HARRISON HARRY Mlot i krzyz #1 Thrall HARRY HARRISON Czesc pierwsza - Thrall The Hammer And The Cross Przelozyl Piotr Szarota Wydanie oryginalne: 1993 Wydanie polskie: 1995 Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem incredulus est Filio, non videbit vitam, sed ira Dei manet super eum.Kto wierzy w Syna, ma zywot wieczny, kto zas nie slucha Syna, nie ujrzy zywota, lecz gniew Bozy ciazy na nim. -Ewangelia Sw. Jana, 3:36 Angusta est domus: utrosque tenere non potent. Non vult rex celestis cum paganis et perditis nominetenus regibus communionem habere; quia rex ille aeternus regnat in caelis, ille paganus perditus plangit in inferno. Domostwo jest waskie; nie pomiesci wszystkich. Krol Niebieski nie ma zyczenia wiazac sie z tymi, ktorzy sami mienia sie krolami; jeden tylko niesmiertelny krol wlada w Niebiesiech, poganscy krolowie niechaj jecza w Piekle. -Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797 Gravissima calamitas umquam supra Occidentem acci-dens erat religio Christiana. Najwieksza plaga, jaka spadla dotad na Zachod, bylo chrzescijanstwo. -Gore Vidal, A.D. 1987 Rozdzial pierwszy POLNOCNE WYBRZEZE ANGLII, A.D. 865 Wiosna. Poczatek wiosny na przyladku Flamborough, gdzie skaly Yorkshire wcinaja sie w morze, niczym harpun wazacy miliony ton. Z przyladka rozciaga sie widok na Morze Polnocne, skad nieustannie grozi atak wikingow. W obliczu tego zagrozenia wladcy niewielkich krolestw anglosaskich zaczeli niechetnie jednoczyc swe sily. Niechec brala poczatek w naznaczonej zbrodniami i wzajemna nienawiscia historii Anglow i Sasow, ktorzy przybyli na Wyspy przed kilkoma wiekami. Byly to plemiona dumnych i szlachetnych wojownikow, ktorzy pokonali wojska walijskie i - jak powiedzialby poeta - zawladneli ta ziemia.Wielmozny Godwin zaklal cicho okrazajac drewniana palisade otaczajaca niewielki fort wzniesiony na najdalej wysunietym krancu przyladka. Wiosna! Byc moze w innych rejonach tego kraju wydluzajace sie dni i jasne wieczory to zielen traw, kwitnienie jaskrow i krowy z nabrzmialymi mlekiem wymionami, jednak tu, na przyladku Flamborough, wiosna zwiastuje wiatr. Oznacza towarzyszace zrownaniu dnia z noca burze i wichury. Za plecami pozostawil Godwin niskie i powykrzywiane drzewa, ktore staly w szeregu jak ludzie; te na samym poczatku byly najnizsze, kazde nastepne bylo o kilka cali wyzsze. Wskazujac w ten sposob kierunek wiatru, wskazywaly jednoczesnie morze. Z trzech stron szara ton wznosila sie i opadala powoli, zywa i grozna niczym olbrzymie zwierze. Pojawiajace sie na powierzchni fale rozrywane byly po chwili gwaltownymi podmuchami wiatru, tak ze ton znowu stawala sie plaska. Szare morze, szare niebo, szkwal zacierajacy linie horyzontu, caly ten swiat pozbawiony byl zywszego koloru, nie liczac chwil, kiedy rozpedzone fale rozbijaly sie o skalne sciany przyladka wzbijajac fontanny rozpylonej wody. Godwin stal tam juz tak dlugo, ze nie zwracal uwagi na grzmot rozbryzgujacej sie wody. W koncu poczul jak woda, ktora zdazyla juz zmoczyc jego plaszcz i kaptur, zaczyna splywac po twarzy. Poczatkowe uczucie swiezosci zastapil teraz smak soli. W sumie to bez roznicy - pomyslal zrezygnowany. Tak czy inaczej woda byla jednakowo zimna. Moglby wrocic do szalasu, wyrzucic precz niewolnikow i ogrzac przy ogniu zmarzniete stopy i dlonie. W taki dzien nie nalezalo obawiac sie najazdu. Wikingowie byli zeglarzami, mowiono nawet, ze najlepszymi na swiecie, a nie trzeba byc przeciez wielkim zeglarzem, aby wiedziec, ze wyplywanie na morze w taki dzien nie ma sensu. Wiatr byl wschodni, polnocno-wschodni - jak zauwazyl Godwin, doskonaly gdy plynelo sie z Danii, jednak trudno wyobrazic sobie manewrowanie na tak wzburzonym morzu. Niepodobna tez myslec o bezpiecznym przybiciu do brzegu. Nie, to bylo zupelnie wykluczone. Rownie dobrze moglby wygrzewac sie teraz przy ogniu. Godwin popatrzyl z tesknota w strone szalasu i saczacego sie stamtad dymu rozwiewanego wciaz przez wiatr, odwrocil sie jednak i znow zaczal przechadzac sie wzdluz palisady. Tak jak nauczyl go jego wladca. "Lepiej nic nie mysl, Godwin" - zwykl mawiac. "Nie mysl: moze przyplyna dzisiaj, moze nie przyplyna. Nie mysl, ze lepiej jest czuwac o pewnej porze dnia niz o innej. Gdy jest widno, stoj na skale. Obserwuj morze przez caly czas. W przeciwnym razie, ktoregos dnia bedziesz myslal jedno, a jakis Stein albo Olaf pomysli sobie co innego i zdazy przybic do brzegu i wedrzec sie dwadziescia mil w glab ladu, zanim zdolamy go zatrzymac, jezeli w ogole nam sie to uda. A bedzie nas to kosztowac sto istnien ludzkich i sto funtow w srebrze, nasza trzode i spalone obejscia. Potem przez lata cale ludzie nie beda placic dzierzawy. Badz wiec czujny, moj tanie, inaczej ucierpia twoje wlasne dobra". Tak mowil jego wladca, Ella, a czarny kruk Erkenbert pochylil sie nad pergaminem i skrzypiacym piorem poczal wypisywac tajemne wersy, ktorych Godwin lekal sie bardziej niz wikingow. "Dwa miesiace sluzby na przyladku Flamborough - odczytal w koncu - powierzam mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwac az do trzeciej niedzieli po Ramis Palmarum". Kazali mu czuwac, wiec bedzie im posluszny. Jednak nie musi sie przy tym umartwiac. Godwin wrzasnal na niewolnikow, aby przyniesli mu goracego piwa z przyprawami, ktore kazal wczesniej przygotowac. Natychmiast pojawil sie jeden z nich niosac przed soba kubek. Godwin spojrzal na niewolnika z gleboka niechecia. Przeklety glupiec. Godwin trzymal go u siebie, mial bowiem ostry wzrok, lecz byl to powod jedyny. Zwal sie Merla. Kiedys byl rybakiem. Raz przyszla ciezka zima, Merla prawie nic nie lowil i popadl w dlugi u swoich dziedzicow, mnichow z opactwa Sw. Jana w Beverley. Najpierw sprzedal lodz, aby splacic dlugi i nakarmic zone oraz przychowek. Potem, kiedy pieniadze sie skonczyly i nie stac go juz bylo na jedzenie, musial sprzedac swa rodzine komus bogatszemu. Na koncu sprzedal sie sam swoim mnichom, a oni oddali go na sluzbe Godwinowi. Przeklety glupiec. Gdyby ten niewolnik byl czlowiekiem honorowym, sprzedalby sie na samym poczatku, a pieniadze oddal krewnym zony, tak ze mogliby przyjac ja do swego domu. Gdyby byl rozsadny, sprzedalby najpierw zone i dzieci, a zatrzymal lodz, wtedy mialby jeszcze szanse na ich wykupienie. Lecz Merla nie byl ani rozsadny, ani honorowy. Godwin odwrocil sie plecami do wiatru i morza i pociagnal tegi lyk z wypelnionego po brzegi kubka. Przynajmniej widzial, ze nikt z niego nie pil. Mozna ich bylo wyszkolic jedynie porzadnym biciem. Ale na co sie teraz gapi ten zalosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiajac usta? -Statki! - krzyknal wreszcie Merla. - Statki wikingow, dwie mile od brzegu! Sa tam! Spojrz, panie! Godwin odwrocil sie bez zastanowienia i zaklal, gdy gorace piwo prysnelo na dlon. Usilowal dojrzec to, co wskazywal niewolnik. Czy to nie jakis punkt, w miejscu, gdzie chmura styka sie prawie z falami? Nie, nic tam nie ma. Chociaz... Naprawde trudno bylo dostrzec cos dokladnie, wysokosc fal dochodzila chyba do dwudziestu stop, co wystarczylo, aby przeslonic praktycznie kazdy statek plynacy ze zwinietymi zaglami. -Znowu je widze - krzyknal Merla. - Dwa statki, jeden niedaleko drugiego. -Dlugie lodzie? -Nie, panie, to knory. Godwin cisnal za siebie kubek, chwycil reke niewolnika swoim zelaznym usciskiem i spoliczkowal go dwukrotnie przemoknieta skorzana rekawica. Merla stracil oddech i skulil sie z bolu, lecz nie mial odwagi zaslonic sie przed ciosem. -Mow po angielsku, ty sobacze pomiotlo! I mow do rzeczy. -Knor, panie, to statek handlowy. Gleboko wydrazony, do przewozenia towarow - zawahal sie przez chwile, bojac sie ujawnic swoja wiedze, a zarazem wystraszony konsekwencjami jej zatajenia. - Moge je rozpoznac dzieki... dzieki ksztaltowi ich dziobow. To musza byc wikingowie. Nasze statki wygladaja inaczej. Godwin spojrzal ponownie na morze, jego gniew zaczynal stopniowo ustepowac watpliwosciom i rosnacemu przerazeniu, ktore scisnelo zimna obrecza zoladek. -Merla, sluchaj co teraz powiem - szepnal. - Zastanow sie dobrze. Jezeli to wikingowie, musze postawic na nogi cala nasza straz przybrzezna. Kazdego, stad az do Bridlington. W gruncie rzeczy to tylko nedzni kerlowie i niewolnicy. Nic sie nie stanie, jesli wyciagniemy ich teraz z wyrek i odciagniemy od nie domytych malzonek. Ale bede musial zrobic cos jeszcze. Jak tylko straze zostana zwolane, posle poslancow do opactwa w Beverley, do mnichow od Sw. Jana, twoich panow, jak pewnie pamietasz. Urwal wpatrujac sie w rozszerzone przerazeniem oczy Merli, ktory pamietal az za dobrze swoich opiekunow. -...A oni wezwa tanow Elli i oglosza werbunek. Nie bedzie najlepiej, gdy przyjada tutaj, a piraci zmyla nas i zamiast na Flamborough wyladuja na Spurn, dwadziescia mil stad. Wtedy bedzie juz za pozno, lecz teraz mozemy sie jeszcze namyslic, gdzie poslac oddzialy. Jesli przyjada tu w taka pogode, w deszcz, zupelnie na prozno, z powodu falszywego alarmu jakiegos durnia, a na dodatek jesli wikingowie zajda ich od tylu... Oj, bede mial wtedy klopoty, Merla - Godwin pchnal oslabionego z niedozywienia niewolnika na ziemie, a jego glos stal sie ostrzejszy. - Przysiegam jednak na wszechmogacego Boga, ze ty, Merla, bedziesz tego zalowal do konca zycia. Zreszta po laniu, jakie ci sprawie, moze nie bedzie to trwalo tak dlugo. Wiedz jednak, ze jesli tam sa naprawde statki wikingow, a ty pozwolisz, zebym nie wszczal alarmu, oddam cie z powrotem czarnym mnichom i powiem im, ze nic mi po tobie. Odetchnal gleboko i popatrzyl na Merle. -A teraz, gadaj! Sa tam statki wikingow, czy nie? Niewolnik spojrzal badawczo na morze - na jego twarzy znac bylo napiecie. Pomyslal, ze nie powinien byl w ogole sie odzywac. Co to dla niego za roznica, czy wikingowie zajma Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo Beverley? Nie wezma go przeciez w gorsza niewole, a moze nawet ci obcy poganie okaza sie lepszymi panami niz jego chrzescijanscy wladcy. Za pozno juz jednak na takie mysli. Niebo przejasnilo sie na chwile i raz jeszcze dostrzegl statki, ktorych Godwin, stary szczur ladowy, wciaz jeszcze nie widzial. Merla skinal glowa. -Dwa statki wikingow. Dwie mile stad na poludniowy wschod. Po chwili Godwin byl juz daleko wykrzykujac rozkazy, wolajac pozostalych niewolnikow, krzyczac aby przyprowadzic mu konia, przyniesc rog. Zwolywal swoj niewielki oddzial rycerzy. Merla wyprostowal sie i rozgladajac sie uwaznie podszedl wolno do poludniowo-zachodniego naroza palisady. Co jakis czas niebo przejasnialo sie. Merla widzial rozbijajace sie na brzegu fale, najbardziej nieprzyjazny, najniebezpieczniejszy dla statkow odcinek angielskiego wybrzeza. Zebral z palisady kepke mchu i patrzyl jak ulatuje porwana wiatrem. Na jego zatroskanej twarzy pojawil sie ponury usmiech. Moze i ci wikingowie to dobrzy zeglarze, ale znalezli sie w zlym miejscu, z bardzo zlym wiatrem wiejacym im prosto w plecy. Jezeli wiatr nie oslabnie, jesli nie powstrzymaja ich nagle poganskie bostwa z Walhalli, nie ma dla nich ratunku. Nie zobacza juz nigdy swojej Jutlandii. Dwie godziny pozniej setka ludzi stala juz wzdluz piaszczystego wybrzeza na poludnie od przyladka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skory i skorzane nakrycia glowy, uzbrojeni zas we wlocznie i drewniane tarcze. Jedynie Godwin mial helm z metalu, kolczuge i przypasany u boku miecz z mosiezna rekojescia. Ludzie ci byli wartownikami, straza wybrzeza. Ich zadaniem nie mialo byc odparcie wroga, gdyz nigdy nie byliby w stanie sprostac swietnie wyszkolonym wojownikom z Danii i Norwegii. Gdyby pozostawic ich samych sobie, uciekliby niechybnie zabierajac ze soba w pospiechu dobytek i rodziny. Mieli jednak zostac wkrotce wsparci przez zwerbowanych przez tanow Northumbrii rycerzy, dla ktorych walka oznaczala mozliwosc powiekszenia majatku. Takze wartownicy liczyli, ze uda im sie w odpowiednim momencie wlaczyc do potyczki i zebrac lupy. Lecz ostatnie lupy wziete zostaly przez Anglikow az czternascie lat temu, a na dodatek mialo to miejsce w odleglym krolestwie Wessex, gdzie dzialy sie rozne cuda. Przyznac jednak trzeba, ze posrod wartownikow brak bylo oznak trwogi, wydawali sie nawet pogodni. Byli to w przewazajacej wiekszosci rybacy, ktorych zywiolem stalo sie Morze Polnocne, najgorszy zbiornik wodny na swiecie, biorac pod uwage nawiedzajace to miejsce mgly, sztormy, olbrzymie fale i zdradzieckie prady. Z biegiem czasu, kiedy statki staly sie juz bardziej widoczne, wszyscy zaczeli myslec podobnie jak Merla - wikingowie nie mieli szans. Wartownicy byli zgodni, ze szanse udanego ataku ze strony nieprzyjaciol byly znikome. -Problem polega na tym - rzekl glowny sedzia okregu zwracajac sie do Godwina - ze jesli postawia teraz zagiel, moga pozeglowac w trzy strony: na zachod, polnoc albo na poludnie. Jezeli poplyna na zachod - mezczyzna nakreslil linie na mokrym piasku - wpadna w nasze rece, jesli poplyna na polnoc - rozbija sie o przyladek, biada jednak jesli uda im sie go wyminac, wtedy bowiem beda mieli wolna droge az do samego Cleveland. Ale na szczescie wiemy cos, czego oni nie moga wiedziec. W okolicy przyladka jest silny prad. Diabelnie silny prad. Beda mogli co najwyzej posterowac swymi... - zawahal sie, niepewny jak daleko moze sie posunac w obecnosci Godwina. -Dlaczego nie poplyna wiec na poludnie? - wtracil Godwin. -Tego wlasnie beda probowac. Mysle, ze ich przywodca, jad, jak go nazywaja, wie, ze jego ludzie sa juz wycienczeni. Maja za soba koszmarna noc i ponury poranek, kiedy zorientowali sie gdzie ich wiatry przywiodly - sedzia pokiwal glowa jakby w gescie zrozumienia. -A wiec nie sa tak wspanialymi zeglarzami - wykrzyknal Godwin z satysfakcja. - A poza tym Bog jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kosciola. Zamieszanie, jakie nagle wybuchlo w szeregach wojownikow, uwolnilo sedziego od koniecznosci repliki, na ktora nie mogl sie jakos zdobyc. Obaj mezczyzni odwrocili sie automatycznie. Na sciezce biegnacej wzdluz linii przyplywu zatrzymala sie grupka dwunastu mezczyzn. Wlasnie zsiadali z koni. Czyzby to pospolite ruszenie - pomyslal Godwin. Tanowie z Beverley? Nie, przeciez nie zdazyliby przyjechac w tak krotkim czasie. Pewnie dopiero dosiadaja swych koni. Mezczyzna kroczacy na samym przedzie byl z pewnoscia szlachcicem. Potezny i krzepki, mial jasne wlosy i jasnoniebieskie oczy oraz dumna postawe czlowieka, ktory nigdy nie musial trudnic sie orka i siewem. Jego szkarlatne nakrycie glowy ozdobione bylo zlotem, zloto polyskiwalo tez na rekojesci miecza. Za plecami mezczyzny kroczyl mlodzieniec, ktory wydawal sie jego mniejsza i mlodsza kopia, z pewnoscia syn. Obok zas szedl inny mlodzian, wysoki i wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany skromnie w tunike i welniane spodnie. Parobkowie z trudem utrzymywali w miejscu wierzchowce pozostalych szesciu dobrze uzbrojonych wojownikow, nalezacych bez watpienia do swity jakiegos bogatego tana. Idacy na przedzie mezczyzna w gescie powitania wzniosl otwarta dlon. -Nie znacie mnie - zaczal. - Jestem Wulfgar, tan krola Edmunda z East Anglii. Przez oddzial wartownikow przeszedl szmer dezaprobaty. -Zastanawiacie sie, co tutaj robie. Zaraz wam wytlumacze. Nienawidze wikingow - szerokim gestem wskazal wybrzeze. - Wiem o nich wiecej niz niejeden czlowiek. W moim kraju, na polnocy, jestem straznikiem wybrzeza z rozkazu krola Edmunda. Juz dawno zrozumialem, ze my Anglicy nigdy nie pozbedziemy sie tego plugastwa, jezeli walczyc bedziemy osobno. Przekonalem o tym swojego krola, a on wyslal poselstwo do waszego wladcy. Obaj postanowili, ze powinienem pojechac na polnoc i porozmawiac z madrymi ludzmi z Beverley i Eoforwich, aby ustalic wspolne plany. Zeszlej nocy zmylilem droge i spotkalem twoich ludzi niosacych poslanie do Beverley. Przyjechalem wiec na pomoc. Czy dasz mi swe pozwolenie? Godwin skinal glowa. W koncu, ktoz moze wiedziec czy ten prostak sedzia nie gada bzdur, pomyslal. Moze tym psubratom uda sie jednak tu wyladowac, a wtedy parunastu rycerzy wiecej bardzo sie przyda. -Witaj i podejdz blizej - rzekl po namysle. Wulfgar pokiwal glowa z widoczna satysfakcja - Widze, ze zjawiam sie w odpowiedniej chwili. Na morzu miala rozegrac sie za chwile tragedia. Jeden ze statkow wyprzedzil drugi o jakies piecdziesiat jardow i nieuchronnie zblizal sie do brzegu. Wiatr i fale miotaly nim na wszystkie strony. Nagle wplynal na mielizne i przechylil na bok. Zaloga zaczela biegac w poplochu po pokladzie probujac zepchnac statek z powrotem na pelne morze. Bylo juz jednak za pozno. W kierunku statku pedzila ogromna fala. Anglicy uslyszeli stlumiony przez wiatr krzyk rozpaczy, ktory przywitali z entuzjazmem. Byla to siodma fala, ta ktora zawsze dochodzi najdalej w strone ladu. W jednej chwili okret znalazl sie na jej wierzcholku, a przez burty posypala sie kaskada skrzyn i beczek. Potem ze straszliwa sila statek rzucony zostal o skaliste nabrzeze i oczom Anglikow ukazaly sie walczace z zywiolem postacie, rozpaczliwie chwytajace sie wyrzezbionego w ksztalcie smoka dziobu. Wkrotce wszystko zakryla kolejna fala, a kiedy opadla, widac juz bylo tylko unoszace sie na powierzchni deski. Rybacy pokiwali glowami, kilku sie przezegnalo. Jezeli to dobry Bog ocalil ich od wikingow, to na chwile te czekali juz od bardzo dawna. Drugi statek musial wybrac inna droge, oznaczalo to, ze poplynie z wiatrem na poludniowy wschod. Bylo jasne, ze wikingowie nie zamierzaja biernie czekac na smierc. Za sterem pojawil sie potezny mezczyzna i zaczal pospiesznie wykrzykiwac rozkazy. Jego ruda brode widac bylo nawet z brzegu. Zaloga zaczela rozwijac zagiel, ktory natychmiast wypelnil sie wiatrem. Statek pomknal nowym kursem i nabierajac coraz wiekszej szybkosci rozcinal teraz powierzchnie wody. Oddalal sie wyraznie od Flamborough, kierujac sie w strone przyladka Spurn. -Uciekaja nam! Za mna! Na konie! - krzyknal Godwin i odtracajac na bok swego giermka ruszyl galopem w poscig. Tuz za nim pogalopowal Wulfgar i cala jego druzyna, z wyjatkiem ciemnowlosego chlopca, ktory zwrocil sie w strone stojacego bez ruchu sedziego. -Czemu zostales? Nie chcesz ich schwytac? Sedzia usmiechnal sie szeroko i przysiadl na piasku. -Musieli sprobowac - rzekl wreszcie rzucajac w powietrze garsc piasku. - Nie pozostalo im nic innego. Lecz nie doplyna daleko. Rzeklszy to wstal i ruszyl ku swoim ludziom. Podzielil ich na trzy oddzialy. Pierwszy mial zostac na plazy i czekac na ewentualnych rozbitkow, drugi pogalopowal w slad za Godwinem i druzyna Wulfgara, trzeci zas zaczal przemierzac wybrzeze klusem, sledzac kurs ocalalego statku. Wkrotce nawet szczury ladowe zdaly sobie sprawe z tego, co sedzia dostrzegl od razu. Okret wikingow skazany byl na zaglade. Dwukrotnie zaloga starala sie obrocic go dziobem w strone pelnego morza. Dwoch mezczyzn pomagalo rudobrodemu wodzowi przy sterze, pozostali mocowali sie z olinowaniem. Za kazdym razem fale okazywaly sie silniejsze od ludzi i statek wciaz posuwal sie rownolegle do linii wybrzeza. Po kolejnym manewrze sytuacja wikingow ulegla jeszcze pogorszeniu. Nawet dla niedoswiadczonych Godwina i Wulfgara roznica byla zauwazalna. Wiatr wydawal sie teraz silniejszy, morze bardziej wzburzone, a statek znoszony byl wyraznie przez silny prad zatokowy. Rudobrody mezczyzna wciaz stal u steru wykrzykujac bez przerwy komendy. Lecz z kazda chwila, cal po calu, statek zblizal sie do zoltawej linii znaczacej poczatek mielizny. Bylo jasne, ze zaraz nastapi katastrofa. Plynac cala naprzod okret zaryl sie nagle w twardy zwir. Maszt pekl z trzaskiem i upadl pociagajac za soba polowe zalogi. W przeciagu jednej chwili statek rozpadl sie jak lupina orzecha i zniknal pod falami. Na powierzchni pozostalo jedynie olinowanie i niewielkie kawalki potrzaskanego drewna, ktore znaczyly miejsce katastrofy. Posrod nich rybacy dostrzegli ludzka glowe. Ruda glowe wodza wikingow. -Jak sadzisz, uda mu sie, czy nie? - spytal Wulfgar. Widzieli go teraz wyraznie, jakies piecdziesiat jardow od brzegu. Utrzymywal sie wciaz w tym samym miejscu, nie probujac plynac dalej, odkad zobaczyl zmierzajace w swoim kierunku potezne fale. -Bedzie probowal - odparl Godwin, nakazujac swoim ludziom podejsc blizej do brzegu. - Jesli mu sie powiedzie, schwytamy go. Rudobrody zdecydowal sie wreszcie i zaczal plynac rozcinajac tafle wody poteznymi uderzeniami ramion. Wiedzial, ze tuz za nim nadciaga wielka fala. Nagle uniosla go wysoko i poniosla do przodu. Staral sie utrzymac na szczycie, jakby chcial przy jej pomocy znalezc sie na samej plazy i wyladowac miekko niczym biala piana podchodzaca pod podeszwy skorzanych butow Godwina i Wulfgara. Prawie mu sie udalo, jednak tuz przed samym brzegiem fala zalamala sie z przerazajacym hukiem. Mezczyzna przygnieciony zostal jej ciezarem, przetoczony do przodu, a nastepnie uniesiony z powrotem wraz z odplywem. -Dalej, brac go - krzyknal Godwin. - Ruszajcie sie, tchorze! Nic wam nie zrobi. Dwoch rybakow wystapilo naprzod i weszlo pomiedzy fale. Wzieli rudobrodego pod rece i zaczeli ciagnac do brzegu. Poczatkowo bezwladny, wyprostowal sie nagle. -On zyje - wymamrotal Wulfgar w oslupieniu. - Ta fala byla wystarczajaco duza, aby zlamac mu kark. Kiedy nogi rudobrodego dotknely wreszcie stalego gruntu, rozejrzal sie wokol i widzac przed soba osiemdziesieciu uzbrojonych ludzi wyszczerzyl zeby w promiennym usmiechu. -Co za powitanie - mruknal pogardliwie. W jednej chwili odwrocil sie i zadal jednemu z trzymajacych go rybakow dotkliwy cios krawedzia stopy. Anglik jeknal z bolu i uwolnil ramie wikinga, ktory wyprostowal palce i wbil je w oczy drugiego z nich. Tamten krzyknal przerazliwe, zakryl twarz dlonmi i upadl na kolana. Widac bylo krew splywajaca po jego rekach. Teraz wiking wyciagnal zza pasa zakrzywiony noz, wychylil sie w strone tlumu, blyskawicznie zlapal najblizej stojacego rybaka i rozplatal mu brzuch. Kiedy reszta cofnela sie przerazona, odrzucil noz i wyrwal z rak trupa wlocznie i topor. Minela zaledwie chwila odkad zjawil sie na ladzie, a powalil juz trzech mezczyzn. Nikt nie zamierzal pojsc w ich slady. -No dalej! - parsknal rubasznym smiechem i odrzucil glowe do tylu. - Ja jeden, was wielu. Kto chce walczyc z Ragnarem - krzyknal gardlowym glosem. - Ktory z was jest wielkim panem, ktory idzie pierwszy? Ty, czy ty? - wskazal wlocznia Godwina i Wulfgara, ktorzy stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal cofali sie w poplochu. -Musimy go pojmac - mruknal Godwin dobywajac miecza. - Szkoda, ze nie mam tarczy. Wulfgar poszedl za nim, jednak wczesniej krzyknal jeszcze do jasnowlosego chlopca, ktory stal o krok od niego. -Wracaj, Alfgar. Sprobujemy go rozbroic, reszte zrobia kerlowie. Dwoch Anglikow zaczelo sie zblizac z obnazonymi mieczami, tymczasem wiking zdawal sie tylko na to czekac, potezny niczym niedzwiedz, i z pogardliwym usmiechem na ustach. Nagle wyskoczyl do przodu z szybkoscia szarzujacego dzika wprost na Wulfgara. Ten odskoczyl przerazony i posliznawszy sie upadl niezgrabnie. Rudobrody zamachnal sie toporem i chybil przecinajac powietrze, drugi cios wymierzyl juz jednak dokladnie. Lecz nim zdolal dosiegnac Wulfgara, cos pociagnelo go do tylu i pozbawilo rownowagi. Wiking upadl twardo na mokry piasek, bezskutecznie probujac uwolnic rece. Byla to siec, zwykla siec rybacka. Przynioslo ja dwoch ludzi pod wodza sedziego, a teraz zaciskali ja coraz ciasniej. Jeden z nich wyrwal z dloni wikinga topor, drugi przygwozdzil do ziemi druga reke lamiac za jednym zamachem drzewce wloczni i trzymajace je palce. Nastepnie, juz bezbronnego, potoczyli po piasku, owijajac w kolejne zwoje jakby to byl pies morski lub rekin. Wulfgar zblizyl sie do nich kulejac i wymienil spojrzenia z Godwinem. -Co my tu mamy? - mruknal. - Cos mi mowi, ze nie jest to tylko zwykly kapitan pechowego okretu. Nastepnie nachylil sie, przyjrzal szatom wikinga i dotknal delikatnie materialu. -Kozia skora, dobrze wyprawiona. Mowil o sobie Ragnar. Zlapalismy samego Lothbroka. Ragnara Lothbroka. -Nie nam wiec decydowac o jego losie - zauwazyl Godwin po chwili milczenia. - Musimy go zabrac przed oblicze krola Elli. Nagle przerwal mu glos mlodego, ciemnowlosego chlopca, ktory przybyl z Wulfgarem. -Krola Elli? - spytal. - Myslalem, ze krolem Northumbrii jest Osbert. -Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju - Godwin zwrocil sie do Wulfgara z wymuszona uprzejmoscia - wiem tylko, ze jesli moj czlowiek powiedzialby cos takiego, kazalbym mu wyrwac jezyk. Chyba ze jest to twoj krewny. Nikt nie mogl go zobaczyc w mroku stajni. Ciemnowlosy chlopiec oparl glowe o siodlo i wybuchnal placzem. Plecy palily go jak zywy ogien, a jego welniana tunika lepila sie od krwi. Nikt jeszcze nie wychlostal go tak dotkliwie, a zaznal juz w swym zyciu wiele cierpienia. Wszystko przez te wzmianke, ze sa spokrewnieni, byl tego pewien. Mial tylko nadzieje, ze nie plakal zbyt glosno i nikt obcy go nie uslyszal. Nie pamietal juz dobrze ostatnich wypelnionych bolem godzin. Przypominal sobie, ze dlugo jechal przez jakies pustkowia starajac sie trzymac prosto w siodle. Czy dotarli az do Eoforwich? Nie pamietal. Teraz chcialby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdola zmyc z siebie wine ojca? Kiedy uwolni sie w koncu od nienawisci ojczyma? Gdy Shef uspokoil sie troche, zaczal rozpinac popreg mocujac sie z twarda skora. Byl pewien, ze Wulfgar uczyni z niego wkrotce swego niewolnika, zalozy na szyje zelazna obrecz i nie zwazajac na niesmiale protesty matki sprzeda na jakims targu, w Thetford, albo w Lincoln. Na pewno wezmie za niego spore pieniadze. Przeciez krecil sie czesto kolo kuzni, gdzie ukrywal sie przed gniewem ojczyma, poza tym lubil ogien, pomagal kowalowi, dal w miechy, rozkuwal surowe zelazo, z czasem zaczal nawet wyrabiac wlasne narzedzia. W koncu wykul swoj wlasny miecz. Kiedy zostanie niewolnikiem, nie bedzie mu wolno go zatrzymac. Kto wie, moze powinien juz teraz uciekac. Niewolnikom udaje sie czasem zbiec, zazwyczaj jednak nawet nie probuja. Zdjal siodlo i rozejrzal sie po obcej stajni w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglby je polozyc. Drzwi otworzyly sie nagle wpuszczajac do srodka smuge swiatla i powiew zimna. -Jeszcze nie skonczyles? - spytal pogardliwie Alfgar. - Lepiej to juz zostaw, przysle zaraz giermka. Moj ojciec wezwany zostal na narade z krolem i moznymi. Potrzebuje slugi, ktory czuwalby za jego krzeslem i nalewalby mu piwa. Ja sie do tego nie nadaje, ty pojdziesz. Czeka juz na ciebie jeden z tanow, zeby dac ci dokladne instrukcje. Oto Shef, wychlostany tak, ze ledwo trzymal sie na nogach, poslany zostaje do zamku krola, wzniesionego niedawno na ruinach rzymskich fortyfikacji. W sercu chlopca cos poruszylo sie gwaltownie, poczul nagle przyplyw podniecenia. Narada? Mozni ludzie? Pewnie zadecyduja o losie jenca, tego wielkiego wojownika. Bedzie mial o czym opowiadac Godivie, zaden z medrkow w Emneth nie wymysli lepszej historii. -I trzymaj jezyk za zebami - ciagnal Alfgar - w przeciwnym razie, naprawde wyrwa ci jezyk. I zapamietaj raz na zawsze: to Ella jest teraz krolem Northumbrii. Poza tym nie jestes krewnym mego ojca. Rozdzial drugi -Sadzimy, ze to Ragnar Lothbrok, ale skad niby mamy to wiedziec - spytal krol Ella.Dwunastu mezczyzn siedzialo wokol okraglego stolu, wszyscy na niskich taboretach, wszyscy z wyjatkiem krola, ktory zasiadal na wielkim rzezbionym tronie. Obecni w wiekszosci ubrani byli jak krol, badz jak Wulfgar, ktory znajdowal sie po jego lewej stronie. Mieli na sobie plaszcze skrojone z jaskrawej materii, ktorych nie zdejmowali z uwagi na panujace w sali przeciagi oraz ozdobione zlotem i srebrem nadgarstki. Zlotem polyskiwaly takze ich klamry, sprzaczki i pasy. Zebral sie tu kwiat rycerstwa Northumbrii, posiadacze wielkich obszarow ziemskich na poludniu i wschodzie kraju, wierni stronnicy krola, ktorym udalo sie wyniesc go na tron i obalic jego rywala Osberta. Na swych taboretach czuli sie nieswojo, jak przystalo na ludzi, ktorzy wiekszosc zycia spedzili na wlasnych nogach, badz w siodle. Przy stole siedzialo jeszcze czterech mezczyzn, ktorzy trzymali sie razem, jakby celowo izolujac sie od rycerstwa. Trzech z nich mialo na sobie czarne szaty i kaptury mnichow od Sw. Benedykta, czwarty nosil stroj biskupi. Siedzieli wygodnie rozparci, trzymajac w pogotowiu gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisac kazde wypowiedziane przy stole slowo, przygotowani do forsowania wlasnych opinii. Jeden z mezczyzn zdecydowal sie odpowiedziec na pytanie, zadane przez krola. Nazywal sie Cuthred i byl kapitanem strazy przybocznej. -Nie mozemy znalezc nikogo, kto moglby go rozpoznac - przyznal. - Wszyscy, ktorzy mieli okazje zmierzyc sie kiedys w otwartej walce z Ragnarem, nie zyja. Wszyscy z wyjatkiem walecznego tana krola Edmunda, ktory dzis tu z nami zasiada. Nawet to nie przesadza jednak, ze czlowiek ten to rzeczywiscie Ragnar Lothbrok. Mysle jednak, ze to on. Po pierwsze dlatego, ze nic nie mowi. Nie chwalac sie, potrafie sklonic ludzi do mowienia, ten kto mi sie opiera, nie moze byc zwyczajnym piratem. To musi byc czlowiek, ktoremu sie wydaje, ze jest kims. Po drugie: co robily tutaj te statki? Wiemy, ze wracaly z poludnia i zostaly zepchniete z kursu, tak ze przez kilka dni musialy walczyc z zywiolem. Wiemy tez, ze byly to statki handlowe. Jakie towary wiezie sie zwykle na poludnie? Niewolnikow. Nie chca tam welny ani futer, nie chca piwa. Ci ludzie na statkach byli wiec handlarzami niewolnikow wracajacymi po zalatwieniu transakcji. Ragnar jest handlarzem niewolnikow i jest to na pewno ktos, kto sie liczy. Wszystko pasuje, nie mamy tylko dowodow. Cuthred pociagnal tegi lyk piwa ze swojego kubka, wyczerpany nieco dluga przemowa. -Jest jednak cos, co mnie ostatecznie przekonalo. Co wiemy o Ragnarze? - Cuthred rozejrzal sie po twarzach siedzacych wokol stolu mezczyzn. - Z pewnoscia to, ze jest lajdakiem. -Rabowal koscioly i gwalcil zakonnice! - wykrzyknal arcybiskup Wulfhere siedzacy po przeciwnej stronie stolu. - Dopadly go wreszcie wlasne grzechy! -Osmielam sie jednak zauwazyc - dodal Cuthred - ze jest jedna rzecz, ktora odroznia Ragnara od pozostalych bezboznikow i wrogow Kosciola. Ragnar posiada wiele cennych informacji. Jest troche podobny do mnie, potrafi zmusic ludzi do mowienia. Slyszalem, ze ma na to wlasny sposob - kapitan znizyl glos. - Jezeli uda mu sie kogos schwytac, pierwsza rzecza, ktora robi jest, bez zadnych wstepnych rozmow czy dyskusji, wylupienie ofierze oka. Potem wciaz milczac znow siega w strone glowy tamtego czlowieka gotowy wylupic mu drugie. Jezeli czlowiek ma do powiedzenia cos, co akurat interesuje Ragnara, jego szczescie. Jesli nie, trudno, juz po nim. Mowia, ze Ragnar krzywdzi wielu ludzi, lecz kerlowie nie sa przeciez na ogol wiele warci. Mowia, ze Ragnar bierze to pod uwage i dzieki takiemu przekonaniu oszczedza swoj czas i energie. -Czy znaczy to, ze nasz wiezien zapoznal cie ze swoimi pogladami? - spytal jeden z