowadzaly ich tutaj - powiedziala, kreslac linie prosta od dwojki do trojki, ktora Jake nazwal stacja Jadra Gromu. - Powinnismy poznac te drzwi, kiedy je zobaczymy, poniewaz beda naprawde duze, chyba ze przejezdzali przez nie w pojedynczym szeregu. 149 -Moze tak bylo - zauwazyl Eddie. - O ile sie nie myle, sa zdani na to, co zostawili im dawni ludzie.-Nie mylisz sie - powiedzial Roland. - Mow dalej, Susannah. Rewolwerowiec nie garbil sie, ale prawa noge trzymal sztywno wyprostowana. Eddie zastanawial sie, jak bardzo dokucza mu biodro i czy w odzyskanej sakwie rewolwerowiec ma jeszcze koci olejek Rosality. Bardzo w to watpil. -Wilki jada z Jadra Gromu wzdluz torow kolejowych - ciagnela Susannah - a przynajmniej dopoki nie wjada w cien... a raczej w mrok... czy cokolwiek to jest. Wiesz, co to takiego, Rolandzie? - Nie, ale wkrotce sie dowiemy. Niecierpliwie zakrecil lewa reka w powietrzu. -Przekraczaja rzeke, zmierzajac do Calla po dzieci. Kiedy wracaja do Jadra Gromu, zapewne laduja wierzchowce oraz dzieci do pociagu i tak jada do Fedic, poniewaz nie ma tam odpowiednich drzwi. -Ano tak, chyba wlasnie tak robia - zgodzil sie Roland. - Mijaja devar-toi, wiezienie, ktore oznaczylismy osemka. -Scowther i jego zgraja pseudolekarzy wykorzystywali helmy przy lozkach do ekstrahowania czegos z mozgow dzieci - powiedziala Susannah. - Potem dawali to Lamaczom. Zapewne doustnie lub w zastrzykach. Dzieci i te substancje odsylano z powrotem na stacje Jadra Gromu, korzystajac z drzwi. Pozniej dzieciaki wracaly do Calla Bryn Sturgis, a moze rowniez do innych miasteczek, a to, co nazywasz devar-toi... - Podano do stolu - przerwal jej ponuro Eddie. W tym momencie Nigel wtracil uprzejmie: - Macie ochote cos przegryzc, saisl Jake skonsultowal sie ze swoim zoladkiem i stwierdzil, ze mu burczy w brzuchu. To okropne, czuc glod tak szybko po smierci Pere i po wszystkim, co widzial w Dixie Pig, ale po prostu byl glodny. - Jest tu cos do jedzenia, Nigelu? Naprawde? -Tak, istotnie, mlody czlowieku - odparl Nigel. - Obawiam sie, ze tylko konserwowana zywnosc, ale moge zaproponowac ponad dwa tuziny produktow, w tym gotowana fasole, tunczyka, kilka rodzajow zup... -Tanczyka dla mnie - polecil Roland. - Ale przynies tez inne produkty. 150 -Oczywiscie, sai.-Pewnie nie znajdzie sie dla mnie przysmak Elvisa - zauwazyl smetnie Jake. - No wiesz, maslo orzechowe, banan i bekon. -Jezu, chlopcze - powiedzial Eddie. - Nie wiem, czy to widac w tym swietle, ale chyba zzielenialem. -Niestety, nie mam boczku ani bananow - powiedzial Nigel (niewyraznie wymawiajac slowo "banany") - ale mam maslo orzechowe i trzy rodzaje galaretki. A takze mus jablkowy. - Mus jablkowy moze byc - powiedzial Jake. -Mow dalej, Susannah - rzekl Roland, kiedy Nigel poszedl wykonac polecenie. - Chociaz moze nie powinienem cie tak popedzac, bo kiedy zjemy, bedziemy musieli troche odpoczac. Nie wydawal sie specjalnie ucieszony ta perspektywa. -Nie sadze, zeby pozostalo jeszcze cos do opowiedzenia - zauwazyla Susannah. - To wszystko wydaje sie dziwaczne... i wyglada dziwnie, poniewaz nasza mapka nie ma skali, ale wlasnie taka petle zataczali mniej wiecej co dwadziescia cztery lata: z Fcdic do CaNa Boryn Stargis, a polem z powrolem do Feo.it z dziecmi, ktore poddawano ekstrakcji. Pozniej odsylali dzieci do miasteczek, a substancje otrzymana z ich mozgow do siedziby Lamaczy. - Do devar-toi - podsunal Jake. Susannah skinela glowa. - Co zrobimy, zeby przerwac ten cykl? -Przejdziemy przez drzwi na stacje Jadra Gromu - powiedzial Roland - i pojdziemy tam, gdzie sa przetrzymywani Lamacze. Pozniej... Po kolei popatrzyl na kazdego z nich, a potem wycelowal palec i udal, ze strzela. -Tam beda straznicy - zauwazyl Eddie. - Byc moze wielu. A jesli beda mieli przewaga liczebna? - Nie bedzie to pierwszy raz - odparl Roland. - ROZDZIAL II OBSERWATOR 1 Kiedy Nigel wrocil, niosl tace wielkosci kola od wozu. Na niej staly sterty kanapek, dwa termosy z zupa (rosolem wolowym i z kury) oraz puszki z napojami. Byla tam cola, sprite, nozz-a-la i cos, co nazywalo sie wit gieen wit - Eddie po sprobowaniu uznal, ze jest potwornie niesmaczne.Wszyscy zauwazyli, ze Nigel przestal byc wesolym, dobrodusznym kompanem, jakim byl przez Bog jeden wie ile dziesiecioleci i stuleci. Romboidalna glowe gwaltownie obracal to w jedna, to w druga strone. Poruszajac nia w lewo, mamrotal: Un, deux, trois! Przy ruchu w prawo, mowil: Ein, zwei, dreil Z glebi jego korpusu zaczelo sie wydobywac ciche rzezenie. -Zlotko, co ci jest? - zapytala Susannah, gdy domowy robot postawil na podlodze przed nimi tace z jedzeniem - Szereg badan autodiagnostycznych zapowiada calkowite zalamanie systemu za dwie, a najpozniej za szesc godzin - odpowiedzial Nigel ponurym, lecz spokojnym glosem. - Pierwotne bledy logiczne oprogramowania, dotychczas objete kwarantanna, przedostaly sie do GSW. - Gwaltownie wykrecil glowe w prawo. - Ein, zwei, dreil Greg, zyj lub umieraj, lecz sie nie poddawaj! - Co to jest GSW? - zapytal Jake. -Glowny system wnioskowania - rzekl Nigel. - Sa dwa takie, racjonalny i irracjonalny. Wy zapewne nazwalibyscie je swiadomym i podswiadomym. Co do Grega, to Greg Stillson, 152 postac z powiesci, ktora wlasnie czytam. Calkiem niezla. Nosi tytul Martwa strefa, a autorem jest Stephen King. I nie mam pojecia, dlaczego wymienilem jego nazwisko. 2 Nigel wyjasnil, ze bledy logiczne oprogramowania byly typowa wada robotow, ktore nazywal Robotami Asimova. Im madrzejszy robot, tym wiecej bledow logicznych... i tym predzej sie one ujawnialy. Dawni ludzie (Nigel nazywal ich Tworcami) kompensowali to, wprowadzajac scisly system kwarantanny; traktowali bledy oprogramowania jak ospe czy cholere. (Jake pomyslal, ze to niezla metoda w przypadkach szalenstwa, chociaz podejrzewal, ze psychiatrom niezbyt by sie spodobala, bo staliby sie niepotrzebni). Nigel uwazal, ze szok wywolany rozbiciem oczu w jakis sposob oslabil system zabezpieczen i teraz w jego obwodach krazylo mnostwo rozmaitego smiecia, zmniejszajac zdolnosc wnioskowania dedukcyjnego i indukcyjnego, na prawo i lewo niszczac uklady logiczne. Powiedzial Susannah, ze absolutnie nie ma jej tego za zle. Susannah podniosla piesc do czola i podziekowala mu. Prawde mowiac, niezupelnie wierzyla zacnemu staremu DNK 45932, chociaz niech ja licho, jesli wiedziala dlaczego. Moze byla to reakcja po wydarzeniach w Calla Bryn Sturgis, gdzie robot bardzo podobny do Nigela okazal sie paskudnym, zawzietym lajdakiem. Byl tez inny powod. Moim bystrym okiem dostrzegam wszystko, pomyslala Susannah. - Wyciagnij rece, Nigelu.Kiedy robot to zrobil, wszyscy zobaczyli krecone czarne wlosy, tkwiace w stawach metalowych palcow. A takze krople krwi na... czy mozna to nazwac knykciem? - Co to takiego? - spytala, wyjmujac kilka tych wlosow. - Przepraszam, pani, ja nie... Nie widzial ich. Oczywiscie. Nigel przeszedl na postrzeganie w podczerwieni, ale nie mial juz oczu wskutek strzalu Susannah Dean, corki Dana, nalezacej do rewolwerowcow Ka-Tet Dziewietnastki. - To wlosy. Widze rowniez krople krwi. -Ach tak, pani - odparl Nigel. - Szczury w kuchni, pani. Jestem zaprogramowany na tepienie szkodnikow. Z przykroscia mowie, ze ostatnio jest ich wiele: swiat idzie naprzod. - I gwal153 townie obrociwszy glowe w lewo, zawolal: - Un-deux-trois! Minnie Mouse est la mouse pour moi! -Hmm... zabiles Minnie i Mickeya, zanim zrobiles nam kanapki czy potem, Nigelu, stary kumplu? - zapytal Eddie. - Potem, sai, zapewniam cie. -Coz, chyba i tak daruje sobie posilek - powiedzial Eddie. - Zjadlem kiepsciucha w Maine i zalega mi w zoladku, skurwiel. - Powinienes powiedziec un, deux, trois - odparla Susannah. Te slowa wyszly z jej ust, zanim zdala sobie sprawe, ze je wypowie. - Co prosze? Eddie siedzial, obejmujac ja ramieniem. Od kiedy znowu byli razem, przy kazdej mozliwej okazji dotykal Susannah, jakby upewniajac sie, ze jej obecnosc ni ej est tylko jego poboznym zyczeniem. - Nic takiego. Pozniej, kiedy Nigel wyjdzie z pokoju albo kompletnie sie popsuje, Susannah powie Eddiemu o swoim przeczuciu. Sadzila, ze roboty typu Nigela czy Andy'ego, tak jak w tych powiesciach Isaaca Asimova, ktore czytala, bedac nastolatka, nie moga klamac. Moze Andy zostal zmodyfikowany albo sam sie zmodyfikowal, gdyz przychodzilo mu to bez problemu. Odnosila wrazenie, ze Nigel mial z tym pewien problem; mozna nawet powiedziec, ze duzy. Doszla do wniosku, ze w przeciwienstwie do Andy'ego Nigel w zasadzie byl dobroduszny, ale sklamal lub przekrecil fakty, jesli chodzi o szczury w kuchni. Moze klamal takze w innych sprawach. Ein, zwei, drei oraz Un, deux, trois bylo jego metoda zmniejszania napiecia. Przynajmniej chwilowo. To Mordred, doszla do wniosku, rozgladajac sie. Wziela kanapke, poniewaz musiala cos zjesc - tak jak Jake, byla bardzo glodna - ale stracila apetyt i wiedziala, ze jedzenie nie sprawi jej zadnej przyjemnosci. Dopadl Nigela i teraz nas obserwuje. Wiem o tym - czuje to. A odgryzajac pierwszy kes wieloletniego, dlugo przechowywanego w prozni miesa, pomyslala: Matka zawsze wie. 3 Nikt nie chcial spac w Sali Ekstrakcji (chociaz mogli wybrac sobie dowolne z trzystu lub wiecej swiezo poslanych lozek) ani w opuszczonym miescie na zewnatrz. Nigel powiodl ich do swojej 154 kwatery, raz po raz przystajac, by energicznie potrzasnac glowa i policzyc po niemiecku lub francusku. Ponadto zaczal dodawac liczby w jakims innym, nieznanym im jezyku.Ich droga prowadzila przez kuchnie - lsniaca nierdzewna stala i pelna cicho pomrukujacych maszyn, bardzo rozniaca sie od tej starej, ktora Susannah odwiedzila w transie pod Zamkiem Discordia - i chociaz widzieli resztki posilku przygotowanego przez Nigela, nigdzie nie bylo sladu szczurow, zywych czy zabitych. Nikt z nich nie skomentowal tego faktu. Susannah znow poczula, ze ktos ich obserwuje, lecz to uczucie zaraz jej przeszlo. Za spizarnia znajdowalo sie schludne trzypokojowe mieszkanko, w ktorym Nigel zapewne uwil sobie gniazdko. Nie bylo sypialni, ale oprocz salonu i pelnej sprzetu monitorujacego konsoli lokaja, miescila sie tam biblioteka z mnostwem ksiazek oraz debowe biurko i fotel pod halogenowa lampa do czytania. Komputer na biurku zostal wyprodukowany przez North Central Positronics - zadna niespodzianka. Nigel przyniosl im koce i poduszki, ktore - jak zapewnial - byly czyste i swieze. -Moze spisz na stojaco, ale domyslam sie, ze przy czytaniu lubisz sobie usiasc jak kazdy. -Och tak, raz, dwa, trzy wspak - odparl Nigel. Lubie poczytac dobra ksiazke. Tak zostalem zaprogramowany. -Przespimy sie szesc godzin, a potem ruszymy dalej - powiedzial Roland. Tymczasem Jake uwaznie przygladal sie ksiazkom. Ej kroczyl obok niego, zawsze przy nodze, gdy chlopiec sprawdzal grzbiety ksiazek, od czasu do czasu wyjmujac jedna, zeby obejrzec ja dokladniej. -Wyglada, ze ma wszystkie Dickensa... - orzekl. - A takze Steinbecka... Thomasa Wolfe'a... mnostwo Zane'a Greya... kogos, kto nazywa sie Max Brand... jakiegos Elmore'a Rolanda... i zawsze popularnego Stephena Kinga. Niespiesznie obejrzeli sobie dwie polki ksiazek Kinga, w liczbie ponad trzydziestu, przynajmniej cztery z nich bardzo opasle, a dwie grubosci schodkow. Wygladalo na to, ze od czasu swoich dni w Bridgton King byl pisarzem pracowitym jak pszczolka. Najnowszy tom nosil tytul Serca Atlantydow i zostal opublikowany w roku, ktory byl im bardzo znajomy: tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym dziewiatym. O ile zdolali sie zorientowac, brakowalo tylko 155 ksiazek o nich. Zakladajac, ze King postanowil je napisac. Jake sprawdzil noty copyrightu, ale znalazl niewiele luk. Byc moze nie bylo w tym nic dziwnego, poniewaz autor pisal tak duzo.Zapytany przez Susannah, Nigel oswiadczyl, ze nigdy nie widzial ksiazek Stephena Kinga o Rolandzie z Gilead lub Mrocznej Wiezy. Powiedziawszy to, energicznie obrocil glowe w lewo i zaczal liczyc po francusku, tym razem az do dziesieciu. -Mimo to - zauwazyl Eddie, kiedy Nigel, ze szczekiem, zgrzytem i burczeniem, opuscil pokoj - zaloze sie, ze jest tu mnostwo informacji, ktore moglyby sie nam przydac. Rolandzie, czy nie sadzisz, ze powinnismy zapakowac wszystkie ksiazki Stephena Kinga i zabrac je ze soba? -Byc moze - odparl Roland - ale nie zrobimy tego. Moglyby zbic nas z tropu. - Dlaczego tak twierdzisz? Roland potrzasnal glowa. Nie mial pojecia, dlaczego tak powiedzial, ale byl przekonany, ze to prawda. 4 Glowny osrodek nerwowy Stacji Eksperymentalnej Luku 16. znajdowal sie cztery poziomy ponizej Sali Ekstrakcji, kuchni i mieszkania Nigela. Do centrali wchodzilo sie przez przedsionek w ksztalcie kapsuly. Przedsionek mozna bylo otworzyc wylacznie z zewnatrz, za pomoca trzech identyfikatorow, okazywanych jeden po drugim. Popiskiwanie aparatury na najnizszej kondygnacji Fedic Dogan brzmialo jak melodia beatlesow w aranzacji Sennego Kwartetu Smyczkowego.Centrala skladala sie z ponad tuzina pomieszczen. Najbardziej interesujaca byla sala wypelniona monitorami i urzadzeniami alarmowymi. Jedno z urzadzen zawiadywalo niewielka, lecz grozna armia robotow zabojcow, zaopatrzonych w znicze i pistolety laserowe, a inne mialo wpuscic trujacy gaz (jakim posluzyl sie Blaine, zeby wymordowac mieszkancow Ludu) w razie przejecia centrum przez nieprzyjaciela. Zdaniem Mordreda Deschaina to wlasnie nastapilo. Probowal uruchomic mordercze roboty i wpuscic gaz. Nie udalo mu sie. Mordred mial rozbity nos, siniaka na czole i spuchnieta dolna warge, poniewaz spadl z fotela i potoczyl sie po 156 podlodze, wydajac piskliwe, dziecinne wrzaski, ktore w zadnym razie nie oddawaly szalejacej w nim wscieklosci.Widziec intruzow na co najmniej pieciu roznych ekranach jednoczesnie i nie moc ich zabic albo chocby zranic! Nic dziwnego, ze wpadl w szal! Wyczuwal zamykajaca sie wokol niego ciemnosc, mrok zapowiadajacy przemiane, wiec staral sie opanowac, zeby do niej nie dopuscic. Zdazyl juz odkryc, ze przemiana z ludzkiej postaci w pajecza (i odwrotnie) pochlania ogromne ilosci energii. Pozniej moze to nie miec znaczenia, ale na razie powinien byc ostrozny, bo inaczej umrze z glodu, jak pszczola na wypalonej lesnej przecince. To, co wam pokaze, jest dziwniejsze od wszystkiego, co widzieliscie dotychczas, wiec z gory ostrzegam, ze w pierwszej chwili bedziecie sie smiac. W porzadku. Smiejcie sie, jesli musicie. Tylko nie odrywajcie oczu od tego, co zobaczycie, gdyz to stworzenie moze zrobic wam krzywde nawet w wyobrazni. Pamietajcie, ze mialo dwoch ojcow - dwoch zabojcow. 5 Teraz, zaledwie kilka godzin po narodzinach, maly Mii wazyl juz dziesiec kilogramow i wygladal jak zdrowe szesciomiesieczne dziecko. Mordred mial na sobie tylko przepaske biodrowa, prowizoryczna pieluche, ktora zalozyl mu Nigcl, kiedy przyniosl mu pierwszy posilek -jakies dzikie stworzenie mieszkajace w Dogan. Dziecko potrzebowalo tej pieluchy, gdyz jeszcze nie panowalo nad zwieraczami. Mordred wiedzial, ze ten stan szybko minie - moze jeszcze tego dnia, jesli nadal bedzie rosl w takim tempie - ale i tak za pozno, zeby go zadowolic. Na razie tkwil w tym idiotycznym ciele niemowlecia.To odrazajace. Byc uwiezionym w taki sposob. Spasc z fotela i nie moc nic zrobic, tylko lezec tak, wymachujac potluczonymi raczkami i nozkami, krwawiac i piszczac! DNK 45932 przyszedlby i podniosl go, nie mogl zignorowac rozkazow syna Krola, tak samo jak olowiany ciezarek spadajacy z okna nie moze oprzec sie sile grawitacji, ale Mordred nie odwazyl sie go wezwac. Ta brazowoskora suka juz i tak podejrzewala, ze z Nigelem cos jest nie tak. Ta brazowoskora suka byla okropnie spostrzegawcza, a Mordred prawie bezbronny. Potrafilby kontrolowac kazde urzadzenie Stacji 157 Eksperymentalnej Luku 16., bo wspolpraca z maszynami byla jednym z jego licznych talentow, ale lezac na podlodze pomieszczenia, na ktorego drzwiach widnial napis CENTRALNA STEROWNIA (dawno temu, zanim swiat poszedl naprzod, nazywano je CENTRALA), Mordred zaczal zdawac sobie sprawe z tego, jak niewiele maszyn pozostalo do kontrolowania. Nic dziwnego, ze ojciec chcial obalic Wieze i zaczac wszystko od nowa! Ten swiat byl skonczony.Musial przemienic sie ponownie w pajaka, zeby powrocic na fotel, a potem znow przybrac ludzka postac... zanim jednak to zrobil, z glodu burczalo mu w brzuchu i zaschlo w ustach. Zaczal podejrzewac, ze nie tylko te przemiany wyssaly z niego energie. Pajecza postac byla bardziej zblizona do naturalnej i w tej formie przemiany metaboliczne mialy szybszy i bardziej energochlonny przebieg. Procesy myslowe rowniez sie zmienialy, co bylo atrakcyjne, poniewaz ludzkie mysli byly zabarwione emocjami (nad ktorymi zdawal sie nie panowac, chociaz podejrzewal, ze z czasem i to sie zmieni) - przewaznie nieprzyjemnymi. Jako pajak snul mysli wlasciwie niebedace myslami, przynajmniej nie w ludzkim znaczeniu tego slowa - raczej ponurymi warknieciami zdajacymi sie wydobywac z jakiejs wilgotnej dziury. Takimi jak (JESC) i (CHODZIC) i (GWALCIC) i (ZABIJAC) Rozmaite wspaniale sposoby robienia tych rzeczy przemykaly przez szczatkowa swiadomosc dan-tete niczym wielkie, swiecace reflektorami maszyny, pedzace niepowstrzymanie w najchmurniejszy dzien na swiecie. Taki sposob myslenia - odrzucajacy ludzka mentalnosc - byl niezwykle pociagajacy, ale Mordred uwazal, ze gdyby przyjal go teraz, prawie bezbronny, z pewnoscia zostalby zabity. Juz o malo nie zginal. Podniosl prawa reke - rozowa, gladka i zupelnie naga - zeby przyjrzec sie prawemu biodru. To tam postrzelila go ta brazowoskora suka i chociaz od tego czasu Mordred znacznie urosl, podwoil swoja dlugosc i wage, rana pozostala otwarta, broczac krwia i jakas gesta wydzielina, ciemno158 zolta i cuchnaca. Pomyslal, ze ta rana jego ludzkiego ciala nigdy sie nie zagoi. Tak samo jak pajecza postac nie zdola zregenerowac odnoza, ktore odstrzelila mu ta suka. I gdyby sie nie potknela - ka, nie mial co do tego cienia watpliwosci - kula odstrzelilaby mu glowe zamiast nogi i to bylby koniec gry, poniewaz... Rozlegl sie donosny, chrapliwy brzek. Mordred spojrzal na monitor pokazujacy korytarz przed glownym wejsciem i zobaczyl domowego robota, stojacego z workiem w dloni. Worek poruszal sie. Ciemnowlose dziecko w prowizorycznej przepasce, siedzace przed rzedem monitorow, zaczelo sie slinic. Wyciagnelo pulchna raczke i nacisnelo kilka przyciskow. Wygiete drzwi wejsciowe kapsuly rozsunely sie i Nigel wszedl do przedsionka, zbudowanego jak sluza powietrzna. Mordred natychmiast nacisnal klawisze otwierajace wewnetrzne drzwi po wprowadzeniu kodu 2-5-4-1-3-12-1, ale nie panowal w pelni nad swoimi ruchami. Rozlegl sie kolejny chrapliwy brzek oraz irytujaco mily kobiecy glos (irytujacy, poniewaz przypominal mu glos tej brazowoskorej suki): WPROWADZILES NIEWLASCIWY KOD DOSTEPU DO TYCH DRZWI. MOZESZ SPROBOWAC PONOWNIE W CIAGU NASTEPNYCH DZIESIECIU SEKUND. DZIESIEC... DZIEWIEC... Mordred powiedzialby "pieprze cie", gdyby mogl mowic. Niestety nie mogl. W najlepszym razie byl w stanie gaworzyc jak dziecko, co z pewnoscia wywolaloby u Mii usmiech macierzynskiej dumy. Nie bedzie przejmowal sie przyciskami, za bardzo chcial dostac to, co robot mial w worku. Szczury (zalozyl, ze to szczury) tym razem byly zywe. Zywe, na Boga, z krwia wciaz plynaca w zylach. Mordred zamknal oczy i skupil sie. Czerwone swiatlo, ktore Susannah widziala przed jego pierwsza przemiana, ponownie przeplynelo pod skora, od czubka glowy az po splamiona ciemnym znamieniem prawa piete. Kiedy omylo otwarta rane na biodrze niemowlecia, cieknaca z niej struzka krwi i gestej ropy poplynela szybciej i Mordred wydal cichy okrzyk bolu. Dotknal reka rany, po czym bezsilnym gestem rozsmarowal krew po swoim lekko wzdetym brzuszku. Przez chwile wydawalo sie, ze czern zastepuje dotychczasowa czerwien, czemu towarzyszylo zanikanie ludzkiej postaci Mordreda. Tym razem jednak nie doszlo do transformacji. Niemowle opadlo na fotel, ciezko dyszac, a na pielusze pojawila sie plama moczu. Stlumiony pisk wydobyl sie z pulpitu kontrolnego, o ktory oparlo sie dziecko, ziajac jak pies. 159 Na drugim koncu pomieszczenia otworzyly sie drzwi z napisem GLOWNE WEJSCIE. Nigel miarowym krokiem wszedl do srodka, teraz juz niemal bez przerwy krecac glowa i odliczajac nie w jednym czy dwoch, ale chyba w dziesieciu roznych jezykach. - Panie, naprawde nie moge dalej...Mordred wesolo zagulgotal i wyciagnal raczki w strone worka. Wyslal mu jasny i zimny rozkaz: Zamknij sie i daj mi to, czego potrzebuje. Nigel umiescil worek na jego podolku. Z wnetrza wydobyl sie dzwiek bardzo podobny do ludzkiego glosu i dopiero teraz Mordred uswiadomil sobie, ze w worku porusza sie tylko jedno stworzenie. A wiec nie szczur! Cos wiekszego! Wiekszego i majacego wiecej krwi! Otworzyl worek i zajrzal do srodka. Ujrzal pare oczu w zlocistych obwodkach, wpatrujacych sie w niego blagalnym spojrzeniem. Przez chwile myslal, ze to ptak latajacy noca i nawolujacy u-hu - nie znal jego nazwy - ale zobaczyl, ze to stworzenie ma siersc, a nie piora. Zatem byl to throcken, w wielu czesciach Swiata Posredniego nazywany billy-bumblerem, niedawno odstawiony od matczynej piersi. Spokojnie, spokojnie - pomyslal, sliniac sie pozadliwie. Jedziemy na tym samym wozku, moj maly - obaj jestesmy sierotami na tym twardym, okrutnym swiecie. Siedz spokojnie, to cie pociesze. Podporzadkowanie sobie stworzenia tak mlodego i prostodusznego jak to nie bylo trudniejsze od sterowania maszynami. Sila wlasnej woli Mordred przeniknal mozg zwierzatka i zlokalizowal splot wlokien nerwowych, odpowiedzialny za wole. Przez moment slyszal slaba, niesmiala mysl, (nie rob mi krzywdy prosze nie rob mi krzywdy prosze; daj mi zyc; chce zyc cieszyc sie i bawic; nie rob mi krzywdy prosze nie rob mi krzywdy prosze daj mi zyc) na ktora odpowiedzial: Wszystko w porzadku, nie boj sie, maty, wszystko w porzadku. Bumbler w worku (Nigel znalazl go na parkingu, zostal oddzielony automatycznymi drzwiami od swojej matki, braci i siostr) uspokoil sie - niezupelnie wierzac, ale chcac wierzyc. 160 6 W mieszkaniu Nigela swiatla byly przygaszone. Kiedy Ej zaczal skomlic, Jake natychmiast sie zbudzil. Co sie stalo, Ej?Bumbler nie odpowiedzial, tylko zaskomlil jeszcze glosniej. Slepiami w zlocistych obwodkach spogladal w przeciwlegly kat pokoju, jakby widzial tam cos strasznego. Jake pamietal, ze on w ten sam sposob patrzyl w kat swojego pokoju, zbudziwszy sie nad ranem z jakiegos koszmarnego snu o Frankensteinie, Draculi lub... (Tyranosorbecie Kleksie) jakims innym potworze, Bog wie jakim. Myslac, ze moze bumblery rowniez miewaja koszmary, probowal energiczniej dotknac umyslu Eja. Z poczatku nie bylo tam nic, a potem pojawil sie ciemny, rozmazany obraz (oczy, oczy spogladajace z mroku) czegos, co moglo byc bumblerem w worku. -Cii! - szepnal Ejowi do ucha, obejmujac go. - Nie budz ich, potrzebuja snu. - Nu - powiedzial bardzo cicho Ej. -Miales po prostu zly sen - szepnal Jake. - Ja czasem tez je mam. One nie sa prawdziwe. Nikt nie wsadzil cie do worka. Spij, ty tez potrzebujesz snu. - Nu. - Ej polozyl pysk na prawej przedniej lapie. - Ej icho. Wlasnie, przekazal mu Jake. Ej bedzie cicho. Oczy w zlocistych obwodkach, wciaz lekko zaniepokojone, jeszcze przez moment pozostaly otwarte. Potem Ej mrugnal do Jake'a i zamknal je. Po chwili bumbler znow zasnal. Gdzies w poblizu umarl jeden z jego pobratymcow... smierc jednak byla czyms zwyczajnym na tym swiecie; ten swiat jest i zawsze byl okrutny. Ej snil, ze razem z Jakiem ida pod wielka pomaranczowa kula ksiezyca. Jake, spiac, przechwycil ten sen i razem snili o wedrowce w ksiezycowym blasku. Ej, kto umarl? - spytal Jake pod jednookim, madrym spojrzeniem ksiezyca. Ej, odpowiedzial mu przyjaciel. Delah. Wielu. W bezlitosnym pomaranczowym blasku ksiezyca Ej nie powiedzial nic wiecej. Znalazl inny sen, w ktorym Jake rowniez mu 161 towarzyszyl. Ten sen byl lepszy. W nim obaj bawili sie razem w jasnych promieniach slonca. I przyszedl do nich inny bumbler, bardzo smutny. Probowal im cos powiedziec, ale ani Jake, ani Ej nie rozumieli, co mowi, poniewaz mowil po angielsku. 7 Mordred nie mial sily, zeby wyjac bumblera z worka, a Nigel nie mogl lub nie chcial mu pomoc. Robot stal przy drzwiach centrali, poruszajac glowa w prawo lub w lewo, jeszcze glosniej odliczajac i popiskujac. Z jego wnetrza unosil sie zapach przegrzanych obwodow.Mordredowi udalo sie odwrocic worek i bumbler, najwyzej polroczne szczenie, wypadl mu na kolana. Slepia mial na pol otwarte, ale pomaranczowozolte galki oczne byly metne i nieruchome. Mordred odchylil glowe do tylu. Jego twarz wykrzywila sie w okropnym grymasie, gdy probowal sie skupic. Czerwony blysk przeplynal mu po ciele, a wlosy zaczely stawac deba. Zanim j ednak zdazyly sie podniesc, znikly wraz z calym niemowlecym cialem. Pojawil sie pajak. Czterema z siedmiu odnozy oplotl bumblera i z latwoscia podniosl go i przycisnal do otworu gebowego. W dwadziescia sekund wyssal z bumblera krew. Potem zajal sie miekkim podbrzuszem ofiary - rozerwal je, podniosl martwe zwierze wyzej i pozarl wylewajace sie wnetrznosci: smakowite, pozywne ochlapy. Zarl, wydajac zduszone pomruki satysfakcji; zlamal kregoslup bumblera i wyssal z niego szpik. Wiekszosc energii byla we krwi - tak, zawsze we krwi, o czym dobrze wiedzieli Praojcowie - ale w miesie takze. Jako niemowle (Roland uzywal starego okreslenia mieszkancow Gilead, bah-bo) nie mogl pozywiac sie surowym miesem i krwia. Prawdopodobnie udusilby sie, gdyby probowal. Lecz jako pajak... Skonczyl i rzucil szczatki na podloge, tak samo jak wczesniej robil ze szczurami. Nigel, oddany pracowity lokaj, pozbyl sie odpadkow szczurzych. A jednak szczatkow bumblera nie chcial usunac. Stal milczacy, gdy Mordred raz po raz powtarzal: "Nigelu, jestes mi potrzebny!". Rozchodzacy sie wokol robota odor spalenizny byl tak silny, ze wlaczyly sie wentylatory pod sufitem. DNK 45932 stal nieruchomo, z twarza zwrocona w lewo. To nadawalo 162 mu dziwnie dociekliwy wyglad, jakby zastygl, zamierzajac zadac jakies niezwykle istotne pytanie; moze o sens zycia albo o to, kto wrzucil spodnie do zupy pani Murphy. W kazdym razie jego krotka kariera szczurolapa i lowcy bumblerow dobiegla konca.Na razie Mordreda rozpierala energia - posilek byl swiezy i wspanialy - lecz nie mialo to dlugo potrwac. Gdyby pozostal w postaci pajaka, jeszcze szybciej zuzylby niewielki zapas mocy. Jednakze przybrawszy postac niemowlecia, nie moglby nawet zejsc z fotela, na ktorym siedzial, ani zmienic sobie pieluchy, ktora - oczywiscie - zsunela mu sie podczas transformacji. Mimo to musial przemienic sie z powrotem w niemowle, gdyz w pajeczej postaci nie byl w stanie zebrac mysli. A o trzezwym rozumowaniu nie moglo byc mowy. W bialej narosli na grzbiecie pajaka zamknely sie ludzkie oczy i czarne cialo pod nia zalala fala ciemnej czerwieni. Odnoza schowaly sie i zniknely. Narosl bedaca ludzka glowa zaczela sie powiekszac i formowac, podczas gdy cialo bladlo i przybieralo ludzki ksztalt. Niemowle szeroko otworzylo dzieciece, niebieskie oczy - oczy bombardiera, oczy rewolwerowca. Bylo pelne energii po niedawnym posilku. Mordred czul to, gdy przemiana dobiegala konca, lecz przygnebiajaco duza czesc tej energii (niczym piana w kuflu piwa) juz zdazyla zniknac. 1 nie tylko w wyniku ponownej transformacji. Po prostu rosl z zawrotna szybkoscia. Ten proces wymagal nieustannego dozywiania, a w Stacji Eksperymentalnej Luku 16. bylo piekielnie malo pozywienia. W pobliskim Fedic rowniez. Owszem, byla tu zywnosc w konserwach i folii, jak rowniez sproszkowane napoje, tak, tego bylo mnostwo, ale tym nie zdolalby sie pozywic. On potrzebowal swiezego miesa, a jeszcze bardziej krwi. No i krew zwierzat tylko przez krotki czas wystarczy do podtrzymania procesu gwaltownego wzrostu. Niebawem zacznie potrzebowac ludzkiej krwi, inaczej proces rozwoju najpierw sie spowolni, a pozniej zatrzyma. Zaczna sie glodowe bole, lecz te, chociaz nieustannie skrecajace wnetrznosci rozzarzonym swidrem, bylyby niczym w porownaniu z psychicznymi mekami, jakie cierpial, widzac rewolwerowcow na ekranach monitorow: zywych, ponownie zjednoczonych, zlaczonych wspolna sprawa. W porownaniu z meka ogladania jego. Rolanda z Gilead. Zastanawial sie, skad zaczerpnal te wiedze? Od swojej matki'? Czesciowo zapewne tak, gdyz pozerajac ja, czul, jak wnika wen milion mysli i wspomnien Mii (sporo uzyskanych od Susannah). 163 Skad jednak wiedzial, ze tak samo bylo z Praojcami? Ze, na przyklad, niemiecki wampir, ktory wyssal zyciodajna krew z Francuzki, mogl przez tydzien do dziesieciu dni mowic po francusku bez sladu obcego akcentu, po czym zaczynal tracic te umiejetnosc, w miare jak blakly wspomnienia ofiary... Skad mogl o tym wiedziec? Czy to ma jakies znaczenie?Teraz patrzyl, jak spia. Chlopak zbudzil sie, ale tylko na chwile. Wczesniej Mordred przygladal sie, jak jedli - czworo glupcow i bumbler, i mnostwo krwi, mnostwo energii - siedzac kregiem i spozywajac obiad. Zawsze siadali kregiem, nawet wtedy, kiedy zatrzymywali sie na pieciominutowy popas na szlaku, robili to zupelnie bezwiednie; tworzyli krag oddzielajacy ich od reszty swiata. Mordred nie mial zadnego kregu. Chociaz tak niedawno sie urodzil, juz zdazyl zrozumiec, ze samotnosc to jego ka, tak jak przeznaczeniem zimowej wichury jest wiac tylko w niektorych kierunkach: z polnocy na wschod i z powrotem. Zaakceptowal ten fakt, a mimo to spogladal na te czworke z zawiscia, wiedzac, ze ja skrzywdzi i sprawi mu to gorzka satysfakcje. Nalezal do dwoch swiatow, byl polaczeniem Prim i Am, gadosh i godosh, Gan i Gilead. W pewien sposob byl niczym Jezus Chrystus, ale przewyzszal Go, gdyz ten pasterz owieczek mial tylko jednego prawdziwego ojca, ktory mieszkal w bardzo hipotetycznym niebie, a ojczyma na ziemi. Biednego starego Jozefa, ktory znosil trudy narzucone mu przez Pana Boga. Natomiast Mordred Deschain mial dwoch prawdziwych ojcow. Jeden z nich spal teraz, widoczny na ekranie przed nim. Jestes stary, Ojcze, pomyslal i sprawilo mu to perwersyjna przyjemnosc. Ta mysl czynila go malym i podlym, nie lepszym od... No, nie lepszym od pajaka spogladajacego ze swojej pajeczyny. Mordred byl czlowiekiem i pajakiem jednoczesnie, i tak musi byc, dopoki Roland z rodu Elda nie zostanie zabity, a ostatnie ka-tet zniszczone. No i ten teskny glos nakazujacy mu pojsc do Rolanda i nazwac go ojcem? Nazwac Eddiego i Jake'a bracmi, a Susannah siostra? To byl przepojony poczuciem winy glos jego matki. Zabiliby go, zanim zdazylby wypowiedziec choc jedno slowo (zakladajac, ze zdolalby osiagnac stan, w ktorym moglby wydobyc z siebie cos wiecej niz tylko gaworzenie). Odcieliby mu jadra i rzucili na pozarcie bumblerowi tego smarkacza, a potem zakopaliby wykastrowane cialo, nasrali na grob i poszli dalej. 164 Wreszcie jestes stary, Ojcze, i juz utykasz, a pod koniec dnia widze, jak masujesz sobie biodro dlonia, ktora zaczela sie trzasc.Patrzcie, jesli chcecie. Siedzi tu dziecie o jasnej skorze, zbroczonej splywajaca krwia. Oto siedzi dziecie, roniac ciche lzy. Siedzi tu dziecie, ktore wie za duzo i za malo, i chociaz w jego obecnosci nalezy uwazac na palce (poniewaz to dziecko gryzie jak maly krokodyl), mozemy sie troche nad nim politowac. Jesli ka jest pociagiem - a jest ogromna jednoszynowa kolejka, moze przy zdrowych zmyslach, a moze nie - to ten maly okropny stwor jest jego zakladnikiem, nieprzywiazanym do szyn jak Neli, lecz do zderzaka lokomotywy. Moze sobie wmawiac, ze ma dwoch ojcow i moze nawet tkwi w tym odrobina prawdy, ale nie ma ani ojca, ani matki. Pozarl swoja matke zywcem, szczera prawda, zjadl ja i juz, byla jego pierwszym posilkiem, i czy mial inne wyjscie? Jest ostatnim cudem wciaz stojacej Mrocznej Wiezy, pokancerowanym tworem racjonalnego i irracjonalnego, naturalnego i nadnaturalnego, a mimo to jest samotny i... glodny. Moze jego przeznaczeniem jest rzadzic wieloma swiatami (albo je zniszczyc), lecz na razie udalo mu sie zdobyc wladze nad jednym tylko starym domowym robotem, ktory teraz doszedl do kresu swojej drogi. Spoglada na spiacego rewolwerowca z miloscia i nienawiscia, pogarda i tesknota. A gdyby poszedl do nich i jednak nie zostal zabity? A gdyby przyjeli go z otwartymi ramionami'? Zabawny pomysl, owszem, ale zalozmy, ze tak. Nawet wtedy oczekiwaliby, ze podporzadkuje sie Rolandowi, przyzna, ze to jego dinh, a tego nigdy nie zrobi, nigdy, nie, przenigdy. ROZDZIAL III BLYSZCZACY DRUT 1 Obserwowales ich - powiedzial ktos cichym, wesolym glosem. I przytoczyl slowa idiotycznej kolysanki, ktora Roland rozpoznalby ze swego dziecinstwa: - "Witka, krzak, wscibski Jack! Czy tak mowisz? Owszem, tak! To moj sprytny maty szkrab!". Podobalo ci sie to, co zobaczyles przed snem? Patrzyles, jak ida dalej wraz z calym tym rozpadajacym sie swiatem?Minelo chyba dziesiec godzin, od kiedy domowy robot Nigel przestal pelnic swoje obowiazki. Mordred, ktory istotnie byl pograzony we snie, odwrocil glowe do przybysza, ani troche niezaspany czy zaskoczony. Ujrzal mezczyzne w dzinsach i kurtce z kapturem, stojacego na szarych plytkach podlogi centrali. Bagaz przybysza - zlozony z zaledwie jednej podniszczonej torby - lezal u jego stop. Mezczyzna byl rumiany i przystojny, o blyszczacych oczach. W dloni trzymal pistolet i patrzac w czarny otwor lufy, Mordred Deschain ponownie uswiadomil sobie, ze nawet bogowie moga umrzec, jesli ich krew zostanie rozrzedzona ludzka krwia. A jednak nie obawial sie. Nie tego czlowieka. Znowu spojrzal na monitory ukazujace apartament Nigela i upewnil sie, ze nowo przybyly mial racje: nie bylo tam nikogo. Usmiechniety nieznajomy, ktory jakby wyrosl z podlogi, uniosl druga reke do kaptura kurtki i wywinal brzeg. Mordred zobaczyl, ze kaptur jest podszyty siateczka lsniacych drutow. -Nazywam to "czapka mysliciela" - powiedzial przybysz. - Wprawdzie nie slysze twoich mysli, niestety, ale ty nie mozesz dostac sie do mojej glowy, a to... 166 (zdecydowana zaleta, nie sadzisz?) ...zdecydowana zaleta, nie sadzisz?Na kurtce mial dwie naszywki. Jedna z napisem US Army i ptakiem - ptakiem orlem, nie uu-huu. Druga z nazwiskiem: RANDALL FLAGG. Mordred odkryl (rowniez bez zdziwienia), ze umie dobrze czytac. -Bo jesli jestes choc troche podobny do ojca... mowie o tym czerwonym... to twoje telepatyczne uzdolnienia moga wykraczac poza umiejetnosc porozumiewania sie. Mezczyzna w kurtce plotl trzy po trzy. Nie chcial, by Mordred wyczul jego strach. Moze wmowil sobie, ze sie nie boi, ze przyszedl tutaj z wlasnej woli. Byc moze. Dla Mordreda nie mialo to zadnego znaczenia. Tak samo jak plany klebiace sie i wrzace niczym gesta zupa w glowie mezczyzny. Czy on naprawde sadzil, ze ta "czapka mysliciela" skrywa jego mysli? Mordred spojrzal uwazniej, wniknal glebiej i stwierdzil, ze tak. Bardzo dogodnie. -W kazdym razie uznalem, ze odrobina przezornosci nie zaszkodzi. Przezornosc zawsze poplaca. Czy bez niej przezylbym smierc Farsona i upadek Gilead'? Nie chcialbym, zebys dostal sie do mojej glowy i kazal mi skoczyc z jakiegos wysokiego budynku, prawda? Chociaz dlaczego mialbys to robic? Potrzebujesz mnie lub kogos innego, skoro ta kupa zlomu przestala sie ruszac, a ty jestes tylko bah-bo i nie potrafisz zawiazac sobie pieluchy na tylku! Nieznajomy - ktory wcale nie byl nieznajomym - rozesmial sie. Mordred siedzial na fotelu i obserwowal go. Dziecko mialo czerwony slad na jednym policzku, poniewaz spalo z glowka oparta o piastke. Nowo przybyly powiedzial: -Sadze, ze zdolamy sie dobrze porozumiec, jesli ja bede mowil, ty bedziesz kiwal glowa na tak albo krecil nia na nie. Zastukaj w fotel, jesli czegos nie zrozumiesz. To proste! Zgadzasz sie? Mordred kiwnal glowa. Mezczyzna doszedl do wniosku, ze nieruchome spojrzenie niebieskich oczu jest niepokojace tres niepokojace - ale probowal tego nie okazywac. Ponownie zadal sobie pytanie, czy dobrze zrobil, przychodzac tutaj, ale obserwowal Mie, od chwili kiedy dziecko sie poczelo, i po coz, jesli nie dlatego? Oczywiscie, to byla niebezpieczna gra, lecz teraz tylko dwie osoby mogly otworzyc drzwi u stop Wiezy, zanim runie... Co nastapi, i to szybko, poniewaz pisarzowi pozostalo tylko kilka dni zycia, a ostat167 nie ksiegi Wiezy - cale trzy - sa nienapisane. W czwartej, napisanej w kluczowym swiecie, ka-tet Rolanda wypedzila Randy'ego Flagga z widmowego palacu na miedzystanowej autostradzie, palacu, ktory Eddiemu, Susannah i Jake'owi przypominal zamek Wielkiego i Straszliwego Czarnoksieznika z Oz (Oza Zielonego Krola, jesli wolicie). Prawde mowiac, o malo nie zabili tego starego wloczegi, Waltera o'Dima, tworzac w ten sposob cos, co poniektorzy niewatpliwie nazwali szczesliwym zakonczeniem. Jednakze po osiemset dwunastej stronie Czamosieznika i krysztalu Stephen King nie napisal juz ani slowa wiecej o Rolandzie i Mrocznej Wiezy, co Walter uwazal za naprawde szczesliwe zakonczenie. Mieszkancy Calla Bryn Sturgis, pokury, Mia i jej dziecko - wszyscy oni wciaz spali niepoczeci w podswiadomosci pisarza, stloczeni w niebycie za zamknietymi drzwiami. Teraz Walter uznal, ze za pozno, by ich wypuscic. Chociaz King byl cholernie szybki - naprawde utalentowany pisarz, ktory stal sie zwyczajnym (lecz bogatym) tandeciarzem, Algernonem Swinburne'em prozy, jesli wolicie - nie zdola stworzyc nawet pierwszych stu stron reszty opowiesci w tak krotkim czasie, jaki mu pozostal, nawet gdyby pisal dzien i noc. Za pozno. Zadecydowal o tym pewien dzien, o czym Walter doskonale wiedzial: byl w Le Casse Roi Russe i zobaczyl to w szklanej kuli, ktora Stary Czerwony z pewnoscia wciaz mial (chociaz teraz zapewne lezala zapomniana w jakims zakamarku zamczyska). Do lata tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego siodmego roku King z pewnoscia znal juz cala opowiesc o Wilkach, blizniakach i talerzach do rzucania zwanych Oriza, Pani Ryzu. Lecz pisarzowi wydawalo sie, ze to zbyt wiele roboty. Zaczal pisac ksiazke zlozona z szeregu luzno powiazanych opowiesci, zatytulowana Serca Atlantydow, i nawet teraz, w swoim domu przy Turtleback Lane (nigdy nie spotkal w nim ani jednego goscia), pisarz tracil reszte czasu, ktory mu pozostal, piszac o pokoju, milosci i Wietnamie. To prawda, ze jedna postac z tej skazanej na nieistnienie ostatniej ksiazki Kinga mogla odegrac pewna role w przyszlej historii Wiezy, lecz ten mezczyzna - stary czlowiek o bystrym umysle - nigdy nie bedzie mial okazji, aby wypowiedziec naprawde istotna kwestie. Cudownie. W jedynym swiecie, ktory naprawde sie liczyl, prawdziwym swiecie, w ktorym czas nigdy nie zawraca i nic sie nie powtarza (prawde mowie), byl dwunasty czerwca tysiac dziewiecset dzie168 wiecdziesiatego dziewiatego roku. Pisarzowi pozostalo mniej niz dwiescie godzin zycia. Walter o'Dim wiedzial, ze nie ma az tyle czasu, zeby dotrzec do Mrocznej Wiezy, poniewaz czas (jak procesy metaboliczne niektorych pajakow) po tej stronie biegl szybciej. Powiedzmy piec dni. Najwyzej piec i pol. Tyle mu pozostalo, zeby dotrzec do Mrocznej Wiezy z amputowana, naznaczona pietnem noga Mordreda Deschaina w torbie... otworzyc drzwi u podnoza Wiezy i wspiac sie na jej pomrukujace stopnie... minac uwiezionego Karmazynowego Krola... Jesli zdola znalezc jakis pojazd... albo prawidlowe drzwi... Czy nie za pozno, aby stac sie Bogiem Wszystkiego? Moze nie. Tak czy owak, co szkodzi sprobowac? Walter o'Dim wedrowal dlugo i pod roznymi nazwiskami, ale Wieza zawsze byla jego celem. Tak jak Roland, chcial wspiac sie na jej szczyt i zobaczyc, kto tam mieszka. Jesli w ogole ktos tam jest. Nie nalezal do zadnej z klik, sekt, odlamow i frakcji, ktore powstaly w tych niespokojnych czasach chylacej sie do upadku Wiezy, chociaz poslugiwal sie ich insygniami, kiedy bylo to dla niego korzystne. Na sluzbe Karmazynowego Krola wstapil pozniej, tak jak pozniej sluzyl Johnowi Farsonowi, Dobremu Czlowiekowi, ktory doprowadzil do upadku Gilead, ostatniego bastionu cywilizacji, topiac je w morzu krwi. W tamtych czasach dlugowieczny i niemal niesmiertelny Walter rowniez dokonal wielu morderstw. Byl swiadkiem konca tego, co uwazal za ostatnie ka-tet Rolanda na wzgorzu Jericho. Swiadkiem? Co za skromnosc, na wszystkich bogow! Jako Rudin Filaro walczyl z twarza pomalowana na niebiesko, wrzeszczac i atakujac z innymi barbarzyncami, i osobiscie polozyl trupem Cuthberta Allgooda, pakujac mu strzale w oko. Lecz przez caly czas jego celem byla Wieza. Moze dlatego ten przeklety rewolwerowiec - gdy slonce zaszlo po calym dniu pracy, Roland z Gilead byl jedynym pozostalym przy zyciu - zdolal uciec, schowawszy sie na wozie pelnym trupow, a o zmroku wymknawszy sie spod nich, zanim oswietlono pobojowisko. Widzial Rolanda juz wczesniej, w Mejis, i tam takze wypuscil go z rak (choc to bylo glownie wina Eldreda Jonasa, tego o drzacym glosie i dlugich siwych wlosach, a Jonas za to zaplacil). Krol powiedzial mu wtedy, ze to jeszcze nie koniec, ze rewolwerowiec zapoczatkuje upadek i ostatecznie przyczyni sie do zniszczenia tego, co tak bardzo chce uratowac. Walter nie wierzyl w to, az pewnego 169 dnia na pustyni Mohaine obejrzal sie i zobaczyl scigajacego go rewolwerowca, ktory z biegiem lat znacznie sie postarzal, a nawet i to go nie przekonalo, dopoki nie pojawila sie Mia, aby spelnic stara i ponura przepowiednie, rodzac syna Karmazynowego Krola. Ten - czy tez to... Z pewnoscia Stary Czerwony byl juz zupelnie bezuzyteczny, ale nawet uwieziony i szalony pozostawal zagrozeniem.Pomimo wszystko, dopoki Roland nie stal sie jego dopelnieniem - czyniac go moze wiekszym, niz bylo mu przeznaczone - Walter o'Dim byl zaledwie wloczega pamietajacym dawne dni, najemnikiem majacym slaba nadzieje na spenetrowanie Mrocznej Wiezy przed jej upadkiem. Czy nie dlatego rozpoczal sluzbe u Karmazynowego Krola? Tak. To nie jego wina, ze ten wielki krol pajak oszalal. Niewazne. Jest tu jego syn, z takim samym znamieniem na piecie - Walter widzial je calkiem wyraznie - i sytuacja wrocila do rownowagi. Oczywiscie trzeba zachowac ostroznosc. To cos na krzesle wydaje sie bezbronne, moze nawet jest bezradne, ale lepiej nie lekcewazyc go tylko dlatego, ze wyglada jak dziecko. Walter wsunal bron do kieszeni (na moment, tylko na moment) i wyciagnal rece, pokazujac puste dlonie. Potem zacisnal jedna piesc i przylozyl ja do czola. Powoli, nie odrywajac oczu od Mordreda, patrzac, czy niemowle nie zaczyna sie zmieniac (Walter widzial te przemiane i to, co stalo sie z matka malego potwora), przykleknal. -Hile, Mordredzie Deschainie, synu Rolanda z dawnego Gilead i Karmazynowego Krola, ktorego imie slawiono niegdys od Kranca Swiata po Zaswiaty. Hile, synu dwoch ojcow, dwu potomkow Arthura Elda, pierwszego krola panujacego po Prim i Straznika Mrocznej Wiezy. Przez chwile nic sie nie dzialo. W pomieszczeniu wisiala glucha cisza i lepki odor spalonych obwodow Nigela. Potem dziecko podnioslo pulchne piastki, otworzylo je i unioslo wyzej. Powstan, lenniku, i podejdz do mnie. 2 -W kazdym razie lepiej pilnuj swych mysli - rzekl mezczyzna, podchodzac. - Oni wiedza, ze tu byles, a Roland jest naprawde okropnie sprytny. To trig-delah. Jak wiesz, kiedys mnie dopadl i myslalem, ze juz po mnie. Naprawde. 170 Czlowiek, ktory czasem przybieral nazwisko Flagg (na innym poziomie Wiezy pod tym nazwiskiem zniszczyl caly swiat), wyjal z torby maslo orzechowe i krakersy. Zapytal o zgode, i dziecko (chociaz samo okropnie glodne) laskawie skinelo glowa. Teraz Walter siedzial z podwinietymi nogami na podlodze i pospiesznie jadl, czujac sie bezpieczny w swojej czapce mysliciela, nieswiadomy tego, ze intruz wdarl sie do jego umyslu i pladruje zasoby jego pamieci. Dopoki trwala ta grabiez, byl bezpieczny, ale pozniej...Mordred uniosl pulchna piastke w powietrze i wdziecznym gestem opuscil ja. -Jak udalo mi sie uciec? - zapytal Walter. - No coz, zrobilem to, co w takiej sytuacji zrobilby kazdy oszust... powiedzialem mu prawde! Pokazalem mu Wieze, a przynajmniej kilka jej pieter. To go oszolomilo, z miejsca i kompletnie, i zanim otrzasnal sie z szoku, wyjalem strone z jego wlasnej ksiegi i zahipnotyzowalem go. Bylismy w jednej z tych fistul czasu, ktore czasem odrywaja sie od Wiezy, i gdy swiat wokol nas szedl naprzod, my rozmawialismy w samotni, wsrod porozrzucanych ludzkich kosci. Przynioslem ich tam wiecej... tak!... i kiedy spal, okrylem ich czesc moim ubraniem. Moglem go zabic, lecz co wowczas staloby sie z Wieza? A z toba, skoro o tym mowa? Nigdy by cie nie bylo. Mozna powiedziec, Mordredzie, ze pozwalajac Rolandowi zyc i zebrac troje towarzyszy, uratowalem ci zycie, zanim jeszcze zostalo poczete. Przekradlem sie na brzeg morza... poczulem, ze nalezy mi sie krotki urlop, chi, chi! Kiedy Roland tam przybyl, poszedl w jedna strone, gdzie bylo troje drzwi, a ja w druga, moj drogi Mordredzie, i oto jestem! Ponownie rozesmial sie z ustami pelnymi krakersow, obsypujac okruchami brode i koszule. Mordred usmiechnal sie, ale byl wsciekly. To z tym czyms mial pracowac'? Z tym zracym krakersy, plujacym okruchami durniem, ktory byl zbyt zajety swoimi niegdysiejszymi wyczynami, zeby wyczuc grozace mu niebezpieczenstwo i zrozumiec, ze przelamano jego linie obrony? Na wszystkich bogow, zasluzyl na smierc! Zanim jednak to nastapi, Mordred potrzebowal jeszcze dwoch rzeczy. Po pierwsze informacji, dokad poszedl Roland ze swymi towarzyszami. Po drugie pozywienia. Ten glupiec dostarczy obu. A dlaczego bedzie to takie latwe? No coz, Walter rowniez sie zestarzal - byl stary i zbyt pewny siebie, a ponadto zbyt prozny, zeby to zrozumiec. 171 -Pewnie zastanawiasz sie, dlaczego jestem tutaj, zamiast pilnowac spraw twojego ojca - powiedzial Walter. - Czyz nie?Wcale nie, ale Mordred mimo to kiwnal glowa. Burczalo mu w brzuchu. -Prawde mowiac, jestem tu w jego sprawach - rzekl Walter i obdarzyl go swym najbardziej czarujacym usmiechem (ktorego efekt nieco psulo maslo orzechowe na zebach). Kiedys zapewne wiedzial, ze kazde stwierdzenie zaczynajace sie od slow "prawde mowiac", niemal zawsze jest klamstwem. Kiedys, ale nie teraz. Byl za stary, zeby wiedziec. Zbyt prozny, zeby wiedziec. Za glupi, zeby pamietac. A mimo to byl ostrozny. Wyczuwal moc tego dziecka. W swojej glowie? Czyzby przeniknelo do jego mysli? Na pewno nie. To cos uwiezione w ciele dziecka bylo potezne, ale przeciez nie az tak. Walter poufale pochylil sie, zaciskajac dlonie na kolanach. -Twoj Czerwony Ojciec jest... niedysponowany. Niewatpliwie dlatego, ze zbyt dlugo przebywal w poblizu Wiezy i za czesto o niej myslal. Teraz ty musisz dokonczyc to, co on zaczal. Przybylem tutaj, zeby ci w tym pomoc. Mordred kiwnal glowa, jakby byl zadowolony. Byl zadowolony. Ale takze strasznie glodny. -Pewnie zadajesz sobie pytanie, w jaki sposob dostalem sie do tej zamknietej komnaty - powiedzial Walter. - Prawde mowiac, pomagalem budowac te stacje w czasach, ktore Roland nazwalby dawnymi. Ponownie uzyl tego zwrotu, rownie oczywistego jak mrugniecie. Wepchnal pistolet do lewej kieszeni kurtki. Z prawej zas wyjal urzadzenie wielkosci paczki papierosow, wyciagnal srebrzysta antenke i nacisnal guzik. Fragment pokrytej szarymi kaflami podlogi bezglosnie sie zapadl, ukazujac rzad stopni. Mordred kiwnal glowa. Walter - czy tez Randall Flagg, jesli tak sie teraz nazywal - istotnie zjawil sie tu spod podlogi. Niezla sztuczka, ale przeciez kiedys byl nadwornym czarownikiem ojca Rolanda, Stevena z Gilead, czyz nie? Pod nazwiskiem Marten. Walter o'Dim byl czlowiekiem o wielu twarzach i znal wiele sprytnych sztuczek, ale nie byl az tak dobry, jak mu sie zdawalo. W zadnym razie. Poniewaz Mordred zdobyl wlasnie informacje, ktorej potrzebowal, a mianowicie dokad udal sie Roland ze swymi przyjaciolmi. Nie musial wygrzebywac jej z zakamarkow pamieci Waltera. Wystarczy pojsc po jego sladach. 172 Najpierw jednak... Usmiech Waltera nieco przygasl.-Czy powiedzialem cos nie tak, panie? Gdyz wydawalo mi sie, ze w moich myslach uslyszalem twoj glos. Dziecko potrzasnelo glowa. A kto jest bardziej wiarygodny od dziecka? Czy twarze dzieci nie sa czyste i niewinne'? -Zabralbym cie ze soba i ruszyl za nimi, gdybys tylko chcial - oznajmil Walter. - Jakiz wspanialy stworzylibysmy zespol! Udalibysmy sie do devar-toi w Jadrze Gromu, uwolnic Lamaczy. Juz obiecalem, ze spotkam sie z twoim ojcem... tym Bialym Ojcem... oraz jego ka-tet, jesli osmiela sie pojsc dalej. Tej obietnicy zamierzam dotrzymac. Poniewaz, sluchaj mnie uwaznie, Mordredzie, rewolwerowiec Roland Deschain przeszkadzal mi na kazdym kroku i nie bede tego dluzej znosil. Nigdy wiecej! Slyszysz? Gniewnie podniosl glos. Mordred niewinnie kiwnal glowa, szeroko otwierajac dzieciece oczy, co mozna bylo wziac za strach, fascynacje lub oba te uczucia. Walter o'Dim najwyrazniej zaczynal sie puszyc, pewny swego bezpieczenstwa, wiec naprawde jedynym pytaniem, na jakie nalezalo sobie odpowiedziec, bylo: natychmiast czy pozniej? Mordred byl bardzo glodny, ale uznal, ze moze jeszcze troche poczekac. Przedziwna przyjemnosc sprawial mu widok tego glupca, tak starannie przypieczetowujacego swoj los. Mordred jeszcze raz nakreslil w powietrzu znak zapytania. I nikly usmiech zupelnie znikl z warg Waltera. - Czego naprawde chce? O to pytasz? Mordred skinal glowa. -Jesli chcesz poznac prawde, to wcale nie Mroczna Wieza, lecz Roland nie opuszcza moich mysli i serca. Pragne jego smierci - powiedzial Walter spokojnie i stanowczo. - Za te niezliczone staje pustyni, po ktorej mnie scigal; za wszystkie klopoty, jakich mi przysporzyl, a takze za Karmazynowego Krola... prawdziwego Krola, rozumiesz; za upor, z jakim nie chcial zrezygnowac ze swej wyprawy, niezaleznie od przeszkod napotykanych w drodze; a przede wszystkim za smierc jego matki, ktora kiedys kochalem. - I dodal polglosem: - A przynajmniej pozadalem. Tak czy inaczej, to on ja zabil. Obojetnie jaka role odegrala w tej sprawie Rhea z Coos i co robilem ja, to chlopak ze swymi przekletymi rewolwerami, pustym lbem i szybkimi rekami zakonczyl jej zycie. A co do konca wszechswiata... Moim zdaniem niechaj nadejdzie w kaz173 dej chwili, z lodem, ogniem lub ciemnoscia. Czy ten wszechswiat zrobil kiedys cos dla mnie, zebym mial przejmowac sie jego losem? Wiem tylko, ze Roland z Gilead zyl za dlugo i chce, zeby ten sukinsyn znalazl sie w ziemi. A takze ci, ktorych zebral przy sobie. Mordred po raz trzeci i ostatni nakreslil w powietrzu znak zapytania. -Zostaly tylko jedne sprawne drzwi, przez ktore mozna przejsc stad do devar-toi, mlody panie. To te, z ktorych korzystaja... a raczej korzystaly Wilki. Zdaje sie, ze zrobily to po raz ostatni. Roland i jego przyjaciele przeszli przez nie, ale nic nie szkodzi, tam gdzie sie znalezli, beda mieli czym sie zajac... czeka ich gorace przyjecie! Moze uda nam sie ich zaskoczyc, kiedy beda zajeci Lamaczami, pozostalymi Dziecmi Rodericka oraz prawdziwymi straznikami. Chcialbys tego? Mordred bez wahania potwierdzil skinieniem glowy. Potem wlozyl palce do ust i zaczal je ssac. -Tak - rzekl Walter. Znow usmiechnal sie promiennie. - Oczywiscie jestes glodny. Jestem jednak pewien, ze na obiad mozesz zjesc cos lepszego od szczurow i malych bumblerow. Prawda? Mordred znowu kiwnal glowa. On tez byl tego pewien. -Moge zabawic sie w dobrego tatusia i poniesc cie? - zapytal Walter. - W ten sposob nie bedziesz musial zmieniac sie w pajaka. Brr! Musze przyznac, ze nie jest to postac, ktora latwo pokochac czy chocby polubic. Mordred wyciagnal raczki. -Nie obfajdasz mnie, prawda? - spytal niedbale Walter, przystajac w polowie drogi. Wsunal reke do kieszeni i Mordred z przestrachem pojal, ze ten chytry dran mimo wszystko cos przed nim ukryl; wiedzial, ze "czapka mysliciela" nie skrywa jego mysli. Teraz zamierzal uzyc broni. 3 W rzeczywistosci Mordred przecenil spryt Waltera o'Dima, lecz czy nie jest to zaleta mlodych, moze nawet warunkujaca przetrwanie? Niedoswiadczonym mlodzikom prymitywne sztuczki nawet najmniej zrecznego prestidigitatora na swiecie wydaja sie cudami. Walter wcale sie nie polapal w sytuacji, dopoki nie bylo za 174 pozno, ale byl sprytnym starym lobuzem i kiedy sie zorientowal, pojal wszystko od razu.Jest takie wyrazenie "slon w salonie", ktorym mozna opisac wspolne zycie z narkomanem, alkoholikiem, sadysta. Ludzie niepozostajacy w takich zwiazkach czasem pytaja: "Jak moglas pozwolic, zeby trwalo to tyle lat? Nie widzialas slonia w salonie?". I komus, kto prowadzi zupelnie normalne zycie, trudno jest zrozumiec odpowiedz, bedaca najbardziej zblizona do prawdy: "Przykro mi, ale on tam byl, kiedy sie wprowadzilam. Nie wiedzialam, ze to slon, myslalam, ze to czesc umeblowania". Niektorzy - szczesciarze - spostrzegaja roznice, ku swemu zdumieniu. Teraz udalo sie to Walterowi. Wprawdzie olsnienie przyszlo za pozno, ale zawsze. Nie ob/a/dasz mnie, prawda? - takie zadal pytanie, lecz gdzies miedzy slowami obfajdasz i mnie nagle pojal, ze do jego domu wdarl sie intruz... / byl tam caly czas. W dodatku wcale nie dzieciak, ale ospowaty wyrostek o tepym, a jednak zaciekawionym spojrzeniu. Chyba wlasnie tak Walter o'Dim moglby w tym momencie opisac Mordreda Deschaina: jako nieletniego wlamywacza, zapewne odurzonego jakims srodkiem czyszczacym w aerozolu. 1 byl tam caly czas] Boze, jak moglem sie nie zorientowac? Ten wlamywacz nawet nie probowal sie ukryc! Byl tam na widoku, stojac pod sciana i gapiac sie na wszystko z rozdziawionymi ustami. Jego plan, zgodnie z ktorym zamierzal zabrac Mordreda ze soba- zeby posluzyc sie nim do zamordowania Rolanda (oczywiscie jesli straznicy devar-toi nie zrobia lego pierwsi), a potem pozbyc sie malego drania i odciac mu te cenna lewa noge - w mgnieniu oka legl w gruzach. W nastepnej chwili zrodzil sie nowy - uosobienie prostoty. Nie moge dac po sobie poznac, ze wiem. Jeden strzal, na wiecej nie bede mial czasu, ale musze zaryzykowac. Potem rzuce sie do ucieczki. Jesli go zabije, swietnie. Jezeli nie, moze umrze tu z glodu... Nagle Walter zdal sobie sprawe z tego, ze jego dlon znieruchomiala. Cztery palce zacisnely sie juz na kolbie pistoletu, ale znieruchomialy. Jeden znalazl sie bardzo blisko spustu, ale tym tez nie mogl poruszyc. Rownie dobrze moglby byc zalany cementem. I dopiero teraz Walter dostrzegl cienki blyszczacy drut. Wysnul sie z rozowych i bezzebnych ust siedzacego na krzesle dziecka. Przemknal przez pokoj, lsniac w blasku lamp, a potem owinal sie 175 wokol jego piersi, przytwierdzajac rece do tulowia. Walter wiedzial, ze tego drutu tak naprawde tu nie ma... A mimo wszystko byl. Walter nie mogl sie ruszyc. 4 Mordred nie widzial lsniacego drutu, moze dlatego, ze nigdy nie czytal Wodnikowego wzgorza. Mial okazje spenetrowac umysl Susannah, a to, co ujrzal teraz, bylo bardzo podobne do Dogan Susannah. Tylko zamiast przelacznikow puszczajacych takie teksty, jak MALY czy TEMPERATURA EMOCJONALNA, zobaczyl te, ktore kierowaly ukladem motorycznym Waltera (przelaczyl je szybko na OFF), jego rozumowaniem i wnioskowaniem. Z pewnoscia bylo to bardziej skomplikowane od tego, co znalazl w glowie mlodego bumblera - w ktorej nie bylo nic procz kilku prostych wezlow nerwowych, podobnych do suplow, nietrudnych do zglebienia. Problemem okazalo sie to, ze byl dzieckiem. Przekletym bachorem uwiezionym na tym fotelu.Jesli naprawde chce przerobic ten chodzacy smakolyk na mielone, musi dzialac szybko. 5 Nagle Walter o'Dim zdal sobie sprawe, ze wiek nie chroni go przed niebezpieczenstwem - nie docenil malego potwora, zbytnio opierajac sie na jego wygladzie, a za malo na swojej wiedzy o tym, co potrafi - ale przynajmniej nie wpadl w pulapke, jaka dla mlodych jest przyplyw paniki.Jesli zamierza zrobic cos, a nie tylko siedziec na tym fotelu i patrzec na mnie, bedzie musial sie zmienic. A przy tym moze na moment stracic kontrole nad sytuacja. To moja jedyna szansa. Niewielka, ale tylko taka mi pozostala. W tym momencie zobaczyl jaskrawoczerwone swiatlo splywajace po skorze dziecka, od czubka glowy do stop. W slad za fala czerwieni rozowe cialo bah-bo zaczelo ciemniec i peczniec, a z jego bokow wysunely sie pajecze odnoza. Jednoczesnie blyszczacy drut wychodzacy z ust dziecka znikl i Walter poczul, ze przytrzymujaca go petla, zacisnieta wokol piersi, tez znikla. 176 Nie ma czasu na strzal, nawet jeden. Uciekaj. Uciekaj od niego... od tego. Tylko tyle mozesz zrobic. Nie powinienes byl tu przychodzic. Pozwoliles, zeby zaslepila cie nienawisc do rewolwerowca, ale moze jeszcze nie jest za pozno, zeby...Zaledwie ta mysl przemknela mu przez glowe, odwrocil sie do zapadni w podlodze i juz mial zrobic pierwszy krok, gdy lsniacy drut ponownie go pochwycil, tym razem nie owijajac sie wokol ramion i klatki piersiowej, ale wokol szyi, niczym garota. Krztuszac sie, dlawiac i prychajac, wybaluszajac oczy, Walter z trudem zdolal sie odwrocic. Petla na jego szyi odrobine sie poluzowala. Jednoczesnie poczul, ze niewidzialna dlon przesunela sie po jego czole i zsunela mu kaptur z glowy. Zawsze chodzil ubrany w taki sposob, jesli tylko mogl; w niektorych prowincjach na poludnie od Garlan byl znany jako Walter Hodji. To ostatnie slowo oznaczalo ciemny kaptur. Natomiast druciany helm (pozyczony z pewnego opuszczonego domu w miescie French Landing w stanie Wisconsin) na niewiele mu sie przydal, prawda? Sadze, ze chyba wlasnie dotarlem do kresu mojej divgi, pomyslal, gdy zobaczyl, ze pajak kroczy ku niemu na siedmiu odnozach, wzdety i szybki (owszem, szybszy od dzieciaka i tysiac razy brzydszy), z paskudna narosla ludzkiej glowy na wlochatym grzbiecie. Na jego tulowiu Walter dostrzegl czerwone znamie, ktore przedtem znaczylo piete dziecka. Teraz mialo ksztalt klepsydry, jak znamie znaczace grzbiet samicy czarnej wdowy. Zrozumial, ze wlasnie to pietno bylo mu potrzebne. Zabijajac dziecko i amputujac mu noge, zapewne niczego by nie osiagnal. Najwidoczniej mylil sie od samego poczatku. Pajak stanal na czterech tylnych odnozach. Trzema przednimi zaczal drapac dzinsy Waltera, czemu towarzyszyl cichy i upiorny chrzest. Slepia stwora spogladaly na Waltera z tepa ciekawoscia intruza, ktora az za dobrze zdazyl juz sobie wyobrazic. Och tak, obawiam sie, ze to koniec twojej drogi. Zahuczalo w glowie Walterowi. Zagrzmialo niczym slowa rzucone przez megafon. To samo zamierzales zrobic ze mna, no nie? Nie! Przynajmniej nie od razu... Ale chciales! Nie oszukuj oszusta, jak powiedzialaby Susannah. Tak wiec teraz to ja oddam mala przysluge temu, ktorego nazywasz moim Bialym Ojcem. Moze nie byles jego najwiekszym wrogiem, Walterze Padicku (jak nazywano cie na poczatku, bardzo dawno temu), ale przyznaje, ze najstarszym. A teraz usune cie z jego drogi. 