STEPHEN KING Mroczna wieza II Powolanie trojki Tom drugi Powolanie Trojki *** "Powolanie Trojki" jest drugim tomem dlugiej opowiesci zatytulowanej "Mroczna wieza", a zainspirowanej i w pewnym stopniu opartej na narracyjnym poemacie Roberta Browninga "Childe Roland przybyl do Mrocznej Wiezy" (ktory z kolei zawdziecza swe powstanie "Krolowi Learowi").Pierwszy tom, "Roland", opowiada o tym, jak tytulowy bohater, ostatni rewolwerowiec swiata, ktory poszedl naprzod, w koncu odnajduje czlowieka w czerni - czarownika, ktorego scigal od bardzo dawna - od jak dawna, jeszcze nie wiemy. Czlowiekiem w czerni okazuje sie niejaki Walter, podajacy sie za przyjaciela ojca Rolanda z czasow, zanim swiat poszedl naprzod. Celem dazen Rolanda nie jest czlowiek w czerni, lecz Mroczna Wieza. Czlowiek w czerni, a scisle mowiac, posiadana przez niego wiedza, to pierwszy krok na drodze do tego tajemniczego miejsca. Kim wlasciwie jest Roland? Jak wygladal jego swiat, zanim poszedl naprzod? Czym jest Wieza i dlaczego do niej dazy? Mamy tylko czesciowe odpowiedzi. Roland to gunslinger, swego rodzaju rycerz, krzyzowiec, jeden z tych, na ktorych spoczywa obowiazek zachowania swiata, ktory byl "wypelniony miloscia i swiatlem", zanim poszedl naprzod. Wiemy, ze uczucia Rolanda wczesnie wystawiono na ciezka probe po odkryciu, ze jego matka zostala kochanka Martena, znacznie potezniejszego czarownika niz Walter (ktory jest sprzymierzencem Martena, co ukrywa przed ojcem Rolanda). Wiemy, ze Marten celowo ujawnil to Rolandowi, spodziewajac sie, ze mlodzieniec nie poradzi sobie z trudnosciami i skonczy na wygnaniu. Wiemy takze, ze Roland pomyslnie przeszedl te probe. Co jeszcze wiemy? Na pewno to, ze swiat rewolwerowca nie rozni sie tak bardzo od naszego. Przetrwaly takie symbole, jak dystrybutory paliwa czy niektore piosenki (na przyklad "Hey Jude" albo ten prymitywny wierszyk, zaczynajacy sie slowami: "Fasola, fasola, to czysta muzyka. . . "), jak rowniez zwyczaje i rytualy dziwnie podobne do tych, jakie napotykamy w naszych romantycznych wizjach Dzikiego Zachodu. Przedziwna pepowina laczy nasz swiat ze swiatem rewolwerowca. W zajez dzie przy dawno nieuczeszczanym szlaku dylizansow, na rozleglej i jalowej pustyni, Roland spotyka chlopca imieniem Jake, chlopca, ktory umarl na naszym swiecie; zostal zepchniety z chodnika przez wszechobecnego (i niegodziwego) czlowieka w czerni. Ostatnim wspomnieniem Jake'a, ktory w swoim - naszym - swiecie szedl do szkoly z teczka w reku, zawierajaca drugie sniadanie, jest upadek pod kola nadjezdzajacego cadillaca. . . i smierc. Zanim dopadnie czlowieka w czerni, Jake umiera ponownie. . . tym razem dlatego, ze rewolwerowiec, stanawszy przed druga bolesna decyzja w swoim zyciu, postanawia poswiecic przybranego syna. Majac wybor miedzy Wieza a dzieckiem, byc moze miedzy potepieniem a zbawieniem, Roland wybiera Wieze. "Wiec idz - mowi mu Jake, zanim runie w otchlan. - Sa swiaty inne niz ten". Do ostatecznej rozgrywki miedzy Rolandem a Walterem dochodzi w zaku rzonej golgocie, miejscu czaszek. Czlowiek w czerni za pomoca talii kart tarota przepowiada Rolandowi przyszlosc. Te karty, przedstawiajace czlowieka zwanego Wiezniem, kobiete zwana Wladczynia Mroku oraz jeszcze mroczniejsza postac, ktora jest po prostu smierc ("lecz jeszcze nie dla ciebie" - mowi mu czlowiek w czerni), skladaja sie na przepowiednie, ktora zisci sie w tym tomie. . . na drugi krok Rolanda podczas dlugiej i trudnej wedrowki do Mrocznej Wiezy. W pierwszym tomie pozostawilismy Rolanda siedzacego na brzegu oceanu i ogladajacego zachod slonca. Czlowiek w czerni jest martwy, a przyszlosc rewolwerowca niewiadoma. "Powolanie Trojki" zaczyna sie na tej samej plazy, niecale siedem godzin pozniej. *** Donowi Grantowi, ktory zaryzykowal wydanie tych powiesci, jedna po drugiej. Prolog zeglarz Rewolwerowiec zbudzil sie z dziwnego snu, ktory zdawal sie skladac z jednego obrazu: zeglarza, z talii tarota, za pomoca ktorej mezczyzna w czerni przepowiedzial mu (a przynajmniej tak twierdzil) niewesola przyszlosc. "On tonie, rewolwerowcze" - mowil czlowiek w czerni - "i nikt nie rzuca mu liny. To chlopiec, Jake." A jednak to nie byl koszmar, ale dobry sen. Dobry, gdyz to rewolwerowiec tonal, co oznaczalo, ze wcale nie byl Rolandem, lecz Jake'em, i przyjal to z ulga, bo byloby o wiele lepiej utonac jako Jake, niz zyc dalej jako czlowiek, ktory na zimno zdradzil ufajacego mu dzieciaka. "Dobrze, w porzadku, utone" - pomyslal, sluchajac szumu morza. "Dajcie mi utonac." Ale nie byl to odglos otwartych wod, lecz charkot wody dlawiacej sie na kamieniach. Czyzby byl zeglarzem? Jesli tak, to czemu lad byl tak blisko?A wlasciwie, czy nie byl na ladzie? Czul, ze. . . Lodowato zimna woda wlala mu sie do butow i wpelzla po udach do krocza. Szeroko otworzyl oczy, gwaltownie wyrwany ze snu. . . nie z powodu przemarznietych jader, ktore nagle skurczyly sie do wielkosci orzechow laskowych, ani przez te szkarade po jego prawej rece, lecz na mysl o swoich rewolwerach. . . Rewolwerach i - co jeszcze wazniejsze - nabojach. Zamoczona bron mozna szybko rozlozyc, wytrzec do sucha, naoliwic, ponownie wytrzec, znow naoliwic i powtornie zlozyc, natomiast naboje, tak samo jak zapalki, mogly po zamoczeniu nadawac sie do uzytku lub nie. Szkarada byla jakims pelzajacym stworzeniem, ktore najwidoczniej zostalo wyrzucone na brzeg przez poprzednia fale. Z trudem wlokla swe mokre, blyszczace cialo po piasku. Miala prawie trzy stopy dlugosci i znajdowala sie mniej wiecej jard na prawo. Spogladala na Rolanda pustymi slepiami na ruchomych slupkach. Otworzyla dlugi, zabkowany dziob i zaczela wydawac dzwieki upiornie podobne do ludzkiej mowy: "To-to-tak? Tu-tu-tum? Ta-ta-tam? Ty-ty-tyk?" Rewolwerowiec widywal homary. Nie byl to homar, chociaz sposrod wszyst kich stworzen , ktore Roland kiedykolwiek widzial, jedynie do homara byl troche podobny ten stwor. Najwyrazniej wcale sie nie bal. Roland nie wiedzial, czy to stworzenie jest niebezpieczne, czy nie. Nie przejmowal sie swoim obecnym stanem - to znaczy tym, ze chwilowo nie moze sobie przypomniec, gdzie wlasciwie jest, jak sie tu znalazl i czy naprawde dopadl czlowieka w czerni, czy tez byl to tylko sen. Wiedzial jedynie, ze musi wydostac sie stad, zanim utonie. Uslyszal przeciagly, wzbierajacy ryk wody i oderwal wzrok od stworzenia (przystanelo i wystawilo szczypce, za pomoca ktorych sie poruszalo, w wyniku czego w absurdalny sposob upodobnilo sie do boksera przyjmujacego pozycje do walki z poldystansu, jakiej uczyl ich Cort). Spojrzal na nadciagajaca fale, zwienczona grzywa piany. "Ono slyszy te fale" - pomyslal rewolwerowiec. "Cokolwiek to jest, ma uszy." Sprobowal wstac, lecz zbyt scierpniete nogi ugiely sie pod nim. "Wciaz snie" - przemknelo mu przez glowe, lecz nawet w jego obecnym stanie ta mozliwosc byla zbyt kuszaca, aby w nia uwierzyc. Znowu sprobowal wstac, co mu sie prawie udalo, i ponownie upadl. Fala zalamywala sie. Nie bylo czasu. Musial poprzestac na poruszaniu sie w taki sam sposob, jak to stworzenie po jego prawej: na rekach przeciagac swoj tylek po drobnych kamieniach, odsuwajac sie od wody. Nie zdolal calkowicie uciec przed fala, ale nie zmoczyla niczego poza jego butami. Siegnela mu prawie do kolan i cofnela sie. "Moze ta pierwsza nie dotarta tak daleko, jak myslalem. Moze. . . " Na niebie wisial polksiezyc. Byl zasloniety calunem mgly, a mimo to rzucal dosc swiatla, by rewolwerowiec mogl dostrzec, ze olstra sa zbyt ciemne, a wiec jednak bron sie zamoczyla. Nie mogl ocenic jak bardzo ani sprawdzic, czy spotkalo to rowniez naboje. Zanim to sprawdzi, musi wydostac sie z wody. Musi. . . "Ty-ty-tu?" Tym razem znacznie blizej. Obawiajac sie wody, zapomnial o stworzeniu wyrzuconym przez nia na brzeg. Obejrzal sie i zobaczyl, ze znajdowalo sie juz mniej niz jard od niego. Wbijalo kleszcze w usiany kamykami i muszlami piach plazy, przemieszczajac sie. Podnioslo swoje pekate, okryte pancerzem cialo, przez chwile przypominajac skorpiona, lecz Roland nie dostrzegl zadla na koncu odwloka. Kolejny przeciagly ryk, tym razem o wiele glosniejszy. Stwor natychmiast znieruchomial i podniosl szczypce, przybierajac pozycje do walki z poldystansu. Ta fala byla wieksza. Roland znow zaczal czolgac sie w gore po piachu i kiedy podparl sie rekami, stwor zaatakowal z szybkoscia, jakiej nie zapowiadaly jego dotychczasowe ruchy. Rewolwerowiec poczul przeszywajacy bol w prawej dloni, ale teraz nie mial czasu o tym myslec. Odepchnal sie obcasami przemoczonych butow, podparl rekoma i zdolal umknac przed fala. "To-to-tak?" - dociekal stwor swym zalosnym glosem. "Nie pomozesz mi? Nie widzisz, ze jestem zrozpaczony?" Roland dostrzegl kawalki swego pierwszego i drugiego palca, znikajace w zabkowanym dziobie stwora. Ten ponownie skoczyl i Roland zdolal podniesc broczaca krwia reke, w ostatniej chwili ratujac pozostale trzy palce. "Tu-tu-tum? Ta-ta-tam?" Chwiejnie stanal na nogi. Stwor rozdarl mu mokre dzinsy, przecial but z miekkiej, lecz mocnej jak zelazo skory i wyszarpnal kawalek ciala z lydki. Roland prawa reka wyjal bron z kabury i dopiero kiedy rewolwer z loskotem upadl na piach, uswiadomil sobie, ze brakuje mu dwoch palcow potrzebnych do pociagniecia za spust i zastrzelenia potwora. Szkarada lapczywie pochwycila bron szczypcami. -Nie, draniu! - warknal Roland i kopnal stwora. Mial wrazenie, ze kopnal w kamien . . . ktory gryzie. Stwor odcial mu czubek prawego buta, wiekszosc palucha i sciagnal but z nogi. Rewolwerowiec pochylil sie, chwycil rewolwer, upuscil go, zaklal i w koncu zdolal go podniesc. To, co przedtem bylo tak latwe, ze nie wymagalo zastanawiania sie, teraz nagle stalo sie sztuka podobna do zonglerki. Stwor zajal sie butem, szarpiac go i zadajac belkotliwe pytania. Fala toczyla sie ku plazy, a wienczaca jej grzbiet piana wygladala blado i martwo w rozproszonym swietle ksiezyca. Homarokoszmar zostawil w spokoju but i ponownie ustawil szczypce do walki z poldystansu. Roland lewa reka wyciagnal rewolwer z olstra i trzykrotnie nacisnal spust. "Klik, klik, klik." Teraz przynajmniej juz wiedzial, co sie stalo z nabojami w komorach. Wsunal bron do kabury. Aby umiescic rewolwer u prawego boku, musial lewa reka odwrocic go lufa w dol i dopiero wtedy wepchnac na miejsce. Krew pokryla wytarta okladzine z twardego drewna, poplamila kabure i stare dzinsy na udzie, do ktorego bylo przywiazane rzemieniem olstro. Plynela z kikutow obcietych palcow. Skaleczona prawa stopa byla jeszcze zbyt scierpnieta, by bolec, lecz prawa reka palila go zywym ogniem. Duchy uzdolnionych i dlugo szkolonych palcow, ktore juz rozkladaly sie w sokach trawiennych tego stwora, wrzaskliwie twierdzily, ze wciaz sa na swoim miejscu i plona. "Widze, ze beda powazne klopoty" - pomyslal obojetnie rewolwerowiec. Fala cofnela sie. Potwor opuscil kleszcze, wyrwal nowa dziure w bucie rewolwerowca, a potem doszedl do wniosku, ze wlasciciel obuwia jest znacznie smaczniejszym kaskiem od kawalka skory, ktory z niego zdarl. "Ty-ty-tu?" - zapytal i z niesamowita szybkoscia pomknal w kierunku ofiary. Rewolwerowiec zrejterowal, prawie nie czujac nog. Uswiadomil sobie, ze napastnik jest inteligentnym stworzeniem: ostroznie podszedl do swej ofiary, byc moze ze sporej odleglosci, nie wiedzac, czego mozna sie po niej spodziewac. Gdyby fala nie obudzila rewolwerowca, stwor rownie dobrze mogl odciac mu glowe.Teraz krab doszedl do wniosku, ze ofiara jest nie tylko smaczna, ale rowniez bezbronna - latwy lup. Juz prawie go dopadal, ten stwor dlugi na trzy stopy i wysoki niemalze na stope, mogacy wazyc nawet siedemdziesiat funtow i zdecydowanie drapiezny tak samo jak David, sokol, ktorego rewolwerowiec hodowal jako dzieciak. . . niestety, niewykazujacy ani cienia lojalnosci tego ptaka. Uciekajac, rewolwerowiec zahaczyl obcasem lewego buta o wystajacy z pia sku kamien i o malo nie upadl. "To-to-tak?" - wychrypial stwor, niespokojnie zerkajac na rewolwerowca swymi bystrymi slepiami na ruchomych slupkach i wyciagajac szczypce. Wtedy nadciagnela kolejna fala i krab znow uniosl je jak bokser piesci. Tym razem jednak szczypce lekko drzaly i rewolwerowiec zrozumial, ze reagowaly na odglos fal, odglos, ktory teraz - przynajmniej dla tego stworzenia - troche przycichl. Rewolwerowiec tylem przeszedl nad kamieniem, a potem pochylil sie, gdy fala ze swym przeciaglym szurgotem zalamala sie na plazy. Jego twarz znalazla sie bardzo blisko kraba, ktory z latwoscia moglby wykluc mu oczy, lecz w tym momencie drzace szczypce, tak podobne do piesci, trzymal uniesione po obu stronach papuziego dzioba. Roland chwycil kamien , o ktory prawie sie przewrocil. Glaz byl spory, do polowy zakopany w piasku. Okaleczona reka protestowala, gdy piach i ostre kamyki wbily sie w otwarta i krwawiaca rane, ale rewolwerowiec zdolal podniesc kamien , szczerzac zeby z wysilku. "To-to. . . " - zaczela szkarada, opuszczajac i rozwierajac szczypce, gdy fala opadla i ucichla. Rewolwerowiec z calej sily cisnal glazem. Segmentowany odwlok stwora pekl z glosnym chrupnieciem. Przygnieciony krab miotal sie wsciekle, unoszac i z loskotem opuszczajac na piach tylna czesc ciala. . . unoszac i opuszczajac. Pytajace odglosy przeszly w klekoczace okrzyki bolu. Otwieral i zaciskal szczypce, lapiac powietrze. Twardym dziobem chwytal piach i kamyki. Mimo to z nadejsciem nastepnej fali znow usilowal uniesc szczypce, rewolwerowiec jednak nadepnal mu na leb ta stopa, na ktorej wciaz mial but. Rozlegl sie dzwiek przypominajacy trzask suchej galezi. Spod obcasa Rolanda trysnal plyn, rozbryzgujac sie w dwie strony. Mial czarna barwe. Stwor wygial odwlok, wijac sie jak szalony. Rewolwerowiec nadepnal mocniej. Nadeszla fala. Kleszcze szkarady uniosly sie nieznacznie. . . zadrzaly i opadly, rozwierajac sie i zaciskajac. Rewolwerowiec zdjal obuta stope. Zabkowaty dziob, ktory odcial mu dwa palce prawej reki oraz paluch nogi, powoli otworzyl sie i zamknal. Jeden was lezal odlamany na piasku. Drugi bezsilnie sie trzasl.Roland ponownie nadepnal. I jeszcze raz. Steknawszy z wysilku, zsunal kamien i zaczal przesuwac sie wzdluz prawego boku paskudy, metodycznie rozdeptujac ja butem, rozbijajac pancerz i wyduszajac blade flaki na ciemnoszary piach. Stwor juz nie zyl, a mimo to Roland nie przestawal go zabijac. Jeszcze nigdy, przez caly ten dlugi i dziwny czas, nie zostal tak powaznie zraniony, a w dodatku tak niespodziewanie. Deptal, az w rozduszonych na papke wnetrznosciach stwora ujrzal koniec jednego ze swoich palcow i bialy pyl pod paznokciem, pozostalosc z golgoty, gdzie toczyl dluga rozmowe z czlowiekiem w czerni. Odwrocil glowe i zwymiotowal. Potem poszedl z powrotem w kierunku wody, zataczajac sie jak pijany, przyciskajac okaleczona dlon do koszuli i od czasu do czasu spogladajac przez ramie, zeby sie upewnic, ze stwor naprawde nie odzyje niczym natretna osa, ktora - uderzana raz po raz - wciaz sie rusza. . . ogluszona, lecz nie zabita. Sprawdzal, czy krab nie podaza za nim, zadajac dziwne pytania swym okropnie zrozpaczonym glosem. W polowie drogi do wody zatrzymal sie, spogladajac na to miejsce, gdzie byl w chwili przebudzenia. Najwidoczniej zasnal wlasnie tutaj, nad sama woda. Podniosl swoja torbe i rozdarty but. W metnym swietle ksiezyca dostrzegl inne takie stwory, a w odstepach miedzy jedna a druga fala mogl slyszec ich pytajace glosy. Rewolwerowiec cofal sie krok za krokiem, az dotarl do trawiastego skraju plazy. Tam usiadl i zrobil to, co w tej sytuacji mogl zrobic: posypal kikuty palcow resztka swego tytoniu, by powstrzymac krwawienie; pokryl je gruba warstewka bez wzgledu na ich gwaltowne protesty (utracony paluch przylaczyl sie do choru). a potem tylko siedzial, pocac sie mimo chlodu, rozmyslajac o zakazeniu, martwiac sie, jak sobie teraz poradzi bez dwoch palcow prawej reki (strzelal jednakowo dobrze z obu rak, ale wiekszosc innych czynnosci wykonywal prawa re ka), nie wiedzac, czy ten stwor nie wpuscil mu jakiejs wolno dzialajacej trucizny, zastanawiajac sie, czy kiedykolwiek nadejdzie ranek. Wiezien Rozdzial pierwszy Drzwi "Trzy. To liczba twojego przeznaczenia." Trojka? "Tak, trojka jest mistyczna. Trojka stoi w sercu mantry." Jaka trojka? "Pierwszy jest mlody, ciemnowlosy. Stoi na krawedzi rozboju i morderstwa.Opetal go demon. A imie tego demona brzmi HEROINA." Jaki to demon? Nie znam go, nawet z dziecinnych opowiesci. "Probowal mowic, ale oba glosy zamilkly, glos wyroczni i gwiezdnej dziwki, kurwy wiatrow. Zobaczyl karte, ktora, koziolkujac, spadala znikad donikad, obracajac sie bez konca w leniwym mroku. Na niej pawian szczerzyl kly nad ramieniem ciemnowlosego mlodzienca. Niepokojaco ludzkie palce tak mocno zacisnal na karku mlodego czlowieka, ze ich czubki pograzyly sie w ciele. Przyjrzawszy sie dokladniej, rewolwerowiec dojrzal bicz w jednej z tych morderczo zacisnietych lap. Twarz ciemiezonego mlodzienca zdawala sie kurczyc w bezglosnym przerazeniu." Wiezien , szeptal przyjaznie czlowiek w czerni (niegdys bedacy mezczyzna noszacym imie Walter, mezczyzna, ktoremu rewolwerowiec ufal). "Troche denerwujace, prawda? Troche denerwujace. . . troche denerwujace. . . troche. . . " *** Rewolwerowiec gwaltownie sie ocknal, machajac okaleczona reka, przekonany, ze za chwile rzuci sie na niego jeden z tych monstrualnych skorupiakow z Morza Zachodniego, rozpaczliwie dopytujac sie o cos w obcym jezyku i odcinajac mu glowe.Zamiast kraba jakis morski ptak, zwabiony lsniacymi w porannym sloncu guzikami koszuli, odlecial z krzykiem przerazenia. Roland usiadl. Reka pulsowala bolesnie, miarowo. Prawa stopa rowniez. Oba palce i paluch wciaz uparcie twierdzily, ze sa na swoich miejscach. Dolna polowa jego koszuli zniknela, a to, co pozostalo, przypominalo obszarpana kamizelke. Czesc materialu zuzyl do zabandazowania dloni, a reszta owiazal stope. "Idzcie sobie" - powiedzial do utraconych czesci ciala. "Jestescie tylko duchami. Odejdzcie." Troche pomoglo. Niewiele, ale troche. Byly duchami, owszem, lecz bardzo zywotnymi. Zjadl suszone mieso. Jego podniebieniu niezbyt sie to podobalo, a zoladkowi jeszcze mniej, rewolwerowiec jednak uparl sie. Kiedy napelnil brzuch, poczul sie troche lepiej. Zostalo mu jednakze niewiele miesa. z tym tez beda trudnosci. A przeciez mial sprawy do zalatwienia. Chwiejnie stanal na nogi i rozejrzal sie wokol. Ptaki krazyly i nurkowaly, lecz swiat zdawal sie nalezec tylko do niego i do nich. Szkaradzienstwa zniknely. Moze polowaly noca, a moze podczas przyplywu. W tym momencie nie stanowilo to zadnej roznicy. Morze bylo ogromne i spotykalo sie z horyzontem w zasnutym blekitna mgielka punkcie, ktorego nie dalo sie okreslic. Na dluzsza chwile rewolwerowiec zapomnial o bolu, kontemplujac ten widok. Nigdy nie widzial tyle wody. Oczywiscie czytal bajki o morzu, a nauczyciele - przynajmniej niektorzy - zapewniali go, ze ono istnieje. Mimo to widok tak rozleglej, tak zdumiewajacej powierzchni wody po latach przebywania na pustynnym ladzie byl trudny do zaakceptowania. . . a nawet trudny do ogarniecia. Spogladal przez dlugi czas w zachwycie, nakazujac sobie patrzec, z podziwu zapominajac o bolu. Byl jednak ranek i musial jeszcze zalatwic kilka spraw. Wymacal zuchwe w tylnej kieszeni spodni, ostroznie przesuwajac po niej nasada prawej dloni, nie chcac dotknac jej kikutami palcow, aby nieustanny szloch dloni nie zmienil sie w krzyk. Byla tam. W porzadku. Nastepna sprawa. Niezdarnie odpial pasy z rewolwerami i polozyl je na rozgrzanej sloncem skale. Wzial do rak rewolwery, odchylil bebenki i wyjal bezuzyteczne naboje. Wyrzucil je. Zwabiony blyskiem ptak rzucil sie na jeden z nich, chwycil go dziobem, po czym upuscil i odlecial. Teraz powinien zajac sie samymi rewolwerami, powinien zrobic to wczesniej, poniewaz jednak na tym czy jakimkolwiek innym swiecie wszelka bron palna bezamunicji nadaje sie najwyzej na palke, rewolwerowiec polozyl pasy z nabojami na podolku i powoli przesunal lewa dlonia po skorze. Od klamry i sprzaczki az do miejsca, gdzie skrzyzowane pasy schodzily na biodra, wszystkie naboje byly wilgotne. Ostroznie wyjal te z suchej czesci pasow. Jego prawa dlon uparcie probowala sie tym zajac, wciaz zapominajac o swoim , kalectwie. . . mimo bolu. Raz po raz musial z powrotem opuszczac ja na kolano, jakby byla psem zbyt glupim lub krnabrnym, by sluchac pana. Oszolomiony rewolwerowiec raz czy dwa o malo jej nie uderzyl. "Widze, ze beda powazne klopoty" - kolejny raz przemknelo mu przez mysl. Usypal z tych naboi, byc moze jeszcze dobrych, przygnebiajaco maly stosik. Dwadziescia. Niemal na pewno czesc z nich nie wypali. Nie mogl polegac na zadnym. Wyjal pozostale i ulozyl z nich drugi stosik. Trzydziesci siedem. "Coz, i tak nie miales ich za wiele" - pomyslal, chociaz zdawal sobie sprawe z roznicy miedzy piecdziesiecioma siedmioma dobrymi pociskami a dwudziestoma. Lub dziesiecioma. Czy piecioma. Albo jednym. A moze zadnym. Z tych niepewnych naboi ulozyl drugi stos. Wciaz mial swoja torbe. To dobrze. Polozyl ja sobie na kolanach, a potem przystapil do rozkladania rewolwerow i rozpoczal rytual czyszczenia. Zanim skon czyl, minely dwie godziny i bol stal sie tak okropny, ze krecilo mu sie w glowie i z trudem zbieral mysli. Chcial spac. Nigdy w zyciu niczego bardziej nie pragnal. Na sluzbie jednak zaden powod nie usprawiedliwia zaniedbania obowiazkow. -Cort - powiedzial glosem, ktorego sam nie rozpoznal, i usmiechnal sieponuro. Powoli, powolutku, zlozyl rewolwery i zaladowal je nabojami, ktore uznal za suche. Kiedy skon czyl, wzial ten przeznaczony dla lewej reki, odciagnal kurek. . . a potem stopniowo przywrocil go do pierwotnej pozycji. Chcial wiedziec, owszem. Chcialby sie przekonac, czy po nacisnieciu spustu uslyszy zadowalajacy huk, czy tez tylko rozczarowujacy suchy trzask. Trzask jednakze niczego by nie zmienil, a huk wystrzalu tylko zmniejszylby liczbe z dwudziestu do dziewietnastu. . . lub dziewieciu. . . albo do trzech. . . lub nie pozostaloby nic. Oddarl kolejny kawalek koszuli, polozyl na nim pozostale naboje - te, ktore zamokly - po czym lewa reka zawiazal wezelek, pomagajac sobie zebami. Schowal zawiniatko do torby. "spij" - domagalo sie cialo. "spij, musisz teraz spac, jeszcze przed zmrokiem, nic innego ci nie pozostalo, jestes wykon czony. . . " Z trudem wstal i rozejrzal sie po pustej plazy. Miala kolor dlugo niepranej bielizny i byla uslana bezbarwnymi muszelkami. Tu i owdzie z gruboziarnistego piasku wystawaly wielkie glazy pokryte solidna skorupa guana, ktorego starsze warstwy byly zolte jak niemyte zeby, a swiezsze biale niczym kreda. Linie przyplywu znaczyl wysychajacy morszczyn. Roland dostrzegl lezace tuzza nia resztki swojego buta i buklaki na wode. Pomyslal, ze to prawie cud, iz wysokie fale nie wciagnely ich do morza. Idac powoli, bardzo utykajac, rewolwerowiec podszedl do nich. Wzial jeden, podniosl na wysokosc ucha i potrzasnal. Drugi byl pusty. W tym pozostala jeszcze odrobina wody. Malo kto potrafilby je rozroznic, lecz rewolwerowiec znal je tak dobrze, jak matka swoje dzieci-bliznieta. Podrozowal z tymi buklakami przez dlugi, dlugi czas. w srodku plusnela woda. To dobrze - dar losu. Zarowno ten stwor, ktory go zaatakowal, jak i kazdy z jego pobratymcow mogl przeciac buklak jednym klapnieciem dzioba lub cieciem szczypiec, tymczasem kraby i przyplyw oszczedzily oba. Napastnika nigdzie nie bylo widac, mimo ze zakon czyli pojedynek spory kawalek od wody. Byc moze szczatki porwali inni drapiezcy, a moze jego pobratymcy wyprawili mu morski pogrzeb, tak jak podobno chowaly swoich zmarlych olbrzymie stworzenia, o ktorych opowiadano bajki. Oparl buklak na lewym lokciu, napil sie i poczul, ze wracaja mu sily. Oczywiscie prawy but byl zniszczony. . . choc blysnela mu iskierka nadziei. Sama podeszwa okazala sie cala - troche zadrapana, ale cala, wiec moze udaloby sie wyciac z niej sandal, ktory wytrzymalby przynajmniej do czasu, az. . . Nagle ogarnela go slabosc. Walczyl z nia, lecz kolana sie pod nim ugiely i ciezko usiadl na ziemi, przygryzajac sobie jezyk. "Nie zemdlejesz" - pomyslal ponuro. "Nie tutaj, gdzie nastepny stwor moze pojawic sie wieczorem i dokon czyc robote." Tak wiec wstal i przymocowal sobie pusty buklak do pasa, ale przeszedl za ledwie dwadziescia krokow w kierunku miejsca, gdzie zostawil bron oraz torbe, gdy znowu upadl, prawie tracac przytomnosc. Lezal tak przez chwile, z policzkiem przycisnietym do piasku, a ostra krawedz muszli wbila mu sie w szczeke tak mocno, ze prawie kaleczyla go do krwi. Zdolal napic sie wody z buklaka, po czym doczolgal sie do miejsca, gdzie sie poprzednio ocknal. Dwadziescia jardow w gore zbocza roslo drzewo Jozuego - karlowate, ale rzucajace troche cienia. Rolandowi ta odleglosc wydawala sie dwudziestoma milami. Mozolnie zataszczyl resztki swojego dobytku w te niewielka kaluze cienia. Polozyl sie tam z glowa w trawie, powoli pograzajac sie w tym, co moglo byc snem, omdleniem lub smiercia. Spojrzal w niebo i sprobowal okreslic czas. Poludnie jeszcze nie minelo, ale bylo tuz-tuz, o czym swiadczyly plamy cienia, w ktorym spoczywal. Lezal jeszcze chwile, zgiawszy prawa reke i przygladajac sie jej z bliska, szukajac symptomu swiadczacego o zakazeniu lub powolnym dzialaniu jakiejs silnej trucizny. Dlon wciaz byla ciemnoczerwona. Zly znak. "Bede bil konia lewa reka" - pomyslal. "Zawsze to cos." Potem zapadl w ciemnosc i spal przez nastepne szesnascie godzin, a szum Morza Zachodniego nieustannie wdzieral mu sie do uszu. *** Kiedy sie obudzil, morze krylo sie w mroku, lecz niebo na wschodzie leciutko jasnialo. Nadchodzil ranek. Rewolwerowiec usiadl i o malo nie poddal sie falom mdlosci.Pochylil glowe i czekal. Nudnosci minely, a on spojrzal na swoja dlon . Oczywiscie rana byla zakazona - swiadczylo o tym zaczerwienienie i opuchlizna obejmujaca cala dlon az do nadgarstka. Tam sie kon czyla, ale juz dostrzegl niewyrazne zarysy czerwonych linii, ktore w koncu dotra do serca i zabija go. Byl spocony z goraczki. "Potrzebne mi lekarstwo" - pomyslal. "Tyle ze tu nie ma zadnych lekarstw." Czyzby dotarl tak daleko tylko po to, zeby umrzec? Na pewno nie. A gdyby nawet mimo swej determinacji mial zginac, to zginie w drodze do Wiezy. "Jakze jestes niezwykly, rewolwerowcze!" - zachichotal w jego glowie czlowiek w czerni. "Jaki niepokonany! Jakie romantyczny z ta swoja idiotyczna obsesja!" - Pieprze cie - wyrzezil i napil sie. Wody tez nie zostalo mu duzo. Mial przed soba cale morze i co mu z tego; woda, wszedzie woda, ale ani kropelki do picia. Nic nie szkodzi. Zalozyl pasy z amunicja i zapial je - ta czynnosc trwala tak dlugo, ze zanim skon czyl, pierwsze slabe promienie switu rozjasnily niebo, zapowiadajac dzien - a potem sprobowal wstac. Wcale nie byl pewien, czy mu sie uda. Lewa reka przytrzymujac sie drzewa Jozuego, prawa podniosl prawie pusty buklak i przerzucil go przez ramie. Potem torbe. Kiedy sie wyprostowal, znow poczul sie slabo i pochylil glowe, cierpliwie czekajac. Doszedl do siebie. Idac chwiejnym, niepewnym krokiem czlowieka w ostatnim stadium upojenia alkoholowego, rewolwerowiec z powrotem zszedl na plaze. Stanal, spogladajac na ciemny jak wino z jezyn ocean, a potem wyjal z torby reszte suszonego miesa. Zjadl polowe i tym razem zarowno podniebienie, jak i zoladek znacznie chetniej przyjely posilek. Odwrocil sie i zjadl reszte, obserwujac slonce wychodzace zza gor, w ktorych zginal Jake. w pierwszej chwili wydawalo sie, ze utknelo miedzy klami nagich szczytow, ale zaraz unioslo sie ponad nie. Roland wystawil twarz ku sloncu, zamknal oczy i usmiechnal sie. Skon czyl mu sie zapas suszonego miesa. Pomyslal: "Bardzo dobrze. Jestem teraz czlowiekiem bez zywnosci, bez dwoch palcow u reki i jednego palucha u nogi. Jestem rewolwerowcem majacym naboje, ktore moga nie wypalic, i zakazona rane po ugryzieniu potwora, natomiast nie mam zadnych lekarstw. Wody wystarczy mi w najlepszym razie na jeden dzien , a jesli zbiore wszystkie sily, moze uda mi sie przejsc kilkanascie mil. Krotko mowiac, jestem na krawedzi." W ktora strone powinien pojsc? Przyszedl ze wschodu, a na zachod nie mogl ruszyc, nie majac sil swietego lub zbawcy. Tak wiec pozostawala polnoc i poludnie. "Polnoc." Taka odpowiedz podsuwalo mu serce. Nie pozostawialo zadnej watpliwosci. Na polnoc. Rewolwerowiec ruszyl. *** Szedl przez trzy godziny. Dwa razy upadl i za drugim razem nie wierzyl, ze jeszcze zdola sie podniesc. Wtedy nadciagnela fala, dostatecznie blisko, by przypomnial sobie o broni i stanal na drzacych jak galareta nogach, zanim zdal sobie z tego sprawe.Sadzil, ze przez te trzy godziny udalo mu sie przejsc mniej wiecej cztery mile. Teraz slonce zaczynalo grzac, ale nie tak mocno, zeby spowodowac lupanie w glowie i sprawic, ze po twarzy splywal mu pot, tak samo jak wiejacy znad morza wietrzyk nie byl dostatecznie silny, aby wywolac nagle ataki dreszczy, pod wplywem ktorych dostawal gesiej skorki i szczekal zebami. "Goraczka, rewolwerowcze" - zachichotal czlowiek w czerni. "To, co zostalo w ranie, rozniecilo pozar." Czerwone linie infekcji byly teraz lepiej widoczne: przesunely sie od prawego przegubu do polowy przedramienia. Przeszedl jeszcze ponad mile i wypil reszte wody. Przywiazal buklak do pasa, obok pierwszego. Krajobraz byl monotonny i ponury. Morze po prawej, gory po lewej, a szary i usiany muszelkami piach pod podeszwami sfatygowanych butow. Nadciagajace i cofajace sie fale. Wypatrywal koszmarnych homarow, ale nie dostrzegl zadnego. Maszerowal znikad donikad, czlowiek z innego czasu, ktory najwidoczniej dotarl do kresu nicosci. Tuz przed poludniem znowu upadl i wiedzial, ze nie uda mu sie wstac. A wiec to tutaj. To juz koniec. . . po tym wszystkim. Zdolal utrzymac sie na czworakach i uniosl glowe. . . jak zamroczony bokser. Nieco dalej, moze o mile lub trzy (trudno mu bylo ocenic odleglosc na tym bezkresnym pasie piachu i w goraczce, od ktorej oczy wychodzily mu z orbit), zobaczyl cos nowego. Cos stalo na plazy. Co to takiego?("trzy") Niewazne. ("to liczba twojego przeznaczenia"). Rewolwerowiec jeszcze raz zdolal podniesc sie z ziemi. Wyrzezil cos, jakies blaganie, ktore uslyszaly tylko krazace na niebie morskie ptaki ("z jaka przyjemnoscia wydziobalyby mi oczy" - pomyslal - "z jaka przyjemnoscia polknelyby takie smakowite kaski!"), i poszedl dalej, zataczajac sie jeszcze bardziej i zostawiajac za soba przedziwnie krety, a czasem zapetlony slad. Nie odrywal wzroku od tego, co stalo na plazy. Kiedy wlosy opadly mu na oczy, odgarnal kosmyk na bok. Wydawalo sie, ze wcale nie zbliza sie do tego czegos. slonce osiagnelo swoj najwyzszy punkt na niebosklonie i pozostawalo w nim o wiele za dlugo. Roland wyobrazil sobie, ze znow jest na pustyni, gdzies w poblizu chaty ostatniego osadnika, ("fasola, fasola, muzyczny przysmak, im wiecej zresz, tym czesciej prykasz") i ujrzal zajazd, gdzie chlopak ("twoj Izaak") oczekiwal na jego przybycie. Kolana ugiely sie pod nim, wyprostowaly, ugiely i znow wyprostowaly. Gdy wlosy ponownie opadly mu na oczy, nie fatygowal sie ich odgarnianiem - juz nie mial na to sily. Patrzac na ten obiekt, ktory teraz stanowil waski cien na tle gor, rewolwerowiec szedl dalej. Rozpoznal go mimo goraczki. Byly to drzwi. Niecale czterysta jardow od nich kolana znowu ugiely sie pod Rolandem i tym razem nie zdolal ich wyprostowac. Upadl, uderzajac prawa reka o ziarnisty piach i muszle, a kikuty palcow zawyly, gdy pekly swieze strupy. Znowu zaczely krwawic. Zaczal sie czolgac. Pelznal, majac w uszach nieustanny szum nadciagajacych i wycofujacych sie fal Morza Zachodniego. Podpieral sie lokciami i kolanami, pozostawiajac wglebienia w piasku, tuz za linia przyplywu, zaznaczona przez schnace pasma brudnozielonego morszczynu. Podejrzewal, ze wiatr wciaz wieje - na pewno, gdyz dreszcze wstrzasaly calym jego cialem - lecz jedyne podmuchy, jakie slyszal, dobywaly sie z jego udreczonych pluc. Drzwi byly juz blizej. Blizej. W koncu, okolo trzeciej po poludniu tego okropnego dnia, gdy cien po lewej zaczal sie wydluzac, rewolwerowiec dotarl do nich. Przykucnal i spojrzal na nie znuzonym wzrokiem. Mialy ponad szesc stop wysokosci i wygladaly na zrobione z twardego tekowego drewna, chociaz najblizsze z takich drzew roslo co najmniej siedemset mil stad. Klamka wydawala sie zlota i ozdobiona filigranowym wzorem, ktory rozpoznal dopiero po chwili: usmiechniety pysk pawiana. W galce, nad nia i pod nia nie bylo dziurki od klucza. Drzwi mialy zawiasy, lecz nieprzymocowane do niczego - "a przynajmniej tak mi sie zdaje", pomyslal rewolwerowiec. "To zagadka, naprawde cudowna za gadka, tylko jakie to ma znaczenie? Umierasz. Zblizasz sie do rozwiazania swojej wlasnej tajemnicy - jedynej, jaka naprawde ma znaczenie dla kazdego mezczyzny i kazdej kobiety." Mimo wszystko wydawalo sie, ze ma to jakies znaczenie. Te drzwi. Znajdujace sie w miejscu, gdzie nie powinno ich byc. Po prostu staly sobie na szarym piasku, dwadziescia stop nad linia wody, sprawiajac wrazenie odwiecznych jak morze i rzucajac skosny, skierowany na wschod cien w chylacym sie juz ku zachodowi sloncu. Mniej wiecej na dwoch trzecich ich wysokosci widnialo slowo napisane czarnymi literami w jezyku Wysokiej Mowy: WIeZIEn "Opetal go demon. a imie tego demona brzmi HEROINA." Rewolwerowiec uslyszal gluchy, przeciagly dzwiek. z poczatku pomyslal, ze to wiatr lub odglos zrodzony w jego rozgoraczkowanej glowie, lecz z kazda chwila nabieral pewnosci, ze to dzwiek silnikow. . . dochodzacy zza tych drzwi. "Otworz je. Nie sa zamkniete. Wiesz, ze nie sa zamkniete." Zamiast tego niezdarnie podniosl sie z ziemi, podszedl do drzwi i zajrzal za nie. Za nimi nie bylo niczego. Tylko ciemnoszary piach, ciagnacy sie jak okiem siegnac. Tylko fale, muszle, linia przyplywu oraz jego wlasne slady - wglebienia pozostawione przez buty i lokcie. Spojrzal jeszcze raz i szerzej otworzyl oczy. Tutaj nie bylo drzwi, a jedynie ich cien . Zaczal wyciagac prawa reke - och, ona tak wolno przyzwyczajala sie do nowej roli, jaka miala teraz odgrywac w jego zyciu - po czym opuscil ja i podniosl lewa. Pomacal na oslep, szukajac twardej powierzchni. "Jesli ja wymacam, zastukam w powietrze" - pomyslal. "To bedzie interesujace zajecie przed smiercia!" Jego dlon napotkala tylko powietrze, chociaz wyciagnal ja daleko poza miejsce, gdzie powinny byc te drzwi - nawet niewidzialne. Nie bylo w co pukac. I warkot silnikow - jesli naprawde byl to ten dzwiek - tez ucichl. Teraz Roland slyszal jedynie wiatr, fale i cichy szum w swojej glowie. Powoli przeszedl z powrotem na druga strone nieistniejacych drzwi, myslac, ze od poczatku byly halucynacja i. . . Stanal jak wryty. Zaledwie przed chwila patrzyl na zachod, na nieciekawy widok szarego, pofalowanego morza, gdy nagle w polu widzenia pojawily sie drzwi. Zobaczyl ich zamek, wygladajacy rowniez na zloty, ze sterczaca zasuwa, przypominajaca krzepki metalowy jezor. Roland odrobine odwrocil glowe na polnoc i drzwi znikly. Odwrocil ja z powrotem i znow tam byly. Nie pojawily sie - po prostu tam byly. Obszedl je i stanal twarza do nich, chwiejac sie. Moglby obejsc je i stanac od strony morza, ale byl przekonany, ze wszystko sie powtorzy, tyle ze tym razem on upadnie i nie wstanie. "Ciekawe, czy moglbym przejsc przez nie od strony nicosci?" Och, mial wiele powodow do rozmyslan , lecz prawda byla prosta: oto na bezludnej plazy znajdowaly sie drzwi i mial tylko dwie mozliwosci: otworzyc je lub pozostawic zamkniete. Rewolwerowiec z wisielczym humorem pomyslal, ze moze nie umrze tak szybko, jak sie spodziewal. Czy w przeciwnym razie balby sie az tak bardzo? Wyciagnal lewa reke i dotknal klamki. Nie zaskoczyl go ani smiertelny chlod metalu, ani ognisty zar cienkich, wyrytych tam runow. Obrocil klamke. Kiedy pociagnal za nia, drzwi sie otworzyly. Byla to ostatnia rzecz, jakiej mogl sie spodziewac. Spojrzal, zamarl, wydal pierwszy krzyk przerazenia w swoim doroslym zyciu i zatrzasnal drzwi. Nie bylo niczego, o co moglyby trzasnac, a mimo to zatrzasnely sie z hukiem, az morskie ptaki z wrzaskiem zerwaly sie z glazow, na ktorych przysiadly, aby go obserwowac. *** Zobaczyl ziemie widziana z jakiejs niewiarygodnej wysokosci - chyba bardzo wielu mil. Ujrzal przesuwajace sie po niej cienie chmur przeplywajacych niczym sny. Widzial to, co moglby widziec orzel, gdyby zdolal wzbic sie trzykrotnie wyzej niz najsilniejszy przedstawiciel jego gatunku.Przejscie przez te drzwi oznaczalo dlugi, wielominutowy upadek, zakon czony uderzeniem, ktore wbije cialo gleboko w ziemie. "Nie, widziales cos wiecej." Zastanawial sie nad tym, siedzac oglupialy na piasku przed zamknietymi drzwiami i trzymajac na podolku zraniona reke. Zakazenie wkrotce dotrze do serca, nie bylo co do tego watpliwosci. W myslach uslyszal glos Corta."Posluchajcie mnie, robaki. Sluchajcie, jakby od tego zalezalo wasze zycie, gdyz tak kiedys moze byc. Nigdy nie widzi sie wszystkiego, co mozna dostrzec. Jednym z powodow, dla ktorych przyslali was do mnie, jest to, zebym pokazal wam wszystko, czego nie zauwazacie - czego nie dostrzegacie, kiedy sie boicie, walczycie, uciekacie lub pieprzycie sie. zaden czlowiek nie widzi wszystkiego, na co patrzy, lecz zanim zostaniecie rewolwerowcami - a przynajmniej ci, ktorzy nie zgina - zobaczycie jednym rzutem oka wiecej niz niektorzy ludzie przez cale zycie, a czesc tego, czego nie zauwazycie od razu, dostrzezecie pozniej oczami pamieci - jesli pozyjecie dostatecznie dlugo, zeby sobie przypomniec. Bo roznica miedzy dostrzeganiem a przeoczeniem moze byc roznica miedzy zyciem a smiercia." Widzial ziemie z tej ogromnej wysokosci (w jakis sposob bardziej niepokojaca i znieksztalcona niz wizja mlodosci, ktora ujrzal tuz przed zakonczeniem swego starcia z czlowiekiem w czerni, gdyz to, co zobaczyl przez te drzwi, wcale nie bylo wizja). Z trudem zdolal sie skupic na tyle, by zauwazyc, ze ziemia, na ktora patrzyl, nie byla pustynia ani morzem, lecz jakims niewiarygodnie zielonym miejscem, usianym taflami wody, ktore nasuwaly mysl o bagnach, ale. . . "Z trudem zdolales sie skupic", przedrzeznial go jadowity glos Corta. "Widziales wiecej!"Tak. Zobaczyl biel. Biale krawedzie. "Brawo, Rolandzie!" - wykrzyknal Cort w jego myslach i Roland prawie poczul klepniecie twardej, pokrytej odciskami dloni. Skrzywil sie. Spogladal przez okno. Rewolwerowiec z trudem wstal, wyciagnal reke, poczul w dloni chlod i gorace linie cienkich rytow. Ponownie otworzyl drzwi. *** Widok, ktorego oczekiwal - ten obraz ziemi widzianej z jakiejs potwornej, niewyobrazalnej wysokosci - znikl. Roland spogladal na slowa, ktorych nie rozumial. a przeciez byl tego bliski. Wygladaly jak powykrecane Wielkie Znaki. . . Nad slowami znajdowal sie obrazek jakiegos pojazdu, nie konnego, lecz poruszanego sila silnika; podobno bylo ich mnostwo, zanim ten swiat poszedl naprzod. Nagle rewolwerowiec przypomnial sobie to, co mowil mu zahipnotyzowany Jake w zajezdzie.Ten pojazd ze stojaca obok rozesmiana kobieta w futrzanej etoli mogl bycwlasnie tym, ktory przejechal Jake'a w tamtym obcym swiecie. "To jest tamten swiat" - pomyslal rewolwerowiec. Nagle widok. . . Nie zmienil sie, lecz "przesunal". Rewolwerowiec zachwial sie, walczac z zawrotem glowy i mdlosciami. Slowa i obraz opadly nizej i ujrzal przejscie z dwoma rzedami foteli po obu stronach. Niektore byly puste, lecz na wiekszosci siedzieli ludzie ubrani w dziwne stroje. Zapewne byly to garnitury, ale jeszcze nigdy takich nie widzial. Ozdoby, jakie nosili na szyjach, mogly byc szarfami lub krawatami, lecz takich tez nigdy przedtem nie widzial, a ponadto, o ile mogl stwierdzic, zaden z nich nie byl uzbrojony. Rewolwerowiec nie dostrzegl ani jednego sztyletu, ani miecza, nie mowiac o rewolwerze. Coz to za ufne stado owiec? Niektorzy czytali z arkuszy papieru, pokrytych drobnymi literami - przerywanymi tu i owdzie przez obrazki - podczas gdy inni pisali cos po nich piorami, ktore widzial po raz pierwszy w zyciu. Te piora jednak nie mialy dla niego znaczenia. w przeciwienstwie do papieru. zyl w swiecie, w ktorym papier byl rownie cenny jak zloto. Jeszcze nigdy nie widzial tyle papieru. Od czasu do czasu jeden z siedzacych tam mezczyzn wydzieral kartke z zoltego notatnika, ktory trzymal na kolanach, i mial ja w kule, chociaz zapisal zaledwie polowe jednej strony, a druga pozostala pusta. Nawet w swoim kiepskim stanie rewolwerowiec poczul dreszcz zgrozy i oburzenia na widok tak potwornego marnotrawstwa. Dalej znajdowala sie ukosna biala sciana z rzedem okien. Niektore z nich byly zasloniete dziwnymi zaslonkami, przez inne bylo widac blekitne niebo. Nagle w drzwiach pojawila sie kobieta ubrana w stroj wygladajacy jak uniform, ktory wzbudzil jeszcze wieksze zdumienie Rolanda. Ten mundurek byl jasno-czerwony i w jego sklad wchodzily "spodnie". Rewolwerowiec dostrzegl miejsce, w ktorym nogi kobiety przechodzily w krocze. Czegos takiego rowniez jeszcze nigdy nie widzial u nierozebranej kobiety. Podeszla tak blisko drzwi, ze wydawalo mu sie, ze zaraz przez nie przejdzie. Gwaltownie sie cofnal, ale na szczescie nie upadl. Spojrzala na niego z wystudiowana troska osoby, ktora ma sluzyc, a jednoczesnie jest pania swego losu. To nie interesowalo rewolwerowca. Natomiast zaciekawilo go, ze wyraz jej twarzy wcale sie nie zmienil. Nie tego nalezalo oczekiwac po kobiecie - a wlasciwie po kazdym, kto ujrzal brudnego, chwiejacego sie, wyczerpanego mezczyzne z rewolwerami na biodrach, z prawa dlonia owinieta zakrwawiona szmata, w dzinsach wygladajacych tak, jakby ktos skrocil je pila. -Chcialby pan. . . ? - spytala kobieta w czerwieni. Powiedziala cos wiecej, ale rewolwerowiec tego nie zrozumial. "Jedzenie lub picie", pomyslal. Ten czerwony material nie byl bawelna. Jedwab? Troche podobny do jedwabiu, ale. . . -Dzin - uslyszal glos i zrozumial go. Nagle zrozumial znacznie wiecej.Nie widzial drzwi. To byly oczy. Chociaz wydawalo sie to szalenstwem, dostrzegal czesc powozu, ktory sunal po niebie. Spogladal czyimis oczami. "Czyimi?" Przeciez dobrze wiedzial. Patrzyl oczami wieznia. Rozdzial drugi Eddie Dean Jak gdyby potwierdzajac te mysl, jakkolwiek szalona, wszystko, co rewolwerowiec widzial przez te niby-drzwi, nagle sie unioslo i przechylilo na bok. Widok sie zmienil (znow ten zawrot glowy, jakby stal nieruchomo na ruchomej platformie, ktora niewidzialne rece poruszaja na wszystkie strony) i przejscie zaczelo przeplywac poza krawedzie drzwi. Ujrzal miejsce, w ktorym stalo kilka kobiet odzianych w takie same czerwone uniformy. Bylo tam mnostwo stalowych rzeczy, i mimo bolu oraz zmeczenia zapragnal, by obraz znieruchomial, pozwalajac mu przyjrzec sie tym przedmiotom - najwyrazniej jakims urzadzeniom. Jedno z nich wygladalo jak piekarnik. Pierwsza umundurowana kobieta wlasnie napelniala szklaneczke dzinem, ktorego zazadal glos. Nalewala go z bardzo malej buteleczki. Szklanej. Naczynie, do ktorego go wlewala, wygladalo rowniez jak szklane, ale rewolwerowiec zauwazyl, ze nie bylo ze szkla.Widok za drzwiami przesunal sie, zanim Roland zdazyl zobaczyc cos wiecej. Po kolejnym z tych opetan czych przechylow ujrzal metalowe drzwi. Mialy owalny ksztalt i podswietlony znak na srodku. WOLNA - glosil napis. Obraz przesunal sie nieco w dol. Dlon pojawila sie z prawej strony drzwi, przez ktore spogladal rewolwerowiec, i chwycila klamke tych, na ktore patrzyl. Zobaczyl mankiet niebieskiej koszuli, lekko podciagniety i odslaniajacy czarne wloski. Dlugie palce. Na jednym z nich pierscien ozdobiony kamieniem, ktory mogl byc rubinem, krwawnikiem albo bezwartosciowym szkielkiem. Rewolwerowiec podejrzewal, ze w gre wchodzi ta ostatnia mozliwosc: klejnot byl zbyt duzy i zbyt wulgarny, aby mogl byc prawdziwy. Metalowe drzwi otworzyly sie i zobaczyl najdziwniejsza wygodke, jaka kiedykolwiek widzial. Byla cala z metalu. Krawedzie metalowych drzwi znalazly sie poza krawedziami drzwi na plazy. Rewolwerowiec uslyszal, jak sie otwieraja i zamykaja. Oszczedzono mu nastepnego chwiejnego obrotu, wiec doszedl do wniosku, ze czlowiek, ktorego oczami patrzyl, siegnal za siebie, zeby zamknac zatrzask.Potem widok znow sie obrocil - niecalkowicie, ale o pol obrotu - i zobaczyl lustro, a w nim twarz, ktora juz kiedys widzial. . . na karcie tarota. Te same czarne oczy i strzecha ciemnych wlosow. Twarz spokojna, lecz blada, a w oczach - ktorymi teraz widzial ich odbicie - Roland ujrzal przerazenie gnebionej przez pawiana istoty z karty tarota. Mezczyzna dygotal. "On tez jest chory." Potem przypomnial sobie Norta, trawozera z Tuli. Pomyslal o Wyroczni. "Opetal go demon." Rewolwerowiec nagle pomyslal, ze moze jednak wie, czym jest HEROINA: czyms w rodzaju diabelskiego ziela. "Troche denerwujace, prawda?" Bez namyslu, ze zdecydowaniem, ktore czynilo go ostatnim z nich, a przy najmniej pozwolilo maszerowac dalej i dalej dlugo po tym, jak Cuthbert i inni zgineli albo zrezygnowali, popelnili samobojstwo, zostali zdradzeni lub po prostu odrzucili idee Wiezy, rewolwerowiec przeszedl przez drzwi z tym samym prostodusznym i obojetnym zdecydowaniem, ktore przeprowadzilo go przez pustynie oraz wiodlo przez wszystkie poprzednie lata, sladem czlowieka w czerni. *** Eddie zamowil dzin z tonikiem. Przejscie przez nowojorska odprawe celna, bedac na cyku, moglo nie byc najlepszym pomyslem, wiedzial przeciez, ze jesli zacznie, to nie potrafi przestac, ale musial cos lyknac. "Jezeli trzeba zjechac, a nie mozesz znalezc windy" - powiedzial mu kiedys Henry - "musisz to zrobic w jakis inny sposob. Nawet na miotle." Kiedy juz zamowil i stewardesa odeszla, poczul, ze zbiera mu sie na wymioty. Nie czul sie tak, zeby na pewno mial zwymiotowac, ale lepiej byc przezornym. Przejscie przez komore celna z jednofuntowa paczka kokainy pod kazda pacha i oddechem cuchnacym dzinem to ryzyko, lecz przejscie przez komore celna z wymiocinami zasychajacymi na spodniach to katastrofa. Lepiej sie zabezpieczyc. Te nudnosci pewnie mina, jak zwykle, lepiej jednak dmuchac na zimne.Problem polegal na tym, ze probowal odstawic. Probowal, ale nie odstawil. Kolejne prorocze slowa wielkiego medrca i wybitnego cpuna. . . Henry'ego Deana. Siedzieli na balkonie apartamentu w Regency Tower, jeszcze nie podrzemu jac, ale powoli zapadajac w drzemke, grzejac twarze w sloncu i przyjemnie odlatujac. . . w tamtych dobrych czasach, kiedy Eddie dopiero zaczynal wachac, a Henry jeszcze nie dawal sobie w zyle. "Wszyscy mowia, ze odstawia" - stwierdzil Henry - "ale zanim to zrobisz, najpierw musisz sprobowac odstawic." Eddie, zacpany po uszy, zarechotal jak szaleniec, poniewaz doskonale wiedzial, o czym mowil Henry, a jednak Henry nawet sie nie usmiechnal. "Pod pewnymi wzgledami proba odstawienia jest gorsza niz odstawienie" - rzekl. "Kiedy zupelnie odstawisz, to przynajmniej wiesz, ze bedziesz rzygal, wiesz, ze bedziesz dygotal, wiesz, ze bedziesz sie pocil, az wyda ci sie, ze toniesz we wlasnym pocie. Natomiast proba odstawienia to przeklenstwo oczekiwania." Eddie pamietal, ze zapytal Henry'ego o to, jak nazwac narkomanow (ktorymi oni nigdy sie nie stana, co obaj stanowczo twierdzili w tych ginacych w mroku niepamieci dniach przed szesnastoma miesiacami) dajacych sobie zloty strzal. "Ci po prostu ida w odstawke" - odparl bez wahania Henry i zrobil zdziwiona mine, jak ktos, kto powiedzial cos zabawniejszego, niz zamierzal, i spojrzeli po sobie, a potem obaj rykneli smiechem i usciskali sie. Ida w odstawke, bardzo smieszne, ale teraz juz nie. Eddie poszedl przejsciem na dziob. Mijajac kuchnie, sprawdzil napis - WOLNA - i otworzyl drzwi. "Hej, Henry, wielki medrcze i wybitny bracie cpunie, skoro juz zeszlismy na ten temat, czy chcesz uslyszec moja definicje wpadki? To wtedy, kiedy celnik na lotnisku Kennedy'ego uzna, ze wygladasz podejrzanie. . . albo trafisz akurat na dzien , gdy zamiast urzednika maja tam te psy z nosami godnymi doktoratu, a one wszystkie zaczna szczekac i sikac na podloge i to wlasnie ciebie usiluja dopasc, szarpiac sie w kolczatkach, a kiedy celnicy przetrzasna ci caly bagaz, zabieraja cie do pokoiku obok i pytaja, czy zechcialbys zdjac koszule, ty zas mowisz: pewnie, ze mam cos przeciwko temu, bo przeziebilem sie troche na Bahamach, a klimatyzacja tutaj jest wlaczona na pelna moc i boje sie, ze moge dostac zapalenia pluc, a oni na to: ach tak, czy zawsze pan sie tak poci przy klimatyzatorze wlaczonym na pelna moc, panie Dean, ach tak, dobrze, do diabla z uprzejmosciami, zrob pan to zaraz, a ty to robisz, i wtedy mowia, bys lepiej zdjal tez podkoszulek, bo wygladasz, jakbys mial jakies problemy ze zdrowiem, koles, te wybrzuszenia pod twoimi pachami przypominaja guzy nowotworowe albo cos w tym rodzaju, a tobie juz nie chce sie mowic, tak jak rozgrywajacy nawet nie probuje gonic za pilka, kiedy zostaje uderzona w pewien sposob, a jedynie odwraca sie i patrzy, jak ona leci, bo stalo sie i trudno, wiec zdejmujesz podkoszulek i, hej, patrzcie no, masz szczescie, dzieciaku, to nie nowotwor, chyba ze mowimy o narosli na zdrowym ciele spoleczenstwa. . . ha, ha, ha, to raczej wyglada na dwa woreczki przyklejone tasma izolacyjna, a przy okazji, synu, nie przejmuj sie tym zapachem. . . to tylko ty wpadles jak sliwka w kompot." Siegnal za plecy i pociagnal zasuwke. swiatla nad glowa pojasnialy. Warkotsilnikow przeszedl w cichy pomruk. Odwrocil sie do lustra, chcac zobaczyc, jak kiepsko wyglada, i nagle doznal strasznego, nieodpartego uczucia, ze jest obserwowany. "Hej, daj spokoj, skon cz z tym" - pomyslal niespokojnie. "Podobno jestes najnormalniejszym facetem pod sloncem. To dlatego cie wyslali. Dlatego. . . " A jednak wydalo mu sie, ze z lustra patrza nie jego wlasne oczy. . . nie orzechowe, a moze prawie zielone oczy Eddiego Deana, oczy, ktore zlamaly tyle serc i rozkladaly przed nim tyle nog przez kilka ostatnich lat jego dwudziestojednoletniego zycia. . . nie jego oczy, ale jakiejs obcej osoby. Nie jakiekolwiek orzechowe, lecz niebieskie niczym wyblakle lewisy. Chlodne, uwazne, niespodziewanie skupione. Oczy snajpera. Ujrzal w nich odbicie - bardzo wyrazne - mewy nurkujacej w zalamujaca sie fale i porywajacej cos z wody. Zdazyl pomyslec "na milosc boska, co to z gowno?", zanim uzmyslowil sobie, ze mu nie przejdzie i jednak zaraz zwymiotuje. W nastepnym ulamku sekundy, przez jaki wciaz spogladal w lustro, te niebieskie oczy zniknely. . . lecz zanim sie to stalo, nagle doznal wrazenia, ze stal sie podwojna osoba - zostal opetany, tak jak ta dziewczynka w "Egzorcyscie". Wyraznie czul czyjs umysl w swojej jazni i slyszal mysl, ktora nie byla jego mysla, lecz bardziej przypominala glos z radia: "Przeszedlem. Jestem w podniebnym powozie." I jeszcze cos, czego Eddie nie slyszal. Byl zbyt zajety, starajac sie jak najciszej wymiotowac do umywalki. Kiedy skon czyl, zanim otarl usta, wydarzylo sie cos, co jeszcze nigdy mu sie nie przytrafilo. Przez jedna przerazajaca chwile nie bylo nic. . . a jedynie pustka. Jakby ktos starannie i calkowicie wymazal jakis wiersz gazetowej kolumny. "Co to jest?" - pomyslal bezradnie Eddie. "Do diabla, co to za gowno?" Potem znow musial zwymiotowac, i moze dobrze, bo cokolwiek mozna sadzic o wymiotowaniu, ma ono przynajmniej jedna zalete: dopoki to robisz, nie myslisz o niczym innym. *** "Przeszedlem. Jestem w podniebnym powozie" - pomyslal rewolwerowiec, a w chwile pozniej: "On widzi mnie w lustrze." Roland wycofal sie - nie odszedl, ale wycofal sie, jak dziecko umykajace w najdalszy kat bardzo dlugiego pokoju. Znajdowal sie we wnetrzu podniebnego powozu, a takze w czlowieku, ktory nie byl nim - rewolwerowcem. We wnetrzu wieznia. W pierwszej chwili, kiedy znalazl sie blizej przodu (bo tylko tak potrafil to opisac), prawie stal sie tym mezczyzna. Czul jego zle samopoczucie, jakikolwiek byl tego powod, a takze wyczuwal, ze ten czlowiek zaraz zwymiotuje. Roland zrozumial, ze w razie potrzeby moze zapanowac nad tym cialem. Odczuwalby jego bol, bylby dreczony przez te demoniczna malpe, ktora gnebila nieznajomego, ale w razie potrzeby mogl to zrobic.Albo zostac tutaj, niezauwazony. Kiedy wiezniowi przeszly mdlosci, rewolwerowiec skoczyl w przod - tym razem jak najdalej. Niezbyt pojmowal te niezwykla sytuacje, a dzialanie bez zrozumienia sytuacji oznacza pakowanie sie w najgorsze tarapaty, ale musial poznac odpowiedzi na dwa pytania. . . i chcial je poznac tak rozpaczliwie, ze ta potrzeba przezwyciezyla obawe przed ewentualnymi konsekwencjami takiego postepowania. Czy te drzwi, ktorymi przedostal sie tutaj z wlasnego swiata, wciaz tam byly? A jesli tak, to czy jego cielesna powloka wciaz lezala tam - nieprzytomna, porzucona, moze umierajaca lub juz martwa, gdy jej swiadomosc przestala bezwiednie kierowac praca pluc, serca i nerwow? Jezeli nawet jego cialo zylo jeszcze, nie wytrzyma dluzej niz do nadejscia nocy. Wtedy homarokoszmary przyjda zadawac swe pytania i szukac pozywienia. Obejrzal sie za siebie, szybko odwrociwszy glowe, ktora przez moment byla jego glowa. Drzwi byly tam, za jego plecami. Staly otworem, ukazujac jego wlasny swiat, majac zawiasy zamocowane do stalowej framugi dziwacznej wygodki i tak, lezal tam on, Roland, ostatni krzyzowiec, spoczywajac na boku, przyciskajac do brzucha owiazana prawa dlon . "Oddycham" - pomyslal. Musze tam wrocic i podniesc sie. "Tylko najpierw musze cos zrobic. Musze. . . " Uwolnil umysl wieznia i wycofal sie, obserwujac, sprawdzajac, czy tamten wie o jego obecnosci, czy nie. *** Kiedy przestal wymiotowac, Eddie pozostal pochylony nad umywalka i nie otworzyl oczu. "Na chwile urwal mi sie film. Nie wiem dlaczego. Czy obejrzalem sie?" Po omacku odnalazl kran i puscil zimna wode. Wciaz nie otwierajac oczu, obmyl sobie policzki i czolo.Poniewaz nie mogl juz dluzej zwlekac, ponownie spojrzal w lustro.Popatrzyly na niego jego wlasne oczy. Nie slyszal w glowie zadnych obcych glosow. Nie mial wrazenia, ze jest obserwowany. "To tylko chwilowa utrata swiadomosci, Eddie" - powiedzial mu wielki me drzec i wybitny cpun. "Cos takiego czesto sie zdarza tym, ktorzy sa na glodzie." Eddie spojrzal na zegarek. Poltorej godziny do Nowego Jorku. Samolot mial wyladowac o 4:05 czasu wschodnioamerykan skiego, lecz tak naprawde bedzie to samo poludnie. Czas rozgrywki. Wrocil na swoje miejsce. Jego drink stal na tacy. Upil dwa lyki i stewardesa podeszla do niego, by zapytac, czy moze sluzyc mu czyms jeszcze. Otworzyl usta, zeby zaprzeczyc. . . i wtedy znowu na chwile urwal mu sie film. *** -Chcialbym cos zjesc, jesli mozna - powiedzial rewolwerowiec ustami Eddiego Deana.-Podamy gorace przekaski w. . . -Naprawde umieram z glodu - powiedzial absolutnie szczerze rewolwero wiec. - Cokolwiek, nawet pajde. . . -Pajde? - zmarszczyla drzwi umundurowana kobieta i rewolwerowiec po spiesznie zajrzal do umyslu wieznia. "Kanapka. . . " - to slowo bylo tak odleglym pojeciem, jak szum morza w muszli. -Nawet kanapke - poprawil sie. Umundurowana kobieta spojrzala na niego niepewnie. -Coz. . . mam troche konserwy rybnej z tun czyka. . . -Byloby swietnie - rzekl, chociaz nigdy nie slyszal o takiej rybie. z ebracy nie maja wyboru. -Jest pan troche blady - powiedziala umundurowana. - Myslalam, ze to choroba lokomocyjna. -To z glodu. Obdarzyla go profesjonalnym usmiechem. -Zobacze, co uda mi sie zwedzic. "Bedzie ja wedzic?" - pomyslal oszolomiony rewolwerowiec. W jego swiecie to slowo mialo tylko taki sens. Niewazne, dostanie jedzenie. Nie mial pojecia, jak zdola je przeniesc z powrotem przez drzwi do ciala, ktore tak bardzo go potrzebowalo, ale nie wszystko naraz, nie wszystko naraz. "Wedzic" - pomyslal, a Eddie Dean pokrecil glowa, jakby z niedowierza niem.Wtedy rewolwerowiec znowu sie wycofal. *** "Nerwy" - zapewnil go wielki medrzec i wybitny cpun. "To tylko nerwy.Wszystko to rezultat odstawienia, braciszku." Jesli jednak byly to nerwy, to dlaczego czul te ogarniajaca go sennosc - przedziwna, gdyz powinien odczuwac swedzenie, mrowienie, chec wiercenia sie i drapania, poprzedzajaca dreszcze, a jezeli nie byly to objawy glodu, opisywane przez Henry'ego jako "odstawienie", pozostawal jeszcze fakt, ze wlasnie usilowal przemycic na terytorium Stanow Zjednoczonych dwa funty kokainy, co bylo przestepstwem podlegajacym karze co najmniej dziesieciu lat wiezienia federalnego, i nieoczekiwanie chwilami tracil swiadomosc. I to uczucie sennosci. Ponownie upil lyk dzinu i zamknal oczy. "Dlaczego straciles przytomnosc?" "Nie stracilem, inaczej pobieglaby po sprzet reanimacyjny, jaki maja w kabinie." "No, to powiedzmy, ze urwal ci sie film. Tak czy inaczej, jest kiepsko. Nigdy przedtem nie traciles w ten sposob swiadomosci. Przysypiales, owszem, ale nigdy nie urywal ci sie film." Cos dziwnego stalo sie tez z jego prawa reka. Zdawala sie lekko pulsowac, jakby tlukl w nia mlotkiem. Poruszyl palcami, nie otwierajac oczu. zadnego bolu. Ani pulsowania. zadnych niebieskich oczu snajpera. Co do tych chwilowych amnezji, to jedynie objawy glodu, polaczone z tym, co wielki medrzec i wybitny et cetera niewatpliwie nazwalby przemytniczym bluesem. "Mimo to zaraz zasne" - pomyslal. "I co ty na to?" Twarz Henry'ego unosila sie przed nim jak zerwany z uwiezi balon. "Nie martw sie" - mowil Henry. "Nic ci nie bedzie, braciszku. Dolecisz do Nassau, zameldujesz sie w Aquinas, a tam w piatek wieczorem przyjdzie pewien czlowiek. Jeden z tych porzadnych facetow. On ci pomoze, zostawi ci dosc towaru, zebys przetrwal weekend. W niedziele wieczorem przyniesie koke, a ty dasz mu klucz do skrytki w przechowalni bagazu. W poniedzialek rano wykonasz wszystko zgodnie z planem, tak jak powiedzial Balazar. Ten facet zrobi swoje - wie, jak to ma byc zalatwione. W poniedzialek w poludnie odlecisz, a z taka uczciwa twarza jak twoja przemkniesz przez clo niczym wietrzyk i zanim zajdzie slonce, bedziemy jedli stek u Sparksa. To bedzie niczym wietrzyk, braciszku, tylko chlodny wiaterek."Tymczasem ten wietrzyk okazal sie dosc goracy. Problem z nim i Henrym polegal na tym, ze byli jak Charlie Brown i Lucy. Roznica bylo wylacznie to, ze Henry od czasu do czasu podawal mu pilke, tak zeby Eddie mogl ja kopnac - niezbyt czesto, ale czasem. Eddie nawet doszedl do wniosku - podczas jednego ze swych heroinowych odlotow - ze powinien napisac list do Charlesa Schultza. Szanowny Panie Schultz - napisalby. "Popelnia pan blad, kazac Lucy w ostatniej chwili strzelic bramke. Od czasu do czasu powinna dac pograc Charliemu. Nie tak, zeby mogl to przewidziec, rozumie pan. Niech czasem da mu kopnac trzy, nawet cztery razy pod rzad, potem nic przez miesiac, pozniej raz, znow nic przez trzy lub cztery dni, a potem. . . no, wie pan, o co chodzi. To naprawde podrajcowaloby chlopaka, czyz nie?" Eddie wiedzial, ze to naprawde podrajcowaloby chlopaka. Wiedzial to z doswiadczenia. "Jeden z tych porzadnych facetow" - powiedzial Henry, ale gosc, ktory sie pojawil, mial chorobliwie zolta cere, angielski akcent, cienki wasik, ktory wygladal jak z czarnego kryminalu z lat czterdziestych, oraz pozolkle zeby, pochylone do wewnatrz, niczym szczeki bardzo starego potrzasku na zwierzyne. Ma pan klucz, senior? - zapytal, tylko ze akcent ekskluzywnej angielskiej szkoly sprawil, ze zabrzmialo to jak wyrazenie, jakim okreslalo sie ostatni rok spedzony w liceum. -Klucz jest w bezpiecznym miejscu - odparl Eddie - jesli to ma pan na mysli. -Zatem niech mi go pan da. -Nie tak mialo byc. Mialem dostac od pana cos, co pozwoli mi przetrwac weekend. W niedziele wieczorem ma mi pan cos przyniesc. Wtedy dam panu klucz. W poniedzialek pojedzie pan do miasta i wykorzysta klucz, zeby zalatwic cos innego. Nie wiem co, bo to nie moj interes. Nagle w dloni zoltoskorego pojawil sie maly i plaski, polyskujacy stala automatyczny pistolet. -Dlaczego po prostu mi go pan nie da, senior. To oszczedzi nam czasu i trudu, a panu uratuje zycie. c pun czy nie, Eddie Dean nie dawal sie latwo zastraszyc. Henry wiedzial o tym, a co wazniejsze, Balazar takze. Dlatego go wyslali. Wiekszosc myslala, ze pojechal, poniewaz wsiakl po same uszy. On o tym wiedzial, Henry wiedzial i Balazar tez. Lecz tylko on i Henry wiedzieli, ze pojechalby nawet wtedy, gdyby byl czysty jak krysztal. Dla Henry'ego. Balazar nie byl az taki domyslny, ale pieprzyc Balazara. -Dlaczego tego nie odlozysz, ty maly smieciu? - zapytal Eddie. - a moze chcesz, zeby Balazar przyslal tu kogos, kto zardzewialym nozem wydlubie ci oczy? zoltoskory usmiechnal sie. Pistolet znikl jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, a na jego miejscu pojawila sie mala koperta. Wreczyl ja Eddiemu. -To byl tylko taki zarcik, no, wie pan. -Skoro tak twierdzisz. -Zobaczymy sie w niedziele wieczorem. Odwrocil sie do drzwi. -Mysle, ze powinienes zaczekac. zoltoskory obejrzal sie, unoszac brwi. -Przypuszcza pan, ze nie odejde, jesli zechce? -Mysle, ze jesli pojdziesz, a to okaze sie strasznym gownem, to jutro mnie tu nie bedzie, a wtedy ty wpadniesz w gowno. zoltoskory zawrocil z nadasana mina. Usiadl w jedynym fotelu, jaki znajdowal sie w pokoju, a Eddie otworzyl koperte i wysypal niewielka ilosc brazowego proszku. Towar wygladal paskudnie. Eddie spojrzal na zoltoskorego. -Wiem, jak to wyglada. . . jak gowno, ale taka jego uroda - rzekl z oltoskory. - Jest w porzadku. Eddie wydarl kartke z lezacego na biurku notesu i oddzielil nia od kupki odrobine brazowego proszku. Roztarl go w palcach, a potem dotknal podniebienia. w nastepnej chwili splunal do kosza na smieci. -Chcesz umrzec? O to ci chodzi? Jestes samobojca? -Nie mam nic innego. zoltoskory nadasal sie jeszcze bardziej. -Mam na jutro zarezerwowane miejsce w samolocie - powiedzial Eddie. Sklamal, ale nie wierzyl, by zoltoskory byl w stanie to sprawdzic. - Linia TWA. Zrobilem to na wlasna reke, w razie gdyby kontakt okazal sie takim popapran cem jak ty. Mnie nie zalezy. Tak nawet bedzie lepiej. Nie nadaje sie do takiej roboty. zoltoskory siedzial i przetrawial te slowa. Eddie siedzial i staral sie nie ruszac. Mial ochote cos robic: chcial sie wiercic i krecic, podskakiwac i podrygiwac, iskac sie i drapac i w ogole wyjsc z siebie. Czul, ze jego oczy same usiluja przesunac sie w kierunku kupki brazowego proszku, chociaz dobrze wiedzial, ze to trucizna. Ostatnio bral o dziesiatej rano. Od tego czasu minelo tylez godzin. Gdyby jednak sprobowal tych rzeczy, sytuacja by sie zmienila. zoltoskory robil cos wiecej niz tylko przetrawial jego slowa: usilowal rozgryzc Eddiego. -Moze uda mi sie cos znalezc - powiedzial w koncu. -No, to na co czekasz? - odparl Eddie. - Tylko przyjdz do jedenastej. Po tem zgasze swiatlo i powiesze na klamce wywieszke "Nie przeszkadzac", a jesli uslysze pukanie do drzwi, zadzwonie do recepcji, ze ktos mnie niepokoi i poprosze o przyslanie faceta z ochrony. -Jestes pierdola - stwierdzil zoltoskory ze swoim nienagannym brytyjskim akcentem. -Nie - odparl Eddie. - Myslales, ze spotkasz pierdole. Ja nie dam sie wydymac. Albo bedziesz tu przed jedenasta, z czyms co nada sie do czegos. . . to nie musi byc wspanialy towar, wystarczy, zeby byl dobry. . . albo bedziesz martwym smieciem. *** zoltoskory wrocil wczesniej niz o jedenastej; pojawil sie o dziewiatej trzydziesci. Eddie podejrzewal, ze druga koperte z towarem mial przez caly czas w samochodzie.Tym razem proszku bylo troche wiecej. Nie byl bialy, lecz koloru starej kosci sloniowej, co rodzilo pewne nadzieje. Eddie skosztowal. Smak w porzadku. Nawet lepiej niz w porzadku. Calkiem niezly towar. Zwinal banknot w rurke i wciagnal porcje do nosa. -No, to do niedzieli - rzekl raznie zoltoskory, wstajac z fotela. -Zaczekaj - powiedzial Eddie takim tonem, jakby to on mial bron . W pew nym sensie tak bylo. Ta bronia byl Balazar. Enrico Balazar - gruba ryba w cudownym swiecie nowojorskich handlarzy narkotykow. - "Zaczekaj?" - zoltoskory odwrocil sie i spojrzal na Eddiego, jakby sadzil, ze ten oszalal. - Na co? -Hm, tylko dla twojego wlasnego dobra - oswiadczyl Eddie. - Jesli ciezko sie rozchoruje po tym, co mi dales, to nici z interesu. Jesli umre, to oczywiscie tez nic z tego. Pomyslalem sobie, ze jezeli bedzie mi tylko troche niedobrze, to moze dam ci jeszcze jedna szanse. No, wiesz, tak jak w tej bajce, w ktorej jakis dzieciak pociera lampe i spelniaja mu sie trzy zyczenia. -Nie bedziesz chory. To chin ska porcelana. -Jesli to jest chin ska porcelana - prychnal Eddie - to ja jestem DwightGooden. -Kto? - Niewazne. zoltoskory usiadl. Eddie zajal miejsce przy biurku w hotelowym pokoju, majac przed soba kupke bialego proszku (juz dawno spuscil z woda tamta lipna here czy cokolwiek to bylo). W telewizji Braves dostawali ciegi od Metsow, co pokazywala WTBS przez wielki talerz anteny satelitarnej na dachu hotelu Aquinas. Eddie poczul, ze ogarnia go spokoj, ktory zdaje sie naplywac z glebi jego umyslu. . . Tylko ze z tego, co czytal w medycznych czasopismach, dobrze wiedzial, iz to uczucie wyplywa z wiazki nerwow u podstawy kregoslupa, na ktora dziala heroina, powodujac ich nienaturalne pogrubienie."Chcesz sie szybko wyleczyc, Henry?" - zapytal kiedys. - "Zlam sobie kregoslup. Przestaniesz ruszac nogami i fiutem, ale od razu odechce ci sie igly." Henry nie uznal tego za dobry zart. Prawde mowiac, Eddie takze nie uwazal, ze to jest zabawne. Kiedy jedynym sposobem na szybkie pozbycie sie malpy, ktora dzwigasz na plecach, jest zlamanie sobie krzyza powyzej tej wiazki nerwow, to masz do czynienia z naprawde ciezka malpa. Nie z kapucynka ani sliczna mala maskotka kataryniarza, lecz z wielkim i zlosliwym starym pawianem. Eddie zaczal pociagac nosem. -W porzadku - rzekl w koncu. - Ujdzie. Mozesz opuscic teren, smieciu. zoltoskory wstal. -Mam przyjaciol - oznajmil. - Mogliby tu przyjsc i zrobic ci cos. Blagalbys, zebym pozwolil ci powiedziec, gdzie jest ten klucz. -Nie ja, mistrzu - odparl Eddie. - Nie ten adres. I usmiechnal sie. Nie wiedzial, jak wyglada ten usmiech, ale widocznie nie byl zbyt przyjemny, gdyz zoltoskory opuscil teren, opuscil go szybko i nie ogladal sie za siebie. Kiedy Eddie Dean sie upewnil, ze tamten sobie poszedl, podzielil towar. Zazyl dzialke. Zasnal. *** I teraz spal. Rewolwerowiec, jakims cudem znajdujacy sie wewnatrz tego mezczyzny (imienia w dalszym ciagu nie znal, gdyz zoltoskory lachudra, o ktorym wiezienmyslal jako o zoltoskorym, nie znal go takze, wiec go nie wymowil), obserwowal to tak, jak kiedys jako dziecko ogladal przedstawienia teatralne, zanim swiat poszedl naprzod. . . a przynajmniej tak myslal, poniewaz nigdy nie widzial niczego oprocz przedstawien teatralnych. Gdyby kiedys ogladal jakis film, byloby to pierwszym skojarzeniem, jakie przyszloby mu do glowy. To, czego sam nie widzial, mogl pobierac z umyslu wieznia, gdyz bez trudu odnajdywal skojarzenia. Dziwna sprawa z tym jego imieniem. Poznal imie jego brata, ale nie samego wieznia. Oczywiscie imiona nalezy utrzymywac w tajemnicy, gdyz maja ogromna moc.Poza tym od znajomosci jego imienia wazniejsze byly inne sprawy. Jedna z nich byla slabosc zwiazana z uzaleznieniem. Druga ukryta pod ta slaboscia sila, jak dobra bron wchlonieta przez ruchome piaski.Ten mezczyzna troche przypominal rewolwerowcowi Cuthberta. Ktos nadchodzil. spiacy wiezien nie slyszal tego. Rewolwerowiec nie spal, uslyszal kroki i znow wysunal sie w przod. *** "swietnie" - pomyslala Jane. "Mowi mi, jaki jest glodny, ja robie mu kanapke, poniewaz jest calkiem przystojny, a on zasypia." "Nagle pasazer - facet okolo dwudziestki, wysoki, w czystych, lekko wybla klych dzinsach i kolorowej welnianej koszuli - otwiera oczy i usmiecha sie do niej." - Dziekuje, sai - mowi, a przynajmniej tak to brzmi.Prawie archaicznie. . . albo cudzoziemsko. "Jest zaspany i belkocze" - po myslala Jane. -Bardzo prosze. Usmiechnela sie swoim najlepszym usmiechem stewardesy, pewna, ze mezczyzna zaraz znow zasnie i kanapka bedzie lezala tu niezjedzona, kiedy przyjdzie pora na posilek. No, coz, przeciez wlasnie tego nauczyli cie oczekiwac, czyz nie? Wrocila do kuchni na dymka. Zapalila zapalke, zaczela podnosic ja do papierosa i znieruchomiala, zapominajac o niej, gdyz nie tylko tego ja uczyli. "Pomyslalam, ze jest calkiem przystojny. Glownie z powodu oczu. Orzechowych oczu." Kiedy jednak siedzacy na miejscu 3A mezczyzna przed chwila otworzyl oczy, nie byly one orzechowe, ale niebieskie. Nie slodko blekitne i seksowne jak Paula Newmana, lecz koloru gory lodowej. I. . . -Au! Zapalka oparzyla jej palce. Zgasila ja machnieciem reki. -Jane? - zapytala Paula. - Dobrze sie czujesz? - swietnie. Zamyslilam sie. Zapalila druga zapalke i tym razem zrobila wszystko jak nalezy. Zaciagnela sie i zaraz przyszlo jej do glowy calkowicie racjonalne wytlumaczenie. Szkla kontaktowe. Oczywiscie. Takie, ktore zmieniaja kolor oczu. Poszedl do toalety. Siedzial tam tak dlugo, ze zaczela sie obawiac, iz dostal choroby lokomocyjnej - mial blada twarz i wyglad czlowieka, ktory zle sie czuje. Tymczasem on tylko zdjal szkla kontaktowe przed snem. Calkiem rozsadnie. "Mozecie cos wyczuc" - przypomniala sobie glos z nie tak dawnej przeszlosci. "Miec jakies przeczucie. Mozecie zobaczyc cos niepokojacego." Kolorowe szkla kontaktowe. Jane Doming osobiscie znala ponad dwadziescia osob, ktore nosily szkla kontaktowe. Wiekszosc z nich pracowala w liniach lotniczych. Nikt nigdy nic nie mowil na ten temat, ale podejrzewala, ze glownym powodem bylo to, ze pasazerowie nie lubia, gdy ktos z personelu pokladowego nosi okulary - ten widok ich niepokoi. Z tych wszystkich osob tylko cztery uzywaly kolorowych szkiel. Juz zwyczajne szkla byly drogie, a barwione kosztowaly majatek. Sposrod znajomych Jane tylko te cztery bardzo prozne kobiety byly sklonne wydac na to tyle pieniedzy. "I co z tego? Faceci tez potrafia byc prozni. Czemu nie? Jest bardzo przystojny." Nie. Wcale nie. Owszem, ladny chlopak, ale nic poza tym, a ta blada cera odbierala mu sporo uroku. Po co mu takie szkla kontaktowe? Pasazerowie linii lotniczych czesto boja sie latac. W swiecie, w ktorym na porzadku dziennym jest porywanie samolotow i prze myt narkotykow, personel pokladowy czesto boi sie pasazerow. Glos, ktory zapoczatkowal ten lan cuch mysli, nalezal do instruktorki szkoly lotniczej, twardej baby, wygladajacej tak, jakby przewozila poczte dla Wiley Post. "Nie ignorujcie waszych podejrzen " - mowila. "Jesli nawet zapomnicie o wszystkim, czego nauczylyscie sie o postepowaniu z potencjalnymi czy aktywnymi terrorystami, zapamietajcie jedno: "nie ignorujcie waszych podejrzen ". W niektorych wypadkach zaloga samolotu twierdzi po fakcie, ze niczego nie przeczuwala, dopoki facet nie wyjal granatu i nie kazal skrecic na Kube, bo inaczej wszyscy na pokladzie zamienia sie w pare. Najczesciej jednak dwie lub trzy osoby - przewaznie stewardesy, ktorymi wy, panie, bedziecie za miesiac - przyznaja, ze cos wyczuwaly. Mialy jakies przeczucie. Wrazenie, ze z tym facetem na miejscu dziewiecdziesiatym pierwszym albo z dziewczyna na piec A jest cos nie tak. Wyczuwaly cos, ale nic nie zrobily. Czy wylano je za to? Chryste, nie! Nie mozna zwiazac czlowieka dlatego, ze denerwuje cie jak wyciska sobie pryszcze. Problem polega na tym, ze te kobiety wyczuly cos. . . lecz zaraz o tym zapomnialy." Twarda baba ostrzegawczo podniosla gruby palec. Jane Doming, wraz z kole zankami z kursu, uwaznie sluchala jej slow: "Jesli poczujecie taki niepokoj, nic nie robcie. . . ale nie zapominajcie o nim. Bo zawsze jest niewielka szansa na to, ze moze uda wam sie zapobiec czemus. . . na przyklad nieplanowanemu dwunastodniowemu postojowi na lotnisku jakiegos zasranego arabskiego kraiku." "To tylko szkla kontaktowe, a jednak. . . " "Dziekuje, sai." Belkot zaspanego czlowieka? Czy tez niewyrazne slowa w jakims obcym je zyku? Jane postanowila, ze bedzie go obserwowac. I nie zapomni.*** "Teraz" - pomyslal rewolwerowiec. "Teraz zobaczymy, no nie?" Przez drzwi na plazy zdolal przejsc ze swojego swiata do tego ciala.Musial jednak sprawdzic, czy uda mu sie przeniesc cos z powrotem. Och, nie siebie. Byl przekonany, ze w kazdej chwili moglby tam wrocic i ponownie wniknac do swego wyczerpanego, chorego ciala, a jak z innymi rzeczami? z przedmiotami?. Na przyklad teraz lezalo przed nim pozywienie, cos, co umundurowana kobieta nazywala kanapa z wedzona ryba. Rewolwerowiec nie wyczuwal zapachu wedzonki, ale potrafil rozpoznac pajde chleba, chociaz ten wygladal na bardzo slabo wypieczony. Jego cialo potrzebowalo jedzenia i picia, ale jeszcze bardziej jakiegos medykamentu. Bez lekarstwa umrze z ran zadanych przez homarokoszmara. Na tym swiecie mogl byc na to lek: jesli powozy lataja tu w powietrzu, w dodatku znacznie wyzej niz najsilniejsze orly, to wszystko jest mozliwe. Mimo to najlepsze nawet lekarstwo w niczym mu nie pomoze, jezeli nie da sie go przeniesc przez drzwi. "Moglbys zyc w tym ciele, rewolwerowcze" - uslyszal slowa czlowieka w czerni. "Zostawic krabom ten kawal ledwie zipiacego miecha. To przeciez tylko skorupa." Nie zrobi tego. Po pierwsze bylaby to nie tylko kradziez, ale i morderstwo, gdyz nie potrafilby dlugo pozostac pasazerem i patrzec oczami tego czlowieka, jak podrozny spogladajacy na mijane widoki z okien dylizansu. Po drugie byl Rolandem. Jesli bedzie musial umrzec, to jako Roland. W razie potrzeby umrze, pelznac w kierunku Wiezy. Potem ponownie doszla do glosu praktyczna strona jego charakteru, egzystu jaca obok drzemiacego w nim romantyka. Nie ma potrzeby myslec o smierci, dopoki nie przeprowadzi tego eksperymentu. Podniosl pajde chleba. Zostala przecieta na dwie polowy. Wzial je w dlonie. Otworzyl oczy wieznia i spojrzal wokol. Nikt na niego nie patrzyl (chociaz w kuchni Jane Doming myslala o nim, i to bardzo intensywnie). Roland odwrocil sie do drzwi i przeszedl przez nie, trzymajac w dloniach chleb. *** Najpierw uslyszal szurgot poruszanych przez fale kamieni, potem klotliwe wrzaski stada morskich ptakow, ktore poderwaly sie z pobliskich glazow, gdyprobowal usiasc ("te tchorzliwe dranie skradaly sie" - pomyslal - "i wkrotce wydziobalyby mi oczy, oddychajacemu czy nie - to zwyczajne sepy, tylko z bialym upierzeniem"). Potem zauwazyl, ze jedna polowa kromki, ta z prawej reki, upadla na twardy szary piach, poniewaz przechodzac przez drzwi, trzymal ja cala dlonia, ktora teraz - albo "przedtem" - zostala zredukowana o czterdziesci procent.Niezgrabnie podniosl chleb kciukiem i serdecznym palcem, oczyscil z piasku i ostroznie ugryzl. W nastepnej chwili lapczywie pochlonal kanapke, nie zwazajac na drobiny, ktore zgrzytaly mu miedzy zebami. Potem zajal sie druga polowa. Te zjadl trzema kesami. Nie mial pojecia, co to byla za ryba, ale smakowala wysmienicie. To mu wystarczalo. *** W samolocie nikt nie dostrzegl momentu znikniecia kanapki z tun czykiem.Nikt nie widzial, jak Eddie Dean zaciska dlonie na jej dwoch polowkach tak mocno, ze jego palce pozostawiaja wglebienia w bialym chlebie. zaden z pasazerow nie zauwazyl, jak kanapka powoli staje sie przezroczysta i znika, pozostawiajac tylko kilka okruszkow. Mniej wiecej dwadziescia sekund pozniej Jane Doming zgasila papierosa i weszla do kabiny. Wyjela ksiazke ze swojego neseseru, lecz tak naprawde to chciala jeszcze raz rzucic okiem na 3A. Wygladal na pograzonego w glebokim snie. . . ale kanapka zniknela. "Jezu" - pomyslala Jane. "On jej nie zjadl, tylko polknal w calosci, a teraz znow spi? Chyba zartujesz?" Dziwny niepokoj, jaki budzil w niej pasazer 3A, Pan Raz-Orzechowo-Raz-Niebieskooki, nie ustepowal. Z tym facetem cos bylo nie w porzadku. Cos. Rozdzial trzeci Kontakt i ladowanie Eddiego obudzil komunikat pilota, ktory zapowiedzial, mniej wiecej za czterdziesci piec minut, ladowanie na lotnisku Kennedy'ego, gdzie widocznosc jest znakomita, wiatr wieje z zachodu z predkoscia dziesieciu mil na godzine, a temperatura powietrza wynosi dwadziescia jeden stopni. Powiedzial im, na wypadek gdyby nie zdazyl zrobic tego pozniej, ze chce podziekowac za to, ze wybrali linie lotnicze Delta.Eddie rozejrzal sie i zobaczyl, ze ludzie sprawdzaja deklaracje celne oraz dowody tozsamosci. Przylatujacej z Nassau osobie powinno wystarczyc prawo jazdy i karta kredytowa, wystawiona przez jeden z krajowych bankow, ale wiekszosc pasazerow miala przy sobie paszporty. Eddie poczul, ze wokol klatki piersiowej zaczyna mu sie zaciskac stalowa obrecz. Nie mogl uwierzyc, ze zdolal zasnac, w dodatku tak glebokim snem. Wstal i poszedl do toalety. Woreczki z koka pod pachami trzymaly sie dobrze i mocno, pasujac do konturow jego ciala jak wtedy, w pokoju hotelowym, kiedy przymocowal je mu cicho mowiacy Amerykanin, ktory przedstawil sie jako Wiliam Wilson. Po tej operacji mezczyzna o nazwisku rozslawionym przez Poego (Wilson tylko popatrzyl na Eddiego nic niewyrazajacym wzrokiem, gdy ten rzucil jakas aluzje na ten temat) wreczyl mu koszule. Zwyczajna kolorowa, welniana koszule, troche wyblakla, z rodzaju tych, jakie moze nosic kazdy student wracajacy samolotem z krotkich wakacji podczas przerwy miedzysemestralnej. . . Tyle ze ta byla specjalnie uszyta, tak by zamaskowac wypuklosci pod pachami. -Przed ladowaniem sprawdzi pan wszystko, zeby miec pewnosc - rzekl Wilson - ale na pewno bedzie dobrze. Eddie nie wiedzial, czy bedzie dobrze, czy nie, ale mial jeszcze inny powod, by skorzystac z kibla, zanim zapali sie napis: ZAPIac PASY. Mimo pokusy - a ostatnia noc nie byla tylko pokusa, lecz dotkliwym glodem - zdolal powstrzymac sie od wykorzystania tego, co zoltoskory mial czelnosc nazywac chin ska porcelana.Przejscia przez odprawe celna po powrocie z Nassau nie mozna bylo porownywac z kontrola powracajacych z Haiti, Quincon czy Bogoty, ale i tych obserwowali. Wyszkoleni obserwatorzy. Powinien wykorzystac wszystkie mozliwe atuty. Jesli do tego czasu zdola sie troche uspokoic, chocby troszeczke, moze to wystarczy, zeby mu sie udalo. Wciagnal nosem proszek, spuscil z woda rulonik papieru, a potem umyl rece. "Oczywiscie, ze uda ci sie, nawet tego nie zauwazysz" - pomyslal. "Pewnie. Nie zauwazy. Wcale nie bedzie sie przejmowal." Wracajac na swoje miejsce, ujrzal stewardese, ktora przyniosla mu drinka. Usmiechnela sie do niego. Usmiechnal sie rowniez, usiadl, zapial pas, wzial magazyn linii lotniczej i zaczaj go kartkowac, patrzac na zdjecia i slowa. Nie robily na nim zadnego wrazenia. Stalowa obrecz wciaz sciskala mu piers, a kiedy podswietlil sie napis ZAPIAc PASY, poszerzyla sie i zacisnela jeszcze mocniej. Heroina dzialala - czego dowodzil fakt, ze pociagal nosem - lecz na pewno jej nie czul. Tuz przed ladowaniem znow doznal tego niepokojacego wrazenia, ze urwal mu sie film. . . wprawdzie tylko na chwile, a jednak poczul to wyraznie. Boeing skrecil nad wodami Long Island Sound i zaczal podchodzic do ladowania. *** Jane Doming byla w kuchni klasy biznesowej, pomagajac Peterowi i Annie sprzatac szklaneczki po poobiednim drinku, kiedy ten facet wygladajacy na chlopaka z college'u poszedl do toalety pierwszej klasy.Wracal na swoje miejsce, gdy odsunela zaslone miedzy przedzialami i bezwiednie przyspieszyla kroku, posylajac mu zarazliwy usmiech, ktorym zwrocila jego uwage i zmusila go do usmiechu. Znow mial orzechowe oczy. "W porzadku, w porzadku. Poszedl do toalety i zdjal je przed drzemka, teraz byl tam ponownie i nalozyl je z powrotem. Rany boskie, Jane! Ale z ciebie ges!" "A jednak nie. Nie wiedziala, jak to wytlumaczyc, lecz na pewno nie tym, ze straszna z niej ges." Jest zbyt blady."" "I co z tego? Tysiace ludzi ma zbyt blada cere. . . wlacznie z twoja matka, od kiedy nawalil jej pecherzyk zolciowy." "Mial bardzo ladne niebieskie oczy - moze nie tak ladne jak te orzechowe soczewki kontaktowe - ale z pewnoscia zwracajace uwage. Po co wiec wykosztowal sie na kolorowe szkla?" "Poniewaz lubi taki kolor. Czy to nie wystarczy?" Nie. Na chwile przed tym zanim zapalil sie napis ZAPIac PASY . Przed ostatnia kontrola pasazerow, zrobila cos, czego nigdy przedtem nie robila. Pamietala wskazowki tamtej twardej instruktorki. Napelnila termos goraca kawa i zakrecila go czerwona plastikowa zakretka, nie zatykajac go uprzednio korkiem. Nakretke przekrecila leciutko, dopoki nie wyczula, ze gwint chwycil. Susy Douglas przekazala polecenia przed ladowaniem, kazac opornym zgasic papierosy i schowac do szafek to, co z nich wyjeli. Powiedziala, ze przedstawiciel linii lotniczych Delta bedzie czekal przy wyjsciu, i przypomniala o sprawdzeniu deklaracji celnych i dowodow tozsamosci oraz koniecznosci zwrocenia wszystkich szklanek, kieliszkow i sluchawek. "Dziwie sie, ze jeszcze nie kaza nam sprawdzac, czy sa trzezwi" - pomyslala. "Czula, jak stalowa obrecz zaciska sie jej wokol piersi, pozbawiajac tchu." - Zamienmy sie stronami - powiedziala do Susy, gdy ta odwiesila mikrofon. Susy spojrzala na termos, a potem na mine Jane. -Jane? z le sie czujesz? Jestes biala jak kreda. -Nie jestem chora. Siadz po mojej stronie. Wyjasnie ci to pozniej. - Jane zerknela na skladane siedzenia obok wyjscia po lewej. - Chce siedziec na kozle. -Jane. . . -Siadaj na moim miejscu. -Dobrze - odparla Susy. - W porzadku, Jane. zaden problem. Jane Doming usiadla na skladanym siedzeniu tuz przy przejsciu. W rekach trzymala termos i nie zapiela pasow. Powinna miec pelna swobode ruchow, gdyby musiala posluzyc sie termosem. "Susy mysli, ze mi odbilo." Jane miala nadzieje, ze tak jest. "Jesli kapitan McDonald wykona twarde ladowanie, to bede miala pecherze na rekach." "Trudno, zaryzykuje." Samolot obnizal pulap. Mezczyzna na miejscu 3 A, ten o dwubarwnych oczach i bladej twarzy, nagle sie pochylil i wyjal spod siedzenia torbe podrozna. "Teraz" - pomyslala Jane. "Teraz wyjmie granat, pistolet automatyczny czy co tam ma." W chwili gdy to zobaczy, natychmiast zdejmie czerwona zakretke termosu, ktory trzymala w lekko drzacych dloniach, a wtedy jeden bardzo zaskoczony przyjaciel Allaha bedzie tarzal sie w przejsciu na podlodze boeinga, z poparzona twarza. Facet rozpial torbe.Jane sie przygotowala. *** Rewolwerowiec doszedl do wniosku, ze ten czlowiek, wiezien lub nie, zapewne lepiej zna tajniki sztuki przetrwania niz jakikolwiek inny pasazer podniebnego powozu. Inni byli przewaznie otyli, a nawet ci, ktorzy sprawiali wrazenie sprawnych, wygladali na otwartych i bezbronnych, mieli twarze rozpieszczonych i rozpuszczonych dzieci, twarze ludzi gotowych w koncu podjac walke, ale dlugo jeczacych przed jej rozpoczeciem. Mozna by wypruc im flaki, a na ich twarzach nie pojawilby sie gniew czy bol, lecz glupawe zdziwienie.Wiezien byl lepszy. . . ale nie dosc dobry. Wcale nie. "Ta umundurowana kobieta. Zauwazyla cos. Nie wiem co, ale domyslila sie, ze cos jest nie tak. Patrzy na niego zupelnie inaczej niz na pozostalych." Wiezien usiadl. Przejrzal oprawiona w miekkie okladki ksiazke, ktora w myslach nazywal "Magda-Seen", chociaz Roland nie mial zielonego pojecia, kim byla ta Magda i jej Seen. Rewolwerowiec nie zamierzal ogladac tej ksiazki, chociaz chetnie by to zrobil. Musial obserwowac kobiete w uniformie. Z trudem powstrzymywal chec wysuniecia sie do przodu i zapanowania nad sytuacja. Jakos mu sie to udawalo. . . przynajmniej na razie. Wiezien poszedl gdzies i zdobyl towar. Nie to, co zazywaj w wygodce, ani nie to, co wyleczyloby zakazenie rewolwerowca, ale proszek, za ktory ludzie placili ciezkie pieniadze, gdyz jego posiadanie bylo sprzeczne z prawem. Mial oddac ten proszek bratu, ktory z kolei przekaze go czlowiekowi o nazwisku Balazar. Dobija interesu, kiedy Balazar za ten proszek da im inny, ten ktory zazywaja. Oczywiscie, jesli tylko wiezien zdola prawidlowo odprawic nieznany rewolwerowcowi rytual (a na takim dziwnym swiecie niewatpliwie musialo istniec wiele dziwnych rytualow) zwany przejsciem przez kontrole celna. "Tylko ze ta kobieta obserwuje go." Czy mogla mu uniemozliwic przejscie przez kontrole celna? Roland sadzil, ze prawdopodobnie tak, a wtedy? Wiezienie, a jesli wiezien znajdzie sie w celi, to Roland nie zdola zdobyc lekarstwa potrzebnego zakazonemu, umierajacemu cialu. "On musi przejsc przez kontrole celna" - pomyslal Roland. "Musi. I musi pojsc z bratem do tego Balazara. To nie jest zgodne z planem i nie spodoba sie jego bratu, ale musi." Czlowiek handlujacy takimi proszkami na pewno zna kogos, kto leczy, moze nawet sam to potrafi. Taki czlowiek moglby wysluchac opisu choroby, a wtedy. . ."On musi przejsc przez kontrole celna." Rozwiazanie bylo tak jasne i proste i znajdowalo sie tak blisko, ze o malo go nie przeoczyl. Oczywiscie, to ten proszek, ktory wiezien zamierzal przemycic, tak bardzo utrudnial przejscie przez kontrole celna. Moze to jakis rodzaj Wyroczni, ktorej rady zasiegaja w wypadku podejrzanie wygladajacych ludzi. W przeciwnym razie, rozmyslal Roland, ceremonia przejscia bylaby dziecinnie latwa, tak jak przekraczanie granic w jego wlasnym swiecie. Wystarczy zlozyc hold wladcy danego krolestwa - chocby symboliczny - i pozwola ci przejsc. On mogl przenosic przedmioty ze swiata wieznia do swojego, dowodzila tego historia z pajda chleba. Zabierze woreczki z proszkiem, tak jak wzial kromke. Wiezien przejdzie przez kontrole celna, a wtedy Roland przyniesie te woreczki z powrotem. "Dasz rade?" Hm, to pytanie dostatecznie zaprzatalo jego uwage, zeby nie mogl jej skupic na tafli wody w dole. . . Przelecieli nad czyms, co wygladalo jak ogromny ocean, a teraz skrecili z powrotem w kierunku linii brzegowej. Gdy to zrobili, woda powoli zaczela sie przyblizac. Powietrzny powoz