mnichow. - Czy wyjawil ci to w trakcie przyjacielskiej pogawedki o sprawach zawodowych? -Nie - Cuthred wychylil kolejny lyk piwa - ale widzialem jego paznokcie. Wszystkie krotko spilowane, wszystkie z wyjatkiem prawego kciuka. Jest na cal dlugi i twardy jak stal. Spojrzcie, przynioslem go tu ze soba - Cuthred rzucil na stol zakrwawiony szpon. -A wiec to Ragnar - rzekl krol Ella przerywajac milczenie. - Co z nim teraz zrobimy? Wojownicy wymienili zdziwione spojrzenia. -Myslisz, ze nie zasluguje na sciecie - odwazyl sie spytac Cuthred. - Mamy go powiesic? -A moze cos jeszcze gorszego? - wlaczyl sie jeden z rycerzy. -Moze potraktujemy go jak zbieglego niewolnika? A moze zrobimy mu to, co poganie temu swietemu, no, temu, co go zywcem przypiekali. Jak tez on sie nazywal... -Mam inny pomysl - przerwal mu Ella. - Mozemy go po prostu wypuscic. Na twarzach zebranych pojawilo sie oslupienie. Krol pochylil sie nad stolem i przebiegl wzrokiem po sali obdarzajac kazdego z podwladnych badawczym spojrzeniem. -Pomyslcie, dlaczego jestem krolem? Jestem krolem, poniewaz Osbert - to zapomniane imie wywolalo wyrazne poruszenie wsrod zebranych, a dla stojacego za plecami Wulfgara slugi bylo jak uklucie bolu - poniewaz Osbert nie byl w stanie obronic krolestwa przed najazdami wikingow. Robil po prostu to, co czynilismy od wiekow. Rozkazal kazdemu z nas wystawic wlasne straze, a w razie ataku organizowac samoobrone. Bylo wiec tak, ze dziesiec okretow uderzalo na jakies miasto i grabilo je doszczetnie, podczas gdy ludzie w innych osadach nakladali na glowy koce i dziekowali Bogu, ze ich ten los ominal. Co ja w tej sytuacji uczynilem? Wiecie dobrze, jak bylo. Pozostawilem na wybrzezu tylko punkty obserwacyjne, zorganizowalem system wczesnego ostrzegania, a w razie ataku z morza oglaszalem pospolite ruszenie. Teraz, gdy probuja nas atakowac, odpowiadamy atakiem z naszej strony, zanim jeszcze uda im sie zagrozic naszym miastom. To sa nowe idee. I sadze, ze tu takze musimy wymyslic cos nowego. Mozemy pozwolic mu odejsc. Mozemy zawrzec z nim uklad. Bedzie musial pozostawic Northumbrie w spokoju. Odda nam zakladnikow, a my bedziemy traktowac go jak naszego honorowego goscia, a potem wyslemy go z powrotem z masa podarkow. Nie bedzie nas to drogo kosztowac, a moze przyniesc nam duzo pozytku. I darujemy mu dalsze rozmowy z Cuthredem. Co wy na to? Rycerze patrzyli po sobie, unoszac brwi i krecac z niedowierzania glowami. -Mogloby sie to udac - mruknal Cuthred. Wulfgar chrzaknal przygotowujac sie do odpowiedzi, jego twarz bylo czerwona z gniewu. Ubiegl go jeden z mnichow. -Nie powinienes tego czynic, moj panie. -Nie powinienem? -Nie mozesz. Musisz dbac nie tylko o sprawy tego swiata. Arcybiskup, nasz ojciec i niegdysiejszy brat, przypomnial nam o haniebnych czynach, jakich dopuscil sie Ragnar na szkode Chrystusowego Kosciola. Czyny, ktore dotykaly nas zarowno jako ludzi, jak i chrzescijan - moglibysmy wybaczyc. Jednak nie zbrodnie wymierzone w nasz Swiety Kosciol. Te zbrodnie powinnismy pomscic z cala stanowczoscia. Ile kosciolow spalil Ragnar? Ilu chrzescijan, kobiet i mezczyzn, sprzedal poganom jako niewolnikow, ilu oddal wyznawcom Mahometa? Ile cennych relikwii zostalo zniszczonych? Ile skarbcow ograbionych? Gdy wybaczysz mu to wszystko, grzech ten ciazyc bedzie na twoim sumieniu. Zagrozic to moze takze zbawieniu wszystkich zebranych przy tym stole ludzi. Nie, krolu, to nam powinienes oddac Ragnara. Pozwol, abysmy pokazali, co spotka kazdego kto wystapi przeciw Kosciolowi. A kiedy wiesc ta dotrze do pogan, do tych morskich rabusiow, niech wiedza odtad, ze ramie Kosciola jest tak mocne, jak nieskonczone jego milosierdzie. Pozwol, zebysmy wtracili go do kanalu z wezami. Niech ludzie opowiadaja o wezach krola Elli. Krol zawahal sie, widzial jaki entuzjazm i podniecenie wzbudzily slowa mnicha u jego rycerzy. -Nie widzialem dotad czlowieka rzucanego gadom na pozarcie - wykrzyknal z zapalem Wulfgar - ale na to zasluguje kazdy wiking. I to wlasnie powiem mojemu krolowi, chwalac madrosc krola Elli. Mnich, ktorego przemowa tak sie spodobala podniosl sie, zeby podsumowac dyskusje. Byl to archidiakon Erkenbert. -Wszystko jest juz przygotowane, czekamy tylko na twoj rozkaz, aby przyprowadzic wieznia. I pozwol, aby wszyscy, radni, rycerze i sludzy, zobaczyc mogli zemste, jaka krol Ella i Swiety Kosciol zgotowali niewiernemu. Wszyscy powstali, a miedzy nimi Ella, ktorego twarz wciaz wyrazala niepewnosc. Rycerze zaczeli juz sie rozchodzic, nawolujac swoich sluzacych, zony i przyjaciol, aby przylaczyli sie do towarzystwa. Shef podazal za swoim ojczymem. Kiedy sie odwrocil dostrzegl, ze tylko mnisi pozostali na swoich miejscach przy stole. -Dlaczego to powiedziales? - mruknal arcybiskup Wulfhere, zwracajac sie archidiakona. - Moglismy wejsc w pakt z wikingami, nie odbierajac sobie szansy zbawienia. Dlaczego zmusiles krola, zeby rzucil tego Ragnara wezom? Mnich siegnal do swej sakiewki i podobnie jak wczesniej Cuthred, rzucil na stol jakis przedmiot. Pozniej dolozyl jeszcze jeden. -Czy wiesz co to jest, moj panie? - spytal arcybiskupa. To moneta. Zlota. Z inskrypcja podlych czcicieli Mahometa! -Zostala odebrana wiezniowi. -Sadzisz wiec, ze jest tak zly, ze nie mozna go puscic zywcem? -Nie, moj panie. Spojrz teraz na to. -To pens. Pens z naszej wlasnej mennicy, tu w Eoforwich. Jest na niej moje imie, o tutaj: Wulfhere. Srebrna jednopensowka. Archidiakon zabral ze stolu monety i schowal je z powrotem do sakiewki. -To bardzo mamy pieniadz, moj panie. Malo srebra, duzo olowiu. To wszystko, na co moze sobie obecnie pozwolic nasz Kosciol. Nasi niewolnicy pouciekali, nasi kerlowie oszukuja nas na dziesiecinach. Nawet mozni daja nam coraz mniej. Tymczasem sakwy bezboznikow pecznieja od zlota zrabowanego chrzescijanom. Kosciol znajduje sie w niebezpieczenstwie, moj panie. Nie dlatego, ze moze zostac pokonany badz doszczetnie ograbiony przez pogan, z tych ciezkich ran bowiem Kosciol na pewno sie podzwignie. Grozne jest to, ze poganie i chrzescijanie moga sie razem pojednac. A wtedy zauwaza z pewnoscia, ze wcale nas juz nie potrzebuja. Nie mozna wiec dopuscic, zeby weszli ze soba w uklady. Sluchacze pokiwali zgodnie glowami, arcybiskup zostal przekonany. -A wiec rzucimy go wezom. Kanal z wezami byl kamiennym zbiornikiem wodnym pochodzacym jeszcze z czasow rzymskich, oslonietym prowizorycznym dachem. Mnichowie z opactwa Sw. Piotra w Eoforwich dumni byli ze swoich ulubiencow: mieniacych sie w sloncu gadow. Zeszlego lata rozeslali wiadomosc do swoich poddanych z krolestwa Northumbrii, aby przynosili do opactwa schwytane przez siebie zmije. Nagroda mialo byc zmniejszenie dziesieciny. Czym dluzsza zmija, tym wieksze ulgi. Nie bylo tygodnia, zeby ktos nie doreczyl worka z wijaca sie zawartoscia, ktora trafiala zaraz do opiekuna wezy, noszacego dumny tytul custos viperarum. Gady otoczone byly troskliwa piecza, karmione zabami i myszami, wszystko po to, zeby jak najszybciej rosly. Nadszedl wieczor i bracia przyniesli pochodnie, aby ustawic je wokol zbiornika. Dno wylozono sloma i cieplym piaskiem, ktory mial pobudzic weze do wiekszej aktywnosci. Po chwili pojawil sie sam custos i zaczal przywolywac z usmiechem swoich pomocnikow - kazdy niosl skorzany worek z zywa zawartoscia. Opiekun podnosil po kolei worki, pokazywal je tlumowi, ktory tloczyl sie juz i przepychal wokol krawedzi pustego zbiornika. Nastepnie rozwiazywal worki i wysypywal weze na piasek. Za kazdym razem oproznial worek w innym miejscu, chcial bowiem, aby weze rozpelzly sie po calym placu. Na koncu zjawil sie krol w otoczeniu radnych i gwardii przybocznej. Przyprowadzono wieznia. Posrod wojownikow z dalekiej Polnocy bylo takie powiedzenie: "mezczyzna nie powinien utykac, dopoki obie jego nogi sa tej samej dlugosci". Ragnar rzeczywiscie nie utykal, choc z trudem trzymal sie na nogach. Przesluchania prowadzone przez Cuthreda nie nalezaly do lagodnych. Rycerze podeszli do krawedzi zbiornika, a nastepnie cofneli sie nieco, ustepujac miejsca wiezniowi, zeby mogl zobaczyc co go wkrotce czeka. Ragnar usmiechnal sie szeroko, odslaniajac polamane zeby. Mial zwiazane z tylu rece, a na sobie kozuch z koziej skory. -Wiedz, ze masz wybor - zaczal archidiakon Erkenbert starajac sie mowic prosta handlowa angielszczyzna. - Jezeli przyjmiesz chrzest, bedziesz zyl. Zyl jako niewolnik. Wiking wydal pogardliwie wargi. -Wy, ksieza. Znam ja wasza mowe. Mowicie: bede zyl. Ale jak zyl? Jako niewolnik, mowicie. A ja wiem, jakie to zycie. Bez oczu i jezyka. Obciete nogi, podciete sciegna, nie mozna chodzic. Wyprostowal sie i wzial gleboki oddech. -Walcze juz od trzydziestu wiosen - glos Ragnara wznosil sie teraz jak hymn - czterystu mezczyzn zginelo z mej reki, tysiac kobiet zgwalcilem, spalilem wiele opactw, sprzedawalem tez dzieci. Wielu plakalo z mego powodu, ja nie plakalem za nikim. Teraz stoje przed wami, jak Gunnar, bogiem urodzony. Czyncie swa przekleta powinnosc i niech blyszczacy gad ugodzi mnie w samo serce. Nie bede blagal o przebaczenie. Cale zycie walczylem mieczem! -Brac go - warknal Ella zza plecow wikinga i straze zaczely ciagnac Ragnara w strone krawedzi. -Zatrzymajcie sie! - krzyknal Erkenbert. - Najpierw trzeba zwiazac mu nogi. Straznicy zwiazali wiec Ragnara dokladnie; nie stawial zreszta oporu. Potem ulozyli go na krawedzi zbiornika i popchneli w dol. Upadl w sam srodek klebowiska. Weze rzucily sie na niego. Ubrany w swoje grube skorzane szaty wiking smial sie jednak uragliwie. -Nie moga go ukasic - zawolal ktos z wyraznym rozczarowaniem w glosie - jego ubranie jest za grube. -Moga przeciez ukasic go w rece albo w twarz - wyjasnil opiekun wezy, broniac honoru swych podopiecznych. Jedna z najwiekszych zmij znalazla sie rzeczywiscie tuz kolo twarzy Ragnara. Przez chwile wygladalo jakby patrzyli sobie w oczy, przy czym rozwidlony jezyk gada dotykal prawie ludzkiego policzka. Widzowie zamarli w oczekiwaniu. Nagle glowa wikinga wyskoczyla do przodu z rozwartymi zebami. Trysnela krew i waz opadl martwy z odgryziona glowa. Ragnar zasmial sie tryumfalnie i zaczal toczyc sie po wezach, wciskajac je w ziemie calym ciezarem swego poteznego ciala. -On je pozabija! - krzyknal custos zdlawionym glosem. Ella z obrzydzeniem na twarzy podszedl do straznikow i pstryknal palcami. -Ty i ty. Obaj macie porzadne buty. Wyciagniecie go stamtad i przyniesiecie na gore. Zapamietam to sobie - dodal glucho, zwracajac sie do Erkenberta. - Zrobiles z nas wszystkich durniow. Przygladal sie chwile w milczeniu. -A teraz uwolnijcie jego rece i nogi - krzyknal do powracajacych straznikow - sciagnijcie z niego ubranie i zwiazcie na nowo. Ty i ty. Przyniesiecie goracej wody, weze lubia goraco. Jezeli rozgrzejemy mu skore beda do niego lgnely. I jeszcze jedno: tym razem bedzie staral sie lezec nieruchomo, aby popsuc nam szyki, wiec przywiazcie mu jedna reke do ciala, a nadgarstek drugiej owincie sznurem. Drugi koniec bedziemy trzymac na gorze, w ten sposob zmusimy Ragnara, zeby sie poruszyl. Wiezien zostal znowu zepchniety. Wciaz milczal, usmiechal sie tylko. Tym razem sam krol kierowal cala akcja. Rozkazal, aby rzucic Ragnara w to miejsce, gdzie zebraly sie najwieksze weze. Po kilku sekundach zaczely one podpelzac do parujacego w chlodnym powietrzu nagiego ciala, powoli wslizgujac sie na nie. Przez tlum przeszedl pomruk obrzydzenia. Nagle krol pociagnal za sznur, raz i drugi. Ramie poruszylo sie, a wystraszone weze zaczely syczec i kasac, jeden po drugim wypelnialy cialo mezczyzny trucizna. Widzowie zauwazyli, ze twarz wikinga zaczyna sie powoli zmieniac, puchnac i siniec. Kiedy jego oczy zaczely wychodzic z orbit, a spuchniety jezyk sztywniec Ragnar zakrzyknal po raz ostatni. -Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi! -Co on tam gada? - mruczal tlum. - Co to moze znaczyc? Nie znam wprawdzie norweskiego, pomyslal Shef, czuje jednak, ze nie wrozy to nic dobrego. "Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi" - slowa te wciaz dzwieczaly w uszach poteznego mezczyzny, ktory stal wyprostowany na dziobie wojennego okretu. Statek znajdowal sie kilkaset mil na wschod od wybrzeza Anglii i zblizal sie wlasnie do dunskiego wybrzeza w okolicy Sjaelland. Mial przeciez tak znikome szanse, zeby je uslyszec. Czy Ragnar mowil sam do siebie? A moze wiedzial, ze ktos zrozumie i zapamieta jego slowa. Trudno jednak podejrzewac, ze ktos z kregu krola Elli moglby znac norweski, albo przynajmniej zrozumiec te kilka slow, ktore wyrzekl Ragnar. Jednakze mowi sie czasem, ze umierajacy miewaja wizje. Ragnar wiedzial, ze slowa jego nie pozostana bez odpowiedzi. Lecz jesli byly to slowa przeznaczenia, doprawdy przedziwna sobie obraly droge, zeby do niego dotrzec! W tlumie otaczajacym wypelniony wezami zbiornik znalazla sie kobieta, konkubina jednego z moznych Anglikow, "lemman", jak je tam nazywaja. Zanim jednak jej pan kupil ja na londynskim targowisku, kobieta ta sluzyla na dworze krola Maelsechnaill w Irlandii, gdzie czesto mowilo sie po norwesku. Zrozumiala slowa Ragnara i miala na tyle zdrowego rozsadku, zeby nie powiedziec o tym swemu panu. Coz, pozbawione sprytu konkubiny nie dozywaja zazwyczaj wieku, w ktorym moglyby ogladac zmierzch wlasnej urody. Zamiast swemu panu wyjawila ten sekret swojemu kochankowi, kupcowi, ktory wyruszal wlasnie na poludnie, a on przekazal go swoim towarzyszom podrozy. Pomiedzy nimi znalazl sie pewien zbiegly niewolnik, niegdys rybak, ktoremu historia ta wydala sie szczegolnie bliska, bowiem przypadkowo uczestniczyl on w pojmaniu Ragnara. W Londynie, gdzie poczul sie juz zupelnie swobodny, niewolnik ten stworzyl wlasna opowiesc, ktora powtarzal w zamian za kubek piwa albo plaster bekonu. Opowiadal ja w gospodach, gdzie przesiadywali marynarze z roznych stron Europy: Fryzji, Danii i panstwa Frankow. Wszyscy byli tu bowiem mile widziani, jesli tylko mieli czym zaplacic. W ten wlasnie sposob opowiesc dotarla w koncu do uszu przybysza z dalekiej Polnocy. Niewolnik byl glupcem, czlowiekiem bez honoru. Opowiesc o smierci Ragnara byla dla niego tylko wesola historia, sluzaca do rozbawienia sluchaczy. Dla Branda - poteznego wojownika, ktory stal teraz na dziobie statku, opowiesc ta znaczyla duzo wiecej. Dlatego wlasnie chcial opowiedziec ja swoim rodakom. Okret plynal teraz wzdluz dlugiego fiordu, zblizajac sie do plaskich terenow okolic Sjaellandu, najdalej na wschod wysunietych dunskich posiadlosci. Nie bylo wiatru, zagiel zostal zwiniety, a statek napedzala trzydziestoosobowa ekipa doswiadczonych wioslarzy. Ich zanurzajace sie rytmicznie wiosla tworzyly zmarszczki na wygladzonej niczym staw powierzchni morza. Na brzegu dostrzec bylo mozna pasace sie na rozleglych pastwiskach krowy i pola wschodzacych bujnie zboz. Atmosfera spokoju byla jednak pozorna, Brand dobrze o tym wiedzial. Znajdowal sie w centrum najwiekszej zawieruchy, jaka kiedykolwiek dosiegla Skandynawii. Na morzu trwala wojna, a ogien spustoszyl czesc wybrzeza. Statek Branda kontrolowany byl juz trzykrotnie przez morskie patrole: potezne statki wojenne, ktore nigdy nie wyplywaly na pelne morze. Za kazdym razem puszczali go wolno, radzi zobaczyc czlowieka, ktory probuje swego szczescia, przydzielono mu jednak potezna eskorte dwoch okretow, dwukrotnie przewyzszajacych wielkosc jego statku. Nie bylo wiec ucieczki. Brand wiedzial jednak, a wiedzieli to takze jego ludzie, ze najgorsze znajdowalo sie jeszcze przed nimi. W pewnym momencie sternik powierzyl ster komus z zalogi i udal sie na dziob. Podszedl do Branda tak blisko, ze glowa dotykal niemal jego lopatki. Przez chwile stal w milczeniu, wreszcie przemowil. Mowil cicho, starajac sie, aby slow jego nie uslyszeli nawet siedzacy w pierwszym rzedzie wioslarze. -Wiesz, ze nie mnie podawac w watpliwosc twoje decyzje - wymamrotal - lecz jesli sie juz tu znalezlismy i wszyscy wsadzamy nasze tylki w gniazdo os, moze jednak nie mialbys mi za zle, gdybym spytal: po co? -Poniewaz przybyles tak daleko o nic nie pytajac - odparl Brand szeptem - podam ci teraz az trzy powody i nie chce niczego w zamian. Po pierwsze, to nasza szansa na zdobycie wiecznej chwaly. Nasza historie opisywac beda w sagach i poematach az po sadny dzien, gdy bogowie pokonaja olbrzymow i plemie demona Lokiego na zawsze zniknie z powierzchni ziemi. Sternik usmiechnal sie tylko. -Zdobyles juz wystarczajaca chwale, rycerzu z Halogalandu, a ludzie powiadaja, ze ci, ktorych mamy spotkac, pochodza od samego demona. Zwlaszcza jeden z nich. -Dam ci wiec drugi powod. Ten angielski niewolnik, ten zbieg, ktory opowiedzial nam cala historie... czys widzial jego plecy? Jego panowie zasluzyli na najgorsze meki. Zamierzam zeslac im je wkrotce. Tym razem sternik wybuchnal glosnym, lecz serdecznym smiechem. -Czy widziales kiedys kogos, z kim Ragnar konczyl wlasnie rozmowe? A ci, ktorych mamy odwiedzic, sa jeszcze gorsi. Zwlaszcza jeden z nich. Mysle, ze on i chrzescijanscy mnisi sa siebie warci. Ale co z cala reszta? -A wiec, Steinulfie, przejdzmy do trzeciego powodu - Brand uniosl delikatnie wiszacy na szyi srebrny wisiorek i wyjal go spod swojej tuniki. Byl to miniaturowy kowalski mlot o krotkim trzonku. - Proszono mnie, abym to zrobil, miala byc to specjalna przysluga. -Dla kogo? -Dla kogos, kogo obaj znamy. W imie tego, ktory przyjechac ma z Polnocy. -Ach tak. To powinno nam obu wystarczyc. Powinno chyba wystarczyc wszystkim z nas. Lecz zanim zblizymy sie zbytnio do brzegu, powinnismy jednak cos zrobic. Powoli, upewniajac sie, ze wodz go obserwuje, sternik wzial w palce swoj wlasny wisiorek i umiescil go starannie pod tunika, tak aby kolnierz przeslanial widok lancuszka. Brand zszedl z dzioba w slad za sternikiem i stanawszy naprzeciw swoich ludzi powtorzyl te sama czynnosc. Zaloga odlozyla na moment wiosla i kazdy z mezczyzn schowal poslusznie swoj wisiorek. Po chwili znow rozlegl sie miarowy odglos wioslowania. Na nabrzezu, ktore widac bylo coraz dokladniej, ludzie siedzieli i przechadzali sie nie zwracajac uwagi na zblizajacy sie okret wojenny. Sprawialo to wrazenie zupelnej obojetnosci. Wzdluz brzegu ciagnely sie zabudowania: szopy, szalasy, mlyny, kuznie, sklepy i zagrody dla bydla. Bylo to serce morskiego imperium, ojczyzna bezdomnych wojownikow. Czlowiek, ktory siedzial przy samym krancu nabrzeza wstal, ziewnal i przeciagajac sie spojrzal badawczo w ich kierunku. Niebezpieczenstwo. Brand zaczal pospiesznie wydawac rozkazy. Dwoch z jego ludzi stojacych kolo falu wciagnelo na maszt bialy znak pokoju. Dwaj inni pobiegli na dziob i odciagneli do tylu rzezbiona glowe smoka, ktora nastepnie zaslonili jeszcze materialem. Na brzegu pojawilo sie teraz wiecej ludzi. Obserwowali uwaznie nadplywajacy statek. Nie witali go zadnym gestem ani okrzykiem, Brand wiedzial jednak, ze gdyby nie poczynil wczesniej odpowiednich "pokojowych" przygotowan, powitanie to wygladaloby znacznie gorzej. Na sama mysl o tym, co moglo sie zdarzyc i co wciaz moze go tu spotkac, poczul mocny ucisk w zoladku, tak jakby cala jego meskosc chciala sie schowac w trzewiach. Brand odwrocil na chwile twarz od nabrzeza, aby nikt nie mogl ujrzec jej wyrazu. Odkad tylko zaczal raczkowac mowiono mu: "nigdy nie okazuj strachu", "nigdy nie okazuj bolu". Te zasady staly sie dla niego wazniejsze niz samo zycie. Wiedzial dobrze, ze w grze, w ktorej postanowil wziac udzial, nie mozna sobie wyobrazic nic gorszego niz okazanie niepewnosci. Zamierzal zastawic przynete na swych posepnych gospodarzy, wciagnac ich w swoje plany. Aby to osiagnac musial byc nieustraszony, wyzywajacy, nie zas blagac potulnie o wysluchanie. Zamierzal rzucic im wyzwanie tak otwarcie i demonstracyjnie, ze nie beda juz mieli mozliwosci go odrzucic. Nie byl to plan, ktory dopuszczalby jakiekolwiek polsrodki. Kiedy okret przybijal do nabrzeza, zaloga rzucila liny, ktore zostaly zlapane przez Dunczykow i przywiazane do pacholkow z pozorna obojetnoscia. Stojacy najblizej statku mezczyzna przyjrzal sie Brandowi badawczo. Gdyby znajdowali sie w porcie handlowym, spytalby pewnie o rodzaj przewozonego ladunku i miejsce skad jest on przewozony. Mezczyzna jednak nie spytal o nic, podniosl tylko brew. -Jestem Brand. Plyne z Anglii. -Jest wielu, ktorzy zwa sie Brand. Na dany znak dwoch czlonkow zalogi spuscilo ze statku kladke. Brand zszedl po niej na staly lad i podparlszy sie pod boki stanal naprzeciw komendanta portu. Mogl spogladac na niego z wysoka i z satysfakcja poczul, ze Dunczyk podziwia jego potezna sylwetke. -Niektorzy nazywaja mnie Viga-Brand. Pochodze z Halogalandu w Norwegii, gdzie mezczyzni sa jeszcze potezniejsi niz Dunczycy. -Brand Zabojca. Tak, slyszalem o tobie. Mamy tu jednak niemalo zabojcow. Potrzeba czegos wiecej niz samo imie, zeby zasluzyc sobie tu na powitanie. -Mam wiesci. Wiesci dla moznych panow. -Lepiej, zeby bylo to wiesci warte uslyszenia, jezeli przybywasz bez glejtu i bez zaproszenia. -Sa to wiesci godne uslyszenia - Brand spojrzal mezczyznie prosto w oczy. - Ty takze mozesz je poznac. Powiedz tez swoim ludziom, aby przyszli i posluchali. Kazdy, komu nie bedzie sie chcialo wysluchac, co mam do powiedzenia, bedzie przeklinal swoje lenistwo do konca zycia. Rzecz jasna, jesli macie teraz cos waznego do zalatwienia w wygodce, nie bede was zmuszal. Rzeklszy to, Brand zrobil sobie przejscie wsrod otaczajacych go ludzi i poszedl prosto do wielkiej budowli, okazalego dworu panow tej ziemi: Braethraborgu. Za nim, w milczeniu, kroczyli jego ludzie. Jak dotad zaden wrog nie wyszedl stamtad zywy. Zaden nie zdolal podzielic sie ze swiatem swymi wrazeniami. Usta komendanta portu wykrzywil usmiech. Dal znak swoim ludziom, ktorzy wyciagneli z ukrycia wlocznie i ruszyli w glab ladu. Swiatlo wpadalo do wnetrza budowli przez uchylone okiennice, Brand zatrzymal sie na samym progu, chcial przyzwyczaic wzrok do polmroku i wczuc sie w nastroj tego miejsca. Wiedzial, ze jesli dobrze to rozegra, scena ta zostanie uniesmiertelniona w sagach i piesniach. Wiedzial tez, ze nastepne minuty zadecyduja o tym, czy zasluzy na wieczna chwale, czy na smierc w meczarniach. Wewnatrz dostrzegl wielu ludzi. Stali, siedzieli, przechadzali sie, niektorzy zajeci byli gra, inni rozmowa. Nikt nie spojrzal nawet w jego strone, Brand wiedzial jednak, ze jego obecnosc zostala zauwazona. Kiedy jego oczy przywykly do slabego oswietlenia dostrzegl, ze chociaz w srodku panuje pozorny chaos, jest jednak miejsce, ktore wszyscy omijali z szacunkiem. Wojownicy, ktorzy zasluzyli na miano "drengir" pozornie tylko byli sobie rowni. Przy niewielkim stole siedzialo trzech mezczyzn. Wydawali sie calkowicie pochlonieci wlasnymi sprawami. Obok stal czwarty. Brand skierowal sie wprost ku nim. -Przynosze pozdrowienia! - rzekl glosno, tak, zeby jego glos slychac bylo w calym pomieszczeniu. - Mam wiesci. Wiesci dla synow Ragnara. Jeden z mezczyzn, ktory obcinal sobie nozem paznokcie, spojrzal przez ramie w jego kierunku. -Musza to byc niezwykle nowiny, skoro ktos odwazyl sie przybyc z nimi do Braethraborgu bez zaproszenia. -Istotnie, wiesci to niezwykle - Brand wciagnal powietrze i staral sie panowac nad swym oddechem. - Sa to bowiem wiesci o smierci Ragnara. W pomieszczeniu zapadla zupelna cisza. Mezczyzna nie przerwal swego zajecia, lecz kiedy noz slizgal sie w okolicy wskazujacego palca, nagle trysnela krew. Ostrze wbilo sie az po kosc. Mezczyzna nie wydal z siebie zadnego odglosu, nie poruszyl sie nawet. Drugi z mezczyzn, o grubym, poteznym karku i posiwialych wlosach, podniosl kamienna figure z lezacej na stole szachownicy przygotowujac sie do wykonania ruchu. -Powiedz nam - zaczal po chwili opanowanym glosem, ktory skrywac mial niegodne mezczyzny emocje - powiedz nam jak umarl Ragnar, nasz staruszek ojciec. To, ze umarl, nie dziwi nas wcale, wszak bardzo posunal sie juz w latach. -Wszystko zaczelo sie na wybrzezu Anglii, gdzie rozbil sie jego okret. Wedlug historii, ktora slyszalem, schwytany zostal przez ludzi krola Elli. Nie sadze, aby mieli jakies problemy, skoro, jak powiadacie sami, Ragnar posunal sie juz mocno w latach. Kto wie, moze nie probowal sie nawet bronic - wypowiadajac ostatnie zdanie Brand zmienil nieco ton swego glosu, chcac wystawic na probe niewzruszona obojetnosc mezczyzny. Tamten wciaz trzymal w dloni swoj pionek, jednak jego palce zaczely zaciskac sie na nim coraz mocniej i mocniej, az spod paznokci trysnela krew. W koncu mezczyzna postawil pionek z powrotem na szachownicy i przeskoczyl nim o dwa pola. -Biore, Ivar - mruknal i odlozyl zbity pion obok szachownicy. Teraz przyszla kolej na trzeciego mezczyzne, ktorego wlosy byly tak jasne, ze niemal biale i sciagniete do tylu lniana przepaska, a twarz chorobliwie blada. Spojrzal na Branda oczami koloru zamarznietej wody, a jego powieki nie drgnely ani razu. -Co z nim zrobili, gdy dostal sie w ich rece? Brand przypatrzyl sie mezczyznie, wytrzymujac jego badawcze spojrzenie. Wzruszyl tylko ramionami, wciaz nie okazujac zadnych emocji. -Zabrali go na dwor Elli w Eoforwich - zaczal Brand. - Niezbyt sie nim przejmowali. Sadzili chyba, ze to zwykly pirat, ktos bez znaczenia. Mysle, ze zadali mu pare pytan, troche sie nim pobawili, lecz pozniej, zmeczeni tym wszystkim, zdecydowali, ze rownie dobrze moga go skazac na smierc. W ciszy, ktora po tych slowach zapadla Brand zaczal przygladac sie w skupieniu swoim paznokciom. Zdawal sobie sprawe, ze rozgrywka, ktora toczy z Ragnarssonami, zbliza sie do niebezpiecznej kulminacji. -Tak wiec zdecydowali sie, ze oddadza go mnichom. Mysle, ze nie wydawal im sie godny smierci z rak rycerza. Ciemny rumieniec zagoscil nagle na twarzy bladego mezczyzny. Wydawalo sie, ze wstrzymal oddech, prawie sie dusil. Rumieniec jeszcze sie poglebil, twarz zrobila sie szkarlatna, a potem przybrala barwe ciemnego fioletu. Widac bylo, ze mezczyzna walczy ze soba. Staral sie miarowo oddychac, a krew wolno odplywala z jego twarzy. Czwarty mezczyzna stal obok stolu wsparty na wloczni i obserwowal braci. Dotad sie nie poruszyl, ani nie przemowil. Trzymal oczy spuszczone. Teraz podniosl je powoli i spojrzal na Branda, ktory cofnal sie odruchowo. Naprawde bylo w nich cos niesamowitego, slyszal juz o tym, ale nie chcial uwierzyc. Zrenice byly zdumiewajaco czarne, wokol nich teczowki, biale jak swiezy snieg, zas bialka zupelnie sczerniale. Oczy te lsnily jak metal oswietlony blaskiem ksiezyca. -W jaki sposob mnisi i krol Ella zdecydowali sie zgladzic starca? - spytal czwarty z Ragnarssonow cichym, niemal lagodnym glosem. - Pewnie nam powiesz, ze nie mieli z tym duzo klopotow. Brand odpowiedzial szczerze, nic nie pomijajac. Nie chcial juz podejmowac ryzyka. -Wrzucili go do kanalu z wezami. Z tego, co slyszalem, weze nie chcialy go poczatkowo kasac i Ragnar rzucil sie na nie pierwszy. W koncu jednak musial ulec i umarl. To byla powolna smierc, bez pomocy oreza. Zadnej rany po mieczu czy wloczni. Rany, ktora mozna by obnosic z duma po Walhalli. Ani jeden miesien nie drgnal na twarzy wspartego na wloczni mezczyzny. Zapanowala dluga cisza. Wszyscy wpatrywali sie w jego oblicze, mysleli, ze podobnie jak jego braci, zdradza go w koncu emocje, czekali tylko na moment, kiedy przestanie nad soba panowac. On jednak pozostal niewzruszony. Po chwili wyprostowal sie, przekazal wlocznie stojacemu najblizej rycerzowi i wlozyl kciuki za pas. Widac bylo, ze przygotowuje sie do przemowy. Cisze przerwalo westchnienie mezczyzny, ktory otrzymal od Ragnarssona wlocznie. To westchnienie zdumienia skupilo na nim od razu uwage zebranych. W milczeniu podniosl do gory jesionowe drzewce, na ktorym widac bylo odcisniete slady palcow. W pomieszczeniu rozlegl sie pomruk zadowolenia. Zanim mezczyzna zdazyl przemowic, przerwal mu Brand, zgrabnie wykorzystujac moment wahania. -Jest jeszcze cos, o czym chcialem powiedziec - rzekl, podkrecajac w zamysleniu wasa. -Coz to takiego? -Kiedy pokasaly go juz weze i lezal umierajacy, Ragnar przemowil po raz ostatni. Nie zrozumieli go oczywiscie, mowil bowiem w naszym jezyku, w norroent mal, ktos jednak uslyszal, ktos inny przekazal to dalej, a na koncu slowa te trafily do mnie. Nie mam zadnego glejtu. Ani zaproszenia. Ale wydawalo mi sie, ze bedziecie chcieli uslyszec to z moich ust. -Coz wiec takiego powiedzial nasz ojciec przed smiercia? Brand podniosl glos, zeby kazdy kto znajdowal sie w pomieszczeniu mogl uslyszec jego slowa. -Powiedzial: "Gynthja mundu grisir efgaltar hag vissi". Tym razem nie trzeba bylo tego tlumaczyc. Wszyscy zrozumieli slowa Ragnara. "Gdyby moje warchlaczki wiedzialy, jak padl odyniec, jakze by kwiczaly". -Oto dlaczego przybylem bez zaproszenia - rzekl Brand tym samym ostrym i donosnym glosem. - Przybylem tutaj, mimo ze niejeden przestrzegal mnie przed niebezpieczenstwem. Nioslem jednak poslanie, sadzilem bowiem, ze wlasnie do was moze byc ono skierowane. Przynioslem je tobie, Halvdanie Ragnarssonie - Brand zwrocil sie do mezczyzny z nozem - tobie, Ubbi Ragnarssonie - wskazal na jednego z graczy - tobie, Ivarze Ragnarssonie, ktory slynny jestes ze swych bialych wlosow oraz tobie, Sigurcie Ragnarssonie; teraz juz wiem, dlaczego ludzie zwa cie Orm-i-auga, Wezowe Oko. Nie spodziewalem sie, ze slowa te sprawia wam przyjemnosc, jednak zgodzicie sie chyba, ze powinniscie byli je uslyszec. Czterej mezczyzni staneli na wprost Branda. Nie probowali juz udawac obojetnosci. Jego przemowe powitali kiwajac glowami, a na ich ustach pojawil sie usmiech. Po raz pierwszy ich oblicza wydaly sie podobne, tak jakby byli bracmi, synami jednego czlowieka. W tamtych czasach popularna byla modlitwa, ktora mnichowie i ksieza odmawiali przy kazdej niemal okazji: Domine, libera nos a furore normannorum - "Boze, zbaw nas przed gniewem Normanow". Lecz gdyby ktorys z mnichow ujrzal te cztery twarze, dodalby natychmiast: Sed praespe, Domine, a humore eorum - "zwlaszcza jednak przed ich wesoloscia". -To sa wiesci, ktore powinnismy byli uslyszec - zaczal Wezowe Oko - i dlatego dziekujemy ci za to, zes je tu przywiozl. Na poczatku sadzilismy, ze nie mowisz nam calej prawdy i byl to powod, dla ktorego wygladalismy na niezadowolonych. Lecz to, co powiedziales na zakonczenie... Do krocset... To byl glos naszego ojca! On wiedzial, ze ktos go uslyszy. Wiedzial, ze ktos nam powtorzy. Wiedzial tez, co wtedy zrobimy. Dobrze mowie, chlopcy? Na jego skinienie ktos przytoczyl do stolu potezny, obdarty z kory debowy pieniek. Czterej bracia wydali jednoczesnie ciezkie westchnienie i pien rozpadl sie nagle pod czterema ciosami zgodnymi jak jeden cios. Bracia zwrocili sie teraz twarzami w kierunku swych ludzi i rozpoczeli rytual. -Oto stoimy teraz na tym debowym klocu i skladamy uroczysta przysiege... - wyrecytowali chorem. -Ze najedziemy Anglie, aby pomscic smierc naszego ojca - rzekl Halvdan. -Schwytamy krola Elle i zgladzimy go okrutnie za to, ze zabil Ragnara - dodal Ubbi. -Pokonamy wszystkich angielskich wladcow i zawladniemy ich ziemia - przylaczyl sie Sigurth, Wezowe Oko. -Zemscimy sie tez na czarnych krukach, Chrystusowych mnichach - zakonczyl Ivar. -A jesli nie dotrzymamy naszej obietnicy - zaczeli znowu razem - niechaj bogowie z Asgardy otocza nas pogarda i napietnuja, tak ze nigdy juz nie bedziemy mogli polaczyc sie z naszym ojcem i przodkami. Kiedy skonczyli, poczerniale od dymu drewniane sciany budowli zadrzaly od radosnego ryku, ktory wydobyl sie nagle z czterystu gardel: jarlow, sternikow, kapitanow i szlachty. -A teraz - krzyknal Wezowe Oko, uciszajac zgielk - wyniescie na zewnatrz stoly i przygotujcie jadlo. Nie mozna dziedziczyc spadku, dopoki nie wypije sie piwa na stypie po zmarlym ojcu. Musimy wypic za Ragnara, wypic jak bohaterowie. A rano wezwiemy wszystkich ludzi i zbierzemy cala flote i wyruszymy w droge do Anglii. Tam nigdy juz nie zdolaja o nas zapomniec. Nigdy juz sie od nas nie uwolnia! -Teraz pora sie napic. Ty takze usiadz z nami - Sigurth zwrocil sie do Branda - moze opowiesz nam wiecej o naszym ojcu. Znajdzie sie tez dla ciebie miejsce w Anglii, najpierw musimy ja jednak podbic. Daleko stamtad, Shef, ciemnowlosy chlopak, pasierb Wulfgara, lezal na slomianej macie, okryty tylko cienkim starym kocem. Nad wilgotna ziemia wciaz unosila sie mgla. Wulfgar lezal w zaciszu drewnianego domostwa tuz obok matki chlopca, lady Thryth. W tym samym pokoju w swych cieplych lozach spoczywali Alfgar oraz corka Wulfgara i jego konkubiny, Godiva. Od czasu powrotu Wulfgara do rodzinnego domu jadalo sie tu obficie jak nigdy dotad. Pieczono i gotowano upolowane na moczarach kaczki i gesi, nie gardzac tez rybami. Shef musial zadowolic sie jednak owsianka. Teraz, gdy lezal tak z zamknietymi oczami, znajdowal sie wciaz na krawedzi snu. Choc moze nie byl to tylko sen. Widzial rozlegle pole, gdzies na krancu swiata, pole oswietlone tylko szkarlatnym niebem. Na ziemi lezaly bezksztaltne stosy ludzkich kosci. Widzial biale czaszki i zebra, ktore wystawaly spod resztek wspanialych strojow. Wokol stosow skakala cala armia ptakow - wielkich czarnych ptakow z czarnymi dziobami, ktore szukaly resztek ludzkiego miesa i szpiku. Kosci byly juz niemal zupelnie oczyszczone i wyschniete, przeto ptaki krakaly tylko i dziobaly sie nawzajem. Nagle uciszyly sie wszystkie i wzbily w powietrze. Na szkarlatnym niebie ptaki polaczyly sie w wielkie stado i zaczely krazyc nad laka, niemal zespolone w jeden zywy organizm. Shef zorientowal sie, ze leca prosto na niego. Widzial dokladnie bezlitosne zlote oczy ptaka, ktory lecial pierwszy. Dziob wycelowany byl prosto w jego twarz, lecz chlopak nie mogl sie cofnac, stal przykuty do ziemi. Jakas sila przytrzymywala jego glowe. Nagle poczul, jak ten czarny dziob wbija sie gleboko w jego oko. Shef obudzil sie z krzykiem, drzac jeszcze z przerazenia opasal sie kocem i wyjrzal ze swego szalasu. -Co sie stalo, Shef? Co cie tak przerazilo? - zawolal Hund, przyjaciel chlopca. Przez chwile Shef nie byl w stanie odpowiedziec. Potem wykrzyknal gwaltownie, dziwnym, zmienionym glosem, nie wiedzac nawet, co mowi. -Kruki! Kruki sa juz w powietrzu! Rozdzial trzeci -Czy jestes pewien, ze wyladowala tam wielka armia? - glos Wulfgara byl ostry, chociaz wyrazal niepewnosc. Byla to wiadomosc, w ktora naprawde trudno uwierzyc, nie smial jej jednak otwarcie kwestionowac.