177 Walter nie zdawal sobie sprawy z tego, ze jeszcze nie stracil nadziei, chociaz obrzydliwy stwor wspial sie na niego, przysunal zasliniona gebe do jego twarzy i mierzyl go tepym, pozadliwym spojrzeniem. Stracil ja dopiero wtedy, kiedy po raz pierwszy od tysiaca lat uslyszal nazwisko, ktore nosil kiedys jako chlopiec z farmy w Delain. Walter Padick. Walter, syn Sama Mlynarza z Baroni Eastar'd. Ten, ktory majac trzynascie lat, uciekl z domu, rok pozniej zostal zgwalcony przez innego wloczege, a mimo to oparl sie checi powrotu do domu. Zamiast tego ruszyl na spotkanie przeznaczenia. Walter Padick.Slyszac to, czlowiek, ktory czasem podawal sie za Martena, Richarda Fannina, Rudina Filara lub Randalla Flagga (oraz wielu innych), stracil wszelka nadzieje procz tej, ze zdola godnie umrzec. Ja byc glodny, Mordred byc glodny, rozbrzmiewal nieublagany glos w jego glowie, glos dochodzacy do niego po lsniacym drucie woli malego krola. A jednak posile sie jak nalezy, zaczynajac od przekasek. Chyba od twoich oczu. Daj mi je. Walter opieral sie ze wszystkich sil, lecz bez powodzenia. Drut byl zbyt mocny. Zobaczyl swoje dlonie, unoszace sie do twarzy. Ujrzal, jak palce zakrzywiaja sie w szpony. Uniosly powieki niczym zaslony, a potem od gory wbily sie w oczodoly. Uslyszal dzwieki towarzyszace odrywaniu sciegien, ktore obracaly galki oczne, a takze nerwow wzrokowych, przekazujacych swe cudowne obrazy. Gluche plasniecie obwiescilo utrate wzroku. Jeszcze zdazyl ujrzec fale jaskrawoczerwonych blyskow, lecz zaraz zastapila je wieczna ciemnosc. W przypadku Waltera nie miala ona trwac dlugo, ale jesli czas jest pojeciem wzglednym (o czym wiekszosc z nas dobrze wie), to i tak o wiele za dlugo. Daj mi je, mowie! Nie ociagaj sie! Jestem glodny! Walter o'Dim - teraz Walter Ociemnialy - odwrocil dlonie i wypuscil z nich galki oczne. Spadly, ciagnac za soba wlokna nadajace im wyglad kijanek. Pajak chwycil jedna w powietrzu. Druga plasnela o podloge, skad zdumiewajaco ruchliwy pazur na koncu jednego odnoza podniosl ja i wrzucil do pajeczej geby. Mordred pochlonal obie jak winogrona, nie polykajac, lecz pozwalajac im splynac do swej gardzieli. Cudowne. Teraz jezyk, prosze. Walter poslusznie chwycil jezyk palcami, ale nie zdolal go calkiem oderwac. Koniec byl zbyt sliski. Zaplakalby z bolu i frustracji, gdyby jego krwawiace oczodoly mogly ronic lzy. 178 Sprobowal ponownie, ale zniecierpliwiony pajak nie zamierzal czekac.Pochyl sie! Wystaw jezyk, jakbys chcial popiescic kochanke. Szybko, na pamiec twego ojca! Mordred jest glodny! Walter, wciaz az nazbyt swiadomy tego, co sie z nim dzieje, znow probowal stawiac opor, lecz z rownie mizernym skutkiem. Pochylil sie, oparl dlonie o uda i zakrwawiony jezyk wysunal mu sie z ust. Znow uslyszal chrzest, z jakim przednie odnoza Mordreda drapaly o nogawki dzinsow. Pajak zacisnal porosnieta szczecina gebe na jezyku Waltera, przez jedna czy dwie sekundy lizal go jak lizaka, a potem oderwal jednym silnym szarpnieciem. Walter - teraz nie tylko slepy, ale i niemy - wydal z siebie przerazliwy ryk bolu i upadl, trzymajac sie za wykrzywiona cierpieniem twarz, po czym zaczal tarzac sie po podlodze. Mordred rozgryzl jezyk ofiary. Trysnela krew, sprawiajac, ze na moment zapomnial o wszystkim innym. Walter obrocil sie na bok i probowal wymacac otwor w podlodze; jego umysl wciaz nakazywal mu nie poddawac sie i probowac uciec przed potworem pozerajacym go zywcem. Kiedy Mordred poczul w pysku smak krwi, stracil ochote do zabawy. Pajeczy instynkt popychal go do zaspokojenia glodu. Skoczyl na Randalla Flagga, Waltera o'Dim, niegdys Waltera Padicka. Jego ofiara krzyknela jeszcze kilkakrotnie, ale coraz ciszej. I po chwili Roland mial o jednego wroga mniej. 6 Ten czlowiek byl prawie niesmiertelny (okreslenie co najmniej rownie idiotyczne jak "niemal wyjatkowy") i bardzo smaczny. Po tak obfitym posilku Mordred mial ochote - silna, ale nie niepohamowana - zwymiotowac. Opanowal zarowno odruch wymiotny, jak i chec powrotu do ludzkiej postaci i zapadniecia w sen.Jesli chcial znalezc drzwi, o ktorych mowil Walter, powinien zrobic to teraz, w ciele, ktore moze szybko sie poruszac: w postaci pajaka. Tak wiec, nie zaszczyciwszy nawet przelotnym spojrzeniem wyssanego trupa, Mordred zwinnie opuscil sie przez otwor w podlodze na schody i do biegnacego ponizej korytarza. Tunel mial silny alkaliczny zapach i wygladal na wykuty w litej skale. 179 Cala wiedza Waltera - zgromadzona przez co najmniej tysiac piecset lat - huczala w glowie Mordreda.Trop mezczyzny w koncu doprowadzil go do szybu windy. Kiedy naciskanie szczeciniastym odnozem guzika W GORE nie przynioslo zadnego skutku poza znuzonym pomrukiem i zapachem smazonej skorzanej sznurowki, unoszacym sie spod panelu kontrolnego, Mordred wspial sie po scianie kabiny, wypchnal klape wlazu i przecisnal sie przezen. To, ze teraz musial sie przeciskac, wcale go nie zaskoczylo. Byl wiekszy. Wspial sie po linie, (idzie pajak po drabinie) az dotarl do drzwi, przez ktore -jak podpowiedzialy mu pajecze zmysly - Walter wszedl do windy, a potem wyruszyl w swoja ostatnia podroz. Po dwudziestu minutach (wciaz oszolomiony mnostwem cudownej krwi, chyba calymi galonami krwi) znalazl sie w miejscu, gdzie slad Waltera rozdzielal sie. To mogloby go zaskoczyc z powodu braku doswiadczenia, lecz z tropem Waltera laczyla sie won innych i Mordred poszedl za nia, idac teraz sladami Rolanda i jego ka-tet, a nie czarnoksieznika. Widocznie Walter tez szedl po tych sladach przez pewien czas, a potem porzucil je, zeby spotkac sie z Mordredem. 1 swoim przeznaczeniem. Po kolejnych dwudziestu minutach pajak dotarl do drzwi, na ktorych nie bylo zadnego napisu, tylko sigul, ktory z latwoscia odczytal: Pytanie tylko, czy powinien otworzyc je, czy zaczekac. Dziecinna niecierpliwosc domagala sie tego pierwszego, rosnaca ostroznosc drugiego. Byl najedzony i nie potrzebowal pozywienia, szczegolnie jesli na jakis czas znow przybierze ludzka postac. Ponadto Roland i jego przyjaciele mogli jeszcze byc po drugiej stronie drzwi. A jezeli tak i jesli na jego widok siegna po bron? Byli straszliwie szybcy, a kule mogly go zabic. Przeciez mogl zaczekac: nie ciagnelo go tam nic procz zachcianki dziecka, ktore chce miec wszystko, i to natychmiast. Z pewnoscia nie kierowala nim zapiekla nienawisc Waltera. Jego uczucia byly znacznie bardziej zlozone: zaprawione smutkiem 180 i samotnoscia, a takze - tak, lepiej sie do tego przyznac - miloscia. Mordred poczul, ze ma ochote przez chwile poddac sie tej melancholii. Po drugiej stronie drzwi znajdzie mnostwo pozywienia, byl tego pewien, wiec bedzie jadl. I rosl. I obserwowal. Bedzie obserwowal swego ojca i swoja siostre-matke, i braci w ka - Eddiego oraz Jake'a. Bedzie patrzyl, jak rozbijaja obozy na noc, jak rozpalaja ogniska i siadaja wokol nich kregiem. Bedzie obserwowal ich ze swego miejsca poza. Moze wyczuja jego obecnosc i beda niespokojnie spogladac w ciemnosc, zastanawiajac sie, co tam jest.Podszedl do drzwi, stanal na tylnych odnozach i poskrobal je na probe. Niedobrze, ze nie ma w nich judasza. Zapewne moglby spokojnie przejsc na druga strone. Co powiedzial Walter? Ze ka-tet Rolanda zamierza uwolnic Lamaczy, kimkolwiek oni sa (ta informacja byla w umysle Waltera, ale Mordredowi nie chcialo sie jej szukac). Roland i jego przyjaciele przeszli przez nie, ale nic nie szkodzi, tam gdzie sie znalezli, beda mieli czym sie zajac - czeka ich gorace przyjecie! Moze Roland i czlonkowie jego ka-tet juz zostali zabici po drugiej stronie drzwi? Moze wpadli w zasadzke? Mordred sadzil, ze wyczulby, gdyby tak sie stalo. Poczulby to w swoich myslach, niczym trzesienie Promienia. Tak czy inaczej, zaczeka chwile, zanim przekradnie sie przez drzwi opatrzone symbolem chmury i blyskawicy. A kiedy przez nie przejdzie? No coz, odnajdzie ich. Bedzie podsluchiwal ich rozmowy. 1 obserwowal na jawie i we snie. A przede wszystkim bedzie obserwowal tego, ktorego Walter nazywal jego Bialym Ojcem. Jego jedynym prawdziwym ojcem, jesli Walter mial racje i Karmazynowy Krol rzeczywiscie oszalal. A na razie'? Teraz, przez jakis czas, moge sobie pospac. Pajak wbiegl po scianie pod sufit pomieszczenia, z ktorego zwisalo wiele duzych przedmiotow, po czym rozsnul tam pajeczyne. Dziecko - nagie i wygladajace na roczne - zasnelo w niej glowa w dol, na wysokosci nieosiagalnej dla zadnego z drapiezcow, jacy mogli przybyc tu na lowy. ROZDZIAL IV DRZWI DO JADRA GROMU 1 Kiedy czworo wedrowcow zbudzilo sie ze snu (Roland pierwszy, dokladnie po szesciu godzinach), na nakrytej serwetka tacy znowu staly sterty kanapek i pojemniki z napojami. Nigdzie jednak nie bylo widac domowego robota.-W porzadku, wystarczy - rzekl Roland, wezwawszy Nigela po raz trzeci. - Mowil nam, ze juz ledwie chodzi. Wyglada na to, ze cos mu sie stalo, kiedy spalismy. - Robil cos, czego nie chcial robic - powiedzial Jake. Twarz mial blada i obrzmiala. W pierwszej chwili Roland pomyslal, ze od snu, ale szybko odgadl prawdziwa przyczyne i zdziwil sie, jak mogl byc taki niedomyslny. Chlopiec oplakiwal Pere Callahana. -Co robil? - zapytal Eddie, zarzucajac sobie na ramie plecak i sadzajac Susannah na biodrze. - Dla kogo? I dlaczego? -Nie wiem - odparl Jake. - Nie chcial, zebym wiedzial, a ja uwazalem, ze nie powinienem byc wscibski. Wiedzialem, ze to tylko robot, ale mial taki mily glos i w ogole, wiec wydawal sie kims wiecej. -Byc moze bedziesz musial przezwyciezyc tego rodzaju skrupuly - powiedzial Roland, najdelikatniej jak potrafil. -Czy jestem ciezka, kochanie? - wesolo zapytala Susannah. - A moze powinnam zapytac, czy bardzo brakowalo ci tego starego fotela? Nie wspominajac juz o uprzezy. -Suze, jak zarazy nienawidzilas jazdy na barana, oboje dobrze o tym wiemy. 182 -Nie o to pytam, o tym takze dobrze wiesz.Rolanda zawsze fascynowalo to, w jaki sposob Detta niepostrzezenie wkradala sie w wypowiedzi Susannah, a nawet - co bylo jeszcze bardziej niesamowite - w wyrazjej twarzy. Susannah wydawala sie tego nie zauwazac, tak samo jak teraz jej maz. -Moglbym cie tak niesc na koniec swiata - rzekl sentymentalnie Eddie i pocalowal ja w czubek nosa. - Oczywiscie, jesli nie przytyjesz piec kilogramow. Wtedy moze cie zostawie i poszukam sobie lzejszej pani. Szturchnela go - bynajmniej nie lekko - a potem zwrocila sie do Rolanda. -To cholernie duze miejsce, kiedy zejdzie sie tam na dol. Jak znajdziemy drzwi, ktore prowadza do Jadra Gromu? Roland pokrecil glowa. Nie wiedzial. -A co z toba, Cisco? - Eddie spojrzal na Jake'a. - To ty masz szosty zmysl. Potrafisz go wykorzystac do znalezienia drzwi, ktorych szukamy? -Moze gdybym wiedzial, od czego zaczac - odparl Jake - ale nie wiem. I wszyscy troje popatrzyli na Rolanda. Nie, czworo, gdyz nawet lobuz bumbier gapil sie na rewolwerowca. Eddie na miejscu Rolanda rzucilby jakis zarcik, zeby zlagodzic napiecie, wiec Roland goraczkowo szukal czegos dowcipnego w pamieci. Moze powiedzenie o zbyt wielu oczach, ktore psuja ciasto? Nie. Powiedzenie, ktore uslyszal od Susannah, dotyczylo kucharek i zupy. W koncu powiedzial po prostu: -Pokrecimy sie tu troche jak ogary, ktore zgubily slad, i zobaczymy, co znajdziemy. -Moze nowy fotel dla mnie - odezwala sie raznie Susannah. - Ten paskudny bialy chlopiec wciaz obmacuje moje dziewicze cialo. Eddie obdarzyl ja niewinnym spojrzeniem. -Gdyby bylo naprawde dziewicze, kochanie, nie byloby takie ponetne. 2 To Ej poprowadzil ich, ale stalo sie to dopiero wtedy, kiedy wrocili do kuchni. Krecili sie po niej bez celu, co troche irytowalo Jake'a, gdy nagle Ej zawarczal: 183 -Ejk! Ejk! Ejk!Dolaczyli do bumblera przy otwartych drzwiach, na ktorych widnial napis POZIOM C. Ej przebiegl kawalek korytarzem, po czym odwrocil sie i spojrzal na nich blyszczacymi slepiami. Kiedy zobaczyl, ze nie ida za nim, warknal z rozczarowaniem. -Jak uwazacie? - zapytal Roland. - Powinnismy za nim pojsc? - Tak - powiedzial Jake. - Zlapal trop? - zaciekawil sie Eddie. - Wiesz czyj? -Moze czegos z Dogan - odparl Jake. - Prawdziwego Dogan, tego po drugiej stronie rzeki Whye. Tam gdzie Ej i ja podsluchalismy ojca Bena Slightmana i... no wiecie, tego robota. - Jake? - spytal Eddie. - Wszystko w porzadku, maly? -Tak - odparl Jake, chociaz znow zrobilo mu sie niedobrze na wspomnienie wrzaskow starego Slightmana. Robot Poslaniec Andy, najwyrazniej znudzony narzekaniami Slightmana, scisnal go lub wbil mu cos w lokiec i Slightman zaczal "pohukiwac jak sowa", jak zapewne powiedzialby Roland (chyba z wiecej niz odrobina pogardy). Oczywiscie Benny'ego to juz nie obchodzilo, i ponownie uswiadamiajac sobie fakt, ze tak pelen zycia chlopiec lezy teraz zimny jak glina na brzegu rzeki, syn Elmera na moment zamilkl. Kazdy musi kiedys umrzec i Jake mial nadzieje, ze kiedy przyjdzie jego pora, zdola zrobic to jak nalezy. W koncu uczono go tego. Mrozila go tylko mysl, co bedzie potem. Po wszystkim. Jak juz bedzie martwy. Zapach Andy'ego - slaby, ale oleisty i wyrazny - unosil sie w calym Dogan na drugim brzegu rzeki Whye, gdyz on i starszy Slightman spotykali sie tam wielokrotnie przed napadem Wilkow, pokonanych przez Rolanda i jego niewielki oddzial. Zapach unoszacy sie teraz nie byl dokladnie taki sam, ale wydawal sie interesujacy. Z pewnoscia byl jedyna znajoma wonia, jaka wyczul tu Ej, i bumbler chcial pojsc tym sladem. -Chwileczke, chwileczke - powiedzial Eddie. - Widze cos, czego potrzebujemy. - Zdjal Susannah z biodra, przeszedl przez kuchnie i wrocil, pchajac przed soba stolik z nierdzewnej stali, zapewne przeznaczony do przewozenia stert swiezo umytych naczyn lub wiekszych utensyliow. - Wsiadaj i nic nie gadaj - rzucil i posadzil na nim Susannah. Wygodnie usiadla na stoliku, trzymajac sie blatu, ale miala watpliwosci. 184 -A kiedy natrafimy na schody? Co wtedy, kochasiu?-Kochas pokona ten most, kiedy na niego natrafi - powiedzial Eddie i pchajac przed soba wozek, ruszyl naprzod. - Ej! Prowadz! - Ej! Ac! Bumbler raznie pospieszyl korytarzem, raz po raz pochylajac leb, zeby sprawdzic slad; podazal nim bez trudu. Trop byl swiezy i wyrazny. Byl to zapach Wilkow. Po godzinie marszu mineli wielkie drzwi z napisem DO KONI. Potem trop doprowadzil ich do nastepnych, na ktorych napisano HALA ODPRAW oraz NIEUPOWAZNIONYM WSTEP WZBRONIONY. (Nikt z nich, nawet Jake - pomimo wyostrzonych zmyslow - nie podejrzewal, ze przez pewien czas podazal za nimi Walter o'Dim. Przynajmniej wtedy "czapka mysliciela", ktora nosil mezczyzna w kapturze, spelnila swoja funkcje. Kiedy Walter domyslil sie, dokad prowadzi ich bumbler, zawrocil i poszedl porozmawiac z Mordredem. Jak sie okazalo, popelnil blad i juz nigdy nie popelni nastepnego). Ej usiadl przed zamknietymi wahadlowymi drzwiami, mocno przyciskajac swoj zabawny ogonek do zadu, i warknal: - Ejk, tu-tu! Tu, Ejk! - Tak, tak - powiedzial Jake. - Zaraz. Poczekaj chwilke. - HALA ODPRAW - przeczytal Eddie. - To rodzi nadzieje. Bez trudu pokonali dosc krotkie schody. Susannah zeszla pierwsza, opierajac sie na rekach i posladkach - tak zazwyczaj schodzila - a Roland i Eddie zniesli stolik. Jake szedl zaraz za Susannah, z gotowym do strzalu rewolwerem Eddiego, podtrzymujac dluga lufe zgieta w lokciu reka. Na dole Roland siegnal po swoj rewolwer, odciagnal kurek i pchnal drzwi. Skoczyl w nie lekko pochylony, gotowy rzucic sie naprzod lub odskoczyc z powrotem, w zaleznosci od sytuacji. Nie bylo takiej koniecznosci. Gdyby to Eddie pierwszy przeszedl przez te drzwi, moze pomyslalby (choc tylko przez chwile), ze atakuja go latajace Wilki, niczym latajace malpy z Czarnoksieznika z krainy Oz. Roland jednak nie byl obciazony nadmiarem wyobrazni i chociaz sporo lamp fluorescencyjnych pod sklepieniem wielkiej hali juz sie nie palilo, nie tracil czasu - ani adrenaliny - na dostrzeganie w wiszacych nad jego glowa przedmiotach czegos innego niz zepsute roboty, czekajace na naprawe. -Wejdzcie - powiedzial i odpowiedzialo mu echo. Gdzies w mroku rozlegl sie trzepot skrzydel. Jaskolki albo inne gniazdowniki znalazly droge do srodka. - Mysle, ze wszystko w porzadku. 185 Weszli i staneli, rozgladajac sie w niemym podziwie. Tylko na czworonoznym przyjacielu Jake'a ten widok nie wywarl zadnego wrazenia. Ej wykorzystal chwile przerwy, zeby wylizac futro, najpierw na lewym, a potem na prawym boku. W koncu Susannah przerwala cisze.-Wiecie co? Wiele widzialam, ale jeszcze nigdy nie ogladalam czegos takiego. W ogromnej sali bylo mnostwo Wilkow, jakby zastyglych w ucieczce. Niektore mialy na sobie zielone kaptury i plaszcze, inne wisialy, nie majac na sobie nic procz stalowych pancerzy. Jedne byly bezglowe, inne bezrekie, a jeszcze innym brakowalo jednej lub obu nog. Szare metalowe twarze zdawaly sie gniewnie krzywic lub usmiechac, w zaleznosci od tego, jak padalo na nie swiatlo. Na podlodze lezaly porozrzucane zielone plaszcze i rekawice. A dziesiec jardow dalej (sala miala co najmniej szescdziesiat jardow dlugosci) lezal na grzbiecie szary kon, sztywno wyciagajac nogi w powietrze. Nie mial lba. Z jego szyi wylewala sie platanina zoltych, zielonych i czerwonych przewodow. Powoli poszli za Ejem, ktory raznie przetruchtal przez hale. Turkot toczacego sie stolika na kolkach zlowieszczym echem odbijal sie w gluchej ciszy. Susannah wciaz spogladala w gore. Z poczatku - tylko dlatego, ze teraz w tym niegdys jasno oswietlonym miejscu bylo ciemno - miala wrazenie, ze Wilki unosza sie w powietrzu, podtrzymywane sila anty grawitacji. Po chwili dotarli do tej czesci hali, gdzie wiekszosc lamp fluorescencyjnych dzialala. Susannah zauwazyla druty. -Widocznie tutaj je reperowali - powiedziala. - Kiedy jeszcze mial to kto robic. -I sadze, ze tu je zasilali - rzekl Eddie i wskazal palcem. Wzdluz przeciwleglej sciany, ktora dopiero teraz zaczeli wyraznie widziec, ciagnal sie szereg boksow. W niektorych staly Wilki. Inne byly puste i w tych widac bylo liczne gniazda przylaczeniowe. Jake nagle wybuchnal smiechem. - Co? - zapytala Susannah. - O co chodzi? -O nic - odparl. - Po prostu... - Znowu parsknal smiechem, ktory wydawal sie niezwykle mlodzienczy w tej ponurej hali. - Oni wygladaja jak podrozni na Penn Station, czekajacy w kolejce przed budkami telefonicznymi, zeby zadzwonic do domu lub do biura. Eddie i Susannah zastanowili sie nad tym, a potem takze parskneli smiechem. A wiec, pomyslal Roland, widocznie Jake mial 186 racje. Po tym wszystkim, przez co przeszli, wcale go to nie zdziwilo. Natomiast ucieszyl sie, slyszac smiech chlopca. To w porzadku, ze chlopiec wciaz oplakiwal Callahana, ktory byl jego przyjacielem, ale dobrze, ze potrafi sie smiac. Naprawde bardzo dobrze. 3 Drzwi, ktorych szukali, znajdowaly sie po lewej stronie stanowisk zasilania. Wszyscy czworo natychmiast rozpoznali symbol chmury i blyskawicy z notatki, ktora "R.F." zostawil im na kartce wydartej z Czarnoksieznika z krainy Oz, lecz same dr^wi znacznie roznily sie od wszystkich, jakie napotkali do tej pory: nic liczac chmury i blyskawicy, wygladaly zupelnie zwyczajnie. Chociaz byly pomalowane na zielono, dostrzegli, ze sa ze stali, a nic z zelaznego drzewa czy jeszcze ciezszego widmowego drzewa. Byly osadzone w szarej framudze, rowniez stalowej, z ktorej na boki odchodzily izolowane kable grubosci uda i znikaly w scianach. Zza tej sciany dobiegal gluchy loskot, ktory Eooiemu wydal sic znajomy.-Rolandzie - powiedzial sciszonym glosem. - Czy pamietasz portal Promienia, na ktory natrafilismy na poczatku wedrowki? To bylo, zanim jeszcze Jake dolaczyl do naszej wesolej gromadki. Roland skinal glowa. -Tam gdzie wystrzelalismy Malych Straznikow, Swite Shardika. Tych, ktorzy przetrwali. Eddie przytaknal. -Przylozylem tam ucho do drzwi i sluchalem. W krolestwie zmarlych panuje milczenie... pomyslalem. To krolestwo zmarlych, gdzie pajaki sieci snuja, a zlozone obwody powoli sie psuja. Wlasciwie powiedzial to wowczas na glos, ale Roland nie dziwil sie, ze Eddie tego nie pamieta: byl wtedy zahipnotyzowany... albo prawie. -Wtedy bylismy na zewnatrz - rzekl Eddie. - Teraz jestesmy wewnatrz. - Wskazal na drzwi wiodace do Jadra Gromu, a potem na grube kable. - Maszyneria przesylajaca energie wydaje niezdrowe odglosy. Jesli mamy skorzystac z tych drzwi, mysle, ze powinnismy zrobic to od razu. W kazdej chwili to wszystko moze sie wylaczyc i co wtedy zrobimy'? -Bedziemy musieli wezwac pogotowie slusarskie - stwierdzila sennie Susannah. 187 -Nie sadze. Raczej utkniemy w... jak zazwyczaj mowisz, Rolandzie?-W piecu do suszenia chmielu. Strzez sie zrujnowanych komnat. To tez powiedziales. Pamietasz? - Powiedzialem? Na glos? - Tak. Roland podprowadzil ich do drzwi. Dotknal klamki, ale zaraz cofnal reke. - Goraca? - zapytal Jake. Roland pokrecil glowa. - Pod napieciem? - spytala Susannah. Rewolwerowiec ponownie przeczaco pokrecil glowa. - Zatem nie ma na co czekac-rzekl Eddie.-Ruszajmy w tany. Staneli tuz za Rolandem. Eddie znow podniosl Susannah, a Jake wzial na rece Eja. Bumbler posapywal, szczerzac zeby w usmiechu, a jego slepia w zlocistych obwodkach byly czarne jak polerowany onyks. - Co zrobimy... Jesli sa zamkniete, zamierzal powiedziec Jake, ale zanim zdazyl, Roland prawa reka przekrecil klamke (w lewej trzymal rewolwer) i szeroko otworzyl drzwi. Maszyneria za sciana zajeczala glosniej, niemal rozpaczliwie. Jake mial wrazenie, ze czuje swad spalenizny: byc moze smazacej sie izolacji. Juz chcial sie skarcic w duchu za nadmiar wyobrazni, gdy nad ich glowami wlaczyly sie wentylatory. Pracowaly tak glosno jak startujace mysliwce na filmach o drugiej wojnie swiatowej i wszystkie sie zacinaly. Susannah nakryla glowe dlonia, jakby chciala oslonic sie przed spadajacymi kawalkami. - Chodzcie - warknal Roland. - Szybko. Nie ogladajac sie za siebie, przeszedl przez drzwi. Przez krotka chwile zdawal sie rozszczepiony na dwie polowy. Jake dostrzegl ogromne i mroczne pomieszczenie, o wiele wieksze od HALI ODPRAW. Oraz srebrzyste, krzyzujace sie linie, wygladajace jak promyki swiatla. - Idz, Jake - powiedziala Susannah. - Teraz ty. Jake nabral tchu i przeszedl przez drzwi. Nie bylo gwaltownej fali, takiej jak w Jaskini Glosow, ani dzwieku dzwonow. Zadnego wrazenia wpadania w trans, ani przez moment. Zamiast tego mial okropne uczucie, ze wnetrznosci wywracaja mu sie na druga strone w gwaltownym przyplywie nudnosci, jakich jeszcze nigdy nie doswiadczyl. Zrobil krok i ugiely sie pod nim kolana. W nastepnej 188 chwili kleczal. Wypuscil Eja i nawet tego nie zauwazyl. Zaczal wymiotowac. Obok niego Roland na czworakach robil to samo. Gdzies z oddali przyplynely monotonne i kojace dzwieki, uporczywe dzyn-dzyn-dzyn-dzyn dzwonka, i odbijajacy sie echem, wzmocniony glos.Jake odwrocil glowe, zamierzajac powiedziec Rolandowi, ze teraz rozumie, dlaczego tamci wysylali roboty przez te cholerne drzwi, ale znow zaczal wymiotowac. Resztki ostatniego posilku splynely na popekany beton. Nagle Susannah krzyknela przerazliwie: - Nie! Nie! Postaw mnie na ziemi! Eddie, postaw mnie, zanim...! Reszta okrzyku utonela w zduszonym charkocie. Eddie zdolal postawic Susannah na popekanym betonie, po czym odwrocil glowe i dolaczyl do choru. Ej upadl na bok, czknal glosno, a potem stanal na nogi. Wygladal na oszolomionego i zdezorientowanego... a moze Jake tylko przypisywal bumblerowi to, co sam czul. Kiedy mdlosci zaczynaly powoli ustepowac, uslyszeli tupot nog. Szybko zblizali sie do nich trzej mezczyzni w dzinsach, niebieskich batystowych koszulach i dziwnych butach, wygladajacych na obuwie domowej roboty. Jeden z nich, starszy czlowiek ze strzecha siwych wlosow, wysunal sie naprzod. Wszyscy trzej trzymali rece w gorze. -Rewolwerowcy! - zawolal siwowlosy mezczyzna. Czy jestescie rewolwerowcami? Jesli tak, to nic strzelajcie! Jestesmy po waszej stronie! Roland, ktory wygladal teraz na niezdolnego do zastrzelenia kogokolwiek {nie chodzi o to, ze chcialbym to sprawdzac, pomyslal Jake), probowal wstac i prawie mu sie to udalo, ale znow przykleknal i zwymiotowal. Siwowlosy mezczyzna zlapal go za reke i bezceremonialnie poderwal na nogi. -Te mdlosci sa paskudne - powiedzial. - Nikt nie wic tego lepiej ode mnie. Na szczescie szybko ustepuja. Musicie natychmiast pojsc z nami. Wiem, jak sie czujecie, ale w tej przekletej hali jest system alarmowy i... Urwal. Szeroko otworzyl oczy, niemal rownie niebieskie jak oczy Rolanda. Mimo polmroku Jake zauwazyl, ze krew odplynela mu z twarzy. Nie zwrocil nawet uwagi na swoich towarzyszy, ktorzy wlasnie go dogonili. Patrzyl na Jake'a Chambersa. -Bobby? - powiedzial glosem niewiele glosniejszym od szeptu. - Moj Boze, czy to Bobby Garfield? ROZDZIAL V STEEK-TETE 1 Towarzysze siwowlosego mezczyzny byli znacznie od niego mlodsi (jeden wydal sie Rolandowi nieledwie nastolatkiem) i obaj bardzo wystraszeni. Oczywiscie bali sie, ze zostana zastrzeleni - to dlatego podazali z podniesionymi rekami przez ciemna hale - ale lekali sie rowniez czegos innego; musieli juz zrozumiec, ze nie zostana zabici na miejscu. Stary czlowiek drgnal, starajac sie opanowac.-Oczywiscie, nie jestes Bobbym - mruknal. - Inny kolor wlosow, na przyklad... i... -Ted, musimy sie stad wyniesc - ponaglil go najmlodszy z nich. - Inmediatamento. -Tak - powiedzial starzec, ale wciaz nie odrywal wzroku od Jake'a. Zaslonil oczy dlonia (Eddie pomyslal, ze facet wyglada jak zreczny jasnowidz, szykujacy sie do popisowego czytania w myslach), po czym znow ja opuscil. - Tak, oczywiscie. - Spojrzal na Rolanda. - Ty jestes dinhl Roland z Gilead? Roland z rodu Elda? -Tak, ja... - zaczal Roland, po czym zgial sie wpol i znow zaczal sie krztusic. Tym razem z jego ust splynela tylko dluga srebrna nitka sliny; pozbyl sie juz resztek kanapek i zupy. Po chwili podniosl lekko drzaca piesc do czola i powiedzial: - Tak. Masz nade mna przewage, sai. -To bez znaczenia - odparl siwowlosy. - Pojdziesz z nami? Ty i twoje ka-tetl - Na pewno - odparl Roland. Stojacy za nim Eddie znow zwymiotowal. 190 -Niech to szlag! - zawolal zduszonym glosem. - A myslalem, ze podroz greyhoundem to okropnosc! Przy tym autobus jest jak... jak...-Jak apartament pierwszej klasy na Queen Mary - podpowiedziala slabym glosem Susannah. -Chodzcie! - popedzil ich najmlodszy z trzech mezczyzn. - Jesli Lasica ruszyl ze swoimi taheenami, to bedzie tu za piec minut! Ten dran potrafi zasuwac! -Tak - zgodzil sie siwowlosy mezczyzna. - Naprawde musimy isc, panie Deschain. - Prowadzcie - powiedzial Roland. - Pojdziemy za wami. 2 Znalezli sie na ogromnej i zadaszonej stacji przetokowej. Srebrzyste linie, ktore wczesniej widzial Jake, byly krzyzujacymi sie szynami chyba ponad siedemdziesieciu torow. Na paru z nich przysadziste automaty jezdzily tam i z powrotem, wykonujac zaplanowane przed wiekami zadania. Jeden pchal przed soba lore z zardzewialymi dzwigarami. Inny nawolywal elektronicznym glosem:-Camka-A zechce zglosic sie na stanowisko dziewiate. Camka-A na stanowisko dziewiate, prosze. Od podskakiwania na biodrze Eddiego Susannah znow zrobilo sie niedobrze, ale pospiech siwowlosego byl zarazliwy jak grypa. Ponadto miala juz do czynienia z taheenami, potworami o ludzkich cialach z glowami ptakow lub zwierzat. Przypominaly jej stwory z obrazu Boscha Ogrod ziemskich rozkoszy. -Moze znowu bede rzygac, zlotko - powiedziala. - Ale nie waz sie zwalniac. Eddie mruknal cos, co uznala za potwierdzenie. Widziala, jak sie poci, i wspolczula mu. Cierpial tak samo jak ona. Teraz zrozumiala, co oznacza teleportacja za pomoca urzadzenia, ktore najwyrazniej nie dziala prawidlowo. Zastanawiala sie, czy jeszcze kiedys odwazy sie przejsc ponownie przez taki portal. Jake spojrzal w gore i zobaczyl sklepienie zrobione z miliona plyt o roznych wielkosciach i ksztaltach. Jakby patrzyl na fresk namalowany na ciemnoszarym tle. Nagle ujrzal przelatujacego ptaka i zorientowal sie, ze to nie plyty, lecz szyby, niektore rozbite. 191 Ciemnoszara barwe zapewne mial swiat w Jadrze Gromu. Jak nieustanny zmierzch, pomyslal i zadrzal. Stojacy obok niego Ej wydal kilka charczacych dzwiekow, a potem podreptal dalej, potrzasajac lbem. 3 Mineli sterte porzuconych maszyn - byc moze generatorow - po czym weszli w labirynt niedbale poustawianych wagonow, zupelnie niepodobnych do tych, ktore ciagnal Blaine Mono. Niektore przypominaly Susannah wagoniki nowojorskiej kolejki podmiejskiej na Grand Central Station w roku tysiac dziewiecset szescdziesiatym czwartym swojego gdzies i kiedys. Jakby na potwierdzenie, zauwazyla na boku jednego z nich napis WAGON BAROWY. Byly tez jednak inne, sprawiajace wrazenie znacznie starszych; zrobione z czarnej blachy falistej lub zwyklej niechromowanej stali, przypominaly wagoniki, ktore widuje sie na starych westernach albo w serialach telewizyjnych, takich jak Maverick. Obok jednego z nich stal robot ze sterczacymi z kikuta szyi przewodami. Glowe - na ktorej tkwila czapka z napisem KONDUKTOR PIERWSZEJ KLASY - trzymal pod pacha.Z poczatku Susannah usilowala liczyc, ile razy skrecaja w tym labiryncie w prawo lub w lewo, ale szybko zrezygnowala. Wreszcie znalezli sie obok zbitej z dykty budki, na ktorej byl napis zawierajacy blad. ODBIOR BAGAZU/REKLAMACJE. Przed budka ciagnal sie pas popekanego betonu, na ktorym walaly sie porzucone wozki bagazowe, sterty skrzyn i ciala dwoch martwych Wilkow. Raczej trzech, pomyslala Susannah. Trzeci opieral sie o sciane, tuz za naroznikiem budki ODBIOR BAGAZU/REKLAMACJE. -Chodzcie - ponaglal siwowlosy - to juz niedaleko. Musimy sie jednak spieszyc, bo jesli wpadniemy w lapy taheenow z Heartbreak House, zabija was. -Nas tez zabija - powiedzial najmlodszy z trzech mezczyzn. Odgarnal opadajace na oczy wlosy. - Wszystkich oprocz Teda. Tylko on jest niezastapiony, lecz jest zbyt skromny, zeby to powiedziec. Za budka ODBIOR BAGAZU/REKLAMACJE znajdowal sie (calkiem rozsadnie, pomyslala Susannah) MAGAZYN WYSYLKOWY. Siwowlosy przekrecil klamke. Drzwi byly zamkniete. To wcale go nie zdenerwowalo - raczej uspokoilo. 192 -Dinky? - rzekl.Dinky byl najmlodszym z nich trzech. Chwycil klamke i Susannah uslyszala cichy trzask. Dinky cofnal sie. Kiedy ponownie Ted przekrecil klamke, drzwi sie otworzyly. Weszli do ciemnego biura, przedzielonego wysokim kontuarem. Napis na nim o malo nie wprawil Susannah w nostalgiczny nastroj. POBIERZ NUMEREK I CZEKAJ, glosil. Kiedy drzwi zamknely sie za nimi, Dinky znow chwycil klamke. Rozlegl sie cichy szczek. -Zamknales je - powiedzial Jake. Jego glos brzmial oskarzycielsko, ale chlopiec mial usmiech na ustach i lekko zarumienione policzki. - Prawda? -Nie teraz, prosze - rzekl siwowlosy Ted. - Nie mamy czasu. Chodzcie za mna. Podniosl czesc kontuaru i przeprowadzil ich na druga strone, gdzie bylo biuro, a w nim trzy wygladajace na od dawna nieczynne roboty oraz trzy szkielety. -Do diabla, dlaczego wciaz znajdujemy jakies kosci? -- zapytal Eddie. Tak samo jak Jake poczul sie juz lepiej i po prostu glosno myslal, nie oczekujac odpowiedzi. Mimo to otrzymal ja. Od Teda. -Slyszales o Karmazynowym Krolu, mlody czlowieku? Slyszales, oczywiscie, ze slyszales. Sadze, ze kiedys wypuscil w tej czesci swiata trujacy gaz. Zapewne dla draki. Zabil prawie wszystkich. Ta ciemnosc, ktora widzisz, to rezultat dzialania tego gazu. Oczywiscie to szaleniec. Jego szalenstwo to najwiekszy problem. Przynajmniej tutaj. Przeprowadzil ich przez drzwi z napisem PRYWATNE do pomieszczenia, w ktorym niegdys zapewne urzedowal jakis bonza wspanialego swiata odbioru i wysylki bagazu. Susannah zauwazyla na podlodze slady swiadczace o tym, ze ktos tu niedawno byl. Moze wlasnie ci trzej mezczyzni. W pokoju stalo biurko oraz dwa krzesla i kanapa, pokryte kilkucalowa warstwa kurzu. Za biurkiem znajdowalo sie okno. Niegdys wisialy na nim rolety, ale teraz lezaly na podlodze. Widok za oknem byl rownie niepokojacy co fascynujacy. Krajobraz wokol stacji Jadra Gromu przypominal pustynne rowniny na drugim brzegu rzeki Whye, ale bardziej skaliste i grozniejsze. No i oczywiscie ciemniejsze. Tory (niektore z unieruchomionymi na zawsze pociagami) rozchodzily sie na wszystkie strony, niczym pasma stalowej pajeczyny. 193 Nad nimi olowianoszare niebo wydawalo sie wisiec tak nisko, ze mozna by go dotknac reka. Powietrze bylo dziwnie geste. Susannah przylapala sie na tym, ze mruzy oczy, choc nie bylo mgly ani smogu. - Dinky - powiedzial siwowlosy. - Tak, Ted. - Co zostawiles dla naszego przyjaciela Lasicy?-Robota naprawczego - odparl Dinky. - Bedzie wygladalo, ze jakos przedostal sie przez drzwi do Fedic, uruchomil alarm, a potem usmazyl sie na torach na koncu stacji przetokowej. Calkiem sporo szyn jest pod napieciem. Wciaz widuje sie wokol nich martwe ptaki, usmazone na skwarki, ale nawet spora wilga jest za mala, zeby wlaczyc alarm. Natomiast robot... Jestem pewien, ze Lasica to kupi. On nie jest glupi, ale to bedzie wygladalo calkiem przekonujaco. -Dobrze. Bardzo dobrze. Spojrzcie tam, rewolwerowcy. - Ted wskazal na skale sterczaca na horyzoncie. Susannah dostrzegla ja bez trudu; w tej mrocznej kramie horyzont zawsze zdawal sie blisko. Lecz nie dostrzegla nic niezwyklego, moze tylko gesciejsze cienie oraz nagie, kamieniste zbocza. - To Can Steek-Tete. - Igielka - rzekl Roland. - Doskonaly przeklad. Wlasnie tam zmierzamy. Susannah bynajmniej nie podnioslo to na duchu. Gora - a raczej chyba nalezalo powiedziec turnia - znajdowala sie osiem, moze dziesiec mil dalej. W kazdym razie na skraju pola widzenia. Susannah nie wierzyla, zeby Eddie, Roland lub dwaj mlodsi mezczyzni z grupki Teda zdolali zaniesc ja tak daleko. A poza tym... czy tym nowym mozna zaufac? Z drugiej strony, pomyslala, czy mamy inne wyjscie? -Nie trzeba bedzie cie niesc - wyjasnil Ted - ale Stanleyowi przyda sie wasza pomoc. Wezmiemy sie za rece, jak ludzie na seansie spirytystycznym. Chce, zebyscie wszyscy wyobrazali sobie te skale. I powtarzajcie w myslach jej nazwe: Steek-Tete, lgielka. -Oho - powiedzial Eddie. Dotarli do jeszcze jednych drzwi, tym razem szeroko otwartych drzwi szafy. Wisialy w niej wieszaki oraz stary czerwony sweter. Eddie chwycil Teda za ramie i odwrocil go. - Przez co mamy przejsc? Dokad? Bo jesli to takie same drzwi jak te ostatnie... Ted spojrzal na Eddiego - musial podniesc glowe, poniewaz rewolwerowiec byl wyzszy - i Susannah zauwazyla cos niezwyk194 lego, niepokojacego: oczy Teda wydawaly sie drzec w oczodolach. W nastepnej chwili zrozumiala, ze to cos innego. Zrenice mezczyzny rozszerzaly sie i kurczyly z niesamowita szybkoscia. Jakby nie mogly sie zdecydowac, czy jest tu jasno, czy ciemno. -Nie przejdziemy przez drzwi, a przynajmniej nie przez takie, jakie moga wam byc znane. Musisz mi zaufac, mlodziencze. Sluchajcie. Wszyscy umilkli i Susannah uslyszala warkot nadjezdzajacych motorow. -To Lasica - oznajmil Ted. - Bedzie z nim kilku taheenow, co najmniej czterech, moze pol tuzina. Jezeli nas tu zauwaza, Dink i Stanley niemal na pewno zgina. Nie musza nas zlapac, wystarczy, ze nas zauwaza. Ryzykujemy dla was zycie. To nie zabawa i chce, zebyscie przestali zadawac pytania i poszli za mna! -Pojdziemy - obiecal Roland. - I bedziemy myslec o Igielce. - Steek-Tete - powiedziala Susannah. - Juz nie bedziecie mieli mdlosci - rzekl Dinky. - Obiecuje. - Dzieki Bogu - odetchnal Jake. - Ki-ogu - przytaknal Ej. Stanley, trzeci czlonek grupki Teda, w dalszym ciagu sie nie odzywal. 4 To byla zwyczajna szafa, i to w dodatku biurowa - waska i pachnaca plesnia. Stary czerwony sweter mial na kieszonce na piersi mosiezna plakietke z napisem KIEROWNIK ZMIANY. Stanley wszedl do szafy i stanal przed pusta sciana. Wieszaki zakolysaly sie i zabrzeczaly. Jake musial patrzec pod nogi, zeby nie nadepnac Eja. Zawsze mial lagodna klaustrofobie i teraz zaczal odczuwac pulchne palce Paniki, muskajace mu kark najpierw z jednej, a potem z drugiej strony. Talerze cicho pobrzekiwaly w torbie. Siedmiu ludzi i billy-bumbler ma wejsc do pustej biurowej szafy? Idiotyzm. Wciaz slyszal warkot nadjezdzajacych motorow. Dowodzacy poscigiem nazywal sie Lasica. - Chwyccie sie za rece - mruknal Ted. - I skupcie sie.-Steek-Tete - powtorzyla Susannah, ale tym razem Jake uslyszal w jej glosie nute zwatpienia. 195 -Igie... - zaczal Eddie i urwal. Sciana w szafie znikla. Na jej miejscu pojawila sie polanka ze sterta glazow po jednej i stromym, porosnietym krzakami zboczem po drugiej stronie. Jake zalozylby sie, ze to Steek-Tete... Jesli tedy mozna wyjsc z tej ciasnej szafy, on bardzo chetnie to zrobi.Stanley jeknal z bolu lub wysilku, a moze z obu tych powodow. Mial zamkniete oczy i spod zacisnietych powiek plynely mu lzy. -Teraz - rzekl Ted. - Przeprowadz nas, Stanley. - A do pozostalych powiedzial: - Pomozcie mu, jesli potraficie! Pomozcie mu, na pamiec waszych ojcow! Starajac sie zatrzymac w pamieci obraz turni, ktora Ted pokazal im przez okno biura, Jake ruszyl, sciskajac dlon idacego przed nim Rolanda i podazajacej za nim Susannah. Poczul zimny podmuch owiewajacy spocone cialo i w nastepnej chwili stanal na zboczu Steek-Tete w Jadrze Gromu, tylko przez moment wspomniawszy pana CS. Lewisa oraz cudowna szafe, przez ktora mozna bylo dostac sie do Narnii. 5 Nie znalezli sie w Narnii.Na stromym stoku bylo zimno i Jake zaczal sie trzasc. Gdy obejrzal sie za siebie, nie dostrzegl sladu portalu, przez ktory przeszli. Powietrze bylo geste, dziwnie kwaskowate i niezbyt przyjemne, jakby przesycone oparami nafty. W zbocze wtulila sie niewielka jaskinia (naprawde niewiele glebsza od szafy), z ktorej Ted wyjal narecze kocow oraz kanister zawierajacy gorzka wode o alkalicznym posmaku. Jake i Roland wzieli po jednym kocu i zawineli sie w nie. Eddie wzial dwa i okutal nimi siebie i Susannah. Jake, starajac sie nie dzwonic zebami (gdyby zaczal, juz nie potrafilby tego powstrzymac), zazdroscil tym dwojgu dodatkowego ciepla. Dinky rowniez owinal sie kocem, ale Ted i Stanley zdawali sie nie odczuwac chlodu. -Spojrzcie tam - zachecil Ted Rolanda i pozostalych. Wskazywal na pajeczyne torow. Jake dostrzegl zrujnowany szklany dach stacji przetokowej, a obok niej jakis budynek o zielonym dachu; mogl miec chyba pol mili dlugosci. Wychodzily z niego tory rozchodzace sie w rozne strony. Stacja Jadra Gromu, pomyslal. 196 To tutaj Wilki wsadzaly porwane dzieci do pociagu i wysylaly je wzdluz sciezki Promienia do Fedic, skad wracaly jako pokury.Jake nie mogl uwierzyc, ze w tym odleglym o szesc, a moze o dziesiec mil miejscu byli niecale dwie minuty wczesniej. Podejrzewal, ze wszyscy mieli swoj udzial w otwarciu portalu, ale przede wszystkim zrobil to Stanley. Mezczyzna byl teraz blady i zmeczony, po prostu wykonczony. W pewnej chwili zachwial sie i Dinky (zdaniem Jake'a bardzo nieszczesliwa ksywka) zlapal go za ramie i podtrzymal. Stanley zdawal sie tego nie zauwazac. Z podziwem spogladal na Rolanda. Nie tylko z podziwem, pomyslal Jake, / nie tylko z przestrachem. Z czyms wiecej. Z czym? Do stacji zblizaly sie dwa wielkie zmotoryzowane pojazdy na wielkich balonowych oponach ATV. Jake zalozyl, ze to Lasica (kimkolwiek on byl) oraz jego kumple. -Jak zapewne sie domyslacie - wyjasnil im Ted - w biurze dyrektora Devar-Toi jest instalacja alarmowa. W biurze nadzorcy, jesli wolicie. Wlacza sie, ilekroc ktos korzysta z drzwi miedzy stacja przeladunkowa Fedic a wasza... -Zdaje sie, ze nazwaliscie go nie dyrektorem czy nadzorca - rzekl sucho Roland - ale ki '-dam. Dinky zasmial sie. - Jestes bardzo spostrzegawczy, koles. -Co oznacza ki '-darni - zapytal Jake, chociaz juz sie domyslal. Mieszkancy Calla uwazali, ze cialo dzieli sie na trzy skrzynki, odpowiadajace glowie, sercu i temu, co znajduje sie najnizej. Zawieraly kolejno: mysli, uczucia oraz odruchy. Te trzecia poprzedzali przedrostkiem "ki". Mozna by powiedziec, ze miescila wszystkie zwierzece instynkty i wulgarnie mowiac, mozna bylo nazwac ja szambem. Ted wzruszyl ramionami. -Ki'-dam oznacza gowniany leb. Tak Dinky nazywa sai Prentissa, dyrektora Devar. Ale ty juz to wiesz, prawda? - Chyba wiem - odparl Jake. - Tak jakby. Ted obrzucil go przeciaglym spojrzeniem i kiedy Jake rozpoznal ten wyraz twarzy, zrozumial, jak Stanley spogladal na Rolanda: nie z obawa, lecz z fascynacja. Jake zdawal sobie sprawe, ze Ted wciaz mysli o jego podobienstwie do kogos o imieniu Bobby. Poza tym byl prawie pewien, ze Ted wie o jego zdolnosciach. Ale co bylo powodem fascynacji? A moze chlopcu tylko sie tak wydawalo. 197 Moze po prostu Stanley nigdy nie spodziewal sie zobaczyc zywego rewolwerowca. Ted nagle odwrocil sie do Rolanda. - Teraz spojrz tam - powiedzial. - Oo! - wykrzyknal Eddie. - Co, do diabla? Susannah byla rownie rozbawiona jak zdumiona. To, co pokazal im Ted, przypominalo jej biblijny epos Cecila B. DeMille'a Dziesiec przykazan, szczegolnie fragment, w ktorym rozstepujace sie na znak Mojzesza Morze Czerwone podejrzanie przypomina owocowa galaretke, a glos Boga dobywajacy sie z krzewu gorejacego brzmi jak glos Chariesa Laughtona. Chociaz w stylu Hollywood i pelen kiepskich efektow specjalnych, film byl naprawde zdumiewajacy. Ujrzeli gruby i jasny promien, skosnie padajacy przez dziure w nisko wiszacych chmurach. Niczym strumien swiatla szperacza przecinal to dziwnie przydymione powietrze i oswietlal budowle znajdujaca sie mniej wiecej szesc mil od Jadra Gromu. "Mniej wiecej szesc mil" - te odleglosc mozna bylo ocenic tylko w przyblizeniu, poniewaz w tym swiecie nie bylo juz polnocy ani poludnia, przynajmniej w takim sensie, aby mogly sluzyc jako odnosnik. Teraz byla jedynie sciezka Promienia. - Dinky, lornetka jest w... - W dolnej jaskini, tak?-Nie, przynioslem ja tutaj, kiedy ostatnio tu bylismy - odparl Ted, wyraznie bardzo sie starajac nie stracic cierpliwosci. - Lezy na stercie skrzyn przy wejsciu. Przynies ja, prosze. Eddie ledwie slyszal te wymiane zdan. Byl zbyt oczarowany (i rozbawiony) widokiem promienia swiatla, padajacego na zielony i mily oczom kawalek ziemi, rownie nieoczekiwanego w tej mrocznej i jalowej krainie jak... No coz, zapewne jak Central Park dla turystow ze Srodkowego Zachodu, ktorzy po raz pierwszy przyjechali do Nowego Jorku. Dostrzegl budynki wygladajace jak domy studenckie - bardzo ladne - oraz inne, przypominajace luksusowe stare dworki, otoczone rozleglymi trawnikami. Na odleglym krancu naslonecznionego obszaru zauwazyl cos przypominajacego ulice z szeregiem sklepow. Wzorcowe amerykanskie miasteczko, gdyby nie to, ze ze wszystkich stron otaczala je ciemna i jalowa pustynia. Zobaczyl cztery kamienne wieze o scianach zielonych od bluszczu. Nie, bylo ich szesc. Dwie pozostale oslanialy okazale stare wiazy. Wiazy na pustyni! 198 Dinky wrocil z lornetka i podal ja Rolandowi, ktory odmownirf pokrecil glowa.-Nie miej mu tego za zle - powiedzial Eddie. - Ma oczy., no coz, powiedzmy, ze troche inne niz my. Ja jednak nie mialbym nic przeciwko temu, zeby skorzystac. - Ja rowniez - powiedziala Susannah. Eddie wreczyl jej lornetke. - Panie pierwsze. - Nie, naprawde... -Przestancie! - prawie warknal Ted. - Nasz czas jest cenny, a ryzyko ogromne. Nie traccie pierwszego i nie zwiekszajcie drugiego, jesli laska. Susannah poczula sie dotknieta, ale powstrzymala gniewna riposte. Wziela lornetke, podniosla ja do oczu i nastawila ostrosc. To, co zobaczyla, utwierdzilo ja w przekonaniu, ze patrzy na niewielkie, lecz dobrze zaprojektowane miasteczko akademickie, pieknie wtapiajace sie w otoczenie. Zaloze sie, ze nie ma tam zadnych konfliktow z mieszkancami, pomyslala. Zaloze sie, ze Wiazowianie i Mole Ksiazkowe pasuja do siebie jak maslo orzechowe do galaretki, Abbott do Costella, dlon do rekawiczki. Ilekroc w "Saturday Evening Post" bylo opowiadanie Raya Bradbury'ego, zawsze czytala je najpierw, uwielbiala Bradbury'ego, a to, na co teraz patrzyla przez lornetke, przypominalo jej Greenbury, jego wyidealizowana wioske w Illinois. Miejsce, gdzie dorosli przesiaduja w bujanych fotelach na swoich werandach, pijac lemoniade, a dzieci licza tylne swiatla przejezdzajacych samochodow w rojacym sie blyskami swietlikow zmroku letnich wieczorow. A w pobliskim miasteczku studenckim? Zadnego picia, a przynajmniej pijanstwa. Zadnych awantur, balangowania czy rock and rolla. To miejsce, gdzie dziewczeta zapewne cnotliwie caluja chlopcow w policzek na dobranoc i z ulga wracaja przed dziesiata do akademika, zeby kierowniczka zle o nich nie pomyslala. Miejsce, gdzie slonce swiecilo caly dzien, gdzie w radiu spiewali Perry Como i Andrews Sisters, i gdzie nikt nie podejrzewal, ze w rzeczywistosci zyje w ruinach swiata, ktory poszedl naprzod. Me, pomyslala trzezwo. Niektorzy z nich wiedza. Dlatego ci trzej wyszli nam na spotkanie. - To Devar-Toi - rzekl spokojnie Roland. Nie bylo to pytanie. -Tak - powiedzial Dinky. - Zacne stare Devar-toi. - Stojac obok Rolanda, wskazal na duzy bialy budynek w poblizu akademi199 kow. - Widzicie ten bialy dom? To Heartbreak House, gdzie mieszkaj\can-toi. Ted nazywa ich cichymi. To mieszancy taheenow i ludzi. I nie nazywaja tego miejsca Devar-Toi, tylko Algul Siento, co oznacza... -Blekitne Niebo - powiedzial Roland i Jake zrozumial powod: wszystkie budynki oprocz kamiennych wiez mialy dachy pokryte niebieskimi dachowkami. Nie Narnia, lecz Blekitne Niebo. Gdzie zgraja facetow starala sie przyspieszyc koniec swiata. Koniec wszystkich swiatow. 6 -Wyglada na najprzyjemniejsze z istniejacych miejsc, przynajmniej od czasu upadku Swiata Posredniego - powiedzial Ted. - Prawda?-Bardzo ladne, owszem - przyznal Eddie. Na usta cisnelo mu sie co najmniej tysiac pytan i podejrzewal, ze Susannah i Jake mieli ich tyle samo, ale nie byla to odpowiednia chwila na tego rodzaju dociekania. W kazdym razie nie odrywal oczu od cudownej, stuakrowej oazy w oddali. Jedynego slonecznego i zielonego zakatka w Jadrze Gromu. Jedynego przyjemnego miejsca. A czemu nie? Przeciez nasi koledzy Lamacze zasluguja na wszystko co najlepsze. I bez wzgledu na okolicznosci zadal jedno pytanie: -Ted, dlaczego Karmazynowy Krol chce zniszczyc Mroczna Wieze? Wiesz? Ted obrzucil go bystrym spojrzeniem. Eddie uznal je za chlodne, a moze nawet zimne, dopoki mezczyzna sie nie usmiechnal. Wtedy jego twarz sie rozpromienila. Ponadto zrenice przestaly mu sie zwezac i rozszerzac, co bylo wielka zmiana na lepsze. -Jest szalony - wyjasnil mu Ted. - Zupelnie stukniety. Jak powiadaja, goni w pietke. Nie mowilem wam? - I zanim Eddie zdazyl odpowiedziec, dodal: - Tak, jest calkiem mile. Czy zwac je Devar-Toi, czyli Wielkie Wiezienie, czy tez Algul Siento, wyglada wspaniale. Jest wspaniale. -Niezle miejsce zamieszkania - zgodzil sie Dinky. Nawet Stanley z lekka tesknota spogladal na oswietlone sloncem miasteczko. 200 -Nie ma lepszego jedzenia - ciagnal Ted - a w kinie Gem graja dwa filmy jednoczesnie i dwa razy w tygodniu zmieniaja repertuar. Jesli nie lubisz chodzic do kina, mozesz wypozyczyc do domu filmy na DVD.-A co to takiego? - zapytal Eddie i zaraz potrzasnal glowa. - Niewazne. Mow dalej. Ted wzruszyl ramionami, jakby chcial powiedziec: A co jeszcze chcesz wiedziec? -Na przyklad absolutnie nieziemski seks - oznajmil Dinky. - Symulowany, ale i tak niewiarygodny. W ciagu jednego tygodnia uprawialem go z Marilyn Monroe, Madonna i Nicole Kidman. - Wyznal to ze skrywana duma. - Gdybym chcial, moglbym je miec wszystkie jednoczesnie. Mozesz je odroznic od prawdziwych, tylko dmuchajac na nie z bardzo bliska. Kiedy to robisz, ta czesc, na ktora dmuchasz... jakby znika. To irytujace. - Gorzala? Prochy? - zapytal Eddie. -Wodka w limitowanych ilosciach - odparl Ted. - Jesli jednak jestes enologiem, przy kazdym posilku czekaja cie niezwykle wzruszenia. - Co to jest enologia? - zapytal Jake. -Snobistyczna nauka o winach, cukiereczku - wyjasnila Susannah. -Jesli przybedziesz do Blekitnego Nieba uzalezniony - powiedzial Dinky - wylecza cie z tego. Na zawsze. Jeden lub dwoch gosci, ktorzy w tej kwestii okazali sie szczegolnie twardymi orzechami do zgryzienia... - Zerknal na Teda. Ten wzruszyl ramionami i skinal glowa. - Ci faceci znikneli. -Prawde mowiac, cisi nie potrzebuja wiekszej liczby Lamaczy - powiedzial Ted. - Maja ich juz wystarczajaco wielu, zeby dokonczyc dziela. - Ilu? - zapytal Roland. - Okolo trzystu - rzekl Dinky. -Scisle mowiac, trzystu siedmiu - skorygowal Ted. - Jestesmy zakwaterowani w pieciu dormitoriach, chociaz to slowo wywoluje bledne skojarzenia. Mamy samodzielne mieszkania i tyle... lub tylko tyle... stycznosci z innymi Lamaczami, ile chcemy. - I wiecie, co robicie? - zapytala Susannah. - Tak. Chociaz wiekszosc z nas nie zastanawia sie nad tym. - Nie rozumiem, dlaczego sie nie buntuja. - Z ktorego niegdys jestes, pani? - zapytal ja Dinky. 201 -Z ktorego...? - Zrozumiala po sekundzie. - Z tysiac dziewiecset szescdziesiatego czwartego. Westchnal i potrzasnal glowa.-A zatem nic nie wiesz o Jimie Jonesie i jego sekcie. Byloby mi latwiej wyjasnic, gdybys wiedziala. W Gujanie prawie tysiac osob, czlonkow wspolnoty religijnej, popelnilo zbiorowe samobojstwo w posiadlosci podajacego sie za Jezusa faceta z San Francisco. Pili zatruta kool-aid z wanny, a on obserwowal ich z werandy swojego domu i przez megafon opowiadal im o swojej matce. Susannah spogladala na niego ze zgroza i niedowierzaniem, Ted z ledwie skrywanym zniecierpliwieniem. Pomimo to widocznie uwazal, ze jest to istotne, gdyz milczal. -Prawie tysiac - ciagnal Dinky. - Poniewaz byli zagubieni i samotni i uwazali Jima Jonesa za swojego przyjaciela. Poniewaz... kapujecie... nie mieli do czego wracac. I tutaj tez tak jest. Gdyby Lamacze sie zjednoczyli, mogliby jednym psychicznym uderzeniem wyrzucic Prentissa, Lasice oraz can-toi do innej galaktyki. Tymczasem jest przy mnie tylko Stanley i powszechnie podziwiany superlamacz, nasz absolutnie niezrownany pan Theodore Brautigan z Milford w Connecticut. Absolwent Harvardu, nalezacy do towarzystwa teatralnego, klubu dyskusyjnego, wydawca "The Crimson" oraz... oczywiscie!... czlonek Phi Beta Crappa. -Czy wam trzem mozemy ufac? - zapytal Roland. Bylo to zwodniczo niewinne pytanie, zadane jakby mimochodem. -Musicie - odparl Ted. - Nie macie nikogo innego. My tez nie. -Gdybysmy byli po ich stronie - powiedzial Dinky - to nie sadzicie, ze nosilibysmy na nogach cos lepszego od tych lapci zrobionych z pieprzonych opon samochodowych? W Blekitnym Niebie masz wszystko oprocz kilku podstawowych artykulow. Normalnie nie uwazalbys ich za podstawowe, a mimo to... No coz, ujmijmy to tak, ze trudniej wybrac sie w dluga droge z Algul Siento, majac na nogach takie kapcie. -Wciaz nie moge w to uwierzyc - rzekl Jake. - Mowie o tych, ktorzy usiluja zniszczyc Promienie. Nie obraz sie, ale... Dinky spojrzal na niego, zaciskajac piesci i krzywiac wargi w gniewnym usmiechu. Ej natychmiast wysunal sie przed Jake'a, cicho warczac i szczerzac kly. Dinky nie dostrzegl tego lub nie zwrocil na to uwagi. 202 -Taak? Wiesz co, maly? Jestem obrazony. Jestem obrazony jak cholera. Wiesz, co to znaczy byc przez cale zycie wyobcowanym dziwolagiem, zawsze byc Carrie na pieprzonym balu?-Kim? - zapytal ze zdziwieniem Eddie, ale rozpedzony Dinky nie zwracal na niego uwagi. -Tam na dole sa faceci, ktorzy nie moga chodzic lub mowic. Jedna dziewczyna bez rak. Kilku z wodoglowiem, co oznacza, ze maja lby jak stad do pieprzonego New Jersey.- Podniosl rece i trzymal je w odleglosci dwoch stop od siebie, co uznali za przesade. Pozniej przekonali sie, ze nie przesadzal. - Biedny stary Stanley jest jednym z tych, ktorzy sa niemi. Roland zerknal na Stanleya, na jego blada, porosnieta szczeciniastym zarostem twarz i geste krecone wlosy. Rewolwerowiec usmiechnal sie kacikiem ust. -Mysle, ze on umie mowic - rzekl, a potem dodal: - Nosisz nazwisko ojca, Stanley? Sadze, ze tak. Stanley spuscil glowe i zaczerwienil sie, a jednak sie usmiechnal. Jednoczesnie znow zaczal plakac. O co tu chodzi, do diabla'.'' - zastanawial sie Eddie. Najwyrazniej Ted rowniez byl zdziwiony. - Sai Deschain, czy moglbym prosic... -Nie, nie, blagam o wybaczenie - rzekl Roland. - Macie malo czasu, jak powiedziales, i wszyscy to rozumiemy. Czy Lamacze wiedza, jak sa karmieni? Czym sa karmieni dla podtrzymania ich umiejetnosci? Ted nagle usiadl na glazie i spojrzal na pajeczyne lsniacych stalowych torow. -To ma cos wspolnego z tymi dzieciakami, ktore tu przywoza, prawda? - Tak. -Oni nie wiedza i ja rowniez - rzekl Ted tym samym powaznym glosem. - Naprawde. Codziennie podaja nam mnostwo tabletek. Rano, w poludnie i wieczorem. Czesc z nich to witaminy. Inne niewatpliwie maja uspokajajace dzialanie. Udalo mi sie usunac je z mojego organizmu, a takze z organizmow Dinky'ego i Stanleya. Tylko ze... zeby sie to udalo, rewolwerowcze, musisz tego chciec. Rozumiesz? Roland skinal glowa. -Przez dlugi czas sadzilem, ze musza podawac nam rowniez jakis... sam nie wiem... srodek wspomagajacy... ale przy takiej 203 liczbie tabletek nie da sie ustalic, ktora robi z nas kanibali, wampiry albo jednych i drugich.Zamilkl, spogladajac na zdumiewajacy promien slonca. Wyciagnal obie rece. Dinky ujal jedna, Stanley druga. - Patrzcie - rzekl Dinky. - To bedzie dobre. Ted zamknal oczy. Pozostali dwaj rowniez. Przez chwile nic sie nie dzialo... trzej mezczyzni siedzieli, patrzac na mroczna pustynie i sloneczny promien z filmu Cecila B. DeMille'a... Poniewaz spogladali tam. Roland wiedzial, ze patrza, choc maja zamkniete oczy. Promien zgasl. Przez kilkanascie sekund Devar-Toi bylo ciemne jak otaczajaca je pustynia, stacja Jadra Gromu i zbocza Steek-Tete. Potem absurdalny zlocisty blask znow zaplonal. Dinky wydal chrapliwe (acz niepozbawione satysfakcji) westchnienie i cofnal sie, wyjmujac dlon z dloni Teda. Po chwili Ted puscil Stanleya i odwrocil sie do Rolanda. - Ty to zrobiles? - zapytal rewolwerowiec. -Zrobilismy to we trzech - odparl Ted. - Glownie Stanley. On jest niezwykle silnym nadawca. Jedna z niewielu rzeczy, ktorych obawia sie Prentiss i jego cisi, jest utrata sztucznego zrodla swiatla. No wiecie, ono gasnie coraz czesciej i nie zawsze z powodu naszych manipulacji. Po prostu to urzadzenie... - Wzruszyl ramionami. - Zaczyna sie psuc. - Jak wszystko - rzekl Eddie. Ted spojrzal na niego bez usmiechu. -Jednakze niedostatecznie szybko, panie Dean. To gmeranie przy dwoch ostatnich Promieniach musi sie skonczyc, i to wkrotce, w przeciwnym razie bedzie za pozno. Dinky, Stanley i ja pomozemy wam w miare naszych mozliwosci, nawet gdybysmy musieli zabic wszystkich pozostalych. -Jasne - z krzywym usmiechem powiedzial Dinky. - Jesli wielebny Jones mogl to zrobic, to czemu my mielibysmy sie wahac? Ted obrzucil go karcacym spojrzeniem, a potem znow spojrzal na ka-tet Rolanda. -Moze do tego nie dojdzie. Jesli jednak... - Nagle wstal i chwycil Rolanda za ramie. - Czy jestesmy kanibalami? - zapytal chrapliwym, zduszonym glosem. - Czy pozeralismy dzieci, ktore Zielone Plaszcze przywoza z Pogranicza? Roland milczal. Ted zwrocil sie do Eddiego. - Chce wiedziec. 204 Eddie nie odpowiedzial.-Madam-sail - zapytal Ted, patrzac na kobiete siedzaca na biodrze Eddiego. - Jestesmy gotowi wam pomoc. Czy nie pomozecie mi, odpowiadajac na moje pytanie? - Czy odpowiedz na nie cos zmieni? - zapytala Susannah. Ted patrzyl na nia jeszcze przez chwile, a potem zwrocil sie do Jake'a. -Naprawde moglbys byc blizniakiem mojego przyjaciela z dziecinstwa - powiedzial. - Zdajesz sobie z tego sprawe, synu'? -Nie, ale to mnie nie dziwi - odparl Jake. - Tutaj po prostu tak juz jest. Wszystko... hm... pasuje do siebie. - Powiesz mi to, co chce wiedziec? Bobby by powiedzial. Zeby zzeraly cie wyrzuty sumienia? - pomyslal Jake. Zeby cie to zniszczylo? Pokrecil glowa. -Nie jestem Bobbym - odparl. - Chocbym byl nie wiem jak do niego podobny. Ted westchnal i pokiwal glowa. -Jestescie jednomyslni, i czemu mialoby mnie to dziwic? W koncu jestescie ka-tet. -Musimy isc - wtracil Dink. - Juz i tak tkwilismy tu za dlugo. Nie chodzi tylko o to, zeby wrocic, zanim sprawdza pokoje. Stanley i ja musimy pogmerac w urzadzeniach telemetrycznych, zeby z ich zapisow Prentiss i Lasica odczytali, ze Teddy B. byl tam przez caly czas. Tak samo jak Dinky Earnshaw i Stanley Ruiz. To grzeczni chlopcy i nie ma z nimi zadnych problemow. - Tak - przyznal Ted. - Chyba masz racje. Jeszcze piec minut? Dinky niechetnie kiwnal glowa. Wiatr przyniosl z oddali ciche wycie syren i mlody czlowiek wyszczerzyl zeby w usmiechu szczerego rozbawienia. -Strasznie sie denerwuja, kiedy zachodzi slonce - zauwazyl. - Wtedy musza stawic czolo temu, co naprawde ich otacza, czyli popierdolonej wersji nuklearnej zimy. Ted na chwile wepchnal rece do kieszeni, spogladajac w ziemie, a potem na Rolanda. -Juz czas, zeby ta... ta farsa wreszcie sie skonczyla. Jesli wszystko dobrze pojdzie, my trzej jutro wrocimy. Jakies czterdziesci jardow w dol znajduje sie wieksza jaskinia, na zboczu niewidocznym ze stacji Jadra Gromu i Algul Siento. Jest tam zywnosc i spiwory oraz maszynka na propan-butan. A takze plan Algul 205 Siento, bardzo niedokladny. Zostawilem wam tez magnetofon i kilka tasm. Zapewne nie dowiecie sie z nich wszystkiego, co chcecie wiedziec, ale i tak wypelnia wiele luk. Na razie postarajcie sie uwierzyc, ze Blekitne Niebo nie jest takim milym miejscem, na jakie wyglada. Te porosniete bluszczem wieze to wieze straznicze. Caly oboz jest otoczony trzema kregami drutow. Jesli probujesz je sforsowac od wewnatrz, pierwsze ogrodzenie tylko kaleczy... - Jak drut kolczasty - podpowiedzial Dink.-W drugim plynie prad o wystarczajaco duzym napieciu, zeby ogluszyc uciekiniera - ciagnal Ted. - A trzecie... - Chyba juz mamy obraz sytuacji - powiedziala Susannah. -Co z Dziecmi Rodericka? - zapytal Roland. - Oni maja cos wspolnego z Devar. Spotkalismy jednego z nich, ktory nam tak powiedzial. Susannah spojrzala na Eddiego, unoszac brwi. Eddie zrobil mine mowiaca powiem ci o tym pozniej. Byl to doskonaly przyklad sprawnego porozumiewania sie bez slow, w sposob typowy dla kochajacych sie ludzi. -Te dziwolagi - rzekl Dinky nie bez sympatii. - Oni sa... jak nazywano ich w starych filmach? Chyba lennikami. Mieszkaja w malej wiosce jakies dwie mile od stacji, w tamtym kierunku. - Wskazal. - Sprzataja w Algul Siento, a trzej lub czterej sa wystarczajaco zreczni, zeby zatrudniano ich jako dekarzy, do wymiany dachowek i tym podobnych prac. Te biedne lajzy sa bardzo wrazliwe na zanieczyszczenia znajdujace sie tu w powietrzu. Tylko ze w ich wypadku nie sa to pryszcze i egzema, ale cos w rodzaju choroby popromiennej. -Opowiedz nam o tym - poprosil Eddie, przypominajac sobie biednego starego Chevina z Chayven, jego przezarta wrzodami twarz i zolta od moczu szate. -To koczownicy - wtracil Ted. - Beduini. Sadze, ze przewaznie trzymaja sie torow kolejowych. Pod dworcem Algul Siento znajduja sie katakumby. Dzieci Rodericka dobrzeje znaja. Sa tam tony zywnosci i dwa razy w tygodniu przywoza ja do Devar na saniach. Teraz odzywiamy sie glownie tym. Ta zywnosc jest jeszcze dobra, ale... Wzruszyl ramionami. -Wszystko sypie sie coraz szybciej - rzekl Dinky nietypowym dla niego, ponurym tonem. - A jednak, jak juz powiedzial Ted, wino jest doskonale. 