Clare Cassandra Miasto Szkla (nieof.tlum) Dluga i trudna jest droga, ktora z piekla prowadzi ku swiatlu.John Milton, "Raj utracony" Czesc pierwsza Iskry strzelaja w gore "To, ze czlowiek rodzi sie na niedole jest tak pewne, jak to, ze iskry z pozogi beda wzlatac wysoko w gore"Ksiega Hioba, rodzial 5, wers 7 1. Portal Przejsciowe ochlodzenie z zeszlego tygodnia dobieglo konca. Slonce swiecilo jasno, gdy Clary przemierzala w pospiechu zakurzone podworko Luke'a, z kapturem nasunietym na glowe tak zeby wlosy nie lataly jej wokol twarzy. Zanosilo sie na ocieplenie ale wiatr wiejacy znad East River potrafil byc zdradliwy. Niosl ze soba ciezka won chemikaliow zmieszana z zapachem asfaltu, benzyny i palonego cukru z opuszczonej fabryki w dole ulicy. Simon czekal na nia na ganku, oparty o zlamana porecz fotela. Na kolanach trzymal konsole do gry i zawziecie nia potrzasal... -Trafiony - powiedzial gdy weszla po schodach. - Wygrywam w Mario Kart. Clary zsunela kaptur z glowy, odgarnela wlosy z oczu, i poszperala w kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. -Gdzie byles? Wydzwanialam do ciebie przez caly ranek. Simon wstal, wpychajac mrugajacy swiatelkami prostokat do torby. -U Erica. Mielismy probe. Clary przestala obracac kluczem w zamku - i tak zawsze sie zacinal - i spojrzala na niego marszczac brwi. -Probe? To znaczy, ze wy ciagle... -Gramy w zespole? Czemu mielibysmy nie grac? - wyciagnal reke. - Daj, ja sprobuje. Przygladala sie, jak Simon z wyczuciem eksperta obrocil kluczem z odpowiednim naciskiem sprawiajac zwalniajac zamek. Jego reka musnela jej dlon, jego skora byla chlodna w dotyku, miala temperature powietrza na zewnatrz. Zadrzala. Nie dalej jak w zeszlym tygodniu ustalili, ze nie beda sie angazowac w zaden zwiazek, a ona ciagle czula sie niezrecznie za kazdym razem, gdy go widziala. -Dzieki - wziela klucze nie patrzac na niego. W salonie bylo goraco. Clary powiesila kurtke na wieszaku w holu i skierowala do pustej sypialni, z Simonem depczacym jej po pietach. Zmarszczyla brwi. Jej walizka lezala na lozku jak otwarta skorupa, ubrania i szicowniki porozrzucane. -Sadzilem, ze spedzisz w Idrisie tylko kilka dni - powiedzial Simon przygladajac sie balaganowi z lekkim niepokojem. -Tak, ale nie mam pojecia co spakowac. Rzadko kiedy chodze w sukienkach, co bedzie jesli okaze sie, ze nie mozna tam nosic spodni? -Dlaczego mialabys nie nosic spodni? To tylko inny kraj, nie stulecie. -Ale Nocni Lowcy sa tacy staromodni. Isabelle stale chodzi w sukienkach... - zamilkla i westchnela. - Z reszta, niewazne. Wykazuje obawe typowa dla mojej mamy. Pomowmy o czyms innym. Jak poszlo na probie? Ciagle nie macie nazwy? -W porzadku - Simon wskoczyl na biurko, nogi zwisaly mu znad krawedzi. - Zastanawiamy sie nad nowym mottem. Nad czyms ironicznym, wiesz, w stylu "Widzielismy milion ludzi i rozkolysalismy okolo osiemdziesiat procent z nich". -Powiedziales Erickowi i reszcie, ze jestes... -Wampirem? Nie. Tego nie mozna rzucic mimochodem w zwyczajnej rozmowie. -Pewnie nie, ale w koncu to twoi przyjaciele. Powinni wiedziec. Poza tym, pewnie doszliby do wniosku, ze to czyni z ciebie gwiazde rocka zupelnie jak tego wampira Lestera. -Lestata - poprawil Simon. - Nazywal sie Lestat. Zreszta, to postac fikcyjna. Poza tym jakos nie zauwazylem, zebys i ty palila sie do tego, by powiedziec swoim przyjaciolom, ze jestes Nocnym Lowca. -Jakim znowu przyjaciolom? Ty jestes moim przyjecielem - opadla na lozko. - A przeciez tobie powiedzialam, prawda? -Nie mialas wyboru - przekrzywil glowe, przypatrujac sie jej; swiatlo odbilo sie w jego oczach, zmieniajac ich kolor na srebrzysty. - Bedzie mi ciebie brakowalo. -A mnie ciebie - powiedziala Clary, chociaz dreszcz nerwowego podniecenia nie pozwalal sie jej skoncentrowac. Jade do Idrisu! Zobacze kraj Nocnych Lowcow, Miasto Szkla. Uratuje mame. I bede z Jasem. Oczy Simona rozblysly jakby slyszal jej mysli, ale jego glos pozostal miekki. -Wytlumacz mi jeszcze raz, dlaczego wlasnie ty musisz tam jechac? Dlaczego Madeleine albo Jace nie moga sie tym zajac? -Moja mama jest w spiaczce, bo rzucil na nia zaklecie pewien czarnoksieznik - Ragnor Fell. Madeleine twierdzi, ze musimy go odnalezc jesli chcemy je cofnac. On nie zna Madeleine. Ale za to znal moja mame, a Madeleine uwaza, ze on mi zaufa bo ja przypominam. Luke nie moze isc tam ze mna. Moglby udac sie do Idrisu ale okazuje sie, ze do tego bylaby potrzebna zgoda Clave, a oni jej nie wyraza. Nie mow mu o tym, prosze - nie jest zadowolony z faktu, ze musi mnie tam puscic sama. Gdyby nie znal Madeleine, to pewnie nigdy nie pozwolilby mi tam isc. -Przeciez Lightwoodowie tez tam beda. I Jace. Pomoga ci. To znaczy, Jace powiedzial, ze ci pomoze, prawda? Nie przeszkadza mu, ze idziesz tam sama? -Oczywiscie, ze mi pomoze - odparla Clary. - I wcale mu to nie przeszkadza. Klamala. Po rozmowie z Madeleine, Clary poszla prosto do Instytutu. Jace byl pierwsza osoba, ktorej ujawnila sekret matki, zanim powiedziala o wszystkim Luke'owi. Stal i patrzyl na nia, blednac coraz bardziej w miare jak opowiadala, zupelnie jakby chciala spuscic z niego cala krew z dreczaca powolnoscia. -Nigdzie nie idziesz - oznajmil na koniec. - Nawet gdybym musial cie zwiazac i pilnowac, zanim wybijesz sobie z glowy podobna bzdure, nie pojdziesz do Idrisu. Clary poczula sie jakby ja spoliczkowal. Myslala, ze bedzie uradowany. Przyleciala taki kawal ze szpitala prosto do Instytutu zeby mu to powiedziec, ale on tylko gapil sie na nia z morderczym wyrazem twarzy. -Ale wy idziecie. -Tak. Musimy. Rada wezwala do siebie kazdego czlonka Clave na narade w Idrisie. Zdecyduja, co dalej robic z Valentinem, a skoro to my widzielismy go jako ostatni... Clary nie zwrocila na to uwagi. -Skoro wy idziecie, czemu nie moge pojsc z wami? Prostota tego pytania sprawila, ze wsciekl sie jeszcze bardziej. -Nie jestes tam bezpieczna. -To tam w ogole jest bezpiecznie? W zeszlym miesiacu probowano mnie zabic chyba z tuzin razy, za kazdym razem w Nowym Yorku. -Tylko dlatego, ze Valentine skupil sie na dwoch Darach Aniola, ktore tu byly - wytlumaczyl Jace przez zacisniete zeby. - Teraz skupi sie na Idris, wszyscy to wiemy... -Akurat tego mozemy sie najbardziej spodziewac - powiedziala Maryse Lightwood. Stala ukryta w ciemnym korytarzu, niewidoczna z miejsca gdzie stali. Poruszyla sie i stanela w jaskrawym swietle w przejsciu. Uwidocznilo ono bruzdy na jej twarzy swiadczace o wyczerpaniu. Jej maz, Robert Lightwood, zostal raniony przez trujacego demona w zeszlym tygodniu i wymagal stalej opieki. Clary wyobrazala sobie jak Maryse musi byc zmeczona. -Poza tym, Clave chce poznac Clarisse. Dobrze o tym wiesz. -Clave moze sie chrzanic. -Jace - upomniala go Maryse autentycznym rodzicielskim tonem. - Zachowuj sie. -Clave chce mnostwa rzeczy - poprawil sie Jace. - Co nie znaczy, ze musi je dostac. Maryse obrzucila go takim spojrzeniem jakby doskonale zdawala sobie sprawe o czym mowil i nie pochwalala tego. -W wiekszosci przypadkow Clave sie nie myli, Jace. Nie ma nic zlego w tym, ze chca z nia porozmawiac, zwlaszcza po tym przez co przeszla. Moglaby im opowiedziec... -Ja powiem im wszystko co chcieliby wiedziec - odparl Jace. Maryse westchnela i przeniosla spojrzenie na Clary. -Wiec masz zamiar udac sie do Idris, tak? -Tylko na kilka dni. Nie bede sprawiac zadnych klopotow - powiedziala Clary, patrzac blagalnie na Jace'a ponad jego plonacym spojrzeniem utkwionym w Maryse. - Przysiegam. -Nie chodzi o to, czy wpadniesz w jakies tarapaty; chodzi o to, czy bedziesz sklonna spotkac sie z Clave gdy juz tam dotrzesz. Chca z toba porozmawiac. Jesli odmowisz to watpie czy uda sie na zyskac pozwolenie na sprowadzenie cie z powrotem do nas. -Nie... - zaczal Jace, ale Clary mu przerwala. -Spotkam sie z Clave - powiedziala, mimo ze poczula zimny dreszcz przechodzacy po krzyzu. Jedynym przedstawicielem Clave jakiego znala byla Inkwizytorka, ktora zreszta nie byla do nie zbyt przyjaznie nastawiona. Maryse rozmasowala skronie. -No to ustalone - powiedziala silac sie na spokoj, choc osiagnela efekt odwrotny od zamierzonego; ton jej glosu byl rownie napiety co naprezona struna. - Jace, odprowadz Clary do wyjscia i przyjdz do biblioteki. Musimy porozmawiac. Zniknela w mroku bez slowa pozegnania. Clary patrzyla w slad za nia, czujac jak zyly napelnia jej lodowata woda. Alec i Isabelle byli przywiazani do matki a ona byla pewna, ze Maryse nie jest wcale taka zla, mimo ze nie bywala szczegolnie przyjemna w obyciu. Usta Jace'a zacisnely sie w waska kreske. -No i popatrz co narobilas. -Musze jechac do Idrisu, nawet jesli tego nie rozumiesz - odparla Clary. - Jestem to winna swojej mamie. -Maryse zbyt mocno wierzy w Clave - odparowal Jace. - Wierzy, ze sa idealni, a ja nie moge utwiedzic jej w tym przekonaniu, bo... - urwal gwaltownie. -Bo tak powiedzialby Valentine. Spodziewala sie wybuchu ale jedyne co uslyszala to "Nikt nie jest idealny". Jace wyciagnal reke i palcem wskazujacym wcisnal przycisk windy. -Nawet Clave. Clary skrzyzowala ramiona na piersi. -Czy to dlatego nie chcesz zebym tam szla? Dlatego, ze to nie do konca bezpieczne? - przelknela glosno. - Dlatego... Dlatego, ze powiedziales, ze juz nic do mnie nie czujesz, co jest dziwne, bo ja ciagle czuje cos do ciebie? I zaloze sie, ze o tym wiesz. -Moze dlatego, ze nie chce zeby moja mala siostrzyczka wszedzie za mna lazila? - w jego glosie dzwieczala ostra nuta, swiadczaca o drwinie i czyms jeszcze. Winda zjechala z brzekiem. Clary weszla do srodka i odwrocila sie twarza do Jace'a. -Nie jade tam dlatego, ze ty tam bedziesz. Jade zeby pomoc mojej mamie. Naszej mamie. Musze jej pomoc. Nie rozumiesz? Jesli tego nie zrobie, ona moze sie juz nigdy nie obudzic. Przynajmniej moglbys udawac, ze ci na tym zalezy. Jace polozyl rece na jej ramionach, muskajac naga skore nad brzegiem kolnierza, co przyprawilo ja o dreszcz. Chcac nie chcac Clary zauwazyla, ze mial cienie pod oczami, ciemne jamy rysujace sie pod koscmi policzkowymi. Czarny sweter, ktory na sobie mial, tylko potegowal to wrazenie, podkreslajac ciemne rzesy. Stanowil studium kontrastow - czerni, bieli i szarosci, ze zlotymi akcentami w postaci oczu i wlosow. -Pozwol mi to zrobic - jego glos byl miekki, naglacy. - Pomoge jej w twoim imieniu. Tylko powiedz mi gdzie mam isc i do kogo sie zwrocic. Zrobie wszystko co bedzie trzeba. -Madeleine powiedziala czarnoksieznikowi, ze to ja sie u niego zjawie. On oczekuje corki Jocelyn, nie jej syna. Jace zacisnal dlonie na jej ramionach. -Wiec powiedz jej, ze nastapila zmiana planow. Ja pojde zamiast ciebie. -Jace... -Zrobie wszystko, co tylko zechcesz, tylko przysiegnij ze tu zostaniesz - powiedzial. -Nie moge. Odskoczyl od niej jakby go odepchnela. -Dlaczego? -Bo to moja mama, Jace. -Moja rowniez - w jego glosie zabrzmial chlod. - Wlasciwie dlaczego Madeleine nie zwrocila sie z tym do nas, tylko do ciebie? -Dobrze wiesz dlaczego. -Poniewaz - zaczal i zabrzmialo to jeszcze zimniej - dla niej jestes corka Jocelyn. Ja zawsze pozostane synem Valentine'a. Zatrzasnal krate windy przed jej nosem. Przygladala mu sie przez chwile - otwory w kracie przecinaly jego twarz jak diamentowa mozaika narysowana w metalu. Jedno zlote oko wpatrywalo sie w nia polyskujac gniewem. -Jace... Ale winda juz ruszyla przy akompaniamencie zgrzytu, unoszac ja w mroczna cisze katedry. -Ziemia do Clary - Simon pomachal jej reka. - Obudzilas sie juz? -Tak, przepraszam - potrzasnela glowa chcac sie pozbyc pajeczyn spowijajacych mozg. To byl ostatni raz kiedy widziala Jace'a. Nie odbieral telefonow kiedy do niego dzwonila, wiec zaplanowala podroz do Idrisu razem z Lightwoodami, poslugujac sie niechetnym i zaklopotanym Alekiem jako posrednikiem. Biedny Alec, tkwil w potrzasku miedzy Jace'm a matka, probujac ich zadowolic. - Mowiles cos? -Tylko tyle, ze Luke juz chyba wrocil - rzucil Simon, zeskakujac z biurka jak tylko otwarly sie drzwi do sypialni. - O wilku mowa. -Czesc, Simon - glos Luke'a byl spokojny, moze odrobine zmeczony. Mial na sobie wytarta dzinsowa kurtke, flanelowa koszule i stare sztruksy wsuniete w kowbojki, ktore czasy swietnosci mialy juz za soba. Poplamione bardziej niz zwykle okulary mial zatkniete we wlosy. Pod reka trzymal kwadratowa paczke obwiazana kawalkiem zielonej wstazki. Podal ja Clary. -Maly prezent na podroz. -Nie musiales! - zaprotestowala Clary. - Zrobiles juz wystarczajaco duzo... Pomyslala o ubraniach, ktore jej kupil gdy wszystko co miala zostalo zniszczone. Dal jej nowy telefon i przybory do rysowania, chociaz wcale go o to nie prosila. Praktycznie wszystko co miala bylo prezentem od Luke'a. Mimo ze ciagle nie pochwalasz mojej dezycji o wyjezdzie. Ta niewypowiedziana mysl zawisla miedzy nimi. -Wiem, ale zobaczylem to i od razu pomyslalem o tobie - wreczyl jej pudelko. Przedmiot w srodku byl owiniety kilkoma warstwami papieru. Clary rozdarla go a jej reka zacisnela sie na czyms miekkim jak futro kota. Zerknela do srodka. Na dnie pudelka lezal staromodny butelkowozielony aksamitny plaszcz, ze zlota jedwabna podszewka, mosieznymi guzikami i szerokim kapturem. Rozlozyla go na kolanie i pogladzila czule miekki material. -Isabelle nosilaby cos takiego. Wyglada jak plaszcz podrozny Nocnego Lowcy. -I slusznie. Teraz bedziesz wygladac jak jeden z nich - powiedzial Luke. Spojrzala na niego. -Chcesz, zebym wygladala jak jeden z nich? -Clary, ty jestes jednym z nich - jego usmiech byl zabarwiony smutkiem. - Poza tym chyba zdajesz sobie sprawe z tego jak traktuja obcych. Jesli w ten sposob wtopisz sie w tlum... Simon wydal z siebie dziwny dzwiek a Clary spojrzala na niego w poczuciu winy - prawie zapomniala ze tu byl. Wpatrywal sie z uwaga w swoj zegarek. -Musze juz isc. -Przeciez dopiero co przyszedles! - zaprotestowala. - Myslalam, ze spedzimy razem troche czasu, obejrzymy film czy cos w tym stylu... -Musisz sie spakowac - przypomnial jej z usmiechem. Prawie uwierzyla, ze wcale sie nie martwil. - Wpadne potem zeby sie pozegnac zanim wyjedziesz. -Daj spokoj. Zostan. -Nie moge - powiedzial w koncu. - Mam spotkanie z Maia. -Och, to wspaniale. Maia, upomniala sie w duchu, byla naprawde mila. Byla tez bystra. I ladna. I byla wilkolakiem. I miala slabosc do Simona. Ale moze wlasnie tak powinno byc. Moze jego nowa przyjaciolka powinna byc Przyziemnym. W koncu on tez sie do nich zaliczal. Technicznie rzecz biorac, nie powinien byl nawet spedzac czasu z Nocnymi Lowcami takimi jak Clary. -W takim razie rzeczywiscie bedzie lepiej jesli juz pojdziesz. -Tez tak mysle. Ciemnych oczu Simona nie sposob bylo rozszyfrowac. To bylo cos nowego - przedtem czytala w nim jak w otwartej ksiedze. Zastanawiala sie czy to efekt uboczny wampiryzmu czy cos calkiem innego. -Do zobaczenia - powiedzial i pochylil sie do przodu, jakby mial zamiar pocalowac ja w policzek i zmierzwic jej wlosy. Zawahal sie jednak i odsunal z wyrazem niepewnosci na twarzy. Zdumiona Clary uniosla brwi ale jego juz nie bylo. Otarl sie ramieniem o stojacego w przejsciu Luke'a a potem Clary uslyszala odglos zamykanych drzwi. -Dziwnie sie ostatnio zachowuje - stwierdzila, obejmujac plaszcz ramionami zeby dodac sobie otuchy. - Myslisz ze to z powodu tego calego zamieszania z byciem wampirem? -Nie wydaje mi sie - Luke wygladal na lekko rozbawionego. - Bycie Przyziemnym nie zmienia sposobu w jaki postrzegamy swiat. Albo ludzi. Daj mu troche czasu. W koncu to ty z nim zerwalas. -Wcale nie. To on zerwal ze mna. -Bo nie jestes w nim zakochana. To niezreczna sytuacja a on radzi sobie calkiem niezle. Wielu chlopcow w jego wieku by sie dasalo albo czatowalo pod twoim oknem z boom boxem. -Nikt juz nie uzywa boom boxow. To nie lata osiemdziesiate - zeskoczyla z lozka i wlozyla plaszcz. Zapiela go pod sama szyje, rozkoszujac sie miekkoscia aksamitu. - Ja po prostu chce, zeby Simon byl taki jak dawniej - spojrzala w lustro, mile zaskoczona. Zielen stanowila doskonala oprawe dla jej kasztanowych wlosow i podkreslala kolor oczu. Odwrocila sie w strone Luke'a. - No i jak? Luke opieral sie o futryne, trzymajac rece w kieszeniach. Gdy tak na nia patrzyl, jakis cien przemknal po jego twarzy. -Twoja matka miala dokladnie taki sam plaszcz gdy byla w twoim wieku. Clary scisnela mankiety plaszcza, chowajac palce w miekkim puchu. Wzmianka o Jocelyn w polaczeniu ze smutkiem malujacym sie na twarzy Luke'a sprawila, ze zebralo jej sie na placz. -Pojdziemy ja dzisiaj odwiedzic, zgoda? Chce sie z nia pozegnac i powiedziec co zamierzam zrobic. Musze ja zapewnic, ze wszystko bedzie w porzadku. Luke skinal glowa. -Oczywiscie, ze pojdziemy. Clary? -Tak? Nie chciala na niego patrzec w obawie, ze zobaczy smutek w jego oczach, ale ku swojej uldze, nie dostrzegla go wcale. Usmiechnal sie. -Bycie takim jak dawniej wcale nie musi okazac sie takie zle. Simon spojrzal na kartke papieru w reku a potem na katedre i zmruzyl oczy w popoludniowym sloncu. Strzelista sylwetka Instytutu przecinala niebieskie niebo, budowla z granitu z ostro zakonczonymi lukami byla otoczona wysokim kamiennym murem. Gargulce spogladaly z gzymsow jakby zapraszajac go do srodka. Wygladal zupelnie inaczej niz za pierwszym razem, gdy maskowal go czar, tyle ze wtedy czary nie dzialaly na Przyziemnych. Nie nalezysz do tego miejsca. Slowa byly ostre, zrace jak kwas. Simon nie byl pewny czy powiedzial to gargulec, czy glos w jego umysle. To jest kosciol a ty jestes przeklety. -Zamknij sie - wymamrotal. - Mam to w nosie. Jestem Zydem. W kamiennym murze osadzono zalazna furtke. Simon chwycil za klamke, podswiadomie oczekujac palacego bolu, ale nic takiego sie nie stalo. Wygladalo na to, ze furtka sama w sobie nie byla szczegolnie poswiecona. Pchnal ja do przodu i byl w polowie sciezki wylozonej popekanymi, kamiennymi plytami, gdy uslyszal w poblizu znajome glosy. No, moze nie calkiem w poblizu. Prawie zapomnial, ze jego sluch, tak samo jak wzrok, wyostrzyly sie od czasu Przemiany. Wrazenie bylo takie, jakby slyszal te glosy tuz obok, ale jak tylko podazyl waska sciezka biegnaca dookola Instytutu, zobaczyl ze ludzie stali dosc daleko, w odleglej czesci placu. Trawa w tym miejscu wybujala, zarastajac w polowie rozwidlajace sie sciezki prowadzace do czegos, co musialo byc kiedys zadbanym klombem roz. Byla tu nawet kamienna lawka porosnieta chwastami. Zanim przejeli je Nocni Lowcy, to miejsce bylo kiedys swiatynia. Pierwszego zobaczyl Magnusa, opierajacego sie o omszala kamienna sciane. Trudno bylo nie zauwazyc czarownika - mial na sobie bialy t-shirt, ktory wygladal jak pochlapany farba i teczowe skorzane spodnie. W tym stroju wygladal jak kolorowy cieplarniany kwiat otoczony spowitymi w czern Lowcami: bladym i zaklopotanym Alekiem; Isabelle z czarnymi wlosami splecionymi w warkocze zwiazanymi srebrna wstazka, stojaca obok malego chlopca, ktory musial byc Maksem, najmlodszym z Lightwoodow. W poblizu stala ich matka, wygladajaca na wyzsza, bardziej koscista wersje corki, z takimi samymi czarnymi wlosami. Obok niej stala kobieta, ktorej Simon nie znal. Z poczatku pomyslal, ze jest duzo starsza z powodu prawie bialych wlosow ale w momencie, w ktorym odwrocila sie zeby porozmawiac z Maryse stwierdzil, ze nie mogla miec wiecej niz czterdziesci lat. Wreszcie na koncu stal Jace, ktory trzymal sie troche na uboczu, jakby nie nalezal do rodziny. Czern okrywala go od stop do glow. Kiedy Simon ubieral sie caly na czarno, wygladal jakby szedl na czyjs pogrzeb, za to Jace sprawial wrazenie twardego i niebezpiecznego. I bardziej blond niz to bylo w ogole mozliwe. Poczul jak napinaja mu sie miesnie ramion i zastanawial czy istnieje na swiecie cokolwiek - na przyklad uplyw czasu albo slaba pamiec - co oslabiloby jego niechec do Jace'a. Chcial sie pozbyc tego uczucia, ale ciagle tam tkwilo, ciazac jak kamien na jego niebijacym sercu. Spotkanie mialo w sobie cos dziwnego, ale zanim zdazyl cokolwiek zrobic, Jace obrocil sie w jego strone zupelnie jakby wyczul, ze Simon tam stoi, a on nawet z daleka zauwazyl cienka biala blizna na jego szyi, tuz powyzej kolnierzyka. Ciazaca mu niechec zmienila sie w cos innego. Jace skinal krotko glowa w jego kierunku. -Zaraz wracam - powiedzial do Maryse takim tonem, ktorego Simon nigdy by nie uzyl w rozmowie z matka. Jakby dorosly mowil cos do innego doroslego. Maryse machnela reka w roztargnieniu, wyrazajac zgode. -Nie rozumiem, dlaczego to tak dlugo trwa - mowila do Magnusa. - Czy to aby na pewno normalne? -Na pewno nie tak jak znizka, ktora ci daje - Magnus zastukal obcasem w sciane. - Normalnie policzylbym dwa razy wiecej. -To tylko tymczasowy Portal. Ma nam pomoc dostac sie do Idrisu. I mam nadzieje, ze zamkniesz go po wszystkim. Taka byla umowa - odwrocila sie w strone kobiety - a ty, Madeleine, zostaniesz tu i na wlasne oczy przekonasz sie, czy dotrzymal obietnicy. Madeleine. A wiec to byla ta przyjaciolka Jocelyn. Simon nie mial jednak czasu, zeby lepiej sie jej przyjrzec - w tym samym momencie Jace zlapal go za ramie i odciagnal na druga strone kosciola, z dala od innych. Sciezka po tej stronie byla jeszcze bardziej zarosnieta. Jace wepchnal Simona za pien wielkiego debu i puscil go, rozgladajac sie szybko dookola by upewnic sie czy nikt ich nie sledzil. -W porzadku. Tutaj mozemy pogadac. Bylo tu znaczniej ciszej, masyw Instytutu tlumil wszelkie odglosy ruchu ulicznego dobiegajace z York Avenue. -Chciales sie ze mna spotkac - zauwazyl Simon. - Znalazlem twoja kartke przyklejona do okna gdy sie obudzilem. Nie mogles zadzwonic tak jak to robia normalni ludzie? -Nie, jesli moge tego uniknac, wampirze - odparl Jace. Przygladal sie Simonowi w zamysleniu, tak jakby czytal ksiazke. Na jego twarzy malowaly sie sprzeczne uczucia: lekkie zdumienie i cos, co Simon mogl okreslic jako rozczarowanie. - Jednak to prawda, ze mozesz wychodzic na swiatlo sloneczne. Nawet slonce w poludnie nie jest w stanie ci zaszkodzic. -Zgadza sie. Dobrze o tym wiesz, w koncu tez tam byles. Nie musial rozwodzic sie nad tym o jakie "tam" mu chodzilo; wyraz twarzy Jace'a jasno wskazywal na to, ze doskonale wiedzial co Simon mial na mysli. Pamietal rzeke, tyl furgonetki, promienie slonca odbijajace sie na wodzie i placzaca Clary. Pamietal to wszystko tak samo dobrze jak Simon. -Po prostu pomyslalem, ze twoja zdumiewajaca umiejetnosc juz sie wyczerpala - powiedzial Jace, ale nie zabrzmialo to tak, jakby naprawde mial to na mysli. -Jak tylko poczuje chec staniecia w plomieniach to dam ci znac - Simon zaczynal tracic cierpliwosc. - Sluchaj, przywlokles mnie tu tylko po, zeby pogapic sie na mnie jak na jakis okaz z laboratorium? Nastepnym razem wysle ci zdjecie. -A ja je oprawie i postawie na swojej nocnej szafce - odparl Jace bez cienia sarkazmu. - Posluchaj, nie bez powodu chcialem zebys tu przyszedl, i mimo ze niecierpie tego mowic, mamy ze soba cos wspolnego. -Takie same odjazdowe fryzury? - zasugerowal kipiaco Simon, choc w glebi serca tak nie uwazal. Cos w wyrazie twarzy Jace'a nie dawalo mu spokoju. -Chodzi o Clary - przyznal Jace. Simon wzmocnil czujnosc. -O Clary? -Tak. No wiesz, niska, rudowlosa, wiecznie rozdrazniona. -Jakos nie widze zwiazku - powiedzial, choc uwazal inaczej. Niemniej jednak nie czul sie w nastroju na prowadzenie takich rozmow z Jasem, teraz czy kiedykolwiek indziej w przyszlosci. Czy meska rozmowa nie powinna sama w sobie wykluczac gadania o uczuciach? Widocznie nie. -Obu nam na niej zalezy - stwierdzil Jace, przygladajac mu sie w uwaga. - Jest dla nas kims waznym. Prawda? -Pytasz mnie, czy mi na niej zalezy? To nie bylo zbyt trafne okreslenie. Simon zastanawial sie, czy Jace nie stroi sobie z niego zartow - co byloby niezwykle okrutne, nawet jak na Jace'a. Czy sciagnal go tu tylko po to, zeby naigrawac sie z niego po tym jak miedzy nim a Clary nic nie wyszlo? Mimo to, Simon ciagle mial nadzieje, przynajmniej jej cien, ze ten stan rzeczy mogl ulec zmianie. Ze Jace i Clary zaczna w koncu zachowywac sie w stosunku do siebie tak, jak powinno sie zachowywac rodzenstwo. Napotkal spojrzenie Jace'a i jego nadzieja sie rozwiala. Wyraz jego twarzy nie pokrywal sie z wyobrazeniem Simona o tym jak brat powinien mowic o swojej siostrze. Z drugiej strony bylo dla niego jasne, ze Jace nie sprowadzil go tu po to, by wysmiewac sie z jego uczuc - cierpienie, jakie odbijalo sie w oczach Jace'a, bylo jego wlasnym. -Nie mysl sobie, ze zadawanie ci tych pytan sprawia mi przyjemnosc - warknal Jace. - Musze wiedziec, co jestes w stanie dla niej zrobic. Oklamalbys ja? -W jakiej sprawie? O co ci, do diabla, chodzi? - Simon zdal sobie w koncu sprawe dlaczego tak go zaniepokoil widok Nocnych Lowcow w ogrodzie. - Chwileczke. Chcesz jechac do Idrisu juz teraz? Clary mysli, ze wyjezdzasz dopiero jutro. -Wiem, i dlatego chce zebys powiedzial innym, ze Clary przyslala cie tu z wiadomoscia, ze nie jedzie. Powiedz, ze sie rozmyslila. W jego glosie bylo cos takiego, co Simon ledwo rozpoznawal, cos tak niespotykanego, ze nie mogl tego zniesc. Jace go prosil. -Uwierza w to. Wiedza... jak bardzo jestescie sobie bliscy. Simon pokrecil glowa. -Nie do wiary. Chcesz zebym zrobil to dla Clary, ale w rzeczywistosci robisz to dla siebie - zaczal sie odsuwac - Nie ma mowy. Jace chwycil go za ramie, przytrzymujac w miejscu. -To jest dla Clary. Staram sie ja chronic. Myslalem, ze zainteresuje cie to na tyle, ze zechcesz mi pomoc. Simon obrzucil ostrym spojrzeniem reke Jace'a zaciskajaca sie na jego przedramieniu. -Jak mam ja chronic skoro nawet nie wiem przed czym? Jace nie zdjal reki. -Po prostu mi zaufaj. -Czy ty nie rozumiesz, jak bardzo ona chce tam jechac? Jesli mam do tego nie dopuscic, to lepiej zebys mial ku temu jakis cholernie wazny powod. Jace westchnal przeciagle i puscil Simona. -To, co Clary zrobila na statku Valentine'a uzywajac Znaku Otwarcia - powiedzial niskim glosem - no, coz, sam widziales co sie potem stalo. -Zniszczyla statek i uratowala nas wszystkich. -Mow troche ciszej - upomnial go Jace, rozgladajac sie wokol z niepokojem. -Chcesz przez to powiedziec, ze nikt inny nie wie o tym planie? - zapytal Simon z niedowierzaniem. -Ja wiem. Ty rowniez. Luke i Magnus tez. Nikt inny. -I co o tym wszystkim mysla? Ze szczesliwym trafem statek rozpadl sie sam z siebie? -Powiedzialem im, ze Rytual Konwersji Valentine'a sie nie powiodl. -Oklamales Clave? - Simon nie byl pewien, czy odczuwa z tego powodu podziw czy raczej niepokoj. -Zgadza sie. Isabelle i Alec wiedza, ze Clary posiada umiejetnosc kreowania nowych runow, wiec watpie czy uda mi sie utrzymac te ich wiedze z dala od Clave i nowego Inkwizytora. Gdyby dowiedzieli sie co potrafi Clary - wzmacniac zwykle runy do tego stopnia, ze zyskuja niszczycielska moc - chcieliby, zeby zostala wojownikiem, ich bronia. A ona sie do tego nie nadaje. Nie tak zostala wychowana... - urwal gdy tylko zobaczyl, ze Simon potrzasa glowa. - Co znowu? -Jestes Nefilim - powiedzial wolno Simon. - Czy nie powinienes czasem chciec dla Clave tego co najlepsze? Jesli oznacza to uzycie Clary jako... -Chcesz, zeby ja dopadli? Zeby postawili w pierwszym rzedzie przeciwko Valentinowi i jego armi? -Nie - przyznal Simon. - Tego nie chce. Ale nie jestem taki jak wy. Nie musze sie zastanawiac kogo poslac na pierwszy ogien, Clary albo moja rodzine. Twarz Jace'a pokryla sie ciemnym rumiencem. -To nie tak jak myslisz. Gdybym sadzil, ze to pomoze Clave... ale nie pomoze. A ona bedzie tylko cierpiec. -Nawet gdybys wiedzial, ze to pomoze Clave - powiedzial Simon - nigdy bys nie pozwolil, zeby ja dopadli. -Dlaczego tak uwazasz, wampirze? -Bo oprocz ciebie nikt nie moze jej miec - odparl Simon. Krew odplynela z twarzy Jace'a. -Wiec mi nie pomozesz? - spytal z niedowierzaniem. - Nie pomozesz jej? Simon zawahal sie przez moment, i zanim zdazyl cos powiedziec, cisze pomiedzy nimi rozdarl jakis halas. Wysoki, piskliwy krzyk desperacji, ktory umilkl jak ciety nozem. Jace rozejrzal sie dookola. -Co to bylo? Pojedynczy wrzask zagluszyly inne. Uszy Simona podraznil glosny szczek metalu. -Cos sie stalo. Reszta... Ale Jace'a juz nie bylo. Biegl sciezka wymiajajac kepy chwastow. Po chwili wahania Simon podazyl za nim. Prawie zapomnial jak szybko potrafil teraz biegac - prawie deptal Jasowi po pietach, gdy okrazali naroznik kosciola i wpadli do ogrodu. Panowal tu prawdziwy chaos. Biala mgla spowila ogrod a w powietrzu wyczuwalo sie ciezki zapach ozonu i przebijajaca przez niego mdlaca i nieprzyjemna won czegos jeszcze. Co chwila bylo widac czyjas sylwetke - Simon widzial tylko ich fragmenty, co chwila znikaly i pojawialy sie w przeswitach w mgle. Zauwazyl Isabelle, czarne pasma jej wlosow smigaly w powietrzu gdy wymachiwala batem, ktory wygladal jak smiercionosna, zlota blyskawica przecinajaca ciemnosc. Odpierala ataki czegos zwalistego i ogromnego - demona, jak sadzil Simon - ale przeciez byl srodek dnia, wiec to bylo niemozliwe. Gdy podszedl blizej przekonal sie, ze stworzenie mialo ludzki ksztalt, tyle ze bylo zgarbione i powykrecane. Nie wygladalo to dobrze. W jednej rece trzymalo gruba deske i wymachiwalo nia na oslep probujac trafic w Isabelle. Nie dalej jak kilkanascie metrow stad, przez przerwe w kamiennym murze, Simon mogl zobaczyc samochody przejezdzajace jak gdyby nigdy nic po York Avenue. Niebo ponad Instytutem bylo czyste. -Wykleci - wyszeptal Jace. Jego twarz plonela gdy wyciagal zza paska seraficki noz. - Cale mnostwo - popchnal Simona na bok. - Nie ruszaj sie w miejsca, zrozumiales? Masz tu zostac. Simon zastygl w bezruchu gdy Jace wskoczyl w sam srodek mgly. Swiatlo bijace z noza w jego dloni oswietlalo poruszajace sie we mgle srebrzyste i ciemne postacie, a Simon mial wrazenie jakby patrzyl przez zamarznieta szybe, rozpaczliwie starajac sie polapac w tym, co sie dzialo po drugiej stronie. Isabelle zniknela; dostrzegl Aleca, jego ramie krwawilo, a on cial jednego z Wykletych przez piers i patrzyl jak pada na ziemie. Kolejny z nich zaszedl go od tylu, ale Jace juz tam byl uzbrojony w dwa noze. Skoczyl do gory i pelnym wscieklosci ruchem zamachnal sie nimi jak nozycami, odcinajac Wykletemu glowe. Z rany trysnela czarna krew. Zoladek Simona skrecil sie gwaltownie od trujacego zapachu posoki. We mgle slyszal nawolujacych sie Nocnych Lowcow. Nagle mgla opadla a on zobaczyl Magnusa stojacego naprzeciwko muru z dzikim wyrazem oczu. Mial uniesione rece, miedzy jego palcami polyskiwala blekitna blyskawica. W kamiennym murze otworzylo sie przejscie. Nie bylo ani puste ani ciemne, ale lsnilo jak lustro z wirujacych plomieni uwiezionych w szkle. -Portal! - krzyczal Magnus. - Przelazcie przez Portal! W tym momencie wydarzylo sie kilka rzeczy na raz. Z mgly wynurzyla sie Maryse Lightwood, niosac na rekach Maksa. Zatrzymala sie na chwile, zeby kogos zawolac a potem skoczyla w strone Portalu i zniknela w jego wnetrzu. Alec podazyl w jej slady, wlokac za soba Isabelle, jej zbryzgany krwia bat ciagnal sie po ziemi. Kiedy popchnal ja w strone przejscia, z mgly za ich plecami wynurzyl sie Wyklety, wymachujac obosiecznym mieczem. Simon otrzasnal sie z otepienia. Rzucil sie do przodu, wolajac imie Isabelle, ale potknal sie i upadl ciezko, uderzajac w ziemie z taka sila, ktora wycisnelaby mu powietrze z pluc gdyby potrafil oddychac. Pozbieral sie szybko i rozejrzal dookola, zeby sprawdzic o co sie potknal. Na ziemi lezalo cialo kobiety. Gardlo miala poderzniete a niebieskie oczy szeroko otwarte. Krew plamila jej biale wlosy. Madeleine. -Simon, rusz sie! - krzyknal Jace. Biegl w jego strone z zakrwawionymi nozami w rekach. Simon spojrzal w gore. Sylwetka Wykletego, ktory scigal Isabelle, zamajaczyla mu przed oczami. Jego pokryta bliznami twarz wykrzywila sie w jadowitym grymasie. Simon uchylil sie przed spadajacym mieczem, ale nawet ze swoim refleksem wampira nie byl wystarczajaco szybki. Przeszyl go palacy bol i wszystko spowila ciemnosc. 2. Wieze Demonow w Alicante Nie ma w tym ani krzty magii, pomyslala Clary, gdy razem z Lukiem okrazali budynek po raz trzeci, jakby to mialo im pomoc w znalezieniu wolnego miejsca do parkowania. Ulica byla tak zapchana samochodami, ze nie mozna bylo nawet wetknac szpilki. W koncu Luke wcisnal sie za hydrant i zostawil pickupa na jalowym biegu. Westchnal. -Idz. Daj im znac, ze juz jestes. Przyniose twoja walizke. Clary skinela glowa, ale zawahala sie zanim chwycila klamke. Jej zoladek zacisnal sie w supel z niepokoju i nie po raz pierwszy zalowala, ze Luke nie idzie tam razem z nia. -Myslalam, ze wyjezdzajac pierwszy raz za granice, bede miala przy sobie przynajmniej paszport. Twarz Luke'a pozostala bez usmiechu. -Wiem, ze sie denerwujesz - powiedzial. - Zobaczysz, wszystko bedzie w porzadku. Lightwoodowie sie toba zaopiekuja. O czym zdazyles mnie juz zapewnic chyba z milion razy, pomyslala. Poklepala go lekko po ramieniu zanim wyskoczyla na zewnatrz. -Do zobaczenia za kilka minut. Ruszyla sciezka z kamiennych popekanych plyt, odglosy ruchu ulicznego slably gdy byla coraz blizej drzwi kosciola. Tym razem dostrzerzenie prawdziwego gmachu Instytutu chowajacego sie pod maska czaru zajelo jej troche wiecej czasu. Czula jakby na stara katedre nalozono dodatkowa warstwe czaru, jak nowa farbe na obraz. Zdrapywanie jej za pomoca umyslu bylo trudne, a nawet bolesne. Gdy w koncu znikla, Clary mogla zobaczyc kosciol takim, jaki byl naprawde. Wysokie, drewniane drzwi blyszczaly, jakby dopiero co zostaly wypolerowane. W powietrzu unosila sie niepokojaca won ozonu i spalenizny. Marszczac brwi chwycila za klamke. Jestem Clary Morgenstern, jedna z Nefilim, i prosze o pozwolenie wejscia do Instytutu... Drzwi sie otworzyly a ona weszla do srodka. Rozgladala sie dookola starajac sie dociec skad ta zmiana w wygladzie katedry. Gdy tylko drzwi zatrzasnely sie za nia, wiezac ja w ciemnosci rozswietlonej jedynie mglistym swiatlem wpadajacym przez rozete, zrozumiala jaka zaszla tu zmiana. Odkad pamietala, wejscie do Instytutu zawsze bylo jasno oswietlone setkami swiec osadzonych w wymyslnych kandelabrach ustawionych w przejsciu miedzy lawkami. Teraz panowal tu jedynie mrok. Wyjela z kieszeni magiczny kamien i uniosla go do gory. Buchnelo z niego swiatlo przeswiecajac przez jej palce. Rozswietlalo zakurzone katy wnetrza katedry, gdy szla do windy znajdujacej sie blisko nagiego oltarza. Niecierpliwie wcisnela przycisk windy. Nic sie nie wydarzylo. Pol minuty pozniej wcisnela guzik jeszcze raz - i jeszcze. Przylozyla ucho do drzwi i nasluchiwala. Zadnego dzwieku. Instytut byl pograzony w ciszy i ciemnosciach, jak lalka, w ktorej wyczerpaly sie baterie. Z walacym glosno sercem, Clary pospieszyla do wyjscia i pchnela ciezkie drzwi. Stanela na schodach, rozgladajac sie goraczkowo. Niebo przybralo barwe kobaltu a powietrze wypelnilo sie swadem spalenizny. Czyzby mial miejsce pozar? Czy Nocnym Lowcom udalo sie uciec? Na pierwszy rzut oka wszystko wygladalo tak samo... -To nie pozar - odezwal sie ktos aksamitnym, dobrze jej znanym glosem. Wysoka sylwetka zmaterializowala sie z cienia, z wlosami sklejonymi w korone dziwacznych kolcow. Postac miala na sobie czarny, jedwabny garnitur, szmaragdowa koszule i szczuple palce ozdobione pierscieniami. Oprocz tego fantazyjne buty i spora dawka brokatu. -Magnus? - wyszeptala Clary. -Wiem, o czym pomyslalas - powiedzial - ale to nie pozar. Ten zapach to piekielna mgla, rodzaj czarodziejskiego demonicznego dymu. Minimalizuje skutki uzycia niektorych zaklec. -Demoniczna mgla? To znaczy, ze... -Mial miejsce atak na Instytut. Tak. Przed poludniem. To byli Wykleci, niecaly tuzin. -Jace - wyszeptala. - Lightwoodowie... -Piekielny dym skutecznie zmniejszyl moje zdolnosci w walce przeciw Przekletym. Lightwoodow rowniez. Musialem ich wyslac do Idrisu przez Portal. -Ale zaden z nich nie zostal ranny? -Tylko Madeleine. Nie zyje. Przykro mi, Clary. Clary usiadla ciezko na schodach. Nie znala zbyt dobrze tej kobiety, ale Madeleine stanowila jedyne watle polaczenie z jej matka - jej prawdziwa matka, ta, ktora byla walecznym Nocnym Lowca jakiego Clary nigdy nie znala. -Clary? - Luke przecial sciezke w nadciagajacym zmierzchu. W reku trzymal jej walizke. - Co sie dzieje? Clary siedziala na schodach obejmujac rekoma kolana, podczas gdy Magnus streszczal mu cala sytuacje. Mimo bolu po smierci Madeleine, odczuwala ulge zabarwiona poczuciem winy. Jace byl caly i zdrow. Lightwoodowie byli cali i zdrowi. Powtarzala to zdanie w nieskonczonosc. Jace byl caly i zdrow. -Wykleci - mruknal Luke. - Zabiliscie wszystkich? -Nie - Magnus potrzasnal przeczaco glowa. - Rozproszyli sie jak tylko udalo mi sie wyslac Lightwoodow przez Portal. Nie wygladali na zainteresowanych moja osoba. Zanim zdazylem zamknac Portal wszyscy znikneli. Clary uniosla glowe. -Zamknales Portal? Ale chyba ciagle mozesz mnie wyslac do Idrisu? - spytala. - To znaczy, moge dolaczyc do Lightwoodow, prawda? Luke i Magnus wymienili spojrzenia. Luke postawil walizke na ziemi. -Magnus? - spytala piskliwie Clary, podnoszac glos. - Musze tam isc. -Portal jest zamkniety, Clary. -To otworz nastepny! -To nie takie proste - powiedzial czarownik. - Clave dokladnie strzeze kazdego magicznego przejscia w Alicante. Stolica to dla nich swiete miejsce - cos jak ich wlasny Watykan. Zaden Przyziemny nie moze tam wejsc bez pozwolenia. -Przeciez jestem Nocnym Lowca! -Tylko czesciowo - powiedzial Magnus. - Poza tym, wieze uniemozliwiaja bezposrednie teleportowanie sie do miasta. Zeby otworzyc Portal prowadzacy do Alicante musieliby cie oczekiwac po drugiej stronie. Gdybym sprobowal wyslac cie na wlasna reke, to byloby jawne naruszenie Prawa, a ja nie zamierzam dla ciebie ryzykowac, skarbie, niezaleznie od tego jak bardzo cie lubie. Clary przeniosla spojrzenie z wyrazajacego szczery zal oblicza Magnusa na nieufna twarz Luke'a. -Ale ja musze sie tam dostac - powiedziala. - Musze pomoc swojej mamie. Musi byc jakis inny sposob zeby tam dotrzec, niekoniecznie przy uzycia Portalu. -Najblizsze lotnisko znajduje sie w sasiednim stanie - powiedzial Luke. - Jesli uda nam sie przekroczyc granice - a to calkiem spore "jesli" - czeka nas dluga i niebezpieczna droga przez terytoria Przyziemnych. Zajmie nam cale dnie zanim dotrzemy do Idrisu. Clary poczula szczypanie pod powiekami. Nie bede plakac, powiedziala sobie w duchu. Nie bede. -Clary - w glosie Luke'a pobrzmiewala lagodnosc. - Bedziemy w kontakcie z Lightwoodami. Upewnimy sie, ze maja wszelkie potrzebne informacje, zeby zdobyc antidotum dla Jocelyn. Skontaktuja sie z Fellem... Clary zerwala sie na rowne nogi, potrzasajac gwaltownie glowa. -To musze byc ja. Madeleine powiedziala, ze Fell nie zechce rozmawiac z nikim oprocz mnie. -Fell? - powtorzyl za nia jak echo Magnus. - Ragnor Fell? Moge sprobowac wyslac mu wiadomosc. Dam mu znac, zeby oczekiwal Jace'a. Czesc troski zniknela z twarzy Luke'a. -Clary, slyszalas? Z pomoca Magnusa... Ale ona nie chciala slyszec ani slowa o pomocy Magnusa. W ogole nie chciala niczego sluchac. Myslala, ze uratuje matke, a tymczasem nie mogla zrobic nic, tylko dalej siedziec przy jej szpitalnym lozku i trzymac jej bezwladna reke i miec nadzieje, ze gdzies indziej ktos inny dokona tego, czego nie dokonala ona. Zbiegla po schodach, odpychajac wyciagnieta reke Luke'a. -Potrzebuje odrobiny samotnosci. -Clary... Slyszala jak Luke ja wola, ale nie zwrocila na to uwagi i przyspieszyla kroku. Przylapala sie na tym, ze zmierza w kierunku rozwidlenia na koncu kamiennej sciezki, ktora prowadzila do niewielkiego ogrodu w poludniowej czesci Instytutu, tam, gdzie unosil sie zapach spalenizny i popiolu - oraz ciezka, ostra won czegos jeszcze. Zapach diabelskiej magii. W ogrodzie ciagle unosil sie bialy opar mgly. Jej strzepy osiadaly na krzewach roz i pod kamieniami. Ziemia w niektorych miejscach nosila slady walki. Nad jedna z kamiennych lawek widniala ciemnoczerwona plama, na ktora nie mogla zbyt dlugo patrzec. Clary odwrocila sie w druga strone. I zastygla w bezruchu. Na scianie widnialy charakterystyczne slady runow, polyskujace blekitem na szarym, kamiennym tle. Ukladaly sie w kwadratowy zarys polotwartych drzwi. Portal. Cos w jej wnetrzu skrecilo sie w supel. Pamietala inne symbole, polyskujace zlowieszczo na gladkim, metalowym kadlubie statku. Pamietala drzenie na chwile przed tym, jak rozpadl sie na kawalki i zalaly go wody East River. To tylko runy, pomyslala. Symbole. Potrafie je narysowac. Skoro mojej mamie udalo sie uwiezic Kielich Aniola w kawalku papieru, to mnie uda sie odtworzyc Portal. Stopy same poniosly ja w strone sciany katedry, dlon zacisnela sie na spoczywajacej w kieszeni steli. Z calej sily starajac sie powstrzymac drzenie rak, przytknela koniec steli do kamienia. Zacisnela powieki i zaczela kreslic w umysle swietliste linie. Linie przypominajace jej o przejsciu, unoszeniu sie w wirujacym powietrzu, podrozach i odleglych miejscach. Kreski utworzyly Znak, pelen wdzieku jak ptak podczas lotu. Nie wiedziala, czy istnial juz wczesniej czy to ona przed chwila go wynalazla, ale wygladal tak jakby istnial od zawsze. Portal. Zaczela rysowac, czarne jak wegiel linie splywaly z konca steli. Kamien skwierczal, wypelniajac nozdrza kwasnym zapachem spalenizny. Gorace niebieskie swiatlo rozblyslo pod jej powiekami. Poczula na twarzy podmuch goracego powietrza, jakby stala przy ogniu. Opuscila dlon, dyszac ciezko, i otworzyla oczy. Znak, ktory narysowala, mial ksztalt czarnego kwiatu wyrastajacego prosto ze sciany. Gdy tak patrzyla na swoje dzielo, linie zaczely sie rozplywac i zmieniac, zwijac i rozwijac, same dopasowujac swoj ksztalt. W przeciagu kilku chwil ksztalt Znaku ulegl calkowitej zmianie. Przypominal teraz iskrzacy sie zarys przejscia, kilka stop wyzszy niz Clary. Ona sama nie mogla oderwac od niego oczu. Lsnil takim samym czarnym swiatlem jak Portal u Madame Dorothei. Wyciagnela w jego strone reke... i natychmiast ja cofnela. Czujac mdlosci, przypomniala sobie, ze aby uzyc Portalu trzeba bylo sobie wyobrazic miejsce, do ktorego chcialo sie trafic. Problem polegal na tym, ze nigdy nie byla w Idrisie. Oczywiscie, znala je z opisu. Zielone doliny, ciemne lasy, przejrzyste rzeki, jeziora, gory, Alicante i miasto ze szklanymi wiezami. Mogla sprobowac wyobrazic sobie, jak wyglada, ale w tym wypadku wyobraznia to za malo. Nie, jesli chodzilo o ten rodzaj magii. Gdyby tylko... Gwaltownie wciagnela powietrze. Przeciez widziala Idris. Widziala je we snie i wiedziala, ze to byl prawdziwy sen, mimo ze nie potrafila powiedziec skad brala te pewnosc. Co takiego Jace powiedzial jej w tym snie o Simonie? Ze nie moze tu zostac, bo to "miejsce dla zywych". I niedlugo po tym Simon umarl... Clary wrocila pamiecia do snu. Tanczyla w sali balowej w Alicante. Sciany pomieszczenia zwienczonego przejrzystym, przypominajacym diament dachem, pomalowano na bialo i zloto. Posrodku sali stala fontanna ze srebrna figura syreny w centrum. Promienie slonca przeswiecaly przez korony drzew a Clary miala na sobie plaszcz z zielonego aksamitu, tak jak teraz. -Clary! - wrzasnal Luke, pedzac przez sciezke z twarza wykrzywiona wsciekloscia i przerazeniem. Za nim biegl Magnus, jego kocie oczy blyszczaly jak swiatla Portalu zalewajace ogrod. -Clary, stoj! Straznicy sa niebezpieczni! Zabijesz sie! Ale dla niej nie bylo juz odwrotu. Zlote swiatlo przybieralo na sile. Clary pomyslala o zlocistych murach holu w swoim snie i promieniach slonca zalamujacych sie w szkle. Luke sie pomylil; nie rozumial na czym polegal jej dar, jak dzialal - co mogli znaczyc jacys straznicy gdy potrafilo sie stworzyc zupelnie inna rzeczywistosc za pomoca rysunku? -Musze isc - krzyknela, rozrobiac krok do przodu z rozpostartymi palcami. - Luke, tak mi przykro... Postapila do przodu, a on w ostatniej chwili doskoczyl do niej i zlapal za nadgarstek, w momencie, w ktorym Portal zdawal sie byc na granicy wybuchu. Ogromna sila zwalila ich z nog, tak jak tornado wyszarpuje drzewo wraz z korzeniami. Przed oczami mignely jej wirujace samochody i budynki Manhattanu. Zniknely gdy tylko porwal ja silny prad. Czujac reke Luke'a zaciskajaca sie na jej nadgarstku z sila imadla, runela prosto w wirujacy zloty chaos. Simona obudzil rytmiczny plusk wody. Usiadl gwaltownie, z piersia scisnieta przerazeniem. Kiedy ostatnim razem obudzil go szmer fal, byl wiezniem na statku Valentine'a. Kojacy dzwiek przypomnial mu z cala ostroscia horror, jakiego doswiadczyl. Poczul sie jakby ktos wylal na niego kubel lodowatej wody. Jednak szybkie spojrzenie dookola upewnilo go, ze byl w calkiem innym miejscu. Po pierwsze, lezal na lozku w niewielkim pokoju ze scianami pomalowanymi na jasny blekit, przykryty sterta miekkich kocow. Ciemne zaslony przeslanialy okno, wpuszczajac tylko odrobine swiatla, ale to wystarczylo zeby jego wampirzy wzrok zarejestrowal wszystko. Na podlodze lezal jasny dywan a pod sciana stala oszklona szafka. Przy lozku stal fotel. Simon usiadl, koce opadly, a on zdal sobie sprawe z dwoch rzeczy: po pierwsze, ze ciagle mial na sobie ten sam t-shirt i dzinsy kiedy przyszedl do Instytutu na spotkanie z Jasem; a po drugie, osoba w fotelu drzemala, z policzkiem wspartym na dloni a jej dlugie, czarne wlosy rozsypaly sie dokola jak szal. -Isabelle? Jej glowa podskoczyla do gory. Otworzyla oczy. -Oooch! Obudziles sie! - wyprostowala sie, odrzucajac wlosy na plecy. - Jace bedzie wniebowziety. Bylismy prawie pewni, ze umrzesz. -Umre? - powtorzyl za nia jak echo. Zakrecilo mu sie w glowie i poczul mdlosci. - Dlaczego? - rozejrzal sie po pokoju. - Jestem w Instytucie? - spytal, i gdy tylko slowa wyszly z jego ust zdal sobie sprawe, ze to niemozliwe. - To znaczy... gdzie my wlasciwie jestesmy? Cien zaklopotania przemknal po jej twarzy. -Hmm... to znaczy, ze nie pamietasz co sie stalo w ogrodzie? - skubala nerwowo haft zdobiacy tapicerke fotela. - Zaatakowali nas Wykleci. Bylo ich mnostwo a piekielna mgla uniemozliwiala walke. Magnus otworzyl Portal i wszyscy bieglismy w tamta strone, gdy zobaczylam jak idziesz w naszym kierunku. Potknales sie o cialo Madeleine. Z tuz za toba stal Wyklety. Musiales go nie zauwazysz, ale Jace zauwazyl. Zanim do ciebie podbiegl bylo juz za pozno. Wyklety dzgnal cie nozem. Krwawiles, i to bardzo. Jace zabil Wykletego, podniosl cie i pociagnal w strone Portalu - mowila tak szybko, ze Simon musial wytezyc sluch zeby rozroznic poszczegolne slowa. - Gdy juz wszyscy byli po drugiej stronie, a w przejsciu ukazal sie Jace z toba na rekach, bylismy szczerze zaskoczeni. Konsul nie byl tym zadowolony. Simonowi zaschlo w ustach. -Wyklety dzgnal mnie nozem? Niemozliwe. Ale przeciez juz raz wyzdrowial, po tym jak Valentaine poderznal mu gardlo. Akurat to powinien pamietac. Potrzasajac glowa z niedowierzaniem, zaczal sie ogladac. -Gdzie? -Pokaze ci. Ku jego zdumieniu, chwile pozniej Isabelle siedziala na lozku obok niego, przykladajac chlodne rece do jego przepony. Podwinela mu koszulke do gory, odslaniajac blada skore brzucha, przedzielona cienka, czerwona kreska. Blizna byla ledwo widoczna. -Tutaj - powiedziala, gladzac palcami to miejsce. - Boli? -Nnie... - gdy Simon zobaczyl Isabelle po raz pierwszy, wydala mu sie niezwykla, tak pelna zycia, sily i energii, ze pomyslal iz w koncu znalazl dziewczyne, ktora byla na tyle niezwykla, ze zdolalaby wymazac z jego pamieci obraz Clary, utrwalony pod powiekami jak na kliszy. W chwili gdy zmienila go w szczura na przyjeciu w mieszkaniu Magnusa, pomyslal, ze byc moze Isabelle byla jednak zbyt niezwykla, jak dla niczym sie nie wyrozniajacego faceta jak on. - Nie boli. -Ale moje oczy owszem - odezwal sie lekko rozbawiony glos w drzwiach. Jace. Wszedl tak cicho, ze nawet Simon go nie uslyszal, przygladajac sie z usmieszkiem na twarzy jak Isabelle opuscila koszulke Simona w dol. - Iz, molestujesz wampira kiedy jest zbyt slaby, zeby sie bronic? Zaloze sie, ze to narusza co najmniej jedno z Porozumien. -Pokazuje mu tylko, gdzie zostal pchnety nozem - zaprotestowala Isabelle, ale wrocila na swoje poprzednie miejsce z niejakim pospiechem. - Co sie dzieje na dole? Ciagle swiruja? Jace przestal sie usmiechac. -Maryse poszla do Gardu razem z Patrickiem. Clave zwolalo posiedzenie, wiec Malachi pomyslal, ze lepiej bedzie jesli wytlumaczy im to wszystko... osobiscie. Malachi. Patrick. Obce nazwy wirowaly w umysle Simona. -Wytlumaczyc co? Isabelle i Jace wymienili spojrzenia. -Twoja obecnosc tutaj - powiedzial w koncu Jace. - Wyjasnic, dlaczego sprowadzilismy do Alicante wampira, co tak przy okazji, jest wyraznie sprzeczne z Prawem. -Alicante? Jestesmy w Alicante? - przez Simona przetoczyla sie fala calkowitej paniki, prawie natychmiast zastapiona przez ostre klucie w piersi. Zgial sie w pol zupelnie bez tchu. -Simon! - zaniepokojona Isabelle wyciagnela reke w jego strone. - Wszystko w porzadku? -Odsun sie, Isabelle - warknal Simon zaciskajac dlonie na brzuchu. Spojrzal na Jace'a. - Kaz jej wyjsc - powiedzial blagalnym tonem. Isabelle cofnela sie, urazona. -Jasne, juz mnie nie ma. Nie musisz mi dwa razy powtarzac - zerwala sie z miejsca i wyszla trzaskajac drzwiami. Jace spojrzal na Simona oczami bez wyrazu. -O co chodzi? Myslalem, ze dochodzisz do siebie. Simon wyciagnal przed siebie reke w ostrzegawczym gescie. W gardle poczul smak metalu. -Nie chodzi o Isabelle - wymamrotal. - Nic mi nie jest. Po prostu jestem... glodny - czul, ze pala go policzki. - Stracilem sporo krwi, wiec teraz musze uzupelnic braki. -No jasne - powiedzial Jace takim tonem, jakby wlasnie doznal olsnienia. Niepokoj na jego twarzy zastapilo cos, co dla Simona wygladalo jak pogardliwe rozbawienie. Zalala go wscieklosc i gdyby nie byl tak oslabiony ani obolaly, rzucilby sie na niego. Skoro jednak bylo inaczej, jedyne co mogl zrobic to ciezko dyszec. -Do diabla z toba, Wayland. -Wayland? - wyraz rozbawienia nie opuszczal twarzy Jace'a, gdy zaczal rozpinac kurtke. -Nie! - Simon skurczyl sie na lozku. - Chocbym nie wiem jak byl glodny, nie wypije znowu twojej krwi. Jace wykrzywil usta w usmieszku. -To dobrze, bo na to bym nie pozwolil - siegnal do wewnetrznej kieszeni kurtki i wyciagnal stamtad plaska butelke. Byla w polowie wypelniona rzadka, czerwonobrazowa ciecza. - Uznalem, ze sie moze sie przydac - powiedzial. - Wycisnalem troche krwi z surowego miesa. To jedyne co moglem zrobic. Simon wzial butelke, ale dlonie trzesly mu sie tak bardzo, ze Jace musial odkrecic korek za niego. Ciecz w srodku byla ohydna - za rzadka i za slona jak na zwykla krew, miala lekko nieprzyjemny posmak oznaczajacy, ze mieso lezalo juz od od kilku dni. -Cholera - mruknal, pociagajac pare lykow. - Martwa krew. Brwi Jace'a podjechaly do gory. -A jaka mialaby byc? -Jesli zwierze, ktorego krew pije, jest martwe od dluzszego czasu, tym gorzej smakuje jego krew - wytlumaczyl Simon. - Swieza jest lepsza. -Przeciez ty nigdy nie piles swiezej krwi. Prawda? W odpowiedzi Simon rowniez uniosl brwi. -No tak, oprocz mojej - odparl Jace. - Jestem pewien, ze moja krew smakuje fantastycznie. Simon postawil pusta butelke na oparciu fotela. -Cos jest z toba zdecydowanie nie tak - powiedzial. - W sensie umyslowym. W ustach ciagle mial posmak zepsutej krwi, ale bol brzucha minal. Poczul jak wracaja mu sily, zupelnie jakby krew byla lekiem o natychmiastowym dzialaniu; narkotykiem, ktory musial brac zeby przezyc. Zastanawial sie, czy krew nie byla dla wampirow tym, czym heroina dla narkomanow. -A wiec jestem w Idrisie. -W Alicante, scisle rzecz biorac. W glownym miescie. Wlasciwie, to w jedynym miescie - powiedzial Jace. Podszedl do okna i rozsunal zaslony. - Penhallow'owie nie chcieli nam wierzyc, ze slonce na ciebie nie dziala. Dlatego zalozyli te zaslony. Mimo to powinienes spojrzec. Simon podniosl sie w lozka i stanal obok Jace'a. I oniemial. Kilka lat temu jego matka zabrala jego i siostre w podroz do Toskanii - tydzien jedzenia ciezkostrawnych dan z makaronu i nieosolonego chleba, zwiedzania okolicy, i szalenczej jazdy waskimi i kretymi drogami, z ledwoscia unikajac zderzenia z pieknymi, starymi bydynkami, ktore rzekomo przyjechali zobaczyc. Pamietal jak zatrzymali sie na stoku obok miasteczka zwanego San Gimignano, grupki domow z rozsianymi tu i owdzie wyskokimi dachami, ktore zdawaly sie siegac nieba. Jesli to na co teraz patrzyl przypominalo mu cokolwiek, to wlasnie to miasteczko. Jednoczesnie widok za oknem sprawial wrazenie zupelnie niepodobnego do tego, co dotychczas widzial. Okno w ktorym stal znajdowalo sie dosc wysoko, wiec caly budynek musial byc jeszcze wyzszy. Spogladajac w gore, mogl dostrzec kamienne parapety i niebo. Po drugiej stronie stal drugi, troche nizszy dom. Pomiedzy budynkami biegl waski, ciemny kanal poprzecinany mostkami - to stad dobiegal szum wody. Budynek zostal wybudowany w polowie wzgorza - ponizej staly domy z miodowozlotego kamienia, ustawione w zbitym szeregu wzdloz waskiej ulicy, rozciagajace sie az na skraj kregu zieleni: lasu otoczonego przez odlegle wzgorza. Z tej perspektywy przypominaly dlugie pasy zieleni i brazu, nakrapiane plamami jesiennych kolorow. Za wzgorzami wznosily sie poszarpane szczyty gor oproszone sniegiem. Jednak zadna z tych rzeczy nie byla niezwykla. Niezwykle bylo to, ze tu i owdzie wznosily sie strzeliste wieze zwienczone iglicami z polyskliwego srebrzystobialego metalu, na pierwszy rzut oka ustawione przypadkowo. Zdawaly sie przebijac niebo jak blyszczace sztylety. Simon zdal sobie sprawe, ze widzial juz wczesniej ten niezwykly material: w postaci twardej, przypominajacej szklo broni, ktora nosili ze soba Nocni Lowcy, a okreslali mianem serafickich nozy. -To wieze demonow - wyjasnil Jace. - Kieruja straza, ktora ochrania miasto. Dzieki nim zaden demon nie ma wstepu do Alicante. Powietrze wlatujace przez okno bylo zimne i czyste. Takie, jakim nie oddychalo sie w Nowym Jorku: zadnego brudu, smogu, metalu czy zapachu innych ludzi. Tylko powietrze. Zanim odwrocil sie zeby spojrzec na Jace'a, Simon zrobil gleboki i calkiem niepotrzebny wdech; niektore z ludzkich nawykow trudno bylo porzucic. -Powiedz mi - zaczal - ze sprowadzenie mnie tutaj to byl wypadek. Powiedz, ze to nie byla czesc twojego planu majacego na celu udaremnic przyjazd Clary do Idrisu. Jace nie patrzyl na niego, ale jego klatka piersiowa wznosila sie i opadala gwaltownie, jakby dostal zadyszki. -No jasne - warknal. - Stworzylem zgraje Wykletych, ktorzy zaatakowali Instytut, zabili Madeleine i o malo co nie wykonczyli nas, tylko po to zeby Clary zostala w domu. Tak czy siak, moj szatanski plan dziala. -Rzeczywiscie dziala - powiedzial cicho Simon. - Prawda? -Posluchaj, wampirze. Plan obejmowal trzymanie Clary z dala od Idrisu. Nie obejmowal za to sprowadzenia cie tutaj. Gdybym cie zostawil, krwawiacego i nieprzytomnego, Wyklety by cie zabil. -Mogles zostac tam ze mna. -Wtedy zabiliby nas obu. Przez ta piekielna mgle nic nie widzialem. Nawet ja nie jestem w stanie pokonac setki Wykletych. -Zaloze sie, ze przyznanie sie do tego musialo bolec. -Palant z ciebie, nawet jak na Przyziemnego. Uratowalem ci zycie i zlamalem Prawo, zeby to zrobic. I to nie pierwszy raz. Moglbys okazac troche wdziecznosci. -Wdziecznosci? - dlonie Simona zacisnely sie w piesci. - Gdybys nie zaciagnal mnie wtedy do Instytutu, nie byloby mnie tutaj. Nie przypominam sobie, zebym sie na to zgodzil. -Zgodziles sie - poprawil Jace - w chwili gdy powiedziales, ze dla Clary zrobisz wszystko. To jest wlasnie to wszystko. Zanim Simon zdolal wymyslic jakas cieta riposte, rozleglo sie pukanie do drzwi. -Halo? - zawolala Isabelle. - Simon, skonczyles juz odgrywac primadonne? Musze porozmawiac z Jasem. -Wejdz, Izzy - powiedzial Jace nie odrywajac wzroku od Simona. W jego spojrzeniu czail sie gniew i wyzwanie, ktore sprawilo, ze Simon zapragnal uderzyc go czyms ciezkim. Na przyklad polciezarowka. Isabelle wsunela sie do srodka szeleszczac srebrna spodnica. Gorset w kolorze kosci sloniowej odslanial jej nagie ramiona, pokryte atramentowymi runami. Simon pomyslal, ze to dobrze, ze wreszcie przelamala swoj opor by pokazac Znaki w miejscu, w ktorym zaden zwykly czlowiek nie pomyslalby ze sa. -Alec idzie do Gardu - oznajmila bez zadnych wstepow. - Zanim pojdzie, chce porozmawiac z toba o Simonie. Zejdziesz na dol? -Jasne - odparl Jace, zmierzajac w kierunku drzwi. W polowie drogi zdal sobie sprawe, ze Simon idzie za nim, i odwrocil z groznym wyrazem twarzy. - Ty zostajesz. -Nie na mowy - odparl Simon. - Jesli macie mowic o mnie, to chce przy tym byc. Przez chwile wydawalo sie, ze lodowaty spokoj Jace'a zaraz szlag trafi. Poczerwienial na twarzy i otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec, a jego oczy plonely. W sekunde potem jego gniew sie ulotnil, powstrzymany jedynie sila woli. Zgrzytnal zebami i usmiechnal sie. -W porzadku - powiedzial. - Chodz na dol, wampirze. Poznasz nasza szczesliwa rodzinke. Podrozujac przez Portal po raz pierwszy, Clary miala wrazenie jakby znalazla sie w stanie niewazkosci. Tym razem czula jakby wrzucono ja prosto w serce cyklonu. Wyjacy wiatr napieral na nia ze wszystkich stron rozdzielajac ja z Lukiem, a z ust wyrwal sie krzyk. Przeleciala przez wirujacy czernia i zlotem srodek tornada. Tuz przed jej nosem wyrosla plaska, twarda i srebrzysta powierzchnia, wygladajaca jak lustro. Wrzeszczac i oslaniajac twarz uderzyla prosto w lustrzana tafle, ktora zalamala sie pod jej naporem. Ze wszech stron otoczylo ja przerazliwe zimno i zaczela sie dusic. Tonela w gestej, blekitnej ciemnosci starajac sie zlapac oddech, ale jedyne co nabierala w pluca to wiecej mroznego chlodu. Nagle ktos zlapal ja z tyl plaszcza i pociagnal do gory. Zaczela sie bronic, ale byla zbyt slaba zeby rozluznic uchwyt. Ciemnosc w kolorze indygo przeszla w jasny blekit, a potem w zloto, gdy wydostala sie na powierzchnie wody i wciagnela w pluca haust powietrza. Albo przynajmniej probowala to zrobic. Zamiast tego zaksztusila sie a przed oczami zatanczyly jej czarne platki. Wodorosty czepialy sie jej rak i nog, podczas gdy ktos holowal ja do brzegu. Odwrocila sie, zeby zobaczyc co to takiego i dostrzegla kogos, kto byl w polowie wilkiem, w polowie czlowiekiem, z uszami wydluzonymi jak sztylety i wystajacymi bialymi klami. Probowala krzyczec ale tylko nalykala sie wody. W chwile pozniej lezala juz na rozmoklym brzegu. Czyjes rece zacisnely sie na jej ramionach, obracajac jej twarz w strone ziemi. Raz po raz uderzaly ja w plecy, dopoki nie wyplula z siebie resztki wody o gorzkawym posmaku. Ciagle sie dlawila gdy obrocily ja na plecy. Patrzyla prosto na Luke'a, ciemny cien na tle jasnego nieba poprzecinanego chmurami. Lagodnosc, ktora zawsze goscila w jego oczach, znikla bez sladu. Nie przypominal juz wilka ale nadal byl wsciekly. Podciagnal ja do pozycji siedzacej, potrzasajac nia bez przerwy, dopoki nie zlapala oddechu i nie zawolala slabo: -Luke! Przestan! To boli... Zabral rece. Zamiast tego zlapal ja za podbrodek, zmuszajac zeby na niego spojrzala. -Woda - powiedzial. - Wykrztusilas cala wode? -Chyba tak - wyszeptala. Jej glos byl slaby z powodu spuchnietego gardla. -Gdzie twoja stela? - zapytal. Gdy sie zawahala, jego glos nabral ostrych tonow. - Clary, twoja stela. Znajdz ja. Wysunela sie z jego ramion i przegrzebala mokre kieszenie, z sercem podchodzacym do gardla gdy jej palce natknely sie tylko na wilgotny material. Z ponura mina odwrocila sie w strone Luke'a. -Musiala wpasc do jeziora - pociagnela nosem. - Stela mojej... mojej mamy... -Jezu Chryste, Clary. Luke wstal, z rekoma zalozonymi za glowe. Przemokl do suchej nitki. Strumyczki wody splywaly z jego dzinsow i flanelowego plaszcza. Okulary, ktore nosil zsuniete do polowy nosa, zniknely. Spojrzal na nia ponurym wzrokiem. -Jestes cala i zdrowa - ni to stwierdzil ni zapytal. - To znaczy, teraz. Dobrze sie czujesz? Skinela glowa. -Luke, o co chodzi? Po co ci moja stela? Nie odpowiedzial. Rozgladal sie dookola jakby liczyl na czyjas pomoc. Clary podazyla za jego spojrzeniem. Znajdowali sie na szerokim brzegu calkiem duzego jeziora. W wodzie koloru jasnego blekitu odbijaly sie promienie slonca. Zastanawiala sie, czy to wlasnie to bylo zrodlem zlotego swiatla, ktore widziala przez na wpol otwarty Portal. Jezioro nie sprawialo wrazenia groznego, zwlaszcza ze juz sie w nim nie topila tylko siedziala na brzegu. Otaczaly je zielone wzgorza upstrzone drzewami, ktorych liscie dopiero co zaczely brazowiec. Ponad nimi wznosil sie gorski lancuch ze szczytami przykrytymi sniegiem. Clary zadrzala. -Zmieniles sie w wilka gdy bylismy w wodzie? Widzialam... -Moja wilcza polowa plywa lepiej niz ludzka - wyjasnil krotko. - I jest silniejsza. Musialem cie wyciagnac z wody a ty nie palilas sie do tego, zeby mi w tym pomoc. -Wiem - powiedziala. - Przepraszam. Nie powinienes... nie powinienes isc za mna. -Gdybym tego nie zrobi, juz bys nie zyla - zauwazyl. - Magnus cie uprzedzil. Nie mozna korzystac z Portalu po to zeby dostac sie do Miasta Szkla jesli po drugiej stronie nikt na ciebie nie czeka. -Powiedzial, ze to wbrew Prawu. Zapomnial za to uprzedzic, ze jesli sprobuje sie tu dostac, to zrobie to z hukiem. -Powiedzial, ze po miescie sa rozsiani straznicy, ktorzy uniemozliwiaja teleportowanie sie do niego. Nie jego wina, ze postanowilas igrac z magia, ktorej dzialania prawie nie pojmujesz. To, ze masz zdolnosci, nie oznacza ze wiesz jak ich uzywac - rzucil jej grozne spojrzenie. -Przepraszam - powiedziala Clary cienkim glosem. - Gdzie my wlasciwie jestesmy? -Nad jeziorem Lyn - wyjasnil Luke. - Sadze, ze Portal przeniosl nas tak blisko miasta jak to bylo mozliwe a potem wyrzucil tutaj. Jestesmy na obrzezach Alicante - rozejrzal sie potrzasajac glowa w mieszaninie zdumienia i zmeczenia. - Udalo ci sie, Clary. Jestesmy w Idrisie. -W Idrisie? - spytala, gapiac sie bez sensu na jezioro. Mrugnelo do niej, blekitne i niezmacone. - Chwileczke, powiedziales ze jestesmy na obrzezach Alicante, ale tu nie ma zadnego miasta. -Jestesmy od niego oddaleni o wiele kilometrow. Widzisz te wzgorza w oddali? - wskazal na nie reka. - Musimy przez nie przejsc. Miasto jest po drugiej stronie. Gdybysmy mieli samochod zajeloby nam to najwyzej godzine, ale skoro idziemy pieszo to pewnie zajmie nam to cale popoludnie - zmruzyl oczy i spojrzal w niebo. - Zbierajmy sie. Clary obejrzala z konsternacja swoj stroj. Perspektywa wielogodzinnej wedrowki w nasiaknietych woda ubraniach nie byla ciekawa. -Czy jest cos, co...? -Co mozemy teraz zrobic? - zapytal Luke z naglym rozdrazeniem w glosie. - Masz jeszcze jakies sugestie, skoro to ty nas w to wpakowalas? - wskazal reka w strone jeziora. - Tam sa gory. Przejezdne wylacznie w czasie lata. Zamarzlibysmy na kosc probujac teraz przejsc przez szczyty. Odwrocil sie w druga strone, wyciagajac palec w innym kierunku. -Tedy ciagnie sie puszcza. Przez cala droge, az do granicy. Jest niezamieszkana, przynajmniej nie przez ludzi. Obok Alicante ciagna sie pola uprawne i wiejskie domy. Moze i udaloby sie nam stad wydostac, ale w dalszym ciagu musimy przejsc przez miasto. Miasto, w ktorym Przyziemni tacy jak ja nie sa mile widziani. Clary gapila sie na niego z otwartymi ustami. -Nie mialam pojecia... -Oczywiscie, ze nie. Nie masz nawet bladego pojecia o Idrisie. Nic cie nie obchodzi. Po prostu bylas zdenerwowana tym, ze chcemy cie zostawic. Zachowalas sie zupelnie jak dziecko i wpadlas w furie. I teraz tu utknelismy. Zagubieni, przemarznieci i... - urwal ze sciagnieta twarza. - Chodz. Nie tracmy czasu. Clary podazala za nim wzdloz brzegu w ponurym milczeniu. W miare jak szli, slonce osuszylo jej wlosy i skore, ale aksamitny plaszcz naciagnal woda jak gabka. Ciazyl jej jak olowiana kurtyna, gdy potykala sie o kamienie i slizgala w blocie, starajac sie nadazyc za idacym dlugimi krokami Lukiem. Ponowila probe nwiazania rozmowy, ale Luke uparcie milczal. Jeszcze nigdy nie zrobila niczego, czego nie daloby sie zalagodzic zwyklymi przeprosinami. Jak widac, tym razem bylo inaczej. W miare jak posuwali sie do przodu, klify wokol jeziora piely sie coraz wyzej, usiane ciemnymi plamami wygladajacymi jak kleksy czarnej farby. Gdy Clary przyjrzala sie im dokladniej stwierdzila, ze to jaskinie wykute w kamieniu. Sprawialy wrazenie bardzo glebokich, z mnostwem wijacych sie w ciemnosci korytarzy. Wyobrazila sobie nietoperze i inne okropne pelzajace stworzenia kryjace sie w mroku, i przeszly ja ciarki. W koncu waska sciezka zaprowadzila ich do szerokiej drogi wysypanej pokruszonymi kamieniami. Przecinala plaska, trawiasta rownine siegajaca widocznych z daleka wzgorz. Serce Clary zamarlo. Jak okiem siegnc nigdzie nie bylo widac zadnego miasta. Luke spogladal na pagorki z wyraznym niepokojem. -Jestesmy dalej niz sadzilem. Minelo juz tyle czasu... -Moze gdybysmy znalezli wieksza droge - zaproponowala Clary - ktos moglby nas podrzucic do miasta albo... -Clary. W Idris nie ma samochodow. Widzac jej zszokowana mine, Luke wybuchnal niezbyt wesolym smiechem. -Straznicy szkodza maszynom. Wiekszosc urzadzen, takich jak komputery, telefony komorkowe i tym podobne, tutaj nie dziala. Alicante jest oswietlone i napedzane glownie przez magiczne swiatlo. -Och - powiedziala cienkim glosem. - Wiec jak daleko jeszcze do miasta? -Dosc daleko - nie patrzac na nia, przeczesal dlonmi swoje krotkie wlosy. - Jest cos, o czym musze ci powiedziec. Clary spiela sie w srodku. Jedyne czego chciala, to zeby Luke sie do niej odezwal, ale teraz wolalaby zeby tego nie robil. -W porzadku. -Zauwazylas - zaczal - ze na jeziorze nie bylo zadnych lodzi, zadnych dokow, niczego po czym mozna by poznac, ze jest w jakis sposob zagospodarowane przez mieszkancow Idrisu? -Myslalam, ze to ze wzgledu na bardzo duza odlaglosc. -Nie tak znowu duza. Zaledwie pare godzin na piechote od Alicante. W rzeczywistosci, jezioro... - urwal na chwile i westchnal. - Czy kiedykolwiek przygladalas sie wzorowi na podlodze w bibliotece Instytutu w Nowym Jorku? Clary zamrugala. -Tak, ale nie rozumialam co dokladnie przedstawia. -Aniola powstajacego z jeziora trzymajacego w reku kielich i miecz. Czesto powtarzajacy sie motyw w zdobnictwie Nefilim. Wedlug legendy aniol Razjel powstal z jeziora Lyn gdy po raz pierwszy objawil sie Jonathanowi, pierwszemu Nefilim, i przekazal mu Dary Aniola. Od tamtego czasu jezioro jest... -Swiete? - podsunela Clary. -Przeklete - poprawil Luke. - Pod pewnym wzgledem woda z jeziora jest dla Nocnych Lowcow trujaca. Nie szkodzi Przyziemnym - basniowy ludek ochrzcil je nazwa Lustra Snow. Pija z niego wode bo twierdza, ze dzieki temu miewaja wizje. Ale dla Lowcy picie tej wody jest bardzo niebezpieczne. Powoduje halucynacje, goraczke, moze nawet doprowadzic do szalenstwa. Clary poczula zimno w calym ciele. -To dlatego chciales zebym wyplula cala wode. Pokiwal twierdzaco glowa. -Z tego samego powodu chcialem tez zebys odszukala stele. Z pomoca uzdrawiajacej runy moglibysmy powstrzymac jej skutki. Skoro jednak jej nie mamy, musimy jak najszybciej dotrzec do Alicante. Maja tam leki i ziola ktore ci pomoga. Znam tam kogos kto prawie na pewno je ma. -Lightwoodow? -Nie - powiedzial stanowczym glosem. - Kogos innego. Kogos, kogo znam. -Kto to taki? Potrzasnal glowa. -Miejmy tylko nadzieje, ze nie przeprowadzal sie w ciagu ostatnich pietnastu lat. -Mowiles ze bez specjalnego pozwolenia przekroczenie granicy Alicante przez Przyziemnego jest sprzeczne z Prawem. Jego usmiech przypomnial jej o Luke'u, ktory zlapal ja gdy jako dziecko wypadla z hustawki, tym Luke'u ktory zawsze ja chronil. -Niektore Prawa sa po to zeby je lamac. Dom panstwa Penhallow przypominal Simonowi Instytut. W obydwu przypadkach odnosilo sie wrazenie jakby budynek nalezal do innej epoki. Przedpokoje i klatki schodowe byly niewielkie, cale w kamieniu i ciemnym drewnie; przez wysokie, waskie okna widac bylo miasto. W dekoracjach dominowal styl azjatycki: na pierwszym pietrze ustawiono ekran shoji a parapety zdobily lakierowane chinskie wazy. Na scianach wisialo kilkanascie obrazow namalowanych na jedwabiu, ukazujacych sceny z mitologii Nocnych Lowcow, z pewnymi wschodnimi akcentami - najczesciej przedstawiano dzierzacych serafickie noze wojownikow, podobne do smokow barwne stworzenia i pelzajace demony z wytrzeszczonymi oczami. -Pani Penhallow, Jia, prowadzila kiedys Instytut w Pekinie. Dzieli czas pomiedzy domem a Zakazanym Miastem - wyjasnila Isabelle, gdy Simon ogladal rycine. - Penhallow'owie to stara rodzina. I bogata. -Wlasnie widze - wymamrotal, spogladajac na zyrandole kapiace od szklanych paciorkow w ksztalcie lzy. Idacy za nimi Jace odchrzaknal. -Odlozcie to na potem. Nie przyszlismy tu na wycieczke. Simon rozwazyl w myslach niezbyt grzeczna odpowiedz, ale stwierdzil ze nie ma sensu klocic sie Jasem. Pokonal szybko reszte schodow, za ktorymi otwieral sie duzy pokoj. Stanowil dziwaczna mieszanine starego i nowego: okno wychodzilo na kanal i slychac bylo muzyke, ale Simon nie dostrzegl zadnej wiezy stereo. Nie bylo telewizora ani stosow plyt CD czy DVD, zadnego sprzetu ktory kojarzyl sie Simonowi z nowoczesnym wystrojem salonu. Zamiast tego, wokol ogromnego kominka, w ktorym trzaskal ogien, ustawiono kilka przeladowanych kanap. Przy kominku stal Alec w czarnej zbroi Nocnego Lowcy i wkladal rekawice. Gdy Simon wszedl do srodka, podniosl glowe i rzucil mu swoje zwykle grozne spojrzenie, nie mowiac ani slowa. Na kanapie siedziala dwojka nastolatkow, chlopak i dziewczyna, ktorych nigdy nie widzial. Dziewczyna sprawiala wrazenie jakby byla w polowie Azjatka. Miala delikatne oczy w ksztalcie migdalow, lsniace ciemne wlosy i psotny wyraz twarzy. Lagodnie zarysowany podbrodek zwezal sie jak u kota. Moze nie byla klasyczna pieknoscia, ale miala w sobie cos niezwyklego. Za to chlopiec siedzacy obok niej byl jeszcze bardziej intrygujacy. Byl wzrostu Jace'a, ale wydawal sie wyzszy nawet gdy siedzial. Byl smukly i umiesniony, jego jasna twarz o pelnych kosciach policzkowych i ciemne oczy nadawaly mu wyraz elegancji i niesfornosci. Bylo w nim cos dziwnie znajomego, jakby juz sie kiedys spotkali. Dziewczyna odezwala sie pierwsza. -Wiec to jest ten wampir? - obejrzala Simona od stop do glow, jakby chciala zdjac z niego miare. - Nigdy wczesniej nie bylam tak blisko zadnego wampira - przynajmniej nie tego, ktorego akurat chcialam zabic - przekrzywila glowe na bok. - Calkiem milutki jak na Przyziemnego. -Musisz jej wybacz, ma twarz aniola ale maniery demona - powiedzial chlopak z usmiechem, wstajac z miejsca i wyciagajac reke na powitanie. - Jestem Sebastian. Sebastian Verlac. A to moja kuzynka, Aline Penhallow. Aline? -Nie podaje reki Przyziemnym - odparla, zapadajac sie w miekkie poduszki. - Oni nie maja duszy. No wiesz, wampiry. Usmiech zniknal z twarzy Sebastiana. -Aline... -Ale to prawda. To dlatego nie widza sie w lustrze i nie wychodza na swiatlo sloneczne. Simon z rozmyslem cofnal sie w kierunku plamy swiatla wpadajacej przez okno. Czul cieplo promieni slonecznych na plecach i wlosach. Cien, jaki rzucal na podloge, byl dlugi i ciemny, siegajacy niemal stop Jace'a. Aline wciagnela gwaltownie powietrze ale nie powiedziala ani slowa. Odezwal sie Sebastian, patrzac na Simona z ciekawoscia w ciemnych oczach. -Wiec to prawda. Lightwoodowie nam mowili, ale nie sadzilem... -Ze mowia prawde? - spytal Jace, odzywajac sie po raz pierwszy odkad zeszli na dol. - Nie oklamywalibysmy was w takiej sprawie. Simon jest... jedyny w swoim rodzaju. -Raz go pocalowalam - powiedziala Isabelle, nie kierujac tej wypowiedzi do nikogo konkretnego. Brwi Aline wystrzelily w gore. -Naprawde pozwalaja wam tam robic wszystko na co macie ochote? - spytala, na wpol zgorszona, na wpol zazdrosna. - Kiedy widzialam cie ostatnim razem, Izzy, nigdy nawet nie pomyslalabys o tym zeby... -Ostatnim razem gdy sie widzielismy, Izzy miala osiem lat - powiedzial Alec. - Sporo sie pozmienialo. A teraz, skoro mama wyszla stad w takim pospiechu, ktos musi zaniesc za nia notatki i sprawozdania do Gardu. Tylko ja mam osiemnascie lat, wiec tylko ja moge tam isc. -Wiemy o tym - powiedziala Isabelle, opadajac na kanape. - Powtarzasz to po raz piaty. Alec, ktory staral sie sprawiac wazne wrazenie, zignorowal to. -Jace, ty sprowadziles tutaj tego wampira, wiec ty za niego odpowiadasz. Nie pozwol zeby opuscil to miejsce. Tego wampira, pomyslal Simon. Alec dobrze wiedzial jak mial na imie. Uratowal mu kiedys zycie. A teraz byl "tym wampirem". Nawet jak na Aleca, ktory miewal sklonnosc od sporadycznych napadow niewytlumaczalnego ponuractwa, to bylo po prostu wstretne. Moze mialo to cos wspolnego z tym, ze Simon byl w Idrisie. Moze Alec czul sie tutaj w obowiazku podkreslac swoja nature Nocnego Lowcy na kazdym kroku. -Tylko dlatego mnie tu sciagnales? Zebym nie wypuscil wampira na zewnatrz? Przeciez i tak bym tego nie zrobil - Jace wsunal sie na miejsce obok Aline, ktora sprawiala wrazenie zadowolonej. - Jesli masz isc do Gardu, to lepiej sie pospiesz. Bog jeden wie jakie bezecenstwa moga nam przyjsc do glowy bez twojej opieki. Alec spojrzal na Jace'a ze spokojna wyzszoscia. -Postaraj sie wszystkiego dopilnowac. Wroce za pol godziny. Zniknal w przejsciu prowadzacym do dlugiego korytarza, a po chwili z oddali dobiegl ich trzask zamykanych drzwi. -Nie powinienes go draznic - powiedziala Isabelle, posylajac Jace'owi surowe spojrzenie. - Oni naprawde kazali mu sie nami opiekowac. Simon nie mogl nic poradzic na to, ze zauwazyl ze Aline siedziala tak blisko Jace'a, ze stykali sie ramionami, mimo ze na kanapie bylo mnostwo wolnego miejsca. -Czy kiedykolwiek przyszlo ci do glowy, ze w poprzednim zyciu Alec byl zrzedliwa, stara baba mieszkajaca z dziewiecdziesiecioma kotami, ktora zawsze wrzeszczy na dzieciaki z sasiedztwa, gdy depcza jej trawnik? Bo mnie tak - powiedzial, a Aline zachichotala. - Tylko dlatego, ze jako jedyny moze isc do Gardu... -Co to jest Gard? - zapytal Simon, ktory mial juz dosc sluchania o rzeczach o ktorych nie mial pojecia. Jace zaszczycil go spojrzeniem. Jego twarz miala chlodny, nieprzyjazny wyraz. Jedna reke trzymal na dloni Aline, ktora spoczywala na jej udzie. -Siadaj - powiedzial, kiwajac glowa w strone krzesla. - A moze chciales zawisnac w kacie jak nietoperz? Swietnie. Kawaly o nietoperzach. Simon opadl na krzeslo. -Gard to oficjalne miejsce spotkan Clave - wyjasnil Sebastian, litujac sie nad Simonem. - To tam ustalane jest Prawo a swoje siedziby maja Konsul i Inkwizytor. Jedynie dorosli Nocni Lowcy moga wejsc na teren Gardu podczas obrad Clave. -Obrad? - zapytal Simon, majac w pamieci to co powiedzial wczesniej Jace. - Masz na mysli to, ze obraduja z mojego powodu? Sebastian wybuchnal smiechem. -Nie. Z powodu Valentine'a i Darow Aniola. To dlatego tam sa. Zastanawiaja sie nad jego kolejnym posunieciem. Jace nie odezwal sie ani slowem, ale na dzwiek imienia Valentine'a jego twarz stezala. -No coz, chyba bedzie probowal zdobyc Lustro - podpowiedzial Simon. - Trzeci z Darow Aniola, tak? Jest w Idrisie? Czy to dlatego wszyscy tutaj sa? Nastapila krotka chwila ciszy zanim odezwala sie Isabelle. -Nikt tak naprawde nie wie gdzie jest Lustro. Nie wiemy nawet jak wyglada. -Zakladam, ze jak zwykle lustro. No wiesz, szklane, odbijajace... -Isabelle ma na mysli to - przerwal mu lagodnie Sebastian - ze nikt nie wie nic o Lustrze. W podaniach historycznych Nocnych Lowcow jest mnostwo wzmianek na jego temat, ale brakuje konkretnych informacji co do miejsca jego przechowywania, tego jak wyglada i, co najwazniejsze, jakie ma wlasciwosci. -Zakladamy, ze Valentine chce je zdobyc - powiedziala Isabelle - ale skoro nikt nie ma pojecia gdzie ono moze byc, to zalozenie nie na wiele sie zdaje. Cisi Bracia mieli jakies przypuszczenia ale Valentine ich zamordowal, wiec na razie musimy sie zadowolic tym co mamy. -Zamordowal? Wszystkich? - dopytywal sie zaskoczony Simon. - Myslalem, ze zabil tylko tych w Nowym Jorku. -Tak naprawde Miasto Kosci nie lezy w Nowym Jorku - wyjasnila Isabelle. - Pamietasz wejscie do Jasnego Dworu w Central Parku? To ze tam bylo wcale nie oznacza, ze Dwor tez sie tam znajduje. Tak samo jest z Miastem Kosci. Istnieje mnostwo wejsc, ale Miasto... - urwala, gdy Aline uciszyla ja szybkim gestem. Simon spojrzal na nia, potem na Jace'a a w koncu na Sebastiana. Wszyscy mieli taki sam czujny wyraz twarzy, jakby wlasnie zdali sobie sprawe z tego co zrobili: wyjawiali Przyziemnemu sekrety Nefilim. Wampirowi. Nie calkiem wrogowi, ale z pewnoscia komus, komu nie mozna bylo ufac. Pierwsza odezwala sie Aline. Wbijajac spojrzenie ciemnych, ladnych oczu w Simona, spytala: -No wiec, jak to jest byc wampirem? -Aline! - Isabelle wygladala na zgorszona. - Nie mozesz tak po prostu chodzic sobie i wypytywac ludzi o takie rzeczy. -Dlaczego nie? Jest wampirem od niedawna. Musi pamietac, jak to jest byc czlowiekiem - odwrocila sie w strone Simona. - Czy krew ciagle smakuje ci jak krew? Czy moze jak cos innego, na przyklad sok pomaranczowy? Bo tak sobie mysle, ze... -Smakuje jak kurczak - powiedzial tylko po to, zeby sie zamknela. -Serio? - Aline wygladala na zdumiona. -Zartuje sobie z ciebie - wtracil sie Sebastian - dokladnie tak, jak powinien. Simon, przepraszam cie jeszcze raz za swoja kuzynke. Ci z nas, ktorzy wychowali sie z dala od Idris, wykazuja wieksza poufalosc w kontaktach z Przyziemnymi. -Nie wychowywaliscie sie w Idrisie? - spytala Isabelle. - Myslalam, ze wasi rodzice... -Isabelle - wtracil Jace, ale bylo juz za pozno. Twarz Sebastiana poszarzala. -Moi rodzice nie zyja - powiedzial. - Gniazdo demonow w poblizu Calais. Nic sie nie stalo, to bylo dawno temu - machnieciem reki zbyl jej wyrazy wspolczucia. - Moja ciotka - siostra ojca Aline - zajela sie mna w Instytucie w Paryzu. -Mowisz po francusku? Chcialabym mowic w innym jezyku - Isabelle westchnela. - Hodge nigdy nie uwazal, ze powinnismy znac cos oprocz greki i laciny, a przeciez i tak nikt ich nie uzywa. -Znam tez rosyjski i wloski. I troche rumunskiego - powiedzial Sebastian, usmiechajac sie skromnie. - Moglbym cie nauczyc paru zwrotow. -Rumunski? Jestem pod wrazeniem - przyznal Jace. - Niewielu ludzi potrafi mowic w tym jezyku. -A ty? - w glosie Sebastiana pobrzmiewalo autentyczne zaciekawienie. -Niespecjalnie - odparl Jace z tak rozbrajajacym usmiechem, ze Simon od razu wiedzial, ze klamie. - Moj rumunski ogranicza sie jedynie do kilku uzytecznych zwrotow takich jak: "Czy te weze sa jadowite?" albo "Wygladasz zbyt mlodo jak na policjanta". Sebastian nie odwzajemnil usmiechu. Mial w sobie cos niezwyklego. Ta lagodnosc, ktora wprost emanowal, skrywala w sobie cos, co przeczylo zewnetrznemu spokojowi. -Lubie podrozowac - powiedzial ze spojrzeniem utkwionym w Jasie - ale dobrze jest w koncu wrocic o domu, prawda? Jace przestal sie bawic palcami Aline. -Co masz na mysli? -Tylko tyle, ze nie ma drugiego takiego miejsca jak Idris, niezaleznie od tego jakie miejsce my, Nefilim, obierzemy sobie za dom. Nie uwazasz? -Dlaczego mnie o to pytasz? - twarz Jace'a przypominala bryle lodu. Sebastian wzruszyl ramionami. -Coz, chyba mieszkales tu jako dziecko, prawda? Minelo duzo czasu odkad znow tu jestes. Czyzbym znow cos zle zrozumial? -Zrozumiales az za dobrze - rzucila niecierpliwie Isabelle. - Jace lubi udawac, ze nikt o nim nie rozmawia, nawet gdy doskonale zdaje sobie sprawe z tego, ze wszyscy to robia. -Z cala pewnoscia to robia. Mimo ze Jace wpatrywal sie w niego, Sebastian wygladal na calkiem niewzruszonego. Simon poczul do tego ciemnowlosego chlopca cos w rodzaju niechetnej sympatii. Rzadko spotykalo sie kogos, kogo nie ruszaly zlosliwe uwagi Jace'a. -To glowny temat wszystkich rozmow w Idris. Ty, Dary Aniola, twoj ojciec, twoja siostra... -Clarissa miala tu przybyc wraz z toba, tak? - spytala Aline. - Nie moglam sie doczekac naszego spotkania. Co sie stalo? Mimo ze wyraz twarzy Jace'a nie ulegl zmianie, wysunal dlon z reki Aline, i zacisnal w piesc. -Nie chciala opuszczac Nowego Jorku. Jej chora matka jest w szpitalu. Nigdy nie mowi nasza matka, pomyslal Simon. To zawsze jest tylko jej matka. -Dziwne - zauwazyla Isabelle. - Myslalam, ze naprawde chciala tu przyjechac. -Bo chciala - wymknelo sie Simonowi. - W rzeczywistosci... Jace zerwal sie na rowne nogi tak szybko, ze Simon nawet nie zauwazyl ze sie poruszyl. -Szczerze mowiac, ja i Simon mamy cos do przedyskutowania. Na osobnosci - wskazal glowa podwojne drzwi w odleglym koncu korytarza a w jego oczach blyszczalo wyzwanie. - Chodz, wampirze - powiedzial tonem, ktory nie pozostawial zadnych watpliwosci co do tego, ze odmowa skonczylaby sie uzyciem sily. - Porozmawiajmy. 3. Amatis Poznym popoludniem Luke i Clary zostawili jezioro daleko w tyle i szli przez niekonczace sie szerokie blonia porosniete wysoka trawa. Tu i owdzie lagodne wzniesienia przechodzily w wysokie wzgorza zakonczone czarnymi skalami. Clary byla wyczerpana tym ciaglym wchodzeniem i schodzeniem. Jej buty slizgaly sie po mokrej trawie jak po pokrytym smarem marmurze. Zanim zostawili za soba pola uprawne i dotarli do waskiej, brudnej drogi, rece Clary krwawily, pokryte plamami z trawy. Luke szedl z przodu, od czasu do czasu zwracajac swoim ponurym glosem jej uwage na ciekawe elementy krajobrazu, jak najbardziej przygnebiajacy przewodnik swiata. -Wlasnie przekroczylismy rownine Brocelind - powiedzial, gdy wspieli sie na szczyt i zobaczyli ciemna polac lasu, rozciagajaca sie na zachod. -To puszcza. Dawniej pokrywala wiekszosc nizin w kraju. Wiekszosc drzew wycieto, zeby zrobic szlaki prowadzace do miasta. I zeby wytepic watahy wilkow i gniazda, ktore zakladaly tu wampiry. Puszcza Brocelind zawsze stanowila dobra kryjowke dla Przyziemnych. Szli w milczeniu jeszcze kilka mil dopoki nie znalezli sie na zakrecie. W miare jak pasmo wzgorz wznosilo sie coraz wyzej, drzewa rosly coraz rzadziej a kiedy skrecili u podnoza jednego z nich, Clary zamrugala. Jesli wzrok jej nie mylil, to na dole staly domy. Cale szeregi malych, bialych domow, tworzace cos na ksztalt wioski. -Jestesmy na miejscu! - zawolala i rzucila sie w tamta strone, ale zatrzymala sie gdy Luke nie pobiegl za nia. Odwrocila sie i zobaczyla, jak stoi posrodku zakurzonej drogi i kreci glowa. -Nie jestesmy - powiedzial, gdy zrownali krok. - To nie jest miasto. -W takim razie co? Niewielkie miasteczko? Przeciez mowiles, ze w okolicy nie ma zadnych miast... -To cmentarz. Miasto Kosci Alicante. Myslalas, ze Miasto to jedyne miejsce pochowku jakie mamy? - w jego glosie brzmial smutek. - To nekropolia, w ktorej sa pochowani wszyscy ci, ktorzy umarli w Idris. Zaraz zobaczysz. Musimy przez nia przejsc, zeby dostac sie do Alicante. Clary nie byla na cmentarzu od dnia, w ktorym umarl Simon, i gdy szla wzdloz waskich alejek przecinajacych mauzolea jak biale wstazki, na samo wspomnienie o tym zmrozilo ja do szpiku kosci. Ktos dbal o to miejsce: marmur lsnil jak swiezo wyczyszczony a trawa zostala rowno przycieta. Tu i owdzie na grobach lezaly wiazki bialych kwiatow. Na pierwszy rzut oka wygladaly jak lilie, ale wydzielaly nieznany korzenny zapach, wiec pomyslala, ze to musza byc rodzime kwiaty Idrisu. Kazdy grob wygladal jak niewielki domek, niektore mialy nawet metalowe lub druciane furtki a na drzwiach wyryto nazwiska rodow Nocnych Lowcow. Cartwright, Merryweather, Hightower, Blackwell, Midwinter. Clary zatrzymala sie przy jednym z nich. Herondale.Odwrocila sie, zeby spojrzec na Luke'a. -Tak nazywala sie Inkwizytorka. -To jej rodzinny grobowiec. Spojrz - wskazal reka. Nad drzwiami widnialy wyryte w szarnym marmurze biale litery. Marcus Herondale i Stephen Herondale. Obaj umarli w tym samym roku. Mimo ze Clary nienawidzila Inkwizytorki z calego serca, cos w jej wnetrzu scisnelo sie w supel i nie mogla nic poradzic na to, ze poczula litosc. Stracic meza i syna w tak krotkim czasie... Pod imieniem Stephena wyryto trzy slowa po lacinie: AVE ATQUE VALE. -Co to znaczy? -"Witaj i zagnaj", zaczerpniete z wiersza Catullusa. Od jakiegos czasu to tradycyjna formulka, ktorej uzywaja Nefilim podczas pogrzebow lub gdy ktos ginie podczas bitwy. A teraz chodzmy, lepiej nie rozpamietywac takich rzeczy - wzial ja pod ramie i delikatnie odsunal od grobowca. Moze ma racje, pomyslala Clary. Moze lepiej nie myslec teraz o smierci i umieraniu. Odwrocila wzrok gdy wychodzili z cmentarza. Dochodzili juz prawie do zelaznej bramy gdy zauwazyla mniejszy grobowiec, ktory wygladal jak bialy muchomor stojacy w cieniu rozlozystego debu. Nazwisko nad drzwiami wygladalo jak wypisane swiatlem. FAIRCHILD. -Clary - Luke probowal ja zatrzymac, ale jej juz nie bylo. Wzdychajac ciezko, pobiegl za nia w cien drzewa, gdzie stala jak sparalizowana i odczytywala imiona dziadkow i pradziadkow, o istnieniu ktorych nawet nie wiedziala.ALOYSIUS FAIRCHILD. ADELE FAIRCHILD, B. NIGHTSHADE. GRANVILLE FAIRCHILD. I imie ponizej: JOCELYN MORGENSTERN, B. FAIRCHILD. Clary przeszedl zimny dreszcz. Patrzenie na nazwisko matki bylo jak odgrzebywanie starych koszmarow ktore czasami miewala, gdy snilo jej sie, ze jest na jej pogrzebie i nikt nie potrafil wyjasnic co sie wlasciwie stalo albo dlaczego umarla. -Ale ona zyje - powiedziala, patrzac na Luke'a. - Nie umarla... -Clave o tym nie wiedzialo - wyjasnil lagodnie. Clary odetchnela gleboko. Nie mogla go dluzej sluchac ani patrzec na niego. Poszarpane gorskie zbocze wyroslo tuz przed nia, a z ziemi, jak polamane kosci, wylanialy sie nagrobki. Czarna plyta nagrobna zamajaczyl jej przed oczami. Na jej powierzchni wyryto nierownym pismem napis: CLARISSA MORGENSTERN, URODZONA W 1991, ZMARLA W 2007. Pod slowami widnial niezdarny dzieciecy rysunek przedstawiajacy czaszke z ziejacymi pustka oczodolami. Clary zatoczyla sie do tylu z krzykiem. Luke zlapal ja w ramiona. -Co sie stalo? O co chodzi? Wskazala reka. -Tutaj, spojrz... Ale nagrobek zniknal. Dookola rozciagala sie rowno przycieta trawa, biale mauzolea staly w rownych rzadach. Odwrocila sie, zeby na niego spojrzec. -Zobaczylam swoj wlasny grob - powiedziala. - Z daty umieszczonej na nagrobku wynika, ze umre niedlugo - teraz, w tym roku - zadrzala. Twarz Luke'a przybrala ponury wyraz. -To przez wode z jeziora - powiedzial. - Zaczynasz majaczyc. Musimy sie pospieszyc. Zostalo nam niewiele czasu. Jace poprowadzil Simona na gore przez krotki korytarz obsadzony drzwiami po obu stronach. Zatrzymal sie na wprost jednych z nich z nachmurzona mina. -Tutaj - rzucil, prawie wpychajac Simona do srodka. Simon zorientowal sie, ze sa w bibliotece. Swiadczyly o tym rzedy polek z ksiazkami, dlugie kanapy i fotele. -Powinnismy miec troche prywatnosci... - urwal, gdy z jednego z foteli podniosla sie nerwowo jakas postac. Maly chlopiec z brazowymi oczami i w okularach na nosie. Mial drobna, powazna twarz a w reku sciskal ksiazke. Simon znal gusta Clary na tyle dobrze jesli chodzilo o lektury, ze nawet z tej odleglosci mogl rozpoznac tom mangi. Jace zmarszczyl brwi. -Sorry, Max, ale potrzebujemy tego pokoju. Mamy do pogadania na osobnosci. -Ale Izzy i Alec zdazyli mnie juz wykopac z salonu, zeby pogadac na osobnosci - poskarzyl sie Max. - Gdzie mam isc? Jace wzruszyl ramionami. -Na przyklad do swojego pokoju? - wskazal kciukiem drzwi. - Czas zrobic cos dla ojczyzny, dzieciaku. Spadaj. Dotkniety do zywego Max przemaszerowal obok nich przyciskajac ksiazke do piersi. Simon poczul uklucie wspolczucia - to, ze sie bylo wystarczajaco duzym zeby zrozumiec co sie dookola dzialo, a jednoczesnie ciagle lekcewazonym z powodu zbyt mlodego wieku, bylo do bani. Przechodzac obok, chlopiec zerknal na niego. Jego spojrzenie bylo wystraszone i podejrzliwe. To wlasnie ten wampir, mowily jego oczy. -Wejdz - Jace popchnal go do srodka i starannie zamknal za nimi drzwi. Pokoj byl tak slabo oswietlony, ze nawet Simon uznal go za ciemny. Pachnialo tu kurzem. Jace przeszedl na drugi koniec pokoju i rozsunal szeroko zaslony, odslaniajac wysokie pojedyncze okno, ktore wychodzilo prosto na kanal. Woda plynela wzdloz sciany budynku zaledwie kilka stop nizej, pod kamiennymi kratami pokrytymi wyblaklymi od slonca wzorami runow i gwiazd. Jace odwrocil sie do Simona i obrzucil go zlym spojrzeniem. -Do cholery, co jest z toba nie tak, wampirze? -Ze mna? To ty praktycznie wyciagnales mnie stamtad za wlosy. -Bo juz miales wypaplac, ze Clary wcale nie odwolala swojego przyjazdu do Idris. Masz pojecie, co by sie wtedy stalo? Skontaktowaliby sie z nia i zaaranzowali spotkanie. Mowilem ci juz chyba, dlaczego nie wolno do tego dopuscic. Simon potrzasnal glowa. -Nie rozumiem cie - powiedzial. - Czasami zachowujesz sie, jakby jedyna osoba na ktorej ci zalezy byla Clary, a potem zachowujesz sie... Jace wbil w niego wzrok. W powietrzu tanczyly drobinki kurzu; tworzyly miedzy nimi polyskliwa kurtyne. -No jak? -Flirtowales z Aline. Clary byla chyba ostatnia osoba na jakiej ci wtedy zalezalo. -To nie twoja sprawa - odparl Jace. - Poza tym, Clary to moja siostra. Ale to akurat wiesz. -Nie zapominaj, ze bylem z wami na dworze faerie. Pamietam, co powiedziala krolowa. "Dziewczyne uwolni tylko pocalunek, ktorego ona najbardziej pragnie". -Jasne, ze pamietasz. I pewnie nie daje ci to spac po nocach, co, wampirze? Z gardla Simona wydobyl sie warkot. Nawet nie zdawal sobie sprawy, ze to potrafi. -No nie, to sie nie dzieje naprawde. Nie kloce sie z toba o Clary. To smieszne. -To dlaczego znowu walkujemy ten temat? -Dlatego - odparl Simon. - Jesli chcesz zebym oklamal - ale nie Clary, tylko twoich przyjaciol - jesli chcesz, zebym udawal przed nimi, ze to byla jej wlasna decyzja zeby tu nie przyjezdzac, i nie nie mam pojecia o jej zdolnosciach i o tym, co naprawde potrafi, to ty tez musisz cos dla mnie zrobic. -Swietnie. Co takiego? Simon milczal przez chwile, przypatrujac sie domom stojacym w rzedzie nad kanalem. Nad dachami ozdobionymi blankami mogl dostrzec polyskliwe wierzcholki wiez demonow. -Chce, zebys zrobil wszystko co w twojej mocy zeby przekonac Clary, ze nic do niej nie czujesz. I nie mow mi, ze jestes jej bratem, juz to wiem. Przestan ja oszukiwac, skoro wiesz, ze to co was laczy i tak nie ma przyszlosci. I nie mowie tego wszystkiego tylko dlatego, ze chce jej dla siebie. Mowie to dlatego, bo jestem jej przyjacielem i nie chce zeby cierpiala. Jace przez dluga chwile wpatrywal sie w swoje dlonie, nic nie mowiac. Jego dlonie byly szczuple, palce i knykcie pokrywaly zgrubienia. Ich grzbiety przecinaly cienkie, biale linie, pozostalosci po starych Znakach. To byly rece zolnierza, nie nastolatka. -Juz to zrobilem. Powiedzialem, ze interesuje mnie wylacznie bycie jej bratem. -Och... - Simon spodziewal sie, ze Jace zacznie mu skakac do oczu, a nie tego, ze sie podda. Jace, ktory sie poddawal, byl czyms calkowicie nowym, i to sprawilo, ze Simon poczul sie niemal zawstydzony swoim rzadaniem. Clary nigdy o tym nie wspominala, chcial powiedziec, ale z drugiej strony dlaczego mialaby to robic? Gdy sie nad tym zastanowil, doszedl do wniosku, ze ostatnio za kazdym razem gdy padalo imie Jace'a, sprawiala wrazenie niezwykle cichej i wycofanej. - No coz, wiec chyba mamy to zalatwione. Zostala jeszcze jedna rzecz. -Tak? - spytal Jace bez entuzjazmu. - To znaczy? -Co powiedzial Valentine, gdy Clary narysowala rune na statku? Brzmialo jak jakis obcy jezyk. Meme costam... -Mene mene tekel upharsin - poprawil Jace z niklym usmiechem. - Nie poznajesz? To z Biblii, wampirze. A dokladniej, ze Starego Testamentu. To wasza ksiega, prawda? -To, ze jestem Zydem nie oznacza, ze znam na pamiec caly Stary Testament. -To z Pisma na Scianie. "Zliczyl Bog krolestwo twoje i do konca je przywiodl. Zwazonys na wadze, a znalezionys lekki". To zwiastun sadu ostatecznego - oznacza koniec imperium. -Ale co to ma wspolnego z Valentinem? -Nie tylko z nim - powiedzial Jace. - Z nami wszystkimi. Clave i Prawo - to co potrafi Clary moze obalic ich wszystkie dotychczasowe poglady. Zaden smiertelnik nie potrafi tworzyc nowych runow, albo przynajmniej takich jakie potrafi rysowac Clary. Tylko anioly posiadaja taka moc. A skoro Clary to potrafi, to coz, to chyba wlasnie jest zwiastun. Wszystko sie zmienia. Prawa sie zmieniaja. Stare reguly moga nie miec juz zastosowania. Tak jak bunt aniolow doprowadzil do podzielenia nieba i stworzenia piekla, tak to moze oznaczac koniec rasy Nefilim. To nasza wojna w niebie, wampirze, i tylko jedna ze stron bedzie zwycieska. Moj ojciec chce, zeby to byla jego strona. Mimo ze powietrze ciagle bylo chlodne, Clary pocila sie w swoim przemoczonym ubraniu jak mysz. Pot strumieniami splywal jej po twarzy i wsiakal w kolnierz plaszcza, podczas gdy Luke podtrzymywal ja za ramie i ponaglal do drogi pod szybko ciemniejacym niebem. Alicante bylo juz w zasiegu wzroku. Miasto lezalo w plytkiej dolinie, podzielone srebrzysta wstega rzeki wyplywajacej z jednego konca miasta i znikajacej w drugim. Grupa budynkow z czerwonymi lupkowymi dachami i platanina kretych, ciemnych drog stala u stop stromego wzgorza. Jego szczyt wienczyl kamienny, strzelisty gmach otoczony filarami, ze skrzacymi sie wiezami rozmieszczonymi w kazdym kierunku; w sumie bylo ich cztery. Pomiedzy budynkami rozsiane byly takie same wysokie, szklane wieze blyszczace jak kwarc. Wygladaly jak szklane igly przebijajace niebo. Promienie slonca odbijaly sie fasetkami od ich powierzchni zupelnie jak iskry strzelajace z zapalki. Widok byl piekny i jednoczesnie bardzo dziwny. Nigdy tak na prawde nie nie widzialo sie miasta, dopoki nie zobaczylo sie szklanych wiez Alicante. -Co to bylo? - spytal Luke, wytezajac sluch. - Co powiedzialas? Clary nie zdawala sobie sprawy z tego, ze powiedziala to na glos. Zaklopotana, powtorzyla slowa a Luke spojrzal na nia ze zdumieniem. -Gdzie to uslyszalas? -Od Hodge'a. Przyjzal sie jej uwaznie. -Wrocily ci kolory. Dobrze sie czujesz? Clary bolala szyja, palilo ja cale cialo, a w ustach miala pustynie. -W porzadku - powiedziala. - Lepiej skupmy sie na tym, zeby tam dotrzec, dobrze? -Dobrze. Na krancu miasta gdzie konczyly sie zabudowania, Clary zobaczyla brame. Jej wrota wyginaly sie lukowato w ostro zakonczony czubek. W jej cieniu stal Nocny Lowca w czarnej zbroi. -To Polnocna Brama. Przyziemni moga tedy wejsc legalnie do miasta, po warunkiem, ze maja odpowiednie dokumenty. Straze sa tu rozstawiane dzien i noc. Gdybysmy przybyli tu w jakiejs oficjalnej sprawie lub mieli pozwolenie na przebywanie w miescie, przeszlibysmy wlasnie tedy. -Ale przeciez wokol miasta nie ma zadnych murow - zauwazyla Clary. - To nie wyglada mi na zadna brame. -Straznicy sa niewidzialni, ale sa tutaj. Wieze demonow sprawuja nad nimi kontrole. Stoja tu od tysiecy lat. Poczujesz ich, jak tylko przejdziemy przez brame - z obawa spojrzal jeszcze raz na jej zarumieniona twarz. - Gotowa? Skinela glowa. Odsuneli sie od bramy w kierunku poludniowej czesci miasta, gdzie budynki byly bardziej stloczone. Ruchem reki nakazujac jej zeby byla cicho, Luke poprowadzil ja ku waskiemu przejsciu miedzy dwoma domami. Gdy podeszli blizej, Clary zamknela oczy spodziewajac sie naglego zderzenia z niewidzialna sciana w chwili gdy znalezli sie na ulicach Alicante. Jednak wrazenie bylo zupelnie inne. Poczula gwaltowny ucisk, zupelnie jakby byla w spadajacym samolocie. Po chwili cisnienie w uszach sie wyrownalo i juz bylo po wszystkim. Stala w uliczce pomiedzy budynkami. I tak jak uliczki w Nowym Jorku - jak chyba w kazdej uliczce na swiecie - tak i tu smierdzialo kocimi sikami. Clay wyjrzala ostroznie zza rogu budynku. Wieksza droga obsadzona malymi sklepami i domami rozciagala sie az do stop wzgorza. -Nikogo nie ma w poblizu - zauwazyla ze zdumieniem. W gasnacym swietle twarz Luke'a przybrala odcien szarosci. -W Gardzie musi sie odbywac zebranie. To jedyny powod dla ktorego wszystkie ulice sa teraz wyludnione. -To chyba dobrze, prawda? Nikt nas nie zauwazy. -I tak i nie. Mimo tego, ze miasto wyglada na opustoszale, kazdy kto akurat bedzie tedy przechodzil moze nas zobaczyc i doniesc na nas. -Przeciez powiedziales, ze wszyscy sa teraz w Gardzie. Na twarzy Luke'a pojawil sie slaby usmiech. -Nie bierz tego doslownie, Clary. Mialem na mysli wiekszosc mieszkancow miasta. Ale dzieci, mlodziez, kazdy kto jest zwolniony z tego obowiazku, moze sie tu pojawic. Mlodziez. Clary od razu pomyslala o Jasie, i na przekor wszystkiemu, jej puls przyspieszyl jak szarzujacy na wyscigach kon. Luke zmarszczyl brwi zupelnie jakby slyszal jej mysli. -Przebywajac w Alicante bez meldowania sie przy bramie lamie Prawo. Jesli ktokolwiek mnie tu rozpozna, bedziemy mieli powazne klopoty - spojrzal w gore na waski skrawek brunatnego nieba widoczny pomiedzy budynkami. - Musimy omijac z dala ulice. -Myslalam, ze idziemy do domu twojego przyjaciela. -Bo idziemy. Tyle ze ona nie jest moim przyjacielem. -W takim razie kim? -Po prostu idz za mna - Luke zanurkowal w przejscie miedzy domami, tak waskie, ze Clary z latwoscia mogla dotknac palcami obydwu scian. Szli wzdloz wybrukowanej kocimi lbami kretej uliczki, usianej sklepami. Same budynki przypominaly krzyzowke basniowego gotyckiego krajobrazu z dzieciecymi bajkami. Ich kamienne fasady ozdabialy rysunki wszystkich mozliwych mitologicznych stworzen - najczesciej powtarzajacym sie motywem byly glowy potworow przeplatajace sie z uskrzydlonymi konmi, syrenami i, oczywiscie, aniolami. Na kazdym rogu sterczaly gargulce z powykrzywianymi twarzami. Runy byly wszedzie: wymalowane na drzwiach, przemycone w projektach abstrakcyjnych rzezb, powiewajace na koncach cienkich, metalowych lancuchow jak dwoneczki na wietrze. Runy zapewniajace bezpieczenstwo, szczescie, a nawet powodzienie w interesach. Od samego patrzenia na nie Clary zakrecilo sie odrobine w glowie. Szli w milczeniu, trzymajac sie cienia. Wybrukowana kocimi lbami uliczka byla pusta. Sklepy pozamykano i zaciagnieto kraty. Clary rzucala ukradkowe spojrzenia na mijane witryny. Ogladanie bogato udekorowanej wystawy sklepu cukierniczego zaraz obok rownie wystawnej witryny ze smiercionosna bronia - nozami, maczugami, nabijanymi cwiekami palkami i kolekcja serafickich nozy w roznych rozmiarach - bylo co najmniej dziwne. -Brakuje pistoletow - powiedziala. Luke rzucil jej przelotne spojrzenie. -Co takiego? -Nocni Lowcy - wyjasnila - chyba nigdy nie uzywaja broni palnej. -To dlatego, ze runy uniemozliwiaja zaplon prochu. Nikt nie wie dlaczego. Mimo to, Nefilim posluguja sie bronia od czasu do czasu w starciach z likantropami. Nie trzeba uzywac do tego runow - srebrne kule w zupelnosci wystarczaja zeby nas zabic - powiedzial ponurym glosem. Nagle uniosl glowe. W przytlumionym swietle latwo bylo sobie wyobrazic, ze jego uszy wydluzaja sie jak u wilka. - Slychac glosy. Widocznie zebranie w Gardzie sie skonczylo. Chwycil ja za ramie i popchnal na bok, z dala od glownej ulicy. Wpadli na maly plac ze studnia posrodku. Przed nimi wyrosl murowany mostek spinajacy brzegi waskiego kanalu. W gasnacym swietle dnia woda w kanale przybrala prawie czarny kolor. Clary mogla teraz uslyszec dochodzace z sasiedniej ulicy glosy. Byly podniesione i pobrzmiewal w nich gniew. Zawroty glowy Clary przybraly na sile. Czula jakby ziemia pod jej nogami zaczela sie kolysac. Oparla sie o sciane i zaczerpnela swiezego powietrza. -Clary, wszystko w porzadku? Mowil dziwnym, grubym glosem. Spojrzala na niego i uddech uwiazl jej w gardle. Jego uszy wydluzyly sie, usta rozchylily sie ukazujac ostre jak brzytwa zeby, a oczy przybraly wsciekle zolty kolor. -Luke? - wyszeptala. - Co sie z toba dzieje? -Clary - wyciagnal w jej strone dziwnie wydluzone rece, z dlonmi zakonczonymi ostrymi pazurami w kolorze rdzy. - Stalo sie cos? Krzyknela odsuwajac sie od niego. Nie byla pewna czemu przypisac to przerazenie - przeciez widziala kiedys Przemiane Luke'a, i nigdy jej nie skrzywdzil. Swoj lek odczuwala jak osobna zywa istote w swoim wnetrzu, zupelnie nie dajaca sie opanowac. Luke zlapal ja za ramiona a ona skulila sie w sobie, chcac uciec od niego i od tych zwierzecych zoltych slepi. Nie pomoglo nawet to, ze uciszal ja swoim zwyklym ludzkim glosem. -Clary, prosze! -Pusc mnie! Puszczaj! Nie zrobil tego. -To przez wode. Masz halucynacje. Clary, wytrzymaj jeszcze troche - pociagnal ja w strone mostku. Czula lzy splywajace jej po twarzy, chlodzace odrobine jej rozpalone policzki. - To sie nie dzieje naprawde. Wytrzymaj jeszcze, blagam - pomogl jej wejsc na most. Czula zapach wody, zielonej i stechlej. Pod jej powierzchnia cos plywalo. Obserwowala jak czarna gabczasta macka wystrzelila z wody, najezona ostrymi jak igly zebami. Czym predzej odsunela sie od wody, niezdolna do krzyku. Z jej gardla wydobyl sie slaby jek. Luke pochwycil ja w ramiona, gdy ugiely sie pod nia kolana. Nie niosl jej tak odkad skonczyla piec albo szesc lat. -Clary... - powiedzial, ale reszta slow utonela w niezrozumialym ryku, gdy tylko zbiegli z mostku. Popedzili wzdloz rzedu wysokich, strzelistych domow, ktore niemal przypominaly szeregowe zabudowania Brooklynu - a moze po prostu to sobie wyobrazila? Powietrze wokol nich wirowalo, swiatla w domach plonely jak pochodnie a wody kanalu fosforyzowaly zlowieszczo. Clary czula, jakby wszystkie kosci w jej ciele sie rozpuscily. -Tutaj - Luke zatrzymal sie przed drzwiami wysokiego domu. Kopnal w nie mocno, krzyczac. Byly pomalowane na jasna, niemal jaskrawa, czerwien i przecinala je pojedyncza zlocista runa. W miare jak Clary patrzyla, rozmywala sie i zmieniala, przybierajac ksztalt ohydnej, szczerzacej sie czaszki. To sie nie dzieje naprawde, powtarzala sobie uparcie, przygryzajac usta do krwi i zaciskajac piesci, zeby stlumic krzyk. Bol otrzezwil ja momentalnie. Drzwi otworzyly sie, ukazujac stojaca w nich kobiete ubrana w ciemna suknie. Jej twarz zmarszczyla sie w wyrazie gniewu i niedowierzania. Miala dlugie wlosy, splatane siwobrazowe kosmyki wymykaly sie z dwoch warkoczy. Jej niebieskie oczy wydawaly sie znajome. W reku trzymala polyskujacy magicznym swiatlem kamien. -Kto to taki? - spytala. - Czego chcesz? -Amatis - Luke przesunal sie w strone swiatla trzymajac Clary w ramionach. - To ja. Kobieta zbladla i zachwiala sie na nogach. Wyciagnela reke zeby przytrzymac sie drzwi. -Lucian? Luke zrobil krok do przodu, ale kobieta - Amatis - blokowala droge. Potrzasala glowa tak gwaltownie, ze jej warkocze lataly tam i z powrotem. -Jak mozesz tu w ogole przychodzic, Lucian? Jak smiesz tu przychodzic? -Nie mialem zbyt duzego wyboru - Luke zaciesnil uchwyt. Clary zaczela plakac. Czula jakby cale jej cialo stanelo w ogniu a kazdy nerw wyl z bolu. -Wiec musisz stad isc - odparla Amatis. - Jesli zrobisz to natychmiast... -Nie przyszedlem tu dla siebie, tylko dla dziewczyny. Ona umiera - gdy kobieta gapila sie na niego, powiedzial - Amatis, blagam cie. To corka Jocelyn. Zalegla dluga cisza. Stojaca w przejsciu Amatis zastygla w bezruchu. Clary nie mogla dociec czy zesztywniala z przerazenia czy z zaskoczenia. Clary zacisnela lepka od krwi dlon, w ktora wbijala paznokcie, w piesc ale nawet bol nie byl w stanie jej pomoc. Caly jej swiat rozpadal sie na kawalki, jak puzzle unoszace sie na wodzie. Prawie nie slyszala glosu Amatis, kiedy starsza kobieta odsunela sie i powiedziala: -W porzadku, Lucian. Mozesz ja wniesc do srodka. Zanim Simon i Jace wrocili do salonu, Aline ulozyla na niskim stoliku pomiedzy kanapami troche jedzenia. Byly tam chleb, ser, kawalki ciasta, jablka a nawet butelka wina, ktorego tylko Max nie mogl pic. Chlopiec usadowil sie w rogu pokoju z talerzem ciasta i ksiazka na kolanach. Simon solidaryzowal sie z nim, bo czul sie rownie samotny w wypelnionym smiechem i radosnymi rozmowami pokoju jak Max. Obserwowal jak Aline musnela palcami nadgarstek Jace'a, gdy siegala po kawalek jablka, i spial sie w sobie. Przeciez to jest wlasnie to, co chciales zeby robil, powiedzial sobie w duchu, a jednak nie mogl sie pozbyc poczucia, ze Clary byla w ten sposob lekcewazona. Jace napotkal jego wzrok nad glowa Aline, i usmiechnal sie. Mimo ze nie byl wampirem, w jakis sposob udalo mu sie pokazac w tym usmiechu wszystkie zeby. Simon odwrocil