Anne McCaffrey Mistrz Harfiarzy z Pern tom XIVPrzeklad: Katarzyna Przybos Tytul oryginalu: The Masterpieces of Pern Ksiazke te z serdecznym uczuciem dedykujezawsze uroczej i zawsze pomocnej Shelly Shapiro, jej mezowi Tomowi Hitchinsowi i ich corce, Adriannie. Rozdzial I -Jedno jest pewne - powiedziala kwasno Betrice, ciasno zawijajac piszczacego, wierzgajacego noworodka w cienki bawelniany becik, ktory jego matka utkala wlasnie na te okazje - odziedziczyl po tobie pluca, Petironie. Trzymaj! Musza teraz wygodnie ulozyc Merelan.Wrzeszczace dziecko, ktorego twarzyczka z wysilku przybrala kolor cegly, a piastki zacisnely sie kurczowo, znalazlo sie w ramionach przerazonego taty. Kolyszac malenstwo na reku, tak jak podpatrzyl to u innych ojcow, Petiron podszedl do okna, by dobrze przyjrzec sie pierworodnemu. Nie spostrzegl, ze polozna z pomocnica popatrzyly na siebie znaczaco; nie widzial tez, ze mlodsza z kobiet wyszla cicho po uzdrowicielke. Merelan wciaz krwawila. Polozna podejrzewala, ze cos sie w niej naderwalo: porod byl posladkowy, a do tego dzieciak mial duza glowe. Przylozyla do szczuplych bioder Merelan lod zawiniety w recznik. Porod byl dlugi. Merelan lezala bezwladnie w lozku, wyczerpana i blada; wysilek wyostrzyl rysy jej twarzy. Wygladala, jakby braklo jej krwi, a to dodatkowo niepokoilo Betrice. Transfuzje byly bardzo ryzykowne; mimo podobienstwa koloru, krew roznych osob miala bardzo odmienne cechy. Kiedys, dawno temu uzdrowiciele wiedzieli, jak wykryc te roznice i dopasowac wlasciwy rodzaj krwi. Przynajmniej tak mowiono. Betrice od poczatku wiedziala, ze Merelan bedzie miala trudnosci z urodzeniem, bo wyczula wielkosc dziecka w macicy, wiec poprosila cechowa uzdrowicielke, by czekala w gotowosci. W skrajnych sytuacjach stosowano pewien roztwor soli, ktory pomagal przy utracie duzej ilosci krwi. Betrice popatrzyla w strone okna. Mimo wszystko usmiechnela sie lekko, patrzac na zabiegi niedoswiadczonego ojca. Moze Petiron i jest harfiarzem, moze i potrafi grac godzinami na Zgromadzeniach, ale o ojcostwie musi sie jeszcze wiele nauczyc. Ach, jesli juz o to chodzi, to ma szczescie, ze w ogole urodzil mu sie syn... przeciez Merelan juz trzy razy ronila w poczatkach ciazy. Niektore kobiety sa stworzone do licznych porodow, ale ta spiewaczka do nich nie nalezala. Merelan otworzyla oczy, ktore zablysly z radosci na dzwiek donosnych wrzaskow noworodka. -Widzisz, juz jest na swiecie i nic mu nie brakuje, wiec odprez sie, Spiewaczko - powiedziala Betrice, gladzac japo policzku. -Moj syn... - szepnela Merelan. Jej glos o magicznym uroku byl zachrypniety z wyczerpania. Odwrocila glowe w strone, z ktorej dochodzil placz dziecka, a jej palce zacisnely sie na poplamionym przescieradle. -Juz zaraz, Spiewaczko. Tylko cie umyje. -Musze go wziac na rece... - Glos Merelan byl slaby, ale wyrazal gorace pragnienie. -Bedziesz miala dosc czasu, by go potrzymac, Merelan - powiedziala Betrice surowym, ale uspokajajacym tonem. - Obiecuje. - I mam nadzieje, ze nie klamie ci prosto w oczy, dodala w myslach. W tym momencie weszla Sirrie wraz z uzdrowicielka. Betrice odetchnela z ulga widzac, ze Ginia niesie butle przezroczystego plynu, ktory mogl zdecydowac o zyciu lub smierci mlodej matki. -Petironie, wez tego wrzeszczacego smarkacza i pokaz go wszystkim - polecila Ginia, rzuciwszy okiem na ojca, nerwowo przestepujacego z nogi na noge. - Caly Cech chce go zobaczyc na wlasne oczy. Nikt naturalnie nie watpi, ze maly juz przyszedl na swiat, te plucka daly o sobie znac. Idz juz! Petiron tylko na to czekal. Staral sie w miare mozliwosci pomagac przy dlugim porodzie, a teraz rozpaczliwie potrzebowal napic sie czegos na uspokojenie. Pod koniec strasznie sie bal o Merelan, zwlaszcza juz po wydaniu dziecka na swiat, gdy lezala taka skurczona i drobna na zakrwawionym lozku. Gdyby cos poszlo nie tak, Betrice kazalaby mu wyjsc, byl tego pewien! Byl pewien rowniez tego, ze nigdy wiecej nie narazi Merelan na takie zagrozenie. Nie mial pojecia, ze rodzenie dzieci jest takie trudne. -Alez ma pluca! - powiedziala Ginia z wymuszonym usmiechem. Pochylila sie, by zbadac Merelan. - Ano rzeczywiscie, jest pekniecie. Mozesz jej dac fellis od razu, Betrice. Sirrie, przymocuj jej ramie do tej rozwidlonej deski. Potrzeba jej plynow. Nie moge odzalowac, ze nie wiem nic wiecej o tym calym przetaczaniu krwi. To by jej sie najbardziej przydalo, bo stracila jej bardzo duzo. Sirrie, sama wiesz, jak znalezc zyle tym kolcem, ale jesli ci sie nie uda, zaraz mi powiedz. Sirrie kiwnela glowa i zabrala sie do dziela, a Ginia najlepiej jak mogla zaszyla rozdarte cialo. Protesty dziecka wciaz bylo slychac w pokoju, mimo odleglosci dzielacej go od glownej Sali. -Ona nie poddaje sie dzialaniu fellisu, Ginio - powiedziala Betrice z niepokojem w glosie. -Co mowi? -Ze chce dziecko - odpowiedziala polozna i dodala bezglosnie, samym ruchem warg, zeby tylko Ginia wiedziala, co mowi: - Jest pewna, ze umrze. -Nie umrze, poki ja tu jestem - padla gwaltowna odpowiedz. - Przynies dziecko. Nie zaszkodzi jej, jak maly troche possie, dzieki temu szybciej obkurczy sie macica. Tak czy siak, to ja uspokoi, a zalezy mi, zeby teraz mozliwie najbardziej sie odprezyla. Betrice wyszla poszukac Petirona i wrocila z protestujacym glosno niemowlakiem na rekach, szeroko usmiechnieta na widok jego witalnosci. -Ten maly tyle ma checi do zycia, ze i matce jej udzieli - zapewnila, kladac niemowle u boku Merelan, ktora instynktownie otoczyla je prawym ramieniem. Maly bez pomocy znalazl piers. Jego matka westchnela z ulga. -Och, przysiegam, to dziala - powiedziala Betrice, zdumiona naglym rumiencem na policzkach spiewaczki. -Widzialam juz dziwniejsze rzeczy - odpowiedziala Ginia, podnoszac na nia wzrok. - No coz, to wszystko, co moglam zrobic... poza tym, ze bede musiala ostrzec Petirona, ze ona nie moze miec wiecej dzieci. Nie sadze, by donosila ciaze, ale on i tak bedzie musial sie ograniczac. Trzy kobiety usmiechnely sie do siebie, bo cala Warownia wiedziala, jak bardzo zakochana w sobie jest ta para: wystarczy powiedziec, ze doskonale wiedziano, czyje uczucie slawia te ballady milosne, ktore krazyly po calym Pemie. -Mamy pod reka wszystkie talenty z calego kontynentu, wiec Petiron nie musi sam plodzic calego choru - dodala Ginia i wyprostowala sie. Kobiety sprawnie przescielily lozko. Merelan ledwie drgnela. Dziecko mocno sie do niej przytulilo. Wreszcie Ginia i Betrice uznaly, ze mozna ja zostawic pod opieka Sirrie, bo chociaz spala, ale wygladala o wiele mniej mizernie. -Jedno ci powiem - zwierzyla sie Betrice uzdrowicielce - ona wcale nie bedzie zadowolona z tego, ze musi poprzestac na jednym dziecku. -Postaramy sie, zeby wziela kogos na wychowanie. Dzieci powinny miec rodzenstwo, tym bardziej ze Merelan bedzie rozpieszczac tego malego. Pamietaj o tym w przyszlym roku. To znaczy jesli ona wroci do sil. Betrice parsknela lekcewazaco: -Dojdzie do siebie. Musze przeciez dbac o swoja reputacje. - Nie ty jedna! To Petiron nie zgodzil sie, by jego zona brala cudze dzieci na wychowanie. Z trudem znosil koniecznosc dzielenia sie nia z wlasnym synem i nie wierzyl innym rodzicom, ktorzy zapewniali go, ze maly Robinton - bo tak go nazwano ku czci ojca Merelan, Roblyna - jest dobrym i niewymagajacym dzieckiem. -Zawsze mi sie wydawalo, ze Petiron ma wielkie serce! - powiedziala kiedys Betrice do meza, Mistrza Harfiarzy Gennella. -A co, zmienilas zdanie? - zapytal, nieco zaskoczony. Zamilkla na chwile, wydymajac usta, bo nie miala plotkarskiego usposobienia. -Powiedzialabym, ze jest zazdrosny o to, ze Merelan poswieca czas Robiemu. -Naprawde? -To nic waznego, tym bardziej, ze ona chyba zdaje sobie sprawe z tej niecheci i stara sie wszystko zalagodzic. Ale mloda Mardy ma nastepne dziecko, choc jej radzilam, by z tym poczekali, bo trzecie nie ma nawet jeszcze pelnego Obrotu... - Betrice westchnela z irytacja. - Merelan moglaby jej pomoc...gdyby Petiron sie temu tak ostro nie sprzeciwial. -Ile ma maly Robinton? -Nastepnego Trzeciego Dnia skonczy pelen Obrot i juz chodzi, taki jest silny. Merelan bez trudu moglaby zajac sie za dnia niemowlakiem w kolysce. Robie nie sprawia klopotu, jest rownie slodki, jak jego matka. - Betrice rozpromienila sie z niemal macierzynska duma. -Zostaw ich na jakis czas w spokoju, Betrice - stwierdzil Gen- nell. - Wszyscy tak sie emocjonuja nowa Kantata o Morecie, ktora Petiron pisze na Koniec Obrotu dla Merelan jako solistki. -Wcale mi sie nie podoba, ze ona nad tym tak ciezko pracuje, wiesz, Gen? Prawda jest taka, ze ona jeszcze nie calkiem doszla do siebie po tym trudnym porodzie... Gennel poklepal zreczna dlon swojej zony. -Petiron napisal te muzyke dla niej, na calym Pernie nie ma drugiego sopranu o takiej skali. Doskonale rozumiem, ze jest zazdrosny o kazdego, kto zajmuje jej cenny czas. -Chyba ze chodzi o niego samego, prawda? -Wiesz, jest wiele drog wiodacych do tego samego celu - spojrzal na nia, poczekal, az spotkaja sie wzrokiem i usmiechnal sie. -A ty znow o tym samym? - odpowiedziala bez gniewu, cieplym tonem. Gennel zostal Mistrzem Harfiarzy nie tylko dlatego, ze potrafil zagrac na kazdym pernenskim instrumencie. -Nie - odparl wesolo - ale zajme sie czym innym, skoro mi uprzejmie zwrocilas uwage na te sprawe. Petiron to porzadny czlowiek, sama wiesz. I naprawde kocha tego chlopaka. Betrice zacisnela usta. -Kocha, mowisz? -Watpisz w to? Popatrzyla na meza krytycznie. -Watpie - odpowiedziala, zaciskajac palce na jego ramieniu. - Moge go porownac z toba, a ty z rowna przyjemnoscia zajmowales sie pierwszym dzieciakiem z naszej piatki, co ostatnim, na czym one bardzo skorzystaly. Wiesz, Petiron od czasu do czasu zaglada do lozeczka albo popatrzy na malego, gdy ten drepce po dziedzincu, pod warunkiem, ze ktos akurat przypomni mu, ze ma syna. Gennel skubnal sie w dolna warge i pokiwal glowa. -Tak, chyba rozumiem, o co ci chodzi. Sadze jednak, ze obciazenie Merelan maluchem Mardy nie zaradzi na ojcowskie roztargnienie... szczegolnie teraz, gdy Petiron tak mocno sie zaangazowal w proby na Koniec Obrotu. -Ach, te proby! Miejmy nadzieje, ze nie wykonczy w ten sposob swojej zony przed koncertem. -Tego moge dopilnowac - odparl zywo Gennell - i dopilnuje. A teraz zmykaj. Gdy sie odwrocila, udalo mu sie dac jej serdecznego klapsa w pupe, zanim na nowo pograzyl sie w trudnym zadaniu przydzielania nowo mianowanych czeladnikow do pracy w tych warowniach i siedzibach cechow, ktore czekaly na ich uslugi. Merelan spiewala napisana dla niej przez meza trudna role Morety w kantacie na Koniec Obrotu, pokonujac kadencje tak latwo, jakby byly to zwykle wokalizy. Cieplo jej glosu i swoboda wykonania oczarowaly widownie, wlacznie z samym Petironem. Nawet mieszkancy Cechu, ktorzy slyszeli ja na probach i doskonale zdawali sobie sprawe z mozliwosci jej glosu, zgotowali Merelan owacje na stojaco, zachwyceni umiejetnosciami spiewaczki. Nie tylko wypracowala doskonala kontrole oddechu, wspierajaca koloraturowy sopran, ale potrafila takze tchnac w spiew tyle uczucia, ze w wielu oczach zablysly lzy, gdy stopniowo cichl jej glos, po tym, jak Moreta ze swoja smoczyca wskoczyly w pomiedzy podczas ostatniego, pechowego przelotu. Wladca i Wladczyni Warowni Fort byli tak zachwyceni, ze weszli na scene, chcac sie upewnic, ze spiewaczka uslyszy ich komplementy. Petiron usmiechal sie od ucha do ucha, gdy Merelan skromnie przyjmowala zachwyty, przypominajac wszystkim subtelnie, jaka radosc sprawilo jej wykonywanie muzyki napisanej przez meza. Nawet nie zauwazyl, jak zbladla. Dostrzegla to jednak Betrice, ktora w krotkiej przerwie, gdy ze sceny schodzily osoby nie wystepujace w nastepnej czesci koncertu, dala spiewaczce silny srodek regenerujacy. Merelan miala tez spiewac w drugiej czesci wieczoru, ale juz mniej meczace partie. Zeszla jednak ze sceny na czas, gdy wystepowal meski chor. Betrice obserwowala spiewaczke przez caly czas i dostrzegla, ze bladosc powoli ustepowala z jej twarzy. A gdy wstala, by zaspiewac kontrapunkt do finalowego wejscia, wygladala na duzo silniejsza. Po zakonczeniu wystepow, gdy uprzatano Sale na tance, Wladczyni Warowni, Winalla, podeszla do Betrice. -Czy Mistrzyni Spiewaczka dobrze sie czuje, Betrice? Tak drzala, gdy rozmawiala ze mna i z Grogellanem, ze balam sie puscic jej dlon. -Mam dla niej tonik regenerujacy - odparla Betrice mozliwie najbardziej neutralnym tonem. To milo, ze Lady Winalla tak sie troszczy o Merelan, ale jej slabosc to wewnetrzna sprawa Cechu, a nie Warowni. - Tyle z siebie daje w spiewie, prawda? -Ano coz, skoro tak twierdzisz - odparla Winalla. Spokojnie godzac sie na te zdawkowa odpowiedz, poszla porozmawiac z innymi goscmi. Jeden Petiron z calego Cechu zdziwil sie, ze Merelan wkrotce przeziebila sie powaznie, przy czym meczyly ja napady szarpiacego kaszlu. -Czasem zdaje mi sie, ze ten czlowiek zainteresowal sie nia jedynie ze wzgledu na glos - jadowicie powiedziala Betrice do Gennella, gdy wrocila do mieszkania z dyzuru przy chorej spiewaczce. -Niewatpliwie ma to znaczenie dla naszego oficjalnego kompozytora - odparl Gennell. - Nikt inny nie bylby w stanie przebrnac przez jego karkolomne partytury, nikt tez nie ma takiej skali glosu, by je wyspiewac. Jednak on widzi w niej o wiele wiecej - odchrzaknal. - Jej uroda oczarowala go od chwili, gdy Merelan przyjechala do nas z Poludniowego Bollu na szkolenie. Wlasciwie zakochal sie, zanim jeszcze odkrylismy jej cudowny glos. - Zapatrzyl siew ciemnosc poza kregiem swiatla rozjarzonych przy lozku zarow, wspominajac moment, kiedy pierwszy raz poslyszal, jak Merelan bez wysilku spiewa gamy. Caly Cech przerwal wtedy prace, by tego posluchac. Betrice zachichotala, wsuwajac sie pod nowe futra, ktore dostali w prezencie na Koniec Obrotu od wszystkich cechowych czeladnikow. Skorki pozszywano razem w przepiekny wzor. Pozwolila, by dlon swobodnie opadla na miekkie futro przy obszyciu. -Nigdy w zyciu nie widzialam, zeby kogos tak trafilo - powiedziala. - Po prostu gapil sie na nia. Ona tez nie mogla od niego oczu oderwac. Wiesz przeciez, ze jest atrakcyjny, choc moze nazbyt powazny. Moze i dobrze, ze to nie on, tylko August uczyl ja spiewu, bo nigdy nie przeszlaby przez wszystkie wokalizy. -Pamietasz, jak Petiron krecil sie po dziedzincu, zeby tylko posluchac jej glosu, jakby nie mial nic do roboty? - dodal Gennell, wyciagajac reke, by zamknac zary. Z nawyku poklepal Betrice po ramieniu, a potem piescia wygniotl w poduszce miejsce na glowe. Gdy Gennell wreszcie uznal, ze rozwiazal problem przydzialow czeladnikow na placowki, kilka gospodarstw zglosilo sie z prosba o wyszkolonych harfiarzy, ktorych po prostu nie mial. Zima byla sroga i nie sposob bylo prosic czeladnikow, by wedrowali od gospodarstwa do gospodarstwa i dzielili czas, spedzajac w kazdym z nich po cztery siedmiodnie. Kazda rodzina miala prawo do nauki Ballad Instruktazowych, aby nie zaistnialy zadne nieporozumienia co do tego, czego sie od niej oczekuje i kiedy. Z nostalgia pomyslal o czasach odleglych o kilka setek Obrotow, kiedy szesc Weyrow na Pemie pomagalo wiekszym Cechom, przewozac ludzi i towary na smokach. Mieszkancy wschodniego wybrzeza w dalszym ciagu mieli Benden Weyr, wiec lord Maidir z duma latal na smoku do odleglych Warowni i na Zgromadzenia, kiedy zachodzila taka potrzeba. Ale Fort Weyr byl pusty od czterech wiekow i nikt wlasciwie nie wiedzial, czemu tak sie stalo. Gennell zajrzal kiedys do Kronik przechowywanych w archiwach Cechu Harfiarzy i w Warowni Fort, byl tam jednak tylko jeden zapis, powstaly wkrotce po zakonczeniu Przejscia: "Mistrza Harfiarzy wezwano do Weyru Fort piatego dnia siodmego miesiaca, pierwszego Obrotu po Przejsciu". I tyle: krotka, nic nie mowiaca notatka. W innych przypadkach, gdy Mistrza Harfiarzy wzywano do Weyru, zawsze podawano dluzsze wyjasnienia. Nastepnego zapisu dokonal owczesny Mistrz Harfiarzy, Creline, w pelne dwa miesiace pozniej, kiedy wyladowane wozy z zaopatrzeniem z Warowni Fort dotarly zgodnie z harmonogramem do Weyru i zastaly tam pustke; nic, tylko skorupy starych garnkow na kupie smieci. Inni wladcy Warowni zauwazyli, ze flagi, ktore oznaczaly prosbe o smoczy transport, pozostaly bez odpowiedzi. Choc ubodla ich ta nieuprzejmosc, byli tak zadowoleni, ze wreszcie moga odpoczac po piecdziesieciu Obrotach pelnienia sluzby naziemnej, ze nie zastanawiali sie nawet, czemu na niebie nie pojawiaja sie smoki. Gdy wszyscy uswiadomili sobie wreszcie, ze piec z szesciu Weyrow stoi pustych, zwolano Narade Wladcow. Wladcy Weyru Benden byli nie mniej zdziwieni niz reszta; calkowicie zaskoczylo ich znikniecie smoczego ludu i z trudem pogodzili sie z tym, ze Benden jest jedynym zagospodarowanym Weyrem. Snuto rozne domysly. Najpopularniejsza hipoteza sugerowala pojawienie sie tajemniczej zarazy, ktora ogarnela piec Weyrow, zabijajac smoki i jezdzcow. Jej zwolennicy nie potrafili jednak wyjasnic, co stalo sie z jezdzcami i dlaczego zniknely rowniez wszystkie nalezace do nich przedmioty. Benden wyslal nawet skrzydlo, do ktorego jako pasazerowie dolaczyli godni zaufania przedstawiciele Warowni i Cechow, by przeszukac Poludniowy Kontynent, na wypadek gdyby wszystkie piec Weyrow, nie wiedziec czemu, postanowilo przeniesc sie na poludnie, pomimo ryzyka, jakie nioslo ze soba zamieszkanie za morzem. Przez wiele Obrotow wybuchaly na ten temat dyskusje, a czesto nawet gorace spory, choc nikt przez to nie zblizyl sie ani na jote do prawdy. Potem Creline wykonal nowy utwor, ktory zatytulowal "Piesn Zagadka", i nakazal wlaczyc go do obowiazkowego kanonu Ballad Instruktazowych. Gennell zakonotowal sobie w pamieci, by przeniesc te piesn z powrotem do ballad, gdyz ktos - lepiej nie wskazywac palcem kto - pozwolil kiedys, by ja pomijano, jeszcze zanim Gennell zostal Mistrzem Harfiarzy. Takie rzeczy zdarzaly sie nieraz, choc nie powinny, zwazywszy na znaczenie, jakie Creline przywiazywal do tej piesni. Dziwny utwor. Melodia jak ze snu. Tak, warto ja przypomniec. Do nastepnych Opadow Nici pozostalo jeszcze piecdziesiat piec Obrotow. To znaczy, poprawil sie Gennell, jesli w ogole bedzie jakis Opad. Wiele osob bylo przekonanych, ze Nici zniknely na dobre. Powszechnie mniemano, ze Weyry, zobowiazane jakas tajemna umowa, popelnily zbiorowe samobojstwo, pozostawiajac tylko Benden, by kontynuowal smocze tradycje. Dla myslacych ludzi nie bylo w tym ani odrobiny sensu. Na szczescie ja nie bede mial z tym wszystkim do czynienia, jak dlugo bede Mistrzem Harfiarzy, pomyslal Gennell i z westchnieniem ulgi zapadl w sen. Kaszel Merelan przeszedl w zapalenie pluc wkrotce po Koncu Obrotu. O tej porze, gdy utrzymywala sie mrozna i sniezna pogoda, zawsze wszyscy kichali i pokaslywali. Maly Robinton i Petiron tez sie poprzeziebiali, ale infekcja szybko przestala im dokuczac. Za to kaszel Merelan nie chcial przejsc i rzadko udawalo jej sie przespiewac cala wokalize bez spazmatycznego ataku. Petiron po raz pierwszy zaczaj sie powaznie martwic ojej zdrowie. Betrice i Ginia tez sie niepokoily, bo spiewaczka szybko stracila kilogramy, ktore przybyly jej po urodzeniu dziecka - i chudla dalej. -Nie planujecie teraz zadnych powaznych prob, prawda? - zagadnela Ginia Petirona, gdy przyszla z kolejna butelka syropu na kaszel dla Merelan. Pokrecil glowa z pewna niechecia; gdyby nie zachorowal, z pewnoscia zaczalby juz komponowac cos ekstrawaganckiego na Wiosenne Zgromadzenie. -To bardzo dobrze - dodala - bo przypadkiem wiem, ze Mistrz Harfiarzy szuka kogos, kto uczylby ballad w poludniowym Bollu. Niedaleko rodzinnego gospodarstwa Merelan. Moze poprosilbys go o ten przydzial? Zdaje mi sie, ze kwatery sa tam odpowiednie dla takiej malej rodziny jak wasza. Wlasnie przyjechali do nas kupcy Ritecampa. Moglibyscie sie z nimi zabrac az do Osady Pierie. Zanim Petiron zdazyl wymyslic uzasadniona wymowke, tlumaczac, ze nie moze przeciez opuscic Cechu Harfiarzy w tym okresie, juz wedrowal ze swoja niewielka rodzina na poludnie. Wszystkie bagaze jechaly na grzbietach jucznych zwierzat, ktore przydzielil im Mistrz Gennell. Dolaczyl do nich rowniez dwa dobre biegusy z hodowli Ruatha. Mistrz Sev Ritecamp z radoscia powital okazje, by przysluzyc sie Cechowi Harfiarzy i obiecal, ze doprowadzi podroznych pod same drzwi Osady Pierie. -Bylbym tylko wdzieczny, gdyby Mistrz Petiron zechcial co wieczor poswiecic nieco czasu, by poduczyc nasza mlodziez Ballad Instruktazowych. Bardzo by sie im przydalo troche nauki - poprosil Sev grzecznie. - Moglby tez zaspiewac co wieczor przy ognisku jedna czy dwie piesni. -Rozumie sie samo przez sie - odparla Merelan, gdy Petiron nieco zbyt dlugo wahal sie z odpowiedzia. Mrugnela do meza, wiedzac doskonale, ze nienawidzil wykladania "podstaw" nowicjuszom, podczas gdy ona sama uwielbiala uczyc najmlodszych. Osoba wykladowcy nie miala przeciez zadnego znaczenia, wazne, by dzieci czegos sie nauczyly. Jako Mistrzyni Spiewu, znala wszystkie Piesni i Ballady Instruktazowe rownie dobrze jak sam Petiron. Najmlodsza corka Ritecampow ma synka w tym samym wieku co Robie, choc tamten maluch nie wyglada tak zdrowo, pomyslala Merelan na wlasny uzytek. Dalma na pewno nie bedzie miala nic przeciw temu, by popilnowac dwoch chlopcow, ktorzy beda sie razem bawic, podczas gdy Merelan bedzie uczyc jej krewnych. Mistrz Gennell byl zachwycony, ze znalazl mistrza na jeden z przydzialow, choc na krotki czas. Betrice zamienila kilka slow z uzdrowicielem Ritecampow na temat stanu Merelan i pomachala im na pozegnanie wraz z reszta mieszkancow Cechu. Choc biegusy z Ruathy mialy lagodny chod i dobrzeje wyszkolono, Merelan z poczatku jechala w wygodnym wozie Dalmy, wiedzac, ze nie wystarczy jej sil, by powodowac rozbrykanym wierzchowcem. Petiron, mniej obeznany z biegusami, najczesciej przesiadywal na kozle wozu prowadzacego karawane, rozmawiajac z Sevem Ritecampem, jego ojcem lub wujem, zaleznie od tego, kto w tym dniu byl przewodnikiem. Pomimo zlych przeczuc i poczatkowej niecheci, Petiron wkrotce sie odprezyl i wyprawa zaczela mu sie podobac. Przypadkowo uslyszal pochlebne uwagi na temat swojego biegusa z Ruathy, wiec zaproponowal najstarszemu synowi Seva przejazdzke na tym wierzchowcu; to z kolei przyjaznie usposobilo do niego wszystkich mezczyzn z rodu Ritecampow. Procz tego zaczelo mu sprawiac przyjemnosc wspolne wieczorne muzykowanie; niemal wszyscy mieszkancy trzydziestu wozow karawany grali na jakichs instrumentach, i to na tyle dobrze, ze mogli wykonywac skomplikowane pasaze. Wielu z nich mialo tez dobre glosy, wiec nagle okazalo sie, ze prowadzi cztero- i piecioglosowe linie melodyczne ich ulubionych ballad i piosenek, a takze uczy ich nowszych piesni. -Sa prawie tak dobrzy, jak uczniowie czwartego roku - powiedzial do Merelan z pewnym zaskoczeniem pod koniec trzeciego wspolnego muzycznego wieczoru. -Tyle, ze oni to robia dla przyjemnosci - odparla cieplo. -Nie ma powodu, dla ktorego nie mogliby tego robic jeszcze lepiej. Przyjemnosci im to nie odbierze - odparl, bardzo niezadowolony z tego, ze robila mu subtelne wyrzuty za proby dopracowania grupowego spiewu wedrownych kupcow. -Nie ruszaj sie, bede cie smarowac balsamem - odpowiedziala i mocno przytrzymala go za podbrodek, wklepujac w policzki i nos kojaca masc przeciw podraznieniom skory, ktora od kogos dostal. Patrzac na nia z takiej bliskosci, dostrzegl, ze blade policzki nieco porozowialy, choc w dalszym ciagu dolegal jej tak gwaltowny kaszel, ze az drzal na mysl, jak bardzo moze to zaszkodzic strunom glosowym. Ale napiecie, widoczne ostatnio wokol jej oczu i ust, nieco zelzalo. -Dobrze sie czujesz, Mere? - spytal, obejmujac ja za ramiona. -Naturalnie, ze tak. Przeciez spelnilo sie jedno z marzen mojego dziecinstwa! Zawsze chcialam podrozowac z wedrownymi handlarzami. Obdarzyla go szerokim usmiechem, od ktorego w obu policzkach pojawily sie doleczki. Po raz pierwszy od czasu ciazy zaczela przypominac jego Merelan. Wzial ja w ramiona i przytulil, pamietajac, by zrobic to delikatnie. Czul, jak bardzo jest wychudzona. Zapragnal tego, czego nie mogl dostac... i juz mial j a stanowczo odsunac od siebie, kiedy przytulila sie czule. -Nic sie nie powinno stac - mruknela, wiec objal ja z uczuciem, tlumionym od tak dawna, ze az bolalo. Nie musial nawet sie martwic, ze dziecko im przeszkodzi, bo spalo spokojnie w kolysce w wozie Dalmy. Kochal wiec Merelan calym soba, zarliwie oddajac sie temu, na co juz zbyt dlugo czekal. Odpowiedziala mu nader chetnie. Ta powolna podroz na poludnie rzeczywiscie byla wspanialym pomyslem. W pewnym momencie tej leniwej, trzytygodniowej wedrowki na poludniowy kraniec Poludniowego Bollu, Petiron zdal sobie sprawe, ze do tej pory zyl w niemal takim samym napieciu emocjonalnym i fizycznym jak Merelan. Pobyt w Cechu Harfiarzy, gdzie wszystko obracalo sie wokol muzyki i muzykow, przy ciaglym akompaniamencie przeroznych instrumentow, sprawial, ze myslalo sie jedynie o kompozycjach na glosy i instrumenty. Tu, na szlaku, nie ograniczala go ostra cechowa konkurencja, zmuszajaca do tworzenia coraz to bardziej skomplikowanych i zachwycajacych brzmien. Po raz pierwszy od czasow praktyki czeladniczej zdal sobie sprawe, jakie bogactwo zycia go otacza... i jaka prostota. Pochodzil z Warowni Telgar, jednej z najwiekszych, wiec nigdy wlasciwie mu nie brakowalo wszystkiego, czego potrzeba do codziennego zycia. W Cechu Harfiarzy zapewniono mu podobne warunki. Tyle spraw do tej pory uznawal za oczywiste, ze traktowal jak lekcje zyciowa sytuacje, gdy nie mial pod reka na przyklad dobrze wyprawionych skor do pisania, ktore zwykl byl wypelniac duzymi, wyraznymi nutami. Musial sie nauczyc oszczednego pisania drobnych znaczkow, ktore pozwalaly zmiescic na pojedynczej skorze wiecej niz jeden utwor. Nad jedzeniem tez do tej pory specjalnie sie nie zastanawial. Mieszkancow Cechu nie interesowalo, skad bierze sie zywnosc, kto przyrzadza posilki i w jaki sposob to robi. Teraz Petiron polowal i lowil ryby z innymi mezczyznami, podczas gdy kobiety zbieraly chrust i orzechy, a pozniej, gdy dotarli w cieplejsze okolice, pierwsze warzywa, owoce i jagody. Teraz mogl juz przez caly dzien dotrzymywac kroku kupcom. Merelan rowniez nabrala ciala i okrzepla, a cera jej stala sie smagla od wiatru. Przez czesc dnia szla z Dalma i innymi mlodymi matkami, na tyle wolno, by nawet najmniejsze berbecie mogly za nimi nadazyc. Kaszel zniknal, a za to powrocila jej promienna uroda, ktora Petiron tak sie zachwycil przed piecioma Obrotami. Zaczal sobie wreszcie zdawac sprawe, jak surowy byl w Cechu Harfiarzy; pochloniety pisaniem i wykonywaniem muzyki, zapomnial, ze w zyciu istnieje jeszcze cos innego: codziennosc i normalnosc. Karawana przez trzy dni obozowala przy stacji poslancow sztafetowych. Jak zwykle, tamtejszy Poczmistrz rozeslal swoich biegaczy w cztery strony swiata, by o przybyciu kupcow powiadomic mieszkancow gospodarstw lezacych z dala od poludniowego szlaku. -Niektorzy sa bardzo skryci - ostrzegl gosci. - Moga wam sie nawet wydac... nieco zdziwaczali. -Dlatego, ze mieszkaja samotnie, daleko wsrod wzgorz? - spytala Merelan. Sev podrapal sie po glowie i wyjasnil: -Niekoniecznie, maja po prostu dziwne zapatrywania. Merelan zauwazyla, ze w jego slowach kryje sie jakies niedopowiedzenie, ale nie mogla zrozumiec, dlaczego nagle przestal mowic wprost. -Eee... macie do ubrania cos, co nie jest ufarbowane na harfiarski blekit? - wykrztusil wreszcie. -Ja mam - odpowiedziala Merelon - ale Petiron raczej nie. Chcesz powiedziec, ze ktos moglby sie poczuc urazony? - usmiechnela sie na dowod, ze doskonale rozumie, co mial na mysli. -Tak, o to wlasnie chodzi. -Postaram sie go czyms zajac - powiedziala, usmiechajac sie ze zrozumieniem. Przez pierwsze dni wszystko szlo dobrze. Rano trzeciego dnia, kiedy Merelan zabawiala dzieci piosenkami i uczyla je tanca, ktory ilustrowal zabawe, do ich grupy przysunela sie ukradkiem bardzo obdarta dziewczynka, szeroko otwierajac oczy z zachwytu. Gdy znalazla sie blisko, Merelan usmiechnela sie do niej i znizajac przezornie glos, zapytala: -Chcesz sie bawic z nami? Dziewczynka potrzasnela glowa, a w jej oczach zablysly jednoczesnie tesknota i lek. -Chodz, prosze, przeciez sie bawimy - namawiala Merelan, starajac sie osmielic przerazone dziecko. - Rob, przerwij kolko i wez ja do srodka, dobrze, kochanie? Mala postapila krok do przodu i nagle pisnela ze strachu na widok mezczyzny, ktory ruszyl pedem od strony wozow prosto do Merelan. -Hej, ty tam! Natychmiast przestan, ty dziwko! Wiedzma, co kusi dzieci, zeby odeszly od rodzicow! Merelan z poczatku nie zrozumiala, ze to do niej. Dziecko popedzilo w strone gestych drzew na skraju polanki, by sie tam ukryc, ale to wcale nie zlagodzilo furii napastnika, ktory dobiegal juz do spiewaczki z reka wzniesiona do ciosu. Robinton przybiegl i zlapal sie matczynej spodnicy, przerazony halasliwymi grozbami i gwaltownym zachowaniem obcego. Sev, Poczmistrz, dwoch goncow i trzech innych kupcow popedzilo na ratunek. Sev zdazyl dopasc mezczyzny i odepchnac go od Merelan. Dzieci rozbiegly sie z placzem. -Daj spokoj, Rochers, to tylko matka, ktora zabawia dzieci rymowankami - tlumaczyl Sev, odciagajac napastnika na bok. -Spiewa przecie, nie? Spiewa na poczatek, co? To spiewanie, co dzieci wyciaga z domu! Wiedzma! Jak te inne harfiarze. Uczy bzdur, co nie daja zyc, jak trzeba! -Rochers, uspokoj sie - powtorzyl Poczmistrz, z wysilkiem odpychajac mezczyzne. Popatrzyl na Merelan przepraszajaco i z zaklopotaniem. -Chodz, Rochers, skonczymy handlowac - odezwal sie jeden z kupcow. - Juz prawie dobilismy targu. -Harfiarska dziwka! - wrzeszczal tamten, starajac sie wyrwac piesc, by pogrozic nia Merelan, ktora tulila sie do Robintona z rowna sila, jak chlopczyk do niej. -Nie jest harfiarka, Rochers. To matka, zabawia dzieci - huknal Poczmistrz tak glosno, ze zagluszyl slowa napastnika. -Kazala im tanczyc! - w kacikach jego ust wystapila piana. Sila poprowadzono go w strone wozow. -Wsiadaj do wozu Dalmy, Merelan - predko powiedzial Sev. - Trzeba sie go pozbyc. Merelan usluchala. Wziela Robiego na rece, by ukoic jego przestraszony szloch. Schowala sie za drzewem i pod oslona zarosli przeszla na skraj polanki, gdzie przy koncu szeregu stal woz Dalmy. Wsunela sie do niego roztrzesiona i o malo nie krzyknela ze strachu, gdy ktos otworzyl drzwiczki. Na szczescie byla to sama Dalma, pobladla ze strachu. Objela Merelan, jednoczesnie starajac sie przytulic Robintona. -Wariat, kompletny wariat - mruczala uspokajajaco. - Kto by pomyslal, ze zwroci na ciebie uwage, przeciez tak ladnie zabawialas dzieci. -O co mu chodzilo ? - spytala Merelan, starajac sie stlumic lkanie. Nigdy w zyciu nie byla tak przerazona. Przeciez od czasu, gdy wstapila do Cechu Harfiarzy, zawsze traktowano ja z najwiekszym szacunkiem jako Mistrzynie Spiewu. - O co moglo mu chodzic? Nazwal mnie harfiarska dziwka. Jak spiew moze byc czyms zlym? Czyms przekletym? -Cicho, cicho - Dalma przytulila ja mocno, gladzac po wlosach i ramionach. Glaskala tez Robiego, choc ucichl juz, siedzac w przytulnym wozie, w uspokajajacej bliskosci Dalmy. - Czasami trafiamy na niesamowitych dziwakow. Niektorzy w zyciu nie widzieli harfiarza, a inni nie znosza tanca, spiewu ani picia. Sev twierdzi, ze po prostu nie potrafia sami warzyc piwa ani nastawiac wina, wiec uwazaja, ze alkohol to przeklenstwo. Nie chca, zeby dzieci wiedzialy wiecej niz oni sami... moze i slusznie - zasmiala sie gorzko - bo pouciekalyby natychmiast z tej okropnej dzungli. -Ale on powiedzial "harfiarka" w taki sposob, ze... - Merelan przelknela sline na wspomnienie tonu, jakim mezczyzna wymowil to slowo. - A ta sliczna dziewczynka... -Merelan, zapomnij o niej. Bardzo cie prosze. Choc Merelan skinieniem glowy przyznala Dalmie racje, zastanawiala sie, czy kiedykolwiek zapomni ten zal i glod w oczach dziecka: tesknote za muzyka, a moze tylko za zabawa z innymi dziecmi. Zostala na wozie, poki Sev nie przyszedl z wiadomoscia ze lesne odludki juz odjechaly. Przeprosil ja tez za nieprzyjemny wypadek. Przez reszte podrozy wszystko juz szlo gladko, choc Merelan zauwazyla, ze nie kazde gospodarstwo, w ktorym sie zatrzymywali, korzystalo z harfiarskich nauk. To prawda, ze harfiarzy bylo za malo i do niektorych miejsc mogli przybywac tylko raz albo dwa razy do roku, ale Merelan i tak przerazala liczba chat i malych osad, gdzie nikt nie umial czytac ani liczyc powyzej dwudziestu. Nie odwazyla sie na rozmowe na ten temat z Petironem, ale wiedziala, ze przedyskutuje to z Gennellem, gdy wroca do domu. Najprawdopodobniej zreszta Mistrz sam zdawal sobie sprawe z tego, co sie dzieje. Zwykle przyjazd karawany byl swiateczna okazja dla odwiedzanych przez nia gospodarzy. Petiron wreszcie przestal traktowac wieczorne spiewy jak zlo konieczne; zaczely mu one sprawiac przyjemnosc. Mial do dyspozycji tyle dobrych glosow, tylu instrumentalistow... moze nie tak profesjonalnych jak ci, z ktorymi zwykle grywal, ale wystarczajaco dobrych, a co wazniejsze, chetnych wniesc cos od siebie do wykonywanej muzyki. Sluchal tez wersji niektorych ballad i piosenek, od wiekow spiewanych w gospodarstwach, a jemu nie znanych. Niektore byly tak skomplikowane, ze zastanawial sie, ktora wersja jest oryginalem: harfiarska czy ta, ktora przekazywano z pokolenia na pokolenie w rodzinach gospodarskich. Jedna z najbardziej tesknych ballad, te o Przeprawie, naprawde powinno sie grac w wersji instrumentalnej, poczynajac od podstawowej linii melodycznej, pelnej niezapomnianego uroku, a potem wzbogacajac ja roznorodnymi ozdobnikami. Petiron mogl ja zapisac, gdyz zdobyl sporo miejscowego materialu do pisania, wytwarzanego z sitowia. Mial on wprawdzie tendencje do wchlaniania nadmiernej ilosci atramentu, wiec partytury bywaly nieco kleksowate, ale mozna bylo przeciez wszystko przepisac po powrocie do Cechu. Zawsze byl dumny ze swojej muzycznej pamieci. Do osady Pierie dotarli poznym rankiem dwudziestego pierwszego dnia podrozy, wliczajac w to dwudniowy postoj w rodzinnym domu Merelan. Zobaczyla sie tam z cala rodzina, wysluchala nowinek, obejrzala wszystkie niemowleta, zlozyla zyczenia nowozencom, ktorzy niedawno pozawierali zwiazki - i pokazala rodzinie malego Robintona. Ciotka i wuj, ktorzy wychowali Merelan, gdy jej rodzice zgineli podczas jednego z dzikich sztormow, ktore czesto smagaly zachodnie wybrzeze, cieplo przyjeli Petirona. Jego z kolei zdumiala liczba doskonalych, choc niewyszkolonych glosow w tej rodzinie. -Przeciez nie ma tu nikogo, kto by nie byl obdarzony dobrym sluchem - zachwycal sie po pierwszym wieczorze. - Przypomnij mi, ktora to ciotka zaczela cie uczyc? -Segoina - odparla, smiejac sie z jego zdumienia. -Ten kontralt? Przytaknela. Zagwizdal z uznaniem. -Uparla sie, by mnie wyslano do Cechu Harfiarzy - powiedziala skromnie Merelan. - Sama powinna jechac, ale zareczyla sie z Dugallem i nie chciala go zostawic. -I zmarnowala ten cudowny glos, siedzac w gospodarstwie... - Petiron z pewna pogarda wskazal obszerne zabudowania z czerwonego kamienia, ktore tworzyly zagrode. -Segoina nie zmarnowala talentu - odparla Merelan nieco sztywno. -Nie o to mi chodzilo, dobrze wiesz, Mere - pospieszyl z wyjasnieniem. Widzial, jak wielki szacunek i milosc laczy obie kobiety. - Ale mogla zostac Mistrzynia Spiewu... -Nie wszyscy, poza nami, uznaliby to za produktywne zajecie, Petironie - odparla spokojnie, lecz stanowczo. Wiedzial, ze kazda nastepna uwaga gleboko by ja urazila. To prawda, pomyslala Merelan z gorycza, wspominajac gorala Rochersa, ze nie kazdy Pernenczyk akceptuje harfiarzy. Gdy zajmowali kwatery w Pierie, powrocily watpliwosci Petirona, czy slusznie przyjeli te prace. Przeznaczono dla nich tylko trzy pokoje, co oznaczalo, ze dziecko mialo sypiac z nimi, w lozeczku ustawionym u stop wielkiego loza, ktore zajmowalo prawie cala sypialnie. Dobrze chociaz, ze szafy miescily sie w wykutych w skale wnekach. Wieksze pomieszczenie mialo charakter pokoju dziennego, polaczonego z kuchnia. Na zewnetrznej scianie miescil sie duzy kominek. Trzeci pokoik to byla klitka, sluzaca jako toaleta i lazienka. Merelan stwierdzila wesolo, ze to nie szkodzi, bo i tak wszyscy kapia sie w morzu. Petiron spojrzal katem oka na schodki, wiodace na piaszczysta, lukowato wygieta plaze, gdzie zakotwiczono kilka nalezacych do gospodarstwa kutrow rybackich. Wkrotce mial sie przekonac, ze mieszkancy spedzali tu wiekszosc czasu na swiezym powietrzu: albo na otwartym szerokim dziedzincu, gdzie ulokowano roznego rodzaju stanowiska pracy, albo w cieniu ogromnej, pokrytej winorosla altany, ktora zajmowala wieksza przestrzen niz wszystkie pomieszczenia mieszkalne razem wziete. Ogrodzono tam nawet dwa miejsca zabaw dla dzieci - jedno dla mlodszych, jedno dla starszych, gdzie wykopano plytka sadzawke. Dzieciaki mogly sie tam bezpiecznie chlapac, mialy piasek do zabawy i przebogaty zbior zabawek. Robinton juz dreptal z jakims wypchanym zwierzakiem w reku. -Czym on sie bawi? To chyba nie smok, prawda? - zapytal Petiron Merelan. Nigdy nie robiono zabawek w postaci smokow; byloby to swietokradztwem. -Alez nie, gluptasie. To ma byc jaszczurka ognista. - Merelan usmiechem uspokoila zdziwionego malzonka. -Jaszczurka ognista? Przeciez one wyginely setki lat temu. - Nie, nie calkiem. Moj ojciec kiedys jedna widzial... wuj Patry tez twierdzi, ze zobaczyl jaszczurke w zeszlym roku. -Jest tego pewien? - pragmatyczna strona natury Petirona wymagala dowodow. -Oczywiscie. Morze wyrzuca tez puste skorupy jaj, ktore sa dowodem, ze jaszczurki istnieja, choc trudno je wypatrzyc. -No, skoro sa skorupy... - uspokoil sie Petiron. Merelan odwrocila glowe, by ukryc usmiech. Doskonale zdawala sobie sprawe, jakie jej malzonek ma zdanie na temat wszystkiego, co zastal w Pierie, ale nie bylo sensu na sile zmieniac jego blednych pogladow. Byl uczciwy i szczery, wiec Merelan uznala, ze sam dojdzie prawdy. Moze nawet polubi mieszkanie tutaj, z dala od zgielku i nadmiernej stymulacji w Cechu Harfiarzy. Tak sie cieszyla, gdy goraco dziekowal Sevowi, Dalmie i pozostalym kupcom. Mowil to, co czul: naprawde nauczyl sie wiele na szlaku, polubil wspolne wieczory, a nawet lekcje. Potrafil teraz bez trudu utrzymac sie na grzbiecie biegusa, wiec wiedziala, ze uda sie namowic go na wycieczki do innych pobliskich gospodarstw, gdzie mieszkali jej bracia i siostry. Tym bardziej, ze bedzie musiala zostawiac Robintona w Pierie, by niepotrzebnie nie irytowac meza ciagla obecnoscia synka. Maly byl juz odchowany, a w dodatku Segoina niemal blagala, by pozwolili jej sie nim opiekowac. Niechby tylko Petiron polubil wreszcie synka, dla niego samego, zamiast widziec w nim tylko rywala, skupiajacego na sobie uwage Merelan. Najwazniejsza jednak byla nauka. Petiron podzielil czterdziescioro dwoje przyszlych uczniow na piec grup. Poczatkujacy, adepci, sredniacy i zaawansowani byli w roznym wieku; wszystko zalezalo od tego, ile nauczyli ich rodzice. Ostatnia grupa liczyla piec osob, zbyt doroslych, by chodzic na zwyczajne zajecia. Sam ich uczyl wieczorami, choc zadne z nich nie odczuwalo skrepowania swoim brakiem wiedzy. -Ano, jak sie mieszka na halach, to nie sposob sie uczyc - stwierdzil Rantou bez cienia zawstydzenia. Potezny drwal popatrzyl spod oka na mloda zone w zaawansowanej ciazy. - Znaczy, poki nie spotkalem tej tu Carral - dodal i nagle sie zarumienil. - Z serca lubie muzyke, choc jej nie umiem za dobrze. Ale sie naucze, zeby male nie mialo durnia za ojca. Choc Rantou nie mial w ogole formalnego wyksztalcenia, potrafil wydobywac zdumiewajace dzwieki z trzcinowej fletni Pana. Machnal jednak reka, gdy Petiron powiedzial, jak bardzo chce go nauczyc czytac nuty. -Zagraj mi to wszystko raz a dobrze, nauczycielu, i wystarczy. Petiron tego wieczoru przemierzal w kolko ich malenki pokoj. Martwilo go, ze muzyk o tak wielkim wrodzonym talencie co dzien ryzykuje, ze skaleczy sobie bezcenne palce zwykla pila, toporem albo korownica, az Merelan musiala go uspokajac. -Nie kazdy uwaza, ze Cech Harfiarzy jest najwazniejszy na swiecie, kochanie. -Ale on... -On calkiem niezle sobie radzi w zyciu, jak na mlodego czlowieka, ktorego rodzina ma sie wkrotce powiekszyc - odpowiedziala - i zawsze bedzie kochal muzyke, choc nie stanowi ona calego jego zycia, tak jak w twoim przypadku. -Alez on ma wrodzony talent! Sama wiesz, jak ciezko musze pracowac nad teoria i kompozycja, by wprowadzac zroznicowane tempa, a on po jednorazowym wysluchaniu utworu wygrywa takie kadencje, jakich ty musialabys sie uczyc calymi dniami, choc jestes naprawde swietna. A Segoina powiada, ze on robi... uwazasz, robi gitary, flety, bebny, wszystkie instrumenty, na ktorych oni tu graja... - W desperacji i proznym gniewie podniosl obie rece do gory. - Kiedy pomysle, ile musze sie napracowac, by wypromowac czeladnika! A ten czlowiek po prostu w jednej chwili opanowal ze sluchu cala potrzebna wiedze. Naprawde, brak mi slow. -Rantou nie chce byc muzykiem, kochanie. On pragnie robic to, co robi: pracowac w lesie. Wykonywanie instrumentow to tylko jego hobby. -Mere, moze to i prawda, ale nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo Cech Harfiarzy potrzebuje mlodych ludzi. Wciaz mamy za malo mlodziezy. Pierie potrzebuje czeladnika-nauczyciela na stale, a nie takich jak my, na wakacjach. - Petiron chodzil po pokoju i zacieral rece; pewna oznaka dla jego zony, ze coraz bardziej sie ekscytuje. - Wszyscy maja prawo do wiedzy, to tradycyjny obowiazek Cechu Harfiarzy. Bardzo brakuje nam nauczycieli. -Ale przeciez mozna nauczyc sie samemu Ballad i Piesni Instruktazowych, tak jak ludzie stad - odparla Merelan. - Ja tez sie uczylam sama. -Tak, tych najpopularniejszych, ale inne tez sa wazne - odparl powaznie, marszczac czolo. Jak zwykle w takich przypadkach, mocno zarysowane brwi niemal spotkaly sie nad jego orlim nosem. Merelan nigdy mu nie mowila, jak bardzo podobaja jej sie te brwi. - Na Przyklad nie znaja tu Ballady o Smoczych Obowiazkach. Merelan stlumila westchnienie. Czy juz tylko ludzie, ktorzy wychowali sie bezposrednio w Cechu Harfiarzy, wierza, ze Nici naprawde powroca za piecdziesiat Obrotow? Ze to nie sa mrzonki? A moze ta wiara to jedynie kolejna cechowa tradycja? -Przeciez ich uczysz, i ja tez. Chyba nikt nie wezmie ci tego za zle... teraz, gdy cie poznali, a ze mna spotkali sie ponownie... jesli zaproponujesz, by ktorys z bardziej utalentowanych chlopcow zastanowil sie nad wstapieniem do Cechu na cale zycie. Petiron rzucil jej dziwne spojrzenie... -Tak sadzisz? Zacisnela wargi. Ten ton, ostry i nieprzyjazny, byl na ogol zarezerwowany dla nowicjuszy, ktorzy niewystarczajaco przykladali sie do nauki, by sprostac wysokim wymaganiom mistrza. -Wiesz, niedawno panowala tu zaraza, a wielu mieszkancow tego gospodarstwa zginelo tez podczas wielkiego sztormu - powiedziala, silac sie na lekki ton. - To mala farma, ale potrzebuje duzo rak do pracy, tyle jest tu do zrobienia. Czasem kazda para rak sie liczy. -A jednak puscili dwoch chlopcow do Weyru - odpowiedzial z uraza. Merelan zaslonila twarz dlonia, by ukryc usmiech, ale nie udalo jej sie to; parsknela smiechem na widok jego zazdrosnej miny. -A czy ty sam odpowiedzialbys na zaproszenie, gdyby cie wskazano podczas Poszukiwania? -Nikt mnie nie wybral. -Wiem, ale gdyby Weyr Benden cie Odszukal, to bys z tego zrezygnowal? -No, coz... - zaczal sie wycofywac - nigdy nie kwestionowalem zaszczytu, zwiazanego z Poszukiwaniem... ale nie kazda osoba wybrana podczas Poszukiwania Naznacza smoka. -A oni naznaczyli zielone - odparowala Merelan. -No coz, mieli ogromne szczescie. -Zaden z nich nie nadawalby sie na harfiarza - dodala, a w oczach zatanczyly jej psotne blyski. -To chwyt ponizej pasa, Mere - odparl sztywno. -Przemysl to sobie, kochanie - stwierdzila i dalej skladala swiezo uprana bielizne, ktora tego popoludnia wyprasowala. Petiron malo nie umarl ze strachu, gdy dowiedzial sie, ze Merelan uczy Robintona plywac. -Przeciez on ledwie zaczal chodzic! - protestowal. - Jak moze sie nauczyc plywania? -Wszystkie nasze dzieci ucza sie plywac w pierwszym roku zycia - wyjasnila mu Segoina. - Najlepiej zanim jeszcze zaczna chodzic, zanim zapomna o plywaniu w czasach zycia plodowego. -Zanim co? Merelan polozyla mu ostrzegawczo dlon na ramieniu, bo caly zesztywnial, przerazony niebezpieczenstwem, na jakie wlasnie wystawiono jego syna. -To prawda - tlumaczyla Segoina. - Spytaj po powrocie kogos z Cechu Uzdrowicieli. Petiron az sie cofnal, ale kobieta mowila dalej, niezrazona i pogodna: - To najlepszy okres, by przypomniec dziecku umiejetnosci nabyte w brzuchu matki. Poza tym mieszkamy przeciez tak blisko morza, ze bez przerwy zamartwialibysmy sie o bezpieczenstwo dzieci. - Wskazala na schody i plaze, gdzie lagodny przyboj ukladal piasek w szerokie biale polksiezyce. - Mamy tu cos w rodzaju ceremonii dojrzalosci: mlodzi ludzie musza skoczyc do wody z tej wysokosci - tu wskazala przyladek, wrzynajacy sie spory kawalek w morze - by udowodnic, ze sa mezczyznami. Petiron gwaltownie przelknal sline i zamrugal. -Umiesz plywac? - spytala go wprost Segoina. -Tak, wlasciwie to umiem. W domu plywalismy w rzece Telgar. -W morzu jest o wiele latwiej, bo slona woda unosi cie sama. - Segoina odwrocila sie i odeszla. Nie zdazyla zauwazyc niepokoju, malujacego sie na twarzy mezczyzny. Merelan pohamowala rozbawienie. Na szczescie Petiron mogl odpowiedziec twierdzaco na pytanie jej ciotki; widac bylo wyraznie, ze za nic w swiecie nie zgodzilby sie, by Merelan zostala jego instruktorka. Rzeczywiscie, plywal niezle, a do wyscigow z okazji letniego przesilenia pozostalo jeszcze wiele miesiecy. Wtedy oni beda juz spokojnie siedziec w Cechu Harfiarzy. Westchnela, bo z checia zostalaby na Wielkie Letnie Zgromadzenie, gdy caly Polwysep zjezdzal sie tu z okazji wyscigow plywackich i zeglarskich. Kazdy mogl sprobowac swoich sil w roznych konkurencjach. No coz, wlasciwie to dobrze, ze Petiron przekroczyl juz wiek, w ktorym od mezczyzn wymagano owego skoku z wysokosci - myslala dalej Merelan, gdy weszli do domu. Ta ceremonia rowniez odbywala sie podczas Zgromadzenia. Moze udaloby sie go namowic na dluzszy pobyt... Wiele sie tu nauczyl o sobie i o zyciu zwyklych ludzi. W dziecinstwie, spedzonym w Telgarze, skupial sie na nauce i przede wszystkim dlatego zebrano pieniadze na jego dalsze ksztalcenie w Cechu Harfiarzy. Jako dorosly mial wiec niewiele okazji, by rozszerzac horyzonty - az do przyjazdu do Bollu. Nigdy w zyciu nie wygladal tak zdrowo i tak przystojnie. Mial wlosy do ramion, piekna opalenizne, zaczal dobrze jezdzic na biegusie, potrafil caly dzien maszerowac bez zmeczenia i wiecej czasu poswiecal obowiazkom harfiarza, niz wymagal tego Cech. Szkoda tylko, ze miedzy nim a jego wlasnym synem wciaz nie bylo harmonii... Merelan powtarzala sobie w myslach, ze kiedy Robinton zacznie mowic, kiedy zacznie odczuwac potrzebe przyswajania sobie tego, co kazdy ojciec powinien wpoic synowi, pojawi sie miedzy nimi uczucie i Petiron zacznie odczuwac ojcowska dume. Przynajmniej niepokoi sie juz o bezpieczenstwo dziecka - oto dodatkowa korzysc z nauki plywania. Niepokoj ten byl bardzo widoczny, gdy Petiron wybral sie z zona na plaze nastepnego Pierwszego Dnia. Robinton radosnie unosil sie na wodzie i chlapal lapkami, nie przejmujac sie zupelnie, gdy zdarzylo mu sie zanurkowac. Widzac to, blady z przerazenia Petiron zlapal male opalone cialko w ramiona, zaskakujac dziecko, ktore szeroko otwo- i rzylo oczy i zaczelo sie wyrywac z powrotem do wody, gdzie bylo tak przyjemnie - fale pluskaly wokol nozek i przynosily rozne skarby, ktore mozna bylo sobie ogladac do woli. Dal nawet tacie bardzo ladny kamyk, czerwony z bialymi zylkami o regularnym wzorze. Petiron obejrzal uwaznie znalezisko, bez namawiania ze strony Merelan. Kiedy Robinton dostal kamyk z powrotem, podreptal do miejsca, gdzie pietrzyla sie juz spora kupka roznych niezwyklych rzeczy, ktore wyciagnal z morza. Potem popedzil w inna strone, tak szybko, jak pozwalaly mu na to krotkie nozki, by zobaczyc, co tez jego kuzynkowie wygrzebali sposrod wodorostow. -Usiadz, kochanie - powiedziala cicho Merelan i poklepala dlonia pleciona z sitowia mate, rozlozona w cieniu palmowego daszka. - Jesli cos sie bedzie dzialo, zdazymy zareagowac. -On jest chyba mlodszy niz chlopak Naylora, prawda? - spytal, po raz pierwszy wykazujac typowo ojcowska tendencje do porownywania. -O dwa miesiace - odparla nonszalancko Merelan. -Jest wyzszy o cala dlon - stwierdzil, chyba z zadowoleniem. -Wyrosnie na duzego mezczyzne - dodala. - Nie nalezysz do niskich, moi rodzice tez byli wysokiego wzrostu. Byles wyzszy od swoich braci czy nizszy? -Chyba Forist jest wyzszy ode mnie, ale pozostala trojka do niego nie porasta - odparl Petiron, ktory zdecydowanie nie lubil swoich braci. -Ani do ciebie. - Leniwie strzepnela piasek z jego kasztanowych wlosow, odsunela je z ramienia i skorzystala z okazji, by dotknac gladkiej, cieplej skory. Lubila jego plecy. Nabraly muskulatury. Nigdy zreszta nie byl otyly; mial na to zbyt choleryczny temperament. Ale i nigdy tez nie wygladal lepiej...a ona nie darzyla go goretszym uczuciem. Podniosl wzrok, pochwycil jej spojrzenie i odpowiedzial na nie. Przyciagnal jej dlon do ust i skubnal zebami palce, ani na chwile nie odwracajac oczu. -Poszukamy gdzies cienia, gdy Robie pojdzie spac po poludniu? - spytal, a jego oddech nieco przyspieszyl. -Chetnie - mruknela, czujac, ze i w niej odpowiedzialo pragnienie. - Segoina dala mi masc, dzieki ktorej nie bedziemy musieli obawiac: sie klopotow. Gdy wrocili do Cechu, wszyscy zachwycali sie, ze Merelan tak zdrowo wyglada, Robie bardzo wyrosl przez te pol roku, a charakter Petirrona wyraznie sie poprawil. Rozdzial II Cichy dzwiek oderwal Petirona od pracy nad najnowsza partytura. Wsluchal sie i doszedl do wniosku, ze dochodzi on z sasiedniego pokoju. Merelan wyszla w jakiejs sprawie, a Robinton spal.Dzwiek byl ledwie slyszalnym echem melodii, ktora goraczkowo zapisywal, zanim mu umknela - nie zdawal nawet sobie sprawy, ze mruczal ja przy pracy. Zirytowany, zaczal szukac nieznosnego nasladowcy. I znalazl: jego syn lezal w lozeczku, nie spal i nucil sobie pod nosem -Nie rob tego wiecej, Robintonie - powiedzial z irytacja. Synek podciagnal sobie kocyk pod brode. -Ty tak - odpowiedzial. -Ja co? -Ty nuciles. -Ja moge, a ty nie! - Petiron pogrozil chlopcu palcem przed samym nosem, a maly naciagnal sobie koc na twarz. Ojciec sciagnal tkanine i pochylil sie nad lozeczkiem. -Zebys mnie tak wiecej nie przedrzeznial! Nie wolno mi przeszkadzac w pracy. Slyszales? -Co on takiego zrobil, Petironie? - Do pokoju wbiegla Merelan i opiekunczo zaslonila soba lozeczko. - Spal slodko, gdy wychodzilam. Co sie stalo? Robinton, ktory rzadko plakal, zanosil sie lkaniem. Wcisnal sobie rog kocyka do ust, a lzy splywaly mu po policzkach. Tego juz Merelan nie mogla zniesc. Wziela dziecko na rece i tulila je uspokajajaco. Petiron rzucil jej gniewne spojrzenie: -Nucil, kiedy ja pisalem. -Ty tez nucisz; dlaczego jemu nie wolno? -Aleja pisalem! Jak ja moge przy czyms takim pracowac? Przeciez wie, ze nie wolno mi przeszkadzac! -To dziecko, Petironie. Podchwytuje wszystko, co slyszy, a potem powtarza. -Tak, ale ja sobie stanowczo nie zycze, zeby nucil razem ze mna - upieral sie Petiron, bynajmniej nie udobruchany. -A dlaczego ma nie nucic, jesli go obudziles? -Jak ja mam, u licha, pracowac, jesli oboje mi ciagle przeszkadzacie? - gwaltownym gestem rozlozyl rece i wyszedl z sypialni. - Zabierz go stad gdzies. Niech ja nie slysze tego spiewu kolo siebie. Merelan zatrzymala sie na srodku dziennego pokoju z placzacym dzieckiem w ramionach: -W takim razie w ogole go nie bedziesz slyszal - wypalila na pozegnanie. -Jeszcze nigdy mnie tak nie zdenerwowal - powiedziala do Betrice, ktora szczesliwie byla u siebie i odpowiedziala na pukanie do drzwi. -Pewnie nawet nie zauwazyl, ze dzieciak nie falszuje - odparla uszczypliwie Betrice i zaczela sprzatac cerowanie z bujanego fotela, by Merelan miala gdzie usiasc i ukoic synka. Merelan zamrugala i wybuchnela smiechem. -Och, jestem pewna, ze nie omieszkalby o tym wspomniec, gdyby Robie falszowal. W ten sposob do zniewagi doszlaby pretensja - przerwala. - Wiesz, Robie nuci razem ze mna, gdy cwicze wokalizy. Nie zdawalam sobie z tego sprawy. Juz wszystko dobrze, kochanie! - i osuszyla dziecku oczy rogiem kocyka, ktory maly wciaz kurczowo trzymal przy buzi. - Tata wcale nie chcial na ciebie krzyczec... -Wlasnie! - padl cichy komentarz Betrice. -...ale naprawde musimy byc cicho, kiedy tata pracuje w domu. -Ma wlasna pracownie - wtracila Betrice. -Washell ja wypozyczyl, bo musi porozmawiac z jakimis rodzicami, ktorzy zjawili sie nie zapowiedziani. -Tylko Washellowi moglo sie cos takiego udac. -Tak wiec, kochanie, od dzis bedziesz nucil tylko dla mnie, a ja tylko dla ciebie. A tata niech sobie pisze swoja wazna prace. -- Ha! Kolejne niezrozumiale, znaczace i wazkie muzyczne abrakadabry. Ojej, przepraszam! - Betrice zaslonila usta dlonia, ale nie wygladala na zmieszana. - Wiem przeciez, ze to nasz najwazniejszy kompozytor od dwustu lat. Ale czy on nie umialby choc raz sprokurowac prostej melodyjki, ktora moglby zaspiewac kazdy... poza jego synem? - Wstala, podeszla do kredensu i otworzyla drzwiczki. Merelan popatrzyla na nia bez urazy. -Tak, jego partytury sa dosc skomplikowane, prawda? - Usmiechnela sie psotnie. - On tak lubi ozdobki. -Ach, tak to sie teraz nazywa? Dajcie mi prosta melodie, ktorej nie sposob bedzie wyrzucic z pamieci! - zdenerwowala sie Betrice. Znalazla wreszcie, co chciala i podeszla z powrotem do Merelan. - Obie wiemy, ze w dziedzinie muzyki jestem idiotka, choc od trzydziestu lat mam za meza Mistrza Harfiarzy... Masz, bohaterze. O wiele lepsze do zucia niz ten kocyk. - Podala Robintonowi lizaka. - O ile pamietam, najbardziej lubisz mietowe. Lzy juz prawie obeschly, a prezent wywolal na buzi dziecka plochliwy usmiech. Dalo sie slyszec wyrazne: "Dziekuje". Chlopczyk wyprostowal sie na kolanach matki, wzial lizaka, oparl sie o jej opiekuncze cialo i zaczal zajadac z pogodna minka. -Nie krytykuje Petirona, Merelan - powiedziala szczerze Betrice. Merelan odpowiedziala lagodnym usmiechem. -Nie powiedzialas nic oprocz prawdy, ale ogolnie rzecz biorac, o wiele latwiej z nim wytrzymac, gdy komponuje. -Co, zdaje sie, zdarza sie dosc czesto... Merelan zasmiala sie. -Petiron z natury wszystko komplikuje. To taki jego uboczny talent - powiedziala wyrozumiale. -Mhm. Ten czlowiek ma szczescie, ze trafila mu sie taka pelna zrozumienia kobieta - stwierdzila z naciskiem Betrice - ktora w dodatku potrafi wyspiewac wszystko to, co on pisze, tak latwo, jakby oddychala. -Ciii... - Merelan polozyla palec na ustach. - Czasem musze sie bardzo postarac, zeby za nim nadazyc. -Niemozliwe! - wykrzyknela Betrice z udana niewiara, a potem szeroko usmiechnela sie do spiewaczki. -No coz, to prawda, ale mimo wszystko cudownie jest spiewac cos, co jest dla mnie wyzwaniem. - Rysy Merelan zlagodnialy. Betrice wskazala na Robiego, ktory, szalenie szczesliwy, zdazyl juz upackac sobie twarz, rece i kocyk. -A co chcesz zrobic z tym malym? -No coz, po pierwsze dopilnuje, by Mistrz Washell nigdy juz nie potrzebowal korzystac z pracowni Petirona - odparla Merelan ze stanowczym wyrazem zwykle spokojnej twarzy. - Poza tym, nigdy nie zostawie moich dwoch panow samych, jesli nie bede pewna, ze Robie zasnal gleboko. -To cie bedzie nieco ograniczac, nieprawdaz? - parsknela Betrice. Merelan wzruszyla ramionami. -Za jeden Obrot, moze nieco dluzej, Robie bedzie spedzal cale dnie z pozostalymi dziecmi z Cechu. Nie jest to dla mnie duze poswiecenie. Prawda, kochanie? -Swieta prawda - westchnela zrezygnowana Betrice. - Tak krotko sa dziecmi... chociaz kiedy wyrosna i odejda od nas, wydaje sie nam, ze ich dziecinstwo to byla cala osobna epoka. - Westchnela jeszcze raz. Merelan poczula cos lepkiego, spojrzala na synka i zobaczyla, ze lizak wypadl z jego raczki. -Popatrz no tylko - powiedziala cicho, z pelnym milosci usmiechem spogladajac na dlugie rzesy rzucajace cien na policzek dziecka. -Poloz go tu, na kanapie. -Potrzymam go - zaprotestowala Merelan. - Masz robote. -Nic takiego waznego, zebym nie mogla przy tym popilnowac spiacego dziecka. Idz i dla odmiany zrob cos dla siebie. Kiedy nie opiekujesz sie tym tutaj - wskazala na Robintona - lecisz zajmowac sie drugim - palec wskazal w kierunku pokojow Merelan. -Jesli jestes taka dobra... -Nie ma sprawy. Chyba ze chcesz mi pomoc przy cerowaniu. Betrice zasmiala sie, widzac jak predko Merelan podniosla sie i ruszyla ku drzwiom. Kiedy Robie mial juz dobrze ponad trzy Obroty, wzial kiedys do reki zapomniany na stole flecik. Instrument nie nalezal do ojca, chlopiec wiedzial, ze Petiron nie gra ani na flecie prostym, ani na bocznym. A poniewaz nie byla to rzecz taty, mozna bylo jej dotknac i troche sie pobawic. Dmuchnal, zatykajac otwory paluszkami, jak to podpatrzyl u innych muzykow. Dzwieki wcale nie byly podobne do tych, ktore tak gladko wychodzily spod palcow flecistow, wiec Robie probowal tak dlugo, az znalazl wlasciwy sposob. Naturalnie staral sie zachowywac jak najciszej. Nie zdawal sobie sprawy, ze czule ucho matki odbiera te pierwsze muzyczne proby. W miare gry chlopcu udawalo sie coraz lepiej modulowac dzwieki, wiec Merelan byla niezmiernie zadowolona. Czasem, pomimo glebokich rodzinnych tradycji, dzieci z muzycznych rodzin bywaly pozbawione sluchu albo nie mialy ochoty do rozwijania wrodzonych zdolnosci. Merelan byla ciekawa, jak uda jej sie ulagodzic Petirona, jesli ich syn okaze sie muzycznym beztalenciem. Tak czy siak, wiedziala, ze maz udzieli swemu potomkowi stosownych nauk. Teraz pozbyla sie wszelkich niepokojow. Chlopca nie tylko pociagaly muzyczne eksperymenty; mial tez dobry, a nawet chyba absolutny sluch. Kiedy Petiron pracowal ze studentami, Merelan czesto gwizdala proste melodie, tak by slyszal je syn. Petiron nie lubil, gdy gwizdala, pewnie dlatego, ze sam tego nie potrafil, a poza tym uwazal, ze to nie uchodzi kobiecie. Choc tak bardzo go kochala, czasem sama przed soba przyznawala, ze niektore jego uprzedzenia, wlacznie z tym wlasnie, sa calkiem bez sensu. Robie podchwytywal wszystkie gwizdane przez nia melodyjki rownie latwo, jak nauczyl sie grac na flecie. Kiedy zaczal tworzyc wariacje na proste tematy, musiala sila tlumic entuzjazm. Goraco pragnela powiedziec Petironowi, ze ich syn ma talent, ale nie chciala, by trzylatek zostal sila wdrozony do nauki. Mogloby go to calkowicie zniechecic do muzyki. Petiron swietnie uczyl starszych chlopcow, ale dla mlodszych uczniow byl zbyt surowy. Przerazala jamysl o tym, z jakim zapalem zabralby sie za ksztalcenie synka. Tak wiec pewnego popoludnia poprosila Washella, Mistrza, ktory uczyl najmlodszych, by pomogl jej z dynamika kwartetu, ktory mieli spiewac na Koniec Obrotu. Jowialny, pogodny szescdziesieciolatek obdarzony glebokim, bogatym basem, przyszedl niosac ciasteczka prosto z pieca cechowej kuchni i dzbanek swiezego klahu. -Jaki jest prawdziwy powod tego spotkania, Merelan? - spytal, gdy spiewaczka goraco podziekowala mu za poczestunek i postawila ciastka i napoj na stole. - Tego dnia, gdy ty nie bedziesz w stanie zaspiewac swojej partii w jakiejkolwiek kompozycji Petirona, zrezygnuje z tytulu Mistrza! -Naprawde potrzebuje pomocy, Wash - powiedziala pogodnie. - Robie, chodz tu, zobacz, co nam przyniosl Mistrz Washell! Wezwanie wcale nie bylo potrzebne. Smakowity zapach cieplych ciastek naplynal do sasiedniego pokoju, gdzie chlopiec lezal na brzuchu i kreslil zawijasy na tacy z piaskiem, ktora dostal od matki w ramach przygotowan do nauki pisania liter i gam. -Smacnie pachna - odpowiedzial, lekko sepleniac przez szpare miedzy przednimi mlecznymi zebami. - Smacnie. Dziekuje, Mistsu Wasell. -Cala przyjemnosc po mojej stronie, chlopcze. Wszystko odbylo sie tak, jak Merelan sobie zaplanowala. -Tutaj! - powiedziala zywo. - W tym takcie, gdzie tempo tak nagle sie zmienia... nie jestem pewna, czy dobrze trzymam rytm. Robie, podaj mi A, dobrze? Siwe brwi Washella powedrowaly wysoko na lysiejace czolo, a oczy zalsnily, gdy Robie wyciagnal flecik z kieszeni spodni i zagral odpowiednia nute. Wtedy Merelan zaspiewala trudne takty, specjalnie skracajac dlugosc jednej calej nuty. Robie potrzasnal glowa i wybil palcem prawidlowy rytm. -Jesli wiesz, gdzie sie pomylilam, zagraj wszystko tak, jak powinno byc - poprosila go od niechcenia. Chlopiec zagral caly takt, a Washell, spogladajac wpierw na matke, a potem na syna, zalozyl rece na piersiach. Pochwycil spojrzenie Merelan i ze zrozumieniem pokiwal glowa. -Dziekuje, kochanie. Bardzo dobrze ci wyszlo - powiedziala Merelan i pozwolila chlopcu na drugie ciasteczko. Wetknal flet za pasek spodni i przysiadl na stoleczku, zeby zjesc. -To prawda, sam bym tego lepiej nie zrobil, mlody Robintonie - przyswiadczyl z powaga Washell. - Doskonale to zagrales, chlopcze. Ciesze sie, ze mama cie ma przy sobie, zebys pilnowal, czy spiewa w dobrym rytmie. Znasz jeszcze jakies melodie na flet? Robie spojrzeniem poprosil matke o pozwolenie. Kiwnela glowa, wiec oblizal okruszki z warg, znow wyciagnal flet, uniosl go do ust i zaczal grac jedna ze swoich ulubionych melodii. Kiedy skonczyl, znow popatrzyl na Merelan. -Tak, graj dalej - powiedziala, lekko muskajac palcami jego wlosy. Maly rzucil spojrzenie Washellowi, ktory, widzac co sie dzieje, przybral uprzejmy wyraz twarzy. Robinton przymknal oczy i zaczal wariacje, ktorymi lubil ozdabiac te melodie. Washell pochylal coraz nizej glowe na potezna piers, az spojrzal wprost na Robintona, ktory zapomnial o calym swiecie, pochloniety fletem. Jego palce tanczyly, zatrzymywaly sie, biegaly' po otworach fleciku. Instrument byl maly, wiec jego dzwiek mogl byc ostry i nieprzyjemny, ale dziecko instynktownie kontrolowalo oddech i fraze, wydobywajac z niego tylko zachwycajace slodycza tony. Wariacja szla za wariacja, az zdumiony Washell uniosl glowe i popatrzyl na Merelan, calkowicie odprezona, jakby ten cudowny wystep byl dla niej codziennoscia. Nagle umilkl stlumiony odlegloscia spiew choru. Merelan natychmiast pochylila sie i dotknela Robintona, wytracajac go z koncentracji. Malec przybral niemal buntownicza mine. -Swietna muzyka - pochwalila go od niechcenia. - Nowa, prawda? -Wymyslilem to, jak gralem - odpowiedzial i niesmialo popatrzyl na Washella. - Jakos pasowalo. -Tak, kochanie, rzeczywiscie pasowalo - zgodzila sie matka. - Bardzo podobaly mi sie te tryle. -Dobrze, ze masz flecik odpowiedniej wielkosci, prawda? - zaczal Washell i wyciagnal reke po instrument. Robinton rozstal sie z nim z pewna niechecia. Washell sprobowal dopasowac palce do otworow i nagle skonczyl mu sie flet. Byl taki zdziwiony, ze Robinton zachichotal, zaslaniajac dlonia usta i zaraz rzucil matce szybkie spojrzenie, by sprawdzic, czy mozna sie tak zachowywac. -Wpadnij kiedys do mnie obejrzec inne instrumenty, tez dobrane wielkoscia dla takiego szkraba jak ty. Twoj flecik jest dla mnie o wiele za maly, prawda? - Washell oddal mu flet z lekkim uklonem. Robinton usmiechnal sie, zadzierajac glowe, by popatrzec na duzego mezczyzne i znow wetknal flet za pasek, zaslaniajac go luzna koszula. -Badz tak dobry, Robie, i odnies dzbanek i talerz po ciastkach z powrotem do kuchni - poprosila Merelan, jednoczesnie wstajac, by mu otworzyc drzwi. -Pewnie, ze odniose. Ide. Pa - odpowiedzial, wzial naczynia i spokojnie poszedl korytarzem. Merelan zamknela drzwi. -Tak, moja droga Merelan, rzeczywiscie narasta tu pewien problem. Czy moge ci pogratulowac i jednoczesnie zaproponowac pomoc? Jesli bedziemy cierpliwi, mozemy wychowac zdumiewajacy naturalny talent. Podziwiam Petirona z wielu wzgledow, Spiewaczko, ale... - Washell westchnal i usmiechnal sie smutno - ...potrafi byc absurdalnie uparty. Naturalnie, bylby zachwycony, odkrywszy jakiego ma muzykalnego syna, ale szczerze mowiac, kochanie, zal by mi bylo chlopca, gdyby tak sie stalo. Rozumiem, ze dlatego wlasnie chcialas sie ze mna widziec, i traktuje to jako najpiekniejszy komplement pod moim adresem. -Petiron chcialby w niego wmusic wszystko od razu, nie baczac na wiek... -Dlatego tez trzeba dac chlopcu dobre podstawy, zeby nauka u ojca nie okazala sie naglym szokiem. -Czuje sie jak zdrajczyni, planujac to wszystko za plecami Petirona - przyznala Merelan - ale wiem, jaki on jest, i wiem, ze Robie kocha grac. Nie chce, by mu to ktos odebral. Washell wyciagnal reke i poklepal ja po palcach, nerwowo bebniacych w blat stolu. -Kochanie, mozemy obrocic jednostronnosc Petirona na swoja korzysc. Rozumiem, ze nie ma pojecia o tym, jak jego synek gra na flecie? Merelan potrzasnela glowa. -Naturalnie - mowil dalej - teraz twoj maz siedzi po poplamione atramentem uszy w papierach, piszac muzyke na Koniec Obrotu i prowadzac proby. Potem beda Wiosenne Zgromadzenia i tak dalej. Sam zamienie na ten temat pare slow z Gennellem. Oczywiscie, jesli sie zgodzisz. Kiwnela glowa. -No coz, jestem przekonany, ze caly Cech moze trzymac w tajemnicy sekretna edukacje naszego mlodego rozkwitajacego geniusza... -Geniusza? - Dlon Merelan powedrowala do szyi. -To oczywiste, ze Robinton jest mlodym geniuszem. Wprawdzie nigdy nie zetknalem sie z kims takim przez wiele dziesiatkow Obrotow mojej pracy w Cechu, ale bez watpienia potrafie rozpoznac geniusz, gdy tylko mam na to szanse. Petiron ma talent, ale zdecydowanie mniejszej klasy niz jego syn. -Och! - Zanim Merelan zaslonila usta dlonia, wymknal jej sie tylko ten cichy okrzyk, ale i tak powiedziala wiecej, niz miala zamiar. -Dziecko, ktore potrafi wydobyc z tego smiesznego gwizdka tak slodkie tony, a potem ozdobic stosunkowo prosty temat tak skomplikowanymi wariacjami, a nie skonczylo jeszcze trzech Obrotow, jest bez zadnych watpliwosci geniuszem. I wszyscy musimy go chronic. -Chronic? Petiron nie jest potworem, Washellu... - gwaltownie potrzasnela glowa. -Oczywiscie, ze nie, ale ma raczej zdecydowane poglady na temat swoich mozliwosci i osiagniec. Z drugiej strony, czego innego mozna sie spodziewac po dziecku z tak wspanialej muzycznej rodziny, wychowanemu w Cechu Harfiarzy i stale otoczonemu muzyka? -Nie wszystkie cechowe dzieci sa muzykalne dzieki temu, ze sie tu wychowuja - odparla Merelan sucho. -Ale te muzykalne, tak jak twoj Robinton, nigdzie indziej nie znalazlyby lepszego srodowiska dla swojego rozwoju. Postaramy sie, by sprawa zajac sie dyplomatycznie i... mozliwie jak najlagodniej. Pomoge ci w tym, Mistrzyni Spiewu Merelan. - Wyciagnal reke, a ona ja uscisnela. Washell z latwoscia zrozumial, jaka odczuwa ulge, polaczona z poczuciem winy z powodu planowanego podstepu. - Nie bedziemy robic nic, co by przekraczalo jego mozliwosci i pragnienie wiedzy. Stopniowo wdrozymy go do dyscypliny - tu grube palce Washella odtanczyly wyrazista pantomime - i kiedy odkryjemy, ze nasz piecio- czy szesciolatek jest szalenie uzdolniony muzycznie - tu klasnal w dlonie - mozemy okazac rownie wielkie zdumienie i zachwyt, jak Petiron. -Ale czy Petiron nie nabierze podejrzen, gdy przekona sie, ile Robie juz umie? Washell szeroko rozlozyl ramiona. -To naturalne, przeciez chlopiec wiele przejmie od rodzicow. Dlaczegozby mialo byc inaczej, skoro oboje jestescie utalentowanymi muzykami? -Och, daj spokoj, Washell, Petiron nie jest glupi... -Ach, wokol jest tyle partytur i instrumentow... od czasu do czasu wspomnij, ze slyszalas, jak chlopiec cos nuci... i nie falszuje. Powiedz, ze dalas mu flet i bebenek, bo sam prosil. Bosler powie, ze pokazal mu akordy tylko dla zabawy, kiedy ty bylas zajeta na probie... bez trudu przekonamy Mistrza Archiwiste, by uczyl chlopca nie tylko liter... I wszyscy bedziemy bardzo zdziwieni, gdy Petiron zaprezentuje nam swojego zdolnego ucznia. Wiesz, zawsze lepiej mu wychodzilo uczenie bystrych dzieci. Nie traci przy nich cierpliwosci, tak jak przy tych mniej zdolnych i przy najmlodszych. - Zachwycony planowanym spiskiem Washell znow uspokajajaco poklepal Merelan po reku. Nagle gwaltownie postukal w lezace przed nimi nuty: - Wybij rytm jeszcze raz, Merelan, a ja zaspiewam partie basu. Powinnas... Drzwi otworzyly sie i wszedl Petiron z Robintonem. -Wiesz co, Petironie, czasem mi sie zdaje, ze niektore przejscia napisales mi na zlosc - powiedziala Merelan. - Kochanie, odniosles dzbanek i talerz do Lorry bez klopotu? -Tak, mamusiu. -No, to uciekaj stad, Rob - powiedzial Petiron, lekko popychajac go w strone sasiedniego pokoju. - Dziwi mnie, ze ty mozesz miec jakiekolwiek klopoty z tempem, Mere. -Wszystko przez to, ze strasznie niewyraznie piszesz, Petironie - powiedzial twardo Washell, a jego bas zagrzmial udawana nagana. - Widzisz? - wskazal grubym paluchem na takt, ktory sprawial trudnosci. - Prawie nie widac tej kropki. Nic dziwnego, ze Merelan miala klopoty z rytmem, kropka po polnucie jest ledwie widoczna. Na moim egzemplarzu zaznaczono ja wyraznie, ale na tym nie. Petiron popatrzyl we wskazane miejsce. -Ano, rzeczywiscie slabo ja widac. Zaspiewaj to dla mnie - wystukal rytm. Washell nie mogl sie powstrzymac i dolaczyl basem, gdy Merelan bez bledu spiewala fraze. -Bardzo mi pomogles, Washellu. Dziekuje - powiedziala. - Dzieki tez za ciastka i klah. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Sklonil sie, obdarzyl ich lagodnym usmiechem i wyszedl z pokoju. -Merelan, czy nie zaczynaja ci sie znowu te bole glowy? - spytal Petiron, przygladajac sie klopotliwemu miejscu w zapisie. -Nie, kochanie, ale ta kropka jest rzeczywiscie ledwie widoczna, a ja nie spodziewalam sie tu przedluzenia nuty. Jak tam proby? Z odleglosci brzmi to calkiem niezle. Rzucil sie na miekki fotel, oparl stopy na podnozku i westchnal ciezko. -Te same problemy, co zwykle. Wszystkim sie zdaje, ze wystarczy rzucic okiem na partyture dopiero kiedy juz slysza moje kroki za drzwiami, ale pod koniec juz zaczynali chwytac dynamike. To ladnie ze strony Washella, ze przyszedl z toba pocwiczyc. -Tak, on jest taki mily. -Washell? - Petiron spojrzal na nia z niejakim zdziwieniem. - Czy ty wiesz, jak go nazywaja uczniowie? -Wiem, wiec nie musisz powtarzac tego obrazliwego przezwiska - powiedziala srogo. Petiron zmarszczyl brwi. - Napijesz sie wina? - zaproponowala, podchodzac do barku. - Chyba jestes zmeczony. -Jestem. Dziekuje ci, kochanie. Nalala dwa kieliszki, czujac, ze i jej przyda sie cos mocniejszego. -Przylacze sie do ciebie - powiedziala, podala mu wino, przysiadla na oparciu fotela i przytulila policzek do ramienia meza. Prawda bylo, ze pomimo jego licznych wad, kochala go gleboko, szczegolnie za zapal, z jakim poswiecal sie komponowaniu. Przed urodzinami Robiego ich zycie bylo sielanka. Washell i matka Robiego nie wzieli pod uwage tylko jednej rzeczy: ze maly podejdzie do muzyki z az takim entuzjazmem. Nie spodziewali sie, ze w ciagu nastepnych kilku miesiecy chlopiec z taka latwoscia i checia bedzie pochlanial wiedze i ze tak szybko nauczy sie grac na roznych instrumentach. Gdy tylko Mistrz Ogolly nauczyl go zapisu nutowego, wartosci nut na pieciolinii, krzyzykow i bemoli, miar taktu i znaczenia kluczy, chlopczyk natychmiast zapisal wariacje na pierwszy samodzielnie skomponowany, prosciutki temat. Merelan z trudem powsciagala jego entuzjazm w domu, bo Robie bardzo chcial pokazac tacie, czego sie nauczyl, w nadziei, ze wreszcie uzyska j ego aprobate. -Mamo, ale tata lubi muzyke. Sam psecies pise - powtarzal proszaco. W dalszym ciagu nie wymawial "sz" i "cz", choc rozwinal w sobie nie tylko zdolnosci muzyczne, ale i poszerzyl slownictwo. -No wlasnie, kochanie - Merelan nienawidzila sie za te hipokryzje. - Slucha muzyki przez caly dzien, musi sobie radzic z glupimi uczniami i... -Cy ja jestem glupi ucen, mamo? -Alez skadze, w zadnym razie, ale tata potrzebuje spokoju i odpoczynku od muzyki, kiedy jest tu z nami. -Moze... - padla smutna odpowiedz. -Wielkie Wiosenne Zgromadzenie jest bardo wazne, sam wiesz, jak tata ciezko pracuje nad nowa partytura. -Wiem. Widzialem - westchnal chlopiec. -Czujesz zapach? Czy to nie ciastka sie pieka, kochanie? - spytala, wdzieczna losowi za mozliwosc zmiany tematu. Robie poslusznie wciagnal powietrze i smutna buzie opromienil usmiech. -Cy myslis... - zaczal z nadzieja, juz calkiem pogodzony z losem. -Nigdy sie tego nie dowiesz, poki nie pobiegniesz i nie poprosisz Lorry, prawda? - odparla Merelan i obrocila go w kierunku drzwi. - I pamietaj, popros o cos dobrego dla mnie i dla taty, dobrze? Kubisa, ktora uczyla dzieci z Warowni Fort, Cechu Harfiarzy i Cechu Uzdrowicieli, pozwolila Robiemu brac udzial w lekcjach, zanim jeszcze skonczyl cztery Obroty. -Jest wystarczajaco zaawansowany i ma wiele zapalu do nauki, Merelan - wyjasnila. - Szkoda, ze polowa moich dzieciakow nie dorownuje mu poziomem, ale zawsze moge dawac mu dodatkowa prace zwiazana z muzyka, podczas gdy reszta bedzie go doganiac. Potem nadszedl ranek, gdy Kubisa przyprowadzila do mamy zaplakanego Robintona z rozkrwawionym nosem, by Merelan go utulila i opatrzyla. -Och, Robie - Merelan wziela chlopca w ramiona, podczas gdy Kubisa moczyla w wodzie recznik do wytarcia brudnej buzi. -Bili go, wies? - wykrztusil maly. -Kogo bili? - Merelan skierowala pytanie bardziej do nauczycielki niz do synka. -No coz, trzeba przyznac, ze choc Robie jest maly i drobny, to dobrze wie, kim nalezy sie zaopiekowac. -Kim mianowicie? - Merelan troskliwie scierala krew. -Wher-strozem - odparla Kubisa. Merelan na chwile zamarla ze zdziwienia. Poczula przyplyw dumy, ktora usunela w cien uczucie niepokoju. Uczniowie czesto znizali sie do wtykania jasnych zarow w legowisko cechowego wher-stroza, by doprowadzac wrazliwe na swiatlo zwierze do wycia. Wrzucali mu tez rozne paskudne odpadki, wiedzac, ze bestia zje prawie wszystko, co znajdzie w zasiegu lancucha. Robie zawsze szybko zawiadamial doroslych, gdy zauwazyl taka sytuacje. -Co, znowu dokuczali temu biedakowi? Pociagajac noskiem, energicznie pokiwal glowa. -Psestali, jak im kazalem, ale jeden dal mi w nos. -To widac - mruknela matka. -Niektore dzieci z farm hodowlanych naprawde powinny miec wiecej rozumu - skomentowala Kubisa. - Porozmawiam z ich rodzicami, teraz, gdy juz przyprowadzilam Robiego do ciebie - poklepala go po glowie. - Nastepnym razem wybierz sobie przeciwnika podobnego wzrostu. Albo, jeszcze lepiej, niech tata nauczy cie unikow - poradzila i z usmiechem wyszla z mieszkania. -Sama cie naucze unikow, moj bohaterze - powiedziala Merelan i przytulila go znowu, wiedzac, ze Petiron w zadnym razie nie podola tej czesci ojcowskich obowiazkow. - Jak bylam mala dziewczynka i ktorys z braci albo kuzynow mnie zdenerwowal, potrafilam spuscic im niezle lanie. -Ty, mamo ? - Robie popatrzyl na nia oczami rozszerzonymi ze zdziwienia na mysl, ze jego mama moglaby pobic kogokolwiek, a tym bardziej starszego brata albo kuzyna. Udzielila mu wiec pierwszej lekcji walki wrecz i pokazala, jak najlepiej zaatakowac przeciwnika bykiem. -W ten sposob nikt nie bedzie mogl puscic ci krwi z nosa, kochanie - wyjasnila. Tych kilka godzin, ktore Robie spedzal z Kubisa, pozwolilo Merelan odpoczac od ciaglej gotowosci interweniowania w konfliktach miedzy synem a mezem. Podstepy, do ktorych musiala sie uciekac, wyczerpywaly ja nerwowo. Na szczescie razem z Kubisa mogly przynajmniej uczciwie donosic Petironowi o bardzo dobrym zachowaniu Robiego i jego postepach w szkole. -To co, podobno uczysz sie Ballad Instruktazowych? - spytal Petiron nieobecnym tonem. -Tak, moge pokazac - Robinton rozpaczliwie probowal zadowolic ojca, ale jakos nigdy mu sie to nie udawalo, choc ze wszystkich sil staral sie byc dobry, posluszny, grzeczny i przede wszystkim cichutki jak myszka. Nieco zaskoczony tonem syna, Petiron poprawil sie w fotelu. Machnal reka od niechcenia, niemal obrazliwie, zeby Robie juz zaczal. Chlopiec wzial oddech - prawidlowo, nie wtlaczajac powietrza w pluca na sile, jak wielu nowicjuszy - a potem idealnie, co do nutki, odspiewal Piesn o Obowiazkach. Petiron wygladal na zaskoczonego mocnymi tonami, jakie Robie wydobywal swoim dyszkantem. Ojciec wystukiwal rytm palcem na oparciu fotela bez pogardliwego wyrazu twarzy, ktory przybral na poczatku. -Bardzo dobrze, Robintonie - powiedzial na koniec. - Nie mysl sobie tylko, ze wystarczy nauczyc sie jednej piesni. Jest ich wiele, nawet jesli ograniczymy sie do tych przeznaczonych dla dzieci, a trzeba je umiec zaspiewac slowo w slowo, nute w nute. Postepuj tak dalej. Robinton rozpromienil sie z radosci i popatrzyl na matke, by sprawdzic, czy i ona przylaczy sie do pochwal. Merelan, ktora o malo nie rozplakala sie z ulgi, podeszla i pieszczotliwie rozczochrala mu wlosy. -Naprawde, swietnie to zaspiewales, kochanie. Jestem z ciebie dumna, tak jak tata - zwrocila sie w strone Petirona w nadziei, ze ten przytaknie, ale on pochylil sie nad uczniowskimi partyturami, ktore wlasnie poprawial, zapomniawszy juz o synu i zonie. Musiala mocno zacisnac piesci, by nie wrzasnac na niego na caly glos za te obojetna odprawe. Mogl przeciez tyle jeszcze powiedziec! Mogl pochwalic chlopca za to, ze ani razu nie sfalszowal i doskonale operowal oddechem. Robie naprawde mial dobry glos. Pohamowala jednak gniew i wziela za reke synka, ktory nie rozumial, dlaczego tata nie cieszy sie bardziej. -Chodz, zobaczymy - powiedziala glosno i twardo - moze Lorra bedzie miala dla ciebie jakas nagrode za to, ze doskonale znasz wszystkie slowa i zmiany tempa! Gdy trzasnela drzwiami, Petiron obejrzal sie przez ramie, a potem dalej poprawial fatalnie napisane cwiczenie. -Wiesz, o malo co nie...nie kopnelam go w kostke - Merelan zaciskala piesci, przemierzajac z irytacja niewielki gabinet, a jednoczesnie pokoj dzienny w mieszkaniu Lorry, ulokowanym w poblizu cechowych kuchni. -Naprawde? - Przyjaciolke nieco zaskoczylo jej gwaltowne zachowanie. Tylko raz popatrzyla na Merelan, gdy ta wpadla do kuchni, i natychmiast kazala pomywaczkom dac Robintonowi swiezo upieczonych, jeszcze goracych ciastek, a sama zabrala Mistrzynie Spiewu do biura. Wiedziala, ze Betrice wyjechala z Cechu na czas porodu; byla dumna, ze Merelan zwrocila sie wlasnie do niej. -Widzisz, slyszalam uczniow trzeciego roku, ktorzy nie potrafili rownie dobrze zaspiewac Piesni o Obowiazkach - wyjasnila Merelan, w dalszym ciagu krazac po pokoju, by dac ujscie frustracji. - Nie pomylil ani jednej nutki, ani razu nie pospieszyl sie z oddechem. Naprawde doskonale to zaspiewal. -Petiron przeciez powiedzial to samo, prawda? - odparla Lorra w nadziei, ze uspokoi spiewaczke. -Tak, ale mogl przeciez powiedziec wiecej. Robie spiewal doskonale, lepiej niz czternastolatek, a ma przeciez zaledwie cztery Obroty! A Petiron zachowal sie tak, jakby to bylo normalne, jakby czegos takiego nalezalo sie spodziewac po jego synu! -No wlasnie! - Lorra wymierzyla palec w rozdygotana spiewaczke. - Sama to powiedzialas! Spodziewal sie takiej doskonalosci po swoim synu! Gdyby Robie byl mniej dokladny i precyzyjny, niz Petiron sie spodziewal, dopiero bys sie nasluchala, wiesz? Merelan zatrzymala sie nagle i popatrzyla na gospodynie. Potem wybuchnela gorzkim smiechem, ktory widac rozproszyl jej gniew, bo usiadla w fotelu i dalej chichotala. -Oczywiscie, ze masz racje. Gdyby Robie nie spiewal z idealna dokladnoscia, musialby powtarzac Piesn tak dlugo, az by sie jej nauczyl. Och, na Pierwsze Jajo, co ja mam robic? Chlopiec tak bardzo potrzebuje ojca, tak pragnie jego akceptacji, a nigdy, nigdy jej nie uzyska! -Nic dziwnego. Petiron niechetnie udziela nawet zasluzonych pochwal, jest najsurowszym nauczycielem wsrod Harfiarzy. Ale - podkreslila Lorra - teraz juz nie musisz sie przejmowac tym, ze kiedys odkryje, jak bardzo jego wlasny syn przewyzsza go w talencie muzycznym. Merelan rzucila jej zdumione spojrzenie. -Och, daj spokoj, Merelan, sama o tym doskonale wiesz. Chlopiec juz teraz jest muzykiem w wiekszym stopniu, niz trzykrotnie starsi od niego uczniowie. Nie zdziwie sie, jesli jako szesnastolatek zostanie czeladnikiem. -Czeladnicy musza miec osiemnascie lat - zaprotestowala slabo Merelan. -Zobaczymy, jak Robie skonczy szesnascie lat. A na razie uwazam, ze moglabys juz przestac pilnowac chlopca, gdy kreci sie wokol ojca. Ulatwi to zycie i tobie, i malemu. Jestem pewna, ze Petiron nic nie zauwazy, poki glos jego syna nie zacznie sie lamac i nie spostrzeze nagle, ze jego maluch jest juz mezczyzna. -Naprawde? - spytala z namyslem Merelan, biorac na serio zartobliwe slowa Lorry. -Wcale bym sie nie zdziwila - gospodyni strzelila palcami. - Przestan sie tym tak przejmowac. Wyczuwa sie napiecie w twoim glosie... przykro mi to mowic, ale nikt inny by sie nie odwazyl. Moze z wyjatkiem Petirona, wiec chyba lepiej, ze on tego nie zauwazyl. A moze jednak przekroczylam granice? -Alez skad, Lorro. Wcale nie. - Merelan polozyla dlon na jej pulchnym przedramieniu. - Po prostu wydawalo mi sie, ze nikt tego nie zauwazy. Cwiczylam tylko wokalizy, staralam sie nie forsowac glosu... -Nielatwo jest stale tkwic miedzy mlotem a kowadlem, zwlaszcza kiedy chodzi o dwoch najwazniejszych mezczyzn w twoim zyciu. - Lorra pochylila sie i poklepala palce, ktorymi Merelan nerwowo przebierala po stole. - Nie jestem uzdrowicielka, ale widze, ze kieliszek wina dobrze by ci zrobil. Wlasciwie nam obu. - Wstala, podeszla do kredensu, wyjela z niego buklak i dwa kieliszki. Merelan chciala powstrzymac ja gestem reki, ale jej sie nie udalo. - Petiron nie zauwazy wielu rzeczy, nawet tego, ze bedziesz pachniala winem, jesli tym wlasnie sie przejmujesz. Akurat teraz powinnas sie odprezyc, w czym doskonale dopomoze moja ziolowa nalewka. Merelan wyjrzala przez drzwi na Robiego, ktory rozsmieszal kuchenne pomocnice. Jego okragla, uszczesliwiona buzia cala byla wymazana jagodowym sokiem. Poprawila sie na fotelu i wziela do reki kieliszek. -Czy Mistrz Gennell mowil ci o tej nowej? - spytala Lorra. -O Halannie? - Lorra kiwnela glowa, a Merelan dodala: - Tak, dostalam list od harfiarza z jej Warowni, Maxilanta. Wyszkolil ja w miare swoich mozliwosci i twierdzi, ze jest za dobra, by zajmowal sie nia amator, taki jak on. - Usmiechnela sie przypominajac sobie jego skromnosc. -Petiron tez bylby szczesliwy, gdyby mial tu na miejscu dobry kontralt - stwierdzila Lorra. Sama spiewala tym glosem, choc nie powierzano jej partii solowych. - Czy zycie nie jest dziwne? Nie sposob przewidziec, co sie zdarzy, prawda? -Masz racje. - Merelan popijala nalewke i czula, jak cieplo rozchodzi jej sie po ciele, a scisniety w wezel splot sloneczny zaczyna sie rozluzniac. -Jest w wieku corek innych gospodarzy, wiec umiescilam j a razem z nimi w osobnym budynku - stwierdzila Lorra. - Byc moze beda tu tylko do konca Obrotu, ale pomoga jej sie zadomowic i przyzwyczaic do rozkladu zajec. Ciezko przywyknac do tej rutyny, prawda? Merelan nie mogla powstrzymac usmiechu, slyszac to slowo w zastosowaniu do Cechu Harfiarzy. Wsrod tych scian nie zdarzyly sie dwa podobne dni; zycie bylo fascynujace, choc nieraz goraczkowe. Bardzo dokladnie pamietala swoj przyjazd do Cechu i byla gotowa udzielic mlodej Halannie wszelkiej pomocy, by dziewczyna szybko przyzwyczaila sie do meczacych zajec i cwiczen. Wlasciwie, jesli Lorra miala racje na temat Petirona, a pewnie tak bylo, Merelan chetnie by powitala mozliwosc szkolenia jakiejs spiewaczki. Mialaby mniej czasu, by zamartwiac sie licznymi konfrontacjami, do jakich w jej wyobrazni dochodzilo miedzy jej mezem a synem. Rozdzial III Halanna na wszystkich, ktorzy ja spotkali, natychmiast wywarla wrazenie przesadnie pewnej siebie siedemnastolatki, ktorej w calym Cechu nic sie nie podoba, a szczegolnie domek, w ktorym ja ulokowano. Byla przyzwyczajona, by mieszkac sama w pokoju, powiedziala Isli, ktora byla kims w rodzaju przybranej matki dla oddanych pod jej opieke dziewczynek. Uskarzala sie, ze nie moze spac, jesli dzieli z kims pokoj. Dlaczego podaje sie tu tak malo zieleniny? Przeciez ona ma zwyczaj jesc duzo swiezych owocow. Pogoda jest okropna, a ona nie ma odpowiednich ubran - choc przeciez ze statku, ktorym przyplynela do portu w Warowni Fort, przyjechaly na biegusach trzy ciezkie paki, zawierajace stosy odziezy. W tej zatechlej norze, ktora jej przydzielono, jest za malo miejsca, by mogla rozlozyc chocby polowe swoich rzeczy! W dodatku jest to wspolny pokoj! I jak ona ma cwiczyc w spokoju i ciszy, kiedy na dziedzincu ciagle slychac jakies instrumenty i glosy!Jedyna osoba, ktora potrafila zniesc jej zachowanie, byl Petiron. Kiedy uslyszal jej glos, zignorowal wszystkie uwagi Merelan na temat braku dyscypliny i ogolnej wiedzy muzycznej - dziewczyna byla w tej mierze prawie analfabetka. Zachwycal go jej kontralt o glebokim brzmieniu i duzej skali, bez zadnego "przeskoku". Natychmiast zaczal dodawac solowe partie na kontralt do muzyki, ktora wlasnie pisal na swieto Konca Obrotu. Nie zwracal uwagi na sugestie Merelan, ze dziewczyna nie bedzie umiala nawet "przeczytac" partii kontraltu, a co dopiero poradzic sobie ze zmianami rytmu i kadencjami. Niestety, aprobata Petirona jeszcze umocnila i tak nieznosna wynioslosc Halanny. Merelan potrzebowala calego swego taktu i autorytetu Mistrzyni Spiewu, by zmusic dziewczyne do cwiczenia wokaliz, ktore mialy poprawic jej technike oddechowa, utrwalic skale glosu i przygotowac ja do trudow wykonywania, jak to czasem okreslano, "wokalnie ekstrawaganckiej" muzyki Petirona. Fakt, ze Petiron wlaczyl do programu duet sopranu z kontraltem, tez raczej nie pomagal Merelan, poniewaz automatycznie zrownywal Halanne z Mistrzynia Spiewu, co naturalnie nie mialo nic wspolnego z rzeczywistoscia, mimo zdumiewajaco pieknego naturalnego glosu dziewczyny. Merelan nie miala w sobie ani krzty zazdrosci i bylaby szczerze zadowolona mogac przygotowac Halanne i uzupelnic braki w jej edukacji, gdyby dziewczyna wykazywala choc nikly cien zainteresowania. Ale mloda spiewaczka uznala, ze skoro jest dosc dobra, by spiewac w duecie z najlepsza Mistrzynia Spiewu na calym Pernie, nie musi wykonywac zadnych nudnych cwiczen i wczytywac sie w partytury. Po prostu spiewala glosno, nie dbajac o zmiany dynamiki, stosowane przy prawidlowym wykonywaniu piesni i arii. Interesowalo ja wylacznie pokazanie mocy swojego aparatu glosowego. Nie uznawala okreslenia "piano". -Jesli dalej bedzie tak wrzeszczec - skomentowal Washell, gdy Merelan przyszla do niego po rade w sprawie Halanny - za kilka Obrotow straci glos i kwita. Powiedzialbym, ze to w duzym stopniu rozwiaze nasz problem. -Washell! - Merelan byla zaskoczona jego ostrym tonem. Uniosl brwi i zmierzyl j a dlugim spojrzeniem. -Naturalnie, trudniej jest spiewac cicho, gdyz wymaga to precyzyjnej techniki oddechowej. Mialem juz wielu trudnych uczniow w mojej nauczycielskiej praktyce, kochanie, ale na kogos takiego nie trafilem, jak zyje. Co ten Maxilant sobie myslal, rozbudzajac w niej tak wielkie mniemanie o sobie? -Chyba zrobil to po prostu z desperacji - odparla Merelan ze zrozumialym niesmakiem. - Poza tym, pewnie chcial sie jej wreszcie pozbyc. -Zdaje sie, ze masz racje. Choc naprawde nie jestem w stanie pojac, dlaczego pozwolil spiewac dziewczynie, ktora nie zna podstawowych wartosci nut! -Halanna tez paru rzeczy nie jest w stanie pojac - dodala Merelan. Wymienili spojrzenia pelne zrozumienia. -Niech Petiron sam sie nia zajmuje, moja droga - stwierdzil Washell i puscil do niej oko. - Nie pozwoli jej popsuc swojej muzyki i juz. -To jest pomysl - ucieszyla sie Merelan, ale zaraz sie skrzywila. - Ale wtedy stwierdzi, ze jestem zla nauczycielka, a to nieprawda! - dodala, a w glosie jej zabrzmiala nutka gniewnej rozpaczy. -Oczywiscie, ze nieprawda, moja mila, i wszyscy w Cechu to poswiadcza. - Washell poklepal ja po ramieniu. Zastanawial sie przez chwile, a potem dodal: - Moze znajdzie sie inny sposob. Cos wykombinujemy. Poczekaj cierpliwie, a zobaczysz, co sie bedzie dzialo. Wielu Mistrzow, a nawet czeladnikow w Cechu Harfiarzy odznaczalo sie mniejsza lub wieksza ekscentrycznoscia. Szanowano ich dziwactwa, czasem znoszono je jako zlo konieczne. Wszyscy oni jednak wkladali wiele pracy w opanowywanie wiedzy muzycznej. Halanna nie znizala sie do takiej harowki. Merelan naklaniala ja do tego i probowala uczyc teorii z uporem rownym temu, z jakim dziewczyna unikala takich lekcji. Halanna byla utalentowana flirciarka i szybko wybrala sobie ulubiencow, kierujac sie ich ranga w Cechu albo w prestizowych Warowniach. Faworyzowala jedynie przystojnych czeladnikow i Mistrzow, ktorych akurat sporo przebywalo w Cechu, gdyz wrocili w oczekiwaniu na nowe przydzialy albo w zwiazku z probami koncertu na Koniec Obrotu. Natura dala jej nie tylko dobry glos; nawet jej najzagorzalsi wrogowie musieli przyznac, ze byla pieknoscia. Miala jasne wlosy, ktorym slonce Isty nadalo niemal srebrzysty odcien, piekna opalenizne, ktora podkreslala jasnozielone oczy i biale, rowne zeby, i cialo bardzo dojrzale jak na dziewczyne w jej wieku - a do tego zaskakujaco co gleboka wiedze o tym, jak podkreslac swoja zmyslowosc. Nie respektowala nawet najprostszych zarzadzen opiekunki dziewczat, uznawszy, ze to zakazy dla dzieci, a nie dla corki pana Warowni - chociaz pozostale mieszkanki domku byly tej samej, a nawet wyzszej rangi, co ona. Bez przerwy przylapywano ja, jak wslizgiwala sie na kwatere pozna noca. Potem nabrala niecheci do Robintona. Merelan prowadzila lekcje spiewu u siebie w mieszkaniu, bo bylo tam dosc miejsca i panowala intymna atmosfera. W okresie przed samym koncem Obrotu prowadzila kilku studentow i czesto miewala z nimi zajecia w czasie, gdy Robie juz wrocil z przedszkola. Halanna stwierdzila, ze sama jego bliska obecnosc ja rozprasza, nawet jezeli chlopiec jest zamkniety w swoim pokoju, bo nienawidzi, gdy ktos ja podsluchuje w czasie lekcji. Tego bylo za wiele dla Merelan. Takie wymowki nie znalazly tez zrozumienia u Petirona, ktory calymi dniami marzyl o sukcesie swojej nowej kompozycji. -Poniewaz jest to tak wazne dla ciebie, kochanie - powiedziala Merelan przez zacisniete zeby - uwazam, ze powinienes sam przejac jej nauczanie. Jak moze zauwazyles - dodala, doskonale wiedzac, ze nic nie zauwazyl - pewnie lepiej jej pojdzie nauka u mezczyzny. W tej chwili mam juz tyle prob z drugoplanowymi rolami, ze nie daje sobie rady. -Alez ja nie potrafie jej nauczyc tego co ty - zaprotestowal zaskoczony Petiron. Merelan byla w jego ocenie o wiele lepsza nauczycielka spiewu i nie bardzo rozumial, dlaczego ma trudnosci z tak pieknym glosem, jak Halanny. - Nie gniewasz sie chyba o to, ze napisalem duet, w ktorym bedziesz spiewac razem z nia? -Ja? Dlaczego mialabym sie gniewac? Ma wspanialy glos, ale i znaczne braki w technice. Wiem, ze lepiej zareaguje na twoje wskazowki. Petiron wcale tego nie byl pewien, ale cos w zachowaniu Merelan kazalo mu zachowac owa opinie dla siebie. Nie spodziewal sie zadnych trudnosci. -Przeciez to muzyczna idiotka!! - wsciekal sie po powrocie z pierwszej lekcji. - Czy przez caly ten miesiac zupelnie niczego jej nie nauczylas?! -Nie - odparla spokojnie Merelan i wskazala na zamkniete drzwi pokoju, w ktorym spal Robinton. -Alez ona w ogole nie umie czytac nut, nawet wtedy, gdy jej wystukuje rytm. Nie potrafi nawet czysto spiewac, gdy zmieniam notacje. Mysli, ze ja... - tu Petiron polozyl rozgestykulowana dlon na piersi - ze ja naucze jej calej partytury ze sluchu. Czyzby Maxilant tak ja przygotowywal? - spytal tonem pelnym urazy. -Zdaje mi sie, ze Maxilant tylko zachwycal sie jej pieknym glosem, nic nie wspominajac o brakach w jej muzycznym wyksztalceniu - Merelan starala sie mowic spokojnie, z trudem ukrywajac rozpierajaca ja wewnetrzna radosc. -Nie chce spiewac wokaliz dla rozgrzewki i powiedziala mi - Petiron pochylil sie w strone zony - ze ty jej nie zawracalas tym glowy... -Nie zawracalam jej glowy, poniewaz nie potrafilam sprawic, by zrozumiala, jakie to potrzebne, Petironie - odparla dosc gwaltownie. - Washell twierdzi, ze jesli przez pare lat pospiewa takim pelnym glosem, zedrze go sobie do reszty. Petiron az sie cofnal ze zdziwienia, slyszac tak krytyczna uwage z ust zony, bedacej zwykle uosobieniem lagodnosci. -Nic dziwnego, ze tak bardzo chcialas, zebym ja uczyl - stwierdzil, lekko obrazony. -Tylko tobie jednemu w calym Cechu moze sie to udac - powiedziala, patrzac mu prosto w oczy. - Tobie moze uwierzy, mnie nie, bo jest przekonana, ze jestem po prostu o ciebie zazdrosna. Petiron skrzywil sie. - A jestes? Wybuchnela smiechem: -Kochanie, nie chcialabym byc w skorze tej smarkuli za wszystkie diamenty z plaz Isty. Wiesz, Washell ma racje. Ona straci glos, jesli dalej bedzie tak postepowac. -Owszem, masz racje - zgodzil sie Petiron i jeszcze mocniej zmarszczyl czolo. - No coz, nie uda jej sie - tu zrobil dramatyczna przerwe - zrujnowac ani duetu, ani arii. Wprowadze do nich pewne zmiany, by dopasowac muzyke do jej umiejetnosci. Merelan tylko kiwnela glowa. W czasie nastepnych zajec z Petironem Halanna poczula sie tak urazona, ze chciala wyjsc z lekcji. W nastepstwie tego rozpetala sie awantura, ktora slyszeli wszyscy na dziedzincu; dwa glosy - kontralt i baryton zmagaly sie ze soba coraz glosniej i bardziej przenikliwie. -Nie zrobisz tego! - zaczela Halanna zdumiewajaco skrzekliwym tonem. -Alez zrobie, zrobie! Nie potrafisz nawet zaspiewac tego, co pisze. -Nie potrafie?! Jak smiesz! -A jak ty smiesz zwracac sie takim tonem do Mistrza, mloda kobieto? Nie wiem, czego nauczyl cie Maxilant, ale na pewno nie manier i nie umiejetnosci odczytywania prostych partytur! -Prostych partytur? Caly Pern wie, jak trudna piszesz muzyke. W zyciu nie slyszalam, zeby ktos zaspiewal to, co ty napisales. Nikt nie potrafi! -Uczniowie pierwszego roku nie maja z tym zadnych klopotow. Naturalnie, oni potrafia czytac nuty i znaja ich wartosc, po prostu wiedza, co spiewaja. -Ja tez umiem czytac nuty. -Udowodnij. -Nie! -Bedziesz spiewac. -Nie zmusisz mnie do tego! Wiele osob przysiegalo, ze slyszaly wowczas odglos uderzenia. Prawda jest tez, ze gdy Halannie w koncu pozwolono opuscic pracownie, prawa strona jej twarzy byla ciemniejsza od lewej. Zaczela jednak spiewac, i to nawet przytlumionym glosem. Zaczela tez stosowac sie do zapisu nutowego, nieraz z takim trudem, ze az chrypiala. -Mam nadzieje, ze nie posunal sie za daleko - mruknela Merelan do Washella. -Moze byloby lepiej dla nas wszystkich, gdyby sie posunal - padla nielitosciwa odpowiedz. Po tej sesji Halanna pedem wypadla z pracowni i zniknela. Po niedlugim czasie widziano ja, jak podaza przez wielki dziedziniec Warowni Fort do budynku dziewczat. Tam zatrzasnela i zamknela na zasuwe drzwi pokoju, ktory w dalszym ciagu dzielila z kolezanka. Nikt nie zdawal sobie sprawy, az do nastepnego ranka, ze przekupila ucznia z wiezy bebnow, by wyslal pilna wiadomosc do jej ojca Halibrana, w ktorej donosila, jak sie tu nad nia znecaja. Petiron przyznal, ze dal jej w twarz, by przerwac histeryczne wrzaski - czego swiadkami byli wszyscy mieszkancy Cechu. Mistrzom wszak wolno bylo karac uczniow za brak uwagi lub nieodrabianie zadanych lekcji. Gdy Mistrz Harfiarzy Gennell oraz Czeladniczka Uzdrowicielka Betrice wytkneli Halannie jej nieodpowiednie zachowanie oraz wyslanie bebnowej wiadomosci, dziewczyna odpowiedziala ze lzami, ale bunczucznie: -Nikt mnie tutaj nie rozumie. Wszyscy mna ciagle pomiataja, a spodziewalam sie po was tak wiele! Tak wiele, a wy jestescie po prostu tacy sami jak wszyscy! Betrice opowiadala pozniej Merelan, ze malo nie wybuchnela smiechem na taka deklamacje. -Nikt toba nie pomiata, mloda kobieto - odpowiedzial Gennell. Betrice rzadko slyszala w jego glosie taka surowosc. - Powitano cie serdecznie i dano najlepszych nauczycieli. Mistrz Petiron oddal ci niebagatelny hold, piszac partie specjalnie dla twojego glosu - zaiste, to nie pomiatanie, lecz zaszczyt, ktorego nie potrafisz docenic. Przeprosisz Mistrza Petirona za brak pilnosci... -Ja mam przeprosic? - zdumiona Halanna podniosla sie ze stolka. - Ja jestem corka pana Warowni i nikogo nie bede przepraszac. To on ma mnie przeprosic za ten policzek, bo... -Dosc tego - powiedzial Gennel i zwrocil sie do zony: - Nalezy ja zamknac w odpowiednim pomieszczeniu i ograniczyc racje zywnosciowe. Latwiej bylo to nakazac niz wykonac. Dopiero polaczonymi silami Gennell, Betrice i Lorra zaciagneli ja, wrzeszczaca i wyrywajaca sie z calych sil, na trzecie pietro Cechu Harfiarzy, do pokoju przeznaczonego dla kurierow lub gosci. Odmawiala jedzenia posilkow, a nawet wylala na ziemie trzy dzbany wody, zanim pragnienie nie zmusilo ja do zaprzestania tych popisow. Poniewaz wiadomosc, nadana przez nia do domu, przyniosla efekty dopiero po szesciu dniach, wyglodniala juz na tyle, by zjadac wszystko, co dostawala, choc w dalszym ciagu odmawiala przeprosin i obietnicy poprawy. Rozmowy z nia zwykle sprowadzaly sie do wysluchiwania jej grozb i obietnic sprawiedliwej kary dla tych, ktorzy probowali przemowic jej do rozsadku. Nawet Mistrzyni Uzdrowicieli Ginii nie udalo sie przekonac dziewczyny. Wartownik na wschodniej wiezy Warowni Fort wypatrzyl dziesieciu uzbrojonych jezdzcow pedzacych droga od strony portu i zatrabil na alarm, ktory uslyszeli i Lord Grogellan, i harfiarze. Grogellan, wiedzac o nielegalnie wyslanej wiadomosci, zebral spora grupe synow, siostrzencow i innych zbrojnych, po czym wyjechal na jej czele na spotkanie przybyszow, ktorzy wlasnie skrecali na dziedziniec Cechu Harfiarzy. Na szerokich stopniach budynku czekali Mistrz Gennell, Betrice, Ginia, Petiron i Merelan, a wszyscy uczniowie, czeladnicy i pozostali mistrzowie wynalezli sobie dogodne punkty, by obserwowac starcie. Gdy Halibran wstrzymal biegusy w pedzie, bez trudu zlokalizowal swoja "upokorzona" corke, ktora wrzeszczala na caly glos z okna na gorze. -Znow zaczela swoje sztuczki, ojcze - stwierdzil z niesmakiem jeden z jezdzcow. - Jestem pewien, ze to ona wszystkich upokarzala, ot co. - Byl bardzo podobny do siostry; wsrod przybyszow znalazlo sie zreszta kilku blondynow o rysach zdradzajacych wzajemne pokrewienstwo. Halibran zsiadl z konia i gestem nakazal synowi, by trzymal jezyk za zebami. Jego Warownia nie nalezala do najwazniejszych, ale dawala dosc plonow z pol i urobku z kopalni, by mozna go bylo uznac za bogacza. Jednak nie po nim corka odziedziczyla arogancje - widac to bylo po sposobie, w jaki wszedl na schody i wyciagnal dlon do Mistrza Harfiarzy. -Widze, ze Halanna przebywa w odosobnieniu. Z tego wnioskuje, ze nie uznala za stosowne przeprosic panstwa. Pozwolcie, ze ja w tym zastapie - powiedzial, co wywolalo westchnienia ulgi ze wszystkich stron. Jednak Mistrz Gennell powoli pokrecil glowa. -Przeprosiny za niegodne zachowanie i odmowa podporzadkowania sie dyscyplinie panujacej w Cechu sa jej sprawa, a nie twoja, panie Halibranie. Twoja corka musi sie jeszcze bardzo wiele nauczyc. Wrzaski z okna, ktore przybysze celowo ignorowali, przybraly na ostrosci. -To moja wina - Halibran westchnal ze znuzeniem. - Matka zmarla przy jej narodzinach, a szesciu braci bardzo ja rozpuscilo. Ten z braci, ktory sie odezwal, niemal niedostrzegalnie potrzasnal glowa i odwrocil wzrok. Dwom innym udalo sie powsciagnac usmiech, ale dla wszystkich bylo jasne, ze nieraz starali sie przekonac ojca, by powsciagnal temperament siostrzyczki. -Z jakiego powodu wyslala te wiadomosc? - spytal Halibran. Gennell juz otwieral usta, ale uprzedzil go Petiron. -Pod wzgledem muzycznym jest prawie analfabetka, panie Halibranie - powiedzial beznamietnym, twardym glosem - choc wiem, ze Harfiarz Maxilant to doskonaly muzyk. -Maxilant uznal, ze moze Cechowi uda sie to, czego on nie potrafil osiagnac - odparl Halibran i w gescie bezradnosci uniosl dlonie w rekawiczkach, bardziej w strone Gennella niz Petirona. - Nie powinienem zrzucac na was wlasnych klopotow. - Tu zwrocil sie do Petirona: - A wiec? -Gdy wielokrotnie odmawiala wyuczenia sie prostej partytury... Nikt z czlonkow Cechu nawet okiem nie mrugnal na te slowa. -...i zaczela histeryzowac, uderzylem ja w twarz. Raz. - Petiron podkreslil te slowa uniesieniem palca. Wszyscy na schodach skineli glowami. -Slyszelismy cala awanture - potwierdzil Mistrz Gennell, wskazujac na okno pracowni. - I odglos jednego policzka. -Przydaloby jej sie wiecej - skomentowal jeden z braci. -Zabierzemy ja stad - dodal jej ojciec niemal pokornie, choc widac bylo, ze dumy jest w nim co najmniej tyle, co w jego corce. -Nonsens - odparl Mistrz Gennell, uprzedzajac protesty Petirona. - Za twoim, panie, pozwoleniem bedziemy ja dalej dyscyplinowac, dopoki nie przekona sie, ze takie zachowanie nie doprowadzi do niczego, ani w kontaktach z innymi, ani w nauce, jaka ma od nas otrzymac na wasza prosbe. Halibran byl zdumiony; bracia szeptali miedzy soba. -Ma zbyt piekny glos, by go zmarnowac... - powiedzial Mistrz Gennell, spogladajac w kierunku, z ktorego dochodzily wsciekle okrzyki. Z okna wypadly kawalki tkaniny i powoli sfrunely na ziemia. - ...albo zniszczyc. Nieraz juz dawalismy sobie rade z opornymi uczniami. Moze ona i jest - tu Gennell przerwal znaczaco - ponad miare uparta, ale za waszym pozwoleniem sadze, ze mozna ja jeszcze wyprowadzic na dobra droge. -Zdaje mi sie, ze to juz na nic - mruknal najstarszy z braci i zarobil kopniaka w kostke od rozwscieczonego ojca. -Daj nam czas do wiosennego przesilenia, gospodarzu Halibranie, a bedziesz zadowolony ze zmian. -W jaki sposob zamierzacie do nich doprowadzic? - spytal Halibran, wsuwajac kciuki okrytych rekawicami dloni za gruby jezdziecki pas i obejmujac wzrokiem nie tylko Gennella, lecz i jego towarzyszy stojacych na schodach. -Gdybys mogl przekazac jej bardzo... wyraznie, ze takie wybryki nie zmiekcza ci serca - powiedzial Gennell - ze nie bedziesz jej wiecej oslaniac ani spieszyc, by bronic ja przed konsekwencjami, predko skapituluje. Halibran zastanawial sie nad jego slowami. Zdjal rekawice i wlozyl je do torby przy siodle. -Jesli skapituluje, to po raz pierwszy w zyciu - stwierdzil. - Ale czas juz na to najwyzszy! - Zaciskal dlonie w piesci i rozprostowywal je z powrotem. Na twarzach wszystkich szesciu jezdzcow pojawil sie wyraz glebokiej satysfakcji. -Wskaze