opadal (Eddie zaledwie na to zerknal, lecz rewolwerowiec patrzyl urzeczony jak dziecko na widok pierwszego sniegu). Wiedzial, ze moze zabierac przedmioty z tego swiata. Tylko czy potrafi przynosic je z powrotem? Tego jeszcze nie wiedzial. Bedzie musial to sprawdzic. Rewolwerowiec siegnal do kieszeni wieznia i zacisnal jego palce na monecie. Roland ponownie przeszedl przez drzwi. *** Ptaki odlecialy, kiedy usiadl. Tym razem nie odwazyly sie podejsc tak blisko. Byl obolaly, oszolomiony, mial goraczke. . . a jednak to zadziwiajace, jak bardzo pokrzepila go ta mala przekaska.Spojrzal na monete, ktora zabral ze soba. Wygladala jak srebro, lecz czerwonawy polysk na brzegu swiadczyl o tym, ze w rzeczywistosci wybito ja z jakiegos pospolitszego metalu, z jednej strony byl profil mezczyzny, ktorego rysy sugerowaly szlachetnosc, odwage i upor. Wlosy, krecone u nasady karku i sciagniete w kucyk, swiadczyly o odrobinie proznosci. Roland odwrocil monete i zobaczyl cos tak zdumiewajacego, ze wydal chrapliwy okrzyk zdziwienia. Na rewersie widnial orzel, taki jaki zdobil jego wlasne sztandary w tych dawnych czasach, kiedy jeszcze istnialy krolestwa i proporce bedace ich symbolami. "Czas ucieka. Wracaj. Szybko." Mimo to zwlekal jeszcze chwilke, rozmyslajac. Teraz trudniej mu bylo myslec. Umysl wieznia tez nie byl trzezwy, ale - przynajmniej chwilowo - znacznie sprawniejszy. Proba przeniesienia monety w obie strony to zaledwie polowa eksperymentu, prawda? Roland wyjal z pasa jeden naboj i zacisnal go w dloni razem z moneta. Potem ponownie przeszedl przez drzwi. *** Moneta wieznia wciaz tam byla, mocno zacisnieta we wsunietej w kieszen dloni. Nie musial przesuwac sie w przod, zeby sprawdzic naboj.Wiedzial juz, ze ten nie przetrwal podrozy. Mimo to na moment wysunal sie, poniewaz musial sie dowiedziec jeszcze czegos. Musial cos zobaczyc. Odwrocil sie tak, jakby poprawial te mala papierowa rzecz na oparciu fotela (na wszystkich bogow, na tym swiecie papier byl wszedzie), i spojrzal przez drzwi. Ujrzal swoje cialo, lezace jak przedtem, teraz ze swiezym krwawiacym skaleczeniem na policzku - pewnie w wyniku uderzenia o kamien przy ostatnim przejsciu. Naboj, ktory wczesniej trzymal w dloni razem z moneta, lezal tuz przed drzwiami, na piasku. Rezultat jednak byl zadowalajacy. Wiezien zdola przejsc przez kontrole celna. Straze moga przeszukac go od stop do glow, z przodu i z tylu, a potem jeszcze raz. Niczego nie znajda. Rewolwerowiec cofnal sie w glab umyslu, zadowolony, na razie nie zdajac sobie sprawy z tego, ze jeszcze nie ogarnia calosci problemu. *** Boeing przelecial nisko i gladko nad slonymi bagniskami Long Island, pozo stawiajac za soba brudne smugi spalonego paliwa. Podwozie wysunelo sie z warkotem i stukiem. *** Pasazer na miejscu 3A, mezczyzna o dwukolorowych oczach, wyprostowal sie i Jane zobaczyla w jego rekach - naprawde zobaczyla - teponose uzi, zanim uswiadomila sobie, ze w rzeczywistosci jest to formularz deklaracji celnej oraz zamykana na ekler saszetka, w ktorej mezczyzni czasem przechowuja paszporty.Samolot wyladowal miekko, jak w puchu. Z przeciaglym, glebokim westchnieniem mocno dokrecila czerwona zakretketermosu. -Nazwij mnie idiotka - powiedziala cicho do Susy, poniewczasie zapinajac pas. Powiedziala jej, czego mozna oczekiwac przy podejsciu do ladowania, zeby Susy byla przygotowana. - Masz prawo. -Nie - powiedziala Susy. - Zrobilas to, co powinnas. -Przesadzilam. Stawiam ci obiad. -Akurat. I nie patrz na niego. Patrz na mnie. Usmiechnij sie, Jane. Usmiechnela sie. Kiwnela glowa. Zastanawiala sie, co tez, na Boga, dzieje sieteraz. -Ty patrzylas na jego rece - stwierdzila Susy, smiejac sie? Jane zawtorowala jej. - Ja patrzylam, co dzialo sie z jego koszula, kiedy schylil sie po torbe. Ma pod nia tyle towaru, ze napelnilby koszyk u Woolwortha. Tylko nie wydaje mi sie, zebys mogla kupic taki towar u Woolwortha. Jane odchylila glowe do tylu i znow parsknela smiechem, czujac sie jak marionetka. -Co z tym zrobimy? Susy miala o piec lat dluzszy staz od niej, wiec Jane, ktorej zaledwie przed minuta wydawalo sie, ze jakos panuje nad sytuacja, teraz byla bardzo zadowolona z tego, ze moze zasiegnac jej rady. -Nic. Powiemy kapitanowi podczas kolowania. Kapitan zawiadomi celnikow. Twoj przyjaciel stanie w kolejce jak wszyscy, tyle ze paru celnikow wypro wadzi go z niej i zaprosi do pokoiku obok. Sadze, ze dla niego bedzie to pierwszy z wielu malych pokoikow. - Jezu. Jane usmiechala sie, ale czula dreszcze, na przemian gorace i zimne. Kiedy silniki przeszly na wsteczny ciag, nacisnela guzik zwalniajacy pas, oddala termos Susy, a potem wstala i zastukala do drzwi kokpitu. To nie terrorysta, a szmugler narkotykow. Dzieki ci, Boze, za twe drobne laski. Mimo wszystko zrobilo sie jej go zal. Naprawde byl przystojny. Moze nie bardzo, ale troche. *** "On nic nie spostrzegl" - pomyslal rewolwerowiec, z gniewem i rosnaca rozpacza. "O bogowie!" Eddie pochylil sie po papiery potrzebne do rytualu, a kiedy sie wyprostowal, umundurowana kobieta gapila sie na niego wytrzeszczonymi oczami. Twarz miala tak biala jak te papierowe rzeczy na oparciach foteli.Srebrna rura z czerwonym kon cem, ktora w pierwszej chwili wzial za rodzaj pojemnika, najwidoczniej byla jakas bronia. Teraz przyciskala ja do piersi. Roland pomyslal, ze zaraz cisnie tym przedmiotem albo odkreci czerwona nakretke i zastrzeli go. Nagle odprezyla sie i zapiela pas, chociaz gluchy stuk oznajmil zarowno rewolwerowcowi, jak i wiezniowi, ze powietrzny powoz juz kon czy podroz. Odwrocila sie i powiedziala cos do drugiej umundurowanej, ktora siedziala obok. Tamta sie rozesmiala i pokiwala glowa, ale rewolwerowiec pomyslal, ze jesli to byl szczery smiech, to przypomina rzeczna zabe. Zastanawial sie, jak ten czlowiek, ktorego umysl stal sie tymczasowym domem jego , moze byc taki glupi. Oczywiscie czesciowo spowodowal to ten proszek, ktorym sie faszerowal. . . jedna z tutejszych wersji diabelskiego ziela. Czesciowo, ale nie tylko. Nie byl taki miekki i malo spostrzegawczy jak inni, lecz nie zawsze. "Sa wlasnie tacy, poniewaz zyja w swietle - pomyslal nagle rewolwerowiec. "W tym blasku cywilizacji, ktory nauczono cie podziwiac ponad wszystko. zyja w swiecie, ktory nie poszedl naprzod." Jesli takimi stawali sie ludzie na tym swiecie, to Roland nie byl pewien, czy nie woli mroku. "Tak bylo, zanim swiat poszedl naprzod" - twierdzili ludzie w jego swiecie i zawsze mowiono to z glebokim smutkiem. . . Moze jednak ten smutek byl tylko odruchowy i bezmyslny. "Ona sadzila, ze ja/on chce wyciagnac bron , kiedy ja/on schylil sie po papiery. Kiedy je wyjal/wyjalem, uspokoila sie i zrobila to samo, co zrobili wszyscy inni, nim powietrzny powoz opadl na ziemie. Teraz smieje sie i rozmawia z przyjaciolka, lecz ich twarze - a szczegolnie jej twarz, tej kobiety z metalowa rura - ma dziwny wyraz. Rzeczywiscie rozmawiaja, ale tylko udaja rozbawienie. . . a to dlatego, ze mowia o mnie/nim." Powoz jechal teraz po czyms, co wygladalo na dluga betonowa droge, jedna z wielu. Rewolwerowiec wciaz obserwowal kobiety, ale katem oka widzial inne powietrzne powozy poruszajace sie tu i tam po drogach. Niektore staly nieruchomo, inne mknely z niesamowita szybkoscia, wcale nie jak powozy, lecz jak pociski wystrzelone z armat lub dzial, szykujac sie do skoku w powietrze. Pomimo rozpaczliwej sytuacji, w jakiej sie znalazl, bardzo chcial wysunac sie do przodu i obrocic glowe, aby przyjrzec sie tym pojazdom, gdy skacza w niebo. Byly dzielem ludzkich rak, lecz rownie basniowym jak mityczny Wielki Pierzasty, ktory podobno zyl kiedys w odleglym i rownie mitycznym krolestwie Garlan - moze nawet bardziej basniowe, gdyz one zostaly zbudowane przez czlowieka. Kobieta, ktora przyniosla mu kromke, odpiela pas (niecala minute po tym, jak go zapiela) i podeszla do niewielkich drzwi. "To tam siedzi woznica" - pomyslal rewolwerowiec, lecz gdy otworzyla drzwiczki i przechodzila przez nie, zobaczyl, ze podniebnym pojazdem kierowalo az trzech woznicow, i nawet to szybkie spojrzenie ukazalo mu chyba z milion tarcz, dzwigni oraz swiatelek. . . i pozwolilo zrozumiec powod. Wiezien patrzyl na to wszystko, ale niczego nie widzial. Cort najpierw prychnalby szyderczo, a potem rozkwasil go na najblizszej scianie. Wiezien byl calkowicie zaabsorbowany wyciaganiem torby spod fotela, wyjmowaniem kurtki z pojemnika nad glowa. . . i zblizajacym sie rytualem. Niczego nie dostrzegal, rewolwerowiec zas widzial wszystko. "Ta kobieta uznala go za zlodzieja lub szalenca. On - a moze ja, tak, to calkiem mozliwe - zrobil cos, co kazalo jej tak myslec. Potem zmienila zdanie, ale ta starsza kobieta utwierdzila ja w podejrzeniach. . . Tylko ze teraz chyba juz wiedza, o co naprawde chodzi. Odgadly, ze on zamierza sprofanowac rytual." Nagle, jak w blasku blyskawicy, ujrzal reszte problemu. Po pierwsze, nie byla to tylko kwestia przeniesienia workow do jego swiata, tak jak zrobil to z moneta. Pieniazek nie byl przyklejony do skory wieznia tasma izolacyjna, jaka wiezien owinal gorna polowe swojej klatki piersiowej, zeby mocno przycisnac woreczki do ciala. Ta tasma izolacyjna stanowila tylko czesc problemu. Wiezien nie zauwazyl chwilowego znikniecia jednej z wielu monet, ale gdy stwierdzi, ze nie ma rzeczy, dla ktorej zaryzykowal swoje zycie, na pewno zareaguje bardzo gwaltownie. . . i co wtedy? Bylo wiecej niz prawdopodobne, ze wiezien zacznie sie zachowywac tak irracjonalnie, iz zamkna go w wiezieniu rownie szybko, jak gdyby przylapano go na profanacji. Juz sama strata bylaby dotkliwym ciosem, ale gdyby woreczki po prostu zniknely spod jego pach zapewne doszedlby do wniosku, ze naprawde oszalal. Powietrzny powoz, sunacy teraz po ziemi tak wolno jak zaprzezony w muly, skrecil w prawo. Rewolwerowiec zrozumial, ze nie ma juz czasu na dalsze rozmyslania. Musial zrobic cos wiecej, niz wysunac sie w przod. Musial nawiazac kontakt z wiezniem. Natychmiast. *** Eddie wepchnal deklaracje i paszport do kieszeni na piersi. Stalowa obrecz teraz powoli sie obracala, uciskajac coraz silniej i silniej, az nerwy iskrzyly mu i skwierczaly. Nagle uslyszal glos w swojej glowie. To nie byla mysl, lecz "glos". "Posluchaj mnie, kolego. Posluchaj uwaznie, a jesli chcesz byc bezpieczny, to nie pozwol, by twoj wyraz twarzy obudzil jeszcze wieksze podejrzenia tych umundurowanych kobiet. Bog wie, ze juz i tak nabraly podejrzen ." W pierwszej chwili Eddie pomyslal, ze wciaz ma na uszach sluchawki i odbiera jakas dziwna rozmowe z kokpitu. Stewardesa jednak zabrala sluchawki juz piec minut temu. Potem pomyslal, ze jacys ludzie stoja obok niego i rozmakaja. Juz chcial gwaltownie odwrocic glowe w lewo, ale byloby to absurdalne. Czy mu sie podobalo, czy nie, musial spojrzec prawdzie w oczy. Ten glos rozlegal sie w jego glowie. Moze plomby w zebach odbieraly jakiegos rodzaju transmisje - na falach dlugich, krotkich czy ultrakrotkich. Slyszal o takich wy. . . "Siadz prosto, nedzny robaku! I tak juz cie podejrzewaja, wiec staraj sie nie wygladac na szalenca!" Eddie usiadl prosto tak gwaltownie, jakby go spoliczkowano. Ten glos nie nalezal do Henry'ego, ale on podobnym tonem mowil do Eddiego, kiedy byli dwoma dorastajacymi dzieciakami, Henry osiem lat starszy od niego; ich siostra stanowila juz tylko nikle wspomnienie. Seline przejechal samochod, gdy Eddie mial dwa lata, a Henry dziesiec. Takim szorstkim tonem przemawial Henry, widzac, ze Eddie robi cos, w wyniku czego moze przedwczesnie wyladowac w sosnowej skrzyni. . . tak jak Selina. "Co sie tu dzieje, do kurwy nedzy?" "To nie sa urojenia" - uslyszal glos. Nie, to nie byl glos Henry'ego.Starszy, bardziej suchy. . . silniejszy, a jednak taki podobny do jego glosu. . . i nie sposob mu nie wierzyc. "Po pierwsze - nie zwariowales. Ja naprawde jestem inna osoba." "Czy to telepatia?" Eddie niejasno zdawal sobie sprawe z tego, ze jego twarz jest zupelnie pozbawiona wyrazu. Pomyslal, ze w tych okolicznosciach powinno go to kwalifikowac do Oscara w kategorii najlepszego aktora roku. Spojrzal przez okno i zobaczyl, ze samolot zbliza sie do tej czesci miedzynarodowego terminalu lotniska Kennedy'ego, ktora jest przeznaczona dla linii lotniczych Delta. "Nie znam tego slowa. Lecz wiem, ze te umundurowane kobiety wiedza, ze przewozisz. . . " Glos zamilkl. Eddie doznal niewypowiedzianie dziwnego wrazenia, ze widmowe palce gmeraja w jego mozgu, jakby byl zywa szuflada z fiszkami. ". . . heroine lub kokaine. Nie wiem co, chociaz. . . chociaz to musi byc kokaina, gdyz przewozisz to, czego nie zazywasz, zeby kupic to, czego potrzebujesz." - Jakie umundurowane kobiety? - wymamrotal Eddie. Zupelnie nie zdawal sobie sprawy z tego, ze powiedzial to glosno. - Co, do diabla, wygadujesz o. . . Znow mial wrazenie, ze zostal spoliczkowany. . . wrazenie tak realne, ze zadzwonilo mu w uszach. "Zamknij dziob, ty przeklety durniu!" "Dobrze, dobrze! Chryste!" Ponownie poczul te gmerajace palce. "Mundurowe stewardesy" - rzekl obcy glos. "Rozumiesz mnie? Nie mam czasu na analizowanie kazdej twojej mysli, wiezniu!" - Jak mnie. . . - zaczal Eddie i zamknal usta. "Jak mnie nazwales?" "Niewazne. Tylko sluchaj. Mamy bardzo, bardzo malo czasu. Oni wiedza. Te mundurowe stewardesy wiedza, ze masz ta kokaine." "Jakim cudem? To smieszne!" "Nie wiem, jak sie tego dowiedzialy, lecz to nie ma znaczenia. Jedna z nich powiedziala woznicom. Oni zawiadomia kaplanow, ktorzy odprawiaja ceremonie przejscia przez kontrole celna. . . " To cos w jego glowie przemawialo zawilym jezykiem, uzywajac okreslen tak dziwacznych, ze prawie zabawnych. . . przekazywalo jednak bardzo wazna wiadomosc. Chociaz Eddie zachowal kamienny wyraz twarzy, mocno zacisnal zeby i z cichym sykiem wciagnal przez nie powietrze. Dowiedzial sie, ze gra skon czona. Jeszcze nie zdazyl wysiasc z samolotu, a juz bylo po wszystkim. Nie, to niemozliwe. To nie moze byc prawda. Po prostu jego umysl popada w paranoje przed ladowaniem, nic poza tym. Zignoruje to. Zignoruje to i ten glos ucichnie. . . "Nie zignorujesz tego, bo pojdziesz do wiezienia, a ja umre!" "Kim jestes, na Boga?" - zapytal niechetnie Eddie, ze strachem, i uslyszal, jak ktos lub cos oddycha z ulga. *** "Uwierzyl" - pomyslal rewolwerowiec. "Dzieki wszystkim tym, ktorzy byli i beda, uwierzyl!" *** Samolot zatrzymal sie. Podswietlany napis ZAPIac PASY zgasl. Schody podtoczyly sie i z cichym stukiem uderzyly o przednie drzwi z prawej strony kadluba.Dotarli do celu. *** "Jest takie miejsce, gdzie moglbys schowac to na czas przejscia przez kontrole celna" - rozlegl sie glos. "Bezpieczne miejsce. Potem, kiedy bedziesz daleko, mozesz znow to wziac i zaniesc do tego Balazara." Ludzie zaczeli wstawac, wyjmowac bagaze ze schowkow nad fotelami i skladac plaszcze, ktore - wedlug komunikatu z kokpitu - byly zbyt cieplymi okryciami, zeby je tu nosic. "Wez swoja torba. Wez kurtke. Potem znow idz do wygodki." "Wy. . . " Och. Toaleta. Na dziobie. "Jesli sadza, ze mam towar, to pomysla, ze probuje sie go pozbyc." Eddie wiedzial, ze to bez znaczenia. Nie wywaza drzwi, bo to mogloby wy straszyc pasazerow, a ponadto wiedza, ze nie da sie wpuscic dwoch funtow kokainy do lotniczej toalety i nie zostawic zadnego sladu.Chyba ze naprawde jest jakies bezpieczne miejsce. "Tylko jakie?" "Niewazne, niech cie szlag! Idz!" Wykonal polecenie, poniewaz w koncu w pelni zdal sobie sprawe z sytuacji. Nie widzial tego, co Roland, majacy za soba lata morderczego treningu, ale ujrzal twarze stewardes - ich prawdziwe twarze, ukryte za usmiechami i krzatanina przy workach i kartonach upchanych w skladziku na dziobie. Zauwazyl, w jaki sposob raz po raz zerkaly na niego i szybko umykaly wzrokiem. Wzial swoja torbe. Wzial kurtke. Otwarto drzwi wyjsciowe i ludzie zaczeli przesuwac sie przejsciem. W otwartych drzwiach kokpitu stal kapitan, tez usmiechniety. . . ale i on przygladal sie pasazerom pierwszej klasy, ktorzy jeszcze zbierali swoje rzeczy. Zauwazyl Eddiego - nie, raczej namierzyl go - i zaraz odwrocil wzrok, sklonil sie komus i poglaskal po glowce czyjes dziecko. Eddie przyjal to z chlodnym spokojem. Nie z lodowatym, ale z chlodnym. Ten glos w jego glowie nie musial go uspokajac. Chlodny spokoj czasami wystarcza. Tylko trzeba uwazac, bo bywa i tak, ze moze zmienic sie w spokoj wieczny. Eddie przesuwal sie do przodu, az dotarl do miejsca, gdzie, skreciwszy w lewo, wyszedlby na schody. . . wtedy nagle przycisnal dlon do ust. -Niedobrze mi - wymamrotal. - Przepraszam. Przymknal drzwi kokpitu, ktore blokowaly przejscie do przedzialu pierwszej klasy i otworzyl drzwi prawej toalety. -Obawiam sie, ze bedzie pan musial opuscic samolot - rzekl ostrym tonem pilot. - To. . . -Zaraz zwymiotuje i nie chce zrobic tego na pan skie buty - powiedzial Eddie - ani na moje. Sekunde pozniej byl juz w srodku i zamknal drzwi. Kapitan mowil cos, lecz Eddie nie slyszal tego, nie chcial slyszec. Najwazniejsze bylo to, ze tamten mowil, a nie wrzeszczal; nikt nie bedzie wrzeszczal w obecnosci okolo stu piecdziesieciu pasazerow zmierzajacych do wyjscia. Eddie byl w toalecie, chwilowo bezpieczny. . . Tylko co mu to da? "Jesli tam sie znajdujesz" - pomyslal - "lepiej zrob cos jak najszybciej, kimkolwiek jestes." Przez jedna straszna chwile nie bylo odpowiedzi. Nie trwalo to dlugo, lecz Eddie Dean mial wrazenie, ze ciagnie sie to w nieskon czonosc, jak tureckie toffi Bonomo, ktore Henry czasem kupowal mu w lecie, kiedy byli dziecmi. Jesli cos przeskrobal, Henry tlukl go na kwasne jablko, a jezeli byl grzeczny, kupowal mu tureckie toffi. W ten sposob Henry wywiazywal sie ze swoich zwiekszonych obowiazkow wychowawczych podczas wakacji. "Boze, Chryste, wyobrazilem sobie to wszystko, o Jezu, chyba zwario. . . " "Przygotuj sie" - uslyszal ponury glos. "Nie zdolam zrobic tego sam. Moge wysunac sie w przod, ale nie moge kazac ci przejsc. Musisz zrobic to razem ze mna. Odwroc sie." Nagle Eddie patrzyl dwiema parami oczu, korzystal z dwoch ukladow nerwo wych (nie wszystkie nerwy tej drugiej osoby byly na swoim miejscu: niektore nie dzialaly, od niedawna, obezwladnione przeszywajacym bolem), odczuwal dziesiecioma zmyslami, myslal dwoma mozgami, a krew pompowaly mu dwa serca. Odwrocil sie. W scianie toalety byla dziura wygladajaca jak drzwi. Widzial przez nia szara, kamienista plaze i omywajace ja fale koloru starych skarpetek atlety. Uslyszal ich szum. Poczul zapach soli, tak gorzki jak lzy. "Przechodz." Ktos dobijal sie do drzwi toalety, nakazujac mu wyjsc i natychmiast opuscicsamolot. "Przechodz, niech cie szlag!" Eddie, jeczac, zrobil krok w strone drzwi. . . potknal sie. . . i wpadl do innego swiata.*** Powoli podniosl sie z ziemi i zauwazyl, ze skaleczyl sie odlamkiem muszli w prawa dlon . Bezmyslnie popatrzyl na krew plynaca linia zycia, a potem zobaczyl mezczyzne, ktory wolno wstawal po jego prawej stronie. Eddie zachwial sie, zdezorientowany i rozkojarzony, a teraz w dodatku przestraszony. Ten czlowiek byl martwy, tylko o tym nie wiedzial. Mial wychudla twarz, mocno opieta skora, ktora przypominala bliski pekniecia material naciagniety na metalowej ramie. Blada cere znaczyly tylko chorobliwe rumien ce na policzkach oraz owalny znak miedzy oczami, wygladajacy jak dziecinne nasladownictwo kastowego symbolu wyznawcow hinduizmu. Natomiast jego oczy - niebieskie, spokojne, rozumne - byly nie tylko zywe, ale pelne straszliwej i niepohamowanej energii. Mial na sobie czarna koszule z podwinietymi rekawami, ktora wyblakla tak, ze byla prawie szara, oraz spodnie z czegos, co wygladalo na niebieski dzins. Na biodrach wisialy dwa rewolwery, lecz ladownice pasow byly prawie puste. W olstrach tkwily rewolwery wygladajace na czterdziestkipiatki, ale niewiarygodnie stare czterdziestkipiatki. Gladkie drewniane okladziny ich kolb zdawaly sie jarzyc wlasnym wewnetrznym blaskiem. Eddie, ktory sam nie wiedzial, ze chce cos powiedziec - ze w ogole ma cos do powiedzenia - uslyszal swoj glos. -Jestes duchem? -Jeszcze nie - wychrypial uzbrojony mezczyzna. - Diabelskie ziele. Ko kaina. . . jakkolwiek to nazywasz. Zdejmij koszule. -Twoje rece. . . Eddie nie mogl oderwac od nich wzroku. Przedramiona tego czlowieka, ktory wygladal jak rewolwerowiec z jakiegos spaghetti-westernu, przecinaly jasnoczerwone, zlowrogie pregi. Eddie wiedzial, co to oznacza. s wiadczyly o zakazeniu krwi. Oznaczaly, ze smierc nie tylko dyszy ci w kark, ale juz pelznie kanalem prowadzacym do twojej pompki. -Do diabla z moimi pieprzonymi rekami! - powiedziala blada zjawa. - Zdejmij koszule i pozbadz sie tego! Slyszal fale. Slyszal przeciagle wycie wiatru, dla ktorego nie istnialy zadne przeszkody. Widzial tego szalonego, umierajacego czlowieka i pustke, lecz za plecami slyszal tez stlumione glosy wysiadajacych pasazerow i miarowe stukanie. -Panie Dean! "Ten glos" - pomyslal Eddie - "dobiega z innego swiata." Wlasciwie wcale w to nie watpil, lecz probowal wbic sobie do glowy, jak gwozdz w gruba mahoniowa deske. -Naprawde musi pan. . . -Zostawisz ja tu i zabierzesz pozniej - wychrypial rewolwerowiec. -Bogowie, czy nie rozumiesz, ze tutaj musze mowic? To boli! i nie ma czasu, idioto! Kogos innego Eddie moglby zabic za taki epitet. . . ale przypuszczal, ze tego czlowieka nie byloby latwo zabic, jesli nawet wygladal tak, jakby niewiele brakowalo mu do smierci. Wyczytal prawde w niebieskich oczach, a ich szalen czy blysk odebral mu ochote do dalszych pytan . Zaczal rozpinac koszule. W pierwszej chwili chcial po prostu zerwac ja z siebie, jak Clark Kent, gdy Lois Lane byla przywiazana do torow kolejowych czy czegos takiego, ale w zyciu to sie nie sprawdza. Predzej czy pozniej musialby wyjasnic, gdzie podzialy sie brakujace guziki. Tak wiec pospiesznie rozpial ja, wciaz slyszac stukanie. Wyciagnal koszule z dzinsow, zdjal ja i upuscil, ukazujac owinieta tasma piers. Wygladal jak czlowiek dochodzacy do siebie po paskudnym zlamaniu zeber. Zerknal przez ramie i zobaczyl otwarte drzwi. Ich dolna krawedz pozostawila wachlarzowaty slad w szarym piachu plazy, kiedy ktos - zapewne ten umierajacy mezczyzna - otworzyl je. Za drzwiami ujrzal lazienke pierwszej klasy, umywalke, lustro. . . a w nim swoja zdesperowana twarz, czarne wlosy opadajace na czolo i orzechowe oczy. W tle widzial rewolwerowca, plaze i szybujace mewy, ktore piszczaly i bily sie nie wiadomo o co. Chwycil tasme, zastanawiajac sie, od czego zaczac, jak znalezc koniec. Nagle poczul sie bezsilny. Tak musi czuc sie jelen lub krolik, kiedy na srodku szosy obejrzy sie i skamienieje na widok swiatel nadjezdzajacej ciezarowki. Williamowi Wilsonowi, czlowiekowi o nazwisku rozslawionym przez Poego, owiazanie Eddiego tasma zajelo dwadziescia minut. Drzwi do toalety wylamia za piec, najdalej siedem minut. Nie dam rady tego zdjac - powiedzial chwiejacemu sie przed nim mezczyznie. - Nie wiem, kim jestes i gdzie sie znalazlem, ale mowie ci, ze jest za duzo tasmy i za malo czasu. *** Deere, drugi pilot, poradzil kapitanowi McDonaldowi, zirytowanemu milcze niem pasazera 3A, zeby przestal lomotac w drzwi.-Przeciez stamtad nie ucieknie - powiedzial Deere. - i co moze zrobic? Spuscic sie z woda? Jest za duzy. -Jesli przemyca. . . - zaczal McDonald. Deere, ktory co najmniej kilka razy zazyl kokaine, przerwal mu: -Jesli przemyca, to duzo. Nie zdola sie tego pozbyc. -Zakreccie wode - warknal nagle McDonald.- Juz to zrobilem - rzekl nawigator (ktory rowniez kilkakrotnie wciagal nosem bialy proszek). - Lecz nie sadze, zeby to mialo jakies znaczenie. Mozesz rozpuscic to, co wpada do zbiornikow, ale i tak tam zostanie. Stali przed drzwiami toalety, na ktorych drwiaco jarzyl sie napis ZAJeTA, i rozmawiali przyciszonymi glosami. -Chlopcy z DEA pobiora probke i facet jest ugotowany. -Zawsze moze powiedziec, ze ktos byl tam przed nim i wyrzucil towar - odparl McDonald. Jego glos przybral nieco chrapliwy ton. Nie chcial o tym rozmawiac, chcial dzialac, chociaz doskonale zdawal sobie sprawe z tego, ze stonka jeszcze nie wysiadla i czesc pasazerow z niezdrowa ciekawoscia patrzy na stojacych przed drzwiami toalety pilotow i stewardesy. Ze swej strony zaloga miala swiadomosc tego, ze nazbyt radykalne dzialanie moze obudzic lek przed terrorysta, drzemiacy w podswiadomosci kazdego pasazera. McDonald wiedzial, ze jego nawigator i glowny mechanik maja racje, ze towar na pewno jest zapakowany w plastikowe torebki, na ktorych pozostana slady palcow tego smiecia, a jednak w jego glowie zabrzmial dzwonek alarmowy. Cos tu bylo nie tak. Cos w jego umysle krzyczalo: "Oszustwo! Oszustwo!" - jakby ten facet z 3A byl szulerem z rzecznego parowca, szykujacym sie do wyciagniecia asa z rekawa. -On nie probuje splukac muszli - stwierdzila Susy Douglas. - Nawet nie usilowal skorzystac z umywalki. Gdyby bylo inaczej, slyszelibysmy zasysanie powietrza. Dotarlo cos do moich uszu, ale. . . -Odejdz - rzucil McDonald. Zerknal na Jane Doming. - Ty tez. My sie tym zajmiemy. Jane zaczerwienila sie i odwrocila, zeby wykonac polecenie. Susy jednak powiedziala spokojnie: -Jane wystawila go, a ja zauwazylam te wypuklosci pod jego pachami. Chyba zostaniemy, kapitanie McDonald. Jesli zechce nas pan oskarzyc o niesubordynacje, bardzo prosze Lecz pragne przypomniec, ze byc moze mamy do czynienia z czyms, co okaze sie naprawde wielkim sukcesem DEA. - Ich oczy spotkaly sie, jak krzemien i stal. Susy dodala: - Latalam z toba siedemdziesiat lub osiemdziesiat razy, Mac. Cenie sobie nasza przyjazn . McDonald spogladal na nia jeszcze przez chwile, po czym kiwnal glowa. -Zostan . Chce jednak, zebyscie obie cofnely sie do drzwi kokpitu. Stanal na palcach, obejrzal sie i zobaczyl ostatnich pasazerow, wlasnie przechodzacych z klasy turystycznej do biznesowej. Dwie minuty, moze trzy. Odwrocil sie do przedstawiciela linii lotniczej, ktory stal przy drzwiach wyjsciowych, uwaznie ich obserwujac. Widocznie wyczul, ze ma jakis problem, bo wyjal z futeralu krotkofalowke i trzymal ja w dloni. -Powiedz mu, zeby sciagnal tu celnikow - szepnal McDonald do nawiga tora. - Trzech lub czterech z bronia. Natychmiast.Nawigator przecisnal sie miedzy pasazerami, przepraszajac z uprzejmym usmiechem, po czym cicho powiedzial kilka slow do przedstawiciela, a ten podniosl nadajnik do ust. McDonald - ktory nigdy w zyciu nie zazyl niczego mocniejszego od aspi ryny, a i te nieczesto - zwrocil sie do drugiego pilota. Zacisnal wargi w cienka linie, podobna do blizny. -Gdy tylko ostatni pasazer opusci poklad, wylamiemy drzwi tego sracza - oswiadczyl. - Niewazne, czy celnicy beda tu, czy nie. Rozumiesz? -Roger - odparl Deere i patrzyl, jak koniec kolejki przesuwa sie w glab pierwszej klasy. *** -Wez moj noz - powiedzial rewolwerowiec. - Jest w torbie.Wskazal na torbe z popekanej skory, lezaca na piasku. Bardziej niz torbe przypominala spory plecak, w stylu tych, ktore spodziewasz sie zobaczyc u hipisa wedrujacego przez Appalachy i starajacego sie zyc w zgodzie z natura (od czasu do czasu wspomagana skretem). Tylko ze ta wygladala na Prawdziwa rzecz, a nie na ozdobke podbudowujaca czyjes rozdete ego. Najwyrazniej miala za soba dlugie lata ciezkich - a moze i niebezpiecznych - podrozy. Wlasciwie skinal reka, a nie wskazal. Nie mogl. Eddie zrozumial, dlaczego mezczyzna ma prawa dlon owinieta kawalkiem brudnej szmaty; brakowalo mu kilku palcow. -Wez ja - ponaglil. - Przetnij tasme. Staraj sie nie pokaleczyc. To latwe. Musisz uwazac, a jednoczesnie pospieszyc sie. Nie ma wiele czasu. -Wiem o tym - odparl Eddie i kleknal na piasku. To wszystko bylo nierealne. No, wlasnie, oto odpowiedz. Jak by ujal to Henry Dean, wielki medrzec i wybitny cpun: "hip-hop, hula-hop, wyjdz ze skory i stan obok, zycie to fikcja a swiat zalgany, wiec pusc Creedence i ruszaj w tany." To wszystko nie bylo realne, to tylko nadzwyczaj realistyczna halucynacja, wiec najlepiej polozyc uszy po sobie i plynac z pradem. Naprawde realistyczna halucynacja. Siegnal do zamka - a moze to bedzie tasma na rzepy - torby rewolwerowca i zobaczyl, ze jest zamknieta przewleczonymi na krzyz rzemykami; niektore zerwane i starannie zwiazane tak malymi wezelkami, zeby przechodzily przez metalowe oczka. Eddie pociagnal za koniec rzemienia, rozszerzyl otwor i znalazl noz pod wilgotnym zawiniatkiem zawierajacym naboje. Juz na sam widok rekojesci zaparlo mu dech. Zrobiona z lekko zasniedzialego, czystego srebra, pokryta skomplikowanym wzorem, ktory przyciagal wzrok, ktory. . . Bol eksplodowal mu w uszach, z rykiem przelecial przez glowe i na chwile zasnul oczy czerwona chmura. Niezgrabnie upadl na otwarta torbe, uderzyl o piach i spojrzal na mezczyzne w dziurawych butach. To nie byla halucynacja. Te niebieskie oczy, gniewnie spogladajace z twarzy umierajacego, wyrazaly cala prawde. -Pozniej bedziesz go podziwial, wiezniu - rzekl rewolwerowiec. - Na razie po prostu go uzyj. Czul, ze ucho pulsuje mu i puchnie. "Dlaczego wciaz mnie tak nazywasz?" - Przetnij tasme - rzucil ponuro rewolwerowiec. - Jesli wedra sie do wygodki, zanim stad wyjdziesz, to podejrzewam, ze zostaniesz tu bardzo dlugo i wkrotce tylko w towarzystwie trupa. Eddie wyjal noz z pochwy. Sztylet nie byl stary. . . byl po prostu starozytny. Klinga, naostrzona tak, ze prawie niewidoczna, wydawala sie zawierac czas zaklety w metalu. -Taak, wyglada na ostry - powiedzial drzacym glosem. *** Ostatni pasazerowie wchodzili na schody. Dama okolo siedemdziesiatki i z charakterystycznym wyrazem twarzy, jaki widuje sie tylko u lecacych pierwszy raz osob w podeszlym wieku lub kiepsko wladajacych jezykiem angielskim, przystanela i pokazala Jane Doming bilet.-Jak mam znalezc samolot do Montrealu? - zapytala. - I co z moimi bagazami? Czy mam przejsc przez kontrole celna tu, czy tam? -Przy wyjsciu bedzie czekal przedstawiciel linii, ktory udzieli pani wszelkich informacji - odparla Jane. -Nie rozumiem, dlaczego pani nie moze udzielic mi tych informacji - po wiedziala staruszka. - Przy wyjsciu wciaz jest mnostwo ludzi. -Prosze przechodzic - wtracil sie kapitan McDonald. - Mamy pewien problem. -Coz, przepraszam, ze zyje - rzucila urazona staruszka. - Widze, ze chcecie sie mnie pozbyc! Przeszla obok nich, z nosem zadartym jak u psa weszacego pozar w oddali, z neseserem zacisnietym w jednej rece i plikiem biletow (z takim mnostwem sterczacych z niego oddartych kart pokladowych, ze mozna by sadzic, iz obleciala cala kule ziemska, co kilka godzin zmieniajac samolot) w drugiej. -Oto dama, ktora juz nigdy nie poleci samolotem linii delta - mruknelaSusy. -Gowno mnie obchodzi, jesli nawet przeleci samego Supermana - warknal McDonald. - To juz ostatnia? Jane przeslizgnela sie obok, zajrzala do przedzialu klasy biznesowej, a potem do glownej kabiny. Nikogo. Wrocila i zameldowala, ze samolot jest pusty. McDonald spojrzal w strone schodow i zobaczyl dwoch umundurowanych urzednikow celnych, ktorzy przeciskali sie przez tlum, przepraszajac, lecz nawet nie ogladajac sie na ludzi, ktorych odepchneli. Ostatnia z tych osob byla starsza pani, ktora upuscila ksiazeczke z biletami. Karteczki wypadly z okladki i trzepoczac, rozsypaly sie wokol, a ona rzucila sie na nie z wrzaskiem, jak rozzloszczona wrona. -W porzadku, panowie - powiedzial McDonald. - Zostan cie na zewnatrz. -Kapitanie, jestesmy urzednikami federal. . . -Wiem, bo sam was wezwalem, i ciesze sie, ze przyszliscie tak szybko. Teraz stan cie tam, poniewaz to moj samolot, a ten facet w toalecie to jeden z moich pasazerow. Kiedy wyjdzie z samolotu na schody, bedzie wasz i mozecie z nim zrobic, co chcecie. - Skinal na Deere'a. - Dam temu sukinsynowi ostatnia szanse, a potem wywazymy drzwi. -Nie mam nic przeciwko temu - mruknal Deere. McDonald rabnal w drzwi nasada dloni i wrzasnal: -No, juz, wychodz, przyjacielu! Nie bede wiecej prosil! Nikt nie odpowiedzial. -W porzadku - rzekl McDonald. - Zrobmy to. *** Eddie uslyszal niewyrazne slowa staruszki: -Coz, przepraszam, ze zyje. Widze, ze chcecie sie mnie pozbyc! Przecial tasme do polowy. Kiedy staruszka odezwala sie, troche drgnela mu reka i zobaczyl struzke krwi, splywajaca mu po brzuchu. -Kurwa! - zaklal. -Tego nie da sie uniknac - rzekl ochryplym glosem rewolwerowiec. - Dokon cz robote. A moze na widok krwi robi ci sie slabo? -Tylko na widok mojej wlasnej - odparl Eddie. Tasma zachodzila mu niemal na brzuch. Kiedy zaczal przecinac wyzsze warstwy, prawie nie widzial, co robi. Rozcial jeszcze ze dwa cale tasmy i o malo znow sie nie skaleczyl, gdy uslyszal, jak McDonald mowi:- W porzadku, panowie. Zostan cie na zewnatrz. -Moge dokon czyc i poderznac sobie gardlo albo mozesz mi pomoc - rzekl Eddie. - Nie widze, co robie. Zaslania mi moja pieprzona broda. Rewolwerowiec wzial noz w lewa reke. Trzesla mu sie. Patrzac na drzacy, ostry jak brzytwa sztylet, Eddie sie przerazil. -Moze lepiej sprobuje s. . . - Zaczekaj. Rewolwerowiec uwaznie popatrzyl na swoja lewa reke. Nie mozna powiedziec, ze Eddie negowal istnienie telepatii, ale tez nie do kon ca w nia wierzyl. Mimo to poczul teraz cos, co bylo tak rzeczywiste i namacalne, jak zar buchajacy z pieca. Po kilku sekundach pojal, co to takiego: sila woli tego dziwnego czlowieka. "Do diabla, jak on moze byc umierajacy, jesli wyczuwam w nim taka sile?" Drzaca dlon zaczela sie uspokajac. Wkrotce prawie sie nie trzesla. Po kilku nastepnych sekundach byla nieruchoma jak glaz. -Teraz - rzekl rewolwerowiec. Zrobil krok w przod, podniosl noz i Eddie poczul cos jeszcze - bijaca od niego goraczke. -Jestes man kutem? - zapytal. -Nie - odparl rewolwerowiec. -O Jezu - jeknal Eddie i doszedl do wniosku, ze lepiej na chwile zamknac oczy. Uslyszal cichy trzask przecinanej tasmy. -Gotowe - oznajmil rewolwerowiec, cofajac sie o krok. - Teraz zerwij ja jak najszybciej. Ja zajme sie plecami. Uprzejme pukanie do drzwi toalety przeszlo w donosne lomotanie piescia. "Pasazerowie wysiedli. Koniec z pieszczotami. O kurwa." - No, juz, wychodz, przyjacielu! Nie bede wiecej prosil! -Zerwij ja! - warknal rewolwerowiec. Eddie chwycil w dlonie kon ce tasmy i szarpnal z calej sily. Zabolalo, bolalo jak wszyscy diabli. "Przestan narzekac" - pomyslal. "Moglo byc gorzej. Moglbys miec owlosiony tors, jak Henry." Spojrzal w dol i zobaczyl czerwony, majacy prawie piec cali szerokosci, pas podraznionej skory na wysokosci mostka. Skaleczyl sie tuz nad splotem slonecznym. Krew zbierala sie we wglebieniu i szkarlatna struzka splywala mu do pepka. Woreczki z towarem, jak zle zamocowane juki, wisialy mu teraz pod pachami. -W porzadku - rozlegl sie niewyrazny glos za drzwiami. - Zrobmy. . . Przeszywajacy bol sprawil, ze Eddie nie doslyszal konca zdania, gdy rewolwerowiec bezceremonialnie zerwal mu resztki tasmy z plecow. Eddie przygryzl wargi, tlumiac krzyk. -Wloz koszule - polecil rewolwerowiec. Jego twarz, ktora Eddie wcze sniej uznal za najbledsza, jaka moze miec zywy czlowiek, teraz przybrala barwepopiolu. W lewej rece trzymal resztki tasmy (posklejanej w klab, z woreczkami bialego proszku, wygladajacymi jak jakies dziwne kokony). Odrzucil je na bok. Eddie zauwazyl krew saczaca sie przez prowizoryczny opatrunek na prawej dloni rewolwerowca. - Zrob to szybko. Rozlegl sie gluchy loskot. To juz nie bylo pukanie. Eddie spojrzal na drzwi toalety i zobaczyl, ze zadrzaly, a swiatelko na nich przygaslo. Usilowali je wywazyc. Podniosl koszule palcami, ktore nagle staly sie za duze i zbyt niezgrabne. Lewy mankiet podwinal sie na lewa strone. Sprobowal go wyjac, na moment zaplatala mu sie reka, a potem pociagnal tak mocno, ze wywinal caly rekaw. Bach! Drzwi toalety znowu zadygotaly. -O bogowie, jak mozesz byc takim niezdara? - jeknal rewolwerowiec i sam wepchnal piesc w rekaw koszuli Eddiego. Ten chwycil za mankiet, a rewolwerowiec pociagnal. Potem podal mu ja, jak lokaj podajacy plaszcz. Eddie wlozyl koszule i sprobowal wymacac najnizszy guzik. - Jeszcze nie! - warknal mezczyzna i oddarl kolejny pas ze swojej coraz mniejszej koszuli. - Wytrzyj sobie brzuch! Eddie zrobil to, najlepiej jak umial. Wglebienie w miejscu, gdzie noz przebil skore, wciaz krwawilo. Ten sztylet rzeczywiscie byl ostry. Wystarczajaco. Upuscil zakrwawiony galgan na piasek i zapial koszule. Bach. Tym razem drzwi nie tylko zadygotaly, ale wygiely sie we framudze. Spojrzawszy przez drzwi na plazy, Eddie zobaczyl butelke mydla w plynie, ktora spadla z poleczki nad umywalka. Wyladowala na jego torbie. Chcial wepchnac koszule, teraz juz zapieta (w dodatku prosto, istny cud), do spodni. Nagle przyszedl mu do glowy lepszy pomysl. Eddie rozpial pasek. -Nie ma na to czasu! - Rewolwerowiec uswiadomil sobie, ze probuje krzyknac i nie moze. - Przy nastepnym uderzeniu wylamia drzwi! -Wiem, co robie - odparl Eddie, majac nadzieje, ze naprawde tak jest, po czym przeszedl przez drzwi miedzy swiatami, rozpinajac dzinsy i zamek blyskawiczny. Rewolwerowiec po krotkim, rozpaczliwym wahaniu, poszedl za nim - w jednej chwili obolaly na duszy i ciele, a w nastepnej jako spokojne ka w glowie Eddiego. *** -Jeszcze raz - rzekl ponuro McDonald, a Deere skinal glowa.Teraz, kiedy wszyscy pasazerowie opuscili poklad samolotu i zeszli po schodach, urzednicy celni wyjeli bron .- Juz! Obaj z rozbiegu razem uderzyli w drzwi. Te otworzyly sie gwaltownie, a ka walek laminatu przez moment zwisal z zamka, po czym upadl na podloge. Na sedesie siedzial pan 3A, ze spodniami spuszczonymi do kostek i polami wyblaklej welnianej koszuli ledwie skrywajacymi fiuta. "No, coz, wyglada na to, ze przylapalismy go z opuszczonymi portkami" - pomyslal ze znuzeniem kapitan McDonald. "Chodzi o to, ze, o ile mi wiadomo, to, co robi, nie jest zabronione przez prawo." Nagle poczul bolesne pulsowanie ramienia, ktorym uderzyl o drzwi. Ile razy? Trzy? Cztery? -Co pan tu robi, do diabla? - zapytal kapitan. -Zalatwiam sie - odparl pasazer 3A - ale jesli wszyscy tak bardzo chcecie sie tu dostac, to chyba podetre sie w terminalu. . . -I pewnie nie slyszales pukania, spryciarzu? -Nie moglem dosiegnac drzwi. - Wyciagnal reke, na poparcie swoich slow, i chociaz wywazone drzwi wisialy teraz tylko na jednym zawiasie, nie musial tego pokazywac McDonaldowi. - Pewnie moglem wstac, ale nie panowalem nad sytuacja a wlasciwie nie nad sytuacja, jesli rozumiecie, o co mi chodzi. Po prostu nie moglem nad tym zapanowac, jezeli mozna tak powiedziec. 3A usmiechnal sie zarazliwym, lekko glupkowatym usmiechem, ktory kapitanowi McDonaldowi wydal sie rownie prawdziwy jak dziewieciodolarowy banknot. Sluchajac tego faceta, mozna by pomyslec, ze nikt nie powiedzial mu, ze czlowiek moze sie pochylic. -Wstan - polecil. -Z przyjemnoscia. Moglibyscie zabrac stad na chwile te panie? - 3A usmiechnal sie czarujaco. - Wiem, ze w dzisiejszych czasach to staroswieckie i niemodne, lecz nic na to nie poradze. Jestem wstydliwy. Chociaz prawde mowiac, nie ma czego sie wstydzic. - Trzymajac kciuk w odleglosci mniej wiecej cala od czubka wskazujacego palca, pokazal srednice i mrugnal do Jane Doming, ktora poczerwieniala i natychmiast zniknela w przejsciu, wraz z depczaca jej po pietach Susy. "Wcale nie wygladasz na wstydliwego" - pomyslal kapitan McDonald. "Wy gladasz raczej jak kot, ktory wlasnie zezarl smietane, ot co." Kiedy stewardesy odeszly, 3A wstal i podciagnal gatki oraz dzinsy. Potem siegnal do przycisku spluczki, ale kapitan McDonald natychmiast odtracil jego dlon , zlapal go za ramiona i odwrocil w kierunku drzwi. Deere przytrzymal Eddiego, chwytajac go za pasek spodni. -Bez urazy - rzekl Eddie. Powiedzial to lekkim tonem, tak jak nalezalo. . . a przynajmniej tak sadzil. . . ale mial zamet w glowie. Czul w niej obecnosc tamtego, wyczuwal ja wyraznie. Mezczyzna byl w jego umysle i czujnie go obserwowal, stojac w poblizu, gotowy wkroczyc, gdyby Eddie cos spieprzyl. Boze, to przeciez sen, no nie? No nie?- Stoj spokojnie - powiedzial Deere. Kapitan zajrzal do muszli. -Nie ma gowna - rzekl, a kiedy nawigator mimo woli parsknal smiechem, McDonald obrzucil go gniewnym wzrokiem. -Coz, wiecie, jak to jest - oswiadczyl Eddie. - Czasem ma sie szcze scie i to tylko falszywy alarm. Puscilem kilka bengali. Mowie o gazie blotnym. Gdybyscie trzy minuty temu zapalili tu zapalke, upieklibyscie mnie jak indyka na swieto Dziekczynienia. Pewnie zjadlem cos, zanim wsiadlem do samolotu i. . . -Zabierzcie go stad - warknal McDonald, a Deere, wciaz trzymajac Eddiego za pasek spodni, popchnal go do wyjscia, gdzie przedstawiciele urzedu celnego zlapali go za rece. -Hej! - zawolal Eddie. - A moja torba? I kurtka! -Och, z pewnoscia zabierzemy wszystkie pan skie rzeczy - odezwal sie jeden z agentow. Eddie poczul na twarzy jego ciezki oddech, pachnacy maaloksem i kwasem zoladkowym. - Pan ski bagaz bardzo nas interesuje a teraz chodzmy, kolego. Eddie powtarzal im, zeby odpuscili i dali mu isc samemu ale pozniej doszedl do wniosku, ze najwyzej trzy lub cztery razy dotknal ziemi czubkami butow, nim pokonali odleglosc dzielaca samolot od drzwi terminalu. Tam czekali jeszcze trzej agenci i pol tuzina gliniarzy z ochrony lotniska. Agenci czekali na Eddiego, a policjanci powstrzymywali tlum, ktory patrzyl z chciwym, niezdrowym zainteresowaniem, jak go odprowadzali. Rozdzial czwarty Wieza Eddie Dean siedzial na krzesle. Krzeslo stalo w bialym pokoiku. Bylo to jedyne krzeslo w tym bialym pokoiku. Bialy pokoik byl zatloczony. Bialy pokoik byl zadymiony. Eddie byl tylko w gatkach. Chcialo mu sie palic. Pozostali mezczyzni obecni w tym pomieszczeniu byli ubrani. Bylo ich szesciu. . . nie, siedmiu. Stali wokol niego, otaczajac go. Trzej - nie, czterej - palili papierosy.Eddie mial ochote skakac i spiewac. Fikac koziolki i wycinac holubce. Siedzial spokojnie, odprezony, z rozbawionym zainteresowaniem spogladajac na otaczajacych go ludzi, jakby rozpaczliwie nie potrzebowal prochow, jakby nie wariowal od klaustrofobii. A wszystko z powodu tego drugiego w jego glowie. Z poczatku przerazal go. Teraz dziekowal Bogu, ze ten mezczyzna tam tkwil. Moze byl chory, a nawet umierajacy, ale mial dosc sily woli, by obdzielic choc niewielka jej czastka przestraszonego, dwudziestojednoletniego cpuna. -Masz na piersi bardzo interesujacy czerwony slad - Zauwazyl jeden z agentow. Z kacika ust zwisal mu papieros w kieszonce koszuli mial cala paczke. Eddie czul, ze moglby wziac piec papierosow naraz, wetknac wszystkie do ust, zapalic i zaciagnac sie. . . dopiero wtedy by mu ulzylo. - Wyglada na slad po przylepcu. Wyglada na to, ze miales tam cos przyklejone, Eddie, az nagle doszedles do wniosku, ze lepiej bedzie to oderwac i wyrzucic. -Dostalem uczulenia na Bahamach - odparl Eddie. - Mowilem wam. Chce powiedziec, ze przerabialismy to juz kilka razy. Probuje zachowac poczucie humoru, ale przychodzi mi to z coraz wiekszym trudem. -Pieprzyc twoje poczucie humoru - rzucil wsciekle inny i Eddie rozpoznal ten ton. Sam czasem tak mowil, kiedy przez pol zimnej nocy czekal na kogos, kto sie nie zjawil. Poniewaz ci faceci tez byli uzaleznieni. Jedyna roznica miedzy takimi jak on a Henrym byl narkotyk, ktorego potrzebowali. -A co z ta dziura na twoim brzuchu? Skad ona sie wziela, Eddie? Z wyprzedazy?Trzeci agent wskazywal miejsce, gdzie Eddie skaleczyl sie przy przecinaniu tasmy. Rana w koncu przestala krwawic, lecz pozostal jeszcze ciemnopurpurowy pecherz, ktory grozil peknieciem przy kazdym gwaltowniejszym ruchu. Eddie pokazal czerwony slad po tasmie. -To swedzi - rzekl. Nie klamal. - Zasnalem w samolocie. . . spytajcie stewardese, jesli nie wierzycie. -Dlaczego mielibysmy ci nie wierzyc, Eddie? -Nie wiem. Czy czesto spotykacie przemytnikow narkotykow, ktorzy chra pia w samolocie? - Odczekal chwile, pozwalajac, by zapadlo im to w pamiec, a potem wyciagnal rece. Niektore paznokcie mial obgryzione. Inne obskubane. Odkryl, ze kiedy odstawi sie prochy, wlasne paznokcie staja sie ulubiona przekaska. - Bardzo staralem sie nie drapac, ale pewnie zrobilem to we snie. -Albo bedac na haju. To moze byc slad po igle. Eddie wiedzial, ze wcale tak nie mysleli. Jesli wstrzykniesz sobie cos tak blisko splotu slonecznego, ktory jest deska rozdzielcza ukladu nerwowego, moze to byc ostatnia rzecz, jaka zrobisz w zyciu. -Dajcie zyc - stwierdzil. - Tak dlugo zagladaliscie mi w oczy, sprawdzajac moje zrenice, ze juz zaczalem podejrzewac, ze macie ochote na calusa. Wiecie, ze nie jestem na haju. Trzeci agent spojrzal na niego z niesmakiem. -Jak na niewinna owieczke strasznie duzo wiesz o narkotykach, Eddie. -Czego nie widzialem u "Gliniarzy z Miami", to przeczytalem w "Reader's Digest". Powiedzcie mi, ale szczerze. . . ile razy bedziemy to jeszcze przerabiac? Czwarty agent pokazal mu mala plastikowa torebke. w srodku bylo kilka kawaleczkow. -To wlokienka. Mamy juz potwierdzenie z laboratorium, ale i tak wiedzie lismy, co to takiego. To kawalki tasmy izolacyjnej. -Nie bralem prysznica przed opuszczeniem hotelu - powtorzyl po raz czwarty Eddie. - Lezalem na basenie, grzejac sie w slon cu. Probowalem pozbyc sie wysypki. Alergicznej wysypki. Zaspalem. Mialem piekielne szczescie, ze w ogole zdazylem na samolot. Musialem biec jak wszyscy diabli. Wial wiatr. Nie wiem, co moglo przykleic mi sie do ciala. Inny agent wyciagnal reke i przesunal palcem po zagieciu jego lewego lokcia. -A to nie sa slady po igle. Eddie odepchnal jego dlon . -Ukaszenia moskitow. Mowilem wam. Prawie sie zagoily, Jezu Chryste, przeciez mozecie to sprawdzic! Mogli. Tego interesu nie przygotowywali na lapu-capu. Eddie Przestal sie szprycowac juz miesiac temu. Henry nie potrafilby tego zrobic i miedzy innymi dlatego polecial Eddie, "musial" poleciec Eddie. A kiedy juz nie mogl wytrzymac bez dawki, to wstrzykiwal sobie w lewa pachwine, gdzie moszna lewego jadradotykala lewego uda. . . Tak jak tamtej nocy, kiedy zoltoskory w koncu przyniosl mu troche towaru, ktory nadawal sie do czegos. Wiekszosc po prostu wciagnal nosem, czym Henry juz sie nie zadowalal. To wywolywalo wrazenia, jakich Eddie nie potrafil opisac - polaczenie dumy i wstydu. Gdyby tam zajrzeli, gdyby odchylili jego jadra, moglby miec naprawde powazny problem. Badanie krwi mogloby spowodowac jeszcze powazniejsze klopoty, nie wolno jednak im tego zrobic, nie majac jakiegos powaznego dowodu - a tego po prostu nie mieli. Wiedzieli wszystko, lecz niczego nie byli w stanie udowodnic. Na tym polega roznica miedzy chciec a moc, jak powiedzialaby jego droga mamusia. -Ukaszenia komarow. - Tak. -A ten czerwony slad to alergiczna wysypka. -Tak. Mialem ja juz, zanim polecialem na Bahamy, tylko nie taka paskudna. -Mial ja juz, zanim tam polecial - powiedzial jeden agent do drugiego. -Uhm - mruknal tamten. - A ty w to wierzysz? - Pewnie. -W swietego Mikolaja tez? -Pewnie. Kiedy bylem maly, zrobili mi z nim zdjecie. - Spojrzal na Ed diego. - Zrobiles sobie zdjecie tej slynnej wysypki, nim wybrales sie na te mala wycieczke, Eddie? Eddie nie odpowiedzial. -Jesli jestes czysty, to dlaczego nie zgadzasz sie na badanie krwi? To pytal pierwszy facet, ten z papierosem w kaciku ust. Papieros wypalil sie juz prawie do filtra. Eddie nagle sie wsciekl - wsciekl sie jak diabli. Posluchal glosu w swojej glowie. "W porzadku" - uslyszal natychmiast glos i Eddie wyczul cos wiecej niz zgode, poczul zachete, by pojsc na calego. Poczul sie tak jak wtedy, kiedy Henry uscisnal go, zmierzwil mu wlosy, klepnal w ramie i rzekl: "Dobrze sie spisales, maly, niech ci to nie uderzy do glowy, ale dobrze sie spisales." - Wiecie, ze jestem czysty. - Nagle wstal tak gwaltownie, ze sie cofneli. Spojrzal na najblizej stojacego mezczyzne. - I powiem ci cos, koles. Jesli nie zabierzesz tego gwozdzia sprzed mojego nosa, to wbije ci go do gardla. Facet sie odsunal. -Chlopcy, juz oprozniliscie szambo w samolocie. Boze, mieliscie dosc czasu, zeby sprawdzic je ze trzy razy. Przejrzeliscie moj bagaz. Nachylilem sie i pozwolilem, by jeden z was wepchnal mi w tylek najdluzszy palec na swiecie. Jesli obmacywanie prostaty jest badaniem, bylo to pierdolone safari. Balem sie spojrzec w dol. Myslalem, ze zobacze palec tego goscia sterczacy z mojego ptaka. - Obrzucil ich gniewnym spojrzeniem. - Sprawdziliscie moj tylek, sprawdziliscie moj bagaz, a teraz siedze tu w gaciach, a wy dmuchacie mi dymem w twarz. Chcecie zbadac mi krew? Dobra. Przyprowadzcie tu kogos, kto to zrobi. - Poszeptali i popatrzyli po sobie. Zdziwieni. Zaniepokojeni. - Ale jesli chcecie przeprowadzic badanie bez nakazu sadu - dodal - to niech ten, kto tu przyjdzie, przyniesie sporo dodatkowych strzykawek i probowek, bo niech mnie szlag, jesli bede bral w tym udzial sam. Zrobie to w obecnosci szeryfa federalnego, jesli kazdy z was podda sie takiemu samemu badaniu, kazdy pojemnik zostanie opisany waszymi danymi, a zabierze je szeryf federalny, i na cokolwiek bedziecie sie badac - kokaine, heroine, amfe, cokolwiek - chce, zeby takie same proby wykonano na probkach pobranych od was. A potem zazadam, aby wyniki przekazano mojemu adwokatowi. -O rany, "mojemu adwokatowi" - zawolal jeden z nich - Tak zawsze sie kon czy z takimi gowniarzami, no nie, Eddie? Skontaktujcie sie z moim adwoka tem. Nasle na was mojego adwokata. Rzygac mi sie chce od tego gowna! -Nawiasem mowiac, obecnie nie mam adwokata - powiedzial Eddie i mowil prawde. - Nie przypuszczalem, ze bedzie mi potrzebny. Niczego na mnie nie macie, bo niczego nie mialem, ale nie mozecie przestac z ta kolomyjka? Chcecie, zebym tan czyl, jak zagracie? swietnie. Zatan cze. Tylko nie bede tego robil sam. Wy tez musicie zatan czyc. Zapadla napieta, glucha cisza. -Chcialbym, zeby pan jeszcze raz zsunal spodenki, panie Dean - powie dzial jeden z nich. Ten byl starszy. Wygladal tak, jakby tu dowodzil. Eddie pomyslal, ze moze - tylko moze - ten facet wpadl w koncu na pomysl, gdzie powinien szukac sladow. Do tej pory tam nie zagladali. Rece, ramiona, nogi. . . ale nie tam. Byli zbyt pewni, ze go maja. -Mam dosc rozbierania, ubierania i tego calego gowna - odparl. - Spro wadzcie tu kogos i zrobmy zbiorowe badanie krwi albo wychodze stad. No, jak bedzie? Znowu zapadla cisza. A kiedy zaczeli spogladac po sobie, Eddie zrozumial, ze wygral. "My wygralismy" - poprawil sie. "Jak sie nazywasz, kolego?" "Roland. A ty Eddie. Eddie Dean." "Umiesz sluchac." "Sluchac i patrzec." - Oddajcie mu ubranie - rzekl z niesmakiem starszy mezczyzna. Spojrzal na Eddiego. - Nie wiem, co miales ani jak sie tego pozbyles, ale chce, zebys wiedzial, ze znajdziemy to. - Stary piernik uwaznie mu sie przyjrzal. - A wiec siedzisz tu sobie. Siedzisz i smiejesz sie w duchu. Nie chce mi sie rzygac od tego, co mowisz, lecz robi mi sie niedobrze na twoj widok. -Chce, bys pan rzygnal.- Potwierdzasz nasze podejrzenia. -O rany - westchnal Eddie. - To mi sie podoba. Siedze tu, w tym pokoiku, w samych gaciach, a wy stoicie wokol mnie w siedmiu, ze spluwami na biodrach, i to tobie chce sie rzygac. Czlowieku, masz problem. Eddie zrobil krok w jego kierunku. Mezczyzna przez chwile wytrzymal jego spojrzenie, a potem cos w oczach Eddiego o dziwnym, na pol orzechowym, a na pol niebieskim kolorze - sprawilo, ze mimo woli sie cofnal. -Niczego nie mam! - wrzasnal Eddie. - Skon czcie z tym! Koniec! Dajcie mi spokoj! Znow zapadla cisza. Potem stary urzednik odwrocil sie i krzyknal do kogos: - Nie slyszeliscie? Oddajcie mu ubranie! I tak sie to skon czylo. *** -Mysli pan, ze jestesmy sledzeni? - zapytal taksiarz. Wygladal na rozbawionego. Eddie spojrzal na niego.-Skad ten pomysl? -Wciaz pan spoglada przez tylna szybe. -Wcale nie podejrzewam, ze ktos mnie sledzi - powiedzial Eddie. Byla to szczera prawda. Zauwazyl ogony juz za pierwszym razem, kiedy sie obejrzal. Ogony, nie ogon. Nie musial wiecej spogladac za siebie, zeby sie upewnic. Pacjent na przepustce z sanatorium dla opoznionych w rozwoju z trudem zgubilby taksowke Eddiego w to pozne poniedzialkowe popoludnie; na ulicach panowal niewielki ruch. - Po prostu jestem studentem wydzialu komunikacji. -Och - mruknal taksowkarz. W niektorych kregach takie stwierdzenie za checiloby do dalszych pytan , lecz nowojorscy taksowkarze rzadko pytaja. . . czesciej wyglaszaja przemowy, zazwyczaj w wielkim stylu. Wiekszosc tych przemowien zaczyna sie od slow "To miasto!", jakby byla to religijna inwokacja poprzedzajaca kazanie. . . bo tak tez przewaznie jest. Zamiast tego ten taksiarz rzekl: - Bo gdyby pan myslal, ze jestesmy sledzeni, to zapewniam, ze nie. Zauwazylbym. To miasto! Jezusie! Nieraz samemu zdarzalo mi sie sledzic innych. Zdziwilby sie pan, ilu ludzi wskakuje do mojej taksowki i mowi: "za tym samochodem". Wiem, ze to brzmi jak kwestia, ktora slyszy sie tylko w filmach, prawda? Racja. Tylko ze, jak powiadaja, zycie nasladuje sztuke, a sztuka zycie. Naprawde tak jest. A co do gubienia ogona, to latwe, jesli tylko wiesz jak. Trzeba. . . Eddie wyciszyl glos taksiarza do ledwie slyszalnego pomruku w tle, wystar czajacego, by we wlasciwych momentach kiwac glowa. Kiedy sie nad tym zastanowic, ta gadanina byla naprawde zabawna. Jednym z jadacych za nimi samochodow byla granatowa limuzyna. Eddie domyslil sie, ze nalezala do agentow urzedu celnego. Drugim okazala sie furgonetka dostawcza z napisem: PIZZA GINELLI po obu bokach. Byla tam takze namalowana pizza. . . w postaci usmiechnietej chlopiecej buzi, a usmiechniety chlopiec oblizywal sie i pod obrazkiem widnial slogan: MMMNIAM! DOOOBRA PIZZA! Jakis mlody miejski artysta, z puszka sprayu oraz niewyszukanym poczuciem humoru, skreslil slowo "pizza" i napisal nad nim "piczka". Ginelli. Eddie znal tylko jednego Ginellego, ktory prowadzil restauracje zwana Czterej Ojcowie. Interes z pizza byl ubocznym zajeciem, przykrywka, zajeciem dla ksiegowego. Ginelli i Balazar. Ci dwaj byli nierozlaczni jak hot dog i musztarda. Zgodnie z planem przed terminalem miala czekac limuzyna z kierowca, zeby przewiezc go do knajpy w srodmiesciu, gdzie Balazar prowadzil swoje interesy. Oczywiscie ten plan nie obejmowal dwoch godzin spedzonych w bialym pokoiku, dwoch godzin intensywnego przesluchiwania przez jeden zespol agentow, podczas gdy drugi oproznil zbiorniki toalety boeinga z zawartosci i sprawdzil ja, szukajac duzego ladunku, ktorego nie daloby sie rozpuscic. Kiedy wyszedl, limuzyny nie bylo. Kierowca na pewno otrzymal odpowiednie instrukcje: jesli mul nie opusci terminalu najpozniej pietnascie minut po ostatnich pasazerach tego lotu, szybko odjedz. Kierowca limuzyny wiedzial, ze nie powinien uzywac zainstalowanego w samochodzie telefonu, ktory w rzeczywistosci jest radionadajnikiem, latwym do monitorowania. Balazar zadzwonil do swoich ludzi, dowiedzial sie, ze Eddie wpadl w klopoty, i przygotowal sie na nie. Balazar mogl dostrzec stalowa wole Eddiego, ale to nie zmienialo faktu, ze Eddie byl cpunem. A nie mozna liczyc na to, ze cpun nie bedzie sypal. To oznaczalo, ze furgonetka z pizza moze sie zrownac z taksowka, a wtedy ktos wystawi przez boczne okienko lufe pistoletu maszynowego i taksowka zmieni sie w cos, co wyglada jak wielki kawal szwajcarskiego sera. Eddie bardziej przejmowalby sie tym, gdyby trzymali go cztery godziny zamiast dwoch, a powaznie obawialby sie, gdyby siedzial tam szesc. Ale dwie. . . sadzil, ze Balazar powinien wierzyc, ze Eddie wytrzyma przynajmniej tyle. I na pewno bedzie chcial sie dowiedziec, co z jego towarem. Prawdziwym powodem tego, ze Eddie wciaz ogladal sie przez ramie, byly drzwi. Fascynowaly go. Gdy agenci na pol niesli, a na pol wlekli go po schodach biurowca admini stracyjnej czesci lotniska Kennedy'ego, zerknal przez ramie i one byly tam - nieprawdopodobne, lecz niewatpliwie bezsprzecznie realne, unoszace sie w odleglosci jarda. Widzial wolno przetaczajace sie za nimi fale, rozbijajace sie na piasku. Dostrzegl, ze zaczynalo sie tam sciemniac.Najwidoczniej te drzwi byly jak jedna ze sztuczek z ukrytym obrazem; w pierwszej chwili nie mozna ich bylo dostrzec, ale kiedy sie to udalo, nie sposob ich juz nie widziec. . . Znikly tylko dwa razy, kiedy rewolwerowiec wrocil przez nie bez Eddiego. . . i to bylo przerazajace. Eddie czul sie wtedy jak dziecko, ktoremu zgaszono nocna lampke. Po raz pierwszy stalo sie to, gdy przesluchiwali go agenci. "Musze isc" - glos Rolanda zagluszyl pytanie, ktore w tym momencie zadali Eddiemu. "Nie bedzie mnie tylko chwilke. Nie boj sie." "Dlaczego?" - spytal Eddie. "Dlaczego musisz tam isc?" - Co sie stalo? - zapytal jeden z agentow. - Nagle wygladasz na przestraszonego. I byl przestraszony, ale ten palant i tak by tego nie zrozumial. Zerknal przez ramie i agenci tez sie obejrzeli. Nie zobaczyli niczego procz nagiej bialej sciany, pokrytej bialymi panelami z otworami tlumiacymi dzwieki. Eddie ujrzal drzwi, tak jak poprzednio znajdujace sie w odleglosci jarda (teraz tkwiace w scianie pokoju, jak wyjscie awaryjne, wyjscie, ktorego nie mogli dostrzec przesluchujacy go ludzie). Zobaczyl cos wiecej. Ujrzal stwory wychodzace z morza, stwory wygladajace jak zywcem wziete z jakiegos horroru o nazbyt wyszukanych efektach specjalnych, tak specjalnych, ze wszystko wydaje sie prawdziwe. Te stwory wygladaly jak odrazajace skrzyzowanie krewetki z homarem i pajakiem. Wydawaly niesamowite dzwieki. -Masz omamy, Eddie? - zapytal jeden z agentow. - Widzisz biegajace po scianach pajaki? Byl tak bliski prawdy, ze Eddie o malo sie nie rozesmial. Wiedzial jednak, dlaczego ten mezczyzna imieniem Roland musial odejsc. Jego umysl byl bezpieczny - przynajmniej na razie - lecz te stwory zmierzaly w kierunku ciala i Eddie podejrzewal, ze jesli Roland szybko nie przemiesci swojej fizycznej powloki, to byc moze nie bedzie juz mial do czego wrocic. Nagle uslyszal w myslach zalosny jek Davida Lee Rotha: "Och Ivvy. . . ja nie mam ciala. . . " i tym razem parsknal smiechem. Nie zdolal sie powstrzymac. -Co cie tak smieszy? - zapytal ten agent, ktory chcial wiedziec, czy Eddie widzi pajaki. -Cala ta sytuacja - odparl Eddie. - Dlatego ze jest taka szczegolna, nie zabawna. Chce powiedziec, ze gdyby to byl film, to raczej Felliniego niz Woody'ego Allena, jesli rozumiecie, o co mi chodzi. "Nic ci nie bedzie?" - zapytal Roland. "Jasne. PSS." "Nie rozumiem." "Pilnuj Swoich Spraw." "Aha. W porzadku. Niedlugo wroce." I nagle tamten znikl. Po prostu znikl. Jak smuga dymu tak cienka, ze moze ja rozwiac najlzejszy podmuch wiatru. Eddie rozejrzal sie, ale nie dostrzegl niczego procz podziurawionych bialych paneli - zadnych drzwi, oceanu czy niesamowitych stworow. scisnelo go w dolku. Bynajmniej nie zaczal wierzyc, ze byla to halucynacja. Prochy znikly i Eddie nie potrzebowal innego dowodu. Roland jednak. . . pomagal mu. Sprawial, ze bylo mu latwiej. -Chcesz, zebym powiesil tam jakis obrazek? - zapytal jeden z agentow. -Nie - odrzekl Eddie i odetchnal. - Chce, zebyscie wypuscili mnie stad. -Jak tylko nam powiesz, co zrobiles z hera - powiedzial inny. - A moze to byla koka? I znow sie zaczelo. . . w kolko to samo i bez konca. Po dziesieciu minutach - bardzo dlugich dziesieciu minutach - Roland na gle ponownie znalazl sie w jego glowie. W jednej chwili go nie bylo, w nastepnej pojawil sie. Eddie wyczul, ze mezczyzna jest bardzo zmeczony. "Zrobiles swoje?" "Tak. Przepraszam, ze to tak dlugo trwalo, a po chwili: Musialem pelznac." Eddie znow sie odwrocil. Drzwi w dalszym ciagu byly widoczne, lecz teraz ukazywaly nieco inny obraz tamtego swiata. Zrozumial, ze tak jak przesuwaly sie z nim tutaj, podobnie poruszaly sie razem z Rolandem. Ta mysl sprawila, ze lekko zadrzal. Tak jakby byli polaczeni jakas niewidzialna pepowina. Cialo rewolwerowca lezalo bezwladnie, lecz teraz patrzyl z gory na dluga i omywana falami przyplywu plaze, po ktorej krecily sie stwory, skrzeczac i popiskujac. Za kazdym razem gdy spadala na nie fala, podnosily szczypce. Wygladaly jak tlum ze starych kronik filmowych, kiedy przemawia Hitler i wszyscy salutuja mu Heil! tak gorliwie, jakby od tego zalezalo ich zycie - bo tez pewnie tak bylo, jesli sie nad tym zastanowic. Eddie dostrzegl na piasku slady mozolnie pelznacego rewolwerowca. Nagle zobaczyl, jak jeden ze stworow z blyskawiczna szybkoscia wyciaga szczypce w gore i lapie ptaka, ktory nieopatrznie przelatywal zbyt nisko nad plaza. Ptak w dwoch tryskajacych krwia kawalkach upadl na piach. Zanim jeszcze przestal sie ruszac, zakryla go masa okropnych skorupiakow. Jedno biale piorko wzbilo sie w gore. Szczypce chwycily je i wciagnely do pyska. "Jezu Chryste" - pomyslal oniemialy Eddie. "Alez pieszczoszki!" - Dlaczego wciaz sie ogladasz za siebie? - zapytal glowny urzednik celny. -Od czasu do czasu potrzebuje odtrutki - odpowiedzial Eddie. -Na co? -Na twoja twarz. *** Taksowkarz wysadzil Eddiego przed budynkiem w Co-Op City, podziekowal za dolara napiwku i odjechal. Eddie stal przez chwile z torba w jednej rece i kurtka zaczepiona o wskazujacy palec drugiej, i przerzucona przez ramie. Tutaj wspolnie z bratem wynajmowali dwupokojowe mieszkanie. Stal przez chwile, spogladajac w gore na ten monolit o stylu i urodzie zbudowanego z cegiel skladu towarow. Male okienka upodabnialy go do wiezienia i dla Eddiego ten widok byl przygnebiajacy, podobnie jak dla Rolanda zadziwiajacy. "Nigdy, nawet jako dziecko, nie widzialem takiego wysokiego budynku!" - rzekl Roland. "A tu jest ich tak wiele!" "Taak" - przytaknal Eddie. "zyjemy jak w mrowisku. Moze ten widok ci sie podoba, Rolandzie, ale moim zdaniem szybko sie opatrzy. Bardzo szybko ci sie opatrzy." Granatowy samochod przejechal obok. Furgonetka z pizza zmienila pas, pod jezdzajac. Eddie zdretwial i poczul, ze Roland rowniez sie spial.Moze jednak postanowili go zalatwic. "Drzwi?" - zapytal Roland. - "Mamy przez nie przejsc? Chcesz tego?" Eddie czul, ze Roland jest gotowy na wszystko, lecz jego glos brzmial spokojnie. "Jeszcze nie" - odrzekl. "Moze chca tylko pogadac. Badz jednak przygotowany." Wiedzial, ze nie musial tego mowic; czul, ze Roland nawet we snie byl bardziej gotowy do dzialania niz on kiedykolwiek na jawie. Furgonetka z namalowanym na boku usmiechnietym dzieciakiem podjechala blizej. Szyba okienka po stronie pasazera zsunela sie w dol, a Eddie stal przed wejsciem do budynku, z dlugim cieniem przyklejonym do czubkow jego sportowych butow, czekajac, co teraz zobaczy - twarz czy lufe pistoletu. *** Po raz drugi Roland zniknal z jego umyslu zaledwie piec minut po tym, jak urzednicy w koncu zrezygnowali i wypuscili Eddiego.Rewolwerowiec jadl, ale za malo, a ponadto powinien sie napic i przede wszystkim zazyc jakies lekarstwo. Eddie na razie nie mogl dac mu leku, ktorego Roland rzeczywiscie potrzebowal (chociaz prawdopodobnie rewolwerowiec mial racje; Balazar moglby mu pomoc. . . gdyby zechcial), ale zwykla aspiryna przynajmniej obnizylaby temperature jego ciala; Eddie poczul goraczke buchajaca od rewolwerowca, gdy ten przysunal sie, by przeciac gorna czesc tasmy izolacyjnej. Eddie przystanal przed kioskiem z gazetami w glownym terminalu. "Czy tam, skad przybyles, macie aspiryne?" "Nigdy o tym nie slyszalem. Czy to czary, czy lekarstwo?" "Chyba i jedno, i drugie." Podszedl do okienka i nabyl pudelko bardzo mocnej anacyny. Potem udal sie do baru i kupil dwa potezne hot dogi i podwojna pepsi. Wlasnie smarowal kielbaski musztarda i keczupem (Henry nazywal te dlugie kanapki godzilla dogami), gdy nagle przypomnial sobie, ze one nie sa dla niego. Przyszlo mu do glowy, ze Roland mogl nie lubic musztardy i keczupu, mogl byc wegetarianinem, a poza tym te hot dogi mogly go nawet zabic. "Coz, teraz juz jest za pozno" - doszedl do wniosku. Czujac, ze Roland cos mowi lub robi, Eddie mial pewnosc, ze to sie dzieje naprawde. Natomiast gdy milczal, uparcie powracala przerazajaca mysl, ze to tylko sen - niezwykle realistyczny sen, jaki sni mu sie podczas lotu 901 boeingiem linii lotniczych Delta. Roland powiedzial mu, ze moze przeniesc pozywienie do swojego swiata. Podobno udalo mu sie cos takiego, kiedy Eddie spal. Trudno w to uwierzyc, ale Roland zapewnil go, ze tak bylo istotnie. "No, coz, wciaz musimy byc bardzo ostrozni" - rzekl Eddie. "Dwaj agenci urzedu celnego obserwuja mnie. Nas. Bez wzgledu na to, gdzie teraz sie znajduje." "Wiem, ze musimy uwazac" - odparl Roland. "Nie dwaj. Jest ich pieciu." Nagle Eddie doznal najdziwniejszego uczucia. Nie poruszyl oczami, ale poczul, ze sie poruszaja. Kierowal nimi Roland. Facet w opietym podkoszulku, rozmawiajacy przez telefon. Kobieta siedzaca na lawce i grzebiaca w torbie. Mlody czarnoskory mezczyzna, ktory moglby uchodzic za nadzwyczaj przy stojnego, gdyby nie zajecza warga, tylko czesciowo zamaskowana wskutek operacji plastycznej. Ogladal podkoszulki na stoisku, obok ktorego niedawno przechodzil Eddie. Wlasciwie niczym sie nie wyrozniali, ale mimo to Eddie sie domyslil, kim sa. Byli niczym obrazek z dziecinnej ukladanki - raz ulozony, na zawsze pozostaje w pamieci. Eddie lekko sie zaczerwienil, poniewaz Roland zwrocil jego uwage na to, co on powinien dostrzec natychmiast a rozszyfrowal tylko dwoch. Tych troje maskowalo sie lepiej, lecz tez nie za dobrze - oczy telefonujacego, zapatrzone w wyimaginowany obraz osoby, z ktora rozmawial, bacznie spogladaly wokol. . . i, pozornie przypadkowo, co chwila kierowaly sie na Eddiego. Kobieta z torebka nie znalazla tego, czego szukala, a jednak nie zrezygnowala z dalszych poszukiwan , lecz robila to bez konca. "Klient" zas zdazylby juz co najmniej dziesiec razy obejrzec kazda koszulke na obrotowym wieszaku. Nagle Eddie poczul sie tak, jakby znow mial piec lat i bal sie przejsc przez ulice, dopoki Henry nie wezmie go za reke. "Niewazne" - uspokajal go Roland. "I nie martw sie o jedzenie. Jadalem zywe owady, przynajmniej zywe na tyle, ze niektore z nich zbiegaly mi do zoladka." "Taak" - odparl Eddie - "ale to jest Nowy Jork." Zaniosl hot dogi i cole na sam koniec baru i stanal plecami do glownego holu. Potem zerknal w kierunku lewego rogu. Owalne lustro wybrzuszalo sie tam, jak superczule oko. Widzial w nim wszystkich sledzacych go agentow, lecz zaden z nich nie znajdowal sie dostatecznie blisko, zeby zdolal dostrzec kanapki i cole. I bardzo dobrze, gdyz Eddie nie mial pojecia, co teraz nastapi. "Poloz te astyne na chlebie z miesem. Potem wez wszystko w dlonie." "Aspiryne." "Dobrze. Nazywaj to zabim skrzekiem, jesli chcesz. . . Eddie. Tylko zrob to." Wyjal anacyne z plastikowej torebki, ktora wczesniej wepchnal do kieszeni, i juz mial wsunac pudelko do hot doga, gdy uswiadomil sobie, ze Roland bedzie mial problemy nie tylko z otwarciem pudelka, ale i z wyjeciem z niego proszkow. Zrobil to sam: wytrzasnal trzy tabletki na papierowa serwetke, zastanowil sie i dodal jeszcze trzy. "Trzy teraz, trzy pozniej. Jesli bedzie jakies pozniej." "W porzadku. Dziekuje." "I co teraz?" "Wez to wszystko w dlonie." Eddie ponownie zerknal w wypukle lustro. Dwaj agenci niedbalym krokiem zmierzali w kierunku baru. . . moze nie podobalo im sie to, ze Eddie stoi odwrocony do nich plecami, a moze wyczuli, ze cos jest nie w porzadku, i postanowili to sprawdzic. Jesli cos ma sie stac, powinno sie stac szybko. Eddie spelnil prosbe Rolanda i poczul cieplo parowek w otoczce bialej bulki oraz zimno schlodzonej pepsi. W tym momencie wygladal jak facet zamierzajacy zaniesc przysmaki swoim dzieciakom. . . i nagle wszystko to zaczelo mu topniec w rekach. Spojrzal w dol, coraz szerzej otwierajac oczy, az mial wrazenie, ze zaraz mu wypadna z orbit i zawisna na szypulkach. Przez warstwe bulki widzial parowki. Przez scianki kubka widzial pepsi, gesty od lodu plyn, uformowany w ksztalt naczynia, ktore stalo sie niewidzialne. Potem poprzez kanapki ujrzal czerwony blat kontuaru, a przez pepsi biala sciane. Jego dlonie zaczely przysuwac sie do siebie. . . az w kon cu sie zetknely. Jedzenie. . . serwetki. . . pepsi. . . szesc tabletek anacyny. . . wszystko to, co w nich trzymal, zniknelo. "Jezus podskoczyl i zagral na skrzypkach" - pomyslal oniemialy Eddie. Po spiesznie zerknal w owalne lustro. Drzwi zniknely. . . Rolanda rowniez nie bylo juz w jego umysle. "Podjedz sobie, przyjacielu" - pomyslal Eddie. Tylko czy ta obca osobowosc, ktora nazywala sie Rolandem, naprawde byla jego przyjacielem? To sie dopiero okaze, czyz nie? Uratowal tylek Eddiego, to prawda, ale to wcale nie oznacza, ze jest dobrym skautem. Mimo wszystko Eddie lubil Rolanda. Obawial sie go, a jednoczesnie polubil. Podejrzewal, ze z czasem moglby go pokochac, tak jak kochal Henry'ego. "Najedz sie, przybyszu. Najedz sie, przezyj. . . i wroc." Obok lezalo kilka zabrudzonych musztarda serwetek, pozostawionych przez poprzedniego klienta. Eddie zmial je w kulke i cisnal do kosza, idac do wyjscia i poruszajac ustami, jakby kon czyl przezuwac. Zdolal nawet lekko czknac, podchodzac do czarnoskorego i podazajac w strone znakow gloszacych "Bagaze" oraz "Wyjscie do miasta". -Nie znalazl pan odpowiedniej koszulki? - zapytal. -Przepraszam? - czarnoskory odwrocil sie od ekranu monitora wyswietla jacego godziny odlotow American Airlines, ktore pozornie studiowal. -Myslalem, ze szuka pan takiej z napisem "Wspomozcie mnie, prosze, je stem tajnym agentem" - powiedzial Eddie i poszedl dalej. Kierujac sie do schodow, zauwazyl, ze kobieta z torebka pospiesznie zatrzaskuje ja i wstaje z lawki. "O rany, to istna parada Macy'ego z okazji swieta Dziekczynienia." Eddie uznal ten dzien za cholernie interesujacy i podejrzewal, ze to jeszcze nie wszystko. *** Kiedy Roland znow zobaczyl wychodzace z fal homaropodobne stwory (a wiec ich obecnosc nie byla zwiazana z przyplywem, ale z nadejsciem zmroku), opuscil Eddiego Deana, zeby przeniesc gdzies swoje cialo, zanim potwory znajda je i pozra.Spodziewal sie bolu i byl nan przygotowany. Od tak dawna zyl z bolem, ze prawie sie z nim zaprzyjaznil. Jednakze przerazila go szybkosc, z jaka rosla goraczka i opuszczaly go sily. Jesli nie byl umierajacy przedtem, to teraz na pewno umieral. Czy w swiecie wieznia istnialo dostatecznie silne lekarstwo, zeby powstrzymac ten proces? Moze. Jesli jednak nie zdobedzie go w ciagu nastepnych szesciu lub osmiu godzin, nie bedzie to juz mialo zadnego znaczenia. Sprawy zajda tak daleko, ze zadne lekarstwo ani zadna magia tego lub innego swiata nie zdolaja go juz uzdrowic. Nie byl w stanie chodzic. Bedzie musial sie czolgac.Juz mial zaczac to robic, gdy jego spojrzenie przywarlo do klebu zmietej tasmy izolacyjnej i woreczkow z diabelskim zielem. Jesli je tutaj zostawi, homarokoszmary z pewnoscia potna worki szczypcami. a bryza rozwieje proszek na cztery strony swiata. "Co tez powinno sie z nim zrobic?" - zastanawial sie ponuro rewolwerowiec. Nie mogl dopuscic do tego, zeby zniknal. Przyjdzie taki czas, ze Eddie Dean moze znalezc sie w powaznych tarapatach, nie majac tego proszku. Trudno udobruchac takich ludzi, do jakich zapewne nalezal ten Balazar. On bedzie chcial dostac towar, za ktory zaplacil. Dopoki go nie zobaczy, Eddiego bedzie pilnowala mala armia dobrze uzbrojonych mezczyzn. Rewolwerowiec przyciagnal klab tasmy izolacyjnej i zawiesil sobie na szyi. Potem zaczal czolgac sie po plazy. Pokonal odleglosc mniej wiecej dwudziestu jardow - jak osadzil, prawie dosyc, zeby poczuc sie bezpiecznie - gdy ze zgroza (a jednoczesnie rozbawieniem) uswiadomil sobie, ze oddalil sie od drzwi. Na Boga, a wiec po co przez to wszystko przechodzil? Obejrzal sie i zobaczyl drzwi nie dalej niz jard za plecami. Przez chwile tylko gapil sie na nie, zanim zrozumial to, co pojalby juz dawno, gdyby nie uznal tego za swoiste delirium pod wplywem goraczki i glosow inkwizytorow, zasypujacych Eddiego gradem pytan . "Gdzie, jak, dlaczego, kiedy" (pytania zdajace sie przedziwnie stapiac z pytaniami straszliwych skorupiakow, ktore wylazily z fal: "To-to-tak? Tu-tu-tum? Ta-ta-tam?"). Wcale mu sie to nie przywidzialo. "Teraz zabieram je ze soba wszedzie, dokad ide" - pomyslal. "Tak samo jak on. Podazaja za nami wszedzie, niczym przeklenstwo, ktorego nigdy nie zdolasz sie pozbyc." Wszystko to wydawalo sie tak prawdziwe, ze nie budzilo zadnych watpliwosci. . . podobnie jak jeszcze jedna sprawa. Jesli te drzwi miedzy nimi zamkna sie, to na zawsze. "A kiedy to nastapi" - pomyslal ponuro Roland - "on powinien byc po tej stronie. Ze mna." "Alez z ciebie uosobienie wszelkich cnot!" - przypomnial sobie slowa czlo wieka w czerni. Wydawalo sie, ze na stale zadomowil sie w glowie Rolanda. "Zabiles chlopaka; dzieki tej ofierze zdolales mnie schwytac i zapewne stworzyc te drzwi miedzy swiatami. Teraz zamierzasz dobrac Trojke, po kolei, i skazac ich wszystkich na cos, czego sam bys nie chcial: na zycie w obcym swiecie, gdzie moga zginac tak latwo jak wypuszczone na wolnosc zwierzeta z zoo." "Wieza" - pomyslal wzburzony Roland. "Kiedy dotre do Wiezy i zrobie to, co powinienem, dokonam tego aktu odrodzenia czy odkupienia, jaki jest mi przeznaczony, to moze wtedy. . . " A jednak wrzaskliwy smiech czlowieka w czerni, czlowieka, ktory byl mar twy, ale zyl jako wyrzut sumienia rewolwerowca, nie pozwolil mu dokon czyc tej mysli. Mimo to nawet wspomnienie zdrady nie zdolalo sklonic go do zejscia z wybranej drogi. Zdolal przebyc jeszcze dziesiec jardow, obejrzal sie i zobaczyl, zenawet najwieksze z pelzajacych potworow nie oddalaja sie bardziej niz dwadziescia jardow od linii wody, a on przebyl trzy razy wieksza odleglosc. "Juz dobrze." "Nic nie jest dobrze" - odparl wesolo czlowiek w czerni - "i doskonale o tym wiesz." "Zamknij sie" - pomyslal rewolwerowiec i ku jego zaskoczeniu glos rzeczy wiscie ucichl. Roland wepchnal woreczki z diabelskim zielem w szczeline miedzy dwoma glazami i zamaskowal je garsciami zerwanej trawy. Zrobiwszy to, odpoczal chwile. Lupalo go w glowie i raz bylo mu zimno, raz goraco. Przetoczyl sie z powrotem przed drzwi do innego swiata i do innego ciala, na chwile pozostawiajac za soba to, ktore trawila smiertelna infekcja. *** W nastepnym momencie znalazl sie w ciele pograzonym w tak glebokim snie, ze nawet pomyslal, iz zapadlo w spiaczke. W tym stanie wszystkie procesy zyciowe ulegly takiemu spowolnieniu, jakby pokonaly dluga pochylnie zmierzajaca ku ciemnosci.Obudzil to cialo, wyciagajac je sila z jaskini, w ktorej sie schronilo. Sprawil, ze serce zaczelo uderzac szybciej, nerwy ponownie zaakceptowaly przeszywajacy bol i uswiadomily cialu przykra rzeczywistosc. Zapadla noc. Na niebie swiecily gwiazdy. Te kawalki chleba, ktore kupil mu Eddie, byly drobinami ciepla w morzu chlodu. Nie mial ochoty, ale bedzie musial je zjesc. Najpierw jednak. . . Popatrzyl na biale tabletki, ktore trzymal w dloni. Astyna - tak nazwal to Eddie. Nie, wlasciwie inaczej, ale Roland nie potrafil wymowic tego slowa tak, jak wymawial je wiezien . Krotko mowiac, byly to lekarstwa. Leki z innego swiata. "Jesli cokolwiek z twojego swiata dobrze mi zrobi" - pomyslal Roland - "to predzej wasze medykamenty niz kanapki." Powinien sprobowac. Nie mial dokladnie tego, czego potrzebowal - czego potrzebowal zdaniem Eddiego - ale ten lek mogl obnizyc goraczke. "Trzy teraz, trzy pozniej. Jesli bedzie jakies pozniej." Wlozyl trzy tabletki do ust, potem odkryl przykrywke z jakiegos dziwnego materialu, ktory nie byl ani papierem, ani szklem, ale wygladal jak oba po trosze - kubka, w ktorym byl napoj. Popil lekarstwo. Pierwszy lyk zaskoczyl go tak bardzo, ze przez moment lezal oparty o skale, z oczami tak szeroko otwartymi i pelnymi odbitego swiatla, ze z pewnoscia kazdyprzypadkowy przechodzien uznalby go za martwego. Potem lapczywie wychylil wszystko, trzymajac kubek w obu dloniach, tak pochloniety tym, co pil, ze nie czul bolu kikutow palcow. "Slodkie! Boze, co za slodycz! Co za slodycz! Slodycz!" Jeden z plaskich kawaleczkow lodu utknal mu w gardle. Zakaszlal, klepnal sie w piers i wyplul go. Teraz czul w glowie nowy rodzaj bolu: srebrzysty, taki jaki przychodzi po zbyt szybkim wypiciu za zimnego napoju. Lezal nieruchomo i czul, jak serce lomocze mu niczym potezna machina, a w cialo tak gwaltownie wlewaja sie nowe sily, ze zdaje sie bliskie eksplozji. Nie myslac o tym, co robi, oddarl kolejny pasek materialu od swojej koszuli - z ktorej niebawem pozostanie tylko kawalek szmaty wiszacy mu na szyi - i polozyl go sobie na udzie. Kiedy wypije napoj, owinie lod galgankiem i zrobi z niego oklad na zraniona reke. . . myslami jednak bladzil gdzie indziej. "Slodki!" - powtarzal raz po raz, usilujac znalezc sens albo przekonac sie, ze jest w tym jakis sens, tak samo jak Eddie usilowal przekonac siebie, ze len facet jest prawdziwa istota, a nie wytworem wyobrazni. Ten ciemny napoj zawieral cukier, i to w ilosci wiekszej niz Marten - ktory mimo swej ascetycznej pozy byl zwyklym lakomczuchem - sypal do kawy rankiem w Downers. "Cukier. . . bialy. . . proszek. . . " Spojrzenie rewolwerowca przesunelo sie ku woreczkom, ledwie widocznym pod trawa, ktora je przykryl. Przez chwile zastanawial sie, czy proszek w tych torebkach nie jest tym samym srodkiem, ktory znajdowal sie w tym, co wypil. Wiedzial, ze Eddie doskonale rozumial sytuacje, w ktorych byli dwiema roznymi osobami. Podejrzewal, ze gdyby przeniosl swoje cialo do swiata Eddiego (a instynktownie przeczuwal, ze da sie to zrobic. . . chociaz kiedy drzwi zamkna sie za nim, wtedy pozostanie tam na zawsze, tak samo jak w odwrotnej sytuacji Eddie pozostalby tutaj), rozumialby go rownie dobrze. Wyczytal w myslach Eddiego, ze oba ich jezyki byly bardzo podobne. Podobne, a jednak nieidentyczne. Tutaj kromka byla kanapka. Zwedzic oznaczalo znalezc cos do jedzenia. Czy wiec nie jest mozliwe, ze ten proszek, ktory w swiecie Eddiego okreslano kokaina, w swiecie rewolwerowca zwano cukrem? Po dokladnym rozwazeniu sprawy uznal, ze to malo prawdopodobne. Eddie po prostu kupil ten napoj, wiedzac, ze sledza go ludzie sluzacy Kaplanom Cla. Co wiecej, Roland doszedl do wniosku, ze Eddie zaplacil za niego stosunkowo niewiele. Nawet mniej niz za kromki chleba. Nie, cukier to nie kokaina, ale Roland nie mogl zrozumiec, dlaczego w ogole ktos mialby potrzebowac kokainy czy innego nielegalnego proszku, jesli na tym swiecie bylo takie mnostwo taniego cukru. Ponownie spojrzal na chleb, poczul pierwszy skurcz, byc moze glodu. . . i ze zdumieniem oraz lekka ulga uswiadomil sobie, ze czuje sie lepiej. Ten napoj? To dlatego? Przez ten cukier?Byc moze czesciowo - ale nie tylko. Cukier pozwala szybko zregenerowac nadwatlone sily. Rewolwerowiec wiedzial o tym od dziecka. Cukier jednak nie zlagodzi bolu i nie ugasi ognia trawiacego cialo, ktore w wyniku infekcji zmienilo sie w piec rozpalony goraczka. A tymczasem wlasnie tak sie stalo. . . i w dalszym ciagu tak bylo. Konwulsyjne skurcze ustaly. Pot wysechl na czole. Haczyki na ryby, ktore wydawaly sie tkwic w jego gardle, nagle znikly. Chociaz bylo to niemozliwe, pozostawalo bezsprzecznym faktem, a nie zludzeniem czy poboznym zyczeniem (a jednak, prawde mowiac, od niezliczonych i niewiadomych lat rewolwerowiec po prostu nie byl zdolny do takich frywolnych mysli). Kikuty palcow reki i nogi wciaz pulsowaly bolesnie, ale wydawalo mu sie, ze i to odczuwal troche lagodniej. Roland odchylil glowe do tylu, zamknal oczy i podziekowal bostwu. Bostwu i Eddiemu Deanowi. "Nie popelnij bledu i nie podchodz do niego z sercem na dloni, Rolandzie" - uslyszal glos plynacy z glebi jego duszy. Nie byl to nerwowy, zgrzytliwy i klotliwy glos czlowieka w czerni. . . ani szorstki glos Corta. W uszach rewolwerowca zabrzmialo to jak glos ojca. "Wiesz, ze to, co dla ciebie zrobil, uczynil dla wlasnego dobra, tak samo jak wiesz, ze tamci ludzie - choc byc moze sa to inkwizytorzy - mieli co do niego czesciowa lub calkowita racje. On jest slabym naczyniem i zatrzymali go, kierujac przeciwko niemu zarzuty, ktore nie byly sfingowane ani niesluszne. Jest twardy, nie przecze, ale rowniez slaby. Jest jak Hax, kucharz. Hax trul niechetnie. . . lecz to wcale nie tlumilo krzykow umierajacych z popekanymi wnetrznosciami, l jest jeszcze jeden powod, aby sie strzec. . . " Ten glos nie musial wyjasniac Rolandowi, jaki to powod. Widzial to w oczach Jake'a, kiedy chlopiec w koncu zaczal rozumiec jego zamiary. "Nie popelnij tego bledu i nie podaj mu serca na dloni." Wlasciwa rada. Juz nieraz oddawales sobie zla przysluge, dobrze myslac o tych, ktorych w koncu bedziesz musial skrzywdzic. "Pamietaj o swoich obowiazkach, Rolandzie." - Nigdy o nich nie zapomnialem - warknal do bezlitosnie swiecacych gwiazd, odbijajacych sie od fal i oswietlajacych homarokoszmary, ktore zadawaly idiotyczne pytania. - Moje obowiazki czynia mnie przekletym. A dlaczego przeklety mialby sie od nich wykrecac? Zaczal jesc chleb z miesem, to, co Eddie nazywal "hot dogami". Roland nie mial nic przeciwko spozywaniu psiego miesa. Wprawdzie w po rownaniu z tun czykiem smakowalo jak resztki z rynsztoka, ale po tym wspanialym napoju nie mial prawa narzekac. Na pewno nie. Ponadto sytuacja byla zbyt powazna, zeby przejmowac sie takimi drobiazgami. Zjadl wszystko, a potem wrocil tam, gdzie byl Eddie. . . do magicznego po wozu, ktory pedzil metalowa droga. . . pelna innych takich pojazdow. Byly ich dziesiatki, a moze setki i zadnego z nich nie ciagnely konie.*** Eddie spokojnie czekal, az podjedzie do niego furgonetka rozwozaca pizze. Roland w jego umysle byl jeszcze spokojniejszy. "To kolejna wersja snu Diany" - pomyslal Roland. "Co bylo w tym pudelku? Zlota misa czy jadowity waz? A kiedy przekreca klucz i juz ma podniesc wieko, slyszy wolanie matki: "Obudz sie, Diano! Czas doic! "." "W porzadku" - rozwazal Eddie. "Co teraz bedzie? Dama czy tygrys?" Z okna po stronie pasazera spojrzala na niego blada pryszczata twarz mezczyzny z kon skimi zebami. Znal te twarz.