glowe i rozejrzal sie po pokoju. Stwierdzil ze muzyka, ktora wczesniej slyszal, nie pochodzila wcale ze stereo, ale ze skomplikowanego mechanicznego urzadzenia. Przez chwile zastanawial sie, czy nie zaczac rozmawiac z Isabelle, ale ona byla pograzona w rozmowie z Sebastianem. Pochylil swoja piekna twarz w jej kierunku i sluchal uwaznie, co mowila. Swego czasu Jace nasmiewal sie z Simona za jego zauroczenie Isabelle, ale Sebastian niewatpliwie swietnie sobie z nia radzil. W koncu Nocni Lowcy od kolyski byli wychowywani tak, zeby ze wszystkim sobie radzic, prawda? Mimo wszystko, wyraz twarzy Jace'a gdy powiedzial mu, ze ma zamiar byc dla Clary wylacznie bratem, dal mu do myslenia. -Wino sie skonczylo - oznajmila Isabelle, odstawiajac butelke na blat. - Przyniose wiecej. Mrugajac zalotnie do Sebastiana, zniknela w kuchni. -Jestes strasznie milczacy - odezwal sie Sebastian z rozbrajajacym usmiechem, opierajac sie o krzeslo Simona. Simon pomyslal, ze jak na kogos o tak ciemnych wlosach, skora Sebastiana miala bardzo jasny odcien, jakby rzadko przebywal na sloncu. - Wszystko w porzadku? Simon wzruszyl ramionami. -Nie mamy zbyt wielu tematow do rozmowy. Dyskutujecie albo o polityce albo o ludziach, o ktorych nigdy wczesniej nie slyszalem, albo o obu tych rzeczach. Usmiech zniknal z twarzy Sebastiana. -Mozna nas porownac do zamknietego kregu, nas, Nefilim. To jest sposob myslenia tych, ktorzy odcieli sie od reszty swiata. -Nie uwazasz, ze i ty sie odciales? Gardzisz zwyklymi ludzmi... -To zbyt mocne slowo - odparl Sebastian. - A czy ty uwazasz, ze swiat zwyklych ludzi chcialby miec z nami cokolwiek wspolnego? Jestesmy zywym dowodem na to, ze zawsze kiedy pocieszaja sie, ze na swiecie nie ma prawdziwych wampirow a pod ich lozkami nie ma potworow ani demonow - oklamuja sie - odwrocil sie zeby spojrzec na Jace'a, ktory, z czego Simon zdal sobie wlasnie sprawe, wpatrywal sie w nich od dluzszego czasu. - Zgadzasz sie? Jace usmiechnal sie. -De ce crezi c? v? ascultam conversatia? W spojrzeniu Sebastiana pojawilo sie uprzejme zainteresowanie. -M-ai urmarit de cand ai ajuns aici - odparl. - Nu-mi dau seama dac? nu m? placi ori dac? esti atat de b?nuitor cu toata lumea - wstal. - Doceniam twoja znajomosc rumunskiego, ale jesli nie masz nic przeciwko, to zajrze do kuchni i sprawdze co robi Isabelle. Zniknal w drzwich, zostawiajac Jace'a z wyrazem zaintrygowania na twarzy. -Cos nie tak? Nie umie zbyt dobrze mowic po rumunsku, czy tak? - spytal Simon. -Nie - Jace pokrecil glowa. Niewielka zmarszczka przeciela jego czolo. - Nie, mowi calkiem dobrze. Zanim Simon zdazyl zapytac, co mial na mysli, do pokoju wszedl Alec. Marszczyl brwi dokladnie tak samo zanim wyszedl. Przez chwile patrzyl na Simona z zaklopotaniem w niebieskich oczach. Jace obrzucil go spojrzeniem. -Szybko wrociles. -Ale nie na dlugo - Alec wzial jablko za stolika. - Wrocilem tylko po niego - powiedzial, ruchem reki wskazujac Simona. - Oczekuja go w Gardzie. Aline wygladala na zaskoczona. -Naprawde? - spytala, ale Jace juz wstal z kanapy, wyswobadzajac reke z jej uscisku. -Dlaczego? - jego glos byl zdradziecko spokojny. - Mam nadzieje, ze przynajmniej spytales o to zanim obiecales im go dostarczyc. -Oczywiscie, ze spytalem - odgryzl sie Alec. - Nie jestem taki glupi. -Daj spokoj - powiedziala Isabelle, ukazujac sie w drzwiach razem z Sebastianem, ktory trzymal w reku butelke. - Czasami jestes troszke glupi. Troszeczke - powtorzyla, a Alec poslal jej mordercze spojrzenie. -Odsylaja Simona z powrotem do Nowego Jorku - wyjasnil. - Przez Portal. -Przeciez dopiero co przyjechal! - zaprotestowala, wydymajac usta. - To nie jest zabawne. -I wcale nie ma takie byc, Izzy. To ze Simon tu trafil to byl czysty przypadek, wiec Clave sadzi, ze najlepiej bedzie odeslac go do domu. -Swietnie - odezwal sie Simon. - Moze nawet uda mi sie wrocic zanim moja matka zorientuje sie, ze mnie nie ma. Jaka jest roznica czasu miedzy tym miejscem a Manhattanem? -Masz matke? - Aline wygladala na zszokowana. Simon zignorowal to. -Mowie powaznie - powiedzial, gdy Alec i Jace wymienili spojrzenia. - W porzadku. Wszystko czego pragne, to wydostac sie stad. -Pojdziesz razem z nim? - spytal Jace Aleca. - Dopilnujesz, zeby wszystko przebieglo zgodnie z planem? Patrzyli na siebie w sposob, ktory wydal sie Simonowi znajomy. Czasami on i Clary patrzyli na siebie tak gdy nie chcieli, by rodzice dowiedzieli sie co razem knuja. -Co znowu? - zapytal, przenoszac spojrzenie z Jace'a na Aleca i na odwrot. - Cos sie stalo? Alec spojrzal w inna strone a Jace odwrocil sie do Simona z uprzejmym usmiechem. -Nie. Wszystko w porzadku. Moje gratulacje, wampirze, wracasz do domu. 4. Daylighter Gdy Simon i Alec opuszczali dom Penhollow'ow i skierowali sie do Gardu, nad Alicante zapadla juz noc. Ulice miasta byl waskie i krete, w swietle ksiezyca wygladaly jak blade kamienne wstazki. Mimo ze powietrze bylo zimne, Simon ledwo to czul. Alec szedl obok w milczeniu, jakby udawal ze idzie sam. W swoim poprzednim zyciu Simon musialby sie pospieszyc zeby za nim nadazyc i momentalnie dostalby zadyszki. Teraz odkryl, ze wystarczylo jedynie wydluzyc krok zeby go dogonic. -Pewnie jestes wsciekly - powiedzial w koncu, zeby przerwac przedluzajaca sie cisze. Alec patrzyl ponuro przed siebie. - Przez to ze musisz mnie tam eskortowac. Alec wzruszyl ramionami. -Mam osiemnascie lat. Jestem dorosly, wiec musze byc tez odpowiedzialny. Jako jedyny moge wejsc i wyjsc z Gardu kiedy Clave obraduje, a poza tym Konsul mnie zna. -Kim jest Konsul? -Wysokim urzednikiem panstwowym. Nadzoruje glosowania, interpretuje Prawo i doradza Clave oraz Inkwizytorowi. Jesli prowadzisz Instytut i masz jakis problem z ktorym nie mozesz sobie poradzic, udajesz sie do Konsula. -Konsul doradza Inkwizytorowi? Myslalem, ze Inkwizytor nie zyje. Alec parsknal smiechem. -To jak mowienie, ze prezydent nie zyje. To prawda, poprzedniego Inkwizytora juz nie ma, teraz jest nowy. Nazywa sie Aldertree. Simon potoczyl wzrokiem od wzgorza ku ciemnym wodom kanalow daleko w dole. Zostawili za soba miasto i kroczyli waska, cienista droga pomiedzy drzewami. -W przeszlosci Inkwizycja nie za bardzo przysluzyla sie ludzkosci. Alec wygladal na skonsternowanego. -Nie wazne. To tylko zwykly kiepski dowcip. Nie bedziesz zainteresowany. -Nie jestes zwykly - zauwazyl Alec. - To dlatego Aline i Sebastian byli tacy podekscytowani mogac cie poznac, chociaz on zawsze stara sie sprawiac wrazenie jakby juz wszystko w zyciu widzial. -Czy on i Isabelle... - odezwal sie bez zastanowienia Simon - Czy cos ich laczy? Jego pytanie wywolalo u Aleca nagly wybuch smiechu. -Isabelle i Sebastian? Nie sadze. Sebastian to mily facet a Isabelle umawia sie jedynie z calkowicie nieodpowiednimi typami, ktorych nasi rodzice z miejsca by znienawidzili. Mieszancy, Przyziemni, drobni oszusci... -Dzieki - odparl Simon. - Ciesze sie, ze zaliczyles mnie do grona kryminalistow. -Mysle, ze po prostu lubi zwaracac na siebie uwage. Poza tym, jest jedyna dziewczyna w rodzinie wiec musi sobie stale udowadniac jaka jest twarda. Albo przynajmniej, mysli ze taka jest. -Albo po prostu stara sie, zeby cala uwaga nie skupiala sie na tobie - rzucil Simon z roztargnieniem. - No wiesz, skoro wasi rodzice nie maja pojecia, ze jestes gejem i w ogole. Alec zatrzymal sie na srodku drogi tak gwaltownie, ze Simon prawie na niego wpadl. -Nie, nie wiem - powiedzial - ale wyglada na to, ze reszta tak. -Poza Jasem. On nie wie, prawda? Alec wzial gleboki wdech. Byl calkiem blady, a moze to tylko swiatlo ksiezyca sprawialo, ze wszystko wygladalo jak pozbawione koloru. W ciemnosci jego oczy byly zupelnie czarne. -Naprawde nie rozumiem czemu cie to w ogole obchodzi. To nie twoj interes. Chyba ze chcesz mi grozic. -Grozic? - spytal zdumiony Simon. - Nic z tych rzeczy. -To po co o tym wspominasz? - dociekal Alec, a w jego glosie pojawila sie nagle przejmujaca bezbronnosc, ktora zupelnie zaskoczyla Simona. - Po co to odgrzebujesz? -Bo wydaje mi sie, ze przez wieksza czesc czasu nie mozesz zniesc mojego widoku. Nie biore tego do siebie, nawet jesli uratowalem ci zycie. Ty chyba po prostu nalezych do ludzi, ktorzy nienawidza calego swiata. A poza tym, praktycznie nic nas nie laczy. Ale zauwazylem jak patrzysz na Jace'a, ja rowniez patrze w ten sposob na Clary, i tak sobie pomyslalem, ze moze jednak mamy ze soba cos wspolnego. I moze to sprawi, ze twoja niechec do mnie troche sie zmniejszy. -Wiec nie powiesz Jace'owi? To znaczy - powiedziales Clary co do niej czujesz, i... -I to nie byl najlepszy pomysl - dokonczyl za niego Simon. - Ciagle sie zastanawiam, jak sobie z tym wszystkim poradzic. Czy mozemy jeszcze byc przyjaciolmi, czy to, co nas laczylo, rozpadlo sie juz na kawalki? I to nie przez nia, tylko przeze mnie. Moze gdybym znalazl sobie kogos innego... -Kogos innego - powtorzyl Alec jak echo. Ruszyl szybko do przodu, wbijajac wzrok w droge przed soba. Simon przyspieszyl zeby zrownac z nim krok. -Wiesz co mam na mysli. Wydaje mi sie, ze Magnus Bane naprawde cie lubi. I jest calkiem w porzadku. W kazdym razie urzadza niesamowite imprezy. Nawet jesli podczas nich zmieniam sie w szczura. -Dzieki za rade - rzucil Alec cierpkim glosem. - Ale nie uwazam, zeby az tak bardzo mnie lubil. Gdy przyszedl do Instytutu zeby otworzyc Portal, prawie wcale sie do mnie nie odzywal. -Moze powinienes do niego zadzwonic - zasugerowal Simon, starajac sie nie myslec za bardzo o tym, jak dziwnie bylo udzielac rad lowcy demonow i umawiac go na randke z czarnoksieznikiem. -To niemozliwe - odparl Alec. - W Idris nie ma telefonow. Zreszta, to i tak nie ma znaczenia - warknal obcesowo. - Jestesmy na miejscu. To jest Gard. Przed nimi wyrosla wysoka sciana, obsadzona olbrzymimi drzwiami. Ich powierzchnie pokrywaly wirujace, kanciaste wzory runow i mimo tego, ze Simon nie potrafil odczytywac ich tak jak Clary, wyczuwal cos niezwyklego w ich zlozonosci i emanujaca z nich moc. Wejscia bronily dwa kamienne anioly ustawione po obu stronach, ich twarze byly dzikie i piekne. Kazdy z nich trzymal w dloni pokryty wzorami miecz, a u ich stop lezaly umierajace stworzenia, przypominajace krzyzowke szczura, nietoperza i jaszczurki z paskudnymi ostrymi zebami. Simon przygladal sie im przez dluga chwile. Te demony u stop aniolow, pomyslal, rownie dobrze moglyby byc wampirami. Alec pchnal drzwi i ruchem reki nakazal mu wejsc. Bedac wewnatrz, Simon zamrugal z niedowierzaniem. Odkad zostal wampirem, jego zdolnosc widzenia w nocy wyostrzyla sie i swoja precyzja przypominala laser, ale mnostwo pochodni oswietlajacych sciezke do drzwi Gardu bylo zrobionych z magicznego swiatla, ktorego jaskrawa biala poswiata zdawala sie pozbawiac wszystkiego kolorow. Niejasno zdawal sobie sprawe z tego, ze Alec prowadzil go naprzod waska, wylozona kamiennymi plytami sciezka. W pewnej chwili zauwazyl, ze na sciezce ktos stoi, blokujac przejscie uniesiona reka. -Wiec to jest ten wampir? - rozlegl sie glos tak niski, ze przypominal warkot. Simon uniosl glowe, swiatlo zaklulo go po oczach - zaczelyby lzawic, gdyby jeszcze to potrafil. Magiczne swiatlo, swiatlo aniolow, pomyslal, pali mnie. To chyba zadna niespodzianka. Mezczyzna stojacy naprzeciwko byl bardzo wysoki, skora o ziemistym odcieniu opinala jego wydatne kosci policzkowe. Mial krotko przyciete wlosy czarne wlosy, wysokie czolo i wydatny nos. Patrzyl na Simona tak, jak pasazer metra patrzy na wielkiego szczura biegajacego w te i z powrotem po torach i ma cicha nadzieje, ze nadjedzie pociag i zetrze go na miazge. -To Simon - powiedzial Alec z odrobina niepewnosci w glosie. - Simon, to jest Konsul Malachi Dieudonne. Czy Portal jest juz gotowy, sir? -Tak - odparl Malachi. W jego chrapliwym glosie dalo sie slyszec ledwie wyczuwalny akcent. - Jestesmy w gotowosci. Chodz, Przyziemny - kiwnal glowa w strone Simona. - Im szybciej sie to skonczy, tym lepiej. Simon zrobil krok do przodu ale Alec zatrzymal go, kladac mu dlon na ramieniu. -Chwileczke - powiedzial, zwracajac sie do Konsula. - Zostanie odeslany prosto na Manhattan? I ktos bedzie na niego czekal po drugiej stronie? -Zgadza sie. Czarnoksieznik Magnus Bane. Skoro postapil nierozwaznie i doprowadzil do tego, ze wampir trafil do Idrisu, jest rowniez odpowiedzialny za jego powrot. -Gdyby tego nie zrobil, Simon juz by nie zyl - stwierdzil odrobine ostro Alec. -Byc moze - zgodzil sie Malachi. - Tak mowia twoi rodzice a Clave postanowilo im uwierzyc. Wbrew mojej radzie. Tak czy inaczej, nie mozna przyprowadzac Podziemnych do Szklanego Miasta bez powodu. -Na cale szczescie akurat taki mielismy - klatka piersiowa Simona uniosla sie gwaltownie od gniewu. - Zaatakowali nas... Malachi utkwil w nim wzrok. -Odzywaj sie wtedy, gdy ci na to pozwola, Przyziemny, nigdy wczesniej. Dlon Aleca zacisnela sie mocnej na ramieniu Simona. Jego twarz wyrazala w polowie wahanie, w polowie podejrzliwosc, jak gdyby watpil w to czy dobrze zrobil przyprowadzajac tu Simona. -Alez Konsulu! Glos niosacy sie po dziedzincu byl wysoki i lekko zdyszany. Zaskoczony Simon stwierdzil, ze nalezal do niskiego, korpulentnego czlowieka, w pospiechu zmierzajacego ku nim sciezka. Na czarna zbroje Nocnego Lowcy narzucil luzny szary plaszcz a jego lysa glowa polyskiwala w magicznym swietle. -Nie ma potrzeby niepokoic naszego goscia. -Goscia? - Malachi wygladal na oburzonego. Niewysoki czlowieczek zatrzymal sie na wprost Aleca i Simona i usmiechnal sie promiennie. -Cieszymy sie - jestesmy wrecz zachwyceni - ze postanowiles z nami wspolpracowac i zgodziles sie wrocic do Nowego Jorku. To nam wszystko znacznie ulatwia - mrugnal do Simona, ktory wpatrywal sie w niego z niedowierzaniem. Jeszcze nigdy nie spotkal Lowcy, ktory cieszylby sie na sam jego widok - to sie nie zdarzalo nawet gdy byl jeszcze zwyczajnym chlopakiem, a juz na pewno nie wtedy odkad zostal wampirem. - Och, prawie bym zapomnial! - czlowieczek pacnal sie w czolo, jakby mial wyrzuty sumienia z tego powodu. - Powinienem sie przedstawic. Jestem Inkwizytorem - nowym Inkwizytorem. Nazywam sie Aldertree. Wyciagnal przed siebie reke a Simon usciskal ja, majac metlik w glowie. -Masz na imie Simon? -Tak - powiedzial, zabierajac reke tak szybko jak tylko sie dalo. Reka Aldertriego byla nieprzyjemnie wilgotna i lepka. -Nie ma potrzeby dziekowac. Ja po prostu chce wrocic do domu. -Oczywiscie, oczywiscie! - pomimo jowialnego tonu, przez twarz Inkwizytora przemknal jakis cien, ktorego Simon nie mogl zignorowac. Po chwili zniknal a Aldertree usmiechnal sie i przyjacielskim gestem wskazal sciezke prowadzaca do Gardu. - Tedy, Simonie. Simon ruszyl we wskazanym kierunku. Alec chcial zrobic to samo ale Inkwizytor go powstrzymal. -Zrobiles juz co do ciebie nalezalo, Alexandrze. Dziekujemy ci za pomoc. -Ale Simon... - zaczal Alec. -Wszystkim sie zajmiemy - zapewnil go Inkwizytor. - Malachi, pokaz Alexandrowi wyjscie. I daj mu magiczny kamien, zeby mogl wrocic do domu, jesli nie wzial jednego ze soba. Noca sciezka moze byc niebezpieczna. I poslal mu kolejny usmiech, klepiac Simona po ramieniu. Alec ze zdumieniem patrzyl jak odchodza. Swiat wokol Clary rozmazal sie w wielobarwna mgle, gdy Luke przeniosl ja przez prog domu i ruszyl dlugim korytarzem z Amatis depczaca im po pietach i przyswiecajaca magicznym swiatlem. Pograzona w delirium patrzyla jak korytarz rozwija sie przed nia, robiac sie dluzszy i dluzszy, zupelnie jak ten w jej koszmarach. Po chwili swiat wrocil na swoje miejsce. W nastepnej chwili lezala na czyms zimnym a czyjes dlonie okrywaly ja kocem. Para niebieskich oczu pochylila sie nad nia. -Wyglada na bardzo chora - powiedziala Amatis glosem, ktory przypominal zacinajaca sie stara plyte. - Co jej jest? -Wypila chyba polowe Jeziora Lyn. Gdy glos Luke'a ucichl, Clary na chwile odzyskala ostrosc widzenia: lezala na zimnych plytkach w kuchni, a gdzies nad jej glowa Luke szperal w szafkach. Zolta farba luszczyla sie miejscami ze scian, a pod jedna z nich stal staromodny zeliwny piecyk. Z paleniska strzelaly plomienie a ich blask podraznial jej oczy. -Anyz, belladonna... - Luke odwrocil sie od szafki z nareczem szklanych pojemnikow. - Mozesz to wszystko zagotowac? Przesune ja blizej ognia. Ma dreszcze. Clary probowala powiedziec im, ze nie potrzebuje dodatkowego rozgrzewania, ze i tak juz palilo ja cale cialo, ale z jej ust wyszly zgola inne dzwieki. Zakwilila, gdy Luke podniosl ja z podlogi i przysunal do ognia - dopiero teraz zdala sobie sprawe z tego, ze bylo jej zimno. Szczekala zebami tak mocno, ze poczula krew w ustach. Swiat wokol niej zaczal dygotac jak wstrzasana woda w szklance. -Jezioro Snow? - glos Amatis byl pelen niedowierzania. Clary nie widziala jej wyraznie, ale chyba stala blisko piecyka z dluga, drewniana lyzka w dloni. - Co tam robiliscie? Czy Jocelyn wie... W tym momencie swiat zniknal, a przynajmniej ten realny swiat w postaci pomalowanej na zolto kuchni i przynoszacego ulge ciepla plynacego z paleniska. Zamiast tego ujrzala wody Jeziora Lyn i odbijajace sie w tafli jezyki ognia, zupelnie jak na wypolerowanym szkle. Stapaly po nim anioly - anioly z bialymi skrzydlami, ktore zwisaly smetnie z ich plecow, zlamane i zakrwawione, a kazdy z nich mial twarz Jace'a. A potem pojawily sie inne, ze skrzydlam utkanymi z czarnych cieni, i wkladaly rece do ognia smiejac sie przy tym... -Wola imie swojego brata - glos Amatis brzmial glucho, jakby dochodzil z bardzo wysoka. - Jest z Lightwoodami, prawda? Zatrzymali sie u Penhollowow na Princewater Street. Moglabym... -Nie! - powiedzial ostro Luke. - Lepiej zeby Jace o niczym nie wiedzial. Nawolywalam imie Jace? Po co mialabym to robic?, zastanawiala sie Clary przez ulamek sekundy, po czym znow zapadla w ciemnosci i zaczela majaczyc. Tym razem snila o Alecu i Isabelle. Oboje wygladali jak po ciezkiej bitwie, ich twarze pokrywaly smugi brudu i lez. Znikneli a jej ukazal sie czlowiek bez twarzy z czarnymi skrzydlami wyrastajacymi z plecow jak u nietoperza. Gdy sie usmiechnal, z jego ust poplynela struzka krwi. Modlac sie, zeby koszmarna wizja zniknela, Clary zacisnela mocno powieki... Po bardzo dlugim czasie wrocila do rzeczywistosci i znow uslyszala nad soba dwa glosy. -Wypij to - powiedzial Luke. - Clary, musisz to wypic - poczula jego dlonie na plecach i kropelki plynu sciekajace jej do ust z namoczonej szmatki. Smakowal okropnie wiec zakrztusila sie i zamknela usta, ale Luke trzymal ja mocno i zmusil do przelkniecia reszty, od czego rozbolalo ja i tak juz spuchniete gardlo. - Teraz poczujesz sie lepiej. Clary powoli uniosla powieki. Luke i Amatis kleczeli po obu stronach, a ich oczy w prawie identycznym kolorze blekitu wypelniala troska. Obrzucila spojrzeniem wszystkie katy pomieszczenia i nie zobaczyla niczego - zadnych aniolow, zadnych demonow z nietoperzymi skrzydlami. Tylko zolte sciany i bladorozowy czajnik chwiejacy sie niebezpiecznie na parapecie. -Czy ja umieram? - wyszeptala. Luke usmiechnal sie slabo. -Nie. Minie troche czasu zanim wrocisz do formy, ale najwazniejsze, ze przezylas. -Okej. Byla zbyt wyczerpana, zeby odczuwac ulge z tego powodu. Czula sie tak, jakby z jej ciala usunieto wszystkie kosci i zostal tylko bezwladny worek ze skory. Patrzac sennie przez rzesy powiedziala bezwiednie: -Masz takie same oczy. Luke zamrugal. -Takie same jak kto? -Jak ona - powiedziala Clary, przenoszac senne spojrzenie na Amatis, ktora wygladala na zmieszana. - Taki sam odcien blekitu. Cien usmiechu przemknal po twarzy Luke'a. -No, coz, to chyba nikogo nie dziwi, zwlaszcza ze nie wlasciwie mialem okazji was sobie przedstawic. Clary, to jest Amatis Herondale. Moja siostra. Inkwizytor nie odezwal sie slowem zanim Alec i Malachi nie znalezli sie poza zasiegiem sluchu. Simon podazyl za nim oswietlona magicznym swiatlem sciezka, starajac sie nie mruzyc oczu. Mial swiadomosc tego, ze wyrasta przed nim potezny masyw Gardu, tak jak okret wylaniajacy sie z oceanu. Swiatlo wylewalo sie z jego okien, podbarwiajac nocne niebo srebrzystym blaskiem. Kilka z okien umieszczonych nizej bylo okratowanych i nie bylo w nich widac nic oprocz ciemnosci. Po jakims czasie dotarli do drewnianych drzwi osadzonych w jednej ze scian budynku. Aldertree przesunal sie, zeby przekrecic klucz w zamku a wtedy zoladek Simona zacisnal sie w supel. Odkad zostal wampirem zauwazyl, ze ludzie wydzielali wokol siebie szczegolny zapach, ktory zmienial sie zaleznie od nastroju. Inkwizytor pachnial czyms gorzkim i mocnym, zupelnie jak kawa, tyle ze znacznie bardziej nieprzyjemnie. Simon poczul klujacy bol w szczece, ktory oznaczal, ze jego kly zaraz sie wysuna, i szybko odsunal sie w jak najdalszy kat zeby sie na niego nie rzucic, gdy przechodzil przez drzwi. Korytarz za nimi byl dlugi i bialy, wygladal prawie jak tunel wyciety w bialym kamieniu. Inkwizytor przyspieszyl kroku, magiczne swiatlo w jego dloni podskakiwalo na scianach. Jak na czlowieka obdarzonego dosc krotkimi nogami, poruszal sie zadziwiajaco szybko. Co chwila obracal glowa na prawo i lewo marszczac przy tym nos, jakby weszyl dookola. Simon musial przyspieszyc zeby go dogonic. Przeszli przez ogromne, szerokie jak rozlozone skrzydla, podwojne drzwi i znalezli sie w amfiteatrze wypelnionym rzedami krzesel. Kazde z nich zajmowal spowity w czern Nocny Lowca. Ich glosy odbijaly sie od murow. W wielu z pobrzmiewal gniew. Simon slyszal urywki ich rozmow gdy mijal poszczegolne rzedy, a slowa zacieraly sie przekrzykiwali sami siebie. -Przeciez nie mamy dowodow na to czego chce Valentine. On nie dzieli sie z nikim swoimi planami... -A czy to ma jakies znaczenie czego chce? To renegat i klamca. Naprawde uwazasz, ze jakakolwiek proba ulagodzenia go wyjdzie nam na dobre? -Zdajesz sobie sprawe z tego, ze patrol znalazl cialo nastoletniego wilkolaka na obrzezach Brocelind? Zostal wydrenowany z krwi. Wyglada na to, ze Valentine chce dokonczyc Rytual Konwersji tutaj w Idris. -Odkad posiada dwa z Darow Aniola, jest potezniejszy od kazdego Nefilim. Mozemy nie miec wyboru... -Moj kuzyn zginal na tamtym statku w Nowym Jorku! Nie ma mowy, zebysmy puscili mu to plazem! Zemsta musi sie dokonac! Simon zawahal sie, ciekaw reszty rozmow, ale Inkwizytor brzeczal mu nad uchem jak natretna, gruba osa. -Chodz, chodz - powiedzial, wymachujac mu przed nosem magicznym swiatlem. - Nie ma czasu do stracenia. Musze zdazyc na narade zanim sie skonczy. Simon niechetnie pozwolil sie popchnac w kierunku korytarza, a slowo "zemsta" wciaz dzwieczalo mu w uszach. Wspomnienie tamtej nocy na statku nie bylo przyjemne. Gdy dotarli do drzwi z wyryta na nich pojedyncza, czarna runa, Inkwizytor wyczarowal klucz i otworzyl je, szerokim gestem zapraszajac Simona do srodka. Pomieszczenie bylo urzadzone iscie po spartansku, udekorowane jedynie gobelinem, ktory przedstawial aniola wynurzajacego sie z jeziora, w jednej rece trzymajacego Kielich a w drugiej Miecz. Fakt, ze juz je kiedys widzial momentalnie go rozproszyl. W chwile pozniej uslyszal szczek zamka i zdal sobie sprawe z tego, ze Inkwizytor zaryglowal drzwi. Rozejrzal sie dookola. W pokoju nie bylo zadnych mebli, oprocz lawki i niskiego stolika, na ktorym spoczywal ozdobny, srebrny dzwonek. -Portal... Jest tu gdzies? - spytal niepewnie. -Simon, Simon - Aldertree zatarl rece, jakby oczekiwal przyjecia urodzinowego czy czegos podobnego. - Az tak ci sie spieszy? Mialem nadzieje, ze najpierw zadam ci kilka pytan... -W porzadku - Simon wzruszyl ramionami, nieswoj. - Moze mnie pan pytac o co tylko chce. -Jak to milo z twojej strony! Cudownie! - Aldertree rozplynal sie w usmiechu. - W takim razie, od jak dawna jestes wampirem? -Okolo dwoch tygodni. -A jak to sie stalo? Zostales zaatakowany na ulicy czy moze w nocy we wlasnym lozku? Wiesz, kto cie zmienil? -No, coz... nie bardzo. -Alez, moj chlopcze! - zawolal Aldertree. - Jak mozesz tego nie wiedziec? - spojrzal na niego z ciekawoscia. Wyglada na zupelnie nieszkodliwego, pomyslal Simon. Zupelnie jakby byl czyims dziadkiem lub zabawnym, starym wujkiem. Musialem sobie wyobrazic ten dziwny zapach. -To nie jest takie proste - stwierdzil i zaczal opowiadac o dwoch wyprawach do Hotelu Dumort, gdy trafil tam po raz pierwszy po tym jak przemienil sie w szczura i potem pod wewnetrznym przymusem, tak silnym, ze czul jakby para gigantycznych szczypiec trzymala go w zelaznym uscisku i kazala mu tam isc. - I w momencie, w ktorym przekroczylem prog, zostalem zaatakowany. Nie ma pojecia, ktory z nich mnie przemienil. Inkwizytor zacmokal z niezadowoleniem. -Ojej, to niedobrze. To bardzo przykre. -Tez tak sadze - zgodzil sie Simon. -Clave nie bedzie zadowolone. Simon byl zdumiony. -Niby dlaczego? Czemu Clave obchodzi to w jaki w sposob zostalem wampirem? -No coz, gdybys zostal zaatakowany, to bylaby to calkiem inna sprawa - powiedzial Aldertree przepraszajacym tonem. - Ale ty wszedles tam i, hmm, poniekad oddales sie w ich rece. To wyglada tak, jakbys sam chcial zostac jednym z nich. -Nie chcialem zostac zadnym wampirem! Nie dlatego poszedlem wtedy do Hotelu! -Oczywiscie, oczywiscie - odparl uspokajajaco Aldertree. - Porozmawiajmy zatem o czyms innym - kontynuowal bez czekania na odpowiedz. - Jak to sie stalo, ze wampiry pozwolily ci przezyc zebys mogl sie ponownie odrodzic, Simonie? Biorac pod uwage to, ze naruszyles ich terytorium, ich normalne postepowanie w takim przypadku ograniczyloby sie jedynie do wyssania twojej krwi i spalenia ciala, zebys nie mogl sie powtornie odrodzic. Simon otworzyl usta, zeby opowiedziec o tym, jak Raphael zaciagnal go do Instytutu, jak Clary, Jace i Isabelle zabrali go na cmentarz i patrzyli jak wydostaje sie na zewnatrz z wlasnego grobu. A potem sie zawahal. Co prawda mial jedynie mgliste pojecie o tym jak dzialalo Prawo ale byl pewien, ze obserwowanie Przemiany czy zaopatrywanie wampira w krew przy pierwszym posilku nie nalezaly do standardowych procedur Nocnych Lowcow. -Nie wiem - powiedzial w koncu. - Nie mam pojecia dlaczego przemienili mnie zamiast zabic. -Ale przeciez jeden z nich musial pozwolic ci wypic swoja krew, bo inaczej nie bylbys... hmm... tym, czym jestes dzisiaj. Mam przez to rozumiec, ze nie wiesz kto jest twoim wampirzym stworca? Moim wampirzym stworca? Simon nigdy nie pomyslal o tym w ten sposob - napil sie krwi Raphaela praktycznie przez przypadek. Poza tym trudno bylo myslec o nim w kategoriach stworcy. Wygladal nawet na mlodszego od Simona. -Niestety nie. Inkwizytor westchnal ciezko. -Ojej, co za pech! -Pech? Co to ma znaczyc? -Tylko tyle, ze mnie oklamujesz, chlopcze - Aldertree potrzasnal glowa. - A juz mialem nadzieje, ze bedziesz chetny do wspolpracy. To straszne, po prostu straszne. Moze jednak przemyslisz to i powiesz mi prawde? -Przeciez mowie panu prawde! Inkwizytor oklapl jak zwiedniety kwiat. -Jaka szkoda - westchnal znow. - Jaka szkoda... - przeszedl przez pokoj i zastukal w drzwi, caly czas potrzasajac glowa. -O co chodzi? - w glosie Simona pojawil sie niepokoj. - Co z Portalem? -Portalem? - zachichotal Aldertree. - Chyba nie myslales, ze tak po prostu pozwole ci odejsc, co? Zanim Simon zdazyl sie odezwac, drzwi otwarly sie na oscierz i gromada Nocnych Lowcow w czarnych zbrojach wsypala sie do srodka. Simon usilowal walczyc ale silne dlonie zacisnely sie na jego ramionach. Na glowe zarzucono mu kaptur tak, ze nic nie widzial. Kopal na oslep az jego stopa siegnela celu i uslyszal czyjes przeklenstwo. Ktos szarpnal go brutalnie do tylu a w jego uchu rozlegl sie warkot: -Zrob to jeszcze raz, wampirze, a wleje ci wode swiecona do gardla i bede patrzyl jak umierasz, rzygajac krwia. -Wystarczy! - krzyknal Inkwizytor cienkim, strapionym glosem. - Starczy tych pogrozek! Dostal juz nauczke - musial przysunac sie blizej, bo Simon poczul przez kaptur ten dziwny, gorzki zapach. - Simonie, to byla przyjemnosc spotkac sie. Mam nadzieje, ze noc w celi Gardu odniesie pozadany skutek i rano bedziesz bardziej sklonny do wspolpracy - polozyl reke na ramieniu Simona. - A teraz zabierzcie go na dol. Simon wrzeszczal na cale gardlo ale jego krzyki zagluszal kaptur. Lowcy wyciagneli go z pokoju i poprowadzili przez niekonczace sie korytarze przypominajace labirynt. Nagle dotarli do schodow i Simon zostal zepchniety w dol, jego stopy slizgaly sie po stopniach. Nie mial pojecia gdzie mogl sie teraz znajdowac. Wyczuwal jedynie ciezki zapach, cos jakby mokry kamien, i to, ze powietrze wokol robilo sie coraz zimniejsze w miare jak schodzili w dol. W koncu sie zatrzymali. Rozlegl sie zgrzyt, jakby ktos skrobal metalem po kamieniu. Simon zostal wepchniety do srodka i wyladowal na twardym podlozu. Drzwi zostaly zatrzasniete z glosnym, metalicznym szczekiem, a za nimi dalo sie slyszec odglosy krokow. Ich echo slablo z kazda chwila az w koncu zniklo. Simon chwiejnie podniosl sie na nogi. Sciagnal kaptur z glowy i rzucil na podloge, pozbywajac sie tym samym wrazenia dusznosci. Zwalczyl pragnienie zlapania oddechu - oddechu, ktorego wcale nie potrzebowal. Mimo to klatka piersiowa zapiekla go, jakby zostal pozbawiony powietrza. Znajdowal sie w kwadratowym, kamiennym pomieszczeniu z pojedynczym zakratowanym oknem znajdujacym sie powyzej lozka, ktore nie wygladalo na wygodne. Przez niskie drzwiczki Simon mogl dostrzec malutka lazienke z umywalka i toaleta. Zachodnia sciana rowniez zostala okratowana - grube, wygladajace jak zrobione z zalaza kraty biegly od sufitu po podloge. Zrobione z krat drzwi zostaly przymocowane do sciany za pomoca mosieznych zawiasow, w poprzek ktorych wyryto czarne runy. Wlasciwie to wszystkie kraty byly pokryte pajeczymi wzorami, nawet te w oknie. Mimo ze wiedzial, ze drzwi sa zamkniete, Simon nie mogl sie powstrzymac: przeszedl przez cele i zlapal za galke. Jego reke przeszyl ostry bol. Wrzasnal i zabral reke, wbijajac w nia wzrok. Cienki smuzki dymu unosily sie nad jego spalona dlonia a na skorze zostal wypalony zawily wzor. Przypominal troche Gwiazde Dawida wewnatrz okregu. Bol byl taki, jakby ktos przypalil go rozgrzanym do bialosci zelazem. Zacisnal dlon w piesc. -Co to jest? - wyszeptal, wiedzac ze i tak nikt go nie uslyszy. -To Pieczec Salomona - rozlegl sie czyjs glos. - Powiadaja, ze nosi w sobie Prawdziwe Imie Boga. Odstrasza demony - twoj gatunek rowniez. To glowne prawdy twojej wiary. Simon rzucil sie w prawo, prawie zapominajac o bolu reki. -Kto tam jest? Kto to powiedzial? Po chwili milczenia, glos odezwal sie znowu: -Jestem w celi obok, Daylighterze. Nalezal do mezczyzny i byl lekko schrypniety. -Straznicy przez pol dnia zastanawiali sie w jaki sposob maja cie tu zatrzymac. Na twoim miejscu dalbym sobie spokoj, i tak stad nie wyjdziesz. Lepiej oszczedzaj sily do czasu, dopoki nie dowiesz sie czego chce od ciebie Clave. -Nie moga mnie tu trzymac - zaprotestowal Simon. - Nie naleze do tego swiata. Moja rodzina niedlugo zauwazy, ze zniknalem... moi nauczyciele... -Zaloze sie, ze juz sie tym zajeli. Istnieja zaklecia na tyle proste - nawet poczatkujacy czarownik bedzie sie umial nimi posluzyc - ktore sprawia, ze twoi rodzice uwierza, ze jest jakis wiarygodny powod twojej nieobecnosci. Na przyklad szkolna wycieczka albo rodzinna wizyta. To sie da zalatwic - w glosie mezczyzny nie bylo grozby ani smutku; po prostu stwierdzal oczywisty fakt. - Naprawde uwazasz, ze nigdy wczesniej nie pozbyli sie w ten sposob zadnego Przyziemnego? -Kim jestes? - glos Simona zalamal sie. - Ty tez jestes Przyziemnym? Gdzie my jestesmy? Tym razem nie bylo odpowiedzi. Simon ponowil probe, ale widocznie jego sasiad uznal, ze powiedzial juz wszystko. Na jego wolania odpowiedziala jedynie cisza. Bol w rece slabl. Simon spojrzal w dol i zobaczyl, ze skora nie wygladala juz na spalona ale znak Pieczeci nadal byl widoczny, zupelnie jakby zostal narysowany atramentem. Ponownie obejrzal kraty w swojej celi. Zdal sobie sprawe, ze nie wszystkie runy nimi byly: pomiedzy nimi wyrysowano Gwiazdy Dawida i hebrajskie wersety z Tory. Rysunki wygladaly na swiezo zrobione. Straznicy przez pol dnia zastanawiali sie w jaki sposob maja cie tu zatrzymac, powiedzial glos. To wszystko nie zostalo zrobione tylko dlatego, ze byl wampirem, ale dlatego, ze byl Zydem. Straznicy spedzili pol dnia na rysowaniu Pieczeci Salomona na galce drzwi po to, zeby sparzyl sie gdy tylko jej dotknie. Tyle czasu zajelo im zwrocenie sie jego prawd wiary przeciwko niemu. Uswiadomienie sobie tego faktu odebralo Simonowi spokoj i opanowanie. Opadl na lozku i schowal twarz w dloniach. Nad Princewater Street zapadla ciemnosc gdy Alec wracal z Gardu. W domach pogasly swiatla, pozamykano okna. Okolice rozswietlaly jedynie nieliczne latarnie z magicznym swiatlem, rzucajace kregi jasnego swiatla na bruk. Dom panstwa Penhallow byl najjasniejszy - w oknach polyskiwaly swiece a drzwi frontowe byly lekko uchylone, przepuszczajac odrobine zoltego swiatla. Jace siedzial na brzegu niskiego, kamiennego murku, ktory otaczal ogrod. W swietle latarni jego wlosy wygladaly na jeszcze jasniejsze. Gdy Alec podszedl blizej, uniosl glowe i zadrzal. Mial na sobie tylko cienka kurtke a na dworze bylo zimno. Zapach poznych roz unosil sie w chlodnym powietrzu jak slabe perfumy. Alec usiadl obok Jace'a. -Siedziales tu przez caly ten czas i czekales na mnie? -Kto mowi, ze czekam na ciebie? -Wszystko poszlo zgodnie z planem, jesli o to ci chodzi. Zostawilem Simona pod opieka Inkwizytora. -Zostawiles go? Nie zostales, zeby wszystkiego dopilnowac? -Wszystko jest w porzadku - powtorzyl Alec. - Inkwizytor powiedzial, ze zaprowadzi go tam osobiscie i odesle do... -Inkwizytor to, Inkwizytor tamto... - przerwal mu Jace. - Ostatni Inkwizytor jakiego spotkalismy calkowicie przekroczyl swoje uprawnienia - gdyby nie to, ze nie zyje, Clave zwolnilo by ja ze stanowiska, a moze nawet przeklelo. Skad masz pewnosc, ze ten nie jest nie jest swirem? -Wydawal sie byc calkiem w porzadku - odparl Alec. - Nawet sympatyczny. Byl bardzo uprzejmy w stosunku do Simona. Posluchaj, Jace - wlasnie tak dziala Clave. Nie jestesmy w stanie wszystkiego kontrolowac. Musisz im zaufac, inaczej zapanuje chaos. -Tyle ze ostatnimi czasy duzo rzeczy schrzanili, sam musisz to przyznac. -Mozliwe - zgodzil sie Alec - ale jezeli zaczniesz myslec, ze znasz sie na tym lepiej niz Clave, lepiej niz Prawo, to czy sprawi to ze ty bedziesz lepszy od Inkwizytora? Albo od Valentine'a? Jace wzdrygnal sie. Spojrzal na Aleca, jakby ten go uderzyl, albo zrobil cos jeszcze gorszego. Alec poczul sciskanie w dolku. -Przepraszam - wyciagnal reke w strone Jace'a. - Nie chcialem tego powiedziec... Wtem ogrod przeciela smuga jasnego, zoltego swiatla. Alec zobaczyl stojaca w drzwiach Isabelle, swiatlo wylewalo sie zza jej plecow. Widzial tylko jej zarys, ale po sposobie w jaki trzymala rece na biodrach domyslil sie, ze byla wsciekla. -Co wy tu robicie? - zawolala. - Wszyscy sie zastanawiaja, gdzie sie podziewacie. Alec odwrocil sie w strone przyjaciela. -Jace... Ale Jace wstal z miejsca, kompletnie ignorujac wyciagnieta dlon Aleca. -Lepiej zebys sie nie mylil co do Clave - powiedzial tylko. Alec patrzyl jak wchodzi do domu. Do glowy przyszlo mu to co powiedzial Simon. Ciagle sie zastanawiam, jak sobie z tym wszystkim poradzic. Czy mozemy jeszcze byc przyjaciolmi, czy to, co nas laczylo, rozpadlo sie juz na kawalki? I to nie przez nia, tylko przeze mnie. Drzwi za Jasem zamknely sie. Alec zostal sam w czesciowo oswietlonym ogrodzie. Zamknal na chwile oczy a pod jego powiekami pojawil sie obraz czyjejs twarzy. Tym razem nie byla to twarz Jace'a. Zobaczyl zielone teczowki z przedzielonymi zrenicami. Oczy kota. Otworzyl szybko powieki i siegnal do torby po olowek i kartke papieru wyrwana z notesu, ktory sluzyl mu za dziennik. Napisal kilka slow a potem wzial swoja stele i nakreslil rune ognia na dole strony. Poszlo szybciej niz sie spodziewal. Wypuscil plonacy papier z palcow a on uniosl sie w powietrze jak swietlik. Po chwili zostal z niego tylko popiol, rozsiany po krzakach roz jak bialy proszek. 5. Klopoty z pamiecia Clary obudzila sie w momencie, w ktorym snop jasnego slonecznego swiatla padl na jej twarz, rozpalajac rozowe blyski pod powiekami. Drgnela niespokojnie i ostroznie otworzyla oczy. Goraczka juz jej przeszla ale pozostalo wrazenie jakby miala polamane wszystkie kosci. Usiadla i rozejrzala sie ciekawie po pokoju. Wygladalo na to, ze byla w czyms, co musialo byc pokojem goscinnym - byl niewielki, utrzymany w bieli a lozko pokrywala kolorowa narzuta. Koronkowe zaslony w okraglym oknie przepuszczaly promienie slonca. Usiadla powolutku, czekajac na fale zawrotow glowy. Jednak nic takiego sie nie stalo. Czula sie calkiem zdrowa, a nawet wypoczeta. Wstala z lozka i obejrzala swoj stroj. Ktos ubral ja w biala, wykrochmalona pizame, ktora teraz byla lekko wymieta. Byla zbyt obszerna, rekawy zwisaly w dol zakrywajac jej palce, co wygladalo komicznie. Podeszla do jednego z okraglych okien i wyjrzala na zewnatrz. Gromada domow z kamiennymi scianami w kolorze starego zlota stala po jednej stronie wzgorza. Ich dachy wygladaly jak pokryte dachowkami z brazu. Ta strona domu wychodzila na niewielki, boczny ogrodek, mieniacy sie jesiennymi barwami brazu i zlota. Przy scianie stala krata, na ktorej rosly roze; ostatnia z nich gubila zbrazowiale platki. Wtem klamka w drzwiach zaskrzypiala. Clary wgramolila sie pospiesznie do lozka na chwile przed tym jak do srodka weszla Amatis z taca w rekach. Jej brwi uniosly sie odrobine, gdy zobaczyla, ze Clary juz nie spi. -Gdzie jest Luke? - spytala Clary, opatulajac sie kocem. Amatis postawila tace na stoliku obok lozka. Stal na niej kubek z czyms goracym w srodku i kromki posmarowanego maslem chleba. -Powinnas cos zjesc. Lepiej sie poczujesz. -Czuje sie swietnie - odparla Clary. - Gdzie jest Luke? Amatis usiadla przy stoliku na krzesle z wysokim oparciem, zlozyla rece na podolku i spojrzala na nia z niezmaconym spokojem w niebieskich oczach. W dziennym swietle Clary mogla przyjrzec sie dokladniej jej twarzy, ktora pokrywaly zmarszczki - wygladala na duzo starsza od jej matki, mimo ze nie mogly sie przeciez tak bardzo roznic wiekiem. Jej brazowe wlosy przecinaly pasma siwizny a oczy mialy czerwone obwodki, jakby przed chwila plakala. -Nie ma go tu. -Nie ma go tu, bo wyskoczyl po szesciopak dietetycznej koli i ciasteczka, czy dlatego, ze... -Wyszedl wczesnie rano, jeszcze przed switem. Siedzial przy tobie przez cala noc. A jesli chodzi o miejsce jego przebywania, to nie znam zadnych konkretow - ton glosu Amatis byl oschly, a gdyby Clary nie czula tak parszywie jak teraz, to moze nawet rozbawilby ja fakt, ze brzmial prawie jak glos Luke'a. - Gdy tu mieszkal, jeszcze zanim opuscil Idris i zanim doszlo do... Przemiany... stal na czele sfory zamieszkujacej Puszcze Brocelind. Powiedzial, ze wlasnie tam idzie, ale nie dodal po co i na jak dlugo - tylko tyle, ze niedlugo wroci. -Zostawil mnie tu? I co, mam tu siedziec i czekac na niego? -No, coz, przeciez nie mogl cie zabrac ze soba, prawda? Poza tym, nie bedzie ci latwo wrocic teraz do domu. Przychodzac tu zlamalas Prawo, a mozesz byc pewna, ze Clave tego nie przeoczy i nie bedzie na tyle wspanialomyslne zeby pozwolic ci wyjechac. -Ale ja wcale nie chce wracac - Clary probowala zebrac sie w sobie. - Przyszlam tu, zeby... sie z kims spotkac. Mam tu cos do zrobienia. -Luke mi o tym powiedzial - odparla Amatis. - Pozwol, ze dam ci dobra rade. Znajdziesz Ragnora Fella tylko wtedy, jesli on sam ci na to pozwoli. -Ale... -Clarisso - Amatis spojrzala na nia badawczo. - W kazdej chwili spodziewamy sie ataku ze strony Valentine'a. Prawie kazdy Nocny Lowca jest teraz w miescie. Pozostanie w Alicante to najbezpieczniejsze co mozesz teraz zrobic. Clary zastygla w bezruchu. To, co mowila Amatis, mialo sens, ale w zaden sposob nie bylo w stanie uspokoic jej wewnetrznego glosu, ktory wrecz krzyczal, ze nie ma czasu do stracenia. Musiala znalezc Ragnora juz teraz, uratowac matke tez musiala teraz, i wlasnie teraz musiala isc. Probowala stlumic narastajaca panike i mowic tak, jakby bylo jej to obojetne. -Luke nigdy mi nie powiedzial, ze ma siostre. -Nie - odparla. - Nie musial tego robic. Nigdy nie bylismy... blisko. -Powiedzial tez, ze nazywasz sie Herondale. To chyba nazwisko Inkwizytorki, prawda? -Tak - przytaknela Amatis, a jej twarz skurczyla sie jakby te slowa wywolaly bol. - Byla moja tesciowa. Co Luke powiedzial o Inkwizytorce? Ze miala syna, ktory poslubil kobiete z "nieodpowiednimi koneksjami". -Bylas zona Stephena Herondale? Amatis wygladala na zaskoczona. -Znasz jego imie? -Tak, Luke mi powiedzial, ale myslalam, ze jego zona umarla. Myslalam, ze to wlasnie dlatego Inkwizytorka byla taka... Okropna, chciala powiedziec, ale zabrzmialoby to zbyt okrutnie. -...zgorzkniala - powiedziala w koncu. Amatis siegnela po jej kubek, reka drzala jej przy tym odrobine -Masz racje, ona umarla. Zabila sie. Miala na imie Celine, byla jego druga zona. Ja bylam pierwsza. -Rozwiedliscie sie? -Mozna tak powiedziec - Amatis podala kubek Clary. - Wypij to. Nie mozesz funkcjonowac o pustym zoladku. Clary z roztargnieniem siegnela po kubek i upila spory lyk. Plyn w srodku okazal sie smaczny i lekko slony - to nie byla herbata tylko zupa. -W porzadku. A co sie stalo potem? Amatis zapatrzyla sie w przestrzen. -Nalezelismy do Kregu, ja i Stephen, tak samo jak reszta. Kiedy Luke zostal... to znaczy, kiedy stalo mu sie to co sie stalo... Valentine potrzebowal nowego dowodcy. Wybral Stephena. A kiedy juz go wybral, zdecydowal, ze nie wypada, zeby brat zony jego najblizszego przyjaciela i doradcy byl... -Wilkolakiem. -Uzyl innego okreslenia - w glosie Amatis brzmiala gorycz. - Naklonil Stephena do anulowania naszego malzenstwa i poslubienia kobiety, ktora dla niego wybral. Celine byla taka mloda, tak bezwzglednie posluszna... -To straszne... Amatis potrzasnela glowa i rozesmiala sie slabo. -To bylo dawno temu. Stephen byl mily - zostawil mi ten dom i przeniosl sie do rezydencji Herondale'ow razem ze swoimi rodzicami i Celine. Nigdy go juz nie zobaczylam. Opuscilam Krag. Zreszta, i tak juz by mnie tam nie chcieli. Jedyna osoba, ktora mnie wtedy odwiedzala byla Jocelyn. Powiedziala mi nawet o swoich spotkaniach z Lukiem... - wsunela kosmyk swoich siwiejacych wlosow za ucho. - Slyszalam co stalo sie ze Stephenem po Powstaniu. Nienawidzilam Celine i jednoczesnie jej wspolczulam. Mowili, ze podciela sobie zyly, podobno krew byla wszedzie... - zrobila gleboki wdech. - Spotkalam Imogen na pogrzebie Stephena, gdy wkladali jego cialo do rodzinnego grobowca. Chyba mnie nawet nie poznala. Niedlugo po tym zdarzeniu mianowali ja Inkwizytorka. Clave wiedzialo, ze nikt inny nie nadawal sie do scigania poprzednich czlonkow Kregu tak dobrze jak ona. I mieli racje. Gdyby tylko mogla wywabic wspomnienia o Stephenie w ich krwi, z pewnoscia by to zrobila. Clary pomyslala o zimnych oczach Inkwizytorki, waskich jak szparki, i twardym bezwzglednym spojrzeniu, i probowala jej wspolczuc. -Mysle, ze to wlasnie przez to oszalala - powiedziala. - Popadla w obsesje. Byla dla mnie okropna, ale jeszcze bardziej dla Jace'a. Zachowywala sie, jakby pragnela jego smierci. -To ma sens - odparla Amatis. - Wygladasz zupelnie jak twoja matka, poza tym to ona cie wychowala, ale twoj brat... - pokrecila glowa. - Czy i on przypomina Valentine'a tak samo jak ty Jocelyn? -Nie. Jace przypomina samego siebie - na sama mysl o nim przez jej cialo przeszedl dreszcz. - Jest tutaj w Alicante - powiedziala, myslac na glos. - Gdybym mogla sie z nim zobaczyc... -Nie - przerwala jej ostro Amatis. - Nie mozesz opuscic tego domu. A tym bardziej sie z kims spotkac. A juz na pewno nie po to, zeby zobaczyc sie z bratem. -Nie moge wyjsc z domu?! - Clary byla zszokowana. - To znaczy, ze mam tu tkwic? Jak w wiezieniu? -Tylko przez dzien lub dwa - upomniala ja Amatis - a poza tym, nie wygladasz najlepiej. Musisz odpoczywac. Woda z jeziora o malo co cie nie zabila. -Ale Jace... -Jest jednym z Lightwoodow. Nie mozesz tam isc. Gdy tylko cie zobacza, doniosa Clave ze tu jestes. A wtedy nie tylko ty bedziesz miec klopoty z Prawem. Luke rowniez. Przeciez Lightwoodowie nie zdradziliby mnie przed Clave. Nie zrobiliby tego... Slowa zamarly na jej ustach. Nie ma mowy, zeby udalo jej sie przekonac Amatis, ze ci Lightwoodowie sprzed pietnastu lat juz nie istnieli, a Robert i Maryse nie byli juz zaslepionymi lojalnymi zwolennikami Valentine'a. Ta kobieta mogla sobie byc siostra Luke, ale dla niej byla kompletnie obca. Dla Luke'a tez praktycznie byla obca. Nie widzial jej od szesnastu lat - nigdy nawet slowem nie napomknal o tym, ze ma siostre. Clary oparla sie o poduszki, udajac zmeczenie. -Masz racje, nie czuje sie najlepiej. Chyba sie troche przespie. -Dobry pomysl - Amatis pochylila sie, zeby zabrac pusty kubek. - Jesli chcesz wziac prysznic, to lazienka jest po drugiej stronie korytarza. A w nogach lozka masz kufer z moimi starymi ubraniami. Masz chyba ten sam rozmiar co ja w twoim wieku, wiec beda na ciebie pasowac. Nie tak jak ta pizama - dodala, usmiechajac sie slabo. Clary nie odwzajemnila usmiechu. Byla zbyt zajeta powstrzymywaniem sie od walniecia piescia w materac w poczuciu bezsilnej zlosci. Gdy tylko za Amatis zamknely sie drzwi, Clary wygramolila sie z lozka i poszla do lazienki majac nadzieje, ze goraca woda pomoze jej odzyskac jasnosc umyslu. Ku jej uldze, pomimo swojej staromodnosci, Nocni Lowcy zdawali sie wierzyc w takie cuda techniki jak nowoczesny system hudrauliczny i goraca i zimna biezaca wode. W lazience znalazla tez intensywnie pachnace cytrusowe mydlo, ktore pomoglo usunac nieprzyjemny zapach wody z jeziora. Zawinieta w dwa reczniki poczula sie o wiele lepiej. Wrocila do pokoju i przeszukala kufer Amatis. Jej ubrania byly ulozone w schludne stosiki a pomiedzy nie wlozono warstwy karbowanego papieru. Przypominaly te noszone do szkoly - sweterki z welny merynosa z odznakami wyszytymi na kieszonce na piersi, plisowane spodniczki i zapinane na guziki koszule z waskimi mankietami. Oczom Clary ukazala sie spowita w papier biala suknia. Suknia slubna, pomyslala Clary, i odlozyla ja delikatnie na bok. Pod nia lezala kolejna, zrobiona ze srebrzystego jedwabiu, z ramiaczkami ozdobionymi klejnotami, podtrzymujacymi cienki jak bibulka material. Clary jakos nie potrafila sobie wyobrazic w niej Amatis. Taka suknie mogla zalozyc moja mama, gdy szla na bal z Valentinem, pomyslala, pozwalajac by sliski i chlodny material przeslizgnal sie w jej palcach. Na dnie kufra lezala zbroja Nocnego Lowcy. Clary wyciagnela ja i przygladajac sie jej z ciekawoscia, rozlozyla na kolanach. Gdy pierwszy raz zobaczyla Jace'a i Lightwoodow mieli na sobie zbroje bitewne: przylegajace do ciala kaftany i spodnie zrobione z czarnego, grubego materialu. Przygladajac sie im z bardzo bliska zauwazyla, ze material nie byl rozciagliwy tylko dosc sztywny - cienka skora garbowana tak dlugo, ze zrobila sie elastyczna. Podobny do kurtki kaftan zapinal sie na suwak a spodnie mialy skomplikowane szlufki na pasek. Pasy Nocnych Lowcow byly duze i solidne wykonane, przeznaczone do noszenia broni. Powinna zalozyc ktorys ze swetrow i moze jakas spodniczke. Prawdopodobnie wlasnie to miala na mysli Amatis. Ale cos w tej zbroi przemawialo do niej, kusilo. Zawsze byla ciekawa, zawsze sie zastanawiala jakby to bylo... Kilka minut pozniej reczniki wisialy na poreczy lozka a Clary przygladala sie sobie w lustrze z odrobina zdziwienia. Zbroja pasowala - byla obcisla, ale nie za ciasna, i podkreslala ksztal bioder i biustu. A nawet sprawiala, ze kraglosci byly na swoim miejscu, co stanowilo dla Clary zupelna nowosc. Zbroja nie czynila z niej groznego przeciwnika - Clary watpila, czy w ogole cos byloby w stanie tego dokonac - ale przynajmniej wygladala na wyzsza a jej wlosy na tle czarnego materialu byly nadzwyczaj jasne. Naprawde wygladam jak moja matka, pomyslala wstrzasnieta. I wygladala. Jocelyn pod twarza porcelanowej lalki skrywala konstrukcje ze stali i zelaza. Clary zawsze sie zastanawiala, co takiego stalo sie w jej przeszlosci, ze taka byla - silna i nieugieta, uparta i nieustraszona. Czy twoj brat przypomina Valentine'a tak samo jak ty Jocelyn?, spytala Amatis, a ona chciala powiedziec, ze nie przypominala jej w zadnym stopniu, ze jej matka byla piekna a ona nie. Ale tamta Jocelyn, ktora znala Amatis, byla dziewczyna ktora doprowadzila do upadku Valentine'a, zawarla sekretny sojusz miedzy Nefilim a Przyziemnymi, ktory zniszczyl Krag i ocalil Porozumienia. Tamta Jocelyn nigdy nie zgodzilaby sie siedziec cicho podczas gdy jej swiat walil sie w gruzy. Nie zastanawiajac sie dlugo, Clary przeszla przez pokoj i zamknela dokladnie drzwi. Potem wrocila do okna i otworzyla je na oscierz. Na dole byla krata przyczepiona do kamiennej sciany domu, zupelnie jak... Jak drabina, powiedziala sobie w duchu, jak zwyczajna drabina - a przeciez drabiny sa absolutnie bezpieczne. Biorac gleboki wdech, wspiela sie na parapet. Straznicy wrocili po Simona nastepnego ranka, budzac go z juz i tak niespokojnego snu pelnego koszmarow. Tym razem gdy prowadzili go schodami na gore nie zawiazali mu na oczach zadnej opaski, wiec udalo mu sie zerknac szybko do wnetrza sasiadujacej celi. Jesli jednak liczyl na to, ze zobaczy wlasciciela chrapliwego glosu, ktory rozmawial z nim poprzedniej nocy, to sie zawiodl. Dojrzal jedynie cos co wygladalo na bezladna sterte brudnych szmat. Straznicy popedzili go dlugimi, szarymi korytarzami, poszturchujac co chwila gdy tylko probowal rozgladac sie na boki. Wreszcie zatrzymali sie w bogato udekorowanym pokoju. Sciany obwieszono tu portretami meskich i zenskich przedstawicieli Nocnych Lowcow, a ich ramy zdobily wzorzyste runy. Pod jednym z najwiekszych obrazow stala czerwona kanapa na ktorej siedzial Inkwizytor, trzymajac w dloniach cos co wygladalo na srebrny kielich. Wyciagnal go w strone Simona. -Pewnie jestes glodny. Krwi? Przechylil naczynie w strone Simona. Widok czerwonego plynu obezwladnil go tak jak sam zapach. Jego zyly wyrywaly sie ku krwi jak sznurki w reku lalkarza. Uczucie bylo nieprzyjemne, wrecz bolesna. -Jest... ludzka? Aldertree zachichotal. -Moj chlopcze! Nie badz smieszny. To krew jelenia. Absolutnie swieza. Simon milczal. Dolna warga zapiekla go gdy kly wysunely sie z dziasel i zesliznely po niej. Poczul w ustach smak wlasnej krwi i zrobilo mu sie niedobrze. Twarz Aldertriego zmarszczyla sie jak suszona sliwka. -Ojej - odwrocil sie w strone straznikow. - Panowie, zostawicie nas samych - powiedzial a oni odwrocili sie i wyszli. Jedynie Konsul zatrzymal sie na chwile przy drzwiach, spojrzal na Simona z jawnym wstretem i opuscil pokoj. -Nie, dziekuje - powiedzial Simon przez zacisniete usta. - Nie potrzebuje krwi. -Twoje kly mowia co innego, mlody Simonie - zrewanzowal sie Aldertree. - Prosze, wez. Podal mu kielich. Won krwi wypelniala powietrze jak aromat roz w ogrodzie. Siekacze Simona, odsloniete na calej dlugosci, wbily sie w jego warge rozcinajac ja do krwi. Czul sie tak jakby ktos uderzyl go w twarz. Ruszyl do przodu prawie bez udzialu woli i wyszarpnal kielich z reki Inkwizytora. Osuszyl go w trzech lykach a potem, gdy zdal sobie sprawe z tego co zrobil, odstawil go na oparcie kanapy. Reka mu sie trzesla. Jeden do zera dla Inkwizytora, pomyslal. -Ufam, ze noc spedzona w celi nie nalezala do malo przyjemnych. Nie uzywamy ich jako izby tortur, sluza raczej naklanianiu do refleksji. Uwazam, ze reflekcja pomaga skoncentrowac umysl. Jest niezbedna przy jasnym mysleniu. Mam nadzieje, ze przemyslales sobie to i owo. Wygladasz mi na rozsadnego mlodego czlowieka - Inkwizytor przechylil glowe na bok. - Przynioslem ten koc specjalnie dla ciebie. Nie chcialem zebys marzl. -Jestem wampirem - powiedzial Simon. - Nam nigdy nie jest zimno. -Och - Inkwizytor wygladal na rozczarowanego. -Doceniam Gwiazdy Dawida i Pieczec Salomona - dodal sucho Simon. - To mile, gdy ktos wykazuje zainteresowanie moja religia. -Och, tak, oczywiscie! - rozpromienil sie Aldertree. - Wspaniale, prawda? Absolutnie urocze i na dodatek calkowicie niezawodne. Kazda proba dotkniecia drzwi konczy sie wypaleniem dziury na skorze! - zachichotal, rozbawiony wlasnymi slowami. - Bylbys tak dobry i cofnal sie o krok? Zrobisz mi te przysluge? Simon zrobil krok do tylu. Nic sie nie wydarzylo, ale oczy Inkwizytora rozrzeszyly sie; opuchnieta skora wokol oczu rozciagnela sie. -Widze... - powiedzial niemal bezglosnie. -Co takiego? -Spojrz gdzie stoisz, mlody Simonie. Rozejrzyj sie. Simon potoczyl wzrokiem dookola - wystroj pomieszczenia nie ulegl zmianie wiec chwile zajelo mu zdanie sobie sprawy z tego, co mial na mysli Aldertree. Stal w jasnej plamie swiatla wpadajacej przez okno nad ich glowami. Aldertree niemal skrecal sie z podniecenia. -Stoisz wystawiony bezposrednio na dzialanie promieni slonecznych i nic ci nie jest. Nigdy bym w to nie uwierzyl - to znaczy, powiedzieli mi, oczywiscie - ale nigdy w zyciu nie widzialem czegos podobnego. Simon milczal. Chyba wszystko zostalo juz powiedziane. -Pytanie brzmi - kontynuowal Aldertree - czy wiesz, dlaczego taki jestes. -Moze po prostu jestem milszy niz inne wampiry. Od razu pozalowal swoich slow. Oczy Aldertriego zwezily sie a zyla na czole zaczela pulsowac jak gruby robak. Najwyrazniej nie lubil sluchac zartow chyba ze to on je opowiadal. -Bardzo zabawne - powiedzial. - Pozwol, ze zapytam: zostales Daylighterem od momentu, w ktorym wstales z grobu? -Nie - ostroznie powiedzial Simon. - Na poczatku slonce mnie palilo. Wystarczyla smuga swiatla zeby moja skora zaczela sie przypiekac. Aldertree kiwnal energicznie glowa jakby na potwierdzenie, ze tak wlasnie powinno byc. -A kiedy dokladnie spostrzegles, ze mozesz wyjsc na swiatlo sloneczne nie cierpiac przy tym z bolu? -Rankiem po bitwie na statku Valentine'a. -Podczas ktorej pojmal cie i wiezil, mam racje? Trzymal cie na statku jako wieznia po to, by wykorzystac twoja krew do dokonczenia Rytualu Piekielnej Konwersji. -Wyglada na to, ze pan juz wszystko wie - odparl Simon. - Nie jestem do niczego potrzebny. -Och, alez nie! - wykrzyknal Aldertree, wymachujac rekoma. Simon zauwazyl, ze mial bardzo male dlonie, tak male, ze wygladaly zupelnie nie na miejscu w porownaniu do jego pulchnych ramion. - Mamy sobie jeszcze tyle do powiedzenia, moj chlopcze! Ciagle sie zastanawiam co tez takiego wydarzylo sie na tym statku, ze doprowadzilo do twojej przemiany. Przypominasz sobie cokolwiek? Napilem sie krwi Jace'a, przypomnial sobie Simon. Prawie to powiedzial, tylko po to zeby sie odgryzc, ale w nastepnej sekundzie wpadl we wstrzas gdy uswiadomil sobie co to znaczylo. Napilem sie krwi Jace'a. Czy to dlatego sie zmienil? Czy to bylo w ogole mozliwe? Mozliwe czy niemozliwe, czy mogl powiedziec Inkwizytorowi co zrobil Jace? Ochranianie Clary to jedno, ochranianie Jace'a to drugie. Jemu nic nie zawdzieczal. Co zreszta nie bylo do konca prawda. Jace zaoferowal mu swoja krew i uratowal go. Czy jakikolwiek inny Nocny Lowca zrobilby cos takiego? I to dla wampira? I nawet jesli zrobil to ze wzgledu na Clary, to czy mialo to jakies znaczenie? Simon przypomnial sobie swoje wlasne slowa: Moglem cie zabic. I odpowiedz Jace'a, ze by mu na to pozwolil. Wolal sie nie zastanawiac w jakie klopoty wpadlby Jace, gdyby Clave dowiedzialo sie, ze uratowal mu zycie i w jaki sposob tego dokonal. -Nie pamietam nic z tego co dzialo sie na lodzi - powiedzial w koncu. - Widocznie Valentine musial mnie uspic. Twarz Aldertriego oklapla. -To straszna wiadomosc. Przykro mi to slyszec. -Mnie rowniez - odparl Simon, mimo ze wcale tak nie czul. -Naprawde niczego nie pamietasz? Ani jednego malutkiego szczegolu? -Tylko to, ze zemdlalem gdy Valentine mnie uderzyl i obudzilem sie potem...na pickupie Luke'a gdy wracalismy do domu. Nie pamietam niczego wiecej. -Ojej - Aldertree okryl sie plaszczem. - Zdaje sie, ze Lightwoodowie zywia do ciebie jakis szczegolny sentyment, ale inni czlonkowie Clave nie sa tacy... wyrozumiali. Valentine cie porwal, z konfrontacji z nim wyszedles bogatszy o nowa niezwykla umiejetnosc, a na dodatek trafiles do Idrisu. Zdajesz sobie sprawe z tego jak to wszystko wyglada? Gdyby serce Simona nadal potrafilo bic, walilo by teraz jak mlot. -Uwaza pan, ze jestem szpiegiem Valentine'a? Aldertree wygladal na zszokowanego. -Alez moj drogi! Oczywiscie, ze nie. Ufam ci bez zadnych zastrzezen! Ale Clave, hmm, obawiam sie, ze moze byc bardzo podejrzliwe. Pokladalismy wielkie nadzieje w tobie i w twoja pomoc. Moze i nie powinienem ci tego mowic ale czuje, ze moge ci sie zwierzyc, moj chlopcze, wiec powiem ze Clave wpadlo w straszne klopoty. -Clave? - Simon byl oszolomiony. - Ale co to ma wspolnego z... -Widzisz - podjal Aldertree - w Clave doszlo do rozlamu. Mozna by powiedziec, ze wojuja sami ze soba. Czlonkowie Clave i poprzedni Inkwizytor popelnili kilka bledow, nad ktorymi nie bedziemy sie teraz rozwodzic. Chodzi o to, ze podano w watpliwosc autorytet moj, Konsula i samego Clave. Valentine zawsze wyprzedzal nas o krok zupelnie jakby znal wszystkie nasze plany. Po tym co sie stalo w Nowym Jorku, Rada nie zechce juz sluchac rad moich ani Malachiego. -Myslalem, ze to przez Inkwizytorke... -Ktora na to stanowisko mianowal sam Malachi. Oczywiscie nie mogl sobie zdawac sprawy z tego, ze ta kobieta bedzie az tak szalona. -Pozostaje tylko kwestia tego, jak to teraz wyglada - rzucil cierpko Simon. Zyla na czole Aldertriego znow zaczela pulsowac. -Dobrze powiedziane. Masz calkowita racje. Zachowanie pozorow jest wazne a w polityce to wrecz podstawa. Tlum zawsze mozna oczarowac pod warunkiem, ze ma sie w zanadrzu dobra historie - pochylil sie do przodu ze wzrokiem utkwionym w Simonie. - Teraz pozwol ze i tobie cos powiem. Lightwoodowie nalezeli kiedys do Kregu. Po jakims czasie ukorzyli sie przed Clave i ulaskawiono ich. Jedyne co musieli zrobic to trzymac sie z dala od Idris, pojechac do Nowego Jorku i prowadzic tamtejszy Instytut. Ich nienaganne zachowanie przywrocilo ich do lask i zjednalo zaufanie Clave. Ale caly czas wiedzieli, ze Valentine zyje. Caly czas byli jego lojalnymi slugami. Przyjeli do siebie jego syna... -Ale nie wiedzieli, ze... -Milcz - warknal Inkwizytor a Simon natychmiast sie zamknal. - Pomogli mu odnalezc Dary Aniola i asystowali podczas Rytualu Konwersji. Gdy Inkwizytorka odkryla czym sie zajmuja, postanowili ja zabic podczas bitwy na statku. A teraz znow tu sa, w samym sercu Idris, zeby nas szpiegowac i ujawnic nasze plany Valentinowi. A wszystko po to, by mogl nas ostatecznie pokonac i nagiac do swojej woli wszystkich Nefilim. Przyprowadzili cie ze soba - ciebie, wampira, ktory jest odporny na swiatlo sloneczne - tylko po to zeby odwrocic nasza uwage od swoich prawdziwych planow: przywrocenia Kregu do wczesniejszej swietnosci i zniszczenia Prawa. I jak ci sie podoba ta historia? - pochylil sie do przodu, a jego swinskie oczka rozblysly. -To jakies szalenstwo - powiedzial Simon. - Ta cala historia ma wiecej dziur niz Kent Avenue na Brooklynie, ktora nawiasem mowiac, nie byla odnawiana od lat. Nie wiem na co pan liczy ale... -Licze? - powtorzyl jak echo Aldertree. - Ja na nic nie licze, Przyziemny. Wiem to w glebi swojego serca. Wierze, ze ochrona Clave to moj swiety obowiazek. -I jak pan chce je chronic? Klamstwem? - spytal Simon. -Historia - odparl Aldertree. - Wielcy politycy snuja opowiesci aby zainspirowac swoj lud. -W obwinianiu za wszystko Lightwoodow nie ma niczego inspirujacego... -Musimy poniesc pewne ofiary - powiedzial Aldertree. Jego twarz blyszczala od potu. - Od kiedy Rada ma wspolnego wroga i powod by znow ufac Clave, na powrot zjednocza swoje sily. Co znaczy poswiecenie jednej rodziny wobec czegos takiego? W rzeczywistosci watpie czy cokolwiek stanie sie dzieciom Lightwoodow. Nie zostana o nic obwinione. No, moze poza najstarszym chlopcem. Ale reszta... -Nie moze pan tego zrobic - powiedzial Simon. - Nikt w to nie uwierzy. -Ludzie wierza w to w co chca uwierzyc. A Clave chce kogos za wszystko obwinic. Moge im to dac. Jedyna rzecz, jakiej do tego porzebuje, to ty. -Ja? A co to ma ze mna wspolnego? -Przyznaj sie - twarz Inkwizytora poczerwieniala z podniecenia. - Przyznaj, ze jestes sluga Lightwoodow, ze wszyscy jestescie sprzymierzencami Valentine'a. Przyznaj sie a ja okaze wyrozumialosc. Odesle cie z powrotem do twoich ludzi. Przysiegam. Ale zrob to tak zeby Clave ci uwierzylo. -Chce pan zebym sie przyznal do czegos co jest klamstwem - odpowiedzial Simon. Zdawal sobie sprawe z tego, ze powtorzyl slowa Inkwizytora, ale w glowie mial metlik. Nie potrafil sklecic jednej sensownej mysli. Twarze Lightwoodow przesuwaly sie w jego umysle - Alec spieszacy do Gardu, Isabelle wpatrujaca sie w niego ciemnymi oczami, Max pochylony nad ksiazka. I Jace. Nalezal do rodziny zupelnie jakby mial w sobie krew Lightwoodow. Inkwizytor nie wspomnial jego imienia ale Simon wiedzial, ze Jace zaplaci za wszystko tak samo jak oni. Jesli on cierpial, cierpiala tez Clary. Jak to sie stalo, ze przywiazal sie do tych ludzi - ludzi, ktorzy uwazali go jedynie za zwyklego Przyziemnego, za pol-czlowieka w najlepszym razie? Simon spojrzal Inkwizytorowi prosto w oczy. Byly czarne jak wegiel. Patrzenie w nie bylo jak patrzenie w ciemna otchlan. -Nie - powiedzial twardo. - Nie zrobie tego. -Ta krew, ktora ci dalem, byla ostatnia jaka widziales zanim nie udzielisz mi wlasciwej odpowiedzi - w glosie Aldertriego nie bylo cienia dobroci, nawet tej falszywej. - Zdziwisz sie, jak bardzo mozesz zglodniec do tego czasu. Simon nie odpowiedzial. -Coz, w takim razie czeka cie kolejna noc w celi - powiedzial Aldertree wstajac z kanapy i siegnal po dzwonek zeby wezwac straze. - Panuje tam niesamowity spokoj. Jestem zdania, ze taka spokojna atmosfera sprzyja rozwiazywaniu klopotow z pamiecia. Mimo ze Clary wmawiala sobie, ze pamieta droge ktora szla wczoraj z Lukiem, nie do konca okazalo sie to prawda. Zmierzanie w kierunku centrum miasta wydawalo sie najlepszym rozwiazaniem, ale kiedy juz znalazla sie na kamiennym dziedzincu nie pamietala, czy ma skrecic w lewo czy w prawo. Skrecila w lewo i trafila na labirynt kretych uliczek, z ktorych kazda nastepna przypominala poprzednia, a kazdy zakret sprawial, ze czula sie jeszcze bardziej zagubiona niz przed chwila. W koncu trafila na szeroka ulice ze sklepowymi wystawami. Przechodnie mijali ja z obu stron nie zwracajac na nia najmniejszej uwagi. Kilkoro z nich rowniez bylo ubranych w bitewne zbroje ale ze wzgledu na to, ze dzien byl wyjatkowo chlodny, reszta miala na sobie dlugie, staromodne plaszcze. Wiatr byl dosc rzeski a Clary z ukluciem zalu pomyslala o swoim zielonym, aksamitnym plaszczu, ktory wisial w pokoju goscinnym Amatis. Luke nie klamal gdy mowil, ze na spotkanie zgromadzili sie tu Nocni Lowcy z calego swiata. Clary minela Indianke w przepieknym zlotym sari z para pokrytych wzorami ostrzy wiszacych u lancucha dookola jej talii. Wysoki, ciemnoskory mezczyzna o nieregularnych azteckich rysach przygladal sie sklepowej wystawie pelnej broni. Bransolety wykonane z tego samego twardego i lsniacego materialu co wieze demonow otaczaly jego nadgarstki. Kilka metrow dalej stal mezczyzna w bialej szacie nomady i przegladal cos co wygladalo jak mapa. Jego widok dodal Clary odwagi by podejsc do kobiety w ciezkim brokatowym plaszczu i spytac ja o droge na Princewater Street. Jesli kiedykolwiek mialby nadejsc dzien, w ktorym mieszkancy miasta niekoniecznie byliby podejrzliwi w stosunku do kogos kto nie mial pojecia dokad zmierza, to wypadalby on akurat dzisiaj. Instynkt nie zawiodl Clary. Kobieta bez cienia wahania udzielila jej serii pospiesznych wskazowek. -...a potem w prawo do konca Oldcastle Canal, potem przez kamienny most i juz jestes na Princewater - usmiechnela sie do Clary. - Odwiedzasz kogos konkretnego? -Panstwa Penhallow. -Och, to ten niebieski dom ze zlotymi dobieniami przylegajacy do kanalu. Calkiem duzy, nie przegapisz go. Miala racje tylko w polowie. Dom rzeczywiscie byl spory, ale Clary minela go zanim zdala sobie sprawe ze swojego bledu i zawrocila gwaltownie z powrotem. W rzeczywistosci byl raczej w odcieniu indygo a nie blekitu, ale przeciez nie wszyscy postrzegali kolory tak jak ona. Wiekszosc ludzi nie potrafila odroznic cytrynowej zolci od szafranu. A przeciez to byly dwa zupelnie inne kolory! A zdobienia domu wcale nie byly zlote tylko brazowe. Ladny, ciemny braz, tak jakby dom stal tu juz od bardzo wielu lat i pewnie nawet tak bylo. Wszystko w tym miejscu tchnelo zamierzchlymi czasami... Dosc tego, skarcila sie w myslach. Zawsze to robila gdy sie denerwowala, pozwalala wedrowac swoim myslom we wszystkich mozliwych kierunkach. Wytarla spocone dlonie w spodnie. Material w dotyku byl szorstki i suchy jak luski weza. Wspiela sie na schody i ujela w dlon wielka, ciezka kolatke. Miala ksztalt anielskich skrzydel i gdy opadla, Clary uslyszala odbijajace sie we wnetrzu domu echo jak dzwiek wielkiego dzwonu. W chwile pozniej drzwi otwarly sie a w progu stanela Isabelle. Jej oczy otwarly sie szeroko ze zdumienia. -Clary? Usmiechnela sie slabo. -Witaj, Isabelle. Isabelle oparla sie o futryne z ponurym wyrazem twarzy. -Niech to szlag. Simon rzucil sie na swoje lozko w celi nasluchujac slabnacych w oddali krokow straznikow. Kolejna noc. Kolejna noc spedzona w wiezieniu podczas gdy Inkwizytor czekal az on sobie cos "przypomni". Zdajesz sobie sprawe z tego jak to wszystko wyglada? W najgorszych koszmarach nie przyszloby mu do glowy, ze ktos moglby pomyslec, ze jest w zmowie z Valentinem. On byl znany ze swojej nienawisci do Przyziemnych. Dzgnal go nozem, spuscil z niego krew i zostawil na pewna smierc. Jednak tego akurat Inkwizytor nie wiedzial. Za sciana celi rozlegl sie szmer. -Szczerze mowiac zastanawialem sie, czy jeszcze tu wrocisz - powiedzial chrapliwy glos, ktory Simon pamietal z wczorajszej rozmowy. - Wyglada na to, ze nie dales Inkwizytorowi tego czego chcial, zgadza sie? -Nie sadze - odparl Simon, podchodzac do sciany. Przesunal palcami po kamieniu szukajac jakiejs szczeliny przez ktora moglby cos zobaczyc, ale niczego takiego nie znalazl. - Kim jestes? -Aldertree to uparty czlowiek - kontynuowal glos niezwazajac na odpowiedz Simona. - Bedzie probowal dalej. Simon oparl sie o wilgotna sciane. -W takim razie chyba jeszcze tu posiedze. -Zakladam, ze nie zechcesz zdradzic mi czego on moze od ciebie chciec? -Czemu chcesz to wiedziec? W odpowiedzi Simon uslyszal krotki smiech przypominajacy drapanie metalem po kamieniu. -Jestem tu znacznie dluzej niz ty, Daylighterze, i jak zdazyles zauwazyc, nie ma tu nic szczegolnego do roboty. Bede wdzieczny za kazda rozrywke. Simon polozyl dlonie na brzuchu. Krew jelenia zaspokoila zaledwie pierwszy glod, ale to bylo za malo. Jego cialo plonelo z pragnienia. -Ciagle mnie tak nazywasz. Daylighter. -Slyszalem jak mowili o tobie straznicy. Wampir, ktory przechadza sie w sloncu. Nikt nigdy czegos takiego nie widzial. -A jednak macie na to slowo. Jakie to wygodne. -To okreslenie jakiego uzywaja Przyziemni, nie Clave. W ich kulturze istnieja podania o stworzeniach takich jak ty. Dziwie sie, ze nic o nich nie wiesz. -To dlatego, ze jestem Przyziemnym dopiero od niedawna - odparl Simon. - Ale zdaje sie, ze ty wiesz o mnie calkiem sporo. -Straznicy lubia plotkowac - powiedzial glos. - A Lightwoodowie ukazujacy sie z Portalu z krwawiacym, umierajacym wampirem to calkiem niezly kasek. Chociaz przyznaje - nie spodziewalem sie ciebie tutaj - przynajmniej nie wtedy zanim nie zaczeli przygotowywac dla ciebie celi. Jestem zaskoczony, ze Lightwoodowie na to pozwolili. -Dlaczego mieliby nie pozwalac? - spytal gorzko Simon. - Jestem nikim. Zwyklym Przyziemnym. -Moze dla Konsula - odparl glos. - Ale Lightwoodowie... -Co z nimi? Zapadlo krotkie milczenie. -Nocni Lowcy, ktorzy zyja z dala od Idris - a zwlaszcza ci, ktorzy prowadza Instytuty - sa zazwyczaj bardziej tolerancyjni. Miejscowe Clave natomiast jest bardziej konserwatywne i nieufne. -A co z toba? Ty tez jestes Przyziemnym? -Przyziemnym? - Simon nie byl pewny, ale w glosie nieznajomego uslyszal cien gniewu, zupelnie jakby oburzylo go zadane pytanie. - Nazywam sie Samuel. Samuel Blackburn. Jestem Nefilim. Wiele lat temu nalezalem do Kregu razem z Valentinem. Mordowalem Przyziemnych podczas Powstania. Nie jestem jednym z nich. -Och - Simon przelknal sline. Pamietal, ze czlonkowie Kregu Valentine'a zostali schwytani i ukarani przez Clave - poza takimi jak Lightwoodowie, ktorzy zawarli z nimi umowe i zaakceptowali wygnanie w zamian za przebaczenie. - Trzymaja cie tu od tak dawna? -Nie. Po Powstaniu wymknalem sie z Idris zanim mnie zlapali. Przez lata trzymalem sie z dala od miasta - przez lata - jak skonczony glupiec, myslac, ze zostanie mi wybaczone. Wiec wrocilem. Zlapali mnie od razu w chwili, w ktorej przekroczylem granice. Clave ma swoje sposoby na tropienie wrogow. Zaciagneli mnie przed oblicze Inkwizytora i przesluchiwali przez wiele dni. Kiedy ze mna skonczyli, wrzucili tutaj - Samuel westchnal ciezko. - Po francusku tego typu wiezienie nosi nazwe oubliette, czyli "miejsce zapomnienia". To tak jakbys wrzucal tu smieci o ktorych nie chcesz pamietac i zostawial zeby zgnily. -Swietnie. Jestem Podziemnym wiec jestem smieciem. Ale nie ty. Ty jestes Nefilim. -Nefilim, ktory spiskowal razem z Valentinem. A to nie czyni mnie lepszym od ciebie. Powiedzialbym nawet, ze jeszcze gorszym. Jestem zdrajca. -Jest cale mnostwo Nocnych Lowcow, ktorzy nalezeli do Kregu - na przyklad Lightwoodowie czy Penhallow'owie... -Tyle ze oni sie ukorzyli. Odwrocili sie plecami do Valentine'a. Ja tego nie zrobilem. -Nie? Dlaczego? -Bo bardziej boje sie jego niz Clave - odparl Samuel. - Gdybys byl bardziej rozsadny, Daylighterze, tez bys sie bal. -Powinnas byc w Nowym Jorku! - wykrzyknela Isabelle. - Jace powiedzial, ze rozmyslilas sie co do przyjazdu. Powiedzial, ze chcialas zostac ze swoja matka! -Jace klamal - odparla stanowczo Clary. - To on nie chcial, zebym tu trafila, wiec oklamal mnie co do dnia waszego wyjazdu, a potem oklamal was ze zmienilam zdanie. Pamietasz jak powiedzialas mi, ze on nigdy nie klamie? To jest dopiero klamstwo. -Normalnie tego nie robi - powiedziala Isabelle, blednac. - Sluchaj, przyszlas tu... to znaczy, jestes tu w zwiazku z Simonem? -Z Simonem? Nie. Dzieki Bogu, Simon jest bezpieczny w Nowym Jorku. Chociaz wkurzy sie, ze nie mial okazji sie ze mna pozegnac. Puste spojrzenie Isabelle zaczelo ja irytowac. -Daj spokoj, wpusc mnie do srodka. Musze zobaczyc sie z Jasem. -Wiec... trafilas tu na wlasna reke? Masz pozwolenie od Clave? Blagam, powiedz mi, ze masz pozwolenie od Clave. -Nie calkiem... -Zlamalas Prawo?! - glos Isabelle podniosl sie o oktawe, a potem ucichl. - Jace wpadnie w szal jesli sie o tym dowie. Clary, musisz natychmiast wracac do domu! - wyszeptala. -Nie. Musze tu zostac - powiedziala nie majac nawet pojecia skad w jej glosie wzial sie taki upor. - I musze porozmawiac z Jasem. -To nie jest dobry moment - Isabelle rozejrzala sie dookola z niecierpliwoscia, jakby miala nadzieje, ze zaraz ktos wyskoczy z krzakow i pomoze jej pozbyc sie stad Clary. - Prosze, wracaj do Nowego Jorku. Wracaj, dobrze? -Myslalam, ze mnie lubisz, Izzy - Clary poczula sie winna. Isabelle przygryzla warge. Miala na sobie biala sukienke i upiela wlosy co sprawialo, ze wygladala na mlodsza niz w rzeczywistosci. Za nia Clary mogla dostrzec hol z wysokim sufitem obwieszony antycznymi olejnymi obrazami. -Wiesz, ze cie lubie. Chodzi o to, ze Jace... Moj Boze, co ty masz na sobie? Skad wytrzasnelas bitewna zbroje? Clary obrzucila wzrokiem swoj stroj. -To dluga historia. -Nie mozesz tu wejsc tak ubrana. Gdyby Jace cie w tym zobaczyl... -Cholera, no i co z tego? Izzy, przyszlam tu z powodu swojej mamy - przyszlam tu dla niej. Jace moze sobie nie zyczyc tutaj mojej obecnosci ale nie zmusi mnie tez do powrotu do domu. Musze tu zostac. Moja mama oczekuje, ze to dla niej zrobie. Dla swojej matki zrobilabys to samo, prawda? -Oczywiscie, ze tak - odparla Isabelle - ale Jace ma swoje powody... -Z przyjemnoscia ich poslucham - Clary zanurkowala pod ramieniem Isabelle i wpadla do srodka. -Clary! - wrzasnela Isabelle i rzucila sie za nia w pogon, ale Clary byla juz w polowie korytarza. Ta czesc jej, ktora akurat nie byla zajeta uciekaniem przed Isabelle, zarejestrowala fakt ze dom zostal zbudowany w stylu podobnym do domu Amatis. Byl wysoki i strzelisty ale zdecydowanie wiekszy i lepiej urzadzony. Korytarz konczyl sie wejsciem do pokoju z wysokimi oknami, ktore dawaly widok na szeroki kanal. Na wodzie unosily sie biale lodzie; ich zagle powiewaly na wietrze jak platki dmuchawca. Na kanapie ustawionej pod jednym z okien siedzial ciemnowlosy chlopec i czytal ksiazke. -Sebastian! - krzyknela Isabelle. - Nie pozwol jej wejsc na gore! Zaskoczony chlopak uniosl wzrok - i w sekunde pozniej blokowal juz dostep do schodow. Clary zatrzymala sie gwaltownie. Nigdy nie widziala, zeby ktos sie tak szybko poruszal, poza Jasem. Chlopak nie dostal nawet zadyszki. Wrecz przeciwnie, usmiechal sie do niej. -Wiec to jest ta slynna Clary. Usmiech rozjasnil jego twarz a Clary wciagnela gleboko powietrze. Przez lata tworzyla w wyobrazni barwna historie - opowiesc o synu krola, na ktorego rzucono czar, ktory sprawial, ze wszyscy ktorych kochal umierali. Wlozyla cale swoje serce w wymyslenie swojego mrocznego, romantycznego, owianego tajemnica ksiecia. A on tu byl i stal przed nia. Ta sama jasna skora, te same zmierzwione wlosy; oczy tak ciemne, ze zrenice zlewaly sie z teczowkami. Te same wysokie kosci policzkowe i gleboko osadzone ciemne oczy, ocienione dlugimi rzesami. Zdawala sobie sprawe z tego, ze widzi go po raz pierwszy a jednak... Chlopak wygladal na zaintrygowanego. -Hmm... czy my juz sie kiedys spotkalismy? Oniemiala Clary potrzasnela przeczaco glowa. -Sebastian! - wlosy Isabelle wymknely sie z upiecia i rozsypaly na ramionach. Byla wsciekla. - Nie probuj byc dla niej mily. Nie powinno jej tu byc. Clary, wracaj do domu. Clary z wysilkiem odwrocila wzrok z Sebastiana i popatrzyla na Isabelle. -Co? Mam wracac do Nowego Jorku? Niby jak? -A jak sie tu dostalas? - spytal Sebastian. - Zakradniecie sie do Alicante to nie lada wyczyn. -Przeszlam przez Portal. -Portal? - Isabelle byla wstrzasnieta. - W Nowym Jorku nie ma zadnego Portalu. Valentine zniszczyl obydwa... -Nie musze ci sie z niczego tlumaczyc - powiedziala Clary. - Ale ty jestes mi winna pare wyjasnien. Po pierwsze, gdzie jest Jace? -Nie ma go tutaj - rzucila Isabelle dokladnie w momencie, w ktorym Sebastian powiedzial: Jest na gorze. Isabelle odwrocila sie w jego strone. -Do cholery, zamknij sie! Sebastian wygladal na zaklopotanego. -Przeciez to jego siostra. Chyba chcialby sie z nia zobaczyc, prawda? Isabelle otworzyla usta jakby chciala cos powiedziec i zamknela je z powrotem. Clary widziala, ze waha sie czy oswiecic kompletnie niezorientowanego Sebastiana w sprawie jej skomplikowanej relacji z Jasem, czy tez zwalic ten przykry obowiazek na samego Jace'a. W koncu machnela na wszystko reka w gescie rozpaczy. -Wygralas - powiedziala z niespotykanym dla niej gniewem. - Rob co chcesz i nie przejmuj sie, ze kogos tym krzywdzisz. I tak ciagle to robisz, prawda? Auc. Clary spojrzala na Isabelle z wyrzutem, zanim nie zwrocila sie z powrotem w strone Sebastiana, ktory w milczeniu wycofywal sie z pokoju. Przebiegla kolo niego i ruszyla schodami na gore, ledwie swiadoma ich dobiegajacych z dolu glosow. Isabelle krzyczala na bogu ducha winnego Sebastiana. Ale taka wlasnie byla - jesli byl w poblizu jakis chlopak na ktorego mozna bylo zwalic cala wine, to Isabelle z tego korzystala. Klatka schodowa rozszerzala sie na polpietro z alkowa z wykuszowymi oknami wychodzacymi na miasto. Siedzial w niej chlopiec i czytal ksiazke. Podniosl glowe i zamrugal ze zdziwienia. -Znam cie. -Czesc, Max. To ja, Clary, siostra Jace'a, pamietasz? Twarz Maxa rozjasnil usmiech. -Pokazalas mi jak czytac "Naruto" - powiedzial, wyciagajac ksiazke w jej strone. - Spojrz, mam kolejna. Ma tytul... -Posluchaj, nie moge teraz rozmawiac. Przysiegam, ze obejrze twoja ksiazke pozniej, ale teraz musze sie spotkac z Jasem. Wiesz gdzie on jest? Entuzjazm opuscil Maxa. -Tamten pokoj - mruknal i wskazal palcem ostatnie drzwi na koncu korytarza. - Chcialem z nim pojsc ale powiedzial mi, ze ma do zalatwienia jakies dorosle sprawy. Wszyscy zawsze tak mowia. -Przykro mi - odparla Clary, ale myslami bladzila gdzie indziej. Zastanawiala sie goraczkowo co tez powie Jace'owi gdy go wreszcie zobaczy i co on powie jej. Lepiej zachowywac sie przyjaznie a nie wpadac w zlosc; jesli na niego nawrzeszcze to przyjmie postawe obronna. Musi zrozumiec, ze naleze do tego swiata tak samo jak on. Nie musi mnie ochraniac tak, jakbym byla z porcelany. Jestem wystarczajaco silna... Otworzyla szeroko drzwi. Pokoj przypominal biblioteke. Polki przy scianach byly zawalone ksiazkami. Swiatlo wpadalo do srodka przez wysokie okno rozswietlajac pomieszczenie. Na srodku pokoju stal Jace. Nie byl sam, tak jej sie przynajmniej wydawalo. Obok niego stala ciemnowlosa dziewczyna, ktorej Clary nigdy nie widziala. Obydwoje toneli w namietnym uscisku. 6. Zla krew Clary zakrecilo sie w glowie zupelnie jakby z pokoju wyssano cale powietrze. Chciala sie cofnac ale potknela sie i uderzyla ramieniem o drzwi, ktore zatrzasnely sie z hukiem. Jace i nieznajoma odskoczyli od siebie. Clary zamarla. Zauwazyla, ze dziewczyna miala czarne proste wlosy do ramion i byla nadzwyczaj ladna. Gorne guziki jej bluzki byly rozpiete, ukazujac pod spodem rabek koronkowego stanika. Clary poczula, ze za chwile zwymiotuje. Dziewczyna szybko pozapinala guziki. Nie wygladala na zadowolona. -Przepraszam - powiedziala marszczac brwi - ale kim jestes? Clary nie odpowiedziala. Patrzyla na Jace'a, ktory gapil sie w nia z niedowierzaniem. Jego skora byla calkiem pozbawiona koloru i podkreslala ciemne kregi wokol oczu. Patrzyl na nia jak na celownik pistoletu. -Aline - w jego glosie nie bylo nawet cienia ciepla - to moja siostra, Clary. -Och. Och - uspokoila sie Aline a na jej twarzy zagoscil lekko zaklopotany usmiech. - Przepraszam! Co za spotkanie! Czesc, jestem Aline. Nie przestajac sie usmiechac podeszla do Clary i wyciagnela reke. Nie sadze, bym mogla ja teraz dotknac, pomyslala Clary z przerazeniem. Spojrzala na Jace'a, ktory zdawal sie czytac jej w myslach i wcale sie nie usmiechal. Zlapal Aline za ramiona i szepnal jej cos do ucha. Zrobila zdziwiona mine, wzruszyla ramionami i wyszla z pokoju bez slowa. Clary zostala sam na sam z Jasem. Sam na sam z kims, kto patrzyl na nia jakby byla najgorszym koszmarem, ktory wlasnie sie spelnil. -Jace - odezwala sie i postapila krok w jego strone. Cofnal sie jakby plula trucizna. -Co ty, na imie Aniola, tutaj robisz? Mimo wszystko, surowosc w jego glosie zabolala ja. -Moglbys przynajmniej udawac, ze sie cieszysz na moj widok. Chociaz troche. -Nie ciesze sie - odparl. Wrocily mu rumience ale cienie pod oczami ciagle odcinaly sie fioletowymi plamami na jego skorze. Clary czekala az Jace powie cos jeszcze, ale wydawalo sie ze jemu wystarcza gapienie sie na nia z nieskrywanym przerazeniem. Z roztargnieniem zauwazyla ze mial na sobie czarny sweter, ktory wisial na nim jakby stracil na wadze, a jego paznokcie byly obgryzione. - Ani troche. -Daj spokoj, nie znosze kiedy sie tak zachowujesz. -O, naprawde? W takim razie chyba musze przestac, prawda? Bo przeciez ty tez zawsze robisz wszystko o co ja cie poprosze. -Nie miales zadnego prawa zeby tak postapic! - warknela na niego, wsciekla. - Nie miales prawa mnie oklamywac. Nie miales... -Mialem kazde prawo! - wrzasnal. Nigdy wczesniej na nia nie krzyczal. - Mialem kazde prawo, ty glupia dziewczyno. Jestem twoim bratem i... -I co? Jestem twoja wlasnoscia? Nie jestem nia, obojetnie czy jestes moim bratem czy nie! Drzwi otworzyly sie z hukiem. Do pokoju wpadl Alec ubrany w dluga, niebieska kurtke i z wlosami w nieladzie. Jego buty byly powalane blotem a jego zazwyczaj spokojna twarz pelna niedowierzania. -Co tu sie dzieje, do jasnej cholery? - spytal, patrzac raz na Clary raz na Jace'a. - Chcecie sie nawzajem pozabijac? -Alez skad - powiedzial Jace. Jakby za sprawa czarodziejskiej rozdzki cala jego wscieklosc i panika ulotnily sie. Jego postawa na powrot wyrazala lodowaty spokoj. - Clary wlasnie wychodzila. -To swietnie - rzucil Alec - bo musze z toba pogadac. -Czy juz nikt w tym domu nie potrafi powiedziec "Czesc, milo znow cie widziec"? - spytala Clary nie majac na mysli nikogo konkretnego. O wiele latwiej bylo zwalic wine na Aleca niz na Isabelle. -Zawsze dobrze cie widziec, Clary - odparl Alec. - Oczywiscie nie liczac faktu, ze nie powinno cie tutaj w ogole byc. Isabelle powiedziala mi, ze dostalas sie tu na wlasna reke. Jestem pod wrazeniem. -Moglbys jej nie zachecac? - spytal Jace. -Ale ja naprawde musze porozmawiac z Jasem. Dasz nam chwile? -Ja tez musze z nim porozmawiac. O naszej matce... -Nie jestem w nastoju do prowadzenia rozmow z zadym z was - ucial Jace. -To zaraz bedziesz - nie dawal za wygrana Alec. - Naprawde musisz mnie wysluchac. -Watpie - popatrzyl na Clary. - Nie przyszlas tutaj sama, prawda? - spytal powoli, jakby zdajac sobie sprawe z tego, ze sytuacja przedstawiala sie gorzej niz myslal. - Kto jeszcze z toba przyszedl? Nie bylo sensu go oklamywac. -Tylko Luke. Jace zbladl. -Przeciez Luke to Przyziemny. Masz pojecie, co Clave robi z niezarejstrowanymi Przyziemnymi, ktorzy wchodza do Szklanego Miasta, przekraczajac jego granice bez zgody straznikow? Wejscie do Idris to jedno, ale wejscie do Alicante? I to bez niczyjej wiedzy?! -Nie mam - powiedziala cichutko Clary - ale dobrze wiem co zaraz powiesz... -Masz na mysli to, ze jesli ty i Luke natychmiast nie znajdziecie sie w Nowym Jorku, to przekonasz sie jak to jest? Milczal przez chwile gdy mierzyli sie spojrzeniami. Desperacja w jego oczach zszokowala Clary. W koncu to on jej grozil a nie na odwrot. -Jace - wtracil sie Alec glosem zabarwionym strachem. - Nie zastanawiales sie gdzie sie podziewalem przez caly dzien? -Sadzac po twoim nowym plaszczu - powiedzial Jace bez patrzenia na swojego przyjaciela - wnioskuje, ze byles na zakupach. Ale dlaczego chcesz mnie tym teraz zameczac to nie mam pojecia. -Nie bylem na zadnych zakupach - rzucil wsciekle Alec. - Poszedlem... Drzwi otworzyly sie ponownie. Do srodka wpadla Isabelle i szeleszczac spodnica, zatrzasnela za soba drzwi. Spojrzala na Clary i potrzasnela glowa. -Ostrzegalam cie, ze wpadnie w szal. -Ach, slynne "A nie mowilam". Clary spojrzala na niego przerazona. -Jak mozesz z tego kpic? - wyszeptala. - Dopiero co groziles Lukowi. Czlowiekowi, ktory ci ufa i darzy sympatia. I to tylko dlatego, ze jest Przyziemnym. Co jest z toba nie tak? Isabelle wygladala na wstrzasnieta. -To Luke tez tu jest? Na litosc boska, Clary... -Nie. Wyszedl gdzies rano i nie mam pojecia dokad poszedl. Ale teraz doskonale rozumiem czemu to zrobil - ledwie mogla zniesc widok Jace'a. - W porzadku. Wygraliscie. Nie powinnismy byli tu przychodzic. Nigdy nie powinnam byla otwierac tego Portalu... -Otwierac Portalu? - spytala oszolomiona Isabelle. - Clary, tylko czarownik jest w stanie zrobic cos takiego a ich liczba jest dosc ograniczona. Jedyny Portal jaki jest w Idrisie znajduje sie w Gardzie. -I to jest wlasnie to o czym chce z toba porozmawiac - wysyczal Alec. Clary ze zdumieniem spostrzegla, ze Jace wygladal o wiele gorzej niz przed chwila - jakby mial zaraz zemdlec. - O przesylce, ktora mialem wczoraj dostarczyc do Gardu. -Alec, stop. STOP - desperacja w glosie Jace'a sprawila, ze zamilkl. Patrzyl na Jace'a przygryzajac warge. Tyle ze Jace nie patrzyl wcale na Aleca tylko na Clary a jego oczy byly twarde jak szklo. - Masz racje - odezwal sie w koncu zdlawionym glosem, jakby zmuszal sie do mowienia. - Nie powinnas byla tu przychodzic. Powiedzialem ci, ze to dlatego, ze nie jestes tutaj bezpieczna, ale to nieprawda. Prawda jest taka, ze nie chcialem bys tu trafila bo jestes narwana, bezmyslna i wszystko psujesz. Taka juz jestes. Ostroznosc to nie jest twoja najlepsza cecha. -Ja... wszystko... psuje? - Clary zdobyla sie na slaby szept. -Och, Jace - powiedziala smutno Isabelle, jakby to on zostal skrzywdzony. Jace nie patrzyl na nia. Przewiercal wzrokiem Clary. -Gonisz na slepo bez zastanowienia - podjal. - Dobrze, o tym wiesz. Nigdy bysmy nie wyladowali w Dumort gdyby nie ty. -A Simon by nie zyl! Czy to sie nie liczy? Moze dzialalam w pospiechu ale... -Moze? - spytal Jace podniesionym tonem. -Nie wszystko co robie, robie zle! Po tym co sie stalo na lodzi powiedziales, ze uratowalam wszystkim zycie! Z twarzy Jace'a odplynela cala krew. -Zamknij sie, Clary, po prostu sie ZAMKNIJ - rzucil z nagla i niespodziwana zajadloscia. -Na lodzi? - oszolomiony Alec patrzyl raz na jedno raz na drugie. - Co to ma znaczyc, Jace? -Powiedzialem tak tylko dlatego, zebys wreszcie przestala jeczec! - krzyknal Jace kompletnie ignorujac Aleca, ignorujac zupelnie wszystko poza Clary. Mogla odczuc jego gniew, ktory uderzal w nia jak fala i prawie zwalil z nog. - Stanowisz dla nas zagrozenie! Jestes mieszancem, zawsze nim bedziesz, i nigdy nie zostaniesz Nocnym Lowca. Nie masz pojecia o naszym sposobie myslenia, nie wiesz co jest dla nas dobre - potrafisz myslec tylko o sobie! Nadciaga wojna a ja nie mam czasu ani ochoty chodzic za toba krok w krok i pilnowac, zebys przypadkiem nie zabila ktoregos z nas! Clary mogla tylko na niego patrzec. Nie potrafila znalezc slow, zeby cos powiedziec. Jace nigdy tak do niej nie mowil. Nigdy nawet nie wyobrazala sobie, ze moglby tak sie do niej odezwac. Mimo ze w przeszlosci kilka razy udalo jej sie wyprowadzic go z rownowagi, to nigdy nie mowil do niej tak jakby jej nienawidzil. -Wracaj do domu, Clary - powiedzial zmeczonym glosem, zupelnie jakby powiedzenie tego wszystkiego zupelnie go wyczerpalo. - Wracaj do domu. Wszystkie jej plany rozwialy sie jak mgla - poszukiwania Ragnora Fella, uratowania matki, nawet odnalezienia Luke'a - juz nic sie nie liczylo. Podeszla do drzwi. Alec i Isabelle odsuneli sie, zeby zrobic jej przejscie. Zadne z nich na nia nie patrzylo. Odwrocili wzrok, zawstydzeni i zszokowani. Clary wiedziala, ze powinna czuc sie upokorzona i zla, ale zamiast tego czula sie martwa w srodku. Odwrocila sie od drzwi i spojrzala za siebie. Jace na nia patrzyl. Swiatlo wpadajace przez okno za jego plecami ukrylo jego twarz w cieniu. Widziala tylko drobinki swiatla tanczace w jego jasnych wlosach jak odlamki tluczonego szkla. -Nie wierzylam ci kiedy pierwszy raz powiedziales mi, ze Valentine jest twoim ojcem. Nie dlatego, ze nie chcialam zeby to byla prawda, ale dlatego ze wcale nie zachowywales sie jak on. Nigdy nie myslalam, ze mozesz byc do niego podobny. Ale jestes. O tak, jestes. -Zaglodza mnie tu - mruknal Simon. Lezal na zimnej, kamiennej podlodze w swojej celi. Z tego punktu mogl widziec skrawek nieba w oknie. Od dnia kiedy zostal wampirem i myslal, ze juz nigdy nie zobaczy slonca, ciagle przylapywal sie na bezustannym mysleniu o sloncu i niebie. O tym jak zmienialo kolory w ciagu dnia: jasny blekit o poranku, intensywny w poludnie i kobaltowy o zmierzchu. Lezal w ciemnosci a w umysle przesuwal mu sie korowod wszystkich odcieni niebieskiego. Teraz uwieziony w podziemiach Gardu zastanawial sie czy umiejetnosc chodzenia w pelnym sloncu byla mu dana tylko po to, zeby reszte swojego krotkiego, malo przyjemnego zycia spedzil w ciasnej klitce z plama swiatla wpadajaca przez zakratowane okno w scianie. -Slyszales co powiedzialem? - podniosl glos. - Inkwizytor chce mnie zaglodzic na smierc. Nie dostane juz wiecej krwi. Za sciana rozlegl sie szelest a potem slyszalne westchniecie. W koncu Samuel powiedzial: -Slyszalem. Tylko nie mam pojecia czego w zwiazku z tym po mnie oczekujesz - umilkl na chwile. - Przykro mi, Daylighterze, jesli to ci w czyms pomoze. -Nie bardzo jest w czym - odparl Simon. - Inkwizytor chce zebym sklamal. Zebym powiedzial, ze Lightwoodowie sa w zmowie z Valentinem. Potem odesle mnie do domu - przekrecil sie na brzuch. - Zreszta, niewazne. Sam nie wiem po co ci to mowie. Pewnie nawet nie masz pojecia o czym gadam. Samuel wydal z siebie dziwny dzwiek, cos pomiedzy chichotem a kaszlem. -Mowiac szczerze, to wiem. Znalem Lightwoodow. Nalezelismy razem do Kregu. Lightwoodowie, Waylandowie, Pangbornowie, Harondale'owie, Penhallow'owie. Wszystkie najznamienitsze rody Alicante. -Oraz Hodge Starkweather - powiedzial Simon, myslac o nauczycielu Lightwoodow. - On rowniez nalezal do Kregu, prawda? -Zgadza sie - odparl Samuel. - Ale jego rodziny nie darzono szczegolnym szacunkiem. Hodge zlozyl kiedys obietnice ale boje sie, ze nie zdazyl jej dotrzymac - urwal na chwile. - Aldertree nienawidzil Lightwoodow odkad bylismy dziecmi. Nie byl ani bogaty, ani zdolny, ani tym bardziej przystojny. A oni, no coz, nie byli dla niego zbyt mili. Nie sadze zeby mu kiedys przeszlo. -Bogaty? - spytal Simon. - Myslalem, ze wszyscy Nocni Lowcy sa oplacani przez Clave. -Teoretycznie. Ci, ktorzy zasiadaja na wysokich stanowiskach w Clave lub wykonuja wazne obowiazki - na przyklad prowadza Instytut - otrzymuja wieksze wynagrodzenia. Istnieja rowniez tacy ktorzy zyja poza Idrisem i wybrali calkiem zwyczajny sposob zarabiania pieniedzy. Nie jest to zabronione dopoki oddaja czesc swoich zarobkow Clave. - Ale... - Samuel zawahal sie na chwile -... przeciez sam widziales dom Penhollowow, prawda? Co o nim sadzisz? Simon przywolal wspomnienie domu. -Bardzo luksusowy. -To jeden z najwspanialszych domow w Alicante. Maja tez wiejska rezydencje, tak jak prawie wszystkie bogate rodziny. Nefilim maja tez inny sposob na zdobycie bogactwa. Nazywaja to "lupami". Wszystko co posiada demon albo Przyziemny zabity przez Nocnego Lowce staje sie jego wlasnoscia. Wiec jesli zamozny czarownik zlamie Prawo i zostanie zabity przez jednego z Nefilim... Simona przeszedl dreszcz. -Wychodzi na to, ze zabijanie Przyziemnych to niezly interes. -Calkiem mozliwe - odparl cierpko Samuel - pod warunkiem, ze nie jestes zbyt wybredny jesli chodzi o to kogo chcesz zabic. Teraz juz wiesz dlaczego Porozumienia wywoluja taki sprzeciw. Bycie ostroznym jesli chodzi o zabijanie Przyziemnych nie poplaca. Byc moze dlatego zdecydowalem sie wstapic do Kregu. Moja rodzina nigdy nie nalezala do zamoznych i pogardzano nia ze wzgledu na nieodpowiednie koneksje... - urwal. -Ale przeciez czlonkowie Kregu rowniez mordowali Przyziemnych - zaoponowal Simon. -Z przeswiadczenia, ze to ich swiety obowiazek - odparl Samuel. - Nie z chciwosci. Chociaz teraz nie potrafie powiedziec dlaczego tak wtedy myslalem - powiedzial zmeczonym glosem. - To wszystko przez Valentine'a. Potrafil cie naklonic do wszystkiego. Pamietam, jak stalem obok niego z zakrwawionymi rekami i patrzylem na cialo martwej kobiety myslac tylko o tym, ze to co zrobilem bylo sluszne bo Valentine tak powiedzial. -Zabicie Przyziemnego jest sluszne? Samuel westchnal rozdrazniony po drugiej stronie muru. -Zrozum - powiedzial w koncu. - Musialem robic wszystko co mi kazal. Kazdy z nas musial. W tym Lightwoodowie. Inkwizytor o tym wie i stara sie to wykorzystac. Ale powinienes wiedziec, ze jesli sie poddasz i zrzucisz wine na Lightwoodow, to i tak cie zabije. Wszystko zalezy od tego na jak dlugo spodoba mu sie pomysl bycia laskawym. -To i tak nie ma znaczenia - odparl Simon. - I tak tego nie zrobie. Nie zdradze ich. -Jestes pewny? - Samuel nie wygladal na przekonanaego. - Jest po temu jakis szczegolny powod? Az tak ci na nich zalezy? -Wszystko co mu o nich powiem bedzie klamstwem. -Ale takim, ktore on chce uslyszec. Chyba chcesz kiedys wrocic do domu, prawda? Simon wpatrywal sie w sciane jakby jakims cudem mogl przez nia zobaczyc siedzacego po drugiej stronie czlowieka. -I to jest wlasnie to co ty robisz? Oklamujesz go? Samuel zakaszlal ze swistem jakby byl chory. W celi bylo mokro i zimno. Simonowi to nie przeszkadzalo, ale zwyklemu czlowiekowi na pewno. -Nie radzilbym ci brac ze mnie przykladu - powiedzial. - Ale tak, pewnie tak bym zrobil. Zawsze wolalem ratowac wlasna skore. -To nie moze byc prawda. -Niestety jest. Kiedy dorosniesz, Simonie, zdasz sobie sprawe z tego, ze gdy ludzie mowia ci o sobie cos malo przyjemnego, to zazwyczaj sie to sprawdza. Tyle ze ja juz nigdy nie dorosne, pomyslal Simon. -Pierwszy raz nazwales mnie po imieniu. -No coz, chyba tak. -A co do Lightwoodow, nie chodzi o to ze tak bardzo mi na nich zalezy. To znaczy, lubie Isabelle, Aleca i Jace'a rowniez. Ale jest pewna dziewczyna. Jace jest jej bratem. Gdy Samuel odpowiedzial, w jego glosie po raz pierwszy dalo sie slyszec prawdziwe rozbawienie. -Zawsze chodzi o dziewczyne. W chwili gdy za Clary zamknely sie drzwi, Jace oparl sie ciezko o sciane jakby nogi odmowily mu posluszenstwa. Na jego poszarzalej twarzy malowaly sie przerazenie, szok i cos, co wygladalo prawie jak... ulga, jakby z ledwoscia uniknal katastrofy. -Jace - odezwal sie Alec, robiac krok w strone przyjaciela. - Naprawde sadzisz... -Wyjdzcie stad. Po prostu stad wyjdzcie. Oboje - powiedzial Jace niskim glosem. -Po co? - naskoczyla na niego Isabelle. - Zebys mogl jeszcze bardziej spieprzyc sobie zycie? O co wam w ogole do cholery poszlo? Jace potrzasnal glowa. -Odeslalem ja do domu. Tak bedzie dla niej najlepiej. -Zrobiles cos o wiele gorszego. Zniszczyles ja. Widziales jej twarz? -Bylo warto - odparl. - Nie zrozumiesz tego. -Jesli chodzi o nia, to pewnie nie - powiedziala. - Mam tylko nadzieje, ze dla ciebie tez bylo warto. Jace odwrocil wzrok. -Zostaw mnie, Isabelle. Prosze. Isabelle poslala Alecowi zaskoczone spojrzenie. Jace nigdy nie prosil. Alec polozyl dlon na jej ramieniu. -Nie przejmuj sie, Jace - powiedzial tak lagodnie jak tylko mogl. - Nic jej nie bedzie. Jace uniosl glowe i spojrzal na Aleca nic niewidzacym wzrokiem. -Mylisz sie. A skoro juz tu jestes, to rownie dobrze mozesz mi powiedziec po co przyszedles. Odnioslem wrazenie ze miales na mysli cos waznego. Alec zdjal reke z ramienia siostry. -Nie chcialem tego mowic przy Clary... Jace skupil wreszcie wzrok na Alecu. -Czego nie chciales mi powiedziec przy Clary? Alec sie zawahal. Rzadko widywal Jace'a w takim stanie i mogl sobie tylko wyobrazic jak wplynie na niego kolejna zla wiadomosc. Ale nie mial wyboru. Jace musial o tym wiedziec. -Kiedy wczoraj zaprowadzilem Simona do Gardu, Malachi powiedzial mi, ze w Nowym Jorku bedzie czekal na niego Magnus. Wiec wyslalem mu wiadomosc. A dzisiaj rano dostalem odpowiedz. Simona nie ma w Nowym Jorku. Co wiecej, Magnus mowi, ze odkad Clary przeszla przez Portal, nie odnotowal zadnej innej aktywnosci. -Moze Malachi jest w bledzie - zasugerowala Isabelle po tym, jak zerknela na blada twarz Jace'a. - Moze ktos inny spotkal sie z Simonem. A Magnus moze sie mylic co do aktywnosci Portalu... Alec pokrecil przeczaco glowa. -Rano bylem w Gardzie razem z mama. Chcialem zapytac Malachiego czy to prawda, ale gdy tylko go zobaczylem, to sam nie wiem czemu, ale schowalem sie za rogiem. Nie potrafilem stawic mu czola. A potem podsluchalem jego rozmowe ze straznikami. Powiedzial, zeby zaprowadzili wampira na gore, bo Inkwizytor znow chce z nim rozmawiac. -Jestes pewien, ze chodzilo o Simona? - spytala Isabelle bez przekonania w glosie. - Moze... -Mowili o tym, ze Przyziemny byl na tyle glupi zeby uwierzyc, ze wysla go do Nowego Jorku bez zadnego przesluchania. Jeden z nich nie mogl uwierzyc, ze ktos mial czelnosc przemycic go do Alicante. Na co Malachi odpowiedzial: "A czego sie spodziewaliscie po synu Valentine'a?" -O Moj Boze - wyszeptala Isabelle. - Jace... Jace przyciskal dlonie do bokow. Jego zapadniete oczy wygladaly jakby uciekly w glab czaszki. W innych okolicznosciach Alec polozylby dlon na jego ramieniu, zeby dodac mu otuchy ale nie teraz. Cos w wygladzie Jace'a powstrzymalo go przed tym. -Gdybym to nie ja go przyprowadzil - powiedzial z namyslem Jace jakby recytowal wiersz - to moze pozwoliliby mu wrocic do domu. Uwierzyliby... -Nie - przerwal mu Alec. - Jace, to nie twoja wina. Uratowales mu zycie. -Tylko po to zeby Clave moglo go teraz torturowac. Tez mi przysluga. Jesli Clary sie o tym dowie... - pokrecil glowa. - Pomysli, ze zrobilem to celowo. Ze doskonale wiedzialem co go wtedy czeka. -Nie zrobi tego. Nie miales powodu zeby zrobic cos takiego. -Byc moze - powiedzial wolno Jace - ale po tym, jak ja potraktowalem... -Nikt nawet nie pomyslalby, ze bylbys do tego zdolny - wtracila Isabelle. - Nikt, kto cie zna. Nikt kto... Ale Jace nie czekal, az Isabelle powie czego jeszcze nikt by o nim nie pomyslal. Zamiast tego obrocil sie i podszedl do witrazowego okna, ktore wychodzilo na kanal. Stal przy nim przez chwile; swiatlo barwilo kosmyki jego wlosow na zloto. A potem poruszyl sie tak szybko, ze Alec nie mial nawet czasu zaregowac. Zanim zorientowal sie co mial zamiar zrobic Jace i doskoczyl do niego by temu zapobiec, bylo juz za pozno. Rozlegl sie trzask a w powietrze strzelily odlamki rozbitego szkla przypominajace wyszczerbione gwiazdy. Jace spojrzal na swoja lewa reke z niemal kliniczna ciekawoscia. Grube, czerwone krople krwi skapywaly na ziemie u jego stop. Isabelle spojrzala na Jace'a a potem na dziure w szybie. Rozchodzace sie promieniscie srebrzyste pekniecia przypominaly pajecza siec. -Jace - powiedziala glosem tak miekkim jakiego Alec nigdy u niej nie slyszal. - Na litosc boska, jak my to teraz wytlumaczymy panstwu Penhallow? Clary udalo sie jakims cudem opuscic dom. Nie miala pojecia jakim - wszystko przypominalo zamazana platanine schodow i korytarzy. Po chwili biegla juz do drzwi wejsciowych i wypadla na zewnatrz, nie mogac sie zdecydowac czy ma zwymiotowac w krzaki roz czy tez nie. Az sie prosily o to by to zrobic. Zoladek ja bolal, ale dopiero po chwili zdala sobie sprawe, ze przez caly dzien zjadla tylko troche zupy, wiec tak naprawde nie miala nawet czym zwymiotowac. Zamiast tego zeszla ze schodow i rozejrzala sie dookola. Nie pamietala juz skad przyszla ani jak jak trafic z powrotem do domu Amatis, ale to nie mialo dla niej znaczenia. Nie usmiechalo jej sie wracac tylko po to by powiedziec Lukowi, ze musza opuscic Alicante bo inaczej Jace wyda ich przed Clave. Moze Jace mial racje. Moze rzeczywiscie byla narwana i bezmyslna. Moze naprawde nie dbala o to co robi i jaki ma to wplyw na ludzi, ktorych kochala. W jej umysle pojawila sie twarz Simona, wyrazna jak na zdjeciu, a potem twarz Luke'a... Zatrzymala sie i oparla o latarnie. Kwadratowy szklany klosz byl podobny do tych jakie wienczyly lampy gazowe w Slope Park. W jakis sposob dodalo jej to otuchy. -Clary! - rozlegl sie zaniepokojony glos. Clary od razu pomyslala o Jasie. Rozejrzala sie dookola. To nie byl on. Stal przed nia Sebastian, ciemnowlosy chlopak z salonu Penhallowow, i lekko dyszal jakby gonil ja przez pol ulicy. Clary poczula wybuch tych samych emocji jakie ogarnely ja podczas ich pierwszego spotkania, polaczonych z czyms czego nie potrafila zidentyfikowac. To nie byla ani sympatia ani niechec - raczej impuls, ktory popychal ja ku niemu. Mozliwe, ze to z powodu jego wygladu. Byl piekny, rownie piekny co Jace, mimo ze Jace byl caly w kolorach zlota a Sebastiana charakteryzowaly bladosci i cienie. Teraz w swietle lampy mogla dostrzec, ze podobienstwo Sebastiana do jej wyimaginowanego ksiecia bylo tylko czesciowe. Ale mimo wszystko bylo cos takiego w ksztalcie jego twarzy, w sposobie w jaki sie nosil, w ciemnych oczach pelnych sekretow... -Wszystko w porzadku? - spytal miekko. - Wybieglas z tego domu jak... - jego glos cichl w miare jak na nia patrzyl. - Co sie stalo? -Poklocilam sie z Jasem - powiedziala, starajac sie zeby glos jej nie drzal. - Wiesz jak to jest. -Szczerze mowiac, nie bardzo - zabrzmialo to prawie tak jakby ja przepraszal. - Nie mam siostry ani brata. -Szczesciarz z ciebie - mruknela, zaskoczona gorycza we wlasnym glosie. -Nie mowisz tego na powaznie - podszedl blizej. Gdy to zrobil, lampa uliczna zamigotala, rzucajac na nich smuge bialego czarodziejskiego swiatla. Sebastian spojrzal w gore i usmiechnal sie. - To znak. -Czego? -Ze powinienem odprowadzic cie do domu. -Tyle ze ja nie mam pojecia gdzie to jest - powiedziala. - Wymknelam sie zeby u przyjsc. Nie pamietam drogi powrotnej. -U kogo sie zatrzymalas? Wahala sie przez chwile zanim odpowiedziala. -Nikomu nie powiem. Przysiegam na Aniola. Calkiem niezla przysiega, jak na Nocnego Lowce. -W porzadku - powiedziala zanim zdazyla sie zastanowic. - Mieszkam u Amatis Herondale. -Swietnie. Wiem gdzie to jest - podal jej ramie. - Idziemy? Usmiechnela sie z trudem. -Natret z ciebie, wiesz? Wzruszyl ramionami. -Ratowanie dziewic z opresji to moj fetysz. -Nie badz taki seksistowski. -Nie jestem. Dzentelmenom w opresji rowniez sluze pomoca - powiedzial, ponownie oferujac ramie. Tym razem je przyjela. Alec zamknal drzwi malego pokoju na poddaszu i odwrocil sie w strone Jace'a. Normalnie jego oczy mialy kolor wod Jeziora Lyn - jasny, niezmacony blekit - ale ich kolor zmienial sie w zaleznosci od jego nastroju. W tej chwili przybraly barwe East River podczas burzy. Jego twarz byla rownie nachmurzona co oczy. -Siadaj - powiedzial, wskazujac niskie krzeslo blisko okna. - Przyniose bandaze. Jace usiadl. Pokoj ktory dzielil z Alekiem na poddaszu byl maly. W srodku pod scianami staly dwa waskie lozka. Ich ubrania wisialy na wbitych w sciane wieszakach. Przez pojedyncze okno wpadalo slabe swiatlo; sciemnialo sie a niebo przybralo kolor indygo. Jace obserwowal jak Alec ukleknal i wyciagnal spod lozka worek. Grzebal w nim tak dlugo az znalazl to czego szukal i wstal z miejsca. W rekach trzymal pudelko. Jace rozpoznal w nim apteczke, ktorej uzywali gdy runy nie wchodzily w gre - w srodku byly bandaze, srodek antyseptyczny, nozyczki i gaza. -Nie lepiej uzyc uzdrawiajacej runy? - spytal Jace, bardziej z ciekawosci niz czegos innego. -Nie. Nie mozesz ciagle... - urwal Alec, rzucajac pudelko na lozko i klnac bezglosnie pod nosem. Podszedl do niewielkiej umywalki i szorowal rece z taka sila, ze az woda pryskala w gore. Jace przygladal mu sie z lekka ciekawoscia. Reka zaczela go palic zywym ogniem. Alec wzial pudelko, popchnal drugie krzeslo w kierunku Jace'a i opadl na nie. -Podaj mi reke. Jace wyciagnal reke przed siebie. Musial przyznac, ze wygladala okropnie. Wszystkie cztery kostki byly porozcinane. Zakrzepla krew przylgnela do niej jak czerwono-brazowa rekawiczka. Alec zrobil mine. -Idiota z ciebie. -Dzieki - odparl Jace. Cierpliwie obserwowal jak przyjaciel pochylil sie na jego reka z peseta i delikatnie wyciagnal kawalek szkla wbity w skore. - Dlaczego nie? -Dlaczego nie co? -Dlaczego nie uzyles runy? Przeciez nie zranil mnie demon. -Dlatego - Alec wyciagnal butelke srodka antyseptycznego. - Troche bolu dobrze ci zrobi. Rana bedzie sie goic jak u zwyklego czlowieka. Powoli i paskudnie. Moze to cie czegos nauczy - wylal sporo piekacego plynu na skaleczenie. - Chociaz szczerze w to watpie. -Chyba zdajesz sobie sprawe z tego, ze sam moge sobie narysowac te rune? Alec zaczal owijac reke Jace'a bandazem. -Wtedy ja powiem Penhallowom co naprawde stalo sie z ich oknem zamiast pozwolic im myslec, ze to byl zwykly wypadek - zawiazal ciasny supel a Jace sie skrzywil. - Gdybym wiedzial jak to sie skonczy, nie powiedzialbym ci o tym wszystkim. -Powiedzialbys - Jace przechylil glowe na bok. - Nie mialem pojecia, ze ten wypadek z oknem tak cie zdenerwuje. -Po prostu... - skonczywszy bandazowanie, Alec spojrzal na trzymana w dloniach reke Jace'a. Biale bandaze byly poplamione krwia w miejscach, gdzie dotknely ich palce Aleca. - Dlaczego robisz sobie te wszystkie rzeczy? I nie mam tu na mysli tylko incydentu z oknem, ale i rozmowe z Clary. Za co sie tak karzesz? Nic nie poradzisz