206 -Gdybym poprosil was, zebyscie jutro przyprowadzili mi tu jakies Dziecie Rodericka - rzekl Roland - potrafilibyscie to zrobic?Ted i Dinky wymienili niespokojne spojrzenia. Potem obaj popatrzyli na Stanleya. Ten kiwnal glowa, wzruszyl ramionami i rozlozyl rece, grzbietami dloni w gore: Po co, rewolwerowcze? Roland przez moment stal pograzony w myslach. Potem zwrocil sie do Teda. -Przyprowadzcie tego, ktoremu zostala tylko polowa mozgu - polecil. - Powiedzcie mu: Dan sur, dan tur, dan Roland, dan Gilead. Powtorz. Ted powtorzyl bez zajaknienia. Roland kiwnal glowa. -Gdyby wciaz sie wahal, powiedz mu, ze Chevin z Chayven rzekl, ze musi przyjsc. Oni troche znaja te mowe, prawda? -Jasne - odparl Dinky. - Lecz, panie... nie mozesz sprowadzic tu Rodericka, zobaczyc sie z nim, a potem puscic go wolno. Usta maja szerokie i gadatliwe. -Przyprowadzcie jednego - powtorzyl Roland - i zobaczymy. Mam cos, co moj ka-mai Eddie nazywa przeczuciem. Wiecie, co to przeczucie? Ted i Dinky skineli glowami. -Jesli sie sprawdzi, to swietnie. Jesli nie... badzcie pewni, ze facet, ktorego tu przyprowadzicie, nikomu nie opowie, co widzial. -Zabijesz go, jesli twoje przeczucie sie nie sprawdzi? - zapytal Ted. Roland skinal glowa. Ted zasmial sie z gorycza. -Oczywiscie. To mi przypomina fragment Przygod Hucka, kiedy Huckelberry Finn widzi wylatujacy w powietrze parowiec. Biegnie do panny Watson i wdowy Douglas z ta wiadomoscia, a kiedy ktoras z nich pyta, czy zginal przy tym jakis czlowiek, Huck odpowiada z glebokim spokojem: "Nie, prosze pani, tylko jakis czarnuch". W tym wypadku moglibysmy powiedziec: "Tylko jakis Roderick. Rewolwerowiec mial przeczucie, ale sie nie sprawdzilo". Roland poslal mu zimny usmiech, pokazujac wszystkie zeby. Eddie widzial juz ten grymas i cieszyl sie, ze nie byl skierowany do niego. -Myslalem, ze pan rozumie, o jaka stawke toczy sie ta gra, sai Ted. Czyzbym sie pomylil? 207 Ted przez moment spogladal mu w oczy, a potem wbil wzrok w ziemie. Poruszal wargami.W tym czasie Dinky zdawal sie naradzac ze Stanleyem. Teraz powiedzial: -Jesli chcecie Rodericka, sprowadzimy wam jednego. To zaden problem. Natomiast mozemy miec klopot z dostaniem sie tutaj. Jesli nam sie nie uda... Roland cierpliwie czekal, az mlodzieniec dokonczy, a poniewaz sie nie doczekal, zapytal: - Jezeli nie, to co mamy robic? Ted wzruszyl ramionami. Ten gest byl tak doskonalym nasladownictwem Dinky'ego, ze wydal sie zabawny. -Robcie, co sie da - odparl. - W dolnej jaskini jest bron. Tuzin elektronicznych urzadzen, ktore nazywaja zniczami. Kilka pistoletow maszynowych, ktore niektorzy cisi nazywaja szybkostrzelnymi. To AR pietnascie z wyposazenia armii USA. Nie wiemy, co jeszcze. -Jest tam tez bron laserowa jak z filmu science fiction -- powiedzial Dinky. - Zdaje sie, ze ma to byc dezintegrator, ale albo jestem za glupi, zeby go wlaczyc, albo ma wyladowany akumulator. - Z niepokojem powiedzial do siwowlosego: - Piec minut dawno minelo. Musimy zwijac manatki i zmykac, Tedster. Wezmy sie za rece. -Masz racje. No coz, wrocimy jutro. Moze do tego czasu opracujecie jakis plan. - A wy go nie macie? - spytal ze zdziwieniem Eddie. -Mialem plan ucieczki, mlodziencze. Wydawalo mi sie, ze to doskonaly pomysl. Udalo mi sie uciec az do wiosny tysiac dziewiecset szescdziesiatego czwartego roku. Zlapali mnie i sprowadzili z powrotem, z niewielka pomoca matki mojego przyjaciela Bobby'ego. A teraz naprawde musimy juz... -Jeszcze chwileczke, jesli laska - powiedzial Roland i podszedl do Stanleya. Ten patrzyl w ziemie, lecz jego pokryte szczecina zarostu policzki znow oblal rumieniec. I... On drzy, pomyslala Susannah. Jak lesne zwierze, ktore po raz pierwszy zobaczylo czlowieka. Stanley wygladal na trzydziestopieciolatka, ale mogl byc starszy: twarz mial gladka, bez zmarszczek, co Susannah z doswiadczenia kojarzyla z pewnymi rodzajami uposledzenia. Ted i Dinky mieli pryszcze, ale Stanley ich nie mial. Roland oparl dlonie o jego 208 przedramiona i bacznie mu sie przygladal. Z poczatku widzial tylko ciemne, krecone wlosy na pochylonej glowie. Dinky chcial cos powiedziec. Ted uciszyl go machnieciem reki.-Nie spojrzysz mi w twarz? - zapytal Roland. Mowil lagodnym tonem, jaki Susannah rzadko slyszala z jego ust. - Nie popatrzysz na mnie, Stanleyu synu Stanleya? A raczej Sheemie? Susannah rozdziawila usta. Stojacy obok niej Eddie steknal jak uderzony w brzuch. Pomyslala: Przeciez Roland jest stary... taki stary! Co oznacza, ze jesli to jest chlopiec z tawerny, ktorego znal w Mejis... ten z osiolkiem i rozowym sombrerem... to on tez musi miec... Mezczyzna powoli podniosl glowe. Lzy plynely mu z oczu. -Zacny stary Will Dearborn - powiedzial. Jego glos byl ochryply i zalamywal sie niespodziewanie w sposob charakterystyczny dla kogos, kto dlugo go nie uzywal. - Tak mi przykro, sai. Jesli siegniesz po bron i zastrzelisz mnie, zrozumiem. Naprawde. -Dlaczego tak mowisz, Sheemie? - zapytal Roland tym samym lagodnym tonem. Lzy jeszcze obficiej poplynely z oczu Stanleya. -Uratowales mi zycie. Arthur i Richard tez, ale glownie ty, zacny stary Will Dearborn, ktory naprawde byl Rolandem z Gilead. A ja pozwolilem jej umrzec! Tej, ktora kochales! I ktora sam tez kochalem! Mezczyzna skrzywil sie na samo wspomnienie i probowal odsunac sie od Rolanda, ten jednak przytrzymal go. - To nie byla twoja wina, Sheemie. -Powinienem umrzec za nia! - zawolal tamten. - Powinienem umrzec zamiast niej! Jestem glupi! Rownie glupi jak powiadaja! Uderzyl sie w policzek, najpierw jeden, a potem drugi, pozostawiajac na nich czerwone slady. Zanim zdolal to powtorzyc, Roland chwycil go za reke i zmusil do jej opuszczenia. - To byla wina Rhei - powiedzial. Stanley - przed wiekami znany jako Sheemie - spojrzal mu w twarz, szukajac oczu. -Tak - rzekl Roland, kiwajac glowa. - To byla wina Rhei z Coos, a takze moja. Powinienem z nia zostac. Jesli ktos w tej sprawie byl zupelnie bez winy, Sheemie... a raczej Stanleyu... to wlasnie ty. - Naprawde tak uwazasz, rewolwerowcze? Naprawde? 209 Roland przytaknal.-Porozmawiamy o tym, ile tylko bedziesz chcial, jesli bedzie czas, a takze o dawnych dniach, ale nie teraz. Teraz nie mamy na to czasu. Musisz isc ze swoimi przyjaciolmi, a ja musze zostac z moimi. Sheemie patrzyl na niego jeszcze przez chwile. I teraz Susannah zobaczyla w nim chlopca, ktory krzatal sie kiedys w tawernie Odpoczynek Wedrowca, zbierajac puste kufle po piwie i wrzucajac je do beczki z woda, stojacej pod lbem dwuglowego elka zwanego Wesolkiem, zobaczyla chlopca unikajacego poszturchiwan Coral Thorin lub jeszcze bolesniejszych kopniakow podstarzalej dziwki, niejakiej Pettie Pijaczki. Chlopca, ktory o malo nie zostal zabity za to, ze oblal trunkiem buty awanturnika Roya Depapego. To Cuthbert tamtego wieczoru uratowal zycie Sheemiemu... ale Roland, znany mieszkancom miasteczka jako Will Dearborn, uratowal ich wszystkich. Sheemie objal Rolanda i mocno go uscisnal. Roland usmiechnal sie i okaleczona prawa dlonia pogladzil jego krecone wlosy. Z gardla Sheemiego wyrwal sie glosny szloch. Susannah dostrzegla lzy w kacikach oczu rewolwerowca. -Tak - rzekl Roland glosem tak cichym, ze niemal niedoslyszalnym. - Zawsze wiedzialem, ze jestes niezwykly: Bert i Alain tez to wiedzieli. I oto odnalezlismy sie, spotkalismy po tylu latach. To dobre spotkanie, Sheemie, synu Stanleya. Tak. Tak jest. ROZDZIAL VI PAN BLEKITNEGO NIEBA 1 Pimli Prentiss, pan na Algul Siento, byl w lazience, kiedy Finli (w pewnych kregach znany jako Lasica) zapukal do drzwi. Pimli wlasnie ogladal swoja cere w bezlitosnym swietle fluorescencyjnej lampy umieszczonej nad umywalka. W powiekszajacym lustrze jego skora wygladala jak szarawa, usiana kraterami rownina, niewiele rozniaca sie od powierzchni pustkowi rozposcierajacych sie wszedzie wokol Algul. Wrzod, na ktorym teraz skupil cala uwage, przypominal wulkan. - Kto tam? - jeknal Prentiss, chociaz juz sie domyslal. - Finli o'Tego! - Wejdz, Finli!Nie odwrocil oczu od lustra. Palce trzymajace wezbrany wrzod wydawaly sie wielkie. Zaczely sie zaciskac. Finli przeszedl przez gabinet Prentissa i stanal w drzwiach lazienki. Musial nieco sie pochylic, zeby zajrzec do srodka. Mial siedem stop wzrostu, bardzo duzo, nawet jak na taheena. - Wracam prosto ze stacji - rzekl Finli. Jak wiekszosc taheenow, mowil glosem przypominajacym to skowyt, to warczenie. Pimli uwazal, ze oni wszyscy mowia jak mutanci z Wyspy doktora Moreau i lada chwila moga zaczac dopytywac sie chorem "Czyz nie jestesmy ludzmi?". Kiedys Finli wylowil te jego mysl i zapytal o to. Prentiss odpowiedzial najzupelniej szczerze, wiedzac, ze w spolecznosci o telepatycznych zdolnosciach szczerosc zawsze jest najlepszym rozwiazaniem. Jedynym rozwiazaniem, kiedy ma sie do czynienia z taheenami. Poza tym lubil Finliego. 211 -Wracasz prosto ze stacji, doskonale - powiedzial Pimli. - I co tam znalazles?-Robota naprawczego. Wyglada na to, ze wydostal sie ze Stacji Luku Trzynastego i... -Poczekaj - rzekl Prentiss. - Jesli laska, jesli laska, dziekuje. Finli czekal. Prentiss nachylil sie jeszcze blizej lustra, ze skupieniem marszczac brwi. Pan Blekitnego Nieba tez byl wysoki: mial szesc stop wzrostu i wydatny brzuch, podtrzymywany przez dlugie nogi o grubych udach. Byl lysawy, o czerwonym pijackim nosie. Wygladal na piecdziesieciolatka. I czul sie jak piecdziesieciolatek (nawet mlodziej, gdyby nie spedzil poprzedniej nocy, pijac z Finlim i kilkoma innymi can-toi). Mial piecdziesiat lat, kiedy tu przybyl przed wieloma laty - co najmniej dwudziestoma piecioma, a i to skromnie liczac. Czas po tej stronie zglupial, tak samo jak strony swiata, i szybko tracilo sie poczucie rzeczywistosci. Niektorzy tracili rowniez zmysly. A gdyby kiedys stracili swoja sloneczna maszyne... Czubek pryszcza nabrzmial... zadrzal... pekl. Ach! Kropla podbiegnietej krwia ropy trysnela z zakazonej tkanki, rozprysla sie na lustrze i zaczela sciekac po lekko wkleslej powierzchni. Pimli Prentiss wytarl ja czubkiem palca i zamierzal strzasnac do sedesu, ale zamiast tego podsunal palec Finliemu. Taheen potrzasnal glowa, po czym wydal przeciagly jek, ktory natychmiast rozpoznalby kazdy doswiadczony dietetyk, i wetknal sobie palec pana do ust. Possal go i z glosnym cmoknieciem wypuscil spomiedzy warg. -Nie powinienem tego robic, ale nie moglem sie oprzec - powiedzial Finli. - Czy nie mowiles mi, ze ludzie po tamtej stronie doszli do wniosku, ze spozywanie surowej wolowiny jest niezdrowe? -Taa - odparl Pimli, ocierajac chusteczka higieniczna wciaz krwawiacy pryszcz. Trafil tutaj bardzo dawno i nigdy nie bedzie mogl wrocic, z roznych powodow, ale prawie caly ten czas byl na biezaco zorientowany w sytuacji, nawet do zeszlego roku - czy mozna ten okres nazwac rokiem? - regularnie czytywal "New York Timesa". Bardzo lubil czytywac "Timesa", a szczegolnie rozwiazywac zamieszczane w nim krzyzowki. Czul sie wtedy jak w domu. - A jednak ja jedza? 212 -Taa, sadze, ze wielu je. Pimli otworzyl apteczke i wyjal buteleczke wody utlenionej.-To twoja wina, bo sam mnie skusiles - powiedzial Finli. - Chociaz zazwyczaj takie rzeczy nam nie szkodza. To naturalny produkt, jak miod czy jagody. Problemem jest Jadro Gromu. - I jakby jego szef nie wszystko rozumial, Finli dodal: - Zbyt wiele tego, co stad wychodzi, nie jest takie, jakie powinno byc, chocby wydawalo sie nie wiedziec jak dobre. Jest trujace. Prentiss zmoczyl kulke waty woda utleniona i przytknal ja do rany na policzku. Dobrze wiedzial, o czym mowi Finli. Jakze moglby nie wiedziec? Zanim tu przybyl i przywdzial plaszcz Pana, przez ponad trzydziesci lat nie mial zadnych wypryskow na skorze. Teraz mial pryszcze na policzkach i czole, tradzik na skroniach, paskudne czarne pikle wokol nosa, a na karku cyste, ktora wkrotce bedzie musial usunac Gangli, obozowy lekarz. (Prentiss uwazal, ze Gangli to okropne nazwisko dla lekarza, kojarzace sie z ganglionem i gangrena). Nie dotyczylo to tak bardzo taheenow i can-toi, gdyz byli mniej podatni na schorzenia dermatologiczne, ale i tak czesto pekala im skora, mieli krwotoki z nosa i nawet drobne skaleczenia - otarta o skale skora lub wbity w cialo ciern - prowadzily do zakazenia i smierci, jesli je zlekcewazyli. Z poczatku w takich przypadkach antybiotyki byly skuteczne - teraz juz nie. To samo z innymi cudami farmacji, takimi jak akutan. Oczywiscie wplyw srodowiska. Smierc czaila sie w kazdej okolicznej skale i piedzi ziemi. Jesli chciales zobaczyc, jak moze byc zle, wystarczylo popatrzec na Dzieci Rodericka, ktore teraz byly nie lepsze od Powolnych Mutantow. Tak, zapuszczali sie daleko na... czy to wciaz byl poludniowy wschod? W kazdym razie wedrowali daleko, tam gdzie nocami widac bylo czerwona lune, i wszyscy mowili, ze tam jest znacznie gorzej. Pimli nie wiedzial, czy to prawda, ale podejrzewal, ze tak. Krainy lezacej za Fedic nie nazywano Discordia z powodu jej turystycznych atrakcji. -Chcesz wiecej? - zapytal Finliego. - Mam jeszcze pare dojrzalych na czole. -Nie, chcialem tylko zlozyc raport, sprawdzic tasmy wideo i zapisy telemetryczne, zajrzec na chwile do studia, a potem sie odmeldowac. Wezme goraca kapiel i spedze trzy godziny przy dobrej ksiazce. Czytam Kolekcjonera. - I podoba ci sie - powiedzial zafascynowany Prentiss. - Bardzo, piekne dzieki. Przypomina nasza sytuacje. Uwazam 213 jednak, ze nam przyswiecaja szlachetniejsze cele i kierujemy sie czyms wiecej niz pociagiem seksualnym. - Szlachetniejsze? Tak to nazywasz?Finli wzruszyl ramionami i nie odpowiedzial. Niepisana umowa nakazywala unikac wszelkich dyskusji na temat sytuacji w Blekitnym Niebie. Prentiss zaprowadzil Finliego do swojej pracowni - biblioteki z oknami wychodzacymi na te czesc Blekitnego Nieba, ktora nazywali Promenada. Finli z bezwiedna gracja, swiadczaca o dlugiej praktyce, pochylil glowe, unikajac zderzenia z lampa. Prentiss powiedzial mu kiedys (po kilku kieliszkach), ze zrobilby kariere w NBA. -Moglbys poprowadzic pierwszy w lidze zespol taheenow - rzekl. - Nazywaliby was dziwolagami. -Ci koszykarze dostaja wszystko co najlepsze? - zapytal Finli. Mial glowe lasicy i duze czarne oczy. Zdaniem Pimliego, przypominajace oczy lalki. Nosil mnostwo zlotych lancuchow, ktore w ostatnich latach personel Blekitnego Nieba chetnie nabywal. Ponadto kazal sobie obciac ogon. Przypuszczalnie popelnil blad, jak powiedzial Prentissowi pewnej nocy, kiedy obaj byli pijani. Potwornie bolalo i zapewne skazywalo go to na Piekielny Mrok, kiedy zakonczy zycie, chyba ze... Chyba ze pozniej nie bedzie nic. Te koncepcje Pimli odrzucal calym swym umyslem i sercem, ale bylby lgarzem, gdyby nie przyznal (chocby tylko przed soba), ze czasem nawiedzala go podczas nocnych dyzurow. Na takie mysli skuteczne sa tabletki nasenne. I Bog, oczywiscie. Wiara, ze wszystko sluzy woli Boga, nawet Wieza. W kazdym razie Pimli potwierdzil, ze owszem, gracze w koszykowke - a przynajmniej amerykanscy koszykarze - maja wszystko co najlepsze, a dup wiecej niz sedes. Ta uwaga tak rozbawila Finliego, ze az czerwonawe lzy poplynely mu z kacikow oczu, dziwnie pozbawionych wyrazu. -A najlepsze jest to - ciagnal Pimli - ze zgodnie z przepisami NBA moglbys grac wiecznie. Bo na przyklad najbardziej cenionym w moim dawnym kraju graczem (chociaz nigdy nie widzialem, jak gra, bo pojawil sie pozniej) byl niejaki Michael Jordan, ktory... - Gdyby byl taheenem, to jakim? - przerwal mu Finli. Czesto grali w te gre, szczegolnie po kilku drinkach. 214 -Na pewno lasica, i to diabelnie przystojna - powiedzial Pimli z lekkim zdziwieniem, ktore Finli uznal za zabawne. Ponownie ryknal smiechem, az lzy poplynely mu z oczu.-Jego kariera jednak nie trwala dluzej niz jakies pietnascie lat, wliczajac w to przerwy i powroty. Ile lat ty moglbys uprawiac sport, ktory nie wymagalby niczego poza bieganiem tam i z powrotem po boisku nie wiekszym niz plac apelowy, Fin? Finli o'Tego, ktory wowczas mial ponad trzysta lat, wzruszyl ramionami i machnal reka. Delah. Niezliczone lata. A Blekitne Niebo - Devar-Toi dla nowych wiezniow, Algul Siento dla taheenow i Dzieci Rodericka - jak dlugo tu stalo? Rowniez delah. Lecz jesli Finli mial racje (a Pimli w glebi serca byl przekonany, ze ja ma), ten okres dobiegal konca. I co on, niegdys Paul Prentiss z Rahway w New Jersey, a teraz Pimli Prentiss z Algul Siento, mogl zrobic? Swoja robote, ot co. Swoja pieprzona robote. 2 -Zatem - rzekl Pimli, usiadlszy na jednym z dwoch wygodnych foteli pod oknem - znalazles robota naprawczego. Gdzie?-W poblizu miejsca, gdzie tor dziewiecdziesiaty siodmy wychodzi ze stacji przetokowej - odparl Finli. - Ten tor jest wciaz pod napieciem... ma cos, co nazywasz "trzecia szyna"... a to wszystko wyjasnia. Potem, kiedy wyjechalismy, wywolales nas i powiedziales, ze byl drugi alarm. - Tak. I co odkryles? -Nic - odrzekl Finli. - Tym razem nic. Zapewne usterka, moze spowodowana przez pierwszy alarm. - Wzruszyl ramionami, wyrazajac tym gestem to, o czym obaj wiedzieli: wszystko rozpada sie w diably. Im blizej do konca, tym szybciej. - Ty i twoi kompani dobrze sprawdziliscie? - Oczywiscie. Zadnych intruzow. Jednakze obaj mysleli o intruzach bedacych ludzmi, taheenami, can-toi lub maszynami. Zadnemu z czlonkow oddzialu poszukiwawczego Finliego nie przyszlo do glowy, zeby spojrzec w gore, a nawet gdyby ktorys to zrobil, zapewne nie zauwazylby Mordreda: pajaka, ktory teraz byl wielkosci sredniego psa, przyczajonego 215 w glebokim cieniu pod glownym filarem stacji, w niewielkim hamaku z pajeczych nici.-Zamierzasz sprawdzic pomiary telemetryczne z powodu tego drugiego alarmu? -Czesciowo - odparl Finli. - Glownie dlatego, ze cos mi tu nie styka. To wyrazenie przejal z jednej z powiesci kryminalnych z tamtej strony, ktore namietnie czytal, i czesto go uzywal. - Co nie styka? Finli potrzasnal glowa. Nie potrafil wyjasnic. - Telemetria nie klamie. A przynajmniej tak mnie uczono. - Czyzbys to kwestionowal? Zdajac sobie sprawe, ze stapa teraz po cienkim lodzie - i jego rozmowca tez - Finli zawahal sie, a potem postanowil pojsc na calosc. -Wszystko sie konczy i rozpada w cholere, szefie. Kwestionuje prawie wszystko. - Wlacznie ze swoimi obowiazkami, Finli o'Tego? Finli bez wahania przeczaco pokrecil glowa. Nie, to nie dotyczylo jego obowiazkow. Tak samo uwazali wszyscy pozostali, wlacznie z bylym Paulem Prentissem z Rahway. Pimli przypomnial sobie pewnego starego zolnierza - chyba "Dugout" Douga MacArthura - ktory powiedzial: "Kiedy bede umieral, panowie, bede myslal o moich oddzialach. O nich. I tylko o nich". Pimli zapewne myslalby o Algul Siento. Bo co poza tym zostalo? Mowiac slowami innej amerykanskiej osobistosci - Marthy Reeves od Marthy i Vandellas - nie ma dokad uciec, maly, nie ma gdzie sie skryc. Sprawy wymknely sie spod kontroli; teraz zjezdzali po stromym zboczu bez hamulcow, i nie mieli wyboru - musieli cieszyc sie ta jazda. -Masz cos przeciwko temu, ze potowarzysze ci podczas obchodu? - zapytal Pimli. -Alez skad - odparl Lasica. Usmiechnal sie, pokazujac garnitur ostrych jak igly zebow. I zanucil dziwnym, lamiacym sie glosem: - "Snij ze mna... jestem w drodze na ksiezyc moich ojcow...". - Daj mi minute - powiedzial Pimli i wstal. - Modly? - spytal Finli. Pimli przystanal w drzwiach. -Tak - odparl. - Skoro pytasz. Jakies komentarze, Finli o'Tego? 216 -Moze tylko jeden. - Stwor o ludzkim ciele i smuklej brazowej glowie lasicy wciaz sie usmiechal. - Jesli modlitwa to tak podniosla czynnosc, to dlaczego kleczysz w tym samym pomieszczeniu, w ktorym srasz?-Poniewaz Biblia nakazuje modlic sie w odosobnieniu. Jeszcze cos? -Nie, nie - Finli niedbale machnal reka. - Staraj sie, najlepiej jak umiesz, lub nie - jak powiadaja Manni. 3 Znalazlszy sie w toalecie, Paul o'Rahway zamknal klape sedesu, ukleknal na kafelkach i splotl dlonie.Jesli modlitwa to tak podniosla czynnosc, to dlaczego kleczysz w tym samym pomieszczeniu, w ktorym srasz? Moze powinienem powiedziec, ze to czyni mnie pokornym, pomyslal. Przypomina mi, kim jestem. Z prochu powstales i w proch sie obrocisz, a w tym pomieszczeniu trudno o tym zapomniec, ot co. -Boze - powiedzial - daj mi sile, gdy mi jej brak, odpowiedzi, kiedy zbladze, odwage, gdy bede przestraszony. Pomoz mi nie krzywdzic nikogo, kto na to nie zasluguje, a pozostalych tylko wtedy, kiedy nie bedzie innego wyjscia. Panie... I gdy tak kleczy przed zamknietym sedesem, czlowiek, ktory niebawem poprosi Boga o wybaczenie za grzech, jaki popelnia, chcac polozyc kres istnieniu wszelkiego stworzenia (mowiac to bez cienia ironii), moze przyjrzymy mu sie dokladniej. To nie zajmie wiele czasu, gdyz Pimii Prentiss nie jest centralna postacia opowiesci o Rolandzie i jego ka-tet. Mimo to jest fascynujacym czlowiekiem, pelnym przeciwienstw i sprzecznosci. Jest alkoholikiem gleboko wierzacym w istnienie Boga, pelnym wspolczucia czlowiekiem, ktory jest wlasnie bliski obalenia Wiezy i rozproszenia miliardow swiatow wirujacych wokol jej osi w wieczystych ciemnosciach kosmosu. Bez namyslu skazalby na smierc Dinky'ego Earnshawa i Stanleya Ruiza, gdyby znal ich zamiary, a co roku w Dzien Matki zalewal sie lzami, gdyz bardzo kochal swoja mame i strasznie mu jej brakuje. Jesli chodzi o Apokalipse, jest idealnym facetem do tej roboty, umiejacym pasc na kolana przed Panem i rozmawiac z nim jak ze starym przyjacielem. 217 A najzabawniejsze jest to, ze Paul Prentiss moglby byc facetem z reklamy: "Znalazlem prace dzieki ogloszeniu w >>New York Timesie<> - Damy mu jeszcze troche czasu na wygojenie. - Dlaczego?-Wycinanie wrzodu to zly pomysl, jesli nie jest to absolutnie konieczne. Szczegolnie tutaj, na tym... jak powiedzialby Jake... zatupiu. Przytaknela (nie fatygujac sie i nie poprawiajac nieprawidlowo wymowionego slowa), ale kiedy sie polozyla, przed oczami zaczely jej sie pojawiac nieprzyjemne wizje: jak ten wrzod sie powieksza, cal po calu zzerajac jej twarz, zmieniajac glowe w czarny, strupieszaly, krwawiacy czyrak. W ciemnosci takie wizje sa przerazajaco sugestywne, ale na szczescie byla zbyt zmeczona i szybko zasnela. Podczas drugiego dnia pobytu w "obozie skor", tak w myslach to miejsce nazywala Susannah, Roland skonstruowal duza i toporna rame nad ogniskiem, tym razem palacym sie slabym plomieniem. Osuszali nad nim po dwie skory naraz. Gotowe produkty mialy zaskakujaco przyjemny zapach. Pachna jak skora, pomyslala Susannah, podsuwajac sobie jedna pod nos, i parsknela smiechem. Przeciez to byly skory. Trzeciego dnia bawili sie w krawcow i wtedy Susannah w koncu 588 przescignela rewolwerowca. Szwy Rolanda byly szerokie i ledwie sie trzymaly. Pomyslala, ze uszyte przez niego kamizelki i spodnie wytrzymaja najwyzej miesiac lub dwa, zanim zaczna sie rozlazic. Jej szlo o wiele lepiej. Szyc nauczyla sie od matki i obu babc. Z poczatku kosciane igly wydawaly jej sie bardzo nieporeczne, wiec przerwala na chwile prace, zeby oslonic sobie opuszki kciuka i wskazujacego palca naparstkami z jeleniej skory. Potem praca poszla sprawniej i w poludnie Susannah zaczela juz poprawiac ubrania ze sterty Rolanda, drobniejszym i ciasniejszym sciegiem. Myslala, ze bedzie sie sprzeciwial - mezczyzni bywaja dumni - ale nie protestowal, co raczej bylo bardzo rozsadne. Bo na jego narzekania i fochy zapewne odpowiedzialaby Detta.Przed nadejsciem trzeciej nocy w obozie skor oboje mieli kamizelki, spodnie i plaszcze. A takze rekawiczki. Te ostatnie byly wielkie i niezgrabne, ale dobrze grzaly dlonie. A skoro mowa o dloniach, to Susannah znow prawie ich nie czula. Spojrzala z powatpiewaniem na pozostale skory i zapytala Rolanda, czy spedza nastepny dzien na szyciu. Zastanowil sie, po czym pokrecil glowa. -Mysle, ze zaladujemy je na riksze, razem z miesem i kawalkami lodu ze strumienia, dzieki ktorym nasze zapasy beda zimne i swieze. -Riksza na nic sie nie przyda, kiedy dojdziemy do sniegow, prawda'? -Owszem - przyznal - ale do tego czasu wszystkie skory beda przerobione na ubrania, a mieso zjedzone. -Po prostu chodzi o to, ze nie chcesz tu dluzej zostac, czyz nie? Slyszysz jej zew. Wiezy. Roland spojrzal w trzaskajacy ogien i nic nie powiedzial. Nie musial. -Jak bedziemy transportowac nasz ekwipunek, kiedy dotrzemy do krainy sniegu? - Zrobimy nosze. I tam bedzie mnostwo zwierzyny. Kiwnela glowa i zamierzala sie polozyc. Roland ujal ja za ramiona i obrocil twarza do ogniska. Przysunal sie blisko i przez moment Susannah myslala, ze zamierza pocalowac ja na dobranoc. Zamiast tego uwaznie i dlugo przyjrzal sie zaschnietemu wrzodowi pod jej dolna warga. -I co? - zapytala wreszcie. Powiedzialaby wiecej, ale uslyszalby drzenie jej glosu. 589 -Mysle, ze jest troche mniejszy. Kiedy opuscimy Zle Ziemie, moze sam sie zagoi. - Naprawde tak sadzisz? Rewolwerowiec pokrecil glowa.-Powiedzialem "moze". A teraz poloz sie, Susannah. Odpocznij. -W porzadku, ale tym razem nie daj mi dluzej spac. Chce odstac moja kolejke. - Dobrze. Kladz sie. Zrobila, co kazal, i zasnela, zanim zamknely jej sie oczy. 10 Jest w Central Parku i jest tak zimno, ze jej oddech zamienia sie w pare. Niebo nad glowa jest jednolicie biale, snieznobiale, ale ona nie czuje zimna. Nie, nie w tym nowym plaszczu, spodniach i kamizelce oraz smiesznych rekawicach z jeleniej skory. Ma tez cos na glowie, co ogrzewa jej uszy. Zaciekawiona zdejmuje te czapke i widzi, ze nie jest zrobiona z jeleniej skory, jak reszta jej nowych rzeczy, ale z czerwono-zielonej wloczki. Z przodu widnieje napis: WESOLYCH SWIAT.Spoglada nan ze zdumieniem. Czy we snie mozna miec deja vu? Najwidoczniej tak. Rozglada sie. Sa tam Eddie i Jake, usmiechaja sie do niej. Maja odkryte glowy, i uswiadamia sobie, ze trzyma w rekach kombinacje czapek, jakie nosili w innym snie. Nagle ogarniaja ogromna radosc, jakby wlasnie rozwiazala jakis problem uwazany za nierozwiazywalny, na przyklad kwadratury kola lub znalezienia najwyzszej liczby pierwszej (zajmij sie tym, Blaine, moze zupelnie zwariujesz, ty stuknieta ciuchcio). Eddie ma na sobie koszulke z napisem PIJE NOZZ-A-LE! Jake koszulke z napisem JEZDZE TA KURO SPIRIT! Obaj trzymaja kubki z goraca czekolada, cudownie goraca, mit schlag i posypana sproszkowana galka muszkatolowa. -Co to za swiat? - pyta ich i nagle slyszy, ze gdzies w poblizu kolednicy spiewaja Coz to za dziecie. - Musisz puscic go samego - mowi Eddie. - Tak, i musisz strzec sie Dandela - mowi Jake. -Me rozumiem - odpowiada Susannah i pokazuje im wloczkowa czapke. - Czy to wasza? Nie nalezy do was? 590 -Moze byc twoja, jesli chcesz - odpowiada Eddie, a potem podaje jej kubek. - Masz, przynioslem ci czekolade.-Juz nie ma dwoch - dodaje Jake. - Teraz jest tylko jedna czapka, chyba widzisz. Zanim zdazy odpowiedziec, skads dobiega glos i wszystko zaczyna sie rozwiewac. -DZIEWIETNASCIE - niesie ten glos. - To DZIEWIETNASCIE, to CHASSIT. Przy kazdym slowie swiat staje sie coraz bardziej nierealny. Postacie Eddiego i Jake 'a sa przezroczyste. Mily zapach czekolady znika, zastapiony wonia popiolu (sroda) i skory. Widzi, jak wargi Eddiego poruszaja sie, chyba wymawiajac czyjes imie, a wtedy 11 -Czas wstawac, Susannah - budzil ja Roland.- Twoja warta. Usiadla, rozgladajac sie. Ognisko dogasalo.-Slyszalem go - powiedzial Roland - ale juz jakis czas temu. Dobrze sie czujesz, Susannah? Cos ci sie snilo? -Tak - odparla. - W tym snie byla tylko jedna czapka, i to ja ja nosilam. - Nie rozumiem. Ona tez nie rozumiala. Sen juz blaknal, jak wszystkie sny. Wiedziala na pewno jedynie to, ze zanim zniknal na dobre, Eddie mowil o Patricku Danville'u. ROZDZIAL V JOE COLLINS Z (WSIANE 1 Trzy tygodnie po snie o czapce, na trakcie wychodzacym z wyzynnego lasu, pojawily sie trzy postacie (dwie duze i mala) i zaczely powoli podazac przez otwarta przestrzen w kierunku kolejnego lasu. Jedna z tych postaci ciagnela druga na noszach, ktore bardziej przypominaly sanki.Ej nieustannie biegal miedzy Rolandem a Susannah, jakby pelniac straz. Futro mial geste i lsniace od czestego spozywania jeleniego miesa. Teren, ktory obecnie przemierzali, w cieplejszych porach roku mogl byc laka, ale teraz pokrywala go pieciostopowa warstwa sniegu. Tu latwiej bylo ciagnac nosze, poniewaz droga w koncu zaczela wiesc w dol. Roland nawet odwazyl sie wyrazic nadzieje, ze najgorsze juz za nimi. A przejscie przez Biale Ziemie okazalo sie nietrudne - przynajmniej na razie. Bylo tu mnostwo zwierzyny, mnostwo drewna na wieczorne ogniska, a czterokrotnie, kiedy pogoda popsula sie i dmuchnela zamieciami, przeczekali je, obozujac na porosnietych lasami zboczach, biegnacych na poludniowy wschod. W koncu zamiecie ustaly, chociaz najdluzsza trwala cale dwa dni i kiedy po niej wrocili na sciezke Promienia, ziemie pokrywala gruba warstwa swiezego sniegu. Na otwartej przestrzeni, gdzie porywisty polnocno-wschodni wicher mogl szalec do woli, zalegaly zaspy podobne do morskich fal. Niektore z nich siegaly niemal po same czubki wysokich sosen. Po pierwszym dniu wedrowki przez Biale Ziemie, widzac, jak Roland mozolnie ciagnie nosze (a wtedy snieg siegal mu zaledwie do polowy lydek), Susannah doszla do wniosku, ze pokonanie tej 592 lesnej wyzyny bez rakiet snieznych zajmie im dlugie miesiace. Tak wiec kiedy rozbili wieczorem oboz, zabrala sie do roboty. Pracowala metoda prob i bledow ("sila woli" - jak to sama ujela), lecz jej trzecia probe rewolwerowiec uznal za sukces. Ramy byly zrobione z brzozowych galezi, a srodek ze splecionych pasow jeleniej skory. Zdaniem Rolanda, mialy lezkowaty ksztalt.-Skad wiedzialas, jak je zrobic? - zapytal po pierwszym dniu noszenia rakiet. Pokonal w nich zdumiewajaco dlugi dystans, szczegolnie kiedy nauczyl sie poruszac rozkolysanym, marynarskim krokiem, przy ktorym snieg nie zbieral sie na powierzchni rakiet. -Z telewizji - powiedziala Susannah. - Kiedy bylam mala, puszczali w niej program zatytulowany Sierzant Preston znad Yukonu. Sierzant Preston nie mial billy-bumblera do towarzystwa, ale mial wiernego psa, Kinga. Zamknelam oczy i sprobowalam sobie przypomniec, jak wygladaly jego rakiety. - Wskazala na te, ktore mial na nogach Roland. - Niczego lepszego nie bylam w stanie wymyslic. -Dobrze sie spisalas - stwierdzil i przeszedl ja przyjemny dreszcz, gdy uslyszala szczery ton, jakim powiedzial ten komplement. Niekoniecznie chciala czuc cos takiego przy Rolandzie (czy jakimkolwiek innym mezczyznie, skoro o tym mowa), ale nic nie mogla na to poradzic. Zastanawiala sie, czy to glos natury, czy okolicznosci, i sama nie byla pewna, czy chce to wiedziec. -Beda w porzadku, dopoki sie nie rozleca - oswiadczyla. Tak sie stalo z pierwsza para. -Nie czuje, zeby rozluznialy sie paski - powiedzial Roland. - Moze troche sie naciagaja, ale to wszystko. Teraz, gdy przekraczali rozlegla otwarta przestrzen, ta trzecia para jeszcze sie trzymala. Z tego powodu Susannah miala poczucie uzytecznosci swojej pracy i bez wiekszych wyrzutow sumienia pozwalala, by Roland ciagnal ja na noszach. Od czasu do czasu myslala o Mordredzie i pewnego wieczoru, jakies dziesiec dni po przekroczeniu granicy krainy sniegow, zdobyla sie na smialosc i poprosila Rolanda, zeby opowiedzial jej, co wie na ten temat. Zachecilo ja jego stwierdzenie, ze nie musza nastawiac zegarka, przynajmniej przez jakis czas. Oboje moga przespac co najmniej dziesiec godzin, jesli tego pragna ich ciala. Ej zbudzi ich, jezeli bedzie trzeba. 593 Roland westchnal i na prawie minute zapatrzyl sie w ogien, obejmujac rekami kolana i zaciskajac miedzy nimi dlonie. Juz myslala, ze jej nie odpowie, kiedy rzekl:-Wciaz za nami idzie, ale coraz bardziej zostaje z tylu. Starajac sie jesc, starajac sie nas nie zgubic, a przede wszystkim starajac sie nie zamarznac. -Nie zamarznac? - Susannah trudno bylo w to uwierzyc. Wszedzie wokol rosly drzewa. -On nie ma zapalek ani sztucznego paliwa. Sadze, ze pewnej nocy... stosunkowo dawno... natrafil na jedno z naszych ognisk, w ktorym zar jeszcze sie tlil pod warstwa popiolu, wiec niosl je przez kilka nocy i rozpalal wieczorami ogien. Tak robili jaskiniowcy, a przynajmniej tak mi mowiono. Susannah skinela glowa. W szkole sredniej uczono ja dokladnie tego samego, chociaz nauczyciel przyznawal, ze wiekszosc naszej wiedzy o ludziach z epoki kamienia lupanego to tylko domysly niepoparte faktami. Zastanawiala sie, w jakim stopniu tak jest z tym, co przed chwila powiedzial jej Roland o Mordredzie, i zapytala go. -To nie domysly, chociaz nie potrafie tego wytlumaczyc. Jesli to kontakt myslowy, Susannah, to nie taki, jaki mial Jake. Nie widze, nie slysze ani nawet nie snie. Chociaz... czy wierzysz w to, ze czasami miewamy sny, ktorych nie pamietamy po przebudzeniu? - Tak. Zastanawiala sie, czy powiedziec mu o szybkich ruchach galek ocznych i eksperymentach z faza REM, o jakich czytala w czasopismie "Look", ale doszla do wniosku, ze to zbyt skomplikowane. Zadowolila sie stwierdzeniem, ze jest pewna tego, iz ludzie co noc miewaja sny, ktorych nie pamietaja po przebudzeniu. -Moze zobacze go i uslysze w takim snie - rzekl Roland. - Na razie moge powiedziec tylko tyle, ze z trudem dotrzymuje nam kroku. Tak niewiele wie o tym swiecie, ze to prawdziwy cud, ze jeszcze zyje. - Czyzbys mu wspolczul? - Nie. Nie moge sobie pozwolic na litosc, i ty tez. Jednakze mowiac to, uciekl wzrokiem, i pomyslala, ze sklamal. Moze nie chcial litowac sie nad Mordredem, ale Susannah byla pewna, ze sie litowal, przynajmniej troche. Moze chcial miec nadzieje, ze Mordred umrze, podazajac ich tropem - bo z pew594 noscia mial na to spore szanse, a najbardziej prawdopodobna przyczyna bylaby smierc w wyniku hipotermii - ale Susannah uwazala, ze kiepsko mu to wychodzi. Moze umkneli przed ka, ale wiedziala, ze krew nie woda. Byl jednak jeszcze inny powod, istotniejszy nawet od wiezow krwi. Mroczna Wieza. Susannah podejrzewala, ze sa juz bardzo blisko. Nie miala pojecia, co zrobia z jej szalonym straznikiem, kiedy i jesli do niej dotra, ale miala wrazenie, ze przestalo ja to obchodzic. Teraz najbardziej chciala po prostu zobaczyc Wieze. Jej wyobraznia nie potrafila poradzic sobie z mysla o wejsciu do niej, ale ogladanie? Tak, to mogla sobie wyobrazic. I myslala, ze to by jej wystarczylo. 2 Powoli zeszli po szerokim bialym zboczu. Ej najpierw biegl przy nodze Rolanda, potem zostawal z tylu, zeby sprawdzic, co sie dzieje z Susannah, i znowu doganial Rolanda. Czasem w chmurach nad nimi pojawialy sie blekitne dziury. Roland wiedzial, ze to dzielo Promienia, nieustannie pedzacego warstwe chmur na poludniowy wschod. Przewaznie jednak niebo bylo jednolicie biale az po horyzont i mialo ten pelny wyglad, ktory oboje juz rozpoznawali. Zbieralo sie na sniezyce i rewolwerowiec przeczuwal, ze bedzie to najgorsza zamiec z dotychczasowych. Wiatr sie wzmagal i niosl w sobie dosc wilgoci, zeby dretwialy wszystkie nieosloniete czesci ciala (po trzech tygodniach nuzacego szycia byly nimi tylko czolo i czubek nosa). Podmuchy wzbijaly dlugie i przezroczyste welony sniegu, mknace obok nich po stoku niczym roj fantastycznych, zmiennoksztaltnych baletmistrzow.-Sa piekne, prawda? - zapytala niemal ze smutkiem Susannah. Roland z Gilead, niedostrzegajacy piekna (moze tylko raz, w odleglym Mejis), potwierdzil mruknieciem. Wiedzial, co dla niego byloby piekne: porzadne schronienie, kiedy rozpeta sie sniezyca, oslona lepsza od gestej kepy drzew. Dlatego ledwie uwierzyl swoim oczom, gdy opadl snieg poderwany tym kolejnym podmuchem wiatru. Puscil szelki, zrzucil je z ramion, doskoczyl do Susannah (ich ekwipunek wraz ze sporym zapasem zywnosci byl przytroczony do noszy) i przykleknal przy niej. Od stop 595 do glow okryty zwierzecymi skorami, wygladal jak yeti, a nie czlowiek. - Co o tym sadzisz? - zapytal.Wiatr znow sie zerwal, silniejszy niz dotychczas, z poczatku przeslaniajac wszystko tumanem sniegu. A potem w chmurach pojawil sie otwor, przez ktory zaswiecilo slonce, zapalajac na osniezonym polu miliardy diamentowych blyskow. Susannah oslonila oczy dlonia i popatrzyla w dol. Ujrzala wyrzezbiona w sniegu, odwrocona litere T. Ramie znajdujace sie najblizej nich (dzielaca ich odleglosc mogla wynosic ze dwie mile) bylo stosunkowo krotkie, mialo najwyzej po dwiescie stop z kazdej strony. Jednakze jego podstawa byla naprawde dluga: siegala az po horyzont i znikala za nim. -To drogi! - zawolala. - Ktos zbudowal tutaj drogi, Rolandzie! Skinal glowa. -Tak myslalem, ale chcialem uslyszec to z twoich ust. Widze cos jeszcze. - Co? Masz lepszy wzrok ode mnie, i to o wiele. - Kiedy podejdziemy blizej, sama zobaczysz. Sprobowal wstac, lecz niecierpliwie pociagnela go za rekaw. - Nie baw sie ze mna w zgadywanki. Co to takiego? -Dach - odparl, ustepujac. - Sadze, ze tam sa chaty. Moze nawet jakies miasteczko. - Ludzie? Chcesz powiedziec, ze tam sa ludzie? -No coz, nad jednym domem chyba unosi sie dym. Chociaz przy tak bialym niebie trudno powiedziec. Nie wiedziala, czy chce zobaczyc ludzi, czy nie. Z pewnoscia skomplikowaloby to sytuacje. - Rolandzie, musimy zachowac ostroznosc. -Tak - odparl i podszedl do uprzezy. Zanim ja podniosl, poprawil swoj pas z rewolwerem tak, by kabura znajdowala sie w zasiegu jego lewej reki. Godzine pozniej dotarli do skrzyzowania drog. Znaczyl je wal sniegu co najmniej dziesieciostopowej wysokosci, usypany zapewne przez jakis plug sniezny. Susannah zauwazyla slady gasienic, byc moze spychacza, odcisniete w glebokim sniegu. Znad twardej pryzmy sterczal slupek. Tkwiacy na nim znak niczym nie roznil sie od tych, jakie widywala w rozmaitych miasteczkach, na przyklad na nowojorskich skrzyzowaniach. Napis wskazujacy boczna droge glosil: 596 ODD'S LANE Na widok drugiego napisu Susannah przeszedl ]^4?^/$$M(i TOWER ROAD informowal; 3 Z wyjatkiem jednej, wszystkie skupione wokol skrzyzowania chaty byly puste i przewaznie zrujnowane, przysypane warstwa ciezkiego sniegu. Lecz chata znajdujaca sie prawie na koncu Odd's Lane roznila sie od innych. Jej dach zostal oczyszczony z grozacej katastrofa masy sniegu i od drogi do frontowych drzwi biegla odsniezona sciezka. Z komina tej niskiej, otoczonej drzewami chaty unosil sie bialy jak snieg dym. W jednym z okien palilo sie zolte swiatlo, lecz to ten dym przykul wzrok Susannah. Dla niej byl to wystarczajacy dowod. Pytanie tylko, kto otworzy im drzwi, gdy do nich zapukaja? Jas czy Malgosia? (I czy to blizniaki? Czy ktos kiedys zbadal te sprawe?). Moze otworzy im Czerwony Kapturek albo Zlotowlosa z mina winowajczyni i owsianka na brodzie.-Zastanawiam sie, czy nie powinnismy po prostu pojsc dalej - powiedziala, zdajac sobie sprawe z tego, ze sciszyla glos do szeptu, chociaz zaslanial ich parawan sniegu usypanego przez plug. - Darowac sobie te wizyte, i tyle. - Wskazala na znak gloszacy TOWER ROAD. - Mamy wolna droge, Rolandzie, moze powinnismy z niej skorzystac. -A jesli to zrobimy, myslisz, ze Mordred tez to zrobi? - zapytal Roland. - Sadzisz, ze po prostu przejdzie obok i zostawi w spokoju tego, kto tam mieszka? To pytanie nie przyszlo jej do glowy i oczywiscie odpowiedz brzmiala "nie". Gdyby Mordred doszedl do wniosku, ze moze zabic mieszkancow chaty, zrobilby to. Zeby ich pozrec, jesli nadaja sie do zjedzenia, ale nie tylko dlatego. W lasach za nimi roilo sie od zwierzyny i nawet gdyby Mordred nie umial niczego upolowac na obiad (a Susannah byla pewna, ze w pajeczej postaci Mordred 597 doskonale to potrafi), w wielu obozowiskach zostawiali resztki swoich posilkow. Nie, z tej snieznej wyzyny zejdzie najedzony... ale niezadowolony. Bardzo niezadowolony. I biada kazdemu, kto stanie mu na drodze.Z drugiej strony, pomyslala... Tylko ze nie bylo zadnej drugiej strony, a poza tym za pozno o tym myslec. Frontowe drzwi chaty otworzyly sie i na progu stanal stary czlowiek. Na nogach mial buty i ubrany byl w dzinsy i gruba kurtke z kapturem podszytym futrem. Ten stroj przypominal Susannah ubior zakupiony w sklepie z umundurowaniem w Greenwich Village. Staruszek byl rumiany i wygladal jak okaz zdrowia, ale mocno utykal, opierajac sie na grubej lasce, trzymanej w lewej rece. Zza niskiego domku z wiele mowiaca smuga dymu nadlecialo donosne konskie rzenie. -Jasne, Lippy, widze ich! - zawolal mezczyzna, odwracajac sie w tym kierunku. - W koncu pozostalo mi przynajmniej jedno zdrowe oko, no nie? Potem znowu odwrocil sie twarza do stojacych na poboczu drogi Rolanda i Susannah oraz towarzyszacego im Eja. Podniosl laske w gescie pozdrowienia, ktory jednoczesnie wydawal sie radosny i beztroski. Roland odpowiedzial takim samym machnieciem reki. -Wszystko wskazuje na to, ze czeka nas rozmowa, czy tego chcemy, czy nie - zauwazyl rewolwerowiec. -Wiem - odparla. A potem powiedziala do bumblera: - Ej, zachowuj sie, slyszysz? Ej spojrzal na nia i na staruszka, nie odzywajac sie. Wygladalo na to, ze zamierza sam byc sedzia w kwestii swoich dobrych manier. Stary najwyrazniej niewiele mial pozytku z nogi, na ktora utykal - "tyle co nic", jak powiedzialby Dziadek Mose Carver - ale dosc zrecznie poruszal sie o lasce, podskakujac w sposob, ktory Susannah uznala za jednoczesnie zdumiewajacy i godny podziwu. "Skacze jak swierszcz", to inne z licznych powiedzonek Dziadka Mose'a i chyba to lepiej pasowalo do tego czlowieka. Podpierajacy sie laska, siwowlosy staruszek (o wlosach dlugich i gestych, opadajacych na okryte anorakiem ramiona) z cala pewnoscia nie wygladal groznie. Kiedy podeszli blizej, zauwazyla, ze na jednym oku mial katarakte. Ledwie widoczna zrenica zdawala sie patrzec tepo w bok. Natomiast druga mierzyla nowo przybylych z zywym zaciekawieniem, gdy mieszkaniec chaty przy Odd's Lane kustykal im na spotkanie. 598 Kon znowu zarzal i stary energicznie pomachal laska, unioslszy ja ku bialemu, zachmurzonemu niebu.-Zamknij ten napchany sianem pysk, ty fabryko gnoju, ty zasyfiona cipo, nigdy nie widzialas gosci? Wychowalas sie w stajni? (Bo jesli nie, to jestem niebieskookim pawianem, a takich nie ma!). Roland parsknal szczerym smiechem i Susannah wyzbyla sie resztek niepokoju. Klacz ponownie zarzala w szopie za chata - tak nedznej, ze trudno bylo nazwac ja stajnia - a staruszek znowu pogrozil jej laska, niemal przewracajac sie przy tym w snieg. Niezdarnym, lecz poza tym raznym krokiem przebyl juz polowe dzielacej ich drogi. W ostatniej chwili uniknal groznego upadku, uskakujac w bok i podpierajac sie laska, po czym wesolo pomachal do gosci. -Hile, rewolwerowcy! - zawolal. Przynajmniej pluca mial zdrowe. - Jestescie rewolwerowcami zmierzajacymi do Mrocznej Wiezy, musicie nimi byc, bo czyz nie widze broni w kaburach? A Promien powroci, jasny i mocny, czulem to, i Lippy tez! Jest rzeska jak zrebak od Bozego Narodzenia, a raczej tego, co nazwalem Bozym Narodzeniem, nie majac kalendarza ani nie podejmujac Swietego Mikolaja, ktorego i tak sie nie spodziewalem, bo czy bylem grzecznym chlopcem? Nigdy! Nigdy! Grzeczni chlopcy ida do nieba, a wszyscy moi przyjaciele beda gdzie indziej, zajadajac slodycze i pijac nozzale z whisky w siedzibie diabla! Ach, niewazne, gadam, co mi slina przyniesie na jezyk! Hile tobie i tobie, a takze temu malemu futrzakowi! Billy-bumbler, jakem zywy i oddycham! Och, jak milo was widziec! Nazywam sie Joe Collins, Joe Collins z Odd's Lane, zdziwaczaly, jednooki i kulawy, ale poza tym do uslug! Juz dotarl do miejsca, gdzie konczyla sie Tower Road... albo zaczynala, pomyslala Susannah, zaleznie od punktu widzenia i kierunku wedrowki. Spojrzal na nich jednym okiem, bystrym jak u ptaka, drugim z ponura fascynacja patrzac na bezkresne sniegi. -Dlugich dni i przyjemnych nocy wam zycze, a gdyby ktos byl innego zdania, to i tak nic nie powie, bo go tutaj nie ma, wiec co za roznica? Z kieszeni wyjal cos, co moglo byc tylko dropsem, i rzucil Ejowi, ktory z latwoscia zlapal to cos zebami w powietrzu. Widzac to, Susannah i Roland rozesmiali sie. Dziwnie, ale i przyjemnie bylo sie smiac. Czuli sie tak, jakby odnalezli cos cennego, co wydawalo sie bezpowrotnie stracone. Nawet Ej zdawal 599 sie usmiechac, a jesli niepokoila go klacz (ktora znow zarzala, gdy zza sterty sniegu spogladali na sai Collinsa), to niczego nie dal po sobie poznac.-Mam do was milion pytan - rzekl Collins - ale zaczne od tego: jak do licha zamierzacie zejsc z tej pryzmy sniegu? 4 Jak sie okazalo, Susannah zjechala na noszach jak na sankach. Wybrala miejsce, gdzie polnocno-zachodni kraniec Odd's Lane znikal pod sniegiem, poniewaz tam pryzma stawala sie nieco nizsza. Przejazdzka byla krotka, ale nie gladka. Nosze przejechaly trzy czwarte drogi, po czym uderzyly o duzy i osniezony glaz. Susannah spadla z nich i reszte drogi przebyla, wykonujac dwa rozpaczliwe salta i zasmiewajac sie do rozpuku. Nosze przewrocily sie - przekoziolkowaly, rozumiecie - a ich ekwipunek rozsypal sie na wszystkie strony.Roland i Ej zbiegli ze skarpy. Roland natychmiast pochylil sie nad Susannah, wyraznie zatroskany, a Ej niespokojnie obwachal jej twarz, ale Susannah wciaz sie smiala. Stary piernik tez. Dziadek Mose nazwalby jego smiech "beztroskim rzeniem". -Nic mi nie jest, Rolandzie. Prawde mowiac, jako dziecko miewalam gorsze upadki z konika na biegunach. -Wszystko dobre, co sie dobrze konczy - stwierdzil Joe Collins. Obrzucil ja badawczym spojrzeniem, upewniajac sie, ze naprawde nic jej nie jest, po czym zaczal zbierac porozrzucany sprzet, z wysilkiem podpierajac sie laska. Wiatr zwiewal mu dlugie siwe wlosy na rumiana twarz. -Nie, nie - zaprotestowal Roland, wyciagajac reke i chwytajac go za ramie. - Ja to zrobie, zanim potluczesz sobie schab. Slyszac to, staruszek parsknal smiechem, a Roland chetnie sie do niego przylaczyl. Za chata znow glosno zarzala klacz, jakby protestujac przeciwko tym przejawom dobrego humoru. -Potluke sobie schab! Czlowieku, to dobre! Wprawdzie nie mam pojecia, czy to mozna jeszcze nazwac schabem, ale to dobre! Naprawde! Otrzepal skorzany plaszcz Susannah ze sniegu, podczas gdy Roland szybko pozbieral porozrzucany sprzet i z powrotem ulozyl 600 go na prowizorycznych saniach. Ej pomagal mu, przynoszac w zebach kilka paczek z miesem i upuszczajac je na sanie. - Sprytny maly lobuz! - rzekl z podziwem Joe Collins.-Jest dobrym towarzyszem - przyznala Susannah. Teraz cieszyla sie z tego, ze sie zatrzymali. Za zadne skarby swiata nie zrezygnowalaby ze spotkania z tym dobrodusznym staruszkiem. Podala mu prawa reke, okryta wielka rekawica. - Susannah Dean, Susannah z Nowego Jorku, corka Dana. Ujal jej reke i potrzasnal nia. Jego dlon nie byla okryta rekawica i chociaz palce mial powykrecane od artretyzmu, ich uscisk byl silny. -Z Nowego Jorku! No coz, sam kiedys tam bylem. Rowniez w Akron, Omaha i San Francisco. Syn Henry'ego i Flory, jesli to ma dla was jakies znaczenie. - Jestes z amerykanskiej strony? - zapytala Susannah. -O Boze, tak! Ale to dawno i nieprawda - odparl. - Wy powiedzielibyscie delah. - W zdrowym oku mial blysk, a slepym z kompletnym brakiem zainteresowania spogladal na sniezne pustkowie. Zwrocil sie do Rolanda. - A kim ty jestes, przyjacielu? Bede cie nazywal przyjacielem, jak kazdego, dopoki sie nie rozczaruje, bo wtedy przywoluje Bessie... tak nazywam moja laske. Roland usmiechal sie. Nie mogl zachowac powagi, pomyslala Susannah. - Roland Deschain z Gilead. Syn Stephena. -Gilead! Gilead! - Zdrowe oko starego zaokraglilo sie ze zdumienia. - To nazwa z przeszlosci, prawda? Z ksiazek! Na swietego Piotra, musisz byc starszy niz Bog! -Niektorzy tak twierdza - przyznal Roland, teraz juz tylko z usmieszkiem... jednak wciaz cieplym. -A ten malec? - zapytal Collins, pochylajac sie. Wyjal z kieszeni dwa nastepne dropsy, czerwony i zielony. Kolory swiat Bozego Narodzenia, pomyslala Susannah i znow poczula lekkie deja vu. Musnelo jej mysli niczym piorkiem i zniklo. - Jak sie zwiesz, maly? Jak wolaja, kiedy chca, zebys wrocil do domu? - On nie... mowi, chociaz kiedys mowil, zamierzala powiedziec Susannah, ale zanim zdazyla dokonczyc, bumbler jej przerwal. - Ej! I powiedzial to rownie wyraznie i stanowczo jak wtedy, kiedy byl przy nim Jake. 601 -Dobry chlopiec! - rzekl Collins i wrzucil dropsy do pyszczka bumblera.Potem wyciagnal te sama powykrecana dlon, a Ej podniosl i podal mu lape. Przywitali sie przyjaznie na skrzyzowaniu Odd's Lane i Tower Road. - Niech mnie licho - powiedzial spokojnie Roland. -Jak kazdego z nas, mysle, z Promieniem czy bez niego - zauwazyl Joe Collins, puszczajac lape Eja. - Jednak nie dzis. A teraz sadze, ze powinnismy przejsc tam, gdzie cieplo, i porozmawiac przy filizance kawy... bo mam jej troche, wiecie?... lub kuflu piwa. Mam nawet cos, co nazywam ajerkoniakiem, jesli chcecie. Mnie to dobrze robi, szczegolnie ta kapinka rumu, ktora do niego dodam, ale co ja tam wiem? Juz od pieciu czy wiecej lat nie czuje zadnego smaku. Powietrze Discordii zalatwilo moje kubki smakowe i powonienie. No nic, co wy na to? - zakonczyl i spojrzal na nich uwaznie. -Moim zdaniem to cholernie dobry pomysl - ucieszyla sie Susannah. Rzadko zdarzalo jej sie powiedziec cos z wiekszym przekonaniem. Przyjacielsko klepnal ja w ramie. -Zacna kobieta to bezcenna perla! Nie wiem, czy to z Szekspira, czy z Biblii, a moze z obu... Ach, Lippy, zaraza na to, co bylo kiedys twoimi slepiami, dokad sie wybierasz? Na powitanie gosci, tak? W jego glosie bylo slychac jednoczesnie czuly i karcacy ton, ktorym wydaja sie poslugiwac wylacznie samotni ludzie, mieszkajacy tylko z ulubionym zwierzeciem. Klacz przytruchtala do nich i Collins zlapal ja za szyje, po czym poklepal z szorstka czuloscia. Susannah pomyslala, ze to najbrzydszy czworonog, jakiego widziala w zyciu. Na widok tego zwierzecia stracila odrobine dobrego humoru. Lippy byla slepa - nie na jedno oko, lecz na oba - oraz chuda jak szkielet. Kiedy szla, tak wyraznie bylo widac kosci przesuwajace sie tam i z powrotem pod sparszywiala skora, ze Susannah prawie oczekiwala, ze ktoras z nich zaraz wyjdzie na wierzch. W tym momencie z koszmarna wyrazistoscia przypomnial jej sie ciemny korytarz pod zamkiem Discordia: szuranie scigajacego ich potwora i kosci. Mnostwo kosci. Collins byc moze wyczytal cos z jej twarzy, gdyz powiedzial niemal obronnym tonem: -Wiem, ze wyglada paskudnie, ale kiedy bedziesz w jej wieku, pewnie tez nie wygrasz wielu konkursow pieknosci! 602 Poklepal poobcierana i chuda szyje klaczy, po czym chwycil rzadka grzywe, jakby chcial wyrwac ja z korzeniami (chociaz Lippy najwidoczniej to nie zabolalo) i odwrocil zwierze z powrotem w kierunku chaty. Gdy to robil, z nieba posypaly sie pierwsze platki nadciagajacej sniezycy.-Chodz, Lippy, ty stara fabryko nawozu, rozchybotana szkapo, kulejaca na wszystkie cztery nogi i sparszywiala! Nie czujesz sniegu w powietrzu? Bo ja tak, a stracilem wech cale lata temu! - Odwrocil sie do Rolanda i Susannah. - Mam nadzieje, ze podejdzie wam moja kuchnia, naprawde, bo widze, ze zanosi sie na trzydniowke. Tak, mina co najmniej trzy dni, zanim Ksiezyc Demona znow pokaze swoja twarz! Dobrze, ze tu trafiliscie, klne sie na wszystko! Tylko nie oceniajcie mnie po moim koniu! Chi, chi! Mam nadzieje, ze nie bedziemy musieli, pomyslala Susannah i wzdrygnela sie. Stary tego nie zauwazyl, ale Roland popatrzyl na nia pytajaco. Usmiechnela sie i nieznacznie pokrecila glowa, jakby chciala powiedziec to nic takiego - bo chciala. Nie zamierzala wyjawic rewolwerowcowi, ze na widok wychudzonej szkapy z katarakta na obu slepiach i sterczacymi zebrami ogarnely ja zle przeczucia. Roland jeszcze nigdy nie nazwal jej glupia gesia i nie zamierzala dac mu powodu... Jakby czytajac w jej myslach, stara szkapa odwrocila sie i wyszczerzyla do niej resztki zebow. Nad tym ponurym usmiechem tkwily osadzone w klinowatym lbie, zasnute bielmem i zaropiale slepia. Klacz zarzala, jakby chciala powiedziec Susannah: Mysl sobie, co chcesz, czarnulko, ale bede tu dlugo po tym, jak ty pojdziesz swoja droga na spotkanie smierci. W tym momencie gwaltowny podmuch wiatru sypnal im w twarze sniegiem skradzionym z koron swierkow i zawyl w kalenicach chatki Collinsa. Zaczal cichnac i znow na chwile sie wzmogl, z przeciaglym i zalosnym jekiem, ktory wydawal sie niemal ludzki. 5 W przybudowce miescil sie po jednej stronie kurnik, po drugiej stajnia Lippy, a nad nimi znajdowal sie stryszek pelen siana.-Jakos tam wchodze i zrzucam widlami troche siana - powiedzial Collins - ale przez to moje chrome biodro, robiac to, 603 musze powierzac zycie moim rekom. Nie moge zadac od ciebie, sai Deschain, zebys pomagal staremu czlowiekowi, ale moze...? Roland wspial sie po opartej o krawedz stryszku drabinie i zaczal zrzucac siano, az Collins powiedzial mu, ze wystarczy dla Lippy co najmniej na cztery dni. ("Bo ona je tyle co wrobel, czego latwo sie domyslic, kiedy na nia spojrzec", powiedzial). Potem rewolwerowiec zszedl i Collins poprowadzil ich przez male podworko do swojej chaty. Po obu stronach waskiej sciezki snieg siegal na wysokosc glowy Rolanda.-Witajcie w moich skromnych progach i tak dalej - rzekl Joe i wprowadzil ich do kuchni. Byla wylozona sekatymi sosnowymi deskami. Przyjrzawszy sie im z bliska, Susannah odkryla, ze to plastikowe panele. W kuchni bylo cudownie cieplo. Na elektrycznej kuchence widnial napis Rossco - marka, o ktorej nigdy nie slyszala. Lodowka byla firmy Amana i miala dodatkowe male drzwiczki nad klamka. Susannah pochylila sie i zobaczyla napis: MAGICZNY LOD. - To urzadzenie wytwarza kostki lodu? - zapytala, ucieszona. -No niezupelnie - odparl Joe. - Wytwarza je lodowka, slicznotko, a przez te drzwiczki tylko wpadaja do twojego drinka. Uznala to za zabawne i rozesmiala sie. Spojrzala w dol, zobaczyla Eja patrzacego na nia i jak dawniej szczerzacego zeby w usmiechu i to rozbawilo ja jeszcze bardziej. Pomijajac wystroj, ta kuchnia budzila przyjemna tesknote za dawnymi czasami; unosil sie w niej zapach slodyczy, korzennych przypraw oraz innych delicji. Roland spojrzal na jarzeniowki i Collins kiwnal glowa. -Taa, mam tu elektryke - powiedzial. - A takze termowentylator, czyz to nie fajnie? I nikt nie przysyla mi rachunku za prad! Generator jest w szopie za domem. To honda, cicha jak niedzielny poranek! Nawet kiedy wejdziesz na dach szopy, nie uslyszysz nic poza stlumionym "mmmmm". Bill Jakala wymienia zbiornik z propanem i naprawia generator w razie potrzeby, co zdarzylo sie zaledwie dwa razy przez caly ten czas, od kiedy tu jestem. Nii, Joey, lzesz jak z nut. Trzy razy. Robil to trzy razy. -Kim jest Bill Jakala? - zapytala Susannah w tej samej chwili, gdy Roland spytal: - Jak dlugo tu jestes? Joe Collins rozesmial sie. - Po kolei, moi zacni nowi przyjaciele, po kolei! Odstawil laske, zeby zdjac kurtke, przeniosl ciezar ciala na 604 chroma noge, cicho jeknal i o malo nie upadl. Bylby upadl, gdyby Roland go nie podtrzymal.-Dzieki, dzieki, dzieki - powiedzial Joe. - Chociaz nie pierwszy raz zarylbym nosem w linoleum. Poniewaz jednak to ty mnie przed tym uchroniles, najpierw odpowiem na twoje pytanie. Ja, Joe z Odd's Lane, jestem tu jakies siedemnascie lat. Nie moge powiedziec dokladnie, poniewaz zdarza sie, ze czas biegnie tu w bardzo dziwny sposob, jesli mnie rozumiecie. -Rozumiemy - powiedziala Susannah. - Wierz mi, rozumiemy. Collins wlasnie sciagal z siebie sweter, pod ktorym mial jeszcze jeden. W pierwszej chwili Susannah uznala go za krepego, prawie otylego mezczyzne. Teraz zobaczyla, ze spora czesc tego, co wziela za sadlo, w rzeczywistosci bylo gruba warstwa odziezy. Stary nie byl tak rozpaczliwie chudy jak jego stara szkapa, ale z pewnoscia nie otyly. -A Bill Jakala - ciagnal stary - to robot. Sprzata mi dom oraz konserwuje generator... i oczywiscie orze. Kiedy tu przybylem, jakal sie tylko od czasu do czasu. Teraz zacina sie co chwila lub co trzecie slowo. Nie mam pojecia, co zrobie, kiedy sie zepsuje. Susannah miala wrazenie, ze stary specjalnie sie tym nie przejmuje. -Moze teraz, kiedy Promien znow dobrze dziala, jego stan sie poprawi - podsunela. -Moze bedzie dzialal troche dluzej, ale watpie jak diabli, czy zrobi mu sie lepiej - rzekl Joe. - Maszyny nie wracaja do zdrowia tak jak zywe istoty. W koncu rozebral sie do cieplego podkoszulka i na tym poprzestal, co ucieszylo Susannah. Wystarczyl jej upiorny widok konskich zeber sterczacych pod napieta skora. Nie miala ochoty ogladac zeber starego. -Zdejmijcie plaszcze i ochraniacze - zachecil Joe. - Za minutke lub dwie podam wam ajerkoniak lub cos innego, ale najpierw pokaze wam salonik, bo to moja duma, ot co. 6 Na podlodze saloniku lezal dywan, ktory pasowalby do wnetrza domku Babci Holmes, a obok sofy La-Z-Boy stal spory stolik, na ktorym lezaly sterty gazet, ksiazek w miekkich okladkach, okulary 605 i brazowa buteleczka z Bog wie jakim specyfikiem. Byl tam rowniez telewizor, chociaz Susannah nie potrafila sobie wyobrazic, co tez stary Joe mogl ogladac (Eddie i Jake zauwazyliby magnetowid stojacy na polce pod blatem). Jednakze cala jej uwage - i Rolanda takze - skupila fotografia na jednej ze scian. Byla przyczepiona pineskami, nieco krzywo, w niedbaly sposob, graniczacy (przynajmniej zdaniem Susannah) z bluznierstwem. Fotografia ukazywala Mroczna Wieze.Zaparlo jej dech. Podeszla blizej, ledwie czujac wezelki dywanu, wbijajace sie jej w dlonie, a potem wyciagnela rece. - Rolandzie, podnies mnie! Zrobil to i zauwazyla, ze jest blady jak plotno, nie liczac rumiencow, ktore oblaly jego zapadniete policzki. Mial blysk w oku. Wieza wznosila sie na tle ciemniejacego nieba i wzgorz malowanych przez zachod na pomaranczowo, z biegnaca w gore spirala waskich okien. Z niektorych saczyl sie metny i niesamowity blask. Susannah zauwazyla balkony, wystajace z czarnego kamienia co dwa lub trzy pietra, oraz wiodace na nie niskie i prostokatne drzwi - wszystkie pozamykane. Z pewnoscia na klucz. Przed Wieza rozposcieralo sie rozane pole, Can'-Ka No Rey, ciemne, lecz piekne nawet w polmroku. Wiekszosc roz zamknela sie przed nadchodzaca noca, lecz nieliczne wciaz byly otwarte niczym senne oczy. -Joe! - powiedziala niemal szeptem. Zrobilo jej sie slabo. Miala wrazenie, ze slyszy spiew, daleki i cichy. - Och, Joe! To zdjecie... -Tak, prosze pani - rzekl, wyraznie zadowolony z jej reakcji. - Dobre, no nie? Dlatego je tu przyczepilem. Mam jeszcze inne, ale to jest najlepsze. Zrobione o zachodzie, tak ze cien zdaje sie lezec zawsze na sciezce Promienia. W pewnym sensie tak jest, o czym na pewno oboje wiecie. Oddech Rolanda byl szybki i urywany, jak po wyczerpujacym biegu, ale Susannah ledwie to zauwazyla. Poniewaz nie tylko obiekt na tym zdjeciu wzbudzil jej podziw. - To zdjecie zrobione polaroidem! -No... tak - powiedzial, lekko zdziwiony jej podnieceniem. - Pewnie Bill Jakala moglby przyniesc mi kodaka, gdybym go poprosil, ale gdzie wywolalbym filmy? A zanim pomyslalem o kamerze wideo... bo ta zabawka pod telewizorem odtwarza kasety... zrobilem sie za stary, zeby tam wrocic, a moja chabeta nie 606 dalaby juz rady mnie uniesc. Jednakze zrobilbym to, gdybym mogl, poniewaz to cudowne miejsce, pelne przyjaznych duchow. Slyszalem tam spiew moich dawno utraconych przyjaciol, a takze matki i ojca. I zawsze...Nagle Roland zesztywnial. Susannah poczula to. Zaraz jednak rozluznil miesnie i odwrocil sie do starego tak szybko, ze Susannah zakrecilo sie w glowie. - Byles tam? - zapytal. - Byles przy Mrocznej Wiezy? -Istotnie - potwierdzil stary. - A jak myslisz, kto zrobil to zdjecie? Pieprzony Ansel Adams? - Kiedy je zrobiles? -Podczas mojej ostatniej wyprawy - rzekl Collins. - Dwa lata temu, w lecie, chociaz to nizina, jak z pewnoscia wiesz, wiec jesli kiedys pada tam snieg, to ja go nie widzialem. - Ile dni drogi stad? Joe zamknal oczy i zaczal liczyc. Nie trwalo to dlugo, ale Rolandowi i Susannah wydawalo sie wiecznoscia. Na zewnatrz szalal wiatr. Stara klacz rzala, jakby protestujac przeciwko tym dzwiekom. Za obramowana szronem szyba zaczely wirowac i tanczyc platki padajacego sniegu. -No coz - powiedzial. - Jestescie juz na zboczu, a Bill Jakala odsnieza droge az do samej Wiezy. Bo co innego ma do roboty ten stary lobuz? Oczywiscie musicie zaczekac tu, az ucichnie ten ostatni wiatr z polnocnego wschodu... - Kiedy bedziemy mogli wyruszyc? - przerwal mu Roland. -Chcielibyscie juz isc, no nie? Taak, czemu nic, bo jesli przybyliscie ze Swiata Wewnetrznego, to musieliscie wedrowac wiele lat, zeby tu dojsc. Wole nie myslec ile. Powiedzialbym, ze wyjscie z Bialych Ziem zajmie wam szesc, moze siedem dni... - Czy nazywasz te ziemie Empatia? - spytala Susannah. Zamrugal, a potem obrzucil ja zdziwionym spojrzeniem. -Raczej nie, pani. Nigdy nie slyszalem, zeby ktos nazywal te kraine inaczej niz Bialymi Ziemiami. To zdumienie bylo udawane. Byla tego niemal pewna. Stary Joe Collins, wesoly jak Ojczulek Christmas z bajki dla dzieci, wlasnie sklamal. Nie wiedziala dlaczego, lecz zanim zdazyla go o to zapytac, Roland ostro ja uciszyl. -Moze zostawisz teraz ten temat? Dobrze, na pamiec twego ojca? - Tak, Rolandzie - powiedziala grzecznie. - Oczywiscie. 