-Czesc, Col - odezwal sie bez entuzjazmu Eddie. Obok Cola Vincenta siedzial za kolkiem Jeszcze Brzydszy, jak Henry nazywal Jacka Andoliniego. "Nigdy nie nazwal go tak w jego obecnosci" - przeszlo przez mysl Eddiemu. Nie, pewnie ze nie. Powiedziec cos takiego w oczy Jackowi Andoliniemu byloby szukaniem smierci. Ten ogromny facet mial cofniete czolo jaskiniowca i niezwykle wydatna dolna szczeke. Byl spokrewniony z Balazarem przez malzenstwo. . . z siostrzenica, kuzynka czy inna cholera. Jego ogromne lapska sciskaly kierownice furgonetki niczym lapy malpy trzymajacej sie galezi. Z uszu sterczaly mu kepki twardych wlosow. Eddie widzial teraz tylko jedno z tych uszu, gdyz Jack Andolini pozostawal zwrocony do niego profilem. . . ani na chwile nie odwracajac glowy w bok. Stary Jeszcze Brzydszy. Ajednak Henry (ktory, co Eddie musial przyznac, nie zawsze byl najrozsadniejszym facetem na swiecie) nigdy nie popelnil tego bledu, zeby nazwac go Jeszcze Glupszym. Colin Vincent byl zrecznym chlopcem na posylki. Tymczasem Jack mial dosc rozumu pod czolem neandertalczyka, by byc prawa reka Balazara. Eddiemu nie spodobalo sie, ze Balazar przyslal po niego takiego waznego faceta. Wcale mu sie to nie spodobalo. -Czesc, Eddie - rzekl Col. - Slyszalem, ze miales klopoty. -Nic takiego, z czym nie zdolalbym sobie poradzic - powiedzial Eddie. Zdal sobie sprawe, ze najpierw podrapal sie po jednej rece, a potem po drugiej. . . typowy odruch cpuna, odruch, nad ktorym tak usilnie staral sie zapanowac podczas przesluchania. Teraz tez mu sie udalo. Col jednak usmiechal sie i Eddie mial ochote rabnac w te wyszczerzone zeby, zeby piesc przeszla na wylot. Moze by to zrobil. . . gdyby nie Jack. Ten wciaz patrzyl przed siebie, jak czlowiek zatopiony w swoich wlasnych prymitywnych myslach, postrzegajacy swiat w podstawowych barwach i w nieskomplikowany sposob, gdyz takiego ograni czonego czlowieka nie stac na nic wiecej (a przynajmniej tak mozna by uznac, sadzac po jego wygladzie). Mimo to Eddie przypuszczal, ze Jack widzi wiecej w ciagu jednego dnia niz Col Vincent. -To dobrze - stwierdzil Col. - Bardzo dobrze. Cisza. Col patrzyl na Eddiego, usmiechajac sie i czekajac, az Eddie znow zacznie Taniec c puna, drapiac sie i przestepujac z nogi na noge, jak dziecko chcace pojsc do ubikacji, ale przede wszystkim czekal, az Eddie zapyta, o co chodzi i czy nie maja przy sobie malej dzialki? Eddie spojrzal na niego. Juz sie nie drapal i nawet sie nie dotykal. Lagodny podmuch gnal po parkingu opakowanie po Ring-Ding. Tylko cichy szmer metalizowanej folii i astmatyczny kaszel luznych zaworow furgonetki za klocaly cisze. Szyderczy usmieszek na twarzy Cola zaczal przygasac. -Wskakuj, Eddie - powiedzial Jack, nie odwracajac glowy. - Przejedziemy sie. -Dokad? - zapytal Eddie, chociaz dobrze wiedzial. -Do Balazara. - Jack nie poruszyl glowa, a jedynie lekko rozluznil zaci sniete na kierownicy dlonie. Gdy to robil, na srodkowym palcu jego prawej reki blysnal wielki sygnet z onyksowym oczkiem przypominajacym slepie gigantycznego owada. - Chce wiedziec, co z jego towarem. -Mam jego towar. W bezpiecznym miejscu. - swietnie. To nikt nie ma powodu do zmartwienia - rzekl Jack Andolini, nie poruszajac glowa. -Chyba najpierw pojde na gore - powiedzial Eddie. - Chce sie przebrac, pogadac z Henrym. . . -I dac sobie w zyle, nie zapomnij o tym - przerwal mu Col i wyszczerzyl w usmiechu te wielkie, zolte zebiska. - Tylko ze niczego nie masz, tak to jest. "To-to-tak?" - przypomnial sobie rewolwerowiec w umysle Eddiego i za drzal. Eddie wzdrygnal sie. Col zauwazyl to i usmiechnal sie jeszcze szerzej. "No, jednak sie zaczyna" - pomyslal. "Stary Taniec c puna. A juz sie prawie niepokoilem, Eddie." Widok zebow, odslonietych w jeszcze szerszym usmiechu, wcale nie byl przyjemniejszy od poprzedniego. -Po co? -Pan Balazar uwazal, ze lepiej spotkac sie w pewnym i czystym miejscu - odparl Jack, nie odwracajac glowy. W dalszym ciagu obserwowal otoczenie, chociaz postronny widz uznalby, ze w wypadku tego czlowieka to po prostu niemozliwe. - W razie gdyby wydarzylo sie cos nieprzewidzianego. -Na przyklad pojawili sie federalni z nakazem rewizji - dodal Col i wy krzywil sie szyderczo. Eddiemu zdawalo sie, ze Roland tez ma ochote rabnac piescia w te popsute zeby, ktore sprawialy, ze usmiech Cola byl tak odrazajacy i nieznosny. Ta jednosc uczuc troche poprawila mu humor. - Przyslal do waszego mieszkania ekipe sprzataczy, ktorzy umyli sciany, odkurzyli dywany, i niepoliczy ci za to zlamanego centa, Eddie! "A teraz zapytaj, czy mam jakis towar" - mowil usmiech Cola. "O tak, teraz zapytaj, Eddie, chlopaczku. Bo moze nie lubisz cukiernika, ale uwielbiasz slodycze, no nie? A skoro juz wiesz, ze Balazar wyczyscil ci zapas. . . " Nagla mysl, paskudna i przerazajaca, przemknela mu przez glowe. Jesli nie ma zapasu. . . -Gdzie jest Henry? - zapytal nagle tak chrapliwym glosem, ze Col cofnal sie zaskoczony. Jack Andolini w koncu odwrocil glowe. Zrobil to powoli, jakby wykonywal ten ruch bardzo rzadko i z ogromnym wysilkiem. Niemal mozna by oczekiwac, ze uslyszy sie zgrzyt zle naoliwionych zawiasow w tym grubym karku. -Bezpieczny - powiedzial i rownie powoli jego glowa powrocila na po przednia pozycje. Eddie stal obok furgonetki, walczac z narastajaca panika, ktora grozila utrata zdolnosci trzezwego rozumowania. Narkotyczny glod, ktory dotychczas udawalo mu sie trzymac na wodzy, stal sie nie do zniesienia. Musial dostac dzialke. Wtedy moglby odzyskac zimna krew i. . . "Przestan !" - ryknal Roland tak glosno, ze Eddie sie skrzywil (a Col, biorac ten grymas bolu i zdziwienia za kolejny krok Tan ca c puna, znow zaczal sie usmiechac). "Przestan ! Ja zapewnie ci dosc tej cholernej zimnej krwi!" "Nie rozumiesz! To moj brat! To moj pieprzony brat! Balazar ma mojego bra ta!" "Mowisz tak, jakbym jeszcze nigdy nie slyszal tego slowa. Boisz sie o niego?" "Tak! Chryste, tak!" "No, wiec rob to, czego sie spodziewaja. Placz. Rzygaj i pros. Blagaj o te twoja dzialke. Jestem pewien, ze tego oczekuja i na pewno ja maja. Zrob to wszystko, niech zyskaja pewnosc, ze wlasciwie cie ocenili, a wszystkie twoje obawy beda usprawiedliwione." "Nie rozumiem, co m. . . " "Mam na mysli to, ze jesli okazesz sie tchorzem, to zabija ci tego ukochanego braciszka. Czy tego chcesz?" "W porzadku. Bede spoko. Moze na to nie wyglada, ale bede spoko." "Tak to nazywasz? No, dobrze. Tak. Badz spoko." - Nie taka byla umowa - rzucil Eddie znad ramienia Cola, prosto do kepki wlosow sterczacych z ucha Jacka Andoliniego. - Nie dlatego pilnowalem towaru Balazara i trzymalem dziob na klodke. Ktos inny w tej sytuacji wypluwalby piec nazwisk za kazdy rok warunkowego zwolnienia. -Balazar uznal, ze twoj brat bedzie bezpieczniejszy u niego - powiedzial Jack, nie odwracajac glowy. - Zastosowal wobec niego areszt ochronny. -To dobrze - rzekl Eddie. - Podziekujcie mu w moim imieniu i powiedz cie, ze wrocilem, jego towar jest bezpieczny, a ja zaopiekuje sie Henrym tak, jakHenry zawsze opiekowal sie mna. Powiedzcie, ze mam w lodowce szesciopak, ktorym podziele sie z Henrym, kiedy wroci do domu. Potem wsiadziemy do samochodu, pojedziemy do miasta i zakon czymy interes jak nalezy. Tak, jak sie umawialismy. -Balazar chce cie widziec, Eddie - nalegal Jack. Mowil obojetnym, beznamietnym glosem. Nie poruszyl glowa. - Wsiadaj do furgonetki. -Wsadz ja sobie tam, gdzie slonce nie dochodzi, pierdolcu - warknal Eddie i ruszyl w strone budynku. *** Od drzwi dzielila go niewielka odleglosc, ale przeszedl zaledwie polowe, gdy dlon Andoliniego zacisnela sie na jego ramieniu z paralizujaca sila imadla. Eddie poczul na karku goracy oddech goryla. Andolini w mgnieniu oka wyskoczyl z wozu i przebiegl po chodniku, chociaz sprawial wrazenie faceta, ktory dopiero po kilku minutach zdola dojsc do wniosku, ze powinien chwycic za klamke.Eddie odwrocil sie. "Spoko, Eddie" - szepnal Roland. "Spoko" - pomyslal Eddie w odpowiedzi. -Moglbym cie za to zabic - syknal Andolini. - Nikt nie bedzie mi mowil, co mam sobie wepchnac w tylek, a szczegolnie taki zasrany maly cpun jak ty. -Zabic, kurwa! - wrzasnal Eddie z wykalkulowana wsciekloscia. Zimna wsciekloscia, jesli kapujecie. Stali tam, ciemne sylwetki na tle zlotego blasku zachodzacego, poznowiosennego slon ca, na betonowej pustyni, jaka jest Co-Op City na Bronksie, a ludzie uslyszeli slowo "zabic" i jesli mieli wlaczone radia, to podkrecili je glosniej, a jezeli mieli je wylaczone, to pospiesznie je wlaczyli, poniewaz tak jest lepiej, bezpieczniej. - Rico Balazar zlamal slowo! Krylem go, a on nie dotrzymuje umowy! Dlatego mowie ci, zebys wsadzil to sobie w twoja pieprzona dupe, mowie jemu, zeby wsadzil to sobie w pieprzona dupe, i to samo powiem kazdemu! - Andolini spojrzal na niego. Oczy mial tak brazowe, ze kolor wydawal sie wyciekac na rogowke, ktora przybrala wyglad starego i pozolklego pergaminu. - Powiem prezydentowi Reaganowi, zeby wsadzil to sobie w dupe, jesli nie dotrzyma slowa, i pieprzyc jego pieprzone hemoroidy, czy cokolwiek tam ma! Te slowa zamarly, odbiwszy sie echem od cegiel i betonu. Jakis dzieciak o bardzo czarnej skorze, w bialych szortach koszykarza i sportowych butach do kostek, stal na placu zabaw po drugiej stronie ulicy, obserwujac ich. Pilke trzymal w zagieciu lokcia, lekko przycisnieta do boku.- Skon czyles? - zapytal Andolini, gdy ucichlo ostatnie echo. -Tak - powiedzial Eddie zupelnie normalnym glosem. -W porzadku - rzekl Andolini. Rozczapierzyl swoje malpie paluchy i usmiechnal sie. . . a kiedy to zrobil, wydarzyly sie dwie rzeczy jednoczesnie: po pierwsze stal sie tak zaskakujaco czarujacy, ze az rozbrajajacy, a po drugie w tym momencie bylo wiadomo, ze to bystry facet. Niebezpiecznie bystry. - Czy teraz mozemy zaczac od poczatku? Eddie przygladzil dlonia wlosy, skrzyzowal ramiona, zeby jednoczesnie podrapac sie po obu, po czym odparl: -Mysle, ze powinnismy, bo takie gadanie do niczego nie prowadzi. -W porzadku - mruknal Andolini. - Nikt niczego nie powiedzial i nikt ni kogo nie obrazil. - I nie odwracajac glowy ani nie przerywajac, dodal: - Wsiadaj do samochodu, tepaku. Col Vincent, ktory przezornie wysiadl z furgonetki drzwiami, ktore Andolini zostawil uchylone, wrocil do srodka tak szybko, ze uderzyl sie w glowe. Przesunal sie na siedzeniu i wyciagnal na swoim poprzednim miejscu, z ponura mina masujac sobie czolo. -Musisz zrozumiec, ze wszystko sie zmienilo, kiedy zgarneli cie ludzie z urzedu celnego - trzezwo ocenil sytuacje Andolini. - Balazar to gruba ryba. Musi dbac o swoje interesy. Musi chronic swoich ludzi. Tak sie sklada, ze jednym z nich jest twoj brat Henry. Myslisz, ze to bzdury? Jesli tak, to lepiej zastanow sie nad tym, co sie teraz z nim dzieje. -Henry czuje sie swietnie - stwierdzil Eddie, ale wiedzial, ze to nieprawda, i nie zdolal tego ukryc. Slyszal to w tonie swojego glosu i wiedzial, ze Andolini tez to slyszy. Ostatnio wygladalo na to, ze Henry jest wciaz na haju. w koszulach mial dziury powypalane papierosami. Paskudnie rozharatal sobie dlon elektrycznym otwieraczem do konserw, kiedy otwieral puszke dla Potzie, ich kota. Eddie nie mial pojecia, jak mozna sie skaleczyc elektrycznym otwieraczem do konserw, ale Henry'emu jakos sie to udalo. Czasem na kuchennym stole zostawala warstewka prochow Henry'ego albo zweglone resztki w umywalce. "Henry" - ostrzegal go. "Henry, musisz uwazac, sprawy wymykaja ci sie z rak i jak tak dalej pojdzie, to w koncu cie zamkna." "Taak, w porzadku, braciszku" - odpowiadal Henry - "panuje nad sytu acja." A jednak czasem, patrzac na jego szara jak popiol twarz i puste spojrzenie, Eddie wiedzial, ze Henry juz nigdy nie bedzie w stanie nad niczym zapanowac. To, co chcial powiedziec bratu i nie mogl, nie mialo nic wspolnego z ewentualnym aresztowaniem Henry'ego czy ich obu. Chcial mu powiedziec: "Henry, wygladasz tak, jakbys szukal miejsca, gdzie chcesz umrzec. Tak to odbieram i chcialbym, zebys z tym skon czyl, do cholery! Bo jesli ty umrzesz, to po co ja mialbym zyc?"- Henry wcale nie czuje sie swietnie - oznajmil Jack Andolini. - Potrzebny mu ktos, kto by go pilnowal. Potrzebny mu. . . Jak to jest w tej piosence? Most nad rzeka klopotow. Wlasnie tego potrzeba Henry'emu. Mostu nad rzeka klopotow. Tym mostem jest Il Roche. "Il Roche to most do piekla", pomyslal Eddie. A glosno powiedzial: -To u niego jest Henry? U Balazara? - Tak. -Ja dam mu towar, a on mi Henry'ego? -Oraz wasz towar - dodal Andolini - nie zapominaj o tym. -Innymi slowy, wszystko bedzie tak, jak mialo byc. - Racja. -Powiedz mi, ze naprawde tak myslisz. No, Jack. Powiedz. Chce zobaczyc, czy potrafisz powiedziec mi to z powazna mina. A jesli potrafisz, to chce zobaczyc, jak wydluza ci sie nos. -Nie rozumiem cie, Eddie. -Jasne, ze nie. Balazar mysli, ze to ja mam jego towar? Bylby glupi, gdyby tak myslal, a ja wiem, ze nie jest glupi. -Nie wiem, co on mysli - odparl niewinnie Andolini. - Czytanie w jego myslach to nie moja robota. On wie, ze miales jego towar, kiedy opusciles Wyspy, ze faceci zgarneli cie i puscili, ze jestes tutaj, a nie siedzisz w pierdlu, i ze jego towar gdzies musi byc. -I wie, ze ci faceci przyczepili sie do mnie, jak mokry skafander do nurka, poniewaz sam to widziales i wyslales mu zaszyfrowana wiadomosc przez radio furgonetki. Cos w rodzaju "podwojny ser, bez sardynek", prawda Jack? - Jack Andolini nic nie odpowiedzial i mial niewinna mine. - Tylko ze powiedziales mu to, o czym on juz wiedzial. To jakbys polaczyl kreska punkty i otrzymal rysunek, ktory i tak widziales. - Andolini stal w zlociscie zachodzacym sloncu, ktore powoli przybieralo ciemnopomaran czowa barwe. Wciaz mial niewinna mine i nie odzywal sie. - On mysli, ze mnie przekabacili. Mysli, ze pracuje dla nich. Albo ze jestem taki glupi, zeby uciec. Wlasciwie nie mam mu tego za zle. No bo czemu nie? c pun jest zdolny do wszystkiego. Chcesz sprawdzic, czy nie mam mikrofonu? -Wiem, ze nie masz - odparl Andolini. - W furgonetce znajduje sie cos, co przypomina alkomat, a wylapuje wszystko, co jest nadawane przez krotkofalowki. Nie sadze, zebys pracowal dla federalnych. -Ach tak? -Tak. No, to wsiadamy do furgonetki i jedziemy do miasta? -A mam jakis wybor? "Nie" - podpowiedzial mu Roland. -Nie - odparl Andolini. Eddie wrocil do furgonetki. Chlopak z pilka do koszykowki wciaz stal po drugiej stronie ulicy. Jego cien byl juz dlugi jak portowy dzwig. -Zjezdzaj stad, maly - zawolal Eddie. - Wcale cie tu nie bylo, nikogo i niczego nie widziales. Spieprzaj. Chlopak uciekl. Col wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Posun , sie mistrzu - rzekl Eddie. -Mysle, ze powinienes usiasc w srodku, Eddie. -Posun sie - powtorzyl Eddie. Col spojrzal na niego, a potem na Andoliniego, ktory nie odwrocil glowy, ale zamknal drzwi i zapatrzyl sie w dal, jak Budda na urlopie, pozostawiajac im rozstrzygniecie tego sporu. Znow zerknal na Eddiego i przesunal sie na srodek. Ruszyli do centrum Nowego Jorku i chociaz rewolwerowiec (ktory mogl tylko patrzec na coraz wyzsze i ladniejsze wiezowce, na stalowe pajeczyny mostow przerzucone nad szeroka rzeka oraz powietrzne powozy ze smiglami, przypominajace mechaniczne owady) o tym nie wiedzial, wlasnie zmierzali do Wiezy. *** Podobnie jak Andolini, Enrico Balazar nie podejrzewal, ze Eddie Dean pracuje dla federalnych. Podobnie jak Andolini, Balazar to wiedzial.W barze bylo pusto. Wywieszka na drzwiach glosila: ZAMKNIeTE TYLKO DZIs . Balazar siedzial w swoim biurze, czekajac, az Andolini i Col Vincent przyjada z tym malym Deanem. Byli z nim jego dwaj goryle - Claudio Andolini, brat Jacka, oraz 'Cimi Dretto. Siedzieli na kanapie na lewo od wielkiego biurka Balazara i jak urzeczeni patrzyli na budowany przez niego domek z kart. Drzwi staly otworem. Za nimi znajdowal sie krotki korytarz. Po jego prawej stronie byly drzwi na zaplecze baru i do malej kuchni, w ktorej przygotowywano proste potrawy. Po lewej znajdowalo sie biuro i magazyn. W biurze trzej nastepni "dzentelmeni" - gdyz tak ich nazywano - Balazara grali w sto pytan z Henrym Deanem. -Dobra - mowil George Biondi - teraz bedzie latwe Henry. Henry? Jestes tam, Henry? Ziemia do Henry'ego, mieszkan cy Ziemi potrzebuja cie. Wroc do nas, Henry. Powtarzam: wroc do. . . -Jestem tu, jestem - powiedzial Henry ospalym, niewyraznym glosem spia cego czlowieka, ktory mowi zonie, ze juz nie spi, zeby dala mu polezec jeszcze piec minut. -Dobra. Z dziedziny sztuki i rozrywki. Pytanie brzmi. . . Henry? Nie zasypiaj mi tu, ty przeklety dupku!- Nie zasypiam! - wrzasnal klotliwie Henry. -Dobra. Pytanie brzmi: jaki jest tytul niezwykle popularnej powiesci Williama Petera Blatty'ego, ktorej akcja jest osadzona w stanie Waszyngton, na przedmiesciu Georgetown i opisuje opetanie malej dziewczynki przez demona? -Johnny Cash - odparl Henry. -Jezu Chryste! - wrzasnal Tricks Postino. - Odpowiadasz tak na kazde pytanie! Johnny Cash, cholera, tak mowisz na wszystko! -Bo Johnny Cash jest wszystkim - odparl powaznie Henry i na chwile za padla gleboka, pelna zdziwienia cisza. . . przerwana wybuchem smiechu nie tych, ktorzy pilnowali Henry'ego, ale dwoch innych "dzentelmenow" siedzacych w magazynku. -Mam zamknac drzwi, panie Balazar? - zapytal spokojnie 'Cimi. -Nie, nie trzeba - odparl Balazar. Chociaz mial ojca Sycylijczyka, mowil bez sladu akcentu i bynajmniej nie jak czlowiek, ktorego jedyna szkola byla ulica. W przeciwienstwie do wielu swoich konkurentow, ukon czyl szkole srednia. A nawet wiecej - przez dwa lata uczeszczal do szkoly biznesu na nowojorskim uniwersytecie. Jego glos, podobnie jak metody prowadzenia interesow, byl spokojny, kulturalny i bardzo amerykan ski, co czynilo go rownie zwodniczym jak Jack Andolini. Ludzie, ktorzy po raz pierwszy slyszeli ten wyrazny, pozbawiony obcego akcentu glos, zawsze wygladali na zaskoczonych, jakby sluchali popisow zrecznego brzuchomowcy. Wygladal jak farmer, karczmarz lub drobny mafioso, ktory zawdziecza swoje sukcesy raczej umiejetnosci pojawiania sie w odpowiednich miejscach we wlasciwym czasie niz rozumowi. Przypominal faceta, ktorego madrale z poprzedniego pokolenia nazywali Wasatym Pete'em. Tluscioch, ktory ubieral sie jak wiesniak. Tego wieczoru mial na sobie zwykla biala koszule rozpieta pod szyja (z rozszerzajacymi sie ciemnymi plamami pod pachami) i szare gabardynowe spodnie. Grube bose nogi wbil w brazowe polbuty, tak stare, ze bardziej podobne do kapci. Na kostkach nog widoczna byla siateczka niebieskich i purpurowych zyl. 'Cimi i Claudio patrzyli na niego, zafascynowani. Za dawnych dni nazywano go Il Roche - Skala. Niektorzy starzy znajomi w dalszym ciagu to robili. W prawej szufladzie biurka, tam, gdzie inni ludzie interesu trzymaja notesy, dlugopisy, spinacze oraz tego rodzaju rzeczy, Enrico Balazar zawsze trzymal trzy talie kart. Nie sluzyly mu jednak do gry. Ukladal domki z kart. Bral dwie i opieral jedna o druga, tworzac "A" bez poprzecznej kreski. Obok ukladal nastepne takie "A". Potem na obydwa kladl jedna karte, robiac daszek. Ustawial tak jedno "A" za drugim i nakrywal je, az zajmowaly cala dlugosc biurka. Jesli sie ktos schylil i spojrzal od spodu, zobaczyl cos, co przypominalo pszczeli plaster z trojkatow. 'Cimi setki razy widzial, jak te domki sie walily. Claudio od czasu do czasu tez, ale nie tak czesto, gdyz byl trzydziesci lat mlodszy niz'Cimi, ktory niebawem zamierzal przejsc na emeryture i przeniesc sie z ta suka, swoja zona, na farme w polnocnej czesci Jersey. Tam do konca swoich dni bedzie pielegnowal ogrodek. . . i bedzie staral sie przezyc te suke, ktora poslubil. Nie tesciowa; juz dawno porzucil wszelkie marzenia o tym, ze kiedys zje fettucini na stypie poswieconej La Monstra. La Monstra jest niesmiertelna, lecz pragnal wierzyc, ze zdola przezyc jej corke. Jego ojciec mial takie powiedzenie, ktore mozna bylo przetlumaczyc mniej wiecej tak: "Bog codziennie sika ci za kolnierz, ale utonac to mozesz tylko raz". I chociaz te slowa byly troche niejasne, prawdopodobnie mialy oznaczac, ze Bog jest jednak bardzo porzadnym facetem, wiec 'Cimi mial nadzieje przezyc chociaz jedna, jesli nie obie te baby. Dotychczas tylko raz widzial Balazara zdenerwowanego tym, ze rozsypal mu sie domek z kart. Przewaznie rozpadaly sie z jakiegos blahego powodu ktos trzasnal drzwiami w sasiednim pomieszczeniu lub pijak wpadl na sciane. Bywalo, ze wznoszona calymi godzinami przez Balazara (ktorego 'Cimi wciaz nazywal Szefem, jak postac z komiksu Chestera Goulda) konstrukcja walila sie, poniewaz basy szafy grajacej dudnily za mocno. Czasem te delikatne domy rozsypywaly sie bez zadnego widocznego powodu. Kiedys - i te historie opowiadal co najmniej piec tysiecy razy i smiertelnie zanudzil nia wszystkich swoich znajomych (oprocz siebie) - Szef spojrzal na niego znad ruin karcianego domu i powiedzial: "Widzisz to, 'Cimi? Oto odpowiedz dla kazdej matki przeklinajacej Boga za to, ze samochod przejechal jej dziecko; dla kazdego ojca, wyklinajacego faceta, ktory zwolnil go z pracy w fabryce; dla kazdego dziecka zrodzonego po to, by cierpiec. Nasze zycie jest jak te zamki, ktore buduje. Czasem sie wali z jakiejs przyczyny, a czasem zupelnie bez powodu". Carlocimi Dretto uznal te slowa za najglebsza definicje ludzkiego zycia. . . jaka kiedykolwiek slyszal. Tylko raz Balazar zdenerwowal sie zniszczeniem jednego ze swoich zamkow, a zdarzylo sie to dwanascie, a moze czternascie lat temu. Pewien facet przyszedl zobaczyc sie z nim w sprawie gorzaly. Facet bez klasy i dobrych manier. Gosc, ktory cuchnal tak, jakby kapal sie tylko raz w roku, czy tego potrzebowal, czy nie. Krotko mowiac, kmiot. Kmioty zawsze handlowaly woda, nigdy prochami. I ten gnoj myslal, ze to, co zobaczyl na biurku Szefa, to dobry zart. "Pomysl sobie o jakims zyczeniu!" - zawolal, kiedy Szef wyjasnil mu tak, jak jeden dzentelmen drugiemu, dlaczego nie moga razem robic interesow. A wtedy ten kmiot, jeden z tych facetow o rudych kreconych wlosach i cerze tak bladej, jakby mieli gruzlice albo co, jeden z tych, ktorych nazwiska zaczynaja sie na "O", po czym jest ta mala deseczka poprzedzajaca prawdziwe nazwisko, dmuchnal w strone biurka, jak dzieciak dmuchajacy na tort urodzinowy. Karty rozsypaly sie wokol, a Balazar otworzyl lewa szuflade biurka, w ktorej inni biznesmeni trzymaja papeterie, dzienniki lub podobne rzeczy, wyjal z niej czterdziestkepiatke i strzelil kmiotowi w glowe, przy czym nawet nie zmienil mu sie wyraz twarzy. A kiedy 'Cimi i niejaki Truman Alexander (ktory umarl przed czterema laty na atak serca) zakopali kmiota w kurniku, gdzies opodal Sedonville w Connecticut, Balazar powiedzial do 'Cimiego: "Ludzie powinni budowac. Natomiast burzyc moze tylko Bog. Zgadzasz sie z tym?". -Tak, panie Balazar - odparl 'Cimi. Rzeczywiscie sie zgadzal. Balazar z zadowoleniem kiwnal glowa. -Zrobiliscie, jak kazalem? Zakopaliscie go w miejscu, gdzie beda na niego sraly kury, kaczki lub inne ptactwo? - Tak. -To bardzo dobrze - rzekl spokojnie Balazar i wyjal nowa talie kart z prawej gornej szuflady biurka. Jeden poziom nie wystarczal Balazarowi, Il Roche. Na dachu pierwszego rzedu wznosil drugi, tylko nie tak szeroki, na drugim trzeci, a na trzecim czwarty. Wznosilby i wyzsze, ale po czwartym pietrze musialby wstac. Nie trzeba juz bylo sie schylac, zeby spojrzec z boku na taki zamek, a kiedy popatrzyles, nie widziales juz trojkatow, tylko delikatny, zdumiewajacy i niewiarygodnie ladny stos elementow w ksztalcie przekrojonych diamentow. Jesli patrzyles nan za dlugo, zaczynalo ci sie krecic w glowie. 'Cimi raz byl w lustrzanym labiryncie wesolego miasteczka i tez tak sie czul. Nigdy wiecej tam nie poszedl. 'Cimi twierdzil (i sadzil, ze nikt mu nie wierzy, podczas gdy nikogo to nie interesowalo), ze kiedys widzial, jak Balazar zbudowal nie domek z kart, ale wieze, ktora wznosila sie na osiem pieter, zanim sie przewrocila. 'Cimi nie mial pojecia, ze nikogo to nie obchodzi, bo wszyscy, ktorym o tym opowiadal, glosno wyrazali zdumienie - bo byl tak blisko Szefa. Byli jednak zdumieni, gdyby potrafil im opisac, jak delikatna byla ta konstrukcja, siegajaca od blatu biurka prawie pod sam sufit precyzyjna konstrukcja z waletow, dam, krolow, dziesiatek oraz asow, czerwono-czarny uklad papierowych diamentow rzucajacych wyzwanie swiatu wirujacemu we wszechswiecie nieskoordynowanych ruchow i sil. Wieza, ktora w oczach zdumionego 'Cimiego wydawala sie donosnym zaprzeczeniem wszyst kich niesprawiedliwych paradoksow zycia. Gdyby wiedzial, jak to wyrazic, powiedzialby: "Spojrzalem na to, co zbudo wal, i zrozumialem gwiazdy". *** Balazar wiedzial, co sie stalo. Federalni wyweszyli Eddiego. Moze w ogole glupio zrobil, wysylajac Eddiego, moze zawiodl go instynkt, ale ten chlopak wydawal sie odpowiedni, wprostdoskonaly. Wuj Balazara, dla ktorego pracowal, wchodzac w narkotykowy interes, twierdzil, ze od kazdej reguly sa wyjatki, oprocz jednej: nigdy nie ufaj cpunowi. Balazar nic na to nie powiedzial - pietnastoletni chlopiec nie powinien sie odzywac nawet po to, by przytaknac - ale w duchu pomyslal, ze jedyna regula, od ktorej nie ma wyjatkow, jest ta, ze w wypadku pewnych regul to sie nie sprawdza. "Gdyby Tio Verone jeszcze zyl" - pomyslal Balazar - "wysmialby cie, i rzekl: widzisz, Rico, zawsze byles za sprytny, zeby ci to wyszlo na dobre, znales zasady, trzymales jezyk za zebami, gdy tak nakazywal szacunek, lecz zawsze miales w oczach ten drwiacy blysk. Zawsze widziales w sobie strasznego spryciarza i w koncu wpadles w pulapke wlasnej proznosci. Przewidzialem, ze tak bedzie." Ustawil domek z kart i nakryl go jedna karta. Zgarneli Eddiego, przetrzymali go chwile, a potem puscili. Balazar przejal brata Eddiego oraz ich wspolne zapasy towaru. To powinno wystarczyc, zeby go tu sciagnac. . . A bardzo chcial zobaczyc Eddiego. Chcial go zobaczyc, gdyz minely tylko dwie godziny, a to mu sie nie zgadzalo. Przesluchiwali go na lotnisku, nie na Czterdziestej Trzeciej. . . i to takze mu sie nie podobalo. To oznaczalo, ze Eddie zdolal pozbyc sie wiekszosci lub calej koki. A moze nie? Rozmyslal. Dziwil sie. Eddie wyszedl z lotniska Kennedy'ego dwie godziny po tym, jak go zgarneli z samolotu. To zbyt krotki czas, by zdolali go zlamac, i za dlugi, jesli byl czysty i tylko jakas stewardesa popelnila glupi blad. Rozmyslal. Dziwil sie. Brat Eddiego to zombi, ale maly wciaz byl sprytny i twardy. Nie peklby w ciagu dwoch godzin. . . chyba ze chodziloby o brata. Gdyby zagrozili jego bratu. Mimo wszystko, jak to sie stalo, ze nie zawiezli go na Czterdziesta Trzecia? Jak to mozliwe, ze nie bylo furgonetki wygladajacej jak ambulans pocztowy, ale z druciana siatka na tylnej szybie? Czyzby Eddie naprawde zrobil cos z towarem? Wyrzucil go? Ukryl gdzies? Nie da sie niczego schowac w samolocie. I nie da sie niczego wyrzucic. Oczywiscie nie mozna tez uciec z niektorych wiezien , obrabowac niektorych bankow, wykrecic sie z niektorych oskarzen . Mimo to ludzie robia to. Harry Houdini uwalnial sie z kaftanow bezpieczenstwa, zamknietych skrzyn , pieprzonych sejfow bankowych. Tylko ze Eddie Dean to nie Houdini. A moze? Mogl kazac wykon czyc Henry'ego w jego mieszkaniu, mogl kazac skosic Eddiego na ulicy albo jeszcze lepiej, takze w mieszkaniu, co dla glin wygladaloby na awanture miedzy dwoma cpunami, ktorzy pod wplywem glodu zapomnieli, ze sa bracmi, i pozabijali sie. Tylko ze wtedy wiele pytan pozostaloby bez odpowiedzi.Uzyska te odpowiedzi tutaj, zeby przygotowac sie na przyszlosc lub jedynie zaspokoic swoja ciekawosc, zaleznie od tego, co uslyszy, a potem zabije ich obu. Kilka odpowiedzi wiecej, dwoch cpunow mniej. Drobny zysk i niewielka strata. W sasiednim pokoju znow przyszla kolej na Henry'ego. -Dobra, Henry - powiedzial George Biondi. - Uwazaj, bo to podchwytliwe pytanie. z geografii. Jak brzmi nazwa jedynego kontynentu, na ktorym kangury sa rodzima forma zycia? Napieta cisza. -Johnny Cash - odparl Henry, co przyjeto huraganowa salwa smiechu. sciany zatrzesly sie. 'Cimi spial sie, czekajac, az domek z kart (ktory stanie sie Wieza tylko wtedy, gdy pozwoli na to Bog albo sily rzadzace wszechswiatem w Jego imieniu) sie rozsypie. Karty lekko zadrzaly. Jesli upadnie jedna, rozsypia sie wszystkie. Balazar podniosl glowe i usmiechnal sie do 'Cimiego. - "Paisan" - powiedzial. - "Il Dio est bono; il Dio est malo; temps est poco-poco; tu est une grande peeparollo." 'Cimi usmiechnal sie. -Si, senior - odparl. - "Io grande peeparollo; Io va fanculo por tu." - "None va fanculo, catzarro" - rzekl. - "Eddie Dean va fanculo." Z lagodnym usmiechem zabral sie do ukladania drugiego poziomu swej wiezy z kart. *** Kiedy furgonetka podjechala do kraweznika nieopodal lokalu Balazara, Col Vincent akurat patrzyl na Eddiego. Zauwazyl rzecz niewiarygodna.Chcial cos powiedziec, ale nie mogl. Jezyk przywarl mu do podniebienia i zdolal wydobyc z siebie tylko zduszony pomruk. Zobaczyl, ze oczy Eddiego zmieniaja kolor - z piwnego na niebieski. *** Tym razem Roland nie podjal swiadomej decyzji, aby wysunac sie do przodu.Po prostu skoczyl bez zastanowienia, tak odruchowo, jakby zerwal sie z krzesla i siegnal po bron na widok kogos wpadajacego do baru. "Wieza!" - przemknelo mu przez mysl. "To Wieza, moj Boze, Wieza siegajaca nieba, Wieza! Widze Wieze siegajaca nieba, nakreslona liniami czerwonego swiatla! Cuthbercie! Alanie! Desmondzie! To Wieza! Wie. . . " Poczul, ze Eddie stawia opor - nie walczy z nim, lecz usiluje porozmawiac, rozpaczliwie probujac mu cos wyjasnic. Rewolwerowiec wycofal sie, nasluchujac - rozpaczliwie sluchajac, jak gdzies na plazy, nie wiedziec jak odleglej w przestrzeni i czasie, jego bezsilne cialo porusza sie i drzy niczym czlowiek pograzony w ekstatycznym lub koszmarnym snie. *** "Szyld!" - krzyczal niemo Eddie w swojej glowie. . . i glowie tego drugiego. "To szyld, po prostu neonowy szyld. Nie wiem, co to za wieza, o ktorej myslisz, ale to tylko bar, lokal Balazara. Krzywa Wieza - nazwal ja tak, jak nazywa sie ta w Pizie! To tylko neon, ktory ma wygladac jak ta pieprzona Krzywa Wieza w Pizie! Przestan ! Przestan ! Chcesz, zeby nas zabili, zanim bedziemy miec okazje ich zalatwic?" "Piza?" - powtorzyl niepewnie rewolwerowiec i spojrzal jeszcze raz.Szyld. Tak, rzeczywiscie, teraz to widzial. To nie byla Wieza, ale Drogowskaz. Przechylony na bok, z licznymi zlobkowatymi ozdobkami, byl cudowny, lecz to wszystko. Teraz rewolwerowiec dostrzegl, ze ten znak byl zrobiony z rurek, ktore w jakis sposob wypelniono plonacym bagiennym ogniem. W niektorych miejscach bylo go mniej niz w innych - tam linie ognia pulsowaly i brzeczaly. Zauwazyl ponizej litery, rowniez zrobione z plonacych rurek Przewaznie byly to Duze Litery: WIEz A - zdolal odczytac, i tak, KRZYWA. Krzywa Wieza. Poprzedzalo je krotkie slowo ktorego srodkowej litery nigdy nie widzial. "Co to za znak?" - zapytal Eddiego. "Bez znaczenia. Rozumiesz juz, ze to zwyczajny neon? Tylko to jest wazne!" "Rozumiem" - odparl rewolwerowiec, zastanawiajac sie, czy wiezien naprawde wierzy w to, co mowi, czy tez tylko tak gada, zeby wszystko nie zaczelo im sie walic na glowy, tak jak ta oznaczona ognistymi liniami wieza. Zastanawial sie, czy Eddie wierzy, ze jakikolwiek znak moze byc zwyczajny. "No, to odpusc sobie! Slyszysz? Odpusc!" "Spoko?" - zapytal Roland i obaj poczuli, ze sie usmiecha. "Wlasnie, spoko. Pozwol, ze sam sie tym zajme.""Tak. W porzadku." Pozwoli, zeby Eddie sie tym zajal. Na razie. *** Col Vincent w koncu zdolal odkleic jezyk od podniebienia.-Jack - wychrypial glosem szorstkim jak sizalowy dywan. Andolini wylaczyl silnik i z irytacja spojrzal na kompana. -Jego oczy. . . -Co z jego oczami? -Wlasnie, co z moimi oczami? - zapytal Eddie. Col popatrzyl na niego. slonce juz zachodzilo, pozostawiajac w powietrzu dogasajacy zar dnia, lecz bylo jeszcze dostatecznie jasno, by Col zobaczyl, teczowki Eddiego znow sa brazowe. Jesli w ogole byly kiedys niebieskie. "Widziales to" - upierala sie czesc jego swiadomosci, ale czy naprawde? Col mial dwadziescia cztery lata i przez ostatnie dwadziescia jeden nikt nie uwazal go za godnego zaufania. Czasem bywal uzyteczny. Niemal zawsze posluszny. . . jesli krotko go trzymac. Godny zaufania? Nie. W koncu Col sam przestal sobie ufac. -Nic - wymamrotal. -No, to chodzmy - powiedzial Andolini. Wysiedli z furgonetki dostawczej. Idac miedzy Andolinim po lewej a Vincentem po prawej stronie, Eddie i rewolwerowiec wmaszerowali do Krzywej Wiezy. Rozdzial piaty Rozgrywka i strzelanina W pewnym bluesie z lat dwudziestych Billie Holiday, ktora pewnego dnia sa ma miala sie o tym przekonac, spiewala: "Lekarz rzekl mojej corce, zeby przestala brac, bo po nastepnym zastrzyku juz nigdy nie bedzie cpac".Henry Dean dostal swoj ostatni zastrzyk zaledwie piec minut przed tym, zanim furgonetka podjechala pod Krzywa Wieze i jego brata wprowadzono do srodka. Poniewaz siedzial po prawej rece Henry'ego, George Biondi - znany wsrod przyjaciol jako "Wielki George", a wsrod wrogow jako "Wielki Nochal" - zadawal mu pytania. Teraz, gdy Henry siedzial nad plansza, kiwajac sie i sennie mrugajac oczami, Tricks Postino wlozyl mu kostke w dlon , ktora juz miala ten matowy kolor swiadczacy o zaawansowanych zmianach, bedacych rezultatem dlugotrwalego zazywania heroiny i poprzedzajacych gangrene. -Twoja kolej, Henry - powiedzial Tricks i Henry pozwolil, by kostka wy padla mu z reki. Kiedy zapatrzyl sie w przestrzen i nie wykazywal checi, zeby przesunac swoj zeton, Jimmy Haspio zrobil to za niego. -Spojrz tylko - zachecal. - Masz teraz szanse odkucia sie. -Odkuc. . . podkuc - mruknal sennie Henry i nagle rozejrzal sie wokol, jak zbudzony ze snu. - Gdzie Eddie? -Zaraz tu bedzie - uspokoil go Tricks. - Graj. -A co z dzialka? -Graj, Henry. -No, dobra, dobra, nie poganiaj mnie. -Nie poganiaj go - rzekl Kevin Blake do Jimmy'ego. -W porzadku, nie bede - obiecal Jimmy. -Gotowy? - spytal George Biondi i znaczaco mrugnal do pozostalych, gdy broda Henry'ego opadla na piers, a potem powoli znowu sie uniosla. . . jak nasiaknieta woda kloda, jeszcze niemogaca na dobre pojsc na dno. -Taak - rzekl Henry. - Strzelaj.- Strzelaj! - zawolal wesolo Jimmy Haspio. -Sam odstrzel drania! - powiedzial mu Tricks i wszyscy rykneli smiechem. W sasiednim pokoju ukladany przez Balazara domek z kart, majacy juz trzy pietra, znowu zadrzal, ale sie nie rozsypal. -No, dobra, sluchaj uwaznie - powiedzial George i znow mrugnal. Chociaz Henry wylosowal pytanie z dziedziny sportu, George powiedzial mu, ze ma sztuke i rozrywke. - Ktory popularny piosenkarz country wylansowal takie hity, jak a "Boy Named Sue", "Folsom Prison Blues" oraz mnostwo innych gownianych piosenek? Kevin Blake, ktory umial dodac siedem do dziewieciu (jesli pomogl sobie przy tym kartami do pokera), ryknal smiechem, klepiac sie po kolanach i prawie wywracajac stolik. Wciaz udajac, ze czyta tekst z karty, George dokon czyl: -Ten popularny piosenkarz jest znany rowniez jako "Czlowiek w Czerni". Jego imie brzmi tak samo jak nazwa miejsca, gdzie idziesz sie odlac, a nazwisko. . . tak jak to, co masz w portfelu, jesli nie jestes pieprzonym cpunem. Zapadla dluga, pelna wyczekiwania cisza. -Walter Brennan - odparl w koncu Henry. Ryk smiechu. Jimmy Haspio usciskal Kevina Blake'a. Kevin raz po raz kle pal go po ramieniu. W biurze Balazara domek z kart, ktory powoli zmienial sie w wieze, znow sie zatrzasl. -Ciszej! - wrzasnal 'Cimi. - Szef uklada! Natychmiast sie uciszyli. -Dobrze - powiedzial George. - Prawidlowa odpowiedz, Henry. To bylo trudne pytanie, ale poradziles sobie. -Jak zawsze - wymamrotal Henry. - Zawsze wychodze z pieprzonych opalow. Co z dzialka? -Dobra mysl! - odparl George i wzial lezace za jego plecami pudelko po cygarach Roi-Tan. Wyjal z niego strzykawke. Wbil Henry'emu igle w poznaczona nakluciami zyle powyzej lokcia i w ten sposob Henry dostal swoj ostatni zastrzyk. *** Z zewnatrz furgonetka wygladala paskudnie, ale pod warstwa kurzu i jaskrawej farby kryl sie cud techniki, ktorego mogliby Balazarowi pozazdroscic chlopcy z DEA. Jak nieraz powiadal, nie mozna pokonac drani, jesli nie mozna sie z nimi rownac, czyli jesli sie nie ma rownie dobrego wyposazenia.Sprzet byl kosztowny, ale ludzie Balazara mieli przewage nad facetami z DEA: ukradli to, co tamci musieli kupowac po bardzo wysrubowanych cenach. W Eastern Seaboard roilosie od pracownikow firm elektronicznych, ktorzy chetnie sprzedawali scisle tajne oprzyrzadowanie po okazyjnych cenach. Ci catzzaroni (Jack Andolini nazywal ich kokoglowymi z Krzemowej Doliny) doslownie wpychali im te graty. Pod deska rozdzielcza byl wlacznik wykrywacza radaru, nadajnik UKF za gluszajacy dzialanie policyjnych radarow, wykrywacz fal radiowych dalekiego zasiegu i duzej czestotliwosci, nadajnik h-r/hf, wzmacniacz sygnalu radiolokacyjnego, dzieki ktoremu ktos probujacy wysledzic furgonetke dowiedzialby sie, ze znajduje sie jednoczesnie w Connecticut, Harlemie i Montauk Sound, ponadto radiotelefon. . . i maly czerwony guzik, ktory Andolini nacisnal, gdy tylko Eddie Dean wysiadl z samochodu. W biurze Balazara zadzwonil domofon. -To oni - oznajmil Il Roche. - Claudio, wpusc ich. 'Cimi, powiedz wszystkim, zeby siedzieli cicho. Niech Eddie mysli, ze nie ma tu nikogo oprocz mnie, ciebie i Claudia. 'Cimi, przejdz do magazynu, razem z pozostalymi dzentelmenami. Wyszli 'Cimi poszedl w lewo, a Claudio Andolini w prawo. Balazar spokojnie zaczal ukladac nastepne pietro domku z kart. *** "Pozwol, ze sam sie tym zajme" - powtorzyl Eddie, gdy Claudio otworzyl drzwi. "Tak" - zgodzil sie rewolwerowiec, ale pozostal czujny, gotowy wysunac sie, gdyby okazalo sie to konieczne.Brzeknely klucze. Rewolwerowiec wyraznie wyczuwal zapachy: zastarzalego potu Cola Vincenta z prawej, ostra, prawie cierpka won plynu po goleniu Jacka Andoliniego z lewej, a gdy weszli w polmrok, kwasny odor piwa. Zapach piwa byl jedynym, jaki rozpoznal. To nie byl toporny saloon z trocinami na podlodze i barem z ulozonych na kozlach desek. Rewolwerowiec stwierdzil, ze to miejsce w niczym nie przypomina knajpy Sheba w Tuli. Wszedzie matowo blyszczalo szklo. W tym jednym pomieszczeniu bylo wiecej szkla, niz widzial od dziecin stwa, kiedy dostawy przestaly przychodzic regularnie, czesciowo z powodu nieustannych napadow rebelianckich sil Farson, Dobrego Czlowieka, ale glownie, jak przypuszczal, dlatego ze swiat poszedl naprzod. Sily Farson byly objawem, nie powodem tego donioslego procesu. Rewolwerowiec wszedzie widzial ich odbicia: na scianach, w przeszklonym barze i dlugim lustrze za nim. Ujrzal nawet malen kie sylwetki odbite w beczulkowatych kieliszkach wiszacych nozkami w gore nad barem. . . Kieliszkach takpieknych i kruchych jak karnawalowe ozdoby. W jednym kacie stala bryla ze swiatel, ktore blyskaly i gasly, blyskaly i gasly, blyskaly i gasly. Zloto zmienialo sie w zielen , zielen w zolc, zolc w czerwien , a ta znowu w zloto. Wielkimi Literami wypisano tam jakies slowo, ktore nic mu nie mowilo chociaz zdolal je odczytac: ROCKOLA. Niewazne. Mial tu sprawe do zalatwienia. Nie byl turysta i nie mogl sobie pozwolic na to, zeby zachowywac sie jak turysta, obojetnie jak cudowne czy dziwne zobaczy tu rzeczy. Mezczyzna, ktory ich tu wpuscil, najwidoczniej byl bratem tego, ktory powozil pojazdem nazywanym przez Eddiego furgonetka (pewnie od furgonu, pomyslal Roland), tylko znacznie wyzszy i chyba piec lat mlodszy. Nosil bron w kaburze na biodrze. -Gdzie Henry? - zapytal Eddie. - Chce zobaczyc Henry'ego. - Podniosl glos: - Henry! Hej, Henry! zadnej odpowiedzi. . . tylko cisza, w ktorej wiszace nad barem kieliszki zdawaly sie drzec z brzekiem tak cichym, ze nieslyszalnym dla ludzkiego ucha. -Pan Balazar chce najpierw porozmawiac z toba. -Trzymacie go gdzies zwiazanego i zakneblowanego, tak? - spytal Eddie i zanim Claudio zdazyl mu odpowiedziec, rozesmial sie. - Nie, mysle po prostu, ze daliscie mu dzialke. Po co mielibyscie bawic sie sznurami i kneblami, jesli wystarczy dac Henry'emu w zyle, zeby siedzial cicho? No, dobrze. Zaprowadzcie mnie do Balazara. Zalatwmy to jak najszybciej. *** Rewolwerowiec spojrzal na wieze z kart na biurku Balazara i pomyslal: "Nastepny znak".Balazar nie podniosl wzroku - wieza z kart byla juz zbyt wysoka, aby bylo to konieczne - tylko spojrzal ponad nia na wchodzacych. Usmiechnal sie milo i serdecznie. -Eddie - powiedzial. - Ciesze sie, ze cie widze, synu. Slyszalem, ze miales jakies klopoty na lotnisku. -Nie jestem twoim synem - odparl beznamietnie Eddie. Balazar machnal reka. Ten gest byl jednoczesnie zabawny, smutny i nieufny. "Ranisz mnie, Eddie" - wyrazal. - "Ranisz mnie, kiedy mowisz takie rzeczy." - Przejdzmy do interesow - zaproponowal Eddie. - Wiesz, ze wszystko sprowadza sie do tego: albo pracuje dla federalnych, albo mnie puscili. Wiesz, ze nie mogli mnie zlamac w ciagu zaledwie dwoch godzin. I wiesz, ze gdyby taksie stalo, siedzialbym teraz na Czterdziestej Trzeciej, odpowiadajac na pytania i rzygajac do umywalki. -Pracujesz dla nich, Eddie? - zapytal z umiarkowanym zainteresowaniemBalazar. -Nie. Puscili mnie. sledzili mnie, ale nie wloklem tu za soba ogona. -A wiec pozbyles sie towaru - rzekl Balazar. - To fascynujace. Musisz powiedziec mi, jak mozna sie pozbyc dwoch funtow koki na pokladzie samolotu. To z pewnoscia bylaby przydatna informacja. Cos w rodzaju zagadki morderstwa w zamknietym pokoju. -Nie pozbylem sie go - odparl Eddie - ale juz go nie mam. -A kto go ma? - zapytal Claudio i poczerwienial, gdy brat skarcil go groznym spojrzeniem. -On - rzekl z usmiechem Eddie i wskazal na siedzacego za wieza z kart Enrica Balazara. - Towar zostal dostarczony na miejsce. Od kiedy wprowadzono Eddiego do biura, na twarzy Balazara pojawilo sie pierwsze szczere uczucie: zdziwienie. Potem zniknelo. Usmiechnal sie uprzejmie. -Tak - powiedzial. - A to miejsce wyjawisz mi pozniej, kiedy odzyskasz brata, wasz towar i odjedziesz stad. Na przyklad na Islandie. Tak to sobie wyobrazasz? -Nie - odparl Eddie. - Nic nie rozumiesz. Towar jest tutaj. Dostarczony prosto pod twoje drzwi. Tak jak sie umowilismy. Poniewaz nawet w naszych czasach niektorzy ludzie wciaz wierza, ze nalezy dotrzymywac umow. Wiem, ze to zdumiewajace, ale tak jest. Wszyscy gapili sie na niego z niedowierzaniem. "Jak mi idzie, Rolandzie?" - zapytal Eddie. "Mysle, ze swietnie. Tylko nie pozwol temu Balazarowi otrzasnac sie z zaskoczenia. Sadze, ze on jest niebezpieczny." "Tak uwazasz, co? No, to jest nas juz dwoch, przyjacielu. Ja wiem, ze on jest niebezpieczny. Kurewsko niebezpieczny." Ponownie spojrzal na Balazara i mrugnal do niego. -Wlasnie dlatego to ty powinienes przejmowac sie teraz federalnymi, a nie ja. Jesli nagle pojawia sie z nakazem rewizji, to moze sie okazac, ze wydymali cie, chociaz nawet nie rozlozyles nog, panie Balazar. Balazar wzial dwie karty. Zatrzesly mu sie rece i odlozyl karty na bok. To drzenie bylo ledwie widoczne, ale Roland zauwazyl je, i Eddie rowniez. Na twarzy Il Roche pojawil sie i zniknal grymas niepewnosci. . . a moze nawet przestrachu. -Uwazaj, co do mnie mowisz, Eddie. Zachowuj sie i pamietaj, ze moja cierpliwosc i tolerancja ma pewne granice. Jack Andolini zaniepokoil sie. -Poszedl na ugode, panie Balazar! Ten gowniarz oddal im koke, a oni pod rzucili ja tutaj, kiedy udawali, ze go przesluchuja!- Nikogo tu nie bylo - rzekl Balazar. - Nikt nie mogl sie tutaj dostac, Jack, i dobrze o tym wiesz. Alarm wlacza sie nawet wtedy, kiedy golab pierdnie na dachu. -Przeciez. . . -Gdyby jednak jakos zdolali nas wrobic, to w agencji maja takie przecieki, ze w ciagu trzech dni udaloby nam sie rozniesc ich oskarzenie w strzepy. Dowiedzielibysmy sie kto, kiedy i jak. Balazar znow spojrzal na Eddiego. -Eddie - powiedzial - masz pietnascie sekund, zeby przestac pieprzyc bzdury. Potem zawolam tu 'Cimiego Dretta, ktory zrobi ci krzywde. A kiedy skon czy robic ci krzywde, wyjdzie stad i uslyszysz, jak w sasiednim pokoju robi krzywde twojemu bratu. Eddie zdretwial. "Spokojnie" - mruknal rewolwerowiec, myslac jednoczesnie: "zeby go skrzywdzic, wystarczy wspomniec o jego bracie. To jak merdanie kijem w otwartej ranie." - Teraz pojde do lazienki - zadecydowal Eddie. Wskazal na drzwi w lewym rogu pokoju, tak niepozorne, ze wygladaly jak jeden z paneli sciennych. -Pojde tam sam. Potem wyjde i dam ci funt kokainy. Polowa dostawy. Sprawdzicie sobie. Pozniej przyprowadzicie Henry'ego, bym mogl go zobaczyc. Kiedy przekonam sie, ze nic mu nie jest, dasz mu nasz towar i jeden z twoich dzentelmenow odwiezie go do domu. W tym czasie ja i. . . - o malo nie powiedzial "Roland" - . . . ja i reszta tych chlopcow, ktorzy czekaja obok, bedziemy patrzec, jak budujesz domek z kart. Gdy Henry znajdzie sie bezpieczny w domu. . . co oznacza, ze nikt nie bedzie stal nad nim i trzymal lufy w jego uchu. . . zadzwoni tutaj i poda mi haslo. Uzgodnilismy je, zanim wyjechalem. Na wszelki wypadek. Rewolwerowiec sprawdzil w pamieci Eddiego, czy to nie blef. Eddie mowil prawde, a przynajmniej tak sadzil. Roland wiedzial, ze Eddie rzeczywiscie wierzyl w to, ze jego brat predzej by umarl, niz wyjawil haslo wrogom. Rewolwerowiec nie byl tego taki pewny. -Chyba myslisz, ze ja wciaz wierze w swietego Mikolaja - powiedzialBalazar. -Wiem, ze nie. -Claudio. Przeszukaj go. Jack, idz do lazienki i przeszukaj ja dokladnie. -Czy jest tam jakis schowek, o ktorym nie wiem? - zapytal Andolini. Balazar zastanowil sie, czujnie spogladajac piwnymi oczami na Andoliniego. -W tylnej sciance szafki z lekarstwami jest ruchoma polka - wyjasnil. - Trzymam tam kilka drobiazgow. Jest za mala, zeby zmiescily sie tam dwa funty towaru, ale moze lepiej zajrzyj do niej. Jack poszedl, a kiedy wchodzil do niewielkiej toalety, rewolwerowiec dojrzal blysk tego samego mroznego swiatla, jakie rozjasnialo ubikacje w powietrznympowozie. Potem drzwi sie zamknely. Balazar obrzucil spojrzeniem Eddiego. -Dlaczego wygadujesz takie bzdury? - zapytal prawie ze smutkiem. - Mialem cie za madrego. -Spojrz mi w oczy - odparl Eddie - i powiedz, ze klamie. Balazar zrobil to. Patrzyl przez dluga chwile. Potem odwrocil sie i tak gleboko wepchnal rece do kieszeni, ze odslonil czesc rowka miedzy szerokimi posladkami. Mial zbolala mine czlowieka przejetego niewlasciwym postepowaniem syna, ale zanim sie odwrocil, Roland ujrzal na jego twarzy cos, co nie bylo smutkiem. To, co Balazar wyczytal z oczu Eddiego, nie zasmucilo go, lecz mocno zaniepokoilo. -Rozbierz sie - powiedzial Claudio i wycelowal pistolet w Eddiego. Ten zaczal zdejmowac ubranie. *** "Nie podoba mi sie to" - pomyslal Balazar, czekajac, az Jack Andolini wroci z toalety. Bal sie i nagle poczul wilgoc nie tylko pod pachami i w kroku, gdzie pocil sie nawet w srodku zimy i w najgorsze mrozy, ale doslownie wszedzie. Eddie odlecial na Wyspy, wygladajac jak cpun - sprytny, ale jednak cpun, ktorym z latwoscia mozna pokierowac i zrobic cokolwiek - a wrocil jako. . . jako kto? Jakby tam dorosl, zmienil sie. "Tak jakby ktos usztywnil mu kijem kregoslup." No tak. Wlasnie. I ten towar. Pieprzony towar. Jack przeszukal lazienke, a Claudio rewidowal Eddiego z brutalna dokladnoscia, sadystycznego straznika wieziennego. Balazar nigdy nie spodziewal, ze Eddie czy inny narkoman bedzie stal pokojnie, gdy Claudio cztery razy splunie sobie w lewa dlon , rozsmaruje sline z flegma na prawej i wepchnie ja az po przegub w odbyt rewidowanego, a potem jeszcze troche.Towaru nie bylo w ubikacji, przy Eddiem ani w nim. Koki nie bylo w ubraniu Eddiego, jego kurtce czy torbie podroznej. A wiec to tylko blef. "Spojrz mi w oczy i powiedz, ze klamie." Popatrzyl. I zobaczyl cos niepokojacego. Zobaczyl, ze Eddie Dean byl pewny swego: zamierzal wejsc do lazienki i wyjsc z polowa towaru Balazara. Balazar prawie sam w to uwierzyl. Claudio Andolini wyjal reke. Jego palce z cichym mlasnieciem wyszly z tylka Eddiego. Claudio zacisnal wargi w cienka linie, podobna do nylonowej zylki. -Pospiesz sie, Jack, mam na rece gowno tego cpuna! - krzyknal gniewnie. -Gdybym wiedzial, ze bedziesz tam zagladal, Claudio, to po ostatnim sraniuwyczyscilbym sobie dupe noga od krzesla - powiedzial spokojnie Eddie. - Ty mialbys czysciejsza reke, a ja nie stalbym tutaj, czujac sie tak, jakby przelecial mnie Byczek Fernando. -Jack! -Idz do kuchni i umyj rece - polecil cicho Balazar. - Eddie i ja nie mamy powodu robic sobie krzywdy. Prawda, Eddie? - Prawda. -W kazdym razie jest czysty - powiedzial Claudio. - No, moze "czysty" to niewlasciwe slowo. Chce powiedziec, ze nie ma broni. Moze pan byc tego pewny. Wyszedl, trzymajac brudna reke przed soba, jak snieta rybe. Eddie spokojnie patrzyl na Balazara, ktory znow myslal o Harrym Houdinim, Blackstonie, Dougu Henningu i David Copperfieldzie. Wciaz powtarzano, ze sztuki magiczne umarly tak samo jak wodewil, ale Henning byl supergwiazda a maly Copperfield przyciagnal tlumy, kiedy Balazar byl na jego pokazie w Atlantic City. Balazar uwielbial magikow, od kiedy po raz pierwszy zobaczyl jednego na rogu ulicy, pokazujacego karciane sztuczki za kilka centow. Co oni zawsze robia, zanim cos wyczaruja - zanim cala widownia najpierw jeknie z zachwytu, a potem zacznie bic brawo? Prosza kogos z widzow zeby sam sie przekonal, ze cylinder lub skrzynia, z ktorej ma wyskoczyc krolik, polnaga slicznotka czy golab, jest zupelnie pusta. Co wiecej, kaza im sprawdzic, ze w zaden sposob nie da sie tam niczego podrzucic. "Mysle, ze on wlasnie tak zrobil. Nie wiem jak i nic mnie to nie obchodzi. Pewny jednak jestem tego, ze wcale mi sie to nie podoba, ni cholery." *** George'owi Biondiemu rowniez cos sie nie podobalo. Podejrzewal, ze Eddie Dean takze nie bedzie tym zachwycony.George byl przekonany, ze wkrotce po tym jak 'Cimi zgasil swiatlo i poszedl do biura, Henry umarl. Cicho i spokojnie, bez zamieszania i halasu. Po prostu odlecial, jak niesione wiaterkiem nasionko dmuchawca. George sadzil, ze stalo sie to w tej samej chwili, gdy Claudio wkroczyl do kuchni, zeby umyc sobie uwalana gownem reke. -Henry? - szepnal George do ucha Henry'ego. Przysunal usta tak blisko, jakby calowal w kinie dziewczyne. . . cholernie zabawne, szczegolnie jesli pomyslec, ze facet pewnie juz nie zyl. Jakas narkofobia, czy jak to tam, kurwa, nazywaja, ale musial sprawdzic, a sciana miedzy biurem a gabinetem Balazara bylacienka. -Co sie stalo, George? - zapytal Tricks Postino. -Zamknijcie sie - warknal 'Cimi. Jego glos przypominal huk ciezarowki na jalowym biegu. Zamkneli sie. George wsunal dlon pod koszule Henry'ego. Och, coraz gorzej, opuszczalo go wrazenie, ze siedzi w kinie z dziewczyna. Wlasnie ja obmacywal, tylko ze to nie byla ona, a on, i nie tylko narkofobia, ale pieprzona pedalska narkofobia, a chuda narkoman ska piers Henry'ego nie poruszala sie w gore i w dol i nic w niej nie robilo lup-lup-lup. Dla Henry'ego Deana wszystko sie juz skon czylo i mecz przerwano przed kon cem drugiej polowy. George nasluchiwal bicia jego serca, lecz slyszal jedynie tykanie zegarka. Wszedl w gesta od zapachu oleju i czosnku atmosfere Starego Kraju, jaka otaczala 'Cimiego Dretta. -Mysle, ze mozemy miec problem - szepnal George. *** Jack wyszedl z lazienki. -Nie ma tam towaru - poinformowal, mierzac Eddiego nieruchomymi oczami. - A jesli myslales o ucieczce przez okno, to mozesz o tym zapomniec. Jest tam stalowa siatka o oczkach szerokosci pol cala. -Nie zamierzalem uciekac przez okno, a towar tam jest - oswiadczyl spo kojnie Eddie. - Po prostu nie wiesz, gdzie go szukac. -Przepraszam, panie Balazar - powiedzial Andolini - ale ten dupek za czyna mnie wnerwiac. Balazar przygladal sie Eddiemu, jakby tego nie slyszal. Rozmyslal bardzo intensywnie. Myslal o magiku wyciagajacym krolika z cylindra. Prosisz kogos z widowni, zeby sprawdzil, ze kapelusz jest pusty. Co jeszcze nigdy sie nie zmienialo? Oczywiscie to, ze poza magikiem nie zagladal do srodka kapelusza. A co powiedzial ten chlopak? "Teraz pojde do lazienki. Pojde tam sam." Zazwyczaj ludzie nie chca wiedziec, na czym polega sztuczka, gdyz to popsuloby im zabawe. "Zazwyczaj." Tymczasem on po prostu nie mogl sie doczekac chwili kiedy popsuje te zabawe.- swietnie - zwrocil sie do Eddiego. - Jesli towar tam jest, idz po niego. Tak jak stoisz. z golym tylkiem. -Dobrze - rzekl Eddie i ruszyl do drzwi lazienki. -Ale nie sam - dodal Balazar. Eddie stanal jak wryty i zesztywnial tak, jakby Balazar przeszyl go niewidocznym oszczepem. Ten widok uradowal serce Balazara. Po raz pierwszy cos poszlo niezgodnie z planem szczeniaka. - Jack pojdzie z toba. -Nie - sprzeciwil sie natychmiast Eddie. - Nie tak. . . -Eddie - rzekl lagodnie Balazar. - Nie mow mi "nie". Nigdy tego nie rob. *** W porzadku - powiedzial rewolwerowiec. Niech idzie. "Przeciez. . . przeciez" Eddie byl bliski szalenstwa i ledwie trzymal sie w karbach. Nie tylko z powodu tej kreconej pilki, jaka nagle cisnal mu Balazar, ale doskwieral mu niepokoj o Henry'ego, a nad tym wszystkim powoli bral gore glod. "Niech idzie. Wszystko bedzie dobrze. Posluchaj. . . " Eddie posluchal. *** Balazar obserwowal go, tego szczuplego, nagiego mezczyzne, u ktorego do piero miala sie uwidocznic zapadnieta klatka piersiowa, typowa dla narkomanow, stojacego z lekko przechylona na bok glowa. Patrzac na niego, czul, ze opuszcza go pewnosc siebie. Wydawalo sie, ze szczeniak slucha jakiegos glosu, ktory tylko on moze uslyszec.Ta sama mysl przemknela przez glowe Andoliniego, tylko nieco inaczej sformulowana: "Co jest? Wyglada jak ten pies na starych plytach RCA Victor!" Col Vincent chcial mu powiedziec cos o oczach Eddiego. Nagle Jack Andolini pozalowal, ze go nie wysluchal. "Gdyby babcia miala wasy, to by byla dziadkiem" - pomyslal. Jesli Eddie sluchal glosow w swojej glowie, to albo powinny przestac do niego gadac. . . albo on nie powinien ich sluchac. -W porzadku - odezwal sie Eddie. - Chodz, Jack. Pokaze ci osmy cud swiata. Blysnal zebami w usmiechu, ktory nie spodobal sie ani Jackowi Andoliniemu, ani Enricowi Balazarowi. -A wiec tak? - Andolini wyjal bron z kabury przyczepionej do paska. - Chcesz mnie zadziwic? Eddie usmiechnal sie jeszcze szerzej. -Och. Mysle, ze zdziwisz sie tak, ze wyskoczysz z butow. *** Andolini wszedl za Eddiem do toalety. Trzymal go na muszce, bo byl wkurzo - Zamknij drzwi - powiedzial Eddie.-Pieprz sie - odparl Andolini. -Zamknij drzwi albo nie bedzie towaru. -Pieprz sie - powtorzyl Andolini. Teraz, troche przestraszony, wyczuwajac, ze dzieje sie cos, czego nie rozumie, Andolini wygladal na bystrzejszego niz w furgonetce. -On nie chce zamknac drzwi! - krzyknal Eddie do Balazara. - Chyba dam sobie z panem spokoj, panie Balazar. Masz tu pewnie szesciu goryli, kazdy z nich ma co najmniej cztery spluwy, a trzesiecie portkami przed dzieciakiem w kiblu w dodatku dzieciakiem-cpunem. -Zamknij te pieprzone drzwi, Jack! - wrzasnal Balazar - No, dobra - rzekl Eddie, gdy Jack Andolini kopniakiem zatrzasnal drzwi. -Jestes mezczyzna, czy. . . -O rany, jak ja mam juz dosyc tego swira - mruknal Andolini, kierujac te slowa w przestrzen . Podniosl rewolwer, kolba do przodu, zamierzajac uderzyc Eddiego w usta. Nagle zamarl, z uniesiona bronia, a grozny grymas na jego twarzy zmienil sie w grymas zdziwienia, gdy zobaczyl to, co Col Vincent widzial w furgonetce. Oczy Eddiego zmienily kolor z piwnego na niebieski. - "Lap go!" - rozlegl sie gluchy, rozkazujacy glos i chociaz wydobywal sie z ust Eddiego, nie byl jego glosem. "Psychol" - pomyslal Jack Andolini. "To psychol, pieprzony psy. . . " Nie dokon czyl tej mysli, bo Eddie zlapal go za ramiona, a kiedy to zrobil, Andolini zobaczyl dziure, ktora nagle pojawila sie jard za plecami chlopaka. Nie, nie dziure. Miala zbyt regularny ksztalt. To byly "drzwi".- swieta Mario laskis pelna - jeknal cicho Jack. Przez te drzwi, ktore wisialy mniej wiecej pietnascie cali nad prysznicem Balazara, ujrzal ciemny piasek plazy opadajacej ku spienionym falom. Na plazy poruszaly sie jakies stwory. "Stwory". Machnal reka, lecz cios, ktory mial wybic Eddiemu wszystkie przednie zeby, zaledwie otarl sie o jego wargi i troche je rozkrwawil. Nagle zabraklo mu sil. Czul, jak go opuszczaja. -Powiedzialem ci, ze wyskoczysz z butow, Jack - przypomnial mu Eddie i szarpnal. Jack w ostatniej chwili sie zorientowal, co tamten zamierza zrobic, i zaczal walczyc jak rys, ale bylo juz za pozno. Runeli do tylu przez te drzwi i monotonny pomruk Nowego Jorku noca, tak znajomy i nieustanny, ze nawet go nie slychac, dopoki nagle nie ucichnie, zostal zastapiony przez loskot fal i trzeszczace, pytajace glosy ledwie widocznych stworow, pelzajacych tam i z powrotem po plazy. *** "Bedziemy musieli dzialac bardzo szybko, inaczej zostaniemy upieczeni na wolnym ogniu" - zapowiedzial Roland. Pewnie chcial wytlumaczyc, ze jesli nie beda sie zwijac z predkoscia swiatla, to wpadna jak sliwka w kompot. Eddie tez tak uwazal. W kategorii twardych facetow Jack Andolini byl jak Dwight Gooden: mozna go trafic, a nawet ogluszyc, ale jesli nie zalatwisz go w pierwszych rundach, to rozniesie cie predzej czy pozniej. "Lewa reka!" - krzyczal do siebie Roland, kiedy przelecieli, i opuscil Eddiego. "Pamietaj! Lewa reka! Lewa!" Zobaczyl, jak Eddie i Jack potykaja sie i przewracaja, a potem staczaja sie po kamienistym stoku na plaze, walczac o bron , ktora Andolini trzymal w reku.Roland zdazyl tylko pomyslec, jakim okrutnym zartem okazaloby sie to wszystko, gdyby wrocil do wlasnego swiata tylko po to, zeby znalezc swoje martwe cialo. . . Bylo jednak za pozno. Za pozno, by rozmyslac, za pozno, by wrocic. *** Andolini nie mial pojecia, co sie stalo. Czesciowo byl przekonany, ze zwariowal, czesciowo, ze Eddie wstrzyknal mu jakis narkotyk albo potraktowal gazem, a czesciowo, ze msciwy Bog z jego dziecin stwa w koncu mial dosc grzechow, wiec zabral go ze znanego mu swiata i przeniosl do tego upiornego czyscca.Potem zobaczyl drzwi, otwarte na osciez, rzucajace wachlarz bialego swiatla - swiatla z kibla Balazara - na skalisty grunt, i zrozumial, ze mozna stad wrocic. Andolini przede wszystkim byl czlowiekiem praktycznym. Pozniej zacznie sie zastanawiac, co to wszystko oznacza. Teraz zamierzal zabic tego swira i ponownie przejsc przez te drzwi. Odzyskal sily, ktorych pozbawilo go zaskoczenie. Uswiadomil sobie, ze Eddie usiluje wyrwac mu z reki niewielki, ale niezwykle skuteczny colt cobra. Prawie mu sie to udalo. Jack zaklal i cofnal dlon . Sprobowal wycelowac, ale Eddie natychmiast znow chwycil go za reke. Andolini uderzyl kolanem w wielki miesien jego prawego uda (gabardyne drogich spodni Andoliniego oblepial brudnoszary piasek plazy) i Eddie wrzasnal z bolu. -Rolandzie! - krzyknal. - Pomoz mi! Rany boskie, pomoz mi! Andolini gwaltownie odwrocil glowe i to, co zobaczyl, znow wytracilo go z rownowagi. Na plazy stal facet. . . tylko ze wygladal bardziej jak duch niz zywy czlowiek. I na pewno nie jak Przyjazny Duszek Casper. Blada wychudla twarz tej chwiejacej sie postaci porastala szczecina zarostu. Koszule mial w strzepach, ktore bezladnie powiewaly na wietrze, odslaniajac sterczace zebra. Prawa dlon byla owinieta brudna szmata. Wygladal na chorego, chorego i umierajacego, ale mimo to sprawial wrazenie tak twardego goscia, ze Andolini poczul sie przy nim jak ugotowane na miekko jajko. Ten facet mial dwa rewolwery. Wydawaly sie starsze niz gory, tak stare, jakby zabral je z muzeum Dzikiego Zachodu. . . a jednak byly to prawdziwe rewolwery, ktore mogly dzialac, i nagle Andolini zdal sobie sprawe z tego, ze bedzie musial natychmiast zalatwic tego bladego nieznajomego. Chyba ze naprawde zeswirowal, a jesli tak, to wszystko jest bez znaczenia i nie ma powodu sie przejmowac. Andolini puscil Eddiego i przetoczyl sie w prawo, ledwie czujac ostra krawedz skaly, ktora rozerwala mu sportowa marynarke za piecset dolarow. W tej samej chwili rewolwerowiec lewa reka wyrwal rewolwer z kabury i zrobil to tak jak zawsze - czy zdrowy, czy chory, na jawie czy w polsnie - szybciej niz letnia blyskawica. "Juz po mnie" - stwierdzil Andolini z przerazeniem i podziwem. "Chryste, to najszybszy gosc, jakiego widzialem! Juz po mnie, Matko Boska, zaraz mnie zalatwi, za. . . " Mezczyzna w podartej koszuli pociagnal za spust rewolweru, ktory trzymal w lewej rece, i Jack Andolini pomyslal - naprawde pomyslal - ze juz nie zyje, zanim sobie uswiadomil, ze zamiast wystrzalu rozlegl sie tylko suchy trzask.Niewypal. Andolini z usmiechem przykleknal i uniosl bron . -Nie wiem, kim jestes, ale juz po tobie, ty pieprzony swirze - powiedzial. *** Eddie siedzial na piachu, dygoczac, z nagim cialem pokrytym gesia skorka. Ujrzal, jak Roland wyciaga bron , uslyszal suchy trzask zamiast huku, zobaczyl Andoliniego podnoszacego sie na kleczki, uslyszal, jak gangster mowi cos, i zanim Eddie zdal sobie sprawe z tego, co robi, jego dlon zacisnela sie na sporym kamieniu. Wyciagnal go z ziarnistego piasku i rzucil z calej sily.Kamien trafil Andoliniego w potylice, odbil sie i upadl. Krew trysnela z szarpanej rany glowy. Jack Andolini strzelil, ale kula, ktora z pewnoscia zabilaby rewolwerowca, poleciala nie wiadomo gdzie. *** "Niezupelnie" - rewolwerowiec mial ochote powiedziec Eddiemu. "Jesli czujesz na policzku podmuch kuli, to trudno mowic, ze poszla nie wiadomo gdzie." Lapiac rownowage, odciagnal kurek rewolweru i ponownie pociagnal za spust. Tym razem w komorze tkwil dobry naboj. Suchy, glosny trzask odbil sie echem po plazy. Mewy, spiace na skalach wysoko nad homarokoszmarami, obudzily sie i odlecialy z krzykiem, przestraszonymi stadami.Chociaz jeszcze chwiejnie stal na nogach, rewolwerowiec polozylby Ando liniego trupem, lecz gangster tez nie stal nieruchomo. Wlasnie padal na bok, na pol ogluszony uderzeniem w glowe. Trzask rewolweru wydal mu sie odlegly, lecz przeszywajacy bol, towarzyszacy uderzeniu pocisku, ktory strzaskal lokiec, byl wystarczajaco rzeczywisty. Andolini oprzytomnial i zerwal sie z ziemi. Jedna reka zwisala mu bezwladnie, zlamana i bezuzyteczna, ale usilowal wycelowac bron , ktora trzymal w drugiej. Najpierw zobaczyl Eddiego, Eddiego-cpuna, Eddiego, ktory w jakis sposob sprowadzil go tutaj. Szczeniak stal nagi jak niemowle, dygoczac i kulac sie w lodowatych podmuchach wiatru. No, coz, Jack moze tu umrze, ale przynajmniej bedzie mial te przyjemnosc, ze zabierze ze soba Pieprzonego Eddiego Deana. Andolini uniosl bron . Mala cobra wydawala sie wazyc teraz ze dwadziescia funtow, ale udalo mu sie wycelowac. *** "Lepiej zeby nie byl to znowu niewypal" - pomyslal ponuro Roland i po nownie odciagnal kciukiem kurek. Przez wrzask mew uslyszal cichy szczek obracajacego sie, naoliwionego bebenka. *** To nie byl niewypal. *** Rewolwerowiec nie celowal w glowe Andoliniego, ale w bron , ktora gang ster trzymal w dloni. Roland nie wiedzial, czy ten czlowiek bedzie im jeszcze potrzebny, ale kto wie. Byl wazny dla Balazara, a poniewaz ten okazal sie tak niebezpieczny, jak Roland przypuszczal, lepiej zachowac ostroznosc.Strzal byl celny, w czym nie bylo niczego niezwyklego, natomiast dziwne bylo to, co stalo sie z bronia Andoliniego i nim samym. Roland widzial juz kiedys cos takiego, ale tylko dwa razy przez te wszystkie lata, kiedy ogladal strzelajacych do siebie ludzi. "Miales pecha, czlowieku" - pomyslal rewolwerowiec, patrzac na Andoliniego, ktory zataczajac sie, z wrzaskiem pobiegl ku plazy. Krew zalala mu koszule i spodnie. Brakowalo mu polowy tej dloni, w ktorej uprzednio trzymal colta. Bron zmienila sie w pogiety kawalek metalu, lezacy na piasku. Eddie gapil sie na niego, oszolomiony. Jack Andolini juz nikogo nie zwiedzie ta swoja twarza jaskiniowca, gdyz teraz nie mial twarzy; to co dotychczas nia bylo, zmienilo sie w krwawa plame poszarpanego miesa z czarna dziura wrzeszczacych ust. -Moj Boze, co sie stalo? -Widocznie moja kula trafila w bebenek jego rewolweru w tej samej chwili,gdy pociagal za spust - wyjasnil rewolwerowiec. Mowil beznamietnym tonem, jak profesor wyglaszajacy wyklad z balistyki dla sluchaczy akademii policyjnej - w wyniku tego nastapila eksplozja, ktora rozerwala jego bron . Mysle, ze wybuchl nie jeden, ale dwa lub trzy naboje. -Zastrzel go - powiedzial Eddie. Trzasl sie jeszcze bardziej i teraz nie powodowal tego tylko nocny chlod, zimny wiatr i brak ubrania. - Zabij go. Skroc jego meki, na milosc. . . -Za pozno - odparl Roland z lodowatym spokojem, ktory zmrozil Eddiego do kosci. Eddie odwrocil glowe; nie mogl uniknac widoku homarokoszmarow, ktore do padly nog Andoliniego i odciely polbuty od Gucciego - oczywiscie z tkwiacymi w nich stopami. Wrzeszczac i rozpaczliwie wymachujac rekami, Andolini runal na piach. Homarokoszmary pokryly go wyglodniala fala, zadajac niespokojne pytania i pozerajac zywcem. "To-to-tak? Tu-tu-tum? Ta-ta-tam? Ty-ty-tyk?" - Jezu - jeknal Eddie. - Co teraz zrobimy? -Wezmiesz dokladnie tyle ("diabelskiego proszku" - powiedzial rewolwerowiec; "kokainy" - uslyszal Eddie), ile obiecales temu Balazarowi - rzekl Roland. - Nie mniej, nie wiecej. I wrocimy. - Spojrzal uwaznie na Eddiego. - Tylko ze tym razem musze tam pojsc z toba. W moim ciele. -Jezu Chryste - mruknal Eddie. - Mozesz to zrobic? - I natychmiast sam sobie odpowiedzial: - Pewnie, ze tak. Tylko dlaczego? -Dlatego, ze sam sobie nie poradzisz - odparl Roland. - Podejdz tu. Eddie obejrzal sie na drgajaca sterte uzbrojonych w szczypce stworow. Nigdy nie lubil Jacka Andoliniego, a mimo to zoladek podjechal mu do gardla. -Podejdz tu! - powtorzyl niecierpliwie Roland. - Mamy malo czasu i nie zbyt mi sie podoba to, co mnie teraz czeka. Jeszcze nigdy nie robilem czegos takiego. I nigdy nie sadzilem, ze bede musial. - Wykrzywil usta w gorzkim usmiechu. - Zaczynam sie przyzwyczajac do robienia takich rzeczy. Eddie powoli podchodzil do chudego mezczyzny, na coraz bardziej miekkich nogach. W polmroku tego obcego swiata blada twarz rewolwerowca byla prawie biala. "Kim ty jestes, Rolandzie?" - pomyslal. "Czym jestes? A ten zar, jaki od ciebie bucha - czy to tylko goraczka? A moze jakis rodzaj szalenstwa? Mysle, ze po trosze jedno i drugie." Boze, jak potrzebowal dzialki. Wiecej: zasluzyl na dzialke. -Czego nigdy jeszcze nie robiles? - zapytal. - O czym ty mowisz? -Wez go - rzekl Roland i pokazal staromodny rewolwer, ktory wisial na jego prawym biodrze. Nie wskazal go, gdyz w miejscu wskazujacego palca mial tylko nieforemny, zakrwawiony galgan. - Mnie sie nie przyda. Nie teraz, a moze juz nigdy. -Ja. . . - Eddie przelknal sline. - Nie chce go dotykac. -Ja tez nie - odparl dziwnie lagodnie rewolwerowiec - ale obawiam sie, ze obaj nie mamy wyboru. Bedzie strzelanina. -Na pewno? -Tak. - Rewolwerowiec spojrzal w oczy Eddiemu. - Mysle, ze to bedzie zazarta walka. *** Balazar niepokoil sie coraz bardziej. Za dlugo. Siedzieli tam zbyt dlugo i bylo za cicho. W oddali, moze przecznice dalej, uslyszal podniesione glosy, a potem kilka odglosow, ktore mogly byc trzaskiem petard. . . Tylko ze siedzac w takim interesie, jaki prowadzil Balazar, petardy nie byly pierwsza rzecza, jaka czlowiekowi przychodzi na mysl.Krzyk. Czy to byl krzyk? "Niewazne. Cokolwiek sie dzieje przecznice dalej, nie ma nic wspolnego z toba. Trzesiesz sie jak stara baba." Mimo wszystko. . . zle to wygladalo. Bardzo zle. -Jack? - zawolal w kierunku zamknietych drzwi lazienki. zadnej odpowiedzi. Balazar otworzyl lewa gorna szuflade biurka i wyjal bron . Nie byl to colt cobra, dostatecznie maly, aby mozna go nosic w kaburze na pasku, ale magnum 357. - 'Cimi! - krzyknal. - Jestes mi potrzebny! Zamknal szuflade. Wieza z kart rozsypala sie z cichym, przeciaglym westchnieniem, lecz Balazar nawet tego nie zauwazyl. 'Cimi Dretto wypelnil drzwi swoim dwustupiecdziesieciofuntowym cielskiem. Zobaczyl, ze Szef wyjmuje bron z szuflady, wiec natychmiast wyjal swoja spod welnianej marynarki w tak jaskrawa krate, ze kazdemu, kto nieopatrznie za dlugo by sie jej przygladal, zakreciloby sie w glowie. -Chce tu miec Claudia i Tricksa - powiedzial. - sciagnij ich natychmiast. Ten maly cos szykuje. -Mamy problem - rzekl 'Cimi. Balazar blyskawicznie oderwal wzrok od drzwi lazienki. -Och, mam ich juz az za duzo - warknal. - Na czym on polega, 'Cimi? 'Cimi oblizal spierzchniete wargi. Nie lubil przekazywac zlych wiesci Szefowi, nawet gdy ten byl w dobrym humorze, a teraz. . . -Coz - zaczal i znow zwilzyl wargi. - No, wiec. . . -Moze bys sie, kurwa, pospieszyl?! - wrzasnal Balazar. *** Zrobione z sandalowego drewna okladziny kolby rewolweru byly tak gladkie, ze chwyciwszy bron , Eddie o malo nie upuscil jej sobie na nogi. Byla tak wielka, ze wygladala na prehistoryczna i do tego stopnia ciezka, ze wiedzial, iz bedzie musial trzymac ja oburacz. "A odrzut pewnie wbije mnie w najblizsza sciane. Jesli ten grat w ogole wystrzeli." Mimo to podswiadomie chcial trzymac te bron , reagujac na jej oczywiste przeznaczenie, wyczuwajac jej mroczna i krwawa historie, pragnac byc jej czescia. "Ta bron zawsze znajdowala sie w najlepszych rekach" - pomyslal Eddie. "Przynajmniej do dzis." - Jestes gotowy? - zapytal Roland.-Nie, ale zrobmy to - odparl Eddie. Lewa reka chwycil przegub lewej reki Rolanda. Ten zarzucil gorace prawe ramie na nagie ramiona Eddiego. Razem przeszli z powrotem przez drzwi, z wietrznej ciemnosci plazy umierajacego swiata Rolanda w chlodny fluorescencyjny blask lazienki Balazara w Krzywej Wiezy. Eddie zamrugal, oswajajac oczy ze swiatlem, i uslyszal dobiegajacy zza drzwi glos 'Cimiego Dretta. "Mamy problem" - powiedzial 'Cimi. "My tez" - pomyslal Eddie, a potem przywarl spojrzeniem do szafki z lekarstwami Balazara. Byla otwarta. Przypomnial sobie, jak Balazar kazal Jackowi przeszukac lazienke, a ten zapytal, czy jest tam jakis schowek, o ktorym nie wie. Balazar zawahal sie, zanim odpowiedzial: "W tylnej sciance szafki z lekarstwami jest ruchoma plytka. Trzymam tam kilka drobiazgow". Andolini otworzyl metalowe drzwiczki, ale zapomnial o ich zamknieciu. -Rolandzie! - syknal Eddie. Roland uniosl rewolwer i uciszyl go, przyciskajac lufe do warg. Eddie w milczeniu podszedl do apteczki. "Kilka drobiazgow" - sloiczek czopkow, egzemplarz nedznie wydanego cza sopisma "Dzieciece Zabawy" (zdjecie na okladce ukazywalo dwie nagie, namietnie sie calujace, mniej wiecej osmioletnie dziewczynki) oraz osiem lub dziesiec opakowan kefleksu. Eddie wiedzial, co to za srodek. c puny, podatne na miejscowe i ogolne infekcje, przewaznie dobrze znaly ten lek. Keflex to antybiotyk. -Och, mam ich juz az za duzo - uslyszal Balazara. - Na czym on polega, 'Cimi? "Jesli keflex nie wyleczy go z tego, co mu jest, nic mu nie pomoze" - pomyslal Eddie. Chwycil tabletki i chcial je wetknac do kieszeni. Uswiadomil sobie, ze nie ma na sobie ubrania. Wydal chrapliwy dzwiek, ktory nawet w przyblizeniu nie byl podobny do smiechu. Wrzucil tabletki do zlewu. Zabierze je pozniej. . . jezeli bedzie jakies pozniej. -Coz - mowil 'Cimi. - No, wiec. . . -Moze bys sie, kurwa, pospieszyl?! - wrzasnal Balazar. -Chodzi o brata tego malego - powiedzial 'Cimi i Eddie zamarl z dwoma ostatnimi opakowaniami tabletek w reku lekko przechylajac glowe. Wygladal dokladnie tak, jak piesek na starych plytach RCA Victor. -Co z nim? - zapytal niecierpliwie Balazar. -Nie zyje - odparl 'Cimi. Eddie upuscil keflex do zlewu i odwrocil sie do Rolanda. -Zabili mojego brata - powiedzial. *** Balazar otworzyl usta, by powiedziec 'Cimiemu, zeby nie opowiadal mu pierdol, kiedy ma na glowie wazniejsze rzeczy - na przyklad to nieodparte przeczucie, ze ten szczeniak zamierza go wycyckac, czy Andolini bedzie go pilnowal, czy nie. Nagle uslyszal glos chlopaka, tak wyraznie jak tamten z pewnoscia slyszal jego i 'Cimiego.-Zabili mojego brata - mowil chlopak. Nagle Balazar przestal myslec o swoim towarze, o odpowiedziach na pytania i czymkolwiek innym oprocz tego, by jak najszybciej opanowac sytuacje, zanim zupelnie wymknie mu sie spod kontroli. -Zabij go, Jack! - wrzasnal. zadnej odpowiedzi. Potem uslyszal ponownie glos chlopaka. -Zabili mojego brata. Zabili Henry'ego. Nagle Balazar zrozumial - "wiedzial" - ze chlopak nie mowi do Jacka. -Zwolaj tu wszystkich dzentelmenow - zwrocil sie do 'Cimiego. -Wszystkich. Zalatwimy skurwiela, a kiedy bedzie martwy, zaniesiemy go do kuchni i osobiscie odrabie mu glowe. *** -Zabili mojego brata - powiedzial wiezien .Rewolwerowiec nie odezwal sie. Tylko patrzyl i myslal: "Te buteleczki w zlewie. Tego potrzebuje, a przynajmniej on tak uwaza - Proszki. Nie zapomnij. Nie zapomnij." A z sasiedniego pokoju: -Zabij go, Jack! Ani rewolwerowiec, ani Eddie nie zwrocili na to uwagi. -Zabili mojego brata. Zabili Henry'ego. W sasiednim pokoju Balazar mowil teraz o tym, ze utnie glowe Eddiego. . . jako trofeum. Te slowa w dziwny sposob podniosly na duchu rewolwerowca: wygladalo na to, ze ten swiat nie pod kazdym wzgledem roznil sie od jego swiata. Mezczyzna zwany 'Cimi zaczal ochryple nawolywac pozostalych. Przybiegli w niegodnym dzentelmenow pospiechu, tupiac nogami. -Chcesz cos z tym zrobic, czy tylko bedziesz tu stal? - zapytal Roland. -Och, chce cos z tym zrobic - odparl Eddie i uniosl lufe rewolweru. Chociaz zaledwie chwile wczesniej sadzil, ze bedzie musial trzymac go oburacz, teraz bez trudu zrobil to jedna reka. -A co? - spytal Roland i wlasny glos wydal mu sie dobiegac gdzies z od dali. Byl chory, mial wysoka temperature, ale to, co sie dzialo z nim teraz, bylo atakiem zupelnie innej goraczki, az nazbyt dobrze mu znanej. Tej, ktora ogarnela go w Tuli. To zadza walki, tlumiaca wszelkie inne uczucia, pozostawiajaca jedynie potrzebe zapomnienia o wszystkim i rozpoczecia strzelaniny. -Chce wojny - odparl Eddie. -Nie wiesz, o czym mowisz - rzekl Roland - ale zaraz sie dowiesz. Kiedy stad wyjdziemy, ty pilnuj prawej strony. Ja zajme sie lewa. Te reke mam sprawna. Eddie skinal glowa. Ruszyli na wojne. *** Balazar spodziewal sie Eddiego lub Andoliniego albo ich obu. Nie spodziewal sie zobaczyc Eddiego i jakiegos nieznajomego, wysokiego mezczyzne o brudnych siwo-czarnych wlosach i twarzy, ktora wygladala na wykuta w opornym kamieniu przez okrutnego boga. Przez moment nie wiedzial do ktorego strzelic. 'Cimi jednak nie mial takich watpliwosci. Szef byl wsciekly na Eddiego.Dlatego najpierw zalatwi Eddiego, a potem bedzie martwil sie tym drugim catzarro. 'Cimi niezgrabnie odwrocil sie do Eddiego i trzykrotnie pociagnal za spust. Luski blysnely, koziolkujac w powietrzu. Eddie zauwazyl, ze olbrzymi mezczyzna obraca sie, i poslizgiem przelecial po podlodze, piszczac jak dzieciak na konkursiedisco, podrajcowany dzieciak, ktory nawet nie zauwazyl, ze zapomnial swojego kostiumu Johna Travolty, wlacznie z bielizna. Otarta skora na kolanach najpierw zapiekla go, a potem zaczela szczypac. Nad jego glowa w drewnopodobnych panelach, ktore mialy wygladac jak sekate sosnowe deski, pojawily sie trzy dziury. Deszcz drzazg obsypal mu ramiona i wlosy. "Boze, nie pozwol, zebym umarl goly i na glodzie" - modlil sie w duchu, wiedzac, ze taka modlitwa nie tylko jest bluzniercza, ale absurdalna. Mimo to nie mogl sie powstrzymac. "Dobrze, zgina, lecz prosza, daj mi jeszcze. . . " Huknal rewolwer Rolanda. Na otwartej przestrzeni ten dzwiek byl bardzo glosny. Tutaj byl ogluszajacy. -O Jeeezu! - wrzasnal 'Cimi Dretto zduszonym, piskliwym glosem. Gra niczylo z cudem, ze w ogole zdolal cos powiedziec. Czesc jego klatki piersiowej zapadla sie, jakby ktos walnal kafarem w beczke. Na bialej koszuli wykwitly czerwone plamy, niczym maki. - O Jeeezu! O Jeeezu! O Jee. . . Claudio Andolini odepchnal go na bok. 'Cimi z loskotem runal na podloge. Dwa oprawione w ramki zdjecia Balazara spadly ze sciany. To, ktore ukazywalo szefa wreczajacego nagrode sportowca roku usmiechnietemu mlodzien cowi na bankiecie Policyjnego Klubu Sportowego, wyladowalo na glowie 'Cimiego. Odlamki szkla obsypaly mu ramiona. -O Jeeezu - wyszeptal slabnacym glosem i pienista krew pociekla mu z ust. Za Claudiem biegl Tricks i jeszcze jeden z mezczyzn, ktorzy czekali w magazynie. Claudio w obu rekach trzymal pistolety, facet z magazynu mial dubeltowke Remingtona z bardzo krotko obcieta lufa, a Tricks Postino niosl to, co nazywal Cudowna Maszyna Rambo - szybkostrzelny karabinek szturmowy M-16. -Gdzie jest moj brat, ty pierdolony cpunie? - wrzasnal Claudio. - Co zrobiles Jackowi? Najwyrazniej nie byl specjalnie ciekaw odpowiedzi, bo zaczai strzelac, zanim jeszcze skon czyl wrzeszczec. "Juz po mnie" - pomyslal Eddie, a wtedy Roland wystrzelil po raz drugi. Claudio Andolini odlecial do tylu w chmurze kropelek krwi. Pistolety wypadly mu z rak, przelecialy po blacie biurka i z loskotem upadly na dywan, czemu towarzyszyl trzepot kart do gry. Spora czesc wnetrznosci Claudia uderzyla o sciane na moment przed tym, zanim dogonil je ich wlasciciel. -Zalatwcie go! - wrzeszczal Balazar. - Zalatwcie obcego! Szczeniak jest niegrozny! To tylko goly cpun! Zalatwcie obcego! Zalatwcie go! Dwukrotnie nacisnal spust trzystapiecdziesiatkisiodemki. Magnum huknelo prawie tak glosno, jak rewolwer Rolanda. Pociski nie pozostawily rownych otworow w scianie, pod ktora stal rewolwerowiec, ale wybily dwie poszarpane dziury w drewnopodobnych panelach po obu stronach jego glowy. Blysnelo przez nie zimne swiatlo lazienki. Roland nacisnal spust rewolweru. Suchy trzask.Niewypal. -Eddie! - krzyknal rewolwerowiec, a Eddie podniosl rewolwer i teraz on pociagnal za spust. Huk byl tak glosny, ze Eddie przez chwile myslal, iz bron eksplodowala mu w reku, tak jak przedtem Jackowi. Odrzut nie wbil go w sciane, ale poderwal ramie gwaltownym ruchem o malo nie rozrywajac sciegien. Zobaczyl, ze czesc ramienia Balazara znika w fontannie krwi, uslyszal przerazliwy pisk gangstera i wrzasnal: - c pun jest niegrozny, tak powiedziales? Tak, ty durny pierdolo? Chcesz rolowac mnie i mojego brata? Pokaze ci, kto jest grozny! Po. . . Rozlegl sie potworny huk, jakby wybuchl granat, gdy facet z magazynu wy strzelil z obrzyna. Eddie przetoczyl sie po podlodze; srut zrobil setke dziurek w scianach i drzwiach lazienki. Pare drobinek niegroznie zranilo Eddiego w kilku miejscach i zrozumial, ze gdyby strzal padl z blizszej odleglosci i srut nie rozproszyl sie, rozerwaloby go na strzepy. "Do diabla, i tak juz po mnie" - pomyslal, patrzac, jak facet z magazynu przeladowuje remingtona, wprowadzajac nowy naboj do komory, i opiera bron o przedramie. Gangster usmiechal sie. Mial bardzo pozolkle zeby. Eddie doszedl do wniosku, ze od dawna nie widzialy szczoteczki. "Chryste, wykon czy mnie jakis popapraniec z zoltymi zebami, a ja nawet nie znam jego nazwiska. Przynajmniej wpakowalem kulke Balazarowi. Przynajmniej to." Zastanawial sie, czy Roland wystrzelil jeszcze raz. Nie mogl sobie przypomniec. -Mam go! - krzyknal triumfalnie Tricks Postino. - Odsun sie, Dario! I zanim mezczyzna nazwany Dariem zdazyl usunac sie z pola ostrzalu, Tricks rozpoczal ogien z Cudownej Maszyny Rambo. Glosny terkot szybkostrzelnej broni wypelnil gabinet Balazara. Ta salwa uratowala zycie Eddiego Deana. Dario mial go na muszce obrzyna, ale zanim zdazyl wypalic, przeciela go seria z M-16. -Przestan strzelac, idioto! - ryknal Balazar. Tricks jednak nie slyszal go, nie mogl przestac albo nie chcial. Z wargami sciagnietymi tak, ze odslanialy lsniace od sliny zeby, wyszczerzone w wilczym usmiechu, omiotl pokoj dluga seria rozwalajac panele dwoch scian, zmieniajac oprawione w ramki zdjecia w chmury odlamkow szkla, zrywajac z zawiasow drzwi lazienki. Matowe szklo oslony prysznica rozlecialo sie na kawalki. Statuetka, ktora Balazar otrzymal zaledwie rok wczesniej, zadzwieczala jak gong, gdy przeszyla ja kula. Na filmach ludzie zabijaja sie wzajemnie, strzelajac seriami z recznej broni automatycznej. W prawdziwym zyciu rzadko sie to zdarza. A jesli nawet, to celne sa pierwsze trzy lub cztery strzaly (o czym moglby zaswiadczyc nieszczesny Dario, gdyby kiedykolwiek zdolal jeszcze cos powiedziec). Po tych pierwszych wystrzelonych pociskach strzelec - chocby byl nim silny mezczyzna - przestaje panowac nad bronia. Lufa zaczyna sie unosic, a cialo strzelajacego obraca siew lewo lub w prawo, zaleznie ktorym nieszczesnym ramieniem postanowil amortyzowac odrzut broni. Krotko mowiac, tylko idiota lub gwiazdor filmowy probowalby strzelac z takiej broni. Rownie dobrze mozna by starac sie przedziurawic kogos wiertarka elektryczna. Przez moment Eddie nie byl w stanie podjac zadnych konstruktywnych dzia lan , tylko podziwial ten popis czystego idiotyzmu. Potem dostrzegl nastepnych mezczyzn, cisnacych sie do drzwi za plecami Tricksa. Wycelowal z rewolweru Rolanda. -Mam go! - wrzeszczal Tricks z radosna histeria czlowieka, ktory ogladal za duzo filmow, by odroznic to, co podpowiadal mu scenariusz w jego glowie, od tego, co sie dzialo naprawde. - Mam go! Mam go! Mam. . . ! Eddie nacisnal spust i odstrzelil mu pol glowy, od brwi w gore. Sadzac po tym, co wyprawial ten facet, nie byla to wielka strata. "Jezu Chryste, kiedy ta spluwa juz strzeli, to wywala naprawde wielkie dziury." Na lewo od Eddiego rozleglo sie glosne "ba-bach!". Cos smagnelo go po wychudlym bicepsie lewej reki. Zobaczyl Balazara, ktory celowal do niego z magnum zza biurka zasypanego kartami do gry. Ramie gangstera bylo ociekajaca krwia miazga. Eddie uskoczyl, zanim tamten ponownie wypalil z magnum. *** Roland zdolal przyjac pozycje strzelecka, wycelowal w pierwszego z nastepnych mezczyzn wbiegajacych przez drzwi i pociagnal za cyngiel. Odchylil bebenek, wyrzucil puste luski wysypal reszte naboi na dywan i zaladowal jeden. Zrobil to zebami. Balazar ostrzeliwal Eddiego. "Jesli ten nie wystrzeli, to chyba bedzie po nas." Wystrzelil. Bron huknela, podskoczyla mu w dloni i Jimmy Haspio obrocil sie na piecie. Czterdziestkapiatka wypadla mu z reki.Rewolwerowiec dostrzegl drugiego mezczyzne uskakujacego za framuge drzwi. Wsunal bron z powrotem do kabury i przeczolgal sie po drzazgach i kawalkach szkla, ktorymi byla zasypana podloga. Mysl o ponownym ladowaniu broni dlonia bez dwoch palcow wydawala sie zartem. Eddie niezle sobie radzil, mimo ze byl nagi. To trudne dla mezczyzny. Czasem niemozliwe. Chwycil jeden z pistoletow upuszczonych przez Claudia Andoliniego. -Na co wy wszyscy czekacie?! - wrzasnal Balazar. - Jezu! Zjedzcie ich zywcem!Wielki George Biondi i jeszcze jeden gangster z magazynu wpadli do pokoju. Ten drugi facet wykrzykiwal cos po wlosku. Roland doczolgal sie do biurka. Eddie podniosl sie i wycelowal w kierunku drzwi oraz nadbiegajacych mezczyzn. "On wie, ze Balazar tam jest i czeka, ale mysli, ze tylko jeden z nas ma teraz bron " - pomyslal Roland. "Oto jeszcze jeden gotowy za ciebie umrzec, Rolandzie. Coz takiego okropnego uczyniles, ze u tak wielu budzisz poczucie lojalnosci?" Balazar wstal, nie zauwazywszy rewolwerowca, ktory znajdowal sie teraz po jego prawej stronie. Gangster myslal tylko jednym: wykon czyc tego przekletego cpuna, ktory sciagnal mu na glowe tyle klopotow. -Nie - powiedzial rewolwerowiec i Balazar spojrzal na niego z grymasem zdziwienia na twarzy. -Pier. . . - zaczal Balazar, usilujac wycelowac magnum. Rewolwerowiec wpakowal mu cztery kule z automatu nalezacego do Claudia. Tandetna bron , zwykla zabaweczka, budzaca obrzydzenie, ale moze wlasnie taka nedzna bronia nalezy zabic nedznika. Enrico Balazar umarl z wyrazem bezbrzeznego zdziwienia na tym, co pozostalo z jego twarzy. -Czesc, George! - zawolal Eddie i ponownie nacisnal spust rewolweru. Znowu uslyszal ten satysfakcjonujacy huk. "W tym nie ma kiepskich naboi" - przemknela mu przez glowe idiotyczna mysl. "Chyba dostala mi sie lepsza sztuka." George zdazyl strzelic tylko raz, i to niecelnie, zanim pocisk Eddiego rzucil go jak kula kreglem na krzyczacego gangstera. Eddie mial irracjonalne, ale nieodparte wrazenie, ze bron Rolanda ma jakas magiczna moc. Dopoki trzyma ja w reku, nic mu sie nie stanie. Potem zapadla cisza, w ktorej slyszal tylko pojekiwanie mezczyzny przygniecionego przez Big George'a (kiedy upadl na Rudy'ego Vechhia, bo tak nazywal sie ten nieszczesnik, i zlamal mu trzy zebra) oraz donosne dzwonienie w uszach. Zastanawial sie, czy odzyska sluch. W porownaniu z ta kanonada, ktora chyba juz sie skon czyla, najglosniejszy koncert rockowy, jakiego sluchal Eddie, wydawal sie odglosem radia grajacego dwie ulice dalej. Gabinet Balazara przestal przypominac pokoj. Trudno byloby sie domyslic, jaka funkcje pelnil poprzednio. Eddie patrzyl na to zdziwionymi, szeroko otwartymi oczami mlodzienca, ktory po raz pierwszy widzi cos takiego, ale Roland doskonale znal taki widok - zawsze taki sam. Czy na polu bitwy, gdzie tysiace ginely od pociskow artyleryjskich, kul, mieczy i halabard, czy w malym pomieszczeniu, gdzie strzelalo do siebie pieciu lub szesciu przeciwnikow, w ostatecznym rezultacie zawsze bylo tak samo: kolejne pobojowisko, cuchnace prochem i krwia. Ze scianki dzialowej miedzy gabinetem a toaleta pozostaly tylko fragmenty. Wszedzie migotalo potluczone szklo. Panele stropu, posiekane przez Tricksa Postina pociskami z glosnego lecz bezuzytecznego M-16, zwisaly jak platy oblazacej skory. Eddie odkaszlnal. Teraz zaczely docierac do niego inne dzwieki -ozywiony gwar, krzyki przed barem, a w oddali zawodzenie syren. -Ilu? - zapytal rewolwerowiec. - Zalatwilismy wszystkich? -Tak sadze. . . -Mam cos dla ciebie, Eddie - zawolal Kevin Blake z korytarza. - Pomy slalem, ze przyda ci sie na pamiatke, wiesz? Tego, czego Balazar nie zdolal zrobic z mlodszym z braci Dean, Kevin zro bil starszemu. Cisnal przez prog odcieta glowe Henry'ego. Na jej widok Eddie wrzasnal. Pobiegl w kierunku drzwi, nie zwazajac na kawalki drewna i szkla wbijajace mu sie w bose stopy, krzyczac i strzelajac, az wystrzelil ostatnie naboje z wielkiego rewolweru. -Eddie, nie! - wrzasnal rewolwerowiec, lecz chlopak go nie slyszal. Nie byl w stanie. Szosty naboj okazal sie niewypalem, ale w tym momencie Eddie nie zdawal juz sobie z tego sprawy. Henry nie zyje, Henry. . . odcieli mu glowe, jakis nedzny skurwysyn odcial glowe Henry'ego i zaraz za to zaplaci, o tak, moze byc tego pewien. Biegl w kierunku drzwi, raz po raz pociagajac za spust, nieswiadomy tego, ze nic sie nie dzieje, nie zdajac sobie sprawy, ze stopy ma cale we krwi. Kevin Blake wyskoczyl zza framugi drzwi, nisko pochylony, trzymajac w dloni automat Llama .38. Rude wlosy sterczaly mu na wszystkie strony i usmiechal sie. *** "Na pewno sie pochyli" - pomyslal rewolwerowiec, wiedzac, ze jesli nawet ten domysl jest trafny, to bedzie mu potrzeba sporo szczescia, zeby strzelic celnie z tej nedznej zabaweczki.Kiedy sie zorientowal, ze zolnierz Balazara probuje podstepem sprowokowac Eddiego do ataku, Roland podniosl sie na kleczki i podparl lewa dlon prawa reka, nie zwazajac na bol towarzyszacy zacisnieciu piesci. Bedzie mial tylko jedna szanse. Bol nie ma znaczenia. Rudowlosy mezczyzna pojawil sie w progu, usmiechniety, a Roland jak zwykle przestal myslec o czymkolwiek. Zobaczyl, nacisnal spust i nagle rudowlosy lezal pod sciana korytarza, z szeroko otwartymi oczami i granatowa dziurka na czole. Eddie stal nad nim, wrzeszczac i placzac, raz po raz trzaskajac kurkiem wielkiego rewolweru z rekojescia oblozona drewnem sandalowca, jakby ten mezczyzna o rudych wlosach nie byl jeszcze dostatecznie martwy. Rewolwerowiec czekal na serie, ktora skosi Eddiego, a kiedy nie padl zaden strzal, zrozumial, ze to naprawde koniec. Jesli byli tu jeszcze jacys zolnierze Balazara, to wzieli nogi za pas. Z trudem wstal, zatoczyl sie i powoli podszedl do Eddiego Deana. -Przestan - powiedzial. Eddie nie zwrocil na niego uwagi i w dalszym ciagu szczekal kurkiem rewolweru, celujac w zabitego. -Przestan , Eddie. On nie zyje. Oni wszyscy nie zyja. Masz zakrwawione stopy. Eddie ignorowal go i wciaz pociagal za spust. Gwar podnieconych glosow przyblizal sie. Tak samo jak wycie syren. Rewolwerowiec chwycil jego bron i pociagnal. Eddie odwrocil sie i zanim Roland zdazyl zdac sobie sprawe z jego zamiarow, Eddie uderzyl go kolba w skron . Roland poczul, ze krew splywa mu po twarzy, a on sam osuwa sie po scianie. Usilowal wstac. Powinni jak najszybciej opuscic to miejsce a jednak mimo wszelkich staran powoli zsuwal sie coraz nizej i na chwile caly swiat znikl w szarej mgle. *** Byl nieprzytomny najwyzej dwie minuty, a potem zdolal dojsc do siebie i wstac. Eddiego nie bylo juz na korytarzu. Jego rewolwer lezal na piersi zabitego rudowlosego mezczyzny. Roland pochylil sie, walczac z mdlosciami, wzial bron i niezrecznym ruchem wsunal ja do kabury. "Chcialbym odzyskac moje przeklete palce" - pomyslal ze znuzeniem.Probowal wrocic do zrujnowanego gabinetu, ale z najwyzszym trudem zdolal przejsc kilka krokow. Przystanal, podniosl ubranie Eddiego i wetknal je sobie pod lewa pache. Wycie syren slychac bylo tuz-tuz. Roland przypuszczal, ze uzywajacy ich ludzie to pewnie miejscowa milicja, pomocnicy szeryfa lub cos w tym rodzaju. . . Lecz rownie dobrze mogli to byc ludzie Balazara. -Eddie - wyrzezil. Gardlo znow mial wyschniete i obolale, jeszcze bardziej niz to opuchniete miejsce na skroni, w ktora Eddie uderzyl go rewolwerem. Chlopak nie zwrocil na niego uwagi. Siedzial na srodku podlogi, trzymajac na kolanach odcieta glowe brata. Trzasl sie i plakal. Rewolwerowiec poszukal wzrokiem drzwi, nie dostrzegl ich i przez chwile poczul lek, graniczacy z przerazeniem. Potem przypomnial sobie, ze kiedy obaj byli po tej stronie, jedynym sposobem stworzenia drzwi byl fizyczny kontakt z Eddiem. Wyciagnal do niego reke, ale Eddie odsunal sie, wciaz placzac. -Nie dotykaj mnie - powiedzial. -Eddie, to juz koniec. Oni wszyscy nie zyja i twoj brat tez. -Zostaw mojego brata w spokoju! - wrzasnal dziecinnie Eddie i znow zaczal dygotac. Przycisnal odcieta glowe do piersi. Potem podniosl zalane lzami oczy i spojrzal rewolwerowcowi w twarz. - Przez caly ten czas opiekowal sie mna - rzekl, szlochajac tak, ze Roland ledwie zdolal go zrozumiec. -Caly ten czas. Dlaczego ja nie moglem nic dla niego zrobic, chocby ten jeden raz, po tym wszystkim, co dla mnie uczynil? "Pewnie. . . opiekowal sie toba. I spojrz na siebie, jak siedzisz tu i trzesiesz sie, niczym po zjedzeniu jablka z febrodrzewa. Rzeczywiscie, swietnie sie toba opiekowal." - Musimy isc. -Isc? - Dopiero teraz na twarzy Eddiego pojawil sie cien zrozumienia, natychmiast zastapionego przez lek. - Nigdzie nie ide. A szczegolnie nie wracam tam, gdzie te wielkie kraby, czy jak je tam nazwac, pozarly Jacka. Ktos dobijal sie do drzwi, glosno domagajac sie, zeby je otworzyc. -Chcesz tu zostac i wyjasnic, skad wziely sie te wszystkie ciala? - zapytal rewolwerowiec. -Nic mnie to nie obchodzi - odparl Eddie. - Bez Henry'ego to nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia. -Moze dla ciebie nie ma - rzekl Roland - ale tu chodzi takze o innych, wiezniu. -Nie nazywaj mnie tak! - krzyknal Eddie. -Bede cie tak nazywal, dopoki nie udowodnisz mi, ze potrafisz wyjsc z tej celi, w ktorej siedzisz! - odkrzyknal Roland. Zabolalo go przy tym gardlo, ale mimo to ciagnal: - Zostaw ten cholerny kawalek miecha i przestan biadolic! Eddie spojrzal na niego. Policzki mial mokre od lez, oczy szeroko otwarte i wystraszone. -To wasza ostatnia szansa! - rozlegl sie ryk na zewnatrz, ten glos niezwykle przypominal Eddiemu glos znanego prezentera telewizyjnego. - Jestescie otoczeni przez brygade antyterrorystyczna! Powtarzam: Jestescie otoczeni przez brygade antyterrorystyczna! -A co mnie czeka po tamtej stronie drzwi? - zapytal cicho rewolwerowca. -No, powiedz. Moze wtedy pojde z toba. Jesli jednak sprobujesz mnie oklamac, nie uda ci sie. -Prawdopodobnie smierc - odparl rewolwerowiec. Ale zanim to nastapi, nie sadze, ze bedziesz sie nudzil. Chce, zebys przylaczyl sie do mnie. Oczywiscie nasza misja zapewne zakon czy sie smiercia. . . smiercia calej naszej czworki w jakims obcym miejscu. Gdybysmy jednak zdolali sie przedrzec. . . - Jego oczy zablysly. - Gdybysmy zdolali sie przedrzec, Eddie ujrzalbys cos, czego w najsmielszych marzeniach nie spodziewales sie zobaczyc. -Co? -Mroczna Wieze. -Gdzie znajduje sie ta Wieza?