na to co czujesz. -Co czuje? -Widze, jak na nia patrzysz - powiedzial Alec, spogladajac na cos za jego plecami. - I nie mozesz jej miec. Moze ty po prostu nie wiesz jak to jest pragnac czegos, czego nie mozna miec. Jace przyjrzal mu sie uwaznie. -Co jest miedzy toba a Magnusem Bane'm? Alec odwrocil glowe. -Ja nie... miedzy nami nic nie ma... -Nie jestem glupi. Po tym jak rozmawiales z Malachim, poszedles prosto do niego. Nie powiedziales ani slowa mnie, ani Isabelle ani nikomu innemu... -Bo tylko on mogl odpowiedziec na moje pytania. Miedzy nami nic nie ma... - powiedzial Alec, ale widzac wyraz twarzy Jace'a, dodal niechetnie -...juz nie ma. Nic nas juz nie laczy. Zadowolony? -Mam nadzieje ze nie przeze mnie. Twarz Aleca zrobila sie kredowo biala. Cofnal sie jakby chcial sie uchylic przed ciosem. -Co masz na mysli? -Wiem, co myslisz ze do mnie czujesz - powiedzial Jace. - W rzeczywistosci jest zupelnie inaczej. Lubisz mnie bo to bezpieczne. Zero ryzyka. Nigdy nawet nie probowales stworzyc prawdziwego zwiazku bo mozesz mnie wykorzystac jako wymowke - Jace wiedzial, ze to co mowi jest okrutne, ale nie dbal o to. Ranienie ludzi, ktorych kochal, bylo rownie dobre jak ranienie samego siebie, gdy wpadal w podobny nastroj. -Rozumiem - powiedzial Alec przez zacisniete zeby. - Najpierw Clary, potem reka, teraz ja. Do diabla z toba, Jace. -Nie wierzysz mi? - spytal Jace. - Swietnie. No dalej. Pocaluj mnie. Alec wpatrywal sie w niego z przerazeniem. -Tak jak myslalem. Pomimo mojego oszalamiajacego wygladu, w rzeczywistosci nie interesujesz sie mna w ten sposob. A jesli wyzywasz sie za to na Magnusie, to nie przeze mnie. To dlatego, ze za bardzo boisz sie powiedziec komukolwiek kogo tak naprawde kochasz. Milosc czyni z nas klamcow. Krolowa Jasnego Dworu mi to powiedziala. Wiec nie osadzaj mnie dlatego, ze klamie. Ty tez to robisz - powiedzial Jace i wstal. - A teraz chce zebys zrobil to dla mnie jeszcze raz. Twarz Aleca stezala z bolu. -Co takiego? -Sklam - odparl Jace, biorac swoja kurtke. - Juz po zachodzie slonca. Penhallowowie zaraz wroca z Gardu. Chce zebys powiedzial wszystkim, ze nie czuje sie najlepiej i nie zejde na dol. Powiedz im, ze potknalem sie i upadlem. Stad to rozbite okno. Alec uniosl glowe i spojrzal mu prosto w oczy. -W porzadku. Pod warunkiem, ze powiesz mi gdzie tak naprawde idziesz. -Do Gardu - odparl Jace. - Mam zamiar wydostac Simona z wiezienia. Czesc dnia miedzy brzaskiem a zmrokiem matka Clary zawsze nazywala "blekitna pora". Mawiala ze swiatlo jest wtedy niezwykle i najlepiej nadaje sie do malowania. Clary nigdy tak naprawde nie rozumiala co Jocelyn miala na mysli, dopoki nie przekonala sie o tym na wlasne oczy. Jednak blekitna pora w Nowym Jorku nie miala nic wspolnego z blekitem; niebo wygladalo jak wyprane z koloru i szpecily je swiatla ulicznych latarni i neony. Jocelyn musiala miec na mysli niebo w Idris. Tutejsze swiatlo kladlo sie smugami czystego fioletu na zlocistym kamieniu, z ktorego byly zbudowane domy. Lampy z magicznym swiatlem rzucaly okragle plamy tak jasnego swiatla, ze Clary spodziewala sie poczuc bijaca od niego fale ciepla. Zalowala ze nie ma z nia matki. Jocelyn moglaby jej pokazac znajome miejsca do ktorych miala szczegolny sentyment. Ale nigdy tego nie zrobila. Celowo utrzymywala wszystko w tajemnicy a teraz mozesz juz nie miec drugiej szansy, zeby je poznac. Ostry bol - na wpol gniew, na wpol zal - scisnely jej serce. -Jestes strasznie cicha - powiedzial Sebastian. Przechodzili przez pokryty runami mostek nad kanalem. -Po prostu zastanawiam sie w jakie tarapaty wpadne po powrocie do domu. Zeby wyjsc musialam wspiac sie na okno a Amatis juz pewnie zorientowala sie, ze mnie nie ma. Sebastian zmarszczyl brwi. -Dlaczego sie wymknelas? Nie pozwolili ci zobaczyc sie z wlasnym bratem? -W ogole nie powinno mnie tutaj byc - odparla Clary. - Powinnam byc w domu i wystrzegac sie lazenia po nocy. -Hmm, to wszystko wyjasnia. -Czyzby? - Clary rzucila mu zaciekawione spojrzenie z ukosa. Jego ciemne wlosy przybraly odcien granatu. -Wszyscy bledna jak tylko padnie twoje imie. Stad wywnioskowalem, ze miedzy toba a twoim bratem jest jakas niechec. -Niechec? Coz, mozna to tak ujac. -Nie za bardzo go lubisz, prawda? -Czy lubie Jace'a? - w ostatnich tygodniach poswiecila mnostwo czasu na zastanawianiu sie czy kocha Jace'a Waylanda i w jaki sposob, ale ani razu nie pomyslala o tym czy go lubi. -Wybacz. W koncu to twoja rodzina, wiec chyba nie masz wyboru. -Lubie go - powiedziala Clary, zaskakujac sama siebie. - Naprawde, tylko ze... Och, po prostu Jace odprowadza mnie do szalu. Ciagle mowi mi co mam robic a czego nie... -To chyba nie dziala - zauwazyl Sebastian. -Co masz na mysli? -I tak robisz to co ci sie podoba. -No coz, chyba masz racje - zaskoczylo ja to spostrzezenie. W koncu Sebastian byl dla niej praktycznie obcym czlowiekiem. - Wscieka sie przez to jeszcze bardziej niz kiedys. -Przejdzie mu - powiedzial pojednawczym tonem Sebastian. Clary spojrzala na niego z zaciekawieniem. -A ty go lubisz? -Tak, ale nie sadze ze to dziala takze w druga strone - dodal ze smutkiem. - Odnosze wrazenie, ze wszystko co mowie strasznie go wkurza. Skrecili w strone wylozonego kocimi lbami placu, otoczonego dokola przez wysokie, waskie budynki. Na srodku ustawiono rzezbe aniola z brazu - tego Aniola, ktory stworzyl ze swojej krwi rase Nocnych Lowcow. Z polnocnego kranca placu wyrastal ogromny masyw z bialego kamienia. Kaskada marmurowych schodkow prowadzila pod wzmocnione filarami arkady, za ktorymi znajdowaly sie wielkie, podwojne drzwi. W zachodzacym sloncu calosc robila powalajace wrazenie. Budynek byl dziwnie znajomy. Clary zastanawiala sie, czy widziala juz kiedys to miejsce na obrazie. Moze Jocelyn namalowala cos podobnego? -To Plac Aniola - wyjasnil Sebastian - a to jest Wielka Sala Aniola. To tutaj po raz pierwszy podpisano Porozumienia odkad Przyziemni nie maja wstepu do Gardu. Teraz nosi nazwe Sali Porozumien. To centralne miejsce wszystkich spotkan - odbywaja sie tu swieta, zawierane sa malzenstwa i organizowane tance. To centrum miasta. Mowi sie, ze wszystkie drogi prowadza wlasnie tutaj. -Wyglada troche jak kosciol, ale wy przeciez nie macie tutaj kosciolow, prawda? -Nie ma takiej potrzeby - odparl Sebastian. - Chronia nas wieze demonow. Nie potrzebujemy niczego wiecej. Dlatego lubie tutaj przychodzic. Czuc tu taki... spokoj. Clary spojrzala na niego zaskoczona. -Nie mieszkasz tu? -Nie. Mieszkam w Paryzu. Po prostu wpadlem w odwiedziny do Aline - to moja kuzynka. Moja matka i jej ojciec, a moj wujek, Patrick, sa rodzenstwem. Jej rodzice od lat prowadza Instytut w Pekinie. Przeniesli sie do Alicante prawie dziesiec lat temu. -Czy oni... czy panstwo Penhallow nalezeli do Kregu? Wyraz zaskoczenia przemknal po twarzy Sebastiana. Milczal przez caly czas gdy opuscili plac i skierowali sie do labiryntu ciemnych uliczek. -Dlaczego pytasz? - odezwal sie w koncu. -No coz... Lightwoodowie nalezeli. Przeszli pod uliczna latarnia. Clary zerknela na niego z ukosa. W swoim dlugim, czarnym plaszczu i bialej koszuli przypominal dzentelmena z czarno-bialej ilustracji wyjetej prosto z wiktorianskiego szkicownika. Jego ciemne wlosy wily sie wokol skroni w sposob, ktory sprawial, ze Clary poczula palaca potrzebe by utrwalic ten obraz na papierze za pomoca olowka i tuszu. -Zrozum. Polowa mlodych Nocnych Lowcow w Idrisie nalezala kiedys do Kregu. Do tego dochodzilo cale mnostwo Lowcow zyjacych poza jego granicami. Wuj Patrick nalezal do Kregu do momentu, w ktorym zdal sobie sprawe jaki naprawde byl Valentine. Zadne z rodzicow Aline nie bralo udzialu w Powstaniu - moj wujek uciekl do Pekinu przed Valentinem i tam poznal matke Aline. Gdy Lightwoodowie i inni czlonkowie Kregu zostali oskarzeni o zdrade, Pehnallowowie glosowali za zlagodzeniem wyroku. Zamiast ich wyklac, Clave wyslalo ich do Nowego Jorku. Od tamtej pory Lightwoodowie zawsze okazuja im wdziecznosc. -A co z twoimi rodzicami? - spytala Clary. - Tez brali w tym udzial? -Nie. Moja matka byla mlodsza od Patricka. Wyslal ja do Paryza zanim sam udal sie do Pekinu. To tam poznala mojego ojca. -Byla? -Nie zyje. Moj ojciec rowniez. Wychowala mnie ciotka Elodie. -Och - szepnela Clary, czujac sie strasznie glupio. - Tak mi przykro... -Nie pamietam ich - odparl Sebastian. - Gdy bylem maly, chcialem miec starszego brata lub siostre, ktorzy powiedzieliby mi jak to jest miec ich za rodzicow. Spojrzal na nia z namyslem. -Moge cie o cos spytac? Po co w ogole przychodzilas do Idrisu skoro wiedzialas, ze Jace tak zle na to zareaguje? Zanim zdazyla mu odpowiedziec, waska uliczka skonczyla sie, a oni weszli na znajomy, nieoswietlony dziedziniec z polyskujaca w swietle ksiezyca studnia w srodku. -Cistern Square - powiedzial Sebastian nie kryjac rozczarowania. - Doszlismy tu szybciej niz myslalem. Clary spojrzala na kamienny most spinajacy brzegi pobliskiego kanalu. W oddali widziala dom Amatis. We wszystkich oknach palilo sie swiatlo. Westchnela. -Nie musisz tam ze mna isc, dam sobie rade. -Nie chcesz zebym cie odprowadzil... -Nie, chyba ze i ty chcesz wpasc w klopoty. -Sadzisz, ze ja mialbym z tego powodu jakies klopoty? Za dzentelmenskie odprowadzenie cie do domu? -Nikt nie moze wiedziec, ze jestem w Alicante - odparla. - To tajemnica. I bez obrazy, ale jestes dla mnie calkiem obcy. -Wolalbym nie byc - powiedzial. - Chcialbym cie lepiej poznac - patrzyl na nia z mieszanina rozbawienia i odrobina niesmialosci w oczach, jak gdyby nie byl do konca pewny jak to, co powiedzial, zostanie odebrane. -Sebastianie - powiedziala Clary z uczuciem obezwladniajacego zmeczenia. - Ciesze sie ze chcesz mnie poznac. Ale ja po prostu nie mam sily na to zeby poznac ciebie. Wybacz. -Nie chcialem... Ale Clary szla juz w kierunku mostu. W polowie drogi stanela i obejrzala sie przez ramie. Stojacy w plamie ksiezycowego swiatla Sebastian sprawial wrazenie samotnego i opuszczonego. Ciemne wlosy opadaly mu na twarz. -Ragnor Fell - powiedziala. Spojrzal na nia. -Slucham? -Pytales mnie dlaczego tu przyszlam mimo ze nie powinnam byla tego robic. Moja mama jest chora. Powaznie chora. Bardzo mozliwe, ze niedlugo umrze. Jedyne co moze jej pomoc, jedyna osoba, ktora moze jej pomoc, to czarownik o imieniu Ragnor Fell. Tyle ze nie mam pojecia gdzie go szukac. -Clary... Odwrocila sie w strone domu. -Dobranoc, Sebastianie. Trudniej bylo wspiac sie z powrotem po kracie niz z niej zejsc. Posliznela sie kilka razy na mokrej kamiennej scianie zanim w koncu udalo jej sie przerzucic ciezar ciala przez parapet. Wpadla do pokoju prawie sie przewracajac. Jej radosc nie trwala jednak dlugo. Ledwie jej stopy dotknely podlogi, pokoj zalalo jaskrawe swiatlo. Amatis siedziala na brzegu lozka wyprostowana jak struna i trzymala w reku magiczny kamien. Bijace z niego swiatlo wrecz ranilo oczy i w zaden sposob nie lagodzilo twardego wyrazu jej twarzy ani zmarszczek w kacikach ust. Wpatrywala sie w Clary przez kilka nieznosnie dlugich minut. -W tym stroju wygladasz zupelnie jak Jocelyn - wykrztusila w koncu. Pod Clary ugiely sie kolana. -Ja... przepraszam... Jesli chodzi o to, jak... Amatis zacisnela dlon na kamieniu odcinajac doplyw swiatla. Clary zamrugala w polmroku. -Przebierz sie i zejdz na dol do kuchni. I nawet nie mysl o tym, zeby znowu sie wymykac bo gdy wrocisz tu nastepnym razem, okno moze byc zaplombowane - dodala. Clary przytaknela, z trudem przelykajac sline. Amatis wyszla nie mowiac nic wiecej. Clary blyskawicznie zrzucila zbroje i ubrala sie w swoje wlasne, suche juz, ciuchy wiszace na slupku lozka. Dzinsy byly odrobine sztywne ale milo bylo znow miec na sobie swoja koszulke. Odrzucila splatane wlosy do tylu i zeszla na dol. Kiedy ostatnim razem widziala to pietro domu, bredzila i miala omamy. Pamietala niekonczace sie korytarze i olbrzymi zegar, ktorego tykanie przypominalo bicie umierajacego serca. Teraz znalazla sie w niewielkim, przytulnym salonie, ozdobionym prostymi drewnianymi meblami i szmacianym dywanikiem na podlodze. Swoim rozmiarem i kolorystyka przypominal salon w jej wlasnym domu na Brooklynie. Minela go w ciszy i weszla do kuchni, gdzie buzowal ogien i wypelnial ja cieplym, zlotym swiatlem. Przy stole siedziala Amatis. Ramiona owinela niebieskim szalem, ktory sprawial, ze jej wlosy wygladaly na bardziej siwe niz w rzeczywistosci. -Hej - Clary stanela w drzwiach. Nie wiedziala czy Amatis byla na nia wsciekla cz nie. -Przypuszczam, ze nie musze nawet pytac gdzie wczoraj bylas - powiedziala Amatis, nie podnoszac wzroku. - Spotkalas sie z Jonathanem, prawda? Mozna sie bylo tego spodziewac. Pewnie gdybym miala wlasne dzieci, wiedzialabym kiedy mnie oklamuja. A juz mialam nadzieje, ze przynajmniej tym razem nie rozczarujesz mojego brata. -Ja mialalabym rozczarowac Luke'a? -Wiesz co sie stalo gdy zostal pogryziony? - Amatis spojrzala jej prosto w oczy. - Kiedy moj brat zostal pogryziony przez wilkolaka, przyszedl tu i opowiedzial mi o tym co zaszlo i o tym jak bardzo sie bal, ze byc moze zarazil sie ta likantropiczna choroba. A ja... powiedzialam mu... -Amatis, nie musisz tego mowic jesli nie chcesz... -Kazalam mu sie wynosic i nie wracac, dopoki nie upewnil sie, ze niczego nie zlapal. Odcielam sie od niego, nie moglam nic na to poradzic - powiedziala trzesacym sie glosem. - Luke wiedzial, ze napawa mnie wstretem. Obrzydzenie mialam wypisane na twarzy. Powiedzial, ze jesli okaze sie ze rzeczywiscie sie zarazil i stanie sie potworem, Valentine zazada by popelnil samobojstwo, a ja odparlam ze... ze moze tak bedzie najlepiej. Clary nie mogla powstrzymac westchniecia. Amatis rozejrzala sie szybko dookola. Obrzydzenie do samej siebie bylo wypisane na jej twarzy. -W gruncie rzeczy Luke jest dobrym czlowiekiem, niezaleznie od tego do czego zmuszal go Valentine. Czasami mialam wrazenie, ze on i Jocelyn to jedyni dobrzy ludzie jakich znalam i po prostu nie moglam zniesc mysli, ze od teraz zmieni sie w jakiegos potwora... -On taki nie jest. Nie jest potworem. -Nie wiedzialam o tym. Po Przemianie, po tym jak stad uciekl, Jocelyn starala sie mnie przekonac, ze w srodku ciagle byl ta sama osoba, moim bratem. Gdyby nie ona, nie zgodzilabym sie znow z nim spotkac. Pozwolilam mu tu zostac az do Powstania. Ukrywalam go w piwnicy. Ale po tym jak odwrocilam sie do niego plecami, juz mi nie ufal. Mysle, ze nadal mi nie ufa. -Zaufal ci na tyle, zeby przyprowadzic mnie tu gdy bylam chora - powiedziala Clary. - Zaufal ci na tyle, ze zostawil mnie tutaj... -Nie mial innego wyjscia. No i popatrz jak sie toba zajelam. Nie potrafilam cie upilnowac nawet przez jeden dzien. Clary drgnela. To bylo gorsze niz gdyby Amatis na nia krzyczala. -To nie twoja wina. Oklamalam cie i wymknelam sie z domu. Nie moglas nic na to poradzic. -Och, Clary. Nie rozumiesz? Zawsze mozna cos zrobic. Po prostu ludzie tacy jak ja wmawiaja sobie, ze jest inaczej. Wmowilam sobie, ze nie moglam nic zrobic w sprawie Luke'a, ze nie moglam zapobiec temu, ze Stephen mnie opuscil. Odmowilam nawet uczeszczania na zebrania Clave bo wmowilam sobie, ze i tak nie zmienie ich decyzji, mimo ze z calego serca sie im sprzeciwialam. A kiedy w koncu zdecydowalam sie dzialac, to nawet tego nie potrafilam zrobic dobrze - jej oczy blyszczaly w swietle ognia, twarde i jasne. - Idz spac, Clary - powiedziala. - Od tej chwili mozesz wychodzic i wracac kiedy tylko zechcesz. Nie bede cie zatrzymywac. W koncu, tak jak sama przed chwila powiedzialas, nic nie moge zrobic. -Amatis... -Przestan - Amatis potrzasnela glowa. - Po prostu idz juz spac. Prosze - w jej glosie brzmiala ostatecznosc. Odwrocila sie jakby Clary juz wyszla z kuchni i wbila wzrok w sciane. Clary zsunela sie z krzesla i weszla na gore po schodach. Gdy tylko znalazla sie w sypialni, kopniakiem zatrzasnela za soba drzwi i rzucila sie na lozko. Chcialo jej sie plakac ale lzy nie naplywaly. Jace mnie nienawidzi, pomyslala. Amatis mnie nienawidzi. Nawet nie pozegnalam sie z Simonem. Moja mama umiera. A Luke mnie opuscil. Zostalam sama. Jeszcze nigdy nie czulam sie taka samotna. To wszystko moja wina. Moze wlasnie dlatego nie moge sie zmusic do placzu, uswiadomila sobie wpatrujac sie w sufit. Jaki sens mialo plakanie skoro nie miala nikogo kto by ja pocieszyl? Albo co gorsza, kiedy nie mogla pocieszyc samej siebie? 7. Tam, gdzie nie chodza anioly Z pelnego krwi i slonca snu wyrwal Simona glos powtarzajac w kolko jego imie. -Simon - powiedzial glos swiszczacym szeptem. - Simon, wstawaj. Simon zerwal sie na rowne nogi. Szybkosc z jaka to zrobil ciagle go zaskakiwala. Rozejrzal sie po celi. -Samuel? - szepnal, wpatrujac sie w ciemnosc. - Samuel, to ty? -Simon, odwroc sie - w dziwnie znajomym glosie w slychac bylo irytacje. - Podejdz do okna. Simon momentalnie rozpoznal ten glos i wyjrzal przez zakratowane okno. Na zewnatrz na trawie kleczal Jace i trzymal w reku magiczny kamien. Przygladal sie Simonowi z napieciem. -Co, myslales ze to koszmar? -Chyba tak. Cos szumialo mu w uszach. Gdyby jego serce potrafilo bic pomyslalby, ze to krew plynaca w jego zylach, ale to bylo cos innego, cos mniej cielesnego. Magiczne swiatlo tanczylo po bladej twarzy Jace'a. -Wiec to tutaj cie wsadzili. Nie sadzilem, ze jeszcze uzywaja tych cel - rozejrzal sie na boki. - Na poczatku pomylilem okna i troche wystraszylem twojego sasiada. Fajny facet, jak na kolesia z broda i w lachmanach. Simon wreszcie zdal sobie sprawe co tak uparcie brzeczalo mu w uszach. Wscieklosc. W jakims odleglym zakatku swojego umyslu zdawal sobie sprawe z tego, ze odslonil wargi a wysuniete kly musnely jego dolna warge. -Fajnie ze tak cie to smieszy. -Nie cieszysz sie, ze mnie widzisz? - spytal Jace. - Jestem zaskoczony. Zawsze mowiono mi ze moja obecnosc rozswietla caly pokoj. W tych wilgotnych ponurych celach to sie chyba liczy podwojnie. -Doskonale wiedziales co sie stanie, prawda? Powiedziales, ze odesla mnie do Nowego Jorku. W porzadku. Tyle ze oni nigdy nie mieli zamiaru tego robic. -Nie wiedzialem - Jace popatrzyl na niego przez kraty. W jego spojrzeniu byla szczerosc. - Wiem, ze i tak tak w to nie uwierzysz ale sadzilem, ze mowie prawde. -Albo klamiesz albo jestes idiota... -W takim razie jestem idiota. -...albo jedno i drugie - dokonczyl Simon. - Jestem sklonny uwierzyc w to drugie. -Nie mam powodu zeby cie oklamywac. Nie teraz - pojrzenie Jace'a pozostalo nieruchome. - I przestan lepiej szczerzyc te zeby. Zaczynasz mnie wkurzac. -To dlatego, ze pachniesz krwia - odcial sie Simon. -To moja nowa woda kolonska. Eau de Swieza Rana - Jace uniosl lewa reke, ktora wygladala jak rekawiczka z bandazy poplamiona na kostkach saczaca sie krwia. Simon uniosl brwi. -Myslalem, ze wasz gatunek nie odnosi zadnych obrazen. Przynajmniej nie tych, ktore sa dlugotrwale. -Rozbilem nia okno - wyjasnil Jace - a Alec najwidoczniej uznal, ze leczac mnie jak zwyklego czlowieka, daje mi nauczke. No, to powiedzialem ci co zaszlo. I co, zadowolony? -Nie. Mam wieksze problemy na glowie. Inkwizytor zadaje mi pytania na ktore nie moge odpowiedziec. Oskarza mnie o to, ze dzieki Valentinowi zyskalem swoja zdolnosc Daylightera. Ze szpieguje dla niego. W oczach Jace'a pojawil sie niepokoj. -Aldertree tak powiedzial? -To on to wszystko zasugerowal Clave. -To niedobrze. Jesli zdecyduja sie uznac cie za szpiega, to Porozumienia na nic sie tutaj nie zdadza. Nie, jesli sami siebie moga przekonac, ze zlamales Prawo - Jace rozejrzal sie szybko dookola zanim spojrzal znow na Simona. - Lepiej stad chodzmy. -I co potem? - Simon ledwie mogl uwierzyc, ze to powiedzial. Tak bardzo chcial stad wreszcie wyjsc a jednak nie mogl powstrzymac slow cisnacych sie na usta. - Gdzie masz zamiar mnie ukryc? -W Gardzie jest Portal. Jesli go znajdziemy, odesle cie do domu... -A wtedy wszyscy sie dowiedza, ze mi pomogles. Jace, nie tylko mnie Clave chce dopasc. W rzeczywistosci watpie czy oni w ogole przejmuja sie tym co sie stanie z Przyziemnymi. Na razie staraja sie udowodnic, ze wasza rodzina ma powiazania z Valentinem. Ze nigdy tak naprawde nie nie opuscili Kregu. Nawet w ciemnosci mogl dostrzec, ze Jace poczerwienial na twarzy. -To niedorzeczne. Oni walczyli z Valentinem - na statku - a Robert o malo przez to nie zginal... -Inkwizytor sam siebie chce przekonac, ze oni poswiecili innych Nefilim ktorzy walczyli na lodzi tylko po to, zeby zachowac pozory ze sa przeciwko niemu. Ale i tak naprawde zalezy mu tylko na Mieczu, ktory stracili. Chciales ostrzec Clave ale oni maja to gdzies. Teraz Inkwizytor szuka kozla ofiarnego, na ktorego moglby zwalic cala wine. Jesli nazwa was zdrajcami, to wtedy nikt nie bedzie o nic obwinial Clave, a Aldertree bedzie mogl robic co mu sie zywnie podoba nie zwazajac na sprzeciwy. Jace ukryl twarz w dloniach, z roztargnieniem przeczesujac wlosy. -Ale ja nie moge cie tutaj zostawic. Jesli Clary sie o tym dowie... -Powinienem byl sie domyslic, ze tylko to cie bedzie obchodzic - zasmial sie zgrzytliwie Simon. - W takim razie nic jej nie mow. W koncu i tak jest w Nowym Jorku, dzieki Bo... - urwal nie konczac mysli. - Miales racje - powiedzial zamiast tego. - Ciesze sie, ze jej tu nie ma. Jace podniosl glowe do gory. -Co takiego? -Czlonkowie Clave to szalency. Bog jeden wie co by jej zrobili, gdyby dowiedzieli sie co takiego potrafi. Miales calkowita racje - powtorzyl Simon, a gdy Jace nie odpowiedzial, dodal: Teraz juz mozesz skakac z radosci, ze to powiedzialem. To sie pewnie juz nigdy nie powtorzy. Jace patrzyl na niego z pustym wyrazem twarzy. Simona nagle nawiedzilo przykre wspomnienie tego jak wygladal na statku - zakrwawiony i umierajacy na metalowym pokladzie. -Chcesz przez to powiedziec, ze wolisz tu zostac? - odezwal sie w koncu Jace. - W wiezieniu? Do kiedy? -Dopoki nie wymyslimy lepszego sposobu - odparl Simon. - Ale jest pewna sprawa... Jace uniosl brew. -Co znowu? -Krew. Glodzac mnie Inkwizytor chce mnie zmusic do mowienia. Jestem juz slaby. Do jutra bede... hmm... no coz, nie wiem jaki bede. Ale nie chce mu niczego zdradzic. I nie wypije juz wiecej twojej krwi ani niczyjej innej - dodal szybko, zanim Jace sam mu to zaoferowal. - Zwierzeca krew powinna wystarczyc. -Ta krew, ktora ci dalem... - zawahal sie. - Powiedziales Inkwizytorowi, ze dalem ci sie napic swojej krwi? Ze cie uratowalem? Simon potrzasnal przeczaco glowa. Oczy Jace'a rozblysly odbitym swiatlem. -Dlaczego? -Nie chcialem zebys mial jeszcze wiecej klopotow na glowie. -Posluchaj, wampirze - zaczal Jace. - Ochraniaj w ten sposob Lightwoodow. Ale nie mnie. Simon uniosl glowe. -Dlaczego nie? -Poniewaz... - powiedzial Jace, a Simon przez chwile mial wrazenie, ze to on siedzi zamiast niego w celi - nie zasluguje na to. Clary obudzil dzwiek podobny do uderzajacego o dach gradu. Usiadla gwaltownie na lozku toczac dookola nieprzytomnym wzrokiem. Dzwiek podobny do gluchego grzechotania powtorzyl sie znowu. Dobiegal od strony okna. Niechetnie odrzucajac na bok koc, zwlokla sie z lozka i poszla to sprawdzic. Podmuch zimnego powietrza przeszyl ja jak noz gdy tylko otworzyla okno. Zadrzala i wychylila sie na zewnatrz. Ktos stal na dole w ogrodzie. Serce podskoczylo jej do gory. Przez moment jedyne co widziala to smukla chlopieca postac i zmierzwione wlosy. A potem chlopak uniosl glowe i zobaczyla, ze jego wlosy sa ciemne a nie jasne, i zdala sobie sprawe z tego, ze juz drugi raz miala nadzieje spotkac Jace'a a zamiast tego dostala Sebastiana. W reku trzymal garsc kamykow. Usmiechnal sie gdy wystawila glowe i wskazal palcem na siebie a potem na krate pod oknem. Wejde po niej na gore. Potrzasnela glowa i pokazala reka front domu. Spotkajmy sie przy wejsciu. Zamknela okno i zbiegla szybko na dol. Byl pozny ranek - przez okna saczyly sie zlociste promienie slonca. Swiatla byly pogaszone a dom tonal w ciszy. Pewnie Amatis jeszcze spi. Clary podeszla do drzwi, odryglowala je i otworzyla. Sebastian stal na schodach. Clary znow ogarnelo to dziwne uczucie, ze juz sie kiedys poznali, tylko teraz bylo slabsze niz na poczatku. Poslala mu slaby usmiech. -Rzucales kamieniami w moje okno. Myslalam, ze ludzie robia tak tylko w filmach. Odwzajemnil usmiech. -Fajna pizama. Obudzilem cie? -Tak jakby. -Przepraszam - powiedzial, chociaz wcale nie wygladal na skruszonego. - Ale to nie moze czekac. Lepiej idz na gore i sie ubierz. Spedzimy ten dzien razem. -Wow, jestes bardzo pewny siebie - odparla, chociaz z takim wygladem Sebastian nie mial innego wyjscia jak byc pewnym siebie. Potrzasnela glowa. -Przykro mi, ale nie moge. Nie moge wyjsc z domu. Nie dzisiaj. Miedzy brwiami Sebastiana pojwila sie pionowa zmarszczka. -Jeszcze wczoraj moglas. -Tak, wiem, ale to bylo zanim... Zanim Amatis nie sprowadzila mnie na ziemie. -... po prostu nie moge. I prosze cie, nie klocmy sie z tego powodu, okej? -Okej - zgodzil sie. - Nie bede sie z toba sprzeczal. Ale przynajmniej pozwol mi powiedziec dlaczego tu przyszedlem. Potem obiecuje, ze jesli nadal bedziesz chciala zebym sobie poszedl, to pojde. -W porzadku. O co chodzi? Podniosl glowe, a Clary nie mogla wyjsc ze zdumienia, jak jego ciemne oczy moga lsnic takim zlocistym blaskiem. -Wiem, gdzie mozesz znalezc Ragnora Fella. Niecala minute zajelo jej wbiegniecie na gore, ubranie sie, nabazgranie pospiesznej notki do Amatis i ponowne dolaczenie do Sebastiana, ktory czekal na nia nad brzegiem kanalu. Usmiechnal sie na jej widok, gdy podbiegla do niego zzajana i z plaszczem powiewajacym na ramionach. -Juz jestem - rzucila, wyhamowujac w miejscu. - Mozemy juz isc? Sebastian uparl sie zeby poprawic jej plaszcz. -Chyba jeszcze nikt nigdy nie pomagal mi zalozyc plaszcza - zauwazyla, wyjmujac wlosy spod kolnierza. - No coz, moze poza kelnerami. Byles kiedys kelnerem? -Nie, ale wychowywala mnie Francuzka - przypomnial jej. - A to oznacza jeszcze surowsza dyscypline. Clary usmiechnela sie pomimo zdenerwowania. Z lekkim zdziwieniem zdala sobie sprawe z tego, ze rozsmieszanie jej szlo mu bardzo dobrze. Az nazbyt dobrze. -Dokad idziemy? - spytala nagle. - Czy dom Fella jest w poblizu? -Tak naprawde on to mieszka poza miastem - powiedzial ruszajac w strone mostu. Clary podazyla za nim. -Daleko to? -Dosc daleko. Za daleko zeby isc na piechote. Dlatego ktos nas podwiezie. -Podwiezie? Kto? - Clary stanela w miejscu. - Posluchaj, musimy byc ostrozni. Nikt nie moze wiedziec co robimy - co ja robie. To tajemnica. Sebastian obrzucil ja wnikliwym spojrzenim swoich ciemnych oczu. -Przysiegam na Aniola, ze przyjaciel ktory nas podwiezie, nie powie ani slowa o tym co tu robimy. -Jestes pewien? -Jestem bardziej niz pewien. Ragnor Fell, pomyslala Clary gdy przedzierali sie przez zatloczone ulice. Zobacze sie z Ragnorem Fellem. Jej dziki entuzjazm oslabil nagly strach. Madaleine opisala go jako czlowieka budzacego groze. Co jesli nie bedzie mial dla niej czasu? Co jesli nie przekona go, ze jest tym za kogo sie podaje? Co jesli on nawet nie pamieta jej matki? Nie pomagalo jej tez, ze za kazdym razem gdy mijala jakiegos blondyna lub dziewczyne o dlugich, ciemnych wlosach, jej wnetrznosci skrecaly sie jak gdyby rozpoznala w nich Jace'a albo Isabelle. Tyle ze Isabelle pewnie by ja zignorowala, pomyslala ponuro, a Jace niewatpliwie wrocilby do Pehnallowow zeby obsciskiwac sie ze swoja nowa dziewczyna. -Boisz sie, ze ktos nas moze sledzic? - spytal Sebastian, zauwazajac ze Clary rozgladala sie na wszystkie strony w miare jak oddalali sie od centrum miasta. -Po prostu mam wrazenie, ze widze tu ludzi ktorych znam - przyznala. - Jace'a albo Lightwoodow. -Nie sadze zeby Jace opuscil dom Penhallowow. Przez wiekszosc czasu ukrywa sie w swoim pokoju. Na dodatek wczoraj rozcial sobie paskudnie reke... -Zranil sie w reke? Jak? - zapominajac patrzec pod nogi, Clary potknela sie o wystajacy kamien. Powierzchnia drogi ktora szli bez zadnego ostrzezenia zmienila sie z kocich lbow w zwir. -Ala. -Jestesmy na miejscu - oznajmil Sebastian, zatrzymujac sie przy wysokim drewnianym plocie. Wokol nie bylo zadnych domow. Dzielnica willowa nagle sie skonczyla a oni stali tu majac z jednej strony plot a z drugiej kamieniste zbocze ciagnace sie do granicy lasu. W plocie byla zamknieta na klodke furtka. Sebastian wyjal z kieszeni ciezki, metalowy klucz i otworzyl ja. -Zaraz wracam z nasza podwozka - powiedzial i zamknal za soba furtke. Clary przylozyla oko do drewnianych sztachet. W przerwach pomiedzy listwami dostrzegla cos co wygladalo na niski domek z czerwonych desek, mimo ze nie mial ani drzwi ani okien z prawdziwego zdarzenia. Wrota budynku otwarly sie i pojawil sie w nich usmiechniety od ucha do ucha Sebastian. W jednej rece trzymal lejce. Za nim kroczyl stepa ogromny, szarobialy kon z gwiazdka na czole. -Kon? Masz konia? - Clary gapila sie na niego ze zdumieniem. - Kto w dzisiejszych czasach ma konia? Sebastian poglaskal z czuloscia bok zwierzecia. -Mnostwo Nocnych Lowcow trzyma konie w stajniach w Alicante. Jak zdazylas chyba zuwazyc, w Idris nie ma samochodow. Nie dzialaja zbyt dobrze w poblizu strazniczych wiez - poklepal jasna skore konskiego siodla ozdobiona herbem, ktory przedstawial wodnego weza powstajacego z jeziora. Ponizej, wypisane delikatym charakterem pisma, widnialo nazwisko Verlac. -Wsiadaj. Clary cofnela sie o krok. -Nigdy wczesniej nie jezdzilam konno. -Ja bede prowadzil Wedrowca - zapewnil ja Sebastian. - Ty usiadziesz przede mna. Kon zarzal lagodnie. Clary z przerazeniem zauwazyla, ze mial wielkie zeby. Wyobrazila sobie, jak te zeby wgryzaja sie w jej noge, i pomyslala o tych wszystkich dziewczynach ze szkoly, ktore chcialy miec wlasne kucyki. Zastanawiala sie czy przypadkiem nie byly szalone. Badz dzielna, powiedziala sobie w duchu. Twoja matka na pewno by tak zrobila. Zrobila gleboki wdech. -W porzadku. Jedzmy. Jej postanowienie bycia dzielna trwalo dokladnie tak dlugo ile Sebastianowi zajelo wskoczenie na konia i wsadzenie stop w strzemiona, zanim nie pomogl jej przedtem wspiac sie na siodlo. W chwile pozniej Wedrowiec ruszyl z kopyta, podskakujac na zwirowanej drodze z taka sila, ze az cala sie trzesla. Clary uczepila sie kurczowo skraju siodla. Jej paznokcie wbily sie w skore zostawiajac na niej slady. Droga ktora jechali zwezala sie w miare jak wyjezdzali z miasta. Teraz po obu jej stronach rosly drzewa o grubych pniach zaslaniajac widok. Sebastian sciagnal wodze na co kon zareagowal spowolnieniem swojego szalonego galopu. Gwaltowny trzepot serca Clary uspokajal sie wraz z nim. Gdy wreszcie opuscil ja strach, niejasno zdala sobie sprawe z bliskosci Sebastiana. Trzymal wodze po jej bokach a jego ramiona tworzyly cos na ksztalt klatki chroniacej jej przed upadkiem. Nagle z cala ostroscia poczula te bliskosc. Nie tylko sile ramion ktore ja obejmowaly, ale rowniez fakt, ze opierala sie plecami o jego klatke piersiowa i z jakiegos powodu wyczuwala zapach czarnego pieprzu. Ale nie w zlym tego slowa znaczeniu - byl ostry i przyjemny, calkiem rozny od woni mydla i slonca ktorymi pachnial Jace. Nie zeby slonce mialo zapach, ale gdyby go mialo... Zgrzytnela zebami. Byla tu z Sebastianem, jechala wlasnie na spotkanie z poteznym czarownikiem, a potrafila myslec tylko o tym jak pachnial Jace. Zmusila sie zeby sie rozejrzec. Zielona sciana drzew przerzedzila sie na tyle, ze mogla dostrzec zarys okolicy. Byla piekna w swojej surowosci: przed nimi scielil sie dywan zieleni poprzecinany tu i owdzie bliznami kamiennych szarych drog lub graniami czarnych skal wyrastajacymi z trawy. Skupiska delikatnych, bialych kwiatow, tych samych ktore widziala na cmentarzu z Lukiem, porastaly wzgorza jak rozrzucone przypadkowo zaspy sniegu. -Jakim cudem dowiedziales sie gdzie jest Ragnor? - zapytala, gdy Sebastian umiejetnie wyminal gleboka koleine. -Dzieki ciotce Elodie. Posiada calkiem spora siec informatorow. Wie o wszystkim co dzieje sie w Idris, mimo ze sama nigdy tu nie przyjezdza. Niecierpi opuszczac Instytutu. -A co z toba? Czesto tu przyjezdzasz? -Niespecjalnie. Gdy bylem tu ostatnim razem mialem piec lat. Od tamtego momentu nie widzialem tez ciotki i wujka, wiec ciesze sie ze jestem tu teraz. Dzieki temu moge nadrobic stracony czas. Poza tym tesknie za Idris gdy jestem gdzie indziej. Nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi. Tez to poczujesz i bedziesz tesknic gdy cie tu nie bedzie. -Jace tez tesknil - powiedziala. - Ale myslalam, ze to dlatego, ze mieszkal tu przez tyle lat. To tu sie wychowal. -W rezydencji Waylandow - odparl Sebastian. - To wcale nie tak daleko od miejsca, w ktore jedziemy. -Mam wrazenie jakbys wiedzial doslownie wszystko. -Ale nie wiem wszystkiego - powiedzial ze smiechem, ktorego wibracje poczula na swoich plecach. - Idris potrafi oczarowac kazdego, nawet kogos takiego jak Jace, kto ma swoje powody by nienawidzic tego miejsca. -Czemu tak mowisz? -No coz, w koncu wychowywal go Valentine, prawda? To musialo byc okropne. -Nie mam pojecia - powiedziala z wahaniem w glosie. - Prawda jest taka, ze ma w zwiazku z tym mieszane uczucia. Mysle, ze Valentine byl w pewnym sensie okropny jako ojciec, ale z drugiej strony te rzadkie momenty dobroci i milosci ktore mu okazywal, byly jedynymi przejawami dobroci i milosci jakie Jace kiedykolwiek znal - gdy to powiedziala ogarnal ja smutek. - Mysle, ze Jace przez dosc dlugi czas darzyl go uczuciem. -Nie wierze zeby Valentine okazywal Jace'owi milosc i dobroc. To potwor. -Tak, ale Jace jest jego synem. A wtedy byl zaledwie malym chlopcem. Wydaje mi sie, ze Valentine kochal go na swoj sposob... -Nie - glos Sebastiana byl nieprzyjemnie ostry. - Obawiam sie, ze to niemozliwe. Clary zamrugala ze zdziwienia i prawie odwrocila sie zeby na niego spojrzec, ale potem przemyslala jego slowa. Wszyscy Nocni Lowcy mieli swira na punkcie Valentine'a - pomyslala o Inkwizytorce i zadrzala od srodka - i nie mogla ich za to winic. -Pewnie masz racje. -Jestesmy na miejscu - przerwal jej szorstko - tak szorstko, ze przez chwile zastanawiala sie czy nie obrazila go w jakis sposob - a potem zeskoczyl z konskiego grzbietu. Jednak gdy na nia spojrzal, na jego twarzy goscil usmiech. -Niezle tempo - powiedzial, przywiazujac lejce do galezi pobliskiego drzewa. - Dotarlismy tu szybciej niz sie spodziewalem. Gestem reki zachecil ja by zsiadla. Wahajac sie przez chwile, Clary zeslizgnela sie z siodla prosto w jego ramiona. Przylgnela do niego gdy tylko ja zlapal. Po dlugiej jezdzie nogi miala jak z waty. -Przepraszam - powiedziala z zaklopotaniem. - Nie chcialam tak na ciebie wpasc. -Akurat za to bym nie przepraszal. Poczula na szyi jego cieply oddech i zadrzala. Przytrzymal ja dluzej niz bylo potrzeba po czym niechetnie wypuscil z objec. To wszystko wcale nie pomagalo jej odzyskac rownowagi. -Dzieki - mruknela, doskonale zdajac sobie sprawe z tego, ze sie rumieni i calym sercem pragnela, by jej jasna skora nie robila sie tak latwo czerwona. -Wiec... to tutaj? Rozejrzala sie dookola. Stali w niewielkiej dolinie pomiedzy niskimi wzgorzami. Wokol polany rosly sekate drzewa. Ich powykrecane galezie przypominaly rzezby na tle jasnego nieba. Ale i tak... -Przeciez tu nic nie ma - powiedziala marszczac brwi. -Clary. Skup sie. -Chodzi o czar? Ale ja zazwyczaj nie musze... -Czary w Idris sa o wiele potezniejsze niz gdziekolwiek indziej. Musisz sie bardziej postarac - polozyl jej dlonie na ramionach i delikatnie obrocil. - Spojrz na polane. Clary w milczeniu stworzyla w swoim umysle scene, ktora pozwalala jej zdjac czar z przedmiotow ktore maskowal. Wyobrazila sobie siebie sama jak pociera terpentyna zamalowane plotno, starajac sie wydobyc spod warstw farby prawdziwy obraz. I wtedy go zobaczyla. Maly domek o kamiennych scianach i spadzistym dachu i unoszace sie z komina smugi dymu. Do domku prowadzila kreta sciezka obsadzona kamieniami. Gdy tak patrzyla, dym z komina przybral ksztalt wielkiego czarnego znaku zapytania. Sebastian wybuchnal smiechem. -To chyba oznacza "Kto tam?" Clary owinela sie ciasniej plaszczem. Mimo ze wiatr nie byl wcale zimny, poczula sie tak jakby jej kosci wypelnial lod. -Wyglada jak domek z bajki. -Zimno ci? - spytal Sebastian i objal ja ramieniem. Dym unoszacy sie z komina natychmiast przybral ksztalt powykrzywianych serduszek. Clary odskoczyla od niego, czujac sie zarowno zaklopotana jak i winna, zupelnie jakby zrobila cos zlego. Pospieszyla w strone wejscia a Sebastian ruszyl za nia. Byli w polowie drogi gdy drzwi otworzyly sie szoroko. Pomimo ze byla owladnieta mysla odnalezienia Ragnora Fella odkad tylko Madeleine wypowiedziala jego imie, Clary nigdy nie poswiecila nawet chwili zeby wyobrazic sobie jak on moze wygladac. Gdyby kiedykolwiek to zrobila, to automatycznie pomyslalaby o nim jako o wysokim, brodatym mezczyznie z szerokimi barkami, ktory wygladal jak wiking. Tymczasem czlowiek ktory ukazal sie w drzwiach byl wysoki i szczuply i mial najezone krotkie ciemne wlosy. Mial na sobie zloty siatkowy podkoszulek i jedwabne spodnie od pizamy. Spojrzal na Clary ze srednim zainteresowaniem wydmuchujac koleczka dymu ze swojej fantastycznej fajki. Rozpoznala go natychmiast, mimo ze ani troche nie przypominal wikinga. Magnus Bane. -Ale przeciez... - zszokowana Clary spojrzala na Sebastiana, ktory wygladal na rownie zdumionego co ona. Gapil sie na niego z otwartymi ustami i zaskoczonym wyrazem twarzy. W koncu wyjakal: -Ty jestes... Ragnorem Fellem? Tym czarownikiem? Magnus odjal fajke od ust. -No coz, z cala pewnoscia nie jestem egzotycznym tancerzem Ragnorem Fellem. -Ja... - Sebastianowi odjelo mowe. Clary nie byla pewna czego sie spodziewal ale Magnus zdecydowanie przerosl jego oczekiwania. - Mielismy nadzieje, ze nam pomozesz. Jestem Sebastian Verlac a to jest Clarissa Morgenstern, jej matka jest Jocelyn Fairchild... -Nie obchodzi mnie kto jest jej matka - przerwal mu Magnus. - Nie mozecie sie ze mna spotkac bez wczesniejszego umowienia sie na wizyte. Przyjdzcie kiedy indziej. Na przyklad za rok w marcu. -W marcu? - Sebastian wygladal na zszokowanego. -Masz racje - zgodzil sie Magnus. - Za duzo deszczu. Co powiecie na czerwiec? Sebastian zrobil krok do przodu. -Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego jakie to wazne... -Przestan, to nic nie da - odezwala sie zdegustowana Clary. - Tylko niepotrzebnie namiesza ci w glowie. I tak nam nie pomoze. Sebastian wygladal na jeszcze bardziej zagubionego niz przed chwila. -Nie widze powodu, dla ktorego nie mialby... -Dobra, wystarczy tego - powiedzial Magnus i strzelil palcami. Sebastian zastygl w bezruchu z otwartymi ustami czesciowo rozlozonymi rekoma. -Sebastian! - Clary wyciagnela reke zeby go dotknac. Byl sztywny jak posag. Jedynie miarowe unoszenie sie klatki piersiowej swiadczylo o tym, ze w ogole jeszcze zyl. - Sebastian - powtorzyla ale na nic nie sie to zdalo. Wiedziala, ze i tak jej nie widzi ani nie slyszy. Odwrocila sie do Magnusa. - Nie wierze, ze to zrobiles. Co jest z toba, do cholery, nie tak? Czy to co masz w tej fajce rozpuscilo ci mozg? Sebastian jest po naszej stronie. -Ja nie stoje po zadnej stronie, kochanie - odparl Magnus wymachujac fajka. - I szczerze mowiac, to twoja wina. Musialem go wylaczyc na chwile. Bylas strasznie bliska powiedzenia mu, ze nie jestem Ragnorem Fellem. -To dlatego, ze nim nie jestes. Magnus wydmuchnal klab dymu i przygladal sie jej uwaznie przez mgielke. -Chodz. Pokaze ci cos. Przytrzymal drzwi i gestem zaprosil ja do srodka. Ruszyla za nim, rzucajac Sebastianowi ostatnie, niedowierzajace spojrzenie. Wnetrze domu tonelo w polmroku. Slabe swiatlo wpadajace przez okna wystarczylo zeby Clary zobaczyla, ze stali w duzym pokoju pelnym cieni. W powietrzu unosil sie dziwny zapach, cos jakby palonych smieci. Wydala sie siebie zdlawiony odglos a Magnus uniosl dlon i jeszcze raz strzelil palcami. Buchnelo z nich jaskrawe niebieskie swiatlo. Clary zrobila gwaltowny wdech. W pokoju panowal kompletny balagan - meble rozbito w drzazgi, powyciagano wszystkie szuflady i rozrzucono ich zawartosc. Powyrywane z ksiag stronice fruwaly w powietrzu jak popiol. Nawet szyby byly porozbijane. -Wczoraj dostalem wiadomosc od Fella - powiedzial Magnus - w ktorej prosil mnie o spotkanie. Przybylem na miejsce i zastalem caly ten bajzel. Wszystko zostalo zniszczone a wokol unosil sie odor demonow. -Demonow? Przeciez one nie moga wchodzic do Idris... -Nie powiedzialem ze tu byly. Mowie ci tylko co sie stalo - powiedzial bez swojej zwyklej maniery w glosie. - To miejsce cuchnie czyms demonicznym. Cialo Ragnora lezalo na podlodze. Zyl jeszcze kiedy go tu zostawiali, ale niestety umarl przed moim przybyciem - odwrocil sie w jej strone. - Kto jeszcze wie ze go szukalas? -Madeleine - wyszeptala Clary. - Ale ona nie zyje. Poza tym wiedza o tym jeszcze Sebastian, Jace i Simon. I Lightwoodowie... -Hmm - mruknal Magus. - Skoro Lightwoodowie wiedza, to do tej pory wie rowniez Clave, a Valentine ma swoich szpiegow w jego szeregach. -Powinnam to trzymac w tajemnicy zamiast wypytywac o niego wszystkich - powiedziala przerazona. - To moja wina. Powinnam ostrzec Fella... -Pozwole sobie zauwazyc, ze pytalas o niego dlatego bo nie wiedzialas gdzie go szukac. Posluchaj. Madeleine i ty myslalyscie o nim tylko jako o kims kto moze pomoc twojej matce. Nie jako o osobie, ktora moze sie interesowac takze Valentine. Ale jest cos jeszcze. Valentine moze nie wiedziec jak obudzic twoja mame, ale zdaje sobie sprawe z tego, ze to co zrobila by wprowadzic sie w taki stan, ma cos wspolnego z tym czego pragnie. Konkretnej ksiegi zaklec. -Skad ty to wszystko wiesz? - spytala. -Ragnor mi powiedzial. -Ale... Magnus przerwal jej machnieciem reki. -Czarownicy od zawsze mieli swoje sposoby na komunikowanie sie z innymi. Uzywaja do tego specjalnych jezykow - uniosl dlon, w ktorej trzymal niebieski plomien. - Logos. Na scianie pojawily sie jakby wytrawione w kamieniu plynnym zlotem ogniste litery, z ktorych kazda miala co najmniej szesc cali wysokosci. Litery ukladaly sie w slowa ktorych Clary nie potrafila odczytac. Odwrocila sie do Magnusa. -Co tu jest napisane? -Ragnor zrobil to wiedzac ze umiera. W ten sposob kazdy czarownik ktory by tu wszedl dowie sie co sie stalo - obrocil sie a blask bijacy z plonacych liter rozswietlil zlotem jego kocie oczy. - Zostal zaatakowany przez slugow Valentine'a. Zarzadali od niego Bialej Ksiegi. Oprocz Szarej Ksiegi, ta jest jedna z najslawniejszych ksiag traktujacych o nadprzyrodzonych mocach jakie kiedykolwiek zostaly napisane. Ta ksiega zawiera zarowno formule eliksiru jaki wypila Jocelyn jak i jego antidotum. Clary opadla szczeka. -I ona tutaj byla? -Nie. Nalezala do twojej matki. Ragnor jedynie poradzil jej gdzie ja ukryc przed Valentinem. -W takim razie jest... -W rodzinnej rezydencji Waylandow. Ich dom stal blisko tego w ktorym mieszkali Jocelyn i Valentine. Waylandowie byli ich najblizszymi sasiadami. Ragnor zasugerowal, ze moglaby w nim ukryc ksiege w takim miejscu, do ktorego Valentine nigdy by nie zajrzal. W tym wypadku do biblioteki. -Przeciez Valentine mieszkal w tej rezydencji przez wiele lat - zaprotestowala Clary. - Do tej pory juz by ja znalazl. -Jocelyn ukryla ja we wnetrzu innej ksiazki. Takiej, ktorej on by nawet nie dotknal - na twarzy Magnusa wykwitl krzywy usmieszek. - "Proste przepisy dla gospodyn domowych". Twojej matce nie mozna odmowic poczucia humoru. -Byles tam? Szukales ksiegi? Magnus potrzasnal glowa. -Clary, na rezydencje rzucono czary, ktore uniemozliwiaja przedostanie sie do srodka. Nie tylko Clave nie ma tam wstepu. Nikt nie moze tam wejsc, a juz zwlaszcza Przyziemni. Moze gdybym mial wystarczajaco duzo czasu to moglbym je zlamac, ale... -To znaczy, ze nikt tam nie moze wejsc? - rozpacz scisnela jej serce. - To nie jest mozliwe? -Nie powiedzialem, ze nikt - odparl Magnus. - Jest ktos kto z pewnoscia dalby rade tam wejsc. -Masz na mysli Valentine'a? -Mam na mysli jego syna. Clary potrzasnela glowa. -Jace mi nie pomoze. On nie chce zebym tu byla. Watpie czy w ogole bedzie chcial ze mna rozmawiac. Magnus przygladal sie jej w zamysleniu. -Wydaje mi sie, ze nie ma na swiecie rzeczy ktorej Jace by dla ciebie nie zrobil. Clary otworzyla usta i znow je zamknela. Po glowie tlukla jej sie mysl, ze Magnus jakims cudem zawsze wiedzial co Alec czul do Jace'a a Simon do niej. Uczucia wzgledem Jace'a miala miec wypisane na twarzy nawet teraz a Magnus doskonale sie w nich orientowal. Odwrocila wzrok. -Powiedzmy, ze uda mi sie naklonic Jace'a zeby poszedl do rezydencji razem ze mna i zdobyl ksiege - powiedziala. - A co potem? Nie mam pojecia jak rzucic zaklecie ani jak zrobic antidotum... -Myslalas ze udzielam ci tych wszystkich rad za darmo? - prychnal Magnus. - Jak tylko zdobedziesz Biala Ksiege chce, zebys mi ja przyniosla. -Ksiege? Mam ja przyniesc dla ciebie? -To jedna z najpotezniejszych ksiag z zakleciami na swiecie. Oczywiscie, ze jej chce. Poza tym, jest prawowita wlasnoscia dzieci Lilith a nie Razjela. To ksiega czarodziejska i powinna trafic w rece czarodzieja. -Ale to ja jej potrzebuje, zeby wyleczyc swoja mame... -Ty potrzebujesz tylko jednej strony, ktora mozesz zatrzymac. Reszta jest moja. W zamian za to zrobie dla Jocelyn antidotum. Nie mozesz mi chyba zarzucic, ze to nieuczciwa umowa - wyciagnal reke. - To co, robimy deal? Po chwili wahania Clary uscisnela jego dlon. -Mam nadzieje, ze nie bede tego zalowac. -Ja rowniez - powiedzial, odwracajac sie z usmiechem w strone drzwi. Ogniste litery na scianie zaczely blaknac. - Zal to takie bezsensowne uczucie, nie uwazasz? Na zewnatrz slonce swiecilo jasno co stanowilo mila odmiane po ciemnosciach jakie panowaly w domu. W oddali rozciagaly sie gory, Wedrowiec z zadowoleniem szczypal trawe, a nieruchome cialo Sebastiana lezalo na ziemi z rozlozonymi rekami. Obrocila sie w strone Magnusa. -Moglbys go juz odczarowac? Magnus wygladal na rozbawionego. -Zaskoczyla mnie poranna wiadomosc od Sebastiana. Tlumaczyl sie, ze wyswiadcza ci przysluge, nic wiecej. Jak na niego wpadlas? -Jest kuzynem ktoregos z przyjaciol Lightwoodow. Jest naprawde mily, przysiegam. -Mily? On jest niesamowity! - Magnus spojrzal z rozmarzeniem w jego kierunku. - Powinnas go tu zostawic. - Moglbym wieszac na nim kapelusze i inne rzeczy. -Nie. Nie dostaniesz go. -Dlaczego nie? Lubisz go? - jego oczy plonely. - On wydaje sie lubic ciebie. Probowal zlapac cie za reke tak jak wiewiorka probuje dosiegnac orzeszek. -Moze raz dla odmiany porozmawiamy o twoim zyciu milosnym, co? - odparowala Clary. - Co z toba i Alekiem? -Alec nie dopuszcza do siebie mysli, ze cos nas moze laczyc, wiec jak tez dalem sobie z nim spokoj. Poprzedniego dnia wyslal mi wiadomosc z prosba o pomoc. Wiesz jak ja zaadresowal? "Do czarnoksieznika Bane'a", tak jakbym byl dla niego kompletnie obcym czlowiekiem. Mysle ze on ciagle durzy sie w Jasie, chociaz akurat ten zwiazek nie ma zadnych szans. Ale ty chyba nie masz pojecia o czym mowie... -Och, zamknij sie wreszcie - Clary spojrzala na niego z niesmakiem. - Sluchaj, jesli zaraz nie odczarujesz Sebastiana, to nigdy sie stad nie ruszymy a ty nie dostaniesz Bialej Ksiegi. -W porzadku, w porzadku. Moge miec do ciebie mala prosbe? Nie mow mu nic z tego co ci powiedzialem, niewazne czy to przyjaciel Lightwoodow czy nie - strzelil pogodnie palcami. Twarz Sebastiana ozyla jak tasma przewinieta w danym momencie akcji. -...nam pomoc - powiedzial. - To nie jest jakis drobny problem. To sprawa zycia i smierci. -Wy Nefilim myslicie ze wszystkie problemy to sprawa zycia i smierci - odparl Magnus. - A teraz idzcie. Zaczynacie mnie nudzic. -Ale... -Jazda stad - powiedzial Magnus groznym tonem. Niebieskie iskry strzelaly z jego dlugich palcow a w powietrzu rozszedl sie nagle zapach spalenizny. Kocie oczy Magnusa plonely. Mimo ze wiedziala ze to tylko poza, Clary bezwiednie cofnela sie do tylu. -Powinnismy juz isc. Oczy Sebastiana zwezily sie. -Ale Clary... -Idziemy - powtorzyla z naciskiem i zlapala go za ramie, na wpol ciagnac w strone Wedrowca. Mamroczac cos pod nosem, poszedl za nia niechetnie. Clary westchnela z ulga zerkajac przez ramie. Magnus stal w drzwiach z rekami skrzyzowanymi na piersi. Usmiechnal sie, pochwytujac jej spojrzenie, i puscil oczko. -Przepraszam. Sebastian jedna reka polozyl na ramieniu Clary a druga w jej talii i pomagal jej wsiasc na na grzbiet Wedrowca. Zwalczyla cichy glosik ktory mowil jej ze nie powinna wsiadac na tego konia - w ogole na zadnego konia - i pozwolila sie podciagnac. Przerzucila noge przez siodlo wmawiajac sobie, ze balansuje na wielkiej sofie a nie na zywym stworzeniu, ktore w kazdej chwili moglo sie odwrocic i ugryzc ja w noge. -Za co? - spytala, gdy wskoczyl na miejsce za nia. Latwosc, z jaka to zrobil, byla niemal denerwujaca - wygladalo to prawie tak jakby tanczyl - ale w jakis sposob przynosila jej ulge. Doskonale wiedzial co robil pomyslala, gdy siegnal po wodze. Dobrze ze przynajmniej jedno z nich to wiedzialo. -Za Ragnora Fella. Nie spodziewalem sie, ze nie bedzie chcial nam pomoc. Chociaz z drugiej strony czarownicy sa bardzo kaprysni. Spotkalas juz kiedys jednego, prawda? -Spotkalam Magnusa Bane'a - blyskawicznie obejrzala sie za siebie zeby zobaczyc oddalajacy sie domek. Dym z komina przybral ksztalt malych tanczacych figurek. Tanczace Magnusiatka? Nie byla pewna. - To Wysoki Czarownik Brooklynu. -Jest podobny do Fella? -O tak, szokujaco podobny. Ale nic sie nie stalo. Zdawalam sobie z tego sprawe, ze moze nam odmowic. -Tyle ze ja obiecalem ci pomoc - Sebastian wygladal na szczerze zmartwionego. - No coz, przynajmniej moge pokazac ci cos innego, przez co ten dzien nie bedzie kompletna strata czasu. -Co takiego? - odwrocila sie zeby na niego spojrzec. Slonce wisialo wysoko na niebie za jego plecami zapalajac zlote blyski w jego ciemnych wlosach. Usmiechnal sie. -Zobaczysz. W miare jak oddalali sie od Alicante, sciany zielonego listowia przerzedzily sie ukazujac niesamowicie piekne widoki: zamarzniete blekitne jeziora, zielone doliny, szare gorskie pasma, srebrne wstegi rzek i stawow okolone kwiatami. Clary zastanwiala sie jakby to bylo mieszkac tu. Nic nie mogla poradzic na to, ze bez wysokich, otaczajacych ja ze wszystkich stron wiezowcow, czula sie zdenerwowana i bezbronna. Nie zeby nie bylo tu zadnych budynkow. Co jakis czas pomiedzy drzewami migal dach wielkiego kamiennego domu. Sebastian wyjasnil jej, ze to rezydencje bogatych rodzin Nocnych Lowcow. Przypominaly Clary stare wille nad brzegiem rzeki Hudson w polnocnej czesci Manhattanu, gdzie lata temu bogaci Nowojorzycy spedzali wakacje. Droga zmienila sie ze zwiru w piasek. Clary zostala wyrwana ze swoich marzen gdy wspieli sie na wzgorze a Sebastian sciagnal wodze i zatrzymal konia. -To tutaj. Clary nie mogla przestac sie gapic. "To" bylo bezladna sterta zweglonych, pokrytych sadza kamieni, wygladajace na cos co musialo byc kiedys domem. W niebo wbijal sie wysoki komin a na srodku stal fragment sciany z oknami pozbawionymi szyb. Fundamenty porastaly chwasty, odcinajac sie zielenia na tle czarnego kamienia. -Nie rozumiem - powiedziala. - Dlaczego tu przyjechalismy? -Nie wiesz? - spytal Sebastian. - To miejsce, w ktorym mieszkali twoi rodzice. Gdzie urodzil sie twoj brat. To rezydencja Fairchildow. Clary uslyszala w glosie glos Hodge'a, nie pierwszy raz zreszta. Valentine podlozyl ogien i splonal razem ze swoja rodzina; ze swoja zona, i ich synem. Spalil wszystko na popiol. Od tamtego czasu nikt tu nic nie zmienial. Mowi sie, ze to miejsce jest przeklete. Bez slowa zeskoczyla z konskiego grzbietu. Ledwie slyszala wolajacego ja Sebastiana bo juz pedzila i slizgala sie po niskim zboczu. Grunt wyrownal sie w miejscu, w ktorym kiedys stal dom. Poczerniale kamienie bedace kiedys wejsciem lezaly pogruchotane u jej stop. Z chwastow wyrastaly schody konczace sie nagle kilka stop nad ziemia. -Clary... - Sebastian pobiegl za nia ale ledwie zdawala sobie sprawe z jego obecnosci. Obrocila sie powoli chlonac oczami caly widok. Spalone, na wpol martwe drzewa. Cos, co kiedys musialo byc ocienionym trawnikiem rozciagajacym sie w strone pochylego zbocza. Toz powyzej linii drzew mogla zobaczyc dach kolejnej rezydencji. Slonce iskrzylo w odlamkach szkla w oknie w jedynej ocalalej z pozaru scianie. Weszla do srodka po czarnej od sadzy kamiennej polce. Mogla dostrzec zarysy pokojow i wejsc. Zobaczyla nawet ledwo nadpalona gablote, z ktorej wysypywaly sie kawalki potluczonej porcelany mieszajace sie z czarna ziemia. Kiedys to byl prawdziwy dom zamieszkiwany przez zywych ludzi. Mieszkala tu jej matka, tutaj wyszla za maz, tutaj urodzila dziecko. A wtedy przyszedl Valentine i zamienil to wszystko w kupke popiolu pozwalajac Jocelyn myslec, ze jej syn nie zyje, przez co ona ukryla prawde o tym swiecie przed swoja corka... Clary nawiedzilo uczucie przeszywajacego smutku. Niejedno zycie zostalo zniszczone w tym miejscu. Przylozyla dlonie do twarzy i nawet sie nie zdziwila, gdy okazala sie mokra od lez. Plakala nawet o tym nie wiedzac. -Clary, przepraszam. Myslalem, ze bedziesz chciala to zobaczyc. To byl Sebastian, przedzierajacy sie przez sterty gruzu. Jego buty wzbijaly w gore kleby popiolu. Wygladal na zmartwionego. Odwrocila sie w jego strone. -Och, chce. Chcialam, naprawde. Dziekuje. Wiatr przybral na sile. Rozwial kosmyki ciemnych wlosow Sebastiana tak, ze opadly mu na twarz. Usmiechnal sie zalosnie. -Musi byc ci trudno myslec o wszystkim co sie tutaj stalo. O Valentinie, twojej matce... Wykazala sie niezwykla odwaga. -Wiem - powiedziala Clary. - Ona byla bardzo odwazna. Nadal jest odwazna. Dotknal lekko jej twarzy. -Tak jak ty. -Sebastian, nic o mnie nie wiesz. -Nieprawda - uniosl druga dlon i teraz obejmowal jej twarz. Jego dotyk byl delikatny, prawie niesmialy. - Wiem o tobie wszystko, Clary. O tym jak walczylas z ojcem o Kielich Aniola, jak poszlas do pelnego wampirow hotelu w poszukiwaniu przyjaciela. Isabelle opowiedziala mi wszystko i uslyszalem tez kilka plotek. Odkad po raz pierwszy uslyszalem twoje imie, zapragnalem cie poznac. Wiedzialem, ze bedziesz niezwykla. Zasmiala sie drzaco. -Mam nadzieje, ze cie nie rozczarowalam. -Nie - szepnal, unoszac palcami jej podbrodek. - Ani troche - przysunal jej twarz do swojej. Byla zbyt zaskoczona zeby sie poruszyc, nawet gdy pochylil sie ku niej i gdy z opoznieniem zdala sobie sprawe z tego co zamierzal zrobic. Odruchowo zamknela oczy i poczula jak jego usta muskaja delikatnie jej wargi, wprawiajac ja w drzenie. Ogarnela ja nagla palaca potrzeba bycia obejmowana i calowana w sposob, ktory sprawilby ze zapominialaby o calym swiecie. Uniosla dlonie, splatajac je na jego szyi, czesciowo zeby odzyskac rownowage, a czesciowo by przyciagnac go do siebie blizej. Jego wlosy polaskotaly jej palce. W dotyku nie byly tak jedwabiste jak wlosy Jace'a, ale byly miekkie i lsniace. A ona z cala pewnoscia nie powinna teraz myslec o Jasie. Odsunela od siebie te mysli, gdy palce Sebastiana kreslily linie jej policzkow i szczeki. Jego dotyk mial w sobie lagodnosc, pomimo zgrubien i blizn jakie pokrywaly jego dlonie. Jace mial takie same slady od walki. Prawdopodobnie wszyscy Nocni Lowcy je mieli... Starala sie zablokowac mysli o Jasie, ale bylo juz za pozno. Widziala go nawet z zamknietymi oczami - ostre krzywizny twarzy ktorej nigdy nie potrafila wiernie odtworzyc na papierze chociaz miala wypalony w umysle jego obraz. Widziala delikatne kosci jego dloni, pokryta cienkimi bliznami skore jego ramion... Palaca tesknota ktora odczuwala jeszcze sekunde temu, zniknela rownie szybko jak sie pojawila. Clary zdretwiala. Gdy Sebastian przycisnal swoje usta do jej warg a jego reka objela ja za kark, sparalizowalo ja lodowate uczucie, ze cos tu nie jest w porzadku. Cos tu bylo potwornie nie tak, cos znacznie wiecej niz jej beznadziejna tesknota za kims, kogo nie mogla miec. To bylo cos innego: gwaltowny, napelniajacy przerazeniem wstrzas, jak gdyby szla pewnie do przodu i nagle wpadla w czarna przepasc. Zlapala oddech i szarpnela sie do tylu z taka sila, ze omal nie upadla. Gdyby Sebastian jej nie podtrzymal, runela by na ziemie jak dluga. -Clary... - mial rozbiegane oczy i zaczerwienione policzki. - Clary, co sie stalo? -Nic - jej glos zabrzmial prawie jak pisk. - Nic... ja po prostu... nie powinnam... Nie jestem jeszcze na to gotowa... -Zrobilismy to za szybko? Mozemy zwolnic... - wyciagnal reke w jej strone i tym razem Clary nie mogla sie powstrzymac zeby sie nie wzdrygnac. Sebastian wygladal na dotknietego. - Nie skrzywdze cie. -Wiem. -Czy cos sie stalo? - odgarnal jej wlosy do tylu, a Clary ledwo powstrzymala sie od tego zeby znow nie uciec. - Czy Jace... -Jace? - czy on wiedzial, ze przez caly czas myslala o Jasie i teraz ja o to pytal? - Jace to moj brat. Dlaczego akurat teraz o nim mowisz? -Po prostu pomyslalem sobie, ze... - potrzasnal glowa, a na jego twarzy odmalowal sie bol i zaklopotanie -...ze moze ktos inny cie zranil. Jego dlon ciagle spoczywala na jej policzku. Zdjela ja delikatnie lecz stanowczo i opuscila na dol. -Nie. Nic z tych rzeczy. Ja po prostu... - zawahala sie. - Postapilismy zle. -Zle? - bol na jego twarzy zastapilo niedowierzanie. - Clary, dobrze wiesz, ze cos nas ku sobie ciagnie. Od chwili gdy cie zobaczylem... -Sebastian, przestan... -Czulem sie tak jakbym wlasnie spotkal kogos kogo szukalem przez cale zycie. Ty tez to poczulas. Nie mow mi ze tak nie bylo. Ale tak wlasnie bylo. Czula sie tak jakby mijala zakret w calkiem obcym miescie i nagle zobaczyla swoj wlasny dom. Zaskakujace i nie do konca przyjemne uczucie w stylu "Jak to sie tutaj znalazlo?" -Nie poczulam - przyznala. Gniew ktory pojawil sie w jego oczach - nagly, grozny i niekontrolowany - calkowicie ja zaskoczyl. Sebastian zacisnal bolesnie dlonie na jej nadgarstkach. -To nieprawda. Clary probowala go odepchnac. -Sebastian... -To nieprawda - czern jego teczowek zdawala sie stapiac ze zrenicami. Jego twarz przypominala kamienna biala maske. -Sebastian - powiedziala na tyle spokojnie na ile sie dalo. - To boli. Puscil ja i odsunal sie. Jego piers unosil sie gwaltownie i opadala. -Wybacz - powiedzial. - Wybacz, myslalem ze... To zle myslales, chciala powiedziec, ale ugryzla sie w jezyk. Nie chciala odgladac jego twarzy w takim momencie. -Powinnismy juz wracac - powiedziala zamiast tego. - Niedlugo zacznie sie sciemniac. Pokiwal sztywno glowa, zszokowany swoim wybuchem tak samo jak ona. Odwrocil sie i podszedl do Wedrowca, ktory szczypal trawe w cieniu drzewa. Clary wahala sie przez moment a potem ruszyla za nim - chyba juz nic nie mogla zrobic. Zerknela ukradkiem na swoje nadgarstki - na skorze odznaczyly sie czerwone slady w miejscach gdzie chwycil ja Sebastian, i co dziwniejsze - jej palce byly pokryte smugami czerni jak gdyby poplamila je tuszem. Sebastian w milczeniu pomogl jej wsiasc na grzbiet Wedrowca. -Przepraszam za to, ze wspomnialem o Jasie - powiedzial w koncu, gdy siedziala juz w siodle. - On nigdy by cie nie skrzywdzil. Wiem ze to z twojego powodu poszedl do Gardu, zeby zobaczyc sie z tym uwiezionym wampirem, ale... Swiat nagle stanal w miejscu. Clary slyszala w uszach swoj wlasny swiszczacy oddech, widziala swoje dlonie zastygniete w bezruchu na krawedzi siodla. -Wampirzy wiezien? - wyszeptala. Sebastian spojrzal na nia z zaskoczeniem. -Tak - powiedzial. - Simon, ten wampir ktorego przyprowadzili ze soba z Nowego Jorku. Myslalem... To znaczy, bylem pewien, ze o tym wiesz. Jace ci nie powiedzial? 8. Jeden z zyjacych Simona obudzilo swiatlo odbijajace sie od jakiegos przedmiotu, ktory ktos wsunal pomiedzy kraty w jego oknie. Zerwal sie na rowne nogi z cialem obolalym z glodu i zobaczyl metalowa butelke wielkosci termosu. Do szyjki przywiazano zwiniety swistek papieru. Simon zerwal go i rozwinal. Simon: to jest swieza wolowa krew, prosto od rzeznika. Mam nadzieje, ze sie nada. Jace powiedzial mi o wszystkim i uwazam, ze jestes bardzo odwazny. Trzymaj sie a my juz cos wymyslimy zeby cie stad wyciagnac. XOXOXOXOXOXOX Isabelle Simon usmiechnal sie widzac nagryzmolone iksy i kolka, ktore biegly przez cala dlugosc strony. Milo bylo wiedziec, ze jej sympatia wobec niego nie ucierpiala na niczym w obecnych okolicznosciach. Odkrecil korek butelki i przelknal kilka lykow krwi zanim ostry klujacy bol miedzy lopatkami nie zmusil go do odwrocenia sie. Raphael stal spokojnie na srodku celi z rekami zlozonymi za plecami. Mial na sobie sztywno wyprasowana biala koszule i ciemna kurtke. Na jego szyi polyskiwal zloty lancuch. Simon prawie zadlawil sie krwia. Przelknal ja szybko, ciagle sie na niego gapiac. -Nie mozesz... Ciebie tu nie ma... Raphael usmiechnal sie w taki sposob, ze jego kly wystawaly mimo ze wcale tak nie bylo. -Nie panikuj, Daylighterze. -Ja wcale nie panikuje - to nie byla do konca prawda. Simon czul sie jakby polknal cos ostrego. Nie widzial Raphaela od tamtej nocy, kiedy zakrwawiony i posiniaczony wygrzebal sie ze swojego pospiesznie wykopanego grobu w Queens. Ciagle pamietal jak rzucal mu paczki wypelnione zwierzeca krwia i sposob w jaki otwieral je swoimi zebami, jak gdyby sam byl zwierzeciem. - Slonce jeszcze nie zaszlo. Jakim cudem sie tu dostales? -Nie dostalem sie - glos Raphaela byl miekki jak jedwab. - To Projekcja. Spojrz - machnal reka, wkladajac ja w kamienna sciane. - Jestem jak dym. Nie skrzywdze cie. Oczywiscie ty tez nie mozesz tego zrobic. -Nie mialem takiego zamiaru - Simon odlozyl butelke na swoja prycze. - Chce tylko wiedziec co ty tu w ogole robisz. -Opusciles Nowy Jork w wielkim pospiechu, Daylighterze. Chyba zdajesz sobie sprawe z tego, ze powinienes poinformowac przywodce ze swojego terenu ze wyjezdzasz z miasta? -Przywodce? Masz na mysli siebie? Myslalem, ze to ktos inny... -Camille jeszcze do nas nie wrocila - wyjasnil Raphael bez cienia emocji w glosie. - Zastepuje ja. Wiedzialbys to wszystko, gdybys zadal sobie troche trudu i zapoznal z prawami swojego gatunku. -Moj wyjazd nie zostal zaplanowany z gory. I bez obrazy, ale nie uwazam cie za kogos z mojego gatunku. -Dios - Raphael zmruzyl powieki jak gdyby ukrywal swoje rozbawienie. - Alez ty jestes uparty. -Jak mozesz to w ogole mowic? -To chyba oczywiste, prawda? -Mam na mysli... - Simona poczul ucisk w gardle. - To slowo. Ty mozesz je powiedziec a ja nie. Bog. W oczach Raphaela pojawil sie krotki blysk. Rzeczywiscie byl rozbawiony. -Wiek - wyjasnil. - I lata praktyki. Oraz wiara, a raczej jej brak - w sumie to chyba to samo. Z czasem sie tego nauczysz, zoltodziobie. -Nie nazywaj mnie tak. -Przeciez tym wlasnie jestes. Jestes Dzieckiem Nocy. Czy to nie dlatego Valentine cie pojmal i spuscil z ciebie krew? -Jestes niezle poinformowany - powiedzial Simon. - Moze ty mi to powiesz. Oczy Raphaela zwezily sie. -Slyszalem tez plotki, ze napiles sie krwi Nocnego Lowcy i to stad ta twoja nowa umiejetnosc chodzenia w sloncu. Czy to prawda? Simonowi zjezyly sie wlosy. -To niedorzeczne. Gdyby krew Nocnych Lowcow umozliwiala wampirom wychodzenie na swiatlo sloneczne, to wszyscy juz dawno by o tym wiedzieli. Krew Nefilim stalaby sie niezwykle chodliwym towarem. I nigdy nie byloby mowy o pokoju pomiedzy wampirami a Nocnymi Lowcami. Dlatego ciesze sie ze to nieprawda. Wargi Raphaela wygiely sie w niklym usmiechu. -Skoro juz poruszylismy ten temat, to czy zdajesz sobie sprawe z tego, Daylighterze, ze ty tez stales sie niezwykle cennym towarem? Nie ma Podziemnego ktory nie chcialby dostac cie w swoje rece. -Wliczajac w to ciebie? -Oczywiscie. -A co bys zrobil gdybys juz dostal mnie w swoje rece? Raphael wzruszyl ramionami. -Byc moze jestem osamotniony w mysleniu, ze zdolnosc chodzenia w sloncu wcale moze nie byc taka wspaniala jak mysli reszta wampirow. W koncu nie bez powodu nazywa sie nas Dziecmi Nocy. Bardziej jestem sklonny myslec o tobie jak o przeklenstwie. -Naprawde? -Mozliwe - wyraz twarzy Raphaela byl obojetny. - Mysle, ze stanowisz dla nas zagrozenie. Zagrozenie dla calego wampirzego gatunku, jesli wolisz. Nie mozesz zostac w tej celi na zawsze, Daylighterze. Ktoregos dnia bedziesz musial stad wyjsc i stawic czolo swiatu. I mnie. Ale jedno moge ci przysiac. Nie zrobie ci krzywdy i nie bede probowal cie odnalezc jesli w zamian ty przysiegniesz, ze ukryjesz sie po tym jak wypusci cie Aldertree. Jesli przyrzekniesz udac sie tam gdzie nikt cie nie znajdzie i juz nigdy nie skontaktujesz sie z z nikim, kogo znales w poprzednim zyciu. Tak bedzie uczciwie. Ale Simon juz krecil przeczaco glowa. -Nie moge zostawic swojej rodziny. Ani Clary. Raphael prychnal z irytacja. -Oni nie naleza juz do twojego swiata. Teraz jestes wampirem. -Ale nie chce nim byc. -Spojrz na siebie. Ciagle tylko narzekasz - ciagnal Raphael. - Nigdy nie zachorujesz, nie umrzesz i juz na zawsze pozostaniesz silny i mlody. Nigdy sie nie zestarzejesz. Nie masz powodu do narzekan. Wiecznie mlody, pomyslal Simon. To brzmialo calkiem niezle, ale czy ktos chcialby na zawsze pozostac szesnastolatkiem? Co innego gdyby mial dwadziescia piec lat, ale szesnascie? Nigdy by nie urosl, nie widzialby jak zmienia sie jego cialo ani twarz. Juz nawet nie wspominajac o tym, ze z takim wygladem nigdy nie moglby wejsc do baru i zamowic sobie drinka. Nigdy. Az po wsze czasy. -Poza tym - dodal Raphael - nie musilabys wyrzekac sie slonca. Simon nie mial ochoty wstepowac znow na te sama sciezke. -Slyszalem co mowily o tobie inne wampiry w Dumort - powiedzial. - Wiem, ze co niedziela zakladasz krzyz i idziesz na spotkanie ze swoja rodzina. Zaloze sie, ze pewnie nawet nie maja pojecia ze jestes wampirem. Wiec nie mow mi, ze mam wszystkich zostawic. I tak tego nie zrobie. Oczy Raphaela lsnily. -Nie liczy sie to w co wierzy moja rodzina. Liczy sie to w co wierze ja. I to co wiem. Prawdziwy wampir wie ze jest martwy. Akceptuje swoja smierc. Ale tobie ciagle sie zdaje, ze jestes jednym z zyjacych. Wlasnie to sprawia, ze jestes tak niebezpieczny. Nie jestes w stanie pojac, ze nie nalezysz juz dluzej do swiata zywych. Zmierzchalo juz gdy Clary wrocila do domu Amatis i zamknela za soba drzwi, zasuwajac rygiel. Stala przez dluga chwile w ciemnym korytarzu i opierala sie o nie z przymknietymi oczami. Czula sie calkiem wyczerpana i strasznie bolaly ja nogi. -Clary? - stanowczy glos Amatis rozdarl cisze. - To ty? Clary nie ruszyla sie z miejsca, unoszac sie w kojacej ciemnosci. Tak bardzo chciala byc juz w domu, ze niemal czula metaliczny posmak powietrza na ulicach Brooklynu. Widziala swoja matke siedzaca przy oknie, przez ktore saczyly sie blade promienie slonca, rozswietlajac obraz ktory malowala. Tesknota za domem skrecila jej wnetrznosci bolem. -Clary - glos dochodzil teraz z dosc bliska. Clary szybko otworzyla oczy. Przed nia stala Amatis z zaczesanymi gladko wlosami i z rekami na biodrach. - Twoj brat przyszedl zeby sie z toba zobaczyc. Czeka na ciebie w kuchni. -Jace jest tutaj? - jakims cudem zwalczyla gniew i zaskoczenie i udalo jej sie zachowac kamienna twarz. Nie bylo potrzeby pokazywac jak bardzo jest z tego powodu wsciekla przy siostrze Luke'a. Amatis przygladala sie jej z ciekawoscia. -Mialam go nie wpuszczac? Pomyslalam, ze ucieszysz sie na jego widok. -Wszystko w porzadku - powiedziala Clary, z trudem zachowujac rowny glos. - Po prostu jestem zmeczona. -Hmm - Amatis wygladala jakby nie uwierzyla w ani jedno jej slowo. - No coz, w takim razie bede na gorze gdybys mnie potrzebowala. Musze sie zdrzemnac. Clary nie potrafila wymyslic powodu, dla ktorego potrzebowalaby jej pomocy, ale skinela potakujaco glowa i powlokla sie korytarzem w strone jasno oswietlonej kuchni. Na stole stala miska z owocami, bochenek chleba, maslo, ser i talerz z czyms, co wygladalo jak... ciasteczka? Czyzby Amatis upiekla ciasteczka? Za stolem siedzial Jace i opieral sie lokciami o blat. Jego zlociste wlosy byly potargane a koszula pod szyja rozpieta. Clary mogla dostrzec grube linie jego Znakow przecinajace obojczyk. W obandazowanej dloni trzymal ciasteczko. Wygladalo na to, ze Sebastian mial racje. Jace rzeczywiscie zranil sie w reke. Nie zeby ja to obchodzilo. -Jestes wreszcie - odezwal sie. - Bo juz zaczalem myslec, ze wpadlas do kanalu. Clary wpatrywala sie w niego nie mowiac ani slowa. Zastanawiala sie, czy Jace moglby dostrzec gniew w jej oczach. Wyciagnal sie na krzesle, kladac jedno ramie na oparciu. Uwierzylaby w jego z pozoru beztroska poze, gdyby nie szybko bijacy puls u podstawy jego szyi. -Wygladasz na wyczerpana. Gdzie sie podziewalas przez caly dzien? -Wyszlam z Sebastianem. -Z Sebastianem? - wyraz calkowitego zaskoczenia na jego twarzy sprawil jej natychmiastowa satysfakcje. -Odprowadzil mnie wczoraj do domu - powiedziala, a w jej glowie slowa Od teraz bede dla ciebie tylko bratem dzwieczaly jak bicie uszkodzonego serca. - Jak na razie jest jedyna osoba w tym miescie ktora byla dla mnie mila. Wiec tak, wyszlam wczoraj z Sebastianem. -Rozumiem - Jace odlozyl ciasteczko z powrotem na talerz. Jego twarz byla zupelnie bez wyrazu. - Clary, przyszedlem tu zeby cie przeprosic. Nie powinienem sie tak do ciebie odzywac. -Nie - zgodzila sie. - Nie powinienes. -Przyszedlem rowniez po to by zapytac czy rozwazylabys powrot do Nowego Jorku. -Jezu, znowu to samo... -Nie jestes tu bezpieczna. -Czym ty sie tak przejmujesz? - spytala bezbarwnym glosem. - Ze zamkna mnie w wiezieniu tak jak Simona? Wyraz twarzy Jace'a nie ulegl zmianie, ale zakolysal sie na krzesle odrywajac stopy od podlogi tak jakby go popchnela. -Simona...? -Sebastian mi o wszystkim powiedzial - ciagnela dalej tym samym tonem. - O tym jak zaprowadziles go tam i pozwoliles zeby wtracili go do wiezienia. Chcesz zebym zaczela cie przez to nienawidziec? -Ufasz mu? - zapytal Jace. - Ledwie go znasz. Wbila w niego wzrok. -Wiec to nieprawda? Skrzyzowali spojrzenia ale twarz Jace'a pozostala nieruchoma. Tak jak twarz Sebastiana, gdy go odepchnela. -Prawda. Clary chwycila ze stolu talerz i cisnela nim w niego. Jace zrobil unik a talerz uderzyl w sciane nad zlewem i roztrzaskal sie w drobny mak. Zeskoczyl z krzesla gdy Clary porwala w dlon kolejny i rzucila w niego z dzikim wyrazem oczu. Ten z kolei odbil sie od lodowki i spadl Jace'owi pod nogi lamiac sie na dwie rowne polowki. -Jak mogles?! Simon ci ufal! Gdzie on teraz jest? Co oni mu zrobia? -Nic - odparl Jace. - Wszystko z nim w porzadku. Spotkalem sie z nim wczoraj... -Przed czy po tym jak sie widzielismy? Przed czy po tym jak udawales, ze wszystko jest w porzadku a ty swietnie sie czujesz? -Przyszlas tu tylko dlatego bo myslalas ze swietnie sie czuje? - z jego gardla wydobyl sie dziwny dzwiek podejrzanie przypominajacy smiech. - Jestem lepszym aktorem niz myslalem - usmiechnal sie krzywo. To wprawilo Clary w jeszcze wieksza wscieklosc: jak on w ogole smial teraz z niej kpic? Siegnela po miske na owoce ale nagle przestalo jej to wystarczac, wiec kopniakiem odsunela od siebie krzeslo i rzucila sie na niego wiedzac, ze to byla ostatnia rzecz jakiej sie po niej spodziewal. Gwaltownosc jej ataku sprawila ze przestal sie pilnowac. Doskoczyla do niego a on zatoczyl sie do tylu, przytrzymujac sie kurczowo krawedzi blatu. Prawie na niego wpadla, uslyszala jak wciagnal powietrze, i zamachnela sie na slepo nie zdajac sobie nawet z tego sprawy. Zapomniala juz jaki byl szybki. Jej piesc nie trzasnela go w twarz tylko w jego wyciagnieta reke. Zacisnal na niej palce, zmuszajac ja by opuscila dlon wzdluz ciala. Nagle Clary zdala sobie sprawe z tego jak blisko sie znajdowal - lezala na nim, przygwazdzajac go do stolowego blatu calym ciezarem swojego drobnego ciala. -Pusc moja reke. -Uderzysz mnie gdy to zrobie? - jego glos byl chrapliwy i miekki, oczy mu plonely. -Zaslugujesz na to. Poczula jak jego klatka piersiowa unosi sie i opada, gdy zasmial sie bez cienia wesolosci w glosie. -Myslisz, ze zaplanowalem to wszystko? Naprawde myslisz, ze jestem do tego zdolny? -No coz, w koncu nie lubisz Simona. Pewnie nigdy go nie lubiles. Jace parsknal z niedowierzaniem i puscil jej dlon. Gdy Clary sie odsunela, wyciagnal w jej strone swoje prawe ramie. Chwile zajelo jej zdanie sobie sprawy z tego, co chcial jej pokazac: poszarpana blizne przecinajaca jego nadgarstek. -To - jego glos byl ostry jak brzytwa - jest slad po tym jak przecialem sobie nadgarstek, zeby twoj wampirzy przyjaciel mogl sie napic mojej krwi. Prawie mnie to zabilo. Co ty sobie wyobrazasz? Ze po prostu go tam zostawilem? Clary gapila sie na blizne Jace'a - na jedna z wielu blizn wszelkich ksztaltow i rozmiarow pokrywajacych jego cialo. -Sebastian powiedzial mi, ze sprowadziles tu Simona a potem Alec poszedl z nim do Gardu. Oddales go w ich rece. Musiales wiedziec, ze... -Sprowadzilem go tu przez przypadek - sprostowal Jace. - Chcialem zeby przyszedl do Instytutu bo musialem z nim porozmawiac. O tobie. Pomyslalem, ze moze jemu uda sie naklonic cie do tego zebys porzucila zamiar przyjazdu do Idris. Nie zgodzil sie na to, jesli to cie jakos pocieszy. Zaatakowali nas Wykleci i dlatego musialem przeprowadzic go przez Portal. Mialem do wyboru albo zabrac go ze soba albo pozwolic mu umrzec. -Ale dlaczego musiales go zaprowadzic akurat do Clave? Wiedziales, ze... -Dlatego, ze jedyny Portal w Idris znajduje sie w Gardzie. Powiedzieli nam ze odesla do z powrotem do Nowego Jorku. -A ty im uwierzyles? Po tym co sie stalo z Inkwizytorka? -Clary, sprawa z Inkwizytorka nie nalezala do normalnych. Dla ciebie to byl pierwszy kontakt z Clave, ale nie dla mnie - Clave to my. Nefilim. Oni przestrzegaja Prawa. -Z jednym malym wyjatkiem - oni tego nie robia. -Masz racje - powiedzial Jace zmeczonym glosem - Nie robia. A najgorsze z tego wszystkiego jest to co o Clave powiedzial Valentine - ze jest skorumpowane i musi zostac oczyszczone. I niech mnie szlag trafi jesli sie z nim nie zgadzam. Clary umilkla, po pierwsze dlatego ze nie wiedziala co odpowiedziec, a po drugie z zaskoczeniem odkryla, ze Jace przyciagnal ja do siebie chyba nawet nie zdajac sobie sprawy z tego co robi. Ku swojemu zdziwieniu, powolila mi na to. Przez bialy material jego koszulki mogla dostrzec czarne, wijace sie zarysy Znakow muskajace jego skore jak jezyki ognia. Pragnienie by oprzec sie na nim i poczuc jak obejmuje ja ramionami bylo takie samo jak tesknota za powietrzem gdy tonela w Jeziorze Lyn. -Valentine mogl miec racje co do tego, ze wiele rzeczy wymaga naprawy - powiedziala w koncu. - Ale myli sie co do sposobu w jaki trzeba to zrobic. Zdajesz sobie z tego sprawe, prawda? Jace przymknal powieki. Zauwazyla ze pod oczami mial ciemne polksiezyce, pozostalosci po nieprzespanych nocach. -Nie jestem pewien czy zdaje sobie sprawe z czegokolwiek. Masz prawo sie na mnie wsciekac. Nie powinienem byl ufac Clave. Tak bardzo chcialem uwierzyc, ze Inkwizytorka byla totalnym nieporozumieniem, ze dzialala bez ich zgody, ze moglem zdac sie na swoj instynkt Nocnego Lowcy... -Jace - wyszeptala. Otworzyl oczy i spojrzal na nia. Stali tak blisko siebie, ze zdala sobie sprawe, ze stykali sie ze soba na calej dlugosci ciala a ona czula bicie jego serca. Odsun sie od niego, nakazala sobie, ale nogi jej nie posluchaly. -Co takiego? - spytal bardzo miekkim glosem. -Musze sie spotkac z Simonem - wykrztusila. - Mozesz mnie do niego zaprowadzic? Puscil ja rownie szybko jak zlapal. -Nie. Nie powinno cie nawet byc w Idris. Nie mozesz tak po prostu pojsc sobie do Gardu skaczac po drodze ze szczescia. -Ale Simon pomysli ze wszyscy go opuscili. Pomysli... -Spotkalem sie z nim - przerwal jej Jace. - Chcialem go stamtad wyciagnac. Mialem zamiar wyrwac te kraty z okna golymi rekami. Ale on mi na to nie pozwolil. -Nie pozwolil? Chcial zostac w wiezieniu? -Powiedzial, ze Inkwizytor weszy wokol mojej rodziny, wokol mnie. Aldertree chce na nas zwalic wine za to co stalo sie w Nowym Jorku. Chce porwac ktoregos z nas i torturowac tak dlugo, dopoki nie wyciagnie z nas prawdy. A Clave przymknie na to oko. Na razie stara sie naklonic Simona do przyznania sie, ze spiskujemy z Valentinem. Simon powiedzial, ze jesli pomoglbym mu w ucieczce, to Aldertree od razu wiedzialby ze ja to zrobilem, a wtedy Lightwoodowie znalezliby sie w jeszcze gorszym polozeniu. -To bardzo szlachetne z jego strony i w ogole, ale w takim razie jaki ma plan? Chce tam tkwic w nieskonczonosc? Jace wzruszyl ramionami. -Jeszcze sie nad tym nie zastanawialismy. Clary westchnela z rozdraznieniem. -Faceci - mruknela. - W porzadku, posluchaj. Potrzebujesz alibi. Upewnimy sie, ze ty i Lightwoodowie jestescie w jednym miejscu tak zeby wszyscy was widzieli, a wtedy Magnus uwolni Simona z wiezienia i odesle go do Nowego Jorku. -Przykro mi to mowic, Clary, ale nie ma szans zeby Magnus to zrobil. Nie obchodzi mnie jak bardzo podoba mu sie Alec. Magnus nie wejdzie w otwarty konflikt z Clave tylko po to zeby wyswiadczyc nam przysluge. -Zrobi to - oswiadczyla Clary - w zamian za Biala Ksiege. Jace zamrugal. -Za co? Clary wyjasnila mu pokrotce cala historie ze smiercia Ragnora Fella, pojawieniem sie Magnusa w jego domu i z ksiega zaklec. Jace sluchal z uwaga dopoki nie skonczyla mowic. -Demony? Magnus powiedzial ci, ze Fell zostal zabity przez demony? Clary wrocila pamiecia do tamtej chwili. -Nie... powiedzial, ze dom cuchnal czyms demonicznym. I ze Fell zostal zamrodowany przez "slugi Valentine'a". -Niektore zaklecia pozostawiaja niewidzialna aure, ktora zalatuje demonami - wytlumaczyl Jace. - Jesli Magnus nie powiedzial nic konkretnego to dlatego, ze nie jest zadowolony z faktu ze gdzies w poblizu kreci sie jakis czarownik, ktory praktykuje czarna magie i lamie przez to Prawo. Ale w koncu nie po raz pierwszy Valentine porwal jedno z Dzieci Lilith zeby wykonywalo jego rozkazy. Pamietasz tego mlodego czarownika ktorego zabil w Nowym Jorku? -Pamietam, wykorzystal jego krew do Rytualu Konwersji - wzdrygnela sie na samo wspomnienie. - Jace, czy Valentine moze chciec tej ksiegi z tego samego powodu co ja? Zeby obudzic moja mame? -Mozliwe. Albo, tak jak mowi Magnus, Valentine pozada jej tylko ze wzgledu na moc jaka by mu dala. Tak czy inaczej, lepiej zebysmy znalezli ja przed nim. -Myslisz, ze jest jakas szansa na to ze znajdziemy ja w rezydencji Waylandow? -Wiem, ze tam jest - powiedzial ku jej zdumieniu. - Ta ksiazka kucharska, "Przepisy dla gospodyn"czy cos takiego, juz ja kiedys widzialem. W bibliotece. To byla jedyna ksiazka kucharska jaka tam stala. Clary poczula jak kreci jej sie w glowie. Ledwie mogla uwierzyc, ze to wszystko dzialo sie naprawde. -Jace... jesli zabierzesz mnie do rezydencji i zdobedziemy ksiege, to pojade do domu z Simonem. Zrob to dla mnie a przysiegam, ze juz nigdy tu nie wroce. -Magnus sie nie mylil - zaczal powoli Jace - rezydencje oblozono zwodniczym czarem. Zabiore cie tam ale to dosc daleko. Dojscie na piechote zajmie nam co najmniej piec godzin. Clary siegnela do jego pasa i wyciagnela z niego stele. Polyskiwala tym samym slabym swiatlem co szklane wieze. -Kto powiedzial ze pojdziemy tam na piechte? -Miewasz niezwyklych gosci, Daylighterze - zauwazyl Samuel. - Najpierw Jonathan Morgenstern a teraz przywodca wampirow z Nowego Jorku. Jestem pod wrazeniem. Jonathan Morgenstern? Simon z opoznieniem zdal sobie sprawe ze chodzilo o Jace'a. Siedzial na podlodze w swojej celi i obracal w palcach pusta butelke. -Wyglada na to ze jestem wazniejszy niz by sie moglo wydawac. -A Isabelle Lightwood przyniosla ci krew - dodal Samuel. - To sie nazywa dostawa. Simon podniosl glowe. -Skad wiesz ze przyniosla? Nie wspominalem o niej... -Zobaczylem ja w oknie. Wyglada zupelnie jak swoja matka - wyjasnil Samuel. - Albo, no coz, tak jak jej matka wiele lat temu. Nastapila chwila niezrecznej ciszy. -Wiesz, ze ta krew to tylko chwilowe rozwiazanie. Niedlugo Inkwizytor zacznie sie zastanawiac czy juz wystarczajaco dlugo cie tu glodzi. Gdy dowie sie, ze jestes calkiem zdrowy, znajdzie inny sposob zeby cie zabic. Simon zapatrzyl sie w sufit. Wyrysowane w kamieniu runy falowaly jak piasek na plazy. -Czyli wyglada na to, ze po prostu musze zaufac Jace'owi ze mnie stad wyciagnie - stwierdzil. Gdy Samuel nie odpowiedzial, dodal: - Poprosze go zeby ciebie tez uwolnil. Nie zostawie cie tutaj. Samuel wydal z siebie dzwiek, ktory niezupelnie przypominal smiech. -Nie sadze, zeby Jace Morgenstern chcial uwolnic akurat mnie - powiedzial. - Poza tym glod to w tej chwili najmniejszy z twoich problemow, Daylighterze. Niedlugo Valentine zaatakuje miasto a wtedy wszyscy zginiemy. Simon zamrugal ze zdumienia. -Skad u ciebie taka pewnosc? -Dobrze znalem Valentine'a od tej strony. Znalem jego plany. Jego cele. Zamierza zniszczyc straze Alicante i uderzyc w Clave od srodka. -Sadzilem, ze zaden demon nie moze sie przedostac przez straze. Myslalem, ze sa dla nich niedostepne. -To prawda. Zeby pokonac straze trzeba miec w sobie krew demonow i moza to zrobic tylko wewnatrz Alicante. Ale poniewaz zaden demon nie moze przez nie przeniknac to wyglada to na zupelny paradoks, albo przynajmniej powinno tak wygladac. Valentine twierdzil, ze znalazl sposob zeby to obejsc, sposob na to zeby wlamac sie do srodka. I ja mu wierze. Znajdzie sposob zeby sforsowac straze, wejdzie do miasta ze swoja armia demonow i zabije nas wszystkich. Pewnosc w jego glosie zmrozila Simona. -Rezygnacja w twoim glosie mnie dobija. Nie powinienes w takim razie czegos zrobic? Na przyklad ostrzec Clave? -Ostrzegalem ich gdy mnie przesluchiwali. W kolko powtarzalem, ze Valentine chce zniszczyc straze miasta, ale zlekcewazyli to. Uwazaja, ze wieze sa niezniszczalne skoro stoja juz od tysiecy lat. Tak samo mysleli Rzymianie zanim nie zaatakowala ich garstka barbarzyncow. Wszystko sie kiedys konczy - zasmial sie zgrzytliwie. - Uznaj to za wyscig zeby zobaczyc kto zabije cie pierwszy, Daylighterze - Valentine, reszta Podziemnych albo Clave. Gdzies pomiedzy tu i tam dlonie Clary i Jace'a rozdzielily sie. Kiedy huragan wyplul ja na zewnatrz i upadla na podloge, okazalo sie ze jest sama. Usiadla powoli i rozejrzala sie dookola. Siedziala na srodku perskiego dywanika lezacego na posadzce w przestronnym pokoju o kamiennych scianach. Tu i owdzie staly meble spowite w biale przescieradla przez co wygladaly jak niezgrabne duchy. W oknie wisialy pokryte warstwa kurzu aksamitne kotary. Jego drobinki tanczyly w swietle ksiezyca. -Clary? - Jace wynurzyl sie zza czegos co moglo uchodzic za wielki fortepian. - Jestes cala? -Tak - podniosla sie, krzywiac sie lekko. Bolal ja lokiec. - Ale nie bede gdy Amatis zabije mnie za to co zrobilam z jej talerzami i za to ze otworzylam Portal w jej kuchni. Podal jej reke i pomogl wstac. -Mimo wszystko jestem pod wrazeniem. -Dzieki - rozejrzala sie wokol. - Wiec to tutaj sie wychowales? Wyglada jak domek z bajki. -Myslalem raczej o horrorze - poprawil ja Jace. - Dobry Boze, minely lata odkad bylem tu po raz ostatni. Wtedy to miejsce nie wygladalo na takie... -Zimne? - Clary zadrzala odrobine. Zapiela plaszcz, ale chlod bijacy z wnetrza rezydencji kryl w sobie cos wiecej - jak gdyby nigdy nie rozbrzmiewal tu smiech, nie bylo ciepla ani swiatla. -Nie. Ten dom zawsze byl zimny. Mialem na mysli, ze nigdy nie byl taki zakurzony - wyjal z kieszeni magiczny kamien. Swiatlo buchnelo spomiedzy jego palcow. Jego blask oswietlil od dolu jego twarz, podkreslajac krzywizny jego policzkow i skroni. - To sala lekcyjna a nam potrzebna jest biblioteka. Chodz za mna. Poprowadzil ja przez galerie obwieszona lustrami. Patrzac w swoje odbicie Clary zdala sobie sprawe z tego jak bardzo byla rozczochrana: jej plaszcz pokrywaly smugi brudu a wlosy miala zmierzwione od wiatru. Probowala je dyskretnie przygladzic i napotkala w nastepnym lustrze jego usmiech. Z jakichs niezrozumialych dla niej powodow jego wlosy wygladaly perfekcyjnie. Korytarz byl obsadzony drzwiami. Niektore z nich byly otwarte. Clary mogla dostrzec przez nie wnetrza pokojow, wygladajace na rownie nieuzywane i zakurzone co sala lekcyjna. Valentine powiedzial, ze Michael Wayland nie mial zadych krewnych wiec chyba nikt nie odziedziczyl tego domu po jego "smierci". Sadzila ze Valentine zajal sie jakos tym miejscem ale to nie byla prawda. Ze wszystkiego tchnal smutek i swiadomosc, ze pomieszczenia od dawna byly uzywane. W Renwick Valentine nazwal to miejsce "domem", pokazal je Jace'owi w lustrze w Portalu - wspomnienie zielonych pol i jasnego kamienia - ale Clary zdawala sobie sprawe z tego, ze to rowniez bylo klamstwo. To, ze Valentine od dawna tu nie mieszkal, od razu rzucalo sie w oczy. Moze po prostu opuscil to miejsce zeby niszczalo albo wracal czasami i przechadzal sie mrocznych korytarzach jak duch. Dotarli do drzwi na koncu galerii. Jace otworzyl je ramieniem, przepuszczajac Clary pierwsza. Wyobrazala sobie, ze biblioteka bedzie podobna do tej w Instytucie i czesciowo miala racje: pomieszczenie wypelnialy takie same rzedy ksiazek i drabinki na kolkach umozliwiajace dosiegniecie do najwyzszych polek. Sufit byl plaski i belkowany i nie mial stozkowatego ksztaltu tak jak ten w Instytucie. W pomieszczeniu nie bylo tez stolu. W oknach zrobionych z ulozonych naprzemiennie kawalkow barwionego na zielono i niebiesko szkla wisialy aksamitne zielone zaslony. W swietle ksiezyca lsnily jak kolorowy szron. Za wyjatkiem okien, wszystko w srodku bylo czarne. -To jest biblioteka? - szepnela, chociaz nie byla pewna po co to robi. Martwota tego wielkiego pustego domu napawala ja dziwnym, przejmujacym uczuciem. Jace zapatrzyl sie na cos, jego oczy pociemnialy od wspomnien. -Przesiadywalem w tym oknie i czytalem co to co ojciec przydzielil mi na dany dzien. Rozne jezyki na rozne dni tygodnia - francuski w soboty, angielski w niedziele... nie pamietam, w jaki kazal mi czytac lacine... czy to byl poniedzialek czy wtorek... W umysle Clary pojawil sie nagle obraz Jace' jako malego chlopca z ksiazka na kolanach, ktory siedzial w oknie i patrzyl... na co? Na ogrody? Na krajobraz? Na wysoki mur z kolcow, taki sam jaki otaczal zamek Spiacej Krolewny? Widziala jak czytal. Swiatlo wpadajace przez kolorowe okno rzucalo zielone i niebieskie prostokaty na jego jasne wlosy i drobna twarz, zbyt powazna jak na dziesieciotelniego chlopca. -Nie pamietam - powtorzyl, wpatrujac sie w ciemnosc. Dotknela jego ramienia. -To nie ma znaczenia, Jace. -Chyba nie - wzdrygnal sie jakby budzil sie ze snu, i ruszyl przez pokoj przyswiecajac sobie magicznym swiatlem. Przykleknal zeby przeszukac jeden z rzedow ksiazek i wyprostowal sie trzymajac w reku pojednyczy egzemplarz "Prostych przepisow dla dospodyn domowych". Clary przebiegla przez pokoj i wyrwala mu ja z rak. Ksiazka miala prosta, niebieska oprawe i byla zakurzona tak jak wszystko inne. Gdy ja otworzyla, kurz uniosl sie w powietrze jak roj ciem. Na jej srodku wycieto wielki kwadratowy otwor. Jak klejnot w oprawie, w srodku osadzono mniejsza ksiazke rozmiaru notatnika oprawiona w biala skore. Lacinski tytul wydrukowano zlotymi literami. Clary rozpoznala slowa "bialy" i "ksiega", ale kiedy wyjela ja i otworzyla, ku swojemu zakoczeniu odkryla, ze strony zapisane cienkim, pajeczym pismem byly w jezyku, ktorego nie rozumiala. -Greka - stwierdzil Jace, patrzac jej przez ramie. - Starozytny dialekt. -Potrafilbys to przeczytac? -Z trudem - przyznal. - Minely lata odkad to robilem. Ale sadze ze Magnus bedzie umial. Zamknal ksiege i wsunal ja do kieszeni jej zielonego plaszcza. Potem odwrocil sie w strone polek i pogladzil palcami rzedy ksiazek. -Chcialbys zabrac jakas ze soba? - spytala lagodnie. - Jesli tak... Jace wybuchnal smiechem i opuscil reke. -Moglem czytac tylko to co nakazal mi ojciec - powiedzial. - Na niektorych polkach staly ksiazki, ktorych nie moglem nawet dotknac - wskazal na oprawione w brazowa skore ksiazki powyzej. Przeczytalem kiedys jedna z nich gdy mialem jakies szesc lat tylko po to, zeby przekonac sie o co tyle zamieszania. Okazalo sie ze to byl dziennik mojego ojca. Pisal w nim o mnie. Notatki "o moim synu, Jonathanie Christopherze". Wychlostal mnie pasem gdy sie o tym dowiedzial. Wlasciwie to wtedy po raz pierwszy dowiedzialem sie, ze mam drugie imie. Fala niespodziewanej nienawisci przetoczyla sie przez cialo Clary. -No coz, Valentine'a tu nie ma. -Clary... - zaczal Jace ostrzegawczym glosem, ale ona juz siegnela do gory, wyszarpnela jedna z ksiag z zakazanej polki i walnela nia o podloge. Stuknela glucho. -Clary! -Och, daj spokoj - zrzucila z polki kolejna ksiazke a potem nastepna. W powietrze wzbijaly sie kleby kurzu. - Teraz twoja kolej. Jace przygladal sie jej przez chwile. Jego usta wykrzywily sie w polusmiechu. Wyciagnal reke i zgarnal ramieniem reszte ksiazek. Spadly na podloge z glosnym hukiem. Rozesmial sie, ale w chwile potem jego smiech raptownie zamarl. Uniosl glowe tak jak kot unosi uszy zeby uslyszec jakis odlegly dzwiek. -Slyszalas? Slyszalam co?, chciala zapytac Clary ale ugryzla sie w jezyk. Rozlegl sie jakis dzwiek, cos jak warkot maszyny budzacej sie do zycia, i z kazda chwila przybieral na sile. Zdawal sie dochodzic z wnetrza murow. Clary cofnela sie mimowolnie, gdy kamienie naprzeciwko zaczely sie przesuwac ze zgrzytem. Ich oczom ukazalo sie wyrabane w scianie przejscie. Za nim rozciagaly sie prowadzace w ciemnosc schody. 