607 Roland znow odwrocil sie do gospodarza, wciaz trzymajac Susannah na biodrze.-Mysle, ze zajmie wam to jakies dziewiec dni - powiedzial Joe, drapiac sie po brodzie - gdyz ta droga bywa bardzo sliska, szczegolnie kiedy Bill ubije snieg, ale nie da sie go powstrzymac. Ma swoje rozkazy. Swoj program, jak to nazywa. - Stary zobaczyl, ze Roland chce cos powiedziec, i powstrzymal go, unoszac dlon. - Nie, nie, nie mowie tego, zeby cie irytowac, panie czy sai, jak wolisz. Po prostu nie przywyklem do towarzystwa. Kiedy miniecie granice sniegu, czeka was jeszcze dziesiec lub dwanascie dni wedrowki, ale niekoniecznie pieszo, chyba ze tak wolicie. Jest tam jeden z tych barakow firmy Positronics, a w nim mnostwo pojazdow. Sa podobne do wozkow golfowych. Naturalnie wszystkie maja rozladowane akumulatory, ale jest generator. Honda, taki sam jak moj, i dzialal, kiedy ostatnio tam bylem, bo Bill stara sie naprawiac wszystko na biezaco. Jesli zdolacie uruchomic jeden z tych pojazdow, to wasza podroz skroci sie do czterech dni. Tak wiec mysle, ze gdybyscie musieli dralowac cala droge, zajeloby wam to nawet dziewietnascie dni. Natomiast jesli ostatni odcinek pokonacie w jednym z tych mruczkow... tak je nazywam z powodu dzwieku, jaki wydaja... ten czas skroci sie do okolo dziesieciu dni. Moze jedenastu. W pokoju zapadla cisza. Wiatr wial, ciskajac sniegiem o sciane chaty, i Susannah ponownie pomyslala, ze zawodzi jak czlowiek. To na pewno zludzenie, wywolane przez powietrze tloczone pod kalenice i okapy. -Niecale trzy tygodnie, nawet gdybysmy musieli isc - powiedzial Roland. Wyciagnal reke do polaroidowej fotografii kamiennej Wiezy wznoszacej sie na tle ciemniejacego nieba, ale nie dotknal jej. Jakby, pomyslala Susannah, bal sie to zrobic. - Po tylu latach i tylu milach. Nie wspominajac o galonach przelanej krwi, przeszlo przez mysl Susannah, ale nie powiedzialaby tego, nawet gdyby byli tylko we dwoje. Nie bylo takiej potrzeby: on rownie dobrze jak ona wiedzial, ile przelano krwi. Jednakze cos tu bylo nie tak. Nie tak albo zupelnie zle. A rewolwerowiec zdawal sie tego nie dostrzegac. Sympatia to szacunek dla cudzych uczuc. Empatia to ich podzielanie. Dlaczego ktos mialby nazwac te kraine Empatia? I dlaczego ten mily staruszek mialby w tej sprawie klamac'? 608 -Powiedz mi cos, Joe Collinsie - rzekl Roland. - Jasne, rewolwerowcze, jesli tylko bede mogl. - Byles przy niej? Dotknales jej kamieni?W pierwszej chwili stary zdawal sie sadzic, ze Roland z niego zartuje. Kiedy upewnil sie, ze nie, zrobil zdumiona mine. -Nie - powiedzial, po raz pierwszy bez sladu poludniowego akcentu. - Na tym zdjeciu widac, jak blisko odwazylem sie podejsc. Tylko na skraj rozanego pola. Powiedzialbym, ze na szescdziesiat, moze osiemdziesiat jardow. Robot powiedzialby, ze na piecset obrotow kola. Roland kiwnal glowa. - Dlaczego nie blizej? -Poniewaz sadzilem, ze zginalbym, gdybym podszedl blizej, ale nie bylbym w stanie sie zatrzymac. Te glosy wabilyby mnie. Tak myslalem wtedy i tak mysle teraz, nawet dzis. 7 Po obiedzie - bezsprzecznie najlepszym posilku, jaki Susannah jadla, od kiedy porwano ja do tego innego swiata, a moze nawet najlepszym w jej zyciu - wrzod na jej brodzie pekl. W pewien sposob bylo to wina Joego Collinsa, ale nawet pozniej, gdy mogli wiele zarzucic mieszkancowi Odd's Lane, nie winila go za to. Z pewnoscia byla to ostatnia rzecz, jakiej pragnal.Podal drob pieczony na roznie i szczegolnie smaczny po wielu dniach odzywiania sie dziczyzna. Do tego postawil na stole tluczone ziemniaki z sosem, zurawinowa galaretke pokrojona na grube czerwone krazki, zielony groszek ("Tylko konserwowy, niestety", poinformowal ich) oraz talerz z gotowanymi cebulkami w slodkim skondensowanym mleku. A takze ajerkoniak. Roland i Susannah wypili go lapczywie jak dzieci, chociaz oboje odmowili, gdy gospodarz chcial dolac do trunku "kapinke mmu". Ej tez zjadl posilek. Joe nalozyl mu na talerz ziemniakow i kurczaka, po czym postawil na podlodze przy piecu. Bumbler szybko spalaszowal swoja porcje, a potem polozyl sie w przejsciu miedzy kuchnia a salono-jadalnia, oblizujac lapy, zeby pozbyc sie z wasow zapachu sosu, i nadstawil uszu. -Nie zmiescilabym deseru, wiec nie pytaj - uprzedzila Susannah, kiedy skonczyla dokladke i kawalkiem chleba wyczys609 cila talerz z resztek sosu. - Nawet nie wiem, czy uda mi sie wstac z krzesla. -No, w porzadku - powiedzial z lekkim rozczarowaniem Joe - moze pozniej. Mam pudding czekoladowy i karmelowy. Roland przycisnal serwetke do ust, tlumiac bekniecie, a potem rzekl: - Mysle, ze zmieszcze jeszcze po kawalku obu. - Coz, skoro tak, to ja chyba tez - ustapila Susannah. Od jak dawna nie jadla karmelowego puddingu? Kiedy skonczyli jesc, Susannah zaoferowala swoja pomoc przy sprzataniu, ale Joe odpedzil ja machnieciem reki, mowiac, ze tylko wlozy garnki i talerze do zmywarki, a potem zmyje "cala te szczesliwa gromadke". Gdy wspolnie znosili naczynia do kuchni, wydal jej sie bardziej rzeski i nie tak zalezny od laski. Domyslila sie, ze moze miala z tym cos wspolnego ta kapinka rumu (a moze kilka kapinek wraz z jedna duza kapka na zakonczenie posilku). Podal kawe i wszyscy troje (czworo, wliczajac Eja) usiedli w salonie. Za oknem zrobilo sie ciemno i wiatr wyl jeszcze glosniej. Gdzies tam jest Mordred, skulony w snieznej jamie lub kepie drzew, pomyslala Susannah i znow musiala zdusic rodzaca sie iskre wspolczucia. Przyszloby jej to latwiej, gdyby nie wiedziala, ze - morderca czy nie - wciaz jest jeszcze dzieckiem. - Powiedz nam, jak sie tu znalazles, Joe - zachecil Roland. Staruszek usmiechnal sie. -To historia, od ktorej wlos sie jezy na glowie - rzekl - ale jesli naprawde chcecie ja uslyszec, to chyba nie mam nic przeciwko temu, zeby wam ja opowiedziec. - Jego szeroki usmiech zmienil sie w smutny usmieszek. - Dobrze miec tu ludzi, z ktorymi mozna troche pogadac. Lippy umie sluchac, ale nigdy sie nie odzywa. Joe powiedzial, ze kiedys probowal byc nauczycielem, ale szybko odkryl, ze to nie dla niego. Lubil - a nawet kochal - dzieci, ale nienawidzil wszystkich tych biurokratycznych bzdur i systemu, ktory wydaje sie specjalnie zaplanowany tak, zeby eliminowac wszelkie indywidualne cechy. Po zaledwie trzech latach pracy zwolnil sie i przeszedl do show-biznesu. - Spiewales lub tanczyles? - spytal Roland. -Ani jedno, ani drugie - odpowiedzial Joe. - Sypalem tekstami. - Sypales tekstami? 610 -Chce powiedziec, ze byl satyrykiem - wyjasnila Susannah. - Opowiadal dowcipy.-Wlasnie! - wykrzyknal wesolo Joe. - Niektorzy nawet uwazali je za smieszne. Oczywiscie byli w mniejszosci. Mial agenta, ktorego poprzedni interes - sklep z tania meska odzieza - zbankrutowal. Jedno prowadzilo do drugiego, jeden numer do nastepnego. W koncu zaczal pracowac w drugo- i trzeciorzednych nocnych klubach w calych Stanach, jezdzac sfatygowanym, ale niezawodnym starym fordem tam, gdzie posylal go Shantz, jego agent. Niemal nigdy nie pracowal w weekendy, gdyz wtedy nawet trzeciorzedne kluby chcialy wynajmowac zespoly rockowe. Tak bylo pod koniec lat szescdziesiatych i na poczatku siedemdziesiatych. Nie brakowalo tego, co Joe nazywal "aktualnym materialem": hipisow i japiszonow, feministek, Czarnych Panter, gwiazd filmowych i -jak zwykle - politykow, ale Joe twierdzil, ze byl raczej tradycyjnym komikiem. Niech Mort Sahl i George Carlin zajmuja sie biezacymi sprawami, jesli chca. On trzymal sie tekstow typu Skoro mowa o mojej tesciowej lub Powiadaja, ze nasi polscy przyjaciele sa glupi, ale pozwolcie, ze opowiem wam o pewnej znajomej lrlandce. Kiedy to mowil, wydarzylo sie cos dziwnego (a zdaniem Susannah, raczej niepokojacego). Ten wyrazny akcent mieszkanca Swiata Posredniego, z przeciaglymi samogloskami, zaczal niepostrzezenie przechodzic w inny, ktory w myslach nazwala cwaniackim. Spodziewala sie, ze slowo ptak wyjdzie z jego ust jako ptok, a posluchajcie jako posluchaj ta, ale chyba tylko dlatego, ze spedzila tyle czasu z Eddiem. Pomyslala, ze Joe Collins jest jednym z tych niezwyklych urodzonych imitatorow, ktorych glos daje sie formowac jak plastelina, ale rownie szybko traci swoje charakterystyczne cechy. W klubie na Brooklynie zapewne mowil ptok i posluchajta, w Pittsburghu ptuk i slucha/ta, a nazwa supermarketu sieci Giant Eagle zmienilaby sie w Jaunt Iggle. Roland przerwal mu tylko raz, pytajac, czy satyryk to ktos w rodzaju nadwornego blazna, z czego stary serdecznie sie usmial. -Zalapales. Tylko zamiast krola i jego dworakow wyobraz sobie gromade ludzi siedzacych w zadymionej sali. Roland z usmiechem pokiwal glowa. -Jednakze zajecie satyryka dajacego jednodniowe wystepy na Srodkowym Zachodzie ma swoje zalety - rzekl Collins. - Jesli pojedziesz do Rygi, zamiast czterdziesci piec minut wy611 stepujesz dwadziescia piec i ruszasz do nastepnego miasteczka. W Swiecie Posrednim sa zapewne takie miejsca, gdzie ucieliby ci glowe za zanieczyszczanie terenu. Slyszac to, rewolwerowiec parsknal smiechem, ktory wciaz mial moc zdumiewania Susannah (chociaz ona tez sie smiala). - Prawde powiadasz, Joe. W lecie tysiac dziewiecset siedemdziesiatego drugiego roku Joe wystepowal w Cleveland, w nocnym klubie zwanym Jango's i znajdujacym sie niedaleko getta. Roland znow mu przerwal, tym razem pytajac, co to jest getto. -W przypadku Hauck - powiedziala Susannah - oznacza te czesc miasta, gdzie wiekszosc to ludzie czarni i ubodzy, a gliniarze maja zwyczaj najpierw palowac, a dopiero potem zadawac pytania. -Bingo! - wykrzyknal Joe i postukal palcami w skron. - Sam lepiej bym tego nie ujal! Znowu dalo sie slyszec to dziwne zawodzenie, chociaz w tym momencie wiatr przycichl. Susannah zerknela na Rolanda, lecz jesli slyszal, to nijak tego nie okazal. To wiatr, powiedziala sobie Susannah. Bo coz innego mogloby to byc? Mordred, podpowiedzial jej umysl. Mordred, ktory zamarza. Mordred umierajacy z zimna, kiedy my siedzimy tu sobie i pijemy goraca kawe. Mimo to milczala. W Hauck juz od paru tygodni bylo niespokojnie, powiedzial Joe, ale sporo wypil ("nawalil sie jak stodola", tak to okreslil) i nie zwrocil uwagi na to, ze na jego drugi wystep przyszlo piec razy mniej widzow niz na pierwszy. -Do licha, bylem naprany - powiedzial. - Niewiele pamietam, ale ugrzalem sie na cacy. Nagle ktos wrzucil koktajl Molotowa przez frontowe okno klubu (Roland wiedzial, co to jest koktajl Molotowa) i zanim ktos zdolalby powiedziec Wezcie na przyklad moja tesciowa... klub stanal w plomieniach. Joe prysnal na zaplecze i przez tylne drzwi. Juz prawie byl na ulicy, kiedy zlapali go trzej mezczyzni ("wszyscy czarnoskorzy i o gabarytach srodkowych napastnikow NBA"). Dwaj przytrzymali go, a trzeci bil. Potem ktorys uderzyl go butelka. Bach!, i zgasly swiatla. Ocknal sie na trawiastym zboczu w poblizu opuszczonego miasteczka zwanego Stone's Warp, wedlug tabliczek 612 na pustych budynkach przy glownej ulicy. Joe Collins mial wrazenie, ze znalazl sie w dekoracjach do westernu, po tym jak wszyscy aktorzy poszli do domu.Mniej wiecej wtedy Susannah doszla do wniosku, ze niezbyt wierzy w opowiesc sai Collinsa. Niewatpliwie byla zajmujaca i dosc prawdopodobna, zwazywszy na to, ze Jake po raz pierwszy trafil do Swiata Posredniego, gdy zostal wepchniety pod samochod i przejechany w drodze do szkoly. Pomimo to niezbyt w nia wierzyla. Pytanie tylko, czy mialo to jakies znaczenie? -Trudno byloby nazwac to rajem, poniewaz nie bylo tam obloczkow ani chorow anielskich - mowil Joe - ale mimo to stwierdzilem, ze to jakis rodzaj zycia pozagrobowego. Zaczal wedrowac. Znalazl zywnosc, znalazl konia (Lippy) i ruszyl w droge. Spotykal roznych ludzi, jednych przyjaznie nastawionych, innych nie, normalnych i mutantow. Wkrotce nauczyl sie miejscowego jezyka i troche historii Swiata Posredniego. W kazdym razie wiedzial o Promieniach i Wiezy. Wyznal, ze kiedys probowal przebyc Zle Ziemie, ale przerazil sie i zawrocil, kiedy na skorze zaczely mu sie pojawiac rozne wrzody i wypryski. -Zrobil mi sie wrzod na tylku i to przepelnilo czare rzekl. - Bylo to jakies szesc lub osiem lat temu. Powiedzielismy sobie z Lippy "do diabla z tym, nie idziemy dalej". Wlasnie wtedy odkrylem to miejsce, zwane Zachodnim Kregiem, a potem znalazl mnie Bill Jakala. Zabawil sie w doktora i przecial wrzod na moim tylku. Roland chcial wiedziec, czy Joe byl swiadkiem przejscia Karmazynowego Krola, gdy ten szaleniec wyruszyl w swa ostatnia pielgrzymke do Mrocznej Wiezy. Joe zaprzeczyl, ale powiedzial, ze przed szescioma miesiacami rozpetala sie straszliwa burza ("prawdziwe pieklo"), przed ktora schowal sie w piwnicy. Kiedy tam siedzial, zgaslo swiatlo, pomimo generatora, i kulac sie w ciemnosci, mial wrazenie, ze w poblizu znajduje sie jakis okropny stwor, ktory w kazdej chwili moze przeniknac jego mysli i trafic po nich do jego kryjowki. - Znacie to uczucie? - zapytal. Roland i Susannah pokrecili glowami. Ej zrobil to samo, wiernie ich nasladujac. -Czulem sie jak przekaska - powiedzial Joe. - Jak potencjalna przekaska. Ta czesc jego opowiesci jest prawda, pomyslala Susannah. Moze 613 troszeczke ja ubarwil, ale zasadniczo jest prawdziwa. Myslala tak glownie dlatego, ze przemawiala do niej wizja Karmazynowego Krola podrozujacego w centrum wlasnej, lokalnej burzy. - I co zrobiles? - zapytal Roland.-Zasnalem - odparl Collins. - Zawsze mialem ten dar, tak samo jak zdolnosci nasladowcze, chociaz podczas wystepow nie nasladowalem glosow slawnych ludzi, poniewaz to nigdy nie jest mile widziane. No, chyba ze jest sie Richem Little. Dziwne, ale prawdziwe. Umiem zasypiac na zawolanie i zrobilem to wtedy, w piwnicy. Kiedy sie zbudzilem, znow palily sie swiatla i to... to cos odeszlo. Oczywiscie slyszalem o Karmazynowym Krolu, od czasu do czasu wciaz widuje ludzi... przewaznie takich nomadow jak wy... ktorzy opowiadaja o nim. Zazwyczaj robia przy tym znak chroniacy przed urokiem lub spluwaja przez lewe ramie. Myslicie, ze to byl on? Uwazacie, ze Karmazynowy Krol naprawde przeszedl po Odd's Lane w drodze do Wiezy. - I zanim zdazyli odpowiedziec, dodal: - No coz, czemu nie? W koncu Tower Road to tutaj glowna droga. Mozna nia dotrzec az tam. Ty wiesz, ze to byl on, pomyslala Susannah. W co ty grasz, Joe? Znowu rozleglo sie ciche zawodzenie, zdecydowanie niebedace swistem wiatru. Susannah jednak juz nie przypisywala go Mordredowi. Zastanawiala sie, czy nie dochodzi z piwnicy, w ktorej Joe schowal sie przed Karmazynowym Krolem... a przynajmniej tak twierdzil. Kto siedzial w niej teraz? I czy sie tam ukrywal, jak kiedys Joe, czy tez byl wiezniem? -To nie bylo zle zycie - mowil Joe. - Nie takiego oczekiwalem, na pewno nie, ale mam pewna teorie, zgodnie z ktora ludzie wiodacy takie zycie, jakiego oczekiwali, najczesciej koncza je, zazywajac tabletki nasenne albo wkladajac lufe rewolweru do ust i naciskajac spust. Roland najwidoczniej nie nadazal, gdyz powiedzial: -Byles nadwornym blaznem, a goscie w tych gospodach byli twoim dworem. Joe usmiechnal sie, pokazujac mnostwo bialych zebow. Susannah zmarszczyla brwi. Czy przedtem widziala te zeby? Czesto sie smiali, wiec powinna byla je widziec, ale jakos ich nie pamietala. Oczywiscie nie seplenil jak czlowiek, ktory stracil wiekszosc zebow (tacy ludzie czesto zasiegali porady jej ojca, przewaznie szukajac uslug protetyka). Gdyby wczesniej musiala zgadywac, powiedzialaby, ze on ma zeby, ale bardzo starte i wyszczerbione, i... 614 Co sie z toba dzieje, dziewczyno? Moze klamie w niektorych sprawach, ale na pewno nie wyhodowal sobie nowych zebow, od kiedy wstal od stolu! Ponosi cie wyobraznia.Czyzby? No coz, mozliwe. I moze to ciche zawodzenie jest jednak tylko wyciem wiatru w kalenicach. -Chetnie posluchalbym paru twoich zartow i opowiesci - rzekl Roland. - Tych, ktore opowiadales, wedrujac, jesli laska. Susannah obrzucila rewolwerowca bacznym spojrzeniem, zastanawiajac sie, czy za tym zadaniem cos sie kryje, ale Roland sprawial wrazenie szczerze zainteresowanego. Jeszcze zanim zobaczyl polaroidowe zdjecie Mrocznej Wiezy, przymocowane pineskami do sciany salonu (na ktore nieustannie zerkal, kiedy Joe snul swoja opowiesc), Roland wpadl w bardzo dobry humor, co bylo zupelnie do niego niepodobne. Jakby byl chory i popadl w delirium. Joe Collins wygladal na lekko zdziwionego, ale nic na urazonego tym zadaniem. -Dobry Boze - powiedzial. - Nie wystepowalem chyba od tysiaca lat... a uwzgledniajac sposob, w jaki plynie tu czas, byc moze rzeczywiscie minelo ich tysiac. Nie wiem nawet, jak zaczac. Susannah ze zdziwieniem uslyszala swoj glos. - Sprobuj. 8 Joe zastanowil sie, a potem wstal, strzepujac kilka okruszkow z koszuli. Pokustykal na srodek pokoju, zostawiwszy laske oparta o fotel. Ej patrzyl na niego z wyszczerzonymi zebami, nadstawiajac uszu, jakby czekal na wystep. Przez chwile Joe mial niepewna mine. Potem zrobil gleboki wdech, wypuscil powietrze z pluc i usmiechnal sie.-Obiecajcie, ze nie bedziecie rzucac pomidorami, jesli poloze wystep - powiedzial. - Pamietajcie, ze minelo sporo czasu. -Nie po tym, jak nas przyjales i ugosciles - odparla Susannah. - Nigdy w zyciu. Roland, jak zawsze biorac wszystko doslownie, rzekl: - Poza tym nie mamy pomidorow. -Dobrze, dobrze. Chociaz w spizarce sa puszkowe... zapomnijcie, ze to powiedzialem! Susannah usmiechnela sie. 615 -W porzadku - powiedzial Joe, wyraznie osmielony. - Wrocmy do tego magicznego miejsca, zwanego Jango's, w magicznym miasteczku, przez niektorych pomylkowo nazywanym "nad jeziorem". Innymi slowy, do Cleveland w stanie Ohio. Drugi wystep. Ten, ktorego nie dokonczylem, a dobrze mi szlo, mowie wam. Zaczekajcie chwilke...Przymknal powieki. Zdawal sie zbierac sily. Kiedy otworzyl oczy, nagle wygladal o dziesiec lat mlodziej. To bylo zdumiewajace. A kiedy zaczal mowic, nie tylko mowil, ale rowniez wygladal jak typowy Amerykanin. Susannah nie potrafila tego wyjasnic, ale wiedziala, ze tak jest: oto prawdziwy Joe Collins. Made in USA. -Hej, panie i panowie, witajcie w Jango's, ja jestem Joe Collins, a wy nie. Roland zachichotal, Susannah zas skwitowala uprzejmym usmiechem ten stary jak swiat kawal. -Kierownictwo prosilo mnie, zebym wam przypomnial, ze dzis jest wieczor dwoch piw za dolara. Zalapaliscie? Dobrze. Ich motywem jest zysk, moim instynkt samozachowawczy. Poniewaz im wiecej wypijecie, tym wydam sie wam zabawniejszy. Susannah usmiechnela sie jeszcze szerzej. Kazdy wystep ma swoj wlasny rytm, nawet ona o tym wiedziala, chociaz nie umialaby wystapic przed halasliwym tlumem gosci nocnego klubu, chocby od tego zalezalo jej zycie. Jest ten rytm, i po dosc niepewnym poczatku Joe znalazl go. Lekko przymknal oczy, zapewne majac w nich kolorowe swiatla reflektorow - teraz, gdy o nich pomyslala, jakze podobne do Teczy Czarnoksieznika - i czujac dym piecdziesieciu palacych sie papierosow. Jedna reka zaciskal chromowany statyw mikrofonu, a druga, wolna, mogl gestykulowac do woli. Joe Collins wystepujacy w Jango's w piatkowy wieczor... Nie, nie piatkowy. Mowil, ze wszystkie kluby wynajmowaly na weekendy zespoly rockowe. -Pomimo tych historii o pomylce nad jeziorem Cleveland to piekne miasto - powiedzial Joe. Teraz zaczal mowic nieco szybciej. Rapowac, jak powiedzialby Eddie. - Moi rodzice sa z Cleveland, ale po siedemdziesiatce przeniesli sie na Floryde. Nie mieli na to ochoty, ale coz, takie sa zasady. Bach! Joe klepnal sie w czolo i zrobil zeza. Roland znow zachichotal, chociaz nie mial zielonego pojecia, gdzie lezy (ani nawet czym jest) Floryda. Susannah rozesmiala sie glosno. - Floryda to niesamowite miejsce - ciagnal Joe. - Niesa616 mowite. Ojczyzna nowozencow i umierajacych. Moj dziadek po przejsciu na emeryture wyjechal na Floryde, niech Bog ma w opiece jego dusze. Kiedy umre, chce odejsc w spokoju, we snie, jak dziadek Fred. A nie wrzeszczac ze strachu jak jego pasazerowie. Slyszac to, Roland ryknal smiechem i Susannah tez. Nawet usmiech Eja jeszcze sie poszerzyl. -Moja babcia tez byla wspaniala. Mowila, ze nauczyla sie plywac, kiedy ktos zabral ja na rzeke Cuyahoga i wypchnal z lodki. Ja jej na to: "Hej, babciu, ten ktos wcale nie chcial nauczyc cie plywac". Roland parsknal, wytarl nos i znow prychnal. Policzki mu sie zarumienily. Susannah czytala gdzies, ze smiech przyspiesza procesy metaboliczne niemal w takim samym stopniu, jak koniecznosc walki lub ucieczki. Co oznaczalo, ze jej wlasny metabolizm tez sie zmienil, poniewaz ona rowniez sie smiala. Jakby caly strach i smutek uchodzily z niej, tryskajac jak... No coz, jak krew z rany. Gdzies w podswiadomosci uslyszala cichy alarmowy dzwonek, ale zignorowala go. No bo czym mialaby sie przejmowac'? Po prostu smiali sie, do licha! Dobrze sie bawili! -Moge przez chwile byc powazny? Nie? No coz, pieprzyc ciebie i te szkape, na ktorej przyjechales. Jutro, kiedy sie zbudze, bede trzezwy, ale ty wciaz bedziesz brzydki. I lysy. (Roland wybuchnal smiechem). -Bede powazny, dobrze? Jesli ci sie to nie podoba, wsadz to sobie tam, gdzie trzymasz drobne. Moja babcia byla wspaniala. Kobiety w ogole sa wspaniale, wiecie? Maja jednak swoje wady, tak samo jak mezczyzni. Na przyklad gdyby kobieta miala wybierac, czy ma odebrac pilke czy uratowac zycie dziecku, uratowalaby dziecko, nawet nie myslac o tym, ilu facetow dostanie przez nia zawalu. Bach! Znow klepnal sie w czolo i zrobil zeza, rozsmieszajac ich oboje. Roland probowal odstawic filizanke z kawa i rozlal ja. Trzymal sie za brzuch. Slyszac, jak sie zasmiewa, zapomniawszy o calym swiecie, Susannah rozbawila sie jeszcze bardziej i znow parsknela smiechem. -Mezczyzni to jedno, a kobiety to drugie. Polacz ich, a otrzymasz zupelnie nowy przysmak. Jak oreos. Albo maslo orzechowe. Lub ciasto z rodzynkami w polewie ze smalcu. Pokazcie mi mezczyzne i kobiete, a ja pokaze wam te szczegolna instytucje, 617 jaka jest niewol... hm, malzenstwo. No, zaczynam sie powtarzac. Bach!Klepniecie w czolo. Zez. Tym razem wydawalo sie, ze oczy wychodza mu z oczodolow (jak on to robi) i Susannah musiala zlapac sie za brzuch, ktory rozbolal ja ze smiechu. I zaczelo jalupac w skroniach. Bolalo, ale byl to przyjemny bol. -Malzenstwo to zwiazek kobiety z mezczyzna. Taak! Sprawdzcie w slowniku! Bigamia to zwiazek, w ktorym jest o jedna zone lub jednego meza za duzo. Oczywiscie, jest jeszcze monogamia. Bach! Jesli Roland rozbawi sie bardziej, pomyslala Susannah, to spadnie z krzesla w kaluze rozlanej kawy. -I jest jeszcze rozwod, co po lacinie oznacza "wyrwac mezczyznie genitalia przez portfel". Jednakze mowilem o Cleveland, pamietacie? Wiecie, jak powstalo Cleveland? Grupka ludzi z Nowego Jorku powiedziala sobie: "O rany, zaczynamy lubic przestepczosc i ubostwo, ale tu jest za goraco. Przeniesmy sie na zachod". Smiech, pomyslala pozniej Susannah, jest jak huragan: kiedy osiaga pewien punkt, staje sie nieobliczalny i samowystarczalny. Nie smiejesz sie dlatego, ze zarty sa zabawne, ale dlatego, ze nie mozesz sie powstrzymac. Joe Collins doprowadzil ich do takiego stanu swoim nastepnym kawalem. -Hej, pamietacie, jak w szkole podstawowej mowiono wam, ze gdyby wybuchl pozar, to macie spokojnie ustawic sie w kolejce od najmniejszych do najwiekszych. Jaki to ma sens? Czy wysocy pala sie wolniej? Susannah zawyla ze smiechu i klepnela sie w brode. Poczula nagly i niespodziewany bol, ktory na moment odebral jej ochote do smiechu. Wrzod ponizej jej dolnej wargi znow nabrzmiewal, ale od kilku dni nie krwawil. Machajac reka, niechcacy zawadzila o niego i zdarla brunatnoczerwony strup, ktory go pokrywal. Krew nie poplynela, ale wrecz trysnela. Przez chwile nie zdawala sobie sprawy z tego, co sie stalo. Wiedziala tylko, ze to klepniecie zabolalo bardziej, niz powinno. Joe takze wydawal sie nieswiadomy (bo oczy mial prawie zamkniete), na pewno z niczego nie zdawal sobie sprawy, poniewaz wypalil jeszcze szybciej: -Hej, a co z ta restauracja rybna, ktora prowadza w akwarium? Zjadlem polowe rybnego hamburgera, a potem zaczalem sie za618 stanawiac, czy czasem nie jem niezbyt pojetnego okazu. Bach! A skoro mowa o rybach... Ej ostrzegawczo warknal. Susannah poczula ciepla struzke, ktora splynela jej po szyi. -Przestan, Joe - powiedzial Roland. Byl zdyszany. Slaby. Ze smiechu, pomyslala Susannah, Och, ale bolala ja broda i... Joe otworzyl oczy. Wygladal na rozgniewanego. -Co? Jezu Chryste, przeciez sami chcieliscie to uslyszec. Spelniam wasze zyczenie! - Susannah sie skaleczyla. Rewolwerowiec wstal i patrzyl na nia z zatroskana mina. -Nic mi nie jest, Rolandzie. Po prostu uderzylam sie troche mocniej niz... Spojrzala na swoja dlon i z niepokojem zobaczyla, ze ma na niej czerwona rekawiczke. 9 Ej znow szczeknal. Roland chwycil serwetke lezaca przy przewroconej filizance. Jeden jej koniec byl zbrazowialy i wilgotny od kawy, ale drugi calkiem suchy. Przycisnal ja do krwawiacego wrzodu, a Susannah w pierwszej chwili skrzywila sie i odsunela. W oczach stanely jej lzy.-Czekaj, przynajmniej pozwol mi zatamowac krwawienie - mruknal Roland i przytrzymal reka jej glowe, po czym delikatnie wsunal palce w czarne kedziory. Nie ruszaj sie. Zdolala to zrobic tylko dla niego. Patrzac zamglonymi z bolu oczami, Susannah zauwazyla, ze Joe wyglada na urazonego ta nagla (a takze nieprzyjemna) przerwa w swoim wystepie. Wlasciwie nie miala mu tego za zle. Naprawde bardzo sie staral, a ona wszystko popsula. Bol juz nieco zelzal, ale Susannah byla okropnie zmieszana. Przypomnialo jej sie, jak dostala okres na lekcji gimnastyki i struzka krwi pociekla jej po udzie, tak ze mogl to zobaczyc caly swiat - a przynajmniej ci jego mieszkancy, z ktorymi chodzila na gimnastyke. Niektore dziewczyny zaczely skandowac "zatkaj ja", jakby to byla najsmieszniejsza rzecz na swiecie. Z tym wspomnieniem mieszala sie obawa zwiazana z samym wrzodem. A jesli to nowotwor? Dotychczas zawsze udawalo jej sie odsunac od siebie te mysl, zanim do konca sformulowala sie 619 w jej glowie. Tym razem nie mogla. A co jesli - glupia - zachorowala na raka podczas wedrowki przez Zle Ziemie?Zoladek podszedl jej do gardla, a potem opadl. Udalo jej sie zatrzymac smaczny posilek, ale moze tylko na chwile. Nagle zapragnela byc sama. Musiala byc sama. Jesli ma wymiotowac, nie chciala robic tego w obecnosci Rolanda i tego mezczyzny. Nawet jesli nie, to potrzebowala czasu, zeby wziac sie w garsc. Podmuch wiatru, dostatecznie silny, zeby wstrzasnac cala chata, przelecial niczym pociag ekspresowy. Swiatla zamigotaly i znow poczula bolesne skurcze zoladka na widok rozkolysanych cieni na scianie. - Musze pojsc... do lazienki... - zdolala wykrztusic. Swiat przez chwile kolysal sie, a potem znow sie uspokoil. Na kominku eksplodowal sek, strzelajac fontanna karmazynowych iskier. -Jestes pewna? - zapytal Joe. Juz nie byl zly (jesli przedtem byl), tylko przygladal jej sie z powatpiewaniem. -Pozwol jej odejsc - rzekl Roland. - Mysle, ze chce doprowadzic sie do porzadku. Susannah chciala odwdzieczyc mu sie usmiechem, ale poczula bol i wrzod znow zaczal krwawic. Nie miala pojecia, co jeszcze moze sie zmienic w przyszlosci przez ten idiotyczny, niegojacy sie wrzod, ale wiedziala, ze przez dluzsza chwile nie bedzie sluchala kawalow. W przeciwnym razie stracilaby zbyt duzo krwi. -Zaraz wroce - obiecala. - Nie zjedzcie mi calego puddingu, chlopcy. Na sama mysl o jedzeniu zrobilo jej sie niedobrze, ale musiala cos powiedziec. -W kwestii puddingu niczego nie obiecuje - rzekl Roland. A gdy zaczela sie odwracac, dodal: - Jesli zakreci ci sie w glowie, zawolaj mnie. - Zawolam - powiedziala. - Dziekuje, Rolandzie. 10 Chociaz Joe Collins mieszkal sam, jego lazienka sprawiala przyjemne wrazenie kobiecej obecnosci. Susannah zauwazyla to od razu. Rozowa tapeta w zielone liscie i - jakzeby inaczej - 620 polne rozyczki. Ubikacja byla w pelni nowoczesna oprocz deski sedesowej, zrobionej z drewna, a nie z plastiku. Czyzby zrobil ja sam? Uznala, ze to calkiem prawdopodobne, chociaz zapewne to robot przyniosl ja z jakiegos zapomnianego magazynu. Karl Jakala? Czy tak Joe nazywal robota? Nie, Bill. Bill Jakala.Po jednej stronie sedesu stal taboret, a po drugiej wanna na lwich lapach, ze staroswieckim prysznicem, ktory natychmiast skojarzyl jej sie z Psychoza Hitchcocka (kazdy prysznic kojarzyl jej sie z tym przekletym filmem, od kiedy obejrzala go na Times Sauare). Byla tam rowniez porcelanowa miska, osadzona w siegajacej jej do pasa drewnianej szatce - zrobionej raczej z tradycyjnego debu, a nie z zelaznego drzewa. Nad nia wisialo lustro. Susannah domyslala sie, ze bylo odchylane i zakrywalo szafeczke z pigulkami oraz masciami. Jak w domu. Krzywiac sie i syczac z bolu, usunela serwetke. Papier przykleil sie do rany, wiec zabolalo ja, gdy go odrywala. Zaniepokoil ja widok krwi na policzkach, wargach i brodzie - nie mowiac o szyi i ramionach. Nakazala sobie rozwage. Po zerwaniu strupa rana zawsze krwawi, to wszystko. Szczegolnie na twarzy. Uslyszala, ze Joe powiedzial cos, i choc nie zrozumiala, uslyszala tez odpowiedz Rolanda: kilka slow zakonczonych cichym chichotem. Dziwnie sluchac, jak chichocze, pomyslala. Niemal jakby byl pijany. Czy widziala go kiedys pijanego? Uswiadomila sobie, ze nie. Nigdy nie widziala go pijanego, golego jak niemowle, zanoszacego sie smiechem... az do tej chwili. Nie twoj interes, kobieto, odezwala sie Detta. - W porzadku - mruknela. - W porzadku, w porzadku. Pijany. Nagi. Zanoszacy sie smiechem. Pomyslala, ze wszystko to sprowadza sie do jednego. Moze to jest jedno i to samo. Usiadla na stolku i puscila wode, ktora poplynela strumieniem, zagluszajac dzwieki dolatujace z pokoju. Poprzestala na zimnej wodzie, ktora delikatnie obmyla sobie twarz, a potem reczniczkiem - jeszcze ostrozniej - oczyscila skore wokol wrzodu. Kiedy skonczyla, przemyla ropien. Nie bolalo az tak bardzo, jak sie spodziewala. To dodalo jej otuchy. Nastepnie przeplukala reczniczek Joego, zanim krew zdazyla zakrzepnac, a potem nachylila sie do lustra. Widok, ktory zobaczyla, sprawil, ze odetchnela z ulga. Przypadkiem zawadziwszy dlonia o wrzod, 621 zerwala strup, ale moze w ostatecznym rozrachunku wyjdzie jej to na dobre. Jesli Joe ma w apteczce buteleczke z woda utleniona albo jakas masc z antybiotykiem, Susannah porzadnie oczysci sobie te paskudna rane, zanim sie zasklepi. I niewazne, jak bardzo bedzie pieklo. Taka operacja byla niezbedna, i to od dawna. Pozniej zrobi sobie opatrunek i bedzie miala nadzieje, ze wszystko dobrze sie skonczy.Rozlozyla mokry recznik na bocznej krawedzi umywalki i wziela suchy (w takim samym rozowym odcieniu jak tapeta) ze sporej kupki na pobliskiej polce. Zaczela podnosic go do twarzy, lecz zamarla. Na reczniku lezacym pod tym, ktory zdjela, zobaczyla kartke. W naglowku byl kwietnik niesiony przez dwa usmiechniete amorki. Ponizej widnial napis drukowanymi literami: SPOKOJNIE! OTO POJAWIA SIE DEUS EX MACHINA! I wyblaklym atramentem: Odd 's Lane Odd Lane, Odwroc te kartke, kiedy to przemyslisz.Marszczac brwi, Susannah podniosla kartke ze sterty recznikow. Kto ja tu zostawil? Joe? Watpila, zeby zrobil to on. Odwrocila kartke. Tym samym charakterem pisma napisano tam: Nie przemyslalas tego ! Co za niegrzeczna dziewczynka ! Zostawilem ci cos w apteczce ! ale najpierw ** PRZEMYSL TO !** (Podpowiedz : Komedia + Tragedia = Iluzja ) 622 W salonie Joe ciagle mowil, i tym razem Roland nie zachichotal, ale wybuchnal smiechem. Susannah odniosla wrazenie, ze Joe podjal przerwany monolog. Czesciowo mogla go zrozumiec - robil to, co kochal i czego od bardzo wielu lat nie mial okazji robic - a jednoczesnie wcale jej sie to nie podobalo. To, ze Joe kontynuowal swoj wystep, kiedy ona byla w lazience, tamujac krwotok, i to, ze Roland mu na to pozwolil. Sluchal i smial sie, kiedy ona broczyla krwia. Wydawalo sie to niedojrzale, nieodpowiedzialne. Chyba przy Eddiem przywykla do czegos lepszego.Dlaczego nie zapomnisz na chwile o chlopcach i nie skupisz sie na tym, co masz przed soba? Co to oznacza? Jedno bylo oczywiste: ktos spodziewal sie, ze ona tu przyjdzie i znajdzie te notatke. Nie Roland, nie Joe. Ona. Niegrzeczna dziewczynka, napisano. Dziewczynka. Tylko kto mogl to przewidziec? Kto mogl miec pewnosc. Przeciez nie miala zwyczaju klepac sie po twarzy (ani kolanach czy udach), kiedy sie smiala. Nie pamietala, zeby kiedykolwiek... A jednak. Raz. Na filmie z Deanem Martinem i Jerrym Lewisem. Czubki na morzu... czy jakos tak. Wtedy wpadla w taki sam trans, zasmiewajac sie po prostu dlatego, ze smiech osiagnal pewien punkt krytyczny i zaczal zyc wlasnym zyciem. Cala widownia - jesli dobrze pamietala, w kinie Clark przy Times Sauare - robila to samo, poddajac sie temu, kolyszac sie, prychajac popcornem z ust, ktore nie nalezaly juz do nich. Ust, ktore - przynajmniej przez kilka minut - nalezaly do Martina i Lewisa, czubkow udajacych nurkow. Jednakze tak bylo tylko raz. Komedia plus tragedia daje iluzje. A przeciez tu nie ma zadnej tragedii, prawda? Nie oczekiwala odpowiedzi, ale otrzymala ja. Dotarl do niej zimny glos intuicji. Nie, jeszcze nie. Bez zadnego konkretnego powodu nagle zaczela myslec o Lippy. Ponuro usmiechnietej Lippy. Czy siedzacy w piekle sie smieja'? Nie wiedziec czemu Susannah byla przekonana, ze tak. Usmiechali sie tak jak Lippy Nasza Szkapa, kiedy szatan (wez mojego konia... prosze) zabieral sie do pracy, a potem smiali sie. Bezsilnie. Beznadziejnie. Przez cala wiecznosc, jesli laska. Kobieto, co sie z toba dzieje, do diabla? 623 W sasiednim pokoju Roland znow sie zasmial. Ej zaszczekal, co tez przypominalo smiech. Odds Lane, Odd Lane... przemysl to.A o czym tu myslec? Jedno to nazwa ulicy, a drugie rowniez, tylko bez... -Och, zaczekaj chwileczke - szepnela do siebie. Dlaczego tak cicho, jakby ktos mogl ja uslyszec? Joe mowil... wlasciwie bez przerwy... a Roland sie smial. Zatem kto moglby ja uslyszec? Mieszkaniec piwnicy, jesli ktos taki byl? - Po prostu zaczekaj chwileczke. Zamknela oczy i znow ujrzala dwie tablice z nazwami ulic, znajdujace sie nieco ponizej wedrowcow, gdyz ci stali na snieznej bandzie o wysokosci prawie dziewieciu stop. TOWER ROAD, glosila jedna, umieszczona przy odsniezonej drodze, znikajacej za horyzontem. Druga, przy krotkiej bocznej uliczce ze stojacymi wzdluz niej domkami, glosila ODD'S LANE, ale... -Niezupelnie tak - mruknela Susannah, zaciskajac w piesc te dlon, w ktorej nie trzymala kartki. - Niezupelnie. Wyraznie widziala ja oczami wyobrazni: ODD'S LANE, z dopisanym apostrofem i litera S. Dlaczego ktos to zrobil? Czyzby poprawiacz byl purysta jezykowym, ktory nie mogl zniesc... Czego? Czego nie mogl zniesc? Za zamknietymi drzwiami Roland ryknal jeszcze glosniejszym smiechem. Cos upadlo i rozbilo sie. On nie przywykl smiac sie tak glosno, pomyslala Susannah. Lepiej uwazaj, Rolandzie, bo ci to zaszkodzi. Dostaniesz przepukliny albo czegos gorszego. Przemysl to, radzil jej nieznany korespondent, wiec sprobowala. Czy w slowach odd i lane bylo cos, co ktos chcial przed nimi ukryc? Jesli tak, to ta osoba nie powinna sie o to martwic, poniewaz Susannah niczego nie dostrzegala. Zalowala, ze nie ma przy niej Eddiego. On zawsze byl w tym dobry: znal tyle zartow i zagadek... Zaparlo jej dech i szeroko otworzyla oczy. Na jej twarzy i na twarzy jej blizniaczki w lustrze stopniowo pojawilo sie zrozumienie. Wprawdzie nie miala olowka, a nie umiala robic tego w myslach... Balansujac na stolku, Susannah nachylila sie nad umywalka i chuchnela na lustro, ktore pokrylo sie mgielka pary. Napisala palcem ODD LANE. Patrzyla na ten napis z rosnacym zrozumieniem i niepokojem. W salonie Roland zasmial sie jeszcze glosniej i teraz zrozumiala to, co powinna byla pojac przed trzy624 dziestoma cennymi sekundami: to nie byl wesoly smiech. Spazmatyczny i niepohamowany, smiech czlowieka z trudem lapiacego oddech. Roland smial sie tak, jak smieja sie ludzie, gdy komedia zmienia sie w tragedie. Jak smieja sie w piekle. Ponizej ODD C/kNE napisala czubkiem palca DANOBLO - anagram, ktory Eddie chyba rozszyfrowalby od razu, a juz na pewno wtedy, kiedy zauwazylby, ze apostrof i litere S dodano po to, zeby odwrocic ich uwage. Smiech w drugim pokoju przycichl i niepokojaco zmienil barwe. Ej szczekal jak szalony, a Roland... Roland sie dusil. ROZDZIAL VI PATRICK DANYILLE 1 Nie miala broni. Kiedy po obiedzie wrocili do salonu i Joe zachecil ich, zeby usiedli na sofie, polozyla rewolwer na zaslanym gazetami stoliku obok, wyjawszy z bebenka wszystkie naboje. Teraz miala je w kieszeni.Susannah otworzyla drzwi lazienki i wpadla do salonu. Roland lezal na podlodze miedzy sofa a telewizorem. Twarz mial sinoczerwona. Trzymal sie za opuchnieta szyje i wciaz sie smial. Gospodarz stal nad nim i Susannah natychmiast zauwazyla, ze jego wlosy - te sliczne, siegajace ramion biale wlosy - teraz byly prawie calkiem czarne. Zmarszczki wokol oczu i ust zniknely. Joe Collins wygladal teraz na mlodszego nie o dziesiec, lecz o dwadziescia, a nawet trzydziesci lat. Sukinsyn. Pieprzony wampir. Ej skoczyl na niego i zlapal zebami za lewa noge, tuz nad kolanem. -Szescdziesiat cztery, dwadziescia piec, dziewietnascie, leciec masz chec! - zawolal wesolo Joe i wierzgnal noga niczym Fred Astaire. Ej przelecial przez pokoj i z impetem rabnal o sciane, tak ze spadla z niej tabliczka z napisem ?iQ2z' B_?OcjOj;j!?=4?W JV?=A?Z?JWU ^O^MWfl. Joe znow odwrocil sie do Rolanda. -Uwazam - powiedzial - ze kobieta potrzebuje powodu, zeby uprawiac seks. - Oparl noge o piers Rolanda. Susannah pomyslala, ze przypomina mysliwego, ktory pozuje do zdjecia przy swoim trofeum. - Natomiast mezczyzna potrzebuje tylko 626 miejsca. Bach! - Zrobil zeza. - Skoro mowa o seksie, to Bog dal mezczyznie mozg i fiuta, ale nie dosc krwi, zeby mogl jednoczesnie poslugiwac sie jednym i dru...Nie slyszal, jak wrocila i wgramolila sie na sofe, zeby znalezc sie na odpowiedniej wysokosci - za bardzo skoncentrowal sie na tym, co robil. Susannah splotla obie dlonie, podniosla je nad swoje prawe ramie, po czym z calej sily uderzyla Joego w skron, pozbawiajac rownowagi. Trafila w twarda kosc i poczula przeszywajacy bol. Joe zatoczyl sie, machajac rekami i spogladajac na nia. Jego gorna warga uniosla sie, ukazujac zeby - najzupelniej zwyczajne zeby, a dlaczego by nie? On nie byl wampirem wysysajacym krew. W koncu to byla Empatia. Jego twarz zmieniala sie: ciemniala, kurczyla sie, przemieniala w cos nieludzkiego. Byla twarza szalonego klauna. -Ty... - wycedzil, ale zanim zdazyl powiedziec wiecej, Ej znow go dopadl. Tym razem bumbler nie musial uzyc zebow, gdyz gospodarz jeszcze nie zlapal rownowagi. Ej sprytnie przycupnal tuz za jego noga i Dandelo runal na podloge, mocno uderzajac o nia glowa i nie konczac przeklenstwa. Moze stracilby przytomnosc, gdyby upadku nie zamortyzowal gruby dywan z galgankow, lezacy na podlodze. Dandelo niemal natychmiast zdolal usiasc, toczac wokol metnym wzrokiem. Susannah uklekla przy Rolandzie, ktory tez usilowal usiasc, ale mial z tym klopoty. Chwycila rekojesc jego rewolweru, lecz zanim zdazyla wyjac go z kabury, Roland zlapal ja za reke. Odruchowo, rzecz jasna, i nalezalo sie tego spodziewac, ale Susannah byla bliska paniki, kiedy padl na nich oboje cien Dandela. - Ty suko, ja cie naucze przerywac artyscie... - Rolandzie, pusc! - wrzasnela i rewolwerowiec posluchal. Dandelo upadl, zamierzajac opasc na nia calym ciezarem ciala, ale wyprzedzila go o ulamek sekundy. Przetoczyla sie na bok i zamiast na niej, wyladowal na Rolandzie. Susannah uslyszala udreczone "uff!", z jakim rewolwerowiec wypuscil z pluc te odrobine powietrza, ktora zdolal zlapac. Ciezko dyszac, podparla sie jedna reka i wycelowala w stwora na nim, w stwora ulegajacego jakiejs okropnej przemianie. Dandelo wyciagnal rece - puste. Oczywiscie, przeciez nie zabijal rekami. Jednoczesnie jego twarz zaczela sie rozciagac i splaszczac, tak ze jej rysy prawie zupelnie zanikly i przypominaly wzor na skorze jakiegos zwierzecia albo na pancerzu owada. 627 -Stoj! - zawolal glosem, ktory zatracil swa gleboka barwe i brzmial jak cykanie swierszcza. - Chce ci powiedziec dowcip o chorzystce i arcybiskupie!-Znam go - powiedziala i strzelila dwukrotnie, pakujac mu dwie kule w mozg, tuz nad tym, co niedawno bylo jego prawym okiem. 2 Roland z trudem stanal na nogach. Mial wlosy zlepione potem i obrzmiala twarz. Kiedy probowala ujac jego dlon, odmowil machnieciem reki i powlokl sie do frontowych drzwi domku, ktory teraz wydal sie Susannah zaniedbany i mroczny. Zauwazyla plamy na dywanie oraz spory zaciek na jednej ze scian. Czy byly tam przedtem? I - Panie w niebiesiech - co wlasciwie jedli na obiad? Doszla do wniosku, ze nie chce tego wiedziec, przynajmniej jesli sie po tym nie rozchoruje. Jezeli sie tym nie struje.Roland z Gilead otworzyl drzwi. Wiatr wyrwal mu je z reki i z loskotem uderzyl nimi o sciane budynku. Rewolwerowiec zrobil dwa chwiejne kroki w szalejaca zamiec, pochylil sie, opierajac dlonie o uda, i zwymiotowal. Zobaczyla, jak wicher porwal w ciemnosc strumien na pol strawionego pokarmu. Kiedy Roland wrocil do srodka, koszule i bok twarzy mial oblepione sniegiem. W domku bylo okropnie goraco: to rowniez Dandelo zdolal dotychczas przed nimi ukryc. Zobaczyla termostat - zwyczajny stary honeywell, niewiele rozniacy sie od tego, jaki miala w swoim nowojorskim mieszkaniu - na scianie. Podeszla i sprawdzila temperature. Byl podkrecony na maksymalna - powyzej czterdziestu stopni. Czubkiem palca przestawila go na dwadziescia piec, po czym odwrocila sie i spojrzala na pokoj. Kominek byl dwukrotnie wiekszy, niz im sie zdawalo, i tak napchany plonacymi bierwionami, ze szumial jak piec hutniczy. Na razie nic nie mogla na to poradzic, ale powoli plomienie same przygasna. Lezacy na dywanie martwy stwor, rosnac, porozrywal swoje odzienie. Susannah pomyslala, ze wyglada jak jakis owad o nieforemnych odnozach - podobnych do rak i nog - sterczacych z rekawow i nogawek. Koszula pekla mu do polowy plecow, odslaniajac rodzaj skorupy ozdobionej wzorem przypominajacym ludzka twarz. Susannah nie sadzila, ze moze istniec cos obrzydliw628 szego od Mordreda w jego pajeczej postaci, ale ten stwor wygladal jeszcze gorzej. Dzieki Bogu byl martwy. Schludne, jasne wnetrze - niczym chatki z bajki, i czyz nie dostrzegla tego od poczatku? - teraz bylo ciemna i zadymiona wiejska izba. Elektryczne swiatla wciaz sie palily, lecz wygladaly na stare i sfatygowane, podobne do tych, jakie widuje sie w nedznych hotelikach. Dywan tez byl czarny od brudu i poprzecierany, z wdeptanymi resztkami jedzenia. - Rolandzie, nic ci nie jest? Roland spojrzal na Susannah, a potem powoli ukleknal przed nia. Przez moment myslala, ze zaslabl, i przestraszyla sie. Kiedy w nastepnej chwili zrozumiala, co naprawde sie dzieje, przerazila sie jeszcze bardziej. -Bylem nieostrozny - rzekl Roland drzacym, ochryplym glosem. - Dalem sie zaskoczyc jak dziecko i blagam o wybaczenie. -Rolandzie, nie! Wstawaj! - odezwala sie Detta, ktora zawsze dochodzila do glosu, kiedy Susannah byla w opalach. Pomyslala, dobrze, ze nie powiedzialam: Wstawaj, bialasie!, i z trudem powstrzymala histeryczny wybuch smiechu. Nie zrozumialby. -Najpierw mi przebacz - powiedzial Roland, nie patrzac na nia. Poszukala w pamieci formulki i z ulga znalazla ja. Nie mogla patrzec, jak tak przed nia kleczy. -Powstan, rewolwerowcze, wybaczam ci ze szczerego serca. - 1 zaraz dodala: - Gdybym ocalila ci zycie nawet dziewiec razy, jeszcze nie wyrownalabym rachunku. -Twoja dobroc mnie zawstydza - odparl i wstal. Niezdrowe rumience zaczely znikac mu z policzkow. Spojrzal na lezacego na dywanie stwora oraz jego groteskowo znieksztalcony cien, widoczny na scianie w blasku kominka. Rozejrzal sie po ciasnej chatce z jej antycznym wyposazeniem i migoczacymi zarowkami. -To, czym nas nakarmil, bylo w porzadku - powiedzial. Jakby czytal w jej myslach i wiedzial, czego najbardziej sie obawiala. - Nigdy nie zatrulby tego, co zamierzal... zjesc. Podala mu jego rewolwer, rekojescia do przodu. Wzial go i wymienil dwie puste luski na nowe naboje, zanim wepchnal bron z powrotem do kabury. Drzwi domku w dalszym ciagu byly otwarte i wiatr nawiewal do srodka snieg, ktory juz utworzyl biala delte w krotkim korytarzyku, gdzie wisialy ich skorzane plaszcze. W pokoju bylo juz troche chlodniej, ale i tak czuli sie jak w saunie. 629 -Skad wiedzialas? - zapytal.Wrocila myslami do hotelu, w ktorym Mia zostawila Czarna Trzynastke. Nieco pozniej, kiedy sie odlaczyli, Jake i Callahan zdolali dostac sie do pokoju 1919, poniewaz ktos zostawil im notatke i (tak-i-nie) klucz. Na kopercie napisano Jake Chambers oraz / to jest prawda, charakterem pisma bedacym skrzyzowaniem kaligrafii z drukiem. Susannah byla pewna, ze gdyby wziela te koperte z ta krotka informacja i porownala ja z wiadomoscia pozostawiona w lazience, przekonalaby sie, ze obie zostaly napisane ta sama reka. Wedlug Jake'a, recepcjonistka w nowojorskim hotelu Plaza-Park powiedziala im, ze wiadomosc zostawil dla nich niejaki Stephen King. - Chodz ze mna - rzucila. - Do lazienki. 3 Jak reszta domku, lazienka byla teraz mniejsza, niewiele wieksza od szafy. Wanna, stara i zardzewiala, z cienka warstwa brudu na dnie, wygladala tak, jakby ostatnio uzywano jej...No coz, prawde mowiac, Susannah miala wrazenie, ze tej wanny nigdy nie uzywano. Sitko prysznica bylo zatkane rdza. Rozowa tapeta oblazila ze scian, pociemniala i brudna. Bez rozyczek. Lustro wisialo na scianie, ale pekniete przez srodek, tak ze Susannah uznala za cud to, ze piszac po nim, nie rozciela sobie opuszki palca. Mgielka jej oddechu wyparowala, ale slowa byly wciaz widoczne w warstwie brudu: ???? cA/V/^\ ponizej PA/V??cz??. - To anagram - wyjasnila. - Widzisz? Przyjrzal sie napisom, a potem przeczaco pokrecil glowa, lekko zawstydzony. -To nie twoja wina, Rolandzie. To nasze litery, nie te, ktore znasz. Uwierz mi na slowo, to anagram. Zaloze sie, ze Eddie dostrzeglby od razu. Nie wiem, czy to taki zart Dandela, czy tez musial przestrzegac jakichs regul iluzji, ale chodzi o to, ze rozszyfrowalismy go w pore, z niewielka pomoca Stephena Kinga. -Ty go rozszyfrowalas - przypomnial. - Ja umieralem ze smiechu. 630 -Umarlibysmy oboje - powiedziala. - Ty byles troche bardziej podatny, poniewaz twoje poczucie humoru... wybacz mi, Rolandzie, ale ono przewaznie mocno kuleje. - Wiem o tym - rzekl ponuro.Potem nagle odwrocil sie i wyszedl. Susannah pomyslala o czyms okropnym. Wydawalo jej sie, ze uplynelo sporo czasu, zanim rewolwerowiec wrocil. - Rolandzie, czy on jest...? Skinal glowa, usmiechajac sie. -Jest martwy. Strzelilas celnie, Susannah, ale nagle postanowilem sie upewnic. - Ciesze sie - odparla po prostu. -Ej stoi na strazy. Gdyby cos mialo sie stac, na pewno by nas ostrzegl. - Podniosl kartke z podlogi i ze skupieniem zaczal studiowac notatke. Susannah musiala mu tylko wyjasnic, co to jest apteczka. - "Zostawilem ci cos". Czy wiesz co? Potrzasnela glowa. - Nie mialam czasu sprawdzic. - Gdzie jest apteczka? Wskazala na lustro, a on otworzyl szafke. Zaskrzypialy zawiasy drzwiczek. Za lustrem istotnie byly polki, ale zamiast rownych rzedow lekarstw i masci, jakie sobie wyobrazala, staly tam tylko dwie brazowe buteleczki, takie same jak ta na stoliku obok sofy, oraz chyba najstarsze na swiecie opakowanie pastylek przeciwkaszlowych Braci Smith. Jednakze byla tam tez koperta i Roland wreczyl ja Susannah. Tym samym charakterem pisma, bedacym skrzyzowaniem kaligrafii z drukiem, napisano na niej: Chile , Rolandzie z Gilead Susannah Dean z Nowego Jorku Uratowaliscie mi zycie Ja uratowalem zycie wam Rachunki wyrownane S.K. 631 -Childe? - zapytala. - Czy to ci cos mowi?-To okreslenie rycerza... albo rewolwerowca... podczas wyprawy. Stary, honorowy tytul. Nigdy go nie uzywalismy, rozumiesz, poniewaz oznacza swieta osobe, wybrana przez ka. Nigdy nawet nie myslimy o sobie w taki sposob, przynajmniej ja nie myslalem tak o sobie od lat. - Mimo to jestes Childe Rolandem? -Moze kiedys bylem. Teraz to nie ma znaczenia. Jestesmy poza ka. - Jednakze wciaz na sciezce Promienia. -Tak. - Przesunal palcem po ostatniej linijce: Rachunki wyrownane. - Otworz koperte, Susannah. Chce zobaczyc, co jest w srodku. Zrobila to. 4 W srodku byla kserokopia poematu Roberta Browninga. King napisal nazwisko poety nad tytulem, w polowie kaligraficznym, w polowie drukowanym charakterem pisma. Susannah w college'u czytala kilka dramatycznych monologow Browninga, ale tego poematu nie znala. Jego temat jednak byl jej dobrze znany: poemat nosil tytul Sir Roland pod Mroczna Wieza stanal. Mial epicki charakter, rymy ballady (a-b-b-a-a-b) i trzydziesci cztery zwrotki. Kazda zwrotka byla oznaczona rzymskim numerem. Ktos - zapewne King - zakreslil zwrotki numer I, II, XIII, XIV i XVI.-Przeczytaj te zaznaczone - powiedzial ochryplym glosem Roland - poniewaz ja rozumiem tylko niektore slowa, a chcialbym... bardzo chcialbym... wiedziec, co tu jest napisane. -Pierwsza zwrotka - zaczela i musiala odkaszlnac. Zaschlo jej w gardle. Na zewnatrz wyl wiatr, a naga zarowka pod sufitem migotala w upstrzonej przez muchy szklanej bance. Pomyslalem zrazu, ze klamie kazdym slowem Ow chromy dziadyga ze swym zlosliwym okiem, Ktorym zerkal z boku, jak lgarstwo na mnie dziala, I z ta geba swoja, co ledwo mogla powstrzymac Bliski juz wybuchu napor rozradowania Na widok nowej ofiary pochwyconej w sidla. 632 -Collins - orzekl Roland. - Ktokolwiek to napisal, myslal o Collinsie. To rownie pewne jak to, ze King opisywal w swoich historiach nasze ka-tet) "Klamie kazdym slowem"! No i klamal! - Nie Collins - poprawila - ale Dandelo. Roland skinal glowa. - Prawde mowisz, Dandelo. Czytaj dalej. - W porzadku. Druga zwrotka. Bo po coz innego sterczalby tu, o kulach? Tylko by czatowac z zapasem lgarstw i lowic Podroznych, co mogliby napotkac go, gdzie stoi, I spytac o droge. Jak trupio parsknalby smiechem, Jakiez epitafium zaczalby mi od razu Wypisywac szczudlem w tym pyle przy rozstajach.-Pamietasz jego laske i to, jak nia wymachiwal? - zapytal Roland. Oczywiscie, ze pamietala. Chociaz rozstaje byly przysypane sniegiem, a nie pylem, wychodzilo na to samo. Wychodzilo na to, ze maja przed oczyma opis tego, co wlasnie im sie przydarzylo. Na sama mysl przeszedl ja dreszcz. -Czy to poeta z twoich czasow? - zapytal Roland. - Z twojego kiedys? Przeczaco pokrecila glowa. -Nawet nie z mojego kraju. Umarl co najmniej szescdziesiat lat przed moim kiedys. -A jednak musial widziec to, co tu zaszlo. A przynajmniej jakas wersje tych wydarzen. -Tak. A Stephen King znal ten poemat. - Nagle przyszla jej do glowy pewna mysl, przeblysk intuicji tak jasny, ze mogl byc tylko prawda. Spojrzala na Rolanda szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. - To jego poemat natchnal Kinga! On go zainspirowal! - Tak uwazasz, Susannah? - Tak! - A jednak ten Browning musial nas widziec. Tego nie rozumiala. To bylo zbyt skomplikowane. Niczym proba ustalenia, co bylo pierwsze, kura czy jajko. Albo bladzenie w lustrzanej sali. Miala zamet w glowie. 633 -Przeczytaj nastepna zaznaczona zwrotke, Susannah! Te pod krzyzykiem i trzema kreskami! - To zwrotka numer trzynascie - powiedziala. A trawa rosla skapo jak wlosy tredowatych - Zdzbla cienkie i wyschle powylazily z blota, Ktore wygladalo jakby z krwia wymieszane; Jakis kon osleply o zesztywnialy eh kosciach Stal calkiem zglupialy - chociaz sie jednak przywlokl Wypedzony tutaj z diabelskiej swej stadniny! - A teraz przeczytam ci zwrotke czternasta. Czy zywy? Wygladal, jakby byl raczej zdechly, Z ta szyja miesista, chuda, zylasta jak struna, Z oczyma zgaslymi pod wyrudziala grzywa. Rzadko idzie w parze nieszczescie ze smiesznoscia; Tak wielkiej odrazy jeszczem do bydlat nie czul - Pewnie przez swa podlosc na ten zly los zasluzyl.-Lippy - rzekl rewolwerowiec i wskazal kciukiem za siebie. - Ta chabeta ma chuda szyje i wszystko, o czym tu wspomniano, tyle ze to klacz, a nie kon. Susannah nic nie odpowiedziala - nie musiala. Oczywiscie, ze to Lippy: slepa i chuda, z zylasta szyja poobcierana miejscami do zywego miesa. Wiem, ze to paskudna stara szkapa, powiedzial staruszek... a raczej to cos, co wygladalo jak stary czlowiek. Ty stara fabryko nawozu, rozchybotana szkapo, kulejaca na wszystkie cztery nogi i sparszywiala! A tutaj mieli to czarno na bialym, poemat napisany wiele lat przed przyjsciem na swiat Kinga, moze osiemdziesiat lub sto... Z oczyma zgaslymi pod wyrudziala grzywa. -Pewnie przez swa podlosc na ten zly los zasluzyl - zacytowal Roland z posepnym usmiechem. - Zanim stad odejdziemy, postaramy sie, zeby wrocila do piekla! - Nie - powiedziala Susannah. - Nie zrobimy tego. Jej glos byl bardziej ochryply niz zwykle. Chcialo jej sie pic, ale teraz bala sie napic wody plynacej z kranow w tym okropnym miejscu. Za chwile przyniesie troche sniegu i stopi go. Potem, i dopiero wtedy, ugasi pragnienie. - Dlaczego tak mowisz? 634 -Poniewaz juz jej nie ma. Umknela w ciemnosc, kiedy rozprawilismy sie z jej panem. - Skad wiesz? Susannah tylko potrzasnela glowa.-Po prostu wiem. - Wziela nastepna kartke poematu, skladajacego sie z okolo dwustu wersow. - Zwrotka szesnasta. Na nic! Przyjaciela twarz... Zamilkla. - Urwal, uswiadomiwszy sobie - Czytaj dalej - powiedzial -Susannah? Dlaczego nie... znaczenie dwoch ostatnich slow cicho, prawie szeptem. - Jestes pewny? - Czytaj, chce to uslyszec. Na nic! Przyjaciela twarz sobie uroilem Rumiana w peruce z welny zlotej - zuch z niego! Juz czulem nieledwie, jak bierze mnie pod ramie Swoim zwyklym gestem, by mnie zatrzymac w miejscu, Lecz oto - niestety! - hanba tej jednej nocy! Zapal uszedl z serca i zostawil je zimne. -Pisze o Mejis - rzekl Roland. Zaciskal piesci, chociaz Susannah watpila, zeby zdawal sobie z tego sprawe. - Pisze, jak rozdzielila nas Susan Delgado, gdyz potem juz nie bylo miedzy nami tak jak dawniej. Staralismy sie uratowac nasza przyjazn, ale juz nie bylo jak dawniej. -Sadze, ze nigdy nie jest tak jak dawniej, kiedy kobieta przyjdzie do mezczyzny lub mezczyzna do kobiety - powiedziala i podala mu kserowane strony. - Wez je. Przeczytalam ci wszystkie, ktore zaznaczyl. Jesli w pozostalych jest cos o tym, jak doszlismy... lub nie... do Mrocznej Wiezy, przeczytaj je sam. Na pewno zdolasz, jesli bardzo sie postarasz. Co do mnie, to nie chce tego wiedziec. Wygladalo na to, ze Roland chce. Poprzekladal kartki, szukajac ostatniej. Nie byly numerowane, ale bez trudu znalazl koniec po pustym miejscu pod ostatnia zwrotka. Zanim jednak zdazyl ja przeczytac, znow rozlegl sie cichy krzyk. Tym razem wiatr nie wial i nie bylo cienia watpliwosci, skad dobiega ten dzwiek. 635 -Ktos jest pod nami, w piwnicy - rzekl Roland - Wiem. I chyba wiem tez, kto to jest. Kiwnal glowa. Susannah przygladala mu sie badawczo.-Wszystko sie zgadza, no nie? To jak ukladanka, a my dopasowalismy kilka jej ostatnich kawalkow. Krzyk rozlegl sie znowu, cichy i zalosny. Krzyk kogos zywego, ale bliskiego smierci. Wyszli z lazienki, wyjmujac rewolwery z kabur. Susannah podejrzewala, ze tym razem nie beda im potrzebne. 5 Owad, ktory udawal starego zartownisia zwanego Joe Collins, lezal tam, gdzie padl, ale Ej odsunal sie od niego. Susannah nie miala mu tego za zle. Dandelo zaczal cuchnac i ze szczelin jego pancerza saczyly sie struzki bialej cieczy. Mimo to Roland kazal bumblerowi zostac przy nim na strazy.Gdy dotarli do kuchni, znowu uslyszeli krzyk, tym razem glosniejszy, ale z poczatku nie mogli znalezc wejscia do piwnicy. Susannah przygladala sie popekanemu i brudnemu linoleum, szukajac zamaskowanej klapy. Juz miala powiedziec Rolandowi, ze z kuchni nie ma zejscia do piwnicy, gdy rewolwerowiec oznajmil: - Tutaj. Za lodowka. Chlodziarka nie byla juz drogim modelem z dystrybutorem lodu w drzwiach, ale niskim i przysadzistym gratem z ukladem chlodzacym na gorze, w obudowie w formie beczki. Matka miala taka, kiedy Susannah byla mala dziewczynka, Odetta, lecz matka raczej by umarla, niz pozwolila, zeby jej lodowka pokryla sie chocby dziesiec razy ciensza warstwa brudu. Sto razy ciensza. Roland odsunal ja z latwoscia, gdyz Dandelo, ten chytry potwor, umiescil ja na podstawie zaopatrzonej w kolka. Susannah watpila, aby mial tu wielu gosci, nie tu, na Krancu Swiata, ale staral sie dobrze ukryc swoje sekrety, na wypadek gdyby ktos przypadkiem zawital. A byla pewna, ze od czasu do czasu miewal gosci. Domyslala sie, ze niewielu - lub zaden - opuscilo chate przy Odd Lane. Schody wiodace w dol byly waskie i strome. Roland pomacal chwile i znalazl wylacznik. Zapalily sie dwie nagie zarowki, jedna w polowie schodow, a druga na samym dole. Jakby w odpowiedzi 636 znow rozlegl sie krzyk. Byl przepelniony bolem i strachem, ale bez slow. Ten dzwiek sprawil, ze Susannah przeszedl dreszcz. - Podejdz do schodow, kimkolwiek jestes! - zawolal Roland. Zadnej odpowiedzi. Na zewnatrz wiatr jeczal i wyl, ciskajac sniegiem niczym piachem o sciane domu.