- Daleko od plazy, na ktorej mnie znalazles. Nie wiem jak daleko. -A czym ona jest? -Tego tez nie wiem. . . ale domyslam sie, ze moze byc czyms w rodzaju rygla. Glowna zatyczka, utrzymujaca razem wszelki byt. Wszelki byt, czas i wymiar. -Wspomniales o czworce. Kim sa dwaj pozostali? -Nie znam ich, gdyz jeszcze nie zostali wybrani. -Tak jak wybrales mnie. A raczej, jak chcesz mnie wybrac. - Wlasnie. Na zewnatrz rozlegl sie gluchy huk, podobny do wybuchu pocisku z mozdzierza. Frontowe okno Krzywej Wiezy rozsypalo sie. Geste chmury gazu lzawiacego wypelnily caly bar. -I jak? - zapytal Roland. Mogl zlapac Eddiego, w ten sposob powolujac do istnienia drzwi i przepchnac go przez nie. Eddie jednak ryzykowal dla niego zycie i walczyl z godnoscia urodzonego rewolwerowca, chociaz byl niewolnikiem diabelskiego ziela i musial walczyc nago jak nowo narodzone dziecie. Roland chcial, aby Eddie sam dokonal wyboru. -Misja, przygody, Wieze, inne swiaty - powiedzial z niklym usmiechem Eddie. Nie obejrzeli sie, gdy kolejne pociski z gazem lzawiacym wpadly przez okna i z sykiem eksplodowaly na podlodze. Pierwsze pasma kwasnego dymu zaczely saczyc sie do gabinetu Balazara. - To brzmi lepiej niz w jednej z tych ksiazek Edgara Rice'a Burroughsa o Marsie, ktore Henry czytywal mi, kiedy bylismy dziecmi. Zapomniales tylko o jednym. -O czym? -O polnagich slicznotkach. Rewolwerowiec sie usmiechnal. -W drodze do Mrocznej Wiezy - rzekl - wszystko jest mozliwe. Kolejny spazm wstrzasnal cialem Eddiego. Podniosl zbroczona krwia glowe brata, ucalowal w szary jak popiol policzek i delikatnie odlozyl ja na bok. Wstal. -Dobrze - powiedzial. - I tak nie mialem zadnych innych planow na dzisiejszy wieczor. -Wez je - Roland podal mu jego rzeczy. - Wloz przynajmniej buty. Po kaleczysz sobie nogi. Na chodniku na zewnatrz dwaj policjanci w helmach z pleksiglasowymi oslo nami twarzy i kevlarowych kuloodpornych kamizelkach rozbili wejsciowe drzwi Krzywej Wiezy. W lazience Eddie (ubrany w szorty i adidasy) podawal opakowania kefleksu Rolandowi, ktory upychal je do kieszeni jego dzinsow. Kiedy schowal wszystkie, Roland zarzucil prawe ramie na szyje Eddiego, a ten chwycil go za przegub lewej reki. Nagle pojawily sie przed nimi drzwi - prostokat ciemnosci. Eddie poczul, jak wiejacy z tamtej strony wiatr odwiewa mu wlosy z czola,slyszal fale toczace sie po kamienistej plazy. Czul zapach slonego morskiego powietrza. I mimo wszystko, mimo bolu i cierpienia, nagle zapragnal zobaczyc te Wieze, o ktorej mowil Roland. Bardzo chcial ja zobaczyc. Teraz, kiedy Henry nie zyl, coz ten swiat mial do zaoferowania Eddiemu? Ich rodzice tez nie zyli, a od trzech lat, od kiedy wpadl w szpony nalogu, nie mial stalej dziewczyny - tylko korowod dziwek, szprycerek i wachaczek. zadnej normalnej. Pieprzyc to. Przeszli przez drzwi. Eddie nawet minimalnie wyprzedzil Rolanda. Po drugiej stronie znow poczul dreszcze i bolesne skurcze miesni - pierwsze powazne objawy odstawienia heroiny. A z nimi przyszly pierwsze niespokojne mysli. -Zaczekaj! - krzyknal. - Musze tam wrocic na chwile! Jego biurko! W biurku albo w sasiednim pokoju! Towar! Jesli faszerowali Henry'ego, to musi tam byc! Heroina! Potrzebuje jej! Potrzebuje! Blagalnie spojrzal na Rolanda, lecz twarz rewolwerowca byla jak wykuta z kamienia. -Ta czesc twojego zycia skon czyla sie, Eddie - powiedzial i wyciagnal lewa reke. -Nie! - wrzasnal Eddie, szarpiac sie z nim. - Nie, nic nie rozumiesz, czlowieku! Ja jej potrzebuje! Rownie dobrze mogl szarpac glaz. Rewolwerowiec zatrzasnal drzwi. Zamknely sie z gluchym, nieodwolalnym loskotem i upadly na piach. Obloczki piasku trysnely spod ich krawedzi. Za drzwiami nie bylo nic, a teraz zniklo tez wypisane na nich slowo. To przejscie miedzy swiatami zostalo zamkniete na zawsze. -Nie! - zaprotestowal Eddie, a mewy odpowiedzialy mu krzykiem, jakby z szydercza pogarda, homarokoszmary zadaly swoje pytania, moze sugerujac, ze slyszalby je znacznie lepiej, gdyby podszedl troche blizej. Eddie osunal sie na piasek, placzac i drzac, wstrzasany skurczami. -Ta potrzeba ci przejdzie - rzekl rewolwerowiec i zdolal wyjac jedno opakowanie leku z kieszeni dzinsow Eddiego, tak podobnych do jego wlasnych. Ponownie udalo mu sie odczytac niektore z liter, ale nie wszystkie. "Heflet" - chyba tak brzmialo to slowo.Heflet. Lekarstwo z innego swiata. -Wyleczy lub zabije - mruknal Roland i polknal dwie kapsulki. Potem zazyl jeszcze trzy astyny, polozyl sie obok Eddiego i przytulil do niego, najlepiej jak mogl. Po pewnym czasie obaj z trudem zasneli. Tasowanie Tasowanie To, co nadeszlo po tej nocy, bylo dla Rolanda przerwa w czasie, czasem wcale nieistniejacym jako czas. Zapamietal tylko szereg obrazow, chwil, wyrwanych z kontekstu rozmow. Obrazow migajacych jak jednookie walety, trojki i dziewiatki oraz Cholerna Suka, Czarna Krolowa Pajakow w szybko tasowanej talii kart. Pozniej spytal Eddiego, jak dlugo to trwalo, ale Eddie tez nie wiedzial. Dla nich obu czas przestal istniec. W piekle nie ma czasu, a kazdy z nich byl w swoim wlasnym piekle: Roland cierpial meki goraczki i zakazenia, a Eddie udreki narkotycznego glodu.-Niecaly tydzien - rzekl Eddie. - Tylko tyle wiem. -Skad mozesz wiedziec? -Ta liczba tabletek wystarczala zaledwie na tydzien . Potem musialo nastapic jedno lub drugie. -Mialem wyzdrowiec lub umrzec. -Wlasnie. tasowanie Wystrzal, gdy zmrok przechodzi w ciemnosc, suchy trzask zagluszajacy nieunikniony i nieuchronny szum fal umierajacych na pustej plazy: ba-bach! Czuje zapach prochu strzelniczego. "Klopoty" - mysli ospale rewolwerowiec i siega po swoja bron ktorej nie znajduje przy sobie. "O nie, to juz koniec, to. . . " A jednak nastepny strzal nie pada i cos zaczyna tasowanie ladnie pachniec w mroku. Cos, po tak dlugiej glodowce, cos sie gotuje. To nie tylko zapach. Slyszy trzask i syk galazek, widzi migotanie pomaran czowychplomykow obozowego ogniska. Chwilami, w podmuchach bryzy, wyczuwa pachnacy dym i jeszcze jeden apetyczny zapach. "Jedzenie. Moj Boze, czyzbym byl glodny? Bo jesli odczuwam glod, to moze wracam do zdrowia." "Eddie" - usiluje powiedziec, ale nie moze wydobyc z siebie glosu. Boli go gardlo, tak bardzo boli. "Powinnismy byli zabrac tez troche astyny" - mysli, a potem probuje sie rozesmiac. Wszystkie proszki dla niego, zadnego dla Eddiego. Pojawia sie Eddie. Ma blaszany talerz, ktory rewolwerowiec poznalby wszedzie. W koncu pochodzi z jego wlasnej torby. Sa na nim dymiace kawalki bialorozowego miesa. "Co to?" - chce zapytac, lecz z jego ust wydobywa sie tylko ciche prychniecie. Eddie czyta mu z warg. -Nie mam pojecia - mowi opryskliwie. - Wiem tylko, ze mnie nie zabilo. Jedz, niech cie szlag. Zauwaza, ze Eddie jest bardzo blady, trzesie sie i smierdzi czyms, co jest albo lajnem, albo smiercia. Pojmuje, ze zle z nim. Wyciaga reke, chcac go pocieszyc, ale Eddie odtraca ja. -Nakarmie cie - powiada. - Niech mnie diabli, jesli wiem dlaczego. Powinienem cie zabic. Zrobilbym to, gdybym nie myslal, ze skoro raz potrafiles przejsc do mojego swiata, to moze zdolasz zrobic to znowu. - Rozglada sie wokol. - I gdyby nie to, ze wtedy zostalbym sam. Nie liczac ich. - Znowu spoglada na Rolanda i calym jego cialem wstrzasaja drgawki tak silne, ze kawalki miesa o malo nie spadaja z blaszanego talerza. W koncu mu przechodza. - Jedz, niech cieszlag. Rewolwerowiec je. Mieso jest wiecej niz niezle. . . jest cudowne. Zjada trzy kawalki, a potem wszystko zaciera tasowanie wysilek, by przemowic, moze jednak tylko szeptac. Malzowina uszna Eddiego jest przycisnieta do jego warg, ale od czasu do czasu odrywa sie, gdy chlopakiem wstrzasaja kolejne spazmy. Powtarza: -Polnoc. Po. . . po plazy. -Skad wiesz? -Po prostu wiem - szepcze. Eddie spoglada na niego. -Zwariowales - mowi. Rewolwerowiec usmiecha sie i probuje stracic przytomnosc, ale Eddie policzkuje go. . . mocno. Roland otwiera swe niebieskie oczy, w ktorych na moment zapala sie tak grozny blysk, ze Eddie ma niewyrazna mine. Potem jego usta rozciagaja sie w usmiechu podobnym do warkniecia. -Tak, mozesz odplynac - oswiadcza - ale najpierw musisz zazyc lekar stwo. Juz czas. Przynajmniej tak pokazuje slonce. Tak sadze. Nigdy nie bylem skautem, wiec nie jestem pewien. Mysle jednak, ze pora lyknac dawke. Otworz dziob, Rolandzie. Otworz go szeroko dla doktora Eddiego, ty pieprzony porywaczu. Rewolwerowiec otwiera usta, jak dziecko przy piersi. Eddie wklada mu do nich dwie tabletki, a potem niedbale poi go swieza woda. Roland domysla sie, ze woda pochodzi z jakiegos strumienia, plynacego wsrod wzgorz na wschodzie. Moze jest zatruta; Eddie nie potrafilby odroznic dobrej wody od trujacej. Z drugiej strony, Eddie jeszcze nie umarl, a poza tym nie ma wyboru, prawda? Nie ma. Przelyka wode, krztusi sie i prawie dusi, a Eddie patrzy na niego obojetnie. Roland wyciaga rece. Eddie probuje sie odsunac. Skupione spojrzenie rewolwerowca zatrzymuje go w miejscu. Roland przyciaga go do siebie tak blisko, ze czuje won jego choroby, tak jak Eddie czuje jego odor. Polaczenie tych zapachow wywoluje mdlosci i niezdrowa fascynacje. -Tutaj masz tylko dwa wyjscia - szepcze Roland. - Nie wiem, jak jest w twoim swiecie, ale tu sa tylko dwa wyjscia. Stac i moze przezyc albo umrzec na kleczkach, z pochylona glowa, wdychajac swoj smrod. Mnie. . . - Przerywa, wstrzasany kaszlem. - Mnie to nie obchodzi. -Kim ty jestes? - wola Eddie. -Twoim przeznaczeniem - odpowiada mu cicho rewolwerowiec. -Dlaczego po prostu nie zamkniesz ryja i nie umrzesz? - pyta Eddie. Rewolwerowiec probuje mu odpowiedziec, ale wczesniej odplywa, gdy karty tasowanie Ba-bach! Roland otwiera oczy i widzi milion wirujacych w czerni gwiazd, a potem znow zamyka powieki. Nie wie, co sie dzieje, ale mysli, ze wszystko jest w porzadku. Talia wciaz sie porusza, karty tasowanie znow slodkie, smakowite kawaleczki miesa. Czuje sie lepiej. Eddie tez wyglada lepiej. A takze wydaje sie lekko zaniepokojony.-Podchodza blizej - mowi. - Moze sa paskudne, ale nieglupie. Wiedza, co robilem. W jakis sposob wiedza i nie podoba im sie to. Co noc podchodza troche blizej. Pewnie byloby lepiej wyniesc sie ze wschodem slon ca, jesli zdolasz. Inaczej moze to byc ostatni wschod slon ca, jaki zobaczymy. -Co? Nie jest to szept, ale cos pomiedzy szeptem a normalna mowa. -One - mowi Eddie i wskazuje na plaze. - "To-to-tak? Tu-tu-tum?" I tak dalej. Mysle, ze one sa takie same jak my: lubia jesc, ale nie lubia byc zjadane. Nagle, ze zgroza, Roland pojmuje, skad sie wziely te kawaleczki bialorozowego miesa, ktorymi karmil go Eddie. Nie jest w stanie nic powiedziec; obrzydzenie odbiera mu glos, jaki zdolal odzyskac. Eddie jednak czyta wszystko z jego twarzy. -A co myslales? - warczy. - ze zadzwonilem do Czerwonego Homara po dostawe? - Sa trujace - szepcze Roland. - To dlatego. . . -Tak, to dlatego jestes hors de combat. Natomiast ja sie staram, moj przyjacielu Rolandzie, zebys nie stal sie takze h'ors d'oeuvres. Co do trucizny, to grzechotniki tez sa jadowite, ale ludzie je jedza. Grzechotnik naprawde jest smaczny. Jak kurczak. Gdzies o tym czytalem. Przypominaly mi homary, wiec postanowilem zaryzykowac. A co innego mielismy jesc? Piasek? Zastrzelilem jednego z tych popapran cow i przysmazylem go jak cholera. Nie bylo tu niczego innego. A poza tym sa naprawde niezle. Co wieczor, gdy tylko slonce zaczynalo zachodzic, odstrzeliwalem jednego. Nie sa zbyt zwawe, dopoki nie zrobi sie zupelnie ciemno. Ani razu nie widzialem, zebys odmowil poczestunku. -Eddie usmiecha sie. - Chcialbym myslec, ze dostalem jednego z tych, ktore zalatwily Jacka. Podoba mi sie mysl, ze zjadlem tego drania. To mnie troche uspokaja, wiesz? -Jeden z nich zjadl kawalek mojego ciala - wykrztusil rewolwerowiec. - Dwa palce. -Tez pieknie. - Eddie w dalszym ciagu sie usmiecha. Twarz ma blada, rekinia. . . ale stracila juz ten niezdrowy wyglad, a spowijajacy go jak calun zapach lajna i smierci tez oslabl. -Pieprz sie - mamrocze rewolwerowiec. -Roland wykazuje troche sily ducha! - wola Eddie. - Moze jednak nie umrzesz! Kochany! Uwaszam, ze to cudowne! - zyc - mowi Roland. Pomruk znow przechodzi w szept. Znowu drapie go w gardle. -Taak? - Eddie spoglada na niego, a potem kiwa glowa i sam sobie odpo wiada: - Taak. Sadze, ze bedziesz. Raz myslalem, ze odchodzisz, a raz wydawalo mi sie, ze juz odszedles. Teraz wyglada na to, ze wyzdrowiejesz. Przypuszczam, ze antybiotyk ci pomogl, ale glownie sam sie z tego wyciagnales. Po co? Dlaczego, kurwa, tak usilnie sie starasz przezyc na tej parszywej plazy? - Wieza - bezglosnie porusza wargami, gdyz teraz nie moze juz nawet mamrotac. -Ty i ta twoja pieprzona Wieza - rzuca Eddie i odwraca sie, lecz natych miast ponownie spoglada ze zdziwieniem na Rolanda, gdy poczul dlon , ktora, jak stalowa obrecz, zaciska sie na jego ramieniu. Przez chwile patrza sobie w oczy. -Dobrze. "Dobrze!" - "Na polnoc" - bezglosnie przypomina rewolwerowiec. - "Na polnoc, mowilem ci." Czy tak mu powiedzial? Tak mu sie zdaje, ale czuje sie zagubiony. Zagubiony w talii. -Skad wiesz? - krzyczy na niego Eddie, w naglym przyplywie gniewu. Podnosi piesci, jakby chcial go uderzyc, lecz zaraz je opuszcza. "Po prostu wiem, wiec dlaczego marnujesz moj czas i sily, zadajac glupie pytania?" - chce odpowiedziec, ale wczesniej karty. . . tasowanie wleczony, przywiazany pasami od rewolwerow do jakichs prowizorycznych noszy, podskakuje i obija sie, glowa bezradnie kolysze mu sie z boku na bok, slyszy jak Eddie Dean podspiewuje piosenke, ktora jest tak upiornie znajoma, ze w pierwszej chwili wydaje sie przejawem delirium: - "Hey Jude. . . don't make it bad. . . take a saaad song. . . and make it better. . . " "Skad ja znasz?" - chce zapytac. "Slyszales, jak ja spiewalem, Eddie? I gdzie jestesmy?" Zanim jednak zdazy spytac tasowanie "Cort rozwalilby chlopakowi glowe, gdyby zobaczyl te konstrukcje" - mysli Roland, patrzac na nosze, na ktorych spedzil caly dzien , i smieje sie. Niezbytprzypomina to smiech. Brzmi tak, jak dzwiek fal zrzucajacych na plaze swoj ladunek kamieni. Nie wie, jak daleko zaszli, ale wystarczajaco daleko, zeby Eddie byl kompletnie wykon czony. Siedzi na glazie w tych wydluzajacych sie promieniach slon ca, z jednym rewolwerem Rolanda na kolanach i w polowie wypelnionym buklakiem pod reka. Jedna kieszen na jego piersiach jest lekko wybrzuszona. To pociski wyjete z pasow - zmniejszajacy sie zapas "dobrych" naboi. Eddie zawiazal je w galgan oddarty z wlasnej koszuli. Glownym powodem tego szybkiego kurczenia sie zapasu "dobrych" naboi jest to, ze na kazde cztery czy piec jeden okazuje sie niewypalem. Eddie, ktory prawie zasnal, nagle podnosi glowe. -Z czego sie smiejesz? - pyta. Rewolwerowiec zbywa to pytanie machnieciem reki i kreci glowa. Uswiadamia sobie, ze sie mylil. Cort nie rozbilby Eddiemu glowy za te nosze, choc sa dziwacznym i pokracznym tworem. Roland mysli, ze Cort moglby nawet mruknac jakies slowo pochwaly - co zdarzalo mu sie tak rzadko, ze pochwalony nie mial pojecia, jak zareagowac, i zostawal z rozdziawionymi ustami, niczym ryba wyjeta z beczki przez kucharza. Dwa boki zrobil z galezi krzewu bawelny - mialy prawie taka sama dlugosc i grubosc. Rewolwerowiec domyslil sie, ze odlamal je wiatr. Na poprzeczki Eddie uzyl mniejszych galezi, mocujac je do bokow w rozmaity, przedziwny sposob: pasami od rewolwerow, tasma izolacyjna, ktora poprzednio przytrzymywala diabelski proszek pod jego pachami, a nawet rzemykiem od kapelusza Rolanda i sznurowkami swoich butow. Na noszach polozyl koc rewolwerowca. Cort nie uderzylby go, bo chociaz byl bardzo chory, Eddie przynajmniej nie siedzial na tylku i nie biadolil nad swoim losem. Zrobil cos. Staral sie. I Cort moglby obdarzyc go jednym z tych mrukliwych, prawie niechetnych komplementow, gdyz - chociaz wygladaly dziwacznie - te nosze spelnily swoje zadanie. Dowodzily tego dwie koleiny, ktore ciagnely sie wzdluz plazy az po horyzont, gdzie zdawaly sie laczyc ze soba. -Widzisz ktoregos z nich? - pyta Eddie. slonce opada, rzucajac pomaran czowa sciezke na wode, wiec rewolwerowiec domysla sie, ze tym razem spal ponad szesc godzin. Czuje sie silniejszy. Siada i patrzy na wode. Nie zmienila sie ani plaza, ani okolica, powoli wznoszaca sie ku zachodnim zboczom gor. Roland dostrzega niewielkie roznice w wygladzie krajobrazu i znajdujacych sie na brzegu szczatkow (na przyklad martwa mewe, lezaca jak kupka poruszanych wiatrem pior na piasku, dwadziescia jardow na lewo i trzydziesci lub mniej od linii wody), ale pominawszy te drobiazgi, wszystko wyglada tak jak w punkcie wyjscia. -Nie - mowi rewolwerowiec, a potem poprawia sie: - Tak. Widze jednego.Pokazuje reka. Eddie mruzy oczy i po chwili kiwa glowa. Gdy slonce opada nizej, pomaran czowa sciezka coraz bardziej zaczyna przypominac krew, pierwsze homarokoszmary wylaza z wody i zaczynaja pelzac po plazy. Dwa z nich niezdarnie biegna do zdechlej mewy. Zwyciezca wyscigu lapie ja, rozcina i zaczyna wpychac sobie do dzioba rozkladajace sie szczatki. - "To-to-tak?" - pyta. - "Tu-tu-tum?" - odpowiada mu drugi. - "Ta-t. . . " Ba-bach! Bron Rolanda kladzie kres pytaniom drugiego stwora. Eddie podchodzi do niego i lapie go za grzbiet, czujnie obserwujac przy tym jego kompana. Ten jednak nie sprawia zadnych klopotow - jest zbyt zajety mewa. Eddie przynosi swoje trofeum. Stwor jeszcze sie rusza, unoszac i opuszczajac szczypce, ale wkrotce przestaje. Ogon po raz ostatni wygina sie w luk, a potem nie zostaje opuszczony, lecz opada bezwladnie. Potezne szczypce obwisaja. -Niebawem podamy do stolu, panie - mowi Eddie. - Do wyboru: filet z paskudnego skorupiaka albo filet z paskudnego skorupiaka. Co laskawy pan raczy wybrac? -Nie rozumiem cie - odpowiada rewolwerowiec. -Alez rozumiesz. Po prostu nie masz poczucia humoru. Co sie z nim stalo? -Pewnie polegl na ktorejs wojnie. Slyszac to, Eddie usmiecha sie. -Dzis wieczor wygladasz i mowisz jak zywy czlowiek, Rolandzie. -Chyba wracam do zdrowia. -Coz, moze jutro zdolasz przejsc kawalek. Powiem ci zupelnie szczerze, przyjacielu, ze wleczenie ciebie to gowniana robota. - Sprobuje. -Zrob to. -Ty tez wygladasz troche lepiej - ryzykuje Roland. Przy ostatnich dwoch slowach glos zalamuje mu sie, jak u przechodzacego mutacje chlopca. "Jesli zaraz nie przestane gadac - mysli - to moze juz nigdy nie bede mogl mowic." - Mysle, ze przezyje. - Eddie beznamietnie spoglada na Rolanda. - Nigdy sie nie dowiesz, jak niewiele brakowalo, zeby bylo inaczej. Raz wzialem jeden z twoich rewolwerow i przystawilem sobie lufe do czola. Odciagnalem kurek, potrzymalem tak przez chwile, a potem wepchnalem bron z powrotem do kabury. Innej nocy dostalem konwulsji. Mysle, ze to byla nastepna noc, ale nie jestem pewien. - Potrzasa glowa i mowi cos, co dla rewolwerowca jest jednoczesnie zrozumiale i niepojete. - Teraz Michigan wydaje mi sie snem. Chociaz glos znowu opadl mu do ochryplego pomruku i dobrze wie, ze nic nie powinien mowic, rewolwerowiec chce sie czegos dowiedziec. -Co cie powstrzymalo przed pociagnieciem za spust? -No, coz, to jedyna para majtek, jaka mam - odpowiada Eddie. -A w ostatniej chwili pomyslalem sobie, ze jesli nacisne i okaze sie, ze to niewypal, to nigdy nie zbiore sie na odwage, zeby sprobowac ponownie. . . a jak zesrasz sie w gacie, to musisz od razu je wyprac albo nauczyc sie zyc z tym smrodem. Powiedzial mi to Henry. Mowil, ze nauczyl sie tego w Wietnamie. A poniewaz byl wieczor i Homar Lecter wyszedl na plaze, nie mowiac o wszystkich jego kumplach. . . Rewolwerowiec sie smieje, naprawde sie smieje, chociaz tylko sporadycznie z jego ust wydobywa sie cichutki dzwiek. Eddie tez sie usmiecha i mowi: - Mysle, ze to odstrzelone na wojnie poczucie humoru tylko amputowali ci w lokciu. Wstaje, zapewne zamierzajac wejsc na zbocze, gdzie beda galezie na ognisko. -Czekaj - szepcze Roland i Eddie spoglada na niego. - powiedz dlaczego? -Chyba dlatego, ze mnie potrzebowales. Gdybym sie zabil, ty tez bys umarl. Pozniej, kiedy juz staniesz na nogi, moze ponownie sie nad tym zastanowie. - Eddie rozglada sie wokol i ciezko wzdycha. - Moze na twoim swiecie to jest Disneyland albo Coney Island, ale to, co widzialem dotychczas, niezbyt mnie cieszy. - Zaczyna odchodzic, przystaje i oglada sie na Rolanda. Ma ponura mine, choc jego twarz stracila juz chorobliwa bladosc. Drgawki przeszly w sporadyczne drzenie. - Czasem naprawde mnie nie rozumiesz, no nie? -Owszem - rzezi rewolwerowiec. - Czasem nie rozumiem. -Zatem rozwine temat. Sa ludzie, ktorzy musza sie kims opiekowac. Nie rozumiesz tego, poniewaz ty do nich nie nalezysz. Wykorzystalbys mnie i odrzucil jak papierowa torebke, gdyby przyszlo co do czego. W twoim wypadku Bog spieprzyl robote. Jestes dostatecznie madry, zeby miec z tego powodu wyrzuty sumienia, ale wystarczajaco twardy, zeby to zrobic. Nie potrafilbys inaczej. Gdybym lezal tu na plazy i blagal o pomoc, odszedlbys, wiedzac, ze mialbym ci przeszkodzic w dotarciu do tej twojej przekletej Wiezy. Czy bardzo mijam sie z prawda? -Roland nie odpowiada, tylko patrzy na Eddiego. - Nie kazdy jest taki. Sa ludzie, ktorzy musza opiekowac sie innymi. Tak jak w tej piosence Barbry Streisand. Przykre, ale prawdziwe. To po prostu jeszcze jedna forma uzaleznienia. - Eddie wpatruje sie w Rolanda. - A skoro o tym mowa, to ty jestes czysty, prawda? - Roland obserwuje go bez slowa. - Nie liczac Wiezy. - Eddie parska krotkim smiechem. - Jestes wiezowym cpunem, Rolandzie. -Na jakiej wojnie? - szepcze Roland. -Co? -Na jakiej odstrzelili ci poczucie godnosci i wlasnej wartosci? Eddie gwaltownie odsuwa sie, jakby Roland wyciagnal reke i spoliczkowalgo. -Pojde przyniesc troche wody - rzuca. - Uwazaj na te paskudne skorupiaki. Wprawdzie przeszlismy dzis kawal drogi, ale nie wiem, czy one porozumiewaja sie ze soba, czy nie. Potem odwraca sie, dostatecznie szybko, by Roland nie zauwazyl ostatnich promieni zachodzacego slon ca, odbijajacych sie w jego mokrych od lez policzkach. Roland siada twarza do wody i patrzy. Homarokoszmary pelzaja i pytaja, pytaja i pelzaja, lecz obie czynnosci wydaja sie bezcelowe. Te stwory maja szczatkowa inteligencje, lecz niewystarczajaca, aby przekazywac sobie jakies informacje. "Bog nie zawsze ciska ci piaskiem w oczy" - mysli Roland. "Przewaznie, ale nie zawsze." Eddie wraca z drewnem. -No? - pyta. - Co o nich sadzisz? -Nic nam nie grozi - chrypi rewolwerowiec i Eddie zaczyna cos mowic, lecz Roland jest juz zmeczony. Kladzie sie, spoglada na pierwsze gwiazdy zerkajace przez baldachim fiolkowego nieba i tasowanie w ciagu trzech nastepnych dni stopniowo wraca do zdrowia. Czerwone linie na jego rekach najpierw zaczely sie cofac, potem przybladly, a w kon cu zniknely. Juz nastepnego dnia po tamtej rozmowie czasem szedl sam, a czasem pozwalal, by ciagnal go Eddie. Na drugi dzien wcale nie trzeba go bylo ciagnac, tylko co godzina lub dwie odpoczywali przez jakis czas, dopoki nie przestaly sie pod nim uginac kolana. To podczas tych odpoczynkow oraz w okresie miedzy zjedzeniem kolacji a dopaleniem sie ogniska i snem rewolwerowiec poznal prawde o Henrym i Eddiem. Pamietal, ze zastanawial sie, dlaczego stosunki miedzy bracmi byly tak skomplikowane, lecz kiedy Eddie zaczal mowic, opornie i z gniewem zrodzonym z glebokiego bolu, mogl go powstrzymac, mogl powiedziec: "Nie fatyguj sie, Eddie. Wszystko rozumiem." Tylko ze to nie pomogloby Eddiemu. On nie mowil tego po to, aby pomoc Henry'emu, gdyz ten juz nie zyl. Mowil, zeby pogrzebac go na dobre. a takze przypomniec sobie, ze chociaz Henry umarl, to on, Eddie, zyje. Dlatego rewolwerowiec sluchal i nic nie mowil. Prosta sprawa: Eddie byl przekonany, ze zmarnowal bratu zycie. Henry tez tak myslal. Moze sam doszedl do tego wniosku, a moze uwierzyl w to, bo zbyt czesto slyszal, jak matka powtarzala Eddiemu, ile ona i Henry dla niego poswiecili, zeby mogl czuc sie bezpiecznie - jesli ktos moze byc bezpieczny w miejskiej dzungli - zeby mogl byc szczesliwy - jesli ktos moze byc szczesliwy w miejskiej dzungli - zeby nie skon czyl jak jego biedna siostra, ktorej pewnie prawie nie pamieta, a ktora byla taka piekna, niech ja Bog ma w opiece. Ona przebywala wsrod aniolow i niewatpliwie to cudowne miejsce, ale nie chciala, zeby Eddie poszedl tam za szybko, przejechany na ulicy przez jakiegos zwariowanego pijanego kierowce, tak jak ona, lub pchniety nozem przez jakiegos mlodego cpuna dla dwudziestu pieciu centow i zostawiony z wnetrznosciami na chodniku, a poniewaz ona nie sadzila, ze Eddie chce zaraz pojsc do aniolkow, wiec niech lepiej slucha sie starszego brata, robi, co starszy brat mu kaze, i niech zawsze pamieta, ze Henry poswieca sie, bo go kocha. Eddie powiedzial rewolwerowcowi, ze watpi, by matka wiedziala o niektorych ich wybrykach, takich jak podkradanie komiksow ze sklepiku na Rincon Avenue, czy palenie papierosow za fabryka kuchenek elektrycznych przy Cohoes Street. Raz zobaczyli chevroleta z kluczykami w stacyjce i chociaz Henry ledwie umial jezdzic - mial wtedy szesnascie lat, a Eddie osiem - wepchnal brata do samochodu i oswiadczyl, ze pojada do centrum Nowego Jorku. Eddie bal sie i plakal, a Henry byl wystraszony i wsciekly na Eddiego. Mowil mu zeby sie zamknal, zeby przestal byc takim pieprzonym dzieciuchem, ze ma dziesiec dolcow, a Eddie trzy lub cztery, wiec moga przez caly pieprzony dzien siedziec w kinie, a potem zlapac pociag z Pelham i wrocic do domu, zanim matka postawi kolacje na stole i zacznie sie zastanawiac, gdzie tez sie podziali. Lecz Eddie wciaz plakal, a w poblizu mostu Queensboro zauwazyli radiowoz w bocznej uliczce, i chociaz Eddie byl pewien, ze siedzacy w wozie policjant nawet nie spojrzal w ich strone, powiedzial "tak", kiedy Henry spytal go chrapliwym i drzacym glosem, czy Eddie mysli, ze gliniarz ich zauwazyl. Henry zbladl i zaparkowal samochod tak gwaltownie, ze o malo nie skosil hydrantu. Byl juz w polowie drogi do nastepnej przecznicy, gdy Eddie, ktory rowniez wpadl w panike, wciaz zmagal sie z klamka drzwiczek. Henry zatrzymal sie, zawrocil i wyciagnal Eddiego z samochodu. i spoliczkowal go. Potem wracali pieszo - a wlasciwie przekradali sie - az do Brooklynu. Zajelo im to prawie caly dzien , a kiedy matka zapytala ich, dlaczego sa tacy zgrzani, spoceni i zmeczeni, Henry powiedzial, ze przez wiekszosc dnia uczyl Eddiego grac w baseball na placu zabaw za blokiem. Potem przyszli tam wieksi chlopcy, wiec obaj musieli uciekac. Matka ucalowala Henry'ego i promiennie sie usmiechnela do Eddiego. Zapytala, czy nie ma najlepszego brata na swiecie. Eddie przyznal jej racje. Powiedzial to szczerze. Uwazal, ze ma. -Byl wtedy rownie przestraszony jak ja - wyznal Eddie Rolandowi, gdy siedzieli i patrzyli, jak ostatnie swiatlo dnia dogasa na wodzie, ktora niebawem bedzie odbijala tylko blask gwiazd. - A nawet bardziej, poniewaz myslal, ze gliniarz zauwazyl nas, podczas gdy ja wiedzialem, ze nie. Dlatego Henry uciekl. Ale wrocil po mnie. To bylo wazne. Wrocil. -Roland milczal. - Rozumiesz to, prawda? - Eddie spogladal na niego ostro, pytajaco. - Rozumiem. -Zawsze sie bal, lecz zawsze wracal. Roland pomyslal, ze byloby lepiej dla Eddiego, a moze dla nich obu, gdybyHenry po prostu wzial nogi za pas tamtego dnia. . . albo ktoregos innego. Coz, tacy ludzie jak Henry nigdy tego nie robili. Tacy jak Henry zawsze wracali, poniewaz wiedzieli, jak wykorzystac zaufanie. To byla jedyna rzecz, jaka tacy jak Henry umieli wykorzystac. Najpierw zmieniali zaufanie w przyzwyczajenie, a potem przyzwyczajenie w narkotyk, a kiedy juz im sie to udalo, wtedy. . . Jak nazywal to Eddie? Szli na calego. Tak. Na calego. -Chyba zaraz zasne - powiedzial rewolwerowiec. *** Nazajutrz Eddie podjal przerwana opowiesc, ale Roland juz ja znal.Henry nie mogl grac w pilke w szkole sredniej, bo nie mogl zostawac na treningach po lekcjach. Musial opiekowac sie Eddiem. Oczywiscie fakt, ze Henry byl chudy, mial nieskoordynowane ruchy i wcale nie interesowal sie sportem, nie mial nic do rzeczy. Matka raz po raz zapewniala ich, ze Henry bylby wspanialym miotaczem lub rozgrywajacym. Henry otrzymywal kiepskie stopnie i zdawal poprawki z wielu przedmiotow, ale nie dlatego, ze byl glupi. Eddie i pani Dean wiedzieli, ze Henry jest sprytny jak lis. Tylko ze wiele czasu, jaki powinien spedzac na nauce lub odrabianiu lekcji, Henry musial poswiecac opiece nad Eddiem (to, ze zazwyczaj robil to w saloniku, gdzie obaj wylegiwali sie na kanapie, ogladajac telewizje lub tarzajac sie po podlodze, zdawalo sie bez znaczenia). Kiepskie stopnie oznaczaly, ze Henry nie dostanie sie na zadna inna uczelnie poza nowojorskim uniwersytetem, a na ten nie bylo ich stac, gdyz slabe oceny wykluczaly uzyskanie stypendium. Potem Henry'ego powolano do wojska i wyslano do Wietnamu, gdzie odstrzelono mu wieksza czesc kolana, i bol byl okropny, a lekarstwo, ktore mu podali, zawieralo glownie morfine. Kiedy poczul sie lepiej, odstawili lek, lecz niezbyt dobrze sie spisali, bo po powrocie do Nowego Jorku Henry wciaz mial malpe na karku, glodna malpe, domagajaca sie pozywienia, wiec po miesiacu lub dwoch poszedl na spotkanie z pewnym facetem, a cztery miesiace pozniej i miesiac po smierci ich matki Eddie po raz pierwszy zobaczyl, jak brat wciaga nosem bialy proszek. Eddie zakladal, ze to koka. Okazalo sie, ze to heroina. A jesli wszystko dobrze rozwazyc, czyja to wina? Roland nic nie powiedzial, ale w myslach uslyszal glos Corta: "Wina zawsze spoczywa w tym samym miejscu, moje dzieci; w tym, kto jest dostatecznie slaby, zeby mozna ja na niego zrzucic." Kiedy odkryl prawde, Eddie byl najpierw zszokowany, potem zly. Henry wcale nie obiecal mu zerwac z nalogiem, ale powiedzial Eddiemu, ze nie wini go o to, ze sie zlosci. On wie, ze Wietnam zmienil go w bezwartosciowy worek gowna,jest slaby, pojdzie sobie, tak bedzie najlepiej, Eddie ma racje, nie potrzeba mu tu cpuna, ktory tylko by przeszkadzal. Mial jedynie nadzieje, ze Eddie za bardzo go nie wini. Przyznal, ze jest slaby, ze cos w Wietnamie oslabilo go tak, jak wilgoc przezera sznurowadla butow i gumke majtek. Najwidoczniej w Wietnamie bylo cos, co wyzeralo serce, powiedzial ze lzami w oczach. Mial tylko nadzieje, ze Eddie bedzie pamietal te wszystkie lata, przez ktore Henry musial byc silny. Ze wzgledu na Eddiego. Ze wzgledu na mame. I Henry probowal odejsc. A Eddie oczywiscie nie pozwolil mu. Eddiego dreczylo poczucie winy. Eddie widzial poznaczona bliznami okropnosc, ktora kiedys byla gladkim kolanem, teraz zawierajacym wiecej teflonu niz kosci. Wrzeszczeli na siebie na korytarzu, Henry stojacy tam w starym mundurze, majacy w reku spakowany worek i czerwone kregi pod oczami, Eddie w pozolklych bokserkach. Henry mowil: nie potrzebujesz mnie, Eddie, jestem dla ciebie jak trucizna i dobrze o tym wiesz, a Eddie wrzeszczal: nigdzie nie pojdziesz, rusz dupe i wejdz do srodka, i tak to sie toczylo, dopoki pani McGursky nie wyszla ze swojego mieszkania i nie wrzasnela: "Idz albo zostan , mnie nic do tego, ale lepiej zdecyduj sie szybko, bo wezwe policje!" Pani McGursky chyba chciala powiedziec cos jeszcze, ale w tym momencie zauwazyla, ze Eddie stoi tam w samych majtkach. Dorzucila: "A ty, Eddie, jestes nieprzyzwoity!" - po czym znikla za drzwiami. Jak kukulka zegara. Eddie spojrzal na Henry'ego. Ten na niego. "Wyglada jak cherubinek z nadwaga" - powiedzial sciszonym glosem Henry i obaj rykneli smiechem, sciskali sie i klepali po plecach, a potem Henry wrocil do mieszkania i jakies dwa tygodnie pozniej Eddie tez wachal proszek. Nie mogl zrozumiec, o co robil tyle halasu, do diabla, przeciez to tylko wachanie, cholera. Byles po tym na luzie, a jak mowil Henry (ktorego Eddie w koncu uznal za wielkiego medrca i wybitnego cpuna), skoro ten swiat najwidoczniej zmierza prosto do piekla, czy jest cos zlego w tym, ze czlowiek chce sie oderwac od wszystkiego? Minelo troche czasu. Eddie nie powiedzial ile. Rewolwerowiec nie pytal. Podejrzewal, ze Eddie wiedzial, iz mozna znalezc tysiace pretekstow, zeby sie oderwac od wszystkiego, i panowal nad nalogiem. Henry tez jakos kontrolowal swoj. Nie tak dobrze jak Eddie, ale wystarczajaco, by zupelnie sie nie stoczyc. Dlatego ze - czy Eddie zdawal sobie z tego sprawe, czy nie (w glebi serca Roland sadzil, ze raczej tak) - to Henry musial znac prawde: bracia zamienili sie rolami. Teraz Eddie trzymal Henry'ego za reke. Przyszedl taki dzien , w ktorym Eddie przylapal Henry'ego nie na wachaniu, lecz wstrzykiwaniu. Doszlo do nastepnej histerycznej awantury, bedacej niemal dokladna kopia pierwszej, tylko tym razem nie na korytarzu, ale w sypialni Henry'ego. Zakon czyla sie prawie dokladnie tak samo: Henry plakal i bronil sie w ten nieznosny, wyprobowany sposob: Eddie ma racje, Henry nie nadaje sie do zycia, nie nadaje sie nawet do wyjadania resztek z rynsztoka. Pojdzie sobie. Eddie juznigdy go nie zobaczy. Ma tylko nadzieje, ze bedzie pamietal o. . . Opowiesc przeszla w monotonny pomruk, niewiele rozniacy sie od odglosu nadciagajacych i zalamujacych sie na plazy fal. Roland znal te historie i nie odzywal sie. To Eddie jej nie znal i to Eddiemu rozjasnilo sie w glowie po raz pierwszy od dziesieciu czy ilus tam lat. Nie opowiadal tej historii Rolandowi. Opowiadal jasobie. W porzadku. Rewolwerowiec uznal, ze czasu maja dosc. Mozna go wypelnic rozmowa. Eddie powiedzial, ze w koszmarnych snach widywal kolano Henry'ego, te poszarpana blizne biegnaca przez pol nogi. Oczywiscie teraz, kiedy rana juz sie wygoila, Henry prawie nie utykal. . . chyba ze sie klocili - wtedy od razu mu sie pogarszalo. Eddiego dreczyly wszystkie te rzeczy, z ktorych Henry zrezygnowal dla niego, a takze bardziej praktyczny aspekt problemu - Henry nie przetrwalby w miescie. Bylby jak krolik wypuszczony w dzungli pelnej tygrysow. Zdany tylko na siebie, Henry przed uplywem tygodnia wyladowalby w wiezieniu lub na przymusowym odwyku. Dlatego blagal, i Henry w koncu laskawie zgodzil sie pozostac i szesc miesiecy pozniej Eddie tez zaczal sobie dawac w zyle. Od tej chwili wszystko zaczelo krecic sie coraz ciasniejsza spirala, ktora zakon czyla sie wycieczka Eddiego na Bahamy i niespodziewana interwencja Rolanda. Inny czlowiek, mniej pragmatyczny i bardziej sklonny do rozwazan niz Roland, moglby zadac pytanie (samemu sobie, jesli nie glosno): "Dlaczego on? Dlaczego akurat ten czlowiek? Dlaczego ten, ktory zdaje sie slaby, dziwny. . . nawet niebezpieczny?" Rewolwerowiec nie tylko nie zadal tego pytania, ale nawet nie sformulowal go w myslach. Cuthbert by zapytal, on pytal o wszystko, byl zatruty pytaniami i umarl z jednym z nich na ustach. Teraz wszyscy nie zyli, wszyscy. Ostatni krzyzowcy Corta, trzynastu ocalalych z klasy na poczatku liczacej piecdziesieciu szesciu. . . wszyscy nie zyli. Wszyscy oprocz Rolanda. On byl ostatnim krzyzowcem wedrujacym przez swiat, ktory stawal sie stary, jalowy i pusty. "Trzynastu" - przypomnial sobie slowa Corta w dniu poprzedzajacym Pre zentacje. "To pechowa liczba." I nastepnego dnia, po raz pierwszy od trzydziestu lat, Cort nie wzial udzialu w ceremonii. Ostatni uczniowie poszli do jego chaty, zeby najpierw kleknac przed nim, a potem wstac, otrzymac jego gratulacyjny pocalunek i po raz pierwszy pozwolic mu, by zaladowal im rewolwery. Dziewiec tygodni pozniej Cort juz nie zyl. Niektorzy mowili, ze od trucizny. Dwa lata po jego smierci wybuchla ostatnia krwawa wojna domowa. Fala rzezi dotarla do ostatniego bastionu cywilizacji, swiatla i rozsadku, niczym przyplyw rozbijajacy zamek z piasku, unoszac ze soba wszystko to, co wydawalo im sie tak trwale. No i byl ostatni i byc moze przezyl dlatego, ze pragmatyzm i prostota wziely gore nad romantyczna strona jego natury. Uwazal, ze licza sie tylko trzy rzeczy:przetrwanie, ka oraz Wieza. To wystarczy, zeby miec o czym myslec. Eddie skon czyl swoja opowiesc okolo czwartej na trzeci dzien ich podrozy po monotonnej plazy. Ta wydawala sie wcale nie zmieniac. Jesli chcieli sprawdzic, czy posuwaja sie naprzod, mogli to zrobic, jedynie patrzac na lewo, na wschod. Tam poszarpane szczyty zdawaly sie zaokraglac i troche opadac. Calkiem mozliwe, ze jesli odejda dostatecznie daleko na polnoc, te gory zmienia sie w lagodne pagorki. Opowiedziawszy swoja historie, Eddie zamilkl i wedrowali w milczeniu przez pol godziny lub dluzej. Eddie wciaz zerkal na rewolwerowca. Roland wiedzial, ze Eddie nie zdaje sobie sprawy z tego, ze on to zauwaza. Byl zbyt zajety soba. Roland wiedzial takze, na co czeka Eddie: na odpowiedz. Jakas reakcje. Jakakolwiek. Dwukrotnie otworzyl usta, zeby zaraz je zamknac. w koncu zadal pytanie, ktorego rewolwerowiec sie spodziewal. -I co? Co o tym myslisz? -Mysle, ze jestes tutaj. Eddie przystanal i podparl sie pod boki. -To wszystko? Tylko tyle? -Tylko tyle wiem - odparl rewolwerowiec. Brakujace palce i paluch nogi pulsowaly i swedzily. zalowal, ze nie ma juz tej astyny ze swiata Eddiego. -Nie masz zadnego zdania o tym, co to wszystko oznacza? Rewolwerowiec moglby podniesc swoja okaleczona prawa dlon i powiedziec: "Sam pomysl, co to wszystko oznacza, ty idioto", ale nie przyszlo mu to do glowy, tak samo jak dociekac, dlaczego akurat byl to Eddie. . . ze wszystkich ludzi we wszechswiecie. -To ka - odparl, cierpliwie spogladajac na towarzysza. -Co za ka? - spytal gniewnie Eddie. - Nigdy o tym nie slyszalem. Jedynie jako wymowione dwukrotnie i oznaczajace kupe niemowlaka. -Nie wiem, jak bylo w twoim swiecie - oswiadczyl rewolwerowiec. - Tutaj oznacza obowiazek lub przeznaczenie albo - w Wulgacie - miejsce, do ktorego musisz isc. Eddie mial stropiona, zniesmaczona, a jednoczesnie rozbawiona mine. -Zatem powiedz je dwukrotnie, Rolandzie, gdyz te slowa znacza dla mnie tyle samo, co gowno. Rewolwerowiec wzruszyl ramionami. -Ja nie tocze filozoficznych dysput. Nie studiuje historii. Wiem tylko, ze przeszlosc jest przeszloscia, a co bedzie, to bedzie. To drugie jest ka i samo troszczy sie o siebie. -Taak? - Eddie spojrzal na polnoc. - No, coz, a ja widze, ze to bedzie tylko jakies dziewiec miliardow tej samej pieprzonej plazy. Jesli jedynie to nas czeka, ka, kaka to jedno i to samo. Moze mamy jeszcze dosc dobrych naboi, zebyzalatwic piec czy szesc tych homarow, ale potem bedziemy rzucac w nie kamieniami. Wiec dokad zmierzamy? Roland przez chwile sie zastanawial, czy Eddie kiedykolwiek zadal to pytanie swemu bratu, lecz gdyby powiedzial to glosno, sprowokowalby dluga i bezsensowna sprzeczke. Dlatego wskazal kciukiem na polnoc i rzekl: -Tam. Na poczatek. Eddie spojrzal i nie zobaczyl niczego oprocz tej samej szarej rowniny, uslanej glazami i zwirem. Znow zerknal na Rolanda, gotowy go ofuknac, ujrzal malujaca sie na jego twarzy pewnosc siebie i popatrzyl jeszcze raz. Zmruzyl oczy. Prawa dlonia oslonil je przed blaskiem chylacego sie ku zachodowi slon ca. Rozpaczliwie chcial cos dostrzec, cokolwiek, cholera, wystarczylby nawet miraz, ale nie widzial niczego. -Mozesz robic ze mnie wala - powiedzial powoli - uwazam jednak, ze to cholernie nieladnie. Nadstawialem dla ciebie karku u Balazara. -Wiem, ze tak. - Rewolwerowiec sie usmiechnal. . . rzadki u niego grymas, ktory rozpromienil jego twarz niczym blysk slonecznego swiatla w ponury jesienny dzien . - To dlatego gram z toba uczciwie, Eddie. To tam jest. Zauwazylem godzine temu. W pierwszej chwili pomyslalem, ze to tylko miraz albo pobozne zyczenie, ale to tam jest. . . i juz. Eddie znowu spojrzal w tym kierunku i wpatrywal sie, az lzy pociekly mu z kacikow oczu. W koncu rzekl: -Ja nie widze tam nic oprocz tej przekletej plazy. A mam wzrok dwadziescia na dwadziescia. -Nie wiem, co to oznacza. -To oznacza, ze gdyby cos tam bylo, na pewno bym to zobaczyl! Mimo to Eddie mial watpliwosci. Zastanawial sie, czy rewolwerowiec swymi niebieskimi oczami nie widzi dalej niz on. Moze troche. Moze znacznie wiecej. -Zobaczysz to - rzekl rewolwerowiec. -Co zobacze? -Nie dotrzemy tam dzisiaj, ale jesli wzrok masz tak dobry jak twierdzisz, to zauwazysz to, zanim slonce dotknie wody. No, chyba ze bedziesz tutaj stal i nadymal sie. -Ka - powiedzial w zadumie Eddie. Roland skinal glowa. - Ka. -Kaka - rzekl Eddie i parsknal smiechem. - Daj spokoj, Rolandzie. Ru szajmy. A jesli nie zobacze niczego, kiedy slonce dotknie wody, bedziesz mi winien kurczaka z frytkami. Albo big maca. Albo cokolwiek, byle nie homara. - Chodzmy. Znowu ruszyli i pozostala jeszcze co najmniej godzina do chwili, gdy slon ce dotknie dolna krawedzia horyzontu, a Eddie ujrzal w oddali jakis ksztalt - dziwny, migoczacy, nieokreslony, ale wyraznie dostrzegalny. Cos nowego. -W porzadku - rzekl. - Widze to. Musisz miec oczy jak Superman. -Kto? -Niewazne. To typowy przypadek niewiarygodnie glebokiej roznicy kultu ralnej, wiesz? -Co? Eddie sie zasmial. -Niewazne. Co to takiego? - Zobaczysz. Rewolwerowiec znow ruszyl przed siebie, zanim Eddie zdazyl zadac mu ko lejne pytanie. Dwadziescia minut pozniej Eddie uznal, ze juz widzi. Po dalszych pietnastu byl tego pewien. Ten obiekt znajdowal sie jeszcze dwie, a moze trzy mile dalej, ale Eddie juz wiedzial, co to takiego. Oczywiscie drzwi. Nastepne drzwi. zaden z nich nie spal dobrze tej nocy. Wstali i wyruszyli w droge na godzine przed tym, nim slonce wyjrzalo zza zerodowanych gorskich grani. Dotarli do drzwi w chwili, gdy oswietlily ich pierwsze promienie slon ca. . . wysublimowane i nieruchome. Te promienie niczym lampy rozjasnialy porosniete szczeciniastym zarostem policzki. Znow czynily rewolwerowca czterdziestolatkiem, a Eddiego nie starszym niz Roland byl wtedy, kiedy podjal walke z Cortem. . . jako jedyna bron majac swojego sokola Davida. Drzwi wygladaly dokladnie tak samo jak tamte pierwsze, roznily sie tylko napisem: WLADCZYNI MROKU -A wiec to tak - powiedzial cicho Eddie, patrzac na drzwi, ktore po prostu staly tu na zawiasach tkwiacych w jakiejs niewidocznej futrynie miedzy jednym swiatem a drugim, tym wszechswiatem a innym. Staly z wygrawerowanym na nich napisem, realne jak skala i dziwne jak swiatlo gwiazd.-A wiec to tak - przytaknal rewolwerowiec. - Ka. - Ka. -Tutaj powolasz druga z trzech? -Na to wyglada. Rewolwerowiec wiedzial, o czym Eddie mysli, zanim on sam zdal sobie z tego sprawe. Wiedzial, co Eddie zrobi, nim ten wykonal jakikolwiek ruch. Mogl wykrecic mu reke i zlamac ja w dwoch miejscach, ale nie probowal. Nawet nie drgnal, gdy Eddie wyrwal mu rewolwer z prawego olstra. Po raz pierwszy w zyciu pozwolil, by ktos wzial jego bron bez pozwolenia. Nie usilowal powstrzymac chlopaka. Odwrocil sie i spokojnie, a nawet przyjaznie spojrzal na Eddiego. Eddie byl blady, spiety. Bialka jego oczu wydawaly sie nienaturalnie wielkie w porownaniu ze zrenicami. Oburacz trzymal wielki rewolwer, a mimo to lufa broni kolysala sie z boku na bok, to celujac w Rolanda, to gdzies w inna strone. -Otworz je - powiedzial. -Glupio robisz - ostrzegl go rewolwerowiec. - zaden z nas nie wie, dokad prowadza te drzwi. Wcale nie musza wiesc do twojego wszechswiata, nie mowiac juz o swiecie. Z tego, co wiemy, Wladczyni Mroku moze miec osmioro oczu i dziewiec rak, jak Suvia. A jesli nawet prowadza do twojego swiata, moze to byc swiat, na ktorym jeszcze sie nie narodziles albo dawno umarles. Eddie usmiechnal sie zacisnietymi wargami. -Powiem ci cos, Monty. Jestem bardziej niz chetny zamienic gumowate mieso i wakacje na tej zasranej plazy na to, co znajduje sie za tymi drzwiami numer dwa. -Nie rozumiem dl. . . -Wiem, ze tego nie rozumiesz. To nie ma znaczenia. Po prostu otworz to cholerstwo. Rewolwerowiec pokrecil glowa. Stali w blasku switu, a drzwi rzucaly ukosny cien w kierunku cofajacego siemorza. -Otworz je! - krzyknal Eddie. - Ide tam z toba! Nie rozumiesz? Idziemy tam razem! To wcale nie oznacza, ze tu nie wroce. Moze to zrobie. Chce powiedziec, ze pewnie tu wroce. Chyba tyle jestem ci winien. Przez caly czas grales ze mna czysto i nie mysl, ze nie zdaje sobie z tego sprawy. Kiedy jednak ty bedziesz szukal tej twojej Wladczyni Czegostam, ja zamierzam znalezc najblizsza smazalnie i kupic cos na wynos. Mysle, ze na poczatek wystarczy trzydziestoporcjowy zestaw familijny. -Zostaniesz tutaj. -Uwazasz, ze nie mowie powaznie? - powiedzial Eddie piskliwym glosem, bliski wybuchu. Rewolwerowiec niemal widzial, jak chlopak spoglada w metne odmety swego potepienia. Eddie odciagnal kciukiem kurek starego rewolweru. z nadejsciem dnia i odplywu wiatr ucichl, wiec trzask odwodzonego kurka byl bardzo wyrazny. - Tylko sprobuj. -Mysle, ze to zrobie - odparl rewolwerowiec. -Zastrzele cie! - wrzasnal Eddie. -Ka - rzekl niewzruszony rewolwerowiec i odwrocil sie do drzwi. Wycia gnal reke do klamki, lecz jego serce czekalo. . . czekalo, az sie okaze, czy bedzie zyl, czy umrze.Ka. WLADCZYNI MROKU Rozdzial pierwszy Detta i Odetta Odrzuciwszy psychiatryczny zargon, Adler ujalby to tak: schizofrenik doskonaly - gdyby takowy istnial - bylby mezczyzna lub kobieta nie tylko nieswiadomym swojej innej osobowosci lub innych osobowosci, ale kompletnie niezdajacym sobie sprawy z tego, ze w jego lub jej zyciu cos jest nie tak.Adler powinien byl poznac Dette Walker lub Odette Holmes. *** -. . . ostatni rewolwerowiec - powiedzial Andrew.Mowil juz dosc dlugo, ale Andrew zawsze mowil i Odetta zwykle puszczala to mimo uszu, tak jak pozwala, by ciepla woda z prysznica splywala po wlosach i twarzy. Te slowa jednak nie tylko zwrocily jej uwage, ale przykuly ja tak gwaltownie, jakby nadepnela na ciern . -Przepraszam? -Och, to byl tylko jakis artykul w gazecie - rzekl Andrew. - Nie wiem, kto go napisal. Nie zauwazylem. Jeden z tych politykierow. Zapewne pani by wiedziala, pani Holmes. Uwielbialem go i plakalem tego wieczoru, kiedy zostal wybrany. . . Usmiechnela sie, wbrew woli rozczulona. Andrew twierdzil ze nie potrafi powstrzymac tej nieustannej paplaniny, nie panuje nad tym, gdyz w ten sposob daje znac o sobie jego irlandzkie pochodzenie, i przewaznie mowil glupstwa: ploteczki i fakciki dotyczace krewnych i znajomych, ktorych nigdy nie poznala, wyglaszal niedojrzale poglady polityczne, dziwaczne teorie naukowe, pochodzace z najdziwniejszych zrodel (miedzy innymi Andrew gleboko wierzyl w istnienie latajacych spodkow, ktore nazywal you-foes), ale teraz rozczulil ja, bo ona rowniez plakala tamtego wieczoru po ogloszeniu wynikow wyborow.- Ale nie plakalem, kiedy ten skurwysyn - przepraszam za lacine, pani Holmes - kiedy ten skurwysyn Oswald go zastrzelil. i nie plakalem od tego czasu, chociaz to juz. . . ile, dwa miesiace? "Trzy miesiace i dwa dni" - pomyslala. -Zdaje sie, ze cos kolo tego. Andrew pokiwal glowa. -Potem przeczytalem ten artykul, chyba w "The Daily News", wczorajszej, o tym, ze Johnson pewnie zrobi dobra robote, ale to juz nie bedzie to samo. Facet twierdzil, ze Ameryka byla swiadkiem odejscia ostatniego rewolwerowca. -Nie sadze, zeby Johna Kennedy'ego mozna tak nazwac - odparla Odetta. Jesli jej glos zabrzmial nieco ostrzej, niz zwykle mowila do Andrew (zapewne tak bylo, gdyz w lusterku zobaczyla, ze nagle przymknal powieki, co bardziej przypominalo znaczace mrugniecie), to dlatego, ze sama tez wszystko bardzo przezyla. To absurd, a jednak fakt. Cos w tym zdaniu - "Ameryka byla swiadkiem odejscia ostatniego rewolwerowca" - wywolalo gleboki odzew w jej duszy. Nieladne, nieprawdziwe stwierdzenie, bo John Kennedy byl zwolennikiem pokoju, a nie skorym do chwytania za bron Billym Kidem, ktorego bardziej przypominal Goldwater, lecz z jakiegos niewiadomego powodu przyprawilo ja o gesia skorke. -No, coz, facet twierdzi, ze na tym swiecie nie zabraknie strzelcow - ciagnal Andrew, nerwowo obserwujac ja w lusterku. Na przyklad wspomnial o Jacku Rubym, Castro i tym facecie z Haiti. . . -Duvalierze - podpowiedziala. - Zwanym Papa Doc. Taak, on i Diem. . . -Bracia Diem nie zyja. -Napisal, ze Jack Kennedy byl inny, to wszystko. Chwytal za bron , ale tylko w obronie kogos slabszego i tylko jesli nie bylo innego wyjscia. Twierdzi, ze Kennedy byl dostatecznie madry, by rozumiec, ze czasem samo gadanie niczego nie da. Wiedzial, ze kiedy przeciwnik zaczyna toczyc piane z ust, trzeba strzelac. -Wciaz przygladal jej sie z niepokojem. - Poza tym to byl tylko taki artykul. Limuzyna sunela teraz po Piatej Alei, kierujac sie w strone Central Parku. Emblemat cadillaca na koncu maski cial mrozne, lutowe powietrze. -Tak - powiedziala lagodnie Odetta i oczy Andrew troche sie uspokoily. -Rozumiem. Nie zgadzam sie z tym, ale rozumiem. "Klamiesz" - dotarl do niej wewnetrzny glos. Czesto slyszala ten glos. Nawet nadala mu imie. Byl to glos Boa. "Doskonale rozumiesz i w pelni sie zgadzasz. Oklamuj Andrew, jesli uwazasz, ze to konieczne, ale nie oklamuj samej siebie, kobieto." Mimo to czesc jej umyslu protestowala, przerazona. W swiecie, ktory stal sie jedna, wielka beczka prochu, beczka, na ktorej siedzial teraz prawie miliard ludzi, bylo bledem - a byc moze samobojstwem - wierzyc, ze jest jakas roznica miedzy dobrymi strzelcami, a zlymi. Zbyt wiele drzacych dloni trzymalo zapalniczkiprzy zbyt wielu lontach. To nie jest swiat dla rewolwerowcow. Jesli w ogole byl dla nich dobry czas, to juz minal. Czyz nie? Na chwile zamknela oczy i rozmasowala skronie. Czula, ze zbliza sie jeden z atakow migreny. Czasem mijaly, niczym zlowieszcze burzowe chmury zbiera jace sie w gorace letnie popoludnie, by potem sie rozwiac. . . jak te grozne burze, ktore nieraz zmieniaja kierunek, by tluc piorunami i blyskawicami w ziemie w jakims innym miejscu. Miala jednak wrazenie, ze tym razem burza jej nie ominie Beda grzmoty, blyskawice i grad wielkosci pilek golfowych. Rzedy swiatel wzdluz Piatej Alei wydawaly sie o wiele za jasne. -A jak bylo w Oxfordzie, pani Holmes? - zapytal ostroznie Andrew. -Wilgotno. Chociaz to luty, bylo bardzo wilgotno. Urwala, powtarzajac sobie, ze nie wypowie tych slow, ktore jak zolc podchodzily jej do gardla. . . ze je polknie. Mowienie ich byloby niepotrzebnym okrucienstwem. Slowa Andrew o ostatnim rewolwerowcu byly tylko czescia nieustannej gadaniny. W obliczu tego wszystkiego przepelnily puchar i nie zdolala sie powstrzymac. Powiedziala to, czego nie powinna byla mowic. Jej glos brzmial chyba rownie spokojnie i zdecydowanie jak zawsze, ale nie dala sie zwiesc: umiala rozpoznac te objawy. -Oczywiscie poreczyciel bardzo szybko przyszedl z kaucja, bo zostal wczesniej zawiadomiony. Mimo to trzymali nas tak dlugo, jak mogli, a ja tez trzymalam, dopoki moglam, ale chyba to oni wygrali, bo w koncu sie zmoczylam. - Zobaczyla, jak Andrew znow pospiesznie odwraca wzrok i chciala przestac, lecz nie mogla. - Widzisz, wlasnie o to im chodzi. Pewnie troche z tego powodu, ze to cie przeraza, a przestraszona osoba moze juz wiecej nie przyjedzie na to cudowne poludnie, zeby ich niepokoic. Mysle jednak, ze wiekszosc z nich. . . nawet ci glupi, a oni naprawde nie wszyscy sa glupi. . . zdaje sobie sprawe z tego, ze zmiany nastapia tak czy inaczej, dlatego korzystaja z szansy upokorzenia cie, dopoki jeszcze moga, by pokazac, ze czlowieka mozna zdegradowac. Mozesz przysiegac na Boga, Chrystusa i wszystkich swietych, ze nigdy, nigdy sie nie zmoczysz, ale jesli przetrzymaja cie dostatecznie dlugo, zrobisz to. Chca ci udowodnic, ze jestes wylacznie zwierzeciem w klatce, niczym wiecej, niczym lepszym. Tylko zwierzeciem w klatce. A wiec zmoczylam sie. Wciaz czuje smrod moczu i tej przekletej celi. Wiesz, oni mysla, ze pochodzimy od malp i w tej chwili dokladnie tak sie czuje. Jak malpa. We wstecznym lusterku zobaczyla oczy Andrew i ich wyraz sprawil, ze zrobilo jej sie przykro. Czasem czlowiek nie potrafi utrzymac nie tylko moczu. -Przykro mi, pani Holmes. -Nie - odrzekla, ponownie rozcierajac sobie skronie. - To mnie jest przy kro. To byly trzy meczace dni, Andrew.- Tak podejrzewam - powiedzial zaszokowanym glosem starej panny i mimo woli rozsmieszyl ja. Choc wcale nie bylo jej do smiechu. Myslala, ze wie, w co sie pakuje, ze w pelni rozumie, jak moze byc zle. Mylila sie. "Trzy meczace dni." Coz, mozna tak powiedziec. Albo ze te trzy dni, ktore spedzila w Oxfordzie w stanie Missisipi, byly wakacjami w piekle. Byly jednak rzeczy, o ktorych nie jest sie w stanie mowic. Raczej wolaloby sie umrzec. . . Chyba ze wezwano by cie do powiedzenia ich przed tronem Boga Ojca wszechmo gacego, gdzie - jak podejrzewala - nalezy glosic nawet prawdy powodujace piekielne burze w tej dziwnej szarej galarecie miedzy uszami (naukowcy glosili, ze ta szara substancja nie ma wlokien nerwowych, a jesli to stwierdzenie nie jest humbugiem, to juz sama nie wiedziala, co nim jest). -Chce tylko wrocic do domu i kapac sie, kapac i kapac, a nastepnie spac, spac i spac. Potem pewnie bede rzeska jak ptaszek. -No, oczywiscie! Wlasnie tak bedzie! Andrew pragnal ja za cos przeprosic i robil to tak, jak potrafil. Poza tym nie chcial ryzykowac dalszej rozmowy. Tak wiec w niezrecznym milczeniu dojechali oboje do szarego wiktorian skiego budynku mieszkalnego na rogu Piatej i South Central Park, bardzo ekskluzywnego szarego gmachu, wiec zapewne mozna by powiedziec o nim gmach macho, a z cala pewnoscia w tych wymuskanych apartamentach mieszkali ludzie, ktorzy nie odezwaliby sie do niej, gdyby naprawde nie musieli, ale nie robilo to na niej najmniejszego wrazenia. Ponadto mieszkala nad nimi, a oni o tym wiedzieli. Nieraz przychodzilo jej do glowy, jak bardzo musialo ich wkurzac to, ze jakis czarnuch mieszka w ekskluzywnym apartamencie na dachu tego szacownego starego budynku, ktorego niegdys dotykaly tylko czarne rece w bialych rekawiczkach lokaja lub cienkich skorzanych rekawicach szofera. Miala nadzieje, ze to ich strasznie wkurza, i karcila sie za taka zlosliwosc, za niechrzescijan skie uczucia, lecz naprawde tego pragnela, nie byla w stanie powstrzymac moczu cieknacego na jedwab jej eleganckiej importowanej bielizny i nie mogla powstrzymac takze tego drugiego strumienia. To bylo zlosliwe, niechrzescijan skie i prawie rownie zle - nie, jeszcze gorsze, przynajmniej z punktu widzenia Ruchu, bo bezproduktywne. I tak uzyskaja prawa, ktore musza uzyskac, zapewne jeszcze w tym roku. Johnson, pamietajac o spusciznie pozostawionej mu przez zabitego prezydenta (i moze majac nadzieje wbic kolejny gwozdz do trumny Barry'ego Goldwatera), zrobi wiecej, niz tylko dopilnuje uchwalenia ustawy o prawach obywatelskich: w razie potrzeby sam ja przeforsuje. Dlatego nalezy zminimalizowac ewentualne straty. Czeka nas mnostwo pracy. Nienawisc nie pomoze nam jej wykonac. Nienawisc tylko utrudni zadania. Czasem jednak nie sposob przestac nienawidzic. Tego rowniez nauczyl ja Oxford. *** Detta Walker wcale nie interesowala sie Ruchem i zyla w znacznie skromniejszych warunkach. Mieszkala na poddaszu oblazacej z farby kamienicy czynszowej w Greenwich Village. Odetta nic nie wiedziala o poddaszu, a Detta o apartamencie na dachu i jedyna osoba, ktora podejrzewala, ze cos jest nie tak, byl Andrew Feeny, szofer. Zaczal pracowac u ojca Odetty, kiedy ona miala czternascie lat, a Detta Walker prawie jeszcze nie istniala.Odetta czasami znikala. Te znikniecia trwaly kilka godzin lub dni. Poprzedniego lata znikla na trzy tygodnie i Andrew juz zamierzal zawiadomic policje, kiedy pewnego wieczoru Odetta zadzwonila do niego i kazala mu podstawic samochod na dziesiata rano nastepnego dnia, poniewaz - jak powiedziala wybiera sie na zakupy. Na usta cisnal mu sie okrzyk: "Pani Holmes! Gdzie sie pani podziewala?" Lecz zadawal juz wczesniej to pytanie i w odpowiedzi otrzymywal tylko zdziwione - byl przekonany, ze szczerze zdziwione - spojrzenia. "Tutaj" - odpowiedzialaby. "No, przeciez tutaj, Andrew. Codziennie woziles mnie w dwa lub trzy rozne miejsca, prawda? Chyba nie zaczelo ci sie troche mieszac w glowie, co?" Potem rozesmialaby sie, jakby czula sie naprawde doskonale (tak tez czesto bywalo po kolejnym zniknieciu) i uszczypnelaby go w policzek. -Bardzo dobrze, pani Holmes - powiedzial. - A wiec o dziesiatej. Gdy pojawila sie po tych trzech pelnych niepokoju tygodniach, Andrew odlo zyl sluchawke, zamknal oczy i pospiesznie odmowil modlitwe do Blogoslawionej Dziewicy, dziekujac za szczesliwy powrot pani Holmes. Potem zadzwonil do Howarda, portiera w jej budynku. -Kiedy wrocila? -Zaledwie dwadziescia minut temu. -Kto ja przywiozl? -Nie mam pojecia. Wiesz, jak jest. Za kazdym razem inny samochod. Cza sem parkuja na bocznej ulicy i wcale ich nie widze, nawet nie wiem, ze wrocila, az uslysze dzwonek, uniose glowe i zobacze, ze to ona. - Howard zamilkl, a potem dodal: - Ma piekielnie duzego siniaka na policzku. Howard mial racje. To rzeczywiscie byl piekielnie duzy siniak, a teraz juz schodzil. Andrew wolal nie myslec o tym, jak wygladal, kiedy byl swiezy. Pani Holmes pojawila sie dokladnie o dziesiatej nastepnego ranka, ubrana w jedwabna sukienke na cienkich jak spaghetti ramiaczkach. Do tego czasu siniak zaczal juz zolknac. Podjela symboliczna probe zamaskowania go makijazem, jakby wiedziala, ze zbyt usilnie starajac sie go ukryc, jeszcze bardziej zwrocilaby na niego uwage. -Co sie pani stalo, pani Holmes? - zapytal. Zasmiala sie wesolo. -Znasz mnie, Andrew. Wiesz, jaka ze mnie niezdara Wczoraj, kiedy wy chodzilam z wanny, reka zeslizgnela mi sie z uchwytu na scianie. Spieszylam sie, zeby wysluchac wiadomosci. Upadlam i uderzylam sie w policzek. - Spojrzala w jego twarz. - Zaraz zaczniesz gledzic o lekarzach i badaniu, prawda? Nie fatyguj sie i nie odpowiadaj. Po tych wszystkich latach czytam w tobie jak w ksiazce. Nie pojde do lekarza, wiec nawet nie pros. Jestem zdrowa jak ryba. Naprzod, Andrew! Zamierzam kupic pol Saksa, calego Gimbelsa, i zjesc wszystko, co maja w Czterech Porach Roku. -Tak, pani Holmes - powiedzial i usmiechnal sie. Byl to wymuszony usmiech i nie przyszedl mu latwo. Ten siniak nie pochodzil z poprzedniego dnia, ale co najmniej sprzed tygodnia. . . a poza tym Andrew wiedzial. Przez caly ubiegly tydzien dzwonil do niej co wieczor o siodmej, bo jesli pania Holmes mozna bylo zastac w domu o jakiejs porze, to wylacznie wtedy, kiedy nadawano Huntley-Brinkley Report. Pani Holmes byla po prostu uzalezniona od tych wiadomosci. Ogladala je co wieczor, oczywiscie, nie liczac poprzedniej nocy. Bo wtedy poszedl tam i wyciagnal uniwersalny klucz od Howarda. Powoli roslo w nim przekonanie, ze przydarzyl jej sie wlasnie taki wypadek, jaki teraz mu opisala. . . Tylko zamiast nabic sobie siniaka czy zlamac jakas kosc, zabila sie, umarla samotnie i lezala tam martwa. Wszedl do mieszkania, z mocno bijacym sercem, czujac sie jak kot w ciemnym pokoju, w ktorym porozpinano struny fortepianowe. Tymczasem sie okazalo, ze nie mial zadnych powodow do zdenerwowania. Na szafce w kuchni stala maselniczka i chociaz maslo bylo przykryte, stalo dostatecznie dlugo, zeby wyrosl na nim kozuch plesni. Wszedl tam dziesiec po siodmej, a wyszedl piec minut pozniej. Podczas pospiesznych ogledzin mieszkania zajrzal i do lazienki. Wanna byla sucha, reczniki rowno - nawet pedantycznie - ukladane, a liczne porecze lsnily stalowym blaskiem, bez sladu splamienia woda. Wiedzial, ze opisany przez nia wypadek wcale sie nie zdarzyl. A jednoczesnie nie sadzil, zeby klamala. Ona po prostu wierzyla w to, co mu powiedziala. Ponownie spojrzal w lusterko i zobaczyl, ze lekko masuje skronie czubkami palcow. Nie spodobalo mu sie to. Zbyt czesto widywal, jak robila to przed kolejnym zniknieciem. *** Andrew zostawil silnik na chodzie, zeby skorzystala z dobrodziejstwa ogrzewania, po czym podszedl do bagaznika. Spojrzal na jej dwie walizki i znowu sie skrzywil. Wygladaly tak, jakby obrazeni mezczyzni o ciasnych umyslach dlugo kopali je po podlodze, niszczac tak, bo nie smieli zniszczyc samej pani Holmes. . . tak jak zrobiliby to z nim, na przyklad, gdyby tam byl. Nie tylko dlatego, ze byla kobieta - byla czarnuchem, przekletym nadetym czarnuchem z polnocy, wtracajacym sie w nie swoje sprawy i pewnie uwazali, ze taka kobieta zasluguje na wszystko, co ja spotka. Chodzilo o to, ze ona byla bogatym czarnuchem.Chodzilo o to, ze byla prawie rownie dobrze znana amerykan skiemu spoleczenstwu jak Medgar Evers czy Martin Luther King. Chodzilo o to, ze jej twarz, twarz bogatego czarnucha, pojawila sie na okladce "Timesa". . . i dlatego trudno bylo wsadzic kogos takiego do pierdla i mowic: "Co? Nie, panie, nie, szefie, nie widzielismy tu nikogo takiego, prawda, chlopcy?" Chodzilo o to, ze potrzeba sporej odwagi, zeby skrzywdzic jedyna dziedziczke Holmes Dental Industries, ktora ma na slonecznym poludniu dwanascie fabryk, jedna z nich w okregu sasiadujacym z Oxford Town. Dlatego zrobili z jej walizkami to, czego nie smieli zrobic z nia. Spogladal na to nieme swiadectwo jej pobytu w Oxford Town ze wstydem, wsciekloscia i uwielbieniem, emocjami rownie niemymi jak uszkodzenia walizek, ktore pojechaly tam eleganckie, a wrocily brudne i poobijane. Patrzyl, przez chwile nie mogac sie poruszyc, a jego oddech unosil sie oblokami pary w mroznym powietrzu. Howard juz nadchodzil z pomoca, a Andrew nie ruszal sie i dopiero po chwili chwycil raczki walizek. "Kim pani jest, pani Holmes? Kim pani jest naprawde? Gdzie pani czasem znika i co tak zlego robi, ze nawet sama sobie podaje falszywa historie kilku minionych godzin lub dni?" I w momencie gdy pojawil sie Howard, przyszlo mu do glowy jeszcze jedno przedziwnie celne pytanie: "Gdzie jest ta brakujaca czesc pani osoby?" "Musisz przestac tak myslec. Jesli ktos tutaj moze myslec w ten sposob, to tylko pani Holmes, a ona tego nie robi i ty tez nie powinienes." Andrew wyjal walizki z bagaznika i podal je Howardowi, ktory zapytal sciszonym glosem: -Dobrze sie czuje? -Tak sadze - odparl Andrew, rowniez znizajac glos. - Tylko zmeczona, to wszystko. Okropnie zmeczona. Howard skinal glowa, wzial sfatygowane walizki i ruszyl z powrotem do budynku. Przystanal jedynie na sekunde, aby przytknac palec do daszka czapki, z szacunkiem salutujac Odetcie Holmes, ktora byla prawie niewidoczna za przydymiona szyba okna. Kiedy znikl w srodku, Andrew wyjal z bagaznika skladany stalowy stelaz i zaczal go rozkladac. Byl to fotel na kolkach. Od 19 sierpnia 1959 roku, czyli od prawie szesciu lat, Odetta Holmes nie miala nog od kolan w dol, tak jak nie miala pojecia, co robila podczas swych kilkugodzinnych lub kilkudniowych nieobecnosci. *** Przed wypadkiem w metrze Detta Walker zaistniala tylko kilka razy - te chwile byly jak wyspy koralowe, ktore z lotu ptaka wydaja sie odizolowane od siebie, lecz w rzeczywistosci sa tylko kregami w kregoslupie dlugiego archipelagu, w znacznej czesci ukrytego pod woda. Odetta wcale nie podejrzewala istnienia Detty, a Detta nie miala pojecia, ze jest taka osoba jak Odetta. . . Detta jednak przynajmniej zdawala sobie sprawe z tego, ze cos jest nie tak, ze ktos wpieprza sie w jej zycie. Wyobraznia Odetty tworzyla rozmaite historie, wypelniajac nimi czas, w ktorym jej cialem rzadzila Detta. Ta nie byla rownie sprytna. Wydawalo jej sie, ze pamieta rozne rzeczy, przynajmniej niektore, ale najczesciej wcale tak nie bylo.Detta w jakims stopniu byla swiadoma istnienia luk w swojej pamieci. Pamietala talerz z chin skiej porcelany. Pamietala go. Pamietala, jak wsunela go do kieszeni sukienki, przez caly czas zerkajac przez ramie, zeby sie upewnic, ze Niebieska Kobieta nie stoi tam i nie patrzy. Musiala miec pewnosc, gdyz ten talerz z chin skiej porcelany nalezal do Niebieskiej Kobiety. Ten talerz byl - co Detta rozumiala w jakis dziwny sposob - "z okazji". Wlasnie dlatego go wziela. Pamietala, ze zabrala go do miejsca, ktore znala (chociaz nie wiedziala skad) jako Szuflade - dymiaca, zasypana smieciami dziure w ziemi, gdzie kiedys widziala plonace dziecko o plastikowej skorze. Pamietala, jak starannie polozyla talerz na zwirowatej ziemi, a potem zaczela po nim deptac. . . przestala, przypomniala sobie i zdjela zwykle bawelniane majteczki, wlozyla je do tej kieszeni, w ktorej byl talerz, i ostroznie wsunela wskazujacy palec lewej reki do szparki w miejscu, gdzie Stary Glupi Bog uczynil cos takim niedoskonalym u niej oraz innych dziewczat-kobiet, ale cos tam musial zrobic jak nalezy, bo pamietala przyjemnosc, bo chciala nacisnac, ale nie mogla, pamietala, jak cudowna jest jej naga pochwa, bez bawelnianych majteczek odgradzajacych ja od swiata, wiec nie naciskala, dopoki nie nacisnal jej but czarny bucik z lakierowanej skory, dopoki nie nadepnal na talerz, a wtedy nacisnela szparke palcem, tak jak nacisnela butem ten porcelanowy talerz Niebieskiej Kobiety, pamietala jak bucik z czarnej lakierowanej skory zaslonil delikatna blekitna siateczke na brzegu talerza, pamietala naciskanie, och tak pamietala, jak naciskala w Szufladzie, naciskala palcem i stopa, pamietala cudowna obietnice palca i szparki, pamietala kruche i zalosne trzasniecie talerza oraz podobnie krucha przyjemnosc, ktora jak strzala smignela od jej szparki do wnetrznosci, pamietala krzyk plynacy z jej ust, nieprzyjemny skrzek podobny do glosu sploszonej wrony zrywajacej sie z pola kukurydzy, pamietala, jak tepo patrzyla na kawalki talerza, a potem powoli wyjela z kieszeni sukienki zwykle bawelniane majteczki i ponownie je wlozyla, step-ins, tak nazywano je w jakims czasie nieosadzonym w jej pamieci i dryfujacym niczym krzaki niesione pradem wezbranej rzeki, step-ins, dobrze, bo najpierw wychodzilo sie z nich, zeby zrobic swoje, a potem wchodzilo z powrotem, najpierw jeden but z czarnej lakierowanej skory, a potem drugi, dobrze, majteczki sa dobre, tak, wyraznie pamietala, jak wciagala je na nogi, nad kolana, strup na lewym byl prawie gotowy odpasc i pozostawic czysta rozowa skore jak u niemowlaka, tak, pamietala to tak wyraznie, ze moglo sie zdarzyc nie tydzien temu czy wczoraj, ale zaledwie przed chwila, pamietala, jak gumka dotknela rabka jej sukni, kontrast bialej bawelny i brazowej skory. . . jak smietana, tak, wlasnie tak, smietanka z pojemnika, utrzymujaca sie na kozuszku kawy, ta sama faktura, majteczki znikajace pod suknia, tylko ze ta byla ciemnopomaran czowa i majteczki nie sunely w gore, lecz w dol, i wciaz byly biale, ale nie bawelniane. . . nylonowe, tanie, przezroczyste, nylonowe majtki, tanie w kazdym znaczeniu tego slowa, pamietala, jak je zsunela, pamietala, jak blyszczaly na podlodze dodge'a de soto rocznik 46, tak, jakie byly biale, jakie byly tanie, niezaslugujace na szacowne miano bielizny, po prostu tanie majtki, tania dziewczyna, i dobrze bylo byc tania, dobrze byc tania i sprzedawac swoje cialo, pokazywac je nawet nie jak dziwka, lecz rozplodowa krowa; pamietala nie. . . nie okragly talerz z chin skiej porcelany. . . ale okragla twarz chlopca, jakiegos zdziwionego pijanego chlopaka, on nie byl z porcelany, jego twarz jednak byla rownie okragla jak nalezacy do Niebieskiej Kobiety porcelanowy talerz "z okazji", i mial zylki na policzkach, a te zylki byly rownie blekitne jak wzor na specjalnym porcelanowym talerzu Niebieskiej Kobiety, lecz tylko dlatego, ze neon byl czerwony, neon byl jaskrawy, w ciemnosci neon zajazdu nadawal niebieski kolor krwi splywajacej z podrapanych przez nia policzkow, a on mowil: "dlaczego to zrobilas, dlaczego to zrobilas, dlaczego to zrobilas", i potem otworzyl szybe i wystawil glowe przez okienko, zeby rzygnac, ona zas przypomniala sobie szafe grajaca i Dodiego Stevensa spiewajacego o bezowych bucikach z rozowymi sznurowkami oraz wielkim kapeluszu panama z purpurowa wstazka, pamietala odglos rzygania, przypominajacy dzwiek zwiru w betoniarce, a jego penis, ktory jeszcze przed chwila byl zywym wykrzyknikiem nad skreconym gaszczem wlosow lonowych, teraz zmienil sie w mizerny bialy pytajnik; pamietala, jak ochryple dzwieki wymiotowania ucichly, potem rozlegly sie znowu, a ona pomyslala"no, widocznie zabraklo mu jeszcze troche na fundament" i zasmiala sie, i przycisnela palec (teraz zakon czony dlugim ksztaltnym paznokietkiem) do pochwy, ktora byla naga, ale nie calkiem, bo porosnieta szorstkimi, rudymi kedziorkami, i poczula to samo kruche pekanie, znow dajace tylez bolu, ilez przyjemnosci (ale lepsze, o wiele lepsze, niz nic), a pozniej on usilowal ja zlapac po omacku i mowil zranionym glosem "ty przekleta czarna cipo", ona zas mimo to sie smiala, bez trudu wywinela mu sie, chwycila swoje majteczki, otworzyla boczne drzwiczki, poczula ostatnie rozpaczliwe dotkniecie jego palcow na plecach i wybiegla w majowa noc, przesycona zapachem wczesnych roz, w swiatlo czerwonorozowego neonu, migoczace czkawka na zwirze jakiegos powojennego parkingu, wpychajac majteczki, te tanie, sliskie nylonowe majteczki, nie do kieszeni sukienki, lecz do torebki wypelnionej zabawna mieszanina kosmetykow nastolatki, biegla, neon migotal. . . i nagle miala dwadziescia trzy lata i to nie byly majtki, lecz chustka ze sztucznego jedwabiu, ktora ukradkiem wpychala do torebki idac wzdluz stoiska z galanteria u Macy'ego. Chustka, ktora kosztowala dolara dziewiecdziesiat dziewiec centow.Tania. Tania jak biale nylonowe majteczki. Tania. Jak ona. Cialo, ktore zamieszkiwala, bylo cialem dziedziczki wielomilionowej fortuny, ale ten fakt pozostawal nieznany i nie mial znaczenia - chustka byla biala, z niebieskim rabkiem, i czula taka sama krucha przyjemnosc, gdy siedziala na tylnym siedzeniu taksowki i nie zwazajac na taksowkarza, sciskala chustke w jednej rece, wpatrujac sie w nia, podczas gdy druga dlon wsunela pod tweedowa spodnice i w nogawke bialych majteczek, a ten jeden dlugi ciemny palec zajal sie tym, co mozna bylo zrobic jednym litosciwym pchnieciem. Tak wiec czasem zastanawiala sie, bez wiekszego zainteresowania, gdzie sie podziewala, kiedy jej tu nie bylo, lecz przewaznie potrzeby byly zbyt gwaltowne i naglace, by prowadzic dlugie rozmyslania, wiec po prostu spelniala to, co trzeba bylo spelnic, robila to, co nalezalo robic. Roland by to zrozumial. *** Odetta mogla wszedzie jezdzic limuzyna - nawet w 1959 roku, kiedy jej ojciec jeszcze zyl, a ona nie byla tak bajecznie bogata jak po jego smierci w 1962 roku. Pieniadze z funduszu powierniczego staly sie jej wlasnoscia, gdy ukon czyla dwadziescia piec lat i mogla robic, co chciala. A jednak nie podobalo jej sie okreslenie "limuzynowy liberal", ukute rok czy dwa wczesniej przez felietoniste jednego z konserwatywnych dziennikow, i w typowy dla mlodych ludzi sposob nie chciala, aby uwazano za kogos takiego, jesli nawet naprawde tak bylo. Nie byla az tak mloda (albo az tak glupia), by wierzyc, ze kilka par wyblaklych dzinsow i koszul khaki, ktore zazwyczaj nosila, rzeczywiscie zasadniczo zmienia jej status spoleczny, tak jak nie zmieni go korzystanie z autobusow i metra, chociaz moglaby jezdzic limuzyna (jednakze byla na tyle zajeta wlasna osoba, ze nie dostrzegla glebokiego zdziwienia i zranionych uczuc Andrew, ktory lubil ja i uznal takie zachowanie za osobista niechec), ale dostatecznie mloda, by wciaz uwazac, ze takie gesty moga czasem zmienic (przynajmniej odrobine) rzeczywistosc. Wieczorem 19 sierpnia 1959 roku zaplacila za ten gest utrata polowy nog. . . i polowy umyslu. *** Odetta najpierw zostala uwiklana, potem wciagnieta, a wreszcie pochwycona przez fale, ktora w koncu zmienila sie w niepowstrzymany przyplyw. W 1957 roku, kiedy do niego przystapila, tak zwany Ruch nie mial jeszcze nazwy.Znala jego poczatki, wiedziala o walce o rowne prawa, toczacej sie nie od ogloszenia Deklaracji Emancypacji, lecz niemal od chwili gdy sprowadzono do Ameryki pierwszy transport niewolnikow (scisle mowiac, w stanie Georgia, kolonii zalozonej przez Brytyjczykow, ktorzy chcieli pozbyc sie kryminalistow i dluznikow), ale dla Odetty zdawal sie zawsze zaczynac w tym samym miejscu, od tych samych trzech slow: "Nie wyniose sie". Tym miejscem byl miejski autobus w Montgomery, w stanie Alabama, a slowa wypowiedziala czarnoskora Rosa Lee Parks, ktora nie chciala przeniesc sie z przodu na tyl miejskiego autobusu, gdzie oczywiscie - zgodnie z zasadami segregacji rasowej - bylo jej miejsce. Znacznie pozniej Odetta spiewala z innymi "Nie wyniesiemy sie", przy czym zawsze myslala o Rosie Lee Parks i nigdy nie mogla pozbyc sie przy tym uczucia wstydu. Tak latwo bylo spiewac "my", trzymajac sie pod rece i idac w tlumie, tak latwo nawet dla kobiety bez nog. Tak latwo spiewac "my", tak latwo "byc" "nami". W tamtym autobusie nie bylo zadnych "nas", w autobusie z pewnoscia smierdzacym stara skora i wchlanianym latami dymem papierosow oraz cygar, w tym autobusie z wygietymi reklamami, gloszacymi takie hasla, jak: LUCKY STRIKE L.S.M.F.T. NA BOGA, UCZeSZCZAJ DO KOs CIOLA, KTORY WYBRALEs , albo PIJ OYALTINE! ZOBACZYSZ DLACZEGO! lub CHESTERFIELDY, DWADZIEs CIA JEDEN NAJPRZEDNIEJSZYCHGATUNKOW TYTONIU DAJE CUDOWNE PAPIEROSY, zadnych "nas" w niedowierzajacych spojrzeniach kierowcy, bialych pasazerow, wsrod ktorych usiadla, czy rownie niedowierzajacych spojrzeniach czarnych z tylu. zadnych "nas". zadnych maszerujacych tysiecy. Tylko Rosa Lee Parks dajaca poczatek niepowstrzymanej fali slowami: "Nie wyniose sie". Odetta myslala: "Gdybym tylko mogla zrobic cos takiego, gdybym potrafila byc tak odwazna, chyba bylabym szczesliwa przez reszte mego zycia. Nie mam jednak takiego rodzaju odwagi." Przeczytala o tej historii z Parks, poczatkowo z niewielkim zainteresowaniem. To budzilo sie powoli. Trudno powiedziec, kiedy podzialalo na jej wyobraznie i rozpalilo ja bezglosne niemal w pierwszym okresie trzesienie ziemi, ktore zaczelo wstrzasac poludniem. Mniej wiecej rok pozniej mlodzieniec, umawiajacy sie z nia dosc regularnie, zaczal zabierac ja do Village, gdzie niektorzy z wystepujacych tam mlodych (i przewaznie bialych) piosenkarzy folkowych nagle dodali kilka nowych i zaskakujacych utworow do swojego repertuaru - oprocz tych starych kawalkow o tym, jak John Henry wzial swoj mlot i bil nim szybciej niz mlot parowy (ale wykon czyl sie przy tym, ha, ha), jak Bar'bry Allen okrutnie odrzucila mlodego, chorego z milosci adoratora (a potem umarla ze wstydu, ha, ha), spiewali piosenki o tym, co to znaczy byc ignorowanym, na dnie i poza nawiasem, jak to jest, gdy nie daja ci pracy, bo masz zly kolor skory, jak to jest byc zamknietym w wieziennej celi i wychlostanym przez pana Charliego za to, ze twoja skora jest czarna i osmieliles sie, ha, ha, usiasc w czesci dla bialych w barze sniadaniowym u F. W. Woolwortha w Montgomery, w stanie Alabama. Chociaz moze sie to wydac absurdalne, dopiero wtedy zaczela sie interesowac swoimi rodzicami, dziadkami i pradziadkami. Nigdy nie przeczytala "Korzeni" - znalazla sie w innym swiecie i czasie na dlugo przed tym, zanim ta ksiazka zostala napisana, a moze nawet wymyslona, przez Alexa Haleya - lecz dopiero w tym absurdalnie poznym okresie swojego zycia po raz pierwszy uswiadomila sobie, ze zaledwie kilka pokolen wczesniej jej przodkowie zostali zakuci w lan cuchy przez bialych ludzi. Z pewnoscia wczesniej tez zdawala sobie sprawe z tego faktu, lecz pozostawal on sucha informacja pozbawiona emocjonalnego kontekstu, rodzajem matematycznego rownania, a nie czyms wywierajacym wplyw na cale zycie. Odetta podsumowala wszystkie znane jej wydarzenia i zaskoczyl ja mizerny wynik tego dzialania. Wiedziala, ze jej matka urodzila sie w miescie Odetta, w stanie Arkansas, i dlatego pozniej dala tak na imie swemu jedynemu dziecku. Wiedziala, ze ojciec byl malomiasteczkowym dentysta, ktory wymyslil i opatentowal nowa metode wstawiania koronek. Nie pamietano o niej przez dziesiec lat, a potem - nieoczekiwanie - uczynila go bogatym. Odetta wiedziala, zew tym dziesiecioletnim okresie przed wzbogaceniem sie i przez cztery nastepne lata ojciec opracowal wiele innych metod dentystycznych, przewaznie z zakresu ortodoncji lub kosmetyki, a potem, wkrotce po przeprowadzce do Nowego Jorku wraz z zona i corka (ktora urodzila sie cztery lata po opatentowaniu pierwszej metody), zalozyl firme Holmes Dental Industries, ktora teraz byla w dziedzinie stomatologii tym, czym Squibb w kwestii antybiotykow. Gdy jednak spytala go, jak wygladalo jego zycie przez te wszystkie poprzednie lata - te lata, kiedy jej jeszcze nie bylo na swiecie i troche pozniej - nie odpowiedzial. Mowil o roznych rzeczach, ale niczego jej nie powiedzial. Te czesc zycia zamknal przed nia. Albo przed soba. Kiedys jej ma, Alice - ojciec zwracal sie do niej "ma", a czasem Allie, kiedy sobie wypil lub byl w dobrym humorze - poprosila: "Opowiedz jej, jak tamci ludzie strzelali do ciebie, kiedy przejezdzales fordem przez zadaszony most, Dan", a on obrzucil ja takim ponurym i groznym spojrzeniem, ze mama Odetty, zawsze rozcwierkana jak wrobelek, skulila sie na fotelu i zamilkla. Po tamtym wieczorze Odetta raz czy dwa razy probowala wypytac matke w cztery oczy, lecz bezskutecznie. Gdyby zrobila to wczesniej, moze dowiedzialaby sie czegos, poniewaz jednak ojciec nie chcial mowic o przeszlosci, wiec mama tez nie zamierzala o niej opowiadac ani rozmawiac - o krewnych, o pokrytych czerwonym pylem polnych drogach, o sklepikach, o chalupach z polepa i oknach bez szyb czy chocby najskromniejszej firanki lub zaslonki, o cierpieniach i przesladowaniach, o dzieciach z sasiedztwa, ubranych w kitle zrobione z workow po mace. . . to wszystko ojciec ukryl niczym martwe zeby pod oslepiajaco bialymi koronkami. Nie chcial, a moze nie mogl mowic. . . albo rozmyslnie wywolal w sobie selektywna amnezje. Biala koronka bylo ich zycie w Greymarl Apartments przy South Central Parku. Wszystko inne zostalo ukryte pod ta nieskazitelna oslonka. Przeszlosc byla tak dobrze chroniona, ze nie pozostawiono zadnej szczeliny, przez ktora mozna by sie przeslizgnac, zadnej drogi pozwalajacej ominac te idealnie biala bariere i dotrzec do "gardla" rewelacji. Detta wiedziala rozne rzeczy, ale Detta nie znala Odetty, ktora nie znala Detty, tak wiec bariera byla gladka i zamknieta, jak brama fortecy. Odetta miala w sobie zarowno niesmialosc matki, jak i nieustepliwa (choc nierzucajaca sie w oczy) stanowczosc ojca i tylko raz probowala ponownie poruszyc ten temat, gdy pewnego wieczoru w jego bibliotece oswiadczyla mu, ze odmawia jej tego, co slusznie powinna odziedziczyc, chociaz nigdy jej tego nie obiecywal. Lekko strzasnal "Wall Street Journal", zamknal go i polozyl na stoliku obok lampy stojacej. Zdjal okulary w stalowych oprawkach i umiescil je na gazecie. Potem spojrzal na corke, ten szczuply czarnoskory mezczyzna, tak szczuply, ze prawie wychudzony, o lekko kreconych siwych wlosach, szybko rzednacych w zakolach czola, gdzie pulsowaly cienkie nitki zyl, i powiedzial tylko: "Nigdy nie mowia o tej czesci mojego zycia, Odetto, ani o niej nie mysle. To byloby bezsensowne.Od tej pory swiat poszedl naprzod." Roland by go zrozumial. *** Kiedy Roland otworzyl drzwi z widniejacym na nich napisem WLADCZYNI MROKU, ujrzal rzeczy, o ktorych nie mial pojecia, wiedzial jednak, ze sa one bez znaczenia.Byl to swiat Eddiego Deana, a poza tym byl tylko chaosem swiatel, ludzi i przedmiotow - tylu przedmiotow nie widzial w calym swoim zyciu. Sadzac po wygladzie, kobiece drobiazgi, najwidoczniej na sprzedaz. Jedne pod szklem, inne poukladane w kuszace stosy i sterty. zaden z nich nie mial wiekszego znaczenia, tyle ze poruszaly sie, gdy ta rzeczywistosc przesuwala sie na krawedzi przejscia miedzy swiatami. To przejscie bylo oczami Wladczyni. Patrzyl przez nie tak, jak spogladal oczyma Eddiego, gdy ten szedl miedzy fotelami podniebnego powozu. Natomiast Eddie byl oniemialy. Lufa rewolweru w jego dloni zadrzala i nieco opadla. Rewolwerowiec bez trudu moglby odebrac mu bron , ale nie zrobil tego. Stal spokojnie. Tej sztuczki nauczyl sie juz dawno temu. Teraz widok za przejsciem wykonal jeden z tych obrotow od ktorych rewol werowcowi krecilo sie w glowie, dla Eddiego jednak ten nagly zwrot byl dziwnie krzepiacy. Roland nigdy nie widzial zadnego filmu. Eddie ogladal ich tysiace, a to, na co patrzyl, bylo jak jedno z tych dlugich ujec, ktore robili w "Haloween" i "Lsnieniu". Wiedzial nawet, jak sie nazywa gadzet, za pomoca ktorego uzyskiwali ten efekt. Kamera. No, wlasnie. -I na "Gwiezdnych wojnach" - mruknal. - Gwiazda smierci. Ten pieprzony atak, pamietasz? Roland spojrzal na niego i nic nie powiedzial. Rece - ciemnobrazowe dlonie - weszly w to, co Roland postrzegal jako drzwi, a Eddie zaczal uwazac za rodzaj czarodziejskiego ekranu. . . Ekranu, w ktory w odpowiednich okolicznosciach mozna wejsc, tak jak ten facet zszedl z ekranu do prawdziwego swiata w "Purpurowej rozy z Kairu". Porabany film. Eddie dotychczas nie zdawal sobie sprawy z tego, jak bardzo porabany. Tylko ze po tej stronie drzwi, przez ktore patrzyl, jeszcze nie nakrecono tego filmu. Byl to Nowy Jork, pewnie - dowodzily tego klaksony taksowek, chociaz stlumione i ciche - jakis nowojorski dom handlowy, do ktorego Eddie kiedys trafil, ale. . . ale. . . -Jest starszy - wymamrotal. -Sprzed twojego czasu? - zapytal rewolwerowiec.Eddie spojrzal na niego i zasmial sie. -Tak. Skoro tak chcesz to ujac, owszem. -Halo, panno Walker - rozlegl sie ostrozny glos. Obraz w przejsciu przesunal sie tak nagle, ze nawet Eddie z lekkim oszolomieniem spojrzal na ekspedientke, ktora najwidoczniej znala wlascicielke tych czarnych rak. . . znala i nie lubila albo obawiala sie jej. Albo jedno i drugie. - W czym moge dzis pomoc? -To. - Wlascicielka czarnych rak trzymala w nich biala chustke z jasnoniebieskim brzegiem. - Nie fatyguj sie pakowaniem, dziecino, po prostu wloz ja do torby. -Gotowka czy cz. . . -Gotowka, zawsze gotowka, prawda? -Tak, doskonale, panno Walker. -Ciesze sie, ze sie zgadzasz, moja droga. Na twarzy ekspedientki pojawil sie lekki grymas. Eddie zdazyl go zauwazyc, kiedy sie odwracala. Moze po prostu nie podobalo jej sie to, ze tak mowi do niej kobieta, ktora uwazala za "nadetego czarnucha" (ta mysl rowniez wynikala raczej ze znajomosci filmow niz historii czy realiow zycia, gdyz przypominalo to ogladanie filmu z lat szescdziesiatych, takich jak ten z Sidneyem Steigerem i Rodem Poitierem, zatytulowany "W mroku nocy"), albo chodzilo o cos innego: moze ta Wladczyni Mroku Rolanda, czarna czy biala, byla po prostu arogancka suka. Nie mialo to zadnego znaczenia, zgadza sie? To wszystko nie mialo zadnego cholernego znaczenia. Chcial tylko jednego i tylko to sie liczylo: wyniesc sie stad w cholere. To byl Nowy Jork, prawie wyczuwal jego zapach. A Nowy Jork oznaczal zarcie. Ten zapach tez prawie czul. Tyle ze byl w tym jeden haczyk. Jeden kurewsko wielki haczyk. *** Roland uwaznie obserwowal Eddiego i chociaz w kazdej chwili mogl go zabic szesc razy, postanowil stac nieruchomo, w milczeniu, pozwalajac, by Eddie sam uporal sie z ta sytuacja. Eddie byl zbiorem wielu cech i nie wszystkie z nich byly przyjemne (jako czlowiek, ktory swiadomie pozwolil na to, by dzieciak spadl i zabil sie, rewolwerowiec znal roznice miedzy przyjemnymi i nieprzyjemnymi cechami charakteru), ale z pewnoscia nie nalezala do nich glupota.Byl sprytnym dzieciakiem.Cos wymysli. Tak tez sie stalo. Obejrzal sie na Rolanda, pokazal zeby w usmiechu, okrecil rewolwer na palcu, nieudolnie, przedrzezniajac popisowy numer cyrkowych rewolwerowcow, a potem podal bron Rolandowi, kolba do przodu. -Ta spluwa okazalaby sie rownie przydatna, gdyby byla z gowna, zgadza sie? "Potrafisz madrze mowic, jesli tylko chcesz" - pomyslal Roland. "Dlaczego tak czysto pleciesz glupstwa, Eddie? Czy dlatego, ze sadzisz, iz w ten sposob mowiono w miejscu, w ktorym twoj brat znalazl sie z bronia?" - Zgadza sie? - dociekal Eddie. Roland kiwnal glowa. -Gdybym cie przedziurawil, co staloby sie z tymi drzwiami? -Nie wiem. Chyba jedyny sposob, zeby sie dowiedziec, to sprobowac to zrobic. -No, a jak myslisz? -Mysle, ze zniknelyby. Eddie kiwnal glowa. On tez tak sadzil. Pstryk! I zniklyby jak za dotknieciem magicznej rozdzki. "Tera widzita, przyjaciele, a tera nie". Byloby tak samo, gdyby kinooperator nagle wyjal spluwe i wpakowal kule w projektor, czyz nie? Jesli rozwalisz projektor, bedzie koniec filmu. Eddie nie chcial, zeby ten film sie skon czyl. Chcial dostac to, za co zaplacil. -Mozesz przejsc przez nie sam - rzekl powoli. - Tak. -Nie doslownie. - Nie. -I znalazlbys sie w jej glowie. Tak jak znalazles sie w mojej. - Tak. -A wiec mozesz podrozowac autostopem po moim swiecie, to wszystko. Roland nie odpowiedzial. Slowo autostop bylo jednym z okreslen uzywanych przez Eddiego, okreslen , ktorych on nie rozumial. . . chociaz chwytal sens. -Moglbys tez przejsc tam we wlasnym ciele. Tak jak do knajpy Balazara. -Mowil glosno, ale do siebie. - Tylko ze do tego potrzebowalbys mojej pomocy, prawda? - Tak. -No, to zabierz mnie tam. Rewolwerowiec otworzyl usta, Eddie jednak pospiesznie dorzucil: -Nie teraz, jeszcze nie teraz. Wiem, ze wybuchlaby panika albo cos gorszego, gdybysmy tak po prostu. . . pojawili sie tam. - Zasmial sie glupawo. - Jakbyktos wyciagnal kroliki z cylindra, tylko bez cylindra. Zaczekamy, az bedzie sama i. . . - Nie. -Wroce z toba, Rolandzie - rzekl Eddie. - Przysiegam. Mowie serio. Wiem, ze masz tu zadanie do wykonania, a ja jestem jego czescia. Wiem, ze uratowales moj tylek przed urzedasami, a ja uratowalem twoj u Balazara. . . Jak myslisz? -Mysle, ze tak bylo - odparl Roland. Przypomnial sobie, jak Eddie wstal zza biurka, nie zwazajac na niebezpieczenstwo. Przez chwile mial watpliwosci. Tylko przez chwile. -No i co? Trzymamy sie razem. Reka reke myje. Ja chce jedynie wrocic tam na pare godzin. Wziac kilka porcji kurczaka na wynos, moze opakowanie paczkow Dunkina. - Eddie ruchem glowy wskazal drzwi, za ktorymi znow wszystko zaczelo sie przesuwac. - Co ty na to? -Nie - odparl rewolwerowiec, ale w tym momencie prawie nie myslal o Eddiem. Ten ruch w przejsciu. . . Wladczyni, kimkolwiek byla, nie poruszala sie jak zwyczajna osoba - na przyklad tak jak Eddie, kiedy Roland patrzyl jego oczami lub (teraz, kiedy o tym pomyslal, czego nie robil wczesniej, podobnie jak nigdy sie nie zastanawial i nie zauwazal nieustannej obecnosci wlasnego nosa w dolnej czesci pola widzenia) tak jak on. Kiedy ktos idzie, obraz porusza sie wahadlowo: lewa noga, prawa noga lewa, prawa, swiat sie kolysze tam i z powrotem, tak lagodnie ze po pewnym czasie - chyba wkrotce po tym, jak sie zacznie chodzic - przestaje to byc zauwazalne. Chod Wladczyni byl pozbawiony tego wahadlowego ruchu - ona po prostu gladko przemieszczala sie wzdluz polki, jakby sunela po szynach. Zabawne, ze Eddie wyczuwal to samo. . . tylko ze jemu kojarzylo sie to z najazdem kamery. Dla niego bylo to krzepiace, bo znajome wrazenie. Dla Rolanda bylo czyms obcym. . . Eddie przerwal mu te rozwazania, mowiac piskliwym glosem: -A dlaczego nie? Czemu, kurwa, nie? -Poniewaz ty nie chcesz kurczaka - powiedzial rewolwerowiec. - Wiem, jak nazywasz to, czego chcesz, Eddie. Chcesz "dzialki". Chcesz "szprycy". -I co z tego?! - zawolal. . . prawie krzyknal Eddie. - Co z tego, jesli nawet? Powiedzialem, ze wroce tu z toba! Masz moja obietnice! No, masz moja pieprzona obietnice! Czego jeszcze chcesz? Mam przysiac na pamiec mojej matki? Dobra, przysiegam na pamiec mojej matki! Chcesz, zebym poprzysiagl na pamiec mojego brata? Dobra, przysiegam! Przysiegam! PRZYSIeGAM! Enrico Balazar powiedzialby mu to, ale rewolwerowiec nie potrzebowal, zeby tacy jak Balazar uczyli go zyciowych prawd. Nigdy nie ufaj cpunowi. Ruchem glowy wskazal drzwi. -Ta czesc twojego zycia skon czyla sie, przynajmniej dopoki nie dotrzemy do Wiezy. Nie obchodzi mnie, co stanie sie z toba pozniej. Bedziesz mogl sam wybrac sobie droge do piekla. Do tego czasu jestes mi potrzebny. -Och, ty pieprzony zasrany klamco - odrzekl cicho Eddie. Mowil glosem zupelnie wypranym z emocji, lecz rewolwerowiec dostrzegl lzy w jego oczach. Nie odezwal sie jednak. - Wiesz, ze nie bedzie zadnego pozniej. . . ani dla mnie, ani dla niej czy tego trzeciego faceta, kimkolwiek on jest. Zapewne dla ciebie tez nie. . . wygladasz tak parszywie jak Henry w swoich najgorszych chwilach. Jesli nie umrzemy, zanim dotrzemy do Wiezy, to z pewnoscia zginiemy, kiedy tam dojdziemy, wiec czemu mnie oklamujesz? Rewolwerowiec zawstydzil sie troche, ale nie zmienil zdania. -Przynajmniej na razie ta czesc twojego zycia skon czyla sie. -Taak? - warknal Eddie. - No, coz, mam dla ciebie wiadomosc, Rolan dzie. Wiem, co sie stanie z twoim prawdziwym cialem, kiedy przejdziesz tam i znajdziesz sie w niej. Wiem, gdyz juz to widzialem. Nie potrzebuje twoich rewolwerow. Trzymam cie za to slynne miejsce, gdzie rosna krotkie wlosy, przyjacielu. Bedziesz mogl nawet odwrocic jej glowe, tak jak odwracales moja, i patrzec, co robie z Twoim cialem, kiedy ty bedziesz tylko przekletym ka. Chcialbym zaczekac do zachodu slon ca i zawlec cie nad wode. Potem moglbys patrzec, jak homary objedza cialo do czysta. Moze jednak za bardzo bys sie spieszyl, zeby to ogladac. -Eddie zamilkl na chwile. Zarowno loskot zalamujacych sie fal, jak i monotonne, gluche zawodzenie wiatru wydawaly sie niezmiernie glosne. - Dlatego mysle, ze po prostu poderzne ci gardlo twoim wlasnym nozem. -I zamkniesz te drzwi na zawsze? -Twierdzisz, ze ta czesc mojego zycia skon czyla sie. I nie mowisz tylko o prochach. Masz na mysli Nowy Jork, Ameryke, moje czasy, wszystko. Jesli tak ma byc, to ja tez chce wziac w tym udzial. To miejsce cuchnie, a towarzystwo jeszcze bardziej. Sa takie chwile, Rolandzie, kiedy przy tobie Jimmy Swaggart wydaje sie prawie normalny. -Przed nami wiele cudow - rzekl Roland. - Liczne przygody. Co wiecej, mamy misje do spelnienia, a ty masz szanse odzyskania honoru. Jest jeszcze cos. Moglbys zostac rewolwerowcem. Wcale nie musze byc ostatnim. Masz to w sobie, Eddie. Widze to. Czuje. Eddie rozesmial sie, chociaz teraz lzy ciekly mu policzkach. -Och, cudownie. Wspaniale! Wlasnie tego mi trzeba! Moj brat Henry. On byl rewolwerowcem. W miejscu zwanym Wietnamem. Duzo mu to dalo. Powinienes go zobaczyc, kiedy byl na prawdziwym haju, Rolandzie. Bez pomocy nie potrafil znalezc drogi do pieprzonej lazienki. Jesli nikt mu nie pomogl to tak sobie siedzial i ogladal "Big Time Wrestling" i robil to w pieprzone gacie. Dobrze byc rewolwerowcem. Widze to. Moj brat byl narkomanem, a ty jestes zupelnie trzepniety.