-Nie ma watpliwosci - odparl Edrich, tan Edmunda, krola East Anglii. -I powiadasz, ze te armie prowadza synowie Ragnara? Rozmowie tej przysluchiwal sie takze Shef. W domostwie Wulfgara zgromadzili sie wszyscy wolni obywatele osady Emneth, wezwani tam przez przybylych wraz z Edrichem jezdzcow. Gorliwosc mieszkancow miala swoje uzasadnienie. Jezeli nie posluchaliby wezwania do pospolitego ruszenia, to zgodnie z prawem mogli utracic wszystko: zarowno ziemie, jak i swoje przywileje stanowe. Z tej samej przyczyny mieli jednak prawo uczestniczyc we wszystkich naradach. Czy Shef mial prawo, aby sie do nich przylaczyc - to inna sprawa. Na razie nie zostal skuty jak niewolnik, a obywatel, ktory sprawdzal wchodzacych do budynku ludzi, mial u Shef a dlug wdziecznosci za naprawiony lemiesz. Popatrzyl wiec tylko z powatpiewaniem na schowany w zniszczonej pochwie miecz chlopca i wpuscil go do srodka. Shef stanal w najdalszym kacie pomieszczenia wcisniety pomiedzy ubogich kerlow, starajac sie sluchac nie bedac widzianym. -Moi ludzie rozmawiali juz z wiesniakami, ktorzy widzieli wikingow - rzekl Edrich. - Mowia, ze armie prowadzi czterech wielkich wojownikow, synow Ragnara. Kazdego dnia rycerze zbieraja sie wokol wielkiego sztandaru z godlem czarnego kruka. Sztandar ten utkaly podobno corki Ragnara w jedna noc. Odtad Czarny Kruk rozwijal swe skrzydla na znak zwyciestwa, a zwijal je w obliczu kleski. Czyny synow Ragnara znane byly w calej Polnocnej Europie i wszedzie tam, gdzie przybijaly dotychczas ich statki: w Anglii, w Irlandii, w kraju Frankow i w Krolestwie Hiszpanii. Znano je nawet w bardziej odleglych krajach nad Srodkowym Morzem, skad powrocili przed laty obladowani lupami. Dlaczego wiec teraz skierowali swoj gniew na ubogie i slabe krolestwo East Anglii? Na twarzy Wulfgara pojawil sie wyraz niepokoju. -A gdzie maja swoje obozowiska? -Na lakach, nad rzeka Stour, na poludnie od Bedricsward. Edrich zaczynal wyraznie tracic cierpliwosc. Opowiadal juz o tym kilkanascie razy w niemal kazdej osadzie w okolicy. Za kazdym razem mial podobna przeprawe. Nie chcieli informacji, szukali tylko sposobu, zeby wymigac sie od swego obowiazku. Tym razem spodziewal sie, ze bedzie inaczej, Wulfgar bowiem slynal ze swojej nienawisci do wikingow i chwalil sie, ze walczyl kiedys oko w oko z samym Ragnarem. -A wiec co mamy teraz robic? -Zgodnie z rozkazem krola Edmunda kazdy wolny obywatel East Anglii zdolny do noszenia broni ma stawic sie w Norwich. Kazdy mezczyzna majacy wiecej niz pietnascie i mniej niz piecdziesiat wiosen. W ten sposob bedziemy mogli przeciwstawic im nasze sily. -A ilu ich tu przybylo? - spytal jeden z bogatych wlascicieli ziemskich stojacych w pierwszym rzedzie. -Trzy setki statkow. -Ilu to daje ludzi? -Na kazdym statku maja zazwyczaj trzy tuziny wioslarzy - odparl niechetnie krolewski herold. Wiedzial, ze jest to sprawa drazliwa. Kiedy kmiotki zorientuja sie przeciw jakiej potedze maja stanac, ciezko bedzie ich ruszyc z miejsca. Nie mial jednak wyboru, musial powiedziec prawde. W pomieszczeniu zalegla cisza. Pierwszy odezwal sie Shef. -Trzy setki statkow i trzy tuziny wioslarzy to daje razem dziewiecset tuzinow. Dziesiec tuzinow to ponad setka ludzi, musi wiec tam byc wiecej niz dziesiec tysiecy wojownikow - skonczyl oszolomiony tym odkryciem. -Nie jestesmy w stanie ich pokonac - rzekl Wulfgar stanowczo, odwracajac wzrok od swego pasierba. - Musimy zlozyc im danine. Cierpliwosc Edricha wyczerpala sie nagle. -To rzecz krola Edmunda podejmowac decyzje. Poza tym zaplacimy mniej jesli zobacza, ze mozemy przeciwstawic im rowne sily. Nie jestem tu jednak po to, aby sluchac waszych rad. Przynosze rozkazy, ktore macie wypelnic. Dotyczy to w rownym stopniu was, co kazdej osady od Ely, az po Wisbech. Z rozkazu krola wszyscy maja zebrac sie tutaj, a jutro wyruszyc do Norwich. Kazdy obywatel Emneth zdolny do sluzby wojskowej powinien stawic sie na rozkaz, w przeciwnym razie spotka go kara. To sa rozkazy, ktorym podlegam na rowni z wami - urwal i spojrzal w strone strapionych ludzi. - Obywatele Emneth, co wy na to? -Jestesmy gotowi! - wykrzyknal Shef odruchowo. -On nie jest wolnym obywatelem - warknal stojacy obok ojca Alfgar. -To jakim prawem tu sie znalazl! Czy wam, ludzie, nie brakuje czasem rozsadku? Slowa Edricha zginely w niechetnym pomruku, jaki wydarl sie z szescdziesieciu gardel i oznaczal podporzadkowanie sie rozkazom krola. W obozie wikingow rzeczy mialy sie zupelnie inaczej. Tutaj decyzje podejmowali czterej synowie Ragnara, a oni znali sie tak dobrze, ze nie potrzebowali dlugo dyskutowac. -W koncu nam zaplaca - rzekl Ubbi. Zarowno on, jak Halvdan przypominali bardzo swoich rycerzy, tak fizycznie, jak i z temperamentu. Choc Halvdan byl mlodszy od brata, obaj byli jednakowo potezni i niebezpieczni. Z takimi ludzmi nie mozna zartowac. -Musimy zadecydowac teraz - mruknal Halvdan. -Kogo wiec wybieramy? - spytal Sigurth. Mezczyzni zastanawiali sie przez chwile. Potrzebowali kogos, kto sprostalby zadaniu, kogos doswiadczonego, a jednoczesnie kogos, kogo mogliby utracic bez leku o dalsze losy kampanii. -Sigvarth - rzekl wreszcie Ivar. Jego twarz nawet sie nie poruszyla a przezroczyste oczy nadal wpatrywaly sie w niebo. Wypowiedzial tylko jedno slowo, nie byla to jednak sugestia, lecz odpowiedz na zadane pytanie. On, ktorego zwano Soplem Lodu, nigdy nie wysuwal sugestii. Jego bracia rozwazyli i zaakceptowali ten wybor. -Sigvarth! - wykrzyknal Sigurth Wezowe Oko. Sigvarth, jarl Malych Wysp, siedzial kilka jardow dalej i gral w kosci. Zeby zademonstrowac swoja niezaleznosc najpierw wykonal rzut, pozniej jednak podniosl sie poslusznie i podszedl do wodzow. -Wywolales moje imie, Sigurcie. -Masz piec statkow? Dobrze. Pomyslelismy, ze Anglicy i ich maly krol Edmund chca wciagnac nas w glupie gierki. Opieraja sie, probuja targowac. To niedobrze. Chcemy zebys pojechal i pokazal im, z kim maja do czynienia. Zabierz swoje statki i poplyn w gore, wzdluz wybrzeza, a dalej skieruj sie na zachod. Wejdziesz w glab ladu i narobisz tyle spustoszenia, ile bedziesz mogl, spal kilka wiosek. Pokaz im, co moze sie stac, kiedy nas sprowokuja. Wiesz, co masz robic. -Tak, robilem to juz nieraz - Sigvarth zawahal sie. - A co ze zdobyczami? -Wszystko, co zdobedziesz jest twoje. Ale wiedz, ze nie chodzi tutaj o lupy. Masz zrobic cos, co beda pamietac. Postepuj tak, jak postapilby Ivar. Jarl usmiechnal sie niepewnie, jak wiekszosc ludzi, kiedy slyszeli imie Ivara Ragnarssona. -Gdzie chcesz wyladowac? - spytal Ubbi. -W miejscu zwanym Emneth. Bylem tam kiedys. Znalazlem sobie mila gaseczke. Usmiech jarla zbladl pod spojrzeniem Ivara. Nie spodobala mu sie odpowiedz Sigvartha. Nie po to przydzielono mu misje, aby powtorzyl mlodziencze eskapady. To nie bylo godne wojownika. Ivar nie myslal nawet z nim dyskutowac. Zapanowala chwila oczekiwania, wreszcie Ivar skierowal wzrok na kogos innego. Bracia wiedzieli, ze Sigvarth nie jest najlepszym wojownikiem, byl to zreszta jeden z powodow, dla ktorego wlasnie jego wybrali. -Wykonaj zadanie i nie zaprzataj sobie glowy drobiem - rzekl w koncu Sigurth i dal jarlowi znak, zeby sie oddalil. Trzeba jednak przyznac, ze Sigvarth znal swe rzemioslo. Dwa dni pozniej o samym swicie piec jego statkow zeglowalo juz ostroznie w kierunku ujscia rzeki Ouse. Po godzinie fala przyplywu zaniosla ich tak daleko w glab ladu, jak tylko bylo to mozliwe bez narazania kilow. Statki zostaly ukryte, a oddzial wyruszyl na rozpoznanie. Najmlodszy i najszybszy z ludzi Sigvartha znalazl niewielka stadnine. Wikingowie zaszlachtowali stajennego, zabrali konie i w blasku porannego slonca wjechali na bagnista sciezke, ktora miala ich doprowadzic do celu. Stu dwudziestu wojownikow jechalo w zwartym szyku. Trzymali sie razem, bez zwiadowcow i tylnej oslony. Wiedzieli, ze sprzyja im zarowno niemala sila, jak i mozliwosc zaskoczenia przeciwnika. Kiedy na ich drodze pojawiala sie wioska albo jakies zabudowania gospodarcze, oddzial zatrzymywal sie na chwile, a lzejsi jezdzcy otaczali teren nie pozwalajac wymknac sie nikomu, kto moglby podniesc alarm w calej okolicy. Potem oddzial ruszal do ataku. Rozkaz byl ten sam za kazdym razem, tak prosty, ze Sigvarth nie trudzil sie nawet, zeby go powtarzac. Zabijali kazda napotkana osobe: mezczyzn, kobiety, dzieci, nawet niemowleta w kolyskach. Czynili to bez zadawania jakichkolwiek pytan, szybko i sprawnie. Potem znowu dosiadali koni i jechali dalej, nie zabierajac lupow. Zawsze jednak, trzymajac sie najsurowszego z rozkazow, unikali ognia. Nie minal dzien, a w srodku spokojnej angielskiej okolicy wyciety zostal korytarz smierci. Jesli ktos trafil do jakiejs wioski po przejezdzie wikingow, dziwil sie, ze nie widzi sasiadow, ze brakuje koni, wreszcie odkrywal lezace w polu trupy. Wtedy dopiero zaczynaly bic na alarm koscielne dzwony. Lecz najezdzcy byli juz zazwyczaj daleko, a w kolejnych, lezacych na ich szlaku wioskach nikt nie mial najmniejszego pojecia o nadciagajacym niebezpieczenstwie. Odzial z Emneth wyruszyl tamtego dnia znacznie pozniej niz ludzie Sigvartha. Najpierw czekano na ociagajace sie druzyny z Upwell i Outwell i kilku odleglejszych jeszcze rejonow. Pozniej zamozniejsi posiadacze ziemscy zaczeli sie ze soba witac i przekazywac sobie wyrazy szacunku. Wreszcie Wulfgar zdecydowal, ze nie moga wyruszyc z pustymi zoladkami i popisujac sie hojnoscia zaprosil wszystkich na grzane wino. Tak wiec, kiedy oddzial liczacy sobie stu piecdziesieciu uzbrojonych jezdzcow wyruszyl w koncu w droge, slonce stalo juz wysoko na niebie. Nawet wtedy dolaczali jednak do nich maruderzy, ktorych zatrzymal badz pekniety popreg, badz chec zlozenia ostatniej wizyty ukochanej. Oddzial jechal bez specjalnych srodkow ostroznosci, nie spodziewajac sie zadnych niebezpieczenstw. Obecnosci wikingow domyslili sie dopiero wtedy, gdy wyjezdzajac zza zakretu zobaczyli przed soba zwarta kolumne wojownikow. Shef jechal zaraz za grupa dowodzacych oddzialem moznych panow. Trzymal sie tak blisko Edricha, jak tylko sie mogl odwazyc. Fakt, ze odwazyl sie przemowic w trakcie narady zyskal mu uznanie tego dostojnego rycerza. Wiedzial, ze dopoki Edrich jest blisko, nikt nie odesle go na tyl kolumny. Shef dostrzegl wikingow w tym samym momencie, co wszyscy i uslyszal przerazone okrzyki wodzow. -Kim sa ci ludzie? -To wikingowie! -Nie, to niemozliwe. Przeciez sa teraz w Suffolk. Wciaz prowadzimy negocjacje. -A jednak to wikingowie! A teraz, baranie glowy, zdejmujcie z koni swoje grube tylki i przygotujcie sie do bitwy. Wy takze, zsiadac, zsiadac! Konie dawajcie do tylu. Zdejmujcie tarcze i formujcie szyk! Edrich jezdzil wokol przerazonych ludzi i wykrzykiwal glosno rozkazy. W koncu wszyscy zdali sobie sprawe z powagi sytuacji. Zeskakiwali na ziemie i goraczkowo przygotowywali bron i tarcze. Potem, w zaleznosci od indywidualnych inklinacji, okazujac tchorzostwo albo brawure, wojownicy kierowali sie na przod, badz na sam tyl bojowego szyku. Shef nie przygotowywal sie zbyt dlugo, byl najbiedniejszym wojownikiem w calej kolumnie. Puscil wolno kuca, ktorego pozyczyl mu ojczym, odpial z plecow drewniana tarcze i przygotowal swoj jedyny orez. Za zbroje sluzyl mu skorzany, niemilosiernie podziurawiony kaftan. Zajal pozycje tuz za Edrichem. Jego gardlo scisnelo podniecenie, umysl zas rozpalala ciekawosc. Jak walcza wikingowie? Co stanowi istote walki? Sigvarth ogarnal cala sytuacje w tej samej chwili, kiedy ujrzal przed soba pierwszych jezdzcow. Unoszac sie w siodle krzyknal komende w strone jadacych za nim wojownikow. Kolumna rozsypala sie natychmiast i wszyscy zeskoczyli z koni. Czesc ludzi odprowadzila zwierzeta w bezpieczne miejsce i uzywajac wodzy, przywiazala je do wbitych w ziemie kolkow. Kiedy rozkaz zostal wykonany, przylaczyli sie do innych formujac rezerwe. Wojownicy, ktorzy pozostali na miejscu, zatrzymali sie na krotka chwile. Niektorzy stali w milczeniu, inni ukucneli, aby poprawic buty, jeszcze inni zaspokajali pragnienie. Nagle wszyscy jednoczesnie zaczeli wyjmowac tarcze, mocowac drzewca do wloczni i toporow, poluzowywac miecze. Nastepnie na rozkaz Sigvartha utworzyli szyk bojowy w ksztalcie strzaly wycelowanej prosto w oddzial Anglikow. Na czele stanal sam Sigvarth, a za nim jego syn Hjorvarth. Przewodzil on grupie dwunastu zbrojnych, ktorzy mieli dostac sie na tyly wroga w momencie, kiedy linia obronna zostanie przerwana. Ich zadaniem bylo uniemozliwienie Anglikom odwrotu i doszczetne rozgromienie ich oddzialow. Naprzeciwko Anglicy ustawili sie w poprzek drogi w potrojnym, miejscami poczwornym szyku. Problem, jaki stwarzaly konie rozwiazali w ten sposob, ze porzucili zwierzeta, pozwalajac aby na nich czekaly badz poklusowaly w nieznane. Pomiedzy konmi ukrylo sie tez kilku mezczyzn, ktorzy po cichu cofneli sie na koniec kolumny, ale tylko kilku. Po ciagnacych sie od trzech pokolen najazdach i wojnach, bylo wsrod Anglikow duzo wzajemnej urazy, ktora odplacali sobie na rozne sposoby, tak jednak, aby nie narazic przy tym na posmiewisko sasiadow. Ci, ktorzy uwazali, ze pozycja ich do tego upowaznia, nie szczedzili pozostalym okrzykow zachety, zagrzewajac wszystkich do walki. Nikt nie wydawal juz jednak rozkazow. Rozgladajac sie wokol, Shef, ktory znalazl sie tuz za linia doskonale uzbrojonej szlachty, poczul sie osamotniony. Kiedy ostrze bojowego szyku wikingow zblizalo sie do angielskiej linii, rycerze nieswiadomie rozstapili sie nieco na obie strony. Pozostali tylko najbardziej zdecydowani i oni wlasnie przyjeli na siebie pierwsze uderzenie. Jezeli Wulfgarowi i jego kompanom nie udaloby sie powstrzymac natarcia, oznaczaloby to rychly koniec bitwy. Szyk klinowy uwazany byl za wynalazek skandynawskiego boga wojny. Ze strony Anglikow zaczely sypac sie wlocznie. Niektore spadaly za blisko, inne zatrzymywaly sie na tarczach wroga. Nagle wikingowie przyspieszyli gwaltownie i truchtem natarli na pierwsza linie. Tym razem grad oszczepow posypal sie w srodek angielskiego szyku. Shef ujrzal, jak Edrich zrecznie uchyla sie przed nimi i broni tarcza. Kilka krokow dalej jeden z moznych oslanial wlasnie tarcza brzuch, kiedy kolejny oszczep przeszyl mu gardlo. Inny z rycerzy klal glosno probujac oswobodzic tarcze od tkwiacych w niej trzech wloczni. Zanim mu sie to udalo, klin przerwal angielska linie. Przed soba widzial teraz Shef wodza wikingow, ktory wymierzal cios Wulfgarowi. Anglik zdolal przyjac uderzenie na tarcze, zadajac jednoczesnie ciecie palaszem. Wiking uchylil sie i zaatakowal ponownie wkladajac w uderzenie cala sile. Raz jeszcze Wulfgarowi udalo sie odparowac cios. Miecze z brzekiem zwarly sie ze soba, lecz Anglik stracil juz rownowage. Sigvarth, obracajac ostrze, uderzyl rekojescia w twarz Wulfgara i pchnal go do tylu nacierajac tarcza. Kiedy przygotowywal sie do zadania ostatecznego ciecia, wyskoczyl na niego Shef. Mimo poteznych rozmiarow wiking byl zaskakujaco szybki. Uskoczyl do tylu i wymierzyl cios w pozbawiona helmu glowe chlopca. Na podstawie krotkiej obserwacji przebiegu walki Shef zdal sobie juz sprawe z dwoch rzeczy. Po pierwsze, wszystkie czynnosci powinny byc wykonywane przy uzyciu calej sily, nie ma tu miejsca na polsrodki. Chlopiec wzial to pod uwage odparowujac cios Sigvartha. Po drugie, w walce nie ma miejsca na przerwy pomiedzy kolejnymi uderzeniami. Kiedy wiking zaatakowal ponownie, Shef byl juz na to przygotowany. Tym razem udalo mu sie podbic miecz wroga do gory. Uslyszal przy tym brzek i ostry trzask, kiedy ostrze peklo i jego fragment poszybowal nad glowa chlopca. To nie moje! - pomyslal uradowany Shef i zlozyl sie do tryumfalnego ataku. Ktos pociagnal go jednak gwaltownie do tylu. Byl to Edrich, ktory krzyczal mu cos do ucha. Shef rozejrzal sie wokol i dostrzegl, ze w czasie gdy walczyl z ich wodzem, reszta wikingow zdazyla juz wedrzec sie gleboko w angielskie szyki. Pol tuzina angielskich wielmozow lezalo na ziemi, a Wulfgar cofal sie w poplochu atakowany przez kilkunastu wikingow. W pewnej chwili mezczyzna pochwycil spojrzenie chlopca. -Uciekaj! - krzyczal Edrich. - Jestesmy pobici. Nic juz sie nie da zrobic. Uciekaj, moze uda nam sie ocalic zycie. -Ale moj ojciec!... - krzyknal Shef. -Za pozno, juz go powalili. Byla to prawda. Wulfgar otrzymal wlasnie potezny cios w helm i runal do przodu prosto pod nadciagajaca fale wikingow. Edrich wiedzial, ze za chwile moga odciac im mozliwosc ucieczki. Chwycil chlopca za kolnierz i pociagnal za soba. -Przekleci glupcy. Niewyszkolona zgraja. Czego sie zreszta spodziewac? Bierz konia, chlopcze. Wkrotce Shef cwalowal juz ta sama droga, ktora przywiodla go do wikingow. Jego pierwsza bitwa byla skonczona. Uciekal stamtad niedlugo po tym, jak zadany zostal pierwszy cios. Rozdzial czwarty Rosnace na krawedzi mokradel trzciny poruszaly sie delikatnie na porannym wietrze. Musieli isc dalej, wiec Shef usilowal rozeznac sie w okolicy. Po wikingach nie bylo juz sladu. Chlopak wrocil na oslonieta drzewami sucha wysepke, gdzie obozowali ostatniej nocy. Edrich zajadal wlasnie zimne pozostalosci ich wspolnej biesiady. Widzac chlopca wytarl zatluszczone palce w trawe i podniosl pytajaco brwi.-Nic nie widac - rzekl Shef. - Cisza. Zadnego dymu. Opuscili pole bitwy, wiedzac, ze jest juz przegrana. Chcieli ocalic zycie. Nie bylo poscigu, ale dla pewnosci porzucili konie i na wlasnych nogach przedarli sie przez mokradla. Ostatnia noc byla dla Shefa przyjemnym ukojeniem. Myslal o tym teraz z mieszanymi uczuciami. Po raz pierwszy nie mial przed soba zadnej pracy do wykonania, zadnych zobowiazan. Jego jedynym obowiazkiem bylo ukrywac sie, nie dac sie odnalezc. Na wysepce udalo im sie wzniesc trzcinowy szalas, a w zawiesistej wodzie latwo bylo zlapac wegorze. Edrich, po chwili wahania zdecydowal, ze moga rozpalic ognisko. Wikingowie mieli teraz co innego do roboty niz przeszukiwac bagna z powodu jakiejs smuzki dymu. Zreszta zanim jeszcze zapadl zmierzch, mozna bylo i tak zobaczyc pelno dymow w roznych stronach okolicy. -Najezdzcy wracaja do siebie - rzekl Edrich. - Kiedy sie wycofuja, przestaja zwracac uwage na ostroznosc. -Panie, czy uciekales juz kiedy z pola bitwy? - spytal Shef ostroznie. -Wiele razy - odparl szczerze Edrich. - I nie nazywaj tego bitwa, to byla zwykla potyczka. Uciekalem czesto, a gdyby robili tak wszyscy, mielibysmy mniej zabitych. Nie tracimy tak wielu ludzi w rownej walce, ale kiedy wikingom uda sie przebic, zaczyna sie zwyczajna rzez. Przez chwile sam sie nad tym zastanow. Kazdy, kto ujdzie calo, moze stanac do walki nawet nastepnego dnia. Klopot w tym - Edrich usmiechnal sie kwasno - ze im czesciej sie to zdarza, tym mniej ludzi ma ochote sprobowac po raz kolejny. Traca ducha. Wczoraj przegralismy, bowiem nikt nie byl przygotowany, ani fizycznie, ani wewnetrznie. Jezeli jedna dziesiata czasu, ktora poswieca teraz na rozpaczanie, poswieciliby wczesniej na przygotowania, nie byloby mowy o porazce. - Edrich zamyslil sie na chwile. - A teraz pokaz mi swoj miecz. Wyglada jak jakies narzedzie rolnicze - zauwazyl obracajac w dloniach ostrze. - W kazdym razie nie jak prawdziwa bron. Widzialem jednak, jak peklo na tym ostrze wikinga. Jak to mozliwe? -To dobre ostrze - odparl Shef. - Moze nawet najlepsze w Emneth. Zrobilem je sam, wykulem z zelaznych lup, ktore przywiezli nam z Poludnia. Lecz jest tam tez warstwa twardej stali. Pewien tan z March dal mi kilka grotow od wloczni jako zaplate za robote, ktora dla niego wykonalem. Przetopilem je wszystkie, a potem polaczylem stal z zelazem i wykulem ostrze. Zelazo jest jego spoiwem, a stal daje mu sile. -Lecz mimo calej tej pracy ostrze jest krotkie i jednosieczne, a rekojesc zrobiona ze zwyklej kosci. Poza tym pozwoliles, aby zamoklo i rdzewialo. -Gdybym chodzil po Emneth z prawdziwym polyskujacym w sloncu orezem przy boku, jak sadzisz, czy dlugo bym sie nim cieszyl? Rdzy jest tylko tyle, aby zmienic kolor ostrza, postaralem sie, by nie siegnela glebiej. -No wlasnie, jest jeszcze jedno pytanie, ktore chcialbym ci zadac. Mlody tan powiedzial, ze nie jestes wolnym czlowiekiem. Wyglada jakbys sie ukrywal. W czasie potyczki nazwales jednak Wulfgara ojcem. Jest w tym jakas zagadka. Swiat pelen jest bekartow. Rzecz to wiadoma, ze tanowie maja nieprawych synow, nikt jednak nie probuje uczynic z nich niewolnikow. Shef spotykal sie juz z tym pytaniem wiele razy. W innych okolicznosciach na pewno by na nie nie odpowiedzial, ale teraz, na tej wyspie wsrod moczarow, gdy rozmawial jak rowny z rownym z tanem krola Edmunda, slowa poplynely same. -On nie jest mym ojcem, choc go tak nazywam. Osiemnascie wiosen temu wikingowie najechali nasza osade. Wulfgara nie bylo wtedy w domu, zostala tylko moja matka, lady Thryth, ze swoim nowo narodzonym synem Alfgarem, moim przyrodnim bratem. W noc kiedy przybyli wikingowie, sluzacemu udalo sie zabrac Alfgara w bezpieczne miejsce. Moja matka zostala jednak pojmana. Edrich pokiwal glowa. Wszystko to znal az za dobrze, znal caly mechanizm, przynajmniej wtedy gdy w gre wchodzil ktos z pozycja. Maz mogl sie spodziewac, ze po krotkim czasie dostanie wiadomosc z jakiegos targu niewolnikow w Hedeby czy Kaupang, ze taka a taka pani jest do odkupienia za okreslona sume. Jezeli takiej informacji nie otrzymal, mogl uznac sie za wdowca i ponownie ozenic, przekazujac srebrne bransolety kolejnej kobiecie, ktora wychowa mu syna. Przyznac trzeba, ze czasem taka sielanke przerywalo po latach pojawienie sie jakiejs zniszczonej starowiny, ktorej udalo sie wreszcie powrocic do domu. Rzadki to jednak przypadek, zreszta i tak nie wyjasnialby on wcale zagadki mlodzienca, ktorego Edrich mial przed soba. -Moja matka powrocila po kilku tygodniach. Byla w ciazy. Przysiegala, ze moim ojcem jest sam jarl wikingow. Kiedy przyszedlem na swiat chciala nazwac mnie Halfden, poniewaz jestem w polowie Dunczykiem, lecz Wulfgar przeklal ja za to. Powiedzial, ze Halfden to imie bohatera, krola, od ktorego wywodzi sie rod Shieldingow, a oni z kolei dali poczatek panujacym dynastiom w Anglii i Danii. To nie bylo imie dla mnie, nazwali mnie wiec Shef, tak jak zwyklego psa. Mlodzieniec spuscil oczy. -I dlatego wlasnie moj ojczym tak mnie nienawidzi i chce uczynic niewolnikiem, dlatego moj przyrodni brat, Alfgar, oplywa we wszystko, podczas gdy ja jestem biedakiem. Shef nie opowiedzial jednak calej historii. Nie powiedzial, ze Wulfgar naciskal na zone, aby pozbyla sie plodu i zabila siedzace w jej lonie dziecko gwalciciela. Nie wspomnial, ze dopiero interwencja ojca Andreasa ocalila mu zycie, ksiadz bowiem ostro potepil grzech dzieciobojstwa, nawet w przypadku dziecka wikinga. Nie powiedzial takze, ze Wulfgar w przyplywie gniewu i zazdrosci wzial sobie konkubine i splodzil z nia piekna Godive, tak ze bylo ich w koncu troje: Alfgar - syn prawowity, Godiva - corka Wulfgara i niewolnicy oraz Shef - syn lady Thryth i wikinga. Edrich oddal chlopcu miecz. Historia wciaz wydawala mu sie tajemnicza. Jak to mozliwe, ze tej kobiecie udalo sie uciec? Handlarze niewolnikow nie sa zazwyczaj tak beztroscy. -Jak zwal sie ten jarl? - spytal po chwili. - Twoj... -Moj ojciec? Matka mowila, ze zwie sie Sigvarth. Jest jarlem Malych Wysp, gdziekolwiek sie one znajduja. Chwile jeszcze siedzieli w milczeniu, a potem ulozyli sie do snu. Bylo juz pozno, kiedy Shef i Edrich wyszli ostroznie z szuwarow, a przed ich oczami ukazaly sie ruiny Emneth. Wszystkie budynki zostaly spalone, z niektorych zostaly tylko stosy popiolow, z innych stosy poczernialych belek. Splonelo domostwo Wulfgara, kosciol, kuznia, wszystko. Widac bylo kilkoro ludzi, ktorzy chodzili bez celu wokol ruin, grzebiac w popiolach. Kiedy weszli do wioski, Shef zagadnal jedna z ocalalych, w ktorej rozpoznal sluzaca swej matki. -Trudo, powiedz mi, co sie tu stalo. Kobieta zadrzala na calym ciele i spojrzala na niego z przerazeniem. Przypatrywala sie jego tarczy i mieczowi dziwiac sie, ze stoi przed nia zywy, nawet nie drasniety. -Lepiej... lepiej pojdz zobaczyc sie z matka. -Czy ona wciaz tu jest? - Shef poczul przyplyw nadziei. Moze odnajdzie takze innych. Czy udalo sie uciec Alfgarowi i Godivie? Mezczyzni podazyli za kobieta, ktora utykala niezdarnie. -Dlaczego ona chodzi w ten sposob? - szepnal Shef. -Zgwalcona... - odparl krotko Edrich. -Ale... ale ona nie byla dziewica. -Gwalt to cos innego. Czterech mezczyzn ciagnie kobiete na wszystkie strony, a piaty sobie dogadza. Wszyscy sa podnieceni, zrywaja sciegna, czasem nawet lamia kosci. Najgorzej, kiedy kobieta probuje sie wyrywac. Shef pomyslal znow o Godivie i zacisnal piesci tak mocno, az zbielaly palce. Zrozumial, ze nie tylko mezczyznom przyszlo placic za przegrana bitwe. Dalej szli juz w milczeniu. Truda prowadzila ich do szalasu zbudowanego z nadpalonych belek i przykrytego starymi deskami. Szepnela cos zagladajac do srodka, a po chwili zaprosila ich, aby weszli. W srodku, na poslaniu zrobionym ze starych workow, lezala lady Thryth. Wyraz cierpienia na twarzy oraz dziwaczny sposob, w jaki byla ulozona swiadczyly o tym, ze przeszla to samo, co Truda. Shef uklakl przy niej i dotknal ramienia. -Nie bylo ostrzezenia, nie mielismy czasu, aby sie przygotowac - wyszeptala zbolalym glosem. - Nie wiedzielismy co robic. Te swinie przyjechaly tu zaraz po bitwie. Otoczyli nas, zanim ktokolwiek sie zorientowal. Kobieta skrecila sie z bolu i zamilkla. W jej oczach czaila sie pustka. -To bestie. Zabili kazdego, kto probowal sie bronic. Potem zebrali nas przed kosciolem. Wtedy zaczelo padac. Najpierw wybrali mlode i ladne dziewczeta oraz niektorych chlopcow. Przeznaczyli ich na sprzedaz jako niewolnikow. A potem... Potem przyprowadzili swoich jencow i... - kobieta zaslonila oczy, jej glos zaczal sie zalamywac. -Kazali nam patrzec... Jej slowa utonely w szlochu. Chwile lezala bez ruchu, wreszcie drgnela, jakby przypomniala sobie nagle cos waznego. Scisnela wtedy reke chlopca i po raz pierwszy spojrzala mu prosto w oczy. -Wiesz, Shef, to byl on! Ten sam, co poprzednio. -Jarl Sigvarth? - spytal w napieciu Shef. -Tak. Twoj... twoj... -Jak on wygladal? Czy byl wysoki i ciemnowlosy, z bialymi zebami? -Tak, mial zlote bransolety na calym ramieniu. Shef przywolal z pamieci obraz stoczonej na drodze walki, szczek pekajacego oreza i moment, kiedy gotowal sie do decydujacego pchniecia. Czy to mozliwe, ze sam Bog uchronil go przed straszliwym grzechem? Lecz jesli to prawda, co w takim razie Bog porabial potem? -Czy on nie mogl cie obronic, matko? -Nawet nie probowal - odparla Thryth panujac nad swym glosem. - Kiedy zlamali szereg po tym... po tym przedstawieniu, powiedzial im, ze moga do woli pladrowac i uzywac zycia, maja jednak skonczyc, gdy uslysza glos rogu. Niewolnicy zostali zwiazani i odprowadzeni na bok, ale reszta z nas, Truda, ja i inne kobiety, bylysmy po prostu podawane z rak do rak. -Shef, ja wiem, ze on mnie rozpoznal! I pamietal kim jestem. Lecz kiedy go blagalam, zeby przynajmniej zostawil mnie dla siebie, zasmial sie tylko. Powiedzial... powiedzial, ze teraz juz jestem stara gesia, nie zadna gaska, a gesi powinny sobie same radzic. Zwlaszcza gesi, ktore kiedys mialy ochote sobie odfrunac. Tak wiec potraktowali mnie jak Trude, gorzej nawet, gdyz bylam dama, a dla niektorych z nich stanowilo to dodatkowa rozrywke - jej twarz wykrzywil grymas gniewu i nienawisci, przez chwile zapomniala nawet o bolu. - Ale zdazylam mu powiedziec, Shef. Powiedzialam, ze ma syna i ze ten syn kiedys go odnajdzie i zabije! -Prawie mi sie to udalo, matko - odparl Shef i zawahal sie. Dreczylo go jeszcze jedno pytanie, lecz ubiegl go Edrich. -A co wlasciwie mieliscie ogladac, pani? Oczy Thryth znowu wypelnily sie lzami. Nie mogac wydobyc glosu przywolala reka swoja sluzaca. -Chodzcie za mna - rzekla Truda - pokaze wam, jak wyglada milosierdzie