-Podejdz, zebysmy mogli cie zobaczyc, albo zostawimy cie tam! - krzyknal Roland. Mieszkaniec piwnicy nie pojawil sie w slabym swietle, ale znow wydal okrzyk, w ktorym slychac bylo zalosc i strach, a takze - czego obawiala sie Susannah - szalenstwo. Rewolwerowiec spojrzal na nia. Kiwnela glowa. - Idz pierwszy, jesli musisz. Bede cie oslaniac - szepnela. -Uwazaj na schodach, zebys nie spadla - ostrzegl rowniez szeptem. Ponownie skinela glowa i zapozyczonym od niego gestem zakrecila palcami jednej reki: Dalej, dalej. To wywolalo nikly usmiech rewolwerowca. Zszedl po schodach, trzymajac lufe rewolweru oparta o prawe ramie, i w tym momencie tak przypominal Jake'a Chambersa, ze Susannah o malo sie nie rozplakala. 6 Piwnica byla istnym magazynem skrzyn, beczek oraz pozawijanych w lachmany pakunkow wiszacych na wieszakach. Susannah nie miala ochoty sprawdzac, co sie w nich kryje. Krzyk rozlegl sie znowu - przypominal jednoczesnie lkanie i wrzask. Z gory, stlumione i ciche, dolatywalo wycie i zawodzenie wichru.Roland skrecil w lewo i zaczal wyszukiwac droge miedzy stosami skrzyn. Susannah szla za nim w bezpiecznej odleglosci, co chwila ogladajac sie za siebie. Nasluchiwala rowniez, czy Ej na gorze nie zaczyna szczekac. Zauwazyla sterte skrzyn z napisem TEXAS INSTRUMENTS oraz inna, z wytloczonym na boku napisem CHINSKIE CIASTECZKA SZCZESCIA WUJKA HO. Nie zdziwila sie, widzac zartobliwa nazwe swej dawno porzuconej rikszy; przestala sie juz czemukolwiek dziwic. Idacy przed nia Roland przystanal. -Na lzy mojej matki - powiedzial cicho. Dotychczas tylko raz slyszala w jego ustach to wyrazenie, kiedy natkneli sie na 637 jelenia, ktory wpadl do wawozu i zlamal obie przednie nogi oraz jedna tylna. Zwierze umieralo z glodu i spogladalo na nich pustymi oczodolami, z ktorych owady wyjadly slepia.Susannah zaczekala, az Roland przywola ja gestem, a potem dolaczyla do niego, raznie przemieszczajac sie na rekach. W przeciwleglym kacie kamiennej piwnicy Dandela - w poludniowo-wschodnim rogu, jesli nie stracila orientacji - znajdowaly sie prowizoryczne drzwi z zelaznej kraty. W poblizu lezala spawarka, za pomoca ktorej skonstruowal je Dandelo... jednak dawno temu, sadzac po grubej warstwie kurzu na butli z acetylenem. Z szerokiego haka osadzonego w kamiennej scianie - tuz za zasiegiem wieznia, niewatpliwie pozostawiony po to, zeby go pognebic - zwisal duzy i staroswiecki (tak-i-nie, tak-a-tucz) srebrny klucz. Wiezien stal przy kracie, wyciagajac do nich brudne rece. Byl taki chudy, ze przypominal Susannah okropne fotografie z obozow koncentracyjnych, zdjecia tych, ktorzy przezyli Auschwitz, Bergen-Belsen i Buchenwald, zywe (chociaz ledwie) dowody ludzkiej podlosci, w wiszacych na nich pasiakach i upiornych czapeczkach na glowach, patrzace strasznymi wyrazistymi oczami. Wolelibysmy nie wiedziec, co sie z nami stalo, mowily te oczy, ale niestety wiemy. Taki wyraz mialy oczy Patricka Danville'a, gdy wyciagal rece do przybylych i wydawal te nieartykulowane, blagalne okrzyki. Z bliska przypominaly szydercze wrzaski pewnego egzotycznego ptaka z filmu przyrodniczego: aj-ii, aj-ii, juk, juk! Roland zdjal klucz z haka i podszedl do drzwi. Danville zlapal go za koszule, a rewolwerowiec odepchnal go. Susannah widziala, ze zrobil to delikatnie, ale chudzielec w celi odskoczyl, wybaluszajac oczy. Wlosy mial dlugie - siegajace prawie do ramion - lecz zaledwie cien zarostu na policzkach, nieco ciemniejszy na brodzie i nad gorna warga. Susannah pomyslala, ze na pewno nie ma wiecej niz siedemnascie lat. -Bez urazy, Patrick - rzekl Roland tonem przyjacielskiej pogawedki. Wetknal klucz do zamka. - Ty jestes Patrick? Patrick Danville? Chudzielec w brudnych dzinsach i za duzej szarej koszuli (ktora siegala mu prawie do kolan) w milczeniu wcisnal sie w kat celi. Oparl sie plecami o mur, powoli osunal na podloge i usiadl obok wiadra, ktore zapewne sluzylo mu za kibel, przy czym przod 638 koszuli najpierw wydal sie, a potem splynal mu miedzy kolana, podciagniete tak wysoko, ze prawie skryly jego wychudla, przerazona twarz. Kiedy Roland otworzyl drzwi celi i odchylil je na tyle, na ile mogl (bo nie mialy zawiasow), Patrick Danville znow zaczal wydawac ptasie dzwieki, tylko tym razem glosniej: AJ-II! JUK! AJ-II! Susannah zacisnela zeby. Kiedy Roland udal, ze chce wejsc do srodka, chlopiec wrzasnal jeszcze glosniej i zaczal tluc glowa o mur. Roland natychmiast sie cofnal. Danville przestal walic glowa w sciane, lecz wciaz nieufnie i z lekiem spogladal na nieznajomych. Potem znowu wyciagnal brudne dlonie o dlugich palcach, jakby sie poddawal. Roland spojrzal na Susannah.Przemiescila sie na rekach do drzwi celi. Wychudzony chlopak w kacie znow wydal ptasi krzyk i cofnal rece, zaslaniajac sie. -Nie, kochasiu - rozlegl sie glos Detty Walker. - Nie, kochasiu, nie zrobie ci krzywdy. Gdybym chciala cie skrzywdzic, wpakowalabym ci dwie kulki w leb, jak temu popaprancowi na gorze. Dostrzegla cos w jego oczach -jakby na moment otworzyly sie szerzej, ukazujac jeszcze wieksze bialka. Usmiechnela sie i dodala: -Wlasnie! Pan Collins nie zyje! Juz nigdy nie zejdzie tu, zeby cie... Co? Co on ci robil, Patricku? Nad nimi wyl wiatr stlumiony przez grube kamienne mury. Swiatla migotaly, dom protestowal, trzeszczac i skrzypiac. - Co ci robil, chlopcze? Na nic. Chlopak nic nie rozumial. Wlasnie doszla do tego wniosku, gdy Patrick Danville przycisnal obie dlonie do brzucha. Wykrzywil twarz w okropnym grymasie, ktory zapewne mial oznaczac smiech. - Zmuszal cie do smiechu? Skulony w kacie Patrick kiwnal glowa. Wykrzywil sie jeszcze bardziej. Zacisnal piesci i podniosl je do twarzy. Potarl nimi policzki, pozniej oczy, a potem spojrzal na Susannah. Zauwazyla, ze ma niewielka blizne przy nasadzie nosa. - I doprowadzal do placzu? Patrick skinal glowa. Znow udal, ze sie smieje, trzymajac sie za brzuch i lekko kolyszac, ocierajac lzy z brudnych policzkow, ale tym razem uniosl dlonie do ust i mlasnal. Stojacy tuz za Susannah Roland powiedzial: - Zmuszal cie do smiechu, do placzu i do jedzenia. Patrick tak gwaltownie potrzasnal glowa, ze znow uderzyl nia o sciane. 639 -To on jadl - wyjasnila Detta. - Wlasnie to probujesz nam powiedziec, prawda? Dandelo jadl. Patrick energicznie kiwnal glowa. - Kazal ci sie smiac, kazal plakac i zywil sie tym. Oto co robil!Patrick znow przytaknal i zalal sie lzami, wydajac nieartykulowane jeki. Susannah powoli weszla na rekach do celi, gotowa wycofac sie, gdyby znow zaczal tluc glowa o mur. Nie zaczal. Kiedy dotarla do wcisnietego w kat chlopca, wtulil twarz w jej piers i zaczal szlochac. Susannah odwrocila glowe, spojrzala na Rolanda, mowiac mu bez slow, ze teraz moze juz wejsc. Po chwili Patrick spojrzal jej w oczy z tepym, psim uwielbieniem. -Nie boj sie - powiedziala Susannah, bo Detta juz znikla, zapewne zmeczona nadmiarem swej dobroci. - On juz nie wyrzadzi ci krzywdy, Patricku. Jest martwy jak glaz, jak kamien w rzece. A teraz chce, zebys cos dla mnie zrobil. Chce, zebys otworzyl usta. Patrick natychmiast potrzasnal glowa. W jego oczach znow pojawil sie strach, a ponadto cos, co dostrzegla z jeszcze wieksza zgroza. Wstyd. - Tak, Patricku, tak. Otworz usta. Gwaltownie pokrecil glowa, przy czym tluste wlosy omiotly sciane niczym koncowka mopa. - Co... - zaczal Roland. -Cii - przerwala mu. - Otworz usta, Patricku i pokaz nam. Potem zabierzemy cie stad i juz nigdy tutaj nie wrocisz. Nigdy wiecej nie bedziesz pozywieniem Dandela. Patrick patrzyl na nia blagalnie, ale Susannah odpowiedziala mu nieustepliwym spojrzeniem. W koncu zamknal oczy i powoli otworzyl usta. Mial zeby, ale nie mial jezyka. Najwidoczniej Dandela znudzil glos wieznia - albo wypowiadane przez niego slowa - i wyrwal mu jezyk. 7 Dwadziescia minut pozniej stali oboje w drzwiach kuchni, patrzac, jak Patrick Danville je zupe. Co najmniej polowa zawartosci miski wyladowala na szarej koszuli chlopca, ale Susannah nie przejmowala sie tym. Zupy bylo duzo, a koszul jeszcze wiecej - w przylegajacej do salonu sypialni. Nie wspominajac juz o nalezacej do Joego Collinsa, wiszacej w przedsionku grubej kurtce, ktora 640 od tej pory mial nosic Patrick. Co do szczatkow Dandela - niegdys Joego Collinsa - to zawineli je w trzy koce i bezceremonialnie wyrzucili na snieg.-Dandelo byl wampirem zywiacym sie nie krwia, ale emocjami - powiedziala. - A Patrick... Patrick byl jego krowa. A krowa moze dostarczac dwa rodzaje pozywienia: mleko lub mieso. Problem z miesem polega na tym, ze kiedy zjesz najlepsze kawalki, pozniej te troche gorsze, a w koncu resztki, juz nic ci nie zostanie. Natomiast jesli doisz krowe, mozesz to robic bardzo dlugo... oczywiscie zakladajac, ze od czasu do czasu dasz jej cos do zjedzenia. - Jak sadzisz, jak dlugo go tutaj wiezil? - zapytal Roland. -Nie wiem. - Jednakze pamietala kurz na butli z acetylenem, pamietala go az za dobrze. - W kazdym razie dlugo. Dla niego to byla cala wiecznosc. - Cierpial. -Bardzo. Chociaz z pewnoscia strasznie go bolalo, kiedy Dandelo wyrwal mu jezyk, zaloze sie, ze bardziej cierpial, gdy wysysal z niego emocje. Widzisz, w jakim jest stanie. Roland widzial, oczywiscie. Zauwazyl rowniez cos jeszcze. -Nie mozemy go zabrac w taka sniezyce. Nawet gdybysmy ubrali go w trzy warstwy odziezy, na pewno by umarl. Susannah skinela glowa. Tez zdawala sobie z tego sprawe. A poza tym wiedziala, ze ona nie zostanie w tym domu. Inaczej umrze. Roland przyznal jej racje. -Przeczekamy sniezyce w stajni. Tam bedzie zimno, ale widze dwie zalety takiego rozwiazania: moze przyjdzie tu Mordred albo wroci Lippy. - Zabijesz oboje? - Tak, jesli zdolam. Czy to dla ciebie jakis problem? Zastanowila sie, po czym przeczaco pokrecila glowa. -W porzadku. Pozbierajmy to, co stad wezmiemy, poniewaz przez co najmniej dwa dni nie bedziemy rozpalac ognia. Moze nawet przez cztery. 8 Minely trzy noce i dwa dni, zanim sniezyca wyladowala swoja wscieklosc i ucichla. O zmierzchu drugiego dnia Lippy, kulejac, wrocila do domu i Roland wpakowal jej kule w leb. Mordred sie 641 nie pokazal, chociaz drugiej nocy Susannah wyczula jego obecnosc w poblizu. Ej chyba tez go poczul, gdyz stanal w drzwiach stajni, zawziecie warczac w sniezyce.Przez ten czas Susannah dowiedziala sie o Patricku Danville'u o wiele wiecej, niz oczekiwala. Jego umysl mocno ucierpial w wyniku dlugotrwalych, koszmarnych przezyc, co jej nie zdziwilo. Natomiast zaskoczyla ja szybkosc, z jaka - chociaz tylko do pewnego stopnia - dochodzil do siebie. Zastanawiala sie, czy ona po czyms takim bylaby do tego zdolna. Byc moze mial z tym cos wspolnego jego talent. Widziala przeciez jego dzielo w gabinecie Sayre'a. Dandelo dawal wiezniowi tylko tyle pozywienia, zeby utrzymac go przy zyciu, i regularnie okradal z emocji: dwa, czasem trzy, a nawet cztery razy w tygodniu. Ilekroc Patrick byl juz pewien, ze nie przezyje nastepnego razu, ktos przybywal do chaty. Ostatnio goscie trafiali tu czesciej niz przedtem i Dandelo w mniejszym stopniu wykorzystywal Patricka. Wieczorem, kiedy ulozyli sie do snu na stryszku, Roland powiedzial Susannah, ze jego zdaniem wiekszosc ostatnich ofiar Dandeia to zapewne uchodzcy z Le Casse Roi Russe lub z otaczajacego zamek miasteczka. Susannah rozumiala punkt widzenia tych nieszczesnikow: Nie ma Krola, wiec wynosmy sie stad do diabla, dopoki mozemy W koncu Wielki Czerwony moze sie rozmyslic i wrocic, a jest kompletnie stukniety, odbila mu szajba i brak mu piatej klepki. Kilkakrotnie Joe ukazywal sie wiezniowi w swojej prawdziwej postaci i sycil sie przerazeniem chlopca. Jednakze od swojej dojnej krowy oczekiwal znacznie wiecej. Susannah domyslala sie, ze rozne emocje maja rozmaity smak - tak jak wieprzowina, drob i ryby. Patrick byl niemy, mogl gestykulowac. Ale nie tylko, jak sie okazalo, kiedy Roland pokazal im, co znalazl w spizarni. Na jednej z najwyzszych polek lezal stosik wielkich blokow rysunkowych z napisem MICHELANGELO, DO SZKICOW WEGLEM. Nie mieli wegla, ale obok blokow lezal komplet fabrycznie nowych olowkow Eberhard-Faber nr 2, owinietych gumka. Dziwne bylo to, ze ktos (zapewne Dandelo) starannie odcial gumke z konca kazdego olowka. Nastepnie umiescil je w sloiku, ktory postawil obok olowkow, wraz z kilkoma spinaczami i temperowka, wygladajaca jak ostry brzeg talerzy Oriza, ktore zabrali z Calla Bryn Sturgis. Kiedy Patrick zobaczyl bloki rysunkowe, z blyskiem 642 w oczach wyciagnal ku nim rece, wydajac ponaglajace nieartykulowane okrzyki.Roland spojrzal na Susannah, ktora wzruszyla ramionami i powiedziala: - Zobaczmy, co potrafi. Ja juz sie domyslam, a ty? Okazalo sie, ze potrafi wiele. Patrick Danville byl wprost zdumiewajaco uzdolnionym rysownikiem. Jego rysunki mowily za niego. Rysowal je szybko i z wyrazna przyjemnoscia, i wydawal sie nie przejmowac ich niepokojacym realizmem. Jeden ukazywal Joego Collinsa, szczerzacego zeby w upiornym usmiechu i wbijajacego siekiere w tyl glowy nic niepodejrzewajacego goscia. Nad obuchem chlopiec duzymi komiksowymi literami napisal PLASK! oraz CHLUP! Nad glowa Collinsa Patrick umiescil dymek z napisem: Masz, glupku! Inny rysunek przedstawial samego Patricka, tarzajacego sie ze smiechu po podlodze, narysowanego bardzo realistycznie (tak ze Cha! Cha! Cha! nad jego glowa bylo zupelnie zbyteczne), oraz stojacego nad nim i obserwujacego go Collinsa. Patrick odrzucil ten rysunek na bok i pospiesznie narysowal nastepny, ukazujacy Collinsa na kleczkach, trzymajacego chlopca reka za wlosy i pochylajacego sie nad jego wykrzywiona w usmiechu twarza. Jednym szybkim, wprawnym ruchem (nie odrywajac olowka od kartki), Patrick narysowal nastepny dymek nad glowa starego, umieszczajac w nim kilka liter oraz dwa wykrzykniki. - Co tu napisano? - zapytal zafascynowany Roland. - MNIAM! Dobre! - wyjasnila Susannah, cicho i z odraza. Pomijajac to, moglaby godzinami przygladac sie, jak chlopiec rysuje - i robila to. Olowek w jego palcach poruszal sie z niesamowita szybkoscia i nawet nie przyszlo im do glowy, zeby dac mu jedna z odcietych gumek, poniewaz nie bylo takiej potrzeby. Susannah nie zauwazyla, zeby chlopiec sie mylil, a jesli nawet, to wkomponowywal swoje bledy w rysunki w sposob, ktory czynil z nich - czemu wzbraniac sie przed uzyciem tych slow, jezeli odpowiadaja prawdzie? - male arcydziela. Te rysunki nie byly szkicami, ale skonczonymi dzielami sztuki. Wiedziala, co Patrick - ten lub inny Patrick z innego swiata na sciezce Promienia - bedzie pozniej mogl namalowac farbami olejnymi, i ta wiedza sprawiala, ze robilo sie jej jednoczesnie zimno i goraco. Kogo tu mieli? Niemego Rembrandta? Pomyslala, ze oto znalezli drugiego niepelnosprawnego geniusza. Trzeciego, jesli liczyc nie tylko Sheemiego, ale i Eja. 643 Tylko raz zastanowil ja jego brak zainteresowania gumkami, ale zlozyla to na karb arogancji geniusza. Nawet nie przyszlo jej - ani Rolandowi - do glowy, ze ta mloda wersja Patricka Danville'a moze po prostu nie wiedziec o istnieniu takich rzeczy jak gumka. 9 Nad ranem po trzeciej nocy Susannah obudzila sie na stryszku, spojrzala na lezacego obok niej Patricka i zeszla po drabinie. Roland stal w drzwiach stajni, palac papierosa i patrzac na zewnatrz. Snieg przestal padac. Wzeszedl spozniony ksiezyc, zmieniajac swiezy snieg na Tower Road w roziskrzona kraine basni. Powietrze bylo nieruchome i tak zimne, ze czula, jak zamarza jej w nosie. W oddali uslyszala warkot silnika. Nasluchujac, doszla do wniosku, ze pojazd sie zbliza. Zapytala Rolanda, czy domysla sie, kto to moze byc lub co to moze dla nich oznaczac.-Sadze, ze to prawdopodobnie robot zwany Billem Jakala wyjechal odsniezyc drogi. Byc moze ma na glowie antenke, tak jak Wilki. Pamietasz? Pamietala to bardzo dobrze. -Mozliwe, ze jest w jakis szczegolny sposob powiazany z Dandelem - rzekl Roland. - Raczej nie sadze, zeby tak bylo, lecz nie zdziwilbym sie. Przygotuj jeden ze swoich talerzy, na wypadek gdyby okazal sie niebezpieczny. I moj rewolwer. - Ale nie wydaje ci sie, zeby byl grozny. Chciala miec w tej sprawie stuprocentowa jasnosc. -Nie - odparl Roland. - On moze nas podwiezc... moze nawet do samej Wiezy. A jesli nie do niej, to na kraniec Bialych Ziem. Byloby dobrze, gdyz chlopak jest jeszcze slaby. To sprowokowalo ja do pytania: -Nazywamy go chlopcem, poniewaz wyglada jak chlopak. Jak myslisz, ile ma lat? Roland potrzasnal glowa. -Na pewno nie mniej niz szesnascie lub siedemnascie, ale rownie dobrze moze miec nawet trzydziesci. Kiedy atakowano Promienie, czas biegl dziwnie, czesto gwaltownie przyspieszajac lub zwalniajac. Moge zaswiadczyc, ze tak bylo. - Czy to Stephen King postawil go na naszej drodze? 644 -Trudno powiedziec, ale na pewno wiedzial o jego istnieniu. - I po chwili dodal: - Wieza jest tak blisko! Czujesz ja?Czula... przez caly czas. Nieraz Wieza pulsowala, nieraz spiewala, a chwilami jedno i drugie. A zrobione polaroidem zdjecie wciaz wisialo na scianie w chacie Dandela. Tak wiec przynajmniej to nie bylo czescia zludzenia. Co noc w jednym ze swych snow widziala Wieze z tej fotografii, stojaca na koncu rozanego pola, z czarnych jak sadza kamieni, wznoszaca sie ku mrocznemu niebu, po ktorym chmury ciagnely ze wszystkich czterech stron, wzdluz tych dwoch Promieni, ktore pozostaly. Wiedziala, co spiewaja te glosy - Chodz! Chodz! Chodz z nami! - ale nie sadzila, zeby spiewaly do niej czy dla niej. Nie, na pewno nie, nigdy w zyciu: to byla piesn Rolanda, i tylko jego. Zaczela jednak miec nadzieje, ze to niekoniecznie oznacza, iz ona musi umrzec, zanim on tam dotrze. Zaczela miec swoje wlasne sny. 10 Niecala godzine po wschodzie slonca (ktore pojawilo sie od wschodu, i dzieki Bogu) pomaranczowy pojazd bedacy skrzyzowaniem ciezarowki ze spychaczem wylonil sie zza horyzontu i powoli, lecz uparcie zmierzal ku nim, spychajac wielka sterte sniegu na prawe pobocze, jeszcze powiekszajac wysoka sniezna bande. Susannah domyslala sie, ze dojechawszy do skrzyzowania Tower Road z Odd Lane, Bill Jakala (niemal na pewno prowadzacy plug) zawroci i pojedzie z powrotem. Moze zatrzymywal sie tutaj nie na kawe, ale zeby wlac sobie odrobinke swiezego oleju lub innego plynu. Usmiechnela sie na mysl o tym. Na dachu kabiny byl zamontowany glosnik, z ktorego plynela znana jej rockandrollowa piosenka. Susannah uradowalo to, co uslyszala. California Sun! The Rivieras! Och, czyz to nie urocze?-Skoro tak mowisz - zgodzil sie Roland. - Tylko trzymaj talerz w pogotowiu. - Mozesz na to liczyc - odparla. Patrick dolaczyl do nich, z blokiem rysunkowym i olowkiem w dloniach. Napisal na kartce duzymi literami jedno slowo i pokazal je Susannah, wiedzac juz, ze Roland niewiele potrafi odczytac, nawet jesli slowa sa napisane duzymi literami. Na dole kartki widnialo imie BILL. Znajdowalo sie pod zdumiewajaco wierna 645 podobizna Ej a, ktory mial nad glowa komiksowy dymek z napisem HAU! HAU! Niedbale przekreslil oba wyrazy, zeby nie sadzila, iz wlasnie to chcial jej pokazac. Na widok iksa na rysunku poczula nagly niepokoj, poniewaz linie przeciely sie dokladnie na wizerunku Eja. 11 Plug zatrzymal sie przed chata Dandela i chociaz silnik wciaz pracowal, muzyka ucichla. Z fotela kierowcy zsunal sie wysoki (majacy co najmniej dziewiec stop) robot o lsniacej glowie, bardzo podobny do Nigela z Eksperymentalnej Stacji Luku 16. oraz Andy'ego z Calla Bryn Sturgis. Zgial metalowe rece i oparl je na biodrach w sposob, ktory niewatpliwie przypomnialby Eddiemu C3P0 z filmow George'a Lucasa, gdyby Eddie tu byl. Robot przemowil elektronicznie wzmocnionym glosem, ktory niosl sie daleko po osniezonych polach: - CZESC, J-JOE! C-CO U CIEBIE! JAK TAM SZ-SZTUCZKI? Roland wyszedl z bylej kwatery Lippy.-Czesc, Bill - powiedzial spokojnie. - Dlugich dni i przyjemnych nocy. Robot odwrocil sie. W oczach mial jasnoniebieski blysk, wygladajacy Susannah na zdziwienie. Nie okazal cienia zdenerwowania i wydawal sie nieuzbrojony, ale zauwazyla wypuklosc anteny wznoszacej sie ze srodka jego glowy - obracajacej sie bez konca w jasnym porannym blasku - i byla przekonana, ze w razie potrzeby moglaby odciac ja talerzem. Latwizna, japonszczyzna, jak powiedzialby Eddie. -Ach! - zawolal robot. - Le-lewo... re-rewo... - Podniosl reke majaca niejeden, ale dwa stawy lokciowe i klepnal sie w czolo. Z wnetrza wydobyl sie cichy swist... szsz!, a potem robot dokonczyl: - Rewolwerowiec! Susannah rozesmiala sie. Nie zdolala sie powstrzymac. Przeszli taki kawal drogi, zeby napotkac te przerosnieta elektroniczna wersje swinki Piggy. T-to... t-to... to byloby na tyle, ludzie! -Slyszalem pogloski o t-t-takim - powiedzial robot, nie zwazajac na jej smiech. - Czy jestes R-R-Rolandem z G-G-Gilead? - Jestem - odparl Roland. - A ty? 646 -William, D-siedem, cztery, szesc, piec, cztery, jeden-M, Robot Naprawczy Oraz Wiele Innych Funkcji. Joe Collins nazywa mnie B-B-Billem J-J-Jakala. Mam jeden spalony o-o-obwod. Moglbym go naprawic, a-a-ale mi zabronil. A p-p-poniewaz jest tu jedynym czlowiekiem... a raczej byl...Urwal. Susannah calkiem wyraznie slyszala zgrzyt mechanizmow we wnetrzu tego, o ktorym nie myslala jako o nigdy niewidzianym C3P0, lecz Robbiem Robocie z Zakazanej planety. Bill Jakala przypadl jej do serca, gdy przylozyl jedna metalowa dlon do czola i sklonil sie... lecz nie jej ani Rolandowi. Powiedzial: -Hile, Patricku D-Danville'u, synu S-Soni! Dobrze widziec cie zdrowego i w-wolnego, naprawde! W glosie Billa Jakaly Susannah uslyszala szczere wzruszenie. Robot naprawde sie cieszyl, wiec spokojnie schowala talerz. 12 Rozmawiali na podworzu. Bill chetnie wszedlby do chaty, gdyz byl wyposazony w zaledwie szczatkowy uklad wechu. Ludzie mieli znacznie lepsze powonienie i wiedzieli, ze w chacie smierdzi, a poza tym i tak sie tam nie ogrzeja, poniewaz ogien w piecu i na kominku dawno zgasl. W kazdym razie narada nie trwala dlugo. William Robot Naprawczy (Oraz Wiele Innych Funkcji) uwazal istote podajaca sie czasem za Joego Collinsa za swego pana, bo nie bylo nikogo innego, kto nadawalby sie na to stanowisko. Ponadto Collins/Dandelo znal niezbedne kody.-N-nie p-podalem mu t-tych kodow, kiedy p-pytal - rzeki Bill Jakala - ale t-to nie p-powstrzymalo go p-przed znalezieniem informacji w instrukcji uzytkownika. - Biurokracja to wspaniala rzecz - zauwazyla Susannah. Bill powiedzial, ze staral sie (w miare mozliwosci) trzymac z daleka od J-Joego, ale musial sie tu zjawiac, kiedy Tower Road wymagala odsniezania - bo tak byl zaprogramowany - i raz w miesiacu przywozic zaopatrzenie (glownie konserwy) z miejsca, ktore nazywal "Federal". Lubil rowniez odwiedzac Patricka, ktory kiedys narysowal mu sliczny portret; czesto go sobie ogladal (i zrobil wiele kopii). Wyznal jednak, ze ilekroc tu przyjezdzal, zawsze spodziewal sie, ze juz nie zastanie Patricka, ze Joe zabil go 647 i porzucil cialo w lesie ("w Z-Zlych", jak mowil), niczym smiec. Tymczasem chlopiec byl tu, caly i zdrowy, co ucieszylo Billa.-P-poniewaz mam sz-szczatkowe uczucia - wyjasnil, co w uszach Susannah zabrzmialo tak, jakby przyznawal sie do jakiegos nalogu. -Czy musimy podac ci kod, zebys wykonywal nasze rozkazy? - zapytal Roland. - Tak, sai - odparl Bill Jakala. -Cholera - mruknela Susannah. W Calla Bryn Sturgis mieli podobny problem z Andym. -J-j-jednak - rzekl Bill Jakala -jesli bedziecie formulowali rozkazy jako sugestie, na pewno z-z-z... - Podniosl reke i ponownie klepnal sie w czolo. Znowu rozlegl sie glosny zgrzyt, nie z jego ust, lecz gdzies z okolicy piersi. - ...z przyjemnoscia je wykonam - dokonczyl. -Sugeruje ci wobec tego, zebys naprawil ten przeklety uklad i przestal sie jakac - powiedzial Roland i odwrocil sie zaskoczony. Patrick upadl na snieg, trzymajac sie za brzuch i wyjac ze smiechu. Ej skakal wokol niego, szczekajac, ale Ej byl nieszkodliwy. Tym razem nikt nie kradl Patrickowi radosci. Nalezala tylko do niego. 1 do tych, ktorzy mieli szczescie slyszec jego smiech. 13 Za odsniezonym skrzyzowaniem, w glebi lasu, ktory Bill nazwalby ("Z-Zlym"), dygoczacy z zimna niedorostek owiniety w smierdzace, zle wyprawione skory, obserwowal te czworke stojaca przed chata Dandela. Umrzyjcie, poslal im mysl. Umrzyjcie, dlaczego nie wyswiadczycie mi tej uprzejmosci i po prostu nie umrzecie? Oni jednak nie umierali i ich wesoly smiech ranil go niczym noz.Pozniej, kiedy wszyscy wgramolili sie do kabiny plugu snieznego Billa i odjechali, Mordred zakradl sie do chaty. Pozostal tam przez prawie dwa dni, jedzac konserwy ze spizarni Dandela - i nie tylko, czego mial wkrotce pozalowac. Przez dwa dni wracal do sil, gdyz sniezyca prawie go zabila. Wierzyl, ze jedynie nienawisc utrzymala go przy zyciu. A moze Wieza. Poniewaz on tez czul jej obecnosc - to pulsowanie, ten spiew. Jednakze to, co Roland, Susannah i Patrick slyszeli w tonacji dur, 648 Mordred slyszal w mol. I tam, gdzie oni slyszeli wiele glosow, on slyszal tylko jeden. Byl to glos jego Czerwonego Ojca, nakazujacy mu przyjsc. Nakazujacy mu zabic niemego chlopca i te czarna suke, a szczegolnie rewolwerowca z Gilead, tego nieczulego Bialego Ojca, ktory go opuscil. (Oczywiscie Czerwony Ojciec rowniez go opuscil, ale Mordredowi nigdy nie przyszlo to do glowy).A kiedy juz ich zabijesz, rozlegal sie szepczacy glos, zniszczymy Mroczna Wieze i po wsze czasy zapanujemy nad wiecznoscia. Tak wiec Mordred je, bo Mordred glodny. I Mordred spi, bo Mordred senny. A kiedy Mordred wlozyl cieple ubranie Dandela i ruszyl niedawno odsniezona Tower Road, ciagnac za soba sanki wyladowane zapasami - glownie konserwami - stal sie mlodziencem wygladajacym na dwadziescia szesc lat, wysokim, jasnowlosym i pieknym jak letni poranek. Jego ludzka postac szpecila tylko blizna pozostawiona przez kule Susannah oraz czerwone jak krew znamie na piecie. Te piete, obiecywal sobie, oprze na gardle Rolanda, i to niebawem. CZESC PIATA SZKARLATNE POLE CAN'-KA NO REY ROZDZIAL I BOL I DRZWI (ZEGNAJ, MOJA DROGA) 1 Pod koniec ich dlugiej podrozy, po tym, jak Bill - teraz po prostu Bill, juz nie Bill Jakala - podrzucil ich do Federal na skraju Bialych Ziem, Susannah Dean zaczela miewac napady placzu. Wyczuwala ich nadejscie i odchodzila od towarzyszy, mowiac, ze musi isc w krzaki za potrzeba. Potem siadala na zwalonym drzewie lub po prostu na zimnej ziemi, chowala twarz w dloniach i pozwalala plynac lzom. Jesli Roland o tym wiedzial - a na pewno zauwazyl jej zaczerwienione oczy, kiedy wracala na droge - to nigdy tego nie komentowal. Podejrzewala, ze wiedzial, co robila.Jej czas w Swiecie Posrednim - i na Krancu Swiata - dobiegal konca. 2 Bill podwiozl ich swoim slicznym pomaranczowym plugiem snieznym pod samotny blaszany barak z wyblakla tablica, gloszaca: FEDERALNY POSTERUNEK 19. STRAZNICA PRZEKRACZANIE TEGO PUNKTU SUROWO WZBRONIONE! 653 Podejrzewala, ze Federalny Posterunek 19. formalnie znajduje sie jeszcze na Bialych Ziemiach Empatii, ale kiedy Tower Road zeszla na niziny, powietrze znacznie sie ocieplilo i pokrywajaca ziemie warstwa sniegu byla zaledwie cienkim nalotem. Teren przed nimi byl usiany kepami drzew, ale Susannah domyslala sie, ze wkrotce wyjda na otwarta przestrzen, podobna do prerii na Srodkowym Zachodzie Ameryki. Rosly tu krzaki, ktore zapewne w sezonie rodzily jagody, a moze nawet wieksze owoce, lecz teraz nie mialy lisci i tylko szelescily na niemal nieustannie wiejacym wietrze. Po obu stronach Tower Road - niegdys brukowanej, ale teraz bedacej tylko dwiema plytkimi koleinami - przewaznie widzieli jedynie wysokie trawy, sterczace spod cienkiej snieznej pokrywy. Szeptaly na wietrze i Susannah znala ich piosenke: Chodz, chodz, chodz z nami, prawie kres podrozy mamy.-Nie moge jechac dalej - oznajmil Bill, zatrzymujac plug i przerywajac Little Richardowi w polowie piosenki. - Strasznie mi przykro, jak mawiaja w Pogranicznym Luku. Podroz trwala poltora dnia i przez caly ten czas puszczal im jeden "stary przeboj" za drugim. Niektore wcale nie byly dla Susannah stare; Sugar Shack czy Heat Wave byly przebojami w radiu, kiedy wrocila z krotkich wakacji w Missisipi. Innych nigdy nie slyszala. Melodie nie byly zapisane na plytach czy tasmach, lecz na slicznych srebrnych krazkach, ktore Bill nazywal "sidikami". Wpychal je w szczeline zapchanej wskaznikami deski rozdzielczej plugu i muzyka plynela z co najmniej osmiu roznych glosnikow. Zapewne teraz podobalaby jej sie kazda muzyka, ale szczegolnie zachwycily ja dwie piosenki, ktorych nigdy przedtem nie slyszala. Jedna byl szalenczo radosny rock, zatytulowany She Loves You. Druga, smutna i refleksyjna, nosila tytul Hey Jude. Roland zdawal sie znac te druga, gdyz wtorowal spiewajacemu, chociaz jego tekst nieco roznil sie od slow plynacych z glosnikow pojazdu. Susannah zapytala Billa, kto spiewa te piosenke, a on wyjasnil, ze to zespol The Beetles. -Zabawna nazwa dla zespolu rockandrollowego - powiedziala Susannah. Patrick, siedzacy z Ejem na malenkim tylnym siedzeniu pojazdu, klepnal ja w ramie. Odwrocila sie, a on pokazal jej blok, w ktorym przez caly czas cos rysowal. Pod profilem Rolanda napisal drukowanymi literami: BEATLES, nie Beetles. - To zabawna nazwa dla zespolu rockandrollowego, obojetnie 654 jak ja wymawiac - powtorzyla Susannah i to nasunelo jej pewien pomysl. - Patricku, czy ty masz dar? - A kiedy zmarszczyl brwi i rozlozyl rece gestem oznaczajacym, ze nie rozumie pytania, sformulowala je inaczej: - Mozesz czytac w moich myslach?Wzruszyl ramionami i usmiechnal sie. Ten gest mowil "nie mam pojecia", ale ona przypuszczala, ze Patrick wie. Dobrze wie. 3 Dotarli do posterunku okolo poludnia i Bill podal im tam smaczny posilek. Patrick pochlonal swoja porcje, a potem usiadl na uboczu, z Ejem zwinietym u jego stop, i iysowal towarzyszy siedzacych przy stole w sali, ktora kiedys przeznaczono na swietlice. Sciany tego pomieszczenia byly pokryte ekranami telewizyjnymi - Susannah doliczyla sie co najmniej trzystu. I najwidoczniej musialy byc dobrej jakosci, gdyz niektore wciaz dzialaly. Niektore ukazywaly wzgorza otaczajace barak, lecz wiekszosc tylko sniezyla, a jeden pokazywal szereg falujacych linii, ktorych widok wywolywal mdlosci, kiedy popatrzylo sie na nie przez dluzsza chwile. Te sniezace ekrany, powiedzial Bill, kiedys pokazywaly obrazy z satelitow krazacych wokol Ziemi, lecz ich kamery juz dawno sie powylaczaly. Ten z falujacymi liniami byl ciekawszy. Bill powiedzial, ze jeszcze przed kilkoma miesiacami prezentowal Mroczna Wieze. Potem nagle obraz znikl i pojawily sie pasy.-Sadze, ze Karmazynowy Krol nie lubi sie pokazywac w telewizji - stwierdzil Bill. - Szczegolnie jesli spodziewa sie gosci. Chcesz jeszcze jedna kanapke? Jest ich mnostwo, zapewniam cie. Nie? A moze zupy? A ty, Patricku? Wiesz, ze jestes zbyt chudy... o wiele, wiele za chudy. Patrick odwrocil blok i pokazal im rysunek Billa klaniajacego sie Susannah, trzymajacego w jednej metalowej rece tace z rowno pokrojonymi kanapkami, a w drugiej dzbanek z mrozona herbata. Jak wszystkie rysunki Patricka, ten tez znacznie wykraczal poza szkic, a jednak zostal sporzadzony z niesamowita szybkoscia. Susannah nagrodzila go oklaskami. Roland usmiechnal sie i skinal glowa. Patrick tez sie usmiechnal, ale zaciskajac zeby, zeby pozostali nie musieli patrzec na pusta dziure za nimi. Potem przewrocil karte i zaczal rysowac cos nowego. - Z tylu jest cale mnostwo pojazdow - powiedzial Bill - 655 i chociaz wiele z nich juz nie dziala, niektore jeszcze sa sprawne. Moge dac wam samochod z napedem na cztery kola i choc nie gwarantuje przyjemnej jazdy, sadze, ze mozecie liczyc na to, ze dowiezie was az do Mrocznej Wiezy, ktora znajduje sie nie dalej niz sto dwadziescia kol stad.Susannah miala wrazenie, ze jej zoladek, trzepoczac, runal w przepasc. Sto dwadziescia kol to sto mil, moze nawet troche mniej. Naprawde byli blisko. Tak blisko, ze to ja przerazalo. -Na pewno nie chcielibyscie dotrzec do Mrocznej Wiezy po zmroku - ciagnal Bill. - Przynajmniej tak mi sie wydaje ze wzgledu na jej nowego mieszkanca. Czym jednak dla takich doswiadczonych wedrowcow jak wy jest jeszcze jedna noc spedzona na poboczu drogi? Sadze, ze dla was to drobiazg! Jesli nawet rozbijecie oboz na noc (wykluczajac awarie, ktore... bogowie swiadkami... zawsze moga sie zdarzyc), jutro rano powinniscie ujrzec cel swej podrozy. Roland dlugo i starannie rozwazal te slowa. Przez ten czas Susannah musiala nakazywac swemu cialu, zeby oddychalo, bo samo nie chcialo tego robic. Nie jestem gotowa, mowila jakas czesc jej swiadomosci. A jeszcze glebsza czesc, ta pamietajaca wszelkie niuanse powtarzajacego sie co noc snu, mowila jeszcze cos: Nie jest mi przeznaczone tam dotrzec. Nie do samego konca. -Dziekuje ci, Billu - wreszcie rzekl Roland. - Jestesmy ci wdzieczni... ale chyba nie skorzystamy z twojej uprzejmej propozycji. Gdybys zapytal mnie dlaczego, nie potrafilbym wyjasnic. Po prostu cos mi mowi, ze jutro byloby za wczesnie. To cos podpowiada mi, ze powinnismy przebyc reszte drogi pieszo, skoro przeszlismy juz tyle. - Nabral tchu i wypuscil powietrze z pluc. - Jeszcze nie jestem gotowy. Nie calkiem gotowy. Ty tez, zdziwila sie Susannah. Ty tez. -Potrzebuje troche czasu, zeby przygotowac umysl i serce. Moze nawet moja dusze. - Siegnal do kieszeni i wyjal kserokopie poematu Roberta Browninga, ktora zostawiono dla nich w apteczce Dandela. - Tutaj napisano cos o wspominaniu dawnych czasow przed ostatnia bitwa... lub ostatnim bojem. Dobrze powiedziane. I byc moze tak naprawde potrzebuje tylko tego, o czym napisal poeta... wspomnien dawnych, szczesliwszych chwil. Nie wiem. Jesli Susannah nie zaprotestuje, chyba jednak dotrzemy tam pieszo. - Susannah nie protestuje - powiedziala spokojnie. - Susan656 nah sadzi, ze wlasnie tak powinno byc. Susannah tylko nie chce, zeby ktos wlokl ja za soba jak zepsuty tlumik. Roland obdarzyl ja wdziecznym (choc nieco roztargnionym) usmiechem - w ciagu tych kilku ostatnich dni bardzo sie od niej oddalil - po czym zwrocil sie do Billa. -Zastanawiam sie, czy masz jakis wozek, ktory moglbym ciagnac? Poniewaz bedziemy musieli zabrac troche ekwipunku... A poza tym jest Patrick, ktory czesc drogi bedzie musial jechac. Patrick zrobil urazona mine. Zgial reke w lokciu, zacisnal piesc i napial muskuly. Rezultat - mizerne wybrzuszenie wielkosci gesiego jaja - najwyrazniej go zawstydzil, poniewaz pospiesznie opuscil reke. Susannah usmiechnela sie i klepnela go w kolano. -Nie rob takiej miny, zlotko. To nie twoja wina, ze Bog wie jak dlugo siedziales zamkniety niczym Jas i Malgosia w chatce wiedzmy. -Jestem pewien, ze mam cos takiego - rzekl Bill - oraz elektryczny wozek dla Susannah. Jesli nie mam, to go zrobie. Zajmie mi to najwyzej godzine lub dwie. Roland policzyl w myslach. -Jesli wyruszymy stad, majac piec godzin do zmierzchu, powinnismy przed zachodem slonca zrobic dwanascie kol. Wedlug Susannah dziewiec lub dziesiec mil. Podazajac w tym niespiesznym tempie przez piec kolejnych dni, dotrzemy do Wiezy, ktorej szukalem cale zycie. Chcialbym dotrzec do niej o zachodzie slonca, jesli to mozliwe, poniewaz taka zawsze widywalem w snach... Susannah? Z glebi jej swiadomosci naplynal szept: Cztery noce. Cztery noce snow. To powinno wystarczyc. Moze az nadto. Oczywiscie, musialoby zadzialac ka. Jesli rzeczywiscie znalezli sie poza jego wplywem, to nie zdarzyloby sie - nie mogloby sie zdarzyc. Jednakze Susannah teraz uwazala, ze ka siegalo wszedzie, nawet do Mrocznej Wiezy. Byc moze Wieza byla jego ucielesnieniem. - Dobrze - powiedziala cicho. - Patricku? - zapytal Roland. - Co ty na to? Patrick wzruszyl ramionami i machnal reka, niemal nie odrywajac oczu od szkicownika. Robcie, co chcecie, mowil ten gest. Susannah odgadla, ze Patrick niewiele rozumial z gadaniny o Mrocznej Wiezy, ktora nic go nie obchodzila. Bo dlaczego mialaby go obchodzic? Byl wolny i mial pelny brzuch. To mu wystarczalo. Wprawdzie stracil jezyk, ale mogl rysowac do woli. Byla pewna, ze Patrick uwazal to za dobry interes. A mimo to... mimo to... 657 Jemu tez nie jest przeznaczone tam dojsc. Ani jemu, ani Ejowi, ani mnie. Co wiec z nami sie stanie?Nie wiedziala, ale jakos nie przejmowala sie tym. Ka pokaze. Ka i jej sny. Godzine pozniej troje ludzi, bumbler i robot Bill stali wokol przerobionego wozka, ktory wygladal jak nieco wieksza wersja Luksusowej Taksowki Wujka Ho. Jego kola byly wysokie, lecz cienkie, i obracaly sie bezszelestnie. Nawet pelny, pomyslala Susannah, bedzie zdawal sie lekki jak piorko. Przynajmniej dopoki Roland sie nie zmeczy. Wciaganie go pod gore z pewnoscianadszarpnie jego sily, ale w miare ubywania zywnosci ladunek bedzie sie zmniejszal... a ponadto nie sadzila, zeby bylo tu wiele wzgorz. Wyszli na otwarta przestrzen, na prerie, pozostawiajac za soba osniezone i porosniete lasami granie. Bill przygotowal dla Susannah elektryczny pojazd, bardziej przypominajacy skuter niz wozek golfowy. Tak wiec minely dni, kiedy byla "wleczona jak zepsuty tlumik". -Jesli dacie mi jeszcze pol godziny, wygladze to - powiedzial Bill, przesunawszy trojpalczasta stalowa dlonia po ostrej krawedzi, pozostalej po odcieciu przedniej czesci wozka. -Dzieki ci, ale to nie bedzie potrzebne - odparl Roland. - Po prostu polozymy tam kilka skor. Chce jak najpredzej wyruszyc, pomyslala Susannah, i poza tym dlaczego nie mialby sie niecierpliwic po tak dlugim oczekiwaniu? Ja tez chce juz wyruszyc. -No coz, skoro tak uwazasz, niech tak bedzie - powiedzial z zalem Bill. - Chyba nie chce pogodzic sie z tym, ze odchodzicie. Kiedy znowu zobacze ludzi? Nikt z nich mu nie odpowiedzial. Nie wiedzieli. -Na dachu jest potezna syrena - mowil dalej Bill, wskazujac na barak. - Nie mam pojecia, jaki rodzaj klopotow miala sygnalizowac... moze wyciek promieniowania albo jakis atak... ale wiem, ze jej sygnal niesie sie co najmniej na sto kol. Wiecej, jezeli wiatr wieje w odpowiednim kierunku. Jesli zauwaze tego, ktory was sledzi, albo jezeli znajdzie sie w polu widzenia jeszcze sprawnych detektorow ruchu, wlacze ja. Moze uslyszycie. - Dziekuje-odparl Roland. 658 -Kontynuujac podroz pojazdem, z latwoscia byscie go zgubili - zauwazyl Bill. - Dotarlibyscie do Wiezy, nie spotykajac sie z nim.-To prawda - rzekl Roland, ale wcale nie wygladalo na to, zeby mial zmienic zdanie, co ucieszylo Susannah. -Co zrobicie z tym, ktorego nazywacie jego Czerwonym Ojcem, jesli naprawde wlada Can'-Ka No Rey? Roland potrzasnal glowa, chociaz omawial juz te mozliwosc z Susannah. Uwazal, ze powinni obejsc Wieze z daleka i podejsc do niej z tej strony, z ktorej nie beda widoczni z balkonu, gdzie zostal uwieziony Karmazynowy Krol. Potem podkradna sie do drzwi na dole. Oczywiscie nie beda wiedzieli, czy to w ogole mozliwe, dopoki nie zobacza Wiezy i otaczajacego ja terenu. -No coz, jesli Bog da, bedzie woda - rzekl robot, dotychczas znany jako Bill Jakala. - A przynajmniej tak mawiali dawni ludzie. I byc moze znow was zobacze, jezeli nie wczesniej, to u kresu drogi. Jesli roboty moga tam trafic. Mam nadzieje, ze tak, poniewaz znalem wielu, ktorych chcialbym znowu zobaczyc. Byl taki zasmucony, ze Susannah przysunela sie do niego, gestem rak proszac, zeby ja podniosl. Nie zastanawiala sie nad tym, ze sciskanie sie z robotem to absurd. Po prostu usciskali sie - i to serdecznie. Bill zatarl zle wspomnienia pozostawione przez podstepnego Andy'ego z Calla Bryn Sturgis i chocby dlatego zasluzyl sobie na to. Kiedy wzial ja w swe stalowe ramiona, Susannah nagle uswiadomila sobie, ze moglby bez trudu zlamac jej krzyz, gdyby chcial. Ale nie zrobil tego. Byl delikatny. -Dlugich dni i przyjemnych nocy, Billu - powiedziala. - Niech ci sie wiedzie, wszyscy ci tego zyczymy. -Dziekuje, pani - odrzekl i postawil ja na ziemi. - Ja rowniez dzik... dziak... dziek... - Brzdek! Z loskotem uderzyl sie w glowe. - Uprzejmie dziekuje. - I zaraz dodal: - Naprawde naprawilem ten uklad mowy, ale jak juz chyba mowilem, nie jestem pozbawiony uczuc. 5 Patrick zaskoczyl ich oboje, wedrujac przez prawie dwie godziny przy elektrycznym skuterze Susannah, zanim sie zmeczyl i wsiadl do Luksusowej Taksowki Numer Dwa. Nasluchiwali syreny syg659 nalizujacej, ze Bill zauwazyl Mordreda (lub ze aparatura Federalnego Posterunku wykryla jego obecnosc), ale nie uslyszeli jej, chociaz wiatr wial z tamtej strony. Do zachodu slonca opuscili kraine sniegu. Teren stawal sie coraz bardziej plaski i idac, rzucali przed soba dlugie cienie.Kiedy w koncu zatrzymali sie na noc, Roland nazbieral drewien na ognisko, a Patrick natychmiast zasnal. Zbudzil sie potem, by zjesc obfity posilek, zlozony z wiedenskich parowek i gotowanej fasoli. (Patrzac, jak fasola znika w jego przepastnym gardle, Susannah zanotowala w pamieci, zeby rozlozyc poslanie na noc po nawietrznej stronie). Ona i Ej rowniez sporo zjedli, ale Roland ledwie sprobowal jedzenia. Po kolacji Patrick wzial swoj blok rysunkowy, zmarszczyl brwi, patrzac na olowek, a potem wyciagnal reke do Susannah. Wiedziala, czego chce, i z torby, ktora nosila na ramieniu, wyjela szklany sloik. Wziela go, poniewaz mieli tylko jedna temperowke, i obawiala sie, ze Patrick moglby ja zgubic. Oczywiscie Roland mogl temperowac olowki nozem, ale nie az tak dobrze. Odwrocila sloik, wysypujac sobie na dlon gumki, spinacze oraz poszukiwany przedmiot. Potem podala go Patrickowi, ktory kilkoma szybkimi ruchami naostrzyl olowek, oddal jej temperowke i natychmiast wzial sie do pracy. Susannah przez chwile spogladala na rozowe gumki i kolejny raz zastanowila sie nad tym, dlaczego Dandelo poodcinal je. Czy w ten sposob chcial zadrwic z chlopca? Jesli tak, to mu sie nie udalo. Moze nieco pozniej, kiedy subtelne polaczenia miedzy mozgiem i palcami troche sie zestarzeja (a maly, lecz bezsprzecznie jasny swiat jego talentu pojdzie naprzod), Patrick moze potrzebowac gumek. Teraz nawet bledy byly dla niego inspiracja. Nie rysowal dlugo. Kiedy w pomaranczowym blasku zachodzacego slonca Susannah zauwazyla, ze glowa zaczyna mu sie kiwac, wyjela blok z bezwladnych palcow, kazala chlopcu polozyc sie na wozku (ktorego przod byl oparty o wystajacy z ziemi glaz, zeby stal rowno), okryla go skorami i pocalowala w policzek. Patrick sennie podniosl reke i dotknal czyraka na jej twarzy. Skrzywila sie, ale wytrzymala to lagodne dotkniecie. Choc wrzod sie zasklepil, wciaz bardzo bolal. Ostatnio czula bol nawet wtedy, kiedy sie usmiechala. Patrick opuscil reke i zasnal. Pojawily sie gwiazdy. Roland uwaznie im sie przygladal. - I co widzisz? - zapytala. - Co ty widzisz? - odpowiedzial pytaniem na pytanie. Spojrzala na jasniejacy niebosklon. 660 -Coz - zaczela -jest tam Stara Gwiazda i Stara Matka, ale wydaja sie przesuniete na zachod. I jest tam... o rany! - Polozyla dlonie na jego zarosnietych policzkach (chociaz przewaznie byl nieogolony, to jakos nigdy nie wyhodowal brody) i obrocila glowe Rolanda ku temu, co chciala mu pokazac. - Nie bylo jej, kiedy odchodzilismy znad Morza Zachodniego, wiem, ze nie bylo. Ona jest z naszego swiata... nazywamy ja Wielka Niedzwiedzica! Skinal glowa.-I kiedys, wedlug najstarszych ksiag w bibliotece mojego ojca, byla rowniez na niebie naszego swiata. Wtedy nazywano ja Lydia. A teraz znow tu jest. - Z usmiechem odwrocil sie do Susannah. - Kolejna oznaka odnowy zycia. Jakze Karmazynowy Krol musi nienawidzic tego widoku! 6 Wkrotce potem Susannah zasnela. I snila. 7 Znowu jest w Central Parku, pod jasnoszarym niebem, z ktorego spadaja pierwsze nieliczne platki sniegu; w poblizu kolednicy nie spiewaja Cichej nocy ani Coz to za dziecie, ale piesn ryzu: Ryzu zielony, wczesnie sadzony, z zielonymi listkami, chodz, chodz z nami! Ona zdejmuje czapka, bojac sie, ze ta tez sie zmienila, ale napis wciaz glosi WESOLYCH SWIAT! Co (zadnych blizniakow) ja uspokaja.Rozglada sie i widzi Eddiego oraz Jake'a, smiejacych sie do niej. Maja odkryte glowy, bo zabrala im czapki. Zmienilaye w jedna. Eddie ma na sobie koszulke z napisem PIJE NOZZ-A-LE! Jake koszulke z napisem JEZDZE TAKURO SPIRIT! Wlasciwie to nic nowego. Natomiast nowosciajest to, co zauwaza za nimi, przy drodze dojazdowej do Piatej Alei. Prawie dwustopowe drzwi, wygladajace na zrobione z solidnego zelaznego drzewa. Ich klamka jest z litego zlota, ozdobiona motywem, ktory pani rewolwerowiec natychmiast rozpoznaje: to dwa skrzyzowane olowki. Eberhard-Faber, bez watpienia. Z odcietymi gumkami. 661 Eddie podaje jej kubek z goraca czekolada. Te cudownie goraca mit schlag i posypana sproszkowana galka muszkatolowa. - Masz - mowi. - Przynioslem ci czekolade. Ona nie zwraca uwagi na kubek. Fascynuja ja drzwi. - Sa takie jak te na plazy, prawda? - pyta. - Tak - mowi Eddie. - Nie - mowi jednoczesnie Jake.-Sama zobaczysz - mowia razem i usmiechaja sie do siebie z zadowoleniem. Ona omija ich. Na drzwiach, przez ktore przeciagnal ich Roland, byl napis WIEZIEN, WLADCZYNI MROKU i POPYCHACZ. Na tych widnieje ^s0, )@^? A ponizej: ARTYSTA Ona odwraca sie do Eddiego i Jake 'a, ale ich juz nie ma. Nie ma Central Parku.Ma przed soba zrujnowane miasto Lud, spoglada na jalowe pustkowie. Zimny i przeszywajacy do szpiku kosci wiatr przynosi jej piec wyszeptanych slow: - Czas sie konczy... spiesz sie... 8 Budzi sie bliska paniki. Musze go opuscic... najlepiej zanim zobacze Mroczna Wieze na horyzoncie. Tylko dokad mam pojsc? I jak moge go zostawic, aby zmierzyl sie z Mordredem i Karmazynowym Krolem, majac tylko Patricka do pomocy?Ta mysl sprawila, ze uswiadomila sobie smutna prawde: jesli dojdzie do walki, Ej niemal na pewno przyda sie Rolandowi bardziej niz Patrick. Bumbler juz niejeden raz dowiodl swojej odwagi i w pelni zaslugiwalby na miano rewolwerowca, gdyby tylko mial bron i dlon, ktora moglby jej dobyc. Natomiast Patrick... Patrick byl... na coz, olowkowcem. Szybkim jak blyskawica, ale nikogo nie zabijesz olowkiem Eberhard-Faber, chyba ze naprawde bardzo ostrym. Usiadla. Roland pelnil warte, zajmujac miejsce z drugiej strony jej skutera, i nie zauwazyl, ze sie przebudzila. A ona nie chciala, 662 zeby zauwazyl. To wywolaloby pytania. Znow sie polozyla, okryla skorami i zaczela wspominac swoje pierwsze polowanie. Pamietala, jak roczny jelen niespodziewanie skrecil i biegl prosto na nia, a ona odciela mu leb talerzem. Przypomniala sobie przeciagly swist w mroznym powietrzu, powodowany przez malenki gwizdek przytwierdzony do dna talerza i bardzo podobny do temperowki Patricka. Miala wrazenie, ze jej umysl probuje znalezc jakies powiazanie miedzy tymi faktami, ale byla zbyt zmeczona, zeby je uchwycic. A moze za bardzo sie starala. Jesli tak, coz mogla na to poradzic?Po pobycie w Calla Bryn Sturgis wiedziala przynajmniej jedno. Znak na drzwiach oznaczal NIEODKRYTE. Czas sie konczy. Spiesz sie. Nastepnego dnia zaczela ronic lzy. 9 W dalszym ciagu bylo mnostwo krzakow, w ktorych mogla sie schowac (i ronic lzy, kiedy juz dluzej nie byla w stanie ich powstrzymac), lecz teren stawal sie coraz bardziej plaski i otwarty. Okolo poludnia drugiego dnia wedrowki Susannah zobaczyla cos, co w pierwszej chwili uznala za cien chmury, przesuwajacy sie po ziemi - tylko ze niebo nad ich glowami bylo bezchmurne az po horyzont. Potem ta wielka ciemna plama zaczela sie poruszac zupelnie nie jak chmura. Susannah wstrzymala oddech i zatrzymala swoj elektryczny pojazd.-Rolandzie! - powiedziala. - Tam jest stado bawolow albo bizonow! To pewne jak smierc i podatki! -Naprawde? - z uprzejmym zainteresowaniem spytal Roland. - Dawno temu nazywalismy je bannock. To spore stado. Patrick stal na wozku, rysujac zapamietale. Inaczej uchwycil olowek, trzymajac go cala dlonia i cieniujac koncem. Niemal czula zapach kurzu wzbijanego przez stado, gdy szkicowal je swoim olowkiem. Chociaz miala wrazenie, ze przedstawil zwierzyne tak, jakby znajdowala sie piec lub dziesiec mil blizej - chyba mial lepsza akomodacje. No tak, bardzo mozliwe. Zmruzyla oczy i tez ujrzala zwierzeta wyrazniej. Ich wielkie kosmate lby. Nawet czarne slepia. -Od prawie czterystu lat nie bylo w Ameryce tak licznego stada bizonow - powiedziala. 663 -Ach tak? - rzucil Roland. W jego glosie znowu zabrzmialo jedynie uprzejme zainteresowanie. - A jednak powiedzialbym, ze tu jest ich mnostwo. Jesli jakies male tet znajdzie sie w zasiegu strzalu, to polozmy pare. Chcialbym skosztowac swiezego miesa, ktore nie jest jelenina. A ty?Odpowiedziala mu nie slowami, lecz usmiechem. Roland tez sie usmiechnal. I ponownie uswiadomila sobie, ze wkrotce rozstanie sie z nim i juz nigdy go nie zobaczy... czlowieka, ktorego uwazala za zludzenie lub demona, zanim poznala go lepiej jako an-tet i dan-dinh. Eddie nie zyl, Jake nie zyl, i niebawem na zawsze rozstanie sie z Rolandem z Gilead. Czy on tez umrze? A ona? Usiadla w blasku slonca, nie chcac, by odgadl prawdziwa przyczyne jej lez, gdyby je zobaczyl. I poszli dalej na poludniowy wschod tej wielkiej i pustej krainy, w coraz glosniejsze bach-bach-bach, ktore bylo Wieza w centrum wszystkich swiatow oraz samym czasem. Bach-bach-bach. Chodz, chodz z nami, do celu sie zblizamy. Tej nocy jako pierwsza stala na strazy, a o polnocy obudzila Rolanda. -Sadze, ze on gdzies tam jest - powiedziala, pokazujac na polnocny zachod. Nie musiala mowic dokladniej: moglo jej chodzic tylko o Mordreda. Nikogo innego tu nie bylo. - Dobrze uwazaj. -Bede - rzekl. - A jesli uslyszysz strzal, zbudz sie. I to szybko. -Mozesz na to liczyc - odparla i legla w suchej zimowej trawie za riksza. Z poczatku nie byla pewna, czy zdola zasnac; bliskosc nieprzyjaciela wzmagala niepokoj. Jednakze zasnela. I snila. 10 Sen z tej drugiej nocy jest jednoczesnie podobny i niepodobny do tego z pierwszej. Glowne elementy sa dokladnie takie same: Central Park, szare niebo, platki sniegu, chor (tym razem spiewajacy No chodz ze mna, stary przeboj Del- Vikingow), Jake (JEZDZE TAKURO SPIRIT!) i Eddie (tym razem noszacy koszulke z napisem PSTRYK! TO KAMERA SHINNARO!). Eddie ma kubek z goraca czekolada, ale nie czestuje Susannah. Ona widzi ich niepokoj, 664 dostrzega go nie tylko na ich twarzach, ale takze w nerwowych ruchach. To zasadnicza roznica w tym snie: jest cos, co powinna zobaczyc lub zrobic, a moze jedno i drugie. Cokolwiek to jest, oni spodziewali sie, ze do tej pory zobaczy to albo zrobi, a ona zawiodla.Nagle przychodzi jej do glowy okropna mysl: czyzby zrobila to specjalnie? Czy jest cos, czemu nie chce stawic czola? Czy to mozliwe, ze Mroczna Wieza blokuje komunikacje? To z pewnoscia glupia mysl - przeciez ludzie, ktorych widzi, sa zaledwie wytworami jej stesknionej wyobrazni, sa martwi! Eddie zginal od kuli, Jake 'a przejechal samochod - pierwszy zostal zabity na tym swiecie, a drugi w Swiecie Kluczowym, gdzie zabawa jest zabawa, a co sie stalo, to sie nie odstanie (musi tak byc, gdyz czas zawsze plynie tam jednokierunkowo) - a Stephen King jest nagradzanym pisarzem. Mimo to nie moze negowac wyrazu ich twarzy, spanikowanych spojrzen, mowiacych: Masz to, Suze, masz to, co chcemy ci pokazac, masz to, co chcesz wiedziec. Zamierzasz wypuscic to z rak? To koniec drugiej polowy. Koniec drugiej polowy, zegar tyka i bedzie tykac, musi tykac, poniewaz juz wykorzystalas caly limit przerw. Musisz sie spieszyc... spieszyc... 11 Obudzila sie z jekiem. Juz prawie switalo. Przesunela dlonia po czole i zobaczyla pot na palcach. Co mam dostrzec, Eddie? Co powinnam wiedziec?Nie otrzymala zadnej odpowiedzi. Bo jak mialaby ja otrzymac? Mister Dean niezywy, pomyslala i znow sie polozyla. Lezala tak jeszcze przez godzine, ale juz nie zdolala zasnac. 12 Podobnie jak poprzednie wozki, ten rowniez mial raczki. Jednakze w przeciwienstwie do tamtych te mozna bylo regulowac. Uchwyty dawaly sie rozsunac, tak wiec kiedy Patrick czul sie na silach maszerowac, ciagnal za jeden, a Roland za drugi. Kiedy Patrick jechal na wozku, Roland zsuwal raczki razem i ciagnal wozek sam. 665 W poludnie zatrzymali sie na posilek. Po jedzeniu Patrick wgramolil sie na tyl Luksusowej Taksowki Wujka Ho, zeby sie zdrzemnac. Roland zaczekal, az chlopiec (poniewaz tak o nim mysleli, obojetnie ile mial lat) zacznie chrapac, a wtedy zwrocil sie do Susannah.-Co cie tak martwi? - zapytal. - Powiedz mi. Chce, zebys mi powiedziala dan-dinh, chociaz nie ma juz tet, a ja juz nie jestem twoim dinh. Usmiechnal sie. Ten smutny usmiech lamal jej serce i nie mogla dluzej ukrywac lez. Ani prawdy. -Jesli nadal bede z toba, Rolandzie, kiedy zobaczymy te twoja Mroczna Wieze, sprawy zle sie potocza. - Jak zle? - zapytal. Potrzasnela glowa, roniac jeszcze obfitsze lzy. -Tam powinny byc drzwi. Nieodkryte. Nie wiem jednak, jak je znalezc! Eddie i Jake przychodza do mnie w snach i mowia, ze to wiem... mowia mi to oczami... lecz ja nie wiem! Przysiegam, ze nie wiem! Wzial ja w ramiona, uscisnal i ucalowal w skron. Czyrak ponizej jej dolnej wargi bolesnie pulsowal. Nie krwawil, ale znow zaczal nabrzmiewac. -Niech bedzie, co ma byc - powtorzyl rewolwerowiec to, co kiedys powiedziala mu matka. - Bedzie, co ma byc, i sza! Niech ka robi swoje. - Mowiles, ze je wyprzedzilismy. Zakolysal ja w ramionach, zakolysal i to bylo mile. Kojace. - Mylilem sie - rzekl. - A ty to wiesz. 13 Trzeciej nocy znow objela pierwsza warte. Spogladala wstecz, na polnocny zachod wzdluz Tower Road, kiedy poczula czyjas dlon na ramieniu. Przerazenie poderwalo ja na rowne nogi. Blyskawicznie (jest za mna o Boze Mordred zaszedl mnie od tylu to pajak) obrocila sie na piecie, wyrywajac rewolwer zza pasa.Patrick odskoczyl, z twarza wykrzywiona przestrachem, zaslaniajac sie rekami. Gdyby krzyknal, z pewnoscia zbudzilby Rolanda, a wtedy wszystko potoczyloby sie inaczej. Byl jednak zbyt przerazony, zeby krzyczec. Tylko cicho zagulgotal. 666 Susannah schowala bron, pokazala mu puste rece, a potem przyciagnela go do siebie i usciskala. Z poczatku byl sztywny - wciaz wystraszony - ale zaraz sie odprezyl.-O co chodzi, kochanie? - spytala go sotto voce. A potem bezwiednie uzyla jednego z typowych wyrazen Rolanda: - Co cie gnebi? Odsunal sie od niej i wskazal na polnoc. Przez moment nie rozumiala, a potem zobaczyla tanczace i mknace pomaranczowe swiatelka. Ocenila, ze znajduja sie co najmniej o piec mil od nich i wprost nie mogla uwierzyc, ze nie zauwazyla ich wczesniej. Przyciszonym glosem, zeby nie zbudzic Rolanda, powiedziala: -To tylko ogniki, kochaneczku, nic ci nie zrobia. Roland nazywa je hobami. To takie ognie swietego Elma, albo cos w tym stylu. Patrick jednak nie wiedzial, co to sa ognie swietego Elma. Domyslila sie tego, widzac jego niepewna mine. Powtornie zapewnila go, ze nic mu sie nie stanie, bo hoby nigdy nie podchodzily blizej. Rzeczywiscie po chwili zaczely umykac w dal i wkrotce wiekszosc z nich znikla. Moze odpedzila je mysla. Kiedys wysmialaby taki pomysl, ale nie teraz. Patrick zaczal sie uspokajac. -Dlaczego nie pospisz jeszcze troche, kochanie? Powinienes odpoczac. Ona tez powinna, ale bala sie tego. Niedlugo zbudzi Rolanda i polozy sie spac, a wtedy bedzie snic. Duchy Eddicgo i Jake'a znow beda na nia patrzec, jeszcze bardziej ponaglajaco. Chcac, zeby uswiadomila sobie cos, czego nie wiedziala, czego nie mogla wiedziec. Patrick pokrecil glowa. - Nie chce ci sie spac? Znow pokrecil glowa. - No coz, to moze przez chwile sobie porysujesz? Rysowanie zawsze go uspokajalo. Patrick usmiechnal sie, skinal glowa i natychmiast poszedl do wozka po swoj szkicownik, z przesadna uwaga idac na palcach, zeby nie zbudzic Rolanda. Rozbawil ja. Patrick zawsze byl gotowy rysowac. Podejrzewala, ze przezyl pobyt w piwnicy Dandela glownie dlatego, ze ten stary lotr od czasu do czasu dawal mu blok rysunkowy i olowek. Doszla do wniosku, ze chlopak jest rownie silnie uzalezniony jak kiedys Eddie, tyle ze narkotykiem Patricka byl grafitowy rysik. 667 Usiadl i zaczal rysowac. Susannah wrocila na swoje miejsce, ale niebawem poczula dziwne mrowienie, jakby ja ktos obserwowal. Ponownie pomyslala o Mordredzie, a potem usmiechnela sie (zabolalo; teraz wciaz bolalo, bo wrzod znow nabrzmial). To nie Mordred, ale Patrick. To Patrick ja obserwowal. Patrick ja rysowal.Siedziala nieruchomo przez prawie dwadziescia minut, a potem ciekawosc zwyciezyla. Dwadziescia minut wystarczyloby Patrickowi do stworzenia portretu Mony Lizy, byc moze z bazylika Swietego Pawla na drugim planie. To mrowienie bylo takie dziwne, takie rzeczywiste. Podeszla do niego, lecz Patrick z rzadkim u niego zmieszaniem przycisnal szkicownik do piersi. A jednak chcial, zeby popatrzyla - widziala to w jego oczach. Bylo to niemal zakochane spojrzenie, ale odgadla, ze zakochal sie raczej w jej portrecie niz w niej. -Pokaz, kochaneczku - poprosila i polozyla reke na szkicowniku. Nie zamierzala mu go wyrwac, nawet jesli tego chcial. Byl artysta i sam powinien zdecydowac, czy pokazac swoje dzielo, czy nie. - Prosze. Jeszcze przez moment tulil blok do piersi. Potem - nie patrzac na nia - podal go jej. Rysunek byl tak dobry, ze zaparlo jej dech. Szeroko rozstawione oczy. Wydatne kosci policzkowe, ktore jej ojciec nazywal "klejnotami Etiopii". Pelne wargi, ktore Eddie tak lubil calowac. To byla ona, jak zywa... a zarazem wiecej niz ona. Nigdy nie sadzila, ze milosc moze byc tak widoczna w kazdej narysowanej olowkiem kresce, ale byla, och tak, jak najbardziej: milosc chlopca do kobiety, ktora go ocalila, ktora uwolnila go z ciemnej nory, gdzie z pewnoscia by umarl. Kochal ja jak matke i jak kobiete. - Patricku, to jest cudowne! - powiedziala. Spojrzal na nia z niepokojem. Z powatpiewaniem. Naprawde? - pytalo jego spojrzenie i uswiadomila sobie, ze tylko on, biedny i zagubiony Patrick, ktory przez cale swe zycie zyl z tym talentem i dlatego uwazal go za cos najzupelniej naturalnego, mogl watpic w czyste piekno swojego dziela. Zawsze wiedzial, ze jest szczesliwy, kiedy rysuje. Natomiast musial dopiero oswoic sie z mysla, ze jego rysunki uszczesliwiaja innych. Susannah ponownie zadala sobie pytanie, jak dlugo wiezil go Dandelo i w jaki sposob Patrick wpadl w jego lapy. Podejrzewala, ze nigdy sie tego nie dowie. Na razie chyba powinna mu uswiadomic, ile jest wart. 668 -Tak - powiedziala. - Tak, naprawde jest cudowny. Jestes wspanialym artysta, Patricku. Kiedy patrze na ten rysunek, poprawia mi sie humor.Tym razem zapomnial zacisnac zeby. Pomimo to jego usmiech byl tak cudowny, ze moglaby schrupac chlopca. Sprawil, ze wszystkie troski i obawy wydaly jej sie male i glupie. - Moge go zatrzymac? Patrick energicznie pokiwal glowa. Jedna reka zrobil gest oddzierania kartki, a potem wskazal na nia. Tak! Odedrzyj kartke! Wez go! Zatrzymaj! Juz chciala to zrobic, ale zmienila zdanie. Jego uwielbienie (i olowek) uczynily ja piekna. Tylko czarny czyrak ponizej dolnej wargi psul ten obraz. Odwrocila blok do chlopca, postukala palcem w narysowany wrzod, a potem dotknela tego na swej twarzy. Skrzywila sie. Bolal przy najlzejszym dotknieciu. - Tylko to mi sie nie podoba - powiedziala. Wzruszyl ramionami i rozlozyl rece tak bezradnie, ze mimo woli rozesmiala sie. Zrobila to cicho, zeby nie zbudzic Rolanda, ale musiala sie rozesmiac. Przypomniala jej sie kwestia z jakiegos starego filmu: Maluje to, co widze. Tylko ze to nie bylo malowidlo i nagle przyszlo jej do glowy, ze Patrick moglby zlikwidowac ten wstretny, paskudny, bolesny czyrak. Przynajmniej na papierze. Wtedy bedzie to moja blizniaczka, pomyslala z uczuciem. Moja lepsza polowa, moja ladniejsza sio... I nagle zrozumiala. Wszystko? Zrozumiala wszystko'! Wprawdzie nie bylo to koherentne rozumowanie, ktore mozna by zapisac - jesli a + b = c, to c-b = a'\c-b = a~ a, jednak owszem, zrozumiala wszystko. Nic dziwnego, ze Eddie i Jake ze snu tak sie niecierpliwili. To bylo takie oczywiste. Patrick... pociagajacy olowkiem po kartce papieru. I nie tylko to. ; Roland przeciagnal ja do tego swiata... za pomoca magii. Eddie przyciagnal do siebie swoja miloscia. Jake tez. Dobry Boze, byla tu tak dlugo i tyle przeszla, nie wiedzac, czym jest ka-tet i co oznacza? Ka-tet to rodzina. Ka-tet to milosc. Mozna pociagac olowkiem lub weglem po papierze. 