ci droge, panie - powiedzial cieplo Gennell. Betrice i Ginia przylaczyly sie do nich i razem znikneli w budynku Cechu. -Chodzi o te dziewczyne, ktora twoim zdaniem ma taki piekny glos, Petironie? - spytal Grogellan, podchodzac do schodow z miejsca, z ktorego wraz z towarzyszami obserwowal rozmowe. Najstarszy z braci, zorientowawszy sie, ze ma przed soba Wladce Warowni, z szacunkiem zsiadl z konia i gestem polecil pozostalym mezczyznom zrobic to samo. Uprzejmie sklonil glowe przed przewyzszajacym go ranga lordem. W tym momencie glos Halanny wzniosl sie jeszcze wyzej, prawie do wycia, az Petiron sie skrzywil. -Jesli bedzie w ten sposob poczynac sobie w gornym rejestrze, skonczy jako sopran, a nie alt. O ile w ogole zostanie jej choc troche glosu - odezwal sie Washell w przestrzen. -Hmmmm - mruknal Grogellan, spogladajac w strone okna. - Rzeczywiscie nie powinno sie jej pozwolic na takie zachowanie. -Ach, to jej specjalnosc - odparl najstarszy brat. - Rozwinela ja w niezwyklym stopniu i zaden z nas - gestem ogarnal rodzenstwo - nie byl w stanie jej w tym przeszkodzic. Grogellan spojrzal na niego tak srogo, ze chlopak sie skrzywil i wzruszyl ramionami. Wladca Warowni Fort nie lubil, gdy synowie krytykuja ojcow, obojetne z jakiej przyczyny. -Juz zaraz koniec - odezwal sie Washell, usmiechajac sie w radosnym oczekiwaniu. Mial racje. Wrzaski Halanny ucichly, jak nozem ucial. Zebrani na dole musieli dobra chwile poczekac, az rozkrzyczala sie na nowo. Tym razem w jej glosie, obok buntu, bylo slychac zdumienie. Wrzask zmienil sie w pojedyncze, wsciekle okrzyki, jeki, a potem w zalosne pochlipywanie, ktore po kilku minutach zamilklo. Zapanowala cisza, przynajmniej na tyle, na ile mozna bylo to ocenic z dolu. Trzeba przyznac, ze najstarszy brat panowal nad wyrazem twarzy, kiedy zwrocil sie do Washella: -Musimy dac odpoczac wierzchowcom, zanim ruszymy z powrotem - powiedzial. -Zatem prosze za mna- odparl Grogellan. - Jestescie goscmi Warowni, bo wiem, ze Cech Harfiarzy jest w tej chwili przepelniony. - Gestem zaprosil ich, by poszli za nim. Najstarszy brat, zaskoczony i wdzieczny za okazana goscinnosc, przeniosl wzrok z twarzy lorda na wejscie do Cechu. -Powinienem poczekac na ojca - powiedzial do Grogellana. - Mam na imie Brahil, a to moi bracia, Landon i Brosil - przedstawil ich wszystkich. - A to Gostol, nasz znakomity kapitan, ktory nas tu przywiozl. Grogellan skinieniem glowy pochwalil maniery Brahila, zostawil go, by poczekal na ojca, a pozostalych zaprosil gestem do Warowni. -Czy morze bylo spokojne, kapitanie? - spytal, podejmujac obowiazki uprzejmego gospodarza. Istanczycy pozostali w Forcie trzy dni, bo dopiero wtedy nastapila ostateczna kapitulacja Hallanny - podyktowana tylko i wylacznie wyczerpaniem fizycznym. Ginia naturalnie opiekowala sie dziewczyna po kazdym spotkaniu z ojcem. Wprawdzie byla dyskretna, ale dala wszystkim do zrozumienia, ze traktowal corke po prostu jak dzieciaka, ktorego nalezy nauczyc rozumu. -W wielu przypadkach wystarczy udzielic nagany albo dac po lapie - powiedziala uzdrowicielka do Merelan, ktora szczerze sie martwila, gdy Halanna nie okazala ani odrobiny skruchy po drugim laniu. - Niestety, sa tez dzieci, ktore trzeba nauczyc dobrego zachowania przez skore. A co najdziwniejsze, te ostatnie zwykle predzej dochodza do siebie niz wrazliwe dzieci, ktore skarci sie ostrym slowem. -Ale... -Bije tylko gola reka, wiec to raczej jej duma jest urazona, a nie odwrotna strona - uspokoila ja Ginia. - Jesli teraz nie zmusi jej do posluszenstwa, dziewczyna za pare lat stanie sie kompletnie nieznosna i przyniesie wstyd calej rodzinie i Warowni. Nie mozna na to pozwolic. -No coz, nigdy jeszcze nie bylo u nas tak trudnego dziecka - odparla Merelan. Przylaczyla sie do nich Isla, ktora przybiegla zdyszana prosto z dziedzinca. -Ma zamiar zabrac wiekszosc jej ubran, poprosil mnie o cieplejsze rzeczy dla corki. Tylko o kilka sztuk, i maja byc jak najprostsze, choc poprosilam go, by zgodzil sie na jedna ladna sukienke na Zgromadzenia i wystepy. - Wygladalo na to, ze jest jej zal Halanny, choc dziewczyna doprowadzala ja do rozpaczy zlosliwymi komentarzami i podlym zachowaniem. - Tylko nie pozwolil, by sama wybierala ubrania. Poprosze o to Neille. Ma najlepszy gust i najlitosciwsze serduszko. Halannie kazano przeprosic za swoj upor Mistrza Harfiarzy, czeladniczke uzdrowicielska Betrice i Mistrza Petirona. Gennell chcial, by przeprosila i Merelan, ale sama spiewaczka uparla sie, ze tego nie chce. Miala zajac sie nauka skarconej dziewczyny, co i tak, nawet bez dalszego upokarzania tego dziecka, mialo byc wystarczajaco trudne. -Sama jest sobie winna - stwierdzil surowo Halibran. -Tak, ale to nie znaczy, ze musze jeszcze pogarszac sytuacje - odrzekla Merelan, unoszac podbrodek, by wygladac rownie stanowczo jak on. -Ma pani wielkie serce - powiedzial z uklonem i ustapil. Halanna dostala osobny pokoj na strychu, gdzie bylo dosc miejsca dla jej, nielicznych juz teraz, kreacji. Ojciec zezwolil Gennellowi na stosowanie srodkow dyscyplinarnych, gdyby nie przykladala sie do lekcji. -A jesli uznasz, ze nie odpowiada ci ten rezim - powiedzial tak zimnym glosem, ze Merelan az zadrzala - i sprobujesz ucieczki z Cechu Harfiarzy, bebny oglosza cie wygnanka na calym Pernie. Rozumiesz? Chcialas spiewac, chcialas przyjechac tu, do Cechu, by rozwijac glos. Masz wiec teraz robic wlasnie to i nic poza tym! Rozumiesz, Halanno? Dziewczyna, z glowa zwieszona po upokarzajacych przeprosinach, mruknela cos pod nosem. -Nie slyszalem. Glosniej. W oczach przez chwile zamigotal dawny buntowniczy duch, ale zniknal, gdy tylko ojciec uniosl reke. -Tak, ojcze. Zrozumialam. Stala z uniesiona glowa, a wargi i podbrodek lekko jej drzaly. Zadowolony z jej zachowania, Halibran wyszedl z gabinetu Mistrza Harfiarzy. -Halanno, twoja glowna nauczycielka bedzie Mistrzyni Spiewu Merelan - odezwal sie Mistrz Gennell. - Bedziesz sie uczyc podstaw muzyki z uczniami pierwszego roku. - Prawie sie ucieszyl, widzac niezadowolenie w jej oczach. A wiec kara nie zlamala jej ducha, choc byc moze nieco utemperowala arogancje. - Kiedy zdobedziesz wystarczajaca wiedze, zostaniesz przeniesiona do bardziej zaawansowanej grupy. Choc dzisiejsze zajecia juz sie rozpoczely, Mistrz Washell zgodzil sie, bys wyjatkowo sie na nie spoznila. Idz do sali dwudziestej szostej. Bedziesz potrzebowac tabliczki i kredy. Podal jej przedmioty, ktore z pogarda odrzucila pierwszego dnia pobytu w Cechu Harfiarzy. Gdy dziewczyna wychodzila, zauwazyl, ze wyprostowala plecy przygotowujac sie na spotkanie z najmlodszymi uczniami i na wszelkie ich reakcje. Tak, to byla odwazna dziewczyna. Gennell upewnil sie mimo wszystko, czy aby nie stala sie obiektem dziecinnych zartow. Udzielil wszystkim uczniom surowego ostrzezenia, by zachowywali sie w jej obecnosci poprawnie i nie wspominali o calej awanturze, w przeciwnym razie los ich bedzie o wiele gorszy niz Halanny. Chociaz cale to wydarzenie wplynelo na poprawe zachowania nawet najwiekszych psotnikow wsrod uczniow, mimo wszystko wielu nauczycieli w dalszym ciagu narzekalo na osli upor Halanny. Petiron nie przywrocil bardziej skomplikowanych partii, ktore z poczatku napisal dla kontraltu, ale Halanna rzeczywiscie wystapila w koncercie na Koniec Obrotu. Gdy spiewala w duecie z Merelan, starala sie tak modulowac glos, by dopasowac sie do sopranu, wiec technicznie wypadla niezle, choc w odroznieniu od Mistrzyni nie potrafila tchnac w swoj spiew radosci, jaka piesn miala w zamysle wyrazac. Petiron byl gleboko rozczarowany jej wystepem, biorac pod uwage trud, z jakim wyuczyl ja dynamiki, ktora "slyszal" podczas komponowania. -Tylko nie probuj jej karcic, Petironie - powiedziala Merelan, gdy spotkala go w przelocie tuz po koncercie. - Nikt nie tchnie radosci w muzyke, jesli nie pochodzi ona z serca. -Ale jej glos... - Petiron byl wrecz zalamany. - Przeciez mogla to osiagnac bez zadnego wysilku. -Daj jej czas, kochanie, daj jej czas. Moze nie jest juz tak zbuntowana i arogancka jak na poczatku, ale potrzebuje czasu, by zauwazyc, jak wiele juz sie nauczyla i o ile lepszy jest teraz jej glos. Jesli nie masz jej do powiedzenia nic milego, to wstrzymaj sie od komentarza. - Spojrzala w strone Halanny, otoczonej goscmi Warowni, ktorzy nie szczedzili jej komplementow, zachwyceni cudownym glosem i znakomitym wystepem. - Zaspiewala wszystko co do nuty, z doskonala technika oddechowa. Wygladala przeslicznie. Powiedz jej to. Sama bedzie wiedziala, czego zabraklo. Petiron juz otworzyl usta, by sie poskarzyc, ze malo blyskotliwy wystep tej dziewczyny pozbawil go satysfakcji naleznej kompozytorowi... ale jego wzrok skierowal sie na Halanne, ktora przyjmowala pochwaly z autentyczna skromnoscia. Wreszcie powiedzial: -No, coz. Za to ty bylas wspaniala, Mere. -Ciesze sie, ze tak uwazasz - odpowiedziala. Petiron nie zauwazyl pewnej sztucznosci w jej glosie, bo zaraz otoczyli ich goscie z gratulacjami dla kompozytora i Mistrzyni Spiewu. Rozdzial IV Z calej rodziny Halanny tylko drugi brat, Landon, mogl przyjechac na koncert z okazji Konca Obrotu, bo Halibran mial jakies nie cierpiace zwloki obowiazki gospodarskie. Dziewczyna ucieszyla sie ze spotkania z bratem, ktory okazywal jej o wiele cieplejsze uczucia niz niegdys. Jej maniery i spiew wywarly na nim wrazenie; kilka razy powiedzial, ze nie poznaje wlasnej siostry, tak bardzo sie zmienila na lepsze.Po trzecim takim glosnym oswiadczeniu Merelan wziela go dyskretnie na strone. -Landonie, na twoim miejscu nie podkreslalabym tak jej dobrego zachowania - powiedziala milym glosem. -Przeciez ona naprawde sie zmienila - zaprotestowal. - Ale czy musisz jej o tym ciagle przypominac? -Ach, no tak... - podrapal sie po ogorzalym podbrodku i usmiechnal sie do Merelan z rozbrajajaca pokora. - Rozumiem, o co ci chodzi, pani. Ale dziewczyna rzeczywiscie jest calkowicie odmieniona, a najwyzszy byl juz na to czas, zareczam. W dziecinstwie byla taka slodka... - przerwal nagle. - A to kto? - spytal z nagla podejrzliwoscia, zauwazywszy mlodego czlowieka w eleganckim swiatecznym ubraniu, prowadzacego jego siostre na parkiet. Merelan rozpoznala jednego z mlodszych kuzynow wladcy Ruathy, Donkina, ktory byl teraz pod opieka lorda Grogellana. Chlopak mial dobry, silny tenorowy glos, wiec czesto spiewal w harfiarskim chorze. Nadskakiwal Halannie nie bardziej niz pol tuzina innych mlodych ludzi zaproszonych na koncert. Jednak, ze wzgledu na swoje doskonale pochodzenie, nawet dla najwybredniejszych ojcow stanowil wysoce odpowiedni material na ziecia. -Z Ruathy, mowisz? - powtorzyl Landon, swiadom wartosci Donkina. - Czy on jej sie podoba? -Nie zauwazylismy. -W dalszym ciagu macie ja na oku? -Nie bardziej niz pozostale mlode dziewczeta, powierzone naszej opiece - odparla nieco kasliwie Merelan. -A wiec nauczyla sie juz rozumu? Merelan pomyslala, ze ten mlody czlowiek jest nieco pyszalkowaty, ale przeciez sam byl mlody i od chwili przyjazdu zachowywal sie sympatycznie wobec siostry. -Nauczyla sie bardzo wiele o mechanizmach rzadzacych jej glosem i ogolnie o muzyce. Okazala sie dobra studentka. -Ojciec powiedzial, ze moze tu zostac, jesli ja zechcecie. - W glosie chlopca bylo teraz o wiele mniej pewnosci siebie. -Ledwie zaczela opracowywac repertuar odpowiedni dla glosu o takiej skali - odpowiedziala ochoczo Merelan. - Nauczyla sie tez grac na flecie i na gitarze na tyle dobrze, ze zaczela wystepowac w zespole. Jestesmy gotowi udostepnic jej tyle wiedzy i umiejetnosci, ile sama zechce przyjac. -Mysle, ze zechce - powiedzial Landon, obserwujac, jak Halanna wykonuje poszczegolne figury tanca w parze ze zrecznym Donkinem. Widac bylo, ze oboje swietnie sie bawia. Tego wieczoru Halanna wiecej sie smiala niz przez caly czas od lekcji dyscypliny, udzielonej jej przez ojca. Najwyzszy czas po temu, pomyslala Merelan. -Chodz, Landonie, nie mozesz przesiedziec calego wieczoru jako obserwator. Przedstawie cie tylu dziewczetom, ilu tylko zechcesz. -Wolalbym zatanczyc z toba, pani, jesli pozwolisz... - Udalo mu sie nie tylko zniewalajaco usmiechnac, ale i wdziecznie sklonic. Merelan spojrzala przez ramie na Robiego, ktory bawil sie z innymi dziecmi obok tanczacych, i na Petirona, ktory, szeroko gestykulujac, rozprawial o czyms z jednym z Harfiarzy, ktorzy przyjechali na swieta do domu. W koncu przypomni sobie, ze jego zona uwielbia tanczyc i poprosi ja, ale nie ma powodu, dla ktorego nie mialaby zaczac wieczoru z Landonem. -Z wielka przyjemnoscia, gospodarzu Landonie - odparla i przyjela podana dlon. Zwykle podczas swiat Konca Obrotu kazdy mial okazje pospiewac i cos zagrac, nawet takie maluchy jak Robinton i inne przedszkolaki. Drugiego dnia dzieci zaspiewaly zebranym piosenke z towarzyszeniem instrumentow perkusyjnych: tamburynow, dzwonkow, talerzy, trojkatow, tamtamow i cymbalow. Robiego wybrano, by wybijal dlonia tempo na malym bebenku i Merelan promieniala duma, slyszac, jak pieknie wystukiwal rytm, ubarwiajac go zrecznymi wariacjami. Byla rozczarowana, ze Petiron zbytnio zaglebil sie w dyskusji z Bristolem, harfiarzem z Telgaru, by zauwazyc wystepy wlasnego syna. Bristol byl takze kompozytorem, choc interesowaly go bardziej ballady na gitare niz muzyka na pelen chor i orkiestre. Jego piesni bylo latwo zapamietac i spiewalo sie je z przyjemnoscia - Merelan skrzywila sie wiec, ze z taka niechecia o nim pomyslala. Byla za to zaskoczona i zachwycona, gdy tego samego wieczoru zobaczyla, ze Bristol ucial sobie pogawedke z Robiem. Chlopiec z powazna twarzyczka wyjasnial cos harfiarzowi, ktory uprzejmie i z wielka uwaga go sluchal. Szkoda, ze Petiron nigdy tak sie nie zachowywal... Merelan przypomniala sobie, ze to swieta i ze nadchodzi nowy Obrot. Jeszcze jeden dzien wolnosci od codziennych obowiazkow. Byla zadowolona ze swojego godzinnego recitalu tradycyjnych piesni, ktory zawsze, od czasu zalozenia Warowni, byl czescia obchodow. Publicznosc latwo dala sie poniesc muzyce i zgotowala jej prawdziwa owacje, choc byly tylko trzy bisy. Mistrzyni Spiewu wiedziala, kiedy nie nalezy przeciagac wystepu. Mnostwo innych wykonawcow czekalo, aby wyjsc na scene. Halanna co wieczor tanczyla kilka razy z mlodym Donkinem, ale bawila sie takze z innymi chlopcami, a Merelan z radoscia obserwowala, jak dziewczyna zaczyna sie odprezac i cieszyc swiateczna atmosfera. Moze to przywroci wibrujaca glebie, jaka w pierwszych dniach mial jej bogaty glos. Nagle Halanna powiedziala do brata cos, co zdumialo i zaklopotalo Merelan, ktora przypadkiem pochwycila jej slowa. -Petiron jest bardzo surowy i kazdego nagina do swojego poziomu. - Dziewczyna lekko sie skrzywila i dodala calkiem innym, zlosliwym tonem: - Nie moge sie doczekac, az spostrzeze, ze ten jego dzieciak ma wiecej talentu w malym palcu, niz on w tych wszystkich swoich trudnych partyturach i zmianach tempa. W jaki sposob Halanna odkryla wrodzona muzykalnosc Robiego? Nigdy nie zwracala na niego uwagi, wrecz ignorowala jego obecnosc, gdy wiedziala, ze siedzi w pokoju obok, podczas gdy ona miala lekcje z Merelan. I dlaczego wlasciwie mialaby miec satysfakcje, gdy Petiron odkryje, ze jego syn ma talent? Merelan strawila kilka niespokojnych godzin na zastanawianiu sie nad ta kwestia, choc powtarzala sobie, ze Petiron na pewno bedzie zachwycony, gdy spostrzeze, ze jego syn ma upodobanie do muzyki. "Upodobanie" to zreszta za malo powiedziane: Robinton chlonal muzyke tak, jak niektore dzieci potrafia pochlaniac jedzenie. Merelan byla swiadoma, ze dzieciak ma juz pelna skrzynke pracowicie wypisanych wlasnych melodii i piosenek; powiedzieli jej o tym Washell i Bosler, twierdzac przy tym, ze jego muzyka jest "urocza". A potem wymienili miedzy soba znaczace spojrzenia. Byla tak zachwycona dobra opinia o postepach Robiego, ze nie pochwycila ich prawdziwego znaczenia. Bylo to wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyla wlasnorecznie zrobiony przez synka bebenek, na ktorym pozniej zagral podczas wystepow na Koniec Obrotu. -Mists Gorazde mi pomogl - wyjasnil Robie, gdy przyniosl instrument do domu - ale ja sam pomalowalem... - przejechal brudnym paluszkiem po niebieskich i czerwonych liniach wokol brzegu, nawet dosc rowno nakreslonych. - I ja wycialem skore, i tak strasnie uwazalem... - oczy mu sie zaokraglily, gdy wyobrazonym nozem w reku pokazywal, jak trudno tnie sie skore. - A potem psybilem. Matka zauwazyla, ze gwozdziki z brazu byly wbite w odpowiednich odstepach. -Mists Gorazde kazal namalowac kropki tam, gdzie wchodza gwozdzie, zeby bylo rowno - przejechal palcem po lsniacej linii. - Ciezka praca - popatrzyl na matke i usmiechnal sie. -Kochanie, dawno nie widzialam ladniejszego bebenka. Zaloze sie, ze moglbys go sprzedac na harfiarskim straganie w dzien Zgromadzenia! Przycisnal bebenek do piersi, choc z trudem, bo instrument byl wiekszy niz jego szczuple cialko. -Nie, mamo, nie moj pierwsy strument. Muse jesce lepiej robic bebenki, zanim Mists Gorazde psybije na nich stempelek "na spsedaz". Merelan zabolalo serce, gdy zobaczyla, ze synek ostroznie kladzie bebenek na polce obok roboczego stolu ojca, ale nie powiedziala ani slowa. Moze Petiron zauwazy i cos powie na ten temat. W dwa dni pozniej bebenka juz nie bylo. Zaczela go szukac i okazalo sie, ze zostal zagrzebany gleboko w skrzyni z ubraniami Robiego. Nigdy wiecej nie wzial go do reki. -Bebenek? Jaki bebenek? - spytal zdumiony Petiron, gdy poruszyla ten temat przy jakiejs okazji. -Bebenek, ktory Robie zrobil dla zespolu perkusyjnego na Koniec Obrotu. Petiron zmarszczyl brwi, a ja tak zdenerwowala autentyczna niewiedza malujaca sie na jego twarzy, ze pozalowala swojego pytania. Wiedziala przeciez, ze synek starannie ukryl maly instrument, tak troskliwie wypieszczony; powinno to byc dla niej wystarczajacym ostrzezeniem. -Ach, ten - odpowiedzial Petiron i wrocil do poprawiania uczniowskich cwiczen. - Jesli on wyszedl spod reki Robiego, nie przylozylbym na nim harfiarskiego stempla. Merelan wstala gwaltownie, wymamrotala, ze musi zobaczyc sie z Lorra i wybiegla, nie wiedzac, czy wybuchnac placzem, czy rzucic czyms w swojego pozbawionego wrazliwosci malzonka. Popedzila po schodach prosto w chlod wieczoru, zatrzymujac sie tylko na chwile, by zarzucic kurtke na ramiona. Wiedziala juz, ze nigdy wiecej nie wspomni Petironowi o osiagnieciach Robiego. Nie zaslugiwal na tak utalentowane dziecko. -Daleko wyprzedzil innych uczniow - powiedziala jej Kubisa podczas wiosennej wywiadowki. - Studiuje uwaznie kazda Kronike, ktora Ogolly pozwoli mu obejrzec. Wlasciwie Ogolly pozwala mu kopiowac bardziej czytelne dokumenty z czasow ostatniego Opadu. Mysle jednak, ze zle byloby oddzielac go od maluchow w jego wieku. Potrzebuje towarzystwa, jak wszystkie dzieci. Ale jedno ci powiem: nie pozwala nikomu dokuczac innym ani ich straszyc. -Nie masz chyba takich problemow, prawda? Merelan wiedziala, ze uczniowie czesto dokuczali chlopcom, ktorzy wybijali sie w nauce, albo tym mniej zdolnym, ale mistrzowie zwykle krotko ich trzymali i nie pozwalali na bojki, karzac takze uczniow za docinki slowne. Niektorzy studenci ostatniego roku tez czasem zywili uraze do kolegow, ale te sprawy rozstrzygano walka wrecz, prowadzona przez sedziego-czeladnika. Stanowisko harfiarza wiazalo sie z tyloma zaszczytami i przywilejami, ze rzadko kto ryzykowal powazne wykroczenie, uniemozliwiajace mu promocje na czeladnika. Naturalnie jednak miedzy uczniami czwartego roku zawsze panowalo subtelne wspolzawodnictwo. -Musze byc wobec ciebie uczciwa, Merelan. Niektorzy zazdroszcza mu inteligencji. -No coz, trudno, zebym go za to karala - odpowiedziala spiewaczka, starajac sie pohamowac wybuch oburzenia. Kubisa uniosla obie dlonie do gory w udawanym gescie obrony. -Spokojnie, matko. I tak nie zamierzam ci powiedziec, kto mu dokucza - dodala predko, zanim Merelan zdazyla otworzyc usta. - To ja mam wiedziec takie rzeczy i ja powinnam sobie z nimi radzic. Juz sobie zreszta poradzilam. Poprosilam Robiego, zeby zaczal powtarzac lekcje z jednym z mniej zdolnych chlopcow. Jest bardzo cierpliwy... ja nie zdobylabym sie na tyle spokoju wobec tego lobuza Lexeya. -Lexeya? Najmlodszego synka Boslera? -Slyszalas chyba, jakie ten maly ma trudnosci z nauka. Robie kaze mu powtarzac wszystko tak dlugo, az sie nauczy na pamiec. - Kubisa westchnela. - Czasem pozno urodzone dzieci sa troche... spowolnione. Wiesz, Rob skomponowal kolejna melodie, taka ktora nawet Lexey potrafi zapamietac, zeby mu pomoc z nazwami geograficznymi. - Wyciagnela z torby kawalek skory, tak czesto wyskrobywanej, ze niemal przezroczystej, i podala Merelan. - Robie jest troskliwy i ma talent pedagogiczny. Mistrzyni Spiewu bez trudu rozpoznala autora malutkich, dokladnie wyrysowanych na pieciolinii nutek i zanucila melodie. Bardzo prosta i latwa, wedrujaca w gore gamy C-dur, a potem opadajaca triadami: Pierwszy byl Fort i Poludniowy Boll, Potem Ruatha i Tillek tez. Za nim idzie Benden i polnocny Telgar... Piosenka byla na tyle latwa, by zaspiewalo ja dziecko, ale skuteczna - melodia rzeczywiscie pomagala zapamietac nazwy. -Calkiem niezla - stwierdzila Merelan. -Niezla? - Kubisa popatrzyla na nia z niesmakiem. - Jak na pieciolatka? To niewiarygodne. Washell chce, zebym sie nia poslugiwala na zajeciach jako Ballada Instruktazowa. -Naprawde? -Naprawde, a Petironowi nie powiemy o tym ani slowa. - Kubisa powiedziala to niemal obronnym tonem. - Nigdy Robiego o to nie prosilam. Robi to sam z siebie. Mam go zaczac zniechecac, Merelan? - Nie potrafila zachowac obojetnej miny. -Alez skad, nie zniechecaj go, Kubiso. I dziekuje za zrozumienie. Przez kilka dni po tej rozmowie Merelan czula sie nieswojo, ale nie potrafila wymyslic, w jaki sposob moglaby powiedziec Petironowi o umiejetnosciach jego syna. Jak zwykle, mial wiele pracy kompozytorskiej - tym razem na czyjs slub w Neracie. Zaplanowal duet Merelan z Halanna i bardzo ambitny kwartet, wykorzystujac swietnego nowego tenora, ktory wkrotce mial przejsc do czeladniczego stolu. Petiron zawsze narzekal, gdy tracili tenora i Merelan miala cicha nadzieje, ze Robie jako dorosly bedzie spiewal wlasnie tym glosem. Na razie mial melodyjny, niefalszujacy dyszkant. Choc i tego ojciec nigdy nie zauwazal. Czasem czula sie bardzo szczesliwa na mysl, ze nie urodzila wiecej dzieci i ze nie miala przybranych synkow i corek. Tej wiosny mlody Robinton przezyl objawienie, ktore wywarlo olbrzymi wplyw na jego sposob myslenia: spotkal sie ze smokami. Zawsze wiedzial o ich istnieniu, a od czasu do czasu nawet widywal, jak wysoko nad glowa przelatuje smocze skrzydlo w szyku bojowym. Wiedzial tez, ze Weyr Fort stoi pustka od kilkuset Obrotow i ze nikt nie wie, jak to sie stalo. Wiedzial tez z Piesni i Ballad Instruktazowych, po co sa smoki: maja walczyc z Nicmi, choc nie rozumial, dlaczego Nici sa tak niebezpieczne. Przeciez z nici robi sie ubrania, wiec jak ludzie mieliby nosic cos, co moze im zagrozic? Kiedy spytal o to Kubise na lekcjach, odpowiedziala, ze Nici to zywe organizmy, a nie uprzedzione wlokna, z ktorych tka sie odziez. Te zle Nici spadaja z nieba i zarlocznie pozeraja wszystkie zywe stworzenia, ktorych dotkna: trawe, biegusy, bydlo, a nawet ludzi. Jej sluchacze ucichli przerazeni, nikt nawet nie drgnal w lawce, gdy opowiadala o tym, jak smoki bronia Warowni i gospodarstw przed Nicmi. Skonczyla jednak pogodnym akcentem; Nici teraz nie beda opadac, niewykluczone, ze dzieciom uda sie nie zobaczyc ich opadu przez cale zycie. -No to po co ciagle o tym spiewamy? - spytal logicznie Robie. -By uczcic dawne czasy, gdy smoki rzeczywiscie bronily nas przed zagrozeniem - odpowiedziala nauczycielka uspokajajacym tonem. Robinton spytal o Nici matke i uzyskal bardzo podobna odpowiedz, ktora bynajmniej nie zaspokoila jego ciekawosci. Jesli smoki sa takie wazne i w dalszym ciagu lataja po pernenskim niebie, to znaczy, ze musza bronic ludzi przed Nicmi. Kiedys tak robily, ale teraz jest ich duzo mniej, przeciez piec Weyrow jest pustych. Czy wystarczy tych smokow, kiedy przyjda Nici? Lexey powtorzyl mu kiedys - Lexey mowil mu duzo roznych rzeczy, bo Robie chetnie go sluchal - jak mama go skrzyczala, ze jesli nie bedzie grzeczniejszy, to go rzuci Niciom, zeby go zjadly. -Rob, ty tyle wiesz... powiedz, zjadlyby mnie? - pytal Lexey zalosnie. Byl tak przerazony, ze udalo sie go zmusic do posluszenstwa - przynajmniej przez kilka dni. -Nigdy nie slyszalem, zeby to komus zrobili, nawet jak jest bardzo zly. A w dodatku teraz przeciez Nici nie spadaja. -Ale czy jak bede bardzo niegrzeczny, to spadna i mnie zjedza? -Jeszcze cie nie zjadly, prawda? - odpowiedzial Robinton z nieodparta logika. - A wczoraj przeciez byles okropny, jak rozpackales wszystkie barwniki, chociaz ci kazali posprzatac. -No wlasnie - Lexey usmiechnal sie na to wspomnienie, wielce z siebie zadowolony. - Ale byla zabawa! Rozmazal farby po wszystkich scianach, gdy Kubisa wyszla na chwile w jakiejs sprawie. Po powrocie kazala mu wszystko posprzatac - co sprawilo chlopcu prawie taka sama frajde, jak brudzenie - i skrzyczala go porzadnie, razem z matka, za to, ze upapral cale ubranie. -Ale sie mama wieczorem na mnie zloscila, wiesz? - pochwalil sie Lexey z niepojeta dla Robiego satysfakcja. On zawsze bardzo sie staral, zeby nie zmartwic mamy albo taty - a szczegolnie taty. Malarskie wyczyny Lexeya odbyly sie na dzien przed przylotem smokow, wiec to glownie one zajmowaly mysli Robiego w czasie, kiedy wielkie bestie krazyly, by wyladowac na wielkim dziedzincu Cechu Harfiarzy. Jego rodzice pakowali sie wlasnie przed wyjazdem do Neratu, wiec kazali mu isc pobawic sie na dworze. Zawsze tesknil za mama, ale wiedzial, ze milo bedzie zostac z Kubisa i jej corka Libby. Bedzie mogl wreszcie do woli grac na flecie i bebenku, nie martwiac sie, ze zdenerwuje ojca. Nadeszla akurat jego kolejka, by przeskoczyc linie narysowana kreda na kamiennych plytach, wiec calkowicie skoncentrowal sie na wlasnych stopach - poki Libby nie tracila go i ze zdziwieniem nie wskazala na niebo. Naturalnie popsula mu najdluzszy skok. -Ojejku, patrz, Robie! - zawolala. -To niesprawiedliwe... Ucichl natychmiast, gdy spostrzegl, ze szybujace po niebie smoki znizaja sie w strone dziedzinca Cechu Harfiarzy, a nie Warowni, gdzie zwykle ladowaly. Pol smoczego skrzydla - szesc bestii. Gdy znalazly sie blisko, bijac skrzydlami do tylu i wyciagajac tylne lapy do ladowania na prostokatnym placu, Robie, Libby i Lexey niemal wcisneli sie w sciane, by nie wejsc im w droge. Dwa smoki i tak musialy wyladowac na zewnatrz. Czworka bestii sprawila, ze dziedziniec wydal sie nagle bardzo malutki. Ozdobiony kostnymi wyrostkami ogon spizowego smoka znalazl sie na wyciagniecie reki od Robintona, az kusilo, zeby go poglaskac. I chlopiec odwazyl sie na to, a Lexey zrobil wielkie oczy, przerazony jego bezczelnoscia. -Teraz na pewno rzuca cie Niciom, zobaczysz, Robie - szepnal gardlowo, przyciskajac krzepkie cialko jak najblizej do kamiennej sciany, byle dalej od smoczego ogona. -Ale miekki - odszepnal zaskoczony Robie. Biegusy byly miekkie i psy tez, za to wher-stroze mialy twarde skory, jakby troche oleiste. Przynajmniej taki byl w dotyku stary Nick z Cechu Harfiarzy. Czy wher-stroze to takie inne smoki, tak jak biegusy to takie inne bydlo? Alez skad, w zadnym wypadku - zabrzmial glos w jego glowie. Smok obrocil wielki leb, by zobaczyc, kto go dotyka. Lexey az pisnal z przerazenia, a Libby zalkala. - Sa zupelnie inne niz smoki. -Bardzo przepraszam. Nie chcialem cie obrazic, spizowy smoku - powiedzial Robie i uklonil sie nerwowo. - Nigdy nie widzialem zadnego z was z tak bliska. Nie przylatujemy do Cechu Harfiarzy tak czesto jak kiedys. - Robie stwierdzil, ze to na pewno mowi smok, bo w poblizu nie bylo nikogo innego o tak glebokim glosie. Jezdziec zsiadl z bestii i stal na schodach Cechu, pograzony w rozmowie z rodzicami Robiego. -Czy moja mama i tata pojada na tobie do Neratu? - Robie wiedzial, ze smoki przylecialy, by zabrac tam wszystkich harfiarzy na uroczystosc zaslubin. Matka mu powiedziala. Przelot na grzbiecie smoka oszczedzal dlugiej podrozy naziemnej, wiec dzieki temu mamy nie bedzie krocej, a poza tym, lot byl wielkim zaszczytem. Sa harfiarzami? - spytal smok. -Tak, moja mama to Mistrzyni Spiewu Merelan, a tata to Mistrz Petiron. Napisal muzyke, ktora beda spiewac. Z przyjemnosciajej posluchamy. -Nie wiedzialem, ze smoki lubia muzyke - zdziwil sie Robie. Nikt o tym nie wspominal, kiedy uczono go wszystkiego o smokach. Bardzo lubimy. Moj jezdziec, M'ridin, tez lubi. - Nie sposob bylo nie zauwazyc, z jak glebokim uczuciem smok wymienil imie jezdzca. - Specjalnie prosil, bysmy mogli wiezc twoich rodzicow. Bedziemy zaszczyceni, wiozac Mistrzynie Spiewu do Neratu. -Z kim ty rozmawiasz? - spytala Libby, wciaz przerazona bezceremonialnoscia, z jaka Robie traktuje te potezna bestie. -Ze smokiem, naturalnie - odparl, nie widzac w tym nic dziwnego. - Dobrze sie nimi zaopiekujesz, prawda, smoku? Naturalnie. Robie byl przekonany, ze smok smieje sie w duchu. -Co w tym smiesznego? Wiesz, ja mam wlasne imie. -Pewnie, ze wiem; smoki miewaja imiona, ale przeciez dopiero co sie spotkalismy, wiec nie wiem, jak sie nazywasz. - Robie katem oka sprawdzil, czy przyjaciele wystarczajaco podziwiaja jego odwaga i dobre maniery. Nazywam sie Cortath. A ty, maluchu! -Robie... to znaczy Robinton. Na pewno bezpiecznie dowieziesz rodzicow na miejsce, prawda? Pewnie, ze tak, mlody Robintonie. Wielce uspokojony tymi slowami, Robie wykorzystal niepowtarzalna okazje i zapytal: -Bedziesz walczyc z Nicmi, kiedy tu wroca? Smok gwaltownie zawinal ogonem, o malo nie zwalajac z nog Lexeya i Robintona, ktorzy stali najblizej. Smok obrocil sie tak, ze wielka glowa o fasetowych oczach wirujacych mnostwem kolorow, teraz z przewaga czerwieni i oranzu, zblizyla sie do Robiego. Kiedy Nici sa na niebie, Pernie! Twoi jezdzcy bronia Ciebie! -A wiec znasz te piesn? - spytal zachwycony Robie. Ale zanim Cortath zdazyl odpowiedziec, podszedl jego jezdziec i pociagnal smoczy leb ku sobie, tak by moc przedstawic smoka Merelan i Petironowi, ktorzy staneli obok. Z tylu krecil sie nerwowo uczen, niosac bagaze. -Robintonie, co ty tam robisz? - ojciec wreszcie go zauwazyl i gestem polecil mu podejsc. -Bawilismy sie w klasy, kiedy Cortath wyladowal na samym srodku... - na te slowa wielki Cortath uprzejmie odsunal wielkie lapska. - Nie szkodzi, Cortathu, troche rozmazales linie ogonem, ale je poprawimy, jak odlecisz. -Robintonie! - ryknal jego ojciec, ukrywajac zdumienie. Przestraszony chlopiec zaryzykowal szybkie spojrzenie na twarz matki i spostrzegl na niej lekki usmieszek. Dlaczego ojciec sie na niego gniewa? Przeciez chyba nie stalo sie nic zlego? -Cortath mowi, ze przyjemnie mu sie gawedzilo z twoim synem, Mistrzu Petironie - odezwal sie M'ridin, usmiechem dodajac chlopcu odwagi. - Wiesz, w naszych czasach malo ktore dziecko to potrafi. Wrazliwe uszy Robintona wychwycily blagalna nute w glosie wysokiego spizowego jezdzca. Juz otwieral usta, by powiedziec, ze z radoscia porozmawia z Cortathem, kiedy tylko zdarzy sie okazja, ale zauwazyl, ze matka kladzie palec na ustach, proszac go o milczenie, a na twarzy ojca pojawiaja sie coraz glebsze zmarszczki. Odwrocil wiec wzrok od doroslych. -Zmykaj z drogi, chlopcze - ojciec przegonil go niecierpliwym gestem. Robinton popedzil do budynku w slad za Libby i Lexeyem, ktorzy z ulga powitali mozliwosc opuszczenia dziedzinca. -Do widzenia, Cortathu - powiedzial jeszcze Rob. Zobaczyl, ze smok odwraca glowe, by za nim spojrzec, pomachal mu na pozegnanie. Jeszcze sie spotkamy, miody Robintonie - odpowiedzial wyraznie smok. -Kurcze, Rob, ale miales szczescie - powiedzial z zazdroscia Lexey. -Ale byles odwazny... - dodala Libby, ktorej blekitne oczy w piegowatej buzi wciaz jeszcze byly okragle ze zdziwienia. Wzruszyl ramionami. Pewnie, ze mial szczescie, bo gdyby stal blizej ojca, zarobilby klapsa za zadawanie sie ze smokiem, ale przeciez wcale nie wykazal sie szczegolna odwaga. Tylko szkoda, ze na poczatku porownal smoka do wher-stroza! Wychwycil cien obrazy w glosie bestii, wiec pewnie mial szczescie, ze Cortath znizyl sie do rozmowy z nim, zamiast po prostu machnac ogonem na smialka. -Slyszeliscie, co Cortath do mnie mowil? - spytal przyjaciol. -Odlatuja - powiedzial Lexey i wskazal na smoki, ktore naglym susem znalazly sie nad ziemia. Poruszenia wielkich skrzydel podniosly z ziemi tumany kurzu i piasku, wiec dzieci predko odwrocily sie i zakryly oczy dlonmi. Gdy mogly znow sie odwrocic, smoki wzniosly sie juz ponad wysoki, stromy dach czworoboku budynkow. Robinton goraczkowo machal reka, rozpoznajac lsniaca spizem luske Cortatha i pasazerow na jego grzbiecie, ale chyba nawet jego mama nie spogladala w dol. Wszystkie smoki zniknely w jednej chwili i dziedziniec wydal mu sie bardziej pusty niz zwykle. Czul dziwny smutek po odlocie smoka - jakby utracil cos bardzo waznego, tylko nie wiedzial, co by to moglo byc. Uswiadomil sobie, ze wlasciwie wcale nie chce wiedziec, czy koledzy tez slyszeli smoka. Przeciez to on sam z nim rozmawial i ta szczegolna rozmowa dotyczyla jego i tylko jego. Byl szczodry z natury, ale sa takie rzeczy, ktore kazdy pragnie miec tylko dla siebie, bo sa tak bardzo osobiste, tak wlasne, ze nalezy je rozwazac i zachwycac sie nimi tylko w samotnosci. Jesli nawet pozniej Lorra zauwazyla, ze Robinton jest mniej gadatliwy niz zwykle, uznala pewnie, ze to z powodu nieobecnosci rodzicow. A przynajmniej matki. Nie wyjasnialo to wprawdzie dziwnego, radosnego usmieszku na buzi chlopca, zupelnie jakby cieszyl sie z jakiegos sekretu. Lubila opiekowac sie malym Robiem. Nigdy nie sprawial klopotow, szczegolnie gdy, tak jak teraz, siedzial sobie cicho w kaciku kuchni i gral na flecie, ktory zawsze nosil za paskiem. Gral nie znana jej melodie, ale on przeciez zawsze wymyslal jakies piosenki. Akurat w tej chwili zabraklo jej czasu, by dowiedziec sie, czy skomponowal cos nowego. Spytala o to dopiero, gdy go kladla spac. -Tak, to o smokach - odpowiedzial sennym glosem. -Byles na dziedzincu, gdy przylecialy? No pewnie, chciales przeciez pozegnac sie z rodzicami - stwierdzila. Podciagnela futra pod brode malca. - Zagrasz mi ja kiedys, dobrze? -Nie, ona jest tylko dla mnie - mruknal i Lorra nie byla pewna, czy go dobrze zrozumiala. Zwykle sam sie napraszal, by zagrac jej cos nowego... bo ja, pomyslala uszczypliwie, mam ochote sluchac, w odroznieniu od jego ojca. Chlopiec zasnal, zanim zdazyla zapytac, o co mu chodzilo. Pozna jesienia, gdy wszyscy wiedzieli, ze w Wylegarni Weyru Benden maja sie wykluc jaja, Robinton po raz drugi spotkal smoki. Przylecialy na Poszukiwanie. Wiedzial juz duzo o Poszukiwaniu, o ktorym mowila jedna z Ballad Instruktazowych. Wszystkie Cechy i Warownie mialy obowiazek zezwolic na odejscie do Weyru osobie, wybranej przez smoki. Wiekszosc takich wybrancow zostawala jezdzcami, co bylo wielkim zaszczytem. Jesli, zgodnie z tym, co mowil Cortath, smoki lubia muzyke, to moze spodobaja sie im melodie Robintona i nikt nie sprzeciwi sie, ze jeden z jezdzcow bedzie mial muzyczne wyszkolenie? Kiedy dorosnie na tyle, by smoki wziely go pod uwage przy Poszukiwaniu, bedzie juz co najmniej uczniem drugiego roku... Kiedy smocze skrzydlo wyladowalo na dziedzincu Warowni Fort, bawil sie z Lexeyem, Libby, Curtosem i Barba. Naturalnie znowu grali w klasy. Nie przepadal za Barba, ktora strasznie lubila wszystkimi rzadzic, ale na szczescie w chwili, gdy smoki wyladowaly, zaczela wrzeszczec i pobiegla do domu. Robinton tez pobiegl: prosto do smokow. -Cortath? - zawolal, pedzac z calych sil przez szeroki dziedziniec ku trzem spizowym smokom, ktore wyladowaly po drugiej stronie. Przebiegl pod brzuchami zielonych i niebieskich, zupelnie nieswiadomy, ze to wlasnie one byly wyczulone na mlodziez, ktora mogla Naznaczyc smocze piskle. Cortath dzis nie przylecial. Robie zatrzymal sie nagle, zdyszany, i spostrzegl, ze rzeczywiscie nie ma tu jego przyjaciela. -A ja tak chcialem z nim porozmawiac - odpowiedzial, o malo nie placzac z rozczarowania. Powiem mu, ze chlopiec-harfiarz zalowal, ze go nie bylo. -Nie jestem harfiarzem... jeszcze - przyznal sie Robinton, jednoczesnie wypatrujac, ktory ze spizowych smokow sie do niego odezwal. Byl nieco mniej lsniacy niz Cortath. - A moge porozmawiac z toba, jesli akurat nie masz nic lepszego do roboty? Czy moglbys mi powiedziec, jak masz na imie? - Rob sklonil sie lekko, by wyrazic swoj szacunek. Bardzo prosze. Nazywam sieKilminth, a moj jezdziec S'bran. A jak brzmi twoje imie? Akurat je zapamietasz - odezwal sie inny smoczy glos. To byl ten bardzo ciemny, spizowy smok. - Przeciez to tylko dziecko. Dziecko, ktore rozmawia ze smokami. Chetnie porozmawiam z nim teraz, kiedy jezdzcy sa zajeci. Milo jest pogawedzic z dzieckiem, ktore nas slyszy. Jest za maly do Naznaczenia. Nie zwracaj uwagi na Calanutha - zwrocil sie Kilminth do Robiego z pewna wyzszoscia w glosie. - Jest jeszcze mlody i nierozsadny. I kto tu mowi o rozsadku! Och, idz sie pogrzac na slonku - odparl Kilminth i znizyl glowe w strone Robintona. Robie troche sie speszyl, bo smocza paszcza byla taka wielka. Zielone oko tuz przy jego buzi - niemal wieksze niz cale chlopiece cialo - wirowalo leniwie. Widzial swoja postac po wielekroc odbijajaca sie w najblizszych mu fasetach i o malo nie zakrecilo mu sia w glowie. Za to gorne fasetki odbijaly niebo i slonce. Czy widok tylu roznych rzeczy naraz nie przyprawial smokow o zawrot glowy? Nie, to pomoze widziec spadajace z gory Nici, gdy nadejdzie opad. -Kiedy to bedzie? Smok zastanawial sie nad tym pytaniem bardzo dlugo. W koncu Robinton nie byl pewny, czy dobrze zrobil, ze je zadal. Gwiezdne Kamienie nam powiedza. -One mowia? - Robinton nic jeszcze nie wiedzial o Gwiezdnych Kamieniach. Uczyl sie o Skalnym Oku i Palcu, ale nie o Gwiezdnych Kamieniach. Sa Gwiezdnymi Kamieniami. -Aha. Smok plynnym ruchem uniosl glowe w gore, wpatrujac sie w odlegly gorski szczyt. Ruch ten troszke przestraszyl malego chlopca, stojacego bardzo blisko bestii, ale honor za nic nie pozwolilby mu sie cofnac. Rozmowa ze smokiem byla zbyt cennym przezyciem, zeby pozwolic sobie na strach. Nie widziales Gwiezdnych Kamieni w Weyrze Fort? -Nikomu nie wolno tam wchodzic - odpowiedzial, szeroko otwierajac oczy. Aha. -Dlaczego tak posmutniales, Kilminthu? - spytal Robie. Smok znow opuscil glowe, a jego oko pociemnialo; to ze smutku, pomyslal Robinton. Weyr od tak dawna jest juz pusty. -Czy ktos tam kiedys wroci? - Wlasnie to pytanie, wedlug Robintona, smok chcial uslyszec. Kiedy Nici znow zaczna opadac. -A wiec w Warowni Fort znalazl sie jeden odwazny, co? - Wysoki jezdziec, szczuplejszy niz partner Cortatha, podszedl do Robintona i rozczochral mu reka wlosy. -Jestem z Cechu Harfiarzy, spizowy jezdzcze S'branie - odparl Robie. -Ach, widze, ze moj drogi przyjaciel z toba rozmawial, skoro znasz moje imie! - S'bran ukucnal, by znalezc sie na jednym poziomie z Robintonem. Blekitne oczy lsnily wesolo. - Niewazne, z Warowni czy z Cechu, oto wlasciwy czlowiek. Chcialbys byc jezdzcem, jak dorosniesz? -Chcialbym, S'branie, ale mam zostac harfiarzem. -Naprawde? Robinton z zapalem pokiwal glowa. -Mama mowi, ze bede najlepszym harfiarzem na swiecie. Czy mozna byc zarazem harfiarzem i jezdzcem? S'bran zasmial sie, a oczy Kilmintha zawirowaly szybciej. Robinton otworzyl buzie ze zdziwienia. To tak smieja sie smoki? Nie, smiejemy sie o, tak - tu z gardla Kilmintha wydobyl sie dzwiek podobny do smiechu S'brana. Robinton zachichotal, zarazajac wesoloscia smoka i jezdzca, ktory zasmial sie o pelna tercje wyzej niz smok. Chlopca zachwycila ta harmonia. -Zbieraj sie, S'branie - zawolal inny jezdziec. - Przed nami jeszcze trzy przystanki! -Dobrze, juz dobrze. Lecimy - odpowiedzial S'bran. Wyprostowal sie, po raz drugi przyjacielsko zmierzwil czupryne chlopca i skoczyl na lape, ktora mu podal Kilminth. Lapa powedrowala do gory, tak wysoko, ze mezczyzna mogl przerzucic noge nad przedostatnim kostnym wyrostkiem na smoczym grzbiecie. - Lepiej sie odsun, chlopcze. Ten moj wielki zwierzak zaraz tu strasznie nakurzy. Robinton odbiegl na bok, ale odwrocil sie, jak tylko uslyszal lopot smoczych skrzydel. Ramieniem zaslonil twarz od pylu i piachu, a druga reke wyciagnal w gescie pozegnania. Do zobaczenia, maly harfiarzu - uslyszal glos Kilmintha, a w chwile pozniej wszystkie smoki uniosly sie w gore spirala i zniknely pomiedzy. Robinton po raz drugi poczul te sama dziwna pustke, co po odlocie Cortatha. Westchnal gleboko. Nie powiedzieli, czy mozna byc zarazem jezdzcem i harfiarzem, pewnie wiec nic z tego. Mama bedzie zadowolona. Wiedzial, ze z calego serca chciala, by zostal harfiarzem, chociaz bedzie musial ciezko pracowac, przez dlugie lata. Zreszta moze bedzie juz za duzy, gdy nastepnym razem w Wylegarni pojawia sie jaja. Byla przeciez tylko jedna krolowa, ktora nie za czesto sie niosla. Szurajac stopami wsrod malenkich zasp pylu, ulozonego na plytach dziedzinca podmuchami wiatru spod smoczych skrzydel, wrocil do Cechu, ale juz nie do zabawy. Chcial byc sam, by przypomniec sobie kazde slowo, ktore powiedzial do niego Kilminth. I kazde slowo uslyszane od Cortatha. Te dwa wydarzenia byly dla niego bardzo, bardzo wazne. Tego sekretu nie dzielil z nikim. -Chyba widzialam cie na dziedzincu Fortu, gdy przylecialy smoki - zagadnela mama przy kolacji. Podczas Poszukiwania prowadzila jakies zajecia. -Tak. Ten spizowy nazywa sie Kilminth - powiedzial, i to musialo jej wystarczyc. Wsunal do buzi kopiasta lyzke fasoli, by nie mogla mu zadac nastepnego pytania. -Jak milo - skomentowala i z aprobata kiwnela glowa, widzac, jak ladnieje. Czasem nie mial apetytu, ale nie dzis. - Wiesz, ze wybrali dwoch chlopcow w czasie Poszukiwania? Jednego stad, a drugiego z Warowni. -Kto od nas odszedl? - Niespodziewana wiadomosc o tym, ze jednak harfiarza mozna wybrac podczas Poszukiwania, tak zdumiala Robintona, ze odezwal sie z pelnymi ustami i zostal skarcony przez ojca. -Uczen drugiego roku Rulyar, z Neratu - odpowiedziala mama. -Ten, co gra na gitarze i spiewa tenorem - uzupelnil, radujac sie w duchu. Moze i on bedzie mogl zostac jezdzcem i harfiarzem jednoczesnie. -To dziwne, ze Robie wie takie rzeczy - zauwazyl zaskoczony Petiron. -Och, Rulyar pare razy zajmowal sie Robiem podczas wieczornych prob - odpowiedziala Merelan bez zastanowienia. - Twierdzil, ze teskni za swoimi malymi braciszkami - dodala, dajac synowi wzrokiem do zrozumienia, ze nie nalezy tacie opowiadac o nauce chwytow gitarowych u Rulyara, trwajacej juz kilka miesiecy. Robie wiedzial, ze bedzie tesknil za starszym kolega. Mial tez nadzieje, ze mama znajdzie mu jakiegos innego nauczyciela. Tej nocy snil o smokach, smutnych i zmeczonych smokach, ktore chcialy mu cos powiedziec, a on tego nie slyszal. Uszy mial jakby zatkanie piachem z dziedzinca. A one tak bardzo pragnely mu cos przekazac - do jego wylacznej wiadomosci! Potem zobaczyl Rulyara, bardzo wyraznie, na brazowym smoku, Rulyar machal do niego, pragnac mu cos powiedziec, ale byl za daleko i Robie znow nic nie slyszal. W kilka dni pozniej z niejakim zdumieniem dowiedzial sie, ze Rulyar Naznaczyl brazowego smoka, Garanatha. Chlopiec z Warowni Naznaczyl zielona smoczyce. -Mozna sie bylo tego spodziewac - uslyszal slowa ojca, ale nie odwazyl sie zapytac, o co chodzi. Rozdzial V Robinton mial dziewiec lat, kiedy jego ojciec, szukajac swoich papierow, natrafil na kompozycje chlopca, przechowywane przez Merelan w szufladzie jej biurka.-Co to za nutki? - zirytowal sie i zatrzymal na moment, by przeczytac pierwsza kartke. Nie zauwazajac nawet, ze zona calkiem oniemiala, przewrocil dwie nastepne karty i odlozyl gruby zwitek z powrotem do szuflady. Merelan utknela nieruchomo w progu, z otwartym listem w reku i z bardzo dziwnym wyrazem twarzy. -Czego szukasz w moim biurku? - spytala, starajac sie, by jej glos zabrzmial naturalnie. Byla wsciekla, ze tak obojetnie odrzucil te - bezcenne dla niej - muzyczne probki geniuszu swego syna. -Czystych kartek. Skonczyly mi sie - odparl, z irytacja grzebiac wsrod roznych przedmiotow, zdenerwowany nieporzadkiem. - Naprawde powinnas to wszystko kiedys uporzadkowac, Mere. -Czyste kartki trzymam tutaj, na widoku - odpowiedziala gniewnie, wymawiajac kazde slowo z przesadna dykcja i wskazujac wyprostowanym palcem pudelko stojace na wierzchu. -Ach, tak. - Wyjal kilka oczyszczonych kart i kazda z nich dokladnie obejrzal. - Moge je pozyczyc? -Pod warunkiem, ze oddasz. - Z trudem zachowywala spokoj. List dawno juz zgniotla w kulke. -No, nie masz sie co tak unosic - odparl, nagle zauwazajac jej gniewne spojrzenie. - Przyniose czyste kartki w poludnie. - Ruszyl do swego pokoju, ale nagle sie odwrocil. - Kto napisal te melodyjki? Ty? - staral sie usmiechem ulagodzic jej gniew. - Wcale niezle. Ten pelen wyzszosci usmieszek i ton tak ja rozwscieczyly, ze wyrzucila z siebie prawde: -Twoj syn je napisal. Zdumiony Petiron zamrugal oczyma. -Robie je napisal? - ruszyl w kierunku jej biurka, ale Merelan jednym szybkim ruchem zaslonila je soba. - Moj syn juz komponuje? Naturalnie, z twoja pomoca - dodal, jakby to wszystko wyjasnialo. -Komponuje bez niczyjej pomocy. -Ale przeciez ktos musial mu pomagac - stwierdzil Petiron, starajac sie siegnac bokiem do szuflady, ktora mu zaslaniala. - Partytury byly poprawne, choc sama muzyka troche dziecinna... - Szczeka mu opadla. - Od jak dawna on pisze takie melodyjki? -Gdybys czasem traktowal go jak normalny ojciec i zwracal uwage na to, co robi, gdybys kiedykolwiek spytal go o to, co robi na lekcjach, wiedzialbys, ze pisze muzyke - specjalnie zaakcentowala to slowo - juz od kilku lat. Slyszales nawet uczniow, spiewajacych jego piosenki. -Naprawde? - Petiron zmarszczyl brwi, nie rozumiejac, jak jego partnerka mogla popelnic takie bledy: po pierwsze, nie powiedziala mu o tym, ze jego syn jest muzykalny, a po drugie, ze uczniowie ucza sie piosenek komponowanych przez tegoz syna. -A tak, slyszalem! - stwierdzil, przypominajac sobie rozmaite piosenki, ktore czasem dochodzily z sali Washella. Naturalnie, pasowaly do mozliwosci tamtej grupy wiekowej, ale... Wpatrywal sie w Merelan, starajac sie pogodzic ze swiadomoscia, ze zostal zdradzony. Nigdy by sie po niej, wlasnej zonie, czegos takiego nie spodziewal. -Ale dlaczego, Merelan? Dlaczego ukrywalas jego talent przede mna? Przed jego wlasnym ojcem? -Aha, teraz to juz nie moj syn! - warknela Merelan. - Teraz, kiedy wykazuje zdolnosci, jest tylko twoj, co? -Twoj, moj, co to ma za znaczenie? Ile on ma - siedem Obrotow? -Ma dziewiec Obrotow - rzucila gniewnie i wyszla z pokoju, mocno trzaskajac drzwiami. Petiron stal i wpatrywal sie w te drzwi, a echo zdecydowanego trzasniecia ciagle dzwonilo mu w uszach. Dlon, w ktorej trzymal czyste karty, wyciagnela sie za zona. -No, no... - powiedzial i ciezko oparl sie o biurko, starajac sie zrozumiec jej zachowanie i te niesamowita wiadomosc o jego - nie, o ich - synu. Westchnal ciezko, probujac sie pogodzic z nowina i ze wszystkimi oblednymi oskarzeniami, ktore uslyszal z ust zony. Wreszcie wzdrygnal sie i ruszyl do pracy, chcac predko przepisac kompozycje z piasku na papier. Usiadl, ale nie potrafil zabrac sie do pisania; nie po tym zdumiewajacym oswiadczeniu Merelan. Jesli dziewiecioletni chlopiec skomponowal te muzyke, chocby nawet dziecinna i prosta, jak wydawaloby sie na pierwszy rzut oka, to znaczy, ze jego - ich - syn byl juz na tyle doswiadczony, by rozpoczac powazna nauke. Ich syn mial dziewiec Obrotow... Jak to sie stalo, ze czas tak szybko zlecial? Naturalnie, dziecko zewszad otoczone muzyka bez watpienia przejelo pewne aspekty podstawowej edukacji. Te melodyjki to z pewnoscia tylko wariacje na zaslyszane przez niego tematy, nic oryginalnego. Ale dlaczego Mere tak sie pogniewala? Dlaczego sie obrazila za to, ze on zapomnial, ile chlopak ma lat? No coz, trzeba sie przyjrzec tym zapisom. Nawet, jesli to tylko wariacje, wystarczy, by zaczac nauczanie, ktore wyszlifuje naturalny dar na dobry, profesjonalny poziom. No coz, moze jego syn bedzie kiedys czeladnikiem! Mysl ta sprawila Petironowi nieoczekiwana przyjemnosc i nagle uswiadomil sobie, ze nigdy nie zastanawial sie nad przyszloscia chlopca. Nikt przeciez nie myslal o takich rzeczach, poki dzieciak nie stal sie nastolatkiem i nie trzeba go bylo oddac do terminu. Choc Petiron uwazal, ze potrafi calkowicie bezstronnie uczyc swoje wlasne dziecko, mogl sie tu narazic na pewna krytyka. Lepiej bedzie poslac Robintona na nauke do jednego z lepszych wedrownych Mistrzow, najlepiej w dobrej Warowni, gdzie chlopak przez porownanie nauczy sie doceniac to, co daje mu wlasny Cech. Tak, to wlasciwe rozwiazanie; dzieki temu i on, Petiron, i Merelan beda mieli wiecej czasu na swoja wazna prace. Merelan ostatnio bywala dziwnie roztargniona. Powinna sie lepiej skoncentrowac na waznych aspektach nauczania ogolnego. Gdzie tez ona wlozyla te kompozycje? Byly w szufladzie na lewo. Zaczal grzebac w papierach. Zona, zwykle bardzo staranna w sprawach muzycznych, w biurku miala okropny nieporzadek. Zwoju nigdzie nie bylo. Chyba go zabrala, gdy tak sie zdenerwowala na niego za to, ze zapomnial, ile Rob ma lat. Ale jak czlowiek ma nawiazac kontakt z synem, kiedy ten jest jeszcze za maly, by pojac madrosc i filozofie doroslego? I docenic osiagniecia swojego ojca? I zaakceptowac plynace z jego ust nauki? Nie, postanowil w tym momencie, sam bedzie kierowal wyksztalceniem Robintona, zeby maly na pewno przeszedl odpowiednie wyszkolenie. O nie, Petiron nie bedzie go traktowal jak ulubienca tylko dlatego, ze wiaze ich pokrewienstwo. Chlopak bedzie musial spelniac te same wymagania co kazdy inny uczen... -Robinton! - ryknal, zdecydowanym krokiem wkraczajac do pokoiku chlopca. Drzwi byly otwarte, a w srodku panowal nie najgorszy porzadek, jak na miejsce, gdzie przebywa dziecko. Lozko przykrywala kapa, kilka zabawek ustawiono rowno na polce. Zauwazyl, ze obok nich lezy flet, a nie opodal stoi pokrowiec od malej harfy. Ktos obcy uczyl jego syna grac na harfie! Teraz ogarnal go sluszny gniew. Merelan naprawde zachowala sie dziwacznie. Najpierw ukryla zdolnosci Robintona, a teraz pozwala, by ktos inny uczyl jego syna... Wybiegl z pokoju i z mieszkania; ruszyl juz w dol, gdy otworzyly sie drzwi do gabinetu Mistrza Gennella u szczytu schodow. -Ach, Petironie, wejdz do mnie na chwileczke... Zatrzymal sie, spogladajac w dol, ciekaw, gdzie mogla pobiec ta wariatka Merelan i gdzie tez jest jego syn. Mistrz Harfiarzy mial prawo wezwac go do siebie w dowolnym momencie, ale ten akurat moment nie byl dobry na rozmowe, nawet bardzo pilna. Jeden jedyny raz w zyciu Mistrz Kompozytor zrobil cos za podszeptem zdrowego rozsadku, nie kierujac sie sprawami zawodowymi. Musial znalezc zone i syna. Zaraz! Zanim zostana poczynione kolejne nieodwracalne szkody w sprawie wyksztalcenia Robintona. -Prosze teraz, Petironie - powiedzial Gennell. Zmarszczyl brwi widzac jego wahanie i konflikt obowiazkow. -Za pozwoleniem, Mistrzu... - zaczal Petiron, z trudem zdobywajac sie na uprzejmy ton. -Teraz, Mistrzu Kompozytorze - odparl twardo Gennell. -Moj syn... - Petiron zamierzal udzielic jedynego sensownego wytlumaczenia. -Chce z toba porozmawiac wlasnie o twoim synu - wyjasnil Gennell, a jego gniewna mina tak zdziwila Petirona, ze machinalnie ruszyl w kierunku mieszkania zajmowanego przez Mistrza Harfiarzy. -O Robintonie? Gennell przytaknal i gestem zaprosil Mistrza Kompozytorow do gabinetu, po czym starannie zamknal drzwi. -O Robintonie. - Wskazal Petironowi krzeslo, a sam usiadl naprzeciwko, zaplatajac palce w sposob, ktory wskazywal, ze zamierza poruszyc bardzo powazne sprawy. - Jako Mistrz Cechu Harfiarzy, mam pewne zobowiazania w stosunku do tych, ktorzy przebywaja w tym Cechu. - Petiron kiwnal glowa. Gennell dodal: - Wyznaczylem Merelan na rok do pracy w Warowni Benden. -Przeciez nie mozesz... - zdumiony Petiron az sie szybko uniosl z krzesla. -Moge, i wlasnie to zrobilem - odparl Gennell tak beznamietnym tonem, ze Petiron znow opadl na krzeslo. - Tak, tak, wiem, ze wlasnie komponujesz nowe arie, ktore tylko ona potrafi zaspiewac, ale zdaje mi sie, ze zmuszasz ja do nadmiernej pracy - tu Gennell uniosl w gore palec - a za to calkowicie zaniedbujesz swego syna. -Moj syn... Musze porozmawiac z toba o moim synu, Gennellu. On napisal... Gennell uniosl w gore drugi palec. -Jak widac, ty jeden w calym Cechu nie zdajesz sobie sprawy, ze Robinton jest geniuszem. -Geniuszem? Tych pare melodyjek... -Petironie! - Gennel skrzywil sie z irytacja, ktora odbila sie tez w Jego glosie. - Chlopak czyta nuty, nawet muzyke pisana przez ciebie, i bezblednie, bez wahania wygrywa ja na gitarze albo flecie. Robi tak dobre instrumenty, ze nadaja sie do ostemplowania na sprzedaz. -Ten bebenek, ktory zrobil, byl marnej jakosci - zaczal Petiron. -W rzeczy samej, jego pierwszy bebenek nie dostal stempla. Ale inne, ktore zrobil w ciagu ostatnich kilku miesiecy, juz zostaly sprzedane. Podobnie jak fletnia Pana i jego pierwszy flet... -Fletnie ma w pokoju... -Reszta Mistrzow naszego Cechu traktuje go od dawna jak ucznia, Mistrzu Kompozytorze Petironie - oswiadczyl Gennell. - Bardzo sie staramy, by pozwolic mu uczyc sie w takim tempie, jak sam chce, a on juz przekroczyl poziom uczniow drugiego roku. Petiron otworzyl usta. - Ale to moj syn... -Zdaje sie, ze odkryles ten fakt dopiero niedawno - odparl Gennell tonem, jakiego zwykle uzywal wobec terminatorow, ktorzy cos przeskrobali. Potem jego twarz zlagodniala. - Jestes najlepszym kompozytorem, jakiego ten Cech mial od ponad dwustu Obrotow, Petironie, i darzymy cie za to szacunkiem. Umiejetnosc wybiorczej koncentracji pozwala ci pisac niezwykla, skomplikowana muzyke, ale to z kolei nie pozwala ci ujrzec we wlasciwym swietle innych, rownie waznych spraw, takich jak twoj syn i twoja zona. Otrzymalem wlasnie zamowienie z Warowni Benden na mistrza wyspecjalizowanego w nauce spiewu, wybralem wiec Merelan na to stanowisko. Na jej wlasne zyczenie. Poniewaz Lord Bendenu ma dzieci w wieku Robintona, chlopiec pojedzie z matka. Petiron wstal i odezwal sie, obrazony: -Jestem jego ojcem! Czy nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie? -Zgodnie z tradycja, dziecmi do dwunastego roku zycia zajmuja sie matki, chyba ze zostana przekazane na wychowanie innej rodzinie. -Wszystko to zostalo przeprowadzone z niepotrzebnym, niestosownym pospiechem - zaczaj Petiron, zaciskajac i rozprostowujac piesci. Staral sie powsciagnac gniew, ktory w nim wzbieral. Nie tylko odmowiono mu praw rodzicielskich, lecz w dodatku nagle opuscila go zona, zwykle tak pelna zrozumienia. Dlaczego? -Wrecz przeciwnie, Mistrzu Petironie - Gennell powoli, ze smutkiem pokrecil glowa. - Nie byla to ani latwa, ani nagla decyzja. -Ale... ona dopiero co tam byla! - Petiron machnal rozdygotana rekaw strone mieszkania pietro wyzej. - Przeciez daleko nie odeszla... -Dzis rano przylecial smok z Bendenu, ponawiajac zaproszenie Lorda Maidira dla Merelan, bo jego kontraktowemu harfiarzowi, Evarelowi, uzdrowiciel zalecil odpoczynek. Zaniosla to zaproszenie do domu, by je z toba przedyskutowac. Przyznaje, ze zdziwilem sie, kiedy zaraz wrocila mowiac, ze je przyjmuje. Powiedziala, ze to wskazane i dla niej, i dla Robintona. -Dlatego, ze nie pamietalem, ile moj syn ma lat? - Petiron uslyszal, jak jego wlasny glos przechodzi ze zdziwienia w dyszkant. Gennell zamrugal oczyma, zdziwiony. Petiron poznal po tym, ze tego tematu Merelan z przelozonym nie poruszala. Ale mimo wszystko fakt, ze przyjela posade z dala od niego, z dala od Cechu, byl dla niej tak nietypowy, ze nie potrafil wymyslic innego, bardziej rozsadnego uzasadnienia. -Na ten temat nic mi nie wiadomo, Petironie, ale ona z chlopcem sa juz w Bendenie. Poprosila Betrice o spakowanie rzeczy dla niej i dla chlopca. Bez watpienia wkrotce dostaniesz od niej list. Petiron wpatrywal sie w swego Mistrza, z wielkim trudem przyjmujac do wiadomosci to, co przed chwila uslyszal. -Jesli matka ma prawo do dziecka ponizej dwunastu lat, nie bede stawal na przeszkodzie jej instynktom - powiedzial tak ostro, ze Gennell az sie skrzywil. - Poczekam, az skonczy dwanascie lat, a wtedy bedzie moj. - Z ta obietnica, a zarazem grozba, obrocil sie na piecie i wyszedl z gabinetu Mistrza Harfiarzy. Rozdzial VI Mama nigdy nie wyjasnila Robintonowi, dlaczego pewnego dnia rano przyszla do klasy i chwile cicho rozmawiala z Kubisa, z ktorej twarzy nic nie dalo sie wyczytac. Kazala mu tylko wlozyc ciepla kurtke, zgarnela wszystko z jego lawki i pulpitu do worka i dolozyla do niego jakis zwoj, ktory podala jej Kubisa.Cos w jej zachowaniu sprawilo, ze Robie nie odwazyl sie o nic pytac. Reszta dzieci w klasie szeptala do siebie z podnieceniem; dwojka nawet wyszla z lawek i wygladala przez okna. Wtedy i Robinton zobaczyl pazury u skrzydla spizowego smoka, ktory czekal na dziedzincu. -Zdaje mi sie, ze chetnie przejechalbys sie troche na smoku, kochanie - powiedziala mama, starannie zamykajac drzwi klasy. Przewiesila przez ramie na wpol wypelniony worek i podala mu reke, sprowadzajac go po stromych schodach. -Na smoku? - Az sie potknal ze zdziwienia. Dobrze, ze go tak mocno trzymala za reke. -Tak, polecimy do Warowni Benden. Lord Maidir przyslal po nas smoka. -Przyslal smoka? Po nas? Robinton byl oszolomiony, ale Betrice i Mistrzowie Bosler i Washell juz podawali spizowemu jezdzcowi worki podrozne, a on mocowal je do smoczej uprzezy. Gdy matka szybkim krokiem prowadzila synka do smoka, rozgladal sie za ojcem. -Twoj ojciec z nami nie jedzie. - W jej glosie zabrzmiala dziwna nuta. Zanim zdazyl zaprotestowac, wziela go na rece i podala prosto w wyciagniete ramiona spizowego jezdzca. Po chwili sama wspiela sie na grzbiet bestii i usiadla za nimi. Jestem Spakinth, a moj jezdziec to C'rob. Cortath i Kilminth mowili, ze nas slyszysz. -Pojade na tobie? - Robinton prawie piszczal z podniecenia. -Raczej pojedziesz na moim smoku, ale za to na pewno - odpowiedzial jezdziec. Robinton wykrecil glowe w tyl i popatrzyl na C'roba. - No, tak - odpowiedzial. Potem uswiadomil sobie, ze kurczo sciska wyrostek kostny przed soba i natychmiast rozluznil dlonie: Och, bardzo cie przepraszam. Nie bolalo, prawda? Alez skad, ten wyrostek to wlasnie uchwyt - odpowiedzial Spakinth i w tej samej chwili C'rob rozesmial sie i powiedzial: -Nie zrobisz krzywdy smokowi, chlopcze - a potem przechylil sie na bok i popatrzyl na Robintona, unoszac brwi. - Ale Spankith przeciez powiedzial ci to samo, prawda? - Wygladal na zdziwionego. Robinton odpowiedzial usmiechem, gladzac palcami wyrostek, ta dla przyjemnosci: -Cortath i Kilminth tez ze mna rozmawialy. -Naprawde? - uwage jezdzca odwrocila Merelan, ktora usadowila sie za nimi. - Trzymaj mnie za pas, Mistrzyni Spiewu - powie dzial. - Twoj syn bedzie bezpieczny tu, z przodu. -Mozemy ruszac? Robinton pomyslal, ze mama jest rownie podniecona jazda na smoku, jak on, bo odezwala sie takim dziwnie drzacym glosem. W tej chwili uderzyl glowa o piers C'roba, bo Spakinth odbil sie do gory. Robinton ledwie uslyszal swoje "ochhhh" w poszumie skrzydel... tak glosnym, jakby prawie z wszystkich czlonkow Cechu Harfiarzy naraz zatrzepotalo na silnym wietrze przy suszeniu. Pisnal znowu, gdy Spakinth zatoczyl krag ku wschodowi, wznoszac sie w gore spirala. Budynki Cechu Harfiarzy malaly w oczach tak szybko, ze chlopiec nie zdazyl krzyknac ze zdumienia, gdy spiralny lot zaniosl ich wysoko nad masyw Warowni Fort. Przez chwile widzial zwrocone ku niebu biale twarze; ciekaw byl, czy rozpoznaja go, usadowionego przed jezdzcem na grzbiecie spizowego Spakintha. -Nie przestrasz sie teraz, Robintonie - krzyknal C'rob prosto w jego ucho. - Wchodzimy w pomiedzy... I juz tam byli! Robinton wstrzymal oddech, o wiele bardziej przerazony straszna, zimna nicoscia wokolo, niz najgorszym ze swoich dzieciecych koszmarow sennych. Jestem tutaj. Lecisz na mnie z C'robem i kobieta. Ze mna jestes bezpieczny, maly Robintonie. I zanim w gardle chlopca zdazyl wezbrac okrzyk przerazenia, wychyneli z zimna i czerni i krazyli ponad inna skalna Warownia. -Pod nami Benden, chlopcze - to C'rob dotknal jego ramienia. - Nawet nie pisnales. I nie zmoczyles sobie spodni. Robinton oniemial, slyszac, ze mogl zrobic cos tak okropnego i az zesztywnial pod dlonia jezdzca. Bardzo cicho, tak, by nawet Spakinth go nie slyszal i zle o nim nie pomyslal, Robinton przyznal przed soba samym, ze gdyby musial spedzic w lodowatym pomiedzy chwile dluzej, rzeczywiscie mogloby sie zdarzyc cos wstydliwego. Wielu to sie przytrafia, mlody Robintonie, ale ty jestes inny. Na te slowa chlopiec wyprostowal sie dumnie i rozluznil palce, kurczowo zacisniete na szyjnym grzebieniu smoka. Mial nadzieje, ze smoki nie dostaja siniakow, ale na wszelki wypadek pogladzil miejsca, gdzie zostaly slady jego palcow. Spakinth nic nie mowil, zajety ladowaniem, ktore wymagalo poteznych zamachow skrzydlami do tylu, by zatrzymac sie dokladnie przed schodami, ktore wiodly na mniejszy zewnetrzny dziedziniec Warowni Benden. -Juz sa! Przywiezli ich Spakinth z C'robem. Przylecieli juz! - Zza szerokich drzwi wybiegla gromada dzieci. Spakinth wygial szyje i pochylil glowe ku nadbiegajacym. Tyle halasu, zawsze tyle halasu - powiedzial bardziej do siebie niz do jezdzca czy Robintona. Robinton dowiedzial sie pozniej, ze C'rob mial piecioro dzieci w Weyrze. Nic dziwnego, ze jego smok doskonale sobie radzil z maluchami, ktore go otaczaly, gladzac po bokach i dolnych powiekach, bo tylko tam siegaly, jesli opuscil glowe. Potem na powitanie Mistrzyni Spiewu i jej syna wyszli Lord Maidir i Lady Hayara, z malym dzieckiem na reku i w zaawansowanej ciazy. Gdy Merelan zsuwala sie z boku Spakintha, C'rob przesadzil Robintona o jeden grzebien dalej, tak by samemu moc stanac na wyciagnietej smoczej lapie i zsadzic chlopca na ziemia. Dzieci z Warowni wspiely sie hurmem na smoczy grzbiet by poodwiazywac worki podrozne. Robinton oniemial na taka poufalosc. W ogole nie baly sie bestii, jak Libby i Lexey, no, ale przeciez byly przyzwyczajone, mieszkajac tak blisko Weyru Benden, w ktorym wciaz przebywali jezdzcy. Wszystkie dzieciaki usmiechaly sie do chlopca, przedstawiajac mu sie po kolei, ale jego tak oszolomilo mnostwo nowych wrazen i entuzjazm nowych przyjaciol, ze nie dal rady zapamietac, kto jest kto. Potem mama wziela go za reke i oficjalnie przedstawila Wladcom Warowni. Sklonil sie, zanim podal im reke, tak jak go uczono. Odpowiedzieli usmiechami. -Chcielibysmy, zebys byl szczesliwy w Bendenie - powiedziala Lady Hayara. Robinton pomyslal, ze ta kobieta wyglada bardzo mlodo, prawie jak rowiesnica Halanny, za to Lord Maidir byl stary, chyba nawet starszy od Mistrza Gennella. Wtedy Lord gestem polecil wystapic mocno zbudowanemu chlopakowi, ktory stal tuz za nim. -To Raid, moj najstarszy syn, Spiewaczko - powiedzial z duma, kladac chlopcu reke na ramieniu. Robintona ogarnela fala niewytlumaczalnej zazdrosci. Jego ojciec tak sie nie zachowywal. Nie pamietal, by ojciec w ogole go kiedys dotknal. A kiedy dziewczynka, nieco mlodsza od Raida, przepchnela sie, by stanac u jego boku, odsuwajac Lady Hayare, Robinton spostrzegl cien niezadowolenia na twarzy kobiety i kwasna mine dziewczyny. -A to moja najstarsza corka, Maizella- przedstawil ja Lord Maidir. -Tak sie ciesze, ze przyjechalas, Mistrzyni Spiewu - zaczela entuzjastycznie Maizella. Chwycila Merelan za reke i sciskala ja goraczkowo, wytrzeszczajac z emocji oczy i oddychajac ciezko. -Nasza Maizella ma przesliczny glos - zachwalal ojciec z duma - a Raid, jesli przelamie niesmialosc, spiewa doskonalym barytonem. Falloner, ten z kreconymi wlosami, wciaz ma ladny, czysty dyszkant... Falloner, ktory stal akurat kolo Robintona, wzruszyl ramionami i zrobil do niego mine mowiaca wyraznie "a czego innego sie spodziewac po doroslych". Potem usmiechnal sie - i takie bylo ich pierwsze spotkanie. -Och, ty - powiedziala Lady Hayara i postapila krok ku malzonkowi, na miejsce, ktore zwolnila Maizella. Robinton westchnal. Po minie i zachowaniu Maizelli spostrzegl, ze Merelan bedzie miala z nia klopoty. Zdawala sobie zreszta z tego sprawe, co poznal po charakterystycznym drgnieniu jej ust. Ale usmiechnela sie uspokajajaco i powiedziala, ze z radoscia bedzie uczyc kazdego, kto zechce dowiedziec sie, jak prawidlowo poslugiwac sie glosem. -Wiesz, ona raczej skrzeczy niz spiewa - szepnal Falloner do Robintona, a w oczach blysnely mu przekorne iskierki. - Jak ci sie lecialo na Spakinthu? C'rob wygral losowanie. Zawsze mu sie udaje. - Gdy spostrzegl, ze Robinton czuje sie zaklopotany taka bezposrednioscia, dodal: - Urodzilem sie w Weyrze, ale ojciec uparl sie, zeby mnie tu oddac na nauke. No i jestem. -Jestes z Weyru? - Robinton przyjrzal mu sie uwaznie. -Tak, i nie mam ani ogona, ani pazurow, i w przyszlosci tez nie bede mial, nawet jesli Naznacze spizowego smoka. - Szczupla twarz chlopca na chwile znieruchomiala w wyrazie determinacji, ale juz po chwili rozjasnil ja beztroski usmiech. - A Naznacze, na pewno. I bede Wladca Weyru i uratuje Pern przed Nicmi. -Naprawde? Cortath tez mowil, ze kiedy Nici sa na niebie, jezdzcy bronia Pemu. -I to jest prawda - odrzekl z moca Falloner i zaraz zamrugal ze zdziwienia: - Cortath z toba rozmawial? -Falloner! - Obaj chlopcy odwrocili sie na dzwiek glosu Lorda Maidira. -Wiesz, gdzie sa przygotowane pokoje dla Mistrzyni Spiewu i mlodego Robintona - powiedzial Wladca Warowni. - Zaprowadz go tam, a po drodze zabierzcie czesc bagazy. -Tak jest, Lordzie Maidirze - odparl Falloner i lekko sie sklonil. - Ktore worki sa twoje? - spytal Robintona. Robie popatrzyl na stos bagazy na schodach, ale nie potrafil odgadnac. No coz, rzeczywiscie odlecieli w pospiechu. Jego rzeczy pakowala mama. -Te dwa z czerwonymi pasami - powiedziala Merelan i wskazala je dlonia, a druga uscisnela ramie synka, by dodac mu otuchy. - I jeszcze ten maly - Robinton rozpoznal worek, do ktorego wlozyla rzeczy spod lawki. Niewiele czasu uplynelo od tamtej chwili, a tyle rzeczy juz sie wydarzylo... Falloner rzucil mu szkolny worek i sam dzwignal pozostale dwa, choc Robinton chcial wziac jeden z nich. -Nie, ja to zrobie. Ten jeden raz - powiedzial chlopiec z Weyru i dodal z usmiechem: - Jeszcze nie wiesz, jakie dlugie schody prowadza do waszych pokojow. Lecimy. Weszli wiec do Warowni, slyszac za soba, krotki spor Maizelli i Raida o zaszczyt zaszczyt niesienia bagazy Mistrzyni Spiewu. Reszta dzieciakow dopraszala sie, by pokazac jej szkolna klase, zas dorosli probowali powsciagnac mlodzienczy entuzjazm i zapal. Robinton bywal w Wielkiej Sali Warowni Fort wystarczajaco czesto, by natychmiast zorientowac sie, ze Benden jest mniejszy. Fort byl pierwsza Warownia; Benden zbudowano o wiele pozniej i przy budowie musiano obywac sie bez sprzetu Starozytnych, ktory ulatwilby i przyspieszyl prace. Warownia byla zwrocona na poludniowy wschod, wiec Sale rozjasnialy promienie slonca; wielkoscia dorownywala Sali w Cechu Harfiarzy. -Tymi schodami nie wolno nam chodzic - powiedzial Falloner, i wskazujac na imponujace schody na srodku polnocnej sciany, ktore na podescie pierwszego pietra rozdzielaly sie na dwa lagodne luki, skrecajace w lewo i w prawo. - Rodzina Wladcy Warowni mieszka z prawej strony. - Wprowadzil Robintona w drzwi do niewielkiej klatki schodowej. - Trzeba chodzic tedy. Tylko sie nie zapomnij i nie chodz na skroty, bo jak cie przylapia, to zobaczysz! Robintonowi wydawalo sie, ze Sala ciagnie sie w nieskonczonosc. Gdzies daleko przycmiony blask wpadal przez prostokatny swietlik, przycmiewajac zary, umieszczone w rownych odstepach na scianie. Schody byly chyba wyciete wprost w skale, w ktorej wykuto cala Warownie, i wydeptane setkami stop, ktore wedrowaly po nich przez te wszystkie lata. Szli w gore bardzo dlugo, az wreszcie na trzecim pietrze Falloner skrecil w prawo. Znalezli sie w dlugim korytarzu, ktory prowadzil w dwie strony. Podloge pokryto cienka wykladzina, ktora tlumila odglos krokow. Skrecili znowu w prawo; Robinton odgadl, ze ida rownolegle do zewnetrznej sciany Warowni. Po obu stronach korytarza byly drzwi. Niektore koszyki z zarami wyraznie domagaly sie wymiany. -To tez nasze zadanie - usmiechnal sie przez ramie Falloner, gdy mineli trzeci wygasly kosz. -W Cechu Harfiarzy robia to uczniowie - odparl Robinton, lekko zdyszany, bo staral sie dotrzymac kroku dlugonogiemu chlopakowi z Weyru. -Lord Maidir jest w porzadku i Lady Hayara tez, wiec nie wierz w to, co ci o niej bedzie opowiadac Maizella - zmienil temat Falloner. - Ile masz Obrotow? -Dziewiec. -To dobrze - odpowiedzial nowy kolega z ulgai aprobata jednoczesnie. -Dlaczego? - spytal Robinton, ale wlasnie skrecili w o wiele szerszy korytarz, wylozony dywanem. Przypominal przejscie do kwater Mistrzow w Cechu Harfiarzy. -Juz dochodzimy. Wyprzedzilismy pozostalych - oswiadczyl Falloner, usmiechnal sie triumfalnie i szeroko otworzyl przymkniete drzwi, zapraszajac gestem Robintona, by wszedl pierwszy. -Tu bedziemy mieszkac? - wykrzyknal chlopiec, obracajac sie na piecie, by sie rozejrzec. Przez cztery wysokie, waskie okna saczylo sie swiatlo sloneczne, a pokoj byl o wiele wiekszy niz w Cechu. W kacie stala nawet harfa, wiec Robinton uznal, ze to pewnie klasa szkolna i dlatego pomieszczenie jest takie duze. Tylko ze nigdzie nie bylo lawek, ani nawet tylu stolow, by wystarczylo chocby dla polowy dzieci, ktore witaly ich stloczone w wejsciu na dziedziniec. -Twoj pokoj jest tutaj - powiedzial mu Falloner i ruszyl ku drzwiom z prawej strony, po gestym dywanie pokrywajacym podloge. Robinton podbiegl razem z nim i zajrzal do pokoju mniej wiecej tej samej wielkosci co w domu. Odetchnal z ulga. Falloner wyjal mu z reki worek z przyborami szkolnymi i rzucil go na lozko. Pozostale dwa polozyl na podlodze. Potem zlapal Robintona za ramie i pociagnal ku dwojgu drzwi w scianie z lewej strony. - Macie nawet wlasna lazienke - powiedzial, otwierajac blizsze z nich. Odkryl koszyk z zarami, by pokazac mu sanitariaty. W Cechu mieli w mieszkaniu toalete i tylko miednice do mycia, tu zas pysznila sie wanna, na tyle dluga, by mogl sie w niej caly wygodnie wyciagnac. Mama bedzie zachwycona, pomyslal. Za nastepnymi drzwiami byla druga sypialnia, rownie elegancko umeblowana co pokoj dzienny, ale mniejsza od niego, choc i tak wieksza niz sypialnia rodzicow w Cechu Harfiarzy. Gwizdnal ze zdziwienia i aprobaty; gapil sie zachwycony na meble i obrazy, ktorymi ozdobiono sciany. -Nada sie? - spytal Falloner i przekrzywil glowe, wyraznie rozbawiony wytrzeszczonymi oczami rozgladajacego sie chlopca. -Mama bedzie bardzo zadowolona. Lubi taki ciemnoczerwony kolor. Uslyszeli glosy w korytarzu; to nadchodzila Merelan wraz z gospodarzami. Lady Hayara kiwnieciem glowy wyrazila zaskoczenie, ze chlopcy znalezli sie w mieszkaniu przed wszystkimi, i gestem za prosila Merelan do wejscia. -Mamy nawet wanne, mamo, i wreszcie zmieszcze sie w niej z glowa! - zawolal Robinton. Merelan rozesmiala sie, a Maizella z pogarda uniosla brwi. Robinton juz mial sie najezyc, gdy Falloner mrugnal do niego, przyminajac, co mu opowiadal o dziewczynie kilka minut temu. -Jest dluzsza niz te, ktore mamy w Cechu, ale nie tak szeroka - powiedzial tylko obronnym tonem. -Jestesmy podlaczeni do zrodla ciepla dla Weyru - wyjasnila Lad Hayara - a to prawdziwe blogoslawienstwo. W tylu innych Warowniach trzeba podgrzewac wode do kapieli. Mam nadzieje, ze bedzie ci tu wygodnie, Merelan - dodala, pokazujac jej wieksza sypialnie. Mysle, ze wystarczy tu miejsca na male lozko, jesli wolalabys, twoj syn spal obok... -Alez skad - rozesmiala sie Merelan. - Robinton jest juz na tyle duzy, ze powinien miec wlasny pokoj. Robinton mial ochote pokazac jezyk Maizelli w odpowiedzi na jej wyniosla mine, ale wiedzial, ze matce sie to nie spodoba. Zreszta dziewczyna przypominala mu Halanne i wolal nie budzic w niej niecheci. Wystarczyla mu jedna nieprzyjaciolka. -No coz, w takim razie rozgosccie sie. Chodzcie, dzieci, poznacie sie blizej przy kolacji - powiedziala Lady Hayara, ukladajac wygodniej dziecko trzymane w ramionach i gestem wypraszajac reszte mlodziezy z pokoju. - Aha, poprosze, zeby przyniesiono wam tu cos do jedzenia, bo omineliscie poludniowy posilek. Kolacja bedzie za dwie godziny, przy przelocie na wschod jest spora roznica czasu, sami wiecie. Merelan podziekowala usmiechem, odprowadzila Wladczynie Weyru do drzwi, a za nimi poszla reszta dzieci. Gdy wszyscy wyszli, odwrocila sie do Robiego. -No, juz! - westchnela gleboko i usmiechnela sie do niego smutnym usmiechem. - Pokaz mi swoj pokoj, synku. -Prawie taki sam jak w Cechu, mamo... - Robinton ucichl nagle, kiedy sie zorientowal, gdyz ten smutny usmiech powiedzial mu, ze nie nalezy pytac, dlaczego wyjechali tak nagle, bez zapowiedzi. Choc nie ruszyl sie z miejsca, matka sama poszla do jego pokoju i obejrzala go pobieznie. -Zaprzyjazniles sie z Fallonerem po drodze? - spytala, obchodzac duzy pokoj i dotykajac roznych sprzetow. -On sie urodzil w Weyrze - odparl Robinton z nutka podziwu. -To prawda. Mam nadzieje, ze bedzie sie uczyl z rownym zapalem co reszta. Po to tu jestem. - Usiadla w fotelu i niespodziewanie wybuchnela placzem. Robinton podbiegl do niej i zaczal gladzic po wlosach i po ramionach. Matka bardzo rzadko plakala. Przytulila go do siebie, moczac mu lzami koszule, a on tylko tulil sie do niej i powtarzal, ze wszystko bedzie dobrze, sa przeciez razem, w tej Warowni jest calkiem przyjemnie, a Wladcy sa bardzo mili i bardzo im zalezy na Merelan. -Tak, zalezy im na nas, prawda? - powiedziala w koncu, lekko sie wzdrygnela i usiadla prosto. - Przepraszam, ze wszystko to spadlo na ciebie tak nagle, Robie, ale Lord Maidir bardzo nalegal, zebym przyjechala i uczyla muzyki te obiecujace dzieciaki. I nagle wydalo mi sie, ze to dobry pomysl, bysmy sobie odpoczeli od Cechu. Mistrz Gennell zgodzil sie ze mna i namawial mnie na te posade. Akurat przylecial smok... -Nazywa sie Spakinth - wtracil Robinton. Usmiechnela sie przez lzy, juz znacznie spokojniejsza. -Skad wiesz? -Powiedzial mi. -C'rob ci powiedzial? -Nie, Spakinth. Przechylila glowe na bok. -Ty slyszysz smoki? -No coz, wtedy, kiedy one tego chca. -Och, Robie! - objela go mocno. - Malo kto to potrafi. Moze sie okazac, ze kiedys Naznaczysz, a to by rozwiazalo wszystkie problemy. - Ostatnie zdanie powiedziala, bardziej do siebie niz do niego. -Ale moglbym byc jednoczesnie harfiarzem, prawda? - Smoki nie odpowiedzialy jednoznacznie na to pytanie, ale moze mama bedzie wiedziala. -Mysle, ze to zalezy od wielu rzeczy - odparla, otarla oczy i wreszcie zaczela zachowywac sie jak zwykle. - Na przyklad musi nastapic Wyleg, kiedy ty akurat bedziesz w odpowiednim wieku. Smoki w czasie Przerwy nie znosza wielu jaj, wiesz? Naznaczac moga tylko mlodzi ludzie ponizej dwudziestu Obrotow, a pierwszenstwo maja dzieci z Weyru. No coz, tu przynajmniej dowiesz sie wiecej o Weyrach, a to moze wyjsc ci tylko na dobre. Uwaga ta nie byla wlasciwie przeznaczona dla niego, ale nie przeszkadzalo mu to, bo rzeczywiscie chcial sie wiecej dowiedziec o Weyrach. Lord Grogellan zabronil wchodzic do opuszczonego Weyru Fort. Moze wlasnie dlatego kazdy chlopiec musial tam samotnie spedzic noc przed ukonczeniem dwunastu lat, bo w przeciwnym wypadku uznano by go za tchorza. -Czy bede mogl kiedys pojsc do Weyru? - spytal Robie z zapalem. W ten sposob poznalby zamieszkaly Weyr i nie balby sie tak bardzo opuszczonego. -Mysle, ze to mozliwe. Przyjechalam tu miedzy innymi po to, by pomoc C'ganowi, ktory aktualnie jest Spiewakiem w Weyrze. Koniecznie musi poglebic wyksztalcenie. - Matka lekko sie rozesmiala. - Bede miala tyle pracy, ze nawet nie... - przerwala i wstala. - No coz, trzeba sie tu zagospodarowac, prawda? A moze jestes glodny i chcesz zobaczyc, co my tu mamy? Chlopiec spostrzegl talerz z drobnymi ciasteczkami i podsunal sie w tamtym kierunku. -Dobrze, ale tylko dwa, zebys sie nie najadal slodyczami. Ja tez sprobuje... bardzo ladnie pachna. Swieze... rownie dobre, jak ciasteczka Lorry... - rozmawiajac wesolo pomagala mu ukladac rzeczy, choc wolalby to zrobic sam. - Nie chcialam przeciazac smoka - wyjasnila - wiec nie zabralam wszystkich twoich rzeczy, kochanie, tylko ten najnowszy bebenek i flety... mamy moja gitare do cwiczen, a moze tu bedzie dosc drewna, zebys sobie sam zrobil nowa. Wiem, ze Mistrz Bosler powiedzial, ze mozesz juz zaczac przygotowywac drewno. To jest najbardziej czasochlonne przy robieniu gitar, wiesz? Jestem pewna, ze znajdziemy tu jelita na struny, kiedy dojdziesz juz do tego etapu. Zabralam tez twoje nowe swiateczne ubranie, bo tu w Bendenie na pewno czesto zdarzaja sie rozne uroczystosci. Lord Maidir i Lady Hayara sa bardzo lubiani. Maja tu szkolna klase, wiec te rzeczy zostawimy w worku, dobrze? No, juz wszystko gotowe, teraz ty mozesz mi pomoc. Robinton zorientowal sie, ze matka tez zabrala niewiele ubran - tylko jedna suknie na Zgromadzenia i jedna z tych pieknych dlugich kreacji, w ktorych spiewala na koncertach. Przywiezli za to bardzo duzo nowych partytur, glownie tych, z ktorych Merelan uczyla, ale za to nic napisanego znajomym, szerokim pismem ojca. Dziwne. Nagle poczul jakies drgnienie w zoladku, i to wcale nie od jedzenia slodyczy. -Mamo, czy tata przyjedzie nas odwiedzic? Zatrzymala sie, odwrocona plecami, a potem powoli zwrocila ku niemu twarz, na ktorej goscil niespotykany, obojetny wyraz. -To bedzie zalezalo od twojego ojca, Robintonie - odpowiedziala i zaczela pracowicie ukladac rzeczy w najwyzszej szufladzie komody. - Prawdopodobnie przyjedzie tu, do Bendenu, na Wiosenne Zgromadzenie - dodala zupelnie innym tonem, jakby bylo jej wszystko jedno. - Teraz sie wykapiemy, dobrze? Pewnie niedlugo trzeba bedzie zejsc na posilek - wskazala na okna, za ktorymi zapadal zmrok, a potem zaslonila je ciezkimi kotarami, jakby odcinajac ich od czegos wiecej, niz tylko od dziennego swiatla. Wieczorem, przy kolacji, Robinton siedzial razem z dziecmi z Warowni. Przy tym stole panowal spory tlok - naliczyl dwadziescioro czworo biesiadnikow - ale Falloner zatrzymal dla niego miejsce obok siebie. -Nie ma dobrze, ty nosiles jego rzeczy na gore - stwierdzil jeden z synow Wladcy Warowni i predko usadowil sie po prawej stronie Robintona. - Mama mowila, ze wszyscy mamy tak sie zachowywac, zeby sie czul jak u siebie w domu, a ty juz miales okazje. -My jestesmy kumple - odparl z godnoscia Falloner - ale mozesz usiasc z drugiej strony, Hayonie. To najstarszy syn Lady Hayary - wyjasnil i zaczal przedstawiac Robintonowi wszystkich siedzacych przy stole. - Obok niego siedzi Rasa, dalej Naprila, Anta, Jonno, a po drugiej stronie Drevalla. Robinton rzucil okiem na glowny stol, przy ktorym jego matka siedziala miedzy Lordem Maidirem a Raidem. Maizella zajmowala miejsce u boku macochy. -Przeniesli sie tam od dziecinnego stolu w zeszlym roku - prychnal pogardliwie Falloner. Wzial od obslugujacej ich kobiety chleb i deseczke i zaczal kroic zgrabne kromki, podajac je na czubku noza wszystkim po kolei wokol calego stolu. - Pewnie gulasz, ide o zaklad - dodal. Pewnie by wygral, bo zaraz na stole pojawil sie duzy garnek. -Moja kolej - powiedziala Anta, wstala i zlapala lyzke, zanim Falloner j ej dopadl. -No dobra, tylko nie narozlewaj - odpowiedzial, usiadl i dal Robintonowi przyjacielskiego kuksanca. Robinton zauwazyl, ze przy duzym stole nie jedzono gulaszu, tylko najpierw zupe, a potem cos, co wygladalo jak mieso z whera, sosy, warzywa i buleczki. Spostrzegl takze, ze matka tylko bawi sie jedzeniem na talerzu, zamiast jesc, chociaz jednoczesnie rozmawia z Lordem i jego synem i zachowuje sie normalnie. Tylko nie usmiecha siej tak czesto, jak przy duzym stole w Cechu. Ani razu nie uslyszal jej smiechu. Gulasz byl smaczny, chleb tez, a Robinton byl glodny. Na deser przy malym stole podano ciasteczka i owoce, ktore zniknely zdumiewajaco szybko, choc Robinton wcale nie widzial, zeby wszystkie zjedzono przy stole. Moze mame traktuja ze szczegolnym szacunkiem, jako Mistrzynie Spiewu, pomyslal, uznajac, ze to slusznej i normalne. Tym bardziej, ze i on na tym korzystal. Kiedy przy duzym stole wszyscy skonczyli jesc, mama troche spiewala. Refren powtarzali wszyscy, i to wyszkolonymi glosami, wiec Robie sie zastanawial, po co w Bendenie Mistrzyni Spiewu klasy jego matki. Wystarczylby dobry czeladnik. Ale przeciez miala uczyc Maizelle. Zmarszczyl nos. Dziewczyna spiewala glosno, co znaczylo, ze jest dumna ze swojego glosu. Byl nie najgorszy, trzeba przyznac, ale nie powinna tak skrzeczec; przydaloby jej sie tez popracowac nad oddechem. Matka zaspiewala tylko cztery piesni, usmiechnela sie i zachecajaco kiwnela glowa, gdy przyniesiono instrumenty. Zaprosila muzykantow, by usiedli blizej duzego stolu. Znalazlo sie dwoch gitarzystow - wysoki, blady starszy mezczyzna i mlody chlopak, podobny do starego, pewnie jego syn albo siostrzeniec; byl skrzypek, ktory trzymal instrument na kolanie zamiast pod broda, ale mial doskonale opanowane palcowki. Jakas kobieta grala na flecie, obok niej stanelo dwoch kobziarzy, obaj mlodzi; pojawil sie tez bebnista, na tyle rozsadny, ze tlumil glosne werble. Naturalnie, gdy Merelan gestem zaprosila wszystkich do spiewu, cala sala przylaczyla sie do niej w refrenie pierwszej piesni. Nawet calkiem niezle spiewaja na glosy, ocenil Robinton, choc sam nie usilowal sie wyrozniac, tak jak zrobilby to w Cechu. Falloner spiewal z zapalem, dobrym, mocnym altowym dyszkantem, podobnie jak reszta dzieci przy stole. Pewnie sie popisywal, ale Robinton przywykl do takiego zachowania, typowego dla nowych uczniow Cechu, i udawal, ze nic nie zauwaza. -Uprzejmosc nie kosztuje nawet jednej marki, niezaleznie od tego, gdzie sie jest ani co sie robi - powtarzala mu matka. - Zadnemu spiewakowi- profesjonaliscie nawet na mysl nie przyjdzie zagluszac innych - mowila rownie czesto, szczegolnie gdy miala te wszystkie klopoty z Halanna. Mial nadzieje, ze Maizella nie bedzie az tak trudna. Choc nie znal wszystkich slow, Robinton spiewal z matka nowa piesn, ktora zakonczyla swoj wystep tego wieczoru. Potem z wielka slodycza przeprosila wszystkich, ze spiewala tak krotko i obiecala, ze nastepnym razem bedzie wiecej muzyki, gdy tylko przywyknie do bendenskiego czasu. Usiadla wsrod entuzjastycznych braw i okrzykow. Falloner tracil Robintona lokciem i wstal. -Znajdziesz sam droge do pokoju, Rob? - spytal. - Zaraz kaza nam wyjsc z sali, bo dorosli chca zostac sami. Lady Hayara wstala i gestem pozegnala mlodziez, ktora poslusznie wstala i ruszyla ku wyjsciu. Mama pochwycila wzrok Robintona i ruchem reki poprosila, by poczekal na nia. -Pojde z mama - powiedzial Rob, choc wolalby zostac z Fallonerem i dowiedziec sie od niego roznych rzeczy. -Ale masz szczescie - odpowiedzial jego nowy kolega szeptem. - Pokoj tylko dla siebie. Ja mam pol tuzina wspolmieszkancow. No coz, w Weyrze bylo tak samo - dodal filozoficznym tonem. - Do zobaczenia jutro. -Dziekuje, Fallonerze - odpowiedzial Robinton niesmialo, ale serdecznie. Odpowiedzial mu usmiech chlopca z Weyru, ktory przywolal do siebie mlodsze dzieci i poprowadzil je do wyjscia. Robinton nigdy nie dowiedzial sie od matki, jaka byla prawdziwa przyczyna naglego wyjazdu z Cechu, ale za to zorientowal sie, ze nikt w Bendenie nie spodziewal sie przybycia slynnej Mistrzyni Spiewu. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z jej pobytu, poniewaz uciszyla nieco krzykliwy, choc rzeczywiscie dobry glos Maizelli. Cieszylo sie z tego nie tylko przyrodnie rodzenstwo dziewczyny, ale i wielu doroslych mieszkancow Warowni. Lord Maidir byl dobrym czlowiekiem i sprawiedliwym Wladca, ale uwielbial szesnastoletnia Maizelle, ktorej w odroznieniu od brata, Raida, brak bylo madrosci i zdrowego rozsadku. Robie uwazal, ze Raid jest nadmiernie sztywny i zadufany, ale syn Wladcy najwyrazniej odziedziczyl po ojcu sprawiedliwosc i uczciwosc, chetnie przyjmujac krytyke od doroslych, ktorzy kierowali ta ogromna Warownia. Jego siostra nie zaskarbila sobie powszechnej sympatii, za to on byl lubiany. Wszyscy wiedzieli bez slow, ze Hayona, Rase i Naprile trzeba bronic przed Maizella, ktora albo zlosliwie im dokuczala, albo calkiem ignorowala, zaleznie od tego, jaki miala humor. Robinton, przyzwyczajony do takiego zachowania po licznych: przeprawach z Halanna, nauczyl sie usmiechac, trzymac jezyk za, zebami i nie reagowac na zaczepki. Nieco pozniej mial okazje do pewnego rodzaju zemsty, gdy mama polecila Maizelli zaspiewac z nim w duecie. Wiedzial, ze ma dobry dyszkant i ze dzieki Washellowi i matce uzyskal wiecej niz wystarczajace wyksztalcenie. Wlasciwie planowano, ze zastapi Londika jako glowny sopran chlopiecy, gdy Londik przejdzie mutacje. Wiedzial jednak, co dzialo sie z uczniami, ktorzy pysznili sie swoimi zdolnosciami. Poza tym mama nie znioslaby takiego zachowania nawet przez chwile, tylko wytargalaby go za uszy, zeby przypomniec mu, gdzie jest jego miejsce. Praca z Halanna rowniez i Merelan nauczyla paru sztuczek, przydatnych przy temperowaniu zarozumialych dziewczyn. -Mam spiewac z tym dzieciakiem? - spytala Maizella obrazliwym tonem. -Masz spiewac z dobrze wyszkolonym sopranem, ktorym moj syn dysponuje. - Merelan zamilkla na chwile, po czym dodala: - Ten dzieciak udowodni ci za chwile, ze wie o muzyce o wiele wiecej niz ty. Zaczynamy od "Teraz juz czas..." Merelan ledwie dostrzegalnie mrugnela lewym okiem do Robintona, unoszac dlonie, by dyrygowac. Byl gotow. Wiedzial, ze chciala, by zaspiewal pelnym glosem, czego zwykle nie robil, bo zdawal sobie sprawe, ze nie nalezy wybijac sie w chorze. Maizella o malo nie przepuscila swojego wejscia, tak sie na niego zagapila. Robinton z wielka satysfakcja przezyl ten moment chwaly, podobnie jak inni, o czym swiadczyl pochlebny szmer wsrod reszty uczniow. Maizella naturalnie chciala go zagluszyc, wiec matka przerwala taktownie i przywolala ja do porzadku. -Przy spiewaniu duetow glosy powinny byc zrownowazone, wtedy efekt bedzie najlepszy. Wiemy, ze potrafisz glosem wyploszyc pajeczaki z sieci, Maizello, ale w tym pokoju ich nie ma. - Merelan skarcila wzrokiem rozchichotana klase. - Zaczynamy od "Teraz juz czas" i prosze spiewac razem z sopranem, a nie przeciw! niemu. Tym razem Maizella przyciszyla nieco glos i nawet ona zauwazyla efekt - choc sadzac po ponurej minie, wcale nie byla zadowolona. -O wiele lepiej, Maizello, o wiele lepiej. Zobaczmy, czy uda nam sie dolaczyc trzeci glos. - Kiedy Merelan zaczela partie sopranu, dokladnie pokazala, co to znaczy rownowazyc sile glosu. Gdy ucichl spiew, reszta dzieci zaczela bic brawo. -Nie powiedziales mi, ze umiesz tak spiewac - oskarzyl Robintona Falloner, gdy wybiegli na boisko na polgodzinna przerwe w zajeciach. -Nie pytales - odparl Robinton z usmiechem. -Czekales, zeby wykonczyc Maizelle? -Nie czekalem - odparl Robinton i odbil duza pilke do gry w krola. Do wysokiego slupa przymocowano obrecz, do ktorej chlopcy celowali po kolei. Chodzilo o to, ile trafnych rzutow gracz zaliczy w czasie jednej kolejki. Rob calkiem niezle dawal sobie rade, ale w tym momencie, celujac, zobaczyl w dali lecace w szyku smoki i pilka nawet nie dotknela obreczy. Falloner przechwycil pilke z rak pelnego nadziei Hayona i bez trudu trafil w obrecz. Zgrabnie zlapal pilke, po czym cofnal sie do bialej linii, by dalej rzucac. Robinton w ogole nie zwracal na nich uwagi, wpatrujac sie w znikajaca blyskawicznie formacje smokow w ksztalcie ptasiego klucza. -Musisz sie szybko przyzwyczaic do widoku smokow, bo skonczy sie na tym, ze nawet nie dotkniesz pilki - powiedzial Falloner, gdy wracali do klasy po przerwie. -Pewnie mozna sie do tego przyzwyczaic - odparl Robinton - ale to dla mnie wazne, ze ogladam je tak po prostu, jak w balladach. Falloner popatrzyl na przyjaciela ze zdziwieniem. -Pewnie tak jest. To tak samo, jak ja zdziwilem sie, ze spiewasz rownie dobrze jak dorosli harfiarze. Sluchaj, chodzmy postraszyc wher-stroza! - zaproponowal niespodziewanie, usmiechajac sie od ucha do ucha. Robinton spojrzal na niego zdumiony. -Przeciez ty jestes z Weyru! -No to co? Przeciez to nie smoki, a to taka frajda sprawic, zeby wyly na caly glos. - Falloner nie skonczyl zdania, bo Robinton zaatakowal go bykiem, przewrocil na ziemie, a potem siadl mu na piersi i zamierzyl sie piescia. -Nie pozwalam draznic wher-strozy, ani w Warowni, ani w Cechu, ani tutaj! - powiedzial glosno i dobitnie. - Powiedz, ze nie bedziesz tego robil! - Odwiodl ramie, gotow do ciosu. -Ale to ich nie boli... -Jesli placza, to znaczy, ze je boli. Obiecujesz? -Jasne, nie ma sprawy, Rob. -Serio? -Niech nigdy nie zostane jezdzcem, jesli nie dotrzymam! - wykrzyknal Falloner z zarem. - Pusc mnie juz. Jakis kamien uwiera mnie w zebra. Robinton pomogl przyjacielowi wstac i otrzepal go z kurzu. - Tylko zebym cie nie przylapal na zlamaniu slowa. -Przeciez ci obiecalem! - odparl Falloner ostro. - Nie mam pojecia, co w ciebie wstapilo. -Po prostu nie lubie ich wycia - Robinton zadygotal konwulsyjnie. - Wchodzi mi przez uszy az do kosci w pietach. Jak skrzypienie kredy po tabliczce. -Naprawde? - Falloner tez sie otrzasnal na sama mysl o tym dzwieku. - Mnie to nie przeszkadza, ale... - uniosl rece obronnym gestem, bo Robinton znow zacisnal piesci. - Dotrzymam slowa - powiedzial, krecac glowa ze zdumieniem. Zachowanie przyjaciela bylo dla niego niepojete. Naturalnie, w Warowni byli tez inni nauczyciele, uczacy czytania, pisania i arytmetyki w zakresie, jaki musialo kazde dziecko opanowac do dwunastego roku zycia. Pozniej mlodziez terminowala w Cechach, ktore jej odpowiadaly, albo pracowala w gospodarstwach i Warowniach rodzicow. W duzej Warowni, takiej jak Benden bylo dosc uczniow, by podzielic ich na klasy wedlug wieku i poziomu umiejetnosci. Wszyscy jednak spedzali godzine dziennie na nauce muzyki u Mistrzyni Spiewu. Mlodsze dzieci nawet nie zauwazyly, ze to Mistrzyni i jej syn uczyli je gam i czytania nut. Wiedza i umiejetnosci Robintona znacznie wykraczaly poza to, czego poprzedni harfiarz nauczyl Fallonera i Hayona. Robinton zreszta nie mial nic przeciwko tym obowiazkom. Lubil obserwowac, jak maluchy ucza sie szybciej, kiedy stosowal rozne sztuczki ulatwiajace im prace - tak jak kiedys pomagal Lexeyowi. W zaciszu wlasnego mieszkania matka uczyla go indywidualnie i zachecala do poslugiwania sie jednym z instrumentow, gdy komponowal. W dalszym ciagu pisal muzyke. Musial to robic. Melodie po prostu klebily mu sie pod czaszka, nie dajac spokoju, poki ich nie zapisal, szczegolnie gdy przedtem ogladal smoki na niebie. Z przyzwyczajenia nigdy nie wspominal o komponowaniu, wiec nikt, nawet Falloner, nie zdawal sobie sprawy, ze piesni, ktorych ucza sie od Merelan, zostaly napisane przez Robintona. -To nie Cech Harfiarzy, Robie - wyjasniala mu cierpliwie matka, zanim zaczela uczyc jego pierwszej piosenki w klasie. - Tam wszyscy cie znaja. Nie chcialabym postawic cie w niewygodnej sytuacji. Rozumiesz, o co mi chodzi? Robinton zastanawial sie przez moment. -No, Maizella pewnie by sie wsciekala, ze musi spiewac cos, co ja napisalem - usmiechnal sie ze zrozumieniem. - Ale kiedys jej o tym powiemy, dobrze, mamo? - dodal z tesknota w glosie. Zwichrzyla mu wlosy. -Obiecuje ci to, kochanie. Kiedy bedzie najlepiej rokujacy moment. -To znaczy dobry, prawda? Zasmiala sie. - Wlasnie... -Harfiarze bardzo czesto uzywaja takiego slowa. -Byc harfiarzem to nie tylko znac slowa i melodie roznych piesni. - I nie tylko wiedziec, kiedy mozna je zaspiewac, prawda? - dokonczyl za nia. Wziela go pod brode i przyjrzala sie uniesionej buzi z glebokim namyslem. -Sadze, kochany synu, ze bedziesz znakomitym harfiarzem. -Takie mam plany - odparl, spogladajac na nia figlarnie. Najpierw go przytulila, a potem poprosila, by pokazal odrobione cwiczenia z teorii kontrapunktu, ktore mu niedawno zadala. Ktoregos wieczoru Merelan poprosila Maizelle, by po kolacji zaspiewala jedna z nowych piesni. Z poczatku wszyscy nadal rozmawiali, ale z czasem pelna szacunku cisza nagrodzila wyrazna poprawa tembru i sily glosu mlodej spiewaczki. Maizella usiadla zarumieniona z radosci i nie zauwazyla nawet, ze brawa wyrazaly bardziej ulge niz aplauz sluchaczy. Potem Merelan poprosila, by wraz z Robintonem zaspiewali duet, ktory cwiczyli na zajeciach. Merelan wiedziala juz, kto sposrod mieszkancow Warowni ma dobry glos, wiec coraz czesciej spiewano na cztery glosy, z towarzyszeniem wiekszej liczby instrumentow. Pojawily sie tez nowe piesni, a chor znacznie sie powiekszyl. Potem, mniej wiecej w szesc siedmiodni po przyjezdzie do Bendenu, Falloner powiedzial Robintonowi, ze do Warowni maja przyjechac Wladcy Weyru oraz dowodcy kilku skrzydel z zonami. -Czesto tu przylatuja? - spytal zachwycony Robinton. Czy mama poprosi go, by zaspiewal jezdzcom smokow? Na pewno po kolacji bedzie muzykowanie. Falloner wzruszyl ramionami. -Dosc czesto. S'loner i Lord Maidir bardzo sie lubia, bo Benden wierzy w jezdzcow smokow, a Carola, Wladczyni Weyru, to corka najstarszej siostry Hayary. To znaczy, ze sa krewniaczkami. -S'loner? - Zdumiony Robinton zagapil sie na przyjaciela. Wiedzial, w jaki sposob w Weyrach nadaje sie dzieciom imiona - zwykle laczac czesc imienia matki i ojca w jedno. - Twoj ojciec jest Wladca Weyru? -No, tak - Falloner obojetnie wzruszyl ramionami. Potem usmiechnal sie, widzac pelna zaskoczenia mine kolegi. - Miedzy innymi dlatego na pewno Naznacze spizowego smoka i bede mial szanse stanac w Wylegarni, jesli tylko smoczyca zniesie jaja w odpowiednim czasie. Wielu moich przodkow bylo Wladcami - wyprostowal sie z duma. - Ucze sie tutaj, w Bendenie, bo powinienem dostac lepsze wyksztalcenie niz w Weyrze. Tam nie ma harfiarza wyksztalconego w Cechu. Jesli mam przewodzic Weyrowi podczas nastepnego Opadu, powinienem wiedziec wiecej niz przecietny spizowy jezdziec, prawda? -Pewnie tak - mruknal Robinton, starajac sie pogodzic z nowo odkrytym statusem przyjaciela. -Ach, przestan sie na mnie tak gapic, Robie! - Falloner przyjacielsko klepnal go po ramieniu. Robinton musial to wszystko opowiedziec matce, gdy byli sami w pokoju. -Wiedzialam o tym, kochanie. To jeden z powodow, dla ktorych popieram twoja przyjazn z Fallonerem. To dobry chlopak i ma dosc inteligencji, by uczyc sie z ochota. Mam wrazenie, ze to wazne, by skorzystal z szansy i dowiedzial sie, jak funkcjonuje Weyr. Tym dziej, ze teraz mamy juz tylko jeden - zapatrzyla sie w dal i zamilkla na dluzsza chwile. -Chyba o tym jest Piesn-Zagadka, prawda? -Nie wiedzialam, ze ja znasz - powiedziala ostro i popatrzyla niego z uwaga. - Jak na nia natrafiles? -Ach, w Archiwum, gdy przepisywalem jakies rozsypujace sie partytury. Mistrz Ogolly mowi, ze mam dobre, wyrazne pismo, wiesz? -Tak, kochanie, wiem o tym - pogladzila geste, ciemne loki. - Znasz melodie? -Naturalnie, ze tak, mamo - odpowiedzial z pewna uraza. Ona powinna wiedziec najlepiej, ze zapamietywal linie melodyczna po pierwszym wysluchaniu albo przeczytaniu. -Ano tak, oczywiscie - lekko poklepala go po glowie. - Przesluchaj sobie w pamieci te piesn. Moze zaspiewasz ja dzis wieczor. Mysle, ze chlopiecy dyszkant doda jej dramatyzmu. Tak, kochanie, przecwicz ja sobie. Falloner nie zasiadl z doroslymi przy glownym stole, choc Robinton myslal, ze S'loner poprosi go do siebie. Carola nie byla matka Fallonera; chlopiec, siadajac na zwyklym miejscu kolo Robintona, mruknal pod nosem, ze ona nie przepada ze weyrzatkami S'lonera. -Weyrzatka to male smoki, prawda? -Tak - parsknal Falloner. - Nazwac tak dzieci to nie komplement - dodal, celujac kciukiem w piers. - Ona rodzi tylko dziewczyny. Jesli w ogole. Robinton kiwnal glowa i uznal, ze to nie najlepszy moment na dalsze pytania dotyczace Weyru. Poza tym podano swiateczny obiad, rowniez dla nizszego stolu, bo Nerat dostarczyl swiezych pasow i innych delikatesow, ktore przywieziono na smoczym grzbiecie. Robinton z zachwytem obserwowal, jak wielkie bestie, wysadziwszy jezdzcow i bagaz na dziedzincu, sadowily sie na urwisku Bendenu, na wysokosci Wzgorz Ogniowych. Zlota krolowa, Feyrith, usadowila sie dokladnie w srodku; pozostalych dziesiec smokow, wlacznie z jej partnerem, rozsiadlo sie po obu stronach, jak straznicy. Nie mialo to wiekszego sensu, bo przeciez na calej planecie nie znalazlby sie nikt, kto odwazylby sie zaatakowac krolowa, a tym bardziej jedenascie smokow. Robinton uznal, ze to najpiekniejsze stworzenia na swiecie, gdy tak siedzialy, zagladajac na dziedziniec, a ich piekne fasetowe oczy lsnily w ostatnich promieniach slonca. Nie przypuszczal, ze spiz moze miec tyle roznych odcieni. Cortath? Kilminth? Spakinth? - odwazyl sie spytac w myslach na probe. Nie bylo odpowiedzi. No coz, pewnie na wzgorzach nie bylo zadnego ze smokow, z ktorymi rozmawial poprzednio. Z daleka trudno mu bylo dostrzec indywidualne cechy ich pyskow. A moze nie chcialy rozmawiac z malym chlopcem, bo wlasnie staly na strazy krolowej? Wieczorne wystepy byly niemal rownie wspaniale, jak poprzedzajacy je posilek. Popisywali sie nie tylko akrobaci, ale i mezczyzna, ktory potrafil sprawic, ze rozne rzeczy znikaly, a potem wyciagal je zza ucha Raida albo z rekawa Maizelli. Wreszcie wyjal z rekawu swojej szaty najmniejszego pieska na swiecie, a spod kapelusza - malego weza tunelowego. Gdy po tych rozrywkach wszyscy znowu usiedli, Merelan dal sygnal spiewakom i szkolonym przez siebie instrumentalistom, b zajeli miejsca. Robinton podbiegl do grupki muzykow. Na czesc jezdzcow wykonano najpierw Piesn o Obowiazkach, jedna z pierwszych Ballad Instruktazowych, ktorych kazdy harfiarz najpierw uczyl swoja klase; przed kazdym Zgromadzeniem Robinton slyszal, jak cwiczy ja cechowy chor. Rzucil okiem na Wladcow Weyru i przekonal sie, ze spodziewali sie uslyszec te piesn, ale ze zaskoczyl ich podklad instrumentalny i jakosc solowych partii. Robinton zaczekal na znak matki i zaspiewal pierwsza zwrotke. Zauwazyl zdumienie malujace sie na twarzy S'lonera, wiec spiewal z tym wiekszym zapalem dla tak niecodziennej publicznosci. S'loner usmiechal sie i wybijal rytm palcami az do choralnego refrenu, konczacego sie slowami: "Od niebezpieczenstw, z ktorymi walcza smoki". Rozlegly sie zasluzone, entuzjastyczne oklaski, ktore rozpoczal S'loner. Potem ze swojego miejsca w chorze wystapila Maizella. Robinton uslyszal szmer niezadowolenia. Dzieki naukom Merelan i tu czekala jednak niespodzianka. Dziewczyna, zamiast stanac wyzywajaco na srodku, jakby chciala powiedziec, ze oto teraz zaspiewa i wszyscy maja jej sluchac, wysunela sie skromnie i profesjonalnie przed zespol i spojrzala na Merelan, ktora akompaniowala jej na gitarze. Robinton za nic nie oddalby widoku twarzy Wladczyni Weyru Caroli, ktora wyrazala calkowita niechec - do momentu, gdy Maizella zaczela spiewac. Nawet S'loner popatrzyl na dziewczyne z zadowoleniem i mruknal cos do Maidira, ktory kiwnal glowa i usmiechnal sie w odpowiedzi. Merelan zaspiewala drugi glos w czterowierszowym refrenie. Gorace brawa nagrodzily zarowno jej spiew, jak i postepy Maizelli. Kiedy mloda spiewaczka wrocila na miejsce, rozlegl sie przyjemny, pochwalny szmerek. Merelan dala znak chorowi i wszyscy zaspiewali niedawno skomponowana w Cechu ballade, ktora miala tak zarazliwy rytm, ze po chwili wszyscy sluchacze klaskali i tupali do taktu. Zespol muzyczny zagral nowa melodie i choc Robinton pochwycil kilka falszywych nut, wiedzial, ile pracy kosztowal muzykow ten wystep. Jeszcze kilka prob i beda rownie dobrzy jak zespoly, ktore grywaja na Zgromadzeniach. Cieszyl sie jednak, ze jego piesni bedzie akompaniowac tylko mama. Nadszedl wreszcie jego wystep. Podszedl do niej, gdy go zaprosila gestem. W jednej dloni trzymala flet, druga polozyla na jego ramieniu i wyglosila krotki wstep. -To bardzo stara piesn i choc powinna byc w repertuarze wszystkich harfiarzy, niestety poszla w zapomnienie. Nie znalazlam jej nawet w bogatej bibliotece Bendenu, wiec chyba juz najwyzszy czas, by ja wam przypomniec - usmiechnela sie do publicznosci. - W przyszlym tygodniu zaczne jej uczyc wasze dzieci, wiec sluchajcie uwaznie. Przytknela ustnik do warg i kiwnieciem glowy dala znak synowi. Wszyscy odeszli, odeszli przed siebie. I tylko echo powtarza pytanie w pustym, zamarlym Weyrze... Dlaczego jezdzcy odeszli? Dokad odeszly smoki? Tylko wichry hulaja po Weyrach. Jak pusto, jak obco dokola - odeszli nasi obroncy... lecz dokad? Czy zamieszkali w nowym Weyrze, gdzie Nici sieja zniszczenie? Ile swiatow dzieli nas od nich? Dlaczego pusty jest Weyr? W zdumionej ciszy Robinton wyciszyl ostatnia nute, a jego matka opuscila flet. Cisza byla niemal krepujaca, ale wiedzial, ze zaspiewal dobrze. Wszyscy wpatrywali sie w nich, jakby nie wierzyli wlasnym uszom. Rozleglo sie skrzypniecie krzesla i powstal S'loner. Mial surowy wyraz twarzy. -Dziekuje ci, Mistrzyni Spiewu, za piekne wykonanie klasycznej Zagadki - tu sklonil sie im obojgu z najwiekszym szacunkiem. - Od Pokolen przesladuje ona wszystkich Wladcow Bendenu. Nauczylem sie jej jako Weyrzatko, ale nie slyszalem jej od... ach, od dziesiecioleci. Mysle, ze powinno sie ja czesciej wykonywac. Moze wtedy ktos znajdzie odpowiedz. -To znaczy, S'lonerze, wierzysz, ze Nici powroca? - spytal jakis mezczyzna z konca wysokiego stolu. Robinton nigdy go przedtem! nie widzial, wiec musial to byc jakis zasobny bendenski gospodarz, sadzac z odziezy i miejsca przy stole. Robinton z bliska zobaczyl, jak Carola pociagnela S'lonera za rekaw, marszczac niechetnie brwi. Spojrzal na Fallonera, ktory dalej siedzial na zwyklym miejscu, z mina pelna oczekiwania. Cala sala wstrzymala oddech. -Za piecdziesiat Obrotow Gwiezdne Kamienie powiedza nam, czy to sie zdarzy, czy nie, moj przyjacielu. Ale mamy smoki i Benden jest wciaz silny. Taka przysiege zlozylismy Warowniom i Cechom, gdy! pierwszy smok wyklul sie ze skorupy. Dotrzymam jej, a takze wszyscy Wladcy Weyru, ktorzy po mnie nastapia! - Sklonil sie po raz drugi Merelan, rzucil krotkie spojrzenie Robintonowi i usiadl. Merelan szybko polecila instrumentalistom odegrac wesola melodie. Byl to rowniez sygnal dla obslugi, by odstawic stoly na boki i przygotowac miejsce do tanca na srodku Sali. Gdy sluzacy zbierali j naczynia, zdejmowali blaty i usuwali je na bok, ustawiali krzesla pod scianami i odprowadzali mlodsze dzieci do lozek, wszyscy goscie spokojnie gawedzili. Na poczatku tancow Robinton gral na duzym bebnie, wiec tego wieczoru nie udalo mu sie porozmawiac z Fallonerem. Za to nastepnego ranka, na lekcji muzyki, gdy tylko wszedl z matka do klasy, przyjaciel skoczyl ku niemu, zlapal za rekaw i odciagnal na bok. -Kto ci kazal to zaspiewac? - spytal zemocjonowany, ostro, niemal oskarzajaco. -Mama - odparl Robinton, ktory myslal, ze od przyjaciela uslyszy raczej: "Swietnie spiewales" albo cos w tym rodzaju. -Kurcze, ale Carola sie zdenerwowala! - zasmial sie Falloner. - S'loner byl pewnie w siodmym niebie z radosci. Nasz stary harfiarz nie znal tej piesni i nigdzie nie mogl jej znalezc, nawet gdy S'loner kazal mu przejrzec wszystkie Kroniki. Ojciec pamietal tylko, ze kiedys sie jej uczyl. Mozliwe, ze poprzedni Wladca Weyru, G'ranad, usunal ja z kanonu nauczania. -Jest w Kronikach Cechu Harfiarzy - wyjasnil Robinton. - Musialem ja kilkanascie razy skopiowac, kiedy harfiarze rozjezdzali sie na posady. -Jedno jest pewne, uszczesliwiles mojego ojca. -Dlaczego? -Bo on wie - tu Falloner zrobil znaczaca pauze, a na jego twarzy odmalowalo sie niezwykle napiecie - ze Nici powroca. I stara sie, by inni tez w to uwierzyli. Ta piesn to nie tylko zagadka, to takze ostrzezenie. - Poklepal Robintona po plecach. - A ja polece w slad za nim na bojowym spizowym smoku. Sam zobaczysz. -Ale jesli nawet Nici spadna, to dopiero za piecdziesiat Obrotow albo dluzej... a wtedy bedziesz juz stary. -Piecdziesiat lat to nie starosc, wiekszosc jezdzcow dozywa setki, a nawet wiecej. Stary M'odon ma prawie sto dziesiec Obrotow, a jego brazowy Nigarth jest calkiem zwawy. -Czy on pamieta Opad? -Nie, jest na to za mlody, ale jego prapradziadek walczyl wtedy. W tym momencie Merelan przywolala klase do porzadku. -Nauczymy sie dzis czegos nowego: Piesni-Zagadki. Wladca Weyru, S'loner, bardzo prosil, zebym was jej nauczyla. Robintonie, zaspiewaj ja dla nas raz jeszcze, zebysmy mogli popracowac nad melodia. Spelnimy prosbe Wladcy, oddajac czesc wszystkim smokom i ich jezdzcom. W piec dni pozniej przybyl jezdziec zielonej smoczycy, z zaproszeniem dla Mistrzyni Spiewu i jej syna na kolacje w Weyrze i z prosba, by zechciala zabrac ze soba nuty nowych utworow, ktore spiewano w Warowni Benden. Robinton nie byl pewien, czy zaproszono ich dlatego, ze on zaspiewal Piesn-Zagadke, czy dlatego, ze Wladcy Weyru chcieli jeszcze raz uslyszec spiew jego matki. -Naturalnie, oznacza to wystepy, kochanie - powiedziala Merelan z usmiechem - wiec zabierzemy ze soba instrumenty. Ciesze sie, ze i ciebie zaprosili. Bardzo chcialam, zebys zobaczyl Weyr Benden. - Przerwala, a potem mrugnela do niego konspiracyjnie. - Pozniej, kiedy bedziesz musial spedzic noc samotnie w Weyrze Fort, nie bedziesz sie wcale bal. -Skad sie o tym dowiedzialas? - Uczniowie nie wyjawiali przeciez swojego sekretu nikomu, szczegolnie dziewczetom. Merelan zasmiala sie cicho. -W Cechu dzieje sie duzo rzeczy, o ktorych wszyscy wiedza, ale nikt nie mowi, kochanie. Zreszta i bez tego nawet przez chwile nie myslalam, ze balbys sie opuszczonego miejsca. Robinton nadal sie z dumy. -Ale przeciez Weyry chyba sie roznia? Merelan zastanowila sie chwile. -Tak, masz racje. W archiwum sa nawet mapy wszystkich Weyrow... albo powinny byc. To kolejna rzecz, ktora musze sprawdzic po powrocie. -A kiedy wrocimy, mamo? Tak naprawde to przestalo mu na tym zalezec. Benden mu sie naprawde spodobal i bardzo polubil Fallonera. Nigdy przedtem nie mial prawdziwego przyjaciela. Poczul, ze matka gladzi go po glowie. -Tesknisz za Cechem? -Nie, przeciez moga sie uczyc u ciebie - odpowiedzial z usmiechem. - Jestes bardziej wymagajaca niz Mistrz Washell albo Kubisa. -No coz, to prawda. -I fajnie, ze moge byc z toba caly czas - dodal i poczul, ze jej dlon jakby zwolnila. -Ale tak przeciez nie jest, Robie - odparla matka takim dziwnym glosem, ze az podniosl glowe, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Spostrzegl, ze na chwile spochmurniala. - Dzielisz sie mna z calym Bendenem i wszystkimi uczniami. Zastanowil sie nad tym przez chwile. -Tak, ale to nie to samo. -To nie to samo - powtorzyla bardzo powoli. - No coz, musimy troche pocwiczyc, zeby pokazac im, na co nas stac. Pozniej Robinton powiedzial o zaproszeniu Fallonerowi. -Polecisz z nami, co? - spytal, podskakujac z radosci. -Ja? Dlaczego akurat ja? - No bo... bo ty... Falloner zbyl to "bo" obojetnym machnieciem reki i sardonicznym usmieszkiem. -Mam szczescie, ze przyslali mnie tu do Warowni. Moja prawdziwa matka umarla przy moim urodzeniu, a przybrana matka dostala jakiejs goraczki, ktorej uzdrowiciel nie potrafil wyleczyc, i tez nie zyje. W Weyrze nie ma nikogo, z kim naprawde chcialbym sie zobaczyc. -Nawet z ojcem? Falloner zadarl glowe do gory. -Tak samo nie chce sie z nim widziec, jak ty z twoim. -Ja nigdy nic takiego nie powiedzialem... -Ale w ogole o nim nie wspominasz. No to chyba za nim nie tesknisz, nie? A poza tym wolalbym nie wchodzic w droge Caroli, a Lady Hayara jest dla mnie lepsza nawet niz Stolla - dodal lagodniejszym tonem. - A Stolla jest mila, chociaz ma tyle roboty, bo jest gospodynia w Nizszej Jaskini, i w ogole. To ona doradzila S'lonerowi, zeby mnie tu wyslal, poki wszystko sie nie uspokoi - przerwal i okropnie sie skrzywil, orientujac sie, ze sie za bardzo zagalopowal. -Az co sie nie uspokoi? Twarz Fallonera przybrala wyraz swietej niewinnosci. -Co sie ma niby uspokoic? -Sam przeciez powiedziales... - Robinton przerwal, wzruszyl ramionami i zmienil temat. Dopiero Lady Hayara doprowadzila do tego, ze Falloner pojechal razem z Robintonem. -Niech jedzie dla towarzystwa - powiedziala do Merelan. - Falloner oprowadzi Robintona po Weyrze i nie pozwoli mu wtykac nosa tam, gdzie nie powinien. - Rzucila chlopcu surowe spojrzenie, ale po chwili ocieplila je pelnym zrozumienia usmiechem. - Bardzo cie prosze, tym razem nie dokuczaj juz Larnie. -Ale ona wszedzie za mna lazi - poskarzyl sie chlopiec, robiac paskudna mine. - Larna to corka Caroli - wyjasnil na uzytek Merelan - i straszna nudziara. -Sluchaj, Fallonerze - Lady Hayara pogrozila mu palcem - wiem, ze Roba beda prosic o piesni, ale przyszly harfiarz powinien wiedziec o Weyrze cos wiecej niz to, czego sie dowie z ballad. Brazowy smok, ktory przylecial po gosci, nie narzekal na dodatkowy ciezar. Jezdziec tez nie mial nic przeciw Fallonerowi, bo powital go kwasnym usmieszkiem: -Co, weyrzatko, pozwolili ci wrocic? -Chyba tak, C'vrelu. Dzieki, Falarthu - dodal Falloner, zwracajac sie do smoka i jednoczesnie sprawnie wspinajac sie na jego grzbiet, by usiasc za Robintonem. Robinton wszystko by oddal, zeby sie dowiedziec, co to mialo znaczyc, ale podejrzewal, ze od przyjaciela nigdy nie dowie sie szczegolow. Zanim zdazyl sie nad tym glebiej zastanowic, poczul, ze smok odrywa sie od ziemi zwyklym karkolomnym skokiem. Zacial zeby, przygotowujac sie na przelot w pomiedzy. Poczul wdziecznosc, gdy dlonie Fallonera zacisnely sie na jego ramionach w chwili, gdy weszli w przenikajacy do kosci chlod. W pomiedzy nic nie czul, ale wiedzial, ze przyjaciel wciaz go obejmuje. Bylo lepiej niz sie spodziewal, bo teraz wiedzial, co go czeka - i nagle mial okazja podziwiac caly Weyr z wysokosci. Widok byl niezwykly, bo Benden znajdowal sie w wygaslym, podwojnym kraterze wulkanu. Gdy Falarth wszedl w zakret niemal na czubku skrzydla, Robinton spostrzegl smoka-wartownika z jezdzcem nieco powyzej poteznych Gwiezdnych Kamieni, ktore w dzien przesilenia obejma Czerwona Gwiazde, gdy powroci nad Pern. Widzial spiace w sloncu smoki wylegujace sie na krawedziach z widokiem na zachod... i kilka czarnych dziur w skale - przejsc do Wylegami, gdzie twardnialy zniesione przez Krolowa jaja, zanim nadszedl czas) Wylegu i Naznaczania, gdy smocze i ludzkie weyrzatka dobieraly sie w pary na cale zycie. Gdy Falarth obnizal lot, Robinton dojrzal; wielkie zlote cialo Feyrith w jej legowisku i Chenditha, spoczywajacego nieco powyzej. Oczy smoka wirowaly powoli, gdy obserwowal Falartha, ladujacego z wdziekiem przed Dolna Jaskinia. Rozdzial VII Tak wiec znalezli sie na miejscu. Falloner dyplomatycznie zsunal sie z drugiego boku Falartha, unikajac w ten sposob spotkania z Carola, ktora wraz z S'lonerem wyszla powitac Harfiarke i jej syna. Oboje goraco dziekowali przybyszom za przyjecie zaproszenia.