wikingow. Mezczyzni wyszli z szalasu i podazyli za nia w poprzek pogorzeliska w strone kolejnego napredce zbitego szalasu. Przy wejsciu stala niewielka grupka ludzi. Co pewien czas ktos wchodzil do srodka, a po chwili wychodzil pospiesznie. Trudno bylo odczytac rysujace sie na twarzach tych ludzi uczucia. Smutek? Gniew? W wiekszosci przypadkow byl to chyba po prostu zwyczajny strach. Wewnatrz szalasu stal konski zlob do polowy wypelniony sianem. Shef rozpoznal od razu jasne wlosy Wulfgara i jego brode, ale twarz, ktora ujrzal byla twarza trupa: blada, stezala, z wystajacymi koscmi. Wulfgar zyl jednak. Przez moment Shef nie mogl zrozumiec tego, co ujrzal. Jak Wulfgar mogl lezec w zlobie? Byl za wysoki. Mial jakies szesc stop wzrostu, a zlob, Shef wiedzial o tym az za dobrze, z wlasnego doswiadczenia, byl dlugosci niecalych pieciu stop... Cos tu sie nie zgadzalo. Cos bylo nie tak z nogami Wulfgara. Jego kolana siegaly konca zlobu, a potem byly juz tylko niezdarnie zawiazane i poplamione krwia bandaze. Shef poczul silny odor rozkladu i spalenizny. Z rosnacym przerazeniem ujrzal, ze Wulfgar nie ma takze rak. Kikuty, ktore mu zostaly, lezaly skrzyzowane na piersiach, bandaze zaczynaly sie na wysokosci lokci. -Przyprowadzili go i ustawili naprzeciw nas - mruknal ktos z tylu. - Ulozyli go na klocu drewna i po kolei obcieli toporem rece i nogi. Nogi najpierw. Za kazdym razem przypalali pozostaly kikut rozpalonym do czerwonosci zelazem, zeby nie umarl z uplywu krwi. Z poczatku przeklinal ich i usilowal sie bronic, lecz pozniej zaczal blagac, aby pozostawili mu chociaz jedna reke, tak, zeby mogl przynajmniej samodzielnie jesc. Wysmiali go. Ten wysoki, jarl, powiedzial, ze zostawia mu cala reszte. Mowil, ze pozostawia mu oczy, aby mogl ogladac ponetne kobiety, oraz jadra, aby mogl ich pozadac. Ale nigdy juz nie bedzie mogl zdjac spodni, nigdy wiecej. Nie bedzie w stanie nic dla siebie zrobic, pomyslal Shef. Zupelnie uzalezniony od innych, poczawszy od jedzenia, a na sikaniu konczac. -Zrobili z niego "heimnara" - rzekl Edrich, poslugujac sie norweskim okresleniem - zywego trupa. Slyszalem juz o tym, ale nigdy jeszcze nie widzialem na wlasne oczy. Nie zamartwiaj sie jednak, chlopcze. Infekcja, bol, utrata krwi. Dlugo nie pozyje. Nagle nieruchome oczy otwarly sie szeroko i spojrzaly z jawna wrogoscia na Shefa i Edricha. Spomiedzy wyschnietych warg dobiegl do nich cichy szept, brzmiacy niczym syk weza. -Zbiegowie. Uciekles i zostawiles mnie, chlopcze. Bede ci to pamietal. A ty, krolewski tanie... Przyjechales, zebrales nasze sily i poprowadziles do walki. Gdzie jednak byles, kiedy walka dobiegla konca? Nie bojcie sie, pozyje jeszcze wystarczajaco dlugo, aby wziac odwet na was obu. Nie zapomne tez o twoim ojcu, chlopcze. Nie powinienem byl opiekowac sie jego pomiotem, ani przyjmowac z powrotem jego dziwki. Oczy zamknely sie, a glos ucichl. Shef i Edrich w milczeniu wyszli z szalasu. Na dworze znow zaczelo mzyc. -Nie rozumiem - rzekl Shef - dlaczego oni to zrobili? -Tego i ja, przyznam, nie pojmuje. Cos ci jednak powiem. Kiedy krol Edmund o tym uslyszy, wpadnie w furie. Najazd i mord w czasie rozejmu, to juz rzecz normalna, ale cos takiego... Zrobic cos takiego jego czlowiekowi, jego dawnemu druhowi. Bedzie mial umysl podzielony dwiema myslami. Z jednej strony chcial bedzie uchronic swych ludzi przed czyms takim, z drugiej jego honor podpowie mu zemste. To bedzie trudna decyzja. Czy pojedziesz teraz ze mna, chlopcze? - Edrich spojrzal na Shefa. - Musze zawiezc mu wiesci. Nie jestes tutaj wolnym czlowiekiem, ale widac od razu, ze z ciebie wojownik. Nic tu teraz po tobie. Jedz ze mna, bedziesz moim sluga, a pozniej znajdziemy dla ciebie odpowiednia bron i ekwipunek. Jezeli potrafiles walczyc wystarczajaco dobrze, aby powstrzymac wielkiego jarla, krol wezmie cie do swej druzyny. Nie ma znaczenia, kim byles w przeszlosci. Naprzeciw wyszla im lady Thryth podpierajac sie z wysilkiem na kiju. Shef zadal jej w koncu pytanie, ktore nie dawalo mu spokoju odkad ujrzal dymiace pogorzelisko Emneth. -A co sie stalo z Godiva? -Zabral ja Sigvarth. Zabrali ja do obozu wikingow. Shef odwrocil sie do Edricha. Mowil pewnie, bez proby usprawiedliwiania sie. -Slyszalem juz, ze jestem zbiegiem i niewolnikiem. Niechaj wiec bede i jednym, i drugim - Shef odpial tarcze i rzucil ja na ziemie. - Przedostane sie do obozu wikingow. Moze wezma mnie do siebie. Musze cos zrobic, aby uratowac Godive. -Nie przezyjesz nawet tygodnia - rzekl Edrich ze wzburzeniem. - I umrzesz jako zdrajca. Zdradzisz swoich ludzi i krola Edmunda. Mezczyzna odwrocil sie na piecie i odszedl, nawet sie nie ogladajac. -Zdradzisz tez samego Chrystusa Pana - dodal ojciec Andreas, ktory pojawil sie wlasnie u wejscia do szalasu. - Widzisz, co uczynili nam poganie. Lepiej byc niewolnikiem wsrod chrzescijan niz krolem wsrod takich jak tamci. Shef zdal sobie sprawe, ze zdecydowal sie bardzo szybko, zapewne zbyt szybko i bez zastanowienia. Teraz jednak nie bylo juz odwrotu. W jego glowie klebily sie mysli: probowalem zabic ojca, moj ojczym stal sie zywym trupem, matka nienawidzi mnie za to, co zrobil ojciec, stracilem szanse na odzyskanie wolnosci, stracilem wzgledy czlowieka, ktory mogl zostac moim przyjacielem. Takie mysli nie mogly mu teraz pomoc. Wszystko to uczynil dla Godivy. Musial zakonczyc rozpoczete dzielo. Godiva obudzila sie z bolem glowy czujac wokol siebie swad dymu. Przerazona probowala wstac i jakos sie wyswobodzic, jednak powstrzymal ja piskliwy jek dziewczyny, na ktorej lezala. Kiedy jej oczy przyzwyczaily sie do polmroku, zorientowala sie, ze znajduje sie w ciagnietym po wyboistej drodze wozie. Wnetrze wozu wypelnialy ulozone jedna na drugiej dziewczeta z Emneth. Slychac bylo jeki i placz. Nagle z tylu wozu pojawila sie brodata twarz. Dziewczeta z piskiem staraly sie ukryc jak najglebiej, mezczyzna jednak usmiechnal sie tylko ukazujac biale zeby i zniknal. Wikingowie! W jednej chwili Godiva przypomniala sobie wszystko. Fale zblizajacych sie mezczyzn, panike w osadzie, ucieczke przez mokradla, to jak zostala schwytana i obezwladniajaca groze, kiedy po raz pierwszy w zyciu dostala sie w objecia doroslego mezczyzny... Jej dlon powedrowala bezwiednie wzdluz uda. Co moglo sie stac kiedy byla nieprzytomna? Nie czula bolu, chyba wiec nadal pozostala dziewica. Niemozliwe, zeby zgwalcili ja i nic teraz nie czula. Lezaca obok dziewczyna, corka jednego z gospodarzy i towarzyszka zabaw Alfgara, dostrzegla przestrach na jej twarzy i ruch dloni pod spodnica. -Nic sie nie boj - odezwala sie, nie bez zlosliwosci. - Nawet nas nie dotkneli. Mamy zostac sprzedane. Nie masz sie czego lekac, dopoki nie znajda na ciebie kupca. Pozniej staniesz sie taka, jak my wszystkie. Wspomnienia powracaly jedno po drugim. Grupa mieszkancow otoczonych przez uzbrojonych wikingow, a posrodku jej ojciec rozkrzyzowany na drewnianym pniaku. Przerazliwa trwoga, kiedy ujrzala zblizajacego sie kata z toporem i zrozumiala, co zamierzaja z nim zrobic. Tak, wybiegla naprzod i z krzykiem rzucila sie na tego wysokiego mezczyzne, lecz inny, ten, ktorego tamten nazywal synem, zdolal ja pochwycic. A co pozniej? Ostroznie dotknela glowy i wyczula guz. Glowa nie krwawila jednak. Nie byla jedyna, z ktora postapiono w ten sposob. Wikingowie uderzyli ja wypelnionym piaskiem workiem. Piraci od lat trudnili sie handlem i nauczyli sie, jak postepowac z zywym towarem. W czasie najazdu uzywali najpierw toporow, wloczni i mieczy, zabijali gospodarzy i wojownikow. Pozniej jednak ostra bron stawala sie nieporeczna. Zbyt latwo bylo uszkodzic jakas czaszke, uciac ucho czy w inny sposob uszkodzic kosztowny towar. Nawet zwykly cios piescia okazac sie mogl zbyt potezny zwazywszy na krzepe tych ludzi. Kto kupilby dziewczyne z peknieta szczeka albo z przetracona koscia policzkowa? Moze jakis sknera ze Skandynawii, ale na pewno nie wybredni klienci z Hiszpanii czy Dublina. Tak wiec ludzie znajdujacy sie pod komenda Sigvartha, jak rowniez wielu innych, ktorzy trudnili sie handlem niewolnikami, nosili za pasem albo ukryte wewnatrz tarczy woreczki w ksztalcie kielbasy wypelnione po brzegi piaskiem zebranym pracowicie na wydmach Jutlandii. Wystarczyl jeden zgrabny cios i towar juz lezal cicho nie sprawiajac klopotow. A przy tym zadnego ryzyka uszkodzenia. Dziewczeta zaczely w koncu do siebie szeptac, choc ich glosy drzaly ze strachu. Opowiedzialy Godivie, co stalo sie z jej ojcem, a potem, co spotkalo Trude i Thryth. Opowiadaly, jak zaladowano je na woz, zadna nie wiedziala jednak, co stanie sie z nimi dalej. Pod wieczor nastepnego dnia Sigvarth, jarl Malych Wysp, poczul jak ogarnia go niepokoj, ktorego przyczyny nie umial odgadnac. Siedzial w namiocie synow Ragnara i wraz innymi jarlami przysluchiwal sie, jak jego syn Hjorvarth opowiada historie wyprawy. Choc byl to jeszcze mlody wojownik, przemawial dobrze. Skad wiec to dreczace uczucie? Sigvarth nie byl czlowiekiem zdolnym do glebokiej autoanalizy, zyl jednak juz wystarczajaco dlugo, aby przekonac sie, ze nie nalezy lekcewazyc takich objawow. Powrot z wyprawy byl udany. Ciagnal za soba kolumne wozow z niewolnikami i lupami. Najwazniejsze jednak, ze zrobil dokladnie to, o co chodzilo Wezowemu Oku. Spalone chaty i wypalone pola, studnie pelne trupow oraz, dla przykladu, kilku okaleczonych, ktorzy beda mogli opowiedziec wszystkim swoja historie. Czyn tak, jak uczynilby to Ivar, mowil Wezowe Oko. W porzadku, nie byl moze tak dobry w zadawaniu cierpien jak Ivar, ale nikt chyba nie powie, ze sie nie staral. Udalo mu sie calkiem niezle. Ta okolica z pewnoscia nie podzwignie sie szybko. Nie, nie to go niepokoilo, to bylo dobrze wykonane zadanie. Jezeli cos bylo nie tak, to stalo sie to znacznie wczesniej. Powoli Sigvarth uzmyslowil sobie, ze martwilo go pewne wspomnienie zwiazane z potyczka. Juz cwierc wieku walczyl na pierwszej linii, zabil setke ludzi, zebral ze dwa tuziny ran. Potyczka powinna byc prosta, przysporzyla im jednak trudu. Przedarl sie przez angielska linie, tak jak wiele razy przedtem, zmiotl ze swej drogi jasnowlosego tana i doszedl do drugiej linii wyjatkowo zdezorganizowanej i nierownej. A wtedy wyrosl przed nim ten chlopak. Nie mial nawet helmu ani porzadnego miecza. Wygladal jak wyzwolony wlasnie niewolnik albo najbiedniejsze dziecko z calej osady. Wystarczyly jednak dwa starcia i miecz Sigvartha rozpadl sie na kawalki, a on sam stracil rownowage. Sigvarth uswiadomil sobie, ze gdyby to byl pojedynek, czekalaby go niechybna smierc. Ocalili go wojownicy, ktorzy pojawili sie nagle po jego obu stronach. Nie sadzil, zeby ktorys z nich dostrzegl w jak beznadziejnym polozeniu sie znalazl, lecz jesli to dostrzegli, ktos ze starszyzny mogl zglosic teraz jego odwolanie. Czy bedzie mogl spojrzec im w oczy? Czy jego syn Hjorvarth jest juz wystarczajaco potezny, aby ktos przestraszyl sie jego zemsty? A moze rzeczywiscie stal sie juz za stary do zabijania. Jesli nie potrafil usadzic w miejscu na wpol uzbrojonego chlopca, to chyba faktycznie nie byl juz w dawnej formie. W kazdym razie teraz zrobi cos naprawde madrego. Najwazniejsze, zeby miec po swojej stronie Ragnarssonow, to sie zawsze sprawdzalo. Hjorvarth zblizal sie juz do konca opowiesci. Sigvarth odwrocil sie na krzesle i skinal glowa w strone dwoch giermkow, ktorzy stali obok wejscia. W odpowiedzi obaj kiwneli glowami i wyszli na zewnatrz. -...tak wiec zapalilismy wozy i wrzucilismy do srodka kilku ludzi, ktorych moj ojciec w swej madrosci przywiodl tak daleko, aby zlozyc ich w ofierze Aegirowi i Ranowi. Potem wsiedlismy na statek, poplynelismy w dol rzeki i oto jestesmy! My, ludzie slynnego jarla Sigvartha, w tym ja, jego prawowity syn, Hjorvarth, gotowy spelnic wasze dalsze rozkazy, synowie Ragnara! W namiocie wybuchl aplauz, jedni tupali nogami, inni uderzali o stol naczyniami. Wszyscy w znakomitym nastroju, po tak dobrym rozpoczeciu kampanii. Potem przemowil Wezowe Oko. -Dobrze, Sigvarcie, mozesz zachowac swoje lupy, widzimy bowiem, jak ciezko na nie zapracowales. Teraz mozesz nam zdradzic, czy dopisalo ci szczescie. Powiedz, ile lupow udalo ci sie zebrac tym razem? Czy stac cie juz, aby rzucic wojaczke i kupic sobie letni domek w Sjaellandzie? -Oj, nie jest tego tak duzo - odrzekl Sigvarth, a slowa jego powital pomruk niedowierzania. - Nie starczy, abym mogl stac sie gospodarzem. To tylko skromne lupy, czego zreszta mozna sie spodziewac po takiej okolicy. Trzeba nam poczekac, az armia dojdzie do Norwich. Do Yorku, Londynu! - Slowa te wywolaly ponowny wybuch entuzjazmu. - Musimy odebrac zloto tym, ktorzy maja go najwiecej. Ksiezom. W wioskach nie znajdziemy go wcale. Musze jednak przyznac, ze cos udalo nam sie zdobyc i chetnie podziele sie tym, co mam najlepszego. Pozwolcie, ze pokaze wam moja najswietniejsza zdobycz! Sigvarth odwrocil sie i przywolal giermkow. Przecisneli sie pomiedzy stolami prowadzac ze soba postac spowita calkowicie w tkanine i przewiazana sznurem. Postac zostala popchnieta w strone glownego stolu, sznur blyskawicznie przeciety, a tkanina odrzucona na bok. Posrodku namiotu ukazala sie Godiva, ktora mrugajac oczami zaczela przygladac sie otaczajacym ja brodatym mezczyznom. Cofnela sie i chciala odwrocic, lecz stanela nagle oko w oko z najwyzszym z wojownikow. Mezczyzna mial jasna karnacje i oczy koloru lodu, jego twarz nie wyrazala zadnych emocji. Spojrzala w bok i niemal z ulga rozpoznala stojacego tam Sigvartha, jedynego czlowieka, ktorego potrafila rozpoznac w tym tlumie. W tym ponurym otoczeniu byla niczym kwiat wyrastajacy z podmoklego poszycia. Jasne wlosy, delikatna skora, pelne usta, ktore rozchylone w przestrachu wydawaly sie jeszcze bardziej pociagajace. Sigvarth skinal raz jeszcze i jeden z mezczyzn przecial tyl jej sukni, po czym zerwal ja nie zwazajac na krzyki dziewczyny. Stanela wiec przed nimi niemal naga, okryta tylko cienka koszula, tak ze wszyscy mogli podziwiac jej mlodziencze cialo. W rozpaczliwym gescie strachu i palacego wstydu Godiva skrzyzowala na piersiach ramiona i opuscila glowe. Przygotowala sie na najgorsze. -Nie moge sie nia podzielic! - wykrzyknal Sigvarth. - Jest na to zbyt cenna. Postanowilem wiec, ze ja oddam! Podaruje ja czlowiekowi, ktory wyslal mnie na te wyprawe, w podziece i w nadziei, ze bedzie o mnie pamietal. Niech mu ona dobrze i dlugo sluzy. Podaruje ja najmadrzejszemu czlowiekowi w calej armii. Przeznaczona jest tobie, Ivarze! Sigvarth zakonczyl swoja przemowe tryumfalnym okrzykiem i wzniosl do gory rog. Powoli zorientowal sie jednak, ze nie bylo zadnego odzewu. Wokol panowalo pelne zaklopotania milczenie. Nawet ludzie, ktorzy nie znali prawie Ragnarssonow i dopiero niedawno dolaczyli do armii, pobladli lekko i spuscili oczy. Serce Sigvartha znow wypelnilo nieprzyjemne uczucie chlodu. Moze powinienem byl najpierw spytac, pomyslal z niepokojem. Moze stalo sie cos, o czym nie zdazyl sie dowiedziec. Ale jaka szkode mogl wyrzadzic swoim podarkiem. Dzielil sie swoim lupem, dzielil sie czyms, co kazdy mezczyzna chcialby posiasc. Co w tym zlego, ze podarowal te dziewczyne, te piekna dziewice, Ivarowi? Ivarowi Ragnarssonowi, zwanemu... Zaraz... jak oni go nazywaja? Przerazajaca mysl przebiegla nagle przez glowe Sigvartha. Czy to przezwisko naprawde cos oznaczalo? Sopel Lodu... Rozdzial piaty Piec dni pozniej Shef i jego towarzysz lezeli ukryci w cieniu zagajnika i patrzyli na ciagnace sie az do obozowiska wikingow podmokle laki. Byla to niemal mila odkrytego terenu. Tym razem nie udalo im sie powstrzymac zdenerwowania.Nie mieli klopotow aby wydostac sie z Emneth, co w normalnych warunkach mogloby stanowic najtrudniejsze zadanie dla zbieglego niewolnika. Lecz Emneth zylo teraz innymi problemami, nikt zreszta nie uwazal Shefa za swoja wlasnosc. A Edrich, ktory moglby powstrzymywac ludzi przed przejsciem na strone wikingow, w tym wypadku najwyrazniej umywal rece. Tak wiec nikt nie przeszkodzil Shefowi, kiedy pakowal kilka drobiazgow i troche jedzenia na droge, czyniac wyrazne przygotowania do ucieczki. Ktos jednak mu sie przygladal. Kiedy stal posrod pogorzeliska niezdecydowany czy pozegnac sie z matka, zdal sobie sprawe, ze jakis czlowiek stoi za jego plecami. Byl to Hund, przyjaciel z dziecinstwa, syn pary niewolnikow, ktory byl zapewne najnizej stojaca w hierarchii osoba w calym Emneth. Jednak Shef nauczyl sie juz cenic go. Nikt nie znal mokradel tak dobrze jak Hund, nawet Shef mu w tym ustepowal. W ciasnej chacie, ktora dzielil z rodzicami i reszta rodzenstwa, mozna bylo czesto pobawic sie z mloda wydra, jego rodzinie nie brakowalo tez ryb, ktore Hund potrafil lapac reka, bez pomocy sieci. Znal tez wszystkie ziola, ktore mozna bylo znalezc w okolicy: ich nazwy i przeznaczenie. I choc byl o dwie wiosny mlodszy od Shefa, biedniejsi ludzie przychodzili do niego po porade i leki. Z takim talentem moglby w niedlugim czasie stac sie wazna figura w calym okregu, powazana nawet przez moznych. Jego czyny zyskaly mu juz niezbyt zyczliwe zainteresowanie ojca Andreasa, wybawcy Shefa. Kosciol najwyrazniej nie lubil konkurencji. -Chce pojsc z toba - zaczal Hund. -To niebezpieczne - odrzekl Shef. Hund przyjal to w milczeniu, nie mial zwyczaju mowic, gdy uznal to za niepotrzebne. Niebezpiecznie bylo rowniez pozostac w Emneth, a trzymajac sie razem, obaj zwiekszali tylko swoja szanse przezycia. -Jezeli idziesz ze mna, bedziesz musial zdjac te obrecz - zauwazyl Shef. - Teraz jest wlasciwy moment, nikt sie nie bedzie nami interesowal. Poczekaj tu, przyniose narzedzia. Ukryli sie posrod mokradel, aby zniknac z oczu mieszkancow, zdjecie obreczy okazalo sie jednak bardzo skomplikowane. Shef obwiazal szyje Hunda szmatami, aby uratowac skore przed skaleczeniem, a nastepnie rozpilowal zelazo. Mocowal sie dlugo ze szczypcami, ktorymi chcial rozgiac przepilowany metal, lecz w koncu stracil cierpliwosc. Obwiazal sobie wtedy dlonie szmatami, chwycil obrecz i rozgial ja, uzywajac calej swojej sily. Hund rozmasowal pokryta zgrubieniami i bliznami skore i spojrzal na lezaca na ziemi rozerwana obrecz. -Niewielu ludzi potrafiloby to zrobic - zauwazyl. -Potrzeba uskrzydla czlowieka - odparl skromnie Shef, ale w glebi duszy byl zadowolony. Wciaz przybywalo mu sil, zmierzyl sie w bitwie z doroslym mezczyzna, a teraz mogl isc dokad tylko chcial. Nie wiedzial jeszcze w jaki sposob, ale czul, ze wkrotce uda mu sie uwolnic Godive i zostawic za soba przekleta przeszlosc. Wyruszyli nie poczyniwszy dalszych uzgodnien, szybko jednak wpadli w powazne tarapaty. Shef przewidywal, ze beda czasem musieli ukrywac sie przed ludzmi, nie sadzil wszakze, ze cala okolica wrzec bedzie jak gniazdo os, ktore ktos przedziurawil kijem. Jezdzcy galopowali po wszystkich drogach, a kazda wioske otaczaly grupy zbrojnych, patrzacych podejrzliwie na kazdego obcego przybysza. Chlopcy zostali schwytani i kiedy nikt nie chcial uwierzyc w ich zmyslona historie, musieli ratowac sie ucieczka. Najwyrazniej krol wydal juz odpowiednie rozkazy i lud East Anglii postanowil scisle ich przestrzegac. W powietrzu czuc bylo okrutny gniew i napiecie. W ciagu ostatnich dwoch dni Shef i Hund przeszli pas podmoklych lak i pastwisk posuwajac sie okropnie wolno, czasem po prostu pelznac na brzuchach. Tak czy inaczej natrafili na kilka patroli. Czasem byla to grupa jezdzcow prowadzona przez jakiegos tana, innym razem poruszajacy sie niemal bezszelestnie oddzial piechoty. Shef zrozumial, ze ich zadaniem jest niedopuszczenie, aby wikingowie wyprawiali sie ze swego obozu na indywidualne zbojeckie wyprawy. Niemniej ludzie ci nie mieliby nic przeciwko temu, aby zlapac, a nawet zabic, kazdego kogo tylko podejrzewac mozna o wspieranie najezdzcow. Niebezpieczenstwo ze strony Anglikow zaczelo malec dopiero w bezposrednim sasiedztwie obozu wikingow, pojawilo sie jednak zagrozenie ze strony patroli wroga. W niewielkim lesie chlopcy napotkali oddzial okolo piecdziesieciu jezdzcow w pelnym rynsztunku bojowym. Nietrudno bylo ich dostrzec, latwo tez ominac. Lecz gdyby jednak odzial ten starl sie z ktoryms z mijanych przez chlopcow patroli, Anglicy nie mieliby zadnych szans. Shef wiedzial, ze sa to ludzie, na ktorych laske beda niebawem zdani, i wszystko nie wydawalo mu sie juz tak latwe jak w Emneth. Z poczatku planowal, ze przedrze sie do obozu i kaze zaprowadzic przed oblicze Sigvartha. Dzieki niezwyklemu zbiegowi okolicznosci spotkal sie juz przeciez twarza w twarz z czlowiekiem, ktory, jako jedyny, moglby go z miejsca przyjac i zaakceptowac. Pozniej Shef odrzucil ten pomysl. Chcial teraz za wszelka cene uniknac spotkania z ojcem. Czy wikingowie przyjmowali ochotnikow? Shef mial niejasna obawe, ze potrzebowalby do tego czegos wiecej poza dobrymi checiami i wlasnorecznie wykonanym orezem. Wiedzial natomiast, ze moga potrzebowac niewolnikow. Shef wyobrazil sobie, jak plywa po odleglych morzach przykuty do galery. Nie bylo to przyjemne uczucie. Z Hundem moglo byc latwiej, nie sprawial wrazenia specjalnie wartosciowego towaru. Wikingowie mogliby go po prostu wypuscic, niczym rybke, ktora jest zbyt mala, aby sie nadac na patelnie. A moze piraci wybiora najprostszy sposob poradzenia sobie z niewygodna przeszkoda? Poprzedniego wieczoru chlopcy dostrzegli, jak bramy obozu opuszczala grupa ludzi i ciagniety przez konia niewielki woz. Ludzie wykopali nie opodal spory dol, do ktorego zrzucono bez ceremonii kilkanascie trupow. -Nie wyglada to lepiej niz wczorajszej nocy, ale kiedys bedziemy musieli sie stad ruszyc - westchnal Shef z rezygnacja. Nagle Hund scisnal go za ramie. -Poczekaj... Slyszysz? Dzwiek nabieral sily. Byla to piesn. Wspolny spiew wielu mezczyzn. Odglosy dobiegaly z odleglego o jakies sto jardow miejsca, gdzie konczyla sie podmokla laka. -To brzmi jak spiew mnichow w wielkim klasztorze w Ely - mruknal Shef. Glupia mysl. Nie moglo byc przeciez mowy o zadnych mnichach ani ksiezach w promieniu dwudziestu mil od tego miejsca. -Mozemy popatrzec? - szepnal Hund. Shef nie odpowiedzial, lecz zaczal czolgac sie powoli i bardzo ostroznie tam, skad dochodzil spiew. Musieli to byc poganie, jednak z pewnoscia latwiej podejsc do malej grupy niz do calej armii. Wszystko wydawalo sie lepsze niz spacer po odslonietej rowninie wokol obozu. Kiedy pokonali juz polowe dystansu, Hund chwycil Shefa za nadgarstek. W milczeniu wskazal niewielkie wzniesienie. Dwadziescia jardow od nich, pod starym wyrosnietym glogiem stal mezczyzna, ktory wsparty na toporze badal wzrokiem okolice. Mezczyzna mial gruby kark, byl tegi i postawny. Przynajmniej nie powinien byc zbyt szybki - pomyslal z ulga Shef - poza tym, jak na wartownika, stoi w zlym miejscu. Chlopcy wymienili spojrzenia. Wikingowie sa byc moze wielkimi zeglarzami, ale musza sie jeszcze sporo nauczyc o sztuce podkradania. Shef zaczal wolno skradac sie do przodu, kryjac sie za kepa paproci i zwinnie przesuwajac obok rosnacych nie opodal ciernistych zarosli. Hund posuwal sie bezposrednio za nim. Tymczasem spiew ucichl, a jego miejsce zajal teraz pojedynczy glos. Nie byla to zwykla przemowa, lecz jakby natchnione kazanie. Czy to mozliwe, zeby wsrod pogan ukrywali sie jacys chrzescijanie? - zastanawial sie Shef. Po przejsciu kilku jardow znalazl sie na szczycie wzniesienia i rozchyliwszy ostroznie lodygi paproci spojrzal na niewielka doline. Dojrzal tam czterdziestu, moze piecdziesieciu mezczyzn, ktorzy siedzieli wokol plonacego ogniska. Kazdy z nich trzymal topor badz miecz, ale ich wlocznie i tarcze staly oparte o siebie lub wbite w ziemie. Dwanascie wloczni tworzylo wokol mezczyzn rodzaj ogrodzenia, zas pomiedzy ich grotami rozpieta zostala gruba nic, z ktorej, w niewielkich odstepach, zwieszaly sie kiscie jasnoczerwonych owocow jarzebiny, w calej swojej jesiennej krasie. W srodku kola, obok ogniska, wbita byla jeszcze jedna wlocznia, ktorej grot lsnil srebrzyscie. Obok wloczni stal mezczyzna i przemawial do pozostalych, tak jakby chcial im cos narzucic, cos rozkazac. W przeciwienstwie do swoich towarzyszy, jak rowniez w odroznieniu od wszystkich znanych Shefowi ludzi, czlowiek ten ubrany byl nie w zielen, braz czy naturalny bez, lecz w nieskazitelna biel, ktora przypominala ugotowane bialko jajka. W jego prawej rece chlopiec dostrzegl osadzony na krotkim trzonku mlot, taki sam, jakiego uzywaja kowale. Shef przyjrzal sie teraz uwaznie siedzacym wokol ognia mezczyznom i odkryl, ze kazdy z nich ma na szyi wisiorek. Niektorzy mieli wisiorki w ksztalcie miecza, rogu, lodzi lub fallusa, lecz przynajmniej polowa zebranych nosila na szyi znak mlota. Shef wstal nagle i wyszedl z ukrycia. Na jego widok mezczyzni powstali niemal jednoczesnie i siegneli po bron krzyczac ostrzegawczo. Shef uslyszal za soba odglos krokow i westchnienie zdziwienia. Wiedzial, ze wartownik znajduje sie teraz za jego plecami, nie odwrocil sie jednak. Czlowiek w bialej tunice odwrocil sie powoli i stanal naprzeciw chlopca przygladajac mu sie uwaznie od stop do glow. -Skad przybywasz? - spytal mezczyzna w bieli. Mowil po angielsku z silnym gardlowym akcentem. Co mam mu odpowiedziec - zamyslil sie Shef. - Z Emneth? Z Norfolk? Te nazwy nic dla nich nie znacza. -Przybywam z polnocy - rzekl w koncu. Twarze mezczyzn zmienily sie nagle. Czy byla to oznaka zdziwienia, a moze jakies przeczucie? Mezczyzna w bieli gestem reki uciszyl swoich towarzyszy. -A co sprowadza cie do nas, ktorzy podazamy Asgarthsvegr, Droga do Asgardu. Shef wskazal mlot, ktory tkwil wciaz w dloni mezczyzny. -Jestem kowalem, podobnie jak ty, a moim celem jest nauka. Ktos zaczal tlumaczyc jego slowa, Shef tymczasem zorientowal sie, ze u jego boku pojawil sie nagle Hund. Za plecami czul wciaz zlowrozbna obecnosc wartownika, nie spuszczal jednak wzroku z mezczyzny. -Pokaz mi znak twego rzemiosla. Shef wyjal z pochwy miecz i podal go czlowiekowi w bieli, tak jak kiedys Edrichowi. Tamten zwazyl miecz w dloniach i dlugo obracal przed oczami. Patrzyl na swietlne refleksy, sprobowal zeskrobac pokrywajaca ostrze rdze, wreszcie scial delikatnie kosmyk wlosow ze swego przedramienia. -Palenisko nie bylo dostatecznie rozgrzane - zauwazyl - albo zbyt szybko straciles cierpliwosc. Te stalowe paski nie byly wystarczajaco gladkie, kiedy je stapiales. Ale to dobre ostrze. Z pewnoscia nie jest takie, na jakie wyglada. Ty takze jestes kims innym, niz sie wydajesz. Mow prawde, mlody czlowieku, i pamietaj, smierc stoi za twymi plecami. Jesli jestes tylko zbieglym niewolnikiem jak twoj przyjaciel - mezczyzna wskazal na szyje Hunda, na ktorej wciaz widac bylo slady po obreczy - moze puscimy cie wolno. Jezeli jestes tchorzem, ktory chce przylaczyc sie do zwyciezcow, byc moze cie zabijemy. Lecz moze jestes kims innym. Powiedz wiec: po co tu przyszedles? Chce uwolnic Godive - pomyslal Shef - potem jednak spojrzal kaplanowi prosto w oczy i odpowiedzial, starajac sie, aby jego glos zabrzmial szczerze. -Jestes mistrzem kowalskim. Chrzescijanie nie naucza mnie juz wiecej, dlatego chcialbym zostac twoim uczniem. Kaplan chrzaknal i podal Shefowi miecz, rekojescia do przodu. -Opusc swoj topor, Kari - rzekl zwracajac sie do mezczyzny stojacego za plecami chlopcow. -Wezme cie na pomocnika, mlody czlowieku, a jesli twoj przyjaciel cos potrafi, on takze moze sie przylaczyc. A teraz usiadzcie z boku i pozwolcie nam dokonczyc obrzadek. Nazywam sie Thorvin, co znaczy "przyjaciel Thora", boga kowali. Powiedzcie, jakie sa wasze imiona. Shef zarumienil sie ze wstydu i spuscil wzrok. -Moj przyjaciel zwie sie Hund - wyjasnil. - To znaczy "pies", ja takze mam tylko psie imie. Moj ojciec... Nie, nie mam ojca. Nazwali mnie Shef. Po raz pierwszy na twarzy Thorvina pojawilo sie zdziwienie, a moze cos wiecej. -Nie masz ojca? - mruknal. - I nazywasz sie Shef. Wiedz, ze nie jest to tylko psie imie. Musisz sie rzeczywiscie sporo nauczyc. Shef poczul sie nieswojo, gdy zaczeli zblizac sie do obozu. Nie bal sie o swoja skore, bal sie o Hunda. Thorvin kazal im usiasc z boku i czekac az skonczy sie to dziwne spotkanie. Najpierw przemawial Thorvin, pozniej zaczela sie dyskusja. Choc mowiono po norwesku, Shefowi udalo sie sporo zrozumiec. Nastepnie z rak do rak podawano sobie z powaga buklak z jakims napojem. Na koniec mezczyzni rozbili sie na kilka grup i zlaczyli rece, kazda grupa na innym przedmiocie. Shef dostrzegl mlot, rog, miecz i cos, co wygladalo jak wysuszony konski czlonek. Nikt nie osmielil sie dotknac srebrzystej wloczni, Thorvin rozlozyl ja na dwie czesci i zawinal w kawalek materialu. Zaraz potem spotkanie dobieglo konca, wygaszono ogien, zebrano wlocznie, a ludzie zaczeli sie rozchodzic w rozne strony. -Jestesmy kaplanami Drogi - wyjasnil Thorvin zwracajac sie do obu mlodziencow w swojej starannej angielszczyznie. - Nie kazdy chce, aby o nim wiedziano, przynajmniej nie tutaj w obozie Ragnarssonow. Mnie toleruja - wskazal na wiszacy na szyi amulet - mam swoj fach. Ty tez bedziesz mial swoj fach, mlody czlowieku, powinno cie to chronic. Co jednak z twoim przyjacielem? Czy cos potrafisz, chlopcze? -Umiem wyrywac zeby - odparl niespodziewanie Hund. Stojacy wokol ludzie westchneli z niedowierzaniem. -Tenn draga - odezwal sie jeden z nich. - That er ithrott. -On mowi: "wyrywac zeby - to prawdziwy talent" - przetlumaczyl Thorvin. - Czy to prawda? -To prawda - odparl Shef za swego przyjaciela. - On mowi, ze nie potrzeba tu wcale wielkiej sily. Trzeba wiedziec, jak pociagnac, trzeba wiedziec, jak zeby sa osadzone. On potrafi tez uleczyc goraczke. -Wyrywanie zebow, nastawianie kosci, leczenie goraczki: dla medyka zawsze znajdzie sie praca, zarowno wsrod kobiet, jak i wojownikow - rzeki Thorvin. - Posle cie do mojego przyjaciela Ingulfa. Jezeli uda nam sie tylko wejsc do obozu. Gdy juz sie tam znajdziemy, bedziemy bezpieczni, ale przy wejsciu mozemy kogos spotkac. Jest wielu, ktorzy zycza mi najgorszego. Zastanowcie sie, czy chcecie ryzykowac? Shef i Hund poszli za nim w milczeniu, nie byli jednak pewni, czy postapili rozsadnie. W miare jak sie zblizali obozowisko wygladalo coraz potezniej, otoczone wysokim walem ziemnym i szeroka fosa. Musialo to ich kosztowac wiele pracy - pomyslal Shef. Czy to znaczy, ze zamierzaja tu dlugo zabawic, czy czynia tak zawsze, gdy przyjada w nowe miejsce? Moze to po prostu rutyna. Obwalowanie, wzmocnione rzedem zaostrzonych na koncach pali, ciagnelo sie jakies dwiescie dwadziescia jardow. Ze wszystkich czterech stron... Chociaz nie - uswiadomil sobie Shef - z jednej oboz sasiadowal z rzeka. Z poczatku bardzo go to zdziwilo, potem zrozumial, ze wikingowie musieli rozwiazac jakos problem zwiazany ze statkami, ktore stanowily dla nich najbardziej drogocenny dobytek. Nawet z tak znacznej odleglosci dostrzegl, ze okrety wciagnieto na mielizne i ustawiono jeden obok drugiego, tak ze tworzyly zwarta i wysoka sciane, ktora ciagnela sie nad rzeka na dlugosci ponad szesciuset jardow. Shef pojal nagle, ze dla tych ludzi wojna to nie tylko chwala zwyciestw i dumne przemowy, lecz prawdziwe rzemioslo. Drobiazgowe, fachowe plany, mistrzowskie wykonanie i