669 Pociag do kogos to fascynacja, zauroczenie, wzajemne przyciaganie. Rodzace sie uczucie. Detta naciagala frajerow, chcac sie spelnic.Patrick, ten niemy mlody geniusz uwieziony w lochu. Wciagniety w wir wydarzen. A teraz? Teraz? Teraz jest moim z okazji, pomyslala Susannah/Odetta/Detta i siegnela do kieszeni po szklany sloik, dokladnie wiedzac, co i dlaczego zamierza zrobic. Kiedy oddala blok, nie wydarlszy z niego kartki, Patrick wygladal na bardzo rozczarowanego. -Nie, nie - powiedziala mu (glosem wszystkich trzech). - Jest cos, co chcialabym, zebys zrobil, zanim wezme ten moj sliczny, cudowny portret, zeby zawsze mi przypominal, jaka bylam w tym gdzies i kiedys. Podala mu jedna z rozowych gumek, teraz doskonale rozumiejac, dlaczego Dandelo je odcinal. Mial powody. Patrick wzial od niej gumke i obrocil w palcach, marszczac brwi, jakby nigdy nie widzial czegos takiego. Susannah byla pewna, ze widzial, ale przed iloma laty? Jak blisko byl pozbycia sie swojego ciemiezyciela raz na zawsze? I dlaczego Dandelo po prostu go wtedy nie zabil? Poniewaz kiedy zabral mu wszystkie gumki, myslal, ze jest bezpieczny. Patrick spogladal na nia ze zdziwieniem. I lekka irytacja. Susannah usiadla przy nim i wskazala na narysowany wrzod. Potem delikatnie ujela przegub Patricka i pociagnela. Z poczatku sie opieral, ale zaraz pozwolil, by rozowa gumka, ktora trzymal w palcach, zawisla nad kartka. Susannah pomyslala o tym cieniu w oddali, ktory wcale nie byl cieniem chmury, ale stadem wielkich kosmatych zwierzat, ktore Roland nazywal bannock. O tym, jak poczula zapach kurzu, kiedy Patrick zaczal rysowac kurz. I o tym, jak stado nagle znalazlo sie blizej, kiedy Patrick narysowal zwierzeta widziane z mniejszej odleglosci (swoboda artystyczna, za ktora wszyscy skladamy dzieki). Pomyslala wtedy, ze mial lepsza akomodacje, i teraz dziwila sie swojej glupocie. Jakby wzrok mogl zaadaptowac sie do odleglosci tak jak do ciemnosci. Nie, Patrick przesunal stado blizej. Przemiescil je, rysujac. Kiedy gumka, ktora trzymal w palcach, prawie dotknela kartki, Susannah zabrala dlon. Nie wiedziec czemu byla pewna, ze powinien to zrobic sam. Przesunela palcami tam i z powrotem, pokazu670 jac, czego chce. Nie zrozumial. Zrobila to jeszcze raz, a potem wskazala wrzod pod pelna dolna warga. -Spraw, zeby znikl, Patricku - powiedziala zaskoczona spokojnym tonem swego glosu. - Jest brzydki, niech zniknie. - Ponownie przesunela palcami w powietrzu. - Zmaz go. Tym razem zrozumial. Zobaczyla blysk w jego oczach. Pokazal jej rozowa gumke. Byla idealnie rozowa - bez sladu grafitu. Spojrzal na Susannah, unoszac brwi, jakby pytal, czy jest pewna. Skinela glowa. Patrick przylozyl gumke do papieru i zaczal wymazywac wrzod, z poczatku ostroznie. Potem, kiedy zobaczyl, co sie dzieje, zaczal pracowac z wiekszym zapalem. 14 Susannah znowu poczula to dziwne mrowienie. Kiedy ja rysowal, czula je wszedzie, a teraz bylo zlokalizowane tylko w jednym miejscu - tuz przy dolnej wardze. Kiedy Patrick nabral wprawy i zaczal energiczniej poslugiwac sie gumka, mrowienie zmienilo sie w potwornie silne swedzenie. Musiala wbic palce w ziemie, bo inaczej zaczelaby drapac wrzod, nie zwazajac na to, ze moglby peknac, a wtedy pol litra krwi trysneloby na koszule z jeleniej skory.Za kilka sekund bedzie po wszystkim, musi byc, musi, och dobry Boze, niech sie to skonczy... Tymczasem Patrick jakby zupelnie o niej zapomnial. Wpatrywal sie w rysunek, calkowicie zaabsorbowany swoja nowa zabawka. Dlugie wlosy zwisaly mu po obu stronach twarzy, prawie ja zaslaniajac. Wymazywal delikatnie... potem nieco energiczniej (swedzenie nasilalo sie)... a pozniej znow ostrozniej. Susannah miala ochote wrzasnac. Nagle to swedzenie bylo wszedzie. Palilo mozg, niczym chmura owadow brzeczalo czerwonymi platkami przed oczyma, drzalo w koncach sutkow, sprawiajac, ze robily sie beznadziejnie twarde. Bede wrzeszczec, nic na to nie poradze, bede wrzeszczec... Juz nabierala tchu, zeby krzyknac, gdy nagle swedzenie ustalo. Bol rowniez przeszedl. Uniosla reke do twarzy, ale zawahala sie. Nie odwaze sie. Lepiej to zrob! - gniewnie zareagowala Detta. Po tym wszystkim, przez co przeszlas -przez co obie przeszly smy - chyba zostalo ci choc tyle odwagi, zeby dotknac swojej twarzy, ty tchorzliwa suko! 671 Dotknela palcami skory. Gladkiej skory. Wrzod, ktory dokuczal jej, od kiedy opuscila Jadro Gromu, zniknal. Wiedziala, ze gdy spojrzy w lustro nieruchomej wody, nie zobaczy nawet blizny. 15 Patrick pracowal jeszcze chwile - najpierw gumka, potem olowkiem i znowu gumka - lecz Susannah nie czula juz ani swedzenia, ani nawet mrowienia. Tak jakby po przejsciu jakiegos krytycznego punktu te sensacje przestaly istniec. Zastanawiala sie, ile lat mial Patrick, kiedy Dandelo poodcinal gumki od jego olowkow. Cztery? Szesc? W kazdym razie niewiele. Byla pewna, ze jego zdziwienie na widok gumki nie bylo udawane, a jednak gdy zaczal sie nia poslugiwac, robil to jak profesjonalista.Moze z tym jest tak jak z jazda na rowerze, pomyslala. Kiedy raz sie nauczysz, nigdy nie zapomnisz. Czekala cierpliwie i po kolejnych pieciu minutach jej cierpliwosc zostala nagrodzona. Patrick z usmiechem odwrocil szkicownik i pokazal jej portret. Calkowicie wymazal wrzod, a potem lekko wycieniowal to miejsce, tak ze niczym nie roznilo sie od reszty twarzy. Starannie usunal wszystkie okruszki gumki. -Bardzo ladnie - powiedziala, ale to chyba byl gowniany komplement dla geniusza, no nie? Tak wiec nachylila sie, objela go i mocno pocalowala w usta. - Patricku, jest piekny. Krew tak gwaltownie naplynela mu do twarzy, ze w pierwszej chwili przestraszyla sie, ze mimo mlodego wieku chlopak moze dostac zawalu. Jednakze on z usmiechem podal jej szkicownik jedna reka, a draga zrobil gest wydzierania kartki. Chcial, zeby wziela portret. Chcial, zeby go miala. Susannah bardzo ostroznie oddarla kartke, w jakims mrocznym zakamarku umyslu zastanawiajac sie, co by sie stalo, gdyby ja rozdarla - gdyby przedarla siebie na pol. Zauwazyla, ze twarz chlopca nie wyraza zdziwienia, zaskoczenia ani strachu. Przeciez widzial wrzod na jej twarzy, poniewaz to cholerstwo szpecilo ja przez caly czas ich znajomosci i narysowal go z niemal fotograficzna dokladnoscia. Teraz wrzod znikl - tak mowily jej palce - a jednak Patrick nie okazywal zadnych emocji, przynajmniej 672 z tego powodu. Wniosek wydawal sie oczywisty. Kiedy wymazal go na rysunku, usunal go rowniez ze swojej pamieci. - Patricku?Spojrzal na nia z usmiechem. Uszczesliwiony tym, ze ona jest szczesliwa. A Susannah byla bardzo szczesliwa. I w niczym nie zmienial tego fakt, ze byla rowniez smiertelnie przerazona. - Narysujesz dla mnie cos jeszcze? Skinal glowa. Przesunal olowkiem po kartce, a potem odwrocil ja, zeby Susannah mogla zobaczyc: ? Przez chwile patrzyla na znak zapytania, a potem na niego. Zauwazyla, ze bardzo mocno sciskal gumke, swoja nowa zabawke. Powiedziala: - Chcialabym, zebys narysowal mi cos, czego tu nie ma. Lekko przechylil glowe na bok. Mimo woli usmiechnela sie, chociaz serce walilo jej jak mlotem. Ej czasem mial taka mine, kiedy nie byl zupelnie pewien, co sie do niego mowi. - Nie martw sie, zaraz ci wyjasnie. I zrobila to, bardzo dokladnie. Patrick sluchal. W pewnej chwili Roland uslyszal glos Susannah i obudzil sie. Podszedl, spojrzal na nia w ciemnoczerwonym blasku dogasajacego ogniska, zaczal odwracac wzrok, lecz nagle znow skupil go na niej, szeroko otwierajac oczy. Az do tej chwili nie byla pewna, czy Roland bedzie pamietal o wrzodzie, ktorego juz nie bylo. Uznala za co najmniej prawdopodobne, ze magia Patricka jest dostatecznie silna, aby wymazac go rowniez z pamieci rewolwerowca. - Susannah, twoja twarz! Co sie stalo z... - Cii, Rolandzie, jesli mnie kochasz. Rewolwerowiec zamilkl. Susannah znowu skupila uwage na Patricku i zaczela mowic spokojnie, lecz z naciskiem. Patrick sluchal i w miare jak mowila, w jego oczach zapalal sie blysk zrozumienia. Roland bez pytania dorzucil drew do ognia i wkrotce w ich obozie pod gwiazdami znow bylo jasno. Patrick napisal dwa slowa, zrecznie umieszczajac je przed uprzednio narysowanym znakiem zapytania: Jak wysokie? 673 Susannah wziela Rolanda za reke i ustawila przed Patrickiem. Rewolwerowiec mial ponad szesc stop wzrostu. Poprosila, zeby ja podniosl, po czym umiescila dlon prawie trzy cale nad jego glowa. Patrick popatrzyl na nia z usmiechem.-I przyjrzyj sie temu, co powinno tam byc - powiedziala, biorac galaz ze stosu drewna na opal. Zlamala ja na kolanie, otrzymujac ostry koniec. Pamietala te symbole, ale uznala, ze lepiej zrobi, jesli nie bedzie zbyt wiele o nich myslec. Przeczuwala, ze te znaki musza byc dokladnie takie same, inaczej drzwi przeniosa ja w jakies miejsce, w ktorym nie chciala sie znalezc, albo w ogole sie nie otworza. Dlatego kiedy zaczela rysowac na przyproszonej popiolem ziemi obok ogniska, robila to rownie szybko jak Patrick, nie przerywajac pracy i nie przygladajac sie poszczegolnym symbolom. Bo gdyby skupila wzrok na jednym, z pewnoscia zaczelaby przygladac sie wszystkim i na pewno dostrzeglaby cos budzacego watpliwosci, a wtedy niepewnosc zzeralaby ja jak rak. Detta - zuchwala, bluzgajaca Detta, ktora niejeden raz okazala sie jej zbawczynia - moze wkroczylaby, zeby dokonczyc dziela, ale trudno bylo na to liczyc. W glebi serca Susannah nie byla pewna, czy w decydujacej chwili Detta nie popsulaby wszystkiego tylko dla samej przyjemnosci niszczenia. Tak jak nie do konca ufala Rolandowi, obawiajac sie, ze mogl chciec zatrzymac ja z powodow, ktorych sam w pelni nie rozumial. Pospiesznie rysowala w ziemi i popiele, nie zatrzymujac sie, i koncem prowizorycznego rylca tworzac nastepujace symbole: - Nieodkryte - szepnal Roland. - Susannah, co... jak... - Cii - powtorzyla. Patrick nachylil sie i zaczal rysowac. 16 Co chwila szukala wzrokiem drzwi, lecz krag swiatla rzucanego przez ognisko byl bardzo maly nawet wtedy, kiedy Roland podlozyl sporo drew. Maly w porownaniu z ogromem prerii. Tak wiec niczego nie dostrzegla. Kiedy znow spojrzala na Rolanda, ujrzala w jego oczach nieme pytanie, zatem pokazala mu swoj portret 674 narysowany przez Patricka. Wskazala miejsce, gdzie uprzednio byl wrzod. Przyjrzawszy sie z bliska rysunkowi, Roland w koncu dostrzegl slady wycierania gumka. Patrick zrecznie je zamaskowal, tak ze byly widoczne jedynie przy bardzo dokladnych ogledzinach - jak stary szlak po wielodniowym deszczu.-Nic dziwnego, ze stary poodcinal mu gumki - powiedzial rewolwerowiec, oddajac jej portret. - Tez tak pomyslalam. Ta mysl doprowadzila ja do czysto intuicyjnego wniosku, ze jesli Patrick potrafi (przynajmniej w tym swiecie) wymazywac rzeczywistosc, to moze potrafi ja tworzyc, rysujac. Kiedy wspomniala o stadzie zwierzat, ktore w tajemniczy sposob nagle znalazly sie blisko, Roland potarl czolo jak czlowiek, ktorego strasznie rozbolala glowa. -Powinienem to zauwazyc. I zrozumiec, co to oznacza. Starzeje sie, Susannah. Zignorowala te uwage - ktora slyszala juz wczesniej - i opowiedziala mu o snie z Eddiem i Jakiem, nie zapominajac wspomniec o nazwach produktow na koszulkach, choralnym spiewie, goracej czekoladzie i rosnacej panice w ich oczach, gdy mijaly noce, a ona wciaz nie potrafila dostrzec tego, na co ten sen mial zwrocic jej uwage. -Dlaczego wczesniej nie powiedzialas mi o tym snie? - zapytal Roland. - Czemu nie poprosilas o pomoc w jego interpretacji? Przypatrywala mu sie, myslac, ze postapila slusznie, nie proszac go o pomoc. Tak - chocby mialo go to bardzo zabolec. -Straciles juz dwoch towarzyszy. Jak bardzo chcialbys stracic i mnie? Zaczerwienil sie. Zauwazyla to nawet w blasku ogniska. - Zle o mnie mowisz, Susannah, a jeszcze gorzej myslisz. -Byc moze - powiedziala. - Jesli tak, przepraszam. Sama nie wiedzialam, czego chce. Wiesz, ze chcialabym zobaczyc Wieze. Bardzo. I nawet jesli Patrick zdola stworzyc Nieodkryte Drzwi, a ja zdolam je otworzyc, nie doprowadza mnie do realnego swiata. Jestem pewna, ze wlasnie to mowia mi te nazwy na koszulkach. -Nie wolno ci tak myslec - rzekl Roland. - Sadze, ze rzeczywistosc rzadko sklada sie z czerni i bieli, istnienia i niebytu, byc i nie byc. Patrick wydal przeciagly jek i oboje spojrzeli na niego. Trzymal 675 szkicownik w gorze, odwrocony do nich, zeby mogli zobaczyc, co narysowal. To wierny obraz Nieodkrytych Drzwi, pomyslala Susannah. Nie widnial na nich napis ARTYSTA i klamka byla ze zwyklego blyszczacego metalu - nieozdobionego skrzyzowanymi olowkami - ale nic nie szkodzi. Nie trudzila sie i nie podala mu tych szczegolow, ktore tylko dla niej mialy jakies znaczenie.Zrobili wszystko, co mogli, poza narysowaniem mapy, pomyslala. Dziwila sie, dlaczego to musialo byc takie skomplikowane, takie (zagadeczka) tajemnicze, i wiedziala, ze na to pytanie nigdy nie znajdzie satysfakcjonujacej odpowiedzi... procz stwierdzenia, ze to lezy w ludzkiej naturze, prawda? Istotne odpowiedzi nigdy nie przychodza bez trudu. Patrick znow wydal nieartykulowany dzwiek. Tym razem o pytajacym zabarwieniu. Nagle zdala sobie sprawe, ze ten biedny dzieciak umiera z niepokoju, i nie bez powodu, prawda? Wlasnie wykonal pierwsze zlecenie i chcial wiedziec, co o tym mysli jego patrono d'arte. - Swietnie, Patricku. Doskonale. - Tak - przytaknal Roland, biorac do reki szkicownik. Drzwi wydawaly mu sie dokladnie takie same jak te, ktore znalazl, wlokac sie brzegiem Morza Zachodniego, majaczac i umierajac od ukaszenia homarokoszmara. Jakby ten biedny niemowa zajrzal w jego mysli i ujrzal obraz tych drzwi -fottografie. Tymczasem Susannah rozgladala sie goraczkowo. Kiedy na rekach ruszyla poza krag swiatla, Roland musial ostro przywolac ja z powrotem, przypominajac, ze tam moze czaic sie Mordred, a ciemnosc jest przyjacielem Mordreda. Opanowala niecierpliwosc i wrocila w krag swiatla, az nazbyt dobrze pamietajac, co przydarzylo sie prawdziwej matce Mordreda i jak szybko sie to stalo. Mimo to wracala niechetnie, czujac niemal fizyczny bol. Roland zapowiedzial, ze pod koniec nadchodzacego dnia spodziewa sie po raz pierwszy zobaczyc Mroczna Wieze. Jesli ona wtedy jeszcze z nim bedzie, jezeli zobaczy ja razem z nim, moc Wiezy moze okazac sie dla niej zbyt silna. Iluzja zbyt pociagajaca. Teraz, mogac wybierac miedzy drzwiami i Wieza, wiedziala, ze powinna wybrac drzwi. Jednakze w miare jak sie zblizali i moc Wiezy rosla, pulsowanie stawalo sie donosniejsze i bardziej stanowcze, a spiewajace glosy jeszcze slodsze, coraz trudniej bylo wybrac drzwi. 676 -Nie widze - powiedziala z rozpacza. - Moze sie pomylilam. Moze nie ma tu zadnych przekletych drzwi. Och, Rolandzie...-Nie sadze, zebys sie pomylila - rzekl Roland. Mowil to niechetnie, jak czlowiek, ktory ma jakas prace do wykonania lub dlug do splacenia. I uwazal, ze ma wzgledem tej kobiety dlug, bo czyz nie zlapal jej za kark i nie przeciagnal do swojego swiata, gdzie nauczyla sie zabijac, zakochala sie i zostala wdowa? Czy nie porwal jej i nie skazal na taki smutny los? Jesli mogl to naprawic, mial obowiazek to zrobic. Chec zatrzymania jej przy sobie - i narazanie jej zycia - byla czystym egoizmem, niegodnym rewolwerowca. Co wiecej, bylo to niegodne milosci i szacunku, jakim ja darzyl. Mysl o rozstaniu z nia, ostatnia z jego dziwnego i wspanialego ka-tet, lamala mu serce do reszty, ale jesli ona tego chciala, tego potrzebowala, musial to zrobic. I uwazal, ze powinien, gdyz w portrecie narysowanym przez chlopca dostrzegl cos, co Susannah przeoczyla. Nie cos, co tam bylo, lecz to, czego nie bylo. -Spojrz - powiedzial lagodnie, pokazujac jej portret. - Czy widzisz, jak bardzo sie staral, Susannah? - Tak! - odparla. - Oczywiscie, ze widze, ale... -Powiedzialbym, ze narysowanie tego zajelo mu dziesiec minut, podczas gdy wiekszosc jego rysunkow, calkiem dobrych, powstaje w trzy, najwyzej cztery minuty, prawda'? -Nie rozumiem, o co ci chodzi! - prawie krzyknela Susannah. Patrick przyciagnal do siebie bumblera i objal go, przez caly czas patrzac na Susannah i Rolanda szeroko otwartymi, niespokojnymi oczami. -Tak bardzo sie staral dac ci to, czego chcialas, ze narysowal tylko Nieodkryte Drzwi. Stoja same na kartce papieru. Nie maja... nie maja... Szukal odpowiedniego slowa. Duch Vannaya szepnal mu je do ucha. - Nie maja zadnego kontekstu! Przez moment Susannah miala zdumiona mine, lecz zaraz w jej oczach pojawil sie blysk zrozumienia. Roland nie czekal: po prostu polozyl dlon na ramieniu Patricka i powiedzial mu, zeby przed drzwiami umiescil elektryczny wozek golfowy Susannah, ktory nazywala Luksusowa Taksowka Numer Trzy. Patrick chetnie spelnil to zadanie; umieszczenie pojazdu przed 677 drzwiami dawalo mu powod do uzycia gumki. Tyni razem pracowal o wiele szybciej - niemal niedbale, jak powiedzialby postronny obserwator - lecz rewolwerowiec siedzial tuz przy nim i nie sadzil, zeby Patrick pominal jakikolwiek szczegol. Skonczyl, rysujac przednie kolo pojazdu wraz z blaskiem ognia odbijajacym sie w feldze. Potem odlozyl olowek i kiedy to zrc?bil, nagle zerwal sie wiatr. Roland poczul na twarzy silny podmuch. Plomienie ogniska, buchajace w gore w bezwietrznym mroku, teraz na moment przygiely sie do ziemi. W nastepnej chwili wiatr ucichl. Plomienie znow strzelily w gore. Niecale dziesiec stop od ogniska, za elektrycznym wozkiem staly drzwi, ktore Roland ostatni raz widzial w Calla Bryn Sturgis, w Jaskini Glosow. 17 Susannah zaczekala do switu, z poczatku zabijajac czas porzadkowaniem ekwipunku, a potem odkladajac go z powrotem - bo na coz jej te rzeczy (nie wspominajac juz o skorzanej torbie, w ktorej sie znajdowaly) w Nowym Jorku. Ludzie smialiby sie z niej. Zreszta i tak pewnie beda sie smiac... albo uciekac z wrzaskiem na jej widok. Ta Susannah Dean, ktora nagle pojawilaby sie w Central Parku, dla wiekszosci ludzi nie wygladalaby jak absolwentka college'u i dziedziczka fortuny ani nawet jak Sheena krolowa dzungli, niestety. Nie, dla cywilizowanych ludzi bedzie zapewne wygladala jak uciekinierka z cyrku. I kiedy przejdzie przez te drzwi, czy bedzie mogla wrocic? Nie. Nigdy w zyciu.Tak wiec odlozyla swoj dobytek i po prostu czekala. Gdy pojawily sie przeblyski switu, rozjasniajac bladym swiatlem horyzont, przywolala Patricka i zapytala go, czy chce wrocic razem z nia. Z powrotem do swiata, z ktorego przybyles, albo bardzo podobnego, powiedziala mu, chociaz wiedziala, ze on wcale nie pamieta tamtego swiata - albo byl jeszcze maly, Kiedy go porwano, albo traumatyczne przezycia zatarly wszelkie wspomnienia. Patrick spojrzal na nia, a potem na Rolanda, ktory przysiadl w kucki i patrzyl na niego. -Tu czy tam - powiedzial rewolwerowiec - mozesz rysowac w obu tych swiatach, naprawde. Chociaz tam, dokad ona sie udaje, bedzie wiecej ludzi, ktorzy moga cie podziwiac. Chce, zeby zostal, rozgniewala sie Susannah. Potem Roland 678 spojrzal na nia i nieznacznie potrzasnal glowa. Nie byla pewna, ale pomyslala, ze to oznacza...Nie, nie pomyslala. Wiedziala, co to oznacza. Roland chcial dac jej do zrozumienia, ze skrywa swoje mysli przed Patrickiem. Swoje pragnienia. I chociaz wiedziala, ze rewolwerowiec potrafi klamac (najlepszym tego przykladem bylo jego wystapienie na zebraniu mieszkancow Calla Bryn Sturgis przed najazdem Wilkow), jeszcze nigdy jej nie oklamal. Moze Dette, ale nie ja. Nie Eddiego. Czy Jake'a. Czasem nie mowil im wszystkiego, co wiedzial, ale zeby klamal...? Nie. Byli ka-tet i Roland gral uczciwie. Trzeba mu to oddac. Patrick nagle wzial swoj szkicownik i szybko napisal cos na czystej kartce. Potem pokazal ja im. Zostane. Boje sie tam isc. Jakby podkreslajac sens swojej decyzji, otworzyl usta i pokazal palcem brakujacy jezyk. Czyzby na twarzy Rolanda dostrzegla ulge? Jesli tak, nienawidzila go za to. -W porzadku, Patricku - powiedziala, starajac sie nie zdradzac swoich uczuc. Zdolala nawet nachylic sie i poklepac jego dlon. - Rozumiem, co czujesz. I chociaz to prawda, ze ludzie potrafia byc okrutni... okrutni i zlosliwi... jest rowniez wielu dobrych. Posluchaj: nie odejde przed switem. Gdybys zmienil zdanie, moja propozycja pozostaje aktualna. Kiwnal glowa. Zadowolony, ze nie probuje go namawiac, odezwala sie gniewnie Detta. Stary bialas tez pewnie sie cieszy! Zamknij sie, nakazala jej Susannah i - co za niespodzianka - Detta usluchala. 18 Kiedy jednak nadszedl swit (ukazujac sredniej wielkosci stado bannock, pasacych sie niecale dwie mile dalej), Susannah ponownie dopuscila do glosu Dette, pozwalajac jej nawet zapanowac nad umyslem. Tak bylo latwiej, mniej bolalo. To Detta jeszcze raz przeszla wokol obozu, po raz ostatni oddychajac za nie obie tym swiatem i zapamietujac go. To Detta weszla za drzwi, przechylajac 679 sie na twardych dloniach, i z tylu nie zobaczyla niczego. Patrick szedl obok niej z jednej, a Roland z drugiej strony. Chlopak jeknal ze zdumienia, kiedy drzwi znikly. Roland nie odezwal sie. Ej podszedl tam, gdzie byly drzwi, powachal... a potem przeszedl przez to miejsce, gdzie sie znajdowaly, jesli patrzylo sie z przeciwnej strony. Gdybysmy tam stali, pomyslala Detta, zobaczylibysmy, jak wylania sie z nich.Wrocila do swojego wozka, ktorym postanowila przejechac przez drzwi. Oczywiscie zakladajac, ze sie otworza. Cala ta historia obrocilaby sie w kiepski zart, gdyby okazaly sie zamkniete. Roland chcial pomoc jej wsiasc na wozek, ale odpedzila go machnieciem reki i wsiadla sama. Nacisnela czerwony guzik obok kierownicy i elektryczny silnik wlaczyl sie z cichym pomrukiem. Wskaznik zapasu energii znajdowal sie na zielonym polu. Przekrecila manetke na prawej raczce i powoli ruszyla w kierunku drzwi z widniejacymi na nich symbolami, oznaczajacymi NIEODKRYTE. Zatrzymala pojazd tuz przed nimi, tak ze prawie ich dotykal. Z wymuszonym usmiechem na wargach odwrocila sie do rewolwerowca. -Dobra, Rolandzie, teraz cie pozegnam. Dlugich dni i przyjemnych nocy. Obys dotarl do tej przekletej Wiezy i... - Nie - powiedzial. Spojrzala na niego. Detta obrzucila go roziskrzonym i rozesmianym wzrokiem. Prowokujac, zeby zmienil to w cos, czego nie chciala. Prowokujac, zeby zmienil jej decyzje. No, napalony bialasie, zrob to. - Co? - zapytala. - Co ci chodzi po glowie, wielkoludzie? -Nie chce zegnac sie z toba w taki sposob... po tym wszystkim - rzekl. - Co masz na mysli? Tylko ze gniewny i gardlowy glos Detty zmienil to w Co mysli? - Dobrze wiesz. Przeczaco potrzasnela glowa. Nii. -Przede wszystkim - powiedzial, ujmujac jej stwardniala od trudow wedrowki reke w swoja okaleczona dlon - jest jeszcze ktos, kto powinien wybrac, czy ma isc, czy zostac. I nie mowie o Patricku. W pierwszej chwili nie zrozumiala. Potem spojrzala w pare oczu w zlocistych obwodkach, na dwoje czujnych uszu, i pojela. Zapomniala o Eju. 680 Detta natychmiast zniknela. Z pewnoscia wroci - Susannah juz rozumiala, ze nigdy calkowicie sie nie uwolni od Detty Walker, i dobrze, bo juz tego nie pragnela - ale teraz znikla.-Eju? - powiedziala lagodnie. - Pojdziesz ze mna, kochany? Moze znow znajdziemy Jake'a. Moze nie takiego samego, ale... Ej, ktory niemal nic nie mowil w czasie dlugiej podrozy przez Zle Ziemie, biale przestrzenie Empatii i bezkresne prerie, teraz sie odezwal. - Ejk? - powiedzial. Jednakze rzekl to z powatpiewaniem, jakby ledwie pamietal, co bardzo zabolalo Susannah. Obiecala sobie, ze nie bedzie plakac, a Detta to gwarantowala, ale teraz Detta znikla i lzy znow naplynely jej do oczu. -Jake - powtorzyla. - Przeciez pamietasz Jake'a, cukiereczku. Wiem, ze tak. Jake i Eddie. - Ejk? Ed? - Tym razem nieco pewniej. Pamietal. -Chodz ze mna - zachecila i Ej ruszyl naprzod, jakby zamierzal wskoczyc na jej wozek. Nagle, nie majac pojecia, dlaczego to mowi, powiedziala: - Sa jeszcze inne swiaty. Zaledwie te slowa wyszly z jej ust, Ej sie zatrzymal. Usiadl. Potem znow wstal i przez moment miala nadzieje: moze jeszcze bedzie ka-tet, dan-tete-tet, w jakiejs wersji Nowego Jorku, gdzie ludzie jezdza samochodami takuro spirit, pija nozz-a-le i robia sobie zdjecia kamerami marki Shinnaro. Jednakze Ej wrocil do rewolwerowca i usiadl przy jego obutej w sfatygowany but nodze. Te buty wiele przeszly. Setki mil i kol, kol i mil. Teraz ich wedrowka prawie sie zakonczyla. -Olan - powiedzial Ej i jego stanowczy cichy glos przetoczyl sie jak kamien po sercu Susannah. Z gorycza zwrocila sie do mezczyzny z wielkim rewolwerem na biodrze. -No coz - powiedziala. - Roztaczasz wlasny czar, prawda? Jak zawsze. Eddie ulegl mu i przyplacil to zyciem, a Jake'owi przytrafilo sie to dwukrotnie. Teraz Patrick i bumbler. Jestes zadowolony? -Nie - odparl i zdala sobie sprawe, ze naprawde sie nie cieszyl. Chyba nigdy nie widziala tyle smutku i samotnosci na ludzkiej twarzy. - Nigdy nie bylem rownie daleki od radowania sie, Susannah z Nowego Jorku. Czy zmienisz zdanie i zostaniesz? Czy przejdziesz ze mna ten ostatni odcinek drogi? To by mnie ucieszylo. 681 Przez krotka chwile myslala, ze to zrobi. Po prostu odjedzie od tych drzwi - jednokierunkowych i niczego nieobiecujacych - zeby ruszyc razem z nim do Mrocznej Wiezy. Pozostal im jeden dzien drogi: rozbiliby oboz po poludniu i przybyli do celu o zachodzie slonca, tak jak chcial.Potem przypomniala sobie sen. Te spiewajace glosy. Mlodego czlowieka podajacego jej kubek z goraca czekolada, pyszna mit schlag. - Nie - powiedziala cicho. - Zaryzykuje i odejde. Miala nadzieje, ze jej to ulatwi, po prostu przytaknie i pozwoli odejsc. Nagle jednak jego gniew - nie, raczej rozpacz - znalazl ujscie w gwaltownym wybuchu: -Przeciez nie masz zadnej pewnosci! Susannah, a jesli ten sen to uluda? A jesli to, co widzisz, kiedy otwieraja sie drzwi, to tylko zludzenia? Jezeli przejedziesz przez nie prosto w mrok? -Wtedy rozjasnie te ciemnosc myslami o tych, ktorych kocham. -To moze sie udac - powiedzial tak gorzkim tonem, jakiego jeszcze nigdy nie slyszala z jego ust. - Przez pierwsze dziesiec lat... lub dwadziescia... albo nawet sto. A potem? Co z reszta wiecznosci? Pomysl o Eju! Myslisz, ze on zapomnial Jake'a? Nigdy! Nigdy! Nigdy w zyciu... twoim i jego! On czuje, ze cos jest nie tak! Susannah, nie rob tego. Blagam cie, nie odchodz. Bede blagal na kleczkach, jesli to pomoze. I ku jej zgrozie zrobil to. -To nie pomoze - powiedziala. - I jesli widze cie po raz ostatni... a serce mowi mi, ze tak... nie chce pamietac cie na kleczkach. Nie jestes tego rodzaju czlowiekiem, Rolandzie, synu Stevena, nigdy nie byles i nie chce pamietac cie w taki sposob. Chce widziec cie mocno stojacego na nogach, tak jak w Calla Bryn Sturgis. Jak wtedy gdy z przyjaciolmi walczyles na wzgorzu Jericho. Wstal i podszedl do niej. Przez moment myslala, ze sprobuje zatrzymac ja sila, i przestraszyla sie. Jednakze polozyl tylko dlon na jej ramieniu, a potem cofnal reke. - Pozwol, ze zapytam cie jeszcze raz. Jestes pewna? Zajrzala w glab swojego serca i zrozumiala, ze tak. Zdawala sobie sprawe z niebezpieczenstwa, ale owszem - byla pewna. A dlaczego? Poniewaz droga Rolanda byla uslana cialami. Roland niosl smierc tym, ktorzy jechali lub szli razem z nim. Dowiodl 682 tego mnostwo razy, od pierwszych dni swej wedrowki, a nawet wczesniej - kiedy podsluchal knujacego zdrade kucharza, wskutek czego nieszczesnik zostal skazany na smierc przez powieszenie. Nie watpila, ze wszystko to robil w slusznej sprawie (dla Bieli), ale Eddie spoczywal w grobie w jednym swiecie, a Jake w drugim. Byla pewna, ze taki sam los czeka Ej a oraz biednego Patricka. I nie beda musieli dlugo na to czekac. - Jestem pewna - odparla. - W porzadku. Dasz mi buziaka?Chwycila go za reke, przyciagnela do siebie i przycisnela wargi do jego ust. Wciagnela w pluca oddech tysiaca lat i dziesieciu tysiecy mil. A takze smak smierci. Jednakze nie twojej, rewolwerowcze, pomyslala. Innych, ale nie twojej. Obym uwolnila sie od twego czaru i oby ci sie wiodlo. To ona przerwala pocalunek. - Mozesz otworzyc mi drzwi? - zapytala. Roland podszedl i chwycil klamke, ktora obrocila sie, nie stawiajac oporu. Wpadl podmuch zimnego powietrza, dostatecznie silny, by rozwiac dlugie wlosy Patricka i przyniesc kilka platkow sniegu. Ujrzala trawe, wciaz zielona pod cienka warstwa szronu, alejke i zelazne ogrodzenie. Chor spiewal Coz to za dziecie, tak jak w jej snie. Mogl to byc Central Park. Tak, mogl byc; moze byl to Central Park jakiegos innego swiata, a nie tego, z ktorego pochodzila, swiata lezacego dostatecznie blisko na osi czasu, zeby nie dostrzegla roznicy. A moze, jak powiedzial rewolwerowiec, byla to tylko uluda. Albo przestrzen mroku. -To moze byc zludzenie - rzekl, niemal na pewno czytajac w jej myslach. -Zycie jest zludzeniem, milosc uluda - odparla. - Moze znow sie spotkamy u kresu drogi. -Niechaj stanie sie, jak mowisz - powiedzial. Wysunal noge do przodu, mocno wbil w ziemie obcas sfatygowanego buta i sklonil sie przed Susannah. Ej zaczal plakac, ale siedzial przy nodze rewolwerowca. - Zegnaj, moja droga. - Zegnaj, Rolandzie. Potem spojrzala przed siebie, nabrala tchu i pokrecila manetka. Jej pojazd gladko potoczyl sie naprzod. 683 -Zaczekaj! - krzyknal Roland, lecz ona nie odwrocila sie i nie spojrzala na niego.Przejechala przez drzwi. Natychmiast zatrzasnely sie za nia z gluchym, zdecydowanym loskotem, ktory znal az za dobrze, ktory snil mu sie od czasu dlugiej i pelnej majakow wedrowki brzegiem Morza Zachodniego. Spiew ucichl i w ciszy slychac bylo tylko teskne wycie wiatru. Roland z Gilead usiadl przed drzwiami, ktore teraz wygladaly na stare i niepotrzebne. Juz nigdy sie nie otworza. Ukryl twarz w dloniach. Uswiadomil sobie, ze gdyby nie kochal, teraz nie czulby sie tak samotny. I chociaz zalowal wielu rzeczy, to nie tego, ze ponownie otworzyl swoje serce. Nie zalowal nawet po tym, co sie stalo. 19 Pozniej - poniewaz zawsze jest jakies pozniej, prawda? - zrobil sniadanie i zmusil sie, zeby zjesc swoja czesc. Patrick zjadl posilek z apetytem, a kiedy Roland zaczal sie pakowac, odszedl za potrzeba. Byl jeszcze trzeci talerz, wciaz pelny.-Eju? - zapytal Roland, podsuwajac go pod nos billy-bumblera. - Moze zjesz choc troche? Ej spojrzal na talerz, a potem zdecydowanie cofnal sie o dwa kroki. Roland skinal glowa, wzial nietknieta porcje i rozrzucil ja w trawie. Moze Mordred zdazy sie tu zjawic i znajdzie cos, co mu bedzie smakowalo. Poznym rankiem ruszyli dalej. Roland ciagnal wozek, a Patrick szedl obok niego ze zwieszona glowa. Wkrotce rewolwerowiec znow poczul pulsowanie Wiezy. Bardzo bliskie. Miarowy, pulsujacy rytm przegnal mysli o Susannah, z czego Roland byl rad. Poddal sie temu pulsowaniu, pozwalajac mu przepedzic wszystkie mysli i smutek. Chodz, chodz, chodz, spiewala Mroczna Wieza tuz za horyzontem. Chodz, chodz, chodz do mnie, rewolwerowcze ochoczy. Chodz, chodz, Rolandzie, twa podroz sie konczy. ROZDZIAL II MORDRED iDan-tete patrzyl, jak dlugowlosy chlopak zlapal Susannah za ramie, zeby pokazac jej pomaranczowe ogniki tanczace w oddali. Mordred widzial, jak blyskawicznie odwrocila sie na piecie, wyciagajac zza paska jeden z wielkich rewolwerow Bialego Tatusia. Przez moment lornetka, ktora znalazl w domu przy Odd's Lane zatrzesla sie w dloni Mordreda, tak bardzo pragnal, zeby Czarna Mamuska zastrzelila Artyste. Jakze meczyloby ja poczucie winy! Szarpiac niczym tepe ostrze. Byc moze przerazona tym, co uczynila, przylozylaby lufe rewolweru do skroni i nacisnela spust po raz drugi. Jak poczulby sie Stary Bialy Tatus, kiedy zobaczylby to po przebudzeniu? Ach, dzieci tak lubia marzyc. Oczywiscie tak sie nie stalo, ale Mordred mial na co patrzec. Chociaz niektore rzeczy trudno bylo dostrzec. Poniewaz lornetka trzesla sie w jego rekach nie tylko z podniecenia. Teraz mial na sobie cieple ubranie, kilka warstw ciuchow Dandela, ale wciaz bylo mu zimno. Jesli nie bylo mu goraco. Tak czy inaczej, zziebniety czy rozgrzany, trzasl sie jak bezzebny stary piernik, przytulony do kominka. Ten stan wciaz sie pogarszal, od kiedy Mordred opuscil dom Joego Collinsa. Goraczka szalala w jego ciele, niczym zamiec. Mordred juz nie byl glodny (bo Mordred stracil apetyt), tylko chory, chory, chory. Prawde mowiac, obawial sie, ze Mordred umiera. Pomimo to z wielkim zainteresowaniem obserwowal grupke Rolanda, a kiedy rewolwerowiec podlozyl na ogien, Mordred widzial wszystko jeszcze lepiej. Zobaczyl, jak pojawily sie drzwi, 685 chociaz nie potrafil przeczytac tego, co bylo na nich napisane. Zrozumial, ze Artysta w jakis sposob je stworzyl - coz za boski dar! Mordred chetnie by go zjadl, majac nadzieje, ze dzieki temu ten talent przejdzie na niego! Wprawdzie mocno w to watpil, gdyz duchowy aspekt kanibalizmu byl ogromnie przeceniany, ale coz zaszkodziloby sprawdzic?Obserwowal ich narade. Widzial - i rozumial - jak prosila Artyste i Psa, jej rozpaczliwe blagania {chodzcie ze mna, nie musze isc sama, badzcie ludzmi, choc w tym wypadku raczej nalezalo powiedziec kumplami, cha, cha) i radowal sie jej smutkiem i gniewem, kiedy Czarnej Mamusce odmowili obaj, chlopak i zwierze. Mordred cieszyl sie, chociaz wiedzial, ze to utrudni mu zadanie. (Odrobine utrudni, bo jakie klopoty mogli mu sprawic ci dwaj, mlody niemowa i billy-bumbler, kiedy on zmieni ksztalt i zaatakuje?). Przez chwile myslal, ze rozgniewana kobieta zastrzeli Starego Bialego Tatusia z jego wlasnego rewolweru, a tego Mordred nie chcial. Stary Bialy Tatus mial byc jego. Tak powiedzial glos z Mrocznej Wiezy. Mordred na pewno byl chory, moze byl umierajacy, ale mimo to Stary Bialy Tatus mial sie stac jego posilkiem, a nie Czarnej Mamuski. Przeciez ona nie ugryzlaby ani kesa i zostawilaby mieso, zeby zgnilo! A jednak nie zastrzelila go. Zamiast tego pocalowala. Mordred nie chcial na to patrzec, bo zrobilo mu sie niedobrze. Odlozyl lornetke. Lezal na trawie w kepie wiazow, dygoczac, rozpalony i zziebniety, starajac sie nie zwymiotowac (mial wrazenie, ze przez caly poprzedni dzien rzygal i sral, az miesnie brzucha rozbolaly go od tak intensywnych dzialan w obu kierunkach i z jego gardla nie wydobywalo sie nic procz struzek gestego sluzu, a z odbytu jedynie brazowa ciecz i gazy). Kiedy znowu spojrzal przez lornetke, zdazyl jeszcze zobaczyc tyl elektrycznego wozka, znikajacy w drzwiach, przez ktore przejechala Czarna Mamuska. Cos zawirowalo wokol nich. Moze kurz, ale raczej snieg. Ponadto uslyszal spiew. Ten dzwiek wywolal niemal rownie silne mdlosci jak widok Czarnej Mamuski calujacej Starego Bialego Tatuska Rewolwerowca. W nastepnej chwili drzwi zatrzasnely sie za nia, spiew ucichl i rewolwerowiec usiadl przed nimi, kryjac twarz w dloniach, chlip, chlip. Bumbler podszedl do niego i polozyl dlugi pysk na bucie rewolwerowca; jak slodko, jak obrzydliwie slodko. Potem zaczal wstawac dzien i Mordred sie zdrzemnal. Zbudzil go dzwiek glosu Starego Bialego Tatusia. Kryjowka Mordreda znajdowala sie po nawietrz686 nej, wiec wyraznie uslyszal slowa: "Eju! Moze zjesz choc troche?". Lecz bumbler nie chcial i rewolwerowiec wyrzucil jedzenie przeznaczone dla wlochatego kundla. Pozniej, kiedy odeszli (Stary Bialy Tatus ciagnal wozek zrobiony dla nich przez robota, ze spuszczona glowa wlokac sie koleinami Tower Road), Mordred zakradl sie do obozu. Istotnie zjadl czesc rozrzuconego pozywienia - ktore na pewno nie bylo zatrute, skoro rewolwerowiec zamierzal nakarmic nim bumblera - poprzestajac jednak na kilku kesach, poniewaz wiedzial, ze gdyby zjadl wiecej, jego organizm natychmiast pozbylby sie ich, i gora, i dolem. Na to nie mogl pozwolic. Jesli nie utrzyma w brzuchu przynajmniej czesci pokarmu, bedzie za slaby, zeby podazac za ta grupka. A musial isc, pozostac w poblizu. Zrobi swoje wieczorem. Musi, poniewaz jutro Stary Bialy Tatus dotarlby do Mrocznej Wiezy, a wtedy niemal na pewno byloby za pozno. Mial takie przeczucie. Mordred wlokl sie tak samo jak Roland, tylko jeszcze wolniej. Od czasu do czasu zginal sie wpol, wstrzasany skurczami, przy czym jego ludzka forma zmieniala ksztalt, cialo pod skora czernialo i znow bladlo, a gruby plaszcz to wydymal sie, gdy odnoza usilowaly go rozerwac, to znow obwisal, kiedy - zgrzytajac zebami i jeczac - zmuszal je, zeby sie schowaly. Raz popuscil pol litra brazowej cieczy w spodnie, a raz zdolal opuscic je w pore, ale nic go to nie obchodzilo. Nikt nie zaprosil go na bal dozynkowy, cha, cha! Z pewnoscia zaproszenie zginelo gdzies na poczcie! Pozniej, gdy nadejdzie pora na atak, uwolni malego Czerwonego Krola. Byl jednak niemal pewien, ze gdyby zmienil postac teraz, juz nie zdolalby przemienic sie ponownie. Nie mialby sily. Szybszy metabolizm pajaka rozdmuchalby chorobe, jak wiatr rozdmuchuje iskre w pochlaniajacy wszystko ogien. To, co go zabijalo powoli, zabiloby go szybko. Tak wiec walczyl z tym czyms i po poludniu poczul sie troche lepiej. Pulsowanie Wiezy narastalo, coraz silniejsze i gwaltowniejsze. Tak jak glos Czerwonego Ojca, nakazujacy mu pozostac w poblizu ofiar. Stary Bialy Tatus Rewolwerowiec juz od kilku tygodni nie pospal sobie dluzej niz cztery godziny, poniewaz pelnil nocna straz na zmiane z Czarna Mamuska, ktora teraz odeszla. Ona jednak nigdy nie musiala ciagnac wozka, prawda? Nie, jechala sobie jak Gowniana Krolowa Sterty Nawozu, ot co! A to oznaczalo, ze Stary Bialy Tatus Rewolwerowiec jest bardzo zmeczony, chociaz pulsowanie Mrocznej Wiezy dodawalo mu sil i gnal naprzod. Wieczorem Stary Bialy Tatus Rewolwerowiec 687 bedzie musial postawic na strazy Artyste i Psa, albo pelnic warte sam. Mordred uwazal, ze wytrzyma jeszcze jedna nieprzespana noc, po prostu wiedzac, ze to juz ostatnia. Bedzie czail sie w poblizu, tak jak poprzedniej nocy. Bedzie obserwowal ich oboz przez szkla do patrzenia z oddali, ktore zabral z domu czlowieka-potwora. A kiedy wszyscy zasna, przemieni sie po raz ostatni i rzuci sie na nich. Cha, cha, nadchodze ja! Stary Bialy Tatus moze nie zdazy sie zbudzic, chociaz Mordred mial nadzieje, ze sie ocknie. W ostatniej chwili. Zeby zdazyl sobie uswiadomic, ze syn porywa go do krainy smierci na kilka godzin przed tym, zanim zdazyl dotrzec do tej swojej Mrocznej Wiezy. Mordred zacisnal piesci i patrzyl, jak czerniejamu palce. Czul straszliwe, lecz przyjemne mrowienie, gdy pajecze odnoza usilowaly wyrosnac z jego bokow - siedem zamiast osmiu, przez te straszna-paskudna-okropna Czarna Mamuske, ktora jednoczesnie byla i nie byla w ciazy, niech na wieki gnije, wrzeszczac w przestrzeni transu (przynajmniej dopoki nie dorwie jej jeden z czajacych sie tam Wielkich). Mordred z jednakowa sila powstrzymywal i stymulowal swojaprzemiane. W koncu tylko ja zwalczal i pragnienie przygaslo. Skwitowal to zwyciestwo pierdnieciem, przeciaglym i smrodliwym, ale bezglosnym. Jego tylek byl jak zepsuta harmonia, ktora nie wydaje zadnych dzwiekow procz swistow. Palce odzyskaly swoj rozowy kolor, a swedzenie przeszlo. Od goraczki krecilo mu sie w glowie i lamalo go w kosciach rak (chudych jak patyki). Glos Czerwonego Ojca czasem byl donosny, a czasem cichy, jednakze zawsze obecny: Chodz do mnie. Biegnij do mnie. Rusz swoje dwoiste cialo. Chodz, chodz, moj dobry synu. Razem obalimy Wieze, zniszczymy cale swiatlo, a potem razem bedziemy wladac ciemnoscia. Chodz do mnie. Chodz. 2 Z pewnoscia tych trzech (czterech, wliczajac jego) znalazlo sie poza ochronnym parasolem ka. Od czasu Prim nie bylo takiego stworzenia jak Mordred Deschain, czesciowo bedacy czlowiekiem, a czesciowo wielorakim i poteznym konglomeratem. Ka z pewnoscia nie dopusciloby, zeby taka istota zginela tak prozaiczna smiercia, jaka teraz grozila Mordredowi: z goraczki wywolanej przez zatrucie pokarmowe. 688 Roland moglby mu powiedziec, ze spozywanie tego, co znalazl w sniegu opodal stajni Dandela, to zly pomysl. Moglby mu to powiedziec rowniez Robert Browning, skoro o tym mowa. Z piekla rodem czy nie, bedaca prawdziwym koniem czy tez nie, Lippy (prawdopodobnie nazwana tak od innego, lepiej znanego poematu Browninga, zatytulowanego Fra Lippo Lippi) byla chorym zwierzeciem, kiedy Roland zakonczyl jej cierpienia, pakujac kule w leb. Kiedy jednak Mordred znalazl to zwierze, ktore przynajmniej wygladalo jak kon, byl w swej pajeczej postaci i niemal nic nie powstrzymaloby go od zjedzenia miesa. Dopiero gdy znow przybral ludzka postac, zaczal sie z niepokojem zastanawiac, jak na chudej szkapie Dandela moglo byc tyle miesa, w dodatku tak miekkiego i cieplego, i pelnego niezakrzeplej krwi. W koncu klacz lezala w snieznej zaspie, i to co najmniej od kilku dni. Jej resztki powinny zamarznac na kosc.Potem zaczely sie wymioty. Pozniej goraczka, a z nia wysilki, zeby nie ulec przemianie, dopoki nie znajdzie sie dostatecznie blisko Starego Bialego Tatuska, zeby rozerwac go na strzepy. Istota, ktorej przyjscie na swiat przepowiadali od tysiaca lat (glownie Manni, i zazwyczaj przerazonym szeptem), istota, ktora wyroslaby na pol czlowieka i pol boga, istota, ktora dopilnowalaby zaglady ludzkosci i powrotu Prim... ta istota w koncu przybyla jako naiwne i niedobre dziecko, ktore teraz umieralo po spozyciu zatrutej koniny. Ka nie moglo miec z tym nic wspolnego. 3 Roland i jego dwaj towarzysze pokonali niewielki odcinek drogi w dniu, kiedy opuscila ich Susannah. Nawet gdyby nie zaplanowali przebyc tylko kilka mil, tak by dotrzec do Wiezy o zachodzie slonca nastepnego dnia, Roland nie uszedlby daleko. Byl przygnebiony, samotny i niemal smiertelnie strudzony. Patrick tez byl zmeczony, ale on przynajmniej mogl jechac, jesli chcial, i przez wiekszosc tego dnia jechal, czasem drzemiac, czasem rysujac, a czasem przez chwile idac, zeby zaraz znow wspiac sie na wozek i znowu zapasc w drzemke.Wieza silnie pulsowala w glowie i sercu Rolanda, a jej piesn byla potezna i samotna, teraz pozornie spiewana przez tysiace 689 glosow, lecz nawet to nie moglo uwolnic rewolwerowca od ciezkiego jak olow zmeczenia. Wtem, gdy szukal jakiegos ocienionego miejsca, gdzie mogliby przystanac i zjesc poludniowy posilek (gdyz bylo juz wczesne popoludnie), ujrzal cos, co sprawilo, ze na moment zapomnial o zmeczeniu i smutku.Obok drogi rosla dzika roza, na pozor blizniaczo podobna do tej z opuszczonej parceli. Kwitla wbrew porze roku, ktora Roland uznal za bardzo wczesna wiosne. Byla rozowawa na zewnatrz i ognistoczerwona w srodku. Roland pomyslal, ze to wlasnie kolor najwiekszego marzenia. Upadl przed nia na kolana, przysunal ucho do koralowych platkow i sluchal. Roza spiewala. Znuzenie pozostalo, jak zwykle (przynajmniej po tej stronie grobu), lecz samotnosc i smutek odeszly, przynajmniej na chwile. Zajrzal do wnetrza rozy i zobaczyl zolty srodek, tak jasny, ze nie mogl nan patrzec. Wrota Gana, pomyslal, nie wiedzac co to takiego, ale przekonany, ze to prawda. Tak, wrota Gana, jak nic! Ta roza pod jednym istotnym wzgledem byla niepodobna do tej z opuszczonej parceli: nie wyczuwal w niej choroby i nie slyszal nieskladnych glosow. Byla zupelnie zdrowa, a takze pelna swiatla i milosci. Ta i wszystkie inne... musiala... musialy... One zywia Promienie, prawda? Swoimi piesniami i zapachem. A Promien zywi je. To zywe pole silowe, biorace i dajace, wyrastajace wokol Wiezy. A ten kwiat jest zaledwie pierwszym, najdalej wysunietym. WCan '-Ka No Rey sa dziesiatki tysiecy takich jak ten. Ta mysl sprawila, ze zaslabl ze zdumienia. Potem przyszla inna, ktora napelnila go gniewem i strachem: ten jedyny, ktory widzial caly wielki czerwony lan, byl szalony. Zdeptalby je w mgnieniu oka, gdyby tylko mogl. Ktos niepewnie klepnal go w ramie. To Patrick, z Ejem przy nodze. Chlopak wskazal na trawe obok rozy, a potem pokazal na migi, ze jest glodny. Wskazal na roze i udal, ze rysuje. Roland nie byl glodny, ale ten drugi pomysl bardzo mu sie spodobal. -Tak - rzekl. - Zjemy tu cos, a potem moze zrobie sobie krotka sjeste, podczas gdy ty bedziesz rysowal roze. Narysujesz dwa rysunki, Patricku? Pokazal mu dwa palce okaleczonej prawej reki, zeby chlopiec na pewno zrozumial. Patrick zmarszczyl brwi i przechylil glowe, nie rozumiejac. 690 Wlosy jasna fala opadly mu na ramie. Roland przypomnial sobie, jak Susannah umyla te wlosy w strumieniu, nie zwazajac na glosne protesty Patricka. Bylo to cos, co Rolandowi nigdy nie przyszloby do glowy, ale mlody czlowiek wygladal teraz znacznie lepiej. Widok strzechy jasnych wlosow wywolal tesknote za Susannah pomimo kojacej piesni rozy. Susannah wniosla w jego zycie wdziek. To slowo przyszlo mu do glowy dopiero wtedy, kiedy odeszla. Pozostal Patrick, niezwykle uzdolniony, ale strasznie powolny.Roland wskazal na szkicownik, a potem na roze. Patrick skinal glowa- tyle rozumial. Potem Roland podniosl dwa palce zdrowej reki i ponownie wskazal na blok rysunkowy. Tym razem w oczach Patricka pojawil sie blysk zrozumienia. Chlopak wskazal na roze, na szkicownik, na Rolanda, a potem na siebie. -Wlasnie, chlopcze - powiedzial Roland. - Jeden rysunek rozy dla ciebie, a drugi dla mnie. Jest ladna, no nie? Patrick z entuzjazmem kiwnal glowa i zabral sie do dziela, podczas gdy Roland szperal w ekwipunku. Jeszcze raz przygotowal trzy talerze i Ej znow nie chcial jesc. Kiedy rewolwerowiec spojrzal w otoczone zlotymi obwodkami slepia bumblera, ujrzal w nich pustke - gleboka strate - ktora bardzo go zabolala. Ej nie mogl sobie pozwolic na dluzszy post - i tak juz byl za chudy. Wytarty na szlaku, jak powiedzialby Cuthbert, zapewne z usmiechem. Przydalby mu sie goracy napar z kory sasafrasu i soli. Niestety rewolwerowiec nie mial sasafrasu. -Czemu tak patrzysz? - z uraza zapytal bumblera. - Jesli chciales z nia isc, mogles to zrobic! Dlaczego teraz robisz takie smutne oczy? Ej spogladal na niego jeszcze przez chwile i Roland wiedzial, ze zranil jego uczucia - to smieszne, ale prawdziwe. Potem odszedl z podkulonym ogonem. Roland chcial go zawolac, lecz to byloby jeszcze smieszniejsze, no nie? No bo co zamierzal zrobic? Przeprosic billy-bumblera? Byl zly i niezadowolony z siebie. Nigdy sie tak nie czul, dopoki nie przeciagnal z amerykanskiej strony Eddiego, Susannah i Jake'a. Zanim sie pojawili, nie czul prawie nic i chociaz jego zycie bylo ubogie, pod pewnymi wzgledami nie takie zle; przynajmniej nie tracil czasu na rozwazania, czy powinien przeprosic zwierze za zlosliwa uwage, na bogow! Roland przykucnal przy rozy, pochylajac sie w kojaca moc jej piesni i w blask - zdrowe swiatlo - emanujacy ze srodka kwiatu. 691 Patrick nieartykulowanym okrzykiem i gestem kazal mu sie odsunac, zeby mogl narysowac roze. To jeszcze powiekszylo poczucie zagubienia i irytacje Rolanda, ale odsunal sie bez slowa. W koncu sam prosil Patricka, zeby narysowal kwiat, czyz nie? Pomyslal, ze gdyby byla tu Susannah, napotkalby teraz jej rozbawione i wszystko rozumiejace spojrzenie, niczym matki spogladajacej na wyczyny malego dziecka. Lecz nie bylo jej tutaj. Byla ostatnia z nich i teraz ona rowniez odeszla.-Dobra, zaraz zobaczymy, ktora roza jest lepsza - powiedzial, silac sie na zart, zupelnie nieudany z powodu urazonego i znuzonego tonu glosu. Patrick nie zareagowal na uwage rewolwerowca. Pewnie nawet nie zrozumial, co powiedzialem, pomyslal Roland. Niemowa siedzial ze skrzyzowanymi nogami, trzymajac szkicownik na udach, odstawiwszy na bok talerz z niedojedzonym posilkiem. - Nie zapomnij o swojej porcji - rzekl Roland. - Slyszysz? Wysilki rewolwerowca zostaly nagrodzone roztargnionym skinieniem glowy. Wstal. - Zdrzemne sie, Patricku. To bedzie dlugie popoludnie. I jeszcze dluzsza noc, dodal w duchu. Pocieszal sie jednak tym samym co Mordred: ten wieczor bedzie ostatnim. Nie wiedzial, co czeka go w Mrocznej Wiezy na koncu rozanego pola, ale nawet jesli zdola rozprawic sie z Karmazynowym Krolem, byl pewien, ze to jego ostatni marsz. Nie wierzyl, zeby mial kiedys opuscic Can'-Ka No Rey - i dobrze. Byl bardzo zmeczony. 1 pomimo mocy rozy smutny. Roland z Gilead zaslonil oczy przedramieniem i natychmiast zasnal. 4 Nie spal dlugo, bo Patrick zbudzil go z dziecinnym entuzjazmem, zeby pokazac mu roze, ktora narysowal. Sadzac po polozeniu slonca, minelo dziesiec, najwyzej pietnascie minut.Jak wszystkie jego rysunki, ten takze mial dziwna moc. Patrick przedstawil roze jak zywa, chociaz mial tylko olowek. A jednak Roland wolalby przespac sie przynajmniej godzine, niz podziwiac to dzielo sztuki. Z aprobata kiwnal glowa - bo obiecal sobie, ze w obecnosci takiej slicznej rzeczy nie bedzie juz zrzedzil i marudzil - a Patrick usmiechnal sie, uszczesliwiony nawet tak skromna 692 pochwala. Przewrocil kartke i znow zaczal rysowac roze. Po jednym rysunku dla nich obu, tak jak Roland prosil.Rewolwerowiec mogl znowu zasnac, ale jaki mialoby to sens? Niemowa ukonczy rysunek w kilka minut i znow go obudzi. Rewolwerowiec podszedl do Ej a i poglaskal go po gestym futrze, co rzadko robil. -Przepraszam, ze bylem taki nieprzyjemny - powiedzial. - Nie odezwiesz sie do mnie? Ej milczal. Pietnascie minut pozniej Roland spakowal rzeczy, poplul w dlonie i znow chwycil raczki wozka. Pojazd byl teraz lzejszy, musial byc, ale wydawal sie ciezszy. Oczywiscie, ze jest ciezszy, pomyslal Roland. Mam na nim ciezar mojego zalu. Bede ciagnal go za soba wszedzie, dokad sie udam. Niebawem w Luksusowej Taksowce znalazl sie rowniez Patrick Danville. Wgramolil sie na wozek, umoscil sobie gniazdo i niemal natychmiast zasnal. Roland ruszyl dalej, ze spuszczona glowa i wydluzajacym sie za nim cieniem. Ej szedl obok niego. Jeszcze jedna noc, pomyslal rewolwerowiec. Jeszcze jedna noc, a potem jeszcze jeden dzien, i koniec. Taki lub inny. Poczul, jak pulsowanie Wiezy i jej wieloglosy chor wypelniaja mu glowe i zdejmuja ciezar z ramion... przynajmniej w pewnym stopniu. Teraz roz bylo wiecej, cale tuziny rosly po obu stronach drogi, ozywiajac monotonny krajobraz. Kilka wyrastalo na samej drodze i Roland ostroznie je omijal. Moze byl zmeczony, ale nie zamierzal zlamac zadnej z nich ani chocby przejechac kolami po jednym opadlym platku. 5 Zatrzymal sie na noc, kiedy slonce bylo jeszcze wysoko nad horyzontem, zbyt zmeczony, by isc dalej, chociaz do zmroku pozostalo co najmniej dwie godziny. Byl tam strumien, ktory wysechl, lecz w jego lozysku rosla kepa pieknych dzikich roz. Ich piesni nie zmniejszyly jego zmeczenia, ale troche podniosly na duchu. Wydawalo mu sie, ze nie tylko jego, ze Patricka i Eja rowniez. To dobrze. Po przebudzeniu Patrick badawczo rozejrzal sie wokol. Potem posmutnial i Roland wiedzial, ze chlopak ponownie pomyslal o tym, ze Susannah odeszla. Przez chwile poplakiwal, ale moze tutaj nie bedzie plakal. 693 Na brzegu strumienia rosly drzewa bawelniane - a przynajmniej za takie uznal je rewolwerowiec - ale zmarnialy, kiedy wysechl strumien, z ktorego ich korzenie pily wode. Teraz galezie byly koscistymi, bezlistnymi grozbami. W ich konturach raz po raz dostrzegal liczbe dziewietnascie, rozpoznajac zarowno cyfry ze swiata Susannah, jak i swojego. W jednym miejscu konary zdawaly sie wyraznie ukladac w slowo CHASSITna tle ciemniejacego nieba.Zanim zabral sie do rozpalenia ogniska i przygotowania wczesnej kolacji - uznal, ze tego wieczoru wystarcza im konserwy z zapasow Dandela - Roland poszedl nad strumien i wachal roze, sluchajac ich piesni, przechadzajac sie miedzy uschnietymi drzewami. Kiedy poczul sie troche lepiej, nazbieral drew (dodatkowo oblamujac kilka niskich galezi, po ktorych pozostawaly suche kikuty, troche podobne do olowkow Patricka) i w srodku stosu umiescil rozpalke. Potem skrzesal ogien, machinalnie wymawiajac przy tym stosowne slowa: -Czys iskra w mroku, czy pochodnia, obdarz ten oboz dobrodziejstwem ognia. Czekajac, az ognisko najpierw sie rozpali, a potem przygasnie do szkarlatnych wegli, Roland wyjal zegarek, ktory dostal w Nowym Jorku. Chronometr stanal poprzedniego dnia, chociaz zasilajaca go bateria miala wystarczyc na wiele lat. Teraz, gdy pozne popoludnie zmienilo sie w wieczor, wskazowki bardzo wolno zaczely sie cofac. Patrzyl na to jeszcze przez chwile, zafascynowany, a potem zamknal koperte i spojrzal na wyryte na niej symbole: klucz, roze i Wieze. Ze wznoszacych sie spiralnie okien zaczela sie saczyc slaba poswiata. Nie wiedzieli, ze ten czasomierz to zrobi, pomyslal, a potem starannie schowal zegarek z powrotem do lewej kieszeni na piersi, uprzednio sprawdziwszy (jak zawsze), czy nie ma w niej dziury. Pozniej ugotowal kolacje. On i Patrick dobrze sobie podjedli. Ej nie zjadl ani kesa. 6 Nie liczac nocy, ktora spedzil na rozmowie z czlowiekiem w czerni - tej nocy, kiedy Walter przepowiedzial mu ponura przyszlosc, wrozac z talii niewatpliwie znaczonych kart - dwanas694 cie nocnych godzin nad wyschnietym strumieniem przeciagalo sie w nieskonczonosc. Rewolwerowca ogarnialo coraz wieksze i bardziej przygnebiajace znuzenie, ciazac niczym kamienny plaszcz. Przed oczami przesuwal mu sie korowod twarzy i miejsc: Susan, z rozwianymi w pedzie blond wlosami, jadaca po Zboczu; Cuthbert, w podobny sposob zbiegajacy po stoku wzgorza Jericho, z krzykiem i smiechem; Alain Johns wznoszacy toast; Eddie i Jake zartobliwie mocujacy sie w trawie oraz biegajacy wokol i szczekajacy Ej.Mordred byl tam gdzies, w poblizu, lecz Rolanda co jakis czas opadala sennosc. Za kazdym razem, gdy gwaltownie sie otrzasal i niespokojnie wpatrywal w mrok, wiedzial, ze coraz bardziej zbliza sie do granicy snu. Za kazdym razem spodziewal sie ujrzec atakujacego pajaka z czerwonym znakiem na tulowiu, lecz widzial tylko pomaranczowe swiatelka, tanczace w oddali. I nie slyszal nic procz zawodzenia wiatru. On tam jest. Czeka. A jesli zasne - kiedy zasne - rzuci sie na nas. Okolo trzeciej nad ranem ogromnym wysilkiem woli ocknal sie z drzemki grozacej przejsciem w gleboki sen. Rozpaczliwie rozejrzal sie, tak mocno trac oczy piesciami, ze w polu widzenia ujrzal mroczki, kropki i rozblyski. Ognisko ledwie sie tlilo. Patrick lezal dwadziescia stop od niego, pod drzewem bawelnianym o powykrecanym pniu. Z miejsca, gdzie siedzial Roland, chlopak byl widoczny zaledwie jako przykryty skorami wzgorek. Nigdzie nie dostrzegl sladu Eja. Roland zawolal bumblera, lecz nie doczekal sie odpowiedzi. Rewolwerowiec juz zamierzal wstac, gdy tuz za kregiem swiatla zauwazyl starego przyjaciela Jake'a - a przynajmniej blysk jego otoczonych zlocistymi obwodkami slepi. Te slepia przez chwile spogladaly na Rolanda, a potem znikly, zapewne kiedy Ej zlozyl pysk na przednich lapach. On tez jest zmeczony, pomyslal Roland. Jakzeby inaczej? W glebi niespokojnego i strudzonego umyslu rewolwerowca rodzilo sie pytanie, co bedzie z Ejem pojutrze, ale odepchnal je od siebie. Wstal (ze zmeczenia przesuwajac rekami po kiedys dokuczajacym mu biodrze, jakby znow go rozbolalo), podszedl do Patricka i zbudzil go. Potrwalo to chwile, ale w koncu chlopak otworzyl oczy. To nie wystarczylo Rolandowi. Chwycil go za ramiona i posadzil. Kiedy Patrick probowal z powrotem osunac sie na poslanie, rewolwerowiec potrzasnal nim. Mocno. Zaspany chlopak patrzyl na niego, niczego nie pojmujac. 