- Moze twoj brat nie mial sprecyzowanego pogladu na to, czym jest honor. -Byc moze. W naszej dzielnicy nie zawsze bylo to jasne. Najczesciej slyszalo sie to slowo w sadzie, kiedy stawalo sie przed sedzia za palenie trawki albo zwiniecie kolek z bryki jakiegos faceta. - Eddie plakal coraz glosniej, a jednoczesnie sie smial. - A twoi przyjaciele. Na przyklad ten facet, o ktorym mowisz przez sen, ten caly Cuthbert. . . - Rewolwerowiec drgnal. Mimo dlugich lat treningu nie zdolal opanowac tego odruchu. - Czy oni zyskali to, o czym mowisz jak jakis przeklety sierzant werbujacy do marines? Przygode, misje, honor? - Owszem, oni rozumieli, czym jest honor - powiedzial powoli Roland, myslac o wszystkich, ktorzy odeszli. -Czy to zaprowadzilo ich dalej niz wymachiwanie bronia mojego brata? Rewolwerowiec nie odpowiedzial. -Znam cie - rzekl Eddie. - Widzialem wielu takich jak ty. Jestes po prostu jeszcze jednym dziwakiem, spiewajacym "Naprzod, zolnierze Chrystusa", z flaga w jednej, a bronia w drugiej rece. Nie chce zadnego honoru. Chce zjesc kurczaka i dac sobie w zyle. W tej kolejnosci. Dlatego mowie ci: przechodz. Mozesz. Gdy jednak tylko znikniesz, zabije twoje cialo. - Cisza. Eddie z krzywym usmiechem otarl grzbietami dloni lzy z policzkow. - Chcesz wiedziec, jak nazywamy to w moich stronach? -Jak? -Meksykan ski remis. Przez chwile tylko patrzyli na siebie, a potem Roland bacznie spojrzal na drzwi. Obaj zdali sobie sprawe z tego - Roland lepiej niz Eddie - ze obraz za nimi znowu sie przesunal, tym razem w lewo. Pojawila sie ekspozycja z blyszczaca bizuteria. Czesc jej byla za szklem, wiekszosc lezala nieoslonieta, wiec rewolwerowiec uznal, ze to imitacje. . . To, co Eddie nazwalby sztuczna bizuteria. Ciemnobrazowe dlonie dotknely kilku przedmiotow pozornie niedbalym ruchem, a wtedy pojawila sie nastepna ekspedientka. Rozpoczela sie krotka rozmowa, ktorej obaj nie sluchali, po czym Wladczyni (tez mi Wladczyni, pomyslal Eddie) poprosila o pokazanie czegos innego. Sprzedawczyni odeszla i w tym momencie Roland pospiesznie znow spojrzal na drzwi. Dlonie ponownie sie pojawily, lecz tym razem trzymaly torebke. Otworzyly ja. I nagle zaczely zgarniac do niej rozmaite przedmioty - niemal na pewno przypadkowe. -Coz, zbierasz niezly zespol, Rolandzie - rzekl z niesmakiem rozbawiony Eddie. - Najpierw typowego bialego cpuna, potem typowa czarna zlo. . . Roland jednak juz zmierzal do przejscia miedzy swiatami, szybkim krokiem, wcale nie patrzac na Eddiego. -Mowie powaznie! - wrzasnal Eddie. - Jesli przejdziesz, poderzne ci gardlo, poderzne ci to pieprzone. . . Zanim zdazyl skon czyc, rewolwerowca juz nie bylo. Pozostalo jego bezwladne, oddychajace cialo, lezace na plazy. Przez chwile Eddie stal, nie mogac uwierzyc, ze Roland zrobil to, naprawde zrobil cos tak idiotycznego mimo obietnicy Eddiego - mimo najszczerszej pieprzonej gwarancji - ze drogo za to zaplaci. Stal tak przez moment, wybaluszajac oczy jak kon przestraszony przez nadciagajaca burze. . . Tylko ze, oczywiscie, nie bylo zadnej burzy oprocz tej w jego glowie. No, dobra. No, dobra, niech to szlag. Mogl miec jeszcze cien szansy. Tyle da mu rewolwerowiec i Eddie doskonale o tym wiedzial. Zerknal na drzwi i ujrzal czarne dlonie trzymajace zloty naszyjnik, ktory juz do polowy znikl w torebce, migoczacej niczym piracki kufer ze skarbami Chociaz tego nie slyszal, Eddie byl pewien, ze Roland mowil cos do wlascicielki tych rak. Wyjal noz z torby rewolwerowca i ukleknal przy bezwladnym, oddychajacym ciele, ktore lezalo przed drzwiami. Oczy byly otwarte, lecz nieruchome, postawione w slup. -Patrz, Rolandzie! - wrzasnal Eddie. Monotonny, idiotyczny, nigdy nie slabnacy wiatr szumial mu w uszach. Chryste, to moglo kazdego doprowadzic do szalu. - Patrz uwaznie! Zaraz zakon cze twoja pieprzona edukacje! Pokaze ci, co sie dzieje, kiedy zadzierasz z bracmi Dean! Przylozyl noz do gardla rewolwerowca. Rozdzial drugi Czas zmian "Sierpien 1959" Kiedy stazysta wyszedl na zewnatrz pol godziny pozniej, zastal Julia opartego o karetke, ktora wciaz stala na podjezdzie izby przyjec pogotowia przy szpitalu Siostr Milosierdzia na Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Obcas jednego z modnych butow o sterczacych noskach zahaczyl o przedni zderzak. Przebral sie w swoj stroj do gry w kregle: jaskraworozowe spodnie i niebieska koszule z imieniem wyszytym zlota nicia nad lewa kieszenia. George spojrzal na zegarek i stwierdzil, ze zespol Julia - Spics of Supremacy - juz gra.-Myslalem, ze cie nie ma - rzekl George Shavers. Byl stazysta w szpitalu Siostr Milosierdzia. - Jak twoi chlopcy wygraja bez Cudownego Haka? -Wzieli na moje miejsce Miguela Basale'a. Gra nierowno, ale czasem do skonale. Poradza sobie. - Julio przerwal. - Bylem ciekawy, jak sie to skon czylo. Pracowal jako kierowca. Byl Kuban czykiem z ogromnym poczuciem humoru, z czego pewnie nawet nie zdawal sobie sprawy. George rozejrzal sie wokol. zadnego z sanitariuszy, ktorzy z nimi jechali, nie bylo w poblizu. -Gdzie tamci? - zapytal George. -Kto? Pieprzeni Blizniacy Bobbsey? A jak myslisz? Uganiaja sie z dupami w Village. Wiesz moze, czy ona wyjdzie z tego? -Nie wiem. Probowal udawac medrca i mowic pewnym glosem o tym, co nie bylo jedno znaczne, gdy najpierw dyzurny lekarz, a potem dwaj chirurdzy przejeli od niego te czarna kobiete szybciej, niz zdolalby powiedziec "Zdrowas Mario, laskis pelna" (co tez cisnelo mu sie na usta, bo ta czarnoskora dama wygladala tak, jakby nie miala dlugo pociagnac). -Stracila piekielnie duzo krwi. -Jak cholera. George byl jednym z szesnastu stazystow u Siostr Milosierdzia, jednym z osmiu objetych programem Karetka Pogotowia. Teoretycznie obecnosc stazysty,wspierajacego sanitariuszy, w niektorych naglych wypadkach moze zadecydowac o roznicy miedzy zyciem, a smiercia. George wiedzial, ze wiekszosc kierowcow i sanitariuszy uwazala, iz zieloni stazysci rownie dobrze moga wykon czyc ofiare jak ja uratowac, on jednak sadzil, ze ten program ma sens. Czasami. Tak czy owak, zapewnial szpitalowi dobra prase i chociaz objeci nim stazysci narzekali na osiem dodatkowych godzin (bez wynagrodzenia), ktore musieli przepracowac co tydzien , George Shavers byl sklonny podejrzewac, ze wiekszosc z nich czuje to samo co on: dume, pewnosc siebie i przekonanie, ze poradza sobie z kazdym przypadkiem. Potem przyszla ta noc, gdy samolot TWA rozbil sie w Idlewild. Szescdziesiat piec osob na pokladzie, z ktorych szescdziesiat Julio Estavez nazwal TNM - trup na miejscu - a trzy z pozostalych pieciu wygladaly jak cos, co zeskrobano z rusztu pieca. . . Tylko ze to, co zeskrobuje sie z rusztu pieca, nie jeczy, nie wrzeszczy i nie blaga, by ktos podal mu morfine albo go dobil, prawda? "Jesli to zniesiesz" - myslal potem, wspominajac poodrywane kon czyny, lezace wsrod resztek aluminiowych plyt i foteli, poszarpany fragment ogona z numerem 17, wielka czerwona litera T oraz kawalkiem W, przypominajac sobie galke oczna na zweglonej walizce Samsonite, pamietajac pluszowego misia o wytrzeszczonych guzikowatych slepkach, lezacego obok malego czerwonego tenisowka z tkwiaca w nim stopa dziecka - "jesli to zniesiesz, chlopie, to zniesiesz wszystko". I radzil sobie calkiem niezle. Radzil sobie calkiem niezle przez cala droge do domu. Calkiem niezle sobie radzil podczas poznej kolacji, porcji indyka od Swansona, zjedzonej przed telewizorem. Zasnal bez zadnych problemow, co nie pozostawialo nawet cienia watpliwosci, ze niezle sobie radzil. Potem, tuz nad ranem, gdy bylo jeszcze ciemno, ocknal sie z koszmarnego snu, w ktorym na zweglonej walizce Samsonite nie lezal pluszowy mis, lecz glowa matki George'a. Miala otwarte oczy i one tez byly zweglone; byly patrzacymi beznamietnie, guzikowatymi slepkami pluszowego niedzwiadka; i miala otwarte usta, ukazujace polamane kly, ktore byly protezami, zanim w podchodzacy do ladowania samolot TWA uderzyl piorun, i szeptala: "Nie umiales mnie uratowac, George, a tak sie staralismy, tak oszczedzalismy, obywalismy sie bez ciebie, twoj ojciec zalatwil skrobanke tej dziewczynie, a ty MIMO WSZYSTKO NIE UMIALEs MNIE URATOWAc , NIECH CIe SZLAG!" Obudzil sie z krzykiem i niejasno uswiadamial sobie, ze ktos stuka w sciane, lecz w tym momencie juz pedzil do lazienki i ledwie zdazyl przyjac pozycje skruszonego grzesznika przed porcelanowym oltarzem, nim kolacja wrocila z szybkoscia ekspresowej windy. Specjalna dostawa, ciepla i parujaca, i wciaz roztaczajaca zapach pieczonego indyka. Kleczal tam, ze wzrokiem utkwionym w misce klozetowej, patrzac na kawalki na pol strawionego indyka i marchewki, ktore nie stracily swej oryginalnej, jaskrawej barwy, i przed oczami duszy rozblysnal mu zlozony z wielkich czerwonych liter napis:DOs c Wlasnie. Po prostu: DOs c Rzuci w diably caly ten interes. Rzuci go w diably, poniewaz: DOs c TO DOs c Rzuci go w diably, poniewaz dewiza Popeye'a bylo: "Tylko tyle moge zniesc i ani odrobiny wiecej". I Popeye mial calkowita racje. George splukal toalete, wrocil do lozka i niemal natychmiast znow zasnal, a kiedy sie obudzil, odkryl, ze wciaz chce byc lekarzem i cholernie dobrze bylo wiedziec to na pewno. . . moze to bylo najlepsze w calym tym programie, niewazne czy zwac go Karetka Pogotowia, czy Wiadro Krwi, czy tez Zgadnij Jaka ToMelodia. Chcial byc lekarzem. Znal pewna starsza pania, ktora haftowala. Zaplacil jej dziesiec dolarow, na ktore nie bylo go stac, zeby wyhaftowala mu mala staroswiecka makatke. Napis na niej glosil: JEz ELI MOGLEs TO ZNIEs c , TO ZNIESIESZ WSZYSTKO. Tak. Wlasnie. Paskudna historia w metrze wydarzyla sie cztery tygodnie pozniej. *** -Ta babka byla niesamowita, wiesz? - rzekl Julio.George w duchu odetchnal z ulga. Gdyby Julio nie poruszyl tego tematu, George chyba nie znalazlby na to odwagi. Byl stazysta i pewnego dnia zostanie lekarzem pelna geba, teraz naprawde w to wierzyl, ale Julio to weteran, a przed takim czlowiek nie chce sie wyglupic. Kierowca mogl sie tylko rozesmiac i powiedziec: "Do diabla, widzialem takie gowniane przypadki tysiace razy, chlopcze. Wez recznik i wytrzyj sobie twarz, bo jest cos dziwnie zielona." Najwidoczniej jednak Julio nie widzial czegos takiego tysiace razy i bardzo dobrze, bo George "chcial" o tym porozmawiac. -Naprawde byla niesamowita. Jak gdyby byla dwiema osobami. Ze zdziwieniem zauwazyl, ze teraz Julio wyglada tak, jakby czul ulge, i nagle sie zawstydzil. Julio Estavez, ktory do konca zycia mial tylko prowadzic furgonetke z kilkoma migajacymi swiatelkami na dachu, wlasnie wykazal sie wieksza odwaga niz on. -Masz racje, doktorze. Na sto procent.Julio wyjal paczke chesterfieldow i wlozyl jednego do kacika ust. -To swin stwo cie zabije, czlowieku - przypomnial mu George. Julio kiwnal glowa i podsunal mu paczke. Przez chwile palili w milczeniu. Byc moze sanitariusze rzeczywiscie uganiali sie za dupami w Village, tak jak powiedzial Julio. . . a moze po prostu mieli dosc. George byl przestraszony, nie ma co tego ukrywac. Mimo to wiedzial takze, ze to on uratowal te kobiete, nie sanitariusze, i ze Julio tez o tym wie. Moze wlasnie dlatego czekal tu na George'a. Czarnoskora staruszka pomogla. . . i ten bialy dzieciak, ktory zadzwonil na policje, podczas gdy wszyscy pozostali (oprocz tej starej czarnej kobiety) tylko gapili sie, jakby to byl jakis przeklety film, program telewizyjny czy cos, moze odcinek "Petera Gunna", ale w koncu wszystko zalezalo od George'a Shaversa, przestraszonego kota, ktory staral sie jak najlepiej spelnic swoj obowiazek. Kobieta czekala na pociag, ten tak rozslawiony przez Duke'a Ellingtona - glosny A-train. Po prostu sliczna czarnoskora dziewczyna w dzinsach i koszuli khaki, czekajaca na slynny pociag, ktory przewiezie ja gdzies do centrum. Ktos ja popchnal. George Shavers nie mial zielonego pojecia, czy policja zlapala tego gnoja, ktory to zrobil - to nie byla jego sprawa. On mial sie zajac ta kobieta, ktora z krzykiem spadla z peronu przed nadjezdzajacy rozslawiony pociag. To cud, ze nie trafila na trzecia szyne, gdyz ta zrobilaby z nia to, co stan Nowy Jork robil ze zlymi facetami w Sing-Sing - dawal im darmowy bilet na przejazdzke tym slynnym pociagiem, ktory skazan cy nazywali Blekitna Iskra. O rany, te cuda elektrycznosci. Probowala sie odczolgac, ale zabraklo jej czasu i przeswietny sklad wjechal na stacje ze zgrzytem i piskiem hamulcow, sypiac skrami, gdyz motorniczy zauwazyl ja, ale za pozno. . . za pozno dla niego i dla niej. Stalowe kola slynnego pociagu obciely jej obie nogi tuz powyzej kolan. I podczas gdy wszyscy inni (oprocz bialego dzieciaka, ktory zadzwonil po gliny) stali tam, obijajac sobie brzuchy (albo masujac piczki, podejrzewal George), czarnoskora starsza pani zeskoczyla na tory, przy czym zwichnela sobie noge w biodrze (pozniej otrzymala medal za odwage od burmistrza), zerwala z glowy chustke i zrobila z niej opaske, ktora zacisnela na jednym z tryskajacych krwia kikutow. Mlody, bialy chlopak na koncu peronu darl sie do telefonu, wzywajac karetke, a czarnoskora staruszka wrzeszczala, zeby ktos jej pomogl, na Boga, dal krawat lub cokolwiek. . . cokolwiek. . . az w kon cu jakis starszy, bialy mezczyzna wygladajacy na biznesmena niechetnie dal jej pasek, a starsza pani spojrzala na niego i wypowiedziala slowa, ktore nastepnego dnia staly sie naglowkiem artykulu na pierwszej stronie nowojorskiej "Daily News", slowa, ktore uczynily ja autentyczna wzorcowa amerykan ska bohaterka - "Dzieki, bracie". A potem zaciskala ten pasek na udzie dziewczyny, w polowie drogi miedzy kroczem a miejscem, gdzie bylo kolano. . . zanim nadjechal slawnypociag. George slyszal, jak ktos mowil do kogos, ze ostatnie slowa, ktore wypowiedziala ta czarna dziewczyna, zanim zemdlala, brzmialy: KIM BYL TEN MATKOJEB? ODNAJDe GO i ODSTRZELe MU DUPe! Pasek byl za gruby, zeby zrobic w nim nowa dziurke i zapiac go, wiec czarnoskora starsza pani po prostu przytrzymywala go z wsciekla determinacja, dopoki nie przyjechala karetka z Juliem, George'em i sanitariuszami. George przypomnial sobie zolta linie i to, jak matka powtarzala mu, zeby nigdy, nigdy, nie wychodzil za nia, czekajac na pociag (slawny lub nie), zapach oleju i elektrycznosci, gdy zeskakiwal na podklady, przypomnial sobie te goraczke. zar zdawal sie promieniowac od niego, od czarnoskorej starszej pani, od czarnej dziewczyny, od skladu, tunelu, niewidocznego nieba nad nim i piekla pod nogami. Pamietal, ze przemknela mu przez glowe oderwana mysl: "Gdyby sprawdzili mi teraz cisnienie, to przekroczyloby wszelkie normy". A potem uspokoil sie, krzyknal, by podali mu torbe, a kiedy jeden z sanitariuszy chcial zeskoczyc z nia na tory, George powiedzial mu, zeby spierdalal, a sanitariusz wytrzeszczyl oczy, jakby po raz pierwszy naprawde zobaczyl George'a Shaversa, i rzeczywiscie sie odpierdolil. George podwiazal tyle zyl i arterii, ile zdolal, a kiedy serce ofiary zaczelo rock and rolla, wstrzyknal jej digitaline. Dostarczyli krew. Przyniesli ja policjanci. "Chce pan, bysmy wyciagneli dziewczyne na peron, doktorze?" - zapytal jeden z nich, a George powiedzial mu, ze za chwile, po czym wyjal strzykawke i nafaszerowal ranna srodkiem przeciwbolowym, jak gdyby byla cpunem na ostrym glodzie. Dopiero wtedy pozwolil im ja zabrac. Dopiero wtedy ja zabrali. W drodze do szpitala odzyskala przytomnosc. I wtedy zaczelo sie najdziwniejsze. *** Kiedy sanitariusze ladowali ja do ambulansu, George wstrzyknal jej demerol, bo zaczela sie poruszac i pojekiwac. Byl przekonany, ze podal jej taka dawke, po ktorej powinna byc spokojna przez cala droge do Siostr Milosierdzia.Uwazal, ze dziewczyna ma dziewiecdziesiat procent szans na to, ze dowioza ja tam zywa i zdolaja utrzymac przy zyciu. Mimo to zaczela trzepotac powiekami, gdy byli jeszcze szesc przecznic od szpitala. Wydala ochryply jek.- Mozemy znieczulic ja ponownie, doktorze - zaproponowal jeden z sanitariuszy. George prawie nie zwrocil uwagi na to, ze po raz pierwszy ktorys z sanitariuszy nazwal go inaczej niz "George" albo jeszcze gorzej - "Georgie". -Zwariowales? Chcesz ja wykon czyc? Sanitariusz zrejterowal. George spojrzal na czarnoskora dziewczyne i zobaczyl, ze odpowiedziala mu trzezwym, przytomnym spojrzeniem. -Co mi sie stalo? - zapytala. Przypomnial sobie slowa mezczyzny, ktory mowil komus, co ta dziewczyna podobno powiedziala (ze dopadnie skurwysyna i odstrzeli mu dupe itd., itd.) Tamten facet byl bialy. Teraz George doszedl do wniosku, ze gosc zmyslil to sobie, wiedziony dziwna ludzka sklonnoscia do dramatyzowania wystarczajaco dramatycznych sytuacji. . . albo uprzedzeniami rasowymi. Ta kobieta mowila jak kulturalna, inteligentna osoba. -Miala pani wypadek - powiedzial. - Byla. . . Zamknela powieki, wiec pomyslal, ze znow zasypia. Dobrze. Niech ktos inny powie jej, ze stracila nogi. Ktos, kto zarabia wiecej niz siedem tysiecy szescset rocznie. Przesunal sie odrobine w lewo, chcac kolejny raz sprawdzic cisnienie krwi, gdy ponownie otworzyla oczy - George Shavers ujrzal zupelnie inna kobiete. -Skurwiel obcial mi nogi. Czulam, jak odpadly. To karetka? -T. . . tak - wykrztusil George. Nagle zachcialo mu sie pic. Niekoniecznie drinka. Czegokolwiek. Zaschlo mu w gardle. Mial wrazenie, ze oglada Spencera Tracy'ego, bohatera filmu "Doktor Jekyll i pan Hyde", tyle ze w rzeczywistosci. -Dorwali tego parszywego skurwiela? -Nie - powiedzial George, myslac: "Facet dobrze slyszal, niech to szlag, dobrze uslyszal." Katem oka zauwazyl, ze sanitariusze, ktorzy wisieli mu nad glowa (pewnie w nadziei, ze cos schrzani), teraz sie cofaja. -Dobrze. Parszywe gliny i tak by go puscily. Ja go dorwe. Utne mu fiuta. Sukinsyn! Powiem ci, co zrobie temu skurwielowi! Powiem ci cos, ty parszywy skurwielu! Zobaczysz. . . zoba. . . Znow zatrzepotala powiekami. "Tak, zasnij, prosze, zasnij, nie placa mi za to, nie rozumiem, co to jest, mowili nam o wstrzasie, ale nikt nie wspominal o schizofrenii jako o jednym z obj. . . " - przeszlo przez glowe George'owi. Otworzyla oczy. Znowu byla ta pierwsza kobieta. -Jakiego rodzaju wypadek? - zapytala. - Pamietam, ze wyszlam z ja. . . -Ja? - powtorzyl glupawo. Usmiechnela sie nieznacznie. z trudem.- Glodny Ja. To taka kawiarnia. -Och. No, tak. Racja. Tamta druga, ranna czy nie, sprawiala, ze czul sie zbrukany i chory. Przy tej czul sie jak rycerz z arturian skich opowiesci, dzielny rycerz, ktory uratowal dobra pania z paszczy smoka. -Pamietam, jak zeszlam po schodach na peron, a potem. . . -Ktos pania popchnal. To zabrzmialo idiotycznie, ale co z tego? To bylo idiotyczne. -Wepchnal mnie pod pociag? - Tak. -Czy stracilam nogi? George probowal przelknac sline, lecz nie mogl. Za bardzo zaschlo mu w gardle. -Czesciowo - powiedzial niepewnie, a ona zamknela oczy. "Niech zemdleje, prosze, niech zem . . . " Otworzyla je, plonace furia. Podniosla reke i machnela nia, przecinajac pazurami powietrze tuz przed jego twarza - minimalnie blizej, a nie palilby teraz chesterfieldow z Juliem, ale siedzial na erce, gdzie zakladaliby mu szwy na policzek. -JESTEs CIE BANDa ZWYCZAJNYCH, PARSZYWYCH SKURWYSYNOW! - wrzasnela. Jej rysy wykrzywil potworny grymas, a oczy jarzyly sie piekielnym ogniem. To nie byla twarz ludzkiej istoty. -ZABIJe KAz DEGO MATKOJEBEGO WSZARZA, JAKIEGO ZOBACZe! ZALATWIe WSZYSTKICH! UTNe IM JAJA i WEPCHNe IM JE DO PYSKOW! PO. . . Szalenstwo. Mowila jak czarna kobieta z ksiazki, Butterfly McQueen, ktora dostala swira. A zarazem wydawala sie - to cos sie wydawalo - obdarzona nadludzkimi silami. To wrzeszczace, szamoczace sie stworzenie nie moglo byc ofiara brutalnej amputacji, wykonanej pol godziny temu przez kola skladu metra. Plula. Raz po raz usilowala go podrapac. Zasmarkala sie. Zaslinila. Z jej ust plynal potok ohydnych przeklenstw. -Daj jej zastrzyk, doktorze! - krzyknal jeden z sanitariuszy. Byl blady jak sciana. - Rany boskie, ucisz ja! Siegnal po torbe z medykamentami. George odtracil jego dlon . -Spieprzaj, gowniarzu. Ponownie spojrzal na pacjentke i zobaczyl wpatrzone w niego, spokojne oczy kulturalnej osoby. -Przezyje? - zapytala tonem towarzyskiej pogawedki. "Ona jest nieswiadoma tych przejsc" - pomyslal. "Kompletnie nieswiado ma." - A po chwili uzupelnil swoja refleksje: - "Tak samo jak tamta druga." - Ja. . . - zakrztusil sie, przycisnal reke do fartucha, uspokajajac galopujace serce, a potem postanowil wziac sie w garsc. Uratowal jej zycie. Psychiczneschorzenia to nie jego dzialka. -Dobrze sie pan czuje? - zapytala i szczera troska w jej glosie sprawila, ze sie usmiechnal. Ona pyta jego o samopoczucie. -Tak, prosze pani. -Na ktore pytanie pan odpowiada? W pierwszej chwili nie zrozumial, ale szybko sie zreflektowal. -Na oba. Wzial ja za reke. Uscisnela jego dlon i patrzac w jej blyszczace lagodne oczy, pomyslal: "Mozna sie zakochac." A wtedy jej palce zmienily sie w szpony i zaczela mowic mu, ze jest pierdolonym matkojebem i ona nie tylko urwie mu jaja, lecz przezuje je i polknie. Odsunal sie i sprawdzil, czy nie skaleczyla mu dloni, myslac w poplochu, ze musialby wtedy cos zrobic, poniewaz ta kobieta jest jadowita jak skorpion, a jej ugryzienie moglo byc smiertelne niczym ukaszenie mokasyna czy grzechotnika. Nie krwawil. Kiedy jednak znowu na nia popatrzyl, ujrzal te druga kobiete. . . pierwsza z nich. -Prosze - wyszeptala. - Nie chce umierac. Pr. . . I stracila przytomnosc. . . na cale szczescie. Dla nich wszystkich. *** -I co o tym myslisz? - zapytal Julio.-Ktory zespol wejdzie do finalu? - George obcasem polbuta zgniotl niedo palek papierosa. - White Sox. Postawilem na nich. -Co myslisz o tej babce? -Mysle, ze to schizofreniczka - odparl powoli George. -Taak, to i ja wiem. Chodzi mi o to, co z nia bedzie? -Nie wiem. -Czlowieku, ona potrzebuje pomocy. Kto jej pomoze? -No, ja juz zrobilem swoje - powiedzial George, ale czul, ze twarz piecze go, jakby sie zaczerwienil. Julio przyjrzal mu sie. -Jesli w niczym wiecej nie jestes w stanie jej pomoc, doktorze, to powinienes byl dac jej umrzec. George przez chwile patrzyl mu w oczy, ale nie mogl zniesc tego, co w nich widzial: nie oskarzenia, lecz smutku. Odszedl. Mial dokad pojsc.*** "Czas Wyboru." Od tamtego wypadku najczesciej Odetta Holmes panowala nad sytuacja, ale Detta Walker coraz czesciej dochodzila do glosu, a Detta Walker najbardziej lubila krasc. Nie mialo znaczenia to, ze jej lupem przewaznie padaly niemal bezwartosciowe smieci, tak jak nie mialo znaczenia to, ze najczesciej je wyrzucala.Wazne bylo "zabieranie". Gdy rewolwerowiec zawladnal jej umyslem u Macy'ego, Detta wrzasnela z wscieklosci, przerazenia i zgrozy, i zastygla, zaciskajac w dloniach sztuczna bizuterie, ktora zgarniala do torebki. Wrzasnela, bo kiedy Roland wniknal w jej umysl, kiedy wysunal sie do przodu, wyczula obecnosc obcej jazni, jakby nagle w jej glowie otworzyly sie obrotowe drzwi. Wrzasnela, gdyz ten intruz, ktory w nia wtargnal, byl bialasem. Nie widziala go, ale wyczuwala, ze to bialas. Ludzie gapili sie na nia. Kierownik sali zauwazyl krzyczaca kobiete na wozku inwalidzkim, zobaczyl otwarta torebke i reke wpychajaca sztuczna bizuterie do torebki, ktora (nawet z daleka) wygladala na warta trzy razy wiecej od lupu. -Hej, Jimmy! - zawolal kierownik i Jimmy Halvorsen, jeden z detektywow zatrudnionych w domu towarowym Macy'ego, obejrzal sie i zauwazyl, co sie dzieje. Rzucil sie biegiem w kierunku czarnej kobiety na wozku. Nie mogl powstrzy mac tego odruchu - przez osiemnascie lat sluzyl w policji i mial go we krwi - ale juz zdazyl pomyslec, ze to bedzie gowniana sprawa. Dzieciaki, inwalidzi, zakonnice - to zawsze sa gowniane sprawy. Lapanie ich to jak kopanie pijanego. Poplacza troche przed sedzia i odchodza wolno. Trudno przekonac sedziego, ze inwalida tez moze byc przestepca. Mimo to biegl. *** Bezdenna otchlan nienawisci i odrazy, w jakiej sie znalazl, na moment przerazila Rolanda. Potem uslyszal krzyk tej kobiety, zobaczyl biegnacego ku niej/niemu wielkiego mezczyzne, z brzuchem jak worek kartofli, dostrzegl ogladajacych sie ludzi i postanowil cos zrobic.Nagle to on byl kobieta o ciemnoskorych dloniach. Wyczuwal w niej jakasprzedziwna dwoistosc, ale nie mial czasu sie nad tym zastanawiac. Okrecil fotel i zaczal popychac go. Stoisko przemykalo obok niego/niej. Ludzie uskakiwali na boki. Torebka upadla na podloge, i dokumenty Detty oraz skradziona bizuteria rozsypaly sie na wszystkie strony. Brzuchaty facet poslizgnal sie na szminkach oraz lan cuszkach z imitacji zlota i klapnal na podloge. *** "Kurwa!" - zaklal wsciekle w myslach Halvorsen i odruchowo wsunal dlon pod pache, gdzie pod sportowym plaszczem mial kabure z trzydziestkaosemka. Zaraz jednak do glosu doszedl zdrowy rozsadek. To nie handlarze narkotykow ani uzbrojeni rabusie, a jedynie kaleka. . . czarnoskora babcia na wozku inwalidzkim. Wprawdzie toczyla go w takim tempie, jakby brala udzial w wyscigach najdziwniejszych pojazdow swiata, ale mimo wszystko byla to kaleka staruszka. Co chcial zrobic zastrzelic ja? Byloby wspaniale, no nie? A poza tym dokad mogla uciec?Na koncu tego przejscia nie bylo zadnych drzwi tylko dwie przymierzalnie. Wstal, pomasowal swoj obolaly tylek i ruszyl za nia, lekko utykajac. Fotel mignal i znikl w jednej z przymierzalni. Drzwi zatrzasnely sie, o wlos mijajac raczki do popychania wozka. "Teraz cie mam, suko" - pomyslal Jimmy. "I zamierzam niezle postraszyc. Nie obchodzi mnie, czy masz na utrzymaniu stadko polsierot i tylko rok zycia. Nie zrobie ci krzywdy, ale nastrasze cie jak wszyscy diabli." Dopadl drzwi przebieralni, o krok wyprzedzajac kierownika sali, uderzyl w nie lewym ramieniem, az otwarly sie na osciez i. . . w srodku nie bylo nikogo. Ani sladu czarnej kobiety. Ani wozka.Niczego. Szeroko otwartymi oczami spojrzal na kierownika. -Druga! - wrzasnal kierownik. - Jest w drugiej! I zanim Jimmy zdazyl zareagowac, kierownik otworzyl drzwi drugiej przebieralni. Kobieta w lnianej spodniczce i koronkowym biustonoszu wrzasnela przerazliwie i zaslonila rekami piersi. Byla z cala pewnoscia biala i nie byla inwalidka. -Prosze wybaczyc - powiedzial kierownik sali i splonil sie jak piwonia. -Wynos sie stad, ty zboczen cu! - krzyknela kobieta w lnianej spodniczce i biustonoszu. -Tak, prosze pani - potulnie odparl kierownik sali i zamknal drzwi. U Macy'ego klient ma zawsze racje.Kierownik spojrzal na Halvorsena. Ten na niego. -A co to za gowno? - zapytal. - Weszla tam, czy nie? -Przeciez weszla. -No, to gdzie sie podziala? Kierownik tylko pokrecil glowa. -Chodzmy posprzatac ten balagan. -Sam posprzataj - warknal Jimmy Halvorsen. - Ja czuje sie tak, jakbym polamal sobie tylek w co najmniej dziewieciu miejscach. - A po chwili dodal: - I prawde mowiac, koles, czuje sie zupelnie skolowany. *** Gdy tylko rewolwerowiec uslyszal stuk zamykajacych sie za nim drzwi, ob rocil fotel w miejscu, szukajac przejscia. Jesli Eddie zrobil to, co zapowiadal, nie bedzie go tu.Drzwi jednak byly otwarte. Roland przejechal przez nie wozkiem WladczyniMroku. Rozdzial trzeci Odetta po drugiej stronie Wkrotce po tym rewolwerowiec pomyslal: "Kazda inna kobieta, kaleka czy nie, nagle przepchnieta przez cala dlugosc stoiska, gdzie zalatwiala swoje sprawy - mozecie je nazwac sprawkami, jesli chcecie - przez kogos, kto gwaltownie wtargnal do jej umyslu, wepchnieta do malego pomieszczenia (chociaz jakis mezczyzna za jej plecami krzyczal, zeby sie zatrzymala), potem szybko obrocona, znow przepchnieta przez jakies drzwi, ktorych w zadnym razie nie powinno tam byc, do zupelnie innego swiata. . . W takich okolicznosciach kazda inna kobieta z cala pewnoscia zapytalaby przede wszystkim: Gdzie ja jestem? Natomiast Odetta Holmes zapytala niemal uprzejmie:-Co wlasciwie zamierzasz zrobic tym nozem, mlodzien cze? *** Roland spojrzal na Eddiego, ktory kleczal z jego nozem w reku, trzymajac go tuz przy szyi rewolwerowca. Chociaz niewiarygodnie szybki, rewolwerowiec w zaden sposob nie zdolalaby uniknac pchniecia, gdyby Eddie postanowil je zadac.-Wlasnie - powiedzial Roland. - Co zamierzales z nim zrobic? -Nie wiem - oparl Eddie z wyraznym niesmakiem. - Chyba chcialem miec karme dla ryb. Pewnie nie wyglada na to, ze przyszedlem tu na ryby, co? Rzucil noz w kierunku fotela Wladczyni, ale nieco w prawo. Noz wbil sie po rekojesc w piach. Kobieta odwrocila glowe. -Moze bylby pan laskaw wyjasnic mi, gdzie wlasciwie mnie. . . Urwala. Powiedziala "moze", zanim zdazyla zauwazyc, ze nikt za nia nie stoi, ale rewolwerowiec ze szczerym zaciekawieniem patrzyl, jak mowila jeszcze przez chwile, gdyz realia jej zycia sprawialy, ze niektore fakty byly elementarnymi regulami - na przyklad, jesli jej fotel przemiescil sie, to ktos musial go popchnac. Tymczasem za jej plecami nikogo nie bylo. Zupelnie nikogo. Znowu spojrzala za siebie, a potem na Eddiego. W jej ciemnych oczach poja wil sie niepokoj, zmieszanie i lek, az wreszcie zapytala: -Gdzie ja jestem? Kto pchal moj fotel? Jak to mozliwe, ze tu jestem? a skoro juz o tym mowa, jak to sie stalo, ze jestem ubrana, skoro przed chwila siedzialam w szlafroku w domu i ogladalam nocne wiadomosci? Kim jestem? Co to za miejsce? Kim jestescie? "Kim jestem?" - pomyslal rewolwerowiec. "Tama pekla i ruszyla powodz pytan . Tego nalezalo oczekiwac. Tylko to pytanie. . . "Kim jestem?". . . Nie sadze, zeby nawet teraz zdawala sobie sprawe, z tego, ze je zadala." "Ani kiedy." Poniewaz spytala o to wczesniej. Zanim jeszcze zapytala, kim sa oni, chciala sie dowiedziec, kim sama jest. *** Eddie oderwal wzrok od slicznej mlodej/starej twarzy czarnoskorej kobiety na fotelu inwalidzkim i spojrzal na Rolanda.-Jak to mozliwe, ze ona tego nie wie? -Nie mam pojecia. To pewnie skutki wstrzasu. -Pod wplywem wstrzasu wrocila do swojego salonu, zanim opuscila dom to warowy? Chcesz powiedziec, ze zapamietala jedynie to, ze siedziala w szlafroku i sluchala jakiegos wymoczkowatego fujary, opowiadajacego o tym, jak na Florydzie zlapano swira, ktory w swoim mieszkaniu mial lewa reke Christy McAuliff, zawieszona na scianie obok wypreparowanego lba marlina? Roland nie odpowiedzial. Jeszcze bardziej oszolomiona Wladczyni zadala kolejne pytania: -Kim jest ta Christa McAuliff? Czy to jedna z zaginionych Jezdzcow Wol nosci? Teraz z kolei Eddie milczal. Jezdzcy Wolnosci? A co to za jedni, do diabla? Rewolwerowiec zerknal na niego i Eddie bez trudu wyczytal w jego oczach: Nie widzisz, ze ona jest w szoku? "Wiem, co masz na mysli, Rolandzie, stary druhu, ale to nie wyjasnia wszystkiego. Sam bylem troche wstrzasniety, kiedy wpadles do mojej glowy jak oszalaly Walter Payton, ale wcale nie skasowalo mi to bankow pamieci."Jesli mowa o szoku, to calkiem sporego doznal w chwili, kiedy ona przeszla na te strone. Kleczal nad nieruchomym cialem Rolanda, trzymajac noz tuz przy cienkiej skorze jego szyi. . . Choc prawde mowiac, Eddie i tak nie posluzylby sie tym nozem - a przynajmniej nie wtedy. Jak zahipnotyzowany patrzyl na przemykajace stoisko Macy'ego. Znowu przypomnialo mu sie "Lsnienie", na ktorym pokazano, co widzial chlopczyk, gdy jechal na trzykolowym rowerku po korytarzach nawiedzonego hotelu. Pamietal, ze w jednym z tych korytarzy chlopiec spotkal martwe bliznieta. To przejscie kon czyly bardzo prozaiczne biale drzwi. Widnial na nich wypisany niewielkimi literami napis: PROSZe PRZYMIERZAc TYLKO DWIE RZECZY NARAZ. Tak, to dom towarowy Macy'ego. z cala pew noscia. Jedna czarna dlon smignela i zatrzasnela drzwi, gdy meski glos (na pewno nalezacy do gliniarza, gdyz Eddie spotkal ich tylu, ze nie mial najmniejszej watpliwosci) wolal z tylu, zeby sie zatrzymala, stad nie ma zadnej drogi ucieczki i tylko jeszcze bardziej pogorszy swoja sytuacje. W lustrze po lewej Eddie dostrzegl odbicie czarnoskorej kobiety na fotelu inwalidzkim i pamietal, ze pomyslal: "Jezu, Roland ma ja, ale ona wcale nie wyglada na zadowolona." Potem obraz obrocil sie i "Eddie patrzyl na siebie". Obraz pomknal ku niemu i juz mial podniesc reke, w ktorej trzymal noz, zeby oslonic oczy, gdyz nagle patrzenie dwiema parami oczu stalo sie zbyt dziwnym, zbyt niesamowitym wrazeniem, grozacym popadnieciem w szalen stwo, jesli bedzie spogladal dalej, ale wydarzenia potoczyly sie za szybko, zeby zdazyl cos z tym zrobic. Fotel inwalidzki przetoczyl sie przez drzwi. Ledwie sie zmiescil. Eddie uslyszal pisk opon tracych o framuge. Jednoczesnie uslyszal inny dzwiek: odglos dartego materialu, ktory przywiodl mu na mysl slowo (placenta), na ktorym nie zdolal sie skoncentrowac, bo nawet nie wiedzial, ze je zna. Potem kobieta potoczyla sie ku niemu po twardym piasku i juz nie wygladala na wsciekla jak diabli. Skoro o tym mowa, to nawet nie wygladala na te sama kobiete, ktora Eddie ujrzal w lustrze, chociaz to pewnie nie powinno go dziwic: kiedy nagle ktos zostanie przeniesiony z przebieralni u Macy'ego na plaze jakiegos zakazanego swiata, gdzie chodza kraby wielkosci malych owczarkow collie. . . moze zmienic sie na twarzy. Eddie Dean czul, ze moglby o tym zaswiadczyc, znajac te sprawe z wlasnego doswiadczenia. Przejechala troche ponad cztery stopy, zanim sie zatrzymala, a stalo sie tak dzieki nachyleniu stoku i twardemu podlozu. Jej rece juz nie poruszaly kolami, co robily jeszcze przed chwila ("jesli jutro obudzisz sie z bolem ramion, bedziesz mogla miec pretensje do pana Rolanda, lady" - pomyslal kwasno Eddie). Zamiast tego opadly na porecze fotela i scisnely je kurczowo, gdy patrzyla na obu mezczyzn. Drzwi za jej plecami zniknely. Zniknely? To niewlasciwe okreslenie. Jakbyzwinely sie, niczym na kawalku tasmy filmowej, puszczonej od tylu. Zaczelo sie to w chwili, gdy tamten gliniarz wpadl przez drugie drzwi - te miedzy przebieralnia, a sklepem. Wpadl z impetem, spodziewajac sie, ze zlodziejka zamknela je. Eddie pomyslal, ze facet rozplaszczy sie na przeciwleglej scianie, ale nigdy sie nie dowiedzial, czy tak sie stalo czy nie, bo kurczaca sie juz wczesniej przestrzen , w ktorej przed chwila znajdowalo sie przejscie miedzy tym, a tamtym swiatem, zupelnie zniknela. Eddie zobaczyl, ze wszystko wokol zastyga w bezruchu. Film zmienil sie w fotografie. Pozostaly tylko slady kol wozka, pojawiajace sie znikad i ciagnace sie troche ponad cztery stopy po piasku, do miejsca, w ktorym teraz znajdowala sie kobieta. -Czy ktos zechce mi wyjasnic, gdzie jestem i jak sie tu znalazlam? - zapytala prawie blagalnie. -No, coz, powiem ci jedno, Dorotko - odparl Eddie. - Juz nie jestesmy w Kansas. Oczy kobiety zaszklily sie od lez. Eddie widzial, ze probowala je powstrzymac, ale na prozno. Zaczela plakac. Wsciekly (i czujac obrzydzenie do siebie) Eddie odwrocil sie do rewolwerowca, ktory chwiejnie podniosl sie z ziemi. Roland zaczal isc, ale nie do placzacej Wladczyni. Ruszyl, by podniesc swoj noz. -Powiedz jej! - krzyknal Eddie. - Ty ja tu sprowadziles, wiec powiedz jej to, czlowieku! - A po chwili dodal nieco ciszej: - A potem wyjasnij mi, jak to mozliwe, ze ona nie pamieta, kim jest. *** Roland nie odpowiedzial. Nie od razu. Pochylil sie, chwycil rekojesc noza dwoma pozostalymi palcami prawej reki, ostroznie przeniosl go do lewej i wepchnal do pochwy przypietej do pasa.Wciaz usilowal ogarnac to, co wyczul w umysle Wladczyni. W przeciwienstwie do Eddiego, walczyla z nim jak kocica, od chwili gdy wysunal sie w przod, dopoki nie przejechali przez drzwi. Zaczela walczyc, gdy tylko wyczula jego obecnosc. Nie miala luki w pamieci, poniewaz nie byla zaskoczona. Doswiadczyl tego uczucia, lecz nie byl w stanie go zrozumiec. zadnego zdziwienia naglym pojawieniem sie intruza w jej umysle, tylko natychmiastowa wscieklosc, przerazenie i podjecie walki, zeby sie od niego uwolnic. W tej walce nie miala wielkiej szansy - a wlasciwie nie miala zadnej, jak podejrzewal - lecz to jej nie powstrzymywalo. Wyczul, ze byla bliska szalenstwa ze strachu, gniewu i nienawisci. W tym kompletnie zagubionym umysle wyczuwal jedynie ciemnosc.Tylko ze. . . Tylko, ze w chwili gdy przeszli przez drzwi i rozdzielili sie, pozalowal - szczerze pozalowal - ze nie mial tam nic, a nic czasu. Wystarczylaby jeszcze jedna chwilka, a dowiedzialby sie znacznie wiecej. Poniewaz siedzaca teraz przed nim kobieta nie byla ta, w ktorej umysl wniknal. Bedac w umysle Eddiego, czul sie jak w pomieszczeniu o trzesacych sie, wilgotnych scianach. w glowie Wladczyni czul sie jak lezacy w ciemnosci nagi czlowiek, po ktorym pelzaja jadowite weze. Az do konca. Bo nagle sie zmienila. I bylo cos jeszcze, co uznal za niezmiernie wazne, ale nie pojal tego lub nie zapamietal. Cos jak ("spojrzenie"). drzwi, drzwi w jej umysle. Cos jakby ("to ty potluklas talerz, to bylas ty"). nagle zrozumienie. Jak podczas lekcji, gdy w koncu dostrzegasz. . . -Och, pieprz sie - rzekl z niesmakiem Eddie. - Jestes jak przeklety robot. Ominal Rolanda, podszedl do kobiety, ukleknal przy niej, a kiedy objela go ramionami w panicznym uscisku, jak tonaca plywaczka, nie odsunal sie, ale tez ja objal i przytulil. -Wszystko w porzadku - odezwal sie do niej. - Chce powiedziec, ze nie jest wspaniale, lecz jest niezle. -Gdzie my jestesmy? - chlipnela. - Siedzialam w domu i ogladalam te lewizje, zeby sie dowiedziec, czy moi przyjaciele wydostali sie zywi z Oxfordu, a teraz jestem tutaj. I NAWET NIE WIEM, GDZIE TO JEST! -No, coz, ja tez nie wiem - rzekl Eddie, tulac ja mocniej i lekko kolyszac - chyba jednak siedzimy w tym razem. Ja jestem z tego samego miejsca, co ty, z poczciwego starego Nowego Jorku, i przeszedlem przez to samo. . . Moze troche inaczej, ale na tej samej zasadzie. Nic ci nie bedzie. - I po namysle dodal: -Jesli tylko lubisz homary. Przytulila sie do niego i plakala, a Eddie trzymal ja i kolysal, Roland zas myslal: "Teraz z Eddiem juz bedzie dobrze. Jego brat nie zyje, lecz Eddie moze zaopiekowac sie kims innym, wiec wszystko bedzie dobrze." W glebi serca odczuwal lekki zal. Umial strzelac - przynajmniej lewa reka - zabijac, robic swoje, z zacieklym uporem przemierzac mile i lata, a wygladalo na to, ze nawet wymiary. . . w poszukiwaniu Wiezy. Potrafil przezyc, a czasem nawet bronic zycia - uratowal Jake'a przed glodowa smiercia w zajezdzie, a takze przed seksualnym skonsumowaniem przez Wyrocznie u podnoza gor - lecz w koncu pozwolil Jake'owi umrzec. I nie zrobil tego przypadkowo - dokonal swiadomego wyboru. Patrzyl teraz na tych dwoje, widzial, jak Eddie obejmuje kobiete i zapewnia, ze wszystko bedzie w porzadku. On nie potrafilby tego zrobic. . . oprocz zalu w jego sercu pojawil sie takze lek."Jesli dla Wiezy zrezygnowales ze swego serca, Rolandzie, to juz przegrales. Stworzenie bez serca to istota bez milosci, a stwor nieumiejacy kochac to bestia. Pewnie mozna byc zwierzeciem, aczkolwiek czlowiek, ktory nim sie stanie, w koncu bedzie musial za to zaplacic, lecz co sie wydarzy, jesli osiagniesz swoj cel? Co bedzie, jesli bez serca przypuscisz szturm na Wieze i zdobedziesz ja? Jezeli w twym sercu nie bedzie niczego procz mroku, czegoz zdolasz dokonac? Tylko zmienisz sie z bestii w monstrum? Osiagniecie tego celu w taki sposob byloby ironia losu, czyms rownie bezsensownym jak podarowanie sloniowi lupy. A osiagniecie go przez potwora. . . " "Przejsc przez pieklo to jedno, ale czy chcesz posiasc je na wlasnosc?" Pomyslal o Allie i dziewczynie. . . kiedys czekajacej na niego w oknie, pomyslal o lzach, ktore przelal nad zwlokami Cuthberta. Och, wtedy umial kochac. Tak. Wtedy. "Naprawde chce kochac!" - zaplakal, lecz choc Eddie tez troche poplakiwal z kobieta na fotelu, oczy rewolwerowca pozostaly tak suche jak pustynia, ktora przebyl, aby dotrzec do tego ciemnego morza. *** Pozniej odpowie na pytanie Eddiego. Zrobi to, bo uznal, ze lepiej, by Eddie mial sie na bacznosci. Ona nie pamietala z prostego powodu - nie byla jedna osoba, lecz dwiema.A jedna z nich byla niebezpieczna. *** Eddie opowiedzial jej, co mogl, podajac mocno okrojona relacje ze strzelaniny, ale we wszystkim innym trzymajac sie prawdy.Kiedy skon czyl, przez jakis czas siedziala w milczeniu, z dlon mi splecionymi na podolku. Z coraz nizszych gor splywaly strumyczki, laczac sie kilka mil dalej na wschod. To stamtad Roland i Eddie brali wode, kiedy szli na polnoc. z poczatku chodzil po nia Eddie, poniewaz Roland byl za slaby. Pozniej robili to na zmiane, za kazdym razem odchodzac dalej i dluzej szukajac strumienia. W miare jak gory stawaly sie coraz nizsze, coraz bardziej sie niepokoili, ale nie pochorowali sie od tej wody. Na razie. Roland przyniosl wode wczoraj, a chociaz dzis byla kolej Eddiego, rewolwerowiec zastapil go. Zarzucil sobie buklak na ramie i odszedl bez slowa. Eddie uznal takie zachowanie za niezwykle dyskretne. Nie chcial sie tym przejmowac - ani niczym innym, co dotyczylo Rolanda - ale stwierdzil, ze jednak troche go to wzruszylo. Kobieta pilnie sluchala Eddiego, nie odzywajac sie i nie odrywajac od niego oczu. W jednej chwili wydawala sie piec lat starsza od niego, a w nastepnej wygladala najwyzej na pietnastolatke. Natomiast jedno bylo pewne: Eddie zaraz sie w niej zakocha. Kiedy skon czyl, przez moment siedziala w milczeniu, nie patrzac na niego, lecz przez niego, spogladajac na fale, ktore o zmroku przyniosa homary z ich dziwacznymi, prawniczymi pytaniami. Byl szczegolnie ostrozny, kiedy mowil o nich. Lepiej, zeby sie troche przestraszyla teraz, niz wpadla w panike pozniej, gdy wyjda na brzeg. Podejrzewal, ze nie zechcialaby ich jesc, po tym jak sie dowiedziala, co zrobily z dlonia i stopa Rolanda, kiedy dobrze im sie przyjrzy. w koncu jednak glod zwyciezy "to-to-tak" i "tu-tu-tum". Wzrok miala nieobecny i wpatrzony w dal. -Odetta? - zapytal, kiedy uplynelo jakies piec minut. Powiedziala mu, jak sie nazywa. Odetta Holmes. Uznal, ze to brzmi cudownie. Popatrzyla na niego, wyrwana z zadumy. Usmiechnela sie. Wymowila jedno slowo. - Nie. Gapil sie na nia, nie potrafiac znalezc wlasciwej odpowiedzi. Pomyslal, ze dotychczas nie zdawal sobie sprawy, jak nieograniczone mozliwosci moga kryc sie za jednym zwyczajnym przeczeniem. -Nie rozumiem - powiedzial wreszcie. - Z czym sie nie zgadzasz? -Z tym wszystkim. - Odetta machnela reka (zauwazyl, ze miala bardzo silne rece, gladkie, lecz silne), obejmujac tym gestem morze, niebo, plaze, pagorkowate podnoze gor, gdzie rewolwerowiec wlasnie szukal wody (a moze byl pozerany zywcem przez jakiegos nowego interesujacego potwora, o czym Eddie nie zamierzal teraz myslec). Krotko mowiac, wskazujac caly ten swiat. -Rozumiem, co czujesz. Ja z poczatku tez mialem wrazenie, ze to wszystko jest nierealne. - Czyzby? Patrzac wstecz, wygladalo na to, ze po prostu zaakceptowal to, moze dlatego, ze byl chory i trzasl sie z narkotycznego glodu. - Przyzwyczaisz sie. -Nie - powtorzyla. - Sadze, ze wydarzyla sie jedna z dwoch rzeczy, a obojetnie co naprawde zaszlo, wciaz jestem w Oxfordzie w stanie Missisipi. To wszystko nie dzieje sie naprawde. Mowila dalej. Gdyby podniosla glos (albo gdyby wlasnie sie w niej nie zakochiwal), z pewnoscia uznalby to za kazanie. A tak wydawalo mu sie, ze slucha wierszy. "Tylko" - musial sobie przypomniec - "ze ona wygaduje bzdury i trzeba jej to wytlumaczyc. Dla jej dobra." - Pewnie doznalam wstrzasu mozgu - stwierdzila. - W Oxford Town roi sie od milosnikow wymachiwania trzonkami siekier i kijami baseballowymi. "Oxford Town." Ta nazwa wywolala slaby oddzwiek w pamieci Eddiego. Kobieta wymowila te slowa w taki sposob, ze z jakiegos powodu skojarzyl je z Henrym. . . Henrym i mokrymi pieluchami. Dlaczego? Jak? Teraz to nie mialo znaczenia. -Chcesz mi powiedziec, ze uwazasz to za sen, ktory ci sie sni, kiedy spisz? - Albo leze w spiaczce - dodala. - I nie patrz na mnie tak, jakby to bylo niedorzeczne, bo tak nie jest. Spojrz na to. Ostroznie odgarnela wlosy z lewej strony i Eddie zrozumial, ze nosila je zaczesane na bok nie tylko dlatego, ze lubila taka fryzure. Stara rana tuz nad czolem byla poszarpana i brzydka, nie brazowa, lecz szarawobiala. -Zdaje sie, ze kiedys mialas niewaskiego pecha - zauwazyl. Wzruszyla ramionami. -Sporo pecha i zbyt latwe zycie - oswiadczyla. - Moze to sie rownowazy. Pokazalam ci to dlatego, ze kiedy mialam piec lat, przelezalam w spiaczce trzy tygodnie. Wtedy wiele mi sie snilo. Nie pamietam tych snow, ale pamietam, jak mama mowila, ze wiedzieli, iz nie umre, dopoki cos mowilam. A wygladalo na to, ze mowilam przez caly czas, chociaz powiedziala mi, ze rozumiala zaledwie jedno slowo na dziesiec. Pamietam tylko, ze byly to bardzo realistyczne sny. - Zamilkla i rozejrzala sie wokol. - Tak realne, jak wyglada to wszystko. Wlacznie z toba, Eddie. Kiedy wypowiedziala jego imie, zaswedzily go ramiona. O rany, trafilo go. Mocno go trafilo. -I z "nim". - Zadrzala. - On wydaje sie najbardziej rzeczywisty ze wszystkiego. -Tak powinno byc. Chce powiedziec, ze my jestesmy realni, obojetnie, co ci sie zdaje. Poslala mu mily usmiech. Pelen niedowierzania. -Jak to sie stalo? - zapytal. - Ten wypadek, po ktorym zostala ci blizna. -Niewazne. Ja tylko chcialam ci dowiesc, ze co stalo sie raz, moze sie powtorzyc. -Powiedz, jestem ciekawy. -Oberwalam cegla. To byla nasza pierwsza wycieczka na polnoc. Przyje chalismy do miasteczka Elizabeth, w stanie New Jersey. Przyjechalismy wozem Jima Crowa.- Co to takiego? Spojrzala na niego z niedowierzaniem, niemal pogardliwie. -Gdzie sie wychowales, Eddie? W schronie? -Pochodze z innego czasu - odparl. - Moge spytac, ile masz lat, Odetto? -Wystarczajaco, by moc glosowac, i za malo, by przejsc na emeryture. -No, coz, chyba pokazalas mi, gdzie jest moje miejsce. -Mam nadzieje, ze delikatnie - powiedziala z tym promiennym usmiechem, od ktorego mrowily go ramiona. -Ja mam dwadziescia trzy lata - rzekl - ale urodzilem sie w tysiac dziewiecset szescdziesiatym czwartym roku. w tym roku, z ktorego zabral cie Roland. - Bzdury. -Nie. Mnie zabral z tysiac dziewiecset osiemdziesiatego siodmego. -Coz - powiedziala po chwili. - To z pewnoscia rzuca nowe swiatlo na twoje twierdzenie, ze to wszystko dzieje sie naprawde, Eddie. -A ten woz Jima Crowa. . . Czy czarni musieli nim jechac? -Murzyni - powiedziala. - Nazywanie Murzyna czarnym jest troche nie uprzejme, nie uwazasz? -W latach osiemdziesiatych sami bedziecie sie tak nazywali - wyjasnil Eddie. - Kiedy bylem maly, nazwanie czarnego dzieciaka Murzynem bylo zaproszeniem do bojki. To prawie tak, jakby nazwac go czarnuchem. Przez chwile patrzyla na niego niepewnie, a potem potrzasnela glowa. -Opowiedz mi o tej cegle. -Najmlodsza siostra mojej mamy miala wyjsc za maz. Nosila imie Sophia, ale moja mama zawsze mowila na nia Siostra Blue, poniewaz uwielbiala ten kolor. A przynajmniej "uwielbiala go uwielbiac" - jak ujmowala to mama. Dlatego zawsze nazywalam ja ciocia Blue, nawet zanim jeszcze ja poznalam. slub byl naprawde piekny. Pozniej bylo przyjecie. Pamietam wszystkie prezenty. - Zasmiala sie. - Prezenty zawsze wydaja sie wspaniale, kiedy jest sie dzieckiem, prawda, Eddie? On tez sie usmiechnal. -Taak, masz racje. Nigdy nie zapominamy prezentow. Ani tego, co sami dostajemy, ani tego, co dostali inni. -Ojciec zaczynal juz wtedy dobrze zarabiac, ale ja wiedzialam tylko, ze "sobie radzimy". Tak zawsze mowila to moja mama, a kiedys, gdy powiedzialam jej, ze dziewczynka, z ktora sie bawilam, zapytala mnie, czy moj tatus jest bogaty, matka wyjasnila mi, ze jesli ktokolwiek z moich znajomych kiedykolwiek zada mi to pytanie, to powinnam odpowiadac: "Radzimy sobie". Dlatego bylo ich stac, zeby sprezentowac cioci Blue piekny serwis z porcelany. . . i pamietam. . . Zamilkla. Podniosla reke i machinalnie pomasowala skron , jakby zaczynala ja bolec glowa. -Co pamietasz, Odetto?- Pamietam, ze mama dala jej "z okazji". -Co? -Przepraszam. Boli mnie glowa. Dlatego jezyk mi sie placze. Wlasciwie sama nie wiem, dlaczego cie tym zanudzam. -Nie chcesz o tym mowic? -Alez nie. Chce. Chcialam powiedziec, ze mama dala jej taki specjalny talerz. Bialy. . . z delikatnym niebieskim wzorkiem na brzezku. Odetta usmiechnela sie. Eddie mial wrazenie, ze ten usmiech nie jest zupelnie swobodny. To wspomnienie niepokoilo ja, a sposob, w jaki wydawalo sie brac gore nad wszystkim innym, nawet nad ta niesamowicie dziwna sytuacja, w ktorej sie znalazla, niepokoil jego. -Widze ten talerz tak wyraznie, jak teraz ciebie, Eddie. Moja mama dala go cioci Blue, a ta rozplakala sie i nie mogla przestac. Mysle, ze widziala taki talerz kiedys, gdy obie byly dziecmi, a ich rodzicow nigdy nie bylo stac na cos takiego. zadna z nich nie dostawala takich upominkow z okazji, kiedy byly male. Po przyjeciu ciocia Blue i jej maz wyjechali w podroz poslubna w gory. Spojrzala na Eddiego. -W wagonie Jima Crowa - podpowiedzial. -Wlasnie! W wagonie Jima Crowa! Wtedy w srodkach komunikacji Murzyni mieli wydzielone miejsca, w ktorych jechali i jedli. Wlasnie to probowalismy zmienic w Oxford Town. Patrzyla na niego, niemal na pewno oczekujac, ze bedzie sie upieral, ze ona jest tutaj, lecz on znow zamotal sie w pajeczynie wlasnych wspomnien : mokre pieluchy i te slowa: Oxford Town. Tylko nagle uslyszal jeszcze inne slowa, jedno krotkie zdanie, ale pamietal, ze Henry wyspiewywal je w kolko, az matka powiedziala, czy nie moglby przestac i dac jej posluchac Waltera Cronkite'a. "Ktos powinien szybko przyjrzec sie tej sprawie." Tak brzmialy te slowa. Wyspiewywane w nieskon czonosc przez Henry'ego, monotonnym nosowym glosem. Eddie probowal przypomniec sobie cos wiecej, ale nie zdolal. Czy to powinno go dziwic? W owym czasie nie mial wiecej niz trzy latka. "Ktos powinien szybko przyjrzec sie tej sprawie. To zdanie przejmowalo go dreszczem." - Eddie, dobrze sie czujesz? -Tak. Dlaczego pytasz? -Zadrzales. Usmiechnal sie. -Pewnie Kaczor Donald przeszedl po moim grobie. Zasmiala sie. -No, coz, w kazdym razie nie popsulam im wesela. To wydarzylo sie, kiedy wracalismy pieszo na stacje kolejowa. Przenocowalismy u znajomego cioci Blue, a rano ojciec wezwal taksowke. Przyjechala niemal natychmiast, ale kiedy kierowca zobaczyl, ze jestesmy kolorowi, odjechal, jakby palily mu sie nie tylkowlosy na glowie, ale i spodnie na tylku. Znajomy cioci Blue juz zawiozl na dworzec nasze bagaze, a bylo ich sporo, bo zamierzalismy spedzic tydzien w Nowym Jorku. Pamietam, jak ojciec mowil, ze juz nie moze sie doczekac, jak moja buzia rozpromieni sie na widok zegara w Central Parku, gdy ten wybije godzine i zwierzeta zaczna tan czyc. Ojciec powiedzial wtedy, ze rownie dobrze mozemy pojsc pieszo na stacje. Mama natychmiast przytaknela, mowiac, ze to dobry pomysl, bo to tylko niecala mila i przyjemnie bedzie troche rozprostowac nogi, poniewaz mamy za soba trzy dni spedzone w pociagu, a czeka nas jeszcze pol dnia jazdy. Ojciec zgodzil sie z nia i powiedzial, ze jest piekna pogoda, a jednak mysle, choc mialam wowczas piec lat, iz dobrze wiedziala, ze byl wsciekly, a ona zmieszana, i oboje bali sie wezwac nastepna taksowke, poniewaz moglo sie to powtorzyc. Tak wiec poszlismy ulica. Ja szlam najdalej od kraweznika, gdyz mama nie chciala, zebym znalazla sie za blisko przejezdzajacych samochodow. Pamietam, ze zastanawialam sie, czy tatus mysli, ze moja twarz zacznie sie "swiecic" albo nie wiem co, kiedy zobacze ten zegar w Central Parku, i czy to nie bedzie bolalo, i wtedy cegla uderzyla mnie w glowe. Na jakis czas wszystko zniknelo w mroku, a potem zaczely sie sny. Realistyczne sny. - Usmiechnela sie. - Takie jak ten, Eddie. -Czy ta cegla spadla sama, czy ktos ja zrzucil? -Nigdy tego nie wyjasniono. Policja (co mama powiedziala mi znacznie pozniej, kiedy mialam szesnascie lat) znalazla miejsce, z ktorego pochodzila cegla, ale brakowalo tam jeszcze paru, a kilka innych bylo obluzowanych. Tuz pod parapetem okna na czwartym pietrze domu, ktory zostal przeznaczony do rozbiorki. Oczywiscie krecilo sie tam sporo osob. Szczegolnie w nocy. -Jasne - mruknal Eddie. -Nie widziano nikogo wychodzacego z budynku, wiec uznano to za nie szczesliwy wypadek. Mama oswiadczyla, ze tez tak uwaza, ale mysle, ze klamala. Nawet nie chciala mi powiedziec, co o tym sadzi tato. Oboje nie mogli pogodzic sie z tym, ze tamten kierowca odjechal, gdy tylko nas zobaczyl. Chyba to zdarzenie, bardziej niz cokolwiek innego, kazalo im wierzyc, ze w budynku ktos byl, wyjrzal przez okno i widzac, jak nadchodzimy, postanowil rzucic cegla w czarnuchow. Czy te twoje homary wkrotce sie pojawia? -Nie - odparl Eddie. - Nie przed zmrokiem. A zatem uwazasz, ze to wszystko moze byc majakiem podobnym do tych, ktore miewalas po uderzeniu cegla. Z ta tylko roznica, ze tym razem to pewnie byl kij baseballowy lub cos podobnego. - Tak. -A drugie wyjasnienie? Twarz i glos Odetty byly spokojne, lecz w jej glowie klebily sie okropne obrazy, ktore skladaly sie na Oxford Town, Oxford Town. Jak brzmiala ta piosenka? "Dwaj mezczyzni umarli po dobrej zabawie, ktos powinien szybko przyjrzec sie tej sprawie." To nie calkiem tak, ale blisko. Blisko.- Moze oszalalam - powiedziala. *** Pierwsze skojarzenie Eddiego to: "Jesli myslisz, ze zwariowalas, Odetto, to masz swira." Po krotkim zastanowieniu doszedl do wniosku, ze taka argumentacja do niczego nie prowadzi. Tak wiec milczal, siedzac przy jej fotelu i obejmujac ramionami podciagniete kolana.-Naprawde byles heroinista? -W dalszym ciagu jestem - rzekl. - To jak alkoholizm lub grzanie. Tego nigdy do konca sie nie pozbedziesz. Kiedys mowilem sobie: "dobrze, dobrze", teraz jednak wszystko rozumiem. Wciaz mam ochote i chyba zawsze bede ja mial, choc fizyczny glod minal. -Grzanie czego? - zapytala. -Tego jeszcze nie wymyslono w twoich czasach. Robisz to z kokaina, zmie niajac ja z trotylu w bombe atomowa. -Robiles to? -Chryste, nie. Bralem heroine. Mowilem ci. -Nie wygladasz na narkomana - powiedziala. Eddie byl wlasciwie calkiem przystojny. . . Jesli nie zwracac uwagi na zapach dziczyzny bijacy z jego ciala i ubrania (mogl sie kapac i robil to, mogl prac ubranie i to tez robil, ale bez mydla nie mogl zmyc z siebie tego zapachu). Kiedy Roland wkroczyl w jego zycie, Eddie mial krotko sciete wlosy (tak latwiej przejsc przez kontrole celna, moj drogi, co okazalo sie okrutnym zartem), wiec wciaz byl przyzwoicie ostrzyzony. Codziennie rano golil sie ostrym nozem Rolanda, z poczatku nieufnie, ale z rosnaca pewnoscia siebie. Byl za mlody, zeby golenie nalezalo do jego codziennych zajec, kiedy Henry pojechal do Wietnamu, a Henry tez sie tym nie przejmowal; wprawdzie nigdy nie zapuscil brody, lecz bywalo, ze nie golil sie przez trzy lub cztery dni, az w koncu mama zmuszala go, zeby sie "oskrobal". Jednakze po powrocie Henry mial manie na tym punkcie (tak jak na kilku innych punktach, na przyklad posypywania stop talkiem po prysznicu, mycia zebow trzy lub cztery razy dziennie, polaczonego z kazdorazowym plukaniem ust, i pozostawiania wszystkich czesci garderoby na wieszakach) i zarazil nia Eddiego. Skrobali sie codziennie, rano i wieczorem. Ten zwyczaj zakorzenil sie tak samo gleboko jak inne zachowania, ktore przejal od Henry'ego. Wlacznie z koniecznoscia uzywania strzykawki. -Zbyt dobrze ogolony? - zapytal z usmiechem.- Zbyt bialy - odparla krotko i zamilkla na chwile, spogladajac na morze. Eddie tez milczal. Nie wiedzial, co miala na mysli, i nie mial pojecia, jak odpowiedziec. - Przepraszam - rzekla w koncu. - To bylo bardzo nieuprzejme, niesprawiedliwe i niepodobne do mnie. -Wszystko w porzadku. -Nie. To tak jakby bialy powiedzial cos w rodzaju: "Jeezu, nigdy bym nie zgadl, ze jestes czarnuchem" do kogos o bardzo jasnej skorze. -Chcialabys myslec, ze masz bardziej umiarkowane poglady. -Powiedzialabym, ze to, co chcielibysmy myslec o sobie, rzadko pokrywa sie z tym, jacy naprawde jestesmy, ale owszem. . . uwazam, ze mam bardziej umiarkowane poglady. Dlatego przyjmij moje przeprosiny, Eddie. -Pod jednym warunkiem. -Jakim? - znow sie usmiechnela. To dobrze. Podobalo mu sie, ze potrafil wywolac usmiech na jej twarzy. -Daj temu uczciwa szanse. Oto moj warunek. -Dlaczego? - spytala z lekkim rozbawieniem. Slyszac taki ton u kogos innego, Eddie zjezylby sie i uznal, ze z niego drwia, ale z Odetta bylo inaczej. Jesli o nia chodzi, wszystko wydawalo sie w porzadku. Podejrzewal, ze w jej wypadku tak byloby w kazdej sytuacji. -Jest jeszcze trzecia mozliwosc. ze to wszystko dzieje sie naprawde. Chce powiedziec. . . - Eddie odchrzaknal. - Nie jestem zbyt dobry w tym filozoficznym gownie, no, wiesz, metamorfozie. . . czy jak sie to diabelstwo nazywa. -Masz na mysli metafizyke? -Mozliwe, Nie mam pojecia. Tak sadze. Wiem jednak, ze nie mozna zyc, nie wierzac w to, co mowia nam zmysly. Tak wiec, gdyby twoja koncepcja, wedlug ktorej to wszystko jest snem, byla sluszna. . . -Nie nazwalam tego "snem". . . -Jakkolwiek to nazwalas, do tego sie sprowadza, czyz nie? Do pozornej rzeczywistosci? Jesli przed chwila w jej glosie mozna bylo uslyszec lekko wyniosla nute, teraz zupelnie znikla. -Filozofia i metafizyka moze nie byc twoja dzialka, ale zaloze sie, ze w szkole byles czlonkiem kolka dyskusyjnego. -Nigdy do niego nie nalezalem. To bylo dla gejow, kujonow i frajerow. Tak samo jak kolko szachowe. Co mialas na mysli, mowiac o mojej dzialce? -Cos, co lubisz robic. A ty kogo miales na mysli, mowiac o gejach? Co to za jedni? Patrzyl na nia przez chwile, a potem wzruszyl ramionami. -Homoniepewni. Pedaly. Niewazne. Moglibysmy tak przerzucac sie slan giem przez caly dzien . To nas do niczego nie doprowadzi. Usiluje ci wytlumaczyc, ze gdyby to wszystko bylo snem, moglby to byc sen moj, nie twoj. To ty moglabys byc wytworem mojej wyobrazni. Jej usmiech przygasl. -Ty. . . ciebie nikt nie ogluszyl. -Ciebie tez nie. Teraz usmiech zupelnie znikl z jej ust. -Przynajmniej niczego takiego nie pamietam. -Ja tez nie! - rzekl. - Powiedzialas mi, ze w Oxford graja ostro. No, coz, ci agenci tez nie wydawali sie mili, kiedy nie mogli znalezc przy mnie towaru. Ktorys z nich mogl ogluszyc mnie kolba pistoletu. Moze wlasnie leze na oddziale Bellevue, sniac o tobie i Rolandzie, podczas gdy oni pisza raporty i wyjasniaja, ze w czasie przesluchania rzucilem sie na funkcjonariuszy i trzeba mnie bylo obezwladnic. -To nie to samo. -Dlaczego? Dlatego ze ty jestes inteligentna i aktywna spolecznie czarna dama bez nog, a ja tylko cpunem z Co-Op City? Powiedzial to z usmiechem, jak przyjazna uwage, ale ona zareagowala gwaltownie. -Wolalabym, zebys przestal nazywac mnie czarna! Westchnal. -Dobrze, ale to troche potrwa, zanim sie przyzwyczaje. -Powinienes byl zapisac sie do tego klubu dyskusyjnego. -Pieprzyc to - rzucil, a kiedy zrobila wielkie oczy, uswiadomil sobie, ze dzielace ich roznice nie polegaja tylko na kolorze skory; mowili do siebie z dwoch odleglych wysp. A rozdzielal je ocean czasu. Niewazne. To slowo pobudzilo jej uwage - Nie chce z toba dyskutowac. Chce po prostu uzmyslowic ci fakt, ze to nie jest sen. -Moglabym, przynajmniej tymczasowo, oprzec moje postepowanie na tym, co wynika z proponowanego przez ciebie trzeciego wyjasnienia, dopoki. . . ta sytuacja. . . sie nie zmieni, gdyby nie jeden fakt. Istnieje zasadnicza roznica miedzy tym, co przydarzylo sie tobie i mnie. Tak zasadnicza i wielka, ze jej nie dostrzegasz. -A wiec wskaz mi ja. -W twojej swiadomosci nie ma luk, sa jedynie ogromne obszary nieciaglosci. -Nie rozumiem. -Chce powiedziec, ze ty wszystko pamietasz - wyjasnila Odetta. - Twoja opowiesc biegnie od jednego zdarzenia do nastepnego: samolot, wtargniecie. . . tego. . . "jego". - Z wyraznym niesmakiem wskazala glowa podnoze gor. - Ukrycie narkotykow, urzednicy celni, ci, ktorzy cie aresztowali, cala reszta. To niezwykla historia, ale nie ma w niej brakujacych ogniw. Co do mnie, to wrocilamz Oxfordu, spotkalam Andrew, mojego szofera, ktory odwiozl mnie do mojego mieszkania. Wykapalam sie i chcialam pojsc spac. . . zaczynala bolec mnie glowa, a w razie bardzo silnych bolow glowy pomaga mi tylko sen. Zblizala sie polnoc i pomyslalam, ze najpierw wyslucham wiadomosci. Niektorych z nas wypuszczono, ale wielu siedzialo jeszcze w kiciu, kiedy odjezdzalam. Chcialam sie dowiedziec, jak skon czyla sie ta sprawa. Wytarlam sie, wlozylam szlafrok i poszlam do salonu. Wlaczylam telewizor. Prezenter zaczal mowic o przemowieniu Chruszczowa, o amerykan skich doradcach w Wietnamie. Powiedzial: "Mamy film z. . . " - a potem znikl, a ja znalazlam sie na tej plazy. Twierdzisz, ze widziales mnie w jakichs magicznych drzwiach, ktorych teraz nie ma, i ze bylam u Macy'ego i kradlam. Wszystko jest wystarczajaco niedorzeczne, ale nawet gdyby nie bylo, to moglam ukrasc cos cenniejszego od sztucznej bizuterii. Ja w ogole nie nosze bizuterii. -Lepiej spojrz jeszcze raz na swoje rece, Odetto - powiedzial spokojnieEddie. Przez dluga chwile spogladala na "diament" na malym lewym palcu, zbyt duzy i wulgarny, zeby mogl byc prawdziwy, oraz na spory opal na srodkowym palcu lewej dloni, tak duzy i prostacki, ze po prostu musial byc prawdziwy. -To nie moze sie dziac - oswiadczyla stanowczo. -Powtarzasz te slowa jak zdarta plyta! - Po raz pierwszy naprawde sie rozzloscil. - Za kazdym razem, kiedy ktos pokazuje dziure w tej zgrabnej historyjce, ty natychmiast mowisz: "To nie moze sie dziac". Musisz zmadrzec, Detto. -Nie nazywaj mnie tak! Nienawidze tego! - wrzasnela tak piskliwie, ze Eddie cofnal sie o krok. -Jezu! Nie wiedzialem. -Przeszlam z nocy w dzien , od rozebranej do ubranej, z mojego salonu na te bezludna plaze. A w rzeczywistosci jakis burakowaty zastepca szeryfa rabnal mnie w glowe kijem baseballowym i to wszystko! -Przeciez twoje wspomnienia nie kon cza sie w Oxford Town - przypo mnial. -C-co? - znowu stracila pewnosc siebie. Moze dostrzegla prawde, ale nie chciala jej widziec. Tak jak tych pierscionkow. -Jesli ogluszyli cie w Oxford Town, to czemu twoje wspomnienia nie kon cza sie tam? -W takich sprawach nie zawsze wszystko jest logiczne. - Znowu potarla skronie. - A teraz, jesli nie masz nic przeciwko temu, Eddie, to chcialabym zakon czyc te rozmowe. Znow boli mnie glowa. Okropnie. -Podejrzewam, bez wzgledu na to, czy to jest logiczne, czy nie, ze wszystko zalezy od tego, w co chcesz wierzyc. Widzialem cie u Macy'ego, Odetto. Widzialem, jak kradlas. Mowisz, ze nie robisz takich rzeczy, ale powiedzialas mi takze, ze nie nosisz bizuterii. Mowilas mi to, chociaz podczas naszej rozmowy kilkakrotnie patrzylas na swoje rece. Te pierscionki tam byly, ty zas nie moglas ich dostrzec, dopoki nie sprawilem, ze zwrocilas na nie uwage i zobaczylas je. -Nie chce o tym mowic! - wrzasnela. - Boli mnie glowa! -W porzadku. A jednak wiesz, gdzie urwal ci sie film i to nie bylo w OxfordTown. -Zostaw mnie w spokoju - powiedziala gluchym glosem. Eddie dostrzegl rewolwerowca wracajacego z dwoma pelnymi buklakami - jednym przywiazanym u pasa, a drugim przerzuconym przez ramie. Wygladal na bardzo zmeczonego. -Chcialbym ci pomoc - rzekl Eddie - ale zeby to zrobic, chyba musial bym byc realny. Jeszcze chwile stal przy niej; miala opuszczona glowe i czubkami palcow masowala sobie skronie. Eddie wyszedl Rolandowi na spotkanie. *** -Usiadz - powiedzial Eddie i wzial od niego buklaki. - Wygladasz na wykon czonego.-Bo tak sie czuje. Znow jestem chory. Eddie spojrzal na zaczerwienione policzki i czolo rewolwerowca, na jego spierzchniete wargi, po czym kiwnal glowa. -Mialem nadzieje, ze do tego nie dojdzie, lecz te objawy mnie nie dziwia, czlowieku. Nie zakon czyles cyklu kuracji. Balazar mial za malo kefleksu. -Nie rozumiem. -Jesli za krotko bierzesz penicyline, nie wyleczysz zakazenia. Tylko je stlumisz. Po kilku dniach powroci. Potrzebujemy wiecej leku, ale przynajmniej sa tu drzwi, ktorymi mozna przejsc. Na razie bedziesz musial jakos wytrzymac. Eddie z niepokojem myslal o amputowanych nogach Odetty i coraz dluzszych wyprawach w poszukiwaniu wody. Zastanawial sie, czy nawrot choroby Rolanda mogl nastapic w gorszej chwili. Podejrzewal, ze tak, tylko nie mial pojecia, ktora chwila mogla byc gorsza. -Musze powiedziec ci cos o Odetcie. -To jej imie? - Uhm. -Bardzo ladne - rzekl rewolwerowiec. -Taak. Ja tez tak uwazam. Natomiast nieladne jest to, co ona mysli o tym miejscu. Ona sadzi, ze wcale jej tu nie ma.- Wiem i niezbyt mnie lubi, prawda? "Nie" - pomyslal Eddie - "ale to nie przeszkadza jej uwazac, ze jestes cholernie niesamowita halucynacja." Nie powiedzial tego glosno, tylko kiwnal glowa. -Praktycznie z tego samego powodu - orzekl Roland. - Widzisz, ona nie jest ta kobieta, ktora przeprowadzilem przez drzwi. Wcale nie. Eddie wytrzeszczyl oczy, podekscytowany. Tamto niewyrazne odbicie w lu strze. . . ta wykrzywiona twarz. . . Roland mial racje. Jezu Chryste, mial racje! To wcale nie byla Odetta. Przypomnial sobie dlonie, ktore niedbale przerzucaly chustki, a potem rownie niedbale zaczely wpychac sztuczna bizuterie do tej wielkiej torebki - wygladalo to tak, jakby chciala zostac przylapana. Te pierscionki byly tam. Te same. "Co wcale nie oznacza tych samych rak" - przez glowe przemknela mu roz paczliwa mysl. Ale przeciez obejrzal jej dlonie. Byly takie same, delikatne i o dlugich palcach. -Nie - ciagnal rewolwerowiec. - Nie jest. Bacznie przygladal sie Eddiemu. -Jej dlonie. . . -Posluchaj - mowil dalej - i sluchaj uwaznie. Od tego moze zalezec na sze zycie. . . moje, poniewaz znowu bede chory, a twoje, bo zakochales sie w niej. -Eddie milczal. - Jej cialo skrywa dwie kobiety. Kiedy w nia wniknalem, byla jedna, a gdy tutaj wrocilem, stala sie inna. - Eddie nie mogl zdobyc sie na odpowiedz. - Bylo jeszcze cos, cos dziwnego, ale nie zrozumialem tego albo ulecialo mi z pamieci. Chociaz wydawalo sie wazne. - Roland spojrzal nad ramieniem Eddiego na stojacy na plazy wozek i dwa krotkie slady kol, pojawiajace sie znikad. Potem znowu popatrzyl na Eddiego. - Niewiele sie na tym znam i nie mam pojecia, jak to mozliwe, ale "musisz sie strzec". Rozumiesz? - Rozumiem. Eddie poczul sie tak, jakby brakowalo mu powietrza w plucach. Pojmowal - przynajmniej jako zagorzaly kinoman - o czym mowil rewolwerowiec, lecz nie czul sie na silach, zeby to wyjasnic, jeszcze nie. Mial wrazenie, ze Roland kopniakiem pozbawil go tchu. -To dobrze. Poniewaz kobieta, w ktorej umysl wniknalem po drugiej stronie drzwi, byla rownie niebezpieczna jak te homary, ktore wychodza z wody o zmroku. Rozdzial czwarty Detta po drugiej stronie "Musisz sie strzec" - powiedzial rewolwerowiec i Eddie przytaknal, ale rewolwerowiec wiedzial, ze Eddie nie ma pojecia, o czym mowi ta czesc jego umyslu, od ktorej zalezy przetrwanie, nie rozumiala przekazanej wiadomosci Rewolwerowiec wiedzial o tym. Na cale szczescie dla Eddiego. *** W srodku nocy Detta Walker szeroko otworzyla oczy Blyszczaly swiatlem gwiazd oraz inteligencja.Pamietala wszystko jak walczyla z nimi, jak przywiazali ja do fotela, jak drwili z niej, nazywali czarna suka, czarna suka. Pamietala potwory wychodzace z wody oraz to, jak mezczyzna - ten star szy - zabil jednego z nich. Mlodszy rozpalil ognisko, upiekl zdobycz, a potem z usmiechem ofiarowal jej patyk z nabitym nan dymiacym miesem potwora. Pamietala, jak naplula mu w twarz, a jego usmiech zmienil sie w parszywy gniewny grymas. Spoliczkowal ja i powiedzial. "Coz, w porzadku, jeszcze za tym zatesknisz, czarna suko. Zaczekaj, sama zobaczysz." A potem obaj z Bardzo Zlym Czlowiekiem rozesmiali sie, a Bardzo Zly Czlowiek przyniosl kawalek miesa, ktory nabil na patyk i powoli upiekl nad ogniskiem na plazy, w tym obcym miejscu, do ktorego ja sprowadzili. Unoszacy sie zapach byl kuszacy, ale nie okazala tego. Nawet kiedy mlodszy pomachal kawalkiem pod jej nosem, zachecajac: "Ugryz, czarna suko, no, juz, sprobuj ugryzc" - siedziala nieruchomo jak glaz, trzymajac sie w ryzach. Potem zasnela. Teraz, gdy sie ocknela, nie bylo wiezow. Nie siedziala juz na fotelu, ale lezala na kocu, przykryta drugim, daleko od linii wody, gdzie homaropodobne stwory wciaz krazyly, wydawaly pytajace dzwieki i nawet pochwycily w powietrzu nieszczesna mewe. Spojrzala w lewo i nie zauwazyla niczego Popatrzyla w prawo i ujrzala dwoch spiacych mezczyzn, zakutanych w dwie sterty kocow. Mlodszy lezal blizej, a Bardzo Zly Czlowiek zdjal pasy z rewolwerami i polozyl je obok siebie. Bron tkwila w olstrach. "Popelniles paskudny blad, matkojebie" - pomyslala Detta i przetoczyla sie w prawo Cichy szmer i chrzest piasku pod ciezarem jej ciala byl niemal zagluszany przez wiatr, fale i pytajace glosy stworow z blyskiem w oku powoli pelzla (sama podobna do jednego z tych homarokoszmarow). Dotarla do pasow i wyjela jeden rewolwer Byl ciezki, o gladkiej rekojesci, dziwnie dobrze lezacej w jej dloni. Nie przejmowala sie jego ciezarem. Miala silne rece, rece Detty Walker. Podpelzla jeszcze troche. Mlody mezczyzna chrapal, spiac kamiennym snem, ale Bardzo Zly Czlowiek poruszyl sie we snie, wiec zastygla, szczerzac zeby w groznym grymasie, dopoki znow nie znieruchomial. "To cwany skurwiel. Sprawdz, Detto. Sprawdz, trzeba miec pewnosc." Znalazla dzwigienke zwalniajaca bebenek, sprobowala pchnac ja do przodu, napotkala opor i pociagnela do siebie. Bebenek odchylil sie. "Nabity! Matkojeb ma nabity! Najpierw zalatw tego mlodego kutasa, a ten Bardzo Zly Czlowiek zbudzi sie i wtedy poslesz mu szeroki usmiech - smiej sie, mala, smiej, bym wiedzial, gdzies jest - a potem wpakujesz mu kulke w ten glupi ryj." Zamknela bebenek, zaczela odciagac kurek. . . i zaczekala. Dopiero przy kolejnym glosniejszym podmuchu wiatru odciagnela kurek. Wycelowala bron Rolanda w skron Eddiego. *** Rewolwerowiec obserwowal to wszystko jednym przymknietym okiem. Go raczka wrocila, ale jeszcze nie byla wysoka, a przynajmniej nie az tak, zeby mial sobie nie ufac. Czekal wiec, a to niedomkniete oko bylo niczym spust w jego ciele, ciele, ktore stawalo sie bronia, kiedy nie mial rewolweru w reku.Nacisnela cyngiel. Suchy trzask. Oczywiscie.Kiedy zakon czyli tamta rozmowe i wrocili tu z Eddiem, Odetta Holmes spala jak zabita na fotelu, przechylona na bok. Przygotowali jej poslanie na piasku i delikatnie przeniesli z wozka na rozlozony koc. Eddie byl pewien, ze kobieta sie obudzi w czasie tych czynnosci, ale Roland wiedzial lepiej. Ustrzelil kraba, Eddie rozpalil ognisko, a potem zjedli kolacje, zostawiajac porcje na rano, dla Odetty. Potem rozmawiali i Eddie powiedzial cos, co bylo dla Rolanda jak nagly zygzak blyskawicy. Zbyt jasny i krotkotrwaly, aby rewolwerowiec zdolal wszystko zrozumiec, lecz i tak wiele dostrzegl, jak czlowiek, ktoremu taki szczesliwy traf pozwala zorientowac sie w terenie. Mogl powiedziec Eddiemu juz wtedy, ale nie zrobil tego. Rozumial, ze musi byc dla niego Cortem, a kiedy jeden z uczniow Corta byl ranny i krwawil po niespodziewanym ciosie, Cort zawsze reagowal tak samo. "Dziecko nie rozumie, czym jest mlotek, dopoki nie uderzy sie w palec. Wstan i przestan skamlec, robaku! Zapomniales o obliczu twego ojca!" Tak wiec Eddie zasnal, mimo ze Roland mowil mu, ze powinien sie strzec, a kiedy rewolwerowiec upewnil sie, ze tamci oboje spia (czekal dluzej ze wzgledu na Wladczynie, ktora - jak podejrzewal - mogla byc bardzo sprytna), zaladowal oba rewolwery zuzytymi nabojami, odpial pasy (z bolem) i polozyl je obok Eddiego. Potem czekal. Godzine, dwie, trzy. W polowie czwartej godziny, gdy jego zmeczone i trawione goraczka cialo usilowalo zapasc w sen, bardziej wyczul, niz dostrzegl, ze Wladczyni sie budzi. Sam tez natychmiast sie ocknal. Zobaczyl, ze przetoczyla sie na brzuch. Widzial, jak podpierala sie szponiastymi rekami, pelznac po piasku do pasow z bronia. Patrzyl, jak bierze do rak jeden z rewolwerow, przysuwa sie do Eddiego, a potem zastyga, z przechylona glowa, rozdymajac nozdrza, nie tylko wciagajac przez nie powietrze, ale doslownie napawajac sie jego zapachem. Tak. Oto kobieta, ktora tu sprowadzil. Kiedy zerknela na rewolwerowca, ten zrobil cos wiecej, niz tylko udal spiacego, gdyz natychmiast wyczulaby podstep. Rzeczywiscie zasnal. Kiedy wyczul, ze oderwala od niego wzrok, ocknal sie ze snu i ponownie obserwowal ja wpolprzymknietym okiem. Zobaczyl, jak kobieta uniosla rewolwer - co przyszlo jej znacznie latwiej niz Eddiemu, kiedy pierwszy raz mial w reku bron Rolanda - po czym wycelowala w skron chlopaka. Zastygla w bezruchu, usmiechajac sieprzebiegle. W tym momencie przypominala mu Martena. Gmerala przy bebenku, z poczatku nie mogac sobie poradzic, ale stosunkowo szybko otworzyla go. Zerknela na komory nabojowe. Roland spial sie, myslaco tym, czy kobieta zauwazy, ze splonki juz nosza slady iglicy, albo czy nie odwroci rewolweru i nie spojrzy na komory z drugiej strony, gdyz wtedy zamiast olowiu zobaczylaby puste miejsca. Zastanawial sie, czy nie zaladowac rewolwerow nabojami, ktore nie wypalily, ale po krotkim namysle porzucil ten zamiar. Cort nauczyl ich, ze kazda bronia rzadzi Stary Kuternoga i naboj, ktory raz nie wypalil, moze wystrzelic za drugim razem. Gdyby kobieta obrocila bron w rece, rzucilby sie na nia natychmiast. Ona jednak zamknela bebenek, zaczela odciagac kurek. . . i znowu znieruchomiala. Czekala, az swist wiatru zagluszy cichy szczek. Pomyslal: "Jeszcze jedna. Boze, ona jest zla i beznoga, ale jest rewolwerowcem. . . tak samo jak jest nim Eddie." Czekal razem z nia. Powial wiatr. Odciagnela kurek do konca i trzymala go w odleglosci dwoch cali od skroni Eddiego. z krwiozerczym usmiechem pociagnela za spust. Suchy trzask. Czekal. Pociagnela ponownie. i jeszcze raz. i jeszcze. Trask-trzask-trask. -Matkojeb! - wrzasnela i blyskawicznie obrocila bron w rece. Roland sprezyl sie, ale nie skoczyl. "Dziecko nie rozumie, czym jest mlotek, dopoki nie uderzy sie w palec." "Jesli zabije jego, to i ciebie." "Niewazne" - uslyszal nieublagany glos Corta. Eddie obudzil sie. Mial niezly refleks: zareagowal tak szybko, ze cios nie zdolal go ogluszyc ani zabic. Zamiast trafic w skron , kolba ciezkiego rewolweru uderzyla go w szczeke. -Co. . . ! Jezu! -Matkojeb! Parszywy matkojeb! - krzyknela Detta i Roland zobaczyl, ze po raz drugi podniosla bron . I chociaz nie miala nog, a Eddie pospiesznie przetaczal sie po ziemi, Roland nie chcial ryzykowac. Ta lekcja powinna byc wystarczajaca nauczka dla Eddiego. Kiedy nastepnym razem karze mu sie strzec, chlopak zrobi to, a ponadto. . . ta suka byla szybka. Lepiej bedzie nie polegac zbytnio na szybkim refleksie Eddiego i kalectwie Wladczyni. Skoczyl, przelecial nad Eddiem i przewrocil ja na wznak, przygniatajac do ziemi. -Chcesz tego, matkojebie?! - ryknela, jednoczesnie ocierajac sie kroczem o jego podbrzusze i podnoszac reke, w ktorej wciaz sciskala rewolwer. -Chcesz? Zaraz dam ci to, czego chcesz, zobaczysz! -Eddie! - krzyknal rewolwerowiec. . . nie tylko karcaco, ale rozkazujaco.Eddie przez chwile siedzial w kucki, z szeroko otwartymi oczami i krwia splywajaca z policzka (ktory juz zaczynal puchnac), gapiac sie jak urzeczony. "Rusz sie, nie mozesz?" - pomyslal Roland. - "A moze tego chcesz?" Tracil sily; kiedy nastepnym razem ona machnie tym ciezkim rewolwerem, zlamie mu reke. . . jesli zdazy sie nia w pore zaslonic. Bo jezeli nie, to rozbije mu kolba glowe. Wreszcie Eddie zareagowal. Zlapal ja za reke, a ona wrzasnela i rzucila sie na niego, klapiac zebami jak wampir i tryskajac takim strumieniem obrzydliwych przeklenstw w poludniowym dialekcie, ze nawet Eddie ich nie rozumial. Roland mial wrazenie, ze ta kobieta nagle zaczela mowic w jakims obcym jezyku. Mimo to Eddie zdolal wyrwac jej rewolwer z reki, a kiedy pozbawil ja tej groznej broni, Roland przycisnal kobiete do ziemi. Nawet wowczas nie zaniechala oporu, ale prezyla sie, podrygiwala i klela, z czarna twarza obficie zlana potem. Eddie spogladal na nia, otwierajac i zamykajac usta niczym ryba. Ostroznie dotknal szczeki, skrzywil sie, odjal palce, po czym spojrzal na nie i na plamiaca je krew. Kobieta wrzeszczala, ze zabije ich obu; moga sprobowac ja zgwalcic, ale wtedy zabije ich cipa, zobacza, to skurwysyn ska jama z zebami wokol wejscia i jesli chca sprobowac, to sami sie przekonaja. -Co, do diabla. . . - zaczal oglupialy Eddie. -Jeden z moich pasow - wykrztusil rewolwerowiec. - Podaj mi go. Obroce sie tak, zeby lezala na mnie, a wtedy zlapiesz ja za rece i zwiazesz je na plecach. -Na pewno nie! Nigdy! - wrzasnela Detta i wyprezyla beznogie cialo tak nagle i energicznie, ze o malo nie zrzucila Rolanda. Czul, jak raz po raz usilowala podniesc nieistniejace kolano i wbic mu je w krocze. -Ja. . . ja. . . ona. . . -Rusz sie, niech Bog przeklnie oblicze twego ojca! - ryknal Roland i Eddie w koncu poderwal sie. *** O malo nie stracili panowania nad nia podczas przytrzymywania i wiazania.W koncu jednak Eddie zdolal skrepowac jej rece pasem Rolanda, gdy ten - zebrawszy wszystkie sily - wykrecil je i przytrzymal (przez caly czas unikajac jej zebow, jak mangusta weza, ale choc nie udalo jej sie go ugryzc, to calego oplula). Potem Eddie odciagnal ja na bok, chwyciwszy za krotka smycz, w jaka zmienil sie pas. Nie chcial skrzywdzic tego szamoczacego sie, wrzeszczacego i przeklinajacego stworzenia. Wydawalo sie znacznie brzydsze od homarokoszmarow, gdyz bylo obdarzone o wiele wieksza inteligencja, ale wiedzial, ze potrafi byc piekne. Nie chcial skrzywdzic tej drugiej istoty, ktora kryla sie w tym naczyniu (niczym zywy golab, ukryty w jednej ze skrytek magicznej skrzyni prestidigitatora). Odetta Holmes znajdowala sie gdzies w tym wrzeszczacym i piszczacym stworzeniu. *** Chociaz jego ostatni wierzchowiec - mul - padl bardzo dawno temu, re wolwerowiec wciaz mial w torbie kawalek sznura do petania (ktory kiedys pelnil funkcje arkana). Przywiazali nim kobiete do wozka, tak jak sobie to wyobrazala (czy uroila, ale w koncu przeciez zrobili to, prawda?) wczesniej, potem odsuneli sie od niej.Gdyby nie krecace sie tam homary, Eddie zszedlby na plaze i umyl rece. -Chyba bede rzygac - powiedzial zalamujacym sie glosem przechodzacego mutacje chlopca. -Dlaczego nie possiecie swoich fiutow! - skrzeczalo szamoczace sie na fotelu stworzenie. - Czemu nie zrobicie tego, jesli boicie sie czarnej cipki? No, juz! Do roboty! Zrobcie sobie loda! Robcie to, dopoki mozecie, zanim Detta Walker wstanie z tego fotela i utnie wam te male fiutki, a potem rzuci je na pozarcie tym chodzacym pilom tarczowym. -To jest ta kobieta, w ktora wniknalem. Czy teraz mi wierzysz? -Wierzylem ci juz przedtem - rzekl Eddie. - Mowilem ci. -Tylko zdawalo ci sie, ze wierzysz. Mowiles to bez przekonania. Czy teraz wreszcie wierzysz bez zastrzezen ? Eddie spojrzal na wrzeszczace, konwulsyjnie prezace sie stworzenie na wozku i odwrocil wzrok. Twarz mial blada, z wyjatkiem rany na policzku, ktora wciaz krwawila. To miejsce mial spuchniete jak bania. -Tak - powiedzial. - Boze, tak. -Ta kobieta to potwor. Eddie zaczal plakac. Rewolwerowiec chcial go pocieszyc, ale nie mogl tego zrobic (az nazbyt dobrze pamietal Jake'a), wiec odszedl w mrok, dreczony goraczka i nowym bolem. *** Znacznie wczesniej tej nocy, kiedy Odetta jeszcze spala, Eddie powiedzial, ze chyba wie, co jest z nia nie tak. Co moze byc z nia nie w porzadku. Rewolwerowiec poprosil go o wyjasnienie.