wielkie zyski. W zasiegu wzroku zaczelo pojawiac sie coraz wiecej ludzi, niektorzy po prostu spacerowali, inni siedzieli przy ogniu przygotowujac jedzenie, bylo tez kilku, ktorzy rzucali wloczniami do celu. Shef uznal, ze w swych niechlujnych welnianych strojach przypominaja bardzo Anglikow. Byla jednak pewna roznica. Kazda grupa Anglikow skladala sie w pewnej czesci z ludzi, ktorzy nie nadawali sie juz do walki. Byli tam zawsze kulawi, glusi, niedowidzacy badz w jakims stopniu zdeformowani. Tutaj nie spotkal jeszcze nikogo ulomnego. Nie wszyscy byli potezni i wysocy, lecz wygladali na takich, ktorzy znaja swe rzemioslo i w kazdej chwili mogliby stanac do walki. Bylo wsrod nich kilku mlodziencow, jednak zadnych chlopcow. Niektorzy mezczyzni byli juz posiwiali, inni lysi, ale Shef nie dostrzegl zniedoleznialych starcow. Byly tam takze konie. Pasly sie na rowninie i mialy spetane nogi. Dla takiej armii potrzeba mnostwo koni - pomyslal Shef - potrzeba tez sporo paszy, zeby je wykarmic. To mogl byc slaby punkt calej operacji. Shef uswiadomil sobie, ze rozumuje jak wrog, wrog starajacy sie poznac tajemnice przeciwnika. Nie byl wprawdzie krolem ani tanem, ale wlasne doswiadczenie podpowiadalo mu, ze w nocy nikt nie potrafilby upilnowac takiego stada zwierzat. Korzystajac z oslony mroku moglaby sie tu przedostac niewielka grupka angielskich zwiadowcow i poprzecinac sznury. Zwierzeta rozbieglyby sie po calej okolicy, a wikingowie mieliby powazny problem do rozwiazania. Kiedy podeszli do samego wejscia, Shef stracil nagle pewnosc siebie. Nie bylo tam zadnej bramy, co samo przez sie wydalo mu sie zlowieszczym znakiem. Droga prowadzila prosto przez szeroki na dziesiec jardow wylom w obwalowaniu. Bylo tak, jak gdyby wikingowie chcieli powiedziec: "Nasze mury chronia nasze dobra i strzega niewolnikow. My nie bedziemy sie za nimi chowac. Jesli chcesz walczyc, idz prosto przed siebie. Zobaczymy, czy uda ci sie pokonac straze. To nie zaostrzone belki bronic nas beda przed wrogiem, lecz topory, ktore je wyciosaly". Przy wejsciu do obozowiska stala grupa ponad czterdziestu wojownikow. W przeciwienstwie do ludzi przechadzajacych sie na zewnatrz kazdy z nich mial na sobie kolczuge badz skorzany kaftan. Byli uzbrojeni i gotowi do walki, niezaleznie od tego gdzie pojawilby sie przeciwnik. Shefa, Hunda i Thorvina oraz osmiu towarzyszacych im ludzi zmierzono badawczym spojrzeniem. Nie wiedzieli, czy zostana zatrzymani. Kiedy podeszli blizej, droge zastapil im ubrany w kolczuge wojownik i spojrzal wyczekujaco. Bylo jasne, ze rozpoznal dwoch obcych przybyszow. Po chwili kiwnal glowa i pokazal kciukiem w strone wnetrza obozu. Przeszli obok niego, a za plecami uslyszeli jeszcze jego slowa. -Co powiedzial? - szepnal Shef. -Powiedzial: "Odpowiadasz za to wlasna glowa", cos w tym rodzaju. Wewnatrz opanowalo Shefa uczucie bezgranicznego zdumienia. Bylo to zdumienie porzadkiem i wspaniala organizacja, wszystko wydawalo sie tam miec swoj cel i przeznaczenie. Ludzie byli wszedzie, rozmawiali, gotowali, grali w kosci. Drogi byly wytyczone rowno, wszystkie tej samej szerokosci i mocno ubite. Nierownosci terenu zasypano zwirem. Ci ludzie naprawde ciezko pracuja - pomyslal Shef. Prowadzona przez Thorvina grupa mezczyzn posuwala sie wciaz naprzod. Gdy przeszli juz okolo stu jardow, Shef uznal, ze powinni znajdowac sie w samym srodku obozu. W tej samej niemal chwili Thorvin przywolal do siebie obu chlopcow. -Bede mowil szeptem, bo grozi nam wielkie niebezpieczenstwo - wyjasnil na wstepie. - Wielu tutejszych ludzi zna wiele jezykow. Teraz przetniemy glowna droge, ktora wiedzie z polnocy na poludnie. Na poludniu, niedaleko brzegu rzeki znajduja sie namioty Ragnarssonow i ich stronnikow. Rozsadny czlowiek nigdy sie tam nie zapuszcza. Pojdziemy wprost do mojej kuzni, ktora miesci sie przy drugim wejsciu do obozu. Bedziemy isc patrzac przed siebie, nie ogladajac sie nawet w strone obozowiska Ragnarssonow. Kiedy dojdziemy do kuzni, od razu wejdziemy do srodka. A teraz smialo w droge, jestesmy juz niedaleko. Shef szedl ze spuszczonymi oczami, zalujac, ze nie moze sie choc troche rozejrzec. Przyjechal tu z powodu Godivy, lecz jak ja teraz odnajdzie? Czy odwazy sie spytac o jarla Sigvartha? Powoli przecisneli sie przez tlum i dotarli niemal pod sama palisade. Oddalony nieco od pozostalych zabudowan stal tam prowizorycznie wykonany budynek. W srodku Shef zauwazyl znajome wyposazenie: kowadlo, miechy i palenisko. Wokol kuzni rozciagniete byly grube nici, na ktorych wisialy szkarlatnoczerwone jarzebiny. -Jestesmy na miejscu - westchnal Thorvin z wyrazna ulga, lecz kiedy spojrzal w strone chlopcow, jego twarz pobladla gwaltownie. Shef odwrocil sie przerazony. Za nimi stal mezczyzna. Po raz pierwszy od kilku miesiecy Shef przygladal sie komus z podniesiona glowa. Dawno juz nie spotkal czlowieka tak poteznego. Mezczyzna ubrany byl w takie same samodzialowe spodnie, jak wszyscy w obozie, jednak jego klatke piersiowa owijala dziwaczna jaskrawozolta tkanina upieta na lewym barku, tak ze prawe ramie pozostawalo calkowicie odsloniete. Za jego plecami widac bylo rekojesc olbrzymiego miecza, ktory zawieszony przy boku ciagnalby sie pewnie po ziemi. W lewej rece mezczyzna trzymal niewielka okragla tarcze, z dlugim zelaznym szpicem posrodku. Pare krokow za nim tloczylo sie jeszcze kilkunastu identycznie odzianych wojownikow. -Co to za jedni? - warknal mezczyzna. - Kto ich tu wpuscil? - Slowa wypowiadane byly z dziwacznym akcentem, ale Shef zrozumial wszystko. -Wpuscili ich straznicy przy bramie - odparl Thorvin. - Nie zrobia nic zlego. -To przeciez Anglicy. Enzkir. -W obozie jest pelno Anglikow. -Aha, ale tamci maja lancuchy na szyjach. Chce, zebys mi ich wydal. Chce ich widziec w kajdanach. Thorvin postapil krok do przodu i znalazl sie pomiedzy Shefem a Hundem. Jego pieciu towarzyszy stanelo naprzeciw ubranym na zolto wojownikom. -Biore tego tutaj - Thorvin scisnal reke Shefa - na pomocnika do kuzni. -Ladna sztuka - zadrwil mezczyzna - pewnie potrzebujesz go do innych celow. A co z tamtym? - wskazal kciukiem Hunda. -On pojdzie do Ingulfa. -Ale skoro go tam jeszcze nie ma, trzeba sie przekonac, czy nie przyszedl tu na przeszpiegi. Widze, ze mial obrecz na szyi. Shef postapil krok do przodu, czujac jak zoladek podchodzi mu do gardla. Wiedzial, ze opor nie ma sensu, nie mogl przeciez stawic czola dwunastu w pelni uzbrojonym wojownikom. Lecz nie mogl takze pozwolic, aby zabrali jego przyjaciela. Kiedy polozyl dlon na rekojesci swego krotkiego miecza, stojacy na przedzie mezczyzna siegnal blyskawicznie za siebie i wyciagnal swoj potezny orez. -Stojcie! - krzyknal ktos poteznym glosem. Podczas gdy Thorvin rozmawial z wysokim mezczyzna, cale zgromadzenie stalo sie obiektem ogolnego zainteresowania. Otaczala ich teraz grupa szescdziesieciu, moze osiemdziesieciu mezczyzn. Sposrod gapiow wyszedl najwyzszy mezczyzna jakiego Shef kiedykolwiek widzial. Przewyzszal chlopca o glowe, byl tez bez porownania potezniejszy. -Thorvin - rzekl spokojnie mezczyzna - Muirtach - kiwnal w stronie dziwacznie ubranego wojownika. - Co to za zamieszanie? -Zabieram ze soba tego niewolnika. -Nie - odparl Thorvin ciagnac Hunda w strone kuzni i zaciskajac jego palce na uwiazanych na nici jarzebinach. - On jest pod opieka Thora. Muirtach podszedl w ich strone z podniesionym mieczem. -Stoj! - zagrzmial znowu ten sam glos. - Nie masz prawa, Muirtach! -A tobie co do tego? Powoli i bardzo niechetnie potezny mezczyzna wlozyl reke pod swoja tunike i wyciagnal na wierzch srebrny emblemat w ksztalcie mlota. Muirtach zaklal i splunal na ziemie. -Mozesz ich wiec zabrac - rzekl chowajac miecz - ale ty, chlopcze... - jego oczy zatrzymaly sie teraz na Shefie. - Ty chciales podniesc na mnie reke. Niedlugo cie dopadne, a wtedy bedziesz trupem, moj maly. Thor nic dla mnie nie znaczy - zwrocil sie do Thorvina. - Nie wiecej niz Chrystus i jego matka-dziwka. Nie oglupisz mnie tak latwo jak jego - wskazal palcem wybawce Anglikow i odszedl wolno z wysoko uniesiona glowa, jak ktos kto doznal porazki, lecz wstydzi sie to okazac. W slad za nim odeszli jego ludzie. Shef zdal sobie sprawe, ze przez caly czas wstrzymywal oddech, i z ulga wypuscil powietrze. -Kim byli ci ludzie? - spytal odprowadzajac wzrokiem ubranych na zolto wojownikow. Thorvin odpowiedzial mu po norwesku, uzywajac jednak slow, ktore w obu jezykach byly podobne. -To byli gaddgedlarzy. Irlandzcy chrzescijanie, ktorzy opuscili swoj lud i boga i stali sie wikingami. Ivar Ragnarsson ma wsrod nich wielu stronnikow i przy ich pomocy bedzie probowal objac tron Anglii, a pozniej Irlandii. Kiedy mu sie to uda, powroci pewnie wraz z bracmi w swoje strony, do Danii i Norwegii. -Lecz moze tam juz nigdy nie dotrzec... - wtracil potezny mezczyzna skinawszy glowa Thorvinowi w gescie szacunku. Potem zmierzyl wzrokiem Shefa. - To bylo odwazne, maly. Rozdrazniles poteznego czlowieka. Mnie tez sie to zreszta udalo. Jezeli bedziesz mnie jeszcze kiedys potrzebowal, zwroc sie do Thorvina. Ragnarssonowie trzymaja mnie u siebie, bo to ja zanioslem wiadomosc do Braethraborgu. Teraz, kiedy pokazalem wszystkim moj amulet, wszystko moze sie zdarzyc. Tak czy inaczej, nie czuje sie juz dobrze wsrod sfory Ivara. Mezczyzna odszedl bez pozegnania. -Kto to byl? - spytal Shef. -Wielki wojownik z Halogalandu w Norwegii, zwa go Viga-Brand. Brand Zabojca. -Czy jest twym przyjacielem? -Jest przyjacielem Drogi, przyjacielem Thora, a wiec rowniez przyjacielem wszystkich kowali. Nie mam pojecia, w co dalem sie wciagnac - pomyslal Shef - ale pod zadnym pozorem nie wolno mi zapominac, po co tu przyjechalem. Jego oczy powedrowaly bezwiednie w kierunku poludniowego kranca obozu, gdzie znajdowaly sie kwatery synow Ragnara. Ona musi tam byc. Rozdzial szosty Przez pierwszych kilka dni Shef nie mial jednak czasu myslec o swojej misji. Pracowal zbyt ciezko. Thorvin wstawal o swicie, a prace konczyl czasem pozna noca. W przypadku tak wielkiej armii bylo rzecza zupelnie naturalna, ze kazdego dnia pojawiali sie kolejni ludzie, ktorych topory obluzowaly sie przy trzonie, ci, ktorym trzeba bylo znitowac tarcze, byli tez tacy, ktorzy chcieli osadzic na nowo swoje wlocznie. Czasem ustawiala sie nawet kolejka, zlozona z dwudziestu mezczyzn. Niekiedy trafialy sie ciezsze i bardziej skomplikowane zamowienia. Pewnego razu przyniesiono im podziurawione i pokrwawione kolczugi, ktore trzeba bylo przygotowac dla nowego wlasciciela. Kazde oczko kolczugi musialo byc dopasowane precyzyjnie do sasiednich czterech, tamte zas nalezalo polaczyc z nastepnymi.-Kolczuge latwo jest zalozyc i daje ona swobode ramionom - stwierdzil Thorvin, kiedy Shef uporal sie wreszcie z praca. - Nie daje jednak dobrej ochrony przed mocnym ciosem, poza tym jest prawdziwym pieklem dla kowali. Z biegiem czasu Thorvin powierzal Shefowi coraz wiecej rutynowych zadan, a sam koncentrowal sie na wyjatkowo ciezkich, albo bardzo specjalistycznych pracach. Byl jednak niemal zawsze w poblizu. Rozmawiajac uzywal jezyka norweskiego, powtarzajac, jesli bylo to konieczne, niektore slowa i wyrazenia. Na poczatku pomagal sobie tez gestykulacja. Shef wiedzial, ze Thorvin zna dobrze angielski, ale nie chce sie nim poslugiwac. Co wiecej, Shef zostal nakloniony do odpowiadania po norwesku, chocby mial tylko powtarzac slowa Thorvina. Szybko przekonal sie jednak, ze oba jezyki sa do siebie bardzo podobne i to zarowno pod wzgledem slownictwa, jak i samego stylu wypowiedzi. Stopniowo Shef zaczal traktowac norweski jak dziwaczny dialekt angielski o specyficznej wymowie, dialekt, ktory mozna z powodzeniem nasladowac, jednak trudno uczyc sie go od podstaw. Wkrotce potem zaczal robic szybkie postepy. Rozmowa z Thorvinem byla poza tym dobra odtrutka na nude i zniechecenie. Za sprawa Thorvina i czekajacych przed kuznia mezczyzn Shef nauczyl sie mnostwa rzeczy, o ktorych wczesniej nie mial pojecia. Wikingowie wydawali sie znakomicie poinformowani, jesli chodzi o wszelkie decyzje badz zamiary swoich wodzow, nie mieli tez zadnych oporow, aby sprawy te poddawac dyskusji, a nawet krytykowac. Jedna rzecz stala sie szybko oczywista, wielka armia, ktorej obawialo sie cale chrzescijanstwo, nie okazala sie monolitem. Jej serce stanowili synowie Ragnara i ich stronnicy, lecz byla to najwyzej polowa wszystkich zolnierzy. Reszta to przybyle z roznych stron kontyngenty, ktore liczyly na swoj udzial w zdobyczach wojennych. Kontyngenty te byly rozmaitej wielkosci, tak wiec pewien jarl z Orkadow przywiodl dwadziescia statkow; nie brakowalo jednak niewielkich oddzialow zwerbowanych w wioskach Jutlandii i Skandynawii. Czesc z tych ludzi byla wyraznie rozczarowana przebiegiem wydarzen. Mowili, ze kampania rozpoczela sie wprawdzie dobrze, ale zajecie East Anglii mialo byc tylko etapem do podboju krolestwa Northumbrii, prawdziwego celu kampanii. Nie zamierzali zostawac tu tak dlugo. -Dlaczego nie wyladowaliscie od razu w Northumbrii? - spytal kiedys Shef jednego ze swych klientow. Krepy wiking z zarysowana wyraznie lysina zasmial sie glosno w odpowiedzi. Wyjasnil, ze najbardziej skomplikowana czescia kampanii jest jej rozpoczecie, a wiec wprowadzenie statkow w gore rzeki, znalezienie miejsca, w ktorym mozna je ulokowac, znalezienie koni dla tysiecy jezdzcow, a wreszcie zebranie w jednym miejscu wszystkich kontyngentow, ktore przybywaja z opoznieniem i gubia droge. -Jezeli chrzescijanie mieliby choc troche rozumu - rzekl wreszcie z emfaza, spluwajac siarczyscie - mogliby nas wykurzyc za kazdym razem, nawet zanim uda nam sie zaczac. -Jednak nie wowczas, gdy dowodzi Wezowe Oko - dorzucil inny mezczyzna. -Moze i nie - zgodzil sie krepy wiking. - Moze nie udaloby im sie z Wezowym Okiem, ale czy pamietasz slabszych dowodcow? Pamietasz wyprawe Ulfketila do kraju Frankow? Tak wiec lepiej jednak troche przeczekac zanim sie w koncu uderzy, zgodzili sie wszyscy, ale tym razem trwa to juz za dlugo. Pomysl sie nie sprawdzil. Wszystko to wina tego krola Edmunda, "Jatmunda", jak go nazywali. Co sprawia, ze zachowuje sie tak glupio? Tak latwo byloby im spustoszyc to cale jego krolestwo, ale nie mieli na to ochoty. Trwaloby to zbyt dlugo, narzekali klienci Shefa, a lupy bylyby bardzo mizerne. Czemu, do czorta, krol nie chce im zaplacic i dojsc do ugody. Dostal przeciez ostrzezenie. Moze bylo ono zbyt okrutne - pomyslal Shef, przypominajac sobie spojrzenie okaleczonego Wulfgara. Przypomnial sobie takze atmosfere poteznego gniewu, jaki opanowal cala okolice, o czym przekonal sie na wlasnej skorze w trakcie wyprawy. Kiedy spytal dlaczego wikingowie uparli sie, zeby zaatakowac wlasnie Northumbrie, najwieksze wprawdzie, ale na pewno nie najbogatsze z angielskich krolestw, jego slowa powital wybuch smiechu, ktory potrwal jeszcze dobra chwile. W koncu opowiedziano mu historie o Ragnarze Lothbroku i krolu Elli, o starym odyncu i jego warchlaczkach, o spotkaniu Vigi-Branda z Ragnarssonami w Braethraborgu. Shef sluchal w napieciu i czul przechodzace po plecach ciarki. Przypomnial sobie dziwne slowa, ktore wypowiedzial umierajacy wojownik o siniejacej twarzy i zlowrogie przeczucie, jakiego wtedy doswiadczyl. Teraz zrozumial juz powod zemsty, wiele rzeczy pozostalo jednak nie wyjasnionych. -Dlaczego mowisz czasem o "piekle"? - spytal Thorvina po calym dniu znojnej pracy, kiedy usiedli wreszcie przy kuflach piwa. Czy wierzysz, ze jest miejsce, gdzie wymierzana jest po smierci kara za grzechy? Chrzescijanie wierza w Pieklo, ale ty nie jestes przeciez chrzescijaninem. -Naprawde sadzisz, ze Pieklo jest chrzescijanskim slowem? - odrzekl Thorvin. - A co to takiego "Niebiosa"? -To samo co niebo - odparl zdziwiony Shef. -Ale takze miejsce posmiertnej chwaly i blogosci, w ktore wierza chrzescijanie. To slowo istnialo jednak zanim powstal Kosciol. Zostalo pozyczone i zmienilo sie wtedy jego znaczenie. To samo z Pieklem. Co oznacza "hulda"? - spytal Shefa tym razem uzywajac norweskiego okreslenia. -Oznacza: cos chowac, przykrywac, podobnie jak slowo "helian" w angielskim. -A wiec Pieklo jest tym, co pozostaje zakryte. Tym, co znajduje sie pod ziemia. Proste slowo, podobnie jak Niebo. Mozesz podlozyc pod nie takie znaczenie, jakie ci sie tylko podoba. Teraz twoje drugie pytanie. Tak, wierzymy, ze jest miejsce, gdzie po smierci ukarane zostana nasze grzechy. Niektorzy z nas nawet je widzieli. Wierzymy wiec w kare za grzechy, lecz mamy chyba nieco inne niz chrzescijanie wyobrazenie o tym, co jest grzechem, a co nim nie jest. -O kim mowisz "my"? -Juz czas, zebym ci wszystko powiedzial. Wiele razy doznalem wrazenia, ze jestes powolany, aby poznac nasza historie. Thorvin zamilkl na chwile i dotknal swego amuletu. -Wszystko zaczelo sie kilka pokolen przed nami, moze sto piecdziesiat lat temu. W tamtym czasie wielki jarl Fryzow, ktory byl poganinem, na skutek opowiesci, jakie przyniesli mu misjonarze z kraju Frankow, a takze z uwagi na wiezy jakie laczyly go z chrzescijanska juz wtedy Anglia, zdecydowal sie przyjac chrzest. Tak jak bylo w zwyczaju, chrzest odbyc sie mial w miejscu publicznym, pod golym niebem w specjalnie wy budowanym do tego celu basenie. Postanowiono, ze po tym jak ochrzczony zostanie jarl Radbod, w jego slady pojda mozni z jego dworu, a nastepnie cale hrabstwo. Hrabstwo, bowiem Fryzowie byli zbyt dumni, a pozwolic komukolwiek sposrod siebie na poslugiwanie sie tytulem krola. Tak wiec jarl podszedl do krawedzi basenu ubrany w swoje gronostaje i purpury i wszedl na prowadzace do wody stopnie. Kiedy umoczyl w wodzie jedna stope odwrocil sie nagle i zadal pytanie przelozonemu misjonarzy, ktorego Frankowie nazywali Wulfhramm, badz Wolfraven. Spytal go, czy to prawda, ze jesli on, Radbod, przyjmie chrzest, jego przodkowie, ktorzy wraz z innymi grzesznikami cierpia meki w piekle, zostana uwolnieni i od tej chwili czekac beda na swych potomkow, aby wejsc z nimi do Krolestwa Niebieskiego. Nie, odparl Wolfraven, twoi przodkowie byli poganami, ktorzy nigdy nie dostapili chrztu, nie moga wiec zostac zbawieni. Nie ma zbawienia poza Kosciolem, dodal i dla wiekszego efektu powtorzyl to raz jeszcze po lacinie: Nulla salvatio extra ecclesiam. Lecz moich przodkow nikt nigdy nie naklanial do przyjecia chrztu, rzekl Radbod. Nie mieli nawet okazji sie od niego uchylic. Czemu wiec maja zostac potepieni na wieki za cos, o czym nie mieli pojecia? Taka jest wola boska, rzekl frankonski misjonarz wzruszajac ramionami. Slyszac to Radbod wyjal z wody swa stope i zlozyl uroczysta przysiege, ze nigdy nie zostanie chrzescijaninem. Jezeli mialby wybierac, dodal jeszcze, wolalby juz zyc w piekle wraz ze swoimi niewinnymi przodkami niz isc do nieba ze swietymi i biskupami, ktorym brak poczucia sprawiedliwosci. I tak zaczelo sie wielkie przesladowanie chrzescijan w calym hrabstwie fryzyjskim, ktore wpedzilo w gniew krola Frankow. Thorvin pociagnal gleboki lyk grzanego piwa i dotknal wiszacego na szyi amuletu. -Tak to sie wszystko zaczelo. Jarl Radbod byl czlowiekiem madrym i przewidujacym. Zrozumial, ze jesli chrzescijanstwo bedzie nadal jedyna religia dysponujaca kaplanami, ksiegami i pismem, to wkrotce stanie sie tak, ze to, co glosi, zostanie przez wszystkich przyjete. Na tym polega sila, a zarazem grzech chrzescijan. Nie sa w stanie zaakceptowac faktu, ze ktos poza nimi moglby posiadac choc czastke Prawdy. Nie zamierzaja sie z nikim ukladac. Nie uznaja polsrodkow. Tak wiec, aby ich pokonac, albo przynajmniej zatrzymac na dlugosc ramienia, Radbod postanowil, ze kraje Polnocy powinny miec swoich kaplanow i swoje wlasne podania. W ten oto sposob powolana zostala Droga. -Droga? - powtorzyl Shef, gdy Thorvin zamilkl na chwile. -My wlasnie jestesmy kaplanami Drogi, a nasze obowiazki sa trojakiego rodzaju. Pierwszy, to oddawac czesc starym bogom, calej rodzinie Azow: Thorowi i Odynowi, Freyrowi i Ullrowi, Tyrowi i Njordowi, a takze Hajmdalowi i Baldurowi. Ci, ktorzy wierza szczerze, nosza amulety, symbolizujace boga, ktorego kochaja najbardziej. Znakiem Tyra jest miecz, rog znakiem Hajmdala, zas znakiem Thora mlot, taki wlasnie jaki nosze na szyi. Wielu ludzi nosi taki amulet. Shef dobrze juz znal te amulety. -Naszym drugim obowiazkiem jest utrzymywac sie z wykonywania jakiegos rzemiosla, w moim przypadku jest to kowalstwo. Nie wolno nam bowiem postepowac jak kaplani boga Chrystusa, ktorzy sami nie pracujac pobieraja dziesiecine i datki, bogacac sie na cudzej pracy. Trzeci z naszych obowiazkow trudno jest wytlumaczyc. Musimy troszczyc sie o to, co ma nadejsc, czuwac nad tym, co ma sie dopiero wydarzyc. I to nie w przyszlym swiecie, lecz tutaj, na ziemi. Widzisz chlopcze, chrzescijanscy kaplani wierza, ze ten swiat to tylko krotki etap na wielkiej drodze do wiecznosci i ze najswietsza powinnoscia czlowieka jest przejsc przezen czyniac jak najmniej zlego. Nie wierza, zeby ten swiat sam w sobie mial jakas wartosc. Jednak my, kaplani Drogi wierzymy, ze na tym wlasnie swiecie rozegra sie wielka bitwa, tak wielka, ze zaden czlowiek nie jest w stanie sobie tego wyobrazic. Naszym celem jest wesprzec nasza strone, strone bogow i ludzi, zeby byla silniejsza, gdy nadejdzie ten wielki dzien. Dzien ostatecznej walki. Tak wiec nasza powinnoscia jest nie tylko wykonywac nasze rzemioslo, ale ulepszac nasza prace, wprowadzac do niej to wszystko, czego mozemy sie sami nauczyc. Najbardziej powazani wsrod nas wymyslaja zupelnie nowe rodzaje sztuki i rzemiosla, takie, o ktorych nikt wczesniej nie slyszal. Coz, daleko mi do nich. Przyznac jednak trzeba, ze wielu nowych rzeczy nauczylismy sie juz na Polnocy od czasow jarla Radboda. Usmiechnal sie. -Slyszano juz o nas nawet na Poludniu. W miastach gdzie panuja Maurowie, w Kordobie i w Kairze, mowi sie juz o Drodze, opowiada o "czcicielach ognia", jak nas tam nazywaja. Wysylaja do nas ludzi, aby patrzyli i sluchali. Chrzescijanie jednak nikogo do nas nie posylaja. Sa przekonani, ze tylko oni posiedli Prawde, ze tylko oni wiedza co jest zbawieniem, a co grzechem. -Czy to nie grzech uczynic z czlowieka "heimnara"? - spytal Shef, a Thorvin spojrzal na niego badawczo. -Nie ja nauczylem cie tego slowa. Wciaz jednak zapominam, ze wiesz znacznie wiecej, niz moglem z poczatku podejrzewac. Tak, to grzech uczynic z czlowieka "heimnara", niezaleznie od tego, co czlowiek ten mialby na swoim sumieniu. To sprawa Lokiego, demona, w intencji ktorego palilismy ogien w naszym kregu, przy wloczni jego ojca, Odyna. Niewielu z nas nosi jednak znak Odyna, a zaden nie nosi znaku Lokiego... Zrobic z kogos zywego trupa. Czuje w tym reke Ivara, niezaleznie od tego, czy zrobil to sam, czy nie. Istnieja inne sposoby, aby pokonac chrzescijan, a sposob, jaki stosuje Ivar Ragnarsson, jest glupi. Do niczego nie doprowadzi. Ale dosyc juz tego. Pora spac. Praca dla Thorvina odebrala Shefowi mozliwosc zajecia sie wlasna misja. Hund zabrany zostal niemal od razu do Ingulfa, ktory takze byl kaplanem Drogi. Od tego czasu nie mieli okazji sie spotkac. Thorvin powtarzal Shefowi, zeby nie wychodzil poza obreb okalajacych kuznie girland z jarzebiny. Wewnatrz jestes pod ochrona Thora - mowil - a tego, kto by cie zabil, dosieglaby jego zemsta. Muirtach bylby niezwykle szczesliwy, gdyby spotkal cie blakajacego sie po obozie. Nastepnego ranka w kuzni pojawil sie Hund. Shef byl sam i kleczal ugniatajac ciasto na chleb, ktory zgodnie z umowa mieli wypiekac tego dnia dla wojownikow. -Widzialem ja! Widzialem ja tego ranka - szepnal, gdy tylko zobaczyl Shefa. Shef poderwal sie na rowne nogi wysypujac na ziemie make. -Kogo?! - krzyknal. - Widziales Godive? Gdzie? Kiedy? -Blagam cie, usiadz - uspokajal go Hund starajac sie posprzatac z ziemi rozsypana make. - Musimy wygladac normalnie. Wokol pelno ludzi. Usiadz i sluchaj. Najpierw zla wiadomosc: Godiva zostala kobieta Ivara Ragnarssona. Nikt jej jednak nie skrzywdzil, zyje i ma sie dobrze. Wiem to, poniewaz jako medyk, Ingulf bywa wszedzie, a teraz, kiedy zobaczyl juz, co potrafie, czesto mnie ze soba zabiera. Przed kilkoma dniami zostal wezwany do Ivara. Nie pozwolili mi wejsc do srodka, wokol ich namiotow stoja silne straze, ale kiedy czekalem na Ingulfa, widzialem jak tamtedy przechodzila. Nie moze byc mowy o pomylce. Przeszla w odleglosci zaledwie pieciu jardow ode mnie, choc mnie nie zobaczyla. -Jak wygladala? - spytal Shef przypominajac sobie niedawne spotkanie z matka i Truda. -Smiala sie. Wygladala na szczesliwa. Obaj mlodziency zamilkli na chwile. Po tym co do tej pory uslyszeli wydawalo im sie zupelnie nieprawdopodobne, aby ktos mogl sie czuc, lub nawet wydawac sie szczesliwy w zasiegu wladzy Ivara Ragnarssona. -Sluchaj, Shef, ona jest w okropnym niebezpieczenstwie, choc sama tego nie rozumie. Ona mysli, ze jesli Ivar jest w stosunku do niej uprzejmy i nie wykorzystal jej od razu jak dziwki, to znaczy, ze jest bezpieczna. Ale z Ivarem jest cos nie tak, moze byc chory na ciele, albo na umysle. Musisz ja stamtad zabrac, Shef, i to szybko. Najpierw jednak pozwol, aby cie zobaczyla. Nie wiem, co zrobimy potem, ale jesli bedzie wiedziala, ze jestes w poblizu, moze uda jej sie przemycic jakas wiadomosc. Uslyszalem jeszcze jedno. Wszystkie kobiety Ragnarssonow i wyzszych dowodcow maja opuscic dzis namioty. Slyszalem juz wczesniej jak narzekaly, ze nie ma miejsca, gdzie moglyby sie umyc, z wyjatkiem tej brudnej rzeki. Ida wiec dzisiaj sie umyc poza terenem obozu. Jest jakis staw, moze o mile stad. -Czy mozemy ja wtedy porwac? -Nawet o tym nie mysl. W armii sa tysiace mezczyzn, kazdy lasy na kobiety. Bedzie tak wielu straznikow w eskorcie, ze nie dasz rady ich nawet policzyc. Jedyne co mozesz zrobic, to postarac sie, aby cie ujrzala. A teraz powiem ci dokladnie, ktoredy beda szli. I Hund opisal Shefowi cala droge. -Ale jak ja stad wyjde? Thorvin... -Pomyslalem juz o tym. Kiedy kobiety zaczna wychodzic, przyjde tu i powiem Thorvinowi, ze wzywa go moj pan. Powiem, ze trzeba zaostrzyc narzedzia, ktorych Ingulf uzywa do otwierania ludzkich brzuchow i glow. Ingulf potrafi niezwykle rzeczy - dodal Hund kiwajac z podziwu glowa. - Wiecej niz jakikolwiek chrzescijanski medyk. Tak wiec Thorvin pojdzie ze mna. Wtedy ty musisz sie stad wymknac, przesliznac na zewnatrz i starac sie jak najbardziej wyprzedzic kobiety i ich eskorte. To ma wygladac, jakbys spotkal je przypadkowo na drodze. Thorvin wyszedl zaraz po tym jak Hund przyniosl mu prosbe od Ingulfa, potem jednak sprawy przybraly zly obrot. W kuzni bylo jeszcze dwoch klientow, ktorych Shef musial obsluzyc, a kiedy wreszcie sobie poszli - przyszedl jeszcze jeden, ktory najwyrazniej chcial sobie troche porozmawiac. Trwalo dlugo, zanim Shefowi udalo sie go pozbyc i nie pozostalo mu juz nic innego, jak wybrac najbardziej niebezpieczny sposob wydostania sie z zatloczonego obozu: pospiech. Szedl wiec szybko nie ogladajac sie na nikogo, az nagle zboczyl w strone kilku opuszczonych namiotow przy samej palisadzie. Wspial sie na nia i dwiema rekami podciagnal na jednej z zaostrzonych belek. Uslyszal za soba krzyk, lecz nie bylo poscigu. Fakt, ze wydostawal sie na zewnatrz, a nie wslizgiwal do srodka nie pozwalal zakwalifikowac go jako zlodzieja. Po chwili byl juz na rowninie, gdzie pasly sie konie i spacerowali wojownicy. W oddali ujrzal rzad drzew, za ktorymi miala znajdowac sie woda. Kobiety wybraly pewnie droge wzdluz rzeki, ale byloby samobojstwem biec teraz za nimi. Musial znalezc sie tam wczesniej i poczekac az nadejda. Shef podjal decyzje i ruszyl na przelaj, przez lake. W przeciagu dziesieciu minut Shef dotarl do stawu i zaczal sie przechadzac po biegnacej w poblizu podmoklej sciezce. Nie bylo tam jeszcze nikogo. Wiedzial, ze powinien wygladac jak zolnierz odpoczywajacy na lonie natury. Problem polegal na tym, ze bylo cos, co odroznialo go od wszystkich innych. Byl sam. Poza obszarem obozu, a nawet w jego obrebie, wikingowie poruszali sie zwykle w gronie towarzyszy ze statku, w wyjatkowych przypadkach chodzili we dwoch. Nie mial jednak wyboru. Musial po prostu wyjsc kobietom na spotkanie ludzac sie, ze Godiva bedzie wystarczajaco spostrzegawcza, zeby go rozpoznac i dostatecznie sprytna, aby nie powiedziec slowa. Wkrotce uslyszal przed soba glosy, nawolywania i smiech kobiet, okrzyki mezczyzn. Shef wyszedl zza zakretu i ujrzal Godive na samym przedzie nadciagajacej grupy. Ich oczy spotkaly sie na chwile. W tym samym momencie ujrzal jednak kroczacego z usmiechem tryumfu Muirtacha. Zanim zdolal sie poruszyc, ktos wykrecil mu do tylu oba ramiona. Wokol Muirtacha zebral sie odzial jego gwardii w zabarwionych szafranem ubiorach. Kobiety pozostawione zostaly teraz bez nadzoru. -Oto nasz zadziomy wrobelek! - wykrzyknal rozradowany Muirtach biorac sie pod boki. - Ten sam, ktory probowal podniesc na mnie reke. Przyszedles popatrzec na niewiasty? Mam racje? Oj, przyjdzie ci drogo zaplacic za ten widok. Dalej, chlopcy, zabierzcie go troche na bok - krzyknal do swoich ludzi, a sam wyciagnal z pochwy swoj wielki miecz. - Nie chce, aby nasze panie musialy patrzec na krew. -Chce z toba walczyc - rzekl hardo Shef. -Co to, to nie. Ja, wodz gaddgedlarow, mam sie zmierzyc ze zbieglym niewolnikiem, ktory ledwo co zerwal swoja obrecz?! -Nigdy nie mialem obreczy na szyi! - warknal Shef. Czul jak narasta w nim dziwne goraco, ktore wypiera stopniowo lodowate uczucie leku i przerazenia. Wiedzial, ze jest dla niego tylko jeden ratunek. Musial ich sklonic, aby traktowali go jak rownego sobie, a wtedy moze uda mu sie przezyc. W przeciwnym razie za moment zostanie z niego tylko bezglowy korpus. -Moje pochodzenie jest rownie dobre, jak twoje. I lepiej niz ty wladam norweskim - dodal po chwili. -To prawda - odezwal sie ktos z tylu. - Muirtach, twoi ludzie powinni pilnowac kobiet. Chyba nie potrzebujesz ich wszystkich, aby poradzic sobie z tym chlopcem? Gesty szereg stojacych naprzeciw Shefa mezczyzn rozstapil sie szybko i chlopak stanal oko w oko z tym, ktory wypowiedzial ostatnie slowa. Czlowiek ten wpatrywal sie w niego jasnymi jak lod oczami. Czekal az Shef spusci wreszcie wzrok. Chlopak poczul, ze smierc jest bardzo blisko. Z trudem oderwal wzrok od mezczyzny. -Czujesz do niego uraze, Muirtach? -Tak, panie - przyznal Irlandczyk z opuszczonymi oczyma. -A wiec stan z nim do walki. -Nie, panie. Ja mowilem wczesniej... -Jesli wiec sam nie chcesz, wyznacz kogos ze swych ludzi. Wybierz najmlodszego. Niechaj chlopak walczy z chlopakiem. Jezeli twoj czlowiek zwyciezy, cos mu podaruje - Ivar zdjal z ramienia srebrna bransolete i podrzuciwszy ja do gory zalozyl z powrotem. - A teraz cofnac sie, dac im miejsce. Pozwolcie tez patrzec kobietom. Zadnych regul i nie mozna sie poddac! - dodal po chwili, a jego zeby blysnely w posepnym usmiechu. - Bedziecie walczyc do konca! Chwile potem Shefowi raz jeszcze udalo sie uchwycic spojrzenie Godivy, jej oczy byly teraz okragle ze strachu. Stala w kregu, ktory otoczyl miejsce, gdzie miala rozegrac sie walka. Oprocz kobiet stali tam ludzie Muirtacha oraz cala arystokracja wikingow, stronnicy Ivara i