KEN KESEY Lot nad kukulczym gniazdem CZESC I Sa na korytarzu.Czarni sanitariusze w bialych uniformach, ktorzy wstali przede mna, zeby odwalic sztosa i uprzatnac slady, zanim ich przylapie. Szoruja posadzke, kiedy wychodze z sypialni, wszyscy trzej ponurzy i do wszystkiego ziejacy nienawiscia: do wczesnej pory, szpitala i pacjentow, ktorymi musza sie zajmowac. Wole sie im nie pokazywac, kiedy zre ich tak silna nienawisc jak teraz. Jestem w tenisowkach, wiec cicho niby mysz skradam sie pod sciana, ale ich czule detektory rejestruja moj strach i sanitariusze - wszyscy trzej naraz - unosza glowy. Z czarnych twarzy patrza na mnie oczy polyskujace metalicznym blaskiem lamp radiowych w starym odbiorniku. -Chlopaki, idzie Wodz! Potezny Wodz. Stary Wodz Szczota. Lapaj, Wodzu... Wtykaja mi w garsc zmywak i pokazuja, gdzie mam dzis sprzatac. Kiedy ich mijam, ktorys wali mnie kijem od szczotki po lydkach, zebym sie pospieszyl. -Ha, ha! Patrzcie go, ale posuwa! Chlop wielki jak drabina, a posluszny jak dziecko! Smieja sie, a potem schylaja glowy i mrucza cos za moimi plecami. Szum czarnych automatow, szemrzacych nienawiscia, smiercia i innymi szpitalnymi tajemnicami. Bez obaw mowia przy mnie o swojej skrywanej nienawisci, bo mysla, ze jestem gluchoniemy. Wszyscy tak mysla. Jestem dosc przebiegly, zeby sie nie zdradzic. I jesli na tym parszywym swiecie cokolwiek zawdzieczam temu, ze jestem polkrwi Indianinem, to wlasnie te odrobine przebieglosci, ktora pozwala mi udawac gluchoniemego przez te wszystkie lata. Myje posadzke przy drzwiach wejsciowych, gdy nagle ktos wsuwa klucz do zamka; poznaje natychmiast, ze to Wielka Oddzialowa, obyta z zamkami jak nikt, bo zasuwa odskakuje szybko i bez zgrzytu. Ogarnia mnie lodowaty powiew, kiedy oddzialowa wslizguje sie do srodka i przekreca za soba klucz, widze jej palce muskajace gladkie stalowe drzwi - paznokcie ma tej samej barwy co usta. Dziwny pomaranczowy odcien jak koniec lutownicy. Tak goracy, a zarazem tak zimny, ze nikt nie umialby powiedziec, czy dotyk oddzialowej mrozi go, czy parzy. W jednej rece Wielka Oddzialowa trzyma za konopne ucho wiklinowy koszyk w ksztalcie skrzynki na narzedzia, taki sam jak te, ktore Indianie z plemienia Umpqua sprzedaja przy szosie w upalne sierpniowe dni. Miala go juz, kiedy tu trafilem. Jest rzadko pleciony, wiec widze, co znajduje sie w srodku - nie ma tam puderniczki, szminki czy innych kobiecych drobiazgow; koszyk wypelniaja po brzegi tysiace zapasowych czesci, ktore oddzialowa zamierza uzyc w ciagu dnia - zebatki i kolka, wypolerowane, polyskujace zlowrogo tryby, a obok nich lsniace jak porcelana pigulki oraz igly, kleszcze, pincetki, zwoje miedzianego drutu... Mijajac mnie, oddzialowa kiwa glowa. Cofam sie, ciagnac za soba zmywak az pod sama sciane, usmiecham i zaciskam powieki, zeby utrudnic aparaturze siostry dokonanie pomiaru - jesli ktos ma zamkniete oczy, nielatwo jest przejrzec go na wylot. Slysze w mroku stukot gumowych obcasow i chrzest zelastwa w koszyku, ktory kolysze sie w rytm oddalajacych sie, sztywnych krokow oddzialowej. Kiedy otwieram oczy, skreca ona wlasnie z korytarza do oszklonej dyzurki, w ktorej spedzi najblizsze osiem godzin, siedzac za biurkiem przy oknie wychodzacym na swietlice, obserwujac i notujac wszystko, co sie bedzie dzialo. Cieszy sie z gory - z jej twarzy bije spokoj i zadowolenie. Wtem... dostrzega czarnych sanitariuszy. Wciaz stoja zbici w gromadke i mrucza cos do siebie. Nie slyszeli, jak wchodzi na oddzial. Teraz czuja na sobie jej gniewny wzrok, ale jest juz za pozno. Trzeba byc ostatnim glupcem, zeby tak stac i szeptac, kiedy oddzialowa moze wejsc lada moment. Sploszeni odskakuja od siebie. Ona zas zniza glowe jak byk i rusza w ich strone - sa na koncu korytarza, nie maja odwrotu. Slyszala, co szeptali, i jest taka wsciekla, ze nie panuje nad soba. Taka wsciekla, ze poukreca skurwysynom lby. Nadyma sie, az bialy kitel peka jej na plecach, i wysuwajac kolejne czlony, wydluza ramiona, az moglaby nimi otoczyc czarnych piec albo szesc razy. Obraca na osi potezna glowe i rozglada sie wkolo. Nie ma zadnych swiadkow, jedynie ten mieszaniec, stary Szczota Bromden, kuli sie przy drzwiach ze swoim zmywakiem, ale to niemowa, nie bedzie wzywal pomocy. Nic juz jej nie powstrzymuje, wiec wykrzywia w ohydnym grymasie wyszminkowane, usmiechniete usta i nadyma sie, nadyma, jest juz tak wielka jak walec drogowy, tak wielka, ze dolatuje mnie zapach jej rozedrganych cylindrow, podobny do woni silnika pracujacego pod zbytnim obciazeniem. Wstrzymuje oddech i mysle: Boze, tym razem naprawde wezma sie za czuby! Tym razem zbyt dlugo tlumili nienawisc, rozszarpia sie na kawalki, nim sie zorientuja, co robia! Ale akurat gdy oddzialowa zaczyna opasywac sanitariuszy wydluzonymi ramionami, a oni rzucaja sie, by wypruc z niej flaki kijami od szczotek, z sypialni wylaniaja sie pacjenci zaintrygowani halasem; oddzialowa musi wiec przybrac swoja zwykla postac, zeby nikt sie nie dowiedzial, jak ohydne jest jej prawdziwe oblicze. I nim pacjenci na tyle przetra rozespane oczy, by zrozumiec, co sie dzieje, oddzialowa, jak zwykle spokojna i opanowana, z usmiechem poucza czarnych, ze nie powinni tak stac i rozprawiac o niczym, bo dzis jest poniedzialek, a wlasnie w poniedzialki jest zawsze najwiecej pracy... -...poniedzialki sa najgorsze, sami wiecie, chlopcy... -Tak, siostro Ratched... -...czekaja na nas liczne obowiazki, wiec gdybyscie mogli odlozyc pogawedki na pozniej... -Dobrze, siostro Ratched... Oddzialowa konczy rozmowe i wita sie z pacjentami, ktorzy staneli obok i wpatruja sie w nia zaczerwienionymi, podpuchnietymi od snu oczyma. Kazdemu posyla jedno skinienie glowy. Precyzyjny, automatyczny ruch. Twarz oddzialowej jest gladka, proporcjonalna i precyzyjnie wykonana, jak buzia kosztownej lalki: kremowobiala skora przypominajaca emalie cielistej barwy, blekitne oczka, maly nosek o rozowych chrapkach - wszystko pasuje do siebie idealnie oprocz pomaranczowego odcienia ust i paznokci siostry oraz rozmiaru jej biustu. Musiano sie pomylic na tasmie montazowej i wyposazono ten skadinad doskonaly wyrob w ogromne niewiescie piersi - widac, jak bardzo sie tym gryzie. Pacjenci wciaz stoja, ciekawi, czego chciala od czarnych, a to jej przypomina, ze bylem swiadkiem calego zajscia. -Skoro mamy dzis wlasnie poniedzialek - mowi - co wy na to, chlopcy, gdyby tak na dobry poczatek od razu ogolic biednego pana Bromdena, nim po sniadaniu wszyscy pognaja do umywalni, i uniknac... hm... poruszenia, ktore zwykle wywoluje? Zanim czarni zaczna sie za mna rozgladac, gramole sie szybko do schowka na szczotki, zatrzaskuje drzwi i wstrzymuje oddech. Golenie przed sniadaniem jest najgorsze. Czlowiek jest silniejszy i bardziej rozbudzony, kiedy cos przekasi, a wtedy trudniej jest skurwysynom z Kombinatu zamienic maszynke do golenia na jedno z ich urzadzen. Ale gdy gola czlowieka przed sniadaniem, tak jak czasami mnie na polecenie oddzialowej - o wpol do siodmej, w pomieszczeniu, gdzie wszystko jest biale, sciany, umywalki i dlugie jarzeniowki na suficie, w ktorych swietle nie padaja cienie, a za taflami luster wyja uwiezione twarze - to w obliczu ich urzadzen jest zupelnie bezradny! Stoje ukryty w schowku i nasluchuje, serce wali mi w ciemnosciach, staram sie opanowac strach, zajac czyms umysl, siegnac pamiecia do zycia w wiosce nad wielka rzeka Kolumbia, przypomniec sobie, jak... aha... pewnego razu tata i ja polowalismy na ptactwo w cedrowym gaju w poblizu The Dalles... Ale tak jak zawsze, kiedy chce uciec myslami w przeszlosc i sie w niej schowac, strach, ktory jest pod reka, przenika przez warstwe wspomnien. Czuje, ze najmniejszy sanitariusz nadchodzi korytarzem, weszac za moim lekiem. Rozchyla nozdrza jak czarne leje, wysuwa w lewo i w prawo nienaturalnie wielka glowe i wciaga w pluca won leku z calego oddzialu. Poczul mnie, slysze, jak parska. Jeszcze nie wie, gdzie sie ukrylem, ale juz zlapal moj trop i szuka dalej. Zastygam w bezruchu... (Tata ostrzega, zebym sie nie ruszal, bo pies zweszyl ptaka gdzies bardzo blisko. Pozyczylismy pointera od jednego faceta w The Dalles. "Wioskowe psy to nic niewarte kundle - mowi tata - zra rybie bebechy i sa do niczego: ten pies ma instynkt!" Nie odpowiadam, ale dostrzeglem juz ptaka, ktory siedzi na galezi karlowatego cedru - skulona kepka szarych pior. Pies czuje zapach tak silnie, ze biega dookola, nie mogac sie zorientowac, skad plynie. Ptak jest bezpieczny, dopoki sie nie poruszy. Calkiem niezle sie trzyma, ale pies weszy, krazy, coraz glosniej, coraz blizej, az wreszcie ptak sie podrywa, rozposciera skrzydla, wyskakuje spomiedzy galezi prosto w strumien srutu z dubeltowki taty). Nim oddalam sie dziesiec krokow od schowka, najmniejszy czarny wraz z jednym z dwoch wiekszych chwytaja mnie pod rece i zaciagaja do umywalni. Nie stawiam oporu, nie wydaje zadnego dzwieku. Jezeli ktos krzyczy, to bardziej go mecza. Dusze w sobie krzyk. Dusze krzyk, dopoki maszynka nie dotknie moich skroni. Do tego momentu nie jestem pewien, czy to jedno z ich urzadzen, czy zwykla golarka, ale gdy dotknie skroni, dluzej nie moge sie powstrzymac. Gdy dotknie skroni, sila woli nie zdaje mi sie na nic. Tak jakby ktos... wlaczyl mnie niczym syrene przeciwlotnicza, Alarm, Alarm, wyje tak glosno, ze zaden dzwiek nie moze sie z tym rownac, ci za lustrzana tafla wrzeszcza na mnie, zakrywajac rekami uszy, poruszaja ustami, ale ich krzyki do mnie nie dochodza. Moj ryk pochlania wszystkie inne dzwieki. Naraz czarni wlaczaja mgielnice i spowija mnie zimna biala mgla, gesta jak smietana, moglbym sie w niej ukryc, gdyby mnie nie trzymali. Ledwo widze czubek wlasnego nosa, a jedyne, co slysze ponad moim rykiem, to bojowy okrzyk Wielkiej Oddzialowej, ktora pedzi korytarzem, roztracajac wiklinowym koszykiem na boki pacjentow. Slysze ja, ale i tak nie moge sie powstrzymac. Wciaz wyje, kiedy oddzialowa wpada do umywalni. Czarni trzymaja mnie mocno, a ona wtlacza mi w usta koszyk z cala zawartoscia i popycha koncem szczotki. (Nakrapiany ogar ujada gdzies we mgle, przerazony miota sie bez celu, bo nic nie widzi. Zadnych sladow na ziemi oprocz tych, ktore sam pozostawia, wiec weszy na boki zimnym, czerwonym, gumowatym nosem, ale wdycha tylko zapach wlasnego strachu, ktory pali mu wnetrznosci jak goraca para). I mnie bedzie tak palilo, kiedy bede wam to wszystko opowiadal, o szpitalu, o niej, o chlopakach - i o McMurphym. Milczalem tak dlugo, ze wyplynie to ze mnie z hukiem wezbranej wody, a wy pewnie pomyslicie, ze facet, ktory to opowiada, bredzi, cholera, i majaczy; pomyslicie, ze to wszystko jest zbyt straszne, zeby moglo sie wydarzyc naprawde, zbyt potworne, zeby bylo prawdziwe! Zrozumcie, prosze, ze trudno mi jest zachowac jasnosc mysli, kiedy do tego wracam. Ale to wszystko prawda, nawet jesli nie mialo miejsca. Kiedy mgla opada i znow zaczynam widziec, okazuje sie, ze jestem w swietlicy. Tym razem nie wzieli mnie do wstrzasowki. Pamietam, ze wyprowadzili mnie z umywalni i zamkneli w izolatce. Nie pamietam, czy dali mi sniadanie. Pewno nie. Czasami, gdy siedze rano zamkniety w izolatce, czarni biegaja po dokladki - niby dla mnie - az wszyscy trzej najedza sie do syta, a ja leze na cuchnacym moczem materacu i patrze, jak opychaja sie moim sniadaniem. Czuje zapach tluszczu od jaj na bekonie i slysze, jak grzanki chrupia czarnym w zebach. W inne dni przynosza i wmuszaja we mnie zimna nie posolona papke kukurydziana. Ale dzisiejszego ranka nie pamietam. Tak mnie nafaszerowali roznymi swinstwami uchodzacymi tu za lekarstwa, ze pierwsze, co do mnie dociera, to odglos otwierajacych sie drzwi. Drzwi wejsciowe otwieraja sie najwczesniej o osmej, wiec co najmniej poltorej godziny przelezalem bez czucia w izolatce - w tym czasie technicy mogli mi wmontowac na polecenie Wielkiej Oddzialowej cale mnostwo licho wie jakich urzadzen. Slysze halas przy drzwiach wejsciowych na samym koncu korytarza, poza moim polem widzenia. Kiedy juz raz otworza sie o osmej, to potem lup! lup! otwieraja sie i zamykaja przynajmniej tysiac razy w ciagu dnia. Kazdego ranka po sniadaniu siadamy w swietlicy pod scianami, mieszamy lamiglowki i nasluchujemy zgrzytu zamka, ciekawi, kto wejdzie. Nie mamy nic innego do roboty. Czasami wpada jakis mlody stazysta, zeby zobaczyc, jak sie zachowujemy Przed Podaniem Lekow. Nazywaja to w skrocie "pepeelem". Innym razem to zona ktoregos z pacjentow - stukocze wysokimi obcasami, przyciskajac do brzucha torebke. Kiedy indziej to stadko nauczycielek ze szkoly podstawowej, oprowadzane po szpitalu przez tego idiote rzecznika prasowego, ktory wciaz pociera spocone lapska i mowi, jak to dobrze, ze w szpitalach dla umyslowo chorych nie ma juz tego okrucienstwa co dawniej: "Ale tu przyjemnie, prawda?" Krazy wokol nauczycielek, ktore dla bezpieczenstwa zbijaja sie w gromadke, i trze lape o lape. "Kiedy pomysle, jak to dawniej wygladalo, brud, zle jedzenie, a nawet brutalne traktowanie, dopiero wtedy, szanowne panie, zdaje sobie sprawe, jak wielki osiagnelismy postep!" Zwykle nie przychodzi tu nikt interesujacy, ale wciaz liczymy na to, ze nastepnym razem bedzie inaczej, wiec ilekroc slychac klucz wsuwajacy sie do zamka, wszystkie