-Zaproszenia do Bendenu? - zasmiala sie Merelan. - Nie moglam sie doczekac! Przedstawiono jej Stolle, gospodynie Nizszych Jaskin, wysoka kobiete w srednim wieku, ktora z kolei przedstawila ja blekitnemu jezdzcowi C'ganowi, tutejszemu Spiewakowi. Byl to drobny mezczyzna o chlopiecej, szczerej i pelnej zapalu twarzy, wyraznie zachwycony spotkaniem z Mistrzynia. Druga z kobiet, ktore wyszly powitac spiewaczke, byla Miata, ktora uczyla pierwsze klasy w Weyrze. Robinton sklonil sie im wszystkim najladniej jak umial, a potem S'loner wzial go za ramie i powiedzial z szerokim usmiechem: -Biegnij z Fallonerem, chlopcze. Zaopiekujemy sie twoja mama, nie boj sie. -Nie boje sie, w Weyrze jest bezpieczna - odparl smialo Robinton i zanim matka zdazyla go skarcic, dal nura za Falartha, gdzie czekal jego przyjaciel. -Chodz, tu jest mnostwo ciekawych rzeczy - powiedzial Falloner i poprowadzil go przez Niecke ku czarnym paszczom Wylegarni. - To najwazniejsze miejsce w Weyrze. W kazdym Weyrze. -Czy ten twoj syn bedzie harfiarzem? - Robinton doslyszal jeszcze pytanie S'lonera skierowane do Merelan. Odpowiedz juz do niego nie dotarla, wiec zaczal sie po raz kolejny zastanawiac, czy bedzie mogl zostac harfiarzem i zarazem smoczym jezdzcem. I czy tez by Naznaczyl spizowego smoka. No coz... moglby ostatecznie Naznaczyc brazowego i byc w skrzydle Fallonera, zeby walczyc z Nicmi, kiedy powroca. Falloner pokazal mu wszystko. Wylegarnia napelnila chlopca podziwem. Spogladal na jej ogromna kopule, na stromy amfiteatr, gdzie zasiadali goscie, by przygladac sie Naznaczaniu, na kamienne podium, z ktorego krolowa strzegla jaj i obserwowala Wylag. Znalezli sie takze w kilku miejscach, ktorych chyba nie pokazywano zwyczajnym gosciom. Falloner poprowadzil go schodami z boku Wylegarni i wepchnal przez drzwi, prowadzace do kwater Wladczyni Weyru. Robinton przelknal sline z nadzieja, ze Feyrith wciaz lezy gleboko uspiona na skalnej polce i ze Carola ciagle jeszcze stoi u boku jego matki. Szedl na paluszkach i zauwazyl, ze Falloner rowniez ciszej stawia nogi niz zazwyczaj. Z pomieszczen Wladczyni przeszli do Komnaty Rady, gdzie stal potezny kamienny owalny stol i masywne kamienne fotele, na ktorych podczas narad zasiadali Wladcy Weyrow i dowodcy skrzydel. Potem zeszli do pachnacych plesnia pomieszczen, gdzie przechowywano Kroniki Weyru. -W naszym archiwum jest dokladnie taki sam zapach - stwierdzil Robinton, nabierajac pewnosci siebie z dala od Weyru i od Feyrith. Gdy pogladzil palcem grzbiet jednego z oprawnych tomow, odpadl kawalek skorzanej okladki. Pospiesznie wytarl palec liczac na to, ze nikt nie zauwazy sladu. Ksiegi byly bardzo zaniedbane, w znacznie gorszym stanie niz te, o ktore zamartwial sie Mistrz Ogolly. Falloner tez to zauwazyl i prychnal pogardliwie. -To nastepna rzecz, ktora mi sie podoba w Warowni: dbaja o swoje archiwum tak, ze ksiegi nadaja sie do czytania. - powiedzial. Rob zgadzal sie z tym w zupelnosci. Bendenczycy przydzielili do Archiwum sluge, ktorego jedynym obowiazkiem bylo odkurzanie i oliwienie oprawnych w skore tomow i sprawdzanie, by miedzy pergaminowymi stronami nie zalegly sie robaki. Matka pokazala Robintonowi najstarsze ksiegi, liczace sobie nie wiadomo ile setek Obrotow, a jeszcze calkiem czytelne Wrocili na gore, i wydostali sie z korytarza wiodacego do pomieszczen Wladczyni. Dopiero wtedy Robinton odetchnal z ulga. Ciekaw byl, dlaczego Falloner odwazyl sie go tam zaprowadzic; czy odgrywal sie w ten sposob na Caroli za to, ze go nie lubi? Zakradanie sie do jej prywatnego mieszkania bylo troche glupie, zdaniem Robintona, ale cieszyl sie, ze udalo mu sie obejrzec Komnate Rady. Tu beda sie gromadzic spizowi jezdzcy przed walka z Nicmi. Ale te Kroniki... przeciez tez wtedy beda potrzebne. A za kilkadziesiat lat chyba w jeszcze gorszym stanie. Gdy szybkim krokiem przemierzali goracy piasek, Robinton myslal, ze wroca do glownych sal Weyru, ale Falloner wskazal mu krawedz Niecki, usmiechajac sie przy tym zlosliwie. -Pokaze ci cos, o czym nie wiedza nawet niektorzy tutejsi - powiedzial. Rozejrzal sie, by sprawdzic, czy nikt ich nie obserwuje, i schowal sie za wielkim glazem. Robinton zawahal sie, ale kolega pociagnal go za rekaw. Choc wiosenne slonce jeszcze jasno swiecilo, w szczelinie bylo ciemno. Blask dochodzil tylko z rozpadliny, ktora dostali sie do srodka. W chwile pozniej znow rozblyslo swiatlo i Robinton nerwowo przelknal sline, dzielnie ruszajac ku nowej niespodziance, ktora przygotowal dla niego Falloner. Przyjaciel trzymal nad glowa koszyk z zarami, na tyle jasnymi, byl rzucac cienie na sciany waskiego przesmyku. -Nie odzywaj sie glosno - szepnal prosto w ucho Robintona - bo tu jest takie echo, ze kazdy w Wylegarni moze nas uslyszec. Robinton energicznie pokiwal glowa. Nie chcial, zeby mama dowiedziala sie, ze robil w Weyrze Benden cos zakazanego, a moze nawet niebezpiecznego. Falloner poprowadzil go kretym przejsciem. Ktos o dwie dlonie wyzszy od chlopcow musialby sie tu schylac; na szczescie tez obaj byli szczupli, bo raz czy dwa musieli wciagac brzuchy, by przecisnac sie miedzy skalnymi wystepami. Nagle przed nimi zrobilo sie nieco jasniej: dotarli do poszarpanej szczeliny, gdzie mogli stanac wyprostowani i popatrzec prosto na Wylegarnie. -Przychodzimy tu popatrzec na jaja, kiedy twardnieja - mruknal Falloner. - Przy ostatnim Wylegu raz nawet wyszedlem na piasek i dotknalem jaj. -Naprawde? - Robinton byl pod wrazeniem jego odwagi. - Nie przylapali cie? Moze wlasnie dlatego Wladczyni tak nie lubila jego przyjaciela? -Nie - odparl Falloner i odegnal te mysl strzepnieciem palcow. -Jakie sa w dotyku te jaja? - Robinton musial o to zapytac. -Najpierw takie gumowe... -Najpierw? - chlopiec byl wstrzasniety. -No, bo potem codziennie robia sie twardsze. - Falloner wzruszyl ramionami. - Fajniej jest, jak sie je sprawdza codziennie. Robia sie coraz cieplejsze, a skorupy coraz ciensze pod dlonia. Smoczek wyjada to, co jest naokolo niego w skorupce, wiesz? Musi nabrac sil, zeby sie wykluc. Widziales kiedys jajko wherry, kiedy ptaszek jest jeszcze nie wyrosniety? - Robinton nigdy tego nie widzial, ale kiwnal glowa. Lorra kiedys mu mowila, ze niektore jaja takie sie robia, jesli sie je za dlugo trzyma. - Wiec to jest tak samo. Dlatego smoczki umieraja z glodu, gdy wychodza ze skorup. -Ale przeciez nie umieraja naprawde, co? -S'loner mowi, ze niektore umieraja, ale ja nie widzialem nigdy niewyklutego jaja - w jego glosie zabrzmial ton doswiadczonego eksperta. - Tylko teraz nie legnie sie duzo smokow - westchnal. - Ale blizej Przejscia bedzie ich wiecej. -To znaczy, ze bedzie Przejscie? -Pewnie, ze tak. Juz przedtem byly Dlugie Przerwy. Jestes z Cechu Harfiarzy, sam powinienes to wiedziec. -Wiem - pospiesznie przytaknal Robinton. W jakims sensie rzeczywiscie wiedzial, ale postanowil wszystko dokladnie sprawdzic po powrocie do Cechu. - Ale zawsze szesc Weyrow bylo gotowych do walki z Nicmi - przypomnial sobie nagle. Falloner zadumal sie gleboko. -Damy sobie rade - dodal z wiekszym przekonaniem, nizby mozna bylo sadzic z wyrazu jego twarzy. - Sa zastepcy dla starych jezdzcow, ktorzy umieraja. Benden jest w pelnej gotowosci do walki. -Ale jest tylko Benden - szepnal Robinton, nagle ogarniety strachem. -Benden w zupelnosci wystarczy - odparl z duma Falloner i predko zaslonil usta reka, bo odezwal sie o wiele glosniej niz powinien i echo ponioslo j ego slowa przez cala pusta Wylegarnie. - Chodzmy stad. Pokaze ci pomieszczenia weyrzatek, a potem zobaczymy sie z moimi kolegami. Ostroznie wycofali sie korytarzem i Falloner ukryl pod skalnym wystepem koszyk z zarami. Potem chlopiec z Weyru pedem przebiegl na prawa strone Niecki, pod Nizsze Jaskinie, skad dochodzil gwar i halas. Pedzac za nim, Robinton dojrzal sylwetke matki, rozmawiajacej przy stole z jakimis wiekowymi wujkami i ciotkami. No coz, zaraz pewnie skonczy te obowiazkowa pogawedke, wiec jej syn nie bedzie musial sie klaniac i usmiechac do staruszkow. Nie chetnie na nich patrzyl, a jeszcze mniej lubil ich zapach. Ludzie nie powinni dozywac takiego wieku. Kiedy harfiarze nie mogli juz pracowac, wracali do domow rodzinnych albo do warowni na poludniu gdzie panowal cieplejszy klimat. Kwatery weyrzatek byly puste, poniewaz smoki z ostatniego wylegu juz dawno podrosly i przeniosly sie do osobnych kwater. Pomieszczenia, czyste i schludne, czekaly na nastepna grupe mlodziezy. Falloner znal tez droge na skroty, szerokim korytarzem, prowadzacym do jaskin-magazynow. -Jest ich mnostwo, tych jaskin - powiedzial z duma. - Benden, Lemos i Bitra wciaz dostarczaja doroczne daniny w przepisanej ilosci, a Wladcy Keroonu i Telgaru mowia nam, gdzie smokom wolno polowac, zeby selekcjonowaly w ten sposob slabsze sztuki bydla. Waskimi przejsciami chlopcy przedostali sie do czesci mieszkalnej. Tam Falloner pokazal Robintonowi swoja sypialnie, ktora dzielil z trzema innymi chlopcami; potem zeszli do pomieszczen kapielowych. W najwiekszej wannie Weyru, wypelnionej parujaca woda,' mozna by bylo nawet plywac, pomyslal z zazdroscia Robinton. Dalej sa inne magazyny - wyjasnil Falloner. - I caly labirynt starych korytarzy, i mnostwo pozamykanych na klucz pokoi. Jak zostane Wladca Weyru, bede mogl do wszystkich zagladac - powiedzial i zasmial sie cicho. Jednoczesnie z tym smiechem zabrzmialy przytlumione tony dzwonu, w ktory ktos walil z wielkim zapalem. i -Kolacja! - Falloner bez zwloki poprowadzil Robintona z powrotem do Nizszych Jaskin. -Czy wszystkie Weyry sa takie same? -Wiesz, ja tylko raz bylem w Telgarze, ale sa tam takie same miejsca, to znaczy Wylegarnia, Weyr krolowej, archiwa i tak dalej. Nie byles nigdy w Weyrze Fort? -Nie wolno - odparl ostroznie Robinton, patrzac spod oka na swojego towarzysza. Falloner rozesmial sie: -A od kiedy to zakazy moga kogokolwiek powstrzymac ? Na pewno ciagle tam ktos chodzi. -No, wlasciwie zdaje mi sie, ze tak, ale... Falloner polozyl palec na wargach i puscil oko. -Nie ma dwoch takich samych Weyrow, ale - tu wzruszyl ramionami - jak juz byles w jednym, to nie zgubisz sie i w Forcie. -Wiem, dziekuje ci bardzo, Fal. -Nie ma sprawy, Rob. Po tych slowach znalezli sie w Nizszych Jaskiniach. Matka Robintona stala na niskim podium, gdzie rozstawiono dlugi stol, pod katem prostym do reszty umeblowania jadalni. Byla tam takze druga estrada, ze stojakami na nuty, krzeslami i stoleczkami; tam mial sie odbyc koncert. -Ilu jest muzykow w Weyrze? - spytal Rob, naliczywszy czternascie miejsc. -Mamy jednego dobrego gitarzyste, C'gana, jednego niezlego skrzypka, jakich takich dudziarzy i perkusiste, chociaz ty jestes o wiele lepszy od niego. Rob zastanowil sie nad tym, ale nagle przy wysokim stole zaczelo sie robic tloczno. Nie wszyscy jezdzcy dosiadali spizowych bestii, co mozna bylo poznac po kolorowych sznurach, zawiazanych na ich swiatecznej odziezy. Mama zauwazyla go i gestem pozwolila zostac z Fallonerem. Byl zachwycony. Mieszkancy Weyru, wezwani dzwiekiem dzwonu, siadali, gdzie kto chcial. Falloner pociagnal go za rekaw do stolu zajetego przez szesciu chlopcow, mniej wiecej w jego wieku. Pomachal gwaltownie reka i wyciagnal dwa palce, by zaden maluch nie dosiadl sie na wolne miejsca. -Akurat na czas - powiedzial chlopiec, ktoremu czarne loki spadaly na czolo az do brwi. - Zmykajcie, jest mnostwo miejsca gdzie indziej - dodal w strone najblizszego dzieciaka. -To Robinton, z Cechu Harfiarzy - przedstawil go Falloner i z impetem siadl na lawie. - Ten tutaj to Pragal - zwrocil sie do Robiego, wskazujac chlopca, ktory sie do nich odezwal - a tamci to Jesken, Morif, Rangul, Sellel i Bravonner, moj mlodszy brat. Robinton pomyslal, ze nie sa do siebie zbyt podobni, z wyjatkiem niezwyklych oczu - bursztynowych, niemal zlotych. Pewnie mieli rozne matki, bo przeciez Falloner wspominal, ze jego mama nie zyje. -Jak ci sie udalo wrocic? - spytal Bravonner. -Mowilem ci, ze jade do Bendenu tylko po to, zeby sie uczyc - wyjasnil bratu lagodnie Falloner. - Wszystko bylo w porzadku? - rozejrzal sie z oskarzajaca mina po twarzach kolegow. -Jasne... - zaczal Bravonner. -Obiecalem ci, nie? - najezyl sie Pragal. - Nikt mu nie dokuczal. -Z wyjatkiem ciebie - odpowiedzial mu Bravonner, spogladajac] zlosliwie spode lba, a starszy kolega pchnal go w ramie, robiac okropna mine. - Widzisz? - dodal chlopiec, patrzac proszaco na starszego brata. -Jasne. Widze. Bedzie cos dobrego na kolacje? - spytal Rangula. Poteznie zbudowany Rangul strzelal oczyma od jednego rozmowcy do drugiego. Przypominal Robintonowi pewnego ucznia, ktoremu nie nalezalo nadmiernie ufac, bo potrafil klamac prosto w oczy podczas sporow przy stole, a potem zwalac wine na kolegow. -Pieczone mieso - odpowiedzial Rangul i mlasnal, a potem skrzywil sie z niesmakiem: - I mnostwo bulw. -Ty o tym wiesz najlepiej - odezwal sie ze smiechem Jesken, chlopiec o szczuplej twarzy i krotko ostrzyzonych wlosach - bo prawie wszystkie musiales obrac. -Za co ci wlepili dyzur? - spytal zaciekawiony Falloner. -To moja sprawa - odparl ponuro Rangul, rzucajac grozne spojrzenie przez stol na rozesmianego Jeskena. -Wepchnal Larne do gnojowki - wyjasnil Jesken i zaslonil sie ramieniem, bo Rangul siegnal widelcem przez stol, zeby go ukluc. -Spokoj ma byc - skarcil ich Falloner rozkazujacym tonem, ktory wskazywal, ze czesto musial przerywac podobne spory. Szybko rozejrzal sie wokol, by sprawdzic, czy nikt niczego nie zauwazyl. - No coz, Larnie ktos powinien wreszcie dac szkole... ale mozna sie przez nia wpakowac w klopoty. Kto sie nia teraz zajmuje? - Znow sie rozejrzal, zatrzymujac wzrok na stole pod przeciwna sciana, przy ktorym siedzialy mlodsze dziewczynki. - Aha, wpakowali ja Manorze. - Zwrocil sie do chlopcow. - Zdarzylo sie cos ciekawego po moim wyjezdzie? Nastapilo sprawozdanie, niezbyt ciekawe dla Robintona, ktory nie znal mieszkancow Weyru i nie wiedzial, o kim mowa. Wkrotce Fallonerowi podano polmisek z pokrojonym miesem, co zakonczylo dyskusje. -Wrociles, co ? - spytala kwasno obslugujaca ich kobieta. - Postaraj sie, zeby przy tym stole byl porzadek. Slyszysz? -Jak zawsze, Millo - odparl z niewinnym usmieszkiem. -Rangulu, idz i przynies bulwy - polecila Milla. -Ale ja je obieralem - zaprotestowal. -Tym lepiej, poczestujesz wszystkich owocami swojego trudu. Jesken, ty idz po salate. Pomrukujac pod nosem, Rangul odepchnal krzeslo i z wsciekla mina przyniosl duza, parujaca mise. Jesken uwinal sie przed nim z przyniesieniem salaty. Falloner nalozyl po duzym plastrze miesa Robowi i sobie, a potem podal polmisek innym. Gestem poprosil Rangula o bulwy; tamten usluchal, choc niechetnie. Widac bylo, ze wie, iz z Fallonerem lepiej nie zadzierac. -Jestes gosciem - powiedzial Jesken, podajac Robintonowi salate. -A pozniej bedzie tez spiewal. Dobry glos, dobra muzyka - Falloner mrugnal na Robintona, ktory akurat w tym momencie mocno sie zaniepokoil, by przypadkiem nie odkryto, kto jest autorem ballad, ktore Merelan wybrala na wieczorne muzykowanie w Weyrze. -Pewnie i ciebie tez bedziemy musieli sluchac - zlosliwie dokuczyl mu Rangul, z mina na poly zirytowana, na poly zazdrosna. -Ja przynajmniej potrafie nadawac ton - usmiechnal sie Falloner z wyzszoscia. -W Cechu Harfiarzy ci, ktorzy nie maja glosu, moga grac na instrumentach - zalagodzil ten spor Robinton, wyczuwajac, ze z latwoscia moze sie on przemienic w zlosliwa sprzeczke. Chlopcy z Weyru naprawde niewiele sie roznili od harfiarskich uczniow. - Jejku, ale dobra pieczen - dodal, w nadziei, ze zmieni temat rozmowy. -Rzeczywiscie dobra - odpowiedzial Falloner zujac pracowicie. - Zawsze tu niezle jadamy. -Przewaznie - wtracil Jesken z tak pelna buzia, ze musial dopchnac jedzenie palcem, ktory nastepnie oblizal z sosu. - Dzisiaj mieso jest doskonale. Pewnie z mlodszej sztuki, niz nam sie trafia zazwyczaj. -No coz, w koncu dzis siedzi z nami Robinton - powiedzial Falloner z usmiechem. -Zostaniecie tu troche? - spytal Sellel, przenoszac wzrok z Fallonera na Robintona. -Dzis wieczor na pewno - odparl Falloner i dal Robintonowi kuksanca pod zebro. - Kaza ci spiewac do bialego rana, wiesz? -To i ty bedziesz spiewal razem z nami - odparl Robinton i wpakowal do ust potezny kes pieczeni. Troche zalowal, ze nie moze zjesc wiecej, ale nie da sie dobrze spiewac z pelnym brzuchem. Tego wieczoru spiewal do woli, z Fallonerem, z matka i solo. Najpierw, naturalnie, wykonali Piesn o Obowiazkach, przy ktorej wtorowali im wszyscy sluchacze w refrenie i zwrotkach, gdy tylko Robinton odspiewal pierwsza linijke. Pierwszy refren nagrodzili brawami. Podobalo mu sie to i potraktowal owacje jako komplement, zreszta zasluzony. Potem mama szepnela do niego: "Piesn-Zagadka". Wedlug programu miala ona byc wykonana pozniej, ale poniewaz to mama prowadzila koncert, poslusznie zaspiewal utwor nagle ucichlej, zadumanej publicznosci. S'loner promienial z zadowolenia, widzac jak wszyscy sie dziwia, zasluchani. Robinton i Falloner wykonali kilka jego piesni, ktore sie spodobaly sluchaczom, choc nikt nie wiedzial, kto jest autorem. Moze i Weyrowi brakowalo dobrze wyszkolonego harfiarza, ale wiele osob mialo ladne glosy, a wiekszosc szybko podchwytywala melodie i refreny. Robinton nigdy jeszcze nie spiewal dla takiej publicznosci - zupelnie odmiennej od jego dotychczasowych sluchaczy i prawdopodobnie najlepszej. Mama chyba rowniez to czula, bo w jej glosie znow dzwieczala radosc, nawet gdy spiewala smutne melodie. Nawiazali ze sluchaczami niezwykla lacznosc, odnajdujac nowa glebie "sluchania". My takze sluchamy, wiesz, maly harfiarzu! - uslyszal w myslach glos i o malo nie zafalszowal. Wiele to Robintonowi wyjasnilo, ale nie mial czasu, by wszystko dokladnie przemyslec; musial spiewac dalej i to tak, by nie rozczarowac publicznosci. Sluchacze prosili o swoje ulubione piesni, i dopiero gdy Robinton zachrypl ze zmeczenia, Merelan, choc niechetnie, oglosila koniec wieczornego koncertu. -Wykorzystalismy cie bez miary, Merelan, i malego Robintona tez - powiedzial S'loner, wstajac i rozkladajac rece w odpowiedzi na kolejne tytuly piesni, wykrzykiwane przez sluchaczy. - Jest pozno, nawet jak na zgromadzenie w Weyrze, a wy niezwykle szczodrze obdarzyliscie nas swoim czasem i glosami. -Danina Cechu Harfiarzy dla Weyru - odparla, zginajac kolano w eleganckim uklonie i gestem lewej reki ogarniajac wszystkich sluchaczy. - Z przyjemnoscia dla was spiewamy. -Nasze smoki byly rownie zachwycone jak my - powiedzial Wladca Weyru, spojrzal na Robintona i mrugnal do niego. Nagle fala radosci, na ktorej grzbiecie chlopiec unosil sie przez caly wieczor, opadla i Robinton zachwial sie na nogach. -Fallonerze, odprowadz malego Robintona do lozka - rozkazal S'loner, wskazujac w kierunku czesci sypialnej. -Jestem prawie tak samo zmeczony jak on - odpowiedzial chlopiec, objal ramieniem przyjaciela i wyprowadzil go z sali. -Ciebie, moja mila Merelan, Carola odprowadzi do goscinnego Weyru, w ktorym powinna mieszkac smocza krolowa. No coz, juz wkrotce, juz wkrotce... - powiedzial S'loner, gdy chlopcy wyszli z Nizszych Jaskin. Nastepnego dnia sam S'loner odwiozl ich z powrotem do Bendenu. Robinton i jego matka, mimo zmeczenia wieczornymi spiewami, doskonale zdawali sobie sprawe, jaki to zaszczyt. Nawet Falloner nie byl soba - w obecnosci ojca stal sie niezwykle milczacy. -Chyba przespie caly tydzien - stwierdzila Merelan, gdy pomachali na pozegnanie spizowemu jezdzcowi i Chendithowi. - Ale to byl wspanialy wieczor, Robie. Coz za cudowny wystep. Wiem, ze nigdy w zyciu nie spiewalam tak dobrze, a ty byles fantastyczny. Mam tylko nadzieje, ze jeszcze troche pospiewasz dyszkantem - westchnela i zwichrzyla mu wlosy, gdy wchodzili na schody Warowni. - I ze bedziesz mial dobry glos po mutacji, naturalnie. Spotkali Lady Hayare, poruszajaca sie niezgrabnie, bo byla juz w ostatnich dniach ciazy. -Bylam pewna, ze zatrzymaja was na noc, kiedy nie wrociliscie o rozsadnej godzinie - powiedziala, wchodzac wraz z nimi do Warowni i kierujac sie ku glownym schodom. - Wygladacie na zmeczonych... wyspaliscie sie porzadnie? Macie takie rumience... Czy czegos wam potrzeba? Zdaje mi sie, ze dzis nie dam rady wejsc z wami na schody. - Westchnela ciezko i powachlowala sie dlonia. - Mialam nadzieje, ze tym razem urodze w terminie... Meralan, wspolczujac Pani Warowni, wyjasniala, ze maja wszystko, czego im potrzeba, po czym wraz z synem ruszyla do ich apartamentu. Zgarbila sie natychmiast, gdy znikneli z oczu Hayarze. -Taki spiew moze czlowieka do cna wyczerpac - powiedziala, gdy weszli do pokoju. - Ach! - krzyknela stlumionym glosem. Zobaczyli na stole gruby zwoj pisma, wyraznie pochodzacy z Cechu, co mozna bylo poznac po szerokiej wstazce w kolorze harfiarskiego blekitu, opasujacej list wokol. Dlon Merelan na krotka chwile zawahala sie nad rulonem, potem pochwycila go stanowczo i zerwala pieczec. Usiadla, wyciagnela zwoj nut i rozlozyla go na stole. Robinton spostrzegl, ze jej twarz pobladla, a palce lekko dygotaly, gdy czytala krotka wiadomosc dolaczona do kompozycji. -Nie, to nie jest przesylka od twojego ojca - powiedziala i spojrzala na nuty, jednoczesnie czytajac notatke. - To od Mistrza Gennella. Podaj mi gitare. Natychmiast wyjal instrument z pudla, zdziwiony tym pospiechem. Nagle zdal sobie sprawe, ze matka nie zaspiewala dzis ani jednej kompozycji ojca. Wiedzial, ze jest prawdopodobnie jedyna spiewaczka, ktora jest w stanie pokonac trudnosci techniczne, wpisane w jego utwory. Widzac, ze Merelan, stara sie grac, przytrzymujac jednoczesnie skraj zwijajacego sie pergaminu, polozyl rece na jego brzegach. Zagrala pierwszy akord, przerwala, by dostroic struny i zaczela od nowa. W polowie pierwszej strony spojrzala na syna, zdziwiona i zaskoczona. -To w ogole nie przypomina dziela twojego ojca... - przyjrzala sie blizej pismu - ale na pewno wyszlo spod jego piora - dodala i grala dalej. Robie sledzil nuty i sprawnie przewracal strony. Chwilami o tym zapominal, bo i jego wzruszyla teskna melodia, minorowe akordy i nastroj calego utworu. Gdy ucichly ostatnie dzwieki, matka i syn spojrzeli na siebie, Merelan zdziwiona, Robinton - zniecierpliwiony. Pragnal, by i matce spodobala sie ta muzyka. -Moge chyba powiedziec bez obawy, ze ktos mi zaprzeczy - powiedziala z lekkim usmieszkiem - ze to najbardziej ekspresyjny utwor, jaki twoj ojciec napisal przez cale zycie. Objela ramionami gitare. -Zdaje mi sie, ze on za nami teskni, Robie. Przyznal jej racje. Muzyka byla zdecydowanie melancholijna, a ojciec przeciez zwykle pisywal bardziej... bardziej pozytywne, agresywne utwory, pelne ozdobnikow, wariacji, oblakanczych kadencji i tym podobnych upiekszen. Rzadko zdarzala mu sie tak prosta i elegancka muzyka. W dodatku prawdziwie melodyjna. Merelan wziela do reki liscik od Gennella. -Mistrz Gennell tez jest tego zdania, bo pisze: "Moim zdaniem, powinnas to zobaczyc, Merelan. Zdecydowany zwrot ku liryce. Sadze, ze to najlepsza rzecz, jaka w zyciu napisal, choc on sam nigdy by sie do tego nie przyznal". - Rozesmiala sie cicho. - On sie nie przyzna, ale mysle, ze masz racje, Gennellu - powiedziala i spojrzala na syna. - A ty co o tym sadzisz, kochanie? O tej muzyce? -Ja? - speszony i zaskoczony, nie potrafil znalezc odpowiednich slow. - Czy do tego jest jakis tekst? -Moze ty go napiszesz, moj drogi? Bylby to wtedy wspolny utwor ojca i syna. Moze pierwszy z wielu? -Nie - powiedzial powaznie Robinton, choc z calego serca pragnal, by istnial choc cien szansy na to, ze ojciec zaakceptuje napisany przez niego tekst. - Mysle, ze raczej ty powinnas dopisac slowa. -Najlepiej bedzie, jesli oboje popracujemy nad odpowiednim tekstem. - Zwichrzyla mu wlosy. Oczy miala pelne smutku, choc na wargach igral usmieszek. - Jesli uda nam sie odnalezc wlasciwe slowa... Rozdzial VIII Robinton nie wiedzial, co matka napisala w odpowiedzi na list Gennella; w kazdym razie wyjasnila synowi, ze musi zakonczyc pobyt w Bendenie. Pragnela rowniez, by C'gan, Spiewak z Weyra, troche sie podszkolil. Pod wzgledem muzycznym byl dobry, ale potrzebowal wiecej pewnosci siebie w grze na harfie. Chciala rowniez tego lata, przy okazji zmiany stolu przez harfiarskich uczniow, co oznaczalo ich promocje do stopnia czeladnikow, poprosic o przydzielenie Warowni Benden dobrego harfiarza, ktory potrafilby uczyc spiewu. Benden wedlug Merelan zaslugiwal na wszystko, co najlepsze.-Z roznych powodow - dodala. - Sadze jednak, ze zabierzemy do Cechu Maizelle. Teraz, gdy nauczyla sie juz podstaw, wiecej skorzysta z pracy pod kierunkiem roznych Mistrzow - dodala z typowym dla siebie enigmatycznym usmieszkiem. - Bedzie mogla spiewac razem z Halanna. Robintona nie pytano o zdanie... chlopiec jednak wolalby zostac dluzej w Bendenie, nie tylko ze wzgledu na przyjazn z Fallonerem, Hayonem i innymi. Wcale nie chcial wracac do Cechu Harfiarzy, chociaz w pewnej chwili, gdy zemocjonowana Maizella zaczela go wypytywac o wszystko, zatesknil za tamtejszymi przyjaciolmi, nawet za Lexeyem. Rodzice Maizelli byli zachwyceni samym faktem, ze Mistrzyni Spiewu zaproponowala cos takiego ich corce. Rozmowa toczyla sie w jakis czas po urodzeniu synka przez Lady Hayare. -Wolalabym jeszcze jedna dziewczynke - przyznala sie Pani Warowni Merelan, gdy spiewaczka wraz z Robiem zlozyli jej zwyczajowa wizyte. - O wiele latwiej jest wydac je za maz i nie martwic sie o rywalizacje synow o dziedzictwo. To znaczy, wiem, ze Raid bedzie dobrym wladca Warowni, ale... - nie skonczyla zdania. Falloner przez caly wieczor wyjasnial Robintonowi, dlaczego lepiej jest urodzic sie w Weyrze albo w Cechu. Twierdzil, ze jesli ktos jest meskim dziedzicem posiadlosci, musi cale zycie uwazac na zazdrosnych braci i kuzynow. -Ale przeciez Wladcy Warowni zbieraja sie razem na narade i decyduja, kto ma odziedziczyc Warownie - zdziwil sie Robinton. W odpowiedzi na te naiwnosc uslyszal tylko pogardliwe prychniecie. -Jasne, ze tak, ale zazwyczaj wybieraja najsilniejszego kandydata, takiego, ktory potrafil przezyc dostatecznie dlugo, by przed nimi stanac. Zwaz, ze w Weyrze tez knuje sie rozne intrygi i zawiazuje sie stronnictwa przed godowym lotem krolowej - na twarzy chlopca pojawil sie chytry grymas. - Naturalnie, nikt przy tym nie ginie, poniewaz jezdzcy smokow nie moga staczac pojedynkow na smierc i zycie. Bystry spizowy jezdziec moze jednak zapewnic sobie przywodztwo, doprowadzajac do tego, ze jego smok wyprzedzi wszystkich w poscigu za krolowa, -Jak? Falloner popatrzyl na niego z politowaniem. -Sa na to sposoby, rozne sposoby! Moj ojciec, na przyklad, pokonal wszystkich innych spizowych jezdzcow, gdy Feyrith wzniosla sie ostatnio do lotu. Carola chciala miec w Weyrze C'roba, ale Chendith przechytrzyl Spakintha. I to bez wielkiego wysilku. A Feyrith po tym locie zniosla o wiele wiecej jaj niz po poprzednich godach ze Spakinthem. -Myslalem, ze Wladca Weyru zostaje sie na zawsze. - Robinton przebiegl w mysli wszystkie znane mu ballady o smokach. -Tylko tak dlugo, poki smok Wladcy lata z krolowa - odparl Falloner, potrzasajac glowa. -Chcialbym, zebys pojechal ze mna do Cechu Harfiarzy - niesmialo zaproponowal Robinton. -Nic z tego - padla szybka odpowiedz. - Wracam do Weyru. Nie chce byc zbyt dlugo poza domem? -Dlaczego? W Wylegarni nie ma jaj, a poza tym jestes jeszcze za maly. -Tylko o jeden Obrot - odparl Falloner, jak zwykle bunczucznie. - Wspaniale, zesmy sie poznali. Strasznie lubie twoja mame. Postarala sie, zebym byl bardziej... na widoku. -Na widoku? - zdaniem Robintona, Falloner powinien sie raczej usuwac w cien, a nie pakowac w takie klopoty, ze az musiano go wyslac z Weyru, bo inaczej jego Wladczyni nigdy by sie nie uspokoila. Wlasciwie Rob do dzis nie wiedzial, co jego przyjaciel przeskrobal. -No wiesz, moge teraz pomagac C'ganowi, bo nauczylem sie czytac i kopiowac nuty... prawie tak dobrze jak ty. -Szybko sie uczysz - pochwalil go serdecznie Robinton. -Musze - odparl Falloner z nagla powaga. - Jesli podczas nastepnego Przejscia mam byc Wladca Weyru... Chodz, pomoge ci skonczyc pakowanie. Masz duzo wiecej rzeczy niz po przyjezdzie. -Wszyscy tu byli dla mnie bardzo dobrzy - przyznal Robinton. -Czemu nie? Przeciez nikomu nie nadepnales na odcisk. Nastepnego popoludnia Robintona sciskalo cos w gardle, gdy zegnal sie ze wszystkimi przyjaciolmi z Bendenu - szczegolnie z Fallonerem i Hayonem. -Nic sie nie martw, Rob - szepnal mu do ucha Falloner, gdy stali u boku Spakintha, patrzac, jak worki podrozne wedruja na grzbiet spizowego smoka. - Jak tylko zostane spizowym jezdzcem, przylece do ciebie z wizyta. Obiecuje. -Bede czekal. - Robinton usmiechnal sie szeroko, by powstrzymac lzy. -Hopla! - zawolal C'rob i podrzucil go na grzbiet smoka. Robinton wiedzial juz, jak zlapac sie grzebienia i wgramolic na miejsce. Potem mama, ze znacznie wiekszym wdziekiem, usadowila sie za nim i pomachala na pozegnanie wszystkim na ziemi. Robinton uslyszal, jak pochlipuje i wiedzial juz, ze nie tylko jemu jest przykro z powodu wyjazdu. Zal mu bylo, ze nie moga zostac dluzej. Zaladowanie Maizelli na Cortatha potrwalo nieco dluzej, bo zabrala mnostwo bagazy, ktore mialy jej wystarczyc na pelen Obrot nauki u harfiarzy. Po twarzy plynely jej lzy - ale Robinton wiedzial, ze byly to lzy radosci. No coz, pomyslal bezlitosnie, przekona sie, ze w Cechu jest zupelnie inaczej niz w Bendenie. Ta mysl powstrzymala go od pochlipywania. W chwile pozniej wystartowali. Gwaltowny skok Spakintha w niebo znowu malo nie urwal Robintonowi glowy. Prawie juz sie pozbyl leku przed pomiedzy; odczuwal jedynie zimno, a nie strach, i byl z tego dumny. Spakinth wyraznie sie popisywal; wychynal z powietrza nisko, tuz nad dziedzincem Cechu Harfiarzy, niemal nad samymi dachami, delikatnie zawinal skrzydlami do tylu i wyladowal. -Swietna robota, Spakinth - klasnela w dlonie Merelan. -Pozniej zabije go za to - odezwal sie C'rob ponurym tonem. - Na takie ewolucje musi miec moja zgode. -Och, wybacz mu, C'robie - wstawila sie Merelan za smokiem, a w jej oczach igraly figlarne iskierki.- Co za wejscie na scene! O, nadlatuja juz Cortath z M'ridinem i Maizella, znacznie bardziej dyskretnie. Z usmiechem pomachala reka wszystkim zebranym na schodach. Po chwili znow zaczela klaskac, gdy z drugiego pietra chor zaspiewal pelnym glosem na powitanie: Witaj nam, kochana, dobrze, zes wrocila Sercem cie witamy Piosenka blagamy Nie wyjezdzaj wiecej, zostan w domu, mila. Ktos nawet w finale zagral fanfare na trabce do wtoru werbla, co jeszcze bardziej zachwycilo Merelan. Tylko Robinton zauwazyl, jak sie rozglada. Wiedzial, ze wzrokiem szuka ojca. Petirona nie bylo wsrod zgromadzonych na stopniach Cechu, ale moze to on prowadzil chor. Za to Mistrz Gennell entuzjastycznie machal im reka, wraz z Betrice, Ginia, Lorra trzymajaca na biodrze najmlodsza coreczke, z Mistrzem Boslerem i Mistrzem Ogollym, ktory trzymal dlonie na ramionach Lexeya i Libby. Barba stala o schodek nizej. -Nic nie wspominaj o tej melodii, ktora napisal tata, kochanie. Chyba ze sam cos o niej powie - pospiesznie szepnela mu matka do ucha i pomogla zsiasc z wysokiego Spakintha. Gennell i Betrice ruszyli na pomoc. -Ale urosles! - wykrzyknela Betrice i chwycila go w ramiona, zanim Lexey i Libby dobiegli, by go usciskac. - Czy to mloda Maizella? - spytala, podczas gdy Mistrz Bosler i Ginia pomagali zsiasc dziewczynie z Warowni. - Kolejna Halanna? Chyba nie, ta ma niewiele bagazu. -Maizella jest w porzadku i slucha mamy - usmiechnal sie Robie, odpinajac ciepla kurtke, ktora chronila go od chlodu pomiedzy, i poprawiajac koszule. -Teskniles za nami? - dopytywal sie Lexey i podskakiwal z niecierpliwosci; widac bylo po minie, ze bardzo mu brakowalo jego cierpliwego przyjaciela. -Pewnie, ze tak, Lexey - Robinton wymierzyl mu przyjacielskiego kuksanca. - Nauczylem sie paru fajnych gier, Libby - dodal, zwracajac sie do dziewczynki. Matka zaczela przedstawiac swa nowa uczennice Mistrzowi Harfiarzy, jego zonie i innym doroslym, pozwalajac, by Betrice zajela sie wszystkich. - Podpowiedziala Robintonowi, zeby podziekowal Spakinthowi i C'robowi za odwiezienie do domu. -Cala przyjemnosc po mojej stronie, Mistrzyni Spiewu. Moze uda ci sie wrocic do nas i pospiewac na Jesiennym Zgromadzeniu? Proszono mnie, bym cie o to zapytal - odpowiedzial C'rob, usmiechajac sie od ucha do ucha. -Zobacze, czy dam rade, C'robie. Bardzo bym chciala. - Slyszac te slowa, Robinton gwaltownie pokiwal glowa, co wywolalo wybuch jej smiechu. - Zdaje mi sie, ze ktos bedzie mnie tak dlugo pilowal, az sie zgodze - dodala, wichrzac wlosy syna. - Moze wypijesz z nami kubek klahu? Z nieudawanym zalem potrzasnal glowa. -Nie dzis. Ale dziekuje! Jak tego wymagalo dobre wychowanie, poczekali na dziedzincu, az jezdzcy wsiada na smoki. Potem obie bestie skoczyly w powietrze, skierowaly sie na wschod i zniknely. Robinton pochwycil ciche, niezauwazalne westchnienie matki, zanim odwrocila sie i usmiechnela do wszystkich, ktorzy wyszli im na powitanie. -Chodz - Lorra ujela Merelan za ramie - przygotowalam dla was male co nieco, ktore odpedzi chlod pomiedzy... a wy uwazajcie na rzeczy Mistrzyni - skarcila niosacych worki podrozne uczniow, ktorzy zdazyli wbiec juz do polowy schodow. -Nie bylismy w pomiedzy az tak dlugo, zeby zmarznac - odezwal sie Robinton. -A coz to za zblazowany podroznik? - spytala rozbawiona Lorra. -Kilka razy polecielismy z mama na smoku do Weyru, wiesz? - wyjasnil. -Czy tez mozemy wejsc? - spytala Libby, czekajaca przy drzwiach z Lexeyem i Barba. -A czy wam kiedys ktos odmowil jedzenia w tym Cechu? - powiedziala Lorra. Poprawila mala Silvine, usadowiona na biodrze, i gestem wskazala niewielka jadalnie, gdzie na nakrytym stole czekala spora waza z owocowym napojem - specjalnoscia tutejszej kuchni, oraz talerze z ciasteczkami i ciastkami. - Czy w Bendenie nakarmili was przed odlotem? - spytala podroznych. -Tak, dostalismy drugie sniadanie czasu bendenskiego... - Przynajmniej czasu pilnuja- powiedziala gospodyni, niemal z aprobata. Merelan szybko odwrocila sie od stolu na dzwiek meskich krokow na kamiennej posadzce holu, ale byli to tylko Mistrzowie: Gennell, Bosler i Ogolly. -Mialem nadzieje, ze Petiron zdazy wrocic na czas z Ruathy - powiedzial Gennell przepraszajaco. -Ach, tak? -Byl pewien, ze zdazy cie przywitac w domu - mowil dalej Mistrz - wiec nie nadawalismy z wiezy bebnow wiadomosci, by opoznic wasz odlot do czasu, kiedy on wroci. - Gennell spojrzal w otwarte drzwi Sali, jakby spodziewal sie, ze Petiron pojawi sie w nich wlasnie w tej chwili. - To niedaleko, dalem im wszystkim dobre wierzchowce. W Ruacie odbywa sie letnie Zgromadzenie, wiec prosili nas o szczegolnie atrakcyjne wystepy. -Halanna tez pojechala? - spytala Merelan wypranym z emocji glosem. -Tak, razem z Londikiem, choc sadze, ze on niedlugo juz przejdzie mutacje - zmarszczyl brwi Gennell. -Ach, nie ma sie czym przejmowac - powiedziala od niechcenia i spojrzala na syna. - Robie moze przejac wszystkie solowe partie dyszkantu. Spiewal wszystko, co bylo trzeba w Bendenie, w Warowni i w Weyrze... i nie przemawia przeze mnie tylko matczyna duma. -Na pewno. Podobalo ci sie w Weyrze, Robintonie? - Gennell usmiechnal sie milo. -Tam jest fantastycznie - odpowiedzial. Chetnie by mu opowiedzial o wszystkim, bo nie pamietal, czy Mistrz Gennell byl kiedykolwiek w Weyrze. - Prawda, mamo? -Och, tak, to rzeczywiscie szczegolne miejsce - Gennel poglaskal go po glowie i zwrocil sie do Merelan: - Powiedz mi cos wiecej o naszej nowej sopranistce, dziewczynce Lorda Maidira. -To dobrze wychowana mloda dama - zasmiala sie Merelan widzac, ze po tych slowach wyraznie zelzal niepokoj Mistrza Gennella.- Nie narazilabym Cechu na pobyt drugiej... - chrzaknela i zaproponowala, by Robie skonczyl pic sok w towarzystwie swoich przyjaciol. Robinton odszedl, usmiechajac sie, bo dokladnie wiedzial, co zamierzala powiedziec. Ojciec wrocil do Cechu dopiero pod koniec dlugiego letniego dnia. Dwaj towarzyszacy mu czeladnicy prowadzili za uzde wierzchowce, z ktorych jeden wyraznie kulal. -Biegus okulal, mamo - powiedzial Robinton z punktu obserwacyjnego na parapecie. - Ale to nie biegus taty - dodal, gdy wybiegla z sypialni, by spojrzec mu przez ramie na dziedziniec. - Patrz. Tam jest! - Wskazal charakterystyczna, wysoka i szczupla postac Petirona, ktory zsiadl z kasztanowatego ruathanskiego walacha. Reakcja matki byla dla niego niezrozumiala. Najpierw martwila sie, ze Petirona nie ma, a teraz wcale sie nie ucieszyla, ze bezpiecznie wrocil do domu. -Tata nigdy sie nie spieszy, jesli wie, ze cos jest nie w porzadku - powiedzial. -Czasami, Robie, zbyt latwo wybaczasz - odpowiedziala i ujela go pod brode, podnoszac jego twarz ku swojej. Wcale nie zamierzal wybaczyc ojcu, zwlaszcza gdy przekonal sie, ze ten dopiero po bardzo dlugim czasie przyszedl powitac rodzine. -Jakies klopoty po drodze, Petironie? - spytala matka, odwracajac sie od okna i wspanialego zachodu slonca. -Dwa biegusy okulaly, tak sie spieszyly, zeby wrocic do domu - powiedzial. Szerokim gestem polozyl na lawie juczne torby i pudlo z instrumentem. - Ty podrozowalas wygodniej - podszedl do niej i cmoknal ja w policzek. - Londik stracil glos. -To ja go zastapie - wtracil Robinton. Ojciec, jakby dopiero teraz zdal sobie sprawa, ze jego syn jest w pokoju, lekko zmarszczyl brwi. -Moze i tak. Ale dawno powinienes byc juz w lozku, Robintonie. Mamy z twoja matka duzo spraw do omowienia. Dobranoc. -Nie masz synowi nic wiecej do powiedzenia na powitanie, Petironie? - glos Merelan byl tak pelen napiecia, ze Robie az drgnal. -Nic nie szkodzi, mamo. Dobranoc, ojcze - powiedzial chlopiec i prawie wybiegl z pokoju, by zostac sam ze swoim smutkiem. -Jak mogles, Petironie? Robie zatrzasnal drzwi, by nie slyszec odpowiedzi ojca, zadowolony, ze grube drewno dobrze tlumi dzwiek. Rzucil sie na lozko i pomyslal, ze wolalby byc w Bendenie. Nawet Lord Maidir byl dla niego milszy niz ojciec. Dlaczego ojciec nigdy nie jest ze mnie zadowolony? - rozzalil sie. Co takiego zlego zrobilem? Dlaczego nie potrafie tego czegos naprawic? Pewnie nie trzeba bylo mowic, ze potrafie zastapic Londika. Ale przeciez potrafie. Dobrze o tym wiem. Mama powiedziala, ze moj glos jest rownie dobry, a muzycznie jestem nawet lepszy. A ona nie ma zwyczaju mowic byle czego tylko dlatego, ze chce byc dla kogos mila... nie w sprawach zawodowych. Zaszlochal w poduszke, nie mogac opanowac lkania. A gdy pozniej uslyszal krzyki, schowal glowe pod poduszke i mocno przycisnal ja do uszu, by nie docieralo do niego nic, poza biciem wlasnego tetna. Robinton musial przejsc formalne przesluchanie przed wszystkimi mistrzami, by zakwalifikowac sie na stanowisko solowego sopranu chlopiecego. Troche sie przed tym denerwowal. Matka na wiesc o tych wymogach dostala szalu. -Watpisz w moja profesjonalna opinie, Petironie? - spytala, gdy dowiedziala sie o tej propozycji. Wszystkie okna byly otwarte, wiec Robinton chcac nie chcac slyszal cala dyskusje. -Kazdy spiewak ubiegajacy sie o pozycje solisty w Cechu Harfiarzy musi przejsc przesluchania - odpowiedzial ojciec. -Tylko jesli wszyscy mistrzowie nie slyszeli go przedtem - odparla, ledwie sie hamujac. -Nie zycze sobie, by ktokolwiek pomyslal, ze na sile wpycham mojego syna na miejsce, ktore moglby zajac ktos o podobnych kwalifikacjach. -Nie ma drugiego tak doskonalego dyszkantu! Wszyscy poza toba wiedza bardzo dobrze, ze Robinton ma wspanialy glos. -W takim razie to tylko kwestia formalnosci, prawda? -Formalnosci! Formalnosci? Dla twojego wlasnego syna? -Naturalnie, ze tak. Dla niego bardziej niz dla kogokolwiek innego. Z pewnoscia sama to rozumiesz, Merelan. -Bardzo mi przykro, Petironie, ale nie rozumiem. Robie drgnal, slyszac, jak trzasnely drzwi mieszkania. Poczul dlawienie w gardle, ale udzielil sobie surowego napomnienia, ze teraz nie czas na placz. Jest zawodowym harfiarzem i udowodni wszystkim - a szczegolnie ojcu - jak dobrze zostal wyszkolony. Oczywiscie stal twarza do egzaminatorow, wiec nie umknely mu dodajace otuchy gesty z ich strony i zachecajaca mina matki, grajacej introdukcje do utworu, ktory, zgodnie z ich ustaleniami, mial zaspiewac jako pierwszy. Egzamin skladal sie z dwoch piesni, utworu dowolnego i z czytania nie znanej zdajacemu partytury. -To bedzie bardzo trudne - skomentowala mama nieswoim glosem - bo on zna wszystko. -Jest taka, ktorej nie zna - odpowiedzial ojciec i zdecydowanie kiwnal glowa, co oznaczalo, ze uwaza temat za zamkniety. Zaspiewal wiec Piesn-Zagadke, ktora zmusila wszystkich mistrzow, wlacznie z ojcem, do uwaznego sluchania. Ale ta piesn odpowiadala skali jego glosu; pozwalala takze zaprezentowac dobre frazowanie i kontrole glosu, gdy wyciszyl ostatnia nute, nie urywajac jej. -Dziwny wybor - skomentowal ojciec, gdy ucichly szczere brawa. Petiron podal Robintonowi podwojna karte. - To mialo byc nastepne solo Londika. Nawet on go nie widzial. Masz kilka minut, by je przejrzec. - Wyciagnal reke po gitare Merelan i usiadl na stolku, przygotowujac sie do akompaniowania synowi. Robinton mial wrazenie, ze nogi sie pod nim uginaja, gdy rzucil okiem na zamaszyste pismo ojca. Zanim jednak przewrocil kartke, poczul przyplyw ulgi. Jesli ojciec mysli, ze ten utwor udowodni jego niewystarczajace kwalifikacje, czeka go przyjemna niespodzianka. -Jestem gotow - powiedzial, wracajac na pierwsza strone. -Powinienes poswiecic na to wiecej czasu - odparl ojciec. -Przeczytalem wszystko, ojcze - upieral sie Robinton. Ojciec nie wiedzial, z jaka latwoscia przychodzi mu zapamietywanie muzyki, nawet takiej o skomplikowanej dynamice, w ktorej lubowal sie Petiron, z dziwacznymi interwalami, ktore tak chetnie stosowal. "Po to, zeby wibracje nie daly sluchaczom zasnac" - skomentowal kiedys jeden z czeladnikow. -Nie denerwuj chlopaka niepotrzebnie, Petironie - oswiadczyl Mistrz Gennell. - Jesli mowi, ze jest gotow, powinnismy mu wierzyc. -Zagram pierwsze takty, a potem wroce do poczatku - powiedzial Petiron, jakby robil mu szczegolna przysluge. Robinton dostrzegl, jak matka ostrzegawczo podnosi w gore palec, wiec nic nie odpowiedzial. Ale wszedl ze spiewem w idealnym momencie. Nie musial patrzec na partyture, ale wbijal w nia oczy, zeby nie widziec ojca. Bez klopotu wyspiewal nietypowe interwaly, caly czas dokladnie trzymajac tempo, choc zmienialo sie niemal w co drugim takcie. Byl tam jeden ustep, ktory doskonale pasowalby takze do elastycznego glosu Londika, i tryl, z ktorym Robie rowniez nie mial zadnych trudnosci, bo mama nieraz prosila go, by pokazywal Maizelli, jak sobie radzic z tego rodzaju wokalnymi ozdobnikami. -Jestem przekonany, ze mamy wiecej niz odpowiedniego nastepce na miejsce Londika - powiedzial Mistrz Gennell, przekrzykujac huczna owacje. - Doskonale ci poszlo, Robie. Ciebie tez zaskoczyl, nieprawdaz, Petironie? Kazalas mu ciezko pracowac w Bendenie, Merelan, to widac. Widac wyraznie. Petiron patrzyl na syna z na wpol otwartymi ustami, prawa dlonia tlumiac struny gitary. -Z pewnoscia zapomniales, Petironie, ze Robie skonczyl dziesiec Obrotow podczas pobytu w Bendenie - dociela mu Merelan. -To prawda - Petiron wstal powoli i troskliwie schowal gitare do pudla. - Ale musisz dokladniej przyswoic sobie dynamike tego nowego utworu, synu. W czwartym takcie... Widzac narastajaca furie Merelan, Gennell przerwal Mistrzowi Kompozycji. - Petironie, to nie do wiary - powiedzial. - Chlopak ani razu sie nie pomylil, spiewajac te trudna muzyke... bo innej nie piszesz... ktorej na oczy przedtem nie widzial, a ty sie czepiasz tempa w jednym takcie? -Jesli ma przyjsc na miejsce Londika, musi byc dokladny we wszystkich szczegolach - stwierdzil Petiron; - I bedzie. Od tej pory ja bede nadzorowal jego muzyczna edukacje. Jest bardzo wiele do zrobienia... -No coz, tu sie mylisz, moj dobry Petironie - przerwal mu Gennell mozliwie najlagodniejszym tonem, przybierajac obojetny wyraz twarzy. - Przeciez ty - wskazal go palcem - uczysz na poziomie czeladnika. Wiesz, trzeba zachowac kolejnosc - rozpromienil sie, widzac zdumienie na twarzy Petirona. Robinton uslyszal jakis stlumiony dzwiek i obejrzal sie na matke, ktora usmiechnela sie do niego z bardzo dziwna mina. -Robinton jest za mlody na ucznia, choc jako nasz wiodacy chlopiecy sopran, od tej pory podlega jurysdykcji cechu. Ale - ciagnal Gennell, wielce z siebie zadowolony - uwazam, ze chlopiec najwiecej skorzysta, pobierajac indywidualne lekcje u swojej matki, poniewaz to bez watpienia Merelan doprowadzila jego glos do obecnego poziomu, dzieki swoim niezwyklym talentom nauczycielskim. - Sklonil sie w jej strone. - Ponadto bedzie naturalnie kontynuowal normalne lekcje u Kubisy. Nie mozemy pozbawiac go wiedzy ogolnej i podstaw, mimo ze obdarzony jest tak pieknym dyszkantem. Bardzo dobrze ci poszlo, Robintonie. - Teraz usmiech Gennella objal i Robintona. Mistrz pogladzil chlopca po glowie wladczym gestem i na koniec klepnal go lekko a zdecydowanie. - Tak jest. Mysle, ze niektorzy z nas, a ja z pewnoscia, beda chetnie nadzorowac jego nauke do czasu, gdy osiagnie wiek uczniowski. - Gennell gwaltownie westchnal. - Oczywiscie, gdy zacznie przechodzic mutacje, po prostu sprawdzimy, jakie ma inne uzdolnienia muzyczne. Robinton zamrugal, gdy Gennell, ktorego szerokie ramiona oslanialy go przed ojcem, z wielka powaga puscil do niego oko. -Dziekuje, Mistrzu Harfiarzy. Bede sie staral cie nie rozczarowac - powiedzial chlopiec w naglej ciszy. Wszyscy zaczeli chrzakac, wstawac, przestepowac z nogi na noge. Matka podeszla do Robintona, polozyla mu dlonie na ramionach i lekko je scisnela na znak aprobaty. -Ach, Petironie, z wiezy bebnow podali mi wiadomosc, ze Igen chcialby po raz drugi wysluchac koncertu, ktory przygotowales dla nich w zeszlym roku - powiedzial Mistrz Harfiarzy, ujmujac Mistrza Kompozytora za reke i wyprowadzajac go z pokoju egzaminacyjnego. - Moze to byc debiut twojego syna, Nie dziwie sie, ze tak dobrze mu poszlo, znajac jego rodzicow. Musisz byc z niego dumny... - Jego glos cichl w glebi korytarza. -Na pozor nasz Mistrz Harfiarzy od czasu do czasu zapomina o calym swiecie - zauwazyl Mistrz Ogolly suchym, stlumionym glosem - ale w rzeczywistosci malo co uchodzi jego uwagi, prawda, Merelan? No coz, przez ten letni rozklad zajec i tak dalej, brakuje mi uczniow... teraz, kiedy potrzebuje ich najbardziej. Robie, czy moglbys poswiecic mi kilka godzin? Chcialbym nadrobic opoznienia w kopiowaniu rekopisow. Robie wzrokiem spytal matke o pozwolenie, a ona kiwnela glowa. - Wiesz, Mere, on ma niezwykle wyrazne pismo. Bedziesz mial wolne dzis po poludniu? - zwrocil sie proszaco do Robintona. -Przyjde po drugim sniadaniu - odpowiedzial chlopiec, wdzieczny, ze ma uzasadnienie, by spedzic reszte dnia poza wlasnym pokojem. Od czasu, gdy uznano, ze moze jesc bez pomocy, siedzial przy stole dziecinnym w jadalni, wiec mogl teraz uniknac spotkania z ojcem w poludnie. Wezmie od Mistrza Ogolliego egzemplarz partii Londika z zeszlego roku i nauczy sie jej na pamiec. W ten sposob nie zirytuje ojca. Robinton az do osiagniecia dojrzalosci nie zdawal sobie sprawy, do jakich przemyslnych sztuczek uciekal sie caly Cech Harfiarzy, by bronic go przed perfekcjonizmem ojca. Odczul jedynie ogromna ulge, gdy ze wzgledu na "formalnosci" w dzien po dwunastych urodzinach musial sie przeniesc do uczniowskiej sypialni. Zamiast poprawic sobie stosunki z ojcem przez te dwa Obroty solowej pracy, coraz bardziej irytowal Petirona, choc bardzo sie staral, by bylo inaczej. Sprawy mialy sie coraz gorzej, tak ze wszyscy zaczeli zauwazac co sie dzieje, wiec pozostali spiewacy specjalnie chwalili Robintona tak glosno, by slyszal to jego ojciec, ktory tylko od czasu do czasu kwitowal spiew syna kiwnieciem glowy. Chlopiec wiedzial, ze przenosiny zasmuca matke, ale jednoczesnie zdawal sobie sprawe, ze bardzo ulatwia jej zycie. Widac bylo wyraznie, ze ojciec nie moze sie juz doczekac, az zamkna sie za nim drzwi. Byl w innej sytuacji niz pozostali uczniowie; cale zycie mieszkal w Cechu, wiec nie grozila mu tesknota za domem. Choc wiedzial, ze bedzie mu brakowalo matczynej milosci i troski, bardzo juz pragnal opuscic mieszkanie rodzicow. -Przeciez chlopak nie oddali sie od ciebie o wiecej niz sto piecdziesiat metrow - powiedzial Petiron, obserwujac, jak Merelan troskliwie pakuje rzeczy Robintona. Nagle spostrzegl, ze zona wklada do pudla gruby zwoj nut. - Co to takiego? - spytal podejrzliwie. -Rob pisal rozne wprawki - odparla obojetnie i probowala zapakowac nuty, by zabrac je sprzed jego oczu. -Wprawki? -Chyba jakies prace domowe - dodala, by podkreslic, ze to bez znaczenia. Prawie juz spakowala zwoj, gdy Petiron odebral go jej i rozwinal. Cienka skora miewa nieraz te irytujaca ceche, ze nie sposob jej rozprostowac; tak bylo i tym razem, wiec Petrion, zaczaj cos mruczec pod nosem ze zdenerwowania. Merelan zaciela zeby i ukradkiem dala znak Robiemu, by dalej skladal ubrania i wkladal do worka. Robie mial nadzieje, ze wyprowadzi sie bez zadnych nieprzyjemnych scen. Dlaczego ojciec musial tego popoludnia krecic sie po domu? W Cechu bylo tyle innych miejsc! -Praca domowa? Praca domowa! - Petiron ogarnal wscieklym wzrokiem najpierw zone, a potem przeniosl spojrzenie, na syna. Nawyk marszczenia czola zdazyl wyryc glebokie bruzdy w jego pociaglej twarzy. - To zapisy tych bezsensownych melodyjek, ktore ciagle chca spiewac uczniowie Robie nie widzial miny matki, bo wstala, chcac odebrac ojcu zwoj. Petiron spogladal to na jedno, to na drugie, az wreszcie, po raz pierwszy w kontaktach z synem, doznal naglego objawienia. -To ty - machnal przyczyna calego zamieszania w strone Robintona - to ty je napisales! -Tak, to ja - Robinton musial w koncu powiedziec prawde, chocby ten jeden jedyny raz. - Jako wprawki - uslyszal wlasny glos, obserwujac jednoczesnie coraz bardziej ponura mina ojca. - Takie sobie wariacje... -Wariacje, ktorymi posluguja sie na zajeciach wszyscy mistrzowie. Wariacje, ktore ciagle graja instrumentalisci. Takie brzdakanie, takie glupie melodyjki, ktore byle kto moze zagrac albo zaspiewac. Bezuzyteczny nonsens. I to wszystko za moimi plecami? -Przeciez slyszales na wlasne uszy, ze wszyscy mistrzowie posluguja sie na zajeciach muzyka Robiego, i slyszales tez, jak graja ja instrumentalisci, wiec raczej nie mozna powiedziec, zeby cokolwiek odbywalo sie za twoimi plecami, prawda? - spytala spokojnie Merelan i wyjela mu zwoj z reki. -On komponowal? -Tak, komponowal. Piesni. - Nie dodala, ze Petiron widzial tylko bardzo wczesne prace syna. Miala nadzieje, ze nie pamietal, od jak dawna te radosne, urocze melodyjki obijaly mu sie o uszy. - Czy nie sadzisz, ze dziwne by bylo, gdyby chlopak wychowywany w tym Cechu byl gluchy na muzyke i slepy na nuty? W koncu przez cale zycie byl zanurzony w muzyce, a para Mistrzow Harfiarskich codziennie bombardowala go dzwiekami. Moim zdaniem to logiczne, ze pisze muzyke i dobrze spiewa. Nie mam racji? Petiron stal i spogladal to na jedno, to na drugie. Patrzyl, jak Merelan scisle zwija nuty i wsadza je z powrotem do pudla. -Ukrywalas przede mna jego absolutny sluch, dobry dyszkant i umiejetnosc komponowania? -Nikt nie ukrywal przed toba ani jednej cholernej nutki, Petironie - wycedzila Merelan, z naciskiem, rozmyslnie uzywajac brzydkiego slowa, ktore zszokowalo Robintona rownie mocno jak jego ojca. Petrion az cofnal sie przed hamowanym gniewem zony. - Ty po prostu nie chciales nic slyszec ani widziec. A teraz choc raz w zyciu zachowaj sie jak przystalo na ojca i zanies ten karton do sypialni. Jest za ciezki dla Roba. - Wskazala najpierw na pudlo, a potem na okna sypialni, w ktorej mial mieszkac Robinton. Petiron bez slowa podniosl pakunek i wyszedl z pokoju. Robinton przerzucil przez ramie dwa pozostale worki i zrobil krok do przodu, ale jego matka, spogladajac w glab korytarza, podniosla dlon. -Zaczekaj chwile. - Odwrocila sie do niego tylem. Na jej twarzy malowal sie smutek i rozpacz. - Nie powinnam byla tego mowic. Nie powinnam byla tracic cierpliwosci. Ale nie moge mu bez konca przyklaskiwac i karmic tego potwornego egoizmu, ktory zawsze obraca sie na twoja niekorzysc, Robie. -Wszystko w porzadku, mamo. Rozumiem cie. Matka uniosla dlon, by pogladzic go po policzku - juz prawie dorownywal jej wzrostem - i ze smutkiem pokrecila glowa, a w jej oczach zalsnily lzy. -Zdziwilabym sie, gdybys naprawde mnie rozumial, ale to dowod twojej wielkodusznosci i dobrego serca. Staraj sie tego nie zatracic, synku. To wielki dar. Potem pozwolila mu odejsc. Ojca nie bylo juz w sypialni, ale pudlo lezalo na wlasciwym lozku. Zaczal rozpakowywac rzeczy z nadzieja, ze dlawienie w gardle i poczucie utraty czegos bardzo waznego znikna, zanim ktos nadejdzie. W jego klasie bylo dwudziestu szesciu uczniow. Przydzielono im trzy dlugie pokoje, a Robinton szczesliwie trafil do szescioosobowej sypialni, gdzie bylo odrobine wiecej miejsca. Do wieczora zapozna! sie ze wszystkimi kolegami. Starsi uczniowie zebrali grupke zoltodziobow i przygladali sie im krytycznie. Robinton przybral odpowiednia mine, gdy starosta uczniow, wysoki, dobrze zbudowany chlopak z Keroonu imieniem Shonagar, blyskawicznie wyrecytowal obowiazki uczniow pierwszego roku, wyjasnil, ze sa w Cechu "najnizszymi z najnizszych" i opowiedzial o tradycjach, zwiazanych z tym statusem. Powiedzial tez, ze kazdy z nich na dowod odwagi musi spedzic samotnie noc w Weyrze. -Harfiarze czesto staja wobec roznych problemow i trudnosci. To zajecie nie polega wylacznie na wieczornym spiewaniu ballad w cichych domostwach. Czeka was niebezpieczne zycie - wyjasnil z wielka powaga - i musicie teraz dowiesc, ze sie do niego nadajecie. -Ale Weyr stoi pusty od setek Obrotow - wykrzyknal najszczuplejszy z nowicjuszy, Grodon, szeroko otwierajac oczy ze strachu. Ciezko przelknal sline. -Kazdy z nas przez to przeszedl, chlopcze. Ty tez przezyjesz - twardo odparl Shonagar. Popatrzyl na Robintona i uniosl brwi, rozpoznajac nowego ucznia. - Nie ma wyjatkow. Robinton wiele razy cwiczyl spiew ze Shonagarem - starszy uczen byl bardzo dobrym drugim tenorem. Co wazniejsze, byl sprawiedliwy i rzeczywiscie potrafil utrzymywac dyscypline w sypialniach. Choc tytul starosty nie byl oficjalnym stanowiskiem, Mistrz Gennell popieral Shonagara. Ten zas nie pozwalal uczniom na stosowanie przemocy i nieodpowiednie zachowanie. Robinton nie wspominal o tym, ze urodzil sie w Cechu, gdy inni uczniowie rozgadali sie o swoich rodzinach, ale wiedzial, ze wkrotce wszyscy beda o tym wiedzieli. Mial nadzieje, ze znajdzie przyjaciol, pomimo pozycji swoich rodzicow. Wiedzial, na co stac niektorych uczniow. Na szczescie wrodzona skromnosc i dobry charakter ulatwialy mu kontakty z kolegami. Przez pierwszy siedmiodzien Grodon ogromnie tesknil za domem, wiec Rob wycyganial ciasteczka od Lorry, by wieczorem miec czym pocieszyc kolege. Falawny, o wyblaklych od slonca wlosach i opalonej cerze, pochodzil z Igenu. Shelline, rowniez pieknie opalony, byl Neratyjczykiem. Lear urodzil sie w Tilleku i strasznie sie cieszyl, ze nie bedzie rybakiem jak cala jego rodzina. Jerint, smagly chlopiec z poludniowego Keroonu, calymi dniami cicho wygrywal na fletni i byl w tym znakomity, jak szybko zauwazyl Robinton. Dziesiec dni pozniej postanowil sie wyroznic, gdy Shonagar wszedl do ich pokoju po zgaszeniu swiatel. -Dobra, chlopaki, kto pierwszy idzie do Weyru? - zapytal, surowym wzrokiem taksujac lezace w lozkach ofiary tradycji. Wszyscy poza Robintonem glebiej zakopali sie w futra, jakby chcieli zniknac z oczu starosty. -Mysle, ze dobrze byloby miec to juz za soba - powiedzial Robinton, odrzucajac okrycie. -Doskonale, Robie - odparl Shonagar z zachecajacym skinieniem glowy. Chlopiec ubral sie najcieplej jak mogl, zlapal kurtke i juz byl gotow do wyjscia. Shonagar i jego dwaj zastepcy czekajacy w korytarzy poprowadzili go w dol tylnymi schodami, a potem przez boczne drzwi, prowadzace z Cechu na dziedziniec Warowni. Czekalo tam piec biegusow, ktorych pilnowal czwarty uczen. Robinton zawsze byl ciekaw, jak to sie dzieje, ze uczniom udaje sie dotrzec do Weyru i wrocic tak, by mistrzowie nie wiedzieli o tych ukradkowych wyprawach. Cieszyl sie, ze nie beda musieli pokonywac piechota drugiej drogi pod gore, prowadzacej do Weyru. To byloby straszniejsze niz samotne przebywanie w samym Weyrze przez noc. Na gorskich drogach trafialo sie nocami mnostwo wezy tunelowych i innych niemilych stworzen. Cichcem przeszli wielki dziedziniec Warowni, mineli stajnie i przybudowki, a potem Shonagar przeprowadzil ich przez tunel wyryty w litej skale Warowni - jeden z pomniejszych cudow swiata wykonanych przez Starozytnych - az do nastepnej doliny. Przecieli ja, jadac w dobrym tempie, bo wiedzieli, ze nikt juz nie uslyszy odglosow kopyt biegusow, a potem podazyli zakosami do Weyru. Tutaj zaglebili sie w kolejny tunel, wyciety w skale zdumiewajacymi narzedziami, ktorymi niegdys dysponowali Starozytni. Tej czesci wyprawy Robinton bal sie najbardziej, choc Shonagar otworzyl koszyk z zarami. Po chwili znalezli sie na swiezym nocnym powietrzu, juz w Weyrze. W slabym swietle polksiezyca Robinton ledwie dostrzegal wejscia do Nizszych Jaskin i niektore smocze weyry. -Jesli chcesz, mozesz rozpalic ogien w Jaskini - powiedzial Shonagar, wskazal wejscie i gestem polecil Robintonowi zsiasc z biegusa. -To znaczy, jesli bedziesz mial czym napalic - rozesmial sie jeden z chlopcow. -Daj mu spokoj - skarcil go Shonagar. - Wrocimy po ciebie na godzine przed switem. Dobrej nocy. Poprowadzil kawalkade z powrotem, zabierajac wierzchowca Robintona, a chlopiec potykajac sie powedrowal ku czarnej paszczy pomieszczen mieszkalnych, ktore niegdys tetnily zyciem. Jego kroki niosly sie cichym echem w spokojnym nocnym powietrzu. Owinal sie mocniej kurtka. No coz, nie bylo tak zimno jak w pomiedzy. Troche zalowal, ze nie uprzedzono go wczesniej, bo zostawilby sobie z kolacji cos do przegryzienia. Jedzenie zawsze wprawialo go w lepszy humor. Gdy znalazl sie pod kopula Nizszych Jaskin Weyru, mogl dostrzec jedynie paleniska wzdluz zewnetrznej sciany. -Wlasnie, jesli bede mial czym napalic - prychnal. - W dodatku nie mam jak rozpalic ognia. - Pomyslal, ze trzeba bedzie dac pozostalym chlopcom zapalki, zeby oni z kolei mieli czym podpalic ognisko. Moze uda sie im tez przemycic cos na rozpalke. Koszyka z zarami, nawet najmniejszego, nie da sie przeciez schowac pod kurtka. Nawet najmniejszy plomyk bylby lepszy niz te glebokie, czarne ciemnosci. Nie jest tu jednak az tak ciemno jak w pomiedzy, pomyslal. Na zewnatrz bylo jasniej, wiec Robinton zaczal badac otoczenie. Przezornie obejrzal plan Weyru w Archiwum. Powiedzial tez swoim wspolmieszkancom, by zrobili to samo, gdy uda im sie znalezc wolna chwile podczas lekcji przepisywania. Udalo mu sie wiec znalezc schody wiodace do szeregu weyrow nalezacych do mlodszych krolowych. Wiedzial, ze tam bedzie cieplej, poniewaz Weyr, podobnie jak Warownia Fort i Cech Harfiarzy, byl ogrzewany cieplem z glebin ziemi. Teraz juz nikt nie wiedzial, jak mozna dokonac czegos takiego, ale to dzieki temu nikt nie marzl w tych budynkach, nawet w samym srodku zimy. Robinton ucieszyl sie, ze ta proba odwagi odbywa sie wczesna jesienia. Dwa razy potknal sie na schodach; stopnie byly troche wyszczerbione, choc na tyle szerokie, by zmiescila sie na nich cala jego stopa. Znalazl wejscie do pierwszego Weyru - wlasciwie o malo do niego nie wpadl, gdy wymacywal rekami droge po kamiennej scianie z przeciwnej strony. Wszedl, w dalszym ciagu z reka na scianie, i znow malo nie wpadl do srodka zewnetrznego pomieszczenia, gdzie sypiala smocza krolowa. Ostroznie wedrujac przez kamienna komnate, wyczuwal korzenny zapach, charakterystyczny dla smokow. Dokad odeszli jezdzcy i smoki? Tak wiele domyslow wysnuto na ten temat... nawet przypuszczenie, ze wrocili do miejsca, skad przybyli Starozytni. Ale jesli tak sie stalo, dlaczego nikt z nich nie przylecial na Pern? Przeciez ktos by sie zainteresowal smokami! Uderzyl sie w lydke o brzeg kamiennego legowiska smoka i krzyknal z bolu, rozcierajac stluczone miejsce. W ciszy, ktora teraz nastapila, dotarl do niego ledwie doslyszalny szelest: to uciekaly weze tunelowe - mial nadzieje, ze opuszczaja Weyr na dobre. Doszedl do wniosku, ze w tej ciemnosci nie warto wedrowac dalej i usiadl na kamiennym podium. Nieoczekiwanie zapadl sie w kamienne zaglebienie. Obmacal je wokol. Naturalnie, wielkie smocze cielska wygniotly w skale dolki... Smialo przesunal palcami po zapylonych krawedziach, jakby chcial wyczarowac stwory, ktore niegdys sie tu wylegiwaly. To, bardziej niz wszystko inne, dodalo mu pewnosci. Usmiechnal sie i obrocil, ukladajac nogi tak, ze lezal twarza do bladego swiatla dochodzacego z korytarza. Jego drobne cialo znalazlo sobie wygodnie zaglebienie, a glowe polozyl na przedramionach, opartych o zewnetrzna krawedz. Pomyslal, ze koniecznie trzeba bedzie podziekowac Fallonerowi za to, ze kiedys oprowadzil go po Weyrze. W Forcie nie pozostal ani jeden jezdziec i smok, ale wciaz jest to Weyr, czyli jedno z najbezpieczniejszych miejsc na tym swiecie. Czul zapach smoka i kurzu, ale glownie smoka. Do snu ukolysal go lekki szelest wezy tunelowych; byl pewien, ze nie odwaza sie wejsc w smocze legowisko. Pewnie zyskal troche szacunku w oczach starszych uczniow, kiedy na godzine przed switem musieli go zbudzic glosnym krzykiem. Gdy Robinton pojawil sie na skraju Weyru, Shonagar przynaglil go gwaltownym machaniem. -Gdzie sie podziewales, Rob? Musimy wrocic do Cechu, zanim sie zorientuja, ze pozyczylismy biegusy. Wszedzie cie szukalismy. -W Weyrze jest cieplo - ziewnal Robinton. -Przepraszam, ze cie wyrwalismy ze snu. Wsiadaj. Musimy nadac sobie dobre tempo! - Shonagar spojrzal na nowicjusza z szacunkiem, podajac mu lejce. - I pamietaj, ani slowa pozostalym. Oni tez musza przejsc przez to sami! -Ach, nie bylo tak zle - usmiechnal sie Rob. -Tylko zebym nie slyszal, ze ich przed czyms ostrzegasz! - powtorzyl Shonagar, zaciskajac piesc. -Dobrze. Ani slowa. Robinton wiedzial, ze nic nikomu nie powtorzy... no, moze tylko szepnie kolegom, ze wlozyl im do kieszeni zapalki i podpalke. Gdy galopowali tunelem, Robinton uniosl wzrok, by spojrzec na Gwiezdne Kamienie, olbrzymie czarne dolmeny odcinajace sie od pojasnialego nieba. Pochwycil katem oka jakis ruch i pomyslal, ze moze to duchy smokow, ktore odeszly, trzymaja straz na wysokosci. Spojrzal raz jeszcze i zobaczyl, ze to wher koluje w dol, pewnie z jakiegos gniazda w jednym z gornych Weyrow. Robinton naprawde polubil uczniowskie zycie, co zdumiewalo jego wspollokatorow i pozostala dwudziestke kolegow z klasy. Przychodzili do niego po rade, a czesto po pocieche, on zas pomagal w lekcjach mniej bystrym rowiesnikom. -Chcesz przejac moja funkcje, Rob? - spytal go kiedys Shonagar. -Ja? - odpowiedzial chlopiec z usmiechem - Zatrzymaj sobie na razie odpowiedzialnosc. Jestem jednym z nich, wiec latwiej im przyjsc do mnie, bo znam Cech, jestem pod reka i tyle. -No, wcale ci nie bylo tak strasznie latwo - odparl Shonagar ze znaczacym usmiechem. Skonczyli wlasnie dluga probe przed koncertem na Koniec Obrotu; Rob, jak zwykle, spiewal solowe partie dyszkantu. Halanna i Maizella rowniez wystepowaly jako solistki, ale Petiron, choc pochwalil ich spiew, synowi nawet nie kiwnal glowa. Uczniowie, ktorzy zawsze i wszedzie potrafia wszystko zauwazyc, nie omieszkali zwrocic na to uwagi. Ale jesli ktos mowil mu to wprost, Robinton tylko wzruszal ramionami i odpowiadal, ze ojciec spodziewa sie po nim perfekcyjnego wykonania. Matka w dalszym ciagu szkolila jego glos. Teraz bral juz udzial w normalnych zajeciach. Najbardziej podobalo mu sie w wiezy bebnow, bo wreszcie mogl poznac znaczenie kodow, ktorych sluchal przez cale zycie. Podobnie jak wszyscy, wiedzial, ze pierwsze uderzenia oznaczaja ostateczny adres wiadomosci i imie nadawcy, ale tresc przekazow nauczyl sie odszyfrowywac dopiero po pewnym czasie. Akurat mial dyzur w dniu, gdy Feyrith, krolowa Caroli, zniosla swoje ostatnie jaja - choc nikt wtedy nie wiedzial, ze to ostatni Wyleg. Najlepsze bylo to, ze jedno z jaj okazalo sie zlote; bebnista, nadajacy wiadomosc, opatrzyl ja sygnalem, oznaczajacym radosne, wazne wydarzenie. Jaj bylo duzo, a dziewiec z nich wygladalo na spizowe. Przez kilka nastepnych siedmiodni Robinton mial nadzieje, ze odbedzie sie Poszukiwanie, ze go wybiora i w ten sposob zostanie harfiarzem- smoczym jezdzcem. Ale do Warowni Fort ani do Cechu Harfiarzy smoki w ogole nie przylecialy, podobnie zreszta jak do innych Warowni. Chlopiec czul sie ogromnie rozczarowany. Mial przeciez niezachwiana pewnosc, ze smoki go lubia. Czy to znaczy, ze polubily go za malo i nie chcialy go Odszukac? Bal sie, ze inni go wysmieja, wiec nikomu nie zdradzal swoich pragnien i gorzkiego zalu. Zadal kilka pytan roznym Mistrzom, na wypadek, gdyby ktorys z nich wiedzial, w jaki sposob przeprowadza sie Poszukiwania, ale odpowiedzi wcale nie usmierzyly jego niepokoju ani nadziei. Uslyszal tylko: "To zawsze sprawa Weyru, chlopcze" albo "Ktoz wie, co sie dzieje w smoczej glowie?" albo "Czasem smoki nie wyruszaja na Poszukiwanie. Nie musza. Czy nie mowiles mi, ze w Bendenie pelno jest chlopcow w twoim wieku?" To byla prawda, ale wcale nie powstrzymala go od wypatrywania smokow na niebie i od zywienia nadziei, ze bedzie mogl z ktoryms porozmawiac. Jego roztargnienie zauwazono na lekcjach i w konsekwencji przydzielono mu dodatkowe obowiazki, by z wiekszym zapalem przykladal sie do lekcji i przestal snic na jawie. W czasie zamiatania glownego dziedzinca mial dosc czasu, by zrozumiec, jak nierozsadne byly jego nadzieje. Znow byl na wiezy bebnow, gdy przyszly nowiny o Wylegu. Gdy juz przelknal ostatnia krople goryczy, Robinton po prostu musial sie dowiedziec, czy Falloner zostal Naznaczony. W koncu naprawde mial do tego prawo. Odwazyl sie wiec na wielka smialosc i poprosil czeladnika, sprawujacego piecze nad wieza, by mogl wybebnic swoje pytanie. -Wiesz, spotkalem kilku kandydatow, a Falloner to ten chlopiec z Weyru, ktorego przyslano do mojej mamy na nauke. - Robinton byl gotow zastosowac wszelkie srodki potrzebne do osiagniecia tak waznego celu, a wiedzial, ze ten akurat czeladnik lubi jego matke. - Wiem, ze chcialaby sie dowiedziec, czy Falloner naznaczyl... - tu urwal i czekal z nadzieja. -Dobra, bierz sie do roboty - usmiechnal sie czeladnik. - Tylko sie streszczaj. Robinton najpierw napisal wiadomosc, opatrzyl ja kodem oznaczajacym zwykly przekaz, pokazal czeladnikowi i po jego akceptacji sam ja wystukal na bebnie. Mial nadzieje, ze odpowiedz nadejdzie przed koncem dyzuru, ale sie rozczarowal. Wieczorem odszukal go czeladnik, mrugnal do niego i podal mu kawalek skory. Robinton musial sie hamowac, by nie krzyknac z radosci - Falloner naznaczyl spizowego smoka! Tak samo Rangul i Sellel - choc tu smoczy wybor zaskoczyl Robintona - i szesciu innych chlopcow, ktorych imiona pamietal z Weyru. Chlopiec z Cechu Tkaczy, z Dalekich Rubiezy, Lytonal, nazywal sie teraz L'tol i latal na brazowym Larthu. Chlopiec zatrzymal matke, idaca na wieczorna probe i powiedzial jej nowine. -No coz, podejrzewalam, ze ten lobuziak dostanie spizowego - odpowiedziala. - O Rangulu tez myslalam. Dziewiec spizowych to dobry Wyleg. Jajo krolowej to jeszcze lepsza nowina. Moze jednak S'loner ma racje, mimo wszystko - dodala i pospieszyla na probe, nie wyjasniajac, o co chodzilo jej w ostatnim zdaniu. Robinton ciekaw byl, czy Falloner, teraz F'lon, bedzie pamietac o swojej obietnicy i przyleci na spizowym smoku na spotkanie do Cechu Harfiarzy. Ale by sie wszyscy koledzy zdziwili! Milo bylo o tym pomarzyc, choc Robinton sadzil raczej, ze F'lon, teraz o wiele przewyzszajacy statusem zwyklego harfiarskiego ucznia, moze nie zechce dotrzymac slowa. No coz, i tak wiele minie czasu, zanim smoczek nauczy sie latac. Uczestniczyl w zajeciach w Archiwum razem ze wszystkimi, ale glownie zajmowal sie przepisywaniem roznych specjalnych rzeczy dla Mistrza Ogolly, bo byl najszybszy i najdokladniejszy ze wszystkich. Zrobil juz kilka instrumentow godnych harfiarskiego stempla, ktory pozwalal sprzedawac je na Zgromadzeniach. Teraz uczyl sie, jak naprawiac zlamane gryfy i podstawki, robic szkielety bebnow, harf i gitar, a takze delikatne inkrustacje. Nigdy w zyciu nie byl tak zadowolony, znalazlszy sie z dala od napiec, zawsze obecnych w pokoju rodzicow. Matka rowniez czesciej sie usmiechala przy glownym stole i podczas lekcji. A wiec jego odejscie rzeczywiscie ulatwilo jej zycie. Dyszkant Robintona dotrwal do chwili, kiedy chlopiec gwaltownie wyrosl w trzynastym roku zycia i cale jego cialo, nie tylko krtan i aparat glosowy, przeszlo wielka przemiane. Akurat cwiczyl z matka duet na swieto zrownania dnia z noca, gdy nagle jego glos zalosnie opadl oktawe nizej. -No coz, chyba na tym koniec, kochanie - stwierdzila, opierajac reke na wypuklosci gitary. Usmiechnela sie, widzac jak bardzo jest wstrzasniety. - Daj spokoj, kochanie, to naprawde nie koniec swiata, choc zaloze sie, ze twoj ojciec z wielka niechecia wprowadzi zmiany w partiach solowych niemal tuz przed wystepem. Twoj glos nie wytrzyma do koncertu. -Ale kto - ku przerazeniu Robintona glos znow zjechal w dol - kto z toba zaspiewa? -Pamietasz tego delikatnego blondynka z Tilleku, ktorego przesluchiwalismy w zeszlym tygodniu? - Merelan zabawnie uniosla brwi. - Nie jest muzykiem tak dobrym jak ty i bede musiala ciezko nad nim pracowac, ale ma te sama skale glosu, choc brak mu twoich umiejetnosci i doswiadczenia. -Co na to powie ojciec? - zaniepokoil sie Robinton. Naprawde wolalby tego nie slyszec. Merelan zachichotala. -Pewnie uzna, ze zrobiles to celowo, zeby popsuc mu koncert. Przez jakis czas bedzie sie awanturowal, ze go opusciles w potrzebie, a potem kaze mi udzielac dodatkowych lekcji tamtemu chlopcu. - Przyjrzala sie synowi, przechylajac glowe i usmiechnela sie serdecznie. - Wiesz, pewnie bedziesz barytonem. Masz taki wyglad. Twoj ojciec tez jest barytonem. -Nigdy nie slyszalem jego spiewu - zaprotestowal Robinton. Matka znow sie zasmiala. -Ach, naturalnie, ze umie spiewac. Po prostu uwaza, ze nie wychodzi mu to wystarczajaco dobrze - zachichotala cichutko. - Ale jesli sie wsluchasz, uslyszysz, jak podczas wystepow choru wlacza sie do barytonow. Kiedy pojawil sie w Cechu, mial bardzo dobry naturalny baryton. Sam uznal swoj glos za zbyt slaby, by podjac sie wystepow solowych. - Skrzywila sie i cicho westchnela. - Jest perfekcjonista... we wszystkim. -Mamo - zaczal Robinton, pragnac rozwiazac problem, ktory coraz bardziej go nekal. - Co mam zrobic, kiedy tata wezmie mnie na swojego czeladnika i zechce uczyc kompozycji? - Glos zawiodl go znow i opadl przy drugiej sylabie. -Kochanie, najpierw musisz zmienic stoly, a w ogole nie martw sie o to. Choc, prawde mowiac, czasem sie zastanawiam, co zrobimy, zeby oszczedzic twojemu ojcu szoku. W tej chwili znasz sie na teorii, kompozycji, a nawet orkiestracji rownie dobrze jak on. Na szczescie twoja najmocniejsza strona jest chyba jednak muzyka wokalna, a nie instrumentalna, wiec nie bedziesz z nim bezposrednio konkurowal. On byc moze bedzie na to patrzyl nieco inaczej, ale nic na to nie poradzimy, prawda? Chodz, napijemy sie klahu, dobrze? - Ostroznie odlozyla gitare i pogladzila go po policzku. - Wciaz nie moge sie przyzwyczaic, ze jestes juz taki duzy. Ciekawe, ile jeszcze urosniesz. Wszyscy mezczyzni w mojej rodzinie byli wysocy. -Pamietam Rantou - usmiechnal sie Robie. Nigdy nie zapomni rozczarowania ojca na wiesc, ze Rantou woli pracowac jako drwal, choc ma glos i talent muzyczny, dzieki ktorym moglby zostac harfiarzem. No coz, przynajmniej Robinton nie byl jedyna osoba, od ktorej ojciec oczekiwal doskonalosci. Gdy jego glos w koncu ustalil sie w rejestrze barytonowym, Robinton przerosl wszystkich uczniow drugiego roku. Ojciec zdegradowal go do drugiego rzedu w chorze, z czego chlopiec byl calkiem zadowolony. Za to matka zaczela go uczyc poslugiwania sie nowym glosem i byla zachwycona jego zakresem i glebia. -To przesliczny glos, Robie - strzelila palcami z zachwytu i usmiechnela sie do niego. - Jest aksamitny i bogaty. Zrobimy z niego cos wspanialego. -Cos odpowiedniego do roznych prostych piosenek? Spochmurniala i szturchnela go w ramie. -Tak, dla prostych piosenek, ktore wszyscy uwielbiaja sluchac, grac i spiewac! Nie waz sie umniejszac znaczenia tego, co ci sie tak doskonale udaje. O wiele lepiej niz jemu przez cale zycie. Prawdziwa muzyke napisal tylko raz w zyciu... - przerwala, zaciskajac wargi z irytacji. -...i jest to utwor, ktory powstal w czasie naszego pobytu w Bendenie - skonczyl za nia Robinton. - Masz racje. Z calkiem obiektywnego, harfiarskiego punktu widzenia, kompozycje mojego ojca sa doskonale technicznie i na bardzo wysokim poziomie, blyskotliwe pod wzgledem instrumentalnym i wymagaja niezwyklej sprawnosci wokalnej, ale nie nadaja sie dla uszu przecietnego gospodarza lub rzemieslnika. Pogrozila mu palcem przed nosem. -I nigdy o tym nie zapominaj! Robinton pochwycil grozacy mu palec i ucalowal go serdecznie. -Ach, Robie - powiedziala zupelnie innym tonem - to wszystko mogloby sie ulozyc zupelnie inaczej... - Przytulila sie do niego w przyplywie zalu, czerpiac pocieche z jego mocnego, wysokiego ciala i silnych objec. -No coz, ale potoczylo sie wlasnie tak, mamo. Przeszlosci nie da sie zmienic - pocieszajaco poklepal japo plecach. W naglym porywie dobrego humoru obdarzyla go lekkim kuksancem pod zebro. -Czy ty kiedys wreszcie utyjesz? Ciagle skora i kosci. -A Lorra narzeka, ze jem dwa razy tyle, co trzech uczniow naraz. Przyganial kociol garnkowi - dodal, widzac jak bardzo jest blada. Zaczerwienila sie i odsunela od syna. -To nie ma znaczenia - zasmiala sie dziwnie. - Zmiany w zyciu, jak twierdzi Ginia. -Przeciez nie jestes stara - zaprotestowal Robinton, zaperzajac sie na sama mysl, ze jego matka moglaby sie kiedykolwiek zestarzec. - Twoj glos jest piekniejszy niz kiedykolwiek. Zasmiala sie radosnie. -Zaiste to dowod, moj wspanialy synu, ze to nie czas mego upadku, lecz wzlotu. Dzwon na budynku Cechu wybil godzine. Matka pchnela lekko Robintona. -Idz, harfa czeka. Pocalowal ja w policzek i wyszedl, odprowadzany j ej smiechem. Ale wiedzial, ze matka doskonale rozumie jego niecierpliwosc, by wykonczyc mala harfe, na ktorej tak bardzo mu zalezalo. Byla to jedna z czterech prac, ktore musial wykonac zadowalajaco, by zostac czeladnikiem. Pragnal wszystkie wypelnic tak dobrze, by nawet jego ojciec nie mogl sie doszukac zadnych niedociagniec. Gdy jego prace przedstawiono anonimowo wraz z innymi, ojciec zaakceptowal ja bez komentarza, za to odrzucil kogos innego. Naturalnie Robinton uwazal, by inkrustacje na harfie nie przypominaly zadnego z jego wczesniejszych wzorow. Bawilo go, ze ojciec zawsze zalicza wszystkie jego anonimowe prace. Najwazniejsze wydarzenie w czasie drugiego roku jego nauki mialo miejsce na wiosne. Robinton siedzial w warsztacie, w suterenie frontowego budynku Cechu, gdy nagle na dziedzincu wyladowal spizowy smok, a jezdziec zwinal dlon w trabke i zawolal na caly glos: -Robinton? Robinton! Uczen Robinton! Ten ostatni okrzyk zawibrowal melodyjnie. -Na Pierwsze Jajo! Ten jezdziec chce widziec ciebie, Rob - powiedzial Mistrz Bosler. Robinton wyjrzal przez male okienko i zobaczyl tylko lapy i brzuch spizowego smoka. -Czy moge wyjsc? - zapytal. -Drogi chlopcze, jesli smoczy jezdziec kogos wola - Mistrz usmiechnal sie przekornie - to lepiej dla wzywanego, zeby sie pospieszyl... Juz cie tu nie ma! Robinton popedzil po schodach prosto na dziedziniec. -Jestem, F'lonie! - wrzasnal, gnajac przez brukowana przestrzen prosto ku spizowemu smokowi, ktory wykrecil szyje w jego strone, a jego oczy wirowaly blekitem z podniecenia. -Mowilem przeciez, ze przylece... - F'lon z wdziekiem zsiadl ze smoka na spotkanie ze starym przyjacielem. Goraco usciskal Robintona. Roba znow zadziwily niezwykle, bursztynowe oczy przyjaciela, teraz blyszczace z emocji. -Powiedziales mi tez, ze naznaczysz spizowego smoka... - Rob zerknal z sympatia ku smokowi, ktory pilnie go obserwowal. - Czy zechcesz mi powiedziec, jak masz na imie? Smok zamrugal. -Jest taki niesmialy - zlosliwy usmiech F'lona przeczyl j ego slowom. - Nazywa sie Simanith. - Smok przysunal glowe do jezdzca, nie odrywajac wzroku od Robintona. - Z moim przyjacielem Robintonem mozesz rozmawiac zawsze, kiedy tylko zechcesz. On bedzie Mistrzem Harfiarzy, kiedy dorosnie. -Hej, spokojnie! - wykrzyknal Robinton, unoszac obronnym gestem rece i smiejac sie na sama mysl. Po pierwsze, wcale nie pragnal byc Mistrzem Harfiarzy, po drugie, jego ojciec nigdy by do tego nie dopuscil. -Musisz tylko pomarzyc, ze zostajesz Harfiarzem. Ja marzylem i snilem, i zobacz... - F'lon aktorskim gestem wskazal na Simanitha, a pelen dumy usmiech siegal mu niemal od ucha do ucha. -Bylem na wiezy bebnow, kiedy nadeszla wiadomosc, a potem pozwolili mi dowiedziec sie, kto Naznaczyl spizowe smoki, wiec wiedzialem - powiedzial Robinton. -I nie odezwales sie ani slowem? - F'lon skrzywil sie z udawanym niesmakiem, zdejmujac z glowy dopasowany jezdziecki helm. -No coz, nie mozna przesylac prywatnych wiadomosci. Ale dostalem cala liste, z Rangulem i Sellelem. F'lon zmarszczyl nos. -No coz, R'gul i S'lel tez sa spizowymi jezdzcami, choc nie mam pojecia, dlaczego akurat ich wybrano. - Przeczesal palcami mokre od potu wlosy. - Jejku, ale urosles! Robinton cofnal sie o krok, by ocenic wzrost przyjaciela. -Sam nie jestes niski. F'lon odwrocil sie tylem i podszedl do Robintona, ktory poslusznie stanal obok. Reka F'lona, przylozona do obu glow pokazala, ze sa tego samego wzrostu. -Planujesz jeszcze urosnac? - spytal F'lon. Robinton rozesmial sie, czesciowo z radosci, ze F'lon dotrzymal slowa, a czesciowo dlatego, ze stali sie obiektem wielkiego zainteresowania uczniow, stloczonych przy oknach wychodzacych na dziedziniec, wlacznie z oknami sali prob, gdzie jego ojciec cwiczyl z chorem. Spostrzeglszy to, chlopiec stlumil jek. Dostrzegl tez Lorre, ktora stala na schodach i machala do niego reka, i jej corke, Silvine, biegnaca przez dziedziniec. Dziewczynka zatrzymala sie i z godnoscia przemaszerowala obok smoka. -Mama... mowi... ze trzeba... go... ugos...cic... - wydyszala, zachwycona bliskoscia smoka i jezdzca. -To moj przyjaciel z Weyru Benden, F'lon, ktory zostal spizowym jezdzcem. - Rob odwazyl sie poklepac F'lona po ramieniu, by pokazac, jak poufale lacza ich stosunki. - A to SiMna, ktorej mama robi najlepsze ciasteczka na swiecie! -No coz - F'lon z zadowoleniem zatarl rece - zaden smoczy jezdziec nie odmowi takiemu zaproszeniu! - Przerwal i spojrzal na Simanitha. - Smok poczeka na mnie na wzgorzach. Dzis jest bardzo slonecznie. Smok wyskoczyl w niebo dopiero, gdy jego jezdziec i Robinton doszli do schodow, ale i tak jego potezne skrzydla obsypaly ich zwirem i piaskiem. -Czy jazda na smoku jest tak wspaniala, jak myslales? - spytal niesmialo Robinton, gdy wchodzili do cechu. F'lon usmiechnal sie i wzial gleboki wdech. -Nie masz pojecia, jakie to uczucie - poklepal przyjaciela po plecach. - Bede cie wozil, gdzie tylko zechcesz, stary. Ciagle spiewasz? -Barytonem - odparl Rob z pewnym zadowoleniem. - A ty? Choc to teraz nie ma znaczenia, gdy zostales jezdzcem. -Alez ma znaczenie - zapewnil go F'lon z wielkim naciskiem, chcac, by brzmialo to przekonujaco. - Smoki lubia muzyke. Ja tez jestem barytonem. - Zaspiewal zstepujaca game i Robinton ocenil profesjonalnie, ze ma lekki, lecz przyjemny glos. -Masz racje, to baryton. Szkoda, ze ja tez nie zostalem jezdzcem. F'lon posmutnial, slyszac nutke zalu w glosie przyjaciela. -Bylo tak malo wylegow, ze mnostwo mlodziezy z Weyrow czekalo na swoja kolej, by stanac w Wylegarni. S'loner zdecydowal, ze nie bedzie Poszukiwania. Czasem tak to jest - F'lon usmiechnal sie z autentycznym zalem. - Bylbys dobrym jezdzcem - powiedzial i przerwal, a jego spojrzenie na chwile stalo sie puste. Bede z toba rozmawiac, Robintonie, jesli zechcesz - odezwal sie glos w myslach Robintona, podobny z barwy i intonacji do glosu F'lona. Podwojne zaskoczenie - ze smok w ogole sie odezwal, i ze mial glos tak podobny do jezdzca - sprawilo, ze Robinton az sie potknal na schodach. Jezdziec podtrzymal go z usmiechem. -Moze to marna namiastka, Rob, ale nie potrafie nic innego dla ciebie zrobic - powiedzial F'lon. -Simanith ma taki sam glos jak ty - z trudem wykrztusil Robinton. -Naprawde ? - F'lon zamyslil sie na chwile. - Nie zauwazylem. W koncu slyszymy je tylko w myslach, a nie glosno. Wszystko jedno, mozesz do niego mowic, kiedy zechcesz. -Dziekuje, chetnie. Kiedy tylko bede mial cos odpowiedniego do powiedzenia. -Na pewno bedziesz mial - odparl F'lon dobitnie. Silvina czekala przed mala jadalnia, do ktorej ich grzecznie wprowadzila. Robinton przedstawil przyjaciela Lorze. Kobieta nie byla az tak zemocjonowana jak jej corka, ale widac bylo, ze z przyjemnoscia gosci mlodego jezdzca. -Poslalam po twoja mame, Rob, bo zdaje mi sie, ze wymieniala Fallonera - o, przepraszam, F'lona - jako jednego ze swoich uczniow - powiedziala. Godzine gawedzili serdecznie z Merelan. Zniknely wszystkie ciastka i wiekszosc herbatnikow, a F'lon obiecal, ze chetnie powozi Merelan po calym Pemie, jesli ona tego zapragnie. Potem spiewaczka musiala wyjsc na lekcje, ale odprowadzila chlopcow do drzwi, zapewniajac, ze przyjmuje propozycje F'lona. -To znaczy, jesli ci na to pozwola - dodala, obrzucajac mlodego jezdzca figlarnym spojrzeniem. -Ach, nie mam wiele do roboty. Nawet przelot tutaj - oswiadczyl, okraglym gestem wskazujac dziedziniec Cechu Harfiarzy - mozna okreslic jako prace. Musimy wiedziec, jak sie dostac do kazdego miejsca na Pemie, wiec wlasciwie te odwiedziny nie sa wykroczeniem. Moge tu przylatywac tak czesto, jak bede chcial. Robinton doszedl do wniosku, ze F'lon stal sie jeszcze bardziej pewny siebie niz przedtem, i wymienil znaczace spojrzenie z matka. -Wezwij mnie przez wieze bebnow, jesli bede potrzebny - powiedzial F'lon, po przyjacielsku poboksowal Robintona i skoczyl na wyciagnieta lape Simanitha, a stamtad prosto na smocza szyje. -Jezdziec w kazdym calu, co? - mruknela Merelan do syna, gdy pomachali juz na pozegnanie F'lonowi i Simanithowi. - Uroczy chlopak. -Kiedys twierdzilas, ze to maly szatan, mamo - przypomnial jej zlosliwie Robinton. -Skrocona forma imienia bynajmniej nie odmienila jego natury, kochanie, a nawet mozna powiedziec, ze przyczynila sie do poglebienia problemu - uciela. - Ale podobalo mi sie, ze dotrzymal obietnicy, ktora ci kiedys dal. - Jeszcze raz uscisnela ramie syna i delikatnie pchnela go w kierunku warsztatu i przerwanych zajec. Mistrz Gennell zatrzymal sie w drodze do glownego stolu, by zapytac, czy ten gosc to kolega Robintona z Bendenu. Robinton przeprosil za zamieszanie. Petiron, ktorego probe przerwal przylot smoka, groznie popatrzyl na syna, ale ten odwrocil wzrok, jakby tego nie zauwazyl. Przeciez F'lon sam przylecial, nikt go nie zapraszal. Nie lubil byc niegrzeczny, szczegolnie dla wlasnego ojca, ale wiedzial juz, i bardzo go to bolalo, ze Petirona denerwuje wszystko, co on robi... albo czego nie robi. Probowal nie sluchac, gdy koledzy z pokoju przed snem opowiadali o swoich ojcach i o roznych rzeczach, ktore ich tatusiowie robili dla nich i - co bylo jeszcze wazniejsze w oczach Robintona - razem z nimi. Harfiarze, naturalnie, byli zupelnie inni, i przeciez nie mozna porownywac ze soba roznych ludzi. Ale... wcale nie bylo mu latwo byc synem takiego ojca. Skonczyl wszystkie prace i zdal egzaminy wymagane do wyzwolenia na czeladnika w polowie trzeciego Obrotu nauki. Naturalnie od poczatku wyprzedzal rowiesnikow, bo zaczal pracowac o wiele wczesniej niz oni; wszyscy koledzy przychodzili do niego po pomoc, gdy napotykali jakies trudnosci w nauce lub pracy indywidualnej. Nawet Lear nie dokuczal mu z powodu jego przewagi, bo wszyscy wiedzieli o jego problemach z ojcem i wspolczuli mu - no i wszyscy uwielbiali jego matke. Z tym ostatnim uczuciem Robinton jakos sobie radzil, bo je podzielal. Za to, w odroznieniu od ojca, dobrze wiedzial, ze kazdy wystep kosztuje ja wiecej wysilku niz powinien. Nawet podzielil sie tym niepokojem z Mistrzynia Uzdrowicieli Ginia, gdy Maizella powtorzyla mu, ze matka zemdlala po intensywnej probie poprzedzajacej Zgromadzenie w dniu Wiosennej Rownonocy w Forcie. -Nie mam pojecia, co jej dolega, Robie - powiedziala Ginia, lekko marszczac brwi - choc zmusilam ja, by obiecala mi, ze latem zrobi sobie wakacje i porzadnie odpocznie. Nauka wokalistow moze zajac sie Petiron... albo ty. - Rzucila mu pytajace spojrzenie, a wyraz jej twarzy zlagodnial. Pogladzila go po dloni. - Z tego, co slyszalam, i tak to robisz. Robinton, zaniepokojony, wyprostowal sie na krzesle. Tylko tego mu brakowala, by ojciec sie dowiedzial, ze jego syn prowadzi proby z czescia choru. -Spokojnie, spokojnie. Ojciec zauwaza tylko to, co chce, a jak widac, nie spostrzegl nawet tego, co sie dzieje z Merelan. -Ale ty przeciez tez nie wiesz, co sie naprawde z nia dzieje - sprzeciwil sie Robinton. -Wiem, ze potrzebny jej odpoczynek, brak napiec... sam wiesz, jaka matka jest przed wystepami, kiedy sie uczy nowej muzyki... Kiwnal glowa, bo nieraz widzial, jak zapracowuje sie do ostatnich granic, doprowadzajac solistow do poziomu, jakiego oczekiwal Petiron, ktory wymagal takiej samej perfekcji od instrumentalistow i choru. -Sadze, ze lato spedzone w Poludniowym Bollu razem z rodzina, bez zadnych, ale to zadnych wystepow i bez odpowiedzialnosci, powinno postawic ja na nogi. Mielismy ciezka zime. - Ginia znow poklepala Robintona po reku. - Jestes dobrym synem, Robie. To ladnie, ze sie o nia troszczysz. Bede cie o wszystkim informowac, a ty za to pomozesz mi namowic ja na porzadny wypoczynek, dobrze? -Rozmawialas z Mistrzem Gennellem? -Wielokrotnie - Ginia zacisnela pelne usta z wyrazna uraza. - Wszyscy jednak wiemy, ze Wiosenna Rownonoc jest wazna w naszym kalendarzu imprez, i lepiej, zeby wszystko sie odbylo bez problemow... - Wstala na znak, ze rozmowa skonczona i usmiechnela sie do niego. - Powinienes z nia pojechac i pilnowac, zeby jadla ile trzeba i codziennie odpoczywala. -Sprobuje - odpowiedzial i pomyslal, ze skorzysta z propozycji F'lona, ktory obiecal zawiezc Spiewaczke Merelan, gdzie tylko ona zechce. Robinton jednak nie pojechal z matka na wakacje; spedzila je z mezem. Merelan zemdlala po odspiewaniu perfekcyjnego solo na koniec Ceremonii Rownonocy, wiec Petiron nie mogl juz dluzej ignorowac faktu, ze jego zona jest chora. Robinton wybebnil wiadomosc do F'lona, proszac go o pomoc, i sam wsadzil matke na grzbiet Simanitha. Musial sie odsunac, by ojciec mogl usadowic sie za nia. Fakt, ze Petiron byl wyraznie zdenerwowany, zaniepokojony i zmartwiony, wcale nie podzialal na mego uspokajajaco. Chociaz ten jeden raz, jeden jedyny, pomysl o niej, nie o sobie, przekonywal go w myslach. F'lon wrocil po godzinie. Popijajac chlodny sok owocowy i pogryzajac pulchne ciasteczka Lorry, opowiadal w szczegolach, jak dowiozl Merelan do wykutego w skalach siedliska ze wspanialym widokiem na morze i jak Petiron dreptal wkolo zony jak stary wher i marudzil bez konca, az F'lon obawial sie, ze Merelan zwariuje od tej przesadnej troski. Jej najmlodsza siostra chyba byla tego samego zdania, bo kazala mezowi wyprowadzic tego czlowieka, zeby Merelan mogla odpoczac, po czym obiecala, ze Merelan naprawde bedzie miec spokoj. -Bardzo zasmucil ja widok twojej matki. Pamietam, ze juz w Bendenie byla drobna i delikatna, ale nie... nie taka krucha - powiedzial F'lon i popatrzyl na Lorre, ktora skinela glowa. -Rozmawialem z Ginia i ona twierdzi, ze odpoczynek przez cale lato powinien przywrocic zdrowie mojej matce... - Rob pochwycil wymiane spojrzen Lorry i F'lona. - Sluchajcie, jesli jest cos, co powinienem wiedziec, to mi o tym powiedzcie. To moja matka! Mam prawo wiedziec. Lorra zwrocila sie ku niemu, podejmujac nagla decyzje. -Ginia sama nie wie, co sie dzieje, wiec co moze twierdzic na pewno? Ma nadzieje, ze odpoczynek pomoze twojej mamie. Merelan nigdy nie byla zbyt silna... -Chcesz powiedziec, od czasu urodzenia takiego dryblasa jak ja? - chcial wiedziec Robinton. Podsluchal kiedys, jak ojciec narzekal, ze urodzenie dziecka powaznie podkopalo sily jego zony. -Przede wszystkim po urodzeniu wcale nie byles taki duzy, jak mozna by sadzic - odparla Lorra z typowa dla siebie ironia - wiec nie tarzaj mi sie tu w prochu i daruj sobie prozne wyrzuty sumienia. Ty nigdy nie ponosiles za nic winy. - Uswiadomila sobie, co oznaczaja te slowa. - Merelan zawsze byla klebkiem nerwow. Wiesz, ile energii potrzebuje, by spiewac i grac tak perfekcyjnie. To ja wyczerpuje. W dodatku w zyciu kazdej kobiety nadchodzi okres, gdy przestaje byc odporna jak dwudziestolatka... -Matka umrze, jesli nie bedzie mogla spiewac... -Do tego nie dojdzie, to niemozliwe - uciela ostro Lorra. - Ale z pewnoscia bedzie musiala ograniczyc te wyczerpujace wystepy. Przeciez Maizella tez potrafi spiewac; albo niech Petiron pisze dla Halanny, ktora z wielka radoscia przejmie od Merelan obowiazki Pierwszej Spiewaczki. - Oczy gospodyni blysnely, a Robinton nie mogl powstrzymac chichotu, slyszac ten komentarz. - Twojemu ojcu potrzebny byl ten strach - mowila dalej. - On mysli, ze mozliwosci Merelan sa niewyczerpane. -Tak naprawde tylko ona jedna potrafi zaspiewac niektore jego partytury! - Robinton, o dziwo, przyjal postawe obronna. -No, to niech Petiron zacznie pisac prostsze rzeczy. Tak czy siak, to twoje piesni spiewaja i lubia wszyscy wokol, Robie - powiedziala, a widzac, ze spochmurnial, pogrozila mu palcem. - Ach, wiem, wiem, ale tak po prostu jest, nieprawdaz, smoczy jezdzcze? F'lon usmiechnal sie i z zapalem pokiwal glowa. A potem otarl wargi, otrzepal z koszuli okruszki i wstal. -Jesli bedziesz chcial sie z nia zobaczyc, po prostu nadaj do mnie wiadomosc - powiedzial i zaczal zapinac kurtke. - Musze puscic Simanitha na polowanie po drodze do domu. Gdy Merelan jesienia wrocila do Cechu Harfiarzy, byla pieknie opalona i wygladala na wypoczeta. Petiron w dalszym ciagu sie o nia troszczyl. Robinton uslyszal, jak Mistrz Bosler mowi do jednego z czeladnikow, ze Petiron zlagodnial. No coz, Robinton szybko przekonal sie, ze lagodnosc ta obejmuje wszystkich, tylko nie jego. Wlasciwie ignorowal go jeszcze wyrazniej niz poprzednio. Skonczyly sie nawet zwykle zlosliwe docinki pod adresem sekcji barytonow. Z drugiej strony, poniewaz Robinton w pewnym sensie prowadzil te sekcje, Petiron nie mial zadnych powodow do narzekan. Wszyscy spiewacy przy kazdym wykonaniu przechodzili samych siebie, starajac sie oslonic Robintona przed jadowita krytyka ze strony ojca. Petiron rzeczywiscie czesciej sie teraz usmiechal, choc tylko do sopranow i altow, i duzo czesciej chwalil dyszkanty. Merelan w dalszym ciagu prowadzila solistow, ale przydzielono jej mniej uczniow. Pewnego poranka, w dwa siedmiodnie po powrocie rodzicow, Mistrz Gennell wezwal Robintona do siebie. Chlopiec, ktorego ostatnie przezycia uwrazliwily na wyglad ludzi, pomyslal, ze Mistrz postarzal sie i wyglada na zmeczonego. -Skonczyles pietnascie lat, prawda, Rob? - zaczal Gennell. Robinton przytaknal. - Jakie zajecie mamy dla ciebie znalezc w tym semestrze? Pytanie to wstrzasnelo chlopcem. Nerwowo poprawil sie w krzesle. -Nie jestem pewien, co macie na mysli, Mistrzu - powiedzial i przerwal, by odchrzaknac, a potem wyrzucil z siebie: - Zwykle w nastepnym semestrze jest teoria i kompozycja... -Ach, chlopcze, znasz jedno i drugie na wylot, nie od dzis. Widzialem utwor na orkiestre, ktory napisales dla Washella i musze powiedziec, ze zaden z nas nie znalazl w nim najmniejszego bledu. - Gennell usmiechnal sie, dodajac chlopcu otuchy. Potem wyraz jego twarzy sie zmienil. - Nie moge cie jednak przydzielic do grupy twojego ojca. A musze znalezc dla ciebie odpowiedni przedmiot... Robinton przymknal oczy z ulga, gdy okazalo sie, ze nie bedzie musial znosic zajec prowadzonych przez ojca. -Powiem wprost, Rob. Nie bylem i nie jestem w stanie pojac, dlaczego ojciec darzy cie antypatia. Ty jednak zawsze znosiles to bez skargi. -To moj ojciec, Mistrzu Gennellu... -No coz, nie bedziemy w to wnikac, bo w rzeczy samej caly Cech staral sie byc ci ojcem - a takze twojemu talentowi. Gdy zaklopotany Robinton pochylil glowe, Mistrz dzgnal go palcem w kolano: -Skromnosc jest bardzo dobra i bardzo piekna, chlopcze, ale niech ci ona nie bedzie zawada. Robinton nie wiedzial, jak sie zachowac, wiec zaczal sie rozgladac po przytulnym gabinecie, szukajac jakiegos pomyslu. Jego wzrok padl na mape, na ktorej male kolorowe punkciki oznaczaly miejsca pobytu czeladnikow i mistrzow na calym kontynencie. Wiele miejscowosci bylo nie oznaczonych, co oznaczalo, ze ludzie tam czekaja na harfiarza. -Mistrzu, ja lubie uczyc - powiedzial, wskazujac na mape - i mam w tym dobre wyniki. -Nie wszystkie nie oznaczone gospodarstwa przyjelyby harfiarza, gdybym kogos tam poslal - skomentowal sucho Gennell. A widzac zdumienie Robintona. Mistrz dodal, wzdychajac: - Niektorzy gospodarze twierdza, ze niepotrzebne im nasze uslugi. -Trudno w to uwierzyc. - Robinton byl wstrzasniety. - Nie chca sie uczyc czytania, pisania i rachunkow? Jak mozna przejsc przez zycie bez tych podstawowych umiejetnosci? -A jednak uwierz w to, Rob - stwierdzil Gennell i poprawil sie na fotelu. - Jest jednak tylu chetnych, ktorzy na nas czekaja, ze nie grozi nam wyludnienie, tak jak to sie stalo w Weyrach. - Odchrzaknal i zaczal przekladac papiery na biurku. - Jeszcze sie przekonasz, ze nie kazdy szanuje harfiarzy tak, jakbysmy tego chcieli. Ale, by zmienic temat na weselszy: zgodzilbys sie na posade, obejmujaca wylacznie nauczanie? Robinton o malo nie podskoczyl z radosci. Jego koledzy z pokoju nie mogli sie nadziwic, ze on tak lubi uczyc i oswiecac ciemniakow, jak to nazywali. Dla Robintona to zajecie bylo jednak zawsze przyjemnoscia. Potrafil cierpliwie czekac na rezultaty, na jasny usmiech pojawiajacy sie na twarzy ucznia, gdy wreszcie dotrze do niego wiedza. -Mysle, ze chetnie bym sie tego podjal. Mistrzu - odpowiedzial i spojrzal ukradkiem na mape, ale zaraz sie zreflektowal. - Tylko, Mistrzu Gennellu, kto zechce sie uczyc u chlopca, ktory ma dopiero pietnascie lat? Wiem, ze jestem duzy na swoj wiek, ale... - rozlozyl rece w gescie bezradnosci. -Przyjma cie wszedzie, jesli bedziesz pracowal pod kierunkiem doswiadczonego nauczyciela - odparl Gennell, pocierajac podbrodek. - Szczegolnie jesli mi obiecasz, ze bedziesz dalej pisal te swoje piesni i ballady. Robinton zaczerwienil sie: -Ja chyba juz nie umialbym przestac - odparl cicho. -Bardzo dobrze. Musimy odswiezac repertuar rozna chwytliwa muzyka, takimi bzdurnymi melodyjkami. Ludzie lubia czasem sobie cos zagwizdac pod nosem albo zaspiewac nowa piesn na glosy. Dobrze ci to idzie i chcialbym, zebys pisal dalej. -Jesli to nie przeszkadza... - wymruczal Robinton niemal niedoslyszalnie. -W zadnym wypadku, Robintonie, to niezwykle wazne. Przestan sie juz czerwienic jak koszyk z zarami. Naucz sie przyjmowac uczciwe pochwaly z ta sama godnoscia, z jaka umiesz poddac sie krytyce. - Gennel odchrzaknal gwaltownie. - Dobrze, a wiec postanowilismy. Jesli jednak wolisz pozostac w Cechu, to powiedz. Znajdziemy cos dla ciebie... Twoja matka ma sie o wiele lepiej od powrotu znad morza. Robinton spojrzal w siwe, zatroskane oczy Mistrza Gennella i usmiechnal sie do niego z wdziecznoscia. -Jestem twoim uczniem, Mistrzu; mozesz przydzielic mnie, gdzie tylko zechcesz. Tam, gdzie sie przydam. - W powietrzu zawisla kwestia, ktorej nie wypowiedzial: "Bo tu nie jestem potrzebny nikomu". -A wiec umowa stoi. Sprawdze, ktoremu z harfiarzy przydalby sie pomocnik. Robinton wciaz staral sie przyswoic zdumiewajaca nowine, gdy znalazl sie na korytarzu. Szczerze mowiac, nie mogl sie doczekac, by opuscic Cech Harfiarzy i znalezc sie z dala od krytycznych spojrzen ojca. W cichosci serca uwazal, ze zdrowie matki podkopuja wlasnie ciagle napiecia i to, ze bez przerwy musi uspokajac ojca. Chcial zaczac wlasne zycie - bez ograniczen, z entuzjazmem, ktorego nie byl w stanie wyrazic tu, w Cechu Harfiarzy. Naprawde mial ochote wyjechac, a poniewaz Mistrz Gennell obiecal na biezaco informowac go o zdrowiu matki, mogl opuscic dom z czystym sumieniem. Wiedzial, ze dla niej tez bedzie to lepsze, bo nie bedzie musiala sie o niego martwic, a za to znajdzie powod do dumy. Wrocil do pracowni, by nalozyc ostatnia warstwe lakieru na mala harfe, nad ktora wlasnie pracowal. Zabiore ja ze soba, pomyslal, choc wlasciwie miala byc na sprzedaz. Zarobil juz kilka ladnych marek na Zgromadzeniach za swoje prace. Gdy Jerint spytal, w jakiej sprawie wzywal go Mistrz Harfiarzy, Robinton wzruszyl ramionami. -Obowiazki w przyszlym semestrze - odparl, zreszta zgodnie z prawda. Chlopiec tak czesto musial ukrywac wlasne uczucia, ze weszlo mu to w nawyk. Bardzo chcial opowiedziec o wszystkim matce, ale wiedzial, ze tego popoludnia miala duzo lekcji. Tym razem musial zachowac dobre wiadomosci tylko dla siebie. Ale bylo to cos, co mogl z przyjemnoscia obracac w myslach. Z jednej strony odczuwal ulge, ze nie bedzie musial uczyc sie teorii muzyki pod kierunkiem ojca, z drugiej - przemozna radosc na mysl, ze wkrotce opusci Cech z pierwszym oficjalnym przydzialem. Wiedzial tez, ze miedzy wierszami uzyskal wiadomosc, za ktora najstarsi stazem uczniowie wiele by oddali: podejrzewal, ze Mistrz Gennell wkrotce ujawni, kto ma zmienic stol - a to przeciez jeden z najprzyjemniejszych zwyczajow w Cechu. Lada dzien zostana ogloszone nominacje na czeladnikow; w sypialniach plotkowano o tym niemal bez przerwy. Czasem niektorych szczesciarzy ostrzegano nieco wczesniej, by zdazyli spakowac swoje rzeczy, ale rownie czesto nikt nic nie wiedzial, poki Mistrz Gennell nie odczytal calej listy. Byl to zawsze wspanialy wieczor. Mistrzowie uwielbiali zaskakiwac uczniow czwartego roku, zeby sie troche podenerwowali, zanim otrzymaja nagrode za cztery Obroty ciezkiej pracy. On przynajmniej mial czas, by powiadomic matke o swoim wyjezdzie; wiedzial tez, ze bedzie z niego zadowolona. Nawet przydzial na stanowisko pomocnika harfiarza byl zaszczytem. Robinton przerwal na chwile lakierowanie i powachlowal sie, odganiajac opary od nosa. Okropnie cuchnely. -Dobra robota - powiedzial Mistrz Bosler, zatrzymujac sie przy roboczym stole Robintona. Klepnal chlopca po plecach. - Jedna z ladniejszych harf, z ta wypracowana inkrustacja. I to z drewna nieboszczotki! Bardzo dobrze! Sprzedamy ja za duze pieniadze na nastepnym Zgromadzeniu. -Poniewaz to drewno jest tak trudno zdobyc, pomyslalem sobie, ze moze sam ja zatrzymam na jakis czas - odpowiedzial chlopiec, obserwujac twarz Boslera. Czy Mistrz wiedzial cos o tym, co czeka Robintona w najblizszej przyszlosci? Wiadomo, ze Mistrz Gennell bierze pod uwage zdanie innych Mistrzow. Nauka Robintona, jako harfiarskiego ucznia, zalezala od tego, co sadza o jego postepach wszyscy Mistrzowie, prawdopodobnie wlacznie z jego ojcem, wiec moze Mistrz Bosler juz cos wie. Ale chyba nie; poznaczona zmarszczkami twarz i bystre oczy nie zmienily wyrazu. To by bylo na tyle, pomyslal Robinton, usmiechnal sie do Mistrza i wrocil do lakierowania. Nie uzywal szybko schnacego lakieru, bo nie chcial zostawic sladow pedzla na powierzchni instrumentu. Przed obiadem jego nastroj zmienil sie o sto osiemdziesiat stopni, a w brzuchu zaleglo sie nieprzyjemne uczucie. A moze to wlasnie jego ojciec wymyslil, zeby sie pozbyc niechcianego syna z Cechu? Ojciec pewnie zaproponowal, zeby Robinton pojechal sie wyslugiwac do jakiegos malego gospodarstwa, gdzie diabel mowi dobranoc. Ale byloby smiesznie, gdybym dostal przydzial do Mistrza Ricardy, w Warowni Fort, pomyslal. Tamten mial juz trzech pomocnikow i jeszcze jednego starszego harfiarza, ktory nic nie robil, tylko zabawial stare ciotki i wujkow z Warowni. Nie, nie, Mistrz Gennell wolalby, zebym uczyl. Przeciez o to chodzilo w calej tej rozmowie; chcial sie dowiedziec, czy bede pomagal w nauce. Choc obiad byl popisowym dzielem Lorry, Robinton nie mogl jesc, co natychmiast zauwazyli jego sasiedzi przy siole, doskonale znajacy jego niepohamowany apetyt. -Nawachalem sie lakieru i nie mam ochoty na jedzenie - wyjasnil. Falawny spojrzal na niego ze zdumieniem: - To chyba po raz pierwszy od trzech Obrotow - stwierdzil. - Dobra, wiecej bedzie dla nas, nie, chlopaki? - dodal i nadzial na widelec trzeci kawalek pieczeni z polmiska. Robinton nie dostrzegl w korytarzu workow ani plecakow, a wiec pewnie nikogo nie ostrzezono, ze dzis moze nastapic zmiana stolow. Rzucil okiem na stol czwartakow; sadzac z tego, jak zajadali, nikt nie uskarzal sie na brak apetytu. Z determinacja zanurzyl chleb w sosie i zjadl. W brzuchu mu burczalo, ze zdenerwowania albo z glodu. Glodny przeciez nigdy nie bywal. Nie powinien sie tez tak przejmowac samym przypuszczeniem, ze byc moze dzis wlasnie bedzie ten szczegolny wieczor. Krecil sie bez przerwy na krzesle, rzucajac spojrzenia matce, ale ona jadla ze smakiem, zupelnie normalnie, albo rozmawiala z Mistrzem Washellem i ojcem, ktorzy siedzieli po obu jej stronach przy glownym stole. No coz, moze jej nic nie powiedziano. Poniewaz ciagle spogladal w strone korytarza, zauwazyl, ze niedaleko wejscia siedzi czeladnik Shonagar. W jego obecnosci nie bylo nic niezwyklego; czeladnicy ciagle wyjezdzali z Cechu i do niego wracali, wypelniajac rozne polecenia, zmieniajac przydzialy albo zasiegajac porady swoich mistrzow. Podano slodycze i klah. Robinton przelknal wszystko bez trudnosci. Nagle uslyszal odglos odsuwanego krzesla; to Mistrz Gennell wstal i zastukal w szklanke, by zwrocic na siebie uwage. W sali zapanowala natychmiastowa cisza, wszyscy wstrzymali oddech. -Aha, widze, ze chcecie mnie posluchac - usmiechniety Gennell przeniosl wzrok od stolu mistrzow, poprzez czeladnikow, ku uczniom. - To dobrze. Mistrzu Washellu, kaz przyniesc dodatkowe krzesla. Zadanie to tradycyjnie nalezalo do uczniow pierwszego roku, ktorzy natychmiast wybiegli i zaraz wrocili z halasem, niosac krzesla, ktore ustawiono na wolnych miejscach przy stole czeladnikow. Dwanascie! Kto na nich usiadzie juz za kilka minut? Na ostatnim roku bylo dziewietnastu uczniow. Wszystkim udalo sie zachowac spokojne i obojetne oblicza, jak przystalo wyszkolonym harfiarzom. Zgodnie z tradycja, nowo promowanych czeladnikow rytualnie przeprowadzano od najnizszego, uczniowskiego stolu na nowe miejsce. Gennell wyjal z kieszeni liste, i udawal przez chwile, ze nie moze jej odczytac. -Czeladnik Kailey! - Byly uczen skoczyl na rowne nogi i usmiechniety natychmiast przeszedl przez jadalnie, przy wtorze braw. Potem wszyscy zaczeli wybijac takt i rytmicznie recytowac tradycyjny tekst: - Idz, Kailey, idz. Czas ruszyc przed siebie. Idz, Kailey, idz! Ruszaj w nowe zycie. Idz, Kailey, idz! -Pojedziesz do Warowni Szerokiej Zatoki w Keroonie - powiedzial Gennell, z latwoscia przekrzykujac recytacje i klaskanie. W podobny sposob odbylo sie nastepnych dziesiec promocji. Ostatni byl lubiany przez wszystkich Evenek, ktorego odprowadzalo dwoch czeladnikow, przepychajac sie w zartobliwej walce o ten zaszczyt. Liryczny tenor Eveneka czesto wtorowal Merelan w duetach. Spiewaczka glosno zaklaskala w rece, z radosci, ze przydzielono go na prestizowe stanowisko w Warowni Telgar. Zostalo jedno krzeslo - i osmiu kandydatow. Gennell zaczekal, az Evenek sie usadowi i przyjmie gratulacje od wszystkich wokolo. -Harfiarz musi posiadac wiele talentow, jak wiecie. Niektorych z nas niesprawiedliwie obdarowano nimi w nadmiarze - oznajmil, rozgladajac sie z usmiechem, Robinton popatrzyl na uczniow, ktorzy pozostali przy stole czwartego roku; wlasciwie najlepsi wsrod nich byli Kailey i Evenek. Nikogo innego los nie obdarzyl szczegolnie "niesprawiedliwie". W sali huczalo, wszyscy zastanawiali sie, kim moze byc ten szczesciarz. Chlopcy z czwartego roku byli rownie zaskoczeni jak reszta. -Czeladniku Shonagar, zastrzegles sobie to prawo, opuszczajac Cech Harfiarzy dwa Obroty temu; skorzystaj z niego teraz. Wszystkie glowy obrocily sie w strone Shonagara, ktory wstal i ze zlosliwym polusmieszkiem, ktory tak dobrze tu znano, rownym krokiem ruszyl przejsciem do stolu trzeciakow. Gdy czeladnik zatrzymal sie przed nim, Robinton doslownie zdretwial. Otworzyl usta, a oczy o malo nie wyszly mu z orbit. -Zamknij buzie, patrz normalnie i wstan - mruknal polgebkiem Shonagar. - To jedyny sposob, zebys sie mogl odegrac. - Czeladnik rozpromienil sie, widzac, jakie zaskoczenie i zdumienie ogarnelo zamarla w milczeniu sale. Robinton wlasnie staral sie ogarnac to, co przed chwila uslyszal - jego imie wymienione wsrod czeladnikow - gdy Shonagar zlapal go za lokiec i sila postawil na nogi. -Idz! Idz, Robintonie! - Czeladnik obrocil go i zaczal popychac w kierunku nowego stolu. - Idz, Robintonie, idz! -Czas byl najwyzszy! - huknal Mistrz Washell, skoczyl na rownie nogi i rozglosnie zaklaskal wielkimi dlonmi nad glowa, zachecajac innych do owacji. Bosler wstal, klaszczac w rytm krokow opornego czeladnika. Betrice przylaczyla sie do niego, podobnie jak inni Mistrzowie przy stole - Ogolly i Severeid, w drzwiach stloczyly sie kucharki i przylaczyly do ogolnego aplauzu. Nie wstaly jedynie dwie osoby: rodzice Robintona. Matka plakala, a ojciec oniemial. Siedzial z kamienna twarza i chyba nie byl w stanie sie ruszyc. Robinton nagle uswiadomil sobie, ze zgodnie ze slowami Shonagara, odegral sie wreszcie na ojcu w jedyny honorowy sposob - odnoszac sukces. -Idz, Robintonie, idz! Nie wstydzac sie lez, ktore ciurkiem splywaly mu po twarzy, przelykajac cos, co utkwilo mu w gardle, Robinton zmienil stoly z taka godnoscia, na jaka mogl sie zdobyc, mimo ze uginaly sie pod nim kolana. Shonagar, wciaz kierujacy jego krokami, przeprowadzil go obok glownego stolu. Matka przez lzy poslala mu pelne zachwytu spojrzenie i slaby usmiech, a potem znow musiala wytrzec policzki. Zadne z nich nie spojrzalo na Petirona. Posadzony na ostatnim krzesle, w dalszym ciagu dygotal tak silnie, ze z trudem przyjmowal gratulacje innych nowo powolanych czeladnikow. Zauwazyl, ze wszyscy mieli na ramionach wezly, oznaczajace range, a potem poczul, ze Shonagar zaklada mu podobny wezel na reke i przesuwa na ramie. -Czeladnik Robinton pojedzie do Mistrza Lobirna z Dalekich Rubiezy, gdzie potrzeba kogos obdarzonego zdrowym rozsadkiem, by powstrzymal Mistrza przed pakowaniem sie w dalsze klopoty - oglosil Gennell, a potem zawolal o szklanice i wino dla nowych czeladnikow. Petiron wymknal sie z sali w ktoryms momencie, ale Merelan zostala. I tak powinno byc, pomyslal Robinton. Rozdzial IX Tak wiec Robinton wyruszyl na swoj pierwszy staz z piecioma workami pelnymi rzeczy, choc czesc dzieciecych pamiatek zlozyl na przechowanie w pojemnych piwnicach Cechu. Matka uparla sie, by nadal do F'lona prosbe o podwiezienie.