jarlowie w purpurowych plaszczach. Posrod nich dostrzegl Shef znajome oblicze Vigi-Branda. Wiedziony jakims impulsem Shef podszedl w jego strone. -Panie, uzycz mi swego amuletu. Oddam ci go, jesli tylko bede mogl. Brand zdjal lancuch i z kamienna twarza podal go Shefowi. -Zrzuc buty, chlopcze. Ziemia jest tu sliska. Shef usluchal rady. Swiadomie zaczal kontrolowac oddech, starajac sie wciagac powietrze gleboko do pluc. Wiedzial z doswiadczenia, ze zapobiega to atakom chwilowego odretwienia, w jaki wpadaja nieraz walczacy wojownicy. Potem zdjal koszule, zawiesil na szyi amulet i dobyl miecza, odrzucajac na bok swoj pas. Przeczuwal, ze w tej walce decydujaca moze okazac sie szybkosc. Jego przeciwnik byl takze gotowy. Rozebrany do pasa, podobnie jak Shef, w jednej rece trzymal miecz gaddgedlarow, ktorego ostrze bylo ciensze, ale za to niemal o stope dluzsze od normalnego, w drugiej zas okragla tarcze z kolcem po srodku. Na glowe nasuniety mial helm. Nie wygladal na duzo starszego i Shef nie balby sie stanac naprzeciw niego w zapasach. Mlodzieniec mial jednak potezny miecz i tarcze, bron w kazdej rece. Poza tym byl wojownikiem, ktory zaznal juz walki, bral udzial w niejednej potyczce. Naraz pojawil sie przed oczami Shefa obraz przemawiajacego spiewnie Thorvina. Pochylil sie, podniosl z ziemi galazke i rzucil ja w strone swego przeciwnika, niczym oszczep. -Strace cie do piekla! - zapowiedzial uroczyscie. Tlum zawrzal z podniecenia, slychac bylo okrzyki zachety, nikt jednak nie dodawal otuchy Shefowi. Irlandzki wojownik natarl i zaatakowal blyskawicznie. Zamarkowal cios w glowe, ktory przeszedl pozniej w dlugie ciecie wymierzone prosto w szyje. Shef schylil sie i miecz przeszedl nad jego glowa. Gaddgedlar natarl jednak ponownie zadajac dwa ciecia, z prawej i lewej strony. Shef cofnal sie do tylu i udajac, ze odskoczy w prawo, rzucil sie na lewa strone. Mogl teraz zadac cios w odsloniety bark przeciwnika, zamiast tego cofnal sie blyskawicznie na sam srodek placu. Wiedzial juz jaka obrad taktyke, wiedzial tez, ze moze polegac na swoich miesniach. Czul pulsowanie krwi i ogarniajaca go lekkosc. Flann, bo tak nazywal sie irlandzki wojownik, podszedl teraz do Shefa wymachujac szybko mieczem. Chcial zepchnac go w strone kregu widzow i uniemozliwic dalsza ucieczke. Byl naprawde szybki, ale po raz pierwszy zdarzylo mu sie walczyc z kims, kto nie ma zamiaru odparowywac ciosow, lecz ich po prostu unika. Shefowi znowu udalo sie uskoczyc, a kiedy sie odwrocil zobaczyl, ze Flann zaczyna juz dyszec. Armia wikingow byla armia zeglarzy i jezdzcow, mocnych w barach i ramionach, nie przyzwyczajonych jednak do chodzenia, nie mowiac juz o bieganiu. Kiedy widzowie pojeli w koncu taktyke Shefa, zaczeli pokrzykiwac gniewnie w jego kierunku. Gdyby trwalo to dluzej, mogliby zaczac zaciesniac pierscien wokol walczacych. Kiedy Flann po raz kolejny sprobowal swojego popisowego ciecia idacego skosem ku dolowi, tym razem wolniej niz poprzednio, Shef natarl pierwszy i odparowal gwaltownie, uderzajac szeroka klinga swego miecza w sam koniec wymierzonego w siebie ostrza. Ostrze nie peklo wprawdzie, ale Irlandczyk oslupial na moment i Shef zdecydowal sie blyskawicznie na zadanie ciosu. Z ramienia Flanna trysnal strumien krwi. Przez dluga chwile mlodziency stali na srodku placu jeden naprzeciw drugiego. Prawe ramie Flanna broczylo dosc mocno, chlopak wiedzial wiec, ze jesli chce przezyc - musi dzialac szybko. Ruszyl do przodu probujac teraz ostrych pchniec i nacierajac tarcza. Shef stosowal uniki i odparowywal ciosy starajac sie wytracic miecz z zakrwawionej reki przeciwnika. W pewnej chwili poczul, ze ciosom Irlandczyka zaczyna brakowac pewnosci. Shef znow zaczal krazyc po placu, pelen energii, niepomny zmeczenia. Flann z trudem chwytal powietrze, nagle wyrzucil do przodu tarcze celujac kolcem w twarz Shefa, po czym wymierzyl w niego cios mieczem. Shef blyskawicznie przykucnal uchylajac sie od ostrza i rownie szybko wstal zaglebiajac swoj orez w brzuchu Irlandczyka. Flann zatoczyl sie do tylu, lecz Shef nie pozwolil mu upasc. Zacisnal lewe ramie na szyi przeciwnika i zamierzyl sie do kolejnego ciosu. Posrod panujacej wokol wrzawy Shef uslyszal nagle glos Branda Zabojcy. -Przyrzekles zrzucic go do Nastrond - krzyknal. - Musisz z nim skonczyc! Shef spojrzal w dol na poszarzala, skrecona z bolu i przerazenia twarz i niespodziewanie ogarnela go furia. Wepchnal miecz w piers Flanna i poczul jak cialo Irlandczyka skreca spazm smierci. Powoli opuscil nieruchome juz zwloki i uwolnil tkwiacy w nich miecz. Potem rozejrzal sie dookola i ujrzawszy pobladla z gniewu twarz Muirtacha, podszedl prosto do Ivara, u ktorego boku stala Godiva. -Wyjatkowo pouczajace - rzekl Ivar. - Lubie obserwowac kogos, kto potrafi walczyc nie tylko reka, ale tez glowa. Ocaliles tez moj srebrny naramiennik. Kosztowalo mnie to jednak wojownika. Jak zamierzasz mi za niego zaplacic? -Ja takze jestem wojownikiem, panie. -Skoro tak, dolacz do moich ludzi. Zostaniesz jednym z wioslarzy. Ale nie w druzynie Muirtacha. Przyjdziesz dzis wieczor do mego namiotu. Moj marszalek znajdzie dla ciebie odpowiednie miejsce. Ivar zamilkl i przyjrzal sie uwaznie Shefowi. -Twoj miecz jest w jednym miejscu wyszczerbiony, nie zrobil tego Flann. Powiedz, czyj orez to uczynil. Shef zawahal sie przez chwile, zdecydowal jednak, ze wikingowie najbardziej docenia brawure. -To byl miecz jarla Sigvartha! Rysy Ivara sciagnely sie wyraznie. -Rozumiem. Konczmy jednak ten turniej. Inaczej kobiety nigdy sie nie wykapia. Ivar odwrocil sie i popchnal przed soba Godive, ale przez chwile jej spojrzenie raz jeszcze spoczelo na Shefie. Gdy odeszli, chlopak podszedl do Vigi-Branda i zdjal z szyi amulet. -W normalnych okolicznosciach powiedzialbym: "Zatrzymaj go chlopcze, bos na to zasluzyl. Pewnego dnia zostaniesz moze wielkim wodzem". Cos mi jednak mowi, ze mlot Thora nie jest dla ciebie wlasciwym znakiem, mimo ze jestes przeciez kowalem. Wydaje mi sie, ze nalezysz do Odyna, ktorego nazywaja takze Bileyg, lub Bolverk. -Bolverk? - zdziwil sie Shef. - Czyz jestem sprawca zla i niedoli? -Jeszcze nie teraz. Ale mozesz stac sie powolnym instrumentem w czyichs rekach. Miej sie na bacznosci. Dzis jednak spisales sie swietnie, zwlaszcza jak na poczatkujacego. Dzis zabiles chyba po raz pierwszy, mowie to jako znawca. Spojrz, zabrali juz cialo, zostawili jednak ekwipunek. Miecz, tarcza i helm naleza teraz do ciebie. Tak nakazuje zwyczaj. Brand mowil jakby probowal go sprawdzic. Shef zdal sobie z tego sprawe i pokrecil glowa. -Nie moge czerpac korzysci z kogos, kogo poslalem do Nastrond, Miejsca Umarlych Ludzi - rzekl uroczyscie, nastepnie zas cisnal w krzaki helm i tarcze, miecz zas zgial noga i zostawil na ziemi. -Sam widzisz - powiedzial Brand. - Thorvin nigdy by cie tego nie nauczyl. To znak Odyna. Rozdzial siodmy Thorvin nie okazal zdziwienia kiedy Shef powrocil do kuzni i opowiedzial mu, co sie wydarzylo. Chrzaknal tylko z powatpiewaniem, gdy chlopak pochwalil sie, ze dolaczy do kontyngentu Ivara.-A wiec dobrze, nie idz tam jednak tak jak stoisz. Zostalbys od razu wysmiany, a wtedy moglyby cie poniesc nerwy i doprowadzic do nieszczescia. Z lezacego na tylach kuzni stosu uzbrojenia Thorvin wyciagnal swiezo osadzona wlocznie i obita skora tarcze. -Z tym wzbudzisz wiekszy szacunek. -Czy to twoja wlasnosc? -Czasami ludzie zostawiaja u mnie rzeczy do reperacji, ale nie przychodza po nie z powrotem. Shef przyjal podarki i stanal zaklopotany. -Musze ci podziekowac, za wszystko cos dla mnie uczynil. -Zrobilem to, gdyz tak nakazywala mi moja wiara. Tak mi sie przynajmniej wydaje. Nie jestem jednak glupcem, wiem, ze przyszedles tu w jakiejs innej sprawie. Nie wiem co to za sprawa, ale mam nadzieje, ze nie wpedzi cie w klopoty. Moze kiedys nasze drogi znowu sie skrzyzuja. Rozstali sie bez dalszych slow. Shef dopiero drugi raz przestepowal krag, w ktorym chronila go moc Thora, lecz tym razem czynil to bez strachu. Z podniesiona glowa przeszedl pomiedzy namiotami kierujac sie nie do kwatery synow Ragnara, lecz do Ingulfa. Jak zwykle obok jego domostwa stala gromadka ludzi. Gdy pojawil sie Shef, rozeszli sie powoli, a chlopak ujrzal, ze zabieraja kogos na noszach. Hund wyszedl na spotkanie przyjaciela. -Co robiles? -Pomagalem Ingulfowi. To niezwykle, jakie cuda on potrafi. Tamten czlowiek wdal sie w bojke, upadl niezgrabnie i zlamal noge. Co bys z nim zrobil, gdyby sie to stalo u nas w Emneth? -Zabandazowalbym go - wzruszyl ramionami Shef. - Nic innego nie da sie zrobic. W koncu wszystko sie zrosnie. -Ale ten czlowiek nigdy nie moglby juz chodzic jak przedtem. Kosci zroslyby sie calkiem przypadkowo, noga bylaby pokrzywiona i guzowata. Pamietasz, jak zrosla sie noga Crubby, po tym jak spadl z konia? Ingulf naprostowuje noge, rozciaga mocno, az zlamane koncowki kosci znowu sie spotkaja, unieruchamiajac ja potem pomiedzy dwiema deseczkami, tak zeby mogla sie spokojnie goic, i dopiero bandazuje. Ingulf potrafi czynic jeszcze wieksze cuda. Widziales tego czlowieka na noszach? W tym przypadku zlamanie bylo tak niebezpieczne, ze kosci wyszly przez skore. Ingulf otworzyl ostrzem noge i wepchnal kosc do srodka, od razu ja nastawiajac. Nigdy bym nie uwierzyl, ze mozna przezyc taki zabieg, jednak Ingulf jest szybki i zwinny, poza tym zawsze wie, co trzeba zrobic. -Czy mozesz sie tego nauczyc? - spytal Shef, widzac wielki entuzjazm na nieruchomej zazwyczaj twarzy przyjaciela. -Owszem. Majac nieco praktyki i dostatecznie duzo wskazowek. I jeszcze cos. Ingulf studiuje ciala zmarlych, patrzy jak polaczone sa kosci. Pomysl, co by na to powiedzial ojciec Andreas? -A wiec chcialbys zostac z Ingulfem? Hund skinal z wahaniem glowa, a nastepnie wyjal spod swej tuniki lancuch. Wisial na nim niewielki srebrny amulet w ksztalcie jablka. -Dal mi to Ingulf. To jablko Ithuna-Uzdrowiciela. Jestem teraz jednym z wiernych. Wierze w Ingulfa i Droge, choc troche mniej w samego Ithuna. Hund spojrzal teraz na szyje swego przyjaciela. -Widze, ze ciebie Thorvin nie nawrocil. Nie nosisz znaku mlota. -Nosilem go przez chwile - Shef wyjasnil pokrotce, co mu sie przydarzylo. - Teraz mam szanse, aby uratowac Godive i uciec. Moze Bog bedzie dla mnie laskawy. -Bog? -Bog albo Thor. Moze Odyn. Zaczynam sadzic, ze jest to dla mnie bez roznicy. Zapewne ktorys z nich nas teraz obserwuje. -Czy moge cos dla ciebie zrobic? -Nie - Shef scisnal ramie przyjaciela. - Niewykluczone, ze nigdy sie juz nie zobaczymy. Lecz jesli kiedys opuscisz wikingow, znajde dla ciebie jakies schronienie. Nawet jesli bedzie to tylko chata na moczarach. Potem Shef odwrocil sie i skierowal w strone miejsca, na ktore nie osmielil sie dotad nawet przelotnie spojrzec: do glownej kwatery dowodztwa. Kwatery te ciagnely sie wzdluz rzeki na przestrzeni ponad dwustu jardow. W samym srodku znajdowal sie wielki namiot przeznaczony do spotkan. Przy ustawionych wewnatrz stolach pomiescic sie moglo okolo stu osob. Niedaleko staly namioty braci Ragnarssonow, kazdy z nich otoczony zabudowaniami dla kobiet, straznikow i sluzby. Nieco dalej rozciagal sie oboz wojownikow, zazwyczaj na zaloge jednego statku przypadaly trzy, czasem cztery namioty. Ludzie Sigurtha byli przewaznie Dunczykami. W armii mowilo sie otwarcie, ze z czasem Sigurth powroci do Danii, aby objac nalezne mu po ojcu krolestwo Sjaellandu i Skaane, a pozniej sprobuje przejac wladze nad cala Dania - od Baltyku az po Morze Polnocne. Ubbi i Halvdan, ktorzy sami nie zglaszali na razie pretensji do zadnego tronu, otoczyli sie wojownikami pochodzacymi z calej niemal Skandynawii: ze Szwecji, Norwegii, Gotlandii, Bornholmu i rozmaitych wysepek. Wokol Ivara zgromadzili sie natomiast wszelkiego rodzaju wygnancy i uciekinierzy. Wielu z nich bylo bez watpienia pospolitymi mordercami uciekajacymi przed czyjas zemsta badz przed prawem. Wiekszosc stanowili jednak Norwegowie, ktorzy od wiekow przemieszczali sie w rejony wysp Morza Polnocnego, opanowujac najpierw Orkady i Szetlandy, pozniej Hebrydy i polnocna Szkocje. Ludzie ci zaprawieni juz byli w walkach w Irlandii i szczerze wierzyli, ze pewnego dnia Ivar zawladnie cala wyspa i zasiadzie na zamku Dubh Linn. W tym wlasnie podzielonym i skorym do wasni otoczeniu Ragnarssonow pojawil sie nagle Shef. Marszalek wysluchal uwaznie jego opowiesci i przyjrzal sie z dezaprobata skromnemu ekwipunkowi, ktory chlopak dostal od Thorvina. Potem zawolal swego giermka, aby pokazal Shefowi namiot, miejsce do spania i wioslo oraz wyjasnil obowiazki. Czlowiek ten, ktorego imienia Shef nawet nie zapamietal, objasnil, ze wykonywal bedzie na zmiane z innymi cztery rodzaje obowiazkow: warte przy statkach, warte przy bramie, warte przy zabudowaniach, gdzie wieziono niewolnikow, i, jesli zajdzie taka koniecznosc, warte przy namiocie Ivara. -Sadzilem, ze to gaddgedlarowie chronia Ivara - rzekl Shef. -Tylko jesli jest tutaj. Jesli wychodzi, ida wraz z nim, a tu zostaja kobiety i kosztownosci. Ktos musi tego pilnowac. -Czy nie trzeba byc zaufanym czlowiekiem, zeby pilnowac namiotu Ivara? -A co, ty nie jestes? - giermek popatrzyl na Shefa z ukosa. - Powiem ci jedno, Enzkir, jezeli myslisz o kosztownosciach Ivara, daj sobie z tym spokoj. Od razu zrobi ci sie lepiej. Slyszales chyba co Iv ar zrobil w Knowth z irlandzkim krolem? Kiedy przechadzali sie po obozie, Shef bez specjalnego zainteresowania wysluchiwal opowiesci o okrutnych czynach Ivara. Wiedzial, ze maja one tylko jeden cel, wywolac strach, wolal wiec przygladac sie uwaznie okolicy. Upewnil sie, ze najslabszym punktem obozowiska byly statki. Nie bylo wokol nich zadnych fortyfikacji, gdyz odgrodziloby to statki od rzeki. Okrety stanowily wprawdzie rodzaj przeszkody, ale rownoczesnie byly przeciez najcenniejsza wlasnoscia wikingow. Jezeli komus udaloby sie ominac stojacych nad rzeka wartownikow, i znalazlby sie wsrod statkow z pochodnia i toporem, nielatwo byloby sie go pozbyc. Trudniej byloby z wartownikami przy bramie. Nie sposob ich zaskoczyc. Trzeba by stoczyc z nimi regularna walke, w czasie ktorej mieliby przewage dzieki swoim wielkim toporom i osadzonym na zelaznych trzonach oszczepom. Poza tym kazdy, kto mimo wszystko zdolalby sobie z nimi poradzic, musialby stawic czolo kolejnym jednostkom, ktore nadciagalyby z obozu z odsiecza. Kiedy przechodzili obok zabudowan, w ktorych wiezieni byli niewolnicy, Shef dostrzegl nagle znajoma twarz. Na ziemi, skuty kajdanami lezal jego przyrodni brat Alfgar. Jego jasne krecone wlosy zlepione byly brudem, a oblicze wyrazalo krancowa rozpacz. Czujac na sobie czyjes spojrzenie chlopak podniosl glowe, Shef blyskawicznie odwrocil wzrok. -Czy sprzedaliscie juz jakichs niewolnikow od czasu przyjazdu? -Nie. Za duzo klopotu, aby wywiezc ich teraz na morze. Anglicy czaja sie wszedzie. Wiekszosc z nich nalezy do Sigvartha - giermek splunal na ziemie. - Czeka, zeby ktos inny przetarl za niego droge. -Przetarl droge? -Za dwa dni Ivar wezmie pol armii i wyruszy na spotkanie temu krolikowi, Jatmundowi, czy Edmundowi, jak wy Anglicy go nazywacie. Chce wyzwac go do walki, albo zniszczyc caly jego kraj. Wybralibysmy najprostsza droge, ale i tak zmarnowalismy juz mnostwo czasu. Oj, nie bedzie to mile spotkanie dla Jatmunda. -Jedziemy z nim, czy zostajemy tutaj? -Nasza zaloga zostaje - raz jeszcze giermek spojrzal na Shefa z ukosa. Na poly z ciekawoscia, na poly z gniewem. - A jak myslisz, po co bym ci to wszystko opowiadal? Bedziemy stac na warcie i caly czas pilnowac obozu. Zaluje, ze nie moge pojechac. Chcialbym zobaczyc, co zrobia krolowi, gdy go w koncu pojmaja. Opowiadalem ci juz o Knowth. Bylem tam, gdy Ivar pladrowal groby dawnych krolow, a mnisi probowali nam przeszkodzic. Widzialem, co Ivar zrobil... Temat ten powracal jeszcze kilkakrotnie podczas wspolnej biesiady, na ktora zlozyly sie: bulion, solona wieprzowina i kapusta. Byla tez beczka piwa, z ktorej wszyscy czerpali do woli. Shef wypil wiecej niz mu sie wydawalo i jego mysli zaczely wirowac, nie pozwalajac mu na stworzenie planu dzialania. Wyczerpany polozyl sie na poslaniu. Obraz konajacego w jego ramionach Irlandczyka wydal mu sie teraz malo istotnym szczegolem z zamierzchlej przeszlosci. Wyczerpanie owladnelo nim i powiodlo w sen. W cos wiecej niz sen nawet. Wygladal na zewnatrz przez wpol zasloniete okno. Byla noc. Jasna, ksiezycowa noc. Bylo tak jasno, ze przesuwajace sie po niebie chmury rzucaly na ziemie swe cienie. I nagle cos zablyslo. Obok niego stal mezczyzna, probowal wytlumaczyc to dziwne zjawisko. On jednak nie potrzebowal wyjasnien. Juz wiedzial. Narastalo w nim poczucie zguby, zatracenia. Wzbierala tez gwaltowna furia. -To nie sa promienie jutrzenki - rzekl Shef, ktory nie byl Shefem. - Nie jest to takze latajacy smok, ani luna pozaru. To blysk dobywanej broni. Nasi wrogowie chca nas zaskoczyc w czasie snu. Nastala bowiem nowa wojna, wojna, ktora przyniesie wszystkim zniszczenie. Powstancie wiec, moi rycerze, pomyslcie o waszej odwadze, pilnujcie bram i walczcie dzielnie. I wtedy Shef uslyszal potezny glos, tak potezny, ze nie mogl nalezec do czlowieka. Byl to glos boga, nie taki jednak, jakiego ktos moglby sie po bogu spodziewac. Nie byl to glos pelen godnosci i dumy, lecz sardoniczny chichot. -Pol-Dunczyku, ktory nie jestes z rodu Pol-Dunczykow - rzekl bog. - Nie sluchaj tego, co mowi dzielny wojownik. Nie idz do walki. Pozostan z boku. Trzymaj sie blisko ziemi. Shef obudzil sie raptownie i poczul odor spalenizny. Przez kilka chwil, wciaz nieprzytomny ze zmeczenia, probowal poskladac mysli: dziwna drazniaca won, jak smola. Skad mogl sie tu wziac taki zapach? Pozniej rozpoczela sie szalencza bieganina, ludzie potykali sie o jego poslanie, deptali po jego nogach, az w koncu obudzil sie calkowicie. W namiocie roilo sie od mezczyzn, szukajacych nerwowo ubran, butow, broni. Wszystko w glebokim mroku rozswietlonym jedynie poswiata plonacego gdzies na zewnatrz ognia. Shef zdal sobie nagle sprawe, ze w tle slychac przez caly czas potezny loskot. Krzyki ludzi, trzask drewna, a ponad tym wszystkim ogluszajacy brzek metalu, nacierajacych na siebie mieczow i odpierajacych ataki tarczy. Odglosy prawdziwej bitwy. Mezczyzni w namiocie krzyczeli i pchali sie jeden na drugiego. Na zewnatrz takze slychac bylo okrzyki, niektore w odleglosci zaledwie kilku jardow. Byly to okrzyki Anglikow. Nagle Shef wszystko zrozumial. W uszach wciaz jeszcze brzeczaly mu wypowiedziane poteznym glosem slowa. Rzucil sie na ziemie i zaczal posuwac sie w strone srodka namiotu, jak najdalej od scian. Kilka chwil pozniej jeden bok zapadl sie, a poprzez material wtargnelo do srodka ostrze wloczni. Giermek, ktory niedawno oprowadzal Shefa po obozowisku, obrocil sie w tamta strone i wlocznia trafila go w sam srodek piersi. Shef pochwycil padajace cialo i podtrzymal je w ramionach. Po raz drugi w przeciagu kilkunastu zaledwie godzin ogladal ludzka agonie. Wkrotce namiot sie zawalil, przygniatajac soba Shefa i kilku pozostalych w srodku ludzi. Na plotno namiotu wbiegli Anglicy przebijajac wloczniami szamoczacych sie w srodku ludzi. Shef lezal nieruchomo, jednak w pewnym momencie jedna z wloczni otarla sie o jego kolano. Potem Anglicy odeszli, a odglosy ucichly nieco. Walka przeniosla sie najwyrazniej do samego srodka obozu. Shef wiedzial, co sie stalo. Angielski krol przyjal wyzwanie wikingow. Natarl na ich oboz w srodku nocy i jakims cudem udalo mu sie sforsowac palisady i wtargnac do srodka. Szedl teraz w kierunku statkow i namiotow dowodztwa, siejac po drodze krwawe spustoszenie. Shef wciagnal spodnie, wlozyl buty i przypasawszy miecz wyczolgal sie na zewnatrz po trupach swoich niedawnych towarzyszy. Potem pobiegl, pochylony nisko nad ziemia. Nie dostrzegl nikogo w promieniu dwudziestu jardow. Pomiedzy nim a palisada ciagnal sie pas zrownanych z ziemia namiotow, a obok nich stosy trupow i garstka rannych. Niektorzy z nich wzywali pomocy, inni probowali wstac o wlasnych silach. Angielscy najezdzcy starali sie rozplatac mieczami wszystko, co tylko sie rusza, malo komu udalo sie wiec uratowac. Shef wiedzial, ze jesli wikingom nie uda sie szybko przyjsc do siebie i polaczyc sil, najezdzcy moga wedrzec sie juz bardzo gleboko i rozstrzygnac o losach bitwy. Wzdluz rzeki widac bylo blysk ognia i gesty dym. Natarcie Anglikow na straze wokol statkow spotkalo sie z niewielkim oporem, lecz przy samej wodzie napotkali najezdzcy znacznie silniejsza i lepiej zorganizowana obrone. Co jednak dzialo sie przy namiotach Ragnarssonow? Czy nastal juz odpowiedni moment? Czy nadeszla chwila, aby uwolnic Godive? Nie, zdecydowal Shef po chwili zastanowienia. Zbyt zacieta byla trwajaca wokol walka. Jezeli wikingowie odepra natarcie, Godiva pozostanie nadal niewolnica, naloznica Ivara. Jesli jednak atak sie powiedzie, powinien byc na miejscu, aby ja uratowac... Shef zaczal biec, jednak nie w strone, gdzie rozgrywala sie walka, tam bowiem na wpol uzbrojony czlowiek znalezc mogl tylko pewna smierc. Poczatkowo sadzil, ze nie ma tam nikogo, jednak zorientowal sie, ze istnieja dwa ogniska bitwy, jedno wewnatrz obozu, w rejonie rzeki, i drugie bardzo rozlegle, wokol calej palisady. Krol Edmund zaatakowal oboz jednoczesnie ze wszystkich stron. Shef niczym cien podazal w strone zabudowan niewolnikow. Kiedy byl juz blisko, droge przecial mu wojownik. W ognistej poswiacie dostrzec mozna bylo jego czarne od krwi udo. -Fraendi! - krzyknal mezczyzna. - Pomoz mi, zatamuj krew... Shef powalil go mieczem. To pierwszy - pomyslal, podnoszac z ziemi orez wikinga. Przy zabudowaniach nadal stali wartownicy. Zbici w gesta gromade przy samych wejsciu przygotowani byli do odparcia kazdego ataku. Poprzez grube zerdzie, z ktorych zbudowane zostalo ich wiezienie, wystawaly glowy niewolnikow. Probowali zorientowac sie, co dzieje sie na zewnatrz. Shef przerzucil swoj nowy miecz poprzez boczna sciane, odbil sie z calej sily i skoczyl, przerzucajac cialo ponad przeszkoda. Uslyszal za soba krzyk wartownikow, jednak nikt nie ruszyl w poscig. Nie wiedzieli czy maja pilnowac bramy, czy probowac wyciagnac Shefa ze srodka. Kiedy znalazl sie wewnatrz, otoczyly go i zaczely szarpac cuchnace postacie. Odepchnal je od siebie przeklinajac po angielsku. Szybko przecial skorzane wiezy na rekach i nogach najblizszego mezczyzny i przekazal mu miecz. -Dalej, zacznij ich uwalniac! - syknal, wyjmujac z pochwy wlasny orez i oswobodzajac nim kolejnego czlowieka. Niewolnicy widzac, co sie dzieje, wyciagali do niego rece. W niedlugim czasie udalo mu sie oswobodzic dziesieciu. Nagle sciana runela z jednej strony i do srodka wkroczyli wikingowie, zdecydowawszy najwyrazniej, ze musza schwytac intruza. Pierwszego z nich Anglicy powalili golymi rekami wyrywajac mu topor i wlocznie, nastepnie rzucili sie z furia na jego towarzyszy. Shef nadal przecinal wiezy. W pewnej chwili spostrzegl przed soba rece Alfgara. Jego oczy wyrazaly zdumienie, a twarz wykrzywiala wscieklosc. -Musimy uwolnic Godive - rzekl Shef, a Alfgar skinal glowa. - Chodz ze mna. -Niech pojda za mna wszyscy, ktorzy maja bron i chca walczyc za krola Edmunda! - wykrzyknal zwracajac sie do pozostalych. Ludzie zaczeli wydostawac sie na zewnatrz. Czesc z nich usilowala schronic sie w bezpiecznej ciemnosci, inni rzucili sie z wsciekloscia na reszte straznikow. Shef pobiegl w strone zrownanych z ziemia namiotow, prowadzac za soba grupke kilkunastu mezczyzn. Broni bylo pod dostatkiem, lezala obok martwych wojownikow, czesc zas tam, gdzie odlozono ja poprzedniego wieczora. Shef podniosl do gory kawalek plotna i wyciagnal wlocznie i tarcze. Chwile trwalo, zanim uzbroili sie wszyscy jego ludzie i Shef mogl sie im uwazniej przyjrzec. Ocenil, ze sa to przewaznie kerlowie, rozsierdzeni i gotowi na wszystko, jednak tylko jeden z nich sylwetka przypominal wojownika. Shef wskazal w kierunku namiotow dowodztwa. -Tam jest krol Edmund. Probuje zabic Ragnarssonow. Jezeli mu sie to uda, wikingowie nie zdolaja sie juz pozbierac i zostana rozgromieni. Jesli nie, schwytaja nas wszystkich i wszystkie wioski w okolicy znajda sie w niebezpieczenstwie. Jestesmy wypoczeci i uzbrojeni. Przylaczymy sie do nich, aby razem pokonac wroga! Uwolnieni niewolnicy rzucili sie do walki. Alfgar zostal z tylu i podszedl do Shefa. -Nie przybyles tu chyba z Edmundem, polnagi i na wpol uzbrojony. Skad wiesz, gdzie szukac Godivy? -Zamknij sie i biegnij za mna - krzyknal Shef i pobiegl w strone namiotu, gdzie mieszkaly kobiety Ivara. Rozdzial osmy Edmund, syn Edwolda, potomek Raedwalda Wielkiego, ostatniego z Wuffingasow, a teraz z Bozej laski krol East Anglii, spogladal z bezsilna wsciekloscia poprzez otwory w ozdobnej przylbicy.Musza sie przebic! Jeszcze jedno natarcie i wreszcie przerwa ich linie. Wszyscy Ragnarssonowie zgina skapani w krwi i ogniu, a reszta wielkiej armii wycofa sie w poplochu... Ale jesli wytrzymaja... Jesli wytrzymaja, to w przeciagu nastepnych paru minut wikingowie zorientuja sie w koncu, ze palisade atakuja tylko rozwscieczeni wiesniacy, ktorymi mozna sie nie przejmowac, a wtedy zbiora ludzi i uderza prosto na nich... Jego zolnierze zostana wowczas wylapani jak szczury. On, krol Edmund nie mial synow. Cala przyszlosc jego dynastii i krolestwa zalezala teraz od wyniku tej potyczki. Po kazdej ze stron walczyla chyba setka ludzi: najlepsi rycerze East Anglii i przyboczna swita Ragnarssonow. Edmund zacisnal dlon na rekojesci swojego zakrwawionego miecza i ruszyl do przodu. Po jego obu stronach pojawili sie od razu kapitanowie gwardii przybocznej. Zagrodzili mu droge tarczami nie pozwalajac, aby znalazl sie w centrum szalejacej bitwy. -Spokojnie, moj panie - mruknal Wigga. - Spojrz, Totta i jego chlopcy juz tam poszli. Zaraz przebija sie przez tych lotrow. Tymczasem fala natarcia kolysala sie raz w jedna, raz w druga strone. Najpierw kilka krokow do przodu, kiedy Anglikom udalo sie odeprzec wikingow i zajac na chwile ich miejsce, potem jednak zaczela sie znowu cofac. Edmund dostrzegl postac ogromnego wojownika, ktory wymachiwal toporem i zachecal Anglikow, zeby sie zblizyli. -Musielismy zabic juz z tysiac tych swin - rzekl Eddi, stojacy po lewej stronie krola. Edmund wiedzial, ze zaraz ktorys z nich powie: "Czas juz, aby sie stad wycofac, panie" i zostanie odeslany do diabla. Wiekszosc armii, tanowie i zwerbowani przez nich napredce wojownicy, i tak zaczela juz sie cofac. Wykonali, co do nich nalezalo. Wraz ze swym krolem przedarli sie przez palisade, zmasakrowali spiacych, rozbili warty przy rzece i podpalili tyle statkow, ile tylko zdolali. Ani przez chwile jednak nie sadzili, ze beda musieli stanac w otwartej walce z najlepszymi wojownikami Polnocy i nie mieli wcale zamiaru tego robic. To byla rzecz, ktora powinien zajac sie ktos lepszy. Tylko jeden wylom, modlil sie Edmund. Wszechmogacy Boze, jeden wylom w tej linii, a przebijemy sie do srodka i zaatakujemy ze wszystkich stron. Wojna bedzie zakonczona, poganie pobici. Nie bedzie juz porozrzucanych po polach cial i dzieciecych trupow wrzucanych do studni. Lecz jesli uda im sie wytrzymac jeszcze minute, to wystarczy, aby kosiarz naostrzyl swe narzedzie... Wtedy to my zostaniemy zmiazdzeni, a mnie czeka los Wulfgara. Wspomnienie umeczonego tana zaklulo jego serce. Krol odepchnal na bok Wigge i ruszyl do walki z podniesionym orezem. -Przebijac sie! Przebijac! - krzyknal ile tchu w plucach, a jego potezny glos wibrowal w metalowej przylbicy. - Temu, kto przebije sie pierwszy, obiecuje skarb Raedwalda. I piec setek dla tego, kto przyniesie mi glowe Ivara! Dwadziescia krokow dalej Shef zebral swoj oddzial uciekinierow. Wzdluz wybrzeza plonely uszczelniane smola statki wikingow rzucajac swoj trupi blask na walczacych. Wszedzie wokol namioty zostaly zrownane z ziemia, a ich mieszkancy zabici badz ranni. Tylko w jednym miejscu wciaz stalo osiem czy dziesiec zabudowan, siedziby Ragnarssonow, wszystkich dowodcow, oraz ich gwardii i kobiet. Wokol tego wlasnie miejsca trwala zaciekla walka. Shef odwrocil sie do Alfgara oraz muskularnego rycerza stojacego na czele grupy pol uzbrojonych i ciezko dyszacych wiesniakow. -Musimy przedostac sie do tamtych namiotow. Tam wlasnie znajdziemy Ragnarssonow. A takze Godive - pomyslal w duchu. Luna oswietlila wykrzywiona ponurym usmiechem twarz rycerza. -Spojrz - zwrocil sie do Shefa wskazujac cos palcem. Chlopak dostrzegl sylwetki dwoch wojownikow. Ich miecze wrecz wirowaly. Kazdy cios byl natychmiast odparowywany, uderzenia precyzyjne, dokladnie wymierzone. Rycerze stosowali uniki, pomagali sobie tarczami, blyskawicznie zmieniali pozycje. -Popatrz na nich. Z jednej strony zaprawieni w boju wojownicy naszego krola, z drugiej najlepsi z piratow. Mowia o nich "drengir", twardzi, "herechempan". Czy sadzisz, ze uda nam sie stawic im czolo? Mnie moze udaloby sie sprawic jednemu z nich troche klopotu przez minute. Ciebie nie znam, ale oni... - wskazal kciukiem wiesniakow - zostana od razu poszatkowani, jak mieso na kielbase. -Lepiej stad chodzmy - wlaczyl sie nagle Alfgar, a jego slowa wywolaly poruszenie wsrod wiesniakow. -Nie - krzyknal rycerz chwytajac Alfgara za ramie. - Posluchajcie, to glos waszego krola. Wzywa swoich wiernych ludzi. Posluchajcie, czego od nich zada. -Chce glowy Ivara - krzyknal jeden z wiesniakow. Nagle wszyscy rzucili sie naprzod potrzasajac wloczniami, posrod nich takze rycerz. On wie dobrze, ze nic z tego nie wyjdzie, lecz ja znalazlem chyba sposob - pomyslal naraz Shef i rzucil sie w pogon za swymi ludzmi. Zabiegl im droge i gestykulujac zmusil, aby staneli. Wspolnie pobiegli w strone najblizszego z plonacych statkow. Mimo brzeku metalu wikingowie takze uslyszeli slowa krola. Wielu zrozumialo je bez trudu, czesc wikingow od lat utrzymywala angielskie naloznice, podobnie zreszta jak wczesniej ich ojcowie. -Krol Jatmund zada twej glowy! - krzyknal jeden z jarlow. -Lecz ja nie chce jego! - odkrzyknal Ivar. - Pojmijcie go zywego. -Co chcesz z nim zrobic? -Musze nad tym pomyslec. Bedzie to jednak cos zupelnie nowego. Cos bardzo pouczajacego. Cos, co natchneloby ludzi otucha, dokonczyl w mysli. Wciaz nie mogl sie nadziwic, ze krol takiego malego panstewka jak to, mial tyle smialosci, zeby zaatakowac wielka armie w jej wlasnym obozie. -W porzadku - zwrocil sie do gaddgedlarow, ktorzy wciaz jeszcze nie wlaczyli sie do walki, tworzac ostateczna rezerwe. - Nie ma juz na co czekac. I tak sie nie przebija. W kazdym razie nie tutaj, przy namiotach. Teraz, na moj rozkaz pojdziecie do natarcia. Nie wlaczajcie sie jednak do walki. Macie pojmac krola Jatmunda. Widzicie, jest tam. Ten niski czlowiek w wojennej masce na twarzy. Ivar nabral powietrza w pluca, aby krzyknac parodiujac krola Edmunda: "Dwadziescia uncji, dwadziescia uncji zlota dla czlowieka, ktory przyprowadzi mi angielskiego krola! Nie zabijajcie go! Chce go miec zywego!". Zanim jednak otworzyl usta, dostrzegl jak znowu otaczaja go Irlandczycy, a Muirtach wskazuje cos z przerazeniem. -Spojrz, panie! -Spada na nas plonacy krzyz! -Mac na hoige