9. Przekleta krew -Nie przypominam sobie zeby tu w ogole byla piwnica - powiedzial Jace, wpatrujac sie w dziure w scianie. Uniosl kamien a jego swiatlo zatanczylo na scianach prowadzacego na dol tunelu. Byly zrobione z czarnego i gladkiego kamienia, ktorego Clary nie znala. Schody polyskiwaly jakby ktos polal je woda. Z przejscia naplynal dziwny zapach: wilgotny i zatechly, z metalicznym posmakiem, ktory podraznil jej zmysly. -Jak myslisz, co moze byc tam na dole? -Nie mam pojecia - Jace ruszyl w strone schodow. Postawil stope na pierwszym schodku testujac go, a potem wzruszyl ramionami jak gdyby podjal jakas decyzje. Zaczal ostroznie schodzic na dol. W polowie drogi odwrocil sie i spojrzal na Clary. - Nie idziesz? Mozesz tu na mnie zaczekac jesli chcesz. Spojrzala na pusta biblioteke, zadrzala i pospieszyla za nim. Spiralne schody skrecaly w dol, z kazdym zakretem robiac sie coraz wezsze i wezsze, jak gdyby weszli do ogromnej muszli. Dziwna won nasilila sie gdy doszli do konca a schody rozszerzyly sie na wielki, kwadratowy pokoj ze scianami poznaczonymi wilgotnymi naciekami - i innymi, ciemniejszymi. Podloge pokrywaly pospiesznie nagryzmolone znaki: platanina pentagramow i run z porozrzucanymi tu i owdzie bialymi kamieniami. Jace zrobil krok do przodu a pod jego stopa cos peklo z trzaskiem. Obydwoje spojrzeli w tym samym kierunku. -Kosci - wyszeptala Clary. Nie biale kamienie, tylko kosci wszelkich rozmiarow i ksztaltow rozrzucone na posadzce. -Co on tutaj w ogole robil? Kamien w dloni Jace'a rozblysl swiatlem, zalewajac niesamowitym blaskiem calym pokoj. -Eksperymenty - powiedzial suchym, spietym glosem. - Krolowa Jasnego Dworu powiedziala... -Czyje to kosci? - spytala Clary podniesionym glosem. - Zwierzece? -Nie - odparl Jace, kopiac butem sterte kosci. - Przynajmniej nie wszystkie. Clary poczula sciskanie w piersi. -Mysle, ze powinnismy zawrocic. Jednak zamiast tego Jace uniosl kamien w gore. Buchnelo z niego jaskrawe swiatlo, barwiace powietrze razaca biela. Odlegle katy pokoju byly teraz widoczne z cala ostroscia. Trzy z nich byly puste. Czwarty zaslaniala plachta materialu, za ktora bylo widac jakis zgarbiony ksztalt. -Jace - szepnela. - Co to jest? Nie odpowiedzial. W jego dloni pojawil sie nagle seraficki noz; Clary nie wiedziala kiedy go wyciagnal, ale lsnil w magicznym swietle jak sopel lodu. -Jace, nie - powiedziala, ale bylo juz za pozno. Podszedl do zaslony i szarpnal ja koncem noza, potem chwycil i odrzucil na bok. Opadla na posadzke w klebach kurzu. Jace zatoczyl sie do tylu a kamien wypadl z jego reki. W pojedynczym blysku swiatla Clary dostrzegla jego twarz - przypominala biala maske sciagnieta przerazeniem. Clary pochwycila kamien zanim spadl na podloge i zgasl, i uniosla go wysoko do gory, z desperacja pragnac zobaczyc co tez tak strasznie zszokowalo Jace'a. Z poczatku jedyne co zobaczyla to ludzki ksztalt - czlowieka owinietego w biale, brudne lachmany, skulonego na podlodze. Jego kostki i nadgarstki byly skute kajdanami przymocowanymi do kamiennej podlogi za pomoca grubych obreczy. Czy on jeszcze zyje?, pomyslala z przerazeniem, czujac rosnaca w gardle gule. Kamien w jej dloni zadrzal rzucajac chybotliwe plamy swiatla na wieznia. Zobaczyla straszliwie wychudzone rece i nogi, pokryte bliznami po niezliczonych torturach. Naga czaszka obrocila sie w jej strone. Tam gdzie powinny byc oczy, zialy czarne puste dziury. Rozlegl sie suchy szelest. To, co na poczatku wziela za plachte materialu, okazalo sie byc skrzydlami, bialymi skrzydlami wyrastajacymi z plecow jak dwa snieznobiale luki. To byla jedyna czysta rzecz w tym brudnym pomieszczeniu. Wciagnela ze swistem powietrze. -Jace. Czy widzisz... -Widze - odezwal sie lamiacym sie jak szklo glosem stojacy za nia Jace. -Powiedziales, ze anioly nie istnieja... ze nikt nigdy zadnego nie widzial... Jace mamrotal pod nosem cos co brzmialo jak litania przepelnionych strachem przeklenstw. Zrobil krok w strone stworzenia na podlodze i cofnal sie, jakby odbil sie od niewidzialnego muru. Patrzac w dol, Clary zauwazyla ze aniol lezal wewnatrz pentagramu zrobionego z polaczonych run wyrytych gleboko w kamieniu, ktore polyskiwaly slabym fosforyzujacym swiatlem. -Runy... - wyszeptala. - Nie przejdziemy dalej... -Musi byc jakis sposob... - powiedzial Jace lamiacym sie glosem. - Musimy cos zrobic. Aniol uniosl glowe. Ogarnieta straszliwa zaloscia Clary zobaczyla, ze mial krecone, zlote wlosy tak jak Jace, ktore polyskiwaly slabo w magicznym swietle. Ich kosmyki przywarly do wglebien w jego czaszce. Twarz aniola przecinaly blizny - wygladala jak piekny obraz brutalnie zniszczony przez wandali. Gdy tak na niego patrzyla, aniol otworzyl usta a z jego gardla wyrwal sie przenikliwy dzwiek - pojedynczy wysoki zaspiew bez slow - zlocisty i tak slodki, ze sluchanie go niemal sprawialo bol... Przed oczami Clary rozblysla powodz obrazow. Ciagle trzymala w dloni kamien ale jego swiatlo zgaslo. Ona sama byla w calkiem innym miejscu, gdzie obrazy z przeszlosci przeplywaly przed nia jak we snie na jawie - oderwane fragmenty, kolory, dzwieki. Stala w pustej piwnicy na wino. Na kamiennej podlodze narysowano pojedyncza wielka rune. Obok niej stal mezczyzna; w jednej rece trzymal otwarta ksiege a w drugiej plonaca pochodnie. Gdy podniosl glowe zobaczyla ze to Valentine - byl duzo mlodszy, jego przystojna twarz byla bez zmarszczek, a spojrzenie ciemnych oczu przenikliwe i czyste. Skandowal zaklecia a z runy buchnal ogien. Gdy plomienie przygasly, w popiolach ukazala sie skulona postac: aniol z rozwinietymi zakrwawionymi skrzydlami, wygladajacy jak ptak zestrzelony z nieba. Scena ulegla zmianie. Valentine stal przy oknie majac u swojego boku mloda kobiete o lsniacych rudych wlosach. Gdy wyciagal rece zeby ja objac, na jego palcu blysnal znajomy srebrny pierscien. Z ukluciem bolu Clary rozpoznala w kobiecie swoja matke - tyle ze tutaj wygladala na mlodsza a rysy jej twarzy byly lagodne i kruche. Miala na sobie biala nocna koszule i byla w zaawansowanej ciazy. -Porozumienia - powiedzial gniewnie Valentine - byly nie tylko najgorszym z dotychczasowych pomyslow Clave, ale w ogole najgorsza rzecza jaka mogla przytrafic sie Nefilim. To, ze musimy byc zobowiazani wobec nich, przykuci do tych kreatur... -Valentine - powiedziala Jocelyn usmiechajac sie do niego - dosc juz tej polityki, prosze. Uniosla ramiona i splotla dlonie na jego szyi. Jej twarz byla pelna milosci tak samo jak jego, ale Clary dostrzegla w niej jeszcze cos, co przyprawilo ja o dreszcz... W nastepnej wizji Valentine kleczal na srodku polany otoczonej drzewami. Nad nia unosil sie jasny ksiezyc oswietlajacy pospiesznie narysowany w ziemi pentagram. Galezie drzew tworzyly nad polana gesta siec. W miejscach gdzie siegaly krawedzi pentagramu, ich liscie kurczyly i czernialy. Na srodku piecioramiennej gwiazdy siedziala kobieta z dlugimi, lsniacymi wlosami. Miala mile dla oka ksztalty, twarz skryta w cieniu i odsloniete ramiona. Lewa reke trzymala wyciagnieta przed siebie a gdy rozpostarla dlon, Clary zobaczyla ze przecina ja podluzna, gleboka rana z ktorej powoli saczyla sie krew. Jej krople splywaly do srebrnego kielicha stojacego na krawedzi pentagramu. W swietle ksiezyca wygladala na calkiem czarna i byc moze wlasnie taka byla. -Dziecko majace w sobie te krew - powiedziala slodkim glosem - bedzie przewyzszac sila wszystkie Wielkie Demony z otchlani pomiedzy swiatami. Bedzie potezniejsze niz Asmodeusz, silniejsze od burzowych shedim. Jesli otrzyma odpowiednie szkolenie, nie bedzie na swiecie rzeczy, ktorej nie mogloby dokonac. Mimo to ostrzegam cie - dodala - ta krew zabije w nim czlowieczenstwo, tak jak trucizna zabija zycie. -Dziekuje ci, Pani na Edom - powiedzial Valentine siegajac po kielich. Gdy to zrobil, kobieta uniosla twarz, a Clary spostrzegla ze wcale nie byla piekna - zamiast oczu miala ciemne dziury z ktorych wychodzily poskrecane czarne macki, jak czulki badajace powietrze. Clary zdusila w sobie krzyk... Nagle tamta noc i las zniknely. Clary zobaczyla Jocelyn stojaco naprzeciwko kogos, kogo nie mogla dojrzec. Nie byla juz w ciazy a jej jasne rozwichrzone wlosy zwisaly bezladnie wokol sciagnietej rozpacza twarzy. -Ragnor, nie moge z nim zostac - powiedziala. - Ani dnia dluzej. Przeczytalam ta ksiazke. Wiesz co zrobil Jonathanowi? Nie spodziewalam sie, ze Valentine bedzie zdolny do czegos takiego - jej ramiona sie trzesly. - Wykorzystal krew demonow... Jonathan nie jest juz dzieckiem. Nie jest nawet czlowiekiem: jest potworem... Jocelyn zniknela. Clary znow zobaczyla Valentine'a jak krazyl niespokojnie wokol kregu runow z serafickim nozem polyskujacym w dloni. -Dlaczego nic nie mowisz? - wymruczal. - Dlaczego nie dasz mi tego czego pragne? - dzgnal nozem a aniol skulil sie gdy z jego rany pociekl zloty plyn wygladajacy jak rozlane sloneczne swiatlo. - Skoro nie chcesz mi dac odpowiedzi - wysyczal Valentine - to przynajmniej dasz mi swoja krew. Mnie jest ona bardziej potrzebna niz tobie. Znow znalezli sie w bibliotece Waylandow. Slonce swiecilo przez kolorowe szyby, zalewajac pokoj zielono-niebieskim swiatlem. Z drugiej pokoju dochodzily odglosy smiechow i rozmow. Trwalo przyjecie. Jocelyn kleczala przy polce z ksiazkami, rozgladajac sie na boki. Wyjela z kieszeni gruba ksiege i wsunela na polke... I zniknela. Oczom Clary ukazala sie piwnica, ta sama, w ktorej stala teraz. Ten sam pentagram przecinal podloge a na srodku gwiazdy lezal aniol. Nad nim stal Valentine z plonacym serafickim nozem. Wygladal teraz na duzo starszego. -Ithuriel - powiedzial. - Jestesmy teraz jak dwaj starzy przyjaciele, nieprawdaz? Moglem cie pogrzebac zywcem w tych ruinach ale zamiast tego sprowadzilem cie tutaj. Przez te wszystkie lata trzymalem cie blisko siebie majac nadzieje, ze ktoregos dnia powiesz mi to co chce - musze - wiedziec. Podszedl blizej, trzymajac ostrze na wyciagniecie reki. Jego blask rozswietlal runiczna bariere. - Kiedy cie wezwalem, marzylem, ze powiesz mi dlaczego. Dlaczego Razjel nas stworzyl, swoja rase Nocnych Lowcow, a mimo to nie dal nam takich mocy jakie posiadaja Podziemni - szybkosci wilkow, niesmiertelnosci basniowego ludku, magicznych zdolnosci czarownikow, a nawet sily wampirow. Nie zostawil nam niczego poza tymi liniami na skorze. Z jakiej racji ich sily maja przewyzszac nasze? Dlaczego nie mozemy ich z nimi dzielic? Czy to jest sprawiedliwe? We wnetrzu wiezacej go gwiazdy aniol przypominal milczaca rzezbe z marmuru, siedzaca w bezruchu ze zwinietymi skrzydlami. Jego czy nie wyrazaly nic poza straszliwym smutkiem. Valentine zacisnal usta. -Jak chcesz. Milcz dalej - Valentine podniosl ostrze. - Mam juz Kielich, Ithurielu, a wkrotce bede mial i Miecz. Ale bez Lustra nie moge rozpoczac wezwania. Potrzebuje go. Powiedz mi gdzie ono jest. Powiedz gdzie jest, Inturielu, a pozwole ci umrzec. Scena rozpadla sie na kawalki. W miare jak wizja bladla, Clary zobaczyla obrazy ktore znala ze swoich koszmarow - pare aniolow z bialymi i czarnymi skrzydlami, tafle wody, zloto i krew - i odwracajacego sie od niej Jace'a, wiecznie odwracajacego sie do niej plecami Jace'a. Clary wyciagnela reke w jego strone i po raz pierwszy glos aniola rozbrzmial w jej glowie slowami, ktore wreszcie mogla zrozumiec. To nie pierwsze takie sny ktore ci pokazalem. Pod jej powiekami, wybuchajac jak fejerwerk, ukazala sie runa, ale nie taka ktorej nigdy wczesniej nie widziala. Byla rownie prosta i nieskomplikowana co pojedynczy wezel. Zniknela w mgnieniu oka i wtedy ustal tez spiew aniola. Clary wrocila do swojego ciala zataczajac sie na nogach w brudnym pomieszczeniu. Aniol milczal jak nagrobna figura, lezac w bezruchu ze zlozonymi skrzydlami. -Ithuriel - z jej piersi wyrwal sie szloch. Z bolem w sercu wyciagnela dlonie w strone aniola wiedzac, ze i tak nie moze przejsc przez bariere z run. Tkwil tu przez lata, milczacy i samotny, przykuty lancuchami i glodzony, ale nie mogl umrzec... Jace stal tuz obok niej. Po jego sciagnietej twarzy poznala, ze widzial to samo co ona. Spojrzal na noz w jednej rece a potem na aniola. Jego niewidoma twarz byla zwrocona ku nim w wyrazie niemego blagania. Jace zrobil krok naprzod a potem nastepny. Oczy mial utkwione w sylwetce aniola. Clary pomyslala, ze to wygladalo tak jakby odbywala sie miedzy rozmowa bez slow, ktorej ona nie mogla uslyszec. Oczy Jace'a lsnily odbitym swiatlem jak dwa zlote dyski. -Ithuriel - wyszeptal. Noz w jego dloni plonal jak pochodnia a jego blask oslepial. Aniol uniosl twarz tak jakby jego niewidome oczy potrafily go zobaczyc. Wyciagnal dlonie. Lancuchy oplatajace jego nadgarstki zdzwieczaly upiornie. Jace obrocil sie w strone Clary. -Clary - powiedzial. - Runy. Runy. Gapila sie na niego przez chwile zdezorientowana, az wreszcie dojrzala ponaglenie w jego oczach. Podala mu magiczny kamien, wyjela jego stele ze swojej kieszeni i uklekla obok wyrysowanych na podlodze run. Wygladaly na wyzlobione czyms ostrym. Zerknela na Jace'a. Wyraz jego twarzy zszokowal ja - jego oczy plonely, byly pelne wiary w nia i w jej zdolnosci. Koncem steli narysowala na podlodze kilka linii, zmieniajac wiezaca rune na wyzwalajaca, wiezienie na wolnosc. Zaplonely ogniem zupelnie jakby przeciagnela zapalka po siarce. Gdy skonczyla, wstala z podlogi. Przed nia polyskiwaly runy. Nagle Jace stanal tuz obok niej. Magiczny kamien zgasl. Jedynym zrodlem swiatla byl seraficki noz z imieniem aniola w jego dloni. Wyciagnal go przed siebie i tym razem nie napotkal na zadna przeszkode, tak jakby nigdy jej tam nie bylo. Aniol uniosl dlon i wzial od niego noz. Zamknal niewidome oczy a Clary przez chwile wydawalo sie, ze sie usmiecha. Obrocil ostrze w dloniach tak, ze jego koncowka byla teraz skierowana prosto w jego piers. Clary wciagnela powietrze i zrobila krok do przodu, ale Jace przytrzymal ja za ramie w zelaznym uscisku i popchnal do tylu w chwili, gdy aniol wbil sobie noz w piers. Glowa aniola opadla na bok a bezwladne dlonie puscily rekojesc, ktora wystawala z jego klatki piersiowej w miejscu w ktorym powinno byc serce. Jesli anioly je w ogole mialy, czego Clary nie wiedziala. Z rany buchnely plomienie. Cialo aniola rozblyslo bialym ogniem. Lancuchy na jego nadgarstkach rozjarzyly sie szkarlatem, jak zelazo zbyt dlugo pozostawione w ogniu. Clary przyszly na mysl sredniowieczne obrazy swietych plonacych w boskiej ekstazie. Biale skrzydla aniola rozwinely sie szeroko zanim i ich nie pochlonal ogien. Clary nie mogla dluzej na to patrzec. Odwrocila sie i ukryla twarz na ramieniu Jace'a. Objal ja i zamknal w mocnym uscisku. -Juz dobrze - wyszeptal w jej wlosy. - Juz dobrze... Powietrze wypelnil gryzacy dym a podloga pod jej stopami zdawala sie kolysac. Gdy Jace sie potknal, Clary zdala sobie sprawe z tego ze to nie byl szok: ziemia naprawde sie ruszala. Odsunela sie od Jace'a i zachwiala. Kamienie pod ich stopami zaczely sie rozpadac a z sufitu zaczal odpadac tynk. Aniol zmienil sie w slup dymu, runy wokol niego oslepialy jaskrawym swiatlem. Clary spojrzala na nie chcac dokladnie zapamietac ich znaczenie, i wbila przerazony wzrok w Jace'a. -Rezydencja byla polaczona z Ithurielem. Jesli aniol umrze, to rezydencja... Nie skonczyla. Jace zlapal ja za reke i biegl juz w strone schodow, ciagnac ja za soba. Schody wyginaly sie i falowaly; Clary upadla, bolesnie tluczac sobie kolano o stopien, ale uscisk Jace'a wcale nie zelzal. Przyspieszyl, ignorujac jej bolace kolano i pluca pelne dlawiacego pylu. Dotarli do szczytu schodow i wpadli do biblioteki. Clary uslyszala jak za ich plecami rozlegl sie huk gdy zapadla sie reszta schodow. Tutaj wcale nie bylo lepiej: pokoj dygotal a z polek spadaly ksiazki. Rzezba lezala tam gdzie sie przewrocila, na stosie wyszczerbionych odlamkow. Jace puscil reke Clary, zlapal krzeslo, i zanim spytala go co zamierza z nim zrobic, rzucil nim w okno z ciemnego szkla, ktore roztrzaskalo sie w drobny mak. Odwrocil sie i wyciagnal reke w jej strone. Za nim, przez poszarpana okienna framuge, zobaczyla skapany w ksiezycowym swietle pas trawy i szczyty drzew w oddali. Do ziemi bylo dosc daleko. Nie potrafie skakac z takiej odleglosci, pomyslala, i juz miala pokrecic glowa ze tego nie zrobi, gdy zobaczyla jego rozszerzone oczy i cisnace sie na usta ostrzezenie. Od gornej polki oderwal sie ciezki kawal marmuru i spadl w jej strone. Clary odskoczyla na bok a on rozbil sie zaledwie kilka cali od miejsca w ktorym stala, pozostawiajac w podlodze spore wglebienie. W sekunde pozniej Jace otoczyl ja ramionami i podniosl z podlogi. Byla zbyt oszolomiona zeby z nim walczyc. Przeniosl ja przez strzaskane okno i bezceremonialnie zrzucil na dol. Clary uderzyla w trawiaste zbocze tuz ponizej okna i nabierajac predkosci potoczyla sie po stromym urwisku. Wyladowala u podnoza z taka sila, ze wycisnelo jej powietrze z pluc. Usiadla wytrzasajac trawe z wlosow. Chwile pozniej obok niej wyladowal Jace. W przeciwienstwie do niej nie upadl, tylko przysiadl na pietach, i wpatrywal sie w rezydencje. Clary spojrzala w tym samym kierunku, a wtedy Jace chwycil ja w pol i popchnal w przelecz miedzy dwoma wzgorzami. Pozniej w miejscu w ktorym ja zlapal odkryla ciemne since, ale teraz tylko westchnela zaskoczona gdy popchnal ja na ziemie i przykryl swoim cialem jak tarcza. Rozlegl sie potworny huk, jakby ziemia rozpadala sie na kawalki lub wybuchl wulkan. W powietrze wytrzelil oblok bialego pylu. Wszedzie wokol siebie Clary slyszala stukot. Przez jedna szalona chwile myslala, ze zaczelo padac, dopoki nie zdala sobie sprawy z tego, ze to byly odlamki gruzu i szkla: szczatki zrujnowanej rezydencji fruwajace w powietrzu jak smiercionosny grad. Jace przycisnal ja mocniej do ziemi, jego cialo lezalo plasko na jej ciele, a bicie jego serca brzmialo w jej uszach prawie tak samo jak odglos zapadajacej sie rezydencji. Huk po zawaleniu sie domu cichl powoli, tak jak rozwiewajacy sie w powietrzu dym. Zastapil go glosny swiergot przerazonych ptakow. Clary dostrzegla je ponad ramieniem Jace'a, jak krazyly po ciemnym niebie. -Jace - powiedziala miekko. - Chyba zgubilam gdzies twoja stele. Podparl sie na lokciach i spojrzal na nia z gory. Nawet w ciemnosci mogla zobaczyc swoje odbicie w jego oczach. Twarz przecinaly mu smugi brudu i sadzy a kolnierzyk koszuli rozdarl sie. -Nic nie szkodzi, pod warunkiem, ze jestes cala. -Nic mi nie jest - bez zastanowienia wyciagnela reke i przeczesala palcami jego wlosy. Poczula jak jego cialo napielo sie a oczy pociemnialy. - Miales trawe we wlosach - powiedziala. Zaschlo jej w ustach. W zylach buzowala adrenalina. Wszystko to co sie stalo - smierc aniola, zniszczona rezydencja - wydawalo sie mniej prawdziwe niz to co zobaczyla w jego oczach. -Nie powinnas mnie dotykac. Jej reka zamarla na jego policzku. -Dlaczego nie? -Dobrze wiesz - powiedzial i odsunal sie od niej. Przekrecil sie na plecy. - Widzialas to samo co ja. Przeszlosc, aniola. Naszych rodzicow. Po raz pierwszy tak ich nazwal. Nasi rodzice. Odwrocila sie do niego chcac go dotknac ale nie byla pewna czy powinna to robic. Jace wpatrywal sie w niebo. -Ja to widzialem. Wiesz, czym jestem - wypowiedzial te slowa udreczonym szeptem. - Jestem w polowie demonem, Clary. W polowie demonem. Rozumiesz? - zwrocil w jej strone swidrujacy wzrok. - Widzialas co chcial zrobic Valentine. Wyprobowywal krew demonow - wyprobowywal ja na mnie zanim sie jeszcze urodzilem. Jestem w polowie potworem. To te polowe tak bardzo chcialem w sobie zdusic, zniszczyc... Clary odepchnela od siebie glos Valentine'a mowiacy: Zostawila mnie bo zmienilem jej pierwsze dziecko w potwora. -Przeciez czarownicy tez sa w polowie demonami. Tak jak Magnus. To nie czyni ich zlymi... -Ale nie Wielkie Demony. Slyszalas co powiedziala tamta kobieta. Ta krew zabije w nim czlowieczenstwo, tak jak trucizna zabija zycie. -To nieprawda. To nie moze byc prawda. To nie ma sensu... -Ale ma - w jego glosie pobrzmiewala wsciekla desperacja. Na jego szyi dostrzegla blysk srebrnego lancuszka. - To wyjasnia wszystko. -Masz na mysli to dlaczego jestes takim wspanialym Nocnym Lowca? Dlaczego jestes taki lojalny, nieustraszony i uczciwy, skoro demony takie nie sa? -To wyjasnia - powiedzial spokojnie - dlaczego czuje do ciebie to co czuje. -Co masz na mysli? Milczal przez dluga chwile, przypatrujac sie jej przez waska przestrzen jaka ich dzielila. Czula na sobie jego dotyk tak jakby ciagle na niej lezal, mimo ze wcale jej nie dotykal. -Jestes moja siostra - powiedzial w koncu. - Moja siostra, moja krwia, moja rodzina. Powinienem cie chronic - zasmial sie bezglosnie bez cienia wesolosci - chronic przed facetami, ktorzy chca z toba robic dokladnie to samo co ja. Clary stracila dech. -Powiedziales, ze chcesz byc tylko moim bratem. -Klamalem - powiedzial. - Demony klamia, Clary. Sa takie rany ktore mozesz odniesc jako Nocny Lowca - smiertelne rany zadane przez demony. Nie wiesz co jest z toba nie tak ale w srodku powoli wykrwawiasz sie na smierc. Tak sie wlasnie czuje bedac twoim bratem. -Ale Aline... -Musialem sprobowac. I sprobowalem - jego glos byl pozbawiony zycia. - Bog jeden wie, ze nie pragne nikogo procz ciebie. Nawet nie chce chciec pragnac kogos innego - wyciagnal reke i delikatnie zmierzwil jej wlosy, muskajac palcami jej policzek. - Teraz juz wiem dlaczego. Glos Clary przeszedl w szept. -Ja tez nie chce nikogo oprocz ciebie. Nagrodzilo ja glosne westchniecie. Jace powoli podniosl sie na lokciach. Patrzyl teraz na nia z gory ze zmienionym wyrazem twarzy - pierwszy raz widziala taki plomien w jego oczach. Powiodl palcem po jej policzku i ustach. -Powinnas kazac mi przestac. Nie odpowiedziala. Nie chciala zeby przestal. Byla juz zmeczona wiecznym mowieniem "nie" i zabranianiem swojemu sercu czucia tego, czego chciala czuc. Bez wzgledu na wszystko. Jace pochylil sie dotykajac lekko ustami jej policzka. Mimo ze dotyk byl delikatny jak musniecie piorkiem, sprawil ze zadrzala na calym ciele. -Jesli chcesz zebym przestal, powiedz to teraz - wyszeptal. Kiedy milczala, musnal wargami jej skron. - Albo teraz. Powiodl ustami wzdloz lini jej podbrodka. - Albo teraz. Jego usta zwisly nad jej ustami. -Albo... Ale Clary uniosla reke i przyciagnela go do siebie. Reszta jego slow utonela w jej ustach. Calowal ja delikatnie, ostroznie, ale nie tego pragnela, nie teraz. Nie po tym wszystkim. Zacisnela dlonie na jego koszuli, przyciskajac go do siebie mocniej. Z jego gardla wydobyl sie miekki pomruk. Otoczyl ja ramionami i razem potoczyli sie po trawie, splatani w uscisku, bez przerwy sie calujac. Clary czula wbijajace sie w skore kamienie a ramie bolalo ja od upadku z okna, ale nie dbala o to. Liczyl sie tylko Jace. Wszystko co czula, czym oddychala, na co miala nadzieje, czego chciala i co widziala to byl Jace. Wszystko inne przestalo istniec. Czula bijace od niego cieplo pomimo swojego plaszcza i warstw ubran jakie mieli na sobie. Szarpnieciem zdjela jego kurtke. W jakis cudowny sposob zniknela tez jego koszulka. Nie przestawal jej calowac podczas gdy ona przesuwala palcami po jego skorze poznajac jego cialo. Pod skora pokryta cienkimi bliznami rysowaly sie twarde miesnie. Dotknela blizny w ksztalcie gwiazdy na jego ramieniu - byla gladka i plaska, jakby byla czescia jego skory i nie odznaczala sie tak jak inne. Powinna o nich myslec jak o niedoskonalosciach ale wcale tak nie uwazala: dla niej te znaki stanowily historie utrwalona w jego ciele, mape zycia prowadzonego w ciaglej wojnie. Jace zaczal niezdarnie odpinac guziki jej plaszcza trzesacymi sie rekoma. Pierwszy raz widziala zeby tak sie zachowywal. -Ja to zrobie - powiedziala i podniosla sie zeby odpiac ostatni guzik. Cos zimnego i metalowego dotknelo jej obojczyka. Westchnela zaskoczona. -Co sie stalo? - Jace zamarl w bezruchu. - Skrzywdzilem cie? -Nie. To przez to - dotknela srebrnego lancuszka na jego szyi. Na jego koncu wisialo niewielkie kolko z metalu. Potracilo ja gdy pochylila sie do przodu. Ten krazek - spatynowany kawalek metalu pokryty gwiazdami - znala go skads. Pierscien Morgensternow. Ten sam pierscien polyskiwal na palcu Valentine'a w snie ktory pokazal jej aniol. Nalezal do niego a potem dal go Jace'owi. Pierscien przeszedl z ojca na syna. -Przepraszam - mruknal Jace, dotykajac palcem jej policzka. Wpatrywal sie w nia z intensywnoscia w zlotych oczach. - Zapomnialem, ze mam na sobie to cholerstwo. Clary poczula jak jej zyly napelnia lodowate zimno. -Jace - odezwala sie niskim glosem. - Jace, nie rob tego. -Czego? Mam go nie nosic? -Nie, po prostu... nie dotykaj mnie. Zatrzymaj sie na chwile. Jego twarz zamarla. W jego oczach widziala tysiace niewypowiedzianych pytan, ktore odgonily poprzednia sennosc, ale nie powiedzial ani slowa tylko cofnal reke. -Jace - powtorzyla. - Dlaczego? Dlaczego teraz? Rozchylil usta w zdziwieniu. Na jego dolnej wardze zobaczyla ciemny slad po tym jak przygryzl warge; a moze to ona ja przygryzla. -Dlaczego co teraz? -Mowiles, ze miedzy nami niczego nie ma. Ze jesli... jesli pozwolimy poczuc do siebie to co chcemy poczuc, to zranimy wszystkich na ktorych nam zalezy. -Mowilem ci juz. Klamalem - jego spojrzenie zmieklo. - Myslisz, ze nie chce...? -Nie - odparla. - Nie jestem glupia, wiem, ze chcesz. Ale kiedy powiedziales, ze wreszcie rozumiesz dlaczego czujesz do mnie to co czujesz, to co miales na mysli? Nie zebym nie wiedziala, pomyslala, ale musiala o to spytac, chciala to od niego uslyszec. Jace zlapal ja za nadgarstki i przyciagnal jej dlonie do swojej twarzy, splatajac swe palce razem z jej. -Pamietasz co ci powiedzialem u Penhallowow? - zapytal. - Ze nigdy nie myslisz o tym co robisz i ze niszczysz wszystko czego sie dotkniesz? -Nie, ale dzieki za przypomnienie. Ledwie zauwazyl sarkazm w jej glosie. -Nie mowilem wtedy o tobie, Clary, tylko o sobie. Taki juz jestem - obrocil lekko twarz, a jej palce zeslizgnely sie po jego policzku. - Teraz przynajmniej wiem dlaczego. Wiem, co jest ze mna nie tak. I moze... moze wlasnie dlatego tak bardzo cie potrzebuje. Skoro Valentine zrobil ze mnie potwora, to mysle, ze ciebie uczynil w pewien sposob aniolem. W koncu Lucyfer kochal Boga, prawda? Milton tak pisal. Clary gwaltownie wciagnela powietrze. -Nie jestem zadnym aniolem. Nie wiesz nawet do czego tak naprawde Valentine wykorzystal krew Ithuriela... moze pragnal jej dla siebie... -Powiedzial, ze krew jest "dla mnie i dla moich" - powiedzial cicho Jace. - To wyjasnia dlaczego potrafisz robic to co robisz, Clary. Krolowa Jasnego Dworu powiedziala, ze oboje bylismy eksperymentami. Nie tylko ja. -Ale ja nie jestem aniolem, Jace - powtorzyla. - Nie oddaje ksiazek do biblioteki. Nielegalnie sciagam muzyke z internetu. Oklamuje swoja mame. Jestem zwykla smiertelniczka. -Ale nie dla mnie - spojrzal na nia a w tym spojrzeniu nie bylo ani sladu tak typowej dla niego arogancji. Pierwszy raz widziala go takim bezbronnym i obnazonym, ale nawet ta bezbronnosc mieszala sie z gleboka nienawiscia do samego siebie. - Clary, ja... -Zejdz ze mnie. -Co? Pragnienie widoczne w jego oczach rozpryslo sie na tysiac kawalkow tak jak Portal w Renwick i przez moment jego twarz wyrazala kompletne oslupienie. Ledwo mogla na niego patrzec i mowic "nie". Nawet gdyby nie byla w nim zakochana to ta czesc niej, ktora byla corka swojej matki, ktora kochala kazda piekna rzecz dla jej piekna, ciagle go pragnela. Ale wlasnie dlatego, ze byla corka swojej matki, cala reszta byla niemozliwa. -Slyszales - powtorzyla. - I pusc moje rece - wyrwala je i zacisnela w piesci zeby nie zobaczyl jak bardzo drza. Jace zamarl w bezruchu. Zacisnal usta. Przez chwile wydawalo jej sie, ze znow dostrzegla w jego oczach ten drapiezny blysk, tyle ze teraz byl zmieszany z gniewem. -I pewnie nie zechcesz mi powiedziec dlaczego, prawda? -Myslisz, ze chcesz mnie jedynie dlatego bo jestes zly, bo nie jestes czlowiekiem. Ty po prostu chcesz innego powodu dla ktorego moglbys siebie nienawidziec. Nie pozwole ci wykorzystac mnie jako wymowki, zebys przekonal sie jak bezwartosciowym jestes czlowiekiem. -Nigdy tego nie powiedzialem. Nigdy nie powiedzialem, ze cie wykorzystuje. -W porzadku - odparla. - Powiedz mi, ze nie jestes potworem. Ze nic nie jest z toba zle. I powiedz jeszcze, ze pragnalbys mnie nadal nawet gdybys nie mial w sobie krwi demonow. Bo ja jej nie mam i nadal cie pragne. Ich spojrzenia spotkaly sie i przez moment oboje nie oddychali. A potem z pelnym furii spojrzeniem Jace odskoczyl do tylu, przeklinajac pod nosem, i zerwal sie na rowne nogi. Porwal z trawy koszulke i wciaz wsciekly wciagnal ja przez glowe. Szarpnieciem opuscil ja na dzinsy i odwrocil sie w poszukwaniu swojej kurtki. Clary wstala chwiejac sie lekko. Od klujacego zimnego wiatru dostala gesiej skorki. Czula sie tak jakby jej nogi byly zrobione z wosku. Zdretwialymi palcami pozapinala guziki plaszcza walczac z checia wybuchniecia placzem. Placz na nic by sie teraz nie zdal. W powietrzu unosily sie tanczace drobinki pylu i popiolow. Trawe dookola pokrywaly szczatki domu, polamane fragmenty mebli, stronice ksiazek powiewajace zalosnie na wietrze, drzazgi drewnianych zlocen, prawie polowa jakims cudem nienaruszonych schodow. Clary obrocila sie zeby spoojrzec na Jace'a. Kopal szczatki gruzu z dzika satysfakcja. -No coz - powiedzial. - Mamy przerabane. Nie tego oczekiwala. Zamrugala. -Co takiego? -Zgubilas moja stele, pamietasz? Teraz juz nie narysujesz Portalu - wymawial te slowa z przyjemnoscia zaprawiona gorycza, jakby cala ta sytuacja byla dla niego w jakis niezrozumialy sposob satysfakcjonujaca. - Nie mamy jak wrocic. Bedziemy musieli pojsc na piechote. Biorac pod uwage okolicznosci, ten spacer nie nalezal do przyjemnych. Przyzwyczajona do miejskich swiatel Clary nie mogla wyjsc ze zdumienia jak ciemno moglo byc w Idris noca. W gestym mroku zalegajacym droge cienie zdawaly sie pelzac jak zywe i nawet z magicznym swiatlem Jace'a widziala wszystko na odleglosc zaledwie kilku stop. Tesknila za ulicznymi lampami, swiatlami reflektorow, odglosami miasta. Jedynym dzwiekim jaki teraz slyszala byl chrzest jej butow na zwirowanej drodze i co jakis czas jej westchniecie zaskoczenia, gdy potykala sie o jakis zablakany kamien. Po kilku godzinach marszu rozbolaly ja nogi a usta wyschnely na wior. Powietrze zrobilo sie bardzo zimne a ona zgarbila sie wstrzasana dreszczami, wpychajac dlonie gleboko w kieszenie. Ale nawet to wszystko mogla zniesc gdyby tylko Jace z nia rozmawial. Nie odezwal sie slowem odkad opuscili rezydenzje, ograniczajac sie jedynie do wskazywania jej kierunku, mowiac w ktora strone powinna skrecic na rozstajach drog lub ominac wyboje. Nawet wtedy watpila czy przeszkadzaloby mu gdyby w nie wpadla poza tym, ze z pewnoscia opozniloby to ich wedrowke. Nagle niebo na poludniu zaczelo sie przejasniac. Clary, ktora przysnela na chwile, podniosla teraz glowe zaskoczona. -Juz prawie swita. Jace spojrzal na nia z lekka pogarda. -To Alicante. Slonce wstanie nie wczesniej niz za trzy godziny. To sa miejskie swiatla. Ogarnieta ulga ze juz prawie byli w domu, nie zwrocila uwagi na jego ton, i przyspieszyla kroku. Mineli rog i znalezli sie na szerokiej sciezce wiodacej przez wzgorza. Wila sie wzdloz zbocza, znikajac na zakrecie w oddali. Mimo ze miasto nie bylo jeszcze widoczne, powietrze zrobilo sie jasniejsze a niebo przebijala dziwna czerwonawa luna. -Jestesmy juz blisko - powiedziala Clary. - Jest jakis skrot przez wzgorza? Jace zmarszczyl brwi. -Cos jest nie tak - powiedzial nagle. Zerwal sie z miejsca i pobiegl wzdloz drogi tak szybko, ze kamienie pryskaly spod jego butow polyskujac brunatnie w dziwnym swietle. Clary ruszyla za nim, ignorujac protesty swoich pokrytych pecherzami stop. Okrazyli kolejny zakret i nagle Jace sie zatrzymal a ona wpadla prosto na niego. W innych okolicznosciach to byloby nawet dosc komiczne. Teraz takie nie bylo. Czerwona luna przybrala na sile podswietlajac nocne niebo szkarlatem i oswietlajac wzgorze na ktorym stali tak, jakby byl dzien. Nad dolina unosily sie czarne pioropusze dymu. Przez czarna mgle widac bylo wieze demonow Alicante, ich krysztalowe skorupy przebijaly niebo jak plonace strzaly. W gestym dymie Clary zobaczyla plomienie ognia rozsiane po calym miescie jak garsc klejnotow rozrzucona na tle ciemnego sukna. To wydawalo sie zupelnie niemozliwe a jednak to byla prawda. Stali na zboczu ponad Alicante a miasto pod nimi plonelo. Czesc Druga Gwiazdy swieca zlowrogo ANTONIO: Naprawde musisz jechac?A moze jednak wybiore sie z toba? SEBASTIAN: Nie gniewaj sie, alenie. Moim zyciem rzadza ciemne gwiazdy; zlosliwosc mojego losu moglaby sie udzielic twojemu; pozwol wiec, ze sam bede znosil swoje nieszczescie. Gdybym ktores z nich zwalil na ciebie, zle bym ci sie odwdzieczyl za przyjazn. - William Shakespeare, WieczorTrzech Kroli 1. Ogien i miecz -Juz pozno - powiedziala Isabelle, z rozdraznieniem szarpiac koronkowe zaslony w wysokim oknie w salonie. - Powinien juz wrocic. -Badz rozsadna - odparl Alec tym swoim tonem wyzszosci starszego brata, ktory dawal do zrozumienia, ze podczas gdy ona, Isabelle, byla sklonna do histerii, to on, Alec, zawsze zachowywal calkowity spokoj. Nawet jego postawa - rozsiadl sie wygodnie na jednym z pekatych foteli naprzeciwko kominka jakby nic go nie obchodzilo - dawala do zrozumienia, ze niczym sie nie martwil. - Jace robi tak wtedy gdy cos go gnebi. Wychodzi i wloczy sie tu i tam. Powiedzial ze idzie sie przejsc. Wroci. Isabelle westchnela. Niemal chciala zeby rodzice wrocili juz z Gardu. Cokolwiek stanowilo przedmiot obrad Clave, zebranie Rady przeciagalo sie w nieskonczonosc. -Tyle ze dotychczas wloczyl sie tylko po Nowym Jorku. Nie zna Alicante... -Zna je pewnie lepiej niz ty - wtracila sie siedzaca na kanapie z ksiazka Aline. Czarne wlosy zaplotla w warkocz dookola glowy a oczy miala utkwione w lezacym na jej kolanach tomie. Isabelle, ktora nigdy nie poswiecala zbyt wiele czasu na czytanie, zazdroscila innym ludziom tej umiejetnosci calkowitego zatopienia sie w lekturze. Kiedys bylo wiele rzeczy, ktorych zazdoscila Aline - jak chociazby niski wzrost i subtelna uroda - podczas gdy ona wygladala jak Amazonka a w obcasach przewyzszala prawie kazdego napotkanego chlopaka. Jednak dopiero niedawno Isabelle odkryla, ze inne dziewczyny nie byly wylacznie od tego by im zazdroscic, unikac ich albo ich nie lubic. - On mieszkal tu do dziesiatego roku zycia a wy odwiedziliscie Alicante zaledwie kilka razy. Marszczac brwi, Isabelle przylozyla dlon do gardla. Amulet na lancuszku wokol jej szyi zawibrowal gwaltownie. Dzialo sie tak tylko w obecnosci demonow a przeciez oni byli w Alicante. Nie bylo mowy o tym, zeby w poblizu pojawily sie jakies demony. Moze po prostu amulet nie funkcjonowal prawidlowo. -Nie sadze zeby gdzies sie wloczyl. To chyba jasne gdzie Jace mogl pojsc - odparla Isabelle. Alec uniosl glowe i spojrzal na nia. -Myslisz, ze poszedl sie zobaczyc z Clary? -To ona ciagle tutaj jest? Myslalam, ze miala wrocic do Nowego Jorku - Aline zamknela ksiazke. - A tak w ogole to gdzie zatrzymala sie siostra Jace'a? Isabelle wzruszyla ramionami. -Jego spytaj - powiedziala, strzelajac oczami w strone Sebastiana. Sebastian siedzial sie na kanapie naprzeciwko Aline. Pochylal sie nad trzymana w reku ksiazka. Spojrzal na Isabelle zupelnie jakby poczul na sobie jej wzrok. -Mowilas cos? - spytal uprzejmie. Wszystko w nim bylo takie uprzejme, pomyslala Isabelle z ukluciem irytacji. Z poczatku zauroczyl ja jego wyglad - ostro zarysowane kosci policzkowe i te czarne, bezdenne oczy - ale teraz ta jego grzecznosc i ukladnosc zaczela jej dzialac na nerwy. Nie znosila chlopcow, ktorzy nigdy sie o nic nie wsciekali. W jej swiecie wscieklosc rownala sie namietnosci a to oznaczalo dobra zabawe. -Co czytasz? - spytala ostrzej niz zamierzala. - Czy to nie jeden z komiksow Maxa? -Tak - Sebastian spojrzal na tom Angel Sanctuary lezacy na oparciu sofy. - Fajne obrazki. Isabelle westchnela z rozdraznieniem. Zerkajac na nia, Alec spytal: -Sebastian, dzis wczesniej... Czy Jace wie gdzie byles? -Masz na mysli to ze bylem z Clary? - wygladal na rozbawionego. - Sluchaj, przeciez to zadna tajemnica. Powiedzialbym mu gdybym sie z nim widzial. -Nie rozumiem czemu mialby sie tym przejmowac - powiedziala Aline, odkladajac ksiazke. - Sebastian nie zrobil nic zlego. Co z tego, ze chcial pokazac Clarissie Idris zanim ona wroci do domu? Jace powinien sie cieszyc, ze jego siostra nie siedzi tu i nie zanudza sie na smierc. -On potrafi byc bardzo bardzo... opiekunczy - powiedzial Alec po chwili wahania. Aline zmarszczyla brwi. -Powinien wyluzowac. Takie zbytnie chronienie nie jest dla niej dobre. Wyraz jej twarzy gdy na nas wpadla byl taki, jakby nigdy wczesniej nie widziala calujacych sie ludzi. To znaczy, kto wie, moze i nie widziala. -Widziala - odparla Isabelle, myslac o tym jak Jace pocalowal Clary na Jasnym Dworze. To nie bylo cos nad czym lubila sie zastanawiac - nie sprawialo jej radosci roztrzasanie wlasnych problemow a tym bardziej problemow innych ludzi. - To nie o to chodzi. -Wiec o co? - Sebastian wyprostowal sie, odsuwajac niesforny kosmyk wlosow z oczu. Isabelle zauwazyla na jego dloni czerwona kreske podobna do blizny. - O to, ze mnie nie cierpi? Bo nie mam pojecia co ja takiego... -To moja ksiazka - przerwal Sebstianowi cienki glos. To byl Max, stojacy w drzwiach salonu. Mial na sobie szara pizame a jego brazowe wlosy byly potargane jakby wlasnie sie obudzil. Swidrowal wzrokiem tom mangi lezacy na kanapie obok Sebastiana. -Ktora? Ta? - Sebastian wzial do reki ksiazke. - Trzymaj, maly. Max przeszedl przez pokoj i wyrwal mu ja z reki, spogladajac na niego z nachmurzona mina. -Nie nazywaj mnie tak. Sebastian rozesmial sie i wstal. -Zrobie sobie kawy - powiedzial i ruszyl w strone kuchni. Zatrzymal sie na chwile i odwrocil. - Przyniesc cos komus? Rozlegl sie chor odmow. Wzruszajac ramionami, Sebastian zniknal w kuchni. -Max - powiedziala ostro Isabelle - nie badz niegrzeczny. -Nie lubie, gdy ludzie ruszaja bez powolenia moje rzeczy - przytulil komiks do piersi. -Dorosnij wreszcie. On ja tylko pozyczyl - powiedziala z wieksza irytacja niz zamierzala. Ciagle martwila sie o Jace'a i wyladowywala sie na mlodszym bracie. - Powinienes juz dawno lezec w lozku. Jest juz pozno. -Ze wzgorza dobiegaly jakies halasy i dlatego sie obudzilem - zamrugal; bez okularow wszystko bylo rozmazane. - Isabelle... Pytajaca nuta w jego glosie przykula jej uwage. Odwrocila sie od okna. -Co takiego? -Czy ktos kiedykolwiek wspinal sie na wieze demonow? To znaczy, z jakiegos konkretnego powodu? Aline podniosla glowe i spojrzala na niego. -Wspinac sie na wieze demonow? - zasmiala sie. - Oczywiscie, ze nie. Nikt tego nie robi. Po pierwsze dlatego, ze to absolutnie wbrew prawu, a poza tym, dlaczego ktos mialy to robic? Isabelle pomyslala, ze Aline nie grzeszyla wyobraznia. Ona sama mogla wymyslic z tysiac powodow, dla ktorych ktos mialby sie tam wspiac, pomijajac ten najbardziej oczywisty z opluwaniem gumami przechodniow. Max spojrzal na nia spode lba. -Ale ktos to zrobil. Sam widzialem... -Cokolwiek widziales to pewnie ci sie to przysnilo - wytlumaczyla mu Isabelle. Twarz Maxa zmarszczyla sie. Alec wstal z miejsca, wyczuwajac potencjalny wybuch, i wyciagnal reke w strone brata. -Chodz, Max - powiedzial z sympatia. - Zaprowadzimy cie do lozka. -Wszyscy powinnismy juz byc w lozkach - wtracila Aline, wstajac z kanapy. Podeszla do okna obok Isabelle i energicznie zaciagnela zaslony. - Juz prawie polnoc. Kto wie czy oni w ogole dzisiaj wroca z zebrania. Nie ma sensu... Amulet na szyi Isabelle zadrgal ponownie - a wtedy okno przy ktorym stala Aline, roztrzaskalo sie od srodka. Aline wrzasnela gdy w dziurze ukazaly sie rece - wlasciwie nie calkiem rece, jak skonstatowala z cala ostroscia zszokowana Isabelle - tylko ogromne, pokryte luskami pazury zbroczone krwia i jakas czarna ciecza. Pochwycily Aline i wywlokly ja przez strzaskane okno zanim zdazyla krzyknac po raz drugi. Bat Isabelle lezal na stoliku przy kominku. Rzucila sie po niego mijajac po drodze Sebastiana, ktory przybiegl z kuchni. -Szykuj bron! - krzyknela, gdy rozgladal sie zaskoczony po pokoju. - Ruszaj sie! - wrzasnela i podbiegla do okna. Przy kominku Alec trzymal wyrywajacego sie i dracego w nieboglosy Maxa, ktory probowal wykrecic sie z jego uscisku. Alec zawlokl go za soba w strone drzwi. Swietnie, pomyslala Isabelle, wyprowadz stad Maxa. Przez strzaskane okno wpadl powiew zimnego powietrza. Isabelle podniosla spodnice i kopniakiem wybila reszte odlamkow, w duchu dziekujac za grube podeszwy swoich butow. Gdy pozbyla sie resztki szkla, wytknela glowe na zewnatrz a potem zeskoczyla na dol, z szarpnieciem ladujac w uliczce ponizej. Na pierwszy rzut oka wygladala na pusta. Latarnie wzdloz kanalu byly pogaszone. Jedyne oswietlenie dawaly swiatla z sasiedniego domu. Isabelle ruszyla ostroznie do przodu z batem z elektrum zwinietym przy jej boku. Miala go juz od tak dawna - dostala go w prezencie od ojca na dwunaste urodziny - i teraz czula jakby byl czescia jej ciala, plynnym przedluzeniem prawego ramienia. Ciemnosc gestniala w miare jak odchodzila coraz dalej od domu ku mostowi Oldcastle, ktory spinal brzegi kanalu Princewater pod dziwacznym katem do uliczki. U jego podstawy skupily sie wygladajace jak roj czarnych much cienie. Nagle cos poruszylo sie masie cieni, cos bialego i poszarpanego. Isabelle przeskoczyla rzad niskich krzakow na koncu czyjegos ogrodu i pobiegla w strone waskiej ceglanej grobli ponizej mostu. Jej bat rozjarzyl sie jaskrawym srebrzystym swiatlem. W jego blasku dostrzegla Aline, lezaca bezwladnie nad brzegiem kanalu. Olbrzymi pokryty luska demon przygniatal ja do ziemi swoim jaszczurzym cielskiem, z pyskiem zatopionym w jej szyi... Ale przeciez to nie mogl byc demon. W Alicante nigdy nie bylo demonow. Nigdy. Gdy tak stala zszokowana, stwor uniosl leb i zaczal weszyc jakby ja wyczul. Byl slepy a czolo w miejscu gdzie powinny byc oczy przecinal mu rzad ostrych jak igly zebow. W dolnej czesci twarzy mial druga pare ust z wystajacymi z nich klami. Boki jego waskiego ogona polyskiwaly gdy wymachiwal nim tam i spowrotem. Podkradajac sie blizej Isabelle dostrzegla, ze ogon byl obramowany ostrymi jak brzytwa kostnymi wyrostkami. Aline drgnela i zakwilila zalosnie. Pod Isabelle nogi ugiely sie z ulgi - byla prawie pewna, ze Aline nie zyje - ale jej radosc byla krotkotrwala. Gdy Aline sie poruszyla, Isabelle zobaczyla, ze jej bluzka byla rozcieta z przodu. Jej piers znaczyly slady pazurow a stwor wczepil sie w pasek jej spodni. Isabelle poczula fale nudnosci podchodzaca do gardla. Demon nie zabil jeszcze Aline - jeszcze. Bat Isabelle ozyl w jej dloni jak plonacy miecz aniola zemsty. Rzucila sie do przodu i smagnela nim demona przez grzbiet. Stwor zawyl i odskoczyl od Aline. Natarl na Isabelle, probujac dosiegnac jej twarzy swoimi szponami. Odskakujac do tylu, strzelila z bata jeszcze raz. Przecial potworowi pysk, piers i nogi. Miriady ociekajacych posoka, krzyzujacych sie ze soba pekniec pojawilo sie na luskowanej skorze demona. Dlugi rozwidlony jezyk wysunal sie z jego ust probujac dosiegnac twarzy Isabelle. Na jego koncu tkwilo zadlo jak u skorpiona. Isabelle szarpnieciem nadgarstka owinela bat dookola jezyka, spowijajac go wstega elastycznego elektrum. Demon ryczal coraz glosniej w miare jak zaciesniala uscisk a potem szarpnela. Jezyk opadl na cegly grobli z obrzydliwym, wilgotnym mlasnieciem. Isabelle cofnela bat. Demon odwrocil sie i zaczal uciekac, poruszajac sie szybko jak waz. Rzucila sie za nim w pogon. Byl w polowie drogi gdy wyrosl przed nim ciemny ksztalt. Cos rozblyslo w ciemnosci a demon upadl na ziemie zwijajac sie w konwulsjach. Isabelle zatrzymala sie gwaltownie. Aline stala nad demonem ze smuklym sztyletem w dloni; musiala go miec przy pasie. Runy na ostrzu lsnily jak blyskawice gdy raz po raz wbijala go we wstrzasane drgawkami cialo demona az do momentu, w ktorym przestal sie ruszac i calkiem zniknal. Aline rozejrzala sie dookola. Jej twarz byla zupelnie bez wyrazu. Nie uczynila nic zeby zaslonic sie rozdarta bluzka. Krew saczyla sie z glebokich zadrapan na jej piersi. Isabelle wypuscila powietrze ze swistem. -Aline... wszystko w porzadku? Aline upuscila sztylet z glosnym brzekiem. Odwrocila sie bez slowa i zniknela w ciemnosci. Zaskoczona Isabelle zaklela i pobiegla za nia. Wolalaby miec na sobie cos bardziej praktycznego od aksamitnej sukni ale przynajmniej zalozyla odpowiednie buty. Watpila czy udaloby jej sie dogonic Aline gdyby byla w szpilkach. Po drugiej stronie grobli znajdowaly sie metalowe schody prowadzace na Princewater Street. Na ich szczycie majaczyla sylwetka Aline. Zagarniajac rabek sukni, Isabelle pobiegla w tamta strone, stukajac podeszwami na stopniach. Gdy dotarla na gore, rozejrzala sie dookola w poszukiwaniu Aline. I zamarla. Stala u wylotu szerokiej drogi, przy ktorej stal dom Penhallowow. Nie widziala juz Aline - dziewczyna zniknela posrod tlumu ludzi zalewajacego ulice. I nie byl to tylko tlum ludzi. Po ulicach grasowaly demony - cale tuziny demonow podobnych do jaszczurzego stwora ze szponami, ktorego usmiercila Aline. Dwa lub trzy ciala lezaly na ulicy, jedno z nich zaledwie kilka stop od Isabelle. Mezczyzna z rozerwanymi zebrami. Po jego siwych wlosach poznala, ze musial byc juz dosc stary. Oczywiscie, ze byl, pomyslala tepo sparalizowana strachem. Wszyscy dorosli byli w Gardzie. W miescie zostaly tylko dzieci, starsi ludzie i chorzy... W podswietlonym na czerwono powietrzu unosil sie zapach spalenizny, noc rozdzieraly wrzaski i krzyki. We wszystkich domach pootwierano drzwi - wybiegali z nich ludzie i natychmiast zamierali w miejscu gdy ich oczom ukazaly sie ulice pelne potworow. To bylo nie do pomyslenia. Nigdy wczesniej w historii Alicante nie zdarzylo sie zeby jakikolwiek demon ominal strazniczne wieze. A teraz byly ich tu dziesiatki. Setki. Moze nawet wiecej. Zalewaly ulice jak fala trujacego przyplywu. Isabelle czula sie tak, jakby byla uwieziona za szklana sciana - potrafila tylko patrzec i nie mogla sie ruszyc. Nieruchoma jak posag patrzyla jak demon pochwycil uciekajacego chlopca, podniosl go z ziemi i zatopil zeby w jego ramieniu. Chlopiec zaczal krzyczec ale jego wrzask utonal w glosnym zgielku rozdzierajacym nocne powietrze. Halas narastal z kazda chwila: wycie demonow, krzyki nawolujacych sie ludzi, tupot stop i odglos rozbijanego szkla. W dole ulicy ktos wykrzykiwal cos, ktore ledwo mogla zrozumiec - cos o wiezach demonow. Spojrzala wiec w gore. Wysokie wartownicze wieze gorowaly nad miastem tak jak zawsze, tyle ze zamiast odbijac srebrne swiatlo gwiazd lub chocby czerwona lune plonacego miasta, pozostaly biale jak skora nieboszczyka - w jakis niewytlumaczalny sposob stracily swoja moc. Straze chroniace Alicante od setek tysiecy lat zniknely. Samuel milczal od kilku godzin. Nie mogac zasnac, Simon czuwal wpatrzony w ciemnosc, gdy uslyszal krzyki. Poderwal glowe do gory. Cisza. Rozejrzal sie niespokojnie dookola. Czyzby ten halas mu sie przysnil? Nastawil uszu ale nawet z nowo nabytym wrazliwym sluchem nie mogl niczego rozroznic. Juz mial sie polozyc gdy krzyki sie powtorzyly, wwiercajac sie w jego uszy jak igly. Wygladalo na to ze dochodzily spoza Gardu. Wspial sie na lozko i wyjrzal przez okno. Zobaczyl zielony trawnik i odlegle swiatla miasta. Zmruzyl oczy. Ze swiatlami bylo cos nie tak, jakby byly... wylaczone. Bylo ciemnej niz pamietal a w ciemnosci poruszaly sie jakies punkciki podobne do ognistych igiel. Nad wiezami unosily sie szare chmury a powietrze pelne bylo dymu. -Samuel - Simon slyszal zaniepokojenie w swoim glosie. - Cos jest nie tak. Uslyszal odglos otwieranych drzwi i tupot stop. Ktos krzyknal cos chrapliwym glosem. Simon przycisnal twarz do kraty tak blisko jak tylko sie dalo, gdy po drugiej stronie ktos przebiegl potracajac kamienie - Nocni Lowcy nawolywali sie po imieniu, wybiegajac z Gardu i spieszac w strone miasta. -Straze obalone! Straze obalone! -Nie mozemy opuscic Gardu! -Gard sie nie liczy! Tam sa nasze dzieci! Glosy ucichly prawie natychmiast. Simon oderwal sie od okna nie mogac zlapac tchu. -Samuel! Straze... -Wiem, slyszalem - jego mocny glos dobiegl zza sciany. Nie bylo w nim strachu, jedynie rezygnacja i moze odrobina triumfu, ze jednak mial racje. - Valentine zaatakowal podczas obrad Clave. Sprytne. -Przeciez Gard jest obwarowany... Dlaczego tam nie zostali? -Slyszales. Dlatego, ze dzieci zostaly w miescie. Dzieci, ktorych rodzice nie moga tu tak po prostu zostawic. Lightwoodowie. Simon pomyslal o Jasie, a potem z przerazajaca jasnoscia o drobnej, jasnej twarzy Isabelle zwienczonej korona ciemnych wlosow, o jej determinacji podczas walki, o tych malych dziewczecych iksach i kolkach w lisciku, ktory do niego napisala. -Ale przeciez powiedziales im... powiedziales Clave co sie stanie. Dlaczego ci nie uwierzyli? -Bo straze miasta to ich religia. Jesli nie wierzysz w ich moc, to zupelnie tak jakbys nie wierzyl w to, ze Nocny Lowcy sa wyjatkowi, ze zostalli wybrani i sa chronieni przez Aniola. Rownie dobrze moglbys wierzyc w to ze sa zwyklymi Przyziemnymi. Simon odwrocil sie z powrotem w strone okna, ale dym juz zgestnial, wypelniajac powietrze szaroscia. Nie slyszal juz dochodzacych z zewnatrz glosow. Zastapily je dochodzace z oddali slabe krzyki -Miasto plonie. -Nie - glos Samuela byl bardzo cichy. - Mysle, ze to tylko Gard plonie. Pewnie za sprawa demonicznego ognia. Valentine nie dopuscilby do tego, gdyby tylko mogl. -Ale... - jakal sie Simon -...ale ktos musi tu przyjsc i nas stad uwolnic, prawda? Konsul, albo... albo Aldertree. Nie moga nas tu zostawic na pewna smierc! -Jestes Podziemnym - powiedzial Samuel. - Ja jestem zdrajca. Naprawde myslisz, ze zrobiliby cos innego? -Isabelle! Isabelle! Alec polozyl jej dlonie na ramionach i zaczal potrzasac. Powoli podniosla glowe. Biala twarz jej brata odcinala sie ostro od otaczajacej go ciemnosci. Kawalek rzezbionego drewna wystawal mu zza prawego ramienia: mial na plecach swoj luk, ten sam, ktorego uzyl Simon zeby zabic Abbadona. Nie pamietala zeby Alec do niej podszedl, nie pamietala nawet zeby widziala go na tej ulicy. Zupelnie jakby zmaterializowal sie nagle przed nia jak duch. -Alec - powiedziala powoli drzacym glosem. - Alec, przestan. Nic mi nie jest. Odsunal sie od niej. -Wcale nie wygladalas jakby nic ci sie nie stalo - rozejrzal sie i zaklal pod nosem. - Musimy zejsc z ulicy. Gdzie jest Aline? Isabelle zamrugala. W zasiegu wzroku nie bylo zadnych demonow. Ktos siedzial na schodach przed jednym z domow naprzeciwko i plakal glosno. Cialo starszego czlowieka ciagle lezalo na ulicy a smrod demonow unosil sie wszedzie. -Aline... jeden z demonow probowal... probowal... - odetchnela gleboko. W koncu byla Isabelle Lightwood. Nigdy nie wpadala w histerie, chocby nie wiadomo z jakiego powodu. - Zabilysmy go ale potem Aline uciekla. Probowalam ja dogonic ale byla zbyt szybka - spojrzala na swojego brata. - W miescie sa demony. Jak to w ogole mozliwe? -Nie mam pojecia - Alec potrzasnal glowa. - Straze musialy pasc. Gdy wracalem do domu, natknalem sie na cztery albo piec demonow Oni. Znalazlem jednego przyczajonego w krzakach. Reszta uciekla ale w kazdej chwili moga wrocic. Wstawaj. Lepiej wracajmy do domu. Ktos na schodach nie przestawal lkac. Ten dzwiek scigal ich dopoki nie znalezli sie w domu Penhallowow. Na ulicy nie bylo demonow ale ciagle slyszeli odglosy eksplozji, ciagle krzyki i tupot stop odbijajacy sie echem od innej pograzonej w ciemnosci ulicy. Gdy wspinali sie po frontowych schodach, Isabelle obejrzala sie przez ramie akurat zeby zobaczyc, jak dluga, wijaca sie macka wystrzelila z mroku zalegajacego pomiedzy dwoma domami i pochwycila placzaca kobiete ze schodow. Jej szloch przeszedl we wrzask. Isabelle probowala sie odwrocic lecz Alec w pore zdazyl ja zlapac i wepchnal do srodka, zatrzaskujac za nimi drzwi. Dom byl pograzony w ciemnosci. -Pogasilem swiatla. Nie chcialem zeby nalazlo sie ich wiecej - wytlumaczyl, popychajac Isabelle w kierunku salonu. Max siedzial na podlodze przy schodach, obejmujac kolana ramionami. Sebastian stal przy oknie, przybijajac klody drewna z kominka w miejsce wybitej szyby. -Zrobione - powiedzial i odlozyl mlotek na polke. - Powinno wytrzymac przez jakis czas. Isabelle usiadla obok Maxa i poglaskala go po wlosach. -Wszystko w porzadku? -Nie - jego oczy byly okragle ze strachu. - Probowalem wyjrzec przez okno ale Sebastian kazal mi sie odsunac. -Dobrze zrobil - odparla. - Po ulicach grasuja demony. -Ciagle tu sa? -Nie, ale zostalo ich troche w miescie. Teraz musimy pomyslec co mamy robic dalej. Sebastian zmarszczyl brwi. -Gdzie jest Aline? -Uciekla - wyjasnila Isabelle. - To moja wina. Powinnam... -To nie twoja wina. Gdyby nie ty juz by nie zyla - wtracil uszczypliwie Alec. - Sluchaj, nie mamy teraz czasu na wzajemne oskarzenia. Pojde jej poszukac. A wasza trojka ma tu zostac. Isabelle, zajmij sie Maxem. Sebastian, skoncz zabezpieczac dom. -Nie puszcze cie tam samego! - odezwala sie oburzona. - Zabierz mnie ze soba. -Ja tu jestem dorosly. I ja wydaje rozkazy - powiedzial Alec niewzruszonym tonem. - Nasi rodzice moga wrocic z Gardu w kazdej chwili. Im nas tu wiecej, tym lepiej. Latwo nam bedzie sie potem rozdzielic. Nie mam zamiaru ryzykowac, Isabelle - przeniosl spojrzenie na Sebastiana. - Zrozumiales? Sebastian zdazyl juz wyjac swoja stele. -Popracuje nad zabezpieczeniem domu Znakami. -Dzieki - Alec byl juz w polowie drogi do drzwi. Odwrocil sie i spojrzal na Isabelle. Ich spojrzenia spotkaly sie na ulamek sekundy. Po chwili go nie bylo. -Isabelle - odezwal sie cienkim glosem Max. - Twoj nadgarstek krwawi. Spojrzala w dol. Nie pamietala by skaleczyla sie w tym miejscu, ale Max mial racje: krew zdazyla juz poplamic rekaw jej bialej kurtki. Wstala z miejsca. -Ide po swoja stele. Pomoge ci z runami. Sebastian skinal glowa. -Przyda mi sie pomoc. Nie jestem w tym dobry. Isabelle poszla na gore nie pytajac go co wlasciwie mial na mysli. Byla kompletnie wyczerpana i okropnie potrzebowala zastrzyku energii w postaci Znaku. Z koniecznosci sama mogla go sobie narysowac, jednak Alec i Jace zawsze byli w tym od niej lepsi. Gdy dotarla do swojego pokoju, przekopala swoje rzeczy w poszukiwaniu steli i kilku dodatkowych sztuk broni. Gdy wsuwala serafickie noze w cholewy butow, myslami byla przy Alecu i spojrzeniu jakie wymienili zanim wyszedl. Nie pierwszy raz widziala swojego brata opuszczajacego dom wiedzac, ze moze juz nigdy nie wrocic. To bylo cos z czym sie godzila, co zawsze akceptowala jako czesc swojego zycia. Byla tak do czasu kiedy poznala Clary i Simona i zdala sobie sprawe z tego, ze zycie wiekszosci ludzi wygladalo calkiem inaczej. Smierc nie byla stalym towarzyszem ich zycia. Nie czuli na swoich karkach jej zimnego oddechu nawet w zwykle dni. Zawsze pogardzala Przyziemnymi tak jak to robil kazdy Nocny Lowca - uwazala ich za tepych, tchorzliwych, zadowolonych z siebie mieczakow. Teraz zastanawiala sie, czy ta cala zawisc nie brala sie z tego, ze byla po prostu zazdrosna. Musialo byc calkiem milo nie martwic sie za kazdym razem gdy ktorys z czlonkow twojej rodziny wychodzil z domu i nie zastanawiac sie czy jeszcze wroci. Trzymala w dloni stele i byla juz w polowie drogi na dol gdy wyczula, ze cos bylo nie tak. Salon byl pusty. Maxa i Sebastiana nie bylo nigdzie w poblizu. Na jednym z przybitych do okna polan widnial niedokonczony chroniacy Znak. Mlotek, ktorego uzywal Sebastian, zniknal. Jej zoladek zacisnal sie w supel. -Max! - krzyknela, obracajac sie dookola. - Sebastian! Gdzie jestescie? -Isabelle, tutaj... - glos Sebastiana dobiegal z kuchni. Przepelnila ja ulga. -Sebastian, to wcale nie jest smieszne - powiedziala, wchodzac do srodka. - Myslalam, ze... Zamknela za soba drzwi. W kuchni bylo ciemno, ciemniej niz w salonie. Wytezyla wzrok zeby dojrzec Sebastiana i Maxa, ale nie zobaczyla nic oprocz cieni. -Sebastian? - w jej glos zakradla sie niepewnosc. - Co ty tu robisz? Gdzie jest Max? -Isabelle. Przez chwile wydawalo jej sie, ze dostrzega jakis ruch; ciemniejszy cien na tle jasniejszego. Jego glos byl miekki i kojacy. Nie zdawala sobie dotad sprawy z tego jak piekne mial brzmienie. -Isabelle, wybacz mi. -Zachowujesz sie dziwacznie. Przestan. -Tak mi przykro, ze musialo pasc akurat na ciebie - powiedzial. - Bo widzisz, to wlasnie ciebie polubilem najbardziej z nich wszystkich. -Sebastian... -Najbardziej z nich wszystkich - powtorzyl tym samym niskim glosem. - Myslalem, ze jestesmy do siebie podobni. Dlon, w ktorej trzymal mlotek, opadla na dol. Alec pedzil przez ciemne, plonace ulice bez przerwy nawolujac Aline. Gdy tylko opuscil dzielnice Princewater i dotarl do centrum miasta, jego puls przyspieszyl. Ulice wygladaly jak zywy obraz Bosha: groteskowe i makabryczne stwory i brutalne sceny przemocy. Spanikowani ludzie odepchneli go na bok i rozpierzchli sie z krzykiem. Powietrze cuchnelo dymem i demonami. Niektore domy staly w plomieniach, inne mialy powybijane wszystkie okna. Kocie lby polyskiwaly od tluczonego szkla. Gdy podkradl sie blizej do jednego z budynkow, przekonal sie, ze to co na poczatku wzial za barwna plame farby, w rzeczywistosci okazalo sie byc ogromnym kleksem swiezej krwi rozbryznietym na scianie. Obrocil sie w miejscu, rozgladajac sie na wszystkie strony, ale gdy nie znalazl wyjasnienia dla tego co wlasnie zobaczyl, ruszyl do przodu tak szybko jak tylko sie dalo. Alec, jako jedyny z dzieci Lightwoodow, pamietal Alicante. Byl jeszcze malym dzieckiem gdy je opuscili, ale mimo wszystko zachowal w pamieci widok polyskujacych wiez, zasniezonych ulic zima, ozdobione magicznym swiatlem sklepy i domy, wode rozpryskujaca sie z fontanny w ksztalcie syreny w Hallu. Zawsze czul dziwne szarpniecie w sercu na mysl o Alicante, niemal bolesna nadzieje, ze ktoregos dnia jego rodzina wroci do miejsca, do ktorego od zawsze nalezala. Widok miasta takim jaki byl teraz byl dla niego jak unicestwienie calej radosci na swiecie. Odwracajac sie w strone szerszej alei, jednej z tych ktora prowadzila do Sali Porozumien, zobaczyl stado wyjacych i syczacych demonow Beliala, przemykajacych pod lukowatym wejsciem. Wlokly cos za soba - cos, co szarpalo sie i wilo, ciagniete po bruku. Pobiegl wzdluz ulicy ale demony zdazyly zniknac. Przy podstawie filaru lezal jakis bezwladny ksztalt, z ktorego wyciekaly cienkie struzki krwi. Tluczone szklo chrzescilo pod jego butami jak zwir, gdy ukleknal by odwrocic cialo na druga strone. Wystarczylo mu jedno spojrzenia na sina, wykrzywiona twarz, zeby stwierdzic z ulga ze to nie byl nikt kogo znal. Jakis halas postawil go na nogi. Wyczul odor zanim to cos sie pojawilo: cien pelznacy w jego strone z drugiego konca ulicy. Wielki Demon? Alec nie czekal zeby sie o tym przekonac. Rzucil sie biegiem w strone jednego z wiekszych domow, wspinajac sie na parapet okna z wybita szyba. W chwile pozniej podciagal sie juz na dach. Rece go bolaly i zdarl sobie kolana. Wstal, otrzepal dlonie ze zwiru i rozejrzal sie po miescie. Zrujnowane wieze rzucaly metne, martwe swiatlo na ulice, po ktorych biegaly i pelzaly rozne stworzenia, niknac w cieniu pomiedzy budynkami jak karaluchy rozlazace sie po zaciemnionym mieszkaniu. Powietrze nioslo ze soba wrzaski i lamenty, nawolywania i wykrzykiwane na wietrze imiona tak samo jak wrzaski demonow, ich wycie i przenikliwy pisk, ktory przeszywal ludzkie uszy bolem. Nad domami z miodowozlotego kamienia unosil sie dym przypominajacy mgle, oplatajac iglice Sali Porozumien. Patrzac w kierunku Gardu Alec dostrzegl tlum Nocnych Lowcow zbiegajacych ze wzgorz i oswietlonych przez magiczne swiatlo, ktore ze soba niesli. Clave szykowalo sie do walki. Alec przesunal sie na skraj dachu. Budynki staly bardzo blisko siebie; ich dachowki niemal sie ze soba stykaly. Latwo mozna bylo przeskoczyc z jednego na drugi. W chwile pozniej biegl juz lekko przez dachy, przeskakujac niewielkie przeswity miedzy domami. Dobrze bylo czuc na twarzy zimny wiatr, ktory oslabial odor demonow. Biegl juz od kilku minut gdy nagle zdal sobie sprawe z dwoch rzeczy. Po pierwsze - zmierzal ku bialym iglicom Sali Porozumien, a po drugie - cos dzialo sie na placu pomiedzy dwoma ulicami. Wygladalo to jak deszcz strzelajacych iskier, z tym tylko wyjatkiem ze byly niebieskie. Alec widzial juz kiedys takie niebieskie iskry przypominajace ciemny gazowy plomien. Gapil sie na nie przez chwile zanim nie zaczal biec. Najblizszy dach jaki prowadzil do placu byl dosc stromy. Zeslizgnal sie po nim na dol, zapierajac sie butami o dachowki. Zatrzymal sie na krawedzi i spojrzal w dol. Pod nim znajdowal sie Cistern Square. Widok przyslanial czesciowo metalowy drag, ktory wystawal ze sciany budynku, na ktorym stal. Drewniany szyld odstawal od sciany, powiewajac na wietrze. Plac ponizej wypelnialy demony z Iblis - mialy ludzkie ksztaly ale byly zrobione z substancji, ktora wygladala jak wirujacy czarny dym z plonacymi zoltymi slepiami. Stanely w szeregu i powoli posuwaly sie w strone samotnej figury czlowieka w zamaszystym szarym plaszczu, zmuszajac go do cofniecia sie pod sciane. Alec mogl sie tylko gapic. Wszystko w tym czlowieku - poczynajac od szczuplej linii plecow, rozwianego gaszczu ciemnych wlosow i sposobu, w jaki iskry strzelaly z jego palcow jak turkusowe swietliki - bylo znajome. Magnus. Czarownik ciskal wlocznie niebieskiego ognia w demony. Jedna z nich przebila piers wysforowanego do przodu potwora. Rozlegl sie taki dzwiek jakby ktos chlusnal wiadrem wody prosto w plomienie. Demon zaczal dygotac a potem zamienil sie w kupke popiolu. Demony Iblisu nie byly zbyt rozgarniete i natychmiast zajely jego miejsce. Magnus cisnal kolejna seria ognistych wloczni. Kilka z nich padlo, ale jeden, sprytniejszy od reszty, okrazyl Magnusa i gotowal sie do ataku... Alec nie wahal sie ani chwili. Zamiast tego zeskoczyl na dol, przytrzymujac sie krawedzi dachu, zsunal sie by uchwycic metalowy drag i zaczal hustac. Po chwili puscil sie i opadl lekko na ziemie. Zaskoczony demon zaczal sie obracac; jego zolte oczy plonely jak klejnoty. Zanim wyciagnal zza pasa seraficki noz i cisnal nim w demona, Alec przez ulamek sekundy myslal o tym, ze gdyby byl Jasem, to najpierw powiedzialby cos madrego a dopiero potem rzucil nozem. Demon zniknal przy akompaniamencie gluchego wrzasku, zbryzgujac Aleca deszczem popiolu. -Alec? - Magnus nie przestawal sie na niego gapic. Dobil resztke demonow i na placu nie bylo juz nikogo poza nimi. - Czy ty... Czy ty wlasnie uratowales mi zycie? Alec zdawal sobie sprawe z tego, ze powinien powiedziec cos w stylu "Oczywiscie, w koncu jestem Nocnym Lowca i to moje zadanie" albo "Taka mam prace". Jace powiedzialby wlasnie cos takiego. On zawsze wiedzial, co powiedziec w takich sytuacjach. Ale slowa, ktore wyszly z ust Aleca byly calkiem inne. Nawet on sam doslyszal w nich nute rozdraznienia. -Nie oddzwoniles - powiedzial. - Wydzwanialem do ciebie chyba z milion razy a ty nigdy nie oddzwoniles. Magnus spojrzal na niego takim wzrokiem jakby Alec wlasnie oszalal. -Twoje miasto jest atakowane - powiedzial. - Straze zostaly pokonane a demony grasuja po ulicach. A ty chcesz wiedziec dlaczego do ciebie nie oddzwonilem?! Alec zacisnal szczeki. -Tak, chce wiedziec dlaczego do mnie nie oddzwoniles. Magnus wyrzucil rece w powietrze w wyrazie totalnego rozdraznienia. Alec z zaineteresowaniem zauwazyl, ze gdy to zrobil, z jego palcow oderwalo sie kilka iskier, jak switliki wypuszczone ze sloika. -Jestes idiota. -To dlatego nie oddzwoniles? Bo uwazasz mnie za idiote? -Nie - Magnus podszedl do niego. - Nie odzywalem sie bo jestem juz zmeczony tym, ze chcesz mnie miec przy sobie tylko wtedy gdy jestem ci do czegos potrzebny. Zmeczylo mnie patrzenie jak kochasz kogos kto, nawiasem mowiac, nigdy nie pokocha ciebie. Nie w sposob w ktory ja kocham ciebie. -Kochasz mnie? -Glupi Nefilim - powiedzial cierpliwie Magnus. - Niby dlaczego tu jestem? Jak myslisz, dlaczego spedzilem kilka ostatnich tygodni na lataniu twoich zidiocialych przyjaciol za kazdym razem gdy sie skalecza? I na wyciaganiu cie z kazdej niewiarygodnej sytuacji w jaka sie wpakujesz? Juz nawet nie wspominajac o pomaganiu ci w wojnie z Valentinem. I to wszystko zupelnie za darmo! -Nie myslalem o tym w ten sposob - przyznal Alec. -Oczywiscie, ze nie. Nie myslales o tym w zaden sposob - kocie oczy Magnusa rozblysly gniewem. - Mam juz siedemset lat, Alexandrze. Dobrze wiem kiedy cos jest z gory skazane na porazke. Nigdy nawet nie powiedziales rodzicom o moim istnieniu. Alec gapil sie na niego z niedowierzaniem. -Siedemset lat? -No coz, prawie osiemset - poprawil Magnus - ale wcale tego po mnie nie widac. Tak czy inaczej, zbaczamy z temtu. Chodzi o to, ze... Tyle ze Alec nigdy nie dowiedzial sie, o co chodzilo, bo w tym samym momencie plac zalal kolejny tuzin demonow Iblis. Szczeka mu opadla. -Jasna cholera. Magnus podazyl za jego spojrzeniem. Demony juz zdazyly ich okrazyc; ich zolte oczy plonely. -Coz za zmiana tematu, Lightwood. -Posluchaj - Alec siegnal po drugi noz. - Jesli przez to przejdziemy, to obiecuje, ze przedstawie cie calej swojej rodzinie. Magnus uniosl rece, jego palce polyskiwaly pojedynczymi turkusowymi plomieniami. Oswietlily niebieskim blaskiem usmiech na jego twarzy. -Brzmi calkiem niezle. 11. Najezdzcy z piekla rodem -Valentine - wydyszal Jace. Jego twarz zrobila sie biala gdy patrzyl w dol na miasto. Przez warstwy dymu Clary prawie mogla zobaczyc labirynt kretych uliczek, zapchany biegajacymi postaciami, ktore wygladaly jak malutkie czarne mrowki desperacko krecace sie tam i z powrotem. Spojrzala jeszcze raz ale nie zobaczyla juz niczego oprocz gestych czarnych oparow, plomieni i dymu. -Myslisz, ze Valentine to zrobil? - poczula w gardle gorzki smak dymu. - To wyglada na zwykly pozar. Moze wybuchl sam z siebie... -Polnocna Brama jest otwarta - Jace wskazal reka w kierunku czegos, co ledwie widziala przez zbyt duza odleglosc i znieksztalcajacy wszystko dym. - Nigdy nie pozostawiano jej otwartej. A na dodatek wieze stracily swoje swiatlo. Straze musialy zostac obalone - wyciagnal zza pasa seraficki noz, sciskajac go tak mocno, ze az klykcie mu zbielaly. - Musimy sie tam dostac. Przerazenie scisnelo Clary za gardlo. -Simon... -Wyprowadza go z Gardu. Nie martw sie, Clary. Pewnie ma sie lepiej niz reszta ludzi tam w dole. Demony nic mu nie zrobia. Zazwyczaj zostawiaja Podziemnych w spokoju. -Tak mi przykro - wyszeptala. - Lightwoodowie... Alec... Isabelle... -Jahoel - powiedzial Jace, a ostrze rozjarzylo sie jaskrawym swiatlem w jego obandazowanej lewej dloni. - Clary, masz tu zostac. Wroce po ciebie - gniew, ktory pojawil sie w jego oczach odkad opuscili rezydenzje, wyparowal. Teraz Jace byl juz tylko zolnierzem. Potrzasnela glowa. -Nie, chce isc z toba. -Clary... - urwal, sztywniejac na calym ciele. W chwile pozniej Clary tez to uslyszala - ciezkie, rytmiczne uderzenia, a potem cos jak trzask olbrzymiego ogniska. Kilka dlugich minut zajelo jej rozlozenie tych dzwiekow w swoim umysle, tak jak podzielenie fragmentu muzyki na jego poszczegolne nuty. - To... -Wilkolaki - Jace patrzyl na cos za jej plecami. Podazajac za jego spojrzeniem dostrzegla ich, zalewajacych pobliskie wzgorze jak rozprzestrzeniajacy sie cien, polyskujacy tu i owdzie plonacymi jasno slepiami. Sfora wilkow - a nawet wiecej niz sfora. Musialy ich byc cale setki, a nawet tysiace. Ich ujadanie i szczek bylo tym, co wziela na poczatku za oglos strzelajacego ognia, ktory narastal wsrod nocy, twardy i chropawy. Zoladek Clary wywrocil sie na druga strone. Znala wilkolaki. Walczyla u ich boku. Ale to nie byly wilki Luke'a, nie takie, ktore wiedzialy, ze maja sie nia opiekowac i jej nie krzywdzic. Pomyslala o zabojczych zdolnosciach watahy Luke'a, ktore ujawnialy sie gdy tylko spuszczalo sie ich ze smyczy, i nagle zdala sobie sprawe z tego, ze sie boi. Stojacy obok niej Jace zaklal siarczyscie. Nie bylo czasu na wyciagniecie kolejnej broni. Przyciagnal ja do siebie i otoczyl wolnym ramieniem. Druga reka podniosl wysoko Jahoela. Jego swiatlo oslepialo. Clary zacisnela zeby... Otoczyla ich sfora. Przypominalo to uderzajaca fale - nagly wybuch ogluszajacej wrzawy i podmuch powietrza, gdy kilka pierwszych wilkow wysunelo sie do przodu i skoczylo. Ich oczy plonely a szczeki byly rozwarte. Jace wczepil palce w bok Clary... Wilki otaczaly ich z kazdej strony, trzymajac sie na odleglosc dobrych dwoch stop. Clary rozejrzala sie dookola z niedowierzaniem gdy dwojka wilkow - jeden smukly i centkowany a drugi ogromny i stalowoszary - opadly miekko na ziemie, zatrzymaly sie na chwile, a potem na nowo podjely bieg, nie patrzac nawet wstecz. Dookola wszedzie byly wilki a mimo wszystko zaden z nich sie do nich nie zblizyl. Okrazaly ich jak powodz cieni, ich futra lsnily w swietle ksiezyca jak srebro, przez co wygladaly jak jedna, wielka, zywa rzeka ksztaltow - ktora nagle rozdzielila sie tak, jak woda oplywa kamien. Wilki poswiecily dwojce Nocnych Lowcow zaledwie tyle uwagi co parze nieruchomych rzezb, a potem przebiegly obok nich z rozwartymi pyskami i oczami utkwionymi w drodze. Po chwili juz ich nie bylo. Jace odwrocil sie, zeby zobaczyc jak ostatni z wilkow przelecial obok nich i pospieszyl za reszta swoich towarzyszy. Zapadla cisza. Slychac bylo jedynie bardzo slabe odglosy miasta w oddali. Jace uwolnil Clary z uscisku i opuscil noz. -Wszystko w porzadku? -Co to bylo? - wyszeptala. - Te wilkolaki... po prostu nas ominely... -Zmierzaja w kierunku miasta. Do Alicante - wyjal zza pasa drugi noz i wyciagnal w jej strone. - Bedziesz tego potrzebowala. -Wiec nie zostawisz mnie tutaj? -Nie ma mowy. Juz nigdzie nie jest bezpiecznie. Ale... - zawahal sie. - Bedziesz ostrozna? -Bede - zapewnila go. - Co teraz robimy? Jace spojrzal na plonace w dole Alicante. -Teraz pobiegniemy. Nigdy nie bylo latwo nadazyc za Jasem, a teraz, gdy pedzil na zamanie karku, to bylo praktycznie niemozliwe. Clary wyczuwala, ze musial sie powstrzymywac i dostosowac swoja predkosc tak by mogla za nim nadazyc, i ze na pewno sporo go to kosztowalo. Droga splaszczala sie u podnoza zbocza i wila miedzy wysokimi, gestymi kepami drzew, dajacymi wrazenie jakby biegli przez tunel. Gdy wybiegli na druga strone, Clary stwierdzila, ze znalezli sie przed Polnocna Brama. Przez lukowate wejscie dostrzegla mieszanine dymu i plomieni. Jace stal przy furtce i czekal na nia. W jednej rece trzymal Jahoela a w drugiej inny noz, ale nawet ich polaczony blask ginal w jaskrawym swietle plonacego miasta. -Straznicy - wydyszala. - Dlaczego ich tu nie ma? -Co najmniej jeden z nich lezy teraz w tej kepie drzew - wskazal podbrodkiem kierunek z ktorego przyszli. - W kawalkach. Nie patrz w tamta strone - spojrzal w dol. - Zle trzymasz noz. Trzymaj go w ten sposob - pokazal jej jak. - I musisz go nazwac. Cassiel bedzie dobrze. -Cassiel - powtorzyla Clary, a ostrze rozjarzylo sie blaskiem. Jace spojrzal na nia uwaznie. -Zaluje, ze nie mialem wystarczajaco duzo czasu, zeby cie do tego przygotowac. Oczywiscie, ze wzgledu na prawo, nikt z tak niewielkim doswiadczeniem jak twoje nie powinien w ogole poslugiwac sie serafickimi nozami. Przedtem bylem zaskoczony, ale skoro teraz juz wiemy, co zrobil Valentine... Ostatnia rzecza o ktorej chciala teraz rozmawiac Clary bylo to co zrobil Valentine. -A moze po prostu zmartwilo cie to, ze jesli odpowiednio mnie wytrenujesz, to wkrotce okaze sie, ze jestem lepsza od ciebie - powiedziala. Cien usmiechu zamajaczyl w kaciku jego ust. -Cokolwiek sie stanie, Clary - powiedzial, patrzac na nia przez swiatlo Jahoela - trzymaj sie blisko mnie. Zrozumialas? - wbil w nia wzrok, zmuszajac do zlozenia obietnicy. Z jakiegos powodu w jej umysle pojawilo sie wspomnienie ich pocalunku na trawie przed rezydencja Waylandow. Odniosla wrazenie jakby to wydarzylo sie milion lat temu. Zupelnie jakby przydarzylo sie to komus innemu. -Bede trzymac sie blisko ciebie. -Dobrze - odwrocil wzrok. - W takim razie chodzmy. Przeszli powoli przez brame, ramie w ramie. Gdy weszli w obreb miasta, po raz pierwszy zdala sobie sprawe z odglosow bitwy - ludzkich krzykow, nieludzkiego wycia, tluczonego szkla i syku ognia. Krew zaczela jej szumiec w uszach. Dziedziniec zaraz przy bramie byl pusty. Gdzieniegdzie zascielaly go skurczone ciala, porzucone na bruku. Clary starala sie nie przygladac im za bardzo. Zastanawiala sie, jak to bylo mozliwe, ze nawet patrzac z dystansu czlowiek wiedzial, ze ktos jest martwy. Martwe ciala w niczym nie przypominaly tych pozbawionych przytomnosci. Mozna bylo wyczuc, ze cos z nich ulecialo, jakas niezbedna do zycia iskra. Jace poprowadzil ich szybko przez dziedziniec - Clary domyslila sie, ze to dlatego ze pewnie nie lubil pozostawac dlugo na otwartej przestrzeni - i ruszyli w dol ulicy odchodzacej od placu. Tutaj bylo jeszcze wiecej szczatkow. Sklepowe witryny zostaly porozbijane a cala zawartosc spladrowanych wnetrz walala sie po ulicach. W powietrzu unosil sie zapach - zjelczaly, cuchnacy odor odpadkow. Clary dobrze go znala. Oznaczal obecnosc demonow. -Tedy - syknal Jace. Przemkneli do kolejnej waskiej uliczki. Pozar szalal na pietrze jednego z domow przylegajacych do drogi, mimo ze reszta budynkow pozostala nietknieta. Clary nasunelo sie dziwaczne skojarzenie z bombardowaniem Londynu podczas wojny, kiedy to zniszczenia dotknely przypadkowe czesci miasta. Zadzierajac glowe do gory zobaczyla, ze twierdze ponad miastem spowijal klab czarnego dymu. -Gard. -Mowilem ci, ze ich ewakuuja... - Jace urwal, gdy znalezli sie na szerszej ulicy. Na ziemi lezalo kilka cial. Niektore byly niewielkie. Nalezaly do dzieci. Jace rzucil sie do przodu. Clary podazyla za nim z wahaniem. Gdy podbiegli blizej, zauwazyla z ulga zmieszana z poczuciem winy, ze cala trojka nie byla wcale w wieku Maxa. Obok nich lezaly zwloki starszego mezczyzny, ktory ciagle zdawal sie ochraniac trojke dzieci swoim cialem. Twarz Jace stwardniala. -Clary... odwroc sie. Powoli. Zrobila co jej kazal. Tuz za soba zobaczyla zniszczona sklepowa witryne. Kiedys na wystawie musialy tu stac ciasta - caly ich stos udekorowany jasnym lukrem. Teraz lezaly porozrzucane na podlodze razem z potluczonym szklem. Chodnik przed sklepem plamila zmieszana z lukrem krew, tworzaca dlugie rozowawe smugi. Jednak to nie z tego powodu w glosie Jace'a zabrzmiala ostrzegawcza nuta. Z rozbitego okna cos wypelzalo - cos bezksztaltnego, ogromnego i oslizglego. Cos uzbrojonego w podwojny rzad zebow biegnacy przez cala dlugosc ciala, usmarowanych lukrem i odlamkami szkla wygladajacymi jak warstwa polyskujacego cukru. Demon wypadl z okna na bruk i zaczal pelznac w ich strone. Cos w jego plynnym, jakby pozbawionym kosci ruchu spowodowalo, ze Clary poczula jak zolc podchodzi jej go gardla. Cofnela sie do tylu, prawie wpadajac na Jace'a. -To demon Behemota - powiedzial, wpatrujac sie w pelznacego potwora przed nimi. - Pozeraja wszystko na swojej drodze. -Czy zjadaja tez...? -Ludzi? Tak - odparl Jace. - Schowaj sie za mna. Zrobila kilka krokow do tylu, nie odrywajac wzroku od Behemota. Bylo w nim cos takiego, co odrzucalo ja bardziej niz od jakiegokolwiek innego napotkanego wczesniej demona. Wygladal jak pozbawiona oczu uzebiona bryla, i ten sposob w jaki wszystko sie w nim przelewalo... Ale przynajmniej nie poruszal sie szybko. Jace nie powinien miec problemow z zabiciem go. Zupelnie jakby byl pod wplywem jej mysli, Jace wystrzelil do przodu, tnac swoim swietlistym serafickim nozem. Zatopil go w grzbiecie Behemota. Rozlegl sie taki dzwiek jak przy nadepnieciu na przejrzaly owoc. Cialo demona przebiegl skurcz. Zadygotal a potem zmienil ksztalt, niespodziewanie przesuwajac sie kilka stop od miejsca, w ktorym stal. Jace opuscil Jahoela. -Tego sie wlasnie obawialem - wyszeptal. - Jest tylko w polowie cielesny. Trudno bedzie go zabic. -Wiec nie rob tego - Clary szarpnela go za rekaw. - Przynajmniej jest powolny. Wynosmy sie stad. Jace niechetnie pozwolil sie odciagnac na bok. Odwrocili sie, zeby pobiec w kierunku z ktorego przyszli... A demon juz tam byl, tuz przed nimi, i blokowal ulice. Wygladal jakby troche urosl. Wydal z siebie niski pomruk, cos jak wsciekle owadzie bzyczenie. -On chyba nie chce zebysmy sobie poszli - mruknal Jace. -Jace... Ale on juz biegl w strone potwora, biorac szeroki zamach Jahoelem zeby sciac mu leb, ale stwor znow zadygotal i zmienil ksztalt, tym razem pojawiajac sie za jego plecami. Cofnal sie, pokazujac opancerzony spod jak u karalucha. Jace obrocil sie wokol wlasnej osi i cial stwora przez podbrzusze. Zielona ciecz, gesta niczym sluz, spryskala ostrze. Jace odsunal sie, krzywiac twarz w wyrazie obrzydzenia. Behemot ciagle wydawal z siebie ten sam bzyczacy odglos. Tryskalo z niego coraz wiecej cieczy, ale nie wygladal wcale na zranionego. Celowo posuwal sie naprzod. -Jace! - zawolala Clary. - Twoj noz! Spojrzal na trzymane w reku ostrze. Sluz demona pokrywal ostrze Jahoela, tlumiac jego blask. W miare jak patrzyl, jego wewnetrze swiatlo niklo az w koncu zgaslo, jak ogien zasypany piaskiem. Odrzucil bron z przeklenstwem, zanim jakikolwiek strzep sluzu demona dotkal jego reki. Behemot znow sie wycofal, gotowy do kolejnego starcia. Jace zrobil unik - a wtedy Clary rzucila sie do przodu, wpadajac pomiedzy niego a demona, i wymachujac serafickim nozem. Dzgnela stwora tuz ponizej rzedu zebow, zatapiajac je w jego cielsku z obrzydliwym, mokrym mlasnieciem. Szarpnela sie do tylu, dyszac ciezko, a demona przeszyl kolejny skurcz. Wygladalo na to, ze zmiana ksztaltu kosztowala go pewna ilosc energii za kazdym razem gdy byl raniony. Wiec gdyby tylko zdazyli dzgnac go odpowiednia ilosc razy... Katem oka dostrzegla jakis ruch. Migniecie szarosci i brazu, poruszajace sie z duza predkoscia. Nie byli sami na ulicy. Jace odwrocil sie a jego oczy otwarly sie szeroko. -Clary! - wrzasnal. - Za toba! Clary obrocila sie dookola z Cassielem plonacym w jej dloni dokladnie w chwili, gdy wilk rzucil sie w jej strone, odslaniajac zeby we wscieklym warkocie. Jace cos do niej krzyczal, ale ona nie rozumiala z tego ani slowa. Dostrzegla dzikosc w jego oczach, pomimo tego ze zeszla wilkowi z drogi. Zwierze zaatakowalo, z cialem wygietym w luk i wyciagnietymi pazurami, i siegnelo swojego celu - Behemota - powalilo go na ziemie zanim natarlo na niego z obnazonymi zebami. Demon zawyl, a przynajmniej wydal z siebie dzwiek podobny do wycia - wysoki, piskliwy dzwiek, jak powietrze spuszczane z balonu. Wilk siedzial na nim, przyszpilajac go do ziemi, z pyskiem zatopionym w oslizglej skorze demona. Behemot zadrzal i ostatkiem sil sprobowal dokonac przemiany i wyleczyc obrazenia, ale wilk nie dal mu na to szansy. Jego pazury wbily sie gleboko w skore stwora i zaczal wyrywac zebami kawaly galaretowatego ciala, ignorujac tryskajaca z rany zielona ciecz. Behemot zaczal wic sie w ostatniej, desperackiej serii drgawek, klapiac szczekami gdy sie rozpadal - i po chwili juz go nie bylo - zostala po nim tylko lepka kaluza zielonej cieczy, rozlewajaca sie po bruku. Wilk wydal z siebie odglos, cos w rodzaju pomruku satysfakcji, i odwrocil sie zeby popatrzec na Clary i Jace'a polyskujacymi w swietle ksiezyca srebrzyscie oczami. Jace wyciagnal kolejny noz zza pasa, znaczac w powietrzu ognisty luk dzielacy ich od wilkolaka. Wilk warknal i nastroszyl futro. Clary zlapala Jace'a za ramie. -Nie... Nie rob tego. -To wilkolak, Clary... -Zabil dla nas demona! Jest po naszej stronie! - wyrwala sie Jace'owi zanim zdazyl ja zawrocic, i podeszla do zwierzecia powoli, wyciagajac plasko rece. -Przepraszam. Przepraszamy. Wiemy, ze nie chcesz nas skrzywdzic - odezwala sie niskim, spokojnym glosem. Zatrzymala sie, rozkladajac rece, a wilk patrzyl na nia obojetnie. - Kim... kim jestes? - zapytala. Spojrzala przez ramie na Jace'a i zmarszczyla brwi. - Moglbys to odlozyc? Jace wygladal, jakby mial jej zaraz nie przebierajac w slowach powiedziec, ze nie odkladalo sie tak po prostu serafickiego noza, ktory plonal w obecnosci niebezpieczenstwa. Ale zanim zdazyl sie odezwac, wilk zawarczal nisko i zaczal sie zmieniac. Jego nogi sie wydluzyly, kregoslup wyprostowal a szczeki zmniejszyly. Po kilku sekundach stanela przed nimi dziewczyna. Miala na sobie poplamiona biala sukienke a jej krecone wlosy byly zaplecione w mnostwo warkoczykow. Blizna przecinala jej gardlo. -Kim jestes? - jej twarz wykrzywila sie z udawanym niesmakiem. - Nie wierze, ze mnie nie poznalas. W koncu nie wszystkie wilki wygladaja tak samo. Ech, ludzie. Clary odetchnela z ulga. -Maia! -Tak, to ja. Ratuje wasze tylki, jak zwykle - usmiechnela sie. Byla zbryzgana krwia od stop do glow. Nie bylo tego tak widac gdy byla w swojej wilczej postaci, ale teraz czarne i czerwone smugi odcinaly sie przerazliwie od jej brazowej skory. Polozyla dlon na brzuchu. - Ohyda, nie wierze, ze wlasnie przezulam tego demona. Mam nadzieje, ze nie jestem uczulona. -Co ty tutaj w ogole robisz? - ponaglila ja Clary. - To znaczy, nie ze sie nie cieszymy z tego powodu, ale... -To ty nic nie wiesz? - Maia patrzyla ze zaklopotaniem raz na Clary, raz na Jace'a. - Luke nas tu sprowadzil. -Luke? - Clary zaczela sie na nia gapic. - Luke... jest tutaj? Maia skinela glowa. -Skontaktowal sie ze swoja sfora i z kilkoma innymi i powiedzial, ze musimy udac sie do Idris. My dotarlismy do granicy i bieglismy od tamtej strony. Niektorzy teleportowali sie do lasu i dolaczyli do nas. Luke powiedzial, ze Nefilim beda potrzebowac naszej pomocy... - urwala. - Naprawde o tym nie wiedzialas? -Nie - odezwal sie Jace - i watpie zeby Clave tez o tym wiedzialo. Nie pala sie do przyjmowania pomocy od Podziemnych. Maia wyprostowala sie, w jej oczach polyskiwal gniew. -Gdyby nie my, juz dawno by was wszystkich wyrzneli. Nikt nie ochranial miasta, gdy sie tam zjawilismy... -Nawet o tym nie mysl - powiedziala Clary, rzucajac Jace'owi wsciekle spojrzenie. - Jestem naprawde bardzo, bardzo wdzieczna ze nas uratowalas, Maiu. Jace rowniez, mimo ze jest taki uparty, ze predzej wsadzilby sobie noz w oko niz sie do tego przyznal. I nie rob sobie nadziei, ze to zrobi - dodala pospiesznie, widzac wyraz twarzy dziewczyny - bo to i tak w niczym to nie pomoze. Teraz musimy znalezc dom Lightwoodow, a potem ja musze odnalezc Luke'a... -Lightwoodowie? Chyba sa w Sali Porozumien. To tam wszyscy sie gromadza. Przynajmniej tam widzialam Aleca - powiedziala Maia - i tego czarownika ze sterczacymi wlosami. Magnusa. -Skoro jest tam Alec, to reszta tez musi byc - ulga na twarzy Jace'a sprawila, ze poczula chec polozenia mu dloni na ramieniu. Nie zrobila tego jednak. - Madre posuniecie bo Sala jest chroniona - wsunal plonacy seraficki noz za pas. - W porzadku, chodzmy. Clary rozpoznala wnetrze Sali Porozumien w momencie, w ktorym przekroczyla jej prog. To bylo to miejsce o ktorym snila, gdzie tanczyla najpierw z Simonem a potem Jasem. To tutaj probowalam sie przeniesc gdy weszlam do Portalu, pomyslala, przygladajac sie jasnobialym scianom i wysokiemu sklepieniu z ogromna szklana kopula, przez ktora widac bylo nocne niebo. Pomieszczenie, mimo ze bylo bardzo rozlegle, wygladalo na mniejsze i obskurniejsze niz to z jej snu. Fontanna z syrena ciagle stala w na jego srodku ale stracila caly swoj polysk a prowadzace do niej schody byly zapelnione ludzmi, z ktorych wieksza czesc miala na sobie bandaze. Pomieszczenie bylo pelne Nocnych Lowcow. Ludzie krazyli w tlumie, zatrzymujac sie czasami by przyjrzec sie twarzy innych przchodniow w nadziei, ze znajda swoich przyjaciol lub krewnych. Podloga byla brudna i poznaczona rozmazanymi smugami blota i krwi. Tym, co uderzylo ja najbardziej, byla panujaca tu cisza. Gdyby cos takiego nastapilo w swiecie Przyziemnych, to ludzie krzyczeliby, wrzeszczeli, nawolywali jedni drugich. A tutaj panowala niemal idealna cisza. Ludzie siedzili w ciszy, niektorzy z twarzami schowanymi w dloniach, niektorzy wpatrujacy sie w przestrzen. Dzieci tulily sie do swoich rozdzicow ale zadne z nich nie plakalo. Zauwazyla jeszcze cos gdy weszla do srodka, z Jasem i Maia po bokach. Grupe niedbale wygladajacych ludzi stojacych przy fontannie w nierownym kregu. Trzymali sie troche na uboczu, a gdy tylko Maia ich dostrzegla i na jej twarzy pojawil sie usmiech, Clary zdala sobie sprawe z tego kim byli. -Moja sfora! - zawolala Maia i popedzila w ich strone, zatrzymujac sie tylko na sekunde zeby zerknac przez ramie na Clary. - Jestem pewna, ze Luke gdzies tu jest - powiedziala i zniknela posrod swoich ludzi. Przez moment Clary zastanawiala sie co by sie stalo, gdyby i ona dolaczyla do tego kregu. Czy powitaliby ja jak przyjaciolke Luke'a czy okazali podejrzliwosc bo byla tylko kolejnym Nocnym Lowca? -Nie rob tego - odezwal sie Jace, jakby czytajac jej w myslach. - To nie jest dobry... Ale Clary juz nigdy sie nie dowiedziala co mial na mysli, bo nagle rozlegl sie glosny okrzyk "Jace!" i pojawil sie Alec, calkiem bez tchu po tym jak udalo mu sie przepchnac przez tlum. Ciemne wlosy mial kompletnie potargane a ubranie plamila mu krew. W jego oczach polyskiwala mieszanina wscieklosci i ulgi. Zlapal Jace'a za przod kurtki. -Co sie z toba stalo?! Jace wygladal na obrazonego. -Co sie stalo ze mna? Alec potrzasnal nim dosc mocno. -Powiedziales, ze idziesz sie przejsc! Jaki cholerny spacer zajmuje az szesc godzin?! -Eee, dosc dlugi? - podsunal Jace. -Moglbym cie teraz zabic - warknal Alec, puszczajac jego ubranie. - Powaznie sie nad tym zastanawiam. -To by sie chyba mijalo z celem, nie sadzisz? - odparl Jace. Rozejrzal sie dookola. - Gdzie sa wszyscy. Isabelle i... -Isabelle i Max zostali u Penhallowow, razem z Sebastianem - wyjasnil Alec. - Rodzice juz do nich jada. Aline jest tutaj razem ze swoimi, ale nie mowi zbyt wiele. Miala dosc paskudna przygode z Rezkorem przy kanale. Na szczescie Izzy ja uratowala. -A Simon? - spytala Clary z niepokojem. - Widziales gdzies Simona? Powinien tu przyjsc razem z reszta ludzi z Gardu. Alec potrzasnal glowa. -Nie, nie widzialem go... Tak samo jak nie widzialem Inkwizytora ani Konsula. Pewnie jest teraz z ktoryms z nich. Moze gdzies sie zatrzymali, albo... - urwal, gdy przez pokoj przebiegl szmer. Clary zobaczyla grupe lykantropow patrzaca w jakims kierunku, zaalarmowana czyms jak sfora psow ktora wyczula zwierzyne. Odwrocila sie... I zobaczyla Luke'a, zmeczonego i poplamionego krwia, jak przekraczal prog podwojnych drzwi Sali. Ruszyla biegiem w jego strone. Zapomniala o tym, jak bardzo byla zla gdy ja zostawil, o tym jak wsciekl sie gdy ich tu sprowadzila, zapomniala o wszystkim, poza radoscia jaka odczula na jego widok. Przez chwile wygladal na zaskoczonego gdy biegla ku niemu, a potem usmiechnal sie, wyciagnal ramiona i podniosl ja do gory, gdy go przytulila, zupelnie jak wtedy gdy byla mala. Pachnial krwia, flanela i dymem. Clary przymknela na chwile oczy i pomyslala o tym, jak Alec zlapal Jace'a w momencie, w ktorym zobaczyl go w Sali. Tak sie wlasnie robilo, gdy martwilo sie o swoja rodzine, lapalo sie ich i trzymalo w uscisku, i wrzeszczalo jak bardzo cie wkurzyli. Ale to bylo w porzadku, bo chocby nie wiem jak ktos byl wsciekly, to oni ciagle byli czescia ciebie. I dlatego to, co powiedziala Valentine'owi, bylo prawda. Luke byl jej rodzina. Postawil ja z powrotem na ziemi, krzywiac sie lekko. -Ostroznie - powiedzial. - Croucher trafil mnie w ramie przy Merryweather Brigde - polozyl dlonie na jeje ramionach, przygladajac sie uwaznie jej twarzy. - Ale tobie nic nie jest, prawda? -Coz za wzruszjaca scena - odezwal sie chlodny glos. Clary odwrocila sie, dlon Luke'a spoczywala ciagle na jej ramieniu. Za nia stal wysoki mezczyzna w niebieskim plaszczu, ktory zawirowal u jego stop gdy do nich podszedl. Twarz pod kaputrem wygladala jak rzezba - z wysokimi koscmi policzkowymi, jastrzebimi rysami twarzy i ciezkimi powiekami. -Lucian - powiedzial, nie patrzac na Clary. - Moglem sie spodziewac, ze to ty stoisz za ta... inwazja. -Inwazja? - powtorzyl jak echo Luke, a w sekunde pozniej otaczala go juz sfora likantropow. Stanely za nim tak szybko i cicho, ze wygladalo to tak, jakby zmaterializowaly sie z powietrza. - To nie my najechalismy wasze miasto, Konsulu. To Valentine. My tylko chcemy wam pomoc. -Clave nie potrzebuje niczyjej pomocy - warknal Konsul. - Nie od takich stworzen jak wy. Zlamales Prawo wkraczajac do Szklanego Miasta, bez wzgledu na to czy sa straze czy ich nie ma. Musisz zdawac sobie z tego sprawe. -Mysle, ze dostatecznie jasne jest, ze Clave potrzebuje naszej pomocy. Gdybysmy nie przybyli na czas, wielu z was byloby teraz martwych - rozejrzal sie po Sali. Kilka grup Nocnych Lowcow przysunelo sie blizej chcac wiedziec co sie dzieje. Jedni patrzyli Lukowi prosto w oczy, inni spuszczali wzrok jak gdyby zawstydzeni. Ale zaden z nich, pomyslala z zaskoczeniem Clary, nie wygladal na zlego z tego powodu. - Zrobilem to, zeby cos udowodnic, Malachi. Glos Konsula pozostal zimny. -I coz to takiego? -Potrzebujecie nas - odparl Luke. - Zeby pokonac Valentine'a potrzebujecie naszej pomocy. Nie tylko pomocy likantropow, ale wszystkich Podziemnych. -A coz takiego Podziemni moga zdzialac przeciwko Valentine'owi? - spytal kpiaco Malachi. - Lucianie, powinienes to wiedziec najlepiej z nas wszystkich. Przeciez byles kiedys jednym z nas. Zawsze samotnie przeciwwstawialismy sie wszelkim zagrozeniom i chronilismy swiat od zla. Odeprzemy sily Valentine'a naszymi wlasnymi. Podziemni zrobia najlepiej jak usuna sie nam z drogi. Jestesmy Nefilim. Sami prowadzimy swoje wojny. -To chyba nie do konca prawda - odezwal sie aksamitny glos. To byl Magnus Bane, w dlugim, polyskujacym plaszczu, z niezliczonymi kolczykamiw uszach i lobuzerskim wyrazem twarzy. Clary nie miala pojecia skad sie tu wzial. -Niejeden raz korzystaliscie z pomocy czarownikow i niezle ich za to wynagradzaliscie. Malachi spojrzal na niego spode lba. -Nie przypominam sobie zeby Clave cie tu zaprosilo, Magnusie Bane. -Nie zaprosilo - odparl Magnus. - Straze zostaly obalone. -Naprawde? - glos Konsula ociekal sarkazmem. - Nie zauwazylem. Magnus wygladal na zmartwionego. -To straszne. Ktos powinien ci o tym powiedziec - spojrzal na Luke'a. - Powiedz mu, ze straze zostaly obalone. Luke wygladal na rozdraznionego. -Malachi, na litosc boska, Podziemni sa silni. Jest nas duzo. Tlumacze ci, ze mozemy wam pomoc. Glos Konsula podniosl sie o oktawe. -A ja ci tlumacze, ze nie potrzebujemy waszej pomocy! -Magnus - wyszeptala Clary, przeslizgujac sie w jego strone. Dookola nich zebral sie juz maly tlumek, obserwujac sprzeczke pomiedzy Lukiem a Konsulem. Byla prawie pewna, ze nikt nie zwraca na nia uwagi. - Musimy porozmawiac. Teraz, gdy sa zbyt zajeci sprzeczaniem sie ze soba zeby cokolwiek zauwazyc. Magnus obrzucil ja szybkim pytajacym spojrzeniem, skinal glowa i odprowadzil ja na bok, przecinajac tlum jak otwieracz do puszek. Zaden ze zgromadzonych tu Nocnych Lowcow czy wilkolakow nie sprawial wrazenia, jakby chcial wejsc w droge wysokiemu na szesc stop czarownikowi z kocimi oczami i usmiechem maniaka. Pociagnal ja w strone zacisznego kata. -O co chodzi? -Mam ksiege - Clary wyciagnela ja z kieszeni swojego zszarganego plaszcza, zostawiajac rozsmarowane odciski palcow na bialej jak kosc sloniowa okladce. - Poszlam do rezydencji Valentine'a. Byla w bibliotece, tak jak mowiles. I... - urwala, myslac o uwiezionym aniele. - Niewazne - wreczyla mu ksiege. - Wez ja. Magnus pochwycil ksiege w swoje rece. Przewracal kartki z szeroko otwartymi oczami. -To jest nawet lepsze niz myslalem - oznajmil uradowany. - Nie moge sie doczekac zeby wyprobowac te zaklecia. -Magnus! - ostry glos Clary sprowadzil go na powrot na ziemie. - Najpierw moja mama. Obiecales. -I dotrzymam obietnicy - skinal powaznie glowa, ale bylo cos w jego oczach, czemu Clary nie calkiem ufala. -Jest cos jeszcze - dodala, myslac o Simonie. - Zanim pojdziesz... -Clary! - odezwal sie zdyszany glos. Odwrocila sie zaskoczona i zobaczyla stojacego obok Sebastiana. Mial na sobie zbroje i wygladal w niej tak, jakby urodzil sie po to by ja nosic. Podczas gdy reszta ludzi byla poplamiona krwia i miala ubrania w nieladzie, on byl bez skazy - nie liczac podwojnego zadrapania biegnacego przez cala dlugosc jego lewego policzka. Wygladalo to tak, jakby cos zadrasnelo go swoimi szponami. - Matwilem sie o ciebie. Po drodze wpadlem do domu Amatis, ale nie bylo cie tam a ona powiedziala, ze nie widziala cie... -No coz, nic mi nie jest - Clary przeniosla wzrok z twarzy Sebastiana na twarz Magnusa, ktory trzymal Biala Ksiege przy piersi. Kanciaste brwi Sebastiana podjechaly w gore. - A tobie? Twoja twarz... - dotknela dlonia jego zadrapan. Wciaz saczyla sie z nich krew. Sebastian wzuszyl ramionami i delikatnie zabral jej reke. -Demonica zaatakowala mnie niedaleko domu Penhallowow. Nic mi nie jest. Co tu sie dzieje? -Nic. Wlasnie rozmawialam z Ma... Ragnorem - powiedziala szybko Clary, z przerazeniem zdajac sobie sprawe z tego Sebastian nie mial zielonego pojecia, kim wlasciwie byl Magnus. -Maragnor? - Sebastian uniosl brwi. - W porzadku. Spojrzal z ciekawoscia na Biala Ksiege. Clary pragnela, zeby Magnu ja schowal. Trzymal ja tak, ze zlocisty napis bylo doskonale widoczny. -Co to takiego? Magnus przygladal mu sie przez chwile, po jego kocich oczach mozna bylo zobaczyc, ze zastanawia sie nad odpowiedzia. -Ksiega zaklec - powiedzial w koncu. - Nic, co powinno interesowac Nocnego Lowce. -Wlasciwie to moja ciotka je kolekcjonuje. Moge zobaczyc? - wyciagnal dlon, ale zanim Magnus zdazyl odmowic, Clary uslyszala jak ktos wola ja po imieniu, a w chwile potem podeszli do nich Alec i Jace. Zaden z nich nie byl zadowolony z widoku Sebastiana. -Kazalem ci zostac z Maxem i Isabelle! - naskoczyl na niego Alec. - Zostawiles ich samych? Wzrok Sebastiana powoli przesunal sie z Magnusa na Aleca. -Twoi rodzice wrocili do domu, tak jak mowiles - jego glos byl zimny. - Wyslali mnie zebym powiedzial ci, ze wszystko z nimi w porzadku, tak samo jak z Izzy i z Maxem. Juz tu jada. -Coz - odezwal sie Jace ciezkim od sarkazmu glosem - dzieki za przekazanie tych informacji doslownie w sekunde po tym jak tu wszedles. -Nie widzialem cie tu wtedy - odparl Sebastian. - Zobaczylem Clary. -Bo akurat jej szukales. -Bo musialem z nia porozmawiac. Na osobnosci - spojrzal na nia z taka intensywnoscia w oczach, ze stanela w miejscu. Chciala mu powiedziec zeby nie patrzyl na nia w taki sposob gdy Jace stoi tuz obok, ale wtedy zabrzmialoby to niedorzecznie i glupio, a poza tym moze rzeczywiscie mial jej cos waznego do powiedzenia. - Clary? Skinela glowa. -W porzadku. Tylko na chwile - zgodzila sie i dostrzegla, ze wyraz twarzy Jace'a ulegl zmianie. Nie patrzyl juz krzywo na Sebastiana ale jego twarz zastygla w bezruchu. - Zaraz wracam - dodala, ale Jace juz na nia nie patrzyl. Patrzyl prosto na Sebastiana. Sebastian zlapal ja za nadgarstek i odciagnal od reszty, pchajac ja w kierunku najgestszego tlumu. Clary zerknela ponad swoi ramieniem. Wszyscy sie na nich gapili, nawet Magnus. Zobaczyla jak ledwie zauwazalnie pokrecil glowa. Zaryla obcasami w ziemie. -Sebastian. Zatrzymaj sie. O co chodzi? Co chcesz mi powiedziec? Odwrocil sie go niej, ciagle trzymajac ja za nadgarstek. -Myslalem, ze wyjdziemy na zewnatrz - powiedzial. - Ze porozmawiamy na osobnosci... -Nie, chce zostac tutaj - powiedziala, a w swoim wlasnym glosie uslyszala drzenie, jakby nie byla pewna tego co mowi. A przeciez byla. Wyrwala reke z jego uscisku. - O co ci chodzi? -Ta ksiega - odparl. - Ta, ktora trzymal Fell - Biala Ksiega - wiesz skad ja ma? -To o tym chciales ze mna porozmawiac?! -To niezwykle potezna ksiega zaklec - wyjasnil Sebastian. - Jedna z tych... no coz, jedna z tych, ktorych od dawna wszyscy poszukuja. Clary westchnela rozdrazniona. -Sebastian, posluchaj. To nie byl Ragnor Fell tylko Magnus Bane. -Ten Magnus Bane? - odwrocil sie i spojrzal na Clary oskarzycielskim wzrokiem. - A ty go przeciez znasz, prawda? Znasz Bane'a. -Tak, przepraszam cie. Ale on nie chcial zebym ci o tym powiedziala. Tylko on moze pomoc mojej mamie. Dlatego dalam mu Biala Ksiege. Jest w niej zaklecie, ktore moze jej pomoc. Cos blysnelo na dnie jego oczu, a Clary poczula sie tak samo jak wtedy, gdy ja pocalowal: ogarnelo ja gwaltowne poczucie, ze cos jest nie tak, jak gdyby zrobila krok do przodu i zamiast trafic na solidny grunt, jej stopa osunela sie prosto w dziure. Dlon Sebastiana zacisnela sie na jej nadgarstku. -Dalas ksiege - Biala Ksiege - czarownikowi? Plugawemu Podziemnemu? Clary przestala sie ruszac. -Nie wierze, ze to powiedziales - spojrzala w dol na dlon Sebastiana zacisnieta na jej rece. - Magnus to moj przyjaciel. Rozluznil odrobine uscisk. -Przepraszam - powiedzial. - Nie powiniem byl tego mowic. Po prostu... Jak dobrze znasz Magnusa Bane'a? -Lepiej niz ty - powiedziala zimno. Powedrowala spojrzeniem w strone miejsca, w ktorym stal Magnus, Jace i Alec - i doznala wstrzasu. Magnus zniknal. Alec i Jace stali tam we dwojke i obserwowali ja i Sebastiana. Mogla wyczuc bijaca od Jace'a dezaprobate tak jak fale goraca z piekarnika. Sebastian podazyl za jej spojrzeniem. Jego oczy pociemnialy. -Wystarczajaco dobrze, zeby wiedziec gdzie poszedl razem z twoja ksiega? -To nie moja ksiega. Dalam mu ja - warknela Clary, ale na wspomnienie cienia jaki zasnul oczy Magnusa poczula zimno w zoladku. - I nie wiem czemu tak sie tym interesujesz. Sluchaj, doceniam to, ze zaoferowales mi wczoraj pomoc przy znalezieniu Fella, ale teraz zaczynasz mnie przerazac. Wracam do swoich przyjaciol. Zaczela sie odwracac ale zablokowal jej droge. -Wybacz mi. Nie powinienem byl mowic tego co powiedzialem. Tylko ze... tego jest wiecej niz sobie wyobrazasz. -Wiec powiedz mi. -Wyjdzmy stad. Opowiem ci wszystko - w jego glosie brzmial niepokoj i zmartwienie. - Clary, blagam cie. Pokrecila glowa. -Musze tu zostac i zaczekac na Simona - to byla czesciowo prawda a czesciowo wymowka. - Alec powiedzial mi, ze sprowadza tutaj wiezniow... Sebastian potrzasnal glowa. -Clary, nikt ci nie powiedzial? Zostawili ich tam. Slyszalem jak Malachi o tym mowil. Kiedy miasto zostalo zaatakowane, ewakuowali Gard ale nie wyciagneli stamtad zadnych wiezniow. Malachi stwierdzil, ze i tak byli w zmowie z Valentinem, wiec wszystko jedno. Ze wypuszczenie ich byloby zbyt wielkim ryzykiem. Clary poczula sie jakby jej glowa wypelnila sie dymem. Dostala zawrotow glowy i zrobilo jej sie niedobrze. -To nie moze byc prawda. -Ale jest - odparl Sebastian. - Przysiegam, ze jest - na powrot zaciesnil uchwyt na jej nadgarstku. Clary zachwiala sie na nogach. - Moge cie tam zaprowadzic. Do Gardu. Pomoge ci go stamtad wydostac. Ale musisz mi obiecac, ze... -Niczego nie musi ci obiecywac - odezwal sie Jace. - Pusc ja. Zaskoczony Sebastian rozluznil uchwyt. Wyrwala mu sie i odwrocila w strone Jace'a i Aleca. Obydwaj mieli zaciety wyraz twarzy. Dlon Jace'a spoczywala lekko na rekojesci serafickiego noza zatknietego za jego pas. -Clary robi to co sie jej podoba - powiedzial Sebastian. Jego twarz nie byla tak zacieta jak twarz Jace'a, ale bylo w niej cos dziwnego, co sprawilo ze wygladala jeszcze gorzej. - A teraz chce pojsc ze mna i uratowac swojego przyjaciela. Przyjaciela, ktorego ty wtraciles do wiezienia. Slyszac to Alec zbladl, ale Jace tylko pokrecil glowa. -Nie lubie cie - powiedzial z rozmyslem. - Wiem, ze wszyscy inni cie lubia, ale nie ja. Moze to dlatego, ze tak bardzo starasz sie, zeby ludzie cie lubili. Moze i jestem dupkiem ale nie lubie cie i nie podoba mi sie to w jaki sposob trzymasz moja siostre. Jesli chce isc z toba do Gardu zeby poszukac Simona, w porzadku. Pojdzie tam z nami. Nie z toba. Wyraz twarzy Sebastiana nie ulegl zmianie. -Mysle, ze to jej wybor - powiedzial. - A ty? Obaj na nia patrzyli. Clary spojrzala w kierunku Luke'a, ktory ciagle klocil sie z Malachim. -Chce isc ze swoim bratem. W oczach Sebastiana cos blysnelo - blysnelo i zgaslo tak szybko, ze Clary nie mogla tego rozpoznac, ale mimo to poczula lodowaty dreszcz na karku, jakby ktos dotknal ja tam zimna reka. -Oczywiscie, ze tak - powiedzial Sebastian i odsunal sie na bok. Alec ruszyl sie jako pierwszy, popychajac przed soba Jace'a. Byli w polowie drogi do wyjscia, gdy Clary zdala sobie sprawe z tego, ze bolal ja nadgarstek - piekl jakby sie sparzyla. Spojrzala w dol, spodziewajac sie zobaczyc jakis slad na skorze, ale nic takiego nie znalazla. Jedynie smuga krwi plamila jej rekaw tam, gdzie dotknela zadrapan na twarzy Sebastiana. Marszczac brwi, obciagnela rekaw i przyspieszyla kroku, zeby nadazyc za reszta. 12. De Profundis Dlonie Simona byly czarne od krwi. Probowal wyszarpnac kraty z okienka w drzwiach swojej celi, ale kazde dotkniecie pozostawialo piekace, krwawe rany na jego dloniach. W koncu opadl bezwladnie na podloge, dyszac ciezko, i wpatrywal sie tepo w swoje rece gdy obrazenia goily sie szybko, rany zasklepialy a platy sczernialej skory odpadaly jak blyskawicznie przewijany film na tasmie video. Po drugiej stronie muru Samuel sie modlil. "Jesli spadnie na nas zlo, tak jak miecz, sad, zaraza czy glod, staniemy przed tym domem, w twojej obecnosci, i plakac bedziemy w naszym nieszczesciu, a wtedy ty nas uslyszysz i pomozesz..." Simon wiedzial, ze nie mogl sie pomodlic. Probowal tego wczesniej ale imie Boga plonelo w jego ustach i dlawilo gardlo. Zastanawial sie nad tym czemu mogl pomyslec to slowo ale powiedziec juz nie. I dlaczego mogl stac w sloncu w poludnie i nie umrzec ale nie mogl zmowic swojej ostatniej modlitwy. Dym zaczal sie unosic w korytarzu jak duch. Simon mogl wyczuc won spalenizny i uslyszec trzask szalejacego ognia, ale czul sie jak oderwany od rzeczywistosci, daleko od wszystkiego. Bycie wampirem bylo dziwne, to cale zderzenie sie z czyms co moglo byc opisane jedynie jako wieczne zycie, a potem i tak umrzec w wieku szesnastu lat. -Simon! - rozlegl sie slaby glos, ale jego wrazliwy sluch wylowil go sposrod trzasku plomieni. Dym z korytarza byl zapowiedzia goraca, ktorego fala wlasnie wdarla sie do srodka, tloczac sie wokol niego jak mur. - Simon! Glos nalezal do Clary. Poznalby go wszedzie. Zastanawial sie czy jego umysl nie platal mu teraz figli. To bylo tak jakby podswiadomosc podsuwala mu obrazy ukochanej osoby, zeby przeprowadzic go bezbolesnie przez smierc. -Simon, ty cholerny idioto! Jestem tutaj! Przy oknie! Simon skoczyl na rowne nogi. Watpil by jego umysl splatal mu az takiego figla. Posrod gestniejacego dymu dostrzegl cos bialego poruszajacego sie przy zakratowanym oknie. Gdy podszedl blizej, biale przedmioty okazaly sie dlonmi zacisnietymi wokol zelaznych pretow. Wskoczyl na prycze, przekrzykujac trzask ognia. -Clary? -Dzieki Bogu! - jedna z rak zacisnela sie na jego ramieniu. - Zaraz cie stad wyciagniemy. -Jak? - zapytal, wykazujac troche rozsadku. Rozlegl sie odglos szurania a rece Clary zniknely, zastapione przez inna pare. Te byly wieksze i bez watpienia meskie, z kostkami poznaczonymi bliznami i smuklymi palcami pianisty. -Trzymaj sie - glos Jace'a byl spokojny i wywazony, jak gdyby wlasnie ucieli sobie pogaduszke na imprezie a nie rozmawiali w blyskawicznie zajmujacych sie ogniem lochach. - Moglbys sie cofnac. Zaskoczony Simon poslusznie odsunal sie na bok. Dlonie Jace'a zacisnely sie na kracie, jego klykcie pobielaly gwaltownie. Metal jeknal a krata wyskoczyla z kamiennej sciany i upadla obok lozka z glosnym brzekiem. Chmura duszacego bialego pylu uniosla sie w powietrze. W powstalej dziurze pojawila sie glowa Jace'a. -Simon. CHODZ - powiedzial i wyciagnal reke. Simon chwycil jego dlon. Podciagnal sie i chwycil krawedzi okna, przeciskajac sie przez niewielki kwadrat jak wijacy sie w tunelu waz. Sekunde pozniej wypadl na mokra trawe, przygladajac sie kregowi zmartwionych twarzy nad soba. Jace, Clary i Alec. Wszyscy przygladali mu sie z zaniepokojeniem. -Wygladasz strasznie, wampirze - powiedzial Jace. - Co ci sie stalo w rece? Simon wstal. Rany na jego dloniach juz sie zagoily, ale czarne slady na skorze w miejscach gdzie dotknal krat pozostaly. Zanim zdazyl odpowiedziec, Clary rzucila sie w jego strone i przytulila mocno. -Simon - wydyszala. - Nie moge w to uwierzyc. Nie mialam pojecia, ze tu jestes. Do wczoraj myslalam, ze wrociles do Nowego Jorku... -No coz - odparl Simon. - Ja tez nie wiedzialem, ze tu jestes - spojrzal ponad jej ramieniam na Jace'a. - W rzeczywistosci mysle, ze celowo nikt mi o tym nie powiedzial. -Tego nie mowilem - zauwazyl Jace. - Po prostu nie wyprowadzilem cie z bledu. Tak czy inaczej, uratowalem cie przed splonieciem zywcem, wiec chyba nie powinienes sie na mnie wsciekac. Splonac zywcem. Simon odsunal sie od Clary i rozejrzal. Stali w ogrodzie otoczonym z dwoch stron przez mury twierdzy i sciana lasu z pozostalych. Drzewa przerzedzaly sie w miare jak zwirowana sciezka prowadzila w strone miasta - byla oswietlona pochodniami z magicznego swiatla, ale tylko kilka z nich plonelo. Ich swiatlo bylo chybotliwe i przytlumione. Simon spojrzal w strone Gardu. Patrzac pod tym katem ledwo mozna bylo zobaczyc czarny dym przetykany plomieniami, ktory zasnuwal niebo. Nieliczne swiatla w oknach wydawaly sie nienaturalnie jasne. Kamienne mury dobrze strzegly swoich tajemnic. -Samuel - powiedzial. - Musimy zabrac Samuela. Clary wygladala na zdumiona. -Kogo? -Nie tylko mnie tu trzymali. Samuel jest w celi obok. -Ta sterta szmat, ktora widzialem wtedy przez okno? - przypomnial sobie Jace. -Tak. Jest troche dziwny ale to dobry facet. Nie mozemy go tutaj zostawic - Simon poderwal sie na nogi. - Samuel? Samuel! Nie doczekal sie odpowiedzi. Podbiegl do niskiego, zakratowanego okna obok tego, przez ktore sam wlasnie przeszedl. Miedzy pretami dostrzegl jedynie wirujacy dym. -Samuel! Jestes tam? W dymie cos sie poruszylo - cos skulonego i ciemnego. Glos Samuela byl szorstki z powodu dymu, gdy odezwal sie chrapliwie: -Zostawcie w spokoju! Wynosci sie stad! -Samuel! Zginiesz tu! - Simon szarpnal za krate. Nie ruszyla sie z miejsca. -Nie! Zostawcie mnie! Chce tu zostac! Simon rozejrzal sie z desperacja dookola i napotkal wzrok Jace'a. -Przesun sie - powiedzial Jace, a kiedy Simon przylgnal do sciany, kopniakiem wywazyl krate, ktora gwaltownie wypadla z zawiasow i wpadla do celi. Samuel wrzasnal ochryple. -Samuel! Wszystko w porzadku? Wizja Samuela zmiecionego przez spadajaca krate stanela Simonowi przed oczami. -WYNOSCIE SIE STAD! - glos Samuela urosl do wrzasku. Simon spojrzal na Jace'a. -Chyba naprawde tego chce. Jace potrzasnal glowa, rozdrazniony. -Musiales zawrzec znajomosc z swirem, prawda? Nie mogles po prostu liczyc plytek na suficie albo oswoic sobie jakas mysz, tak jak to robia normalni wiezniowie? - powiedzial, i bez czekania na odpowiedz, opadl na ziemie i wlazl do srodka. -Jace! - jeknela Clary. Oboje z Alekiem pospieszyli w jego strone, ale Jace zdazyl juz przejsc przez okno i opuscil sie do celi ponizej. Clary spojrzala na Simona z gniewem. -Jak mogles mu na to pozwolic? -No coz, przeciez nie zostawilby tego faceta na pewna smierc - odezwal sie niespodziewanie Alec, mimo ze wygladal na rownie zaniepokojonego co ona. - W koncu mowimy o Jasie... Urwal na widok rak wylaniajacych sie z dymu. Zlapal za jedna a Simon chwycil druga, i razem wyciagneli Samuela z celi jak bezwladny worek ziemniakow i polozyli na ziemi. W chwile pozniej Clary i Simon wyciagali juz Jace'a, mimo ze byl zdecydowanie mniej bezwladny i zaklal, kiedy niechcacy uderzyli jego glowa o parapet. Odtracil ich i sam wydostal sie na zewnatrz. Upadl plecami na trawe. -Ala - mruknal, gapiac sie w niebo. - Chyba cos sobie zlamalem - usiadl prosto i spojrzal na Samuela. - Wszystko z nim w porzadku? Samuel siedzial skulony na ziemi z twarza chowana w dloniach. Kolysal sie w te i z powrotem nie wydajac z siebie zadnego dzwieku. -Chyba cos jest z nim nie tak - zauwazyl Alec. Pochylil sie by dotknac jego ramienia. Samuel szarpnal sie do tylu, o malo sie nie przewracajac. -Zostaw mnie - zaskrzeczal. - Prosze. Zostaw mnie w spokoju, Alec. Alec zastygl w bezruchu. -Co powiedziales? -Zebys zostawil go w spokoju - przypomnial mu Simon, lecz Alec wcale na niego nie patrzyl. Chyba nawet nie zauwazyl, ze Simon sie odezwal. Wpatrywal sie w Jace'a, ktory zbladl nagle i zaczal podnosic sie z ziemi. -Samuelu - powiedzial Alec dziwnie szorstkim glosem. - Zabierz rece z twarzy. -Nie - Samuel schowal podbrodek, ramiona mu sie trzesly. - Nie, blagam. Nie. -Alec! - zaprotestowal Simon. - Nie widzisz, ze on nie czuje sie najlepiej? Clary zlapala Simon za rekaw. -Cos jest nie tak. Patrzyla na Jace'a - a dlaczego mialaby nie patrzec? - gdy wstal by przyjrzec sie skulonej sylwetce Samuela. Opuszki jego palcow krwawily w miejscach, gdzie zadrapal je o okienny parapet, a gdy odsunal dlonia wlosy z oczu, zostawily krwawe slady na jego policzku. On sam nawet tego nie zauwazyl. Oczy mial szeroko otwarte a usta zacisniete w waska, pelna gniewu kreske. -Nocny Lowco - odezwal sie. Jego glos byl smiertelnie powazny. - Pokaz nam swoja twarz. Samuel zawahal sie a potem opuscil rece. Simon nigdy wczesniej nie widzial jego twarzy i dopiero teraz zdal sobie sprawe z tego, jak wychudzony byl jej wlasciciel i ile mial lat. Jego twarz pokrywala gesta, siwa broda, mial zapadniete oczy a policzki przecinaly mu glebokie bruzdy. Ale mimo wszystko, w jakis dziwny sposob, Samuel wydal mu sie znajomy. Wargi Aleca poruszyly sie bezglosnie. To Jace sie odezwal. -Hodge. -Hodge? - powtorzyl jak echo skonfundowany Simon. - To niemozliwe. Hodge byl... a Samuel, on nie moze byc... -Coz, to wlasnie robi Hodge - powiedzial zgryzliwie Alec. - Sprawia, ze myslisz, ze jest kims kim nie jest. -Ale przeciez powiedzial... - zaczal Simon, ale Clary zacisnela mocniej reke na jego rekawie. Slowa zamarly na jego ustach. Wyraz twarzy Hodge'a mu wystarczyl. Nie poczucie winy ani nawet przerazenie, gdy jego tozsamosc zostala odkryta, ale straszliwy smutek byl tym, na co nie mozna bylo dlugo patrzec. -Jace - powiedzial bardzo cicho Hodge. - Alec... tak mi przykro... Jace poruszyl sie w sposob w jaki poruszal sie w walce, plynnie, jak promien slonca slizgajacy sie po wodzie. Stal przed Hodge'm z wyciagnietym nozem, jego ostry koniec byl wycelowany w gardlo starego nauczyciela. W ostrzu odbijal sie blask ognia. -Nie chce twoich przeprosin. Chce powodu, dla ktorego mialbym cie teraz nie zabijac. -Jace - Alec wygladal na zaniepokojonego. - Jace, zaczekaj. Nagle rozlegl sie huk i czesc dachu pokrywajacego Gard wyleciala w powietrze, strzelajac pomaranczowymi jezykami ognia. Powietrze i nocne niebo zaiskrzyly sie od zaru. Clary mogla w nim dostrzec kazde zdzblo trawy i kazda zmarszczke pokrywajaca wychudla i przybrudzona twarz Hodge'a. -Nie - odparl Jace. Gdy patrzyl z gory na Hodge'a, jego pusta twarz przypomniala Clary inne, wygladajace jak maska, oblicze. Twarz Valentine'a. - Wiedziales co zrobil mi ojciec, prawda? Znales jego wszystkie paskudne sekrety. Alec przenosil spojrzenie z Hodge'a na Jace i na odwrot, nie rozumiejac z tego ani slowa. -O czym wy mowicie? O co tu chodzi? Twarz Hodge'a skurczyla sie. -Jonathan... -Zawsze o wszystkim widziales a mimo to nie powiedziales mi o niczym. Tyle lat spedzonych w Instytucie a ty nigdy nawet slowem nie wspomniales o tym, ze wiesz. Hodge wykrzywil usta w grymasie. -Ja... nie bylem pewny - wyszeptal. - Jesli nie widzialo sie kogos odkad byl dzieckiem... Nie mialem pewnosci kim jestes... a tym bardziej czym jestes. -Jace? - Alec patrzyl raz na swojego najlepszego przyjaciela a raz na Hodge'a. Jego niebieskie oczy wypelnial niepokoj. Zaden z nich nie zwracal uwagi na nikogo poza soba. Hodge wygladal jak czlowiek schwytany w zaciesniajaca sie pulapke, dlonie mu drzaly jakby w bolu, a oczy mial rozbiegane. Clary przywolala wspomnienie schludnie ubranego mezczyzny w bibliotece, ktory czestowal ja herbata i udzielal rad. Miala wrazenie jakby to wszystko rozegralo sie tysiac lat temu. -Nie wierze ci - powiedzial Jace. - Wiedziales, ze Valentine zyje. Musial ci powiedziec... -Nic mi nie powiedzial - wydyszal Hodge. - Gdy Lightwoodowie poinformowali mnie, ze biora do siebie syna Michaela Wylanda, nie mialem zadnej wiesci od Valentine'a od czasu Powstania. Myslalem, ze o mnie zapomnial. Nawet modlilem sie, zeby pogloski o jego smierci okazaly sie prawdziwe, ale nie wiedzialem. A wtedy, w noc przed twoim przyjazdem, Hugo przylecial do mnie z wiadomoscia od Valentine'a. "Chlopak jest moim synem". Tylko tyle w niej bylo - wzial urywany oddech. - Nie wiedzialem czy mam w to uwierzyc. Pomyslalam, ze bede wiedzial... bede wiedzial jak tylko na ciebie spojrze, ale nie zobaczylem niczego. Niczego co by mnie przekonalo. I wtedy zdalem sobie sprawe z tego, ze to podstep z jego strony. Ale na czym mial on polegac? Co on chcial przez to osiagnac? Dla mnie bylo jasne, ze ty nie miales o niczym pojecia, ale co do powodu, dla ktorego Valentine to zrobil... -Powinienes byl powiedziec mi czym bylem - przerwal mu Jace na wydechu, jakby ktos wycisnal z niego te slowa. - Moze wtedy moglbym cos zrobic. Moglbym sie zabic. Hodge uniosl glowe i spojrzal na Jace'a przez kurtyne splatanych, brudnych wlosow. -Nie mialem pewnosci - powtorzyl, jakby do siebie - i przez caly ten czas, gdy sie nad tym zastanawialem pomyslalem, ze... ze moze sposob w jaki cie wychowano bedzie wazniejszy niz wiezy krwi... ze mozesz nauczyc sie... -Nauczyc czego? Jak nie byc potworem? - glos mu zadrzal ale noz w jego dloni spoczywal pewnie. - Powinienes lapiej zdawac sobie z tego sprawe. Zrobil z ciebie plaszczacego sie do nog tchorza. Tyle ze ty nie byles wtedy malym, bezradnym dzieckiem. Mogles z nim walczyc. Hodge spuscil wzrok. -Staralem sie zrobic to co bylo dla ciebie najlepsze - powiedzial, ale nawet dla Clary zabrzmialo to malo wiarygodnie. -Zanim Valentine nie powrocil - odparowal Jace. - Potem robiles juz wszystko o co cie poprosil - oddales mu mnie tak jakbym byl psem, ktory kiedys do niego nalezal, a ktorym kazal ci sie opiekowac przez kilka lat... -A potem uciekles - powiedzial Alec. - Zostawiles nas wszystkich. Naprawde myslales, ze zdolasz sie tu ukryc? Tu, w Alicante? -Nie przybylem tu po to zeby sie kryc - wytlumaczyl Hodge glosem pozbawionym zycia. - Jestem tu po to zeby powstrzymac Valentine'a. -Nie mozesz oczekiwac, ze w to uwierzymy - w glosie Aleca na powrot zabrzmial gniew. - Zawsze stales po jego stronie. Zawsze mogles sie odwrocic do niego plecami... -Nigdy nie moglem tego zrobic! - Hodge podniosl glos. - Twoi rodzice dostali druga szanse na rozpoczecie nowego zycia... Ja nigdy jej nie dostalem! Przez pietnascie lat tkwilem w Instytucie jak w pulapce... -Instytut byl naszym domem! - krzyknal Alec. - Mieszkanie z nami bylo dla ciebie az tak straszne? Bycie czescia naszej rodziny...? -To nie przez was - glos Hodge'a sie lamal. - Kochalem was. Ale wy byliscie dziecmi. I nie mogliscie pod zadnym pozorem opuszczac domu. Czasami mijaly tygodnie zanim znow udalo mi sie porozmawiac z drugim doroslym. Zaden Nocny Lowca mi nie ufal. Nawet twoi rodzice mnie nie lubili: tolerowali moja obecnosc bo nie mieli innego wyboru. Nigdy sie nie ozenilem. Nie mialem wlasnych dzieci. Nie mialem wlasnego zycia. Az w koncu ktoregos dnia i wy dorosniecie i odejdziecie, i zostanie mi odebrane nawet to. Zylem w ciaglym strachu. -Nie sprawisz, ze bedzie nam cie zal z tego powodu - powiedzial Jace. - Nie po tym co zrobiles. I czego do jasnej cholery tak bardzo sie bales, gdy calymi dniami przesiadywales w bibliotece, co? Moli ksiazkowych?! To my wychodzilismy w miasto i walczylismy z demonami! -Bal sie Valentine'a - wtracil Simon. - Nie rozumiesz, ze... Jace obrzucil go jadowitym spojrzeniem. -Zamknij sie, wampirze. To cie w ogole nie dotyczy. -Niezupelnie Valentine'a - przyznal Hodge, przygladajac sie Simonowi chyba po raz pierwszy, odkad zostal wyciagniety z celi. Cos w jego spojrzeniu zaskoczylo Clary - cos prawie jak sympatia. - Przyczynila sie do tego rowniez moja slabosc. Wiedzialem, ze ktoregos dnia powroci. Wiedzialem, ze znow podejmie probe przejecia wladzy i rzadzenia Clave. I zdawalem sobie sprawe z tego co mogl mi zaoferowac. Mogl mnie uwolnic od klatwy. Mogl mi dac zycie. Wlasne miejsce. W jego swiecie znow bylbym Nocnym Lowca. W tym swiecie juz nigdy nim nie bede - w jego glosie zabrzmiala ogromna tesknota, zbyt bolesna by mozna jej bylo sluchac. - I wiedzialem, ze bede zbyt slaby by mu sie oprzec, gdyby mi to zaoferowal. -No i popatrz dokad cie to zaprowadzilo - splunal Jace. - Gnijesz w lochach Gardu. Warto bylo nas zdradzic? -Znasz odpowiedz - powiedzial Hodge zmeczonym glosem. - Valentine zdjal ze mnie klatwe. Przysiagl ze to zrobi i dotrzymal slowa. Myslalem ze przywroci mnie do Kregu, albo do tego co z niego zostalo. Ale nie zrobil tego. Nawet on mnie nie chcial. Wiedzialem, ze w tym nowym swiecie nie bedzie dla mnie miejsca. I wiedzialem, ze sprzedalbym wszystko co mam za jedno klamstwo - spojrzal w dol na swoje zacisniete, pokryte brudem rece. - Pozostalo mi tylko jedno - ostatnia szansa, zeby dokonac czegos innego oprocz zmarnowania sobie zycia. Po tym jak dowiedzialem sie, ze Valentine zabil Cichych Braci - ze zdobyl Miecz - wiedzialem, ze zacznie szukac Lustra. Potrzebowal trzech Darow Aniola. A ja wiedzialem, ze Lustro jest w Idris. -Chwila - Alec podniosl reke. - Lustro? To znaczy ze wiedziales gdzie ono jest? I kto je ma? -Nikt nie moze go miec - odparl Hodge. - Nikt nie moze posiasc na wlasnosc Lustra. Zaden Nefilim ani Podziemny. -Ty chyba naprawde zwariowales od tego pobytu w wiezieniu - mruknal Jace, wskazujac podbrodkiem w strone wypalonego okna lochu. - Prawda? -Jace - Clary patrzyla z niepokojemw strone Gardu. Dach budynku zdobila ciernista korona z czerwono-zlotych plomieni. - Ogien sie rozprzestrzenia. Powinnismy jak najszybciej stad uciekac. Porozmawiamy jak tylko znajdziemy sie w miescie... -Bylem zamkniety w Instytucie przez pietnascie lat - kontynuowal Hodge, tak jakby Clary w ogole sie nie odezwala. - Moglem jedynie wystawic reke albo noge na zewnatrz, ale nic wiecej. Caly czas siedzialem w bibliotece i badalem sposoby na usuniecie klatwy, jaka nalozylo na mnie Clave. Odkrylem ze tylko Dary Aniola moga to uczynic. Czytalem ksiege za ksiega opowiadajaca o mitologii Aniola, o tym jak powstal z jeziora przynoszac Dary, i jak dal je Jonathanowi Shadowhunterowi, pierwszemu z Nefilim, i o tym, ze bylo ich trzy: Kielich, Miecz i Lustro... -Wiemy to - przerwal mu rozdrazniony Jace. - Ty nas tego nauczyles. -Myslicie ze cos o tym wiecie, ale to