-Nie zaszkodzi twojej reputacji, gdy przybedziesz na smoczym grzbiecie - powiedziala twardo. -Mamo, to popisywanie sie - protestowal. -Inni tez zazyczyli sobie przelotu - tlumaczyla, pomagajac mu pakowac rzeczy w ciasnej kwaterze. Teraz, po kazdym powrocie do Cechu, mial nocowac w pokojach czeladnikow. Od poprzedniego wieczoru nie widzial ojca na oczy, ale nie zdziwilo go to. Ich drogi calkiem sie rozeszly, i w sensie rodzinnym, i szkolnym. Odczuwal olbrzymia ulge, a jednoczesnie wielka troske o matke. Wydawala sie tak krucha, a jej dlonie lekko dygotaly, gdy owijala jego flety i wkladala do jednej z paczek. No coz, to rozstanie obojgu przychodzilo z trudnoscia. -Bedziesz potrzebowal trzech jucznych zwierzat, by to wszystko przetransportowac - prychnela. Ale usmiechnela sie szeroko, gdy pochylil sie, by sprawdzic, czy nie placze. - Och, bede tesknic za toba, kochany synku - powiedziala, polozyla mu rece na ramionach i spoj - rzala na niego zamglonymi oczami. - Bede za toba tesknic przeokropnie, ale tez bardzo, bardzo sie ciesze, ze dostales promocje i zszedles z drogi ojcu. -Co... to znaczy, czy cos... powiedzial? -Nie - rozesmiala sie cicho i odwrocila, by spakowac kilka ostatnich rzeczy. - W ogole sie do mnie nie odezwal. A to oznaka, ze calkowicie odrzuca fakt, iz zostales czeladnikiem. - Wzruszyla ramionami. - Przejdzie mu, choc nie sadze, zeby kiedykolwiek zapomnial Gennellowi, ze zrobil to, gdy go nie bylo w Cechu. -Do licha! O tym nie pomyslalem! - Robinton az zgial sie w pol na mysl, ze Mistrza Gennella bedzie teraz przesladowac ojcowska niechec. -Daj spokoj, Robie. Gennel bez trudu poradzi sobie z fochami twojego ojca. Podobnie jak ja. Petiron troche sie pozlosci, a potem pojdzie do siebie i przeleje to wszystko na papier, zebym znowu miala co spiewac. Robinton ujal ramie matki i obrocil ja tak, by na niego spojrzala. -Bedziesz na siebie uwazac, prawda, mamo? Postarasz sie nie oddawac z siebie zbyt wiele tej jego muzyce? Serdecznie poklepala go po policzku. -Bede grzecznie odpoczywac. Czy moglabym inaczej? Pilnuja mnie Ginia, Lorra i Betrice, wszystkie razem, a do tego twoj ojciec. Teraz bedzie sie o mnie bardziej troszczyl. Kocha mnie przeciez, sam wiesz, tylko bardzo zaborczo. O to przeciez caly czas chodzilo. Robinton kiwnal glowa, a potem objal matke. Czujac w uscisku jej cienkie kostki, staral sie hamowac, by jej za mocno nie scisnac. Pragnal ja jednak przytulic najmocniej, jak tylko sie da, bal sie, ze widzi ja po raz ostami. -Ach, Robie - powiedziala tonem psotnej dziewczynki - przeciez czuje sie lepiej. Nie wariuj. Wiesz przeciez, ze wszystko pojdzie latwiej... teraz - dodala przepraszajaco. - Napisze albo nadam z wiezy bebnow wiadomosc, jesli nie bedziesz dawal znaku zycia, mlody czlowieku. Slyszales? -Zaiste, slyszalem, Mistrzyni Spiewu. W Wysokich Rubiezach maja calkiem niezla sztafete. -Musza - prychnela z wyzszoscia - skoro mieszkaja na samym koncu swiata. Na dziedzincu zagrzmialo echem smocze trabienie. -Slysze, ze twoj przewoznik juz nadlecial - powiedziala z usmiechem, choc podbrodek jej drgal. Rzucil sie zbierac pakunki, ale przeszkodzilo mu w tym pojawienie sie Mistrzow Gennella, Washella i Ogolliego. Odepchneli go natychmiast i rozdzielili miedzy siebie worki, pozwalajac zabrac tylko pudlo z nowa harfa. -Co za zaszczyt... to znaczy, nie trzeba bylo... - probowal protestowac, ale nie pozwolili mu na to. Wzruszyl ramionami i pozwolil im robic, co chca. Mistrz Gennell puscil do niego perskie oko, gdy wyszli na korytarz, i Robinton zdal sobie sprawe, ze ten pokaz dobrej woli i poparcia byl w rownym stopniu przeznaczony dla jego matki, co dla niego, jako zadoscuczynienie za nieobecnosc ojca. Wzruszyla go ich dobroc i znow musial przelykac lzy. -Udalo sie, co? - huknal F'lon, zsuwajac sie na wyciagnieta lape Simanitha, by pomoc przytraczac bagaze do uprzezy. - Gratulacje, Czeladniku Robintonie! Pozdrowienia od starych przyjaciol z Weyru i Warowni Benden! Do pozostalych czeladnikow, czekajacych na odlot w rogu dziedzinca, powiedzial: - Wasze smoki tez zaraz nadleca. Wam rowniez gratuluje. Ladowanie bagazy zajelo ledwie chwile i juz Robinton musial zaczac pozegnanie. Matka pochylila jego glowe ku sobie, po ostatni pocalunek i uscisk. Wymienil usciski dloni z Mistrzami i obiecal, ze bedzie sie bardzo staral. -Pozdrow ode mnie serdecznie Mistrza Lobirna - zawolala matka, gdy wsiadal na grzbiet Simanitha. - Moze mnie pamieta. -A kto moglby cie zapomniec, Merelan? - spytal Mistrz Gennell, otaczajac ja ramieniem w gescie pocieszenia. Taka zapamietal ja Robinton przez pierwszy, trudny, probny okres pracy pod kierownictwem Mistrza Lobirna. Na szczescie malo kto widzial, jak F'lon wysadzil go na dziedzincu wysoko polozonej, smaganej wiatrami Warowni. I dobrze, ze nie widzial tego Lobirn. Okazalo sie bowiem, ze Mistrz wcale nie jest zachwycony posiadaniem tak mlodego czeladnika. -Nie mam pojecia, co ten Gennell sobie mysli, pozwalajac ci na zmiane stolu w wieku pietnastu Obrotow! Nie rozumiem tego, wiec nie mysl sobie, ze bede sie tu z toba cackac, mlody czlowieku. - Lobirn zmierzyl Robintona spojrzeniem i az sie skrzywil, uswiadomiwszy sobie jego wzrost i chudosc. Wcale nie jest dobrze, pomyslal chlopiec, ze tak bardzo przewyzszam drobnego Mistrza Harfiarza. Lobirn nie siegal mu nawet do ramienia; mial mocno rozbudowana klatke piersiowa - spiewal basem - i waskie biodra, nogi zas szczuple i krotkie. Grzywa ciezkich, ukladajacych sie w grube loki wlosow polsniewala gdzieniegdzie srebrem, co wygladalo jak pasemka. Biorac wszystko razem pod uwage, byla to zabawna postac. Ale nikt nie smialby zartowac sobie z Mistrza Lobirna. To zbyt potezna osobowosc, by ja wysmiewano - szybko zorientowal sie Robinton. Ciemnobrazowe oczy bystro spogladaly na swiat i nie sposob byloby nie doceniac Mistrza. -Wcale sie nie spodziewalem tak szybkiej promocji - mruknal Robinton, starajac sie pomniejszyc swoje osiagniecia. Lobirn rzucil mu szybkie spojrzenie, jakby pomyslal, ze chlopiec stara sie go oszukac. -Bede bardzo wymagajacy wobec ciebie, mlody czlowieku. Gdzie sie wychowales? Kim sa twoi rodzice? Robinton z checia odpowiedzial na to pytanie, w nadziei, ze w ten sposob ulagodzi nowego Mistrza. Ale choc matka uzyskala aprobate Lobirna, ojciec mu sie nie spodobal. Dla Robintona byl to szok, podobnie jak ostre uwagi na temat tego, co Petiron komponuje, a co zdaniem Lobirna bylo zbyt wydumane, by sie moglo komukolwiek na cokolwiek przydac. Nie zwazal na to, ze swoje uwagi wyglasza wprost do syna kompozytora. Wprawdzie osad ten dokladnie odpowiadal temu, co Robinton prywatnie myslal o nadmiernie ozdobnych utworach Petirona, ale rozmowa na ten temat bylaby dla chlopca nielojalnoscia i czyms w rodzaju zdrady, jakby jego piesni mialy byc wazniejsze od ambitnych prac ojca. Kolejnym wstrzasem byla dla chlopca wzmianka o tym, ze to wlasnie jego muzyka glownie poslugiwal sie Lobirn - choc nie wiedzial, ze to Robinton ja skomponowal. Robinton wiedzial swoje i nie staral sie dyskontowac aprobaty Mistrza dla swojej muzyki, ale dzieki temu latwiej bylo mu znosic kaprysy Lobirna, jego temperament, niekonsekwencje i generalna niechec do wprowadzania "smarkatego siusiumajtka" w tajniki sztuki harfiarskiej. Z czasem, gdy stary Mistrz zauwazyl, z jaka cierpliwoscia Robinton pracuje z najbardziej zapoznionymi uczniami, nieco zlagodnial. Wymknelo mu sie slowko aprobaty, jedno, a potem drugie. Sam mial zbyt gwaltowny temperament i za szybko rwal sie do wymierzania klapsow za nieuwage, wiec powierzyl Robintonowi nie tylko opoznionych w nauce, ale i najmlodszych uczniow, ktorych nalezalo uczyc podstawowych Ballad Instruktazowych. Chlopcu to nie przeszkadzalo; wlasciwie nawet milo mu bylo spiewac swoje wczesne piosenki, ktore Gennell wlaczyl do kanonu nauczania na najnizszym poziomie. Po cichu cieszyl sie, ze jego muzyka sie przydaje i ze moze ja spiewac, nie lekajac sie wybuchow Petirona. Przez kilka dni w kazdym siedmiodniu mial tez obowiazek objezdzania odleglych gospodarstw i Warowni, czesto bedac tam jedynym czlowiekiem z zewnatrz, jakiego mieszkancy w ogole widywali. Wyprawy te mialy sie skonczyc z chwila nadejscia zimowej pogody nad wysokie wzgorza. Kopiowal wiec dodatkowe utwory dla gospodarzy, zeby mogli sie ich uczyc przez zime, zanim odwiedzi ich znow. Z kazdego wyjazdu pisal sprawozdanie; ku jego zdumieniu, Lobirn czytal je wszystkie z wielka uwaga. Oprocz Robintona i trzech uczniow Lobirna, w Warowni byl jeszcze jeden czeladnik - Mallan, urodzony w Wysokich Rubiezach. On takze uczyl w odleglych miejscach, tyle ze mial przydzielone inne trasy, i tez prowadzil niektore zajecia w duzej Warowni. Obydwaj czeladnicy zamieszkiwali niewielka kwatere na pietrze, na ktorym mieszkal Wladca Warowni; byly tam dwie male sypialnie i spory pokoj dzienny. Lazienke, usytuowana na koncu korytarza, dzielili z trzema uczniami, ktorzy sypiali w jednym duzym wewnetrznym pokoju. Mistrz Lobirn mieszkal w apartamencie przy zewnetrznej scianie wraz z zona, Lotricia, niepozorna kobieta o uroczym usmiechu i milym obejsciu, przypominajaca Betrice. Kiedy poznala Lobirna, byla uczennica w Cechu Uzdrowicieli, ale gdy sie pobrali, zakonczyla nauke i pojechala wraz z nim na placowke w Wysokich Rubiezach, gdzie zajela sie wychowywaniem czworki dzieci, urodzonych w tym zwiazku. Jedna z ich corek wyszla za tamtejszego gospodarza i z rzadka tylko przyjezdzala z dziecmi do swoich rodzicow. Synowie terminowali w innych cechach, choc od czasu do czasu zjawiali sie na Zgromadzeniach w Warowni. -Wszyscy sa glusi jak pienki - uslyszal kiedys Robinton z ust pelnego niesmaku Lobirna. - Podobni sa w tym do matki. Ale jestem z nich zadowolony. Calkiem zadowolony. Lotricia zawsze przynosila dodatkowe smaczne kaski "swoim chlopakom" - jak okreslala uczniow i czeladnikow. -Wszyscy rosniecie, a tylko skora na was i kosci - narzekala uszczesliwiona, a jej dary byly zawsze mile widziane. Czas mijal Robintonowi na ciaglych podrozach i intensywnych zajeciach w Warowni, wiec niewiele mial okazji do komponowania. Nabral nawyku zapisywania dzwieczacych mu w glowie melodii po drodze; czesto sie zatrzymywal, by swoim drobnym, sciesnionym pismem notowac takty, ktore wygwizdal albo wyspiewal, wspinajac sie i schodzac po stromych gorskich drozkach. Kilka razy ledwie uniknal kontuzji, gdy komponowanie tak go pochlonelo, ze zboczyl z waskich sciezek poczty sztafetowej, ktore nierzadko byly jedyna droga do odwiedzanych przezen gospodarstw. Komponowanie w czasie wedrowki mialo te dobra strone, ze mogl spiewac i grac na caly glos i nieraz odpowiadalo mu echo z otaczajacych gor. Wedrowki te skonczyly sie po pierwszej duzej sniezycy. Wlasciwie utknal wtedy na trzy dni w gospodarstwie Murfy, ktore nawet w zwyklych warunkach bylo zatloczone, a co dopiero teraz, gdy w domu tkwilo pietnascioro mieszkancow. Murfytwen, dwudziesty z rzedu dziedzic gospodarstwa, przetarl szlak dla Robintona, gdy sniezyca sie uspokoila. Musial pilnie odebrac zapasy, ktore czekaly na niego w Dalekich Rubiezach. Mial nadzieje, ze jeszcze tam byly, bo troche za dlugo odkladal wyprawe. - Moze i dobrze, bo latwiej bedzie przewiezc to wszystko po sniegu - powiedzial wesolo, mocujac towary do san, ktore mu wypozyczono na te okazje. - Zobaczymy sie w swoim czasie, Harfiarzu. Dzieki za nowa muzyke. Bedziem sie jej fest uczyc. A nastepnym razem, jak przyjedziecie, Twenone bedzie juz umial to taktowanie. Slowo! Unoszac pozegnalnym gestem kciuk w grubej rekawicy, Murfytwen powoli ruszyl tam, skad przywedrowal. Wysokie Rubieze, usadowione na stromych klifach, podobnych do burty rybackiego statku, przetrwaly niejedna burze, a grube sciany warowni gluszyly niemal wszystkie powiewy wiatru, oprocz tych najdzikszych. Ale mieszkanie w tej Warowni bylo zupelnie innym przezyciem niz przebywanie w Bendenie. Podobnie jak inne, takze i ta Warownia byla samowystarczalna. Pracowali tu czeladnicy wszystkich rzemiosl, a takze Mistrz Gorniczy, Furio, wraz ze swoimi ludzmi. Glownie wydobywali oni miedz, na ktora zawsze byl popyt. Osmiu gornikow tworzylo podwojny kwartet, ktory wieczorami natychmiast rozpoczynal pienia, gdy tylko ktos nieopatrznie wspomnial o spiewie, jak to kiedys zartem powiedzial Mallan. Furio dobrze gral na gitarze i akompaniowal chorzystom, bo znal ich repertuar. Robinton zaproponowal, ze go zmieni i Mistrz zgodzil sie z wielka radoscia. W Wysokich Rubiezach bylo wielu instrumentalistow, z ktorych dzieki pracy Mistrza Lobirna powstala imponujaca orkiestra. Nawet najbardziej ponure zimowe wieczory mijaly wiec w milej atmosferze, a spiewom wtorowali Wladca Warowni Faroguy i jego Pani, Lady Evelene. Trojka z ich dwanasciorga dzieci grala na instrumentach i niezle spiewala. Wieczory spedzano nie tylko na muzyce; urzadzano takze mecze zapasnicze i inne zawody sportowe. Robinton z entuzjazmem bral udzial w biegach przez Warownie i po schodach. Dlugie nogi i pojemnosc pluc, rozwinieta dzieki spiewaniu, dawaly mu przewage nad przeciwnikami. Nigdy przedtem nie slyszal o biegach przez Warownie, bo w Forcie nawet w najmrozniejsza zime mozna bylo uprawiac sporty na zewnatrz. Tutaj jednak, gdzie ludzi ograniczala pogoda i warunki terenowe, dlugie korytarze stawaly sie torami wyscigowymi dla sprinterow i biegaczy dlugodystansowych. Zawody w biegach po schodach polegaly na sciganiu sie, kto pierwszy wbiegnie na szczyt schodow i zbiegnie, najlepiej nie lamiac sobie nogi. Zwichniete kostki byly najczestsza kontuzja, podobnie jak nadwerezone stawy barkowe - od chwytania sie za porecz, by uniknac powaznych wypadkow. Robinton mial dobre wyniki w biegach, ale unikal walki wrecz. Harfiarze zwykle bywali pokojowego usposobienia, z kilkoma slawetnym wyjatkami: Shonagar zostal mistrzem zapasow w swojej rodzinnej warowni i w Cechu Harfiarzy i trzy razy pokonal mistrza wagi sredniej w Warowni Fort. Wiekszosc jego kolegow wolala jednak nie ryzykowac kontuzji rak, wiec i Robinton zastosowal taka wymowke, ktora przyjeto bez zastrzezen. Nie powstrzymalo to jednak krytyki z ust tamtejszego mistrza walki wrecz i zapasow, dwudziestokilkolatka imieniem Faks. Juz przy pierwszym spotkaniu z mlodym gospodarzem - poszlo o to, kto pierwszy wejdzie na pietro, gdzie spotykalo sie kilka korytarzy - Robinton poczul sie nieswojo. Faks byl agresywny, niecierpliwy i zarozumialy. Jako siostrzeniec Lorda Faroguy, niedawno odziedziczyl jedno z gospodarstw w Dolinie, ktorym kierowal zelazna reka, wymagajac perfekcji od wszystkich jego mieszkancow. Niektorzy pracujacy tam rzemieslnicy poprosili o przeniesienie do innych posiadlosci. Robinton slyszal niepokojace plotki o metodach Faksa, ale krytyka nie byla rzecza harfiarzy. Powinni oni tez znac swoje miejsce, wiec Robinton uprzejmie przepuscil Faksa przodem. Odpowiedzia na te grzecznosc bylo jedynie pogardliwe parskniecie; Rob zauwazyl, ze mezczyzna, ktory przedtem wyraznie gdzies sie spieszyl, teraz celowo zwolnil kroku. Nie byl w stanie pojac, o co tamtemu chodzi, ale potwierdzalo to zaslyszane przez niego plotki. Pewnego wieczoru Faks specjalnie przyszedl do Robintona, by go wyzwac na pojedynek walki wrecz; nie ze soba, ale z jednym ze swoich mlodych gospodarzy. -To bedzie sprawiedliwy pojedynek, waga jest rowna i wzrost tez - powiedzial z obojetna twarza, ale z wyzywajacym spojrzeniem. -Obawiam sie, ze w ogole nie bedzie pojedynku - odparl Robinton. - Jako harfiarz, odebralem tylko przecietne wyszkolenie w sportach kontaktowych. Za to jesli twoj gospodarz spiewa, chetnie zgodze sie na wspolzawodnictwo. Faks rzucil mu dlugie spojrzenie, a potem z pogardliwym grymasem odwrocil sie do Lobirna: -Ano, zaniedbujecie wazny element wyszkolenia. Lobirn zawsze potrafil sie odciac, wiec i teraz odplacil pieknym za nadobne z rownie pogardliwa mina: -Niejeden zalowal dnia, mlody Faksie, gdy probowal przewyzszyc harfiarza, bo piesn i opowiesc maja dluzsze zycie niz zwykla fizyczna sprawnosc - odparl. - A moze twoj chlopak bez przerwy marudzi, ze moj dlugonogi harfiarz pokonuje go w kazdym biegu wokol Warowni? Robinton zdziwil sie niepomiernie widzac, ze Mistrz slyszal, iz zwyciezyl on w wielu takich biegach; byl rownie zaskoczony, ze zwyciestwa te wyraznie ubodly Faksa. Rzeczywiscie, zawodnik, ktory byl niemal na jego poziomie, najczesciej przegrywal, gdy sie scigali. Faks obrzucil Mistrza Lobirna nieprzyjaznym wzrokiem, rzucil Robintonowi ostatnie pogardliwe spojrzenie i odszedl. Robinton odetchnal z ulga. -Uwazaj na niego! On naprawde szukal okazji, by pohanbic cie przed cala Warownia - ostrzegl Lobirn. - Nie moge na cos takiego pozwolic. Zrujnowaloby to dyscypline na zajeciach. Ale moze dobrze byloby, gdybys zechcial pocwiczyc z Mallanem techniki obronne, ktorych uczono was w Cechu. Obu wam sie to przyda. Uczniom tez. -Dobrze, Mistrzu, bedziemy cwiczyc - odparl powaznie Robinton. Bez watpienia Faks mial do niego osobista uraze. Byc moze zreszta obejmowala ona wszystkich harfiarzy. W kazdym razie najwyrazniej nie zyczyl sobie harfiarza w swoim gospodarstwie. Taka byla decyzja, ktora szkodzila jego ludziom, ale tylko Lord Faroguy mogl wymagac od gospodarzy, by zapewnili wyksztalcenie podleglym im pracownikom. Poniewaz posiadlosc Faksa przynosila dochody pod jego kierownictwem, Lord Faroguy mial niewiele powodow, by kwestionowac jego metody. Faks jakims cudem ukryl przed wujem, ze dochody uzyskiwal glownie dzieki chlostom i grozbom wysiedlenia. Mallan i Robinton pilnie cwiczyli na matach; Robintonowi udawalo sie od czasu do czasu polozyc kolege na lopatki, ale i Mallan odnosil podobne sukcesy. Jednak dzieki temu byli zdolni do szybkiej, instynktownej obrony. Przelecz zablokowaly olbrzymie zaspy, wiec komunikacja z Warownia odbywala sie wylacznie za pomoca bebnow; osmiogodzinne dyzury na wiezy byly jednym z mniej przyjemnych czeladniczych obowiazkow Robintona. Nawet huczacy ogien na kominku nie potrafil wygnac z wiezy zimna na tyle, by bylo tam przyjemnie. Kroki wszystkich kolejnych wartownikow od czasu wykucia Warowni w litej skale wydeptaly w podlodze sciezke po obwodzie pomieszczenia. Trzeba bylo uwazac, zeby sie nie potknac. Dobrze chociaz, ze dawalo sie tam dostac prosto z Warowni. Na Poludniu niektore wieze mialy zewnetrzne schody, wiodace na poziom werblistow. , Dyzury na wiezy bebnow nie byly milym zajeciem; wymagaly stalej koncentracji. Padajacy snieg czasem zagluszal nadchodzace wiadomosci, a wychodzace komunikaty mogly spowodowac nawet niewielka lawine, ktora nocami slychac bylo jak odlegle grzmoty w ciemnosci. Budzilo to uczucie niepewnosci i osamotnienia. W jasne wieczory, gdy Belior i Timor swiecily w pelni, Robinton dostrzegal nawet siedem szczytow opuszczonego Weyru Wysokich Rubiezy. Ciekaw byl, czy ten Weyr roznil sie od tych dwoch, ktore juz odwiedzil. Pewnie nie bardzo, ale moze udaloby sie tam jakos dostac, chociazby dla porownania. Zmienione otoczenie i doswiadczenia poruszyly w nim nowe struny; odwazyl sie skomponowac piesn dla podwojnego kwartetu gornikow, bardziej pasujaca do ich umiejetnosci muzycznych niz wiekszosc starych ballad. Szesc zabawnych zwrotek i refren opowiadaly o gorniku i jego dziewczynie, dokladnie w stylu kwartetu. Ballada tak sie spodobala, ze Mistrz Lobirn zaczal sie dopytywac, gdzie ja Robinton ukrywal do tej pory. -Ach, byla wsrod rzeczy, ktore przywiozlem ze soba - odparl chlopiec, nie przygotowany na takie pytanie. -Naprawde? -No., cos w tym rodzaju. To znaczy, byla juz melodia. Ja ja tak troche przerobilem dla gornikow i dodalem refren, zeby wszyscy mogli im wtorowac. -Ach, tak? - Mistrz Lobirn zmierzyl wzrokiem swojego czeladnika i z namyslem wydal usta. - No, skoro tak mowisz... Robinton wycofal sie, gdy tylko pozwolila na to grzecznosc. Mistrz Lobirn rzucil okiem na ostatnia przesylke z Cechu Harfiarzy, zanim mu ja oddal. W Wysokich Rubiezach zebralo sie mnostwo dobrych glosow i instrumentalistow, a nieznane ballady zawsze urozmaicaly wieczory. Robinton po prostu nie mogl oprzec sie pokusie, by przemycic swoja nowa piesn. Nastepnym razem bedzie bardziej przezorny i tylko zaadaptuje stara muzyke, ktora juz jest w repertuarze. Nie docenil Mistrza Lobirna. -To ty je napisales! - z tymi slowy Mistrz Lobirn wkroczyl pewnego wieczora do jego malej sypialni. Trzymal plik starannie zapisanych partytur, a mine mial oskarzajaca. Robinton wlasnie pisal nastepna kompozycje, wiec nie bardzo mogl zaprzeczyc, zwlaszcza ze Lobirn wyrwal mu pergamin spod reki i zaczal porownywac zapisy. -To ty napisales prawie cala nowa muzyke, ktora przysyla Cech, prawda? Robinton wstal z pewnym trudem, bo w sypialni bylo bardzo ciasno, a Lobirn tkwil tuz przy samym lozku. Wiedzial, ze mialby male szanse w zblizajacym sie pojedynku slownym, lezac plasko na plecach. Potem jednak uswiadomil sobie, ze pochylanie sie nad niewysokim Lobirnem rowniez nie stanowi najlepszej taktyki, bo zirytowany Mistrz bedzie zmuszony do patrzenia w gore. -Mistrzu Lobirnie, wszystko wyjasnie... - przecisnal sie obok harfiarza i gestem zaprosil go do wiekszego pomieszczenia. Mallana nie bylo w zasiegu wzroku. -Na Pierwsze Jajo, nie moge sie tego doczekac! - huknal Lobirn. Szyja mu poczerwieniala i jakby nabrzmiala, a oczy ciskaly blyskawice. - Caly ten czas, czyli piec, nawet szesc Obrotow, rozpowszechnialem muzyke, napisana przez... przez ciebie! Malo tego, ze zostales czeladnikiem w wieku pietnastu lat, to jeszcze byles kompozytorem juz jako... jako dziesieciolatek! - Mistrz trzasnal partyturami, dowodami winy, w stol, a potem przygniotl je w piescia, przeszywajac wscieklym wzrokiem Robintona, ktory dyplomatycznie usiadl, by wydac sie nizszym od swojego preceptora. -Wlasciwie... - chlopiec az sie skurczyl, zmuszony powiedziec prawde - wlasciwie... jedna czy dwie rzeczy napisalem, jak bylem troche mlodszy. -Troche mlodszy? - Oczy Lobirna malo nie wyszly z orbit. Trzasnal obiema piesciami w stol i groznie pochylil sie ku Robintonowi. - To powiedz mi uprzejmie, kiedy ty wlasciwie napisales pierwszy utwor? Ile miales latek, syneczku? -Ja... mama mowi, ze pisalem wariacje, jak mialem trzy lata. Lobirn popatrzyl na niego i nagle, w charakterystycznej dla siebie hustawce nastrojow, odrzucil glowe do tylu i zaczal doslownie wyc ze smiechu. Trzasl sie tak mocno, az musial sie oprzec o stol, a potem padl na krzeslo, trzymajac sie za boki. Drzwi byly otwarte, wiec jego smiech poniosl sie korytarzem, az wywolal z za drzwi Lotricie, ktora przybiegla, by zobaczyc, co wprawilo jej meza w taki nastroj. Mieszkajacy po sasiedzku czeladnicy rowniez pospieszyli sprawdzic, co sie dzieje. -Co takiego powiedziales Lobirnowi?- spytala Lotricia, a jej uniesione brwi niemal zrownaly sie z linia wlosow. - Nie smial sie tak od czasu, gdy Faks turlal sie w barylce po winie - stwierdzila z usmiechem. Wlasciwie usmiechali sie wszyscy, oprocz zmartwionego Robintona. -Ja... ja mu nic nie powiedzialem- odparl chlopiec zgodnie z prawda. Przyczyna Lobirnowego wybuchu w dalszym ciagu lezala na stole, wiec pospiesznie sprobowal pozbierac arkusze. Mistrz powstrzymal go gestem i uciszyl sie na tyle, by wykrztusic wyjasnienie dla zony: -Ten... tutaj... on napisal... wszystkie nowe ballady... -Alez skad, nie wszystkie. -Nie? Nie wszystkie? Pozwoliles komus sie dolaczyc? - Lobirn znow ryknal smiechem. Lotricia oparla obie dlonie na poteznych biodrach. -Lobirnie, bredzisz, a to do ciebie nie podobne - powiedziala z cieniem urazy. - Jezeli to takie smieszne dla ciebie, to chcialabym wszystko uslyszec od poczatku. Uspokoj sie. Rob, czy w dzbanku zostalo troche klahu? Robinton szybko nalal wystygly nieco napoj do czystego kubka. Lotricia odebrala mu go i podala mezowi. Lobirn, wciaz wstrzasany smiechem, opanowal sie na tyle, by pociagnac lyk. To go troche uspokoilo. Ocierajac lzy z oczu, kiwnal palcem na zebranych, by podeszli blizej. Postukal palcem w nuty. -Robinton, nasz najnowszy i najmlodszy czeladnik, skomponowal wiekszosc nowych piesni, ktorych zreszta, na Pierwsze Jajo, obaj was uczylismy... -Naprawde? To ty je napisales, kochanie? - spytala Lotricia, a jej blekitne oczy rozszerzyly sie z podziwu. - Mowilam ci, ze to madry chlopak, i do tego skromny - dodala w strone meza. - Dlaczego nie podpisujesz swoich utworow? -Nie wolno mi, bo jestem uczniem... -Dlatego to jest takie smieszne, Lotricio. Jeszcze nic nie zrozumialas? -Nie, Lobirnie, chociaz uwazam, ze jego muzyka jest bardzo latwa do rozpoznania. -No wlasnie! Dlatego to jest takie smieszne! - stwierdzil Lobirn i poklepal ja po reku w nagrode, ze jest taka madra. Spojrzala na niego, zdziwiona. -Muzyki jego ojca nikt nie kopiuje i nie rozsyla po wszystkich Warowniach i Cechach - wyjasnil Lobirn. - Ale melodie Robintona rozchodza sie po swiecie, od kiedy chlopak skonczyl trzy Obroty! Rozumiesz juz? - Zirytowalo go, ze zona nie rozumie powodow jego wesolosci i szyja mu znowu poczerwieniala, a twarz zaczela nabrzmiewac. - To zarty z Petirona! Ten zarozumialy, pogardliwy, perfekcyjny kompozytor nawet w polowie nie ma tyle talentu, co jego wlasny syn! - Wstal, pokaslujac i chichoczac; udalo mu sie klepnac Robintona po plecach, a potem zgarnal przyniesione przez siebie partytury i ruszyl ku drzwiom. Nagle spostrzegl, ze zabral tez niedokonczony utwor, wiec wciaz sie smiejac, oddal go Robintonowi. - Pokazesz mi go, jak skonczysz, dobrze, chlopcze? Zamykajac drzwi do swego mieszkania, jeszcze trzasl sie ze smiechu. -O co tu chodzilo? - spytal Robintona jeden z czeladnikow stolarskich, ktory dalej nic nie rozumial. -Taki cechowy dowcip - wyjasnil Robinton z glupim usmiechem i sprobowal zamknac drzwi. -Ach, tak... Po tym zdarzeniu uklady Robintona z Mistrzem Lobirnem zmienily sie calkowicie i zapanowala miedzy nimi rownosc - przynajmniej Lobirn traktowal swego czeladnika z szacunkiem, jak rownolatka. Robinton byl zachwycony i zdumiony, ale czul sie skrepowany. Jego mistrzowie w Cechu byli dobrotliwi, zachecali go do pracy i wspierali, ale zawsze traktowali jak ucznia. Teraz Lobirn odnosil sie do niego jak do rownego sobie, pomimo roznicy wieku i doswiadczenia. Robintonowi szlo to do glowy jak wino i musial wziac sie w karby, by nie naduzywac tego statusu; dlatego pracowal jeszcze pilniej, wykonujac powierzone mu przez Lobirna zadania. Szacunek przelozonego przyniosl dodatkowy, a nieprzewidziany efekt uboczny: Robinton jeszcze bolesniej uswiadomil sobie, o co Petiron zubozyl ich wzajemny zwiazek. Aby jakos zlagodzic te gorycz, chlopiec zaczal w myslach nazywac go Petironem, a nie ojcem. Moze pewnego dnia bedzie potrafil wybaczyc mu niedostatek uczuc i ogromny bol, jaki zostal mu zadany... ale niepredko. Na razie czerpal coraz wiecej zadowolenia z trwalej poprawy stosunkow z Lobirnem i zaczal zapominac o tym, jak niegdys staral sie ciezko i bezskutecznie zaskarbic sobie czyjas akceptacje. Zima po raz ostatni zaatakowala Wysokie Rubieze, a potem nadeszly wiosenne roztopy, zmieniajac wzgorza i szlaki w blotniste rzeki. Drzewa pokryly sie pakami, a w dolinie gospodarze zaczeli obsiewac pola. A Mistrz Lobirn ustalil objazdowe trasy dla swoich czeladnikow. Wtedy wlasnie Robinton spostrzegl, ze spory obszar na poludniowo-zachodnim krancu Wysokich Rubiezy nie jest oznaczony zadna choragiewka. -To pewnie ziemie Faksa - domyslil sie. -Tak jest - odparl Lobirn glosem bez wyrazu. Mallan usmiechnal sie ironicznie. -Nie zazyczyl sobie harfiarza - dodal kwasno Mistrz. Robinton ze zdziwienia az sie wyprostowal na krzesle: - Ale... ale dlaczego? -Nie chce, zebysmy zawracali jego ludziom w glowach niepotrzebnymi wiadomosciami - wyjasnil Lobirn. -Niepotrzebnie... jak to?... przeciez kazdy ma prawo nauczyc sie czytania i liczenia! -Faks nie zyczy sobie, zeby jego ludzie zdobywali wyksztalcenie, chlopcze - powiedzial Mallan, skrzyzowal dlonie za glowa i przechylil sie z krzeslem do tylu. - Takie to proste. Czego glowa nie wie, tego sercu nie zal - bo i o swoich prawach tez sie nie dowiedza. -To przeciez... to... - Rob nie umial znalezc slow. - Czy Lord Faroguy nie moze go zmusic? Lobirn chrzaknal. -Lord zasugerowal, ze umiejetnosc czytania i pisania uwaza sie za zalete... -Zasugerowal? - Robinton z gniewem skoczyl na rowne nogi. -Chlopcze, chlopcze, uspokoj sie. Nie uskarzamy sie przeciez na brak uczniow... -Ale Faks odmawia im praw, naleznych zgodnie z Karta! -Czlowieku, on odmawia prawa istnienia samej Karcie - wtracil Mallan. -Karta zapewnia tez gospodarzom autonomie w granicach ich posiadlosci - wyjasnil Lobirn. -Ale jego ludzie tez maja jakies prawa! -Nie badz naiwny, Rob. Faks odmawia im wlasnie dostepu do owych praw - wyjasnil Mallan, dla podkreslenia swoich slow opuszczajac z trzaskiem nogi krzesla na podloge. - Tylko nie probuj zakrasc sie do jaskini lwa. Nigdy nie dorownasz mu w walce, za to dasz wszelkie powody, by cie wyzwal na pojedynek. Potem z zalem spostrzezesz, ze ten typ przypadkiem skrecil ci kark! Robinton zwrocil sie do Lobirna, szukajac poparcia, ale Mistrz tylko pokrecil glowa. -Czesto ostrzegalem Faroguya, by nie pozwalal Faksowi na tak absolutna kontrole nad ludzmi. Ostrzegalem tez jego najstarszych synow, mlodego Farevena i Bargena, by uwazali na Faksa. Trzeba powiedziec, ze Farevene jest dobrym zapasnikiem i stara sie zachowac sprawnosc. Bargen zas jest swiecie przekonany, ze Rada na pewno nie zaakceptuje siostrzenca, gdy w kolejce do wladzy beda dwaj uprawnieni synowie. A w mojej ocenie nadaja sie obaj. Ale obawiam sie, ze nie zdaja sobie sprawy z ambicji... i chciwosci Faksa. Lobirn znow krotko kiwnal glowa. -Tak czy siak, my, harfiarze, cieszymy sie w Wysokich Rubiezach calym szacunkiem naleznym naszemu Cechowi, choc slyszalem - spochmurnial nagle - ze jest coraz wiecej miejsc, gdzie ledwo sie nas toleruje. Mallan i Robinton popatrzyli na niego ze zdumieniem. -Jeden z polnocnych handlarzy cos wspominal... - zaczal Mallan. -Nie wywolujmy wilka z lasu - przerwal mu twardo Lobirn i wrocil do wypisywania trasy dla Robintona. Rozmowa ta wielce ciazyla Robintonowi. Jego uczono Karty; widzial nawet oryginal, troskliwie przechowywany miedzy szklanymi szybami; atrament i idealnie nakreslone litery, doskonale zachowane mimo uplywu tylu Obrotow, byly przedmiotem ciaglego podziwu. Karty nauczano najpierw dzieci, w postaci Ballady Instruktazowej, a potem uzupelniano ja kolejnymi szczegolami, gdy uczniowie podrosli na tyle, by zapamietac jej postanowienia i zrozumiec ich znaczenie. Gospodarz, nie dopuszczajacy tej wiedzy do swoich ludzi, zaniedbywal swoje obowiazki. Z drugiej strony, prawo nie dawalo podstaw do ukarania gospodarzy, ktorzy nie rozpowszechniali wiedzy zawartej w Karcie. Byla to jedna z wad tego dokumentu. Gdy Robinton zadal w klasie pytanie na ten temat, Mistrz Washell odpowiedzial mu pogardliwym prychnieciem pod adresem autorow Karty i komentarzem, iz pewnie w ogole nie przyszlo im do glowy, ze komus mozna byloby odmowic tak podstawowego ludzkiego prawa. Robinton mial nadzieje, ze ci, ktorzy za czasow poprzedniego gospodarza nauczyli sie. alfabetu i czytania, przekaza swoja wiedze dzieciom, choc w niefachowy sposob. Wiedza w jakis dziwny sposob zawsze potrafila przeniknac wszelkie stawiane jej przeszkody. Mozna bylo tylko liczyc na to, ze regula ta zadziala i w osadzie Faksa. Rozdzial X Trzy Obroty, ktore Robinton spedzil w Wysokich Rubiezach, minely, zdawaloby sie, bardzo szybko, rozdzielone jedynie surowymi zimami. Nauczyl sie tam znacznie wiecej niz tylko harfiarskiego rzemiosla; dowiedzial sie bardzo duzo o zarzadzaniu Warownia, opiekujaca sie tysiacami ludzkich istnien. Wieczorami, przy glownym stole, Lord Faroguy byl uosobieniem grzecznosci, lagodnosci i spokoju. Ale w gabinecie, gdy wydawal polecenia synom i zarzadcom, stawal sie ostry i kategoryczny. W Warowni malo co umykalo jego uwagi - oprocz "slepej plamki", jak to okreslil Lobirn, czyli dzialan Faksa.-Ach, Faks jest sprytny - tlumaczyl Lobirn Robintonowi. - Pracowal pod kierunkiem Faroguya przez pewien czas, tak jak teraz synowie Wladcy, i mozna by bylo pomyslec, ze to potomek w prostej linii. -Moze i tak jest - wtracil Mallan, krytycznie unoszac brew. - Sa do siebie bardzo podobni. Lobirn zbyl to przypuszczenie. -Faroguy zawsze uwielbial Evelene. To tylko podobienstwo rodzinne. Mallan uniosl jedno ramie. -Matka Faksa umarla przy jego urodzeniu, wiec nigdy sie tego nie dowiemy, prawda? Zawsze istnieje mozliwosc, ze przy tak czestych ciazach Evelene Lord poszukal ulgi gdzie indziej. -Zamilcz - skarcil go Lobirn. - I zachowaj takie pomysly dla siebie. -Zachowuje, ale czy to nie dziwne, ze Faroguy tak faworyzuje Faksa? Chlopak urodzil sie, gdy Evelene kilkakrotnie poronila. Zanim jeszcze urodzil sie Farevene - dodal Mallan i wiecej nie poruszal tego tematu. Niepokojace zachowanie Faksa bylo jedyna nieprzyjemna rzecza, jakiej Robinton doswiadczyl przez caly pobyt w wielkiej Warowni. Przezyl tam nawet pierwsze doswiadczenie erotyczne, dzieki konszachtom Mallana. Robinton nigdy nie poswiecal uwagi swojemu wygladowi. Do lustra zagladal tylko po to, by sie upewnic, ze ma starannie uczesane wlosy: dlugie ciemne kedziory splatal w warkocz, zgodnie z panujaca wowczas wsrod meskiej mlodziezy moda. Jak zwykle wysoki i koscisty, nabral teraz ciala i zmeznial dzieki szczodrym "przekaskom" Lotricii, a gorskie wedrowki rozwinely miesnie jego szczuplych lydek i klatki piersiowej. Jako harfiarz, zwykle grywal do tanca, tylko w ten sposob biorac udzial w zabawie. Ale pewnego dnia Mallan spostrzegl, ze jego mlodszy kolega gawedzi miedzy tancami z trzema gospodarskimi corkami, i tracil go lokciem. -Nastepna ture zagram za ciebie. Czas, zebys sobie wybral partnerke. - Kolejnemu kuksancowi w zebra towarzyszylo znaczace mrugniecie. Gdy Robinton chcial zaprotestowac, Mallan uciszyl go, zwracajac sie do pierwszej z dziewczat: - Sitta, on jest niesmialy. Tyle czasu przygrywal do tanca, ze nie zna nawet krokow. -Nie znam?... Alez oczywiscie, ze umiem! - sprzeciwil sie Robinton i pospiesznie zaprosil Sitte do tanca. Upatrzyl ja sobie juz dawno: lekko skosne oczy lsnily w uroczej twarzyczce, a jasnoblekitna swiateczna suknia podkreslala drobna figurke dziewczyny. Po prostu nie potrafil w odpowiedni sposob zagadywac dziewczat, ktore mu sie podobaly. -Myslalam juz, ze mnie nigdy nie poprosisz - poskarzyla sie, opierajac drobna dlon na jego zgrubialych od strun palcach. -Bardzo chcialem - odparl szczerze. -No, to czas juz byl najwyzszy, Harfiarzu - odpowiedziala figlarnie, i juz byli wsrod tancerzy, klaniajac sie sobie - podobnie jak inne pary - zanim rozbrzmialy pierwsze tony muzyki. Tym razem grano chodzonego, wiec nie mogl jej nawet objac. Sitta byla mila i rozsadna dziewczyna, wiec po dwoch tancach zaproponowala, zeby poprosil jedna z jej kolezanek, by nie dawac powodu do plotek. Zgodzil sie natychmiast; wiedzial, ze jako harfiarz nie powinien publicznie okazywac jakiejkolwiek stronniczosci - na razie. Po drugie, mial straszna ochote sie wytanczyc. Przepelniala go radosc, zatanczyl wiec z Triana i Marcine. Triane, smieszke, od partnera obchodzilo bardziej to, by ja zauwazono wsrod tanczacych. Marcine byla mila i uwazna. Potem Robinton musial znowu dolaczyc do orkiestry. Triana poszla na poszukiwanie innego partnera, choc powiedziala harfiarzowi, ze jest jednym z lepszych tancerzy, ale Sitta i Marcine krecily sie kolo podium dla muzykow i czekaly, az znowu bedzie wolny. Przez kilka nastepnych dni ciagle natrafial na jedna z nich, naturalnie zupelnie przypadkowo. Potem na cztery dni wyjechal w teren. Gdy wrocil poznym wieczorem, Sitta akurat byla w glownej Sali, wiec zadbala, by dostal cos cieplego do jedzenia i do picia. I cos cieplego do lozka, by poczul, ze jest wreszcie w domu. Robinton posluzyl sie znakiem, ktorego nauczyl go Mallan - starszy czeladnik zawsze zostawial swoje krzeslo oparte o stol, jesli chcial, by nie przeszkadzano mu w jego pokoju. Tak wiec Sitta i Robinton poznawali sie bez przeszkod, i wielce mu sie spodobala ta strona zycia. Gdy byl w Warowni, Sitta miala sto sposobow, by go schwytac w pulapke, az doszedl do wniosku, ze podobnie jak smoki, potrafi go zawsze i wszedzie odnalezc. Marcine dasala sie przez tydzien czy cos kolo tego, ale tak jak Triana chetnie z nim tanczyla. Nigdy jednak nie wiecej niz dwa tance. Moze i Sitta marzyla sobie, ze zostanie zona harfiarza, ale on nie mogl nawet myslec o powaznym, trwalym zwiazku do czasu, az nie dostanie stalego przydzialu. Ale bardzo milo bylo miec taka kochajaca przyjaciolke, tak bardzo inna od kochajacej matki. Z Cechu Harfiarzy docieraly wiadomosci, ze Merelan cieszy sie wspanialym glosem i swietnym zdrowiem. Syn dostawal od niej wiadomosci za kazdym razem, gdy docierala do nich poczta sztafetowa, i zawsze mial gotowy list do wyslania odwrotnym kursem. Przylecieli F'lon i Simanith z wiescia, ze zachorowala Carola i poslano po Mistrzynie Uzdrowicielke Ginie. Caly Weyr mocno sie tym niepokoil, bo Feyrith byla wzglednie mloda krolowa. Smierc kazdego smoka stanowila wstrzas dla calego Weyru, ale strata krolowej oznaczala katastrofe. -Wiesz, ze nigdy nie przepadalem za Carola, ale jest przeciez jezdzczynia smoka... - mowil F'lon z ponura mina. -Feyrith po prostu odejdzie? - wykrzyknal Robinton. - Ale w Weyrze musi byc przeciez krolowa! -Bedzie - przypomnial mu F'lon. - Z ostatniego wylegu, chociaz bardzo mloda. Powiadam ci, to zle, ze Nemorth nie miala nikogo innego do wyboru, tylko Jore! - gleboko westchnal z desperacji. -Dlaczego? - spytal Robinton, nie tyle zaniepokojony opinia F'lona o Jorze, ile pochloniety ogromem straty, jaka oznaczala smierc krolowej. -Dlaczego? Bo ma lek wysokosci. Wyobrazasz sobie? Niewazne, Simanithowi podoba sie Nemorth, a ja tez wole pulchne cialko niz taki worek kosci, jak Carola od pewnego czasu. -Nie myslisz chyba, ze spizowy smok twego ojca ustapi miejsca twojemu? - spytal zdumiony Robinton. Wiedzial, jaki ambitny jest F'lon i jak ostra konkurencja panuje wsrod jezdzcow w okresie lotu godowego, ale czy F'lon nie bierze pod uwage faktu, ze jego ojciec ma po prostu wiecej doswiadczenia od niego? F'lon mial na tyle przyzwoitosci, by sie speszyc. - No wiesz, nawet S'loner nie bedzie trwac w nieskonczonosc. A Simanith to wspaniala bestia! -Tak, na pewno - odparl szybko Robinton. Dziekuje ci, Harfiarzu. Robinton pokiwal palcem na F'lona, zeby przysunal sie blizej. -Czy on nie jest tym przygnebiony? -Nie, poki nic sie jeszcze nie stalo. Smoki niespecjalnie troszcza sie o jutro, wiesz? Dlatego potrzebuja jezdzcow. Wladczyni Weyru zmarla na trzy dni przed koncem Obrotu, dzielnie walczac o zycie. W Cechu Harfiarzy Robinton natychmiast odczul rozpacz Simanitha, bolejacego po smierci Feyrith, choc nic nikomu nie mowil, poki bebny nie przyniosly smutnej wiadomosci. Wiesc ta polozyla sie cieniem na swiatecznych przygotowaniach. Wszyscy byli w zalobie po utracie smoczycy i jezdzczyni. Robinton przezyl to szczegolnie, bo byl jednym z niewielu mieszkancow Dalekich Rubiezy, ktory znal je obie w pelni sil i zdrowia. Niewiele mial jednak czasu na zalobe, bo Lobirn powiedzial mu, ze Mistrz Gennell wzywa go do Cechu Harfiarzy, gdzie czeka go nowy przydzial. -Wiele sie tu nauczyles, Rob, i zegnam cie z zalem, ale twoj talent muzyczny i nauczycielski jest wiekszy niz ten, jakiego tu potrzebujemy. Sa inne miejsca, gdzie mozesz wiecej dokonac - powiedzial Mistrz Lobirn na pozegnanie, gdy F'lon z Simanithem przylecieli, by zabrac Robintona i jego rzeczy. Potem, mimo roznicy wzrostu, mocno usciskal mlodego czlowieka i szybko sie odwrocil. Lotricia rowniez go objela, ze lzami w oczach napominajac, by na siebie uwazal i by odwiedzal ich jak najczesciej. Robinton pozegnal sie juz oficjalnie z Lordem Faroguy, ktory nieoczekiwanie podarowal mu pelna sakiewke marek. -Dobrze pracowales, a we wszystkich sprawozdaniach chwalono twoje zachowanie i pilnosc. Zaslugujesz na cos, co pozwoli ci dobrze sie urzadzic na nastepnej posadzie. Przekaz moje pozdrowienia Mistrzowi Gennellowi, i naturalnie Mistrzyni Spiewu Merelan. - Faroguy wyciagnal reke. Robinton potrzasnal nia z zapalem i radoscia, choc musial nieco rozluznic uscisk, gdy spostrzegl, ze Wladca Warowni lekko sie skrzywil. Mallan rowniez pozegnal sie z nim usciskiem dloni i oto Robinton byl gotow do odjazdu. -Kiedy spodziewacie sie lotu godowego? - spytal zartobliwie F'lona, gdy usadowil sie na grzbiecie Simanitha, z tylu za przyjacielem. -Jora tak sie zachowuje, ze czasem sie zastanawiam, czy Nemorth w ogole wzniesie sie do lotu - odparl ten z niesmakiem. - Dziewczyna naprawde ma lek wysokosci. Wchodzi po schodach do Weyru tylko wtedy, gdy ktos idzie po zewnetrznej stronie, bo sie boi, ze spadnie. - Ostatnie slowa zapiszczal dziewczecym falsetem. -Ale czy ona... -Na szczescie - tlumaczyl F'lon - gdy w Nemorth obudzi sie pozadanie, zachcianki Jory beda warte tyle, co zeszloroczny snieg. - Odwrocil sie do harfiarza z paskudnym usmieszkiem. - W Nemorth zagra krew i dopelni sie wola natury. -A S'loner? -Bedzie musial sprobowac szczescia, jak kazdy z nas. W tym momencie Simanith zaskoczyl Robintona, podchodzac do skraju dziedzinca na klifie Dalekich Rubiezy, po czym przerazil go niemal na smierc, bo po prostu spadl ze skaly dlugim szczupakiem, prawie do dna doliny. Zoladek Robintona wykonal wielki skok i mlody czlowiek rozpaczliwie zlapal F'lona w pol, zastanawiajac sie, co za grozna choroba tak nagle powalila smoka. F'lon zawyl z radosci na te reakcje i nagle znalezli sie pomiedzy. Rob powital zimno niemal z radoscia, jako alternatywe rozwalenia sie na skalach. -To byla cholernie wredna sztuczka - powiedzial, pochylajac sie do przodu, zeby F'lon dobrze go uslyszal. Poczestowal tez przyjaciela gniewnym ciosem w lopatki. Krazyli juz nad Cechem Harfiarzy. -Dlaczego Simanith ma tracic energie na wyskok, kiedy moze po prostu poszybowac? -Mogles mnie ostrzec. Dotarl do niego rechot F'lona i wiedzial juz, ze szkoda czasu na prozne skargi. Simanithu, nastepnym razem, gdy F'lon bedzie chcial cos takiego zrobic, ostrzez mnie w chwile przedtem, dobrze? - poprosil. Mial niewiele okazji, by odezwac sie do smoka, wiec nie byl pewien, czy spizowa bestia go doslyszy. Postaram sie pamietac, ze nie lubisz spadania. - Przynajmniej glos smoka zabrzmial przepraszajaco, co troche ulagodzilo Robintona. Bynajmniej nie wstydzac sie dalszych popisow, F'lon sklonil Simanitha, by wyladowal, szybujac leniwa spirala prosto na dziedziniec Cechu Harfiarzy, tak by wszyscy widzieli ich przybycie. Zanim smok zlozyl skrzydla na grzbiecie, komitet powitalny zdazyl sie juz zgromadzic na schodach. Robinton zdecydowanie wolalby mniej ceremonialny powrot. Matka wygladala bardzo dobrze, nie widac bylo po niej zadnych objawow oslabienia. Stala obok Lorry, otaczajacej ramieniem przesliczna, wysoka brunetke, ktora jakby skads znal. Podniosl wzrok na okno sali prob, gdzie Petiron spedzal tyle czasu, ale nie dostrzegl zadnego ruchu; panowala tam cisza. Odetchnal z ulga, zsiadl i energicznym krokiem wbiegl na schody, by usciskac matke. Obejmujac ja, nie czul tej kruchosci, jak przy pozegnaniu trzy Obroty temu, ale w starannie zaplecionych wlosach pojawily sie liczne siwe pasma, a zmarszczki na twarzy sie poglebily. Te oznaki starosci bardzo Roba zaniepokoily - niechetnie godzil sie ze swiadomoscia, ze matka sie starzeje. Zamaskowal jednak swoje obawy usmiechami i rozmaitymi zdawkowymi, bezsensownymi uwagami, ktore ludzie zwykle wyglaszaja przy powitaniu. W ogolnym zamieszaniu, serdecznie dziekujac wszystkim za przyjscie, Robinton nie spuszczal oka z slicznej mlodziutkiej brunetki, ktora udawala zupelna obojetnosc. Zdradzaly ja tylko rumience, przeplywajace co chwila po policzkach. Nagle skojarzyl, jak ma na imie. -Minione Obroty przydaly ci urody, Silvino - powiedzial, wyciagajac reke do towarzyszki dzieciecych zabaw, drugim ramieniem wciaz obejmujac matke. -Tobie tez nie zaszkodzily, Harfiarzu - odparla z przekornym usmieszkiem. -Bardzo zmezniales przez ten czas - powiedziala Merelan, poklepala go po klatce piersiowej i pomacala bicepsy. - I jeszcze urosles - dodala ze zdumieniem, ktore zabrzmialo niemal oskarzycielsko, jakby nie mial prawa sie zmieniac z dala od niej. -Mistrz Lobirn kazal mi ciezko pracowac - odparl z udawanym znuzeniem. -Bzdura - wyglosila Kubisa, jak zwykle bezposrednia. - Doskonale wygladasz. Wlasciwie nawet lepiej niz przedtem. W drzwiach stanela Betrice. -Aha, juz jest. Dobrze. Lorra nakryla dla ciebie do stolu i wszyscy chcemy zobaczyc, czy sie dobrze postarala. Wejdz, wejdz, Robie - wziela go za reke, uwalniajac ja z uscisku Silviny, i poprowadzila chlopca do wnetrza budynku. Robinton puscil matke dopiero, gdy znalezli sie w malej jadalni i mogl ja posadzic na krzesle. Gdy sam sie sadowil obok, do sali wbiegl Mistrz Ogolly. -Ach, a tak chcialem zdazyc - powiedzial z irytacja. - Kochany chlopcze, jak sie ciesze, ze cie widze! - zatrzymal sie i popatrzyl na suto nakryty stol. - Och, wspaniale. Wypije z wami kubek klahu i moze sprobuje jedno z tych ciasteczek... okropnie niezgrabni uczniowie trafili mi sie w tym Obrocie. Nie masz pojecia, jak mi brak takiego starannego kopisty, jakim ty byles, Robie. Och, powinienem cie teraz inaczej tytulowac, nieprawdaz, Czeladniku Robintonie? -Mistrzu, to nieistotne, zawsze jestem na twoje rozkazy. -Mistrz Gennell chcialby sie z toba widziec dzis po zajeciach, Rob - powiedziala Betrice. -Moze zdradzil ci, gdzie teraz pojade? - mrugnal do niej, by wiedziala, ze tak naprawde nie spodziewa sie od niej niczego dowiedziec. -Och, szykuje sie duza robota - postraszyla go z zartobliwym grymasem. Rozmowa przeszla na tematy ogolne, miedzy innymi na przydzialy czeladnicze, Robinton zaczal pytac o swoich kolegow z pokoju, ktorzy tez juz zostali czeladnikami, i uslyszal o niedawnych sukcesach Shonagara w zapasach. Przypomnial sobie Faksa. -Co sie stalo, Rob? - spytala matka, lagodnie kladac mu dlon na ramieniu. Zauwazyla zmiane jego nastroju. -Nic takiego - odpowiedzial. Nie oszukal jej tym, ale uznal, ze niechec Faksa do ksztalcenia dzierzawcow nie jest odpowiednim tematem do rozmowy przy tym stole. Zdarzyla sie jednak okazja, by poruszyc ten temat podczas popoludniowej rozmowy z Gennellem. Mistrz z powaga pokiwal glowa. -Lobirn przedstawil mi cala sytuacje. Niestety, Cech nie moze nic zrobic bez zgody Faroguya. -Ale to niesprawiedliwe - zdenerwowal sie Robinton. Gennell znow kiwnal glowa, tym razem ze wspolczuciem: -Nic wiecej nie mozemy zrobic, chlopcze. Lepiej nie zapuszczac sie tam, gdzie zycie harfiarza moze sie znalezc w niebezpieczenstwie. -W niebezpieczenstwie? - Rob az zamrugal ze zdziwienia. -Podobne klopoty zdarzaly sie juz przedtem, i beda sie zdarzac w przyszlosci. Jakos to wszystko sie uladzi. Dopoki Faks nie wykracza poza swoje gospodarstwo, nic nie moge zrobic. Nie byloby to rozsadne. Nauczysz sie tego w miare nabywania doswiadczenia. Trzeba w potrzebie umiec oszczedzac swoich ludzi. Jedno niewielkie gospodarstwo gdzies na pomocy nie jest tak wazne jak wieksza Warownia blizej domu, i tyle. Ja zas przydziele cie teraz na miejsce, gdzie bedziesz mogl zrobic duzo wiecej dobrego. To - Gennell odwrocil sie i wskazal na choragiewke na mapie - jest twoj nowy przydzial. Dostales doskonale rekomendacje od Lobirna, a j ego nie jest latwo zadowolic. Ale najpierw... Petiron wyjechal na dluzszy czas, wiec moze zechcesz troche odpoczac i spedzic nieco czasu z matka? -Zle sie czuje? - Robinton skoczyl na rowne nogi, slyszac te slowa. -Nie, nie, jest w swietnej formie, chlopcze. Sam zobaczysz, ze nie ma sie o nia co martwic - uspokoil go Gennell. W jego glosie byla taka szczerosc, ze Robinton sie uspokoil. - W porcie Fortu czeka statek, ktorym bedziesz mogl wyruszyc... tym razem lepiej za bardzo nie polegac w sprawach transportu na smoczych jezdzcach. - Ale przeciez F'lon sam... -Spokojnie, nie mam ci niczego za zle, Rob, ale moim zdaniem bedzie lepiej, jesli przybedziesz do Bendenu... -Do Bendenu? - Robinton nie mogl uwierzyc w swoje szczescie. - Tak, do Bendenu... tym razem nie korzystajac z wygodnych skrzydel Simanitha. Ten mlody czlowiek to zadra w boku Lorda Maidira, on i ten jego ojciec, Wladca Weyru. -Ale kiedy bylismy tam razem z marna, Lord Maidir... Gennell uniosl reke. -Jak juz mowilem, lepiej bedzie, jesli nie przylecisz tam na smoku. Nie chcialbym tez, by cie tam uwazano za przewrazliwionego. Harfiarz Evarel potrzebuje twojej pomocy. Niedlugo zostanie emerytowany, a jesli spodobasz sie Lordowi Maidiriowi - wlasciwie sam spytal o ciebie - to prawdopodobnie juz tam zostaniesz. Robinton zrezygnowal z dalszych pytan, wiedzac, ze na miejscu sam bedzie sie mogl zorientowac, jaka jest sytuacja. Bardzo to dziwne, ze wladcy Weyru sa niemile widziani w najblizszej Weyrowi Warowni. Podczas nieformalnego przyjecia F'lon wyjasnil mu swoje stanowisko na ten temat. Mlody spizowy jezdziec dal mu tez co nieco do myslenia na inny temat, gdy razem szli przez dziedziniec do czekajacego tam Simanitha. -Podobasz sie tej slicznotce, Silvinie, stary - powiedzial. - Na mnie nawet nie spojrzy, za to od ciebie oczu oderwac nie moze. Nie pozwol, by taka szansa wysliznela ci sie z rak, Rob. - F'lon puscil do niego oko, klepnal po ramieniu i jak zwykle jednym skokiem znalazl sie na lapie Simanitha. Po chwili machal juz na pozegnanie ze smoczego grzbietu. Robinton byl kompletnie zaskoczony. Nie zdazyl nawet wyjasnic F'lonowi, ze Vina jest przeciez jego towarzyszka zabaw z dziecinstwa i prawdopodobnie tylko cieszy sie z ponownego spotkania. Odsunal sie na smocza dlugosc, by nie dostal mu sie piach do oczu, gdy Simanith wystartuje. Ale pozna noca, gdy juz opowiedzial matce wszystkie najzabawniejsze wydarzenia ze swojego pobytu w Wysokich Rubiezach, jakos nie mogl zasnac. Choc matka powiedziala mu, ze jego dzieciecy pokoj jest przygotowany, zdecydowal sie mieszkac w kwaterze czeladnikow. Wiedzial, ze bedzie rozczarowana, ze sama chcialaby sie zatroszczyc o jego wygode i cieszyc sie z jego bliskosci. Nie mogl jednak powiedziec jej, ze stary pokoj przywolalby zbyt wiele, niepozadanych wspomnien. Moze zreszta sama to rozumiala, bo nie nalegala. Wspomniala tylko mimochodem, ze Petiron pracuje nad specjalnym koncertem z okazji slubu Wladcy Tilleku i dlatego w Cechu prawie nikogo nie ma. Ona rowniez zauwazyla zaangazowanie Silviny. -Wyrosla z niej taka sliczna mloda kobieta. Piekny, bogaty kontralt. Napisales jakies piesni dla takiego glosu? -Tak, chyba cos mam - odpowiedzial Robinton, siegajac po skorzana teczke, w ktorej przechowywal partytury. Dzieki temu odwrocil uwage matki od dywagacji na temat zainteresowan Silviny. - Wiesz, przepisalem dla ciebie moje najlepsze melodyjki - podkreslil slowo "melodyjki", ktorego z taka ironia uzywal zawsze Petiron. -Och, Rob... - skarcila go spojrzeniem. Wtedy opowiedzial jej o ataku smiechu Mistrza Lobirna. Ja takze rozbawila ta historia. Potem zapragnela przejrzec wszystkie jego nowe piesni i przegrala je, spiewajac po cichu, tylko czasem podnoszac glos w miejscach, ktore szczegolnie jej sie spodobaly. Rob nucil razem z nia, bo nie mogl sie powstrzymac; tak dlugo odmawiano mu przyjemnosci spiewania wlasnych kompozycji razem z matka. -Ach, najdrozszy, masz taki talent do piesni i ballad - powiedziala, gdy przejrzala juz wszystko. - I tak pieknie go rozwinales... - westchnela. A Robinton, widzac, ze jest zmeczona, zebral nuty i powiedzial, ze juz czas na odpoczynek. W matce bylo cos dziwnego, cos, co mu sie nie podobalo, mimo wszystkich zapewnien o jej zdrowiu, ktore slyszal na prawo i lewo. Uscisnal ja na dobranoc i pocalowal. -Mam kilka wolnych dni przed odjazdem - powiedzial. -Gdzie cie przydzielil Gennell? -Nie wiedzialas? Rozesmiala sie. -Gennell nikogo nie wtajemnicza w swoje sprawy, ale zapewnil mnie, ze jest to miejsce godne twoich zdolnosci. Byla zachwycona, gdy jej powiedzial, ze jedzie do Bendenu. -Mialam nadzieje, ze cie tam przydzieli. Wiem, ze Evarel chcialby przejsc na emeryture - powiedziala, obejmujac go mocno, a potem spojrzala z udawana niesmialoscia. - No coz, nawet myslalam o tym, by prosic Gennella o ten przydzial dla ciebie, ale uznalam, ze to byloby faworyzowanie. -A moja matka nie zniza sie do takich rzeczy? - spytal z lekka przekora. - Nawet dla wlasnego syna? -Mam swoje zasady, kochanie - odparla, tym razem odgrywajac pelna rezerwy dame. Silvina podala mu kolacje jako pierwszemu z czeladnikow. Dostawal od niej wieksze porcje niz inni, zawsze byla w poblizu i ciagle wypytywala o Wysokie Rubieze, az stalo sie to troche krepujace. Dwoch czy trzech mniej mu znanych harfiarzy zaczelo sie usmiechac znaczaco na widok tej ciaglej troski, az poczul sie zaklopotany. Rzeczywiscie byla sliczna - ladniejsza niz Sitta czy Marcine - ale nie mial dosc czasu, by poznac dorosla Silvine. Zreszta Mistrz Gennell zaraz wstal i zaczal ceremonial pasowania uczniow na czeladnikow, co zawsze bylo wspaniala uroczystoscia. Powiadomil tez o jego nowym przydziale. Robinton widzial, z jaka duma matka przyjela te wiadomosc. Ciekaw byl tylko, co na ten temat powie ojciec. Wyruszyl wiec w podroz do Bendenu statkiem, potem jechal na biegusie, a czasem nawet wedrowal piechota. Dzieki tej wyprawie zaczal doceniac nie tylko szybkosc smoczych lotow, ale i wielkosc kontynentu, ktora znal wprawdzie z mapy, ale odczul dopiero wtedy, gdy postawil noge na szlaku. Okazalo sie, ze nie ima sie go choroba morska, co niezmiernie przydalo sie kapitanowi, gdy podczas burzy polowa zalogi pochorowala sie tak, ze nie mogla pracowac i Robinton przylaczyl sie do zdrowych marynarzy. Po raz pierwszy zobaczyl tez Siostry Switu. Wyszedl kiedys na poklad o swicie i dostrzegl jasna iskierke na niebie. -To nie moze byc gwiazda - stwierdzil. -I nie jest - odparl z usmiechem wachtowy. - Mowimy na nie Siostry Switu. Nie wiem, dlaczego. Jak sie zmierzcha, to tez je widac. Ale tylko na tej szerokosci. Nie na pomocy, skad pochodzisz, Harfiarzu. -Zdumiewajace! - Robinton oparl sie o sciane kabiny, nie mogac oderwac oczu od jasnej plamki. Nagle slonce szybko wznioslo sie nad horyzont i plamka zblakla. Pomyslal, ze wieczorem znow wyjdzie na poklad i sprawdzi, czy marynarz mial racje, ale jakos o tym zapomnial. Podobala mu sie wyspa Ista, a raczej jej wybrzeze, ktore widzial ze statku. Podziwial tez czarna diamentowa plaze na jednej z przybrzeznych wysepek, ktora byla po prostu wystajacym z wody czubkiem starego wulkanicznego krateru. Okazalo sie tez, ze potrafi na tyle dobrze utrzymywac sie na biegusie, by prowadzic jeszcze zwierzeta juczne i luzaki. Podroze, ktore odbywal w Wysokich Rubiezach tak go przyzwyczaily do jazdy, ze ta czesc wyprawy do Bendenu sprawiala mu przyjemnosc, a nie klopoty. Tym bardziej, ze jako harfiarz byl z radoscia witany we wszystkich malych gospodarstwach, gdzie w zamian za wieczorne piesni mogl liczyc na smaczne posilki i najwygodniejsze lozko. Wyjatkiem byl jeden wieczor, gdy odlaczyl sie od karawany, ktorej przywodcy sprzedali mu niemlodego, lecz silnego jucznego mula, ktory niosl jego rzeczy. Ruszyl samotnie, bo byl juz niemal na granicy ziem Bendenu. Przewodnik karawany poradzil mu, by skrocil sobie droge, zamiast wedrowac ze wszystkimi wzdluz wybrzeza. Po poludniu Robinton minal stanice poczty kurierskiej, ale postanowil, ze tego dnia dotrze najdalej, jak sie da. Gdy slonce prawie juz zachodzilo za gorami, zaczal rozgladac sie za jakas kryjowka, chocby za starym schronieniem przed Nicmi. Trafil na szlak kurierski. Takie drogi zawsze laczyly dwa miejsca po najkrotszej linii, wiec skrecil w waska, porosnieta mchem sciezke. Zjechal ze wzgorza i zobaczyl przed soba, po lewej, dwa swiatla rozjasniajace ciemnosc lasu. Szlak przeciela szersza droga, ktora prowadzila bezposrednio do gospodarstwa. Skrecil w nia, choc stary juczny biegus nieco narzekal. -To juz niedaleko. Jeszcze kawaleczek. Ty tez dostaniesz tam cos do jedzenia. Zwierze mruknelo innym tonem. Gdyby Robinton sam nie byl tak zmeczony i glodny, rozbawilyby go te przedziwne, roznorodne odglosy. Zblizajac sie do chaty, poczul smakowity zapach jedzenia. Zaburczalo mu w brzuchu. Podobnym tonem zawarczalo kilka psow w chacie. Biegus wydal glosny jek protestu i przerazenia. -Sa w srodku, nie zrobia ci krzywdy - wyjasnil zwierzeciu, poprawil tunike, zaczesal wlosy za uszy i grzecznie zapukal do drzwi. -Kto tam? - spytal ostry meski glos, a potem krzyknal na psy, by ucichly. - Nie slychac przez ten jazgot. Kobiecy glos cos mruknal w odpowiedzi. -Podrozny, szukajacy schronienia na noc - odpowiedzial Robinton. -Zaplacisz? -Naturalnie. - Od harfiarza zwyczajowo oczekiwano ballad i gawed wieczorem. Zwykle proponowal tez pol marki za nocleg, ale nikt nie chcial od niego pieniedzy. Drzwi uchylily sie nieco. Nie potrafil dostrzec rysow twarzy mezczyzny, ktory zaslanial soba swiatlo. -Kim jestes? - spytal gospodarz. -Nazywam sie Robinton - odparl czeladnik z lekkim uklonem i polozyl reke na woreczku u pasa. - Mam dobre harfiarskie marki. -Ha! Z Cechu Harfiarzy! - w glosie zabrzmiala pogarda. -Przyjmuja je na wszystkich Zgromadzeniach - odparl Robinton, z niemalym zdziwieniem reagujac na slowa mezczyzny. -Wpusc go zaraz, Targus. Gulaszu jest az nadto - powiedziala kobieta. Otworzyla drzwi szeroko i popatrzyla na mlodego czlowieka. - Patrz, jest sam jeden. I nie ma broni, poza nozem stolowym. - Otworzyla drzwi jeszcze szerzej i Robinton dostrzegl czterech poteznych mezczyzn siedzacych przy stole. - Sortie, chlopcze, zaprowadz jego jucznego do szopy i wracaj mi tu zaraz. Powiedziales, ze nazywasz sie Robinton? Ja jestem Kulla. Pojawil sie wysoki chlopak, przesunal sie obok Targusa, wzial wodze z reki Robintona i zachecajaco cmoknal na zwierze. Biegus sie zaparl, ale Robinton klepnal go po upartym tylku i czworonog ruszyl za chlopcem. -Z serca dziekuje za goscinnosc, pani - powiedzial, schylil glowe w drzwiach i wszedl do chaty. Uprzejmie kiwnal glowa pozostalym. - Jade do Warowni Benden. -To harfiarz, tato. Ma niebieski wezel na ramieniu - odezwal sie jeden z biesiadnikow, wskazujac nozem na lewa reke Robintona. Targus, ponury jak gradowa chmura, pociagnal Robintona do ognia, by samemu obejrzec wezel. -Sluchaj mnie teraz, Targus - powiedziala Kulla, opierajac obie piesci na szerokich biodrach i taksujac meza gniewnym spojrzeniem. - Nie puszczasz mnie na Zgromadzenia, ale kiedy harfiarz stanal w moich drzwiach, to go nie wyrzuce. Nikogo bym nie wygnala z domu tak pozno w nocy. Zlapala Robintona za drugie ramie i odciagnela go od Targusa w strone stolu. -Brodo, podaj talerz. Mosser, kubek. Mamy tylko piwo, ale i ono gasi pragnienie. - Popchnela Robintona do stolu i posadzila - jak spostrzegl - na wlasnym krzesle. Wziela talerz od Broda, ktory podal go matce z usmiechem, napelnila go szczodrze i podala Robintonowi, gestem polecajac, by usiadl wygodnie. - Erkin, kolo ciebie jest chleb. A ty siadaj, Targus. Tak dawno nie widzialam usmiechnietej twarzy, ze i z wher-strozem bym jadla, gdyby byl w humorze. Wysuwajac dolna szczeke, Targus wyciagnal do Robintona reke. Spogladal podejrzliwie. -Mowiles, ze zaplacisz. -Oczywiscie, ze tak - Robinton uniosl sie, by siegnac do woreczka. Kulla odepchnela reke Targusa. -Harfiarze nie musza placic, Targusie. Ta twoja rodzina nie dala ci zadnej oglady. -Alez zaplace - powiedzial szczerze Robinton, bo nie podobal mu sie wyraz twarzy mezczyzny. Przy pasie mial tylko kilka drobnych - reszta byla w woreczku na szyi - wiec pokazal wszystkie. - To marka z cechu kowali. Czy bedzie odpowiednia? -Odpowiednia? - przedrzeznial Targus, zgarniajac zatluszczony- mi paluchami marke z dloni Robintona. - Harfiarskie slowka. Nie laska powiedziec "nada sie"? A moze zawsze musisz pokazywac, jaki to z ciebie uczony? Kulla posadzila Robintona na krzesle. -Jedz. Jestes zmeczony, a na Targusa nie zwracaj uwagi. Robinton postanowil skupic sie na jedzeniu. Aromatyczny gulasz okazal sie doskonaly, podobnie jak bulwy i warzywa. Chleb tez byl swiezutki, jednodniowy, a gdy Erkin, czy moze Mosser, wzial ostatnia kromke, matka pokroila nastepny bochenek i dolozyla na talerz. Choc Robinton zaspokoil glod pierwsza porcja, Kulla nalozyla mu druga, rownie duza, a Targus mruknal cos niepochlebnego. -Targus, w tym domu ja daje jesc, komu zechce. Tu zawsze panowala goscinnosc. Mozesz sobie narzekac na harfiarzy do woli, ale ja ich lubie - powiedziala wsciekle. Potem, zupelnie innym tonem, zwrocila sie do Robintona ze szczera prosba w oczach. - Zagralbys dla nas pozniej, panie? Kiedy Targus zaczal sie sprzeciwiac, powiedziala mu prosto w oczy: -Zamknij gebe, Targus. Od ostatniego Zrownania nie slyszalam nawet jednej nuty. Obiecuje, ze przez reszte miesiaca bedziesz jadl sama zimna owsianke, jesli powiesz jeszcze jedno podle slowo. Do domu wrocil najmlodszy syn i wzial sobie porcje gulaszu i chleba, co chwila spogladajac ukradkiem na drugi koniec stolu, gdzie jadl Robinton, chroniony przez Kulle. -Muzyka! - warknal jednak Targus, gdy Robinton wyjal flety. -Nie masz gitary? - spytala proszaco Kulla. - Mialam nadzieje, ze mi zaspiewasz. -Jest w jukach... Poslala po instrument chlopca imieniem Sheve. -Tylko ostroznie, slyszales? W chwili, gdy Robinton zaczal grac, Targus ruszyl ku polotwartym drzwiom. Rzucil synom znaczace spojrzenie, ale wszyscy udawali, ze go nie widza, wiec tylko trzasnal drzwiami i zniknal. Robinton gral i spiewal o wiele ciszej niz zwykle. Gdy w koncu wzial kilka falszywych akordow, po prostu ze zmeczenia, Brodo dotknal ramienia matki. -Mamo, on juz odspiewal kolacje za caly tydzien. -Dlaczego tata tak nienawidzi muzyki? - spytal Erkin. -Twierdzi, ze harfiarze spiewaja same klamstwa - odparl Mosser ze zlosliwym blyskiem w oku. -Nawet jednego dzis nie slyszalam - odparla z naciskiem matka, a potem pogrozila Mosserowi palcem. - I ty tez nie, bo bys wymknal sie z domu tuz za tatusiem. Tu bedziesz spal, Harfiarzu. Erkin, dawaj futra. Sheve, zrzuc ze stryszku wolny materac. Zaraz doloze na noc do ognia. Szybko umoszczono mu lozko, z rowna szybkoscia przygotowano dom do snu i Robinton zostal sam w glownym pokoju. Z ulga patrzyl, jak psy ida z mezczyznami do drugiej czesci chaty. Z glebokiego snu obudzil go lomot szczap wrzucanych do kominka. Zobaczyl, jak gospodyni zdejmuje garnek z owsianka z tylnego haka na palenisku, gdzie grzal sie przez cala noc. -Ruszysz w droge, jak tylko rozednieje, Harfiarzu - powiedziala cicho. -Nie bedziecie miec z nim, pani, klopotow... - zaczal. Cicho parsknela, by zaprzeczyc, ale widzial, ze sie usmiecha. -On swoje wie - powiedziala polglosem i siegnela po kubek, by mu nalac klahu. Napoj byl gesty i bardzo mocny. Rozgrzal mu zoladek i rozbudzil do reszty. Kobieta postawila na stole miske owsianki i zaczela kroic chleb, ktory nakryla podniszczona, ale czysta serweta. -Jak wyjdziesz z chaty, znajdziesz swojego biegusa po lewej - powiedziala. Rob pospiesznie zjadl sniadanie, widzac, ze gospodyni, choc grzecznie, sklania go do jak najszybszego odejscia. Z pajda chleba w jednej rece, a gitara w drugiej, jeszcze raz podziekowal polszeptem i wyszedl. Slonce jeszcze nie wstalo, ale w polmroku z latwoscia dostrzegl szope. Nabral wielkiej wprawy w zakladaniu jukow, wiec w kilka minut pozniej byl w drodze. -I niech to bedzie dla ciebie lekcja - mruknal na glos. - Harfiarskie klamstwa? O co mu moglo chodzic? Poznym rankiem minal granice Bendenu, a na noc zatrzymal sie w przyjaznej stacji kurierskiej, gdzie zawsze mile widziano harfiarzy. Gdy wreszcie dotarl do Warowni, nikt nie czekal na niego na schodach. Gdy byl juz przy drzwiach, dotarl do niego odglos kopyt i na wjezdzie, wiodacym z polnocy, pojawila sie grupa jezdzcow. Rozpoznal wsrod nich Raida, syna Lorda Maidira. -Ach, Czeladniku, czekalismy na ciebie - powiedzial Raid, zsiadl z biegusa i rzucil wodze zmeczonego zwierzecia sluzacemu, ktory nadbiegl od strony stajni. -Raid, milo cie widziec - radosnie powital go Robinton. Raid przyjrzal sie harfiarzowi. -My sie znamy? -Robinton, syn Spiewaczki Merelan - przedstawil sie, nieprzyjemnie zaskoczony. Ale Raid odpowiedzial szerokim usmiechem i klepnieciem w ramie. -W zyciu bym cie nie poznal, byles takim koscistym smarkaczem! Robinton musial sie rozesmiac. Raid ani na jote sie nie zmienil - byl taki, jakim go kiedys zapamietal. -Bardzo nad soba pracowalem - odparl powaznie. -Milo slyszec - Raid jak zwykle nie potrafil zrozumiec ironii. - Chodz, dostaniesz goracego klahu albo wina, teraz, gdy juz dorosles. Spluczesz z gardla podrozny kurz. Dlugo jechales? -O, tak. Po raz pierwszy podrozowalem w ten sposob i dopiero teraz jestem w stanie docenic wielkosc kontynentu. -Ano tak, to prawda. Tak to jest. Robinton pomyslal, ze Raid jest jakby odlany z jednej formy - od chwili urodzin, przez prawie trzydziesci Obrotow, ani troche sie nie zmienil. No coz, tyle mozna powiedziec na temat przewidywalnosci. -Czy twoj ojciec dobrze sie czuje? A Lady Hayara? - spytal uprzejmie. -Ojcu bardzo dolegaja bole stawow - odparl Raid, wyraznie zatroskany. - Nasz uzdrowiciel potrafi mu nieco ulzyc, ale tylko na krotko. - Westchnal i, co rowniez bylo charakterystyczne, nie wspomnial o drugiej zonie ojca. Ale ona juz zdazyla dostrzec ich przyjazd i wlasnie wplywala do sali; figure wciaz miala taka, jakby byla w zaawansowanej ciazy. Na widok Robintona - ktorego rozpoznala bez trudu - usmiechnela sie wyniszczonym usmiechem, zawarlszy w nim powitanie dawno nie widzianego goscia, a zarazem nowego Harfiarza. Wyrzucajac z siebie slowa w szalonym tempie, co pozwolilo jej niemal calkowicie zignorowac Raida, ktoremu tylko krotko skinela glowa, wezwala sluzacego, by zaniosl bagaze Robintona na kwatere, a potem zaprosila czeladnika do Sali, gdzie zaraz zastawiono stol jedzeniem i napojami. Polecila, by przygotowac nakrycia dla niej i dla harfiarza i przeprosila za nieobecnosc Lorda Maidira. Dodala, ze Maizella niedlugo wyjdzie za maz za mlodego gospodarza, i w zwiazku z tym ogromnie sie cieszy z przyjazdu Robintona, ktory bedzie mogl zorganizowac koncert, bo ona wlasciwie nie zna zadnych nowych utworow, wiec jesli Robinton zna, to wspaniale, ale chodzi tylko o melodyjna muzyke, ktora spodoba sie ludziom. Potem zdala sobie sprawe, co mowi i przeprosila, tlumaczac, ze utwory jego ojca sa naprawde bardzo powazne, ale wlasciwie tego rodzaju rzeczy nie nadaja sie na takie radosne swieto, prawda? W ktoryms momencie podczas tego monologu, gdy przerwala, by nabrac powietrza, Raid wtracil, ze poinformuje Lorda Maidira o przybyciu harfiarza i spyta, kiedy Robinton bedzie mogl oficjalnie mu sie zameldowac. Powiadomi rowniez Harfiarza Evarela, ze przybyl jego czeladnik. Lady Hayara, ktora zachowywala sie rownie entuzjastycznie jak w mlodosci, powiadomila go, ilu jest w tej chwili uczniow i powiedziala, ze Maizella w wolnych chwilach prowadzi lekcje razem z Harfiarzem Evarelem, ktory cierpi na bole stawow niemal rownie silne jak Lord Maidir, ale dzielnie pracuje, czekajac na przyjazd Robintona. Potem wykrzyknela, ze Evarel bedzie bardzo szczesliwy z obecnosci wyszkolonego pomocnika, bo - nie wiedziec czemu - gospodarzom rodzi sie strasznie duzo dzieci. Robinton z trudem powstrzymal wybuch smiechu. Policzyl, ilu potomkow urodzila Hayara Lordowi Maidirowi w ciagu tych Obrotow, ktore minely, od kiedy Rob z matka goscili w Warowni Benden: akurat ona nie powinna narzekac na duze rodziny, bo jej samej przybylo siedmioro dzieci, czyli razem miala dziesiatke. Nic dziwnego, ze Raid prawie sie do niej nie odzywal. Co roku dodawala mu nowych problemow, choc niewatpliwie mogl z czasem wykorzystac co bardziej uzdolnionych przyrodnich braci jako swoich pomocnikow, zas siostry wydac dobrze za maz. Robinton mial tylko nadzieje, ze w Warowni Benden nie znajdzie sie zaden ambitny, zdradziecki kuzynek. Potem, gdy wypil juz klah, powiedzial, ze chcialby isc do klasy i sprobowac pomoc mistrzowi Evarelowi. -Alez dopiero co przybyles po dlugiej, strasznie ciezkiej podrozy. Nikt nie oczekuje, ze wezmiesz sie do pracy tak od razu! -Zobacze, czego bedzie sobie zyczyl Evarel, Lady Hayaro, ale zapewniam pania, ze podrozowalem niezbyt szybko i ze wszyscy po drodze bardzo dobrze mnie traktowali. Podziekowal jej po raz kolejny za powitanie i przekaske i juz ruszyl w kierunku tylnych schodow, gdy zawolala go ostro z powrotem i wskazala glowne schody. -Czeladniku Robintonie, badz tak mily i nie zapominaj o swoim nowym statusie - powiedziala z pewnym niesmakiem. - Nie jestes juz dzieckiem - dodala. Byla to jedyna oznaka dezaprobaty, jaka kiedykolwiek od niej uslyszal. Mistrz Evarel ucieszyl sie w cichosci z jego przyjazdu - i z checi, by zabrac sie do pracy od razu, jesli trzeba. Rece starca byly bardzo powykrecane reumatyzmem i wyraznie sprawialy mu bol. -Zwykle gra dla mnie Maizella, ale dzis rano jej nie ma - wychrypial. Robinton pomyslal, ze chyba glos takze zawodzi staruszka. Spiewal basem; ta dolegliwosc zwykle najpierw dotykala tenorow. - To znaczy, jesli nie jestes zmeczony... -Alez skad, Mistrzu Evarelu. Chetnie pomoge. Moze jednak powinienem pospieszyc sie i zajechac tu wczoraj w nocy... -Nie, nie, ta ostatnia czesc szlaku noca moze byc niebezpieczna - Evarel uniosl reke, uspokajajac Robintona i jednoczesnie podal mu gitare. Dzieci w klasie chichotaly i krecily sie w lawkach podczas tej rozmowy, ciekawie wpatrujac sie w szczuplego czeladnika. Gdy przespiewal z nimi pierwsza linijke pierwszej zwrotki Ballady Instruktazowej, uslyszal bebny i przerwal na chwile. Zrozumial krotka wiadomosc: Harfiarz bezpieczny. Dopiero po chwili zorientowal sie, ze to bylo o nim. Poczul sie pochlebiony - nadano wiadomosc na jego temat. Tak zaczal sie drugi pobyt Robintona w Bendenie. Na prosbe Evarela rzeczy Robintona przeniesiono do pokoju, w ktorym mieszkal z matka podczas poprzedniej wizyty w Warowni. Byl to obecnie apartament starego harfiarza, ktory przepraszajacym tonem zaproponowal, by zamieszkali razem, jesli czeladnik nie ma nic przeciw temu. Zona Evarela zmarla kilka lat temu i czul sie nieswojo, majac tyle pokoi tylko dla siebie. Robinton bardzo sie z tego ucieszyl, bo mimo, ze zewnetrzne pokoje w Wysokich Rubiezach byly tylko o szerokosc korytarza od sciany klifu, zdecydowanie wolal zewnetrzne apartamenty. Wiedzial, ze to glupie, miec zastrzezenia do pomieszczen wykutych w skale, choc mieszkalo sie w nich przez cale zycie. Wielu ludzi wiodlo przeciez szczesliwe zycie w zdrowiu i zadowoleniu, zamieszkujac wewnetrzne pomieszczenia wiekszych Warowni i Gospodarstw, on jednak lubil miec swiadomosc, ze w kazdej chwili moze wyjrzec na zewnatrz. Poza tym czul bliskosc matki w pokojach, w ktorych razem mieszkali podczas jednego ze szczesliwszych okresow jego dziecinstwa. Praca czeladnika w duzej Warowni stanowila calkowita odmiane w porownaniu z poprzednim pobytem, ale Robinton nie byl czlowiekiem, ktory lubi bezczynnosc. Kiedy nie uczyl, bral dyzury na wiezy - tymi obowiazkami w Warowni zawiadywal Hayon, najstarszy z potomstwa Hayary - albo wyjezdzal w kilkudniowe objazdy po terenie Warowni, by uczyc mniejsze grupki gospodarskich dzieci. W wolnych chwilach naprawial instrumenty, reperowal zapisy nutowe na pergaminie albo przepisywal te, ktorych powykrecane reumatyzmem rece Evarela nie zdolaly utrzymac w dobrym stanie. Gdy zrobilo sie zimniej, Lady Hayara czesto przyprowadzala uzdrowiciela z Warowni, Mistrza Yoraga, z misa pelna rozgrzanego wosku, by rozruszac zesztywniale stawy w palcach starego harfiarza. Pomagala tez wcierac ziolowe olejki, ktore pomagaly w rozgrzewaniu stawow w dzien. -Naprawde, chcialabym, zebys ponownie rozwazyl propozycje z Neratu - powtarzala niezmiennie za kazdym razem. - Tu jest strasznie zimno, a to ci po prostu szkodzi na stawy. -Wydobrzeje, Lady Hayaro, wydobrzeje - upieral sie Evarel, zazwyczaj dodajac: - Teraz, gdy mam Robintona do pomocy... A potem zaczal oznajmiac: -Na szczescie przejal polowe moich obowiazkow i wzial na siebie najtrudniejsze zadania. Pod koniec Obrotu, gdy zapalenie pluc zatrzymalo go w lozku na szesc dni, a Robinton wychodzil z siebie, organizujac niezliczone butelki z goraca woda, by Mistrz mial cieplo i wygodnie, Evarel pogodzil sie z nieuniknionym losem i uznal, ze byc moze powinien spedzic reszte zimy w nieco cieplejszym klimacie. Lady Hayara zamowila woz podrozny i polecila Robintonowi wyslac z wiezy bebnow wiadomosc do gospodarstw polozonych wzdluz poludniowego szlaku, by mialy gotowe zmiany pociagowych biegusow i woznicow, tak by Evarel podrozowal jak najwygodniej. Maizelli i Hayonowi nakazano towarzyszyc staremu harfiarzowi. Gdy Robinton znosil starca po schodach do powozu, zastanawial sie, dlaczego Benden nie poprosil o jezdzca i smoka. Widywal smoki na niebie, ale zaden z nich nie ladowal w Bendenie, jak niegdys. Nikogo tez nie zapraszano na obiady, ktore Lady Hayara uwielbiala wydawac, majac po temu chocby najmniejszy pretekst. Robinton byl zbyt zapracowany, by samemu wybrac sie do Weyru z wizyta i dowiedziec sie, co jezdzcy smokow mysla o przyczynach ochlodzenia stosunkow z Warownia. Potem odpowiedzial sam sobie na swoje pierwsze pytanie: przeciez zimno pomiedzy byloby najwiekszym mozliwym zagrozeniem dla chorego, nie wspominajac o tym, jak trudno byloby go przymocowac do smoczego grzbietu, nie sprawiajac mu bolu. Waskie pudlo podroznego wozu bylo dobrze resorowane i wylozone miekkimi piernatami; pojazd nadawal sie do jazdy po wiekszosci normalnych szlakow. Takie wozy staly sie bardzo popularne podczas Dlugiej Przerwy. Prawie wszyscy gospodarze trzymali w stajni lub na pastwiskach dobre zaprzegi na potrzeby podroznych. Ten powoz byl rowniez odpowiednich rozmiarow: "Ma szerokosc Lady Hayary, a to znaczy, ze zmiescimy sie oboje" - skomentowala Maizella z pewna zlosliwoscia, choc Robinton zauwazyl, ze jest teraz w lepszych stosunkach z druga zona ojca niz Raid. Robinton ze scisnietym gardlem patrzyl na odjazd staruszka; Lady Hayara nie kryla lez. -Uczyl wszystkie moje dzieci po kolei - wspominala, gdy Robinton podal jej ramie, by wprowadzic rozdygotana kobiete po schodach do Warowni. - Zdaje mi sie, ze on tu juz nie wroci, nawet jak sie ociepli. Tak tez sie stalo; Evarel nigdy juz nie wrocil do Bendenu. Robinton zajal jego miejsce i powoli zaczal szkolic trojke najzdolniejszych dzieci z Warowni na swoich pomocnikow. Jeden z chlopcow nadawal sie nawet na harfiarza, chyba ze Robinton sie mylil. Bylo to malo prawdopodobne, bo mial cos w rodzaju szostego zmyslu, podobnego do wyczucia, jakim kierowaly sie zielone smoki, szukajac potencjalnych jezdzcow wsrod malych dzieci. Bardzo chcialby znalezc jakas rownie utalentowana dziewczynke. Matka bardzo by sie cieszyla, mogac szkolic kolejny piekny glos, taki jak Halannyi Maizelli. Poltora Obrotu pozniej Chendith S'lonera odbyl lot godowy z Nemorth Jory, i w odpowiednim czasie nastapil Wylag. Nie za duzy, ale wyklulo sie szesc spizowych smokow, trzy brazowe, piec blekitnych i szesc zielonych. F'lon swego czasu kwasno komentowal dlugi okres dojrzewania Nemorth. Winil za to niedojrzalosc i leki samej Jory. -Ta cala sprawa z lekiem wysokosci rodzi zahamowania w jej krolowej. Co za glupota! - denerwowal sie, spacerujac po kwaterze Robintona i wymachujac rekoma. - Sam widzialem, ze Nemorth lsnila jak okruch zlota, kiedy Jorze wpadlo do glowy, by sie pochorowac i zemdlec. Naturalnie, biedna krolowa sie zalamala, malo nie umarla ze zmartwienia o jezdzczynie. - F'lon kopnal po drodze krzeslo, dajac upust irytacji na Wladczynie Weyru. - Szczerze mowiac, zdziwie sie, jesli choc raz uda nam sie sklonic Nemorth do lotu godowego. Gdy sie to jednak zdarzylo, Robinton taktownie nie pytal o zadne szczegoly podczas kolejnej wizyty F'lona w Warowni. Jezdziec wyglosil na ten temat tylko jeden komentarz: -S'loner raczej nie mial szczegolnie milych przezyc tego dnia. Wszyscy mamy nadzieje, ze Chendith lepiej sie bawil. Powiedzial to tak obojetnie, ze Robinton nie potrafil ocenic, czy F'lon pogodzil sie juz z rozczarowaniem; spizowy jezdziec mial jednak niezwykly talent do ignorowania tego, o czym nie chcial myslec. F'lon niedlugo potem powiadomil Robintona, ze Nemorth zdradza jednoznaczne oznaki ciazy. Chyba byl nawet z tego powodu szczesliwy. -No coz, wszystko jedno. Bardzo sie ciesze, ze to nie ja musze znosic glupote i fochy Jory. Niech S'loner ma te przyjemnosc dla siebie - usmiechnal sie zlosliwie. Robinton, jako Harfiarz z Warowni, zostal zaproszony na Wylag i Naznaczanie. Cala ceremonia zrobila niezwykle wrazenie na wrazliwym muzyku. Nigdy w zyciu nie odczuwal takiej radosci ani takiego wzruszenia cudzym szczesciem. Kazda nowa wiez wzmacniala to uczucie i pod koniec rozpaczliwie zalowal, ze nie moze byc jednoczesnie i jezdzcem, i harfiarzem. Pod koniec Wylegu po twarzy plynely mu lzy, ale nie wstydzil sie tego. Nawet F'lon, ktory zabral go z widowni nad Wylegarnia, mial wilgotne oczy. -Robi wrazenie, prawda? - mruknal spizowy jezdziec, ocierajac policzki. -Nie wiedzialem, ze to jest takie... - Robinton bezradnie przesunal dlonia nad piaskiem, tak rozgrzanym, ze trzeba bylo po nim prawie biec, bo parzyl bolesnie w stopy nawet przez solidne podeszwy harfiarskich butow. - Najbardziej niewiarygodny moment w zyciu czlowieka, prawda? -Wlasnie. - F'lon obdarzyl serdecznym spojrzeniem Simanitha, ktory opuszczal Wylegarnie gornym wyjsciem. Wiekszosc smokow juz odlatywala do weyrow. Robinton byl zachwycony sprawnoscia, z jaka znikaly w ciemnej dziurze u szczytu olbrzymiej jaskini. Zdumiewalo go, jak zrecznie wymijaja sie, by nie doszlo do zderzen, ktore wydawaly sie nie do unikniecia w takim tlumie smokow. F'lon beztrosko objal go za ramiona. -Teraz jest odpowiedni czas. W euforii po Naznaczeniu zapomina sie o starych urazach i sprzeczkach. Nawet Raid sie dzis pojawil. -A mialo go nie byc? - spytal Robinton w nadziei, ze dowie sie czegos na temat chlodu, jaki zapanowal miedzy Raidem a F'lonem. Kiedys przeciez tak sie przyjaznili. Ale F'lon bywal drazliwy, a i Raid miewal swoje humory. - Maidir i Hayara nie mowily o niczym innym od chwili, gdy na wieze bebnow dotarla wiadomosc o Wylegu. -Ach, Maizella i ten jej rybiogeby wybraniec - skrzywil sie F'lon. - Ladna jest, mogla sobie wybrac kogos lepszego. -Cording ma duze, bogate gospodarstwo nad Morzem Wschodnim. Przywozi jej morskie klejnoty i malo nie mdleje z zachwytu, gdy slyszy jej spiew - odparl Robinton obojetnym tonem. Lubil teraz Maizelle o wiele bardziej niz w dziecinstwie. Lubil tez Cordinga, ktory z szacunkiem traktowal rodzicow i niezliczone rodzenstwo swej narzeczonej i wypowiadal sie uprzejmie o Wladcy Warowni. Co prawda rzeczywiscie byl podobny do ryby, z ta grzywa wyblaklych od slonca wlosow, plaska twarza i dosc tepymi rysami. Ale harfiarz musi uwazac, by nie wypowiedziec jakiejs nieodpowiedniej uwagi - nawet w rozmowie z zaufanym przyjacielem. -Moze i tak jest, ale on nie wierzy w Nici - odparl F'lon potepiajaco. Wiedzac, ze niewiara w Nici byla dla F'lona wystarczajacym powodem, by kogos znielubic, niewazne, czy to mezczyzna, czy kobieta, Robinton oszczedzil sobie dalszego wyliczania zalet Cordinga. Tym bardziej, ze mial pretekst, by wspomniec o sprawie, ktora go bardzo interesowala. -Czy to leglo u podstaw twojej niezgody z Lordem Maidirem i Raidem? - zapytal. W koncu jednym z jego harfiarskich obowiazkow bylo lagodzenie sporow, jesli zaistniala taka potrzeba. Nie uwazal sie w tym za eksperta, ale przynajmniej mogl starac sie wysluchac zdania obu stron. -Oczywiscie, ze tak - warknal F'lon przez zeby. - Zaden z nich nie chce sluchac ani S'lonera, ani mnie. A przeciez nie jestesmy jedynymi jezdzcami, ktorzy tak uwazaja. M'odon jest przekonany, ze za trzy dziesiatki Obrotow znow ujrzymy Nici. A ja sprawdzalem jego wyliczenia nieraz. Moze sie mylic o Obrot lub dwa, ale nie wiecej. - Rozejrzal sie gniewnie wokol, jakby szukajac czegos, co moglby chociaz kopnac. Lezacy mu na drodze kamien polecial ku przeciwnej scianie Niecki; obaj uslyszeli, jak uderza o skale i peka. F'lon mruknal zadowolony, ze mu sie udalo. Potem, jak to on, gwaltownie zmieniajac nastroj, wskazal na stol nieopodal wejscia do Nizszych Jaskin. -Siadajmy tam, zanim ktos go zajmie. Robinton uznal, ze poczeka na lepszy moment, by dowiedziec sie o szczegoly. F'lon nie byl zbyt taktowny, podobnie zreszta jak jego ojciec, ale moze dzis, po Wylegu, uda sie choc troche zalagodzic rozdzwiek miedzy nimi dwoma. Wiekszosc zaproszonych gosci jeszcze stala z kieliszkami wina i kubkami klahu w rekach, a od strony kuchennego rozgwaru plynely fale aromatycznych, smakowitych zapachow. Dalej, przy koszarach weyrzatek, Robinton ujrzal niedawno Naznaczonych jezdzcow, karmiacych smoczatka, ktore piskliwymi, lecz wladczymi glosami domagaly sie sprawniejszej obslugi. Gdy juz sie najedza, zostana ulozone do snu, a nowi jezdzcy przylacza sie do rodzicow w ten swiateczny wieczor, radosni i dumni z sukcesu. Robinton zauwazyl, ze chlopiec z bendenskiego gospodarstwa Naznaczyl spizowego smoka - dobry pretekst do rozmowy z Maidirem. Panowala tak radosna atmosfera sukcesu, ze z trudem powstrzymywal sie, by nie chwycic gitary i nie skomponowac triumfalnego marsza. Wkrotce miala nadejsc jego kolej, a na razie pojawil sie C'gan, z usmiechem na ciagle chlopiecej twarzy. Przedzieral sie ku nim z kieliszkami na tacy i buklakiem wina przewieszonym przez ramie. F'lon gestem przynaglil harfiarza. Robinton wypytal go zaraz o to, ilu muzykow bedzie mial do dyspozycji i o jakie piesni bedzie sie dopominac publicznosc. Przywiozl tez kilka nowych utworow: trzy wlasne i cztery z Cechu. Nauczyl sie juz, ze nie musi nikomu objasniac, kto jest kompozytorem. Jesli ballady byly dobre, spiewano je w kolko, a te, ktore sie nie podobaly, po prostu odchodzily w zapomnienie. Jego utwory rzadko trafialy do tej ostatniej kategorii. Wsrod kompozycji z Cechu byl marsz autorstwa Petirona, ktory Robinton ocenil jako kolejne odejscie od stylu ojca: rytmiczny i powazny, lecz porywajacy. W koncu wszystkie miejsca przy glownym stole zostaly zajete, co bylo sygnalem dla obslugi, by zaczac podawac potrawy. Pomagali w tym zieloni jezdzcy. Spizowi i brazowi nie musieli obslugiwac gosci, wiec R'gul, SMel, L'tol i R'yar, chlopiec, ktory zostal Naznaczony w czasie pierwszego roku nauki w Cechu Harfiarzy, dosiedli sie do stolu Robintona. Robinton byl na tyle blisko glownego stolu, by po raz pierwszy dobrze sie przyj rzec nowej, mlodej Wladczyni Weyru. Nawet w czesci nie byla tak atrakcyjna ani zmyslowa jak Carola. Ale to nie mialo znaczenia - niezaleznie od jej osobowosci i wygladu, spizowy smok SMonera musial latac z jej krolowa, jesli jego jezdziec chcial byc Wladca. Mina S'lonera nie wyrazala szczegolnego zachwytu nowa Wladczynia. Wlasciwie jakby sie od niej odsuwal, leniwie gladzil wlasne ramie i wcale nie staral sie zabawiac sasiadki rozmowa. Jora byla dosc ladna nieco wyzywajaca uroda, ale utyla tak, ze stawalo sie to juz niezdrowe, nie tylko dla jezdzczyni, ale i dla kazdej mlodej dziewczyny. Zarumienila sie, zadowolona z sukcesu swojej krolowej i chyba czynila jakies intymne wyznania Lady Hayarze, ktora sluchala spokojnie, z usmiechem przyklejonym do twarzy. Lord Maidir wymienil kilka uwag z S'lonerem, ale koncentrowal sie raczej na wspanialym jedzeniu i doskonalych bendenskich winach. Robinton uwazal, ze to wino jest jedna z ubocznych korzysci zwiazanych ze stanowiskiem bendenskiego harfiarza; byly tu najlepsze winnice na calym kontynencie, a glowny Cech Winiarzy mial siedzibe w sasiedniej dolinie, nieopodal Warowni. Biale wina byly lekkie i orzezwiajace, czasami o cytrusowym posmaku, innym razem o niemal kwiatowej nucie. Przedtem znal tylko kwaskowa ostrosc z Tilleku, drugiej Warowni, gdzie warunki pozwalaly na uprawe winorosli, wiec odmiana z Bendenu calkiem go zafascynowala. Czerwone wina, szczegolnie klarety i burgundy, mialy pelny bukiet, ktory wspaniale wyczuwalo sie wechem, i cudownie splywaly do gardla. Robinton odkryl, ze biale moze pic przez cala noc i rano wstac, nie majac ani ciezkiej glowy, ani nieprzyjemnego uczucia w zoladku, i to z czerwonym musi bardzo uwazac. Marzyl, by kiedys sprobowac musujacego wina, ktore ongis robiono w Bendenie. Mistrz Winnic Wonegal wciaz probowal je odtworzyc, ale zaraza, ktora padla i winnice dwiescie Obrotow temu, calkowicie zniszczyla te odmiane, a krzyzowe zapylanie najlepszych bialych winorosli jeszcze nie stworzylo odpowiedniego zamiennika. Uczta byla wspaniala. Podano pieczen, doskonale doprawiona ziolami, delikatna i rozowa, ale z chrupiaca warstwa, skrawana z wierzchu dla tych, ktorzy lubili dobrze wypieczone mieso. Nastepnie wjechaly polmiski z dzikimi wherami, tak miekkimi, ze rozplywaly ora w ustach, polanymi doskonalym sosem z borowek. Na stolach znalazlo sie tez mnostwo ryb, smazonych i pieczonych, podanych wraz z ogromnymi misami bulw i winnej fasoli. Do tego pieczywo: plomyki i chleb z zaczynu, a takze swieze warzywa, wyhodowanej w tropikalnym Neracie. Na koniec owoce i orzechy z Lemos. i wiekszosc kandydatow pochodzila z Weyru, niektorzy urodzili stoj w niedalekich Warowniach, a ich rodziny prawdopodobnie przyczynily sie do wspanialosci uczty. Tylko dwoch chlopcow odnioslo obrazenia, i to lekkie, gdy smoki zaczely wykluwac sie z jaj i rozgladac, piszczac z tesknoty za duchowymi partnerami. Pierwszy wyklul sie spizowy. -Najlepsza mozliwa wrozba - skomentowal F 'lon. -Dlaczego? - spytal Robinton. -Bo spizowe sa przeciez najlepsze - na twarzy przyjaciela pojawil sie pijacki usmieszek. - Pierwszy spizowy oznacza, ze wyleg jest silny, nawet jesli nie tak duzy, jak moglby byc. Jora nie nadaje sie na Wladczynie - powiedzial nagle z pogarda. - Nie tylko ma lek wysokosci, ale jeszcze do tego boi sie Nemorth, i gdyby nie S'loner pozwolilaby sie jej najesc przed godowym lotem - prychnal pogardliwie. -Nie powstrzymalo cie to jednak przed rywalizacja ze S'lonerem - docial mu R'gul z wyrazem nagany na okraglej twarzy. -Phi! - F'lon zbyl go machnieciem raki. - Splodzil mnie, to fakt, ale wszyscy spizowi jezdzcy sa sobie rowni w powietrzu, gdy nadchodza gody. Krolowa powinna miec najlepszego, tym bardziej, ze tym razem trzeba nadrobic jej liczne wady... - znow prychnal pogardliwie i szerokim gestem zdjal buklak z oparcia krzesla. - No jak, Harfiarzu Robintonie, jakimi piesniami uswietnisz dzisiejszy wieczor? - machnal reka w strone glownego stolu. - Wszyscy juz sie najedli, nie pozwolmy wiec na kolejna sprzeczke miedzy naszym Wladca a Panem Warowni. Robinton wstal. Z powodu wysokiego wzrostu natychmiast zauwazono go przy glownym stole. Poczekal, az S'loner zwroci na niego uwage. Wladca z pochylona glowa sluchal jednej z dziewczat z Weyru. Robinton juz ja wczesniej zauwazyl, spodobaly mu sie jej wdzieczne, a zarazem pelne godnosci ruchy. Wladca Weyru potrzasnal glowa, a wtedy dziewczyna wskazala na Robintona. S'loner uniosl prawice, dajac tym samym sygnal do rozpoczecia muzycznego wieczoru. C'gan, ktory to wszystko obserwowal, rowniez wstal. Oznaczalo to, ze muzykanci maja zgromadzic sie na podium. -Mam dla was pare nowych kawalkow - powiedzial Robinton do F'lona. - I swietny marsz, jakby stworzony na wejscie nowych jezdzcow. -Fantastycznie! - F'lon machnal wolna dlonia, rozkazujac orkiestrze grac. Byl juz porzadnie wstawiony, wiec Robinton sie nie obrazil. Idac w kierunku podium, uwaznie obserwowal siedzacych przy glownym stole, ale nie zauwazyl zadnych oznak zblizajacej sie sprzeczki miedzy Wladcami Weyru a Warowni. Mezczyzni jednak nie patrzyli na siebie i milczeli. Rzeczywiscie, nadeszla pora na muzyke; w przeciwnym razie zapanowalaby cisza nie do zniesienia. Jora wciaz zwierzala sie Lady Hayarze, ktora o malo co nie zsunela sie pod stol z nudow. Teraz, widzac, ze Harfiarz zbiera wokol siebie muzykow, Pani Warowni wyprostowala sie i pokiwala ku niemu - niewatpliwie w gescie wdziecznosci, chyba ze Jora zamierzala mowic i w czasie koncertu. Ale wtedy Lady Hayara mialaby wymowke, by ja wreszcie uciszyc. Robinton zaczal od marszu Petirona; kilka osob zaczelo tupac do taktu i klaskac, wiec z pewnym rozbawieniem stwierdzil, ze potwierdza to jego opinie. Potem wezwal do odspiewania Ballady o Obowiazkach, dalej nastapila Piesn- Zagadka, ktora gral zawsze, gdy tylko mial okazje. Tym razem nie spotkala sie jednak z najlepszym przyjeciem ani ze strony Wladcy Weyru, ani ze strony Lorda Maidira, wiec zrobilo mu sie prawie przykro, ze ja zaspiewal. Wykonal teraz jedna ze swoich najnowszych ballad, z towarzyszeniem C'gana na gitarze, dwoch fletow i bebenka. Piesn tak sie spodobala, ze natychmiast poproszono o jej powtorzenie, a w refrenie dolaczylo sie do niego wiele glosow. Jezdzcy nie mieli kompleksow, jak wiekszosc gospodarzy, i spiewali na caly glos, czy ktos mial sluch, czy go nie mial. Zamienili sie z C'ganem, a potem poprosili solistow. Najpierw spiewala Maizella, a pozniej R'yar, obdarzony znakomitym, lekkim barytonem. Chlopak przez wszystkie Obroty, ktore spedzil jako jezdziec, nie zapomnial ani jednej pozycji ze swojego repertuaru. Robinton nawet nie zauwazyl, kiedy Lord Maidir i S'loner wstali od stolu. Zapadla noc i zrobilo sie ciemno, mimo mnostwa koszykow z zarami na palach wbitych wokol calej Niecki. Tyle osob wychodzilo po wino lub czujac zew natury, a potem wracalo, i tylu rzeczy musial dopilnowac jako Harfiarz, ze spostrzegl nieobecnosc obu Wladcow dopiero, gdy Lady Hayara wstala i odeszla od stolu, uciekajac od Jory, ktora, pijana, padla twarza na obrus. Nikomu nie bylo dane dowiedziec sie, co wlasciwie dokladnie wydarzylo sie tej nocy, lecz nagle wszystkich postawil na nogi przeszywajacy krzyk Nemorth. Do jej zalosnego, rozdzierajacego serce placzu przylaczyly sie wszystkie smoki. Ich zawodzenie trwalo bez konca, bo nie musialy przeciez nabierac tchu. Jek przecinal nocne powietrze, gorszy niz placz dreczonego przez dzieci wher-stroza - jak noz wbijany w uszy i w serce. Rob pomyslal, ze chyba serce mu przestanie bic w piersi z tego zalu, ktory echem niosl sie po calej Niecce. Nie byl bynajmniej pierwsza osoba, ktora probowala zatkac sobie uszy, by stlumic okropne dzwieki. Dopiero zdumienie i przerazenie malujace sie na twarzach jezdzcow pozwolily mu pojac, ze smocze glosy oznaczaly tragedie. To caly Weyr oplakiwal smierc smoka. Robinton chwycil Cgana za ramie i obrocil ku sobie. Bezwladne palce wstrzasnietego jezdzca zsunely sie z gryfu gitary, a z oczu poplynely mu lzy. -Co sie dzieje, C'gan? Co sie stalo? Przelykajac lzy, by oczyscic gardlo, C'gan zwrocil ku Harfiarzowi udreczone oczy: -To Chendith. Nie zyje. -Chendith? - Robinton obrocil sie na piecie, probujac wypatrzyc S'lonera w tlumie wstrzasnietych ludzi. Widzial, jak F'lon, ktory cudem wytrzezwial, biegnie do T'rella, Mistrza Weyrzatek, bo smoczy placz pobudzil weyrzatka i T'rell potrzebowal pomocy przy uspokajaniu malych. Sam niemlody, Mistrz az zgial sie z bolu; kustykal miedzy stolami. -Nie zyje? Dlaczego? W jaki sposob? - dopytywal sie Robinton. - W czasie Wylegu nie wygladal przeciez na chorego! - Stracil z oczu F'lona, potem spostrzegl go znowu, jak prowadzil na srodek sali Uzdrowiciela Weyru. Nagle przez smocze zawodzenie przedarl sie krzyk Lady Hayary: -Maidir? Maidir!! Gdzie jestes? To straznik, ktory nadlecial na swoim smoku, powiedzial im, ze widzial, jak Chendith wchodzi w pomiedzy z dwoma jezdzcami na grzbiecie. Niezbyt dobrze bylo ich widac w ciemnosci nad oswietlona Niecka, ale wydawalo sie, ze pasazerem jest Lord Maidir. Katem oka dostrzegl siwa czupryne i zielona odziez. A Lord Maidir byl ubrany na zielono. -Ale dlaczego? Co moglo sie im stac? S'loner nie odebralby zycia Chendithowi. Ani sobie - powiedzial kompletnie zalamany C'gan. - Co tam sie zdarzylo? Byl w takim swietnym nastroju po Wylegu. Dwadziescia smokow! Probowali obudzic Jore, bo Lady Hayara nie zauwazyla, kiedy obaj mezczyzni odeszli od stolu. -Tak dlugo sie na siebie boczyli - mowila Pani Warowni przez lzy. - Dopiero po tej twojej piosence, Rob, zaczeli rozmawiac. Pomyslalam, ze to bardzo dobry znak, ale nie slyszalam, o czym mowia, bo... - zamilkla, by nie wyglosic nieprzyjemnego komentarza, choc wyraznie bylo widac, ze czuje niesmak z powodu zachowania Wladczyni Weyru. F'lon, R'gul i S'lel chcieli otrzezwic Jore mocnym klahem, ale leciala im przez rece i trzeba bylo j a podtrzymywac, by wlac do gardla ozywczy plyn. Uzdrowiciel Tinamon, ktory pomagal im przy tym, znalazl na poczekaniu proste wyjasnienie: -S'loner wygladal na zdrowego i sprawnego mezczyzne, ale o wiele za czesto dolegaly mu bole w piersiach - powiedzial. - Dalem mu zwykle w takich przypadkach lekarstwo i prosilem, by wezwal Mistrzynie Uzdrowicieli albo przynajmniej wybral sie do ich Cechu. Obiecal, ze zrobi to po Naznaczeniu. Nie wyjasnialo to jednak, dlaczego Maidir towarzyszyl S'lonerowi w locie, ktory mial sie okazac ostatni, choc Lady Hayara powiedziala, ze jej malzonek byl bardzo zmeczony, wiec mogl albo poprosic o kwatere w Weyrze, albo o odwiezienie do Warowni. -Och, blagam, niech ktos mnie zaraz zabierze do Warowni! - poprosila zalosnym tonem. - Moze Maidir juz tam jest i bedzie potrafil cos wyjasnic! R'gul natychmiast sie zglosil, a spokojna dziewczyna, ktora przedtem rozmawiala ze S'lonerem, miala dosc rozsadku, by przyniesc Lady Hayarze jej jezdziecka kurtke. Razem odprowadzili kobiete w ciemnosc Niecki, gdzie czekal wciaz pojekujacy Hath. C'rob, M'ridin i C'vrel, najstarsi dowodcy skrzydel, zebrali sie na narade, do ktorej przylaczyl sie F'lon, jakby mial do tego jakies prawo. Jezdzcy wyraznie byli innego zdania. -O tym zdecyduje nastepny lot godowy, F'lonie, wiec nie podejmujmy zadnych pospiesznych decyzji. A znajac usposobienie Jory, bedzie to pewnie dopiero za kilka Obrotow - powiedzial M'ridin cichym, ale gniewnym tonem. -Proponuje, by wyprosic z Weyru wszystkich gosci - powiedzial C'rob. - Naznaczenie sie zakonczylo. -I zakonczyla je smierc, a to niedobrze, bardzo niedobrze - dodal C'vrel, krecac glowa. -Niech smoki cos zaczna robic, to bedzie dla nich najlepsze - mowil dalej M'ridin. - Tylko cholernie sie starajcie wbic jezdzcom do glowy, ze maja im podawac wspolrzedne najwyrazniej, jak tylko potrafia. -Amoze lepiej bedzie, jesli ludzie zostana...