slan! -Matko Boska, zmiluj sie nad nami. -Na Odyna, co to takiego? Ponad glowami walczacych mezczyzn zamajaczyl olbrzymi ksztalt podobny do krzyza, monstrualnego plonacego krzyza, ktory rosl w oczach. Szeregi Anglikow rozstapily sie nagle, Brand Zabojca skoczyl do przodu z podniesionym toporem. Potezny krzyz runal na ziemie. W jednej chwili sciany namiotow stanely w plomieniach, a do odglosow bitwy dolaczyl teraz przerazliwy krzyk kobiet. Gaddgedlarowie rozpierzchli sie na wszystkie strony. Nagle po plonacej belce nadbiegl jeden z wyzwolonych niewolnikow potrzasajac wlocznia. Wymierzyl ja niezrecznie w twarz Ivara. Ten zdolal ja odepchnac sciagajac grot z drzewca. Wiesniak ponowil atak drzewcem i tym razem udalo mu sie trafic wikinga w bok glowy. Cios byl ogluszajacy. Ivar zachwial sie i runal na ziemie, oczy przeslonila mu ciemnosc. Przez szalejace wokol plomienie przeskoczylo jeszcze kilka postaci. Ivar rozpoznal jedna z nich. To ten, ktory wygral pojedynek przy stawie - pomyslal odzyskujac swiadomosc. - A ja sadzilem, ze to jeden z naszych... W tym samym momencie czyjas stopa spadla na jego krocze. Shef biegl po tlacym sie maszcie. Czul, ze poparzone rece pokrywac zaczynaja pecherze, ale nie mial czasu sie nad tym zastanawiac. Maszt udalo im sie wyciagnac przy pomocy wiesniakow z jednego z plonacych statkow, a nastepnie zaniesc w strone obozowiska Ragnarssonow i zwalic prosto na ich ludzi. Wiedzial, ze teraz wkroczyc tam mogl wreszcie krol Edmund wraz ze swa druzyna. Jemu, Shefowi, pozostalo jednak jeszcze uratowanie Godivy. Minal wiesniaka probujacego rozprawic sie z wikingiem, ktoremu pekla wlasnie wlocznia i kilku biegajacych w panice gaddgedlarow, przekonanych najwyrazniej, ze plonacy krzyz to zemsta za ich odszczepienstwo. Wreszcie dobiegl do namiotu, z ktorego dochodzily krzyki i zawodzenia kobiet. Wtedy wyciagnal miecz i przeciawszy plotno na wysokosci kolan, rozerwal je z calej sily rekami. Ze srodka wydobyl sie przerazliwy lament. Kobiety staly zbite w jedna mase, jedne w sukniach, inne w bieliznie, a kilka wciaz jeszcze nagich. Gdzie Godiva?! Moze tamta odwrocona plecami z chusta na glowie? Zlapal ja za ramie i odwrocil gwaltownie. Zobaczyl rozsierdzone spojrzenie nieznajomych oczu, a kobieca dlon wymierzyla mu siarczysty policzek. Kobiety rozbiegly sie nagle i Shef dostrzegl wreszcie wsrod nich znajoma sylwetke. Biegla lekko jak mloda sarna, wprost na zatracenie. Anglicy byli teraz wszedzie. Wiedzieli, ze zaraz nadciagnie odsiecz z drugiej czesci obozu, szlachtowali wiec wszystko, co sie ruszalo, rozgladajac sie wciaz za Ivarem i jego bracmi. Shef dopedzil Godive i chwytajac od tylu przewrocil na ziemie. Oboje potoczyli sie po ziemi, pozniej Shef pociagnal dziewczyne w bezpieczne miejsce. -Shef! -Tak, to ja - potwierdzil zatykajac jej usta. - Teraz posluchaj. Musimy stad uciec. Taka szansa sie juz nie powtorzy. Wrocimy ta sama droga, ktora przyszedlem, nie zostal tam juz nikt zywy. Zrozumialas? A wiec w droge. Bitwa dobiegla konca - pomyslal Edmund. Wiedzial, ze poniosl kleske. Dzieki pomocy wiesniakow pod wodza tego polnagiego mlodzienca udalo im sie przelamac ostatni bastion wikingow. Udalo im sie dokonac spustoszenia wsrod najlepszych wojownikow, wsrod zolnierskiej elity wielkiej armii, ktora nigdy juz nie odzyska dawnego blasku. Coz jednak z tego, skoro Ragnarssonowie nadal zyli. Dopiero gdyby udalo mu sie pozabijac ich wszystkich, bylby pewny, ze odniosl ostateczne zwyciestwo Nie ma juz jednak na to szansy. W sercu Edmunda wygasal powoli gniew i entuzjazm, zaczela sie chlodna kalkulacja. Dostrzegl, ze poza obrebem plomieni zaczynaja zbierac sie wikingowie. Najwyrazniej wydane zostaly juz jakies rozkazy. Czul, ze niedlugo zacznie sie kontruderzenie. -Czas wracac, panie - mruknal Wigga. Edmund skinal glowa, wiedzial, ze jest to rzeczywiscie ostatni moment. Droga ucieczki byla wciaz wolna, poza tym pozostala jeszcze grupka zaufanych wojownikow, ktorzy oslania go podczas odwrotu w strone wschodniej palisady. -Wracamy! Wracamy tam, skad przyszlismy! Zabijajcie kazdego, kto znajdzie sie na drodze. Niewazne, nasz czy obcy. Nie chce ich zostawic dla Ivara. I nie pozostawiajcie niedobitkow! Ivar poczul, jak powraca mu swiadomosc. Wracala jednak stopniowo i nie od razu udalo mu sie pozbierac mysli. Czul, ze zbliza sie cos straszliwego. Slyszal zblizajace sie kroki. To byl draugr - gigant, spuchniety i siny jak rozkladajacy sie trup, lecz tak potezny jak dziesieciu mezczyzn. Wrocil na ziemie, aby niepokoic swoich potomkow albo pomscic ich smierc. Ivar przypomnial sobie to oblicze. To irlandzki krol Maelguala, ktorego zabil przed wieloma laty. Pamietal dobrze te wykrzywiona wsciekloscia i cierpieniem twarz. Pamietal przeklenstwa rzucane nawet wtedy, kiedy kola zaczely rozciagac jego cialo. Rozciagali go az nagle - Ivar przypomnial sobie trzask pekajacego kregoslupa i w jednej chwili oprzytomnial calkowicie. Poczul, ze ma cos na twarzy, chyba kawalek tkaniny. Czy zawineli go juz w calun? Prawe ramie bylo zupelnie bezwladne. Ivar usiadl i poczul teraz bol z lewej strony glowy. O dziwo, nie z prawej, tam gdzie otrzymal cios, lecz wlasnie z przeciwnej. A wiec to wstrzas, pomyslal. Powinien sie teraz polozyc i nie poruszac glowa, nie mogl sobie jednak na to pozwolic. Powoli podniosl sie z ziemi. Wysilek ten spowodowal przyplyw nudnosci i zawrotow glowy. W dloni wciaz dzierzyl miecz. Sprobowal go podniesc, jednak reka odmowila posluszenstwa. Opuscil wiec bron i podparlszy sie na niej popatrzyl na zdewastowane obozowisko. Posrod namiotow wciaz walczylo kilkudziesieciu wojownikow. I nagle dostrzegl nadciagajaca zgube. Nie byl to draugr. Kilkanascie krokow od niego stanela nagle niska postac w zaciagnietej na oczy wojennej masce. Angielskie krolewiatko. Jatmund. Z obu jego stron oraz za jego plecami kroczylo szesciu mezczyzn, poteznych jak wikingowie, poteznych jak Viga-Brand. Z pewnoscia jego gwardia przyboczna. Samo serce i dusza angielskiego rycerstwa, "the chempan", jak ich tam nazywaja. Bylo ich szesciu, a on, Ivar, nie mogl nawet uniesc miecza. Zrobil jednak krok w ich kierunku, zeby nikt nie smial powiedziec, ze on, wielki wojownik Polnocy, schwytany zostal przy probie ucieczki. Edmund rozpoznal go nagle i z jego ust wyrwal sie okrzyk tryumfu. W kierunku Ivara ruszylo teraz szesciu rycerzy z podniesionymi mieczami. Tymczasem Shef przemykal sie wlasnie w ciemnosci i widzac luke pomiedzy namiotami popchnal do przodu Godive, aby pobiegla pierwsza. Dziewczyna wyrwala sie z jego uscisku i ruszyla pedem w strone jakiegos mezczyzny. Potem chwycila go za reke, a on, najwyrazniej ranny, wsparl sie na jej ramieniu. Chryste, to przeciez Ivar! Shef nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Chlopak zagryzl wargi i zaczaj zblizac sie ostroznie jak lampart, z uniesionym na wysokosci bioder mieczem. Wiedzial juz, ze ostrze skieruje pod sama brode, gdzie ciala nie kryl zaden pancerz. Nagle naprzeciw niego znalazla sie Godiva przytrzymujac jego prawa reke. Chcial ja odtracic, lecz przywarla do niego z calej sily oplatajac rekami i zaczela przerazliwie krzyczec. -Uwazaj! Z tylu! Shef rzucil ja na bok, a sam odwrocil sie i w ostatniej chwili odparowal cios wymierzony we wlasna szyje. Drugi cios przyszedl jednak zaraz po pierwszym, uchylil sie przed nim i uslyszal swist przecinanego powietrza. W tej samej chwili uswiadomil sobie, ze Godiva stoi za jego plecami. Musial ja ocalic. Zaczal sie powoli cofac waskim korytarzem miedzy namiotami, a wraz z nim Godiva i Ivar. Przed nim kroczylo szesciu poteznych mezczyzn, a wsrod nich jeden niski w kunsztownie ozdobionej przylbicy. To musial byc krol. On, Shef, niewolnik i nedzny pies stal teraz naprzeciw krola East Anglii. -Zejdz mi z drogi - rzekl Edmund postepujac jeszcze krok naprzod. - Jestes Anglikiem. Zwaliles maszt. Przerwales ich linie. Widzialem, ze to ty. Za toba jest Ivar. Zabij go albo pozwol, zebym ja to zrobil, a nie ominie cie nagroda, ktora ci obiecalem. -Ta kobieta... - zaczal Shef. Chcial powiedziec, aby zostawili w spokoju kobiete, ale nie starczylo mu czasu. Przerwa miedzy namiotami rozszerzyla sie nagle i na Shefa rzucili sie ludzie Edmunda. Jeden wysunal sie naprzod tnac na odlew, raz za razem i wyrzucajac do przodu tarcze. Shef cofal sie, uskakiwal, kucal, nie przyjmujac ciosow, lecz uciekajac przed nimi, jak podczas pojedynku z mlodym Irlandczykiem. Nagle z ciemnosci wylonilo sie kilkunastu wikingow prowadzonych przez samego Vige-Branda. Anglicy cofneli sie, aby chronic swego krola. Broniac go gineli jeden po drugim, podczas gdy Ivar napominal bez przerwy swoich ludzi, aby pozostawili przy zyciu Jatmunda. Shefowi udalo sie tymczasem wymknac i pociagnac za soba przerazona Godive. Pobiegli w strone dopalajacych sie okretow i blotnistego brzegu rzeki Stour. Angielskie krolestwo leglo w gruzach, Godiva wyszla jednak bez szwanku. Udalo mu sie ja ocalic. Lecz ona ocalila Ivara. Rozdzial dziewiaty Gwiazdy zaczely juz blednac na niebie, kiedy Shef i Godiva przedzierali sie ostroznie przez lesna gestwine. Najwyzsze galezie poruszal lekki wietrzyk, ktorego nie czuc bylo na dole. Gdy przebiegli przez niewielka polanke rozposcierajaca sie wokol przewroconego debu, ich stopy zmoczyla rosa. To bedzie upalny dzien - pomyslal Shef - jeden z ostatnich dni tego pelnego wydarzen lata.Na razie bylo im jednak zimno. Shef mial na sobie jedynie buty i welniane spodnie, ktore wciagnal w pospiechu podczas ataku Anglikow, Godiva zas cienka koszule. Zdjela dluga suknie, gdy wchodzila do rzeki. Plywala dobrze niczym wydra, i jak wydra musiala nurkowac i przeplywac dlugie odcinki pod woda. Plyneli bardzo ostroznie, starajac sie nie robic najmniejszego halasu i sledzac uwaznie brzeg, czy nie ma na nim patroli. Oboje zanurkowali gleboko, gdy rzeka wplynela w zakole przy krancu palisady. Bylo to miejsce, gdzie zawsze czuwaly straze. Shef nie poczul chlodu, gdy wchodzil do wody, jedynie uczucie pieczenia na poparzonych dloniach, teraz jednak cialem wstrzasaly bez przerwy dreszcze. Wiedzial, ze dlugo tak nie wytrzyma. Musial koniecznie sie polozyc, rozluznic miesnie i poukladac sobie w glowie wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin. Zabil czlowieka, nie, dwoch ludzi. Widzial krola, co zdarzyc sie moze raz, czasem dwa razy w zyciu. Tym razem jednak krol takze go dostrzegl, a nawet przemowil do niego! Stal tez oko w oko z Ivarem Ragnarssonem. Wiedzial, ze moglby go zabic, gdyby nie Godiva. Moglby zostac bohaterem calej Anglii, calego chrzescijanstwa. Powstrzymala go jednak. I wtedy zdradzil swego krola, zatrzymal go, oddal go w rece pogan. Jezeli ktos kiedys sie o tym dowie... Nie chcial o tym teraz myslec. Wazne, ze udalo im sie uciec. Kiedy tylko nadarzy sie okazja zapyta Godive, co naprawde laczylo ja z Ivarem. Gdy zrobilo sie juz zupelnie widno, Shef odnalazl zarosniety trawa szlak, najwyrazniej nikt nie przechodzil tamtedy od tygodni. Byl to dobry znak, zwlaszcza ze na koncu tej drogi odnalezc powinni jakas chate albo szalas, gdzie mogliby znalezc schronienie. Istotnie, drzewa zaczely sie wkrotce przerzedzac i oboje zobaczyli zbudowany z galezi szalas. Zbudowali go zapewnie drwale, ktorzy pracowali nie opodal przy wyrebie lasu. Teraz nie bylo tam nikogo. Shef i Godiva staneli na wprost siebie objeci rekami. -Pewnego dnia - zaczal Shef patrzac dziewczynie gleboko w oczy - bedziemy mieli prawdziwy dom. Miejsce, gdzie bedziemy mogli mieszkac oboje przez nikogo nie niepokojeni. Dlatego wlasnie przyszedlem, aby odebrac cie wikingom. Nie powinnismy podrozowac w czasie dnia, to zbyt niebezpieczne. Zostaniemy tutaj i odpoczniemy sobie az do wieczora. Shef obudzil sie, kiedy slonce zaczelo przeswiecac miedzy scianami szalasu. Podniosl sie ostroznie, aby nie obudzic dziewczyny i wyszedl na zewnatrz. W szparze pomiedzy galeziami znalazl ukryta hubke i krzesiwo. Czy mozna rozpalic ogien? Shef zastanawial sie chwile i postanowil nie ryzykowac. Mieli pod dostatkiem wody, ale nic do jedzenia. Powinien byl o tym pomyslec. Nie sadzil, aby ktos mogl im przeszkodzic, jeszcze nie tego dnia. Znajdowali sie wciaz w zasiegu patroli wikingow, ktore widzial, gdy podkradal sie wraz z Hundem w poblize obozu. Teraz jednak wikingowie mieli chyba inne zmartwienia. Wszyscy zebrali sie pewnie w obozie, szacujac straty, zastanawiajac sie co dalej robic i spierajac sie o dowodztwo nad pozostaloscia wielkiej armii. Czy udalo sie ocalec Sigurthowi - Wezowemu Oku? Jezeli nawet ocalal, nawet jemu trudno bedzie utrzymac nadszarpniety ostatnimi wydarzeniami autorytet. Shef polozyl sie w sloncu i poczul, jak rozluznia sie jego cialo. Patrzyl jak miesien uda kurczy sie nierytmicznie, aby po chwili uspokoic sie zupelnie, potem przyjrzal sie pecherzom na swoich dloniach. -Czy nie bedzie lepiej, jak je przebije? - spytala Godiva, ktora pojawila sie nagle u jego boku trzymajac w dloni dlugi kolec. Shef skinal glowa. Kiedy pochylila sie nad nim i zajela sie jego lewa dlonia, objal ja drugim ramieniem, tulac do siebie jej rozgrzane snem cialo. -Powiedz mi - spytal - dlaczego stanelas pomiedzy mna a Ivarem? Co bylo miedzy wami? Dziewczyna spuscila oczy, wydawalo sie, ze nie wie, co ma odpowiedziec. -Czy wiesz, ze zostalam mu ofiarowana? Przez... przez Sigvartha. -Przez mego ojca. Tak wiem. Lecz co stalo sie potem? Godiva nadal nie podnosila wzroku przypatrujac sie uwaznie pecherzom. -On mnie ofiarowal w trakcie biesiady, przy wszystkich. Tylko to mialam na sobie. Niektorzy z nich robia ze swymi kobietami okropne rzeczy, na przyklad Ubbi. Powiadaja, ze kocha sie z nimi na oczach swoich ludzi, a kiedy nie potrafia go zadowolic, oni je dostaja i korzystaja z nich jeden po drugim. Wiesz, ze bylam dziewica... Jestem nia nadal. Bardzo sie balam. -Wciaz jestes dziewica? Godiva skinela glowa. -Ivar nic do mnie powiedzial w trakcie przyjecia, ale kazal, aby przywiedli mnie do jego namiotu tej samej nocy. Wtedy ze mna rozmawial. Powiedzial mi... Powiedzial, ze jest inny niz reszta mezczyzn. Nie jest walachem, to cos innego. Splodzil juz dzieci, przynajmniej tak mowil. Powiedzial mi jednak, ze podczas gdy inni mezczyzni czuja przyplyw pozadania na sam widok kobiecego ciala, on potrzebuje czegos innego. -Czy wiesz, co jest tym czyms? - spytal Shef bez ogrodek przypominajac sobie wskazowki, jakie dal mu Hund. -Nie wiem - Godiva potrzasnela glowa. - Nie moge tego zrozumiec. Ale on mowil, ze jesli mezczyzni dowiedzieliby sie, jak jest z nim naprawde, kpiliby z niego. W mlodosci koledzy przezywali go Sopel Lodu, poniewaz nie potrafil tego, co oni. Mowil mi, ze zabil wielu mezczyzn, ktorzy z niego kpili i sprawilo mu to przyjemnosc. Dzis wszyscy, ktorzy sie z niego smiali, nie zyja i tylko najblizsi podejrzewaja, ze jest jakis inny. Jezeli wszyscy by o tym wiedzieli, Sigvarth nie odwazylby sie ofiarowac mnie otwarcie, tak jak to uczynil. Ivar powiada, ze teraz nazywaja go Soplem Lodu, poniewaz sie go boja. Mowia, ze nie zamienia sie w nocy w wilka czy niedzwiedzia, jak jego bracia, lecz w smoka. Wielkiego, dlugiego smoka. -A co ty o tym myslisz? - spytal Shef. - Czy pamietasz, co zrobili z twym ojcem? Twoim ojcem, nie moim, lecz nawet ja poczulem zalosc na jego widok. Wprawdzie Ivar nie zrobil tego osobiscie, wydal jednak odpowiednie rozkazy. To sa wlasnie rzeczy, jakimi sie trudni. Mogl oszczedzic ci gwaltu, ale kto wie, jakie mial w stosunku do ciebie zamiary. Powiadasz, ze ma dzieci. Czy ktokolwiek widzial ich matki? Godiva pochylila sie nad dlonia i zaczela przebijac pecherze. -Nie wiem. Jest na pewno okrutny i pelen nienawisci w stosunku do mezczyzn, ale to dlatego, ze sie ich obawia. Boi sie, ze sa bardziej mescy od niego. Ale jak oni pokazuja te meskosc? Znecajac sie nad slabszymi, czerpiac przyjemnosc z ich cierpienia. Moze Ivar zeslany zostal przez Boga, jako kara za meskie grzechy. -Czy zalujesz, ze cie od niego zabralem? - Glos Shefa zrobil sie nagle ostrzejszy. Godiva pochylila sie nad nim, poczul na piersi jej policzek i przesuwajace sie wzdluz ciala dlonie. Przyciagnal ja do siebie. Ramiaczko jej koszuli opadlo nagle odslaniajac naga, dziewczeca piers. Jedyna kobieta, ktora widzial dotad rozebrana, byla potezna, grubo ciosana Truda o ziemistej, niezdrowej cerze. Jego stwardniale dlonie zaczely piescic cialo Godivy z niewiarygodna delikatnoscia. Jezeli sadzil, ze kiedys to nastapi, a rozmyslal o tym czesto siedzac samotnie w kuzni, spodziewal sie, ze bedzie to dopiero w dalekiej przyszlosci, kiedy juz na nia zasluzy, kiedy znajdzie miejsce, gdzie razem beda bezpieczni. Nie tak jak teraz, w srodku lasu, pod golym niebem, bez blogoslawienstwa ksiedza ani zgody rodzicow. -Jestes lepszym czlowiekiem niz Ivar, czy Sigvarth, czy ktokolwiek, kogo spotkalam w zyciu - powiedziala ze szlochem Godiva. - Wiedzialam, ze po mnie przyjdziesz. Balam sie tylko, ze moga cie za to zabic. Podciagnal jej koszule i powoli obrocil na plecy. -Oboje powinnismy juz nie zyc. Jestem tak szczesliwy, ze jestem tutaj wraz z toba... Nie laczy nas krew, pochodzimy od roznych ojcow i roznych matek. Posiadl ja w blasku slonca. Ten, ktory obserwowal ich z ukrycia, wstrzymal z zazdrosci oddech. Godzine pozniej Shef lezal na miekkiej trawie w przedzierajacych sie poprzez konary debow promieniach slonca. Byl senny i calkowicie rozluzniony. Nie spal jednak. Myslal o przyszlosci, o tym gdzie moga teraz pojsc, moze na mokradla, tam gdzie nocowal wspolnie z tanem Edrichem. Czul na twarzy cieplo slonca i miekkosc darni, na ktorej lezal, lecz wszystko zaczelo sie powoli oddalac. Doznal juz wczesniej podobnego uczucia. W obozie wikingow. Jego mysli zaczely bladzic gdzies bardzo daleko, opuszczajac lesna polane i uspione cialo. -Potezni sa panowie, ktorym odebrales kobiete - przemowil do niego glos, twardy, szorstki i pelen dostojenstwa. Shef zdal sobie sprawe, ze znalazl sie nagle w kuzni. Wszystko bylo znajome: napiecie miesni, kiedy wyjmowal z ognia rozgrzany do czerwonosci kawal metalu, i automatyczne odchylenie glowy, gdy iskry wzbily sie ku jego wlosom. Nie byla to wszakze kuznia w Emneth, ani kuznia Thorvina w obozie wikingow. Shef poczul rozciagajaca sie wokol olbrzymia przestrzen, wytyczona gigantycznymi kolumnami, ktore ginely wysoko w gorze. Wzial do reki mlot i zaczal wykuwac ksztalt z polyskujacej na kowadle bryly metalu. Nie wiedzial, jaki to ma byc ksztalt. Wiedzialy jednak jego rece, poruszaly sie bowiem szybko i bez wahania. Nie bylo to ostrze wloczni ani topor, nie byl to takze lemiesz. Wygladalo tak jak kolo, lecz kolo z wieloma zebami, ostrymi jak u psa. Shef patrzyl w zdumieniu, w glebi serca wiedzial, ze to co wlasnie robil, jest niemozliwe. Nikomu nie udaloby sie wykonac czegos takiego za jednym zamachem. Najpierw nalezaloby wykuc obrecz i osobno kazdy z zebow, dopiero wtedy mozna by polaczyc te elementy w calosc. Jednak po co to wszystko? Byc moze, gdyby miec jedno takie kolo, ustawione nad ziemia jak sciana, kolo, ktore poruszaloby sie w jedna strone i drugie kolo umocowane plasko, to jedno z nich nadawacby moglo ped drugiemu. Lecz jaki mialoby to sens? Z pewnoscia istnial powod. Mialo to cos wspolnego z dziwnym urzadzeniem majaczacym w oddali, potezna konstrukcja znajdujaca sie pod jedna ze scian. W pewnej chwili Shef zdal sobie sprawe, ze wokol niego stoi jeszcze kilka postaci i to postaci rownie gigantycznych rozmiarow, co cale pomieszczenie. Nie widzial ich dokladnie, zreszta nie osmielil sie otwarcie podniesc na nie wzroku, rzucal wiec jedynie ukradkowe spojrzenia. Postacie staly jedna obok drugiej i obserwujac go wymienialy uwagi, takie przynajmniej odniosl wrazenie. Byly to bostwa Thorvina, bostwa Drogi. Najblizej stojaca postac przypominala jeszcze potezniejsza i wyzsza replike Vigi-Branda. Pod krotkimi rekawami tuniki widac bylo napinajace sie gigantyczne bicepsy. To musi byc Thor, pomyslal Shef. Twarz bostwa wyrazala pogarda, wrogosc i jakis niepokoj. Zaraz za nim stala inna postac o uwaznym spojrzeniu i ostrych rysach, ktora spogladala na Shef a ze zrecznie skrywana aprobata, tak jakby byl koniem wystawionym na sprzedaz przez glupiego kupca, nie orientujacego sie w jego rzeczywistej wartosci. Ten jest po mojej stronie, pomyslal Shef, lub tez mysli, ze ja jestem po jego. Za plecami tych dwoch stala grupa innych postaci, z ktorych najwyzsza, a zarazem najdalej oddalona podpierala sie na poteznej wloczni o trojkatnym grocie. Shef zdal sobie sprawe z jednej jeszcze rzeczy: ktos podcial mu sciegna w kolanach. Poruszal sie po kuzni przy pomocy swoich ramion, wlokac za soba bezuzyteczne juz nogi. Wokol niego porozstawiane byly stolki, lawki, lezaly sterty drewna, wszystko to sprawialo wrazenie balaganu, lecz w istocie pomagalo mu przemieszczac sie z jednego miejsca na drugie. Mogl dzwignac sie na rekach i stanac wyprostowany, niczym czlowiek starajacy sie zlapac rownowage na szczudlach, w nogach nie bylo jednak zycia, jedynie tepy bol rozchodzacy sie od kolan w gore. Byl jeszcze ktos, kto go obserwowal, tym razem ktos bardzo maly, gdzies przy samej ziemi. To Thorvin! Choc nie, to nie byl Thorvin, lecz ktos jeszcze mniejszy i drobniejszy, z wysokim czolem odslonietym i przerzedzonymi wlosami. Postac ta miala jednak bialy stroj Thorvina oraz naszyjnik z kisci jarzebiny. -Kim jestes, chlopcze? - spytala. - Czy jestes wedrowcem z krainy ludzi? Jak tu trafiles? W jaki sposob udalo ci sie odnalezc Droge? Shef potrzasnal glowa, udajac, ze chroni oczy przed iskrami. Wrzucil gotowe juz kolo do stojacego obok kubelka z woda i zaczal pracowac nad nastepnym kawalkiem metalu. Pracowal z zapalem czlowieka, ktory wie, ze ktoregos dnia zwrocona mu zostanie wolnosc, nie chce jednak, aby przesladowcy odkryli rosnaca w jego sercu radosc. Nagle Shef zorientowal sie, ze jedna z olbrzymich postaci zaczyna poruszac sie w jego kierunku. Byla to ta najwyzsza, ta, ktora dzierzyla wlocznie. Palec niczym konar debu uniosl do gory brode Shef a. Twarz wydala sie chlopcu ostrzem topora: prosty nos, wystajaca szczeka, szpiczasta, siwa broda i wystajace, szerokie kosci policzkowe. W dol spogladalo na niego jedno nieruchome oko. W tym zestawieniu oblicze Ivara mogloby napelnic otucha, jako cos co przynajmniej ogarnac mozna rozumem, bylo mimo wszystko ludzkie. Ta twarz byla inna. Shef czul, ze moglaby przywiesc czlowieka do szalenstwa. Teraz nie wyrazala jednak wrogosci, raczej koncentracje, skupienie. -Duzo ci jeszcze zostalo do przejscia, karle - rzekl w koncu. - Dobrze jednak zaczales. Modl sie, abym nie musial cie wezwac zbyt szybko. -Dlaczego mialbys mnie wzywac, Najwyzszy? - spytal Shef oszolomiony wlasna zuchwaloscia. -Nie pytaj. Madry czlowiek nie podpatruje i nie podglada, jak panna szukajaca swego kawalera. Wielka dlon spadla nagle na kuznie roztracajac lawy, wiadra i narzedzia, niczym czlowiek strzasajacy z serwety lupiny orzecha. Shef zostal cisniety w powietrze, a unoszac sie zdolal jeszcze zauwazyc badawcze spojrzenie wychylajacej sie z cienia malenkiej, ubranej na bialo postaci. W przeciagu sekundy znalazl sie znowu na trawie, pod golym niebem. Slonce przesunelo sie troche, pozostawiajac go w cieniu. Gdzie Godiva? Shef zaniepokoil sie nagle. Odeszla na chwile na bok, ale co potem... Shef zerwal sie na nogi i zaczal rozgladac sie wokol w poszukiwaniu wroga. Z krzakow doszedl go zgielk, trzask galezi i krzyk kobiety, ktorej usta zaslonil ktos szybko dlonia. Shef skoczyl w tamtym kierunku, lecz zza drzew wyrosli nagle mezczyzni i otoczyli go szczelnie niczym zacisniete palce Przeznaczenia. Na czele ich stal Muirtach, z przecinajaca twarz swieza prega i wyrazem niepohamowanej furii. -Prawie ci sie udalo, chlopcze - rzekl. - Powinienes byl dalej uciekac, ale ty wolales sie zatrzymac i wyprobowac kobiete Ivara. Coz, goracy kutas nie zna co to rozum, wkrotce jednak bedzie zupelnie zimny. Silne ramiona scisnely Shefa, ktory wciaz sie wyrywal w strone zarosli. Czy juz ja pojmali? Jak udalo im sie ich znalezc? Czy zostawili jakis slad? Szyderczy smiech wybuchl nagle posrod glosow gaddgedlarow. Shef rozpoznal go od razu. Byl to smiech Anglika. Jego przyrodniego brata, Alfgara. Rozdzial dziesiaty Kiedy Shef znalazl sie z powrotem w obrebie palisady, bliski byl zalamania. Przyczyne stanowilo ogromne wyczerpanie oraz gleboki wstrzas zwiazany z nagla i niespodziewana utrata wolnosci. Wikingowie obchodzili sie z nim bardzo surowo, popychajac i szturchajac bolesnie przez cala droge powrotna. Shef czul jednak, ze sami sa mocno wystraszeni. Wracali do Ivara tylko z jednym trofeum, co nie stanowilo z pewnoscia wlasciwej przeciwwagi wobec poniesionych szkod. Bylo jasne, ze gaddgedlarowie chca sie na nim odegrac. Zostal uwieziony w miejscu, gdzie trzymano niewolnikow i pobity do nieprzytomnosci.Lezal tak az do wieczora, a kiedy wreszcie sie ocknal i otworzyl zlepione krwia powieki, czul sie obolaly i odretwialy. Byl takze zziebniety oraz oslabiony z pragnienia i glodu. Podczas gdy wokol zapadala noc rozgladal sie desperacko, oceniajac perspektywy ucieczki badz ocalenia. Nie bylo jednak zadnego ratunku. Zelazne obrecze spinajace jego stopy przymocowane byly do wbitych w ziemie grubych kolkow, rece zas mial zwiazane z przodu. Byc moze z czasem udaloby mu sie przegryzc peta na nadgarstkach, lecz najmniejszy ruch z jego strony prowokowal straznika do wymierzenia kolejnego kopniaka. Shef uswiadomil sobie, ze straznicy nie mieli teraz zbyt wielu wiezniow do pilnowania. Niemal wszystkim pojmanym w czasie kampanii Anglikom udalo sie uwolnic i zniknac pod oslona nocy. Oprocz Shefa pod straza przebywalo tylko kilku rycerzy krola Edmunda, ktorzy zdecydowali sie walczyc do samego konca. Wszyscy byli ciezko ranni, przygotowani na smierc i rozmawiali cicho czekajac na swoja kolej. Zgodzili sie w koncu, ze powinni byli najpierw zaatakowac oboz Ragnarssonow, uznali jednak, ze tak czy owak, zasluzyli na wielka chwale. Spalili przeciez statki i mocno przerzedzili zastepy wroga. -Szkoda tylko, ze schwytali naszego krola - rzekl jeden z nich po chwili milczenia. Pozostali pokiwali smutno glowami i spojrzeli w kierunku odleglego naroznika. Shef poczul ciarki na plecach. Krol Edmund byl ostatnia osoba, z ktora chcialby sie teraz spotkac. Pamietal chwile, kiedy krol podszedl do niego, marnego niewolnika z prosba, aby odsunal sie z jego drogi. Gdyby go posluchal, ta noc zakonczylaby sie calkowitym zwyciestwem, a on, Shef, nie musialby znosic teraz gniewu Ivara. Slyszal juz rozmowy straznikow opowiadajacych z rozbawieniem, co go wkrotce czeka. Pamietal tez slowa giermka, ktory oprowadzal go po obozie nie dalej jak poprzedniego wieczoru. Zbrodnia, jakiej sie dopuscil, byla ciezka. Zabral Ivarowi kobiete, uprowadzil ja i posiadl, tak ze nigdy juz nie mogla byc mu zwrocona. Co sie z nia stalo? Nie zostala zawleczona z powrotem do obozu. Ktos musial ja porwac. Shef nie byl jednak w stanie dlugo nad tym rozmyslac, zbyt pochloniety wlasnym losem. Gniew Ivara wydawal mu sie straszniejszy niz smierc i dojmujacy wstyd z powodu zdrady. Gdyby tak mogl umrzec z zimna i nie doczekac poranka. Niczego nie pragnal bardziej. Nad ranem obudzilo go uderzenie buta. Usiadl i pierwsza rzecza, z ktorej zdal sobie sprawe, byla suchosc w ustach. Wokol niego uwijali sie straznicy przecinajac niektorym wiezniom peta i wywlekajac trupy na zewnatrz. Udalo im sie, pomyslal Shef. Przed soba ujrzal kucajaca postac w brudnej poplamionej tunice. Byl to Hund. W rekach trzymal dzban z woda. Przez pewien czas Shef nie byl w stanie o niczym innym myslec, Hund tymczasem ostroznie i powoli pozwolil mu pic, robiac nieznosne przerwy po kazdym jego lyku. Dopiero gdy poczul, ze woda wypelnila mu juz caly brzuch, Shef zaczal rozkoszowac sie jej smakiem. W tym samym momencie zdal sobie sprawe, ze Hund cos do niego mowi. -Shef, Shef, mowie do ciebie. Musisz mi cos powiedziec. Gdzie jest Godiva? -Nie wiem. Uprowadzilem ja. Potem ktos inny musial ja porwac. Pojmali mnie zanim moglem cos na to poradzic. -Jak ci sie wydaje, kto mogl ja porwac? Shef przypomnial sobie smiech w zaroslach, przeczucie, ktore kiedys oddalil od siebie, przeczucie, ze w lesie sa jeszcze inni uciekinierzy. -To Alfgar. Musial nas sledzic. Shef zamyslil sie starajac odegnac od siebie zmeczenie. -Wydaje mi sie, ze to on przyprowadzil do nas Muirtacha i jego ludzi. Byc moze zawarli jakis uklad. Oni wzieli mnie, a on ja. Moze udalo mu sie po prostu ja porwac, podczas gdy wszyscy zajeli sie mna. Nie bylo ich dostatecznie duzo, aby ryzykowac dalsze poszukiwania. -Widac wiec, ze Ivarowi bardziej zalezy na tobie niz na niej. Wie jednak, ze to ty uprowadziles ja z obozu. To nie wrozy dobrze - Hund pogladzil sie po swojej rzadkiej brodzie. - Zastanow sie, czy ktos widzial cie, jak zabijales ktoregos z wikingow wlasnymi rekami. -Zabilem tylko jednego. To bylo w ciemnosci i nikt tego nie zauwazyl. Ktos mogl jednak widziec, jak uwolnilem niewolnikow, jak uwolnilem Alfgara - twarz Shefa wykrzywil grymas. - Poza tym to wlasnie ja rozbilem umocnienia wokol obozu Ragnarssonow spuszczajac na nie plonacy maszt. Zrobilem to, czego nie udalo sie dokonac towarzyszom krola. -No tak, ale nie powinno to byc jeszcze powodem do krwawej zemsty. Ingulf i ja zrobilismy wiele w ciagu ostatniego dnia. Wielu dowodcow pozostaloby kalekami do konca zycia, gdyby nie nasza pomoc. Ingulf potrafi nawet zaszyc z powrotem jelita, ktore wydostaly sie z rozprutego brzucha. Jesli ktos jest dostatecznie silny, aby wytrzymac bol, powinien przezyc. -Staracie sie wyblagac moje zycie? Wstawiliscie sie za mnie u Ivara? -Tak. -Ty i Ingulf? Ale coz ja dla niego znacze? Hund zamoczyl w dzbanie kawal chleba i podal go przyjacielowi. To zasluga Thorvina. Mowi, ze to sprawa Drogi. Mowi, ze musimy cie uratowac. Nie wiem dlaczego, ale on calkowicie poswiecil sie dla ciebie. Wczoraj ktos z nim rozmawial. Potem Thorvin przybiegl prosto do nas. Czy zrobiles cos, o czym mi nie wiadomo? -Wiele rzeczy, Hund. Jednego jestem wszak pewien. Nikt nie zdola uchronic mnie przed gniewem Ivara. Zabralem jego kobiete, co moge mu ofiarowac w zamian? -Warto o tym pomyslec - rzekl Hund napelniajac dzban woda ze skorzanego buklaka. Postawil dzban na ziemi, obok zas reszte chleba i kupon brudnego samodzialu, ktory przyniosl ze soba na ramieniu. -W obozie brakuje jedzenia, a polowa kocow uzyta zostala jako caluny. To wszystko, co moglem ci teraz przyniesc. Postaraj sie, aby starczylo na dluzej. Jesli chcesz odplacic sie Ivarowi, rozejrzyj sie, moze krol ci pomoze. -Czy jest jakas nadzieja? - szepnal Thorvin. Viga-Brand popatrzyl na niego ze zdziwieniem. -Czy tak powinien mowic kaplan Drogi? Nadzieja... Jezeli zaczniemy robic pewne rzeczy tylko dlatego, ze jest jakas nadzieja, skonczymy nie lepiej jak chrzescijanie spiewajacy hymny do swego Boga ludzac sie, ze da im lepsze zycie po smierci. Zapominasz sie, Thorvinie. Brand urwal i spojrzal na swoja prawa dlon, nad ktora nachylal sie wlasnie Ingulf. Byla rozcieta prawie do nadgarstka, a ciecie