nieprawda. W miare jak przekopywalem sie przez najrozniejsze wersje podan, ciagle natrafialem na ten sam rysunek. Wszyscy go widzielismy. Aniol powstajacy z jeziora z Kielichem w jednej rece i Mieczem w drugiej. Nigdy nie moglem zrozumiec dlaczego na rysunku nie ma Lustra. A potem uswiadomilem sobie dlaczego. Lustrem jest jezioro. To jezioro jest Lustrem. To jedno i to samo. Jace opuscil powoli noz. -Jezioro Lyn? Clary przypomniala sobie jezioro, wygladajace jak wychodzace jej na spotkanie lustro, wode rozbryzgujaca sie pod naporem jej ciala. -Wpadlam do niego gdy tu trafilam. Ma w sobie cos. Luke powiedzial mi, ze ma dziwne wlasciwosci i ze basniowy ludek nazywa je Jeziorem Snow. -Dokladnie tak - zaczal gorliwie Hodge. - Zdalem sobie sprawe z tego, ze Clave nie mialo o tym pojecia, ze ta wiedza zaginela wraz z uplywem czasu. Nawet Valentine nie wiedzial... Przerwal mu huk zapadajacej sie w dalekim koncu Gardu wiezy. W niebo strzelily fejerwerki ognia i morze czerwonych iskier. -Jace - odezwal sie zaniepokojony Alec, zadzierajac glowe. - Jace, musimy sie stad wydostac. Wstawaj - powiedzial do Hodge'a, potrzasajac go za ramie. - Powiesz Clave to co przed chwila powiedziales nam. Hodge wstal chwiejnie na nogi. Z ukluciem niechcianego bolu Clary zastanawiala sie jak to musialo byc - zyc z ciagla hanba nie przez to co sie kiedys zrobilo, ale przez to co robi sie teraz i wiedziec, ze zrobiloby sie to ponownie. Hodge juz wiele lat temu dal sobie spokoj ze spobowaniem innego, lepszego zycia; jedyne czego pragnal to nie bac sie a mimo to bal sie przez caly czas. -Chodz - Alec, z reka ciagle na ramieniu Hodge'a, zmusil go zeby sie ruszyl. Jace wszedl im w droge i zablokowal przejscie. -Co bedzie jesli Valentine zdobedzie trzeci z Darow Aniola? - zapytal. -Jace - zganil go Alec, trzymajac Hodge'a. - Nie teraz... -Jesli powie to Clave, to oni nigdy nam tego nie zdradza - wyjasnil Jace. - Dla nich jestesmy tylko dziecmi. A Hodge jest nam to winien - odwrocil sie w strone swojego nauczyciela. - Powiedziales, ze zrozumiales ze musisz powstrzymac Valentine'a. Przed czym? Do zrobienia czego Lustro moze dac mu moc? Hodge pokrecil glowa. -Nie moge... -Tylko bez klamstw - noz polyskiwal przy boku Jace'a, dlon zacisnal na rekojesci. - Bo inaczej za kazde klamstwo bede musial odciac ci palec. Albo dwa. Hodge skulil sie w sobie. Jego oczy wypelnial prawdziwy strach. Alec zesztywnial. -Jace, nie. To twoj ojciec taki jest. Ty taki nie jestes. -Alec - odparl Jace. Nie patrzyl na swojego przyjaciela, ale ton jego glosu byl pelen zalu. - Nie masz pojecia jaki naprawde jestem. Alec spojrzal na Clary. On nie wie dlaczego Jace sie tak zachowuje, pomyslala. Nie ma o niczym pojecia. Zrobila krok do przodu. -Alec ma racje - zabierzemy Hodge'a do Sali i wtedy opowie Clave to samo co nam... -Gdyby byl taki chetny do podzielenia sie swoim odkryciem z Clave, to juz dawno by to zrobil - odgryzl sie Jace, nie patrzac na nia. - To, ze tego nie zrobil swiadczy ze jest klamca. -Clave nie mozna ufac! - zaprotestowal desperacko Hodge. - W jego szeregach sa szpiedzy. To ludzie Valentine'a. Nie moglem im zdradzic gdzie jest Lustro. Gdyby je znalazl, bylby... Nigdy nie dokonczyl zdania. W swietle ksiezyca cos blysnelo srebrzyscie, jak promien swiatla w ciemnosci. Alec wrzasnal. Oczy Hodge'a otwarly sie szeroko gdy zachwial sie, wbijajac wzrok w swoja piers. Gdy cofnal sie do tylu, Clary zrozumiala na co patrzyl. Rekojesc dlugiego sztyletu wystawala mu spomiedzy zeber, jak grot strzaly z tarczy. Alec rzucil sie do przodu, zlapal swojego starego nauczyciela chroniac go przed upadkiem i ulozyl delikatnie na ziemi. Utkwil bezradne spojrzenie w Jasie. Jego twarz byla zbryzgana krwia Hodge'a. -Jace, dlaczego... -Ja nic nie zrobilem - twarz Jace'a byla biala, a Clary zauwazyla, ze ciagle trzymal swoj noz, przycisniety mocno do boku. - Ja... Simon obrocil sie a Clary wraz z nim. Oboje wpatrywali sie w ciemnosc. Trawa zajela sie ogniem. Jego piekielny, pomaranczowy blask przechodzil w czern widoczna pomiedzy drzewami rosnacymi na zboczu wzgorza. W koncu cos wylonilo sie z ciemnosci, cienisty ksztalt ze znajomymi czarnymi, potarganymi wlosami. Podszedl do nich blizej. Swiatlo odbilo sie od jego twarzy i ciemnych oczu, przez co wygladaly jakby plonely. -Sebastian? - spytala Clary. Jace potoczyl dzikim wzrokiem od Hodge'a do Sebastiana, stojacego niepewnie na skraju ogrodu. Wygladal niemal na zszokowanego. -Ty... - zaczal -...ty to zrobiles? -Musialem - odparl Sebastian. - Inaczej by cie zabil. -Czym?! - glos Jace'a podniosl sie i zalamal. - Nawet nie mial przy sobie zadnej broni... -Jace! - Alecowi udalo sie przebic przez jego wrzaski. - Chodz tu. Pomoz mi z Hodge'm. -Zabilby cie - powtorzyl Sebastian. - Zabilby... Ale Jace juz kleczal obok Aleca, chowajac noz za pas. Alec trzymal Hodge'a w ramionach, przod jego koszulki plamila krew. -Wyjmij stele z mojej kieszeni - powiedzial. - Sprobuj narysowac iratze... Zastygla z przerazenia Clary wyczula poruszajacego sie za nia Simona. Odwrocila sie, zeby na niego spojrzec i wpadla w szok - jego twarz byla biala jak papier poza palajacym czarwonym rumiencem na obu policzkach. Mogla dostrzec zyly wijace sie pod jego skora jak narosla delikatnego, rozgaleziajacego sie koralowca. -Krew - wyszeptal nie patrzac na nia. - Nie moge tu zostac. Clary wyciagnela dlon zeby zlapac go za rekaw ale uskoczyl do tylu, wyrywajac sie z jej uscisku. -Nie, Clary, prosze. Zostaw mnie. Nic mi nie bedzie, niedlugo wroce. Ja po prostu... - ruszyla za nim ale byl dla niej zbyt szybki. Zniknal w ciemnosciach miedzy drzewami. -Hodge... - w glosie Aleca slychac bylo panike. - Hodge, wytrzymaj... Ale jego nauczyciel walczyl slabo starajac sie od niego odsunac. Odsunac od steli w reku Jace'a. -Nie - twarz Hodge'a przybrala kolor gipsu. Jego oczy przesunely sie z Jace'a na Sebastiana, ktory ciagle stal skryty w cieniu. -Jonathan... -Jace - powiedzial Jace, niemal szepczac. - Mow mi Jace. Hodge utkwil oczy w Jasie. Clary nie mogla odszyfrowac ich wyrazu. Wyzieralo z nich blaganie ale rowniez cos jeszcze, cos wypelnionego strachem lub czyms podobnym, i palaca potrzeba. Uniosl reke w ochronnym gescie. -Nie ty - wyszeptal, a z jego ust wyplynela krew. Twarz Jace'a przecial bolesny grymas. -Alec, narysuj iratze... On chyba nie chce zebym go dotykal. Dlon Hodge'a zacisnela sie na rekawie Jace'a. Mogli uslyszec jak oddech rzezi mu w plucach. -Ty nigdy... nie byles... I umarl. Clary mogla powiedziec w ktorej chwili opuscilo go zycie. To nie byla cicha i szybka sprawa tak jak w filmie; jego glos utonal w gulgocie a oczy cofnely sie w glab czaszki, cialo zrobilo sie ciezkie i bezwladne, ramie ugielo sie dziwnie pod jego ciezarem. Alec zamknal mu powieki. -Vale, Hodge Starkweather. -Nie zasluzyl na to - odezwal sie ostrym glosem Sebastian. - Nie byl Nocnym Lowca. Byl zdrajca. Nie zasluzyl na slowa pozegnania. Glowa Aleca podskoczyla do gory. Polozyl Hodge'a na ziemi i wstal na rowne nogi. Jego niebieskie oczy przypominaly kawalki lodu. Krew plamila jego ubranie. -Nie masz pojecia o czym mowisz. Zabiles bezbronnego czlowieka, jednego z Nefilim. Jestes morderca. Sebastian zacisnal usta. -Myslisz, ze nie wiem kim on byl? - wskazal na Hodge'a. - Starkweather nalezal do Kregu. Zdradzil Clave i zostal za to przeklety. Powinien umrzec za to co zrobil, ale Clave bylo zbyt poblazliwe. I gdzie ich to zaprowadzilo? Znowu nas zdradzil gdy oddal Valentinowi Kielich tylko po to by zdjal z niego te klatwe - klatwe, na ktora zasluzyl - zrobil pauze, oddychajac ciezko. - Nie powinienem byl tego robic, ale nie mozecie powiedziec ze na to nie zaslugiwal. -Skad tyle wiesz o Hodge'u? - spytala z naciskiem Clary. - I co tu wlasciwie robisz? Myslalam, ze miales zostac w Sali. Sebastian zawahal sie. -Nie bylo was dosc dlugo - powiedzial w koncu. - Zaczalem sie martwic. Pomyslalem, ze mozecie potrzebowac pomocy. -I postanowiles nam pomoc zabijajac czlowieka, z ktorym rozmawialismy? - naciskala dalej Clary. - Dlatego ze myslales, ze mial mroczna przeszlosc? Kto, na litosc boska, tak robi? To nie ma zadnego sensu. -To dlatego, ze on klamie - powiedzial Jace. Przewiercal Sebastiana zimnym, taksujacym spojrzeniem. - I to niezbyt dobrze. Myslalem, ze predzej sie tu zjawisz, Verlac. Sebastian odwzajemnil sie podobnym spojrzeniem. -Nie wiem co masz na mysli, Morgenstern. -Ma na mysli to - powiedzial Alec, robiac krok do przodu - ze jesli myslisz, ze to co przed chwila zrobiles ma jakies usprawiedliwienie, to nie bedziesz mial nic przeciwko temu by pojsc z nami do Sali Porozumien i wytlumaczyc sie z tego przed Rada. Minela chwila zanim Sebastian sie usmiechnal - tym usmiechem, ktory oczarowal kiedys Clary - ale teraz bylo w nim cos frapujacego, jak w lekko przekrzywionym obrazie wiszacym na scianie. -Oczywiscie, ze nie - podszedl do nich powoli, niemal spacerowym krokiem, jak gdyby nie mial zadnych trosk. Jak gdyby wlasnie nie popelnil moderstwa. - Troche to dziwne, ze tak was zdenerwowal fakt, ze zabilem tego czlowieka podczas gdy Jace chcial odcinac mu palce. Alec zacisnal usta. -Nie zrobilby tego. -Ty... - Jace popatrzyl na Sebastiana z nienawiscia. - Ty nie masz pojecia o czym w ogole mowisz. -Albo - ciagnal dalej Sebastian - jestes wsciekly bo pocalowalem twoja siostre. Bo mnie chciala. -Wcale nie - wtracila Clary, ale zaden z nich na nia nie patrzyl. - Mialam na mysli to, ze cie nie chcialam. -Ona ma ten swoj maly nawyk, wiesz... Ten sposob w jaki wzdycha gdy ja calujesz, jak gdyby byla tym zaskoczona. Sebastian zatrzymal sie tuz przed Jace'm, usmiechajac sie jak aniol. -To raczej ujmujace, musiales to zauwazyc. Jace wygladal jakby mial zaraz zwymiotowac. -Moja siostra... -Twoja siostra - powtorzyl Sebastian. - Czy aby na pewno? Bo wy dwoje nie zachowujecie sie jak rodzenstwo. Myslicie, ze inni nie widza jak na siebie patrzycie? Myslicie, ze uda wam sie ukryc co do siebie czujecie? Ze inni nie mysla ze to cos chorego i nienaturalnego? Bo to wlasnie takie jest. -Dosc tego - powiedzial Jace z morderczym wyrazem twarzy. -Dlaczego to robisz? - spytala Clary. - Dlaczego mowisz te wszystkie rzeczy? -Bo wreszcie moge - odparl Sebastian. - Nie macie pojecia jak to bylo przebywac wsrod was przez tych kilka dni i udawac ze potrafie was zniesc. Ze wasz widok nie sprawia ze robi mi sie niedobrze. Ty - powiedzial do Jace'a - gdy tylko nie uganiasz sie za swoja siostra, jeczysz bez przerwy jak to twoj tatus cie nie kochal. Coz, a kto go moze za to winic? A ty, glupia suko - odwrocil sie w strone Clary - oddalas bezcenna ksiege temu mieszancowi. Czy to w ogole masz jakies komorki mozgowe w tej swojej malutkiej glowce? A ty... - kolejna obelge skierowal w strone Aleca -... chyba wszyscy wiemy co jest z toba nie tak. Takich jak ty w ogole nie powinno byc w Clave. Jestes odrazajacy. Alec zbladl, ale mimo wszystko wygladal bardziej na zdumionego. Clary nie mogla go za to winic. Trudno bylo patrzec na Sebastiana, na ten jego anielski usmiech, i wyobrazic sobie, ze mogl powiedziec cos takiego. -Udawac ze mozesz nas zniesc? - powtorzyla za nim jak echo. - Ale dlaczego mialbys udawac cos takiego? Chyba ze... chyba ze nas szpiegujesz - dokonczyla, uswiadamiajac sobie prawde. - Chyba ze szpiegujesz dla Valentine'a. Przystojna twarz Sebastiana skrzywila sie, jego pelne usta rozciagnely sie a oczy zwiezily w szparki. -No w koncu to pojeliscie - powiedzial. - Slowo daje, w niekorych wymiarach demony sa o wiele bystrzejsze niz wy. -Moze i nie jestesmy tak bystrzy - odezwal sie Jace - ale przynajmniej ciagle zyjemy. Sebastian spojrzal na niego ze wstretem. -Ja tez zyje - powiedzial. -Nie na dlugo. Ksiezycowe swiatlo buchnelo z ostrza jego noza gdy rzucil sie na Sebastiana. Poruszal sie tak szybko, ze jego ruchy wydawaly sie zamazywac. Szybciej niz jakikolwiek czlowiek ktorego do tej pory widziala Clary. Az do teraz. Sebastian odskoczyl na bok, unikajac ciosu, i zlapal Jace'a za ramie gdy ten opuszczal noz. Ostrze spadlo z brzekiem na ziemie. Sebastian chwycil Jace'a za kurtke na plecach. Podniosl go i cisnal nim z niewiarygodna sila. Jace polecial w powietrze, uderzyl w sciane Gardu z nieprzyjemnym chrzestem kosci, i runal na ziemie. -Jace! - Clary zrobilo sie bialo przed oczami z wscieklosci. Rzucila sie na Sebastiana chcac wydusic z niego zycie. Zrobil unik i machnal reka tak jakby odganial sie od natretnej muchy. Trafil ja w glowe i poslal na ziemie. Clary potoczyla sie po trawie, mrugnieciami starajac sie przegnac czerwona mgle bolu jaka przeslonila jej oczy. Alec siegnal po luk zawieszony na plecach i wycelowal strzale w Sebastiana. Nawet reka mu nie zadrzala. -Stoj tam gdzie jestes - powiedzial - i zloz rece na plecach. Sebastian rozesmial sie. -Nie strzelisz do mnie - ruszyl beztrosko w strone Aleca tak, jakby wchodzil po schodach do wlasnego domu. Oczy Aleca zwezily sie. Jego dlonie wykonaly pelna gracji serie ruchow. Napial cieciwe i wypuscil strzale, ktora poszybowala prosto w Sebastiana. I chybil. Sebastian jakims cudem sie przed nia uchylil. Clary nie wiedziala jak to zrobil, ale strzala minela go i wbila sie w pien drzewa. Alecowi starczylo czasu tylko na okazanie zdumienia bo w chwile pozniej Sebastian rzucil sie w jego strone, gwaltownym szarpnieciem wyrywajac mu luk z reki. Przelamal go na pol. Trzask jaki temu towarzyszyl sprawil, ze Clary wzdrygnela sie, tak jakby uslyszala trzask lamiacych sie kosci. Sprobowala podciagnac sie do pozycji siedzacej, ignorujac przeszywajacy bol glowy. Nieruchomy Jace lezal kilka stop od niej. Chciala wstac ale nogi odmowily jej wspolpracy. Sebastian odrzucil strzaskane polowki luku na bok i zblizyl sie do Aleca, ktory juz trzymal w dloni polyskujacy seraficki noz. Ale gdy tylko do niego podszedl, Sebastian wytracil mu noz z reki i odrzucil na bok - a potem chwycil go za gardlo, niemal podnoszac z ziemi. Jego uscisk byl bezlitosny i zajadly, usmiechal sie patrzac jak Alec dusi sie i probuje walczyc. -Lightwood - wydyszal. - Zdazylem juz zajac sie jednym z was. Nie przypuszczalem, ze bede mial tyle szczescia zeby zrobic to po raz drugi. Szarpnal sie do tylu, jak marionetka ktorej sznurek zostal zerwany. Uwolniony Alec upadl ciezko na ziemie i przylozyl rece do gardla. Clary slyszala jego urywany, desperacki oddech - ale oczy miala utkwione w Sebastianie. Czarny cien przywarl do jego plecow jak pijawka. Sebastian siegnal do swojego gardla, duszac sie i dlawiac. Obrocil sie w miejscu, wczepiajac palce w cos co trzymalo go z gardlo. Gdy sie obrocil, ksiezyc oswietlil sylwetke cienia i Clary zobaczyla co to bylo. A to byl Simon. Jego ramiona zacisnely sie wokol szyi Sebastiana a biale siekacze polyskiwaly jak kosciane igly. Po raz pierwszy Clary widziala go gdy byl w pelni wampirem od czasu tej nocy kiedy powstal ze swojego grobu. Gapila sie na niego ze zdumieniem i przerazeniem, niezdolna odwrocic wzroku. Wargi mial podwiniete a ostre jak sztylety kly wysuniete na calej dlugosci. Zatopil je w przedramieniu Sebastiana, pozostawiajac na skorze poszarpane, czerwone rozdarcie. Sebastian wrzasnal glosno i rzucil sie do tylu, ladujac ciezko na ziemi. Potoczyl sie po trawie, majac na karku Simona. Zwarli sie ze soba, drapiac i warczac jak wsciekle psy. Sebastian krwawil z kilku miejsc, gdy w koncu udalo mu sie wstac na nogi i kopnac mocno Simona dwa razy w zebra. Simon zgial sie wpol, lapiac sie na podbrzusze. -Ty smierdzacy maly kleszczu - warknal Sebastian, szykujac sie do wymierzenia kolejnego kopniaka. -Nie robilbym tego - rozlegl sie czyjs cichy glos. Clary poderwala glowe do gory, wywolujac kolejna fale bolu. Jace stal kilka stop od Sebastiana. Jego twarz pokrywala krew a jedno oko spuchlo tak ze prawie sie zamknelo. W reku trzymal seraficki noz a jego dlon byl pewna. -Jeszcze nigdy nie zabilem tym czlowieka - powiedzial. - Ale nie mam nic przeciwko zeby sprobowac. Twarz Sebastiana wykrzywil grymas. Spojrzal na Simona a potem uniosl glowe i splunal. Wypowiedzial slowa w jezyku, ktorego Clary nie potrafila rozpoznac - a potem obrocil sie z ta sama przerazajaca szybkoscia jak wtedy gdy zaatakowal Jace'a, i rozplynal w ciemnosciach. -Nie! - krzyknela Clary. Probowala podniesc sie na nogi, ale bol byl jak strzala przeszywajaca na wskros jej glowe. Skulila sie na mokrej trawie. W chwile pozniej Jace juz sie nad nia pochylal, jego twarz byla blada i niespokojna. Spojrzala na niego ale wszystko zamazywalo jej sie przed oczami. Musialo sie zamazywac bo inaczej skad by sie wziela ta jasnosc wokol niego, to swiatlo... Uslyszala glos Simona a potem Aleca. W dloni Jace'a pojawila sie stela. Jej ramie zaplonelo a w sekunde pozniej bol zaczal sie zmiejszac a jej umysl zaczal sie przejasniac. Zamrugala widzac nad soba trzy twarze. -Moja glowa... -Masz wstrzas mozgu - powiedzial Jace. - Iratze powinien pomoc ale musimy cie zabrac do lekarza Clave. Urazy glowy moga byc niebezpieczne - oddal stele Alecowi. - Mozesz wstac? Skinela glowa. To byl blad. Bol przeszyl ja ponownie gdy czyjes dlonie pomogly jej wstac. To byl Simon. Oparla sie o niego z wdziecznoscia, czekajac az odzyska rownowage. Ciagle czula sie tak, jakby za chwile miala upasc. Jace patrzyl na nia groznie. -Nie powinnas atakowac Sebastiana w ten sposob. Nie mialas nawet zadnej broni. Co ty sobie myslalas? -To co wszyscy sobie pomysleli - odezwal sie niezpodziewanie Alec, stajac w jej obronie. - Ze rzucil toba w powietrze jak pilka. Jace, nigdy wczesniej nie spokalem kogos kto tak latwo by cie pokonal. -Ja... zaskoczyl mnie - odparl odrobine niechetnie Jace. - Musial przejsc jakis specjalny trening. Nie spodziewalem sie tego. -Hmm, no tak - Simon dotknal swoich zeber, krzywiac sie lekko. - Chyba polamal mi kilka zeber. Nic mi nie jest - dodal, widzac zmartwienie malujace sie na twarzy Clary. - Juz sie goja. Ale Sebastian jest silny. Bardzo silny - spojrzal na Jace'a. - Jak myslisz, jak dlugo stal w ciemnosciach i przysluchiwal sie naszej rozmowie? Jace zrobil ponura mine. Spojrzal miedzy drzewa gdzie zniknal Sebastian. -Coz, Clave i tak go zlapie... I prawdopodobnie wyklnie. Chcialbym widziec jak rzucaja na niego ta sama klatwe co na Hodge'a. To by dopiero byla poetycka sprawiedliwosc. Simon odwrocil sie i splunal miedzy krzaki. Wytarl usta grzbietem dloni. Twarz wykrzywil mu grymas. -Jego krew jest obrzydliwa... smakuje jak trucizna. -Chyba mozemy to dodac do listy jego czarujacych zalet - skwitowal Jace. - Ciekawe czym jeszcze by nas dzisiaj zaskoczyl. -Musimy wracac do Sali - powiedzial Alec z napieta twarza a Clary przypomniala sobie co Sebastian mu powiedzial. Cos o reszcie Lightwoodow... - Dasz rade isc, Clary? Odsunela sie od Simona. -Tak. A co z Hodge'm? Nie mozemy go tu zostawic. -Musimy - powiedzial Alec. - Bedziemy mieli czas zeby znowu tu wrocic gdy wszyscy przetrwamy jakos te noc. Gdy opuszczali ogrod, Jace zatrzymal sie na chwile, zdjal kurtke i przykryl nia twarz Hodge'a. Clary chciala do niego podejsc i polozyc reke na jego ramieniu, ale cos w sposobie w jaki wygladal powstrzymalo ja by to zrobic. Nawet Alec sie do niego nie zblizyl i nie zaoferowal narysowania uzdrawiajacej runy, pomimo ze Jace utykal gdy schodzil ze zbocza. Razem ruszyli wzdloz zygzakowatej sciezki, z bronia gotowa do uzycia. Niebo przybralo kolor czerwieni od plonacego za nimi Gardu. Nie natkneli sie juz na zadnego demona. Cisza pulsowala w glowie Clary tak samo jak niesamowite swiatla, przez co miala wrazenie jakby byla we snie. Wyczerpanie opadlo ja jak siec. Uniesienie nogi i zrobienie kolejnego kroku przypominalo ciagle podnoszenie i opuszczanie cementowego bloku. Slyszala Jace'a i Aleca rozmawiajacych przed nia na sciezce, ale ich glosy byly lekko niewyrazne mimo ze byli tak blisko. Alec mowil miekko, niemal blagalnie: -Jace, ten sposob w jaki rozmawiales z Hodge'm... Nie mozesz tak myslec. To ze jestes synem Valentine'a nie czyni z ciebie potwora. Cokolwiek zrobil ci gdy byles dzieckiem, czegokolwiek cie nauczyl, musisz wiedziec, ze to nie twoja wina... -Nie chce o tym rozmawiac, Alec. Ani teraz ani nigdy. Nie pytaj mnie o to znow - odezwal sie Jace napastliwym tonem na co Alec zamilkl. Clary prawie czula jego uraze. Co za noc, pomyslala. Noc przynoszaca kazdemu tyle bolu. Starala sie nie myslec o Hodge'u, o blagalnym, zalosnym wyrazie jego twarzy zanim umarl. Nie darzyla go sympatia ale tez nie uwarzala, ze zaslugiwal na to co mu zrobil Sebastian. Nikt nie zaslugiwal. Przypomniala sobie o sposobie w jaki poruszal sie Sebastian - jak wirujaca w powietrzu iskra. Nie widziala nikogo kto by sie tak poruszal poza Jace'm. Usilowala rozwiklac te zagadke - co sie stalo z Sebastianem? Jak to mozliwe zeby kuzyn Penhallowow zszedl na zla droge a oni nawet tego nie zauwazyli? Przypomniala sobie jak chcial jej pomoc uratowac matke a potem okazalo sie, ze jedyne czego pragnal to zdobyc Biala Ksiege dla Valentine'a. Magnus sie mylil - Valentine nie dowiedzial sie o Ragnorze Fellu dlatego, ze powiedziala o wszystkim Lightwoodom tylko dlatego ze wygadala sie przed Sebastianem. Jak mogla byc az tak glupia? Przerazona, ledwo zauwazyla kiedy sciezka zmienila sie w aleje prowadzaca ich do miasta. Ulice byly opuszczone, domy pograzone w ciemnosci, uliczne lampy porozbijano a odlamki szkla zascielaly bruk. W oddali bylo slychac glosy a blask pochodni jasnial gdzieniegdzie pomiedzy budynkami. Jednak... -Jest strasznie cicho - odezwal sie Alec, rozgladajac sie dookola ze zdumieniem. - I... -Nie cuchnie tu demonami - Jace zmarszczyl brwi. - Dziwne. Dobra, chodzmy do Sali. Mimo ze Clary byla przygotowana ma kolejny atak, na ulicy nie spotkali juz zadnego demona. Przynajmniej nie zywego - gdy mijali waska uliczke, dostrzegla grupe trzech lub czterech Nocnych Lowcow otaczajacych kregiem cos, co podrygiwalo i pulsowalo na ziemi. Brali dlugie zamachy i dzgali to cos dlugimi, zaostrzonymi lancami. Wzdrygajac sie, odwrocila wzrok. Sala Porozumien jasniala swiatlem jak ognisko, magiczne swiatlo wylewalo sie z niej drzwiami i oknami. Pospieszyli w kierunku schodow. Clary usilowala zachowac rownowage gdy po tym jak sie potknela. Zawroty glowy robily sie coraz gorsze. Wszystko dookola niej zdawalo sie kolysac jak gdyby znalazla sie we wnetrzu wielkiego, wirujacego globusa. Gwiazdy ponad nia przypominaly rozmazane biale smugi przecinajace niebo. -Powinnas sie polozyc - powiedzial Simon, a gdy nie odpowiedziala, dodal: - Clary? Z ogromnym wysilkiem zmusila sie do usmiechu. -Nic mi nie jest. Stojacy w wejsciu do Sali Jace odwrocil sie i spojrzal na nia w milczeniu. W jaskrawym magicznym swietle rozmazana, czarna krew na jego twarzy i spuchniete oko wygladaly paskudnie. We wnetrzu Sali rozbrzmiewal przytlumiony szept tysiecy glosow. Clary skojarzyl sie z biciem gigantycznego serca. Wszedzie porozstawiano pochodnie wzmocnione magicznym swiatlem. Ich blask przeszyl jej oczy i utrudnil widzenie. Mogla widziec tylko niewyrazne zarysy sylwetek i rozmazane kolory. Biel, zloto i nocne niebo nad glowa, przechodzace z granatu w jasniejszy blekit. Ktora mogla byc godzina? -Nie widze ich - powiedzial Alec, rozgladajac sie niespokojnie dookola w poszukiwaniu swojej rodziny. Clary wydawalo sie, ze jego glos dochodzil z bardzo daleka albo wydobywal sie gleboko spod wody. - Powinni juz tu byc... Jego glos cichl w miare jak zawroty glowy Clary sie pogarszaly. Polozyla dlon na najblizszym filarze zeby sie oprzec. Czyjas dlon musnela jej plecy - to byl Simon. Mowil cos do Jace'a pelnym obawy glosem, ktory stapial sie z reszta glosow w pomieszczeniu, opadajac sie i wznoszac wokol niej jak zalamujace sie fale. -Nigdy czegos takiego nie widzialem. Ten demon po prostu obrocil sie z zniknal. -To pewnie przez wschod slonca. Boja sie wschodu slonca, a do niego juz niedaleko. -Nie, to cos wiecej. -Po prostu nie chcesz przyjac do wiadomosci, ze moga powrocic tej nocy albo nastepnej. -Nie mow tak; nie ma powodu zeby mowic cos takiego. Jestem pewny, ze niedlugo przywroca straze. -A Valentine znow je zlamie. -Moze nie zaslugujemy na nic wiecej. Moze Valentine mial racje - moze sprzymierzenie sie z Podziemnymi oznacza utrate laski Aniola. -Cicho. Miej troche szacunku. Wlasnie licza poleglych na Placu Aniola. -Tutaj sa - powiedzial Alec. - Tu, obok podium. Wyglada na to, ze... - jego glos ucichl a w chwile potem juz go nie bylo, lokciami torowal sobie droge do przodu. Clary zmruzyla oczy, starajac sie wyostrzyc wzrok. Jedyne co widziala to mgla... Uslyszala jak Jace wciagnal ze swistem powietrze a potem, bez zadnego slowa, ruszyl za Alekiem. Clary odsunela sie od filaru, chcac za nimi pojsc, ale potknela sie. Simon ja podtrzymal. -Clary, musisz sie polozyc - powiedzial. -Nie - wyszeptala. - Chce wiedziec co sie stalo... Urwala. Simon patrzyl na Jace'a, ktory wygladal jakby porazil go piorun. Trzymajac sie filaru, Clary stanela na palcach starajac sie dojrzec cos przez tlum... Stali tam, Lightwoodowie: Maryse obejmujaca szlochajaca Isabelle i Robert siedzacy na ziemi i trzymajacy cos w ramionach - nie, nie cos, kogos, a Clary pomyslala o tym, jak pierwszy raz zobaczyla Maxa w Instytucie, lezacego bezwladnie na kanapie z przekrzywionymi okularami i reka na podlodze. On moze spac wszedzie, powiedzial wtedy Jace, a Max wygladal teraz prawie tak jakby spal na kolanach swojego ojca, ale Clary dobrze wiedziala ze tak nie bylo. Alec padl na kolana i zlapal dlon Maxa, ale Jace nie ruszyl sie ze swojego miejsca. Stal bez ruchu i wygladal na zagubionego bardziej niz kiedykolwiek, tak jakby nie mial pojecia gdzie byl i co tu robil. Jedyne czego chciala Clary to podbiec do niego i objac go, ale wyraz twarzy Simona powiedzial jej zeby tego nie robila, i to samo podpowiedzialo jej wspomnienie rezydenzji i obejmujace ja wtedy ramiona Jace'a. Byla ostatnia osoba na ziemi u ktorej mogl szukac pocieszenia. -Clary - powiedzial Simon, ale ona juz sie od niego odsunela, nie zwazajac na zawroty i bol glowy. Podbiegla do drzwi Sali i pchnela je. Wypadla na schody i zatrzymala sie, lapiac hausty zimnego powietrza. Horyzont w oddali plamily smugi czerwonego ognia. Gwiazdy przygasly, blaknac na tle przejasniajacego sie nieba. Noc dobiegla konca. Nastal swit. 13. Tam, gdzie mieszka smutek Clary obudzila sie zdyszana ze snu o krwawiacych aniolach, w przescieradlach skotlowanych wokol niej w ciasny kokon. W goscinnym pokoju Amatis bylo ciemno i ciasno jak w trumnie. Wyciagnela reke i odsunela zaslony. Pokoj zalalo swiatlo. Zmarszczyla brwi i zaciagnela zaslony z powrotem. Nocni Lowcy palili swoich poleglych, a od ataku demonow niebo na zachodzie miasta spowijal dym. Od patrzenia na niego robilo jej sie niedobrze wiec zasunela zaslony. W ciemnosciach zalegajacych pokoj przymknela oczy i probowala przypomniec sobie swoj sen. Byly w nim anioly i runa, ktora pokazal jej Ithuriel, blyskajaca raz po raz pod jej powiekami jak mrugajacy znak drogowy. Byla prosta jak pojedynczy wezel ale obojetnie jak bardzo by sie nie skupila, Clary nie mogla jej odczytac, nie mogla zrozumiec jej znaczenia. Wiedziala jedynie, ze w jakis sposob wydawala jej sie niepelna, jakby ktos kto stworzyl ten wzor nie skonczyl go. To nie pierwsze takie sny ktore ci pokazalem, powiedzial jej Ithuriel. Przypomniala sobie inne swoje sny: Simona z krzyzami wypalonymi na dloniach, Jace'a ze skrzydlami, jeziora pelne kruszonego lodu, ktory lsnil w sloncu jak szklo. Czy i te sny zeslal jej aniol? Westchnela i usiadla na lozku. Sny mogly sobie byc zle ale korowod obrazow w jej umysle wcale nie byl lepszy. Lkajaca na podlodze w Sali Porozumien Isabelle, szarpiaca swoje czarne wlosy palcami z taka sila, ze Clary martwila sie ze za chwile je wyrwie. Maryse wrzeszczaca piskliwie na Jie Penhallow, ze zrobil to chlopak ktorego sprowadzili do siebie do domu, ich kuzyn, i jak to o nich swiadczylo jesli okaze sie, ze byl w spisku z Valentinem. Alec probujacy uspokoic swoja matke, proszacy Jace'a o pomoc, ale on tylko stal w miejscu dopoki slonce nie wzeszlo nad Alicante i wpadlo do srodka przez szklany sufit Sali. -Juz swita - powiedzial Luke, wygladajac na jeszcze bardziej zmeczonego niz Clary kiedykolwiek widziala. - Najwyzszy czas wniesc ciala do srodka. A potem rozeslal patrole by zebraly ciala wszystkich poleglych Nocnych Lowcow i likantropow lezace na ulicach i przeniesli je na plac przed Sala, ten sam przez ktory przechodzila razem z Sebastianem i powiedziala, ze Sala wyglada jak kosciol. Wtedy wydawalo jej sie, ze to miejsce ma swoj urok, ozdobione skrzynkami z kwiatami i wytrynami sklepow. A teraz bylo pelne cial. Wliczajac w to cialo Maxa. Rozmyslanie o chlopcu, ktory tak powaznie rozmawial z nia o mandze sprawilo, ze zoladek zacisnal sie jej w supel. Obiecala mu kiedys, ze zabierze go do Zakazanej Planety ale teraz juz nigdy tego nie zrobi. Kupilabym mu ksiazki, pomyslala. Wszystkie jakie tylko by chcial. Teraz nic z tego juz sie nie liczylo. Nie mysl o tym. Clary skopala przescieradla i wstala. Po szybkim prysznicu przebrala sie w dzinsy i sweter, ktory miala na sobie w dniu w ktorym przybyla tu z Nowego Jorku. Zanim zalozyla sweter, przycisnela twarz do materialu majac nadzieje, ze poczuje zapach Brooklynu albo chociaz detergentu z pralni - czegos co by jej przypomnialo o domu - ale sweter zostal uprany i pachnial cytrynowym mydlem. Wzdychajac ponownie, zeszla na dol. Dom byl pusty, nie liczac Simona siedzacego na kanapie w salonie. Przez otwarte okna za jego plecami wlewalo sie swiatlo. Zachowywal sie zupelnie jak kot, pomyslala Clary, wiecznie wyszukujacy plam swiatla w ktorych moglby sie zwinac. Obojetnie jak duza dawke slonca przyjal, jego skora ciagle miala ten sam odcien kosci sloniowej. Wziela jablko z miski na stole i usiadla obok niego, podkurczajac nogi pod siebie. -Udalo ci sie zasnac? -Na krotko - spojrzal na nia. - Ciebie powinienem o to zapytac. W koncu to ty masz since pod oczami. Ciagle masz koszmary? Wzruszyla ramionami. -Zawsze to samo. Smierc, zniszczenie, zle anioly. -Calkiem jak w prawdziwym zyciu. -Uhm, tyle ze przynajmniej jak sie budze, wszystko sie konczy - ugryzla kawalek jablka. - Niech zgadne. Luke i Amatis sa w Sali Porozumien na kolejnym spotkaniu. -Tak. Chyba ustalaja kiedy maja sie odbyc nastepne - Simon bawil sie bezmyslnie fredzlem zdobiacym obramowanie poduszki. - Masz jakies wiesci od Magnusa? -Nie - odparla, starajac sie nie martwic faktem, ze mijaly juz trzy dni odkad po raz ostatni widziala Magnusa a on nie odezwal sie do niej nawet slowem. Albo tym, ze nic nie moglo go powstrzymac od wziecia ze soba Bialej Ksiegi i rozplyniecia sie w powietrzu. Zastanawiala sie jak mogla w ogole pomyslec czy ufanie komus kto uzywal tyle eyelinera bylo dobrym pomyslem. Dotknela lekko nadgarstka Simona. -A ty? Co z toba? Dobrze sie czujesz? - wolalaby zeby Simon wrocil do domu zaraz po bitwie. Do domu, czyli tam gdzie bylo bezpiecznie. Ale dziwnie sie opieral. Z jakiegos powodu wolal tu zostac. Miala tylko nadzieje, ze to sie nie wiazalo z nia i z tym, ze myslal ze musi sie nia opiekowac. Byla bliska powiedzenia mu tego, ze nie potrzebuje jego ochrony ale koniec koncow nie zrobila tego, bo jakas jej czesc nie potrafilaby zniesc widoku odchodzacego Simona. Tak wiec zostal a Clary odczuwala z tego powodu skryta, pelna poczucia winy radosc. - Dostajesz... no wiesz... to, czego ci trzeba? -Masz na mysli krew? Tak, Maia codziennie przynosi mi butelki. Ale nie pytaj mnie skad je bierze. Pierwszego dnia pobytu Simona w domu Amatis, usmiechnieta likantropka pojawila sie w drzwiach z zywym kotem. "Krew", powiedziala z silnym akcentem w glosie. "Dla ciebie. Swiezutka!" Simon podziekowal jej, zaczekal az sobie pojdzie, a potem puscil kota wolno z lekko pozieleniala twarza. -No coz, przeciez musisz skads brac ta krew - skwitowal rozbawiony Luke. -Mam kota w domu - odparl Simon. - Nie ma mowy zebym zjadl tego. -Powiem o tym Mai - obiecal Luke i od tamtej pory krew pojawiala sie z dyskretnych butelkach na mleko. Clary nie miala pojecia jak Mai udalo sie to zorganizowac i tak jak Simon, wolala o to nie pytac. Nie widziala wilkolaczycy od dnia bitwy. Likantopy mial swoj oboz gdzies w pobliskim lesie i tylko Luke pozostal w miescie. -Co znowu? - spytal Simon, przechylajac glowe na bok i patrzac na nia spod rzes. - Wygladasz jakbys chciala mnie o cos zapytac. Istnialo kilka rzeczy, o ktore chciala go spytac ale zdecydowala sie na te jedna z bezpieczniejszych. -Hodge - powiedziala i zawahala sie na chwile. - Gdy byles w celi... naprawde nie miales pojecia ze to byl on? -Nie moglem zobaczyc jego twarzy. Slyszalem tylko jego glos przez sciane. Duzo... rozmawialismy. -Polubiles go? To znaczy, byl dla ciebie mily? -Mily? Nie wiem. Storturowany, smutny, inteligentny, w krotkich chwilach wspolczujacy... Tak, polubilem go. W pewien sposob chyba przypominalem mu samego siebie... -Nawet tak nie mow! - Clary usiadla prosto, omal nie upuszczajac jablka. - Wcale nie jestes taki jak Hodge. -Nie uwazasz mnie za torturowanego i inteligentnego? -Hodge byl zly. A ty taki nie jestes - odparla stanowczo. - To wszystko co mam do powiedzenia na ten temat. Simon westchnal. -Ludzie nie rodza sie dobrzy albo zli. Moze rodza sie z tendencja do jednego czy drugiego, ale to sposob w jaki zyjesz sie liczy. I ludzi jakich znasz. Valentine byl przyjacielem Hodge'a i nie sadze by Hodge mial w zyciu kogos, kto rzucilby mu wyzwanie lub sprawil, ze stalby sie lepszym czlowiekiem. Gdybym to ja prowadzil takie zycie, nie wiem jak sprawy by sie potoczyly. Ale ja mam inne. Mam swoja rodzine. I mam ciebie. Clary usmiechnela sie do niego ale jego slowa dzwieczaly bolesnie w jej uszach. Ludzie nie rodza sie dobrzy albo zli. Zawsze myslala ze to prawda, ale w obrazach ktore pokazal jej aniol zobaczyla swoja matke, ktora nazywala swoje wlasne dziecko potworem. Chciala powiedziec o tym Simonowi, powiedziec o wszystkim co pokazal jej aniol, ale nie mogla. To by oznaczalo, ze musialaby opowiedziec co odkryli o przeszlosci Jace'a a tego zrobic nie mogla. To byl jego sekret ktorym mogl sie z kims podzielic, nie jej. Simon spytal ja kiedys co Jace mial na mysli gdy powiedzial Hodge'owi ze jest potworem, a ona odparla tylko ze Jace'a i tak trudno zrozumiec przez wiekszosc czasu. Nie miala pewnosci czy Simon jej uwierzyl ale juz wiecej o nic nie pytal. Przed udzieleniem odpowiedzi uratowalo ja glosne pukanie do drzwi. Marszczac brwi, odlozyla ogryzek na stol. -Otworze. Przez otwarte drzwi wpadl powiew zimnego, rzeskiego powietrza. Na schodach stala Aline Penhallow. Miala na sobie ciemnorozowa, jedwabna kurtke, ktora prawie idealnie pasowala kolorem do sincow pod jej oczami. -Musze z toba pogadac - powiedziala, nie silac sie na zaden wstep. Zaskoczona Clary mogla tylko skinac glowa i przytrzymac jej drzwi. -W porzadku, wejdz. -Dzieki - Aline przepchnela sie obok niej i ruszyla do salonu. Zamarla gdy zobaczyla siedzacego na kanapie Simona i otworzyla usta ze zdziwienia. -Czy to nie ten... -Wampir? - usmiechnal sie Simon. Nieludzko ostre zeby byly widoczne nad jego dolna warga gdy usmiechal sie w ten sposob. Clary wolalaby zeby tego nie robil. Aline odwrocila sie w strone Clary. -Mozemy porozmawiac na osobnosci? -Nie - odparla Clary i usiadla na kanapie obok Simona. - Cokolwiek masz do powiedzenia mozesz to powiedziec nam obydwojgu. Aline przygryzla warge. -Jak chcesz. Sluchaj, musze powiedziec o czyms Alecowi, Jace'owi i Isabelle ale nie mam pojecia gdzie oni moga teraz byc. Clary westchnela. -Uruchomili swoje kontakty i dzieki temu wprowadzili sie do pustego domu. Rodzina ktora w nim mieszka przeniosla sie na wies. Aline pokiwala glowa ze zrozumieniem. Mnostwo ludzi opuscilo Idris po atakach. Wielu z nich zostalo - wiecej niz Clary sie spodziewala - ale calkiem sporo spakowalo swoje rzeczy i wyjechalo, zostawiajac puste domy. -Maja sie dobrze, jesli to chcialas wiedziec. Sluchaj, ja tez ich nie widzialam. Od czasu bitwy. Jesli chcesz, moge im przeslac wiadomosc przez Luke'a... -Sama nie wiem - Aline przygryzla dolna warge. - Moi rodzice musieli powiedziec ciotce Sebastiana o tym co zrobil. Byla bardzo zdenerwowana. -Tak jak kazdy gdyby okazalo sie ze jego siostrzeniec jest zlym do szpiku kosci mozgiem calej operacji - powiedzial Simon. Aline rzucila mu mroczne spojrzenie. -Powiedziala ze to zupelnie do niego niepodobne i ze musiala zajsc jakas pomylka. Dlatego wyslala mi kilka jego zdjec - siegnela do kieszeni i wyciagnela z niej kilka lekko pogniecionych fotografii, ktore wreczyla Clary. - Spojrz. Clary obejrzala zdjecie. Pokazywalo rozesmianego, ciemnowlosego chlopca, na swoj sposob przystojnego, z krzywym usmieszkiem i odrobine zbyt duzym nosem. Sprawial wrazenie chlopca, z ktorym fajnie byloby sie gdzies powloczyc. I w niczym nie przypominal Sebastiana. -To jest twoj kuzyn? -To Sebastian Verlac. Co oznacza, ze... -Chlopiec ktory tu byl i podawal sie za Sebastiana, jest kims zupelnie innym? - Clary przejrzala zdjecia z rosnacym ozywieniem. -Pomyslalam sobie, ze... - Aline znow przygryzla warge. - Ze jesli Lightwoodowie dowiedza sie, ze Sebastian czy kimkolwiek byl ten chlopak, nie jest naszym prawdziwym kuzynem, to moze mi wybacza. Moze nam wybacza. -Na pewno tak zrobia - powiedziala Clary z cala lagodnoscia w glosie na jaka ja bylo stac. - Ale tu chodzi o cos wiecej. Clave bedzie chcialo wiedziec czy Sebastian byl kims wiecej niz tylko zwyklym, sprowadzonym na manowce dzieciakiem. To Valentine przyslal go tu celowo jako swojego szpiega. -Byl taki przekonujacy - ciagnela dalej Aline. - Wiedzial o rzeczach, o ktorych wiedziala tylko moja rodzina. Znal tyle rzeczy z naszego dziecinstwa... -To nam daje do myslenia co moglo sie stac z prawdziwym Sebastianem. Z twoim kuzynem. Wyglada na to, ze opuscil Paryz, zmierzal do Idris i nigdy tak naprawde tu nie dotarl. Co mu sie moglo przytrafic po drodze? Clary znala odpowiedz. -Valentine mu sie przytrafil. Musial to planowac od dawna i wiedzial gdzie bedzie w tym czasie Sebastian i jak wejsc mu w droge. A skoro udalo mu sie z Sebastianem... -To moga byc tez inni - dopowiedziala Aline. - Powinnas powiedziec o tym Clave. I Lucianowi Graymarkowi - przechwycila zaskoczone spojrzenie Clary. - Ludzie go sluchaja. Moi rodzice tak mowia. -Moze powinnas pojsc do Sali razem z nami - zasugerowal Simon. - Powiesz im o tym osobiscie. Aline potrzasnela przeczaco glowa. -Nie moge stanac twarza w twarz z Lightwoodami. A juz zwlaszcza z Isabelle. Ocalila mi zycie a ja... ja po prostu zwialam. Nie moglam sie opanowac. Zwyczajnie ucieklam. -Bylas w szoku. To nie twoja wina. Aline nie wygladala na przekonana. -A teraz jeszcze jej brat... - urwala, znow przygryzajac usta. - Tak czy inaczej, jest cos o czym chcialam z toba porozmawiac, Clary. -Ze mna? - Clary wygladala na zaskoczona. -Tak - Aline wziela gleboki wdech. - Sluchaj, wtedy gdy weszlas do pokoju i zobaczylas mnie i Jace'a... to nic nie znaczylo. To ja go pocalowalam. To byl... eksperyment. I nie wyszedl. Clary poczula, ze sie rumieni. To musial byc spektakulary odcien czerwieni. Dlaczego ona mi o tym mowi? -Hej, w porzadku. To sprawa Jace'a, nie moja. -No coz, wygladalas wtedy na dosc przybita - niesmialy usmiech pojawil sie w kacikach jej ust. - I chyba wiem dlaczego. Clary przelknela sline zeby pozbyc sie gorzkiego posmaku w ustach. -Doprawdy? -Sluchaj, twoj brat kreci sie wszedzie. Wszyscy o tym wiedza. Umawial sie w mnostwem dziewczyn. Martwilas sie, ze jesli zacznie sie uganiac za mna, to wpadnie w klopoty. W koncu nasze rodziny sa - byly - zaprzyjaznione. Nie musisz sie juz o nic martwic. On nie jest w moim typie. -Nigdy nie sadzilem ze kiedykolwiek uslysze cos takiego od dziewczyny - wtracil Simon. - Myslalem ze Jace to facet, ktory jest w typie wszystkich. -Tez tak myslalam - powiedziala powoli Aline - i dlatego go pocalowalam. Chcialam sie dowiedziec, czy i ja mam jakis typ faceta. To ona pocalowala Jace'a, pomyslala Clary. On tego nie zrobil. To ona go pocalowala. Napotkala spojrzenie Simona ponad ramieniem Aline. Wygladal na rozbawionego. -No i co zdecydowalas? Aline wzruszyla ramionami. -Jeszcze nie wiem. Hej, ale przynajmniej nie musisz sie martwic o Jace'a. Zeby tylko o niego. -Ja zawsze sie o niego martwie. Wnetrze Sali Porozumien zostalo napredce odnowione od czasu nocy podczas ktorej rozegrala sie bitwa. Skoro Gard juz nie istnial, pomieszczenie sluzylo teraz Radzie jako siedziba oraz jako miejsce spotkan dla ludzi szukajacych zaginionych czlonkow swoich rodzin i miejsce gdzie mozna bylo posluchac najnowszych wiesci. Fontanna w centrum wyschnela a po obu jej stronach ustawiono w rzedach dlugie lawy naprzeciwko podestu w dalekim koncu pomieszczenia. Podczas gdy jedni z Nefilim siedzili w lawkach tworzac cos na ksztalt sesji Rady, w przejsciach pomiedzy rzedami i w arkadach, ktore otaczaly kregiem olbrzymie pomieszczenie, krazyla niespokojnie reszta Nocnych Lowcow. Sala nie wygladala juz jak miejsce do tanczenia. W powietrzu unosila sie szczegolna atmosfera, mieszanka napiecia i oczekiwania. Oprocz naradzajacych sie czlonkow Clave, wszedzie dookola rozbrzmiewaly prowadzone szeptem rozmowy. Clary przysluchiwala sie ich urywkom gdy wraz z Simonem przechodzili przez pomieszczenie. Dowiedziala sie ze wieze demonow znow dzialaly. Przywrocono straze, choc byly slabsze niz poprzednio. Namierzono demony na wzgorzach w poludniowej czesci miasta. Opuszczono wiejskie rezydencje, wiecej rodzin wyjechalo z miasta, a niektorzy opuscili tez szeregi Clave. Na podwyzszeniu, otoczony wiszacymi mapami miasta, stal Konsul. Patrzyl groznie jak ochroniarz stojacy za niskim, pulchnym czlowieczkiem w szarym ubraniu. Pulchny gestykulowal gniewnie w trakcie mowienia ale chyba nikt nie zwracal na niego uwagi. -Cholera, to Inkwizytor - mruknal Simon do jej ucha. - Aldertree. -A tam jest Luke - powiedziala Clary, wylawiajac go z tlumu. Stal w poblizu wyschnietej fontanny, pograzony w rozmowie z czlowiekiem w mocno porysowanej zbroi i bandazu zakrywajacym mu lewa polowe twarzy. Clary rozejrzala sie dookola w poszukiwaniu Amatis i znalazla ja, siedzaca w milczeniu na koncu lawki, z dala od innych Nocnych Lowcow. Napotkala spojrzenie Clary a na jej twarzy ukazalo sie zaskoczenie, gdy wstawala z miejsca. Luke dostrzegl Clary, zmarszczyl brwi i powiedzial cos do obandazowanego mezczyzny niskim, przepraszajacym glosem. Przeszedl przez pomieszczenie do miejsca gdzie pod jednym w filarow stali Simon i Clary, a jego nachmurzony wyraz twarzy poglebial sie z kazdym kolejnym krokiem. -Co wy tu robicie? Zdajecie sobie sprawe z tego, ze Clave nie zezwala dzieciom uczestniczyc w swoich spotkaniach, a co do ciebie... - spiorunowal wzrokiem Simona. - To raczej nie jest dobry pomysl zebys pokazywal sie teraz na oczy Inkwizytorowi, nawet jesli nie moze teraz nic z tym zrobic - usmieszek wykrzywil kacik jego ust. - Przynajmniej nie bez narazania przyszlego sojuszu jakie Clave mogloby zawrzec z Podziemnymi. -Racja - Simon pomachal Inkwizytorowi ale ten go zignorowal. -Simon, przestan. Przyszlismy tu z konkretnego powodu - Clary przekazala zdjecia Sebastiana Lukowi. - To jest Sebastian Verlac. Prawdziwy Sebastian Verlac. Twarz Luke'a pociemniala. Bez slowa przejrzal zdjecia podczas gdy Clary streszczala mu swoja romowe z Aline. Tymczasem Simon stal niespokojnie obok i wbijal spojrzenie w Aldertriego, ktory umyslnie go ignorowal. -Czy prawdziwy Sebastian wyglada tak jak ten oszust? - spytal w koncu Luke. -Niezupelnie - odparla Clary. - Falszywy Sebastian byl wyzszy. I chyba byl blondynem bo z cala pewnoscia farbowal wlosy. Nikt nie ma az tak czarnych wlosow. A farba zostala na moich palcach gdy ich dotknelam, pomyslala, ale zatrzymala to dla siebie. - Tak czy inaczej, Aline chciala zebysmy pokazali to tobie i Lightwoodom. Pomyslala, ze jesli dowiedza ze nie byla tak naprawde spokrewniona z Penhallowami, to... -Powiedziala o tym swoim rodzicom? - Luke wskazal na zdjecia. -Jeszcze nie - powiedziala Clary. - Wydaje mi sie, ze najpierw przyszla z tym do mnie. Chciala zebym ci o tym opowiedziala. Mowila, ze ludzie cie sluchaja. -Niektorzy z nich tak - obejrzal sie za siebie w strone obandazowanego mezczyzny. - Wlasnie rozmawialem z Partickiem Penhallowem. W przeszlosci Valentine byl jego dobrym przyjacielem i mogl miec z nim jakies niedokonczone sprawy. Mowilas ze Hodge powiedzial ci, ze mial tu szpiegow - oddal jej zdjecia. - Tak sie sklada, ze Lightwoodowie nie beda dzis uczestniczyc w obradach Clave. Dzis rano odbyl sie pogrzeb Maxa. Pewnie sa teraz na cmentarzu - widzac wyraz twarzy Clary, dodal - To byla bardzo mala uroczystosc. Wziela w niej udzial tylko rodzina. Przeciez ja tez naleze do rodziny Jace'a, odezwal sie cienki, protestujacy glosik w jej glowie. Ale byl tam tez inny, glosniejszy, zaskakujacy ja swoja gorycza. A on powiedzial ci, ze przebywanie z toba jest jak powolne wykrwawianie sie na smierc. Naprawde myslisz, ze potrzebuje tego teraz, kiedy jeszcze doszedl do tego pogrzeb Maxa? -W takim razie mozesz im o tym powiedziec wieczorem - powiedziala Clary. - To znaczy... Mysle, ze to chyba dobra wiadomosc. Kimkolwiek tak naprawde jest Sebastian, nie jest spokrewniony z ich przyjaciolmi. -Byloby jeszcze lepiej gdybysmy wiedzieli gdzie on teraz jest - mruknal Luke. - Albo jacy inni szpiedzy Valentine'a jeszcze tu sa. Co najmniej kilku z nich musi byc zamieszanych w obalenie zaklec ochronnych. Mozna tego dokonac tylko od wewnatrz. -Hodge mowil, ze Valentine rozpracowal sposob w jaki mozna to zrobic - odezwal sie Simon. - Mowil ze trzeba do tego krwi demonow ale nie nie istnial sposob na przyniesienie jej do miasta. Oczywiscie jesli Valentine nie wymyslil sposobu zeby to obejsc. -Ktos namalowal rune za pomoca krwi demonow na szczycie jednej z wiez - powiedzial Luke, wzdychajac. - Wiec Hodge mial racje. Na nasze nieszczescie Clave zawsze za bardzo ufalo w straze. Ale nawet najsprytniejsza lamiglowka ma swoje rozwiazanie. -Wyglada mi to na ze ta wasza lamiglowka niezle skopala wam tylki - powiedzial Simon. - W chwili gdy bronicie twierdzy uzywajac Zaklecia Nieprzenikalnosci, ktos przychodzi i znajduje sposob jak rozwalic to miejsce w drzazgi. -Simon - upomniala go Clary. - Zamknij sie. -Wcale nie jest tak daleki od prawdy - odparl Luke. - Po prostu nie wiemy jak wniesli do miasta krew demonow bez uprzedniego zniszczenia strazy - wzruszyl ramionami. - W tej chwili to najmniej wazny z naszych problemow. Straze przywrocono ale wiemy juz ze nie sa niezawodne. Valentine moze wrocic w kazdej chwili i to z o wiele wiekszymi silami i watpie czy uda nam sie go pokonac. Brakuje nam Nefilim a ci ktorzy tu sa, sa kompletnie zdeprawowani. -A co z Podziemnymi? - spytala Clary. - Powiedziales Konsulowi ze Clave musi walczyc razem z Podziemnymi. -Moge to powtarzac Malachiemu i Aldertree przez caly czas dopoki twarz mi nie zsinieje ale to wcale nie oznacza, ze bede mnie sluchac - wyjasnil Luke znuzonym glosem. - Pozwolili mi tu zostac tylko dlatego bo Clave glosowalo za tym by zatrzymac mnie tu w charakterze doradcy. I to tylko dlatego ze moja sfora uratowala kilku z nich. Nie oznacza to ze chca wiecej Podziemnych w Idris... Ktos wrzasnal. Amatis zerwala sie na rowne nogi, zakrywajac usta dlonia i wpatrujac w strone wejscia do Sali. W drzwiach stal mezczyzna. Kontury jego sylwetki rozswietlalo swiatlo sloneczne wpadajace do srodka. Byl tylko niewyraznym zarysem dopoki nie zrobil kroku do wnetrza Sali. Wtedy Clary zobaczyla jego twarz. Valentine. Z jakiegos powodu pierwsza rzecza jaka zauwazyla bylo to, ze byl gladko ogolony, przez co wygladal na mlodszego. Przypominal rozzloszczonego chlopaka ze wspomnien ktore pokazal jej Ithuriel. Zamiast bitewnej zbroi mial na sobie elegancki prazkowany garnitur i krawat. Byl nieuzbrojony. Sprawial wrazenie, jakby mogl byc jakimkolwiek mezczyzna chodzacym po ulicach Manhattanu. Jakby mogl byc czyims ojcem. Nie patrzyl w strone Clary, w ogole nie zarejestrowal jej obecnosci. Gdy szedl waskim przejsciem pomiedzy lawkami wzrok mial utkwiony w Luku. Jak on mogl tu przyjsc nie majac ze soba zadnej broni?, zastanawiala sie Clary, a odpowiedz na swoje pytanie uzyskala chwile pozniej. Inkwizytor Aldertree wydal z siebie dzwiek podobny do ryku ranionego niedzwiedzia, odskoczyl od Malachiego, ktory probowal go powstrzymac, zbiegl po schodach i rzucil sie na Valentine'a. Przelecial przez niego tak jak noz przechodzi przez papier. Valentine odwrocil sie, zeby popatrzec na Aldertriego z uprzejmym zainteresowaniem jak Inkwizytor zatacza sie, zderza z filarem i wyklada jak dlugi na ziemi. Biegnacy za nim Konsul, dopadl do niego i pochylil sie by pomoc mu wstac na nogi. Gdy to robil, na jego twarzy zagoscil wyraz ledwo skrywanej odrazy a Clary zastanawiala sie, czy ta odraza byla skierowana do Valentine'a czy do Aldertriego za to ze zachowal sie jak glupiec. Przez pomieszczenie przebiegl kolejny slaby szmer. Inkwizytor piszczal i wil sie jak szczur schwytany w pulapke. Malachi trzymal go mocno za ramiona gdy Valentine ruszyl przez Sale nie zaszczycajac zadnego z nich jednym spojrzeniem. Nocni Lowcy, ktorzy siedzieli stloczeni na lawkach, gwaltownie cofneli sie o tylu, jak Morze Czerwone rozstepujace sie przed Mojzeszem, robiac mu przejscie na srodek pomieszczenia. Clary zadrzala, gdy przeszedl blisko miejsca w ktorym stala razem z Simonem i Lukiem. To tylko Projekcja, powiedziala sobie w duchu. Jego tu nie ma. Nie moze cie skrzywdzic. Stojacy obok niej Simon wzdrygnal sie. Clary wziela go za reke w momencie, w ktorym Valentine przystanal przy schodach podium, obrocil sie i spojrzal prosto na nia. Jego obojetne, taksujace spojrzenie przesunelo sie po niej tylko raz, tak, jakby zdejmowal z niej miare, ominelo calkowicie Simona i zatrzymalo sie na Luku. -Lucian. Nic nie mowiac Luke odwzajemnil spojrzenie, rownie spokojne i wywazone. Po raz pierwszy od czasu Renwick byli razem w jednym pomieszczeniu, uswiadomila sobie Clary. Wtedy Luke byl polzywy z powodu walki i schlapany krwia. Teraz latwiej bylo ustalic roznice i podobienstwa pomiedzy dwoma mezczyznami - Luke w swojej poszarpanej flanelowej koszuli i dzinsach i Valentine w swoim pieknym i wygladajacym na drogi garniturze. Luke z dziennym zarostem i pasmami siwizny we wlosach i Valentine wygladajacy prawie tak samo jak wtedy gdy mial dwadziescia piec lat - tyle ze sprawial wrazenie zimnego, twardszego, jakby przez te wszystkie lata powoli zmienial sie w kamien. -Slyszalem ze Clave przygotowalo ci miejsce w Radzie - powiedzial Valentine. - Jakie to podobne do tych zdeprawowanych przez korupcje i lasych na pochlebstwa ludzi by dac sie infiltrowac przez zdegenerowanych mieszancow - jego glos byl spokojny, niemal radosny - tak bardzo, ze az trudno bylo wyczuc jad saczacy sie z jego slow lub uwierzyc ze w ogole mial to na mysli. Wrocil spojrzeniem do Clary. - Co ja widze, Clarissa tutaj, razem ze swoim wampirem. Jak tylko wszystko sie troche ustabilizuje, musimy powaznie porozmawiac nad twoim doborem zwierzatek domowych. Z gardla Simona wydobyl sie niski warkot. Clary scisnela go mocno za reke - na tyle mocno ze kiedys z bolu juz dawno wyrwalby swoja z jej uscisku. Teraz zdawal sie go wcale nie odczuwac. -Nie rob tego - szepnela. - Po prostu tego nie rob. Valentine nie zwracal juz na nich uwagi. Wspial sie po schodkach na podium i odwrocil by popatrzec z gory na tlum. -Ile znajomych twarzy - zauwazyl. - Patrick, Malachi, Amatis. Amatis stala sztywno z oczami jasniejacymi nienawiscia. Inkwizytor ciagle szarpal sie w uscisku Malachiego. Na wpol rozbawione spojrzenie Valentine'a przeslizgnelo sie po nim. -Nawet ty, Aldertree. Slyszalem ze jestes posrednio odpowiedzialny za smierc mojego starego przyjaciela, Hodge'a Starkweathera. Jaka szkoda. Luke odzyskal glos. -Wiec przyznajesz sie do tego - powiedzial. - To ty obaliles straze. I to ty naslales demony. -Wyslalem je - zgodzil sie Valentine. - Moge wyslac ich o wiele wiecej. To oczywiste, ze Clave - ci skonczeni odioci - musieli sie tego spodziewac. Bo ty sie spodziewales, prawda, Lucianie? Oczy Luke'a byly smiertelnie powazne. -Tak. Ale znam cie, Valentine. Przyszedles sie targowac czy napawac swoim zwyciestwem? -Ani jedno ani drugie - Valentine objal wzrokiem milczacy tlum. - Nie widze potrzeby zeby cokolwiek negocjowac - powiedzial, i mimo ze mowil spokojnym tonem, jego glos stal sie mocniejszy. - I nie pragne sie napawac. Nie bawi mnie zabijanie Nocnych Lowcow. I tak jest nas juz wybitnie malo na swiecie, ktory desperacko nas potrzebuje. Ale tak wlasnie lubi myslec Clave, nieprawdaz? To kolejna z ich nonsensownych zasad, ktorych uzywaja po to by zrownac zwyklych Lowcow z ziemia. Zrobilem to co zrobilem bo musialem. Zrobilem to bo to byl jedyny sposob zeby zmusic Clave do sluchania. Nocni Lowcy nie zgineli przez mnie. Zgineli dlatego, ze Clave mnie zignorowalo - napotkal spojrzenie Aldertriego. Twarz Inkwizytora byla biala i skurczona. - Tak wielu z was nalezalo kiedys do mojego Kregu - powiedzial powoli Valentine. - Mowie teraz do was i do tych, ktorzy wiedzieli o jego istnieniu ale do niego nie nalezeli. Pamietacie co przewidzialem pietnascie lat temu? Ze jesli nie sprzeciwimy sie Porozumieniom, to Alicante, nasza drogocenna stolica, zostanie zalana przez sliniace sie hordy mieszancow, zdegenerowane gatunki depczace wszystko co nam drogie. I tak jak przewidzialem, sytuacja doszla do punktu krytycznego. Po Gardzie zostaly zgliszcza, Portal zniszczono a nasze ulice sa pelne potworow. Bedaca tylko w polowie czlowiekiem szumowina osmiela sie nami rzadzic. Wiec, moi przyjaciele, moi wrogowie, moi bracia zjednoczeni w Aniele, pytam was - wierzycie mi teraz? Jego glos urosl do krzyku. - WIERZYCIE MI TERAZ? Jego spojrzenie omiotlo pomieszczenie w oczekiwaniu na odpowiedz. Nie nadeszla. Pozostalo tylko morze wpatrzonych w niego twarzy. -Valentine - lagodny glos Luke'a przelamal cisze. - Nie widzisz co zrobiles? Porozumienia ktorych tak bardzo sie obawiales nie postawily Podziemnych na rowni z Nefilim. Nie zapewniaja polludziom stanowisk w Clave. Wszystkie stare zatargi sa ciagle aktualne. Powinienes im zaufac ale tego nie zrobiles - nie mogles - a teraz dales nam jedyna rzecz, ktora na powrot mogla nas wszystkich zjednoczyc - wpil w niego wzrok. - Wspolnego wroga. Na bladej twarzy Valentine'a wykwitl rumieniec. -Nie jestem wrogiem. Nie wrogiem Nefilim. To ty nim jestes. To ty probujesz ich zwodzic zeby staneli do bezsensownej walki. Myslisz, ze demony ktore widziales, sa wszystkim co mam? To zaledwie ulamek tego co moge do siebie wezwac. -Nas rowniez jest wiecej - odparl Luke. - Wiecej Nefilim i wiecej Podziemnych. -Podziemni - zakpil Valentine. - Uciekna w poplochu jak tylko zwietrza klopoty. Nefilim urodzili sie po to by byc wojownikami, by chronic ten swiat, a swiat nienawidzi waszego gatunku. Nie bez powodu srebro was pali a slonce przypieka Dzieci Nocy. -Ale nie mnie - odezwal sie twardym, czystym glosem Simon, pomimo zelaznego uscisku Clary. - Jestem tu. I stoje w sloncu... Lecz Valentine tylko sie rozesmial. -Patrzylem jak imie Boga nie moglo ci przejsc przez usta, wampirze - powiedzial. - A co do tego, czemu swiatlo sloneczne na ciebie nie dziala... - urwal i usmiechnal sie. - Byc moze to dlatego, ze jestes anomalia. Dziwolagiem. Ale i tak jestes potworem. Potworem. Clary przypomniala sobie co Valentine powiedzial na statku. Twoja matka powiedziala, ze zmienilem jej pierwsze dziecko w potwora. Uciekla zanim mialem mozliwosc zrobienia tego samego z drugim. Jace. Samo wypowiadanie w myslach jego imienia sprawialo jej bol. Po tym wszystkim co zrobil, Valentine stoi tu sobie i mowi o potworach... -Jedyny potwor jaki tu jest - powiedziala, wbrew sobie i wbrew postanowieniu zeby zachowac milczenie - to ty. Widzialam Ithuriela - ciagnela, gdy odwrocil sie by popatrzec na nia zaskoczony. - Wiem o wszystkim... -Watpie - odparl. - Gdyby tak bylo, trzymalabys jezyk za zebami. Jesli nie ze wzgledu na siebie, to przynajmniej swojego brata. Nie waz sie rozmawiac ze mna o Jasie!, chciala wrzasnac Clary, ale przeszkodzil jej w tym chlodny, pozbawiony leku i zgorzknialy kobiecy glos. -A co z moim bratem? - Amatis stanela przed podium, spogladajac w gore na Valentine'a. Zaskoczony Luke drgnal i pokrecil przeczaco glowa w jej kierunku ale Amatis go zignorowala. Valentine zmarszczyl brew. -A co ma byc? Clary wyczula, ze pytanie Amatis zbilo go z tropu, a moze po prostu sprawila to jej obecnosc, to ze pytala, ze stawiala mu czola. Przez lata w pamieci musial mu sie utrwalic jej obraz jako kogos slabego, niezdolnego do rzucenia mu wyzwania. Valentine nigdy nie lubil gdy ludzie czyms go zaskakiwali. -Powiedziales, ze nie jest juz moim bratem - ciagnela Amatis. - Zabrales mi Stephena. Zniszczyles moja rodzine. Twierdzisz, ze nie jestes wrogiem Nefilim, ale nastawiles nas przeciwko sobie, rodzine przeciwko rodzinie. Zniszczyles ich zycie bez zadnych skrupulow. Twierdzisz, ze nienawidzisz Clave, ale to dzieki tobie sa tacy upierdliwie drobiazgowi i spanikowani. Kiedys wszyscy sobie ufalismy. My, Nefilim. Ty to zmieniles. Nigdy ci tego nie wybacze - glos jej zadrzal. - Albo tego ze kazales mi grozic Lucianowi jakby nie byl juz moim bratem. Tego rowniez ci nie wybacze. Ani sobie za to ze cie kiedys sluchalam. -Amatis... - Luke zrobil krok do przodu ale jego siostra powstrzymala go unoszac dlon. Jej oczy blyszczaly od lez, ale plecy miala wyprostowane a jej glos byl twardy i niezlomny. -Byl taki czas kiedy wszyscy cie sluchalismy, Valentine - powiedziala. - I wszyscy mamy tego swiadomosc. Ale dosc tego. Dosc. Tamten czas dobiegl konca. Czy jest tu ktos kto sie ze mna nie zgadza? Clary poderwala glowe do gory i potoczyla wzrokiem po zgromadzonych Lowcach. W jej oczach wygladali jak surowy zarys tlumu, z zamazanymi bialymi plamami w miejscach, gdzie powinny byc twarze. Dostrzegla Patricka Penhallowa z zacisnieta szczeka i Inkwizytora, ktory trzasl sie jak watle drzewo na porywistym wietrze. I Malachiego, ktorego ciemna, gladka twarz byla niepokojaco trudna do odczytania. Nie padlo zadne slowo. Jesli Clary miala nadzieje, ze Valentine okaze gniew z powodu braku reakcji ze strony Nefilim, ktorym chcial przewodzic, to srogo sie zawiodla. Poza pojedynczym drgnieciem miesni w szczece, jego twarz byla kompletnie bez wyrazu. Tak jakby spodziewal sie takiej odpowiedzi. Jak gdyby sie na nia przygotowal. -Bardzo dobrze - powiedzial. - Skoro nie chcecie sluchac powodow, to bedziecie musieli posluchac sily. Juz wam pokazalem, ze potrafie obalic straze otaczajace miasto. Widze, ze przywrociliscie je na nowo, ale to nie ma zadnego znaczenia. Z latwoscia moge zniszczyc je jeszcze raz. Albo zastosujecie sie do moich warunkow albo staniecie do walki ze wszystkimi demonami jakie moze przywolac Kielich. Rozkaze im nie oszczedzac zadnego z was. Ani mezczyzn, ani kobiet, ani dzieci. Wasza wola. W pomieszczeniu rozlegly sie szepty. Luke nie przestawal wpatrywac sie w Valentine'a. -Celowo zniszczylbys swoja wlasna rase? -Czasami chore rosliny nalezy wyrwac by zachowac caly ogrod - wyjasnil Valentine. - A jesli wszystkie sa chore... - odwrocil sie w strone przerazonego tlumu. - To wasz wybor. Mam Kielich. Jesli bede musial, dam poczatek nowego swiata dla Nocnych Lowcow, stworzonego po mojej mysli. Ale moge wam dac te ostatnia szanse. Jesli Clave przekarze mi cala wladze jaka ma Rada i zaakceptuje moja niepodwazalna suwerennosc i rzady, nie zrobie tego. Wszyscy Nocni Lowcy zloza przysiege posluszenstwa i zgodza sie przyjac trwala rune lojalnosci, ktora ich ze mna zwiaze. Takie sa moje warunki. Odpowiedziala mu cisza. Amatis zaslonila reka usta. Reszta tlumu rozmyla sie przed oczami Clary w wirujaca plame. Nie moga do niego przystac, myslala. Nie moga. Ale jaki inny mieli wybor? Jaki inny wybor mial kazdy z nich? To, ze Valentine schwytal ich w pulapke, myslala dalej tepo, jest tak samo pewne jak to, ze ja i Jace zostalismy uwiezieni przez to czym nas stworzyl. Jestesmy do niego przykuci nasza wlasna krwia. Minela zaledwie chwila, ktora Clary wydala sie dluga jak godzina, gdy cisze rozdarl cienki, piskliwy glos - wysoki glos Inkwizytora. -Suwerennosc i rzady? - zaskrzeczal. - Twoje rzady?! -Aldertree... - Konsul rzucil sie zeby go powstrzymac, ale Inkwizytor byl zbyt szybki. Wkrecil sie i ruszyl w strone podestu. Krzyczal cos, w kolko te same slowa, jakby zupelnie odjelo mu rozum, a jego czy praktycznie wywrocily sie na druga strone. Przepchnal sie obok Amatis i potykajac sie wszedl na podest, zeby stanac twarza w twarz z Valentinem. -Jestem Inkwizytorem, rozumiesz? Inkwizytorem! - wrzeszczal. - Jestem czescia Clave! Czescia Rady! To ja ustanawiam prawa, nie ty! Ja rzadze, nie ty! Nie pozwole ci na to, ty oslizgly, kochajacy demony... Z wyrazem twarzy przypominajacym znudzenie, Valentine wyciagnal reke, tak jakby chcial dotknac ramienia Inkwizytora. Ale przeciez nie mogl niczego dotknac - w koncu byl tylko Projekcja - ale w chwile pozniej Clary wciagnela ze swistem powietrze, gdy dlon Valentine'a przeszla przez skore, kosci i miesnie Inkwizytora, docierajac gleboko pod zebra. Minela sekunda - sekunda - podczas ktorej cala Sala zamarla, z otwartymi ustami wpatrujac sie w lewa reke Valentine'a, ktora jakims cudem weszla az po nadgarstek w piers Aldertriego. Valentine szarpnal ostro reka i nagle wykrecil ja w lewo taki ruchem, jakby obracal zardzewiala klamke. Inkwizytor wydal z siebie pojedynczy wrzask i upadl na ziemie jak kamien. Valentine cofnal dlon. Byla sliska od krwi, szkarlatna rekawiczka siegajaca do polowy jego lokcia, ktora plamila droga welne z ktorej zostal uszyty jego garnitur. Opuszczajac zakrwawiona reke, spojrzal na przerazony tlum a jego wzrok zatrzymal sie na Luku. -Do jutra do poludnia macie czas na rozwazenie moich warunkow - powiedzial powoli. - W tym czasie przyprowadze swoja armie na Rownine Brocelind. Jesli nie otrzymam decyzji Clave o poddaniu sie, wejde z nia do Alicante i tym razem nie zostawimy przy zyciu nikogo. Tyle czasu daje wam na podjecie decyzji. Wykorzystajcie go madrze - powiedzial i rozplynal sie w powietrzu. 14. W mrocznym lesie -Cos takiego - powiedzial Jace nie patrzac na Clary. Nie patrzyl na nia w ogole odkad razem z Simonem stanela na schodach domu, ktory zamieszkiwali teraz Lightwoodowie. Zamiast tego wychylal sie przez jedno z wysokich okien w salonie i patrzyl na szybko sciemniajace sie niebo. - Facet idzie na pogrzeb wlasnego dziewiecioletniego brata i omija go cala zabawa. -Jace - odezwal sie zmeczonym glosem Alec. - Przestan. Siedzial na jednym z podniszczonych, pekatych krzesel ktore byly jedynymi meblami w tym pokoju na ktorych mozna bylo usiasc. Dom spowijala dziwna atmosfera obcosci wlasciwa dla domow nalezacych do innych ludzi. Byl ozdobiony tapeta w kawiatowy wzorek, falbankami i pastelami a wszystko w srodku bylo lekko wytarte i wystrzepione. Obok Aleca na malym stoliku stala szklana misa pelna czekoladek. Clary umierala z glodu i zjadla kilka z nich ale okazaly sie suche i pokruszone. Zastanawiala sie jacy ludzie mogli tu mieszkac. Tacy, ktorzy uciekali gdy sytuacja robila sie trudna, pomyslala kwasno. Zaslugiwali na to by zajac ich dom. -Przestan co? - spytal Jace. Na dworze bylo wystarczajaco ciemno, zeby Clary mogla zobaczyc jego twarz odbita w szybie. Jego oczy wygladaly na calkiem czarne. Mial na sobie stroj zalobny Nonych Lowcow. Nie nosili czerni na pogrzeby, ktora byla zarezerwowana wylacznie dla zbroi i podczas walki. Dla nich kolorem smierci byla biel a biala kurtka, ktora mial na sobie Jace, byla ozdobiona szkarlatnymi runami wyszytymi w materiale przy szyi i nadgarstkach. W odroznieniu od run bitewnych, ktore oznaczaly agresje i ochrone, te przemawialy lagodniejszym jezykiem zdrowienia i smutku. Na nadgarstkach mial bransoletki z metalu pokryte podobnymi runami. Alec byl ubrany indentycznie, caly w bieli i z takimi samymi zlotoczerwonymi runami na materiale. Jego wlosy wygladaly przez to na jeszcze ciemniejsze. Clary pomyslala, ze Jace w bieli wygladal jak aniol, tyle ze ten zwiastujacy zemste. -Nie jestes zly na Clary. Ani na Simona - odparl Alec. - A przynajmniej - dodal, marszczac lekko czolo - nie sadze, zebys byl zly na Simona. Clary prawie oczekiwala od Jace'a kasliwej uwagi ale zamiast tego powiedzial tylko: -Clary wie ze nie jestem na nia zly. Opierajacy sie lokciami o sofe Simon zmruzyl oczy. -Nie rozumiem tylko jak Valentine'owi udalo sie zabic Inkwizytora. Myslalem, ze Projekcje nie moga niczego dotykac. -Nie powinny - odparl Alec. - To tylko iluzja. Nic wiecej oprocz kolorowego powietrza. -No coz, nie w tym przypadku - powiedziala Clary. - Wsadzil dlon w jego piers i wykrecil... - wzydrygnela sie. - Bylo mnostwo krwi. -Zostawil ci specjalny bonus - powiedzial Jace do Simona. Simon zignorowal to. -A czy istnial kiedys Inkwizytor ktory nie umarlby straszna smiercia? - zastanawial sie na glos. - To jak bycie perkusista w Spial Tap. Alec przejechal dlonmi po twarzy. -Nie moge uwierzyc, ze moi rodzice jeszcze o niczym nie wiedza - powiedzial. - I jakos nie pali mi sie do tego zeby im to powiedziec. -Gdzie oni sa? - spytala Clary. - Myslalam, ze na gorze. Alec pokrecil glowa. -Zostali na cmentarzu, przy grobie Maxa. Nas odeslali tutaj. Chcieli byc sami przez chwile. -A co z Isabelle? - chcial wiedziec Simon. - Gdzie ona jest? Kpiacy nastroj opuscil Jace'a. -Nie wychodzi ze swojego pokoju - odparl. - Obwinia siebie za to co stalo sie z Maxem. Nie przyszla nawet na pogrzeb. -Probowaliscie z nia rozmawiac? -Nie - odcial sie Jace. - Zamiast tego bilismy ja co chwila po twarzy. Jak myslisz, dlaczego to nie podzialalo? -Chcialem tylko spytac - powiedzial Simon lagodnym glosem. -Powiemy jej o tej calej sprawie z falszywym Sebastianem - dodal Alec. - Moze lepiej sie wtedy poczuje. Ciagle mysli, ze powinna byla zauwazyc ze cos bylo z nim nie tak, ale jesli byl szpiegiem... - wzruszyl ramionami. - Nikt niczego nie zauwazyl. Nawet Penhallowowie. -A ja myslalem, ze byl klamka od drzwi - dorzucil Jace. -Tylko dlatego, ze... - Alec zapadl sie glebiej w swoim krzesle. Wygladal na wyczerpanego. Jego skora pokryla sie szaroscia kontrastujac z jaskrawa biela jego ubran. - To juz wcale nie ma znaczenia. Kiedy dowie sie czym grozil Valentine, nic nie bedzie w stanie poprawic jej nastroju. -Skad pewnosc ze to zrobi? - spytala Clary. - Mam na mysli wyslanie armii demonow przeciwko Nefilim. Przeciez on tez ciagle jest Nocnym Lowca, prawda? Nie moglby doprowadzic do zaglady wlasnych rodakow. -Nie obchodzilo go ze niszczy wlasne dzieci - odezwal sie Jace, napotykajac jej spojrzenie. - Dlaczego myslisz, ze mialby dbac o swoich ludzi? Alec patrzyl raz na jedno, raz na drugie, a po wyrazie jego twarzy Clary wywnioskowala, ze Jace nie powiedzial mu jeszcze o Ithurielu. Wygladal na zdumionego i bardzo smutnego. -Jace... -To nam wyjasnia jedna rzecz - powiedzial Jace nie patrzac na Aleca. - Magnus probowal dowiedziec sie czy moze uzyc naprowadzajacej runy dzieki rzeczom jakie Sebastian zostawil u siebie w pokoju i dzieki temu namierzyc go w jakis sposob. Powiedzial, ze nie moze odczytac nic z tego co mu dalismy. Tylko... martwa cisza. -Co to znaczy? -Ze to byly rzeczy Sebastiana Varlaca. Falszywy Sebastian musial mu je odebrac gdy go spotkal. A Magnus nie jest w stanie niczego z nich odczytac bo prawdziwy Sebastian... -Prawdopodobnie nie zyje - dokonczyl za niego Alec. - A ten ktorego znamy my jest za sprytny zeby zostawiac za soba jakiekolwiek slady. Nie mozna namierzyc kogos nie majac nic pod reka. Trzeba miec przedmiot, ktory jest w pewien sposob polaczony z ta osoba. Pamiatke rodzinna, stele, kilka wlosow, cos w tym stylu. -A to wielka szkoda - skonstatowal Jace - bo gdybysmy mogli za nim pojsc, to pewnie zaprowadzilby nas prosto do Valentine'a. Jestem pewny, ze juz polecial do swojego mistrza zdac pelny report. I pewnie powiedzial mu o tej bzdurnej teorii Hodge'a z jeziorem. -To wcale nie musi okazac sie bzdura - zaoponowal Alec. - Rozstawiono straze na sciezkach prowadzacych do jeziora i oblozono zakleciami, ktore ochronia ich gdy ktos sie tam teleportuje. -Fantastycznie. Jestem pewien, ze teraz wszyscy mozemy czuc sie bezpieczni - zakpil Jace i oparl sie o sciane. -Nie rozumiem tylko - odezwal sie Simon - dlaczego on tu zostal. Po tym co zrobil Izzy i Maxowi mogl zostac zlapany. Nie bylo mowy o tym zeby dalej udawal. Nawet jesli myslal, ze zabil Izzy zamiast tylko ja ogluszyc, to jak potem wytlumaczylby sie z tego, ze oni oboje nie zyja podczas gdy on ma sie dobrze? Nie, musial zostac odkryty. Tylko dlaczego zostal gdy zaczela sie walka? Dlaczego chcial isc po mnie do Gardu? Jestem prawie pewien, ze bylo mu wszystko jedno czy umre czy nie. -Teraz jestes dla niego za ostry - wtracil Jace. - Jestem pewien ze wolalby zebys zginal. -Wlasciwie - odezwala sie Clary - to mysle, ze zostal tu z mojego powodu. Jace spojrzal na nia ze zlotym blyskiem w oczach. -Z twojego powodu? Czyzby mial nadzieje na jeszcze jedna goraca randke? Clary poczula, ze sie czerwieni. -Nie. A nasza randka nie byla goraca. W rzeczywistosci to nawet nie byla randka. Tak czy inaczej, nie o to mi chodzi. Kiedy przyszedl do Sali, probowal wyciagnac mnie na zewnatrz zebysmy mogli porozmawiac. Chcial czegos ode mnie. Tylko nie wiem co to moglo byc. -Albo po prostu chcial ciebie - powiedzial Jace. Widzac wyraz jej twarzy, dodal: - Nie to mam na mysli. Chodzi mi o to, ze moze chcial zaprowadzic cie do Valentine'a. -Valentine nie dba o mnie - sprostowala Clary. - Jedyna rzecza na jakiej mu kiedykolwiek zalezalo byles ty. Cos blysnelo w glebi jego oczu. -Tak to nazywasz? - jego twarz byla przerazajaco posepna. - Po tym co stalo sie na lodzi interesuje sie tylko toba. Co oznacza, ze musisz byc ostrozna. Bardzo ostrozna. Nie zaszkodzi jesli kilka nastepnych dni spedzisz tutaj. Mozesz zamknac sie w pokoju tak jak Isabelle. -Nie zrobie tego. -Oczywiscie, ze nie - odparl Jace - bo zyjesz po to zeby mnie torturowac, prawda? -Nie wszystko kreci sie wokol ciebie, Jace - rzucila z wsciekloscia. -Mozliwe - odparowal. - Ale musisz przyznac, ze zdecydowana wiekszosc rzeczy tak. Clary ledwo powstrzymala sie zeby nie zaczac krzyczec. Simon odchrzaknal. -Skoro juz mowimy o Isabelle... bo chyba o tym mowilismy, ale pomyslalem ze powieniem o tym wspomniec zanim tak klotnia rozkreci sie na dobre... ze moze ja z nia porozmawiam. -Ty? - spytal Alec, a potem, zawstydzony lekko wlasnym zazenowaniem, dodal szybko: - Chodzi o to, ze... ona nie chce wyjsc z pokoju nawet na prosbe wlasnej rodziny. Dlaczego mialaby wyjsc dla ciebie? -Moze dlatego, ze ja nie naleze do rodziny - odparl Simon. Stal z dlonmi wcisnietymi w kieszenie i z wyprostowanymi ramionami. Gdy siedziala obok niego wczesniej, Clary zauwazyla, ze ciagle mial cienka, biala blizne otaczajaca jego szyje w miejscu, gdzie Valentine poderznal mu gardlo, oraz blizny na nadgarstach ktore rowniez poprzecinal. Zetkniecie sie ze swiatem Nocnych Lowcow zmienilo go. Nie tylko jego wyglad zewnetrzny czy krew ulegly zmianie. Zmiana jaka w nim zaszla byla o wiele glebsza. Stal wyprostowany, z wysoko podniesiona glowa, i ze stoickim spokojem przyjmowal wszystko co mowili Alec i Jace. Simon, ktory kiedys balby sie ich, zniknal. Clary poczula w sercu nagly bol i ze zdumieniem zdala sobie sprawe z tego co go spowodowalo. Tesknila za nim - tesknila za Simonem. Za takim jakim kiedys byl. -Postaram sie naklonic Isabelle do rozmowy - powiedzial. - Nie zaszkodzi sprobowac. -Ale jest juz prawie ciemno - zauwazyla Clary. - Powiedzielismy Lukowi i Amatis, ze wrocimy zanim slonce zajdzie. -Odprowadze cie - zaoferowal sie Jace. - A co do Simona, to chyba sam potrafi trafic do domu w ciemnosciach... prawda, Simon? -Oczywiscie, ze potrafi - odezwal sie oburzony Alec, skwapliwie starajac sie zlagodzic swoj poprzedni afront. - W koncu jest wampirem... i... - dodal. - Wlasnie zdalem sobie sprawe z tego ze pewnie sobie zartowales. Nie zwracaj na mnie uwagi. Simon usmiechnal sie. Clary otworzyla usta zeby zaprotestowac... i zaraz je zamknela. Czesciowo dlatego, ze wiedziala, ze zachowuje sie niedorzecznie, a czesciowo przez wyraz twarzy Jace'a, gdy patrzyl na Simona, wyraz ktory tak ja zaskoczyl, ze zamilkla. Rozbawienie polaczone z wdziecznoscia i co najbardziej zaskakujace - z odrobina szacunku. Spacer od domu Lightwoodow do domu Amatis okazal sie krotki. Clary chciala zeby trwal troche dluzej. Nie mogla pozbyc sie wrazenia, ze kazda chwila spedzona z Jace'm byla na swoj sposob bezcenna i ograniczona, ze w jakis sposob zblizali sie do jakiejs na wpol widocznej ostatecznej granicy, ktora rozdzieli ich na zawsze. Spojrzala na niego z ukosa. Patrzyl prosto przed siebie tak jakby jej tu nie bylo. W magicznym swietle, ktore zalewalo ulice, jego profil nabral ostrosci. Kosmyki wlosow opadajace na policzki nie do konca zakrywaly biala blizne po Znaku na skroni. Dostrzegla blysk metalu na jego szyi, gdzie wisial na lancuszku pierscien Morgensternow. Jego lewa dlon byla nieoslonieta a kostki pokrywaly swieze rany. Wiec jednak goil sie jak Przyziemny, tak jak prosil go o to Alec. Zadrzala. Spojrzal na nia. -Zimno ci? -Po prostu sobie myslalam - powiedziala. - Jestem zaskoczona ze Valentine zaatakowal Inkwizytora a nie Luke'a. W koncu Aldertree jest Nocnym Lowca a Luke... Luke jest Podziemnym. Na dodatek Valentine go nienawidzi. -Ale szanuje go na swoj sposob, nawet jesli jest Podziemnym - odparl Jace a Clary przypomniala sobie spojrzenie jakim obrzucil wczesniej Simona i sprobowala o tym nie myslec. Nienawidzila myslec, ze Jace i Valentine moga miec ze soba cos wspolnego, nawet cos tak blahego jak sposob patrzenia. - Luke chce naklonic Clave do zmian, do myslenia w nowy sposob. Dokladnie to samo zrobil Valentine, nawet jesli jego cele nie byly... hmm, takie same. Luke jest obrazoburczy w tym co robi. Chce zmian. Dla Valentine'a Inkwizytor reprezentuje stare, zabobonne Clave, ktorego tak bardzo nienawidzi. -A przeciez kiedys byli przyjaciolmi - dodala Clary. - Luke i Valentine. -"Slady tego, co kiedys bylo" - powiedzial Jace, a jego na wpol kpiacego tonu poznala, ze cos cytowal. - Niestety tak sie akurat sklada, ze najbardziej nienawidzisz tych, na ktorych ci kiedys najmocniej zalezalo. Wyobrazam sobie, ze Valentine zaplanowal cos specjalnie dla Luke'a po tym jak zajmie miasto. -Nie zrobi tego - oswiadczyla, a gdy Jace nie odpowiedzial, dodala podniesnionym glosem: - Nie wygra... nie moze. On nie chce tak naprawde wywylywac wojny, nie przeciwko Nocnym Lowcom i Podziemnym... -Dlaczego myslisz, ze Lowcy beda walczyc u boku Podziemnych? - spytal, nadal na nia nie patrzac. Szli sami przez uliczke przy kanale a on wpatrywal sie w wode z zacisnietymi szczekami. - Dlatego ze Luke tak powiedzial? Luke to marzyciel. -A czy to zle ze taki jest? -Nie. Po prostu ja sie do nich nie zaliczam - oznajmil a ona poczula oderzenie zimna w sercu w odpowiedzi na pustke w jego glosie. Rozpacz, gniew, nienawisc. To sa cechy demona. On zachowuje sie w sposob w jaki mysli ze powinien sie zachowywac. Doszli w koncu do domu Amatis. Clary zatrzymala sie u podnoza schodow i odwrocila w jego strone. -Mozliwe - przyznala. - Ale nie jestes tez taki jak on. Jace zdziwil sie troche slyszac to, ale moze po prostu sprawila to stanowczosc w jej glosie. Odwrocil glowe zeby na nia spojrzec po raz pierwszy odkad opuscili dom Lightwoodow. -Clary... - zaczal i urwal, wciagajac ze swistem powietrze. - Masz krew na rekawie. Jestes ranna? Podszedl do niej i ujal jej nadgarstek w swoja dlon. Clary spojrzala w dol i ze zdumieniem skonstatowala, ze mial racje - na prawym rekawie jej plaszcza widniala nieregularna plama krwi. Najdziwniejsze bylo to, ze zachowala swoj czerwony kolor. Czy zaschnieta krew nie powinna czasami byc ciemniejsza? Zmarszczyla brwi. -To nie jest moja krew. Jace rozluznil sie nieznacznie i zmniejszyl uscisk. -To krew Inkwizytora? Potrzasnela przeczaco glowa. -Wlasciwie to wydaje mi sie, ze to krew Sebastiana. -Sebastiana? -Tak... Gdy przyszedl wtedy do Sali, krwawil z drobnych rozciec na twarzy. Wydaje mi sie, ze Isabelle musiala go podrapac, ale tak czy inaczej... Dotknelam go i poplamilam sie - przyjrzala sie jej blizej. - Myslalam, ze Amatis wyprala plaszcz ale widocznie tego nie zrobila. Spodziewala sie, ze pusci jej reke, ale zamiast tego przytrzymal ja chwile dluzej, przygladajac sie badawczo plamie krwi, i puscil ja najwidoczniej czyms usatysfakcjonowany. -Dzieki. Patrzyla na niego przez chwile a potem potrzasnela glowa. -Nie powiesz mi po co to zrobiles, prawda? -Nie ma mowy. Machnela dlonmi w rozdraznieniu. -Ide do srodka. Zobaczymy sie pozniej. Okrecila sie na piecie i ruszyla w strone drzwi. Nie mogla wiedziec o tym, ze w chwili gdy odwrocila sie do niego plecami, usmiech zniknal z jego twarzy ani tego, ze stal w ciemnosciach na dlugo po tym jak zamknela za soba drzwi, patrzac w slad za nia i obracajac w palcach niewielki kawalek nitki. -Isabelle - zawolal Simon. Kilka razy probowal znalezc drzwi do jej pokoju, ale dopiero okrzyk "Wynos sie!", ktory dobiegal zza tych utwierdzil go w przekonaniu ze trafil na wlasciwe. - Isabelle, wpusc mnie. Rozlegl sie gluchy odglos i drzwi zatrzesly sie lekko, jak gdyby Isabelle cisnela w nie czyms, prawdopodobnie butem. -Nie chce rozmawiac ani z toba ani z Clary. W ogole nie chce z nikim rozmawiac. Zostaw mnie w spokoju, Simon. -Clary tu nie ma - powiedzial. - A ja nie odejde stad dopoki za mna nie porozmawiasz. -Alec! - wrzasnela Isabelle. - Jace! Zabierzcie go stad! Simon odczekal chwile. Z dolu nie dochodzil zaden dzwiek. Alec albo wyszedl albo wolal sie nie wychylac. -Nie ma ich tu. Jestem tylko ja. Odpowiedziala mu cisza. W koncu Isabelle znow sie odezwala. Tym razem jej glos dobiegal z bliska, jakby stala po drugiej stronie drzwi. -Jestes sam? -Jestem sam - potwierdzil Simon. Drzwi otwarly sie z trzaskiem. Stala w nich Isabelle w czarnej nocnej koszulce, z dlugimi splatanymi wlosami opadajacymi jej na ramiona. Simon nigdy nie widzial jej w takim stanie: bosej, z nieuczesanymi wlosami i bez makijazu. -Mozesz wejsc. Minal ja i wszedl do pokoju. W swietle wpadajacym przez otwarte drzwi wygladal, jakby to powiedziala jego matka, jakby przeszlo przez niego tornado. Porozrzucane ubrania lezaly na podlodze w stosach a otwarta apteczka wygladala jakby wybuchla. Na jednym slupku od lozka wisial srebrzysty bat Isabelle a z drugiego zwisal bialy, koronkowy stanik. Simon odwrocil wzrok. Zaslony zaciagnieto a lampy pogaszono. Isabelle usiadla na brzegu lozka i przygladala mu sie z gorzkim rozbawieniem. -Wampir, ktory sie rumieni. Kto by pomyslal - uniosla podbrodek. - No wiec, wpuscilam cie. Czego chcesz? Pomimo jej gniewnego spojrzenia Simon pomyslal, ze wygladala na mlodsza niz zwykle z tymi wielkimi, ciemnymi oczami w sciagnietej, bialej twarzy. Mogl dostrzec slady blizn na jej jasnej skorze, pokrywajace jej nagie ramiona, kark, obojczyki, a nawet nogi. Jesli Clary pozostanie Nocnym Lowca, pomyslal, to pewnego dnia bedzie wygladala tak samo. Z calym cialem pokrytym bliznami. Jednak ta mysl nie zmartwila go juz tak bardzo jak kiedys. W sposobie w jaki Isabelle nosila swoje blizny bylo cos takiego jakby byla z nich dumna. Trzymala cos w dloniach i obracala bez przerwy w palcach. Cos malego, co polyskiwalo slabo w przytlumionym swietle. Przez chwile myslal, ze to jakis bizuteryjny drobiazg. -To co sie stalo z Maxem to nie byla twoja wina - powiedzial. Nie patrzyla na niego. Utkwila wzrok w przedmiocie w swoich dloniach. -Wiesz co to jest? - spytala, podnoszac go do gory. Wygladal jak maly zolnierzyk wystrugany z drewna. Simon zdal sobie sprawe z tego, ze to byl miniaturowy Nocny Lowca w pelnej czarnej zbroi. Srebrzysty blysk, ktory zauwazyl wczesniej okazal sie byc farba, ktora zostal pomalowany malutki miecz. Byla prawie starta. - Nalezal do Jace'a - powiedziala, nie czekajac na jego odpowiedz. - To byla jedyna zabawka jaka ze soba mial gdy przybyl do Idris. Pewnie nalezal kiedys do jakiegos wiekszego zestawu. Mysle, ze sam ja zrobil ale nigdy nie mowil zbyt wiele na ten temat. Gdy byl maly, zabieral go wszedzie ze soba, nosil go w kieszeni. A potem ktoregos dnia zobaczylam jak Max sie nim bawi. Jace musial juz wtedy miec jakies trzynascie lat. Chyba oddal go Maxowi bo doszedl do wniosku, ze wyrosl juz z tego. Tak czy inaczej, Max mial to w reku gdy go znalezli. Tak jakby zlapal go, gdy Sebastian... kiedy on... - urwala. Wysilek, jaki wkladala w to zeby sie nie rozplakac, byl az nadto widoczny. Jej usta wykrzywil grymas. - To ja powinnam tam byc i go ochronic. Ja powinnam byla go oslaniac a nie jakis glupi drewniany zolnierzyk - cisnela go na lozko a jej oczy lsnily. -Bylas nieprzytomna - sprzeciwil sie Simon. - Izzy, sama prawie umarlas. Nie moglas nic zrobic. Isabelle pokrecila glowa a splatane wlosy zatanczyly na jej ramionach. Spojrzala na niego z dzikoscia w oczach. -A co ty o tym wiesz? - spytala z naciskiem. - Wiedziales, ze Max przyszedl do nas tamtej nocy kiedy zginal i powiedzial, ze zobaczyl jak ktos wspina sie po wiezy demonow, a ja powiedzialam ze na pewno mu sie to przysnilo i odeslalam go spowrotem? A on mial racje. Zaloze sie, ze to byl ten dran Sebastian. Wspial sie na wieze, zeby obalic zaklecia ochronne. I zabil go zeby nie mogl nikomu powiedziec tego co widzial. Gdybym tylko go wtedy posluchala... poswiecila chociaz sekunde na to zeby go posluchac... to wszystko nigdy by sie nie wydarzylo. -Nie moglas o tym wiedziec - powiedzial. - A co do Sebastiana... on nie jest wcale kuzynem Penhallowow. Oszukal nas wszystkich. Nie wygladala na zaskoczona. -Wiem. Slyszalam jak rozmawiasz o tym z Alekiem i Jasem. Przysluchiwalam sie wam ze szczytu schodow. -Podsluchiwalas? Wzruszyla ramionami. -Tylko do momentu, w ktorym powiedziales ze idziesz na gore ze mna porozmawiac. Wtedy wrocilam do pokoju. Nie bylam w nastroju na zadne wizyty - spojrzala na niego z ukosa. - Jedno musze ci przyznac: jestes uparty. -Posluchaj, Isabelle - Simon zrobil krok do przodu. Nagle zdal sobie sprawe z tego, ze Isabelle byla tylko czesciowo ubrana, wiec powstrzymal sie od polozenia jej dloni na ramieniu czy robienia jakiegokolwiek innego otwartego gestu wspolczucia. - Kiedy moj ojciec umarl wiedzialem, ze to nie byla moja wina, ale nadal mysle o tych wszystkich rzeczach, ktore powinienem byl zrobic i powiedziec zanim odszedl. -Tak, no coz, ale to jest moja wina - powiedziala Isabelle. - I powinnam byla wtedy posluchac Maxa. Ale przynajmniej wciaz moge namierzyc drania ktory mu to zrobil i zabic go. -Nie jestem pewien czy to cos da... -Skad mozesz wiedziec? - spytala z naciskiem. - Znalazles osobe odpowiedzialna za smierc twojego ojca i zabiles ja? -Moj ojciec umarl na atak serca - wyjasnil Simon. - Wiec nie. -W takim razie sam nie wiesz o czym mowisz, prawda? - Isabelle uniosla podbrodek i spojrzala mu prosto w oczy. - Chodz tu. -Co takiego? Pokiwala rozkazujaco palcem wskazujacym. -Podejdz tu, Simonie. Uczynil to niechetnie. Byl zaledwie stope od niej, gdy chwycila go za przod jego koszulki, przyciagajac do siebie. Ich twarze dzielily centymetry. Simon zobaczyl ze skora pod jej oczami blyszczala od sladow lez. -Wiesz czego mi teraz naprawde trzeba? - spytala, podkreslajac kazde slowo z osobna. -Uhm - mruknal Simon. - Nie. -Odwrocenia uwagi - powiedziala i popchnela go na lozko obok siebie. Wyladowal na plecach posrod pomietej sterty ubran. -Isabelle - zaprotestowal slabo. - Naprawde myslisz, ze poczujesz sie po tym lepiej? -Zaufaj mi - odparla, klada dlonie na jego piersi, tuz powyzej jego niebijacego serca. - Ja juz sie czuje lepiej. Clary lezala w lozku, sledzac pojedyncza plame ksiezycowego swiatla wedrujaca po suficie. Nerwy miala ciagle zbyt napiete od wydarzen z tego dnia zeby zasnac, i nie pomagalo jej w tym to, ze Simon nie wrocil do domu przed obiadem... ani po nim. Dala upust swoim obawom przed Lukiem, ktory narzucil na siebie plaszcz i udal sie do Lightwoodow. Gdy wrocil, wygladal na rozbawionego. -Z Simonem wszystko w porzadku, Clary - powiedzial. - Wracaj do lozka. A potem poszedl wraz z Amatis na kolejne z niekonczacych sie spotkan w Sali Porozumien. Zastanawiala sie, czy ktos zdazyl juz zetrzec slady krwi Inkwizytora. Nie majac nic innego do roboty, poszla do lozka ale sen zdawal sie uporczywie nie nadchodzic. W glowie ciagle miala obraz Valentine'a wyciagajacego dlon w strone Inkwizytora i wyrywajacego mu serce. I sposob, w jaki sie do niej odezwal: Trzymalabys jezyk za zebami. Jesli nie ze wzgledu na siebie, to przynajmniej swojego brata. Ponad to tajemnice, jakie zdradzil jej Ithuriel, przygniataly jej piers niewidocznym ciezarem. Pod wszystkimi obawami, staly jak bicie serca, kryl sie strach ze jej matka moze umrzec. Gdzie byl Magnus? Zaslony przy oknie zaszelescily a do srodka wpadlo nagle swiatlo ksiazyca. Clary natychmiast usiadla prosto, siegajac po seraficki noz, ktory trzymala na nocnej szafce kolo lozka. -Nie boj sie - czyjas reka dotknela jej dloni. Szczupla, poznaczona bliznami, znajoma dlon. - To ja. Clary wciagnela gwaltownie powietrze a on cofnal dlon. -Jace - wykrztusila. - Co ty tu robisz? Cos sie stalo? Milczal przez moment, a ona spojrzala na niego, owijajac sie szczelniej posciela. Czula, ze sie czerwieni, z cala moca uswiadamiajac sobie fakt, ze miala na sobie tylko spodnie od pizamy i cienka koszulke. Ale potem dostrzegla wyraz jego twarzy a cale jej zazenowanie wyparowalo. -Jace? - wyszeptala. Stal u wezglowia jej lozka i ciagle mial na sobie bialy zalobny stroj a w sposobie w jaki na nia patrzyl nie bylo nic beztroskiego, sarkastycznego czy odleglego. Byl bardzo blady a jego oczy byl udreczone i niemal czarne z napiecia. - Dobrze sie czujesz? -Sam nie wiem - powiedzial ze zdumieniem, jakby wybudzil sie wlasnie ze snu. - Nie mialem zamiaru tu przychodzic. Blakalem sie przez cala noc... nie moglem zasnac...i ciagle przylapywalem sie na tym, ze zmierzam wlasnie tutaj. Do ciebie. Usiadla prosciej, pozwalajac by posciel opadla dookola jej bioder. -Co nie pozwala ci zasnac? Co sie stalo? - spytala i natychmiast poczula sie glupio. A co sie nie stalo? Jednak Jace zdawal sie prawie nie slyszec jej pytan. -Musialem cie zobaczyc - powiedzial, glownie sam do siebie. - Wiem, ze nie nie powinienem. Ale musialem. -W takim razie usiadz - powiedziala, cofajac nogi zeby zrobic mu miejsce na brzegu lozka. - Bo zaczynasz mnie przerazac. Jestes pewny, ze nic sie nie stalo? -Nie powiedzialem, ze nic - usiadl na lozku twarza do niej. Byl tak blisko, ze mogla po prostu pochylic sie i go pocalowac... Napiecie w jej klatce piersiowej zwiekszylo sie. -Cos zlego? Czy wszystko... czy wszyscy... -To nic zlego - odparl - i nic nowego. Wrecz odwrotnie. To cos, o czym zawsze wiedzialem a ty... ty pewnie tez. Bog jeden wie, ze nie umialem tego lepiej ukryc - jego wzrok przesunal sie po jej twarzy, powoli, jakby chcial ja zapamietac. - Chodzi o to... - powiedzial i zawahal sie na chwile -...ze cos sobie uswiadomilem. -Jace - szepnela nagle, z jakiegos blizej nieokreslonego powodu bojac sie tego, co mogla zaraz uslyszec. - Jace, nie musisz... -Staralem sie pojsc... gdziekolwiek - ciagnal. - Ale ciagle cos mnie tu wzywalo. Nie potrafilem sie zatrzymac. Nie moglem przestac o tym myslec. O tym pierwszym razie kiedy cie zobaczylem i juz nie moglem o tobie zapomniec. Pragnalem tego ale nie potrafilem. Zmusilem Hodge'a zeby to mnie wyslal bym sprowadzil cie do Instytutu. A potem, w tej glupiej kawiarni, gdy zobaczylem cie jak siedzisz na kanapie obok Simona, nawet wtedy wydawalo mi sie to zle... To ja powinienem tam z toba siedziec. To ja powinienem sprawiac, ze bedziesz sie tak smiac. Nie moglem sie pozbyc tego uczucia. Ze to powinienem byc ja. I im lepiej cie poznawalem, tym silniej to czulem... Pierwszy raz w zyciu przydarzylo mi sie cos takiego. Zawsze bylo tak ze pragnalem jakiejs dziewczyny, poznawalem ja a potem juz jej nie chcialem. Ale z toba bylo inaczej. Moje uczucia przybieraly na sile az do tej nocy kiedy pojawilas sie w Renwick i wtedy juz wiedzialem. A potem swiadomosc, ze czuje to wszystko... tak jakbys byla czescia mnie, ktora stracilem i nawet nie wiedzialem, ze za nia tesknie dopoki znow cie nie zobaczylem... swiadomosc tego, ze jestes moja siostra, byla dla mnie czyms w rodzaju kosmicznego zartu. Tak jakby Bog na mnie naplul. Nawet nie wiem za co... moze za myslenie, ze moglbym cie miec, ze zaslugiwalem by miec cos takiego, za to ze bylem az tak szczesliwy. Nie potrafilem wyobrazic sobie co takiego zrobilem, ze az tak mnie ukaral... -Jesli ty czujesz sie ukarany - odezwala sie Clary - to ja tez jestem. Bo czuje dokladnie to samo co ty. Ale nie mozemy... musimy przestac czuc w ten sposob bo to nasza jedyna szansa. Dlonie Jace'a zacisnely sie po jego bokach. -Nasza jedyna szansa na co? -By w ogole byc razem. Bo w przeciwnym razie nie mozemy zyc jedno obok drugiego, nie mozemy nawet przebywac w jednym pokoju, i znosic to wszystko. Wole miec cie przy sobie jako swojego brata niz nie miec cie wcale... -A ja mam siedziec obok i patrzec jak ty umawiasz sie z innymi chlopcami, zakochujesz sie w kims i wychodzisz za maz...? - spytal napietym glosem. - I w miedzyczasie bede umieral po trochu kazdego dnia patrzac na to. -Nie. Wtedy juz nie bedzie cie to obchodzic - powiedziala, zastanawiajac sie czy powiedzialaby to gdyby mogla zniesc widok Jace'a, ktory by o to nie dbal. Nie wybiagala myslami tak daleko jak on. A kiedy starala sie wyobrazic sobie jego zakochujacego sie w kims innym i bioracego slub z kim innym, nie widziala nic poza pustym, czarnym tunelem, rozciagajacym sie przed nia w nieskonczonosc. - Prosze. Nie mowmy juz nic... udawajmy, ze... -Nie ma w tym zadnego udawania - powiedzial Jace z absolutna pewnoscia. - Kocham cie. Bede cie kochal do dnia w ktorym umre. A jesli jest po tym jakies zycie, to wtedy tez bede cie kochal. Wstrzymala oddech. Powiedzial to... slowa po ktorych nie bylo juz odwrotu. Usilowala znalezc jakas odpowiedz ale zadna nie nadeszla. -Wiem, ze myslisz, ze chce z toba byc tylko dlatego, zeby... pokazac samemu sobie jakim jestem potworem - mowil dalej. - I moze nim jestem. Nie znam na to odpowiedzi. Ale wiem, ze nawet jesli jest we mnie krew demonow, to jest takze i ludzka. I ze nie moglbym cie tak kochac gdybym chociaz troche nie byl czlowiekiem. Bo demony pragna. One nie kochaja. A ja... - zerwal sie gwaltownie z miejsca i podszedl do okna. Wygladal na zagubionego, tak samo zagubionego jak wtedy gdy stal nad cialem Maxa w Wielkiej Sali. -Jace? - spytala zaniepokojona, a gdy nie odpowiedzial, wstala i podeszla do niego, kladac mu dlonie na ramionach. Nie przestawal wpatrywac sie w okno a ich odbicia w szybie byly niemal przezroczyste - widmowe zarysy wysokiego chlopca i nizszej dziewczyny z dlonia zacisnieta na jego rekawie. - Co sie stalo? -Nie powienienem mowic ci tego w taki sposob - powiedzial, nie patrzac na nia. - Wybacz mi. To zdecydowanie za duzo wrazen jak na jeden raz. Wygladalas na taka... zszokowana - napiecie w jego glosie bylo wyczuwalne. -Bylam - przyznala. - Ostatnich kilka dni spedzilam na zastanawianiu sie czy mnie nienawidzisz. A kiedy zobaczylam cie dzis wieczorem bylam prawie pewna ze tak jest. -Nienawidzic cie? - powtorzyl jak echo, wygladajac na oszolomionego. Wyciagnal dlon i dotknal jej twarzy, leciutko, muskajac ja zaledwie koncami palcow. - Mowilem ci, ze nie moglem zasnac. Jutro przed polnoca albo bedziemy toczyc wojne albo znajdziemy sie pod rzadami Valentine'a. To moze byc ostatnia taka noc w naszym zyciu, a juz na pewno ostatnia tak zwyczajna. Po raz ostatni pojdziemy spac i wstaniemy tak jak to zawsze robilismy. A jedyne o czym moglem myslec to to, ze chcialbym te noc spedzic z toba. Jej serce zatrzymalo sie na sekunde. -Jace... -Nie to mialem na mysli - powiedzial. - Nie dotkne cie jesli nie bedziesz tego chciala. Wiem, ze to zle... na Boga, to jest zle... ale chce jedynie lezec obok ciebie i obudzic sie wraz z toba chociaz jeden jedyny raz w swoim zyciu - w jego glosie pobrzmiewala desperacja. - Tylko ta jedna noc. Pomijajac wszystko inne, co moze znaczyc jedna noc? Pomysl, jak bedziemy sie czuc nazajutrz. Pomysl o ile trudniejsze po wspolnie spedzonej nocy bedzie udawanie, ze nic o siebie nie czujemy przy innych ludziach, nawet jesli jedyne co zrobimy to zasniemy obok siebie. To jak wziecie malej dawki narkotyku... sprawia jedynie, ze chce sie wiecej. Zdala sobie sprawe, ze to wlasnie dlatego jej to wszystko powiedzial. Bo to nie byla prawda, nie dla niego. Juz nic nie moglo pogorszyc sytuacji tak samo jak nie istnialo nic co mogloby ja poprawic. To, po powiedzial, bylo rownie ostateczne jak wyrok smierci, i czy naprawde mogla powiedziec ze dla niej nie bylo takie samo? Nawet jesli miala na to jakas nadzieje, nawet jesli wierzyla, ze pewnego dnia wraz z uplywem czasu czy stopniowego postanowienia uda jej sie zapomniec to co czula, to teraz sie to nie liczylo. Niczego w swoim zyciu nie pragnela bardziej niz tej nocy spedzonej z Jasem. -Zasun zaslony zanim przyjdziesz do lozka - powiedziala. - Nie moge spac gdy w pokoju jest tak jasno. Przez jego twarz przemknal wyraz calkowitego niedowierzania. Nigdy nie spodziewal sie, ze powiem tak, zdala sobie sprawe z zaskoczeniem, a w chwile pozniej Jace chwycil ja i przytulil do siebie, chowajac twarz w jej potarganych od snu wlosach. -Clary... -Chodz do lozka - powiedziala miekko. - Juz pozno. Odsunela sie od niego i odwrocila w strone lozka. Wslizgnela sie do srodka i przykryla koldra. Patrzac na niego, prawie mogla sobie wyobrazic, ze wszystko bylo inaczej, ze od tamtej chwili uplynelo wiele lat a oni byli ze soba juz od tak dawna, ze wydawalo jej sie jakby robili to juz tysiace razy, jakby kazda noc nalezala tylko do nich, nie tylko ta jedna. Wsparla brode na dloniach i obserwowala go jak zaciagal zaslony a potem rozpial kurtke i powiesil ja na oparciu krzesla. Pod spodem mial na sobie szara koszulke, a Znaki ktore oplataly jego nagie ramiona polyskiwaly ciemno gdy odpinal pas i odkladal go na podloge. Rozwiazal sznurowki butow i zdjal je, gdy podszedl do lozka i wyciagnal sie bardzo ostroznie obok Clary. Lezac na plecach, odwrocil glowe i spojrzal na nia. Do pokoju wpadlo nikle swiatlo przesaczajace sie przez zaslony, tylko tyle, zeby mogla zobaczyc zarys jego twarzy i jasny blysk w oczach. -Dobranoc, Clary - powiedzial. Jego dlonie lezaly swobodnie po jego bokach. Ledwie oddychal. Ona sama nie byla pewna czy oddycha. Przesunela dlonia po przescieradle na tyle, ze ich palce sie zetknely... tak latwo, ze miala wrazenie, ze nigdy nie dotykala nikogo innego oprocz Jace'a. Koniuszki jej palcow zadrzaly lekko, jakby trzymala je nad plomieniem. Poczula, jak jego cialo napina sie a w chwile potem rozluznia. Zamknal oczy. Jego rzesy rzucaly delikatne cienie na jego policzki. Usta Jace'a rozciagnely sie w usmiechu, jak gdyby wyczuwal, ze mu sie przyglada, a ona zastanawiala sie jak bedzie wygladal rano, z potarganymi wlosami i zaspanymi oczami. Mimo wszystko, ta mysl sprawila jej radosc. Splotla swoje palce z jego palcami. -Dobranoc - szepnela. Trzymajac sie za rece jak dzieci w bajce, Clary zasnela z Jacem u boku. 15. Wszystko sie sypie Luke spedzil wiekszosc nocy na obserwowaniu ruchu ksiezyca, widocznego przez przejrzysty dach Sali Porozumien, wygladajacego jak sebrna moneta toczaca sie po szklanej tafli stolu. Gdy osiagnal pelnie, tak jak teraz, poczul jak wyostrzaja mu sie wzrok i zmysl wechu, nawet gdy byl w swojej ludzkiej postaci. Teraz na przyklad wyczuwal won niepewnosci w pokoju i skryty pod powierzchnia ostry zapach strachu. Wyczuwal niepokoj swojej sfory skrytej w Lesie Brocelind, przemierzajacej ciemnosc miedzy drzewami i oczekujacej na wiadomosc od niego. -Lucian - glos Amatis byl niski ale wwiercal sie w jego uszy. - Lucian! Wyrwany z otepienia, Luke z trudem skupil swoje zmeczone oczy na scenie rozgrywajacej sie przed nim. To byla niewielka grupa ludzi, ktorzy zgodzili sie przynajmniej wysluchac jego planu. Bylo ich mniej niz sie spodziewal. Kilku z nich znal jeszcze ze swojego poprzedniego zycia jakie prowadzil w Idris - Penhallowow, Lightwoodow, Ravenscarow - i kilku, ktorych dopiero co poznal, tak jak panstwo Monteverde, ktorzy prowadzili Instytut w Lizbonie i mowili mieszanka portugalskiego i angielskiego, oraz Nasreen Chaudhury, glowe Instytutu w Mombaju o dosc surowym wygladzie. Jej ciemnozielone sari zdobily skomplikowane runy z tak jasnego srebra, ze Luke instynktownie cofnal sie do tylu gdy go minela. -Doprawdy, Lucian - zaczela Maryse Lightwood. Jej drobna biala twarz byla sciagnieta z wyczerpania i smutku. Luke tak naprawde nie spodziewal sie zobaczyc tu ani jej ani jej meza, ale zgodzili sie jak tylko im o tym wspomnial. Spodziewal sie, ze powinien byc wdzieczny za to, ze w ogole tu byli, nawet jesli smutek sprawial, ze Maryse byla jeszcze bardziej zapalczywa niz zazwyczaj. - To w koncu ty chciales zebysmy tu przyszli, wiec przynajmniej moglbys sie wreszcie skupic. -Wlasnie to robi - odparla Amatis, siedzac z nogami podwinietymi pod siebie jak mloda dziewczyna, ale wyraz jej twarzy byl stanowczy. - To nie wina Luciana, ze chodzimy w kolko od kilku godzin. -I bedziemy, dopoki nie znajdziemy jakiegos rozwiazania - wtracil sie Patrick Penhallow ostrym tonem. -Z calym szacunkiem, Paticku - odezwala sie Nasreen ze swoim akcentem - bardzo mozliwe ze moze nie byc rozwiazania dla tego problemu. W najlepszym razie mozemy liczyc na jakis plan. -Plan, ktory nie uwzglednia ani masowego poddanstwa ani... - zaczela Jia, zona Patricka, a potem urwala, przygryzajac warge. Byla piekna, smukla kobieta, bardzo przypominajaca swoja corke, Aline. Luke pamietal jak Patrick udal sie do Instytutu w Pekinie i poslubil ja. To bylo cos na ksztal skandalu, bo mial ozenic sie z dziewczyna, ktora juz wybrali dla niego rodzice w Idris. Ale Patrick nigdy nie robil tego co mu kazano, i teraz Luke byl za to wdzieczny. -Ani sprzymierzenia sie z Podziemnymi? - podsunal Luke. - Obawiam sie, ze nie ma innego wyjscia. -To nie jest problem i dobrze o tym wiesz - odparla Maryse. - Tu chodzi o te cala sprawe ze stanowiskami w Radzie. Clave nigdy sie na to nie zgodzi. Dobrze o tym wiesz. Cztery stanowiska... -Nie cztery - sprostowal Luke. - Po jednym dla basniowego ludku, Dzieci Ksiezyca i Lilith. -Dla czarownikow, wrozek i likantropow - powiedzial miekkim glosem senior Monteverde, unoszac brwi. - A co z wampirami? -Nie obiecywaly mi niczego - przyznal Luke. - Ja tez niczego im nie przyrzeklem. Moga nie okazac checi do zasiadania w Radzie; nie sa dobrze usposobieni do mojego gatunku i nieskorzy do spotkan ani ustanawiania zasad. Ale drzwi beda przed nimi otwarte w razie gdyby zmienili zdanie. -Malachi i jego stronnictwo nigdy sie na to nie zgodzi a bez nich mozemy nie miec wystarczajacej liczby glosow - wymamrotal Patrick. - Poza tym, bez wampirow, jaka mamy szanse? -Bardzo dobra - powidziala krotko Amatis, ktora zdawala sie wierzyc w plan Luke'a bardziej niz on sam. - Jest bardzo duzo Podziemnych, ktorzy beda z nami walczyc, i sa bardzo potezni. Z pomoca czarownikow... Krecac glowa, seniora Monteverde odwrocila sie w strone meza. -Ten plan to szalenstwo. Nie ma mowy, zeby zadzialal. Podziemnym nie mozna ufac. -Zadzialal podczas Powstania - przypomnial jej Luke. Usta Portugalki zacisnely sie. -Tylko dlatego, ze Valentine walczyl u boku z banda idiotow zamiast armii - odciela sie. - Nie z demonami. A skad mozemy miec pewnosc, ze starzy czlonkowie Kregu nie wespra go w chwili gdy ich do siebie wezwie? -Niech pani zwaza na slowa, seniora - zagrzmial Robert Lightwood. Odezwal sie po raz pierwszy od przeszlo godziny; wieksza czesc wieczoru spedzil siedzac nieruchomo, pogazony w smutku. Luke mogl przysiac, ze na jego twarzy pojawily sie bruzdy, ktorych nie bylo tam jeszcze trzy dni temu. Cierpienie bylo widoczne w jego napietych ramionach i zacisnietych w piesci dloniach; Luke ledwo mogl go za to winic. Nigdy za bardzo nie lubil Roberta, ale w widoku tego poteznego mezczyzny pograzonego w bezsilnosci przez smutek bylo cos tak bolesnego, ze nie mogl na to patrzec. - Jesli mysli pani, ze dolacze do Valentine'a po smierci Maxa... on zamordowal mojego syna... -Robercie... - szepnela Maryse, kladac mu reke na ramieniu. -Jesli sie do niego nie przylaczymy - powiedzial senior Monteverde - to wszystkie nasze dzieci moga zginac. -Skoro tak myslisz, to po co tu przyszedles? - Amatis wstala z miejsca. - Myslalam, ze uzgodnilismy... Ja rowniez. Luke'a rozbolala glowa. Zawsze tak z nimi bylo, uswiadomil sobie, dwa kroki do przodu i jeden do tylu. Byli tak samo zli jak walczacy ze soba Podziemni; gdyby tylko potrafili to dostrzec. Moze i lepiej by sie stalo, gdyby rozwiazali swoje problemy za pomoca walki, tak jak to robila jego sfora. Jego wzrok przyciagnal ruch przy drzwiach. Byl tak szybki, ze gdyby nie zblizajaca sie pelnia ksiezyca, to nawet nie zauwazylby i nie rozpoznal postaci, ktora przeszla przez drzwi. Przez chwile zastanawial sie, czy sobie tego nie wymyslil. Czasami, gdy byl juz bardzo zmeczony, myslal, ze widzi Jocelyn... w drzacym cieniu lub grze swiatla na scianie. Ale to nie byla ona. Luke wstal z miejsca. -Ide odetchnac swiezym powietrzem, zaraz wracam - czul na sobie ich spojrzenia, gdy szedl w strone wyjscia. Wszyscy na niego patrzyli, nawet Amatis. Senior Monteverde szepnal cos do swojej zony po portugalsku. Luke wylapal wyraz "lobo" oznaczajacy wilka, w potoku jego slow. Pewnie mysla, ze ide pobiegac sobie w kolko i powyc do ksiazyca. Powietrze na zewnatrz bylo rzeskie i chlodne a niebo przybralo stalowoszara barwe. Swit zabarwil na czerwono niebo na poludniu i rzucil bladorozowy poblask na biale marmurowe schody prowadzace w dol z Sali. W polowie schodow czekal na niego Jace. Bialy, zalobny stroj jaki mial na sobie, byl dla Luke'a jak policzek, przypomnienie smierci jaka dopiero co zdazyli przetrwac i zapowiedz tej, ktora dopiero mieli. Zatrzymal sie kilka stopni nad Jasem. -Co tu robisz, Jonathanie? Nie odpowiedzial, a Luke przeklal sie w duchu za swoje zapominalstwo - Jace nie lubil gdy nazywano go Jonathanem i zazwyczaj reagowal na to imie ostrym sprzeciwem. Jednak tym razem wydawal sie wcale o to nie dbac. Jego twarz, gdy uniosl ja by na niego spojrzec, byla rownie powazna jak twarze reszty doroslych w Sali. Mimo ze Jace'owi brakowalo roku do osiagniecia pelnoletnosci w swietle prawa Clave, to widzial w swoim krotkim zyciu tyle okropnosci, jakich reszta doroslych nie byla w stanie sobie nawet wyobrazic. -Szukales swoich rodzicow? -Masz na mysli Lightwoodow? - potrzasnal glowa. - Nie. Nie chce z nimi rozmawiac. Szukalem ciebie. -Chodzi o Clary? - Luke zszedl kilka stopni w dol, zanim stanal tuz nad Jasem. - Wszystko z nia w porzadku? -Tak. Wspomnienie Clary sprawilo, ze Jace spial sie caly, co z kolei spowodowalo ze i on sie zdenerwowal... tyle ze Jace nigdy nie powiedzialby, ze Clary ma sie dobrze, gdyby tak nie bylo. -Wiec o co chodzi? Jace spojrzal w bok, w kierunku drzwi Sali. -Jak idzie? Robicie jakies postepy? -Nie bardzo - przyznal Luke. - Mimo ze nie chca sie poddac przed Valentinem, to pomysl umieszczenia Podziemnych w Radzie podoba im sie jeszcze mniej. A bez tego moi ludzie nie beda walczyc. Oczy Jace'a rozblysly. -Clave znienawidzi ta decyzje. -Nie musi jej kochac. Musza jedynie polubic ja bardziej od samobojstwa. -Beda przeciagac jej podjecie. Na twoim miejscu wyznaczylbym ostateczny termin - doradzil mu Jace. - Clave pracuje szybciej gdy ma terminy. Luke nie mogl sie nie usmiechnac. -Wszyscy Podziemni, ktorych moge wezwac, zjawia sie o zmierzchu przy Polnocnej Bramie. Jesli Clave zgodzi sie