-Ona moze byc schizofreniczka. Roland pokrecil glowa. Eddie wytlumaczyl mu, co wiedzial o schizofrenii z takich filmow jak "Trzy oblicza Ewy" oraz rozmaitych programow telewizyjnych (gownie oper mydlanych, ktore on i Henry czesto ogladali na haju). Roland sie zastanowil. Tak. Te objawy wydawaly sie dosc prawdopodobne. Kobieta o dwoch twarzach, jasnej i mrocznej. Twarz przypominajaca te, ktora czlowiek w czerni pokazal mu na piatej karcie tarota. -I oni nie wiedza. . . ci schizofrenicy. . . ze sa dwiema osobami? -Nie - odparl Eddie. - Tylko ze. . . Zamilkl, ponuro obserwujac homarokoszmary, pelzajace i pytajace, pytajace i pelzajace. -Tylko ze co? -Nie jestem psychiatra - powiedzial Eddie. - Wiec nie wiem, czy napraw de. . . -Psychiatra? A kto to taki? Eddie popukal sie palcem w czolo. -Lekarze od glowy. Tacy, ktorzy lecza umysl. Nazywaja ich psychiatrami. Roland sie zastanowil. "Lekarz od glowy". . . to brzmialo lepiej. Poniewaz umysl Wladczyni byl zdecydowanie za duzy. Dwa razy wiekszy, niz powinien. -Sadze, ze schizofrenik prawie zawsze wie, ze cos z nim jest nie tak - oznajmil Eddie. - Z powodu luk w pamieci. Moze sie myle, ale wydawalo mi sie, ze przewaznie sa to dwie osoby, ktore czesciowa amnezja tlumacza sobie luki w pamieci, luki powstajace, gdy do glosu dochodzi druga osobowosc. Ona. . . ona twierdzi, ze wszystko pamieta. I naprawde tak mysli. -Zdawalo mi sie, ze mowiles, iz wedlug niej to wszystko nie dzieje sie naprawde. -Taak - mruknal Eddie - ale na razie zapomnij o tym. Usiluje powiedziec, ze. . . obojetnie, co ona uwaza. . . wyladowala tutaj wprost z salonu, w ktorym siedziala w szlafroku, ogladajac wieczorne wiadomosci w telewizji. Nie pamieta tego, ze byla inna osoba, gdy dorwales ja u Macy'ego. Do licha, to moglo byc nazajutrz albo kilka tygodni pozniej. Wiem, ze byla jeszcze zima, poniewaz wiekszosc klientow w domu towarowym miala na sobie plaszcze. . . Rewolwerowiec skinal glowa. Eddie robil sie coraz bardziej spostrzegawczy. To dobrze. Nie zauwazyl butow i szalikow ani sterczacych z kieszeni plaszczy rekawiczek, ale zawsze to jakis poczatek. - . . . nie da sie jednak okreslic, jak dlugo Odetta byla tamta kobieta, poniewaz ona sama tego nie wie. Mysle, ze znalazla sie w sytuacji, w ktorej jeszcze nigdy nie byla, i usiluje sie bronic historyjka o tym, ze zostala uderzona w glowe. - Roland ponownie skinal przytakujaco. - I te pierscionki. Ich widok naprawde nia wstrzasnal. Usilowala to ukryc, a jednak bylo widac. -Jesli te dwie kobiety nie wiedza, ze istnieja w tym samym ciele, nawet nie podejrzewaja, ze cos moze byc nie w porzadku, jesli kazda z nich ma swoje wlasne wspomnienia, czesciowo prawdziwe, a czesciowo urojone i zapelniajace luki w pamieci, co my mozemy na to poradzic? Jak mamy chocby znosic jej towarzystwo? Eddie wzruszyl ramionami. -Nie pytaj mnie. To twoj problem. To ty mowisz, ze ona jest ci potrzebna. Do diabla, nadstawiales karku, zeby ja tu sprowadzic. - Eddie zastanowil sie chwilke, wspominajac, jak pochylal sie nad Rolandem i przykladal mu noz do gardla. Nagle zasmial sie ponuro. "Do diabla, doslownie nadstawiales karku" - pomyslal. Zamilkli. Do tej pory Odetta oddychala juz miarowo, pograzona we snie. Rewolwerowiec zamierzal powtorzyc swoja przestroge i przypomniec Eddiemu, by sie strzegl, a glosno dodac (tak by Wladczyni uslyszala, jesli tylko udaje spiaca), ze sam idzie sie polozyc, gdy Eddie powiedzial cos, co nagle rozjasnilo Rolandowi w glowie i sprawilo, ze przynajmniej czesciowo zrozumial to, co tak bardzo chcial wiedziec. Pod koniec, kiedy przeszli. Zmienila sie pod koniec. A on widzial cos, cos takiego. . . -Powiem ci - rzekl Eddie, ponuro rozgarniajac zar ogniska szczypcami nalezacymi do ostatniego trofeum - ze kiedy ja tutaj sprowadziles, sam poczulem sie jak schizofrenik. -Dlaczego? Eddie zastanowil sie, a potem wzruszyl ramionami. Zbyt trudno to bylo wyjasnic, a moze po prostu byl zbyt zmeczony. - Niewazne. -Dlaczego? Eddie spojrzal na Rolanda, stwierdzil, ze ten pyta zupelnie powaznie i z powaznych powodow - przynajmniej dla niego - i przez minute zastanawial sie nad odpowiedzia. -Naprawde trudno to opisac, czlowieku. Spogladalem przez te drzwi. To mnie zafascynowalo. Kiedy widzisz, jak ktos rusza sie w nich, to masz wrazenie, ze sam sie poruszasz razem z nim. Wiesz, o czym mowie. Roland przytaknal.- No, coz, patrzylem na to jak na film. . . niewazne co to takiego, teraz to nieistotne. . . az do samego konca. Potem skierowales jej wozek ku tej stronie przejscia i po raz pierwszy "zobaczylem siebie". To bylo jak. . . - Na prozno szukal odpowiedniego slowa. - Sam nie wiem. To chyba powinno byc tak, jakbym spogladal w lustro, ale nie bylo tak, bo wydawalo sie, jakbym patrzyl na obca osobe. Jakby ktos mnie przenicowal. Jakbym byl w dwoch miejscach jednoczesnie. Kurwa, sam nie wiem. Te slowa porazily rewolwerowca. A wiec czul to, gdy przechodzili; wlasnie to jej sie przydarzylo. . . Nie, nie jej, lecz im obu, gdyz przez chwile Detta i Odetta spojrzaly na siebie, nie tak jak na wlasne odbicie w lustrze, ale jak dwie rozne osoby. Lustro stalo sie oknem i przez moment Odetta widziala w nim Dette, a Detta Odette i byla rownie przerazona. "Teraz obie wiedza" - pomyslal posepnie rewolwerowiec. "Mogly nie wie dziec tego wczesniej, teraz jednak wiedza. Moga probowac ukryc to przed soba, lecz w chwili gdy ujrzaly siebie, zrozumialy i ta wiedza w nich pozostala." - Rolandzie? -Co? -Chcialem sie tylko upewnic, ze nie zasnales z otwartymi oczami. Gdyz przez minute lub dwie wygladales tak, jakbys. . . no, wiesz. . . przebywal bardzo daleko stad. -Jesli tak, to juz wrocilem - odparl rewolwerowiec. - Zamierzam sie po lozyc. Pamietaj, co ci powiedzialem, Eddie: strzez sie. -Bede uwazal - obiecal, ale Roland zdawal sobie sprawe, ze sam bedzie musial tej nocy pelnic straz, bez wzgledu na to, czy jest chory, czy zdrowy. Potem wszystko potoczylo sie w wiadomy sposob. *** Po calym tym zamieszaniu Eddie i Detta Walker znowu zasneli (kobieta wla sciwie nie zasnela, lecz jakby ze zmeczenia stracila przytomnosc, przechylajac sie na bok w przytrzymujacych ja wiezach).Mimo to rewolwerowiec nie zmruzyl oka. "Bede musial doprowadzic do starcia tych dwoch osobowosci" - pomyslal i nie potrzebowal jednego z "psychiatrow" Eddiego, by wiedziec, ze taka potyczka moze sie zakon czyc smiercia. "Jesli te walke wygra Odetta, ta rozsadna, wszystko bedzie dobrze. Jezeli zwyciezy jej mroczna polowa, dla niej wszystko sie skon czy." A jednak czul, ze w rzeczywistosci nie nalezy zabic tej mrocznej polowy, leczpolaczyc je obie. U Detty Walker dostrzegl sporo cech, ktore bylyby przydatne - przede wszystkim twardosc, ktorej nauczyla ja ulica, a ktora tutaj byla niezwykle potrzebna - lecz te kobiete chcial miec pod kontrola. A osiagniecie tego celu nie bedzie latwe. Detta widziala w nim i w Eddiem jakies dziwne potwory, ktore nazywala "parszywymi matkojebami". To tylko niebezpieczne omamy, lecz po drodze napotkaja prawdziwe potwory - homarokoszmary nie byly pierwszy mi ani ostatnimi. Zawziecie walczaca kobieta, w ktorej umysl wniknal, a ktora tego wieczoru znowu sie ujawnila, moglaby sie przydac podczas starcia z takimi bestiami. . . Jesli tylko mozna by ja utemperowac spokojem i lagodnoscia Odetty Holmes - szczegolnie teraz, kiedy nie mial dwoch palcow, prawie skon czyly sie naboje i rosla mu goraczka. "Za bardzo wybiegam myslami w przyszlosc. Sadze, ze jesli zdolam dowiesc im, ze obie istnieja w jednym ciele, dojdzie do konfrontacji. Tylko jak to zrobic?" Nie spal przez cala dluga noc i chociaz czul, ze coraz bardziej goraczkuje, nie znalazl odpowiedzi na to pytanie. *** Eddie zbudzil sie tuz przed switem i zobaczyl rewolwerowca, ktory siedzial, owiniety w koce niczym Indianin, w poblizu popiolow wieczornego ogniska. Dolaczyl do niego.-Jak sie czujesz? - zapytal sciszonym glosem. Wladczyni jeszcze spala w petach, chociaz czasem poruszala sie, mamrotala cos i jeczala przez sen. - Dobrze. Eddie obrzucil go badawczym spojrzeniem. -Wcale nie wygladasz dobrze. -Dzieki, Eddie - odparl sucho rewolwerowiec. -Trzesiesz sie. -To minie. Wladczyni poruszyla sie i jeknela - tym razem wymamrotala cos, co prawie udalo sie zrozumiec. Brzmialo to jak "Oxford". -Boze, niedobrze mi sie robi, jak widze ja taka zwiazana - mruknal Eddie. -Jak ciele w oborze. -Wkrotce sie ocknie. Moze rozwiazemy ja, gdy to nastapi. Slowa te byly wyrazem nadziei na to, ze gdy Wladczyni otworzy oczy, powita ich spokojne, choc lekko zdumione spojrzenie Odetty Holmes. Pietnascie minut pozniej, kiedy pierwsze promienie slon ca oswietlily wzgorza, oczy kobiety rzeczywiscie sie otworzyly, nie bylo w nich jednak spokoju Odetty Holmes. Wyrazaly szalenstwo Detty Walker. -Ile razy mnie zgwalciliscie, kiedy bylam nieprzytomna? - zapytala. - Cipe mam sliska i nabrzmiala, jakby ktos wetknal w nia kilka tych bialych sznurkow, ktore wy, zasrane matkojeby, nazywacie fiutami. Roland westchnal. -Chodzmy - rzekl i skrzywil sie, wstajac. -Nigdzie nie ide z bialasami, matkojebie - prychnela Detta. -Alez pojdziesz - mruknal Eddie. - Strasznie mi przykro, moja droga. -Niby dokad? -Coz - odparl Eddie - za drzwiami numer jeden nie bylo zbyt milo, a za drzwiami numer dwa okazalo sie jeszcze gorzej, tak wiec teraz, zamiast dac sobie spokoj, jak normalni ludzie, zamierzamy wyprobowac drzwi numer trzy. z dotychczasowych doswiadczen wynika, ze pewnie spotkamy za nimi cos w rodzaju Godzilli lub Trzyglowego Potwora, ale jestem optymista. Wciaz mam nadzieje, ze natrafie na komplet naczyn z nierdzewnej stali. -Ja nie ide. -Idziesz i juz - oswiadczyl Eddie i zajal miejsce za jej wozkiem. Znow zaczela sie szamotac, lecz wezly zawiazal rewolwerowiec i szarpiac sie, tylko zacisnela je silniej. Wkrotce zdala sobie z tego sprawe i przerwala szamotanine. Miala w sobie duzo jadu, ale na pewno nie byla glupia. Spojrzala przez ramie na Eddiego i usmiechnela sie tak, ze cofnal sie o krok. Ujrzal chyba najpaskudniejszy grymas, jaki kiedykolwiek widzial na ludzkiej twarzy. -Coz, moze pojde z wami kawalek - stwierdzila - ale nie tak daleko, jak myslisz, bialasie. I na pewno nie tak szybko, jak sadzisz. -Co chcialas przez to powiedziec? Znow ten szyderczy usmiech. -Przekonasz sie, bialasie. - Obrzucila rewolwerowca palajacym, lecz trzezwym spojrzeniem. - Obaj sie przekonacie. Eddie zacisnal dlonie na podobnych do kierownicy roweru uchwytach z tylu fotela i znow ruszyli na polnoc, teraz pozostawiajac za soba na tej pozornie bezkresnej plazy nie tylko odciski stop, ale i dwa blizniacze slady kol wozka Wladczyni. *** To byl koszmarny dzien .Poruszajac sie po tak malo urozmaiconym terenie, trudno obliczyc przebyta odleglosc, lecz Eddie wiedzial, ze szli w zolwim tempie. I wiedzial, kto jest za to odpowiedzialny. O tak. "Obaj sie przekonacie" - powiedziala Detta i zanim uplynelo pol godziny, zaczeli sie przekonywac.Pchanie. To przede wszystkim. Pchanie wozka po sypkim piasku byloby rownie nie mozliwe jak jazda samochodem po glebokim, nieodgarnietym sniegu. Na tej plazy, z jej zwirowata i twarda powierzchnia, pchanie wozka bylo mozliwe, choc nielatwe. Chwilami toczyl sie dosc gladko, chrzeszczac na muszelkach i kamykach, ktore odskakiwaly spod twardych gumowych kola potem trafial na lache drobniejszego piasku i Eddie musial, stekajac, pchac ze wszystkich sil, zeby pokonac ten odcinek wraz z ciezka pasazerka. Piach chciwie wsysal kola. Trzeba bylo jednoczesnie pchac i calym ciezarem ciala naciskac raczki fotela w dol, inaczej przewrocilby sie, rzucajac przywiazana do niego kobiete twarza w piach. Detta chichotala, gdy staral sie o to, by nie przewrocic jej. -Dobrze sie bawisz, slodziutki? - pytala za kazdym razem, gdy kola trafialy na jedno z takich suchych miejsc. Kiedy rewolwerowiec usilowal przyjsc mu z pomoca, Eddie odprawil go machnieciem reki. -Jeszcze bedziesz mial okazje - powiedzial. - Zamienimy sie. "Mysle, ze twoje kolejki beda znacznie dluzsze niz jego" - rozlegl sie glos w jego glowie. "Wyglada na to, ze wkrotce bedzie mial pelne rece roboty, zeby samemu utrzymac sie na nogach, nie mowiac o pchaniu fotela z ta kobieta. Nie, Eddie, obawiam sie, ze to twoja robota. To zemsta Pana Boga, wiesz? Tyle lat byles cpunem i na co ci przyszlo? Teraz popychasz towar." Parsknal smiechem. -Co cie tak smieszy, bialasie? - zapytala Detta i chociaz Eddie przypuszczal, ze mialo to byc sarkastyczne pytanie, zabrzmial w nim gniew. "Ona nie chce, zeby mnie to bawilo" - pomyslal. Ani troche. "Zwlaszcza jesli moze temu zapobiec." - Nie zrozumialabys, dziecino. Zostawmy ten temat. -Zostawie cie sztywnego, zanim to sie skon czy - warknela. - Ty i ten twoj przydupas padniecie trupem na tej plazy. Zobaczysz. A na razie oszczedzaj oddech, zebys mial sile pchac dalej. Juz jestes troche zasapany. -No, to dla ciebie dobrze - odparl Eddie. - Tobie nigdy nie brakuje tchu. -I nie zabraknie, lajzo! Predzej wydusze go z ciebie. -Obiecanki cacanki. Eddie wypchnal wozek z piachu na stosunkowo twardszy, teren - przynaj mniej na razie. slonce jeszcze nie stalo w zenicie, ale juz bylo wysoko nad horyzontem. "To bedzie interesujacy i pouczajacy dzien . Juz to widze." Przystanki. To nastepna udreka. Weszli na odcinek twardej plazy. Eddie zaczal szybciej pchac wozek, myslac w duchu, ze jak troche sie rozpedzi, to zdola przejechac przez nastepna lache suchego piasku, jezeli na nia natrafia. Nagle wozek zatrzymal sie. Niespodziewanie. Uchwyt z tylu z loskotem ude rzyl o piers Eddiego. Chlopak steknal. Roland obejrzal sie, ale nawet szybki refleks rewolwerowca nie zdolal zapobiec wywroceniu sie pojazdu Wladczyni, padajacego tak, jakby kola trafily na grzaski piach. Wozek przewrocil sie razem z Detta, zwiazana i bezradna, ale zanoszaca sie smiechem. Wciaz sie smiala, gdy Roland i Eddie w koncu zdolali podniesc jej fotel. Niektore wiezy wpily sie w cialo kobiety, zapewne odcinajac doplyw krwi. Miala rozciete czolo i krew zalewala jej jedno oko. Mimo to smiala sie. Zanim ustawili wozek, obaj ciezko dyszeli. Razem z siedzaca na nim kobieta wazyl prawie dwiescie piecdziesiat funtow, z czego wiekszosc stanowil ciezar fotela. Eddie pomyslal, ze gdyby rewolwerowiec zabral Dette z jego czasow, z lat osiemdziesiatych, fotel zapewne wazylby szescdziesiat funtow mniej. Detta zachichotala, prychnela i zamrugala zalanym krwia okiem. -Patrzcie no tylko, wywrociliscie mnie, chlopcy - powiedziala. -Wezwij swojego prawnika - mruknal Eddie. - Niech nas zaskarzy. -I tak sie narobiliscie, zeby mnie podniesc. Chyba zajelo wam to z dziesiecminut. Rewolwerowiec oddarl kawalek koszuli - z ktorej zostalo juz tak niewiele, ze nie mialo to zadnego znaczenia - i wyciagnal lewa reke, zeby otrzec jej krew z czola. Klapnela zebami i slyszac glosny trzask, z jakim zeby uderzyly o siebie, Eddie uznal, ze gdyby Roland cofnal dlon o ulamek sekundy pozniej, Detta Walker przyczynilaby sie do zmniejszenia liczby palcow u jego rak. Spojrzala na niego ze zlosliwym blyskiem w oczach, wciaz chichoczac, lecz rewolwerowiec dostrzegl ukryty w nich lek. Bala sie go. Obawiala sie, ze naprawde jest Bardzo Zlym Czlowiekiem. Dlaczego uwazala go za Bardzo Zlego Czlowieka? Moze dlatego, ze jakims szostym zmyslem przeczuwala, co o niej wie. -Prawie cie dopadlam, lajzo - warknela. - Tym razem prawie cie dopa dlam. I zaniosla sie opetan czym smiechem. -Przytrzymaj jej glowe - rzekl spokojnie rewolwerowiec. - Gryzie jak lasica. Eddie zrobil to, a rewolwerowiec starannie wytarl rane. Nie byla szeroka ani specjalnie gleboka, ale Roland wolal nie ryzykowac. Powoli podszedl do wody,zamoczyl w morzu galgan i wrocil. Widzac to, zaczela wrzeszczec. -Nie waz sie mnie tym dotykac! Nie waz sie myc mnie ta woda, z ktorej wylaza jadowite stwory! Zabieraj to! Zabieraj! -Przytrzymaj jej glowe - powtorzyl Roland tym samym spokojnym tonem. Rzucala nia na boki. - Nie chce ryzykowac. Eddie chwycil ja za glowe i scisnal mocniej, gdy usilowala sie wyrwac. Przekonala sie, ze nie zartowal, i natychmiast znieruchomiala, nie okazujac juz strachu przed mokra szmata. A wiec udawala jedynie. Usmiechnela sie do Rolanda, gdy przemywal skaleczenie, ostroznie usuwajac ostatnie ziarenka piasku. -Po prawdzie to wygladasz gorzej niz kiepsko - zauwazyla Detta. - Wy gladasz na chorego, lajzo. Mysle, ze nie nadajesz sie do dlugiej podrozy. Mysle, ze nie nadajesz sie do niczego. Eddie sprawdzil prymitywne oprzyrzadowanie wozka. Mial hamulec bezpie czenstwa, blokujacy obydwa kola. Detta dosiegla go prawa reka, cierpliwie zaczekala, az Eddie dostatecznie sie rozpedzi, po czym pociagnela za raczke, celowo wywracajac wozek. Po co? zeby ich zatrzymac, to wszystko. Nie miala powodu, lecz taka kobieta jak Detta nie potrzebowala zadnego powodu - pomyslal Eddie. Taka kobieta jak Detta, bardzo chetnie zrobila to z czystej zlosliwosci. Roland odrobine poluzowal jej wiezy, umozliwiajac swobodny przeplyw krwi, a potem przywiazal jej reke tak, zeby nie mogla dosiegnac hamulca - To nic wam nie da - rzucila, szczerzac zeby w nieszczerym usmiechu - Nic wam to nie da. Znajde inne sposoby, zeby was zatrzymac. Mnostwo sposobow. -Ruszajmy - rzekl obojetnie rewolwerowiec - Dobrze sie czujesz? - zapytal Eddie Roland byl bardzo blady. -Tak. Chodzmy. Znow ruszyli plaza. *** Rewolwerowiec uparl sie, zeby przez godzine pchac wozek, i Eddie niechetnie zgodzil sie na to. Roland poradzil sobie przy pierwszej lasze piasku, lecz przy drugiej Eddie musial mu pomoc Rewolwerowiec spazmatycznie chwytal ustami powietrze, a na czole perlily mu sie wielkie krople potu.Eddie pozwolil mu pchac jeszcze troche i Roland sprawnie omijal miejsca,gdzie piach byl tak sypki, ze grzezly w nim kola, lecz w koncu wozek znow utknal. Eddie nie mogl juz patrzec, jak sie meczy. Roland usilowal wyrwac kola z piasku, sapiac i dyszac, podczas gdy wiedzma (gdyz tak zaczal nazywac ja w myslach Eddie) ryczala ze smiechu, a nawet odchylila cialo do tylu, zeby jeszcze bardziej utrudnic mu zadanie. Odsunal rewolwerowca na bok i jednym gniewnym szarpnieciem wyciagnal wozek z piachu. Fotel przechylil sie do przodu i Eddie zobaczyl/poczul, ze kobieta pochylila sie tak daleko, jak pozwalaly na to wiezy, z niesamowitym wyczuciem robiac to w doskonale wybranej chwili, by znow sie przewrocic. Roland oparl sie calym ciezarem ciala o uchwyt fotela i razem z Eddiem ustawili go prosto. Detta obejrzala sie przez ramie i mrugnela do nich z tak szydercza mina, ze Eddiego przeszly ciarki - Malo brakowalo, a znow byscie mnie wywrocili, chlopcy - stwierdzila - Musicie bardziej uwazac. Jestem starsza pania, w dodatku inwalidka, wiec powinniscie sie mna opiekowac. I zasmiala sie. Zasmiewala sie do rozpuku. Chociaz Eddiemu zalezalo na kobiecie, ktora byla jej druga polowa - mimo ze widzial ja i sluchal jej glosu bardzo krotko, prawie sie w niej zakochal - swedzily go rece, zeby zacisnac je na szyi wiedzmy i sciskac tak dlugo, az na zawsze przestalaby sie smiac. Znow obejrzala sie na niego, wyczytala z jego twarzy te mysl, jakby byla tam napisana czerwonym atramentem, i zasmiala sie jeszcze glosniej. Jej oczy rzucaly mu wyzwanie. "No, juz, lajzo. Zrob to. Chcesz tego? No, to do roboty." "Innymi slowy nie niszcz wozka, ale te kobiete" - pomyslal Eddie. "Zalatw ja na dobre. Wlasnie tego chce. Dla Detty smierc z rak bialego czlowieka moze byc jedynym prawdziwym celem, jaki miala w zyciu." - Dobra - rzekl i znow zaczal pchac wozek - Zaczynamy wycieczke po wybrzezu, slodka istoto, czy ci sie to podoba, czy nie. -Pieprze cie - splunela. -Mozesz sobie pomarzyc - odparl uprzejmie Eddie. Rewolwerowiec szedl obok niego, ze spuszczona glowa. *** Doszli do stosu glazow, gdy wysokosc slon ca wskazywala, ze juz jest jedenasta. Zatrzymali sie tam prawie na godzine, kryjac sie w cieniu, kiedy rozpalona tarcza zblizala sie do najwyzszego punktu niebosklonu. Eddie i rewolwerowiec zjedli resztki kolacji z poprzedniego dnia. Eddie zaproponowal kawalek Delcie,ktora odmowila, twierdzac, ze wie, co zamierzaja z nia zrobic i jesli tak, to czemu nie zrobia tego wlasnymi rekami zamiast probowac ja otruc. "To tchorzliwe" - oznajmila. "Eddie ma racje" - rozmyslal rewolwerowiec. "Ta kobieta stworzyla wla sne fikcyjne wspomnienia. Wie o wszystkim, co przydarzylo sie jej zeszlej nocy, chociaz bardzo szybko zasnela." Sadzila, ze przyniesli jej mieso cuchnace smiercia i rozkladem, zeby drwic z niej, podczas gdy sami jedli solona wolowine i popijali piwem. Byla przekonana, ze od czasu do czasu podsuwali jej pod nos kawalki swego posilku, zabierajac je, gdy probowala chwycic zebami. . . i smiali sie przy tym oczywiscie. W swiecie (a przynajmniej w glowie) Detty Walker "parszywe matkojeby" robily z ciemnoskorymi kobietami tylko dwie rzeczy: gwalcily je lub drwily z nich.Albo i jedno, i drugie. To bylo prawie zabawne. Eddie Dean ostatni kawalek wolowiny widzial w podniebnym powozie, a Roland nawet juz nie pamietal, kiedy zjadl ostatni pasek suszonego miesa. A co do piwa. . . Siegnal pamiecia w przeszlosc.Tull. W Tull bylo piwo. Piwo i wolowina. Boze, jak milo byloby napic sie piwa. Bolalo go gardlo i byloby tak dobrze wypic jedno piwo, zeby je ochlodzic. To byloby nawet lepsze od tej astyny ze swiata Eddiego. Odeszli na bok. -Nie odpowiada wam moje towarzycho, bialasy? - zawolala za nimi. - A moze chcecie pobawic sie waszymi cienkimi, bialymi drutami? Odchylila glowe do tylu i ryknela smiechem, ploszac mewy, ktore z krzykiem zerwaly sie z odleglych o prawie pol mili skal, gdzie zwolaly swoj ptasi sejmik. Rewolwerowiec siedzial z rekami zwieszonymi z kolan, rozmyslajac. W kon cu podniosl glowe i rzekl do Eddiego: -Rozumiem tylko jedno slowo na dziesiec z tego, co ona mowi. -A wiec ja jestem lepszy - stwierdzil Eddie. - Rozumiem dwa na trzy. Niewazne. I tak najczesciej powtarza "parszywe matkojeby". Roland kiwnal glowa. -Czy tam, skad ty pochodzisz, wielu czarnych mowi w ten sposob? Jej druga osobowosc wyraza sie zupelnie inaczej. Eddie sie rozesmial. -Skadze. I powiem ci cos zabawnego. . . przynajmniej mnie to smieszy, ale moze tylko dlatego, ze tutaj za bardzo nie ma sie z czego smiac. To jest nieprawdziwe. Nikt nie mowi w taki sposob, lecz ona nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. -Roland spojrzal na niego, nie odzywajac sie. - Pamietasz, jak chciales przemyc jej czolo, a ona udawala, ze boi sie slonej wody? -Tak.- Wiedziales, ze udaje? -Nie od razu, ale szybko sie zorientowalem. Eddie skinal glowa. -To bylo udawanie i ona doskonale o tym wiedziala. Jest bardzo dobra ak torka i zwiodla nas na kilka sekund. Sposob jej mowienia to tez udawanie, choc nie tak dobre. Brzmi glupio, cholernie sztucznie! -Sadzisz, ze potrafi dobrze udawac tylko wtedy, kiedy wie, co robi? -Tak. Jej jezyk przypomina skrzyzowanie mowy czarnych z ksiazki zatytulowanej "Mandingo", ktora kiedys czytalem, oraz Butterfly McQueen z "Przeminelo z wiatrem". Wiem, ze to ci nic nie mowi, lecz po prostu chce powiedziec, ze ona sypie frazesami. Znasz to slowo? -Oznacza cos, co ludzie zawsze powtarzaja lub w co wierza, wcale sie nad tym nie zastanawiajac. -Wlasnie. Ja bym tego tak dobrze nie ujal. -Hej, chlopcy! Przestaliscie juz obciagac sobie druty? - Detta zachrypla i mowila z trudem. - A moze po prostu nie mozecie ich znalezc. Co? -Chodz. - Rewolwerowiec z trudem podniosl sie z ziemi. Zachwial sie, zobaczyl, ze Eddie mu sie przyglada, i usmiechnal sie. - Nic mi sie nie stanie. -Jak dlugo? -Tak dlugo, jak dlugo bedzie trzeba - odparl rewolwerowiec i jego powazny glos zmrozil Eddiego. *** Tego wieczoru rewolwerowiec zuzyl ostatni dobry naboj, zeby upolowac kraba. Nazajutrz zacznie systematycznie wyprobowywac te zamokniete, jeden po drugim, choc podejrzewal, ze Eddie mial racje, mowiac, ze wkrotce beda musieli zabijac te przeklete stwory kamieniami.Wieczor niczym nie roznil sie od innych: ognisko, pieczenie, obieranie miesa, posilek - jedzony teraz powoli i bez entuzjazmu. "Po prostu zaspokajamy glod" - pomyslal Eddie. Zaproponowali mieso Detcie, ktora wrzeszczala, smiala sie, przeklinala i pytala, jak dlugo beda ja mieli za glupia, a potem zaczela wsciekle kolysac sie z boku na bok, usilujac przewrocic wozek, zeby musieli go podniesc, zanim zaczna jesc. W ostatniej chwili Eddie zdolal podtrzymac go, a Roland starannie podparl kola kamieniami. -Poluzuje ci wiezy, jesli bedziesz siedziala spokojnie - odezwal sie do niej rewolwerowiec.- Pocaluj mnie w dupe, matkojebie! -Nie rozumiem, czy to ma byc "tak", czy "nie". Popatrzyla na niego, mruzac oczy, szukajac ostrza drwiny w tym spokojnym glosie (Eddie tez sie nad tym zastanawial, ale nie potrafil orzec, czy byla w nim kpina, czy nie). Po chwili powiedziala ponuro: -Bede siedziala spokojnie. Jestem zbyt glodna, zeby robic draki. Hej, chlopcy, dacie mi jakies porzadne zarcie, czy zamierzacie zaglodzic mnie na smierc? Taki macie plan? Jestescie zbyt tchorzliwi, zeby mnie udusic, a ja nie chce jesc trucizny, wiec taki macie plan. Chcecie mnie zaglodzic. No, zobaczymy. Jeszcze sie zobaczy. Jak nic. Znowu poslala im ten morderczy, mrozacy krew w zylach usmiech. Wkrotce potem zasnela. Eddie dotknal czola Rolanda. Ten zerknal na niego, ale nie odsunal sie. -Nic mi nie jest. -Tak, jestes zdrow jak ryba. No, coz, powiem ci cos, rybko. Nie zaszlismy dzis zbyt daleko. - Wiem. Ponadto mial jeszcze wiadomosc o ostatnim dobrym naboju, ale Eddie mogl obejsc sie bez niej, przynajmniej tego wieczoru. Nie byl chory, lecz zmeczony. Zbyt zmeczony, by sluchac nastepnych zlych wiesci. "Nie, on nie jest chory, jeszcze nie, ale jesli za dlugo bedzie sie obywal bez odpoczynku i opadnie z sil, on tez zachoruje." W pewnym sensie Eddie byl chory - obaj byli chorzy. Kaciki ust popekaly mu z zimna i w tych miejscach schodzila skora. Rewolwerowiec czul, ze zeby zaczynaja mu sie ruszac w dziaslach, a skora miedzy palcami nog peka i krwawi, tak samo jak miedzy palcami rak. Wprawdzie odzywiali sie, ale dzien po dniu jedli dokladnie to samo. Przez jakis czas mogli wytrzymac z taka dieta, lecz ona w koncu zbije ich rownie pewnie, jakby glodowali. "To proste. Chorujemy na szkorbut, i to na ladzie" - pomyslal Roland. "Zabawne. Potrzebne nam owoce. Jakies warzywa." Eddie ruchem glowy wskazal Wladczynie. -Ona bardzo utrudni nam to zadanie. -Chyba ze wroci tamta druga. -To byloby mile, ale nie mozemy na to liczyc - powiedzial Eddie. Wzial poczernialy kawalek szczypiec i zaczal kreslic nimi zawijasy na piasku. -Czy masz pojecie, jak daleko moga znajdowac sie nastepne drzwi? Roland potrzasnal glowa. -Pytam tylko dlatego, ze jesli odleglosc miedzy drzwiami numer dwa, a trzy jest taka sama jak miedzy pierwszymi, a drugimi, to wpadniemy po uszy w gowno. -Juz w nim siedzimy. -Po szyje - przyznal ponuro Eddie. - Tylko zastanawialem sie, jak dlugo zdolam utrzymac glowe nad woda. Roland klepnal go w ramie, tak rzadkim u niego przyjacielskim gestem, ze Eddie zamrugal ze zdziwienia. -Jest cos, o czym Wladczyni nie wie - oznajmil. -Och? Co takiego? -My, parszywe matkojeby, potrafimy to robic bardzo dlugo. Eddie rozesmial sie, szczerze rozbawiony, tlumiac smiech ramieniem, zeby nie zbudzic Detty. Mial jej juz dosc jak na jeden dzien - i basta. Rewolwerowiec spojrzal na niego, takze usmiechniety. -Ide spac - powiedzial. - A ty. . . - . . . strzez sie. Taak. Bede sie strzegl. *** Potem znowu wrzaski. Eddie zasnal, jak tylko polozyl glowe na zwinietej w klab koszuli, i mial wrazenie, ze minelo zaledwie piec minut, kiedy Detta zaczela wrzeszczec. Natychmiast sie obudzil, spodziewajac sie wszystkiego, jakiegos Krola Homarow, ktory wyszedl z glebin, by pomscic swoje zabite dzieci, lub okropnego stwora z gor. Wydawalo mu sie, ze sie obudzil od razu, lecz rewolwerowiec juz byl na nogach, z bronia w lewej dloni. Widzac, ze obaj nie spia, Detta natychmiast przestala wrzeszczec. -Pomyslalam, ze lepiej bedzie, jak wstaniecie, chlopcy - oswiadczyla. -Moze to wilki. W takiej okolicy moglyby byc. Chcialam miec pewnosc, ze w razie gdyby jakis skradal sie do mnie, to wstaniecie na czas. W jej oczach nie bylo strachu, tylko blysk zlosliwego rozbawienia. -Chryste - wymamrotal zaspany Eddie. Ksiezyc wzeszedl, ale niedawno. Spali najwyzej dwie godziny. Rewolwerowiec wepchnal dlon do kabury. -Nie rob tego wiecej - powiedzial do Wladczyni. -A co zrobisz? Zgwalcisz mnie? -Gdybysmy chcieli cie zgwalcic, to juz bylabys dobrze zgwalcona - odparl spokojnie rewolwerowiec. - Wiecej tego nie rob. Polozyl sie, naciagajac koc az po brode. "Boze, dobry Boze" - westchnal Eddie - "co za parszywa sytuacja, pie przona, parszywa. . . " I na tym urwala sie jego mysl, gdyz ponownie zapadl w sen, z ktorego znow wyrwaly go jej przerazliwe wrzaski, niczym ryk syreny strazackiej. Eddie wstal gwaltownie, zaciskajac piesci, i uslyszal jej smiech, ochryply i zgrzytliwy. Spojrzal w gore i zobaczyl, ze ksiezyc niewiele przesunal sie po niebie. "Ona zamierza to robic co chwila" - pomyslal znuzony. "Bedzie czuwac i obserwowac nas, a kiedy upewni sie, ze zapadlismy w gleboki sen, regenerujacy sily, znowu otworzy dziob i zacznie wrzeszczec. Bedzie to robila, dopoki nie zachrypnie tak, ze nie zdola wydobyc z siebie glosu." Jej smiech urwal sie, jak uciety nozem. Roland podchodzil do niej, czarny ksztalt w blasku ksiezyca. -Trzymaj sie ode mnie z daleka, lajzo - powiedziala Detta, lecz troche zadrzal jej glos. - Nic mi nie zrobisz. Roland stanal przed nia i przez chwile Eddie byl pewny, zupelnie pewny, ze rewolwerowiec stracil cierpliwosc i rozgniecie ja jak muche. Ze zdumieniem ujrzal, jak Roland przykleknal przed nia niczym wielbiciel, ktory zaraz poprosi o reke. -Posluchaj - rzekl, a Eddie ledwie wierzyl wlasnym uszom, slyszac jedwa bista miekkosc jego glosu. Na twarzy Detty zobaczyl takie samo zdziwienie, tyle ze zmieszane z obawa. - Posluchaj mnie, Odetto. -Kogo nazywasz Odetta? To nie moje imie. -Zamknij sie, suko - tym razem warknal groznie rewolwerowiec i natych miast podjal jedwabistym glosem: - Jesli mnie slyszysz i mozesz nad nia zapanowac. . . -Czemu tak do mnie mowisz? Czego gadasz jak do kogos innego? Skon cz z tymi parszywymi zartami! Masz zaraz z tym skon czyc, slyszysz? - . . . to kaz jej sie zamknac. Moge ja zakneblowac, ale nie chce tego robic. Skuteczny knebel to niebezpieczna rzecz. Czlowiek moze sie udusic. -Skon cz z tym parszywym zasranym wudu, matkojebie! - Odetto. Jego glos przeszedl w szept, podobny do szmeru pierwszych kropli deszczu. Umilkla, gapiac sie na niego szeroko otwartymi oczami. Eddie nigdy w zyciu nie widzial w ludzkich oczach takiej nienawisci i strachu. -Nie sadze, by ta suka przejmowala sie tym, ze moze sie udusic kneblem. Ona chce umrzec, ale moze jeszcze bardziej chce, zebys ty umarla. Ty jednak nie umarlas, przynajmniej do tej pory, a nie przypuszczam, zeby Detta byla czyms nowym w twoim zyciu. Ona czuje sie w twoim ciele jak w domu, wiec moze slyszysz, co teraz mowie, i moze zdolasz jakos nad nia zapanowac, choc jeszcze nie mozesz wyjsc. Nie pozwol, zeby zbudzila nas po raz trzeci, Odetto. Nie chce jej kneblowac, ale zrobie to, jesli bede musial. Wstal, odszedl, nie ogladajac sie, znow owinal sie kocem i natychmiast zasnal. Ona wciaz gapila sie na niego szeroko otwartymi oczami, rozdymajac nozdrza. -Parszywe zasrane wudu - wyszeptala. Eddie polozyl sie i mimo ze byl bardzo zmeczony, tym razem minal dlugi czas, zanim zapadl w sen. Raz po raz prawie zasypial, ale natychmiast sie budzil, przeswiadczony, ze zaraz uslyszy jej krzyk. Trzy godziny pozniej, gdy ksiezyc juz minal zenit, Eddie w koncu zasnal. Detta juz wiecej nie wrzeszczala tej nocy; albo przestraszyla sie Rolanda, albo oszczedzala sily na pozniejsze alarmy i szyderstwa, a moze - tylko moze - dlatego ze Odetta uslyszala rewolwerowca i zapanowala nad nia, tak jak ja prosil. Eddie w koncu zasnal, ale obudzil sie obolaly i zmeczony. Spojrzal w kierunku wozka, mimo wszystko majac nadzieje, ze zobaczy tam Odette. . . Boze, prosze, niech to bedzie Odetta. . . -Czesc, bialy chlebku - powitala go Detta i usmiechnela sie tym wilczym usmiechem. - Juz myslalam, ze bedziecie spac do poludnia. Chyba nie powinienes tak robic, co? Mamy zdazyc na autobus kilka mil stad, nieprawdaz? Jasne! i mysle, ze to ty bedziesz dzis odwalal cale pchanie, bo ten drugi gosc, ten ze slepiami wudu, widzi mi sie coraz slabszy, jak nic! Tak! Pewnie nie bedzie juz nic jadl, nawet tego wymyslnego wedzonego mieska, co to je trzymacie dla siebie, bialasy, kiedy nie ciagniecie sobie drutow. No, to w droge, bialy chlebku! Detta nie chce cie zatrzymywac! - sciszyla glos i jednoczesnie przymknela troche powieki, chytrze zerkajac na niego z ukosa. - Przynajmniej przed pojsciem do piekla. "Popamietasz ten dzien , bialy chlebku" - obiecywaly te oczy. "To bedzie dzien , ktory dlugo bedziesz pamietal." "Jasne." *** Tego dnia przeszli trzy mile, moze troche mniej. Wozek Detty wywrocil sie dwa razy. Raz przewrocila go sama, powoli i niepostrzezenie znow przesunawszy reke do hamulca i szarpnawszy za raczke. Za drugim razem zrobil to Eddie, za silnie pchajac podczas pokonywania jakiejs lachy piasku. Zdarzylo sie to pod koniec dnia i wpadl w panike, myslac, ze tym razem nie zdola wydobyc kol z piasku, po prostu nie zdola. Drzacymi rekami pchnal ze wszystkich sil i oczywiscie zrobil to za mocno. Kobieta runela na piach, jak Humpty Dumpty spadajacy z muru wiec Eddie i Roland musieli harowac niczym woly, zeby ja podniesc.Zdazyli w sama pore. Sznur spod jej piersi przesunal sie na krtan . Zalozony przez rewolwerowca samozaciskajacy sie wezel prawie ja udusil. Jej twarz przybrala zabawny niebieski kolor i kobieta byla bliska utraty przytomnosci, a mimo to z ust wydobyl sie chrapliwy smiech."Dlaczego jej nie zostawisz?" - o malo nie powiedzial Eddie, gdy Roland szybko sie pochylil sie, zeby rozluznic wezel. "Niech sie udusi! Nie wiem, czy ona chce sama to zrobic, tak jak powiedziales, ale wiem, ze chce, zebysmy zrobili to my. . . Zostaw ja!" Potem przypomnial sobie Odette (chociaz ich spotkanie bylo tak krotkie i wydawalo sie takie odlegle, ze zaczynalo zacierac sie w pamieci) i pospieszyl z pomoca Rolandowi. Rewolwerowiec niecierpliwie odepchnal go jedna reka. -Tu jest miejsce tylko dla jednego. - Kiedy poluzowal sznur i Wladczyni zaczela chrapliwie lapac powietrze (natychmiast wydychajac je w wybuchach zlosliwego smiechu), odwrocil sie i obrzucil Eddiego krytycznym spojrzeniem. -Mysle, ze powinnismy zatrzymac sie na noc. -Jeszcze kawalek - prawie blagal Eddie. - Moge isc jeszcze kawalek. -Jasne! To silny byczek! Da rade obrobic jeszcze jeden rzad bawelny, a potem cala noc ciagnac ci druta. Nie chciala nic jesc, wiec miala zapadniete policzki i twarz poorana bruzdami oraz niezdrowy blysk w podkrazonych oczach. Roland nie zwracal na nia uwagi, tylko uwaznie przygladal sie Eddiemu. W koncu kiwnal glowa. -Troche. Nie daleko, ale jeszcze troche. Po dwudziestu minutach Eddie sam zarzadzil postoj. Ramiona mial jak galareta. Usiedli w cieniu skal, sluchajac mew, obserwujac fale, czekajac, az slonce zajdzie i homarokoszmary wyjda z wody i zaczna zadawac swe idiotyczne pytania. sciszywszy glos tak, aby Detta nie mogla go uslyszec, Roland powiedzial Eddiemu, ze prawdopodobnie skon czyly im sie dobre naboje. Eddie tylko odrobine zacisnal wargi. Roland byl zadowolony. -Tak wiec bedziesz musial sam zatluc ktoregos z nich - stwierdzil Roland. -Ja jestem za slaby, zeby podniesc wystarczajaco duzy kamien i. . . celnie rzucic. Teraz Eddie przyjrzal sie towarzyszowi. Nie spodobalo mu sie to, co zobaczyl. Rewolwerowiec zbyl go machnieciem reki. -Niewazne - rzekl. - Niewazne, Eddie. Jest jak jest. -Ka - rzucil Eddie. Rewolwerowiec z niklym usmiechem kiwnal glowa. - Ka. -Kaka - dodal Eddie i spojrzeli po sobie, a potem obaj rozesmiali sie. Roland wygladal na zaskoczonego i moze nawet wiecej niz troche przestraszonego zgrzytliwymi dzwiekami, jakie wydobywaly sie z jego ust. Ten przyplyw wesolosci nie trwal dlugo. Kiedy sie skon czyl, rewolwerowiec mial zamyslona i melancholijna mine. -Czy te smichy-chichy znacza, ze juz wreszcie zrobiliscie sobie dobrze? - zawolala do nich Detta ochryplym, zalamujacym sie glosem. - Kiedy wezmiecie sie do roboty? Chce to zobaczyc! Do roboty! *** Eddie upolowal kraba. Tak jak poprzednio, Detta nie chciala jesc. Eddie skonsumowal polowe porcji, a potem zaproponowal jej druga polowe. -Nie ma mowy! - warknela, sypiac z oczu skry. - Nie ma mowy. Napcha les trucizny do tej czesci. Chcesz mnie otruc. Eddie bez slowa wzial reszte miesa, wlozyl sobie do ust przezul i polknal. -To nic nie znaczy - odrzekla ponuro Detta. - Zostaw mnie w spokoju, lajzo. Eddie nie mial takiego zamiaru. Podsunal jej drugi kawalek. -Sama rozerwij go na pol. Daj mi obojetnie ktory kawalek. Ja zjem moja czesc, a ty swoja. -Nie dam sie nabrac na twoje sztuczki, panie Charlie. Zostaw mnie, powiedzialam, wiec masz zostawic mnie w spokoju. *** W nocy nie wrzeszczala. . . lecz rano byla tam w dalszym ciagu. *** Tego dnia przeszli tylko dwie mile, chociaz Detta nie probowala przewracac wozka. Eddie doszedl do wniosku, ze byla zbyt slaba, aby ponawiac takie proby sabotazu. A moze doszla do wniosku, ze wlasciwie sa one zbyteczne. Trzy czynniki wywieraly swoj zgubny wplyw na podroznych: zmeczenie Eddiego; krajobraz, ktory po wielu dniach w koncu zaczal sie zmieniac; oraz pogarszajacy sie stan zdrowia Rolanda.Coraz rzadziej napotykali lachy sypkiego piasku, ale bylo to niewielka pociecha. Grunt stawal sie bardziej zwirowaty, przypominajacy raczej kiepska glebe niz piach (tu i owdzie rosly kepy chwastow, sprawiajacych wrazenie prawie zawstydzonych swoja obecnoscia w takim miejscu), a z tej dziwnej mieszanki piasku i gleby sterczalo tyle glazow, ze Eddie musial objezdzac je tak samo, jak przedtem omijal piaszczyste lawice. Zauwazyl, ze wkrotce dotra do konca plazy. Wzgorza, brazowe i posepne, powoli zblizaly sie do morza. Eddie dostrzegal juz wijace sie miedzy nimi wawozy, ktore wygladaly na wyzlobione przez niezdarnego olbrzyma, wymachujacego tepym tasakiem. Tej nocy dotarl do niego dzwiek plynacy gdzies z wysokiego zbocza, przypominajacy miauczenie wielkiego kota.Plaza wydawala sie bezkresna, ale musial sie pogodzic z mysla, ze gdzies sie kon czyla. Gdzies w oddali te wzgorza po prostu zepchna ja do morza. Zerodowane zbocza pomaszeruja ku wodzie i wejda do niej, najpierw tworzac przyladki lub cyple, a potem szereg wysepek. Niepokoilo go to, ale jeszcze bardziej martwil go stan zdrowia Rolanda. Tym razem rewolwerowiec nie spalal sie, lecz gasl, nikl w oczach, stawal sieprzezroczysty. Czerwone pregi pojawily sie ponownie, niestrudzenie przesuwajac sie po wewnetrznej stronie przedramienia, az do lokcia. Przez ostatnie dwa dni Eddie wciaz patrzyl przed siebie, mruzac oczy, majac nadzieje zobaczyc drzwi, te drzwi, te magiczne drzwi. Przez ostatnie dwa dni czekal na pojawienie sie Odetty. Oba te zyczenia nie spelnily sie. Tej nocy przed snem przyszly mu do glowy dwie okropne mysli, niczym okrut ny zart z podwojna pointa: A jesli tam nie ma zadnych drzwi? A jesli Odetta Holmes nie zyje? *** -Wstan i swiec, matkojebie! - wyrwal go z niebytu wrzask Detty. - My sle, ze zostalismy tylko we dwoje, slodziutki. Mysle, ze twoj przyjaciel w koncu wyciagnal kopyta. Mysle, ze juz ucztuje z diablem w piekle.Eddie spojrzal na zawinietego w koce Rolanda i przez jedna okropna chwile byl pewien, ze ta suka ma racje. Potem rewolwerowiec poruszyl sie, cicho jeknal i z trudem usiadl. -No, patrzcie tylko! - Detta nawrzeszczala sie tyle, ze teraz chwilami glos zupelnie odmawial jej posluszenstwa, przechodzac w upiorny szept, niczym swistzimowego wiatru pod drzwiami. - Myslalam, ze nie zyjesz, czlowieku! Roland powoli wstal. Eddiemu kojarzyl sie z czlowiekiem wchodzacym po niewidzialnej drabinie. Poczul gniew i litosc, co bylo znajomym, dziwnie nostalgicznym uczuciem. Po chwili zrozumial. Tak sie czul wtedy, kiedy razem z Henrym ogladali walki w telewizji i jeden zapasnik tlukl drugiego, tlukl go okropnie, raz po raz, i tlum zadal krwi, Henry zadal krwi, a Eddie tylko tam siedzial, czujac gniew i litosc oraz tepy niesmak. Siedzial tam, slac fale myslowe do zwyciezcy: "Przestan , czlowieku, czy jestes slepy, do cholery? On umiera! Umiera! Przerwij te pierdolona walke!" Tej nie bylo jak przerwac. Roland popatrzyl na kobiete zapadnietymi oczami, blyszczacymi od goraczki. -Wielu tak myslalo, Detto. - Spojrzal na Eddiego. - Jestes gotowy? -Tak, chyba tak. A ty? - Tak. -Dasz rade? -Tak. Ruszyli. *** Okolo dziesiatej Detta zaczela trzec skronie palcami. *** -Stojcie - powiedziala. - Niedobrze mi. Chyba zaraz zwymiotuje.-Zapewne ten obfity wczorajszy posilek - odparl Eddie i dalej pchal wo zek. - Powinnas byla darowac sobie deser. Mowilem ci, ze polewa czekoladowa jest ciezkostrawna. -Zaraz bede rzygac! Zaraz. . . ! -Zatrzymaj sie - polecil rewolwerowiec. Eddie stanal. Kobieta na fotelu nagle wygiela sie w luk, jakby porazona pradem. Wybaluszyla oczy, wpatrujac sie w dal. -Potluklam twoj talerz, ty smierdzaca bialasko! - wrzasnela. - Potluklam go, do cholery, i bardzo sie ciesz. . . Nagle osunela sie bezwladnie, pochylajac do przodu. Gdyby nie wiezy, spadlaby z wozka. "Chryste, umarla, dostala ataku serca i umarla" - pomyslal Eddie. Zaczal obchodzic wozek, bo przypomnial sobie, jak chytra i podstepna potrafi byc ta kobieta, i stanal rownie gwaltownie, jak sie poruszyl. Popatrzyl na Rolanda. Ten odpowiedzial mu spokojnym, niczego niezdradzajacym spojrzeniem. Wtem kobieta jeknela. Otworzyla oczy. Jej oczy. Oczy Odetty. -Dobry Boze, znowu zemdlalam, prawda? - powiedziala. - Przykro mi, ze musieliscie mnie przywiazac. Alez scierply mi nogi! Moglabym usiasc troche wygodniej, gdybyscie. . . Wlasnie w tym momencie kolana ugiely sie pod Rolandem, trzydziesci mil na poludnie od miejsca, gdzie kon czyla sie ta plaza Morza Zachodniego. Powtorne tasowanie powtorne tasowanie Eddie Dean czul sie tak, jakby juz nie pchal wozka z Wladczynia ani nawet nie szedl po zwirowatej plazy. Teraz wydawalo mu sie, ze "fruna". Odetta Holmes nie lubila Rolanda i nie ufala mu - to bylo oczywiste. Ro zumiala jednak, jak pozalowania godny byl jego stan, i starala sie pomoc. Eddie mial wrazenie, ze oporna sterta stalowych pretow i gumy, do ktorej przypadkiem przymocowano ludzkie cialo, nagle zmienila sie w sanie. "Idz z nia. Przedtem musialem cie chronic - to bylo najwazniejsze. Teraz tylko opoznia twoj marsz." Eddie zdal sobie sprawe, ze rewolwerowiec ma racje. On popychal fotel; Odetta pomagala mu, obracajac kola. Za paskiem spodni Eddiego tkwil jeden z rewolwerow Rolanda. "Pamietasz, jak ci powiedzialem, zebys sie strzegl, a ty nie posluchales?" "Tak." "Powtarzam ci: Strzez sie. Caly czas. Jesli ta druga powroci, nie wahaj sie ani sekundy. Oglusz ja." "A jesli ja zabije?" "To wszystko sie skon czy. Skon czy sie takze wtedy, kiedy ona zabije ciebie. Jesli tamta wroci, bedzie probowala. Na pewno." Eddie nie chcial zostawiac Rolanda. Nie chodzilo tylko o te odglosy miauczenia w nocy (chociaz o tym tez myslal). Po prostu Roland byl tutaj jego jedynym oparciem. Eddie i Odetta nie nalezeli do tego swiata. Mimo to wiedzial tez, ze rewolwerowiec ma racje. -Chcesz odpoczac? - zapytal Odette. - Jest jeszcze troche miesa. Niewie - Na razie nie - odparla ze znuzeniem. - Niedlugo. -W porzadku, ale przynajmniej przestan obracac kola. Jestes slaba. Twoje. . . twoje klopoty z zoladkiem, wiesz. - Dobrze. Odwrocila do niego zlana potem twarz i obdarzyla go usmiechem, ktory jed noczesnie oslabil go i dodal mu sil. Za taki usmiech moglby umrzec. . . i byc moze tak sie stanie, jezeli bedzie trzeba. Mial szczera nadzieje, ze nie dojdzie do tego, lecz nalezalo taka mozliwosc brac pod uwage. Czas stal sie ogromnie waznym, decydujacym czynnikiem. Odetta zlozyla rece na podolku, a Eddie pchal wozek. Koleiny pozostajace za nimi byly teraz plytsze, bo piach powoli zmienial sie w coraz twardsza glebe, tak kamienista jednak, ze latwo bylo o wypadek, szczegolnie ze poruszali sie szybko i mogl sie przydarzyc bez niczyjej pomocy, a nastepny upadek mogl poranic Odette, co samo w sobie byloby nieprzyjemne, i uszkodzic wozek, co mialoby fatalne skutki dla nich, a zapewne jeszcze gorsze dla rewolwerowca, ktory niemal na pewno umarlby bez ich pomocy, oni zas na zawsze zostaliby uwiezieni w tym swiecie. Poniewaz Roland byl zbyt chory i slaby, zeby sie poruszac, Eddie musial rozwiazac jeden prosty problem: stanowili trojke, w ktorej dwie osoby byly niepelnosprawne. Na co w tej sytuacji mogli liczyc, co dawalo im szanse? Wozek. Wozek inwalidzki byl ta nadzieje, jedyna nadzieja i tylko nadzieja. Tak wiec pomoz nam, Boze. *** Rewolwerowiec odzyskal przytomnosc tuz po tym, jak Eddie zaciagnal go w cien wielkiego glazu. Na jego popielatoszarej twarzy pojawily sie niezdrowe wypieki. Oddychal szybko i z trudem. Prawe przedramie mial poprzecinane siateczka kretych czerwonych linii.-Nakarm ja - wychrypial do Eddiego. -Ty. . . -Nie mowmy o mnie. Nic mi nie bedzie. Nakarm ja. Mysle, ze teraz bedzie jadla. A bedzie ci potrzebna jej sila. -Rolandzie, a jesli ona tylko udaje. . .Rewolwerowiec ucial to niecierpliwym machnieciem reki. -Ona niczego nie udaje, chyba ze w glebi swego umyslu. Ja to wiem i ty takze. Ma to wypisane na twarzy. Daj jej jesc, na pamiec twego ojca, a kiedy bedzie jadla, wroc tu do mnie. Teraz liczy sie kazda minuta. Kazda sekunda. - Eddie chcial wstac, lecz rewolwerowiec zatrzymal go, pociagnawszy lewa reka. Chory czy nie, mial jeszcze sile. - I nic nie mow o tamtej. Cokolwiek ci powie, jakkolwiek sprobuje to wszystko wyjasnic, nie zaprzeczaj. -Dlaczego? -Nie wiem. Po prostu czuje, ze to bylby blad. A teraz rob, co mowie, i nie marnuj mojego czasu! Odetta siedziala na wozku i z lekkim zdumieniem oraz rozbawieniem spogla dala na morze. Kiedy Eddie zaproponowal jej kawalki homara, pozostale z po przedniego wieczoru, usmiechnela sie zalosnie: -Zjadlabym, gdybym mogla - powiedziala - ale wiesz, co sie stanie. Eddie, ktory nie mial pojecia, o czym ona mowi, mogl tylko wzruszyc ramionami. -Nie zaszkodziloby sprobowac, Odetto. Powinnas cos zjesc, wiesz. Bedziemy musieli isc, najszybciej jak zdolamy. Usmiechnela sie i dotknela jego dloni. Poczul sie tak, jakby przeskoczyla miedzy nimi iskra elektrostatycznego wyladowania. To byla ona - Odetta. Wiedzial o tym rownie dobrze, jak Roland. -Kocham cie, Eddie. Tak bardzo sie starales. Byles taki cierpliwy. On takze - wskazala w kierunku skaly, pod ktora lezal rewolwerowiec - ale jego trudno kochac. -Taak. Jakbym o tym nie wiedzial. -Kiedys sprobuje. -Jak chcesz. Usmiechnela sie, a on poczul sie tak, jak gdyby caly swiat krecil sie dzieki niej i dla niej. Pomyslal: "Prosze, Boze, nigdy nie mialem tak wiele, wiec prosze, nie zabieraj mi jej znowu. Prosze." Wziela kawalki miesa z homara, z komicznie zalosna mina zmarszczyla nos i popatrzyla na Eddiego. -Musze? -Postaraj sie. -Nigdy wiecej nie tkne muli - powiedziala. -Przepraszam? -Myslalam, ze ci mowilam. -Byc moze - odparl i zasmial sie nerwowo. Rewolwerowiec mowil, zeby nigdy nie przypominac jej o tej drugiej, przez caly czas tkwiacej w jej umysle. . . -Kiedys jedlismy je na kolacje, mialam wowczas dziesiec czy jedenascie lat. Nienawidzilam ich smaku. Byly jak gumowe kulki i potem zwrocilam je. Odtamtego czasu nigdy wiecej ich nie jadlam. A jednak. . . - westchnela - skoro tak mowisz, postaram sie. Wlozyla kawalek kraba do ust, jak dziecko polykajace lyzke lekarstwa, ktore na pewno bedzie mialo obrzydliwy smak. Zaczela zuc, z poczatku powoli, potem coraz szybciej. Polknela. Wziela nastepny kawalek. Przezula, przelknela. Nastepny. Teraz po prostu zajadala sie. -Hej, powoli! - zawolal Eddie. -To pewnie inny gatunek! Tak, na pewno! - Z promiennym usmiechem popatrzyla na Eddiego. - Przeszlismy kawalek plaza i tutaj zyje inny rodzaj krabow! Wyglada na to, ze nie jestem na nie uczulona! Nie smakuja tak obrzydliwie, jak dotychczas. . . a przeciez probowalam utrzymac je w zoladku, prawda? - Spojrzala na niego blagalnie. - Bardzo sie staralam. -Taak. - Nawet w jego wlasnych uszach zabrzmialo to jak radio lapiace sy gnal bardzo odleglej stacji. "Ona mysli, ze jadla codziennie i wszystko zwracala. Sadzi, ze to dlatego jest taka slaba. Wielki Boze." - Tak, staralas sie jak diabli. -Ten smakuje. . . - trudno bylo ja zrozumiec, bo mowila z pelnymi ustami. -Smakuje tak dobrze! - Rozesmiala sie, lagodnie i uroczo. - Ten zostanie w zoladku! Nabiore sil! Wiem! Czuje to! -Tylko nie przesadz - ostrzegl i podal jej jeden z buklakow. - Nie jestes przyzwyczajona do takiego pozywienia. Po tych. . . - przelknal sline z wyraznie slyszalnym (przynajmniej dla niego samego) odglosem - po tych wszystkich wymiotach. -Tak. Tak. -Musze chwilke porozmawiac z Rolandem. -W porzadku. Zanim odszedl, znow uscisnela mu dlon . -Dziekuje, Eddie. Dziekuje, ze byles taki cierpliwy. i podziekuj jemu. - Urwala na moment. - Podziekuj i nie mow, ze sie go boje. -Nie powiem - obiecal i wrocil do rewolwerowca. *** Nawet kiedy nie poruszala kolami, Odetta byla bardzo pomocna. Znajdowala droge z wprawa kobiety przez dlugi czas poruszajacej sie na wozku w swiecie, w ktorym jeszcze przez wiele lat nie przejmowano sie losem niepelnosprawnych.-W lewo! - wolala i Eddie skrecal w lewo, omijajac kamien , sterczacy jak sprochnialy zab z brunatnej ziemi. Sam moze zdazylby go dostrzec. . . a moze nie. -W prawo! - nakazala i Eddie skrecil w prawo, ledwie unikajac lachy piasku,mimo ze zdarzaly sie coraz rzadziej. W koncu zatrzymali sie i Eddie polozyl sie na ziemi, ciezko dyszac. -Przespij sie - powiedziala Odetta. - Godzine. Zbudze cie. Eddie spojrzal na nia. -Nie oszukam cie. Widzialam, w jakim stanie jest twoj przyjaciel, Eddie. . . -Wiesz, on wlasciwie nie jest moim przyjacielem. . . - . . . i wiem, ze liczy sie kazda chwila. Nie pozwole, by kierowalo mna zle pojete poczucie litosci, i nie dam ci spac dluzej niz godzine. Umiem okreslic czas na podstawie polozenia slon ca. Nie pomozesz jemu ani sobie, jesli zupelnie opadniesz z sil, prawda? -Nie - odparl, myslac: "Nic nie rozumiesz. Jesli zasne, a Detta Walker powroci. . . " - spij, Eddie - nalegala, a poniewaz Eddie byl zbyt zmeczony (i za bardzo zakochany), zeby jej nie ufac, zrobil to. Zasnal, a ona zbudzila go tak, jak obiecala, i wciaz byla Odetta, a potem poszli dalej i znow poruszala kolami, pomagajac mu. Pedzili ku coraz blizszemu kran cowi plazy, ku drzwiom, ktorych Eddie rozpaczliwie wypatrywal i nigdzie nie mogl dostrzec. *** Kiedy zostawil Odette jedzaca pierwszy posilek od kilku dni i podszedl do rewolwerowca, Roland wygladal nieco lepiej.-Pochyl sie - powiedzial do Eddiego. Ten usluchal. -Zostaw mi ten buklak, ktory jest w polowie pelny. Wiecej mi nie potrzeba. Zaprowadz ja do drzwi. -A jesli nie. . . -Jesli ich nie znajdziesz? Znajdziesz je. Pierwsze i drugie byly tam, wiec beda i trzecie. Jesli dotrzecie do nich przed zachodem slon ca, zaczekaj do zmroku, a potem zabij dwa stwory. Bedziesz musial zostawic jej pozywienie i upewnic sie, ze jest tak bezpieczna, jak tylko to mozliwe. Jesli nie dotrzecie tam dzisiaj, zabij trzy. Masz. Wreczyl mu jeden ze swoich rewolwerow. Eddie z szacunkiem wzial bron , ponownie zdziwiony tym, ze jest taka ciezka. -Myslalem, ze wszystkie naboje sa do kitu. -Pewnie tak jest. Zaladowalem te, ktore moim zdaniem najmniej zamokly. Jest ich szesc. Moze jeden z nich wypali. Lub dwa, jezeli dopisze ci szczescie.Nie marnuj ich na kraby. - Zerknal na Eddiego. - Tam mozesz napotkac innestworzenia. -Ty tez to slyszales? -Jesli mowisz o tym wyciu na wzgorzach, to owszem. Jesli jednak myslisz o jakims demonie, co widze w twoich oczach, to nie. Slyszalem dzikiego kota na lowach, to wszystko, mozliwe, ze o glosie grozniejszym niz on sam. Byc moze to cos malego, co bez trudu odpedzilbys kijem. Musisz przede wszystkim pamietac o niej. Jesli tamta druga powroci, moze bedziesz musial ja. . . -Nie zabije jej, jezeli o to ci chodzi! -Moze bedziesz musial ja unieszkodliwic. Rozumiesz? Eddie niechetnie kiwnal glowa. Te przeklete naboje i tak pewnie do niczego sie nie nadaja, wiec nie ma sensu drzec o to kotow. -Kiedy dotrzecie do drzwi, zostaw ja. Umiesc ja w miare bezpiecznym miejscu i wroc po mnie z wozkiem. -A bron ? W oczach rewolwerowca pojawil sie tak grozny blysk, ze Eddie gwaltownie poderwal glowe, jakby Roland machnal mu przed nosem plonaca pochodnia. -Na bogow, pewnie! Zostawic jej zaladowany rewolwer kiedy ta druga w kazdej chwili moze wrocic? Oszalales? -Naboje. . . -Pieprzyc naboje! - wykrzyknal rewolwerowiec i nagly podmuch wiatru zaniosl jego slowa do Odetty. Obejrzala sie, patrzyla na nich przez dluga chwile, a potem znow spojrzala na morze. - Nie zostawiaj jej broni! Eddie na wszelki wypadek jeszcze bardziej sciszyl glos. -A jesli cos przyjdzie na lowy, gdy bede tu wracal? Jakis kot grozniejszy, niz wskazywalby na to jego glos, a nie odwrotnie? Cos, czego nie da sie odpedzic kijem? -Zostaw jej stos kamieni - rzekl rewolwerowiec. -Kamieni! Dobry Boze! Czlowieku, pieprzysz glupoty! -Ja mysle - odparl Roland. - Do czego ty chyba nie jestes zdolny. Dalem ci rewolwer, zebys mogl bronic jej przed niebezpieczenstwem przez polowe drogi, ktora musisz przebyc. Bylbys zadowolony, gdybym ci go zabral? Wtedy moze moglbys dla niej zginac. Czy to by ci odpowiadalo? Bardzo romantyczne. . . Tylko ze wtedy umrzemy wszyscy troje, a nie tylko ona. -Bardzo logiczne. A jednak w dalszym ciagu pieprzysz glupoty. -Idz albo zostan . Przestan mnie obrazac. -Zapomniales o czyms - rzucil gniewnie Eddie. -Mianowicie o czym? -Zapomniales powiedziec mi, ze musze dorosnac. Tak zawsze powtarzal Henry. "Och, dorosnij, dzieciaku". Rewolwerowiec usmiechnal sie znuzonym, dziwnie pieknym usmiechem.- Mysle, ze juz dorosles. Idziesz, czy zostajesz? -Pojde - zdecydowal sie Eddie. - Czym ty sie posilisz? Ona zjadla resztki kolacji. -Cos sobie znajde. Robilem to od lat. Eddie odwrocil wzrok. -Ja. . . chyba przykro mi, ze cie obrazilem, Rolandzie. To byl. . . - Nagle parsknal smiechem. - To byl bardzo meczacy dzien . Roland znowu sie usmiechnal. -Tak - przyznal. - Byl. *** Tego dnia przeszli najdluzszy odcinek, a jednak gdy slonce zaczelo ukladac swoj zloty szlak na oceanie, w zasiegu wzroku nie bylo widac drzwi. Chociaz Odetta powiedziala Eddiemu, ze spokojnie moga wedrowac jeszcze pol godziny, zarzadzil postoj i pomogl jej zejsc z wozka.Zaniosl ja na splachetek rownego i dosc gladkiego terenu, zdjal poduszki z siedzenia i oparcia fotela, po czym pomogl jej sie na nich usadowic. -O Panie, jak dobrze jest rozprostowac kosci - westchnela. - Tylko. . . -Spochmurniala. - Wciaz mysle o tym czlowieku, o Rolandzie, ktory pozostal tam calkiem sam. Ta mysl nie pozwala mi sie cieszyc. Eddie, kim on jest? Albo "czym"? - I po krotkim namysle dodala: - I dlaczego tak czesto krzyczy? -Chyba to lezy w jego charakterze - rzekl Eddie i pospiesznie sie oddalil, by nazbierac kamieni. Przeciez Roland rzadko kiedy podnosil glos. Pewnie uslyszala rano, jak krzyknal: "Pieprzyc naboje!", reszta natomiast stanowila jakies wspomnienia, ktorymi Odetta wypelniala luki w pamieci. Zabil trzy stwory, jak radzil mu rewolwerowiec, a na ostatnim skupil sie tak bardzo, ze ledwie udalo mu sie umknac przed czwartym, ktory podkradl sie do niego z prawej. Eddie zobaczyl, jak szczypce z trzaskiem przeciely powietrze w miejscu, gdzie przed chwila trzymal noge. Pomyslal o brakujacych palcach rewolwerowca. Upiekl swoja zdobycz na ognisku z suchych galezi - bliskosc wzgorz i coraz bujniejsza roslinnosc sprawialy, ze latwiej i szybciej mozna bylo nazbierac drewna na opal - gdy na niebie dogasalo ostatnie swiatlo dnia. -Popatrz, Eddie! - zawolala, wskazujac w gore. Spojrzal i zobaczyl samotna gwiazde, lsniaca na piersi nocy. -Czyz nie jest piekna? -Tak - przytaknal i nagle, bez powodu, w oczach stanely mu lzy. Gdzieon byl przez cale swe przeklete zycie? Gdzie byl, co robil, kto byl z nim wtedy i dlaczego nagle poczul sie tak okropnie przygnebiony i zbrukany? Uniesiona twarz Odetty byla niesamowita w swym pieknie, rzucajacym sie w oczy nawet przy niklym swietle, choc jej wlascicielka nie byla tego swiadoma. Spogladala szeroko otwartymi oczami na gwiazde i usmiechala sie lagodnie. -Gwiazdo jasna i swiecaca - powiedziala cicho i urwala. Popatrzyla na niego. - Znasz to, Eddie? -Tak. - Mial opuszczona glowe. Odpowiedzial jej dosc raznym glosem, gdyby jednak uniosl glowe, dostrzeglaby, ze placze. -Zatem pomoz mi. Musisz patrzec w niebo. Otarl lzy dlonia i spojrzal w gore, na gwiazde. -Gwiazdo jasna - skierowala wzrok na niego i przylaczyl sie do niej - i swiecaca. . . Wyciagnela reke, a on ujal jej dlon , delikatna i jasnobrazowa jak czekolada, w swoja - biala jak golebica. -Pierwsza dzisiaj wschodzaca - powiedzieli jednoczesnie, jak chlopiec i dziewczyna, nie jak mezczyzna i kobieta, ktorymi beda pozniej, gdy zapadnie ciemnosc i ona zapyta go, czy spi, a on odpowie, ze nie, i ona poprosi, zeby ja przytulil, bo jest jej zimno. - Mam tylko jedno pragnienie. . . Spojrzeli na siebie i zobaczyl struzki lez, splywajace jej po policzkach. Jemu rowniez lzy znow stanely w oczach i pozwolil im plynac. Nie czul wstydu, a jedynie bezgraniczna ulge. Usmiechneli sie. -Spelnij jedno moje zyczenie - powiedzial Eddie i pomyslal: "Prosze, bys to zawsze byla ty." - Spelnij jedno moje zyczenie - powtorzyla jak echo i pomyslala: "Jesli mam umrzec w tym dziwnym miejscu, prosze, niech ta smierc bedzie lekka i niech bedzie przy mnie ten porzadny, mlody czlowiek." - Przepraszam, ze plakalam - powiedziala, ocierajac oczy. - Rzadko to robie, lecz to byl. . . -Bardzo meczacy dzien - dokon czyl za nia. -Tak. Powinienes cos zjesc, Eddie. -Ty tez. -Mam tylko nadzieje, ze nie zemdli mnie znowu. Usmiechnal sie do niej. -Na pewno nie. *** Pozniej, gdy nad ich glowami obce galaktyki wirowaly w powolnym gawocie, oboje mysleli, ze jeszcze nigdy milosny akt nie byl rownie slodki i spelniony. *** Wyruszyli o swicie, zwawo, a o dziewiatej Eddie zalowal, ze nie zapytal Rolanda, co powinien zrobic, jesli dotra do miejsca, gdzie gory wchodza do morza i w dalszym ciagu nie bedzie zadnych drzwi. Wydawalo sie to teraz bardzo istotna sprawa, gdyz plaza sie stopniowo kon czyla, co do tego nie bylo zadnej watpliwosci. Wzgorza zas podchodzily do brzegu, powoli zblizajac sie do wody.Plaza przestala juz byc plaza - piach ustapil miejsca twardej i gladkiej glebie. Cos - zapewne odplywy lub obfite opady (nie bylo takich; od kiedy znalazl sie w tym swiecie, nie spadla nawet kropla - wprawdzie niebo kilka razy zasnulo sie chmurami, lecz zaraz rozpedzil je wiatr) - wygladzily wszystkie nierownosci terenu. O dziewiatej trzydziesci Odetta nagle zawolala: -Stoj, Eddie! Stoj! Zatrzymal sie tak gwaltownie, ze musiala zlapac sie poreczy wozka, zeby nie wypasc. W mgnieniu oka znalazl sie przed nia. -Przepraszam. Dobrze sie czujesz? - swietnie. - Pojal, ze wzial podniecenie za niepokoj. Wskazala palcem. - Tam! Widzisz cos? Oslonil dlonia oczy i niczego nie dostrzegl. Wytezyl wzrok. Przez chwilke wydawalo mu sie. . . nie, to na pewno tylko falowanie rozgrzanego powietrza nad ziemia, doszedl do wniosku. -Nie sadze - orzekl i usmiechnal sie. - Moze tylko jedno zyczenie. -A ja widze! - Odwrocila ku niemu ozywiona, usmiechnieta twarz. - Stoja zupelnie same! Tam, gdzie kon czy sie plaza. Spojrzal ponownie, tym razem az tak wytezajac wzrok, ze oczy zaszly mu lzami. Znow wydalo mu sie, ze cos dostrzega. "Widziales to" - pomyslal i usmiechnal sie. - "Widziales jej zyczenie." - Moze - rzekl, nie dlatego, ze istotnie cos zauwazyl, ale dlatego, ze ona w to wierzyla. -Chodzmy! Eddie wrocil na swoje miejsce za oparciem wozka inwalidzkiego, korzystajacz krotkiej przerwy, by ukradkiem rozmasowac sobie obolaly krzyz. Odetta sie obejrzala. -Na co czekasz? -Naprawde uwazasz, ze cos tam zauwazylas, mam racje? -Tak! -No, coz, wiec ruszajmy! Ponownie zaczal pchac wozek. *** Pol godziny pozniej on tez to zobaczyl. "Jezu" - pomyslal - "ona ma wzrok rownie dobry jak Roland. Moze lepszy." Oboje nie chcieli zatrzymywac sie, ale musieli cos zjesc. Pospiesznie spozyli posilek i natychmiast ruszyli w droge. Nadchodzil przyplyw i Eddie z rosnacym niepokojem spogladal w prawo, na zachod. Znajdowali sie kawalek za linia morszczynu i trawy morskiej, znaczacych zasieg fal, lecz niepokoila go mysl, ze zanim dotra do drzwi, znajda sie nieprzyjemnie blisko wody, majac po jednej stronie morskie fale, a po drugiej strome zbocza gor. Teraz bardzo wyraznie widzial te wzgorza i nie byl to przyjemny widok. Skaliste, porosniete karlowatymi drzewkami, ktore wbijaly w ziemie swe korzenie niczym artretyczne palce, zawziecie sie jej trzymajac, oraz krzewami, wygladajacymi na cierniste. Choc nie byly zbyt strome, raczej nie mozna bedzie wjechac na nie wozkiem. Moze zdolalby wniesc ja na ktores zbocze, a moze nawet bedzie musial to zrobic, ale nie cieszyla go perspektywa pozostawienia jej tutaj.Po raz pierwszy uslyszal bzyczenie owadow. Wydawaly dzwieki podobne do grania swierszczy, ale wyzsze i bez swingujacego rytmu - po prostu monotonne "iiiiiii", jak brzek przewodow linii wysokiego napiecia, i po raz pierwszy zauwazyl inne ptaki poza mewami. Niektore byly calkiem spore i krazyly nad ladem. Jastrzebie - pomyslal. Od czasu do czasu widzial, jak skladaly skrzydla i spadaly niczym kamienie. Polujac. Na co polowaly? Coz, pewnie na jakies male zwierzeta. W porzadku. Mimo to wciaz myslal o wyciu, ktore slyszal w nocy. Do poludnia juz zupelnie wyraznie widzieli te drzwi. Tak jak dwoje poprzednich, te tez wydawaly sie zludzeniem, lecz byly rownie rzeczywiste jak gory i morze. -Zdumiewajace - uslyszal cichy glos Odetty. - Po prostu zdumiewajace. Znajdowaly sie dokladnie tam, gdzie przypuszczal: w zatoczce stanowiacej granice latwego szlaku na polnoc. Staly tuz poza zasiegiem przyplywu i niecaletrzy jardy od miejsca, gdzie gory nagle wyrastaly sie z ziemi, jak gigantyczna dlon pokryta nie wlosami, a szarozielonymi krzakami. Przyplyw zaczal sie, gdy slonce chylilo sie ku powierzchni oceanu. . . i prawdopodobnie o czwartej - tak twierdzila Odetta, a poniewaz twierdzila, ze umie okreslac czas z polozenia slon ca na niebie (i poniewaz byla jego ukochana) Eddie wierzyl jej - dotarli do drzwi. *** Patrzyli na nie - Odetta siedzaca na wozku inwalidzkim, z dlon mi na podolku, i Eddie stojacy obok niej. Niby spogladali na nie tak samo jak poprzedniej nocy na samotna gwiazde, czyli jak dwoje dzieci - a jednak zupelnie inaczej. Gdy kierowali swe zyczenia do gwiazdy, byli dziecmi szczescia. Teraz patrzyli posepnie, z namyslem, jak dzieci przygladajace sie czemus, co dotychczas uwazaly za wytwor wyobrazni.Na drzwiach widnialo slowo. -Co oznacza ten napis? - zapytala po chwili Odetta. -Nie wiem - odparl Eddie, lecz to slowo przejelo go dreszczem. Poczul, ze serce zamiera mu w piersi. -Na pewno? - spytala, mierzac go wzrokiem. -Tak. Ja. . . - Przelknal sline. - Nie wiem. Patrzyla jeszcze chwile. -Przepchnij mnie przez nie, prosze. Chcialabym tam zajrzec. Wiem, ze zalezy ci na tym, by natychmiast wrocic do niego, ale mozesz to dla mnie zrobic? Mogl. Podeszli do nich od strony zbocza. -Zaczekaj! - zawolala. - Widziales to? -Co? -Wracaj! Spojrz! Patrz uwaznie! Tym razem obserwowal same drzwi, a nie to, co moglo ich i za nimi oczeki wac. Gdy weszli wyzej, ujrzal je z boku, zobaczyl zawiasy, pozornie nietkwiace w niczym, dostrzegl ich grubosc. . . Nagle znikly. Widziane z boku znikly. Na tle wody powinna byc widoczna trzy, a moze nawet szesciocalowa plyta z grubego drewna (te drzwi sprawialy wrazenie niezwykle masywnych), tymczasem nie bylo jej. Drzwi znikly. Po prostu z tej strony ich nie bylo. Popchnal wozek z powrotem, przesuwajac go o dwie stopy na poludnie od drzwi, i znowu je zobaczyl. -Widzisz to? - zapytal napietym glosem. -Tak! Znow tam sa! Przesunal wozek o dwie stopy w przod. Drzwi byly widoczne. Jeszcze szesc cali. Wciaz je widzial. Jeszcze trzy cale. Byly. Kolejny cal. . . i znikly. Stracily wymiar. -Jezu - szepnal. - Jezu Chryste. -Czy otworza sie przed toba? - zapytala Odetta. - Albo przede mna? Powoli podszedl i chwycil klamke tych drzwi, z wypisanym na nich slowem. Probowal przekrecic ja zgodnie z ruchem wskazowek zegara, a potem w przeciwna strone. Klamka nawet nie drgnela. -W porzadku - rzekla spokojnie, zrezygnowanym glosem. - a wiec sa tylko dla niego. Mysle, ze wiedzielismy o tym oboje. Idz i przywiez go, Eddie. Natychmiast. -Najpierw musze zajac sie toba. -Nic mi nie grozi. -Akurat. Bedziesz za blisko linii przyplywu. Jesli zostawie cie tutaj, po zmroku przyjda homary i zjedza cie na ko. . . Prychanie wielkiego kota na wzgorzach ucielo jego slowa jak noz przecinajacy cienki sznurek. Dobiegalo ze znacznej odleglosci, ale tym razem wydawalo sie rozlegac blizej niz poprzednio. Zerknela na rewolwer zatkniety za pasek dzinsow Eddiego, a potem spojrzala mu w twarz. Poczul, ze sie czerwieni. -Powiedzial ci, zebys mi go nie dawal, prawda? - spytala cicho. - Nie chcial, bym go miala. Z jakiegos powodu on nie chce, bym miala bron . -Naboje zamokly - rzekl niezrecznie. - I tak pewnie sa do niczego. -Rozumiem. Zanies mnie troche wyzej, dobrze, Eddie? Wiem, jak bola cie plecy. Andrew nazywa to Postawa Tragarza, ale tam nie dopadna mnie homary. Watpie, by cokolwiek podeszlo blisko miejsca, gdzie mozna je spotkac. Eddie pomyslal: "Pewnie ma racje i nic jej nie grozi, dopoki trwa przyplyw. Tylko co bedzie potem?" - Zostaw mi troche zywnosci i kilka kamieni - poprosila. W uszach Eddiego zabrzmialo to niczym echo slow rewolwerowca. Znowu sie zaczerwienil. Policzki i czolo mial rozpalone jak scianki pieca do wypalania cegiel. Spojrzala na niego, usmiechnela sie i potrzasnela glowa, jakby czytala mu w myslach. -Nie bedziemy sie o to spierac. Wiem, jak on sie czuje. Zostalo bardzo malo czasu. Nie mozemy tracic go na dyskusje. Zanies mnie troche wyzej, zostaw mizywnosc i kilka kamieni. Jak to zrobisz, zabierz wozek i idz. *** Wniosl ja na rekach, najszybciej jak mogl, do wybranego miejsca na zboczu, a potem wyjal rewolwer i podal go jej, kolba do przodu. Pokrecila glowa.-Gniewalby sie na nas oboje. Bylby zly na ciebie, za to, ze mi go dales, a jeszcze bardziej na mnie, za to, ze go wzielam. -Bzdury! - krzyknal Eddie. - Skad ci to przyszlo do glowy? -Ja to wiem - powiedziala z niezlomna pewnoscia siebie. -No, zalozmy, ze to prawda. Tylko zalozmy. Pogniewam sie na ciebie, jesli go nie wezmiesz. -Nie lubie broni. I nie umiem sie nia poslugiwac. Gdyby cos zaatakowalo mnie w ciemnosci, od razu posikalabym sie w majtki. Potem wycelowalabym lufe w odwrotnym kierunku i sama bym sie postrzelila. - Zamilkla i powaznie spojrzala na Eddiego. - Jest jeszcze cos, o czym chyba powinienes wiedziec. Nie chce dotykac niczego, co do niego nalezy. Niczego. Chodzi o to, ze jego rzeczy moga zawierac cos, co moja mama nazywala hoodoo. Lubie uwazac sie za nowoczesna kobiete. . . ale nie chce miec przy sobie zadnego hoodoo, kiedy ty odejdziesz i spowije mnie mrok. Wciaz pytajaco spogladal to na Odette, to na rewolwer. -Wez to - rozkazala surowo jak nauczycielka. Eddie parsknal smiechem i posluchal. -Dlaczego sie smiejesz? -Poniewaz powiedzialas to tak jak panna Hathaway. Byla moja nauczycielka w trzeciej klasie. Troche zlagodniala. Jej swietliste oczy ani na chwile nie odrywaly sie od jego twarzy. Zaspiewala cicho, slodko: "Heavenly shades of night are falling. . . it's twilight time. . . " Zamilkla i oboje spojrzeli na zachod, lecz gwiazda, do ktorej poprzedniego wieczoru kierowali swe zyczenia, jeszcze sie nie pojawila, chociaz gasnace powoli slonce dawalo dlugie cienie. -Czy jest jeszcze cos, Odetto? Mial ochote w nieskon czonosc odwlekac to rozstanie. Myslal, ze to mu przejdzie, kiedy juz ruszy z powrotem, ale na razie wykorzystywal kazdy pretekst, zeby zostac jeszcze chwilke dluzej. -Pocalunek. Przydalby sie, jesli nie masz nic przeciwko temu. Calowal ja dlugo, a kiedy ich wargi sie rozdzielily, chwycila go za przegub i gleboko spojrzala w oczy.- Nigdy przedtem nie kochalam sie z bialym mezczyzna - powiedziala. - Nie wiem, czy to jest dla ciebie wazne czy nie. Nie wiem nawet, czy jest wazne dla mnie. Pomyslalam jednak, ze powinienes o tym wiedziec. Zastanowil sie. -Dla mnie to nie jest wazne - rzekl wreszcie. - W ciemnosci oboje byli smy szarzy. Kocham cie, Odetto. Nakryla dlonia jego dlon . -Jestes slodkim mlodzien cem i moze ja tez cie kocham, chociaz jest za wczesnie, bysmy oboje. . . W tym momencie, jakby tylko na to czekal, odezwal sie dziki kot, niewatpliwie na lowach, jak mowil rewolwerowiec. Dzwiek zdawal sie dobiegac ze znacznej odleglosci, lecz i tak mniejszej niz poprzednim razem, i byl naprawde donosny. Zwrocili glowy w tym kierunku. Eddie poczul, ze wlosy na glowie usiluja stanac mu deba. Nie udawalo im sie to. "Przykro mi, wlosy" - pomyslal glupkowato. "Sadze, ze jestescie troche za dlugie." Wycie przeszlo w przerazliwy skrzek, brzmiacy jak wrzask jakiegos umierajacego okropna smiercia stworzenia (chociaz mogl oznaczac tylko triumfalny ryk samca w rui). Trwalo to nieznosnie dlugo, a potem przycichlo, przechodzac przez coraz nizsze rejestry, i w koncu zupelnie umilklo lub zostalo zagluszone nieustannym swistem wiatru. Czekali, az znow sie rozlegnie, lecz ryk sie nie powtorzyl. Jesli chodzi o Eddiego, nie mialo to znaczenia. Wyjal rewolwer zza paska i podal kobiecie. -Wez go i nie sprzeczaj sie. Gdybys musiala go uzyc, gowno nim zdzialasz. . . takie zelastwo zawsze zawodzi, kiedy jest potrzebne. . . ale mimo to wez go. -Chcesz sie klocic? -Och, mozesz sie spierac. Spieraj sie, jesli masz ochote. Zajrzawszy w niemal orzechowe oczy Eddiego, usmiechnela sie z lekkim znuzeniem. -Chyba nie bede sie klocic. - Wziela bron . - Wracaj jak najszybciej. - Dobrze. Znow ja pocalowal, tym razem szybko, i o malo nie powiedzial, zeby byla ostrozna. . . Jak miala byc ostrozna w takiej sytuacji? W zapadajacym mroku zszedl po zboczu (homarokoszmary jeszcze nie wyszly z wody, ale niebawem zaczna wieczorny obchod) i ponownie spojrzal na slowo wypisane na drzwiach. Znowu przeszedl go zimny dreszcz. To slowo bylo jak najbardziej wlasciwe. Boze, jak wlasciwe. Popatrzyl na stok. W pierwszej chwili nie dostrzegl jej, ale zauwazyl nieznaczny ruch. Jasniejszy braz jej dloni. Machala mu reka. Pomachal w odpowiedzi, a potem odwrocil wozek i zaczal biec, trzymajac go przed soba tak, zeby przednie cien sze kola znajdowaly sie w powietrzu. Biegl napoludnie, ta sama droga, ktora przyszli. Przez pierwsze pol godziny jego cien biegl razem z nim, niewiarygodnie dlugi cien chudego olbrzyma, przyklejony do podeszew jego sportowych butow i siegajacy kilka jardow na wschod. Potem slonce zaszlo i homarokoszmary zaczely wylaniac sie z fal. Mniej wiecej dziesiec minut po tym, jak uslyszal ich pierwsze brzeczace okrzyki, podniosl glowe i ujrzal wieczorna gwiazde, spokojnie swiecaca na granatowym aksamicie nieba. "Heavenly shades of night are falling. . . it's twilight time. . . " "Spraw, zeby nic sie jej nie stalo." Nogi go bolaly, goracy oddech z trudem wydobywal sie z jego ust, a czekala go jeszcze droga powrotna, tym razem z rewolwerowcem jako pasazerem. Chociaz wiedzial, ze Roland wazy co najmniej sto funtow wiecej niz Odetta i nalezy oszczedzac sily, Eddie wciaz biegl. "Spraw, zeby nic sie jej nie stalo, oto moje zyczenie, niech mojej ukochanej nic sie nie stanie." Nagle, niczym zly znak, dziki kot zawyl gdzies w kretych parowach przecinajacych wzgorza. . . i wyl tak glosno jak lew ryczacy w afrykan skiej dzungli. Eddie pobiegl jeszcze szybciej, popychajac przed soba pusty fotel inwalidzki. Wkrotce wiatr zaczal cicho, upiornie swiszczec w szprychach uniesionych kol, ktore wolno sie obracaly. *** Rewolwerowiec uslyszal zblizajace sie, ciche zawodzenie, na chwile zesztywnial, a potem do jego uszu dotarlo dyszenie i uspokoil sie. To Eddie. Wiedzial to, nie otwierajac oczu.Kiedy zawodzenie ucichlo i urwal sie tupot nog, Roland otworzyl oczy. Eddie stal przed nim, zasapany. Pot splywal mu struzkami po policzkach. Koszula, jak ciemna plama, przykleila mu sie do piersi. Zupelnie przestal wygladac na chlopaka z college'u, czego zyczyl sobie Jack Andolini. Wlosy opadly mu na czolo. Spodnie pekly w kroku. Sinopurpurowe kregi pod oczami dopelnialy obrazu. Eddie Dean wygladal fatalnie. -Zrobilem to - wysapal. - Jestem tu. - Popatrzyl wokol, a potem na re wolwerowca, jakby nie mogl w to uwierzyc. - Jezu Chryste, naprawde tu jestem. -Dales jej bron . Eddie pomyslal, ze rewolwerowiec wyglada okropnie - tak samo wygladal, zanim dostal pierwsza serie kefleksu, a moze teraz wyglada nawet gorzej. Goraczka buchala od niego falami ciepla i Eddie wiedzial, ze powinien mu wspolczuc, ale przez chwile byl tylko zly jak wszyscy diabli.- Przybieglem tu w rekordowym czasie, o malo nie gubiac przy tym nog, a ty tylko potrafisz powiedziec: "Dales jej bron ". Dzieki, czlowieku. Spodziewalem sie wdziecznosci, ale ta w twoim wydaniu jest wrecz powalajaca. -Zdaje mi sie, ze powiedzialem tylko to, co naprawde jest wazne. -No, coz, skoro o tym mowa, to dalem - rzekl Eddie, opierajac rece na biodrach i patrzac gniewnie na rewolwerowca - Teraz mozesz wybierac. Albo siadziesz na ten fotel, albo zloz go i wepchne ci go w dupe. Co wybierasz, szefie? -Ani jedno, ani drugie. - Roland usmiechnal sie niklym usmiechem czlo wieka, ktory tego nie chce, lecz nie moze sie powstrzymac. - Najpierw musisz sie troche przespac, Eddie. Co ma byc, to bedzie, teraz potrzebujesz snu. Jestes wykon czony. -Chce do niej wrocic. -Ja tez. Jesli jednak nie odpoczniesz, padniesz mi po drodze. Kiepsko dla ciebie, jeszcze gorzej dla mnie, a najgorzej dla niej. Eddie przez chwile stal niezdecydowany. -Szybko sie uwinales - przyznal rewolwerowiec. Zmruzyl oczy, patrzac na slonce. - Jest czwarta, moze kwadrans po. Przespisz sie piec, moze siedem godzin i bedzie juz ciemno. . . -Cztery. Cztery godziny. -W porzadku. A wiec do zmroku, bo mysle, ze to wazne. Potem cos zjesz. Pozniej wyruszymy. -Ty tez zjesz. Znow ten slaby usmiech. -Sprobuje. - Spokojnie spojrzal na Eddiego. - Twoje zycie jest teraz w moich rekach. Pewnie o tym wiesz. - Tak. -Porwalem cie. - Tak. -Chcesz mnie zabic! Jesli tak, zrob to teraz, zamiast narazac nas na dalsze. . . -Oddech z cichym swistem wydobywal mu sie z ust. Eddie uslyszal szmery w jego piersi i bardzo mu sie to nie spodobalo. - . . . na dalsze niewygody - dokon czyl Roland. -Nie chce cie zabic. -No, to. . . - przerwal mu gwaltowny atak kaszlu - . . . poloz sie. Eddie zrobil to. Sen nie przyszedl do niego powoli, tak jak zdarzalo sie to czasami, ale zlapal go mocno rekoma kochanki niezdarnej z pozadania. Uslyszal (a moze byl to tylko sen) glos Rolanda: "A jednak nie powinienes byl dawac jej broni"; a potem po prostu na nieokreslony czas zapadl w ciemnosc. Pozniej Roland potrzasal nim i gdy Eddie w kon cu usiadl, cale jego cialo bylo obolale - obolale i ciezkie. Miesnie zmienily sie w zardzewiale dzwigary i klamry opuszczonego budynku. Pierwsza proba wstania nie powiodla mu sie. Ciezko opadl na piasek.Za drugim razem zdolal wstac, ale mial wrazenie, ze najprostsza czynnosc, taka jak obrocenie wozka, zajmie mu dwadziescia minut. I wykona ja z najwyzszym trudem. Roland patrzyl na niego badawczo. -Jestes gotow? Eddie skinal glowa. -Tak. A ty? - Tak. -Dasz rade? - Tak. Zjedli. . . a potem Eddie po raz trzeci i ostatni ruszyl w droge ta przekleta plaza. *** Choc tej nocy pokonali spora odleglosc, Eddie byl mocno rozczarowany, gdy rewolwerowiec zarzadzil postoj. Nie spieral sie, poniewaz byl zbyt zmeczony, liczyl jednak na to, ze zajda dalej. Ciezar. Na tym polegal problem. W porownaniu z Odetta, Roland byl jak stos olowianych sztab. Eddie przespal jeszcze cztery godziny do switu. Obudzil sie, gdy slonce wychodzilo znad zerodowanych wzgorz, ktore byly jedyna pozostaloscia po gorach, i uslyszal kaszel rewolwerowca. Byl to slaby kaszel, tlumiony przez flegme, kaszel starego czlowieka, umierajacego na zapalenie pluc.Ich spojrzenia spotkaly sie. Atak kaszlu Rolanda przeszedl w smiech. -Jeszcze nie umieram, Eddie, obojetnie, jak to brzmi. A ty? Eddie pomyslal o oczach Odetty i pokrecil glowa. -Tez nie, ale przydalby mi sie hamburger i piwko z budki. -Z budki? - powtorzyl ze zdziwieniem rewolwerowiec, myslac o niezabud kach kwitnacych na wiosne w krolewskich ogrodach. -Niewazne. Wskakuj, czlowieku. To nie jest supergablota, ale musimy prze jechac kilka mil. O zachodzie slon ca, na drugi dzien po tym, jak opuscil Odette, zblizali sie do miejsca, gdzie znajdowaly sie trzecie drzwi. Eddie polozyl sie, zamierzajac przespac kolejne cztery godziny, lecz juz po dwoch zerwal sie na rowne nogi, zbudzony przerazliwym wrzaskiem kota. Boze, to stworzenie bylo naprawde wielkie. Zobaczyl rewolwerowca podpartego na lokciu. . . jego oczy blyszczace w ciemnosci. -Jestes gotow? - zapytal Eddie.Powoli wstal, krzywiac sie z bolu. -A ty? - spytal Roland lagodnie. Eddie wyprostowal sie, az zatrzeszczalo mu w stawach. -Taak. Chociaz przydalby mi sie ten hamburger. -Myslalem, ze marzysz o kurczaku. Eddie jeknal. -Odpusc, czlowieku. Zanim slonce wyszlo zza wzgorz, ujrzeli trzecie drzwi. Dwie godziny pozniej dotarli do nich. "Znow wszyscy razem" - pomyslal Eddie, gotowy osunac sie na ziemie. Najwidoczniej jednak mylil sie. Nigdzie nie bylo widac Odetty Holmes. z adnego jej sladu. *** -Odetto! - krzyknal Eddie i jego glos wydawal sie rownie slaby i ochryply jak glos tamtej drugiej kobiety.Nie odpowiedzialo mu nawet echo, ktore moglby wziac za glos Odetty. Ni skie, zerodowane wzgorza nie odbijaly dzwiekow. Slychac bylo tylko szum fal, o wiele glosniejszy w tej niewielkiej zatoczce, rytmiczny i gluchy huk przyboju wdzierajacego sie do samego konca jakiegos tunelu wyzlobionego przez wode w tej kruchej skale, oraz nieustanne wycie wiatru. -Odetto! Tym razem zawolal tak glosno, ze zalamal mu sie glos i przez moment poczul przeszywajacy bol strun glosowych, jakby w gardle utkwil mu kawalek osci. Goraczkowo rozgladal sie wokol, wypatrujac jasnobrazowej plamy, ktora bylaby jej dlonia, sladu ruchu. . . a nawet (Boze przebacz) jasniejszych plam krwi na rdzawej skale. Zaczal sie zastanawiac, co zrobi, jesli zobaczy te ostatnie lub znajdzie rewolwer z glebokimi sladami klow na gladkim drewnie rekojesci. Taki widok moglby doprowadzic go do histerii, a nawet do szalenstwa, a mimo to Eddie wciaz szukal - wypatrywal. Niczego nie zauwazyl, nie uslyszal nawet najcichszego glosu, odpowiadajacego na jego okrzyk. Tymczasem rewolwerowiec ogladal trzecie drzwi. Spodziewal sie, ze ujrzy na nich to jedno slowo, ktore wypowiedzial czlowiek w czerni, gdy odwrocil szosta karte tarota na tej zakurzonej golgocie, gdzie rozmawiali. "s mierc" - rzekl Walter - "lecz jeszcze nie dla ciebie."Na drzwiach istotnie widnialo slowo. . . ale nie glosilo sMIERc . Roland przeczytal je, bezglosnie poruszajac wargami: POPYCHACZ "A jednak to oznacza smierc" - pomyslal Roland i wiedzial, ze ma racje. Obejrzal sie, slyszac oddalajace sie nawolywania Eddiego.Chlopak zaczal piac sie po zboczu, wciaz wolajac Odette. Roland przez chwile zastanawial sie, czy nie pozwolic mu odejsc. Moze Eddie znajdzie ja, byc moze nawet zywa, jedynie lekko ranna i w niezlym stanie. Podejrzewal, ze tych dwoje zdolaloby tu jakos ulozyc sobie zycie, ze ich milosc moglaby pokonac zlowrogi cien , ktory zwal sie Detta Walker. Tak, we dwoje moze zdolaliby zadusic ja na smierc. Roland byl na swoj szorstki sposob romantykiem. . . a takze realista w wystarczajacym stopniu, by wiedziec, ze czasem milosc naprawde pokonuje wszystkie przeszkody a co z nim? Jesli nawet zdola przyniesc tu ze swiata Eddiego lekarstwo, ktore prawie wyleczylo go przedtem, to czy tym razem rowniez odzyska sily, czy ono w ogole podziala? Byl teraz bardzo chory i zaczynal sie zastanawiac, czy ten proces nie posunal sie za daleko. Bolaly go rece i nogi, lupalo mu w glowie, oddychal z trudem, dlawiac sie flegma. Kiedy kaszlal, czul bolesne klucie w lewym boku, jakby mial polamane zebra. Bolalo go tez lewe ucho. Moze to rzeczywiscie juz koniec i czas pozegnac sie z zyciem, przyszlo mu do glowy. Na sama te mysl poczul przyplyw nowych sil. -Eddie! - zawolal i tym razem nie zaniosl sie kaszlem. Jego glos byl gleboki i donosny. Eddie odwrocil sie, jedna noga stojac na ziemi, a druga na skalnym gzymsie. -Idz - powiedzial i dlonia wykonal dziwny gest, majacy oznaczac, ze chce sie pozbyc rewolwerowca, zeby zajac sie wazniejsza sprawa, naprawde wazna sprawa, a mianowicie odnalezieniem Odetty i uratowaniem jej w razie potrzeby. -Wszystko w porzadku. Przejdz przez te drzwi i przynies to, czego potrzebujesz. Kiedy wrocisz, bedziemy tu oboje. - Watpie. -Musze ja znalezc - Eddie poslal Rolandowi bardzo mlodzien cze i szczere spojrzenie. - Chce powiedziec, ze naprawde musze. -Rozumiem twoje uczucia i potrzeby - odparl rewolwerowiec - ale tym razem chce, zebys poszedl tam ze mna. Eddie gapil sie na niego przez dluga chwile, usilujac pojac to, co uslyszal. -Mam tam pojsc z toba - odezwal sie w koncu, rozbawiony. -Pojsc z toba! No, teraz rzeczywiscie uslyszalem cos smiesznego. Cholernie, piekielnie smiesznego. Poprzednim razem tak zdecydowanie chciales mnie tu zostawic, ze zaryzykowales, majac noz na gardle. Tym razem chcesz zaryzykowac chociaz cos moze rozszarpac jej gardlo. -To juz moglo sie stac - rzucil Roland, chociaz wiedzial ze tak sie nie stalo. Wladczyni mogla byc ranna, mial jednak pewnosc, ze zyla. Niestety Eddie takze o tym wiedzial. Przez tydzien czy dziesiec dni obywania sie bez narkotyku nadzwyczajnie wyostrzyly mu sie zmysly. Wskazal na drzwi. -Wiesz, ze nie. Gdyby umarla, to cholerstwo by zniklo. Chyba ze klamales, mowiac, ze na nic sie nie przydadza, jesli nie dotrzemy tu wszyscy troje. Eddie zamierzal odwrocic sie i ruszyc dalej, lecz Roland przyszpilil go spojrzeniem. -W porzadku - rzekl rewolwerowiec. Jego glos brzmial rownie lagodnie jak wtedy, gdy przemawial do kobiety skrytej gdzies za wykrzywiona nienawiscia twarza wrzeszczacej Detty. - Ona zyje. Dlaczego wiec nie odpowiada na twoje wolanie? -Coz. . . moze porwal ja jeden z tych wielkich kotow - odpowiedzial niepewnie Eddie. -Kot zabilby ja, zjadl tyle, ile by chcial, i zostawil reszte. Najwyzej zawloklby cialo w cien , zeby do wieczora nie rozlozylo sie na sloncu i nadawalo sie na kolacje. Gdyby jednak tak bylo, drzwi by zniknely. Przeciez wiesz, ze koty to nie owady, ktore paralizuja ofiare i zabieraja ja, zeby skonsumowac pozniej. -To niekoniecznie musi byc prawda - rzekl Eddie. Przez chwile prawie slyszal glos Odetty, ktora mowila: "Zaloze sie, ze w szkole byles czlonkiem kolka dyskusyjnego." Odepchnal od siebie te mysl. - Kot mogl przyjsc po nia, a ona probowala go zastrzelic, lecz kilka pierwszych naboi w twoim rewolwerze nie wypalilo. Do licha, moze nawet cztery z pieciu. Kot dopada ja, rani, lecz zanim zdazy ja zabic. . . bach! - Eddie uderzyl piescia w dlon , przedstawiajac to tak sugestywnie, jakby byl naocznym swiadkiem. - Kula zabija kota, rani go albo tylko ploszy. I co ty na to? Roland odparl spokojnie: -Slyszelibysmy strzal. Eddie przez chwile stal, milczac, nie mogac znalezc zadnego kontrargumentu. Oczywiscie slyszeliby wystrzal. Gdy za pierwszym razem slyszeli wycie tego kota, musial znajdowac sie co najmniej dwadziescia mil od nich. Wystrzal z broni palnej. . . Nagle spojrzal podejrzliwie na Rolanda. -Moze ty slyszales - powiedzial. - Moze slyszales strzal, kiedy ja spalem. -Obudzilby cie. -Nie w takim stanie. Bylem tak zmeczony, ze spalem jak. . . -Jak zabity - dokon czyl rewolwerowiec, tym samym spokojnym tonem. - Znam to uczucie.