przechodzilo rowno pomiedzy drugim a trzecim palcem. Ingulf przemyl rane ciepla woda, z ktorej unosil sie zapach ziol, a pozniej rozwarl ostroznie jej brzegi. Przez chwile widac bylo biala kosc, wkrotce jednak wszystko zalala krew. -Byloby znacznie lepiej, gdybys przyszedl z tym do mnie od razu, zamiast czekac poltora dnia - powiedzial medyk. - Moglem wyczyscic rane poki byla swieza, teraz brzegi zaczely juz sie zasklepiac, musze wiec ja rozerwac na nowo. Moglbym ja zaszyc bez tego, ale kto wie, co bylo na tamtym ostrzu. -Rob swoje, Ingulfie. Widzialem zbyt wiele ran, ktore nie chcialy sie goic, aby samemu ryzykowac. To tylko bol, a zgorzel to pewna smierc. -Nadal jednak twierdze, ze przyszedles za pozno. -Przez pol dnia lezalem posrod trupow, az pewien bystry czlowiek zauwazyl wreszcie, ze wszyscy z wyjatkiem mnie ostygli. A kiedy wreszcie sie pozbieralem i upewnilem, ze to najgrozniejsza z moich ran, byles zajety duzo powazniejszymi rzeczami. Thorvin westchnal i przesunal kufel piwa blizej lewej dloni Branda. -Twoja mowa byla dla mnie wystarczajaca kara. Teraz mozesz mi juz powiedziec, czy jest jakas szansa. Twarz Branda pobladla gwaltownie, gdyz Ingulf wyciagal wlasnie z rany odlamek kosci, odpowiedzial jednak spokojnym tonem. -Nie sadze. Wiesz sam jak to jest z Ivarem. -Wiem - przyznal Thorvin. -To sprawia, ze nie potrafi zachowac rozsadku w pewnych sytuacjach. Nie mowie o "przebaczeniu", nie jestesmy chrzescijanami, aby puszczac w niepamiec wyrzadzane nam krzywdy. Lecz Ivar nie zechce nawet nas wysluchac. Chlopak uprowadzil jego kobiete. Porwal kobiete, w stosunku do ktorej Ivar mial pewne plany. Gdyby ten glupiec Muirtach przyprowadzil ja z powrotem, wtedy byc moze udaloby sie cos zrobic. Ale nie sadze, gdyz najgorsze jest to, ze kobieta odeszla z wlasnej woli. To znaczy, ze chlopakowi udalo sie to, czego Ivar nie mogl dokonac. Krew musi sie polac. -Musi byc jednak cos, co sprawi, ze Ivar zmieni zdanie i przyjmie to, co proponujemy w zamian. Ingulf rozpoczal wlasnie zszywanie rany. Thorvin polozyl dlon na srebrnym mlocie, ktory wisial na jego piersi, i zwrocil sie do Branda. -Przysiegam, ze to prawdopodobnie najwieksza przysluga, jaka mozemy oddac Drodze. Wiesz chyba, ze sa wsrod nas tacy, ktorzy maja Widzenia? -Pamietam, ze kiedys o tym mowiles - przyznal Brand. -Ludzie ci podrozuja do krainy bogow, a pozniej wracaja stamtad i opowiadaja, co widzieli. Niektorzy uwazaja, ze to tylko wizje, podobne do tych, jakie miewamy w snach, rodzaj poezji. Lecz ludzie ci widza te same rzeczy. Przynajmniej niekiedy sie to zdarza. Najczesciej jest tak, jakby wszyscy oni widzieli tylko czesc jakiegos obrazu czy wydarzenia, tak ze moga go po kolei uzupelniac. Brand chrzaknal, nie wiadomo czy z niedowierzania, czy pod wplywem bolu. -Jestesmy pewni, ze ten inny swiat istnieje i ludzie moga sie tam dostac. Nie dalej jak wczoraj mial miejsce dziwny wypadek. Odwiedzil mnie Farman, ktory jest kaplanem Freyra, tak jak ja jestem kaplanem Thora. Z ta jednak roznica, ze Farman juz kilkakrotnie odwiedzal tamten swiat, podczas gdy ja nie bylem tam ani razu. Mowil, ze byl w Wielkiej Sali, tam gdzie spotykaja sie bogowie, aby decydowac o losach dziewieciu swiatow. Stal przy samej ziemi, niczym mysz szukajaca okruchow. Widzial jak obraduja bogowie, ujrzal tez mojego ucznia Shefa. Nie mial watpliwosci, ze to on, widzial go nieraz w kuzni. Ubrany byl dziwnie, niczym mysliwy w lasach Halogalandu i z trudem utrzymywal rownowage, jakby zostal okaleczony. Farman widzial, jak przemowil do niego ojciec bogow i ludzi. Gdyby Shef przypomnial sobie, co wtedy uslyszal... -Rzadko sie zdarza, zeby jeden podroznik do tamtego swiata zobaczyl drugiego. Rzadko tez bogowie zwracaja sie do podroznikow, zwykle nie zauwazaja nawet ich obecnosci. I jest jeszcze jedna rzecz. Ktokolwiek dal chlopcu imie, nie wiedzial co czyni. Teraz jest to imie nadawane psom, nie bylo tak jednak zawsze. Czy slyszales kiedys o Skioldzie? -To zalozyciel dynastii Skioldungow, krolow Danii. Przodek krolow, ktorych Ragnar i jego synowie wygnaliby najchetniej z kraju, gdyby tylko mogli. -Anglicy nazywaja go "Scyld Sceafing - Shield with the Sheaf, czyli Tarcza ze Snopem i opowiadaja bzdurna historie jak dryfowal przez ocean na swojej tarczy, majac za zagiel snop zboza, stad wlasnie mial wziac sie jego przydomek. Nie wiedza jednak, ze "Sceafing" to znaczy takze "Syn Sheafa". Kim wiec byl Sheaf? Kimkolwiek byl, to on wlasnie poslal za morze najpotezniejszego z krolow i powiedzial mu jak uczynic zycie ludzkie szczesliwym i pelnym chwaly. Sheaf to imie zwiastujace wielkie szczescie, zwlaszcza gdy zostanie nadane bezwiednie. Sheaf lub Shef, bo tak wlasnie wymawiaja to imie mieszkancy tych stron. -Musimy wyrwac chlopca z rak Ivara. Jego takze ludzie widzieli w tamtym swiecie. Nie mial jednak ludzkiej postaci. -To czlowiek o wielu obliczach. -To jeden z rodu demona Lokiego, zeslany na ziemie, aby sial na niej spustoszenie. Musimy uchronic przed nim mego ucznia. Ale jak mozemy tego dokonac? Jezeli nie powstrzymaja go twoje perswazje, Brand, ani moje prosby, czy zdolamy go jakos przekupic? Czy jest cos, czego Ivar pragnie bardziej niz zemsty? -Nie wiem, co sadzic o tej historii o innych swiatach - rzekl Brand. - Znalazlem sie wsrod was, poniewaz moge przy waszej pomocy zdobyc wiele roznych umiejetnosci, poza tym, podobnie jak wy, nie lubie chrzescijan i szalencow w rodzaju Ivara. Ten chlopak dokonal niezwyklej rzeczy przychodzac do obozu po dziewczyne. Trzeba miec ikre, zeby cos takiego zrobic. Wiem o tym dobrze. Pamietam, jak za namowa waszych towarzyszy przyjechalem do Braethraborgu, aby wciagnac Ragnarssonow w te wojne. Zycze chlopcu jak najlepiej. Nie znam zamiarow Ivara, nikt ich pewnie nie zna. Powiem wam jednak, czego mu potrzeba. Byc moze i on zdaje sobie z tego sprawe, mimo swego szalenstwa. Lecz jesli nie, Wezowe Oko powinien przemowic mu do rozsadku. Kiedy wypowiadal te slowa, pozostali mezczyzni pokiwali ze zrozumieniem glowami. Shef zorientowal sie od razu, ze to nie ludzie Ivara przyszli po niego. Nie byli to takze gaddgedlarowie, nie wygladali tez na przybyszow z Norwegii. Ludzie, ktorzy po niego przyszli, byli poteznie zbudowani i w sile wieku, wlosy mieli juz posiwiale. Shef zauwazyl srebrne pasy i zlote naramienniki, swiadczace o odnoszonych w przeszlosci sukcesach. Kiedy dowodca strazy zastapil im droge, Shef nie doslyszal wyjasnienia, jakiego jeden z nich udzielil szeptem. Straznik zaczal wykrzykiwac cos w odpowiedzi gestykulujac w strone zrujnowanych zabudowan obozu. Zanim jednak zdolal dokonczyc zdanie, rozlegl sie jek poprzedzony gluchym odglosem. Przybysz spojrzal na ziemie upewniajac sie, czy sprawa zostala zakonczona, a nastepnie schowal do rekawa worek z piaskiem. Po chwili mezczyzni rozcinali juz krepujace Shefa wiezy. Jego serce zaczelo walic jak szalone. Czy czeka go smierc? Czy wyciagaja go stad, aby poprowadzic na sciecie? Shef zagryzl wargi. Nie mogl pozwolic sobie na blaganie o litosc, zaraz by go wysmiali. Zaciagneli go kilka jardow dalej w strone innych zabudowan, gdzie przetrzymywano wiezniow. Zatrzymali sie przed wejsciem do niewielkiej komorki. Shef zorientowal sie, ze jeden z przybylych wojownikow, zapewne ich przywodca, przypatruje mu sie niezwykle uwaznie, jakby chcial cos wyczytac z jego twarzy. -Rozumiesz po norwesku? Shef skinal glowa. -Zrozum wiec, ze jesli ty bedziesz mowil, to bez znaczenia, lecz jesli on sie odezwie, byc moze uda ci sie zachowac zycie. Calkiem niewykluczone. Jest cos, co ciebie moze uratowac, dla mnie zas znaczy jeszcze wiecej. Niezaleznie od tego, czy masz umrzec czy nie, niedlugo bedziesz potrzebowal przyjaciela. Przyjaciela na dworze Ragnarssonow. Jest wiele sposobow, w jakie stracic mozna zycie. Potem Shef wepchniety zostal do ciemnej komorki. W sciane wbite byly dwa metalowe pierscienie, przez ktore przeciagnieto lancuchy. Shef poczul jak mezczyzni zakladaja mu na szyje obrecz, obrecz polaczona z lancuchami. Nogi pozostawili nie zwiazane, jednak jego rece byly wciaz skrepowane. Mogl wstac i przechadzac sie po kilka krokow w kazda strone, tyle na ile pozwalal lancuch. Wkrotce Shef zorientowal sie, ze w celi znajduje sie ktos jeszcze. Widzial zwieszajacy sie ze sciany lancuch, ginacy gdzies w ciemnosci. Wyobrazajac sobie lezaca na ziemi postac poczul nagle przyplyw leku i wstydu. -Panie? - spytal niepewnie. - Panie, czys jest krolem? Postac wzdrygnela sie nerwowo. -Jestem krol Edmund, syn Edwolda, wladca East Anglii. Lecz kim ty jestes, skoro mowisz jak czlowiek z Norfolku? Nie jestes zadnym z mych rycerzy. Czy przybyles wraz z pospolitym ruszeniem? Zostales schwytany w lesie? Zbliz sie troche, abym mogl ujrzec twe oblicze. Shef odwrocil sie w strone krola, a promien slonca oswietlil nagle jego twarz. -A wiec to ty. Ty, ktory stanales pomiedzy mna a Ivarem. Pamietam cie dobrze. Nie miales pancerza ani broni, lecz powstrzymales przez dobra chwile jednego z moich najlepszych ludzi, Wigge. Gdyby nie ty, to bylyby ostatnie chwile w zyciu Ragnarssona. Dlaczego Anglik mialby ratowac Ivara? Uciekles swemu panu? Byles niewolnikiem u zakonnikow? -Moim panem byl twoj tan, Wulfgar - rzekl Shef. - Wiesz panie, co zrobili z nim wikingowie. Krol skinal glowa. Oczy Shefa przyzwyczaily sie do slabego oswietlenia i chlopak mogl juz przypatrzec sie obliczu swego wladcy. Oblicze to nie wyrazalo litosci, bylo skupione i powazne. -Zabrali tez jego corke, moja mleczna siostre. Przyszedlem tutaj, aby ja odzyskac. Nie zamierzalem chronic Ivara, lecz twoi ludzie, panie, zamierzali zabic ich oboje. Chcialem tylko, abys pozwolil mi zabrac ja na bok. Wtedy przylaczylbym sie do ciebie. Nie jestem wikingiem. Dwoch z nich zabilem wlasnymi rekami. Poza tym zrobilem cos dla ciebie, moj panie, cos co usilowali wczesniej twoi ludzie... -Zrobiles to, widzialem. Wolalem, aby ktos przelamal pierscien i tobie sie to udalo. Tobie i garstce wiesniakow, przy pomocy masztu. Gdyby Wigga o tym pomyslal, albo Totta, albo Eddi, zrobilbym z nich najbogatszych ludzi w krolestwie. Co tez ja wtedy obiecywalem? Edmund pokrecil w milczeniu glowa i spojrzal na Shefa. -Czy wiesz, co oni chca ze mna zrobic? Buduja teraz oltarz ku czci swoich poganskich bogow. Jutro przyjda po mnie i poloza mnie na nim. Wtedy wkroczy Ivar. Zabijanie krolow to jego rzemioslo. Powiedzieli mi, ze na jutro przygotowal on cos specjalnego. Chcial zostawic to dla krola Northumbrii, Elli, zabojcy jego ojca, lecz zdecydowal, ze ja takze na to zasluguje. Poloza mnie na oltarzu, twarza do ziemi. W srodek moich plecow Ivar wbije swoj miecz. Wiesz, jak zebra przylegaja scisle do kregoslupa i tworza na piersiach kosciana klatke? Ivar bedzie nacinal je po kolei zaczynajac od tych na samym dole. Mowia, ze uzyje miecza tylko do pierwszego ciecia, potem korzystac bedzie z mlota i dluta. Potem wykroi w plecach wielka dziure, wlozy do srodka rece i bedzie wyciagac stamtad zebra, jedno po drugim. Krol mowil spokojnie. -Sadze, ze powinienem wtedy umrzec. Mowia, ze potrafi pozostawic czlowieka przy zyciu, az do tego momentu, jezeli tylko uda mu sie ciac nie zbyt gleboko. Lecz kiedy wyciaga zebra na zewnatrz, serce musi peknac. Na koniec wyciagaja tez twoje pluca i ustawiaja zebra w ten sposob, ze wygladaja jak skrzydla kruka lub orla. Dlatego nazywaja to "wycinaniem krwawego orla". Zastanawiam, jakie to bedzie uczucie, kiedy zatopi ostrze w moich plecach. Wiesz chlopcze, wydaje mi sie, ze jesli uda mi sie zachowac zimna krew do tego momentu, reszta pojdzie juz latwo. Ale dotyk tej zimnej stali na plecach, zanim jeszcze nastapi bol... Nigdy nie sadzilem, ze cos takiego moze mnie spotkac. Chronilem moj lud, nigdy nie zlamalem zadnej przysiegi, bylem hojny dla sierot. Czy wiesz, chlopcze, co powiedzial Chrystus, kiedy wisial umierajacy na krzyzu? Shef potrzasnal glowa. Nauki ojca Andreasa ograniczaly sie zazwyczaj do przypominania o obowiazku daniny na rzecz Kosciola. -"Moj Boze, czemus mnie opuscil?" Krol zamilkl na chwile. -Wiem dobrze, dlaczego on chce to zrobic. W koncu jestem wladca, tak jak on. Wiem, czego potrzebuja teraz jego ludzie. Ostatnie miesiace nie byly dobre dla jego armii. Wydawalo im sie, ze beda mieli latwy poczatek kampanii, zanim zdecyduja sie ruszyc na York. I tak moglo sie stac, gdyby nie to, co zrobili z twoim opiekunem. Niewiele udalo im sie zebrac lupow, ot garstke niewolnikow, a teraz jeszcze przerzedzily im sie szeregi. Widzieli swoich przyjaciol, jak umierali z ran, a wielu czeka jeszcze na smierc ze zgorzeli. Jezeli nie zobacza czegos naprawde krzepiacego, gotowi sa stracic ducha. Ivar potrzebuje jakiegos tryumfu. Egzekucji. Albo... Shef przypomnial sobie ostrzezenie, jakie uslyszal przy wejsciu do celi. -Nie mow zbyt otwarcie, panie. Oni chca, zebys mowil. Chca tez, zebym ja sluchal. Edmund zasmial sie krotko. Slonce bylo juz nisko i w celi panowala niemal zupelna ciemnosc. -Sluchaj wiec. Obiecalem ci polowe skarbu Raedwalda, jesli rozbijesz linie wikingow. Zrobiles to. Mozesz miec nawet caly skarb, powierze ci sekret, a ty zrobisz, co bedziesz uwazal. Ten, kto przekaze im te wiadomosc, uratowac moze zycie i sporo zyskac. Gdybym to ja im o tym powiedzial, moglbym zostac jarlem. Nie jest jednak rzecza krola kierowac sie lekiem. Ale ty, chlopcze, zyskac mozesz niejedno. Sluchaj wiec uwaznie i dobrze zapamietaj. Zdradze ci sekret skarbu Wuffingasow. Krol zamilkl, a po chwili zaczal mowic polglosem: Gdzie brod u wierzb, drewniany most Tam krolow rod w swych lodziach spi Cztery pagorki w ziemi tkwia; Patrz na polnoc i omin trzy. W czwartym spoczywa tajemny skarb, Strzeze go Wuffa, z Wehhy krwi. Odszukaj go, jesli masz hart. Glos zamarl nagle. -To moja ostatnia noc, chlopcze. Byc moze twoja takze. Pomysl co zrobic, aby uratowac zycie. Nie sadze, by angielska zagadka okazala sie prosta dla wikingow. Lecz jesli z ciebie tylko zwykly prostaczek, ty takze nie pojmiesz ni slowa. Rozdzial jedenasty Wielka armia gnebiona byla niepokojem i niepewna swej sily, dokladnie jak przewidzial to krol Edmund. Zostala zaskoczona i czesciowo rozbita przez wladce niewielkiego panstewka, krolika, o ktorym nawet nie slyszeli i choc wszystko skonczylo sie pomyslnie, w glebi serca wikingowie wiedzieli, ze nie sa jeszcze zdolni do nastepnej bitwy. Wprawdzie zabici zostali juz pochowani, ranni przychodzili do zdrowia, a dowodcy poszczegolnych kontyngentow porozumieli sie w sprawie wymiany ludzi i sprzetu, jednak wojownicy potrzebowali czegos, co przywrociloby im wiare we wlasne sily. Jakiegos rytualu, ktory pomoglby im uwierzyc, ze nadal sa wielka armia - postrachem chrzescijan, niezwyciezonymi zastepami Polnocy.Od samego rana ludzie tloczyli sie wokol wytyczonego poza obrebem obozu terenu, gdzie mialo odbyc sie wielkie zebranie. Zgodnie z tradycja, aplauz miano wyrazac uderzeniami mieczy o tarcze. W tym samym czasie trwala narada przywodcow. Shef byl przygotowany na przyjscie zolnierzy. Odczuwal silny glod i silne pragnienie, ktore wysuszylo mu jezyk i usta, byl jednak w pelni swiadomy i czujny. Edmund takze juz sie obudzil, nie zdradzal jednak tego zadnym ruchem. Shef nie odwazyl sie do niego przemowic. Ludzie Wezowego Oka zjawili sie z ta sama pewnoscia siebie, co poprzedniego dnia. W przeciagu kilku sekund zdjeli Shefowi zelazna obrecz i wyprowadzili go na zewnatrz w polmrok jesiennego poranka. Nad rzeka wciaz wisiala mgla, kropelki wody zebraly sie tez na krawedzi dachu. Shef wpatrywal sie w nie intensywnie, zastanawiajac sie, czy udaloby mu sie je zlizac. -Rozmawialiscie wieczorem. Co ci powiedzial? Shef potrzasnal glowa i wskazal skrepowanymi rekami w kierunku pasa mezczyzny, do ktorego przywiazany byl skorzany buklak. Mezczyzna podal mu go w milczeniu. W srodku bylo piwo, geste i zawiesiste, zaczerpniete bez watpienia z samego dna beczki. Shef wypil je duszkiem przechylajac glowe do tylu. Kiedy skonczyl, wytarl usta rekami i poczul jak piwo zaczyna wypelniac cale jego cialo niczym skorzany worek. Wikingowie obserwowali go z rozbawieniem. -Dobre, co? Piwo jest dobre. Zycie takze. Jesli chcesz sprobowac wiecej obu tych rzeczy, lepiej nam opowiedz, co uslyszales. Dolgfinn obserwowal twarz Shefa z niezwykla uwaga. W jego oczach czaila sie watpliwosc, byl w nich jednak takze upor. Mezczyzna odwrocil sie i przywolal reka jednego ze stojacych w poblizu wojownikow. Shef od razu go rozpoznal. Ten czlowiek ze zlotym lancuchem na szyi i mieczem o srebrnej rekojesci byl jego ojcem. Kiedy ruszyl w strone Shefa, pozostali cofneli sie nieco, aby pozostawic obu mezczyzn sam na sam. Przygladali sie sobie przez kilka selcund, badajac wzrokiem od stop do glow. Patrzy na mnie w ten sam sposob w jaki ja patrze na niego - pomyslal Shef. Probuje rozpoznac sie w moim ciele, ja zas w jego. Wie juz, ze jestem jego synem. -Spotkalismy sie juz kiedys - zaczal Sigvarth - na pewnej drodze. Muirtach powiedzial, ze w obozie jest pewien mlody Anglik, ktory przechwala sie, ze mnie pokonal w walce. Teraz mowia mi, ze jestes mym synem. Twierdzi tak ten pomocnik medyka, chlopak, ktory przybyl tu wraz z toba. Czy to prawda? Shef skinal glowa. -To swietnie. Tegi z ciebie zuch, dobrze walczyles. - Sigvarth podszedl jeszcze blizej i dotknal bicepsow Shefa. - Stoisz jednak po zlej stronie, synu. Wiem, ze twoja matka to Angielka, ale tak samo jest z polowa wojownikow naszej armii. Mozna by powiedziec, ze sa Anglikami, Frankami, Irlandczykami albo Finami, lecz krew dziedziczy sie po ojcu. Wiem oczywiscie, ze ciebie wychowali Anglicy, chowal cie ten glupiec, ktorego chciales ocalic. Ale co oni dla ciebie wlasciwie zrobili? Jezeli wiedzieli, ze jestes moim synem, smiem twierdzic, ze ciezkie bylo twoje zycie. Czy sie myle? Sigvarth spojrzal na chlopca, swiadom, ze slowami tymi powinien go sobie zjednac. -Uwazasz pewnie, ze zostawilem cie tam na pastwe losu. Masz racje, tak bylo. Lecz nie wiedzialem wtedy o twoim istnieniu, nie znalem cie. Teraz jest inaczej. Widze, jak wyrosles, widze, ze moglbys stac sie moja chluba. Powiedz tylko slowo, a uznam cie swoim prawowitym synem. Bedziesz mial takie same prawa i przywileje jakbys sie narodzil w moim domu. Porzuc Anglikow. Porzuc chrzescijan. Zapomnij o swojej matce. Pojde do Ivara i porozmawiam z nim o tobie, jako o moim synu, a slowa moje poprze Wezowe Oko. Masz klopot, synu, i trzeba cie z niego wyciagnac. Shef spojrzal w gore ponad ramieniem ojca. Przypomnial sobie konski zlob i znoszone z pokora razy. Przypomnial sobie klatwe, jaka rzucil na niego ojczym i oskarzenie o tchorzostwo. Przypomnial sobie niekompetencje, ociezalosc i powolnosc angielskich oddzialow, rozdraznienie Edricha z powodu ich niezdecydowania. Czy mozna odnosic zwyciestwa majac przy boku takich ludzi? Pozniej dostrzegl stojacego kilka krokow za plecami Sigvartha mlodzienca o jasnej cerze i wystajacych jak u konia siekaczach. On takze jest synem Sigvartha - pomyslal Shef. Jeszcze jeden przyrodni brat. W dodatku wyraznie nierad z obrotu sprawy. Shef przypomnial sobie smiech Alfgara dochodzacy z zarosli. -Co powinienem uczynic? - spytal w koncu. -Opowiedz nam, co uslyszales od krola Jatmunda. Albo wyciagnij z niego to, co chcielibysmy wiedziec. Shef przyjal wyzwanie i splunal prosto na skorzany but ojca blogoslawiac w mysli wypite piwo. -Odrabales rece i nogi Wulfgara, podczas gdy przytrzymywali go twoi ludzie. Potem pozwoliles im zgwalcic moja matke, nie zwazajac na to, ze urodzila ci syna. Nie jestes zaden "drengir". Jestes niczym. Przeklinam krew, ktora od ciebie dostalem. W jednej chwili pomiedzy nimi staneli ludzie Sigurtha, probowali powstrzymac Sigvartha, ktory chwytal juz za miecz. Nie opieral sie jednak zbyt silnie. Kiedy odciagali go do tylu, wciaz wpatrywal sie w syna z jakas tesknota w oczach. Mysli pewnie, ze pozostalo jeszcze cos do powiedzenia - zreflektowal sie Shef. Stary glupiec. -A wiec zrobiles, co chciales - mruknal Dolgfinn, wyslannik Sigurtha, popychajac chlopca do przodu. - Twoja sprawa. Wyprowadzcie go na zewnatrz, za palisade - zwrocil sie do swoich ludzi. - Przyprowadzicie tam tez tego krola, wczesniej jednak upewnijcie sie, czy aby nie nabral rozumu. Ci Anglicy nie potrafia walczyc ani sie poddac, kiedy trzeba. Teraz zycie Jatmunda nalezy do Ivara, a przed zmierzchem stanie przed obliczem Odyna. Armia wikingow zebrala sie juz za wschodnia palisada. Ludzie tloczyli sie po trzech stronach pustego kwadratu, wzdluz czwartego boku stali jedynie jarlowie oraz cale najwyzsze dowodztwo z Ragnarssonami na czele. W chwili, gdy podchodzil tam eskortowany przez grupke wojownikow Shef, z gardel zebranych poplynal nagle tryumfalny okrzyk, ktoremu towarzyszyl brzek metalu. Sekunde pozniej miecz odrabal glowe stojacemu w rogu wysokiemu mezczyznie o kredowobialej twarzy. Shef patrzyl z niedowierzaniem, widzial juz w swoim zyciu wiele trupow, ale taka scena byla dla niego nowoscia. Nie dadza mi wiele czasu na przygotowanie, pomyslal. Musze byc gotowy, jak tylko uslysze brzek mieczy. -Co to za jeden? - spytal Shef wskazujac w strone rzucanej wlasnie na stos glowy. -To jeden z angielskich rycerzy. Ktos mowil, ze walczyl naprawde dobrze i wiernie bronil swego pana, wiec powinnismy dostac za niego okup. Lecz Ragnarssonowie postanowili, ze nie czas teraz na branie okupow. Trzeba dac Anglikom lekcje. Teraz twoja kolej. Zolnierze wypchneli go do przodu, niemal na sam srodek kwadratu, tak ze znalazl sie o dziesiec krokow od najwyzszych dowodcow. -Kto ma ochote przedstawic te sprawe? - odezwal sie jeden z mezczyzn donosnym glosem. Gwar zaczal wyraznie slabnac. Z szeregu wyszedl Ivar Ragnarsson. Jego prawe ramie unieruchomione bylo na temblaku. To dlatego nie mogl walczyc przeciw rycerzom Edmunda - pomyslal Shef. -Ja ja przedstawie - rzekl Ivar. - Stoi przed wami nie wrog, lecz zdrajca. Nie jest to jeden z ludzi Jatmunda, lecz jeden z moich. Przyjalem go do swego oddzialu, nakarmilem, dalem schronienie. Kiedy przyszli Anglicy, nie walczyl dla mnie. W ogole nie walczyl. Przybiegl do mojego obozu i uprowadzil moja kobiete. Skradl mi ja, a ona nigdy juz nie moze mi zostac zwrocona. Nie nalezy juz do mnie, choc zostala mi ofiarowana w majestacie prawa przez jarla Sigvartha. Wyznaczylem okup za te dziewczyne, lecz on nie moze go splacic. Nawet jednak gdyby mogl, zabilbym go za wyrzadzona mi zniewage. Poza tym nasza armia powinna ukarac go za zdrade. Kto jest za? -Popieram - zawolal posiwialy mezczyzna stojacy obok Ivara, zapewne Ubbi lub Halvdan. W kazdym razie ktorys z Ragnarssonow, jednak nie ich wodz, Sigurth, ktory stal bez ruchu w samym srodku szeregu. - Popieram cie - ciagnal mezczyzna. - Ten czlowiek mial szanse wykazac sie lojalnoscia, odrzucil ja jednak. Przyszedl do naszego obozu jako szpieg i zlodziej. -Jaka kare proponujesz? - spytal herold. -Smierc to zbyt malo - wykrzyknal Ivar. - Zadam jego oczu za zniewage, jaka mi wyrzadzil, zadam jego jaj za to, ze zabral mi kobiete. Zadam jego rak za zdrade, jakiej dopuscil sie w stosunku do armii. Kiedy bedzie po wszystkim, niechaj zachowa swe zycie. Shef poczul jak przeszywa go dreszcz. Jego kregoslup zamienil sie nagle w kawal lodu. Zaraz rozlegnie sie okrzyk i brzek stali, pomyslal z przerazeniem, a potem pojdzie prosto w rece kata. Z tlumu stojacych po przeciwleglej stronie mezczyzn wyszedl jednak potezny wojownik z przewiazana zaplamionym bandazem reka. -Jestem Brand. Zna mnie tutaj wielu. Jego slowom towarzyszyl okrzyk poparcia i aprobaty. -Chcialem powiedziec o dwoch rzeczach. Po pierwsze, powiedz nam Ivarze, skad wziales te dziewczyne? Albo skad wzial ja Sigvarth? Jezeli ja porwal, a chlopak zabral ja z powrotem, co jest w tym zlego? Powinienes byl go zabic w czasie kradziezy. Jesli tego nie zrobiles, zbyt pozno juz, zeby wzywac do zemsty. Jest jeszcze druga rzecz. Przyszedlem ci pomoc, Ivarze, kiedy otoczyli cie rycerze Jatmunda. Walcze juz od dwudziestu lat i nigdy sie nie cofnalem przed atakiem. Te oto rane dostalem, gdy walczylem za ciebie. Przerwij mi, jesli to nieprawda! Widzialem jak angielski krol wraz ze swymi wyszedl prosto na ciebie. Byles ranny i nie mogles nawet uniesc miecza. Twoi ludzie byli martwi, a ja mialem tylko lewa reke, aby cie bronic. Kto wtedy zaslonil cie swoim cialem, jesli nie ten mlodzieniec? To on wlasnie powstrzymal Anglikow dopoki nie wrocilem tam wraz z Arnketilem i jego druzyna. Powiedz, Arnketilu, czy ja klamie? -Bylo tak jak powiedziales, Brandzie - odezwal sie ktos z tlumu. - Widzialem Ivara, widzialem Anglikow, widzialem tez chlopca. Pomyslalem, ze zaraz zabija go w tej potyczce i zrobilo mi sie. przykro, bowiem walczyl dzielnie. -Tak wiec oskarzenie o porwanie upada. Oskarzenie o zdrade nie jest prawdziwe, bowiem wlasnie temu chlopcu zawdzieczasz zycie. Nie wiem, co laczyc go moze z Jatmundem, chce jednak powiedziec, ze jesli jest dobry w porywaniu kobiet, mam dla niego miejsce w swojej druzynie. Potrzeba nam paru nowych ludzi. A jesli ty nie potrafisz sam strzec swoich kobiet, Ivarze, w porzadku, twoja sprawa, ale nie mieszaj do tego armii. Shef zobaczyl, jak Ivar podchodzi do Branda wpatrujac sie w niego z nienawiscia i oblizujac wargi jezykiem niczym waz. Wokol rozlegl sie pomruk zainteresowania. Nie byl to objaw wrogosci, zolnierze lubili takie przedstawienia. Brand nie poruszyl sie nawet, oparl tylko lewa dlon na rekojesci miecza. Ivar stanal jakies trzy kroki od niego i podniosl do gory zabandazowana reke, tak zeby wszyscy mogli ja zobaczyc. -Kiedy twoja dlon bedzie juz sprawna, przypomne sobie, co mi teraz powiedziales, Brandzie - syknal Ivar. -Ja tez ci o tym przypomne, kiedy wyleczysz juz swoj bark - odparowal Brand. Ich spor przerwal nagle potezny i lodowaty glos Sigurtha Ragnarssona, zwanego Wezowym Okiem. -Armia ma przed soba znacznie powazniejsze rzeczy niz dyskusje o chlopcach. Sluchajcie wiec. Moj brat Ivar musi dostac zaplate za uprowadzona kobiete. W zaplacie za wlasne zycie, Ivar musi zwrocic chlopcu jego zycie, i nie okaleczyc go zbyt dotkliwie. Chlopiec musi zyc, lecz musi takze zostac ukarany. Przyszedl tu jako jeden z nas, lecz nie zachowal sie jak nasz prawdziwy towarzysz. Gdy nas zaatakowano, myslal o wlasnym zysku. Jezeli mialby przylaczyc sie do zalogi Vigi-Branda, musimy dac mu lekcje. Nie obetniemy mu reki, bo nie bedzie mogl walczyc, nie pozbawimy jader, bo nie chodzilo tu naprawde o kradziez kobiety. Armia zabierze mu jednak oko. Shefowi z trudem udalo sie ustac na swoim miejscu, kiedy uslyszal okrzyk aprobaty. -Nie dwoje oczu. Jedno. Co na to armia? Jego slowa powital ryk entuzjazmu i brzek ostrzy. Shef popchniety zostal w naroznik kwadratu. Mezczyzni rozstapili sie i chlopiec ujrzal metalowy kosz z rozgrzanymi do czerwonosci weglami i Thorvina dmuchajacego w miechy. Do Shefa podszedl pobladly ze zdenerwowania Hund. -Trzymaj sie - mruknal po angielsku, podczas gdy mezczyzni przewrocili Shefa na ziemie i odchylili do tylu jego glowe. Shef zorientowal sie, ze brazowe ramiona, ktore obejmuja go jak kleszcze, naleza do Thorvina. Probowal sie wyrwac, krzyczec, oskarzyc ich o zdrade, ale ktos wepchnal mu w usta kawal szmaty. Do jego twarzy zblizala sie rozzarzona do bialosci igla, czul naciskajacy na galke oczna kciuk. Zacisnal mocno oczy i raz jeszcze sprobowal przekrzywic glowe, krzyknac. Czul bezustanny, nieublagany uscisk. Opalony nad ogniem szpic igly zblizal sie wciaz do prawego oka. Bol, paroksyzm bolu ogarniajacy niczym rozszalaly ogien wszystkie zakamarki mozgu. Po chwili lzy i krew zmieszane razem i splywajace wolno po policzku, a gdzies w tle syk rozgrzanego metalu zanurzanego w wodzie. Unosil sie w powietrzu, wlasciwie wisial nogami ku ziemi. Jego oko przebite bylo ostrzem, a przerazliwy bol wykrzywil twarz. Bol nie zmniejszal sie wcale, nie zanikal. Umysl jednak byl jasny i skupiony. Nietkniete bylo takze jego drugie oko. Pozostalo otwarte i nie mrugalo nawet. Niezaleznie, w ktorym ze swiatow sie akurat znajdowal, mogl sie przygladac wszystkiemu. Teraz byl bardzo, bardzo wysoko. W dole widzial gory, rowniny, rzeki i morza, na ktorych bielily sie czasem zagle wikingow. Po rowninach maszerowaly wielkie armie wzbijajac w gore tumany kurzu: to chrzescijanscy krolowie Europy i poganscy nomadowie przygotowywali sie do kolejnej wojny. Zorientowal sie, ze jesli zwezil odpowiednio oczy, a wlasciwie oko, dostrzec mogl co tylko zapragnal. Mogl czytac z ust dowodcow i zolnierzy, z ust cesarza Grekow i tatarskiego chana. Pomiedzy nim a rozposcierajacym sie w dole swiatem szybowaly ptaki. Dwa z nich minely go calkiem blisko, tak ze dostrzec mogl zolty blysk ich inteligentnych oczu. Ich piora byly polyskliwie czarne, a dzioby ostro zakrzywione. To kruki, kruki, ktore wydziobywaly ludziom oczy. Przyjrzal im sie nieruchomym wzrokiem, a one zwinely skrzydla i odlecialy pospiesznie. Igla przeszywajaca oko, czy to ona utrzymywala go w powietrzu? Na to wygladalo. W takim jednak razie powinien byl juz dawno nie zyc. Nikt nie mogl zyc z ostrzem przechodzacym przez mozg i czaszke i wbitym w drzewo. Znowu przeszyl go bol. Twarz wykrzywil grymas, rece zwieszaly sie w dol, bezwladne jak u trupa. Zobaczyl nadciagajace kruki: zaciekawione, tchorzliwe, sprytne i wyczulone na kazdy objaw slabosci. Szybowaly w jego strone, trzepotaly skrzydlami. Byly coraz blizej. W koncu kilka wyladowalo na jego barkach. Tym razem wiedzial jednak, ze nie powinien obawiac sie ich dziobow. Przylecialy do niego, aby dodac mu otuchy, podtrzymac na silach. Zblizal sie krol. Postac uniosla sie z tego punktu na ziemi, od ktorego odwrocil wlasnie wzrok i zatrzymala sie tuz przed nim. Byla naga, a twarz wykrzywialo jej nieludzkie cierpienie. Ujrzal lejaca sie po biodrach krew, sterczace z plecow krwawe skrzydla i calkowicie zapadnieta piers. W dloni trzymala wlasny kregoslup. Przez moment wisieli tak twarza w twarz, oko w oko. Postac rozpoznala go, zmierzala jednak ku swemu odleglemu przeznaczeniu, poza obrebem dziewieciu swiatow. Tam gdzie nikt prawie sie nie zapuszcza. Poczerniale wargi poruszyly sie nieznacznie. -Nie zapomnij. Nie zapomnij slow, ktorych cie nauczylem. Bol w oku Shefa podwoil sie jeszcze, chlopak krzyknal i potrzasnal glowa chcac uwolnic sie od przytrzymujacego go szpikulca. Nagle poczul wokol siebie delikatny dotyk czyichs rak. Powoli otworzyl oko. Nie byl to juz panoramiczny krajobraz dziewieciu swiatow rozciagajacy sie z wierzcholka wielkiego debu, lecz pochylajaca sie nisko twarz Hunda. Hunda trzymajacego igle. Shef krzyknal ponownie i staral sie wyswobodzic z uscisku, rece jednak zacisnely sie na nim jeszcze mocniej. -Spokojnie, spokojnie - szeptal Hund. - Juz po wszystkim. Nikt cie juz nie tknie. Nalezysz do armii, do druzyny Branda z Halogalandu. Przeszlosc zostala zapomniana. -Musze sobie przypomniec... - krzyknal Shef. -Co takiego? Lzy wypelnily jego oczy, to zdrowe i to, ktore wlasnie stracil. -Nic juz nie pamietam... - szepnal. - Zapomnialem sekretne slowa wypowiedziane przez krola. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/