- zastanowil sie C'vrel. -Nie, Weyr musi sam oplakac swoich zmarlych - odparl C'rob. - Poprosze tylko najstarszych jezdzcow, by zajeli sie odwozeniem pasazerow - dodal, zignorowal F'lona i poszedl wybierac tych, ktorzy jego zdaniem byli wystarczajaco odpowiedziami. S'lei z innym poteznie zbudowanym mieszkancem Weyru taszczyli Jore po schodach do jej mieszkania. Nie udalo sie jej dobudzic. Nemorth wciaz glosno oplakiwala swojego martwego partnera, miarowo kolyszac glowa w przod i w tyl. Oczy jej wirowaly zamglona czerwienia, z zoltymi i pomaranczowymi plamkami, co oznaczalo przygnebienie. Dopiero wtedy Robinton zdal sobie sprawe, ze obie krawedzie krateru byly naznaczone wieloma parami wirujacych, zalosnych smoczych oczu, podobnych do kolorowych zarow niezwyklej wielkosci. Dlugo pamietal ten widok, nawet wtedy, gdy inne szczegoly tego wieczoru zatarly sie w jego wspomnieniach: wirujace oczy i smutne, przenikajace do szpiku kosci zawodzenie, dobywajace sie z kilkuset smoczych gardel, niesione echem po calej Niecce przez dluga, dluga noc. Bebny przyniosly wiadomosc, ze Lady Hayara nie odnalazla Lorda Maidira w Warowni. Tragiczny wypadek zabral cala trojke podczas tej krotkiej chwili spedzonej w pomiedzy. Robinton poprosil C'gana, by zabral do Bendenu jego i Raida, ktory prawdopodobnie zostal wlasnie Wladca tej Warowni. Macocha potrzebowala jego pomocy i wszelkiej pociechy. Harfiarz pakowal wlasnie nuty i instrumenty, kiedy podszedl do niego F'lon. -Pewnie chcesz do domu - powiedzial mlody spizowy jezdziec znuzonym glosem. -Poprosilem C'gana... -Dlaczego jego? - zdenerwowal sie F'lon. -Czlowieku, wlasnie straciles ojca - odparl Robinton, chwytajac go mocno za ramie. - Nie moge cie przeciez zmuszac... F'lon odgarnal z czola wlosy niecierpliwym gestem i zakolysal sie na nogach. -Wiesz, nie bylismy specjalnie blisko... ludzie z Weyru nie przywiazuja takiej wagi do pokrewienstwa... ale, cholera jasna! Jak on wszystko skomplikowal ta swoja smiercia! Robinton nie byl pewien, czy wybuch ten byl spowodowany zalem po smierci ojca, czy tez nie, ale mlody jezdziec byl po prostu wsciekly. FMon odczuwal dume z tego, ze jest synem Wladcy Weyru, Robinton dobrze o tym wiedzial. Wprawdzie jego przyjaciel zawsze udawal, ze gardzi wiezami rodzinnymi, ale przynajmniej mial jakis kontakt z ojcem. Robinton zazdroscil mu tego. -Wszyscy sie denerwuja - uniosl sie F'lon, unikajac wzroku Harfiarza. Kopal zwir wyscielajacy dno Niecki i krecil glowa. - Mowilem mu, ze ryzykuje z tymi bolami w piersi. Ale kto by posluchal wlasnego syna! O nie, on wszystko wiedzial najlepiej! W swietle zarow Rob zauwazyl mokre smugi na twarzy F'lona i pozalowal, ze nie wie, co powiedziec, by ulzyc mu w bolu. Nie potrafil znalezc slow. -Dobra, jedz juz, Rob. Z C'ganem bedziesz bezpieczniejszy. Przynajmniej dzis. -Daj mi znac, co tu sie bedzie dzialo, dobrze, F'lonie? Wiem, ze potrafisz sam bebnic. Mocno scisnal ramie spizowego jezdzca w nadziei, ze tamten zrozumie to jako wyraz wspolczucia i zalu, schylil sie po bagaze i opuscil jasny krag swiatla, wchodzac w czarna paszcze Niecki, od ktorej odcinaly sie oswietlone od tylu sylwetki C'gana i Tagatha i rozblyski smutnych smoczych oczu, znaczacych sciane Weyru. Rozdzial XI Gdy wrocil do Warowni, natychmiast odszukal Maizelle, by sie dowiedziec o stan Lady Hayary. Dziewczyna byla rownie wyczerpana jak jej matka.-Dostala od uzdrowiciela lek uspokajajacy, zeby mogla przespac najwieksza rozpacz - powiedziala. - Ja za chwile tez do niego pojde. W dalszym ciagu nie potrafie uwierzyc w to, co sie stalo. Czy nie ma zadnych szans, by wynurzyli sie nagle z pomiedzy? Robinton potrzasnal glowa. -Smoki by wiedzialy. A one sa przekonane, ze Chendith zszedl z tego swiata. Tak mi przykro, Maizello. -Wiem, Robie - powiedziala i dotknela jego ramienia. - A Raid juz przejal gospodarstwo - dodala z niejaka gorycza. - Nie moglby poczekac do rana? Aha, chce cie widziec na wiezy bebnow... To wlasnie byla druga rzecz, ktora Robinton zrobil po powrocie do Warowni: wyslal w swiat smutna wiadomosc o podwojnej tragedii. Raid mial juz gotowy tekst, ktory wcisnal harfiarzowi szorstkim gestem w chwili, gdy ten dotarl na szczyt wiezy. Lapiac z trudem oddech, Robinton czytal komunikat. Osoby o roznym temperamencie roznie reaguja na tego rodzaju tragedie, pomyslal. Nie uwazal, chociaz sugerowala to wyraznie Maizella, ze Raid jest bez serca i brak mu wrazliwosci. Po prostu postepowal tak, jak go wyszkolono: musial przejac wladze w Warowni i wszelkie zwiazane z tym obowiazki. Wladcy Warowni Fort, Poludniowego Bollu, Tilleku i Wysokich Rubiezy, gdzie bylo dopiero wczesne popoludnie, natychmiast nadeslali prosby o transport na smoczym grzbiecie. Tej samej tragicznej nocy, ale pozniej, nadeszly wiadomosci z Telgaru, Isty, Igenu i Ne- ratu, gdzie obudzono Wladcow, by przekazac im zalobne wiesci. Rano wszystkie Warownie byly juz powiadomione i nadeslaly odpowiedzi. Rowniez rano zaczeli sie zjezdzac bendenscy gospodarze; niektorzy przywiezli ze soba jedzenie i napoje. Kobiety albo szly od razu do kuchni, pomagac, albo na gore do rodziny, skladac kondolencje. Harfiarze z odleglych warowni przybyli, by zmienic Robintona przy bebnach, bo rece mu spuchly od ciaglego wybijania kodow i z trudem mogl sie skoncentrowac na odczytywaniu przychodzacych wiadomosci, nie mowiac o nadawaniu prawidlowych odpowiedzi. Gdy na wiezy pojawil sie zmiennik, Robinton padl na lozko i przespal kilka godzin. Obudzil go F'lon, blady i wyczerpany. Przyniosl mu klah i kilka kromek chleba. -Przywiozlem Faroguya i dwie osoby z jego rodziny - powiedzial. - Nie wiedzieli, ze jestem synem S'lonera - parsknal, rzucil sie na lozko, oparl o sciane i postawil sobie na piersi kubek z klahem. - W ten sposob moglem sie wiele dowiedziec. -Czego sie dowiedziales? - Robinton z trudem usiadl na lozku. - Kto przylecial z Faroguyem? - spytal, bo sam zapach mocnego napoju rozbudzil w nim instynktowna ciekawosc. -Ach, siostrzeniec i syn. -Faks? F'lon zmarszczyl czolo. -Chyba tak sie wlasnie przedstawil. Robinton zaklal pod nosem. -Uwazaj na niego. -Och, na pewno - odparl jego przyjaciel. Zadarl glowe i zrobil grozna mine. - Nie przepada za jezdzcami, zreszta za harfiarzami tez, wiesz? -Wiem. Myslalem, ze oszczedzi sobie tej wyprawy. -Alez skadze! Usmiechal sie od ucha do ucha, cholera! Chociaz... - F'lon przerwal, marszczac brwi - ...zdaje mi sie, ze dolaczyl sie w ostatniej chwili. Czekali na mnie tylko Faroguy i jego najstarszy syn. Potem nadbiegl skads Faks i skoczyl na Simanitha, zanim zdazylem slowo powiedziec. Robinton klal dalej. Wcale nie mial ochoty spotykac sie z Faksem. Ciekaw byl, w jaki sposob - i dlaczego - Faks dolaczyl sie do zalobnikow z Wysokich Rubiezy. Nie byl czlonkiem Rady Wladcow Warowni i Mistrzow. Nie mogl glosowac w sprawie mianowania Raida. -Aha, zabralem tez z Fortu Mistrza Gennella i Lorda Grogellana. Gennell pytal o ciebie. -Nic dziwnego - Robinton podciagnal kolana i zrzucil z siebie koldre. Kladac sie, dal sobie spokoj z rozbieraniem, wiec teraz wszystko bylo tak pogniecione, ze musial sie przebrac. -Spokojnie. Wykap sie. Przyda ci sie to - F'lon, z typowa dla siebie zlosliwoscia, demonstracyjnie zmarszczyl nos. -Ano, prawda. Nie ma sie co dziwic. - Robinton nagle uswiadomil sobie, ze czuc go winem i potem. -Gennell nie spieszyl sie specjalnie. Po prostu spytal, gdzie jestes. Hayon wyjasnil, ze poszedles na chwile odpoczac. Jak przezyl smierc ojca? -Wspaniale troszczyl sie o Lady Hayare i o innych, ale zdaje mi sie, ze wcale sie nie cieszy, ze wladza przypadnie Raidowi. -Zupelnie sie mu nie dziwie - odparl z brutalna szczeroscia F'lon i wyszedl z pokoju. Robinton zdjal brudne ubranie, wyjal ze skrzyni czyste i poszedl do lazienki, zadowolony, ze nie musi tloczyc sie z innymi we wspolnej lazni w korytarzu. Goraca woda obudzila go do konca. Poczul sie o wiele lepiej, gdy naciagnal spodnie i wlozyl czysta koszule. Z brudnej odziezy zdjal czeladniczy sznur i starannie umocowal go na ramieniu. Potem wytarl wlosy i zwiazal je z tylu rzemieniem. Naprawde, przydaloby sie je ostrzyc. Pozniej. F'lon wrocil z pelnym kubkiem klahu. -No, teraz wygladasz porzadnie, jak przystoi na Harfiarza Warowni. -Moze bys sie przespal? - zaproponowal Robinton wskazujac puste lozko. F'lon spojrzal i westchnal. -To chyba najlepszy z twoich pomyslow, jak dotad. Obudz mnie, jesli bede potrzebny - dodal, przelknal reszte klahu i zaczal opuszczac cholewy jezdzieckich butow. Zamykajac drzwi, Robinton uslyszal lomot pierwszego buta, rzuconego na podloge. Warownia pelna byla ludzi, ktorzy cicho rozmawiajac stali w korytarzach i w Sali. Rob zszedl po frontowych schodach i spostrzegl, ze cala , wielka komnate zastawiono skladanymi stolami, na ktorych znalazly sie talerze z chlebem, tace pelne owocow i plastrow miesa, pozwijanych tak, by latwo je bylo jesc. Dostrzegl Mistrza Gennella, pograzonego w rozmowie z Mistrzami innych Cechow, ktorzy przybyli, by dopelnic smutnego obowiazku mianowania nastepnego Wladcy Warowni. Gennell rowniez go zobaczyl i zaprosil gestem do towarzystwa. Gdy Robinton poslusznie przeciskal sie przez tlum, rozejrzal sie za Faksem, a przynajmniej za Faroguyem i towarzyszacym mu synem. Doszedl do wniosku, ze zebranie Wladcow Warowni odbywa sie gdzie indziej, ale wypatrzyl Farevena, ktory stal w wejsciu i rozgladal sie z niepewna mina. Do mlodego dziedzica podeszla Naprila, a Robinton dotarl do Mistrzow. Gennell przedstawil go zebranym: Mistrzowi Kowali, Tkaczy, Rybakow, Rolnikow i Gornikow. Robinton znal tylko Mistrzynie Uzdrowicieli Ginie, ktora powitala go krotkim skinieniem glowy. -Opowiedz nam, co sie zdarzylo zeszlej nocy, Robintonie - poprosil Mistrz Harfiarzy. Robinton spelnil polecenie, zadowolony, ze klah i kapiel pomogly mu oprzytomniec. Udalo sie mu zlozyc krotkie, wyczerpujace sprawozdanie. -Cos okropnego! -Wielka tragedia, taka jednoczesna utrata Wladcy Warowni i Wladcy Weyru! -I to w taki dzien! Tuz po Wylegu! -Kto przejmie zarzadzanie Weyrem? Wszyscy spojrzeli na Robintona. -Wydaje mi sie, ze przekazanie wladzy odbedzie sie zgodnie z tradycja, gdy Krolowa znow wzniesie sie do lotu godowego - odparl mlody harfiarz. -Ale Weyr nie moze przez kilka Obrotow byc bez przywodcy - zaprotestowal Mistrz Rybolostwa. -Sa tez doswiadczeni jezdzcy: C'vrel, C'rob, M'ridin - dodal Robinton. - Zeszlej nocy zajeli sie wszystkim. -Nie ma co sie martwic, Nici nie spadaja - stwierdzil Gornik. Tkacz odpowiedzial pogardliwym chrzaknieciem. -Prawde mowisz, chociaz S'loner ciagle bil na alarm. Specjalnie sie tym nie przejmowalem, wiecie? Robinton nie odwazyl sie wypowiedziec swojego zdania w takim towarzystwie, ale zauwazyl, ze wszyscy Mistrzowie, poza jego przelozonym, sa podobnego zdania, co Mistrz Tkacki. -Jora jest mloda - dodal Rolnik. - Gdyby zyla Carola, nie martwilbym sie o porzadek w Weyrze. Ona wiedziala, co jest co. -Zarzadzanie Weyrem to wewnetrzna sprawa jezdzcow - stwierdzil uprzejmie Gennell. - Nie musimy sie o to martwic. Zlozylem kondolencje spizowemu jezdzcowi, ktory nas wiozl. Robinton kiwnal glowa. -To byl F'lon, syn S'lonera. -Naprawde? - wykrzyknela zdziwiona Ginia. - Zdumiewajace. Mysle, ze nie musimy sie martwic o Weyr, skoro sa tam jezdzcy na tak wysokim poziomie. Robinton zakarbowal sobie w pamieci, zeby powtorzyc F'lonowi, jaka stronniczke ma wsrod cechowych Mistrzow. W tym momencie podszedl Raid i powital ich wszystkich, zmeczony, ale uprzejmy, dziekujac za szybkie przybycie. -Kazalem wstawic do malej jadalni siedzenia dla calej Rady, jesli zechcecie panowie juz zbierac sie na obrady - powiedzial. - Pokaz im droge, Robintonie. -Czy to znaczy, ze jestesmy juz wszyscy? - spytal Tkacz, rozgladajac sie po zatloczonej sali. -Przyjechali juz ostatni uczestnicy i sa gotowi do obrad - odparl Raid z uklonem i ruszyl w strone bufetu z napojami, gdzie Maizella z pomoca Cordinga nalewala wino. Obok stal Hayon i z zalobna mina wpatrywal sie w swoj kieliszek. Za nim tkwily Rasa i Anta. Robinton poslusznie zaprowadzil Mistrzow do malej jadalni, ktora ledwie mogla pomiescic tylu gosci. -Poczekaj w poblizu, Robintonie, moze bedziemy musieli jeszcze kogos wezwac - powiedzial Gennell, zatrzymujac sie przy nim, gdy reszta Mistrzow wchodzila do sali. Robinton kiwnal glowa. Kogo mogliby potrzebowac? Nie bylo innych Wladcow Weyru, ktorzy tradycyjnie brali udzial w takich naradach. -Zaczelo sie? - spytal znajomy glos z pelna rozbawienia zlosliwoscia. Robinton powoli odwrocil glowe, dostrzegl Faksa i rzucil mu chlodne spojrzenie. -Wydaje mi sie, ze tak - odparl obojetnym, gladkim tonem. -Jestes tu Harfiarzem, co, Robintonie? - Tak jest. Faks obrzucil go leniwym spojrzeniem, wciaz rozbawiony. - I nawet nie trzeba grzebac zwlok. Ale wygoda! Robinton nie raczyl odpowiedziec na zaczepke. Patrzyl wprost przed siebie, z nadzieja, ze Faks sobie pojdzie. -No coz, stoj tu sobie na strazy. Ja ide - oswiadczyl Faks, obrocil sie na piecie i powolnym krokiem powrocil do Sali. Raida zatwierdzono na stanowisku w niespelna godzine, a potem wyslano Robintona, by sprawdzil, czy w Warowni przebywaja wymienieni przez niego wczesniej jezdzcy. Rada uprzejmie prosila, by ktorys z nich zechcial stawic sie na rozmowe. Szukajac ich, Robinton zastanawial sie, czy nie powinien poslac kogos, by obudzil F'lona. Ale szybko znalazl M'ridina, C'vrela, C'gana i C'roba, stojacych na dziedzincu razem z dziewczyna, ktora ostatnia rozmawiala z Wladca Weyru. -Manora - wskazal na nia C'rob - mowi, ze Wladca Weyru zle sie czul przy kolacji. Slyszala, jak Maidir poprosil o odwiezienie go do domu, a S'loner odpowiedzial, ze sam to zrobi, bo to bedzie dobra wymowka, zeby odejsc od stolu. Ramie bolalo go czesciej niz sie przyznawal, nawet Tinamonowi. Dziewczyna byla jednoczesnie niespokojna i pelna godnosci; oczy miala wciaz czerwone od lez. Ale kiwnela glowa, potwierdzajac slowa Croba, Robin poprowadzil ich do Wladcow Warowni. Faks lisim krokiem podazyl za nimi i usmiechnal sie enigmatycznie, gdy Robinton stanowczo zamknal mu drzwi przed nosem. Gdy Wladcy Warowni zakonczyli rozmowe z Manora i spizowymi jezdzcami, wiekszosc z nich wyszla do Sali, by cos zjesc. Ale Robinton wsrod grupki, ktora pozostala w malej jadalni, spostrzegl Lorda Faroguya. Zdumiala go zmiana, jaka zaszla w tym czlowieku. Byl blady jak sciana ze zmeczenia, jakby zabraklo mu energii i sil. Ledwie byl w stanie odpowiadac Lordowi Melongelowi z Warowni Tillek, z ktorym rozmawial. Korytarzem przecisnal sie ku nim Farevene z taca pelna jedzenia i napojow. Kiwnal glowa na znak, ze poznaje Robintona i pospiesznie skierowal sie ku ojcu i Lordowi Melongelowi. Melongel wzial kieliszek wina i podal go Faroguyowi, a potem z niepokojem popatrzyl na starca, ktory pociagnal lyk napoju i usmiechem podziekowal za uprzejmosc. -Moze niedlugo trzeba bedzie zwolywac nastepna Rade, Harfiarzu - skomentowal Faks, nagle wychynawszy zza plecow Robintona. - Wspomnisz moje slowa. Robinton nie odpowiedzial. Udalo mu sie zachowac obojetny wyraz twarzy, choc w glebi ducha zzymal sie na wygorowane ambicje Faksa. Nie sposob bylo nie martwic sie stanem Faroguya, choc Roba irytowalo, ze przywiazuje taka waga do slow Faksa. Tym bardziej, ze Melongel i Farevene wydawali sie rowniez przejmowac zdrowiem Wladcy Dalekich Rubiezy. Harfiarz niewiele moze zrobic, pomyslal filozoficznie Robinton, przyrzekajac sobie jednak, ze przy okazji zamieni pare slow z Farevenem. Potem dotarly do niego slowa Farevena skierowane do ojca: -Mistrzyni Uzdrowicieli Ginia chetnie cie zbada, ojcze, jak tylko zechcesz. -To nigdy nie zaszkodzi - poparl go goraco Melongel. -Bardzo chetnie - odparl Faroguy, westchnal ciezko i lekko uniosl blade rece spoczywajace na poreczy fotela. Udalo mu sie przywolac na twarz blady usmiech. - Wolalbym, zeby nie trzeba bylo zwolywac zaraz nastepnej Rady. Z mojego powodu. - Pociagnal kolejny lyk wina i przyjrzal sie kieliszkowi. - Obawiam sie, Melongelu, ze bendenskie wina sa mimo wszystko lepsze. -Dajcie nam tyle czasu, ile mial Benden, by udoskonalic swoje winne szczepy, a zobaczycie, ze spiszemy sie lepiej - odparl Melongel z wyzwaniem. -Robintonie? Czeladnik odwrocil sie, czujac dotyk czyjejs dloni na ramieniu. Z tylu stal C'vrel, marszczac brwi. -Simanith jest na wzgorzach, ale nigdzie nie widac F'lona. -Spi w mojej kwaterze. Slanial sie na nogach ze zmeczenia - odparl Robinton. -No coz, podobnie jak my wszyscy. Ale wolalbym, zebys albo zatrzymal go u siebie w pokoju, albo obudzil od razu. Kreci tu sie Faks, a ja mam powazne podejrzenia, potwierdzone zreszta przez Farevena, ze szuka wlasnie F'lona. - C'vrel niespokojnie przestapil z nogi na noge. - Nie watpie, ze F'lon wpakowalby nas w klopoty, a jak na razie mamy ich dosc i bez niego. -Zgadzam sie z toba. C'vrel rozesmial sie sucho, urywanie. -S'loner wyslal F'lona w paru bardzo nierozwaznych misjach - uniosl w gore czarna brew - ktore, szczerze mowiac, wcale nie wyszly na dobre Weyrowi. Ja sam bynajmniej nie popieralem niektorych metod i celow S'lonera. Szczerze mowiac dla wiekszosci z nas - zatoczyl reka krag, wskazujac starszych spizowych jezdzcow - to rownie duza ulga, jak dla Rady, ze S'loner nie jest juz przywodca Weyru. Zrob wiec nam przysluge, Harfiarzu, i trzymaj F'lona z dala od Faksa. Sam zabiore delegatow z Wysokich Rubiezy do domu. Wlasciwie nie wiedzialem, ze F'lon tam dzis byl. Ten lot mial odbyc M'ridin. Robinton kiwnal glowa. Dlaczego F'lon udawal przed nim, ze nie zna Faksa? Przeciez widac bylo, ze pragnal z nim konfrontacji. Na szczescie zmeczenie wzielo gore. Wedrujac ku schodom, Rob zatrzymal sie obok Hayona. -Bede u siebie, na wypadek, gdyby ktos mnie potrzebowal. Polecono mi nie dopuscic do spotkania F'lona z Faksem. -Ach, F'lon jest u ciebie? - Hayon westchnal z ulga. - Wszyscy bylismy ciekawi, gdzie on sie podziewa. Szczegolnie Faks. Nie podoba mi sie ten czlowiek. -Masz dobre wyczucie, Hayonie. -Zatuszuje twoja nieobecnosc. Jest tu dosc harfiarzy, z Mistrzem Gennellem na czele. Robinton zalowal, ze nie moze byc w dwoch miejscach naraz, ale o wiele wazniejsze bylo czuwanie nad snem F'lona, by nie wyszedl i nie natrafil na Faksa, poki nie skonczy sie Rada. Ciekawe, co zaszlo miedzy tymi dwoma. F'lon mial opinie chytrego wojownika... ale zaden jezdziec nie powinien narazac swego zycia, czyli zycia smoka. Dlatego wlasnie S'loner okazal sie nieodpowiedzialny, decydujac sie na lot mimo zlego samopoczucia. Robinton wiedzial, ze ludzkie serce potrafi zatrzymac sie w jednej sekundzie. W tej samej sekundzie Chendith uswiadomil sobie, ze jego jezdziec nie zyje, a obecnosc pasazera nie powstrzyma zadnego smoka od samobojstwa. I spowodowania tragicznej smierci - takiej jak Lorda Maidira. F'lon spal, rozciagniety na lozku. Robinton przykryl jezdzca kocem, by zimno nie obudzilo go przed czasem. Slonce juz sie chylilo ku zachodowi i w pokoju zrobilo sie chlodno. Zamknal drzwi na klucz, wsadzil go do kieszeni, wzial ze schowka lekka futrzana narzute i polozyl sie na mniejszym lozku w pokoju, gdzie mieszkal w dziecinstwie. Zasnal, ledwie zdazyl zaniknac oczy. -Hej, gdzie jest klucz? - mowil mu ktos do ucha, a czyjas reka potrzasala nim szorstko. W pokoiku bylo ciemno; w dziennym pokoju palil sie jeden jedyny koszyk z zarami, ale dlugie buty na nogach postaci stojacej nad lozkiem powiedzialy mu, ze to F'lon, ktory sie obudzil i chce juz odleciec. -Och, przepraszam, F'lonie. Jezdziec niecierpliwie pstrykal palcami, czekajac na klucz, podczas gdy Robinton przeszukiwal kieszenie spodni. -Jesli sie dowiem, ze ludzie z Wysokich Rubiezy odlecieli na innym smoku, bede bardzo niezadowolony. -A ja bede niezadowolony, jesli jeszcze zastaniesz ich w Warowni - odparl Robinton. Oddal mu klucz i polozyl sie z powrotem, zalujac, ze nie moze przespac calego dnia. Slyszal, jak F'lon halasliwie przechodzi przez dzienny pokoj, majstruje kluczem w zamku i otwiera drzwi tak gwaltownie, ze huknely o sciane. -Lepiej pojde za nim - mruknal do siebie, pocieszajac sie mysla, ze C'vrel dawno juz odwiozl trojke z Wysokich Rubiezy do domu. Mial racje. F'lon tez sie tego zdazyl dowiedziec od Hayona, bo gdy Robinton dotarl do szczytu schodow, spizowy jezdziec rzucil mu przez ramie wsciekle spojrzenie. Za chwile jednak, w tak charakterystycznym dla niego przeskoku od nastroju do nastroju, F'lon usmiechnal sie i machnal reka. Napiecie zniknelo z jego twarzy i powedrowal do spladrowanego stolu z przekaskami, by sprawdzic, czy nie zostalo tam cos do jedzenia. Hayon z mlodszym rodzenstwem tworzyli zalobna grupke z jednej strony kominka; z drugiej siedziala Lady Hayara w towarzystwie swoich braci i siostr, ktorzy przybyli, by dotrzymac jej towarzystwa. Robinton zszedl na dol, zatrzymujac po drodze jedna ze sluzacych. -Czy Mistrz Harfiarzy jest tu jeszcze? - zapytal. Machnela reka w strone korytarza, a potem pokazala palcem w lewo, w kierunku malej jadalni. Znalazl tam Mistrza Gennella z Lordem Grogellanem i Mistrzynia Uzdrowicieli. -F'lon wstal - powiedzial - ale, o ile sie nie myle, goscie z Wysokich Rubiezy dawno juz odjechali. Grogellan zachichotal, a Mistrz Gennell sie usmiechnal. -Mistrzyni Giniu, czy mialas okazje, by zbadac Lorda Faroguya? - spytal Grogellan. Kiwnela glowa. -Jego syn zapewni mu najlepsza opieke przez czas, jaki mu jeszcze pozostal - odparla powaznie. - To choroba krwi, na ktora nie ma lekarstwa dla czlowieka w tym wieku. -Czy Faks o tym wie? - zapytal Robinton wprost. Grogellan parsknal; Mistrz Gennell juz chcial skarcic swojego czeladnika, ale Ginia uniosla dlon. -Ten mlody czlowiek wie o wiele za duzo o sprawach, ktorymi nie powinien sie interesowac maly - powiedziala to z naciskiem - dzierzawca. -Ktory moze juz niedlugo przestanie byc maly - uzupelnil Robinton. - To bardzo ambitny, chciwy typ. -Miales z nim jakies starcie w Dalekich Rubiezach? - spytal Gennell. -Nic takiego, Mistrzu, ale czulem sie zobowiazany poinformowac cie, po powrocie z kontraktu, ze nie pozwala on harfiarzom uczyc dzierzawcow podstawowych przedmiotow. Grogellan ze zdziwieniem uniosl brwi i zwrocil sie do Gennella: -To prawda? -Obawiam sie, ze tak. -Ale z pewnoscia ktos tak akuratny jak Faroguy wywarlby jakis nacisk... -Faroguy jest stary, zmeczony i chory - odparl Robinton - i uwaza, ze Karta daje gospodarzom autonomie w obrebie ich ziem. -Rodzi sie tylko pytanie, czy rzeczone gospodarstwo rzadzi sie zasadami Karty - podjela mysl Ginia. Gdy Robinton przytaknal, dodala: - Szczerze mowiac, nie podoba mi sie zachowanie Faksa. Brak tolerancji i bezczelnosc. -Przeciez wyksztalcony dzierzawca jest bardziej wydajny i pozyteczny - zdziwil sie Grogellan. -O ile dobrze zrozumialem, dzierzawcy Faksa i tak musza osiagnac wymagany poziom produktywnosci - wyjasnil Robinton. - Bez zadnej taryfy ulgowej. -Zastanowie sie powaznie nad ta sprawa - obiecal Gennell. -Ja tez - dodal Lord Grogellan. Popatrzyl na drzwi i wstal. - Widze, ze nadjechal juz nasz jezdziec. Wracasz niedlugo do Cechu, Robintonie? -Jestem tu zwiazany kontraktem, lordzie Grogellanie, ale to milo, ze pan pyta. -Informuj mnie na biezaco, Rob - poprosil Gennell. Nie musial wyjasniac szczegolowo, o co mu chodzi. Za to Mistrzyni Ginia zaskoczyla mlodego czeladnika, wspinajac sie na palce i calujac go w policzek. -Obiecalam twojej matce, ze to zrobie - wyjasnila i wyszla, a on gapil sie w slad za nia jeszcze przez jakis czas. Poczul, ze czerwienieja mu policzki, i mial nadzieje, ze nikt inny nie widzial tego pozegnania. Nie bylo ono w stylu matki, ale usmiechnal sie, patrzac, jak Ginia znika w korytarzu. Raid przejal Warownie bez klopotow i bez wahania. Nastepnego dnia wezwal na narade wszystkich rzemieslnikow i spytal, czy pozostaly jakies sprawy do zalatwienia z ktorymkolwiek z nich. Potem oswiadczyl, ze jego siostra, Maizella, zlozy sluby malzenskie po okresie zwyczajowej zaloby, a Lady Hayara pozostanie w Warowni, poki on nie znajdzie stosownej zony. Naturalnie, znajdzie sie odpowiednie zatrudnienie dla licznego rodzenstwa. Przemowa byla wprawdzie niezbyt zgrabna i dosc napuszona, ale nikt nie watpil, ze Raid dotrzyma zobowiazan. Robinton w cichosci ducha jednak zzymal sie na to, jak niezrecznie mlody czlowiek zwraca sie do swoich pracownikow. Gorzka pigulke mozna oslodzic na wiele sposobow, ale Raid zdaje sie nie znal zadnego. Jego slowa wyrazaly calkowite niezrozumienie cudzych uczuc. Tylko Maizella potrafila go za to zganic. Lady Hayara jedynie popatrzyla na niego zalzawionymi oczyma i pokornie przyjela rozkazy. Na szczescie byla dobra gospodynia i od dawna zarzadzala Warownia, wiec w tej dziedzinie nie bylo zadnych tarc. Nawet Raid znal wartosc macochy, totez nie zaczal rozgladac sie za odpowiednia dziewczyna przed uplywem trzech miesiecy od smierci ojca. Ale ze smiercia Maidira cos wyraznie ulecialo z Warowni, ktora stary Lord zarzadzal tak sprawnie i... tak dyskretnie. Gospodarze nie przychodzili do Lorda Raida ze swoimi klopotami: po prostu mowil im, co maja robic, i tyle. Robinton robil, co mogl, by zlagodzic jego bezkompromisowe slowa, sugerujac, ze Raid wciaz jest w szoku po tragicznej smierci ojca, i ze choc dobrze wyszkolony i kompetentny, nie ma tego wyczucia, ktore daje jedynie doswiadczenie. Pewnego dnia, na krotko przed koncem drugiego roku pracy Robintona w Bendenie, Raid wezwal go do biura. -Czeladniku, uslyszalem na twoj temat pare rzeczy, ktore mi sie nie podobaja - powiedzial, od razu przechodzac do rzeczy. - Jestem Wladca Warowni i ma byc tak, jak ja mowie. Nie zycze sobie, zebys uspokajal niezadowolonych gospodarzy albo oczernial moja prace za plecami. Musisz odejsc. -Odejsc? - Robinton przezywal szok rownie gleboki, jak - wedle jego wlasnych slow - Raid po smierci ojca. -Tak odejsc. Niniejszym zwalniam cie ze stanowiska. - Raid rzucil na stol sakiewke z markami. - Zazadam od Mistrza Harfiarzy kogos innego. Naturalnie, bez uprzedzen, bo wykonywales swoje obowiazki wydajnie i aktywnie. Raid kochal te dwa slowa: "wydajnosc" i "aktywnosc". - Ale ja... -Mozesz wezwac z wiezy bebnow tego swojego przyjaciela, spizowego jezdzca, zeby zawiozl cie z powrotem do Cechu. -A to - dorzucil niewielki zwoj pergaminu do sakiewki - oddaj Mistrzowi Gennellowi. Nie odpowiadasz mi jako Harfiarz tej Warowni - warknal i wstal na znak, ze posluchanie skonczone. Robintonowi pierwszy raz w zyciu zabraklo slow. Zgarnal te dwa przedmioty ze stolu, obrocil sie na piecie i wyszedl z biura, zalujac goraco, ze nie moze trzasnac za soba drzwiami. Nie odzywajac sie do nikogo slowem, wsciekly i zawstydzony z powodu dymisji, poszedl do siebie na gore i spakowal rzeczy. Musial zejsc do klasy, gdzie Maizella cwiczyla z drugoklasistami; na pewno wiedziala o zwolnieniu, bo tylko podniosla wzrok, by sprawdzic, kto wchodzi, a potem odwrocila oczy bez slowa i dalej sluchala deklamacji. Zebral wszystkie swoje nury i notatki, usmiechnal sie do swoich bylych uczniow i wyszedl w milczeniu. Niech i tak bedzie, pomyslal, wbiegajac po trzy stopnie na wieze. Na szczycie zabraklo mu tchu, ale rozladowal czesciowo frustracje i gniew z powodu niesprawiedliwosci. Raid mial zbyt malo doswiadczenia, by wiedziec, ze obraza swoich ludzi i ze harfiarzem mozna takze powodowac dla wlasnej korzysci. Dyzur mial Hayon; usmiechnal sie na widok Robintona, ale slowa powitania zamarly mu na wargach, zanim zdazyl je wypowiedziec. -Zezwolono mi na nadanie wiadomosci - powiedzial Robinton, niezdolny do zlagodzenia tonu glosu. Wzial paleczki i wybebnil krotka prosbe o przelot. Oczy Hayona rozszerzyly sie ze zdumienia. Spojrzal na harftarza i znow chcial sie odezwac, ale zrezygnowal. Nieprzyjemnie bylo tak czekac w milczeniu na odpowiedz z Weyru, ale Robinton nie mial nastroju na towarzyskie pogawedki i konwenanse, a Hayon byl na tyle wrazliwy, ze to wyczuwal. Czeladnik ciezko usiadl na krzesle i popijajac klah przygotowal sie na nieokreslony czas oczekiwania na odpowiedz z sasiedniej wiezy. Smok juz by tu byl. -No wiec, o co chodzi, Rob? - spytal w koncu Hayon. -Zdaniem twojego brata, nie jestem odpowiednim dla was harfiarzem. Hayon zmierzyl go spokojnym wzrokiem. -Moj przyrodni brat - poprawil, kladac nacisk na dokladne okreslenie ich pokrewienstwa - czasami uzywa tylko polowy rozumu, z ktorym przyszedl na swiat. Jesli w ogole go uzywa. Czy on zdaje sobie sprawe, jak wiele zrobiles, by uspokoic doswiadczonych dzierzawcow, ktorych on wciaz obraza? -Dokladnie wlasnie dlatego mam odejsc, Hayonie. Powiedz Lady Hayarze, ze mi przykro z powodu odjazdu... -Bedzie jej ciebie naprawde brak - powiedzial lojalnie Hayon. - Absolutnie jej nie zazdroszcze. Ani tobie. Hayon usmiechnal sie lekko. -Jakos przezyje. Wlasciwie zawsze wiedzialem, ze do tego dojdzie. -I to by bylo na tyle - podsumowal Robinton i wyciagnal reke, ktora Hayon serdecznie ujal w obie dlonie. -Cos ci powiem. Maizelli tez bedzie ciebie brakowac... na slubie. -Chyba nie - odpowiedzial Robinton, ale usmiechnal sie bez urazy. -Nadlatuje smok. Aha, jesli to F'lon, ostrzez go, ze moj brat jest wsciekly, ze on tak wiele uwagi poswieca Naprili. -Czyzby? - Umknelo to jakos uwagi Robintona. No tak, Lord Raid nie zyczylby sobie, by jego przyrodnia siostra spotykala sie ze smoczym jezdzcem, choc Lord Maidir pewnie nie mialby nic przeciw temu. Maidir wiedzial, ze zycie w Weyrze czasem bywa wygodniejsze od pracy w Warowni. Hayon wstal, by sprowadzic Robintona po schodach, ale czeladnik potrzasnal glowa: -Nie dawajmy Raidowi pretekstu do narzekan z powodu mojego wyjazdu. Chce sie stad wydostac mozliwie jak najciszej i niezauwazalnie. Hayon zasmial sie cicho. -Musialbys sie ciezko napracowac, zeby cie nie zauwazano, Robie. Bede za toba bardzo tesknil. Robinton kiwnal ostatni raz glowa, dziekujac za te slowa, i ruszyl na dol. Zabral z pokoju worki podrozne, zszedl glownymi schodami i opuscil Warownie nie widziany przez nikogo. Przylecieli po niego F'lon z Simanithem. Robinton dostrzegl w oknie gabinetu Raida, ktory obserwowal, jak rzuca bagaze F'lonowi, by ten umocowal je na smoczym grzbiecie. Potem harfiarz odbil sie mocno na swoich dlugich nogach, wyladowal na uniesionej lapie Simanitha, chwycil oslonieta rekawica dlon F'lona i z jej pomoca wdrapal sie dalej. -Wywalil cie, co? - usmiechnal sie F'lon i wskazal okno. - Mialem nadzieje, ze to zrobi. Bardziej sie przydasz gdzie indziej. -Benden to dobra Warownia - zaprotestowal Robinton lojalnie i zgodnie z prawda. -Za Maidira, tak. Raid bedzie sie musial nauczyc nieco taktu. -Slyszales, co o nim mowia? F'lon wzruszyl ramionami. -Trzymaj sie! - zawolal i Simanith wyprysnal w niebo z sila, od ktorej malo nie odpadly im glowy. Robinton poczul ucisk w gardle, opuszczajac Warownie Benden. Byl tam szczesliwy jako dziecko i taki dumny, ze Maidir poprosil go, by pracowal u niego jako czeladnik. Naprawde, staral sie z calych sil, by postepowac zgodnie z tym, czego go nauczono. Gdzie popelnil blad? -Nigdzie, zgodnie z moja interpretacja calej sprawy - powiedzial mistrz Gennell, gdy Robinton zdal mu sprawozdanie z wydarzen. - Mlody Lord Raid musi sie jeszcze wiele nauczyc o postepowaniu z ludzmi. - Mistrz Harfiarzy zetknal dlonie opuszkami palcow i zrobil wspolczujaca mine. - I nauczy sie, na pewno. Odebral dobra szkole. A wyniki jego obecnego postepowania pokaza mu, jak bardzo sie mylil. -Naprawde? - parsknal Robinton z niedowierzaniem. -Jestem o tym przekonany - usmiechnal sie Mistrz Gennell. - Wlasciwie, to mam co najmniej szesc miejsc, gdzie twoje umiejetnosci zostana odpowiednio wykorzystane. Mozesz sobie wybrac. W ten wlasnie sposob Robintonowi przyszlo spedzic dwa nastepne Obroty w Warowni Tillek. Tam tez poznal swoja pierwsza milosc. Miejsce to mialo jedynie dwie wady. okropna pogode, czyli niemal ciagle zachmurzenie, i bardzo ostre biale wino o smaku dzikich gron, ktore rodzily spadziste zbocza Tilleku. Rob zaczal zdobywanie stopnia mistrzowskiego, obejmujacego wiedze o zastosowaniu Karty oraz zasady arbitrazu i mediacji - najbardziej zaawansowane aspekty pracy harfiarza. Mistrz Harfiarz z Tilleku, Minnarden, ktory uczestniczyl w sesjach sadowych w Warowni, zgodzil sie zajac jego nauczaniem. Robinton nie mogl sie doczekac nauki u tego Mistrza, tym bardziej, ze jego matka miala o nim bardzo dobre zdanie. -Solidnie nauczy cie podstaw, a poza tym to dobry czlowiek - powiedziala. - Nie bedzie ci robil trudnosci - dodala z typowym dla siebie psotnym usmieszkiem, podnoszac wzrok w gore, by spojrzec na wysokiego syna. - Kiedys lubil hustac cie na kolanach - rozesmiala sie, widzac skrzywiona mine Robintona. - Nie martw sie, kochanie. Nie skompromituje cie, wspominajac o tym publicznie. Robinton mial wielka nadzieje, ze tak sie nie stanie. Nie sadzil, by takie wspomnienia mialy mu pomoc w utrzymaniu autorytetu w klasie. Do Tilleku pojechal wierzchem, razem z mlodym Groghe, trzecim synem Lorda Grogellana; dosiadali dobrych zwierzat z ruathanskiej hodowli, tak popularnych na kontynencie. Mieli tez jednego jucznego, ktory dzwigal zapasy i bagaze. Groghe mial spedzic w Tilleku caly Obrot, jako rzadca Lorda Melongela. Wladcy czesto wysylali swoich synow do sasiednich Warowni lub oddawali ich na dluzszy czas na wychowanie, by wprawiali sie w zarzadzaniu w innych warunkach niz domowe. Groghe, energiczny mlody czlowiek, byl w wieku Robintona i wydawal sie bardziej podobny do swojej matki, Winalli, niz do ojca. Sprawil, ze ciezka wyprawa stala sie przyjemnoscia, mimo ze lubil sam decydowac o tym, gdzie rozbija oboz i na co zapoluja. Byl wytrwalym podroznikiem i dobrym towarzyszem. Wprawdzie najbardziej podobaly mu sie rubaszne piesni, ale tez Robinton chetnie spiewal je z nim wieczorami, szczegolnie gdy zatrzymywali sie po drodze w osadach zamieszkalych wylacznie przez mezczyzn - gornikow, pasterzy i lesnikow. Przy prostszych melodiach Groghe akompaniowal mu na fujarce. Ojciec zlecil Groghemu drobne zadanie do wypelnienia po drodze. Jeden z gorali, dzierzawiacych ziemie u Lorda Grogellana, mial klopoty z sasiadem, mieszkajacym na ziemiach Tilleku. Groghe powinien sprobowac rozwiazac spor, ktory narastal od kilku Obrotow. -Mam juz dosc skarg, pisemnych i wyglaszanych na Zgromadzeniach - stwierdzil Lord Grogellan. - Pisalem do Melongela, ktory rowniez jest niezadowolony. Razem z Robintonem z pewnoscia zalatwicie te sprawe. O ile dobrze zrozumialem, chodzi o mur graniczny. Robia widly z bardzo malenkiej igielki. Kiedy zjechali ze zbocza, kierujac sie na pomoc, zobaczyli dwie chaty, obie sporych rozmiarow. Gospodarz z Fortu byl pasterzem, gospodarz z Tilleku - lesnikiem. Chaty dzielila odleglosc kilku smoczych dlugosci, a miedzy nimi widnial zwalony kamienny mur, dlugi na piec czy szesc smoczych dlugosci. Oddzielal on las od pol. Byc moze jakas burza zwalila kilka drzew, ktore upadly na mur, burzac swym ciezarem spory jego odcinek. Jezdzcy spostrzegli rowniez stado kosmatego bydla, ktore kilku mezczyzn wyganialo z wielkim wrzaskiem z lasu. Odpowiadaly im gniewne krzyki trzech innych, czekajacych na polu. Ci pierwsi nie oszczedzali palek, przeganiajac kudlate stworzenia na druga strone muru. -Napraw ten cholerny mur, Sucho, bo zatluke nastepne zwierzaki, co przejda na moja strone! - krzyk jednego z poganiaczy bez trudu dotarl do podroznych. -Aha, pakujemy sie w sam srodek - skrzywil sie Groghe. - No, coz! I tak trzeba to zalatwic. Wczesniej rzeczywiscie planowali, by zajechac za dnia i dopiero wieczorem wstepnie ocenic sytuacje. Teraz trzeba bylo zalatwic wszystko od razu. -Mur ma dwie strony - zauwazyl Robinton z usmiechem. -Dobry wieczor wszystkim - huknal Groghe podniesionym glosem. Mezczyzna przeganiajacy bydlo zatrzymal sie przy kupie kamieni i, oslaniajac oczy przed blaskiem zachodzacego slonca, popatrzyl na obu jezdzcow. Gospodarz odwrocil sie gwaltownie, unoszac solidna lage, a jego synowie - tak podobni, ze nie mogli byc nikim innym - rowniez przyjeli pozycje obronne. -Groghe z Warowni Fort i Czeladnik Harfiarski Robinton - zawolal Rob, wysoko unoszac reke. Dwaj starsi przeciwnicy spotkali sie wzrokiem. -Znow poskarzyles sie Lordowi Grogellanowi, Sucho? - huknal lesnik ze zlosliwym usmiechem. - Witam Dziedzica i Harfiarza. Musicie u mnie zanocowac, razem z moimi - wskazal na dwoch synow. -Bedziemy wdzieczni za goscine, gospodarzu - odparl Robinton grzecznie. Znajdowali sie na tyle blisko muru, ze mogl juz zatrzymac biegusa i zsiasc. Byl wyzszy od wszystkich dzierzawcow i zamierzal to wykorzystac. Groghe rowniez zsiadl i twardo stanal u boku Robintona. -Moj ojciec, Lord Grogellan, pragnie rozwiazac ten spor i przyslal mnie wraz z Czeladnikiem Robintonem, abysmy doprowadzili wszystko do ladu. Tego tylko bylo trzeba; natychmiast obaj gospodarze zaczeli wyglaszac glosne, calkowicie sprzeczne argumenty. Tortole twierdzil, ze mur zwalil sie na strone Sucho, wiec tamten powinien go naprawic; Sucho uwazal, ze gdyby Tortole nie zwalil nieumiejetnie swoich drzew tak, ze upadly na mur i go zniszczyly, nie byloby calej sprawy. Robinton rzeczywiscie dostrzegl karpy scietych drzew po stronie Tortola; byly dokladnie porosniete mchem, co oznaczalo, ze lezaly tak od wielu Obrotow. Burza, zwalajac mnostwo drzew wzdluz granicy lasu na calym wzgorzu, wyrzadzila naturalnie wieksze szkody w lesie niz na lakach pasterza, ale nikt nie wiedzial, dlaczego obie mieszkajace na tym odludziu rodziny nie polacza sie, by odbudowac mur. -Dosyc! - ryknal Groghe. -Zupelnie dosyc - powiedzial Robinton w zapadlej nagle ciszy. - Mur ma dwie strony, przyjaciele. Odpowiedzialy mu tepe spojrzenia. Mlodzi cos miedzy soba mruczeli. -Pewnie, ze mur ma dwie strony - odpowiedzial Sucho z ociaganiem. -Twoja strone i jego strone - cierpliwie wyjasnil Robinton. - Ty odbudujesz swoja, a on swoja. Sucho i Tortole wybaluszyli oczy. Groghe zakaszlal, by ukryc atak smiechu. -Mur jest szerokosci kilku warstw kamienia, prawda? - tlumaczyl dalej Robinton, omiatajac cala grupe surowym wzrokiem. Widzial, ze mur jest na tyle szeroki, by nie moglo go przeskoczyc bydlo, skuszone soczysta trawa pozostala po koszeniu. Sucho pokrecil glowa. -Ten mur stoi tu tak dlugo, jak moja chalupa. -Jak moja chalupa, chciales rzec - wtracil sie Tortole. -To i nic dziwnego, ze w koncu sie zawalil. Przez tyle Obrotow zaprawa na pewno skruszala - powiedzial Robinton. - Ale to nie zmienia faktu, ze mur ma dwie strony. Ty - wskazal na zwalony mur po stronie Tortola - zbudujesz swoja strone, tak by opierala sie o mur Sucha. - Potem zwrocil sie do pasterza: - A ty zbudujesz swoja rowniutko przy stronie Tortola. Zaprawe bedziecie klasc na zmiane, by zlapala obie strony. -A my dopilnujemy, zebyscie zaczeli juz jutro - dodal Groghe. -Mamy cos innego do roboty! - krzyknal oburzony Tortole. -Musze sie zajac stadem! - wrzasnal jednoczesnie Sucho. -Widze, ze kazdy z was ma dwoch synow - wtracil Robinton. - Mocni chlopcy, a kamienie sa pod reka. Ciekaw jestem, ktora trojka skonczylaby robote pierwsza. -No, ja razem z synami... -Moi synowie ze mna... Tortole i Sucho popatrzyli na siebie gniewnie. -No to jutro przekonamy sie, kto wygra, prawda? - powiedzial Robinton uprzejmie i z przyjaznym usmiechem. -Zostajecie u nas - Sucho dzgnal go kciukiem w piers. -Nie, przenocuja u nas, w porzadnej chalupie - sprzeciwil sie Tortole. -Mowy nie ma! - wyszkolony glos Robintona zagluszyl ich obu. - Poniewaz Groghe jest z Fortu, przenocuje u swojego gospodarza. A ja nie naleze ani do Fortu, ani do Tilleku, wiec zostane u Tortola. Ale jesli dzis wieczor ktos chcialby posluchac paru piosenek, to usiade o, tutaj - wskazal na slupek, przy ktorym niegdys musiala byc zamocowana brama, laczaca gospodarstwa - i zaspiewam dla obu rodzin. Bo harfiarz musi byc bezstronny. Potem, zanim zdumieni gospodarze zdazyli wymyslic dalsze argumenty, skoczyl na biegusa i pognal go do przodu przez porozrzucane kamienie. -Czy przed kolacja bede mogl sie umyc? - spytal swojego gospodarza, zatrzymujac sie przy nim. Groghe ciagnal Sucha ku chalupie, w progu ktorej pojawilo sie kilka postaci. Mlody dziedzic zaczal z nimi wymieniac uprzejmosci, a do uszu Robintona doszly mrukliwe odpowiedzi. -Mam nadzieje, ze pozwolicie nam sie dolozyc do posilku - powiedzial Robinton. - Mamy wlasne zapasy: ladnego tlustego whera, ktorego dzis rano zdjalem z galezi - poklepal tuszke przytroczona z tylu siodla. -Jak go upolowales? - spytal jeden z synow, spogladajac na pozbawionego glowy ptaka. -Rzutem noza - odparl obojetnie Robinton. Nie zaszkodzi, by ci ludzie sie dowiedzieli, jak sprawnie harfiarz posluguje sie ostrzem. Mieszkancom dzikich okolic trzeba bylo powtarzac takie rzeczy. Tortole byl od Roba potezniejszy i z pewnoscia bardzo silny. Jego synowie, choc mlodsi, takze byli krzepcy. Rozbawilo go, ze pasterze wygladali na takich, co nie dadza sobie w kasze dmuchac, co prawdopodobnie przyczynilo sie do powstania patowej sytuacji. -I ty jestes harfiarzem? - W glosie mlodego czlowieka brzmialo zaskoczenie. -Och, nieraz musze samotnie odbywac dlugie podroze - wyjasnil Robinton. Gdy dojechali do chaty, uprzejmie uklonil sie trzem kobietom, ktore z niej wyjrzaly, gdy tylko ciekawosc wziela gore nad niesmialoscia. - Czasem trzeba na cos zapolowac. - Uklonil sie nisko najstarszej z kobiet, ubranej w spodnie z surowej skory i wyraznie zaklopotanej obecnoscia goscia. - Wyprosilem u pani meza schronienie na dzisiejsza noc. Mam tez cos, co mozna dolozyc do garnka. - Sklonil sie jeszcze raz, podajac jej whera. Pare razy otworzyla i zamknela usta, ale nie padlo z nich ani jedno slowo. Jedna z kobiet odebrala jej ptaka, obejrzala go doswiadczonym okiem i udalo jej sie usmiechnac. -Mlody i swiezo upolowany. Dzieki, Harfiarzu - powiedziala i tracila lokciem druga, zbyt zaskoczona, by jakos zareagowac na usmiech Robintona. - Bardzo sie przyda. Gdyby te obiboki czasem wybraly sie na polowanie, zamiast tylko lazic za bydlem, nie musielibysmy ci go zabierac, panie. - Usmiechnela sie znowu, tracila druga kobiete, niosaca upolowanego ptaka, i ruszyla w strone chaty. -Przygotuje ci miejsce na przygorku, Harfiarzu - powiedzial jeden z chlopcow, przypominajac sobie o gospodarskich obowiazkach. -A ja zajme sie wierzchowcem. Z Ruathy, prawda? - powiedzial drugi, wzial od niego lejce i obrzucil biegusa spojrzeniem pelnym aprobaty. -Zaraz... tylko wezme rzeczy- odparl Robinton, rozwiazujac wezel przy jukach. Zdjal je razem z gitara. -Zagrasz dla nas wieczorem? - Oczy pierwszego chlopca rozblysly nadziej a. -Powiedzialem, ze zagram, to zagram. Na granicznym slupie, zeby obie rodziny - podkreslil - mogly posluchac. Chata, choc nieco prymitywna, byla przestronniejsza nizby to sie moglo wydawac z zewnatrz. Najwieksza izba wyraznie sluzyla do prac, ktore mozna wykonywac pod dachem, ale podzielono ja na dwie czesci: kobieca i meska, a przy kominku znalazlo sie miejsce na kat jadalny i kilka wygodnych foteli. Na bocznych scianach i dlugiej scianie z kominkiem widnialy drzwi do dalszych pokoi; z boku przystawiono jeszcze drabiny prowadzace na przygorki. Robinton zapamietal sobie, ze jesli przygotuja mu poslanie na gorze, bedzie musial ciagle uwazac na glowe. Ale poprowadzono go do jednego z bocznych pokoi, gdzie stalo duze lozko. Jeden z chlopcow zabral odziez z dwoch stolkow i skrzyni i gestem zaprosil Robintona, by polozyl tam swoje rzeczy. -Kogo pozbawilem pokoju? - spytal czeladnik. -Ojca i matke - zasmial sie chlopak. - To zaszczyt dla nich... i dla nas... ze goscimy harfiarza. Jestem Yalrol. Moj brat to Torlin. Matka ma na imie Saday, a dziewczyna, ktora wziela whera, to moja zona, Pessia, z Cechu Rybackiego w Tilleku. Moja siostra ma na imie Klada. Chcialaby wyjsc za syna Sucha, ale rodzice nie chca sie zgodzic, z powodu tego muru. Gdyby jednak za niego wyszla, mielibysmy z Pessia osobny pokoj dla siebie. Yalrol mowil przyciszonym glosem, starajac sie szybko przekazac Robintonowi wszystkie konieczne informacje, zanim zbyt dluga nieobecnosc nie sprowadzi ojca, ciekawego przyczyny opoznienia. -Pokaze ci laznie, panie - dodal, a Robinton podziekowal polglosem, przeszukujac juki w poszukiwaniu mydla, recznika i czystej koszuli. Laznia byla ogrzewana jakas rura, prowadzaca od kominka, wiec mogl nieoczekiwanie wziac ciepla kapiel. Niedlugo jednak przesiadywal w cieplej wodzie, choc najchetniej poczekalby, az goraco wyciagnie bol z obolalych podczas podrozy kosci. I tak byl zreszta wdzieczny losowi za ten luksus. W pokoju rozlozono stol, choc Robinton mial wrazenie, ze rodzina zwykle jada w fotelach przy kominku. Pessia dokladala ostatnie kawalki whera do kipiacego sagana, wiszacego nad ogniem. Saday starannie darla liscie zieleniny i wkladala je do pieknie rzezbionej drewnianej misy, a Klada, wciaz wstrzasnieta obecnoscia obcego, i w dodatku harfiarza, probowala ustawic kubki na tacy nie tlukac zadnego. Skarciwszy ja za niezrecznosc, Torlin odebral j ej tace, zlapal buklak z winem i gestem zaprosil harfiarza, by usiadl przy stole. Choc wino bylo kwaskowate i ostre, Robinton przyjal je z wdziecznoscia i wzniosl harfiarski toast na czesc gospodarzy, usmiechajac sie do Saday, ktora niesmialo ustawila na stole mise z salata. -Przepiekny wyrob, gospodyni Saday - powiedzial uprzejmie, gladzac palcem brzeg naczynia. - Czy to tutejsze drzewo? Kiwnela glowa i udalo sie jej usmiechnac, choc potem, gdy popijala wino, starannie unikala wzroku goscia. Po obiedzie oswoila sie jednak na tyle, ze nagle oswiadczyla, iz to ona sama utoczyla te mise. -Czy sprzedajesz, pani, swoje wyroby na Zgromadzeniach? - zapytal. Wiele osob dorabialo sobie w ten sposob. Energicznie potrzasnela glowa. -Nie sa dosc dobre. -Nie zgadzam sie z tym - odpowiedzial uprzejmie - a znam sie na snycerce. Sam robie wlasne instrumenty. Pochylila glowe i nie odezwala sie wiecej. Pochwaly Robintona spodobaly sie jednak Tortolowi, ktory w miare uplywu posilku stawal sie coraz bardziej uprzejmy. Rozmowe zdominowali mezczyzni, ktorzy zadawali wiele pytan i ciekawie sluchali odpowiedzi Robintona; poczatkowe niezadowolenie z rozwiazania ich sporu znacznie zmalalo. Pessia, wychowana w duzej spolecznosci, czula sie na tyle swobodnie, by kilkakrotnie wtracic sie do rozmowy, pytajac o sprawy dotyczace innych zakatkow Pernu, a Valrol usmiechal sie do niej z duma. W spokojniejszych okolicznosciach Valrol bylby calkiem sympatyczny. Robinton zauwazyl, ze mlodzi wymieniaja pelne uczucia spojrzenia i szybko zrozumial, dlaczego dziewczyna zdecydowala sie na gospodarskiego syna, mimo ze mieszkal na takim odludziu. Klada byla rowniez atrakcyjna... to znaczy bylaby, gdyby choc raz odwazyla sie na kogos spojrzec. Mila poobiednia rozmowe przerwalo pukanie do drzwi. Wszyscy trzej mezczyzni skoczyli na rowne nogi, a Saday pisnela z trwoga. Robinton pierwszy podszedl i otworzyl, by zapobiec ewentualnym nieprzyjemnosciom. W progu stal Groghe z zarami w jednej rece, a fujarka w drugiej. -Psiakrew, malo karku nie skrecilem przez ten cholerny mur - mruczal pod nosem. - Jesli skonczyles juz posilek, Czeladniku Robintonie, chetnie poznalibysmy kojaca moc twoich nowych piesni. Tortole siegnal po drugi koszyk z zarami. Cala rodzina wlozyla szale i kurtki i wyszli, tworzac cos w rodzaju kordonu, postepujacego w slad za Robintonem. -Pessio, wez moja gitare, dobrze? - powiedzial, wskazujac swoj pokoj. Gdy wrocila, zachwycona, ze powierzono jej tak honorowe zadanie, przylaczyl sie do Grogha i wszyscy ruszyli ku bramie, gdzie, zgodnie z wczesniejsza obietnica, mial spiewac. Rodzina Sucha powystawiala krzesla, wiec i Tortole polecil synom przyniesc siedziska. -Piekny wieczor - powiedzial Robinton, gdy Groghe znalazl sobie miejsce na zwalonym murze i usadowil sie wygodnie. Harfiarz i Dziedzic puscili do siebie nawzajem oko, wymienili usmiechy i Robinton zajal sie strojeniem gitary. Chociaz mial niewielka grupke sluchaczy, rozpoczal od Piesni o Obowiazkach. Groghe zawtorowal mu na fujarce. Blask zarow na zasluchanych twarzach, ludzie spragnieni muzyki i wzajemnej bliskosci i ta zalosnie smieszna klotnia o mur, ktora ich podzielila - to wszystko tworzylo atmosfere, ktorej Robinton mial nigdy nie zapomniec. Przekonal sie tu po raz kolejny, jak wazny jest jego zawod. Zbyt wiele rzeczy w zyciu uwazal do tej pory za oczywiste. Gral i spiewal, az ochrypl. W miare uplywu czasu do refrenow przylaczali sie nastepni sluchacze. W koncu, gdy Rob juz prawie nie mogl spiewac, mial calkiem niezly chorek, ktory nawet miejscami spiewal na trzy glosy. Gdy wreszcie Groghe zakonczyl wieczor, Robinton nie czul juz posladkow od siedzenia na kamiennym slupku. -Kawal drogi dzis przejechalismy, przyjaciele - powiedzial - a przed wami jutro budowa muru. Spiewaliscie dzis razem i w harmonii. Niech i jutrzejszy dzien uplynie w takim nastroju. -Ja buduje tylko swoja polowe - odezwal sie niepokonany Tortole. -A Sucho swoja - szybko odparl Robinton, wskazujac na gospodarza, ktory zawahal sie chwile, zanim kiwnal glowa. - Wasze kobiety nie potrzebuja tu meskich klotni - dodal harfiarz. - I tak sa osamotnione w tych gorach, a wy nie pozwalacie im dzielic zycia z druga rodzina. Kobiety glosno przytaknely. Zanim Robinton i Groghe przygotowali sie do odjazdu, obie rodziny juz pracowaly - kobiety z obu stron razem mieszaly swieza zaprawe i wydlubywaly stara spomiedzy kamieni. Harfiarz na pozegnanie podarowal Pessi plik nowych piesni. -Masz dobry, mocny alt. Namow wszystkich, by znow zaczeli razem spiewac. -Namowie. Strasznie mi tego brakowalo - powiedziala, sciskajac jego reke przez chwile, zanim przyjela nuty. - Dziekuje - szepnela cicho. Gdy dotarli do szlaku wijacego sie przez las, Groghe tracil Robintona noga w strzemie i usmiechnal sie szeroko: -No, no, mur ma dwie strony. Patrzcie go! Masz nie tylko gadane, Harfiarzu, ale i pomysly! Ojciec peknie ze smiechu. Robinton usmiechnal sie, choc z trudem wyobrazal sobie pelnego godnosci Lorda w ataku smiechu. Prawde mowiac jednak, byl calkiem zadowolony z roli, jaka odegral w tej udanej interwencji. Rozdzial XII Zanim dojechali do Tilleku, Groghe zdazyl opowiedziec o ich zdolnosciach rozjemczych, w kazdym goszczacym ich gospodarstwie wzdluz dlugiej nadbrzeznej drogi wiodacej do Warowni na koncu polwyspu. Robinton mial juz tego troche dosc. Lord Melongel z ulga powital wiadomosc, ze spor gospodarzy zostal zazegnany. Ucieszyl sie, ze dolacza do grona swoich pracownikow Czeladnika Robintona, ktory juz po drodze zdazyl dowiesc zdolnosci mediacyjnych. Aby zrownowazyc ten pomniejszy sukces, Robinton czul sie zobowiazany opowiedziec mu o okolicznosciach, w jakich musial opuscic Warownie Benden.-W koncu tego pozaluje, ten mlody Raid - odparl Melongel, gdy Robinton szczerze z nim porozmawial. - Jego strata, zysk Tilleku. Chodz, poznasz moja pania i cale stadko obiecujacego potomstwa. Mistrz Minnarden jest poza Warownia, zlecilem mu postepowanie rozjemcze, wiec dopiero za jakis czas dowiesz sie, jakie dokladnie czekaja cie obowiazki. Chcialbym jednak od razu cie ostrzec, ze lubie zmieniac czeladnikow co trzy lub cztery Obroty, wiec nie bierz tego do siebie, gdy Minnarden lub ja zaproponujemy ci, bys przeszedl gdzie indziej. Robinton odpowiedzial usmiechem, bo spodobalo mu sie zachowanie tego czlowieka: bylo jak powiew swiezego powietrza po kontaktach z dwoma starszymi Wladcami, ktorym sluzyl, a juz szczegolnie po pouczeniach Raida. Melongel byl w kwiecie wieku, aktywny, pelen energii, przystojny i czerstwy, choc nie tak wysoki jak jego harfiarz. Wydawalo sie, ze ma czas i na wypelnianie obowiazkow w Warowni, i na rybackie wyprawy na kutrze. W Warowni Tillek mial siedzibe nie tylko Cech Rybacki, ale i Stoczniowy, dzieki czemu budowalo sie tu najwiecej kutrow na zachodnim wybrzezu. Melongel doskonale znal potrzeby tego fachu, podobnie jak rolnictwa i lesnictwa; dzieki temu Tillek przynosil duze dochody. Lord mial nawet kwalifikacje kapitanskie, ale nigdy sam nie dowodzil statkami. Kiedys, na morskiej wyprawie wzdluz wybrzezy Morza Poludniowego do Neratu, Melongel poznal corke bogatego gospodarza, poslubil ja i zabral do swojej Warowni. Robinton slyszal kiedys, jak twierdzil, ze byla to najkorzystniejsza wyprawa jego zycia. Mistrz Minnarden, powrociwszy w dwa dni pozniej, serdecznie powital swojego nowego czeladnika, wspominajac dawne dni w Cechu Harfiarzy i duety spiewane z Mistrzynia Merelan. Robinton wstrzymal oddech, ale jego nowy przelozony nie napedzil mu wstydu przed pozostalymi dwoma czeladnikami i nic nie wspomnial o dzidziusiu Merelan. -Rozumiem, ze nie brak ci cierpliwosci do pracy z bardzo opoznionymi uczniami, a mam tu kilku takich. Chcialbym, zebys ich doprowadzil do przecietnego poziomu klasy. Z jednym moze ci sie to nie udac, ale i ja, i rodzice bedziemy ci wdzieczni, jesli nauczysz go czegokolwiek. Robinton mruknal jakies uprzejme slowko. -Aby zrownowazyc te harowke, chcialbym, abys odbywal cwiczenia choru ze spiewakami z tutejszej Warowni. Ostatnio mam tyle spraw rozjemczych, ze musialem zrezygnowac ze stalej pracy z nimi. Poza tym dostaniesz obowiazkowy przydzial dyzurow na wiezy bebnow. - Tu Minnarden sie skrzywil, bo dlugie godziny nadsluchiwania i przymusowego bezruchu byly zmora wiekszosci harfiarzy, z natury energicznych i zwawych. - Jesli znajdziesz w Warowni grupke chlopcow chetnych do nauki kodow bebnowych, bede ci zobowiazany. Skroci nam to sluzbe. Ja nie mialem czasu, a Mumolon ani Ifor nie sa tak wysoko oceniani przez Mistrza Werblistow z Cechu, jak ty. Robinton ponownie kiwnal glowa. Mial te przewage, ze wychowal sie w Cechu i nauczyl czytania kodow na dlugo przed zajeciami na wiezy bebnow. -Do tego normalne wieczorki muzyczne, ale zwykle sie przy nich zmieniamy. - Mistrz Minnarden popatrzyl pytajaco: - Przywiozles nowe ballady? - Gdy Robinton odpowiedzial usmiechem, Mistrz westchnal z ulga. - Mumolon i Ifor to dobrzy harfiarze, swietni nauczyciele, ale nie potrafia nic skomponowac, nawet jesli ktos da im gotowa muzyke i slowa do zlozenia razem. To twoja specjalnosc, o ile wiem... tylko nie udawaj mi tu skromnisia. Robinton zasmial sie cicho. -Odpowiada ci kwatera? Mlody czlowiek z wdziecznoscia sklonil glowe, bo dostal pokoj od zewnetrznej strony, niewielki, lecz przytulny, z oknem wychodzacym na zewnatrz i przylegajaca lazienka. -Potrzebujesz czegos jeszcze? Potrzasnal glowa. -Dobrze. Tillek nie przypomina kroliczej nory, jak wiekszosc Warowni. To dlatego, ze w skale nie ma tak wielu grot, wiec stworzono solidne budowle z tutejszego kamienia. Sa calkowicie odporne na opad Nici. Robinton rzucil mu bystre spojrzenie. Po raz pierwszy ktos w. rozmowie wspomnial o Niciach. -Hmmm, tak, mlody Harfiarzu, jestem przekonany, ze znowu ujrzymy Nici - potwierdzil z powaga Minnarden. - Zbyt wiele roznych rzeczy wyczytalem w Archiwach, by liczyc na to, ze Pern ominie ich powrot... w swoim czasie. Czy jestes podobnego zdania? Musze dodac, ze malo kto tak mysli, wlacznie z Melongelem, ktory jest przeciez oczytanym czlowiekiem... -Smoki powiedzialy mi to samo. I mam przyjaciol w Weyrze... - przyznal Robinton z wahaniem. Coz, jesli Minnarden wierzy w powrot Nici, nie bedzie mial nic przeciwko przyjazni ze smoczym jezdzcem, pomyslal. -Podtrzymuj te przyjaznie. Dbaj o nie - odpowiedzial Minnarden. Nagle przechylil glowe na bok. - To dlatego mlody Raid sie ciebie pozbyl? - Uniosl reke, gdy Robinton niespokojnie poprawil sie w krzesle. - Wiem, wiem. Jesli wierzy sie w cos - w cokolwiek - nalezy sie tej wiary trzymac. A poza tym - powiedzial, wstajac - gdybys mial potem jakies zastrzezenia, to wolalbym, zeby moi harfiarze rozmawiali na takie tematy ze mna, a nie narzekali miedzy soba. I jeszcze ostatnia sprawa: poniewaz glowna czesc dochodow tej Warowni pochodzi z rybolostwa, dobrze byloby, gdybys postaral sie jak najwiecej dowiedziec o tym odmiennym stylu zycia. Nigdy nie zaszkodzi wiedziec wiecej. Nawet kadlub statku ma dwie strony. Robinton jeknal: alez go nudzily te komentarze! Ale musial usmiechac sie do Minnardena, ktoremu wyraznie sie spodobala przygoda jego nowego czeladnika. Mistrz wzial z polki za soba solidny, oprawny w skore tom i popchnal go po blacie biurka do Robintona. -Jesli jeszcze nie nauczyles sie Karty na pamiec, zrob to szybko. I przestudiuj najczestsze przypadki wykroczen - usmiechnal sie. - Ta czesc naszego zawodu bywa niekiedy calkiem interesujaca - westchnal - ale czasami moze doprowadzic do szalu; to tak jakbys mial do czynienia z najmniej zdyscyplinowanym i do tego uposledzonym umyslowo typem. Kilkoro srednich dzieci z dziewieciorga potomstwa Melongela nalezalo do choru, z ktorym Robinton mial prowadzic proby. Dwoch chlopcow i dziewczynka, bystre, inteligentne i ciekawskie dzieci, bylo na tyle muzykalnych, ze nadawalo sie do Cechu Harfiarzy. Oterel, najstarszy syn, zaledwie o rok mlodszy od Robintona, byl dlugonogi, niezgrabny i tak chudy, jakby jego miesnie dopiero doganialy kosci. Oterel byl zachwycony, ze Groghe bedzie dzielil jego pokoj i obowiazki, bo pracowal jako zarzadca majatku ojca i przewidywal, ze we dwoch bedzie im latwiej. Byla tez Kasia, najmlodsza siostra Lady Juvany, ktora mieszkala na stale w Tilleku. Juz przy pierwszym spotkaniu Robinton znalazl sie pod urokiem tej atrakcyjnej mlodej kobiety. Jeden Obrot temu Kasia stracila ukochanego w nawalnicy morskiej u wybrzeza Neratu, na dwa tygodnie przed slubem. Rodzice wyslali ja do Juvany, by pocieszyla sie w zalobie. To wlasnie ta aura smutku go tak pociagala, ten zal, przezierajacy co chwila z pieknych, zielonych jak morze oczu. I ten delikatny usmiech, ktory rozjasnial drobna buzie tylko na krotkie momenty. Byla mimo wszystko pogodna, uczynna i mila, i doskonale rozumiala klopoty siostrzencow i siostrzenic. Widac bylo, ze zna wszystkie ich sekrety, podobnie jak swojej siostry. Miala doskonala pamiec i nieraz zaskakiwala wszystkich zdumiewajacymi informacjami, ktore dawno temu wygrzebala z jakis zrodel. -Po prostu zapamietuje rozne rzeczy - odpowiedziala, lekko wzruszajac ramionami, gdy Robinton spytal ja, skad zna wszystkie slowa starej Ballady Instruktazowej, ktora chcial przypomniec sluchaczom. I rzeczywiscie je znala, co do jednego. - Nie potrafie powiedziec, dlaczego znam akurat te ballade, ale znajdziesz ja na drugiej polce od gory, po prawej stronie w bibliotece. I oczywiscie tam byla, a Kasia usmiechnela sie, zadowolona, ze dobrze zapamietala to miejsce; przy takich okazjach jej smutek na chwile sie ulatnial. Robinton postanowil, ze z czasem calkiem go rozwieje. Ze smutkiem dowiedzial sie, ze nie jest jedynym mlodziencem w Warowni, ktory ma podobne ambicje, wlaczajac w to jego kolegow - harfiarzy. Mial dopiero dwadziescia lat, ale ukrywal to, bo wygladal na starszego i mial juz piec Obrotow prawdziwej harfiarskiej pracy za soba. Ani Mumolon, ani Ifor nie wiedzieli, ze juz w wieku pietnastu lat zmienil stoly i otrzymal czeladniczy wezel. Minnarden o tym wiedzial i pewnie Melongel tez, ale nie brali pod uwage jego mlodosci, przydzielajac rozne trudne zadania. Szczegolnie po Historii z Murem. Jesli Ifor i Mumolon nawet podejrzewali, ze jest mlodszy, nie dbali o to, bo wykonywal swe obowiazki tak dobrze, ze nie sposob go bylo krytykowac. Kasia byla o kilka Obrotow starsza, ale wygladalaby mlodziej, gdyby nie zaloba. Jednak ta roznica wieku, podobnie jak widoczna tesknota za utraconym ukochanym, spowodowaly, ze Robinton nie odwazyl sie sprawdzac, czy kobieta odwzajemnia jego nagle, gwaltowne oczarowanie. Codzienne zajecia pozwalaly im sie czesto spotykac, w czym mial wiecej szczescia od pozostalych mlodziencow, ktorzy do niej wzdychali. Zadowalal sie wiec jej milym towarzystwem, blyskotliwym poczuciem humoru, urokiem osobistym, popisami pamieciowymi i czesto spiewem. Byla doskonale wyszkolona: spiewala slodkim, delikatnym sopranem, grala na skrzypcach i fujarce. Zazdroscila mu wspanialej harfy; sama grywala dosc dobrze, ale nie miala wlasnego instrumentu. Powzial wiec pomysl, by zrobic dla niej harfe w wolnym czasie. Z Tilleku wysylano wiele drewna, skladowano tam tez deski do budowy statkow. Zaprzyjaznil sie z tamtejszym Mistrzem Ciesielskim, utalentowanym snycerzem imieniem Marlifin, ktory na kazde zyczenie z przyjemnoscia dostarczal mu dobrze wysezonowane kawalki drewna nietypowych gatunkow. W Tilleku byl doskonale wyposazony warsztat, podobnie jak we wszystkich wiekszych Warowniach, wiec Robinton mogl wprowadzic w zycie swoj plan. Poprosil Marlifina, by wyrzezbil na przednim ramieniu harfy kwiatowy wzor, bo Kasia kochala kwiaty. Sam nie potrafil dobrze rzezbic, a ta harfa miala byc przeciez niezwykla. Po wielu potknieciach i skaleczeniach udalo mu sie jednak samemu wyrzezbic ozdobne wygiecie i gryf, do ktorego nastepnie mogl zamocowac klucze do strojenia strun... gdy nadejdzie wlasciwy moment. Usluchal takze rady Minnardena, by nauczyc sie wiecej o rybackim rzemiosle, i zdobyl wielkie uznanie Melongela, a przy okazji Kasi, gdy zglosil sie na ochotnika do rybackiej wyprawy z kapitanem Gostolem, ktorego spotkal kiedys w Cechu Harfiarzy. "Panna z Polnocy" miala dlugosc smoka. Kasia rowniez miala poplynac na tym statku, jako kucharka i towarzyszka corki Gostola, Vesny, ktora zdobywala szlify drugiego kapitana. W sklad czternastoosobowej zalogi wchodzily jeszcze dwie kobiety. Robinton zdziwil sie, ze kobiety zegluja. Jak kazdy harfiarz, byl przyzwyczajony, ze kobiety maja rowne prawa jako wykonawczynie muzyki i kompozytorki, ale nigdy nie przyszlo mu na mysl, ze inne Rzemiosla rowniez dopuszczaja kobiety na powazne, odpowiedzialne stanowiska. Zaskoczylo go, ze lowia one ryby na rowni z mezczyznami, bo wiedzial, jaka to ciezka praca. Przekonal sie o tym wlasnie podczas tego rejsu. Na szczescie bardzo pomogla mu odpornosc na chorobe morska. Ciezko pracowal przy opuszczaniu i wciaganiu sieci, slizgal sie na rybich wnetrznosciach, smial sie, gdy wstawal caly ubabrany sluzem i krwia - i pozwolil, by zartowano sobie z zapachu, jaki roztaczal, zanim ukonczono prace i mogl sie przebrac. Choc nie postawiono go na wachcie, bo braklo mu doswiadczenia, mogl przeciez pomagac w kambuzie przy podgrzewaniu klahu i zupy dla wachtowych. Naturalnie, w kambuzie pracowala tez Kasia, choc pomagala takze przy patroszeniu i soleniu polowu. Mieli wiec okazje do rozmowy. Staral sie byc subtelny i pogodny, wyszukiwal dla niej w pamieci rozne zabawne ciekawostki, by rozproszyc smutek, ktory czasem ja otaczal. A wieczorami, albo gdy zeglowali w poszukiwaniu nowych miejsc polowu, zawsze udawalo mu sie byc blisko niej, gdy spiewem skracali rybakom czas podrozy. Modulowal swoj mocniejszy baryton tak, by pasowal do jasnego sopranu Kasi w duetach i choralnych refrenach. Nauczyl sie tez kilku ulubionych rybackich piosenek spiewanych przy pracy. Najzywsze wspomnienie, jakie zachowal z tamtego siedmiodnia, dotyczylo ryb-towarzyszy, ktore, jak mu powiedzial kapitan Gostol, lubily plywac razem ze statkami rybackimi. -Popatrz, to stary Blizna - kapitan wskazal jedna z ryb, na ktorej butelkowatym nosie rzeczywiscie widniala blizna. - Musialo go cos skaleczyc. -Potrafia spiewac? - spytal Robinton, slyszac dzwieki wydawane przez dziwne ryby, ktore wyskakiwaly w powietrze. -Nie, one wydaja te dzwieki wydmuchujac powietrze z dziurek do oddychania - wyjasnil Gostol. - Ale znam przypadki, kiedy ratowaly ludzi, co wypadli za burte. - Przerwal i zwrocil glowe w strone srodokrecia. - Sztorm byl za mocny, zeby ratowac chlopca tej tam, mlodej. Szkoda. Dobry rybak. Mila dziewczyna. Nie powinna za dlugo sie smucic, co? - przechylil glowe i popatrzyl na Robintona z chytrym usmieszkiem na wyrazistej, wysmaganej wiatrem twarzy. Robinton rozesmial sie. -Sadzac z tego, ilu chlopakow zaglada do niej w Warowni, wystarczy, zeby na ktoregos skinela palcem. -Tak mowisz, co? - Nagle Gostol wskazal palcem w dol: - Ma nowe mlode, od czasu, kiedy ja ostatnio widzialem. Ta z laciatym pyskiem. Widzisz ja? Ryba- towarzysz niemal zawisla w powietrzu, piszczac i cmokajac na ludzi. Dobrze wiedziala, ze ja podziwiaja. Dziecko, o polowe mniejsze, z calych sil staralo sie jej dorownac. -Czy po tych samych wodach zawsze plywaja te same ryby? - Tak mysle. Latwo je rozpoznac. - Kapitan westchnal, co rzadko mu sie zdarzalo. - Lubie na nie patrzec. Czasem - powiedzial i oparl ramiona na relingu - czasem zdaje mi sie, ze one jakby...- zatoczyl kolo dlonia o grubych palcach - jakby prowadzily nas w jedna albo w druga strone, a my plyniemy za nimi, bo one wiedza, gdzie sa lawice ryb. -Naprawde? - Robinton rowniez oparl sie o reling, jakby dzieki temu mogl sie zblizyc do skaczacych ryb- towarzyszy, ktore wciaz do niego piszczaly, jakby chcialy mu przekazac cos, co nie do konca potrafil zrozumiec. -Przynosza szczescie, to na pewno. Zaden rybak o nich nie zapomina. Zawsze cos im dajemy, z kazdej sieci. - Kapitan wyprostowal sie i wpatrzyl w wode, nagle czyms zaalarmowany. - Uwaga! Tak jest! Wplywamy w lawice brazow. Dobre do jedzenia. Dobre do solenia! - Skoczyl do przodu, wykrzykujac rozkazy, by zaloga przygotowala sie do rzucenia sieci. Robinton mogl obserwowac lawice po zawietrznej burcie "Panny z Pomocy". Gietkie ciala pokrywaly szare pasy; ryby byly grube jak jego przedramie i mialy wybaluszone oczy z jednej strony tepo zakonczonych pyskow. Nigdy w zyciu nie widzial takiej ilosci ryb. Naturalnie, w dziecinstwie wedkowal w Osadzie Pierie, ale tylu naraz nigdy nie napotkal. Jak tez one plyna razem, nie zderzajac sie ze soba? Czy maja jakiegos przywodce, jak bydlo? A moze taki sam instynkt, jaki pozwala smokom unikac zderzania sie, nawet gdy wychodza z pomiedzy w szyku zurawim? Byl zafascynowany. Gostol ryknal komende, by opuscic sieci i Robinton oderwal sie od widowiska, by pomoc marynarzom. Byl to ostatni dzien ladnej pogody w czasie rejsu; wkrotce nadciagnely chmury i trzeba bylo pracowac w siapiacym deszczu, ktory dodatkowo utrudnial i tak juz ciezka prace. Robinton byl wyczerpany, obolale miesnie protestowaly przeciw nadmiernemu wysilkowi, a dlonie pokryly mu pecherze. Wiec kiedy wreszcie mozna bylo odpoczac przy poznej kolacji i poproszono go o muzyke, wyciagnal swa wierna fujarke, wiedzac, ze w ten sposob obolale palce ucierpia najmniej. Odetchnal z ulga, gdy wplyneli do glebokiej naturalnej zatoki, dzieki ktorej Tillek stal sie najlepszym portem na dlugim zachodnim wybrzezu. Wzdluz brzegu ciagnely sie dlugie rzedy domkow wykutych w skale albo z niej zbudowanych, przyklejonych do urwiska na kilku poziomach. Kazdy mial molo, wiec niektorzy rybacy mogli cumowac tuz przed wlasnym domem. Pomosty, unoszace sie i opadajace wraz z przyplywem, ulatwialy wejscie na schody, niektore wyciete gleboko w skale. Gdy "Panna z Polnocy" przemknela miedzy falochronami, wydluzajacymi ramiona zatoki, uksztaltowanej w litere "U", ludzie z brzegu zaczeli machac pozdrawiajac marynarzy, ktorzy klarowali liny i zagle, przygotowujac sie do wejscia do portu. Gostol pozwolil swojej zastepczyni doprowadzic statek do nabrzeza, a Robinton, wiedzac, jak bardzo Vesnie zalezy, by manewr wypadl zadowalajaco, wstrzymywal oddech w napieciu. Podeszla do niego Kasia, ktora zmienila przeciwdeszczowe ubranie na dluga spodnice i gruby welniany sweter, ktory chronil ja od wiatru; wlosy miala starannie zaplecione, a oczy nie wydawaly sie juz tak bardzo smutne. Moze pozeglowala, by rozwiac ostatnie smutne wspomnienia zwiazane z Merdinem? Raz nawet wspomniala jego imie podczas rejsu. -Nie udus sie, Rob - powiedziala, zasmiala sie i lekko objela dlonmi jego lewe ramie. To, ze nazwala go zdrobniale, sprawilo, ze ponownie wstrzymal oddech. Czy to znaczy, ze go polubila? -Uda jej sie? - zapytal. Kasia miala wiecej doswiadczenia w takich sprawach niz on. -Kuter ma dosc miejsca, wiec mysle, ze uda jej sie tylko dotknac nabrzeza burta i zaraz calkiem zatrzymac. I wlasnie tak to powinno wygladac. "Panna z Pomocy" wydawala sie niemal stac w miejscu, a za rufa ciagnal sie ledwie dostrzegalny slad kilwateru. Kasia rozesmiala sie, opierajac sie o niego, a on nieswiadomie wypuscil powietrze z pluc, jakby jego oddech mogl dodac statkowi odrobine predkosci. Dochodzili juz niemal do konca rybackiego doku, gdzie mieli zacumowac. Na dziobie i rufie stali juz ludzie z cumami. Wylozono odbojnice. Mezczyzni i kobiety na nabrzezu wychylali sie, by pochwycic liny i zawiazac je na pacholkach, a potem szybko rozpoczac rozladowywanie latwo psujacego sie ladunku. Czas jakby sie zatrzymal, gdy "Panna z Pomocy" dryfowala coraz wolniej, az dotknela lekko nabrzeza i przesunela sie wzdluz niego, podczas gdy odbojnice ledwie musnely kamienna krawedz. Kuter stanal, gdy sprawnie zawiazano cumy i tkwil bez ruchu, niemal niedostrzegalnie wibrujac. Kasia puscila ramie Robintona i zaklaskala w dlonie, wykrzykujac "brawo!" do Vesny przy sterze. Zawtorowaly jej inne pochwalne okrzyki, a Robinton rozesmial sie, patrzac, jak dziewczyna udaje, ze ociera pot z twarzy. Usmiechala sie, szczesliwa. -Gostol jest surowym nauczycielem, ale sadze, ze zdala egzamin - powiedziala Kasia. - Chodzmy. Teraz godzinami beda wszystko rozladowywac, a ja marze o dlugiej, goracej kapieli. Moje wlosy na pewno cuchna ryba i kuchennym olejem. Poniewaz przez caly rejs nie poskarzyla sie ani slowem, Robintona zdziwilo to nagle narzekanie. Zreszta, sam takze marzyl o kapieli. Podziekowali oficjalnie Gostolowi i pozegnali sie z nim, gdy "Panna" wchodzila do portu, wiec mogli teraz smialo wysiasc, niosac na ramionach worki z mokrymi i brudnymi ubraniami. -Tu sa powylamywane deski, Rob - ostrzegla go, gdy zeszli na drewniane molo. - Uwazaj, jak idziesz. -To molo ma zaledwie kilkaset Obrotow, twierdzi Minnarden. -Zaledwie? - pokrecila glowa ze smiechem, a w zielonych jak morze oczach zablysly iskierki. Mineli pracownikow przetworni, ciagnacych wozki w strone statku, i wspieli sie po szerokich schodach na prawo, ku szerokiej drodze wiodacej do Warowni. Dzien byl chmurny, zbieralo sie na deszcz, ale na drodze panowal tlok; ludzie spieszyli sie do swoich codziennych zajec. Wielu pozdrawialo harfiarza i Kasie, nie zatrzymujac sie w marszu. Od czasu do czasu mlodzi stykali sie dlonmi; Robinton swiadom byl kazdego takiego dotkniecia. Nie odwazyl sie spojrzec na nia, by zobaczyc, czy i ona czuje cos podobnego, ale mial wrazenie, ze rejs bardzo pomogl w poglebieniu ich zwiazku. Do zadowolenia z zeglarskiego wyczynu doszla nutka dodatkowej satysfakcji. -Poplynmy jeszcze raz, Rob, i to niedlugo - powiedziala Kasia, rumieniac sie lekko. - Dobry z ciebie zeglarz, a kapitan Gostol powiedzial, ze wezmie cie na poklad do pomocy, kiedy tylko zechcesz. -Moge plynac w kazdej chwili, byle z toba - pochylil sie nad nia z usmiechem. Odwazyl sie nawet ujac ja za reke i lekko uscisnac. Z niecierpliwoscia czekal na jej reakcje. Oddala mu uscisk. -Nie moge sie doczekac kapieli - wykrzyknela i popedzila po schodach Warowni, wiec musial pognac za nia, w pospiechu zapominajac o godnym zachowaniu. Biegla, jakby koniecznie chciala zostawic go z tylu. Przemknela na ukos przez hol i wbiegla na pierwsza kondygnacje schodow. Dogonil ja dopiero na trzeciej. Byla o pol kroku przed nim, gdy wpadli na ostatni podest, bez tchu - ze smiechu i z wysilku. Odwrocila sie, zadowolona, ze sie jej udalo, on zatrzymal sie na przedostatnim stopniu, tak ze ich twarze znalazly sie na tej samej wysokosci. Nie myslal - po prostu chwycil ja w pasie, przyciagnal do siebie i pocalowal. Nie wiedzial, ze to zrobi, zanim sie odwazyl. Dziewczyna przytulila sie do niego i objela go za szyje, a on byl szczesliwy, ze go nie odepchnela. Byl to najslodszy z pocalunkow, ale o wiele za krotki, bo odskoczyli od siebie na dzwiek krokow w jednej z galerii. Kasia zawirowala na piecie, poslala mu radosny usmiech i popedzila do swego pokoju, zostawiajac go calkiem juz bez tchu; niewatpliwie jednak Rob byl w tej chwili najszczesliwszym mezczyzna w Warowni. Kusilo go, by skrocic kapiel i poszukac Kasi; przez caly czas fantazjowal na temat ich wspolnej przyszlosci. W koncu czeladnik harfiarski, ktory przygotowywal sie do zdobycia tytulu Mistrza, byl dobra partia, nawet dla kogos z rodu Wladcow Warowni. A jego ojciec byl z rodu Telgaru. Nie mozna bylo tez pominac osiagniec matki jako Mistrzyni Spiewu. Bez trudu mogl zarobic dodatkowe pieniadze, robiac instrumenty. Jego kontrakt z Tillekiem byl odpowiedni dla kawalera, ale mial wrazenie, ze mozna polegac na poczuciu sprawiedliwosci Lorda Melongela i liczyc na to, ze wprowadzi poprawki, jesli Robinton sie ozeni, szczegolnie z jego kuzynka. Mogl zreszta doczekac konca tego kontraktu i zapewnic sobie nastepny, na tyle korzystny, by moc utrzymac zone. Poniewaz Kasia byla spokrewniona z Pania Warowni, mogli liczyc na wieksze apartamenty, bo przeciez bylo wiele wolnych kwater. Skarcil sie za te mysli, ale z drugiej strony cieszyl sie, ze moze snuc marzenia. Podejrzewal, ze Kasia bedzie dlugo zmywala z siebie sol i rybny tluszcz, wiec zmusil sie, by umyc sie rownie starannie. Kolor wody i cienka powloczka tluszczu unoszaca sie na powierzchni dowiodly, ze byl to rozsadny pomysl. Rece troche go szczypaly od wonnego piasku do mycia; mial polamane paznokcie i caly byl podrapany i pokluty. Nic to, do wesela sie zagoi. Morska sol przyspiesza gojenie ran, nawet tak malych. Zatroszczyl sie wiec o swoj wyglad: przycial paznokcie i ubral sie w czyste, cieple rzeczy. Trzeba bedzie kupic sobie cos nowego, pomyslal. Wszystkie jego ubrania byly stare; wygodne, ale raczej niezbyt szykowne. Clostan, Uzdrowiciel z Warowni, byl zawsze tak dobrze odziany, ze moze warto by go spytac, u jakiego krawca szyje sobie stroje. Robinton, wreszcie czysty i zadbany, uswiadomil sobie, ze jego rzeczy w worku cuchna. Lepiej zaniesc je do pralni samemu, niz mialyby psuc powietrze w pokoju. Byc moze Kasia... Przerwal te slodkie marzenia, choc nie watpil, ze kiedys sie spelnia. Przepraszal wlasnie stara Ciocie, kierujaca obsluga pralni, za stan swojej odziezy, a ona usmiechala sie do niego, pokazujac bezzebne dziasla, gdy lekkie kroki na schodach powiedzialy mu, ze nadchodzi Kasia ze swoim workiem. Spotkali sie wzrokiem i byl pewien, ze zarumienil sie pod jej znaczacym spojrzeniem. Policzki dziewczyny rowniez poczerwienialy, a Rob uznal to za doskonaly omen. -Juvana chcialaby wiedziec, jak nam poszlo, Robintonie - powiedziala Kasia niemal oficjalnie. Podala odziez Cioci, niby to obojetnie, a staruszka rozpromienila sie jeszcze bardziej, popatrujac to na jedno, to na drugie. -Zatem koniecznie trzeba opowiedziec jej o naszych przygodach - odparl z najwieksza nonszalancja, na jaka mogl sie zdobyc. Ujal Kasie pod ramie z wielkopanskim uklonem - ktory przyprawil Ciotke o atak smiechu, przypominajacego gdakanie kury - i poprowadzil swoja wybranke na pietro. Tym razem nie scigali sie, lecz szli powoli, patrzac sobie w oczy, a ich nogi ocieraly sie o siebie podczas wchodzenia na schody. Na ostatnim stopniu Robinton prawie dygotal. Och, spiewal przedtem piesni milosne i znal rozne oblicza milosci rownie dobrze jak kazdy harfiarz. Ale zanurzyc sie samemu bez reszty w tym, co opisywaly wiersze, bylo calkiem odmiennym doswiadczeniem. A gdy okazalo sie, ze Kasia darzy go wzajemnoscia, pomyslal, ze oto zdarzyl sie jeszcze wiekszy cud. Cala godzine pomagali Juvanie zwijac nici do cerowania, a rece ich czesto stykaly sie przy tej pracy. Robinton wiedzial, jak zajac sluchaczki zabawna opowiescia o wlasnych porazkach na pokladzie rybackiego statku, a Kasia lojalnie go poprawiala, za kazdym razem przedstawiajac swoja wersje wydarzen. -Mam teraz o wiele wiekszy szacunek dla rybakow, zapewniam cie, Lady Juvano - podsumowal, gdy zadzwieczal dzwon na poludniowy posilek. -Jak myslisz, czy Gostol da Vesnie promocje? - spytala Juvana Kasie, gdy schodzili do jadalni. -Widzialam, ze podobalo mu sie, jak dobija do brzegu... elegancko i dokladnie - odpowiedziala tamta po chwili zastanowienia. - Vesna bez watpienia zna sie na robocie. Czy ostrzy sobie zeby na ten nowy kuter, ktory koncza w stoczni? -A ktory czeladnik nie ma na niego ochoty? - odparla z przekasem Juvana. - Skoro juz wrocilas, to czy pomozesz mi przy przymiarkach nowych dziecinnych ubranek? -A wszystko juz obrebilas? -Nie marnowalam czasu, kiedy ty bawilas sie na zaglach... -Bawilam sie? - Kasia skarcila siostre spojrzeniem. - Przy takiej pogodzie? Robinton czul sie wylaczony z tej rozmowy, ale nakazal sobie zachowac spokoj. To, ze jest zakochany w Kasi, nie znaczy, ze ona ma poswiecac mu cala swoja uwage. Moze zreszta dla niej ten krotki pocalunek byl tylko przelotnym kaprysem. Ponuro pomyslal, ze byc moze zawdziecza wszystko tylko jej radosci, ze wreszcie wrocili do domu. Sam zreszta powiedzial Gostolowi, ze sa tez inni bardzo zainteresowani Kasia. Co on, czeladnik harfiarski, ma naprawde do zaofiarowania dziewczynie z dobrego Rodu? Pozwolil wiec, by pochlonely go obowiazki i staral sienie szukac codziennych, niby to przypadkowych spotkan z Kasia przy pracy. Ale bylo to trudne i natykali sie na siebie bez przerwy - w korytarzach, na schodach, oczywiscie w klasie i na posilkach. Zgodzila sie na jego towarzystwo przy stole rownie chetnie, jak na sasiadowanie z Valdenem, ktory wkrotce mial objac nowe gospodarstwo, tworzone w zalesionych okolicach na zboczach nad Tillekiem. Robinton mial szczera nadzieje, ze bedzie to zbyt odosobnione miejsce dla towarzyskiej dziewczyny. Ale byl jeszcze Kalen, czeladnik szkutniczy, mieszkajacy we wlasnym domu na wzgorzach; stamtad Kasia mialaby blisko do siostry. Emry byl za to niezwykle przystojny i zarzadzal jednym ze skladow i gospodarstw transportowych Melonge la. Kosztowne ubranie wskazywalo, ze duzo zarabia; nawet odziez, w ktorej przyjezdzal z raportami dla Wladcy Warowni, byla elegantsza niz najlepsze swiateczne stroje Robintona. A wieczorami, ktore Rob moglby teoretycznie spedzac wylacznie w towarzystwie Kasi, musial grac i spiewac z pozostalymi harfiarzami. Zatanczyl z nia tylko raz czy dwa, gdy udalo mu sie zamienic z Mumolonem i Iforem. Pozostali mezczyzni mogli z nia byc przez cale wieczory, nie mieli przeciez zadnych obowiazkow. Czul sie sfrustrowany. Pracowal caly czas nad harfa. Urodziny Kasi wypadaly wczesna wiosna i chcial, by instrument byl gotow na ten dzien, ale zmuszal sie, by nie skracac zadnego z etapow tej trudnej pracy. Klej musial dobrze wyschnac na pudle rezonansowym. Wyrzezbil juz kolki i zalozyl podstawki, ktore pozwalaly na modulacje, a nawet zmiana tonacji. Chcial nastroic harfe w C- dur. Musial poczekac, az nadejda struny, ktore zamowil w Kuzni Fortu, specjalizujacej siew wyciaganiu odpowiednio cienkich drucikow. I tak zreszta spedzal wiecej czasu na przygladaniu sie instrumentowi, niz przy pracy nad nim... wyobrazal sobie, jak bedzie wygladal na kolanach dziewczyny i jak to bedzie, kiedy dotkna go jej piekne rece. Cala Warownia pragnela jak najhuczniej obejsc urodziny Kasi, i to koniecznie w jej towarzystwie, za to Robinton bardzo pragnal podarowac jej harfe, gdy beda sami. Zaczynal myslec, ze taki dar odzwierciedli glebie jego uczucia do niej. I tak rzeczywiscie mialo byc. Nie sposob go porownac z drobiazgami, ktore zwyczajowo dawano w prezencie na urodziny. Gdyby dal jej harfe publicznie, wystawilby sie na drwiny i plotki na temat swojego uczucia. Uczucia? Milosci! A harfa rzeczywiscie byla piekna. Sam musial to przyznac. Rzeczywiscie udala mu sie - przeciez wlozyl w prace cale serce. Tak wiec, gdy wszyscy skladali jej zyczenia, nie przyszedl z pustymi rekoma. W lesie nad Warownia znalazl wczesne jagody. Zachwycila sie glosno, ze tak dobrze zapamietal jej upodobania; bardzo tez spodobal sie jej koszyczek, ktory uplotl na owoce. Udalo mu sie szepnac jej slowko na osobnosci, bo na szczescie jubilatka od kazdego chetnego mogla dostac buziaka. Zdaniem Robintona, chetnych bylo zdecydowanie za wielu. Obserwowal wszystkich, porownujac, na jak dlugi uscisk im pozwalala, i doszedl do wniosku, ze do niego przytulila sie najdluzej. Tak wiec szepnal jej do ucha, ze ma dla niej specjalny prezent, ale nie chce go wreczac w tym tlumie. Czy moglaby zejsc do niego do warsztatu? Kiwnela glowa z radosnymi oczami i zanim go puscila, szepnela: "Po kolacji", a potem odwrocila sie, by przyjac nastepne prezenty. Byla bardzo lubiana. Kazdy jej cos dal; od Vesny dostala przesliczny grzebien, ktory dziewczyna sama wyrzezbila z kosci na "Pannie z Polnocy", z wdziecznosci za to, ze Kasia sluzyla jej moralnym wsparciem w czasie egzaminu na drugiego oficera. Wsrod prezentow znalazly sie, jak zwykle, tkaniny, szale i bransolety. Valden przyniosl jej sztylecik w blekitnej skorzanej pochwie. Najwspanialszy byl jednak podarek od rodzicow: przepiekna suknia swiateczna w odcieniu delikatniej wiosennej zolci, haftowana sztywna srebrna nitka przy dekolcie, mankietach i na dole. Dostarczono ja do Tilleku z Osady Mardela w Neracie, z pomoca wielu morskich kapitanow, ktorzy przekazywali ja sobie wokol kontynentu, zeglujac wzdluz Wielkiego Pradu Zachodniego. Dotarla na miejsce na trzy dni przed terminem, wiec Juvana przechowala ja u siebie w szafie. -Musisz ja zalozyc dzis wieczorem - poprosila Kasia. -Nie, dzis nie - zaprotestowala dziewczyna, gladzac palcami stylizowane hafty. - Poczekam na Zgromadzenie. -To chociaz ja przymierz, zobaczymy, jak lezy - powiedziala siostra. -Pozniej, nie teraz - odparla stanowczo Kasia i zaczela zbierac prezenty, zeby mozna bylo nakryc stol do posilku. Zgodnie ze zwyczajem, wiekszosc gosci przyniosla jej w darze ulubione przysmaki. -Wszyscy robia tyle zamieszania z powodu zwyklych urodzin - powiedziala, czerwieniac sie z zazenowania. -Ale to przeciez twoje urodziny - odparla z naciskiem jej najstarsza siostrzenica. Robinton nie mogl jesc. W koncu jednak posilek sie skonczyl i mogl zejsc do warsztatu. Spacerowal po nim w kolko bez konca, czekajac na swoja wybranke. W koncu przyszla, wielce zirytowana. -Nie moglam sie wyrwac! - wykrzyknela. - I co teraz... och! Nie mial pojecia, co powiedziec, wreczajac jej podarunek, wiec po prostu stanal przed harfa, we wlasciwym momencie odsunal sie na bok i starannie wycwiczonym uklonem dal do zrozumienia, ze to dla niej. -Och, Robie... Jego imie, wypowiedziane tym glosem i tym tonem, z nawiazka zrekompensowalo mu dluga, ciezka prace. Na widok harfy oczy kobiety rozszerzyly sie, a potem wypelnily lzami, gdy postapila krok do przodu. Niemal z wahaniem wyciagnela dlon, by jej dotknac. Samymi opuszkami palcow przesunela po wygieciu gryfa, pogladzila rzezbe z przodu, a potem dotknela strun. -Och! - westchnela znowu, slyszac delikatny ton instrumentu. Nie mogac sie doczekac, az Kasia zagra, az polozy dlon na istrumencie i wydobedzie z niego glos, Rob podsunal jej krzeslo i wlasciwie posadzil ja na nim, a potem polozyl jej harfe na kolanach. -Och, Robie, jest po prostu przepiekna. Nikt nigdy nie dal mi czegos tak wspanialego. Nawet... - przerwala. Podejrzewal, ze chciala wspomniec o jakims prezencie od Merdina. Rzucila mu krotkie spojrzenie. Odpowiedzial zachecajacym usmiechem, choc w ustach mu zaschlo, a w zoladku czul mdlosci. Potem uniosla rece, dokladnie tak, jak sobie wymarzyl w czasie dlugich godzin pracy snycerskiej, i wziela pierwszy akord. Nastroil harfe bardzo starannie, wiec dzwiek dlugo wibrowal w cichym, pustym warsztacie. -To nie tylko prezent urodzinowy, prawda, Rob? - spytala, spogladajac miekko wielkimi oczami. Tak po prostu. Kiedy nie byl w stanie wykrztusic slowa, spytala najczulszym tonem: - Czyzby moj wymowny Harfiarz raz w zyciu nie wiedzial, co powiedziec? Przelknal sline i energicznie kiwnal glowa. -Tak, wlasnie - baknal i bezradnie uniosl ramiona, wiedzac, ze usmiech na jego twarzy musi wygladac glupio. Usta jej wygiely sie w jednym z tych, uroczych usmiechow. -Och, Robie - powtorzyla, krecac glowa, a na twarzy jej goscily zachwyt i radosc. - Czy za malo sie staralam, by okazac, jak bardzo mi na tobie zalezy? Nawet poplynelam w morze na ryby, zebysmy tylko mogli byc razem... Te slowa polozyly kres jego paralizowi. Chwycil ukochana w objecia. Otoczyla ramionami jego szyje, wczepila dlonie w geste wlosy i przyciagnela ku sobie jego glowe. -Poprosze wreszcie o prawdziwy pocalunek, Harfiarzu Robintonie! Nie zadne zdawkowe urodzinowe cmokniecie. Potraktowal ja wiec w stosownie niestosowny sposob - na ile starczylo mu smialosci. Ona zas okazala sie smielsza od niego, i zanim zdazyl wytlumaczyc sie ze swojego niedoswiadczenia w sztuce milosnej, zaczela reagowac na jego pieszczoty tak, ze rozpalila go do granic mozliwosci. Pozniej zawsze przypominala mu sie ta chwila, gdy tylko poczul ostry zapach lakieru i dobrze wysuszonego drewna. Gdy odpoczywali po slodkich chwilach, Kasia powiedziala mu, ze Juvanie podoba sie ich zwiazek i ze wezmie ich strone, gdy przyjdzie czas porozmawiac z rodzicami. -Skad o tym wiedziala? - sploszyl sie Robinton, zdumiony, ze Lady Juvana rozmawiala na jego temat z Kasia. I prawdopodobnie z Lordem Melongelem takze. -Bo bez przerwy zawracalam jej glowe opowiesciami o tym, co robil Rob, co mowil Rob i tak dalej! - Kasia rozesmiala sie, widzac jego reakcje. Byla na tyle dorosla, ze smialo mogla sama wybrac partnera, a rodzice wyslali ja do Tilleku, by miala wiekszy wybor - i mniej wspomnien o utraconym mezczyznie. -Czy ja jestem w czyms do niego podobny? - Robinton zadal wreszcie pytanie, ktore od dawna go nurtowalo. Przyjrzala mu sie z lekkim usmieszkiem, przesuwajac palcem po jego wargach. -Tak i nie. Nie z wygladu. Merdine nie byl taki wysoki; moze i dobrze, bo jako rybak, ciagle by musial uwazac na bom. Byl przystojny, ale w twojej twarzy jest wiecej charakteru. Z wiekiem bedziesz sie stawal coraz przystojniejszy... a ja bede stac na strazy, by strzec cie przed roznymi wietrznicami! - Znow przyciagnela jego glowe do siebie i pocalowala go. - Masz takie ladne kosci! -Kosci? A coz to za komplement? - Robinton wybuchnal smiechem. -Piekne dlugie kosci - powiedziala, a w jej glosie brzmial zachwyt, ze on nalezy do niej. - Merdine byl bardziej stanowczy... musial, jako kapitan statku. Harfiarz powinien miec wiecej taktu i zdolnosci przekonywania. -A ma? - zazartowal Robinton. -Ma, ma... jedno i drugie. Nieraz slyszalam, co masz do powiedzenia, Czeladniku... Przerwal jej. -Czy twoi rodzice nie beda mieli nic przeciw temu, ze wyjdziesz za harfiarza? Chce zdobyc stopien Mistrza, ale to znaczy, ze bedziemy ciagle podrozowac. Zgodza sie na to? -A kapitan statku to niby nie podrozuje? Na harfiarza czyha mniej niebezpieczenstw... - przerwala, a oczy jej pociemnialy od smutku. Robinton mylil sie, myslac, ze udalo mu sie juz na zawsze rozproszyc jej zal. -Nic mi o tym nie wiadomo - powiedzial w naglej ciszy, starajac sie pogodnym tonem przywrocic szczesliwy nastroj, ktory panowal jeszcze przed chwila. -Przepraszam, Rob. -Nie szkodzi... kochanie - odparl, po raz pierwszy nazywajac ja tak w jej obecnosci. -Wlasnie to mi sie tak w tobie podoba, Rob. Twoja wrazliwosc i zrozumienie. Merdine... nie byl pelen zrozumienia. Nie tak jak ty. A ja sadza, ze to bardzo wazne, jesli chce sie stworzyc harmonie na cale dlugie zycie we dwoje. Mogliby rozmawiac na ten temat w nieskonczonosc, ale w korytarzu za drzwiami warsztatu rozlegly sie czyjes glosy. Wstali i poprawili odziez, a Robinton zaczal udawac, ze dostraja harfe. Glosy zblizyly sie do drzwi, a potem ucichly w glebi korytarza. Ale i tak trzeba bylo juz wyjsc. -Zaniose ci harfe na gore - zaproponowal Robinton. -W takim razie wyjasnijmy mojej siostrze oboje, co oznacza ten prezent - powiedziala stanowczo. - Chociaz wlasciwie nie bedzie potrzebowala dlugich tlumaczen, gdy zobaczy u mnie ten piekny instrument. Tak tez sie stalo. Juvana byla zachwycona i uznala, ze oto jej mala siostrzyczka otrzymala najwspanialszy prezent urodzinowy. W rodzinie nie bylo jeszcze zadnego harfiarza, wiec juz najwyzszy czas, by nadrobic to niedociagniecie. -Melongel ciekaw byl, kiedy sie wreszcie oswiadczysz, Robintonie - dodala, rzucajac mu chytre spojrzenie z ukosa. -A co dalo mu powody do rozwazan na ten temat? - spytal. Do tej pory byl dumny, ze tak dobrze ukrywa swoje uczucia. -No coz, pomyslalam, ze powinien sie zastanowic nad ta sprawa - odparla beztrosko - tym bardziej, ze moja siostrzyczka wzdychala do ciebie juz od dluzszego czasu. Nie bedzie sie sprzeciwial. Melongel rzeczywiscie sie nie sprzeciwial. Wiedzial o pokrewienstwie Petirona z Rodem z Telgaru, a prestiz Merelan jako Mistrzyni Spiewu rowniez stanowil argument przemawiajacy za tym zwiazkiem. -Ale nadchodzi lato, a to najpracowitszy okres dla harfiarskich czeladnikow - powiedzial z pewna surowoscia w glosie, bo nigdy nie pozwalal, by przyjemnosci braly gore nad obowiazkami. - Jesienna Rownonoc bylaby lepsza pora na slub niz lato. W kazdym razie oglosimy zareczyny juz dzis, zeby Robinton nie martwil sie z powodu nadmiaru konkurentow na tancach. Melongel nie mogl wprawdzie ochronic Robintona przed docinkami i zazdroscia tych, ktorzy rowniez marzyli o ozenku z Kasia, jednak publiczne zawiadomienie o zareczynach znacznie ulatwilo zycie mlodej parze. Robinton wyslal tez oficjalne zawiadomienie do rodzicow - na prosbe Juvany. -Matki koniecznie powinny sie dowiadywac o takich rzeczach, Robintonie - powiedziala, usmiechajac sie z odrobina matczynej poblazliwosci. - Jestes dosc dorosly, by sam wybrac zone, ale nawet jesli niezbyt lubicie sie z ojcem, powinienes go tez zawiadomic. Robinton spojrzal na nia ze zdumieniem. Nawet jednym slowem nie wspomnial przeciez o ojcu. -Wlasnie w tym sek, Rob - lagodnie wyjasnila Kasia, dotknela jego ramienia i zajrzala mu w twarz. - Nigdy nie wspominasz o Petironie, natomiast o matce mowisz co najmniej czterdziesci razy dziennie. -Ja nie... chyba przesadzasz- odpowiedzial, ale odprezyl sie i usmiechnal w odpowiedzi na jej docinki. - Nie chce, zebys pomyslala, ze nie doceniam muzyki Petirona... -O to mi wlasnie chodzilo - wtracila Juvana. - Nigdy nie nazywasz go ojcem. To zawsze jest Petiron - przerwala, widzac, ze jest wstrzasniety. - Tym, ktorym twoje dobro lezy na sercu, latwo odgadnac, co sie za tym kryje. Ktos obojetny nawet by sie nad tym nie zastanawial. - Zmarszczyla nos. - Poznalam kiedys twojego ojca i zgadzam sie z toba: to wspanialy kompozytor. Ale to twoje ballady sa na ustach wszystkich. Robinton nie wiedzial, co odpowiedziec, bo nie zdawal sobie sprawy, ze wydal swoj sekret, po prostu pomijajac temat milczeniem. -Ja ciagle ci opowiadalam o swoim ojcu - powiedziala Kasia powaznie, starajac sie zlagodzic szok, wywolany przypadkowym odkryciem. - Dobrze rozumiem, dlaczego moze ci byc ciezko dorownac swojemu. -Bzdura, ja tam o wiele wole muzyke, ktora mozna zanucic albo zagwizdac, niz te wymyslne i... jakby to powiedziec... storturowane formy muzyczne - oburzyla sie jej siostra. Robinton nie zdolal stlumic nerwowego chichotu wywolanego uwaga Juvany. -O tak, juz lepiej - pochwalila go Kasia. - Kiedy sie zobacze z Petironem, bede niezmiernie akuratna i oficjalna. Za to twoja matka... jest taka kochana i dobra. Robinton wytrzeszczyl na nia oczy. -A skad wiesz? Poznalas ja kiedys? -Nie osobiscie, ale slyszalam, jak spiewa. A jej twarz jest tak wyrazista, ze musi byc osoba pelna milosci. A jesli wychowala cie na takiego, jakim teraz jestes, musi byc tez bardzo dobra. - Kasia objela go serdecznie i ucalowala, a potem przytulila sie do niego mocno. Przykryl jej dlon swoja. -Czy powinienem zapytac tez o pozwolenie Mistrza Harfiarzy? - zapytal. -Jestes czeladnikiem - odpowiedziala Juvana, wzruszajac ramionami. - Masz pozwolenie Wladcy Warowni, w ktorej pracujesz, i oficjalnie oglosiles zareczyny. Ale moim zdaniem, nie zaszkodzi powiadomic tez Mistrza Gennella. -Chcialbym powiadomic o tym caly swiat - odparl Robinton i serdecznie usmiechnal sie do Kasi, wciaz zdziwiony, ze go pokochala. Nagle jego glowe wypelnila muzyka i juz wiedzial, w jaki sposob moze wszem i wobec obwiescic o swoim szczesciu. Nazwie ten utwor Sonata do Szafirowych Oczu, postanowil, i zaczal obracac w myslach liryczny temat, jak zwykle, kiedy nie mogl od razu zapisac nut. -Jako siostra Kasi i Pani Warowni, oczekuja, ze bedziecie mowic mi o wszelkich trudnosciach jakie napotkacie na poczatku wspolnego zycia - przeszla Juvana do sedna sprawy. - Mowilam juz o tym z Kasia. Zabezpieczy sieja, zgodnie z obowiazkiem, do czasu, gdy bedziecie na tyle ustabilizowani, by zaczac myslec o dzieciach. Robinton zaczerwienil sie. Nie rozmawiali z Kasia na temat mozliwego rezultatu ich milosnej schadzki i nagle zdal sobie sprawe, ze dopuscil sie zaniedbania w tej mierze. Juvana mowila dalej: -Proponuje, abyscie przez kilka lat cieszyli sie wlasnym towarzystwem i umacniali nowy zwiazek, szczegolnie, ze zadne z was nie potrzebuje dzieci do pomocy w pracy zawodowej. - Byla bardzo rzeczowa, a Robinton wiedzial, ze jej rady sa calkiem rozsadne. - Oboje jestescie mlodzi. Macie czas. Powiedzialam Kasi, ze chetnie wezme na wychowanie wasze dzieci, jesli praca uniemozliwi wam stworzenie im stalego domu. Robinton ledwie wyksztusil slowa podziekowania za tak szczodrobliwa propozycje; nawet sobie nie wyobrazal, ze moglby go spotkac taki zaszczyt. Zwykle opieka nad dziecmi zajmowali sie dziadkowie albo bardzo bliscy przyjaciele. Oddanie dziecka na wychowanie do Warowni Tillek byloby wielkim przywilejem. -To wspaniala propozycja, Juvano - powiedzial, gdy troche oprzytomnial. - Mam jednak nadzieje stac sie na tyle dobrym ojcem, ze naszym dzieciom wystarcza rodzice, by czuly sie bezpiecznie, gdziekolwiek nas los zaniesie. Juvana przez chwile przygladala mu sie z powaga. -Tak, na pewno bedziesz sie staral byc dobrym ojcem. Mysle, ze ci sie to uda. Obserwowalam, jak pracujesz z opoznionymi dziecmi. Jestes lagodny i cierpliwy, choc niektore ich figle nawet mnie wygnalyby na morze w dziurawej lodzi. Kasia rozesmiala sie. -Juvana choruje od samego patrzenia na rozkolysana lodke. Rob jedna reka trzymal dlon Kasi, a druga wykonal okragly gest, majacy pokazac, ze czuje sie przytloczony wszystkimi wydarzeniami. -Nie myslalem, ze slub wiaze sie z tyloma roznymi sprawami... -Dlatego sa na swiecie takie madre kobiety jak ja - powiedziala z namaszczeniem Juvana, usmiechajac sie, by nie poczytano jej tego za zlosliwosc. - Zaplanujemy wiec oficjalny slub w dzien Jesiennej Rownonocy. Watpie, czy nasi rodzice przyjada... -Jesli nie maja nic przeciwko przejazdzce na smoku, sprobuje zalatwic dla nich przelot - powiedzial Robinton i sam sie zdziwil, ze to zaproponowal, bo do tej pory bardzo sie cieszyl, ze rodzice Kasi mieszkaja w dalekim Neracie i pewnie nigdy sie z nimi nie spotka. Ale bylo to tylko tchorzostwo, w dodatku glupie, bo i Melongel, i Juvana zapewnili go, ze rodzice Kasi nie beda mieli nic przeciwko harfiarzowi w rodzinie. -Moglbys zorganizowac przelot? - zdziwila sie Juvana. -Tak, droga siostro - Kasia obdarzyla narzeczonego promiennym usmiechem. - On sie przyjazni z F'lonem, spizowym jezdzcem Simanitha, od czasu, gdy w dziecinstwie przebywal razem z nim w Warowni Benden. -Naprawde? To bardzo pozyteczne. -Nie masz nic przeciwko smoczym jezdzcom? -Kto moglby byc na tyle glupi, by wypierac sie takiego zwiazku? - odparla Juvana nieco nie na temat. Robintonowi przyszedl na mysl Faks. Czasem tez spotykal sie z pogladami - szczegolnie ze strony gospodarzy, ktorzy nosa nie wychylali poza swoje chalupy - ze Weyr i smoczy jezdzcy sa jedynie obciazeniem i od dawna nikomu nie przynosza pozytku. -Zapytam F'lona, czy zechce mi pomoc. Pewnie chcialby tez byc na slubie. -Mysle, ze moi rodzice bardzo chetnie przeleca sie na smoku - powiedziala Juvana z zazdroscia. - Czy to naprawde takie emocjonujace przezycie, jak mowia? Robinton chetnie opowiedzial j ej o swoich licznych podrozach na smoczym grzbiecie. Spedzili razem nastepne dwa siedmiodni, az nadeszlo lato, piekna pogoda i dluzsze dnie, a obowiazki Robintona wezwaly go w podroz do odleglych gospodarstw. Sprawdzal, czy ich mieszkancow dobrze nauczono Ballad Instruktazowych i czy spiewaja je poprawnie. Mumolon i Ifor zazdroscili Robintonowi jego biegusa z Ruathy, ktory mial niezwykle lagodny chod, wiec Rob zglosil sie na najdluzsza trase. -Jesli moge podrozowac szybciej i wygodniej niz wy, to po sprawiedliwosci powinienem wziac najdluzszy odcinek - powiedzial z usmiechem. Przejazdy na tej trasie zabieraly wiele czasu, ktory mogl wykorzystac na prace nad swoja Sonata. Do tej pory zapisal tylko poczatkowe takty, a reszta muzyki wciaz go przesladowala. -Nie bede sie sprzeczal - oswiadczyl Mumolon. -Jeszcze sie nauczysz, zobaczysz - docial mu Ifor. - Spedzisz wiecej dni z