- A wiec rozumiesz. . . -To jednak nie to samo, co byc martwym. Zeszlej nocy rzeczywiscie spales jak zabity, lecz gdy jeden z tych stworow zawyl, w kilka sekund zbudziles sie i zerwales na rowne nogi. Bo martwiles sie o nia. Nie bylo zadnego wystrzalu, Eddie, i dobrze o tym wiesz. Slyszalbys go, bo martwiles sie o nia. -Zatem moze kamieniem rozbila mu leb! - krzyknal Eddie. - Skad, do diabla, mam wiedziec, jesli stoje tu i spieram sie z toba, zamiast sprawdzic, co naprawde sie stalo? Chce powiedziec, ze ona moze lezec gdzies ranna, czlowieku. Moze jest ranna i wykrwawia sie. Jak bys sie czul, gdybym przeszedl z toba przez te drzwi, a ona umarlaby wlasnie wtedy, kiedy my znajdowalibysmy sie po drugiej stronie? Jak bys sie czul, gdybys spojrzal przez ramie i zobaczyl, ze te drzwi, ktore jeszcze przed chwila tam byly, teraz nagle znikly tylko dlatego, ze ona odeszla? Wtedy ty zostalbys uwieziony w moim swiecie, a nie odwrotnie! Stal, dyszac, i gniewnie spogladal na rewolwerowca, zaciskajac piesci. Roland byl zmeczony i zniechecony. Ktos - byc moze Cort, ale wydawalo mu sie, ze chyba raczej ojciec - powiadal: "Spieranie sie z zakochanym to jak proba osuszenia oceanu lyzka." Jesli to twierdzenie wymagalo jakiegokolwiek dowodu mial go przed soba, stojacego w wyzywajacej i agresywnej pozie. "No, juz" - zdawalo sie mowic cialo Eddiego Deana. "No, juz, zaczynaj, moge odpowiedziec na kazde pytanie jakie mi zadasz." - Byc moze nie znalazl jej kot - odparl - Byc moze to twoj swiat, ale sadze, ze nigdy przedtem nie byles w tej jego czesci, tak samo jak ja nigdy nie bylem na Borneo. Nie masz pojecia, co moze zyc wsrod tych wzgorz, prawda? Moze porwaly ja malpy albo podobne stworzenia. -Istotnie, cos ja porwalo - oswiadczyl rewolwerowiec - No, dzieki Bogu, ze choroba nie odebrala ci resztek rozumu - I obaj wiemy, co to bylo. Detta Walker. Oto, co ja pochwycilo. Detta Walker Eddie otworzyl usta, lecz natychmiast - zaledwie w kilka sekund, ktore oka zaly sie wystarczajaco dlugie, aby obaj pojeli te prawde - kamienna twarz rewolwerowca stlumila w zarodku dalsza dyskusje. *** -Wcale nie musialo tak byc - Podejdz blizej. Jesli mamy rozmawiac, to rozmawiajmy. Za kazdym razem gdy musze przekrzykiwac fale, peka mi kolejna struna glosowa, a przynajmniej takie odnosze wrazenie - Dlaczego masz takie wielkie oczy, babciu? - powiedzial Eddie, nie ruszajac sie z miejsca.-O czym ty mowisz, do diabla? -To taka bajka - Eddie zszedl nieco nizej po stoku najwyzej dwa jardy - Bo chyba wierzysz w bajki, jesli sadzisz ze zdolasz zwabic mnie w poblize tego wozka - A po co mialbym cie zwabiac? Nie rozumiem. - powiedzial Roland, cho ciaz doskonale wiedzial, o co chodzi. Moze sto piecdziesiat jardow nad nimi i moze cwierc mili na wschod ciemne oczy - rownie inteligentne jak bezlitosne - uwaznie obserwowaly ten widok. Nie dalo sie doslyszec tego, co mowili, gdyz wiatr, fale i gluchy dzwiek przyboju wdzierajacego sie do podziemnego tunelu zagluszaly wszystkie inne dzwieki, lecz Detta nie musiala slyszec ich rozmowy, zeby wiedziec, kogo dotyczyla. Nie potrzebowala teleskopu, by dostrzec, ze Bardzo Zly Czlowiek jest teraz takze Bardzo Chorym Czlowiekiem i byc moze Bardzo Zly Czlowiek zamierzal przez kilka dni lub nawet tygodni torturowac beznoga Murzynke - bo wygladalo na to, ze w tej okolicy raczej trudno o rozrywke - ale ona uwazala, ze Bardzo Choremu Czlo wiekowi potrzeba tylko jednego: powinien jak najszybciej zabrac stad swoje biale dupsko. Przeniesc je przez te magiczne drzwi i zniknac. Tylko ze przedtem nie taszczyl przez nie swego dupska, w ogole niczego nie taszczyl. Przedtem Bardzo Zly Czlowiek byl obecny tylko w jej glowie. Wciaz nie chciala o tym myslec, jak sie wowczas czula, z jaka latwoscia udaremnil wszystkie jej rozpaczliwe proby odepchniecia go, wyrzucenia, ponownego zapanowania nad wlasnym cialem. To bylo okropne. Straszne a jeszcze gorsza byla dezorientacja. Czego tak naprawde sie bala? Bo przeciez nie tylko tej inwazji Wiedziala, ze moglaby to zrozumiec, gdyby dokladnie zbadala te sprawe, ale nie chciala tego robic. Takie dociekania moglyby zaprowadzic ja do jednego z tych miejsc, ktorych obawiali sie starozytni zeglarze, do miejsca bedacego nie mniej, nie wiecej tylko kon cem swiata, za ktorym zaczyna sie obszar oznaczany przez kartografow napisem "Legendarna Kraina Psioglowych". Najgorsza rzecza, zwiazana z wtargnieciem Bardzo Zlego Czlowieka, bylo to, ze wszystko wydawalo sie tak znajome, jakby juz sie kiedys wydarzylo - nie raz, ale wiele razy mimo wszystko, przerazona czy nie, nie wpadla w panike. Nawet walczac, uwaznie obserwowala i pamietala, ze spojrzala w te drzwi, gdy rewolwerowiec uzyl jej rak, aby potoczyc ku nim jej wozek Pamietala, ze zobaczyla cialo Bardzo Zlego Czlowieka, lezace na piasku, i pochylonego nad nim Eddiego z nozem w reku. Gdyby tylko Eddie wbil ten noz w gardlo Bardzo Zlego Czlowieka! Zaszlach towal go jak swinie! Wypatroszyl! Nie zrobil tego, zobaczyla jednak cialo Bardzo Zlego Czlowieka. Wprawdzie oddychalo, ale slowo "cialo" bylo bardzo odpowiednim okresleniem na te bezwladna powloke, przypominajaca jednorazowy worek, ktory jakis idiota wypchal zielskiem lub kolbami kukurydzy.Umysl Detty mogl byc paskudny jak szczurzy tylek, lecz byl zarazem bystrzejszy od umyslu Eddiego. "Bardzo Zly Czlowiek byl zlosliwy i opryskliwy. Teraz juz nie. On wie, ze ja tu jestem, i chce jak najszybciej wyniesc sie stad, zanim zejde na dol i odstrzele mu dupe. Jego koles natomiast. . . on jest bardzo silny i jeszcze nie ma dosc robienia mi krzywdy. Chce tu wejsc i wytropic mnie, obojetnie, co stanie sie z Bardzo Zlym Czlowiekiem. Jasne. Mysli sobie, jedna czarna suka bez nog to pestka dla takiego wielkiego bialego kutasa jak ja. Nie zamierzam uciekac. Chce wytropic te czarna krowe. Przyloze jej raz czy dwa razy, a potem sobie pojdziemy, tak jak chcesz. Tak sobie mysli. . . i dobrze. swietnie, lajzo. Myslisz, ze mozesz zalatwic Dette Walker, no. . . to chodz tutaj i sprobuj. Przekonasz sie, czy mozna sobie ze mna pogrywac, slodziutki! Zobaczysz, co. . . " Z tych metnych rozwazan wyrwal ja dzwiek, ktory przedarl sie przez szum fal i swist wiatru: glosny huk wystrzalu. *** -Mysle, ze rozumiesz to lepiej, niz sie zdaje - powiedzial Eddie. - O wiele lepiej. Sadze, ze chcialbys, abym znalazl sie w zasiegu twoich rak. - Nie odrywajac oczu od twarzy Rolanda, ruchem glowy wskazal na drzwi i dodal: - Wiem, ze jestes chory, oczywiscie, ale moze udajesz znacznie slabszego, niz jestes w rzeczywistosci. Moglbys po prostu czaic sie do skoku. - Nie zdawal sobie sprawy z tego, ze niedaleko ktos mysli dokladnie to samo.-Moglbym - potwierdzil bez usmiechu Roland. - Ale nie robie tego. - Jednakze robil to. . . troszeczke. - Nie zaszkodziloby chyba, gdybys podszedl troche blizej, co? Chocby kilka krokow. Niedlugo nie bede mogl krzyczec. - Jakby na potwierdzenie tych slow, glos zalamal mu sie przy ostatniej sylabie, przechodzac w zabi rechot. - I chce, zebys zastanowil sie nad tym, co robisz. . . co zamierzasz zrobic. Jesli nie zdolam namowic cie, zebys poszedl tam ze mna, to moze przynajmniej przekonam cie, ze powinienes miec sie na bacznosci. . . znowu. -Dla tej twojej drogocennej Wiezy - zadrwil Eddie, ale zsunal sie nieco ponizej miejsca, w ktorym stal, podartymi tenisowkami wzbijajac ze zbocza chmure rdzawego pylu. -Dla mojej drogocennej Wiezy i twego cennego zdrowia - rzekl rewolwe rowiec. - Nie mowiac juz o cennym zyciu. Wyjal z kabury rewolwer i ze smutkiem spojrzal na bron . -Jesli myslisz, ze przestraszysz mnie tym. . . -Nie mysle. Wiesz, ze nie moglbym cie zastrzelic, Eddie. Mysle jednak, zepotrzebna ci pogladowa lekcja, zebys zrozumial, jak sie zmienila sytuacja. Jak bardzo sie zmienila sytuacja. Roland wycelowal bron , nie w Eddiego, lecz w kierunku pustego i wzburzo nego morza. Odciagnal kciukiem kurek. Eddie przygotowal sie na glosny huk wystrzalu. Nic. Tylko suchy szczek. Roland ponownie odciagnal kciukiem kurek. Bebenek obrocil sie. Nacisnal spust, ale i tym razem rozlegl sie tylko suchy szczek. -To niewazne - rzekl Eddie. - Tam, skad pochodze, Ministerstwo Obrony zatrudniloby cie juz po pierwszej nieudanej probie. Mozesz przesta. . . Donosne "ba-bach!" ciezkiego rewolweru ucielo te wypowiedz w pol slowa. Rownie gladko Roland jako uczen cial kulami galazki drzew, cwiczac strzelanie do celu. Eddie drgnal. Wystrzal uciszyl na chwile monotonne "iiii" owadow na wzgorzach. Powoli i ostroznie podjely swoj spiew dopiero wtedy gdy Roland polozyl bron na podolku. -I czego to dowodzi, do diabla? -Sadze, ze to zalezy od tego, czego sluchasz, a czego nie chcesz uslyszec - odparl ostro Roland. - Mialo dowiesc, ze nie kazdy z tych naboi jest do niczego. Co wiecej, to sugeruje, tylko sugeruje. . . ze niektore, a moze nawet wszystkie naboje, ktore dales Odetcie, moga byc dobre. -Bzdura! - warknal Eddie. Po namysle spytal: - Dlaczego? -Dlatego ze bron , z ktorej wlasnie wystrzelilem, zaladowalem nabojami, ktore zamokly najbardziej. Zrobilem to, zeby sie czyms zajac, kiedy ciebie tu nie bylo. Chociaz zaladowanie rewolweru nie zajmuje az tyle czasu, jesli nawet brakuje ci paru palcow! - Roland rozesmial sie, lecz ten smiech szybko przeszedl w atak kaszlu, ktory usilowal stlumic przycisnieta do ust piescia. Kiedy atak minal, Roland dodal: - Tylko ze po probie strzelania mokrymi nabojami nalezy rozlozyc bron i wyczyscic ja. "Rozlozyc bron , wyczyscic bron , robaki!. . . " to byla pierwsza zasada, ktora wbijal nam do glow Cort, nasz nauczyciel. Nie wiedzialem, ile czasu zabierze mi rozlozenie rewolweru, wyczyszczenie go i ponowne zlozenie. . . za pomoca jednej sprawnej, a drugiej w polowie sprawnej reki, ale pomyslalem, ze jesli chce pozostac przy zyciu. . . a chce, Eddie, chce. . . to po winienem sie przekonac. Sprawdzic, a potem nauczyc sie robic to szybciej, nie sadzisz? Podejdz blizej, Eddie! Podejdz blizej, na pamiec twego ojca! - zeby cie lepiej widziec, moje dziecko - oswiadczyl Eddie, ale zrobil dwa kroki w kierunku Rolanda. Tylko dwa kroki. -Kiedy wystrzelil pierwszy naboj, o malo nie narobilem w gacie - tluma czyl rewolwerowiec. Znowu sie rozesmial. Zaszokowany Eddie uswiadomil sobie, ze Roland znajduje sie na skraju delirium. - To byl pierwszy naboj, ale, mozesz mi wierzyc, ostatnia rzecz, ktorej bym sie spodziewal. Eddie zastanawial sie, czy rewolwerowiec klamie, mowiac o broni i o swoimstanie. Facet byl chory, to oczywiste. Tylko czy aby na pewno az tak chory? Eddie nie wiedzial. Jezeli Roland udawal, to robil to doskonale. Co do broni. . . Eddie nie mial pojecia, poniewaz nie mial z nia zadnego doswiadczenia. Strzelal z pistoletu najwyzej trzy razy w zyciu, zanim nagle znalazl sie w centrum strzelaniny w lokalu Balazara. Henry znal sie na tym, ale Henry nie zyl - ta mysl co jakis czas nieoczekiwanie powracala, wywolujac u Eddiego poczucie winy. - zaden z pozostalych nie wystrzelil - powiedzial rewolwerowiec - wiec oczyscilem bron , przeladowalem ja i ponownie wyprobowalem cala zawartosc bebenka. Tym razem uzylem naboi znajdujacych sie na pasie blizej sprzaczki, tych, ktore tak nie zamokly. Naboje, ktorymi zabijalismy kraby, nie byly mokre, ale znajdowaly sie tuz przy klamrze pasa. - Zaniosl sie suchym kaszlem, zaslaniajac usta dlonia, a potem ciagnal: - Za drugim razem trafilem na dwa dobre naboje. Znow rozebralem rewolwer, ponownie go wyczyscilem i zaladowalem po raz trzeci. Przed chwila widziales, jak probowalem wystrzelic pierwsze trzy naboje z tego trzeciego ladunku. - I dodal z niklym usmiechem: - Wiesz, po pierw szych dwoch niewypalach pomyslalem, ze potrzeba mojego cholernego pecha, zeby zaladowac do magazynka same zamokniete naboje. Wtedy ten pokaz nie bylby rownie przekonujacy, prawda? Mozesz podejsc jeszcze troche, Eddie? -Wcale nie byl przekonujacy - odparl Eddie. - I mysle, ze jestem juz wystarczajaco blisko. Piekne dzieki. Jaki wniosek mam z tego wyciagnac, Rolandzie? Roland spojrzal na niego jak na imbecyla. -Nie zabralem cie tutaj, zebys umarl, to jasne. Jak wiesz, obojga was nie przenioslem tutaj, zebyscie umarli. Na bogow, Eddie, gdzie ty masz rozum? Ona ma zaladowany rewolwer! - Bacznie spojrzal na Eddiego. - Jest gdzies na tych wzgorzach. Moze myslisz, ze zdolasz ja wytropic, ale nie uda ci sie, jesli grunt jest tak kamienisty, jak na to wyglada. Ta kobieta czai sie gdzies tam, Eddie, nie Odetta, lecz Detta, czai sie z zaladowanym rewolwerem w garsci. Jesli puszcze cie i pozwole ci za nia pojsc, podziurawi cie jak sito. Dostal kolejnego ataku kaszlu. Eddie przygladal sie mezczyznie na wozku inwalidzkim, a fale uderzaly o plaze i wiatr wygrywal monotonna, idiotyczna piesn . w koncu uslyszal swoj glos: -Mogles sobie zostawic jeden naboj, ktory na pewno jest dobry. Wiem, ze bylbys do tego zdolny. Wypowiadajac te slowa, wiedzial, ze to prawda: Roland bylby zdolny nie tylko do tego, ale do wszystkiego. Ta jego Wieza. Jego przekleta Wieza. I spryt, z jakim zaladowal dobry naboj do trzeciej komory! W ten sposob wszystko wygladalo bardziej naturalnie, prawda? Trudno bylo nie uwierzyc. -W moim swiecie mamy takie powiedzenie - rzekl Eddie. - "Ten facet sprzedalby lodowki Eskimosom". Tak ono brzmi. -I co to oznacza? -Wypchaj sie. Rewolwerowiec przygladal mu sie przez chwile, a potem skinal glowa. -Chcesz tu zostac. Dobrze. Kiedy ona jest Detta, te. . . tutejsze dzikie zwierzeta sa dla niej mniejszym zagrozeniem, niz gdyby byla Odetta, a dopoki jej nie spotkasz, tez bedziesz bezpieczny. . . przynajmniej przez jakis czas. Tak to widze. Nie podoba mi sie to, ale nie mam czasu na sprzeczanie sie z glupcem. -Czy to oznacza - spytal uprzejmie Eddie - ze nikt nigdy nie probowal sie z toba spierac na temat tej Mrocznej Wiezy, do ktorej postanowiles dotrzec? Roland usmiechnal sie ze znuzeniem. -Prawde mowiac, bardzo wielu probowalo. Sadze, ze to dlatego zrozumialem, ze sie stad nie ruszysz. Glupiec pozna swojego. Poza tym jestem zbyt slaby, zeby cie gonic, ty nie dasz sie zwabic blizej, zebym mogl cie zlapac, i nie mamy czasu na klotnie. Moge tylko tam pojsc i miec nadzieje, ze wszystko bedzie dobrze. Zanim pojde, po raz ostatni powtarzam ci, Eddie, i dobrze mnie sluchaj: "strzez sie." Roland zrobil cos, co sprawilo, ze Eddie zawstydzil sie swoich wczesniejszych podejrzen (chociaz w najmniejszym stopniu nie zmienilo to jego decyzji) - wprawnym machnieciem reki otworzyl bebenek, wyrzucil wszystkie naboje i zastapil je innymi, wyjetymi z pasa tuz przy klamrze. Kolejnym ruchem reki zamknal bebenek. -Nie ma teraz czasu na czyszczenie broni - powiedzial - ale sadze, ze to bez znaczenia. Teraz lap i staraj sie nie upuscic. Lepiej, by rewolwer nie zabrudzil sie jeszcze bardziej. W moim swiecie nie zostalo wiele takich urzadzen , ktore wciaz dzialaja. Rzucil mu rewolwer. Eddie o malo nie upuscil go w pospiechu. Potem we pchnal bron za pasek spodni. Rewolwerowiec podniosl sie z wozka i prawie upadl, gdy ten przesunal sie w bok pod jego rekami. Podszedl do drzwi. Chwycil za klamke, ktora bez oporu przekrecila sie w jego dloni. Eddie nie widzial obrazu, ktory ukazal sie w drzwiach, ale uslyszal stlumione odglosy ulicznego ruchu. Roland spojrzal na Eddiego niebieskimi oczami snajpera, blyszczacymi w upiornie bladej twarzy. *** Detta bacznie obserwowala to ze swej kryjowki. *** -Pamietaj, Eddie - rzekl ochryplym glosem i zrobil krok w przod. Jego cialo upadlo na ziemie przed progiem, jakby trafilo na lita sciane, a nie pusta przestrzen .Eddie poczul nieodparta chec, by podejsc do drzwi, spojrzec przez nie i zobaczyc, do jakiego miejsca - i czasu - prowadzily. Zamiast tego odwrocil sie i ponownie powiodl wzrokiem po wzgorzach, trzymajac dlon na kolbie rewolweru. "Po raz ostatni powtarzam ci." Nagle, patrzac na puste brazowe wzgorza, Eddie poczul strach. "Strzez sie." Nic sie tam nie poruszalo. A przynajmniej on niczego nie widzial. Mimo wszystko wyczuwal jej obecnosc. Nie Odetty. Rewolwerowiec mial racje. Wyczuwal Dette. Z trudem przelknal sline. "Strzez sie." Tak. Tylko ze jeszcze nigdy w zyciu tak bardzo nie potrzebowal snu. Wkrotce zasnie. Jesli nie zrobi tego dobrowolnie, sen przyjdzie sam. A kiedy bedzie spal, zjawi sie Detta. Detta. Walczac ze zmeczeniem, Eddie spojrzal na nieruchome wzgorza podpuchnie tymi oczami o ciezkich powiekach. Zastanawial sie, ile uplynie czasu, zanim Roland wroci tu z trzecim Popychaczem, kimkolwiek on byl. -Odetta? - zawolal bez wiekszej nadziei. Odpowiedziala mu cisza i dla Eddiego zaczelo sie oczekiwanie. Popychacz Rozdzial pierwszy Gorzkie lekarstwo Gdy rewolwerowiec wniknal w Eddiego, ten przez chwile poczul mdlosci i mial wrazenie, ze jest obserwowany. (Roland tego nie wyczul, jak sie okazalo podczas pozniejszej rozmowy). Innymi slowy, Eddie niejasno zdawal sobie sprawe z obecnosci rewolwerowca. Natomiast w wypadku Detty Roland byl zmuszony natychmiast wysunac sie do przodu, czy tego chcial, czy nie. Ona nie tylko wyczula jego obecnosc, ale w jakis dziwny sposob wydawala sie na niego czekac - na niego lub innego. . . czestszego goscia. Tak czy inaczej, od samego poczatku zdawala sobie sprawe, ze jest w jej umysle.Jack Mort nie poczul niczego. Byl zbyt zajety chlopcem. Obserwowal go juz od dwoch tygodni. Dzisiaj go popchnie. *** Chociaz chlopak stal zwrocony plecami do postaci, ktorej oczami spogladal teraz rewolwerowiec, Roland rozpoznal go. To byl chlopiec z zajazdu na pustyni, chlopiec, ktorego wyrwal z rak Wyroczni i ktorego zycie poswiecil, gdy musial wybierac miedzy ratowaniem go, a ostatecznym spotkaniem z czlowiekiem w czerni. Chlopiec, ktory powiedzial: "Wiec idz. Sa swiaty inne niz ten". I oczywiscie chlopiec mial racje.Tym chlopcem byl Jake. W jednej rece trzymal zwykla papierowa torebke, a w drugiej niebieski brezentowy plecak, sciagany sznurkiem. Widzac ostre kanty sterczace z bokow plecaka, rewolwerowiec domyslil sie ze zawiera ksiazki. Na ulicy, przez ktora zamierzal przejsc chlopiec, panowal ozywiony ruch. Roland uswiadomil sobie, ze to ulica tego samego miasta, z ktorego zabral Wieznia i Wladczynie, lecz w tym momencie nie mialo to zadnego znaczenia. Nie liczylo sie nic poza tym, co zdarzy sie lub nie w ciagu kilku nastepnych sekund. Jake nie przeszedl do swiata rewolwerowca przez jakies magiczne drzwi, lecz trafil do niego w sposob latwiejszy i prymitywniejszy - zrodzil sie na swiecie Rolanda, kiedy umarl w swoim wlasnym. Zostal zamordowany. scisle mowiac, zepchniety z chodnika. Prosto na ulice. I przejechal go samochod, kiedy szedl do szkoly, ze sniadaniem w jednej, a plecakiem z ksiazkami w drugiej rece. Popchniety przez czlowieka w czerni. "On zamierza to zrobic! Zaraz to zrobi! To bedzie dla mnie kara za zamordowanie go w moim swiecie! Zobacze, jak usmiercono go w tej rzeczywistosci, i nie zdolam temu zapobiec!" Jednakze rewolwerowiec przez cale zycie stawial czolo okrutnemu przezna czeniu - bo, jesli chcecie wiedziec, tak nakazywalo mu ka - wiec bez wahania ruszyl w przod, dzialajac zgodnie z odruchem tak utrwalonym, ze prawie instynktownym. W tym momencie przez glowe przemknela mu jednoczesnie okropna i zabawna mysl: "A jesli wniknalem do ciala czlowieka w czerni? Co zrobi, jesli pedzac na pomoc chlopcu, nagle zobaczy obie swoje rece - wyciagniete i popychajace malego? Jezeli to poczucie panowania nad soba bylo tylko iluzja i ostatnim zlosliwym zartem Waltera, ktory chcial, zeby sam Roland zamordowal chlopca?" *** Na jedna krotka chwile Jack Mort stracil z oczu swoj prosty i jasny cel.Juz mial doskoczyc i wepchnac chlopca pod kola samochodu, gdy poczul cos, co jego mozg blednie zinterpretowal jako nieznaczny bol pewnej czesci ciala. Kiedy rewolwerowiec wysunal sie w przod, Jack odniosl wrazenie, ze to jakis owad usiadl mu na karku. Nie osa czy pszczola, nic takiego, co mogloby go uzadlic, ale cos go ucielo, powodujac swedzenie. Moze moskit. Na karb tego wydarzenia zlozyl nagla utrate koncentracji w decydujacym momencie. Klepnal sie w kark i ponownie skupil uwage na chlopcu. Wydawalo mu sie, ze trwalo to zaledwie mgnienie oka, lecz w rzeczywisto sci minelo siedem sekund. Nie poczul ani naglego wtargniecia rewolwerowca, ani swojego rownie szybkiego odwrotu. . . i nikt z otaczajacych go ludzi (glowniepodazajacych do pracy pasazerow metra, wychodzacych z pobliskiej stacji, o twarzach jeszcze obrzmialych i zaspanych, apatycznych spojrzeniach) nie zauwazyl, ze za szklami okularow w zlotych oprawkach, ktore zwykle nosil, oczy Jacka nagle zmienily kolor z ciemnoblekitnego na jasnoniebieski. Nikt tez nie dostrzegl, ze te oczy z powrotem pociemnialy, lecz gdy to nastapilo, ponownie skupil wzrok na chlopcu, z wsciekloscia i rozczarowaniem tak dotkliwym, jak wbity w stope ciern , stwierdzil, ze stracil okazje. Zapalilo sie zielone swiatlo. Patrzyl, jak chlopiec przechodzi przez ulice wraz z reszta stada, a potem Jack zawrocil i poszedl z powrotem ta sama droga, ktora przyszedl, przeciskajac sie pod prad wsrod naplywajacych przechodniow. -Hej, panie! Uwa. . . ! Jakas pryszczata nastolatka, ktora ledwie zauwazyl. Jack odepchnal ja na bok, nie odwracajac sie, by zobaczyc gniewna reakcje, gdy wypadly jej z rak podreczniki, ktore niosla pod pacha. Poszedl Piata Aleja, oddalajac sie od Czterdziestej Trzeciej, gdzie dzis zamierzal zabic chlopca. Mial pochylona glowe, a wargi zacisniete tak mocno, ze usta przypominaly szrame po dawno zagojonej ranie. Wyszedlszy z tlumu na rogu ulicy, nie zwolnil kroku, ale jeszcze przyspieszyl, mijajac Czterdziesta Druga, Czterdziesta Pierwsza i Czterdziesta. Mniej wiecej w polowie drogi do nastepnego skrzyzowania przeszedl obok budynku, w ktorym mieszkal chlopiec. Ledwie rzucil na niego okiem, chociaz przez ostatnie trzy tygodnie codziennie sledzil wychodzacego stad dzieciaka, idac za nim od tego miejsca, az do odleglego o trzy i pol kwartala skrzyzowania, ktore w myslach nazywal Miejscem Pchniecia. Dziewczyna, ktora potracil, poslala mu wiazanke, ale Jack Mort tego nie slyszal. Entomolog amator rowniez nie zwrocilby uwagi na motyla wystepujacego pospolicie. Jack, na swoj sposob, wydawal sie takim entomologiem amatorem. Z zawodu byl cenionym dyplomowanym ksiegowym. Popychanie stanowilo jego hobby. *** Rewolwerowiec wtargnal w glab umyslu tego czlowieka i skulil sie.Jedyna jego pociecha bylo to, ze mezczyzna to nie czlowiek w czerni, nie Walter. Reszta byla koszmarem. . . i naglym zrozumieniem. Oddzielony od ciala, umysl rewolwerowca - jego ka - okazal sie rownie sprawny i bystry jak zawsze, lecz to nagle objawienie bylo niczym uderzenie mlotkiem w skron .Pojal wszystko nie wtedy, kiedy wysunal sie w przod, lecz gdy upewnil sie, ze chlopiec jest bezpieczny, i usunal sie w cien . Dostrzegl zwiazek miedzy tym mezczyzna i Odetta, zbyt niesamowity, a zarazem zbyt odrazajacy, aby mogl byc przypadkowy. Zrozumial, czym naprawde moze byc dobor Trojki i kto moze wchodzic w jej sklad. Trzecia postacia nie byl ten czlowiek. . . ten Popychacz. Trzecia postacia wymieniona przez Waltera byla smierc. "smierc. Lecz jeszcze nie twoja." Tak powiedzial Walter, do konca sprytny jak sam szatan. Typowa odpowiedz prawnika. . . tak bliska prawdy, ze ta mogla skryc sie w jej cieniu. On nie mial umrzec. Sam mial stac sie smiercia. Wiezien , Wladczyni. I trzecia postac - smierc. Nagle poczul pewnosc, ze tym trzecim bedzie on. *** Roland ruszyl w przod jak pocisk, jak rakieta zaprogramowana tak, by uderzyc czlowieka w czerni, gdy tylko go zobaczy.Dopiero pozniej zaczal sie zastanawiac nad tym, co moze sie zdarzyc, jesli zdola zapobiec zamordowaniu Jake'a przez czlowieka w czerni - mozliwy paradoks, zaburzenia czasu i przestrzeni zmieniajace wszystko, co wydarzylo sie, od kiedy przybyl do zajazdu. . . Jesli uratuje Jake'a na tym swiecie, to w swoim na pewno go nie ujrzy, i zmieni sie wszystko, co zdarzylo sie od tamtego spotkania. Czyli co? Trudno sobie nawet wyobrazic. Mysl, ze mogloby to zakon czyc jego misje, nawet nie przyszla rewolwerowcowi do glowy. Poza tym takie spekulacje po fakcie byly bezprzedmiotowe: gdyby zobaczyl mezczyzne w czerni, zadne konsekwencje, paradoksy czy zmiany przeznaczenia nie powstrzymalyby go od pochylenia tego ciala, w ktore teraz wniknal, i rabniecia Waltera bykiem w piers. Roland nie potrafilby powstrzymac tego odruchu, tak jak rewolwer nie jest w stanie powstrzymac palca, ktory pociaga za spust i powoduje wystrzal. Gdyby na skutek tego wszystko mieli wziac diabli, to niech biora. Pospiesznie przyjrzal sie stloczonym na rogu ludziom, przypatrujac sie kazdej twarzy (kobiecym rownie uwaznie jak meskim, upewniajac sie, ze nikt nie udaje kobiety). Nie bylo wsrod nich Waltera. Powoli sie odprezyl, jak spoczywajacy na spuscie palec, ktory zastyga w ostatniej chwili. Nie, Waltera nie bylo w poblizu chlopca i rewolwerowiec poczul dziwna pewnosc, ze to jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. To teraz bylo blisko - nadejdzieza dwa tygodnie, tydzien , moze za dzien , ale nie dzis. Tak wiec sie wycofal. A po drodze zobaczyl. . . *** . . . cos, co go zaszokowalo. Mezczyzna, do ktorego umyslu wiodly trzecie drzwi, siedzial kiedys w oknie opuszczonej czynszowej kamienicy, pelnej pustych pomieszczen , w ktorych znajdowali schronienie nocujacy tam pijacy i wariaci.O bytnosci pijakow swiadczyl smrod ich zastarzalego potu i kwaskowatego moczu. Obecnosc wariatow zdradzal odor chorych mysli. Jedynym umeblowaniem pokoju byly dwa krzesla. Jack Mort korzystal z obu: na jednym siedzial, a drugim podparl drzwi wiodace na korytarz. Nie spodziewal sie, zeby ktos chcial mu przeszkadzac, ale lepiej nie ryzykowac. Siedzial dostatecznie blisko okna, zeby wyjrzec na zewnatrz, lecz jednoczesnie na tyle od niego oddalony, by rzucany przez daszek cien skrywal go przed oczami przypadkowego widza. W reku trzymal stara czerwona cegle. Wyjal ja spod parapetu, gdzie cegly ledwie sie trzymaly. Ta byla stara, z pokruszonymi rogami, wydawala sie jednak ciezka. Kawalki starej zaprawy przywarly do niej niczym pakle. Zamierzal cisnac nia w kogos. Bylo mu obojetne w kogo: popelniajac kolejne morderstwa, Jack Mort stoso wal zasade rownych szans. Po pewnym czasie ujrzal nadchodzaca chodnikiem trzyosobowa rodzine: mezczyzne, kobiete i mala dziewczynke. Dziewczynka szla po wewnetrznej stronie chodnika, gdzie zapewne miala byc bezpieczniejsza. Ze wzgledu na znajdujacy sie w poblizu dworzec kolejowy na ulicy panowal spory ruch, ale Jack Mort nie przejmowal sie ulicznym ruchem. Dla niego wazne bylo to, ze po drugiej stronie ulicy nie bylo zadnych budynkow. Te, ktore tam kiedys staly, juz rozebrano, pozostawiajac pustynie zaslana polamanymi deskami, potluczonymi ceglami i blysz czacymi odlamkami szkla. Zamierzal wychylic sie tylko na kilka sekund, a ponadto mial na nosie przeciwsloneczne okulary, a na glowie zimowa welniana czapeczke, zakrywajaca blond wlosy. Pelnily taka sama funkcje jak krzeslo podpierajace drzwi. Nawet wtedy gdy ryzyko jest naprawde znikome, nie zaszkodzi zmniejszyc je jeszcze bardziej. Ubrany byl we flanelowa koszule, o wiele na niego za duza. Siegala mu prawie do polowy uda. Ten niedbaly stroj mial zamaskowac prawdziwy wzrost i tusze(byl bardzo chudy), gdyby ktos go zauwazyl. Poza tym byl niezbedny z innego powodu: ilekroc "zrzucil ladunek" na kogos (to, co chcial uczynic, w myslach nazywal "zrzucaniem ladunku"), zawsze robil w gacie. Przydluga koszula miala zaslonic mokra plame, ktora nieuchronnie pojawiala sie na jego dzinsach. Byli juz blisko. "Nie spiesz sie, zaczekaj, zaczekaj jeszcze. . . " Trzasl sie przy oknie, wystawil cegle na zewnatrz, potem przycisnal ja sobie do brzucha, po chwili znowu wystawil i cofnal (lecz tym razem tylko troche), po czym wychylil sie. . . Juz calkiem spokojny. Jak zawsze w decydujacym momencie. Upuscil cegle i patrzyl, jak spada. Leciala, koziolkujac w powietrzu. Jack wyraznie widzial przywarte do niej pozostalosci zaprawy w takich chwilach jak w zadnych innych, wszystko bylo bardzo wyrazne, wszystko dokladnie ukazywalo geometryczna precyzje substancji. Oto cos, co powolal do zycia niczym rzezbiarz uderzajacy mlotem w dluto, aby ksztaltowac kamien i stworzyc zupelnie nowa substancje z ordynarnego glazu, oto najniezwyklejsza rzecz na swiecie - logika bedaca zarazem ekstaza. Czasem chybial, czasem zaledwie zdolal musnac cel, podobnie jak rzezbiarz, ktory nieraz uderzy zle lub bezskutecznie. Tym razem trafil idealnie. Cegla uderzyla prosto w glowe dziewczynki w jasnej kraciastej sukience. Zobaczyl rozpryskujaca sie krew, jasniejszej barwy niz cegla, ale majaca niebawem sciemniec i przybrac ten sam rdzawy kolor. Uslyszal, jak matka zaczyna krzyczec. Dopiero wtedy ruszyl. Przeszedl przez pokoj i odrzucil w kat krzeslo, ktorym podparl klamke (to, na ktorym siedzial, czekajac, kopniakiem odepchnal na bok, zanim podszedl do drzwi). Uniosl koszule i z tylnej kieszeni spodni wyjal apaszke. Chwycil przez nia klamke i przekrecil. zadnych odciskow palcow. Tylko przegrani zostawiaja odciski palcow. Po otwarciu drzwi wepchnal chustke z powrotem do tylnej kieszeni spodni. Idac korytarzem, zataczal sie jak pijany. Nie rozgladal sie wokol. Rozgladanie sie wokol tez jest dobre tylko dla przegranych. Wygrani wiedza, ze sprawdzanie, czy ktos ich nie zauwazyl, to pewna droga do tego, aby tak sie stalo. Jakis swiadek wypadku moze zapamietac, ze ktos rozgladal sie wokol a wtedy sprytny glina moze dojsc do wniosku, ze to byl podejrzany wypadek, i rozpoczac sledztwo. Wszystko z powodu nerwowego rozgladania sie wokol. Jack nie sadzil, aby ktos polaczyl go z przestepstwem, gdyby nawet ten "wypadek" uznano za podejrzany i naprawde wszczeto sledztwo, ale podejmowac tylko uzasadnione ryzyko. Minimalizowac je. Innymi slowy, zawsze podpieraj klamke krzeslem. Tak wiec przeszedl zakurzonym korytarzem, gdzie spod tynku wylazily plamy wilgoci, idac ze zwieszona glowa i mamroczac do siebie, jak robia to napotykani na ulicach menele. Wciaz slyszal krzyk kobiety - pewnie matki dziewczynki - lecz ten dzwiek dochodzil sprzed budynku, byl slaby i nieistotny. Wszystko, co zdarzalo sie potem - krzyki, zamieszanie, jeki rannych (jesli trafieni byli jeszcze w stanie jeczec) - nic nie znaczylo dla Jacka. Wazne bylo wylacznie to, ze upuszczony przez niego przedmiot zmienil bieg spraw i wyryl nowy slad w zyciu innych, byc moze nie tylko zmieniajac przeznaczenie trafionych, ale rowniez rozszerzajacego sie kregu wokol nich, jak kamyk wrzucony w spokojna ton stawu. Kto moglby twierdzic, ze dzisiaj lub w niezbyt odleglej przyszlosci nie zmieni to oblicza kosmosu? Boze, nic dziwnego, ze narobil w gacie! Schodzac po stopniach, nie spotkal nikogo, ale w dalszym ciagu udawal pi janego, idac chwiejnym krokiem, nie zataczajac sie jednak. Nikt nie zapamieta faceta, ktory szedl chwiejnym krokiem. Co innego, jesli wyraznie sie zataczal. Mamrotal, ale nie mowil niczego, co ktos moglby zrozumiec. Lepiej wcale nie udawac, niz przesadzic. Przez wywazone tylne drzwi wyszedl na boczna uliczke, zasypana smieciami i potluczonymi butelkami, mrugajacymi galaktykami gwiazd. Starannie zaplanowal ucieczke, tak samo jak wszystko inne (podejmuj tylko niezbedne ryzyko, minimalizuj je, zawsze badz wygrany). Dzieki tej umiejetnosci planowania mial wsrod kolegow opinie czlowieka, ktory daleko zajdzie (i zamierzal daleko zajsc, ale na pewno nie do wiezienia i nie na krzeslo elektryczne). Kilka osob bieglo ulica, od ktorej odchodzila ta, ktora kroczyl, ale ci ludzie chcieli sprawdzic, co sie stalo, i zaden z nich nie spojrzal na Jacka Morta, ktory sciagnal juz zimowa welniana czapeczke, nie zdejmujac okularow przeciwslonecznych (w taki pogodny ranek nie rzucaly sie w oczy). Skrecil za rog. Wyszedl na inna ulice. Teraz podazal uliczka nie tak brudna jak ta pierwsza - prawie alejka. Ta doprowadzila go do nastepnej ulicy i znajdujacego sie nieco dalej przystanku autobusowego. Zaledwie minute po tym jak Jack dotarl na przystanek, przyjechal autobus - co takze bylo czescia planu. Kiedy harmonijkowe drzwi otworzyly sie, Jack wszedl do srodka i wrzucil pietnascie centow do pojemnika na monety. Kierowca nawet na niego nie spojrzal. To dobrze, ale gdyby to zrobil, zobaczylby tylko niepozornego mezczyzne w dzinsach, mezczyzne, ktory mogl byc bezrobotnym, bo ta flanelowa koszula wygladala jak lach ze sklepu Armii Zbawienia. "Badz gotowy, badz przygotowany. Wygrywaj." Oto sekret Jacka Morta, zapewniajacy mu sukces w pracy i w zyciu. Dziewiec przecznic dalej znajdowal sie parking. Jack wysiadl z autobusu, wszedl do budynku, otworzyl samochod (nierzucajacy sie w oczy chevrolet z latpiecdziesiatych, w doskonalym stanie) i wrocil do centrum Nowego Jorku. Byl wolny i czysty. *** Rewolwerowiec ujrzal to wszystko w jednej chwili. Zanim jego zaszokowany umysl zdazyl uciec przed innymi obrazami, po prostu odcinajac sie od nich, zobaczyl wiecej. Nie wszystko, ale dosc. Dosc. *** Zobaczyl Jacka Morta, ktory wycinal nozem Exacto fragment czwartej strony "The New York Daily Mirror", starajac sie robic to dokladnie wzdluz brzegow "CZARNOSKORA DZIEWCZYNKA ZNAJDUJE SIe W sPIaCZCE PO TRAGICZNYM WYPADKU" glosil naglowek. Zobaczyl, jak Mort smaruje klejem spodnia strone wycinka, uzywajac pedzelka polaczonego z zakretka sloiczka. Widzial, jak Mort przykleja ten fragment gazety na srodku pustej strony notatnika, ktory - sadzac po grubosci poprzednich kartek - zawieral wiele innych wycinkow. Ujrzal pierwsze wiersze artykulu "Piecioletnia Odetta Holmes, ktora przybyla do Elizabethtown w stanie Nowy Jork z okazji rodzinnej uroczystosci, padla ofiara tragicznego wypadku.Po slubie ciotki, ktory odbyl sie dwa dni temu, dziewczynka szla z rodzicami w kierunku dworca kolejowego, gdy spadajaca cegla . . . " Tylko ze nie byl to ten jedyny raz, kiedy wtargnal w jej zycie, prawda? Nie. Na bogow, nie. W ciagu lat dzielacych tamten ranek od nocy, w ktorej Odetta stracila obie nogi, Jack Mort upuscil wiele przedmiotow i popchnal wiele osob. A potem znowu byla Odetta. Za pierwszym razem zrzucil na nia cegle. Za drugim zepchnal ja z peronu pod kola pociagu. "I ja mam wykorzystac takiego czlowieka!" Wtedy pomyslal o Jake'u, o tym popchnieciu, ktore wyslalo chlopca do jego swiata, i wydalo mu sie, ze slyszy smiech czlowieka w czerni. To go wykon czylo. Roland zemdlal. *** Kiedy odzyskal przytomnosc, patrzyl na rowne kolumny liczb, maszerujace na kartce zielonego papieru. Byl to papier w kratke, wiec kazda cyfra wygladala jak wiezien w celi.Pomyslal: "Cos innego.". Nie tylko smiech Waltera. Cos. Plan? Nie, na bogow - nic tak skomplikowanego czy rodzacego nadzieje. Przynajmniej jakis pomysl. Przeblysk. "Jak dlugo bylem nieprzytomny?" - przerazil sie nagle. "Kiedy przeszedlem przez drzwi, byla dziewiata, moze troche wczesniej. Jak dlugo. . . ?" Wysunal sie w przod. Jack Mort - ktory teraz stal sie kukielka zalezna od woli rewolwerowca - podniosl wzrok i zobaczyl, ze wskazowki kosztownego kwarcowego zegarka na jego biurku pokazuja kwadrans po pierwszej. "Bogowie, tak pozno! Az tak pozno? A Eddie. Byl taki zmeczony, nie mogl tak dlugo czuwac i. . . " Rewolwerowiec odwrocil glowe Jacka. Drzwi wciaz tam byly, lecz to, co za nimi ujrzal, bylo daleko gorsze, niz sobie wyobrazal. Z boku za drzwiami zobaczyl dwa cienie - wozka i ludzkiej istoty. Tylko ze ta ludzka istota byla kaleka i podpierala sie rekoma, poniewaz obie jej nogi zostaly obciete rownie brutalnie i okrutnie jak palce Rolanda. Cien sie poruszal. Roland natychmiast spowodowal odwrocenie glowy Jacka Morta, z szybko scia atakujacego weza. "Ona nie moze tu zajrzec. Nie wczesniej, az bede gotowy. Do tego czasu bedzie widziala jedynie tyl glowy tego czlowieka." Detta Walker i tak nie zobaczylaby Jacka Morta, bo czlowiek spogladajacy przez drzwi widzial tylko to, na co patrzyl gospodarz. Twarz Morta dostrzeglaby, gdyby Jack popatrzyl w lustro (chociaz mogloby to miec inne okropne konsekwencje, zwiazane z paradoksem i powtarzalnoscia), lecz nawet wtedy nie mialoby to znaczenia dla obu jej jazni, tak samo jak ich twarze nic nie mowilyby Jackowi Mortowi. Mimo ze dwukrotnie polaczeni byli tak straszliwa wiezia, nigdy sie nie widzieli. Rewolwerowiec nie chcial, zeby kobieta ujrzala twarz Wladczyni. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Przeblysk intuicji zaczal bardziej przypominac plan. Tylko ze bylo juz pozno - kolor nieba za oknem swiadczyl, ze jest trzecia po poludniu, a moze nawet czwarta. Ile zostalo czasu, nim o zmroku przyjda homarokoszmary i zakon cza zycie Eddiego? Trzy godziny? Dwie? Mogl wrocic i sprobowac ocalic Eddiego. . . Coz, tego wlasnie chciala Detta zastawila pulapke, jak obawiajacy sie wilka wiesniacy poswiecaja owieczke, zeby zwabic go i zastrzelic z luku. Powrocilby do swego schorowanego ciala, ale nie na dlugo. Widzial tylko jej cien , poniewaz lezala niedaleko drzwi, trzymajac w dloni jeden z jego rewolwerow. W chwili gdy cialo Rolanda sie poruszy, ona wystrzeli i zakon czy jego zycie. Ta kobieta bala sie go, wiec przynajmniej umrze szybko. Natomiast Eddiego czeka smierc w meczarniach. Wydawalo mu sie, ze slyszy ochryply chichot Delty Walker. "Chcesz sprobo wac, lajzo? Sprobuj mnie zalatwic! Nie boisz sie chyba kalekiej czarnej kobiety, co?" - Tylko jeden sposob - mruknal ustami Jacka. - Tylko jeden. Drzwi gabinetu otworzyly sie i do srodka zajrzal lysy mezczyzna w okularach - Jak ci idzie z kontem Dorfmana? - zapytal lysy. -Kiepsko sie czuje. Chyba zaszkodzil mi lunch. Mysle, ze pojde do domu. Lysy sie zaniepokoil. -To pewnie wirus. Slyszalem, ze ostatnio grasuje wyjatkowo paskudny. - Zapewne. -No, coz. . . jesli tylko zalatwisz sprawe Dorfmana do jutra, do piatej po poludniu . - Tak. -Bo wiesz, jaki on potrafi byc upierdliwy. . . - Tak. Lysy mezczyzna, teraz troche zmieszany, pokiwal glowa. -Pewnie, idz do domu. Rzeczywiscie wygladasz inaczej niz zwykle. -Bo tak sie czuje. Lysy pospiesznie odszedl. "Wyczul moja obecnosc" - pomyslal rewolwerowiec. "To z tego powodu. Czesciowo z tego powodu, choc nie tylko. Obawiaja sie go. Nie wiedza dlaczego, ale boja sie go. I maja racje." Cialo Jacka Morta wstalo, znalazlo dyplomatke, ktora niosl, gdy wniknal w niego rewolwerowiec, po czym zgarnelo do niej wszystkie papiery lezace na biurku. Roland mial ochote obejrzec sie i zerknac przez drzwi, lecz sie powstrzymal. Nie spojrzy tam, dopoki nie bedzie gotowy zaryzykowac i wrocic. A na razie mial malo czasu i wiele do zrobienia. Rozdzial drugi Sloik miodu Detta lezala w dobrze ocienionej kryjowce, tworzonej przez glazy oparte o siebie jak starcy, ktorzy, dzielac sie jakims upiornym sekretem, zostali zamienieni w skale. Obserwowala Eddiego, ktory krazyl po usianych kamieniami zboczach wzgorz, nawolujac ochryplym glosem. Kaczy puch na jego policzkach w kon cu zmienil sie w brode i mozna by go wziac za doroslego mezczyzne, chyba ze - jak zdarzylo sie trzy lub cztery razy - przechodzil w poblizu jej kryjowki (raz tak blisko, ze wystarczylo wyciagnac reke, by chwycic go za kostke). Kiedy znajdowal sie blisko, widac bylo, ze to jeszcze dzieciak, a w dodatku smiertelnie zmeczony.Odetta zlitowalaby sie nad nim; Detta czula tylko zimna, przyczajona gotowosc urodzonego drapiezcy. Gdy wczolgiwala sie w te szczeline, cos pekalo pod naciskiem jej rak, z suchym trzaskiem jesiennych lisci. Po chwili jej wzrok oswoil sie z polmrokiem i wtedy zobaczyla, ze to nie liscie, ale kosci malych zwierzat. Zamieszkiwal tu jakis drapieznik, lasica lub kuna, ktora juz dawno odeszla, jesli te pozolkle ze starosci kosteczki mowily prawde. Zapewne polowala nocami, za pomoca wechu szukajac zeru w wyzszych partiach wzgorz, gdzie krzaki i poszycie byly gesciejsze. Zabijala, pozywiala sie i znosila tutaj resztki, zeby posilac sie przez nastepny dzien , czekajac na nadejscie nocy i pory lowow. Teraz kryl sie tu wiekszy drapieznik; z poczatku Detta zamierzala zrobic to samo, co robila poprzednia lokatorka - zaczekac, az Eddie zasnie, co niemal na pewno sie stanie i wowczas zabic go i przywlec cialo tutaj. Potem, majac oba rewolwery, doczolgac sie do drzwi i zaczekac na powrot Bardzo Zlego Czlowieka. Poczatkowo zamierzala zastrzelic Bardzo Zlego Czlowieka natychmiast po zalatwieniu Eddiego, ale to bylby blad, prawda? Gdyby Bardzo Zly Czlowiek nie mial ciala, do ktorego moglby wrocic, Detta w zaden sposob nie moglaby opuscic tego swiata i powrocic do swojego. Czy zdola zmusic Bardzo Zlego Czlowieka, zeby zabral ja z powrotem?Moze nie. A moze tak. Mozliwe, ze zrobilby to, gdyby wiedzial, ze Eddie zyje. To podsunelo jej znacznie lepszy pomysl. *** Byla bardzo sprytna. Wysmialaby kazdego, kto powiedzialby, ze jednoczesnie brak jej pewnosci siebie. Z tego wzgledu te pierwsza ceche przypisywala kazdej napotkanej osobie, ktora dorownywala jej intelektem. Rewolwerowca tez uwazala za spryciarza. Uslyszala strzal, a kiedy popatrzyla, zobaczyla smuzke dymu, unoszaca sie z lufy rewolweru. Zaladowal bron i rzucil ja Eddiemu, zanim przeszedl przez te drzwi.Wiedziala, co to mialo oznaczac dla Eddiego: nie wszystkie naboje zamokly, wiec za pomoca rewolweru moze sie bronic. Rozumiala takze, co mialo to oznaczac dla niej (gdyz oczywiscie Bardzo Zly Czlowiek wiedzial, ze ona patrzy; gdyby nawet zasnela, kiedy zaczeli gadac, wystrzal by ja obudzil): "Trzymaj sie od niego z daleka. On ma bron ." Diabel jednak potrafi byc subtelny. Jesli Bardzo Zly Czlowiek odegral to przedstawienie dla niej, to czy nie moglo mu chodzic jeszcze o cos innego. . . o cos, czego ani ona, ani Eddie nie powinni zauwazyc? Byc moze Bardzo Zly Czlowiek pomyslal: "Jesli ona zobaczy, ze w tym rewolwerze sa dobre naboje, to moze dojdzie do wniosku, ze bron , ktora dostala od Eddiego, rowniez wystrzeli." Zalozmy, ze on przewidzial, iz Eddie zasnie. Czy nie domyslilby sie, ze ona tylko na to bedzie czekala, zeby zdobyc bron i powoli wczolgac sie z powrotem do kryjowki na zboczu? Tak, ten Bardzo Zly Czlowiek mogl to wszystko przewidziec. Byl sprytny jak na bialasa. W kazdym razie dosc sprytny, by wiedziec, ze Detta zalatwi tego chloptasia. Moze wiec Bardzo Zly Czlowiek zaladowal ten rewolwer samymi bezuzytecz nymi nabojami? Juz raz ja przechytrzyl, dlaczego nie mialby tego zrobic ponownie? Tym razem przezornie sprawdzila, czy w komorach tkwia nie tylko puste luski, i owszem, wydawalo sie, ze sa w nich prawdziwe naboje, ale to wcale nie oznaczalo, ze wystrzela. I nie musial ryzykowac, ze ktorys z nich jednak wystrzeli, prawda? Mogl cos z nimi zrobic. W koncu Bardzo Zly Czlowiek zawodowo zajmowal sie bronia, a dlaczego mialby to robic? Oczywiscie, zeby wywabic ja z kryjowki! Wtedy Eddie moglby wycelowac w nia bron , ktora naprawde strzela, i nie popelnilby po raz drugi tego samego bledu, zmeczony czy nie a nawet bardzoby sie staral nie popelnic po raz drugi tego samego bledu, z tego wzgledu, ze byl taki zmeczony. "Niezly numer, bialasie" - pomyslala Detta w swojej kryjowce. . . ciasnym, lecz dziwnie milym mrocznym zaglebieniu, ktorego dno bylo wyscielone miekkimi i rozkladajacymi sie kosteczkami drobnych zwierzat. "Niezly numer, ale nie wezmiesz mnie na takie gowno." W koncu wcale nie musiala strzelac do Eddiego. Wystarczylo troche poczekac. *** Obawiala sie jedynie tego, ze rewolwerowiec wroci, zanim Eddie zasnie, ale Bardzo Zlego Czlowieka wciaz nie bylo. Bezwladne cialo u stop wzgorza nie poruszalo sie. Moze mial jakies klopoty ze zdobyciem potrzebnego mu lekarstwa. . . albo z czyms zupelnie innym. Wiedziala, ze tacy ludzie jak on znajduja klopoty rownie latwo, jak suka w cieczce natrafia na napalonego psa.Minely dwie godziny, w ciagu ktorych Eddie szukal kobiety. Nazywal ja "Odetta" (och, jakze nienawidzila dzwieku tego imienia) i krazyl po wzgorzach, krzyczac, az zupelnie stracil glos. W koncu zrobil to, na co czekala: wrocil do piaszczystej zatoczki i usiadl obok wozka inwalidzkiego, wodzac wokol nieprzytomnym spojrzeniem. Dotknal jednego z kolek wozka i to dotkniecie wydawalo sie niemal pieszczota. Potem opuscil reke i gleboko westchnal. Ten widok scisnal gardlo Detty; bol niczym letnia blyskawica przeszyl jej glowe od skroni do skroni i miala wrazenie, ze slyszy jakis glos. . . nawolujacy lub rozkazujacy. "Nie, nic z tego" - pomyslala, nie wiedzac, o kim mysli i do kogo to kieruje. "Nie, nic z tego, nie tym razem, nie teraz. Nie teraz, a moze juz nigdy." Blyskawica bolu ponownie przeszyla jej glowe i Detta zacisnela piesci. Twarz rowniez skurczyla sie i wykrzywila w odrazajacym grymasie, bedacym przedziwnym polaczeniem brzydoty i nieludzkiego skupienia. Bol juz nie wrocil. Tak samo jak glos, ktory czasem zdawal sie mu towarzyszyc. Czekala. Eddie oparl brode na dloniach, podpierajac glowe. Mimo to wkrotce zaczela mu sie kiwac, opadajac miedzy dlonie. Detta czekala z roziskrzonym wzrokiem. Eddie podniosl glowe. Z trudem wstal, dowlokl sie do wody i opryskal nia sobie twarz. "Pewnie, bialy chloptasiu. Szkoda, ze na tym swiecie nie ma kokainy, bo zazylbys troche, no nie?" Tym razem Eddie usiadl na wozku, ktory okazal sie dla niego zbyt wygodny. Tak wiec, popatrzywszy przez dluga chwile w otwarte drzwi ("I co tam widzisz, bialy chloptasiu? Detta da ci dwadziescia dolcow, zeby sie dowiedziec"), znowu klapnal swoim bialym tylkiem na piasek. I ponownie podparl brode rekami. Wkrotce glowa zaczela mu opadac. Tym razem nie bronil sie przed tym. Opuscil brode na piers i nawet przez szum fal. Detta slyszala jego chrapanie. Wkrotce osunal sie na bok i zwinal w klebek. Ze zdumieniem, niesmakiem i przestrachem poczula nagly przyplyw wspol czucia dla tego bialego chloptasia. Wygladal jak dzieciak, ktory pragnal powitac Nowy Rok o polnocy i nie zdolal, bo zmorzyl go sen. Potem przypomniala sobie, jak bialas razem z Bardzo Zlym Czlowiekiem probowali nakarmic ja trucizna i draznili sie z nia, w ostatniej chwili zabierajac jej dobre mieso sprzed nosa. . . a przynajmniej dopoki nie zaczeli sie bac, ze im umrze. "Jesli przestraszyli sie, ze im umrzesz, to dlaczego chcieli nakarmic cie zatrutym miesem?" To pytanie przerazilo ja tak samo, jak niespodziewany przyplyw wspolczucia. Nie przywykla do zadawania sobie pytan , a co wiecej, ten pytajacy glos w jej glowie nie wydawal sie jej glosem. "Wcale nie chcieli mnie zabic tym zatrutym zarciem. Zalezalo im na tym, bym sie pochorowala. Pewnie siedzieliby tam i smiali sie z tego, jak rzygam." Odczekala dwadziescia minut, a potem ruszyla w kierunku plazy, opierajac sie na dloniach i silnych ramionach, wijac niczym waz, nie odrywajac oczu od Eddiego. Wolalaby zaczekac jeszcze godzine, a chocby pol. Lepiej, zeby ten maly matkojeb zasnal naprawde gleboko. Czekanie jednak bylo luksusem, na jaki po prostu nie mogla sobie pozwolic. Ten Bardzo Zly Czlowiek mogl wrocic w kazdej chwili. Gdy zblizyla sie do miejsca, gdzie lezal Eddie (wciaz chrapal wydajac dzwieki podobne do odglosow pily tartacznej, ktora zaraz sie zepsuje), chwycila kamien . . . odpowiednio gladki z jednej i nalezycie chropowaty z drugiej strony. Zacisnela dlon na gladkiej powierzchni i znowu czolgala sie do lezacego. W oczach miala matowy, morderczy blysk. *** Plan Detty byl brutalnie prosty: tluc Eddiego poszarpana strona kamienia, az chloptys stanie sie martwy jak glaz. Potem zabrac mu bron i zaczekac na powrotRolanda.Kiedy cialo rewolwerowca zacznie okazywac oznaki zycia, da mu wybor: albo zabierze ja z powrotem do jej swiata, albo odmowi i zginie. "Tak czy inaczej, juz mnie nie dostaniesz, frajerze" - powie mu - "a teraz, gdy twoj chlopiec nie zyje, nie zdolasz zrobic tego, co chciales." Jesli bron , ktora Bardzo Zly Czlowiek dal Eddiemu, nie wypali. . . To bylo mozliwe, gdyz jeszcze nigdy nie spotkala czlowieka, ktorego by tak nienawidzila i obawiala sie jak Rolanda, a ktoremu przypisywala nadludzki spryt. I tak go zalatwi. Zatlucze go kamieniem lub golymi rekami. Byl chory i ledwie sie trzymal na nogach. Zalatwi go. W miare jak zblizala sie do Eddiego, naszla ja niepokojaca mysl. Nastepne pytanie i ponowne wrazenie, ze zadal je ten inny glos. "A jezeli on sie dowie? Co bedzie jesli w tej samej chwili, gdy zabijesz Eddiego, on sie o tym dowie?" "O niczym sie nie dowie. Jest zbyt zajety szukaniem lekarstwa i szukaniem okazji. . . z tego, co wiem." Ten obcy glos nie odpowiedzial, ale zdazyl juz zasiac ziarno watpliwosci. Slyszala, jak rozmawiali, sadzac, ze spi. Bardzo Zly Czlowiek potrzebowal czegos. Nie wiedziala, o co mu chodzilo. Zdaje sie, ze mialo cos wspolnego z jakas wieza. Moze Bardzo Zly Czlowiek myslal, ze ta wieza jest pelna zlota, drogich kamieni albo czegos takiego. Powiedzial, ze potrzebuje Detty, Eddiego i jeszcze kogos, zeby tam dotrzec, i Detta podejrzewala, ze mogl miec racje. Po coz innego bylyby tutaj te drzwi? Jesli to jakas magia, to on moze sie dowiedziec, ze zabila Eddiego jezeli w ten sposob zamknie mu droge do wiezy, to byc moze zniszczy jedyna rzecz, dla ktorej zyl ten pieprzony matkojeb, a jesli on zrozumie, ze nie ma juz po co zyc, to mozliwe, ze nie zechce nawet kiwnac palcem, gdyz pieprzonemu matkojebowi przestanie na czymkolwiek zalezec. Na mysl o tym, co mogloby sie stac, gdyby Bardzo Zly Czlowiek wrocil tutaj z takim nastawieniem, Detta zadrzala. Co moze zrobic, jesli nie wolno jej zabic Eddiego? Mogla odebrac spiacemu bron , ale czy poradzi sobie z dwoma przeciwnikami, kiedy wroci tu Bardzo Zly Czlowiek? Po prostu nie wiedziala. Jej spojrzenie padlo na wozek inwalidzki, zaczelo przesuwac sie dalej, a potem szybko ponownie spoczelo na wozku. Skorzane oparcie mialo z tylu gleboka kieszen . Wystawal z niej zwoj sznura, ktorym przywiazali ja do fotela. Zobaczywszy go, zrozumiala, jak moze sobie poradzic z tym wszystkim. Zmienila kierunek i zaczela pelznac w strone nieruchomego ciala rewolwerowca. Zamierzala wziac to, co znajdowalo sie w worku, ktory nazywal "torba", i jak najszybciej zabrac sznur. . . a jednak na moment zastygla przy drzwiach.To, co w nich zobaczyla, zinterpretowala podobnie jak Eddie, w kategoriach filmu. . . tylko ze jej przypominal telewizyjny serial kryminalny. O akcji osadzonej w drugstorze. Ujrzala sprzedawce, ktory wygladal na smiertelnie przerazonego, i Detta wcale mu sie nie dziwila. Lufa rewolweru mierzyla prosto w jego twarz. Sprzedawca mowil cos, jego glos zas byl daleki i znieksztalcony, jakby dochodzil zza dzwiekochlonnej sciany. Nie miala pojecia dlaczego. Nie mogla dostrzec, kto trzyma bron , ale przeciez wcale nie musiala widziec twarzy, prawda? I tak wiedziala, kto to jest. Bardzo Zly Czlowiek. "Tam moze wygladac zupelnie inaczej, moze byc jakims zasranym grubaskiem albo nawet bratem, ale w srodku bedzie soba, jasne. Szybko znalazl sobie nowa bron , no nie? Zaloze sie, ze to zawsze latwo mu przychodzi. Ruszaj sie, Detto Walker." Otworzyla torbe Rolanda, z ktorej uniosl sie nikly, nostalgiczny aromat dlugo przechowywanego i dawno juz wypalonego tytoniu. W pewien sposob przypominala kobieca torebke, pelna przedmiotow, ktore na pierwszy rzut oka wygladaly na przypadkowa zbieranine. . . lecz po wnikliwszym zbadaniu okazywaly sie wyposazeniem podroznym czlowieka przygotowanego na niemal kazda ewentualnosc. Doszla do wniosku, ze Bardzo Zly Czlowiek juz od dawna zmierzal do tej swojej wiezy. Jesli tak bylo, to liczba przedmiotow - aczkolwiek niewiele wartych - ktore nosil ze soba, budzila zdumienie. "Ruszaj sie, Detto Walker." Wziela to, czego potrzebowala, i po cichu, pelznac jak waz, wrocila do wozka inwalidzkiego. Gdy do niego dotarla, podparla sie jedna reka, a druga wyciagnela z kieszeni na oparciu sznur, niczym rybak zwijajacy line. Raz za razem zerkala na Eddiego, upewniajac sie, ze spi. Nie poruszyl sie, dopoki Detta nie zarzucila mu sznura na szyje i nie zacisnela petli. *** Cos pociagnelo go do tylu. W pierwszej chwili pomyslal, ze to jakis koszmarny sen, w ktorym zostaje pogrzebany zywcem lub uduszony. Potem poczul bol, wywolany petla wrzynajaca mu sie w szyje, i sline cieknaca po brodzie, z szeroko otwartych ust. To nie byl sen. Chwycil palcami sznur i sprobowal stanac na nogi. Powalilo go silne szarpniecie. Eddie z loskotem runal na wznak. Twarz mu spurpurowiala.-Przestan ! - syknela Detta za jego plecami. - Nie zabije cie, jesli przestaniesz, w przeciwnym wypadku zadusze cie. Eddie opuscil rece i usilowal lezec bez ruchu. Petla, ktora Odetta zarzucila mu na szyje, poluzowala sie na tyle, ze zdolal z trudem nabrac tchu. Zawsze to lepsze niz nic. Gdy panicznie galopujace serce odrobine zwolnilo, sprobowal sie obejrzec. Petla natychmiast sie zacisnela. -Nic z tego. Lez spokojnie i podziwiaj ocean, lajzo. To na razie wszystko, co bedziesz widzial. Popatrzyl na ocean i sznur ponownie rozluznil sie tak, ze Eddie zdolal jakos wciagnac powietrze. Nieznacznie przesunal reke do paska spodni (ona jednak zauwazyla ten ruch i chociaz Eddie tego nie widzial, usmiechnela sie). Broni tam nie bylo. Zabrala mu ja. "Podkradla sie do ciebie, kiedy spales, Eddie." To byl oczywiscie glos rewolwerowca. "Nie ma sensu mowic, ze ostrzegalem cie, ale. . . przeciez cie ostrzegalem. Wlasnie do tego prowadza romantyczne odruchy - teraz masz petle na szyi, a za plecami stuknieta kobiete z dwoma rewolwerami." "Gdyby chciala mnie zabic, juz by to zrobila. Zabilaby mnie, kiedy spalem." "A jak myslisz, co ona zamierza zrobic, Eddie? Wreczyc ci bezplatny bilet na wszystkie atrakcje Disneylandu?" - Posluchaj - odezwal sie. - Odetto. . . Ledwie zdazyl wypowiedziec to imie, gdy znowu poczul mocno zaciskajaca sie petle. -Nie bedziesz mnie tak nazywal. Kiedy uslysze to jeszcze raz, bedzie to ostatnie slowo, jakie wypowiesz. Nazywam sie Detta Walker i jesli chcesz jeszcze zlapac powietrze w pluca, ty parszywy bialasie, to lepiej o tym pamietaj! Eddie zabulgotal, dlawiac sie i szarpiac sznur. Wielkie czarne plamy zaczely wykwitac mu przed oczami, jak kwiaty zla. W koncu petla na jego szyi znow sie rozluznila. -Kapujesz, lajzo? -Tak - wyrzezil. -No, to mow. Powiedz, jak sie nazywam. - Detta. -Jak sie nazywam! W jej glosie slychac bylo nute histerii i w tym momencie Eddie byl rad z tego, ze nie widzi twarzy tej kobiety. -Detta Walker. -Dobrze. - Sznur poluzowal sie jeszcze troche. - Teraz posluchaj mnie uwaznie, bialasie, jesli chcesz dozyc zachodu slon ca. Nie probuj byc sprytny. Widzialam, jak chciales ukradkiem chwycic bron , ktora zabralam ci, gdy spales. Nie probuj zalatwic Detty, bo ona odznacza sie celnoscia. Lepiej sie zastanow, zanim sie zdecydujesz. Jasne? I nie mysl sobie, ze ci sie cos uda, bo ja nie mam nog.Od kiedy ich nie mam, nauczylam sie robic rozne rzeczy, a teraz mam oba te pieprzone rewolwery i powinienes o tym pamietac. Mam racje? -Tak - wychrypial Eddie. - Nie mam ochoty byc sprytny. -No, to dobrze. Bardzo dobrze. - Zachichotala. - Bylam naprawde pa skudna suka, kiedy spales. Wszystko sobie obmyslilam. Oto co masz zrobic, bialasie: wyciagnij rece do tylu, az namacasz takie same petle jak ta, ktora zarzucilam ci na szyje. Sa trzy. Splotlam je, gdy spales, leniuchu! - Znowu zachichotala. - Jak juz je namacasz, wlozysz w nie dlonie i wtedy poczujesz, jak moja reka zaciska je jeszcze mocniej i pomyslisz sobie: "Teraz mam szanse zalatwienia tej czarnej zdziry. Teraz, kiedy nie trzyma konca sznura". Radze ci - powiedziala Detta z karykaturalnym poludniowym akcentem, przesadnie przeciagajac gloski - lepiej popatrz za siebie, zanim zrobisz cos w pospiechu. Eddie obejrzal sie. Detta jeszcze bardziej przypominala wiedzme; umorusana i rozczochrana, przestraszylaby nawet kogos znacznie odwazniejszego niz on. Suknia, ktora miala na sobie u Macy'ego, skad porwal ja rewolwerowiec, byla brudna i podarta. Nozem wyjetym z torby rewolwerowca - tym samym, ktorym Eddie i Roland przecinali tasme izolacyjna - Detta wyciela w materiale prowizoryczne kabury tuz nad biodrami. Teraz sterczaly z nich rekojesci obu rewolwerow Rolanda. Mowila stlumionym glosem, poniewaz trzymala w zebach koniec sznura. swiezo ucieta kon cowka sterczala z jednego kacika ust, a koniec liny tworzacej petle na szyi Eddiego wystawal z drugiego kacika. Ze sznurem w zebach wygladala tak okropnie i dziko, ze Eddie zamarl, patrzac na nia ze zgroza. Widzac jego mine, usmiechnela sie jeszcze szerzej. -Jak sprobujesz byc sprytny, kiedy bede wiazala ci rece - ostrzegla - to zacisne zeby na twoim gardle. I tym razem nie puszcze, kapujesz? Nie byl w stanie wykrztusic slowa. Kiwnal glowa. -Dobrze. Moze jednak jeszcze troche pozyjesz. -Jesli nie - wyrzezil Eddie - to juz nigdy nie pojdziesz na zakupy do Macy'ego, Detto. On sie dowie o tym, a wtedy skon czy sie zabawa. -Cii - powiedziala prawie czule Detta. - Badz cicho. Zostaw myslenie starszym. Ty masz tylko wymacac nastepna petle. *** "Zawiazalam je, kiedy spales" - oznajmila i Eddie z niesmakiem i rosna cym przestrachem uzmyslowil sobie, ze dokladnie tak bylo. Przygotowala potrojna petle. Pierwsza zarzucila mu na szyje, kiedy spal. Druga zwiazala mu rece naplecach. Potem przewrocila go na bok i kazala mu podciagnac nogi, az pietami dotknie posladkow. Domyslil sie, do czego to zmierza, i odmowil. Z rozciecia sukni wyjela jeden z rewolwerow Rolanda, odbezpieczyla go i przylozyla mu lufe do skroni.-Zrobisz to albo ja to zrobie, bialasie - wyszeptala czule. - Tylko ze jak ja to zrobie, bedziesz martwy. Wtedy przysypie piaskiem mozg, ktory wytrysnie ci z drugiej strony i zakryje wlosami dziure na skroni. Pomysli, ze spisz! - znow zachichotala. Eddie podkulil nogi, a ona szybko zarzucila mu trzecia petle na kostki. -No. Zwiazany tak dokladnie jak byczek na rodeo. Pomyslal, ze to odpowiedni opis. Gdyby probowal wyprostowac nogi, ktore juz zaczynaly mu dretwiec, jeszcze bardziej zacisnalby petle. Ta sciagnelaby sznur miedzy kostkami nog i przegubami, co z kolei spowodowaloby zacisniecie krepujacych je wiezow, a napinajaca sie lina sciagnelaby petle na szyi i. . . Zaczela go wlec w kierunku wody. -Hej! Co ro. . . Usilowal stawic opor i wszystkie petle zacisnely sie - wlacznie z ta, ktora pozbawiala go tchu. Staral sie rozluznic miesnie (i trzymaj nogi w gorze, nie zapominaj o tym, dupku, bo jesli je opuscisz, to sie udusisz), zeby latwiej mogla go wlec po ziemi. Wystajacy kamien podrapal mu policzek, z ktorego pociekla ciepla krew. Detta ciezko dyszala. Szum fal i gluchy loskot wody wpadajacej do skalnego tunelu byl coraz glosniejszy. "Utopi mnie? Jezu Chryste, czy wlasnie to chce zrobic?" Nie, jasne, ze nie. Pomyslal, ze wiedzial, co zamierza uczynic, zanim jeszcze zaczal szorowac twarza po poskrecanym morszczynie, znaczacym zasieg przyplywu, zeschnietego zielska smierdzacego morska sola, zimnego niczym palce utopionych marynarzy. Przypomnial sobie, jak Harry mowil mu kiedys: "Czasem postrzelili ktoregos z naszych. Mam na mysli Amerykanina, bo wiedzieli, ze ci z armii Wietnamu Poludniowego sie nie nadaja, bo zaden z nas nie pojdzie po zoltka do buszu. Chyba ze jakis zoltodziob prosto ze Stanow. Rozcinali mu brzuch i zostawiali, zeby wrzeszczal, a potem zalatwiali tych, ktorzy probowali go wyciagnac. Robili to, dopoki nie umarl. Wiesz, jak nazywali takiego faceta, Eddie?" Eddie potrzasnal glowa, zmrozony tym obrazem. "Nazywali go slojem miodu" - rzekl Henry. "Cos slodkiego. Cos, co przy ciaga muchy. Albo nawet niedzwiedzia." Wlasnie to uczynila Detta - zrobila z niego przynete. Zostawila go ze dwa jardy za linia przyplywu, zostawila bez slowa, twarza do oceanu. Spogladajacy przez drzwi rewolwerowiec nie mial dostrzec wezbrania wody, ktora utopi Eddiego, gdyz wlasnie zaczynal sie odplyw, trwajacy co najmniej szesc godzin. Lecz znacznie wczesniej. . .Eddie zdolal lekko uniesc glowe i zobaczyl, ze slonce kladzie dlugi zloty szlak na falach oceanu. Ktora to godzina? Czwarta? Mniej wiecej. slonce zajdzie o siodmej. Zmrok zapadnie na dlugo przed tym, zanim zacznie sie przyplyw. A kiedy zrobi sie ciemno, z fal wyjda homarokoszmary i zadajac swe dzi waczne pytania, zbliza sie do miejsca, gdzie lezy bezsilny i zwiazany, po czym rozszarpia go na kawalki. *** Czas nieznosnie dluzyl sie Eddiemu Deanowi. Sama idea czasu wydawala sie smieszna. Oslabl nawet strach przed tym, co mialo sie zdarzyc, kiedy zapadnie zmrok, gdy pulsowanie nog przeszlo w tepy bol, a potem w potwornie bolesny skurcz. Usilowal rozluznic miesnie i wszystkie petle sie zacisnely; byl bliski uduszenia sie, zdolal jednak jakos uniesc nogi, zmniejszyc nacisk i zlapac oddech. Juz nie byl pewny, czy doczeka zmroku. Nadejdzie chwila, gdy po prostu nie bedzie w stanie zdobyc sie na jakikolwiek ruch. Rozdzial trzeci Roland zdobywa lek Jack Mort wiedzial juz o obecnosci rewolwerowca. Gdyby Roland mial do czynienia z innym czlowiekiem - na przyklad kims takim jak Eddie Dean czy Odetta Walker - probowalby z nim porozmawiac. . . chocby po to, zeby zlagodzic calkiem zrozumialy strach i oszolomienie towarzyszace odkryciu kogos, kto nieproszony usiadl na fotelu pasazera w ciele, ktorym przez cale zycie kierowal jeden mozg.Poniewaz jednak Mort byl potworem - gorszym od tego, jakim kiedykolwiek byla i bedzie Detta Walker - Roland nie probowal niczego mu tlumaczyc ani z nim rozmawiac. Slyszal jego biadolenie: "Kim jestes? Co sie ze mna dzieje?" - ale nie zwracal na nie uwagi. Rewolwerowiec skoncentrowal sie na krotkiej liscie swoich potrzeb, bezlitosnie wykorzystujac umysl mezczyzny. Biadolenia przeszly w krzyki przerazenia. Rewolwerowiec nie zwracal na nie uwagi. Traktujac go jako polaczenie atlasu z encyklopedia, mogl pozostac w tej pelnej robactwa jamie, ktora stanowil umysl tego czlowieka, tylko dlatego, ze Mort mial wszystkie informacje potrzebne Rolandowi. Plan rewolwerowca byl nieskomplikowany, a nieskomplikowane plany czesto sa lepsze od dopracowanych. W sprawach planowania nie bylo we wszechswiecie dwoch istot, ktore bardziej roznilyby sie od siebie niz Roland i Jack Mort. Prosty plan pozostawia sporo miejsca na improwizacje. A natchniona impro wizacja zawsze byla jednym z silnych punktow Rolanda. *** Grubas z okularkami na nosie, podobny do lysola, ktory piec minut wczesniej zajrzal do gabinetu Morta (wygladalo na to, ze w swiecie Eddiego wielu ludzi nosi to, co Mortopedia identyfikowala jako "szkla"), wsiadl razem z nim do windy. Spojrzal na walizeczke w dloni mezczyzny, ktorego uwazal za Jacka Morta, a potem na jej wlasciciela.-Idziesz zobaczyc sie z Dorfmanem, Jack? Rewolwerowiec nie odpowiedzial. -Jesli myslisz, ze zdolasz wyperswadowac mu podnajem, moge ci powiedziec, ze to strata czasu - rzekl grubas i zamrugal oczami, gdy jego kolega gwaltownie sie cofnal. Drzwi malej kabiny zamknely sie i nagle zaczeli spadac. Roland gwaltownie siegnal do pamieci Morta, nie zwazajac na wrzaski. Dowiedzial sie, ze wszystko w porzadku. To byla normalna sytuacja. -Przepraszam, jesli cie urazilem - rzekl grubas. Rewolwerowiec pomyslal: "Ten tez sie go boi." - Poradziles sobie z tym kutasem lepiej niz ktokolwiek inny w firmie, tak wlasnie uwazam. Rewolwerowiec milczal. Nie mogl sie doczekac chwili, w ktorej sie wydostanie z tej spadajacej trumny. -I mowie ci - ciagnal raznie grubas - ze zaledwie wczoraj bylem na lunchu z. . . Glowa Jacka Morta odwrocila sie i przez oprawione w zlote druciki szkla na grubasa spojrzaly oczy o takim odcieniu blekitu, jakiego nigdy przedtem nie mialy oczy Jacka. -Zamknij sie - rzucil beznamietnie rewolwerowiec. Grubas zbladl jak sciana i cofnal sie o dwa kroki. Jego obwisle posladki uderzyly o sztuczne drewno spadajacej trumny ktora nagle znieruchomiala. Drzwi otworzyly sie i rewolwerowiec, noszacy cialo Jacka Morta niczym dobrze dopasowany garnitur, wyszedl, nie ogladajac sie za siebie. Grubas naciskal palcem przycisk otwierania drzwi windy, patrzac w slad za nim, dopoki Mort nie zniknal mu z oczu. "Zawsze brakowalo mu piatej klepki" - pomyslal - "ale to wyglada na cos powaznego. Moze to zalamanie nerwowe." Doszedl do wniosku, ze mysl o Jacku Morcie zamknietym w jakims dobrze strzezonym sanatorium dla psychicznie chorych jest bardzo krzepiaca. Rewolwerowiec zgodzilby sie z nim. *** Gdzies miedzy rozbrzmiewajacym echem pomieszczeniem, ktore Mortopedia zidentyfikowala jako "hol", czyli miejsce, gdzie byly wejscia i wyjscia biur znajdujacych sie w tym drapaczu chmur, a zalana slonecznym blaskiem ulica (Mortopedia rozpoznala ja jako "Szosta Aleje" albo "Aleje Ameryk") wrzask ucichl.Mort nie umarl ze strachu; nieomylny instynkt podpowiadal rewolwerowcowi, ze gdyby Mort umarl, ich ka zostalyby na zawsze wyrzucone w otchlan mozliwosci lezacych poza realnym swiatem. On nie umarl, lecz zemdlal. Przygnieciony ciezarem strachu i obcosci, tak jak Roland po wniknieciu w jego umysl i odkryciu tajemnic Morta, a takze splotu okolicznosci, splotu zbyt donioslego, aby mogl byc czysto przypadkowy. Rewolwerowiec byl rad, ze Mort zemdlal. Dopoki ta utrata przytomnosci nie utrudniala Rolandowi dostepu do wiedzy i wspomnien tego czlowieka - a nie utrudniala - cieszyl sie z tego, ze tamten zszedl mu z drogi. zolte pojazdy byly publicznymi srodkami transportu, zwanymi "taksowkami", "brykami" lub "furami". Wedlug Mortopedii powozili nimi czlonkowie dwoch plemion: Meksow i Bucow. Aby zatrzymac taki powoz, trzeba bylo podniesc reke do gory, jak uczen w klasie. Roland zrobil to i dopiero kiedy przejechalo obok niego kilka taksowek, ktore najwyrazniej byly puste, ale ich woznice nie zwrocili na niego uwagi, zauwazyl na nich napis: ZAJeTY. Poniewaz napisano go Wielkimi Literami, rewolwerowiec nie potrzebowal pomocy Morta. Zaczekal, a potem znowu podniosl reke. Tym razem taksowka zatrzymala sie. Roland usiadl na tylnym siedzeniu. Poczul zapach starego dymu, zjelczalego potu, zwietrzalych perfum. Zapach powozu z jego wlasnego swiata. -Dokad, przyjacielu? - zapytal woznica. Roland nie mial pojecia, czy ow mezczyzna nalezal do Meksow, czy Bucow, ale nie zamierzal pytac. W tym swiecie moglo to byc nieuprzejme. -Nie jestem pewien - odparl Roland. -To nie kolko towarzyskie, przyjacielu. Czas to pieniadz. "Powiedz mu, zeby zlamal choragiewke" - powiedziala Mortopedia. -Zlam choragiewke - rzucil Roland. -To tylko mierzy czas - odparl woznica. "Powiedz mu, ze dostanie piec dolcow napiwku" - poradzila Mortopedia. -Dostaniesz piec dolcow napiwku - rzekl Roland. -Niech je zobacze - oswiadczyl tamten. - Forsa jedzie, gowno idzie. "Zapytaj go, czy chce dostac forse, czy woli pieprzyc glupoty" - zareagowala natychmiast Mortopedia. -Chcesz dostac forse, czy pieprzyc glupoty? - zadal pytanie Roland zim nym, gluchym glosem. Taksiarz niespokojnie zerknal w lusterko i juz sie nie odezwal. Tym razem Roland dokladnie przejrzal zasoby pamieci Jacka Morta. Taksow karz ponownie spojrzal w lusterko. . . w ciagu pietnastu sekund, przez ktore jego pasazer po prostu siedzial ze spuszczona glowa i lewa dlonia przycisnieta do czola, jakby mial gigantycznego kaca. Taryfiarz juz mial mu powiedziec, zeby wysiadl albo zawola gliny, kiedy pasazer podniosl glowe i oznajmil spokojnie: - Prosze zawiezc mnie na rog Siodmej Alei i Czterdziestej Dziewiatej. Zaplace dodatkowo dziesiec dolarow ponad to, co pokaze taksometr, obojetnie z jakiego jestes plemienia. "swir" - pomyslal taksowkarz (czystej krwi Amerykanin z Vermontu, usilujacy zaczepic sie w show-biznesie) - "ale moze bogaty swir." - Zaraz tam bedziemy, kolego - odparl i wlaczajac sie do ruchu, dodal w myslach: "Im predzej, tym lepiej." *** "Improwizuj." Oto wlasciwe slowo.Wysiadlszy z taksowki, Roland zauwazyl niebiesko-bialy pojazd zaparkowany przy krawezniku. Nie konsultujac sie z zasobami wiedzy Morta, odczytal napis POLICE. w srodku siedzieli dwaj rewolwerowcy, pijac cos - moze kawe - z bialych papierowych kubkow. Rewolwerowcy, owszem, tak, wygladali jednak na otylych i rozlazlych. Siegnal do portfela Jacka Morta (o wiele za malego, zeby mozna go nazwac prawdziwym portfelem, ktory jest prawie wielkosci torebki i moze pomiescic caly dobytek czlowieka podrozujacego z nieduzym bagazem) i wreczyl woznicy banknot z wydrukowanym numerem "20". Taksiarz szybko odjechal. z pewnoscia byl to najhojniejszy napiwek, jaki dostal w tym dniu, ale kierowca uwazal, ze w pelni sobie zasluzyl na kazdego centa tej dychy. Ten facet byl nawiedzony. Rewolwerowiec spojrzal na szyld nad sklepem. CLEMENTS. BROn i ARTYKULY SPORTOWE - glosil napis. AMUNICJA, SPRZeT WeDKARSKI, ZEZWOLENIA. Nie wszystkie slowa rozumial, ale wystarczyl mu jeden rzut oka na witryne, aby stwierdzic, ze Mort skierowal go pod wlasciwy adres. Na wystawie lezaly kajdanki, odznaki. . . i bron . Glownie karabiny, ale pistolety tez. Byly przymocowane lan cuchem, to jednak nie mialo znaczenia. Bedzie wiedzial, czego potrzebuje, kiedy - jesli - to cos zobaczy. Roland przez prawie minute penetrowal umysl Jacka Morta - umysl dosta tecznie pokretny dla jego potrzeb. *** Policjant w radiowozie szturchnal kolege lokciem.-Popatrz - powiedzial - oto naprawde powazny klient. Jego partner sie rozesmial. -O Boze! - odezwal sie afektowanym glosem, gdy mezczyzna w eleganc kim garniturze i okularach w zlotych oprawkach skon czyl ogledziny towaru na wystawie i wszedl do srodka. - Mysle, ze wlasnie postanowil nabyc kajdanki o zapachu lawendy. Pierwszy gliniarz zakrztusil sie kawa i ryknal smiechem, wypluwajac ja z powrotem do styropianowego kubka. *** Sprzedawca podszedl prawie natychmiast i zapytal, czy moze pomoc.-Zastanawiam sie - odparl mezczyzna w tradycyjnym granatowym garni turze - czy ma pan papier. . . - Urwal, zastanowil sie chwile, po czym spojrzal na ekspedienta. - Chcialem powiedziec tablice z obrazkami roznych rodzajow amunicji do rewolweru. -Ma pan na mysli amunicje roznego kalibru? Klient zawahal sie, po czym rzekl: - Tak. Moj brat ma rewolwer. Strzelalem z niego, ale to bylo kilka lat temu. Mysle, ze rozpoznam naboje, kiedy je zobacze. -Coz, byc moze - powiedzial sprzedawca - ale czasem nie jest to takie proste. Czy to byla dwudziestkadwojka? Trzydziestkaosemka? A moze. . . -Jesli ma pan rysunek, to poznam je - powtorzyl Roland. -Jedna chwileczke. - Sprzedawca przez moment spogladal niepewnie na mezczyzne w granatowym garniturze, a potem wzruszyl ramionami. Kurwa, klient ma zawsze racje, nawet jak sie myli. . . jezeli ma forse, oczywiscie. Forsa gada, gowno spada. - Mam tu "Biblie strzelca". Moze powinien pan do niej zajrzec. - Tak. Roland usmiechnal sie. "Biblia strzelca". Jakze nobliwy tytul ksiazki. Mezczyzna poszperal pod lada i wyjal mocno sfatygowany tom, grubszy od wszystkich ksiazek, ktore rewolwerowiec widzial w swoim zyciu. Tymczasem ten czlowiek obchodzil sie z nia tak, jakby nie byla warta wiecej niz garsc piasku. Otworzyl ja na ladzie i obrocil.- Niech pan spojrzy. Jesli jednak uplynelo kilka lat, to bedzie pan strzelal na oslep. - Zrobil zdziwiona mine, a potem usmiechnal sie. - Przepraszam za ten zart. Roland nie sluchal go. Pochylil sie nad ksiega, ogladajac obrazki, ktore wygladaly niemal rownie realnie jak przedstawione na nich przedmioty, cudowne obrazki, ktore Mortopedia zidentyfikowala jako "fotografie". Powoli przerzucal kartki. Nie. . . nie. . . nie. . . Prawie stracil nadzieje, kiedy nagle zobaczyl to, czego szukal. Podniosl glowe i z tak widocznym podnieceniem spojrzal na sprzedawce, ze ten sie troche przestraszyl. -Tutaj! - wskazal. - To te! Wlasnie te! Zdjecie, w ktore stukal palcem, ukazywalo naboj typu Winchester, kaliber .45. Nie byl dokladnie taki sam jak te, ktorych uzywal, gdyz nie byl recznie wyrabiany i napelniany, ale nawet nie zastanawiajac sie nad oznaczeniami liczbowymi (ktore i tak nic by mu nie powiedzialy), wiedzial, ze bedzie pasowal do komory nabojowej jego broni. -No, coz, w porzadku, chyba pan znalazl - stwierdzil sprzedawca - ale nie lej po nogach, koles. Chce powiedziec, ze to tylko naboje. -Ma pan je? -Jasne. Ile paczek pan chce? -A ile sztuk jest w paczce? - Piecdziesiat. Sprzedawca zaczal podejrzliwie przygladac sie klientowi. Jesli facet zamierzal kupic naboje, to powinien wiedziec, ze bedzie musial pokazac opatrzone zdjeciem pozwolenie na bron . Nie ma pozwolenia, to nie ma broni ani amunicji. Takie prawo obowiazywalo w okregu Manhattan. a jesli ten gosc ma pozwolenie na bron , to jakim cudem nie wie, ile naboi miesci sie w standardowym pudelku z amunicja? -Piecdziesiat! Teraz facet rozdziawil jape ze zdziwienia. Mial nie po kolei, jak nic. Sprzedawca nieznacznie przesunal sie w lewo, troche blizej kasy. . . a takze, bynajmniej nieprzypadkowo, blizej wlasnej broni, magnum .357, ktora trzymal zaladowana w sprezynowej kaburze pod lada. -Piecdziesiat! - powtorzyl rewolwerowiec. Spodziewal sie pieciu, dziesieciu, moze nawet tuzina, ale piecdziesiat to. . . to. . . "Ile masz pieniedzy?" - zapytal Mortopedie, ktora nie wiedziala dokladnie, ale przypuszczala, ze w portfelu ma co najmniej szescdziesiat dolcow. -A ile kosztuje paczka? Sadzil, ze wiecej niz szescdziesiat dolarow, ale moze uda mu sie namowic tego czlowieka, zeby sprzedal mu czesc zawartosci paczki albo. . . -Siedemnascie piecdziesiat - odparl sprzedawca. Tylko ze. . . Jack Mort byl ksiegowym i tym razem Roland nie musial czekac - natychmiast otrzymal odpowiedz. -Trzy - powiedzial rewolwerowiec. - Trzy paczki. Postukal palcem w zdjecie. Sto piecdziesiat nabojow! O bogowie! Jakaz zwariowana skarbnica wszelkich bogactw byl ten swiat! Sprzedawca nawet nie drgnal. -Nie ma pan tylu - rzekl rewolwerowiec. Nawet sie nie zdziwil. To bylo zbyt piekne, zeby moglo byc prawdziwe. Jak sen. -Och, mam czterdziestkipiatki winchester. Ile pan zechce. - Sprzedawca zrobil nastepny krok w lewo, w kierunku kasy i broni. Jesli ten facet to swir, co z pewnoscia zaraz sie okaze, wkrotce bedzie swirem z bardzo duza dziura w brzuchu. - Mam od cholery tej amunicji. Chce tylko wiedziec, szefie, czy pan ma papier. -Papier? -Pozwolenie na bron , opatrzone zdjeciem. Nie moge sprzedac panu amunicji, jesli mi go pan nie pokaze. Jezeli chce pan kupic amunicje bez pozwolenia, musi pan pojechac do Westchester. Rewolwerowiec patrzyl na niego bezradnie. Slowa sprzedawcy byly dla niego belkotem. Nic z tego nie rozumial. Mortopedia wydawala sie pojmowac, co mowi ten czlowiek, lecz w tym wypadku nie mogl polegac na doswiadczeniu Morta. Ten czlowiek nigdy w zyciu nie mial broni. Swoja paskudna robote wykonywal w inny sposob. Mezczyzna znow przesunal sie o krok w lewo, nie odrywajac oczu od twarzy rewolwerowca, ktory pomyslal: "On ma bron . Spodziewa sie klopotow z mojej strony. . . a moze chce, bym mu je sprawil. Czeka na pretekst, zeby mnie zastrzelic."Improwizuj. Przypomnial sobie rewolwerowcow, siedzacych w niebiesko-bialym pojezdzie na ulicy. Rewolwerowcy. . . Tak. . . Pomocnicy szeryfa, ludzie majacy nie dopuscic do tego, zeby ten swiat poszedl naprzod. Tyle ze ci wygladali - przynajmniej na pierwszy rzut oka - na rownie miekkich i malo spostrzegawczych jak wszyscy inni w tym swiecie zjadaczy lotosu. To tylko dwaj mezczyzni w uniformach i czapkach, wygodnie wyciagnieci na siedzeniach powozu, popijajacy kawe. Moze Kle ich ocenil. Byloby dla nich lepiej, zeby sie nie mylil. -Och! Rozumiem - powiedzial i rozciagnal wargi w przepraszajacym usmiechu. - Przepraszam. Chyba nie zdawalem sobie sprawy z tego, jak bardzo swiat poszedl naprzod. . . zmienil sie, od kiedy ostatnio mialem bron . -Nic nie szkodzi - odparl sprzedawca i troche sie odprezyl. Moze facet jest w porzadku. A moze robi sobie jaja. -Moglbym obejrzec ten zestaw do czyszczenia? - Roland wskazal na polke za sprzedawca.- Jasne. Ekspedient odwrocil sie, a kiedy to zrobil, rewolwerowiec wyjal portfel Morta z wewnetrznej kieszeni marynarki. Zrobil to blyskawicznym ruchem, jakby wyjmowal bron . Sprzedawca byl odwrocony do niego plecami najwyzej cztery sekundy, ale gdy ponownie staneli twarza w twarz, portfel lezal juz na podlodze. -Cacko - powiedzial z usmiechem sprzedawca, ktory doszedl do wniosku, ze gosc jest jednak w porzadku. Do licha, sam wiedzial, jak parszywie sie mozna czuc, kiedy zrobi sie z siebie osla. Wiele razy przezyl to w marines - i nie potrzebuje pan zadnego przekletego pozwolenia, zeby go kupic. Czyz wolnosc to nie fajna rzecz? -Tak - odparl powaznie rewolwerowiec i udal, ze dokladnie oglada zestaw do czyszczenia, chociaz wystarczylo mu jedno spojrzenie, by stwierdzic, ze to tandeta w tandetnym opakowaniu. Ogladajac, ostroznie wepchnal noga portfel Morta pod lade. Po chwili odlozyl pudelko, z dobrze udawanym zalem. -Obawiam sie, ze musze zrezygnowac. -W porzadku - odrzekl sprzedawca, gwaltownie tracac zainteresowanie. Poniewaz gosc nie byl stukniety i najwyrazniej chcial tylko popatrzec, a nie kupic, ich znajomosc zostala zakon czona. Gowno idzie. - Jeszcze cos? - zapytal, lecz jego spojrzenie zdecydowanie swiadczylo o tym, ze rewolwerowiec ma sie wynosic. -Nie, dziekuje. Roland wyszedl, nie ogladajac sie. Portfel Motta lezal gleboko pod lada. Przyneta. Sloik miodu. *** Policjanci Carl Delevan i George O'Mearah dopili kawe i juz mieli odjechac, gdy mezczyzna w granatowym garniturze wyszedl od Clementsa - ktory to sklep obaj uwazali za zbrojownie (w policyjnym slangu legalny sklep z bronia, ktory czasem zaopatruje niezrzeszonych, ale znanych przestepcow, a czasem robi interesy z mafia) - i skierowal sie do ich radiowozu.Nachylil sie i przez okno po stronie pasazera spojrzal na O'Mearaha. Ten spodziewal sie, ze facet zagada jak pedzio - zniewiescialym glosem, jak zasugerowal swoim zartem o lawendowych kajdankach. Oprocz broni w sklepie Clementsa sprzedawano mnostwo kajdanek. Na Manhattanie wolno bylo je miec, a wiekszosc nabywcow nie zaliczala sie do magikow amatorow (policjantom nie podobalo sie to, ale od kiedy zdanie policji na jakikolwiek temat ma jakiekolwiekznaczenie?). Nabywcami przewaznie byli homoseksualisci z lekka sklonnoscia do sadomasochizmu. Ten facet jednak nie gadal jak pedal. Mowil rownym i bezna mietnym glosem, uprzejmym, lecz dziwnie gluchym. -Tamten handlarz zabral mi portfel - oznajmil. -Kto? O'Mearah poderwal sie na siedzeniu. Juz od poltora roku mieli ochote zapuszkowac Justina Clementsa. Gdyby im sie to udalo, moze w koncu obaj mogliby doczekac sie odznak detektywow. To pewnie prozne nadzieje - zbyt piekne, by byly prawdziwe - a mimo to. . . -Handlarz. Ten. . . sprzedawca - dodal mezczyzna. O'Mearah i Carl Delevan wymienili spojrzenia. -Czarne wlosy? - zapytal Delevan. - Dosc krepy? Znow krotkie wahanie. -Tak. Ma piwne oczy. Pod jednym mala blizne. Ten facet mial w sobie cos. . . O'Mearah nie potrafil tego okreslic, ale przypomnial sobie pozniej, kiedy juz nie musial myslec o tylu innych rzeczach. a najwazniejsza z nich oczywiscie bylo to, ze zlota odznaka detektywa pozostala w sferze marzen . Okazalo sie, ze bedzie cholernym cudem, jesli obaj nie wyleca z roboty. O'Mearah doznal objawienia dopiero wiele lat pozniej, kiedy zabral swoich dwoch synow do Muzeum Nauki w Bostonie. Mieli tam taka maszyne - komputer - ktora grala w kolko i krzyzyk i jesli przy pierwszym ruchu nie zakresliles "x" na srodkowym polu, ogrywala cie za kazdym razem. Przed kazdym ruchem jednak zwlekala chwilke, sprawdzajac w swojej pamieci wszystkie mozliwe posuniecia. On i jego chlopcy byli zafascynowani. Tylko ze bylo w niej cos dziwnego. . . Nagle przypomnial sobie Granatowy Garnitur. Przypomnial sobie, gdyz tamten facet tez mial taki pieprzony zwyczaj. Rozmowa z nim byla jak rozmowa z robotem. Delevan nie przezyl takiego objawienia, ale dziewiec lat pozniej, gdy pewnego wieczoru wybral sie ze swoim synem (wowczas osiemnastoletnim i wlasnie majacym pojsc do college) do kina, po dwudziestu minutach filmu zerwal sie nagle na rowne nogi i wrzasnal: "To on! To ON! To ten facet w pieprzonym granatowym garniturze! Ten facet, ktory byl u Cle. . . " Ktos chcial krzyknac: "Zamknij dziob!", ale nie musial sie fatygowac. Delevan, nalogowy palacz majacy szescdziesiat funtow nadwagi, dostal ataku serca, zanim widz zdazyl wypowiedziec drugie slowo. Czlowiek w granatowym garniturze, czlowiek, ktory tamtego dnia podszedl do ich radiowozu i powiedzial, ze skradziono mu portfel, wcale nie wygladal jak gwiazdor filmowy, ale rownie beznamietnie wypowiadal slowa i poruszal sie w taki sam stanowczy, a zarazem zwinny sposob. Tym filmem oczywiscie byl "Terminator". *** Policjanci wymienili spojrzenia. Czlowiekiem, o ktorym mowil Granatowy Garnitur, nie byl Clements, ale ktos rownie wazny: "Gruby Johnny" Holden, jego szwagier. a jednak taki idiotyzm jak pospolita kradziez portfela to. . . ". . . akurat w cos stylu tego gnojka" - dokon czyl w mysli O'Mearah i musial zaslonic usta dlonia, zeby ukryc mimowolny usmiech.-Moze lepiej niech pan nam powie, co dokladnie sie stalo - rzekl Delevan. -Na poczatek moze poda nam pan swoje nazwisko. Odpowiedz mezczyzny znowu wydala sie O'Mearahowi troche dziwna, nieco spozniona. W tym miescie, w ktorym czasem sie wydawalo, ze siedemdziesiat procent mieszkan cow sadzi, iz "milego dnia" to po amerykan sku "pierdol sie", predzej spodziewalby sie, ze facet wrzasnie cos w rodzaju: "Hej, ten skurwiel rabnal mi portfel! Odbierzecie mu go, czy bedziemy tu stac i grac w dwadziescia pytan ?" Ten gosc jednak mial na sobie dobrze skrojony garnitur i wymanikiurowane paznokcie. Pewnie byl przyzwyczajony do biurokratycznych bzdur. Prawde mo wiac, George'a O'Mearaha niewiele to obchodzilo. Na mysl o tym, ze moglby zapuszkowac Grubego Johnny'ego Holdena i wykorzystac go, zeby przycisnac Clementsa, slina naplywala mu do ust. Przez chwile wyobrazil sobie, ze przez Holdena dopada Clementsa, a przez Clementsa jedna z naprawde grubych ryb - na przyklad tego makaroniarza Balazara, a moze Ginellego. Byloby niezle. Naprawde niezle. -Nazywam sie Jack Mort - oswiadczyl mezczyzna. Delevan wyjal z tylnej kieszeni spodni wygiety notes. -Adres? Nieznaczna pauza. "Jak maszyna" - pomyslal O'Mearah. Chwila ciszy, a potem niemal slyszalne klikniecie. -Czterysta dziewiec South Park Avenue. Delevan zanotowal to. -Numer ubezpieczenia? Po kolejnym krotkim namysle podal im numer. -Chce, by pan wiedzial, ze zadalem te pytania z uwagi na koniecznosc zidentyfikowania pan skiej wlasnosci. Jesli ten gosc naprawde zabral panu portfel, to musze znac pewne fakty, zanim trafi on do moich rak. Rozumie pan. -Tak. - Teraz w glosie mezczyzny zabrzmialo lekkie zniecierpliwienie. To troche uspokoilo O'Mearaha. - Tylko nie przeciagajcie tego dluzej niz trzeba. Czas plynie i. . . -Wiele moze sie wydarzyc. Tak, kapuje. -Wiele moze sie wydarzyc - przytaknal mezczyzna w granatowym garni turze. - Owszem. -Czy ma pan w tym portfelu jakies zdjecie, ktore moglby pan opisac? Pauza. A po chwili. . . -Zdjecie mojej matki, zrobione przed Empire State Building. Na odwrocie jest napis: "To byl cudowny dzien i cudowny widok. Kocham, Mama". Delevan pospiesznie zanotowal to, po czym z trzaskiem zamknal notes. -W porzadku. To powinno wystarczyc. Pozniej, kiedy odzyskamy pan ski portfel, bedzie pan jeszcze tylko musial zlozyc swoj podpis, bysmy mogli go porownac z podpisami na prawie jazdy, kartach kredytowych i tak dalej. W porzadku? Roland kiwnal glowa, chociaz doskonale zdawal sobie sprawe z tego, ze moze do woli korzystac z wiedzy i wspomnien Jacka Morta, a jednak bez jego swiadomego udzialu w zadnym wypadku nie zdola podrobic podpisu. -Prosze nam opowiedziec, co sie stalo. -Wszedlem kupic naboje dla mojego brata. On ma amunicje do czterdziest kipiatki. Zapytal, czy mam pozwolenie na bron . Powiedzialem, ze oczywiscie. Chcial je zobaczyc. Namysl. -Wyjalem portfel. Pokazalem mu. Kiedy odwrocilem portfel, pewnie za uwazyl, ze mam tam sporo. . . - pauza - . . . dwudziestek. Jestem ksiegowym. Mam klienta nazwiskiem Dorfman. . . wlasnie uzyskal niewielki zwrot podatku po dlugich. . . - pauza - . . . sporach prawnych. Chodzilo zaledwie o osiemset dolarow, ale ten caly Dorfman to. . . - pauza - . . . najwiekszy kutas, jakiego spotkalem. - Pauza. - Przepraszam za ten zart. O'Mearah odtworzyl w myslach kilka ostatnich slow i zalapal. Najwiekszy kutas, jakiego spotkalem. Niezle. Rozesmial sie. Zapomnial o podejrzeniach. Ten facet byl w porzadku, tylko wkurzyl sie i usilowal ukryc to pod maska opanowania. -W kazdym razie Dorfman zazadal gotowki. Uparl sie, ze ma to byc gotowka. -Sadzi pan, ze Gruby Johnny zauwazyl forse pan skiego klienta - podsumowal Delevan. Razem z O'Mearahem wysiedli z niebiesko-bialego radiowozu. -Czy tak sie nazywa ten czlowiek w sklepie? -Och, czesto nazywamy go o wiele gorzej - odparl Delevan. - I co sie stalo, kiedy pokazal mu pan pozwolenie na bron , panie Mort? -Chcial je dokladnie obejrzec. Podalem mu portfel, ale nie spojrzal na zdjecie. Rzucil go na podloge. Zapytalem, po co to zrobil. Powiedzial, ze to glupie pytanie. Zazadalem zwrotu portfela. Bylem wsciekly. -Zaloze sie, ze tak.Chociaz patrzac na kamienna twarz mezczyzny, Delevan pomyslal, ze nigdy by go o to nie podejrzewal. -Rozesmial sie. Chcialem wejsc za kontuar i podniesc go. Wtedy wyciagnal bron . Szli w kierunku sklepu. Teraz policjanci przystaneli. Wygladali na podekscytowanych, a nie przestraszonych. -Bron ? - zapytal O'Mearah, upewniajac sie, ze dobrze uslyszal. -Mial ja pod lada, przy kasie - powiedzial mezczyzna w granatowym garniturze. Roland pamietal ten moment, kiedy o malo nie zrezygnowal z pierwotnego planu i nie sprobowal odebrac sprzedawcy broni. Teraz powiedzial rewolwerowcom, czemu tego nie zrobil. Chcial ich wykorzystac, a nie poslac na smierc. - Mysle, ze mial ja w doku. -W czym? - zdziwil sie O'Mearah. Tym razem Mort zastanawial sie dluzej. Zmarszczyl brwi. -Nie wiem, jak to powiedziec. . . taka rzecz, do ktorej wklada sie bron . I nikt nie zdola jej wyjac, jesli nie wie, jak nacisnac. . . -Sprezynowa kabura! - powiedzial Delevan. - Jasna cholera! Policjanci znowu wymienili spojrzenia. zaden z nich nie chcial jako pierwszy uzmyslowic temu facetowi, ze Gruby Johnny pewnie juz zgarnal forse, wywlokl swoje tluste dupsko przez tylne drzwi i wyrzucil portfel za mur bocznej uliczki. . . ale bron w sprezynowej kaburze to zupelnie inna sprawa. Moze uda sie udowodnic rabunek, lecz oskarzenie o nielegalne posiadanie broni w sprezynowej kaburze wydawalo sie zupelnie pewne. Wprawdzie nie tak dobre jak rabunek, ale zawsze cos. -I co bylo potem? - zapytal O'Mearah. -Powiedzial mi, ze nie mialem zadnego portfela. Powiedzial. . . - pauza - . . . ze ktos narobil mi w kieszen . . . raczej obrobil mi kieszen na ulicy i zebym lepiej o tym pamietal, jesli chce cieszyc sie dobrym zdrowiem. Przypomnialem sobie, ze widzialem zaparkowany na ulicy radiowoz, i pomyslalem, ze mozecie jeszcze tu byc. Wyszedlem. -W porzadku - rzekl Delevan. - Ja i moj partner wejdziemy tam pierwsi. Niech nam pan da minute. . . cala minute, na wypadek gdyby byly jakies klopoty. Potem niech pan stanie przy drzwiach. Rozumie pan? - Tak. -Dobra. Zgarnijmy sukinsyna. Policjanci weszli do srodka. Roland odczekal trzydziesci sekund i wszedl za nimi. *** "Gruby Johnny" Holden nie tylko protestowal. Ryczal ze zlosci.