walczyc u ich boku, to wejda do miasta. Jesli nie, zawroca. Nie moglem tego inaczej rozegrac - ledwie starczy nam czasu na dotarcie do Brocelind przed polnoca. Jace zagwizdal. -Jakie poetyckie. Masz nadzieje, ze widok tych wszystkich Podziemnych zainspiruje ich czy przerazi? -Pewnie jedno i drugie. Wielu czlonkow Clave jest zwiazanych z Instutytami, tak jak ty, wiec przywykli do ich widoku. To o rdzennych mieszkancow Idris boje sie najbardziej. Perspektywa zobaczenia tylu Podziemnych u ich bram moze spowodowac, ze wpadna w panike. Z drugiej strony, nie zaszkodzi im przypomniec jak bardzo sa bezbronni. Jak na zawolanie, spojrzenie Jace'a przesunelo sie ku ruinom Gardu, czarnej bliznie przecinajacej zbocze ponad miastem. -Nie jestem pewien czy potrzebuja wiecej przypomnien - skierowal wzrok na Luke'a, jego oczy byly bardzo powazne. - Chce ci cos powiedziec i chce, zebys to zachowal tylko dla siebie. Luke nie mogl ukryc zdumienia. -Dlaczego akurat mnie? Dlaczego nie mozesz powiedziec Lightwoodom? -Bo to nie oni tutaj dowodza. Wiesz o tym. Luke sie zawahal. Cos w bialej i zmeczonej twarzy Jace'a sprawilo, ze wykrzesal z siebie pomimo wlasnego wyczerpania wspolczucie - wspolczucie i chec pokazania temu chlopcu, ktory zostal w swoim zyciu tyle razy zdradzony i wykorzystany przez doroslych, ze nie wszyscy tacy byli i ze na niektorych z nich nadal mogl polegac. -W porzadku. -Co wiecej - ciagnal Jace - ufam, ze bedziesz to potem umial wyjasnic Clary. -Wyjasnic Clary co? -Dlaczego musialem to zrobic - w swietle poranka jego oczy wygladaly na jeszcze wieksze, przez co sprawial wrazenie w wiele mlodszego. - Wyruszam na poszukiwania Sebastiana. Wiem jak go znalezc i mam zamiar sledzic go, dopoki nie zaprowadzi mnie prosto do Valentine'a. Zaskoczony Luke wypuscil powietrze z pluc. -Wiesz jak go znalezc? -Magus pokazal mi jak uzywac naprowadzajacego zaklecia, gdy mieszkalem u niego na Brooklynie. Probowalismy namierzyc mojego ojca za pomoca jego pierscienia. Wtedy nie podzialalo, ale... -Nie jestes czarownikiem. Nie powinienes uzywac takich zaklec. -To sa runy. Tak jak wtedy gdy Inkwizytor za ich pomoca wysledzil mnie gdy poszedlem spotkac sie z Valentinem na statku. Jedyne czego potrzebowalem zeby to zadzialalo, to cos co zostawil po sobie Sebastian. -Przeciez sprawdzalismy to juz z Penhallowami. Niczego po sobie nie zostawil. Jego pokoj zostal dokladnie uprzatniety prawdopodobnie wlasnie z tego powodu. -Znalazlem cos - powiedzial Jace. - Kawalek nitki nasaczonej jego krwia. Nieduzo, ale zawsze cos. Wyprobowalem go i podzialalo. -Nie mozesz sam scigac Valentine'a. Nie pozwole ci na to. -Nie powstrzymasz mnie. Chyba ze chcesz walczyc ze mna teraz na tych stopniach. I tak nie wygrasz. Wiesz to tak samo dobrze jak ja - w jego glosie pobrzmiewala dziwna nuta, mieszanina pewnosci i nienawisci do samego siebie. -Posluchaj, jakkolwiek zdeterminowany jestes zeby odgrywac role samotnego bohatera... -Nie jestem bohaterem - odparl Jace bezbarwnym glosem, jak gdyby stwierdzal oczywisty fakt. -Zastanow sie jak to przyjma Lightwoodowie, nawet jesli nic ci sie nie stanie. Pomysl o Clary... -Sadzisz, ze o niej nie pomyslalem? Ze nie pomyslalem o swojej rodzinie? Jak myslisz, dla kogo to wszystko robie? -Uwazasz, ze nie pamietam jak to jest miec siedemnascie lat? - zrewanzowal sie Luke. - Myslec, ze ma sie sile zdolna uratowac swiat... Tu nie chodzi tylko o sile ale takze o odpowiedzialnosc... -Spojrz na mnie - przerwal mu Jace. - Spojrz na mnie i powiedz mi, ze jestem zwyczajnym siedemnastolatkiem. Luke westchnal. -W tobie nie ma nic zwyczajnego. -A teraz powiedz mi, ze to niemozliwe. Ze to, co proponuje, jest niewykonalne - gdy Luke milczal, Jace kontynuowal. - Na dluzsza mete twoj plan jest dobry. Wprowadz tu Podziemnych i walcz z Valentinem az do bram Alicante. To o wiele lepsze niz polozenie sie na ziemi i pozwolenie by po tobie przeszedl. Bedzie sie tego spodziewal. Nie uda wam sie go zaskoczyc. Ja... ja moglbym to zrobic. Mozliwe, ze nie ma pojecia, ze Sebastiana ktos sledzi. To zawsze jakas szansa, a my musimy wykorzystywac kazda szanse jaka sie nadarzy. -Mozliwe - zgodzil sie Luke. - Ale nie mozna az tyle oczekiwac od zadnej osoby. Nawet od ciebie. -Czy ty tego nie rozumiesz? To moge byc tylko ja - odparl Jace, a desperacja zakradla sie do jego glosu. - Nawet jesli Valentine wyczuje, ze go sledze, to moze pozwoli mi podejsc na tyle blisko, zeby... -Na tyle blisko zeby zrobic co? -Zeby go zabic - odparl Jace. - A coz by innego? Luke spojrzal w dol na stojacego ponizej chlopca. Pragnal w jakis sposob wejrzec w niego i zobaczyc w nim Jocelyn, tak samo jak widzial ja w Clary, ale Jace byl zawsze tylko soba - zawsze oddzielny, wylacznie sam. -Zrobilbys to? - spytal Luke. - Zabilbys wlasnego ojca? -Tak - odparl Jace, glosem odleglym jak echo. - Teraz powinienes powiedziec mi, ze nie moge go zabic bo w koncu jest przeciez moim ojcem, a ojcobojstwo to niewybaczalna zbrodnia. -Nie. Teraz powiem ci, ze musisz byc pewny ze zdolasz to zrobic - odparl Luke, i z zaskoczeniem zdal sobie sprawe, ze jakas czesc niego zaakceptowala juz to, ze Jace chcial zrobic dokladnie to co przed chwila powiedzial ze zrobi, a on mu na to pozwoli. - Nie mozesz zrobic tego - odciac sie od wszystkich i samemu scigac Valentine'a - tylko po to, zeby polec na ostatniej przeszkodzie. -Jestem do tego zdolny - powiedzial Jace. Spojrzal w dol schodow prowadzacych na plac, ktory do wczorajszego ranka byl pelen cial. - Moj ojciec uczynil mnie tym kim jestem. I nienawidze go za to. Moge go zabic. To on sie o to postaral. Luke potrzasnal glowa. -Jakiekolwiek bylo twoje dziecinstwo, Jace, udalo ci sie przez to przejsc. Nie zepsul cie... -Nie - zgodzil sie Jace. - Nie musial - spojrzal w niebo poznaczone pasami szarosci i blekitu. Ptaki rozpoczely swoj poranny spiew w konarach drzew otaczajacych plac. - Lepiej juz pojde. -Chcesz zebym powiedzial cos Lightwoodom? -Nie. Nic im nie mow. Tylko cie obwinia za to, ze wiedziales co mam zamiar zrobic i ze mnie nie powstrzymales. Zostawilem wiadomosci - dodal. - Zrozumieja. -To dlaczego... -Dlaczego powiedzialem ci to wszystko? Bo chcialem zebys wiedzial. Zebys mial to na uwadze gdy bedziesz przygotowywal plan bitwy. Ze jestem tam i szukam Valentine'a. Jesli go znajde, wysle ci wiadomosc - na jego twarzy zagoscil przelotny usmiech. - Pomysl o mnie jako o swoim planie B. Luke wyciagnal reke i uscisnal dlon chlopca. -Gdyby twoj ojciec nie byl tym, kim jest - powiedzial - bylby z ciebie dumny. Przez moment Jace wygladal na zaskoczonego, a potem, tak szybko jak sie zaczerwienil, cofnal reke. -Gdybys wiedzial... - zaczal, przygryzajac warge. - Niewazne. Powodzenia, Lucianie Graymark. Ave atque vale. -Miejmy nadzieje, ze nie bedzie prawdziwego pozegnania - powiedzial Luke. Slonce wschodzilo szybko, a gdy Jace uniosl glowe, mruzac oczy od intensywnego swiatla, cos w jego twarzy uderzylo Luke'a - polaczenie bezbronnosci i glupiej dumy. - Przypominasz mi kogos - powiedzial bez zastanowienia. - Kogos, kogo znalem lata temu. -Wiem - powiedzial Jace, krzywiac usta w grymasie. - Przypominam ci Valentine'a. -Nie - odparl Luke z zastanowieniem w glosie, ale Jace juz sie odwrocil a podobienstwo zniknelo, rozwiewajac wspomnienia. - Nie... wcale nie jego mialem na mysli. W chwili gdy sie obudzila, Clary wiedziala ze Jace'a juz nie bylo, nawet zanim jeszcze otworzyla oczy. Jej dlon, nadal rozciagnieta na lozku, byla pusta; nie czula juz uscisku palcow na swoich wlasnych. Usiadla powoli, czujac napiecie w klatce piersiowej. Jace musial rozsunac zaslony zanim wyszedl, bo okna byly otwarte a jasne smugi slonecznego swiatla znaczyly lozko. Clary zastanawiala sie czemu swiatlo jej nie obudzilo. Sadzac po pozycji slonca, musialo byc juz poludnie. Glowa jej ciazyla a oczy zaszly mgla. Moze to dlatego, ze nie miala wczoraj koszmarow, po raz pierwszy od bardzo dawna, a jej cialo wypoczelo podczas snu. Ledwo wstala z lozka gdy zauwazyla zwiniety kawalek papieru na nocnym stoliku. Wziela go do reki z usmiechem blakajacym sie wokol ust - Jace zostawil jej wiadomosc - a kiedy cos ciezkiego wysunelo sie z papieru i zagrzechotalo na podlodze u jej stop, byla tak zaskoczona, ze odskoczyla do tylu, myslac ze to cos zywego. Przy jej stopach lezal jasny krazek z metalu. Wiedziala co to bylo jeszcze zanim pochylila sie, by go podniesc. Lancuszek i srebrny pierscien ktory Jace nosil na szyi. Rodzinny pierscien. Rzadko kiedy widziala go bez niego. Ogarnelo ja nagle poczucie strachu. Otworzyla liscik i przeleciala wzrokiem kilka pierwszych linijek. Pomimo wszystko, nie moge zniesc mysli, ze ten pierscien moglby zaginac, tak samo jak nie moge zniesc mysli ze opuszczam cie juz na zawsze. I chociaz nie mam zadnego wplywu na to pierwszego, to przynajmniej moge wybrac to drugie. Reszta listu zdawala sie rozmywac w niezrozumiala plame liter. Musiala go czytac raz po raz zeby zrozumiec jego sens. Kiedy w koncu pojela jego znaczenie, zapatrzyla sie w dol na skrawek papieru w swojej drzacej rece. Teraz zrozumiala dlaczego Jace powiedzial jej to wszystko i dlaczego stwierdzil, ze jedna noc nie ma znaczenia. Mogles powiedziec wszystko komus, kogo myslales, ze juz nigdy nie zobaczysz. Pozniej nie pamietala nawet co miala zrobic ani w co sie ubrac, ale jakims cudem zbiegala juz ze schodow majac na sobie zbroje Nocnego Lowcy, list w jednym reku i lancuszek zapiety pospiesznie wokol szyi. Salon byl pusty, ogien na kominku wygasl zmieniajac sie w kupke popiolu, ale z kuchni dobiegal jakis halas i widac bylo palace sie swiatlo: uslyszala gwar rozmow i poczula zapach przyrzadzanego jedzenia. Nalesniki?, pomyslala zaskoczona. Nigdy nie przyszlo jej na mysl, ze Amatis umialaby je zrobic. I miala racje. Wchodzac do srodka, Clary poczula jak jej oczy sie rozszerzaja - przy kuchence, z lsniacymi wlosami zebranymi w kok na karku, owinieta fartuchem i z metalowa lyzka w reku, stala Isabelle. Simon siedzial za nia, trzymajac nogi na krzesle, a Amatis, daleka od skarcenia go zeby zostawil mebel w spokoju, opierala sie o lade i wygladala na wielce rozbawiona. Isabelle machnela lyzka w strone Clary. -Dzien dobry - powiedziala. - Masz ochote na sniadanie? Chociaz przypuszczam, ze to juz bardziej pora lunchu. Oniemiala Clary popatrzyla na Amatis, ktora wzruszyla ramionami. -Dopiero co wpadli tu i chcieli zrobic sniadanie - powiedziala - a ja musze przyznac, ze nie jestem zbyt dobra kucharka. Clary przypomniala sobie o okropnej zupie, jaka Isabelle ugotowala w Instytucie, i wzdrygnela sie. -Gdzie jest Luke? -W Lesie Brocelind, razem ze swoja sfora - odparla Amatis. - Wszystko w porzadku, Clary? Wygladasz na odrobine... -Rozkojarzona - dokonczyl za nia Simon. - Czy wszystko jest w porzadku? Przez chwile nie mogla znalezc zadnej odpowiedzi. Dopiero co wpadli, powiedziala Amatis. A to znaczylo, ze Simon spedzil cala noc u Isabelle. Spojrzala na niego. Nie wygladal jakos inaczej. -Tak, wszystko dobrze - odparla. Nie miala teraz czasu roztrzasac zycia milosnego Simona. - Isabelle, musze z toba porozmawiac. -Wiec mow - powiedziala Isabelle, szturchajac bezksztaltny przedmiot na dnie patelni, ktory musial byc, pomyslala ze strachem Clary, nalesnikiem. - Slucham. -W cztery oczy. Isabelle zmarszczyla brwi. -To nie moze zaczekac? Juz prawie skonczylam... -Nie - powiedziala Clary, a w jej tonie glosu bylo cos, co kazalo Simonowi usiasc prosto. - Nie moze. Simon zeslizgnal sie z krzesla. -W porzadku. Damy wam troche prywatnosci - powiedzial, zwracajac sie do Amatis. - Moze moglabys mi pokazac te zdjecia Luke'a z dziecinstwa, o ktorych mowilas... Amatis rzucila Clary zaniepokojone spojrzenie ale wyszla razem z Simonem z kuchni. -Owszem, moglabym... Isabelle potrzasnela glowa gdy tylko zamknely sie za nimi drzwi. Cos polyskiwalo na jej karku: delikatny i smukly noz wetniety w pukle jej wlosow i utrzymujacy je w miejscu. Pomimo tej domatorskiej afmosfery, ciagle byla Nocnym Lowca. -Posluchaj, jesli chodzi ci o Simona... -To nie ma nic wspolnego z Simonem, tylko z Jasem - wreczyla jej liscik. - Czytaj. Wzdychajac, Isabelle odwrocila sie od kuchenki, wziela kartke i usiadla, zeby ja przeczytac. Clary wyjela jablko z koszyka i usiadla, podczas gdy Isabelle przebiegla oczami liscik po drugiej stronie stolu. W ciszy zaczela dlubac w jego skorce - w rzeczywistosci nie mogla sie nawet zmusic zeby je zjesc, zeby juz w ogole cokolwiek jesc. Isabelle spojrzala na nia znad listu, unoszac brwi. -To jest raczej... osobiste. Jestes pewna, ze powinnam to przeczytac? Pewnie nie. Clary ledwie mogla sobie teraz przypomniec slowa jakie zawieral list. W jakiejkolwiek innej sytuacji nigdy by go jej nie pokazala, ale jej obawa wzgledem Jace'a przewazyla wszystkie inne. -Po prostu przeczytaj to do konca. Isabelle wrocila do lisciku. Gdy skonczyla, polozyla go na stole. -Mysle, ze moglby zrobic cos takiego. -Teraz wiesz o co mi chodzi - powiedziala Clary, jakajac sie. - Jace wyszedl niedawno i nie mogl daleko zajsc. Musimy za nim isc i... - urwala, gdy jej mozg w koncu przetrawil to, co powiedziala Isabelle. - Jak to mogl zrobic cos takiego? Co masz na mysli? -Dokladnie to, co przed chwila mowilam - Isabelle wsunela za ucho opadajacy jej na oczy kosmyk wlosow. - Odkad Sebastian zniknal, wszyscy glowia sie nad tym jak go odszukac. Przekopalam sie przez jego pokoj u Penhallowow w poszukiwaniu czegokolwiek, co pomoglo bym nam go namierzyc... ale niczego nie znalazlam. Moglam sie spodziewac, ze jesli Jace znalazl cos, co pozwoli mu go odnalezc, to zrobi to bez zadnego zastanowienia - przygryzla warge. - Mialam tylko nadzieje, ze wezmie ze soba Aleca. Alec nie bedzie zadowolony. -Wiec myslisz, ze Alec za nim pojdzie? - spytala Clary z nowa nadzieja. -Clary - w glosie Isabelle pobrzmiewalo lekkie rozdraznienie. - Niby jak mamy za nim pojsc? Skad w ogole mamy wiedziec dokad poszedl? -Musi byc jakis sposob... -Mozemy probowac go namierzyc. Jednak Jace jest sprytny. Znajdzie jakis sposob na to zeby nas zablokowac, tak jak to zrobil Sebastian. Lodowata wscieklosc wezbrala w piersi Clary. -Czy ty w ogole chcesz go odszukac? Czy w ogole rusza cie to, ze poszedl na praktycznie samobojcza misje? Nie moze sam stawic czola Valentinowi. -Pewnie nie - oparla Isabelle. - Ale ufam, ze mial po temu jakis powod... -Jaki powod? Zeby dac sie zabic? -Clary - oczy Isabelle rozjarzyly sie od gniewu. - Myslisz, ze reszta z nas jest bezpieczna? Wszyscy czekamy na smierc albo na zniewolenie. Naprawde myslisz, ze Jace bedzie po prostu siedzial i czekal, az stanie sie cos okropnego? Naprawde widzisz go... -Jedyne co widze to to, ze Jace jest twoim bratem tak samo jak Max nim byl - powiedziala Clary - i ze obchodzilo cie co sie z nim stalo. Pozalowala swoich slow juz w chwili, gdy je powiedziala. Twarz Isabelle zrobila sie calkiem biala, jak gdyby slowa Clary spraly kolor z jej skory. -Max - zaczela Isabelle, hamujac furie - byl malym chlopcem, nie wojownikiem. Mial zaledwie dziewiec lat. Jace jest Nocnym Lowca, zolnierzem. Czy ty myslisz, ze Alec nie bedzie walczyl jesli dojdzie do bitwy z Valentinem? Myslisz, ze nie bylismy od zawsze przygotowywani do tego by, jesli zajdzie taka potrzeba, umrzec za sluszna sprawe? Valentine jest ojcem Jace'a. Jace ma z nas prawdopodobnie najwieksza szanse na to, by podejsc do niego i zrobic to, co chce zrobic... -Valentine zabije go jesli bedzie musial - odparla Clary. - Nie oszczedzi go. -Wiem o tym. -Wiec jedyne co sie liczy to to, ze dostapi chwaly, tak? Nie bedziesz za nim nawet tesknic? -Bede za nim tesknic kazdego dnia - powiedziala Isabelle - do konca mojego zycia, co, postawmy sprawe jasno, jesli Jace'owi sie nie uda, pewnie potrwa niecaly tydzien - potrzasnela glowa. - Nic nie rozumiesz, Clary. Nie wiesz, jak to jest zyc ciagle w obliczu wojny, dorastac wsrod bitew i poswiecen. Ale to przeciez nie twoja wina. Po prostu tak zostalas wychowana... Clary uniosla do gory rece. -Rozumiem to. Wiem, ze mnie nie lubisz, Isabelle. To dlatego, ze dla ciebie jestem Przyziemna. -To ty tak myslisz... - urwala; jej oczy pojasnialy ale nie tylko od gniewu, stwierdzila zaskoczona Clary, lecz od lez. - Och, Boze, ty naprawde nic nie rozumiesz? Jak dlugo znasz Jace'a? Od miesiaca? Ja znam go od siedmiu lat. I przez caly ten czas ani razu nie widzialam, zeby sie w kims zakochal, nigdy nawet nikogo nie polubil. Oczywiscie, umawial sie z dziewczynami. One zawsze sie w nim durzyly, ale jemu nigdy nie zalezalo. Teraz mysle, ze to dlatego Alec... - urwala na chwile, siedzac w bezruchu. Ona probuje sie nie rozplakac, uswiadomila sobie Clary ze zdumieniem... Isabelle, ktora zdawala sie nigdy nie plakac. -To zawsze mnie martwilo, mnie i moja mame... No bo w koncu jaki nastoletni chlopak nigdy sie w nikim nie durzy? To bylo tak, jakby zawsze byl na wpol uspiony, podczas gdy inni ludzie byli w pelni swiadomi. Myslalam, ze moze to, co sie stalo z jego ojcem, wyrzadzilo mu jakas trwala szkode, przez co nie potrafil nikogo pokochac. Gdybym tylko wiedziala co tak naprawde stalo sie z jego ojcem... ale wtedy pewnie pomyslalabym sobie to samo, prawda? To znaczy, kto nie bylby uszkodzony po czyms takim? A potem spotkalismy ciebie, i to bylo tak jakby sie obudzil. Nie moglas tego widziec, bo nie znalas go wczesniej od tej strony. Ale ja to zauwazylam. Hodge to zauwazyl. Alec to zauwazyl... Jak myslisz, dlaczego tak bardzo cie nienawidzil? To zaczelo sie od momentu, w ktorym cie spotkalismy. Myslalas, ze to bylo niesamowite ze moglas nas widziec, i rzeczywiscie takie bylo, ale to co dla mnie bylo niesamowite to to, ze Jace tez cie zobaczyl. Bez przerwy o tobie mowil w drodze powrotnej do Instytutu. Zmusil Hodge'a zeby wyslal go po ciebie, a kiedy juz cie tu sprowadzil, nie chcial sie z toba rozstawac. Za kazdym razem gdy bylas w pokoju, patrzyl na ciebie... Byl zazdrosny nawet o Simona. Nie jestem pewna, czy sam sobie zdawal z tego sprawe, ale ja tak. O, tak. Zazdrosny o Przyziemnego. A po tym co stalo sie z Simonem na przyjeciu, z wlasnej woli chcial isc z toba do Dumort i zlamac Prawo, tylko po to zeby uratowac Przyziemnego, ktorego nawet nie lubil. I zrobil to dla ciebie. Bo jesli cokolwiek by sie stalo Simonowi, to ty tez bys cierpiala. Bylas pierwsza osoba spoza rodziny, ktorej szczescie wzial po uwage. I to dlatego, ze cie kochal. Z gardla Clary wydobyl sie jakis dzwiek. -Ale to bylo zanim... -Zanim odkryl, ze jestes jego siostra. Wiem. I wcale cie za to nie winie. Nie moglas o tym wiedziec. I pewnie nie moglas nic poradzic na to, ze zachowalas sie tak jak nalezy i zaczelas umawiac z Simonem, tak jakby nic cie to nie obchodzilo. Myslalam, ze skoro Jace wie ze jestes jego siostra, to da sobie z tym spokoj i przejdzie mu, ale nie zrobil tego, nie potrafil. Nie wiem, co Valentine mu zrobil gdy byl dzieckiem. Nie wiem, czy to wlasnie dlatego jest taki jaki jest, czy po prostu taki sie urodzil, ale nie zapomni cie, Clary. Nie potrafi. Zaczelam cie nienawidziec z tego powodu. Nienawidzilam Jace'a za to, ze ciagle sie z toba spotykal. To jak rana spowodowana trucizna demona - musisz ja zostawic w spokoju i pozwolic jej sie zagoic. Za kazdym razem, gdy zrywasz bandaze, rana znow sie otwiera. Kazde takie spotkanie z toba to jak zrywanie tych bandazy. -Wiem - wyszeptala Clary. - Myslisz ze jak ja sie czuje? -Nie wiem. Nie umiem powiedziec co czujesz. Nie jestes moja siostra. To nie jest tak, ze cie nienawidze, Clary. Nawet cie polubilam. Gdyby to bylo mozliwe, to chcialabym zeby Jace nie byl z nikim innym tylko z toba. Ale licze na to, ze zrozumiesz gdy powiem, ze jesli jakims cudem wyjdziemy z tego calo, to mam nadzieje, ze moja rodzina wyniesie sie stad tak daleko, ze juz nigdy sie nie spotkamy. Clary poczula uklucie lez pod powiekami. To bylo dziwne. Ona i Isabelle siedzialy przy stole, placzac nad Jace'm z powodow, ktore byly tak rozne i jednoczesnie takie same. -Dlaczego mowisz mi to wszystko? -Bo oskarzasz mnie o to, ze nie chce chronic Jace'a. A ja chce go chronic. Jak myslisz, dlaczego bylam taka zla, gdy znienacka pojawilas sie u Penhallowow? Zachowujesz sie tak, jakbys nie byla czescia tego wszystkiego, czescia naszego swiata, jakbys stala na uboczu. Ale ty jestes jego czescia. Jestes jego kluczowym elementem. Nie mozesz ciagle byc tylko w polowie zaangazowana, Clary, nie kiedy jestes corka Valentine'a. Nie wtedy, gdy Jace robi to co robi, czesciowo takze z twojego powodu. -Z mojego powodu? -Jak ci sie wydaje, dlaczego on jest sklonny az tak ryzykowac? Dlaczego nie dba o to czy umrze? Slowa Isabelle ranily jej uszy jak ostre igly. Wiem dlaczego, pomyslala. To dlatego, ze mysli ze jest demonem, ze tak naprawde nie jest czlowiekiem, to dlatego... Ale nie moge ci tego powiedziec, nie moge ci powiedziec tej jedynej rzeczy dzieki ktorej wszystko bys zrozumiala. -Zawsze myslal, ze cos jest z nim nie tak, a teraz, z twojego powodu, sadzi ze jest przeklety na wiecznosc. Slyszalam jak mowil o tym Alecowi. Wiec dlaczego ma nie ryzykowac swojego zycia, skoro i tak nie chce juz zyc? Dlaczego ma tego nie robic, skoro juz nigdy nie bedzie szczesliwy, obojetnie czego by nie zrobil? -Isabelle, wystarczy - drzwi otworzyly sie niemal bezszelestnie i stanal w nich Simon. Clary prawie zapomniala o ile lepszy byl teraz jego sluch. - To nie jej wina. Na twarz Isabelle wrocily kolory. -Trzymaj sie od tego z daleka, Simon. Nie masz pojecia o czym mowimy. Simon wszedl do kuchni, zamykajac za soba drzwi. -Slyszalem wiekszosc z tego co mowilyscie - powiedzial otwarcie. - Nawet przez sciane. Powiedzialas, ze nie wiesz co czuje Clary dlatego, ze nie znasz jej wystarczajaco dlugo. No coz, a ja znam. Jesli myslisz, ze tylko Jace jest jedyna osoba ktora cierpi, to jestes w bledzie. Zapadla cisza. Wscieklosc w oczach Isabelle gasla powoli. W oddali Clary uslyszala odglos pukania do drzwi. To pewnie Luke albo Maia z krwia dla Simona. -To nie z mojego powodu odszedl - powiedziala, a serce zaczelo jej walic jak mlot. Czy moge zdradzic im sekret Jace'a teraz, kiedy go nie ma? Czy moge zdradzic im prawdziwy powod dlaczego tam poszedl, dlaczego nie dba o to, czy umrze? Slowa zaczely wylewac sie z jej ust prawie wbrew jej woli. - Kiedy razem z Jasem poszlismy do rezydencji Waylandow... poszlismy zeby odnalezc Biala Ksiege... Urwala gdy drzwi od kuchni otwarly sie na osciez. Stala w nich Amatis z przedziwnym wyrazem twarzy. Przez chwile Clary wydawalo sie, ze jest przerazona, i jej serce stanelo w miejscu. Ale to nie byl strach. Wygladala tak samo jak wtedy, gdy ona i Luke zjawili sie pod jej drzwiami. Jakby zobaczyla ducha. -Clary - powiedziala powoli. - Ktos chce sie z toba widziec... Nim zdazyla skonczyc, ktos przepchnal sie obok niej do srodka. Amatis cofnela sie a Clary po raz pierwszy mogla przyjrzec sie intruzowi - smuklej kobiecie ubranej na czarno. Przez chwile jedyna rzecza jaka widziala, byla zbroja Nocnego Lowcy, i niemal nie rozpoznala jej, przynajmniej nie do chwili, w ktorej spojrzala jej w twarz, i poczula jak zoladek zapada sie w jej ciele tak samo jak wtedy, gdy razem z Jace'm zjechali dziesiec pieter w dol na motorze z dachu Hotelu Dumort. To byla jej matka. Czesc trzecia Droga do nieba Och tak, wiem, ze droga do niebabyla latwa. Odnalezlismy male krolestwo naszychnamietnosci Ktore dziela wszyscy zakochani. Ukrylismy sie w dzikiej i sekretnejradosci A bogowie i demony krzyczeli wnaszych zmyslach. - Siegfried Sassoon, "The ImperfectLover" 16. Zasady wiary Od pamietnej nocy kiedy wrocila do domu i nie zastala w nim swojej matki, Clary wyobrazala sobie ze znow ja zobaczy, cala i zdrowa, tak czesto, ze jej wyobrazenia nabraly cech typowych dla zdjecia, ktore wyblaklo od zbyt czestego ogladania. Te obrazki stanely jej teraz przed oczami, nawet gdy gapila sie z niedowierzaniem - obrazki w ktorych jej matka, wygladajaca na cala i zdrowa, usciskala ja i powiedziala, jak bardzo za nia tesknila, i ze od teraz juz wszystko bedzie dobrze. Tamto wyobrazenie jej matki prawie wcale nie pokrywalo sie z postacia, ktora przed nia stala. Clary pamietala Jocelyn jako lagodna i wrazliwa na sztuke kobiete, wygladajaca odrobine cygansko w swoim kombinezonie pochlapanym farba, z wlosami splecionymi w warkocze lub upietymi za pomoca olowkow w niedbaly kok. Ta Jocelyn byla ostra jak noz, z gladko zaczesanymi wlosami, w czarnej zbroi ktora sprawiala, ze jej twarz wygladala na blada i zacieta. Rowniez jej spojrzenie nie bylo takie, jak Clary sobie wymyslila. Zamiast radosci, w sposobie w jaki na nia patrzyla bylo przerazenie, a jej zielone oczy otwarly sie szeroko. -Clary - szepnela. - Twoje ubranie. Clary spojrzalala w dol. Miala na sobie czarna zbroje Nocnego Lowcy Amatis, dokladnie to czemu jej matka poswiecila cale zycie, upewniajac sie, ze nigdy nie bedzie musiala jej nosic. Z trudem przelknela sline i wstala, sciskajac dlonmi krawedz stolu. Mogla dostrzec jak biale zrobily sie jej kostki, ale czula jakby jej dlonie jakims cudem odlaczyly sie od ciala, tak jakby nalezaly do kogos innego. Jocelyn zrobila krok do przodu, wyciagajac ramiona. -Clary... A ona cofnela sie do tylu, tak pospiesznie, ze uderzyla plecami o blat. Przeszyl ja bol ale nawet nie zwrocila na to uwagi; wpatrywala sie w swoja matke. Tak samo jak Simon z otwartymi ustami i Amatis, wygladajaca na nawiedzona. Isabelle stanela pomiedzy Clary i jej matka, jej dlonie wslizgnely sie pod fartuch a Clary miala wrazenie, ze zaraz wyciagnie stamtad swoj smukly bat z elektrum. -Co sie tutaj dzieje? - spytala z naciskiem. - Kim jestes? Jej mocny glos zadrzal lekko gdy zauwazyla wyraz twarzy Jocelyn, ktora wpatrywala sie w nia, przykladajac dlon do serca. -Maryse - jej glos znizyl sie prawie do szeptu. Isabelle wygladala na zaskoczona. -Skad znasz imie mojej matki? Kolor natychmiast wrocil na twarz Jocelyn. -Oczywiscie. Jestes corka Maryse. Po prostu... jestes do niej taka podobna - powoli opuscila reke. - Nazywam sie Jocelyn Fr... Fairchild. Jestem matka Clary. Isabelle wyjela dlon spod fartucha i zerknela na Clary, jej oczy wypelnialo zaklopotanie. -Ale przeciez bylas w szpitalu... w Nowym Jorku... -Bylam - powiedziala Jocelyn silniejszym glosem. - Ale dzieki mojej corce, teraz mam sie dobrze. I chcialabym z nia chwile porozmawiac. -Nie jestem pewna - odezwala sie Amatis - czy ona chce rozmawiac z toba - wyciagnela dlon zeby polozyc ja na jej ramieniu. - To musi byc dla niej szok... Jocelyn strzasnela dlon i ruszyla w strone Clary, wyciagajac rece. -Clary... W koncu Clary odzyskala glos. Byl to zimny, lodowaty glos, tak pelen zlosci, ze ja sama to zaskoczylo. -Jak sie tu dostalas, Jocelyn? Jej matka zatrzymala sie w miejscu. Przez jej twarz przemknal wyraz niepewnosci. -Przeszlam przez Portal razem z Magnusem Bane'm. Wczoraj przyszedl do mnie do szpitala... przyniosl ze soba antidotum. Powiedzial o wszystkim co dla mnie zrobilas. Chcialam sie z toba zobaczyc od momentu, w ktorym sie obudzilam... - jej glos scichl. - Clary, czy cos sie stalo? -Dlaczego nigdy nie powiedzialas mi, ze mam brata? - spytala Clary. Nie przypuszczala, ze to powie, nawet nie miala zamiaru tego mowic. Ale slowa same wyszly z jej ust. Jocelyn zalamala dlonie. -Myslalam, ze nie zyje. Myslalam, ze niepotrzebnie cie to zrani gdy sie juz dowiesz. -Pozwol, ze cos ci powiem, mamo - odparla Clary. - Wiedza jest lepsza od niewiedzy. Zawsze. -Tak mi przykro... - zaczela Jocelyn. -Przykro?! - Clary podniosla glos. Czula sie tak, jakby cos w jej wnetrzu peklo, i wszystko sie z niej wylewalo, cala jej gorycz, cala powstrzymywana dotychczas wscieklosc. - Wytlumaczysz mi czemu nigdy mi nie powiedzialas, ze jestem Nocnym Lowca? Albo ze moj ojciec nadal zyje? Och, i jeszcze o tym, za jaka sumke kazalas Magnusowi ukrasc moje wspomnienia? -Chcialam cie chronic... -W takim razie gratuluje mistrzowsko wykonanego zadania! - glos Clary podniosl sie jeszcze wyzej. - Co wedlug ciebie mialo sie ze mna stac po twoim zniknieciu? Gdyby nie Jace i reszta, juz dawno bym nie zyla. Nigdy mi nie pokazalas jak mam sie bronic. Nigdy nie powiedzialas jak naprawde sie sprawy maja i jakie to moze byc niebezpieczne. Co ty sobie myslalas? Ze jesli nie zobacze ich na wlasne oczy, to co, to znaczy ze one nie moga zobaczyc mnie? - jej oczy plonely. - Wiedzialas, ze Valentine zyje. Powiedzialas Lukowi, ze masz powody by przypuszczac, ze ciagle zyje. -I dlatego musialam cie ukryc - odparla Jocelyn. - Nie moglam ryzykowac, ze Valentine dowie sie gdzie jestes. Nie moglam pozwolic zeby cie tknal... -Dlatego, ze twoje pierwsze dziecko zmienil w potwora - odparowala Clary - i nie chcialas, zeby to samo zrobil ze mna. Oniemiala z szoku Jocelyn mogla tylko patrzec. -Tak - powiedziala w koncu. - Tak, ale nie tylko o to chodzilo... -Ukradlas mi wspomnienia - ciagnela Clary. - Odebralas mi je. Odebralas mi to kim bylam. -Nie jestes taka! - krzyknela placzliwie Jocelyn. - Nigdy nie chcialam, zebys sie taka stala... -To czego chcialas nie ma teraz zadnego znaczenia! - wrzasnela Clary. - Taka wlasnie jestem. Odebralas mi cos, co wcale do ciebie nie nalezalo! Jocelyn poszarzala na twarzy. Lzy wezbraly w oczach Clary - nie mogla zniesc widoku swojej matki, ogladac jej tak zranionej, a jednak to ona byla ta ktora ja ranila - i wiedziala, ze gdyby znow otworzyla usta, wylaloby sie z nich wiecej zaprawionych nienawiscia, gniewnych slow. Przycisnela wiec do nich dlon i rzucila sie w strone wyjscia, przepychajac sie obok matki i wyciagnietej dloni Simona. Jedyne czego chciala to uciec. Pchnela na oslep frontowe drzwi i prawie wypadla na ulice. Za jej plecami ktos wolal jej imie, ale nie odwrocila sie ani razu. Biegla. Jace byl nieco zaskoczony odkryciem, ze Sebastian zostawil konia Varlacow w stajni zamiast wziac go ze soba tej nocy kiedy uciekl. Pewnie bal sie, ze Wedrowiec moze zostac w jakis sposob namierzony. Pewna satysfakcje sprawilo mu osiodlanie konia i wyjechanie na nim z miasta. Gdyby Sebastian potrzebowal Wedrowca, to by go tu nie zostawil... A poza tym, kon wcale nie nalezal do niego. Jednak faktem bylo, ze Jace lubil konie. Ostatnim razem jechal na jakims gdy mial dziesiec lat, ale wspomnienia, co zauwazyl z zadowoleniem, wracaly szybko. Szesc godzin zajela jemu i Clary droga powrotna z rezydencji Waylandow do Alicante. Teraz jadac niemal cwalem, zajelo mu to prawie dwie godziny. Zanim dotarli do mostu, mijajac po drodze domy i ogrody, on i kon byli pokryci cienka warstewka potu. Zaklecia mylace, ktore ukrywaly rezydencje, zostaly zniszczone razem z jej fundamentami. Jedyne co pozostalo po tym eleganckim budynku byla bezladna sterta zetlalych kamieni. Ogrody, osmalone na krancach, ciagle przywolywaly wspomnienia czasu gdy mieszkal tu jako dziecko. Rosly tu krzewy roz, ogolocone z pakow i porosle chwastami; kamienne lawki staly przy pustych sadzawkach, widac bylo zaglebienie w ziemi gdzie lezal z Clary w nocy, kiedy rezydencja sie zawalila. Miedzy pniami drzew mogl dostrzec skrzaca sie niebiesko tafle pobliskiego jeziora. Zalala go fala goryczy. Wsadzil reke do kieszeni i wyciagnal najpierw stele - ktora "pozyczyl" z pokoju Aleca zanim wyszedl, jako zastepstwo tej ktora zgubila Clary. Alec zawsze mogl dostac nowa. Potem wyjal nic, ktora wyrwal z rekawa plaszcza Clary. Lezala na jego dloni, poplamiona na czerwonobrazowo na jednym koncu. Zacisnal wokol niej reke, tak mocno ze az kosci wystawaly mu spod skory, i uzywajac steli, nakreslil rune na jej grzbiecie. Slabe uklucie bylo bardziej znajome niz bolesne. Obserwowal jak znak wtapia sie w jego skore, tak jak kamien tonacy w wodzie, i zamknal oczy. Zamiast wnetrza swoich powiek zobaczyl doline. Stal na skarpie, patrzac w dol, i tak jakby patrzyl na mape z oznaczonymi pinezkami punktami, tak zobaczyl dokladne miejsce pobytu Sebastiana. Przypomnial sobie skad Inkwizytor wiedzial ze lodz Valentine'a byla na srodku East River i zdal sobie sprawe, z tego ze wlasnie tak go namierzyl. Kazdy szczegol byl wyrazny - kazde zdzblo trawy, brazowawe liscie rozrzucone wokol jego stop... ale nie bylo slychac zadnego dzwieku. Krajobraz tonal w niesamowitej ciszy. Dolina miala ksztalt podkowy, z jednym koncem wezszym od drugiego. Jasny, srebrzysty brzeg - jeziora lub strumienia - przecinal jej srodek i znikal pomiedzy skalami w wezszym koncu. Przy strumieniu staly domy wzniesione z szarego kamienia. Biale kleby dymu unosily sie z ich kominow. Ta dziwnie sielankowa scena sprawiala wrazenie cichej i spokojnej pod blekitem nieba. W miare jak patrzyl, w zasiegu jego wzroku pojawila sie smukla postac. Sebastian. Odkad nie musial sie przejmowac udawaniem, jego arogancja byla dobrze widoczna w sposobie w jaki chodzil, w ulozeniu jego ramion i usmieszku na jego twarzy. Uklakl nad brzegiem i zanurzyl w nim dlonie, spryskujac woda twarz i wlosy. Jace otworzyl oczy. Pod nim Wedrowiec z zadowoleniem skubal trawe. Jace schowal stele i nic z powrotem do kieszeni, a rzucajac ostatnie spojrzenie na ruiny domu w ktorym sie wychowal, sciagnal wodze i szturchnal pietami boki konia. Clary lezala w trawie nad krancem Zbocza Gardu i patrzyla ponuro na Alicante. Widok jaki sie przed nia rozciagal byl spektakularny, musiala to przyznac. Mogla spogladac na dachy miejskich budynkow, ozdobionych wymyslnymi rzezbami i oznaczonymi runami choragiewkami, poprzez iglice Sali Porozumien, w kierunku czegos, co polyskiwalo w oddali jak srebrna moneta... Jezioro Lyn? Za nia staly czarne ruiny Gardu. Wieze demonow lsnily jak krysztal. Clary pomyslala, ze prawie moze dostrzec zaklecia chroniace, migoczace jak niewidzialna siec utkana dookola granic miasta. Spojrzala w dol na swoje dlonie. Rozszarpala kilka garsci trawy w ostatnich, targajacych nia spazmach gniewu, i teraz jej palce kleily sie od brudu i krwi, kiedy prawie oderwala sobie paznokiec. Kiedy wscieklosc jej przeszla, zastapilo ja uczucie calkowitej pustki. Nie zdawala sobie sprawy z tego jak bardzo byla zla na swoja matke, az do momentu gdy stanela w progu i gdy odsunela na bok swoj strach o jej zycie, i nagle zdala sobie sprawe z tego co krylo sie pod spodem. Teraz, odkad sie uspokoila, zastanawiala sie, czy jakas jej czesc chciala ukarac ja za to co stalo sie z Jasem. Gdyby nie zostal oklamany - gdyby oboje nie zostali oklamani - to moze szok zwiazany z odkryciem co Valentine zrobil mu gdy byl zaledwie dzieckiem nie doprowadzilby go do zrobienia tego, co dla Clary rownalo sie niemal z samobojstwem. -Moge sie przylaczyc? Podskoczyla zaskoczona i przekrecila sie na bok by spojrzec w gore. Nad nia stal Simon z rekami wcisnietymi w kieszenie. Ktos - pewnie Isabelle - dal mu ciemna kurtke z materialu, z ktorego zrobione byly zbroje Nocnych Lowcow. Wampir w zbroi, pomyslala Clary, zastanawiajac sie czy to byl pierwszy taki raz. -Podkradles sie - powiedziala. - Chyba marny ze mnie Nocny Lowca. Simon wzruszyl ramionami. -No coz, na twoja obrone moge powiedziec, ze poruszam sie z bezszelestna gracja pantery. Wbrew sobie, usmiechnela sie. Usiadla i otrzepala dlonie z brudu. -W takim razie dolacz do mnie. Ta stypa jest otwarta dla wszystkich. Siadajac obok niej, Simon spojrzal na miasto i zagwizdal. -Niezly widok. -Tak - zgodzila sie Clary, przygladajac mu sie z ukosa. - Jak mnie znalazles? -Zajelo mi to pare godzin - usmiechnal sie krzywo. - Potem przypomnialem sobie jak sie klocilismy gdy bylismy w pierwszej klasie, i jak sie wtedy dasalas i wlazilas na dach naszego domu, a wtedy moja mama musiala cie stamtad sciagac. -No i? -Znam cie - powiedzial. - Gdy sie czyms denerwujesz, idziesz gdzies wysoko. Wyciagnal cos w jej strone - jej zielony, schludnie zlozony plaszcz. Wziela go i wlozyla - biedak zaczal juz zdradzac pierwsze objawy noszenia. Na lokciu byla nawet dziura, dostatecznie duza by mozna bylo w nia wsadzic palec. -Dzieki, Simon - oplotla dlonmi kolana i zapatrzyla sie na miasto. Slonce wisialo nisko na niebie a wieze zaczely lsnic czerwonawym rozem. -To moja matka cie tu wyslala? Potrzasnal glowa. -Wlasciwie to Luke. Poprosil mnie tylko zebym ci przekazal zebys wrocila przez zachodem slonca. Cos waznego zaczyna sie dziac. -Co takiego? -Luke powiedzial Clave zeby do zachodu slonca podjeli decyzje czy zgadzaja sie oddac Podziemnym stanowiska w Radzie. O zmierzchu wszyscy maja sie stawic pod Polnocna Brama. Jesli Clave sie zgodzi, to wejda do Alicante. Jesli nie... -To odejda - dokonczyla za niego Clary. - A Clave podda sie przed Valentinem. -Uhm. -Zgodza sie - powiedziala. - Musza - objela kolana ramionami. - Nigdy nie wybiora Valentine'a. Nikt by nie wybral. -Ciesze sie, ze twoj idealizm nie ulegl zniszczeniu - odparl Simon, i mimo ze ton glosu jakim to powiedzial byl swobodny, Clary uslyszala w nim czyjs inny. Uslyszala glos Jace, ktory powiedzial ze nigdy nie byl marzycielem, i zadrzala z zimna pomimo plaszcza. -Simon - odezwala sie. - Mam glupie pytanie. -O co chodzi? -Spales z Isabelle? Simon wydal z siebie zdlawiony odglos. Clary obrocila sie powoli zeby na niego spojrzec. -Dobrze sie czujesz? - spytala. -Tak mysle - odparl, z widocznym wysilkiem odzyskujac rownowage. - Pytasz powaznie? -No coz, nie bylo cie przez cala noc. Simon milczal przez dluga chwile. -To chyba nie jest twoja sprawa, ale nie - powiedzial w koncu. -No tak - podjela Clary po przerwie. - Nie wykorzystalbys jej gdy byla pograzona w smutku i w ogole. Simon prychnal. -Jesli kiedykolwiek spotkasz faceta, ktory bylby zdolny do wykorzystania Isabelle, to musisz dac mi znac. Chcialbym moc uscisnac mu dlon. Albo bardzo szybko od niego uciec, nie wiem co lepsze. -Wiec nie spotykasz sie z Isabelle? -Clary, dlaczego mnie o nia pytasz? Nie wolisz porozmawiac o swojej mamie? Albo o Jasie? Izzy powiedziala mi ze odszedl. Wiem jak musisz sie teraz czuc. -Nie - odparla. - Nie sadze zebys wiedzial. -Nie jestes jedyna osoba, ktora kiedys czula sie opuszczona - w glosie Simona pobrzmiewala nuta zniecierpliwienia. - Po prostu chyba myslalem... To znaczy, nigdy nie widzialem, zebys az tak sie wsciekla. I to na dodatek na swoja matke. Myslalem, ze za nia tesknilas. -Oczywiscie, ze tesknilam! - zawolala Clary, uswiadamiajac sobie w miare mowienia jak ta scena w kuchni musiala wygladac. Zwlaszcza dla jej matki. Odepchnela od siebie ta mysl. - Po prostu bylam tak skupiona na tym zeby ja ratowac - ochronic ja przed Valentinem a potem znalezc sposob na jej uzdrowienie - ze nigdy nawet nie pomyslalam o tym, jak moge byc na nia wsciekla za te wszystkie lata kiedy mnie oklamywala. Ze utrzymywala to przede mna w tajemnicy, nie pozwalala mi poznac prawdy. Nigdy nie dala mi szansy zebym dowiedziala sie kim tak naprawde jestem. -Ale nie to powiedzialas kiedy weszla do pokoju - odezwal sie cicho Simon. - Spytalas: "Dlaczego nigdy nie powiedzialas mi, ze mam brata? -Wiem - Clary urwala zdzblo trawy i zaczela je obracac w palcach. - Chyba nie moge przestac myslec o tym, ze gdybym znala prawde, to nie poznalabym Jace'a w tych samych okolicznosciach. Nie zakochalabym sie z nim. Simon milczal przez chwile -Nie sadze zebym kiedykolwiek slyszal jak to mowisz. -Ze go kocham? - zasmiala sie, ale nawet w jej wlasnych uszach zabrzmialo to ponuro. - W tej chwili udawanie ze go nie kocham nie ma zadnego sensu. I pewnie wcale nie ma znaczenia. Mozliwe ze i tak juz nigdy go nie zobacze. -Wroci. -Moze. -Wroci - powtorzyl Simon. - Po ciebie. -Nie wiem - Clary pokrecila glowa. Robilo sie coraz zimniej a slonce zachodzilo juz za horyzont. Zmruzyla oczy, pochylajac sie do przodu i wysilajac wzrok. - Simon, spojrz. Podazyl za jej wzrokiem. Za magiczna bariera, tuz przy Polnocnej Bramie wiodacej do miasta, gromadzily sie setki ciemnych sylwetek, jedni stali w grupach a drudzy osobno: Podziemni, ktorych Luke wezwal by pomoc miastu, czekajacy cierpliwie na werdykt Clave ktory pozwoli im wejsc do srodka. Dreszcz przeszedl Clary po krzyzu. Nie tylko stala na szczycie wzgorza, spogladajac na widoczne w dole miast, ale takze na krawedzi kryzysu, wydarzeniu, ktore zmieni funkcjonowanie calego swiata Nocnych Lowcow. -Sa tutaj - powiedzial Simon, jakby do siebie. - Ciekawe czy to oznacza, ze Clave podjelo juz jakas decyzje? -Mam nadzieje - zdzblo trawy, ktore obracala w palcach, zmienilo sie z bezksztaltna zielona mase; wyrzucila je i wyrwala nastepne. - Nie mam pojecia co zrobie, jesli zdecyduja sie poddac. Moze uda mi sie stworzyc Portal ktory przeniesie nas wszystkich gdzies, gdzie Valentine nigdy nas nie znajdzie. Na bezludna wyspe czy cos takiego. -Okej, teraz to ja mam do ciebie glupie pytanie - powiedzial Simon. - Potrafisz stworzyc nowe runy, prawda? Dlaczego po prostu nie stworzysz takiej, ktora zniszczy wszystkie demony na swiecie? Albo zabije Valentine'a? -To nie dziala w ten sposob - zaczela tlumaczyc Clary. - Moge narysowac tylko te runy, ktore uprzednio zwizualizuje. Gotowy obraz musi pojawic sie w mojej glowie, tak jak zdjecie. Kiedy staram sie wyobrazic sobie "zabij Valentine'a" albo "rzadz swiatem" czy cos podobnego, to nie widze zadnych obrazkow. Tylko mgla. -Jak myslisz, skad biora sie te obrazy run? -Nie wiem - odparla. - Wszystkie runy jakie znaja Nocni Lowcy pochodza z Szarej Ksiegi. Dlatego moga ich uzywac tylko Nefilim; to po to zostaly stworzone. Ale sa tez inne, starsze. Magnus mi powiedzial. Tak jak to Pietno Kaina. To Znak ochronny, ale nie pochodzi z Szarej Ksiegi. Wiec kiedy mysle o tych runach, tak jak w przypadku Nieustraszonego, to nie wiem, czy to cos, co sama to wymyslam, czy pamietam... runy starsze niz Nocni Lowcy. Runy tak stare jak same anioly. Pomyslala o znaku jaki pokazal jej Ithuriel, prostej jak pojedynczy supel. Czy pochodzila z jej umyslu czy z umyslu aniola? A moze po prostu istnialy od zawsze, tak jak morze lub niebo? Ta mysl sprawila, ze zadrzala. -Zimno ci? - spytal Simon. -Tak... a tobie nie? -Ja juz nie odczuwam zimna - objal ja ramieniem, zataczajac dlonia powolne kregi na jej plecach. Zachichotal zalosnie. - To pewnie i tak niewiele pomoze, skoro moje cialo nie wydziela juz ciepla. -Nie - powiedziala Clary. - To znaczy... tak, pomaga. Zostan tak jak jestes - spojrzala na niego. Patrzyl w kierunku Polnocnej Bramy otoczonej przez stloczone, ciemne postacie Podziemnych, stojacych prawie w bezruchu. W jego oczach odbijalo sie czerwone swiatlo wiezy demonow przez co wygladal jak ktos na zdjeciu zrobionym z wlaczonym fleszem. Mogla dostrzec bladoniebieskie zyly rozgaleziajace sie tuz pod jego skora, w miejscach gdzie byla najciensza: na jego skroniach, u podstawy obojczykow. Wiedziala wystarczajaco duzo o wampirach by wiedziec, ze oznaczalo to, ze od jego ostatniego posilku musialo juz uplynac troche czasu. -Jestes glodny? W koncu na nia spojrzal. -Boisz sie ze cie ugryze? -Dobrze wiesz, ze mozesz sie napic mojej krwi zawsze jesli bedziesz tego potrzebowal. Dreszcz, ale nie z powodu zimna, targnal jego cialem, i przyciagnal ja blizej do swojego boku. -Nigdy bym tego nie zrobil - powiedzial. - Poza tym, pilem juz krew Jace'a... i mam dosc wysysania moich przyjaciol. Clary przypomniala sobie o srebrzystej bliznie na gardle Jace'a. Powoli, z myslami wypelnionymi jego obrazami, powiedziala: -Myslisz, ze to dlatego...? -Dlaczego co? -Dlaczego slonce cie nie rani. To znaczy, ranilo przed tym, prawda? Przed ta noca na lodzi? Niechetnie skinal glowa. -Wiec co sie jeszcze zmienilo? Czy po prostu chodzi o to ze napiles sie jego krwi? -Masz na mysli to, ze jest Nefilim? Nie. Nie, to cos innego. Ty i Jace... nie jestescie calkiem normalni, prawda? Mam na mysli, ze nie jestescie normalnymi Nocnymi Lowcami. Jest w was cos wyjatkowego. Tak jak powiedziala Krolowa Jasnego Dworu. Byliscie eksperymentami - usmiechnal sie, widzac jej zdumione spojrzenie. - Nie jestem glupi. Potrafie dodac dwa do dwoch. Ty ze swoja zdolnoscia do tworzenia nowych run, a Jace... no coz, nikt nie moze byc az tak irytujacy bez posiadania jakichs nadprzyrodzonych mocy. -Naprawde az tak bardzo go nie znosisz? -To nie jest tak ze go nie znosze - zaprotestowal Simon. - To znaczy, nienawidzilem go na poczatku. Sprawial wrazenie takiego aroganckiego i pewnego siebie, a ty bylas w niego wpatrzona jak w obrazek. -Nieprawda. -Daj mi skonczyc, Clary - w glosie Simona slychac bylo lekkie zdyszanie, jesli mozna tak bylo powiedziec o kims kto wcale nie oddychal. Brzmial jakby biegl w kierunku czegos. - Moge powiedziec jak bardzo go lubilas a ja myslalem, ze on cie wykorzystuje, ze bylas tylko glupia Przyziemna, ktorej mogly zaimponowac jego sztuczki Nocnego Lowcy. Za pierwszym razem wmowilem sobie, ze nigdy nie dalabys sie na to zlapac, a potem, ze nawet gdyby sie tak stalo, ze znudzilby sie toba i w koncu wrocilabys do mnie. Nie jestem z tego dumny, ale kiedy jestes zdesperowany, uwierzysz we wszystko. A kiedy okazalo sie, ze jest twoim bratem, to bylo jak odroczenie wyroku w ostatniej chwili... i cieszylem sie z tego. Cieszylem sie nawet z tego, gdy widzialem jak bardzo musial cierpiec, az do tamtej nocy na Jasnym Dworze kiedy go pocalowalas. Widzialem... -Co takiego? - spytala Clary, nie mogac zniesc tego ze przerwal. -Sposob w jaki na ciebie patrzyl. Wtedy to zrozumialem. On nigdy cie nie wykorzystywal. Kochal cie i to go zabijalo. -To dlatego poszedles do Dumort? - szepnela Clary. To bylo cos co od zawsze chciala wiedziec, tylko nigdy nie miala dosc odwagi zeby go spytac. -Przez ciebie i Jace'a? To nie byl zaden rzeczywisty powod. Chcialem tam wrocic od czasu tamtej nocy w hotelu. Snilem o tym. Wstawalem z lozka, ubieralem sie i bylem juz na ulicy, i wiedzialem, ze chce tam wrocic. Noca zawsze sie pogarszalo. Pogarszalo sie za kazdym razem gdy bylem w jego poblizu. Nawet do glowy mi nie przyszlo, ze to mialo zwiazek z czyms nadnaturalnym... Myslalem, ze to jakis stres pourazowy czy cos takiego. Tamtego wieczoru bylem juz tak zmeczony i wsciekly, a my bylismy tak blisko hotelu i byla noc... Ledwo pamietam co sie wtedy wlasciwie stalo. Pamietam tylko spacer przez park a potem... Pustka. -Gdybys sie wtedy na mnie nie wsciekl... Gdybysmy cie nie zdenerwowali... -To nie jest tak ze mialas jakis wybor - powiedzial Simon. - I to nie jest tak ze o tym nie wiedzialem. Mozna tylko unikac prawdy tak dlugo az sama da o sobie znac. Zrobilem blad nie mowiac ci o tym co sie ze mna dzialo ani o moich snach. Ale nie zaluje ze sie spotykalismy. Cieszy mnie to ze sprobowalismy. Kocham cie za to ze probowalas, nawet jesli i tak nic by z tego nie wyszlo. -Z calych sil pragnelam by nam wyszlo - powiedziala miekko Clary. - Nigdy nie chcialam cie zranic. -I tak bym tego nie zmienil - odparl Simon. - Nigdy nie przestalbym cie kochac. Za nic w swiecie. Wiesz co powiedzial mi Raphael? Ze nie wiedzialem jak to jest byc dobrym wampirem, ze wampiry akceptuja to, ze sa martwe. Ale tak dlugo jak bede pamietal jak to bylo kochac cie, to zawsze bede mial wrazenie ze zyje. -Simon... -Popatrz - przerwal jej, jego ciemne oczy rozszerzyly sie. - Tam w dole. Srebrnoczerwona sloneczna tarcza widniala na horyzoncie. W miare jak patrzyla, obnizala sie az calkiem znikla, chowajac sie za ciemna krawedzia swiata. Wieze demonow Alicante zbudzily sie nagle do zycia, rozjarzajac sie sie swiatlem. W ich blasku Clary mogla dostrzec ciemny tlum tloczacy sie niespokojnie przy Polnocnej Bramie. -O co chodzi? - szepnela. - Slonce zaszlo. Czemu nie otwieraja Bramy? Simon zastygl w bezruchu. -Clave - powiedzial. - Widocznie musieli odmowic Lukowi. -Nie moga tego zrobic! - powiedziala Clary podniesionym glosem. - To by znaczylo, ze... -Ze chca sie poddac. -Nie moga! - krzyknela ponownie, ale gdy patrzyla, zobaczyla jak grupy ludzi otaczajacych ochronna bariere zawracaja i odchodza, wylewajac sie jak mrowki ze zniszczonego mrowiska. Twarz Simona wygladala jak z wosku w slabym swietle. -Chyba rzeczywiscie az tak bardzo nas nienawidza - powiedzial. - Naprawde wola wybrac Valentine'a. -To nie nienawisc - sprostowala Clary. - Po prostu sie boja. Nawet Valentine sie bal - powiedziala bez zastanowienia ale zdala sobie sprawe, ze to prawda. - Bal sie i byl zazdrosny. Simon zerknal na nia zaskoczony. -Zazdrosny? Clary wrocila pamiecia do tego, co tego co we snie pokazal jej Ithuriel. W jej uszach pobrzmiewal glos Valentine'a. Chcialem go zapytac dlaczego. Dlaczego nas stworzyl, swoja rase Nocnych Lowcow, a mimo to nie dal nam takich mocy jakie posiadaja Podziemni - szybkosci wilkow, niesmiertelnosci basniowego ludku, magicznych zdolnosci czarownikow, a nawet sily wampirow. Nie zostawil nam niczego poza tymi liniami na skorze. Z jakiej racji ich sily maja przewyzszac nasze? Dlaczego nie mozemy ich z nimi dzielic? Jej usta same sie sie rozchylily gdy patrzyla niewidzacym wzrokiem na miasto w dole. Ledwie docieralo do niej ze Simon byl obok i mowil jej imie. Jej mysli pedzily jak szalone. Aniol mogl jej pokazac cokolwiek, pomyslala, ale wybral akurat te sceny, te wspomnienia z jakiegos powodu. Przypomniala sobie oburzonego Valentine'a. To, ze musimy byc z nimi polaczeni, przykuci do tych kreatur! I runa. Ta, o ktorej snila. Runa prosta jak pojedynczy wezel. Dlaczego nie mozemy dzielic z nimi tego co posiadaja? -Polaczenie - powiedziala na glos. - Chodzi o wiazaca rune. Laczaca przeciwienstwa. -Co takiego? - Simon zagapil sie na nia, nie rozumiejac ani slowa. Zerwala sie na nogi, otrzepujac rece. -Musze zejsc na dol. Gdzie oni sa? -Gdzie jest kto? Clary... -Clave. Gdzie sie spotykaja? Gdzie jest Luke? Simon podniosl sie z ziemi. -W Sali Porozumien. Clary... Ale ona juz pedzila w kierunku kretej sciezki prowadzacej ku miastu. Przeklinajac pod nosem, Simon pobiegl za nia. Mowia, ze wszystkie drogi prowadza do Sali. Slowa Sebastiana dzwieczaly bez przerwy w glowie Clary gdy biegla waskimi uliczkami Alicante. Miala tylko nadzieje, ze to byla prawda, bo w przeciwnym razie na pewno by sie zgubila. Ulice skrecaly pod dziwnymi katami, zupelnie inaczej niz piekne i proste ulice Manhattanu. Tam zawsze wiedziales gdzie jestes. Wszystko bylo jasno ponumerowane i oznaczone. Natomiast Alicante bylo jak labirynt. Przeciela niewielki placyk i ruszyla wzdluz jednej ze sciezek przy kanale, wiedzac ze podazajac za woda, dotrze w koncu do Placu Aniola. Ku jej zaskoczeniu, sciezka wiodla obok domu Amatis, a wtedy zdyszana pobiegla w dol szerszej, znajomej ulicy, ktora konczyla sie placem. Przed nia wyrosla biala bryla Sali Porozumien, z rzezba aniola polyskujaca na srodku placu. Obok niej z zalozonymi rekoma stal Simon i patrzyl na Clary ponuro. -Moglas zaczekac - powiedzial. Pochylila sie z dol, opierajac dlonie na kolanach i probujac zlapac oddech. -Nie mozesz... tego mowic... skoro dotarles tu szybciej ode mnie. -Wampirza szybkosc - powiedzial Simon z lekka satysfakcja. - Kiedy wrocimy do domu, powinienem isc na polowanie. -To by bylo... oszustwo - biorac ostatni gleboki oddech, Clary wyprostowala sie i odgarnela z oczu spocone kosmyki wlosow. - Dobra, wchodzimy. Sala byla pelna Nocnych Lowcow. Bylo ich tu wiecej niz kiedykolwiek widziala w jednym miejscu, nawet podczas nocnego ataku Valentine'a. Ich glosy przechodzily w huk jak przy obsuwajacej sie lawinie; wiekszosc z nich skupila sie w klotliwe, krzyczace grupy - podium bylo opustoszale a mapa Idris zwisala smetnie za nim. Rozejrzala sie dokola w poszukiwaniu Luke'a. Odnalezienie go zajelo jej chwile. Dostrzegla go wspartego o filar z polprzymknietymi oczami. Wygladal okropnie - wyczerpany do granic mozliwosci i z zapadnietymi ramionami. Za nim stala Amatis klepiac go ze zmartwieniem po ramieniu. Clary omiotla wzrokiem pomieszczenie, ale nigdzie w tlumie nie dostrzegla Jocelyn. Zawahala sie przez moment. A potem pomyslala o Jasie szukajacym Valentine'a, o tym ze poszedl tam sam wiedzac, ze rownie dobrze moze zginac. Wiedzial, ze jest tego czescia, czescia tego wszystkiego tak samo jak ona... zawsze byla, nawet jesli o tym nie wiedziala. Adrenalina ciagle buzowala w jej zylach, wyostrzajac wzrok, sprawiajac ze wszystko bylo wyrazniejsze. Az za bardzo. Uscisnela dlon Simona. -Zycz mi szczescia - powiedziala a jej stopy zaprowadzily ja ku schodom podium, prawie bez udzialo woli, a potem stala juz na wzniesieniu i obrocila sie by stanac twarza w twarz z tlumem. Nie byla pewna czego sie spodziewac. Zdumionych westchnien? Morza wyczekujacych, milczacych twarzy? Ledwie ja zauwazyli - tylko Luke spojrzal w gore, jakby wyczul jej obecnosc, i zamarl i wyrazem kompletnego zaskoczenia na twarzy. Z tlumu ktos wyszedl - wysoki mezczyzna z ostro zarysowanymi koscmi policzkowymi, wygladajacymi jak dziob statku. Konsul Malachi. Pokazywal jej ze ma zejsc z podium, potrzasajac dlonmi i krzyczac cos, czego nie mogla doslyszec. Coraz wiecej Nocnych Lowcow obracalo sie w jej strone gdy Konsul torowal sobie przejscie przez tlum. Clary miala wreszcie to czego chciala. Wszystkie oczy zwrocily sie ku niej. Uslyszala szmer przechodzacy przez tlum: To ona. Corka Valentine'a. -Macie racje - powiedziala tak glosno jak tylko potrafila. - Jestem corka Valentine'a. O tym, ze jest moim ojcem dowiedzialam sie zaledwie kilka tygodni temu. Kilka tygodni temu nie wiedzialam nawet o jego istnieniu. Wiem, ze wielu z was i tak w to nie uwierzy, ale w porzadku. Wierzcie w co chcecie. Tak samo jak ja wiem o nim rzeczy, o ktorych wy nie macie pojecia; rzeczy, ktore moga wam pomoc wygrac przeciwko niemu te bitwe... jesli tylko pozwolicie mi o nich opowiedziec. -Niedorzeczne - Malachi stanal na stopniach podium. - To niedorzeczne. Jestes tylko mala dziewczynka... -To corka Jocelyn Fairchild - odezwal sie Patrick Penhallow. Przepchnal sie przez tlum i uniosl dlon. - Pozwol jej mowic, Malachi. Tlum zafalowal. -Ty - powiedziala Clary do Konsula. - Ty i Inkwizytor wtraciliscie mojego przyjaciela do wiezienia. -Twojego wampira? - zakpil Malachi. -Powiedzial mi, ze wypytywaliscie go o to co sie stalo na lodzi Valentine'a tamtego wieczoru na East River. Mysleliscie ze Valentine musial cos zrobic, posluzyc sie czarna magia. No coz, nie zrobil tego. Jesli chcecie wiedziec kto zniszczyl statek, to odpowiedz jest inna. Ja to zrobilam. Pelen niedowierzania smiech Malachiego wsparlo kilka innych dobiegajacych z tlumu. Luke patrzyl na nia, krecac glowa, ale Clary ciagnela dalej. -Zrobilam to za pomoca runy -wyjasnila. - Runy tak silnej, ze statek rozpadl sie na kawalki. Potrafie tworzyc nowe runy. Nie tylko te ktore sa w Szarej Ksiedze. Runy, ktorych nikt przedtem nie widzial. Potezne... -Dosc - ryknal Malachi. - To smieszne. Nikt nie potrafi tworzyc nowych run. To zupelnie niemozliwe - odwrocil sie w strone tlumu. - Ta dziewczyna klamie tak samo jak jej ojciec. -Ona nie klamie - odezwal sie ktos z tylu czystym, silnym i absolutnie pewnym glosem. Tlum obrocil sie w tamta strone a Clary zobaczyla kto to. To byl Alec. Isabelle stala po jednej jego stronie a po drugiej stal Magnus. Razem z nimi byli tez Simon i Maryse Lightwood. Tworzyli niewielka, scisla, zdeterminowana grupe stojaca w drzwiach frontowych. - Widzialem, jak stworzyla rune. Nawet uzyla jej na mnie. Podzialala. -Klamiesz - powiedzial Konsul, ale niepewnosc zakradla sie do jego glosu. - Chronisz swoja przyjaciolke... -Doprawdy, Malachi - rzucila sucho Maryse. - Po co moj syn mialby klamac, skoro mozemy sie o tym przekonac na wlasne oczy. Daj dziewczynie stele i pozwol jej stworzyc nowa rune. Wyrazajacy zgode pomruk rozszedl sie po Sali. Patrick Penhallow podszedl blizej i podal Clary stele. Przyjela ja z wdziecznoscia i odwrocila sie do tlumu. Zaschlo jej w ustach. Adrenalina ciagle krazyla w jej ciele, ale bylo jej zbyt malo by zagluszyc treme. Co wlasciwie miala teraz zrobic? Jaka rune miala stworzyc by przekonac tych ludzi ze mowi prawde? Co by pokazalo im prawde? Spojrzala na nich przez tlum i dostrzegla Simona stojacego razemz Lightwoodami, patrzacego na nia przez dzielaca ich wolna przestrzen. W ten sam sposob Jace patrzyl na nia w rezydencji. To byla jedyna nic jaka laczyla tych dwoch chlopcow, ktorych tak bardzo kochala. Jedyna wspolna rzecz: wierzyli w nia wtedy gdy sama w siebie nie wierzyla. Patrzac na Simona i myslac o Jasie, opuscila stele i dotknela jej klujacym koncem wnetrza swojego nadgarstka w miejscu, w ktorym bil puls. Nie patrzyla w dol tylko rysowala na slepo, ufajac ze stela i ona sama zdolaja stworzyc rune jakiej potrzebowala. Rysowala ja z lekkoscia - potrzebowala jej tylko na chwile - ale zrobila to bez zastanowienia. A kiedy skonczyla, podniosla reke i otworzyla oczy. Pierwsza rzecza jaka zobaczyla byl Malachi. Jego twarz zbladla. Zaczal sie od niej odsuwac z twarza wykrzywiona przerazeniem. Powiedzial cos - slowo w jezyku, ktorego nie rozpoznala - i tuz za nim zobaczyla Luke'a, wpatrzonego w nia z rozchylonymi ustami. -Jocelyn? - spytal Luke. Spojrzala na niego i ledwie zauwazalnie pokrecila glowa. Wbila wzrok w tlum, ktory zmienil sie w rozmazana plama twarzy. Niektore sie usmiechaly, inne rozgladaly dookola w zaskoczeniu, jeszcze inne obracaly sie w strone osob stojacych obok. Kilka wyrazajacych zdumienie i przerazenie, z dlonmi przycisnietymi do ust. Dostrzegla niedowierzajace szybkie spojrzenie jakie Alec rzucil Magnusowi a potem jej, i Simona patrzacego z oslupieniem, a potem Amatis wystapila do przodu, przepychajac sie obok Patricka, i podbiegla do krawedzi podium. -Stephen! - zawolala, patrzac na Clary z oszolomieniem. - Stephen! -Amatis, nie - powiedziala Clary, i poczula jak magia runy opuszcza ja, tak jakby zrzucila cienka czesc niewidzialnej garderoby. Pelna zapalu twarz Amatis oklapla a ona sama cofnela sie do tylu, z wyrazem twarzy wyrazajacym przybicie i zaskoczenie. Clary spojrzala na tlum. Wszyscy milczeli jak zakleci, z twarzami zwroconymi w jej strone. -Wiem, co przed chwila zobaczyliscie - powiedziala. - I wiem tez ze taka magia wybiega poza iluzje i maskujacy czar. I to wszystko za pomoca jednej runy, jednej jedynej runy, tej ktora stworzylam. Istnieja powody dla ktorych posiadam te zdolnosc i wiem, ze wcale nie musza sie wam one podobac ani nie musicie w nie wierzyc, ale to nie ma zadnego znaczenia. Znaczenie ma jedynie to, ze moge wam pomoc wygrac bitwe przeciwko Valentine'owi jesli tylko mi na to pozwolicie. -Nie bedzie zadnej bitwy - odezwal sie Malachi. Nie patrzyl jej w oczy gdy to mowil. - Clave podjelo decyzje. Zgodzimy sie na warunki Valentine'a i jutro rano zlozymy bron. -Nie mozecie tego zrobic - powiedziala z desperacja w glosie. - Myslicie ze wszystko wroci do normy po tym jak sie poddacie? Ze Valentine pozwoli wam zyc tak jak dotychczas? Ze ograniczy zabijanie tylko do demonow i Podziemnych? - omiotla spojrzeniem cala Sale. - Wiekszosc z was nie widziala go od pietnastu lat. Chyba juz zapomnieliscie jaki on naprawde jest. Ale ja to wiem. Slyszalam jak mowil o swoich planach. Wydaje sie wam, ze pod jego rzadami bedziecie zyc tak jak teraz, ale tak sie nie stanie. Calkowicie nad wami zapanuje, bo zawsze bedzie mogl was zastraszyc lub zniszczyc za pomoca Darow Aniola. Na poczatek zacznie zabijac Podziemnych. Potem zabierze sie za Clave. Zabije ich w pierwszej kolejnosci bo mysli, ze sa slabi i skorumpowani. Potem rozprawi sie z kazdym kto ma w rodzinie jakiegos Podziemnego. To moze byc brat wilkolak - jej wzrok przesunal sie po Amatis - albo zbuntowana nastoletnia corka, ktora umawia sie przelotnie z rycerzem faerie - spojrzala w kierunku Lightwoodow - czy ktokolwiek inny, kto przyjazni sie z Podziemnym. A potem zabierze sie za tych, ktorzy kiedys skorzystali z pomocy czarownika. Ilu z was to kiedys zrobilo? -To jakis nonsens - odparl sucho Malachi. - Valentine nie jest zainteresowany niszczeniem Nefilim. -Tyle ze dla niego kazdy, kto jest w jakis sposob powiazany z Podziemnymi, nie jest godny tego by sie tak nazywac - powiedziala z naciskiem Clary. - Posluchajcie, wasza wojna nie jest toczona przeciwko Valentine'owi. Toczycie ja przeciwko demonom. Ochrona swiata przed demonami to wasz obowiazek zeslany wam z nieba. A takiego obowiazku nie da sie po prostu zignorowac. Podziemni tez nienawidza demonow. Oni takze ich niszcza. Jesli plan Valentine'a sie powiedzie, to poswieci tyle czasu na mordowanie Podziemnych i wszystkich Nocnych Lowcow, ktorzy maja z nimi jakies powiazania, ze wkrotce zapomni o demonach. Wy tez zapomnicie bo bedziecie zajeci baniem sie go. A kiedy zapanuja nad swiatem to bedzie koniec. -Widze do czego zmierza ta rozmowa - powiedzial Malachi przez zacisniete zeby. - Nie bedziemy walczyc u boku Podziemnych w bitwie, ktorej i tak nie mozemy wygrac... -Alez mozecie ja wygrac - przerwala mu Clary. - Mozecie - gardlo wyschlo jej na wior, rozbolala ja glowa, a twarze zebranych zaczely sie rozplywac w bezksztaltna plame, przecinana gdzieniegdzie wybuchami lagodnego, bialego swiatla. Nie mozesz sie teraz poddac. Musisz probowac dalej. - Moj ojciec nienawidzi Podziemnych dlatego, ze im zazdrosci - ciagnela, a jej slowa potykaly sie o kolejne. - Jest zazdrosny i obawia sie rzeczy, ktorych oni potrafia a on nie. Nie moze zniesc tego, ze pod pewnymi wzgledami sa potezniejsi od Nefilim i zaloze sie, ze nie tylko on tak mysli. Latwo jest sie bac czegos czego nie dzieli sie z innymi - wziela gleboki wdech. - A co gdybysmy mogli sie tym podzielic? Co jesli potrafie stworzyc taka rune, ktora moglaby nas wszystkich polaczyc - kazdego Nocnego Lowce do Podziemnego walczacego u waszego boku - i moglibyscie wtedy dzielic wasza moc? Wasze rany goilyby sie rownie szybko jak te wampirze, bylibyscie tak silni jak wilkolaki czy szybcy jak rycerze faerie. A w zamian podzielilibyscie sie z nimi waszymi umiejetnosciami w walce. Bylibyscie nie do pokonania... Tylko musicie pozwolic mi zrobic sobie Znak i musicie zgodzic sie walczyc u boku Podziemnych. Bo jesli nie, to runy nie zadzialaja - zrobila pauze. - Blagam - powiedziala, ale slowa jakie wyszly z jej wyschnietego gardla byly ledwie slyszalne. - Blagam, pozwolcie zrobic sobie Znak. Slowa wtopily sie w dzwieczaca cisze. Swiat rozplynal sie w mgle a ona zdala sobie nagle sprawe z tego, ze ostatnia polowe swojej przemowy wypowiedziala wpatrujac sie w sufit Sali, a biale eksplozje swiatla ktore widziala byly zapalajacymi sie na niebie jedna po drugiej gwiazdami. Cisza ciagnela sie w nieskonczonosc, gdy dlonie przy jej bokach powoli zacisnely sie w piesci. A potem wolno, bardzo wolno opuscila wzrok i napotkala spojrzenie wpatrujacego sie w nia tlumu. 17. Opowiesc Nocnego Lowcy Clary siedziala na najwyzszym stopniu Sali Porozumien i patrzyla na Plac Aniola. Ksiezyc wzeszedl wczesniej i bylo go widac tuz nad dachami domow. Wieze demonow promieniowaly odbitym, bialosrebrnym swiatlem. Ciemnosc dobrze skrywala blizny i since miasta. Pod nocnym niebem sprawialo wrazenie cichego i spokojnego... pod warunkiem, ze nikt nie spogladal na Wzgorze Gardu i na zgliszcza pozostale po cytadeli. Ponizej straznicy patrolowali plac, znikajac i pojawiajac sie co chwila, gdy poruszali sie miedzy plamami magicznego swiatla jakie rzucaly latarnie. Starannie ignorowali obecnosc Clary. Kilka stopni nizej Simon chodzil w te i z powrotem, nie wydajac przy tym zadnego dzwieku. Trzymal dlonie w kieszeniach i kiedy doszedl do konca schodow i odwrocil sie w jej strone, swiatlo ksiezyca rozswietlilo jego jasna skore, jakby to byla odbijajaca swiatlo powierzchnia. -Przestan - powiedziala. - Tylko mnie denerwujesz. -Przepraszam -Mam wrazenie, ze siedzimy tu juz cala wiecznosc - wytezyla sluch, ale nie uslyszala nic poza niewyraznym szmerem wielu glosow dobiegajacym zza zamknietych, podwojnych drzwi Sali. - Slyszysz co oni tam mowia? Simon przymknal oczy. Wygladalo na to ze usilowal sie skupic. -Tylko troche - powiedzial po chwili. -Chcialabym byc w srodku - mruknela Clary, kopiac z irytacja pietami w schodek. Luke kazal jej czekac na zewnatrz podczas gdy Clave sie naradzalo. Chcial zeby Amatis jej towarzyszyla ale Simon nalegal, ze to on ja zastapi mowiac, ze przyda sie bardziej w srodku gdy bedzie ja popierac. - Chcialabym byc czescia narady. -Nie - poprawil ja Simon. - Nie chcialabys. Zdawala sobie sprawe z tego dlaczego Luke kazal jej zaczekac na zewnatrz. Mogla sobie wyobrazic co mowili o niej znajdujacy sie w srodku ludzie. Klamczucha. Dziwolag. Idiotka. Szalona. Potwor. Corka Valentine'a. Byc moze lepiej bylo zaczekac tutaj ale napiecie zwiazane z oczekiwaniem na decyzje Clave niemal rozsadzalo ja od srodka. -Moze moglbym sie na ktoras wspiac - powiedzial Simon, spogladajac na biale kolumny podtrzymujace pochyly dach Sali. Ozdabialy je zachodzace na siebie runy. Nie mialy niczego za co mozna by zlapac. - Rozladujemy w ten sposob napiecie. -Och, daj spokoj. Jestes wampirem a nie Spidermanem. W odpowiedzi Simon przeskoczyl lekko schodki i stanal pod podstawa filaru. Ogladal go uwaznie przez chwile zanim polozyl na nim dlonie i zaczal sie wspinac. Clary patrzyla na niego z otwartymi ustami, gdy jego palce znajdywaly niewidoczne uchwyty w rzezbionym kamieniu. -Ty jestes Spidermanem! - zawolala. Simon spojrzal na nia, bedac w polowie kolumny. -To znaczy, ze ty jestes Mary Jane. Ona tez miala rude wlosy - rozejrzal sie dookola, marszczac czolo. - Mialem nadzieje, ze zobacze stad Polnocna Brame ale widocznie jestem jeszcze zbyt nisko. Clary wiedziala dlaczego chcial zobaczyc Brame. Rozeslano poslancow by namowili Podziemnych zeby zaczekali jeszcze, podczas gdy Clave obradowalo, a Clary mogla miec tylko nadzieje, ze beda do tego sklonni. I gdyby tak sie stalo, to jak musialo tam byc? Clary wyobrazila sobie czekajacy, krazacy niespokojnie, zastanawiajacy sie tlum... Podwojne drzwi Sali otwarly sie z trzaskiem. Ze szczeliny wysunela sie smukla sylwetka, zamknela za soba drzwi i odwrocila sie twarza do Clary. Stala w cieniu, i dopiero gdy zrobila krok do przodu, przysuwajac sie do plamy magicznego swiatla zalewajacej schody, Clary dojrzala jasny blysk rudych wlosow i rozpoznala swoja matke. Jocelyn spojrzala w gore i na jej twarzy odmalowalo sie oszolomienie. -Och... czesc, Simon. Milo widziec, ze sie... dostosowujesz. Simon puscil kolumne i opadl lekko na ziemie przy jej podstawie. Wygladal na lekko speszonego. -Dobry wieczor, pani Fray. -Nie widze powodu zeby mnie tak nazywac - odparla matka Clary. - Powinienes mi mowic po imieniu - zawahala sie. - Wiesz, moze to i dziwne - ta cala sytuacja - ale dobrze wiedziec, ze jestes tu razem z Clary. Nie pamietam, zebyscie sie kiedykolwiek rozstawali. Simon sprawial wrazenie mocno zaklopotanego. -Pania tez dobrze widziec. -Dziekuje, Simon - Jocelyn spojrzala na Clary. - Czy teraz mozemy porozmawiac? Na osobnosci? Clary siedziala bez ruchu przez dluga chwile, wpatrujac sie w nia. Trudno bylo nie zauwazyc, ze patrzyla na nia jak na kogos obcego. Cos scisnelo jej gardlo, tak mocno, ze prawie nie mogla wydobyc z siebie glosu. Zerknela na Simona, ktory wyraznie czekal na jakis sygnal czy ma sobie isc czy zostac. Westchnela. -W porzadku. Simon uniosl kciuk w dodajacym odwagi gescie zanim zniknal we wnetrzu Sali. Clary odwrocila sie i wbila spojrzenie w plac, gdzie straznicy robili obchod, a Jocelyn zeszla nizej i usiadla obok niej. Jakas czesc Clary pragnela pochylic sie i oprzec o polozyc glowe na jej ramieniu. Moglaby nawet zamknac oczy i udawac, ze wszystko jest w porzadku. Druga jej czesc wiedziala, ze to i tak niczego by nie zmienilo. Nie mogla wiecznie zamykac na wszystko oczu. -Clary - odezwala sie miekkim glosem Jocelyn. - Tak mi przykro. Clary spojrzala w dol na swoje dlonie. Zdala sobie sprawe z tego, ze ciagle trzymala w nich stele Patricka Penhallowa. Miala nadzieje, ze nie pomyslal sobie, ze chciala ja ukrasc. -Nigdy nie myslalam, ze znow zobacze to miejsce - dodala. Clary zerknela na nia z ukosa i zauwazyla, ze jej matka wpartywala sie w miasto, w wieze demonow rzucajace blade, bialawe swiatlo na linii horyzontu. - Snilam o nim czasami. Nawet chcialam je namalowac, uwiecznic swoje wspomnienia, ale nie moglam tego zrobic. Wydawalo mi sie, ze gdybys kiedys zobaczyla te obrazy, to zastanawialabys sie jakim cudem takie rzeczy przyszly mi do glowy. Tak bardzo balam sie tego, ze moglas odkryc to skad tak naprawde bylam. Kim bylam. -No i teraz juz wiem. -I teraz juz wiesz - powtorzyla smutno Jocelyn. - I masz wszelkie powody by mnie nienawidziec. -Nie nienawidze cie, mamo - odparla Clary. - Ja po prostu... -Nie ufasz mi - dokonczyla Jocelyn. - Nie moge cie za to winic. Powinnam byla powiedziec ci prawde - dotknela lekko ramienia Clary i gdy ta sie nie odsunela, wydala sie bardziej osmielona. - Moge ci powtarzac, ze robilam to by cie chronic, ale wiem jak to musi brzmiec. Bylam tu przed chwila, w Sali, widzialam cie... -Bylas tu? - Clary okazala zdumienie. - Nie widzialam cie. -Bo bylam na samym koncu. Luke odradzil mi przychodzenie na narade. Powiedzial, ze moja obecnosc wytraci wszystkich z rownowagi i zaszkodzi sprawie. I pewnie mial racje ale ja naprawde strasznie chcialam tu przyjsc. Wslizgnelam sie zaraz po rozpoczeciu spotkania i ukrylam w cieniu. Ale bylam tam. I chcialam ci powiedziec, ze... -Ze zrobilam z siebie idiotke? - podsunela Clary kwasno. - Juz to wiem. -Nie. Chcialam ci powiedziec, ze jestem z ciebie dumna. Clary obrocila sie zeby spojrzec na matke. -Naprawde? Jocelyn skinela glowa. -Oczywiscie, ze tak. Ze sposobu, w jaki stanelas twarza w twarz z Clave. Za to, ze pokazalas im czego potrafisz dokonac. Sprawilas, ze patrzac na ciebie zobaczyli w tobie osobe, ktora kochaja najbardziej na swiecie, prawda? -Tak - zgodzila sie Clary. - Skad wiesz? -Slyszalam jak mowili rozne imiona - powiedziala miekko Jocelyn. - A ja ciagle widzialam tylko ciebie. -Och - Clary wbila wzrok w swoje stopy. - No coz, nadal nie mam pewnosci czy uwierzyli mi w te historie z runami. To znaczy, mam taka nadzieje, ale... -Moge ja zobaczyc? - spytala Jocelyn. -Zobaczyc co? -Rune. Te, ktora stworzylas zeby polaczyc Lowcow i Podziemnych - zawahala sie. - Jesli nie mozesz tego zrobic... -Nie, w porzadku - Clary narysowala stela na marmurowym stopniu Sali linie, ktore pokazal jej aniol. Rozjarzyly sie zlotem. To byla silna runa, mapa lukowatych linii zachodzacych na matryce z prostych kresek. Prosta i zarazem skomplikowana. Clary wiedziala teraz dlaczego wydawala jej sie niedokonczona gdy wyobrazila ja sobie za pierwszym razem. Zeby zadzialac potrzebowala dopelniajacej runy. Blizniaka. Partnera. - Sojusz - powiedziala, zabierajac stele. - Wlasnie tak ja nazywam. Jocelyn w milczeniu obserwowala jak runa plonela a potem zblakla, pozostawiajac na kamieniu ledwie widoczne czarne kreski. -Kiedy bylam mloda - odezwala sie w koncu - z calych sil walczylam o to by polaczyc razem Podziemnych i Lowcow, by ochronic Porozumienia. Mialam wrazenie, ze gonie za jakas mzonka... Za czyms, co wiekszosc Nocnych Lowcow ledwie byla w stanie sobie wyobrazic. A teraz ty sprawilas, ze to stalo sie namacalne i prawdziwe. Gdy na ciebie patrzylam, zdalam sobie z czegos sprawe. Wiesz, ze przez te wszystkie lata staralam sie chronic cie przez ukrywanie przed swiatem. Nie moglam zniesc twoich wypadow do Pandemonium. Wiedzialam, ze w tym miejscu Podziemni mieszaja sie z Przyziemnymi... i ze z pewnoscia beda tam tez Nocni Lowcy. Wydawalo mi sie, ze w twojej krwi musialo byc cos takiego co sprawialo, ze cie tam ciagnelo; cos, co rozpoznalo swiat cieni nawet bez Wzroku. Myslalam, ze bedziesz bezpieczna tylko wtedy gdy cie przed nim ukryje. Nigdy nie przyszlo mi do glowy, zeby ochronic cie pomagajac ci byc silna i uczac cie walki - w jej glosie pojawil sie smutek. - Ale jakims cudem stalas sie silna. Wystarczajaco silna, by powiedziec ci prawde, jesli ciagle chcesz jej wysluchac. -Sama nie wiem - Clary przypomniala sobie obrazy jakie pokazal jej aniol, to, jakie byly straszne. - Wiem, ze bylam na ciebie wsciekla za to, ze mnie oklamalas. Ale nie jestem pewna, czy chce sluchac kolejnych okropienstw. -Rozmawialam z Lukiem. Uwaza, ze powinnas o tym wiedziec. Powinnas znac cala historie. Wszystko. Rowniez te rzeczy, o ktorych nigdy nikomu nie mowilam, nawet jemu. Nie moge obiecac, ze to bedzie przyjemne. Ale taka jest wlasnie prawda. Twarde Prawo, lecz Prawo. Byla to winna Jace'owi tak samo jak sobie. Zacisnela dlonie na steli tak mocno, ze az klykcie jej zbielaly. -Chce wiedziec wszystko. -Wszystko... - Jocelyn wziela gleboki wdech. - Nawet nie wiem od czego zaczac. -Moze od tego jak w ogole moglas poslubic Valentine'a? Jak moglas poslubic takiego czlowieka, uczynic go moim ojcem... To potwor. -Nie. To czlowiek. To zly czlowiek. Ale jesli chcesz wiedziec dlaczego go poslubilam, to zrobilam to dlatego ze go kochalam. -Nie moglas go kochac - odparla Clary. - Nikt by nie mogl. -Bylam w twoim wieku gdy sie w nim zakochalam - powiedziala Jocelyn. - Wydawal sie taki idealny - wspanialy, blyskotliwy, godny podziwu, zabawny, czarujacy. Wiem, patrzysz na mnie tak jakbym stracila rozum. Ty znasz Valentine'a tylko od zlej strony. Nie potrafisz wyobrazic sobie jaki byl wtedy. Gdy bylismy razem w szkole, wszyscy go kochali. Zdawal sie promieniowac wewnetrznym blaskiem, tak jakby istniala jakas niezwykla i rzesciscie oswietlona czesc wszechswiata, do ktorej tylko on mial dostep, a gdy mielismy troche szczescia, to moglismy to z nim dzielic, chocby tylko przez chwile. Wszystkie dziewczyny sie w nim durzyly a ja myslalam, ze nie mam u niego zadnych szans. We mnie nie bylo nic niezwyklego. Nie bylam nawet popularna. Luke byl jednym z moich najblizszych przyjaciol i spedzalismy razem wiekszosc czasu. Ale mimo to, jakims cudownym zrzadzeniem losu Valentine wybral mnie. O rany, chciala powiedziec Clary. Ale powstrzymala sie od tego. Moze sprawil to smutek polaczony z zalem, jaki uslyszala w glosie swojej matki. A moze dlatego, ze powiedziala, ze Valentine emanowal wewnetrznym swiatlem. Clary to samo myslala o Jasie i poczula sie glupio. Ale moze kazdy zakochany tak myslal. -Dobra - powiedziala. - Rozumiem. Ale mialas wtedy zaledwie szesnascie lat. Nie musialas za niego od razu wychodzic. -Mialam osiemnascie gdy wzielismy slub. On mial dziewietnascie - powiedziala Jocelyn rzeczowym tonem. -O moj Boze - zawolala Clary z przerazeniem. - Zabilabys mnie gdybym chciala poslubic kogos bedac w tym wieku. -Zgadza sie. Ale Nocni Lowcy maja w zwyczaju zawierac malzenstwa szybciej niz Przyziemni. Ich... nasza... srednia dlugosc zycia jest krotsza; wielu z nas umiera gwaltowna smiercia. Z tego powodu wszystko robimy szybciej. Bylam dostatecznie mloda, zeby wziac slub. Moja rodzina cieszyla sie wraz ze mna... Nawet Luke sie cieszyl. Wszyscy mysleli, ze Valentine byl wspanialym chlopcem. I byl wtedy, no wiesz, tylko chlopcem. Jedyna osoba, ktora powiedziala mi, zebym za niego nie wychodzila, byla Madeleine. W szkole bylysmy najlepszymi przyjaciolkami, ale kiedy powiedzialam jej, ze sie zareczylam odparla, ze Valentine jest samolubny i zawistny, ze pod ta czarujaca maska kryje sie potworna amoralnosc. Wmowilam sobie, ze byla zazdrosna. -A byla? -Nie - odparla Jocelyn. - Mowila prawde. Po prostu ja nie chcialam tego sluchac - spojrzala w dol na swoje dlonie. -Ale zalowalas tego - powiedziala Clary. - Po tym jak za niego wyszlas, zalowalas tego, prawda? -Clary - odezwala sie zmeczonym glosem Jocelyn. - Bylismy szczesliwi. Przynajmniej przez pierwszych kilka lat. Zamieszkalismy w rezydencji moich rodzicow, w miejscu w ktorym dorastalam. Valentine nie chcial przebywac w miescie. Pragnal by reszta Kregu trzymala sie z dala od Alicante i od wscibskich oczu Clave. Waylandowie mieszkali o mile czy dwie od nas. W poblizu byli tez inni - Lightwoodowie i Penhallowowie. To bylo jak przebywanie w centrum wszechswiata gdzie wszystko krecilo sie wokol nas, caly ten zapal, i to ze stalam u jego boku. Nigdy nie dal mi odczuc, ze mnie lekcewazy. On nie. Zawsze bylam kluczowy elementem Kregu. Jedna z niewielu osob, na ktorej opiniach polegal. Ciagle mi powtarzal, ze beze mnie niczego by nie dokonal. Ze beze mnie bylby niczym. -Tak mowil? Clary nie potrafila wyobrazic sobie, zeby Valentine kiedykolwiek powiedzial cos takiego. Czegos, przez co zabrzmialby tak... bezbronnie. -Tak, ale to nie byla prawda. Valentine nigdy nie byl niczym. Urodzil sie by byc przywodca, centrum rewolucji. Naplywalo do niego coraz wiecej nawroconych. Przyciagaly ich jego pasja i wspanialosc jego pomyslow. W tamtym czasie prawie wcale nie mowil o Podziemnych. Chodzilo jedynie o reformowanie Clave, o zmienianie praw, ktore byly sztywne, przestarzale i zle. Valentine twierdzil, ze powinno byc wiecej Nocnych Lowcow do walki z demonami, wiecej Instytutow, ze powinnismy mniej martwic sie ukrywaniem a bardziej ochranianiem swiata przed demonami. Ze powinismy chodzic wyprostowani i dumni. Jego wizja byla kuszaca: swiat pelen Nocnych Lowcow, gdzie demony pierzchaly przed nami w przerazeniu a Przyziemni, zamiast wierzyc w to ze nie istniejemy, dziekowaliby nam za to co dla nich zrobilismy. Bylismy mlodzi. Myslelismy ze dziekowanie jest wazne. Nie zdawalismy sobie sprawy - Jocelyn zrobila gleboki wdech, jakby miala zaraz zanurkowac pod woda. - A potem zaszlam w ciaze. Clary poczula jak zimny dreszcz przebiegl jej po karku i nagle - sama nie wiedziala dlaczego - nie byla juz pewna, czy chce wysluchac calej prawdy, nie byla pewna, czy chce znow sluchac o tym jak Valentine zmienil Jace'a w potwora. -Mamo... Jocelyn pokrecila glowa. -Pytalas mnie dlaczego nigdy ci nie powiedzialam, ze masz brata. To wlasnie dlatego - wziela urywany oddech. - Bylam taka szczesliwa gdy sie dowiedzialam. A Valentine... Mowil, ze zawsze chcial byc ojcem. Chcial wychowac syna na wojownika tak jak ojciec wychowal jego. "Albo corke", mowilam, a on sie usmiechal i mowil, ze corka tez moze byc wojownikiem, tak samo jak syn, i ze bedzie sie cieszyl z jednego i drugiego. Myslalam, ze wszystko bylo idealne. A potem Luke zostal pogryziony przez wilkolaka. Istnieje szansa jak jeden do dwoch, ze ukaszenie spowoduje likantropie. Moim zdaniem to raczej jak trzy do czterech. Rzadko kiedy obserwowalismy przypadki, kiedy komus udalo sie wyjsc z tego calo, a Luke nie stanowil wyjatku. Zmienil sie podczas nastepnej pelni ksiezyca. Nastepnego ranka pojawil sie u nas na schodach, caly pokryty krwia i w podartych ubraniach. Chcialam go pocieszyc, ale Valentine odsunal mnie na bok. "Jocelyn, dziecko", powiedzial, tak jakby Luke mial sie na mnie rzucic i wydrzec mi je prosto z brzucha. To byl Luke, ale Valentine odepchnal mnie i zaciagnal go do lasu. Kiedy wrocil po jakims czasie, byl sam. Podbieglam do niego a on mi powiedzial, ze Luke zabil sie w przyplywie rozpaczy z powodu swojej likantropii. Powiedzial mi ze... nie zyje. Smutek w glosie Jocelyn byl swiezy, pomyslala Clary, nawet gdy wiedziala juz, ze Luke nie umarl. Ale pamietala swoja wlasna rozpacz, kiedy trzymala w ramionach cialo Simona, gdy lezal martwy na schodach Instytutu. Takiego uczucia sie nie zapominalo. -Ale to on dal Luke'owi noz - powiedziala Clary cienkim glosem. - To on kazal mu sie zabic. To on zmusil meza Amatis zeby sie z nia rozwiodl tylko dlatego, ze jej brat byl wilkolakiem. -Nie wiedzialam o tym - odparla Jocelyn. - Po smierci Luke'a mialam wrazenie, jakbym wpadla do czarnej otchlani. Spedzalam cale miesiace w swojej sypialni, spiac bez przerwy i jedzac tylko z powodu dziecka. Przyziemni nazwaliby ten stan depresja, ale w swiecie Nocnych Lowcow nie ma takiego okreslenia. Valentine twierdzil, ze to trudna ciaza. Powiedzial wszystkim, ze jestem chora. I bylam chora... Nie moglam spac. Ciagle zdawalo mi sie, ze nocami slysze dziwne krzyki. Valentine dal mi proszki nasenne ale one tylko wywolywaly koszmary. Straszliwe sny, w ktorych mnie trzymal i przykladal mi noz do gardla, albo ze dusila mnie jakas trucizna. Rano bylam wyczerpana i spalam przez caly dzien. Nie mialam pojecia co dzialo sie na zewnatrz. Nie wiedzialam, ze Stephen rozwiodl sie z Amatis i poslubil Celine. Bylam w szoku. A potem... - Jocelyn splotla trzesace sie dlonie na kolanach. - A potem urodzilam dziecko. Zamilkla na tak dlugo, ze Clary zastanawiala sie czy sie jeszcze odezwie. Patrzyla niewidzacym wzrokiem w kierunku wiez demonow, nerwowo stukajac palcami. -Moja matka towarzyszyla mi podczas porodu - powiedziala w koncu. - Nie znalas jej. Swojej babci. Byla wspaniala kobieta. Polubilabys ja. Podala mi syna i w pierwszej chwili wiedzialam tylko, ze idealnie pasowal do moich ramion, ze spowijajacy go kocyk byl mieciutki, i ze byl taki malutki i delikatny, z kepka wloskow na czubku glowki. A potem otoworzyl oczy - glos Jocelyn stal sie niemal bezbarwny, a Clary zaczela drzec i bac sie tego, co mogla powiedziec dalej. Nie, chciala powiedziec, nie mow mi tego. Ale Jocelyn ciagnela dalej, slowa wylewaly sie z jej ust jak trucizna. -Wpadlam w przerazenie. To bylo jak kapiel w kwasie - moja skora zdawala sie przepalac do kosci i jedyne o czym myslalam to zeby nie upuscic dziecka i nie zaczac krzyczec. Mowia, ze kazda matka instynktownie rozpozna swoje dziecko. Przypuszczam, ze to dziala tak samo w druga strone. Kazdy nerw w moim ciele krzyczal, ze to nie bylo moje dziecko, ze bylo czyms okropnym i nieludzkim, jak posozyt. Jak moja matka mogla tego nie zuwazyc? Usmiechala sie jakby nic sie nie stalo "Ma na imie Jonathan", odezwal sie jakis glos od drzwi. Spojrzalam w gore i zobaczylam Valentine'a, przygladajacego sie tej scenie z wyrazem zadowolenia na twarzy. Dziecko znow otworzylo oczy, jak gdyby rozpoznajac dzwiek swojego imienia. Jego oczy byly czarne, czarne jak noc, jak bezdenne tunele wydrazone w jego czaszce. Nie bylo w nich ludzkiego. Nastapila dluga cisza. Clary zamarla w bezruchu i wpatrywala sie w swoja matke z ustami otwartymi z przerazenia. Ona mowi o Jasie, uswiadomila sobie. O Jasie, kiedy byl malym dzieckiem. Jak mogla czuc cos takiego do wlasnego dziecka? -Mamo - wyszeptala. - Moze... moze bylas w szoku czy cos takiego. Albo bylas chora... -Valentine powiedzial mi to samo - odparla Jocelyn bez cienia emocji w glosie. - Ze bylam chora. Valentine uwielbial Jonathana. Nie mogl pojac co jest ze mna nie tak. A ja wiedzialam, ze mial racja. Bylam potworem, matka, ktora nie mogla zniesc wlasnego dziecka. Chcialam sie zabic. Moglam to zrobic... ale wtedy dostalam list od Ragnora Fella. Byl czarownikiem od zawsze blisko zwiazanym z moja rodzina. To do niego sie udawalismy gdy potrzebne nam bylo uzdrawiajace zaklecie czy cos podobnego. Dowiedzial sie, ze Luke zostal przywodca sfory wilkolakow w Puszczy Brocelind, tuz przy wschodniej granicy. Spalilam wiadomosc od razu po przeczytaniu. Wiedzialam, ze Valentine nie mogl sie o niej dowiedziec. Dopiero gdy sama poszlam do obozu wilkolakow i zobaczylam Luke'a na wlasne oczy, to wtedy mialam pewnosc ze Valentine mnie oklamal, ze oklamal mnie co do jego samobojstwa. Od tamtego momentu zaczelam go szczerze nienawidziec. -Ale Luke powiedzial, ze wiedzialas ze z Valentinem jest cos nie w porzadku... Ze widzialas ze robil cos okropnego. Powiedzial, ze wiedzialas o tym nawet przed jego Przemiana. Przez chwile Jocelyn nie odpowiadala. -Luke nigdy nie powinien zostac ugryziony. To sie nigdy nie powinno stac. To byl rutynowy patrol w lesie, a on byl tam z Valentinem... to sie nigdy nie powinno stac. -Mamo... -Luke twierdzi, ze balam sie Valentine'a zanim doszlo do jego Przemiany. Ze mowilam mu, ze slysze krzyki dobiegajace przez sciany rezydencji, ze podejrzewalam cos, ze czegos sie balam. Luke - ufny Luke - zapytal o to Valentine'a nastepnego dnia. Tej samej nocy Valentine zabral go na polowanie i Luke zostal pogryziony. Mysle... mysle, ze Valentine chcial mnie zmusic do tego, zebym zapomniala o tym co widzialam, zapomniec o tym czego sie balam. Wmawial mi, ze to wszystko zle sny. I jestem prawie pewna, ze zaplanowal to, ze Luke zostanie pogryziony tamtej nocy. Chcial go usunac z mojego zycia po to, zeby nie przypominal mi o tym, ze balam sie wlasnego meza. Ale z tego zdalam sobie sprawe dopiero pozniej. Tamtego pierwszego dnia widzielismy sie z Lukiem tylko przez krotka chwile a ja tak bardzo pragnelam mu powiedziec o Jonathanie. Ale nie moglam. Nie moglam. Jonathan byl moim synem. Mimo wszystko, spotkanie sie z nim, sam jego widok, dodal mi sil. Wrocilam do domu z postanowieniem, ze postaram sie nauczyc kochac Jonathana. Ze zmusze sie by go pokochac. Tamtej nocy obudzil mnie placz dziecka. Usiadlam gwaltownie na lozku, sama w sypialni. Valentine poszedl na narade Kregu wiec nie mialam z kim podzielic sie swoim zdumieniem. Bo widzisz, Jonathan nigdy nie plakal... nigdy nie halasowal. Ta jego cisza byla jedna z rzeczy, ktore najbardziej mnie w nim przerazaly. Zbieglam na dol do jego pokoju ale spal spokojnie. Mimo to, ciagle slyszalam ten placz. Bylam tego pewna. Zbieglam po schodach w kierunku, z ktorego dobiegal. Wygladalo na to, ze dochodzil z pustej piwnicy na wino, ale jej drzwi byly zamkniete a ona nigdy nie byla uzywana. Ale w koncu przeciez wychowalam sie w rezydencji. Wiedzialam, gdzie moj ojciec trzymal klucze... Jocelyn nie patrzyla na Clary gdy mowila, zdawala sie byc zatopiona w opowiesci, w swoich wspomnieniach. -Czy gdy bylas mala dziewczynka, opowiadalam ci kiedykolwiek historie o zonie Sinobrodego? Maz zakazal swojej zonie zagladac do zamknietego pokoju, a kiedy to zrobila, znalazla szczatki wszystkich jego poprzednich zon, ktore zamordowal, ulozonych jak motyle w szklanej gablocie. Nie mialam pojecia co znajde w srodku gdy juz otworze te drzwi. Gdybym miala to zrobic po raz drugi, to czy bylabym zdolna do tego by zmusic sie do ich otwarcia, do zejscia na dol i oswietlenia sobie drogi magicznym swiatlem? Nie wiem, Clary. Po prostu nie wiem. Ten zapach... ten zapach tam na dole... jak krew, smierc i zgnilizna. Valentine w starej winnicy wydrazyl pod ziemia pomieszczenie. Okazalo sie, ze to nie placz dziecka wtedy slyszalam. Byly tu cele, w ktorych cos wiezono. Demony zwiazane lancuchami z elektrum, skulone, poskrecane i wiszace w swoich celach. Bylo tego wiecej, o wiele wiecej... Zwloki Podziemnych w roznych stadiach smierci. Wilkolaki z na wpol rozpuszczonymi od srebrnego proszku cialami. Wampiry zanurzone po szyje w swieconej wodzie tak dlugo, az ich miesnie zaczely odchodzic od kosci. Faerie z skora nabijana zelazem. Nawet teraz nie jestem w stanie myslec o nim jak o oprawcy. Zdawal sie gonic za jakims naukowym dowodem. Przy drzwiach kazdej z cel bylo mnostwo notatek. Drobiazgowe zapiski jego eksperymentow. O tym, jak dlugo umieralo dane stworzenie. Byl tam jeden wampir, ktorego skore ciagle wypalal by zobaczyc, czy istniala jakas granica w ktorej to biedne stworzenie juz nie moglo sie zregenerowac. Trudno bylo czytac to co tam pisal nie mdlejac przy tym lub nie wymiotujac. Jakims cudem udalo mi sie nie zrobic ani jednego ani drugiego. Jedna strona byla poswiecona eksperymentom jakie przeprowadzal na sobie. Przeczytal gdzies, ze krew demonow moze dzialac jako czynnik wzmacniajacy moce z jakimi Nocni Lowcy przychodza na swiat. Probowal wstrzykiwac sobie krew ale nie odnioslo to zadnego skutku. Nic sie nie zmienilo poza tym, ze sie rozchorowal. W koncu doszedl do wniosku, ze byl za stary zeby krew miala na niego jakis wplyw. Ze zeby uzyskac pozadany efekt, musi ja podac dziecku... najlepiej nienarodzonemu. Na tej stronie pelnej konkretnych spostrzezen napisal serie notatek z naglowkiem, ktory rozpoznalam. Moje imie. Jocelyn Morgenstern. Pamietam, jak drzaly mi palce gdy przewracalam kartki a slowa wypalaly sie w moim mozgu. "Jocelyn kolejny raz wypila miksture. Nie zauwazylem u niej zadnych widocznych zmian, ale to w koncu dziecko interesuje mnie najbardziej... Dzieki regularnym dawkom z demonicznej krwi ktore jej daje, dziecko moze byc zdolne do wszystkiego... Wczorajszej nocy sluchalem bicia jego serca, silniejszego od ludzkiego. Dzwiekiem przypominalo potezny dzwon wybijajacy poczatek nowego pokolenia Nocnych Lowcow. Krew aniolow i demonow polaczona w jedno by osiagnac moc, ktora wczesniej byla nie do wyobrazenia... Juz nigdy moce Podziemnych nie beda wieksze od naszych..." Bylo tego wiecej, o wiele wiecej. Chwycilam za te kartki trzesacymi sie palcami, a moje mysli pedzily jak szalone, gdy przypominalam sobie jak Valentine poil mnie co wieczor ta mikstura, te koszmary o byciu zadzgana, duszona, truta. Ale to nie ja bylam otruwana tylko Jonathan. Jonathan, ktorego Valentine zmienil w jakies na wpol demoniczne cos. I dopiero wtedy... Wtedy zdalam sobie sprawe z tego, jaki naprawde byl Valentine. Clary wypuscila powietrze z pluc. Nawet nie wiedziala, ze wstrzymywala je od dluzszego czasu. To bylo straszne... tak straszne... a jednak pasowalo do obrazow jakie pokazal jej Ithuriel. Nie wiedziala komu bardziej wspolczuje, swojej matce czy Jonathanowi. Jonathanowi - nie mogla myslec o nim jak o Jasie, nie kiedy byla tu jej matka, nie z ta dopiero co uslyszana historia - ktory zostal skazany na bycie czyms nie do konca ludzkim przez swojego wlasnego ojca, ktoremu bardziej zalezalo na mordowaniu Podziemnych niz na wlasnej rodzinie. -Ale... Nie odeszlas wtedy, prawda? - spytala Clary ktory nawet w jej uszach wydawal sie piskliwy. - Zostalas... -Z dwoch powodow - odparla Jocelyn. - Pierwszym bylo Powstanie. To, co odkrylam tamtej nocy w piwnicy, bylo jak policzek prosto w twarz, ktory wyrwal mnie z przygnebienia i sprawil, ze zaczelam dostrzegac to co sie dzialo wokol mnie. Kiedy zdalam sobie sprawe z tego, co planuje Valentine - masowa rzez Podziemnych - wiedzialam, ze nie moge do tego dopuscic. Zaczelam spotykac sie potajemnie z Lukiem. Nie moglam mu powiedziec, co Valentine zrobil mnie i naszemu dziecku. Wiedzialam, ze wpadnie we wscieklosc i nie uda mu sie powstrzymac od dopadniecia go i zabicia, i ze moze zginac probujac to zrobic. Nie moglam tez zdradzic nikomu innemu co zrobil Jonathanowi. Mimo wszystko ciagle byl moim dzieckiem. Ale powiedzialam Lukowi o okropienstwach jakie mialy miejsce w piwnicy, o swoim przekonaniu, ze Valentine tracil rozum i stopniowo popadal w obled. Razem planowalismy udaremnic Powstanie. Czulam ze musze to zrobic. To byl rodzaj pokuty, jedyny sposob zebym poczula sie tak, jakbym zaplacila za to, ze w ogole dolaczylam do Kregu, ze ufalam Valentinowi. Za to, ze go kochalam. -A on niczego sie nie domyslal? To znaczy, Valentine. Nie wiedzial co chcesz zrobic? Jocelyn potrzasnela glowa. -Kiedy ludzie cie kochaja, ufaja ci. Poza tym, w domu staralam sie udawac, ze wszystko jest w porzadku. Zachowywalam sie tak, jakby moja poczatkowa odraza na widok Jonathana zniknela. Przynosilam go do domu Maryse Lightwood, zeby mogl sie pobawic z jej synkiem, Alekiem. Czasami dolaczala do nas Celine Herondale... ona tez byla wtedy w ciazy. "Twoj maz jest taki dobry", mowila mi. "Tak bardzo przejmuje sie mna i Stephenem. Dal mi leki i mikstury dla zdrowia mojego dziecka, sa wspaniale. -Och... - wykrztusila z siebie Clary. - O moj Boze. -Pomyslalam wtedy to samo co ty - powiedziala ponuro Jocelyn. - Chcialam ja ostrzec zeby nie ufala Valentinowi i nie przyjmowala od niego niczego co jej dawal, ale nie moglam. Jej maz byl jego najblizszym przyjacielem a ona wydalaby mnie przed nim bez zastanowienia. Wiec milczalam. A wtedy... -Popelnila samobojstwo - dopowiedziala Clary, przypominajac sobie te historie. - Ale... czy zrobila to przez to co zrobil jej Valentine? Jocelyn pokrecila glowa. -Nie wydaje mi sie. Stephen zginal podczas ataku a ona podciela sobie nadgarstki, gdy sie o tym dowiedziala. Byla w osmym miesiacu ciazy. Wykrwawila sie na smierc... - urwala na chwile. - To Hodge znalazl jej cialo. A Valentine zdawal sie szczerze przybity po ich smierci. Zniknal na prawie caly dzien i wrocil potem do domu, slaniajac sie na nogach i z metnym spojrzeniem. W jakis sposob bylam mu wdzieczna za jego roztargnienie. Przynajmniej nie zwracal uwagi na to, czym ja sie zajmowalam. Kazdego dnia coraz bardziej sie balam, ze Valentine odkryje spisek i bedzie probowal wydusic ze mnie prawde torturami o tym, kto nalezal do naszego tajnego sojuszu i jak wiele z jego planow zdradzilam. Zastanawialam sie, czy potrafilabym zniesc tortury, czy moglabym mu sie przeciwstawic. Potwornie sie balam, ze nie umialabym tego scierpiec. W koncu podjelam pewne kroki by upewnic sie, ze nigdy by do tego nie doszlo. Poszlam do Fella ze swoimi obawami a on sporzadzil dla mnie eliksir... -Ten z Bialej Ksiegi - uswiadomila sobie Clary. - To dlatego jej chcialas. I antidotum... jak ona trafila do biblioteki Waylandow? -Schowalam ja tam pewnej nocy podczas przyjecia - powiedziala Jocelyn ze sladem usmiechu na twarzy. - Nie chcialam mowic o tym Lukowi... Wiedzialam, ze znienawidzilby caly ten pomysl z eliksirem, ale wszyscy ktorych znalam nalezeli do Kregu. Wyslalam Ragnorowi wiadomosc, ale on opuszczal Idris i nie powiedzial kiedy wraca. Powiedzial, ze zawsze moge wyslac mu wiadomosc... ale kto by ja wyslal? W koncu zdalam sobie sprawe z tego, ze istniala jedna osoba, ktorej moglam sie zwierzyc. Jedynej osobie, ktora nienawidzila Valentine'a tak bardzo, ze nigdy by mnie nie zdradzila. Wyslalam list do Madeleine, w ktorym tlumaczylam jej co zamierzam zrobic i ze jedynym sposobem na to, bym odzyskala przytomnosc bylo odnalezienie Ragnora Fella. Nigdy mi nie odpisala ale musialam wierzyc, ze przecztala list i zrozumiala. To bylo wszystko na co moglam liczyc. -Dwa powody - powiedziala Clary. - Mowilas, ze zostalas z dwoch powodow. Jednym bylo Powstanie. A drugim? Zielone oczy Jocelyn byly zmeczone, ale lsniace i szeroko otwarte. -Clary, nie domyslasz sie? Drugim powodem bylo to, ze ponownie zaszlam w ciaze. Z toba. -Och - odezwala sie Clary cienkim glosem. Przypomniala sobie co powiedzial Luke: Nosila kolejne dziecko i wiedziala o tym od tygodni. - Ale czy to nie sprawilo, ze jeszcze bardziej chcialas uciec? -Tak - przyznala Jocelyn. - Ale wiedzialam, ze nie moge tego zrobic. Gdybym uciekla od Valentine'a, to poruszylby niebo i ziemie zeby mnie znalezc. Scigalby mnie az po kres swiata, bo do niego nalezalam i nigdy nie pozwolilby mi odejsc. I moze zaryzykowalabym, pozwolila by mnie odnalazl. Ale nigdy w zyciu nie dalabym mu szansy na to, by kiedykolwiek odnalazl ciebie - odgarnela ze zmeczonej twarzy kosmyki wlosow. - Istnial tylko jeden sposob by upewnic sie, ze nigdy by mu sie to nie udalo. Musial umrzec. Clary spojrzala na swoja matke z zaskoczeniem. Jocelyn ciagle wygladala na zmeczona, ale jej twarz emanowala swiatlem. -Myslalam, ze zginie podczas Powstania - odparla. - Nie moglam go zabic. Nie moglam sie do tego zmusic. Ale nigdy nie przypuszczalam, ze przezyje bitwe. Pozniej, gdy dom zostal spalony, chcialam uwierzyc ze nie zyje. Wmawialam sobie, ze on i Jonathan sploneli zywcem w pozarze. Ale wiedzialam... - jej glos ucichl. - To dlatego zrobilam to, co zrobilam. Myslalam, ze to byl jedyny sposob zeby cie ochronic... odebranie ci wspomnien, zrobienie z ciebie Przyziemnej tak bardzo jak tylko sie dalo. To bylo glupie, teraz to wiem. Glupie i zle. Przepraszam cie za to. Mam tylko nadzieje, ze mi wybaczysz... jesli nie teraz, to w przyszlosci. -Mamo - odchrzaknela Clary. Od jakichs dziesieciu minut czula sie tak, jakby miala sie zaraz rozplakac. - W porzadku. Po prostu... jest jedna rzecz, ktorej nie rozumiem - wczepila palce w material plaszcza. - Wiem juz mniej wiecej co Valentine zrobil Jace'owi... to znaczy, Jonathanowi. Ale w sposobie w jaki go opisalas wydaje sie byc potworem. Mamo, Jace wcale taki nie jest. Wcale nie jest potworem. Gdybys tylko go znala... gdybys mogla go spotkac... -Clary - Jocelyn ujela jej dlon w swoje rece. - Mam ci do powiedzenia o wiele wiecej niz ci sie wydaje. Nie ma niczego, co bym przed toba ukryla albo o czym bym klamala. Ale istnieja rzeczy, o korych nigdy nie wiedzialam. Odkrylam je dopiero niedawno. I moze byc ci bardzo ciezko o nich sluchac. Gorsze od tego co mi przed chwila powiedzialas?, pomyslala. Przygryzla warge i skinela glowa. -Mow dalej. Wolalabym wiedziec. -Kiedy Dorothea powiedziala mi, ze Valentine'a widziano w miescie, wiedzialam ze zjawil sie tu po mnie... po Kielich. Chcialam uciec, ale nie moglam sie zmusic do tego, by powiedziec ci gdzie. Nie obwiniam cie za to, ze ucieklas ode mnie tamtego okropnego wieczoru. Cieszylam sie, ze nie bedzie cie w domu, gdy twoj ojciec... gdy Valentine i jego demony wlamali sie do naszego mieszkania. Czasu starczylo mi tylko na to, zeby wypic eliksir... slyszalam, jak wywazali drzwi... - urwala ze scisnietym gardlem. - Mialam nadzieje, ze Valentine zostawi mnie na pewna smierc, ale nie zrobil tego. Zabral mnie ze soba do Renwick. Probowal wszystkiego zeby mnie obudzic, ale nic nie dzialalo. Bylam jak zawieszona w stanie snu. Mialam niejasna swiadomosc tego, ze tam byl, ale nie moglam nic powiedziec ani sie ruszyc. Watpie, czy wiedzial, ze go slysze i rozumiem. A jednak siedzial przy moim lozku kiedy spalam, i rozmawial ze mna. -Rozmawial z toba? O czym? -O naszej przeszlosci. O malzenstwie. O tym, jak bardzo mnie kochal i ze go zdradzilam. O tym, ze od tamtego czasu nie pokochal juz nikogo innego. Mysle, ze mowil prawde, tak samo jak mowil prawde o tych wszystkich rzeczach. To ja bylam jedyna osoba, z ktora rozmawial o swoich watpliwosciach, o poczuciu winy jakie odczuwal, i wydaje mi sie, ze po tym jak go opuscilam, nie znalazl nikogo innego. Mysle, ze nie mogl sie powstrzymac od tego, by ze mna rozmawiac, nawet jesli wiedzial, ze nie powinien. Po prostu chcial z kims porozmawiac. Pomyslisz, ze chcial rozmawiac jedynie o tym, co bylo w jego glowie, o rzeczach ktore zrobil tym biednym ludziom zmieniajac ich w Wykletych i o swoich planach wobec Clave. Ale to nieprawda. Chcial rozmawiac o Jonathanie. -A dokladnie? Usta Jocelyn zacisnely sie w waska kreske. -Przepraszal mnie za to co mu zrobil zanim sie jeszcze urodzil, bo wiedzial, ze to mnie prawie zniszczylo. Wiedzial, ze bylam bliska samobojstwa z powodu Jonathana... ale nie wiedzial, ze rozpaczalam tez nad tym, ze odkrylam czym naprawde byl. Jakims cudem zdobyl krew aniola. Dla Nocnych Lowcow to substancja niemal legendarna. Jej picie ma podobno dawac niesamowita sile. Valentine wyprobowal ja na sobie i odkryl, ze nie tylko zapewnia mu niespotykana sile, ale takze poczucie euforii i szczescia za kazdym razem gdy ja sobie wstrzykiwal. Wiec wzial odrobine, sproszkowal ja i dodal do mojego jedzenia, majac nadzieje, ze pomoze mi wyrwac sie z rozpaczy. Wiem skad wzial ta krew, pomyslala Clary, myslac z ogromnym smutkiem o Ithurielu. -Myslisz, ze to cos dalo? -Zastanawiam sie, czy to wlasnie dlatego nagle odzyskalam ostrosc myslenia i sile potrzebna do tego, by pomoc Lukowi udaremnic Powstanie. Jesli rzeczywiscie tak bylo, to to zakrawalo niemal na ironie, biorac pod uwage fakt dlaczego Valentine tak zrobil. Ale nie wiedzial, ze w czasie kiedy to robilam, bylam w ciazy z toba. Wiec skoro krew na mnie miala taki wplyw, to na ciebie mogla miec duzo wiekszy. Wydaje mi sie, ze to stad ta twoja zdolnosc do tworzenia nowych run. -I moze dlatego - dopowiedziala Clary - potrafilas uwiezic obraz Kielicha w karcie do tarota. I dlaczego Valentine potrafil oblozyc Hodge'a klatwa... -Valentine mial za soba lata eksperymentowania - odparla Jocelyn. - Blizej mu teraz do bycia czarownikiem niz Nocnym Lowca. Ale obojetnie czego by na sobie nie zrobil, to nigdy nie bedzie to mialo tak poteznego dzialania, jakie wywarlo na tobie czy na Jonathanie, a to dlatego ze byliscie tacy mlodzi. Jestem pewna, ze nikt przed Valentinem nigdy czegos takiego nie dokonal. -Wiec Jace... Jonathan... i ja naprawde bylismy eksperymentami. -Ty bylas niezamierzonym. Jesli chodzi o Jonathana, Valentine chcial stworzyc superwojownika; szybszego, silniejszego i lepszego od innych Nocnych Lowcow. Gdy bylismy w Renwick, Valentine powiedzial mi, ze Jonathan naprawde taki byl. Ale ze stal sie takze okrutny i dziwnie pusty w srodku. Byl wystarczajaco lojalny wobec Valentine'a, ale wydaje mi sie, ze gdzies po drodze Valentine zdal sobie sprawe z tego, ze stwarzajac dziecko przewyzszajace innych we wszystkim, tak naprawde stworzyl syna, ktory nigdy go nie kochal. Clary pomyslala o Jasie, o tym, jak wygladal wtedy w Renwick, o sposobie w jaki sciskal odlamek Portalu tak mocno, ze krew zaczela mu sciekac po palcach. -Nie - powiedziala. - Nie, nie. Jace taki nie jest. Kocha Valentine'a. Nie powinien, ale go kocha. I nie jest pusty. Jest calkowita odwrotnoscia tego, co mowisz. Dlonie Jocelyn zacisnely sie na jej kolanach. Byly pokryte cienkimi, bialymi bliznami - bliznami, ktore nosili wszyscy Nocni Lowcy, jako pamiatke po Znakach. Clary nigdy tak naprawde ich nie widziala. Czary Magnusa zawsze sprawialy, ze o nich zapominala. Po wewnetrzej stronie nadgarstka miala blizne, ktora ksztaltem przypominala gwiazde... A wtedy jej matka odezwala sie i wszystkie inne mysli Clary pierzchly z jej glowy. -Ja wcale - powiedziala Jocelyn - nie mowie o Jasie. -Ale... - zaczela Clary. Wszystko zdawalo sie dziac w zwolnionym tempie, tak jakby snila. Moze snie, pomyslala. Moze moja matka nigdy sie nie obudzila a to wszystko jest snem. - Jace jest synem Valentine'a. To znaczy, kim innym mialby byc? Jocelyn spojrzala jej prosto w oczy. -Tej nocy kiedy umarla Celine Herondale, byla w osmym miesiacu ciazy. Valentine dawal jej mikstury, proszki... wyprobowywal na niej to samo, co wczesniej robil na sobie z krwia Ithuriela, majac nadzieje, ze dziecko Stephena bedzie tak samo silne i potezne jak Jonathan, tyle ze bez jego najgorszych wad. Nie mogl zniesc mysli, ze ten eksperyment mogl pojsc na marne, wiec z pomoca Hodge'a wycial dziecko z jej brzucha. Byla wtedy martwa dopiero od niedawna... Clary wydala z siebie zduszony odglos. -To niemozliwe... Jocelyn kontynuowala, tak jakby Clary wcale sie nie odezwala. -Valentine zabral dziecko, wzial ze soba Hodge'a i udal sie do swojego rodzinnego domu lezacego w dolinie niedaleko Jeziora Lyn. To dlatego zniknal wtedy na cala noc. Hodge opiekowal sie dzieckiem az do Powstania. Potem, dlatego ze Valentine podawal sie za Michaela Waylanda, musial przeniesc dziecko do ich rezydencji i wychowal go jako jego syna. -Wiec Jace... Jace nie jest moim bratem? - wyszeptala Clary. Poczula, jak matka sciska jej dlon... w pocieszajacym gescie. -Nie, Clary. Nie jest. Clary pociemnialo przed oczami. Czula wyraznie kazde, pojedyncze uderzenie swojego serca. Moja mama mi wspolczuje, pomyslala jak przez mgle. Mysli, ze to zla wiadomosc. Dlonie zaczely jej sie trzasc. -To czyje kosci odnaleziono po pozarze? Luke powiedzial, ze byly tam kosci dziecka... Jocelyn potrzasnela glowa. -To byly kosci Michaela Waylanda i jego syna. Valentine zabil ich obu i spalil ich ciala. Chcial, by Clave uwierzylo, ze on i jego syn zgineli. -Wiec Jonathan... -Zyje - odparla Jocelyn, a po jej twarzy przemknal bol. - Valentine powiedzial mi to w Renwick. Valentine wychowywal Jace'a w rezydencji Waylandow a Jonathana w domu nad jeziorem. Dzielil swoj czas miedzy nimi oboma. Podrozowal z jednego domu do drugiego, czasami zostawiajac jednego z nich lub obu samych na dlugie okresy czasu. Wyglada na to, ze Jace nigdy nie dowiedzial sie o istnieniu Jonathana, mimo ze Jonathan mogl wiedziec o Jasie. Nigdy sie nie spotkali, choc prawdopodobnie zyli oddaleni od siebie zaledwie o pare mil. -Wiec Jace nie ma w sobie krwi demonow? Nie jest... przeklety? -Przeklety? - Jocelyn wygladala na zdumiona. - Oczywiscie, ze nie ma ma w sobie krwi demonow. Valentine eksperymentowal z nim uzywajac tej samej krwi, ktora wyprobowal na mnie i na tobie. Krwi Aniola. Jace nie jest przeklety. Raczej odwrotnie. Wszyscy Nocni Lowcy maja w sobie odrobine krwi Aniola... wy dwoje po prostu macie jej troche wiecej. Mysli wirowaly w glowie Clary. Probowala sobie wyobrazic Valentine'a wychowujacego dwojke dzieci w tym samym czasie, jedno w polowie bedace demonem a drugie aniolem. Jeden chlopiec nalezacy do cienia a drugi do swiatla. Kochajac ich obu, byc moze bardziej niz cokolwiek innego. Jace nie mial pojecia o istnieniu Jonathana, ale co ten drugi chlopiec mogl widziec o nim? O swoim dopelnieniu, swojej odwrotnosci? Czy nie mogl zniesc mysli o nim? Pragnal sie z nim spotkac? Byl obojetny? Obaj byli tak straszliwie samotni. I jeden z nich byl jej bratem... jej prawdziwym bratem. -Myslisz, ze ciagle jest taki sam? Jonathan? Myslisz, ze mogl sie zmienic... na lepsze? -Nie sadze - powiedziala lagodnie Jocelyn. -Skad u ciebie ta pewnosc? - Clary obrocila sie, zeby na nia spojrzec, ogarnieta naglym przyplywem nadziei. - To znaczy, moze rzeczywiscie sie zmienil. Minelo juz tyle lat. Moze... -Valentine powiedzial mi, ze spedzil lata na uczeniu go jak byc milym, nawet czarujacym. Chcial zeby byl jego szpiegiem, a nie mozesz nim byc, jesli przerazasz wszystkich, ktorych napotykasz. Jonathan nauczyl sie nawet jak rzucac niegrozne uroki by przekonac innych ludzi, ze byl sympatyczny i godny zaufania - Jocelyn westchnela. - Mowie ci to wszystko po to, zebys nie czula sie okropnie jesli zostalas w ten sposob oszukana. Clary, spotkalas juz Jonathana. Po prostu nie zdradzil ci swojego prawdziwego imienia, bo udawal kogos innego. Sebastiana Verlaca. Clary zagapila sie na swoja matke. Ale przeciez on jest kuzynem Penhallowow, upierala sie jakas czesc jej umyslu, ale bylo jasne, ze Sebastian nigdy nie byl tym, za kogo sie podawal. Wszystko co mowil bylo klamstwem. Przypomniala sobie o tym, jak sie czula podczas ich pierwszego spotkania. Jak gdyby rozpoznala kogos, kogo znala przez cale swoje zycie, kogos tak jej bliskiego i znajomego jak ona sama. Nigdy nie poczula niczego takiego w stosunku do Jace'a. -Sebastian jest moim bratem? Piekna twarz Jocelyn byla sciagnieta, a dlonie splecione. Jej palce zrobily sie biale, jak gdyby za mocno je sciskala. -Rozmawialam dzisiaj z Lukiem o wszystkim co zaszlo w Alicante od dnia twojego przybycia. Opowiedzial mi o wiezach demonow i swoich podejrzeniach, ze to Sebastian zniszczyl zaklecia ochronne, chociaz nie mial pojecia jak tego dokonal. Wtedy zdalam sobie sprawe z tego kim naprawde byl. -Masz na mysli to, ze podawal sie za Sebastiana Verlaca? I ze byl szpiegiem Valentine'a? -To takze - zgodzia sie Jocelyn - ale stalo sie to dopiero wtedy, gdy Luke powiedzial mi, ze mowilas mu, ze Sebastian farbowal wlosy. Moglam sie mylic... Ale chlopak odrobine tylko starszy od ciebie, jasnowlosy i ciemnooki, bez rodzicow, calkowicie oddany Valentinowi... Nie moglam oprzec sie wrazeniu, ze to byl Jonathan. Ale tu chodzilo o cos wiecej. Valentine od zawsze staral sie znalezc sposob na obalenie zaklec, zawsze byl przekonany, ze taki sposob musi istniec. Eksperymentowanie na Jonathanie z krwia demonow... Mowil, ze to po to, zeby uczynic go silniejszym, lepszym wojownikiem, ale tu chodzilo o cos znaczniej wiecej... Clary wbila w nia wzrok. -Znacznie wiecej? Co masz na mysli? -To byl jego sposob na zniszczenie zaklec - powiedziala Jocelyn. - Nie mozna wprowadzic do Alicane demonow, ale potrzeba ich krwi zeby zniszczyc zaklecia. Jonathan ma te krew; ona plynie w jego zylach. A to, ze jest Nocnym Lowca, automatycznie daje mu wstep do miasta o kazdej porze dnia i nocy, niezaleznie od wszystkiego. Uzyl swojej wlasnej krwi by zniszczyc straze. Jestem tego pewna. Clary pomyslala o Sebastianie stojacym obok niej przy ruinach rezydencj Fairchildow. O tym, jak jego ciemne wlosy opadaly mu na twarz. Jak trzymal ja za nadgarstki, wpijajac sie paznokciami w jej skore. O tym, jak powiedzial, ze Valentine nie mogl kochac Jace'a. Wtedy myslala, ze powiedzial tak z nienawisci do niego. Ale teraz zdala sobie sprawe, ze tak nie bylo. Po prostu byl... zazdrosny. Pomyslala o mrocznym ksieciu ze swoich rysunkow, tym, ktory wygladal tak jak Sebastian. Od razu odrzucila pomysl, ze podobienstwo bylo sprawa czystego przypadku, sztuczka jej wyobrazni, ale teraz zastanawiala sie czy stalo sie tak dlatego, ze z powodu wiezow krwi nadala swojemu nieszczesliwemu bohaterowi twarz swojego brata. Probowala wyobrazic sobie ksiecia ale obraz zdawal sie rozpadac przed jej oczami, jak popiol rzucony na wiatr. Widziala jedynie Sebastiana i czerwony lune plonacego miasta odbijajaca sie w jego oczach. -Jace - odezwala sie. - Ktos musi mu powiedziec. Ktos musi mu powiedziec prawde. W mysli Clary wdarl sie chaos. Gdyby Jace wiedzial, wiedzial, ze nie nosi w sobie krwi demonow, to nie poszedlby szukac Valentine'a. Gdyby wiedzial, ze nie jest jej bratem... -Myslalam - powiedziala Jocelyn z mieszanina wspolczucia i zdumienia - ze wszyscy wiedza, gdzie on jest... Zanim Clary zdolala odpowiedziec, podwojne drzwi Sali otwarly sie na osciez a dobiegajace z nich swiatlo zalalo ozdobione filarami arkady i schody ponizej. Stlumiony gwar glosow podniosl sie, gdy Luke przeszedl przez drzwi. Wygladal na wyczerpanego ale byla w nim pewna lekkosc, ktorej nie bylo wczesniej. Sprawial wrazenie niemal spokojnego. Jocelyn wstala. -Co sie stalo, Luke? Zrobil kilka krokow w jej strone, zatrzymujac sie miedzy drzwiami i schodami. -Jocelyn - powiedzial. - Przepraszam, jesli wam przerwalem. -Wszystko w porzadku, Luke. Dlaczego ciagle zwracaja sie do siebie po imieniu?, pomyslala Clary pomimo swojego oszolomienia. Byla miedzy nimi pewna niezrecznosc, ktorej nie zauwazyla wczesniej. -Stalo sie cos zlego? Pokrecil glowa. -Nie. Tym razem dla odmiany stalo sie cos dobrego - usmiechnal sie do Clary, a w tym usmiechu nie bylo nic niezrecznego: wygladal na zadowolonego z jej widoku, a nawet na dumnego. - Udalo ci sie, Clary - powiedzial. - Clave zgodzilo sie, zebys ich naznaczyla. Nie bedzie zadnej kapitulacji. 