dala od uroczej Kasi, biedaczku. Robinton z trudem opanowal wybuch wscieklosci, przypominajac sobie, ze teraz, po zareczynach, nikt nie bedzie rywalizowal z nim ojej uczucia. Zmusil sie wiec do usmiechu i otrzasnal z irytacji, po czym wrocil do pokoju, by zapisac kilka nastepnych taktow, ktore nie chcialy dac mu spokoju. Zanim wyjechal, dotarl do niego dlugi, pelen zachwytow list od matki, uszczesliwionej wiadomoscia. Prosila go o portret Kasi i o tyle szczegolow, ze zaproponowal zartem, zeby Kasia sama odpowiedziala na te epistole. Ona zas zgodzila sie natychmiast, dolaczajac do swojego listu szkic piora Marlifina. Mistrz Gennell przyslal gratulacje, dodajac, ze bedzie towarzyszyl Merelan w drodze do Tilleku. Petiron, jak mozna sie bylo spodziewac, nie raczyl odpowiedziec. Rodzice Kasi, Bourdon i Brashia, byli zachwyceni, ze ich corka wkrotce wyjdzie za maz i - choc F'lon jeszcze nie odpowiedzial Robintonowi - juz cieszyli sie z mozliwosci szybkiego, bezpiecznego przelotu na zachodnie wybrzeze. W koncu nadeszla z wiezy bebnow depesza od F'lona, potwierdzajaca jego przyjazd, razem z tymi, ktorzy beda potrzebowac transportu. Zakochani pozegnali sie niechetnie i Robinton skierowal swojego biegusa na polnocno- wschodni szlak, w gore rzeki Piro, ktora oddzielala Tillek od Warowni Wysokich Rubiezy. Stamtad ruszyl przez plaskowyz w gory i z biegiem rzeki Greeney do morza, na waskim pasku, gdzie ziemie Tilleku graniczyly z Fortem. Wzdluz Greeney blyskawicznie wyrastaly gospodarstwa, niektore tak nowe, ze zaprawa na domach dopiero wysychala - przynajmniej tak mowili z przekasem dawniejsi mieszkancy tych ziem. Podroz ta zajela mu prawie cale lato. Nadeszly chlodniejsze noce i krotsze jesienne dni. Wytrzymywal samotnosc tylko dzieki listom od Kasi, ktore dostawal od czasu do czasu poczta sztafetowa. Co wieczor wiernie spisywal to, co mu sie przydarzylo i wysylal wiadomosci odwrotna poczta, czesto oddajac je temu samemu biegaczowi. Byl wielce wdzieczny losowi, gdy dotarl do najwyzej polozonego punktu podrozy, gorskiego gospodarstwa przy samej granicy z Wysokimi Rubiezami. Zostal tam cztery dni, nauczajac dzieci. Z poczatku bardzo niesmiale, potem oswoily sie z nim, gdy nauczyl je Ballad i zaspiewal kilka zabawnych Piesni, ktore pomogly mu odprezyc niejednego nerwowego ucznia. Ostatniej nocy gospodarz, Chochol, zabral go - i buklak z ostrym winem z Tilleku - na wzgorza, by ogladac wschod obu ksiezycow, a wlasciwie po to, by zwierzyc sie harfiarzowi. -Jakby to bylo raz czy dwa razy, Harfiarzu - powiedzial zachrypnietym glosem, tak cicho, ze nawet pasace sie nieopodal bydlo nie uslyszaloby jego slow - ja bym sie nie martwil. Nie kazdy musi sie zgadzac z Wladca Warowni. Ale przyszlo tu juz osiem grup, i wszyscy tacy przerazeni, ze wlasnego cienia sie bali. Poranieni byli, a co ladniejsze dziewuchy ktos wykorzystal - przerwal, gestem pokazujac to, czego nie chcial powiedziec o ich stanie. - Brutalnie wykorzystal - podkreslil powtorzenie kolejnym energicznym gestem. Potem wskazal na zbocze porosniete trawa, na ktorej lezalo kilka drzewnych pni. - Dwa razy - podniosl dwa grube palce, pokryte odciskami od ciezkiej pracy - te kobiety mowily, ze Lord Faroguy na pewno nie zyje, bo inaczej takie rzeczy nie zdarzalyby sie w Wysokich Rubiezach. Moja zona zaczela sie bac. Ale od nas widac wszystko na zboczu i w dolinie. Tlumacze jej, ze jestesmy w Tilleku, u Lorda Melongela, ktory jest najuczciwszy z uczciwych, a jeszcze nie przyszly takie czasy, zeby jeden Lord odbieral drugiemu to, co do tamtego nalezy od czasow, kiedy jego rod objal Warownie. Zwrot "odbieral drugiemu to, co do niego nalezy" sprawil, ze po plecach Robintona przebiegl dreszcz. -Wiec zeby zone uspokoic, zbudowalem druga chate - machnal reka gospodarz, wskazujac miejsce gdzies z tylu - gdzie mozemy sie przeniesc, jak zobaczymy, ze zbliza sie tu ktos, kto nie powinien. Nie podoba mi sie to, Harfiarzu, ani troche mi sie nie podoba. -Mnie tez nie, Chochole. Mozesz byc pewien, ze powiem Lordowi Melongelowi o twoich niepokojach. Tej nocy Robinton nie komponowal, bo muzyka umknela mu z mysli. Spytal Chochola, czy kobiety wymienialy jakies nazwiska i u kogo schronily sie w Tilleku, ale gospodarz odpowiedzial, ze nie wie, bo o nic ich nie pytal. Bezpiecznie doprowadzil je nadrzecznym traktem do morza i dal tyle jedzenia na droge, ile mogl. Jednak kazdej innej nocy Robinton do ostatniego blysku zarow pisal swoja Sonate. Komponowal tez inne utwory dla Kasi, ukladajac piesni milosne podczas drugich przejazdow miedzy gospodarstwami, choc czasem nuty nagryzmolone na skorze trzeba bylo poprawiac, bo na trudnych szlakach nie dalo sie wyraznie pisac. Te piesni byly tylko dla Kasi, zeby mogla je grac na swojej harfie. Skonczyl Sonate przed powrotem do Warowni Tillek i jesiennym Zgromadzeniem - kiedy to mial sie odbyc ich slub. Serdeczne powitanie, jakie zgotowala mu Kasia, potrwalo cala noc, co zachwycilo znuzonego podroza i stesknionego az do bolu. Rozmawiali i kochali sie, na jedno i drugie poswiecajac niemal tyle samo czasu. Duzo mowili o przyszlosci. Od czasu do czasu Rob opowiadal jej o roznych zabawnych wydarzeniach, ktorych nie opisal w listach - bo jego listy byly "gleboko rozkochane", jak to okreslila Kasia. Powiedziala tez, ze zachowa je na zawsze. Naturalnie Klotnia o Mur stala sie tematem kurierow pocztowych w calym Tilleku. -Pewnie bedzie mnie to przesladowac do konca zycia - powiedzial, gladzac geste wlosy Kasi i nawijajac loki na palce. -A dlaczego nie, Rob? - zachichotala. - Moim zdaniem to wspaniale podsumowanie twoich umiejetnosci. -Bede teraz musial sie starac, zeby nikogo nie zawiesc - odpowiedzial. -Sadzac z tego, co mowi Melongel, nie powinienes miec z tym i trudnosci. -Wcale nie jestem taki pewien - odparl, zmartwiony. -A ja jestem przekonana - odparla lojalnie i dala mu prztyczka w nos. Jeknal. -Mam nadzieje, ze nikogo nie zawiodlem. W kazdej osadzie trwal jakis zadawniony spor, ktory jakoby tylko ja - dzgna} sie kciukiem w piers - moglem rozwiazac. -I na pewno ci sie to udawalo. -Skad wiesz? -Bo znam mojego Robintona, ktory ma bystry wzrok - dotknela jego powiek - sprawny umysl - pogladzila go po skroni - i wymowny jezyk, by mowic prawdziwie i z sensem. - Pocalowala go i to zakonczylo rozmowe na pewien czas. A juz mial jej powiedziec o Sonacie... Nastepnego dnia snul sie po Warowni polprzytomny i ziewajacy, wypelniajac machinalnie swoje obowiazki, ale wszyscy tylko usmiechali sie cieplo i ze zrozumieniem, nie majac do niego pretensji. Gdy skladal Melongelowi ustne sprawozdanie, wspomnial o tym, co mowil tamten gospodarz. -Gorskie gospodarstwo, dobrze utrzymane. Dzierzawca nazywa sie Chochol - powiedzial, tworzac tlo dla zlych wiadomosci. Melongel spojrzal na mape i kiwnal glowa, gdy znalazl to miejsce. -Goscil bezdomnych, ktorzy uciekli z Wysokich Rubiezy. - Tak? Robinton niespokojnie poprawil sie na krzesle, starajac sie nie zaniepokoic nadmiernie sluchacza, a jednoczesnie jasno przedstawic swoje leki i zastrzezenia. -Wiesz, Lordzie, ze spedzilem trzy Obroty w Wysokich Rubiezach i mam wielki szacunek dla Lorda Faroguya, ale ostatni raz, gdy go widzialem... w Warowni Benden, gdy zatwierdzano Lorda Raida... wygladal bardzo zle. Melongel kiwnal glowa, zgadzajac sie z ta opinia. -Mhm. Tez to zauwazylem. -No coz, mozliwe, ze Lord Faroguy nie zyje, a nam po prostu o tym nie powiedziano. Melongel spojrzal na niego, wstrzasniety. -Czy to mozliwe? -Nie wiem, ale Chochol mysli, ze tak, bo dal schronienie kilkunastu bezdomnym osobom, glownie kobietom i dzieciom, ktore wracaly do krewnych tutaj, w Tilleku. Melongel spochmurnial. -Wiem, ze kilkunastu gospodarzy prosilo o zwolnienie z dzierzawy, z powodu zwiekszonej liczby osob na utrzymaniu. - Przewrocil kilka pergaminow. - Nie wiedzialem, ze te kobiety wygnano z domow. Ani ze pochodza z Wysokich Rubiezy. Robinton odchrzaknal przed najbardziej nieprawdopodobna czescia relacji ze spotkania z Chocholem. -Kobiety powiedzialy, ze wygnano je z domow. Chochol twierdzi, ze mlodsze zostaly brutalnie wykorzystane. Niektore uwazaly, ze Lord Faroguy nie zyje, bo nie pozwolilby na cos takiego. Melongel zmarszczyl brwi, wwiercajac w Robintona spojrzenie, ktore niewielu tylko moglo wytrzymac. -Wierzysz Chocholowi? -Wierze bo wiem, ze w Wysokich Rubiezach mieszka bardzo ambitny mlody czlowiek, ktory bedzie chcial zagarnac dziedzictwo dla siebie... po smierci Lorda Faroguya. -Czy ten ambitny czlowiek ma jakies imie? Cos w oczach Melongela powiedzialo Robintonowi, ze tamten wie, o kogo chodzi. -Faks. -Ten siostrzeniec Faroguya? - Melongel na dluzsza chwile odwrocil wzrok od Robintona. - Mysle, ze zaprosze Faroguya na nasze Zgromadzenie. Poniewaz kiedys dla niego pracowales, moze zechce przyjechac. Bylo to o wiele wiecej, niz Robinton mogl sie spodziewac. Opowiesc Chochola ozywila podejrzenia, ktore kiedys uznal za bezzasadne. -Tu sa te prosby o zwolnienie z dzierzawy. - Melongel wyciagnal ze stosu pergaminow jedna karte i przeczytal zapis. - Zobacze, czego uda mi sie dowiedziec. Dwoch z tych gospodarzy mieszka niedaleko. - Zlozyl rece na piersiach, wpatrujac sie w jeden punkt na podlodze. Potem podniosl wzrok i lekko usmiechnal sie do Robintona. - Dobre sprawozdanie, Robintonie. Dobra robota. Spotkalem kiedys tego siostrzenca, i szczerze mowiac, tez uznalem, ze jest ambitny. Czy powiedzialbys, ze Farevene moze mu sprostac? Robinton odchrzaknal, starajac sie zachowac bezstronnosc i nie okazywac niecheci. -Moge powiedziec tylko, ze nie stawialbym na Farevena w walce zapasniczej z Faksem. -Ja tez nie, mowiac szczerze, ale wiem, ze Farevene odebral odpowiednie przeszkolenie, jako spadkobierca swego ojca, a ja na pewno nie zatwierdzilbym Faksa zamiast niego. Robinton wydal westchnienie ulgi i zamilkl. Melongel usmiechnal sie szerzej. -Uciekaj, chlopcze. Wiem, ze pragniesz byc razem z Kasia po tak dlugiej nieobecnosci. Jeszcze jedno. W Dzien Zgromadzenia zasiadziesz w sadzie razem ze mna i z Minnardenem. Robinton jeknal w duchu. Spor o Mur Graniczny znow dal o sobie znac... ale nie mogl nie docenic zaszczytu, jaki go spotkal. Minnarden byl zadowolony, ze jego podopieczny z takim zapalem studiuje Karte i dobrze pojmuje prace rozjemcy i arbitra. Po raz pierwszy poproszono go o udzial w Sadzie Warowni. Kasia bedzie zadowolona, choc jemu samemu niezbyt to sie podobalo. -Nie sadze, zeby sesja sie przedluzyla, Rob. Na pewno nie przedluzy sie na tyle, by trzeba bylo przekladac twoj slub. Melongel klepnal go w ramie i wreszcie pozwolil odejsc. -W Sadzie Warowni? Ach, Rob, to wielki zaszczyt - wykrzyknela Kasia z rozszerzonymi z radosci oczyma, gdy jej opowiedzial o wszystkim. Potem zachichotala. - Melongel naprawde cie lubi. -Orze we mnie jak w wolu roboczego - warknal zdenerwowany Robinton. - Przez cale rano bede sluchal marudzenia roznych lobuzow i naznaczal grzywny za drobne przewinienia. -No, to nie bedziesz sie denerwowal tym, co ma sie stac po poludniu - zakpila z niego. -Ha! Bedzie jeszcze gorzej. Od siedzenia w Sadzie dostane nie- strawnosci, wysluchujac wszystkich tych polprawd i sprawdzajac alibi... - przyciagnal Kasie do siebie i pogladzil po wlosach, co ukoilo jego rozhustany zoladek. Pocalunek dostarczyl mu zupelnie innych wrazen... i znowu nie mial okazji wspomniec o Sonacie do Szafirowych Oczu. Naturalnie im dluzej zwlekal, tym trudniej bylo wlaczyc utwor do repertuaru koncertu na Zgromadzenie. Nagle przestal byc taki pewien, ze Sonata jest cos warta. Bylo to zdecydowanie jego najpowazniejsze dzielo, wiec nie potrafil go ocenic. Moze oszukiwal sam siebie? Moglby ja przeciez odegrac krytycznemu sluchaczowi, takiemu jak Minnarden, ktory widzial pozostale ballady z podrozy i dobrzeje ocenil. Ale tamte piesni byly bez znaczenia w porownaniu z Sonata - jesli w ogole byla cos warta. Ale za kazdym razem, gdy rozbrzmiewala w jego glowie, odczuwal podniecenie, i niesamowite wrazenie lotu przy czesci finalowej. Jak wtedy, kiedy sie kochali. Chcial, zeby sluchacze tez to uslyszeli - crescendo, ktore bylo orgazmem. Nadszedl dzien poprzedzajacy Zgromadzenie. Przyleciala matka wraz z Mistrzem Germellem. Wsrod powszechnej goscinnosci z trudem udalo mu sie spedzic z Merelan kilka chwil na osobnosci i zganic ja za to, ze zdobyla sie na tak dluga podroz, ktora bardzo ja zmeczyla. -Jazda mnie zmeczyla, to prawda - powiedziala energicznym glosem. - Twoj ojciec przyslal utwor, ktory mam zaspiewac na twoim slubie. -Naprawde? - Robinton, bezgranicznie zdumiony, wzial partyture z jej reki. -Wcale nie jest w jego zwyklym stylu. Jestem przekonana, ze ojciec lagodnieje z wiekiem. Robinton parsknal, ale czytajac nuty, zorientowal sie, ze muzyka jest rzeczywiscie spokojniejsza, niemal lagodna i bardzo prosta w porownaniu ze stylem, w jakim Petiron zazwyczaj komponowal. -Minnarden obiecal mi akompaniowac, bo ty bedziesz zajety czym innym... - Merelan objela go gwaltownie. - Twoja Kasia jest urocza i bezgranicznie w tobie zakochana. Bedziesz szczesliwy, Robie. Wiem, ze bedziesz szczesliwy. -Juz jestem - odparl z glupawym usmieszkiem na twarzy. - Mamo, chcialbym, zebys przejrzala jeden utwor. -Naprawde? Jak za dawnych czasow - ucieszyla sie i czekala, a on zaczal przewracac wszystko w szufladach w poszukiwaniu Sonaty. - Jestem prawie zazdrosna o to, ze teraz inni czytaja twoja muzyke przede mna. -Zawsze wysylam... -Wiem, kochanie, ale tak przyjemnie bylo zawsze byc pierwsza, ktora... - Rozwinela pergamin i zamrugala, widzac pierwsze takty. Zaczela czytac i nucic temat otwarcia. Przechylila glowe, wstala i zaczela krazyc powoli wokol pokoju, nie przerywajac odczytywania nut, czasem spiewajac polglosem, czasem ruchem glowy podkreslajac tempo. Nie odrywala oczu od strony. Rob patrzyl na nia, choc zoladek mu sie sciskal, a serce drzalo z niepokoju. Na szczescie przeprowadzil sie juz do ich nowych pokoi na najwyzszym poziomie Warowni, po drugiej stronie korytarza prowadzacego do pokojow starszych cioteczek i wujkow. Mieli dwa pokoje i malenka lazienke; Kasia twierdzila, ze jest wielkosci szafy. Merelan przemierzala caly pokoj, od drzwi sypialni po drzwi wyjsciowe. Nagle zatrzymala sie, rzucila mu zdziwione spojrzenie, usiadla na stolku przy stojaku do nut, postawila na nim pergamin, wziela gitare i zaczela grac. Robinton rozpisal muzyke na skrzypce lub gitare, z towarzyszeniem harfy i fletow. Od czasu do czasu wlaczyl tez plaski bebenek. Byl to krotki, zaledwie trzyczesciowy utwor. Nie dodal czwartej czesci, tak jak by to zrobil jego ojciec, poniewaz wszystko, co mial do powiedzenia pod wzgledem muzycznym, wyrazil w allegro, adagio i rondzie. Scherzo tylko by rozbilo nastroj. Gdy matka odegrala ostatnie akordy, jej rece na dlugo znieruchomialy na strunach. Potem dziwnie zadrzala, jakby przeszyl ja jakis spazm, i spojrzala na syna, a w oczach zablysly jej lzy. -Och, Robie, to jest najpiekniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek napisales. Czy Kasi sie spodobala? Bo wiem, ze napisales to dla niej. Robinton przelknal sline. -Nie pokazalem jej tego. Nie wiedzialem... czy to dobry utwor, czy nic nie wart! - Ostatnie slowa niemal wyrwaly mu sie z ust. -Nic nie wart! - Matka odstawila gitare i wstala, pelna oburzenia. - Robintonie, jak dotad nie napisales ani jednego zlego utworu, a to - wskazala na nuty - to twoja najlepsza kompozycja. Jak mogles jej tego nie pokazac? Powiedziales, ze gra na harfie. Przeciez to najbardziej romantyczna muzyka, jaka w zyciu slyszalam. Lepsza nawet... - nagle zamilkla. - Nie, tu nie ma porownania. W twojej duszy jest o wiele wiecej romantyzmu, kochany synku! - Objela go w pasie i przytulila. - Jesli nie pokazesz jej tego przed jutrzejszym dniem... -A kiedy znajde na to czas? Przeciez juz jest prawie jutro, mamusiu! - Przyciagnal j a do siebie, czujac perfumy, ktorych zawsze uzywala. Zdziwil sie, ze kiedy trzyma matke w ramionach, ma podobne uczucie do tego, ktore go ogarnia, gdy obejmuje narzeczona. -Lepiej sie z tym pospiesz - poradzila Merelan. - Inaczej nigdy ci tego nie wybaczy... chyba ze dopiero co skonczyles to pisac. -Nie, skomponowalem to latem. -Och! - wykrzyknela impulsywnie, ale z niesmakiem. - Jesli tak sie tym niepokoiles, czemu nie wyslales nut do mnie? Dodalabym ci pewnosci siebie. Oboje dobrze wiedzieli, dlaczego tego nie zrobil, ale i tak odczul ulge i przyplyw wiary w siebie, uzyskawszy aprobate matki. Dobrze wiedzial, ze nie zachowywalaby sie tak entuzjastycznie, gdyby Sonata nie byla dobra. Nie potraktowalaby go ulgowo, choc byl jej synem. -Czy masz kopie, Rob? Mistrz Gennell bedzie to chcial grac na innych slubach. Ta Sonata jest taka... taka liryczna. Taka romantyczna. Och, Robintonie, dajesz mi tyle radosci... - Nagle zmienil sie jej nastroj. - Jestem bardzo zmeczona po tym wszystkim, kochanie. Odprowadzisz mnie do pokoju? Sama chyba bym nie trafila na dol. Gdy wrocil od matki, postanowil sam sie takze polozyc, bo bylo juz pozno, a nazajutrz czekal go dzien pelen wrazen. Rozesmial sie, najpierw cicho, a potem na glos, zrzucajac ubranie i ukladajac sie w szerokim lozu, ktore od nastepnego dnia mieli dzielic z Kasia. Bylo za cieplo na pizame, zreszta w ogole, rzadko j a zakladal, a teraz pewnie zrezygnuje z niej zupelnie, bo bardzo lubil przytulac sie do Kasi i przez cala noc czuc gladkosc jej skory. Westchnal gleboko i doszedl do wniosku, ze jest za bardzo przejety, by zasnac. Odrzucil wiec cienkie futro i znalazl dluga koszule. Nowe ubranie na slub - a raczej na Zgromadzenie, mowiac mniej egoistycznie - wisialo na drzwiach szafy. Pogladzil dlonia delikatna, przetykana blyszczaca nitka tkanine, na ktora namowil go Clostan. Szata byla pieknie skrojona. Wreszcie zrozumial, dlaczego ludzie taka wage przywiazuja do kroju i wlasciwego rozmiaru. -Czy harfiarze naprawde lubia chodzic w workach? - zdenerwowal sie Clostan, gdy w Cechu Tkaczy Robinton chcial zgodzic sie na pierwsze ubranie, na tyle dlugie, by zakrywalo mu brzuch i nogi. Mistrz Uzdrowiciel byl wzrostu Robintona, mial ciemne wlosy, przystojna twarz i dlugie, delikatne palce, ktore sprawnie zszywaly rany i uwaznie, lecz stanowczo nastawialy polamane kosci. Pracowal w Tilleku od siedmiu Obrotow, od kiedy zostal mianowany Mistrzem, gdyz ta Warownia potrzebowala doswiadczonego uzdrowiciela. Ciezko pracowal, by dopasowac praktyke lekarska do potrzeb spolecznosci rybackiej. -Na Jajo, czlowieku, sam sobie robisz krzywde. Masz szerokie bary... - wysunal palec w ich kierunku - szczupla talie... - probowal uchwycic fald skory, ale mu sie nie udalo - i dlugie lydki... Wyeksponuj to! - Spodnie dostana niemal oblepialy j ego silne, muskularne nogi. Gdyby byly jeszcze troche bardziej obcisle, uznano by je za nieprzyzwoite. - Szczegolnie na wlasnym slubie... pokaz wszystkim dziewczynom, jakiego pieknego chlopaka wypuscily z rak. Niech Kasia bedzie z ciebie dumna. -Z tego, ze sie popisuje? - Robinton byl wielce urazony. -Nie wyobrazam sobie ciebie, jak sie popisujesz, Rob - odparl Clostan, kiwajac glowa z udawana rozpacza. Usmiechnal sie, pokazujac wspaniale biale zeby. W jego ciemnych oczach rowniez zalsnilo rozbawienie, ale natychmiast spowaznial i zlapal narecze materialow, ktore krawiec mial pod rekaw warsztacie. Przysunal je do twarzy harfiarza, sprawdzajac, jak beda pasowac do jego spalonej letnim sloncem i wiatrem twarzy. - Hmmm... tak. Wiem, co wlozy Kasia, musimy wziac pod uwage takze kolor jej sukni. Powinien sie zgadzac z twoim. Hmmm. Mysle, ze ten gleboki, rudawy odcien brokatu... -Brokatu? - Robinton byl przerazony. Oszczedzil sporo marek, wiec mogl zabrac do warsztatu sume, jaka chcial. Ale brokat... -No coz, nie mozesz na slubie wystapic w byle czym, prawda? - stwierdzil oburzony Clostan. - Popatrz na to w inny sposob - powiedzial, opanowujac niecierpliwosc. - Takie ubranie bedziesz zakladal na Zgromadzenia przez cale Obroty, zanim je zedrzesz. - Mocno zgniotl tkanine w dloniach, a potem rozciagnal ja energicznie, by pokazac, jaka jest mocna. - Musialbys wydac o wiele wiecej na tansze materialy, by wygladac tak samo elegancko przez tak dlugi czas. Odziez dobrej jakosci to inwestycja. -A ty poczyniles ich wiele - przycial mu w odpowiedzi Robinton. Clostan odpowiedzial usmiechem nie pozbawionym zlosliwosci. -Moze i tak, ale wybieralem rozsadnie, wiec zawsze mam siew co przebrac w zaleznosci od wymogow chwili, pogody i pory roku. Poza tym pacjenci nabieraja otuchy na widok eleganckiego uzdrowiciela. Starajac sie zachowac obiektywizm, a takze ze wzgledu na slub z Kasia, Robinton pogladzil tkanine, a potem przylozyl ja do twarzy. Uznal, ze gleboki rudy odcien rzeczywiscie podkresla jego karnacje. -Jesli ci to dobrze uszyja - Clostan gestem poprosil krawca, by wzial miare - bedziesz zadowolony, ze poswieciles troche czasu i wysilku. Zastanow sie tez nad paroma nowymi koszulami - dodal, podsuwajac mu materialy w innych kolorach. - Masz tylko trzy. Robintona, ktory wlasnie podnosil ramiona do miary, az kusilo, by dac Clostanowi w nos za jego impertynencje. Zamiast tego zaczal sie smiac. Z siebie. -I nowe spodnie. Te, w ktorych tu przyjechales, sa juz zdarte do zywego od konnej jazdy, i to w niestosownych miejscach - dodal Clostan, lustrujac dolna czesc plecow Robintona. Harfiarz rano sam doszedl do takiego wniosku, zamowil wiec tez koszule i spodnie, w tym jedne ze skory, by trudniej bylo je zedrzec w siodle. W cichosci serca zazdroscil Iforowi i Mumolonowi ich skorzanych spodni. Gdy przyszedl ponownie, by krawiec mogl dopasowac ubrania, byl bardzo zadowolony z rezultatow i dlugo podziwial swoje odbicie w wysokim lustrze. W dodatku wszystkie ubrania byly tak wygodne, ze zastanawial sie, dlaczego nigdy wczesniej nie wpadl na to, by uszyc sobie cos na miare. Pewnie dlatego, ze na stoiskach w czasie Zgromadzenia zawsze latwo bylo znalezc za rozsadna cene cos, co na niego pasowalo - mniej lub bardziej. Byl wdzieczny Clostanowi i przyniosl mu buklak dobrego bendenskiego wina. -Ale mi dogodziles - ucieszyl sie Uzdrowiciel, przyjmujac prezent z wdziecznoscia. - Jedyna wada tej Warowni to paskudne wina. Robinton calkowicie zgadzal sie z ta opinia. Usmiechajac sie na wspomnienie tej historii, otworzyl koszyk z zarami nad stolem do pracy. Bardzo sie z Kasia ucieszyli, ze udalo sie im znalezc taki ladny mebel. Z radoscia ustawili go w pokoju. Wzial Sonate ze stojaka, na ktorym zostawila ja matka, wyjal pioro i nowa, przycieta w prostokat skore - Kasia obiecala, ze bedzie sie troszczyc, zeby zawsze mial pod reka zapas materialow pismiennych dobrej jakosci - i zaczal przepisywac Sonate, zeby Merelan zabrala ja do Cechu Harfiarzy. Moze nawet zobaczy ja Petiron i znajdzie kilka bledow, bo napisana jest przeciez w klasycznym stylu. Usmiechnal sie z zalem, smigajac piorem po pergaminie: nie potrafil sobie wyobrazic, ze ojciec jest zadowolony z czegos, co napisal jego syn. Przeczytal partyture, sprawdzajac, czy nie zrobil w niej bledow, i zaczal marzyc, jak tez Kasia zareaguje, gdy uslyszy ja po raz pierwszy. Jesli bedzie choc w polowie tak szczesliwa jak matka... Przez chwile spacerowal po pokoju, zatrzymal sie i nalal sobie wina, a potem wrocil do stolu i zaczal przepisywac ballady milosne. Wiedzial, ze matce rowniez sie spodobaja. Moze nawet kilka z nich zechce spiewac jako bisy na koncertach. Skonczyl pisanie, popijajac wino, zwinal nuty i przewiazal ladna wstazka, zeby je pozniej dac matce. Wychylil jeszcze jeden kubek, a potem uswiadomil sobie, ze zbliza sie swit, wiec polozyl sie wreszcie i zmusil do snu. Rozdzial XIII Chociaz Robinton pracowal przez prawie cala noc, i tak wstal o swicie; zapomnial zaslonic male okragle okienko i slonce zaswiecilo mu prosto w oczy. Poczul sie jednak wypoczety i wyskoczyl z lozka. Powietrze bylo tak czyste, ze wydalo mu sie, iz bez trudu dojrzy Wysokie Rubieze za wodami szerokiej zatoki... co przypomnialo mu, ze nie dowiedzial sie, czy Lord Faroguy przyjal zaproszenie Melongela na jego slub. To znaczy nie tylko na jego, poprawil sie, bo w czasie Zgromadzenia wiele par mialo zawrzec zwiazki malzenskie. Ubierajac sie, jeknal na mysl, ze bedzie musial spedzic caly ranek na Sadzie Zgromadzenia. Coz przynajmniej dzieki temu bedzie zajety tak, ze nie zdazy sie zdenerwowac.Przy sniadaniu przysiadl sie do dostana, a uzdrowiciel przyjrzal sie krytycznie jego nowemu strojowi. -Ano, rzeczywiscie zrobilem ci przysluge, stary - powiedzial i z duma wciagnal powietrze, wracajac do chleba z serem. -Ty tez wygladasz wspaniale - odparl Robinton, umiejac juz teraz odroznic dobrze skrojone ubranie. Clostan popatrzyl po sobie, jakby nie pamietal, w co sie rano ubral. -Ano, nie najgorzej. Moze sie przebiore przed tancami. To znaczy - dodal, wymierzajac Robintonowi kuksanca w zebra i chytrze przewracajac oczami - jesli bedzie mi wolno zatanczyc z piekna panna mloda, Kasia. -Poniewaz chodzi o ciebie, a ja tyle ci zawdzieczam, pozwole ci zatanczyc z Kasia, kiedy bede grac. -Coo? - Clostan udal zaskoczenie i oburzenie. - Kaza ci grac do tanca w dzien wlasnego slubu? Robinton uciszyl go: -Jestem harfiarzem. Musze grac, kiedy wypada moja kolej. Nie odprawilbys dzisiaj z niczym chorego, prawda? -No coz, najpierw bym sie przebral - odparl Clostan, strzepujac z rekawa wyimaginowany okruszek. - Trzymam cie za slowo z tym tancem - powiedzial, wstajac. - A teraz naprawde musze zrobic obchod - dodal i juz go nie bylo. Do sali wszedl Lord Melongel, wygladajacy powaznie w ciemnobrazowym ubraniu z waska zlota lamowka przy szyi i ramionach. Na jego twarzy pojawil sie usmiech aprobaty, gdy zauwazyl nowa odziez Robintona. -Wygladasz odpowiednio na te okazje, to pewne - powiedzial. - Aha, wczoraj nadano wiadomosc z Wysokich Rubiezy. Lord Faroguy nie bedzie mogl przyjechac. -Spodziewalem sie tego. Dobrze sie czuje? Melongel lekko spochmurnial. Potarl policzek. -Jest jedna dziwna rzecz. Znam Faroguya od bardzo dawna. Nieraz dostawalem od niego wiadomosci, a zawsze pytal o Juvane. Wiesz, kiedys spedzila caly Obrot razem z Lady Evelene. Dziwne, ze tym razem tego nie zrobil. Robinton uczul przyplyw niepokoju. -Jesli jest chory, to moze wiadomosc zostala nadana przez kogos innego? -Farevene i tak by o nia spytal. - Melongel zmarszczyl brwi. - No coz, dzis bedziemy i tak dosc zajeci bez dokladania sobie dodatkowych zmartwien. Widze, ze zjadles, wiec chodzmy do Sali Sadowej. Przed nami pracowity ranek. Robinton wstal, tlumiac westchnienie. W odroznieniu od wiekszych Warowni, w Tilleku sady odbywaly sie w kamiennym budynku posrodku zabudowan, czyli zarazem w srodku Zgromadzenia, ktore juz bylo w pelnym rozkwicie. Handel szedl wartko i w oficjalnych cechowych straganach, i w niezaleznych kramach. Cala flota rybacka zakotwiczyla w porcie lub przy molach, a zagle na horyzoncie wskazywaly, ze wkrotce tlum jeszcze zgestnieje, powiekszony o nowo przybylych pasazerow. Melongel i Robinton musieli zwolnic krok, dostosowujac sie do tempa ludzi na rynku, ktorzy witali Wladce Warowni usmiechami lub uprzejmymi skinieniami glowy. Robinton poczul, ze ktos go pociaga za rekaw i ze zdziwieniem spostrzegl Pessie, a za nia tlumek zlozony z Sucha, Tortola, Varola i Klady, ktora, bezpiecznie ukryta za potezna postacia ojca, spogladala niesmialo, poki nie padl na nia wzrok Robintona, zmuszajac dziewczyne do rejterady. -Witaj w dniu Zgromadzenia, Lordzie Melongelu - powiedziala Pessia, klaniajac sie uprzejmie wladcy. Potem spojrzala na Robintona, a na jej twarzy zakwitl dumny, choc niesmialy usmiech. - Zrobiles dla nas bardzo wiele, szczegolnie dla Saday. To dla ciebie i twojej zony - rzucila mu duza paczke i umknela, zanim zdazyl ja powstrzymac. Reszta pomknela w jej slady, jak liscie zdmuchniete z drzewa jesienna wichura. -Ludzie od Muru? - spytal Melongel. -Tak. - Robinton staral sie wypatrzyc, w ktora strone pobiegli, ale tlum byl tak gesty, ze mimo wysokiego wzrostu nie udalo mu sie niczego zauwazyc. Melongel gestem zachecil go, by odwinal paczke, a uczestnicy Zgromadzenia uprzejmie rozstapili sie wokol nich. Plotno bylo nowe i pachnialo kwasnym barwnikiem, ale gdy Rob je rozwinal, az westchnal z podziwu, podnoszac do gory drewniana mise. -Wspaniala! - powiedzial Melongel. - Naprawde wspaniala! Zaczeli ogladac prezent, gladzic mise palcem wyczuwajac cienkosc gladkich scianek. Odkryli, ze gorna krawedz otacza wianuszek kwiatow, tak doskonale wyrzezbionych, ze niemal wykwitaly wprost z drewna, nie sprawiajac wrazenia zwyklej snycerki. -Przepiekny dar, Harfiarzu. I to zasluzony. Melongel dotknal rekawa Robintona, proponujac, by ruszyli z miejsca. Byli blisko Sadu, a grupki podekscytowanych mezczyzn i kobiet uwaznie im sie przygladaly. Robinton starannie zawinal prezent, dopasowal swoj krok do nizszego wzrostem Wladcy Warowni i wkrotce wsrod ogolnych usmiechow wkroczyli do budynku, gdzie mieli zasiasc w prezydium Sadu. Tego dnia los wciaz usmiechal sie do Robintona. Sluchali wlasnie wyjasnien i tlumaczen jakiegos dzierzawcy, ktory zaniedbywal sie w pracy na roli i nie dbal o obejscie, gdy pojawil sie poslaniec i wsunal Lordowi Melongelowi karteczke do reki. Ten przeczytal, westchnal i z usmieszkiem podal liscik Robintonowi. -Mozesz wyjsc. Masz inne, wazniejsze obowiazki - mruknal. Przeczytawszy notatke, Robinton wcale nie byl pewien, czy chce skorzystac z wymowki i opuscic sale. Dowiedzial sie bowiem, ze przyjechal F'lon z Gospodarzem Bourdonem i jego zona, Brashia, ktorzy oczekiwali go w apartamentach Juvany. Spotkania z rodzicami Kasi obawial sie o wiele bardziej niz nudy na posiedzeniu Sadu. Przez chwile sie ociagal, lecz Melongel obrzucil go surowym spojrzeniem. Odsunal wiec krzeslo, kiwnal glowa w strone Minnardena i niesolidnego gospodarza i ruszyl do wyjscia. Gdy tylko wyszedl z Sali Sadowej, natychmiast zauwazyl, ze glowy wszystkich zebranych sa zwrocone w strone wzgorz Warowni, gdzie wygrzewal sie w sloncu spizowy smok. Jaki jezdziec, taki smok, pomyslal Robinton. Simanith popisywal sie rozkladaniem na cala szerokosc lsniacych skrzydel, by wreszcie, z ostrym trzasnieciem, ktore wydaly ich czubki, zlozyc je na plecach i rozciagnac sie w sloncu. Przednie lapy zwisaly ze skaly. F'lon opieral sie o framuge wejsciowych drzwi do Warowni. Usmiechnal sie na widok harfiarza. -Przywiozlem ich calych i zdrowych - powiedzial, klepnal Robintona po plecach, a potem odsunal od siebie, by przyjrzec sie jego nowemu ubraniu. Gwizdnal, a w jego bursztynowych oczach zalsnila przekora. -Oho, ktos cie. tu nauczyl paru rzeczy. Moze to urocza Kasia? -Sam potrafie wybierac sobie ubrania - mruknal Robinton, a potem znizyl glos, gdy F'lon ciagnal go do Warowni: - Dlaczego musiales ich przywiezc tak wczesnie? -Wczesnie? Wedlug mojego czasu wcale nie jest wczesnie, stary. Nic sie nie przejmuj. Postaram sie, zeby nie zrobili ci krzywdy. Robinton chcial sie skierowac przez szeroka sien ku schodom, ale F'lon sprawnie poprowadzil go w innym kierunku. -Tedy - powiedzial i popchnal go w strone bocznej salki, ktora sluzyla jako pokoj do prywatnych rozmow. - Oto i on - zaanonsowal triumfalnie i zatrzymal sie w progu, przepuszczajac Robintona. -Jestes, Robintonie! - Juvana wstala, zeby go powitac i podprowadzic ku swoim rodzicom, ktorzy siedzieli na kanapie z wysokim oparciem. Gwaltownie przelykajac sline, Robinton usmiechnal sie nerwowo do Gospodarza Bourdona, posiwialego mezczyzny o spalonej sloncem cerze. Jego zielone oczy, nieco ciemniejsze niz Kasi, byly lekko skosne, podobnie jak u niej. Matka, kobieta o slodkiej twarzy i popielatych wlosach, usmiechnela sie uroczo do niego i wstala energicznie. -Och, Czeladniku, nawet nie wiesz, jak sie cieszymy! - wykrzyknela, podeszla do Robintona i wziela go za reke. Bourdon juz mial cos powiedziec, ale zamknal usta, bezradnie rozlozyl rece i pozwolil mowic zonie. - Tak sie martwilismy, ze bez konca bedzie oplakiwala Merdina... - Twarz kobiety spochmurniala na moment, ale juz po chwili rozjasnila sie tym samym, przepieknym usmiechem. - A kiedy napisala do nas - zwrocila sie ku mezowi, by potwierdzil jej slowa, a on cierpliwie skinal glowa- bylismy uszczesliwieni, ale nawet nie marzylismy, ze pojedziemy na jej slub tak daleko od Mardeli. I to w tak pracowitym okresie! - Bourdon ponownie skinal glowa. -Zapewniam panstwa, ze zawsze z przyjemnoscia pomagam mojemu serdecznemu przyjacielowi - sklonil sie F'lon. Bourdon odchrzaknal. -Kasia mowi, ze dobrze sie czujesz na morzu. -No, nie choruje - przyznal Robinton -I duma nie przeszkadza ci pomagac przy patroszeniu i soleniu. -Chodz, Robintonie, usiadz - zaprosila go Juvana, gestem wskazujac sofe po przeciwnej stronie. - Mam wrazenie, ze chetnie wyszedles z Sali Sadowej... - poslala mu przekorne spojrzenie z ukosa. - Twoja matka juz sie widziala z moimi rodzicami i poszla na gore ratowac Kasie przed atakiem nerwowym. -Kasia sie denerwuje? - Robinton z trudem panowal nad glosem, by nie zdradzic wlasnego podekscytowania. Juvana zasmiala sie. -To jej prawo. No, no, wygladasz rownie wspaniale jak ona. Clostan? -Mhm - przytaknal Robinton, spogladajac ukradkiem na F'lona, ktory mrugnal, a potem przewrocil oczami, na znak, ze wydalo sie drobne klamstewko harfiarza. -A to co? - spytala Juvana, dotykajac pakunku z misa, ktory Robinton wciaz mial pod pacha. - Wczesniejszy prezent? Zadowolony, ze pojawil sie temat do rozmowy, Robinton pokazal wszystkim mise i opowiedzial, jak bardzo sie cieszy, ze Saday mu uwierzyla. -Ach, to ci ludzie od Muru - stwierdzila Brashia, a Robinton jeknal, bo mial juz tej historii po dziurki w nosie. - Kasia nam pisala, jaki jestes madry. Bourdon zasmial sie. -Lebski z ciebie chlopak. To nigdy nie zaszkodzi. Pojawila sie jedna z poslugaczek kuchennych z taca pelna przekasek, kubkow z klahem, kieliszkow z winem, herbatnikow i ciasteczek. Robinton zaraz pomogl jej ustawic tace. Gdy Juvana spytala rodzicow, czego maj a ochote sie napic o tej porze, zajal sie podawaniem napojow i ciastek, odzyskujac przy tych prostych czynnosciach nieco rownowagi ducha. -Ciezko pracujecie o tej porze w Mardeli? - spytal uprzejmie Bourdona. -Teraz przeplywaja grubogony. Znasz je? -Mamy tu polnocna odmiane, brazy - odparl Robinton z taka swoboda, jakby codziennie gawedzil na temat gatunkow ryb. Bourdon pokiwal glowa z aprobata. -Dobre jedzenie, te brazy. -Czy twoja matka dzisiaj zaspiewa? - spytala niesmialo Brashia. - Wszyscy w Mardeli wiedza o Mistrzyni Spiewu, ale malo kto mial okazje ja slyszec w naszym odleglym gospodarstwie. -Takie ma plany - odpowiedzial, ktorys raz z kolei wdzieczny losowi za taka matke. Szkoda, ze jej tu nie ma, ulatwilaby mu te rozmowe. -Cos specjalnego? - spytala Brashia, przechylajac glowe w ten sam wdzieczny sposob, co Kasia. -Kilka piesni skomponowanych przez samego Robintona - odparla Juvana, udajac, ze nie widzi jego groznego spojrzenia. - On przesadza z ta skromnoscia. Melongel uwaza, ze nasz Robinton jest rownie dobrym kompozytorem, jak jego matka - spiewaczka. -Teraz to ty przesadzilas, Juvano - zaprotestowal. -Nie sadze - upierala sie, niewzruszona. - Kasia podziela moje zdanie. -Ona jest stronnicza - wtracil sie F'lon oparty o framuge drzwi. Obracal w palcach kieliszek, a w oczach poblyskiwaly mu zlosliwe iskierki. - Ale sam przyznam, ze Rob machnal pare dobrych kawalkow. -Uslyszymy kilka z nich? - Brashia odwrocila sie na kanapie, by spojrzec na Robintona. -Pewnie uslyszycie wylacznie piesni Roba - dodal F'lon. - Wiekszosc najlepszych wspolczesnych ballad jest jego. -Naprawde? -Wszystkie nowe i polowa poprawionych Ballad Instruktazowych to robota naszego Robintona. Jesli F'lon i Juvana uwazali, ze w ten sposob pomoga mu na tym pierwszym spotkaniu z rodzicami Kasi, to bardzo sie pomylili. -Myslalem, ze to twoj ojciec tak duzo komponuje - powiedzial Bourdon, nieco zbity z tropu. -Obaj komponuja - wyjasnila Juvana, a F'lon uzupelnil jednoczesnie z nia: - Muzyke Roba mozna spiewac. -Nie musisz przypadkiem przywiezc na Zgromadzenie zadnych innych gosci? - spytal Robinton tak uprzejmie, jak potrafil. -Alez nie, zarezerwowalem ten dzien wylacznie na twoje potrzeby - odparl jezdziec z uklonem. -To moze chcialbys sobie obejrzec Zgromadzenie? - W glosie Robintona slychac bylo irytacje. Juvana zasmiala sie. -Juz wiecej nie bedziemy, Rob. Nie powinnismy tak ci dokuczac, szczegolnie dzisiaj. -Ciesze sie, ze to mowisz, Pani Warowni. -Daj spokoj, Rob - odparla i dotknela jego ramienia. - Niedlugo bede twoja siostra, wiesz? Robinton na moment poczul calkowita pustke w glowie. -Chyba mi nie powiesz, ze ten drobiazg umknal twojej uwagi? - spytal F'lon, zachwycony zaklopotaniem przyjaciela. - A Lord Melongel bedzie twoim bratem. Prawda? Dobry interes, Harfiarzu. Rob poczul, ze dlon Juvany delikatnie sciska jego przedramie. Czujac sie jak ostatni glupiec, odwrocil sie i popatrzyl na nia. -Tak jest, bedzie twoim bratem - potwierdzila lagodnie. Potem usmiechnela sie do zebranych. - W zyciu nie myslalam, ze uda mi sie przegadac harfiarza. -Ale ja przeciez nie dlatego biore Kasie za zone... -Oczywiscie, ze nie - zgodzila sie Juvana. -Kochany chlopak - rozpromienila sie Brashia. -Dobry wiatr mu w zagle dmucha - wtracil Bourdon. -Lepiej zamknij usta, Rob - dokuczyl mu F'lon spod drzwi. -F'lonie, przestan podpierac te framuge i przynies harfe, ktora Robinton zrobil dla Kasi - powiedziala Juvana. - Wiesz, gdzie stoi. I powiedz Kasi, ze wszystko swietnie idzie. Gdy tylko F'lon wyszedl, obdarzyla Robintona wspolczujacym usmiechem. -Nieraz bywa po prostu okropny, prawda? Zdaje mi sie, ze jezdzcy potrafia byc jeszcze bardziej zlosliwi niz harfiarze... Robinton wciaz zastanawial sie nad swoim przyszlym pokrewienstwem z Wladca Tilleku. -Ja naprawde o tym nie pomyslalem - wyznal. -Pewnie, ze nie - odparla natychmiast Juvana. - Clostana mozna by podejrzewac o takie knowania, ale ciebie w zadnym razie. -Kasia powiedziala, ze pozyczacie jacht na podroz poslubna - powiedzial Bourdon. - Duzo plywales? -Tylko z portu w Forcie do Isty, a potem bylem na siedmiodniowym rejsie rybackim z kapitanem Gostolem. To on pozycza nam jacht. -Ach, tak? -Wlasnie. Wczoraj kazal nam plywac po calym porcie, tam i z powrotem - zasmial sie Robinton. - Sprawdzal, czy Kasia sie na tym zna, bo dobrze wiedzial, ze ja nie mam pojecia. To stwierdzenie zjednalo mu dodatkowa sympatie Bourdona, ktory pochylil sie ku niemu i zaczal objasniac sekrety malych lodzi zaglowych. Rozmowa toczyla sie gladko, az wszedl F'lon z harfa. Niosl ja z szacunkiem, jaki zwykle rezerwowal tylko dla Simanitha. Podal instrument Robintonowi, szepczac: "Jest przepiekna". Bourdon wraz z Brashia podeszli, by przyjrzec sie plaskorzezbom, inkrustacji i strunom. Naturalnie, poprosili Roba, by cos zagral, bo chcieli uslyszec, jaki ma ton. Gra calkowicie przywrocila Robintonowi rownowage. Juvana zauwazyla to, przeprosila ich i pobiegla do innych zajec. Od niepamietnych czasow nie bylo tak wspanialego Zgromadzenia jak to, podczas ktorego Robinton zaslubil Kasie przed Sala Sadu, wobec Pana i Pani Warowni, Harfiarza Minnardena i Mistrzow innych Rzemiosl, ktorzy przybyli by uczestniczyc w tej radosnej uroczystosci. Nie zdawal sobie sprawy, ze byli pierwsza z szesciu par, bioracych slub tego dnia. Nie widzial nikogo poza Kasia. Z tylu stali swiadkowie: matka, promienna, odziana w blekitna suknie, a u jej boku F'lon i Groghe, ktory oswiadczyl, ze jest tu oficjalnie, w imieniu Wladcy Warowni Fort. Rodzicie Kasi stali u jej boku: matka zarumieniona i zemocjonowana, ojciec pelen dumy i godnosci. Jeszcze nigdy Robinton nie przemawial wobec tak wielkiego tlumu. Spiewanie bylo zupelnie inna sprawa niz wypowiedzenie kilku slow tak, by wlozyc w nie cale serce. Musial wpierw odchrzaknac i wziac gleboki oddech, ale wreszcie oglosil wszem i wobec swoja intencje: oto pragne byc kochajacym, dobrym, troskliwym mezem, ktory bedzie dbal o zone cale zycie, wychowa wraz z nia dzieci i bedzie utrzymywal rodzine. Trzymajac dlon Kasi, zajrzal w jej promienne, radosne oczy, z ktorych ustapil dawny smutek, a ona - tez najpierw odchrzaknawszy - glosno i wyraznie wyglosila swoja deklaracje. Usmiechnela sie jeszcze radosniej, gdy doszla do fragmentu mowiacego o dzieciach, i puscila do niego oko. -Slyszelismy wasze obietnice, Robintonie i Kasiu - oglosil Melongel, oficjalny i surowy jako Wladca Warowni. -I potwierdzamy je - dopowiedzial Mistrz Minnarden, podczas gdy inni Mistrzowie polglosem wyglaszali zwyczajowa odpowiedz. Tlum zaczal wykrzykiwac gratulacje i zyczenia wszystkiego najlepszego. Twarz Melongela rozjasnila sie w usmiechu, gdy podal im dlonie, zanim przeszedl do nastepnej pary nowozencow. -Braciszku... - szepnal zartobliwie do Robintona. -Pocaluj ja wreszcie! - zawolal F'lon. Gdy ani Robinton, ani Kasia nie drgneli, zlapal ich za ramiona i popchnal ku sobie. Iskra elektryczna, ktora przeskoczyla z ust do ust, jakby ogarnela cale cialo Robintona - i jego zony, ktora tak umie sie do niego przytulala. Niemal sie zdenerwowal, gdy rece F'lona ich rozdzielily. -Tak sie ciesze, kochana coreczko - powiedziala Merelan, obejmujac zamyslona nagle Kasie. W oczach matki lsnily lzy, ale placz nigdy nie szkodzil jej urodzie. Potem zastapila ja Brashia, ktora zamknela corke w mocnym uscisku, placzac tak rzesiscie, ze nie byla w stanie powiedziec ani slowa. Bourdon tak mocno potrzasal reka Robintona, ze malo brakowalo, a bylby uczynil ja niezdatna do gry tego wieczoru. F'lon upieral sie, ze koniecznie musi pocalowac Kasie - jeden jedyny raz, zeby wiedziala, co stracila. Potem Merelan z calej sily objela Robintona; musial w koncu uwolnic sie z uscisku, ujmujac ja za ramiona. -Badz tak szczesliwy, jak ja z twoim ojcem - szepnela tylko, a gdy zastygl w napieciu, lekko go odsunela i zmierzyla twardym, dlugim spojrzeniem. - My naprawde zawsze bylismy szczesliwi... we dwoje - dodala. Uswiadomil sobie, ze matka mowi prawde: to tylko on byl dla ojca zawalidroga. - Ty masz tak wielkie serce, ze zdolasz pokochac caly swiat - powiedziala jeszcze i wypuscila go z objec. Groghe niesmialo pocalowal Kasie w policzek. Powiedzial, ze zawsze z radoscia powita ja w Warowni Fort i ma nadzieje, ze bedzie mial czesto po temu okazje. W tym czasie kolejne trzy pary wziely slub przy wtorze radosnych okrzykow. -Musze sie napic - oswiadczyl F'lon i zaczal prowadzic ich ku stolom rozstawionym wokol placu do tanca. Dwa ze stolow ustawiono na podwyzszeniach po obu stronach estrady muzykow: ten z prawej byl dla nowozencow i tam wlasnie F'lon powiodl swoja grupke. Rozpromieniony winiarz wyszedl do nich wpol drogi, z taca pelna podzwaniajacych kieliszkow. -Wiem, ze nie powinienem tego robic, ale podaje wam bendenskie wino... wylacznie na prosbe smoczego jezdzca- powiedzial, pochylajac sie, by szeptem powiadomic ich o swojej zdradzie. Usmiechnal sie serdecznie do Kasi i podsunal jej tace. Jej takze usmiech nie schodzil z twarzy, gdy saczyla cudownie chlodne, orzezwiajace bendenskie biale wino. Wszyscy dostali kieliszki i zasiedli przy stole, a poslugacze kuchenni pospiesznie zaczeli podawac jedzenie. Robinton nie pamietal, kiedy zapelnily sie wszystkie miejsca przy stole. Wszystko zlalo sie w jeden zamazany obraz, przepelniony szczesciem: Kasia byla jego, a matka przyjechala na slub. Okazalo sie, ze rodzice Kasi sa mili i nie czul sie juz skrepowany, gdy sluchal rozlicznych rad Bourdona, dotyczacych zeglowania. Ale jesli F'lon nie przestanie mu dokuczac, to w koncu dostanie w zeby, chocby nawet Kasia smiala sie z konceptow jezdzca do rozpuku, podobnie jak jej rodzice i jego matka. Mistrzyni Spiewu rozpoczela koncert jedna z piesni milosnych, ktore Robinton napisal dla Kasi, ale byla na tyle mila, ze nie wspomniala o autorstwie. Towarzyszyli jej Minnarden, Ifor, Mumolon i kilkoro miejscowych muzykow. Po zakonczeniu rozlegly sie huraganowe brawa i glosne zadania bisu. Brashia oniemiala, gdy cudowny glos Merelan wznosil sie w radosnych frazach, a potem szepnela: -Jest w kazdym calu tak dobra, jak mi mowiono, w kazdym calu! -Dumny jestes z matki, co? - powiedzial Bourdon, przechylajac sie przez stol. Twarz mu poczerwieniala z zadowolenia i od dobrego bendenskiego wina. - I masz po temu powody. -I ona jest z niego dumna - zapewnila Kasia, otaczajac dlonmi ramie Robintona i przytulajac do niego na chwile twarz. Ich nogi splotly sie pod stolem tak mocno, iz Robinton mial nadzieje, ze obrus dobrzeje zaslania - i ze nie bedzie musial wstawac. Na szczescie, rzeczywiscie nie musial. Choc byl gotow grac w zespole na zmiane z innymi, Minnarden celowo go pomijal, gdy nadchodzila jego kolejka. Lewa noga zdretwiala mu pod stolem, a gdy Kasia musiala na chwile wyjsc za potrzeba, wyraznie utykala przez kilka pierwszych krokow. Poszly z nia Brashia i Merelan, uspokajajac Robintona, ktory nie chcial ani na chwile tracic zony z oczu, ze bedzie z nimi calkiem bezpieczna. Gdy tylko obsluzono zaproszonych gosci i Wladcow Warowni, za stolami usiedli ci, ktorzy mieli ochote na platny posilek. Wiele ludzi zaczelo spacerowac miedzy straganami i rozkoszowac sie piekna pogoda. Muzyka rozbrzmiewala dalej, choc juz mniej oficjalnie - tylko jako przyjemne tlo imprezy. -Denerwujesz sie, kochanie? - spytala Kasia, spostrzeglszy, ze maz wystukuje palcami rytm po stole. -Nie, nie, to z przyzwyczajenia - wyjasnil. - Nie ma takiej rzeczy, dla ktorej bym cie opuscil. Ani dzisiaj, ani nigdy. -Ale bedziemy tanczyc, prawda? - spytala, z naiwna minka otwierajac szeroko oczy. -Oczywiscie. Przez cala noc. -Nie przez cala... - odparla szeptem, a zmyslowy usmiech pojawil sie na jej wargach. A potem zachichotala, widzac jego mine. Rzeczywiscie tanczyli, a Robinton pozwolil porwac do tanca swa mloda zone tylko Lordowi Melongelowi, jej ojcu i Groghemu. Docinki F'lona doprowadzaly go do szalu. -Nie denerwuj sie tak - powiedziala Kasia, powazniejac na chwile. - On cie lubi, a podejrzewam, ze te wszystkie wyglupy maja ukryc jakis bardzo powazny problem, o ktorym nie moze i nie chce ci powiedziec - stwierdzila z usmiechem. - Wzdycha tak, ze nie zdziwilabym sie, gdyby sam byl zakochany. -F'lon? - zdziwil sie Robinton. Domysly Kasi pozwolily mu ujrzec zachowanie przyjaciela w innym swietle i pozalowac, ze nie byl dla niego milszy. Widzial przeciez, ze F'lon jest powazny i zamyslony miedzy przyplywami szalenczego humoru. Dzisiaj nie sposob bylo spytac, co go dreczy, ale koniecznie trzeba bedzie zrobic to jutro. Potem przypomnial sobie, ze pewnie ani on, ani Kasia, nie spotkaja F'lona nastepnego dnia. Pozwolil wiec spizowemu jezdzcowi zatanczyc ze swoja zona i obserwujac ich, porozmawial z Simanithem. Simanithu, co dreczy mojego przyjaciela, F'lona? Smok milczal tak dlugo, ze Robinton zaczal sie zastanawiac, czy w ogole go uslyszal. Slyszalem. Nie wiem. Czasem nie wszystko mi mowi. Ton glosu Simanitha, tak podobnego do glosu jego jezdzca, byl smutny i pelen niepokoju. Duzo mysli o Larnie i nie jest szczesliwy. Larna? Imie to budzilo jakies wspomnienia, ale dopiero pod koniec tanca Robinton przypomnial sobie, ze Larna byla nieznosna dziewczynka, corka dawnej Wladczyni Weyru. F' lon tak zle potraktowal kiedys te mala, ze wpakowal sie w klopoty wobec Caroli i calego Weyru. Ale male dziewczynki dorastaja. Robintonowi podobala sie mysl, iz Larna wyrosla na taka sliczna dziewczyne, ze zawrocila F'lonowi w glowie. Ale zakochani zawsze pragna, by wszyscy naokolo sie kochali. Westchnal i poszedl upomniec sie o towarzystwo Kasi na reszte wieczoru. Udalo im sie wymknac niezauwazenie podczas jednego z wolnych, popularnych tancow. Nikt ich nie zatrzymywal, gdy przechodzili z oswietlonego zarami placu tanecznego do niezwykle cichej Warowni. Nawet stare cioteczki i wujkowie wyszli zabawic sie na Zgromadzeniu, podobnie jak cala sluzba i pomocnicy kuchenni. -Popatrz! - Kasia wskazala na wzgorze, gdzie dwa jasnozielone, powoli wirujace kregi wskazywaly, ze Simanith czuwa. Pomachala mu reka i az drgnela, gdy smok mrugnal. -Uwazaj, bo smok widzi wszystko, co sie dzieje wokol niego - powiedzial Robinton, rowniez pomachal reka i rozesmial sie, gdy Simanith znowu zamrugal. -Czy on wie, co dreczy F'lona? -Powinien, wlasnie on ze wszystkich istot na Pernie - odparl. - Ale nie wie. Weszli do Warowni. Wiekszosc zarow pozamykano dla oszczednosci; uchylono tylko tyle koszykow, by mozna bylo trafic na schody. -Musisz zabrac ze soba dostana takze nastepnym razem, gdy pojdziesz kupowac ubrania - powiedziala, gdy wbiegali po schodach na gore. -Teraz, kiedy mam ciebie do pomocy? - parsknal na mysl, ze moglby poprosic kogos innego. Zamilkli, bo wspinaczka na ich pietro byla meczaca. Wreszcie tam dotarli, zdyszani i zmeczeni. Kasia zachichotala, gdy Robinton wzial ja na rece i przeniosl przez prog, a potem stanowczym gestem zamknal drzwi i przekrecil klucz. Nawet F'lon nie smialby im teraz przeszkadzac. O swicie wymkneli sie z Warowni, niosac rzeczy potrzebne do zeglowania. Reka w reke pobiegli na molo, gdzie czekal na nich jacht. Mineli ludzi spiacych na krzeslach, opartych o stoly, a nawet niekiedy lezacych pod stolami. Choragwie lekko trzepotaly nad kilkoma budkami, ktore jeszcze pozostaly na placu. Gdy pakowali rzeczy, smiejac sie z tego, ze nikt ich nie zauwazyl, Robinton spojrzal na wzgorza. Ani sladu wylegujacego sie tam przedtem smoka. Robinton nie pamietal, czy pozegnal sie z matka, ale przypuszczal, ze tak, bo przypomnial sobie, jak dziekowal rodzicom Kasi. Dziewczyna poszla na rufe, by zajac miejsce przy sterze, a on odwiazal cume dziobowa, skoczyl na dziob i odepchnal jacht od grubych odbojnic. Potem postawil zagiel, ktory natychmiast sie wydal. Kasia wybrala zagiel, az ladnie stanal na wiatr, a on przeszedl na rufe i usiadl kolo niej w kokpicie. Jakis rybak wychylil sie z kabiny wiekszego kutra i leniwie pomachal im reka, gdy przeplywali przez szeroki port i dalej, na wody Tilleku. Przez nastepnych osiem dni i nocy nikogo wiecej nie widzieli. Ich swiat ograniczal sie do jachtu, wody i nieba, ktore przez pierwsze trzy dni lsnilo blekitem, w odcieniu, jaki potrafi przybrac tylko jesienne niebo na tej szerokosci geograficznej. Pogoda zreszta nie miala dla nich znaczenia; byli razem. Oprocz innych rzeczy, oboje uwielbiali swiezo zlapane i natychmiast usmazone ryby. Czasem wedkowal Robinton, a Kasia smazyla; niekiedy sie zmieniali. Potem pogoda sie pogorszyla. W pierwszych porywach nawalnicy, ktora nadciagnela z oszalamiajaca predkoscia, Kasia krzyknela, by zrzucil zagle, zwinal je i umocowal bom. Udalo mu sie to zrobic mimo deszczu, ktory smagal go po twarzy i mimo rozhustanych fal. Potem zszedl na dol, wyjal sztormiaki i szybko sie ubral, bo chcial zmienic Kasie przy sterze, by i ona mogla sie przebrac. Gdy znow wyszedl na poklad, rzucil jej ubranie i skoczyl, by przejac ster, ale i tak mogla zalozyc ciepla odziez dopiero po pewnym czasie, gdy jej twarz juz pobladla od zimnego deszczu, ktory lal jak z cebra. Jacht wznosil sie i opadal na wzburzonym morzu. Fale co chwila przelewaly sie przez burte i Kasia glosnym krzykiem kazala mu siegnac po czerpak. Woda bezustannie wlewala sie na miejsce tej, ktora udalo mu sie wygarnac za burte, ale jedna reka wciaz ja wylewal, a druga pomagal Kasi utrzymywac kurs. Malutki jacht wspinal sie na spienione grzbiety olbrzymich fal, a potem spadal w doliny, wytrzasajac ostatnie sily z zeglarzy. Robinton czul, jak zeby mu dzwonia z zimna. Przez kurtyne deszczu widzial, jak Kasia zaciska zeby i sciaga wargi. Wygladala, jakby warczala na burze. Niemal lezala na sterze, walczac, by jacht caly czas byl ustawiony dziobem do fal. Nie musiala mu mowic, ze jesli obroca sie rufa, lodz zatonie i wpadna do bardzo, bardzo zimnego morza. Prawdopodobnie nie przezyliby wtedy tego sztormu; mieliby zdecydowanie wieksze szanse, gdyby udalo im sie utrzymac jacht na falach. Wreszcie w pewnym momencie nisko idace chmury troche sie uniosly, wiatr oslabl i nacisk na ster nieco sie zmniejszyl. Bezwladnie padli obok siebie na kolo sterowe, ciezko oddychajac. -Szybko - ponaglila go Kasia wskazujac na maszt. - Jestesmy w oku cyklonu i musimy to wykorzystac. Postaw zagiel do polowy. Tam jest brzeg, powinnismy znalezc jakies miejsce, by przeczekac sztorm. Musi byc tu jakas zatoczka albo skalny wystep, gdzie bedziemy mogli zakotwiczyc. Jej ton dodal mu sil i zrobil to, o co go prosila. Potem pomogl Kasi postawic ten skrawek zagla, walczac z porywistym wiatrem, i utrzymac ster. Wzieli kierunek na czarny masyw, majaczacy na wprost. O malo nie przegapili wejscia do zatoczki, choc dziob jachtu kierowal sie wprost na nie. Nagle Kasia wykrzyknela z triumfem i usmiechnela sie, nie wierzac szczesciu, bo jacht minal wejscie, do zatoki i zostawil za soba szalejace morze. Osloniety skalnym masywem, kolysal sie lagodnie, a fale niosly go ku niewyraznie rysujacym sie klifom. Rozgladali sie nieufnie, ogluszeni wielogodzinnym rykiem wichury, niepewni, czy wreszcie udalo im sie dotrzec do zacisznej przystani. -Kotwica... Rob... rzuc ja. Nie mozemy ladowac - powiedziala, wskazujac na dziob. - Moga tu byc skaly... nic z tego. Rzucil kotwice i zobaczyl, jak lina sie napreza. Jacht sie zatrzymal. Slychac bylo, jak skrzypia deski lodzi, kolysanej falami, gdy obracala sie na uwiezi. Kasia, kompletnie wyczerpana, opadla na ster. Rob tez byl u kresu sil, ale wiedzial, ze przede wszystkim musi sprowadzic ukochana na dol i rozgrzac, na ile to mozliwe. Udalo mu sie to, ale musial ja niemal ciagnac przez krotki odcinek, dzielacy kokpit od kabiny. Otworzyl luk w nadziei, ze fale nie dostaly sie do srodka i nie zalaly jedynego schronienia, jakie im pozostalo. Malo nie zrzucil zony ze schodow, ale w koncu obojgu udalo sie zejsc. Wpelzla na koje, a on z trudem zamknal luk. Dygotala jak w febrze, gdy do niej podszedl. Jakos udalo mu sie sciagnac przemoczone rzeczy z zimnego, sinego ciala. Otulil ja futrami. Jeknela i chciala cos powiedziec, ale zabraklo jej sil. -Cos goracego, koniecznie cos goracego - mamrotal, probujac zesztywnialymi z zimna palcami zapalic zapalke, a od niej weglowy piecyk, na ktorym gotowali posilki. Kiedys, dawno temu, napelnil kociolek woda, na posilek, ktorego potem nie udalo mu sie ugotowac. Teraz niecierpliwie czekal, az sie zagrzeje na tyle, by mogl zrobic klah. Sam zje resztki rybnego gulaszu, ktory ugotowali... jak dawno temu? Slyszal szczekanie zebow i zdal sobie sprawe, ze oboje wydaja ten odglos. Skoczyl do koi i zaczal rozcierac cialo Kasi najmocniej jak potrafil, by pobudzic krazenie. Oparzyl sie w palec, dotykajac pokrywki kociolka, by sprawdzic, czy woda jest juz wystarczajaco goraca. Dowiedzial sie o tym namacalnie. Possal oparzone miejsce, zalewajac woda klah w proszku. Zamieszal i zaczal majstrowac przy puszce ze slodzikiem. Wiedzial, ze slodycz lagodzi skutki wstrzasu i zimna. Pociagnal lyk, by sprawdzic, czy Kasia sie nie poparzy. Potem oparl ja o siebie, sam ze znuzeniem wspierajac sie o grodz, i podniosl kubek do jej ust. -Pij, Kasiu, musisz sie rozgrzac. Tak zmarzla, ze ledwie mogla przelykac, ale jakos sie udalo. Wmuszal w nia lyk za lykiem. Kiedy pokrecila glowa i chrzaknela odmownie, sam wypil reszte. Zrobil nastepny kubek plynu, a potem postawil na ogniu zupe. Zasnal na moment, ale obudzila go para, z sykiem uchodzaca z garnka. Zdjal go z ognia, zanim cisnienie zdazylo zrzucic pokrywke. Nie byl to dlugi odpoczynek, ale przywrocil nieco sily odpornemu, mlodemu organizmowi. Nalal zupe do dwoch kubkow i z powrotem postawil na ogniu kociolek z woda. Rozgrzeje Kasie recznikami zamoczonymi w cieplej wodzie. To powinno pomoc. Wypil pol kubka zupy, jednoczesnie sciagajac mokry sztormiak. Znalazl na polce suche rzeczy. Wyciagnal najcieplejsze ubranie Kasi i grube, welniane skarpety. Wlozyl je zonie, ale najpierw dlugo klepal jej piety, by sie rozgrzaly, az jeknela i probowala sie odsunac. Woda juz sie zagrzala, wiec namoczyl recznik, przekladajac go z jednej reki do drugiej, odsunal futro i przylozyl go na moment do jej zmarznietego ciala, by wniknelo w nie troche ciepla. Gdy karmil ja zupa, jej skora stracila juz niebieski odcien, ale Kasia lezala bez ruchu pod futrami, wyczerpana nawet tym niewielkim wysilkiem, potrzebnym, by przelknac jedzenie. Pod nimi maly jacht kolysal sie lagodnie, naciagajac line kotwiczna. Rob ulozyl sie obok Kasi na koi, okryl ich oboje drugim futrem i wreszcie pozwolil sobie na luksus snu. Przepelniony pecherz obudzil go wreszcie. Nie mogl sie ruszyc, bo Kasia ulozyla sie na nim, a obolale miesnie stawialy opor. Przez kilka chwil nie mogl sobie przypomniec, dlaczego tak gleboko zasnal. Zdziwiony, wyjrzal przez niewielki bulaj i za mgla, klebiaca sie nad woda, zobaczyl ciemne zarysy brzegu. O burte bily niewielkie fale, ale jacht stal mocno na kotwicy. Powstrzymujac jek, zmusil zmeczone miesnie do pracy. Wysunal sie spod Kasi, choc malo nie spadl przy tym z koi. Zona nie poruszyla sie, ale jej twarz nie byl juz taka biala, a z ust zeszla sina barwa. Dobrze otulil ja futrami i pokustykal na gore, otwierajac luk. Powietrze bylo zimne i mokre od mgly, a na pokladzie walaly sie morskie smieci. Stopien za stopniem, Rob wychylil sie z kabiny, podszedl do burty, chwycil reling i ulzyl sobie. Zaiste, byla to wielka ulga. Zaciekawiony, wbil wzrok w mgle, by wypatrzyc, gdzie sie zatrzymali, ale nie potrafil dostrzec zadnych szczegolow wybrzeza - jesli bylo tam jakies wybrzeze. Niektore zatoczki okazaly sie po prostu plytkimi kieszeniami, ktore morze wymylo w skalach. Niewazne! Ta zatoczka ocalila im zycie. Wrocil na dol. Piecyk wygasl; caly wegiel sie wypalil. Przyniosl nowy, rozpalil ogien i ogrzal sobie dlonie nad plonacym paleniskiem. Kasia jeknela, poruszyla sie i zakaslala. Bojac sie goraczki, dotknal jej czola, ale bylo zimne. Zbyt zimne. Napelnil kociolek z kanistra i postawil go z boku paleniska, a z drugiej strony zaczal podgrzewac zupe. Troche sie zadyszal, wiec usiadl na brzegu koi i zaczaj powoli, gleboko oddychac. Po plecach przebiegl mu dreszcz i zdal sobie sprawe, ze sam jest niemal tak wychlodzony jak Kasia. Gdy klah byl juz gotowy, a zupa na tyle ciepla, by mozna ja bylo jesc, obudzil Kasie i podparl ja poduszkami i workami. Niespokojnie poruszyla glowa, mrugnela i lekko zakaslala, jakby przepraszajaco. -Kasiu, obudz sie. Musisz cos zjesc, kochanie. Potrzasnela glowa z blagalnym wyrazem twarzy, choc jej oczy pozostaly zamkniete. Wreszcie je otworzyla, a gdy Rob napoil ja znowu, podziekowala slabiutkim usmiechem i zasnela. Doszedl do wniosku, ze to bardzo rozsadny pomysl. Skonczyl zupe i tez wsliznal sie pod futra. Poczul zimne ramiona Kasi i zaczal je rozcierac tak dlugo, na ile starczylo mu sil. Zasneli znowu. Robinton zaczal sie martwic, kiedy kolejny dlugi sen wrocil mu sily, ale nie wyrwal Kasi z owego strasznego letargu. Robilo sie coraz chlodniej. Drewniany kadlub jachtu nie chronil przed zimnem, ktore podstepnie wykradalo cieplo z ich cial. Ubral Kasie w najcieplejsze rzeczy. Bez przerwy rozgrzewal kociolek, owijal go w reczniki i mocowal bezpiecznie przy jej stopach, ktore, mimo grubych skarpet, byly zimne jak lod. Zmuszal ja bez przerwy do picia, a gdy sie skarzyla, ze brzuch jej peknie od plynu, wymyslil, jak ma ja podtrzymac, by mogla wysiusiac sie do wiadra. Gdy mgla sie nieco uniosla, okazalo sie, ze zatoczke otaczaja nietkniete ludzka reka sciany skalne i nigdzie nie ma sladu drogi, ktora mozna by sie udac po pomoc. Rob nie czul sie jednak na tyle pewnie, by samemu pozeglowac na otwarte morze. Poza tym nie mial pojecia, gdzie sie znalezli: na wybrzezu Tilleku, na bezludnym krancu ziem nalezacych do Wysokich Rubiezy, czy moze zanioslo ich az na brzegi bedace we wladaniu Warowni Fort. Dal im obojgu jeszcze jeden dzien, a gdy wstal mrozny, jasny swit i nawet klah go nie mogl rozgrzac, obudzil Kasie i poprosil, by pokierowala nim z koi. -Jesli zostawie otwarty luk, bedziesz mogla wyjrzec na tyle, by mnie poprawic, jesli zrobie cos zle - blagal ja, bo chyba nie potrafila zrozumiec, jak bardzo go to niepokoi. Zostalo im malo jedzenia, a wegla prawie juz nie mieli. Bez tego malenkiego plomyka, ogrzewajacego kabine, pewnie zamarzna na smierc w nocy. -Przyplyna na poszukiwanie - mruknela. -Nie zobacza nas tutaj. Musimy wydostac sie na morze, gdzie dostrzega nasz zagiel. -Dasz rade, Rob - powiedziala z cieniem usmiechu na wargach. - Jestes w stanie zniesc wiecej niz myslisz, -To i ty mozesz - odparl tepo, porazony strachem. Smutno potrzasnela glowa i znowu zamknela oczy. Popatrzyl na nia, pamietajac, jak dzielnie walczyla ze sztormem. Ale teraz nawalnica przeszla, a ona oczekiwala, ze jej maz dotrzyma obietnicy, ze bedzie sie nia opiekowal. Nie sadzil jednak, ze tak szybko bedzie musial tego dowiesc. -No coz, jesli tak sie sprawy maja, to musze to zrobic, i juz. Strach olowiem ciazyl mu w stopach, gdy wychodzil na poklad. Otaczajace ich urwiska mialy zlowieszczy wyglad. To, co bylo niegdys schronieniem, teraz stalo sie pulapka. -Po prostu musze nas wyprowadzic na otwarte morze - powiedzial do siebie. - Tyle przeciez potrafie. Polizal palec i wystawil na wiatr, ale poczul tylko leciutka bryze. Dobrze, ze wialo od strony skal, na morze. Mieli wielkie szczescie, ze wyrzucili kotwicew tym miejscu, bo gdyby poplyneli dalej, jacht roztrzaskalby sie o urwisko. Nie wiedzial, czy najpierw powinien postawic zagiel, czy wciagnac kotwice. W koncu uznal, ze jesli zagiel bedzie na maszcie, jacht poplynie w morze, gdy tylko pozwoli mu na to kotwica. Udalo mu sie i jedno, i drugie, ale dyszal ze zmeczenia, gdy wreszcie dotarl do kokpitu i ujal ster. -Kasiu, postawilem zagiel i wciagnalem kotwice, chociaz zagiel przyda sie chyba dopiero, jak zaczne w niego dmuchac. Jej mrukniecie zabrzmialo zachecajaco. I rzeczywiscie, jacht powolutku ruszyl do przodu, mijajac ochraniajacy go do tej pory skalny wystep. Morze bylo az nazbyt spokojne. Jednak bryza wypelnila zagiel, gdy tylko jacht wyplynal z zatoczki. -W prawo czy w lewo, Kasiu? Nie mam pojecia, gdzie jestesmy. -Prawo na burt... w prawo. - Musial trzy razy prosic ja, zeby powtorzyla glosniej, bo nie slyszal jej slabego glosu. -Ale a prawie krzycze - zaprotestowala i zobaczyl jej twarz, bo zwlokla sie z koi i wychylila przez luk. Tak lepiej, niz lezec tam jak bela bawelny, pomyslal. -Dobra! - ryknal. - Skrecam w prawo. Prawo na burt! Prawie natychmiast musial wziac poprawke, bo o malo nie wplynalna ostra rafe. Ogarnela go panika. -Ty idioto - skarcil sie na glos. - Uwazaj, gdzie plyniesz. Gdy uznal, ze wystarczajaco oddalili sie od skal, przesiadl sie i przelozyl ster lewo na burt - tyle zapamietal z popoludniowej lekcji kapitana Gostola o halsowaniu. Potem chwycil zagiel, by zlapac wiatr. Jacht nabral szybkosci. Robintonowi zaczal sprawiac przyjemnosc widok wydetego zagla i nacisk steru na dlon. Przynajmniej cos robil. Sadzac z pozycji slonca, zrobilo sie poludnie, a wysokie skaly, wzdluz ktorych plynal, byly dla Roba wciaz calkowicie nieznajome. -Kasiu, ciagle sa te urwiska. Gdzie my mozemy byc? Zobaczyl, ze unosi sie i potrzasa glowa. -Plyn dalej - mruknela. Wiec plynal, az przestalo to byc przyjemne, bo ramiona mu sie zmeczyly. Slonce powoli zaczelo sie zanurzac w przerazajacym ogromie zachodnich morz. W urwisku wciaz zadnej przerwy. Czyzby schronili sie w jedynej zatoczce na calym wybrzezu? Czy uda sie znalezc druga, zeby zatrzymac sie na noc? Chyba nie wytrzyma dluzej na wachcie. Powinien cos zjesc i zmusic Kasie do jedzenia. -Co ja mam robic, Kasiu? Co ja mam robic? -Plyn dalej - odkrzyknela. Noc zapadla nad spokojnym morzem. Wiatr calkiem ucichl. Rob przywiazal wiec ster, jak podpatrzyl to u kapitana Gostola, gdy ten chcial nieco odpoczac, i zszedl do kabiny, tupaniem budzac Kasie. -Dlaczego ciagle plyniemy wzdluz urwiska? - denerwowal sie, podpalajac ostatnia porcje drzewnego wegla. Minely cale godziny, od kiedy zjadl ostatni kubek zupy i troche twardych sucharow, ktore znalazl w szafce. Bedzie musial napic sie klahu, zeby oprzytomniec. -Juz niedlugo zacznie sie plaza, Rob. Tak mi przykro, kochanie. Tak strasznie mi przykro - jeknela i rozplakala sie zalosnie. Tulil ja przez chwile, czekajac, az zagotuje sie woda. -Utrzymalas jacht na wodzie przez cala burze, wiec sily cie opuscily, kochanie. Nie placz. Prosze cie, nie placz. Cale futro przemoczysz i zmarzniesz. Udalo mu sie sprawic, ze sie usmiechnela. Potem pociagnela nosem i odsunela wlosy z oczu: - Aleja nie potrafie ci pomoc... -Nie ma sprawy. Dobrze sobie radze. Tylko ze sam nie wiem, co robie - staral sie wyglosic te skarge mozliwie wesolo. Potem zostawil jej zupe i zabral swoj klah do kokpitu. Noc byla jasna i bardzo zimna, ale zerwal sie rowny wiatr, dmacy niemal, prosto z poludnia. Robinton uznal, ze to bardzo korzystne. Jesli sa niedaleko Tilleku, w taka noc jak ta na morzu powinno byc pelno kutrow. Moze nawet ktos ich szuka. -Co tam, sami wpakowalismy sie w klopoty, to musimy sie z nich sami wyratowac - powiedzial sobie twardo i mocniej otulil sie sztormiakiem, by nie tracic ciepla. - Sam wpadles w klopoty, sam sie z nich wyratuj - powtarzal, a potem dodal do rytmu melodie, kolyszac sie z boku na bok, by ulzyc zdretwialym posladkom. Fraza powedrowala do stop, wiec zaczal przytupywac. Spiewal i tupal, kolysal sie i wybijal rytm piesciami na sterze, wymyslajac nowe rytmy i bawiac sie swietnie, az nagle ujrzal, ze z ciemnosci przed dziobem wylania sie cos, duzego i bialego, i ze ktos krzyczy na caly glos: -Jacht ahoy! -Cholera, i co teraz? Na prawo burt, steruj w prawo! - wrzasnal w strone zblizajacego sie bialego ksztaltu. Z calej sily pociagnal ster i padl na poklad, gdy przelatujacy bom zwalil go z nog. Uratowal ich szkuner "Pozeracz fal". Dwaj krzepcy marynarze wniesli Kasie na poklad, gdzie przejely ja inne, troskliwe rece. Robinton sam wspial sie resztkami sil po sznurowej drabince, choc bolaly go zesztywniale stawy. "Pozeracz fal", z jachtem na holu, zawrocil i ruszyl do Warowni Tillek, zakonczywszy swoje zadanie. Na szczycie masztu zawieszono koszyk z zarami, by inne statki dowiedzialy sie, ze znaleziono zgube. Drugi oficer, Lissala, zona kapitana Idarolana, troskliwie zajela sie Kasia, podczas gdy Idarolan zaopiekowal sie Robintonem, powtarzajac, ze dobrze sie sprawil, jak na zwyklego harfiarza. -To Kasia mowila mi, co mam robic - protestowal mlody czlowiek miedzy lyzkami pozywnego rybnego gulaszu z bulwami, ktore nigdy nie smakowaly mu tak dobrze, i z chlebem, upieczonym na dzien przed wyjsciem w morze statkow, poszukujacych zaginionego jachtu, ktory od dawna powinien byl juz wrocic do portu. -Tak, Harfiarzu, ale cala robote wykonales sam. -Wydobrzeje - powiedziala Lissala, siadajac na krzesle naprzeciw Robintona. - Bardzo dobrze, ze kazales jej tyle pic. Zaraz, zaraz, pokaz te rece. To jeszcze nie odmrozenia, ale... - spojrzala na jego blade palce. Przerazony, wiedzac, ze bez rak bedzie niczym, podal jej obie dlonie i poczul, gdy je uszczypnela. - Wszystko jest w porzadku, ale jeszcze kilka godzin w tym - wskazala w zimna noc za burta - i moglyby sie zaczac klopoty. Ale jestescie juz u nas, bezpieczni i ogrzani. - Siegnela po kubek i nalala sobie klahu. Uniosla dzbanek patrzac pytajaco na Robintona, ktory potrzasnal glowa. -W ktorym miejscu nas znalezliscie? - spytal Robinton. Idarolan zasmial sie, potarlszy policzek: -W polowie wybrzeza od strony Fortu. Lepiej byloby, gdybys wzial lewo na burt. Byliscie niedaleko od rybackiego gospodarstwa. Robinton jeknal, ale potem przypomnial sobie, ze zadne z nich nie mialo pojecia, dokad zagnala ich nawalnica. -Kasia mowila, zebym sterowal w prawo - powiedzial, wymachujac prawa reka. -Niewazne. Juz was mamy. - Widzac, ze Robinton z trudem powstrzymuje ziewanie, spowodowane czesciowo ulga, a czesciowo zmeczeniem, Idarolan dodal: - Chodz, chlopcze, pokaze ci twoje lozko. -Gdzie jest Kasia? - spytal Robinton, rozgladajac sie po korytarzu. -Tutaj - kapitan wskazal drzwi, obok ktorych wlasnie przechodzili. - A to twoja kabina - otworzyl drzwi naprzeciwko i otworzyl niewielki koszyk z zarami. - Dolna koja. Ellic jest teraz na wachcie. Robinton zastanawial sie chwile, ile trwa taka wachta, czyli jak dlugo bedzie mogl sie przespac, ale gdy tylko sie polozyl, pytanie umknelo mu z mysli i na zawsze pozostalo bez odpowiedzi. Rozdzial IV Clostan troskliwie zajal sie obojgiem. Gdy doplyneli do Tilleku, cera Kasi prawie odzyskala dawna swiezosc i wrocily jej sily. W porcie rozpromienieni ludzie przeprowadzili ich przez molo do Warowni. Lissala podpierala Kasie z jednej strony, a Robinton z drugiej, choc wolalby ja niesc, zeby sie nie meczyla.-Sam przeciez ledwie chodzisz, czlowieku - osadzil go Idarolan. Robinton musial przyznac, ze nogi sie pod nim uginaja. Byl wielce zadowolony, ze moze isc w slad za Clostanem, ktory wyszedl po nich az do drzwi Warowni, wzial Kasie w ramiona i zaniosl ja do izby chorych. Pan i Pani Warowni juz sie dowiedzieli o ich bezpiecznym powrocie i pobiegli im na spotkanie. Juvana pochylila sie nad siostra z niepokojem, a Melongel nachmurzyl sie, wyraznie bardzo zmartwiony. -Mieliscie ciezkie przezycia - powiedzial Clostan z glebokim westchnieniem. Kasia zakaslala, zaslaniajac dlonia usta, a uzdrowiciel sie skrzywil. - Zaraz przygotuje kojacy balsam, zeby sie tego pozbyc raz-dwa. A teraz oboje macie odpoczywac. Potem zbadam was ponownie. Juvana nalegala, zeby zostali w jednym z apartamentow goscinnych na nizszym pietrze. W ich pokojach bylo za zimno, gdyz znajdowaly sie daleko od zrodla ciepla, ktore Starozytni wykorzystali do ogrzewania Warowni, a chorym potrzebne bylo cieplo kominka. Rzeczywiscie Robinton wciaz nie mogl sie rozgrzac; czul sie przemarzniety do szpiku kosci i ciagnelo go do ognia jak lesnego owada. Zgodnie z zaleceniami dostana, przelezeli caly dzien w lozku. Juvana tylko zmieniala butelki z goraca woda, lezace rownym rzedem w nogach, az Robinton zaczal narzekac, ze stopy ma w porzadku - tylko reszta ciala jakos nie moze sie zagrzac. Kasia przespala prawie caly ten dzien, nie budzily jej nawet ataki kaszlu. Robinton tez drzemal, ale budzil sie za kazdym razem, gdy zakaslala. Raz obudzil sie i spostrzegl, ze wystukuje kadencje "Sam wpadles w klopoty, sam sie z nich wyratuj". Za drugim razem wyrwal sie z koszmaru sennego, w ktorym nie widzial ani nie slyszal Kasi w gestej mgle, ktora okrywala wszystko dookola. Wiedzial, ze go wola i staral sie odpowiedziec, ale szczeki zamarzly mu na sztywno. Wszedl kapitan Gostol z przeprosinami, ze wstrzymywal poszukiwania do chwili, kiedy juz bylo prawie za pozno. -Kasia zna morze i jachty, a byla to wlasciwie pierwsza okazja, zebyscie pobyli naprawde we dwoje. Ten sztorm dotarl do nas dopiero poznym wieczorem przedwczoraj i wtedy zaczelismy sie martwic, ze nie wracacie do portu - mowil i mial w dloniach kapitanska czapke, obracajac ja w kolko. -Robilem to, co mi Kasia kazala - mruknal Robinton skromnie. - Szkoda, ze nie widziales, jak sterowala statkiem podczas sztormu. Bylbys z niej dumny. Tak jak ja. - Pogladzil jej noge pod futrem. Nagrodzila go bladym usmiechem. -Ale to ty dowiozles nas do domu - odparla, a w jej oczach zalsnil cien dawnego blasku. Potem zakaszlala dziwnym, suchym kaszlem, na ktory nic nie pomagal syrop Clostana. Jesli nawet medyka niepokoil ten przewlekly kaszel, nie wspomnial o tym Robintonowi. Wkrotce oboje wyzdrowieli na tyle, ze mogli sie przeniesc do wlasnego mieszkania. Juvana wstawila tam dwa piecyki, by ogrzac oba pokoje. Czarny kamien palil sie, dajac wiele ciepla, ale przy tym brzydko pachnial i dawal kwasny dym, ktory czasem powodowal ataki kaszlu u Kasi. Robinton zaproponowal, by sie znow przeniesli na cieplejsze, nizsze pietro, ale powiedziala, ze woli zostac w miejscu, ktore urzadzili sami, wlasnymi sprzetami. Poza tym, dodala, oboje beda spedzac duzo czasu w klasach, gdzie jest cieplo, bo nastepnego siedmiodnia mieli powrocic do codziennych obowiazkow. dostan byl bardzo zapracowany, bo w wyjatkowo chlodna pogode wiele osob kaszlalo, mialo katar i goraczke. W dalszym ciagu systematycznie badal Kasie, choc upierala sie, ze czuje sie swietnie. -Przeciez kaszle tylko czasami, Rob - mawiala do meza. Ale byl w niej jakis niepokoj, ktory mu sie nie podobal. Wieczorami bywala za to tak zmeczona, ze zasypiala w j ego ramionach. Nie mial nic przeciwko temu. Lubil sie do niej przytulac i otaczal troskliwa opieka swoja sliczna, zielonooka zone. f Chlod wzmogl sie, gdy Warownie zaatakowaly trzy sniezyce, jedna po drugiej. Nikt nie wychodzil z budynku, nawet nie probowano wyruszac na morskie polowy. Lord Melongel byl dobrym gospodarzem i podczas niekorzystnej pogody otwieral spichrze dla wszystkich, ktorym braklo jedzenia. Zalezalo mu na tym, by jego ludzie byli zdrowi, szczegolnie w tak niesprzyjajacym okresie. Wsrod dzieci zapanowalo przeziebienie, objawiajace sie kaszlem i goraczka, a zaraz potem zaatakowalo starych wujow i ciotki. Clostan poprosil o pomoc przy pielegnowaniu chorych; zglosili sie i Robinton, i Kasia, gdyz wielu pacjentow bylo ich uczniami. Potem, pewnej nocy, Robinton obudzil sie, czujac, jak Kasia rzuca sie w poslaniu. Jeczala, belkotala, bila wokol siebie rekami i nogami, rozplomieniona wysoka goraczka. Robinton popedzil do infirmerii, gdzie pomocnik uzdrowiciela, odbywajacy nocny dyzur, dal mu ziola w proszku na spedzenie goraczki oraz balsam do wcierania w gardlo, piersi i plecy. Robinton zboczyl po drodze do kuchni i zabral klah dla siebie oraz dzban aromatycznej wody, ktora przygotowywano dla chorych. Kasia przez ten czas zrzucila z siebie futra i lezala nie okryta w zimnym pokoju. Szybko ja nakryl, a potem natarl balsamem, az poczul w nosie i w plucach jego ostry zapach. Potem posadzil zone, zeby wypila kilka lykow ziol. Od czasu do czasu podawal jej leczniczy napoj, a w przerwach drzemal. Rano bredzila w goraczce, a on niepokoil sie coraz bardziej. Ziola pomagaly wszystkim innym chorym pod jego opieka, tylko nie jej: ataki kaszlu byly coraz bardziej gwaltowne i coraz dluzsze. Malo nie poplakal sie z ulgi, gdy wszedl Clostan, zmeczony, z zaczerwienionymi oczyma. Kasia wlasnie w tym momencie miala jeden z atakow kaszlu, a uzdrowiciel natychmiast znalazl sie przy jej lozku. -To brzmi nieladnie - powiedzial, przykladajac dlon do jej czola i policzkow. - Nasmarowales ja balsamem? Wetrzyj go wiecej, powtarzaj to co trzy godziny. A teraz damy jej moje specjalne lekarstwo. Wymieszal lek i podal go chorej. -Slucha cie bardziej niz mnie - zauwazyl z irytacja Robinton. -Jestes jej mezem - odparl Clostan, usmiechajac sie ze znuzeniem. - Pamietaj jednak, ze wiekszosc twoich pacjentow juz wyzdrowiala, wiec i ona na pewno z tego wyjdzie. Jednak w glosie uzdrowiciela zabrzmiala nuta, ktora Robinton natychmiast pochwycil. -Na pewno? -Oczywiscie, ze tak. Jest mloda i... no coz, jest znacznie mniej podatna niz ci z dolu. - Jego twarz przybrala zmartwiony wyraz. -Ktos jeszcze umarl? - spytal Robinton. Clostan skinal glowa. -Starym ludziom brak jest sil witalnych. Chociaz w ich pokojach jest goraco jak w piekarniku. Uzdrowiciel wkrotce wyszedl, za to zaraz zjawila sie Juvana i razem przeniesli Kasie do pokoju goscinnego, gdzie w kominku huczal ogien. Robinton opiekowal sie Kasia na zmiane z Juvana. Tego dnia Clostan przychodzil do niej kilka razy, a mimo to goraczka nie ustepowala. Robintonowi wydawalo sie, ze jej czolo jest goretsze za kazdym razem, gdy go dotykal. Wiedzial, ze nie jest to normalny rozwoj choroby i nie mogl pozbyc sie mysli o tym, co Clostan mowil o silach witalnych. Czy Kasia miala ich dosc? Przeciez dopiero niedawno doszla do siebie po tym sztormie. Nie smial pytac Juvany o zdanie. Sama jej obecnosc byla potwierdzeniem jego niepokojow. Nie odstepowal lozka zony, poza chwilami, kiedy naprawde musial. Juvana kazala wstawic do pokoju polowke do spania. Melongel czesto do nich zagladal, podobnie jak Minnarden, ktory proponowal ciagle, ze zmieni Robintona, zeby mlody harfiarz przespal sie w spokoju. Robinton nie przyjmowal pomocy. Obiecal, ze bedzie sie Kasia opiekowal i mial zamiar dotrzymac slowa. Przeciez ona w koncu wydobrzeje. Musi wydobrzec. Stalo sie jednak inaczej. Przed switem piatego dnia goraczki i kaszlu, gdy Melongel i Clostan czuwali razem z Robintonem i Juvana, Kasia otworzyla oczy, usmiechnela sie do meza, ktory sie nad nia pochylal, westchnela i zamknela powieki. Potem przestala oddychac. -Nie, nie. Nie, nie! Kasiu! Nie mozesz mnie opuscic! Szarpal ja za ramiona, by sie obudzila. Wreszcie poczul, jak dlonie Juvany odciagaja go w tyl. Przytulil do siebie Kasie, gladzac ja po wlosach, po policzkach, jakby chcial tchnac zycie w jej cialo. Dopiero Melongel i Clostan wspolnymi silami oderwali go od umarlej, a Juvana ulozyla ja na lozku. Clostan wlal mu do gardla jakies lekarstwo. -Zrobilismy wszystko, co bylo mozna, Rob, wszystko, co moglismy. Czasem to bywa za malo... - Robinton uslyszal w glosie uzdrowiciela bol rownie gleboki jak jego wlasny. Kapitan Gostol sterowal "Panna z Pomocy" tylko z Vesna i dwoma innymi czlonkami zalogi - reszte powalila choroba. Merelan zaspiewala pozegnalna piesn, bo Robinton nie potrafil wydobyc z siebie glosu. Zagral tylko na harfie, ktora z taka miloscia zrobil dla swojej zony. A gdy ostatnia nuta spiewu wybrzmiala i zgasla - jak jego nadzieja - wrzucil harfe do morza, by zniknela w falach wraz z cialem jego ukochanej. Harfa ozwala sie ostatnim dysonansem, gdy ruch powietrza poruszyl jej struny przy upadku. Potem zapadla cisza. Nawet wiatr ucichl, szanujac jego bol. Robinton przeniosl swoje rzeczy z powrotem do dawnego, kawalerskiego pokoju. Ifor i Mumolon starali sie dotrzymywac mu towarzystwa, pilnowali, zeby jadl i kladl sie spac - bo on sam nie potrafil na nic sie zdobyc. "Sam wpadles w klopoty, sam sie wyratuj" - przesladowala go ta fraza, ale nie mial sily, by ja zapisac. Wydawalo mu sie, ze nigdy juz nie zaspiewa ani nie bedzie komponowal. Probowal sie wydobyc z wszechogarniajacej rozpaczy i poczucia straty, ale tylko sie w nich coraz glebiej pograzal. Lezal przed kominkiem. Ifor z Mumolonem gdzies poszli: albo mieli zajecia, albo juz nie mogli wytrzymac przebywania razem z nim i z jego rozpacza. Drzwi otworzyly sie szeroko i stanal w nich F'lon. Popatrzyl na Robintona Ten podniosl obojetny wzrok, zauwazyl jego obecnosc i dalej wpatrywal siew ogien. -Dopiero co sie dowiedzialem - powiedzial F'lon, dlugim krokiem wszedl do pokoju i zatrzasnal za soba drzwi. Wzial butelke z niedopitym winem, nalal sobie kieliszek i rzucil ja pod sciane. - Przylecialbym wczesniej, gdybym wiedzial. Robinton kiwnal glowa. F'lon zajrzal mu w twarz. -Naprawde jestes w takim zlym stanie? Robinton nie zaszczycil go odpowiedzia, machnal tylko reka, by FMon sobie poszedl. Docenial, ze chcialo mu sie przyleciec, ale jego obecnosc tylko przypominala, ze ostatni raz widzieli sie w dniu slubu. -Az tak zle, co? - F'lon rozejrzal sie za winem. - Wypiles wszystko, co bylo? -Picie nie pomaga. -Nie, nie pomaga. Cos w jego tonie na chwile, wyrwalo Robintona z letargu. -Co chcesz przez to powiedziec? -Masz tu jeszcze jakies wino? Czy mam zejsc na dol? F'lon mowil z gniewem, co zaniepokoilo Robintona. Wskazal na kredens: -Tam powinna byc jeszcze jedna butelka - powiedzial. -Liczyles? Harfiarz tylko wzruszyl ramionami i westchnal. Obojetnie obserwowal, jak F'lon znajduje butelke, mruczy cos niechetnie po przeczytaniu etykiety, wyciaga korek i napelnia sobie kieliszek, a potem z rozmachem dolewa do kubka Robintona. -Nie jestes jedyna osoba w zalobie, ale przynajmniej zostales caly - powiedzial jezdziec, wychyliwszy pol kieliszka. -O czym ty mowisz? -L'tol... a raczej juz Lytol... stracil Lartha. Mniej wiecej w czasie, gdy Kasia... - nawet hardy F'lon nie potrafil dokonczyc zdania. Wychylil reszte wina i dolal sobie znow do pelna. -L'tol? Stracil Lartha? - Przynajmniej to dotarlo do Robintona. -Tak, a nie powinien. - F'lon postawil kieliszek z taka sila, ze zlamal nozke. Zaklal, gdy ostra krawedz rozciela mu skore miedzy kciukiem a palcem wskazujacym. Wyssal ranke. -Jak? - spytal Robinton. Smoki bardzo rzadko ginely w czasie Przerwy. -C'vrel stwierdzil, ze powinnismy sie rozruszac i zarzadzil cwiczenia z kamieniem ogniowym podczas Wiosennych Igrzysk - powiedzial jezdziec z sarkazmem. - Mielismy leciec skrzydlo w skrzydlo. Tuenth S'lela wyszedl z pomiedzy zionac plomieniem i spalil Larthowi caly bok. Bylo nas w powietrzu tylu, ze wszyscy praktycznie znieslismy Lartha na ziemie. Plakal tak, ze malo mu glowa nie odpadla - F'lon gwaltownie zadygotal, jakby wspomnienie tego przejmujacego bolu na zawsze wrylo mu sie w pamiec. - L'tol spadl i ludzie z Weyru go zlapali, ale oparzenia Lartha byly zbyt ciezkie. Wszedl w pomiedzy na ziemi. Robinton patrzyl, jak lzy splywaja po twarzy smoczego jezdzca. Polozyl dlon na ramieniu F'lona, nie mogac zniesc meki przyjaciela. F'lon otarl lzy. -Jak widzisz, nie jestes jedyna osoba, ktora cierpi z powodu strasznej straty. -Nie, nie jestem. Ale mimo to nie potrafie tego zniesc. -Widze, ze nie potrafisz. Jesli chcesz, tez mozesz odejsc. -Tez odejsc? - Robinton podniosl wzrok na F'lona. - Co chcesz przez to powiedziec? -To bardzo proste - odparl sucho jezdziec. - Idziemy do Simanitha, bierze cie w pazury, wchodzimy w pomiedzy, on cie wypuszcza - F'lon zademonstrowal to odpowiednim gestem - wracamy sobie do Bendenu we dwojke. Proste. -Rzeczywiscie, proste - potwierdzil Robinton, myslac niemal z tesknota o zimnej czarnej nicosci pomiedzy, gdzie nie czulo sie niczego, nie slyszalo niczego i przez chwile bylo sie niczym. Lzy naplynely mu do oczu, a serce malo nie peklo. Od tak dawna bylo mu zimno. To byloby proste... ale... nie, wcale nie proste. -Pewnie, ze to nie jest proste - powiedzial F'lon lagodnie, a Robinton nagle zdal sobie sprawe, ze mowil na glos. - Jest w ludziach cos takiego, co czepia sie zycia, nawet gdy opuszczaja nas najblizsi. Lytol nie mogl odejsc, gdy dalismy mu te mozliwosc. Byl tak ciezko poparzony, opity fellisem i oszolomiony mrocznikiem, ze nie potrafil podjac decyzji. A gdy juz potrafil, stwierdzil, ze wraca do Wysokich Rubiezy, do rodziny. Robinton drgnal. -Wysokie Rubieze nie sa teraz odpowiednim miejscem. Tym bardziej dla... bylego jezdzca. F'lon wzruszyl ramionami. -Jego wybor. Teraz najbardziej potrzebuje rodziny. Widzialem, ze twoja matka wciaz tu jest. -Tak, byla cudowna. Wszyscy byli dla mnie tacy dobrzy. -No coz, zyjmy wiec dalej, dobrze? - Serdecznosc bijaca z tej lagodnej propozycji ogarnela Robintona i stopila zimna nicosc, ktora trzymala go jak w okowach. -Dziekuje, F'lonie - powiedzial i wstal. - Chyba cos zjem, a i ty sam wygladasz na takiego, co chetnie by podjadl do syta. F'lon rzeczywiscie byl wyczerpany i zmeczony, ale na te propozycje twarz rozjasnila mu sie usmiechem. Objal harfiarza ramieniem i skierowal go do drzwi. Wyszli razem z pokoju, zeszli na dol do cieplej kuchni i poprosili o cos do jedzenia. Jak na zlosc, wkrotce minela zla pogoda, a lagodniejsze powietrze nie tylko pomoglo chorym w rekonwalescencji, lecz takze pozwolilo na podjecie normalnej pracy. Ciezko sie zylo Robintonowi w Warowni Tillek, gdzie na kazdym kroku natykal sie na wspomnienia; czasem zdawalo mu sie, ze dostrzega Kasie tuz za zakretem korytarza; kiedy indziej slyszal echo jej glosu w pokoju. Wciaz byl otepialy z zalu, choc robil wszystko, by go przezwyciezyc - pracujac i po prostu zyjac. Na chwile otrzasnal sie z tego, gdy Minnarden i Melongel powiedzieli mu, ze maja dowod smierci Lorda Faroguy. -Poprosilismy o potwierdzenie, ze Faroguy dobrze sie czuje - powiedzial Melongel - a jako wymowka posluzyla nam niepewna tresc ostatniej wiadomosci od niego. -Odpowiedz byla rownie marnie wybebniona jak poprzednia wiadomosc i wszystkie wieze po drodze kilkakrotnie prosily o powtorzenie, by upewnic sie, ze dobrze slysza, zanim wysla depesze dalej - wyjasnil Minnarden. Potem potrzasnal glowa. - Lobirn nigdy w zyciu by nie wyslal tak zle przygotowanego komunikatu. A Mallan od zawsze potrafil bebnic. -Wyslalismy wiec... przyjaciela - Melongel przerwal i znaczaco skinal glowa w strone Robintona. - Kuriera, ktory ma oczy i uszy otwarte, gdy wykonuje swoje obowiazki. Jego raport zaniepokoil nas wszystkich. - Robinton wiedzial, ze "wszyscy" oznaczaja "wszystkich Wladcow Warowni". -To znaczy, ze Wladca Warowni jest Farevene? -Nie - odparl Melongel ostrym tonem. - Farevene nie zyje. Zginal w pojedynku. -Z Faksem? W takim razie gdzie jest Bargen? Melongel wzruszyl ramionami. -Kurier nic o nim nie slyszal, a Lady Evelene przebywa w swoich apartamentach, pograzona w zalobie. Mam nadzieje, ze chociaz to jest prawda. -Czy to oznacza, ze odbedzie sie Rada, ktora mianuje nowego Wladce Warowni? -Rade zwoluje sie na wniosek spadkobiercy. A od spadkobiercy nie bylo zadnych wiadomosci - wyjasnil Melongel, z twarza chmurna od watpliwosci i gniewu. -A zatem Faks doszedl do wladzy - Robinton stwierdzil fakt. Jego smutek na chwile sie rozwial, zostawiajac miejsce na gniew i strach. Wstal i zaczal bardzo wolno spacerowac po pokoju. - To niebezpieczny czlowiek, Melongelu. Nie zadowola go same Wysokie Rubieze. -Och, daj spokoj, Rob - odparl Melongel. - Ma Warownie, ktorej pragnal. To fakt. Jest przeciez tak wielka, ze zadowoli ambicje kazdego. -Nie Faksa. Gdzie sa Lobirn i Mallan? I Bargen? -Wlasnie - w glosie Melongela zabrzmial niepokoj. - Martwie sie o nich. -I slusznie - powiedzial Robinton, wciaz spacerujac. Odrzucil wlosy z twarzy do tylu. Znowu trzeba je skrocic... poprzednim razem przyciela je Kasia... Szybko chwycil sie tematu agresywnosci Faksa, by oderwac sie od tych mysli. - Najpierw przejmuje gospodarstwo od wuja. Nie pozwala harfiarzom nauczac tego, do czego ma prawo kazdy dzierzawca. Potem "nabywa" inne gospodarstwa, staczajac smiertelne pojedynki z prawowitymi wlascicielami i wyrzucajac ich rodziny z domow. Nie mozecie pozwolic na taka bezkarnosc, Melongelu. -Wladcy Warowni sa niezalezni... w obrebie swoich posiadlosci - odparl Melongel znuzonym glosem, jakby chcial sam siebie przekonac. -Nie wtedy, gdy bezprawnie doszli do wlasnosci. -To nie zostalo sprecyzowane. -Wyglada na to - wtracil sie ostroznie Minnarden - ze wasze milczenie potwierdza jego wladze w Warowni Wysokich Rubiezy. -Wiem, wiem. Sam wysylales moje depesze do pozostalych Wladcow - odparl Melongel z irytacja. - Znasz ich odpowiedz. -Pozwola, zeby Faksowi sie to upieklo? - Robinton byl wstrzasniety. Czy oni nie zdaja sobie sprawy, jak bardzo ryzykuja? - Ja bym rozstawil straze na granicy, bracie. Melongel rzucil mu twarde spojrzenie, potem odprezyl sie i lekko usmiechnal. -Rozstawilem. Jak dotad, pomagaja tylko ludziom uciekajacym spod nowej wladzy Faksa. To twardy czlowiek. -Czy Wladcy Warowni zamierzaja cos zrobic? - dopytywal sie Robinton. Melongel lekko pochylil glowe, podkreslajac swoja niepewnosc, i bezradnie rozlozyl rece. -Sam nic nie moge zrobic. Robinton westchnal, wiedzac, ze rzeczywiscie nie mialoby to sensu. -Lord Grogellan by cie poparl... tym bardziej, ze Groghe potwierdzi twoje slowa. -Grogellan moze by i poparl, ale nie sadze, by po mojej stronie stanal stary Lord Ashmichel z Ruathy. Chociaz jego syn, Kale... - Melongel w zadumie gladzil sie palcami po podbrodku. - Telgar to inna sprawa, bo przeciez graniczy z Wysokimi Rubiezami. -Lord Tarathel dba o swoich ludzi, a jego lesnicy sa bardzo dobrze wyszkoleni - wtracil Minnarden. -Lord Raid jest za daleko, by odczuwac niepokoj - dodal Robin- ton nieco szorstko. -Wiem, ze Mistrz Gennell chcialby sie dowiedziec czegos o Lobirnie i Mallanie - powiedzial Minnarden, wymieniajac kolejne spojrzenie z Melongelem. - Jesli odpowiedzi go nie zadowola, odwola wszystkich harfiarzy z tamtej Warowni. Robinton prychnal, wciaz krazac po pokoju. -Faks bylby tym zachwycony. Juz nikt by nie mowil jego ludziom, jakie maja prawa. - Przerwal na chwile. - Znam dobrze Wysokie Rubieze. Znam wszystkie wejscia i wyjscia. -Tak, a Faks zna twoja twarz - odpowiedzial Minnarden. -Nie moze byc we wszystkich miejscach naraz - odparl z kolei Robinton. -Jestes zbyt wiele wart, by cie wysylac z takim zadaniem - sprzeciwil sie Minnarden ze zdecydowana mina. -Nie mam nic do stracenia... - zaczal Robinton. -Aleja mam... bracie - osadzil go Melongel. -Stracisz wszystko, jesli natrafisz na Faksa - odezwal sie rownoczesnie Minnarden. - Mistrz Gennell ma ludzi, ktorzy znaja sie na prowadzeniu dochodzenia z ukrycia. Wszystko juz zorganizowal. - Wyraz jego twarzy jasno mowil, ze na tym koniec. Gdy Robinton wyszedl z tego spotkania, uswiadomil sobie, jak bardzo odcial sie od wszystkiego wokol. Bardzo lekal sie o Mistrza Lobirna, Lotricie i Mallana. Pamietal tez, co uciekajace kobiety mowily o Faksie, wiec bal sie i o sliczna Site, Triane i Marcine. Gdy kladl sie spac, w dalszym ciagu niepokoil sie o nich wszystkich, i dlugo trwalo, zanim zmusil sie, by przestac o tym myslec i w koncu zasnal. Zakonczyl letni objazd gorskich gospodarstw, choc czasem ich mieszkancy, wyrazajac swoje wspolczucie, nieswiadomie sprawiali mu wielki bol. Gospodarstwo Chochola powiekszylo sie o kilkanascie namiotow, w ktorych stacjonowal oddzial zbrojnych, patrolujacych wyzyne. -Ciagle ich przybywa - powiedzial Chochol grobowym tonem, kiwajac glowa nad terrorem, ktory wygnal tyle osob z domow. - Ktos powinien cos zrobic z tym czlowiekiem. Mowia, ze ma szesc czy siedem zon, wszystkie w ciazy. - Usmiechnal sie kwasno - Ale jakos nie moze sobie zrobic syna. Robinton zasmial sie do wtoru. -Nie potrzeba nam wiecej takich. Wlasnie u Chochola spotkal Lobirna i Lotricie, ktorym udalo sie uciec. Przyprowadzil ich drobny, chudy czlowieczek. Robintonowi wydawalo sie, ze go pamieta z czasow swojego pobytu w Cechu. Nie byl jednak tego pewien, bo twarz chudzielca nie rzucala sie w oczy; cechowal go spokoj, skutecznosc, a zarazem skromnosc. -Czy my sie przypadkiem nie znamy z Cechu? - spytal Robinton nieco pozniej, gdy zastal go samego, pakujacego jedzenie do plecaka. Harfiarz wysluchal juz wtedy opowiesci Lobirna o jego przezyciach w ciagu ostatniego poltora roku. -Moze tak, a moze nie, Robintonie. Lepiej zapomnij, ze mnie kiedykolwiek widziales. Tak bedzie najbezpieczniej. Jak widzisz, wracam. -Dlaczego? Przeciez wyprowadziles bezpiecznie Lobirna i Lotricie. -Sprobuje teraz dotrzec do Mallana. Chyba wiem, gdzie go znajde. -Dlaczego? Co sie moglo z nim stac? Okazalo sie, ze Lobirn i Lotricia zostali ostrzezeni i uciekli z Warowni, zanim Faks zdazyl ich aresztowac, ale Mallanowi nie dopisalo szczescie. -Faks nie lubi niczego marnowac. Nawet znienawidzony harfiarz moze zapracowac na zycie. Jesli mozna to nazwac praca. I zyciem. -Jak? - nalegal Robinton. -Kopalnie. Kopalnie zawsze potrzebuja zywego materialu. Robinton poczul, jak wedruje mu po plecach w gore dreszcz przerazenia. Dlonie Mallana beda na nic, jesli kazano mu drazyc skale. -Znajde go, nic sie nie boj, Robintonie - powiedzial mezczyzna, mocno scisnal mu reke i zjechal ze wzgorza na strone Wysokich Rubiezy. Zniknal w zapadajacym zmierzchu. Robinton, wraz z dwoma straznikami, odwiozl wychudzonego, zmeczonego Mistrza z zona do nastepnego gospodarstwa, gdzie mlody harfiarz zostal, by uczyc, a uciekinierzy ruszyli dalej, szybko, lecz nie forsownie. Robinton pomyslal o Lotricii, ktora teraz byla jedynie cieniem pulchnej, serdecznej kobiety, wspomnial talerze pelne jedzenia, ktore podsuwala jemu i Mallanowi i znienawidzil Faksa jeszcze gorecej - o ile to bylo mozliwe. Myslal, ze nie zniesie powrotu do Warowni. Nie cierpial w czasie dlugich podrozy i podczas nauczania. Nie sprawialy mu tez bolu obrazy, wokol ktorych obracaly sie wszystkie jego mysli - piekne oczy Kasi, zielone jak morskie glebiny, jej smiech, jej cialo, spokoj ducha, jaki mu przyniosla. Ale widok Warowni w blasku popoludniowego slonca, wspomnienie nadziei, jakie towarzyszyly mu przy powrocie Obrot temu, sprawily, ze o malo nie zawrocil biegusa od wrot. Wszedl do Melongela i przekazal mu oficjalne sprawozdanie. Wladca Warowni odlozyl je na bok. -Widzialem twoja twarz, gdy wrociles... bracie - powiedzial - i zdecydowalem sie ostatecznie. Twoj pobyt w Tilleku tylko pogarsza sprawe, nie pomaga ci. Rozwiazuje nasza umowe. Mistrz Gennell zgadza sie ze mna, ze powinienes wrocic do Cechu, gdzie nie bedziesz mial tylu wspomnien zwiazanych... z Kasia. Oszolomiony ta nagla decyzja, lecz wdzieczny, ze to nie on musi ja podjac, Robinton kiwnal glowa. Melongel wstal. Harfiarz takze. -Zawsze bedzie miejsce dla naszego brata... w Tilleku, gdy tylko zapragnie sie tu zjawic - powiedzial oficjalnie Wladca Warowni i wyciagnal reke. - Mysle, ze Mistrz Gennell chcialby, zebys zabral z powrotem tego dobrego biegusa z Ruathy - pozwolil sobie na usmieszek. - Mlody Groghe tez ma wracac do domu. Mozecie jechac razem. Bedzie z niego dobry Wladca Warowni, gdy ja odziedziczy. -On tez bedzie sie wystrzegal Faksa. Brwi Melongela uniosly sie. Spojrzal Robintonowi w oczy. -Tak, i wyjdzie nam to na dobre. W dwa dni pozniej, gdy biegus dobrze wypoczal, Robinton ruszyl na poludnie, a potem na wschod, wraz z Groghem. Wracali ta sama droga, co przyjechali. Spedzili dwa dni z Suchem, Tortolem i ich rodzinami. Mial ze soba mise Saday. Okazal w ten sposob, jak bardzo sobie ceni jej dzielo. Mur naprawiono; w wielu miejscach pokrywaly go dachowki, ale po jednej stronie bylo ich wiecej. Dla Robintona oznaczalo to, ze gospodarze wreszcie sie pogodzili. Drobna satysfakcja, ktora mogl zabrac do domu. Rozdzial XV Latwiej zylo mu sie w Cechu Harfiarzy posrod pelnych nadziei, nowych uczniow. Pochlonela go praca nad uzyskaniem tytulu Mistrza; Gennell zaproponowal, by poswiecil na nia reszte lata.Mimo wszystko jednak przezyl wstrzas, gdy uslyszal niezapomniane dzwieki swojej Sonaty, wylewajacej sie przez otwarte okno z sali prob. Jak oni smieli? Skad mieli nuty? Zachowal swoj egzemplarz, ale nigdy... Potem przypomnial sobie, ze sam przepisal kopie dla matki przed slubem. Ale przeciez ona nie zrobilaby... Wypadl z pokoju i popedzil po schodach do sali prob, probujac tupaniem zagluszyc muzyke, ktora z taka miloscia stworzyl dla swojej Kasi. Szarpnieciem otworzyl drzwi, zaskakujac instrumentalistow, matke i Petirona. -Jak smiecie to grac? - Skoczyl ku matce, jakby chcial wyrwac jej harfe z rak. -Jak smiesz przerywac? - ryknal Petiron, wsciekly, ze ktos mu przeszkadza. -To moja muzyka. Nikomu nie wolno jej grac bez pozwolenia. -Robie... - zaczela matka, wstala i ruszyla ku niemu. Zatrzymala sie gwaltownie, bo syn sie cofnal i zaslonil rekoma, jednoczesnie odpychajac od siebie wspolczucie malujace sie na jej twarzy i cofajac sie przed fizycznym kontaktem. Prawie jej nienawidzil w tej chwili. Jak mogla pozwolic, by Petiron ogladal jego muzyke, Sonate, ktora on napisal dla Kasi, tylko i wylacznie dla niej! -Ja takze kochalam Kasie, Robintonie. Gram to dla niej. Za kazdym razem, gdy ktos zagra Sonate dla Kasi, powroci jej imie. Ona zyje w tej pieknej muzyce. Dzieki temu beda o niej pamietac. Nie mozesz jej tego odbierac! Musisz na to pozwolic! Wpatrywal sie w nia, czujac, jak gniew odplywa pod jej surowym spojrzeniem. Pozostali instrumentalisci znieruchomieli do tego stopnia, ze prawie nie zauwazal ich obecnosci. Ojciec odchrzaknal. -Ta Sonata to najlepsza muzyka, jaka napisales w zyciu - powiedzial bez sladu wyzszosci w glosie. Robinton odwrocil sie powoli i popatrzyl na Mistrza Kompozycji. -To prawda - odpowiedzial, odwrocil sie na piecie i wyszedl z sali. Wrocil do pokoju i wlozyl do uszu zatyczki, by nie slyszec muzyki. Ale niektore frazy i tak do niego docieraly, a pod koniec proby, ktora wlasciwie polegala na przegraniu calego utworu bez dluzszych powtorzen, jak przystalo na prawdziwych mistrzow instrumentow, odetkal uszy. Sluchajac ronda i finale, nie powstrzymywal juz lez, ktore splywaly mu po twarzy. Tak, to najlepszy utwor, jaki napisal w zyciu. Gdy go sluchal, mogl jakims cudem myslec o Kasi bez tego poczucia straszliwej straty i serce nie sciskalo mu sie z zalu. Gdy ucichly koncowe akordy, westchnal i wrocil do nauki. Nie poszedl na koncert. Zamiast tego osiodlal swojego biegusa z Ruathy i pojechal na dluga wyprawe, z nocowaniem po drodze. Ale sny jego byly pelne wspomnien o Kasi i budzil sie spocony, nie mogac zasnac do switu. Wciaz wspominal to, co tak w niej kochal: smiech, zmruzone oczy, zaspiew w glosie i prowokujace kolysanie biodrami. Zima zaczynala brac w posiadanie Warownie Fort, smagajac ja deszczem i wczesnym sniegiem, gdy Mistrz Gennell poszedl szukac Robintona. Odnalazl go w jego pokoju. -Ach, Rob - powiedzial. Polozyl mu na ramieniu dlon ojcowskim gestem i poprowadzil do swojego gabinetu. - Mamy awaryjna sytuacje. Pamietasz Karenchoka, takiego szczuplego, smaglego czeladnika, z tej samej grupy co Shonagar? -Alez tak, naturalnie. -No coz, paskudnie zlamal sobie noge i nie bedzie mogl skonczyc objazdu. Nie zechcialbys go zastapic w Poludniowym Bollu? Do czasu, kiedy bedzie mogl znowu podrozowac? Robinton bardzo sie ucieszyl z tej propozycji i szybko spakowal rzeczy, zamierzajac wyruszyc w poludnie. Przerwal tylko na krotka chwile, by powiedziec matce, gdzie jedzie i po co. Sluchala, kiwajac glowa, z zachecajacym usmiechem. Odprowadzila go do drzwi i wyciagnela dlon, by pogladzic po policzku. -Sonata dostala ogromne brawa, Rob - powiedziala cicho. Kiwnal glowa, ujal jej dlon, pocalowal i wyszedl. Baza Karenchoka bylo skupisko nadmorskich gospodarstw na wschodnim wybrzezu Poludniowego Bollu. Robinton przyjechal tam w parny, goracy dzien, a jeden z gospodarzy- rybakow powital go entuzjastycznie. -Wszyscy sie bardzo o niego troszczymy, Czeladniku. Jest bardzo lubiany, wiec zawsze jest z nim ktos, kto sie nim opiekuje. -To niezmiernie milo z waszej strony, Gospodarzu Matsenie. Mistrz Gennell prosil, bym podziekowal wam za troskliwosc. -Mamy bardzo dobra uzdrowicielke, pochodzi stad, ale przeszla szkolenie w Cechu. Nadzoruje jego leczenie, ale sama jest bardzo zapracowana. Gospodarz byl niewysoki, obdarzony brzuchem jak beczka i chudymi nogami, ktore, wydawaloby sie, z trudem dzwigaly ten ciezar. Mimo to, szybkim krokiem poprowadzil Robintona do chaty, polozonej na tylach niewielkiego portu. Przed chata stal szezlong, wygladajacy jak polaczenie niskiego stolka z fotelem. Nad weranda wilo sie dzikie wino, rozpiete na ozdobnym trejazu, zaslaniajac ja od frontu przed porannym sloncem. -Hej, Karenchoku, przyprowadzilem ci goscia - zawolal Matsen, anonsujac ich przyjscie. W progu pojawila sie kobieta, poprawiajac luzna, dluga spodnice. Usmiechala sie beztrosko, witajac harfiarza i gospodarza. -Aha, tu sie podziewasz, Laelo - powiedzial Matsen z pewna irytacja. Laela obdarzyla Robintona usmiechem i popatrzyla szeroko otwartymi oczami. Jej zachowanie stalo sie odrobine bardziej zalotne, a usmiechowi przybylo ciepla. -To czeladnik harfiarski Robinton - przedstawil go Matsen sztywno. - Laela pomaga Uzdrowicielce Sarecie w pielegnacji pacjentow, ktorzy musza lezec w lozkach. -Staram sie, jak moge - powiedziala gardlowym glosem, a Robinton poczul, ze pala go wargi. Nie sposob bylo zaprzeczyc zmyslowosci dziewczyny - i temu, ze na nia reagowal. Poczul cos takiego po raz pierwszy od smierci Kasi, prawie dziewiec miesiecy temu. Nie wiedzial, czy to dobrze, czy zle, ale nie potrafil przeoczyc zaproszenia w glosie i spojrzeniu Laeli, ktora przemknela obok niego. - Karenchok jest w dobrym humorze - powiedziala i zniknela, zostawiajac za soba nutki smiechu. Robinton nieswiadomie odwrocil sie, by zobaczyc, dokad poszla. -Karenchok jest tam - przywolal go do porzadku Matsen. -Przepraszam. Gospodarz odchrzaknal i poprowadzil go do chaty. Karenchok siedzial przy stole. Noge w lubkach ulozyl przed soba; o drugie krzeslo opieraly sie dwie kule, ustawione tak, by mogl je bez trudu dosiegnac. Robinton latwo go poznal; czeladnik czesto cwiczyl walke wrecz z Shonagarem. Karenchok pomachal mu przyjaznie reka. -Pamietam cie, Robintonie - powiedzial na powitanie. - Ciesza sie, ze Gennell tak szybko przyslal kogos do pomocy. Chodz, siadaj. Matsenie, nie znalazlbys dla mnie jakiegos buklaczka? Matsen spelnil prosbe. Robinton z zainteresowaniem spojrzal na etykiete i przekonal sie, ze to czerwone z Tilleku, ktore najczesciej bywalo ostre w smaku. No coz, wino to wino, nawet najgorsze idzie do brzucha z rowna latwoscia, jak najlepsze gatunki. Poznym popoludniem znal juz wszystkie szczegoly wypadku Karenchoka i podziwial mlodego czlowieka za hart ducha, jakiego wymagalo wyczolganie sie, z noga zlamana w trzech miejscach, na sciezke, gdzie byla szansa, ze ktos go znajdzie. Harfiarz wracal wlasnie do domu, gdy jego biegus - "najglupsze bydle, jakie kiedykolwiek wyhodowano" - przestraszyl sie weza tunelowego i zrzucil jezdzca do parowu. W dodatku glupi zwierzak, gdy juz sie uspokoil, wcale nie spieszyl sie z powrotem do domu, wiec poszukiwania zaczeto dopiero pozna noca. Gdy Robinton podziwial odwage Karenchoka, ten tylko wzruszyl ramionami: -No coz, ten pomylony biegus wpakowal mnie do tej rozpadliny; nie pozostalo nic innego, jak samemu sie wyratowac. Jego slowa nagle przykuly uwage Robintona: "Sam wpadles w klopoty, sam sie z nich wyratuj". W jego glowie znowu zaczely wirowac nuty. Reszte melodii dopisal o wiele pozniej, ale byl to jakis poczatek. Wdzieczny byl losowi, ze znow moze myslec muzyka. Swego czasu przebywal u rodziny matki na zachodnim wybrzezu i poznal je niezle, ale wschodnia czesc Poludniowego Bollu wygladala zupelnie inaczej. Lad lagodnie opadal w strone wody, tworzac przepiekne plaze; budowano tu dlugie pomosty, by rybacy mogli kotwiczyc kutry na glebokiej wodzie. Rob zmusil sie nawet, by wyjsc w morze razem z Matsenem, choc jego kuter byl piec razy wiekszy od jachtu, ktorym Robinton zeglowal razem z Kasia. Ale w ten sposob zrobil kolejny krok, by wydobyc sie z zaloby. Dyskretnie wypytal Karenchoka i dowiedzial sie, ze Laela jest sama sobie pania i dotad z nikim sie nie zwiazala. Rozdawala swoje laski komu chciala, a Karenchok korzystal z jej szczodrosci. Podobnie zreszta jak Robinton, choc skrzywil sie, gdy odwaznie zapewniala, ze wygna smutek z