glowy podrywaja sie gwaltownie, jakby kto szarpnal za sznurek. Tego ranka zamek zgrzyta inaczej; najwyrazniej to nikt z naszych stalych gosci. To konwojent, bo zaraz dobiega nas zdenerwowany, niecierpliwy glos: - Przyprowadzilem nowego pacjenta, niech mi ktos pokwituje odbior! - i czarni pedza. Nowy pacjent. Wszyscy przerywaja gre w karty albo w monopol i spogladaja na drzwi do swietlicy. Normalnie sprzatalbym teraz korytarz i zobaczyl, co to za jeden, ten nowy, ale dzis, jak juz mowilem, Wielka Oddzialowa wepchnela mi do brzucha tone zelastwa i nie moge wstac z krzesla. Zwykle pierwszy ogladam kazdego nowego, widze, jak wslizguje sie bojazliwie do srodka, stawia krok czy dwa i zatrzymuje sie sploszony przy scianie, czekajac, az czarni odbiora go od konwojenta i zaprowadza pod prysznic, gdzie sciagaja mu ubranie i zostawiaja go drzacego z zimna przy otwartych drzwiach, a sami wylatuja usmiechnieci na korytarz szukac wazeliny. -Potrzebujemy wazeliny - mowia Wielkiej Oddzialowej - zeby nasmarowac termometr. Oddzialowa patrzy po ich twarzach. -Nie watpie, chlopcy - odpowiada, wreczajac im co najmniej czterolitrowy sloj. - Tylko przypadkiem nie wchodzcie tam wszyscy. Potem widze dwoch, a moze wszystkich trzech sanitariuszy, jak wchodza do umywalni, gdzie czeka nowy pacjent, i caly czas mruczac: "spokojnie, malenki, spokojnie", obracaja termometr w wazelinie, az pokryje sie nia na grubosc palca, po czym zamykaja drzwi i odkrecaja wszystkie kurki prysznicow, tak ze nie slychac nic oprocz gniewnego syku wody na zielonych kaflach. Zwykle jestem na korytarzu, wiec wiem, jak to sie odbywa. Ale tego ranka siedze na krzesle i tylko slysze, ze prowadza nowego. Chociaz go nie widze, wiem, ze nie jest to zwyczajny pacjent. Ani nie przemyka sie bojazliwie pod sciana, ani tez nie przytakuje sanitariuszom slabym szeptem, kiedy mowia mu o prysznicu, lecz smialym, donosnym glosem odpowiada, ze nie, dziekuje, chromoli prysznic, jest czysty jak rzadko! -Musialem brac prysznic dzis rano w sadzie i wczoraj wieczorem w kiciu. A w taksowce, kiedysmy tu jechali, wymyliby mi uszy, gdyby tylko mieli czym. Rany, ilekroc mnie gdzies wysylaja, musze sie szorowac przed, po i w trakcie podrozy. Tak mi to juz weszlo w krew, ze gdy tylko slysze plusk wody, od razu zaczynam pakowac manatki. Uciekaj z tym termometrem, kochasiu, daj mi sie rozejrzec po mojej nowej chacie; w klinice psychiatrycznej jestem pierwszy raz! Pacjenci patrza po sobie ze zdumieniem, a potem zerkaja na drzwi, zza ktorych dobiega glos. Nowy mowi o wiele glosniej, nizby potrzebowal, gdyby czarni stali kolo niego. Mowi tak, jakby znajdowal sie gdzies nad nimi, plynal piecdziesiat metrow nad ziemia i krzyczal do ludzi czekajacych w dole. Musi byc ogromny. Slysze, jak idzie korytarzem, i poznaje po jego krokach, ze jest ogromny; wcale nie przemyka sie pod sciana - ma podkute zelazem obcasy, ktore dzwonia o posadzke niczym konskie podkowy. Staje w drzwiach, zahacza kciuki o kieszenie i stoi tak w szerokim rozkroku, a wszyscy gapia sie na niego. -Czolem, chlopaki. Podnosi reke i lekkim uderzeniem wprawia w ruch papierowego nietoperza, ktory wisi na sznurku w drzwiach od czasu zabawy w wigilie Wszystkich Swietych. -Fajna dzis pogoda, no nie? Glos ma podobny do glosu taty, dziarski i tubalny, ale sam nie jest do taty podobny; tata byl czystej krwi Indianinem, wodzem, twardym i lsniacym jak kolba karabinu. Natomiast nowy to rudzielec - ma dlugie ryze baki i widoczne spod czapki zmierzwione plomienne kedziory, ktore dawno nie widzialy nozyczek - rownie szeroki, jak wysoki byl tata: ma szerokie bary, szczeke i klatke piersiowa, szeroki zuchwaly usmiech, i tez jest twardy, ale inaczej niz tata - twardy jak pilka baseballowa pod wytarta skora. Nos i policzek przecina mu blizna, z ktorej jeszcze nie zdjeto szwow - ktos go musial porzadnie zdzielic w jakiejs niedawnej bojce. Nowy stoi i czeka, a ze nikt mu nie odpowiada, wybucha smiechem. Nie wiadomo, dlaczego mu tak wesolo; przeciez nie dzieje sie nic zabawnego. Smieje sie inaczej niz rzecznik prasowy; smieje sie glosno i swobodnie, smiech wyplywa z jego rozchylonych ust i zataczajac coraz wieksze kregi, tlucze o sciany oddzialu. Rozni sie od smiechu tlustego rzecznika. Jest szczery. Nagle zdaje sobie sprawe, ze takiego smiechu nie slyszalem od lat. Nowy przypatruje sie nam, kolyszac sie na pietach i zanosi od smiechu. Splata rece na brzuchu, nie wyjmujac kciukow z kieszeni - widze, jakie ma wielkie i pokancerowane dlonie. Wszyscy na oddziale, zarowno pacjenci, jak i personel, oniemieli na dzwiek jego smiechu. Nikt go nie ucisza, nikt sie nie odzywa. Nowy przestaje sie wreszcie smiac i wchodzi do swietlicy. Ale smiech wciaz rozbrzmiewa wokol niego, tak jak wokol wiezy dzwiek dzwonu, ktory dopiero co przestal bic - jest w jego oczach, usmiechu, ruchach i mowie. -Nazywam sie McMurphy, chlopaki, Randle Patrick McMurphy, jestem karciarz i blazen! - mruga, spiewa urywek piosenki - "...jak ktos przy mnie w karty rypie, ja tez forse na stol sypie..." - i znow parska smiechem. Podchodzi do stolika, przy ktorym graja Okresowi, grubym paluchem przegina jednemu karty, zerka w nie i kreci glowa. -Tak, po to tu przybylem, koledzy, zeby was troche rozerwac przy zielonym stoliku. Na farmie penitencjarnej w Pendleton orznalem wszystkich i nie mialem juz nic do roboty, wiec wystapilem o przeniesienie, kapujecie? Braklo mi swiezej krwi. Kurcze, patrzcie, jak ten gosc trzyma karty, wszyscy widza, co ma; rany! W mig was oskubie! Cheswick zakrywa karty. Rudzielec podaje mu reke. -Czesc, stary. W co gracie? W bezika?! Chryste, nic dziwnego, ze nie pilnujesz kart. Nie macie pelnej talii? Zreszta mniejsza, na wszelki wypadek wzialem wlasna, lepsza od normalnych - spojrz na te obrazki. Kazda inna. Piecdziesiat dwie pozycje, Cheswick i tak ma wylupiaste oczy, ale to, co widzi, sprawia, ze wychodza mu z orbit. -Spokojnie, tylko ich nie pobrudz, czasu mamy mnostwo, mnostwo gier przed nami. Lubie grac wlasna talia, bo zwykle mija przynajmniej tydzien, zanim inni zaczynaja rozrozniac kolory... Nowy ubrany jest w robocze drelichy tak splowiale od slonca, ze maja barwe rozwodnionego mleka. Jego twarz, szyja i rece sa czerwonobrazowe od dlugich godzin pracy w polu. Na ramieniu trzyma skorzana kurtke, na glowie ma czarna cyklistowke, a na nogach szare, zakurzone buciory - ten, ktorego by nimi kopnal, rozpadlby sie na kawalki. Odchodzi od Cheswicka, zdejmuje cyklistowke i wali sie nia o udo, wzbijajac tumany kurzu. Jeden z czarnych chce go zajsc od tylu z termometrem, ale nowy jest za szybki; wchodzi miedzy Okresowych i zaczyna im sciskac graby, zanim czarny zdazy wycelowac. Odzywki, mrugniecia, donosny glos i butny krok nowego przywodza mi na mysl sprzedawce samochodow albo licytatora na aukcji bydla, albo moze nawolywacza w pasiastej bluzie ze zlotymi guzikami, ktory stoi przed jarmarczna buda pod lopoczacymi transparentami i przyciaga ludzi jak magnes. -Opowiem wam szczerze, jak to bylo: otoz wdalem sie na farmie w pare bojek i sad orzekl, ze jestem psychopata. I co, mialem sie spierac z sadem? Ani mi bylo w glowie! Mogli mnie nazywac, jak chcieli, psychopata, wscieklym psem czy wilkolakiem, bylebym tylko wykpil sie od pielenia groszku i wiecej na oczy nie ogladal gracy. Powiedzieli mi, ze psychopata to taki gosc, ktory za czesto wdaje sie w bojki i za czesto pieprzy babki, ale to chyba im sie cos popieprzylo, no nie? Bo czy slyszal kto kiedy, zeby facet byl syty dymania? Czesc, stary, jak sie nazywasz? Ja jestem McMurphy i z miejsca stawiam dwa dolary, ze nie wiesz, ile masz punktow w kartach, ktore trzymasz. Nie patrz! Dwa dolary, co ty na to? Niech cie cholera, kochasiu, nie mozesz zaczekac? Musisz mnie dzgac tym termometrem? * Nowy stoi przez chwile i rozglada sie po swietlicy, zeby zorientowac sie w sytuacji.Po jednej stronie mlodsi pacjenci, zwani Okresowymi, bo lekarze sadza, ze z czasem uda sie ich jeszcze wyciagnac z choroby, mocuja sie na rece i cwicza karciane sztuczki, przy ktorych, jezeli iles sie tam doda, odejmie i policzy, wyjdzie taka to a taka karta. Billy Bibbit uczy sie robic skrety, a Martini krazy po sali, zaglada pod stoly, krzesla i odkrywa cuda. Okresowi wciaz wedruja po sali. Opowiadaja kawaly i chichocza, zaslaniajac dlonmi usta (nikt nie ma odwagi glosno sie rozesmiac, bo zaraz zlecialby sie caly personel, zeby zadawac pytania i sporzadzac notatki), pisza listy zoltymi ogryzkami olowkow. Szpieguja sie nawzajem. Od czasu do czasu ktorys nieopatrznie powie cos o sobie, a wtedy jeden z siedzacych przy tym samym stoliku ziewa, wstaje i niby od niechcenia podchodzi do wielkiego dziennika przy oknie dyzurki, zeby zapisac, co uslyszal. Wielka Oddzialowa mowi, ze ma to terapeutyczne znaczenie dla calego oddzialu, ale ja wiem, ze idzie jej tylko o zebranie w dzienniku dostatecznych danych, aby odeslac ktoregos z pacjentow na remont generalny do glownego budynku, gdzie rozmontuja mu glowe i naprawia, co trzeba. Ten, kto wpisze donos do dziennika, dostaje gwiazdke przy nazwisku i nazajutrz moze spac do pozna. Po drugiej stronie sali, naprzeciwko Okresowych, siedza Chronicy, wybrakowane produkty Kombinatu. Nie po to sa w szpitalu, by poskladano ich do kupy, ale zeby nie chodzili po swiecie i nie psuli dobrej marki Kombinatu. Personel nie ukrywa, ze Chronicy sa tu na stale. Dzieli sie ich na chodzacych jak ja, ktorzy poruszaja sie o wlasnych silach, dopoki dostaja jesc, na Wozkarzy i na Rosliny. My, Chronicy - a w kazdym razie wiekszosc z nas - jestesmy maszynami, ktore maja defekty nie do naprawienia, defekty wrodzone lub spowodowane przez kolizje, czolowe zderzenia z tysiacami nieustepliwych przeszkod w ciagu lat; gdy zabierano nas do szpitala, bylismy wrakami krwawiacymi rdza gdzies na zlomowisku. Ale sa posrod nas Chronicy, w stosunku do ktorych personel popelnil niegdys bledy, chorzy, ktorzy trafili do szpitala jako Okresowi i zostali przeformowani na miejscu. Ellis jest Chronikiem, ktory najpierw byl Okresowym, ale zupelnie sie rozregulowal, gdy przeciazono go pradem w tej potwornej rzezni mozgow zwanej przez sanitariuszy "wstrzasowka". Teraz wisi przybity do sciany w tym samym stanie, w jakim zdjeli go wowczas ze stolu, i w tej samej pozycji: ramiona wyciagniete na boki, zacisniete dlonie, przestrach na twarzy. Wisi przybity do sciany niczym trofeum mysliwskie. Czarni wyciagaja gwozdzie w porze posilkow i wieczorem, kiedy zaganiaja go do lozka, a takze wtedy, gdy musza go przesunac, zebym wytarl kaluze, w ktorej stoi. W starym szpitalu stal w jednym miejscu tak dlugo, ze jego mocz przezarl podloge i strop; Ellis wciaz spadal na oddzial ponizej - mieli z nim wieczna udreke, bo nigdy sie im nie zgadzal stan liczbowy. Ruckly to kolejny Chronik, ktory trafil tu przed kilkoma laty jako Okresowy, ale jego przejustowali inaczej: popelnili blad przy wmontowywaniu mu do glowy jakiejs instalacji. Rozrabial bez przerwy, kopal sanitariuszy i gryzl po nogach praktykantki ze szkoly pielegniarskiej, wiec w koncu wzieli go do warsztatu. Przymocowali go paskami do stolu i wtedy, zanim zatrzasneli drzwi i na pewien czas stracilismy go z oczu, mrugnal do nas, po czym krzyknal za odchodzacymi sanitariuszami: -Zaplacicie mi za to, przeklete czarnuchy! Kiedy dwa tygodnie pozniej przyprowadzili go na oddzial, byl ogolony na zero, jego twarz wygladala jak rozogniony, fioletowy siniec, a w czolo mial wszyte wtyczki wielkosci malych guziczkow. Widac po jego oczach, ze zupelnie wypalono go w srodku; sa przydymione, szare i puste jak zepsute korki. Calymi dniami nic nie robi, trzyma tylko przy wypalonej twarzy stara fotografie i wciaz obraca ja w zimnych palcach - od tego mietoszenia zdjecie jest wytarte i po obu stronach szare jak jego oczy; nie wiadomo nawet, co kiedys przedstawialo. Personel uwaza zabieg na Rucklym za niewypal, ale ja nie sadze, by zylo mu sie gorzej, niz gdyby instalacje dzialaly bez zarzutu. Instalacje wmontowywane obecnie funkcjonuja zazwyczaj doskonale. Technicy nabrali wprawy i doswiadczenia. Ani nie potrzebuja wiercic dziurek w czole, ani nic ciac - dostaja sie do mozgu poprzez oczodoly. Bywa, ze pacjent idacy na zabieg ma zly, podly i klotliwy charakter, kiedy opuszcza oddzial, a gdy wraca po kilku tygodniach z sincami wokol oczu, jakby oberwal w bojce, jest mily, ukladny i lagodny jak baranek. Niekiedy zdarza sie nawet, ze po paru miesiacach wraca do domu, w kapeluszu zsunietym nisko na twarz lunatyka wedrujacego po swiecie w blogim, nieskomplikowanym snie. Personel nazywa to sukcesem, ale dla mnie taki czlowiek jest po prostu kolejnym robotem Kombinatu - lepiej by mu sie wiodlo, gdyby byl niewypalem jak Ruckly, ktory slini sie i miedli fotografie. Niewiele robi poza tym. Czasami tylko czarnemu karlowi udaje sie wywolac reakcje, kiedy nachyla sie nad nim i pyta: -Jak sadzisz, Ruckly, gdzie twoja zona baluje dzis wieczorem? Ruckly unosi wzrok. Gdzies posrod zdezelowanej maszynerii tyka pamiec. Krew uderza mu do glowy, zyly tezeja. Wtedy jego twarz nabrzmiewa straszliwie i chory z trudem rzezi cos w glebi krtani. Tak bardzo stara sie wydobyc z siebie glos, ze szczeka dygocze mu z wysilku, a w kacikach ust