18. Witaj i zegnaj Dolina byla o wiele piekniejsza w rzeczywistosci niz z wizji Jace'a. Moze dzialo sie tak za sprawa ksiezycowego swiatla posrebrzajacego rzeke, ktora przecinala jej zielone dno. Po obu jej stronach tu i owdzie rosly biale brzozy i osiki. Ich liscie drzaly na wietrze. Na niczym nieoslonietym szczycie wzgorza bylo chlodno. To bez watpienia byla ta sama dolina, w ktorej widzial ostatnio Sebastiana. Wreszcie go doganial. Po tym jak przywiazal Wedrowca do drzewa, wyjal z kieszeni zakrwawiony kawalek nitki i powtorzyl caly rytual tylko po to, zeby sie upewnic. Zamknal oczy, spodziewajac sie zobaczyc Sebastiana, z nadzieja ze bedzie gdzies blisko... moze nawet ciagle w dolinie. Zamiast tego zobaczyl ciemnosc. Jego serce zaczelo walic. Sprobowal jeszcze raz, przekladajac nic do lewej reki i rysujac niezdarnie namierzajaca rune na jej grzbiecie za pomoca prawej, mniej zwinnej dloni. Tym razem zanim zamknal oczy, wzial gleboki oddech. I znow nic. Tylko drzaca, cienista czern. Stal przez kilka minut zaciskajac zeby. Zimny, kasajacy wiatr wciskal mu sie pod kurtke, przyprawiajac go o gesia skorke. W koncu, przeklinajac, otworzyl oczy... i potem, w przyplywie potwornej zlosci, otworzyl tez dlon. Wiatr porwal nic i uniosl w powietrze tak szybko, ze nawet gdyby pozalowal tego co zrobil, to i tak nie moglby jej odzyskac. Jego mysli pedzily jak szalone. Bylo jasne, ze namierzajaca runa juz nie dzialala. Prawdopodobnie Sebastian zorientowal sie, ze jest sledzony i zrobil cos, zeby zlamac zaklecie... Ale co mozna bylo zrobic, zeby przerwac namierzanie? Moza znalazl wiekszy zbiornik wody. Woda zaburzala dzialanie magii. Nie bardzo mu to pomoglo. Przeciez nie mogl sprawdzac kazdego jeziora w kraju zeby zobaczyc, czy na srodku jakiegos nie plywa Sebastian. Byl juz tak blisko... tak blisko. Widzial ta doline, widzial w niej Sebastiana. Dostrzegl ledwie widoczny dom, usadowiony przy zagajniku na dnie doliny. Przynajmniej mogl tam pojsc i rozejrzec sie w poszukiwaniu czegos, co mogloby naprowadzic go na polozenie Sebastiana lub Valentine'a. Z poczuciem rezygnacji, Jace wzial stele i narysowal na swojej skorze kilka blyskawicznie dzialajacych i szybko znikajacych Znakow bitewnych: jeden zapewnil mu bezszelestnosc, drugi szybkosc, kolejny pewny krok. Kiedy skonczyl, czujac znajome klucie bolu na skorze, wsunal stele do kieszeni, poklepal Wedrowca po szyi i ruszyl w strone doliny. Jej zbocza byly zdradziecko strome i pelne osypisk. Zamiast ostroznego schodzenia w dol, zjechal po osypisku, co bylo o wiele szybsze ale i niebezpieczne. Zanim dotarl do dna doliny, jego dlonie krwawily od niejednego upadku na zwir. Obmyl je w czystym, bystro plynacym strumieniu; jego woda byla odretwiajaco zimna. Kiedy sie wyprostowal i rozejrzal dookola, zdal sobie sprawe z tego, ze teraz calkiem inaczej postrzegal doline niz wczesniej w swojej wizji. Sekate drzewa z zagajniku tworzyly splatany gaszcz, zbocza doliny wznosily sie ze wszystkich stron, i widac bylo niewielki dom. Okna byly ciemne a z komina nie unosil sie dym. Jace poczul uklucie ulgi polaczonej z rozczarowaniem. Bedzie latwiej przeszukac dom jesli nikogo w nim nie bylo. Jednak z drugiej strony byl pusty. Kiedy podszedl blizej, zastanawial sie co w wygladzie domu z wizji bylo takiego dziwnego. Z bliska wygladal na zwykly wiejski dom w Idris, wzniesiony z blokow bialego i szarego kamienia. Okiennice musialy byc kiedys pomalowane na jasny blekit, ale wygladalo na to, ze minely lata od kiedy ktos je przemalowywal. Byly wyblakle i farba sie z nich luszczyla. Chwytajac sie okna, Jace podciagnal sie na parapet i zajrzal do srodka przez brudna szybe. Zobaczyl duzy, lekko przykurzony pokoj ze stolami stojacymi pod jedna sciana. Narzedzia, jakie na nich lezaly, nie mialy nic wspolnego z majsterkowaniem. To byly przyrzady czarownika: stosy poplamionych pergaminow, czarne woskowe swiece, miedziane misy z ciemnym plynem zaschnietym na ich brzegach, kolekcja nozy. Niektore z nich byly cienkie jak szydlo, a inne mialy solidne szerokie ostrza. Na podlodze narysowano pentagram. Linie zdazyly sie zatrzec. Na kazdym koncu ramienia wyrysowana byla inna runa. Zoladek Jace zacisnal sie w supel... Te runy wygladaly tak samo, jak tamte wyryte u stop Ithuriela. Czy to Valentine mogl je zrobic... Czy te rzeczy mogly nalezec do niego? Czy to byla jego kryjowka... Kryjowka w ktorej istnieniu Jace nie mial pojecia? Zeslizgnal sie z parapetu, ladujac na zeschnietej trawie... dokladnie w momencie, w ktorym jakis cien przecial tarcze ksiezyca. Tyle ze tutaj nie bylo zadnych ptakow, pomyslal, i uniosl glowe akurat w chwili, by zobaczyc kruka kolujacego w gorze. Zamarl a potem blyskawicznie schowal sie w cieniu drzewa i wyjrzal spomiedzy jego galezi. W miare jak kruk obnizal lot, Jace wiedzial ze instynkt go nie zawiodl. To nie byl zwykly kruk... To byl Hugo, kruk, ktory nalezal kiedys do Hodge'a. Hodge uzywal go do wysylania wiadomosci poza Instytutem. Od tamtej pory Jace dowiedzial sie, ze poczatkowo nalezal do jego ojca. Przysunal sie blizej pnia drzewa. Jego serce na powrot zaczelo szybciej bic, ale tym razem z podniecenia. Jesli Hugo tu byl, to moglo to oznaczac, ze niosl dla kogos wiadomosc, i ze tym razem widomosc nie byla do Hodge'a. Byla do Valentine'a. Musiala byc. Gdyby tylko udalo mu sie za nim pojsc... Przysiadajac na parapecie, Hugo zajrzal przed jedno okno do srodka. Zdajac sobie widocznie sprawe z tego, ze byl pusty, zerwal sie do lotu z irytujacym krakaniem i polecial w strone strumienia. Jace wyszedl z cienia i rzucil sie za nim w pogon. -Wiec, technicznie rzecz biorac - powiedzial Simon - mimo tego, ze Jace nie jest z toba spokrewniony, to naprawde pocalowalas swojego brata. -Simon! - Clary byla zmiesmaczona. - Zamknij SIE. Obrocila sie szybko w miejscu, zeby sprawdzic czy nikt tego nie uslyszal, ale na szczescie wygladalo na to ze nie. Razem z Simonem siedziala na podium w Sali Porozumien. Jej matka stala przy jego krawedzi, pochylajac sie, zeby porozmawiac z Amatis. Dookola nich utworzyl sie chaos w miare jak Podziemni naplywali tu od strony Polnocnej Bramy, tloczac sie pod scianami. Clary rozpoznala kilku czlonkow sfory Luke, w tym Maie, ktora poslala jej usmiech z drugiego konca Sali. Byly tu faerie, jasne zimne i piekne jak sople lodu, czarownicy z nietoperzymi skrzydlami, kopytami a nawet z rogami, z niebieskimi iskrami strzelajacymi im z koniuszkow palcow gdy przemierzali pomieszczenie. Miedzy nimi krazyli poddenerwowani Nocni Lowcy. Sciskajac stele w obu dloniach, Clary rozejrzala sie dookola z niepokojem. Gdzie byl Luke? Zniknal gdzies w tlumie. Znalazla go po chwili, gdy rozmawial z Malachim, ktory gwaltownie potrzasal glowa. Obok stala Amatis, wbijajac w niego spojrzenia ostre jak sztylety. -Nie kaz mi przepraszac za wszystko co ci powiedzialam, Simon - powiedziala Clary, piorunujac go wzrokiem. Zrobila wszystko co w jej mocy, by opowiedziec mu okrojona wersje historii Jocelyn, w wiekszosc wyszeptana pod nosem, gdy szla w strone podium zeby zajac swoje miejsce. To bylo dziwne, siedziec tu na gorze i spogladac w dol na to tak jakby byla krolowa wszystkich poddanych. Tyle ze krolowa nie bylaby az tak bliska paniki. - Poza tym okropnie calowal. -A moze to po prostu dlatego ze byl, o rany no, wiesz, ze byl twoim bratem - Simon wygladal na na bardziej rozbawionego cala ta sytuacja niz Clary przypuszczala. -Nie mow tego wtedy, gdy moze cie uslyszec moja matka, albo cie zabije - powiedziala, rzucajac mu kolejne miazdzace spojrzenie. - I tak juz sie czuje jakbym miala zaraz zwymiotowac albo zemdlec. Nie pogarszaj tego. Jocelyn zeszla z krawedzi podium akurat w momencie, zeby uslyszec ostatnie slowa Clary a nie, na cale szczescie, to o czym wlasnie rozmawiali. Poklepala ja uspokajajaco po ramieniu. -Nie denerwuj sie, kochanie. Bylas dzisiaj taka dzielna. Potrzebujesz czegos? Koca, cieplej wody... -Nie jest mi zimno - odparla cierpliwie Clary. - I nie potrzebuje tez kapieli. Czuje sie dobrze. Chce tylko zeby Luke tu podszedl i powiedzial mi co sie dzieje. Jocelyn pomachala reka w strone Luke'a zeby zwrocic jego uwage, mowiac mu bezglosnie cos, czego Clary nie mogla rozszyfrowac. -Mamo - rzucila szybko - nie rob tego. Ale bylo juz za pozno. Luke spojrzal w gore... i to samo zrobilo calkiem sporo innych Nocnych Lowcow. Wiekszosc z nich blyskawicznie odwrocila spojrzenia ale Clary wyczula w nich fascynacje. Dziwnie bylo myslec, ze jej matka byla tu postacia niemal legendarna. Kazdy w tym pomieszczeniu slyszal jej imie i mial na jej temat wyrobiona opinie, dobra lub zla. Clary zastanawial sie, jak jej matce udawalo sie nie przejmowac tym wszystkim. Nie wygladala na zmartwiona... wygladala na spokojna, opanowana i grozna. W nastepnej chwili dolaczyl do nich Luke, z Amatis u boku. Ciagle wygladal na zmeczonego, ale rowniez na czujnego i nawet odrobine podekscytowanego. -Poczekajcie jeszcze chwile - powiedzial. - Wszyscy sie tu schodza. -Malachi - odezwala sie Jocelyn, nie patrzac bezposrednio na Luke'a gdy mowila. - Sprawial wam jakies klopoty? Luke machnal lekcewazaco reka. -Uwaza, ze powinnismy wyslac wiadomosc do Valentine'a, ze odmawiamy przyjecia jego warunkow. Ja wazam, ze nie powinnismy przechylac szali zwyciestwa na jego korzysc. Niech pojawi sie na Rowninie Brocelind razem ze swoja armia, oczekujac naszego poddania. Malachi sadzi, ze to by nie bylo osmieszajace, a kiedy powiedzialem mu, ze wojna to nie szkolna gra w krykieta, odparl ze jesli choc jeden z Podziemnych straci nad soba kontrole, to on wkroczy do akcji i zakonczy to wszystko. Nie mam pojecia co on sobie wyobraza... przeciez Podziemni nie potrafia przestac walczyc chociaz na piec minut. -I wlasnie o tym sobie myslal - wtracila Amatis. - To caly Malachi. Pewnie martwi sie, ze zaczniecie sie zagryzac nawzajem. -Amatis - upomnial ja Luke. - Ktos moze cie uslyszec. Odwrocil sie, gdy po stopniach podium wspiela sie dwojka mezczyzn. Jednym byl wysoki i szczuply rycerz faerie z dlugimi, czarnymi wlosami opadajacymi po obu stronach jego waskiej twarz. Mial na sobie jasny pancerz z zachodzacych na siebie kregow z twardego metalu, ktory wygladal jak rybia luska. Jego oczy byly zielone jak liscie. Drugim byl Magnus Bane. Nie usmiechnal sie do Clary, gdy zajal swoje miejsce obok Luke'a. Mial na sobie dlugi, zapiety pod sama szyje ciemny plaszcz, a czarne wlosy mial gladko zebrane do tylu. -Wygladasz tak zwyczajnie - powiedziala Clary, wpatrujac sie w niego. Na twarzy Magnusa pojawil sie nikly usmiech. -Slyszalem, ze masz nam do pokazania jakas rune - powiedzial tylko. Clary spojrzala na Luke'a, ktory skinal glowa. -A, tak... - odparla. - Potrzebuje tylko czegos do pisania... kawalka papieru. -Przeciez pytalam cie czy czegos nie potrzebujesz - powiedziala Jocelyn pod nosem, brzmiac bardziej jak matka, ktora pamietala Clary. -Ja mam papier - odezwal sie Simon, grzebiac w kieszeniach dzinsow. Wreczyl jej cos. Pognieciona ulotke o wystepie swojej kapeli w Knitting Factory z lipca. Wzruszyla ramionami i wygladzila ja, biorac do reki pozyczona stele. Zalsnila jasno gdy dotknela koncem papieru i przez chwile Clary bala sie, ze ulotka moze splonac, ale slaby plomyczek zgasl. Przystapila do rysowania, robiac co w jej mocy by odciac sie od wszystkiego innego: od gwaru jaki robil tlum, od uczucia ze wszyscy sie na nia gapia. Runa pojawila sie w jej glowie tak jak poprzednio - wzor z zachodzacych na siebie linii, rozciagajacy sie po stronie jak gdyby szukal swojego dopelnienia, ktorego tam nie bylo. Strzepnela kurz z kartki i podniosla ja, odnoszac absurdalne wrazenie jakby byla w szkole i miala wyglosic prezentacje przed swoja klasa. -To jest runa - powiedziala. - Wymaga drugiej jako dopelnienia zeby zadzialac. Partnera. -Jeden Podziemny, jeden Lowca. Kazda polowka musi zostac naznaczona - Luke nabazgral pospiesznie kopie runy na spodzie strony, oderwal skrawek papieru i wreczyl jeden obrazek Amatis. - Zacznij krazyc po Sali i pokazywac rune. Zademonstruj Nefilim jak dziala. Amatis kiwnela twierdzaco, zeszla ze schodkow i zniknela w tlumie. Patrzac w slad za nia, rycerz faerie potrzasnal glowa. -Zawsze mi mowiono, ze tylko Nefilim moga nosic Znak Aniola - powiedzial z pewna doza nieufnosci. - Ze inni moga od tego stracic zmysly lub umrzec. -To nie jest jeden ze Znakow Aniola - wyjasnila Clary. - Nie pochodzi z Szarej Ksiegi. Jest bezpieczny, przysiegam. Faerie nie wygladal na przekonanego. Wzdychajac glosno, Magnus podwinal rekaw i wyciagnal reke w strone Clary. -Zrob to. -Nie moge - odparla. - Nocny Lowca, ktory cie naznaczy bedzie twoim partnerem, a ja nie biore udzialu w walce. -Nie liczylem na to - odparl Magnus. Spojrzal na Luke'a i Jocelyn stojacych blisko siebie. - Wy dwoje - powiedzial. - W takim razie wy to zrobicie. Pokazcie faerie jak to dziala. Jocelyn zamrugala zaskoczona. -Co takiego? -Zakladam - ciagnal dalej Magnus - ze bedziecie partnerami, skoro i tak praktycznie jestescie juz malzenstwem. Policzki Jocelyn zalal rumieniec. Starannie unikala wzroku Luke'a. -Nie mam steli... -Wez moja - zasugerowala Clary. - No dalej, pokaz im. Jocelyn odwrocila sie do Luke'a, ktory wygladal na calkowicie zaskoczonego. Podal jej swoja reke zanim zdazyla go o to poprosic. Jocelyn narysowala rune na jego dloni z blyskawiczna precyzja. Jego dlon drzala wiec musiala przytrzymac go mocniej za nadgarstek. Luke przygladal sie jej gdy rysowala, a Clary przypomniala sobie ich rozmowe o jej matce i o tym jak powiedzial jej o swoich uczuciach wzgledem Jocelyn, i poczula nagle uklucie smutku. Zastanawiala sie, czy jej matka wiedziala, ze Luke ja kocha, a gdyby nawet, to co by na to powiedziala. -Juz - Jocelyn zabrala stele. - Gotowe. Luke uniosl reke grzbietem do gory i pokazal rycerzowi faerie wirujacy czarny znak na jej srodku. -Czy to cie satysfakcjonuje, Meliornie? -Meliorn? - odezwala sie Clary. - Spotkalam cie juz kiedys, prawda? Spotykales sie z Isabelle Lightwood. Twarz Meliorna byla prawie bez wyrazu, ale Clary mogla przysiac, ze wygladal na lekko skrepowanego. Luke pokrecil glowa. -Clary, Meliorn to rycerz z Jasnego Dworu. Malo prawdopodobne by... -Oczywiscie, ze sie z nia spotykal - wtracil Simon - i jego tez rzucila. Przynajmniej powiedziala, ze zamierza to zrobic. Ciezkie zerwanie, facet. Meliorn zerknal na niego. -Ty - powiedzial z niesmakiem - ty jestes wybranym przedstawicielem Dzieci Nocy? Simon pokrecil glowa. -Nie. Jestem tu dla niej - wskazal na Clary. -Dzieci Nocy - odezwal sie Luke po krotkiej chwili wahania - nie biora w tym udzialu. Przekazalem te wiadomosc twojej Krolowej. Zdecydowali, ze... pojda wlasna droga. Delikatna twarz Meliorna nachmurzyla sie. -Wiem o tym - odparl. - Dzieci Nocy to madre i ostrozne istoty. Jakikolwiek spisek, ktory moze sciagnac ich gniew wzbudza moje podejrzenia. -Nie mowilem nic o zadnym gniewie - zaczal Luke z zamierzonym spokojem i lekkim rozdraznieniem... Clary watpila, czy ktos, kto nie znal go zbyt dobrze wiedzial, ze byl zirytowany. Mogla wyczuc zmiane w jego zachowaniu. Patrzyl teraz z gory na tlum. Idac za jego spojrzeniem, po drugiej stronie Sali Clary dojrzala znajoma postac. Isabelle, z falujacymi czarnymi wlosami i batem owinietym wokol nadgarstka jak rzad zlotych bransolet. Chwycila Simona za reke. -Lightwoodowie. Wlasnie zobaczylam Isabelle. Spojrzal w kierunku tlumu, marszczac brwi. -Nie wiedzialem, ze ich szukasz. -Prosze, idz tam i porozmawiaj z nia w moim imieniu - wyszeptala, rozgladajac sie na boki, zeby sprawdzic, czy ktos nie zwraca na nich uwagi. Nikt tego nie robil. Luke machal do kogos w tlumie podczas gdy Jocelyn rozmawiala o czyms z Meliornem, ktory przygladal sie jej z niejakim niepokojem. - Musze tu zostac ale... blagam, musisz powiedziec jej i Alecowi o tym, co przekazala mi mama. O tym, kim naprawde jest Jace i o Sebastianie. Musza wiedziec. Powiedz, zeby przyszli do mnie jak tylko beda mogli. Blagam cie, Simon. -W porzadku - poruszony intensywnoscia jej tonu, Simon uwolnil nadgarstek z jej uscisku i dotknal uspokajajaco jej policzka. - Zaraz wracam. Zszedl ze schodow i zniknal w tlumie. Kiedy sie odwrocila, zobaczyla ze Magnus jej sie przygladal, z ustami wykrzywionymi usmieszkiem. -Jasne - odparl na jakies pytanie, ktore zadal mu Luke. - Znam Rownine Brocelind. Otworze Portal na placu. Tak duzy nie bedzie dzialal dlugo, wiec lepiej zebys zdazyl szybko wszystkich przeprowadzic, kiedy juz zostana naznaczeni. Kiedy Luke skinal glowa i odwrocil sie, zeby porozmawiac z Jocelyn, Clary pochylila sie i powiedziala cicho: -Chcialam ci podziekowac. Za wszystko co zrobiles dla mojej mamy. Nierowny usmiech Magnusa poszerzyl sie. -Nie sadzilas, ze to zrobie, prawda? -Mialam watpliwosci - przyznala Clary. - Zwlaszcza biorac pod uwage to, ze gdy widzielismy sie w tym wiejskim domu, to nawet nie pofatygowales sie, zeby powiedziec mi ze Jace przeprowadzil Simona przez Portal. Nie dales mi wtedy szansy na siebie nawrzeszczec, ale co ty sobie wlasciwie myslales? Ze mnie to nie zainteresuje? -Ze zainteresuje cie az za bardzo - odparl Magnus. - Ze rzucisz wszystko i polecisz prosto do Gardu. A ja chcialem zebys najpierw poszukala Bialej Ksiegi. -To bezwzgledne - powiedziala gniewnie Clary. - I mylisz sie. Zrobilabym... -To, co kazdy by zrobil na twoim miejscu. To, co sam bym zrobil, gdybym to ja byl kims na kim by mi zalezalo. Nie obwiniam cie, Clary. Nie zrobilem tego bo myslalem, ze nie podolasz. Zrobilem to dlatego, bo jestes czlowiekiem a ja znam ludzki sposob rozumowania. Zyje na tym swiecie juz od bardzo dawna. -Tak jakbys nigdy nie zrobil czegos glupiego bo masz uczucia - mruknela Clary. - Gdzie jest Alec tak w ogole? Dlaczego jeszcze nie poszedles zeby wybrac go jako swojego partnera? Magnus skrzywil sie odrobine. -Nie podszedlbym do niego skoro sa tu jego rodzice. Wiesz o tym. Clary wsparla podbrodek na dloni. -Robienie tego, co trzeba dlatego, ze kogos kochasz czasami jest do kitu. -To prawda - zgodzil sie Magnus. Kruk zataczal powolne, leniwe kola, lecac ponad wierzcholkami drzew ku zachodniemu zboczu doliny. Ksiezyc swiecil wysoko na niebie, pozwalajac zrezygnowac z uzycia magicznego swiatla. Jace sledzil go, trzymajac sie linii drzew. Stroma sciana doliny z szarego kamienia wznosila sie wysoko w gore. Kruk zdawal sie podazac za wijaca sie wstega strumienia, ktora prowadzila na zachod, znikajac w waskiej szczelinie w zboczu. Jace kilka razy juz prawie skrecil sobie kostke od slizgania sie na mokrych kamieniach i pragnal sobie poprzeklinac na glos, ale wtedy Hugo by go uslyszal. Zamiast tego, zgiety w niewygodnym polprzysiadzie, skoncentrowal sie na tym by nie zlamac sobie nogi. Zanim dotarl do krawedzi doliny, jego koszulka byla przesiaknieta potem. Przez chwile myslal, ze stracil Huga z pola widzenia i serce z nim zamarlo... Ale potem dostrzegl czarny, obnizajacy lot ksztalt, gdy kruk pikowal w dol i zniknal w ciemnej szczelinie w kamiennej scianie doliny. Jace rzucil sie biegiem do przodu... To byla ulga moc znowu biec zamiast pelzac. Kiedy zblizyl sie do szczeliny, zobaczyl za nia o wiele wieksza, ciemniejsza przerwe w skale - jaskinie. Wygrzebawszy swoj magiczny kamien z kieszeni, Jace wszedl do srodka za krukiem. Do wnetrza jaskini wpadalo niewiele swiatla a po kilku krokach nawet ono zostalo pochloniete przez napierajaca ze wszystkich stron ciemnosc. Jace podniosl wyzej kamien, pozwalajac by swiatlo przecieklo mu przez palce. Z poczatku pomyslal, ze jakims cudem znalazl droge powrotna i ze gwiazdy byly widoczne ponad jego glowa, rozswietlajac niebo swoim blaskiem. Gwiazdy nigdzie indziej nie swiecily tak, jak w Idris... A teraz nie swiecily wcale. Magiczne swiatlo wydobylo z ciemnosci tuziny migoczacych zloz miki w otaczajacych go skalach. Kamienne sciany ozyly za sprawa polyskujacych punkcikow swiatla. Dzieki nim zorientowal sie, ze stal w waskim przejsciu wycietym w litej skale. Za soba mial wejscie do jaskini a przed nim rozciagaly sie dwa ciemne tunele. Jace przypomnial sobie o opowiesciach snutych przez jego ojca o bohaterach zagubionych w labiryntach, ktorzy za pomoca kawalka sznurka lub liny odnajdywali droge powrotna. On nie mial ani jednego ani drugiego. Podszedl blizej do tuneli i stal w milczeniu przez dluga chwile, nasluchujac. Uslyszal slaby odglos spadajacych kropel wody dobiegajacy z bardzo daleka, szum strumienia, szelest skrzydel... i glosy. Szarpnal sie do tylu. Glosy dochodzily z tunelu po lewej stronie, byl tego pewny. Zacisnal palce na kamieniu tak by stlumic jego swiatlo. Kiedy zmatowial na tyle by dac tylko tyle swiatla ile bylo potrzebne do oswietlenia drogi, Jace ruszyl do przodu i zniknal w ciemnosciach. -Simon, mowisz powaznie? To prawda? Fantastycznie! Wspaniale! - Isabelle zlapala brata za reke. - Alec, slyszales co powiedzial Simon? Jace nie jest synem Valentine'a. Nigdy nim nie byl. -Wiec czyim synem jest? - zapytal Alec, a Simon odniosl wrazenie, ze myslami byl gdzie indziej. Wydawal sie przeczesywac wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu kogos. Jego rodzice stali niedaleko i przygladali im sie. Simon obawial sie, ze rowniez im bedzie musial wszystko wytlumaczyc, ale na szczescie pozwolili mu porozmawiac przez chwile z Alekiem i Isabelle na osobnosci. -A kogo to obchodzi! - Isabelle machnela reka ale potem zmarszczyla brwi. - Hmm, wlasciwie to trafna uwaga. Kto byl w koncu jego ojcem? Michael Wayland? Simon pokrecil glowa. -Stephen Herondale. -Wiec byl wnukiem Inkwizytorki - powiedzial Alec. - To dlatego musiala... - urwal, wpatrujac sie w przestrzen. -Dlaczego musiala co? - spytala z naciskiem Isabelle. - Alec, skup sie. Albo przynajmniej powiedz nam czego wlasciwie szukasz. -Nie czego - odparl Alec - tylko kogo. Magnusa. Chcialem go spytac, czy bedzie moim partnerem w bitwie. Ale nie mam pojecia gdzie on moze byc. Moze ty go widziales? - skierowal pytanie do Simona. Simon pokrecil glowa. -Byl na podium razem z Clary, ale... - wykrecil szyje by spojrzec -...teraz go tam nie ma. Pewnie jest gdzies w tlumie. -Serio? Chcesz go poprosic, zeby byl twoim partnerem? - spytala Isabelle. - To cale zamieszanie z partnerami jest jak kotylion. Z wyjatkiem zabijania. -Dokladnie, jak kotylion - zgodzil sie Simon. -Wiec moze poprosze cie, zebys ty zostal moim partnerem - odparla Isabelle, unoszac delikatnie brew. Alec zmarszczyl czolo. Byl w pelnym runsztunku, tak jak reszta Nocnych Lowcow w pomieszczeniu - caly w czerni i z pasem, za ktory zatknieta byla najrozniejsza bron. Do plecow mial przytroczony luk. Simon ucieszyl sie, ze znalazl sobie kolejny po tym, jak poprzedni zniszczyl Sebastian. -Isabelle, ty nie potrzebujesz partnera, bo nie bedziesz walczyc. Jestes za mloda. A jak tylko sprobujesz o tym pomyslec, to sam cie zabije - podniosl glowe. - Chwila... czy to Magnus? Isabelle podazyla za jego spojrzeniem i parsknela smiechem. -Alec, to wilkolak. Dziewczyna. Ma na imie May. -Maia - poprawil Simon. Stala niedaleko. Miala na sobie brazowe, skorzane spodnie i czarna, obcisla koszulke z napisem CO MNIE NIE ZABIJE... NIECH LEPIEJ ZACZNIE UCIEKAC. Jej splecione w warkoczyki wlosy przytrzymywala opaska. Odwrocila sie, jakby wyczula na sobie jego wzrok, i usmiechnela sie. Simon odwzajemnil usmiech. Isabelle rzucila mu groznie spojrzenie. Natychmiast przestal sie usmiechac... Od kiedy dokladnie jego zycie az tak sie skomplikowalo? Twarz Aleca rozjasnila sie. -Magnus - powiedzial i ruszyl z miejsca, nawet nie ogladajac sie za siebie. Torowal sobie droge przez tlum do miejsca, w ktorym stal wysoki czarownik. Zaskoczenie na twarzy Magnusa, gdy Alec do niego podszedl, bylo widoczne nawet stad. -Jakie to slodkie - odezwala sie Isabelle, patrzac na nich. - No wiesz, w taki glupawy sposob. -Dlaczego glupawy? -Bo Alec chce, zeby Magnus traktowal go na powaznie, ale sam nigdy nie powiedzial o nim naszym rodzicom, ani nawet o tym, ze lubi... -Czarownikow? - podsunal Simon. -Bardzo zabawne - Isabelle spiorunowala go wzrokiem. - Wiesz, co mam na mysli. Tu chodzi o to, ze... -O co dokladnie? - spytala Maia, gdy znalazla sie w zasiegu sluchu. - To znaczy, nie calkiem lapie o co chodzi z tym zamieszaniem z partnerami. Na jakiej zasadzie to ma dzialac? -Na takiej - powiedzial Simon, wskazujac na Aleca i Magnusa, ktorzy stali troche z dala od tlumu. Alec rysowal rune na dloni Magnusa. Jego twarz wyrazala skupienie a ciemne wlosy opadaly mu na oczy. -Wiec wszyscy musimy to zrobic? - spytala Maia. - To znaczy, dac sobie narysowac to cos? -Tylko jesli bedziesz brac udzial w bitwie - powiedziala Isabelle, spogladajac chlodno na dziewczyne. - Nie wygladasz na osiemnascie lat. Maia usmiechnela sie w przymusem. -Nie jestem Nocnym Lowca. Likantropy sa uwazane za doroslych gdy skoncza szesnascie. -W takim razie musisz dac sie naznaczyc - odparla Isabelle. - Nocnemu Lowcy. Wiec lepiej zacznij sobie jakiegos szukac. -Ale... - Maia urwala, wciaz patrzac na Aleca i Magnusa, i uniosla wysoko brwi. Simon odwrocil sie, by spojrzec w tym samym kierunku... i szczeka mu opadla. Alec obejmowal Magnusa ramionami i calowal go prosto w usta. Magnus, ktory wydawal sie byc w szoku, stal jak skamienialy. Kilka grup ludzi - Nocnych Lowcow i Podziemnych - patrzylo na nich i szeptalo. Zerkajac w bok, Simon dostrzegl Lightwoodow, stojacych z szeroko otwartymi oczami i gapiacymi sie na scene, jaka sie przed nimi rozgrywala. Maryse zatkala sobie usta dlonia. Maia wygladala na zmieszana. -Chwileczke - powiedziala. - My tez bedziemy musieli tak zrobic? Clary juz po raz szosty przeczesywala wzrokiem tlum w poszukiwaniu Simona. Nie mogla go znalezc. Pomieszczenie zapelnial falujacy tlum Nocnych Lowcow i Podziemnych. Przez otwarte drzwi wlewal sie tlum ludzi i gromadzil na schodach. Co chwila bylo widac blysk steli gdy Lowcy i Podziemni laczyli sie w pary i rysowali Znaki. Clary zobaczyla Maryse Lightwood wyciagajaca dlon w strone wysokiej, zielonoskorej faerie, ktora wygladala rownie blado i po krolewsku jak ona sama. Patrick Penhallow uroczyscie wymienial Znaki z czarownikiem, ktorego wlosy lsnily od niebieskich iskier. Przez drzwi Sali Clary widziala jasny blysk Portalu utworzonego na placu. Swiatlo gwiazd wpadajace przez szklany swietlik nadawalo wszystkiem dosc nierealny wyglad. -Wspaniale, prawda? - odezwal sie Luke. Stal przy krawedzi podium i obejmowal wzrokiem cale pomieszczenie. - Nocni Lowcy i Podziemni laczacy sie ze soba. Wspolpracujacy razem - w jego glosie slychac bylo respekt. Clary mogla myslec tylko o tym, ze chcialaby by Jace tu byl i mogl to wszystko zobaczyc. Nie potrafila odgonic od siebie leku o to, ze cos moglo mu sie stac, chocby nie wiem jak sie starala. Swiadomosc, ze mogl stanac twarza w twarz z Valentine'm, ze ryzykowal zyciem bo myslal, ze jest przeklety... Ze mogl umrzec nie wiedzac nawet, ze to nieprawda... -Clary - powiedziala Jocelyn, z cieniem rozbawienia w glosie. - Slyszalas co powiedzialam? -Tak - odparla - i to rzeczywiscie jest wspaniale. Jocelyn polozyla jej dlon na ramieniu. -Nie o tym mowilam. Luke i ja bedziemy walczyc. Wiesz o tym. Zostaniesz tu razem z Isabelle i reszta dzieci. -Nie jestem dzieckiem. -Wiem, ze nie ale jestes za mloda, zeby walczyc. A nawet gdybys nie byla, to nigdy nie przeszlas treningu. -Nie chce tu siedziec bezczynnie i nic nie robic. -Nic? - powiedziala zdumiona Jocelyn. - Clary, nic z tego nie mialo by miejsca gdyby nie ty. Bez ciebie nie mielibysmy nawet szansy na to by walczyc. Jestem z ciebie taka dumna. Chcialam ci tylko powiedziec, ze nawet jesli ja i Luke pojdziemy walczyc, to wrocimy tu. Wszystko bedzie dobrze. Clary spojrzala na swoja matke. Popatrzyla w zielone oczy tak samo zielone jak jej wlasne. -Mamo - powiedziala. - Nie klam. Jocelyn wciagnela gwaltownie powietrze i cofnela dlon. Zanim zdazyla cokolwiek powiedziec, cos przykulo wzrok Clary... znajoma twarz w tlumie. Szczupla, ciemna postac, idaca w ich kierunku, przeslizgujaca sie przez zatloczona Sale z zaskakujaca latwoscia... tak jakby plynela przez tlum jak dym przez szczeliny w ogrodzeniu. I rzeczywiscie tak bylo, uswiadomila sobie Clary, gdy postac podeszla blizej. To byl Raphael, ubrany w taka sama biala koszule i czarne spodnie jak wtedy gdy widziala go za pierwszym razem. Zdazyla juz zapomniec jaki byl drobny. Wygladal na zaledwie czternascie lat, gdy wchodzil na podium, a jego waska twarz sprawiala wrazenie spokojnej i anielskiej, jak twarz chorzysty wspinajacego sie po schodach prezbiterium. -Raphael - w glosie Luke slychac bylo zdumienie i ulge. - Nie sadzilem, ze przyjdziesz. Czyzby Dzieci Nocy zdecydowaly sie jednak dolaczyc do nas w walce przeciwko Valentine'owi? W Radzie ciagle jest jedno wolne miejsce, gdybyscie chcieli je przyjac - wyciagnal dlon w jego strone. Przejrzyste i piekne oczy Raphaela pozostaly bez wyrazu. -Nie moge uscisnac ci dloni, wilkolaku - usmiechnal sie, gdy Luke zrobil urazona mine, pokazujac biale konce swoich klow. - Jestem Projekcja - powiedzial, unoszac dlon tak by mogli zobaczyc, jak swiatlo przez nia przeswieca. - Nie moge niczego dotknac. -Ale... - Luke spojrzal na ksiezycowe swiatlo wlewajace sie przez dach. - Dlaczego... - opuscil reke. - No coz, ciesze sie, ze jestes. Obojetnie pod jaka postacia. Raphael potrzasnal glowa. Na chwile jego oczy spoczely na Clary... to bylo spojrzenie, ktorego naprawde nie znosila... a potem przeniosl wzrok na Jocelyn i jego usmiech sie poszerzyl. -Ty - powiedzial. - Jestes zona Valentine'a. Moi pobratymcy, ktorzy walczyli z toba w Powstaniu, powiedzieli mi o tobie. Musze przyznac, ze nie spodziewalem sie, ze zobacze cie na wlasne oczy. Jocelyn przechylila glowe na bok. -Wielu Nocnych Dzieci dzielnie wtedy walczylo. Czy twoja obecnosc tutaj oznacza, ze znow mozemy walczyc razem ramie w ramie? To bylo dziwne, pomyslala Clary, sluchac swojej matki wyslawiajacej sie w taki chlodny i rzeczowy sposob, a jednak wydawal sie calkiem naturalny. Tak samo naturalny jak siedzenie na ziemi w starym kombinezonie i trzymanie poplamionego farba pedzla. -Taka mam nadzieje - odparl Raphael, a jego spojrzenie znow przslizgnelo sie po Clary, jak dotkniecie zimnej dloni. - Mamy tylko jeden warunek. Jedna prosta... niewielka... prosbe. Jesli zostanie wzieta pod uwage, Dzieci Nocy z wielu krajow z radoscia przystapia z wami do bitwy. -Miejsce w Radzie - powiedzial Luke. - Oczywiscie... To sie da zalatwic, dokumenty mozemy podpisac w ciagu godziny... -Nie - przerwal mu Raphael. - Nie chodzi o miejsce w Radzie tylko o cos innego. -Cos... innego? - powtorzyl jak echo Luke. - Co takiego? Zapewniam cie, ze jesli to jest w naszej mocy... -Och, oczywiscie ze jest - usmiech Raphaela oslepial. - Tak sie sklada, ze to cos jest teraz w tej Sali podczas gdy my rozmawiamy - odwrocil sie i wskazal wdziecznym ruchem reki na tlum. - To Simon jest tym, czego chcemy - powiedzial. - Daylighter. Tunel byl dlugi, krety i zmienial sie co chwila, tak jakby Jace pelznal przez trzewia jakiegos ogromnego potwora. W powietrzu unosil sie zapach mokrego kamienia i popiolu i czegos jeszcze, czegos splesnialego i dziwnego, co przypominalo mu troche zapach unoszacy sie w Miescie Kosci. Po jakims czasie tunel rozszerzyl sie w okragla grote. Olbrzymie stalaktyty o powierzchniach lsniacych jak klejnoty zwisaly z poszarpanego, kamiennego sufitu. Podloga byla gladka jakby zostala wypolerowana, tu i owdzie pokrywaly ja tajemnicze wzory z polyskujacego kamienia. Grote otaczal rzad ostrych stalagmitow. Ze srodka pomieszczenia wyrastal pojedynczy, ogromny stalagmit z kwarcu, wystajacy z ziemi jak gigiantyczny kiel, pokryty gdzieniegdzie czerwonawymi wzorami. Przygladajac mu sie z bliska, Jace zobaczyl ze jego boki byly przezroczyste, a czerwony wzor byl rezultatem czegos wirujacego i poruszajacego sie wewnatrz niego. Wygladal jak szklana probowka pelna barwnego dymu. Wysoko w gorze, przez naturalny swietlik w skale, saczylo sie swiatlo. Ta grota nie byla dzielem przypadku, lecz zostala zaprojektowana celowo... Skomplikowane wzory na podlodze tylko go w tym upewnily... Ale kto mialby wykuwac az tak wielka podziemna grote i po co? Ostre, nieprzyjemne krakanie odbilo sie echem w pomieszczeniu, przyprawiajac Jace'a o wstrzas. Schowal sie za stalagmitem i stlumil magiczne swiatlo dokladnie w chwili, gdy z cieni zalegajacych odlegly koniec groty wyszly dwie pograzone w rozmowie postacie i ruszyly w jego strone. Rozpoznal je jak tylko doszly do srodka pomieszczenia i padlo na nie swiatlo. Sebastian. I Valentine. Majac nadzieje uniknac tlumu, Simon zatoczyl szeroki luk i zmierzal w kierunku podium, znikajac za rzadami filarow stojacych po obu stronach Sali. Szedl z pochylona glowa, zatopiony w myslach. Wydawalo mu sie dziwne, ze Alec, zaledwie o rok czy dwa starszy od Isabelle, mial wziac udzial w wojnie, a reszta nich miala zostac z tylu. Na dodatek Isabelle wcale nie wydawala sie tym martwic. Zadnych lamentow, zero histerii. Tak, jakby tego oczekiwala. Mozliwe ze tak bylo. Mozliwe ze wszyscy tego oczekiwali. Byl juz blisko schodow gdy spojrzal w gore i, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczyl Raphaela stojacego na wprost Luke'a, z wlasciwym sobie niemal wypranym z emocji wyrazem twarzy. Natomiast Luke wygladal na wstrzasnietego. Potrzasal glowa, dlonie mial uniesione w gescie protestu, a stojaca obok niego Jocelyn wygladala na oburzona. Simon nie mogl dojrzec twarzy Clary - stala do niego plecami - ale znal ja na tyle dobrze, zeby po ulozeniu jej ramion poznac, ze byla spieta. Nie chcac zeby Raphael go zauwazyl, Simon wslizgnal sie za filar i zaczal sie przysluchiwac. Nawet mimo gwaru jaki robil tlum, mogl slyszec jak Luke podniosl glos. -Wykluczone - powiedzial. - Nie wierze, ze w ogole mogles o to poprosic. -A ja nie moge uwierzyc, ze mi odmawiasz - glos Raphaela pozostal zimny czy spokojny, wysoki jak u mlodego chlopca. - Przeciez to drobnostka. -To nie jest zadna drobnostka - odezwala sie z gniewem Clary. - To Simon. Czlowiek. -To wampir - odparl Raphael. - Zdaje sie, ze ciagle o tym zapominasz. -A czy ty nie jestes wampirem? - spytala Jocelyn lodowatym tonem, ktorego uzywala za kazdym razem gdy ona i Simon wpadali w jakies klopoty za zrobienie czegos glupiego. - Chcesz powiedziec, ze twoje zycie nie ma zadnej wartosci? Simon przykleil sie do filaru. O co wlasciwie chodzilo? -Moje zycie ma wielka wartosc - odparl Raphael - skoro, w odroznieniu od waszych, jest wieczne. Nie ma ono konca podczas gdy w waszym przypadku taki koniec zawsze istnieje. Ale nie o to chodzi. On jest wampirem, jest jednym z nas i chce go miec z powrotem. -Nie mozesz miec go z powrotem - warknela Clary. - Po pierwsze, nigdy do ciebie nie nalezal. Nigdy sie nim nie interesowales dopoki nie dowiedziales sie, ze potrafi wychodzic na swiatlo sloneczne... -Mozliwe - zgodzil sie Raphael - ale nie z tego powodu, o jakim teraz myslisz - uniosl glowe; jego lagodne, ciemne oczy lsnily przenikliwie jak u ptaka. - Zaden wampir nie powinien posiadac mocy jakie posiada on - powiedzial - tak jak zaden Nocny Lowca nie powinien miec zdolnosci jakie maja ty i twoj brat. Przez lata mowiono nam, ze jestesmy czyms zlym i nienaturalnym. Ale to... to jest dopiero nienaturalne. -Raphaelu - odezwal sie Luke ostrzegawczym tonem. - Nie wiem na co liczysz, ale nie ma szansy zebysmy pozwolili ci skrzywdzic Simona. -Ale pozwolicie, by Valentine i jego armia demonow skrzywdzily tych ludzi, waszych sprzymierzencow - gestem reki objal cale pomieszczenie. - Pozwolisz im dobrowolnie ryzykowac wlasne zycie ale nie chcesz dac Simonowi takiego samego wyboru? Byc moze jego roznilby sie od waszego - opuscil ramie. - Wiesz, ze w przeciwnym razie nie bedziemy walczyc. Nocne Dzieci nie wezma w tym udzialu. -Wiec nie bierzcie - odparl Luke. - Nie chce waszej wspolpracy za cene niewinnego zycia. Nie jestem takie jak Valentine. Raphael odwrocil sie w strone Jocelyn. -A ty, Nocny Lowco? Pozwolisz temu wilkolakowi decydowac o tym co jest najlepsze dla twoich ludzi? Jocelyn patrzyla na niego tak, jakby byl karaluchem, ktorego znalazla na czystej kuchennej podlodze. -Jesli tylko go tkniesz, wampirze, to posiekam cie na malutkie kawaleczki i dam do zjedzenia swojemu kotu. Zrozumiales? Raphael zacisnal usta. -Jak chcecie - powiedzial. - Kiedy bedziecie umierac na Rowninie Brocelind, spytajcie samych siebie czy jedno zycie naprawde bylo warte tak wielu. I zniknal. Luke odwrocil sie szybko w strone Clary, ale Simon nie patrzyl juz na nich. Patrzyl na swoje dlonie. Myslal, ze beda sie trzesly ale byly rownie nieruchome co rece trupa. Bardzo powoli zacisnal je w piesci. Valentine wygladal tak jak zawsze. Postawny mezczyzna w poprawionej zbroi Nocnego Lowcy, z szerokimi masywnymi ramionami kontrastujacymi z jego ostra, przystojna twarza. Na plecach mial zarzucony Miecz i nosil szeroki pas z przypietymi do niego roznymi rodzajami broni: grubymi lowieckimi nozami i waskimi sztyletami. Przygladajac mu sie zza skaly, Jace poczul to samo co zawsze odczuwal na mysl o swoim ojcu - bezwarunkowe przywiazanie polaczone z przygnebieniem, rozczarowaniem i nieufnoscia. Dziwnie bylo ogladac jego ojca w towarzystwie Sebastiana, ktory wygladal... inaczej. Tez mial na sobie zbroje i dlugi, srebrny miecz przypiety w pasie, ale co innego uderzylo Jace'a bardziej. Jego wlosy. Nie mial juz ciemnych lokow ale polyskujace jasno kosmyki, wygladajace jak biale zloto. Wlasciwie to pasowaly do niego lepiej niz wtedy gdy mial ciemne. Jego skora nie byla teraz juz tak zdumiewajaco blada. Widocznie musial je farbowac, zeby upodobnic sie do prawdziwego Sebastiana Verlaca, a tak wygladal naprawde. Jace'a zalala fala gorzkiej nienawisci i tylko tyle mogl zrobic, pozostac w swojej kryjowce i starac sie nie rzucic na Sebastiana i nie zacisnac mu dloni dookola szyi. Hugo zakrakal ponownie i wyladowal na ramieniu Valentine'a. Dziwne uklucie bolu rozeszlo sie po ciele Jace'a, gdy zobaczyl kruka w pozie, ktora od tylu lat kojarzyla mu sie z Hodge'm. Hugo praktycznie mieszkal na ramieniu nauczyciela, a jego widok na ramieniu Valentine'a Jace odebral jako obcy, a nawet niewlasciwy, pomimo wszystkiego co zrobil Hodge. Valentine pogladzil dlonia blyszczace piora ptaka, kiwajac glowa zupelnie jakby byli pograzeni w rozmowie. Sebastian obserwowal ich, unoszac swoje jasne brwi. -Jakies wiesci z Alicante? - spytal, gdy Hugo oderwal sie od ramienia Valentine'a i poszybowal w powietrze, muskajac skrzydlami wygladajace jak klejnoty wierzcholki stalaktytow. -Nie tak wartosciowe jak bym chcial - odparl Valentine. Glos ojca, chlodny i niewzruszony, przeszyl Jace'a jak strzala. Jego dlonie zacisnely sie bezwiednie i przycisnal je mocno do bokow, wdzieczny za to, ze oslaniala go skala. - Jedno jest pewne. Clave sprzymierza sie z silami Luciana. Sebastian zmarszczyl brwi. -Przeciez Malachi mowil... -Malachi zawiodl - Valentine zacisnal szczeki. Ku zaskoczeniu Jace'a, Sebastian podszedl do niego i polozyl mu dlon na ramieniu. W tym dotyku bylo cos... cos intymnego i poufalego... co sprawilo, ze Jace poczul sie jakby mial w brzuchu gniazdo robakow. Nikt nie dotykal Valentine'a w ten sposob. Nawet on nie dotknalby tak swojego ojca. -Martwisz sie tym? - zapytal Sebastian, i ten sam ton byl w jego glosie. Ta sama dziwaczna i groteskowa bliskosc. -Clave poszlo dalej niz sadzilem. Wiedzialem ze Lightwoodowie sa zepsuci ponad miare i ze taki rodzaj zepsucia jest zarazliwy. To dlatego chcialem ich powstrzymac od wejscia do Idris. A co do reszty, ktora dala sobie wypelnic umysly trucizna, jaka saczy w ich uszy Lucian, nie bedacy nawet jednym z Nefilim... - odraza Valentine'a byla widoczna, ale nie odsunal sie od Sebastiana, co Jace zauwazyl z rosnacym niedowierzaniem. Nie strzasnal jego dloni ze swojego ramienia. - Jestem rozczarowany. Sadzilem, ze dostrzega powod. Wolalbym nie konczyc tego wszystkiego w ten sposob. Sebastian wygladal na rozbawionego. -Nie zgadzam sie - powiedzial. - Pomysl o nich. Sa gotowi do walki, do zdobycia chwaly, a przekonaja sie, ze nic z tego sie nie liczy. Ze ich dzialanie jest bezcelowe. Pomysl o wyrazach jakie sie wtedy odmaluja na ich twarzach - jego usta rozciagnely sie w usmiechu. -Jonathanie - wstchnal Valentine. - To niewdzieczna koniecznosc, z ktorej nie nalezy sie cieszyc. Jonathan? Jace przylgnal do skaly, jego dlonie zrobily sie nagle sliskie od potu. Dlaczego Valentine mialby nazywac Sebastiana jego imieniem? Czy to byla pomylka? Tyle ze Sebastian nie wygladal na zaskoczonego. -Czy to nie dobrze, ze to co robie sprawia mi radosc? - spytal Sebastian. - Doskonale bawilem sie w Alicante. Lightwoodowie okazali sie lepszym towarzystwem niz mowiles, zwlaszcza Isabelle. Zdecydowanie nadawalismy na tych samych falach. A co do Clary... Samo sluchanie jak Sebastian wymawial jej imie przyprawilo serce Jace'a o bolesny skurcz. -W ogole nie okazala sie taka, jak myslalem ze bedzie - ciagnal dalej pogodnie Sebastian. - Wcale nie jest do mnie podobna. -Nie ma na swiecie nikogo takiego jak ty, Jonathanie. A jesli chodzi o Clary, to zawsze byla dokladnie taka sama jak jej matka. -Nie przyzna sie do tego, czego tak naprawde chce - stwierdzil Sebastian. - Jeszcze nie teraz. Ale opamieta sie. Valentine uniosl brew. -Opamieta? Sebastian usmiechnal sie, a Jace'a zalala niemal niemozliwa do opanowania furia. Przygryzl mocno usta, czujac krew na jezyku. -Och, no wiesz - wytlumaczyl Sebastian. - Przejdzie na nasza strone. Juz nie moge sie doczekac. Oszukiwanie jej bylo najwieksza frajda jaka mialem od wiekow. -Nie miales sie tam bawic. Miales sie dowiedziec czego szukala. A kiedy juz to znalazla - bez twojego udzialu, mozna by dodac - pozwoliles by oddala to czarownikowi. A potem nie udalo ci sie sprowadzic jej tu ze soba, mimo zagrozen jakie moze dla nas stanowic. To chyba malo olsniewajacy sukces, Jonathanie. -Staralem sie ja sprowadzic. Nie spuszczali z niej wzroku, a przeciez nie moglem jej porwac na oczach calej Sali - odparl ponuro Sebastian. - Poza tym, juz ci mowilem, ze ona nie ma pojecia jak uzywac tej swojej zdolnosci do tworzenia run. Jest zbyt naiwna by stanowic jakiekolwiek zagrozenie... -Cokolwiek planuje Clave, ona stanowi tego centrum - przerwal mu Valentine. - Hugin tak mowi. Widzial ja na podium w Sali Porozumien. Jesli potrafi zademonstrowac Clave swoje zdolnosci... Jace'a ogarnal nagly lek o Clary, polaczony z dziwnym poczuciem dumy. Oczywiscie, ze byla w samym srodku wydarzen. To byla jego Clary. -Wiec beda walczyc - skonstatowal Sebastian. - I to jest to na czym nam zalezy, prawda? Clary sie nie liczy. To bitwa sie liczy. -Wydaje mi sie, ze jej nie doceniasz - powiedzial cicho Valentine. -Obserwowalem ja - odparl Sebastian. - Gdyby jej zdolnosci byly tak nieograniczone jak myslisz, to mogla z nich skorzystac zeby wydostac z wiezienia swojego malego wampirzego przyjaciela... albo ocalic tego glupca Hodge'a, kiedy umieral... -Czyjas moc nie musi byc nieograniczona by byc smiertelna - powiedzial Valentine. - A jesli chodzi o Hodge, to moze bylbys sklonny okazac troche wiecej szacunku przez wzglad na jego smierc, skoro to ty go zabiles. -Chcial im powiedziec o Aniele. Musialem to zrobic. -Chciales. Zawsze chcesz - Valentine wyjal z kieszeni pare ciezkich, skorzanych rekawic i zalozyl je powoli. - Moze powinien im powiedziec. Moze nie. Przez tyle lat opiekowal sie Jace'm w Instytucie i z pewnoscia musial sie zastanawiac co wychowuje. Hodge byl jednym z niewielu ludzi, ktorzy wiedzieli o istnieniu drugiego chlopca. Wiedzialem, ze mnie nie zdradzi... byl zbyt wielkim tchorzem zeby to zrobic - zgial palce w rekawicach, marszczac brwi. Drugiego chlopca? O czym on mowil? Sebastian zlekcewazyl Hodge'a machnieciem reki. -Kogo obchodzi to o czym on myslal? Jest martwy, chwala Bogu - jego oczy polyskiwaly czernia. - Idziesz teraz nad jezioro? -Tak. Wiesz dokladnie co masz robic? - Valentine wskazal podbrodkiem na miecz przy pasie Sebastiana. - Uzyj go. To nie Miecz, ale jest wystarczajaco demoniczny do tego celu. -Nie moge isc tam razem z toba? - glos Sebastiana przybral wyraznie jekliwy ton. - Nie mozemy po prostu uwolnic tej armii teraz? -Jeszcze nie ma polnocy. Dalem slowo, ze zaczekamy z tym do tego czasu. Jeszcze moga zmienic zdanie. -Nie zrobia tego... -Dalem slowo i dotrzymam go - powiedzial ostatecznym tonem Valentine. - Jesli Malachi nie odezwie sie do polnocy, otworz brame - widzac wahanie Sebastiana, Valentine okazal zniecierpliwienie. - Musisz to zrobic, Jonathanie. Nie moge tu czekac do polnocy. Dojscie tunelami do jeziora zajmie mi prawie godzine, a nie mam zamiaru pozwolic by bitwa przeciagala sie w nieskonczonosc. Przyszle pokolenia musza wiedziec jak szybko Clave ponioslo kleske i jak miazdzace bylo nasze zwyciestwo. -Po prostu bedzie mi przykro, ze opuszcze wezwanie. Wolalbym byc tam wtedy z toba - na twarzy Sebastiana odmalowal sie smutek, ale bylo w tym cos umyslnego, cos drwiacego i frapujacego, zaplanowanego i dziwnie... obojetnego. Nie wydawalo sie, zeby Valentine sie tym przejmowal. Ku zdumieniu Jace'a, Valentine dotknal policzka Sebastiana szybkim gestem niekryjacym uczucia zanim sie odwrocil i ruszyl w strone odleglego kranca jaskini, gdzie zalegaly geste cienie. Zatrzymal sie. Jego jasna sylwetka odcinala sie na tle ciemnosci. -Jonathanie - zawolal, a Jace spojrzal na niego, niezdolny sie oprzec. - Kiedys spojrzysz Aniolowi w twarz. Po tym wszystkim, kiedy mnie juz nie bedzie, odziedziczysz Dary Aniola. Byc moze ktoregos dnia ty takze wezwiesz Razjela. -Chcialbym - powiedzial Sebastian, stojac nieruchomo kiedy Valelentine ostatni raz skinal glowa i zniknal w ciemnosciach. Jego glos przeszedl niemal w szept. - Bardzo bym chcial - warknal. - Naplulbym draniowi w twarz - obrocil sie, jego twarz przypominala biala maske w przytlumionym swietle. - Mozesz juz wyjsc, Jace. Wiem, ze tu jestes. Jace zamarl... ale tylko na sekunde. Jego cialo zerwalo sie z miejsca zanim jego umysl mial czas zeby za nim nadazyc. Biegl w strone wyjscia tunelu, myslac tylko o tym zeby wyjsc na zewnatrz, o dostarczeniu wiadomosci Lukowi. Ale wyjscie zostalo zablokowane. Stal w nim Sebastian z pelnym triumfu i chlodu wyrazem twarzy. Ramiona mial rozlozone a palcami prawie dotykal scian tunelu. -Chyba nie sadziles ze jestes ode mnie szybszy, co? Jace zatrzymal sie gwaltownie. Serce tluklo mu sie w piersi, bijac nierowno jak zepsuty metronom, ale glos mial opanowany. -Skoro jestem od ciebie lepszy na wszystkie inne mozliwe sposoby, to musi byc po temu jakis powod. Sebastian tylko sie usmiechnal. -Slyszalem jak bije twoje serce - powiedzial miekko. - Gdy patrzyles na mnie i na Valentine'a. Przeszkadzalo ci to? -To, ze umawiasz sie na randki z moim ojcem? - Jace wzruszyl ramionami. - Szczerze mowiac, jestes dla niego za mlody. -Co takiego? - po raz pierwszy odkad go spotkal, Sebastian wydawal sie byc zszokowany. Ale mogl sie tym cieszyc zaledwie przez krotka chwile, zanim Sebastian nie odzyskal ponowania nad soba. W jego oczach zalsnil ciemny blysk wskazujacy na to, ze nie wybaczyl Jace'owi tego, ze przez niego stracil spokoj. - Myslalem o tobie czasami - ciagnal tym samym miekkim glosem. - Bylo w tobie cos takiego, cos co krylo sie za tymi twoimi zoltymi oczami. Przeblysk inteligencji, w odroznieniu od reszty twojej przybranej, glupkowatej rodziny. Ale przypuszczam, ze to byla tylko poza. Jestes tak samo glupi jak reszta, pomimo dziesieciu lat dobrego wychowania. -Co ty mozesz wiedziec o moim wychowaniu? -Wiecej niz ci sie wydaje - Sebastian opuscil rece. - Czlowiek, ktory cie wychowal, wychowal rowniez mnie. Tylko ze mna sie po tych pierwszych dziesieciu latach nie zmeczyl. -Co masz na mysli? - glos Jace'a przeszedl w szept, a potem, kiedy patrzyl na nieruchoma, pozbawiona usmiechu twarz Sebastiana, odniosl wrazenie jakby zobaczyl go po raz pierwszy w zyciu... Jasne wlosy, czarne antracytowe oczy, twarde linie jego twarzy jakby wyciosane w kamieniu... i w swoich myslach zobaczyl twarz ojca, ktora pokazal mu aniol; mloda, wyrazista, czujna i rzadna, i juz wiedzial. - Valentine jest twoim ojcem. Jestes moim bratem - powiedzial, tyle ze Sebastian nie stal juz przed nim, tylko za nim, a jego rece otoczyly ramiona Jace'a tak, jakby chcial go objac. Tyle ze dlonie mial zacisniete w piesci. -Witaj i zegnaj, moj bracie - warknal, a jego rece zacisnely sie na Jasie, wyciskajac mu oddech z pluc. Clary byla wyczerpana. Tepy, cmiacy bol glowy, skutek rysowania runy Sojuszu, zagniezdzil sie w jej skroni. Wrazenie bylo takie, jakby ktos kopal drzwi od zlej strony. -Wszystko w porzadku? - Jocelyn polozyla jej dlon na ramieniu. - Nie wygladasz za dobrze. Clary spojrzala w dol... i zobaczyla wijaca sie, czarna rune przecinajaca grzbiet dloni swojej matki, dopelnienie tej, ktora na swojej mial Luke. Jej zoladek zacisnal sie w supel. Udalo jej sie pogodzic z faktem, ze za pare godzin jej matka mogla naprawde walczyc przeciwko armii demonow... ale celowo odsuwala od siebie ta mysl za kazdym razem gdy powracala. -Po prostu zastanawiam sie gdzie jest Simon - wstala na nogi. - Ide go poszukac. -Tam? - Jocelyn spojrzala zaniepokojona w kierunku tlumu. Zmiejszal sie z kazda minuta, zauwazyla Clary, w miare jak ci ktorzy zostali naznaczeni, wychodzili przez frontowe drzwi na plac. Stal przy nich Malachi z niewzruszona twarza, kierujac Podziemnych i Lowcow w odpowiednia strone. -Nic mi nie bedzie - Clary przecisnela sie obok swojej matki i Luke'a ku schodom podium. Czula na sobie wzrok ludzi, powage ich spojrzen. Przeczesala tlum w poszukiwaniu Lightwoodow lub Simona, ale nie dostrzegla nikogo znajomego... poza tym trudno jej bylo zobaczyc cokolwiek ponad tlumem biorac pod uwage to, ze byla niska. Wzdychajac, Clary przeszla na zachodnia strone Sali, gdzie tlum byl mniejszy. W momencie, w ktorym doszla do rzedu wysokich, marmurowych kolumn, spomiedzy nich wystrzelila czyjas reka i odciagnela ja na bok. Clary miala czas zaledwie na to, by wciagnac powietrze ze zdumienia, a potem stala juz w ciemnosci za jednym z najwiekszych filarow, opierajac sie plecami o zimna, marmurowa sciane. Dlonie Simona zacisnely sie na jej ramionach. -Tylko nie krzycz, okej? To ja - powiedzial. -Oczywiscie, ze nie mam zamiaru krzyczec. Nie badz smieszny - rozejrzala sie na boki, zastanawiajac sie o co moze chodzic... widziala tylko fragment Sali pomiedzy filarami. - Po co ten caly cyrk z odgrywaniem Bonda? I tak mialam cie znalezc. -Wiem. Czekalem az zejdziesz z podium. Chcialem porozmawiac z toba w miejscu, w ktorym nikt nas nie uslyszy - oblizal nerwowo ust. - Slyszalem, co powiedzial Raphael. Wiem, czego chcial. -W porzadku, Simon - opuscila ramiona. - Sluchaj, nic sie nie stalo. Luke kazal mu odejsc... -Moze nie powinien - powiedzial Simon. - Moze powinien dac Raphaelowi to, czego chcial. Zamrugala. -Masz na mysli siebie? Nie badz glupi. Nie ma mowy zeby... -Jest - zaciesnil uscisk na jej ramionach. - Chce to zrobic. Chce, zeby Luke powiedzial Raphaelowi, ze umowa stoi. Albo sam mu to powiem. -Wiem co chcesz zrobic - zaprotestowala. - Szanuje cie za to i podziwiam, ale nie musisz tego robic, Simon, nie musisz. To, o co prosi Raphael, jest niewlasciwe i nikt nie bedzie cie osadzal jesli nie poswiecisz sie w wojnie, ktora wcale cie nie dotyczy... -Ale o to wlasnie chodzi - odparl Simon. - To, co powiedzial Raphael to prawda. Jestem wampirem a ty ciagle o tym zapominasz. Albo moze po prostu nie chcesz o tym pamietac. Ale jestem Podziemnym a ty jestes Nocnym Lowca, a ta wojna dotyczy nas obojga. -Ale nie jestes taki jak oni... -Jestem - powiedzial powoli i z rozmyslem, tak jakby chcial sie upewnic czy zrozumiala kazde slowo z tego, co powiedzial. - I zawsze juz bede. Jesli Podziemni maja walczyc razem z Lowcami, bez udzialu ludzi Raphaela, to nie bedzie zadnego stanowiska w Radzie dla Nocnych Dzieci. Nie beda czescia swiata, ktory chce stworzyc Luke, swiata w ktorym Podziemni i Lowcy wspolpracuja ze soba. Zyja ze soba. Wampiry zostana od tego odciete. Stana sie waszymi wrogami. Ja stane sie twoim wrogiem. -Nigdy nim nie bedziesz. -Moge zginac - powiedzial zwyczajnie Simon. - Ale nie moge pomoc stojac z boku i udajac, ze mnie to nie dotyczy. Nie prosze cie o pozwolenie. Chcialbym, zebys mi pomogla. Jesli tego nie zrobisz, to naklonie Maie, zeby zaprowadzila mnie do obozu wampirow i oddam sie w rece Raphaela. Rozumiesz? Jedyne, co mogla zrobic, to wpatrywac sie w niego. Trzymal jej ramiona tak mocno, ze mogla wyczuc krew pulsujaca pod jego dlonmi. Oblizala jezykiem wyschniete usta. Mialy gorzki posmak. -Co moge zrobic zeby ci pomoc? - wyszeptala. Patrzyla na niego niedowierzajaco gdy jej tlumaczyl. Krecila przeczaco glowa jeszcze zanim zdazyl dojsc do konca, a jej wlosy smagaly ja po twarzy, prawie zaslaniajac oczy. -Nie - odparla. - To glupota, Simon. To nie jest podarunek tylko kara... -Moze nie dla mnie - powiedzial. Zerknal w kierunku tlumu a Clary dostrzegla Maie, przygladajaca im sie z nieklamana ciekawoscia. Bylo jasne, ze na niego czekala. Za szybko, pomyslala Clary. To wszystko dzieje sie za szybko. -To lepsze od drugiego wyjscia, Clary. -Nie... -Mozliwe, ze nic mi sie nie stanie. To znaczy, juz i tak zostalem ukarany. Nie moge wejsc do kosciola, do synagogi, nie moge wymowic... nie moge wymowic swietych imion, nigdy sie juz nie zestarzeje, jestem odciety od normalnego zycia. Mozliwe, ze to i tak niczego nie zmieni. -Ale moze. Puscil jej ramiona, przesunal dlonmi po jej bokach i wyciagnal stele Patricka Penhallowa z jej pasa. Podal ja jej. -Clary - powiedzial. - Zrob to dla mnie. Prosze. Ujela ja zdretwialymi palcami i uniosla do gory, przytykajac koniec do skory Simona, tuz powyzej jego oczu. Pierwszy Znak, powiedzial kiedys Magnus. Ten pierwszy. Pomyslala o nim a stela zaczela sie poruszac tak jak tancerz poruszal sie, gdy zaczynala grac muzyka. Czarne linie same pojawily sie na jego czole tak jak rozwijajacy platki kwiat pokazany na przyspieszonym filmie. Kiedy skonczyla, prawa reka bolala ja i piekla, ale gdy tylko cofnela sie i spojrzala na swoje dzielo, wiedziala, ze stworzyla cos doskonalego, dziwnego i starozytnego, cos pochodzacego z poczatkow historii. Znak plonal jak gwiazda nad oczami Simona. Potarl go palcami a na jego twarzy odmalowalo sie zdumienie. -Czuje go - powiedzial. - Jak oparzenie. -Nie mam pojecia ci sie stanie - szepnela. - Nie wiem, jakie dlugofalowe efekty uboczne moga wystapic. Wykrzywiajac usta w polusmiechu, uniosl dlon i dotknal jej policzka. -Miejmy nadzieje, ze niedlugo sie o tym przekonamy. 19. Paniel Maia nie odzywala sie przez wiekszosc drogi do lasu, szla ze spuszczona glowa, raz na jakis czas rozgladajac sie na boki i ze zmarszczonym w koncentracji nosem. Simon zastanawial sie, czy wyczuwala droge i doszedl do wniosku, ze nawet jesli bylo to dziwne, to przynajmniej sie przydawalo. Zauwazyl tez, ze nie musi przyspieszac, zeby dotrzymac jej kroku, niewazne jak szybko szla. Nawet gdy dotarli do ubitej sciezki w lesie i Maia zaczela biec - szybko, cicho i trzymajac sie nisko przy ziemi - nie mial najmniejszego problemu z dotrzymywaniem tempa. To byl jedyny aspekt bycia wampirem, o ktorym mogl szczerze powiedziec, ze sprawia mu przyjemnosc. Sciezka skonczyla sie zbyt szybko; drzewa staly coraz gesciej obok siebie i musieli biec miedzy nimi, po zdartej, pokrytej korzeniami i liscmi ziemi. Galezie nad ich glowami tworzyly wzory wygladajace jak koronka na rozgwiezdzonym niebie. Dobiegli do polany, na ktorej porozrzucane byly glazy blyszczace jak idealnie biale zeby. Gdzieniegdzie znajdowaly sie stosy lisci, jakby ktos przyszedl tu z ogromnymi grabiami. -Raphael - Maia przylozyla dlonie do ust i wolala wystarczajaco glosno, zeby sploszyc ptaki siedzace wysoko w koronach drzew - Raphael, pokaz sie! Cisza. Nagle w cieniu cos sie poruszylo i slychac bylo delikatny dzwiek, jak deszcz bebniacy w blaszany dach. Odgarniete liscie polecialy do gory, tworzac malenkie cyklony. Simon uslyszal jak Maia kaszle,, jakby strzepujac liscie z twarzy i oczu. Wiatr zniknal tak samo nagle jak sie pojawil. Raphael stal na polanie, kilka stop od Simona. Otaczala go grupa wampirow, bladych i nieruchomych jak drzewa w swietle ksiezyca. Ich miny byly zimne, wyrazaly tylko wrogosc. Rozpoznal niektorych z Hotelu Dumort: drobna Lily i blond Jacoba z oczami zwezonymi jak noze. Ale wielu z nich pierwszy raz widzial na oczy. Raphael zrobil krok do przodu. Jego skora byla ziemista i mial cienie pod oczami, ale usmiechnal sie na widok Simona. -Przyszedles - powiedzial. -Przyszedlem - odparl Simon - Jestem tu, wiec... zalatwione. -Nic nie jest zalatwione - Raphael spojrzal na Maie - Lykantropko - kontynuowal - Wroc do lidera swojego stada i podziekuj mu za zmiane decyzji. Powiedz, ze Dzieci Nocy beda walczyc z nimi w Brocelind Plain. Maia miala zaciety wyraz twarzy. -Luke nie... Simon szybko jej przerwal. -W porzadku Maia. Idz. Jej oczy swiecily smutno. -Simon pomysl - powiedziala - Nie musisz tego robic. -Musze - jego ton byl chlodny - Maia bardzo ci dziekuje za przyprowadzenie mnie tu. A teraz idz. -Simon... Jego glos oslabl. -Jesli nie odejdziesz, zabija nas oboje i to wszystko pojdzie na marne. Idz. Prosze. Skinela glowa i odwrocila sie, w tym samym momencie przemieniajac sie. W jednym momencie byla szczupla dziewczyna z warkoczykami ruszajacymi sie na wietrze, a w nastepnym spadla na ziemie i zaczela biec na czterech nogach; byla szybkim i cichym wilkiem. Wybiegla z polany i znikla w cieniu. Simon odwrocil sie z powrotem do wampirow i prawie krzyknal - Raphael stal blisko, moze kilka cali od niego. Widac bylo, ze jest glodny. Simon pomyslal o nocy w Hotelu Dumort - o twarzach nagle wychodzacych z cienia, o przelotnym smiechu, zapachu krwi - i zadrzal. Raphael wyciagnal do niego rece i zlapal go za ramiona, uscisk jego zwodniczo delikatnych dloni byl zelazny. -Podnies glowe - powiedzial - I spojrz na gwiazdy. Tak bedzie latwiej. -A wiec masz zamiar mnie zabic - odparl Simon. Ze zdziwieniem zorientowal sie, ze nie bal sie ani nawet nie denerwowal; wszystko wydawalo sie zwolnic i bylo jasne. Czul kazdy listek na galeziach nad nim, kazdy kamyk lezacy na ziemi, kazda pare wpatrzonych w niego oczu. -A co myslales? - spytal Raphael - lekko smutnym glosem, pomyslal Simon - Zapewniam cie, ze to nic osobistego. Jak powiedzialem wczesniej - jestes zbyt niebezpieczny, zeby moc dalej tak zyc. Gdybym wiedzial kim sie staniesz... -To nigdy nie pozwolilbys mi wyczolgac sie z tego grobu. Wiem - stwierdzil Simon. Raphael spojrzal mu w oczy. -Kazdy robi to co musi, zeby przetrwac. To czyni nas odrobine podobnymi do ludzi - jego zeby jak igly wysunely sie z oslony jak brzytwy. -Nie ruszaj sie - powiedzial - Zalatwimy to szybko - zblizyl sie do Simona. -Poczekaj - odpowiedzial Simon, a gdy Raphael odsunal sie, patrzac na niego groznie, powiedzial bardziej stanowczo - Poczekaj. Musze ci cos pokazac. Raphael wydal z siebie niski, syczacy dzwiek. -Mam nadzieje, ze chodzi o cos wiecej niz odwleczenie tego. -Tak. Jest cos co moim zdaniem powinienes zobaczyc - Simon odgarnal wlosy z czola. To byl glupi wrecz teatralny gest, ale kiedy to zrobil pomyslal o Clary i o jej bladej twarzy, kiedy patrzyla sie na niego ze stela w reku. Przynajmniej sprobuje; dla niej - pomyslal. Efekt byl natychmiastowy. Raphael byl wstrzasniety. Cofnal sie jakby Simon zaczal wywijac krzyzem, jego oczy sie rozszerzyly. -Kto ci to zrobil? Simon tylko sie na niego patrzyl. Nie byl pewny jakiej reakcji sie spodziewal, ale na pewno nie takiej. -Clary - Raphael odpowiedzial na wlasne pytanie - Oczywiscie. Tylko jej moc moglaby dokonac czegos takiego - Naznaczony wampir i to takim Znakiem... -Jakim Znakiem? - spytal Jacob - szczuply blondyn stojacy za Raphaelem. Reszta wampirow rowniez wpatrywala sie w Znak z minami wyrazajacymi skolowanie i strach. Jesli cokolwiek przestraszy Raphaela to tak samo bedzie z nimi. -Ten Znak - zaczal Raphael, nadal patrzac na Simona - nie znajduje sie w Szarej Ksiedze. Jest nawet od niej starszy. Jeden ze starozytnych run, narysowany przez Stworce - wykonal gest jakby chcial dotknac czola Simona, ale nie byl w stanie sie do tego zmusic; jego reka trzesla sie przez chwile, a potem ja opuscil - Czasem mowi sie o takich Runach, ale nigdy zadnej z nich nie widzialem. A ta... -'Ktokolwiek by zabil Kaina, siedmiokrotna pomste poniesie! Dal tez Pan znamie Kainowi, aby go nie zabil, ktokolwiek go spotka' - zacytowal Simon - Mozesz sprobowac mnie zabic, Raphael. Ale nie radzilbym ci tego robic. -Znak Kaina? - spytal Jacob, niedowierzajac - Runa na twoim czole to Znak Kaina? -Zabij go - powiedziala czerwonowlosa wampirzyca, stojaca blisko Jacoba. Mowila z ciezkim akcentem - rosyjskim - pomyslal Simon, chociaz nie byl pewny - Tak czy siak zabij go. Wyraz twarzy Raphaela byl mieszanka furii i niedowierzania. -Nie zrobie tego - odparl - Jakakolwiek wyrzadzona mu krzywda, wroci siedmiokrotnie do tego kto ja wyrzadzil. Taka jest moc Znaku. Oczywiscie jesli ktos z was chcialby podjac ryzyko to zapraszam. Nikt sie nie odezwal ani nie poruszyl. -Tak myslalem - rzekl Raphael. Jego spojrzenie swidrowalo Simona - Jak zla krolowa z bajki, Lucian Graymark wyslal mi zatrute jablko. Przypuszczam, ze liczyl na to, ze cie zabije i w konsekwencji zostane ukarany. -Nie - powiedzial Simon szybko - Nie - Luke o niczym nie wiedzial. Jego gest byl wykonany w dobrej wierze. Musisz to przyznac. -A wiec sam sie na to zdecydowales? - pierwszy raz w spojrzeniu Raphaela pojawilo sie cos innego niz pogarda - To nie jest proste zaklecie ochronne. Wiesz na czym polegala kara Kaina? - mowil cicho, jakby dzielil sie z Simonem jakims sekretem - Gdy bedziesz sprawowal ziemie, nie wyda wiecej mocy swej tobie; tulaczem, i biegunem bedziesz na ziemi. -Wiec - odrzekl Simon - bede sie tulal, jesli o to chodzi. Zrobie, co bedzie trzeba. -A to wszystko... - stwierdzil Raphael - Wszystko dla Nefilim. -Nie tylko dla Nefilim - odpowiedzial Simon - Robie to tez dla was. Nawet jesli tego nie chcecie - podniosl glos tak, zeby reszta wampirow mogla go uslyszec - Martwiliscie sie, ze jesli inne wampiry dowiedza sie co sie ze mna stalo, pomysla, ze krew Nocnych Lowcow pozwoli im na chodzenie w swietle dziennym. Ale to nie przez to mam te moc. To przez cos co zrobil Valentine. Jakis eksperyment. On to spowodowal, nie Jace. I nie da sie tego powtorzyc. Nigdy wiecej cos takiego sie nie zdarzy. -On moze mowic prawde - odezwal sie Jacob, zaskakujac Simona - Znalem jedno albo dwoje Dzieci Nocy, ktore sprobowaly krwi Nocnego Lowcy. Zaden z nich nie mial odpornosci na swiatlo. -To byl jedyny powod, zeby odmowic Nefilim pomocy w bitwie - powiedzial Simon, odwracajac sie do Raphaela - Ale teraz gdy mnie do ciebie przyslali... - pozwolil reszcie zdania wisiec w powietrzu. -Nie probuj mnie szantazowac - odparl Raphael - Jesli Dzieci Nocy zgadzaja sie na umowe to dotrzymuja jej, niewazne jak bardzo im sie to nie podoba - usmiechnal sie lekko, jego ostre zeby blyszczaly w ciemnosci - Jest tylko jedna rzecz. Jedna czynnosc, ktorej wymagam od ciebie jako dowod, ze masz dobre zamiary - zaakcentowal mocno ostatnie slowo. -Co mam zrobic? -Nie bedziemy jedynymi wampirami walczacymi w bitwie Luciana Graymarka. Ty tez bedziesz walczyl. Jace otworzyl oczy i zobaczyl srebrny wir. Jego usta byly wypelnione gorzkim plynem. Zakaszlal, przez moment zastanawiajac sie czy sie topi - ale jesli tak to topi sie na suchym ladzie. Siedzial pionowo, plecami oparty o stalagmit, a jego rece byly zwiazane za nim. Jeszcze raz kaszlnal i jego usta wypelnila sol. Zrozumial, ze nie tonal tylko plul krwia. -Obudziles sie braciszku? - Sebastian kucal obok niego z kawalkiem liny w reku i usmiechal sie; jego usmiech byl jak obnazony noz - To dobrze. Balem sie, ze zabilem cie odrobine za wczesnie. Jace odwrocil glowe i wyplul krew na ziemie. Czul sie jakby jego glowa nadmuchanym balonem, naciskajacym na zewnetrzna strone jego czaszki. Srebrny wir nad jego glowa zwolnil i zatrzymal sie ukazujac niebo pelne gwiazd widocznych przez dziure w dachu jaskini. -Czekasz na specjalna okazje, zeby mnie zabic? Niedlugo Boze Narodzenie. Sebastian, zamyslony spojrzal na Jace'a. -Jestes dobry w gebie. Nie nauczyles sie tego od Valentine'a. Czego w ogole sie od niego nauczyles? Wyglada na to, ze nie pokazal ci jak sie walczy - przysunal sie do Jace'a - Wiesz co dostalem od niego na dziewiate urodziny? Lekcje. Nauczyl mnie, ze jest takie miejsce na plecach mezczyzny, w ktore wbijajac noz, przebijesz serce i rozerwiesz kregoslup jednoczesnie. A ty co dostales na dziewiate urodziny, chlopczyku? Ciasteczko? Dziewiate urodziny? Jace przelknal sline. -To powiedz mi, w jakiej dziurze cie trzymal kiedy ja dorastalem? Nie pamietam zebym widzial cie w okolicach dworu. -Wychowywalem sie w tej dolinie - Sebastian wskazal broda na wyjscie z jaskini - Ja tez nie pamietam, zebys ty sie tu krecil. Mimo iz wiedzialem o tobie. A ty o mnie nie. Jace potrzasnal glowa. -Valentine jakos nigdy sie toba nie chwalil. Ciekawe czemu? Oczy Sebastiana zablysly. Teraz widoczne bylo podobienstwo do Valentine'a - ta sama niecodzienna kombinacja srebrno-bialych wlosow i czarnych oczu, te same kosci policzkowe, ktore wygladalyby nawet delikatnie na mniej wymodelowanej twarzy. -Wiedzialem o tobie wszystko - powiedzial - Ale ty nic nie wiesz, prawda? - Sebastian wstal - Chcialem, zebys przezyl po to, zeby to zobaczyc braciszku - kontynuowal - Wiec patrz uwaznie. Ruchem tak szybkim, ze prawie niewidzialnym, wyjal miecz z pochwy przypietej do pasa. Mial srebrna rekojesc i podobnie jak Miecz Aniola swiecil ciezkim, czarnym swiatlem. Na powierzchni ostrza wyryte byly gwiazdy, ktore lapaly prawdziwe swiatlo gwiazd i plonely jak ogien. Jace wstrzymal oddech. Zastanawial sie czy Sebastian ma zamiar po prostu go zabic, ale nie, gdyby tak bylo zrobilby to wczesniej, kiedy byl nieprzytomny. Patrzyl jak Sebastian szedl w kierunku srodka groty, lekko trzymajac miecz w dloni, chociaz wygladal na ciezki. Byl skolowany. Jak Valentine mogl miec jeszcze jednego syna? Kim byla jego matka? Ktos inny z Kregu? Czy byl starszy od Jace'a? Sebastian doszedl do ogromnego, czerwonego stalagmitu w centrum pomieszczenia, ktore zdawalo sie pulsowac w miare jak sie zblizal, a dym w srodku wirowal coraz szybciej. Sebastian przymknal oczy i podniosl miecz. Powiedzial cos - slowo w chrapliwie brzmiacym, demonicznym jezyku - i opuscil miecz na stalagmit. Odcial jego gorna czesc. W srodku skala byla pusta jak probowka wypelniona czarnym i czerwonym dymem, unosil sie w gore jak powietrze uciekajace z peknietego balonu. Rozlegl sie huk - chociaz byl to nie tyle dzwiek, ale jakby eksplodujace cisnienie. Jace'owi zatkaly sie uszy. Nagle oddychanie stalo sie trudne. Chcial rozluznic sobie kolnierzyk koszulki, ale nie mogl poruszyc rekami. Byly zbyt ciasno zwiazane z tylu. Sebastian byl czesciowo zasloniety czerwono-czarna sciana dymu, ktory skrecal sie i wzlatywal w gore. -Patrz! - krzyknal, jego twarz blyszczala. Jego oczy plonely, biale wlosy powiewaly na tworzacym sie wietrze i Jace zastanawial sie czy tak wygladal za mlodu jego ojciec: strasznie, a jednoczesnie fascynujaco - Patrz i podziwiaj armie Valentine'a. Jego glos zostal zagluszony przez narastajacy dzwiek. Brzmial jak fala uderzajaca o brzeg; uderzenie ogromnej masy wody, niosaca ze soba szczatki miast; nawalnica poteznej i diabelnej mocy. Ogromna kolumna wirujacej, krecacej sie i trzepoczacej ciemnosci wytrysnela ze stalagmitu, wzbijajac sie w powietrze, wyplywajac przez dziure w sklepieniu jaskini. Demony. Wylatywaly wrzeszczac, wyjac i warczac; wrzaca masa pazurow i szponow, zebow i plonacych oczu. Jace przypomnial sobie jak lezal na pokladzie statku Valentine'a, gdy niebo, ziemia i morze zamienialy sie w koszmar, ale to co teraz widzial bylo duzo gorsze. To wygladalo jakby ziemia sie otwarla i ze szczeliny wyplynelo pieklo. Demony smierdzialy jak tysiac gnijacych cial. Jace krecil rekami tak dlugo, az lina wbila mu sie w nadgarstki i zaczal krwawic. W ustach mial cierpki posmak i musial splunac krwia i zolcia, podczas gdy ostatnie demony znikaly nad jego glowa; czarna fala horroru przeslaniajaca niebo. Jace myslal, ze byc moze stracil przytomnosc na minute czy dwie. Na pewno zaliczyl chwile ciemnosci, podczas ktorej wrzeszczace i wyjace demony znikly, a on jakby wisial w przestrzeni zawieszony miedzy niebem a ziemia, czujac pewnego rodzaju oderwanie od rzeczywistosci, ktore bylo w jakis sposob... spokojne. Skonczylo sie zbyt szybko. Nagle wrocil do swojego ciala, jego nadgarstki okropnie bolaly, ramiona mial sciagniete do tylu. Smrod demonow byl tak mocny, ze odwrocil glowe i zwymiotowal na ziemie. Uslyszal oschly chichot i spojrzal w gore, przelykajac kwas, zalegajacy mu w gardle. Sebastian kucnal obok nog Jace'a, jego oczy blyszczaly. -Juz w porzadku braciszku - powiedzial - Poszli sobie. Oczy Jace'a lzawily, a gardlo palilo. Jego glos brzmial jak rechot. -Powiedzial polnoc. Valentine kazal otworzyc brame o polnocy. Niemozliwe, zeby juz byla polnoc. -Sadze, ze w takich sytuacjach lepiej prosic o wybaczenie niz o pozwolenie - Sebastian spojrzal na puste juz niebo - Powinny dotrzec do Brocelind Plain w piec minut, to odrobine mniej niz zajmie ojcu droga do jeziora. Chce zobaczyc rozlana krew Nefilim. Chce, zeby wili sie i umierali na ziemi. Zasluguja na zhanbienie, zanim pojda w zapomnienie. -Naprawde myslisz, ze Nefilim maja takie male szanse w walce z demonami? Przeciez nie sa nieprzygotowani... Sebastian zbyl go machnieciem reki. -Myslalem, ze sluchales naszej rozmowy. Nie zrozumiales planu? Nie wiesz co zamierza zrobic moj ojciec? Jace nie odezwal sie. -To bylo mile z twojej strony - kontynuowal Sebastian - Kiedy przyprowadziles mnie do Hodge'a tamtej nocy. Gdyby nie powiedzial, ze Lustrem, ktorego szukamy jest Jezioro Lyn, to nie jestem pewien czy to w ogole byloby mozliwe. Poniewaz kazdy, kto ma dwa sposrod Darow Aniola i stoi przed Lustrem, moze wywolac z niego Aniola Razjela, tak jak zrobil to Jonathan Nocny Lowca tysiac lat temu. A kiedy przywolasz Aniola, mozesz od niego zazadac jednej rzeczy. Mozesz dac mu jedno zadanie do wykonania. Poprosic o jedna... przysluge. -Przysluge? - Jace'owi zrobilo sie zimno - Valentine ma zamiar poprosic o zwyciestwo w bitwie w Brocelind Plain? Sebastian wstal. -To by bylo marnotrawstwo - powiedzial - Nie. Zazada, zeby wszyscy Nocni Lowcy, ktorzy nie napili sie z Kielicha Aniola - wszyscy, ktorzy za nim nie podazaja, zostali pozbawieni mocy. Juz nie beda Nefilim. A skoro tak, noszenie run... - usmiechnal sie - zmieni ich w Wykletych. Beda latwym celem dla demonow i Podziemni, ktorzy nie zdaza uciec zostana zlikwidowani. Jace'owi dzwonilo w uszach. Poczul zawroty glowy. -Nawet Valentine - zaczal - Nawet on nie bylby w stanie zrobic czegos takiego... -Przestan - odparl Sebastian - Naprawde myslisz, ze moj ojciec nie zrobi tego co zaplanowal? -Nasz ojciec - poprawil Jace. Sebastian spojrzal na niego. Jego wlosy tworzyly biala aureole, wygladal jak zly aniol, ktory podaza za Lucyferem. -Przepraszam - powiedzial, rozbawiony - Czy ty sie modlisz? -Nie. Powiedzialem nasz ojciec. Mialem na mysli Valentine'a. Nie jest twoim ojcem, tylko naszym. Przez chwile twarz Sebastiana byla bez wyrazu, a potem usmiechnal sie szeroko. -Maly anioleczku - powiedzial - Jestes glupcem - tak jak zawsze powtarzal moj ojciec. -Czemu caly czas mnie tak nazywasz? Czemu tak do mnie mowisz? - zapytal Jace -Boze - odparl Sebastian - Ty nic nie wiesz prawda? Czy moj ojciec powiedzial ci kiedykolwiek cos co nie bylo klamstwem? Jace potrzasnal glowa. Probowal rozluznic line wiazaca jego nadgarstki, ale za kazdym razem gdy poruszyl rekami, ta wydawala sie byc jeszcze ciasniejsza. Czul bicie serca kazdym palcem. -Skad wiesz, ze nie oklamywal ciebie? -Poniewaz w moich zylach plynie jego krew. Jestem taki jak on. Kiedy odejdzie, ja bede rzadzil Clave. -Na twoim miejscu nie chwalilbym sie tak, ze jestem taki jak on. -I jeszcze cos - glos Sebastiana byl pozbawiony emocji - Nie udaje, ze jestem kims innym. Nie zachowuje sie jakbym byl przerazony tym co robi moj ojciec, zeby uratowac swoich ludzi, nawet jesli oni tego nie chca - albo moim zdaniem - na to nie zasluguja. Kogo wolalbys miec za syna, chlopaka, ktory jest dumny ze swojego ojca, czy takiego, ktory plaszczy sie przed toba w strachu, kompromitujac sie? -Nie boje sie Valentine'a - stwierdzil Jace. -I nie powinienes - odparl Sebastian - Powinienes bac sie mnie. W jego glosie bylo cos co zmusilo Jace'a do zaprzestania prob uwolnienia rak z wiezow i spojrzenia do gory. Sebastian nadal trzymal swoj blyszczacy czernia miecz. Byl ciemny i piekny - pomyslal Jace, nawet kiedy Sebastian obnizyl jego czubek tak, by spoczywal na jego obojczyku, jednoczesnie nacinajac jego jablko Adama. Jace staral sie, zeby jego glos byl pewny. -I co teraz? Zabijesz mnie kiedy jestem przywiazany? Walka ze mna tak bardzo cie przeraza? Nawet odrobina emocji, nie pojawila sie na bladej twarzy Sebastiana. -Ty - powiedzial - nie jestes dla mnie zagrozeniem. Jestes szkodnikiem. Klopotem. -Wiec dlaczego mnie nie rozwiazesz? Sebastian calkowicie nieruchomo, patrzyl sie na niego. Wygladal jak posag - pomyslal Jace, jak posag jakiegos zmarlego ksiecia, ktory zmarl mlody i zepsuty. I to byla roznica miedzy Sebastianem i Valentinem - mimo iz mieli ten sam lodowaty i marmurowy wyglad, w Sebastianie cos zniklo, zostalo usuniete od srodka. -Nie jestem glupcem - powiedzial Sebastian - Nie pokonasz mnie. Pozostawilem cie przy zyciu tylko po to, zebys mogl zobaczyc demony. Kiedy zginiesz i wrocisz do swoich anielskich przodkow, mozesz im przekazac, ze nie ma juz dla nich miejsca na tym swiecie. Odniesli porazke z Clave i Clave juz ich nie potrzebuje. Teraz mamy Valentine'a. -Zabijasz mnie, bo chcesz zebym przekazal od ciebie wiadomosc Bogu? - Jace pokrecil glowa, ostrze miecza przesunelo sie po jego gardle - Jestes bardziej szalony niz myslalem. Sebastian tylko sie usmiechnal i wbil ostrze odrobine glebiej; kiedy Jace przelykal, czul jego czubek, przebijajacy mu tchawice. -Jesli znasz jakies prawdziwe modlitwy braciszku, powiedz je teraz. -Nie znam zadnych modlitw - odparl Jace - Ale mam wiadomosc. Dla naszego ojca. Przekazesz mu ja? -Oczywiscie - powiedzial Sebastian gladko, ale bylo cos w sposobie w jaki to wypowiedzial, co potwierdzilo to co myslal Jace. -Klamiesz - stwierdzil - Nie przekazesz mu wiadomosci, bo nie masz zamiaru powiedziec mu co zrobiles. Nigdy nie prosil cie zebys mnie zabil i nie bedzie szczesliwy gdy sie dowie. -Nonsens. Nic dla niego nie znaczysz. -Myslisz, ze nigdy sie nie dowie co sie stalo, jesli teraz mnie zabijesz. Moglbys mu powiedziec, ze zginalem w bitwie, albo po prostu sam dojdzie do wniosku, ze to sie stalo. Ale mylisz sie, jesli uwazasz, ze sie nie dowie. Valentine zawsze wie. -Nie wiesz o czym mowisz - odpowiedzial Sebastian, ale jego twarz sie naprezyla. Jace nadal mowil. -Nie mozesz ukryc tego co robisz. Jest swiadek. -Swiadek? - Sebastian wygladal prawie na zaskoczonego, co Jace uznal za pewnego rodzaju male zwyciestwo - O czym ty mowisz? -Kruk - odparl Jace - Obserwowal nas z cienia. Powie wszystko Valentine'owi. -Hugin? - Sebastian rozejrzal sie i chociaz nigdzie nie bylo widac ptaka, to wyraz twarzy Sebastiana, gdy znow spojrzal na Jace'a byl pelen watpliwosci. -Jesli Valentine dowie sie, ze zamordowales mnie gdy bylem przywiazany i bezbronny, bedzie toba zdegustowany - stwierdzil Jace i zauwazyl, ze jego glos stal sie podobny do glosu ojca: tak samo mowil Valentine, gdy czegos chcial: miekko i przekonujaco - Nazwie cie tchorzem. Nigdy ci nie wybaczy. Sebastian nie odezwal sie. Gapil sie na Jace'a z drgajacymi ustami, a w jego oczach widac bylo nienawisc. -Rozwiaz mnie - powiedzial Jace - Rozwiaz mnie i walcz ze mna. To jedyny sposob. Warga Sebastiana znowu drgnela i tym razem Jace pomyslal, ze posunal sie za daleko. Sebastian uniosl miecz; swiatlo ksiezyca dzielilo go na tysiac srebrnych kawalkow, srebrnych jak gwiazdy, srebrnych jak jego wlosy. Obnazyl zeby i cisze przerwal dzwiek miecza przecinajacego powietrze, gdy Sebastian z krzykiem go opuscil. Clary siedziala na schodkach prowadzacych na podwyzszenie w siedzibie Rady, trzymajac w reku stele. Nigdy nie czula sie taka samotna. Budynek byl kompletnie pusty. Clary wszedzie szukala Isabelle, gdy wojownicy przeszli przez Portal, ale nie mogla jej znalezc. Aline powiedziala jej, ze Izzy jest pewnie w domu Penallow'ow, gdzie Aline i kilka innych nastolatek mialo opiekowac sie dziecmi zbyt mlodymi na bitwe. Chciala, zeby Clary poszla tam z nia, ale ta odmowila. Jesli nie moze znalezc Isabelle, to woli byc sama niz z obcymi. Przynajmniej tak myslala. Ale okazalo sie, ze siedzenie tutaj w ciszy i pustce jest coraz bardziej uciazliwe. Mimo to, nie poruszyla sie. Starala sie jak mogla, zeby nie myslec o Jacie, o Simonie, o matce, Luke'u czy Alecu i jedynym sposobem jaki znalazla na nie myslenie o nich bylo siedzenie bez ruchu i gapienie sie w marmurowa plytke na podlodze, liczenie pekniec w niej, raz za razem. Bylo ich szesc. Jeden, dwa, trzy, cztery, piec, szesc. Konczyla liczenie i zaczynala od nowa, od poczatku. Jeden... Niebo nad nia eksplodowalo. A przynajmniej tak to brzmialo. Clary odwrocila glowe i spojrzala do gory, przez przejrzysty dach. Przed chwila niebo bylo ciemne, teraz stalo sie latajaca masa plomieni i czerni, przecietej gdzieniegdzie brzydkim, pomaranczowym swiatlem. Cos poruszalo sie przez to swiatlo - cos ohydnego, czego wcale nie chciala zobaczyc, co sprawilo, ze bylo wdzieczna ciemnosci za zaslonienie jej widoku. Sporadyczne blyski byly wystarczajaco okropne. Przejrzyste swiatlo nad jej glowa falowalo i zginalo sie gdy przelatywala zgraja demonow, jakby bylo podgrzane do wysokiej temperatury. W koncu pojawil sie dzwiek podobny do odglosu strzalu i w szkle pojawilo sie ogromne pekniecie, rozszczepiajace sie na mniejsze szczeliny. Clary zaczela biec zaslaniajac glowe rekami, kiedy szklo zaczelo spadac wokol niej jak deszcz. Byli prawie na polu bitwy, kiedy rozlegl sie dzwiek rozdzierajac cisze. W jednej chwili lasy byly tak samo ciche jak ciemne. W nastepnej niebo bylo oswietlone piekielnym, pomaranczowym swiatlem. Simon zachwial sie i prawie przewrocil; zlapal sie pnia drzewa, zeby nie upasc i spojrzal do gory ledwo wierzac w to co widzi. Naokolo niego inne wampiry wpatrywaly sie w niebo, ich biale twarze wygladaly jak otwierajace sie w nocy kwiaty, lapiace swiatlo ksiezyca, podczas gdy po niebie przelatywal koszmar za koszmarem. -Caly czas mdlejesz - powiedzial Sebastian - To strasznie nudne. Jace otworzyl oczy. Bolala go glowa. Podniosl reke, zeby dotknac policzka i uswiadomil sobie, ze jego rece nie sa juz zwiazane. Kawalek liny zwisal z jego nadgarstka. Gdy spojrzal na swoja reke byla czarna od krwi. Rozejrzal sie. Juz nie byli w jaskini: lezal na miekkiej trawie na dnie doliny, niedaleko kamiennego domu. Slyszal plynaca niedaleko wode. Splatane korony drzew nad nim blokowaly troche swiatlo ksiezyca, ale nadal bylo jasno. -Wstawaj - odezwal sie Sebastian - Masz piec sekund zanim cie zabije. Jace wstal tak wolno jak mogl sobie na to pozwolic. Nadal krecilo mu sie w glowie. Walczac o utrzymanie rownowagi wbil piety butow w ziemie, probujac zyskac jakis stabilny grunt. -Czemu mnie tu przyniosles? -Z dwoch powodow - odpowiedzial Sebastian - Po pierwsze milo bylo cie ogluszyc. Po drugie zabrudzenie krwia podlogi w grocie byloby niekorzystne dla nas obu. Zaufaj mi. Bo mam zamiar przelac sporo twojej krwi. Jace dotknal swojego pasa i serce podeszlo mu do gardla. Albo zgubil wiekszosc broni kiedy Sebastian przeciagal go przez tunel, albo - co bardziej prawdopodobne - Sebastian je wyrzucil. Wszystko co mu zostalo to sztylet. Mial krotkie ostrze - zbyt krotkie; zadna obrona przed mieczem. -Nie nazwalbym tego bronia - Sebastian usmiechnal sie szeroko, bialy w rozswietlonej swiatlem ksiezyca ciemnosci. -Nie moge tym walczyc - stwierdzil Jace, starajac sie brzmiec jak najbardziej nerwowo i drzaco. -Co za hanba - odparl Sebastian z usmiechem zblizajac sie do Jace'a. Trzymal miecz luzno, teatralnie wrecz nieskoncentrowany, czubkami palcow uderzajac w rekojesc. Jezeli mial zdarzyc sie dla niego jakis dobry moment na rozpoczecie walki - pomyslal Jace - to byl wlasnie ten moment. Uniosl reke i uderzyl Sebastiana w twarz najmocniej jak potrafil. Pod jego piescia zlamala sie kosc. Sila uderzenia sprawila, ze Sebastian sie zatoczyl. Polecial do tylu, na piach, wypuszczajac z reki miecz. Jace zlapal go w locie i sekunde pozniej stal nad Sebastianem z ostrzem w reku. Nos Sebastiana krwawil, brudzac krwia cala jego twarz. Wyciagnal reke i zlozyl kolnierzyk odslaniajac gardlo. -No dalej - powiedzial - Zabij mnie. Jace zawahal sie. Nie chcial sie wahac, ale i tak pojawila sie denerwujaca niechec do zabicia kogos kto lezal bezradnie na ziemi. Pamietal jak Valentine kpil z niego w Renwick, wyzywajac wlasnego syna, zeby go zabil, a Jace nie byl w stanie tego zrobic. Ale Sebastian byl morderca. Zabil Maxa i Hodge'a. Podniosl miecz. Sebastian podniosl sie z ziemi tak szybko, ze ledwo bylo go widac. Wygladal jakby unosil sie w powietrzu, robiac elegancki fikolek do tylu i ladujac wdziecznie na trawie stope dalej. Kiedy ladowal kopnal Jace'a w nadgarstek. Kopniecie wytracilo Jace'owi z rak miecz. Sebastian zlapal go, zasmial sie i machnal mieczem w kierunku serca Jace'a. Jace cofnal sie, a miecz smignal tuz przed nim, przecinajac jego koszulke. Pojawil sie klujacy bol i Jace poczul krew wyplywajaca z plytkiej rany na jego piersi. Sebastian zachichotal, podchodzac do Jace'a, ktory cofal sie wyjmujac zza pasa swoj slaby sztylet. Rozejrzal sie, desperacko pragnac zobaczyc cos co mogloby posluzyc mu jako bron - dlugi kij, cokolwiek. Wokol niego nie bylo jednak nic oprocz trawy, rzeki i drzew rozkladajacych nad nimi swoich koron, tworzac zielone gniazdo. Nagle przypomniala mu sie konfiguracja Malachi, w ktorej uwiezila go Inkwizytorka. Sebastian nie byl jedyna osoba, ktora potrafila skakac. Sebastian znow zaatakowal go mieczem, ale Jace juz skoczyl w powietrze. Najnizsza korona drzewa byla jakies 20 stop nad ziemia, zlapal sie jej i wdrapal na nia. Przysiadlszy na galezi spojrzal w dol zobaczyl Sebastiana, ktory rozgladal sie, a potem popatrzyl do gory. Jace rzucil sztyletem i uslyszal krzyk rywala. Wstrzymujac oddech, wyprostowal sie... I nagle Sebastian pojawil sie na drzewie tuz obok niego. Jego blada twarz byla zarumieniona z gniewu; reka, ktora trzymal miecz krwawila. Bron upuscil w trawe, co czynilo ich rownymi, bo sztylet Jace'a rowniez przepadl. Z satysfakcja zobaczyl, ze po raz pierwszy Sebastian jest zdenerwowany - zdenerwowany i zaskoczony, jakby zwierzak, o ktorym myslal, ze jest oswojony, go ugryzl. -To bylo zabawne - powiedzial - Ale teraz to juz koniec. Rzucil sie na Jace'a, lapiac go w talii i spychajac z drzewa. Spadli 20 stop w dol szarpiac sie ze soba i uderzyli o ziemie tak mocno, ze Jace mial gwiazdki przed oczami. Zlapal Sebastiana za zranione ramie i scisnal. Sebastian krzyknal i uderzyl Jace'a w twarz. Jego usta wypelnily sie slona krwia; dlawil sie nia, gdy turlali sie po ziemi, okladajac sie nawzajem. Poczul nagly szok czegos zimnego: stoczyli sie z lekkiego nachylenia do rzeki i lezeli do polowy w wodzie. Sebastian sapnal, a Jace wykorzystal okazje, zeby zlapac go za gardlo i przycisnac. Sebastian zaczal sie dusic, zlapal nadgarstek Jace'a i odciagnal go tak mocno, ze zlamal kosc. Jace uslyszal wlasny krzyk, z daleka, a Sebastian chwycil mocniej i bez litosci zaczal przekrecac go, az Jace puscil jego gardlo i spadl na zimne, wodniste bloto z nadgarstkiem w agonii. Prawie kleczac na piersi Jace'a, jedno kolano wbijajac mu miedzy zebra, Sebastian usmiechal sie od ucha do ucha. Jego oczy swiecily na bialo i czarno, blysk przebijal sie przez brud i krew. Cos zalsnilo w jego prawej rece. Sztylet Jace'a. Musial go podniesc z ziemi. Jego czubek spoczywal na piersi Jace'a. -Wrocilismy do punktu wyjscia - powiedzial Sebastian - Miales swoja szanse, Wayland. Jakies ostatnie slowa? Jace gapil sie na niego, jego usta byly pelne krwi, oczy piekly od potu i czul tylko puste zmeczenie. Czy naprawde mial tak umrzec? -Wayland? - odparl - Przeciez wiesz, ze sie tak nie nazywam. -Masz do niego dokladnie takie same prawa, jak do nazwiska Morgenstern - stwierdzil Sebastian. Pochylil sie do przodu, przenoszac ciezar ciala na sztylet, ktory przebil skore Jace'a wysylajac uklucie bolu przez cale jego cialo. Twarz Sebastiana byla cale od niego, jego glos byl swiszczacym szeptem - Naprawde myslales, ze jestes synem Valentine'a? Naprawde myslales, ze cos tak skowyczacego i patetycznego jest warte bycia Morgensternem, bycia moim bratem? - odgarnal swoje biale wlosy do tylu: byly mokre od potu i wody z rzeki - Jestes odmiencem - kontynuowal - Moj ojciec wycial cie z trupa, zeby cie dostac i robic na tobie eksperymenty. Probowal wychowac cie jak swojego syna, ale byles zbyt slaby, zeby mial z ciebie jakikolwiek pozytek. Nie mogles byc wojownikiem. Byles niczym. Bezuzyteczny. Wiec podrzucil cie Lightwoodom, majac nadzieje, ze moze pozniej mu sie przydasz, jako pulapka. Albo przyneta. Nigdy cie nie kochal. Jace mrugal, zaskoczony. -Wiec ty... -Ja jestem synem Valentine'a. Jonathanem Christopherem Morgensternem. Nigdy nie miales zadnego prawa do tego imienia. Jestes duchem. Symulantem - jego oczy byly czarne i blyszczace jak pancerze zdechlych owadow i nagle Jace uslyszal glos swojej matki, jakby we snie - ale ona nie byla jego matka - mowiacy Jonathan nie jest juz dzieckiem. Nie jest nawet czlowiekiem: jest potworem. -To ty - wydusil Jace - To ty masz w sobie krew demona. Nie ja. -Dokladnie - sztylet wbil sie milimetr glebiej w piers Jace'a. Sebastian nadal sie usmiechal, ktory wygladal jak usmiech czaszki - Ty jestes chlopcem - aniolem. Musialem o tobie sluchac. Ty i twoja sliczna twarz aniolka i twoje dobre maniery i delikatne uczucia. Nie mogles nawet patrzec na smierc ptaka, bez placzu. Nic dziwnego, ze Valentine sie ciebie wstydzil. -Nie - Jace zapomnial o krwi w jego ustach, zapomnial o bolu - To ciebie sie wstydzi. Myslisz, ze nie wzial cie ze soba nad jezioro bo chcial, zebys czekal tu i otworzyl brame o polnocy? Jakby nie wiedzial, ze nie zdolasz zaczekac. Nie wzial cie ze soba, bo wstydzil sie stanac przed Aniolem razem z toba i pokazac mu co zrobil. Pokazac mu co stworzyl. Pokazac mu Ciebie - Jace spojrzal na Sebastiana i poczul straszna, triumfalna litosc plonaca w jego wlasnych oczach - Wie, ze nie ma w tobie nic ludzkiego. Moze cie kocha, ale na pewno tez nienawidzi... -Zamknij sie! - Sebastian wbil sztylet glebiej, mocno sciskajac rekojesc. Jace odchylil glowe do tylu, krzyczac w agonii, palacej jak blyskawica. Zaraz umre - pomyslal Jace - Umieram. Tak to jest. Zastanawial sie czy jego serce zostalo przebite. Nie mogl sie ruszyc, nie mogl oddychac. Teraz wiedzial jak czuja sie motyle przypiete do deski. Probowal mowic, powiedziec imie, ale z jego ust nie wydobylo sie nic oprocz krwi. Ale Sebastian wydawal sie czytac w jego oczach. -Clary. Prawie zapomnialem. Jestes w niej zakochany, prawda? Wstyd do swoich kazirodczych zapedow musial prawie cie zabic. Jaka szkoda, ze nie wiedziales, ze tak naprawde nie jest twoja siostra. Moglbys spedzic z nia reszte zycia, gdybys tylko nie byl taki glupi - pochylil sie jeszcze bardziej, jeszcze mocniej wbijajac sztylet, ktory dotknal kosci. Przemowil Jace'owi do ucha, glosem delikatnym jak szept - Ona tez cie kochala - powiedzial - Pomysl o tym kiedy bedziesz umieral. Pole widzenia Jace'a zaczela ogarniac ciemnosc jak farba rozlewajaca sie na zdjecie i zamazujaca je. Nagle caly bol zniknal. Jace nie czul nic, nawet wagi Sebastiana; czul sie jakby plynal. Twarz Sebastiana dryfowala nad nim, biala na tle ciemnosci; w reku trzymal sztylet. Cos zlotego zablysnelo na nadgarstku Sebastiana, jakby nosil bransoletke. Ale to nie byla bransoletka, poniewaz sie ruszala. Sebastian spojrzal na swoja reke i zaskoczony patrzyl jak noz wypada mu z dloni i spada z glosnym pluskiem w bloto. A potem reka oddzielila sie od jego nadgarstka i spadla na ziemie. Jace patrzyl ze zdziwieniem jak oddzielona reka Sebastiana odbila sie i spoczela na parze wysokich czarnych butow. Buty byly przyczepione do delikatnych nog, ktore przechodzily w szczuply tors i znajoma twarz otoczona mnostwem czarnych wlosow. Jace podniosl wzrok i zobaczyl Isabelle, jej bat byl mokry od krwi, oczy wpatrywaly sie w Sebastiana, ktory z otwartymi ustami patrzyl sie na krwawy kikut. Isabelle usmiechnela sie ponuro. -To za Maxa, dupku. -Suka - Sebastian wysyczal i skoczyl na nogi, gdy bat Isabelle zaczal zblizac sie do niego z zawrotna predkoscia. Uskoczyl w bok i zniknal. Slychac bylo szelest - musial pobiec do lasu - pomyslal Jace, ale przekrecenie glowy, zeby sprawdzic bolalo zbyt bardzo. -Jace - Isabelle uklekla kolo niego, stela blyszczala w jej lewej rece. Jej oczy byly mokre od lez; musialo byc z nim bardzo zle, myslal Jace, skoro Izzy tak na niego patrzyla. -Isabelle - probowal powiedziec. Chcial kzac jej odejsc, uciekac, niewazne jak spektakularna, odwazna i utalentowana byla - a wszystkie te przymiotniki pasowaly do niej idealnie - nie mogla powstrzymac Sebastiana. I Sebastian nigdy nie pozwolilby, zeby tak mala rzecz jak odciecie mu reki, go zatrzymala. Ale z ust Jace'a wydostal sie tylko bulgoczacy dzwiek. -Nie odzywaj sie - poczul jak czubek jej steli dotyka skory na jego piersi - Bedzie dobrze - Isabelle usmiechnela sie drzaco - Pewnie zastanawiasz sie co tutaj robie - kontynuowala - Nie wiem ile wiesz - ile powiedzial ci Sebastian - ale nie jestes synem Valentine'a - Iratze prawie skonczylo dzialac: Jace juz czul jak bol znika. Delikatnie kiwnal glowa, starajac sie powiedziec, ze wie - Wlasciwie nie mialam zamiaru szukac cie, kiedy uciekles, bo napisales w notce, zeby tego nie robic i zrozumialam to. Ale nie moglam pozwolic zebys umarl, myslac, ze w twoich zylach plynie krew demona, bez powiedzenia ci, ze z toba wszystko w porzadku, chociaz szczerze, to nie wiem jak mogles pomyslec cos tak glupiego... - reka Isabelle zatrzesla sie i dziewczyna zamarla nie chcac uszkodzic runy - Musiales wiedziec, ze Clary nie jest twoja siostra - powiedziala bardziej delikatnie - Bo... Po prostu musiales. Wiec poprosilam Magnusa, zeby pomogl mi cie wysledzic. Uzylam tego malego zolnierzyka, ktorego dales Maxowi. Mysle, ze normalnie Magnus by tego nie zrobil, ale powiedzmy, ze byl w bardzo dobrym nastroju i moglam mu powiedziec, ze Alec chcial, zeby to zrobil - chociaz to nie bylo do konca prawda, ale gdyby wiedzial to na pewno by chcial. A kiedy wiedzialam, ze tu jestes, Magnus otworzyl Portal, a ja jestem bardzo dobra w wymykaniu sie... Isabelle krzyknela. Jace probowal ja zlapac, ale byla poza jego zasiegiem; poleciala na bok. Bat wypadl jej z reki. Podniosla sie na kolana, ale Sebastian juz stal przed nia. W jego oczach plonela wscieklosc, a kikut owiniety mial zakrwawiona szmata. Isabelle wyciagnela reke po bicz, ale Sebastian poruszal sie szybciej. Kopnal ja z calej sily. Jego ciezki but trafil w jej klatke piersiowa. Jace prawie uslyszal lamiace sie zebra Isabelle, kiedy poleciala do tylu ladujac niezgrabnie na boku. Uslyszal jak jeczy - Isabelle, ktora nigdy nie krzyczy z bolu - kiedy Sebastian kopnal ja jeszcze raz, a potem zlapal jej bat i zaczal nim wymachiwac. Jace przeturlal sie na bok. Prawie dokonczone iratze pomoglo, ale nadal bolala go piers, i wiedzial, ze kaszlenie krwia oznacza, ze ma przebite pluco. Nie wiedzial ile mial czasu. Pewnie tylko minuty. Wzial sztylet z miejsca, gdzie upuscil go Sebastian, obok pozostalosci jego reki. Jace podniosl sie. Zapach krwi byl wszedzie. Pomyslal o wizji Magnusa, swiecie pelnym krwi, i sliska reka scisnal rekojesc noza. Zrobil krok do przodu. Potem nastepny. Kazdy krok byl jak przebijanie sie przez cement. Isabelle krzyczala przeklenstwa do Sebastiana, ktory smiejac sie uderzyl ja biczem. Jej krzyki przyciagnely Jace'a jak rybe na haczyku, ale nikly gdy sie ruszal. Swiat krecil sie wokol niego jak na kolejce gorskiej. Jeszcze jeden krok - przykazal sobie Jace. Jeszcze jeden. Sebastian byl odwrocony do niego plecami: skoncentrowal sie na Isabelle. Pewnie myslal, ze Jace juz nie zyje. Niewiele mijalo sie to z prawda. Jeden krok - powtarzal sobie, ale nie byl w stanie tego zrobic, nie mogl sie ruszyc, nie mogl zmusic sie do zrobienia jednego kroku do przodu. Znow pojawila sie ciemnosc - bardziej mroczna niz podczas zasypiania. Ciemnosc, ktora usunelaby wszystko i przyniosla mu absolutny odpoczynek. Nagle pomyslal o Clary - tak jak ja ostatnio widzial, gdy spala z wlosami rozrzuconymi na poduszce i policzku spoczywajacym na rece. Wtedy pomyslal, ze nigdy w zyciu nie widzial czegos tak uspokajajacego, ale przeciez ona tylko spala, tak jak kazdy inny. To nie jej spokoj byl zaskakujacy, ale jego wlasny. Spokoj, ktory czul, kiedy byl z nia byl niepowtarzalny, nie dal sie porownac do niczego innego co znal. Bol ogarnal jego kregoslup i uswiadomil sobie ze zdziwieniem, ze w jakis sposob, bez jego udzialu, zrobil ten ostatni krok. Sebastian odchylal ramie do tylu; w reku trzymal bat. Isabelle lezala na trawie, zwinieta w klebek i juz dluzej nie krzyczala - w ogole sie nie ruszala. -Mala suko Lightwoodow - mowil Sebastian - Powinienem byl zmiazdzyc twoja twarz mlotkiem, kiedy mialem okazje... Jace podniosl do gory reke, w ktorej trzymal sztylet i wbil go w plecy Sebastiana. Sebastian zatoczyl sie i bicz wypadl mu z reki. Odwrocil sie powoli i spojrzal na Jace'a, i Jace pomyslal z przerazeniem, ze moze Sebastian naprawde nie byl czlowiekiem i nie mozna bylo go zabic. Jego twarz byla bez wyrazu, wrogosc zniknela tak samo jak ogien w jego oczach. Juz nie wygladal jak Valentine. Wygladal na... przestraszonego. Otworzyl usta, jakby chcial powiedziec cos Jace'owi, ale kolana ugiely sie pod nim. Upadl na ziemie, sila upadku sprawila, ze stoczyl sie z pochylenia do rzeki. Lezal na plecach, jego niewidzace oczy patrzyly w niebo; woda plynela obok niego, niosac z pradem jego krew. Nauczyl mnie, ze jest takie miejsce na plecach mezczyzny, gdzie wbijajac noz przebijesz serce i rozerwiesz kregoslup jednoczesnie - tak powiedzial Sebastian - Wyglada na to ze dostalismy ten sam prezent na urodziny, bracie - pomyslal Jace. -Jace! - krzyknela Isabelle, z zakrwawiona twarza probujaca sie podniesc - Jace! Probowal odwrocic sie do niej, powiedziec cos, ale nie mogl. Osunal sie na kolana. Jego ramiona nagle staly sie ciezkie i ziemia zaczela go wzywac. Byl ledwo swiadomy Isabelle krzyczacej jego imie, kiedy ciemnosc go pochlonela. Simon byl weteranem w niezliczonych bitwach. Oczywiscie, jesli mozna bylo w to wliczyc bitwy rozegrane w Dungeons Dragons. Jego przyjaciel Eric byl dobry w historii wojska i zazwyczaj to on organizowal wojenna czesc gry, ktora obejmowala dziesiatki malych figurek poruszajacych sie w zwartych szeregach po plaskim krajobrazie namalowanym na pogietym papierze. Wlasnie tak zawsze myslal o bitwach - albo tak jak pokazywali je na filmach, gdzie dwie grupy ludzi atakowaly sie na plaskiej i rozleglej przestrzeni. Rowne szeregi i uporzadkowane przesuwanie sie naprzod. Ale to wygladalo zupelnie inaczej. To byl chaos, platanina krzykow i ruchow, a krajobraz nie byl plaski, ale skladal sie z blota i krwi tworzacych plynna mase. Simon wyobrazal sobie, ze Dzieci Nocy wejda na pole bitwy i zostana powitane przez kogos waznego; myslal, ze zobaczy bitwe najpierw z odleglosci i dojrzy dwie spierajace sie strony. Ale nie bylo powitania, nie bylo zadnych stron. Bitwa wynurzyla sie z ciemnosci tak jakby przypadkiem przeniosl sie z opuszczonej ulicy na objety zamieszkami Times Square - nagle wokol niego pojawily sie tlumy ludzi, rece lapaly go i spychaly z drogi, a wampiry rozproszyly sie i dolaczyly do bitwy nawet sie na niego nie ogladajac. Zobaczyl demony - byly wszedzie. Nigdy nie wyobrazal sobie, ze moga wydawac takie dzwieki: krzyki, huki, trabienie, chrzakanie i gorsze: odglosy rozrywania i rozdrabniania i glodnej satysfakcji. Simon marzyl, zeby moc wylaczyc swoj wampirzy sluch, ale nie mogl tego zrobic, a dzwieki byly jak noze wbijajace mu sie w uszy. Potknal sie o cialo lezace do polowy w blocie, odwrocil sie, zeby zobaczyc czy potrzebna jest pomoc i zobaczyl, ze Nocny Lowca lezacy u jego stop nie ma glowy. Biala kosc blyszczala na tle czarnej ziemi i mimo tego, ze jest wampirem, Simonowi zrobilo sie niedobrze. Musze byc jedynym wampirem na swiecie, ktorego mdli na widok krwi - pomyslal, a potem cos uderzylo go z tylu i zsunal sie z pochylosci w dol. Cialo Simona nie bylo jedynym, ktore tam lezalo. Przeturlal sie na plecy w momencie gdy demon pojawil sie nad nim. Wygladal jak postac Smierci ze sredniowiecznych drzeworytow - ozywiony szkielet, z bialym, zakrwawionym toporem w reku. Simon skoczyl w bok, kiedy ostrze uderzylo w ziemie, cale od jego twarzy. Szkielet zasyczal z rozczarowaniem i jeszcze raz podniosl topor... I dostal maczuga wykonana z powiazanego ze soba drewna. Szkielet rozpadl sie jak piata wypelniona koscmi. Rozlecialy sie z dzwiekiem podobnym do kastanietow, a potem znikly w ciemnosci. Nocny Lowca stal nad Simonem. Nigdy wczesniej go nie widzial. Wysoki mezczyzna z broda, poplamiony krwia, brudna reka pocieral sobie czolo, na ktorym zostawil ciemna smuge, patrzyl w dol na Simona. -W porzadku? Oszolomiony Simon kiwnal glowa i podniosl sie. -Dziekuje. Nieznajomy zszedl nizej i wyciagnal reke, zeby pomoc Simonowi. Simon przyjal jego reke i wylecial do gory. Wyladowal na krawedzi, jego stopy slizgaly sie na mokrym blocie. Nocny Lowca usmiechnal sie, zaklopotany. -Przepraszam. Sila Podziemnych - moim partnerem jest wilkolak. Nie przyzwyczailem sie jeszcze do tego - przyjrzal sie Simonowi uwazniej - Jestes wampirem, prawda? -Skad wiedziales? Mezczyzna usmiechnal sie. Byl to bardzo zmeczony usmiech, ale nie bylo w nim nic nieprzyjaznego. -Kly. Wysuwaja