jego oczu. Irytowalo ja, ze nie potrafi tego zrobic, choc wiele prob poczynila w tym kierunku przez te zime, ktora Robinton spedzil w Gospodarstwie Morskim. Wkrotce po swiecie Konca Obrotu mieszkancy wypatrzyli smoka na niebiosach. Dzieci, ktore wlasnie mialy lekcje z Robintonem, nie byly w stanie opanowac emocji. Smoki rzadko przylatywaly tak daleko na poludnie. Robinton, oslaniajac oczy przed blaskiem porannego slonca, z wahaniem zadal pytanie: Simanithu, czy to ty? To ja! - Taka radosc brzmiala w glosie smoka, niemal identycznym z glosem F'lona - ze Robinton sam sie usmiechnal. Co sie stalo? Co sprowadza was tutaj, tak daleko od Bendenu? - zapytal. Ty. Bylismy w Cechu. Powiedzieli nam, ze jestes tutaj. F'lon do polowy zsunal sie ze smoczej szyi, zanim wielka spizowa bestia zdazyla musnac piasek na plazy. -Jestem ojcem, Rob! Jestem ojcem! - wolal jezdziec i wymachujac jedna reka, popedzil po plazy, by zaraz druga huknac harfiarza w plecy. Przez ramie mial przewieszony buklak z winem. - To syn! Larna urodzila mi syna! -Larna? A wiec w koncu ja dopadles! - Robinton zmusil sie, by odegnac bolesny skurcz serca. Kasia jeszcze zyla, gdy dowiedzial sie po raz pierwszy, ze F'lon interesuje sie dorosla juz Larna, ktora kiedys tak strasznie dokuczala malemu Fallonerowi. -Pusc uczniow do domu - zazadal F'lon. - Zmykajcie, dzieciaki. Lekcje beda dopiero jutro. Robinton zasmial sie na taka bezczelnosc. Egzaltacja F'lona rozbawila nawet rybakow, naprawiajacych sieci na plazy. Robinton pospiesznie przedstawil przyjaciela Matsenowi i innym, a potem zaprowadzil go do chaty, ktora dzielil z Karenchokiem. -Piekny, silny chlopak, wykapany tata - chwalil sie F'lon, zamaszyscie nalewajac wino do kubkow, ktore Karenchok od razu ustawil na stole. -Nie marnuj trunku - prosil Robinton. Znal smak bialego wina, ktore tak szczodrze rozlewano. - Bendenskie, prawda? -A jakie inne moglbym wam przywiezc, bysmy wzniesli toast na czesc mojego pierwszego syna? - wyglosil dumnie F'lon i osuszyl naczynie do dna. Spedzili wesole, choc krotkie chwile, bo F'lon spieszyl sie z powrotem do Bendenu i do dziecka. -Mam rozumiec, ze Larna w koncu wybaczyla ci, ze kiedys wepchnales ja w gnojowke? - zauwazyl Robinton, sluchajac fanfaronady F'lona. Jezdziec spojrzal na niego ze zdziwieniem. -To nie ja ja wepchnalem w gnojowke. To Rangul. To znaczy, R'gul. Wprawdzie nie tam chcialby ja pewnie wepchnac, ale to ja - dumnie uderzyl sie w piers - mam ja w koncu w swoim Weyrze, nie on. -Jestem pewien, ze z toba bedzie szczesliwsza - stwierdzil Robinton, przypominajac sobie, jaki nadety byl Rangul w dziecinstwie. -Jasne, ze tak - odpowiedzial F'lon. Wychylil trzeci, a moze czwarty kubek wina i stwierdzil, ze musi wracac do Weyru, Larny i syna. - Nazwalem go Fallarnon. -Dobre imie dla przyszlego jezdzca smoka. -Spizowego, nie ma dwoch zdan - dodal F'lon, i wesolo pomachal na pozegnanie do Karenchoka. -Przylecial taki kawal drogi z Weyru Benden tylko po to, by ci oznajmic te nowine? - spytal Karenchok, podskakujac na jednej nodze do drzwi, by popatrzec na odlot smoka. -Jestesmy starymi przyjaciolmi. -Mysle, ze dobrymi przyjaciolmi - Karenchok z szacunkiem uniosl kubek z winem. - Bendenskie wino to rzadkosc w Poludniowym Bollu. Dziewiec dni pozniej kurier przyniosl Robintonowi krotka wiadomosc: Larna zmarla w dwa dni po urodzeniu Fallarnona. Robinton wyslal kondolencje odwrotna poczta, przez tego samego kuriera. W sercu jednak zazdroscil F'lonowi, ze mial chociaz syna, w ktorym zyla pamiec jego ukochanej. Gdy Karenchok w koncu zaczal normalnie chodzic i mogl znowu jezdzic, Robinton niechetnie przekazal mu biegusa z Ruathy - o wiele rozsadniejsze i bardziej bystre stworzenie niz ta stara, slabowita cha- beta, ktora go zrzucila. Wrocil do cechu na dotychczasowym wierzchowcu Karenchoka, bo nie mial wyboru, i rzeczywiscie biegus okazal sie niezwykle nieprzyjemny. Pierwsza rzecza, jaka zrobil po powrocie do Cechu Harfiarzy, bylo polecenie opiekunowi stajni, by sie pozbyl tego worka kosci i znalazl mu nowego wierzchowca. Nastepnie odszukal matke. Nie spodobalo mu sie to, co zobaczyl, wiec zasypal ja pytaniami o zdrowie. -Czuje sie swietnie, naprawde swietnie, kochanie. Jestem po prostu troche zmeczona. Mielismy pracowita zime. Robinton nie pozwolil sie tak latwo zbyc i nastepnego ranka wypytal dokladnie Mistrzynie Uzdrowicieli. -Z pozoru wyglada niezle, Rob - powiedziala powoli Ginia - ale wiem rownie dobrze jak ty, ze to wlasnie pozory. Traci na wadze, choc widze przy stole, ze je normalnie. Mam ja na oku, nie boj sie. Betrice tez. -Betrice? - Robinton nagle zdal sobie sprawe, ze nigdzie nie widzial zony Mistrza Harfiarza, ktora zwykle krecila sie pracowicie po Cechu. - A co dolega Betrice? Czy caly swiat wokol niego walil sie w gruzy? Czy wszyscy ci, ktorych kochal i podziwial, nagle zaczeli przypominac mu, ze sa smiertelni? Ginia polozyla mu dlon na ramieniu, a jej pelne wyrazu oczy posmutnialy. - Tylu rzeczy nie wiemy, i nie potrafimy naprawic - przerwala z westchnieniem. - Czasami ludzie po prostu nikna w oczach. Ale daje ci slowo, ze uwaznie obserwuje twoja matke. -Betrice takze? -Takze - odparla Ginia i sklonila glowe. Tego dnia przy kolacji, Robinton usiadl obok Betrice. Zauwazyl, ze jej dlonie lekko drza, gdy jadla, ale staral sie na to nie zwracac uwagi. Zasypywal ja wiec najzabawniejszymi anegdotkami, jakie mu tylko przychodzily na mysl. Rownie latwo bylo ja doprowadzic do smiechu, jak niegdys. Raz spotkali sie wzrokiem, a ona usmiechnela sie dziwnie i poklepala go po reku. -Przestan sie martwic, Rob - powiedziala cicho, odwracajac glowe od meza, ktory wyniszczal jakas skomplikowana sprawe prawna czeladnikowi; Robinton rozpoznal go jako kolejnego ucznia z klasy spiewu Shonagara. -Po prostu dbaj takze i o siebie, Betrice - powiedzial, wkladajac w te slowa tyle milosci, ile dalo sie wyrazic polglosem. -Och, nie omieszkam. Nie omieszkam. Robinton musial sie zadowolic takim zapewnieniem i nastepnego ranka zgodzil sie na propozycje Mistrza Gennella: tym razem mial jechac do Keroonu. -Jeszcze nie byles na rowninach, prawda? Ciekawe doswiadczenie, Rob, ciekawe doswiadczenie. To znowu bedzie krotki kontrakt. - Gennell podal Robintonowi kawalek pergaminu. - To lista gospodarstw, ktorych masz nie odwiedzac. -Nie odwiedzac? - Zdumiony Robinton przejrzal liste, skladajaca sie z dziewieciu nazwisk. -Tak - skrzywil sie Mistrz Harfiarzy. - Przykro mi to mowic, ale harfiarzy nie zawsze traktuje sie z takim szacunkiem jak niegdys... zdaje mi sie, ze sam sie o tym pare razy przekonales. Robinton zacial wargi. -Ale dlaczego? Przeciez my tylko staramy sie pomoc. Nie rozpowiadamy klamstw... Gennell przechylil glowe, a smutny usmiech wygial w dol kaciki jego wyrazistych ust. -Wiele osob uwaza, ze Ballada o Obowiazkach to same klamstwa. -Bo wyraza sie z szacunkiem o jezdzcach smokow? Gennell przytaknal. -To jedno z tak zwanych klamstw. Wiesz przeciez, ze nawet w wiekszych warowniach niektorzy uwazaja, ze Weyr i jego jezdzcy to pozostalosc po minionych zagrozeniach, ktorymi w tej chwili nie musimy sie przejmowac. -Ale, Mistrzu Gennellu... Mistrz Harfiarzy usmiechnal sie krotko i uniosl reke. -Ty od bardzo dawna utrzymujesz kontakty z jedynym istniejacym obecnie Weyrem. A wielu ludzi nigdy w zyciu nie widzialo smoka na niebie, nie mowiac o spotkaniu ze smoczym jezdzcem. Czasem blednie interpretuja Poszukiwania, choc ostatnio i tak zbyt rzadko sieje organizuje... - westchnal i wskazal na liste. - Oszczedz sobie klopotow i omijaj te domy. Nie mozemy zmusic ludzi do nauki, jesli nie zycza sobie nas sluchac. Gdy Robinton wyjezdzal z dziedzinca na nowym, mlodym biegusie z Ruathy, kupionym za wlasne oszczednosci, z drugiej strony nadjechal kurier. Kurier, ktory wygladal bardzo znajomo. Robinton dwa razy spotkal niewidzialnego pomocnika Mistrza Harfiarzy oficjalnie, w gabinecie Gennella. -Nazywaj mnie Laps, jesli przykro ci, ze nie mam oficjalnego imienia - mezczyzna usmiechnal sie z rozbawieniem. - Wiesz, czasem cos tu zalapie, czasem owdzie... Gennell usmiechnal sie na to. -A w ogole, to, w zyciu go na oczy nie widziales, Rob, prawda? -Jasne - odpowiedzial Rob. Ale tym razem potrzebowal wiadomosci, ktora mogl uzyskac tylko od kuriera. -Kurierze, poczekaj no! - Robinton sciagnal wodze, a kurier zatrzymal sie sluzbiscie i odwrocil, by na niego spojrzec. Robinton usmiechnal sie. - Tak myslalem, ze to ty. Kurier pozwolil sobie na krotki usmiech: -Niejednego udalo mi sie oszukac. -- No tak, ale ja jestem harfiarzem i rownie starannie szkolono mnie w zapamietywaniu szczegolow, jak ciebie. Znalazles w koncu Mallana? - spytal. Nadzieja zgasla, gdy z twarzy mezczyzny odplynely wszelkie emocje. Potrzasnal glowa. -Zmarl w kopalniach. Tyle udalo mi sie dowiedziec. - Na jego twarzy odmalowala sie dzika nienawisc. - Jeszcze dopadne Faksa. -Jesli tobie sie nie uda, ja to zrobie. - Z ta obietnica Robinton wyjechal z dziedzinca. Choc na rowninach Keroonu mile go witano, gdziekolwiek by nie pojechal, Robinton od czasu do czasu odczuwal lekki opor sluchaczy, gdy spiewal niektore tradycyjne Ballady Instruktazowe. Staral sie wiec jak najwiecej rozmawiac o zawartych w nich ideach z doroslymi w gospodarstwach, oraz przypominac im o postanowieniach zawartych w Karcie. Czesto spedzal wieczory na przepisywaniu tego dokumentu, by miec go pod reka, na wypadek, gdyby zarzucono mu "klamstwa". Mial wrazenie, ze udalo mu sie przekonac watpiacych. Kilka razy gospodarze ostrzegali go, ze ktos w grupie nie jest przyjaznie nastawiony; w takich wypadkach przezornie ograniczal wystepy do neutralnych piesni milosnych i muzyki tanecznej. Mimo to czasem musial znosic niechetne spojrzenia i obrazliwe zachowanie. Pewnego wieczoru, w Osadzie nad Czerwonym Urwiskiem, ze zdziwieniem spostrzegl nadjezdzajacego Lapsa, ktory w przebraniu kuriera przywiozl gospodarzowi odpowiedz z cechu Rzemiosl. Robinton poszukal okazji, by porozmawiac z wywiadowca. Poprosil go, by zabral jego list do matki w Cechu Harfiarzy, i udalo mu sie zamienic z nim kilka slow na osobnosci. -Nie spodziewalem sie tu ciebie - powiedzial, wskazujac na list, jakby o nim wlasnie rozmawiali. -Jak sadzisz, skad Mistrz Gennell wie, dokad ma nie wysylac harfiarzy? - odparl Laps. - Tak przy okazji, gdybys sam mial jakies watpliwosci, najlepiej spytac zarzadcow stacji kurierskich. - Wzial list od Robintona i dodal glosniej, zmieniajac glos: - Ano, Harfiarzu, na pewno dojdzie bezpiecznie, nic sie nie martwcie. Kiedy Robinton skonczyl objazd Keroonu, Mistrz Gennell poslal go do Neratu, osiedla, ktore na szczescie przywiazywalo wage do tradycji. Robinton nie musial tam miec sie ciagle na bacznosci i mogl wreszcie normalnie pracowac, uczac mlodziez tradycyjnych Piesni i Ballad. Z ulga przekonal sie, ze jezdzcy smokow czesto odwiedzali to miejsce, odbierajac swieze ryby dla Weyru. Zawsze przekazywal pozdrowienia dla F'lona i probowal rozmawiac ze smokami. Spogladaly na niego, zaskoczone, ale nigdy nie odpowiadaly. Pamietal, jak swobodnie rozmawial z nim Simanith, w dziecinstwie i pozniej, wiec smucil go ten dystans. Z drugiej strony nie znal tamtych jezdzcow tak dobrze jak F'lona i jego spizowego smoka. Gdy wiosna wrocil do Cechu Harfiarzy, ogarnelo go przerazenie na widok matki. Zostala z niej tylko skora i kosci, cale piekno opuscilo jej twarz, wlosy staly sie suche i lamliwe, a cialem nieustannie wstrzasal suchy kaszel. Mogla chodzic jedynie opierajac sie o Petirona, nawet na male odleglosci. -Widze, ze nie czujesz sie dobrze, mamo - powiedzial Robinton, rzucajac gniewne spojrzenie Petironowi, ktory kiwnal glowa ze zmartwiona mina. -Dlatego sprowadzilismy cie do domu, Rob - odparla Ginia, kiedy wpadl do Cechu Uzdrowicieli, by ja odszukac. Stanal jak wryty. -Dlatego mnie sprowadziliscie? - nie dopuszczal do siebie mysli o tym, co chciala mu w ten sposob powiedziec. Uscisnela go za ramie z twarza pelna zalu i wspolczucia. - Tak, wiem, ze chciala, zebys tu byl. Nie zostalo jej zbyt wiele czasu. -Ale... - Robinton zacisnal w piesci opuszczone dlonie- ...ja dopiero co stracilem Kasie! -Wiem, moj kochany, wiem. - Zobaczyl, ze w jej oczach zakrecily sie lzy. - To moja najlepsza przyjaciolka. Moge sprawic jedynie, by nie czula bolu. Kiwnal glowa ze zrozumieniem, czujac, jak chlod nadchodzacej zaloby bierze w posiadanie cale jego cialo. -Musisz jej pomoc. I Petironowi - powiedziala Ginia. -Jej, tak. Petironowi... -Zyje tylko dla niej, Robintonie. A ja nie mialem szansy, by zyc dla mojej Kasi, pomyslal z gorycza mlody harfiarz. Jesli myslal, ze dni po smierci zony byly ciezkie, przekonal sie, ze o wiele gorzej jest trwac i patrzec, jak matka powoli traci sily i w koncu gasnie jej oddech. Bez umawiania sie, czuwali przy niej na zmiane z Petironem; Robinton gral dla niej swoje piesni, nawet te zabawna o pakowaniu sie w klopoty i ratowaniu na wlasna reke. Usmiechnela sie, a nawet w pewnym momencie zasmiala w glos. Petiron rowniez dla niej gral; muzyka dzialala na nia kojaco. Trzy dni pozniej Ginia obudzila Robintona z niespokojnego snu: -Koniec juz blisko - powiedziala. Narzucil koszule i spodnie i pobiegl za nia, pelen przerazenia. Koniec byl nieoczekiwanie spokojny. Syn trzymal Merelan za jedna reke, a Petiron za druga. Udalo jej sie slabo usmiechnac i scisnac ich dlonie koscistymi palcami. Potem westchnela, tak jak Kasia, i juz wiecej sie nie poruszyla. Oni rowniez trwali w bezruchu. Zaden z nich nie chcial puscic martwej dloni zony i matki. Dopiero Ginia delikatnie uwolnila jej rece i jedna po drugiej ulozyla na kruchej piersi. Petiron wybuchnal pierwszy, zalewajac sie gorzkimi lzami: -Dlaczego mnie opuscilas, Merelan? Jak moglas mnie opuscic? Robinton popatrzyl na mezczyzne, ktory byl jego ojcem i pomyslal, ze Petiron traktuje smierc Merelan jako osobisty afront. Zreszta przez cale zycie uwazal ja za swoja wlasnosc. Dlaczego jej smierc mialaby go odmienic? Mimo wszystko ogarnelo go nagle wspolczucie dla tego czlowieka. -Ojcze... - powiedzial i wstal powoli. Petiron zamrugal i popatrzyl na syna, jakby dziwiac sie jego obecnosci. -Wyjdz stad. Byla wszystkim, co mialem. Musze zostac sam, z nia i moim bolem. -Ja takze cierpie. Byla moja matka. -Skad ty mozesz wiedziec, co ja czuje!? - Stary czlowiek wpil palce w piers, zaglebiajac je w ubranie i w cialo. Robinton o malo nie wybuchnal smiechem. Uslyszal, jak Ginia mruczy cos bez slow i uniosl dlon, na znak, ze sam odpowie. -Skad ja moge wiedziec, Petironie? Jak mogles cos takiego powiedziec? Az za dobrze wiem, co teraz czujesz. Oczy Petirona rozszerzyly sie; wbil spojrzenie w syna i przypomnial sobie. Potem znowu zalkal, tak przygnebiony w obliczu smierci Merelan, ze Robinton, niemal bez zastanowienia, podszedl i wzial ojca w ramiona, by go pocieszyc. Od tego dnia Petiron nie napisal nawet jednej nuty. Merelan byla jego natchnieniem. Jej smierc zmienila go i uczynila takim, jakim zona chciala go widziec za zycia. Nigdy nie zaprzyjaznil sie z Robintonem, ale swobodniej czul sie w jego obecnosci. Gennel twierdzil, ze bol zlagodzil charakter starego kompozytora. Uczniowie i czeladnicy studiujacy kompozycje mieli na ten temat odmienne zdanie, bo bylo go rownie trudno zadowolic, jak przedtem, ale zaden z nich nie podawal w watpliwosc, ze Mistrzowi udalo sie wbic im do glowy niezwykle gleboka wiedze. Robinton wciaz jeszcze przebywal w Cechu, gdy Betrice nagle zmarla na atak serca. Mogl wiec pomoc Mistrzowi Gennellowi pogodzic sie ze strata. Odczul ja caly Cech, od najmlodszego ucznia po Petirona; niespodziewanie przyjechala tez Halanna, ktora stala sie lagodna, pulchna, szczesliwa zona i matka. -Bardzo duzo zawdzieczam tej kobiecie - powiedziala. - Prawie tyle samo co twojej matce, Czeladniku Robintonie - rzucila mu dziwne spojrzenie z ukosa. - W dziecinstwie bylam nieznosna, poki one obie nie wlaly troche rozumu do mojej glowy. Czy moge dla niej z toba zaspiewac? I dla Merelan? Nie zaniedbalam pracy nad glosem. -Nie wiedzialem, ale ciesze sie z tego. Matka bylaby zadowolona - odparl Robinton ze szczerego serca. Tak wiec Halanna zaspiewala utwory, ktore na te okazje wybral Petiron, a jej glos byl o wiele cieplejszy i bardziej wyrazisty niz w czasach, gdy przebywala w Cechu. Brzmial tak pieknie, ze Mistrz Gennell, gdy juz otarl oczy, z zalem stwierdzil, ze to wstyd, iz tak malo kobiet uczy sie teraz w Cechu Harfiarzy. -Moze znalazlbys dla nas jakies dziewczeta podczas swoich podrozy? - poprosil Robintona. - Oczywiscie, twoja matka byla niezwykle zaangazowana w prace, ale prosze: oto Halanna wciaz spiewa, a wiem, ze Maizella tez nie zaniedbala glosu. Poszukaj dla mnie kobiet, dobrze? -Jasne, ze poszukam - odparl z zarem Robinton. Zrobilby wszystko, by w oczach Mistrza zaigral dawny blask. Szukal ich wiec, przesluchujac pelne nadziei dziewczynki na rowni z chlopcami. Staral sie naklonic najlepszych z nich do przejscia szkolenia w cechu Harfiarzy. W ciagu nastepnego Obrotu uzyskal stopien mistrzowski, ale i w dalszym ciagu wyjezdzal na zlecenie Mistrza Gennella do gospodarstw niechetnych tradycji, zastepowal chorych harfiarzy albo bral udzial w Zgromadzeniach w odleglych Warowniach. Pelnil rowniez funkcje rozjemcy w Warowni i w Cechu. Kiedy tylko mogl, wzywal z wiezy bebnow F'lona i prosil go o pomoc - wysluchiwal wtedy nowych opowiesci jezdzca o synu, Fallamonie, ktorego wychowywala Manora, ta pelna godnosci dziewczyna, ktora Robinton zauwazyl u boku S'lonera w noc jego i Maidira smierci. Nie zdziwil sie wiec, ze w trzy Obroty po narodzinach Fallarnona dala F'lonowi drugiego syna: Famanorana. F'lon mial dwa zmartwienia. Pierwsza, powazniejsza troska dotyczyla Nemorth. Narzekal, ze krolowa nigdy nie podniesie sie z leza w Weyrze krolowej na kolejny lot godowy i on nigdy nie zostanie Wladca Weyru w miejsce czteroosobowego kierownictwa, jakie sprawowali C'vrel, C'rob, M'ridin i M'odon. Po drugie, nikt nie chcial brac go powaznie, gdy rozprawial o zagrozeniu, jakie stanowi ten "samozwanczy Wladca Warowni, Faks". Jora faworyzowala C'vrela, co jeszcze bardziej draznilo F'lona. -Od dnia, gdy S'loner zabral Lorda Maidira pomiedzy, C'vrel zyje w leku, by nie "rozdraznic" Wladcow Warowni. Rozumiem, ze omija Raida, a to kolejny twardoglowy idiota... - rzucil wsciekle spojrzenie Robintonowi, gdy harfiarz slabo zaprotestowal...- Twardoglowy, i tyle. Wszystko robi tak jak jego ojciec, tyle ze Maidir byl o wiele bardziej tolerancyjny i sprawiedliwy. Wysyla zatem skrupulatnie dziesiecine do Weyru i wszyscy jestesmy mu za to wdzieczni - skrzywil sie. - Nienawidze uzaleznienia od tego czlowieka! -To jego obowiazek - powiedzial lagodnie Robinton. F'lon skrzywil sie. -Nauczymy go obowiazkow, gdy tylko przelece Nemorth - stwierdzil i jeszcze bardziej spochmurnial. - Brzydze sie tego, naprawde, Robintonie. Jora to tlusta fladra. Kontrolujemy ilosci, ktore zjada Nemorth, by w czasie lotu mogla sie wzniesc na rozsadna wysokosc... ale trzeba ja zmuszac, by poleciala. Ta Jora! - uniosl obie rece ku niebu w gescie niesmaku i frustracji. - Wyobraz sobie: Wladczyni Weyru, ktora ma lek wysokosci! -Czesto zastanawialem sie, jak moglo do tego dojsc - mruknal Robinton. F'lon prychnal. -Ojcu podobala sie bardziej od innych kandydatek. Bylo ich tylko cztery... tak bardzo upadl szacunek dla Weyru wsrod pernenskiego ludu, ktory mamy obowiazek ochraniac... Robinton wyprostowal sie nagle. -Czerwona Gwiazda powraca... -Nie - F'lon odrzucil to wyjasnienie ruchem reki. - Jeszcze nie. I ciesze sie z tego. Bedzie spokoj jeszcze przez trzy dziesiatki Obrotow, wedlug moich wyliczen. -Bedziesz wtedy starym jezdzcem. -Mam dwoch synow, ktorzy mnie zastapia, jesli nie dam rady... - F'lon usmiechnal sie wyzywajaco, pokazujac biale zeby. - Beda wiedzieli, po co jest Weyr. Beda wiedzieli ode mnie - tu uderzyl sie w piers - do czego zostali stworzeni jezdzcy smokow. -Co slychac ostatnio u Faksa? - Robinton nigdy nie uzywal zagarnietego przez tego czlowieka tytulu. Przez caly ten czas Faks nie zwolal Rady Wladcow Warowni, Mistrzow Rzemiosl i Wladcow Weyru, ktora potwierdzilaby jego prawo do Wysokich Rubiezy i wydziedziczenie Bargena, najstarszego zyjacego syna dawnego Wladcy - jesli Bargen w ogole pozostal przy zyciu. -Och, jest bardzo zajety - usmiech F'lona zabarwil sie zlosliwoscia. - Wciaz nie doczekal sie meskiego potomka, wiec zadaje sie z kazda ladna dziewczyna, jaka mu stanie na drodze. Nie jest bezpiecznie byc kobieta w Wysokich Rubiezach, oj nie. A jego pojedynki? Ha! - Znow uniosl rece. - Ma swietny sposob na pozbycie sie przeciwnikow. Obraza ich tak, ze pozostaje tylko walka. A on zawsze wygrywa. Potem osadza w niegdys prosperujacych gospodarstwach tych swoich cwokow i tumanow... i wydusza z nich, ile sie da. -Slyszalem. - Robinton czerpal biezace wiadomosci ze sprawozdan, jakich Laps dostarczal Mistrzowi Gennellowi. -Co slyszales, Rob? - spytal F'lon. -Slyszalem, ze po kawaleczku przesuwa granice z Cromem i Nabolem. Nie odwazyl sie jeszcze na takie sztuczki z Tillekiem i Telgarem. Melongel i Tarathel wystawili straz graniczna i wieze sygnalizacyjne na szczytach, zeby mozna bylo oglosic alarm. -Bardzo slusznie - powiedzial F'lon i z aprobata pokiwal glowa. - Powiedz mi tylko, kiedy reszta tych leniwych Lordow podejmie jakies dzialania przeciw niemu? Kiedys beda musieli, nie uwazasz? Robinton dyskutowal juz na ten temat z Lordem Grogellanem z Fortu i Lordem Ashmichelem z Ruathy. Na szczescie Groghe bardziej przejmowal sie ta sprawa niz ojciec. Spadkobierca z Ruathy, Kale, nie byl obecny przy rozmowie, w czasie ktorej Robinton staral sie poznac stanowisko Ashmichela. Wladca Warowni zlekcewazyl niepokoje Robintona, co bardzo zmartwilo harfiarza; Ruatha nie tylko graniczyla z Nabolem, lecz takze byla jedna z bogatszych warowni, ze wzgledu na hodowle rasowych biegusow. Bylaby to wspaniala zdobycz dla Faksa - jesli skieruje chciwy wzrok na rowniny Telgaru i Keroonu. -W naturze Wladcow Warowni nie lezy wzajemna nieufnosc - stwierdzil Robinton po prostu. -Ale zwykle nie ignoruja tego, do czego nie lubia sie przyznawac. -To prawda. Staram sie dostarczac im powodow do niepokoju. -Wiesz, ze Faks wzial za zone kobiete z rodu Ruathy? -Nie slyszalem. - Robinton pochylil sie ku niemu z uwaga. - Kogo? -Gemme. - A gdy Robinton zmarszczyl brwi, nie umiejac skojarzyc imienia z osoba, F'lon przypomnial mu: - Kuzynka w trzeciej linii, ale nalezy do Rodu; to wystarczy, gdyby Faks szukal pretekstu, by przejac tamta Warownie. Bedzie o szczebel nizej, niz siostrzeniec albo ziec. -Ile on ma juz zon? - zdenerwowal sie Robinton. -Pewnie tyle, co gospodarstw - wyjasnil F'lon i dodal z lubieznym spojrzeniem: - Jest nienasycony, i to nie tylko gdy chodzi o ziemie. -Przeciez gdzies musi byc granica... -Miejmy nadzieje - ucial F'lon. W jeden Obrot po narodzinach Famanorana Nemorth wzleciala do lotu godowego i poleciala z Simanithem. F'lon w koncu zostal wladca Weyru. M'odon, najstarszy z jezdzcow, umarl spokojnie we snie. Nadeszla kolejna mrozna zima. Dwudziestu czterech jezdzcow zachorowalo na goraczke, a sciany Weyru rozbrzmiewaly echem smoczego placzu. Nemorth w drugim wylegu zniosla dziewietnascie jaj - nawet nie wystarczylo na pokrycie strat. Niechec do Cechu Harfiarzy rozszerzala sie ukradkiem. Kilku harfiarzy napadnieto i pobito na szlaku. Najgorszy wypadek zdarzyl sie w Cromie. Mlody tenor, Evenek, zostal zatrudniony przez Wladce Warowni, Lesseldena, wylacznie do spiewu. Musial zaspiewac na probe dla Lesseldena i Pani Relny, ktora chciala miec u siebie kogos, kto nauczy instrumentalistow akompaniowania przy jej spiewie oraz pomoze przy wystawianiu jednoaktowek, ktore pisywala. Evenek przyslal poczta kurierska wiadomosc, ze przyjmuje posade, bo Lady Relna ma dobry glos i jest sympatyczna, a on czuje sie na silach spelnic jej wymagania w zakresie szkolenia muzykow. Mial wrazenie, ze bedzie musial sie ograniczyc do muzyki i szkolenia w tym zakresie, gdyz Lord Lesselden bardzo stanowczo stwierdzil, ze umowa nie wymaga od niego, by uczyl "tych zwyklych harfiarskich bzdur". Mistrz Gennell powiedzial, ze troche sie martwi o Eveneka, ale w koncu wraz z pozostalymi Mistrzami uznali, ze jest on na tyle sprytny, by dac sobie rade, tym bardziej, ze warunki umowy byly bardzo szczegolowe. Pewnego dnia kurier - tym razem nie Laps - przyjechal bezposrednio do Mistrza Gennella, nie zatrzymujac sie nawet na stacji pocztowej w Forcie. Mistrz Gennell natychmiast wezwal Robintona. -Eveneka ciezko pobito i wyrzucono z Warowni. Gdyby go nie znalazl jeden z kurierow, pewnie by umarl. Zabieraj z soba kuriera i pieciu najsilniejszych i najwyzszych uczniow. Kurierzy wywiezli go z Cromu do Nabolu, do Stacji 193. Wiesz, gdzie to jest? Wiedzial, bo czesto przygladal sie rozmieszczeniu Stacji Kurierskich. Zebral grupe, wlacznie z najsilniejszym z uzdrowicielskich czeladnikow obecnych w tamtejszym Cechu, i wsadzil wszystkich na najlepsze wierzchowce, jakie byly do dyspozycji. Popedzili w strone Stacji, zmuszajac biegusy do duzego wysilku. Zmienili wierzchowce w Warowni Ruatha. Zarzadca Stacji otoczyl Eveneka bardzo troskliwa opieka, wezwal tez uzdrowiciela z mozliwie najblizszego miejsca. -Zrobilem, co moglem - powiedzial uzdrowiciel, Germathen, i potrzasnal glowa, wyraznie przerazony calym incydentem. - Polamali mu wszystkie kostki w dloniach. I pokancerowali gardlo tak okrutnie, ze zdziwilbym sie, gdyby jeszcze kiedys zaspiewal. -Czy on wie, kto to zrobil? - spytal ostro Robinton, uspokoiwszy wpierw msciwe pomruki swoich towarzyszy. Nielatwo mu to przyszlo, bo i jego ogarnela wscieklosc, ale wiedzial, ze zemsta - choc byc moze niezwykle przyjemna - nie przynioslaby nic dobrego Cechowi Harfiarzy. Germathen wzruszyl ramionami: -Zdaje mi sie, ze wie, ale nie powie... zreszta mowienie sprawia mu duzy bol. Ponastawialem tyle kosci, ile moglem, ale wolalbym, zeby obejrzal go ktos lepszy ode mnie i sprawdzil, czy wszystko zrobilem jak sie nalezy. -Czy mozna go przewiezc? Robinton zauwazyl, ze Zarzadca Stacji z zainteresowaniem czeka na odpowiedz. -Jesli pojedziecie powoli, to tak - odparl uzdrowiciel. - Szczerze mowiac, Evenek nie poczuje sie bezpieczny, poki nie wroci do Cechu. -Jesli ktokolwiek z nas bedzie tam bezpieczny... - mruknal jeden z uczniow. -Fort i Ruatha beda bronic Cechu Harfiarzy do ostatniego czlowieka - odparl twardo Robinton. - Czy moge teraz zobaczyc Eva? Rannego umieszczono w ostatniej, najbezpieczniejszej z polaczonych ze soba sypialni na Stacji. Przed jego pokojem siedzialo trzech starszych kurierow, a w samej sypialni cichutko cerowala cos zona Zarzadcy Stacji. Na widok harfiarzy wstala, siegajac po solidna palke. Evenek spal. Dlonie owiniete gruba warstwa bandazy podparto mu poduszkami. Jego twarz byla istna mapa sincow, a szyje az po klatke piersiowa pokrywaly bandaze. Robinton poczul mdlosci, a jeden z harfiarzy gwaltownie wyszedl z pokoju. Robinton stal, patrzyl i wzbierala w nim gorycz z sila, o ktora siebie nie podejrzewal - o wiele glebsza i bardziej pierwotna niz bol po smierci Kasi. Przez chwile pomyslal, ze moglby poprosic F'lona o przewiezienie Eveneka, ale przy takim okaleczeniu zimno pomiedzy mogloby przyniesc wiele szkody. Radosc i ulga w oczach Eveneka, jego urywane proby dziekowania wywarly jeszcze glebsze wrazenie na tych, ktorzy przybyli mu na pomoc. Udalo mu sie zapewnic ich, ze zniesie kazda niewygode w podrozy. -Dom... Cech... - powtarzal bez przerwy. Germathen i Czeladnik Uzdrowiciel odbyli cicha, profesjonalna rozmowe na stronie i powiedzieli Robintonowi, ze mozna by wyruszyc nastepnego dnia rano. Jesli nawet mieszkancy Stacji Kurierskiej przyjeli to z ulga, to i tak przeciez w koncu udzielili Evenekowi pomocy wtedy, gdy najbardziej jej potrzebowal, wiec Robinton zapewnil, ze Cech Harfiarzy jest ich dluznikiem. -Robintonie, nigdy w zyciu nie widzialem, zeby cos takiego zrobiono harfiarzowi - powiedzial Zarzadca Stacji, potrzasajac glowa. - Nie mam pojecia, do czego to w koncu dojdzie. Po kolacji harfiarze dyskretnie i po cichu muzykowali dla mieszkancow Stacji. Evenek dojechal bezpiecznie do Cechu, gdzie Mistrz Gennell rozplakal sie na jego widok. Pozniej Mistrzyni Uzdrowicieli, Ginia i jej pomocnik, Oldive, ocenili stan nieszczesnego harfiarza i oglosili, ze prawdopodobnie uda sie przywrocic mu wladze w rekach, nie jest tylko pewne, czy bedzie gral na niektorych instrumentach z rowna biegloscia co przedtem. Na temat glosu jednak nie byli w stanie powiedziec nic pewnego; krtan zostala paskudnie pokiereszowana. Cech dopiero po dluzszym czasie pogodzil sie ze wstrzasem po pobiciu Eveneka. Za to Lord Grogellan wraz z synami zlozyli oficjalna wizyte w gabinecie Gennella, zapewniajac Mistrza Harfiarzy o swoim nieustajacym, silnym poparciu dla Cechu i wszystkich harfiarzy, zawsze, kiedy tylko ich pomoc bedzie potrzebna. Choc byl to pojedynczy przypadek brutalnego pobicia, ostrzezono wszystkich harfiarzy, by mieli sie na bacznosci i podrozowali z kupcami lub innymi przyjaznie nastawionymi grupami. Mistrz Gennell, ktoremu bardzo juz dokuczal reumatyzm, zaczal delegowac Robintona jako swojego przedstawiciela - i jako kolejna pare "oczu i uszu". Tego ranka, gdy Mistrz przyslal do mlodego harfiarza ucznia z prosba, by przyszedl do gabinetu, Robinton zlozyl zartobliwa skarge: -Gdziez wiec zamierzasz mnie wyslac tym razem, Mistrzu? Zdaje mi sie, ze znam juz wszystkich Wladcow Warowni i Gospodarzy i bylem w siedzibach wszystkich Cechow na kontynencie. Jaki zakatek pominalem podczas tych wszystkich podrozy dla ciebie? -Mam swoj cel w tym, ze wysylam cie tu i tam, do wszystkich wazniejszych Warowni i Cechow na Pernie. -Naprawde? - Robinton postaral sie, by w jego odpowiedzi nie zabrzmiala nuta ciekawosci. Niezbyt mu sie to jednak udalo. -Tak, starzeje sie, Rob, i musze szukac nastepcy. Naturalnie, wszyscy Mistrzowie Harfiarscy zaglosuja zgodnie ze swoim sumieniem, ale ja jasno wyrazilem swoja wole. Ty nim zostaniesz! Robinton wpatrywal sie w starego przyjaciela. Nie spodziewal sie tego. -Jeszcze dlugo wsrod nas pobedziesz, Gennellu - powiedzial ze smiechem, ktory zamarl na widok wyrazu twarzy starego czlowieka. -Nie sadze - brzmiala odpowiedz. - Nie z takim reumatyzmem. I nie bez Betrice, o ktora moglem sie troszczyc - usmiechnal sie cieplo na wspomnienie zony. - Moje serce odeszlo. Moze zreszta zazadam wyborow i spedze pozostaly mi czas na cieplej plazy w Iscie. -Zaczekaj, Gennellu, ja jestem o wiele za mlody... -Cech musi miec mlodego i pelnego energii Mistrza, Robie - w glosie Gennella zabrzmiala stanowczosc oraz niepokoj. - Teraz bardziej niz kiedykolwiek. Nie moge zostawic Cechu w rekach kogos, kto nie docenia zagrozenia ze strony Faksa dla calego naszego swiata. Musze miec pewnosc, ze innych Warowni, nie spotka taki sam los jak Wysokich Rubiezy, a ostatnio Cromu: analfabetyzm i przemoc. - Ciezko podniosl sie na nogi i zaczal przemierzac posadzke niespokojnymi krokami. Robinton, obserwujac go czujnie, dostrzegl wyraznie, jak wielkim obciazeniem sa podeszly wiek i choroba dla niegdys energicznego i szybkiego Mistrza Harfiarzy. - Potrzebuje kogos - mowil dalej Gennell, wskazujac na Roba wykrzywionym palcem - kto wierzy, podobnie jak ja, ze powroca Nici i znow beda dreczyc ziemie. - Ze znuzeniem odgarnal w tyl przerzedzone wlosy. - Nie wiem, co zamierza zrobic Weyr, ale naszym dziedzicznym obowiazkiem, jako harfiarzy, jest wspieranie Bendenu na wszystkie sposoby. To, ze odwiedziles Weyr jako dziecko, a potem jako czeladnik, dalo ci znakomite kontakty z F'lonem. On nieco traci na popularnosci wsrod niektorych Wladcow Warowni. Gdybys mogl dac mu kilka rad... -...ktorych F'lon nie przyjmuje. Od nikogo. Wlacznie ze mna - odparl kwasno Robinton. -Wydaje mi sie, ze nie doceniasz swojego wplywu na niego, Robintonie - oswiadczyl Gennell i ciezko upadl na fotel, krzywiac sie z bolu. - Sadze tez, ze masz wieksze wplywy w calym kraju niz ci sie wydaje. Wciaz potrafisz rozmawiac ze smokami? Robinton kiwnal glowa. -W kazdym razie z Simanithem. Podejrzewam, ze to tylko ze wzgledu na F'lona. Nie sa to jednak rozmowy, o ktorych mozna by napisac ballade. Gennell pogrozil mu palcem. -To wiecej niz przydarza sie wiekszosci osob spoza Weyru. -Tez prawda. Przez twarz starego mistrza przemknal usmiech. -Laps donosi mi, ze ze wszystkich harfiarzy tylko ciebie akceptuja nawet najgoretsi krytycy Cechu. -Z wyjatkiem Wysokich Rubiezy. -Faks w koncu sie na czyms posliznie. Ludzie tego pokroju zawsze tak koncza. W przyszlosci pojawi sie wiecej takich jak on. Gdy przestrzegamy Karty, wszyscy doskonale prosperuja, gdy jednak ktos zaczynaja lamac, cierpi caly kontynent. Robinton skinal glowa, zgadzajac sie z tym calkowicie, choc perspektywa sklonienia Pernenczykow do przestrzegania postanowien Karty byla raczej zniechecajaca. Szczegolnie w obliczu aktywnego agresora, jakim byl Faks. -Tak wiec, Mistrzu Robintonie, zaproponowalem cie na swojego nastepce. Robinton spochmurnial i zaczal mruczec cos na temat swojej mlodosci, i tego, ze jest wielu innych, bardziej sensownych kandydatow. -Zaden z nich nie pcha sie na to stanowisko - stwierdzil Gennell z wisielczym humorem. - Minnarden twardo upieral sie, bym wzial pod uwage ciebie, podobnie jak Evarel. Mam tez zdecydowane poparcie ze strony wszystkich Mistrzow przebywajacych w Cechu. -Wlacznie z Petironem? - usmiechnal sie Robinton. -Zdziwisz sie, ale tak. Coz, nie sadze, by zaproponowal cie z wlasnej woli, ale nie sprzeciwial sie kandydaturze. To rzeczywiscie zdziwilo Robintona. -Przyznaje, ze ja objalem to stanowisko z braku lepszych kandydatow, nie z powodow ambicjonalnych - Gennell rozesmial sie serdecznie. - Sluzylem Cechowi najlepiej, jak potrafilem... - Robinton zgodzil sie z tym szczerze: Gennell byl niezwykle popularnym Mistrzem. Stary czlowiek dodal: -Wolalbym nie brac na siebie tak odpowiedzialnej roli w walce z Faksem, a tym bardziej z Nicmi. -Wielkie dzieki - skomentowal z przekasem Robinton. -Naznaczylem cie na swego nastepce w chwili, gdy zobaczylem, jak rozmawiasz ze smokami. Pamietasz, kiedy to bylo? Robinton przytaknal. Cenil sobie to wspomnienie - jedna z najpiekniejszych chwil dziecinstwa. Kiedys F'lon wspomnial, ze rozmowy smokow z ludzmi spoza Weyru zaleza wylacznie od kaprysu bestii. Czasem sie odzywaja, najczesciej jednak milcza. F'lon dodal z jednym ze swoich psotnych usmieszkow: - Smoki cie lubia, Rob. Do tej pory Robinton myslal, ze jego tajemnice dziela tylko smoki i ich jezdzcy. -Nie wiedzialem, ze ktos mnie obserwuje. Gennell usmiechnal sie: -Obserwowalem cie od momentu, gdy twoja matka opowiedziala mi, jak wygrywasz na flecie wariacje. -Czy ja ci kiedykolwiek podziekowalem, Gennellu, za wszystko, co dla mnie zrobiles? - w glosie Robintona nie bylo juz ironii. -Ciiii - Gennell zbyl te slowa strzepnieciem palcow. - Bylem wtedy twoim Mistrzem-Harfiarzem, podobnie jak teraz. Badz dobrym Mistrzem tego Cechu, a odwdzieczysz mi sie w dwojnasob. Nie pozwol, by tyran taki jak Faks uciszyl glosy kolejnych harfiarzy. Robinton przysiagl, ze nie spocznie, az dopnie celu. -Slyszales, co bebny nadaly dzis rano? - Gennel zmienil temat. -Tak - usmiechnal sie Robinton. - W Warowni Ruatha urodzilo sie nowe dziecko. Dziewczynka, drobna ale zdrowa. W dwa dni pozniej Robintona i Gennella wezwano do Warowni Fort. Lord Grogellan odrzucil rady Mistrzyni Uzdrowicieli Ginii, jej bardzo zdolnego pomocnika Oldiva i swojego wlasnego uzdrowiciela. Nie zgodzil sie na operacje. -Naucz go troche rozumu, dobrze, Gennellu? - prosila Ginia, zaczerwieniona z daremnego gniewu. - Robilam juz takie operacje, podobnie jak Oldive. To kwestia kilkunastu minut. Jesli nie wytniemy wyrostka, umrze z powodu zatrucia organizmu. -Nie mozecie go pociac - rozplakala sie Lady Winalla. - Nie mozecie. To barbarzynstwo. Ginia potrzasnela glowa. -Zadne barbarzynstwo. To rownie proste jak wyciecie zainfekowanych migdalkow z gardla, a na te operacje zgodzilas sie, Pani, u swoich dzieci. -Lorda Grogellana nie mozna tak okaleczyc, zbrukac... - Lady Winalla zadygotala z obrzydzenia. Na jej twarzy malowal sie upor. - Jego ciala nie wolno pokrajac, jak zwierzecej tuszy! -Mamo jesli od tego zalezy jego zycie... - przerwal Groghe, starajac sie przekonac matke. - Widzialem w Tilleku, jak to sie robi, prawda, Rob? Robinton przytaknal. -Clostan operowal w ten sposob marynarza, ktory cierpial na straszne bole brzucha. Po tygodniu pacjent wrocil na statek. Lady Winalla dalej potrzasala glowa, zaciskajac usta. -Nie zgodzimy sie na to - powtarzala i przykladajac chusteczke do warg otworzyla drzwi do pokoju malzonka. Uslyszeli jeki Grogellana. - Och, jego musi tak strasznie bolec, Giniu. Daj mu jeszcze fellisu. Jak mozesz pozwolic, by tak cierpial? -Nie cierpialby, gdybys mi, Pani, pozwolila... -Nie, nie, nigdy. Jak w ogole mozesz proponowac cos takiego? -Nie sprzeciwial sie, gdy mu zaszywalam tamta rane na lydce... a przeciez to prawie to samo - naciskala Ginia. -Alez to byla naturalna rana - sprzeciwila sie Lady Winalla. - Och, posluchaj tylko. Na pewno mozesz dac mu wiecej fellisu. -Tak, moge dac mu wiecej fellisu - syknela Ginia przez zacisniete zeby. - Tyle fellisu, ze zejdzie z tego swiata! -Och, nie, nie mow tak, Giniu. Prosze, tylko nie mow, ze umrze. -Nie moge nic innego uczciwie powiedziec, Winallo. Jesli go nie zoperuje... Winalla przycisnela dlonie do uszu i z lekkim okrzykiem sprzeciwu pobiegla do boku meza, ktory wil sie na lozku. Zmarl tego samego dnia pod wieczor, w strasznych bolach, ktorych nie mogly ukoic ani potezne dawki fellisu, ani nacieranie brzucha mrocznikiem. -Nie zostal okaleczony, nie zostal zbrukany, po prostu umarl - mruknela utrudzona Ginia, kustykajac do domu z miejsca tragedii. - Kiedys wiedzielismy o wiele wiecej... - lekko zadrzala i musiala sie oprzec na Oldivem. Odwolano wiec Zgromadzenie w Telgarze. Zamiast tego Wladcy Warowni przybyli do Fortu, by zatwierdzic Lorda Groghe jako nowego Wladce. Nieobecnosc Faksa byla podejrzana. -No coz, nie zaproszono go - stwierdzil ponuro Gennell - bo nie poddal sie ustalonej procedurze oficjalnego przejecia Warowni. -Watpie, czy to mu doskwiera - zauwazyl Robinton. - Szkoda, ze nie wiem, co planowal w Telgarze. Otrzymal na to pytanie odpowiedz, przynajmniej czesciowa, gdy Lady Relna z Cromu z dwojgiem najmlodszych dzieci przybyla, by blagac Lorda Ashmichela i Lady Adesse z Ruathy o azyl. Jej maz i najstarsi chlopcy nie przezyli najazdu Faksa na ich Warownie. Groghe zaczal szkolic wojskowo wszystkich obecnych w Forcie mezczyzn w wieku od szesnastu do piecdziesieciu lat. Tarathel i Melongel z desperacja poszli w jego slady i podwoili patrole strazy granicznej. Nastepnej, niezwykle mroznej zimy Mistrz Gennell zmarl na serce. Ogolly, Washell i Gorazde, choc zeslabli ze starosci, nadali z wiezy bebnow komunikaty na caly kraj. Wiedzieli, ze Gennell wyznaczyl na swojego nastepce Mistrza Robintona, ale dopiero wiosna mialo wrocic do Cechu tylu Mistrzow, by mozna bylo oglosic oficjalne wybory. Nikt nie chcial, by w tak ciezkich czasach Cech Harfiarzy pozostawal bez przywodcy. Robinton slyszal wszystkie wychodzace i przychodzace wiadomosci. Przekonal sie, ze najwolniej docieraja one do cechowej kuchni. Towarzystwa dotrzymywala mu tam Silvina, uzdolniona corka Lorry, nalewajac niezliczone kubki klahu, ktore wypijal jeden za drugim podczas drugiego oczekiwania. Matka Silviny przestala juz pracowac z powodu podeszlego wieku, i przed trzema Obrotami przeniosla sie do rodziny w Poludniowym Bollu. Gospodynia Cechu zostala Silvina, ciemnowlosa i energiczna jak jej rodzicielka. Robinton lubil jej rzeczowe podejscie do obowiazkow i problemow Cechu - oraz to, ze zawsze chetnie szla z nim do lozka, gdy tylko przebywal w domu wystarczajaco dlugo, by zdazyc odnowic ich przyjazn. Byla na tyle rozsadna, ze nie wspominala o smutku w jego oczach, choc wiedziala, ze pamiec Kasi nie zatarla sie przez tych dziesiec Obrotow, ktore uplynely od jej smierci. Vina przyjmowala go takim, jakim byl, nie stawiala zadan, przynosila mu wielka ulge i byla sama dobrocia. Byl za to wdzieczny i chyba to jej wystarczalo. Miala serce rownie wielkie jak matka. -Bebny ucichly - powiedziala nagle, podnoszac glowe znad kubka, ktory miala napelnic klahem. -Owszem - przytaknal, uswiadamiajac sobie, ze nie czuje juz wibracji przenikajacych kamienne sciany Cechu. Przelknal, a ona usmiechnela sie, widzac jego zaklopotanie. -Mogles isc na gore i liczyc glosy. -A jesli... - przerwal na dzwiek krokow na schodach. Schodzily przynajmniej dwie osoby. Silvina zlapala go za reke. Pojawili sie usmiechnieci Jerint i Ogolly, niosac plik niewielkich kwadratowych pergaminow. -Mistrzu Robintonie, czy zechcesz przyjac stanowisko Mistrza Cechu i Rzemiosla? - zapytal oficjalnie Ogolly. Surowy ton klocil sie z szerokim usmiechem i radoscia w oczach. -Zgadzam sie - odpowiedzial Robinton, chociaz w gardle mu zaschlo. -Jest to jednoglosna - Jerint przerwal, by Robinton docenil jego komunikat - decyzja wszystkich Mistrzow tego Rzemiosla, ktorzy pragna, bys przyjal to stanowisko, zwiazane z nim zaszczyty, przywileje, prerogatywy i... cala czarna robote! - Postapil do przodu, chwycil prawice Robintona i potrzasnal nia z calej sily. - Blogoslawione niech bedzie Jajo, ze to bedziesz ty, Rob! -A kto inny moglby byc? - spytal Ogolly. Teraz on sciskal dlon nowego Mistrza Cechu Harfiarzy. - Ktoz inny, kochany chlopcze? Ktoz inny? Merelan bylaby tak... - w oczach Ogollego pojawily sie lzy, glos mu sie zalamal, ale mowil dalej - tak bardzo, bardzo dumna z ciebie w tej chwili. Robinton, sciskajac jego dlon, poczul ucisk w gardle na wzmianke o ukochanej matce. -Och tak, z pewnoscia. -Zawsze powtarzala, ze bedziesz kiedys Mistrzem Cechu - dodala Silvina. Objela Robintona za szyje i obdarzyla go solennym pocalunkiem. - Mama tak by sie cieszyla, Rob. Strasznie by sie cieszyla. Juz w dniu twoich narodzin powiedziala, ze jestes przeznaczony do wielkich rzeczy. -Petiron pomagal liczyc glosy, Robie - wtracil Jerint z przekornym blyskiem w oku. -On tez jest z ciebie dumny, Robintonie - potwierdzil z powaga Ogolly. - Naprawde dumny... Robinton tylko kiwnal glowa. Silvina zakrecila sie przy kredensie, wyjela kieliszki i buklak, a potem podsunela go Robintonowi, zeby mogl obejrzec etykiete. -Bendenskie? - wykrzyknal. -To Gennel kazal je zamowic, z przeznaczeniem na dzisiejszy dzien! - powiedziala. - Bylo w bezpiecznym miejscu - dodala, rzucajac Jerintowi karcace spojrzenie. - Mozesz otworzyc ten buklaczek. Jest tego tyle, ze wystarczy, by wszyscy dzis w nocy chodzili na rzesach! Robintona wciaz dreczyl kac, gdy nastepnego ranka wszedl do gabinetu Mistrza Harfiarzy. Zatrzymal sie, widzac, ze ktos juz tam czeka: Petiron. Ojciec nie oszczedzal sie przy toastach za zdrowie i powodzenie nowego Mistrza poprzedniej nocy, co Robinton natychmiast zauwazyl. -Chcialbym cie prosic, Robintonie, by jednym z twoich pierwszych posuniec w roli Mistrza Harfiarzy bylo przydzielenie mi placowki - powiedzial ojciec sztywno i oficjalnie. - Mysle, ze sie sprawdzisz na tym stanowisku. Zycze ci wszystkiego najlepszego, ale mam wrazenie, ze moja obecnosc w tym Cechu moglaby byc dla ciebie klopotliwa... -Alez, ojcze... - Robinton skarcil sie w duchu, ze ten nieuzywany tytul tak nienaturalnie zabrzmial w jego ustach. Petiron usmiechnal sie lekko, jakby wahanie syna bylo wystarczajacym argumentem na jego korzysc. -Mysle, ze latwiej ci bedzie wypelniac obowiazki, nie myslac o tym, ze... ja sie z czyms tam moge nie zgadzac. Robinton spojrzal mu w oczy i powoli pokiwal glowa. -Dzieki za troske, ale nie jest to wcale potrzebne... -Nalegam! - Petiron uniosl podbrodek z upartym wyrazem twarzy, ktory jego syn znal az za dobrze. -Nie ma w tej chwili zadnych wiekszych Warowni... -Wolalbym jakas mniejsza... -Jestes mistrzem i zaslugujesz... -Na to, o co prosze. -Ale masz takiego wspanialego nowego ucznia, Domicka! Myslalem, ze jestes bardzo zadowolony z jego postepow. Petiron prychnal i zbyl sprawe machnieciem dloni. -Temu mlodziakowi zdaje sie, ze zjadl wszystkie rozumy. Mozesz zachowac dla siebie przyjemnosc rozprawienia sie z nim. Robintonowi udalo sie ukryc usmiech. Slyszal o burzliwych klotniach, ktore ojciec wiodl czesto z Domickiem na temat wariacji chromatycznych i doszedl do wniosku, ze Petiron wreszcie znalazl rownego sobie. -Myslalem tylko, ze... - zaczal jeszcze raz. -No to sie myliles. Jakie kontrakty sa wolne? - Petiron wyciagnal reke. Malo brakowalo, zeby strzelil palcami, ponaglajac syna. Robinton obszedl biurko, siegajac do miejsca, gdzie ukladano przychodzace wiadomosci w porzadku chronologicznym i tematycznym. Gennell w ostatnich dniach zycia na biezaco informowal Robintona o sprawach Cechu, wiec jego nastepca wiedzial, gdzie leza prosby o przydzielenie harfiarza. Podniosl plik pergaminow i podal Petironowi. -Zobacz, czy ktores miejsce ci sie spodoba - powiedzial, akceptujac to, co nieuniknione. Rzeczywiscie odczuwalby lekki dyskomfort wiedzac, ze ojciec moze zakwestionowac niektore decyzje, ktore bedzie musial podjac. Tym bardziej, ze poglady Petirona na temat zblizajacego sie Opadu Nici byly zupelnie odmienne, podobnie jak jego zdanie o tym, czego musza sie nauczyc uczniowie czwartego roku, nawet jesli nigdy w zyciu nie przyjdzie im wykladac teorii i kompozycji. Latwiej byloby, gdyby Petiron wyjechal. -Jasno wytlumaczylem kolegom, ze to wylacznie moja decyzja, a nie twoja sprawka, Robintonie - oswiadczyl Petiron, wyjal jedna z prosb i podal ja synowi. - Ta mi sie podoba. Robinton popatrzyl na kartke i zamrugal oczyma. -Warownia Morskiego Polkola? Ojcze, nie mozesz tego zrobic. To gdzies na koncu swiata. Bylem tam. Mozna do nich dotrzec albo morzem, albo na smoku. -Tak, ale to jest dokladnie nad Zatoka Neratu i zabierze mnie tam kazdy kapitan, ktory choc troche zna sie na rzeczy. Od szesciu Obrotow nie mieli harfiarza. Bedzie trzeba ciezko pracowac, by nadrobic takie zaniedbania. Przeciez sie upierasz, ze wszyscy powinni znac Ballady Instruktazowe. Prosze, oto wyzwanie w sam raz dla mnie. -Ale sa jeszcze Warownie w Keroonie, a ta nad rzeka w Telgarze... - A ja wybralem Warownie Morskiego Polkola. Nie sprzeciwiaj mi sie, Robintonie. -Prosze cie, zastanow sie nad innym miejscem - nalegal Robinton, przerazony niemal calkowitym odcieciem od swiata tej Warowni. -Juz dokonalem wyboru, Mistrzu Harfiarzu. - Po tych slowach, Petiron zlozyl formalny uklon i opuscil gabinet. -Na Jajo! - Robinton padl na wygodny fotel, na ktorym siadywal Gennell i zaczal sie zastanawiac, czy kiedykolwiek to miejsce bedzie do niego tak dobrze pasowac, jak to sobie wymarzyl kochany starszy pan. Wlasnie podjal pierwsza oficjalna decyzje - a raczej zostala ona podjeta za niego. Mial szczera nadzieje, ze byla sluszna. Rozdzial XVII Tego Obrotu wiekszosc obowiazkow Robintona polegala po prostu na sprawnym kierowaniu codzienna, zwyczajna praca Cechu, przyjmowaniu nowych uczniow i mianowaniu czeladnikow. Zatwierdzil tez jednego Mistrza: Jerinta, ktory przejal prace schorowanego Gorazde.F'lon byl zachwycony tym, ze jego przyjaciela mianowano Mistrzem Harfiarzy i przylatywal niemal na kazdy dzwiek bebna, by zabierac Robintona do przeroznych Warowni i Cechow, gdzie byla wymagana obecnosc Mistrza. Robinton czesto korzystal z jego uprzejmosci, bo rola mediatora wymagala wielu podrozy. Mial rowniez nadzieje, ze znajdzie nowych kandydatow do Cechu, rekomendowanych przez lokalnych harfiarzy. Przedstawiono mu jednak tylko jedna dziewczyne, a w dodatku rodzice byli zdania, ze jest za mloda, by przebywac tak dlugo poza domem. Miala szesnascie lat i slodki glos, ktory mozna by bylo wyszkolic, ale miala tez chlopca w sasiednim gospodarstwie i malzenskie plany. Spiewanie bylo dla niej sprawa drugorzedna. Musial tez obowiazkowo pojawiac sie na Zgromadzeniach i na dorocznych Radach, na ktore nigdy nie zapraszano Faksa i nawet nie wspominano jego imienia, chociaz Robinton, Melongel lub Tarathel probowali wszczynac dyskusje na temat bezprawnego zagarniecia wladzy przez tego czlowieka. -O co tyle halasu? - pytal zirytowany wiekowy Wladca Warowni z Igenu. Rysy jego twarzy ginely w siateczce zmarszczek, wywolanych ciaglym spogladaniem pod ogniste slonce nad jego Warownia. - Faks jest, jak sadze, siostrzencem Lorda Faroguya i jesli jego synowie... -Farevena zabito. -Tak, tak, wszyscy to mowia, ale jesli Faks pochodzi z Rodu Warowni, a ten drugi, jak on sie tam nazywal... -Nazywa - twardo poprawil go Robinton. - Bargen. -...ten Bargen, nie lubi wyzywania na pojedynki, to co? To znaczy, ze nie jest Wladca, za ktorym pojda dzierzawcy, prawda? - A gdy Melongel zaczal protestowac, Tesner z Igenu mu przerwal: - A nie pomysleliscie, ze moze to Faroguy sam chcial miec silniejszego czlowieka w tej Warowni? Co? Nie pomysleliscie, ze moze to Faroguy kazal Faksowi przejac Warownie? Na to nikt nie znalazl odpowiedzi, nawet Robinton, choc rozpaczliwie pragnal odkryc sposob, by dyplomatycznie wyrazic swoja gleboka, instynktowna nieufnosc i lek przed agresywnoscia Faksa. Byl taki okres, przed slubem Robintona z Kasia, kiedy Melongel powatpiewal, czy komunikaty przesylane na wieze bebnow, wysylane jakoby przez Faroguya, rzeczywiscie zostaly nadane przez starego Lorda. Robinton powstrzymal F'lona, gdy ten chcial wprost wypowiedziec swoje zdanie, w obawie, ze jeszcze bardziej rozdrazni Wladcow. -I po co to zrobiles? - warczal potem na niego F'lon. - Wreszcie zaczeli rozmowe na ten temat. -Jest takie przyslowie: "Przekonany wbrew woli zawsze wraca do starych pogladow" - westchnal Robinton, potrzasajac glowa. - Musimy poczekac na nastepny ruch Faksa. -Albo na poczatek Przejscia! - wykrzyknal z gorycza F'lon. - A wtedy bedzie za pozno! -Albo w sam raz - uzupelnil Robinton, wyobrazajac sobie, jaki chaos wywolalby Opad Nici wsrod tych leniwych, niedowierzajacych Wladcow Warowni i Cechow. Pod koniec nastepnej wiosny Laps dostarczyl kolejnego raportu o dzialaniach Faksa. -Ten typ zagarnal nastepna Warownie - powiedzial, wsliznawszy sie pozna noca do gabinetu Robintona. Byl w kurierskich szortach i boso; buty z kolcami niosl w reku. - Wiem, ze jest pozno, ale blask zarow znowu doprowadzil mnie wprost pod twoje drzwi - dodal z usmiechem i zatrzymal sie przy skrzyni, w ktorej Robinton trzymal buklaki i kieliszki. Buty stuknely o podloge. -Ktora? - spytal Robinton, gestem wskazujac, ze tez by sie napil, by latwiej przelknac wiadomosc. -Nieduza- odparl Laps. - Nasz samozwanczy Wladca Trzech Warowni nie jest przeciez chciwy. Ale to bogata Warownia. A on nie przebiera... Robinton milczal, pozwalajac, by Laps dal upust furii. -Zrobil tylko malutka wycieczke w glab Tilleku i capnal Radharc. -To nie w stylu Melongela, pozwolic na cos takiego. -Aha... - Laps uniosl w gore palec wskazujacy. - To nie slyszales, ze Melongel jest chory? Robinton wyprostowal sie. -Nie, nie slyszalem. -Spadl z biegusa... -Przeciez to swietny jezdziec! Laps skwitowal to ponurym usmiechem. -Pewnie, ale nie wtedy, gdy zwierzaka nakarmiono czyms, po czym dostal konwulsji i przygniotl soba jezdzca w smiertelnych drgawkach... -Jak Faks mogl... -Kto to zgadnie? Melongel ma szczescie, ze przezyl. -Clostan jest znakomitym uzdrowicielem. Laps przytaknal. -To prawda, ale martwi sie o niego. Melongel polamal sobie prawie wszystkie kosci. Moze do konca zycia nie odzyskac wladzy w nogach. Piesc Robintona uderzyla w stol. -Jak mogl... Laps z cyniczna mina potarl kciukiem palec wskazujacy. -Faks kupuje sobie lojalnosc i uslugi, a jako premie dodaje strach. Nie wiadomo, jak to zrobil, ale jestem pewien, ze to on. W efekcie nie musi sie obawiac oporu z tamtej strony. Oterel to dobry chlopak, ale nie mozna oczekiwac, ze poradzi sobie z tego rodzaju kryzysem tuz po przejeciu wladzy nad Warownia! -Jak sobie radzi Juvana? - Robinton czul sie jej dluznikiem za to, co zrobila dla niego po smierci Kasi. -Pracuje rownie ciezko jak Clostan, by utrzymac meza przy zyciu. Moze im sie to uda. -Czy to tylko twoje podejrzenie, ze Faks... stal za tym wypadkiem? -A ktozby inny? - zasmial sie Laps. - Akurat w odpowiednim czasie? Faks bierze za zone - podkreslil slowa falszywym usmiechem - najstarsza corke niedawno zmarlego Wladcy Tilleku i naturalnie nie ma mowy o zadnych braciach ani krewnych plci meskiej. Robinton, sfrustrowany, huknal piescia w stol. -Czy nic nie mozna zrobic? -W tej chwili nic, bo nikt nie zechce w tym pomoc - padla rzeczowa odpowiedz. - Ten czlowiek twardo postanowil zagarnac cale zachodnie wybrzeze. Powoli, centymetr po centymetrze posuwa sie w glab, eliminujac - Laps przeciagnal palcem po gardle - wszelki opor. Ma teraz wiele zon, wiecej niz normalny czlowiek. Czy Karta stawia w tej mierze jakies ograniczenia? -Nie - odparl Robinton z namyslem, skubiac gorna warge. - Wlasciwie w ogole nie zajmuje sie ukladami miedzyludzkimi, a w kazdym razie normalnymi ukladami, choc szczegolowo porusza sprawe uzycia przemocy - Robinton przerwal na chwile - takiej jak gwalty i inne niepozadane czyny. -Te cholerna Karte pisali jacys idealisci. -Mozliwe, ale Karta skutecznie reguluje zycie wiekszosci z nas. Laps skrzywil sie. -Ale teraz rozmawiamy o mniejszosci, o pokrzywdzonej i wykorzystywanej mniejszosci pod wladza Faksa. Robinton potrzasnal glowa. -Zrobilem, co moglem, zeby przekonac Wladcow Warowni. Laps pochylil sie nad nim przez stol; w jego oczach malowal sie niepokoj i goraca prosba: -Ty sie znasz na slowach, Harfiarzu. Znajdziesz cos bardziej przekonujacego, zanim bedzie za pozno? Robinton kiwnal glowa, choc obaj rozumieli, dlaczego Wladcy Warowni sa tak niechetni do podjecia dzialan - w pojedynke lub cala grupa. Czego trzeba, by ich wyrwac z wygodnych i - jak sadzili - bezpiecznych Warowni, i zmusic do dzialania? Zadrzal. Faks juz wielokrotnie pogwalcil pokoj na Pernie. Potrzasnal glowa, nie chcac sobie nawet wyobrazac, jakiej poteznej katastrofy byloby tu trzeba. F'lon? Nie, Faks chetnie przyjalby od niego wyzwanie, ale Pern potrzebuje sily i wiary Wladcy Weyru tak samo, jak Gennell potrzebowal Robintona na stanowisku Mistrza Cechu Harfiarzy. -Bede mial uszy i oczy otwarte - obiecal Laps, wychylil reszte wina i odstawil kieliszek. - Zajme twoj wolny pokoj... bo dzis w nocy chyba bedziesz sam? Robinton udal, ze nie widzi chwackiego usmieszku i wszystkowiedzacego spojrzenia, jakie rzucil mu jego wedrowny harfiarz. Wcale sie nie zdziwil, ze Laps wie o jego zwiazku z Silvina. -Czy przybyles jako oficjalny kurier, Laps? - zawolal w strone drugiego pokoju i usiadl. - Napisze do Juvany list. Oswiadcze, ze Mistrz Harfiarzy jest do dyspozycji, gdy tylko jego obecnosc bedzie jej potrzebna. -Tak jest, przekaze jej list do rak wlasnych - odpowiedzial Laps, wychylajac sie z pokoju, z reka na futrynie. - Ucieszy sie, gdy do niej napiszesz. Laps rzeczywiscie wiedzial o wszystkim. Chciwosc Faksa takze ogarniala wszystko, pomyslal Robinton. Tarathel wyslal do uzurpatora protesty przeciw zagarnieciu malych gospodarstw, ktore dziwnym zbiegiem okolicznosci znalazly sie we wladzy Faksa, i na tym sie skonczylo. Tyle, ze sie wcale nie skonczylo. Przed Koncem Obrotu Melongel zmarl w ataku goraczki podczas jednej z epidemii, ktore tak czesto zima atakowaly mieszkancow Tilleku. Robinton natychmiast wezwal F'lona i we dwoch ruszyli do Warowni, by pocieszyc Juvane. Robinton ciezko przezyl odwiedziny, bo duch Kasi wciaz nawiedzal tam jego mysli. Staral sie nie poddawac wspomnieniom, koncentrujac uwage na Juvanie i jej zrozpaczonych dzieciach. -Slyszales, ze podobno ten... upadek Melongela wcale nie byl przypadkowy? - mruknal do Robintona Groghe, gdy szli w slad za ludzmi niosacymi cialo Melongela na "Panne z Polnocy". -Slyszalem. Zgadzasz sie z tym? -Wszystko sie bardzo ladnie zlozylo, nie? Normalny, zdrowy, spokojny biegus dostaje konwulsji i tarza sie po jezdzcu! - Groghe parsknal ironicznie. - Biegusy same z siebie nie zjedza szaleju, a farmerzy wyrywaja z pol kazde nowe klacze. Ktos wiec musial go celowo podlozyc do zlobu. Robinton kiwnal glowa na znak, ze sie zgadza, ale zaraz potem musial zajac miejsce na dziobie obok Minnardena, by gra na harfie odprowadzic Melongela na wieczny odpoczynek. Gdy bryza porwala z soba ostatnia nute, a cialo Melongela zsunelo sie do morza, zabrzmial dysonansowy akord drugiej harfy, ale chyba tylko w jego wyobrazni. Pochylil glowe, a inni uszanowali jego samotnosc. Przez caly kolejny Obrot Robinton zastanawial sie, co jeszcze moze sie zdarzyc. Faks nie podejmowal zadnych wyraznych dzialan zmierzajacych do rozszerzenia swoich posiadlosci. Naturalnie ani Laps, ani Robinton w dalszym ciagu mu nie ufali. Oterel, zatwierdzony jako Wladca Warowni na Radzie po pogrzebie ojca, zwiekszyl liczbe posterunkow strazy na granicach. Tak mu poradzil Laps za posrednictwem Robintona. Mistrz Harfiarzy zalecil rowniez, by Oterel mozliwie jak najczesciej robil inspekcje na granicy z Wysokimi Rubiezami, by wzmocnic ducha wsrod swoich dzierzawcow. Poniewaz wiekszosc z nich, tak jak Chochol, udzielala pomocy uciekinierom po pierwszym zamachu Faksa, nie trzeba bylo ich specjalnie przekonywac. Wiosna tego Obrotu Silvina powiedziala mu, ze jest w ciazy. -Ozenie sie z toba - zadeklarowal od razu. -Alez nie, nie ozenisz sie. Nie mam ochoty zostac zona Mistrza Harfiarzy z Pernu. -Co?! - Robinton probowal zamknac ja w ramionach, ale odsunela sie ze sroga mina. -Ja... ja bardzo cie lubia, Robie. Pasujemy do siebie... w takim nieoficjalnym ukladzie. Ale nie wyjde za ciebie za maz - potrzasnela glowa dla podkreslenia swoich slow. W koncu ulitowala sie nad nim, podeszla i lagodnie polozyla mu dlon na ramieniu. - Kasia... to jej imienia wzywasz po nocach. Ona w dalszym ciagu jest twoja zona. Nie bede konkurowac z... z umarla. Otrzasnela sie i obdarzyla go lagodnym usmiechem. -Bedziesz dobrym ojcem, Robie i we dwojke damy dziecku wszystko, czego mu potrzeba. Spieral sie z nia bez konca, szczegolnie gdy przylapal ja na porannych wymiotach, ale byla nieugieta. Na poparcie swojego zdania przytaczala argumenty z zycia Betrice i Gennella. -Kochasz Cech Harfiarzy bardziej niz kochalbys... jakakolwiek kobiete. Byc moze byloby inaczej, gdyby zyla Kasia, ale nie sadze - powiedziala w swoj zwykly, praktyczny sposob. - Moja matka kochala harfiarzy, wszystkich harfiarzy, a ja chyba odziedziczylam po niej owo fatalne zauroczenie. Naprawde zalezy mi na tobie... -Jak tego juz nieraz dowiodlas... - poslal jej serdeczny usmiech, w koncu zaczynajac rozumiec, dlaczego tak sie upiera przy niezaleznosci. -...jak sam dobrze wiesz, ale wolalabym sie nie wiazac. Zdaje mi sie, ze nie zostalam stworzona do lojalnosci seksualnej - usmiechnela sie przewrotnie - a was jest tak wielu do kochania... Do tej pory nie nawiazala zadnego takiego zwiazku, o ktorym by wiedzial, ale nie mialo to zadnego znaczenia. Postaral sie wiec, by wszyscy w Cechu i Warowni dobrze wiedzieli, ze uznaje nie narodzone dziecko i ze Silvina moze liczyc na jego serdecznosc i wsparcie. Staral sie, wsrod miliarda przeroznych obowiazkow, znalezc dla niej jak najwiecej czasu. Kiedy powiedzial o dziecku F'lonowi, Wladca Weyru byl zachwycony i spytal, ile kolysanek zdazyl juz skomponowac. O Kasi nie wspomnial, wykazujac jeden jedyny raz odrobine taktu. Zapytal, czy bedzie tez slub. -Nie - Robinton zrobil zalosna mine. - Oswiadczylem sie, a ona dala mi kosza. F'lon wpatrywal sie w niego z zastanowieniem przez dluzsza chwile. -Dalbym jej najwyzsza ocene za madrosc. Bedzie z ciebie kochajacy ojciec, ale okropny maz. Pomysl o wszystkich...eeee... przyjazniach, z ktorych musialbys zrezygnowac! Robintonowi udalo sie wybuchnac prawie szczerym smiechem. Nie bylo sensu zaprzeczac wobec F'lona, ze wiele gospodarskich corek witalo Robintona entuzjastycznie, spodziewajac sie przyjemnosci daleko wykraczajacej poza przezycia muzyczne. Pod koniec ciazy Silviny Robinton staral sie jak najdluzej pozostawac w Cechu. Zima byla burzliwa, wiec z rzadka tylko wzywano go do rozsadzania sporow. Po raz pierwszy od wielu miesiecy mogl czesciej prowadzic zajecia z uczniami i byl zadowolony, ze chlopcy staraja sie dobrze pracowac ze wzgledu na niego. Skomplikowane partytury jego ojca trzeba bylo odlozyc na bok, bo w Cechu nie bylo juz sopranow koloraturowych, chociaz udalo mu sie przekonac Halanne, by przyjechala i zaspiewala na Koniec Obrotu; zmienil nawet aranzacje ballady, by spiewac razem z nia. Po raz kolejny zaproponowal jej powrot do Cechu, kuszac ja tytulem Mistrzyni, ale odrzucila propozycje. -Co? Caly czas mieszkac w tym zimnie? Oj, nie, Rob... choc jestem ci wdzieczna, ze proponujesz mi takie stanowisko i zaszczyty. -Wszyscy zaczna mowic, ze Cech Harfiarzy niemile widzi uczennice i spiewaczki - wysunal nowy argument. Tylko sie usmiechnela. -Jesli moja corka bedzie miala zdolnosci muzyczne, przysle ja do ciebie, obiecuje. -Nawet, wtedy, jezeli nie bedzie miala zdolnosci? - dopominal sie Robinton. -Och, ty zberezniku! - Halanna odeszla z ta uwaga na ustach. Silvina w odpowiednim czasie urodzila ladnego, zdrowego chlopaka, ktory od pierwszego spojrzenia oczarowal Robintona. Wprawdzie Silvina wydawala sie niezwykle przygnebiona, ale przypisywal to trudom porodu i pierwszego miesiaca macierzynstwa. Potem zaczal sobie zdawac sprawe, ze niemowle jest dziwnie ciche; wprawdzie zdrowo je i spi, ale tylko od czasu do czasu popiskuje z irytacji. -No dobrze, Silvino, powiedz mi, co sie z nim dzieje? - spytal Robinton, gdy dziecko raz machnelo tlustymi lapkami i natychmiast czujnie znieruchomialo. Wydala dlugie, smutne westchnienie. -Urodzil sie z pepowina owinieta wokol szyi. Ginia powiedziala, ze mial za malo powietrza, zeby normalnie oddychac. Robinton wpatrywal sie w nia z niedowierzaniem, probujac dopuscic do siebie okrutny fakt, ze jego dziecko jest w oczywisty sposob nienormalne. -I co? - spytal cicho, powoli opadlszy na najblizsze krzeslo, po raz kolejny widzac, jak jego marzenia obracaja sie wniwecz. -Bedzie... opozniony w rozwoju - odpowiedziala. - Widzialam juz takie dzieci. Dwa roczniaki, bardzo podobne do niego. Ale sa slodkie. I lagodne. -Slodkie? I lagodne? Robinton z trudem dopuszczal do siebie swiadomosc, co to oznacza w odniesieniu do jego dziecka. Ukryl twarz w dloniach i staral sie nie myslec o tym, co mogloby byc. Coz za ironia! Oto jego pierwsze - i jedyne - dziecko bedzie slodkim i lagodnym stworzeniem, a nie ciekawskim, bystrym, sprytnym, wysokim, wspanialym i normalnym synem, o jakim marzyl. -Och, Robie, nie masz pojecia, jak mi przykro - Silvina wplotla palce w jego wlosy. - Prosze, nie znienawidz mnie. Ja tak bardzo chcialam dac ci... wspaniale dziecko. -Jak moglbym cie znienawidzic, Vino? - spojrzal w bok na dziecko. - Albo jego. Bede sie opiekowac wami obojgiem... -Wiem, ze bedziesz, Rob... Niewiele wiecej mogl wtedy powiedziec. Przez kolejne miesiace pierwszego Obrotu szukal oznak, ze kobiety przesadzily, opisujac tepote malego, i ze jakims cudem rozkwitnie intelekt, nalezny mu z urodzenia. Blysnal mu nawet promyk nadziei, gdy Camo po raz pierwszy sie do niego usmiechnal. -Zna twoj glos, Robie - wyjasnila smutno Sihdna. - Wie, ze przynosisz mu dobre rzeczy do jedzenia... - Nie wspomniala o bebenku, ktory Robinton wlasnorecznie zrobil synkowi do zabawy. Dziecko spojrzalo na zabawke pustym wzrokiem, tak jak na wszystko inne, co mu podsuwano. -Ma taki slodki usmiech - powiedzial Robinton, a potem musial wyjsc z pokoju. Rozdzial XVII Kiedys, pozna noca, w drugim miesiacu nowego Obrotu, pojawil sie bardzo znuzony Laps.-Znowu zaczyna swoje - powiedzial i rzucil znoszony skorzany plaszcz na podloge. Nalal sobie kieliszek i wychylil go jednym haustem. -Moge ci przyniesc zupy - zaproponowal Robinton, widzac, ze wargi jego wyslannika sa dziwnie sine. Wstal z wygodnego fotela. Laps potrzasnal glowa, nalal sobie drugi kieliszek i podszedl do ognia. - Co on znowu zaczyna? -Swoje sztuczki - odparl Laps i z ulga opadl na fotel, z ktorego wstal Robinton. - Planuje najazd na warownie i gospodarstwa, duze i male. -Naprawde? - Robinton nalal sobie wina, popchnal noga stolek ku kominkowi, usiadl na nim wygodnie i juz byl gotow do sluchania. - Opowiadaj wiec. -Och, dowiesz sie zaraz wszystkiego od poczatku do konca. -Jesli przedtem nie zasniesz. -Ten temat nie pozwoli mi zmruzyc oka - odparl Laps z gorycza i wychylil drugi kieliszek. - Zal je tak marnowac, Rob, wiem, ze to dobry Benden, ale idzie na szczytny cel. -Slucham cie - powiedzial cierpliwie Robinton. Napelnil mu kieliszek po raz trzeci. Tym razem Laps powoli saczyl wino. -Odwiedza swoje kolejne ofiary, caly w usmiechach i zapewnieniach o przyjazni, wychwala gospodarnosc wlasciciela. Kupuje wyroby i produkty Warowni, placac z nadwyzka za to, co okresla jako najwyzsza jakosc. Pyta, jakim cudem mozna osiagnac tak wysokie plony na takiej marnej, przecietnej, dobrej, wspanialej glebie... w takich trudnych, goracych, zimnych, suchych warunkach... i tak dalej. -Innymi slowy, zaprzyjaznia sie z mieszkancami Warowni - Robinton ze smutkiem pokiwal glowa. -Potem wysyla swojego czlowieka, zeby sie uczyl od gospodarza. Albo zaczyna skupowac plony za wyzsze ceny i sprowadza innych, zeby zobaczyli, jak dobrze ten czlowiek radzi sobie w gospodarstwie. Zastanawiam sie, jak oni moga tak latwo dac sie oszukac? -Niektore osady na wyzynach sa oddalone od swiata. Gospodarze czesto schodza na dol tylko raz do roku, na Zgromadzenie. -To prawda - westchnal Laps. - Facet bardzo sprytnie oczernia Cech Harfiarzy, szczegolnie jesli w danej warowni jest harfiarz, albo jest polozona przy uczeszczanym szlaku. Jednak ostroznie dobiera pomowienia. - Laps udal, ze powolutku zaglebia w cos sztylet, a potem go rownie wolno obraca. - Podaje przyklady harfiarskich klamstw i przesady. W ten sposob zasiewa ziarno zwatpienia. Dopiero pozniej zaprasza gospodarza z rodzina na Zgromadzenie u siebie, a czasami, jesli latwowierny duren nie protestuje, proponuje przyslac swoich ludzi do opieki nad bydlem albo do pracy w polu i tak dalej, na czas nieobecnosci prawowitych wlascicieli. -W ten sposob jego ludzie dobrze poznaja gospodarstwo. -Otoz to. - Laps pociagnal wina. - Jedna rodzina nie wrocila juz z takiego Zgromadzenia, wiec Faks ostatnio przejal Warownie Keogh. -To razem... -Cztery. -Aha. W tym momencie Robinton dostrzegl, ze Laps dygoce mimo wina i ognia na kominku. -Zdejme ci te buciska, Laps. Sa przemoczone na wylot. -Nikt inny nie dostapilby takiego zaszczytu - odparl Laps nie- zrazony, uniosl lewa noge i ulokowal prawy bucior na posladku Robintona. - Wiem, ze wielu ludzi na Pernie zwariowaloby z radosci, gdyby mogli wziac Mistrza Harfiarzy pod obcasy! - dodal ze smiechem. Potem pchnal Robintona z calej sily - naturalnie tylko po to, zeby but latwiej zszedl z nogi. Mimo pesymistycznego sprawozdania Lapsa, Faks znowu sie uspokoil i pozornie zadowolony objezdzal swoje wciaz rozszerzajace sie granice, zachecajac, jak to ironicznie okreslil Laps, swoich ludzi do wiekszej wydajnosci. Robinton nie mogl poswiecic calego czasu na zastanawianie sie nad nastepnym ruchem Faksa. Musial kierowac Cechem, z jego problemami, programami nauczania i trasami objazdow, w obliczu narastajacej niecheci do harfiarzy. Jednak gdy dowiedzial sie, ze Nemorth wreszcie odbyla porzadny lot godowy z Simanithem, wyslal gratulacje i spotkal sie z F'lonem, ktory przez caly czas byl z siebie niezwykle zadowolony. -Jak ci sie to udalo? - spytal Robinton, nalewajac dwa kieliszki z bendenskiego buklaczka, ktory F'lon przywiozl ze soba na te okazje. -Najpierw dobrze wyglodzilismy oboje. W zyciu nie myslalem, ze smocza krolowa moze byc tak trudna. Wszystkie spizowe musialy byc w gotowosci, by wyrywac jej kazdy upolowany lup. Wymykala sie z Weyru po nocach, by wreszcie dopasc jakis kasek. -Kto? Jora czy Nemorth? F' lon zamrugal, a potem ryknal smiechem. -Wlasciwie, chodzilo mi o Nemorth, ale zdaje mi sie, ze Jora pochowala rozne zapasy po calym Weyrze, bo nie udalo nam sie doprowadzic jej do rozsadnych rozmiarow. Ale zajmowalismy sie glownie Nemorth. Jaki jezdziec, taki smok - i to jest wielka prawda. Ale udalo nam sie zmusic ja, by tylko wykrwawila zdobycz, gdy jej skora stala sie calkiem zlocista. Do licha, alez wredna byla w czasie tego lotu! - F'lon krecil glowa z boku na bok z dziwnym wyrazem twarzy. - Simanith dowiodl swojej wartosci. Dopadl ja wysoko i zrobil jej dobrze. - F'lon odetchnal halasliwie. Robinton z trudem pohamowal glosny smiech, zastanawiajac sie, jak tez tym razem poszlo F'lonowi z jego niezgrabna partnerka, ale nie wypadalo poruszac pewnych tematow, nawet z tak bliskim przyjacielem. -Mozemy wiec spodziewac sie zimowego wylegu? -Co roku, poki bedzie sie w ogole niosla! -No, to obyscie mieli trzy razy tyle jaj, co poprzednio! -Kazde sie przyda - odparl F'lon, wychylil wino i rozbil kieliszek na kominku. Robinton poszedl w jego slady, choc zal mu bylo dwoch pieknych naczyn. - Przyjade po ciebie na Wyleg. Stana do niego obaj moi synowie. Zanim Robinton wyliczyl, ze mlodszy z nich bedzie dopiero dziesieciolatkiem, F'lon byl juz za drzwiami. -No coz, jest Wladca Weyru - mruknal Rob. - A smoki zawsze dobrze wybieraja. - Przynajmniej taka mial nadzieje. W ciagu tego samego siedmiodnia mial druga niespodziewana wizyte, ktora w przyszlosci miala przyniesc niezmiernie szczesliwe rezultaty. Do drzwi jego pokoju zastukala Silvina. -Masz dwoch gosci, Rob - powiedziala z szerokim usmiechem i szerzej otworzyla drzwi, by wpuscic przybyszow. Robinton skoczyl na rowne nogi, by powitac przybyszow: szpakowatego mezczyzne i bardzo niezgrabnego, niesmialego chlopca, ktory spogladal okraglymi ze strachu oczami, az Robinton usmiechnal sie jeszcze serdeczniej. Starszy czlowiek pchnal lekko chlopca dlonia, ktorej brakowalo dwoch palcow. Z godnoscia uklonil sie Mistrzowi Harfiarzy. -Pewnie mnie nie pamietasz - powiedzial. - Ale ja zawsze bede pamietal moja kuzynke, Merelan. Okaleczona dlon, gleboki glos, opalona i wysmagana wiatrem, z dawna znajoma twarz mezczyzny i jego ciezkie buciory byly wystarczajaca podpowiedzia dla Robintona. -Rantou? - zapytal. -Wlasnie - szeroki usmiech omal nie przepolowil twarzy przybysza. - Rantou, z lasow. Dziw, ze pamietasz, jak sie nazywam. To juz kawal czasu. Robinton energicznie potrzasnal wyciagnieta dlonia drwala i zaprosil gosci, by usiedli, proszac gestem Silvine, by przyniosla cos do jedzenia. -Ano, tyle juz Obrotow minelo - powiedzial Harfiarz. - Bardzo dobrze pamietam to lato, plywanie w morzu i wszystkich kuzynkow, o ktorych istnieniu przedtem nie mialem pojecia... -Slyszalem, ze Merelan umarla jakis czas temu - powiedzial Rantou z powazna mina. - Czasem sluchalem jej spiewu na Zgromadzeniach w Poludniowym Bollu. -Sam masz piekny glos, czesto to powtarzala. -Naprawde? - Twarz starego czlowieka pojasniala. Chlopiec poruszyl sie w fotelu, nieswoj i niepewny, co robic i jak sie zachowywac. -Naprawde - powiedzial cieplo Robinton, obracajac sie uprzejmie ku chlopcu, by i jego wciagnac do rozmowy. Rantou odchrzaknal i pochylil sie do przodu. -To moj wnuk, Sebell. Umie spiewac. Chce, zeby zostal harfiarzem, jesli sie nada. -Och, to wspaniale, Rantou. -Bedzie mu tu lepiej, o wiele lepiej niz w lesie. Nigdy nie zapomnialem twojego ojca, wiesz? - Rantou usmiechnal sie chytrze. - Niezbyt nas sobie cenil. -Och, daj spokoj... -Nigdy nie falszuj prawdy, chlopcze... o, przepraszam, Mistrzu Harfiarzy! - Rantou nagle uswiadomil sobie, ze nie ma prawa karcic tak waznej osoby. Robinton zasmial sie: -Strasznie cierpial, widzac, ze traci kogos utalentowanego. -Chcialbym, zeby Sebell mial szanse - powiedzial Rantou. - Jest bystry, gra juz na flecie, ktory sam zrobil, i na naszej starej gitarze. Zna wszystkie Ballady i Piesni Instruktazowe. Nie mamy tam u nas harfiarza przez caly czas, ale staralem sie, zeby Sebell nauczyl sie wszystkiego, co sam umiem. Robinton zwrocil sie w strone okropnie zdenerwowanego chlopca, ktory zadarl podbrodek, jakby chcial sie bronic przed ogledzinami. Byl opalony jak dziadek, mial strzeche wyblaklych od slonca wlosow i szeroko rozstawione, ciemne oczy, ktore ukradkiem notowaly kazdy szczegol wystroju gabinetu, od instrumentow muzycznych na scianach, po nury na tablicy z piaskiem. Ma dziesiec, moze jedenascie Obrotow, pomyslal Robinton, same kosci, malo miesni, ale budowa ciala wskazuje, ze bedzie wysoki i silny... te kosciste nadgarstki i kostki, wystajace z przykrotkich nogawek... -Wiesz, sam zaczynalem od fletow - powiedzial spokojnie i wskazal instrumenty na scianie. Chlopiec wygladal na zaskoczonego. -Przywiozles swoje? - spytal Robinton -Nigdy sie z nimi nie rozstaje - odpowiedzial dumnie dziadek i kiwnal glowa w strone chlopca. Sebell wydobyl fletnie Pana, ktora wetknal z tylu za pasek pod koszula. Robinton wstal i zdjal ze sciany fletnie, ktora zrobil w dziecinstwie. Usmiechnal sie do Sebella, probujac wpasowac dorosle palce w dziurki, wyrobione dla drobnych raczek. Potem szybko przebiegl game i spojrzal na chlopca. Ten usmiechnal sie z pewnym rozbawieniem i powtorzyl game, szybko i prawidlowo. -A to? - Robinton wygwizdal trudniejsze arpeggio. Chlopiec usmiechnal sie jeszcze szerzej, przylozyl wargi do piszczalek i natychmiast zagral to samo. -A ktora Ballade Instruktazowa lubisz najbardziej? - spytal Robinton. Chlopiec zaczal Piesn o Obowiazkach, wcale nie najlatwiejsza z Ballad, a Robinton przylaczyl sie, wygrywajac kontrapunkt pelen ozdobnikow wokol glownej melodii. Oczy Sebella zablysly na to wyzwanie i obie fletnie zakonczyly Piesn calkiem chwacko, bo maly dorobil do niej wlasne wariacje. Robinton zasmial sie. -A zaspiewasz mi ja, jesli ci zaakompaniuje? W chlopiecym tenorze nie bylo sladu zadyszki. Ktos nauczyl go wiec paru spiewaczych sztuczek. Sebell mial dobry glos, poczucie rytmu i sluch, a oprocz tego spiewal tekst z nalezytym wyczuciem. Shonagar bedzie zachwycony nowym uczniem. -Twoja krew, Rantou. -Twoja tez, Mistrzu Robintonie. -Tak, to prawda! - Robinton predko stlumil zal, ze to nie ten dzieciak jest jego, tylko biedny, opozniony w rozwoju Camo. - Tak, to prawda - powtorzyl bardziej stanowczo i wyciagnal dlon do chlopca. - Cech Harfiarzy powita cie z radoscia, jesli zechcesz sie do nas przylaczyc. Z wielka radoscia. -On nie oczekuje specjalnego traktowania, choc jestescie rodzina. -Wcale by mu ono tu nie pomoglo - powiedzial Robinton i usmiechnal sie zachecajaco do Sebella. Rozleglo sie stukanie do drzwi i weszla Silvina z pelna taca, na ktorej znalazly sie swiezo upieczone ciasteczka. Chlopak rozpromienil sie na ich widok. -Silvino, to Sebell, wnuk Rantou z osady mojej matki, a zatem moj kuzyn - przedstawil chlopca Robinton. Silvina postawila tace na dlugim stole i wyciagnela reke do chlopca, ktory skoczyl na rowne nogi i niesmialo sie uklonil, zanim uscisnal jej reke. -Nowy uczen? - spytala z milym usmiechem. -I nowy dyszkant dla Shonagara do nauki. Do tego dobrze gra na fletni - powiedzial z duma Robinton. Nie mogl sie oprzec i zmierzwil chlopcu wlosy, zadowolony z jego przyjazdu. - Spotkalem sie z Rantou, gdy bylem o wiele mlodszy od Sebella... -Jestescie rodzina Mistrzyni Spiewu Merelan? - spytala Silvina, nalewajac klah i podajac wszystkim slodzik. -Bylismy z niej wszyscy bardzo dumni, Silvino - odparl Rantou z godnoscia. -My tez - odparla i jej serdeczny usmiech objal takze nowego czlonka Cechu, ktory odpowiedzial niesmialym wygieciem ust, gdy podala mu talerz z ciasteczkami. Sebell zadomowil sie w Cechu. Byl cichy i spokojny, lecz nienasycenie ciekawy wszystkiego, co mialo zwiazek z muzyka. Ciagle przychodzil do Robintona i pytal, czy mu czegos nie potrzeba, az wszyscy przyzwyczaili sie, ze chodzil za Mistrzem jak cien. Zaczal tez bawic sie z Camo, uczac go jak trzymac paleczke i prawidlowo uderzac w bebenek, ktory zrobil dla niego Robinton. Robintona nieraz serce bolalo na widok ich obu, ale nie mogl poprosic Sebella, by zostawil jego syna w spokoju - tak samo jak nie mogl juz sie obyc bez jego sprawnej i dyskretnej pomocy. -On jest taki dobry dla Camo - stwierdzila Silvina pewnego wieczoru. - Nie taki jak inni uczniowie, ci roztrzepancy i brutale, i chyba naprawde lubi malego - przerwala i przyjrzala sie Robintonowi z bliska. - Wiesz, Sebell to prawdziwy syn twego serca, Robie. Wlasciwie Sebell nie jest jedynym uczniem, ktory cie uwielbia. Nie wahaj sie i daj im cala milosc, ktorej Camo nie potrafi odwzajemnic. Zasluguja na nia, kazdy na swoj sposob, wiec Camo nic na tym nie traci. -Chcialbym mu jednak tez cos ofiarowac - powiedzial Robinton ze smutkiem. -Alez dajesz mu wiele. Zawsze sie usmiecha na dzwiek twojego glosu. Zastanawiajac sie pozniej nad stwierdzeniem Silviny o wielu "synach", doszedl do wniosku, ze to rozsadna rada. Przestal wiec tesknic za tym, czego Camo nigdy nie moglby mu dac, i, tak jak matka, cieszyl sie z radosnego usmiechu malca i wychwalal go za wszystkie postepy: gdy nauczyl sie chodzic, jesc samodzielnie i wykonywac rozne drobne prace dla matki - choc czesto z pomoca Sebella. Robinton widywal sie z F'lonem od czasu do czasu, szczegolnie w okresie, gdy Nemorth zlozyla calkiem spora liczbe jaj na piaskach Wylegarni. Wprawdzie nie potroila poprzedniego legu, ale i tak zdobyla sie na powazny wynik dwudziestu czterech. Czasem, gdy Robinton prosil o podwiezienie na smoczym grzbiecie, F'lon przysylal po niego blekitnego jezdzca, Cgana. Robinton z przyjemnoscia wital Spiewaka z Weyru o chlopiecej twarzy. Nieodmiennie dobry charakter C'gana dzialal na niego jak balsam. I to wlasnie C'gan przylecial po Mistrza Harfiarzy z oficjalnym zaproszeniem na Wyleg w Weyrze Benden. Takie wydarzenia zdarzaly sie niestety nazbyt rzadko. Z archiwalnych zapisow wynikalo, ze niegdys Wylegi odbywaly sie o wiele czesciej. Zanim zniknelo piec Weyrow. -Starszy chlopak jest w odpowiednim wieku, ale szczerze mowiac uwazam, ze syn Manory jest jeszcze za mlody - powiedzial C'gan, gdy pospieszali w strone blekitnego Tagatha, ktory niecierpliwie czekal na dziedzincu. Blekitny jezdziec dal Harfiarzowi tylko chwile na przebranie sie w odpowiednio elegancki stroj, a teraz niemal popychal go w strone smoka. - Ale F'lon nie zaryzykuje. - Chce, by obaj jego synowie zostali jezdzcami. O, nie, nie zrobi tego. To zreszta prawda, ze mamy za malo Wylegow. Za malo jaj na nasze potrzeby. Ta Nemorth jest za tlusta, zeby latac. Hopla! -Dzien dobry, Tagathu - powiedzial Robinton i pogladzil lopatke blekitnego smoka, sadowiac sie miedzy szyjnymi grzebieniami. Przez chwile szukal najlepszego miejsca dla gitary, a w koncu ulokowal ja miedzy soba a C'ganem. Tagath odwrocil glowe i popatrzyl na Robintona. Dzien Wylegu jest zawsze dobry, Harfiarzu. -Odezwal sie do mnie! - wykrzyknal zachwycony Robinton i usmiechnal sie do C'gana. -Ach, on nie jest specjalnie gadatliwy, ten moj Tagath. Nawet do mnie. Mysle, ze go zaskoczyles, Harfiarzu. Dobrze mu tak. Robinton poczul, jak cos przeskoczylo mu w kregoslupie. Jego nos sila odrzutu trafil w kolki gitary, gdy Tagath wystrzelil w niebo. Te niebieskie lapy mialy nieprawdopodobna wprost sile. Robinton mial czas zaledwie na to, by dotknac nosa i stwierdzic, ze nie krwawi, zanim C'gan wydal smokowi polecenie, by wszedl w pomiedzy. Szybowali nad Weyrem Benden. Robinton wstrzymal oddech. Niecka roila sie od ludzi zmierzajacych w strone Wylegami i od smokow, ktore wznosily sie ku gornemu otworowi i znikaly w tunelu, by z wysoka obserwowac Naznaczanie. Smocze oczy lsnily najjasniejszym blekitem i zielenia, z podniecenia poznaczona zoltymi plamkami. Tagath elegancko wyladowal przy samym wejsciu do Wylegarni, sprawnie wymijajac dwie grupy gospodarzy, wbiegajacych do jaskini. Harfiarza i jezdzca powital pomruk, oznaczajacy, ze zaraz zacznie sie Naznaczanie. Robinton zsunal sie po blekitnym boku, podziekowal smokowi i C'ganowi i wlaczyl sie w ludzki potok. -Tutaj, Rob! - ryknal F'lon. Gwaltownie wymachiwal reka do Harfiarza, zapraszajac go na podwyzszenie, nad ktorym gorowala Nemorth. - Czekalem na ciebie! Robinton nie mogl nie zauwazyc Jory po drugiej stronie smoczycy. Potezne ksztalty Wladczyni okrywala jasnozielona suknia, niczym nie maskujaca otylosci. Nie pasowala do nalanej twarzy, ktora niegdys miala tyle uroku. Sklonil sie ceremonialnie jej i Nemorth, ktora koncentrowala sie na niewielkim skupisku jaj w samym srodku goracej Wylegami. Jora poslala mu nerwowy usmiech; jej tluste palce zostawialy mokre slady na faldach sukni. Zawsze staral sie byc dla niej mily, wiedzac, ze zycie z F'lonem musi byc nielatwe. -Juz sie martwilem, ze moze jestes gdzies poza Cechem - powiedzial F'lon, zlapal go za reke i potrzasnal tak mocno, ze harfiarz az krzyknal. -Przeciez potem bede musial dla ciebie grac, F'lonie - przypomnial, wyrwal reke i obejrzal ja z przesadna uwaga, doszukujac sie uszkodzen. -Jasne, jasne. Napiszesz dobra piesn na czesc Naznaczenia moich synow? Robinton nie smial sie z ojcowskiej dumy i ambicji. Emocje F'lona byly widoczne jak na dloni: z jednej strony byl pewien, ze obaj chlopcy na pewno Naznacza, a z drugiej - bal sie, ze im sie to nie uda. -Pokaz mi, gdzie stoja, dobrze? - poprosil Rob. - Rosna tak szybko w tym okresie zycia... -Ci dwaj tam, na lewo... widzisz? Naturalnie, ubrani na bialo, ale Fallarnon ma moj kolor wlosow. A Famanoran jest podobny do matki. Pamietasz Manore? Te, ktora zachowala zimna krew w noc, gdy umarl S'loner? -Sa tez podobni do siebie - stwierdzil Robinton, rozpoznawszy ich glownie dzieki temu, a nie dzieki pelnym emocji wskazowkom F'lona. - Ladnie wyrosli. -Fallarnon jest wyzszy - dodal nerwowo F'lon. -Uspokoj sie, F'lonie - odparl Robinton - Na pewno Naznacza. -Jestes pewien? - spytal F'lon z niepokojem. -Mnie pytasz? -Tak, ciebie. On naprawde ciebie pyta, zabrzmial w jego uszach glos Simanitha. -Oczywiscie, ze naznacza. Jakze by moglo byc inaczej, F'lonie? Odprez sie. Ciesz sie ta chwila. Flon zatarl rece rownie nerwowo jak Jora. Kobieta ciagle wygladala zza szyi smoczycy i wyraznie byla zdenerwowana. Robinton poczul przyplyw wspolczucia dla tej biedaczki. -Simanith twierdzi, ze Naznacza - zelgal Robinton, unoszac wzrok ku spizowemu smokowi, ktory usadowil sie na skalnej polce za swa krolowa. Smok mrugnal. -Wie to na pewno, prawda? - spytal F'lon i na pierwszy odglos pekania skorup zlapal ramie Robintona jak w imadlo. Harfiarz staral sie nie wyrywac, rozbawiony tym, ze zwykle pewny siebie, dumny, agresywny Wladca Weyru moze byc w takim stanie. -To spizowy! - wykrzyknal Flon i mocniej scisnal dlon Robintona. -Bedzie mi potrzebna na koncercie - powtorzyl Harfiarz, odrywajac jeden po drugim palce przyjaciela. -Pierwszy spizowy to dobry znak - powiedzial nerwowo F'lon. -Spokojnie! Spizowy smoczek rozbil skorupe w kawalki drugim zdecydowanym uderzeniem nosa. -Och, swietnie mu poszlo! - wykrzyknal F'lon. - Widziales, Robintonie? Robinton kiwnal glowa. Zauwazyl tez wyraz zarumienionej, pelnej napiecia twarzy Jory. Wynik tego Naznaczania byl dla niej chyba jeszcze wazniejszy. Smocze piskle, piszczac z glodu, pokrecilo glowa wkolo, a potem bez chwili wahania pomaszerowalo prosto do dwoch synow F'lona, po czym wladczo uderzylo glowa wyzszego chlopca. Mlodszy brat usunal sie z drogi. -Ma na imie Mnementh! - zawolal wzruszony chlopiec, przytulajac mokry lebek do piersi. F'lon wydal z siebie odglos, ktory na poly byl lkaniem, a na poly - radosnym okrzykiem. -Udalo mu sie! Udalo mu sie! Udalo mu sie !!! Zlapal Robintona za ramiona, uniosl w powietrze, potrzasnal nim, postawil na ziemi i w jednej chwili popedzil przez gorace piaski, by pomoc nowo Naznaczonej parze. Z gardla Jory dobylo sie cos w rodzaju skowytu, a lzy strumieniem poplynely jej z oczu. Spojrzala na Robintona zalosnie i triumfujaco zarazem. Pekaly trzy inne jaja. Nastepny smok byl rowniez spizowy. Robinton zaciekawil sie, czy to jeszcze lepszy znak dla Weyru. Potem skoncentrowal sie na Naznaczaniu chlopcow. Wszystkich odziano w biel, wiec trudno bylo rozpoznac, czy kandydaci sa z Weyru, czy tez nie. Glosne okrzyki triumfu i zadowolenia, dochodzace z jednej z grup powiedzialy mu, ze przynajmniej jeden nowy jezdziec pochodzil z Warowni. Podobnie jak mlodzi jezdzcy nowo Naznaczonych trzech zielonych i jednego blekitnego. Wyklul sie jeszcze brazowy smoczek i nagle tylko on zostal bez pary. Zaplakal, wyciagajac szyje jak najwyzej, by rozejrzec sie wsrod kandydatow. Potem, pisnawszy "hip", jakby mial czkawke, obrocil sie gwaltownie i poczlapal w kierunku najmlodszego chlopca na piaskach: Famanorana, drugiego syna F'lona. Famanoran caly czas stal spokojnie, z kamienna twarza, ale gdy zobaczyl, ze brazowy smoczek idzie prosto do niego, wlasnie do niego, popedzil mu na spotkanie przez piasek. -F'lon! - Robintonowi udalo sie przekrzyczec rozgardiasz, spowodowany przez piskleta i jezdzcow. Wskazal na ostatnia pare. F'lon obrocil sie jak fryga z otwartymi nagle ustami i udalo mu sie pochwycic chwile Naznaczenia. -Ma na imie Canth! - wykrzyknal Famanoran. Lzy radosci plynely mu po twarzy, gdy glaskal i poklepywal nowego przyjaciela. -Mowilem ci - powtarzal Robinton bez przerwy zachwyconemu wladcy Weyru i szczesliwemu ojcu podczas wieczornego swieta. Udalo mu sie tez porozmawiac z F'larem i F'norem, bo chlopcy tak postanowili skrocic swoje imiona, zgodnie z jezdziecka tradycja. -F'lon chyba by nam nie wybaczyl, gdybysmy nie Naznaczyli - wyznal F'lar Harfiarzowi ze smutnym usmiechem. -Ty musiales, Fall... - zaczal F'nor, a potem poprawil sie glosno: - ...F'larze. Ja nie bylem taki wazny... -Oczywiscie, ze byles - natychmiast zaprzeczyl Robinton. - Canth jest raczej duzy, jak na brazowego, prawda? -Pewnie - odpowiedzial miekko i dumnie chlopiec ze szczesliwym usmiechem. Robinton wypatrzyl Manore, jak zwykle bardzo zajeta. Pilnowala, by wszyscy mieli gdzie siedziec i nadzorowala podawanie potraw, by dotarly do wszystkich stolow. Odpowiedziala na jego gratulacje prawie nieobecnym usmiechem, strzelajac wzrokiem to w jeden kat Nizszych Jaskin, to w drugi, pilnujac obslugi i obslugiwanych. -Taki dobry dzien - powiedziala ze spokojnym zadowoleniem. -Musisz byc z nich dumna. -Jestem - odpowiedziala po prostu. Potem, z charakterystyczna dla siebie dyskretna godnoscia, usiadla obok Jory, ktora zostawiono sama sobie przy wysokim stole. Wladczyni Weyru nie zwracala uwagi na nic, tylko oprozniala stojacy przed nia przepelniony talerz. Ma- nora jadla powoli i ze smakiem, pelna godnosci, jak wtedy, gdy byla dziewczyna. Robinton raczyl sie doskonalym bendenskim winem. Lord Raid zgodnie z tradycja przybyl na Naznaczenie. Byl odprezony i mily dla Robintona. Przywitali sie i przez chwile rozmawiali o podwojnym szczesciu F'lona. Po powrocie do Cechu zastal wiadomosc od Lapsa: "O co sie zalozysz, ze teraz Nabol wpadnie w jego lapy?" Takiego zakladu Robinton nigdy by nie zrobil. Nawet Bitranczyk by go nie przyjal. Byc moze ten nowy nabytek byl jednym z powodow, dla ktorych Tarathel zwolal huczne Zgromadzenie i zaprosil wszystkich, wlacznie z Faksem. Vendross, kapitan gwardii Tarathela, czlowiek o nieocenionych zdolnosciach, wygnal duza grupe ludzi Faksa ze wzgorz Telgaru, gdzie nie powinni byli sie znalezc. Poniewaz stal na czele o wiele wiekszego oddzialu, mial nad nimi przewage. Tlumaczyli sie, ze musieli zejsc ze zniszczonych zima szlakow, by dostac sie z powrotem do Wysokich Rubiezy, ale Vendross niezbyt w to wierzyl i odeskortowal ich z powrotem na glowna droge do Cromu. Tarathel liczyl, ze uda mu sie zamienic kilka slow z samozwanczym Wladca Pieciu Warowni i ostrzec go, by nie probowal zagarniac ziem nalezacych do Telgaru. Laps byl rownie zdumiony jak Robinton, gdy Faks przyjal zaproszenie. -Jak widzisz, utrzymuje kilka doskonale wyszkolonych kompanii strazy, Mistrzu Robintonie - powiedzial Tarathel do Robintona i F'lona, ktorzy przybyli wczesnym rankiem w dzien Zgromadzenia. Rzeczywiscie w Warowni i na otaczajacych ja terenach pelno bylo ludzi w barwach Telgaru. F'lon kiwnal glowa z aprobata. -Tego czlowieka trzeba powstrzymac, Tarathelu. Wladca Telgaru skrzywil sie, nieprzyzwyczajony do takiej bezceremonialnosci ze strony kogos o wiele mlodszego, mimo ze Wladca Weyru byl mu rowny ranga. Robinton dal spizowemu jezdzcowi kuksanca w zebra, w nadziei, ze przypomni mu o dyskrecji. F'lon nie zwrocil uwagi na te wskazowke. -Od was, Wladcy Warowni, zalezy przywolanie tego czlowieka do porzadku. Kiedy zaczna sie Opady Nici, nie bedzie w stanie udzielic swoim dzierzawcom odpowiedniej pomocy. Tarathel uniosl czarne, ruchliwe brwi, ktorym zawdzieczal urode. -Naprawde, Wladco Weyru? Nie mialem pojecia, ze powroca juz wkrotce. Moge zapytac, czy Weyr Benden bedzie w stanie udzielic nam odpowiedniej pomocy? F'lon zesztywnial, a Robinton z trudem zachowal obojetny wyraz twarzy. Na ile sie orientowal, byl to pierwszy przypadek, gdy jakis Wladca Warowni otwarcie starl sie z Weyrem. Widac bylo, ze Plonowi wcale to sie nie podoba. -Weyr Benden bedzie gotow na spotkanie z Nicmi, gdy zaczna opadac, Lordzie Tarathelu. Na to mozesz liczyc - rzekl z taka godnoscia i stanowczoscia, ze Tarathel sklonil glowe z aprobata. -Jesli w ogole zaczna opadac - mruknal i oddalil sie, by powitac nastepna grupke gosci, przybylych na smoczym grzbiecie. -Sluchaj, F'lonie, od dziecinstwa jestem twoim przyjacielem - oswiadczyl Robinton, odciagajac jezdzca na strone - wiec ci powiem, ze taktu masz tyle, co waz tunelowy. Jesli zrazisz wszystkich Wladcow Warowni, nie bedzie to z korzyscia ani dla Weyru, ani dla ciebie. -Nie chcialem, ale Tarathel jest rownie twardoglowy, jak Raid, a to znaczy, ze bardzo. -Nici zaczna opadac w wiele lat po smierci Tarathela. Gdybym byl toba, zaczalbym od zaraz pracowac nad przeciagnieciem na swoja strone mlodego Larada. Oczywiscie, jesli Faks nie postanowi wyzwac go na pojedynek, by sie pozbyc konkurencji. -Phi! Robinton z ulga zauwazyl, ze F'lon nie odrzucil jego sugestii od razu. Wlasciwie nawet zaraz potem odszukal chlopaka, ktory, jak kazdy mlody mezczyzna, poczul sie zaszczycony towarzystwem smoczego jezdzca. To, co zdarzylo sie pozniej tego popoludnia, bylo tak nieprawdopodobne, ze Robinton wielekroc przeklinal sam siebie, przepelniony poczuciem winy, ze jego nic nie znaczaca uwaga mogla miec tak tragiczne nastepstwa. Widzial, jak sie to zaczelo: jakis chlopak w barwach Faksa wpadl na Larada od strony F'lona i podniesionym glosem zazadal przeprosin. Larad, zdziwiony, juz chcial sie na to zgodzic, ale F'lon go powstrzymal. -To ty wpadles na Larada, chlopcze - powiedzial tamtemu. - I to ty przeprosisz mlodego Lorda Larada. Przewyzsza cie ranga. -Jestem z Lordem Faksem, smoczy jezdzcze - mina i ton chlopca byly pelne pogardy. Robinton jeszcze nie zdazyl dojsc do grupki, gdy F'lon uderzyl chlopca w twarz wierzchem dloni, rozcinajac mu warge. -To cie nauczy trzymac jezor za zebami. A teraz przeprosisz Lorda Larada z Rodu Telgaru. Watpie, czy jestes chocby polkrwi z jakiegos Rodu. -Kepiru! Kto cie skaleczyl w usta? - Tlum rozepchnal poteznie zbudowany mezczyzna, rowniez w barwach Faksa i z kapitanskim wezlem na ramieniu, choc te zarezerwowano wlasciwie tylko dla kapitanow zeglugi. Robinton podszedl do F'lona, czujac napiecie w powietrzu. -O co tu chodzi? - spytal wystudiowanym, pojednawczym tonem. Larad z wdziecznoscia spojrzal na Mistrza Harfiarzy. Byl zbity z tropu i bardzo speszony. -Ten... smoczy jezdziec - ton kapitana byl rownie pogardliwy jak Kepiru - uderzyl mojego mlodszego brata i obrazil nasz Rod. To wymaga zadoscuczynienia. -Naturalnie, zadoscuczynienia ze strony twego brata w stosunku do Lorda Larada - najezyl sie F'lon. Robinton zlapal go za ramie i mocno scisnal, by uspokoic przyjaciela. Zaczal podejrzewac, ze to drobne zdarzenie zostalo sprowokowane. Niedozywiony chlopak wcale nie wygladal na brata osilka, nie bardziej niz Lord Larad. -Racja. Obserwowalem cale wydarzenie, zanim podszedlem - stwierdzil Harfiarz z milym usmiechem. To byl przypadek - polozyl nacisk na te slowa, przytrzymujac F'lona, choc czul, ze w smoczym jezdzcu narasta napiecie i gniew. - To przeciez Zgromadzenie, gdzie ludzie spotykaja sie w dobrej wierze, dla przyjemnosci - usmiechnal sie cieplo do ludzi Faksa, ale nie byli podatni na jego pojednawcze slowa, podobnie jak F'lon. Nagle, jakby podkreslajac uraze F'lona, Simanith powstal z polki skalnej na wzgorzach, rozlozyl skrzydla i zatrabil gniewnie. -To jest Zgromadzenie, F'lonie - powtorzyl Robinton z naciskiem, szukajac w gestniejacym tlumie kogos, kogo moglby poprosic o pomoc. Spojrzal dalej, majac nadzieje, ze gdzies w poblizu wypatrzy Lorda Tarathela. Z ulga dostrzegl katem oka Lapsa i poderwal glowe do gory. Laps w odpowiedzi uniosl dlon i ruszyl biegiem. - Wypadki nieraz zdarzaja sie, gdy ludzie sie odprezaja i przestaja uwazac. -Dosc tego - syknal F'lon i odepchnal przytrzymujaca go dlon Robintona. - To bylo zamierzone, podobnie jak obelga pod adresem smoczych jezdzcow. -Ha! Smoczych bab! - odparl kapitan ironicznie. F'lon zaplonal gniewem na te obraze. -Pokaze ci, co z nas za baby - powiedzial i wyrwal noz zza pasa. Noz kapitana z nienaturalna szybkoscia blysnal w jego dloni. Obawy Robintona wzrosly. Znow sprobowal pokierowac rozwojem wydarzen. -To jest Zgromadzenie! - powtorzyli stanal miedzy mezczyznami, ktorzy zwracali uwage juz tylko na siebie. -Z drogi, Harfiarzu - warknal kapitan. - Twoje barwy nie obronia ani ciebie, ani jego. Tlum odsunal siew chwili, gdy blysnela stal, i otoczyl kolem cala piatke. W tym momencie Kepiru prysnal na bok i zniknal z widoku. -Odsun sie, Robintonie. To nie twoja walka - powiedzial F'lon, ugial nogi i zepchnal Robintona na bok. -Zaczekajcie! Wezwano Wladce Warowni! -Niech sobie popatrzy na smierc Wladcy Weyru! - ryknal kapitan, a jego twarz wykrzywil dziki usmiech. Na ugietych nogach ruszyl w bok, nie ku jezdzcowi, ale ku Robintonowi, wiec gdy uderzyl ostrzem, cial Mistrza Harfiarzy. Robinton zlapal sie za ramie. Krew polala sie z dlugiej rany. F'lon wydal nieartykulowany okrzyk wscieklosci i skoczyl na kapitana. -Pozaluje tego, Rob! -Harfiarze, smoczy jezdzcy, jedna tchorzliwa banda! -Badz rozsadny! - zawolal Robinton do F'lona. Byl tak zdenerwowany, ze nie odczuwal bolu. Podziekowal w myslach komus, kto obwiazal mu krwawiace ramie chusteczka. Simanith wciaz trabil, a inne smoki na caly glos wtorowaly jego wyzwaniu. Jesli ich krzyk nie sprowadzi pozostalych jezdzcow z pomoca, to z pewnoscia zaalarmuje Wladce Warowni, ktory przerwie walke, zanim nastapi dalszy rozlew krwi. Moze wlasnie dlatego kapitan parl do przodu, chcac skonczyc, zanim mu przeszkodza. Poruszal sie jak blyskawica, dobrze wladal nozem i byl zdecydowany na wszystko. F'lon mial rownie szybkie ruchy, ale oslepiala go furia z powodu ataku na Mistrza Harfiarzy. Kapitan wytoczyl pierwsza krew: cial F'lona w brzuch przez luzna koszule, sprawiajac, ze jezdziec syknal z zaskoczenia i bolu. Porzucil wszelka ostroznosc, skoczyl, by chwycic uzbrojona w noz dlon przeciwnika, i zarazem dzgnac go gdziekolwiek. Kapitan byl silniejszy i o wiele bardziej zrownowazony. F'lon byl przyzwyczajony do uczciwej walki i przeciwnikow, ktorzy nie ryzykowali zabicia smoczego jezdzca. Kapitan nie mial jednak takich oporow i wyraznie znal mnostwo sztuczek, ktore przyniosly mu zwyciestwo w poprzednich walkach. Poza tym byl ciezszy i wymierzywszy kopniaka, na ktory tlum zareagowal szeptem: "To niesportowo", zbil zdyszanego jezdzca z nog i cisnal w pyl. Rzucil sie na jego cialo, minal nozem garde i wbil go miedzy zebra. F'lon szarpnal sie mocno i umarl. Simanith wydal okropny wrzask rozpaczy i bolu i skoczyl w pomiedzy, zanim jego jezdziec wydal ostatnie tchnienie. Robinton byl wstrzasniety do glebi tym dzwiekiem i smiercia przyjaciela. Na Zgromadzeniu zapanowala straszliwa cisza. Nawet ci, ktorzy byli z dala od tego wydarzenia i nie wiedzieli, co sie stalo, oniemieli na dzwiek straszliwego placzu smoka, ktory zniknal w pomiedzy. W chwile pozniej placz pozostalych smokow obwiescil zgromadzonym smierc jezdzca. -Lapac go - rozkazal Robinton, uniemozliwiajac kapitanowi ucieczke. Uklakl przy F'lonie, ktorego bursztynowe oczy byly szeroko otwarte ze zdumienia, lecz blask ich juz przygasal. Robinton zamknal je i sklonil glowe, psychicznie i fizycznie uginajac sie pod wplywem straszliwego konca tego glupiego, bezsensownego starcia. -Ja naprawde bym przeprosil - odezwal sie u jego boku cichy glos. Robinton uniosl glowe i polozyl dlon na ramieniu chlopca. -Nie, Laradzie, to nie twoja wina. -Ale on nie zyje - glos Larada sie zalamal. - Smoczy jezdziec nie zyje! -Co sie dzieje? Co... do diabla! - Z tlumu wydostal sie Lord Tarathel i wskoczyl w piaszczysty krag. Larad podbiegl do ojca, przytulil sie do niego i rozplakal. -To nie byl przypadek, Lordzie Tarathelu - powiedzial cicho Robinton, tak by slyszal go tylko Wladca Warowni. - To nie przypadek. Kapitan wyrywal sie ludziom, ktorzy go przytrzymywali z calej sily, i to bynajmniej nie delikatnie. Choc nikt nie chcial sie wtracac w pojedynek na noze, nikt tez nie chcial smierci smoczego jezdzca - ani przeszywajacej do kosci, zalobnej piesni smokow. Nadeszli R'gul, S'lel i C'gan z twarzami pelnymi bolu. Na widok nieruchomego ciala F'lona przez twarz R'gula przeplynela fala emocji, z ktorych zadna nie przydala mu chwaly w oczach Robintona. S'lel byl przynajmniej uczciwie zrozpaczony, a po chlopiecej twarzy C'gana splywaly lzy, gdy uklakl i bezradnie dotknal ciala Wladcy Weyru. -Nieraz go ostrzegalem - mruczal R'gul potrzasajac glowa. - Nigdy mnie nie sluchal. Robinton z niesmakiem odwrocil sie od niego i wtedy Tarathel zauwazyl jego zakrwawione ramie. -Za to jedno ten czlowiek powinien juz byc zeslany na wyspy - powiedzial Tarathel pelnym napiecia, gniewnym glosem. - Musial widziec twoje mistrzowskie wezly. -I zlekcewazyl je tak samo, jak range F'lona - odparl Robinton, lustrujac tlum. Faks powinien zaraz nadejsc, by obejrzec rezultat swoich knowan. A to bylaby kolejna katastrofa. Prawo stanowilo jednoznacznie, ze kazdy czlowiek, ktory celowo zabil smoczego jezdzca, mial byc zeslany na wyspy na Wschodnim Morzu. Bez procesu, jesli byli swiadkowie. A byli. -R'gulu, przewiez tego czlowieka na wyspe. Tak ma byc, Lordzie Tarathelu? -Bez watpienia - odpowiedzial Wladca. Wlasnie wysluchal relacji swojego syna z calego wypadku. - Spizowy jezdzcze, wykonaj swoj obowiazek. -Ale nie bylo procesu - zaprotestowal R'gul. -Na pierwsze Jajo, R'gulu - odezwal sie C'gan, przerazony tym wahaniem. - Sam go zabiore! - Wystapil, by chwycic kapitana za ramie. -Pusc mojego kapitana! - wrzasnal Faks, sila rozpychajac tlum na boki. Zlapal kapitana za ramie i zaczal go odciagac od C'gana, groznie wpatrujac sie w drobniejszego, blekitnego jezdzca. C'gan wyciagnal noz i, choc byl o wiele mniejszy niz jego jeniec, furia dodala mu sil; nie rozluznil chwytu. -Twoj kapitan przed chwila zabil Wladce Weyru - powiedzial Tarathel, rownie zdeterminowany jak C'gan. -No, tamten bez watpienia dostal, co mu sie nalezalo - usmiechnal sie Faks, pokazujac zeby i patrzac po twarzach zgromadzonych, by ocenic reakcje tlumu. -Wiesz, jakie jest prawo dla mordercow, Faksie - odpowiedzial Tarathel. - Nie ma odwolania od zabicia jezdzca. C'ganie, poniewaz ofiarowales sie... -Nie bylo procesu - odparl Faks. -A od kiedy wprowadziles na nowo procesy? - stwierdzil groznie Tarathel z dlonia na rekojesci noza. - Ja tu jestem Wladca Warowni. Smierc zdarzyla sie na moich ziemiach i na moim Zgromadzeniu. Orzekam, ze twoj czlowiek jest winny niesprowokowanego ataku: po pierwsze, na mojego syna, po drugie na Mistrza Harfiarzy, a po trzecie i najbardziej tragiczne - na Wladce Weyru Benden. Ataku, ktory zakonczyl sie morderstwem. Za drugie i trzecie przewinienie nalezy sie zeslanie. -Chyba jednak nie - odparl Faks. - Uwolnic go! Nagle kilku mezczyzn brutalnie rozepchnelo tlum i stanelo u boku Faksa. W ich oczach i ruchach wyraznie malowala sie agresja. Wszyscy byli w barwach Faksa. Oczy Tarathela rozszerzyly sie z gniewu. -Nie! - Robinton wykonal gest w strone tlumu. Ludzie Faksa moze i byli uzbrojeni i niebezpieczni, ale naliczyl ich tylko osmiu, podczas gdy wokol tloczyla sie chyba z setka ludzi. -Telgarze! Bron swego Lorda! Faks i jego ludzie, ryczacy z gniewu, zostali pochwyceni przez otaczajacych ich mezczyzn. Zlapano ich za ramiona i unieruchomiono, by nie siegneli po bron. Nawet R'gul i S'lei pomogli, a C'gan probowal mocno przytrzymac morderce. Nagle blekitny jezdziec zawolal o pomoc, bo morderca zwalil sie nan calym ciezarem i upadl na ziemie ze sztyletem w jednym oku. Smoki ryknely z triumfem. Wystarczylo jedno spojrzenie na rekojesc waskiego noza do rzucania i Robinton juz wiedzial, czyja dlon go cisnela. Byl pelen podziwu dla Lapsa, ktory zdobyl sie na tak precyzyjny rzut wprost z klebiacego sie tlumu. Faksa i jego ludzi pognano do ich obozu, a potem kazano im sie spakowac. Grupa piecdziesieciu chetnych gospodarzy i rzemieslnikow zebrala sie, by odeskortowac niemile widzianych gosci do samej granicy. Lord Tarathel dostarczyl zywnosci i wierzchowcow dla ochotnikow, ktorzy ich nie mieli. R'gul, S'lel i pozostali jezdzcy zabrali do Bendenu cialo swojego martwego Wladcy. Robintonowi swieza rana nie pozwolila na towarzyszenie przyjacielowi, ale sam wybebnil zalobna wiesc do wszystkich Warowni i Cechow. Dopiero, gdy ukonczyl te prace, mogl odpoczac. Laps pozna noca zakradl sie do pokoju Robintona i wyrwal Mistrza Harfiarzy z niespokojnego snu. -Rana boli? - spytal opiekunczo. -Przeszkadza - odparl Robinton i ostroznie podciagnal sie na lozku, a Laps troskliwie podparl mu plecy poduszkami. Skrzywil sie z bolu, zmieniajac ulozenie ramienia. Uzdrowiciel Warowni wyglosil caly wyklad na temat glupoty nadawania wiadomosci reka w takim stanie. Gdyby zajeto sie nia od razu, nie bylyby potrzebne zadne szwy, oswiadczyl groznym glosem. Wiec Robinton musial przetrwac te operacje, wzmocniony potezna dawka fellisu. - Dobry rzut. -Schowales moj noz? Lubie to ostrze. Doskonale wywazone - stwierdzil Laps. -Tam, w pierwszej szufladzie - powiedzial Robinton, wskazujac