gromadza sie pecherzyki sliny. Kiedy wreszcie cos wykrztusza, jest to niski, zduszony szept, na ktorego dzwiek wszystkim cierpnie skora: - Pppppppierdole zone! Pppppppierdole zone! - i Ruckly mdleje z wysilku. Ellis i Ruckly to najmlodsi Chronicy. Najstarszym jest pulkownik Matterson, stary, zasuszony kawalerzysta z pierwszej wojny swiatowej, ktory z upodobaniem zadziera laska fartuchy pielegniarek albo czytajac z lewej dloni, naucza swoistej historii kazdego, kto gotow jest sluchac. Pulkownik to najstarszy pacjent na oddziale, chociaz bynajmniej nie jest tu najdluzej - zona oddala go do szpitala zaledwie przed kilku laty, kiedy sama nie miala juz sil nim sie opiekowac. To ja jestem na oddziale najdluzej ze wszystkich, od konca drugiej wojny swiatowej. Nikt nie jest tu dluzej. Zaden z pacjentow. Tylko Wielka Oddzialowa jest tu dluzej ode mnie. Na ogol Chronicy i Okresowi zachowuja wobec siebie dystans. Tak jak sobie zycza czarni, i jedni, i drudzy trzymaja sie swojej czesci swietlicy. Czarni twierdza, ze dzieki temu panuje przynajmniej porzadek, i daja nam poznac, ze sa przeciwni zmianom. Przyprowadzaja nas po sniadaniu do swietlicy, patrza, gdzie stajemy, i kiwaja glowami. -Slusznie, panowie, grunt to porzadek! Porzadek musi byc! Prawde mowiac, nie potrzebuja nas pouczac, gdyz oprocz mnie malo ktory Chronik sie porusza, a Okresowi wola pozostawac po swojej stronie, bo - jak mowia - nasza cuchnie gorzej niz zafajdana pielucha. Ale ja wiem, ze to nie tyle smrod powstrzymuje ich od zblizania sie do Chronikow, ile obawa, ze i oni moga kiedys tak wygladac. Wielka Oddzialowa zna te obawy i wie, jak je wykorzystac: jezeli jakis Okresowy zaczyna sie dasac, mowi mu, ze jesli nie chce skonczyc po tamtej stronie, powinien byc zdyscyplinowanym pacjentem i wspolpracowac z personelem, ktory chce go przeciez wyleczyc. (Wspolpraca pacjentow jest duma calego oddzialu. Mamy nawet przybita do klonowej deseczki mosiezna tabliczke z napisem: W DOWOD UZNANIA ZA DOBRA WSPOLPRACE Z NAJMNIEJ LICZNYM PERSONELEM W CALYM SZPITALU. To nasza nagroda. Wisi na scianie nad dziennikiem, dokladnie posrodku miedzy Chronikami a Okresowymi). Nowy rudzielec, McMurphy, od razu wie, ze nie jest Chronikiem. Rozglada sie przez chwile po swietlicy, a widzac, ze nalezy do Okresowych, szybko przechodzi na ich strone i usmiechniety od ucha do ucha sciska rece wszystkim po kolei. Z poczatku krepuja ich jego dowcipy, zarty i gromki glos, kiedy pokrzykuje na czarnego, ktory wciaz depcze mu po pietach trzymajac termometr, a juz najbardziej krepuje ich jego tubalny smiech. Na ten dzwiek wiruja igly na pulpicie sterowniczym. Okresowi maja niewyrazne i wystraszone miny, tak jak dzieciaki w szkole, kiedy ktorys uczniak za bardzo rozrabia, gdy nauczycielka wyjdzie z klasy, a one sie boja, ze wroci lada moment i za kare zatrzyma ich wszystkich po lekcjach. Kreca sie i wierca, reagujac na ruch igiel na pulpicie - wreszcie McMurphy'emu zaczyna switac, ze peszy ich swoim zachowaniem, ale mimo to nie spuszcza z tonu. -Rany, co za banda ponurakow. Wcale mi nie wygladacie na takich znowu stuknietych. - Stara sie ich rozkrecic niczym licytator, ktory przed aukcja sypie dowcipami. - No, ktory z was ma sie za najwiekszego swira? Komu brak najwiecej klepek? Komu podlega szulerka? To moj pierwszy dzien, wiec chcialbym od razu zrobic dobre wrazenie na szefie, jesli mi udowodni, ze jest wiekszym pomylencem ode mnie. No, ktory tu jest krolem wariatkowa? Mowiac to, patrzy na Billy'ego Bibbita. Nachyla sie i wpatruje w niego tak natarczywie, ze Billy czuje sie zmuszony wyjakac, ze nie jest jeszcze kro-kro-kro-krolem wariatkowa, choc jest nastepny w ko-ko-kolejce do tego tytulu. McMurphy podtyka mu pod nos swoje lapsko i Billy, chcac nie chcac, musi je uscisnac. -No, stary - mowi rudy do Billy'ego - ciesze sie, ze jestes nastepny w ko-kolejce, ale poniewaz sam chce przejac caly ten interes jak leci, musze gadac bezposrednio z szefem. Patrzy w strone stolu, przy ktorym kilku Okresowych przerwalo gre w karty, nakrywa jedna reke druga i z glosnym trzaskiem wylamuje sobie palce. -Widzisz, stary - ciagnie - zamierzam zostac karcianym hersztem oddzialu i rznac w oko od rana do nocy. Lepiej z mety prowadz mnie do szefa; raz na zawsze ustalimy, kto tu teraz rzadzi. Nikt nie jest do konca pewien, czy ten barczysty facet z blizna i szalonym usmiechem tylko sie zgrywa, czy tez rzeczywiscie jest az tak pomylony, ze caly czas gada serio, czy moze jedno i drugie, ale wszyscy zaczynaja sie dobrze bawic. Patrza, jak kladzie czerwone lapsko na szczuplym ramieniu Billy'ego, i czekaja na jego odpowiedz. Billy widzac, ze sie nie wymiga, rozglada sie po swietlicy i zatrzymuje wzrok na jednym z grajacych w bezika. -Harding - mowi - chyba cho-cho-chodzi o ciebie. Jestes p-przewodniczacym sa-sa-samorzadu pacjentow. T-ten czlowiek chce z toba mowic. Okresowi nie sa juz skrepowani, usmiechaja sie teraz, radzi, ze nareszcie sie cos dzieje. Zartuja sobie z Hardinga, pytajac, czy naprawde jest krolem wariatkowa. Harding odklada karty. Jest to szczuply, nerwowy mezczyzna o twarzy, ktora sprawia wrazenie, ze widzialo sie ja na filmie, bo jest za ladna, zeby nalezec do zwyklego smiertelnika. Harding wtula glowe w szerokie, chude ramiona, kiedy ma ochote skryc sie w sobie. Jego dlonie sa dlugie, biale i tak delikatne, jakby jedna druga wyrzezbila z mydla - czasami wymykaja sie i fruwaja mu przed twarza niby dwa biale ptaki, dopoki tego nie zauwazy i nie uwiezi ich miedzy kolanami; wstydzi sie, ze ma takie ladne rece. Jest przewodniczacym samorzadu pacjentow, poniewaz ma dyplom wyzszej uczelni. Dyplom ten, oprawiony w ramki, stoi na nocnym stoliku Hardinga obok fotografii kobiety w kostiumie kapielowym, ktora rowniez sprawia wrazenie, ze sie ja widzialo na filmie - ma bardzo duze piersi i podtrzymujac nad nimi kostium koniuszkami palcow, patrzy w bok do obiektywu. Za nia widac siedzacego na reczniku Hardinga: w kapielowkach wyglada na cherlaka, do ktorego zaraz podejdzie jakis umiesniony dragal i sypnie mu piaskiem w oczy. Harding lubi sie przechwalac, jaka to on ma zone, mowi, ze jest najbardziej seksowna babka na swiecie, a w nocy nigdy nie ma go dosyc. Kiedy Billy wskazuje na niego, Harding odchyla sie na krzesle, przybiera wazna mine i nie patrzac ani na Billy'ego, ani na McMurphy'ego, pyta wyniosle: -Sluchajcie, Bibbit, czy ten... interesant ma umowione spotkanie? -Czy jest pan umowiony, panie McMurphy? Pan Harding to bardzo zajety czlowiek, trzeba miec z gory wyznaczone spotkanie, zeby sie z nim zo-zobaczyc. -A czy ten bardzo zajety czlowiek, pan Harding, jest krolem wariatkowa? - McMurphy patrzy spod oka na Billy'ego i Billy zaczyna szybko kiwac glowa, szczesliwy, ze tyle mu sie poswieca uwagi. -Prosze wiec powiedziec krolowi wariatkowa, panu Hardingowi, ze Randle Patrick McMurphy chce sie z nim zobaczyc i ze ten szpital jest za maly, by pomiescic nas obu. Przywyklem kroczyc na czele. Bylem krolem traktorzystow przy wyrebie lasu na caly Oregon i sasiednie stany, a krolem szulerow od powrotu z Korei i nawet krolem opielaczy groszku na farmie w Pendleton - wiec pomyslalem, ze skoro juz mam byc wariatem, to tez musze byc pierwszym i najlepszym! Powiedz temu Hardingowi, ze albo sie spotka ze mna twarza w twarz, albo jest smierdzacym tchorzem i ma sie wyniesc z miasta przed zachodem slonca. Harding opiera sie wygodniej i zaklada kciuki za klapy marynarki. -Bibbit, powiedzcie temu mlokosowi McMurphy'emu, ze spotkam sie z nim na korytarzu w samo poludnie. Zobaczymy, co jego ogniste libido jest naprawde warte! - Harding usiluje cedzic slowa jak McMurphy, ale w jego wykonaniu brzmi to smiesznie, bo glos ma urywany i piskliwy. - Uprzedzcie go tez, by wiedzial, na kogo sie porywa, ze od blisko dwoch lat jestem niepodzielnym wladca tego wariatkowa i najbardziej szalonym czlowiekiem na swiecie! -Panie Bibbit, prosze uprzedzic pana Hardinga, ze jestem tak szalony, ze glosowalem na Eisenhowera i wcale tego nie ukrywam! -Bibbit! Powiedzcie panu McMurphy'emu, ze w moim szalenstwie glosowalem na Eisenhowera dwukrotnie! -Prosze odpowiedziec panu Hardingowi - McMurphy wspiera sie rekami o stol, pochyla i zniza glos - ze ja w swoim szalenstwie zamierzam w listopadzie znow glosowac na Eisenhowera. -Chyle czolo - mowi Harding, sklania glowe i podaje McMurphy'emu reke. Jest jasne, ze McMurphy wygral, choc nie bardzo wiem, co. Pozostali Okresowi przerywaja swoje zajecia i podchodza przyjrzec sie z bliska nowemu facetowi. Nikogo takiego jak on nie bylo jeszcze na oddziale. I pierwszy raz widze, zeby Okresowi kogos tak wypytywali o to, skad pochodzi i czym sie zajmuje. Odpowiada, ze jest czlowiekiem z powolaniem. Mowi, ze tulal sie bez celu, pracujac dorywczo przy wyrebie lasow, dopoki nie zgarnelo go wojsko i nie pokazalo mu, do czego ma dryg: tak jak jedni nauczyli sie w woju oszukiwac, a drudzy obijac, tak on nauczyl sie grac w pokera. Od tego czasu ustatkowal sie i poswiecil wylacznie hazardowi. Pragnie tylko grac w pokera, nadal byc kawalerem, zyc, gdzie chce i jak mu sie podoba. I jeszcze tego, zeby mu dano spokoj. -Ale sami wiecie - mowi - jak spoleczenstwo przesladuje ludzi z powolaniem. Odkad zajalem sie szulerka, siedzialem w tylu prowincjonalnych kiciach, ze moglbym napisac przewodnik. Wciaz slysze, ze jestem niepoprawnym zabijaka. Ze niby ciagle wdaje sie w bojki. Gowno prawda. Kiedy wdawalem sie w bojki, bedac prostym drwalem, przymykali oczy i mowili, ze to zrozumiale; gosc, ktory tak ciezko tyra, ma prawo sie wyszumiec. Ale jezeli sie jest szulerem i w dodatku wiadomo, ze czasami organizuje sie prywatne partyjki, wystarczy krzywo splunac i juz zamykaja cie jako kryminaliste. Kurcze, w jednej dziurze samo wozenie mnie do mamra solidnie nadwerezylo budzet miejscowej policji! Potrzasa glowa i nadyma policzki. -Ale trwalo to krotko. Scwanilem sie. Trzeba wam wiedziec, ze ten wyrok za pobicie, ktory odsiadywalem w Pendleton, byl pierwszym od prawie roku. Dlatego wlasnie trafilem do kicia. Wyszedlem z wprawy: facet mial jeszcze dosc sil, zeby sie podniesc z podlogi i zawiadomic gliny, nim prysnalem z miasta. Twardy gosc... Znow sie smieje, funduje grabule, a ilekroc czarny z termometrem podchodzi zbyt blisko, siada, zeby sie mocowac na rece - i wkrotce zna juz wszystkich Okresowych. Przywitawszy sie z ostatnim z nich, wali prosto na strone Chronikow, tak jakbysmy wcale nie byli gorsi. Nie wiadomo, czy zawsze jest taki serdeczny, czy tez ma swoje szulerskie powody, by sciskac lapska facetom tak chorym, ze czesto nie wiedza nawet, jak sie nazywaja. Odrywa od sciany dlon Ellisa i potrzasa nia zamaszyscie, jakby byl politykiem kandydujacym w wyborach, a glos Ellisa byl rownie dobry jak inne. -Stary - mowi do niego z powaga - nazywam sie Randle Patrick McMurphy i nie podoba mi sie widok doroslego faceta stojacego po kostki we wlasnych sikach. Moze bys sie wytarl, co? Ellis spoglada w dol ze szczerym zdumieniem, jakby widzial kaluze po raz pierwszy. -Ojej, dziekuje! - wola i nawet robi kilka krokow w strone toalety, ale gwozdzie przyciagaja go do sciany. McMurphy przesuwa sie wzdluz szeregu Chronikow, sciskajac rece pulkownikowi Mattersonowi, Ruckly'emu i staremu Pete'owi. Sciska rece Wozkarzy, Chodzacych i Roslin, sciska rece, ktore musi podnosic chorym z kolan niby martwe ptaki, cuda malenkich kostek i drucikow, nakrecane ptaki, ktore spadly, bo odksztalcily sie sprezyny. Sciska rece wszystkim z wyjatkiem George'a, maniaka czystosci, ktory usmiecha sie i cofa przed niehigieniczna dlonia; jego wiec McMurphy tylko pozdrawia gestem, a odchodzac, mruczy do swojej reki: -Jak ci sie zdaje, lapo, skad ten stary wiedzial, w jakim maczalas sie gownie? Nikt nie rozumie, do czego on zmierza, po co tak zabiega, zeby ze wszystkimi nawiazac znajomosc, ale to stokroc lepsze od mieszania lamiglowek. Wciaz powtarza, jakie to istotne dla szulera, zeby poznal wszystkich, z ktorymi ma miec do czynienia. Ale chyba zdaje sobie sprawe, ze niewiele bedzie mial do czynienia z osiemdziesiecioletnim niemowlakiem, ktory niechybnie wsadzilby karte do geby i zaczal zuc bezzebnymi dziaslami. Mimo to wyglada, jakby dobrze sie bawil, jakby zadawanie sie z ludzmi po prostu sprawialo mu frajde. Ja jestem ostatni. Nadal siedze w kacie przywiazany do krzesla. McMurphy przystaje przede mna, zahacza kciuki o kieszenie spodni, odchyla glowe i wybucha smiechem, jakbym byl najbardziej zabawny ze wszystkich. Przerazil mnie wtedy ten smiech, bo wydalo mi sie, ze McMurphy mnie rozszyfrowal, odgadl, ze to moje siedzenie z rekami wokol podkurczonych kolan i patrzenie przed siebie, jakbym nic nie slyszal, to jedna wielka lipa. -Ho, ho, ho! - zawolal. - Patrzcie, kogo tu mamy! Pamietam te scene bardzo wyraznie. Pamietam, ze zmruzyl jedno oko, odchylil glowe i - nie przestajac sie smiac - spojrzal na mnie znad nie zagojonej wisniowej szramy na nosie. Pomyslalem, ze smieszy go moja indianska twarz i czarne, lsniace wlosy Indianina. Pomyslalem, ze moze smieszy go moj bezsilny wyglad. Ale potem przypomnialem sobie, co najpierw przyszlo mi do glowy: ze sie smieje, bo ani na sekunde nie nabral sie na moje udawanie - mniejsza, jak bylem przebiegly, on