-Ten facet to swir! Wchodzi tutaj, nawet nie wie, czego chce, a kiedy znajduje to, na czym mu zalezy, w "Biblii strzelca", nie wie, ile sztuk jest w paczce, ile kosztuja, a jesli opowiada, ze chcialem obejrzec jego pozwolenie, to pieprzy glupoty, bo on nie mial zadnego pozwolenia i. . . - gruby Johnny urwal. - Jest tutaj! To ten swir! Tutaj! Widze cie, koles! Widze twoja twarz! Jak znow zobaczysz moja, bedzie ci, kurwa, przykro! Gwarantuje ci to! Gwaran. . . -I nie masz portfela tego czlowieka? - zapytal O'Mearah. -Wiecie, ze nie mam jego portfela! -Masz cos przeciwko temu, ze zajrzymy pod gablote? - odparowal Dele van. - zeby sie upewnic? -Jezu Chryste na pieprzonym kucyku! Ta gablota jest ze szkla! Widzicie w niej jakies portfele? -Nie, nie w niej. . . raczej tutaj - rzekl Delevan, przesuwajac sie w strone kasy. Mruczal jak kot. Zatrzymal sie w miejscu, gdzie szklo gabloty wzmacnial szeroki na prawie pol jarda pas chromowanej stali. Delevan obejrzal sie na mezczyzne w granatowym garniturze, ktory skinal glowa. -Chce, zebyscie natychmiast sie stad wyniesli, chlopcy - powiedzial Gruby Johnny. Lekko pobladl. - Jak wrocicie z nakazem, to co innego, ale teraz chce, zebyscie wyniesli sie w cholere. To wciaz jest wolny kraj, do ku. . . Hej! Hej! Hej, przestan ! O'Mearah zagladal pod lade. -To nielegalne! - zawyl Gruby Johnny. - To nielegalne, kurwa! Konsty tucja. . . moj pieprzony adwokat. . . wyjdz zza tej lady albo. . . -Ja tylko chcialem dokladniej obejrzec sobie towar - rzekl spokojnie O'Mearah - bo szyba tej gabloty jest kurewsko brudna. Dlatego pochylilem sie nad lada. Prawda, Carl? -Szczera prawda, partnerze - potwierdzil powaznie Delevan. -I spojrz, co znalazlem. Roland uslyszal cichy szczek i nagle w reku policjanta zobaczyl bardzo duzy rewolwer. Gruby Johnny, ktory w koncu uswiadomil sobie, ze jako jedyny z obecnych w tym pomieszczeniu zlozy zeznanie rozniace sie od bajeczki opowiedzianej przez tego gliniarza, ktory znalazl jego magnum, zamilkl i sposepnial. -Mam pozwolenie - mruknal po chwili. - Na noszenie? - zapytal Delevan. -Taak. . - Na pewno? - Taak. -Ta bron jest zarejestrowana? - zapytal O'Mearah. - Zarejestrowana, prawda? -Noo. . . moze zapomnialem. . . -A moze jest trefna i o tym tez zapomniales. -Pieprzcie sie. Dzwonie po mojego adwokata. Gruby Johnny chcial sie odwrocic. Delevan zlapal go za ramie. -Jeszcze jedno pytanie: czy masz pozwolenie na bron w sprezynowej kabu rze - wycedzil tym samym tonem, mruczac jak kot. - To interesujace pytanie, gdyz, o ile mi wiadomo, miasto Nowy Jork nie wydaje takich zezwolen . Policjanci patrzyli na Johnny'ego, a on przeszywal ich gniewnym spojrzeniem. Nikt z nich nie zauwazyl, jak Roland odwrocil wywieszke na drzwiach, zmieniajac OTWARTE na ZAMKNIeTE. -Moze moglibysmy rozwiklac ten problem, gdybysmy znalezli portfel tego dzentelmena - powiedzial O'Mearah. Sam diabel nie potrafilby klamac rownie przekonujaco. - Moze po prostu go upuscil, wiesz. -Mowilem wam! Nic nie wiem o portfelu tego faceta! On ma nie po kolei w glowie! Roland sie nachylil. -Jest tam - powiedzial. - Widze go. Przydepnal portfel. Sklamal, lecz Delevan, ktory wciaz trzymal Grubego Johnny'ego za ramie, pospiesznie odepchnal go i nie mogl stwierdzic, czy tak bylo, czy nie. Teraz. Roland bezszelestnie ruszyl w kierunku lady, gdy mezczyzni w mun durach nachylili sie, by zajrzec pod nia. Poniewaz stali ramie w ramie, ich glowy znalazly sie obok siebie. O'Mearah wciaz trzymal w prawej rece bron , ktora znalazl ukryta przez sprzedawce. -Niech to szlag, jest tam! - powiedzial podekscytowany Delevan. - Widze go! Roland zerknal na Grubego Johnny'ego, upewniajac sie, czy nie probuje czegos zrobic. Sprzedawca jednak stal pod sciana - a wlasciwie napieral na nia plecami, jakby chcial sie w nia wcisnac - trzymajac rece opuszczone wzdluz bokow i wybaluszajac oczy ze zdziwienia. Wygladal jak czlowiek zastanawiajacy sie, dlaczego w jego horoskopie nie bylo ostrzezenia przed dzisiejszym dniem. Nie sprawi zadnych klopotow. -Taak - rzekl uradowany O'Mearah. Obaj zagladali pod lade, oparlszy dlo nie na kolanach. O'Mearah zdjal lewa reke z kolana i wyciagnal ja, zeby podniesc portfel. - Widze go, to. . . Roland zrobil ostatni krok w ich strone. Chwycil jedna reka prawy policzek Delevana, a druga lewy policzek O'Mearaha i nagle dzien , ktory Gruby Johnny uznal juz za najgorszy z mozliwych, zmienil sie w jeszcze gorszy. swir w granatowym garniturze szarpnal. Glowy gliniarzy zderzyly sie z gluchym loskotem,jakby wpadly na siebie dwa owiniete filcem glazy. Gliniarze osuneli sie na podloge. Mezczyzna noszacy szkla w zlotych oprawkach stal, celujac w Grubego Johnny'ego, z magnum. Lufa broni wydala sie sprzedawcy dostatecznie duza, zeby pomiescic rakiete balistyczna. -Chyba nie bedziemy sprawiac zadnych klopotow, co? - zapytal gluchym glosem swir. -Nie, prosze pana - odparl natychmiast Gruby Johnny - i najmniejszych. -Nie ruszaj sie z miejsca. Jesli twoj tylek straci kontakt ze sciana, ty stracisz zycie, ktore dotychczas wiodles. Rozumiesz? -Tak, prosze pana - powiedzial Gruby Johnny. - Doskonale rozumiem. -W porzadku. Roland odwrocil obu policjantow. zyli. To dobrze. Chociaz okazali sie powolni i malo spostrzegawczy, byli rewolwerowcami, ludzmi usilujacymi pomoc przybyszowi w tarapatach. Nie mial ochoty zabijac swoich. A jednak robil to juz, prawda? Tak. Czyz sam Alain, jeden z jego braci po fachu, nie umarl od kul wystrzelonych przez Rolanda i Cuthberta? Nie odrywajac oczu od sprzedawcy, wsunal pod kontuar czubek nalezacego do Jacka Morta polbuta od Gucciego. Wymacal portfel. Kopnal go. Portfel, wirujac, wylecial spod lady po stronie sprzedawcy. Gruby Johnny podskoczyl i zapiszczal jak plochliwa dziewczyna na widok myszy. Jego tylek na moment oderwal sie przy tym od sciany, ale rewolwerowiec udal, ze tego nie widzi. Nie zamierzal poczestowac kula tego czlowieka. Predzej uderzylby go kolba i ogluszyl, niz strzelil. Wystrzal z tak absurdalnie wielkiej broni zapewne sprowadzilby tu pol dzielnicy. -Podnies go - rozkazal rewolwerowiec. - Powoli. Gruby Johnny pochyli sie, a kiedy chwycil portfel, glosno pierdnal i wrzasnal. Rewolwerowiec z lekkim rozbawieniem zrozumial, ze sprzedawca wzial wlasne pierdniecie za huk strzalu, ktory zakon czy jego zycie. Gdy Gruby Johnny wyprostowal sie, byl czerwony jak burak. Z przodu mial duza wilgotna plame na dzinsach. -Poloz go na ladzie. Mowie o portfelu. Gruby Johnny wykonal polecenie natychmiast. -Teraz naboje. Czterdziestkapiatka winchester. I chce przez caly czas widziec twoje rece. -Musze siegnac do kieszeni. Po klucze. Roland kiwnal glowa. Zastanawial sie, podczas gdy Gruby Johnny najpierw wkladal klucz do zamka, a potem otwieral gablote ze stosami paczek z amunicja. -Daj mi cztery paczki - rzekl w koncu. Nie wyobrazal sobie, zeby potrzebowal az tylu naboi, ale nie oparl sie pokusie ich posiadania. Gruby Johnny polozyl paczki na ladzie. Roland otworzyl jedna z nich, wciaz ledwie mogac uwierzyc, ze to nie zart ani pomylka. W srodku jednak byly naboje, prawdziwe, czyste, lsniace, nowiutkie, nigdy nieuzywane. Przez moment uwaznie przyjrzal sie jednemu z nich, po czym wepchnal go z powrotem do pudelka. -Teraz wez okowy. -Okowy? Rewolwerowiec skonsultowal sie z Mortopedia. - Kajdanki. -Czlowieku, nie wiem, o co chodzi. W kasie. . . -Rob, co mowie. Juz. "Chryste, to sie nigdy nie skon czy" - jeknal w duchu Gruby Johnny. Otworzyl inna czesc gabloty i wyjal pare kajdanek. -Klucz? - zapytal Roland. Gruby Johnny polozyl kluczyki obok lezacych na kontuarze kajdanek. Cicho brzeknal metal. Jeden z nieprzytomnych policjantow zacharczal i Johnny wrzasnal piskliwie. -Odwroc sie - polecil rewolwerowiec. - Nie zastrzelisz mnie, prawda? Powiedz, ze nie! -Nie - odparl bezbarwnie Roland. - Jesli zaraz sie odwrocisz Jezeli tego nie zrobisz, zginiesz. Gruby Johnny zrobil, co mu kazano, i sie rozplakal. Oczywiscie facet powiedzial, ze go nie rabnie, ale to wszystko za bardzo przypominalo mafijne porachunki. A przeciez orznal ich na taka mala sumke. Placz przeszedl w szloch. - Prosze, blagam, niech mnie pan nie zabija. Mam stara matke. Ona jest niewidoma. Ona. . . -Ma tchorzliwego syna - warknal zjadliwie rewolwerowiec. - Rece razem. Zawodzac, w mokrych dzinsach, lepiacych mu sie do krocza, Gruby Johnny splotl dlonie. W mgnieniu oka zatrzasnely sie na nich kajdanki. Nie mial pojecia, w jaki sposob ten swir tak szybko znalazl sie za lada. Nawet nie chcial tego wiedziec. -Stoj tu twarza do sciany, dopoki ci nie powiem, ze mozesz sie odwrocic. Jesli odwrocisz sie wczesniej, zabije cie. Gruby Johnny dostrzegl nikly promyczek nadziei. Moze jednak ten facet go nie wykon czy. Moze nie jest zupelnie stukniety, tylko troche. -Nie zrobie tego. Przysiegam na Boga. I na wszystkich swietych. Na Jego aniolow. Przysiegam na archa. . . -A ja przysiegam, ze wpakuje ci kule w gardlo, jesli sie nie zamkniesz - warknal swir. Gruby Johnny zamilkl. Mial wrazenie, ze stoi tak cala wiecznosc. W rzeczywistosci trwalo to najwyzej dwadziescia sekund. Roland przykleknal, polozyl na podlodze bron i szybko zerknal na sprzedawce, upewniajac sie, ze jest grzeczny, a potem przewrocil gliniarzy na plecy. Obaj byli nieprzytomni, ale uznal, ze nie odniesli powazniejszych obrazen . Oddychalimiarowo. Z ucha mezczyzny, ktorego nazywano Delevanem, ciekla struzka krwi, ale nic poza tym. Roland ponownie zerknal na sprzedawce, a potem rozpial pasy rewolwerow cow i zabral im bron . Nastepnie zdjal granatowa marynarke Morta i zapial je sobie na biodrach. To nie byly rewolwery, do jakich przywykl, a mimo to dobrze bylo znow miec bron . "Piekielnie dobrze." Lepiej, niz przypuszczal. Dwa rewolwery. Jeden dla Eddiego, a drugi dla Odetty. . . kiedy - jesli - bedzie na to gotowa. Ponownie wlozyl marynarke Jacka Morta i wsunal po dwie paczki nabojow do kazdej kieszeni. Marynarka, dotychczas nienagannie lezaca, teraz sie zdeformowala. Podniosl magnum zabrane sprzedawcy, wyjal naboje z bebenka i schowal je do tylnej kieszeni spodni. Potem cisnal bron pod sciane. Gdy upadla na podloge, Gruby Johnny podskoczyl, wydal kolejny piskliwy krzyk i znowu popuscil w spodnie. Roland wyprostowal sie i kazal mu sie odwrocic. *** Kiedy Gruby Johnny ponownie spojrzal na faceta w granatowym garniturze i okularach o zlotych oprawkach, rozdziawil usta ze zdumienia. Przez moment poczul niemal pewnosc, ze czlowiek, ktory wszedl do jego sklepu, zmienil sie w ducha, gdy on stal zwrocony do niego plecami. Gruby Johnny doznal wrazenia, ze ma przed soba zupelnie inna osobe: jednego z tych legendarnych rewolwerowcow, o ktorych krecili filmy i pisali ksiazki, kiedy byl maly. Wyatta Earpa, Doca Hollidaya, Butcha Cassidy'ego. . . Jednego z nich.Potem rozjasnilo mu sie w glowie i zrozumial, co zrobil ten swir: zabral glinom pasy z bronia i zapial sobie na biodrach. Powinno to wygladac zabawnie, z uwagi na garnitur i krawat, ale nie wygladalo. -Klucz od kajdanek lezy na kontuarze. Kiedy tamci sie zbudza, uwolnia cie. Wyjal portfel, otworzyl go i - nie do wiary - polozyl na szybie cztery dwudziestodolarowe banknoty, po czym schowal go z powrotem do kieszeni. -To za amunicje - rzekl Roland. - Wyjalem naboje z twojej broni. Zamie rzam wyrzucic je, gdy tylko opuszcze ten sklep. Mysle, ze jak zobacza, ze bron jest nienabita i nie znajda u ciebie portfela, nie beda mogli cie nic oskarzyc. Gruby Johnny przelknal sline. Byla to jedna z niewielu chwil w jego zyciu, gdy odebralo mu mowe. -A teraz powiedz mi, gdzie jest najblizszy. . . - Pauza. - Najblizsza apteka? Nagle Gruby Johnny wszystko zrozumial - a przynajmniej wydawalo mu sie,ze rozumie. Oczywiscie ten facet to cpun. To wyjasnialo sprawe. Nic dziwnego, ze byl taki dziwny. Pewnie nacpany po uszy. -Zaraz za rogiem. w polowie drogi do nastepnego skrzyzowania Czterdzie stej Dziewiatej. -Jesli klamiesz, wroce tu i wpakuje ci kule w leb. -Nie klamie! - krzyknal Gruby Johnny. - Przysiegam na Boga Ojca! Przy siegam na wszystkich swietych! Przysiegam na grob mojej matki! Drzwi jednak juz sie zamykaly za wychodzacym. Gruby Johnny stal jeszcze przez chwile, nie mogac uwierzyc, ze wariat sobie poszedl. Potem, najszybciej jak mogl, wysunal sie zza lady i dotarl do drzwi. Odwrocil sie tylem do nich i macal na oslep, az zdolal chwycic i przekrecic pokretlo zamka. Potem jeszcze przez chwile meczyl sie, zanim zamknal zasuwe. Dopiero wtedy pozwolil sobie osunac sie na podloge i siedzial, dyszac, jeczac i przysiegajac Bogu oraz wszystkim swietym i aniolom, ze jeszcze dzis po poludniu pojdzie do kosciola swietego Antoniego - rzecz jasna, gdy tylko ktorys z tych gliniarzy ocknie sie i zdejmie mu kajdanki. Zamierzal sie wyspowiadac, odpokutowac i przystapic do komunii. Gruby Johnny zapragnal pojednac sie z Bogiem. Tym razem, kurwa, smierc przeszla za blisko. *** Zachodzace slonce zmienilo sie w luk na horyzoncie. Ten powoli zwezal sie w cienka linie, ktora razila w oczy Eddiego. Jesli przez dluzszy czas patrzysz prosto w slonce, mozesz uszkodzic sobie siatkowke. Oto jeden z wielu interesujacych faktow, o ktorych mozna sie dowiedziec w szkole, faktow pomagajacych czlowiekowi urzeczywistniac sie na przyklad w pracy barmana na pol etatu, czy przez ciekawe hobby, jakim jest ciagle uganianie sie po ulicach za hera i szmalem, niezbednym do jej kupienia. Eddie patrzyl na slonce. Nie sadzil, zeby mialo jakiekolwiek znaczenie to, czy uszkodzi sobie siatkowke, czy nie.O nic nie prosil czarownicy, ktora siedziala za jego plecami. Po pierwsze, to nic by nie dalo. Po drugie, blagania bylyby upokarzajace. Wiodl nedzne zycie i odkryl, ze nie zamierza upokarzac sie w ostatnich chwilach, jakie jeszcze mu pozostaly, a pozostalo mu najwyzej kilkanascie minut. Tylko tyle czasu dzielilo go od chwili, gdy ta jasna linia zniknie i pojawia sie homarokoszmary. Stracil juz nadzieje, ze w wyniku cudownej przemiany powroci Odetta, tak jak przestal liczyc na to, ze Detta zrozumie, iz jego smierc niemal na pewno bedzie dla niej oznaczala pozostanie na zawsze w tym swiecie. Jeszcze przed pietnastomaminutami sadzil, ze blefowala. Teraz wiedzial, ze nie. "No, coz, to i tak lepsze od powolnego duszenia sie" - pomyslal, lecz doskonale znajac obyczaje tych odrazajacych homaropodobnych stworow, wcale w to nie wierzyl. Mial nadzieje, ze uda mu sie umrzec w milczeniu. Nie sadzil, aby to bylo mozliwe, ale zamierzal sprobowac. -Zaraz przyjda po ciebie, lajzo! - wrzasnela Detta. - Za chwilke! Be dziesz najlepsza kolacyjka, jaka kiedykolwiek jadly! To nie byl blef, Odetta nie powrocila. . . i rewolwerowiec tez nie powrocil. Ten ostatni fakt, nie wiadomo czemu, najbardziej go bolal. Eddie byl przekonany, ze podczas wedrowki po plazy on i rewolwerowiec stali sie. . . no, jesli nie bracmi, to przynajmniej partnerami i Roland sprobuje mu pomoc. A jednak Roland nie przybyl. "Moze wcale nie dlatego, ze nie chce przyjsc. Moze nie jest w stanie. Moze nie zyje, zastrzelony przez ochroniarza w aptece - kurwa, to ci bylby kawal, ostatni rewolwerowiec tego swiata zabity przez najemnego gliniarza - albo przejechany przez samochod. Moze on nie zyje i drzwi zniknely. Moze to dlatego ona nie przestaje blefowac. Moze nie ma po co." - Beda tu zaraz! - wrzasnela ponownie Detta i nagle Eddie nie musial sie juz martwic o swoje siatkowki, gdyz krawedz slonecznej tarczy znikla, pozostawiajac tylko poswiate. Patrzyl na fale i zlocista plama powoli znikala mu sprzed oczu, gdy czekal na pierwsze homarokoszmary, ktore wylonia sie z fal. *** Eddie probowal odwrocic glowe, kiedy pojawil sie pierwszy obrzydliwiec, lecz zrobil to zbyt wolno. Stwor jednym cieciem szczypiec odcial mu plat ciala z twarzy, zmieniajac lewe oko w galarete i odslaniajac lsniaca w polmroku kosc, zadajac swe pytania, podczas gdy Bardzo Zla Kobieta smiala sie i. . . "Przestan " - nakazal sobie Roland. "Takie mysli sa gorsze niz bezsilnosc. . . rozpraszaja cie. Wcale nie musi tak byc. Moze jeszcze jest czas." I jeszcze byl - wtedy. Gdy Roland maszerowal Czterdziesta Dziewiata Ulica - w ciele Jacka Morta - idac raznym krokiem i oczami snajpera wypatrujac szyldu z napisem LEKARSTWA, nie zwazajac na zdziwione spojrzenia i pospiesznie schodzacych mu z drogi ludzi, w swiecie Rolanda slonce jeszcze nie zaszlo. Jego dolna krawedz przez mniej wiecej pietnascie minut nie dotknie miejsca, gdzie niebo styka sie z morzem. Jesli Eddie mial cierpiec meki, to jeszcze nie teraz.Rewolwerowiec jednakze nie byl tego pewny. Wiedzial tylko, ze tam jest pozniej niz tutaj i chociaz tam slonce powinno jeszcze byc wysoko, zalozenie, ze w obu swiatach przesuwa sie ono z taka sama predkoscia, moglo byc smiertelnie niebezpieczne. . . Szczegolnie dla Eddiego; umrze niewyobrazalnie straszna smiercia, ktora - mimo wszystko - wciaz usilowal sobie wyobrazic.Czul niemal nieprzezwyciezona chec zerkniecia za siebie, przez drzwi. Lecz nie odwazyl sie. Nie mogl. Surowy glos Corta przerwal mu te rozmyslania: "Panuj nad tym, nad czym mozesz zapanowac. Wszystko inne traktuj jak kupe gowna, a jesli musisz pasc, to z dymiacym rewolwerem." Tak. Tylko ze to takie trudne. A czasami bardzo trudne. Wiedzialby i zrozumial, dlaczego ludzie tak dziwnie na niego patrza i umykaja na boki, gdyby nie skupil sie tylko na realizacji swego planu i nie myslal wylacznie o tym, zeby jak najszybciej wyniesc sie z tego swiata. Chociaz to i tak niczego by nie zmienilo. Szedl wiec raznym krokiem w kierunku niebieskiego szyldu - gdzie, wedlug Mortopedii, znajdzie potrzebny jego cialu keflex - a poly marynarki Morta powiewaly pomimo sporego ciezaru w kieszeniach. Pasy z rewolwerami byly wyraznie widoczne. Nosil je nie tak, jak ich poprzedni wlasciciele - rowno i prosto - ale tak jak zwykl nosic swoje: skrzyzowane, z kaburami nisko na biodrach. Przechodniom, gapiom i lazegom na Czterdziestej Dziewiatej kojarzyl sie tak samo jak Grubemu Johnny'emu: postrzegali w nim szalenca. Roland dotarl do sklepu Katza i wszedl do srodka. *** Rewolwerowiec w swoim czasie spotkal roznych czarownikow, zaklinaczy i alchemikow. Jedni byli sprytnymi szarlatanami, inni nieudolnymi oszustami; w mozliwosci tych ostatnich wierzyli tylko ludzie glupsi od nich (ale na tym swiecie nigdy nie brakowalo glupcow, wiec nawet nieudolni oszusci jakos zyli, a przewaznie swietnie prosperowali), a jedynie bardzo nieliczni naprawde potrafili robic te okropne rzeczy, o ktorych wszyscy wokol mowia szeptem. Ci nieliczni umieli przywolywac demony i zmarlych, zabijac klatwa lub leczyc dziwnymi wywarami. Jednego z nich rewolwerowiec uwazal za prawdziwego demona, istote udajaca czlowieka o nazwisku Flagg. Widzial go tylko przelotnie, pod sam koniec, kiedy ogarniety chaosem kraj staczal sie w otchlan . Po pietach deptali mu dwaj mlodzi ludzie, wygladajacy na zdesperowanych i posepnych - Dennis i Thomas.Ta trojka stanowila tylko niewielka czastke tego, co bylo okresem zametu w zyciu rewolwerowca, ale nigdy nie zapomni, jak Flagg zamienil mezczyzne, ktory go irytowal, w skamlacego psa. Pamietal to doskonale. Byl tez czlowiek w czerni. I byl Marten. Marten, ktory uwiodl jego matke pod nieobecnosc ojca, Marten, ktory usilowal spowodowac smierc Rolanda, a zamiast tego sprawil, ze Roland wczesniej stal sie mezczyzna. Marten, ktorego - jak podejrzewal - jeszcze spotka na swej drodze, zanim dotrze do Wiezy. . . lub znajdzie go w niej. W kazdym razie jego dotychczasowe doswiadczenia z magia i czarownikami kazaly mu oczekiwac czegos zupelnie innego, niz zobaczyl w sklepie Katza. Spodziewal sie mrocznej, oswietlonej swiecami komnaty, wypelnionej gryzacymi oparami, pelnej sloikow z nieznanymi proszkami, plynami i naparami, czesto pokrytymi gruba warstwa kurzu lub wiekowych pajeczyn. Oczekiwal czlowieka w powiewnej szacie, ktory moze byc niebezpieczny. Tymczasem przez przezroczysta szybe ujrzal ludzi przechadzajacych sie w srodku jak w kazdym innym sklepie i w pierwszej chwili uznal, ze to zludzenie. A jednak nie. Rewolwerowiec przez chwile stal w drzwiach, najpierw zaskoczony, a potem rozbawiony. Oto znalazl sie w swiecie, ktory co chwila zaskakiwal go nowymi cudami, w swiecie, gdzie powozy lataly w powietrzu, a papier byl tak tani jak piasek. Najnowszym zas odkryciem bylo to, ze ludzie przestali sie czemukolwiek dziwic: w nowym miejscu cudow widzial tylko znudzone twarze i leniwe gesty. Staly tu tysiace buteleczek z proszkami i naparami, lecz Mortopedia ziden tyfikowala wiekszosc jako bezwartosciowe. Oto mazidlo, ktore mialo powodowac odrastanie wlosow, ale nie robilo tego; oto krem majacy likwidowac brzydkie plamy na dloniach i ramionach, ale niedzialajacy. Lekarstwa na to, co nie wymagalo leczenia: preparaty na pobudzenie lub spowolnienie czynnosci jelit, wybielajace zeby i czerniace wlosy lub poprawiajace zapach z ust, jakby nie mozna bylo tego osiagnac, zujac kore olchy. zadnych magicznych srodkow, same smieci. . . chociaz byla tu astyna i kilka innych lekow, ktore wygladaly na uzyteczne. Widok, ktory mial przed oczyma, wzbudzil niesmak Rolanda. Czyz mozna sie dziwic, ze w miejscu kuszacym tajemnicami alchemii, a tymczasem oferujacym wiecej perfum niz naparow, wszelkie tajemnice stracily swoj powab? Kiedy jednak ponownie skonsultowal sie z Mortopedia, odkryl, ze istote tego miejsca tworzyly nie tylko przedmioty, na ktore patrzyl. Naprawde dzialajace napary trzymano w bezpiecznej skrytce. Mozna je bylo nabyc, jesli mialo sie glejt od czarownika. W tym swiecie tacy czarownicy byli nazywani "doktorami" i przepisywali swoje magiczne formuly na kartkach papieru, ktore Mort nazywal "receptami". Rewolwerowiec nie znal tego slowa. Podejrzewal, ze powinien dokladniej przejrzec pamiec Morta, ale nie chcialo mu sie. Orientowal sie, czego mutrzeba, a pospiesznie sprawdziwszy Mortopedie, dowiedzial sie, gdzie to znajdzie. Pomaszerowal miedzy polkami w kierunku wysokiego kontuaru z napisem REALIZACJA RECEPT. *** Katz, ktory w 1927 roku otworzyl przy Czterdziestej Dziewiatej Ulicy "Ap teke i drogerie Katza" (tysiac i jeden drobiazgow dla pan i panow), od dawna spoczywal w grobie, a jego jedyny syn wygladal tak, jakby tez sie tam wybieral. Chociaz mial dopiero czterdziesci szesc lat, sprawial wrazenie o dwadziescia lat starszego. Byl lysawy, drobny i mial niezdrowa cere. Wiedzial, ze ludzie mowili, iz wyglada jak trzy cwierci do smierci, ale nikt nie pojmowal dlaczego.Wezcie na przyklad te cipe przy telefonie, pania Rathbun. Pokrzykiwala, ze go zaskarzy, jesli nie zrealizuje jej recepty na valium, i to "natychmiast, po prostu natychmiast". "Co pani sobie mysli, ze przesle pani te niebieskie pigulki, uzywajac kabla?" Gdyby to zrobil, przynajmniej wyswiadczylaby mu grzecznosc i zamknela sie. Przylozylaby sluchawke do dzioba i otworzyla go szeroko. Ta mysl wywolala upiorny usmiech, ukazujacy pozolkle zeby. -Pani nie rozumie, pani Rathbun - przerwal jej, wysluchawszy wrzaskow przez minute. . . cala minute, odmierzona wskazowka sekundnika jego zegarka. Chcialby chociaz raz moc powiedziec: "Przestan na mnie krzyczec, ty glupia cipo! Krzycz na swojego LEKARZA! To on przyzwyczail cie do tego gowna!" Wlasnie. Te przeklete konowaly przepisuja valium, jakby to byla guma do zucia, a kiedy postanowia przerwac dostawy, komu sie obrywa? Tym znachorom? O nie! Jemu! -Co ma pan na mysli, mowiac, ze nie rozumiem? - Glos w sluchawce byl jak brzeczenie rozwscieczonej osy w sloiku. - Rozumiem, ze czesto robie zakupy w pan skim sklepie, rozumiem, ze przez te wszystkie lata bylam lojalna klientka, rozumiem. . . -Musi pani porozmawiac z doktorem. . . - Przez polowkowe szkla oku larow ponownie spojrzal na kartoteke glupiej cipy. - Doktorem Brumhallem, pani Rathbun. Waznosc recepty wygasla. Wydawanie valium bez recepty to przestepstwo wedlug prawa federalnego. "I takim samym powinno byc przepisywanie go. . . chyba ze pacjenta, ktoremu to przepisujesz, doktorze, zamierzasz wciagnac na swoja stala liste" - pomyslal. -To niedopatrzenie! - wrzasnela kobieta. Teraz w jej glosie zabrzmiala nuta paniki. Eddie natychmiast rozpoznalby ten ton: to byl zew dzikiego ptaka-cpuna.- A wiec prosze zadzwonic do niego i poprosic, zeby to wyjasnil - rzekl Katz. - On ma moj numer. Tak. Wszyscy mieli numer jego telefonu. Wlasnie w tym caly problem. W wieku czterdziestu szesciu lat wygladal jak umierajacy. . . przez tych parszywych doktorkow. "I wystarczy, bym powiedzial paru zacpanym sukom, zeby sie odpieprzyly, a strace nawet te mizerne zyski, jakie cudem udaje mi sie miec. Zupelnie wystarczy." - NIE MOGe DO NIEGO ZADZWONIc ! - zawyla. Jej glos rozrywal mu ucho. - ON I TEN JEGO PRZYDUPAS SA GDZIEs NA WAKACJACH I NIKT NIE MA POJeCIA GDZIE! Katz poczul, ze kwas zre mu sciany zoladka. Mial dwa wrzody, jeden zaleczony, drugi krwawiacy, a wszystko przez takie baby jak ta suka. Zamknal oczy. Dlatego nie zauwazyl, ze jego asystent gapi sie na podchodzacego do kontuaru mezczyzne w granatowym garniturze i okularach w zlotych oprawkach, ani nie widzial, jak Ralph, tlusty ochroniarz (Katz placil mu nedznie, ale i tak irytowal go ten wydatek. Jego ojciec nigdy nie potrzebowal ochroniarza, lecz jego ojciec, niech go Bog przeklnie, zyl w czasach, gdy Nowy Jork byl miastem, a nie szambem) nagle otrzasa sie z drzemki i siega po bron na biodrze. Uslyszal krzyk jakiejs kobiety, ale pomyslal, ze wlasnie odkryla, ze obnizyl cene revlonu. Musial zrobic obnizke, bo ten buc Dollentz z sasiedztwa podbieral mu klientele. Gdy rewolwerowiec nadchodzil niczym zwiastun zaglady, Katz myslal tylko o Dollentzu i tej suce przy telefonie. . . jak cudownie wygladaliby oboje zupelnie nadzy, wysmarowani miodem i przywiazani obok mrowisk w prazacym pustynnym sloncu. Po jednym mrowisku dla niego i dla niej. Cudownie. Myslal, ze gorzej juz byc nie moze. Ojciec tak sie uparl, zeby jedyny syn poszedl w jego slady, ze nie chcial placic za zadne inne studia oprocz farmacji, tak wiec poszedl w slady ojca, niech go Bog przeklnie, bo z pewnoscia byly to najgorsze chwile jego pelnego niedobrych chwil zycia, w wyniku czego przedwczesnie sie postarzal. Zupelne dno. A przynajmniej tak myslal, nie otwierajac oczu. -Jesli pani wpadnie, pani Rathbun, moge wydac pani tuzin pieciomiligramowych tabletek valium. Czy tak bedzie dobrze? -Wreszcie zmadrzal! Dzieki Bogu, nareszcie zmadrzal! I odwiesila sluchawke. Tak po prostu. Ani slowa podziekowania. Ale kiedy ponownie zobaczy ten chodzacy odbyt, ktory nazywa sie lekarzem, to padnie mu do nog i wylize mu polbuty od Gucciego, zrobi mu loda, a nawet. . . -Panie Katz - powiedzial asystent dziwnie zduszonym glosem. - Mysle, ze mamy prob. . . Ktos znowu krzyknal. Huknal strzal, ktory tak przestraszyl aptekarza, ze przez chwile mial wrazenie, ze jego serce jeszcze tylko jeden raz poteznie uderzy w piersi, a potem zatrzyma sie na zawsze. Otworzyl oczy i ujrzal przed soba rewolwerowca. Spuscil wzrok i zobaczyl bron w jego dloni. Zerknal w lewo i ujrzal ochroniarza Ralpha, trzymajacego sie za prawa reke i spogladajacego na rabusia oczami, ktore zdawaly sie wychodzic z orbit. Bron Ralpha, trzydziestkaosemka, ktora nosil przez osiemnascie lat sluzby w policji (i z ktorej strzelal tylko w ramach cwiczen na strzelnicy w podziemiach 23 posterunku; wprawdzie twierdzil, ze pelniac obowiazki, dwukrotnie wyjmowal bron . . . ale kto go tam wie?), lezala teraz w kacie, uszkodzona. -Potrzebny mi keflex - powiedzial beznamietnie mezczyzna o oczach snaj pera. - Duzo. Juz. I do diabla z recepta. Przez moment Katz tylko gapil sie na niego z rozdziawionymi ustami, lomo czacym w piersi sercem i zoladkiem pelnym zracego kwasu. I on sadzil, ze to juz dno? Naprawde tak sadzil? *** -Pan nie rozumie - zdolal w koncu wykrztusic Katz. Wlasny glos zabrzmial obco w jego uszach, w czym nie bylo niczego dziwnego, gdyz usta nagle zrobily mu sie suche jak flanelowa koszula, a jezyk zmienil sie w klab waty. - Nie mamy tu kokainy. Ten preparat nie jest rozprowadzany przez rzad. . .-Nic nie mowilem o kokainie - oswiadczyl mezczyzna w granatowym gar niturze i okularach w zlotych oprawkach. - Powiedzialem "keflex". "Tak tez mi sie wydawalo" - o malo nie odparl Katz temu stuknietemu palantowi, ale doszedl do wniosku, ze lepiej go nie prowokowac. Slyszal o drogeriach, na ktore napadano, zeby zdobyc kodeine, parkopan czy pol tuzina innych lekow (wlacznie z ukochanym valium pani Rathbun), ale to chyba byl pierwszy w historii rabunek penicyliny. Glos ojca (niech Bog przeklnie starego drania) powiedzial mu, zeby przestal sie trzasc, gapic i zrobil cos. Tylko ze nic nie przychodzilo mu do glowy. Czlowiek z rewolwerem podsunal mu cos. -Ruszaj sie - ponaglil go. - Spieszy mi sie. -I. . . ile pan chce? - zapytal Katz. Zerknal przez ramie rabusia i zobaczyl cos, w co ledwie mogl uwierzyc. Nie w tym miescie. A jednak wygladalo na to, ze to sie dzieje naprawde. Szczescie? Katzowi choc raz dopisaloby "szczescie"? To trzeba by zglosic do ksiegi rekordow Guinnessa!- Nie wiem - rzekl czlowiek z rewolwerem. - Ile sie zmiesci w torebce. Duzej torebce. Po czym bez ostrzezenia obrocil sie na piecie i bron w jego reku wypalila ponownie. Ktos wrzasnal. Szyba wystawowa pekla, sypiac kaskada okruchow oraz odlamkow na chodnik i ulice. Kawalki szkla skaleczyly kilku przechodniow, ale niegroznie. W sklepie Katza zaczely wrzeszczec kobiety (i paru mezczyzn). Ochryple ryknal alarm przeciwwlamaniowy. Spanikowani klienci tratowali sie, pedzac do drzwi. Mezczyzna z rewolwerem znow odwrocil sie do Katza. Wyraz jego twarzy wcale sie nie zmienil: malowal sie na niej ten sam przerazajacy (lecz z pewnoscia nie niewyczerpany) spokoj, co na poczatku. -Szybko. Bierz sie do roboty. Spieszy mi sie. Katz przelknal sline. -Tak, prosze pana - powiedzial. *** Juz w polowie drogi do kontuaru, za ktorym trzymali potezne napary, rewolwerowiec dostrzegl i podziwial wypukle lustro w lewym gornym rogu sklepu. w obecnym stanie rzeczy stworzenie takiego zwierciadla przekraczalo mozliwosci rzemieslnikow w jego swiecie, chociaz byl taki czas, kiedy robiono tego rodzaju przedmioty - jak rowniez wiele innych, ktore j widzial w swiecie Eddiego i Odetty. Resztki tych rzeczy widzial w tunelu pod gorami oraz w innych miejscach. . . Relikty tak stare i zagadkowe jak kamienie druidow, kamienie, ktore czasem staly w miejscach nawiedzanych przez demony. Rozumial takze przeznaczenie tego lustra.Odrobine za pozno zauwazyl interweniujacego straznika - wciaz sie nie mogl przyzwyczaic do tego, ze noszone przez Morta okulary fatalnie ograniczaja mu pole widzenia - ale w pore, by sie odwrocic i wytracic mu bron z reki. Dla Rolanda ten strzal byl czysto rutynowy, chociaz zbyt pospieszny. Straznik jednak byl innego zdania. Ralph Lennox mial do konca swoich dni przysiegac, ze strzal tego faceta byl niewiarygodny - przypominajacy te, ktore widywalo sie jedynie na starych westernach dla malolatow, takich jak Annie Oakley. Dzieki lustru, ktore najwidoczniej zostalo tam umieszczone po to, by udaremniac proby kradziezy, Roland troche szybciej rozprawil sie z drugim. Zauwazyl, ze oczy alchemika kieruja sie gdzies w gore, nad jego ramieniem, i niezwlocznie skierowal swoje spojrzenie ku lustru. Zobaczyl w nim mezczyzne w skorzanej kurtce, skradajacego sie przejsciem miedzy polkami. Mezczyzna mial w dloni dlugi noz, a w glowie - niewatpliwie - wizje chwaly.Rewolwerowiec wykonal obrot i wystrzelil, oparlszy przegub o biodro, zdajac sobie sprawe z tego, ze pierwszy strzal z nieznanej broni moze okazac sie niecelny, ale jednoczesnie nie chcial zranic nikogo z ludzi stojacych nieruchomo za niedoszlym bohaterem. Lepiej strzelic dwukrotnie z biodra, posylajac kule, ktore trafia w cel po lekko wznoszacym sie torze, niz zabic jakas staruszke, ktorej jedyna zbrodnia byl wybor niewlasciwego dnia na kupowanie perfum. Bron byla zadbana. I celna. Przypominajac sobie otylych, rozlazlych rewolwerowcow, ktorym ja zabral, doszedl do wniosku, ze lepiej dbali o bron , ktora nosili, niz o to, kim sami byli. Wydawalo sie to dziwnym postepowaniem, lecz, oczywiscie, byl to dziwny swiat i Roland nie mial prawa ich osadzac. Prawde mowiac, nie mial czasu, zeby to osadzic. Strzal okazal sie celny. Strzaskal noz przy nasadzie ostrza, pozostawiajac w dloni mezczyzny sama rekojesc. Roland uwaznie spojrzal na mezczyzne w skorzanej kurtce i widocznie cos w jego spojrzeniu przypomnialo niedoszlemu bohaterowi o jakims waznym spotkaniu, bo facet obrocil sie na piecie, upuscil resztki noza i przylaczyl sie do masowej ucieczki. Odwrocil sie i rzucil rozkaz alchemikowi. Jesli jeszcze ktos sprobuje wchodzic mu w droge, poleje sie krew. Kiedy alchemik zrobil krok, Roland stuknal go lufa rewolweru w kosciste ramie. Mezczyzna wydal zduszony pisk i natychmiast zwrocil sie twarza do rewolwerowca. -Nie ty. Ty zostan tutaj. Niech to zrobi twoj czeladnik. -K-kto? -On - rewolwerowiec niecierpliwym gestem wskazal pomocnika. -Co mam zrobic, panie Katz? Na twarzy asystenta widac bylo wyrazne czerwone slady po mlodzien czym tradziku. -Rob, co on mowi, osle! Przynies lek! Keflex! Asystent podszedl do jednej z polek za kontuarem i wzial z niej sloiczek. -Obroc go tak, bym mogl zobaczyc, co jest na nim napisane - polecil rewolwerowiec. Pomocnik wykonal polecenie. Roland nie byl w stanie poradzic sobie z odczytaniem napisu - zbyt wiele liter nie nalezalo do znanego mu alfabetu. Skonsultowal sie z Mortopedia. Keflex - potwierdzila i Roland zrozumial, ze to sprawdzanie bylo strata czasu. On wiedzial, ze nie potrafi tego przeczytac, ale ci ludzie nie mieli o tym pojecia. -Ile tabletek jest w tym sloiku? -No, wlasciwie to sa kapsulki - rzekl nerwowo asysystent. - Jesli szuka pan penicyliny w tabletkach, to. . . -Niewazne. Ile dawek? -Och. Hmm. . . - Zaczerwieniony asystent spojrzal na sloiczek i o malo go nie upuscil. - Dwiescie. Roland poczul sie tak jak wtedy, kiedy odkryl, ile amunicji mozna kupic na tym swiecie za niewielkie pieniadze. W skrytce za tylna sciana szafki Enrica Balazara znajdowalo sie dziewiec probek, zawierajacych lacznie trzydziesci szesc dawek, a poczul sie po nich calkiem dobrze. Jesli nie zdola wyleczyc infekcji dwustoma dawkami, to nie da sie jej wyleczyc w ogole. -Daj mi to. Asystent podal mu sloiczek. Rewolwerowiec podciagnal mankiet marynarki, pokazujac zegarek marki Ro lex Jacka Morta. -Nie mam pieniedzy, ale moze to zrekompensuje straty. Przynajmniej taka mam nadzieje. Odwrocil sie, skinal glowa straznikowi, ktory wciaz siedzial na podlodze przy przewroconym stolku i spogladal na niego szeroko otwartymi oczami, i wyszedl. Tak po prostu. Przez piec sekund w aptece slychac bylo tylko ryk alarmu, ktory okazal sie wystarczajaco glosny, by zagluszyc odglosy dochodzace z ulicy. -Boze w niebiesiech, panie Katz, co teraz zrobimy? - wyszeptal asystent. Katz podniosl zegarek i zwazyl go w dloni. Zloto. Szczere zloto. Nie mogl w to uwierzyc. Musial w to uwierzyc. Jakis szaleniec wszedl tu prosto z ulicy, wytracil strzalem bron z reki straznika, a takze noz z dloni innego faceta, a wszystko po to, zeby zdobyc najpospolitszy lek pod sloncem.Keflex. Wart najwyzej szescdziesiat dolcow. Za ktory zaplacil zegarkiem marki Rolex, o wartosci trzech i pol tysiaca dolarow. -Zrobimy? - powtorzyl. - Zrobimy? Przede wszystkim schowaj ten zegarek pod lade. Nigdy go nie widziales. - Spojrzal na Ralpha. - Ty tez nie. -Oczywiscie, prosze pana - natychmiast zgodzil sie Ralph. - Jesli tylko dostane moja dzialke, kiedy go pan sprzeda, nigdy go nie widzialem. -Na ulicy zastrzela go jak psa - rzekl z nieskrywana satysfakcja Katz. -Keflex! A facet nie mial nawet kataru! - rzekl z podziwem asystent. Rozdzial czwarty Wybor Gdy w swiecie Rolanda dolna krawedz slonecznej tarczy dotknela Morza Zachodniego, krzeszac jasnozlote plomienie na wodzie przed zwiazanym niczym indyk Eddiem, policjanci O'Mearah i Delevan powoli odzyskali przytomnosc, w swiecie, z ktorego Eddie zostal zabrany.-Zdejmijcie mi te kajdanki, dobrze? - poprosil pokornie Gruby Johnny. -Gdzie on jest? - spytal ochryple O'Mearah i siegnal do kabury. Nie ma jej. Nie ma kabury, pasa, amunicji, rewolweru. Rewolwer. O kurwa. Pomyslal o pytaniach, jakie beda zadawac mu te gnoje z wydzialu spraw wewnetrznych, faceci, ktorzy wszystkiego, co wiedza o ulicy, nauczyli sie od Jacka Webba z serialu "Dragnet", i nagle finansowa wartosc utraconej broni stala sie dla niego rownie istotna jak liczba mieszkan cow Irlandii czy glowne zloza mineralow w Peru. Spojrzal na Carla i zobaczyl, ze on takze stracil swoja bron . "O dobry Jezu, miej nas w opiece" - pomodlil sie z rozpacza O'Mearah, a kiedy Gruby Johnny ponownie poprosil, zeby wzial lezacy na ladzie klucz i otworzyl kajdanki, O'Mearah powiedzial: -Powinienem. . . Urwal, gdyz o malo nie wyrwalo mu sie: "Zamiast tego powinienem strzelic ci w bebech", ale przeciez nie mogl zastrzelic Grubego Johnny'ego, zgadza sie? Wszystkie spluwy byly umocowane lan cuchem, a ten swir w zlotych okularkach, swir, ktory wygladal na takiego porzadnego obywatela, rozbroil jego i Carla z taka sama latwoscia, z jaka O'Mearah odebralby dzieciakowi korkowiec. Nie dokon czyl tego, co pragnal powiedziec, wzial klucz i otworzyl kajdanki. Zauwazyl magnum .357, bron , ktora Roland kopnal w kat. Podniosl bron . Poniewaz nie zmiescilaby mu sie do kabury, wiec wepchnal ja za pasek spodni. -Hej, to moja spluwa! - pisnal Gruby Johnny. -Tak? Chcesz ja dostac z powrotem? - O'Mearah musial mowic powoli. Naprawde bolala go glowa. W tym momencie chcial tylko dorwac pana ZloteOkularki i przygwozdzic go. Tepymi gwozdziami, do najblizszej sciany. -Slyszalem, ze w Attica lubia takich grubasow jak ty. Maja nawet powiedzenie: "Im grubsza poducha, tym lepiej sie dmucha". Na pewno chcesz ja z powrotem? Gruby Johnny odwrocil sie bez slowa, lecz O'Mearah zdazyl jeszcze dostrzec lzy w jego oczach i mokra plame na spodniach. Wcale nie bylo mu go zal. -Gdzie on jest? - zapytal Carl Delevan ochryplym metalicznym glosem. -Wyszedl - odparl tepo Gruby Johnny. - Tylko tyle wiem. Wyszedl. My slalem, ze mnie zabije. Delevan powoli podniosl sie z podlogi. Pomacal lepka wilgoc na policzku i spojrzal na swoje palce. Krew. Niech to szlag. Siegnal do kabury i przez chwile probowal ja namacac, nie tracac nadziei jeszcze dlugo po tym, jak palce powiedzialy mu, ze bron i kabura zniknely. O'Mearaha tylko bolala glowa; Delevan czul sie tak, jakby ktos zrobil sobie w jego glowie poligon do prob z bronia nuklearna. -Facet zabral mi bron - rzucil do O'Mearaha. Mowil tak niewyraznie, ze trudno go bylo zrozumiec. -Witaj w klubie. -Jest tu jeszcze? Delevan zrobil krok w kierunku O'Mearaha, przechylil sie w lewo, jakby przebywal na rozkolysanym pokladzie statku, a potem zdolal sie wyprostowac. - Nie. -Jak dawno? Delevan spojrzal na Grubego Johnny'ego, ktory stal zwrocony do nich pleca mi i nie odpowiedzial, byc moze sadzac, ze policjant mowi do swojego partnera. Delevan, ktory, nawet bedac w najlepszym humorze, nie slynal ze spokoju i opanowania, wrzasnal na sprzedawce, chociaz poczul sie przy tym tak, jakby czaszka miala zaraz rozpasc mu sie na tysiac kawalkow. -Zadalem ci pytanie, ty gruba kupo gowna! Jak dawno wyszedl stad ten skurwysyn? - Moze piec minut temu - powiedzial tepo Gruby Johnny. - Wzial swoja amunicje i wasza bron . - A po chwili dodal: - I zaplacil za naboje. Nie moge w to uwierzyc. "Piec minut" - pomyslal Delevan. Facet przyjechal taksowka. Siedzac w radiowozie i pijac kawe, widzieli, jak wysiadal. Zblizala sie godzina szczytu. O tej porze trudno zlapac taksowke. "Moze. . . " - Chodz - powiedzial do George'a O'Mearaha. - Mamy jeszcze szanse na zwiniecie go. Wezmiemy bron od tego gnoja. . . O'Mearah pokazal mu magnum. W pierwszej chwili Delevan zobaczyl dwa rewolwery, ktore powoli zlaly sie w jeden. -Dobrze. - Dochodzil do siebie nie od razu, lecz stopniowo, jak bokser, ktory otrzymal piekielnie silny cios w podbrodek. - Zatrzymaj go. Ja wezme srutowke spod deski rozdzielczej.Ruszyl do drzwi i nagle nie tylko sie przechylil, ale zatoczyl tak, ze musial przytrzymac sie sciany. -Dojdziesz do siebie? - zapytal O'Mearah. -Jesli go dorwiemy - odparl Delevan. Wyszli. Gruby Johnny nie byl z tego tak rad, jak z odejscia swira w granatowym garniturze, ale niewiele mniej. Niewiele. *** Delevan i O'Mearah nie musieli sie zastanawiac, w ktorym kierunku udal sie poszukiwany po opuszczeniu sklepu z bronia. Wystarczylo, ze posluchali dyspozytorki.-Kod dziewietnascie - powtarzala raz po raz. "Rabunek z bronia w reku, padly strzaly." - Kod dziewietnascie, kod dziewietnascie. Lokalizacja: trzysta dziewiecdziesiat piec przy Zachodniej Czterdziestej Dziewiatej, drogeria Katza, napastnik. . . wysoki, jasnowlosy, w granatowym garniturze. . . "Padly strzaly" - pomyslal Delevan i glowa rozbolala go jeszcze bardziej. "Ciekawe, czy z broni George'a, czy z mojej? Jesli ten gnoj kogos zabil, to jestesmy zalatwieni. Chyba, ze go dopadniemy." - Ruszaj - rzucil do O'Mearaha, ktoremu nie musial tego powtarzac. Jego partner rozumial sytuacje rownie dobrze jak Delevan. Uruchomil migacz, syrene i z piskiem opon wlaczyl sie do ruchu. Na jezdniach robilo sie coraz ciasniej, gdyz zaczynaly sie godziny szczytu, wiec O'Mearah poprowadzil radiowoz dwoma kolami po jezdni, a dwoma po chodniku. Przechodnie pierzchali jak przestraszone przepiorki. Wjezdzajac na Czterdziesta Dziewiata, zawadzil o tylny zderzak furgonetki dostawczej. W oddali dostrzegl na chodniku blysk potluczonego szkla. Obaj uslyszeli zawodzenie instalacji alarmowej. Przechodnie chowali sie do bram i za kosze na smieci, ale lokatorzy mieszkan na wyzszych kondygnacjach wygladali przez okna, jakby to byl jakis szczegolnie dobry program telewizyjny albo darmowy film. Na tym odcinku ulica byla pusta: zniknely z niej taksowki i samochody osobowe. -Mam nadzieje, ze wciaz tam jest - powiedzial Delevan i otworzyl klu czem stalowe uchwyty przytrzymujace lufe i kolbe srutowki zamocowanej pod deska rozdzielcza. Zdjal ja z zaczepow. - Mam tylko nadzieje, ze ten stukniety skurwysyn wciaz tam jest. Obaj nie rozumieli tego, ze majac do czynienia z rewolwerowcem, zwykle lepiej nie przeciagac struny.*** Kiedy Roland wyszedl z apteki Katza, duzy sloik keflexu dolaczyl do paczek z nabojami w kieszeni marynarki Jacka Morta. Rewolwerowiec mial w prawej dloni sluzbowa trzydziestkeosemke Carla Delevana. Piekielnie dobrze bylo znow trzymac bron cala prawa reka. Uslyszal syrene i zobaczyl samochod, ktory z rykiem mknal po ulicy. "To oni" - pomyslal. Zaczal unosic bron , ale przypomnial sobie, ze to przeciez rewolwerowcy. Wykonuja swoje obowiazki. Odwrocil sie i wszedl z powrotem do skladu alchemika. -Stoj, pierdolcu! - wrzasnal Delevan. Roland zerknal w wypukle lustro, w sama pore, by zauwazyc, jak jeden z mezczyzn - ten z krwawiacym uchem - celuje przez okno z flinty. Gdy jego partner gwaltownie zatrzymal powoz, pozostawiajac na nawierzchni dymiace slady gumy, Rozbite Ucho wprowadzil naboj do komory. Padl na podloge. *** Katz nie potrzebowal lustra, zeby wiedziec, co sie zaraz stanie.Najpierw ten zwariowany facet, a teraz zwariowani gliniarze. Aj-waj. -Padnij! - wrzasnal do swego asystenta i Ralpha, straznika pilnujacego sklepu, po czym znalazl sie na czworakach za kontuarem, nie czekajac, by sprawdzic, czy usluchali ostrzezenia, czy nie. W tym momencie, zanim Delevan pociagnal za spust srutowki, asystent - niczym ochoczy zawodnik rugby, rzucajacy sie na prowadzacego przeciwnej druzyny - runal na Katza, ktory rabnal glowa o podloge i zlamal sobie szczeke w dwoch miejscach. Mimo przeszywajacego bolu, ktory nagle zaczal rozrywac mu glowe, Katz uslyszal huk srutowki i trzask resztek szyby, ktora rozsypala sie po pomieszczeniu, wraz z butelkami wody po goleniu, wody kolon skiej, perfum, plynow do plukania ust, syropow na kaszel i Bog wie czego jeszcze. Tysiac rozmaitych zapachow rozeszlo sie w powietrzu, tworzac piekielny smrod, i zanim zemdlal, Katz jeszcze raz poprosil Boga, zeby przeklal jego ojca za to, ze przykul go lan cuchem do tej cholernej apteki. *** Roland zobaczyl butelki i pudelka rozpryskujace sie w powietrzu pod uderzeniem gradu srutu. Szklana gablota zawierajaca czasomierze rozsypala sie. Wiekszosc lezacych w niej zegarkow rowniez. Ich fragmenty migotliwa chmura wylecialy w powietrze. "Przeciez oni nie wiedza, czy w srodku sa postronne osoby, czy nie" - pomyslal. "Nie wiedza, a mimo to strzelaja srutem!" To bylo niewybaczalne. Poczul gniew, ale opanowal sie. To rewolwerowcy.Lepiej wierzyc, ze jeszcze nie doszli do siebie po uderzeniu w glowe, niz podejrzewac, ze mogliby zrobic cos takiego swiadomie, nie zwazajac, kogo moga zranic lub zabic. Beda oczekiwali, ze rozpocznie ogien lub zacznie uciekac. Zamiast tego czolgal sie po podlodze. Poranil sobie obie dlonie i kolana o kawalki potluczonego szkla. Bol sprawil, ze Jack Mort odzyskal przytomnosc. Roland byl rad, ze Jack Mort powrocil. Bedzie go potrzebowal. Nie przejmowal sie jego rekami i kolanami. Bez trudu mogl zniesc taki bol, a rany odnioslo cialo potwora, ktory nie zasluzyl na nic innego. Dotarl w poblize resztek szyby wystawowej, na prawo od drzwi. Przyczail sie tam, przygotowany do skoku. Rewolwer wepchnal do kabury. Nie bedzie mu potrzebny. *** -Co ty robisz, Carl? - wrzasnal O'Mearah.Oczami duszy nagle ujrzal naglowek w "Daily News": POLICJANT ZABIJA CZTERY POSTRONNE OSOBY PODCZAS INTERWENCJI w APTECE. Delevan zignorowal go i wprowadzil nowy naboj do komory. -Zalatwmy tego gnoja. *** Wszystko potoczylo sie dokladnie tak, jak sie spodziewal Roland.Rozwscieczeni tym, ze tak latwo dali sie wyprowadzic w pole i rozbroic przez czlowieka, ktory wydawal im sie rownie lagodny jak inne owieczki wedrujace ulicami tego niekon czacego sie miasta, jeszcze oszolomieni po niedawnym urazie, wpadli do srodka. Pierwszy wbiegl ten idiota, ktory strzelil z flinty. Suneli lekko pochyleni, jak zolnierze atakujacy pozycje wroga, i jedynie to swiadczylo o tym, ze spodziewali sie zastac go w srodku. Byli raczej przekonani, ze juz opuscil sklep tylnym wyjsciem i ucieka zaulkami. Dlatego przebiegli po chodniku, powodujac glosny chrzest szkla, a kiedy ten z flinta szarpnieciem otworzyl drzwi z wybitymi szybami i wpadl do srodka, rewolwerowiec zerwal sie i splecionymi dlon mi uderzyl w kark posterunkowego Carla Delevana. Zeznajac przed komisja dochodzeniowa, Delevan twierdzil, ze nie pamieta niczego od chwili, gdy przykleknal u Clementsa i zobaczyl lezacy pod lada portfel. Czlonkowie komisji uwazali, ze w tych okolicznosciach zanik pamieci jest piekielnie wygodny, i Delevan mial szczescie, wykpiwszy sie szescdziesiecioma dniami zawieszenia w obowiazkach, bez wyplaty poborow. Roland jednak uwierzylby mu, a nawet, w innych warunkach (na przyklad, gdyby ten duren nie strzelil srutem, mimo ze w sklepie moglo byc mnostwo postronnych osob), moglby mu wspolczuc. Kiedy po polgodzinie drugi raz obrywa sie po glowie, mozna sie spodziewac lekkiej amnezji. Gdy Delevan bezwladnie jak wor fasoli padal na podloge, Roland wyrwal mu z reki strzelbe. -Stoj! - wrzasnal z gniewem i niepokojem O'Mearah. Zaczal unosic magnum Grubego Johnny'ego, lecz bylo dokladnie tak, jak Ro land przypuszczal: rewolwerowcy tego swiata byli zalosnie powolni. Zdazylby zastrzelic O'Mearaha trzy razy, ale nie bylo takiej potrzeby. Po prostu machnal strzelba. Kolba zatoczyla w powietrzu wznoszacy sie luk i z suchym plasnieciem trafila w lewy policzek O'Mearaha. Ten odglos przypominal dzwiek kija baseballowego, uderzajacego w bardzo silnie rzucona pilke. Dolna polowa twarzy O'Mearaha nagle przemiescila sie ponad cal w prawo. Trzeba bylo pozniej przeprowadzic trzy operacje i zalozyc cztery stalowe sruby, zeby poskladac mu szczeke. Stal tak przez chwile, a jego oczy wyrazaly niebotyczne zdumienie, zanim postawil je w slup. Kolana ugiely sie pod nim i upadl na podloge. Roland zatrzymal sie w progu, nie zwracajac uwagi na syreny nadjezdzajacych radiowozow. Chwycil srutowke i kilkakrotnie przeladowal ja, wysypujac grube czerwone naboje na cialo Delevana. Zrobiwszy to, rzucil na niego rozladowana bron . -Jestes niebezpiecznym glupcem, ktorego nalezaloby poslac na zachod - powiedzial do nieprzytomnego. - Zapomniales oblicza twego ojca. Przestapil lezacego policjanta i podszedl do cicho warczacego powozu rewolwerowcow. Wszedl do srodka przez otwarte drzwi i usiadl za kierownica. *** "Potrafisz prowadzic ten powoz?" - zapytal wrzeszczacego i belkoczacego stworzenia, ktore bylo Jackiem Mortem.Nie uzyskal zadnej sensownej odpowiedzi. Mort tylko wrzeszczal. Rewolwe rowiec rozpoznal atak histerii, ale nie w pelni prawdziwy. Jack Mort specjalnie doprowadzil sie do histerii, zeby uniknac rozmowy ze swoim niesamowitym porywaczem. "Sluchaj" - powiedzial mu rewolwerowiec. "Nie mam czasu, wiec nie beda tego - ani niczego innego - powtarzal. Zostalo mi bardzo malo czasu. Jesli nie odpowiesz na moje pytanie, wbije twoj prawy kciuk w twoje prawe oko. Wepchne go, najdalej jak zdolam, a potem wyrwe ci galke oczna i rozgniote ja o siedzenie, jak glut z nosa. Doskonale poradze sobie z jednym okiem. A poza tym ono i tak nie jest moje." Nie potrafil oklamac Morta, tak samo jak Mort nie mogl oklamac jego: ich zwiazek byl zimny i niechetny, a zarazem znacznie scislejszy niz najbardziej namietna wiez seksualna. W koncu nie opieral sie na polaczeniu cial, lecz dusz. Roland wcale nie zartowal. I Mort wiedzial o tym. Od razu przestal histeryzowac. "Umiem prowadzic samochod" - powiedzial. Byla to pierwsza sensowna reakcja, jaka Roland uzyskal ze strony Morta, od kiedy wniknal w jego cialo. "A wiec zrob to." "Dokad mam jechac?" "Znasz miejsce nazywane The Village?" "Tak." "Jedz tam." "A gdzie dokladnie?" "Na razie jedz." "Bedzie szybciej, jezeli wlaczymy syrene." "swietnie. Zrob to. I te migajace swiatla tez." Po raz pierwszy od chwili, w ktorej zapanowal nad cialem i umyslem Morta, Roland odrobine sie cofnal i dal prowadzic Mortowi. Gdy ten poruszal glowa, ogladajac deske rozdzielcza niebiesko-bialego radiowozu Delevana i O'Mearaha, Roland patrzyl na to, ale nie zainicjowal tego ruchu. Gdyby byl tu obecny cialem, a nie tylko w postaci swego ka, sprezylby sie do skoku, gotowy w kazdej chwili znow zapanowac nad sytuacja na widok jakichkolwiek oznak buntu. Mort najwidoczniej nie zamierzal podejmowac zadnych prob stawiania opo ru. Zabil i okaleczyl Bog wie ilu niewinnych ludzi, ale nie chcial utracic jednego ze swoich cennych oczu. Poprzestawial przelaczniki, pociagnal za dzwignie i nagle pojazd ruszyl. Zawyla syrena i rewolwerowiec zobaczyl odblask czerwonego swiatla, pulsujacy na jezdni przed maska. "Jedz szybko!" - rozkazal ponuro. *** Pomimo migaczy, syreny i czestego uzywania klaksonu dotarcie do Green wich Village w godzinie szczytu zajelo im dwadziescia minut. W swiecie rewolwerowca szansa Eddiego Deana topniala jak lod na patelni.Wkrotce zupelnie zniknie. Morze pochlonelo polowe slon ca. "No" - powiedzial Jack Mort - "jestesmy na miejscu." Mowil prawde (w zaden sposob nie moglby sklamac), lecz dla Rolanda bylo to takie samo miejsce, jak kazde inne: mnostwo budynkow, ludzi i powozow. Te powozy wypelnialy nie tylko ulice, ale swoim niekon czacym sie zgielkiem i drazniacymi nozdrza wyziewami zdawaly sie wypelniac powietrze. Rewolwerowiec podejrzewal, ze okropne wyziewy powstawaly ze spalonego paliwa. To cud, ze ci ludzie w ogole potrafili tu zyc, a kobiety rodzily dzieci nie bedace potworami, takimi jak Powolne Mutanty zamieszkujace podnoza gor. "A teraz dokad?" - zapytal Mort. To bedzie najtrudniejsze. Rewolwerowiec byl gotowy - a przynajmniej tak gotowy, jak tylko mogl byc. "Wylacz syrene i swiatla. Stan przy chodniku." Mort zaparkowal pojazd przy hydrancie. "W tym miescie jest podziemna kolej" - powiedzial rewolwerowiec. "Chce, bys zaprowadzil mnie tam, gdzie zatrzymuja sie takie pociagi, zeby pasazerowie mogli wsiasc lub wysiasc." "Na ktora?" - chcial wiedziec Mort. Ta mysl byla podszyta rodzaca sie panika. Mort niczego nie mogl ukryc przed Rolandem, a ten niczego przed Mortem. . . a przynajmniej nie przez dluzszy czas. "Kilka lat temu - nie wiem ile - wepchnales mloda kobiete pod kola na jednej z tych podziemnych stacji. Chce, bys zaprowadzil mnie tam." Zaczela sie krotka, zaciekla walka. Rewolwerowiec zwyciezyl, ale przyszlo mu to z zaskakujacym trudem. W pewien sposob Jack Mort byl dwiema osobami, tak samo jak Odetta, chociaz nie byl schizofrenikiem jak ona i doskonale zdawal sobie sprawe z tego, co robil, a te strone swojej natury - te czesc, ktora byla Popychaczem - trzymal tak starannie ukryta jak malwersant swoj cenny lup."Zabierz mnie tam, ty draniu" - ponaglil go rewolwerowiec. Ponownie powoli uniosl kciuk do prawego oka Morta. Palec znajdowal sie tuz przy galce ocznej i wciaz sie poruszal, gdy Mort wreszcie sie poddal. Przestawil prawa reka dzwignie przy kierownicy i pojechali w kierunku Christopher Station, gdzie slynny A-train przed kilkoma laty obcial nogi niejakiej Odetcie Holmes. *** -Patrzcie no tylko - powiedzial posterunkowy Andrew Staunton do swojego partnera Norrisa Weavera, gdy niebiesko-bialy radiowoz Delevana i O'Mearaha zatrzymal sie kawalek dalej. W poblizu nie bylo miejsca do parkowania, ale kierowca wcale nie probowal go szukac. Po prostu zatrzymal sie i pozwolil, by jadace pojazdy z trudem przeciskaly sie przez powstale zwezenie, jak strumyk krwi przedzierajacy sie przez serce kompletnie zatkane zlogami cholesterolu.Weaver sprawdzil numer na prawym przednim blotniku. 744. Tak, ten numer podala im dyspozytorka. Migacz dzialal i na oko wydawalo sie, ze wszystko gra. . . dopoki nie otworzyly sie drzwi i nie wysiadl kierowca. Mial na sobie granatowe ubranie, ale nie z rodzaju tych, ktorym towarzysza zlote guziki i srebrna odznaka. Na nogach tez nie mial policyjnych buciorow, chyba ze Stauntona i Weavera zapomniano powiadomic o tym, ze od dzis policjanci pelniacy sluzbe maja nosic obuwie od Gucciego. Wydawalo sie to jednak malo prawdopodobne. Natomiast bardzo prawdopodobne bylo to, ze maja przed soba swira, ktory zalatwil gliniarzy w srodmiesciu. Wysiadl, nie zwazajac na trabienie i krzyki kierowcow usilujacych przejechac ulica. -Niech to szlag - zaklal Andrew Staunton. "Zachowac najwyzsza ostroznosc" - powiedziala dyspozytorka. "Ten czlowiek jest uzbrojony i nadzwyczaj niebezpieczny." Dyspozytorki zwykle mowily jak najbardziej znudzone istoty na kuli ziemskiej - i z tego, co wiedzial Andrew, tak tez wlasnie bylo - wiec niemal nabozny nacisk, z jakim ta wymowila slowo "nadzwyczaj", utkwil mu w pamieci jak rzep. Po raz pierwszy, od kiedy przed czterema laty zaczal pracowac w policji, wyjal bron i zerknal na Weavera. Ten tez wyjal swoja. Obaj stali przed delikatesami, mniej wiecej trzydziesci krokow od wejscia na stacje metra. Znali sie dostatecznie dlugo, by rozumiec sie tak, jak potrafia tylko policjanci i zawodowi zolnierze. Bez slowa cofneli sie do bramy delikatesow, trzymajac bron skierowana lufami do gory.- Metro? - zapytal Weaver. -Taak. - Andy zerknal w kierunku wejscia. Byla godzina szczytu i na schodach znajdowalo sie mnostwo ludzi zmierzajacych na perony. - Musimy dopasc go teraz, zanim wmiesza sie w tlum. -No, to do roboty. Jak dobrze zgrana para wylonili sie z bramy, a Roland natychmiast rozpoznal w nich przeciwnikow znacznie grozniejszych niz poprzedni dwaj. Przede wszystkim byli mlodsi, a poza tym - Roland o tym nie wiedzial - jakas anonimowa dyspozytorka nazwala go "nadzwyczaj niebezpiecznym", co w oczach Andy'ego Stauntona i Norrisa Weavera czynilo go ludzkim odpowiednikiem tygrysa-ludojada. "Jesli sie nie zatrzyma natychmiast, kiedy kaze mu to zrobic, bedzie trupem" - pomyslal Andy. -Stoj! - krzyknal, stajac na szeroko rozstawionych i ugietych w kolanach nogach, trzymajac oburacz rewolwer. Obok niego Weaver zrobil dokladnie to samo. - Policja! Poloz dlonie na g. . . Tylko tyle zdazyl powiedziec, zanim facet skoczyl w kierunku wejscia do metra. Poruszal sie z niesamowita szybkoscia. Mimo to Andy Staunton byl zwarty i gotowy. Mocniej wparl obcasy w chodnik i poczul, ze nagle ogarnia go lodowaty spokoj. Roland tez znal to uczucie. Wiele razy odczuwal je w podobnych sytuacjach. Andy lekko przesunal lufe i nacisnal spust trzydziestkiosemki. Zobaczyl, jak mezczyzna w granatowym garniturze obraca sie na piecie, usilujac utrzymac sie na nogach. Potem upadl na trotuar, podczas gdy podrozni, jeszcze przed chwila zajeci wylacznie koniecznoscia przezycia kolejnego powrotu metrem do domu, z wrzaskiem rozpierzchli sie niczym stado przepiorek. Nagle odkryli, ze trzeba przezyc cos wiecej niz tylko jazde metrem z centrum miasta. -Kurwa mac, partnerze - westchnal Norris Weaver. - Zalatwiles go. -Wiem - odparl Andy. Nawet nie zadrzal mu przy tym glos. Rewolwerowiec podziwialby go. - Zobaczmy kto to. *** "Umarlem!" - wrzeszczal Jack Mort. "Umarlem, przez ciebie mnie zabili, umarlem, u. . . " "Nie" - odparl rewolwerowiec.Zmruzonymi oczami obserwowal policjantow, ktorzy zblizali sie z rewolwe rami w dloniach. Mlodsi i szybsi od tych, ktorzy siedzieli w pojezdzie zaparkowanym opodal sklepu z bronia. Szybsi. I przynajmniej jeden z nich byl piekielnie dobrym strzelcem. Mort - a w nim Roland - powinien juz byc martwy, umierajacy albo ciezko ranny. Andy Staunton strzelal, zeby zabic, i jego pocisk przebil klape marynarki Morta. Potem przedziurawil kieszonke eleganckiej koszuli. . . i tam sie zatrzymal. zycie obu mezczyzn - Morta i rewolwerowca - ocalila zapalniczka. Mort nie palil, lecz robil to jego szef, ktorego Mort zamierzal wygryzc do konca przyszlego roku. Na razie kupil sobie srebrna zapalniczke marki Dunhill za dwiescie dolarow. Nie zapalal kazdego papierosa, ktorego pan Framingham wtykal sobie do geby, kiedy byli razem, gdyz w ten sposob wyszedlby na lizusa. Tylko od czasu do czasu. . . zazwyczaj w obecnosci kogos wyzej postawionego, kogos, kto docenilby: a) skromnosc i uprzejmosc Jacka Morta, b) dobry gust Jacka Morta. Wygrani pamietaja o wszystkim. Tym razem ta zapobiegliwosc uratowala zycie Jacka i Rolanda. Wystrzelona przez Stauntona kula utkwila w srebrnej zapalniczce, a nie w sercu Morta (typowe: upodobanie Morta do markowych gadzetow i ubran z bardzo dobrych firm bylo tylko powierzchowne). Oczywiscie zabolalo go. Uderzenie olowianego pocisku duzego kalibru to nie przelewki. Kula wtloczyla zapalniczke w jego piers z sila, ktora moglaby zrobic w niej dziure. Srebro splaszczylo sie i rozprysnelo na boki, zlobiac plytkie rysy w skorze Morta. Jeden ostry jak odlamek szrapnela odprysk przecial mu lewy sutek. Ponadto rozgrzany pocisk zapalil plynny gaz. Mimo to rewolwerowiec lezal nieruchomo i patrzyl na nadchodzacych policjantow. Ten, ktory do niego nie strzelal, kazal ludziom sie cofnac, cofnac sie, do cholery. "Pale sie!" - wrzeszczal Mort. "Pale sie, zgas to! Zgas! Zgas toooo!" Rewolwerowiec nie ruszal sie, nasluchujac chrzestu podeszew na chodniku, ignorujac wrzaski Morta, usilujac ignorowac zar na piersi i odor zweglonego ciala. Ktos wsunal mu stope pod zebra i kiedy podniosl ja, rewolwerowiec pozwolil bezwladnie przetoczyc sie na wznak. Oczy Jacka Morta byly otwarte. Usta rozdziawione. Chociaz resztki strzaskanej zapalniczki wciaz plonely, nic nie zdradzalo obecnosci czlowieka, ktory wrzeszczal z bolu. -Boze - mruknal ktos - zastrzeliles go pociskiem smugowym? Dym rowna smuzka wyplywal z dziurki w klapie marynarki Morta. Wokol niej unosil sie jeszcze kilkoma nie tak schludnymi dymkami. Policjanci poczuli zapach palacego sie ciala, gdy nasycona gazem Ronsona wysciolka strzaskanej zapalniczki buchnela plomieniem. Andy Staunton, do tej pory dzialajacy bez zarzutu, teraz popelnil blad, za ktory - mimo jego wczesniejszego podziwu godnego wyczynu - Cort odeslalby go do domu, ze spuchnietym uchem, mowiac, ze najczesciej wystarczy jeden blad, zeby dac sie zabic. Staunton zdolal zastrzelic przeciwnika - a zaden policjant nie jest zupelnie pewien, czy zdola to zrobic, dopoki nie znajdzie sie w sytuacji, ktora go do tego zmusi - lecz na mysl, ze wystrzelony przez niego pocisk podpalil faceta, ogarnelo go przerazenie. Dlatego odruchowo nachylil sie, zeby zgasicogien , i stopa rewolwerowca trafila go w brzuch, zaledwie zdazyl zauwazyc blysk w oczach czlowieka, ktory powinien nie zyc. Staunton odlecial do tylu, na swojego partnera. Rewolwer wypadl mu z reki. Weaver utrzymal swoj, ale zanim zdolal zepchnac z siebie kolege, uslyszal strzal i bron znikla, jak za dotknieciem magicznej rozdzki. W nastepnej chwili dlon zdretwiala mu tak, jakby ktos uderzyl w nia kafarem. Facet w granatowym garniturze wstal, popatrzyl na nich przeciagle i powie dzial: - Jestescie dobrzy. Lepsi niz tamci. Dlatego dam wam rade. Nie idzcie za mna. To juz prawie koniec. Nie chcialbym was zabic. Potem obrocil sie na piecie i wbiegl na schody metra. *** Schody byly zapchane ludzmi, ktorzy zawrocili, gdy uslyszeli krzyki i strzaly, wiedzeni ta niezdrowa i typowa dla nowojorczykow ciekawoscia, chcac zobaczyc, co sie dzieje i ile krwi rozlalo sie na brudny beton. Mimo to jakos usuwali sie na boki przed zbiegajacym po schodach mezczyzna w granatowym garniturze. Nie bylo w tym niczego dziwnego. W reku trzymal rewolwer, a drugi mial w kaburze na biodrze.Ponadto palil sie. *** Roland nie zwazal na coraz glosniejsze krzyki bolu Morta, gdy koszula, podkoszulek i marynarka zapalily sie jasniejszym plomieniem, a srebro zapalniczki zaczelo sie topic i parzacymi struzkami splywac po klatce piersiowej.Poczul podmuch rozgrzanego powietrza i uslyszal huk nadjezdzajacego skladu. Juz prawie czas; juz prawie nadeszla chwila, kiedy powola Trojke albo straci wszystko. Po raz drugi wydalo mu sie, ze czuje, jak swiat dygocze i wiruje mu nad glowa. Zbiegl na peron i odrzucil trzydziestkeosemke. Rozpial pasek i bezceremonialnie zdjal spodnie Jacka Morta, ukazujac biale gacie, wygladajace jak pantalony dziwki. Nie mial czasu zastanawiac sie nad tym dziwnym faktem. Jesli nie bedzie dzialal szybko, moze nie martwic sie o to, ze splonie zywcem. Zakupione naboje rozgrzeja sie i eksploduja, rozrywajac go na strzepy. Rewolwerowiec wepchnal paczki z amunicja do majtek, wyjal sloiczek kefleksu i zrobil z nim to samo. Pantalony wybrzuszyly sie groteskowo. Zdjal plonaca marynarke, ale nie probowal sciagac palacej sie koszuli. Slyszal ryk wjezdzajacego na peron pociagu, widzial jego swiatla. Nie mogl wiedziec, czy jest to ten sam pociag, pod ktory wpadla Odetta, lecz w jakis dziwny sposob byl tego pewien. W sprawach zwiazanych z Wieza los bywal rownie milosierny jak zapalniczka, ktora uratowala mu zycie, lub tak bezlitosny jak ogien wywolany przez ten cud. Podobnie jak kola nadjezdzajacego skladu, podazal rownie logicznym i brutalnym szlakiem, z sila, jakiej mogla sie oprzec jedynie stal i slodycz. Podciagnal gacie Morta i znow zaczal biec, ledwie zauwazajac uskakujacych mu z drogi ludzi. Podsycony podmuchem ogien objal najpierw kolnierzyk koszuli, a potem wlosy z tylu glowy. Ciezkie pudelka w gaciach raz po raz obijaly sie o jadra Morta, powodujac potworny bol. Przeskoczyl kolowrot przy wejsciu, frunac w powietrzu jak czlowiek-meteor. "Zostaw mnie!" - wrzeszczal Mort. "Zostaw mnie, zanim splone!" "Powinienes plonac" - pomyslal ponuro rewolwerowiec. "I tak czeka cie bardziej litosciwy koniec, niz na to zaslugujesz." "O czym ty mowisz? O czym mowisz?!" Rewolwerowiec nie odpowiedzial, lecz zupelnie go wyciszyl, pedzac ku kra wedzi peronu. Poczul, ze jedna paczka nabojow wyslizguje mu sie z gaci i przytrzymal ja reka. Zebral wszystkie sily i wyslal mysl do Wladczyni. Nie mial pojecia, czy taki telepatyczny rozkaz zostanie uslyszany i czy ona zechce go wykonac, a mimo to poslal te szybka, ostra jak strzala mysl: DRZWI! SPOJRZ NA DRZWI! TERAZ! TERAZ! Loskot pociagu wypelnil swiat. Jakas kobieta krzyknela: "O moj Boze!On chce skoczyc!". Czyjas dlon zlapala go za ramie, usilujac pociagnac do tylu. Roland wkroczyl za zolta linie ostrzegawcza i poza krawedz peronu. Upadl na szyny przed nadjezdzajacym skladem, przyciskajac dlonie do krocza, trzymajac bagaz, ktory zabierze ze soba. . . Jesli tylko uda mu sie w ostatniej chwili szybko opuscic cialo Jacka Morta. Padajac, ponownie zawolal ja. . . je obie: ODETTO HOLMES! DETTO WALKER! POPATRZCIE! Wykrzykujac te slowa, gdy pociag juz prawie na niego najezdzal z bezlitosna, srebrzysta szybkoscia, rewolwerowiec po raz ostatni odwrocil glowe i spojrzal przez drzwi.Prosto w jej twarz. "Twarze!" "Obie, widze je obie jednoczesnie. . . "NIEE. . . ! - wrzasnal Mort i w ostatnim ulamku sekundy, zanim pociag najechal na niego, przecinajac go - nie na wysokosci kolan, lecz pasa, Roland skoczyl do drzwi. . . i przez nie. Jack Mort umarl sam. Pudelka z amunicja i sloik z tabletkami pojawily sie obok ciala Rolanda. Spazmatycznie zacisnal na nich dlonie i puscil. Wstal z trudem, swiadomy tego, ze znow jest w swoim chorym, obolalym ciele; swiadomy, ze Eddie Dean cos krzyczy; swiadomy, ze Odetta wrzeszczy dwoma glosami. Spojrzal - tylko rzucil okiem - i zobaczyl dokladnie to, czego sie spodziewal: nie jedna kobiete, lecz dwie. Obie nie mialy nog, obie byly ciemnoskore i bardzo piekne. Mimo to jedna z nich byla okropna wiedzma, a jej uroda nie ukrywala, lecz jeszcze podkreslala wewnetrzna brzydote. Roland patrzyl na te blizniaczo podobne kobiety, ktore wcale nie byly blizniaczkami, ale negatywnym i pozytywnym obrazem jednej osoby. Patrzyl jak zahipnotyzowany, urzeczony. Nagle Eddie znow krzyknal i rewolwerowiec zobaczyl wyskakujace z fal ho marokoszmary zmierzajace do miejsca, gdzie Detta zostawila chlopaka, zwiazanego i bezradnego. slonce zaszlo. Zapadl mrok. *** Detta zobaczyla drzwi, a przez nie siebie. . . ujrzala sama siebie oczami rewolwerowca i poczula sie zagubiona, tak jak kiedys Eddie. Byla tutaj.Byla tam, w oczach rewolwerowca. Slyszala nadjezdzajacy pociag. Odetta! - krzyknela, nagle zrozumiawszy wszystko: kim byla i kiedy to sie stalo. Detta! - krzyknela, nagle zrozumiawszy wszystko: kim byla i kto to zrobil. Przelotne wrazenie, ze zostaje przenicowana. . . i jeszcze bolesniejsze: "Rozdzierano ja." *** Roland powlokl sie zboczem do miejsca, gdzie lezal Eddie. Poruszal sie jak czlowiek, ktory ma polamane wszystkie kosci. Jeden z homaropodobnych stworow przyblizal swoje szczypce do twarzy Eddiego. Ten wrzasnal.Rewolwerowiec kopniakiem odrzucil stwora. Z trudem pochylil sie i zlapal Eddiego za ramiona. Zaczal odciagac go od wody, ale juz bylo za pozno. . . nie mial sil. . . one dostana Eddiego, do diabla, dostana ich obu. . . Eddie znow wrzasnal, gdy jeden z homarokoszmarow zapytal "to-to-tak?" I odcial strzep spodni wraz z kawalkiem ciala. Eddie probowal krzyknac, lecz z jego gardla wydobyl sie tylko stlumiony charkot. Dusil sie w wiezach Detty. Stwory byly wszedzie wokol i zblizaly sie, ochoczo szczekajac szczypcami. Rewolwerowiec zebral wszystkie sily, szarpnal. . . i runal na wznak. Slyszal, jak nadchodza. . . te paskudztwa z piekielnymi pytaniami i klekoczacymi szczypcami. "Moze nie bylo tak zle", pomyslal. Postawil wszystko i wszystko przegral. Oslupial, slyszac trzask rewolwerow. *** Kobiety lezaly twarza w twarz, unoszac gorne polowy ciala, jak szykujace sie do ataku weze, zaciskajac palce o identycznych liniach papilarnych na takich samych szyjach. "Ta kobieta probowala ja zabic, ale nie byla bardziej realna od tamtej dziewczyny - byla majakiem po uderzeniu cegla. . . lecz teraz ten sen stal sie rzeczywistoscia ktora sciskala ja za gardlo i usilowala zabic, gdy rewolwerowiec staral sie uratowac przyjaciela. Ten urzeczywistniony sen bluzgal strumieniem przeklenstw i pryskal jej w twarz goraca slina. "Wzielam ten niebieski talerz, bo ta kobieta wpakowala mnie do szpitala, a poza tym ja nie dostalam zadnego talerza z okazji i stluklam go, bo musialam, a kiedy zobaczylam bialego chlopaka, tez chcialam go stluc, i tluklam go tez, krzywdzilam bialych chlopcow, bo tak bylo trzeba, kradlam w sklepach sprzedajacych bialym rzeczy z okazji, podczas gdy nasi bracia i siostry w Harlemie glodowali i szczury pozeraly ich dzieci, to ja, ty suko, to ja, ja. . . ja. . . ja!". "Zabije ja" - pomyslala Odetta, ale wiedziala, ze nie moze.Nie mogla zabic tej wiedzmy i przezyc, tak samo jak wiedzma nie mogla zabic jej i pojsc sobie. Mogly zadusic sie wzajemnie, podczas gdy Eddie i ("Roland/Bardzo Zly Czlowiek"),ten, ktory je przywolal, byli zjadani zywcem na skraju plazy. Zaraz bedzie po nich. Mogla tez przestac (kochac/nienawidzic). Odetta puscila gardlo Detty, nie zwazajac na silne rece, ktore sciskaly jej szyje, miazdzac krtan . Zamiast zacisnac swoje dlonie na szyi tamtej, objela ja. "Nie, ty suko!" - wrzasnela Detta, lecz w tym krzyku slychac bylo zarowno ogrom nienawisci, jak i wdziecznosci. "Nie, zostaw mnie w spokoju, po prostu zostaw mnie. . . " Odetta nie miala sil, by jej odpowiedziec. Gdy Roland odrzucil kopniakiem pierwszego atakujacego homarokoszmara, a drugi doskoczyl i wyrwal kawalek lydki Eddiego, zdolala tylko wyszeptac do ucha wiedzmy: "Kocham cie." Jeszcze przez chwile dlonie tamtej zaciskaly sie w morderczym uscisku. . . a potem puscily. "Znikly." Znowu to wrazenie, ze zostaje przenicowana. . . pozniej zas, niespodziewanie, cudownie, znow byla cala. Po raz pierwszy od kiedy niejaki Jack Mort zrzucil cegle na glowe dziecka, ktore przechodzilo tamtedy tylko dlatego, ze kierowca taksowki ledwie spojrzal i odjechal (a jej dumny ojciec nie chcial probowac ponownie z obawy przed nastepnym afrontem), byla "cala". Byla Odetta Holmes, a ta druga. . . ? "Pospiesz sie, suko!" - wrzasnela Detta. . . ale wciaz byl to jej wlasny glos. Ona i Detta staly sie jednoscia. Byla jedna i druga, a teraz rewolwerowiec mial takze trzecia! "Pospiesz sie albo zezra ich na kolacje!" Spojrzala na naboje. Nie bylo czasu na przeladowanie broni. Zanim by to zrobila, byloby po wszystkim. Mogla tylko miec nadzieje. "A czy jest cos poza nia?" - zapytala w myslach i wycelowala. I nagle miala rece wypelnione gromem. *** Eddie ujrzal jednego homarokoszmara tuz przy swojej twarzy. Pomarszczone i martwe slepia stwora skrzyly sie odrazajacym blaskiem. Szczypce zaczely opadac. "To-to-. . . " - zaczal stwor i rozprysnal sie na kawalki.Roland zobaczyl, jak nastepny rzuca sie w kierunku jego lewej reki i pomyslal: "Teraz strace palce u drugiej. . . " Wtem skorupa homarokoszmara rozleciala sie na kawalki, a zielone flaki rozchlapaly sie wokol. Zerknal przez ramie i ujrzal kobiete, ktorej uroda zapierala dech w piersi, a gniew mrozil krew w zylach. -CHODz CIE TU, MATKOJEBY! - wrzasnela. - TYLKO CHODz CIE! SPROBUJCIE ICH TKNac ! WYDUSZe WAM LBY PRZEZ WASZE PIEPRZONE TYLKI! Rozwalila trzeciego, ktory wbiegl miedzy nogi Eddiego, zamierzajac jedno czesnie pozywic sie i wykastrowac chlopaka. W okamgnieniu zmienil sie w mokra plame. Roland podejrzewal, ze te stworzenia maja szczatkowa inteligencje. Teraz jego podejrzenia sie potwierdzily. Pozostale stwory umykaly. Iglica rewolweru natrafila na niewypal, lecz nastepny strzal rozplaszczyl na piasku jednego z uciekajacych potworow. Pozostale jeszcze szybciej pomknely do wody. Najwidoczniej stracily apetyt. Tymczasem Eddie sie dusil. Roland niezdarnie szarpal petle, ktora gleboko wrzynala sie w szyje Deana. Widzial, ze twarz chlopaka stopniowo zmienia sie z purpurowej w sina. Eddie szamotal sie coraz slabiej. Czyjes silne dlonie odtracily rece rewolwerowca. -Ja sie tym zajme. W dloni miala noz. . . jego noz. "Czym sie zajmiesz?" - pomyslal, tracac przytomnosc. "Co zrobisz teraz, kiedy obaj jestesmy zdani na twoja laske?" - Kim jestes? - szepnal, zapadajac w mrok glebszy od nocy. -Jestem trzema kobietami - uslyszal jej odpowiedz, dolatujaca jakby z krawedzi bardzo glebokiej studni, w ktorej spadal. - Ta, ktora bylam; ta, ktora nie mialam prawa byc, lecz bylam; a takze kobieta, ktora ocaliles. Dziekuje ci, rewolwerowcze. Roland wiedzial, ze go pocalowala, potem jednak na dlugo pochlonela go ciemnosc. Ostatnie tasowanie ostatnie tasowanie Wydawalo mu sie, ze po raz pierwszy od tysiaca lat nie myslal o Wiezy. Myslal tylko o jeleniu, ktory przyszedl nad jeziorko na lesnej polanie. Ukryty za pniem lezacego drzewa, wycelowal lewa reka. "Mieso" - pomyslal i strzelil, gdy slina naplynela mu do ust. "Chybilem" - jeknal w duchu ulamek sekundy pozniej. "Uciekl. Wyszedlem z wprawy." Jelen upadl martwy na skraju polanki. Niebawem Wieza znow wypelni wszystkie mysli Rolanda, lecz teraz blogoslawil wszystkich bogow, ze nie stracil swoich umiejetnosci i myslal o miesie, miesie, miesie. Schowal do kabury rewolwer - jedyny, jaki teraz nosil - i wyszedl zza pnia, gdzie cierpliwie lezal, gdy pozne popoludnie przechodzilo w zmierzch, czekajac, az do wodopoju przyjdzie jakies wieksze zwierze. "Dochodze do siebie" - pomyslal z lekkim zdziwieniem, wyjmujac noz. "Naprawde dochodze do siebie." Nie widzial kobiety, ktora stala za nim, obserwujac go czujnymi, piwnymi oczami. *** Jeszcze przez szesc dni po tamtej konfrontacji na plazy jedli tylko mieso krabow i pili metna wode ze strumieni. Roland niewiele z tego zapamietal: byl nieprzytomny i majaczyl. Czasem nazywal Eddiego Alainem, czasem Cuthbertem, a na kobiete zawsze mowil Susan.Goraczka powoli ustepowala i zaczeli mozolnie przedzierac sie przez wzgorza. Czasem Eddie pchal wozek z pasazerka, a czasem jechal na nim Roland, a Eddie niosl na plecach kobiete, ktora obejmowala ramionami jego szyje. Najczesciej zadne z nich nie moglo jechac na wozku, przez co posuwali sie bardzo wolno. Roland wiedzial, ze Eddie jest wyczerpany. Kobieta tez to wiedziala, ale Eddie nigdy sie nie skarzyl. Mieli zywnosc. W tych dniach, kiedy Roland walczyl ze smiercia, rozpalony goraczka, rzucajac sie i majaczac o dawno minionych czasach i dawno niezyjacych ludziach, Eddie i kobieta zabili wiele homarokoszmarow. Te w koncu przestaly pojawiac sie na plazy, lecz do tej pory mieli juz spory zapas miesa, a gdy wreszcie dotarli do miejsca, gdzie rosly jadalne rosliny i trawy, wszyscy troje obzerali sie do upadlego. Byli zlaknieni warzyw. . . jakichkolwiek. Powoli wrzody na ich cialach zaczely sie goic. Jedna trawa byla gorzka, inna slodka, ale jedli, nie zwazajac na smak. . . Choc nie zawsze. Rewolwerowiec ocknal sie ze snu i zobaczyl, ze kobieta zrywa garsc trawy, ktora znal az za dobrze. -Nie! Nie ta! - wyrzezil. - Tej nigdy nie zrywaj! Przyjrzyj sie jej i zapamietaj! Nigdy jej nie jedz! Patrzyla na niego przez dluga chwile, a potem odlozyla trawe, nie zadajac zadnych pytan . Rewolwerowiec znowu polozyl sie, zmrozony bliskoscia nieszczescia. Niektore z tych traw mogly zabic, lecz ta zerwana przez kobiete byla zguba dla duszy.Bylo to diabelskie ziele. Keflex zaburzal mu trawienie i Roland wiedzial, ze Eddie martwi sie tym, ale spozywana trawa lagodzila niepozadane objawy. W koncu dotarli do prawdziwych lasow i szum Morza Zachodniego scichl do gluchego szeptu, slyszalnego tylko wtedy, kiedy przynosil go wiatr. A teraz. . . "mieso." *** Rewolwerowiec dotarl do jelenia i probowal wypatroszyc go nozem trzyma nym miedzy trzecim, a czwartym palcem prawej reki. Nic z tego. Te palce nie byly dostatecznie silne. Przelozyl noz do lewej reki i zdolal wykonac ciecie od kroku po szyje jelenia. Spod noza wyplynela na ziemie parujaca krew, zanim zdazyla zastygnac w zylach i popsuc smak miesa. Mimo to bylo to kiepskie ciecie. Chory dzieciak zrobilby to lepiej. "Musisz sie jeszcze wiele nauczyc" - powiedzial do swojej lewej reki i przymierzyl sie do nastepnego, glebszego naciecia.Dwie brazowe dlonie zacisnely sie na jego ramieniu i odebraly mu noz. Roland obejrzal sie. -Ja to zrobie - powiedziala Susannah. -A robilas to kiedys? -Nie, ale powiesz mi jak. -W porzadku. -Mieso - powiedziala i usmiechnela sie do niego. -Tak - rzekl i usmiechnal sie w odpowiedzi. - Mieso. -Co sie dzieje? - zawolal z daleka Eddie. - Slyszalem strzal. -Bedzie uczta! - odkrzyknela. - Chodz tu i pomoz! Pozniej jedli jak dwaj krolowie i krolowa, a gdy rewolwerowiec zapadal w sen, patrzac na gwiazdy i czujac czysty chlod tych wyzyn, pomyslal, ze od niezliczonych lat to chyba pierwsza chwila, kiedy jest prawie zadowolony. Zasnal i snil. *** To byla Wieza. Mroczna Wieza.Stala na horyzoncie za bezkresna rownina barwy krwi, na tle zachodzacego slon ca. Nie widzial schodow, ktore piely sie dluga spirala w jej ceglanej okrywie, lecz dostrzegl umieszczone wzdluz schodow okienka i ujrzal idace po nich duchy wszystkich ludzi, jakich kiedys znal. Szly coraz wyzej, a porywisty wiatr przynosil mu glosy, ktore wolaly jego imie: "Rolandzie. . . chodz. . . Rolandzie. . . chodz. . . chodz. . . chodz. . . " - Ide - szepnal i obudzil sie, siedzac na poslaniu, spocony i drzacy w goraczce, ktora jeszcze nie opuscila jego ciala. -Rolandzie? Eddie. - Tak. -Zly sen? -Zly. Dobry. "Mroczny." - Wieza? - Tak. Spojrzeli na Susannah, ale ona mocno spala. Kiedys byla kobieta zwana Odetta Susannah Holmes; pozniej inna, Detta Susannah Walker. Teraz byla trzecia: Susannah Dean. Roland kochal ja, poniewaz umiala walczyc i nigdy sie nie poddawala, a takze obawial sie o nia, gdyz wiedzial, ze w razie potrzeby bez wahania poswiecilby ja i Eddiego. Dla Wiezy. Przekletej Wiezy. -Czas na tabletke - przypomnial Eddie. -Juz ich nie chce. -Polknij i nie gadaj. Roland przelknal i popil zimna woda ze strumienia, a potem czknal. Wcale sie nie zmieszal. To bylo smakowite czkniecie. -Czy wiesz, dokad zmierzamy? - spytal Eddie. -Do Wiezy. -No, dobrze - powiedzial Eddie - ale to tak jakbys byl jakims ignorantem z Teksasu, ktory nie zna sie na mapie i twierdzi, ze zamierza dotrzec do Alaski. Gdzie jest ta Wieza? w ktorym kierunku mamy isc? -Przynies moja torbe. Eddie zrobil to. Susannah poruszyla sie i Eddie znieruchomial, z twarza usiana czerwonymi i czarnymi cieniami w dogasajacych plomieniach ogniska. Kiedy znow wyciagnela sie wygodnie, wrocil do Rolanda. Rewolwerowiec pogrzebal w torbie, teraz ciezkiej od nabojow z innego swiata. Znalezienie tego, czego szukal, wsrod tych niewielu pamiatek jego dawnego zycia, nie zajelo mu wiele czasu. zuchwa.zuchwa mezczyzny w czerni. -Zostaniemy tu jakis czas - stwierdzil - az wyzdrowieje. -Czy wtedy bedziesz wiedzial? Roland sie usmiechnal. Dreszcze ustepowaly, pot wysychal na chlodnym wieczornym wietrze. Mimo to oczami duszy widzial te postacie, tych rycerzy, przyjaciol, kochanki i wrogow z dawnych lat, powoli idacych w gore, migajacych mu w okienkach i znikajacych. Widzial czarny i dlugi cien Wiezy, w ktorej zostali zamknieci, cien padajacy na rownine krwi, smierci i bezlitosnej proby. -Ja nie - odparl i wskazal na Susannah. - Ale ona. . . tak. -A wtedy? Roland podniosl zuchwe Waltera. -Ona kiedys przemowila. - Spojrzal na Eddiego. - I znowu przemowi. -To niebezpieczne - rzekl spokojnie Eddie. - Tak. -Nie tylko dla ciebie. - Nie. -Kocham ja, czlowieku. - Tak. -Jesli ja skrzywdzisz. . . -Zrobie to, co bede musial - stwierdzil rewolwerowiec. -A my sie nie liczymy? Prawda? -Kocham was oboje. Rewolwerowiec spojrzal na Eddiego i ten zobaczyl, ze policzki Rolanda lsnia czerwono w blasku wegli dogasajacego ogniska. Plakal. -Nie odpowiedziales na moje pytanie. Wciaz zamierzasz tam dojsc, prawda? - Tak. -I bedziesz szedl do konca. -Tak. Do samego konca. Obojetnie, co sie zdarzy. Eddie spojrzal na niego z miloscia, nienawiscia i cala udreka czlowieka, ktory stracil resztki nadziei na to, ze zdola wywrzec jakis wplyw na jego mysli, pragnienia i uczynki. Drzewa szumialy na wietrze. -Mowisz jak Henry, czlowieku. - Eddie tez zaczal plakac. Nie chcial tego robic. Nienawidzil plakac. - On tez mial wieze, tyle ze nie byla mroczna. Pamietasz, jak opowiadalem ci o wiezy Henry'ego? Bylismy bracmi i chyba bylismy rewolwerowcami. Mielismy te Biala Wieze i on, w jedyny sposob, jaki znal, poprosil mnie, bym towarzyszyl mu do niej, wiec dosiadlem konia, gdyz byl moim bratem, kapujesz? I dotarlismy do niej. Znalezlismy te Biala Wieze. Niestety okazala sie zabojcza. Zabila go. I zabilaby mnie. Widziales, w jakim bylem stanie. Uratowales nie tylko moje zycie. Ocaliles moja pieprzona dusze. - Eddie uscisnal Rolanda i pocalowal go w policzek. Na wargach poczul smak jego lez.- A wiec? Znow na kon ? Naprzod, znowu spotkac sie z tym czlowiekiem? -Rewolwerowiec milczal. - Chce powiedziec, ze nie spotkalismy tu wielu ludzi, ale wiem, ze gdzies tam sa, a tam, gdzie jest jakas Wieza, sa tez i ludzie. Czekasz na czlowieka, bo musisz sie z nim spotkac, a w koncu forsa jedzie, a gowno idzie albo przemawiaja kule zamiast dolcow. A wiec jak? Na kon ? Na spotkanie z tym czlowiekiem? Jesli ma to byc jedynie powtorka tamtej parszywej historii, to oboje powinniscie zostawic mnie na zer krabom. - Eddie spojrzal na Rolanda podkrazonymi oczami. - Ja juz siedzialem w bagnie. Jesli czegos sie dowiedzialem, to tego, ze nie chce umrzec brudny. -To nie bedzie to samo. -Nie? Chcesz powiedziec, ze nie jestes uzalezniony? - Roland milczal. -Kto przejdzie przez magiczne drzwi i uratuje ciebie, czlowieku? Wiesz kto? Ja wiem. Nikt. Probowales juz wszystkiego. Teraz mozesz liczyc wylacznie na twoj pieprzony rewolwer, bo tylko to ci zostalo. Tak samo jak Balazarowi. - Roland wciaz milczal. - Czy chcesz wiedziec, czego nauczyl mnie moj brat? - spytal Eddie zacinajacym sie i nabrzmialym od lez glosem. -Tak - odparl rewolwerowiec. Pochylil sie, spogladajac w oczy Eddiego. -Nauczyl mnie jednego: jesli zabijesz to, co kochasz, bedziesz przeklety. -Ja juz jestem przeklety - stwierdzil spokojnie Roland. - Moze jednak przekleci tez moga zostac zbawieni. -Chcesz, bysmy wszyscy zgineli? Roland nie odpowiedzial. Eddie zlapal go za strzepy koszuli. -Chcesz doprowadzic do jej smierci? -Kiedys wszyscy umrzemy - oswiadczyl rewolwerowiec. - Nie tylko swiat idzie naprzod. - Spojrzal prosto na Eddiego i w tym swietle jego niebieskie oczy mialy barwe podobna do lupku. - Jednak bedziemy wspaniali. - I po chwili dodal: - Jest cos wiecej niz swiat do zdobycia, Eddie. Nie ryzykowalbym twojego i jej. . . nie pozwolilbym chlopcu umrzec. . . gdyby chodzilo tylko o to. -O czym ty mowisz? -O wszystkim, co tam jest - odparl spokojnie rewolwerowiec. - Pojdziemy tam, Eddie. Bedziemy walczyc. Bedziemy cierpiec. I wytrwamy. Teraz Eddie milczal. Nie przychodzilo mu do glowy nic, co moglby powie dziec. Roland lekko uscisnal jego ramie. -Nawet przekleci kochaja - rzekl. *** Eddie w koncu zasnal obok Susannah, ostatniej osoby, ktora Roland powolal do nowej Trojki, lecz rewolwerowiec siedzial i sluchal glosow nocy, podczas gdy wiatr osuszal lzy na jego policzkach.Potepienie? Zbawienie? Wieza. Dotrze do Mrocznej Wiezy i tam wyspiewa ich imiona. . . tam wyspiewa ich imiona, tam wyspiewa wszystkie ich imiona. slonce ciemnym rozem zabarwilo niebo na wschodzie, gdy w koncu Roland, juz nie ostatni krzyzowiec, lecz jeden z ostatnich trojga rewolwerowcow, zasnal i snil swoje zle sny, rozswietlane jedynym kojacym promykiem nadziei. "Tam wyspiewam wszystkie ich imiona!" Poslowie Tak kon czy sie drugi z szesciu lub siedmiu tomow tworzacych dluga opowiesc o Mrocznej Wiezy. Trzeci ("Ziemie jalowe") opisuje polowe drogi Rolanda, Eddiego i Susannah do Wiezy, a czwarty ("Czarnoksieznik i krysztal") opowiada o oczarowaniu i uwiedzeniu, ale glownie o rozmaitych przygodach, jakie przezyl Roland, zanim czytelnicy po raz pierwszy spotkali go na tropie czlowieka w czerni.Moje zdziwienie zyczliwym przyjeciem pierwszego tomu tego cyklu, ktory jest zupelnie niepodobny do historii, z jakich jestem najlepiej znany, przewyzsza jedynie wdziecznosc wobec tych, ktorzy go przeczytali i polubili. Wyglada na to, ze ten cykl jest moja wlasna Wieza, no, wiecie: te postacie nie daja mi spokoju, a najbardziej Roland. Czy naprawde wiem, czym jest Wieza i co czeka Rolanda (jesli do niej dotrze, a musicie byc przygotowani na te calkiem realna mozliwosc, ze on nie bedzie jednym z tych, ktorym sie to uda)? Tak. . . i nie. Wiem tylko, ze ta opowiesc kusila mnie raz po raz przez siedemnascie lat. Ten drugi, nieco dluzszy tom, wciaz pozostawia wiele pytan bez odpowiedzi i przesuwa kulminacyjny punkt opowiesci w daleka przyszlosc, lecz wydaje mi sie, ze jest znacznie bardziej kompletny niz pierwszy. I Wieza jest juz blizej. Stephen King 1 grudnia 1986 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/