glowa komode naprzeciw lozka. -Nie miales pojecia, co zaplanowal Faks? -Zadnego - Laps smetnie pokrecil glowa, wyciagajac noz. - Mozesz byc pewny, ze ostrzeglbym cie, gdybym mial pojecie, o co chodzi. Krecilem sie po roznych miejscach- usmiechnal sie - gdzie moglbym uslyszec cos ciekawego. Ale napad na Wladce Weyru... - Laps przerwal i znowu potrzasnal glowa. - To cos zupelnie innego. Wiem, ze chcial sie jak najpredzej pozbyc F'lona. Tarathel dal mu po temu idealna sposobnosc. I starannie wszystko przygotowal. Widzialem, jak wsrod ludzi krazylo kilka innych dziwnych par - chlopcow z doswiadczonymi wojownikami. Zastanawialem sie, po co ludzie Faksa zostali tak podobierani. Chyba mi slabnie pomyslunek. A potem juz bylo za pozno. -Mam to samo uczucie. Do licha, mogli planowac ten napad od dnia, gdy odwolano ostatnie Zgromadzenie w Telgarze z powodu smierci Grogellana. - Robinton westchnal ciezko i siegnal po balsam z mrocznikiem. Gdy zaczal rozplatywac temblak, podtrzymujacy ramie, Laps odebral mu lek i niezwykle delikatnie wtarl go palcami w zszyta rane. Coz to byla za ulga. -Nie wiedzialem, ze Gifflen dopadl i ciebie. -Gifflen? -Tak sie nazywal ten czlowiek. Naznaczylem go sobie jako awanturnika. Wyrzucano go z wielu warowni i z cechu, za prowokowanie bojek i szantaz. Czesto zabijal. Nie chcialem, by tym razem uszlo mu plazem. Robinton zgodnie pokiwal glowa. -Wiecej osob by ci podziekowalo, gdyby wiedzialy. Dziekuje ci. -Dobrze, ze wtedy zaczales tak krzyczec. Przywrociles im rozum. Robinton westchnal ciezko na wspomnienie. -Wszyscy jakos zmieklismy, wiesz? Staramy sie, by ktos inny wzial na siebie wine albo wypelnil nieprzyjemne obowiazki. -Dlatego wlasnie Faks panuje w tak wielu Warowniach - powiedzial Laps z gorycza. - Rob, musisz tak wstrzasnac Wladcami Warowni, by sie obudzili, zanim zagarnie nastepna. -Zrobilem, co moglem. Groghe szkoli oddzialy, podobnie jak Oterel, a po dzisiejszym dniu Tarathel tez bedzie sie strzegl. -A Kale w Warowni Ruatha? -Zobacze sie z nim, jak bede wracal. -Za ile dni bedziesz mogl latac na smoku? -Sadze, ze ten przywilej juz mi nie przysluguje. -Nie masz racji. - Laps potrzasnal glowa. - Wzywaj C'gana. Zawsze po ciebie przyleci. Szkoda, ze synowie F'lona nie sa troche starsi. Robinton spochmurnial -Nie mialem okazji ich poznac, w kazdym razie nie tak blisko jak ojca. Powinienem pojechac... -Nie powinienes. Powinienes pojechac do Ruathy, najszybciej, jak bedziesz mogl - Laps juz byl na nogach i zmierzal do drzwi. - Do zobaczenia. Bedziemy w kontakcie. -Laps, dokad ty... - ale drzwi juz sie bezszelestnie zamknely za kurierem. Mimo fellisu i mrocznika, Robinton dluga chwile nie mogl zasnac. Tarathel niechetnie pozwolil mu wyruszyc do Cechu Harfiarzy w dwa dni pozniej, gdy w koncu zgodzil sie na to uzdrowiciel - choc ten byl rownie niechetny podrozy pacjenta. Wyslal z nim szescioosobowa eskorte. -Nie badz glupi, Mistrzu Robintonie - powiedzial z ponura mina. - Cech staral sie nie robic szumu wokol napadow na harfiarzy w ciagu ostatnich kilku Obrotow, ale to nie znaczy, ze nikt o nich nie wie. Atak Gifflena byl niewybaczalny. Slyszalem nawet, ze Eveneka zwabiono do Cromu za podszeptem Faksa, zeby stal sie przykladem dla niepokornych - przerwal i jego glos zlagodnial. - Czy Evenek bedzie jeszcze kiedys mogl grac? -Gra. Ale nigdy nie bedzie spiewal. -No coz - westchnal Tarathel z poprzednia surowoscia - wrocisz wiec stad bez klopotow, tak jak powinno byc, ale z eskorta. - Skrzywil sie znowu. - I tak zle sie stalo, ze cie w ogole zaatakowano. Obawiam sie, ze tak niehonorowy czlowiek, jakim okazal sie Faks, nie zawahalby sie przed kolejnym zamachem na twoje zycie, gdybys nie byl dobrze chroniony. -Ledwie mial czas, by wrocic do... - Robinton przerwal. -W tej chwili jestem w stanie uwierzyc we wszystko, co sie o nim mowi - odparl Tarathel. - Lepiej ogranicz swoje podroze, Mistrzu Harfiarzy, albo zgodz sie na eskorte. -Ograniczyc podroze? Sumienie by mi nie pozwolilo... tym bardziej teraz. -A zatem badz ostrozny, Robintonie. - Tarathel ostrzegawczo zacisnal dlon na zdrowym ramieniu Robintona. - Daje ci do dyspozycji jednego z moich najlepszych biegusow. Robinton podziekowal Wladcy Warowni... choc przestal byc pewien, czy istotnie jest mu wdzieczny, kiedy sprobowal wsiasc na swojego nowego wierzchowca. Trzech mezczyzn musialo trzymac karosza za leb. Kiedy jezdziec znalazl sie w siodle, wierzchowiec zaczal go sluchac... ale tylko jego. Nikt pieszy nie byl w stanie zblizyc sie na tyle, by podac Robintonowi torby podrozne. Potem nauczyl sie zakladac siodlo razem z torbami, gdy zwierze bylo spetane, ale i tak potrzebna byla do tego pomoc kilku ludzi. Biegus mial jednak niezwykle lagodny krok i byl pelen energii. Lubil czasem pedzic przed siebie, jak wystrzelony z procy, wiec eskorta Robintona z trudem dotrzymywala mu kroku. Stopniowo Robinton nauczyl sie radzic sobie z Karym Olbrzymem i zawarli pewnego rodzaju porozumienie - w duzej mierze umocnione porcjami slodzika, ktorym Robinton karmil biegusa za kazdym razem, gdy udalo mu sie znalezc w siodle bez obrazen. Ale powsciagnac te bestie - to byla zupelnie inna historia; podroz potrwala krocej, niz harfiarz by sobie zyczyl. Robinton o malo nie zemdlal z ulgi, gdy zobaczyl dzieci bawiace sie na zewnetrznym dziedzincu Warowni Ruatha. Podroz zajela mu siedem dni, pelnych niewygod. Nawet jesli zalowal, ze nie niosa go smocze skrzydla, lepiej poznal te okolice niz poprzednio; mial wrazenie, ze kiedys mu sie to przyda. Dostepu do Ruathy nie bronil nikt; Robinton wiedzial, ze bedzie musial przekonac Lorda Kale, by wystawil straze, zbudowal wieze sygnalowe i postawil w stan gotowosci lezace poza Warownia chaty i gospodarstwa, na wypadek, gdyby Faks mial na oku jego dostatnia posiadlosc. -Na pewno ten kapitan nie zaatakowalby F'lona bez waznej przyczyny - stwierdzil Lord Kale, zapraszajac Mistrza Harfiarzy do siebie. Byl wysoki, szczuply, ciemnowlosy i szarooki. Zachowywal sie lagodnie; jego sluzacy wyraznie go lubili, wiec pewnie byl dobrym Wladca, troskliwym i cierpliwym dla podwladnych. Takie podejscie doskonale sie sprawdzalo w pracy z zadowolonymi gospodarzami, ale bylo kiepska bronia przeciw czlowiekowi, jakim okazal sie Faks. Robintona ogarnal jeszcze wiekszy niepokoj. -Gdybys tam byl, Wladco Warowni - powiedzial Macester, dowodca eskorty, sadzac z miny, szczerze zaniepokojony - wiedzialbys, ze nie byl to przypadek, i ze mamy szczescie: Mistrz Harfiarzy uszedl z zyciem. Gifflen chcial narobic jak najwiecej nieszczescia, a potem probowal uniknac zsylki. -Och, pod wplywem chwili - Kale usmiechnal sie po ojcowsku. W tym momencie dziewczynka o takich samych szarych oczach jak ojciec przydreptala do Kalego, wyciagajac ramionka. -Lesso, nie teraz, kochanie - powiedzial, ale wzial ja na rece i zaniosl do drzwi, w ktorych pojawila sie opiekunka, poszukujaca malej uciekinierki. Mala kopala i krzyczala, wyginajac sie w tyl tak, ze Robinton widzial drobna twarzyczke i ogromne oczy, otoczone grzywa ciemnych lokow. -Silny charakter, jak na czterolatke - zauwazyl Kale z lagodnym usmiechem. -Lordzie Kale, jako Mistrz Harfiarzy Pernu, wzywam cie, abys poszedl za przykladem innych Wladcow z zachodu i wyszkolil swoich ludzi do obrony Warowni. Abys wystawil straze graniczne i wieze sygnalowe, by moc zaalarmowac... Kale uniosl dlon z pelnym wyzszosci usmiechem. -Moi ludzie i tak maja dosc pracy na co dzien, Mistrzu Robintonie. Teraz jest wiosna, wiesz, i musimy zajac sie stadami i mlodymi zwierzetami, ktore trzeba ujezdzic. -Czy nigdy nie przeszlo ci przez glowe, ze te piekne biegusy beda nieoceniona zdobycza dla Faksa, gdy bedzie chcial przemierzyc rownine, by dostac sie do Telgaru? - spytal Robinton z naciskiem. -Och, daj spokoj, Mistrzu... on kupuje nasze biegusy, a to sluzy Warowni Ruatha - odparl Kale ze smiechem. - Jeszcze klahu? Z pewnoscia masz dosc czasu, by zatrzymac sie na noc. Bedzie to zaszczyt dla Ruathy. Nagle Robinton zapragnal, by jak najwieksza odleglosc oddzielila go od tego ufnego idioty. Wstal z impetem i zamierzal odmowic, ale spostrzegl zmeczenie malujace sie na twarzy Macestera i jego wyrazna ochote, by spedzic noc w wygodnych kwaterach jednej z wazniejszych Warowni. -Bedziemy niezwykle wdzieczni za te uprzejmosc - odparl, najgrzeczniej jak potrafil. Drzwi do gabinetu Kalego byly wciaz otwarte po wyjsciu jego coreczki, dotarly wiec do ich uszu odglosy walki czlowieka z rozwscieczonym zwierzeciem. -Znowu zaczyna swoje - powiedzial polglosem Macester i obaj z Robintonem ruszyli ku drzwiom. Zaciekawiony Kale wyszedl za nimi na szeroki zewnetrzny dziedziniec, gdzie Kary Olbrzym probowal podgryzc mezczyzne, ktory trzymal go za cugle. Robinton z rozbawieniem zauwazyl, ze zaden z eskortujacych go mezczyzn nie probowal nawet zajac sie jego wierzchowcem. -Przepiekne zwierze - powiedzial Kale, zatrzymujac sie na szczycie schodow, by ogarnac cala scene. - Obejdz go, Jez - zawolal do slugi. - Jeden z gorskich ogierow Tarathela, prawda? -Tak - potwierdzil Robinton, obojetnie przygladajac sie podskokom zwierzecia. Poszukal w kieszeni grudki slodzika i podszedl do biegusa. Przemawiajac kojacym tonem, wzial wodze, ktore podal mu Jez, caly czas majacy sie na bacznosci, gdy obchodzil wierzchowca. -Spokojnie, maly, spokojnie - glos Harfiarza dotarl do Karego Olbrzyma i zwierze wyciagnelo pysk do Robintona w poszukiwaniu slodkiego kaska. -Niezla porcja - skomentowal Kale. -Tyle, by zdazyc wsiasc - powiedzial Robinton, zadowolony, ze przyznal sie uczciwie do czegos takiego znakomitemu jezdzcowi, jakim byl Lord Kale. Kale zasmial sie. -A teraz, Macester, gdy twoi ludzie zaprowadza wierzchowce do stajni - wskazal uliczke po lewej - zapraszamy was na kwatere. -Dobrze by bylo, gdyby twoj uzdrowiciel, panie, mogl zbadac ramie Mistrza Harfiarzy - powiedzial Macester, ignorujac protesty Robintona. -Twoje ramie? - Kale zatroskal sie szczerze. - Przeciez to musialo byc tylko zadrapanie... -Na ktore trzeba bylo zalozyc siedem szwow - warknal Macester. Kale pospiesznie poprowadzil Robintona z powrotem do Warowni i przywolal uzdrowiciela. -Mialem taka nadzieje, ze dzis wieczor uslyszymy nowe utwory... - powiedzial, rozczarowany. -Alez uslyszycie, uslyszycie - uspokoil go Robinton, niewiele dbajac o rane. - Masz tu Struana - usmiechnal sie z radosci, ze zobaczy swojego dawnego kolege z pokoju, obecnie bardzo zdolnego czeladnika. - O ile wiem, Lady Adessa gra na harfie rownie dobrze jak on. -Ale twoja rana... -Nie siega do gardla, Lordzie Kale. - Robinton w mysli przebiegl tytuly piesni, ktore moglyby zmienic bierne nastawienie Kalego. Trzeba bylo chociaz sprobowac. W normalnych czasach - niestety, nie teraz - Kale bylby idealnym Wladca Warowni, tolerancyjnym, lagodnym, spokojnym, milym, zaangazowanym w sprawy swoich ludzi, troszczacym sie o ich dostatek. Gdy zmieniono opatrunek Robintonowi, Harfiarz wspial sie na wieze bebnow, przywital sie z mlodym mezczyzna, ktory pelnil tam dyzur i poprosil o pozwolenie, by nadac do Cechu Harfiarzy wiadomosc, ze juz niedlugo wraca. Dziecko, Lessa, pojawilo sie na chwile na poczatku wieczornego muzykowania, ale zaraz zasnelo na kolanach ojca. Robintona bardzo to rozbawilo, bo wlasnie spiewal rytmiczna piesn, przy ktorej prawie wszyscy tupali i klaskali do taktu. Jeden z gospodarzy, ktorych zaproszono na wieczor, potrafil grac na lyzkach i przylaczyl sie do instrumentalistow. Wielka Sala Ruathy, o wspanialej akustyce, wrecz zapraszala do spiewu, choc Robinton uwazal, ze to z powodu gobelinow na scianach. Siedzial akurat naprzeciwko najwiekszego, przedstawiajacego wspaniala scene: smoczy jezdzcy krazyli nad Warownia, ktora wyraznie byla Ruatha, choc od czasu, gdy powieszono gobelin, zmienila sie fasada budynku. Byly tam tez krolowe; ich jezdzczynie trzymaly dlugie rury, z ktorych tryskaly plomienie. Ludzie na ziemi poslugiwali sie podobnymi urzadzeniami. Scene przedstawiono tak szczegolowo, ze na ramionach zalog naziemnych mozna bylo nawet wyroznic oznaki Weyru Fort. Widac bylo, ze Lady Adessa na serio zaczela gospodarowac w Warowni. Przypomnial sobie, jak wygladala ta sama sala w czasie jego poprzedniej wizyty u Lorda Ashmichela: byla ciemna i ponura, a tkaniny pokrywal kurz. Jak brzmi to stare powiedzonko o nowych zonach i nowych miotlach? Nastepnego ranka, wyspawszy sie smacznie w przestronnym i wygodnym lozku, Robinton poczul sie wypoczety i gotow do dalszej podrozy. Zalowal tylko, gdy Jez wytrenowanym gestem podsadzil go na Karego Olbrzyma, ze nie udalo mu sie naklonic Lorda Kale do wspolpracy. Przynajmniej jednak Lord zgodzil sie na powolanie strazy na granicy z Nabolem i wystawienie wiez ogniowych na wzgorzach. -Watpie, czy kiedykolwiek sie przydadza - powiedzial na pozegnanie, a Robinton westchnal ciezko i zwrocil leb Karego na poludniowy wschod, ku glownej przeprawie na Czerwonej Rzece. Po drodze zony i miotly tancowaly z wdziekiem w glowie Mistrza Harfiarzy, gdy probowal stworzyc muzyczna scenke w oparciu o swoje wrazenia. Melodie znow zaczynaly go przesladowac w najbardziej niespodziewanych chwilach, ale byl wdzieczny, ze powrocil ten spontaniczny dar. Traktowal go jako miernik, wskazujacy, ze opanowal juz swoje podstawowe obowiazki na stanowisku Mistrza Cechu. W kilka tygodni pozniej powrocil Laps, wychudzony i znuzony. -Zostajesz tutaj, poki Mistrz Oldive nie uzna, ze sie nadajesz - stwierdzil Robinton, prowadzac go do pomieszczen uzdrowiciela, ulokowanych poza Cechem. -Do czego? - spytal Laps i usmiechnal sie lajdacko, z trudem dotrzymujac kroku dlugonogiemu harfiarzowi. -Do tego, co sobie zaplanowales. - Robinton zwolnil, by nie przemeczac go dodatkowo. -Najpierw raport, Rob - powiedzial Laps. -Nie wyslucham ani jednego slowka, poki nie zostaniesz zbadany, wykapany i nakarmiony - odparl twardo Robinton. Laps wiedzial, kiedy nalezy sie podporzadkowac przelozonemu. Mistrzowi Oldive nie spodobaly sie liczne siniaki, zadrapania oraz dwa spuchniete i zaczerwienione palce u nog wywiadowcy. -Za duzo podskakuje - powiedzial uzdrowiciel z chytrym usmieszkiem na koniec badania. Deformacja jego plecow, z powodu ktorej znalazl sie w Cechu jako pacjent, fascynowala Lapsa, ktory jednak staral sie na nia nie patrzec. Oldive dawno juz uodpornil sie na takie spojrzenia. - Jest zdrowy, choc poturbowany, ale nie dolega mu nic takiego, czego nie wyleczylaby goraca kapiel, podwojna porcja tego, co Silvina ma akurat w kotle na ogniu, i kilka dni w lozku. -Kilka dni? - Gdyby nie przytrzymujace go rece uzdrowiciela i harfiarza, Laps zeskoczylby z kozetki. - Nie mam nic przeciwko kapieli, slowo daje - powiedzial lagodniej, zacierajac rece, w ktore wzarl sie brud. - Ani przeciw porzadnemu jedzeniu. Otrzymal wiec jedno i drugie, i prawdopodobnie nawet nie zauwazyl, ze Oldive, ktory przylaczyl sie do niego i Robintona w kantorku Silviny, dosypal mu czegos do klahu. Zdazyl jednak skonczyc posilek, zanim lek zadzialal: wlasnie odsuwal od siebie ostatnia miske po slodkim budyniu, gdy nagle padl twarza na stol, o milimetry mijajac kaluze rozlanego sosu. -Doskonale wyliczone, Oldive - stwierdzil Robinton. -Niezle, nie da sie ukryc. Silvina poslala im obu pelne zolci spojrzenie: -Ladna z was para! Lobuzy, zepsute do szpiku kosci lobuzy. -Zawsze do uslug, koteczku - odparl Robinton, sklonil sie niemal do ziemi i ujal nieprzytomnego Lapsa pod ramie. Oldive pomogl mu z drugiej strony i sciagneli bezwladnego mezczyzne z lawy. Silvina szla z przodu i otwierala drzwi, a oni zaniesli kuriera do pokojow harfiarza, troskliwie ulozyli w goscinnym pokoju i przykryli, zeby sie wyspal. -Paskudna sztuczka, Robintonie - zloscil sie Laps, gdy sie obudzil poltora dnia pozniej. A potem na jego twarzy zagoscil usmiech, ktory, o dziwo, zmienil go w zupelnie inna osobe. - Ale bylo mi to potrzebne. - Przeciagnal sie i ujal w dlonie kubek klahu, ktory harfiarz przygotowal, gdy tylko uslyszal ruch dochodzacy z drugiego pokoju. Robinton cieszyl sie w sercu, ze wszystko tak sie ulozylo; juz zaczynal sie martwic o Lapsa. -Jestem gotow cie wysluchac - powiedzial, przyciagajac sobie krzeslo - chyba ze najpierw wolalbys cos zjesc. -Nie, nie bede sobie psul apetytu przy jedzeniu. - Ta kwasna uwaga powiedziala Robintonowi, ze raport bedzie nieprzyjemny. -Bardzo dobrze, ze Tarathel wyslal az tylu ludzi. Vendross, ktory nimi dowodzil, to dobry czlowiek i sprytny dowodca. Nie ryzykowal. Na granicy z Cromem obozowalo wiecej rzezimieszkow Faksa. Vendross rozciagnal ludzi wzdluz granicy i zawrocil wszystkich, ktorzy chcieli sie przekrasc do Telgaru. Bylo tam sporo regularnych oddzialow strazy granicznej Tarathela, wiec Vendross kazal im zakwaterowac sie w nadrzecznych gospodarstwach i donosic o wszystkim, co sie dzieje. Ochotnikow rozpuscil do domow. Robinton kiwnal glowa. Przynajmniej Tarathel nie ryzykowal, ze Faks zechce zaspokoic swoj apetyt na szeroka doline Telgaru, a szczegolnie na siedzibe Cechu Kowalskiego u ujscia Wielkiej Rzeki Dunto. -Troche ich wyprzedzalem i cofalem sie znowu, bo chcialem wiedziec, ilu odlaczylo sie od grupy. Ale cala czternastka wrocila do Cromu. Gdy juz bylem pewien, ze Vendross... -On cie zna? Laps skrzywil sie, machnal reka i usmiechnal sie. -Mozna tak powiedziec. Nigdy nie pyta. Ja nie odpowiadam. Ale ufa moim raportom. -Bo powinien. -Wielkie dzieki, dobry panie Harfiarzu - odpalil Laps bezczelnie. - Wyprzedzilem wiec ich troche, bo bylem ciekaw, dokad sie wybieraja - potrzasnal glowa ze smutna mina. - Za nic nie chcialbym podlegac jego Warowni. To, co zrobil tym nieszczesnikom... - potrzasnal glowa, westchnal i jakby otrzasnal sie ze smutnych mysli. - Powiem ci cos teraz, Harfiarzu, na wypadek, gdybys kiedys chcial to wykorzystac - jego ton sprawil, ze Robinton popatrzyl na niego z lekiem. - Och, nie mowie., ze kiedys rzeczywiscie bedziesz w potrzebie, ale czasy sa takie, jakie sa, wiec trzeba byc przewidujacym. Lytol, ktory kiedys byl L'tolem - Robinton kiwnal glowa na znak, ze wie, o kogo chodzi - probuje utrzymac na chodzie rodzinny warsztat rzemieslniczy. Jakos mu sie udaje, mimo Faksa, a ja mam bezpieczna baze w skladziku na stryszku. Moze i tak sie zdarzyc, ze smoczy jezdziec i harfiarz na spolke doprowadza do upadku tego czlowieka, gdy nadejdzie czas. Z dobrych wiadomosci, odnalazlem Bargena! -Naprawde? - Robinton az sie nagle wyprostowal z radosci. - Gdzie? Laps skwitowal to pytanie charakterystycznym dla siebie cichym smieszkiem. -Nie jest glupi, ten nasz mlody Wladca Warowni. Siedzi w Weyrze Wysokich Rubiezy, zjedna czy dwoma osobami, ktorym tez sie udalo wyrwac w calosci z lap Faksa. Ostatnie miejsce, gdzie czlowiek chcialby byc. -Co robi Bargen? Wszystko z nim w porzadku? -Dobrze sie czuje i od czasu do czasu urzadza rozne figielki, niewygodne dla Faksa. -Ale nic, co naraziloby niewinnych. . . - Robinton uniosl dlon z niepokoj em. Laps usmiechnal sie i zadarl glowe. -Nic takiego, o co mozna by bylo obwinic konkretna osobe. Zdaje mi sie, ze Bargen dojrzal... w nie najlepszych warunkach, to prawda, ale wszystko to bedzie z korzyscia dla niego. -Przypomnij mu prosze, ze Cech Harfiarzy udzieli mu wszelkiej mozliwej pomocy. Odpowiedzia byl smutny usmiech: -Wtedy, gdy bedzie mogl, i jesli bedzie mogl, moj przyjacielu. Wez pod uwage, ze harfiarze ostatnio cuchna ludziom prawie tak, jak jezdzcy smokow. W tej sytuacji i z tak nieliczna grupka Bargen moze tylko czekac. Te slowa zniweczyly przelotne marzenie Robintona, jak to Bargen w niedalekiej przyszlosci obejmuje we wladanie Wysokie Rubieze. -Dobrze ci poszlo z Kalem? Robinton potrzasnal glowa. -Jest za dobry i za ufny. Faks przeciez u niego bywa, kupuje konie, wiec dlaczego zawracam mu glowe ostrzezeniami, ze nasz samozwanczy Wladca Warowni kiedys skonczy z tym niewinnym zachowaniem? -Litosci! - Zalamany taka naiwnoscia Laps pomachal reka nad glowa. -Zgodzil sie wystawic patrol strazy granicznej i pobudowac wieze. -Duze ustepstwo - skomentowal Laps z ironia i usmiechnal sie krzywo. Potem w zadumie potoczyl wokol wzrokiem. - A ty wiesz, ze jako prawdziwy harfiarz moglbym od czasu do czasu podrzucic mu jakies slowko prosto w ucho, zeby nie tracil czujnosci? -Czy ty kiedykolwiek... byles prawdziwym harfiarzem, Laps? - usmiechnal sie Robinton. -Bywalo, bywalo - Laps przejechal palcami prawej dloni po wyimaginowanych strunach. - Ale nie odwazylbym sie zalozyc naszego blekitu w bliskosci Faksa. Wychylil klah do dna i wstal. -Musze sie znowu wykapac. Poprzednim razem zdrapalem tylko piec warstw brudu i dwie bolu. A potem ide jeszcze raz do Silviny po jedzenie. Wspaniala kobieta, prawda? -Jedyna w swoim rodzaju, zupelnie jak jej matka - odparl beznamietnie harfiarz. Laps zasmial sie, zerwal recznik z kolka na drzwiach i zagwizdal jakas melodie po drodze do wanny. Mieszkanie Mistrza Harfiarzy mialo osobna lazienke. Rozdzial XVIII Laps wyjechal w kilka dni pozniej na najmniej rzucajacym sie w oczy ze wszystkich harfiarskich biegusow.-Musze szanowac paluszki - wyjasnil. Zabral tez ze soba czyste ubranie, ktore Silvina wziela z magazynu. Pewnie jakis uczen z niego wyrosl. - Ma byc znoszone, ale w jednym kawalku - tak brzmialo jego zamowienie. Silvina wraz z Robintonem zmusili go, by zabral ze soba dobre, cieple futro do spania. W razie potrzeby przeciez zawsze mogl je gdzies zostawic. -Tam na polnocy wiecej jest bezdomnych niz tych, co maja dach nad glowa. - Laps pogladzil okrycie. - Ach, pare nocy na ziemi i bedzie wygladalo nie lepiej, jak stare, ktore... zgubilem - stwierdzil z usmiechem. Choc Laps, w listach przysylanych w normalnej kurierskiej poczcie do Stacji Kurierow w Warowni Fort, meldowal Harfiarzowi co jakis czas o koniecznosci obrony przed Faksem, gotowosc stopniowo slabla, gdy na granicach szesciu warowni nie dzialo sie nic wartego uwagi. Nic takiego, myslal Robinton, co Faks chcialby rozglosic na calym kontynencie. Robinton nigdy sie nie dowiedzial, skad Laps zdobywal informacje, ale samozwanczy Wladca Szesciu Warowni mial wewnetrzne problemy gospodarcze tajemniczej natury. Najpierw w kopalni, i to bardzo dochodowej, zdarzyl sie zawal. Wiele najwiekszych statkow rybackich nalezacych do Wysokich Rubiezy zaginelo w czasie sztormu. Drewno, ulozone do sezonowania, albo stawalo w plomieniach, albo splywalo rzekami, rozbite na drzazgi. Na polach rozpanoszyla sie zaraza, zbozowa, zmniejszajac plony. Ludzie Faksa musieli zajmowac sie tymi drobnymi katastrofami, za ktore nikt nie ponosil winy, czynnej ani biernej. Szerzyly sie pogloski o buntach wsrod pracujacych ponad sily gospodarzy, ale brutalni straznicy Faksa okrutnie tlumili te protesty: "winnych" zsylano do kopalni, a rodziny wyrzucano z domu i musialy sobie radzic na wlasna reke. Wsrod zbrojnych wybuchaly walki, ktore zazwyczaj konczyly sie smiercia kilku osob - zazwyczaj najbardziej brutalnych kapitanow i funkcyjnych. Tak wiec stopniowo, po kilku Obrotach, nawet Groghe stal sie mniej czujny, choc jego ludzie nadal strzegli granicy. Tarathel zmarl z przyczyn naturalnych, jak sie dowiedzial Robinton, spytawszy o to wprost Uzdrowiciela z Warowni Telgar. -Och, z zupelnie naturalnych przyczyn, drogi Mistrzu Harfiarzu - zapewnil tamten. - Sam sie nim opiekowalem. Klopoty z sercem, jak latwo zgadnac. Nigdy sobie do konca nie wybaczyl, ze Wladce Weyru zabito, gdy byl w goscinie w Telgarze. A do tego ciezko bylo dotrzymac kroku mlodym, jak Vendross i maly Larad... powinienem powiedziec Lord Larad, prawda? No coz, my dziadkowie, nie powinnismy stawac w zawody z mlodzieza... Rada zatwierdzila Larada na stanowisku po godzinnej dyskusji. Choc byl nad wiek wyrosniety, mial zaledwie pietnascie Obrotow, wiec wiekszosc czasu poswiecono na wybor wychowawcow. Zostali nimi Vendross i Harfiarz Falawny, z ktorym niegdys Robinton mieszkal w jednym pokoju, obecnie znakomity nauczyciel. Powstalo krotkie zamieszanie, gdy starsza przyrodnia siostra Larada, Thella, zazadala, by Rada uznala jej prawo do wladania Warownia. Jej bezczelnosc zgorszyla Lorda Tesnera z Igenu, najstarszego z Wladcow, ktory odrzucil wniosek. Pozostali Wladcy i Mistrzowie poparli go natychmiast. Na przyjeciu Robinton rozgladal sie za mloda kobieta, ciekaw osoby, ktora miala dosc odwagi, by upomniec sie o swoje prawa jako najstarsza z Rodu, ale zniknela bez sladu. Czesto zastanawial sie, co sie z nia dalej dzialo, bo wkrotce po tym wydarzeniu zniknela z Warowni Telgar. Mijaly Obroty, wypelnione normalnymi harfiarskimi obowiazkami: koncertami w swieta Rownonocy i Przesilenia i na Zgromadzeniach. C'gan bywal czestym gosciem w Cechu, zawsze serdecznie witany przez Robintona. Blekitny jezdziec zazwyczaj przywozil cos dla Camo - slodycze z kuchni Weyru albo zabawki. Probowal nawet ukladac mu palce na flecie i uczyl go prawidlowo dmuchac w instrument. -To taka ulga dla mnie, porozmawiac z toba, Mistrzu - powtarzal. - Wy jedni macie Weyr za cos wiecej niz kupke wezowych odchodow w tunelu. - Czesto wspominal "lepsze" dni, kiedy Wladca byl F'lon, a Weyr byl jeszcze popularny i aktywny. R'gul postanowil sie izolowac i rzadko pozwalal jezdzcom brac udzial w Zgromadzeniach, z wyjatkiem Bendenu i Neratu. -On sie boi - C'gan zrobil wymowna pauze, by Robinton zauwazyl jego potepienie - zeby nie rozdraznic Wladcow Warowni. Szczegolnie tych z Neratu i Bendenu, ktorzy przysylaja nam dziesiecine, jak powinni - podobnie jak Bitra, gdy Lord Sifer akurat o tym pamieta. Raid jest zachwycony jego zachowaniem. - Jezdziec przewrocil oczami. -A jak sobie daja rade synkowie? - Robinton zalowal, ze ma tak malo kontaktu z F'larem i Fnorem, nie tylko dlatego, ze byli to synowie F'lona. Szkoda, ze jeden z nich nie jest jego synem. Kiedys mial nadzieje, ze Camo nie przezyje pierwszego Obrotu, co sie czesto dzieciom zdarzalo. Czasem bylo ciezko - Robinton dobrze o tym wiedzial i zmuszal sie, by to robic - pytac innych o ich dzieci. To tak, jak naciskanie obolalego miejsca, by sie przekonac, czy wciaz jeszcze jest nadwrazliwe. Postanowil wiec sobie, ze wybierze sie na nastepne Zgromadzenie w Neracie. Mial nadzieje, ze namowi ojca, by opuscil Warownie Polkola i spotkal sie z nim w czasie swieta. Gdyby C'gan zasugerowal chlopcom, by przybyli do Neratu, moglby sie i z nimi zobaczyc. -Wspaniale chlopaki, a F'lar ma glowe na karku i znacznie lepszy pomyslunek niz F'lon - powiedzial z duma C'gan. - I wierza! Naprawde wierza! Widze to. Bylaby to ujma dla pamieci F'lona, gdyby zapomnieli - dodal i westchnal. - Mielismy dalsze straty. Nigdy nie widzialem tylu pustych weyrow, a ta leniwa... - zamknal usta, by nie obmawiac Jory, Wladczyni Weyru. - Nie rozumiem, dlaczego S'loner uwazal, ze ona sie nada. Nadaje sie, ale do niczego, i tyle. Nadchodza Nici, a nawet moj Weyr jest nie przygotowany - smutno potrzasnal glowa. Robinton zastanawial sie. Pod koniec ostatniego Przejscia w szesciu Weyrach bylo ponad trzy tysiace smokow z jezdzcami. Teraz, jesli sie nie pomylil w rachunkach, zostalo ich zaledwie trzystu. W dodatku nie wszystkie zdolne do walki z Nicmi. Nawet C'gan szybko zblizal sie do wieku, w ktorym nie beda sie z Tagathem nadawac do walki. Przez chwile dzwieczal mu w glowie refren Piesni-Zagadki: "Wszyscy odeszli, odeszli przed siebie"... Tylko jak? Robinton mial wazniejsze zmartwienia, niz odgadywanie odpowiedzi na pytania zawarte w starej piesni. Z najwieksza przyjemnoscia obserwowal rozwoj muzyczny Sebella. W nastepnym Obrocie chlopak pewnie zmieni stoly. Z niepokojaca regularnoscia dowiadywal sie o sposobie, w jaki Faks traktowal swoich poddanych, i jak niewielu teraz udawalo sie uciec. W dalszym ciagu wywieral nacisk na Wladcow Warowni, tak czesto i przemyslnie, jak tylko sie dalo. Grac w kolko jedna i te sama melodie mozna tylko do pewnego czasu, bo potem zaczyna sie slyszec tylko halas. Laps przesylal raporty. Robinton dostal nawet krotka notatke przemycona od Bargena, w ktorej mlody czlowiek powtarzal obietnice, ze odzyska Wysokie Rubieze, jako legalny spadkobierca Rodu. Potem pewnej nocy pojawil sie wyczerpany Laps, ktory niemal przez caly poprzedni dzien biegl z Nabolu do Cechu. -On... cos... knuje... - wydyszal, oparty o drzwi do mieszkania Robintona. Harfiarz posadzil go na najblizszym krzesle i nalal mu wina. -On jest szatansko chytry - powiedzial kurier, gdy juz pociagnal solidny lyk. - Nie zauwazylem, ze znikneli, i nie mam pojecia, dokad poszli. Ale polowa koszar w Nabolu swieci pustkami. A druga polowa nie ma pojecia, gdzie sie podziali ich koledzy. -Znasz kierunek? Laps potrzasnal glowa. -Obserwowalem nie te miejsca, ktore powinienem, i bardzo tego zaluje. Naprawde zaluje. Myslalem, ze znam jego wszystkie sztuczki. -Jakie sztuczki? -Uderza i lupi. - Nagle wyprostowal sie, a na jego twarzy odmalowalo sie przerazenie. - Ruatha! Tam powinienem byc! Ostrzec ich! -Ruatha! - krzyknal Robinton w tej samej chwili. -Daj mi biegusa, najszybszego, jakiego masz - zazadal Laps. -Jade z toba. -Nie, Rob. Ja potrafie sie ukryc w cieniu, ale ty jestes za duzy... -Jade! - Harfiarz juz przebieral sie w znoszona, ciemna i ciepla odziez. Rzucil zapasowa kurtke w strone Lapsa, ktory dygotal na nocnym chlodzie po dlugim biegu. Robinton zajrzal na chwile do kuchni, by chwycic prowiant na droge i zostawic kartke do Silviny, i juz byli za drzwiami. Zaskoczony wher-stroz zaskomlal na ich widok i pobiegl sladem tak daleko, jak pozwalal mu lancuch. Obudzili stajennego i kazali mu osiodlac Karego Olbrzyma dla Robintona, a dla Lapsa - szybkiego biegusa z Ruathy. Ostroznie wyprowadzili wierzchowce, by nie obudzic mieszkancow Cechu i Warowni, a potem Laps wskazal na trakt kurierski, ktory odchodzil od glownej drogi, prostszy i szybszy niz ona. Robinton zamierzal przeprosic Zarzadce Stacji, mial zreszta nadzieje, ze nie spotkaja po drodze kurierow. Gdy znalezli sie na prostej, wbili piety w boki wierzchowcow i popedzili galopem, ktory Robinton w kazdych innych warunkach uznalby za niebezpieczny, ale Kary i biegus Lapsa mialy pewny chod, a droga, mimo nocy rozwijala sie wyrazna blada, cienka wstazka. Od czasu do czasu prowadzac biegusy, by im ulzyc, dotarli nad ranem do Czerwonej Rzeki. Przynaglajac znuzone zwierzeta, jechali jak najpredzej sie dalo, az mineli zakret i zobaczyli przed soba Warownie Ruatha. Robinton, zrozpaczony, ujrzal okrutna scene, skapana w swietle poranka. Ze wzgorz ogniowych Warowni jeszcze zwisaly liny, po ktorych ludzie Faksa dostali sie do budynkow, nie budzac wher-stroza. Gdzie byl straznik - zastanawial sie Robinton. A moze go przekupiono, by ogluchl na ten czas? Dlaczego wher-stroz nie narobil halasu? Na kamieniach dziedzinca lezal rzad powykrecanych cial. Krwawe smugi wskazywaly, ze zmarlych wyciagnieto z Warowni i zwleczono po schodach na to miejsce spoczynku. Z Warowni wychodzili ludzie, obladowani odzieza i pieknymi meblami, ktore przywiozla Lady Adessa. Widzial tlumek przerazonych ludzi, pedzonych z chat w kierunku stajni. Widzial, jak w innym kierunku odjezdzaja jacys ludzie na biegusach, wygnanych z zagrody. Biegusy z Ruathy!!! Zwierzeta, ktorych Faks tak pragnal... a teraz zagarnal. Co gorsza, gdy wzrok Robintona bez przerwy wracal ku cialom na dziedzincu., wypatrzyl tam miedzy doroslymi takze drobne figurki i pomyslal o bystrej, zuchwalej Lessie. Ile ona mogla teraz miec? Dziewiec, najwyzej dziesiec Obrotow. Pochylil sie w siodle, bo ogarnely go mdlosci. Pozwolil, by Laps przeprowadzil Karego Olbrzyma w cien bezpiecznego schronienia. Odlegle krzyki i grzmot kopyt sprawily, ze Robinton znow spojrzal na zalosne pobojowisko. Z pol zegnano biegusy i pedzono je do stajni Faksa. Trzeba ostrzec Groghego. Podobnie jak Larada i Oterela. Ani Laps, ani Robinton nie mieli tu nic do roboty. Wymuszajac na znuzonych wierzchowcach jak najszybsze tempo, dotarli do najblizszego posterunku granicznego Groghego, gdzie obudzili zdziwionych straznikow i kazali im pozapalac ognie alarmowe na wiezy. Zmienili konie i popedzili z powrotem do Fortu. Tam Laps pognal po schodach na wieze bebnow, a Robinton zalomotal piescia do drzwi Groghego, wyrywajac ze snu nie tylko jego, lecz takze wszystkich przy tym korytarzu. -Faks najechal Warownie Ruatha - obwiescil Robinton, opierajac sie o framuge, by zlapac oddech. Bebny zaczely grzmiec, nadajac te sama zalobna wiesc. Laps nie zapomnial, jak sie obchodzic z paleczkami. -Co? - Groghe rzucil Mistrzowi Harfiarzy pelnie niewiary spojrzenie. - Niemozliwe! -Najechal i wymordowal wszystkich, nawet dzieci. Widzialem ciala. Ostrzeglem twoich straznikow. Ognie juz sie pala. -Och, Mistrzu Robintonie, naprawde wygladasz strasznie - powiedziala zona Groghego, podprowadzila Harfiarza do najblizszego krzesla i przezornie podala mu kubek wina. - Nie chcesz chyba powiedziec, ze kochana Lady Adessa nie zyje. Na pewno... - przerwala, bo kamienny wyraz twarzy Robintona starczyl za cala odpowiedz. - Och, to straszne! Po prostu straszne! Slusznie boisz sie tego czlowieka, Groghe. -Ja sie go nie boje, Benorio, ja nim gardze! - Groghe rozpial pas, wsunal zan solidny noz i znowu zapial sprzaczke. -Nie, nie! Groghe! - krzyknela. -Teraz dopiero widze Faksa jak na dloni, moja mila, wiec wiem, ze ukrywanie sie przed nim to nie metoda! -Nic nie mozesz zrobic, Groghe - potrzasnal glowa Robinton. - Zanim tam dojedziesz, Faks skonczy grabiez i wyjedzie do Nabolu. -No to chociaz straz, ktora pozostawi w Ruacie, zobaczy mnie i moich ludzi wzdluz granicy, panie Harfiarzu. Beda wiedzieli, ze ich do siebie nie wpuszcze. -Zaalarmuje Cech. Bedziesz potrzebowal tylu ludzi, ile sie da. -Ale nie ciebie, mimo wszystko - odparl Groghe. Korytarzem nadbiegl Grodon, Harfiarz z Fortu, juz uzbrojony. -Dobry chlopak - powiedzial Robinton, chwytajac go za ramie. - Biegnij do Cechu. Wszyscy czeladnicy i uczniowie, wszyscy, ktorzy potrafia jezdzic i poslugiwac sie mieczem, maja osiodlac biegusy i pojechac razem z Groghem. Jesli ktos sprzeciwi sie temu rozkazowi... - nie byl w stanie skonczyc. Grodon scisnal jego reke. -Niemozliwe, chyba zeby nie doslyszeli bebnow. -Slusznie - powiedzial Robinton i przez chwile sledzil wzrokiem oddalajacego sie harfiarza. Groghe po kolei walil piesciami w drzwi, by przyspieszyc wymarsz. W Warowni zaroilo sie od zbrojnych mezczyzn i rozpaczajacych kobiet. Robinton sklonil glowe na oparcie krzesla, powieki same mu opadly. -Prosze - Lady Benoria podtrzymala bezwladna dlon, w ktorej wciaz trzymal kubek. Dolala mu wina. Po twarzy plynely jej lzy rozpaczy. - Jestes pewien co do tych... dzieci? Kiwnal glowa. Do konca nie zapomni widoku martwych cialek. W jaki sposob Faks chce sobie przywlaszczyc takze Ruathe? Nagle zrobilo mu sie slabo. Lady Gemma! -Jestes ranny? - wykrzyknela zaniepokojona Lady Benoria i dotknela jego ramienia. Polozyl dlon na sercu, moze nazbyt dramatycznym gestem, lecz nie potrafil inaczej wyrazic chlodu, ktory przeniknal go do szpiku kosci. -Powinienes odpoczac - stwierdzila. -Wlasnie odpoczywam - odparl, wiec wyszla i pozwolila mu zamknac oczy. Obudzil sie, gdy Silvina potrzasnela go za ramie. Razem z Oldivem sprowadzili go schodami na parter i przez ciagnacy sie bez konca dziedziniec powiedli do Cechu i do lozka. Pojawil sie Sebell i zarami przyswiecil im na schodach. -Laps? - spytal, gdy Silvina razem z chlopcem sciagali mu wysokie buty. -Wzial wierzchowca i pojechal. Wygladal jak smierc na choragwi - odpowiedzial Oldive. -Zrobilem mu cos do jedzenia - powiedzial Sebell. -Bardzo dobrze! - ucieszyl sie Robinton, po raz kolejny wdzieczny losowi za rozsadek Sebella i jego chec niesienia pomocy. Ciekaw byl, dokad pojechal Laps i co zamierzal tam robic, ale myslenie o tym bylo dla niego za trudne. Kladac twarz na poduszce poczul, ze ma mokre policzki. Poczul jeszcze, ze Silvina przykrywa go futrem. Jakby cokolwiek moglo przykryc wspomnienie porannego widowiska w Warowni Ruatha! Faks sprawil, ze w calym kraju zaszumialo. Najpotezniejsi Wladcy Zachodu: rezolutny Oterel, mlody Larad z Vendrossem u boku, Groghe i Sangel z Poludniowego Bollu pomaszerowali z wojskiem na Nabol i spotkali sie z rozesmianym, niepokornym Faksem. Zaprotestowali przeciw zagarnieciu Ruathy i wymordowaniu calego jej Rodu. Robinton przylaczyl sie do nich wraz z Mistrzami Cechow, ktorzy teraz mieli bolesna swiadomosc tragedii w pelnym wymiarze. Raport Lapsa donosil, ze zamordowano nie tylko Wladce Warowni, jego Pania i dzieci, ale w ogole wszystkich przebywajacych w obrebie Warowni powinowatych, ktorzy przyznawali sie do przynaleznosci do Rodu. W ciasnej Wielkiej Sali w Nabolu Faks, otoczony pogardliwymi zoldakami, wysluchal tego, co mieli do powiedzenia, a potem poinformowal ich, ze jesli do wieczora nie wyniosa sie z jego Warowni, kaze ich pozabijac za wkroczenie na cudzy teren. -Nie jestes Wladca Warowni w Nabolu, Cromie ani Ruathy, nie masz do tego prawa, poza prawem grabiezcy - oswiadczyl Lord Sangel, sztywny z furii, lecz pelen godnosci. - Nie zagarniesz wiecej ziem bez zbrojnego sprzeciwu. Faks usmiechnal sie z pogarda i popatrzyl w rozesmiane geby swoich zbirow. -Sluze panom w kazdej chwili - powiedzial, wyraznie zachwycony taka perspektywa. - To wszystko, co macie do powiedzenia? No to won! Dal znak i jego ludzie zaczeli zblizac sie do grupy Wladcow Warowni i Harfiarzy. -Uwaga, wy tam, przy drzwiach! - Faks podniosl glos. - Bo sie zadepczecie w tloku! Sangel byl bliski wybuchu, Groghe pienil sie z furii, Oterel zbielal jak smierc. Vendross skrzywil sie, a obok niego mlody Larad jakims cudem zachowal zdecydowany wyraz twarzy. Z jasniepanska godnoscia mezczyzni zrobili w tyl zwrot i rownym krokiem wymaszerowali z Sali, zeszli po schodach i przez waski dziedziniec dostali sie do czekajacych tam wierzchowcow. Biegusy zaczely wierzgac, toczyc glowami i cofac sie nerwowo, bo udzielily im sie furia i ponizenie jezdzcow. Kary Olbrzym dwa razy probowal sie cofnac i kopal, gdy jakikolwiek biegus przysunal sie do niego. Robinton bal sie, ze dostanie wylewu, zanim znajda sie w pol drogi do granicy Nabolu. Przejechali przez Ruathe bez klopotow. Swiadomi, ze sa scigani i to tak, zeby o tym wiedzieli, zatrzymywali sie tylko, by napoic biegusy i dac im chwile wytchnienia, a samemu zjesc suchy prowiant, wieziony w torbach przy siodle. Robinton obserwowal towarzyszy, zeby nie zwariowac, wiec natychmiast zauwazyl zmiane nastroju, gdy tylko przejechali przez brod na Czerwonej Rzece. Nawet biegusy, choc znuzone, ruszyly razniejszym krokiem. Ostatnim wyzwaniem i obelga ze strony ludzi Faksa byla szarza, ktora wystraszyla kilka ostatnich wierzchowcow, przeprawiajacych sie przez brod. Na koniec zbiry ustawily sie wzdluz linii brzegu, rechocac i wykrzykujac sprosnosci. W uszach Wladcow Warowni wciaz pobrzmiewaly te wrzaski, nie pozwalajace zapomniec o hanbiacej klesce, gdy ruszyli droga do Fortu, do najblizszego posterunku granicznego. Tam wreszcie mogli dac ujscie stlumionym uczuciom i zloscic sie, ze nie przybyli do Faksa na czele wiekszego wojska, by wiedzial, ze serio my sla o zbrojnej walce i zadaniu mu kleski, w razie gdyby porwal sie na kolejny napad. Robinton wzial ze soba cos do jedzenia i do picia, a ze nie mogl dluzej sluchac bezuzytecznego gardlowania, odszedl na tyle daleko, by nie docieraly do niego te wyrzekania: powinno sie powiedziec, zrobic lub zasugerowac to czy owo, albo uciec sie do innych grozb. Czul, ze - w obliczu zbrojnych zastepow w otoczeniu Faksa - lordowie mieli szczescie, ze uszli bez szwanku, z wyjatkiem zbrukanego honoru i godnosci. Ten wyjazd od samego poczatku nie mial sensu i tylko wystawil ich wszystkich na posmiewisko, ale trzeba bylo przeciez jakos zaprotestowac! Tyle wiedzial. Szkoda, ze R'gul nie pozwolil jezdzcom zawiezc ich na smokach do Nabolu... wtedy odwrot nie bylby tak katastrofalny. Ale R'gul nie zgodzil sie na skorzystanie ze smoczych skrzydel i grzbietow, twierdzac, ze doskonale zna opinie Faksa o jezdzcach i nie zamierza ryzykowac zyciem kolejnego jezdzca i kolejnego smoka. Robinton upieral sie, ze konfrontacja z Faksem w ogole nie ma sensu. Nie braklo mu odwagi, ale nie mial ochoty na to, co wlasnie sie zdarzylo: by Faks z pogarda i lekcewazeniem odniosl sie do protestu Wladcow. Wiadomo bylo, ze ten lotr ma ich wszystkich w nosie. -Pomysl do niczego i tyle - powiedzial mu ktos przez ramie. O malo co nie upuscil klahu i jedzenia. Wyjely mu je z rak brudne palce. - Mozesz przyniesc jeszcze, bo umieram z glodu. Od trzech dni nic nie pilem. Powinienes ich przekonac, zeby zrezygnowali z tej wyprawy. Faks ciagle peka ze smiechu. -Gdzie byles, Laps? - spytal Robinton, odzyskujac zimna krew. Powinien byl wiedziec, ze Laps bedzie obserwowal ten caly zalosny epizod. -Tam, skad dobrze widac. - Szpieg potrzasnal glowa. Pochlanial jedzenie, prawie go nie gryzac. Popil winem i przelknal nastepny kes. -Sciagne cos jeszcze dla ciebie na droge powrotna - powiedzial Harfiarz. - To znaczy, jesli zamierzasz wracac. -Och, jestem tam potrzebny bardziej niz kiedykolwiek, zapewniam cie. - Laps wepchnal sobie reszte kanapki do ust, wzniosl oczy do nieba, zgorszony wlasna zarlocznoscia, i zaczal pospiesznie przezuwac. Wychylil ostatni lyk i oddal kubek Robintonowi prawie z zalem. - Jest gdzies tego wiecej? -Przyniose jeszcze, dla ciebie i dla siebie - odpowiedzial Robinton, przemknal sie z powrotem do obozu i zgarnal buklak i torbe przytroczona do siodla, pelna suszonego miesa na podroz. Wszyscy byli tak zaaferowani wyglaszaniem wlasnych blyskotliwych uwag po fakcie, ze w ogole nie zauwazyli jego znikniecia i ponownego pojawienia sie przy ognisku. -Masz... - Przerwal, widzac, ze Laps oparl sie o pien drzewa i zasnal jak susel. Usiadl w nadziei, ze bohaterski czlowieczek przebudzi sie i opowie mu o swoich planach. Sadzac z blysku w oku, Laps zdazyl juz wymyslic kilka interesujacych sposobow dokuczenia Faksowi. Robinton sam juz niemal zasypial, gdy uslyszal, jak ktos wola go po imieniu. Zostawil wiec Lapsowi buklak i jedzenie i wrocil tam, skad przyszedl. Rozdzial XIX Katastrofalna konfrontacja z Faksem przyniosla jednak cos dobrego. Mistrz Kowalski Fandarel wycofal z "Siedmiu Warowni" wszystkich Mistrzow. Pozostale Cechy poszly za jego przykladem. Faks byl tak zajety fetowaniem zagarniecia Ruathy, ze nie zorientowal sie od razu, co sie stalo. Potem zaczal skarzyc sie w glos i na rozne sposoby kusic Mistrzow do powrotu. Nie odwazyl sie nawet mscic na tych czeladnikach, ktorzy pozostali; zreszta wiekszosc wymknela sie po kryjomu z jego ziem. Nawet Mistrz Gornikow z Cromu wyniosl sie ze swojej siedziby i znalazl dla siebie nowe miejsce w jednym z Cechow Kowalskich w Telgarze. Mimo propozycji sowitej zaplaty, Mistrz Idarolan, ktory zostal Mistrzem Rybackim na miejsce Gostola, odmowil budowy kutrow dla Faksa, by zastapic te, ktore tajemniczo poznikaly z rybackich osad w Wysokich Rubiezach. Zostaly tam tylko male szalupy i kecze, mogace przewozic jedynie niewielkie ladunki, w dodatku na bliskie odleglosci. Jedynie Cech Uzdrowicieli nie odmowil Faksowi fachowej pomocy. Mistrz Oldive spokojnie stwierdzil, ze takie posuniecie byloby sprzeczne z sensem istnienia jego Cechu. Uszanowano to, podobnie jak uszanowano jego ludzi, ktorzy pozostali na terenach Faksa, by pomagac chorym i rannym.-Faks nie spodziewal sie odjazdu Mistrzow - stwierdzil Robinton z wielkim zadowoleniem. Naturalnie, harfiarzy Faks juz dawno wygnal albo wyszczul ze swoich ziem. Laps twierdzil, ze nieomal zbrodnia bylo tam posiadanie instrumentow muzycznych, albo co gorsza - spiewanie lub granie. -Ten czlowiek uparl sie, by innym zylo sie jak najgorzej. Calkiem niezle mu sie to udaje. Ale w koncu to sie obroci przeciwko niemu. -Miejmy nadzieje - sucho odparl Robinton. -Poczekaj, to zobaczysz - odparl Laps z niezwyklym optymizmem. -Wlasnie czekam. Mistrz Harfiarzy czekal przez nastepnych piec Obrotow, przez ten czas wprowadzajac liczne ulepszenia w Cechu. Poprosil Groghego o przydzielenie mu najlepszego zapasnika ze swojej gwardii, by uczyl uczniow i czeladnikow samoobrony i jeszcze czegos, co bynajmniej nie podobalo sie bardziej pewnym siebie mlodym studentom: jak i kiedy uciekac i ukrywac sie, by nie zostawiac po sobie sladow. Ku zdumieniu Robintona, Sebell trenowal z dzika zacietoscia: tylko Saltor, przelozony strazy, albo jego krzepki pomocnik Emfor chetnie stawali przeciw niemu w ringu. -Sebell jest zdumiewajacy - powiedzial kiedys Robinton do Sal tora, gdy mlody harfiarz przygwozdzil Emfora do maty trzema chwytami. Saltor popatrzyl na niego z rozbawieniem. -To ciebie chce tak bronic, Mistrzu Robintonie. Trzymaj go przy sobie, a zapomnisz o strachu. -Wlasciwie nie sposob go utrzymac z dala ode mnie - odparl Robinton, zastanawiajac sie, jakim cudem udalo mu sie wykrzesac tyle oddania w tym chlopcu, zreszta spokrewnionym. -Mozna to powiedziec o kazdym z nich? - dodal Saltor, a Robinton poczul sie wielce skrepowany. - I bardzo dobrze, moim zdaniem - zakonczyl i podszedl do zapasnikow, by poprawic jakis chwyt. Sprawnosc Sebella w zadnym wypadku nie ograniczala sie do fizycznych popisow. Wchlanial wiedze i umiejetnosci niemal rownie szybko, jak niegdys jego uwielbiany mistrz. Robinton niechetnie odeslal go na caly Obrot na praktyke nauczycielska w Warowni Igen i dopiero wtedy przekonal sie, jak bardzo zaczal polegac na chlopcu; musial sprowadzic go z powrotem. Sebell mial jakis specjalny zmysl, ktory mowil mu, kiedy Robinton potrzebuje pomocy i niepostrzezenie przejal tyle obowiazkow, ze ani Mistrzowie, ani starsi czeladnicy nie mieli serca odebrac Robintonowi jego bezcennego pomocnika. To wlasnie Sebell znalazl sposob na Trallera, niezwykle psotnego ucznia, ktory wszystkich mistrzow w Cechu doprowadzal do ostatecznosci swoimi figlami i przemyslnym wykrecaniem sie od wszystkich prac, ktore mu nie odpowiadaly. W dodatku nie sposob bylo go oskarzyc o te wszystkie uczniowskie sztuczki... w sypialni zawsze znajdowal sie ktos inny. Traller zawsze w pore znikal, gdy rozdzielano prace i zawsze mial w zanadrzu stosowne usprawiedliwienie nieobecnosci. Nie bylo biegusa, ktorego by nie potrafil dosiasc, ze stu krokow potrafil sztyletem przygwozdzic muche do sciany, zawsze sie wywinal na macie nawet najsilniejszym przeciwnikom i w ogole nie mial sumienia. Posiadal za to bystry umysl i niezwykla zdolnosc do wymyslania wymowek. Byl uosobieniem buntu, a mimo to Robinton lubil go, choc chlopak czesto wedrowal na gore do jego gabinetu, by otrzymac stosowna kare. Mial dobry sopran, ale go stracil po mutacji, a z umiejetnosci muzycznych najlepiej opanowal bebnienie. W wiezy, gdzie sie wyroznial, albo na kazdej powierzchni, ktora choc troche rezonowala. Bebnil palcami- jeden z jego wspolmieszkancow utrzymywal, ze bebnil nawet palcami nog o rame lozka - bebnil paleczkami, a nawet od czasu do czasu w jadalni, gdy trafila sie okazja, bebnil koscmi udowymi drobiu o stol. -Chodzi o Trallera - zaczal Sebell pewnego wieczoru, gdy Robinton odpoczywal po kolacji. -Ojoj - jeknal Harfiarz - co takiego zbroil tym razem? - Skonczyly mu sie juz pomysly na sensowne kary, ktore moglyby ukrocic wybryki chlopca. -Pomyslalem sobie, Mistrzu, ze moze lepiej poszloby mu szkolenie u Lapsa - powiedzial Sebell, z chytrym usmieszkiem obserwujac reakcje Robintona. - Mam wrazenie, ze Laps wyglada starzej i jest coraz bardziej znuzony za kazdym razem, gdy sie u nas pojawia. Przydalby mu sie ktos do pomocy... chocby po to, by biegal z raportami dla ciebie. Gdy Sebell spostrzegl, ze Robinton rozwaza jego pomysl, dodal: -Nikt nie zdola opanowac Trallera, ale Laps bedzie wiedzial, jak wykorzystac cala te energie. -Mysle, ze stworzyles znakomita wizje przyszlosci dla tego mlodego czlowieka, Sebellu. Nie mam pojecia, dlaczego sam na to nie wpadlem. Sebell zasmial sie: -Masz jeszcze pare innych spraw na glowie. Robinton zgodzil sie z tym w calej rozciaglosci i wrocil do rozwiazywania nie cierpiacych zwloki problemow, takich jak opracowywanie nowych przydzialow dla harfiarzy na nastepny Obrot. Ale dopracowal pomysl Sebella, gdy Laps nastepnym razem wsliznal sie do jego gabinetu, a jego sladem przywedrowal Sebell zjedzeniem i napojami dla wywiadowcy. -Mam tu kogos, kogo moze zechcesz szkolic, Laps - powiedzial Robinton. -He? - Laps skrzywil sie mocno. - Samemu szybciej sie podrozuje. I bezpieczniej. Ach, dzieki, Sebellu, z niezwykla przenikliwoscia zaspakajasz moje potrzeby. - Wgryzl sie w pasztecik i zul, sluchajac, co ma do powiedzenia Robinton. -Uwazam, ze powinienes wziac pod uwage mlodego Trallera jako kandydata na ucznia. - Harfiarz twardo postawil sprawe. -No, dobrze, jesli tak to widzisz, to go przegimnastykuje... -Albo to zrobisz, albo chlopak wraca do Keroonu, poniewaz Cech Harfiarzy nie jest w stanie zrobic dobrego uzytku z jego... specyficznych umiejetnosci. Nie mowiles przypadkiem, ze nie sposob byc w kilku miejscach na raz? Jesli ja potrzebuje pomocnika, to i tobie sie przyda. Laps sluchal z wielka uwaga: -Traller to nie byle chlopczyk... - potrzasnal glowa. - Nienawidze narazac ludzi, a tam u Faksa jest niebezpiecznie. -Tym bardziej potrzebny ci... pomocnik - oswiadczyl znaczaco Sebell. Laps wydal gardlowy odglos. -Chyba chciales powiedziec "cien", co? - spytal, celujac kciukiem w mlodego harfiarza, ktory odpowiedzial usmiechem, chetnie przyjmujac docinek za dobra monete. Robinton zamrugal i tez sie rozpogodzil, a potem wybuchnal glosnym smiechem, bo miedzy nim a mlodym czlowiekiem istnialo pewne odlegle podobienstwo rodzinne: w kolorze i rozstawie oczu, ciemnych wlosach, bardzo scisle skreconych przy samej glowie, w ostro zarysowanych podbrodkach i nosach. Sebell byl teraz rownie wysoki jak Mistrz Harfiarzy, a przez wiele Obrotow przejal tez niektore gesty i nawyki Robintona. Spojrzeli na siebie i usmiechneli sie z pelnym zrozumieniem oraz wzajemnym szacunkiem. -No, to dawaj go - powiedzial Robinton, chociaz uczniowie dawno juz powinni byli spac. - Pewnie gdzies siedzi i bebni... -Jest na zewnatrz - Sebell wskazal korytarz. - Znalazlem go na schodach w wiezy bebnow. Chcial wypatrzyc, kto to zajechal do nas tak pozno w noc. -No, coz, to brzmi obiecujaco - stwierdzil Laps i sam wychylil sie za drzwi, by zaprosic mlodego Trallera do towarzystwa. Staneli naprzeciw siebie, obserwujac sie ostroznie, jak dwa obce psy. - Wybaczcie nam, Robintonie i Sebellu - powiedzial Laps po dluzszej chwili milczenia, ujal Trallera za ramie i wyprowadzil go przed soba z pokoju. Nastepnego dnia rano Laps kazal Robintonowi nadac chlopcu pseudonim "Smyk" i przydzielic mu go jako ucznia do zadan specjalnych. -Mowilem ci, ze ma wrodzony talent - powiedzial Robinton zadowolony z siebie. Laps parsknal. -Zobaczysz dopiero, jak go przeszkole. - Usmiechnal sie, nie- zrazony. - Bedzie dobry, bedzie. Dzieki, Rob. Aha, zabieram go ze soba. Mam juz dwa biegusy, osiodlane i gotowe do drogi. Jak kazdy dobrze wychowany Keroonczyk - Laps usmiechnal sie, okreslajac Smyka tym slowem - maly trzyma sie na wierzchowcu jak pijawka. - Przy samych drzwiach zatrzymal sie i dodal: - A biega jak wiatr. Laps na zmiane ze Smykiem dostarczali raporty, przez nastepne dwa lata. Nagle, pewnej nocy, Smyk pojawil sie niespodziewanie, usmiechniety i zadowolony, przerwal Robintonowi czytanie semestralnych sprawozdan o postepach w nauce. -Laps mowi, ze w Warowni Ruatha wyprawia sie cos dziwnego. -Tak? - Robinton z radoscia oderwal sie od sprawozdan. Z niektorymi sie wcale nie zgadzal, a poza tym irytowal sie, gdy jego ulubieni "synkowie" nie dorastali do poziomu, jaki jego zdaniem powinni byli osiagnac. -Zdaje sie, ze zle sie tam dzieje. Zmienilo sie juz czterech zarzadcow, a zadnemu nie udalo sie wydusic zadnych zyskow z Warowni - usmiechnal sie Smyk. - Wyglada na to, ze wszelkie ich proby spelzaja na niczym, w taki, czy inny sposob. A wiadomo, ze Faks niechetnie wita wiesci o jakimkolwiek niepowodzeniu. -Hmmm. To bardzo ciekawe. Cos w rodzaju ukrytego buntu? Smyk parsknal, dokladnie w ten sam sposob, co Laps. -Z taka sluzba? To najbardziej bezuzyteczna banda niedojdow, jaka w zyciu widzialem. A odkad zjawilem sie na pomocy - wskazal kciukiem kierunek - poznalem wszelkie sposoby unikania ciezkiej pracy, jakie czlowiek zdolal wymyslic A to cos znaczy. Jedyny sposob, zeby ludzie zrobili cos chocby na poly porzadnie, to postawic nad nimi nadzorce z batem. Faks ma jednak ograniczona liczbe swoich ludzi, za to bardzo wiele gospodarstw - usmiechnal sie szeroko. - Choc zgromadzil niewyczerpane mnostwo batogow z zelaznymi kolcami. -Jedna warownia, jeden Wladca, warto zapamietac to powiedzenie - stwierdzil sentencjonalnie Robinton. -Tak jest - Smyk puscil jego slowa mimo uszu. - Laps specjalnie polecil, zebym ci opowiedzial o Ruacie. -Co tam moze sie dziac? - spytal Robinton, raczej retorycznie. - Jesli nie ma nikogo, kto powodowalby te klopoty, to czy to naprawde klopoty, czy tez zwykle lenistwo nadzorcow? Smyk wzruszyl ramionami. Wyrosl na szczuplego, umiesnionego mezczyzne, niewiele wyzszego niz jego preceptor. Z pewnoscia cwiczyl wtapianie sie w tlum, ale brakowalo mu talentu Lapsa; nie byl w stanie ukryc bystrego, ciekawskiego blysku w ciemnych oczach. -Tam jednak cos jest. Cos jakby... - przechylil dlon na jedna, potem na druga strone gestem, ktory wyraznie zapozyczyl od Lapsa - ...ogolna niepewnosc. Jakby ktos cie caly czas obserwowal. Ale kto? I po co by to robil? -Powinienem sam... -Nie, nie powinienes - Smyk uniosl dlon. - Harfiarski blekit to natychmiastowy cel dla kazdego Faksowego zoldaka. Nie twierdze, ze w Ruacie sa najlepsi gwardzisci, ale nie powinienes ryzykowac glowa... Mistrzu Robintonie - dodal tytul po chwili namyslu, jako wyraz szacunku. - Przy okazji, Bargen jest coraz bardziej aktywny w Wysokich Rubiezach, teraz, gdy ma w Weyrze wiecej ludzi. -Ale uwazaja na siebie, prawda? -Bargen jest strachliwy jak stara baba - odparl Smyk z niesmakiem. - Pewnie, chce przezyc, zeby w koncu odebrac Wysokie Rubieze. Wiec wlasciwie nikt sie nie buntuje, gdy wysyla innych, by realizowali jego plany. Calkiem niezle potrafi namieszac. -Nie narazajac innych? -Och, Mistrzu Robintonie, oni i tak wola robic cokolwiek niz nic - stwierdzil Smyk. - Zostalo im jeszcze troche dumy, wiesz? Robinton kiwnal glowa. -Czy w Bendenie przypadkiem nie zapowiada sie Wyleg? - spytal Smyk. Robinton kiwnal glowa. -Juz niedlugo. Jora nie zyje. - Robinton znal te szczegoly z listu, ktory Mistrz Oldive dostal od czeladnika uzdrowicielskiego z Warowni Benden, przebywal on w Weyrze na polecenie R'gula, by jak najdluzej utrzymac Jore przy zyciu. Pamietajac, jak Jora obzerala sie na uczcie z okazji Naznaczenia - a przeciez bylo to wiele Obrotow temu - Robinton bez zastrzezen uwierzyl, ze zmarla z przejedzenia. Uzdrowiciel byl wstrzasniety jej wygladem i zgodzil sie, ze nalezy ja pochowac pomiedzy. -Slyszalem bebny. Czy dobrze zrozumialem, ze krolowa rzeczywiscie zlozyla zlote jajo? - Smyk przechylil z nadzieja glowe, a Robinton przytaknal. -W ostatniej chwili, co? - Mistrz ponownie kiwnal glowa, a Smyk spytal: - Jedziesz na Naznaczenie? -Mam nadzieje. - Robinton nie byl pewien, czy Weyr wysle jakiekolwiek zaproszenia, ale nie znaczylo to, ze Mistrzowie Cechow zostana wylaczeni z ceremonii. Od smierci S'lonera Wylegi i Naznaczenia staly sie rzadkoscia. -Nemorth dozyje? - na twarzy Smyka malowal sie niepokoj. -Prawdopodobnie tak. Nawet bez jezdzca sprobuje dotrwac do Wylegu. -Myslisz, ze nastepna Wladczyni Weyru bedzie lepsza od Jory? Robinton parsknal. -Trudno byloby znalezc gorsza. -Wiec jezdzcy wyrusza na Poszukiwanie, prawda? -Mysle, ze tak. Teraz Smyk pokiwal glowa. -Chyba juz pojde. -Dokad? -Mam sie z nim spotkac... - to zawsze oznaczalo Lapsa - ...w Wysokich Rubiezach. Siedzi tam Faks i przygotowuje sie - wykrzywil usta - do kolejnego "objazdu". -Objazdu? -Robi inspekcje, zeby dowiedziec sie, dlaczego gospodarstwa nie przysylaja mu tyle, ile by chcial. -Zycze mu powodzenia'- odrzekl kwasno Robinton. -Chyba nie jemu, ale tym nieszczesnikom, ktorych pobije. Smyk zniknal za drzwiami. Przez kilka nastepnych dni Robinton mial przeczucie, ze cos sie wkrotce zdarzy. Nie zdziwil sie wiec, gdy Sebell wprowadzil do niego zdyszanego, ubloconego kuriera. Natomiast wiadomosc go oszolomila. -Smyk kazal powtorzyc, ze powinienes przyjechac, Mistrzu Robintonie. -Dokad? - Robinton skoczyl na rowne nogi, gdy tylko zobaczyl, kto towarzyszy Sebellowi. Razem z czeladnikiem usadzili wyczerpanego mezczyzne w fotelu, a Sebell nalal mu wina. -Faks... wyjechal do Ruathy. Smoczy jezdzcy... z nim razem. -Do Ruathy? Jezdzcy? Z nim? Kurier przytaknal, popijajac wino. -Na Poszukiwanie. - Skrzywil sie. - Trzeba miec odwage, by wybrac sie... do Wysokich Rubiezy. Robinton byl zdumiony. -Ale kto? Kurier pokrecil glowa. -Masz to zrobic. Laps i Smyk, tak powiedzieli. -Ile mam czasu? - spytal Robinton, machnieciem reki zbywajac zastrzezenia, ktore Sebell juz chcial wyglosic. -Faks sie spieszy. Lepiej, zebys byl tam na miejscu. -To prawda, tak bedzie najlepiej! - Robinton poczul przyplyw dzikiego podniecenia i westchnal z ulga. Zignorowal wyrazny niepokoj w twarzy Sebella. - Zajmij sie nim, dobrze, Sebellu? I popedzil po schodach do pokojow Silviny. -Daj mi jakies zniszczone ubranie, odpowiednie dla slugi - zazadal. -Co ty znowu wymysliles? - skarcila go, podparla sie pod boki i poslala mu gniewne spojrzenie. -No, chociaz ty daj mi spokoj - ostrzegl, o wiele ostrzej niz zamierzal, i wskazal na klucze u jej paska. - Musze pasowac do roli. -Jesli chcesz cos gdzies "zalapac", wybij to sobie z glowy, Robintonie. Wyslij Sebella. -Nie, Sebella nie - rozzloscil sie. - Nie moge go narazac. -A siebie mozesz? - zdenerwowala sie i niechetnie poprowadzila go w dol do magazynow. - Jak zamierzasz zamaskowac swoj wzrost? - spytala gniewnie, szukajac nowego argumentu, by go zniechecic. Natychmiast sciagnal ramiona, zgarbil sie, ruszyl przed siebie i zaczal zarzucac barkiem, jednoczesnie zamiatajac bezwladna noga. -Moze lepiej byloby, gdybys utykal - powiedziala po krotkiej obserwacji. - Mhmmm. Jakby ktos kopnal cie w czule miejsce. Westchnela z rezygnacja. Zanim przylaczyl sie do nich Sebell - wystarczylo jedno spojrzenie na twarz Mistrza, a zachowal wszystkie zastrzezenia dla siebie - oboje znalezli odpowiednio znoszone ubranie dla Roblntona. Nawet Sebell musial sie zgodzic z tym, ze gdy Robinton garbil sie i utykal, w zaden sposob nie przypominal wysokiego, pelnego godnosci Mistrza Harfiarzy Pernu. -Jesli chwile poczekasz, troche je pomocze w gnojowce - zaproponowala usluznie Silvina z psotnym blyskiem w oku. Sebell zaczal rechotac patrzac jak Robinton otrzasa sie z niesmakiem, ale w chwile pozniej oniemial, gdy mistrz rzucil mu odziez i polecil sie nia zajac. -Fetor niewatpliwie zniecheci innych do nadmiernego zblizania sie do mnie - powiedzial Robinton ze smetnym westchnieniem. - Gdy mnie nie bedzie, Sebellu, masz mowic wszystkim, ze zlapalem goraczke i trzymac ich z dala od moich pokoi. Sebell przytaknal, choc widac bylo, jak bardzo mu sie nie podoba, ze jego Mistrz wplatal sie w tak podstepna gre. W dalszym ciagu jednak wiedzial, kiedy zachowac krytyczne uwagi dla siebie. Robinton wlozyl przebranie dopiero po przejechaniu przez Czerwona Rzeke. Kary wierzgal i odsuwal sie od torby przy siodle, w ktorej byly cuchnace lachy. Rob zostawil biegusa u straznikow i ostrzegl, by zdwoili czujnosc. Potem ruszyl ukradkiem do Ruathy. W tamtejszej stajni odkryl, ze tkwia tam tylko dwie smetne mleczne krowy. Rozgladal sie z niesmakiem po pomieszczeniu, gdy na niebie jakby znikad pojawilo sie skrzydlo smokow, a jakis przerazony mezczyzna, pedzac tak szybko, ze o malo sie nie przewrocil, zaczal wrzeszczec na caly glos: -Jezdzcy! Smoki! Faks jedzie! Jezdzcy! - i z krzykiem zniknal w Warowni. W przebraniu durnego slugi Robinton mogl wyjsc i pogapic sie na zdumiewajacy widok pelnego smoczego skrzydla na niebiosach Ruathy. Niektore bestie jeszcze strzelaly z pyskow resztkami plomienia. Zatrabily jeden po drugim. Zabrzmialo to, jakby byly zdziwione, pomyslal. Gdy kolowaly, znizajac sie do ladowania, wypatrzyl blekitnego, ktorym na pewno byl Tagath. Potwierdzilo to jego podejrzenia, ze to skrzydlo F'lara. Trzeba bylo miec nie lada odwage, by prowadzic Poszukiwania w Wysokich Rubiezach. Moze uda sie jakos porozmawiac z C'ganem. Moze wreszcie bedzie mial szanse, by spotkac sie z doroslym F'larem. Ciekawe, czy R'gul zgodzil sie na prowadzenie Poszukiwan w tym rejonie. Raczej nie. Potem Robinton zwrocil mysl ku wymaganiom chwili. Przyglupi sluga bylby przerazony takim strasznym widokiem i pobieglby szukac schronienia, pomyslal, i ruszyl przed siebie tak szybko, jak pozwalalo mu na to udawane kalectwo. Po chwili dolaczyl do innych ludzi, krecacych sie po dziedzincu. Zarzadca, pojawil sie na schodach, z przerazona mina, by sprawdzic, czy poslaniec mowi prawde, i zaczal wykrzykiwac sprzeczne rozkazy do wszystkich wokol, a potem zlapal jednego ze slug i popchnal go w kierunku Warowni. -Trzeba sie przygotowac. Musimy cos zrobic! Zdobyc jedzenie! Musi byc porzadek... w Warowni! A wy... macie...pracowac, az wam... jaja... odpadna! - przy kazdej przerwie wymierzal kopniaka lub wpychal jakiegos oberwanca do Warowni. Robintonowi udalo sie prawie wywinac od kopniaka, ale chetnie wszedl do Warowni. Na chwile zatrzymal sie, wstrzasniety widokiem niegdys pieknego korytarza i Wielkiej Sali, widocznej zza wylamanych podwojnych drzwi. Potem ktos na niego wpadl i w ten sposob przypomnial mu o roli, w jakiej sie tu znalazl. Jakas starucha dygocacymi rekami rozdawala miotly i szmaty na kijach; obok rozczochrana sluzaca podawala wszystkim inne narzedzia do sprzatania. Potem sluzbe pognano po schodach i kazano pozamiatac i przygotowac pokoje, ktorych nie uzywano od czasu masakry, sadzac z ich obrzydliwego wygladu. Robintona wepchnieto do komnatki, w ktorej okno musialo byc otwarte od kilku Obrotow: nawialo do niej lisci, galazek i kurzu tak, ze smieci tworzyly male zaspy po katach. Popiol na kominku skamienial. Kapa na lozku zostala tak poplamiona i zmoczona, ze nalezalo ja wyrzucic, tylko ze nie wiadomo bylo, czym ja zastapic. Jedno sprzatanie zreszta zdolalo tylko nieco naruszyc wierzchnia warstwe brudu, pokrywajacego posadzke. Zarzadca przeganial ich z pokoju do pokoju, krzyczac, by sie pospieszyli, zeby ktos przyniosl wiecej czystej wody, zeby lepiej pracowali, i kopniakami karcil tych, ktorzy w jego pojeciu nie dosc sie starali. Robinton nie rozumial jednego: w jaki sposob zarzadca, ktory jest cokolwiek wart, mogl dopuscic, by Warownia, niegdys tak zadbana, przeistoczyla sie w taki chlew. Wystarczyloby sprzatac raz na miesiac, by utrzymac ten pokoj w porzadku. Udalo mu sie doszorowac podloge przed przyjazdem Lorda i jego swity. Potem wyciagnieto go za kolnierz na korytarz i poslano, by pomogl zaprowadzic biegusy Faksa do stajni. Wielka Sala jakos przetrwala zmasowany atak sluzby i wygladala nieco lepiej. Tu i owdzie zostaly wprawdzie plamy wilgoci, no i nikomu nie udalo sie dosiegnac do sufitu, by wytluc pajaki i posciagac ich powiewne sieci, ktore zwisaly w wielkich strzepach. Wszedzie panowalo straszliwe zamieszanie, rozlegaly sie krzyki, wrzaski, z kuchni dochodzilo podniecone szczekanie rozjuszonych psow, wiec Robinton nawet ucieszyl sie, ze go wysylaja do biegusow. Mial tylko nadzieje, ze ktos zdazyl juz uporzadkowac stajnie. Zobaczyl Faksa z gniewna mina, jak uderza sie po cholewie buta ciezka, twarda szpicruta. Zobaczyl tez Lady Gemme w zaawansowanej ciazy, ktora troskliwie zdejmowalo z wierzchowca dwoch osilkow. Wsrod dziwnie niedopasowanej swity znalazlo sie kilka kobiet, ktore podbiegly jej na pomoc, gdy znalazla sie na ziemi. Podtrzymywaly ja, gdy ciezko wspiela sie na schody i powlokla do Warowni. Robinton poczul dla niej ogromne wspolczucie i mial nadzieje, ze przydziela jej pokoje w lepszym stanie niz ten, ktory probowal wysprzatac. Czy Faks probowal zabic te kobiete? Prawdopodobnie tak, jesli we wczesniejszych raportach Lapsa byla choc odrobina prawdy - a niewatpliwie byla. Robintona popchnieto, by poprowadzil kilka biegusow naraz, co bylo bardzo klopotliwe, biorac pod uwage jego udawane kalectwo. Dwoch brutali Faksa poszlo za nim, by pilnowac calej grupki pospiesznie spedzonych sluzacych, ktorzy mieli zaopiekowac sie wierzchowcami. Sa z Ruathy, pomyslal Rob kwasno, wrocily tam, skad przyszly. Dwie mleczne krowy, ktore poprzednio zamieszkiwaly stajnie, gdzies zniknely. Pewnie zostana podane dzis wieczor na stol Wladcy Warowni, twarde jak stara cholewa. Robinton nie staral sie pracowac lepiej niz inni, mimo ze go popychano i kopano, by "wzial sie porzadnie do roboty". Choc bardzo dobrze wiedzial, ze sluzba w Cechu Harfiarzy i Warowni Fort pracowala w przyzwoitych warunkach, dopiero teraz zagoscilo w nim wspolczucie dla tych, ktorym zycie nie dalo dosc rozumu lub energii, by dzieki nim mogli zdobyc lepsza pozycje. Zal mu bylo zmeczonych biegusow, choc sam czul sie rownie strudzony jak one, gdy dano mu, jak innym, sierp i kazano isc naciac swiezej paszy dla zwierzat. Teraz juz nie musial udawac, ze jeczy i kuleje. Przez caly dzien nie mial nic w ustach... a jesli jego podejrzenia byly sluszne, prawdopodobnie w Warowni nie znajdzie sie dosc zywnosci, by nakarmic przyjezdnych, a tym bardziej stalych mieszkancow. Ciekawe, czy jezdzcy smokow przywiezli ze soba wlasny prowiant. I jak tu dotrzec do C'gana, jesli przez caly dzien bedzie odsylany od jednego zajecia do drugiego? Bardzo niedobrze, ze nie potrafil sie kontaktowac z Tagathem tak dobrze, jak niegdys z Simanithem. Gdy w koncu zbrojni uznali, ze o wierzchowce zadbano w wystarczajacym stopniu, Robinton wraz z pozostalymi mezczyznami wrocil do Warowni. Wszyscy pomrukiwali cos o jedzeniu. Sciemnialo sie, ale zapalono tylko zary; ich ponure cmienie bylo kolejna oznaka biedy panujacej w Warowni. -Chleb, jak bedziem mieli szczescie - powiedzial jeden ze sluzacych, wlokac sie w strone kuchni. -Szczescie o nas dawno zapomnialo - odrzekl drugi. - Wszedzie bym poszedl, byle sie stad wyniesc. -Tak, zawsze harowka, nie dadza wytchnac - zgodzil sie pierwszy. - A ty kto? - nagle spytal Robintona i popatrzyl na niego uwaznie. -Przyjechalem z nimi - Mistrz Harfiarzy wskazal kciukiem idacych przed nimi zolnierzy. Chcial sie wyprostowac, by ulzyc zbolalym plecom, ale watpil, czy mu to pomoze, a poza tym bal sie. I tak przewyzszal o glowe swoich towarzyszy z przypadku. Pierwszy z mezczyzn wydal gardlowy odglos, jakby warczal. - I odjedziesz z nimi? -Nigdzie nie pojade, tu mnie zostawiaja - odparl Robinton z uraza. Doszli do wejscia kuchennego i pierwszy z nich az sie cofnal, przerazony panujacym tam chaosem, brzekiem garnkow i krzykiem bitych ludzi. Nagle ponad halas wzniosl sie meski glos, wydajacy rozkazy, przechodzacy we wrzask, jesli ktos nie reagowal od razu. -Do diaska, z jednej strony sie spalilo, a z drugiej jeszcze surowe! - ryknal z gniewem i frustracja. Jakis pies zalosnie zaskomlal z bolu. Robinton uslyszal odglosy ciosow, krzyki i jeki; to pewnie kucharz wyladowywal sie na bezbronnych podkuchennych. -Zjadlbym bez soli kazde mieso - mruknal pierwszy sluzacy do siebie, oblizujac marzycielsko usta. Odetchnal gleboko. -Dla nas to tylko zapach zostanie - odpowiedzial mu drugi. Zapach zreszta wcale nie byl apetyczny. Robinton skorzystal z tego, ze sluzacy zainteresowali sie kuchnia i ukradkiem wycofal sie w cien. Gdy przechodzili przez glowne drzwi Warowni, zauwazyl, ze ani tam, ani w Sali nie ma straznikow. Nie moglby tam wejsc w przebraniu sluzacego, ale na pewno udaloby sie zakrasc do koszar i przebrac w cos... bardziej odpowiedniego. Dotarl tam akurat w momencie, gdy jeden z kaprali przydzielal warty na wieczor. Ukryl sie w schowku na ubrania, gdy zolnierze przechodzili obok, a przycmiony blask zarow zyczliwie nie zdradzil jego obecnosci. Na szczescie niektorzy zolnierze Faksa byli postawni i wysocy; przywiezli tez ze soba zapasowe mundury. Wybral najczysciejszy, z radoscia zrzucil brudne, przepocone szmaty i zalozyl nowe przebranie. Bylo troche za luzne w biodrach i przykrotkie u dolu, ale spial je wlasnym pasem, wiec spodnie nie opadaly. Rekawem starej koszuli przetarl buty, zgarniajac z nich warstwe stajennego brudu. -Gdzies ty byl, do cholery? - ktos krzyknal. Obrocil sie na piecie i zobaczyl kaprala. -Poszlem sie odlac - mruknal, zastanawiajac sie, czy nie wyda go gwaltowne bicie serca. -To zjezdzaj do Warowni. Kazden ma tam isc, jakby te durne jezdzce nie umialy sie zachowac jak trzeba - usmiech na twarzy zolnierza wskazywal, ze z wielka checia udzielilby im lekcji dobrych manier. -Ta jest - odparl Robinton. Wyprostowal ramiona, co nie bylo latwe po calym dniu garbienia sie i minal ostroznie kaprala, jakby sie spodziewal, ze ten pogoni go kopniakiem. Ale nic sie nie zdarzylo. Szybkie spojrzenie przez ramie powiedzialo mu, ze zolnierz pochylil sie nad jukami, szukajac pasa do miecza. Dotarlszy do budynku, Robinton musial zwolnic, by nie wyprzedzic dwoch kolejnych kaprali, eskortujacych Faksa z jedna z jego kobiet. Nadzorca, klaniajac sie unizenie, zapraszal ich do srodka. Robinton przemknal przy scianie, jakby celowo maszerowal za nowo przybylymi i zajal miejsce posrodku miedzy dwoma wartownikami. Zaden nie zwrocil na niego uwagi, wpatrywali sie w smoczych jezdzcow zasiadajacych przy skladanym stole, ustawionym pod katem prostym do glownego stolu, stojacego na drewnianym podwyzszeniu. Robinton z ulga dostrzegl srebrzyste wlosy C'gana, a potem podniosl wzrok i przyjrzal sie mlodemu jezdzcowi, F'norowi. Nie sposob bylo odmowic mu podobienstwa do ojca, widocznego w charakterystycznym uniesieniu glowy i lekkim usmieszku. F'nor obserwowal swego przyrodniego brata, ktory przy glownym stole rozmawial z jedna z dam Faksa, siedzaca obok niego. Naprzeciwko znajdowala sie Lady Gemma. F'lar wyraznie nie czul sie dobrze w ich towarzystwie. W tym momencie z sufitu spadl pajak prosto na stol, az Lady Gemma sie skrzywila. Faks halasliwie wszedl po schodach na podwyzszenie. Zblizyl sie do stolu i gwaltownie odsunal krzeslo, szarpnieciem odpychajac krzeslo Lady Gemmy. Usadowil sie i przysunal do stolu z taka sila, ze malo nie wywrocil niestabilnego blatu skladanego stolu. Skrzywil sie i uwaznie obejrzal kieliszek i talerz. Do stolu zblizyl sie zarzadca, wyraznie pelen niepokoju. -Pieczen, Lordzie Faksie, i swiezy chleb, Lordzie Faksie, i te owoce i korzenie, co nam zostaly. -Zostaly? Zostaly? Przed chwila mowiles, ze pola nic nie urodzily. Zarzadca wybaluszyl oczy. Przelknal sline. -Nic, co moglem wam poslac - wyjakal. - Nic, co by sie nadawalo. Nic. Zebym wiedzial o waszym przyjezdzie, poslalbym do Cromu... -Do Cromu? - ryknal Faks i huknal o stol talerzem z taka sila, ze brzeg zgial mu sie w rekach. Zarzadca az sie cofnal. -Po przyzwoite jedzenie, moj panie - wykrztusil. Robinton poczul dziwny naplyw sily, jakby pchniecie wymierzone w umysl. -W dniu, kiedy jedna z moich Warowni nie da rady wyzywic siebie ani swego prawowitego pana, wyrzekne sie jej! Lady Gemma wydala cichy okrzyk, a Robinton zastanowil sie, czy przypadkiem nie poczula tego co on. Jakby na potwierdzenie, ryknely wszystkie smoki. A Harfiarz znowu poczul przyplyw... czegos dziwnego. F'lar pewnie mial to samo uczucie, pomyslal, bo jezdziec poszukal wzrokiem swojego przybranego brata, a F'nor w odpowiedzi niemal niezauwazalnie kiwnal glowa. Podobnie jak pozostali jezdzcy. -Co sie dzieje, jezdzcze? - warknal Faks. Robintonowi spodobalo sie, ze F'lar nic nie pokazal po sobie, tylko wyciagnal dlugie nogi pod stolem i z obojetna mina rozparl sie w ozdobnym fotelu. -Jak to, co sie dzieje? - mial glos jak F'lon, dobry baryton o elastycznej intonacji. Ciekawe, czy umial spiewac. -Smoki! - powiedzial Faks. -Ach, nic takiego. Czesto rycza... o zachodzie slonca, na przelatujace stada wherow albo w porze posilku - F'lar obdarzyl Faksa uprzejmym usmiechem. Dama siedzaca obok niego przy stole miala mniej zimnej krwi. -W porze posilkow? To nie byly karmione? -Alez tak. Piec dni temu. -Och... piec dni temu? A teraz... teraz sa glodne? - jej glos przeszedl w przerazony szept, a oczy staly sie ogromne. -Beda za kilka dni - zapewnil ja F'lar. Robinton widzial, jak obserwuje sale, udajac lekkie rozbawienie. - Wystawiles straze? - zapytal Faksa z pozorna obojetnoscia. -W Warowni Ruatha podwojne - odparl Faks twardym, napietym glosem. -Tutaj? - F'lar sie o malo nie rozesmial, gestem wskazujac zalosnie zaniedbana sale. -Tutaj! - Faks zmienil temat i ryknal: - Podawac jedzenie! Weszlo piec sluzacych, uginajac sie pod ciezarem pieczeni. Zapach, ktory uderzyl w nozdrza Robintona, nie poprawil sie przez tych kilka chwil, ktore minely, odkad wyszedl z kuchennego dziedzinca. Przewazal swad palonych kosci. Zarzadca zaczal ostrzyc noz do miesa. Nie tylko Robinton spostrzegl, ze Lady Gemma wstrzymala oddech i kurczowo zacisnela rece na poreczach fotela. Sluzace przyniosly drewniane tace z chlebem. Z bochenkow zeskrobano i scieto spalona skorke. Gdy wnoszono inne potrawy i przesuwano polmiski przed Lady Gemma, widac bylo po oczach, ze zbiera sie jej na wymioty. Konwulsyjnie zacisnela palce na poreczy i Robinton zorientowal sie, ze to nie z powodu zapachu jedzenia. F'lar pochylil sie ku niej i cos powiedzial, ale powstrzymala go niemal niezauwazalnym ruchem glowy, zamknela oczy i probowala ukryc dreszcze, ktore wstrzasaly jej cialem. Biedaczka ma chyba bole porodowe, pomyslal Robinton. Zarzadca trzesacymi sie rekami podal Faksowi talerz z platami miesa... to znaczy z bardziej jadalnym kawalkami. -To nazywasz jedzeniem? Ty to nazywasz jedzeniem?! - ryknal Faks. Na stol spadly kolejne pajaki, gdy jego glos wstrzasnal delikatnymi pasmami pajeczyn. -Lajno! Lajno!! - i rzucil talerzem w zarzadce. -To wszystko, co zdazylismy przygotowac - zaskrzeczal zarzadca. Krwisty sos splywal mu po twarzy. Faks cisnal teraz kielichem, a wino polalo sie po klatce piersiowej mezczyzny. Nastepny polecial talerz z warzywami; zarzadca zawyl z bolu, gdy goracy sos bryznal mu w twarz. -Panie, moj panie, gdybym tylko wiedzial! Robinton ponownie poczul potezny prad, ktory wydal mu sie nosnikiem triumfu. -Najwidoczniej Ruatha nie moze wyzywic swego wladcy - zadzwieczal glos F'lara. - Musisz sie jej wyrzec! Robinton spojrzal na jezdzca zdumiony, podobnie jak wszyscy zebrani. Mistrz Harfiarzy spostrzegl, ze F'lar gwaltownie mruga oczami, jakby i jego zaskoczyly te slowa. Spizowy jezdziec wyprostowal sie i spojrzal w twarz Faksa w ciszy, przerywanej jedynie pacnieciami spadajacych pajakow i kapaniem sosu, splywajacego kroplami z ramion zarzadcy w smieci na posadzce. Potem rozlegl sie zgrzyt podkutych buciorow Faksa, gdy ten obrocil sie powoli na piecie i stanal na wprost F'lara. Robinton spostrzegl, ze F'nor powoli podnosi sie z miejsca, z dlonia na rekojesci sztyletu. Z trudem powstrzymal sie, by nie nakazac mu gestem, by usiadl i nie dotykal noza. -Czy ja dobrze slyszalem? - spytal Faks glosem bez wyrazu. Robinton cieszyl sie, ze nie widzi jego twarzy. -Sam powiedziales, panie - odparl swobodnie F'lar, tak doskonale panujac nad soba, ze Robinton odczul przyplyw niemal ojcowskiej dumy - ze jesli jedna z twoich Warowni nie da rady wyzywic siebie ani swego prawowitego pana, to sie jej wyrzekniesz. Po czym wspaniale opanowany smoczy jezdziec, nie spuszczajac wzroku z Faksa, nabral kilka kawalkow warzyw z polmiska i zaczal jesc. F'nor, wciaz stojac, rozgladal sie po Sali, jakby zdawalo mu sie, ze to nie F'lar sie odezwal, tylko ktos inny. Wtedy dopiero Robinton zdal sobie sprawe, ze te dziwne przyplywy mocy nie pochodzily ani od jezdzcow, ani od smokow. W takim razie skad sie wziely? Faks i F'lar milczeli, mierzac sie oczami. Nagle Lady Gemma jeknela. Faks rzucil jej pelne irytacji spojrzenie, zacisnal i uniosl piesc i juz mial uderzyc, ale skurcz, ktory przebiegl przez wydety brzuch kobiety byl rownie oczywisty, jak jej bol. Faks wybuchnal smiechem. Odrzucil glowe w tyl, ukazujac duze, poplamione zeby, i ryczal na caly glos. -Dobrze, zrzekne sie jej na rzecz tego dziecka... jesli bedzie to chlopak i wyzyje! - zawolal. -Slyszalem i potwierdzam! - rzucil F'lar, zrywajac sie nagle i wskazujac najezdzcow. W jednej chwili wstali i oni: - Slyszelismy i potwierdzamy! - odpowiedzieli, zgodnie z tradycja. Gdy jezdzcy wstali, Robinton zauwazyl, ze straznicy ukradkiem siegaja po bron, wiec zrobil to samo. Ale poniewaz Faks, w dalszym ciagu zanoszacy sie pogardliwym smiechem, nie dal zadnego znaku, zbrojni odprezyli sie, a niektorzy nawet pozwolili sobie na wredne polusmieszki. Kobieta siedzaca obok F'lara, Lady Tela, wyraznie niepokoila sie o Lady Gemme, ale nie wiedziala co robic. Niech jej ktos wreszcie pomoze, pomyslal Robinton. Przeciez ona cierpi i strasznie sie boi. W koncu F'lar przejal inicjatywe, pochylil sie i pomogl ciezarnej wstac z krzesla. Zlapala go za ramie i cos wyszeptala, odwracajac glowe tak, by Faks nie widzial jej warg. F'lar uniosl brwi i uspokajajaco scisnal jej reke. Robinton byl ciekaw, o czym rozmawiali. F'lar gestem przywolal ludzi zarzadcy i pchnal Lady Tele w strone Gemmy. -Czego wam potrzeba? - spytal donosnym glosem. Faks parsknal pogardliwie. -Och, och... - strach wykrzywil jej twarz. - Wody, goracej i czystej. Plotna. I poloznej. Och, tak, musi byc polozna. F'lar rozejrzal sie po Sali i wezwal gestem zarzadce. - Macie tu jakas? -Naturalnie - odparl mezczyzna z uraza. Zarzadca spostrzegl, ze Faks kiwa glowa i kopnal sluzaca, ktora wycierala podloge. -Ty... ty, mowie! Jak ci tam, lec po polozna z osady. Na pewno wiesz, ktora to. Sluzaca wstala ze zdumiewajaca zrecznoscia, wyksztalcona zapewne przez lata unikania kopniakow, popedzila jak strzala przez Sale i wpadla w drzwi kuchni. Faks zaatakowal polmisek pieczeni; zaczal kroic mieso, nadziewac je na czubek noza i zjadac. Od czasu do czasu patrzyl w strone, w ktora odeszly kobiety i wybuchal urywanym smiechem. F'lar podszedl do pieczystego i nie czekajac na bezposrednie zaproszenie, zaczal wykrawac zgrabne platy. Skinieniem przywolal swoich ludzi. Za to podwladni Faksa siedzacy przy stole czekali, az ich przywodca naje sie do syta. Wartownikow przy scianach nie zmieniono, a bliskosc potraw stawala sie niemal nie do zniesienia. Pieczen, choc obrzydliwa, mimo wszystko nadawala sie do jedzenia. Robintonowi kiszki zagraly marsza. Do tego bardzo chcialo mu sie pic i bolaly go nogi. Wlasciwie bolalo go cale cialo. Przyrzekl sobie, ze nigdy wiecej nie zaniedba cwiczen fizycznych. Mistrz Harfiarzy powinien byc gotowy na wszystko. A on wyraznie nie byl. Sluzaca powrocila szybciej, niz mu sie to wydawalo mozliwe. Weszla przez glowne drzwi, prowadzac kobiete, szczesliwie nieco czysciejsza od siebie, choc rownie wiekowa. Polozna stanela w progu, jakby wrosla w ziemie, przerazona widokiem zebranych. F'lar podszedl, ujal ja za ramie i poprowadzil ku schodom. -Pospiesz sie kobieto, Lady Gemma bedzie rodzic przed czasem - powiedzial strapiony. Sluzaca zlapala polozna za drugie ramie i pociagnela ja obok wartownikow na schody. F'lar przygladal sie im, az zniknely na pietrze. Potem podszedl do stolu jezdzcow, gdzie zamienil kilka cichych slow z F'norem i z jezdzcem, w ktorym Robinton rozpoznal K'neta, towarzysza spizowego Piyantha. Mistrz Harfiarzy wszystko by oddal, by moc usiasc i zjesc kawalek oskrobanego ze skorki chleba, lezacego na misce o dwa kroki przed nim, na stole straznikow. Zauwazyl, ze pozostali dwaj zolnierze ukradkiem przestepowali z nogi na noge. Oczekiwanie trwalo. Z pierwszego pietra nie dochodzily zadne odglosy, ale w kuchni slychac bylo pochlipywanie i odglosy szamotaniny: bez watpienia zarzadca rozdzielal nagrody za dobra sluzbe. Nagle rozlegl sie wrzask, korytarzem na pietrze nadbiegla jakas kobieta i zatrzymala sie u szczytu schodow. -Umarla... umarla... umarla... - Jej krzyk odbil sie echem od klatki schodowej i obiegl cala Sale. Spod sufitu znow zaczely spadac pajaki. -Umarla? - Faks odwrocil sie gwaltownie i patrzyl, jak rozhisteryzowana kobieta zbiega ze schodow. -Tak, umarla!. Umarla nasza biedna Gemma. Och, Lordzie Faksie, robilysmy, co moglysmy, ale ta podroz... - kobieta podbiegla do Faksa. Ten jakby mimochodem uderzyl ja w twarz, az upadla u jego stop. Robinton widzial, jak F'lar siega po sztylet. W Weyrze rzadko traktowano kobiety w tak brutalny sposob. Zdecydowanie nie bylo to w guscie jezdzca. Harfiarz zacisnal piesci, jakby sila woli mogl uspokoic F'lara. Mezczyzni pomrukiwali cos miedzy soba. Nie wszyscy byli uszczesliwieni wiadomoscia o smierci ich pani. Za to Faks wygladal na wielce zadowolonego. -Dziecko zyje! - krzyknal ktos na pietrze. Robinton uniosl wzrok i zobaczyl sluzaca, ktora wczesniej poslano po polozna. - To chlopiec! - dodala glosem, zachrypnietym z gniewu i... nienawisci? Robinton byl zdumiony. Faks wstal i bezlitosnym kopniakiem usunal z drogi placzaca kobiete. -Co powiedzialas, kobieto? -Dziecko zyje. To chlopiec - powtorzyla twardo, glosem, ktory zaprzeczal jej wiekowi. Na twarzy Faksa odmalowala sie furia i niedowierzanie. Ludzie zarzadcy, gotowi do wiwatowania, zdlawili radosne okrzyki. -Ruatha ma nowego pana - dodala sluzaca. Rozlegl sie ryk smokow. Sluzaca schodzila po schodach, wbijajac wzrok w Faksa. Robintona calkiem oszolomila nagla stanowczosc tej kobiety, podobnie jak sila dzwieczaca w jej glosie. Nawet nie zwrocila uwagi na ryk smokow na dziedzincu. W odroznieniu od Robintona, nie spostrzegla tez zagrozenia, gdy Faks nagle skoczyl i jednym susem pokonal dzielaca ich odleglosc, rykiem zaprzeczajac temu, co powiedziala. Zanim sie spostrzegla, huknal ja piescia w twarz. Cios zwalil ja z nog. Stoczyla sie ze schodow i ciezko upadla na kamienna posadzke. Lezala bez ruchu, jak kupa brudnych lachmanow. -Stoj, Faksie! - krzyknal F'lar, zanim Wladca Wysokich Rubiezy zdazyl kopnac bezwladne cialo. Robinton rowniez ruszyl przed siebie, ale zatrzymal sie sila woli, by nie zdradzic swojej tozsamosci. Faks odwrocil sie jak fryga, zaciskajac dlon na rekojesci sztyletu. -Slyszelismy i potwierdzilismy, Faksie - ostrzegl go F'lar, wyciagajac dlon. - My, smoczy jezdzcy. Dochowaj zlozonej przy swiadkach przysiegi! Robinton mimowolnie pokrecil glowa na takie wyzwanie rzucone nie komu innemu, tylko wlasnie Faksowi. -Potwierdziliscie? Wy, smoczy jezdzcy? - huknal Faks. Zasmial sie glosno pogardliwie, w oczach zablyslo mu szyderstwo. Jednym lekcewazacym ruchem raki ogarnal ich wszystkich - tak jak ongis Wladcow Warowni i Mistrzow w Nabolu. - Chciales powiedziec, smocze nianki! Ale cofnal sie o krok, gdy jezdziec skoczyl ku niemu ze sztyletem w dloni. -Smocze nianki? - spytal F'lar z niebezpieczna lagodnoscia. Swiatlo zarow odbilo sie od zataczajacego kregi ostrza, gdy zblizal sie do Faksa. Doskonale, F'larze, pomyslal Robinton, przypominajac sobie az nazbyt zywo inny pojedynek. Ten mlody czlowiek doskonale panowal nad soba, w odroznieniu od ojca, odziedziczyl zas po nim te sama zwinnosc i sile, jaka F'lon pysznil sie w mlodosci. -Baby! Pasozyty Pernu! Wladza Weyrow sie skonczyla! Na zawsze! - ryknal Faks, skoczyl i miekko wyladowal w pozycji do walki. Robinton rzucil okiem na obecnych. Ludzie Faksa wyraznie nie mogli sie doczekac dobrej walki i smierci nieostroznego przeciwnika. Jezdzcy ustawili sie po okregu, by w razie czego powstrzymac straznikow. Mieli, pewne siebie miny, widac ufali w sprawnosc swojego dowodcy; zwlaszcza rozesmiana twarz C' gana wielce uspokoila Robintona. Faks zamarkowal uderzenie, a F'lar zrobil zreczny unik. Krazyli wokol siebie na ugietych nogach, w odleglosci dwoch metrow, skoncentrowani, kreslac w powietrzu wzory ostrzami nozy, gotowi pochwycic przeciwnika druga, rozcapierzona dlonia. I znowu Faks rzucil sie do ataku. F'lar pozwolil mu dojsc do siebie, uchylil sie i odskakujac cial na odlew. Rozlegl sie trzask plotna. Faks warknal i natychmiast rzucil sie za przeciwnikiem, szybciej, nizby mozna sie tego spodziewac po tak poteznym mezczyznie. F'lar po raz drugi musial sie uchylic, ale tym razem sztylet Faksa dosiegnal kamizeli ze skory whera. Faks zadal kolejny cios, starajac sie zagnac F'lara do rogu miedzy drewnianym podwyzszeniem a sciana. Robinton wstrzymal oddech, majac nadzieje, ze zaden z nich nie potknie sie o nieprzytomna sluzaca. F'lar skontrowal, zanurkowal pod opadajaca reka przeciwnika i cial go skosnie w bok. Faks chwycil go i pociagnal poteznie, przyciskajac do boku. Jezdziec wlozyl wszystkie sily w lewa reke, by powstrzymac opadajacy noz przeciwnika. Szarpnal kolanem w gore i niemal w tej samej chwili rzucil sie na ziemie. Cios w krocze odebral Faksowi oddech, a F'lar zgrabnie wstal i odskoczyl, jednak Robinton dostrzegl, ze z lewego ramienia poplynela mu krew. Czerwony z gniewu, charczacy z bolu i furii Faks wyprostowal sie i ruszyl do ataku, zmuszajac F'lara do szybkiego usuniecia sie za stol z miesem. Jezdziec zaczal ostroznie okrazac stol, napinajac miesnie zranionej reki, by sprawdzic jej sprawnosc. Nagle Faks chwycil garsc tlustych okrawkow z tacy i rzucil nimi w F'lara. Jezdziec zrobil unik, a Faks dopadl go jednym skokiem. Robinton o malo co nie krzyknal z radosci, gdy F'lar instynktownie obrocil sie i uskoczyl, a lsniace ostrze Faksa przeszlo o kilka centymetrow od jego brzucha. W tej samej chwili noz jezdzca cial od zewnatrz ramie przeciwnika. W jednej chwili obrocili sie i staneli twarza w twarz, ale ramie Faksa zwislo bezwladnie. F'lar rzucil sie jak strzala, wykorzystujac korzystny moment, gdy Faks zachwial sie na nogach. Ale rana musiala byc lzejsza niz jezdziec przypuszczal, bo otrzymal poteznego kopniaka w bok, gdy staral sie uchylic przed podstepnym ciosem noza. Robintona cos scisnelo w gardle. F'lar, zgiety z bolu, rozpaczliwie poturlal sie po podlodze, unikajac wscieklego ataku. Faks rzucil sie naprzod, by rzucic sie na niego i zadac ostateczny cios. F'lar jakims cudem zerwal sie na nogi, by odeprzec nazbyt szybki atak przeciwnika. To zaskoczylo Faksa. Chybil i stracil rownowage. F'lar wzial prawa reka potezny zamach i wbil noz gleboko w odsloniete plecy samozwanczego lorda. Faks padl na kamienna posadzke. Sila jego upadku wybila sztylet z powrotem, tak ze z ciala wysunal sie kawalek krwawej klingi. Cisze przerwalo cieniutkie poplakiwanie. Robinton spokojnie spojrzal w gore. U szczytu schodow stala kobieta, trzymajac na rekach zawiniatko. -Nowy Wladca Warowni - mruknal Harfiarz. Straznicy po obu stronach spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Czy mam juz wystapic jako Mistrz Harfiarzy? - zastanowil sie i rozejrzal, ciekawy, kto przejmie dowodzenie. F'nor, C'gan i K'net wystapili naprzod, gotowi otoczyc F'lara, w razie gdyby straznicy zapragneli zemsty. F'lar otarl czolo rekawem i potykajac sie podszedl do nieprzytomnej sluzacej. Obrocil ja delikatnie. Nawet z miejsca, gdzie stal Robinton, na jej brudnym policzku bylo widac okropny siniak - slad piesci Faksa. -Czy ktos chcialby zakwestionowac wynik tego pojedynku? - rzucil wyzwanie F'nor. Reke. przezornie opuscil do boku, jakby byl gotow dobyc sztyletu, gdy tylko ktos sprobuje atakowac. Cos w tej sluzacej - moze szczupla twarz, moze ksztalt oczu - przykulo uwage Robintona. F'lar wzial bezwladne cialo na rece. Brudne, poskrecane kosmyki opadly w dol. Gdy spizowy jezdziec sie odwrocil, Robinton po raz drugi mial okazje dobrze sie przyjrzec tej twarzy. Cos drgnelo w jego pamieci. Zamrugal oszolomiony. Nie, to musi byc pomylka. Przeciez wszyscy zgineli, nawet ci, w ktorych zylach plynela zaledwie odrobina ruathanskiej krwi. Ta dziewczyna przeciez... w zadnym wypadku nie mogla byc... Lessa? A jednak... Rod Ruathy dal Pernowi wielu smoczych jezdzcow i kilka Wladczyn Weyrow. Rozumni ludzie, posiadajacy... moc? Robinton znowu zamrugal. Tak, to, co pulsowalo w Sali, nakazujac smokom ryczec, a F'larowi dzialac i w tak niezwykly sposob wyzwac Faksa na pojedynek, to na pewno byla moc. Mistrz Harfiarz wreszcie wszystko zrozumial. Bardzo dobrze zrozumial. To Lessa sprawila, ze Laps odczuwal podskorny nurt buntu przeciw Faksowi w tej warowni. Jest czystej krwi Ruathanka, a w tym rodzie zawsze zdarzaly sie silne kobiety. Wystarczajaco silne, by byc Wladczyniami Weyru, szczegolnie teraz, w tak waznym okresie dla Pernu. Z trudem powstrzymal wzbierajacy mu w gardle okrzyk triumfu. C'gan! Trzeba mu o tym powiedziec, zeby blekitny jezdziec obserwowal ja w Weyrze i nie pozwolil nia manipulowac temu drugiemu nierobowi, R'gulowi. Trzeba bedzie koniecznie doprowadzic do tego, by Mnementh, smok F'lara, polecial z nowa krolowa, by F'lar zostal Wladca Weyru. Nici zaczna opadac juz niedlugo. Oczywiscie, bedzie wiadomo, kiedy Czerwona Gwiazda znajdzie sie w Skalnym Oku wsrod Gwiezdnych Kamieni na krawedzi bendenskiego krateru, a jednoczesnie Skalny Palec wskaze wschodzace slonce w dzien przesilenia. Moze nie zdarzy sie to zaraz, ale za kilka Obrotow ostrzezenie stanie sie oczywiste dla wszystkich, ktorzy je zobacza. Tak wyrazne, jak wydarzenia dzisiejszego dnia. Wiec jako Mistrz Harfiarzy, Robinton powinien dolaczyc swoj glos do choru smoczych jezdzcow. To bardzo wazne, choc nikt nie spodziewa sie tu jego obecnosci. -Aha, jestes, jak widac - rozlegl sie u jego boku czyjs cichy szept. -Laps, kiedys przestraszysz mnie na smierc, jak bedziesz tak sie pojawial znienacka - Robinton oparl sie o sciane i odetchnal z ulga. - Gdzie byles? Laps wskazal na kuchnie i rzeczywiscie, gdy Robinton pociagnal nosem, poczul dochodzacy od niego zapach palonych kosci i nieswiezego jedzenia. -Nie wiem jak ty, ale ja jestem glodny, a tu jest... powiedzmy, chleb. - Robinton podszedl do stolu. Zlapal po jednej pajdzie w kazda reke i zaczal zwawo przezuwac pieczywo. -Dokad ja zabral? - spytal Laps. -Lesse? -Lesse?! Na szczescie, Laps byl tak zaskoczony, ze az sie zakrztusil i wymowil jej imie zdumionym szeptem. -Ciiii... Jedyna znana mi osoba, ktora potrafilaby dokonac tego, czego ona dzis dokonala... - Robinton usmiechnal sie. -A F'lar? Stoczyl wspaniala walke. Chyba jest ranny, prawda? -Wcale mu to nie przeszkodzilo - Robinton patrzyl ku schodom, czekajac, az F'lar powroci. - Czas juz, zeby ktorys z nas zaczal tu robic porzadek, prawda? -Swieta prawda, choc mam wrazenie, ze jezdzcy smokow doskonale panuja nad sytuacja. Faks kupowal lojalnosc swoich ludzi. Jego smierc oznacza utrate zoldu, ktorego potrzebuja. Rozprosza sie na pierwszy rozkaz. Mistrz Harfiarzy z ulga zdjal helm, ktory zostawil bolesny slad nad brwiami. -Lepiej ruszajcie z powrotem do Nabolu albo Cromu, czy tez do Wysokich Rubiezy - powiedzial pod adresem zolnierzy Faksa. - Sadze, ze jezdzcy smokow nie beda was zatrzymywac. -A kto ty, u diabla, jestes? - spytal kapral, ktorego Robinton spotkal w koszarach. -Mistrz Harfiarzy Robinton, a to moj kolega, Czeladnik Harfiarski Kinsale - wyglosil Robinton twardym, rozkazujacym glosem. -Mistrz Harfiarzy? - powtorzyl oniemialy zolnierz, przenoszac wzrok z jednego oberwanca na drugiego. - Zaraz, chwileczke - zaczal dobitnie. Wtem zadudnil beben. A wiec i Smyk jest tutaj, pomyslal Robinton z zachwytem. Taka przygoda moglaby byc wlasciwie niezla zabawa - gdyby nie wymagala tyle ciezkiego fizycznego wysilku. -Na Jajo! - warknal kapral. - Bedzie po wszystkim, jesli nie uciszymy bebna... Dwaj jezdzcy smokow natychmiast zajeli pozycja przy schodach, z dlonmi na rekojesciach nozy. -Radze wszystkim natychmiast zebrac sie do odejscia - oswiadczyl Laps-Kinsale ze znaczacym kiwnieciem glowy w strone C'gana, ktory natychmiast pojal, o co chodzi. -Zaraz pojawia sie tu ludzie Lorda Groghe z posterunkow granicznych - dodal Robinton. - Powiadomilem ich, jadac tutaj. Na waszym miejscu wolalbym sie stad wyniesc przed ich przyjazdem. Rada ta sprawila, ze zolnierze zaczeli sie znowu zastanawiac nad swoim polozeniem. Nie sposob bylo nie spostrzec, ze Faks po smierci nie stanowil juz dla nich zadnej ochrony. Wiekszosc z nich rozgladala sie po Sali niespokojnie i niepewnie. -B'rant, B'refli - powiedzial Robinton do jezdzcow, ktorych znal po imieniu - poprowadzcie ich do koszar, zeby sie spakowali. Mam wrazenie, ze ich biegusy juz wypoczely i moga isc po nocy, przynajmniej do granicy z Nabolem. Jak sadzisz, ile czasu beda tu jechac ludzie Lorda Groghe? - zwrocil sie do K'neta. -Niezbyt dlugo - odparl zgodnie jezdziec. - Naturalnie my, jezdzcy, mozemy przywiezc tu paru, jesli zajdzie potrzeba. - Dal znak F'norowi, ktory ruszyl ku drzwiom. -Odejdziemy - powiedzial kapral. -Chcialbym, zebyscie poslali kogos po Bargena, do Weyru Wysokich Rubiezy - powiedzial Robinton do F'nora, ktory wpatrywal sie w niego uwaznie. - To prawny spadkobierca tamtej Warowni. Trzeba tez bedzie sprawdzic, ilu czlonkow Rodow przezylo w innych Warowniach, ktore zagarnal Faks. -Nie wiedzialem, ze ktos przezyl - powiedzial zaskoczony F'nor. -Mam liste miejsc, w ktorych znajdziemy tych, co ocaleli - dodal Laps. - Na przyklad Oterel z Tilleku dal schronienie kilku osobom. -Nie wiedzialem, ale to do niego podobne. To znaczy, ze czeka nas mnostwo pracy. - Robinton usmiechnal sie radosnie na sama mysl. Jedna Warownia, jeden Wladca. Taki uklad doskonale sie sprawdzil w przeszlosci. Mial nadzieje, ze wydarzenia te beda przez dlugi czas stanowic lekcje moralna. - Aha, trzeba zrobic cos z... - przerwal, bo zauwazyl, ze zwloki Faksa juz wyniesiono z Sali. -Pierwsze polecenie, jakie wydalem moim bylym kolegom z kuchni - stwierdzil Laps. - Z niezwykla wprost przyjemnoscia wrzucili go do gnojowki. W dawnych czasach mozna by go wystawic Niciom na pozarcie. Bardziej higieniczne - orzekl, a widzac, ze Mistrza Harfiarzy przeszedl dreszcz, dodal: Niezly srodek prewencyjny, wiecie. Placz glodnego niemowlecia przypomnial im o kolejnej sprawie, ktora domagala sie natychmiastowego rozwiazania. -I potrzebna jest mamka dla nowego Wladcy Warowni Ruatha - dodal Robinton, probujac przypomniec sobie, czy w Cechu Harfiarzy sa jakies matki karmiace. Pozostali spojrzeli na niego, nie rozumiejac o co chodzi. -Watpie, zeby jakas kobieta stad miala dla niego pokarm, a zamierzam utrzymac malego przy zyciu, skoro z takim trudem przyszedl na swiat - wyjasnil Harfiarz. -Znajdziemy kogos, na pewno - stwierdzil twardo F'nor. -Niech Smyk nada wiadomosc - zaproponowal Laps. Zanim zdazyli sie tym zajac, pojawil sie F'lar i pedem zbiegl po schodach. -Czy to stworzenie pobieglo tedy? - spytal, lapiac F'nora za ramie. F'nor doskonale wiedzial, ze bratu chodzi o sluzaca. -Nie. Czy to ona jest zrodlem mocy? - zdumial sie F'nor. -Wlasnie - F'lar rzucil mu gniewne spojrzenie. - W dodatku pochodzi z Rodu Ruathy! Robinton usmiechnal sie z gleboka satysfakcja. -Aha! To znaczy, ze odbierze dzieciakowi Warownie, tak? - spytal F'nor, wskazujac na polozna, ktora przycupnela na krzesle przy huczacym kominku. F'lar juz mial ruszyc na poszukiwanie Lessy, ale na te slowa zatrzymal sie w pol kroku i spojrzal oniemialy. -Dzieciakowi? Jakiemu dzieciakowi? - zapytal. -Synowi Gemmy - odparl F'nor, zdziwiony brakiem zrozumienia w jego spojrzeniu. -To on zyje? -Pewnie. Silny dzieciak, jak twierdzi ta kobieta, biorac pod uwage, ze to wczesniak, sila wyjety z lona martwej matki. F'lar odrzucil glowe w tyl i ryknal smiechem. Wtem wszyscy uslyszeli ryk Mnementha i przedziwna fanfare pozostalych smokow. -Mnementh ja zlapal! - wykrzyknal spizowy jezdziec, usmiechajac sie radosnie i zszedl po schodach w ciemnosc glownego dziedzinca. Robinton dojrzal jedynie potezne cielsko spizowego smoka, ktory niezgrabnie przysiadal na tylnych lapach, trzepocac skrzydlami, by zachowac rownowage. Mnementh delikatnie postawil dziewczyne na ziemi i zlozyl lapy tak, ze pazurami zamknal ja jak w klatce. Harfiarz dostrzegl, ze Lessa zwrocila twarz w strone kolyszacego sie nad nia, klinowatego smoczego lba. Ani troche sie nie boi, pomyslal Mistrz i rozsadnie pozwolil F'larowi samemu porozmawiac z pojmana Wladczynia Ruathy. Dwie kromki chleba nie wystarczyly, by zaspokoic pusty zoladek. Po raz kolejny apetyt wzial gore nad harfiarska ciekawoscia. Na pewno z pieczystego da sie wykroic kilka kawalkow... zamierzal je zjesc, zanim spotka go smierc glodowa. Poza tym lepiej, by F'lar od razu sam sie nauczyl, jak ma postepowac z dziewczyna, zanim Lessa Naznaczy krolowa. Usmiechnal sie do siebie. Mial wrazenie, ze mlody spizowy jezdziec podola temu zadaniu. Rzeczywiscie znalazl kilka jadalnych, choc twardych kawalkow miesa, nawet sporo, podzielil sie wiec nimi z Lapsem i Smykiem, ktory zszedl z wiezy bebnow. -Dobra robota - pochwalil go z pelnymi ustami miesa, ktore z trudem dawalo sie przezuc. -Gdzie sie chowales, Mistrzu Robintonie? - spytal Smyk, biorac podane mu na nozu kawalki pieczeni. -W dzien wsrod sluzacych, potem przebralem sie za zolnierza - westchnal Robinton. - Do tej pory nie do konca rozumialem, co to znaczy "sluzacy". Nigdy wiecej nie wejde w te role, zapewniam was. Laps i Smyk z trudem pohamowali smiech na widok tak gwaltownej reakcji. -Dobrze wam sie smiac. Jestescie do tego przyzwyczajeni - dodal Robinton i wynalazl kolejny niezbyt przypalony kawalek pieczeni. Nagle zaalarmowal ich wrzask zwierzecia. Pobiegli ku drzwiom. Rozlegl sie krzyk Lessy: -Nie zabijaj! Nie zabijaj! - Wybiegli na dziedziniec. F'lar lezal na kamieniach, bez watpienia przewrocony przez wher-stroza. Widzieli, jak zwierze po raz drugi rzuca sie do ataku na lezacego jezdzca. Ale Mnementh juz zamachnal sie wielka glowa, by wyrzucic bestie w powietrze. Na okrzyk Lessy wher-stroz, by nie uderzyc F'lara, wywinal w powietrzu nieprawdopodobne salto i ciezko upadl na ziemie. Wszyscy uslyszeli tepy trzask, gdy sila uderzenia zlamala mu kregoslup. Zanim F'lar zdazyl wstac, zrozpaczona Lessa juz tulila w objeciach szkaradny leb bestii. -On naprawde tylko mnie bronil - powiedziala lamiacym sie glosem. - Jemu jednemu moglam zaufac. To moj jedyny przyjaciel. Robinton zobaczyl, ze F'lar niezgrabnie poklepuje dziewczyne po ramieniu. Spizowy jezdziec bedzie sie musial jeszcze wiele nauczyc... ale ta jego niezdarnosc chwytala za serce. -Prawdziwie wierny przyjaciel - powiedzial F'lar. Blask w zielonozlotych oczach whera zblakl i zniknal. Wszystkie smoki wydaly niesamowity, ledwie slyszalny lament, od ktorego wlosy powstaly na glowie; obwieszczaly w ten sposob, ze odszedl jeden z ich wspolbraci. -Byl tylko wher-strozem - szepnela Lessa, wyraznie zdziwiona tym holdem. -Smoki oddaja hold, komu chca - odpowiedzial sucho F'lar. Lessa przez dluga chwile wpatrywala sie w odrazajacy leb zwierzecia. Zlozyla go na kamieniach i pogladzila przyciete skrzydla. Potem szybkimi ruchami palcow rozpiela ciezka sprzaczke, zdjela metalowa obroze z szyi zwierzecia i odrzucila ja precz. Wstala plynnym ruchem i zdecydowanym krokiem podeszla do Mnementha, ani razu nie ogladajac sie na Warownie. A wiec, pomyslal Robinton, F'larowi udalo sie namowic ja, by opuscila Ruathe i zostala Wladczynia Weyru. Nie zdziwilo to Harfiarza, choc byl ciekaw, co jezdziec jej powiedzial - albo co zrobil - by przekonac ja do opuszczenia ukochanej Warowni. F'nor, C'gan i czterej inni jezdzcy pozostali na schodach, podczas gdy ich towarzysze zawolali swoje smoki i poszli do nich na dziedziniec. -Trzeba wezwac Lytola z Wysokich Rubiezy - powiedzial F'nor do jednego z jezdzcow, ktory wlasnie wsiadal na smoka. - Bedzie tu zarzadzal. -Doskonaly pomysl - stwierdzil Robinton. -A kimze ty jestes? - spytal F'nor bez urazy, choc nie uszlo jego uwagi, ze Robinton ma na sobie mundur zolnierzy Faksa. C'gan zachichotal. -To Mistrz Harfiarzy Pernu, F'norze - wyjasnil i zwrocil sie do Robintona. - Zdawalo mi sie, ze to ty stoisz na strazy przy scianie, ale malo co bylo widac w tym swietle, a poza tym nie sadzilem, by udalo ci sie jakos zakrasc do Ruathy. F'nor przygladal sie Robintonowi z rosnacym szacunkiem i zainteresowaniem. W tym czasie Mnementh wystartowal i wzniosl sie ponad dziedziniec, a wkrotce po nim ruszyly inne smoki. -A co, myslales, ze przepuszcza taka zabawe jak dzisiejsza? - spytal Robinton. Potem spojrzal ponad nimi, w strone zastawionych w Sali stolow i spytal zalosnie: -Jak myslicie, znalazloby sie tu jakies przyzwoite winko? Podziekowania Jak zwykle, jestem wdzieczna bardzo wielu osobom za pomoc i wklad w napisanie tej ksiazki. Na poczesnym miejscu wypada wymienic Mistrza Robintona, znanego takze jako Frederic H. Robinson, ktory wielce sie zasmucil na wiesc, ze tak nagle zakonczylam jego zywot. Nie zdziwilabym sie, gdyby chodzilo tu o tenora, ale to nieslychane, by baryton upominal sie o dodatkowe wyjscie na scene. Poproszono mnie jednak - poprzez fantastyczna strone WWW wydawnictwa Del Rey - bym udzielila wyjasnien w kilku sprawach, ktore nie wyszly na swiatlo dzienne w historii Pernu przed okresem, o ktorym opowiada tom W pogoni za smokiem. Poniewaz Robinton w pieknym stylu przylozyl do tych wydarzen swoja pernenska dlon, wypada o wszystkim opowiedziec z jego punktu widzenia.Chcialabym podziekowac doktorowi Willowi Chlosta ze szpitala St Mary w New Haven za ocene fragmentow traktujacych o medycynie i zszywaniu ran. Tym razem moja wdziecznosc dla Marilyn i Harry'ego Alm, ktorzy pierwsi przeczytali te ksiazke, jest bezgraniczna, gdyz kilka razy uratowali mnie przed niekonsekwencjami i niezgodnosciami. Ich wiedza o Pernie jest bardzo gleboka, a pamiec nieraz bywa lepsza niz moja. Dziekuje rowniez mojej corce, Georgeanne Kennedy, ze przeczytala dwie wersje po korekcie w cztery dni: coz za dowod prawdziwej milosci! Przede wszystkim jednak jestem wdzieczna Tany Opland i Michaelowi Freemanowi za ich nieoceniony wklad od strony muzycznej. Gdy poprosilam, by dostarczyli mi kilka wczesnych utworow skomponowanych przez Robintona, nie wiedzialam, ze Tanya zawsze chciala byc Robintonem, od dnia, gdy po raz pierwszy spotkalysmy sie w Fairbanks na Alasce. Mike juz przedtem napisal dla mnie melodie "Pania Smokow", wiec wlaczenie go do pracy bylo sprawa oczywista. Chcialam takze podziekowac moim licznym korespondentom z poczty elektronicznej w styczniu i lutym, ktorych imiona pomogly mi w wynajdywaniu imion dla postaci z tej ksiazki. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-20 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/