i tak przejrzal mnie na wylot; smial sie i mrugal, zeby mi to dac do zrozumienia. -Co z toba, Wielki Wodzu? Wygladasz jak kwoka wysiadujaca jaja. Zerknal na Okresowych, zeby sprawdzic, czy sie smieja z dowcipu, ale poniewaz tylko zachichotali niemrawo, znow spojrzal na mnie i mrugnal porozumiewawczo. -Jak ci na imie, Wodzu? Z przeciwnej strony swietlicy dobiegl mnie glos Billy'ego: -N-n-nazywa sie Bromden. Wodz Bromden. Ale wszyscy przezywaja go Wodzem Sz-szczota, bo sanitariusze wciaz zaganiaja go do s-s-sprzatania. Chyba niewiele poza tym umialby robic. Jest gluchy. - Billy podparl reka brode. - Gdybym ja byl g-g-gluchy - rzekl z westchnieniem - tobym sie zabil. McMurphy nie spuszczal ze mnie wzroku. -Gdyby tak stanal prosto, to bylby z niego kawal chlopa, co? Nie wiecie, ile ma wzrostu? -Chyba raz ktos go z-z-zmierzyl i wyszlo, ze ma rowno d-dwa metry, ale co z tego, skoro boi sie wlasnego cie-cie-cienia. Wie-wielki, gluchy Indianin. -Od razu pomyslalem, ze to Indianin. Bromden, tak? Dziwnie sie nazywa jak na Indianina. Z jakiego jest plemienia? -Nie wiem - odparl Billy. - Byl tu, k-kiedy mnie p-przyjeli. -Slyszalem od lekarza - wlaczyl sie do rozmowy Harding - ze jest tylko polkrwi Indianinem i pochodzi z jakiegos wymarlego plemienia, ktore zylo nad brzegiem Kolumbii. Lekarz powiedzial, ze jego ojciec byl wodzem, wiec i jego wszyscy tak nazywaja. Ale dlaczego akurat "Bromden", tego nie wiem; moja znajomosc dziejow indianskich nie siega, niestety, tak daleko. McMurphy przysunal twarz tak blisko mojej, ze chcac nie chcac, musialem na niego spojrzec. -To prawda? Jestes gluchy, Wodzu? -Jest g-g-gluchoniemy. McMurphy wydal wargi i przez dluzsza chwile patrzyl mi w oczy. Potem wyprostowal sie i podsunal mi pod nos prawice. -Co za roznica, przywitac sie chyba potrafi, nie? Do licha, Wodzu, moze i rosle z ciebie chlopisko, ale jesli sie ze mna nie przywitasz, uznam to za obraze! Dobrze sie zastanow, czy chcesz sie narazic nowemu wladcy wariatkowa! Po tych slowach puscil oko do Hardinga i Billy'ego, ale reki, szerokiej jak talerz, nie cofnal. Dokladnie pamietam, jak wygladala: pamietam karbid pod paznokciami swiadczacy o tym, ze McMurphy pracowal kiedys w warsztacie blacharskim, kotwice wytatuowana na jej wierzchu i brudny plaster na srodkowym palcu, odklejajacy sie na brzegach. Na klykciach widnialy stare i nowe blizny oraz zadrapania. Sama dlon byla twarda jak kosc i gladka od sciskania drewnianych trzonkow siekier i gracy - nigdy bym nie uwierzyl, ze to dlon szulera. Pokrywaly ja spekane odciski, w ktore wzarl sie brud, znaczac na niej szlak wedrowek McMurphy'ego po calym Zachodzie. Kiedy dotknela mojej, rozlegl sie szelest jak przy tarciu szmerglem. Pamietam, ze palce, ktore zacisnely sie na moich, byly grube i silne - nagle poczulem, ze cos dziwnego dzieje sie z moim patyczkowatym ramieniem; dlon zaczyna mi peczniec, jakby McMurphy pompowal w nia swoja krew. Krew i moc zagraly mi w rece. Stala sie niemal tak ogromna jak jego, pamietam... -Panie McMurry. To Wielka Oddzialowa. -Panie McMurry, pozwoli pan na chwilke? To Wielka Oddzialowa. Sprowadzil ja czarny, ktory uganial sie za McMurphym z termometrem. Teraz oddzialowa postukuje tym samym termometrem o zegarek i zeby wziac pomiar nowego pacjenta, swidruje go oczami jak bory. Usta, sciagniete w trojkat, przypominaja czekajace na smoczek usta lalki. -Sanitariusz Williams powiadomil mnie, panie McMurry, ze sprawia pan pewne trudnosci w kwestii prysznicu. Czy to prawda? Prosze mnie zle nie zrozumiec: ciesze sie, ze chce pan poznac innych chorych przebywajacych na oddziale, wszystko jednak we wlasciwym czasie. Przykro mi, ze odrywam pana od pacjenta Bromdena, ale sam pan rozumie: przepisy obowiazuja wszystkich! Nowy przechyla glowe i mruga do oddzialowej, jakby chcial powiedziec, ze go nie nabierze, bo sie poznal na niej rownie szybko jak na mnie. Patrzy na nia dlugo jednym okiem. -Wie pani - mowi - wie pani co? Dokladnie to samo slysze o przepisach... Usmiecha sie szeroko. Oboje usmiechaja sie do siebie i mierza sie wzrokiem. -...ile razy komus sie wydaje, ze nie mam najmniejszej ochoty sie podporzadkowac. Po czym puszcza moja dlon. * Za szyba dyzurki Wielka Oddzialowa otworzyla paczke od zagranicznego nadawcy, wyjela buteleczki i wysysa z nich strzykawkami trawiastomleczny plyn. Pielegniarka - ktorej jedno oko zezuje zatroskane do tylu, a drugie patrzy poslusznie przed siebie - podnosi tace z napelnionymi strzykawkami, ale nie odchodzi.-Co siostra sadzi o nowym pacjencie, siostro Ratched? Jest przystojny, sympatyczny i w ogole, ale moim skromnym zdaniem za bardzo przedsiebiorczy. Wielka Oddzialowa sprawdza palcem ostrosc igly. -Wyjatkowo przedsiebiorczy - poprawia pielegniarke, przekluwajac igla gumowy korek buteleczki i pociagajac za tlok. - Zamierza zawladnac oddzialem. To manipulant, siostro Flinn, czlowiek gotow posluzyc sie wszystkimi i wszystkim, zeby tylko osiagnac cel. -Ojejku! Ale co by taki robil w klinice psychiatrycznej? Czego by tu szukal? -Wielu rzeczy. - Spokojna, usmiechnieta, dalej napelnia strzykawki. - Moze latwego, wygodnego zycia, moze wladzy, szacunku albo zysku, a moze i tego, i tego. Czasami wprowadzenie na oddziale zametu jest dla manipulanta celem samym w sobie. Sa tacy ludzie. Manipulant potrafi podporzadkowac sobie pozostalych pacjentow i tak zamacic im w glowach, ze trzeba potem miesiecy, by znow zapanowal lad. Modna obecnie w klinikach psychiatrycznych polityka poblazliwosci ulatwia takim typom dzialanie, ale jeszcze przed kilkoma laty bylo zupelnie inaczej. Pare lat temu trafil tu pan Taber, niemozliwy manipulant. Do czasu. - Odrywa wzrok od czesciowo napelnionej strzykawki, ktora trzyma przy twarzy niby czarodziejska rozdzke. Oczy zachodza jej mgla, jakby wspominala cos wyjatkowo przyjemnego. - Pan Ta-ber - powtarza. -Ale dlaczego - dziwi sie pielegniarka - komus mialoby zalezec na wprowadzaniu zametu na oddziale, siostro Ratched? Co by mu to...? Milknie widzac, jak oddzialowa gniewnie wbija strzykawke w gumowy korek, napelnia, wyciaga i kladzie na tacy. Patrze, jak siega po nastepna pusta strzykawke, obserwuje jej reke, jak przesuwa sie w bok, zawisa, opuszcza. -Siostro Flinn, chyba zapomina siostra, ze to zaklad dla umyslowo chorych. Wielka Oddzialowa okropnie sie irytuje, jezeli jej oddzial przestaje funkcjonowac jak sprawny, precyzyjny mechanizm. Wystarczy najmniejszy balagan, usterka czy zator, zeby zamienila sie w bialy klebek furii. Nadal obnosi ten swoj usmiech porcelanowej lalki wcisniety miedzy nos a podbrodek i z tym samym spokojem swidruje oczami, ale gleboko w srodku jest napieta jak struna. Wiem, czuje to. Nie pozwala sobie na chwile oddechu, dopoki nie zlikwiduje zawady czy - jak sama mowi - nie wyreguluje sytuacji. Pod jej rzadami zycie oddzialu jest znakomicie wyregulowane. Klopot polega na tym, ze siostra nie moze wciaz przebywac na oddziale. Czasem musi wyjsc na zewnatrz. Robi wiec, co moze, zeby swiat zewnetrzny wyregulowac rowniez. Pracuje ramie w ramie z podobnymi jej osobami wchodzacymi w sklad ogromnej organizacji, ktora ja nazywam Kombinatem, a ktora dazy do wyregulowania calego swiata zewnetrznego, tak jak ona wyregulowala oddzial. Jest weteranem regulacji. Kiedy wiele lat temu trafilem ze swiata zewnetrznego do starego szpitala, byla juz Wielka Oddzialowa i od Bog wie jak dawna z oddaniem poswiecala sie regulowaniu. Obserwowalem ja przez wiele lat i widzialem, jak nabiera wprawy. Ciagla praktyka utrwalila i udoskonalila jej umiejetnosci - teraz jej wladza jest nieograniczona i dociera wszedzie, biegnac po drutach cienszych od wlosow i niewidocznych dla nikogo procz mnie; widze Wielka Oddzialowa, jak siedzi posrodku pajeczyny drutow niczym czujny robot i dozoruje sieci ze skrupulatnoscia mechanicznego owada; dokladnie wie, dokad biegnie ktory drut oraz jakiej mocy ladunek nalezy poslac, zeby osiagnac pozadany skutek. W wojsku, nim wyslano mnie do Niemiec, bylem mlodszym elektrykiem w obozie szkoleniowym, a wczesniej przez rok studiow liznalem nieco elektroniki, wiec znam sie na tego rodzaju instalacjach. Wielka Oddzialowa siedzi posrodku pajeczyny drutow, marzac o swiecie sprawnym, precyzyjnym, podobnym do zegarka kieszonkowego z przezroczysta koperta, o swiecie, w ktorym wszystko dzieje sie zgodnie z rozkladem, a jedyni pacjenci, ktorzy nie chodza po swiecie zewnetrznym sterowani jej drutami, to przykuci do wozkow Chronicy z cewnikami biegnacymi im z nogawek prosto do otworow w posadzce. Latami dobiera idealny zespol: przez oddzial przewijaja sie dziesiatki lekarzy, w roznym wieku, w roznym typie i z roznymi wyobrazeniami o tym, jak nalezy prowadzic oddzial, niekiedy nawet dosc odwaznych, zeby sie jej stawiac - wtedy swidruje ich od rana do nocy oczami z suchego lodu, az wycofuja sie wstrzasani dziwnymi dreszczami. -Nie wiem, co mi dolega - mowi kazdy z nich personalnemu - ale odkad zaczalem pracowac z ta baba, zimno mi, jakby w moich zylach plynal amoniak. Dygocze bez przerwy, dzieci nie chca mi siadac na kolanach, zona nie wpuszcza mnie do lozka. Zadam przeniesienia: do furiatow, do alkoholikow, na pediatrie, gdziekolwiek! Ciagnie sie to latami. Lekarze wytrzymuja trzy tygodnie, czasem trzy miesiace. Az wreszcie oddzialowa decyduje sie na malego czlowieczka o szerokim, wysokim czole, szerokich, obwislych policzkach i twarzy wcietej na wysokosci malenkich oczek, jakby dlugo nosil zbyt ciasne okulary, ktore wpijaly mu sie w glowe; pewnie dlatego teraz nosi binokle przywiazane tasiemka do gornego guzika koszuli - chwieja sie na sinym grzbiecie malego noska lekarza i osuwaja to na jedna, to na druga strone, wiec kiedy rozmawia, musi wciaz przekrzywiac glowe, zeby mu nie spadly. Wybraniec oddzialowej. Trzech czarnych pracujacych na dziennej zmianie dobiera po latach prob, w trakcie ktorych odrzuca tysiace. Przedefilowuje przed nia dlugi szereg ponurych, szerokonosych, czarnych masek, od pierwszego wejrzenia nienawidzacych jej i jej lalkowatej, kredowej bialosci. Taksuje uwaznie ich i te nienawisc przez okres miesiaca, po czym zwalnia kandydatow, bo nienawidza za malo. Kiedy wreszcie znajduje trzech, o jakich jej idzie - wylawia ich w kilkuletnich odstepach czasu i wplata w swoj plan i uklad sieci - od razu poznaje po ich fanatycznej nienawisci, ze nadaja sie na pewno. Pierwszy, ktorego wybiera w piec lat po tym, jak trafiam na oddzial, to poskrecany, zylasty karzel barwy zimnego asfaltu. W stanie Georgia zgwalcono mu matke, podczas gdy jego tatus stal przywiazany do goracego pieca postronkami od pluga, a krew splywala mu po nogach do butow. Dzieciak obserwowal wszystko z szafy - mial piec lat i mruzyl oczy, zeby dobrze widziec przez szpare w nie domknietych drzwiach, i od tego czasu nie urosl nawet o centymetr. Teraz powieki zwisaja mu luzno na oczach, jakby nietoperz przycupnal mu u nasady nosa. Powieki niby cienkie, popielate skrzydelka, ktore unosi na milimetr, kiedy na oddzial trafia nowy bialy; przypatruje mu sie uwaznie i kiwa glowa - aha, aha - jakby sie wlasnie potwierdzilo cos, czego i tak byl pewien. Na poczatku chcial zabierac do pracy skarpete wypelniona srutem i tluc nia pacjentow, zeby ich ustawic, ale oddzialowa mu wytlumaczyla, ze tego sie juz nie praktykuje; kazala zostawic skarpete w domu i nauczyla go wlasnych metod: nauczyla go kryc nienawisc i spokojnie czekac, czekac na drobna przewage, nieco luzu, a potem mocniej zaciskac petle i nie popuszczac. Nigdy nie popuszczac. Tak najlepiej ich ustawisz, powiedziala. Pozostali dwaj czarni zjawili sie dwa lata pozniej, w odstepie niespelna miesiaca: sa tak podobni do siebie, ze moim zdaniem oddzialowa po prostu zamowila kopie tego, ktory zglosil sie pierwszy. Obaj sa wysocy, chudzi i koscisci, a ich wyciosane z kamienia twarze nigdy nie zmieniaja wyrazu, niczym kamienne groty. Ich oczy zwezaja sie w dwa punkciki, a wlosy sa tak ostre, ze gdyby przejechac po nich reka, mozna by zedrzec sobie skore. Wszyscy trzej sanitariusze sa czarni jak telefony. Im sa czarniejsi, tym chetniej - jak oddzialowa zorientowala sie po tych, ktorzy w czarnym szeregu przewineli sie przed nimi - czyszcza, szoruja i dbaja o porzadek. Chocby ich uniformy: zawsze sa biale jak snieg. Tak samo biale, zimne i sztywne jak fartuch oddzialowej. Wszyscy trzej nosza wykrochmalone, nieskazitelnie biale spodnie, biale bluzy zapinane z boku na zatrzaski i wyczyszczone, lsniace jak lod biale buty na czerwonej gumie, w ktorych moga poruszac sie bezglosnie po korytarzu. Nigdy nie slychac, kiedy nadchodza. Pojawiaja sie niespodziewanie w roznych punktach oddzialu, ilekroc ktorys pacjent chce sprawdzic bez swiadkow, czy wszystko ma na miejscu, albo szepnac cos na ucho drugiemu. Stoi sobie taki pacjent zupelnie sam w kacie, kiedy nagle slyszy skrzypniecie i szron osiada mu na policzku, wiec odwraca glowe i widzi zimna kamienna maske unoszaca sie nad nim na tle sciany. Widzi tylko czarna twarz. Nie widzi ciala. Sciany bowiem sa rownie biale jak uniformy sanitariuszy, lsnia czystoscia niczym drzwi lodowki, a czarne twarze i dlonie fruwaja na ich tle, jakby nalezaly do duchow. Lata treningu i czarni przestrajaja sie na czestotliwosc Wielkiej Oddzialowej. Jeden