sie, gdy walczysz. Wiem bo... - przerwal. Simon dokonczyl zdanie w myslach. Wiem bo zabilem niejednego wampira - Niewazne. Dziekuje. Za to, ze z nami walczysz. -Ja... - Simon chcial powiedziec, ze tak naprawde to jeszcze nie walczyl. Ani nie pomogl w niczym. Odwrocil sie, zeby to powiedziec i z jego ust wydobylo sie tylko jedno slowo zanim cos ogromnego z pazurami i nierownymi skrzydlami zlecialo z nieba i wbilo szpony prosto w plecy Nocnego Lowcy. Mezczyzna nawet nie krzyknal. Jego glowa pochylila sie do tylu, jakby ze zdziwieniem chcial sprawdzic co go trzyma, a potem zniknal unoszac sie pod puste, czarne niebo wsrod warkotu zebow i skrzydel. Jego maczuga upadla Simonowi u stop. Simon nie ruszal sie. Cale to zdarzenie od momentu, w ktorym osunal sie do dolu, trwalo krocej niz minute. Odwrocil sie i patrzyl dookola na ostrza wirujace w ciemnosci, szpony demonow, swiatlo, ktore pojawialo sie tu i owdzie i rozblyskalo w ciemnosci jak swietliki przebijajace sie przez liscie - a potem zrozumial co to za swiatlo. To byl blysk serafickich ostrzy. Nie widzial Lightwoodow, ani Penhallow'ow, ani Luke'a ani nikogo kogo znal. Nie byl Nocnym Lowca. Ale mezczyzna mu podziekowal, podziekowal za to, ze walczy. To co powiedzial Clary bylo prawda - to tez jego bitwa i jest tu potrzebny. Nie czlowiek Simon, ktory byl delikatnym kujonem, ktory nienawidzil widoku krwi, ale Simon - wampir, stworzenie, ktore ledwo znal. Prawdziwy wampir wie, ze jest martwy. Tak powiedzial Raphael. Ale Simon nie czul sie martwy. Nigdy nie czul sie tak bardzo zywy. Odwrocil sie gdy kolejny demon pojawil sie kolo niego: ten wygladal jak jaszczurka; byl luskowaty i mial zeby jak szczur. Rzucil sie na Simona z pazurami. Simon uskoczyl. Zlapal demona z boku i wbil w niego paznokcie; luski odpadaly pod jego rekami. Znak na jego czole pulsowal, gdy zatopil kly w szyi potwora. Smakowalo okropnie. Kiedy szklo przestalo spadac, w dachu byla dziura szeroka na kilka stop, jakby uderzyl w niego meteor. Do srodka wpadalo zimne powietrze. Drzac, Clary wstala, strzasajac odlamki szkla z ubrania. Czarodziejskie swiatlo oswietlajace pomieszczenie zgaslo: teraz w srodku bylo ciemno, pelno cieni i kurzu. Slaby blask niknacego Portalu na skwerze byl widoczny przez otwarte drzwi. Zostanie w srodku pewnie juz nie bylo bezpieczne, myslala Clary. Powinna isc do Penhallow'ow i dolaczyc do Aline. Byla w polowie pomieszczenia, gdy uslyszala odglos krokow na marmurowych schodach. Z bijacym szybciej sercem odwrocila sie i zobaczyla Malachi'ego: dlugi, pajeczy cien w lekkim swietle, kroczacy w kierunku podwyzszenia. Ale co on nadal tu robi? Nie powinien byc z reszta Nocnych Lowcow na polu bitwy? Kiedy zblizyl sie do podestu, zauwazyla cos, co sprawilo, ze zaslonila dlonia usta, tlumiac okrzyk zdziwienia. Na ramieniu Malachi'ego spoczywal zgarbiony, ciemny ksztalt. Ptak. A dokladniej kruk. Hugo. Clary schowala sie za filarem, kiedy Malachi wspinal sie po schodkach na podwyzszenie. W sposobie w jaki patrzyl na boki bylo cos tajemniczego. Najwyrazniej usatysfakcjonowany tym, ze nikt go nie obserwuje, wyjal z kieszeni cos malego i blyszczacego i zalozyl na palec. Pierscien? Przekrecil go i Clary przypomniala sobie Hodge'a w bibliotece Instytutu, bioracego pierscien od Jace'a... Powietrze przed Malachim zamigotalo slabo, jakby sie rozgrzalo. Stamtad przemowil glos, znajomy glos, zimny i zirytowany. -Co sie stalo Malachi? Nie jestem w nastroju na pogaduszki. -Lordzie Valentinie - powiedzial Malachi. Jego zwyczajna wrogosc zostala zastapiona sluzalczoscia - Hugin mnie odwiedzil mnie nawet nie chwile temu i przyniosl nowiny. Zakladam, ze juz dotarles do Lustra, zatem znalazl mnie. Pomyslalem, ze chcialbys wiedziec. Glos Valentine'a byl ostry. -Bardzo dobrze. Jakie nowiny? -Twoj syn lordzie. Twoj drugi syn. Hugin sledzil go do doliny, w ktorej znajduje sie jaskinia. Mogl nawet sledzic cie przez tunele, do jeziora. Clary zlapala sie filaru zbielalymi palcami. Mowili o Jacie. Valentine chrzaknal. -Spotkal tam swojego brata? -Hugin mowi, ze zostawil ich gdy walczyli. Clary poczula jak zoladek jej sie wywraca. Jace walczyl z Sebastianem? Przypomnialo jej sie jak Sebastian podniosl Jace'a w Gardzie i rzucil nim, jakby nic nie wazyl. Zalala ja fala paniki, tak intensywna, ze uslyszala buczenie w uszach. Do czasu kiedy znow skupila sie na pomieszczeniu, Valentine juz odpowiedzial. Cokolwiek to bylo, nie slyszala. -Wystarczajaco dorosli, zeby miec runy, ale za mlodzi zeby walczyc. To mnie niepokoi - mowil Malachi - Nie glosowali w sprawie decyzji Rady. To niesprawiedliwe, zeby karac ich w ten sam sposob co bioracych udzial w bitwie. -Myslalem o tym - glos Valentine'a byl basowym dudnieniem - Poniewaz nastolatkowie maja mnie run, dluzej zajmie im przemiana w Wykletych. Przynajmniej kilka dni. Wierze, ze da sie to odwrocic. -A wszyscy ktorzy napija sie z Kielicha Aniola beda bezpieczni? -Malachi, jestem zajety - odparl Valentine - Mowilem ci, ze nic ci sie nie stanie. Od powodzenia tego planu zalezy rowniez moje zycie. Troche wiary. Malachi sklonil glowe. -Mam duzo wiary, moj lordzie. Utrzymywalem ja przez wiele lat, w ciszy, zawsze ci sluzac. -I zostaniesz nagrodzony - stwierdzil Valentine. Malachi podniosl glowe. -Moj lordzie... Ale powietrze przestalo migotac. Valentine zniknal. Malachi zmarszczyl brwi, a potem zszedl schodkami i skierowal sie do frontowych drzwi. Clary skulila sie za filarem z nadzieja, ze jej nie zauwazy. Jej serce walilo. O co w tym wszystkim chodzilo? O co chodzilo z Wykletymi? Odpowiedz kryla sie gdzies w kacikach jej umyslu, ale byla zbyt straszna, zeby o niej myslec. Nawet Valentine nie moglby... Cos wlecialo na jej twarz, cos wirujacego i ciemnego. Ledwo zdazyla podniesc rece i oslonic oczy, kiedy to cos uderzylo w grzbiet jej dloni. Uslyszala krakanie i skrzydla zaczely uderzac ja w nadgarstek. -Hugin! Wystarczy! - to byl ostry glos Malachi'ego - Hugin! - Slychac bylo jeszcze jedno krakanie, dudniecie, a potem zapanowala cisza. Clary opuscila rece i zobaczyla kruka lezacego bez ruchu u stop Konsula - byl oszolomiony albo martwy, nie potrafila powiedziec. Z burknieciem Malachi kopnal kruka tak, zeby nie lezal mu na drodze i z groznym spojrzeniem zaczal zblizac sie do Clary. Zlapal ja za krwawiacy nadgarstek i podniosl ja. -Glupia dziewczyno - powiedzial - Jak dlugo stoisz tu i sluchasz? -Wystarczajaco dlugo, zeby wiedziec, ze jestes jednym z Kregu - odparla, probujac wyrwac nadgarstek z jego uscisku, ale trzymal mocno - Jestes po stronie Valentine'a. -Jest tylko jedna strona - wysyczal - Clave sklada sie z glupich, zagubionych, w polowie mezczyzn, a w polowie potworow. Wszystko co chce zrobic, to oczyscic je i przywrocic do dawnej chwaly. Mozna by pomyslec, ze to cel, ktory zaakceptowalby kazdy Nocny Lowca, ale nie - oni sluchaja glupcow, zakochanych w demonach takich jak ty i Lucian Graymark. A teraz wysylacie najlepszych Nocnych Lowcow, zeby zgineli w tej smiesznej bitwie - to pusty gest, ktorym nic nie osiagniecie. Valentine juz zaczal rytual; wkrotce przywola Aniola, a Nefilim zamienia sie w Wykletych. To uratuje kilku pod ochrona Valentine'a... -To morderstwo! On morduje Nocnych Lowcow! -Nie morderstwo - odparl Konsul. Jego glos byl pelen fanatycznej pasji - Oczyszczenie. Valentine stworzy nowy swiat Nocnych Lowcow, swiat pozbawiony slabosci i korupcji. -Slabosc i korupcja nie sa czescia swiata - powiedziala Clary - To czesc ludzi. I zawsze tak bedzie. Swiat po prostu potrzebuje dobrych ludzi, dla balansu. A ty zamierzasz ich wszystkich zabic. Przez moment spojrzal na nia ze szczerym zdumieniem, jakby zawstydzilo go przekonanie w jej glosie. -Piekne slowa od dziewczyny, ktora zdradzila wlasnego ojca - Malachi przyciagnal ja do siebie, brutalnie szarpiac ja za krwawiacy nadgarstek - Byc moze powinnismy zobaczyc, czy Valentine mialby cos przeciwko, zebym nauczyl cie... Ale Clary nigdy nie dowiedziala sie czego chcial ja nauczyc. Ciemny ksztalt wyladowal miedzy nimi - z rozlozonymi skrzydlami i wysunietymi pazurami. Kruk zlapal Malachiego czubkiem szpona, zlobiac krwawa szrame na jego policzku. Konsul puscil Clary z krzykiem i podniosl rece, ale Hugo zatoczyl kolo i cial go zajadle dziobem i pazurami. Malachi zatoczyl sie do tylu machajac rekami dopoki nie uderzyl mocno w krawedz lawki. Ta spadla z hukiem; nie mogac utrzymac rownowagi Malachi spadl tuz za nia z krzykiem, ktory szybko ucichl. Clary podeszla do miejsca, gdzie lezal wygiety na marmurowej podlodze, w tworzacej sie wokol niego kaluzy krwi. Wyladowal na stosie szkla z popekanego sufitu i jeden z postrzepionych kawalkow przebil jego gardlo. Hugo nadal krazyl w powietrzu nad jego cialem. Zakrakal triumfalnie, gdy Clary sie na niego spojrzala - najwyrazniej nie przejmowal sie kopnieciami i ciosami Konsula. Malachi powinien wiedziec, ze atakowanie stworzenia nalezacego do Valentine'a jest glupota, pomyslala Clary kwasno. Ptak nie wybaczal, tak samo jak jego mistrz. Ale teraz nie bylo czasu na myslenie o Malachim. Alec powiedzial, ze wokol jezioro jest otoczone magia: gdyby ktos sie tam przeniosl za pomoca Portalu, wlaczylby alarm. Valentine pewnie juz byl przy lustrze - nie bylo czasu do stracenia. Wolno odwracajac sie od kruku, Clary popedzila w strone frontowych drzwi Rady i blasku Portalu przed nia. 20. W rownowadze. Woda uderzala ja w twarz jak podmuch wiatru. Clary dlawiac sie, poleciala w dol, w ciemnosc. Jej pierwsza mysl byla taka, ze Portal zniknal podczas naprawy i utknela w ciemnosci pomiedzy miejscami. Druga mysl byla taka, ze umarla... Prawdopodobnie byla po prostu nieprzytomna przez kilka sekund, chociaz czula sie jakby to byl koniec. Kiedy sie obudzila byla w szoku tak jakby przebila sie przez pokrywe lodu. W jednej chwili byla nieprzytomna, a potem nagle juz nie. Lezala na plecach na zimnej, wilgotnej ziemi, patrzac w niebo, na ktorym widnialo mnostwo gwiazd, jakby po jego ciemnej powierzchni przeplynela reka pelna gwiazd. Jej usta byly pelne slonego plynu; odwrocila glowe i zaczela kaszlec, pluc i sapac az znowu mogla oddychac. Kiedy jej zoladek przestal zwijac sie w spazmach, przewrocila sie na bok. Jej nadgarstki byly zwiazane nikla opaska ze swiatla, a nogi byly ciezkie i dziwne, mrowily jakby wbijano w nie szpilki i igly. Zastanawiala sie czy jakos dziwnie na nie upadla, a moze to byl efekt prawie utoniecia. Jej kark bolal, jakby ukasila ja osa. Z sapnieciem podniosla sie do pozycji siedzacej z nogami wyciagnietymi niezgrabnie przed siebie i rozejrzala sie. Byla na brzegu Jeziora Lyn, gdzie woda ustepowala piaskowi. Za nia stala czarna, kamienna sciana, to byl klif, ktory pamietala z czasu, gdy byla tu z Lukiem. Piasek byl ciemny i polyskiwal srebrnymi drobinkami. Tu i owdzie w piasek wetkniete byly pochodnie z czarodziejskiego swiatla, wypelniajac powietrze srebrzystym blaskiem, zostawiajac na powierzchni wody blyszczace linie. Na brzegu, kilka stop od miejsca, w ktorym siedziala, stal niski stolik zrobiony z plaskich kamieni polozonych jeden na drugim. Widac bylo, ze zrobiono go w pospiechu, mimo iz luki miedzy kamieniami wypelnione byly mokrym piaskiem, to niektore kamienie na krawedziach zsuwaly sie. Na stole umieszczone bylo cos co sprawilo, ze Clary musiala zlapac oddech - Kielich Aniola, a w poprzek lezal Miecz, w czarodziejskim swietle wygladajacy jak jezyk plomienia. Naokolo oltarzyka narysowane byly czarne linie run. Patrzyla na nie, ale byly pogmatwane, nic nie znaczace. Na piasku pojawil sie poruszajacy sie szybko cien - dlugi, czarny cien mezczyzny, chwiejacy sie i niewyrazny w swietle pochodni. Zanim Clary podniosla wzrok, on juz stal nad nia. Valentine. Szok, wywolany zobaczeniem go byl tak ogromny, ze prawie nie byl szokiem. Nie czula nic, patrzac na swojego ojca, ktorego twarz wisiala nad nia jak ksiezyc: biala, surowa z czarnymi oczodolami jak kratery po uderzeniu meteoru. Przez tors mial przewieszone skorzane pasy, na ktorych wisialo kilkanascie lub wiecej broni. Wygladaly na nim jak kolce jezozwierza. Gorowal nad nia jak przerazajaca statua wojownika zaprogramowanego do destrukcji. -Clarissa - powiedzial - Podjelas spore ryzyko uzywajac Portalu, zeby sie tu przetransportowac. Masz szczescie, ze zobaczylem jak pojawiasz sie w wodzie. Bylas nieprzytomna; gdyby nie ja, utonelabys - miesnie jego twarzy poruszyly sie lekko - I na twoim miejscu nie zastanawialbym sie nad tym, czy alarm, ktory Clave zainstalowalo naokolo jeziora zadzialal. Kiedy przybylem, wylaczylem go. Nikt nie wie, ze tu jestes. Nie wierze ci! - Clary otworzyla usta, by rzucic w niego tymi slowami, ale nie bylo zadnego dzwieku. Czula sie jak w koszmarze, w ktorym probuje krzyczec i nic sie nie dzieje. Z jej ust wydobywalo sie tylko powietrze, sapniecie kogos kto chce krzyknac, majac poderzniete gardlo. Valentine potrzasnal glowa. -Nie klopocz sie probami mowienia. Narysowalem Rune Milczenia - jedna z tych, ktorych uzywali Cisi Bracia - na twoim karku. Na nadgarstkach i na nogach masz runy wiazace. Na twoim miejscu nie probowalbym wstac - twoje nogi cie nie utrzymaja i to tylko wywola bol. Clary patrzyla na niego, probujac wwiercic sie w niego spojrzeniem, zranic go swoja nienawiscia. Ale on jakby nie zauwazal. -Wiesz, moglo byc gorzej. Kiedy przenosilem cie na lad, trucizna z jeziora juz zaczynala dzialac. Tak przy okazji wyleczylem cie z niej. Nie zebym spodziewal sie podziekowania - usmiechnal sie slabo - Ty i ja, nigdy ze soba nie rozmawialismy, prawda? Nigdy nie mielismy takiej prawdziwiej rozmowy. Pewnie zastanawiasz sie dlaczego nigdy nie okazywalem zadnego ojcowskiego zainteresowania toba. Przepraszam jesli to cie dotknelo. Teraz jej spojrzenie zmienilo sie z pelnego nienawisci, na pelne niedowierzania. Jak mieli rozmawiac, jesli ona nie mogla mowic? Chciala sila wydusic z siebie slowa, ale z jej gardla wydobylo sie tylko kolejne sapniecie. Valentine odwrocil sie do swojego oltarza i polozyl reke na Mieczu. Ten zaczal swiecic czarnym swiatlem, jakby wchlanial poswiate z powietrza naokolo siebie. -Nie wiedzialem, ze twoja matka byla w ciazy, gdy mnie zostawila - powiedzial. Mowil do niej - myslala Clary - w sposob w jaki nigdy tego nie robil. Jego ton byl spokojny, rozmowny, ale to nie o to chodzilo - Wiedzialem, ze cos jest nie tak. Myslala, ze ukrywa to, ze jest nieszczesliwa. Wzialem troche krwi Ithuriela, osuszylem na proszek i dosypalem do jej jedzenia, myslac, ze moze to wyleczy jej smutek. Gdybym wiedzial, ze jest w ciazy, nie zrobilbym tego. Postanowilem, ze juz nie bede eksperymentowal na dziecku, w ktorego zylach plynie moja wlasna krew. Klamiesz - Clary chciala wykrzyczec. Ale nie byla pewna czy rzeczywiscie klamal. Nadal brzmial dziwnie. Inaczej. Moze dlatego, ze mowil prawde. -Po tym jak uciekla z Idrisu, szukalem jej przez lata - kontynuowal - Ale nie tylko ze wzgledu na Kielich Aniola. Dlatego, ze ja kochalem. Myslalem, ze jesli tylko z nia porozmawiam, to ona zrozumie. Tamtej nocy w Alicante, zrobilem to co zrobilem w napadzie wscieklosci. Chcialem ja zniszczyc, zniszczyc wszystko co dotyczylo naszego wspolnego zycia. Ale potem... - potrzasnal glowa, odwracajac sie, zeby spojrzec na jezioro - Kiedy wreszcie ja wysledzilem, slyszalem plotki, ze ma drugie dziecko, corke. Podejrzewalem, ze bylas corka Luciana. On zawsze ja kochal, zawsze chcial mi ja odebrac. Myslalem, ze w koncu sie poddala. Pogodzila sie z posiadaniem dziecka z paskudnym Podziemnym - jego glos stal sie napiety - Gdy znalazlem ja w waszym apartamencie w Nowym Jorku, nadal byla ledwie swiadoma. Krzyczala na mnie, ze zrobilem potwora z naszego pierwszego dziecka i zostawila mnie zanim zrobilem to samo z drugim. Potem zemdlala w moich ramionach. Przez te wszystkie lata jej szukalem i to bylo wszystko co otrzymalem w zamian. Tych kilka sekund, przez ktore patrzyla na mnie z tlumiona przez cale zycie nienawiscia. Wtedy cos sobie uswiadomilem. Podniosl Maellartacha. Clary pamietala jak ciezko bylo utrzymac Miecz i gdy ostrze podnosilo sie do gory widziala jak miesnie na ramionach Valentine'a napinaly sie, a zylki wily sie pod jego skora. -Zrozumialem - ciagnal - ze zostawila mnie, by cie chronic. Nienawidzila Jonathana, ale ty... zrobilaby wszystko, zeby cie chronic. Zeby ochronic cie przede mna. Nawet zyla posrod przyziemnych, co musialo wiele ja kosztowac. To musialo bolec nie moc wychowac cie zgodnie z naszymi tradycjami. Jestes tylko w polowie tym, kim moglas byc. Masz swoj talent do run, ale on zostal stlumiony przez twoje przyziemne wychowanie. Obnizyl Miecz. Jego czubek wisial tuz obok jej twarzy; mogla zobaczyc go katem oka, unoszacy sie na skraju jej widzenia jak srebrzysta cma. -Wtedy juz wiedzialem, ze Jocelyn nigdy do mnie nie wroci, przez ciebie. Jestes jedyna osoba na swiecie, ktora kochala bardziej niz mnie. I to przez ciebie mnie nienawidzi. I dlatego ja, nienawidze ciebie. Clary odwrocila glowe. Jesli mial zamiar ja zabic, nie chciala widziec nadchodzacej smierci. -Clarissa - powiedzial Valentine - Spojrz na mnie. Nie. Wpatrywala sie w jezioro. Daleko po drugiej stronie wody widziala slaby, czerwony blask jak ogien zmieniajacy sie w popiol. Wiedziala, ze to swiatlo bitwy. Byla tam jej matka i Luke. Moze to dobrze, ze byli razem, chociaz ona nie mogla byc z nimi. Bede patrzec na to swiatlo - myslala - Bede na nie patrzec, niewazne co sie stanie. To bedzie ostatnia rzecz, ktora zobacze. -Clarissa - znow powiedzial Valentine - Wygladasz dokladnie tak jak ona, wiesz? Tak jak Jocelyn. Poczula bol na policzku. To ostrze Miecza. Przykladal jego krawedz do jej skory, probujac zmusic ja do spojrzenia na niego. -Teraz przyzwe Aniola - stwierdzil - Chce zebys to zobaczyla. Clary czula gorzki posmak w ustach. Wiem czemu masz taka obsesje na punkcie mojej matki. Bo ona byla jedyna rzecza, nad ktora jak myslales miales pelna kontrole, a ktora odwrocila sie od ciebie i zadala cios. Myslales, ze ona nalezala do ciebie i myliles sie. To dlatego chcesz, zeby tu byla, zeby zobaczyla jak wygrywasz. To dlatego mnie tu trzymasz. Miecz zranil ja glebiej. -Spojrz na mnie Clary. Spojrzala. Nie chciala, ale bol byl zbyt duzy - jej glowa przekrecila sie w druga strona prawie bez jej udzialu. Krew splywala po jej twarzy, brudzac piasek. Dopadl ja przyprawiajacy o mdlosci bol, gdy spojrzala na swojego ojca. Patrzyl w dol na ostrze Maellartacha. On tez byl zabrudzony jej krwia. Gdy Valentine znow na nia spojrzal, w jego oczach pojawil sie jakis dziwny blask. -Krew jest potrzebna, zeby zakonczyc ceremonie - powiedzial - Mialem zamiar uzyc wlasnej, ale gdy zobaczylem ciebie w jeziorze, wiedzialem, ze Razjel daje mi znak, by zamiast tego uzyc mojej corki. Dlatego uzdrowilem cie od dzialania trucizny. Teraz jestes oczyszczona - oczyszczona i gotowa. Wiec dziekuje ci Clarisso, za twoja krew. I w pewien sposob - myslala Clary - wlasnie to mial na mysli, ze jest jej wdzieczny. Juz dawno temu stracil umiejetnosc rozroznienia sily od wspolpracy, strachu od zgody, milosci od tortur. A gdy to sobie uswiadomila, oblala ja fala odretwienia - jaki jest sens w nienawidzeniu Valentine'a jako potwora, skoro on sam nie wiedzial, ze nim jest? -A teraz - rzekl - Potrzebuje troche wiecej - Wiecej czego? - pomyslala Clary, gdy znow zblizyl do niej miecz, a on eksplodowal swiatlem. Wtedy pomyslala: No tak. On nie chce krwi, tylko smierci. Miecz nakarmil sie juz wystarczajaca iloscia krwi, pewnie lubil ja tak jak Valentine. Jej oczy podazaly za czarnym swiatlem Malleartacha, ktory zblizal sie do niej... I nagle pofrunal. Wytracony Valentine'owi z reki polecial w ciemnosc. Oczy Valentine'a rozszerzyly sie, jego spojrzenie powedrowalo w dol zatrzymujac sie najpierw na swojej pokrytej krwia rece, a potem podniosl wzrok, i w tym samym momencie co Clary zauwazyl co wytracilo Miecz z jego uscisku. Jace, trzymajacy w lewej rece znajomo wygladajacy miecz stal na piasku, jakas stope od Valentine'a. Z wyrazu twarzy mezczyzny widziala, ze tak samo jak ona nie uslyszal zblizajacego sie Jace'a. Serce Clary mocniej zabilo na jego widok. Czesc jego twarzy pokrywala zaschnieta krew, a na gardle mial siniejaca juz czerwona kreske. Jego oczy lsnily jak lustra i w czarodziejskim swietle byly czarne - czarne jak oczy Sebastiana. -Clary - powiedzial - Clary nic ci nie jest? Jace! - walczyla, by moc wykrzyknac jego imie, ale nic z tego. Czula sie jakby sie dusila. -Nie moze ci odpowiedziec - odarl Valentine - Nie moze mowic. Oczy Jace'a zablysnely gniewnie. -Co jej zrobiles? - machnal mieczem w kierunku Valentine'a, ktory cofnal sie o krok. Wyraz jego twarzy byl ostrozny, ale nie przestraszony. Byla w nim chlodna kalkulacja, co nie podobalo sie Clary. Wiedziala, ze powinna czuc sie triumfujaco, ale nie mogla - czula sie wrecz bardziej spanikowana niz chwile wczesniej. Uswiadomila sobie, ze Valentine mial zamiar ja zabic, zaakceptowala to, a teraz byl tu Jace i jej strach objal tez jego. A on wygladal na tak bardzo... wyniszczonego. Jego stroj byl przeciety na ramieniu, a skora pokryta bialymi bliznami. Koszulka byla z przodu podarta, a na jego piersi widnialo wyblakle iratze, ktore nie do konca usunelo czerwona blizne, znajdujaca sie pod nim. Jego ubrania byly brudne, jakby turlal sie po ziemi. Ale to jego mina najbardziej ja przerazala. Byla taka... lodowata. -To Runa Milczenia. Nie skrzywdzi jej - Valentine wpatrywal sie w Jace'a... zachlannie - pomyslala Clary - jakby napawal sie jego widokiem - Nie sadze - zapytal Valentine - zebys przyszedl tu, aby sie do mnie przylaczyc? Aby byc blogoslawionym przez Aniola u mego boku? Wyraz twarzy Jace'a nie zmienil sie. Jego oczy utkwione byly w jego przybranym ojcu i nic w nich nie bylo - ani odrobiny uczucia, milosci albo wspomnienia. Nawet nienawisci. Tylko...pogarda. Zimna pogarda. -Wiem co masz zamiar zrobic - powiedzial Jace - Wiem dlaczego przywolujesz Aniola. I nie pozwole na to. Juz wyslalem Isabelle, zeby ostrzegla armie... -Ostrzezenia niewiele im pomoga. To nie jest taki rodzaj niebezpieczenstwa, od ktorego mozna uciec - Valentine przeniosl wzrok na miecz Jace'a - To nie twoj miecz. To miecz Morgensternow. Jace usmiechnal sie. To byl mroczny, blogi usmiech. -Nalezal do Jonathana. On nie zyje. Valentine wygladal na oszolomionego. -To znaczy... -Podnioslem go z miejsca, w ktore go upuscil - powiedzial Jace bez emocji - Po tym jak go zabilem. Valentine oniemial. -Ty zabiles Jonathana? Jak mogles? -On chcial zabic mnie. Nie mialem wyboru. -Nie to mialem na mysli - Valentine potrzasnal glowa, nadal byl oszolomiony jak bokser, ktorego zbyt mocno uderzono i przewrocil sie na mate - Ja go wychowalem... Ja go wyszkolilem. Nie bylo lepszego wojownika. -Najwyrazniej - stwierdzil Jace - byl taki. -Ale... - glos Valentine'a zalamal sie; pierwszy raz Clary uslyszala wade w tym gladkim, niewzruszonym glosie - On byl twoim bratem. -Nie. Nie byl - Jace znow zrobil krok do przodu, szturchajac Valentine'a mieczem w serce - Co sie stalo z moim prawdziwym ojcem? Isabelle powiedziala, ze zginal podczas najazdu, ale czy tak bylo naprawde? Zabiles go tak samo jak moja matke? Valentine wciaz byl oszolomiony. Clary wyczula, ze musial walczyc, by odzyskac kontrole- walczyc z... zalem? A moze po prostu bal sie smierci? -Nie zabilem twojej matki. Sama odebrala sobie zycie. Wyjalem cie z jej ciala. Gdybym tego nie zrobil, umarlbys razem z nia. -Ale dlaczego? Dlaczego to zrobiles? Nie potrzebowales syna, miales syna! Jace wygladal smiercionosnie w swietle ksiezyca - pomyslala Clary - smiercionosnie i dziwnie, jak ktos kogo nie znala. Reka, ktora trzymal miecz przy gardle Valentine'a nie drzala. -Powiedz mi prawde - kontynuowal Jace - Nie chce sluchac wiecej klamstw o tym samym ciele i krwi. Rodzice czasem oklamuja swoje dzieci, ale ty... Ty nie jestes moim ojcem. A ja zadam prawdy. -Nie syna potrzebowalem - stwierdzil Valentine - Potrzebowalem wojownika. Myslalem, ze mogl byc nim Jonathan, ale mial w sobie zbyt wiele z demonicznej natury. Byl zbyt dziki, zbyt gwaltowny, niewystarczajaco subtelny. Gdy ledwo przestal byc niemowleciem, juz wtedy balem sie, ze nie bedzie mial cierpliwosci ani litosci, zeby za mna podazyc, zeby po mnie zarzadzac Clave. Wiec sprobowalem po raz drugi z toba. A z toba mialem przeciwny klopot. Byles zbyt delikatny. Miales zbyt duzy talent empatii. Czules cudzy bol tak jak swoj wlasny; nie mogles nawet zniesc smierci zwierzatek domowych. Zrozum to moj synu - kochalem cie za to. Ale to co w tobie kochalem sprawialo, ze nie mialem z ciebie zadnych korzysci. -Wiec miales mnie za miekkiego i bezuzytecznego - powiedzial Jace - Podejrzewam, ze bedzie to dla ciebie zaskakujace, gdy twoj miekki i bezuzyteczny syn poderznie ci gardlo. -Juz przez to przechodzilismy - glos Valentine'a byl mocny, ale Clary widziala polyskujacy na jego skroniach pot - Nie zrobilbys tego. Nie zrobiles tego w Renwick i nie zrobisz teraz. -Mylisz sie - Jace mowil umiarkowanym glosem - Zalowalem tego, ze cie nie zabilem kazdego dnia odkad pozwolilem ci odejsc. Moj brat Max nie zyje, bo cie wtedy nie zabilem. Dziesiatki, moze setki ludzi nie zyje, bo sie powstrzymalem. Wiem jaki masz plan. Wiem, ze masz zamiar zamordowac wiekszosc Nocnych Lowcow w Idrisie. I pytam sam siebie, jak wiele osob musi jeszcze zginac, zanim zrobie to co powinienem byl zrobic na wyspie Blackwell? Nie. Nie chce cie zabijac. Ale zrobie to. -Nie rob tego - powiedzial Valentine - Prosze. Ja nie chce... -Umierac? Nikt nie chce umierac Ojcze - czubek miecza Jace'a zsunal sie nizej i nizej, az byl na wysokosci serca Valentine'a. Twarz Jace'a byla spokojna jak twarz aniola wypelniajaca boska sprawiedliwosc - Masz jakies ostatnie slowo? -Jonathan... Na koszuli Valentine'a pojawila sie krew w miejscu gdzie dotykalo go ostrze. Clary przypomniala sobie Jace'a w Renwick, jak trzesla mu sie reka, bo nie chcial zranic swojego ojca. Jak Valentine go wysmial. Zabij mnie. To tylko 3 albo 4 cale - mowil. Teraz to wygladalo inaczej. Reka Jace'a nie trzesla sie. A Valentine wygladal na przestraszonego. -Ostatnie slowa - wysyczal Jace. -Valentine podniosl glowe. Jego czarne oczy, patrzace na chlopca stojacego przed nim byly powazne. -Przepraszam - powiedzial - Bardzo cie przepraszam - wyciagnal reke w kierunku Jace'a, jakby chcial go dotknac - jego reka byla odwrocona dlonia do gory z wyciagnietymi palcami - i nagle pojawil sie srebrny blysk i cos przelecialo obok Clary w ciemnosciach jak naboj z pistoletu. Gdy przelatywalo Clary poczula smagniecie powietrza na policzku, a potem Valentine zlapal to w locie - dlugi jezyk srebrnego ognia, ktory zablysl w jego rece, gdy go trzymal. To byl Miecz. W powietrzu zostaly linie czarnego swiatla, gdy Valentine wbil go Jace'owi w serce. Oczy Jace'a rozszerzyly sie. Przez jego twarz przemknelo niedowierzanie, spojrzal w dol; z jego piersi groteskowo wystawal Maellartach - to wygladalo bardziej dziwnie niz przerazajaco, jak scena z koszmaru, ktora nie ma zadnego logicznego sensu. Valentine cofnal reke wyjmujac Miecz z ciala Jace'a, tak jak wyjmuje sie sztylet z pochwy. Jace opadl na kolana, tak jakby miecz byl jedynym co go podtrzymywalo. Jego miecz wypadl mu z reki i spadl na wilgotna ziemie. Spojrzal na niego ze zdziwieniem, jakby nie mial pojecia po co go w ogole trzymal albo czemu go puscil. Otworzyl usta, jakby chcac o cos zapytac, ale z jego ust poplynela krew, plamiac reszte podartej koszulki. Wszystko co potem nastapilo, dla Clary wydawalo sie dziac w zwolnionym tempie. Widziala Valentine'a klekajacego na ziemi i kladacego Jace'a na kolanach jakby nadal byl malym dzieckiem i mozna go bez problemu utrzymac. Pochylil sie nad nim i zaczal go kolysac, a potem schowal twarz na jego ramieniu. Clary przez moment myslala, ze moze nawet plakal, ale gdy podniosl glowe, jego oczy byly suche. -Moj synu - wyszeptal - Moj chlopcze. Zwolnienie czasu dzialalo na nia jak zaciskajaca jej sie na szyi lina, gdy Valentine trzymal Jace'a i odgarnial mu wlosy z czola. Trzymal go, gdy ten umieral, gdy swiatlo uciekalo z jego oczu, a potem delikatnie polozyl cialo swojego adoptowanego syna na ziemi, krzyzujac mu rece na piersi, jakby zakrywajac krwawiaca rane. -Ave... - zaczal jakby chcial odmowic modlitwe nad jego cialem, pozegnanie Nocnych Lowcow, ale jego glos zalamal sie i gwaltownie odwrocil sie i podszedl do oltarza. Clary nie mogla sie ruszyc. Ledwo mogla oddychac. Slyszala bicie swojego serca i szuranie powietrza w jej suchym gardle. Katem oka widziala Valentine'a stojacego przy krawedzi jeziora. Z ostrza Maellartacha splywala krew i wpadala do Kielicha Aniola. Valentine wypowiadal slowa, ktorych nie rozumiala. Nie obchodzilo jej to. Niedlugo to wszystko sie skonczy i prawie sie z tego cieszyla. Zastanawiala sie czy ma wystarczajaco duzo energii, zeby doczolgac sie do miejsca, w ktorym lezal Jace, czy moglaby polozyc sie obok niego i czekac na koniec. Wpatrywala sie w niego, lezacego bez ruchu na zakrwawionym piasku. Mial zamkniete oczy i spokojna twarz, gdyby nie rana na jego piersi, pomyslalaby, ze spi. Ale on nie spal. Byl Nocnym Lowca: umarl w bitwie, zaslugiwal na ostatnie blogoslawienstwo. Ave atque vale. Jej usta wypowiedzialy te slowa, chociaz zamiast dzwieku wydobylo sie z nich tylko powietrze. Przerwala w polowie i nabrala tchu. Co powinna powiedziec? Witaj i Zegnaj Jacie Waylandzie? To nie bylo tak naprawde jego imie. Nigdy nie zostal nazwany, pomyslala z udreka, po prostu mowiono na niego tak jak na zmarle dziecko Valentine'a. A w imieniu jest tyle mocy... Gwaltownie odwrocila glowe i spojrzala na oltarzyk. Otaczajace go runy zaczely slabo blyszczec. To byly runy przyzwania, runy nazewnictwa i runy wiazace. Byly inne niz runy wiazace Ithuriela w piwnicy domu Waylandow. Teraz, prawie przeciwko jej woli, Clary pomyslala o tym jak Jace wtedy na nia spojrzal, z wiara; zawsze w nia wierzyl. Zawsze myslal, ze jest silna. Okazywal to we wszystkim co robil, w kazdym spojrzeniu, w kazdym dotyku. Simon tez w nia wierzyl, ale on traktowal ja jak cos kruchego, zrobionego z delikatnego szkla. A uscisk Jace'a zawsze byl silny, on nigdy nie zastanawial sie czy ona to zniesie, bo wiedzial, ze jest tak samo silna jak on. Valentine raz po raz zanurzal zakrwawiony Miecz w wodzie jeziora, spiewajac szybkim i niskim glosem. Woda falowala, jakby ogromna reka delikatnie przesuwala palcami po jej powierzchni. Clary zamknela oczy. Wspominala Jace'a patrzacego na nia tej nocy, podczas ktorej uwolnila Ithuriela i nie mogla oprzec sie wyobrazaniu sobie jakby spojrzal na nia teraz, gdyby zobaczyl ja kladaca sie na piasku i czekajaca, by umrzec u jego boku. Nie bylby wzruszony, nie pomyslalby, ze to piekny gest. Bylby na nia zly za to, ze sie poddala. Bylby bardzo... rozczarowany. Clary polozyla sie na ziemi w linii prostej, tak zeby przed soba miec swoje bezwladne nogi. Powoli zaczela czolgac sie po piasku, odpychajac sie kolanami i zwiazanymi rekami. Swiecaca obrecz naokolo jej dloni piekla ja jak uzadlenie. Koszulka rozerwala sie kiedy ciagnela sie po ziemi i piasek drapal ja w gola skore na brzuchu. Ale ledwie to czula. Czolganie sie po piasku bylo trudne, pot splywal jej po plecach pomiedzy lopatkami. Kiedy w koncu dotarla do okregu z run, dyszala tak ciezko, ze bala sie, ze Valentine ja uslyszy. Ale on nawet sie nie odwrocil. W jednej rece trzymal Kielich Aniola, a w drugiej Miecz. Patrzyla na niego, a on odsunal Miecz od Kielicha, wypowiedzial kilka slow, ktore brzmialy jak Greka, a potem wyrzucil Kielich w gore. Swiecil jak spadajaca gwiazda, gdy wpadal do jeziora i z lekkim pluskiem zniknal pod powierzchnia. Krag z run wydzielal slabe cieplo jak czesciowo rozpalony ogien. Clary musiala wygiac sie, zeby dosiegnac steli przymocowanej do jej paska. Bol w jej nadgarstkach powiekszyl sie, gdy zacisnela na niej palce. Wyciagnela ja zza pasa z tlumionym westchnieniem ulgi. Nie mogla rozdzielic nadgarstkow, wiec niezdarnie chwycila stele obiema rekami. Podniosla sie na lokciach, patrzac na runy. Na twarzy czula ich cieplo, zaczely polyskiwac jak czarodziejskie swiatlo. Valentine trzymal Miecz, gotowy, by wyrzucic go w powietrze; wyspiewywal ostatnie slowa formuly przywolania. W ostatnim przyplywie sily, Clary wbila czubek steli w piasek, ale zamiast rozmazac runy narysowane przez Valentine'a, zaczela rysowac na nich swoj wlasny wzor, nowa rune na tej, ktora oznaczala jego imie. To byla mala runa - pomyslala - i mala zmiana, nie tak jak jej niezmiernie potezna Runa Przymierza albo Znak Kaina. Ale to wszystko co mogla zrobic. Wyczerpana, Clary przekrecila sie na bok, akurat w momencie, gdy Valentine wyrzucil w gore Miecz. Maellartach pedzil, zmieniajac sie w czarno-srebrna plame, ktora bezglosnie polaczyla sie z czernia i srebrem jeziora. Z wody utworzyl sie gejzer, ktory byl coraz wyzszy i wyzszy: sciana plynnego srebra jak deszcz padajacy do gory. Powstal ogromny halas, odglos kruszonego lodu, lamiacego sie lodowca, a potem jezioro jakby rozpadlo sie na kawalki, srebrna woda eksplodowala jak grad lecacy w odwrotna strone. A razem z nim pojawil sie Aniol. Clary nie byla pewna czego sie spodziewala - kogos podobnego do Ithuriela, ale Ithuriel byl wyniszczony latami niewoli i meki. To byl aniol w pelni chwaly. Kiedy wynurzyl sie z wody, oczy zaczely ja piec, jakby wpatrywala sie w slonce. Rece Valentine'a opadly. Patrzyl w gore z oczarowanym wyrazem twarzy, mezczyzna widzacy jak jego marzenie sie spelnia. -Razjel - wyszeptal. Aniol nadal wynurzal sie, sprawiajac wrazenie jakby jezioro sie zapadalo, odslaniajac wspaniala marmurowa kolumne na jego srodku. Najpierw z wody wynurzyla sie jego glowa, wlosy jak srebrno-zlote lancuchy. Potem biale jak kamien ramiona, a potem nagi tors i Clary zobaczyla, ze Aniol byl pokryty runami tak jak Nefilim, ale jego runy byly zlote i zywe, przemieszczaly sie po jego ciele jak iskry. W jakis sposob, Aniol byl jednoczesnie ogromny i nie wiekszy niz zwykly czlowiek: oczy Clary bolaly od starania sie objac go wzrokiem, a jednoczesnie byl wszystkim co widziala. Gdy sie wynurzyl, jego skrzydla rozpostarly sie nad powierzchnia jeziora; one tez byly zlote i pokryte piorami, a kazde pioro wygladalo jak zlote, bystre oko. Byl piekny i przerazajacy. Clary chciala odwrocic wzrok, ale tego nie zrobila. Przygladala sie zdarzeniom. Robila to dla Jace'a, bo on nie mogl. Wyglada tak jak na tych wszystkich obrazach - pomyslala. Aniol wynurzajacy sie z jeziora, trzymajacy Miecz w jednej rece i Kielich w drugiej. Oba ociekaly woda, ale Razjel byl suchy jak kosc, skrzydla rowniez byly suche. Jego stopy spoczywaly, biale i nagie, na powierzchni jeziora, wprawiajac wode w delikatny ruch. Jego twarz, piekna i nieludzka, spojrzala w dol na Valentine'a. A potem przemowil. Jego glos brzmial jak placz i krzyk i muzyka jednoczesnie. Nie wypowiadal slow, ale byl calkowicie zrozumialy. Sila jego oddechu prawie odepchnela Valentine'a do tylu, wbil piety butow, glowa przechylila sie do tylu, jakby szedl pod wiatr. Clary poczula jak oddech Aniola przesuwa sie po niej: byl goracy jak powietrze uciekajace z pieca i pachnial dziwnymi przyprawami. A wtedy przemowil. Minelo tysiac lat odkad ostatnio mnie przywolano - powiedzial Razjel - Wtedy wezwal mnie Nocny Lowca Jonathan i ublagal mnie, by zmieszac moja krew z krwia smiertelnikow w Kielichu i stworzyc rase wojownikow, ktorzy usuneliby z tego swiata demony. Zrobilem wszystko o co poprosil i powiedzialem, ze nie zrobie nic wiecej. Czemu teraz mnie przyzywasz, Nefilim? -Minelo tysiac lat Chwalebny Panie, a demony nadal chodza po tym swiecie - powiedzial Valentine gorliwie. Co to ma wspolnego ze mna? Dla aniola tysiac lat mija miedzy jednym mrugnieciem, a drugim. -Nefilim, ktorych stworzyles byli wspaniala rasa. Przez wiele lat dzielnie walczyli, by pozbyc sie zarazy demonow. Ale nie udalo im sie to zarowno z powodu slabosci jak i korupcji w ich szeregach. Chcialbym przywrocic ich wczesniejsza chwale... Chwale?- Aniol brzmial na lekko zaciekawionego, jakby bylo to dla niego bardzo dziwne slowo. Chwala nalezy tylko do Boga. Valentine nie zawahal sie. -Clave stworzone przez pierwszych Nefilim juz nie istnieje. Sprzymierzyli sie z Podziemnymi, podobnymi demonom stworzeniami, ktore pokryly ten swiat jak pchly pokrywaja truchlo szczura. Moim zamiarem jest oczyszczenie swiata, zniszczenie kazdego Podziemnego i kazdego demona... Demony nie maja duszy. Ale stworzenia, o ktorych mowisz: Dzieci Ksiezyca, Nocy, Lilith i Fearie wszyscy dusze posiadaja. Wyglada na to, ze twoje reguly dotyczace tego co jest i nie jest istnieniem ludzkim sa bardziej surowe niz nasze. Clary moglaby przysiac, ze glos Aniola przybral oschly ton. Masz zamiar kwestionowac niebo jak Gwiazda Poranna, ktorej imie nosisz Nocny Lowco? -Nie kwestionowac, nie Lordzie Razjelu. Chce sprzymierzyc sie z niebem... W wojnie, ktora zaczynasz? Jestesmy niebem, Nocny Lowco. Nie walczymy w waszych ludzkich bitwach. Kiedy Valentine znowu przemowil, brzmial na wrecz zranionego. -Lordzie Razjelu. Na pewno nie stworzylbys czegos takiego jak rytual, ktory cie przyzywa, gdybys nie chcial byc przyzywany. My, Nefilim, jestesmy twoimi dziecmi. Potrzebujemy twojego przewodnictwa. Przewodnictwa? Teraz Aniol byl wyraznie rozbawiony. To nie wyglada mi na powod, dla ktorego mnie przyzwales. Szukasz raczej wlasnej slawy. -Slawy? - Valentine powtorzyl chrapliwie - Oddalem wszystko tej sprawie. Zone. Dzieci. Nie powstrzymalem syna. Oddalem temu wszystko. Wszystko! Aniol wzniosl sie patrzac na Valentine'a swoimi dziwnymi, nieludzkimi oczami. Jego skrzydla zaczely delikatnie sie poruszac jak chmury plynace po niebie. W koncu powiedzial: Bog poprosil Abrahama, zeby zlozyl go w ofierze na oltarzu podobnym do tego, zeby zobaczyc kogo kochal bardziej: Isaaca czy Boga. Ale nikt nie prosil cie o oddanie twojego syna, Valentine. Valentine spojrzal w dol na oltarzyk splamiony krwia Jace'a, a potem znow na Aniola. -Jesli bedzie taka potrzeba zmusze cie do tego - powiedzial - Ale wolalbym, zeby byl to efekt wspolpracy. Kiedy Nocny Lowca Jonathan mnie przywolal - odparl Aniol - ofiarowalem mu swoje wsparcie, bo widzialem, ze naprawde marzyl o swiecie uwolnionym od demonow. Wyobrazal sobie raj na ziemi. Ale ty marzysz tylko o wlasnej chwale i nie kochasz nieba. Moj brat Ithuriel moze to potwierdzic. Valentine pobladl. -Ale... Myslales, ze sie nie dowiem? - Aniol usmiechnal sie przerazajaco - To prawda, ze pan tego kregu moze zmusic mnie do wykonania jednej rzeczy. Ale tym panem nie jestes ty. Valentine wpatrywal sie w niego. -Lordzie Razjelu... Nie ma nikogo innego... Alez jest - odparl Aniol - Jest twoja corka. Valentine obrocil sie. Clary lezac polprzytomnie na piasku, z piekielnie bolacymi nadgarstkami i patrzyla wyzywajaco. Przez moment ich oczy sie spotkaly - i spojrzal na nia, naprawde na nia spojrzal, a wtedy uswiadomila sobie, ze to byl pierwszy raz, gdy jej ojciec na nia spojrzal i naprawde ja zobaczyl. Pierwszy i jedyny raz. -Clarissa - powiedzial - Cos ty narobila? Clary wyciagnela reke i zaczela pisac na piasku u jego stop. Nie rysowala run. Rysowala slowa: slowa, ktore powiedzial do niej, gdy po raz pierwszy zobaczyl do czego jest zdolna, kiedy narysowala rune, ktora zniszczyla statek. MENE MENE TEKEL UPHARSIN. Jego oczy rozszerzyly sie, tak samo jak oczy Jace'a zanim umarl. Valentine byl blady jak sciana. Odwrocil sie, by spojrzec na Aniola, podnoszac rece w blagalnym gescie.-Moj lordzie Razjelu... Aniol otworzyl usta i splunal. Przynajmniej tak to wygladalo dla Clary: Aniol splunal, a to co wydobylo sie z jego ust bylo iskra bialego ognia jak plonaca strzala. Strzala przeleciala prosto nad woda i splonela na piersi Valentine'a. A moze 'splonela' nie jest dobrym slowem; wypalila w nidz dziure, jak kamien przerzucony przez cienki papier, zostawiajac dymiaca dziure wielkosci piesci. Przez chwile Clary mogla zobaczyc jezioro i blask Aniola przez piers swojego ojca. Chwila minela. Jak sciete drzewo, Valentine runal na ziemie i lezal nieruchomo z ustami otwartymi w niemym krzyku, jego niewidzace oczy na zawsze niedowierzajace zdradzie. To byla sprawiedliwosc niebios. Mam nadzieje, ze nie jestes przerazona. Clary spojrzala w gore. Aniol gorowal nad nia, jak sciana bialych plomieni, zaslaniajaca niebo. Jego rece byly puste, Kielich i Miecz lezaly na brzegu jeziora. Mozesz zazadac ode mnie jednego czynu, Clarisso Morgenstern. Czego pragniesz? Clary otworzyla usta. Nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. Ach, tak - powiedzial Aniol. Jego glos brzmial teraz o wiele delikatniej. Runa. Oczy na jego skrzydlach mrugnely. Poczula jakby cos ja musnelo. Bylo miekkie, bardziej miekkie niz jedwab albo jakikolwiek inny material, bardziej miekkie niz dotkniecie piorkiem. Tak wyobrazala sobie dotyk chmury. Z dotykiem pojawil sie rowniez zapach - mily zapach: slodki i upojny. Z jej nadgarstkow zniknal bol. Juz nie zwiazane, rece opadly jej na boki. Pieczenie w karku i bezwlad w nogach takze zniknely. Uklekla. Tak bardzo chciala przeczolgac sie po zakrwawionym piasku do miejsca, w ktorym lezal Jace; przyczolgac sie tam i polozyc obok niego i go objac, mimo iz odszedl. Ale glos Aniola obezwladnil ja, zostala w tym samym miejscu patrzac sie na jego idealne, zlote swiatlo. Bitwa w Brocelind Plain konczy sie. Wladza Morgensterna nad demonami znikla w momencie jego smierci. Juz teraz wiele z nich ucieka, reszta wkrotce zostanie zniszczona. W tym momencie do tego brzegu jeziora zblizaja sie Nefilim. Jesli masz jakas prosbe Nocna Lowczyni, powiedz ja teraz - Aniol przerwal. I pamietaj, ze nie jestem dzinem. Madrze wybierz pragnienie. Clary zawahala sie tylko przez chwile, ale ta chwila wydawala sie byc najdluzsza w jej zyciu. Mogla poprosic o wszystko - pomyslala z zawrotami glowy - koniec glodu albo chorob lub pokoj na swiecie. Ale byc moze takie rzeczy nie zalezaly od mocy aniolow, bo pewnie ktos juz by o to poprosil. Ludzie powinni sami o to zadbac. Ale tak czy siak to nie mialo znaczenia. Byla tylko jedna rzecz, o ktora mogla poprosic, jedyny prawdziwy wybor. Podniosla oczy na Aniola. -Jace - powiedziala. Mina Aniola nie zmienila sie. Nie miala pojecia, czy Razjel uwazal jej prosbe za zla lub dobra albo czy - pomyslala z panika - w ogole ma zamiar ja spelnic. Zamknij oczy, Clarisso Morgenstern - powiedzial Aniol. Clary zamknela oczy. Nie mozna przeciez odmowic aniolowi, nie wazne o co poprosi. Z walacym sercem, usiadla pod powiekami majac tylko ciemnosc i zdecydowanie starajac sie nie myslec o Jacie. Ale jego twarz i tak pojawiala sie na jej powiekach - nie byl usmiechniety, ale patrzyl w dal. Widziala blizne na jego skroni, nierowny usmieszek w kaciku ust i srebrna linie na szyi w miejscu, gdzie ugryzl go Simon - wszystkie znaki i rysy, wszystkie niedoskonalosci tworzace osobe, ktora kochala najbardziej na swiecie. Jace'a. Jasne swiatlo zmienilo jej wizje w czerwona i upadla na piasek, zastanawiajac sie czy zaraz zemdleje - a moze umierala - ale nie chciala umrzec, nie teraz gdy mogla tak dokladnie zobaczyc jego twarz. Wrecz slyszala jego glos, powtarzajacy jej imie tak samo jak robil to w Renwick. Clary. Clary. Clary. -Clary - powiedzial Jace - Otworz oczy. Otworzyla. Lezala na piasku w podartych, mokrych i zakrwawionych ubraniach - to sie nie zmienilo. Ale Aniol zniknal, a razem z nim oslepiajace swiatlo, ktore zamienilo ciemnosc w dzien. Patrzyla na nocne niebo, na ktorym blyszczaly biale gwiazdy jak lustra, a nad nia z oczami blyszczacymi bardziej niz wszystkie gwiazdy stal Jace. Napawala sie jego widokiem, kazdej jego czesci, od zmierzwionych wlosow przez poplamiona krwia, brudna twarz po oczy blyszczace przez warstwe kurzu; od siniakow widocznych przez podarte rekawy po otwarte, mokre od krwi rozdarcie na jego koszulce, przez ktore widac bylo naga skore - nie bylo zadnego sladu ani blizny w miejscu, w ktorym tkwil Miecz. Widziala zylke pulsujaca na jego szyi i na ten widok miala ochote rzucic mu sie na szyje, bo to znaczylo, ze jego serce bije, czyli... -Zyjesz - wyszeptala - Naprawde zyjesz. Z lekkim zdziwieniem dotknal jej twarzy. -Bylem w ciemnosci - powiedzial miekko - Nie bylo tam nic oprocz cieni, ja bylem cieniem i wiedzialem, ze jestem martwy i ze to koniec, naprawde koniec. A potem uslyszalem twoj glos. Uslyszalem jak wypowiadasz moje imie i to sprawilo, ze wrocilem. -To nie moja zasluga - Clary scisnelo sie gardlo - Aniol przywrocil cie do zycia. -Bo go o to poprosilas - w milczeniu sledzil palcami obwod jej twarzy, jakby upewniajac sie, ze jest prawdziwa - Moglas miec wszystko inne na swiecie, a poprosilas o mnie. Usmiechnela sie do niego. Brudny, pokryty krwia i kurzem nadal byl najpiekniejsza rzecza jaka kiedykolwiek widziala. -Ale ja nie chce niczego innego. Na te slowa swiatlo w jego oczach juz i tak jasne przemienilo sie w taki blask, ze ledwo mogla zniesc patrzenie na niego. Pomyslala o Aniele, swiecacym jak tysiac pochodni, i ze Jace mial w sobie odrobine tej samej rozzarzonej krwi i teraz ten ogien przeswiecal przez niego i jego oczy, jak swiatlo wydostaje sie przez szczeliny w drzwiach. Kocham cie - chciala powiedziec Clary. I zrobilabym to jeszcze raz. Zawsze poprosilabym o ciebie. Ale to nie byly slowa, ktore powiedziala. -Nie jestes moim bratem - stwierdzila, tracac oddech, jakby uswiadomiwszy sobie, ze jeszcze tego nie powiedziala, nie mogla zrobic tego wystarczajaco szybko - Wiesz o tym prawda? Przez brud i krew, Jace usmiechnal sie najpierw delikatnie, a potem coraz szerzej. -Tak - odpowiedzial - Wiem. Tlumaczenie: Kelly Epilog Przez niebo pelne gwiazd Dym leniwie formowal spirale, rysujac delikatne linie czerni w czystym powietrzu. Jace, sam na wzgorzu gorujacym nad cmentarzem, siedzial z lokciami opartymi na kolanach i obserwowal dym dryfujacy ku niebu. Ironia losu nadal go przesladowala: w koncu to byly pozostalosci jego ojca. Ze swojego miejsca widzial nosze pogrzebowe, przycmione dymem i plomieniami oraz mala grupke, ktora je otaczala. Stamtad rozpoznal jasne wlosy Jocelyn i Luke'a stojacego obok niej z reka na jej plecach. Jocelyn odwrocila glowe od plonacego stosu.Jace mogl byc jednym ze stojacych w tej grupie, nawet chcial. Ostatnie kilka dni spedzil w izbie chorych i wypuszczono go dopiero rankiem, po czesci po to, by mogl uczestniczyc w pogrzebie Valentine'a. Ale gdy przeszedl polowe drogi do stosu, ulozonej sterty drewna, bialego jak kosci zdal sobie sprawe z tego, ze nie moze isc dalej. Zamiast tego wdrapal sie na wzgorze, z dala od zalobnej procesji. Luke wolal go, ale Jace nie zareagowal. Usiadl i patrzyl jak zbieraja sie wokol noszy pogrzebowych, patrzyl jak Patrick Penhallow w swoim bialym stroju przystawia plomien do drewna. Juz drugi raz w tym tygodniu ogladal plonace cialo, ale te nalezace do Maxa bylo bolesnie male, a Valentine byl sporym mezczyzna - nawet lezac plasko na plecach z rekami skrzyzowanymi na piersi i serafickim ostrzem w zacisnietej piesci. Jego oczy byly przewiazane bialym jedwabiem, zgodnie z tradycja. Mimo wszystko dobrze go potraktowali - pomyslal Jace. Ale nie pogrzebali Sebastiana. Grupka Nocnych Lowcow wrocila do doliny, ale nie znalezli jego ciala - zostalo zabrane z nurtem rzeki - tak powiedziano Jace'owi, chociaz ten mial watpliwosci. W tlumie dookola stosu szukal Clary, ale nie bylo jej tam. Ostatnio widzial ja dwa dni temu, przy jeziorze, i tesknil za nia, niemal fizycznie odczuwajac brak czegos. To nie jej wina, ze sie nie widzieli. Martwila sie, ze nie jest wystarczajaco silny, zeby przejsc portalem do Alicante znad jeziora i okazalo sie, ze miala racje. Kiedy pierwsi Nocni Lowcy do nich dotarli, unosil sie w stanie polprzytomnosci. Obudzil sie nastepnego dnia w miejskim szpitalu, a Magnus Bane stal nad nim z dziwnym wyrazem twarzy - to moglo byc glebokie zamyslenie, albo czysta ciekawosc, trudno powiedziec jak to jest z Magnusem. Magnus powiedzial, ze mimo iz Aniol wyleczyl Jace'a fizycznie, to jego umysl i dusza byly wycienczone tak, ze tylko odpoczynek mogl im pomoc. Tak czy siak, teraz czul sie lepiej. Akurat, zeby zdazyc na pogrzeb. Zerwal sie wiatr i zwial dym z dala od niego. Mogl dojrzec polyskujace wieze Alicante, ich wczesniejszy blask zostal przywrocony. Nie byl do konca pewny co chce osiagnac siedzac tutaj i ogladajac jak cialo jego ojca plonie, albo co powiedzialby, gdyby byl tam na dole wsrod zalobnikow, zegnajacych Valentine'a. Nigdy nie byles moim ojcem - moglby powiedziec albo Byles jedynym ojcem, ktorego znalem. Oba zdania byly tak samo prawdziwe, mimo tego, ze byly sprzeczne. Kiedy po raz pierwszy otworzyl oczy nad jeziorem - wiedzac skads, ze byl martwy i ozyl - jedynym o czym mogl myslec byla Clary, lezaca kawalek od niego na zakrwawionym piasku z zamknietymi oczami. Doczolgal sie do niej prawie w panice, myslac, ze jest ranna, albo nawet martwa - a gdy otworzyla oczy mogl myslec tylko o tym, ze jednak zyje. Az do momentu, gdy dotarli do nich inni, pomogli mu wstac, w zdumieniu wykrzykujac, czy widzial wygiete cialo Valentine'a lezace na brzegu jeziora, a wtedy poczul sie jakby ktos uderzyl go w brzuch. Wiedzial, ze Valentine nie zyl - mogl nawet sam sie zabic - ale nadal, ten widok byl bolesny. Clary spojrzala na Jace'a smutnymi oczami i wiedzial, ze mimo iz nienawidzila Valentine'a i nigdy nie miala powodu, by zywic wobec niego jakiekolwiek inne uczucia, to nadal odczuwala strate. Jace przymknal oczy i zalala go powodz obrazow przebiegajacych przed jego powiekami: Valentine podnoszacy go z trawy w zamaszystym uscisku, Valentine przytrzymujacy go na dziobie lodki na jeziorze, pokazujacy mu jak balansowac. I Inne, mroczniejsze wspomnienia: reka Valentine'a uderzajaca go w twarz, martwy sokol, aniol uwieziony w lochach domu Waylandow. -Jace. Podniosl wzrok. Luke stal nad nim, czarna sylwetka zarysowana przez slonce. Mial na sobie jak zwykle jeansy i flanelowa koszule, a nie tradycyjny bialy stroj. -Skonczyla sie ceremonia - powiedzial - Byla krotka. -Jestem pewny, ze tak - Jace wbil palce w ziemie z radoscia witajac bolesne drapanie brudu o jego koniuszki palcow - Ktos cos mowil? - spytal -Tylko to co zawsze - Luke usiadl na ziemi obok niego lekko sie krzywiac. Jace nie spytal go jak przebiegla bitwa, tak naprawde nie chcial wiedziec. Wiedzial, ze skonczyla sie szybciej niz wszyscy przewidywali - po smierci Valentine'a demony, ktore przywolal uciekly w noc jak mgielka wysuszona przez slonce. Ale to nie znaczylo, ze nikt nie zginal. Cialo Valentine'a nie bylo jedynym spalonym w Alicante przez kilka ostatnich dni. -A Clary nie... To znaczy nie byla... -Na pogrzebie? Nie. Nie chciala. Jace czul, ze Luke patrzy na niego z boku. -Nie widziales jej? - spytal - Od... -Od walki nad jeziorem - dokonczyl Jace - To pierwszy raz, gdy pozwolili mi opuscic szpital i musialem przyjsc tutaj. -Nie musiales - odparl Luke - Mogles zostac. -Ale chcialem - przyznal Jace - Cokolwiek to mowi o mnie. -Pogrzeby sa dla zywych Jace, a nie dla zmarlych. Valentine byl bardziej twoim ojcem niz Clary, nawet jesli w waszych zylach nie plynie ta sama krew. To ty musisz go pozegnac. To ty bedziesz za nim tesknil. -Nie wiedzialem, ze mam prawo za nim tesknic. -Nigdy nie znales Stephena Herondale'a - powiedzial Luke - A do Roberta Lightwooda trafiles gdy byles tylko troche dzieckiem. Valentine byl ojcem z twojego dziecinstwa. Powinienes za nim tesknic. -Caly czas mysle o Hodge'u -odpowiedzial Jace - W Gardzie caly czas pytalem go dlaczego mi nie powiedzial kim bylem - wtedy nadal myslalem, ze jestem w czesci demonem - a on powtarzal, ze nie wiedzial. Myslalem, ze klamie. Ale teraz mysle, ze naprawde nie wiedzial. Byl jednym z niewielu osob, ktore wiedzialy, ze dziecko Herondale'ow nadal zyje. Kiedy pojawilem sie w Instytucie nie mial pojecia, ktorym z synow Valentine'a jestem ja. Tym prawdziwym czy tym adoptowanym. A moglem byc kazdym z nich. Demonem lub aniolem. I mysle, ze on nie wiedzial az do momentu gdy zobaczyl Jonathana w Gardzie i dopiero wtedy to sobie uswiadomil. Wiec staral sie jak mogl przez te wszystkie lata dopoki Valentine znow sie nie pojawil. Do tego potrzebne bylo troche wiary, nie uwazasz? -Tak. Uwazam. -Hodge sadzil, ze wychowanie moze robic roznice bez wzgledu na wiezy krwi. Caly czas zastanawiam sie czy gdybym zostal z Valentinem, gdyby nie poslal mnie do Lightwood'ow to czy bylbym taki jak Jonathan? Czy teraz bylbym taki jak on? -A czy to wazne? - odparl Luke - Jestes tym kim jestes z okreslonego powodu. I jesli mnie pytasz o zdanie, to uwazam, ze Valentine wyslal cie do Lightwood'ow, bo wiedzial, ze to bedzie dla ciebie najlepsza szansa. Moze mial tez inne powody. Ale nie mozesz uciec od faktu, ze poslal cie do ludzi, o ktorych wiedzial, ze beda cie kochali i wychowywali z miloscia. To mogla byc jedna z niewielu rzeczy, ktore zrobil dla kogos innego niz on sam - poklepal Jace'a po ramieniu - ten gest byl tak ojcowski, ze Jace omal sie nie usmiechnal - Gdybym byl toba, nie zapominalbym o tym. Clary stala i wygladala przez okno w pokoju Isabelle, obserwujac dym plamiacy niebo nad Alicante jak slad zostawiony brudna reka na oknie. Wiedziala, ze dzis spalili cialo Valentine'a, cialo jej ojca na cmentarzu zaraz za bramami miasta. -Wiesz o dzisiejszych uroczystosciach prawda? - Clary odwrocila sie do Isabelle, ktora przykladala do siebie 2 sukienki: jedna niebieska, a druga stalowoszara - Jak sadzisz co powinnam zalozyc? 'Ubrania zawsze beda terapia dla Isabelle' pomyslala Clary. -Niebieska. Isabelle polozyla obie sukienki na lozku. -A ty co zalozysz? Bo idziesz, prawda? Clary pomyslala o srebrnej sukience na dnie skrzyni Amatis i jej pieknym polysku. Ale Amatis pewnie nigdy nie pozwoli jej zalozyc. -Nie wiem. Pewnie jeansy i moj zielony plaszcz. -Nuda - powiedziala Isabelle. Spojrzala na Aline, ktora siedziala na krzesle kolo lozka i czytala ksiazke - Nie sadzisz, ze to nudne? -Mysle, ze powinnas pozwolic Clary zalozyc to co chce - Aline nie podniosla wzroku znad ksiazki - Przeciez nie przebiera sie dla kogos. -Przebiera sie dla Jace'a - powiedziala Isabelle, jakby to bylo oczywiste - Tak jak powinna. Aline podniosla wzrok, mrugajac z dezorientacja, a potem usmiechnela sie. -No tak. Caly czas zapominam. To musi byc dziwne, wiedziec, ze nie jest twoim bratem? -Nie - Clary odpowiedziala chlodno - Myslenie, ze jest moim bratem bylo dziwne. Teraz jest... dobrze - spojrzala przez okno - Ale nawet go nie widzialam odkad sie dowiedzielismy. Odkad wrocilismy do Alicante. -To dziwne - powiedziala Aline. -To nie jest dziwne - odparla Isabelle, posylajac Aline znaczace spojrzenie - Byl w szpitalu. Dzis go wypuscili. -I nie przyszedl od razu sie z toba zobaczyc? - Aline zapytala Clary. -Nie mogl - ta odpowiedziala - Musial isc na pogrzeb Valentine'a. Nie mogl tego przegapic. -Moze - rzekla Aline radosnie - A moze nie jest juz toba zainteresowany. Teraz, kiedy to juz nie jest zakazane. Niektorzy ludzie pragna tylko tego, czego nie moga miec. -Nie Jace - szybko wtracila Isabelle - Jace nie jest taki. Aline wstala, zrzucajac ksiazke na lozko. -Powinnam isc sie przebrac. Widzimy sie wieczorem? - z tymi slowami wyszla z pokoju nucac do siebie. Isabelle obserwujac ja potrzasnela glowa. -Myslisz, ze ona cie nie lubi? - zapytala - To znaczy czy jest zazdrosna? Wydawala sie byc zainteresowana Jacem. -Ha! - Clary byla rozbawiona - Nie jest juz zainteresowana Jacem. Mysle, ze po prostu nalezy do ludzi, ktorzy mowia to co mysla, od razu jak to pomysla. I kto wie, moze ma racje. Isabelle wyjela z wlosow spinke, pozwalajac im opasc jej na ramiona. Przeszla przez pokoj i dolaczyla do Clary przy oknie. Niebo za demonicznymi wiezami bylo czyste, dym zniknal. -Myslisz, ze ma racje? -Nie wiem. Bede musiala spytac Jace'a. Pewnie zobacze sie z nim dzis wieczorem na imprezie. Albo swietowaniu zwyciestwa, jakkolwiek to sie nazywa - spojrzala na Isabelle - Wiesz jak to bedzie wygladalo? -Bedzie parada - odparla Izzy - i pewnie fajerwerki. Muzyka, taniec, gry, tego typu rzeczy. Jak wielkomiejski jarmark w Nowym Jorku - z tesknym spojrzeniem wyjrzala przez okno - Maxowi by sie spodobalo. Clary wyciagnela reke i poglaskala ja po wlosach, tak jak glaskalaby siostre, gdyby takowa miala. -Wiem. Jace musial zapukac dwukrotnie do drzwi starego domu nad kanalem, zanim uslyszal kroki zblizajace sie do nich. Jego serce podskoczylo, a potem uspokoilo sie, gdy drzwi otworzyly sie i na progu stala Amatis Herondale, spogladajaca na niego z zaskoczeniem. Wygladala jakby przygotowywala sie do swietowania: miala na sobie dluga, szara suknie i delikatne, metaliczne kolczyki, ktore podkreslaly srebrne pasemka w jej siwiejacych wlosach. -Tak? -Clary - zaczal i przerwal, niepewny co wlasciwie ma powiedziec. Gdzie sie podziala jego elokwencja? Zawsze ja mial, nawet kiedy nie zostalo mu nic innego, ale teraz czul sie jakby zostal rozpruty i wszystkie madre, lekkie slowa uciekly od niego, zostawiajac go z pustka -Zastanawialem sie czy jest tu Clary. Chcialem z nia porozmawiac. Amatis potrzasnela glowa. Zaklopotanie zniknelo z jej twarzy i teraz patrzyla na niego wystarczajaco pilnie, zeby go zdenerwowac. -Nie ma jej. Mysle, ze jest u Lightwood'ow. -Oh - byl zaskoczony tym jak wielkie poczul rozczarowanie - Przepraszam, ze przeszkodzilem. -Nie ma problemu. Wlasciwie to ciesze sie, ze tu jestes - powiedziala raznie - Jest cos o czym chcialabym z toba porozmawiac. Wejdz do srodka, zaraz wroce. Jace wszedl do domu, kiedy Amatis znikala w korytarzu. Zastanawial sie o czym mogla chciec z nim rozmawiac. Moze Clary stwierdzila, ze nie chce juz miec z nim nic wspolnego i wybrala Amatis na doreczycielke tej wiadomosci. Po chwili Amatis wrocila. Nie trzymala w reku niczego co wygladaloby na list - na jego szczescie - ale sciskala w rekach male metalowe pudeleczko. Bylo delikatne, ozdobione wizerunkami ptakow. -Jace - powiedziala Amatis - Luke powiedzial mi, ze jestes... ze Stephen Herondale jest twoim ojcem. Opowiedzial mi o wszystkim co sie stalo. Jace kiwnal glowa, bo czul, ze to wystarczy. Wiadomosci rozchodzily sie powoli, co bylo mu na reke - moze uda mu sie dotrzec do Nowego Jorku zanim caly Idris sie dowie i zacznie nieustannie sie mu przygladac. -Wiesz, ze bylam zona Stephena przed twoja matka - Amatis kontynuowala, jej glos byl napiety, jakby to co mowila sprawialo jej bol. Jace gapil sie na nia - czy chodzi jej o jego matke? Czy obrazila sie na niego za przywolanie zlych wspomnien o kobiecie, ktora zginela zanim jeszcze sie urodzil? - Ze wszystkich zyjacych dzis ludzi, chyba ja znalam najlepiej twojego ojca. -Tak - odparl Jace, marzac o tym, by znalezc sie gdzie indziej - Jestem pewny, ze to prawda. -Wiem, ze zapewne masz co do niego mieszane uczucia - powiedziala zaskakujac go glownie dlatego, ze byla to prawda - Nigdy go nie znales. To nie on cie wychowal. Nawet nie jestes do niego specjalnie podobny, z wyjatkiem jasnych wlosow - ale twoje oczy... Nie wiem skad je wziales. Wiec moze jestem szalona, bo zanudzam cie tym. Moze nie chcesz nic wiedziec o Stephenie. Ale on byl twoim ojcem i gdyby cie znal... - mowiac wcisnela mu pudelko, sprawiajac, ze prawie odskoczyl - To kilka rzeczy, ktore przechowalam przez te lata. Listy, ktore napisal, zdjecia, drzewo genealogiczne. Jego czarodziejskie swiatlo. Moze teraz nie masz pytan, ale kiedys mozesz miec, a kiedy to nadejdzie, bedziesz mial to - stala nieruchomo, podajac mu pudelko jakby oferowala mu drogocenny skarb. Jace wyciagnal rece i wzial je od niej bez slowa. Bylo ciezkie, a metal chlodzil jego skore. -Dziekuje - powiedzial. To najlepsze co mogl zrobic. Zawahal sie, a potem powiedzial - Jest jeszcze jedna rzecz. Cos nad czym myslalem. -Tak? -Jesli Stephen byl moim ojcem to Inkwizytor - Imogen - byla moja babcia. -Byla... - Amatis przerwala - Bardzo trudna kobieta. Ale tak, byla twoja babcia. -Ocalila mi zycie - odparl Jace - To znaczy, przez dlugi czas zachowywala sie jakby mnie nienawidzila. Ale potem zobaczyla to - wywrocil kolnierzyk koszulki na druga strone i pokazal jej blizne w ksztalcie gwiazdy, ktora mial na ramieniu - I uratowala mi zycie. Ale co mogla dla niej znaczyc moja blizna? Oczy Amatis rozszerzyly sie. -Nie pamietasz jak ja zrobiles, prawda? Jace potrzasnal glowa. -Valentine powiedzial mi, ze to rana, ktora zrobilem, gdy bylem jeszcze zbyt maly, zeby pamietac. Ale teraz... Nie sadze, zeby to byla prawda. -To nie blizna. To znamie, ktore masz od urodzenia. Istnieje stara rodzinna legenda na jej temat. Mowi ona, ze jeden z pierwszych Herondale'ow, ktorzy zostali Nocnymi Lowcami, zostal w nocy odwiedzony przez aniola. Aniol dotknal jego ramienia, a gdy on sie obudzil, mial taki znak. I wszyscy jego potomkowie rowniez go mieli - wzruszyla ramionami - Nie wiem czy historia jest prawdziwa, ale wszyscy Herondale'owie maja to znamie. Twoj ojciec tez takie mial, tutaj - dotknela swojego ramienia - Mowia, ze to znaczy, ze miales kontakt z aniolem. Ze jestes w pewnym sensie blogoslawiony. Imogen musiala zobaczyc pietno i domyslila sie kim naprawde jestes. Jace patrzyl sie na Amaris, ale nie widzial jej, widzial te noc na statku, mokry, czarny poklad i Inkwizytor umierajaca obok niego. -Powiedziala cos do mnie - rzekl - Kiedy umierala, powiedziala 'Twoj ojciec bylby z ciebie dumny'. Myslalem, ze chciala byc okrutna. Myslalem, ze chodzilo jej o Valentine'a. Amatis potrzasnela glowa. -Myslala o Stephenie - powiedziala miekko - I miala racje. Bylby z ciebie dumny. Clary otworzyla drzwi domu Amatis i weszla do srodka, dziwiac sie jak szybko przyzwyczaila sie do niego. Juz nie musiala sie wysilac, by zapamietac droge do drzwi, albo to, ze klamka delikatnie stawia opor, gdy otwiera drzwi. Blysk swiatla slonecznego w kanale tez wygladal znajomo, tak samo jak widok z okien na Alicante. Mogla sobie prawie wyobrazic mieszkanie tutaj, jakby to bylo gdyby Idris byl jej domem. Zastanawiala sie za czym najpierw zaczelaby tesknic. Za chinskim jedzeniem na wynos? Filmami? Miejskimi komikami? Juz miala wejsc na schody, gdy uslyszala z salonu glos swojej matki - ostry i lekko zaniepokojony. Ale co moglo wywolac zaniepokojenie matki? Teraz wszystko juz jest dobrze, prawda? Bez namyslu, Clary podeszla z powrotem do sciany salonu i nasluchiwala. -Jak to zostajesz? - mowila Jocelyn - Juz nie wrocisz do Nowego Jorku? -Poproszono mnie, zebym zostal w Alicante i reprezentowal wilkolaki w Radzie - odparl Luke - Powiedzialem, ze odpowiem dzis wieczorem. -Nie moze tego zrobic ktos inny? Jeden z liderow stad w Idrisie? -Jestem jedynym liderem, ktory kiedys byl Nocnym Lowca. Dlatego chca, zebym to byl ja - westchnal - Ja to wszystko zaczalem Jocelyn. Teraz powinienem zostac i zobaczyc co z tego wyniknie. Zapadlo krotkie milczenie. -Jesli tak czujesz to powinienes zostac - w koncu odezwala sie Jocelyn, ale jej glos zdradzal niepewnosc. -Bede musial sprzedac ksiegarnie. Uporzadkowac swoje sprawy - powiedzial Luke opryskliwie - Nie moge sie tak od razu przeprowadzic. -Moge sie tym zajac. Po tym wszystkim co zrobiles... Jocelyn wydawala sie nie miec energii, by powstrzymywac swoj zywy ton. Jej glos cichnal, az w koncu zamienil sie w cisze, ktora przeciagala sie tak dlugo, ze Clary chciala wejsc do salonu i dac im znac, ze jest tutaj. Chwile pozniej cieszyla sie, ze tego nie zrobila. -Posluchaj - zaczal Luke - Chcialem ci to powiedziec juz od dluzszego czasu, ale tego nie zrobilem. Wiedzialem, ze to nigdy nie bedzie mialo znaczenia nawet jesli to powiem, dlatego, ze jestem czym jestem. Nigdy nie chcialas, zeby to wszystko stalo sie czescia zycia Clary. Ale ona juz wie, wiec to i tak nie zrobi zadnej roznicy. I rownie dobrze moge ci powiedziec. Kocham cie Jocelyn. Od dwudziestu lat - przerwal. Clary wysilila sie, zeby uslyszec co odpowie jej matka, ale ta nie powiedziala nic. W koncu Luke odezwal sie zbolalym glosem: -Musze wracac do Rady i powiedziec im, ze zostaje. Nie musimy juz o tym rozmawiac. Po prostu czuje sie lepiej, gdy juz ci powiedzialem po tych wszystkich latach. Clary przycisnela sie do sciany, gdy Luke z opuszczona glowa wyszedl z pokoju. Otarl sie o nia, jakby tego nie zauwazajac i szarpnieciem otworzyl drzwi. Stal tam przez chwile, patrzac slepo na swiatlo odbijajace sie od kanalu. A potem odszedl, drzwi zatrzasnely sie za nim. Clary stala w tym samym miejscu, plecami opierala sie o sciane. Byla okropnie smutna ze wzgledu na Luke'a, ale tez ze wzgledu na matke. To wygladalo tak, jakby Jocelyn nie kochala Luke'a i moze nigdy nie mogla. Dokladnie tak samo jak to bylo z nia i Simonem, tylko tu nie widziala sposobu jak Luke i jej matka mogliby wszystko naprawic. Nie, jesli on zostanie w Idrisie. Lzy naplynely jej do oczu. Chciala sie odwrocic i wejsc do salonu, gdy uslyszala otwieranie sie drzwi kuchennych i glos, ktory byl zmeczony i troche zrezygnowany. Amatis. -Przepraszam, ze podsluchalam, ale ciesze sie, ze Luke zostaje - powiedziala - Nie tylko dlatego, ze bedzie blisko mnie, ale dlatego, ze to da mu szanse zapomniec o tobie. Jocelyn chciala sie bronic -Amatis... -To trwa juz dlugo Jocelyn. Jesli go nie kochasz, pozwol mu odejsc. Jocelyn milczala. Clary chciala zobaczyc wyraz jej twarzy, czy byla smutna? Zdenerwowana? Zrezygnowana? Amatis westchnela. -Chyba, ze... go kochasz? -Amatis, ja nie moge... -Kochasz go! Kochasz! - Clary uslyszala dzwiek, jakby Amatis klasnela w dlonie - Wiedzialam! Zawsze wiedzialam! -To nie ma znaczenia - Jocelyn brzmiala jakby byla zmeczona - To nie byloby fair w stosunku do Luke'a. -Nie chce tego sluchac - cos zaszelescilo, a Jocelyn wydala jek protestu. Clary zastanawiala sie czy Amatis nie przytulila jej matki - Jesli go kochasz to teraz pojdziesz i mu to powiesz. Teraz, zanim pojdzie do Rady. -Ale oni chca zeby byl jej czlonkiem! A on chce... -Wszystko czego chce Lucian - powiedziala Amatis chlodno - to ty. Ty i Clary. To wszystko, co jest mu potrzebne do szczescia. A teraz idz. Zanim Clary miala szanse sie ruszyc, Jocelyn wyskoczyla na korytarz. Poszla w strone drzwi... i zobaczyla Clary, przyciskajaca sie do sciany. Zatrzymujac sie, otworzyla usta ze zdumienia. -Clary! - brzmiala jakby chciala nadac swojemu glosowi wesoly i radosny ton, ale jej sie to nie udalo - Nie wiedzialam, ze tu jestes. Clary odeszla od sciany, pociagnela za klamke i otworzyla drzwi. Jasne swiatlo sloneczne wpadlo do domu. Jocelyn stala, mrugajac w ostrym swietle, patrzac sie na corke. -Jesli nie pojdziesz za Lukiem - powiedziala Clary glosno i wyraznie - to osobiscie cie zabije. Przez chwile Jocelyn wygladala na zdumiona. -Dobrze - odparla - jesli tak stawiasz sprawe. Chwile pozniej byla juz na dworzu, spieszac sciezka w strone siedziby Rady. Clary zatrzasnela za nia drzwi i oparla sie o nie. Amatis wyszla z pokoju, oparla sie na parapecie i zerkala nerwowo przez szybe. -Myslisz, ze go dogoni zanim dojdzie do siedziby? -Mama spedzila cale zycie goniac za mna - poinformowala ja Clary - Porusza sie szybko. Amatis spojrzala na nia i usmiechnela sie. -Och, przypomnialas mi - powiedziala - Jace byl tutaj, zeby sie z toba zobaczyc. Mysle, ze ma nadzieje zobaczyc cie na dzisiejszej celebracji. -Czyzby? - Clary odparla w zamysleniu. Rownie dobrze mogla zapytac. Jesli nie zaryzykuje, to nic nie zyska - Amatis... - zaczela, a siostra Luke'a odwrocila sie od okna i spojrzala na nia ciekawie. -Twoja srebrna sukienka ze skrzyni. Moge ja pozyczyc? Ulice juz zapelnialy sie ludzmi, gdy Clary szla przez miasto do domu Lightwoodow. Byl zmierzch, swiatla zaczynaly sie zapalac, wypelniajac alejki blada poswiata. Bukiety znajomo wygladajacych bialych kwiatow, wisialy w koszach na scianach, napelniajac powietrze swoimi ostrymi zapachami. Ciemnozlote, ogniste runy widnialy na dachach domow, ktore mijala; oglaszaly zwyciestwo i radosc. Na ulicach gromadzili sie Nocni Lowcy. Zadni nie nosili swego stroju do walki - nosili roznorodne stroje, od nowoczesnych do graniczacych z kostiumami historycznymi. To byla niezwykle ciepla noc, wiec kilka osob nosilo plaszcze, ale sporo kobiet mialo na sobie cos co dla Clary wygladalo jak suknie balowe, ich spodnice zamiataly ziemie. Szczupla, ciemna postac przeciela jej droge, gdy skrecila w uliczke, na ktorej stal dom Lightwoodow i zauwazyla, ze byl to Raphael, idacy reka w reke z wysoka, ciemnowlosa kobieta w czerwonej sukni koktajlowej. Spojrzal jej przez ramie i usmiechnal sie do Clary. Jego usmiech wywolal w niej lekkie dreszcze i pomyslala, ze w Podziemnych naprawde jest czasem cos odmiennego; odmiennego i przerazajacego. Byc moze nie wszystko co przerazajace, musi byc zle. Chociaz miala watpliwosci, czy jest tak w przypadku Raphaela. Drzwi frontowe Lightwoodow byly otwarte i kilka czlonkow rodziny juz stalo na chodniku przed domem. Byli tam Maryse i Robert Lightwoodowie, rozmawiajacy z dwoma innymi doroslymi; gdy sie odwrocili, Clary zauwazyla ze zdumieniem, ze byli to Penallowowie, rodzice Aline. Maryse usmiechnela sie do niej; wygladala elegancko w ciemnoniebieskim, jedwabnym kostiumie z wlosami spietymi do tylu srebrna wstazka. Byla tak bardzo podobna do Isabell, ze Clary chciala wyciagnac reke i polozyc ja na jej ramieniu. Maryse nadal wydawala sie smutna, nawet gdy sie usmiechala i Clary pomyslala, ze wspomina Maxa dokladnie tak samo jak Isabelle i mysli o tym jak bardzo by mu sie to spodobalo. -Clary! - Isabelle zbiegla po schodkach, jej ciemne wlosy powiewaly za nia. Nie wlozyla zadnego ze strojow, ktore wczesniej pokazala Clary, tylko niesamowita, zlota, satynowa, sukienke, ktora okrywala jej cialo jak zamkniete platki kwiatu. Nosila kolczaste sandaly i Clary przypomniala sobie, ze kiedys Izzy powiedziala jej jak bardzo lubi wysokie obcasy i zasmiala sie do siebie. -Wygladasz fantastycznie - powiedziala -Dziekuje - odparla Clary, poglaskala przezroczysty material sukienki. To byla pewnie najbardziej dziewczynska rzecz, jaka kiedykolwiek wlozyla. Suknia odslaniala ramiona i za kazdym razem gdy poczula jak koncowki wlosow muskaja jej naga skore, musiala powstrzymywac sie przed checia zalozenia jakiegos sweterka albo bluzy - Ty tez. Isabelle schylila sie zeby powiedziec jej na ucho - Jace'a tutaj nie ma. Clary odsunela sie. -To gdzie jest? -Alec mowi, ze moze byc na skwerze, gdzie maja byc fajerwerki. Przepraszam... Nie mam pojecia co sie z nim dzieje. Clary wzruszyla ramionami, starajac sie ukryc rozczarowanie. -Nie ma sprawy. Alec i Aline wyszli z domu za Isabelle. Aline miala na sobie czerwona sukienke, ktora sprawila, ze jej wlosy wygladaly na niesamowicie czarne. Alec ubral sie tak jak zawsze, w sweter i ciemne spodnie, chociaz Clary musiala przyznac, ze sweter najwyrazniej nie mial zadnej widocznej dziury. Usmiechnal sie do Clary (Alec nie sweter xD), ktora ze zdziwieniem pomyslala, ze on naprawde wyglada inaczej. Jakos tak mniej powaznie, jakby zdjeto z niego jakis problem. -Nigdy nie bylam na uroczystosci, w ktorej brali udzial Podziemni - powiedziala Aline, spogladajac nerwowo na ulice, gdzie dziewczyna faerie, ktorej dlugie wlosy byly ozdobione kwiatami - nie, pomyslala Clary, one byly kwiatami, polaczonymi ze soba lodygami - wyciagala niektore z bialych kwiatow wiszacych w koszach, patrzac na nie w zamysleniu i je zjadajac. -Spodoba ci sie - odparla Isabelle - Oni potrafia sie bawic - pomachala na pozegnanie do rodzicow i poszly w strone placu. Clary nadal walczyla z checia zalozenia rak, aby zakryc gorna czesc swojego ciala. Sukienka wirowala wokol jej stop jak dym wijacy sie na wietrze. Pomyslala o dymie, ktory unosil sie nad Alicante, wczesnie tego dnia i zadrzala. -Hey! - powiedziala Isabelle. Clary podniosla wzrok i zobaczyla Simona i Maie idacych ulica w ich strone. Nie widziala Simona przez wiekszosc dnia; poszedl do siedziby Rady obserwowac jej wstepne zebranie, bo byl ciekawy kogo wybiora na reprezentanta wampirow. Clary nie mogla sobie wyobrazic Mai noszacej czegos tak dziewczynskiego jak sukienka i rzeczywiscie miala na sobie luzne w kroku spodnie i T-shirt z napisem Wybierz swoja bron i narysowanymi pod nim kostkami do gry. To byla koszulka gracza, pomyslala Clary, zastanawiajac sie czy Maia interesowala sie grami czy po prostu chciala zaimponowac Simonowi. Jesli tak, to dobrze wybrala. -Idziecie na Plac Aniola? Maia i Simon powiedzieli, ze ida i razem w grupie zblizyli sie do siedziby Rady. Simon zwolnil, zeby isc krok za Clary i szli tak w milczeniu. Dobrze bylo znow znalezc sie blisko Simona - byl pierwsza osoba, z ktora chciala sie zobaczyc po przybyciu do Alicante. Usciskala go i dotknela Znaku na jego czole. -To cie uratowalo? - zapytala, desperacko pragnac uslyszec, ze zrobila to co zrobila z okreslonego powodu. -Uratowalo mnie - tylko tyle powiedzial. -Chcialabym moc to z ciebie zdjac - odparla - Chcialabym wiedziec, co moze ci sie przez to stac. Zlapal ja za nadgarstek i delikatnie zdjal jej reke ze swojego czola. -Pozyjemy, zobaczymy. Przygladala mu sie, ale musiala przyznac, ze Znamie zdawalo sie go nie zmieniac w zaden widoczny sposob. Wydawal sie taki jak zawsze. Jak to Simon. Tylko troche inaczej zaczesywal wlosy, tak zeby zakryc Znak: jesli by sie o nim nie wiedzialo, to by sie nie zauwazylo. -Jak tam spotkanie? - Clary spytala, pobieznie sprawdzajac czy przebral sie na swietowanie. Nie zrobil tego, ale nie obwiniala go - jeansy i T-shirt, ktore mial na sobie bylo wszystkim co mogl wlozyc - Kogo wybrali? -Nie Raphaela - odpowiedzial Simon, brzmiac jakby byl z tego zadowolony - Jakiegos innego wampira. Mial pretensjonalne imie. Cien Nocy czy cos takiego. -Wiesz, ze spytali mnie czy chcialabym narysowac symbol dla nowej Rady - rzekla Clary - To honor. Powiedzialam, ze tak. To bedzie symbol Rady otoczony czterema symbolami czterech rodzin Podziemnych. Ksiezyc dla wilkolakow i moze 4-listna koniczyna dla fearie. Ksiega zaklec dla czarodziejow. Ale nie moge wymyslic nic dla wampirow. -Moze kiel? - zasugerowal Simon - Moze ociekajacy krwia - odslonil zeby. -Dziekuje - odpowiedziala Clary - Bardzo pomogles. -Ciesze sie, ze poprosili ciebie - odparl Simon powaznie - Zasluzylas na ten honor. Zasluzylas na medal, za to co zrobilas. Runa przymierza i w ogole. Clary wzruszyla ramionami. -Czy ja wiem. To znaczy, bitwa trwala przeciez 10 minut. Nie wiem jak bardzo pomoglam. -Ja walczylem Clary - powiedzial Simon - Moze i trwala 10 minut, ale to bylo najgorsze 10 minut mojego zycia. I nie chce o tym rozmawiac. Ale powiem ci, ze nawet przez 10 minut, byloby o wiele wiecej smierci, gdyby nie ty. A poza tym bitwa to tylko czesc tego wszystkiego. Gdyby nie ty, nie byloby Nowej Rady. Bylibysmy Nocnymi Lowcami i Podziemnymi nienawidzacymi siebie nawzajem, zamiast Nocnymi Lowcami i Podziemnymi idacymi razem na impreze. Clary poczula gule rosnaca jej w gardle i zaczela patrzec sie przez siebie, starajac sie nie rozkleic. -Dziekuje, Simon - zawahala sie przez chwilke tak krotka, ze nikt oprocz Simona nie bylby w stanie tego zauwazyc. Ale on zauwazyl. -O co chodzi? - spytal. -Tak sobie mysle, co zrobimy, gdy wrocimy do domu - powiedziala - To znaczy, wiem, ze Magnus zajal sie twoja mama tak, zeby sie nie martwila, ale... szkola. Przegapilismy mnostwo zajec. I nawet nie wiem... -Ty nie wracasz - odpowiedzial cicho Simon - Myslisz, ze o tym nie wiem? Teraz jestes Nocnym Lowca. Skonczysz edukacje w Instytucie. -A ty? Jestes wampirem. Po prostu wrocisz do liceum? -Tak - odparl Simon, zaskakujac ja - Dokladnie. Chce zyc normalnie, na tyle na ile sie da. Skoncze liceum i college i reszte. Scisnela go za reke. -Wiec powinienes tak zrobic - usmiechnela sie do niego - Oczywiscie, wszyscy sie zdziwa, gdy znowu zobacza cie w szkole. -Zdziwia? Czemu? -Bo jestes teraz o wiele bardziej przystojny niz wczesniej - wzruszyla ramionami - To prawda. Moze wampiry tak maja. Simon wygladal na zaskoczonego. -Jestem przystojniejszy? -Jasne, ze tak. Na przyklad spojrz na te dwie. Podobasz im sie - pokazala na Isabelle i Maie, ktore szly przed nimi, reka w reke, pochylajac sie do siebie. Simon spojrzal na nie. Clary moglaby przysiac, ze sie zaczerwienil. -Czyzby? Czasem sie spotykaja, cos do siebie szepca i gapia sie na mnie. Nie mam pojecia o co im chodzi. -Nie, wcale - Clary usmiechnela sie - Biedaku, masz dwie sliczne dziewczyny rywalizujace o twoje wzgledy. Masz ciezkie zycie. -Tak? To powiedz mi, ktora mam wybrac. -Nie. To twoja sprawa - znizyla glos - Wiesz, mozesz spotykac sie z kim chcesz, ja zawsze bede cie wspierac. Caly czas. Wsparcie to moje drugie imie. -To dlatego nigdy mi nie powiedzialas jak masz na drugie imie. Tak myslalem, ze jest jakies wstydliwe. Clary zignorowala go. -Ale obiecaj mi cos dobrze? Ja wiem jak mysla dziewczyny. Wiem, jak bardzo nienawidza chlopaka, ktorego najlepsza przyjaciolka jest dziewczyna. Obiecaj mi, ze nie usuniesz mnie ze swojego zycia. Ze czasem sie spotkamy. -Czasem? - Simon potrzasnal glowa - Clary zwariowalas? Serce podskoczylo jej do gardla. -Czyli... -Czyli nigdy nie chodzilbym z dziewczyna, ktora wymagalaby ode mnie zerwania kontaktu z toba. To warunek nie do negocjowania. Chcesz kawalek tego przystojniaka... - pokazal na siebie - w pakiecie dostajesz moja najlepsza przyjaciolke. Nigdy bym ciebie nie wymazal ze swojego zycia, Clary, tak samo jak nie odcialbym sobie prawej reki i nie dal komus jako prezent na walentynki. -Fuuj - powiedziala Clary - Musiales? Simon usmiechnal sie szeroko. -Musialem. Plac Aniola wygladal nie do poznania. Siedziba Rady swiecila sie na bialo na jego koncu, czesciowo zakryta przez wyszukany las z ogromnymi drzewami, ktore wyrosly na srodku placu. Widac bylo, ze zrobiono to za pomoca magii, ale - myslala Clary, przypominajac sobie zdolnosc Magnusa do przenoszenia mebli i kubkow z kawa przez Manhattan w mgnieniu oka - moze byly prawdziwe i przesadzone. Byly prawie tak wysokie jak demoniczne wieze, ich srebrzyste pnie ustrojone byly wstazkami, a kolorowe swiatelka wisialy w ich koronach. Skwer pachnial bialymi kwiatami, dymem i liscmi. Na jego krawedziach ustawione byly stoly i dlugie lawki, na ktorych siedzialy grupki smiejacych sie, pijacych i rozmawiajacych Nocnych Lowcow i Podziemnych. Ale mimo tego smiechu, w powietrzu czuc bylo zarowno smutek jak i radosc. Sklepy otaczajace plac mialy pootwierane drzwi, swiatlo wyplywalo na chodnik. Uczestnicy imprezy przechodzili obok niosac talerze z jedzeniem, kieliszki na dlugich nozkach wypelnione winem i kolorowymi plynami. Simon patrzyl na przechodzacego topielca, trzymajacego szklanke z niebieskim plynem i podniosl brew. -To nie bedzie podobne do imprezy Magnusa - uspokoila go Isabelle - Wszystko tutaj powinno byc nieszkodliwe. -Powinno? - Aline wygladala na zmartwiona. Alec spojrzal w strone lasku, kolorowe swiatla odbijaly sie w jego niebieskich teczowkach. Magnus stal w cieniu pod drzewem, rozmawiajac z dziewczyna w bialej sukience z gestymi, jasnobrazowymi wlosami. Odwrocila sie gdy Magnus spojrzal na nich i jej wzrok przez chwile skrzyzowal sie z wzrokiem Clary. Bylo w niej cos znajomego, ale Clary nie mogla powiedziec co to bylo. Magnus ruszyl ku nim, a dziewczyna z ktora rozmawial weszla w cien drzew i zniknela. Byl ubrany jak wiktorianski gentleman, w dlugim czarnym surducie na jedwabnej, fioletowej kamizelce. Do kieszeni wlozyl specjalna, kwadratowa chusteczke z wyhaftowanymi inicjalami M.B. -Niezla kamizelka - powiedzial Alec usmiechajac sie. -Chcialbys taka? - zapytal Magnus - Oczywiscie w takim kolorze, jaki bedziesz chcial. -Nie za bardzo przywiazuje wage do ubran - zaprotestowal Alec -I to w tobie kocham - oglosil Magnus - chociaz tez bym cie kochal, gdybys mial chociaz jeden designerski garnitur. Co ty na to? Dolce? Zegna? Armani? Alec wybelkotal cos, a Isabelle zaczela sie smiac. Magnus wykorzystal okazje, podszedl do Clary i szepnal jej na ucho: -Schody przed siedziba Rady. Idz. Chciala spytac go co mial na mysli, ale on juz odwrocil sie do Aleca i reszty. Poza tym miala przeczucie, ze wie o co mu chodzilo. Gdy odchodzila scisnela Simona za nadgarstek i odwrocil sie, zeby sie do niej usmiechnac, a potem wrocil do rozmowy z Maia. Przeszla przez krawedz magicznego lasu i przeciela plac, to wchodzac to wychodzac z cienia. Drzewa ciagnely sie az do poczatku schodow, co pewnie wyjasnialo dlaczego prawie nikogo na nich nie bylo. Ale nie do konca. Patrzac w kierunku drzwi, Clary dojrzala znajoma czarna sylwetke, siedzaca w cieniu filaru. Jej serce przyspieszylo. Jace. Musiala wziac dol sukienki w rece, zeby wejsc po schodach, bojac sie, ze na nia nadepnie i podrze delikatny material. Kiedy zblizala sie do Jace'a siedzacego tylem do kolumny i patrzacego na plac, prawie zalowala, ze nie zalozyla swoich normalnych ubran. On mial na sobie ubrania przyziemnych - jeansy, biala koszula i czarna kurtka. I chyba pierwszy raz odkad go poznala wygladal jakby nie mial ze soba broni. Nagle Clary poczula sie za bardzo wystrojona. Zatrzymala sie kawalek od niego, niepewna co ma powiedziec. Jace podniosl wzro, jakby ja wyczuwajac. Trzymal cos na kolanach, z tego co widziala bylo to srebrzyste pudelko. Wygladal na zmeczonego. Mial cienie pod oczami, a jego bladozlote wlosy byly zmierzwione. Otworzyl szerzej oczy. -Clary? -A ktozby inny? Nie usmiechnal sie. -Wygladasz jak nie ty. -To przez sukienke - niepewnie pogladzila material - zazwyczaj nie nosze rzeczy, ktore sa tak... ladne. -Ty zawsze slicznie wygladasz - odpowiedzial i przypomnialo jej sie, kiedy po raz pierwszy powiedzial, ze jest piekna w szklarni w Instytucie. Nie powiedzial tego jakby to byl komplement, ale po prostu jakby stwierdzal fakt, taki sam jak to, ze ma rude wlosy i lubi rysowac. -Ale wygladasz... na odlegla. Jakbym nie mogl cie dotknac. Podeszla do niego i usiadla obok na szerokim schodku. Czula chlodny kamien przez material sukienki. Wyciagnela do niego reke, ktora ledwo widocznie sie trzesla. -Dotknij mnie - powiedziala - jesli chcesz. Wzial jej reke i polozyl na chwile na swoim policzku. Potem polozyl ja z powrotem na jej kolanie. Clary zadrzala lekko, przypominajac sobie co powiedziala Aline. Moze nie jest juz toba zainteresowany teraz, gdy nie jest to zakazane. Powiedzial, ze ona wygladala na odlegla, ale wyraz jego oczu byl tak odlegly jak daleka galaktyka. -Co jest w pudelku? - spytala. Nadal sciskal w reku srebrny prostokacik. Wygladal na drogi, pokryty delikatnym wzorem ptakow. -Poszedlem wczesniej do Amatis, szukajac ciebie - odpowiedzial - Ale ciebie nie bylo. Wiec porozmawialem z Amatis. Dala mi to - wskazal na pudelko - Nalezalo do mojego ojca. Przez chwile Clary patrzyla na niego pytajaco. Nalezalo do Valentine'a? - pomyslala, a potem zrouzumiala. Nie to mial na mysli. -Oczywiscie - powiedziala - Amatis byla zona Stephena Herrondale'a. -Przejrzalem to - stwierdzil Jace - Czytalem listy, strony z pamietnika. Myslalem, ze jesli to przeczytam to poczuje jakis rodzaj polaczenia. Cos co usunie wszelkie watpliwosci i bedzie mowilo 'Tak, to jest twoj ojciec'. Ale nic nie czuje. To tylko kawalki papieru. Ktokolwiek mogl to napisac. -Jace - Clary powiedziala miekko -A to inna sprawa - odparl - Juz nie mam imienia prawda? Nie jestem Jonathanem Christopherem - to byl ktos inny. Ale to imie, do ktorego sie przyzwyczailem. -Kto wymyslil ci ksywke Jace? Sam ja wymysliles? Jace potrzasnal glowa. -Nie. Valentine zawsze nazywal mnie Jonathan. Tak samo mowili na mnie, kiedy po raz pierwszy trafilem do Instytutu. Tak naprawde nigdy nie mialem myslec, ze nazywam sie Jonathan Christopher wiesz - to byl przypadek. Wzialem to imie z dziennika ojca, ale to nie bylo o mnie. To nie moje postepy zapisywal. Chodzilo o Seb... o Jonathana. Wiec gdy po raz pierwszy powiedzialem Maryse, ze na drugie imie mam Christopher, wmowila sobie, ze zle zapamietala i syn Micheal'a mial tak na drugie. W koncu minelo 10 lat. Wtedy wlasnie zaczela mowic do mnie Jace: to wygladalo jakby chciala dac mi nowe imie, cos co nalezalo do niej i do mojego zycia w Nowym Jorku. Spodobalo mi sie. Nigdy nie lubilem imienia Jonathan - w rekach obracal pudelko - Mysle, ze Maryse wiedziala albo przypuszczala, ale wcale nie chciala wiedziec. Kochala mnie... i nie mogla w to uwierzyc. -To dlatego byla taka smutna, gdy dowiedziala sie, ze jednak jestes synem Valentine'a - powiedziala Clary - Bo myslala, ze powinna byla wiedziec. Tak jakby wiedziala. Ale przeciez nigdy nie chcemy wierzyc w takie rzeczy, dotyczace ludzi, ktorych kochamy. I, Jace, ona miala racje. Miala racje co do tego kim naprawde jestes. I masz imie. Masz na imie Jace. To nie Valentine ci je dal tylko Maryse. Jedyna rzecza, ktora czyni imie waznym i twoim, jest to, ze dala ci ja osoba, ktora cie kocha. -Jace jaki? - odpowiedzial - Jace Herondale? -Przestan. Jestes Jace Lightwood. Wiesz o tym. Podniosl wzrok. Jego rzesy ocienialy jego oczy, przyciemniajac ich zloty kolor. Pomyslala, ze wyglada troche mniej odlegle, ale pewnie tylko sobie to wyobrazila. -Moze jestes inna osoba niz myslales - kontynuowala, z nadzieja, ze zrozumie co ma na mysli - Ale nikt nie staje sie zupelnie inny przez jedna noc. To, ze dowiedziales sie, ze Stephen byl twoim biologicznym ojcem nie znaczy, ze automatycznie bedziesz go kochal. I nie musisz. Valentine nie byl twoim prawdziwym ojcem, ale nie dlatego, ze w twoich zylach nie plynie jego krew. Nie byl twoim ojcem, bo nie zachowywal sie jak ojciec. Nie zaopiekowal sie toba. To zawsze Lightwoodowie sie toba opiekowali. Oni sa twoja rodzina. Tak jak mama i Luke moja - wyciagnela reke, zeby dotknac jego ramienia, ale po chwili ja zabrala - Przepraszam - powiedziala - Stoje tu i cie pouczam, a ty pewnie chcesz byc sam. -Masz racje - odparl. Clary poczula jak ucieka z niej powietrze. -Dobrze, w takim razie pojde - wstala, zapominajac podniesc dol sukienki i prawie ja podeptala. -Clary! - Jace odlozyl pudelko i wstal - Nie to mialem na mysli. Nie chodzilo mi o to, ze chce byc sam. Mialas racje co do Valentine'a... i Lightwoodow. Odwrocila sie i spojrzala na niego. Stal w polowie w cieniu; jasne, kolorowe swiatla zabawy na dole tworzyly dziwne wzory na jego skorze. Przypomnialo jej sie, jak zobaczyla go po raz pierwszy. Pomyslala wtedy, ze wyglada jak lew. Pieknie i zabojczo. Teraz wygladal inaczej. Ta twarda, obronna oslona, ktora nosil jak zbroje zniknela i zamiast tego nosil swoje rany, widzialnie i z duma. Nawet nie uzyl steli, zeby usunac siniaki z twarzy, wzdluz linii szczeki, na gardle, gdzie widac bylo skore znad kolnierza koszuli. Ale dla niej, nadal wygladal pieknie, nawet bardziej niz wczesniej, bo wydawal sie taki ludzki - ludzki i prawdziwy. -Wiesz - powiedziala - Aline powiedziala, ze moze nie bedziesz juz zainteresowany. Teraz kiedy to nie jest zakazane. Kiedy moglbys byc ze mna gdybys chcial -zadrzala lekko w cienkiej sukience, krzyzujac rece - Czy to prawda? Nie jestes... zainteresowany? -Zainteresowany?? Tak jakbys byla... ksiazka, albo jakas informacja? Nie nie jestem zainteresowany. Jestem... - przerwal szukajac slowa w sposob w jaki ktos moglby szukac po ciemku wlacznika swiatla - Pamietasz co wczesniej ci powiedzialem? O tym, ze czulem sie jakby fakt, ze jestes moja siostra byl jakims kosmicznym dowcipem, ktory ktos mi zrobil? Nam zrobil? -Pamietam. -Nigdy w to nie wierzylem - stwierdzil - To znaczy w pewnym sensie wierzylem. Pozwolilem, zeby to doprowadzalo mnie do szalenstwa, ale nigdy tego nie czulem. Nie czulem sie jakbys byla moja siostra. Bo nie czulem do ciebie tego, co powinien czuc brat do siostry. Ale to nie znaczy, ze nie mialem wrazenia, ze jestes czescia mnie. To czulem zawsze - widzac skolowana mine Clary, przerwal z niecierpliwym cmoknieciem - Nie mowie tego w odpowiedni sposob. Clary, nienawidzilem kazdej sekundy, w ktorej myslalem, ze jestes moja siostra. Nienawidzilem kazdego momentu, w ktorym myslalem, ze to co do ciebie czuje sprawia, ze cos jest ze mna nie tak. Ale... -Ale co? - serce Clary bilo tak mocno, ze wywolywalo w niej zawroty glowy. -Widzialem przyjemnosc, ktora czerpal Valentine z tego co ja czuje do ciebie, a ty do mnie. Uzyl to jako bron przeciwko nam. I to sprawilo, ze go znienawidzilem. Bardziej niz wszystko inne co zrobil, to sprawilo,ze znienawidzilem go i ze zwrocilem sie przeciwko niemu. I moze to bylo to co musialem zrobic. Bo byly chwile, kiedy nie wiedzialem, czy chce isc za nim czy nie. To byl trudny wybor - trudniejszy niz chcialbym pamietac - jego glos brzmial na napiety. -Kiedys zapytalam cie czy mam wybor - przypomniala mu Clary - a ty powiedziales, ze zawsze jest jakis wybor. Ty wybrales przeciwstawienie sie Valentine'owi. Na koncu podjales wlasnie taka decyzje i nie ma znaczenia jakie to bylo trudne. Wazne, ze to zrobiles. -Wiem - powiedzial Jace - Mowie tylko, ze wybralem tak czesciowo ze wzgledu na ciebie. Odkad cie poznalem, wszystko co robie, robie czesciowo ze wzgledu na ciebie. Nie moge sie od ciebie odciac Clary - ani moje serce, ani krew, ani umysl, ani zadna inna czesc mnie. I nie chce tego. -Nie? - wyszeptala Zrobil krok w jej strone. Jego wzrok zatrzymal sie na jej twarzy, jakby nie mogl go odwrocic. -Zawsze myslalem, ze milosc sprawia, ze jestes glupi. Slaby. Ze jestes zlym Nocnym Lowca. Kochac to znaczy niszczyc. Wierzylem w to. Clary przygryzla warge, ale tez nie mogla odwrocic od niego wzroku. -Myslalem, ze bycie dobrym wojownikiem oznacza nie przejmowanie sie niczym - powiedzial - Niczym, a zwlaszcza soba. Podejmowalem kazde ryzyko, ktore moglem. Stawalem na sciezkach demonow. Mysle, ze wprawilem Aleca w kompleksy, tylko dlatego, ze on chcial zyc - Jace usmiechnal sie lekko - A potem poznalem ciebie. Bylas przyziemna. Slaba. Nie bylas wojowniczka. Nigdy nie trenowalas. A potem zobaczylem jak bardzo kochalas swoja matke, Simona i jak weszlabys dla nich do piekla. Weszlas do tego hotelu pelnego wampirow. Nocni Lowcy z latami doswiadczenia, by sie na to nie odwazyli. Milosc nie sprawila, ze bylas slaba, ona uczynila cie silniejsza niz wszyscy, ktorych znam. I zrozumialem, ze to ja bylem slaby. -Nie - byla zszokowana - Nie jestes slaby. -Moze juz nie - zrobil jeszcze jeden krok i teraz byl wystarczajaco blisko, zeby ja dotknac - Valentine nie mogl uwierzyc, ze zabilem Jonathana - kontynuowal - Nie mogl uwierzyc, bo to ja bylem tym slabym, a Jonathan byl wytrenowany. Zapewne to on powinien zabic mnie. Prawie to zrobil. Ale pomyslalem o tobie - zobaczylem cie, tak wyraznie jakbys stala obok mnie, patrzac na mnie i wiedzialem, ze chce zyc, pragnalem tego bardziej niz wszystkiego innego na swiecie, tylko po to, zeby choc jeden raz znowu zobaczyc twoja twarz. Clary marzyla, zeby moc sie poruszyc, wyciagnac reke i dotknac go, ale nie mogla. Czula sie jakby jej rece byly zamrozone u jej boku. Jego twarz byla blisko jej twarzy, tak blisko, ze mogla zobaczyc swoje odbicie w jego zrenicach. -A teraz patrze na ciebie - powiedzial - a ty pytasz mnie czy nadal cie pragne, tak jakbym mogl przestac cie kochac. Tak jakbym chcial porzucic cos, co czyni mnie silniejszym niz wszystko inne. Nigdy wczesniej nie smialem dac komus wiekszej czesci siebie - kawalki dla Lightwoodow, Isabelle i Aleca, ale to trwalo latami. Ale teraz, Clary, od momentu, w ktorym po raz pierwszy cie zobaczylem, caly nalezalem do ciebie. I nadal naleze. Jesli mnie chcesz. Przez ulamek sekundy Clary stala bez ruchu. A potem w jakis sposob zlapala go za koszule i przyciagnela do siebie. Objal ja, prawie podnoszac ja tak, zeby spadly jej buty. A potem pocalowal ja, a moze to ona pocalowala jego; nie byla pewna, ale to nie mialo znaczenia. Czucie jego ust na jej wargach bylo elektryzujace, zarzucila mu rece na ramiona, przyciskajac go do siebie. Czula bicie jego serca przez koszulke i to sprawilo, ze az zakrecilo jej sie w glowie z przyjemnosci. Niczyje serce nie bilo tak jak serce Jace'a. Puscil ja i sapnela - zapomniala o oddychaniu. Trzymal jej w twarz w swoich dloniach i palcem sledzil linie jej kosci policzkowych. Do jego oczu wrocilo swiatlo tak jasne, jak nad jeziorem, ale tym razem widac tez bylo figlarne iskierki. -No - powiedzial - Nie bylo tak zle, mimo ze to nie jest zakazane? -Mialam gorsze - odpowiedziala z niepewnym smiechem. -Wiesz - stwierdzil, schylajac sie by musnac jej usta swoimi - jesli boisz sie o dawke zakazanego owocu, to nadal mozesz zabraniac mi pewnych rzeczy. -Jakich rzeczy? Poczula jak sie usmiecha. -Takich. Po pewnym czasie zeszli ze schodow na plac, gdzie tlum zaczal zbierac sie wyczekujac fajerwerkow. Isabelle i reszta znalezli stolik blisko rogu skwerku i tloczyli sie wokol niego na lawkach i krzeslach. Kiedy zblizali sie do nich, Clary przygotowala sie, zeby puscic reke Jace'a, ale powstrzymala sie. Mogli sie trzymac za rece jesli chcieli. Nie bylo w tym nic zlego. Ta mysl prawie odebrala jej oddech. -Jestes tu! - Isabelle podeszla do nich tanecznym krokiem, zadowolona trzymajac w reku szklanke fuksjowego plynu, ktory podala do Clary - Sprobuj! Clary lypnela na szklanke. -Czy to zmieni mnie w gryzonia? -A gdzie zaufanie? Mysle, ze to sok truskawkowy - odparla Isabelle - Tak czy siak jest pyszny. Jace? - zaoferowala mu szklanke. -Jestem mezczyzna - powiedzial jej - A mezczyzni nie pija rozowych napojow. Idz i przynies mi cos brazowego kobieto. -Brazowego? - Isabelle zrobila mine. -Brazowy to meski kolor - powiedzial Jace i szarpnal zablakany lok Isabelle - Zobacz, Alec ubral sie na brazowo. Alec spojrzal zalosnie na swoj sweter. -Byl czarny, ale wyblakl. -Mogles zalozyc do tego cekinowa opaske - zasugerowal Magnus, oferujac swojemu chlopakowi cos niebieskiego i iskrzacego - To tylko taki pomysl. -Zwalcz te chec Alec - Simon siedzial na krawedzi niskiej sciany obok Mai, ktora wydawala sie zajeta rozmowa z Aline - Wygladalbys jak Olivia Newton-John w Xanadu. -Sa gorsze rzeczy - zauwazyl Magnus. Simon zszedl z murku i podszedl do Clary i Jace'a. Z rekami w tylnych kieszeniach jeansow, przez dluga chwile przygladal im sie w zamysleniu. W koncu przemowil: -Wygladasz na szczesliwa - powiedzial do Clary. Obrocil sie do Jace'a - Tym lepiej dla ciebie. Jace podniosl brew. -Czy to ta czesc, gdy powiesz mi, ze jak ja skrzywdze, to mnie zabijesz? -Nie - odparl Simon - Jesli ja skrzywdzisz, to jest zdolna, zeby zabic cie wlasnorecznie. I to za pomoca roznych broni. Jace wygladal na zadowolonego ta mysla. -Sluchaj - zaczal Simon - Chcialem tylko powiedziec, ze nie ma problemu, jesli mnie nie lubisz. Jesli sprawiasz, ze Clary jest szczesliwa, to nic do ciebie nie mam - wyciagnal dlon, a Jace'a puscil Clary i uscisnal dlon Simona z glupim wyrazem twarzy. -To nie tak, ze cie nie lubie - powiedzial - Wlasciwie, to cie lubie, wiec mam dla ciebie rade. -Rade? - Simon zrobil zaniepokojona mine. -Widze, ze calkiem niezle idzie ci bycie wampirem. I za to szacunek dla ciebie. Wiele dziewczyn kocha ta wrazliwosc i niesmiertelnosc. Ale gdybym byl toba to porzucilbym muzyke. Gwiazdy rocka, ktore sa wampirami wyszly z mody, a poza tym nie mozesz byc zbyt dobry. Simon westchnal. -Podejrzewam, ze nie ma szansy, zebys przemyslal opcje, w ktorej mnie nie lubisz? -Skonczcie oboje - przerwala Clary - Nie mozecie byc dla siebie dupkami na zawsze, wiecie. -Technicznie - odparl Simon - To ja moge. Jace wydal nieelegancki dzwiek; po chwili Clary zrozumiala, ze usilowal sie nie smiac i troche mu nie wyszlo. Simon usmiechnal sie szeroko. -Mam cie. -No - powiedziala Clary - to jest piekny moment - rozejrzala sie w poszukiwaniu Isabelle, ktora pewnie bylaby prawie tak samo zadowolona jak ona, ze Jace i Simon dogaduja sie, chociaz na swoj specyficzny sposob. Zamiast tego zobaczyla kogos innego. Na samej krawedzi lasu, gdzie cien znikal, stala szczupla kobieta w zielonej sukni w kolorze lisci; jej dlugie czerwone wlosy byly spiete na ksztalt diademu. Jasna Dama. Patrzyla dokladnie na Clary, a gdy ta spojrzala na nia, wyciagnela swoja szczupla reke i kiwnela palcem. Chodz. Clary nie byla pewna czy byla to wina jej wlasnego pragnienia, czy tez przymus Jasnego Ludu, ale szybko przeprosila, odeszla od reszty i ruszyla w kierunku lasu, torujac sobie droge wsrod buntowniczych uczestnikow imprezy. Gdy podeszla do Krolowej, wyczula przewage Jasnego Ludu, ktorego przedstawiciele stali obok, otaczajac Krolowa Jasnego Dworu. Nawet gdyby chciala przyjsc sama, to nie moglaby pojawic sie bez swoich podwladnych. Krolowa wyciagnela wladczo dlon. -Tutaj - powiedziala - i ani kroku blizej. Clary zatrzymala sie kilka krokow od Jasnej Damy. -Moja pani - powiedziala, przypominajac sobie jak zwracal sie do niej Jace w Jasnym Dworze - Czemu przywolalas mnie do swojego boku? -Chcialabym od ciebie przysluge - powiedziala bez wstepow Krolowa - Oczywiscie w zamian otrzymalabys przysluge ode mnie. -Przysluga ode mnie? - powiedziala ze zdziwieniem Clary - Ale przeciez nawet mnie nie lubisz. Krolowa w zamysleniu dotknela swoich ust, jednym dlugim, bialym palcem. -Jasny Lud, inaczej niz ludzie, nie zawraca sobie glowy lubieniem. Milosc, byc moze, nienawisc tez. To sa przydatne emocje. Ale lubienie - elegancko wzruszyla ramionami - Rada nie wybrala jeszcze, kto z ludu bedzie jej czescia - powiedziala - Wiem, ze Lucian Graymark jest dla ciebie kims w rodzaju ojca. Poslucha tego, o co go poprosisz. Chcialabym abys zasugerowala mu wybor mojego rycerza Meliorna na naszego reprezentanta. Clary pomyslala o siedzibie Rady i o Meliornie mowiacym, ze nie bedzie walczyl w bitwie jesli nie zrobia tego rowniez Dzieci Nocy. -Nie sadze, zeby Luke zanim przepadal. -I znowu - powiedziala Krolowa - mowisz o sympatii. -Gdy widzialam cie wtedy w Jasnym Dworze - odparla Clary - nazwalas mnie i Jace'a bratem i siostra. Ale wiedzialas, ze tak naprawde nie jestesmy rodzenstwem. Prawda? Krolowa usmiechnela sie. -Ta sama krew plynie w waszych zylach - powiedziala - Krew Aniola. Wszyscy, w ktorych plynie ta krew sa w glebi bracmi i siostrami. Clary zadrzala. -Mimo to moglas powiedziec nam prawde. Ale nie zrobilas tego. -Powiedzialam wam prawde tak jak ja widzialam. Wszyscy mowimy prawde tak jak ja widzimy, czyz nie? Czy kiedykolwiek przestalas zastanawiac sie jakie klamstwa mogly kryc sie w opowiesci twojej matki, ktora byla dostosowana do jej zamiarow? Czy naprawde myslisz, ze znasz prawde o kazdym sekrecie twojej przeszlosci? Clary zawahala sie. Nie wiedzac dlaczego nagle uslyszala w glowie glos Madame Dorothei. Zakochasz sie w nieodpowiedniej osobie - czarownica powiedziala Jace'owi. Clary doszla do wniosku, ze miala na mysli to jak wiele problemow im obojgu przysporzy ich uczucie. Ale nadal, w jej pamieci byly luki - nawet teraz - zdarzenia, ktore do niej nie wrocily. Sekrety, o ktorych nigdy nie poznala prawdy. Juz dawno uznala je za stracone i niewazne, ale moze... Nie. Poczula jak jej rece napinaja sie. Trucizna Krolowej byla subtelna, ale silna. Czy naprawde istnieje na swiecie ktos, kto zna kazdy swoj sekret? A czy niektorych tajemnic nie lepiej zostawic w spokoju? Potrzasnela glowa. -To co zrobilas w Jasnym Dworze - powiedziala - Moze i nie klamalas. Ale bylas nieuprzejma - zaczela sie odwracac - A ja mam dosc nieuprzejmosci. -Naprawde masz zamiar odmowic przyslugi od Krolowej Jasnego Dworu? - zapytala Krolowa - Nie kazdy smiertelnik ma taka szanse. -Nie potrzebuje przyslugi od ciebie - odparla Clary - Mam wszystko czego chce. Odwrocila sie plecami do Jasnej Damy i odeszla. Gdy wrocila do grupy, ktora zostawila, zauwazyla, ze dolaczyli do nich Maryse i Robert Lightwoodowie., ktorzy - jak ze zdumieniem zobaczyla - usciskiwali dlon Magnusowi Bane'owi, ktory odlozyl blyszczaca opaske i byl wzorem dobrych manier. Maryse objela Aleca ramieniem. Reszta jej przyjaciol siedziala pod sciana, Clary chciala do nich dolaczyc, kiedy poczula ucisk na ramieniu. -Clary! - to byla jej matka usmiechajaca sie do niej. Obok stal Luke. Trzymali sie za rece. Jocelyn w ogole nie byla przebrana, miala na sobie jeansy i luzna koszulke, ktora przynajmniej nie byla pokryta farba. Ale ze sposobu w jaki patrzyl na nia Luke, nie mozna bylo wywnioskowac, ze wygladala gorzej niz perfekcyjnie - Ciesze sie, ze wreszcie cie znalezlismy. Clary usmiechnela sie do Luke'a. -Wiec nie zostajesz w Idrisie? -Nie - powiedzial. Jeszcze nigdy nie widziala go tak szczesliwego - Maja tu slaba pizze. Jocelyn zasmiala sie i poszla porozmawiac z Amatis, ktora podziwiala banke wypelniona dymem, ktora caly czas zmieniala kolory. Clary spojrzala na Luke'a. -Czy ty naprawde miales zamiar wyprowadzic sie z Nowego Jorku czy tylko tak powiedziales, zeby zmusic ja do wykonania jakiegos ruchu? -Clary - odparl Luke - Jestem zszokowany, ze sugerujesz cos takiego - usmiechnal sie, a potem nagle spowaznial - Nie masz nic przeciwko temu prawda? Wiem, ze to oznacza duza zmiane w twoim zyciu... Chcialem spytac czy ty i twoja matka, nie przeprowadzilybyscie sie do mnie, w koncu wasz apartament nie nadaje sie do mieszkania. Clary prychnela. -Duza zmiana? Moje zycie juz sie zmienilo. Kilka razy. Luke spojrzal na Jace'a, ktory przygladal im sie spod sciany. Jace pokiwal im glowa, usmiechajac sie kacikami ust. -Widze - powiedzial Luke. -Zmiany sa dobre - odpowiedziala Clary. Luke podniosl reke; runa przymierza wyblakla tak jak u wszystkich, ale na skorze nadal widnial bialy slad. Blizna, ktora nigdy nie zniknie do konca. Spojrzal zamyslony na Znak. -To prawda. -Clary! - zawolala Isabelle - Fajerwerki! Clary poklepala Luke'a po ramieniu i poszla dolaczyc do przyjaciol. Siedzieli przy scianie w linii: Jace, Isabelle, Simon, Maia i Aline. Zatrzymala sie kolo Jace'a. -Nie widze zadnych fajerwerkow - powiedziala kpiaco do Isabelle. -Cierpliwosci pasikoniku - powiedziala Maia - Dobre rzeczy przychodza do tych, ktorzy czekaja. -Zawsze myslalem, ze to szlo 'Dobre rzeczy przychodza do tych, ktorzy robia fale' - stwierdzil Simon - Teraz wiem dlaczego bylem taki skolowany cale zycie. -Skolowany to ladne okreslenie na to - odpowiedzial Jace, ale widac bylo, ze tylko czesciowo slucha. Wyciagnal reke i przyciagnal Clary do siebie, prawie nieobecnie, jakby to byl tylko refleks. Oparla sie na jego ramieniu, spogladajac w niebo. Nic go nie oswietlalo procz demonicznych wiez emanujacych miekkim srebrno-bialym swiatlem w ciemnosci. -Gdzie bylas? - zapytal, tak cicho, zeby tylko Clary go uslyszala. -Jasna Dama chciala, zebym zrobila jej przysluge - odpowiedziala Clary - I chciala dac mi przysluge w zamian - poczula jak Jace sie napina - Spokojnie. Odmowilam. -Nie wiele osob odmowiloby Jasnej Damie - stwierdzil Jace. -Powiedzialam jej, ze nie potrzebuje przyslugi, bo mam wszystko czego chce. Jace zasmial sie na to i polozyl jej dlon na ramieniu, jego palce bezmyslnie bawily sie wisiorkiem na jej szyi. Clary spojrzala w dol na srebrny blysk na jej sukience. Nosila pierscien Morgensternow odkad Jace zostawil jej go i czasem zastanawiala sie dlaczego. Czy naprawde chciala, zeby przypominal jej Valentine'a? Ale z drugiej strony czy to bylo w porzadku, zeby zapomniec? Nie mozna usunac wszystkiego co spowodowalo bol. Nie chciala zapomniec Maxa czy Madelaine, albo Hodge'a, Inkwizytorkim czy nawet Sebastiana. Kazde wspomnienie bylo cenne, nawet te zle. Valentine chcial zapomniec, zapomniec, ze swiat musi sie zmieniac, a Nocni Lowcy razem z nim, chcial zapomniec, ze Podziemni maja dusze, a kazda dusza ma znaczenie w strukturze swiata. On chcial myslec tylko o tym co czynilo Nocnych Lowcow innych od Podziemnych. Ale to czego nie robil bylo tym w czym oni wszyscy byli do siebie podobni. -Clary - powiedzial Jace wyrywajac ja z zamyslenia. Objal ja mocniej, a ona podniosla wzrok; tlum cieszyl sie z pierwszej wystrzelonej petardy - Spojrz. Patrzyla jak fajerwerki eksplodowaly w tysiacu iskierek, ktore tworzyly zlote linie na tle chmur, jak anioly spadajace z nieba. Tlumaczenie: Kelly This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/