695 -Pomoz mi podlozyc do ognia, Patricku.Robiac to, powinien troche oprzytomniec. A kiedy ognisko znowu jasno zaplonie, Patrick na chwile obejmie warte. Rolandowi nie podobal sie ten pomysl. Doskonale wiedzial, ze zdajac sie na Patricka, bardzo ryzykuje, ale proba samodzielnego wartowania bylaby jeszcze ryzykowniej sza. Potrzebowal snu. Wystarczy mu godzina lub dwie, a tyle Patrick powinien wytrzymac, nie zasypiajac. Chlopiec chetnie zbieral suche galezie i dorzucal je do ognia, chociaz poruszal sie jak bougie - zywy trup. A kiedy ognisko palilo sie jasnym plomieniem, znow opadl na swoje poslanie, opuszczajac rece miedzy kosciste kolana, juz bardziej spiacy niz przytomny. Roland pomyslal, ze moze bedzie musial spoliczkowac chlopaka, zeby go ocucic, i pozniej zalowal - bardzo - ze tego nie zrobil. -Patricku, posluchaj mnie. - Chwycil chlopca za ramiona i potrzasnal nim tak, ze rozwichrzyly mu sie wlosy i kilka kosmykow opadlo na oczy. Roland odgarnal je. - Chce, zebys czuwal i stal na warcie. Tylko przez godzine... dopoki... Spojrz w gore, Patricku! Patrz! O bogowie, nie waz mi sie znow zasypiac! Widzisz to? Te najjasniejsza ze wszystkich gwiazd? Roland pokazywal mu Stara Matke i Patrick natychmiast kiwnal glowa. W jego oczach zapalil sie blysk zainteresowania i rewolwerowiec wzial to za dobry znak. Byla to mina sygnalizujaca chec rysowania. A gdyby siedzial i rysowal Stara Matke, widoczna w rozwidleniu konarow najwiekszego uschnietego drzewa, byla spora szansa na to, ze nie zasnie. Moze nawet do switu, jesli to go wciagnie. -Tutaj, Patricku. - Posadzil chlopca tak, ze ten oparl sie o pien, twardy i sekaty. Roland zywil nadzieje, ze to oparcie okaze sie dostatecznie niewygodne, zeby odpedzic sen. Rewolwerowiec mial wrazenie, ze porusza sie jak pod woda. Och, jaki byl zmeczony. Tak bardzo zmeczony. - Widzisz te gwiazde'? Patrick energicznie pokiwal glowa. Wygladalo na to, ze oprzytomnial i rewolwerowiec dziekowal bogom za te laske. -Kiedy schowa sie za ta gruba galezia i nie bedziesz mogl jej dostrzec ani rysowac, nie wstajac z miejsca... obudz mnie. Zbudz mnie, chocby bylo to nie wiem jak trudne. Rozumiesz? Patrick natychmiast kiwnal glowa, ale Roland znal go juz na tyle dobrze, by wiedziec, ze oznaczalo to niewiele lub zgola nic. 696 Chcial byc uprzejmy, i tyle. Gdyby zapytal go, czy dziewiec dodac dziewiec to dziewietnascie, kiwnalby glowa z takim samym entuzjazmem. - Kiedy nie bedziesz juz jej widzial z miejsca, gdzie siedzisz...Teraz jego slowa wydawaly sie dobiegac gdzies z oddali. Pozostawalo mu tylko liczyc na to, ze Patrick go zrozumial. Niemowa wyjal swoj szkicownik i swiezo zatemperowany olowek. To moja najlepsza ochrona, powtarzal sobie w myslach Roland, wlokac sie do swojego poslania miedzy ogniskiem a Luksusowa Taksowka Numer Dwa. Przeciez nie zasnie, rysujac, prawda? Mial taka nadzieje, ale nie pewnosc. Co nie mialo zadnego znaczenia, poniewaz on, Roland z Gilead, i tak zamierzal sie przespac. Zrobil, co mogl, i to musialo wystarczyc. -Godzine - wymamrotal i wlasny glos wydal mu sie daleki i slaby. - Obudz mnie za godzine... kiedy gwiazda... kiedy Stara Matka schowa sie... Roland nie zdolal dokonczyc. Nawet juz nie wiedzial, co mowi. Zmeczenie pochwycilo go i unioslo w otchlan snu. 7 Mordred widzial to wszystko przez lornetke. Trawila go goraczka i jej zarloczny plomien przynajmniej chwilowo przegnal zmeczenie. Z zywym zainteresowaniem patrzyl, jak rewolwerowiec budzi niemowe - Artyste - i zmusza go do zbierania drewien na opal. Patrzyl, czekajac, kiedy niemowa skonczy prace i znow zasnie, zanim rewolwerowiec zdola go powstrzymac. Tak sie nie stalo, niestety. Biwakowali opodal zagajnika uschnietych drzew bawelnianych i Roland zaprowadzil Artyste do najwiekszego z nich. Potem wskazal na niebo. Bylo usiane gwiazdami, ale Mordred domyslil sie, ze Stary Bialy Tatus Rewolwerowiec pokazuje Stara Matke, poniewaz swiecila najjasniej. W koncu Artysta (sprawiajacy wrazenie nieobdarzonego nadmiarem tkanki mozgowej) chyba zrozumial. Wyjal swoj notatnik i zabral sie do rysowania, podczas gdy Stary Bialy Tatus odszedl chwiejnym krokiem, wciaz mamroczac polecenia i rozkazy, na co Artysta nie zwracal uwagi. Stary Bialy Tatus padl tak nagle, ze Mordred przez moment zaczal sie obawiac, ze kawalek suszonego miesa, ktory pelnil role serca tego 697 sukinsyna, w koncu odmowil posluszenstwa. Potem Roland poruszyl sie w trawie, zmieniajac pozycje, i Mordred, lezacy w kotlince, dziewiecdziesiat jardow na zachod od koryta wyschnietego strumienia, wstrzymal oddech. Obojetnie jak strasznie zmeczony byl rewolwerowiec, jego wyszkolenie i siegajace samego Elda dziedzictwo wystarczyloby, zeby zbudzil sie z bronia w reku w tej samej sekundzie, w ktorej Artysta wyda nieartykulowany, ale piekielnie glosny okrzyk. Mordreda znow zlapaly skurcze, jeszcze bolesniejsze niz dotychczas. Zgial sie wpol, starajac sie zachowac swoja ludzka postac, usilujac nie krzyczec, probujac nie umrzec. Uslyszal kolejny przeciagly plusk i poczul, ze brazowa ciecz splywa mu po nogach. Jego nienaturalnie wyostrzony wech wychwycil nie tylko odor ekskrementow: tym razem ze smrodem gowna mieszal sie zapach krwi. Mordred mial wrazenie, ze to cierpienie nigdy sie nie skonczy, ze bedzie sie nasilalo, az rozerwie go na dwoje, ale wreszcie bol zaczal ustepowac. Spojrzal na lewa reke i bez specjalnego zdziwienia zobaczyl, ze jego palce poczernialy i zlaly sie z soba. Juz nigdy nie odzyskaja ksztaltu ludzkich palcow, gdyz byl pewien, ze pozostala mu tylko jedna przemiana. Prawa reka otarl pot z czola i znow podniosl lornetke do oczu, modlac sie do swego Czerwonego Ojca, zeby niemowa zasnal. Lecz chlopiec nie spal. Oparty o pien bawelnianego drzewa, spogladal miedzy konary i rysowal Stara Matke. W tym momencie Mordred Deschain byl bliski rozpaczy. Rownie dobrze jak Roland wiedzial, ze rysowanie zapewne nie pozwoli temu malemu idiocie zasnac. Dlaczego wiec nie mialby zmienic swej postaci, dopoki jeszcze trawiaca go goraczka moze uzyczyc mu swej niszczycielskiej energii? Czemu nie zaryzykowac? W koncu chcial dostac Rolanda, nie chlopca, a w swej pajeczej postaci moglby dopasc rewolwerowca i utopic w nim gebe. Stary Bialy Tatus moze zdolalby wystrzelic raz, a nawet dwa razy, lecz Mordred uwazal, ze dwie kule nie powstrzymalyby go, jesli tylko ominelyby biala narosl na grzbiecie pajaka - mozg obu jego cial. A gdybym pochwycil go mocno, puscilbym dopiero jako wyssana do sucha, krucha mumie, taka, jaka stala sie Mia. Odprezyl sie, gotowy poddac sie przemianie, a wtedy w glebi jego umyslu rozlegl sie inny glos. Byl to glos Czerwonego Ojca, uwiezionego na balkonie Mrocznej Wiezy, a Czerwony Ojciec chcial, zeby Mordred zyl przynajmniej jeszcze przez jeden dzien. 698 Zaczekaj jeszcze chwile, wibrowal glos. Poczekaj jeszcze troche. Moze mam w zanadrzu jeszcze jedna sztuczke. Czekaj... zaczekaj jeszcze chwile...Mordred czekal. I po pewnym czasie poczul, ze pulsowanie Mrocznej Wiezy sie zmienia. 8 Patrick tez poczul te zmiane. Pulsowanie stalo sie kojace. I byly w nim slowa, ktore oslabily chec rysowania. Zrobil jeszcze jedna kreske, po czym odlozyl olowek i patrzyl na Stara Matke; zdawala sie pulsowac w rytmie slow, ktore slyszal w myslach, slow, ktore Roland natychmiast by rozpoznal. Tylko ze wyspiewywal je glos starego czlowieka, drzacy, lecz slodki: Dziecie moje upragnione, Juz kolejny mija dzionek. Smacznie i spokojnie spij, l o lanach jagod snij. Dziecie moje, dziecie drogie, Przynies jagod mi niebogie. Chussit, chissit, chassit! Bys pelen kosz mial w mig!Glowa zaczela mu sie kiwac, oczy sie zamknely... otwarly... i znowu zamknely. Bys pelen kosz mial w mig, pomyslal i zasnal w blasku ogniska. 9 Teraz, moj dobry synu, niosl zimny glos w glebi rozgoraczkowanego i oszolomionego umyslu Mordreda. Teraz. Idz do niego i postaraj sie, zeby nigdy sie nie obudzil. Zamorduj go posrod tych roz, a bedziemy wladac razem.Mordred wyszedl z kryjowki, wypuszczajac lornetke z dloni, ktora juz nie byla ludzka. Gdy sie przemienial, nagle poczul przyplyw potwornej pewnosci siebie. Jeszcze minuta i bedzie 699 po wszystkim. Tamci dwaj spali i po prostu nie moglo mu sie nie udac.Pomknal w kierunku obozu i dwoch spiacych ludzi, czarny koszmar na siedmiu odnozach, otwierajac i zamykajac gebe. 10 Gdzies, tysiac mil dalej, Roland uslyszal szczekanie, glosne i naglace, wsciekle i dzikie. Jego wyczerpany umysl probowal je zignorowac, zlekcewazyc i zasnac jeszcze glebszym snem. Nagle dal sie slyszec okropny wrzask bolu, ktory natychmiast go przebudzil. Roland rozpoznal ten glos, chociaz tak znieksztalcony cierpieniem.-Ej! - krzyknal, zrywajac sie. - Ej, gdzie jestes? Do mnie! Do... Dostrzegl go, wijacego sie w uscisku pajaka. Obaj byli dobrze widoczni w blasku ogniska. Za nimi, siedzac plecami do bawelnianego drzewa, Patrick gapil sie przez zaslone wlosow, ktore teraz, po odejsciu Susannah, wkrotce znow beda brudne. Bumbler, chociaz nienaturalnie wygiety w potwornym uscisku Mordreda, miotal sie wsciekle, klapiac zebami i pryskajac piana z pyska. Gdyby nie wyskoczyl z wysokiej trawy, pomyslal Roland, to ja szamotalbym sie w lapach Mordreda. Ej gleboko wbil kly w jedno z odnozy pajaka. W blasku ogniska Roland zobaczyl, jak bumblerowi napecznialy miesnie szczek, gdy wgryzl sie glebiej. Potwor z piskiem rozluznil chwyt. Ej w tym momencie mogl uciec, gdyby chcial. Ale nie chcial. Zamiast wyrwac sie i odskoczyc, wykorzystujac ten krotki moment, zanim Mordred zdola znow go mocno pochwycic, Ej wyciagnal dluga szyje i wybral miejsce, gdzie jedno z odnozy laczylo sie ze wzdetym odwlokiem. Gleboko wbil zeby, az z rany trysnela czarnoczerwona krew, sciekajac mu po pysku. W blasku plomieni skrzyla sie pomaranczowo. Mordred pisnal jeszcze glosniej. W swoich kalkulacjach nie wzial pod uwage Eja i teraz placil za ten blad. Swiatlo ogniska zmienialo ich w stworzenia z koszmarnego snu. Gdzies w poblizu Patrick zawyl ze zgrozy. Ten nedzny sukinsyn jednak zasnal, pomyslal gniewnie Roland. No a kto postawil go na warcie? -Zostaw go, Mordredzie! - krzyknal. - Zostaw go, a dam ci przezyc jeszcze jeden dzien! Przysiegam na pamiec mego ojca! 700 Czerwone slepia, pelne szalenstwa i zlosci, spojrzaly na niego znad nienaturalnie wykreconego Eja. Nad nimi, wysoko na grzbiecie pajaka, byla druga para oczu, niewiele wiekszych niz glowki szpilek. Spogladaly na rewolwerowca z nienawiscia, ktora byla az nazbyt ludzka.To moje oczy, pomyslal stropiony Roland i w tym momencie uslyszal glosny trzask. Pajak zlamal Ejowi kregoslup, lecz bumbler, chociaz smiertelnie ranny, nie rozluznil chwytu i zaciskal kly w miejscu, gdzie odnoze Mordreda laczylo sie z odwlokiem, mimo ze twarda szczecina rozdzierala mu wargi, odslaniajac ostre zeby, ktore czasem tak delikatnie chwytaly Jake'a za przegub, ciagnac go do czegos, co Ej chcial pokazac chlopcu. Ejk! - krzyczal w takich chwilach. Ejk-Ejkl Prawa dlon Rolanda opadla do kabury i znalazla ja pusta. Dopiero wtedy, wiele godzin po odejsciu Susannah, uswiadomil sobie, ze zabrala ze soba jeden z jego rewolwerow. Dobrze, pomyslal. Dobrze. Jesli znajdzie ciemnosc, bedzie miala piec kul na zyjace tam stwory i jedna dla siebie. Dobrze. Ta mysl jednak przemknela na skraju swiadomosci. Wyjal drugi rewolwer, w chwili gdy Mordred przysiadl na odwloku, nieparzystym srodkowym odnozem chwycil bumblera wpol i oderwal wciaz warczace zwierze od swojej poszarpanej i krwawiacej konczyny. Pajak zakrecil straszliwego mlynka kosmatym cialem, na moment przeslaniajac jasno swiecaca Stara Matke. Potem cisnal Ejem i Roland doznal deja vu, przypomniawszy sobie, ze widzial to dawno temu, w Teczy Czarnoksieznika. Ej przelecial w rozjasnionym blaskiem plomieni mroku i nadzial sie na kikut jednej z suchych galezi, ktore rewolwerowiec oblamal na opal. Bumbler wydal przerazliwy krzyk bolu, a potem zawisl bezwladnie nad glowa Patricka. Mordred niezwlocznie rzucil sie na Rolanda, lecz byl to powolny, niepewny atak, gdyz jedna konczyne odstrzelono mu zaraz po narodzinach, a teraz druga obwisla bezwladnie, zlamana. Szczypce na jej koncu zaciskaly sie konwulsyjnie, gdy ciagnal ja po trawie. Roland jeszcze nigdy nie widzial wszystkiego rownie wyraznie, a chlod, jaki czul w takich chwilach, nigdy nie byl tak dotkliwy. Dostrzegl biala narosl i niebieskie oczy bombardiera, bedace jego oczami. Ujrzal twarz swego jedynego syna, wyzierajaca znad grzbietu potwora. Zaraz zniknela w rozbryzgu krwi, gdy roztrzaskala ja pierwsza kula. Pajak stanal deba, wznoszac odnoza ku 701 ciemnemu, rozgwiezdzonemu niebu. Dwie nastepne kule Rolanda trafily w odslonieta wewnetrzna strone tulowia i wyszly przez grzbiet, pociagajac za soba fontanny czarnej krwi. Pajak probowal skrecic w bok, byc moze chcac uciec, lecz pozostale odnoza nie utrzymaly ciezaru cielska. Mordred Deschain runal w ogien, wzbijajac pioropusz czerwonych i pomaranczowych iskier. Wil sie w zarze, od ktorego zajela sie szczecina na jego tulowiu. Roland z okropnym usmiechem strzelil jeszcze raz. Zdychajacy pajak wytoczyl sie z ognia i upadl na wznak, kurczowo zacisnal odnoza, a potem bezwladnie je rozlozyl. Jedno wpadlo do ognia i zaczelo sie palic. W powietrzu rozszedl sie odrazajacy smrod.Roland zrobil krok do przodu, zamierzajac zdeptac rozrzucone wegle, od ktorych zajela sie trawa, gdy nagle uslyszal w myslach przerazliwy wrzask: Moj syn! Moj jedyny syn! Zamordowales go! -Byl rowniez moim synem - przypomnial Roland, spogladajac na plonacego potwora. Mogl zniesc te prawde. Tak, tyle mogl zrobic. Zatem chodz! Przyjdz tu, synobojco, i spojrz na swoja Wieze, ale wiedz jedno: predzej umrzesz ze starosci na skraju Can '-Ka, zanim chocby dotkniesz jej drzwi! Nigdy nie pozwole ci przejsc! Predzej zaniknie przestrzen transu, niz pozwole ci przejsc! Morderco! Zamordowales matke i swoich przyjaciol - tak, wszystkich przyjaciol, bo Susannah lezy martwa z poderznietym gardlem po drugiej stronie drzwi, przez ktore ja poslales - a teraz zamordowales swojego syna! -A kto go na mnie naslal? - zapytal Roland. - Kto poslal to dziecko... bo jest nim pod ta czarna powloka... na smierc, ty stary durniu? Na to nie otrzymal zadnej odpowiedzi, wiec wepchnal rewolwer z powrotem do kabury i zdeptal pozar w zalazku. Zastanowil sie nad tym, co Karmazynowy Krol powiedzial o Susannah, i doszedl do wniosku, ze w to nie wierzy. Owszem, moze zginela, to bylo mozliwe, ale nie sadzil, zeby Czerwony Ojciec Mordreda mogl to wiedziec na pewno. Rewolwerowiec podszedl do drzewa, na ktorym wisial ostatni czlonek jego ka-tet... jeszcze zywy. Oczy w zlocistych obwodkach spojrzaly na Rolanda ze znuzonym rozbawieniem. -Eju - powiedzial Roland, wyciagajac reke, wiedzac, ze bumbler moze go ugryzc i wcale sie tym nie przejmujac. Zapewne 702 jakas jego czesc... i to nie mala... pragnela tego. - Eju, wszyscy(C)! dziekujemy. Ja ci dziekuje, Eju. Bumbler nie ugryzl go i powiedzial tylko jedno slowo: - Olan.Potem westchnal, jeszcze raz polizal dlon rewolwerowca, spuscil leb i skonal. 11 Gdy brzask zmienil sie w jasny poranek, Patrick niepewnie podszedl do rewolwerowca, ktory siedzial w korycie wyschnietego strumienia, wsrod roz, z cialem Eja rozciagnietym niczym stula na kolanach. Chlopiec wydal cichy, pytajacy jek.-Nie teraz, Patricku - rzekl z roztargnieniem Roland, gladzac futro Eja. Bylo geste i gladkie. Nie mogl uwierzyc, ze bumbler nie zyje, mimo postepujacego zesztywnienia miesni i matowych plam krzepnacej krwi. Najlepiej jak mogl rozczesal te miejsca palcami. - Nie teraz. Mamy jeszcze caly dzien, zeby tam dotrzec. Zdazymy. Nie, nie musieli sie spieszyc. Nie bylo zadnego powodu, zeby nie oplakac nalezycie ostatniego poleglego towarzysza. W glosie Karmazynowego Krola nie bylo cienia watpliwosci, kiedy obiecywal Rolandowi smierc ze starosci, zanim chocby dotknie drzwi Wiezy. Pojda tam, oczywiscie, i Roland obejrzy okolice, ale juz teraz wiedzial, ze pomysl podejscia do Wiezy z drugiej strony, zeby potem zakrasc sie do drzwi, byl idiotyzmem. W tym momencie nie mialo to zadnego znaczenia. Oto nastepny towarzysz, ktorego zabil, i pocieszajaca byla tylko mysl, ze Ej bedzie ostatni. Teraz rewolwerowiec zostal sam, nie liczac Patricka, ale jesli chodzi o chlopca, Roland podejrzewal, ze jest odporny na straszliwa smiercionosna zaraze, gdyz nigdy nie byl czlonkiem ka-tet. Zabijam tylko czlonkow mojej rodziny, pomyslal Roland, glaszczac martwego billy-bumblera. Najbardziej smucil sie na mysl o tym, jak nieladnie odezwal sie do Eja poprzedniego dnia. Dlaczego teraz robisz takie smutne oczy? Dlatego ze wiedzial, iz to jego ostatni dzien zycia i bedzie umieral w meczarniach? 703 -Sadze, ze wiedziales - powiedzial Roland i zamknal oczy, zeby lepiej czuc gladkie futro, ktore glaskal. - Tak mi przykro, ze cie urazilem. Oddalbym palce mojej zdrowej reki, gdybym mogl cofnac te slowa. Oddalbym wszystkie, naprawde.Jednakze tutaj, tak samo jak w Swiecie Kluczowym, czas biegl tylko w jedna strone. Co sie stalo, to sie nie odstanie. Niczego nie mozna cofnac. Roland sadzil, ze juz nie potrafi sie gniewac, ze nie ma na to sily, lecz kiedy poczul mrowienie calego ciala i pojal, co to oznacza, w jego sercu znow zrodzil sie gniew. I ten znajomy chlod, gwarantujacy pewnosc reki. Patrick rysowal go! Siedzac pod bawelnianym drzewem, jakby to dzielne male stworzenie, warte dziesieciu - nie, stu! - takich jak on, nie umarlo tam przed chwila za nich obu. Taki juz jest, uslyszal spokojny i lagodny glos Susannah, plynacy z glebi jego umyslu. Tylko to ma, wszystko inne zostalo mu zabrane - macierzysty swiat, matka, jezyk i rozum, jaki kiedys moze mial. On tez oplakuje Eja, Rolandzie. I boi sie. Tylko w ten sposob moze sie uspokoic. Niewatpliwie to wszystko bylo prawda. Ta prawda jednak jeszcze bardziej podsycila gniew, zamiast go zlagodzic. Roland odlozyl rewolwer (kladac blyszczaca bron miedzy dwie spiewajace roze), poniewaz wiedzial, ze w tym nastroju nie powinien miec go pod reka. Potem wstal, zamierzajac nagadac Patrickowi, chocby dlatego, ze wtedy poczulby sie lepiej. Juz slyszal swoje pierwsze slowa: Bawi cie rysowanie tego, ktory uratowal twoje bezwartosciowe zycie, glupi chlopcze? Cieszy cie to? Juz otwieral usta, zeby zaczac, gdy Patrick odlozyl olowek i wzial do reki kolejna zabawke. Z gumki pozostala polowa, a innych nie bylo; Susannah zabrala ze soba poodcinane rozowe gumki - podobnie jak rewolwer Rolanda - zapewne tylko dlatego, ze miala sloiczek w kieszeni i byla zaprzatnieta innymi, wazniejszymi sprawami. Trzymajac gumke nad rysunkiem, Patrick podniosl oczy - moze zastanawiajac sie, czy naprawde chce jej uzyc - i zauwazyl rewolwerowca stojacego w korycie wyschnietego strumienia i mierzacego go nieprzyjaznym spojrzeniem. Patrick natychmiast zrozumial, ze Roland jest na niego zly, chociaz nie mial zielonego pojecia dlaczego. Twarz chlopca wykrzywil grymas przestrachu i przygnebienia. W tym momencie Roland zobaczyl go takim, jakim zapewne widywal go Dandelo, i na mysl 704 o tym opuscil go gniew. Nie chcial, zeby Patrick sie go bal - nie dopusci do tego chocby ze wzgledu na Susannah. I odkryl, ze sam tez tego nie chce.Dlaczego go nie zabijesz? - rozlegl sie przebiegly, pulsujacy glos w jego glowie. Zabij go i poloz kres jego cierpieniom, jesli tak bardzo ci go zal. On i bumbler spotkaliby sie u kresu drogi. Mogliby przygotowac miejsce dla ciebie, rewolwerowcze. Roland potrzasnal glowa i sprobowal sie usmiechnac. -Nie, Patricku, synu Soni - powiedzial (poniewaz tak nazwal chlopca robot). - Nie, znowu sie mylilem i nie bede na ciebie krzyczal. Lecz... Podszedl do siedzacego Patricka. Ten skulil sie z psim, sluzalczym usmiechem, ktory ponownie wzbudzil gniew w sercu Rolanda. Tym razem jednak rewolwerowiec z latwoscia opanowal to uczucie. Patrick tez kochal Eja i tylko w taki sposob potrafil radzic sobie ze smutkiem. Chociaz Rolandowi trudno bylo sie z tym pogodzic. Pochylil sie i delikatnie wyjal gumke z palcow chlopca. Patrick spojrzal na niego badawczo, a potem wyciagnal puste rece, proszac oczami o zwrot tej cudownej (i uzytecznej) zabawki. -Nie - powiedzial Roland, najlagodniej jak mogl. - Radziles sobie przez bogowie wiedza ile lat, nie majac pojecia, ze cos takiego istnieje. Mysle, ze poradzisz sobie przez reszte dnia. Moze pozniej znajdzie sie cos, co zechcesz narysowac, a potem wymazac. Rozumiesz, Patricku? Patrick nie rozumial, lecz kiedy Roland schowal gumke do tej samej kieszeni, w ktorej trzymal zegarek, chlopiec natychmiast o niej zapomnial i znow zabral sie do rysowania. - Na chwile odloz szkicownik - rzucil Roland. Patrick zrobil to bez sprzeciwu. Wskazal na wozek, potem na Tower Road i pytajaco jeknal. -Tak - rzekl Roland - ale najpierw trzeba przejrzec ekwipunek Mordreda, bo moze mial cos, co sie nam przyda, no i musimy pochowac naszego przyjaciela. Pomozesz mi pogrzebac Eja, Patricku? Patrick chetnie pomogl i pogrzeb nie trwal dlugo: cialo bumblera nie bylo tak wielkie jak serce, ktore w nim bilo. Po poludniu zaczeli pokonywac ostatnie mile dlugiej drogi, wiodacej do Mrocznej Wiezy. ROZDZIAL III KARMAZYNOWY KROL I MROCZNA WIEZA 1 Zarowno droga, jak i ta opowiesc byly dlugie, nie sadzicie? Wyprawa ciagnela sie, a jej koszt okazal sie wysoki... lecz zadne wielkie dokonania nie przychodza latwo. Dluga opowiesc, niczym wysoka Wieza, sklada sie z wielu kamieni. Teraz jednak, zblizajac sie do konca, powinnismy bardzo uwaznie przyjrzec sie dwom wedrowcom, ktorzy ku nam ida. Starszy - o ogorzalej i pooranej bruzdami twarzy, z rewolwerem na biodrze - ciagnie wozek, ktory nazywaja Luksusowa Taksowka Numer Dwa. Mlodszy - trzymajacy pod pacha wielki blok rysunkowy, ktory upodabnia go do studenta z dawnych czasow - idzie obok niego. Wspinaja sie po dlugim, lagodnym zboczu, niewiele rozniacym sie od setek innych, ktore pokonali. Po obu stronach zarosnietej sciezki, ktora ida, widoczne sa resztki kamiennych murkow. Wsrod stert polnych kamieni gestymi kepami rosna dzikie roze. Na otwartej, porosnietej trawa przestrzeni za kruszejacymi murami wznosza sie dziwne kamienne twory. Niektore wygladaja jak ruiny zamkow, inne jak egipskie obeliski, kilka przypomina kamienne kregi demonow, a jedno skupisko kamiennych kolumn i plint wyglada jak Stonehenge. Niemal oczekuje sie widoku druidow zebranych w srodku wielkiego kregu, moze rzucajacych zaklecia, lecz straznicy tych monumentow, tych prekursorow Najwiekszego Monumentu, dawno odeszli. Tylko niewielkie stado bannock pasie sie tam, gdzie kiedys oddawali czesc swoim bogom. 706 Niewazne. Nie przybylismy tutaj, aby pod koniec naszej dlugiej podrozy ogladac starozytne ruiny. Interesuje nas ciagnacy wozek rewolwerowiec. Stoimy na szczycie wzgorza i czekamy, az podejdzie blizej. Idzie. Powoli. Niestrudzenie. Czlowiek znajacy zawsze jezyk danego kraju (a przynajmniej niektorych) i miejscowe zwyczaje. Czlowiek, ktory poprawia krzywo wiszace obrazy w pokojach hotelowych. Bardzo sie zmienil, lecz to mu pozostalo. Wchodzi na szczyt wzgorza, tak blisko nas, ze czujemy kwaskowaty zapach jego potu. Rozglada sie, szybkim i wprawnym spojrzeniem spogladajac najpierw na niebo, a potem na boki. Zawsze oceniajcie swoja pozycje... to zasada Corta, i ostatni z jego uczniow wciaz ja pamieta. Obojetnie patrzy w gore, w dol... przystaje. Przez chwile przyglada sie spekanej, zarosnietej chwastami nawierzchni drogi, po czym znow podnosi glowe, tym razem wolniej. Znacznie wolniej. Jakby obawial sie ujrzec to, co chyba zobaczyl.I w tym momencie musimy dolaczyc do niego - wniknac w jego mysli - chociaz wasz kiepski gawedziarz nie ma pojecia, jak zdolamy ocenic stan umyslu Rolanda w chwili, gdy ujrzal przed soba cel, do ktorego dazyl przez cale swoje zycie. Sa rzeczy, ktore przekraczaja wszelkie wyobrazenia. 2 Wchodzac na szczyt wzgorza, Roland pospiesznie sie rozejrzal, nie dlatego ze oczekiwal klopotow, ale po prostu z przyzwyczajenia. Zawsze oceniajcie swoja pozycje, mowil Cort, wbijajac im to do glow, gdy byli jeszcze dziecmi. Spojrzal za siebie, na droge - na ktorej coraz trudniej bylo mu omijac gesto rosnace roze, chociaz do tej pory udalo mu sie zadnej nie zlamac - a potem ze zdumieniem pojal, co przed chwila zobaczyl.Zdawalo ci sie, ze co widziales? - upomnial sam siebie Roland, wciaz patrzac na droge. To pewnie kolejne dziwne ruiny, ktore mijamy, od kiedy wyruszylismy. Wiedzial jednak, ze tak nie jest. To, co zobaczyl, znajdowalo sie nie obok Tower Road, lecz wprost przed nim. Ponownie spojrzal w gore, przy czym kregi szyjne zatrzeszczaly mu jak zawiasy starych drzwi. Patrzyl na odlegly o kilka mil, lecz dobrze widoczny na horyzoncie, realny jak roze, szczyt Mrocznej Wiezy. Roland na wlasne oczy ujrzal to, co widywal w tysiacach 707 snow. Kilka jardow przed nim droga piela sie na kolejny pagorek, z Mowiacym Kregiem wtapiajacym sie w gaszcz bluszczu i wiciokrzewu po jednej, a zagajnikiem zelaznych drzew po drugiej stronie. Na srodku tej bliskiej linii horyzontu wznosil sie czarny ksztalt, zaslaniajac fragment blekitnego nieba. Patrick przystanal obok Rolanda i pytajaco jeknal.-Widzisz to? - zapytal Roland matowym, chrapliwym ze zdumienia glosem. Zanim Patrick zdazyl odpowiedziec, rewolwerowiec wskazal na przedmiot, ktory chlopiec mial na szyi. Lornetka okazala sie jedyna przydatna czescia wyposazenia Mordreda. - Daj mi ja, Patricku. Patrick chetnie to zrobil. Roland przylozyl szkla do oczu, odrobine poprawil ostrosc, obracajac malym pokretlem. Zaparlo mu dech, gdy w polu widzenia pojawila sie Mroczna Wieza. Jak duza jej czesc byla widoczna'? Jaki fragment widzial'? Dwadziescia stop? Piecdziesiat? Nie mial pojecia. Dostrzegl co najmniej trzy waskie okienka, ktore spirala wznosily sie ku szczytowi Wiezy, oraz wykuszowe okno na samej gorze, mieniace sie tecza kolorow w wiosennym sloncu i zdajace sie spogladac na niego swym czarnym srodkiem, niczym Oko Transu. Patrick jeknal i wyciagnal reke po lornetke. Tez chcial popatrzec i Roland bez sprzeciwu oddal mu ja. Byl oszolomiony i nieobecny. Przyszlo mu do glowy, ze czasem czul sie tak przed walka z Cortem, jakby byl czyims snem. Wtedy tez, tak samo jak teraz, czul, ze cos sie stanie, ze nastapi jakas wielka zmiana. Oto jest, myslal. Oto moje przeznaczenie, koniec mojej zyciowej drogi. A mimo to moje serce wciaz bije (choc to prawda, ze troche szybciej), krew krazy w zylach, i nie watpie, ze kiedy sie pochyle, zeby chwycic raczki tego przekletego wozka, pewnie zatrzeszczy mi w krzyzu i moze puszcze baka. Nic sie nie zmienilo. Czekal na rozczarowanie majace przyjsc w slad za ta mysla. Nie doczekal sie. Zamiast tego poczul dziwna, wszechogarniajaca jasnosc, ktora zdawala sie rodzic w jego glowie i rozchodzic po calym ciele. Po raz pierwszy, od kiedy rano wyruszyl w droge, nie myslal o Eju i Susannah. Poczul sie wolny. Patrick opuscil lornetke. Z podniecona mina zwrocil sie do Rolanda. Wskazal na czarny palec sterczacy na horyzoncie i jeknal. 708 -Tak - powiedzial Roland. - Pewnego dnia w jakims swiecie namalujesz jakas jej wersje oraz Llamrei, rumaka Arthura Elda. Wiem to, poniewaz widzialem dowod. Teraz jednak musimy isc.Patrick znowu jeknal i zrobil smutna mine. Przycisnal dlonie do skroni i zakolysal sie jak ktos, kogo dreczy straszny bol glowy. -Tak - rzekl Roland. - Ja tez sie boje. Lecz nic nie mozna na to poradzic. Musze tam isc. Chcesz tu zostac, Patricku? Zostac i zaczekac na mnie? Jesli chcesz, daje ci wolna reke. Patrick natychmiast pokrecil glowa. I na wypadek gdyby Roland nie zrozumial, mocno scisnal jego reke. Palce prawej dloni, tej, ktora rysowal, mial jak z zelaza. Roland kiwnal glowa. Nawet sprobowal sie usmiechnac. -Tak - powiedzial. - W porzadku. Zostan ze mna, jak dlugo chcesz. Dopoki nie zrozumiesz, ze w koncu bede musial pojsc tam sam. 3 Teraz, w miare jak pokonywali kolejne wzniesienia i wchodzili na szczyty pagorkow, Mroczna Wieza pojawiala sie coraz blizej. Mozna bylo dostrzec wiecej okienek, spiralnie wznoszacych sie na jej obwodzie. Roland ujrzal dwa stalowe slupy, sterczace z wierzcholka. Chmury podazajace sciezkami obu dzialajacych Promieni zdawaly sie wyplywac z ich koncow, tworzac na niebie wielki X. Spiew byl coraz glosniejszy i Roland zdal sobie sprawe, ze slyszy w nim nazwy tego swiata. Wszystkich swiatow. Nie mial pojecia, skad to wie, ale byl tego pewny. Wciaz przepelniala go dziwna lekkosc bytu. W koncu, gdy wspieli sie na szczyt wzgorza, gdzie na lewo od drogi wielcy kamienni ludzie maszerowali na polnoc (gniewnie zwracajac na nich resztki swych pomalowanych jakas czerwona farba twarzy), Roland kazal Patrickowi wsiasc na wozek. Patrick wygladal na zdziwionego. Wydal szereg jekow, ktore Roland uznal za pytanie: Nie jestes zmeczony?-Owszem, jestem, ale potrzebuje kotwicy. Bez niej zaczalbym pedzic w kierunku Wiezy, chociaz rozsadek by mi to odradzal. I gdyby serce nie peklo mi z wyczerpania, Czerwony Krol zdjalby 709 mi glowe z ramion jedna z tych swoich zabawek. Wsiadaj, Patricku.Chlopak usluchal. Jechal skulony na wozku, z lornetka przycisnieta do oczu. 4 Trzy godziny pozniej dotarli do podnoza stromego pagorka. Serce mowilo Rolandowi, ze to ostatnie wzgorze. Za nim bylo Can'-Ka No Rey. Na szczycie, nieco po prawej, pietrzyl sie kopiec kamieni, ktore niegdys byly niewielka piramida. Jej resztki wciaz wznosily sie na jakies trzydziesci stop. Roze rosly wokol kopca szkarlatnym pierscieniem. Kierujac sie w jego strone, Roland pial sie powoli na szczyt, ciagnac wozek. I znow wylonil sie wierzcholek Mrocznej Wiezy. Z kazdym krokiem wieksza jej czesc pojawiala sie w polu widzenia. Juz widzial balkony z balustradami. Nie potrzebowal lornetki: powietrze bylo niesamowicie czyste. Roland oszacowal, ze pozostalo mu do przejscia najwyzej piec mil. Moze tylko trzy. Jego niedowierzajacym oczom ukazywaly sie kolejne pietra Wiezy.Przed samym wierzcholkiem wzgorza, kiedy znalezli sie dwadziescia krokow od gruzow piramidy, Roland stanal, pochylil sie i po raz ostatni oparl raczki wozka o ziemie. Kazdym nerwem swego ciala wyczuwal niebezpieczenstwo. - Patricku? Zeskakuj. Chlopak zeskoczyl z wozka, niespokojnie zerkajac na Rolanda i pojekujac. Rewolwerowiec pokrecil glowa. -Jeszcze nie potrafie wyjasnic dlaczego. Wiem tylko, ze tu nie jest bezpiecznie. Chor glosow spiewal donosnie, lecz poza tym wokol bylo cicho. Zaden ptak nie przelecial nad ich glowami ani nie odezwal sie w oddali. Wedrujace stada bannock zostaly daleko w tyle. Nagle zerwal sie wiatr i zafalowaly trawy. Roze pokiwaly ciezkimi glowkami. Wedrowcy ruszyli naprzod i Roland poczul, ze chlopak niesmialo dotyka palcow jego okaleczonej dloni. Popatrzyl na niego. Niemowa odpowiedzial niespokojnym spojrzeniem, probujac sie usmiechnac. Roland wzial go za reke i razem weszli na szczyt. 710 Pod nimi az po horyzont rozposcieral sie wielki czerwony dywan. Przecinala go droga widoczna jako zakurzona biala, idealnie prosta linia, szerokosci okolo dwunastu stop. Na srodku rozanego pola wznosila sie ciemnoszara Wieza, tak jak w snach rewolwerowca. Jej okna lsnily w sloncu. Przed Wieza droga rozwidlala sie, tworzac idealnie rowny bialy krag wokol jej podstawy, aby po drugiej stronie pobiec dalej w kierunku, ktory zdaniem Rolanda nie byl juz poludniowo-wschodnim, lecz po prostu wschodnim. Tower Road przecinala pod katem prostym inna droga, wiodaca na polnoc i poludnie, jesli rewolwerowiec mial racje co do przesuniecia stron swiata. Z lotu ptaka Mroczna Wieza z pewnoscia wygladala jak srodek czerwonej tarczy strzelniczej.-To... - zaczal Roland, a wtedy wiatr przyniosl im donosny, opetanczy wrzask, przedziwnie glosny po przebyciu tych kilku mil. Niesie go Promien, pomyslal Roland. A takze roze. -REWOLWEROWCZE! - wrzasnal Karmazynowy Krol. - TERAZ UMRZESZ! Uslyszeli swist, z poczatku cichy, lecz stopniowo narastajacy, przecinajacy piesn Wiezy i roz, niczym najlepsze ostrze, naostrzone na diamentowej tarczy szlifierskiej. Patrick stal jak zaczarowany, gapiac sie na Wieze. Zginalby na miejscu, gdyby nie Roland i jego szybki refleks. Rewolwerowiec wciagnal chlopca za sterte gruzu pozostalego z piramidy. W wysokiej trawie kryly sie inne, mniejsze i wieksze kamienie. Potkneli sie o nie i upadli. Roland poczul, ze jeden z nich bolesnie wbil mu sie w zebra.Swist narastal, przechodzac w wycie rozdzierajace uszy. Roland dostrzegl zlocisty blysk w powietrzu - przelatujacy znicz. Pocisk uderzyl w wozek i eksplodowal, rozrzucajac ich ekwipunek na wszystkie strony. Wiekszosc rzeczy upadla na droge. Puszki potoczyly sie po niej z loskotem, niektore popekaly. Potem dal sie slyszec piskliwy chichot, na dzwiek ktorego Roland zacisnal zeby, a stojacy obok niego Patrick zaslonil uszy rekami. Ten szalenczy smiech byl nie do zniesienia. -WYJDZ! - wibrowal szalony, rozbawiony glos w oddali. - WYJDZ I POBAW SIE ZE MNA, ROLANDZIE! CHODZ DO MNIE! CHODZ DO SWOJEJ WIEZY! CZYZBYS NIE CHCIAL TEGO PO TYLU LATACH? Patrick spogladal na rewolwerowca z rozpacza i obawa. Przyciskal swoj szkicownik do piersi, jakby chcial sie nim oslonic. Roland ostroznie wyjrzal zza piramidy i na balkonie drugiego 711 pietra Wiezy ujrzal dokladnie to, co widzial na obrazie sai Sayre'a: jedna czerwona i trzy biale plamy - twarz oraz dwie uniesione dlonie. To jednak nie byl obraz i jedna z tych rak smignela do przodu; towarzyszyl temu nastepny narastajacy swist. Roland przetoczyl sie z powrotem za piramide. Po dlugiej jak wiecznosc chwili znicz uderzyl w sterte kamieni i eksplodowal. Podmuch obalil ich obu na ziemie. Patrick wrzasnal z przerazenia. Wokol posypal sie deszcz kamieni. Niektore upadly na droge, lecz Roland nie widzial, zeby choc jeden z tych szrapneli trafil jakas roze.Chlopiec podniosl sie na kleczki i bylby pobiegl - zapewne z powrotem na droge - ale Roland zlapal go za kolnierz skorzanej kurtki i mocnym szarpnieciem obalil z powrotem na ziemie. - Tutaj jestesmy bezpieczni - mruknal do chlopca. - Spojrz. Wetknal reke w dziure pozostala po wyrwanym eksplozja kamieniu i postukal knykciami. Rozlegl sie metaliczny brzek. Roland pokazal zeby w wymuszonym usmiechu. -Stal! Tak! Moze rzucic nawet tuzin takich latajacych ognistych kul i nic nie zdziala. Zdola tylko poodrywac kamienie i odslonic to, co jest pod spodem. Rozumiesz'? Poza tym nie sadze, zeby chcial marnowac amunicje. Nie moze miec jej wiecej niz jeden wozek. Zanim Patrick zdolal odpowiedziec, Roland jeszcze raz wyjrzal zza poszarpanej krawedzi piramidy. Przylozyl dlonie do ust i krzyknal: -SPROBUJ JESZCZE RAZ, SAI! WCIAZ TU JESTESMY, ALE MOZE NASTEPNYM RAZEM DOPISZE Cl SZCZESCIE! Zapadla krotka cisza, a potem znow rozlegl sie opetanczy wrzask: -IIIIIIIIIII! NIE WAZ SIE ZE MNIE DRWIC! NIE WAZ SIE! IIIIIIIIII! Ponownie uslyszeli przeciagly swist. Roland zlapal Patricka i nakryl go wlasnym cialem. Padl na ziemie, a nie na piramide. Obawial sie, ze po uderzeniu znicza zacznie wibrowac tak silnie, ze drgania moga spowodowac zlamania kosci albo zmiazdzenie tkanek.Tym razem jednak znicz nie uderzyl w piramide. Zamiast tego przelecial obok niej i poszybowal nad droga. Roland puscil Patricka i przetoczyl sie na plecy. Dostrzegl zlocisty blysk i zlokalizowal miejsce, w ktorym pocisk zawrocil i pomknal ku nim. Zestrzelil go w locie, niczym gliniany talerz. Znicz znikl w oslepiajacym rozblysku. 712 -OCH, MOJ DROGI, WCIAZ JESTESMYTUTAJ! - zawolal rewolwerowiec, starajac sie, aby jego glos pobrzmiewal szczerym rozbawieniem. Nie jest to latwe, kiedy krzyczysz co tchu w piersiach.W odpowiedzi uslyszeli kolejne IIIIIIIII! Roland dziwil sie, ze Czerwonemu Krolowi nie popekaja bebenki od tych opetanczych wrzaskow. Wyjal luske i wlozyl nowy naboj - zamierzal miec pelny bebenek, jak dlugo sie da - zanim uslyszal podwojny skowyt. Patrick jeknal, obrocil sie na brzuch i schowal twarz w usianej kamieniami trawie, zakrywajac glowe rekami. Roland usiadl, oparl sie plecami o piramide z kamienia i stali, dluga lufe rewolweru polozyl na udzie i spokojnie czekal. Jednoczesnie mobilizowal cala sile woli w jednym celu. Piskliwy, narastajacy swist sprawial, ze lzy nabiegaly mu do oczu, na co nie mogl sobie pozwolic. Potrzebowal teraz niesamowicie wyostrzonego wzroku, z ktorego niegdys slynal. Nic nie macilo spojrzenia jego niebieskich oczu, gdy znicze przemknely nad droga. Tym razem jeden skrecil w lewo, a drugi w prawo. Nadlatywaly, robiac uniki, lekko zygzakujac. Nic im to nie dalo. Roland czekal, siedzac z wygodnie wyciagnietymi nogami i lekko rozchylonymi czubkami sfatygowanych butow. Serce bilo mu powoli i miarowo, oczy wychwytywaly kazdy szczegol i kolor otoczenia (gdyby w tym ostatnim dniu widzial jeszcze odrobine lepiej, chyba bylby w stanie dostrzec wiatr). Poderwal bron, zestrzelil oba znicze i ponownie wprowadzil naboje do pustych komor, a obraz obu zniczy wciaz pulsowal na siatkowce w rytm uderzen serca. Wychylil sie zza piramidy, podniosl lornetke, oparl ja o wybrzuszenie skaly, po czym spojrzal na nieprzyjaciela. Karmazynowy Krol blyskawicznie urosl i po raz pierwszy w zyciu Roland ujrzal dokladnie to, co sobie wyobrazal: starca z ogromnym nochalem, haczykowatym i woskowobialym; czerwone wargi plonace w sniegu obfitej brody i snieznobiale wlosy opadajace na plecy, niemal do chudych posladkow. Zarozowiona twarz wladcy spogladala na wedrowcow. Krol nosil jaskrawoczerwona szate, tu i owdzie zdobiona blyskawicami oraz kabalistycznymi symbolami. Susannah, Eddie i Jake powiedzieliby, ze wyglada jak Swiety Mikolaj. Roland uznal, ze starzec wyglada na tego, kim byl: wcielonego diabla. -STRASZNIE JESTES POWOLNY! - zawolal z udawanym zdumieniem rewolwerowiec. - SPROBUJ RZUCIC TRZY, MOZE TRZEMA CI SIE UDA! 713 Roland patrzyl, jak Wielki Czerwony Krol podskakuje i wymachuje piesciami w niemal komiczny sposob. Rewolwerowiec mial wrazenie, ze u stop postaci widzi jakas skrzynie, ale nie byl tego pewien, gdyz zaslanialy ja zelazne prety miedzy podloga balkonu a balustrada.To zapas amunicji, pomyslal. Na pewno. Ile zniczy moze miec w takiej skrzynce? Dwadziescia? Piecdziesiat? To nie mialo znaczenia. Roland byl przekonany, ze potrafi zestrzelic wszystkie znicze rzucone przez starego demona, chyba ze Czerwony Krol rzuci ich wiecej niz dwanascie jednoczesnie. W koncu rewolwerowiec byl do tego stworzony. Niestety Karmazynowy Krol wiedzial o tym rownie dobrze jak on. Postac na balkonie wydala kolejny przerazliwy wrzask (Patrick zatkal sobie uszy brudnymi palcami) i nachylila sie, jakby po nowa amunicje. Zaraz jednak zastygla. Po chwili Roland zobaczyl, ze Karmazynowy Krol podchodzi do balustrady balkonu... a potem spoglada prosto na rewolwerowca. Jego oczy byly krwawe i palajace. Roland natychmiast opuscil lornetke, nie dajac sie zahipnotyzowac. Dolecial don krzyk Krola: -ZATEM ZACZEKAJ CHWILKE I POMYSL, CO MOGLBYS ZYSKAC, ROLANDZIE! POMYSL, JAK1JESTES TEGO BLISKI! I... SLUCHAJ! POSLUCHAJ PIESNI SPIEWANEJ PRZEZTWOJA UKOCHANA! Karmazynowy Krol zamilkl. Zadnych swistow, zadnego wycia, zadnych nadlatujacych zniczy. Zamiast tego Roland uslyszal zawodzenie wiatru... oraz to, co Krol chcial, zeby uslyszal. Zew Wiezy.Chodz, Rolandzie, niosly sie glosy. Wydobywaly sie z roz Can'-Ka No Rey, wydobywaly sie z rosnacych w sile Promieni nad jego glowa, a przede wszystkim z samej Wiezy, ktorej szukal przez cale swoje zycie, a ktora teraz byla w jego zasiegu... Lecz w dalszym ciagu nie mial do niej wstepu. Gdyby chcial podejsc, zginalby na otwartej przestrzeni. A jednak ten zew wbil sie niczym haczyk w jego umysl, przyciagajac go. Karmazynowy Krol wiedzial, ze spiew wyreczy go, jesli tylko zaczeka. I w miare jak plynal czas, Roland tez zdal sobie z tego sprawe. Poniewaz te glosy zmienialy natezenie. Obecne mogl bez trudu wytrzymac. I wytrzymywal. Jednakze ich zew przybieral ciagle na sile. Rewolwerowiec z ros714 naca zgroza zrozumial, dlaczego w swoich snach i marzeniach zawsze widzial siebie przybywajacego do Mrocznej Wiezy o zachodzie slonca, kiedy kolor nieba na zachodzie zdawal sie odbiciem rozanego pola, zmieniajac caly swiat w wiadro krwi, przytrzymywane przez jeden drag, czarny jak noc na tle plonacych niebios. Widzial, jak przybywa o zachodzie slonca, poniewaz wlasnie wtedy pokona go coraz silniejszy zew Wiezy. Pojdzie do niej. Zadna sila na swiecie nie zdola go powstrzymac. Chodz... chodz... zmienilo sie w CHODZ... CHODZ... a potem CHODZ! CHODZ! To wolanie powodowalo potworny bol glowy. I potworna tesknote. Raz po raz juz podnosil sie na kolana, aby ponownie usiasc i oprzec sie plecami o piramide. Patrick spogladal na niego z rosnacym przestrachem. Roland wiedzial, ze chlopak jest calkiem lub prawie calkiem odporny na to wolanie, ale najwidoczniej zdawal sobie sprawe z tego, co sie dzieje. 5 Roland ocenil, ze siedzieli tak przez godzine, zanim Krol sprobowal wypuscic nastepna pare zniczy. Tym razem przelecialy po obu stronach piramidy i prawie natychmiast zawrocily, nadlatujac jednoczesnie, oddalone o dwadziescia stop od siebie. Roland najpierw rozbil tego po prawej, a potem przechylil bron w lewo i zestrzelil drugiego. Eksplodowal tak blisko, ze cieply podmuch owial twarz rewolwerowca. Dobrze przynajmniej, ze nie bylo odlamkow: wygladalo na to, ze znicze ulegaja calkowitej destrukcji.-SPROBUJ JESZCZE RAZ! - zawolal. W gardle mu zaschlo i chrypial, ale wiedzial, ze tamten dobrze go slyszy. W tym miejscu doskonale niosl sie glos. Wiedzial, ze kazde jego slowo jest jak sztylet wbity w cialo tego starego wariata. Jednakze Roland tez mial problem. Zew Wiezy byl coraz silniejszy. -CHODZ, REWOLWEROWCZE! - kusil szaleniec. - MOZE JEDNAK POZWOLE Cl PODEJSC! MOZE POROZMA WIAMY NA TEN TEMAT, CO? Roland ze zgroza stwierdzil, ze w tym glosie pobrzmiewa szczera nuta.Pewnie, pomyslal ponuro. / napijemy sie kawy. Moze nawet zjemy ciasteczko. 715 Wyjal z kieszeni zegarek i otworzyl koperte. Wskazowki raznie posuwaly sie do tylu. Roland oparl sie o piramide i zamknal oczy, ale tak bylo jeszcze gorzej. Zew Wiezy(chodz, chodz Rolandzie do zachodzacego slonca, twa podroz dobiegla konca) byl glosniejszy, bardziej natarczywy niz kiedykolwiek. Ponownie otworzyl oczy i spojrzal na bezlitosne blekitne niebo oraz chmury, ktore kolumnami przemykaly po nim ku Wiezy na polu roz. Meczarnie trwaly. 6 Czekal jeszcze godzine i przez ten czas cienie rosnacych w poblizu piramidy krzakow i roz wydluzaly sie. Wbrew zdrowemu rozsadkowi mial nadzieje, ze cos mu przyjdzie do glowy, jakis wspanialy pomysl, ktory pozwoli uniknac skladania swego zycia i losu w rece utalentowanego, ale uposledzonego umyslowo chlopca. Kiedy jednak zachodzace slonce zaczelo sie osuwac za luk horyzontu, a blekit nieba pociemnial, Roland zrozumial, ze to prozne nadzieje. Wskazowki kieszonkowego zegarka krecily sie coraz szybciej. Wkrotce zaczna wirowac. A wtedy ruszy. Pojdzie, nie zwazajac na znicze (ani na to, co jeszcze mial w zanadrzu ten szaleniec). Bedzie biegl, bedzie zygzakowal, padal i czolgal sie w razie potrzeby, ale doskonale zdawal sobie sprawe z tego, ze obojetnie co zrobi, bedzie mial szczescie, jesli zdola pokonac choc polowe odleglosci dzielacej go od Mrocznej Wiezy, zanim zalatwi go kolejny znicz. Umrze posrod roz. - Patricku - powiedzial chrapliwym glosem.Chlopak spojrzal na niego z rozpaczliwa determinacja. Roland popatrzyl na dlonie chlopca - brudne, pokryte strupami, lecz na swoj sposob rownie zreczne jak jego dlonie - i poddal sie. Zrozumial, ze wytrzymal tak dlugo tylko z powodu dumy: chcial zabic Karmazynowego Krola, a nie tylko odeslac go w niebyt. I oczywiscie nie bylo zadnej gwarancji, ze Patrick zdola zrobic z Krolem to samo, co zrobil z wrzodem na twarzy Susannah. Niebawem jednak zew Wiezy stanie sie zbyt silny, aby Roland mogl mu sie oprzec, wiec nie mial innego wyjscia. - Zamien sie ze mna miejscami, Patricku. 716 Chlopak zrobil to, ostroznie gramolac sie przez Rolanda. Teraz znalazl sie na skraju piramidy, najblizej drogi.-Spojrz przez ten dalekowidzacy przyrzad. Oprzyj go o kamien... wlasnie tak... i popatrz. Roland mial wrazenie, ze Patrick patrzyl bardzo, bardzo dlugo. Tymczasem Wieza spiewala, nawolywala i kusila. W koncu chlopak spojrzal na rewolwerowca. -Teraz wez swoj szkicownik, Patricku. Narysuj tamtego mezczyzne. Wprawdzie tamten nie byl czlowiekiem, ale przynajmniej na takiego wygladal. Patrick z poczatku tylko patrzyl na Rolanda, przygryzajac warge. A potem ujal glowe rewolwerowca w dlonie i przyciagnal do swojej, az prawie zetkneli sie czolami. To bardzo trudne, naplynal szept z glebi umyslu Rolanda. Nie byl to glos chlopca, ale doroslego mezczyzny. On nie calkiem tam jest. Ciemnieje. Znika. Gdzie Roland slyszal juz te slowa? Teraz nie mial czasu sie nad tym zastanawiac. -Chcesz powiedziec, ze nie potrafisz? - zapytal Roland, silac sie na ton rozczarowanego niedowierzania. - Ty nie potrafisz? Patrick nie moze tego zrobic? Artysta nie umie? Oczy Patricka zmienily wyraz. Przez moment Roland ujrzal je takimi, jakimi bylyby zawsze, gdyby dozyl wieku dojrzalego... a obrazy w gabinecie Sayre'a swiadczyly o tym, ze tak sie stanie na jakiejs sciezce czasu, w jakims swiecie. Pozyje przynajmniej tak dlugo, aby namalowac to, co widzial tego dnia. Jesli dozyje podeszlego wieku i oprocz swego talentu bedzie mial jeszcze odrobine rozumu, to jego spojrzenie stanie sie wyniosle. Teraz bylo tylko aroganckie. Tak patrzy dzieciak, ktory wie, ze jest szybki jak blyskawica, najlepszy, i nic wiecej go nie obchodzi. Roland znal to spojrzenie, bo czyz nie widzial go w setkach luster i taflach nieruchomej wody, kiedy sam byl w wieku Patricka Danville'a? Potrafia, zabrzmial glos w glowie Rolanda. Mowie tylko, ze to nie bedzie latwe. Bedzie mi potrzebna gumka. Roland natychmiast potrzasnal glowa. Jego dlon zamknela sie w kieszeni na resztce rozowej gumki i mocno ja scisnela. -Nie - powiedzial. - Musisz go narysowac jak nalezy. Kazda kreske. Potem bedziesz wymazywal. 717 Na moment arogancki blysk w oczach Patricka znikl, ale tylko na moment. Kiedy pojawil sie ponownie, to razem z czyms, co ogromnie ucieszylo, a takze rozwialo obawy rewolwerowca. Z podnieceniem. Taka mine miewaja utalentowani ludzie, gdy po latach rutynowych zajec w koncu ktos daje im zadanie, ktore pozwala w pelni wykazac umiejetnosci i wspiac sie na szczyt perfekcji. A moze jeszcze wyzej.Patrick znowu przetoczyl sie do lornetki, ktora zostawil oparta o kamien. Spojrzal przez nia, a glosy w glowie Rolanda slaly coraz silniejszy zew. W koncu chlopak przeturlal sie z powrotem, wzial szkicownik i zaczal rysowac najwazniejszy rysunek swego zycia. 7 Zazwyczaj Patrick rysowal blyskawicznie - szybkimi pociagnieciami olowka, ktore tworzyly gotowe dzielo w ciagu kilku minut. Teraz pracowal powoli. Roland raz po raz powstrzymywal cisnacy sie na usta krzyk: Pospiesz sie! Na wszystkich bogow, pospiesz sie! Nie widzisz, jak cierpie?Patrick jednak nie widzial, a nawet gdyby widzial, nie przejalby sie tym. Byl calkowicie pochloniety swoja praca, skupiony na procesje tworzenia, ktory przerywal od czasu do czasu tylko po to, zeby ponownie spojrzec na odzianego w czerwona szate modela. Chwilami mocno przechylal olowek, a potem pocieral rysunek kciukiem, cieniujac. Czasem stawial oczy w slup, pokazujac swiatu bialka. Jakby chcial uosobic postac Karmazynowego Krola, wypalona w swoim mozgu. I czy Roland mogl miec pewnosc, ze to niemozliwe? Nie obchodzi mnie to. Byle tylko skonczyl, zanim oszaleje i rzuce sie pedem ku temu, co Stary Czerwony Krol nazwal moja ukochana. Uplynelo pol godziny; Rolandowi wydawalo sie, ze minely co najmniej trzy dni. W pewnej chwili Karmazynowy Krol zawolal bardzo kusicielsko, pytajac Rolanda, czy jednak nie zechcialby podejsc do Wiezy i porozmawiac. Moze powiedzial nawet, ze gdyby Roland pomogl mu wydostac sie z balkonu, mogliby zakopac topor wojenny i razem wspiac sie na szczyt Wiezy. W koncu bylo to calkiem mozliwe. Ulewny deszcz tworzy dziwne pary w pokojach zajazdow. Czyzby Roland nie znal tego powiedzenia? 718 Rewolwerowiec doskonale je znal. Wiedzial tez, ze propozycja Czerwonego Krola jest rownie falszywa jak poprzednie, tylko tym razem lepiej zamaskowana. Poza tym w glosie starego potwora Roland slyszal niepokoj. Rewolwerowiec nie marnowal sil na odpowiedz.Zrozumiawszy, ze podstep sie nie udal, Karmazynowy Krol rzucil nastepny znicz. Ten wzbil sie tak wysoko nad piramide, ze stal sie ledwie widoczny, po czym zanurkowal z wyciem spadajacej bomby. Roland stracil go jednym strzalem i natychmiast wprowadzil nowy naboj do komory. Prawde mowiac, chcial, zeby Krol ciskal w niego tymi latajacymi granatami, poniewaz stracajac je, na chwile zapominal o straszliwym wolaniu Wiezy. Czekala na mnie, pomyslal z przestrachem. Chyba wlasnie dlatego tak trudno sie temu oprzec, bo wzywa wlasnie mnie. Nie Rolanda, lecz caly rod Elda... a z tego rodu pozostalem tylko ja. 8 W koncu, gdy zachodzace slonce zaczelo przybierac pomaranczowa barwe i Roland czul, ze juz dluzej nie zniesie tej udreki, Patrick odlozyl olowek i marszczac brwi, podal Rolandowi szkicownik. Jego mina lekko przerazila Rolanda. Jeszcze nigdy nie widzial, zeby twarz niemego chlopca miala taki wyraz. Wczesniejsza arogancja znikla.Pomimo to Roland wzial szkicownik i przez chwile byl tak zaskoczony tym, co zobaczyl, ze odwrocil wzrok, jakby nawet te narysowane przez Patricka oczy mogly go zahipnotyzowac, zmusic do przylozenia lufy do skroni i pociagniecia za spust. Tak dobry byl rysunek. Pociagla twarz o chciwym i pytajacym wyrazie, policzki i czolo poorane bruzdami, ktore wydawaly sie bezdenne. Pelne wargi okrutnika w gaszczu bialej brody. Usta czlowieka, ktory moze zmienic pocalunek w ukaszenie, jesli przyjdzie mu taka ochota - i czesto przychodzi. -CO TY WYPRAWIASZ? - rozlegl sie opetanczy wrzask. - COKOLWIEK TO JEST, NIC CI NIE DA! PILNUJE WIEZY - IIIIIIII! - JESTEM JAK PIES OGRODNIKA, ROLA NDZIE! JEST MOJA, NAWET JESLI NIE MOGE NA NIA WEJSCIA TY PRZYJDZIESZ TU! IIIII! ZAPRAWDE! PRZYJDZIESZ TU, NIM CIEN WIEZY DOSIEGNIE TWEGO NEDZNEGO SCHRONIENIA! IIIIIIII! IIIIIIII! IIIIIIII! 719 Patrick, krzywiac sie, zakryl uszy rekami. Teraz, kiedy skonczyl rysowac, znow slyszal te straszliwe wrzaski.Roland nie mial cienia watpliwosci, ze ten rysunek jest najlepszy w calym dorobku Patricka. Stawiajac czolo wyzwaniu, chlopak wyszedl z siebie - poszybowal w przestworza i powstalo genialne dzielo. Wizerunek Karmazynowego Krola byl upiornie wierny. To nie tylko zaleta tego dalekowidzacego przyrzadu, na pewno nie, pomyslal Roland. Jakby chlopak mial trzecie oko, polaczone z jego wyobraznia i widzace wszystko. Oko, ktorym patrzy, kiedy dwa pozostale stawia w slup. Miec taka umiejetnosc... i moc przekazywac obrazy tylko za pomoca olowka! O bogowie! Niemal spodziewal sie, ze zaraz zaczna pulsowac zylki na skroniach starca, w miejscu, gdzie naczynia krwionosne zostaly zarysowane kilkoma delikatnymi pociagnieciami olowka. W kacie pelnych i zmyslowych ust rewolwerowiec dostrzegl blysk ostrego (kla) zeba i mial wrazenie, ze te wargi zaraz ozyja i rozchyla sie, ukazujac wszystkie zeby: jeden bialy blysk (bedacy przeciez tylko kawalkiem niezarysowanego papieru) sprawil, ze wyobraznia zobaczyla wszystkie pozostale, a nos zdawal sie czuc oddech Krola, przesycony odorem strawionego miesa. Patrick idealnie uchwycil kepke wlosow sterczacych z nozdrza oraz cienka jak nitka blizne, wijaca sie nad prawa skronia Krola. Byl to wspanialy portret, jeszcze lepszy od tego, ktory niemowa zrobil Susannah. Jesli Patrick mogl zetrzec wrzod na tamtym rysunku, to na pewno zdola wymazac rowniez Karmazynowego Krola, pozostawiajac tylko balustrade na pierwszym planie i zamkniete drzwi do Wiezy na drugim. Roland niemal spodziewal sie, ze Karmazynowy Krol zacznie oddychac i poruszac sie, tak wiernie byl narysowany! Z pewnoscia... Jednakze nie. Nie calkiem wiernie, i pobozne zyczenia niczego nie zmienia. Chocby nie wiem jak bardzo rewolwerowiec tego pragnal. To jego oczy, pomyslal Roland. Byly szeroko otwarte i straszne, oczy smoka w ludzkiej postaci. Patrick narysowal je bardzo dobrze, ale nie tak jak trzeba. Roland byl tego rozpaczliwie, okropnie pewny, i zadrzal od stop do glow, az zaszczekaly mu zeby. Nie sa calkiem... Patrick chwycil go za lokiec. Rewolwerowiec tak mocno skupil 720 sie na rysunku, ze o malo nie krzyknal. Spojrzal na chlopca. Patrick skinal glowa, a potem dotknal palcami kacikow oczu. Tak. Jego oczy. Wiem! Tylko co jest z nimi nie tak?Patrick wciaz dotykal kacikow oczu. W gorze stado ptakow z glosnym krzykiem przelecialo po niebie, ktore niebawem mialo sia stac bardziej pomaranczowe niz blekitne. Lecialy ku Mrocznej Wiezy. Roland poderwal sie na mysl o tym, ze beda tam, gdzie on nie moze sie dostac. Chlopak zlapal go za pole skorzanego plaszcza i przytrzymal. Energicznie pokrecil glowa i tym razem wskazal na droge. -WIDZIALEM TO, ROLANDZIE! - zawibrowal okrzyk. - UWAZASZ, ZE CO JEST DOBRE DLA PTAKOW, JEST DOBRE I DLA CIEBIE, PRAWDA? IIIIIIII! MASZ RACJE! TO PEWNE JAK CUKIER, PEWNE JAK SOL, PEWNE JAK RUBINY W SKARBCU KROLA DANDO... IIIIIIII-HA! MOGLEM CIE ZALATWIC, ALE PO CO? WOLE ZOBACZYC, JAK TU PRZYCHODZISZ, SIKAJAC ZE STRACHU, DRZAC I NIE MOGAC SIE POWSTRZYMAC! I tak bedzie, pomyslal Roland. Nie zdolam sie powstrzymac. Moze wytrzymam jeszcze dziesiec minut, moze nawet dwadziescia, ale w koncu...Patrick przerwal mu te rozmyslania, ponownie wskazujac na droge. Pokazujac, skad przyszli. Roland ze znuzeniem pokrecil glowa. -Nawet gdybym zdolal oprzec sie temu wezwaniu... a nie zdolam dluzej niz przez krotki czas... odwrot nic by nam nie dal. Gdybysmy wyszli zza tej oslony, moglby uzyc tego, co jeszcze ma w zanadrzu. A na pewno cos ma. I cokolwiek to jest, kule z mojego rewolweru nie zdolaja tego powstrzymac. Patrick tak energicznie potrzasnal glowa, ze dlugie wlosy opadly mu na twarz. Tak mocno scisnal reke Rolanda, ze paznokcie wbily sie w cialo przez trzy warstwy ubrania. Jego oczy, zawsze lagodne i lekko zdziwione, teraz spogladaly na Rolanda niemal z furia. Ponownie wyciagnal wolna reke i trzykrotnie kiwnal brudnym wskazujacym palcem. Lecz nie pokazywal drogi. Wskazywal na roze. - Co z nimi? - zapytal Roland. - Patricku, co z rozami? Tym razem Patrick najpierw wskazal na roze, a potem na oczy narysowanej postaci. I Roland zrozumial. 721 9 Patrick nie chcial tego zrobic. Kiedy Roland pokazal na pole roz, chlopiec natychmiast pokrecil glowa i wlosy znow opadly mu na twarz. Ze swistem wypuscil powietrze przez zeby, udatnie imitujac dzwiek nadlatujacego znicza.-Zestrzele kazdy, jaki wypusci - powiedzial Roland. - Widziales, jak to robie. Gdyby jakas roza rosla dostatecznie blisko, zebym mogl ja zerwac, zrobilbym to. Jednakze zadna nie rosnie. Tak wiec to ty musisz zerwac kwiat, a ja bede cie oslanial. Patrick kulil sie pod oslona piramidy. Nie chcial. Jego strach moze nie byl rownie wielki jak talent, ale prawie. Roland zmierzyl wzrokiem odleglosc do najblizszej rozy. Rosla niedaleko ich kiepskiej oslony, ale moze nie za daleko. Spojrzal na swoja okaleczona prawa dlon, ktora musialby zerwac kwiat, i zadal sobie pytanie, czy to bedzie trudne. Oczywiscie nie wiedzial. To nie byly zwyczajne roze. Kolce wyrastajace z ich zielonych lodyg mogly zawierac trucizne, ktora powali go i uczyni latwym celem. A Patrick go nie wyreczy. Patrick wiedzial, ze Roland mial kiedys przyjaciol, ktorzy teraz nie zyli. Patrick nie chcial do nich dolaczyc. Gdyby Roland mial czas, dwie godziny, a nawet chocby jedna, moze zdolalby przezwyciezyc strach chlopca. Jednakze nie mial czasu. Slonce juz prawie zachodzilo. Ponadto ta roza jest blisko. Moge ja zerwac, jesli bede musial... a musze. Roland nie potrzebowal juz rekawic z jeleniej skory, ktore uszyla mu Susannah, ale nosil je jeszcze rano i wciaz mial za pasem. Wzial jedna i obcial tak, by wystawaly zen dwa palce. Reszta przynajmniej osloni mu dlon przed klujacymi kolcami. Nalozyl rekawice, a potem oparl dlon na kolanie i trzymajac w drugiej dloni rewolwer, spojrzal na najblizej rosnaca roze. Czy jedna wystarczy? Bedzie musiala, zdecydowal. Nastepna rosla szesc stop dalej. Patrick chwycil go za ramie i gwaltownie pokrecil glowa. -Musze - powiedzial Roland i rzeczywiscie musial. To bylo jego zadanie, nie Patricka, i mylil sie, probujac zlecic je chlopcu. Jesli mu sie uda, to dobrze. Jesli nie i zostanie rozerwany na strzepy na skraju Can'-Ka No Rey, przynajmniej nie bedzie juz slyszal tego straszliwego wolania. 722 Rewolwerowiec nabral tchu i wyskoczyl zza oslony. W tej samej chwili Patrick znowu probowal go zatrzymac, lapiac za pole skorzanego plaszcza. Roland stracil rownowage i ciezko upadl na bok. Rewolwer wypadl mu z reki i zniknal w wysokiej trawie. Karmazynowy Krol wrzasnal (rewolwerowiec uslyszal w jego glosie zarowno triumf, jak i wscieklosc) i natychmiast rozleglo sie wycie nadlatujacego znicza. Roland zacisnal dlon w rekawiczce na lodydze rozy. Kolce przebily gruba jelenia skore, jakby byla cienka niczym pajeczyna. Potem wbily sie w jego dlon. Bol byl straszny, ale piesn rozy slodka. Kwiat zalsnil w jego dloni zoltym blaskiem, jak slonce. Rewolwerowiec poczul ciepla krew, wypelniajaca dlon i sciekajaca po palcach. Przemoczyla jelenia skore i na szorstkiej brazowej powierzchni wykwitla druga roza. Nadlatywal znicz, ktory go zabije, zagluszajac piesn rozy, zagluszajac jego mysli wyciem, ktore rozrywalo uszy.Lodyga nie zlamala sie. W koncu Roland wyrwal ja z ziemi, z korzeniami. Przetoczyl sie w lewo, chwycil rewolwer i strzelil, nie patrzac. Instynkt podpowiedzial mu, ze nie ma na to czasu. Rozlegl sie potworny huk, a podmuch cieplego powietrza, ktory owial mu twarz, mial sile huraganu. Blisko. Tym razem bardzo blisko. Karmazynowy Krol zawyl z rozczarowania - IIIIIII1I! - i natychmiast dal sie slyszec wizg kilku nadlatujacych zniczy. Patrick przycisnal sie do piramidy, twarza do kamieni. Roland, sciskajac roze w krwawiacej prawej rece, obrocil sie na plecy i czekal, az znicze zawroca. A potem zalatwil wszystkie trzy, jednego po drugim. -WCIAZ TU JESTEM! - zawolal do Czerwonego Krola. - WCIAZ TU JESTEM, STARY PIERDOLO, I POZDRAWIAM! Karmazynowy Krol znowu przerazliwie wrzasnal, ale nie rzucil kolejnych zniczy.-ZATEM TERAZ MASZ ROZE! - krzyknal. - POSLUCHAJ JEJ, ROLANDZIE! POSLUCHAJ DOBRZE, BO SPIEWA TE SAMA PIESN! SLUCHAJ I CHODZ, CHODZ, CHODZ TUTAJ! Piesn nie byla juz tylko wezwaniem. Palila nerwy zywym ogniem. Roland zlapal Patricka za ramie i odwrocil. -Teraz - powiedzial. - Zrob to dla mnie, Patricku. Dla wszystkich kobiet i mezczyzn, ktorzy polegli, zebym mogl tu przybyc. 723 I dla dzieciaka, pomyslal, oczami duszy, widzac Jake'a. Wiszacego na skraju przepasci, a potem spadajacego w nia. Spojrzal w przerazone oczy niemowy. - Skoncz rysunek! Pokaz mi, ze potrafisz. 10 Roland stal sie swiadkiem cudu: Patrick wzial roze i nie skaleczyl sie. Nawet nie zadrapal. Roland zebami sciagnal rekawice i zobaczyl, ze ma nie tylko pokaleczona dlon, lecz jeden z dwoch pozostalych mu palcow zostal prawie odciety; kiwal sie, jakby chcial sie ulozyc do snu. Tymczasem Patrick nie zranil sie. Kolce nie wbily sie w jego cialo. I z oczu znikl strach. Spogladal to na roze, to na swoj rysunek, cos sobie kalkulujac.-ROLANDZIE! CO TAM ROBISZ? CHODZ, REWOLWEROWCZE, BO SLONCE JUZ PRAWIE ZACHODZI! Owszem, przyjdzie. Tak czy inaczej. Ta mysl troche go uspokoila, pozwolila mu pozostac na miejscu i nie trzasc sie az tak bardzo. Stracil do lokcia czucie w prawej rece i podejrzewal, ze juz go nie odzyska. Trudno - i tak nie mial z niej wiele pozytku, od kiedy dopadly go homarokoszmary. A roza zaspiewala: Alez tak, Rolandzie, tak, odzyskasz je. Znow bedziesz zdrowy. Odrodzisz sie. Tylko przyjdz. Patrick oderwal platek, obejrzal go, a potem skubnal drugi. Wlozyl je do ust. Na moment twarz zastygla mu w ekstazie i Roland zastanawial sie, jak tez smakuja te platki. Niebo ciemnialo. Dotychczas skryty miedzy glazami cien piramidy siegal juz prawie drogi. Roland podejrzewal, ze kiedy jej wierzcholek dotknie traktu, ktorym tu przybyli, on ruszy ku Mrocznej Wiezy, bez wzgledu na to, czy bedzie w niej jeszcze Karmazynowy Krol, czy nie. -CO TAM ROBISZ? IIIIIIII! CO ZA SZATANSKI POMYSL LEGNIE SIE W TWOIM MOZGU 1 SERCU? I kto tu mowi o szatanskich pomyslach, pomyslal Roland. Wyjal zegarek i otworzyl koperte. Pod krysztalowym szklem wskazowki pedzily wstecz, z piatej na czwarta, z czwartej na trzecia, z trzeciej na druga, z drugiej na pierwsza, pokazaly polnoc.-Patricku, pospiesz sie - powiedzial. - Zrob to najszybciej jak mozesz, bo moj czas juz prawie sie skonczyl. 724 Chlopak podniosl dlon do ust i wyplul na nia sline koloru swiezej krwi. Barwa szaty Karmazynowego Krola. Kolor oczu szalenca.Patrick, ktory po raz pierwszy w zyciu mial posluzyc sie kolorem, zanurzyl w tej mazi czubek wskazujacego palca i zawahal sie. W tym momencie Roland uswiadomil sobie pewien dziwny fakt: kolce roz kluly tylko dopoty, dopoki korzenie wiazaly rosline z Mim, Matka Ziemia. Gdyby poslal po roze Patricka, Mim pocielaby te utalentowane rece na strzepy, okaleczyla je. Ka wciaz dziala, pomyslal rewolwerowiec. Nawet tu, na Krancu Swia... Zanim Roland zdolal dokonczyc te mysl, Patrick ujal jego prawa dlon i spojrzal na nia uwaznie, niczym wrozbita. Zgarnal palcem nieco splywajacej z niej krwi i zmieszal ja z czerwona mazia. Potem ostroznie pobral odrobine tej mieszaniny srodkowym palcem. Zblizyl go do rysunku... zawahal sie... spojrzal na Rolanda. Rewolwerowiec skinal glowa i Patrick odpowiedzial tym samym, niczym chirurg majacy zaraz wykonac pierwsze ciecie niebezpiecznej operacji. Dotknal rysunku czubkiem palca, delikatnie, jak koliber zanurzajacy dziob w kielichu kwiatu. Zabarwil lewe oko Karmazynowego Krola i podniosl palec. Przechylil glowe, spogladajac na swoje dzielo z fascynacja, jakiej Roland w trakcie dlugich wedrowek nigdy nie widzial na ludzkiej twarzy. Jakby chlopiec byl prorokiem Mannich i po dwudziestu latach oczekiwania na pustyni wreszcie zostal nagrodzony widokiem oblicza Gana. A potem jego twarz opromienil szeroki, radosny usmiech. Odpowiedz, jaka nadeszla z Mrocznej Wiezy, byla blyskawiczna i - przynajmniej dla Rolanda - niezwykle satysfakcjonujaca. Stary demon na balkonie zawyl z bolu. -CO TY WYPRA WIASZ? MIII! IllIMl! PRZESTAN! TO PALI! PIECZE! Illlllimill! -Teraz drugie - rzekl Roland. - Szybko! Jesli chcesz uratowac mnie i siebie! Patrick takim samym musnieciem palca zabarwil drugie oko. Z czarno-bialego portretu spogladalo dwoje karmazynowych oczu, zabarwionych kolorem rozy i krwia Elda, oczu plonacych piekielnym ogniem. Gotowe. 