po drugim odlaczaja druty i przechodza na bezprzewodowe sterowanie. Oddzialowa nie wydaje im glosno polecen ani nie zostawia pisemnych instrukcji, ktore moglyby wpasc w rece zon odwiedzajacych pacjentow czy wizytujacych szpital nauczycielek. Juz nie potrzebuje. Porozumiewaja sie na falach nienawisci - czarni spelniaja polecenia siostry, nim sama nawet zdazy je pomyslec. Kiedy wreszcie kompletuje odpowiedni zespol, oddzial zaczyna chodzic jak w zegarku. Wszystko, co pacjenci mysla, mowia i robia, jest zaprogramowane na kilka miesiecy naprzod na podstawie notatek, ktore oddzialowa sporzadza w ciagu dnia. Po przepisaniu na maszynie notatki sa wprowadzane do machiny, ktorej buczenie slysze za stalowymi drzwiami na zapleczu dyzurki. Machina zwraca kartoniki z porzadkiem dziennym zapisanym w postaci kwadratowych otworkow. Pierwsza rzecz rano, oddzialowa wsuwa kartonik z wlasciwa data do otworu w stalowych drzwiach i sciany zaczynaja szumiec. O szostej trzydziesci zapalaja sie swiatla na oddziale: wtedy czarni blyskawicznie zrzucaja Okresowych z lozek i zaganiaja ich do szorowania posadzki, oprozniania popielniczek i zdrapywania sladow ze sciany, pod ktora przepalil sie jeden stary piernik - w klebach dymu osunal sie na ziemie, wypelniajac caly oddzial wonia palonej gumy. Wozkarze spuszczaja z lozek nogi niby martwe klody i -podobni do posagow - czekaja bez ruchu, az ktos im przytoczy wozki. Rosliny szczaja pod siebie, uruchamiajac urzadzenie, ktore dzwoni i kopie ich pradem: spadaja z poslania na posadzke, a wtedy czarni obmywaja ich pod szlauchem i ubieraja w czysta odziez szpitalna... Szosta czterdziesci piec - wlaczaja sie elektryczne golarki. Okresowi ustawiaja sie w porzadku alfabetycznym przed lustrami: A, B, C, D... Po nich wchodza Chronicy, ktorzy jak ja poruszaja sie o wlasnych silach, a na koncu czarni wwoza Wozkarzy. Golenie trzech starcow, ktorym sflaczala skore pod broda pokrywa zoltawa plesn, odbywa sie w swietlicy - czola opasuje sie im rzemieniem, zeby nie rzucali glowami na boki. Czasem rano - najczesciej w poniedzialki - chowam sie, zeby zaklocic porzadek. Kiedy indziej wydaje mi sie, ze postapie bardziej przebiegle, jesli zajme swoje miejsce w kolejce miedzy A i C, po czym odbede te sama trase co wszyscy - nie musze nawet podnosic nog: potezne magnesy w posadzce przesuwaja nas po oddziale niczym marionetki... Siodma - otwieraja sie drzwi stolowki i wchodzimy do srodka w odwrotnym szyku niz do umywalni: najpierw Wozkarze, potem Chodzacy, a na koncu Okresowi. Bierzemy tace, stawiamy na nich platki kukurydziane, jajka na bekonie, kladziemy grzanki - i dzis rano konserwowa brzoskwinie na postrzepionym lisciu salaty. Kilku Okresowych przynosi tace Wozkarzom. W wiekszosci sa to po prostu Chronicy, ktorzy maja cos nie w porzadku z nogami - jedza jednak samodzielnie; natomiast trzej z nich sa calkowicie sparalizowani od szyi w dol, a i glowami ledwo moga ruszac. Ci trzej to Rosliny. Kiedy juz wszyscy usiada, czarni wtaczaja ich na wozkach, ustawiaja pod sciana i przynosza im identyczne tace z jakas blotnista papka, do ktorych doczepione sa kartki z wyszczegolnieniem diety. "Zmiekczone mechanicznie" - brzmi dieta bezzebnej trojki: jajka, szynka, grzanki, bekon, wszystko przezute w kuchni trzydziesci dwa razy przez urzadzenie z nierdzewnej stali. Wyobrazam sobie, jak wydyma gumowe wargi podobne do kawalka rury od odkurzacza i z cichym pierdnieciem wypluwa na talerz kulke przezutej szynki. Czarni ciut za szybko laduja papke w rozowe, rozciumkane usta Roslin; inwalidzi nie nadazaja z przelykaniem i mechaniczny miekisz splywa im na ubrania po zapadlych podbrodkach. Czarni klna na czym swiat stoi i rozwieraja im szerzej usta, krecac lyzkami, jakby wydlubywali ogryzki z nadgnilych jablek. -Ten stary pierdola Blastic rozpada sie na moich oczach! Juz sam nie wiem, czy karmie drania mielonym bekonem, czy kawalkami jego wlasnego jezora... Siodma trzydziesci - przenosimy sie do swietlicy. Wielka Oddzialowa wyglada przez swoja ukochana szybke, tak wypucowana, ze jej w ogole nie widac, kiwa glowa, podnosi reke i zrywa kartke z kalendarza: jest o jeden dzien blizej celu. Naciska guzik i wszystko sie zaczyna. Slysze loskot, jakby potrzasano arkuszem blachy. Cisza! Okresowi: siadac po swojej stronie swietlicy i czekac, az dostaniecie karty i zestawy do gry w monopol. Chronicy: siadac po swojej stronie i czekac na lamiglowki. Ellis: stan pod sciana, rozloz rece, zeby przybito je gwozdziami, i sikaj po nodze. Pete: kiwaj glowa jak kukielka. Scanlon: ruszaj nad stolem grubymi rekami, jakbys konstruowal nie istniejaca bombe, zeby wysadzic nie istniejacy swiat. Harding: mow, wymachuj w powietrzu dlonmi jak synogarlice, a potem schowaj je pod pachy, bo prawdziwi mezczyzni ani nie gestykuluja, ani nie maja takich ladnych raczek. Sefelt: jecz, ze bola cie zeby i wypadaja wlosy. Wszyscy razem: wciagnac powietrze... wypuscic powietrze... oddychac rytmicznie; serca maja bic wszystkim z szybkoscia podana na kartoniku z porzadkiem dziennym. Rowno jak zsynchronizowane cylindry. Wszystko jak w rysunkowym swiecie: plaskie postacie o czarnych konturach odgrywajace wariacka historyjke, ktora na pewno bylaby bardzo zabawna, gdyby nie to, ze tymi postaciami sa prawdziwi faceci... Siodma czterdziesci piec - czarni suna wzdluz szeregu Chronikow i zakladaja cewniki tym, ktorzy potrafia trwac bez ruchu. Cewniki to stare prezerwatywy o obcietych koncach, przymocowane gumkami do rurek biegnacych przez nogawki do plastykowych torebek zaopatrzonych w napis: WYLACZNIE DO JEDNORAZOWEGO UZYTKU, ktore mam obowiazek myc pod koniec dnia. Czarni przyklejaja prezerwatywy plastrem do wlosow lonowych: starzy Chronicy maja krocza lyse jak niemowlaki od ciaglego odrywania plastra... Osma - sciany bucza i terkocza pelna moca. "Podawanie lekow" - oznajmia megafon na suficie glosem Wielkiej Oddzialowej. Zagladamy do jej oszklonej klatki i widzimy, ze nie ma jej przy mikrofonie; stoi o trzy metry od niego i poucza pielegniarke, jak nalezy ukladac lekarstwa na tacy, zeby lezaly w nienagannym porzadku. Okresowi ustawiaja sie przy szklanych drzwiach w porzadku alfabetycznym, A, B, C, D; za nimi Chronicy, a na koncu Wozkarze (Rosliny dostaja proszki pozniej, rozpuszczone w lyzeczce kompotu z jablek). Kazdy otrzymuje papierowy kubeczek z kapsulkami, ktore jednym zamaszystym ruchem wrzuca gleboko do gardla, i podsuwa kubek pielegniarce do napelnienia woda, zeby popic lek. Zdarza sie, ze jakis duren pyta, co to za proszki kaza mu brac. -Nie tak szybko, anioleczku; co to za dwie czerwone kapsulki obok mojej witaminki? Znam go. Tegi, wiecznie gderajacy Okresowy, ktory juz zdazyl sobie wyrobic opinie rozrabiaki. -To zwykle proszki, panie Taber. Dla panskiego dobra. Musimy je szybko polknac. -Ale jakie proszki? Rany, przeciez sam widze, ze to proszki... -Polknijmy je szybciutko, dobrze? Takie ladne proszeczki. Niech pan to zrobi dla mnie. Pielegniarka zerka na Wielka Oddzialowa, zeby zobaczyc, czy ta kokieteryjna metoda znajdzie uznanie w jej oczach, po czym spoglada na Tabera. Facet w dalszym ciagu, nawet dla niej, nie zamierza lykac proszkow, o ktorych nic nie wie. -Nie lubie sie awanturowac, ale nic nie polkne, dopoki sie nie dowiem, co jest w srodku. Kto mi zagwarantuje, ze to nie jakies swinstwo, po ktorym z czlowiekiem dzieja sie dziwne rzeczy? -Panie Taber, prosze sie nie denerwowac... -Nie denerwowac? Na milosc boska, chce sie tylko dowiedziec... Wielka Oddzialowa podkradla sie cicho i scisnela go za lokiec, paralizujac mu cale ramie. -W porzadku, siostro Flinn - mowi. - Skoro pan Taber upiera sie jak dziecko, bedziemy go traktowac odpowiednio. Staralismy sie byc dla niego mili i uprzejmi. Najwyrazniej nie jest to wlasciwa metoda. Ani slowa podzieki: tylko wrogosc i wrogosc. Moze pan odejsc, panie Taber, jezeli nie chce pan przyjac lekow doustnie. -Na milosc boska, chcialem sie tylko... -Moze pan odejsc. Odchodzi, mruczac pod nosem, gdy tylko oddzialowa puszcza jego lokiec, idzie do toalety i siedzi tam caly ranek, dumajac o czerwonych kapsulkach. Raz ukrylem jedna pod jezykiem; udalem, ze ja polykam, a potem rozgniotlem ja w schowku. Przez ulamek sekundy, zanim wszystko obrocilo sie w bialy pyl, widzialem zminiaturyzowany zespol elektroniczny podobny do tych, jakich uzywalismy w wojsku w Korpusie Radiolokacyjnym, zlozony z mikroskopijnych drucikow, opornikow i tranzystorow, specjalnie zaprojektowany, zeby rozsypac sie przy zetknieciu z powietrzem... Osma dwadziescia - czarni wydaja karty i lamiglowki... Osma dwadziescia piec - ktorys Okresowy wspomina, ze podgladal swoja siostre w kapieli; trzej pacjenci siedzacy przy tym samym stoliku omal nog nie polamia, tak im spieszno, zeby wpisac to do dziennika... Osma trzydziesci - otwieraja sie drzwi i na oddzial wbiega truchcikiem dwoch cuchnacych winem technikow; technicy zawsze chodza szybko albo biegaja truchcikiem, bo tak bardzo pochylaja sie do przodu, ze upadliby, gdyby poruszali sie wolno. Zawsze pochylaja sie do przodu i zawsze cuchna winem, jakby sterylizowali w nim narzedzia. Wbiegaja do pracowni i zamykaja za soba drzwi, zaczynam wiec zmywac kolo nich posadzke i staram sie uchwycic glosy ponad zgrzytem stali o kamien szlifierski: zzzt-zzzt-zzzt. -Przekleta pora; mamy juz co do roboty? -Musimy zainstalowac wylacznik ciekawosci w jakims dociekliwym draniu. Oddzialowa mowi, ze to pilne, a ja nawet nie wiem, czy mamy taki wichajster na skladzie. -Moze trzeba bedzie zadzwonic do IBM, zeby nam dostarczyli galopem; sprawdze tylko w magazynie... -Dobra, a przy okazji przynies butelke spirytusu; nie wiem, co sie ze mna dzieje, ale na trzezwo nie jestem w stanie zamontowac najmniejszego gowna. Ech, do diabla, to i tak lzejsza praca niz w warsztacie samochodowym... Ich glosy sa sztuczne, a wymiana zdan za szybka jak na prawdziwa rozmowe - tak gdakaja postacie na filmach rysunkowych. Odsuwam sie ze zmywakiem, nim mnie ktos przylapie na podsluchiwaniu. Dwaj wysocy czarni dopadaja Tabera w toalecie i ciagna sila do izolatki. Jednego udaje mu sie kopnac w kostke. Taber drze sie wnieboglosy. Dziwi mnie, ze kiedy go trzymaja, wyglada tak bezradnie, jakby go skuwaly czarne stalowe obrecze. Sanitariusze rzucaja go twarza na materac. Jeden siada mu na glowie, a drugi rozpruwa z tylu trawiaste portki i szarpie material, az brzoskwiniowy tylek Tabera wylania sie z zieleni. Materac zaglusza przeklenstwa pacjenta, a czarnuch siedzacy mu na glowie powtarza: -Spokojnie, panie Taber, spokojnie... Korytarzem nadchodzi oddzialowa, smarujac wazelina dluga igle; skreca do izolatki i zatrzaskuje za soba drzwi, a kiedy wylania sie po sekundzie, wyciera igle o strzep spodni Tabera. Sloik wazeliny zostawila w srodku. Zanim drugi czarny domknie drzwi, widze przez szpare, ze ten, ktory siedzi Taberowi na glowie, natluszcza go zanurzona w sloiku ligninowa chustka. Dopiero po dluzszym czasie drzwi sie znow otwieraja i ukazuja sie w nich sanitariusze, ktorzy przenosza Tabera do pracowni. Ubranie zdarli z niego do reszty: jest teraz owiniety w mokre przescieradlo... Dziewiata - mlodzi stazysci w marynarkach ze skorzanymi latami na lokciach przychodza na piecdziesiat minut, zeby wypytywac Okresowych o ich dziecinstwo. Wielka Oddzialowa nie ma zaufania do tych ostrzyzonych na jeza mlodzikow i ich piecdziesieciominutowy pobyt na oddziale jest dla niej ciezka proba. W ich obecnosci zaczyna nawalac cala maszyneria, wiec oddzialowa marszczy gniewnie brwi i zapisuje sobie, zeby sprawdzic w aktach, czy stazysci nie maja za soba wykroczen drogowych albo czegos podobnego... Dziewiata piecdziesiat - stazysci wychodza i maszyneria znow buczy miarowo. Oddzialowa obserwuje ze szklanej klatki swietlice: obraz za szyba odzyskuje stalowoniebieska wyrazistosc, a pacjenci jednoznaczne, zdyscyplinowane ruchy rysunkowych postaci. Z pracowni wyjezdza wozek szpitalny, na ktorym lezy Taber. -Musielismy mu zrobic jeszcze jeden zastrzyk, bo przy nakluwaniu kanalu kregowego zaczal sie budzic - mowi technik do oddzialowej. - Co siostra na to, gdybysmy go tak wzieli teraz do glownego budynku na elektrowstrzasy, zeby nie marnowac drugiego seconalu? -Swietna mysl. A potem prosze go jeszcze wziac na encefalograf; moze sie okaze, ze trzeba mu zoperowac mozg. Technicy wybiegaja truchcikiem, pchajac wozek z pacjentem, podobni do postaci z kreskowki albo do kukielek w przedstawieniu, ktore ma smieszyc, gdy lalka zostaje pobita przez diabla lub pozarta przez usmiechnietego krokodyla... Dziesiata - przynosza poczte. Czasem daja ci rozdarta koperte... Dziesiata trzydziesci - zjawia sie rzecznik prasowy na czele grupy czlonkin klubu kobiecego. W drzwiach swietlicy klaszcze w pulchne dlonie. -Czolem, panowie, glowa do gory, glowa do gory... Rozejrzyjcie sie, drogie panie, prawda, jak tu czysto, jak przyjemnie? To jest siostra Ratched. Wybralem ten oddzial wlasnie ze wzgledu na nia. Siostra Ratched jest jak matka. Nie chodzi mi oczywiscie o wiek, same panie rozumieja... Rzecznik ma tak ciasny kolnierzyk koszuli, ze kiedy sie smieje, puchnie mu twarz - smieje sie zas niemal bez przerwy, choc zupelnie nie wiem z czego, smieje sie piskliwie i szybko, jakby chcial przestac, ale nie potrafil. Jego czerwona, nabrzmiala, okragla twarz przypomina balon, na ktorym ktos namalowal rysy ludzkie. Rzecznik nie ma zarostu na twarzy, a na glowie zaledwie kilka wlosow: wyglada to tak, jakby kiedys przykleil ich sobie cala garsc, ale nie chcialy sie trzymac, wciaz sie zsuwaly i wpadaly mu do mankietow, do kieszonki koszuli i za kolnierz. Moze dlatego nosi tak ciasny kolnierzyk, zeby nie dostawaly mu sie za koszule. I moze dlatego tyle sie smieje, ze laskocza go te, ktorych nie udalo mu sie zatrzymac. Oprowadza po szpitalu powazne kobiety w zakietach - kiwaja glowami, kiedy pokazuje im zmiany, jakie zaszly z biegiem lat. Pokazuje telewizor, ogromne klubowe fotele i zbiornik z pitna woda, a potem prowadzi je na kawe do dyzurki. Czasem przychodzi sam, staje posrodku swietlicy i klaszcze w dlonie (slychac, ze sa mokre od potu), klaszcze dwa lub trzy razy, az mu sie sklejaja, a wtedy podnosi je, zlozone jak do modlitwy, przytyka do jednego z licznych podbrodkow i zaczyna sie obracac. Kreci sie tak i kreci na srodku swietlicy, omiatajac szalonym, przerazonym wzrokiem telewizor, nowe obrazki na scianach i zbiornik z pitna woda. I sie smieje. Nigdy nam nie zdradza, co go tak bawi, ale dla mnie najkomiczniejszy jest on sam, gdy sie kreci i kreci jak bak - gdyby go pchnac, natychmiast odzyskalby rownowage i krecil sie dalej, bo jest obciazony olowiem. Nigdy, ale to nigdy nie patrzy na twarze pacjentow... Dziesiata czterdziesci, dziesiata czterdziesci piec, dziesiata piecdziesiat - pacjenci ruszaja na terapie reedukacyjna, na terapie zajeciowa lub na fizjoterapie, albo do dziwacznych malych gabinecikow, w ktorych sciany sa roznej wysokosci, a podloga jest nierowna. Szum maszynerii osiaga stala predkosc. Oddzial szumi jak przedzalnia, w ktorej kiedys bylem, gdy nasza druzyna futbolowa rozgrywala w Kalifornii mecz miedzyszkolny. Po udanym sezonie dumni i rozentuzjazmowani kibice zafundowali nam przelot do Kalifornii na mecz z najlepsza tamtejsza druzyna szkolna. Ilekroc gralismy na wyjezdzie, musielismy zwiedzac jakis miejscowy zaklad lub fabryke. Nasz trener lubil dowodzic, ze sport ma wartosci poznawcze, bo w trakcie wyjazdow uczymy sie czegos nowego, totez gdziekolwiek bysmy jechali, zawsze przed meczem prowadzil nas do mleczarni, rafinerii lub fabryki konserw. W Kalifornii wypadlo nam zaliczyc przedzalnie. Moim kolegom z druzyny wystarczyl jeden rzut oka i wrocili do autokaru, zeby grac w pokera na walizkach, ale ja zostalem w srodku i stanalem w kacie, by nie krecic sie pod nogami mlodym Murzynkom, ktore biegaly tam i z powrotem miedzy rzedami maszyn. Caly ten szum, stukotanie i klekot ludzi oraz urzadzen, wiecznie te same automatyczne ruchy - to wszystko wprawilo mnie w dziwny letarg. Dlatego zostalem, kiedy inni wychodzili, jak rowniez dlatego, ze to, co widzialem, przypomnialo mi czlonkow mojego plemienia, ktorzy pod koniec opuscili wioske, zeby pracowac przy kruszarce na budowie tamy. Te same szalencze, automatyczne ruchy, twarz zahipnotyzowana monotonia... Chcialem wyjsc z kolegami, ale nie moglem sie ruszyc. Byl ranek i poczatek zimy, wiec mialem na sobie kurtke, jakie otrzymalismy wszyscy po wywalczeniu mistrzostwa - czerwono-zielona kurtke ze skorzanymi rekawami, a na plecach z naszywka w ksztalcie pilki, upamietniajaca nasz sukces - i wiele mlodych Murzynek sie na nia gapilo. Zdjalem kurtke, ale dziewczyny nie przestaly sie gapic. W tamtych czasach bylem duzo wiekszy niz teraz. Jedna dziewczyna odsunela sie od przedzarki, rozejrzala sie, czy nie idzie brygadzista, i podeszla do mnie. Zapytala, czy gramy wieczorem z druzyna miejscowej szkoly, i powiedziala, ze jej brat jest w tej druzynie obronca. Gdy tak gadalismy o futbolu i podobnych sprawach, zorientowalem sie, ze widze twarz dziewczyny bardzo niewyraznie, jakby miedzy nami unosila sie mgla. To klaczki bawelny fruwaly w powietrzu. Powiedzialem jej o tym. Wywrocila do gory oczy i zachichotala, zakrywajac usta, kiedy uslyszala, ze patrzac na nia, czuje sie tak, jakbysmy w mglisty poranek polowali razem na kaczki. -A co bym to niby miala robic sam na sam z toba w mysliwskiej kryjowce? - zapytala. Odparlem, ze moglaby sie zaopiekowac moja dluga strzelba, na co wszystkie pracownice przedzalni zaczely chichotac, zakrywajac dlonmi usta. Ja tez sie rozesmialem, zadowolony ze swojego dowcipu. Rozmawialismy i smialismy sie, gdy nagle chwycila mnie za nadgarstki i wpila sie w nie palcami. Rysy jej twarzy nabraly nagle niebywalej ostrosci: poznalem, ze sie czegos okropnie boi. -Zabierz mnie - szepnela - zabierz mnie stad, wielkoludzie. Zabierz mnie z tej przedzalni, z tego miasta, z tego zycia. Zabierz mnie do mysliwskiej kryjowki. Byleby daleko. Dobrze, wielkoludzie! Dobrze? Widzialem przed soba jej ciemna, ladna, lsniaca twarz. Stalem z otwartymi ustami i nie wiedzialem, co powiedziec. Trwalismy tak zlaczeni przez kilka sekund, a potem szum przedzalni wzmogl sie nagle i cos zaczelo odciagac dziewczyne ode mnie. Niewidzialny sznur przyczepiony do jej czerwonej, kwiecistej spodnicy szarpal ja do tylu. Z chwila gdy palce Murzynki zesliznely sie z moich nadgarstkow, jej twarz stracila ostrosc; za mgla wirujacej bawelny jej rysy znow byly miekkie i plynne jak topniejaca czekolada. Dziewczyna zasmiala sie, okrecila na piecie i tylko mignely mi jej brazowe uda, gdy spodnica podfrunela do gory. Mrugnela do mnie przez ramie i poleciala do swojej przedzarki, z ktorej zwaly wlokna spadaly na ziemie; zgarnela je i przebieglszy lekko miedzy rzedami maszyn wrzucila do zbiornika, po czym skrecila i znikla mi z oczu. Wirujace, roztanczone wrzeciona, skaczace czolenka, szpule miotajace nicmi, bielone wapnem sciany, stalowoszare maszyny i zwijajace sie jak w ukropie dziewczyny w kwiecistych spodnicach, a wszystko pokryte pajeczyna rozpedzonych bialych nici trzymajacych do kupy przedzalnie - obraz ten zostal mi na zawsze w pamieci i od czasu do czasu cos na oddziale sprawia, ze znow jawi mi sie przed oczyma. Tak. To wiem na pewno. Nasz oddzial jest warsztatem naprawczym Kombinatu. Tu, w szpitalu, usuwa sie usterki nabyte w miastach, w kosciolach i w szkolach. Kiedy naprawiony wyrob powraca do spoleczenstwa - zupelnie jak nowy, a czasami lepszy od nowego - szczescie rozsadza serce Wielkiej Oddzialowej; to, co do niej trafilo jako bryla szmelcu, jest teraz sprawna, wyregulowana czastka, chluba calego zakladu i radoscia dla oka. Patrzcie, jak kroczy taki wyrob po swiecie: z tym przyspawanym usmiechem pasuje jak ulal do niewielkiej, przytulnej dzielnicy, w ktorej wlasnie rozkopano ulice, zeby przeprowadzic rury kanalizacyjne. W niczym mu tu nie wadzi. Nareszcie jest dostrojony do otoczenia... -Az sie wierzyc nie chce, jak ten Maxwell Taber zmienil sie od wyjscia ze szpitala; ciut siny pod oczami, ciut szczuplejszy, ale to zupelnie inny czlowiek! Amerykanska technologia... Tymczasem swiatlo w oknie sutereny pali sie dzien w dzien dlugo po polnocy, a instalacje o opoznionym dzialaniu dodaja zrecznosci jego palcom, gdy pochyliwszy sie nad zamroczona proszkami nasennymi zona, dwiema coreczkami w wieku lat czterech i szesciu oraz sasiadem, z ktorym w poniedzialki grywa w kregle - reguluje ich tak samo, jak wyregulowano jego. W ten sposob moc Kombinatu siega coraz dalej. Kiedy wreszcie po zaprogramowanej liczbie lat wyczerpie mu sie bateria, cale miasteczko wspomina go serdecznie, w miejscowej gazecie ukazuje sie zdjecie sprzed roku, przedstawiajace go, jak pomaga skautom w Dniu Porzadkowania Cmentarzy, a dyrektor szkoly przysyla jego zonie list, w ktorym pisze, ze Maxwell Wilson Taber sluzyl za wzor mlodziezy ich wspanialej spolecznosci. Nawet dwom przedsiebiorcom pogrzebowym, zazwyczaj chciwym skapcom, miekna serca. -Spojrz na niego - mowi jeden - stary Max Taber to byl zloty czlowiek. Co ty na to, zeby mu tak dac solidna, elegancka trumne, nie liczac rodzinie nic ekstra? No, raz kozie smierc, niech bedzie na koszt firmy. Kazde takie wyleczenie powoduje, ze szczescie rozsadza serce Wielkiej Oddzialowej, kazda udana naprawa jest bowiem znakomita reklama jej metod i calego przemyslu medycznego. Wypisany pacjent to radosc dla wszystkich. Ale z nowymi to zupelnie inna historia. Nawet najbardziej ukladni nowi wymagaja sporo pracy, nim sie ich wdrozy do porzadku, a co wiecej, nigdy nie wiadomo, kiedy trafi sie posrod nich ten jeden nieposkromiony, ktory bedzie sial zamet na prawo i lewo, zniszczy, co moze, i zakloci sprawne funkcjonowanie oddzialu. A jak juz mowilem, Wielka Oddzialowa okropnie sie irytuje, gdy jej oddzial przestaje sprawnie funkcjonowac. Przed poludniem znow wlaczaja mgielnice, tym razem na mniejsza moc: mgla wciaz jest gesta, ale widze co nieco, jesli wyteze wzrok. Pewnego dnia przestane go wytezac, poddam sie zupelnie i zgubie we mgle jak niektorzy Chronicy, teraz jednak ciekawi mnie nowy pacjent - chce zobaczyc, jak sie zachowa na zblizajacym sie zebraniu grupy. Za dziesiec pierwsza mgla sie rozchodzi i czarni kaza Okresowym uprzatnac swietlice. Pacjenci zaczynaja wynosic stoly do gabinetu hydroterapii po drugiej stronie korytarza, zupelnie jakby sie szykowala potancowka, jak to komentuje McMurphy. Wielka Oddzialowa obserwuje wszystko przez szybe. Od rowno trzech godzin nie ruszyla sie z miejsca, nie poszla nawet na drugie sniadanie. Punktualnie o pierwszej, kiedy ze swietlicy usunieto juz stoly, lekarz opuszcza swoj gabinet przy koncu korytarza, wchodzi, klania sie oddzialowej, mijajac dyzurke, i zasiada w fotelu odrobine na lewo od drzwi. Dopiero wowczas pacjenci zajmuja miejsca, a po chwili nadciagaja pielegniarki i stazysci. Kiedy wszyscy juz siedza, Wielka Oddzialowa wstaje od szyby, idzie na tyly dyzurki do stalowego pulpitu pokrytego tarczami i przyciskami, wlacza urzadzenie podobne do automatycznego pilota, zeby kierowalo oddzialem podczas jej nieobecnosci, a nastepnie wkracza do swietlicy, niosac dziennik i koszyk wypelniony papierami. Choc spedzila juz w szpitalu pol dnia, jej fartuch nadal jest tak sztywny od krochmalu, ze nie uklada sie lagodnie, tylko lamie z trzaskiem, jakby ktos skladal zamarzniete plotno. Oddzialowa siada odrobine na prawo od drzwi. Gdy tylko siada, stary Pete Bancini podnosi sie chwiejnie, zaczyna kiwac glowa i sapac. -Jestem zmeczony. Uff. Och, moj Boze. Strasznie zmeczony - powtarza jak zawsze, kiedy na oddzial trafia nowy pacjent, ktory moze bedzie gotow go wysluchac. Wielka Oddzialowa nie patrzy w jego strone. Przeglada papiery w koszyku. -Niech ktos usiadzie przy panu Bancinim - mowi - i postara sie go uciszyc, zebysmy mogli rozpoczac zebranie. Billy Bibbit siada obok Pete'a, ktory wpatruje sie w McMurphy'ego i kolysze glowa z boku na bok, jakby dawal sygnaly na przejezdzie kolejowym. Pracowal na kolei przez trzydziesci lat i wreszcie zuzyl sie zupelnie, a teraz powtarza zapamietane czynnosci. -Jestem zmeczooony - wola, wyciagajac szyje w strone McMurphy' ego. -Spokojnie, Pete - szepcze Billy, kladac piegowata dlon na kolanie staruszka. -Strasznie zmeczony... -Wiem, Pete. - Billy poklepuje go po koscistym kolanie i Pete opuszcza glowe; rozumie, ze dzis nikt nie wyslucha jego skargi. Oddzialowa zdejmuje z reki zegarek, nakreca go, spogladajac na zegar scienny i kladzie tarcza do gory w koszyku. Nastepnie wyjmuje z koszyka tekturowa teczke. -W porzadku. Mozemy zaczynac? Obraca sztywno glowe i z usmiechem rozglada sie po swietlicy, zeby sprawdzic, czy nikt nie zamierza oponowac. Chlopaki boja sie napotkac jej wzrok - spuszczaja oczy i ogladaja sobie paznokcie. Wszyscy z wyjatkiem McMurphy'ego. Zajal fotel w rogu swietlicy, rozsiadl sie w nim wygodnie i obserwuje kazdy ruch oddzialowej. Cyklistowke ma wcisnieta gleboko na rude kedziory, jakby zaraz mial startowac w zawodach, a na jego kolanach lezy talia kart - przeklada ja, a nastepnie sklada z glosnym trzaskiem zwielokrotnionym przez cisze. Wzrok oddzialowej zatrzymuje sie przez moment na McMurphym. Miala go na oku, kiedy przez caly ranek gral w pokera, i choc nie zauwazyla, by pieniadze przechodzily z reki do reki, podejrzewa, iz nie nalezy on do ludzi, ktorym w smak bylaby panujaca na oddziale zasada, ze gra sie wylacznie na zapalki. Przekladane karty znow szeleszcza, po czym rozlega sie trzask i talia znika w poteznej dloni McMurphy'ego. Oddzialowa znow spoglada na zegarek, wyjmuje z tekturowej teczki kartke papieru, zerka na nia i chowa ja z powrotem. Odklada teczke i bierze dziennik. Czeka, az przybity do scian Ellis przestanie kaslac, po czym mowi: -Zaczynamy. Pod koniec piatkowego zebrania... omawialismy klopoty pana Hardinga... z jego mloda zona. Pan Harding poinformowal nas, ze jego zona ma wyjatkowo obfity biust, co jest dla niego krepujace, poniewaz wszyscy mezczyzni ogladaja sie za nia na ulicy. Otwiera dziennik na stronach zalozonych paskami papieru. -Wedlug uwag poczynionych w dzienniku przez pacjentow pan Harding wyglosil opinie, ze jego zona "sama prowokuje tych drani". Slyszano tez, jak mowil, ze moze to z jego winy zona stara sie zainteresowac soba innych mezczyzn. Slyszano rowniez, jak powiedzial: "Dla mojej milutkiej, acz ograniczonej zony kazde slowo czy gest, ktory nie kojarzy sie automatycznie ze