725 Roland wyjal gumke i podal ja Patrickowi. - Wymaz go - powiedzial. - Niech ten paskudny dran zniknie z tego swiata i kazdego innego. Niech wreszcie zniknie. 11 Nie bylo cienia watpliwosci, ze sie uda. Gdy tylko Patrick przylozyl gumke do rysunku - przypadkiem do sterczacej z nozdrza kepki czarnych wlosow - Karmazynowy Krol zaczal wrzeszczec z bolu i przerazenia. I zrozumienia.Patrick zawahal sie i spojrzal na Rolanda, szukajac potwierdzenia. Rewolwerowiec kiwnal glowa. -Tak, Patricku. Nadszedl jego czas i ty masz byc katem. Zrob to. Stary Krol cisnal jeszcze cztery znicze i Roland stracil je ze spokojna wprawa. Nastepne nie nadlecialy, bo Czerwony Krol nie mial czym ich rzucac. Jego wrzaski zmienily sie w placzliwy skowyt. Roland byl pewien, ze bedzie slyszal go do konca zycia. Patrick wytarl gumka pelne, zmyslowe usta w gaszczu bialej brody i w miare jak to robil, wrzaski cichly, az calkiem umilkly. W koncu wymazal wszystko procz oczu, ktorych nie mogl nawet rozmazac. Resztka gumki (bedacej czescia olowka zakupionego w Norwich, w stanie Connecticut, u Woolwortha, podczas sierpniowej promocji w tysiac dziewiecset piecdziesiatym osmym roku) zmienila sie w strzep, ktorego chlopiec nie mogl juz utrzymac w dlugich, brudnych palcach. Odrzucil gumke i pokazal rewolwerowcowi to, co zostalo na papierze: dwa zlowrogie czerwone slepia, zawieszone tuz pod gorna krawedzia kartki. - Reszta zniknela. 12 Cien piramidy dotknal drogi. Niebo na zachodzie zmienilo barwe; pomaranczowy kolor dozynkowego ogniska przeszedl w czerwien kojarzaca sie Rolandowi z kotlem krwi, ktory od dziecka widywal w swoich snach. Zew Wiezy podwoil, a potem potroil swa sile. Roland poczul, jak wyciaga ku niemu swe niewidzialne dlonie i chwyta go. Nadszedl jego czas. 726 Lecz byl z nim chlopiec. Samotny chlopiec. Roland nie chcial pozostawic go samego na Krancu Swiata, gdzie mogl czekac tylko na smierc. Rewolwerowiec nie szukal odkupienia, a jednak Patrick mial byc zadoscuczynieniem za wszystkie smierci i zdrady w drodze do Mrocznej Wiezy. Wszyscy krewni Rolanda nie zyli - ostatnim byl jego niewydarzony syn. Teraz rod Elda polaczy sie z Wieza. Jednakze najpierw - czy tez w koncu - zrobi to.-Patricku, posluchaj mnie - powiedzial, ujmujac ramie chlopca swoja zdrowa lewa i okaleczona prawa reka. - Jesli chcesz przezyc, zeby narysowac wszystkie te rysunki, ktore ka ma dla ciebie w przyszlosci, nie zadawaj zadnych pytan i nie kaz mi niczego powtarzac. Chlopiec bez slowa spojrzal na niego szeroko otwartymi oczami w purpurowych promieniach zachodzacego slonca. Piesn Wiezy huczala wokol nich tak donosnie jak tlum spiewajacy piesn ryzu. -Wroc na droge. Pozbieraj wszystkie cale puszki. Powinny ci wystarczyc. Wroc ta sama droga, ktora tu przyszlismy. Nie schodz z traktu. Nic ci sie nie stanie. Patrick kiwnal glowa, doskonale rozumiejac. Roland widzial, ze chlopak uwierzyl. Dobrze. Wiara ochroni go skuteczniej niz rewolwer, nawet ten z rekojescia z sandalowego drzewa. -Wroc do Federal. Znajdz robota, Billa Jakale. Niech zaprowadzi cie do drzwi na amerykanska strone. Jesli sie nie otworza, narysuj je. Otwarte. Rozumiesz'? Patrick znow skinal glowa. Oczywiscie, ze rozumial. -Jesli ka doprowadzi cie do Susannah w innym gdzies lub kiedys, powiedz jej, ze Roland wciaz ja kocha z calego serca. - Przycisnal Patricka do piersi i ucalowal. - Przekaz jej ten pocalunek. Rozumiesz? Patrick skinal glowa. -W porzadku. Dlugich dni i przyjemnych nocy. Obysmy spotkali sie u kresu drogi, gdzie skoncza sie wszystkie swiaty. Wiedzial jednak, ze tak sie nie stanie, gdyz swiaty nigdy sie nie skoncza, nie teraz, a dla niego nie bedzie kresu drogi. Albowiem dla Rolanda Deschaina z Gilead, ostatniego z rodu Elda, droga konczyla sie w Mrocznej Wiezy. I byl z tego rad. Wstal. Chlopiec spojrzal na niego szeroko otwartymi, zdziwionymi oczami, sciskajac szkicownik. Roland odwrocil sie. Gleboko wciagnal powietrze i wypuscil je z pluc wraz z donosnym okrzykiem: 727 -OTO ROLAND PRZYBYWA DO MROCZNEJ WIEZY! DOTRZYMALEM SLOWA I WCIAZ NOSZE BRON MEGO OJCA, WIEC OTWORZYSZ SIE PRZEDE MNA! Patrick patrzyl, jak rewolwerowiec podchodzi tam, gdzie konczyla sie droga, wpatrywal sie w czarna sylwetke na tle krwawo plonacego nieba. Patrzyl, jak Roland maszeruje wsrod roz, i drzal w cieniu, gdy rewolwerowiec zaczal wymieniac imiona swych przyjaciol, ukochanych i czlonkow ka-tet. Niosly sie daleko w tej dziwnej ciszy, jakby po wsze czasy mialy odbijac sie echem. - Przybywam w imie Stevena Deschaina z Gilead! - Przybywam w imie Gabrielle Deschain z Gilead! - Przybywam w imie Cortlanda Andrusa z Gilead! - Przybywam w imie Cuthberta Algooda z Gilead! - Przybywam w imie Alaina Johnsa z Gilead! - Przybywam w imie Jamiego DeCurry z Gilead! - Przybywam w imie Vannaya Medrca z Gilead! - Przybywam w imie kucharza Haksa z Gilead! - Przybywam w imie Davida, sokola z Gilead i nieba! - Przybywam w imie Susan Delgado z Mejis! - Przybywam w imie Sheemiego Ruiza z Mejis! - Przybywam w imie Pere Callahana z Jerusalem i wielu drogl - Przybywam w imie Teda Brautigana z Ameryki! - Przybywam w imie Dinky'ego Earnshawa z Ameryki!-Przybywam w imie Ciotki Talithy z River Crossing i zostawia tu jej krzyz, jak prosila! - Przybywam w imie Stephena Kinga z Maine! - Przybywam w imie dzielnego Eja ze Swiata Posredniego! - Przybywam w imie Eddiego Deana z Nowego Jorku! - Przybywam w imie Susannah Dean z Nowego Jorku! -Przybywam w imie Jake'a Chambersa z Nowego Jorku, chlopca, ktorego nazywam moim prawdziwym synem! -Jestem Roland z Gilead i przybywam we wlasnej osobie; otworzysz sie przede mna. Gdy wypowiedzial te slowa, zagral rog. Ten dzwiek zmrozil krew Patrickowi, a jednoczesnie wprawil go w uniesienie. Echa ucichly. Moze minute pozniej rozlegl sie potezny, dzwieczny huk: odglos drzwi zatrzaskujacych sie na zawsze. A potem zapadla cisza. 728 13 Patrick siedzial, drzac, u podnoza piramidy, az Stara Gwiazda i Stara Matka wzeszly na niebie. Piesn roz i Wiezy nie umilkla, lecz stala sie cicha i senna, niewiele glosniejsza od szeptu.W koncu wrocil na droge, pozbieral tyle nieuszkodzonych puszek, ile mogl (bylo ich zdumiewajaco duzo, zwazywszy na to, ze sila eksplozji zdemolowala wozek), i znalazl sakwe z jeleniej skory, do ktorej je wlozyl. Przypomnial sobie, ze zostawil swoj olowek, i wrocil po niego. Obok olowka, blyszczac w swietle gwiazd, lezal zegarek Rolanda. Chlopiec podniosl go z cichym (i nerwowym) odglosem uciechy i schowal do kieszeni. Potem wrocil na droge i zarzucil sobie sakwe z ekwipunkiem na ramie. Moge wam powiedziec, ze wedrowal prawie do polnocy i spojrzal na zegarek, zanim polozyl sie spac. Moge wam powiedziec, ze zegarek stanal. I moge wam rzec, ze w poludnie nastepnego dnia chlopiec ponownie nan popatrzyl i zauwazyl, ze zegarek znowu chodzi we wlasciwym kierunku, chociaz bardzo wolno. Jednakze nie moge powiedziec wam nic wiecej o Patricku, ani czy dotarl do Federal i znalazl Billa Jakala, ani czy wrocil na amerykanska strone. Nie moge wam tego powiedziec, niestety. Oto ciemnosc skrywa go przed okiem gawedziarza i chlopiec musi isc sam. SUSANNAH W NOWYM JORKU EPILOG SUSANNAH W NOWYM JORKU (EPILOG) Nikt nie podnosi alarmu, gdy maly elektryczny wozek cal po calu wylania sie znikad i pojawia w Central Parku - nie widzi go nikt oprocz nas. Wiekszosc z tu obecnych spoglada w gore, na sypiace sie z bialego nieba pierwsze platki tego, co okaze sie przedswiateczna sniezyca. Zamiec roku tysiac dziewiecset osiemdziesiatego siodmego, tak nazwa ja gazety. Ci, ktorzy nie przygladaja sie poczatkowi sniezycy, obserwuja kolednikow z publicznych szkol w odleglym centrum. Kolednicy nosza ciemnoczerwone blezery (chlopcy) lub ciemnoczerwone bezrekawniki (dziewczeta). To Chor Harlem School, czasem zwany Rozami Harlemu przez "Post" i jego konkurencyjna bulwarowke, nowojorski "Sun". Spiewaja stara piesn, cudownie rozpisana na glosy, akompaniujac sobie pstrykaniem palcami i zmieniajac ja w cos przypominajacego utwor wczesnych Spursow, Coastersow lub Dark Diamondsow. Stoja niedaleko wybiegu, na ktorym niedzwiedzie polarne zyja swoim miejskim zyciem, i spiewaja Coz to za dziecie.Wsrod przygladajacych sie platkom sniegu jest mezczyzna, ktorego Susannah dobrze zna, i na jego widok serce unosi sie jej prosto do nieba. W lewej rece mezczyzna trzyma duzy papierowy kubek, ktory z pewnoscia zawiera goraca czekolada, mit schlag. Przez chwile Susannah nie jest w stanie dotknac kontrolek malego wozka, ktorym przybyla z innego swiata. W tym momencie nie pamieta o Rolandzie i Patricku. Mysli tylko o Eddiem - Eddiem stojacym przed nia tu i teraz, Eddiem znow zywym. A jesli to nie jest Swiat Kluczowy, nie calkiem, to co z tego? Jesli Co-Op City, Spoldzielcze Miasteczko, jest na Brooklynie (albo nawet na 733 Queensie!), a Eddie jezdzi takuro spirit zamiast buickiem electra, co z tego? To nie ma znaczenia. Liczy sie tylko jedno i to nie pozwala jej chwycic kierownicy i podjechac wozkiem do niego. A jesli on jej nie pozna?Jezeli odwroci sie i zobaczy w niej tylko bezdomna czarnoskora kobiete na elektrycznym wozku, ktorego akumulator niebawem wyczerpie sie do zera, czarna kobiete bez pieniedzy, ubrania, adresu (nie w tym gdzies i kiedys, piekne dzieki) oraz nog? Bezdomna czarna kobiete, kompletnie nieznajoma? Albo jesli ja zna, pamieta w glebi podswiadomosci, a mimo to wyprze sie jej, tak jak Piotr wyparl sie znajomosci z Jezusem, poniewaz te wspomnienia sa zbyt bolesne? Albo jeszcze gorzej, jesli odwroci sie do niej, a ona zobaczy wypalone, popieprzone, puste oczy starego cpuna? A co jesli, a co jezeli, a tu pada snieg, ktory wkrotce przykryje caly swiat bialym calunem. Przestan marudzic i idz do niego, slyszy glos Rolanda. Nie po to stawilas czolo Blaine'owi, taheenom z Blue Heaven i stworowi spod zamku Discordia, zeby teraz wziac ogon pod siebie i uciec, no nie? Z pewnoscia masz na to zbyt wiele ikry. Tylko ze ona wcale nie jest tego pewna, dopoki nie dostrzega, jak jej dlon sama podnosi sie do manetki. Zanim jednak ja przekreci, ponownie uslyszy glos rewolwerowca, tym razem pobrzmiewajacy znuzonym rozbawieniem. Moze jest cos, czego najpierw powinnas sie pozbyc, Susannah? Ona spoglada w dol i widzi rewolwer Rolanda zatkniety za pasek, niczym pistola meksykanskiego bandido, lub piracki kordelas. Wyjmuje go, zaskoczona tym, jak dobrze lezy w jej dloni... jak brutalnie dobrze. Rozstanie z nim, mysli, bedzie jak rozstanie z kochankiem. Przeciez nie musi tego robic, prawda? Pytanie tylko, ktora jej milosc jest wieksza? Do tego mezczyzny czy do tego rewolweru? Wszystkie inne wybory wynikaja z tego jednego. Pod wplywem dziwnego impulsu kreci bebenkiem i widzi, ze naboje w nim wygladaja na stare, maja matowe luski. Nigdy nie wystrzela, mysli Susannah... i nie wiedzac dlaczego ani co to dokladnie oznacza, dochodzi do wniosku, ze zamokly. Spoglada w lufe i z dziwnym smutkiem - lecz bez zdziwienia - widzi, ze lufa jest zatkana. Sadzac po jej wygladzie, od wielu lat. Ta bron juz nigdy nie wypali. Tak wiec nie ma innego wyjscia. Ta bron jest juz bezuzyteczna. Trzymajac rewolwer o kolbie z sandalowego drzewa w jednej 734 rece, druga kreci manetka. Maly elektryczny wozek - ten, ktory nazywala Luksusowa Taksowka Numer Trzy, chociaz to wspomnienie juz blaknie w jej pamieci - bezglosnie toczy sie naprzod. Mija zielony kosz na smieci z zachecajacym napisem na boku: MIEJSCE SMIECI JEST TUTAJ! Wrzuca do niego rewolwer Rolanda. Robi to niechetnie, ale bez wahania. Bron jest ciezka i pada jak kamien w wode w pomiete opakowania od fast-foodow, ulotki reklamowe i stare gazety. Susannah w dalszym ciagu czuje sie rewolwerowcem, wiec zaluje rozstania z taka zasluzona bronia (nawet jesli zniszczyla ja ta ostatnia podroz miedzy swiatami), lecz juz w takim stopniu stala sie kobieta zyjaca przyszloscia, ze nie zamierza przystawac ani ogladac sie za siebie.Zanim dojezdza do mezczyzny z papierowym kubkiem, on odwraca sie. Istotnie, ma na sobie koszulke z napisem PIJE NOZZ-A-LE!, lecz ona ledwie to zauwaza. Dostrzega jedynie, ze to on. Edward Cantor Dean. I nawet to nie jest najwazniejsze, poniewaz w jego oczach widzi wszystko, czego sie obawiala. Ogromne zdziwienie. On jej nie zna. Potem ostroznie mezczyzna usmiecha sie i jest to ten usmiech, ktory ona pamieta i ktory zawsze kochala. Susannah natychmiast pojmuje, ze on nie cpa. Widzi to w jego twarzy, a przede wszystkim w oczach. Kolednicy z Harlemu spiewaja, a on podaje jej kubek goracej czekolady. -Dzieki Bogu - mowi. - Juz myslalem, ze sam bede musial ja wypic. Ze glosy mylily sie i jednak oszalalem. Ze... coz... - Milknie, coraz bardziej zdziwiony. Nawet przestraszony. - Posluchaj, przybylas tu dla mnie, prawda'/ Prosze... powiedz, ze nie robie z siebie osla. Poniewaz w tym momencie czuje sie jak kot z dlugim ogonem w pokoju pelnym bujanych foteli. -Nie - mowi mu. - Chce powiedziec, ze nie robisz z siebie osla. Susannah przypomina sobie opowiesc Jake'a o wibrujacych w jego glowie glosach. Slyszal krzyki i spieranie sie o to, czy umarl, czy w dalszym ciagu zyje. Ona przynajmniej w pewnym stopniu rozumie, jakie to musi byc okropne, poniewaz cos niecos wie o innych glosach. Obcych glosach. - Dzieki Bogu - mowi on. - Masz na imie Susannah? - Tak - odpowiada ona. - Mam na imie Susannah. W gardle strasznie jej zaschlo, ale w koncu zdolala wykrztusic te slowa. Bierze od niego kubek i saczy goraca czekolade przez 735 warstwe smietanki. Napoj jest slodki i dobry, ma smak tego swiata. Trabienie taksowek, ktorych kierowcom spieszno zarobic, zanim unieruchomi ich snieg, jest rownie dobre. Usmiechajac sie, on wyciaga reke i ociera odrobinke smietanki z czubkajej nosa. Dotyk jest elektryzujacy i Susannah widzi, ze jego tez przeszedl dreszcz. Uswiadamia sobie, ze on znow pocaluje japierwszy raz, i ponownie po raz pierwszy sie z nia przespi, i znowu po raz pierwszy sie w niej zakocha. On byc moze o tym wie, poniewaz slyszal glosy, lecz ona to wie na pewno, poniewaz to juz sie wydarzylo. Ka jest kolem, powiedzial Roland, i teraz okazalo sie to prawda. Jej wspomnienia o (Swiecie Posrednim) gdzies i kiedys rewolwerowca zasnuwa mgla, ale Susannah sadzi, ze bedzie pamietala wystarczajaco duzo, aby wiedziec, ze to wszystko juz kiedys bylo - i jest w tym cos niewiarygodnie smutnego. A jednoczesnie jest to dobre. Cholerny cud, ot co. - Zimno ci? - pyta on. - Nie, skadze. Czemu pytasz? - Zadrzalas. - Smietanka jest taka slodka...I patrzac przy tym na niego, wystawia jezyk i zlizuje odrobine przyproszonej galka muszkatolowa pianki. -Jesli jeszcze nie jest ci zimno, to bedzie - mowi on. - Meteo zapowiada, ze wieczorem temperatura spadnie o dziesiec stopni. Dlatego kupilem ci cos. Z tylnej kieszeni spodni wyjmuje wloczkowa czapeczke, z rodzaju tych, ktore naciaga sie na uszy. Ona spoglada na jej przod i widzi czerwone litery tworzace napis: WESOLYCH SWIAT. - Kupilem ja u Brendio's na Piatej Alei - mowi on. Susannah nigdy nie slyszala o Brendio's. Moze o ksiegarni Brentano s, ale nie o Brendio's. Oczywiscie w tej Ameryce, w ktorej dorastala, nigdy nie slyszala o nozz-a-li i o samochodach Takuro. -Czy kupiles ja dlatego, ze takie polecenie uslyszales w glosach? - zartuje. On sie rumieni. - Prawde mowiac, tak jakby. Przymierz. Pasuje idealnie. -Powiedz mi cos - prosi Susannah. - Kto jest prezydentem? Chyba nie powiesz mi, ze Ronald Reagan, co? 736 On przez chwile spoglada na nia z niedowierzaniem, a potem usmiecha sie.-Co? Ten stary aktor, ktory prowadzil telewizyjny program Death Ualley Daysl Zartujesz, prawda? -Nie. Zawsze myslalam, ze to ty zartujesz o Ronniem Reaganie, Eddie. - Nie wiem, o czym mowisz. - W porzadku, po prostu powiedz mi, kto jest prezydentem. -Gary Hart - mowi on, jakby tlumaczyl dziecku. - Z Kolorado. Prawie odpadl w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym... o czym na pewno wiesz... z powodu filmu Malpi interes. Powiedzial jednak: "Pieprzyc ich, jesli nie znaja sie na zartach" i kandydowal dalej. Wygral w cuglach. Uwaznie sie jej przyglada i jego usmiech nieco przygasa. - Nie zartujesz sobie ze mnie, prawda? -A ty nie zartujesz sobie ze mnie, mowiac o glosach? Tych, ktore slyszysz w myslach? Tych, ktore budza cie o drugiej rano? Eddie wyglada na zaskoczonego. - Skad o tym wiesz? - To dluga historia. Moze kiedys ci ja opowiem. Jesli jeszcze bede pamietala. - To nie tylko glosy. - Nie? _ -Nie. Snilem o tobie. Od miesiecy. Czekalem na ciebie. Posluchaj, my sie nie znamy... to szalenstwo... ale czy masz gdzie mieszkac? Nie masz, prawda? Ona przeczaco kreci glowa. Calkiem znosnie udajac Johna Wayne'a (a moze Blaine'a Mono), mowi: - Jestem obca w Dodge. Dopiero co przybylam. Serce bije jej w piersi powoli i mocno, ale czuje coraz wieksza radosc. Bedzie dobrze. Nie wie, jak to mozliwe, ale tak, bedzie w porzadku. Tym razem ka jej sprzyja, a moc ka jest niezmierzona. Susannah wie o tym z doswiadczenia. -Gdybym zapytal, skad cie znam... albo skad przybylas... - Milknie, patrzac na nia uwaznie, a potem dopowiada reszte: - Albo jak to mozliwe, ze juz cie kocham...? Ona usmiecha sie. Dobrze jest sie usmiechnac i juz nie boli jej przy tym policzek, poniewaz to, co tam bylo (chyba jakas blizna, juz nie pamieta), zniklo. - Slodziutki - mowi mu - tak jak powiedzialam, to dluga 737 historia. Poznasz ja w swoim czasie... przynajmniej te czesc, ktora pamietam. I byc moze mamy jeszcze cos do zrobienia. Dla firmy zwanej Tet Corporation. - Rozglada sie, a potem pyta: - Jaki to rok? - Tysiac dziewiecset osiemdziesiaty siodmy - odpowiada on. - I mieszkasz na Brooklynie? Czy tez moze na Bronksie? Mlody czlowiek, ktorego przyprowadzily tu sny i natretne glosy, z kubkiem goracej czekolady w reku i czapeczce z napisem WESOLYCH SWIAT w tylnej kieszeni spodni, wybucha smiechem.-Boze, nie! Jestem z White Plains! Przyjechalem pociagiem z bratem. On tez jest tutaj. Chcial zobaczyc niedzwiedzie polarne. Brat. Henry. Wielki medrzec i znany cpun, mysli z przygnebieniem Susannah. - Pozwol, ze ci go przedstawie. - Nie, naprawde, ja... -Hej, jesli mamy byc przyjaciolmi, musisz zaprzyjaznic sie z moim mlodszym bratem. Jestesmy bardzo zzyci. Jake! Hej, Jake! Nie zauwazyla chlopca stojacego przy plocie odgradzajacym wybieg niedzwiedzi polarnych od reszty parku, lecz on teraz odwraca sie i jej serce wykonuje wielkie, radosne salto. Jake macha do nich i rusza w ich kierunku. -Jake tez o tobie snil - mowi jej Eddie. - Tylko dlatego nie oszalalem. Przynajmniej nie bardziej niz zwykle. Ona bierze go za reke - te znajoma, kochana dlon. A kiedy jego palce zaciskaja sie na jej palcach, Susannah ma wrazenie, ze umrze ze szczescia. Bedzie miala wiele pytan - oni tez-ale w tym momencie tylko jedno wydaje sie wazne. Gdy snieg zaczyna sypac coraz gesciej, osiadajac na wlosach, rzesach i ramionach, zadaje to wazne pytanie. - Ty i Jake... jak sie nazywacie? - Toren - mowi on. - To niemieckie nazwisko. Zanim ktores z nich zdazy cos jeszcze dodac lub o cos zapytac, Jake dolacza do nich. Czy mam wam powiedziec, ze od tej pory wszyscy troje zawsze byli szczesliwi? Nie powiem tego, bo nikt nie jest zawsze szczesliwy. Jednakze byli szczesliwi. I zyli. Pod wieczna i czasem dostrzegalna przez moment uluda Promienia, laczacego Niedzwiedzia Shardika z Zolwiem Maturinem, zyli. To wszystko. Wystarczy. Piekne dzieki. KODA ODKRYTE ODKRYTE (KODA) 1 Wypowiedzialem te opowiesc do samego konca i jestem zadowolony. Byla (postawilbym na to moja ostatnia koszule) z rodzaju tych, ktore dobry Bog moglby zachowac od zapomnienia, pelna potworow, cudow oraz licznych wojazy. Teraz moge przestac, odlozyc pioro i dac odpoczac strudzonej rece (chociaz nie na dlugo; ta dlon, ktora tworzy opowiesci, jest obdarzona wlasna wola i nie lubi bezczynnosci). Moge zamknac oczy przed Swiatem Posrednim i wszystkim tym, co lezy poza nim. Byc moze ci, ktorzy dawali ucha memu gawedziarstwu, bez czego zadna opowiesc nie moze przezyc nawet jednego dnia, powitaja to z niechecia. Ci posepni, ukierunkowani na osiaganie wytyczonych celow, ci, ktorzy nie wierza w to, ze radosc jest w podrozowaniu, chocby dowiedziono im tego nie wiem ile razy. Ci nieszczesnicy, ktorzy wciaz myla kochanie z konczacym je krotkim wytryskiem (przez orgazm Bog zawiadamia nas, ze skonczylismy, przynajmniej na razie, i powinnismy zasnac). Ci okrutnicy, zaprzeczajacy istnieniu Krainy Cieni, w ktorej odpoczywaja znuzeni bohaterowie. Wszyscy, ktorzy mowia, ze chca wiedziec, jak to sie skonczylo, ze chca wejsc z Rolandem do Wiezy, poniewaz za to zaplacili i chca to zobaczyc.Mam nadzieje, ze wiekszosc z was wie lepiej. Chce czegos lepszego. Mam nadzieje, ze przyszliscie posluchac opowiesci, a nie tylko przebrnac przez jej stronice do konca. Poniewaz jesli chodzi o koniec, to wystarczy tylko zajrzec na ostatnia strone. Jednakze 741 zakonczenia sa bezduszne. Koniec to zamkniete drzwi, ktorych zaden czlowiek (ani Manni) nie zdola otworzyc. Napisalem wiele, ale wiekszosc z tego samego powodu, dla ktorego wkladam rano spodnie przed wyjsciem z sypialni - poniewaz tak jest przyjete w tym kraju.Tak wiec, moj drogi staly czytelniku, powiem ci cos: mozesz w tym miejscu zakonczyc lekture. Mozesz pozwolic, aby twoim ostatnim wspomnieniem byl widok Eddiego, Susannah i Jake'a w Central Parku, znow razem, sluchajacych dzieciecego choru spiewajacego Coz to za dziecie. Mozesz miec pewnosc, ze predzej czy pozniej Ej (zapewne jego psia wersja o dlugiej szyi, slepiach w zlocistych obwodkach i szczekaniu czasem dziwnie przypominajacym mowe) rowniez pojawi sie w tym obrazie. To piekny obraz, prawda? Ja tak uwazam. I bardzo bliski stwierdzenia "zawsze byli szczesliwi". Bliski zdobycia rzadowego etatu, jak powiedzialby Eddie. Gdybyscie poszli dalej, z pewnoscia bylibyscie rozczarowani, moze nawet zalamani. Przy pasie pozostal mi tylko jeden klucz, ten oznaczony )?S^?@( )SH5- Drzwi. To, co sie za nimi znajduje, nie poprawi waszego zycia seksualnego, nie spowoduje porostu wlosow na lysinie, nie wydluzy wam zycia o piec lat (ani nawet o piec minut). Nie ma czegos takiego jak szczesliwe zakonczenie. Nigdy nie spotkalem zadnego, ktore mogloby sie rownac z "pewnego razu". Zakonczenia sa bezduszne. Zakonczenie to po prostu inna nazwa pozegnania. 2 Pomimo to chcecie?Zatem bardzo dobrze, chodzcie. (Slyszycie, jak westchnalem?). Oto Mroczna Wieza na koncu Kranca Swiata. Spojrzcie na nia, blagam. Dobrze sie jej przypatrzcie. Oto Mroczna Wieza o zachodzie slonca. 3 Przybyl do niej z przedziwnym wrazeniem, ze to juz bylo. Susannah i Eddie nazywali to deja vu. 742 Roze Can'-Ka No Rey rozstepowaly sie przed nim, tworzac sciezke do Mrocznej Wiezy, a zolte slonca w ich kielichach zdawaly sie spogladac nan niczym oczy. Idac w kierunku tej szaroczarnej kolumny, Roland czul, ze odchodzi ze znanego mu swiata. Wypowiedzial imiona swych przyjaciol i ukochanych, co zawsze sobie obiecywal: wykrzyczal je co tchu w piersiach, gdyz nie musial juz oszczedzac sil, aby opierac sie wezwaniu Wiezy. Poddajac sie mu - w koncu - poczul najwieksza ulge w swoim zyciu.Wypowiedzial imiona swych compadres i amoras, i chociaz kazde z nich wyplywalo z glebi serca, wydawaly sie coraz mniej zwiazane z nim samym. Jego glos niosl sie az po ciemnoczerwony horyzont. Wywolal Eddiego i Susannah. Wywolal Jake'a, a na koncu swoje wlasne imie. Kiedy jego glos ucichl w oddali, odpowiedzialo mu granie rogu, nie z Wiezy, lecz z pola roz, ktorych dywan scielil sie wokol. To granie rogu bylo glosem roz i witalo go gromkim echem. W moich snach zawsze byl to moj rog, pomyslal Roland. Powinienem wiedziec lepiej, bo moj stracilem wraz z Cuthhertem pod wzgorzem Jericho. Nad nim rozlegl sie szept: Wystarczylyby trzy sekundy, zeby pochylic sie i go podniesc. Nawet w dymie i smierci. Trzy sekundy. Czas, Rolandzie - do tego zawsze wszystko sie sprowadza. Pomyslal, ze to glos Promienia... ocalonego Promienia. Jesli te slowa byly wyrazem wdziecznosci, to mogl je sobie darowac, bo na coz sie teraz zdadza? Przypomnial sobie wers poematu Browninga: Smak czasow minionych - i wszystko bedzie dobrze! On nigdy tego nie doswiadczyl. I wiedzial, ze wspomnienia wywoluja tylko smutek. Sa pokarmem poetow i glupcow, slodyczami pozostawiajacymi gorzki posmak w ustach i przelyku. Roland przystanal, dziesiec krokow przed drzwiami prowadzacymi do Wiezy, pozwalajac glosowi roz - temu graniu na rogu - ucichnac w oddali. Wciaz mial to wrazenie deja vu, niemal jakby juz tu kiedys byl. I oczywiscie byl, w tysiacu proroczych snow. Spojrzal na balkon, na ktorym stal Karmazynowy Krol, usilujac walczyc z ka i zagrodzic mu droge. Niecale szesc stop nad kartonami z kilkoma pozostalymi zniczami (wygladalo na to, ze stary szaleniec jednak nie mial zadnej innej broni) ujrzal dwoje czerwonych slepi, unoszacych sie w polmroku, spogladajacych na niego z zapiekla nienawiscia. Za nimi cieniutka siateczka nerwow 743 wzrokowych (czerwonopomaranczowych w blasku zachodzacego slonca) znikala w powietrzu. Rewolwerowiec podejrzewal, ze oczy Karmazynowego Krola pozostana tu na zawsze, spogladajac na Can'-Ka No Rey, podczas gdy ich wlasciciel bedzie przemierzal swiat, do ktorego wyslala go gumka Patricka i oko natchnionego Artysty. Albo, scisle mowiac, przestrzen miedzy swiatami.Roland podszedl do miejsca, gdzie sciezka konczyla sie przed okutymi stala drzwiami z czarnego widmowego drzewa. Nieco ponizej ich gornej krawedzi wygrawerowano dobrze mu juz znany symbol: Przed drzwiami zlozyl dwie ostatnie rzeczy ze swego ekwipunku: krzyzyk Ciotki Talithy oraz swoj rewolwer. Kiedy wstal, zobaczyl, ze pierwsze dwa hieroglify znikly: NIEODKRYTE zmienilo sie w ODKRYTE. Podniosl reke, zeby zapukac, lecz drzwi otworzyly sie same, zanim zdolal ich dotknac, ukazujac podnoze schodow wijacych sie spiralnie w gore. Do jego uszu dotarlo westchnienie: Witaj, Rolandzie z rodu Elda. Byl to glos Wiezy. Ta budowla wcale nie byla z kamienia, chociaz na taka wygladala - byla zywa istota, moze to Gan we wlasnej osobie, a pulsowanie, ktore Roland czul nawet tysiace mil od niej, zawsze bylo tetnem energii zyciowej Gana. Chodz, rewolwerowcze. Chodz, chodz, chodz. Ze srodka plynela alkaliczna won, gorzkajak lzy. Zapach... czego? No wlasnie, czego? Zanim zdolal sobie przypomniec, won rozwiala sie, pozostawiajac Rolandowi wrazenie, ze tylko ja sobie wyobrazil. Roland wszedl do Wiezy. Piesn, ktora zawsze slyszal - nawet w Gilead, gdzie kryla sie w glosie jego matki, spiewajacej mu kolysanki - w koncu ucichla. Znow rozleglo sie to ciche westchnienie. Drzwi zamknely sie z trzaskiem, ale Rolanda nie otoczyla ciemnosc. Przez spiralnie rozmieszczone okna wpadalo swiatlo, zabarwione pomaranczowym blaskiem zachodzacego slonca. W gore wiodly schody tak waskie, ze mogla sie na nich zmiescic tylko jedna osoba. 744 -Oto przybywa Roland - zawolal rewolwerowiec, i te slowa zdawaly sie wznosic w nieskonczonosc. - Uslysz mnie tam, na gorze, i powitaj. Jesli jestes moim wrogiem, to wiedz, ze przybylem nieuzbrojony i bez zlych zamiarow. Zaczal wchodzic po schodach.Po pokonaniu dziewietnastu stopni znalazl sie na pierwszym podescie (po kazdych kolejnych dziewietnastu stopniach byl kolejny podest). Ujrzal otwarte drzwi, wiodace do niewielkiej owalnej komnaty. Na jej scianach wyrzezbiono tysiace nakladajacych sie na siebie twarzy. Wiele z nich znal (miedzy innymi twarz Calvina Towera, chytrze zerkajacego znad otwartej ksiegi). Twarze spojrzaly na niego i uslyszal pomruk: Witaj, Rolandzie, z wielu krain i swiatow, witaj synu Gilead, z rodu Elda. Na drugim koncu komnaty dostrzegl drzwi, ozdobione zloconymi girlandami. Prawie szesc stop nad nimi znajdowalo sie okragle okienko, niewiele wieksze od judasza. W pomieszczeniu unosil sie slodki zapach; Roland z latwoscia go rozpoznal: aromat sosnowych igiel, ktorych woreczek matka umiescila najpierw w jego kolysce, a pozniej w lozku. Won wywolala wspomnienia tamtych dni, jak to zawsze czynia zapachy; jesli ktorys z naszych zmyslow dziala jak wehikul czasu, to wlasnie wech. Nagle zapach znikl, jak gorzki posmak na jezyku. Komnata byla nieumeblowana, lecz na podlodze cos lezalo. Roland podszedl i podniosl ten przedmiot. Byla to mala cedrowa spinka, ozdobiona kawalkiem niebieskiej jedwabnej wstazki. Widywal takie rzeczy dawno temu, w Gilead. Zapewne sam taka nosil. Kiedy medycy odcinaja noworodkowi pepowine, oddzielajac go od matki, umieszczaja taka spinke na pepku, gdzie pozostanie, dopoki nie odpadnie razem z koncem pepowiny. (Sam pepek nazywano tet-ka can Gan). Kolor jedwabiu swiadczyl o tym, ze nalezala do chlopca. Spinka dziewczynki bylaby ozdobiona rozowa wstazka. Byla moja, pomyslal. Przygladal sie jej jeszcze przez chwile, zafascynowany, a potem ostroznie odlozyl na miejsce. Tam, gdzie powinna byc. Kiedy sie wyprostowal, ujrzal twarz niemowlecia (Czy to moze byc moje kochane bah-bo? Jesli tak mowicie, niechaj tak bedzie!) posrod mnostwa innych. Byla wykrzywiona, jakby nie spodobal mu sie pierwszy haust powietrza, juz skazonego smiercia. Nieba745 wem oceni sytuacje krzykiem, ktory odbije sie echem w komnatach Stevena i Gabrielle, sprawiajac, ze slyszacy go przyjaciele i sludzy usmiechna sie z ulga. (Tylko Marten Broadcloak zmarszczy brwi). Porod sie zakonczyl i dziecko zyje, niechaj Ganowi i wszystkim bogom beda dzieki. Rod Elda ma nowego dziedzica, tak wiec jest jeszcze nadzieja, ze da sie powstrzymac ped tego nieszczesnego swiata do zaglady. Roland opuscil te komnate z jeszcze wiekszym niz poprzednio wrazeniem deja vu. Utwierdzil sie w przekonaniu, ze oto znalazl sie w ciele samego Gana. Wszedl na schody i znow zaczal piac sie w gore. 4 Po kolejnych dziewietnastu stopniach znalazl sie na drugim podescie i przy drugiej komnacie. Tam na owalnej podlodze lezaly porozrzucane czesci garderoby. Roland nie mial cienia watpliwosci, ze kiedys bylo to dzieciece ubranko, podarte na strzepy przez pewnego zagniewanego intruza, ktory potem wyszedl na balkon, zeby spojrzec na pole roz, i zostal tam uwieziony. Byl uosobieniem przebieglosci i posiadl ogromna czarnoksieska wiedze... a jednak w koncu popelnil blad, za ktory mial placic przez wiecznosc. Jesli chcial tylko popatrzec, to dlaczego zabral ze soba amunicje ?Poniewaz byla jego jedynym ekwipunkiem i mial ja w sakwie na ramieniu, uslyszal szept. Naplynal z ust twarzy wyrzezbionej we wkleslym murze. To byla twarz Mordreda. Roland nie ujrzal w niej nienawisci, tylko samotnosc i smutek opuszczonego dziecka. Byla to twarz samotna jak gwizd pociagu w bezksiezycowa noc. Kiedy Mordred przyszedl na swiat, nie umocowano spinki na jego pepowinie, a matke zjadl jako swoj pierwszy posilek. Nie bylo spinki, gdyz Mordred nigdy nie nalezal do tet Gana. Nie, nie on. Moj Czerwony Ojciec nigdy nie chodzil nieuzbrojony, szepnal kamienny chlopiec. Bez broni nie opuszczal zamku. Byl szalony, ale nie az tak. W pokoju unosil sie zapach talku, ktorym matka posypywala Rolanda, gdy lezal nagi na reczniku i bawil sie swoimi wlasnie odkrytymi palcami stop. Posypywala go talkiem, spiewajac przy tym: Dziecie moje, dziecie drogie, przynies jagod mi niebogie! Ten zapach tez rozwial sie rownie szybko, jak sie pojawil. 746 Roland podszedl do okienka, omijajac strzepy podartego ubranka, i wyjrzal na zewnatrz. Oczy pozbawione twarzy wyczuly jego obecnosc i zmierzyly go gniewnym, urazonym spojrzeniem.Chodz tu, Rolandzie! Wyjdz i staw mi czolo! Jak mezczyzna z mezczyzna! Jeden na jednego! -Raczej nie - rzekl Roland - bo mam cos innego do roboty. Nawet teraz jestem bardzo zajety. Tymi slowami pozegnal Karmazynowego Krola. Chociaz szaleniec wrzeszczal do niego w myslach, robil to na prozno, gdyz Roland nawet sie nie odwrocil. Mial jeszcze wiele schodow do pokonania i wiele komnat do zwiedzenia w drodze na szczyt. 5 Na trzecim podescie zajrzal do komnaty przez uchylone drzwi i zobaczyl sztruksowe ubranko, ktore niewatpliwie nosil, kiedy mial roczek. Wsrod twarzy na scianie dostrzegl twarz swego ojca, znacznie mlodszego, niz zapamietal. Pozniej ta twarz miala nabrac okrutnego wyrazu, zmieniona przez wydarzenia i obowiazki. Lecz tutaj byla inna. Oczy Stevena Deschaina byly oczami mezczyzny spogladajacego na cos, co cieszy go bardziej niz cokolwiek, co widzial w swoim zyciu. Roland poczul slodki i mocny aromat, ktory byl zapachem mydla do golenia, uzywanego przez ojca. Uslyszal szept widmowego glosu: Patrz, Gabby, patrz! Usmiecha sie! Usmiecha sie do mnie! 1 wyrosl mu nowy zabek!Na podlodze czwartego pokoju lezala obroza psa zwanego Ring-A-Levio. W skrocie Ringo. Zdechl, kiedy Roland mial trzy latka, co bylo darem losu. Poniewaz trzyletni chlopczyk moze jeszcze plakac po utracie ulubienca, nawet jesli w jego zylach plynie krew Elda. Tutaj rewolwerowiec poczul cudowny zapach, ktorego nazwy nie znal, ale wiedzial, ze to won nagrzanej sloncem siersci Ringa. Moze dwa tuziny pieter wyzej nad komnata Ringa Roland ujrzal rozsypane okruszki i kepke pior, ktore kiedys nalezaly do sokola o imieniu David; ten ptak nie byl jego ulubiencem, ale z pewnoscia przyjacielem. I pierwsza z wielu ofiar, jakie Roland zlozyl Mrocznej Wiezy. Na fragmencie sciany Roland zobaczyl Davida w locie, rozkladajacego skrzydla nad dworem Gilead (wsrod zgromadzonych byl tez Marten). A na lewo od drzwi prowadzacych na balkon 747 byla druga plaskorzezba Davida. Na tej mial zlozone skrzydla i lecial jak pocisk na Corta, nie zwazajac na kij, ktory Cort trzymal w reku. Dawne czasy. Stare czasy i stare zbrodnie.Niedaleko Corta byla usmiechnieta twarz dziwki, z ktora chlopiec zabawial sie pamietnej nocy. W komnacie Davida unosil sie zapach jej perfum, tanich i slodkawych. Wciagajac go w nozdrza, rewolwerowiec przypomnial sobie, jak dotykal kedzierzawych wlosow lonowych dziewczyny, i wstrzasnelo nim wspomnienie tego, o czym myslal, gdy jego palce sunely ku jej sliskiej i slodkiej szparce: wspomnienie matczynych dloni dotykajacych go po kapieli. Poczul rosnace podniecenie i w poplochu opuscil te komnate. 6 Zgasl juz czerwony blask, ktory oswietlal mu droge, i tylko upiorna sina poswiata saczyla sie przez okna - szklane oczy zyjace wlasnym zyciem, szklane oczy spogladajace na bezbronnego intruza. Wokol Mrocznej Wiezy roze Can'-Ka No Rey zamknely sie, czekajac na nastepny dzien. Roland troche sie dziwil, ze w ogole tu jest, ze pokonal wszystkie przeszkody pietrzace sie na jego drodze, myslac tylko o tym, zeby dotrzec do celu. Jestem jak jeden z robotow dawnych ludzi, pomyslal. Jeden z tych, ktore wykonaja powierzone im zadanie albo wykoncza sie, probujac.Jednakze inna czesc jego umyslu wcale sie nie dziwila. Byla to ta czesc, ktora snila niczym Promienie, i ta mroczniej sza czastka jego jazni znow pomyslala o rogu, ktory wypadl Cutlibertowi z reki. Cuthbertowi, ktory z usmiechem poszedl na spotkanie smierci. Ten rog byc moze do tej pory lezal na kamienistym zboczu wzgorza Jericho. / oczywiscie widzialem juz te pokoje! W koncu ukazuja cale moje zycie. Istotnie tak bylo. Pietro po pietrze i opowiesc po opowiesci (nie wspominajac o smierci za smiercia), kolejne komnaty Mrocznej Wiezy odtwarzaly zycie i wedrowke Rolanda Deschaina. Kazdy zawieral jakies memento; w kazdym unosil sie jakis charakterystyczny zapach. Czesto kilka pieter odzwierciedlalo wydarzenia 748 calego roku, ale zawsze przynajmniej jedno. I po trzydziestej osmej komnacie (czyli dziewietnascie razy dwa, rozumiecie) Roland nie mial juz ochoty ogladac nastepnych. Zawierala zweglony pal, do ktorego przywiazano Susan Delgado. Rewolwerowiec nie wszedl do srodka, ale spojrzal na twarz na murze. Przynajmniej tyle byl jej winien. Rolandzie, kocham cie! - krzyknela Susan Delgado, a on wiedzial, ze to prawda, gdyz tylko ta milosc sprawila, ze zdolal ja rozpoznac. I - milosc czy nie milosc - w koncu i tak splonela na stosie.To miejsce pelne smierci, pomyslal, i nie tylko ta komnata. Wszystkie. Kazde pietro. Tak, rewolwerowcze, uslyszal szept Wiezy. Lecz tylko dlatego, ze takim uczynilo je twoje zycie. Po trzydziestym osmym pietrze Roland przyspieszyl kroku. 7 Stojac przed Wieza, rewolwerowiec ocenil, ze ma ona w przyblizeniu szescset stop wysokosci. Kiedy jednak zajrzal do setnej, a potem dwusetnej komnaty, doszedl do wniosku, ze pokonal te wysokosc juz osiem razy. Niebawem zacznie zblizac sie do tego, co jego przyjaciele z amerykanskiej strony nazywali mila. Tak wiec widzial wiecej pieter, niz moglo ich tu byc, bo zadna wieza nie mogla byc az tak wysoka, ale wciaz wspinal sie wyzej, coraz szybciej, i wcale sie nie meczyl. W pewnej chwili przyszlo mu na mysl, ze Mroczna Wieza jest nie tylko wieczna, ale nieskonczenie wysoka. Jednakze po krotkim namysle odrzucil te mozliwosc, gdyz Wieza opowiadala jego zycie, a ono - chociaz bardzo dlugie - w zadnym razie nie mialo trwac wiecznie. Poniewaz mialo swoj poczatek (oznaczony cedrowa spinka i kawalkiem niebieskiej wstazki), bedzie tez mialo swoj koniec. Zapewne bliski.Saczaca sie przez okna poswiata stala sie jasniejsza i juz nie tak blekitna. Minal komnate z Zoltanem, ptakiem z chaty osadnika. Minal komnate z atomowa pompa z Way Station. Pokonal nastepne schody, przystanal przed pokojem z martwym homarokoszmarem i teraz swiatlo stalo sie znacznie jasniejsze i juz nie niebieskie. Bylo... Mial pewnosc, ze to... 749 Sloneczne swiatlo. Moze juz bylo po zmroku, moze nad Mroczna Wieza swiecily Stara Gwiazda i Stara Matka, ale Roland byl pewien, ze widzi - lub czuje - sloneczny blask.Pial sie wyzej, nie zagladajac do nastepnych komnat, nie interesujac sie wdychaniem zapachow przeszlosci. Schody zwezaly sie, az ramionami niemal dotykal wkleslych kamiennych scian. Spiew ucichl, nie liczac piesni wiatru, poniewaz te slyszal. Minal jeszcze jedne otwarte drzwi. Na podlodze malenkiego pokoju lezal szkicownik, na ktorym widnialo dwoje gniewnie lypiacych czerwonych oczu, bez twarzy. Dotarlem do chwili obecnej. Dotarlem do teraz. Tak. I bylo tam slonce, swiecilo mu w oczy i czekalo na niego. Grzalo mocno, prawie parzac. Swist wiatru byl glosniejszy i rownie ostry. Bezlitosny. Roland spojrzal na pnace sie w gore schody. Teraz ramionami bedzie dotykal scian, gdyz przejscie bylo niewiele szersze od trumny. Jeszcze dziewietnascie stopni; komnata na szczycie Mrocznej Wiezy bedzie jego. -Przybywam! - zawolal. - Jesli mnie slyszysz, sluchaj dobrze! Nadchodze! Pokonywal stopien po stopniu, idac wyprostowany i z podniesiona glowa. Inne komnaty staly przed nim otworem. Ostatnia byla zamknieta. Na drzwiach z widmowego drzewa wyryto tylko jedno slowo. Brzmialo ono ROLAND Chwycil klamke. Byla ozdobiona wygrawerowana dzika roza oplatujaca rewolwer, jeden z tych wielkich i starych rewolwerow jego ojca, utraconych na zawsze.Znowu bedzie twoj, uslyszal szept Wiezy i roz, gdyz ich glosy teraz staly sie jednym. Co przez to rozumiesz? Na to pytanie nie otrzymal odpowiedzi, ale klamka przekrecila sie i byc moze to byla odpowiedz. Roland otworzyl drzwi na szczycie Mrocznej Wiezy. Zobaczyl i natychmiast zrozumial, i ta wiedza spadla nan jak cios, palaca jak slonce pustyni bedacej apoteoza wszystkich pustyn. Ile razy wspinal sie na te schody tylko po to, zeby zostac zawroconym, odrzuconym, odepchnietym? Nie do samego poczatku (kiedy cos moglo sie zmienic, wplywajac na rozwoj wydarzen), 750 lecz do tej chwili na pustyni Mohaine, kiedy wreszcie zrozumial, ze jego bezmyslna, bezcelowa misja jednak sie powiodla? Ile razy pokonal petle podobna do spinki, ktora niegdys odpadla od jego pepka, jego wlasnego tet-ka can Gan? Ile razy jeszcze ja pokona? Och, nie! - krzyknal. Blagam, nie! Miej litosc! Zmiluj sie!Rece mirnp to pociagnely go naprzod. Dlonie Wiezy nie znaly litosci. Byly dlonmi Gana, dlonmi ka, nie wiedzialy, co to litosc. Poczul alkaliczny zapach, gorzki jak lzy. Pustynia za drzwiami byla biala, oslepiajaca, sucha. Jej monotonie przerywal tylko ledwie widoczny lancuch gor, rysujacych sie na horyzoncie. Alkaliczny zapach niezupelnie maskowal won czarciego ziela, ktore sprowadzalo slodkie sny, koszmary, smierc. Jednak nie twoja, rewolwerowcze. Nigdy twoja. Ty sie nie dajesz. Ty trwasz. Moge byc brutalnie szczery? Ty idziesz dalej. I za kazdym razem zapominasz, co bylo. Dla ciebie zawsze jest to pierwszy raz. Podjal jeszcze jedna, ostatnia probe, usilujac zawrocic. Daremna. Ka bylo silniejsze. Roland z Gilead przeszedl przez ostatnie drzwi, ktorych zawsze szukal i ktore zawsze znajdowal. Zamknely sie za nim bezglosnie. 8 Rewolwerowiec przystanal na chwile, lekko sie chwiejac. Wydawalo mu sie, ze zemdleje. To z goraca, oczywiscie, z tego przekletego skwaru. Wprawdzie wial wiatr, lecz byl suchy i nie przynosil ulgi. Roland wzial buklak z woda i oszacowal jego zawartosc, zwazywszy go w reku. Wiedzial, ze nie powinien pic - nie byla to odpowiednia chwila - ale mimo to musial sie napic.Przez moment mial wrazenie, ze znalazl sie gdzies indziej. Moze w samej Wiezy. Oczywiscie, pustynia jest podstepna i pelna mirazy. Mroczna Wieza wciaz znajdowala sie tysiace kol dalej. Wspomnienie niezliczonych schodow, ktore pokonal, i niezliczonych komnat, do ktorych zajrzal, juz blaklo w jego pamieci. Dotre tam, pomyslal, mruzac oczy w bezlitosnym sloncu. Przysiegam na imie mego ojca, ze to zrobie. 751 / moze kiedy tym razem tam dotrzesz, bedzie inaczej, uslyszal glos - niewatpliwie glos pustynnego szalenstwa, bo o jakim innym razie mogla byc mowa? Byl tym, kim byl, i tam, gdzie byl - nic poza tym. Nie mial poczucia humoru i mial slabo rozwinieta wyobraznie, ale byl wytrwaly. Byl rewolwerowcem. I w glebi serca wciaz skrywal gorzka romantyczna wizje tej misji.Ty nigdy sie nie zmieniasz, powiedzial mu kiedys Cort i Roland moglby przysiac, ze w jego glosie uslyszal lek... chociaz nie mial pojecia, dlaczego Cort mialby obawiac sie jego, malego chlopca. To bedzie twoim przeklenstwem, chlopcze. Zedrzesz sto par butow w drodze do piekla. Vannay zas rzekl: Ci, ktorzy nie wyciagaja wnioskow z przeszlosci, sa skazani na jej powtarzanie. A jego matka spytala: Rolandzie, czy ty zawsze musisz byc taki powazny? Nigdy nie odpoczywasz? Szept sie powtorzyl {inaczej, moze tym razem bedzie inaczej) i Roland rzeczywiscie poczul cos poza zapachem alkaliow i czarciego ziela. Pomyslal, ze moze to kwiaty. Pomyslal, ze to moga byc roze. Przerzucil torbe z ekwipunkiem na drugie ramie, po czym dotknal rogu wiszacego u pasa obok rewolweru na prawym biodrze. W ten prastary mosiezny rog dal kiedys sam Arthur Eld, a przynajmniej tak glosila opowiesc. Roland dal go Cuthbertowi Algoodowi na wzgorzu Jericho, a kiedy Cuthbert padl, Roland przystanal na moment i podniosl rog, i wytrzasnal z niego proch smierci. To twoj sigul, rozlegl sie cichnacy glos, ktory niosl mrocznoslodki zapach roz, zapach domu w letnie popoludnie - utraconego! - kamien, roza, nieodkryte drzwi; kamien, roza, drzwi. To twoja nadzieja, ze moze byc inaczej, Rolandzie - ze moze odpoczniesz. Moze znajdziesz zbawienie. I po chwili: Jesli wytrwasz. Jesli bedziesz dzielny. Potrzasnal glowa, zeby oprzytomniec, pomyslal, ze moglby znow napic sie wody, ale porzucil ten pomysl. Wieczorem. Kiedy rozpali ognisko na popiolach ogniska Waltera. Wtedy sie napije. A teraz... A teraz pojdzie dalej. Gdzies tam jest Mroczna Wieza. Jednakze blizej, znacznie blizej, byl czlowiek (naprawde czlowiek! - czy rzeczywiscie?), ktory byc moze mu powie, jak tam trafic. Roland zlapie go, a wtedy ten czlowiek bedzie mowil - och tak, na 752 pewno - bedzie mowil glosno i wyraznie. Walter zostanie schwytany i Walter bedzie mowil.Roland znow dotknal rogu i bylo to dziwnie krzepiace, jakby jeszcze nigdy go nie dotykal. Czas ruszac. Czlowiek w czerni uciekal przez pustynie, a rewolwerowiec podazal w slad za nim. 19 czerwca 1970-7 kwietnia 2004 Dzieki Ci, Boze. DODATEK ROBERT BROWNING SIR ROLAND POD MROCZNA WIEZA STANAL Pomyslalem zrazu, ze klamie kazdym slowem Ow chromy dziadyga ze swym zlosliwym okiem, Ktorym zerkal z boku, jak lgarstwo na mnie dziala, I z ta geba swoja, co ledwo mogla powstrzymac Bliski juz wybuchu napor rozradowania Na widok nowej ofiary pochwyconej w sidla. Bo po coz innego sterczalby tu, o kulach? Tylko by czatowac z zapasem lgarstw i lowic Podroznych, co mogliby napotkac go, gdzie stoi, I spytac o droge. Jak trupio parsknalby smiechem, Jakiez epitafium zaczalby mi od razu Wypisywac szczudlem w tym pyle przy rozstajach. Gdybym sie skierowal za jego poduszczeniem Na ow trakt zlowrozbny, ktory, jak wszyscy wiedza, Ukrywa Mroczna Wieze. A jednak bez szemrania Poszedlem, gdzie wskazal; nie sklaniala mnie duma, A tym mniej nadzieja dojscia tam gdzies do celu, Ale raczej ulga, ze sie z czyms skonczy wreszcie. * Robert Browning, Poezje wybrane, w przekladzie Juliusza ZulWWkiego. Panstowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1969. 757 Bo coz z mojej calej wedrowki po tym swiecie, Coz z mojej nauki tak wielu lat? Nadzieja Zmienila sie w widmo, co nie jest w stanie sprosta0 Zadnej juz radosci, gdyby ja sukces przyniosl - Wiec nie probowalem powsciagac zrywu serca Wiedzac, ze tym razem tylko kleska je czeka. Podobnie jest z chorym, ktory juz bliski smierci. Wydaje sie martwy, a czuje, jak placz krewnych Wybuchnal i ustal, i jak sie z nim zegnaja, I slyszy, jak jedni wychodza nabrac oddechu ("Jako ze sie wszystko skonczylo -powiedziano. / ciosu, co spada, zaden zal nie odwroci"). A inni sie kloca, czy przy rodzinnych grobach ^)esX jeszcze hosc miejsca i jdiii azieh najlepszy Do wyprowadzenia zwlok wraz z przygotowaniem Tabliczki nad grobem, szarf roznych i klepsydry - Ciagle slyszy wszystko i tylko o to sie modli, Aby im wstydu nie przyniesc i nie odwlec zejscia. Tak ja - ktory tyle znioslem juz dla tej sprawy, Ktoremu tylekroc wrozono kleske, wliczany Tak czesto do "Bandy", czyli w rycerski poczet Tych, co Mrocznej Wiezy szukaja w swych wedrowkach Uznalem za rzecz najlepsza przegrac jak wszyscy oni I juz tylko drzalem, czy zdolam temu sprostac. Wiec cicho jak rozpacz odszedlem od dziadygi, Od tego wstretnego kulasa, z glownej drogi Na sciezke, ktora mi wskazal. Co najmniej ponury Byl to dzien i polmrok zapadl u jego schylku. Lecz jeden blysk skosny okiem dosc krwawym lypnal Bym spostrzegl, jak ta rownina wchlania zablakanych 758 Bo jeszcze po dwoch krokach nie zdazylem sie zwiazac Z tym wszystkim dokola, a juz gdym stanal, by spojrzec Wstecz po raz ostatni na bezpieczny gosciniec - Goscinca nie bylo! Szara rownina wszedzie! Nic, tylko rownina do granic niebosklonu. Musialem isc naprzod; to tylko moglem zrobic. Ruszylem wiec naprzod. Jeszczem nie widzial nigdy Az tak wynedznialej przyrody; nic nie kwitlo - Jak cedrowych gajow mozna by kwiatow szukac! Lecz chwast, wilcze lyko, zgodnie ze swoim prawem, Pienilo sie bujnie, choc nie wprawialo w podziw, Rzeklbys, ze tu osty ukrytym byly skarbem. Ubostwo, bezwladnosc, a wszystko wykrzywione W jakis dziwny sposob, to caly plon tej ziemi. "Patrz lub nie patrz - mowi Przyroda opryskliwie, To nie ma znaczenia; nic na to nie poradze; Pomoc mi tu moze tylko Sad Ostateczny, Ogniem prazac grudy i wyzwalajac wnetrze ". Gdy jakis sterczacy ped ostu sie wyniesie Ponad swe wspohiomki, lamia mu kark - bo w krzywych Tli zawisc. Kto zrobil te szczeliny i dziury W sinych lisciach szczawiu - tak zmietych, ze sie nigdy Juz nie zazielenia? Jakis zwierz przejsc tu musial, Na smierc je tarmoszac w zwierzecej swojej pasji. A trawa rosla skapo jak wlosy tredowatych - Zdzbla cienkie i wyschle powylazily z blota, Ktore wygladalo jakby z krwia wymieszane; Jakis kon osleply o zesztywnialych kosciach Stal calkiem zglupialy - chociaz sie jednak przywlokl Wypedzony tutaj z diabelskiej swej stadniny! Czy zywy? Wygladal, jakby byl raczej zdechly, Z ta szyja miesista, chuda, zylasta jak struna, Z oczyma zgaslymi pod wyrudziala grzywa. Rzadko idzie w parze nieszczescie ze smiesznoscia; Tak wielkiej odrazy jeszczem do bydlat nie czul - Pewnie przez swa podlosc na ten zly los zasluzyl. Wiec zamknalem oczy, by odczuc wlasne serce. Jak czlowiek, co zada szklanki wina przed walka, Tak ja zapragnalem haustu szczesliwszych wspomnien, By nabrac otuchy, ze i tu nie ulegne. Wprzod pomysl, walcz potem - to jest zolnierska sztuka, Smak czasow minionych - i wszystko bedzie dobrze! Na nic! Przyjaciela twarz sobie uroilem Rumiana w peruce z welny zlotej - zuch z niego! Juz czulem nieledwie, jak bierze mnie pod ramie Swoim zwyklym gestem, by mnie zatrzymac w miejscu, Lecz oto - niestety! - hanba tej jednej nocy! Zapal uszedl z serca i zostawil je zimne. Potem drugi, czlowiek honoru - oto stoi Szczery jak przed laty, kiedy go pasowano. Na co szlachetni sie waza (mowil) - on sie wazy. Lecz scena sie zmienia - coz za wstretny pergamin Do piersi mu przypial kat? Jego wlasni ludzie Czytaja. To zdrajca - przeklac i tylko splunac! Juz lepsze to, co tu teraz, niz przeszlosc taka - A wiec z powrotem do ciemniejacej sciezki! Ni widu, ni slychu, jak tylko okiem siegnac. Czy noc zesle tutaj nietoperza lub sowe? - Pytam, lecz cos jednak na tej posepnej rowni Zwrocilo moja uwage i odmienilo mysli. 760 Znienacka rzeczulka przeciela moja sciezke, A podeszla chytrze, jak sie slizgaja weze. Zaden nurt ospaly, pelen posepnych tonow - Raczej jakas laznia, gdy tak pienil sie mimo, W sam raz dla diabelskich, jarzacych sie w mroku racic Gniew czarnego wiru opluty szumowina. Waski, a zlosliwy! Wzdluz tego nurtu Chylily sie kleczac skarlowaciale olchy; Tam tez sie rzucala z mokrych wierzb glowa na dol Cizba samobojcow w chwili rozpaczy niemej; Ten nurt, co im tyle zla niosl, pomimo wszystko Toczy sie tu dalej, nie wzruszony tym wcale. Kiedym brodzil - wszyscy swieci! - jakze sie balem, Ze natrafie stopa na twarz jakiegos trupa Albo ze kij, ktorym wymacywalem dziury, Zaplacze sie nagle w czyjas brode czy wlosy! Mogl to byc szczur wodny potracony kosturem - Ale dal sie slyszec jak gdyby - och! - wrzask dziecka. Z ulga osiagnalem wreszcie brzeg przeciwlegly. Teraz bedzie lepiej. Jakze mylne przeczucie! Kto tu toczyl walke, jaka wojne przyniesli Ci, ktorych krok wsciekly deptal mokradla, chlupiac? Jak wsrod cizby ropuch wpedzonych w staw zatruty Lub zbikow w zelaznym i rozzarzonym koszu - Taki sie rozegrac musial tu boj w tej niecce. Tu? choc mieli cala rownine do wyboru? Zaden slad nie wiedzie do tej stajni Augiasza I nie wyprowadza - widocznie w obled wpadli, Jak ci galernicy, wsrod ktorych straz turecka Chrzescijan przeciw zydom judzila dla rozrywki. / gorzej niz obled - o mile stad - tam oto! Dla jakiej zlej sprawy tamten przyrzad, to kolo, Ten strug, a nie kolo - brona zdolna potargac Tors ludzki jak jedwab? Jakies czarcie narzedzie Porzucone kiedys albo tu przeniesione, By stalowe zeby zardzewiale naostrzyc. Dalej szmat wyreby, dawniej las, jak sie zdaje, Potem trzesawisko, a teraz gola ziemia, Zalosnie jalowa (jakby wariat z uciechy Zrobil cos i zniszczyl, a potem zamiar zmienil I precz poszedl sobie!); tutaj w zasiegu oczu Bagno, glina, gruz, piasek -jedno czarne pustkowie. Jatrzy sie cos w barwach wesolych i ponurych Na pochylym gruncie, co w plastry mchu zapada Lub w inna substancje, jakby czyrakowata; Dalej dab zbutwialy, a w jego pniu szczelina - Jak skrzywiona warga o polupanych brzegach, Co sie w smierc otwiera, pekajac przy konaniu. A do konca drogi jeszcze ciagle daleko! Nic, jak siegnac okiem, tylko ten zmierzch przede mna, Nic, ku czemu by krok skierowac! Gdym tak myslal, Ptak czarny i wielki, przyjaciel Apollina, Tuz obok przeplynal nie bijac smoczym skrzydlem, Ktorym mi wlos musnal - to on mnie wiodl zapewne. Bo gdym podniosl oczy, zaczalem mimo zmroku Uswiadamiac sobie, ze juz zamiast rowniny Sa wzgorza dokola -jesli tak grzecznie nazwac Zwykle wstretne kopy i garby okoliczne. Wytlumaczcie sami, dlaczego mnie zdziwily! Ale jak je przebyc, tegom nie wiedzial takze. 762 Jednak zweszylem w tym pewna zlosliwa sztuczke, Z ktora - Bog wie kiedy -juz raz sie gdzies spotkalem, W jakims zlym snie moze. Tutaj sie bowiem konczyl Marsz naprzod ta droga. I oto jednoczesnie Z mysla o odwrocie -jak wtedy - cos tu trzaslo Niby zamek bramy - i jestesmy w pulapce! Ale tez od razu przyszlo objawienie - Bylem juz na miejscu! Te dwa wzgorza na prawo W skurczu jak dwa byki zwarte rogami w walce, A na lewo kopa wysoka, lysa... Glupiec, Kto w drzemke zapada w tej najwazniejszej chwili, Po latach spedzonych wsrod przygotowan do niej! Bo coz tam sterczalo, jesli nie Wieza sama? Przysadzista baszta, slepa jak serce szalenca, Z brunatnych kamieni - nie ma podobnej nigdzie Na szerokim swiecie. Tak szyderczy elf burzy Nie wczesniej wskazuje niewidzialna lawice, Az wtedy, gdy statek osiada juz i peka. Nic nie widac? Bo mrok zapada? Alez po to Powrocil dzien znowu! Zanim gasnace slonce Odeszlo - blysnelo jeszcze przez chmur szczeline: Wzgorza sie pokladly jak olbrzymy na lowach Z lapami pod broda wokol zwierza w potrzasku - ..Pchnij i skoncz z nim teraz - i zarzuc go na barki!". Nic nie slychac? Choc gwar dokola? Wzrastal przeciez Jak gdyby dzwiek dzwonu. Wymienial mi imiona Wszystkich awanturnikow przepadlych, mnie podobnych - Jaki ten byl silny, tamten jaki zuchwaly, Jakie ow mial szczescie - a kazdy juz zgubiony! Zgubiony! Dzwiek jeden - lata klesk mi obwiescil. 763 / oto tam stali rzadem na stoku - zebrani, By i na moj koniec patrzec - zywa rama Do jeszcze jednego portretu; w blasku luny Ujrzalem ich wszystkich i poznalem. A jednak, Wciaz nieustraszony, do ust moj rog podnioslem I zadalem: Sir Roland pod Mroczna Wieza stanal; OD AUTORA Czasem mysle, ze wiecej napisalem o cyklu Mrocznej Wiezy niz o niej samej. Te zwiazane z nia teksty obejmuja coraz dluzsze streszczenia (okreslane staroswieckim mianem omowienia) na poczatku kazdego z pierwszych pieciu tomow oraz poslowia (w wiekszosci kompletnie zbyteczne, a niektore nawet budzace lekkie zazenowanie) na koncu kazdego tomu. Michael Whelan, niezwykly artysta, ktory stworzyl ilustracje zarowno do pierwszego, jak i do ostatniego tomu, okazal sie rownie kompetentnym krytykiem, gdy po przeczytaniu roboczej wersji siodmej czesci stwierdzil - w ozywczo smialych slowach - ze dosc niefrasobliwe poslowie, ktore zamiescilem, jest irytujace i nie na miejscu. Dobrze przyjrzalem sie temu tekstowi i zrozumialem, ze mial racje.Pierwsza polowe tego napisanego w dobrych intencjach eseju, lecz niepasujacego do tresci ksiazki, mozna teraz znalezc we wstepie do pierwszych czterech tomow cyklu. Nosi tytul O dziewietnastce. Zamierzalem pozostawic siodmy tom bez zadnego poslowia, pozwolic, aby odkrycie dokonane przez Rolanda na szczycie Wiezy bylo moim ostatnim slowem w tej kwestii. Potem uswiadomilem sobie, ze mam jeszcze cos do powiedzenia, cos, co musi zostac powiedziane. Ma to zwiazek z moja obecnoscia w tej ksiazce. Jest na to takie przemadrzale akademickie okreslenie - metafrkcja. Nienawidze go. Nienawidze jego pretensjonalnosci. Jestem w tej opowiesci tylko dlatego, ze od pewnego czasu wiem (swiadomie od 1995 roku, kiedy napisalem Bezsennosc, nieswiadomie od kiedy chwilowo zgubilem slad ojca Donalda Callahana pod koniec Miasteczka Salem), ze w wielu moich ksiazkach sa odnos765 niki do swiata Rolanda i jego historii. Poniewaz to ja je napisalem, wydaje sie logiczne, ze jestem czescia ka rewolwerowca. Zamierzalem wykorzystac opowiesci cyklu Mrocznej Wiezy jako rodzaj podsumowania, zunifikowania jak najwiekszej liczby moich poprzednich ksiazek pod szyldem jakiejs nadrzednej opowiesci. Nie chcialem, zeby bylo to pretensjonalne (i mam nadzieje, ze nie bylo), zamierzalem tylko pokazac, jak zycie wplywa na sztuke (i vice versd). Sadze, ze jesli przeczytaliscie trzy ostatnie tomy Mrocznej Wiezy, stwierdzicie, iz w tym kontekscie moja gadanina o przejsciu na emeryture nabiera wiekszego znaczenia. W pewnym sensie teraz, kiedy Roland osiagnal swoj cel, juz nic nie pozostalo do powiedzenia... I mam nadzieje, ze czytelnicy dostrzega, iz odkrywajac Rog Elda, rewolwerowiec byc moze znalazl droge do wybawienia. Moze nawet odkupienia. Widzicie, przez caly czas chodzilo o to, zeby dotrzec do Wiezy, co w koncu sie udalo, Rolandowi i mnie. Moze nie spodoba wam sie to, co Roland znalazl na jej szczycie, ale to zupelnie inna historia. I nie piszcie do mnie gniewnych listow w tej sprawie, poniewaz nie zamierzam na nie odpowiadac. Nie ma juz nic do powiedzenia. Jesli chcecie znac prawde, to ja rowniez nie bylem uszczesliwiony tym zakonczeniem, ale to dobre zakonczenie. A nawet jedyne mozliwe. Musicie pamietac, ze ja nie tworze tych historii: pisze tylko to, co widze. Czytelnicy beda sie zastanawiali, jak bardzo "realny" jest ten Stephen King, ktory pojawia sie na tych stronach. Odpowiedz brzmi "niezbyt", chociaz ten, ktorego Roland i Eddie spotkali w Bridgton (Piesn Susannah), dosyc przypomina tego Stephena Kinga, ktorym chyba wowczas bylem. Co do Stephena Kinga, ktory pojawia sie w ostatnim tomie... no coz, ujmijmy to tak: moja zona poprosila mnie, zebym laskawie nie podawal wielbicielom tego cyklu naszego dokladnego adresu. Przystalem na to. Wlasciwie nie dlatego, ze chcialem - sadze, ze ta opowiesc cieszy sie takim powodzeniem miedzy innymi z powodu tego, ze swiat fikcji splata sie w niej z rzeczywistoscia - lecz dlatego, ze jest to nie tylko moj swiat, ale i mojej zony, ktora nie powinna cierpiec za to, ze mnie kocha i ze mna mieszka. Tak wiec w znacznym stopniu zmienilem geografie zachodniego Maine, ufajac, ze czytelnicy wychwyca te zmiany i zrozumieja, dlaczego potraktowalem moja role wlasnie w taki sposob. A jesli ktos ma ochote wpasc i powiedziec czesc, przemyslcie to. Moja rodzina i ja mamy teraz o wiele 766 mniej spokoju niz kiedys i nie zamierzam zupelnie sie go wyrzekac, piekne dzieki. W pewien sposob poznalem was przez moje ksiazki. I wy poznajcie mnie przez nie. To wystarczy. W imieniu Rolanda i calego jego ka-tet - teraz rozproszonego niestety - dziekuje za to, ze wzieliscie ze mna udzial w tej przygodzie. Nigdy ciezej nie pracowalem nad zadna ksiazka, a mimo to wiem, ze moje wysilki zakonczyly sie niepelnym sukcesem. Czy w przypadku fikcji literackiej moze byc inaczej? A mimo wszystko nie wyrzeklbym sie ani minuty spedzonej w gdzies i kiedys Rolanda. Te dni w Swiecie Posrednim i na Krancu Swiata byly naprawde nadzwyczajne. Byly to dni, gdy moja wyobraznia pracowala tak intensywnie, ze czulem zapach kurzu i slyszalem skrzypienie skory. Stephen King 21 sierpnia 2003 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/