srodowiskiem krzepkich, nieokrzesanych murarzy, stanowi dowod zniewiescialosci". Oddzialowa jeszcze przez chwile czyta po cichu dziennik, a nastepnie go zamyka. -Pan Harding oswiadczyl ponadto, ze obfity biust zony czasami wywoluje w nim poczucie nizszosci. Tyle informacji. Kto mialby ochote dotknac tej kwestii? Harding zamyka oczy, pozostali milcza. McMurphy patrzy po chlopakach, a kiedy widzi, ze zaden z nich nie zamierza sie odezwac, podnosi reke do gory i jak uczniak strzela palcami. Oddzialowa kiwa glowa. -Panie... hm... McMurry? -Dotknac czego? -Slucham? -Pytala siostra: "Kto ma ochote dotknac...?" -Dotknac... kwestii, panie McMurry, problemow pana Hardinga z zona. -Aha. Myslalem, ze mozemy dotknac jej... no, czego innego. -A co innego... Urywa. O malo nie zbil jej z tropu. Okresowi usmiechaja sie ukradkiem, McMurphy zas przeciaga sie szeroko, ziewa, mruga do Hardinga. Po chwili oddzialowa, juz calkiem opanowana, chowa dziennik do koszyka, wyjmuje inna teczke i zaczyna czytac: -McMurry, Randle Patrick. Skierowany do kliniki z penitencjarnej farmy w Pendleton. Na obserwacje i ewentualne przymusowe leczenie. Lat trzydziesci piec. Kawaler. Odznaczony w Korei za zorganizowanie ucieczki z komunistycznego obozu jenieckiego. Usuniety z wojska za brak subordynacji. Dalej nastepuje litania bojek ulicznych, awantur w lokalach oraz aresztow za pijanstwo, pobicia, zaklocanie porzadku i - najliczniej - za szulerstwo. Raz aresztowany... za nierzad. -Za nierzad? - Lekarz podrywa glowe. -Za nierzad z nieletnia... -Hola! Nic mi nie udowodnili - mowi McMurphy do lekarza. - Dziewczyna odmowila zeznan. -Z pietnastoletnim dzieckiem. -Twierdzila, panie doktorze, ze ma siedemnascie, i byla chetna jak malo ktora. -Jak wynika z protokolu, lekarz sadowy, ktory badal dziecko, stwierdzil penetracje, wielokrotna penetracje... -Tak chetna, ze w koncu musialem zaszyc sobie portki. -Mimo wyniku obdukcji dziecko odmowilo zlozenia zeznan. Powodem moglo byc zastraszenie. Oskarzony wyjechal z miasta wkrotce po procesie. -Rany, nie mialem innego wyjscia. Doktorze, niech pan poslucha - nachyla sie, wspiera lokiec na kolanie i znizajac glos szepcze przez cala swietlice do lekarza - ta mala kurewka wycisnelaby ze mnie ostatnie soki, zanimby osiagnela legalny wiek. Ledwo stawalem w drzwiach, przewracala mnie na podloge i juz byla pode mna. Oddzialowa zamyka teczke i podaje lekarzowi siedzacemu po drugiej stronie drzwi. -Oto nasz nowy pacjent, doktorze Spivey - mowi, jakby miala w teczce zywego czlowieka i mogla go razem z nia przekazac do wgladu. - Zamierzalam pozniej zapoznac pana z jego aktami, ale skoro sam tak natarczywie domaga sie uwagi na zebraniu grupy, mozemy zalatwic te sprawe od razu. Lekarz ciagnie za tasiemke, wylawia z kieszonki binokle i mocuje je sobie na nosie. Przekrzywiaja sie na prawo, wiec przechyla glowe na lewo, zeby wrocily na miejsce. Przegladajac teczke, usmiecha sie pod nosem, bo zuchowaty ton nowego faceta tez go rozbawil, ale tak jak my pilnuje sie, zeby sie glosno nie rozesmiac. Kiedy dochodzi do ostatniej strony, zamyka teczke i chowa binokle do kieszonki. Patrzy na pochylonego wyczekujaco McMurphy'ego. -Jak widze, nie przechodzil pan dotychczas leczenia psychiatrycznego, prawda, panie McMurry? -McMurphy, doktorze. -Slucham? Zdawalo mi sie... siostra mowila... Otwiera teczke, wylawia binokle, patrzy przez moment w akta, po czym znow ja zamyka i znow chowa binokle. -Rzeczywiscie. McMurphy. Ma pan slusznosc. Bardzo przepraszam. -W porzadku, doktorze. To wina oddzialowej. Ona pierwsza zaczela przekrecac moje nazwisko. Niektorzy ludzie maja ku temu sklonnosci. Moj wuj Hallahan chodzil kiedys z babka, ktora udawala, ze nie potrafi zapamietac jego nazwiska, i - by mu dokuczyc - zwala go Chuliganem. Ciagnelo sie to miesiacami, ale w koncu ja oduczyl. I to raz na zawsze. -Naprawde? W jaki sposob? - pyta lekarz. McMurphy usmiecha sie szeroko i pociera nos kciukiem. -O nie, tego panu nie zdradze. Wole, zeby metoda wuja Hallahana pozostala na razie tajemnica, bo moze sam bede zmuszony z niej skorzystac. Mowiac to, patrzy wprost na oddzialowa. Siedzi usmiechnieta jakby nigdy nic, wiec po chwili McMurphy przenosi wzrok na lekarza. -Wracajac do rzeczy, o co mnie pan pytal? -A tak. Interesuje mnie, czy byl pan kiedys na leczeniu psychiatrycznym, przechodzil psychoanalize albo przebywal w zakladzie? -No, jesli policzyc wszystkie zaklady karne, zarowno stanowe, jak okregowe... -Mam na mysli zaklady psychiatryczne. -Aha. Nie, w takim razie nie. To moj pierwszy raz. Ale jestem pomylony, doktorze. Daje slowo. Moment, zaraz panu pokaze. Wiem, ze lekarz na farmie... Wstaje, chowa talie kart do kieszeni kurtki, przechodzi przez sale, pochyla sie nad lekarzem i zaczyna kartkowac papiery w teczce, ktora ten trzyma na kolanach. -Wiem, ze cos napisal, powinno byc tu przy koncu... -Tak? Musialem to przeoczyc. Chwileczke. Znow wylawia binokle, zaklada na nos i patrzy, gdzie mu wskazuje McMurphy. -Prosze. Oddzialowa opuscila ten ustep, kiedy referowala moje akta. O tu: "Wiezien McMurphy objawia nadmierna...", chce, zeby bylo jasne, doktorze, co ze mnie za czlowiek, "...nadmierna wybuchowosc, prawdopodobnie na podlozu psychopatycznym". Lekarz powiedzial mi, ze pewnie jestem psychopata, bo lubie sie bic i pieprz... panie wybacza... bo, jak to ujal, jestem nadgorliwy we wspolzyciu z kobietami. Doktorze, czy to bardzo zly objaw? Kiedy pyta, jego szeroka, meska twarz przybiera tak dziecinnie zatroskany i zmartwiony wyraz, ze lekarz schyla glowe, by stlumic kolejny chichot, a binokle zsuwaja mu sie z nosa i same wpadaja do kieszonki. Usmiechaja sie rowniez wszyscy Okresowi, a nawet niektorzy Chronicy. -Chodzi mi o te nadgorliwosc, doktorze. Czy pan mial kiedy podobne klopoty? Lekarz wyciera oczy. -Nie, panie McMurphy, nie mialem, przyznaje. Intryguje mnie jednak nastepujaca uwaga w panskich aktach: "Nie mozna wykluczyc symulowania dysforii celem unikniecia mozolnej pracy na farmie". - Spoglada na McMurphy'ego. - I co pan na to? -Doktorze - McMurphy prostuje sie na cala wysokosc, marszczy czolo i rozklada szeroko rece, jakby wzywal niebo na swiadka - czy ja wygladam na normalnego czlowieka? Lekarz tak bardzo sie stara nie parsknac smiechem, ze nie jest w stanie nic odpowiedziec. McMurphy odrywa od niego wzrok i kieruje to samo pytanie do Wielkiej Oddzialowej: -Wygladam? Zamiast odpowiedzi oddzialowa wstaje z miejsca, zabiera lekarzowi zolta teczke i kladzie w koszyku pod zegarkiem. Po czym znow siada. -Doktorze, moze nalezaloby zapoznac pana McMurry'ego z regulaminem zebran grupy? -Szanowna pani chce sie dowiedziec, jak to bylo z wujem Hallahanem i kobieta, ktora przekrecala jego nazwisko? - pyta McMurphy. Przez dluzsza chwile oddzialowa patrzy na niego z powaga. Potrafi dowolnie zmieniac uklad rysow, zeby wywierac na pacjentach pozadany efekt, choc kazdy wyraz jej twarzy jest rownie skalkulowany i sztuczny jak usmiech. Wreszcie mowi: -Przepraszam. Mack-Mur-phy. - Odwraca sie do lekarza. - A teraz, doktorze, gdyby zechcial pan wyjasnic... Lekarz krzyzuje rece na piersi i odchyla sie na oparcie fotela. -Slusznie. A skoro juz przy tym jestesmy, warto chyba przedstawic cala teorie naszej spolecznosci terapeutycznej. Chociaz zwykle zostawiam to na pozniej. Tak. Swietny pomysl, siostro Ratched, wysmienity. -Na pewno warto, doktorze, ale przede wszystkim chodzi mi o przypomnienie zasady, ze w trakcie zebrania pacjenci nie moga wstawac z miejsc. -Tak. Oczywiscie. A potem wyjasnie teorie. Panie McMurphy, jedna z podstawowych zasad jest, ze podczas spotkan pacjenci musza siedziec. Sam pan rozumie; tylko w ten sposob mozemy zachowac porzadek. -Juz ide, doktorze. Wstalem tylko po to, zeby pokazac panu te adnotacje w moich aktach. Wraca do swojego kata, znow przeciaga sie szeroko i ziewa, po czym siada w fotelu. Poprawia sie pare razy niczym pies, ktory szykuje sobie legowisko, a kiedy juz usadawia sie wygodnie, spoglada wyczekujaco na lekarza. -Co sie tyczy teorii... - Doktor Spivey z rozkosza bierze gleboki oddech. -Ppppierdole zone - mowi Ruckly. -Czyja zone? - pyta teatralnym szeptem McMurphy, przyslaniajac wierzchem dloni usta, na co Martini podrywa blyskawicznie glowe i wodzi po swietlicy rozszerzonymi oczyma. -Wlasnie, czyja? - nalega. - Aha. Juz widze. Ja, tak? -Wiele bym dal, zeby miec oczy tego faceta - mowi McMurphy i juz nie odzywa sie do konca zebrania. Siedzi, przypatruje sie uwaznie wszystkiemu i nie roni ani slowa. Lekarz omawia swoja teorie, dopoki Wielka Oddzialowa nie dochodzi do wniosku, ze zajal dosc czasu - przerywa mu, przypominajac, ze trzeba jeszcze wrocic do Hardinga, i do konca zebrania dyskutuja tylko o nim. McMurphy kilkakrotnie pochyla sie do przodu, jakby mial ochote cos powiedziec, ale za kazdym razem zmienia zdanie i osuwa sie z powrotem na oparcie fotela. Widac po jego minie, ze nie wszystko pojmuje. Zorientowal sie juz, ze dzieje sie tu cos dziwnego, choc jeszcze nie wie, co. Na przyklad nikt sie nie smieje. Kiedy spytal Ruckly'ego: "Czyja zone?", byl pewien, ze odpowie mu salwa smiechu, a tymczasem wszyscy milczeli. Sciany tak ciasno kompresuja powietrze, ze nie sposob sie rozesmiac. Bardzo dziwne to miejsce, w ktorym mezczyzni nie umieja sie odprezyc, wybuchnac smiechem, bardzo dziwne jest tez, ze tak ulegaja tej usmiechnietej, umaczonej jedzy o zbyt czerwonych ustach i zbyt wielkich cyckach. Wiec McMurphy mysli sobie, ze zaczeka i zobaczy, co tu jest wlasciwie grane, zanim zdecyduje sie na cokolwiek. To naczelna zasada cwanego szulera: przyjrzec sie grze, nim sie do niej samemu przylaczy. Teorie spolecznosci terapeutycznej slyszalem juz tyle razy, ze mam ja w malym palcu: jak to czlowiek musi sie nauczyc wspolzyc w grupie, zanim bedzie mogl funkcjonowac w normalnym spoleczenstwie; jak to grupa moze pomoc, wytykajac mu jego bledy; jak to wlasnie spoleczenstwo rozstrzyga, kto jest, a kto nie jest normalny, wiec nalezy starac sie sprostac powszechnym kryteriom. I tak dalej. Ilekroc na oddzial trafia nowy pacjent, lekarz od razu dosiada swego konika - w zasadzie tylko wtedy przejmuje ster i kieruje zebraniem. Twierdzi, ze celem spolecznosci terapeutycznej jest stworzenie demokratycznego oddzialu kierowanego glosami samych pacjentow oraz wypuszczanie na swiat zewnetrzny pelnowartosciowych obywateli. -Nie tlamscie w sobie - przekonuje lekarz - zadnych pretensji, bolaczek, zglaszajcie mi, jezeli chcecie cos zmienic, zawsze mozna wszystko przedyskutowac w grupie. Powinniscie sie tu czuc dostatecznie swobodnie, by bez skrepowania mowic o swoich problemach emocjonalnych w obecnosci personelu i innych pacjentow. Mowcie, dyskutujcie, wszystko wyznajcie! A jak ktorys z was w trakcie zwyczajnej rozmowy powie cos osobistego, zapiszcie w dzienniku, zeby personel rowniez mogl sie dowiedziec. Nie jest to "donosicielstwo" jak na filmach kryminalnych, ale pomoc okazywana kolegom. Wyciagajcie na wierzch stare grzechy, niech obmyja je oczy zebranych. Bierzcie udzial w dyskusji. Pomagajcie sobie oraz przyjaciolom badac tajniki podswiadomosci. I pamietajcie, ze miedzy przyjaciolmi nie powinno byc zadnych sekretow. -Chcemy - mowi zwykle na koniec - jak najbardziej upodobnic nasza mikrospolecznosc do wolnej i demokratycznej spolecznosci na zewnatrz, stworzyc tu na oddziale maly swiatek bedacy zmniejszonym modelem ogromnego swiata zewnetrznego, w ktorym pewnego dnia znow zajmiecie swoje miejsca. Moze zamierza jeszcze cos dodac, ale w tym momencie Wielka Oddzialowa zwykle go ucisza. Wtedy wstaje z fotela stary Pete, kiwa glowa powgniatana jak miedziany garnek i opowiada, jaki to on jest zmeczony. Oddzialowa kaze uciszyc i jego, zeby mozna bylo kontynuowac zebranie, wiec ktos go uspokaja i zebranie znow toczy sie gladko. Raz i tylko raz jeden, cztery czy piec lat temu, stalo sie inaczej. Gdy tylko lekarz skonczyl swoja stala gadke, oddzialowa zapytala: -Prosze. Kto zacznie? Wyzbadzcie sie tajemnic. Po czym, poniewaz nikt sie nie odezwal, a chciala zmusic Okresowych do wyznan, sama milczala przez dwadziescia minut niczym syrena alarmowa, ktora lada chwila moze zawyc - i wszystkich wprawila w trans. Jej oczy niby obrotowe reflektory nieustannie omiataly zebranych. Przez dwadziescia dlugich minut w swietlicy panowala glucha cisza, a pacjenci siedzieli bez ruchu jak oniemiali. Kiedy uplynelo dwadziescia minut, oddzialowa spojrzala na zegarek i rzekla: -Czyzby na sali nie bylo nikogo, kto ma na sumieniu czyny, do ktorych sie dotad nie przyznal? - Siegnela do koszyka po dziennik. - Czy musimy powtarzac wszystko od poczatku? I wtedy wlaczyly sie jakies aktywowane glosem urzadzenia w scianach, specjalnie zaprogramowane, by uruchomic sie na dzwiek akurat tych slow oddzialowej. Okresowi zesztywnieli. Otworzyli jednoczesnie usta. Wedrujacy po sali wzrok oddzialowej zatrzymal sie na pierwszym pacjencie siedzacym przy scianie. Pacjent poruszyl nerwowo ustami. -Obrabowalem kase na stacji benzynowej. Spojrzala na nastepnego. -Chcialem sie przespac z moja siostrzyczka. Jej wzrok przenosil sie z pacjenta na pacjenta; kazdy podskakiwal jak trafiony rzutek. -Chcialem... kiedys... przespac sie z moim bratem. -Zabilem moja kotke, kiedy mialem szesc lat. Boze, daruj mi, zatluklem ja kamieniami i zwalilem wine na kolege. -Sklamalem, mowiac, ze tylko chcialem. Przespalem sie z siostrzyczka! -Ja tez! Ja tez! -I ja! I ja! Oddzialowa nawet nie marzyla, ze odniesie taki sukces. Okresowi krzyczeli jeden przez drugiego, pograzali sie coraz glebiej i glebiej, nie mogli sie powstrzymac, wyznawali sekrety, po ktorych juz nigdy nie mieliby odwagi spojrzec sobie w oczy. Po kazdym wyznaniu oddzialowa kiwala glowa i powtarzala: -Tak, tak, tak. Nagle stary Pete poderwal sie na nogi. -Jestem zmeczony! - zawolal gniewnie mocnym, dzwiecznym glosem, jakiego nikt jeszcze u niego nie slyszal. Wszyscy ucichli. Zrobilo sie im wstyd, jakby to, co powiedzial, bylo autentyczne i istotne, tysiac razy prawdziwsze i wazniejsze od ich dziecinnej paplaniny. Wielka Oddzialowa byla wsciekla. Obrocila glowe i przeszyla Pete'a wzrokiem, a usmiech spelzl jej z twarzy - przeciez jeszcze chwile temu wszystko szlo tak sprawnie! -Niech sie ktos zajmie biednym panem Bancinim - polecila. Trzech Okresowych wstalo z miejsc. Starali sie go uciszyc, klepali po plecach. Ale Pete nie zamierzal sie uspokoic. -Jestem zmeczony! Zmeczony! - powtarzal. Wreszcie oddzialowa kazala jednemu z czarnych wyprowadzic go sila ze swietlicy. Zapomniala, ze sanitariusze nie maja zadnej wladzy nad takimi ludzmi jak Pete. Pete przez cale zycie byl Chronikiem. Choc trafil do szpitala dopiero, kiedy mial dobrze po piecdziesiatce, Chronikiem byl zawsze. Po obu stronach glowy ma glebokie dziury, slady po kleszczach, ktorymi lekarz asystujacy przy porodzie scisnal mu glowe, kiedy go wyciagal. Pete bowiem wyjrzal na zewnatrz, zobaczyl maszyny czekajace na niego w izbie porodowej, zrozumial, w jakim to swiecie przyjdzie mu zyc, i natychmiast uchwycil sie, czego tylko mogl, tam w srodku, by zapobiec swoim narodzinom. Lekarz zlapal glowe Pete'a w kleszcze, jakich uzywa sie do lodu, wyszarpnal go na zewnatrz i myslal, ze juz po klopocie. Ale glowa Pete'a byla wtedy jeszcze bardzo swieza i miekka jak glina, wiec kiedy z czasem stwardniala, pozostaly na niej wklesniecia. Pete zas wyrosl na czlowieka tak tepego, ze najprostsza czynnosc, bedaca drobnostka nawet dla szescioletniego brzdaca, wymagala od niego zmudnych wysilkow, wytezonej koncentracji i ogromnej sily woli. Ale mialo to i swoja dobra strone - dzieki tepocie Pete nie dostal sie w szpony Kombinatu. Nie mogli go wpasowac w tryby swej machiny. Pozwolili mu wiec przyjac najprostsza posade na kolei - dostal zbita z dykty budke gdzies na odludziu przy samotnej zwrotnicy i musial machac czerwona latarnia, jesli rozjazd przestawiony byl w jedna strone; zielona, jesli w druga; a pomaranczowa, jesli inny pociag byl niedaleko. I Pete, sam jak palec, harowal tak latami z niezlomna sila i z uporem, ktorego nie mogli wytrzebic mu z glowy. Nigdy tez nie zamontowali mu zespolow sterowniczych. Dlatego wlasnie czarny nie mial nad nim zadnej wladzy. Ale calkiem o tym zapomnial, podobnie jak i oddzialowa, kiedy mu polecila wyprowadzic Pete'a ze swietlicy. Czarny podszedl do starca i szarpnal go za ramie w strone drzwi, tak jak szarpie sie lejce konia ciagnacego plug, zeby go zawrocic. -No juz, Pete. Wracamy do lozka. Tylko wszystkim przeszkadzasz. Pete wyrwal ramie. -Jestem zmeczony - powiedzial ostrzegawczo. -Chodz, staruszku, dosc juz narobiles zametu. Chodz, polozysz sie grzecznie do lozka. -Zmeczony... -Powiedzialem, idziemy, stary! Czarny znow szarpnal go za ramie i Pete przestal kolysac glowa. Wyprostowal sie, stanal pewniej na nogach, a wzrok mu sie wyostrzyl. Zwykle oczy ma przymkniete i metne, jakby powleczone mlekiem, tym razem jednak zablysly jasno niczym blekitny neon. Dlon na koncu ramienia, za ktore trzymal go czarny, zaczela sie nagle powiekszac. Personel i prawie wszyscy pacjenci rozmawiali miedzy soba, nie zwracajac uwagi na starca z ta jego wieczna spiewka o zmeczeniu, pewni, ze za chwile da sie go uspokoic i bedzie mozna kontynuowac zebranie. Nie widzieli, jak dlon na koncu ramienia starca powieksza sie i powieksza za kazdym razem, kiedy zaciska i rozwiera palce. Ja jeden widzialem. Widzialem, jak dlon sie powieksza, zaciska w piesc, zmienia ksztalt, staje sie gladka i twarda. Wielka pordzewiala zelazna kula na koncu lancucha. Utkwilem w niej wzrok i czekalem, tymczasem zas czarny znow szarpnal Pete'a w strone drzwi. -Mowilem ci, stary... Nagle zobaczyl piesc. Usilowal sie przed nia cofnac, mowiac "grzeczny Pete, grzeczny", ale juz nie zdazyl. Pete zamachnal sie zelazna kula od dolu, az od kolan. Czarny rabnal plecami o sciane, przykleil sie na moment i - jakby byla pokryta jakims smarem - zjechal po niej na podloge. Ze sciany dobiegl mnie huk trzaskajacych lamp, a tam, gdzie rabnal w nia czarny, powstalo pekniecie w ksztalcie jego sylwetki. Pozostali dwaj sanitariusze - najmniejszy i drugi duzy - stali oniemiali ze zdumienia. Oddzialowa strzelila palcami. Zareagowali natychmiast - szybkie ruchy, slizg po posadzce, maly czarnuch obok duzego niczym odbicie w zmniejszajacym lustrze... Juz, juz mieli sie rzucic na Pete'a, gdy nagle uprzytomnili sobie to, o czym zapomnial ich kumpel: ze Pete nie ma tych instalacji, co my pozostali, i nie wystarczy krzyknac albo szarpnac go za ramie, by zmusic do posluszenstwa. Jesli chcieli poskromic Pete'a, musieli go poskromic sila, jak dzikiego niedzwiedzia czy buhaja, a skoro jeden z nich lezal bez czucia pod sciana, czarni zwatpili w swoje szanse. Obaj jednoczesnie pomysleli to samo i obaj, duzy i jego zmniejszone odbicie, zamarli w identycznych pozach - lewa stopa wysunieta do przodu, prawa reka w gorze - rowno w polowie drogi miedzy Pete'em i Wielka Oddzialowa. Dygotali i dymili, zlapani miedzy rozhustana zelazna kule a snieznobiala furie, i slyszalem, jak zgrzytaja im tryby. Drzeli niezdecydowani jak mechaniczne pojazdy, gdy wciska sie gaz do dechy, a druga noge wciaz trzyma na sprzegle. Pete stal posrodku swietlicy i hustal zelazna kule, przechylony w bok pod jej ciezarem. Teraz obserwowali go wszyscy. Pete spojrzal na duzego czarnucha, potem na malego, a kiedy zobaczyl, ze nie zamierzaja podejsc blizej, odwrocil sie do pacjentow. -Zrozumcie, to wszystko bzdury - rzekl - same bzdury. Wielka Oddzialowa zsunela sie z fotela i zaczela podkradac do swojego wiklinowego koszyka opartego o drzwi. -Tak, tak, panie Bancini - zaszczebiotala slodko - niech sie pan tylko nie denerwuje... -Jeden stek bzdur. - Glos Pete'a stracil swoja dzwieczna moc, stal sie urywany i natarczywy, jakby starzec mial niewiele czasu, zeby wyglosic to, co chcial nam przekazac. - Zrozumcie, nic na to nie poradze, nic... Zrozumcie. Urodzilem sie martwy. Z wami jest inaczej. Nie urodziliscie sie martwi. Ooooch, jak bylo ciezko... Rozplakal sie. Mowienie szlo mu coraz trudniej: otwieral i zamykal usta, ale nie byl w stanie sklecic jednego zdania. Potrzasnal glowa, zeby zebrac mysli, i mrugajac oczami znow zwrocil sie do Okresowych: -Ooooch... mowie... wam... mowie wam. Zgarbil sie, a jego zelazna kula skurczyla sie do rozmiarow ludzkiej dloni. Wyciagnal ja, jakby podawal cos na niej pacjentom. -Nic na to nie poradze. Matka mnie poronila. Wysluchalem tylu obelg, ze umarlem. Urodzilem sie martwy. Nic na to nie poradze. Jestem zmeczony. Poddaje sie. Wy macie jeszcze szanse. Wysluchalem tylu obelg, ze urodzilem sie martwy. Wam jest latwo. Ja urodzilem sie martwy i mialem ciezkie zycie. Jestem zmeczony. Zmeczylo mnie mowienie i stanie. Jestem juz martwy piecdziesiat piec lat. Wielka Oddzialowa dosiegla go z drugiego konca swietlicy przez ubranie szpitalne i odskoczyla, nie wyciagajac nawet strzykawki - wisiala mu ze spodni jak maly ogonek ze szkla i stali, a stary Pete garbil sie coraz bardziej i bardziej, nie przez ten zastrzyk, ale ze znuzenia: ostatnie kilka minut wyczerpalo go calkowicie i nieodwolalnie - wystarczylo na niego spojrzec, by poznac, ze byl to jego ostatni zryw. Zastrzyk wcale nie byl potrzebny; glowa sama zaczela sie Pete'owi kolysac, oczy zaszly mgla. Kiedy oddzialowa podeszla, zeby odzyskac strzykawke, byl juz tak silnie zgarbiony, iz lzy nie splywaly mu po twarzy, tylko kapaly wprost na posadzke - kolysal nieprzerwanie glowa, rozrzucajac je po swietlicy jak ziarna. -Ooooch - westchnal, ale nawet nie drgnal, kiedy oddzialowa wyrwala igle. Dal z siebie wszystko, zeby ozyc na te kilka chwil i powiedziec nam cos, czego nikomu nie chcialo sie sluchac i czego nikt nie probowal zrozumiec. Trucizna wstrzyknieta mu w posladek zmarnowala sie, zupelnie jakby wstrzyknieto ja zwlokom - nie dzialalo bowiem ani serce, ktore mialo ja tloczyc razem z krwia, ani zyly, ktorymi miala dotrzec do glowy, ani mozg, ktory miala porazic. Oddzialowa rownie dobrze mogla wbic strzykawke w starego, wyschnietego trupa. -Jestem... zmeczony... -W porzadku. Teraz, chlopcy, jesli nie brak wam odwagi, pan Bancini da sie spokojnie zaprowadzic do lozka. -...straaasznie zmeczony. -Panie doktorze, sanitariusz Williams juz chyba przychodzi do siebie. Prosze sie nim zajac, dobrze? Ma stluczony zegarek i skaleczona reke. Pete nigdy wiecej nie probowal czegos podobnego i juz nigdy nie sprobuje. Teraz, ilekroc znow zaczyna na zebraniu swoje narzekania, zawsze pozwala sie uciszyc. W dalszym ciagu wstaje czasem z miejsca, kolysze glowa i mowi nam, jak bardzo jest zmeczony, ale to juz nie skarga, usprawiedliwienie czy ostrzezenie - ten etap Pete dawno ma za soba; przypomina stary zegar, ktory wciaz chodzi, mimo ze nie wskazuje prawidlowo godzin, wskazowki ma pogiete, tarcze pozbawiona cyfr, a mechanizm nasladujacy glos kukulki zardzewialy i zepsuty - stary, zdezelowany zegar, ktory nadal tyka i z ktorego nadal wyskakuje kukulka, lecz to juz nic nie znaczy. Dochodzi druga, a wszyscy wciaz sie pastwia nad biednym Hardingiem. O drugiej lekarz zaczyna sie wiercic w fotelu. Nie lubi zebran, jesli nie moze mowic o swojej teorii; wolalby siedziec u siebie w gabinecie i sporzadzac wykresy. Wierci sie i w koncu chrzaka, wiec oddzialowa spoglada na zegarek i oznajmia nam, ze dyskusje dokonczymy jutro, a teraz mamy przyniesc stoly z gabinetu hydroterapii. Okresowi wypadaja z transu i zerkaja na Hardinga. Twarze pala ich ze wstydu, jakby dopiero teraz zdali sobie sprawe, ze oddzialowa znow przerobila ich na szaro. Jedni ruszaja po stoly, a drudzy podchodza do polki z czasopismami i z wielka uwaga wertuja stare numery miesiecznika "McCall's" - wszystko po to, zeby uniknac towarzystwa Hardinga. Znow dali sie wrobic w oskarzanie przyjaciela, jakby on byl przestepca, a oni prokuratorami, sedzia i lawa przysieglych. Przez czterdziesci piec minut darli z niego pasy, jakby im to sprawialo przyjemnosc, i wiercili mu dziure w brzuchu pytaniami: Jak mu sie zdaje, czemu to nie potrafi dogodzic zoneczce? Dlaczego tak bardzo nie chce dopuscic do siebie mysli, ze ona zadaje sie z innymi mezczyznami? Jak moze oczekiwac wyleczenia, skoro nie udziela szczerych odpowiedzi? Dreczyli go pytaniami i insynuacjami, a teraz maja wyrzuty sumienia i unikaja jego towarzystwa, zeby nie czuc sie jeszcze bardziej niezrecznie. McMurphy sledzi ich wzrokiem. Nie wstaje z fotela. Znow ma taka mine, jakby nie wszystko pojmowal. Siedzi jeszcze przez chwile w fotelu, obserwujac Okresowych i drapiac sie kartami po rudym zaroscie, wreszcie wstaje, ziewa, przeciaga sie, skrobie rogiem karty po pepku, nastepnie chowa talie do kieszeni i podchodzi do zlanego potem, przylepionego do fotela Hardinga. Przyglada mu sie, a po chwili zahacza lape o najblizsze krzeslo i - przekreciwszy je oparciem w strone Hardinga - siada na nim okrakiem jak na drobnym kucyku. Harding jeszcze go nie zauwazyl. McMurphy klepie sie po kieszeniach, odnajduje papierosy, wyciaga jednego, zapala, po czym wyjmuje go z ust i marszczac brwi spoglada na rozzarzony czubek, a nastepnie slini dwa palce i zwilza nimi z boku bibulke, zeby papieros palil sie rownomiernie. Zaden z mezczyzn nie zwraca uwagi na drugiego. Nie wiem, czy Harding w ogole dostrzegl intruza. Wtulil glowe gleboko miedzy szczuple ramiona podobne do zielonych owadzich skrzydelek i siedzi sztywno na brzegu fotela, sciskajac dlonie miedzy kolanami. Patrzy prosto przed siebie i nuci cos pod nosem, udajac, ze jest zupelnie spokojny - zagryza jednak policzki, co upodabnia go do usmiechnietego kosciotrupa i bynajmniej nie ma ze spokojem nic wspolnego. McMurphy znow bierze do ust papierosa, sklada rece na drewnianym oparciu krzesla i opiera na nich brode, mruzac jedno oko od dymu. Drugim okiem lustruje przez chwile Hardinga. -Sluchaj no, koles, czy te wasze zebranka zawsze tak wygladaja? - pyta wreszcie, a papieros podskakuje mu w ustach przy kazdym slowie. -Czy zawsze? - Harding przestaje nucic, puszcza policzek, ale nadal patrzy prosto przed siebie, gdzies ponad ramieniem McMurphy'ego. -Czy takie numery odchodza na kazdym zebraniu grupy? Stado kur bawi sie w dziobanego? Harding odwraca gwaltownie glowe i spoglada na McMurphy'ego, jakby dopiero teraz zdal sobie sprawe z jego obecnosci. Twarz przecina mu bruzda, kiedy znow zagryza policzki, i znow wyglada, jakby sie szeroko usmiechal. Prostuje ramiona i siada glebiej w fotelu, starajac sie ukryc zdenerwowanie. -"Bawi sie w dziobanego?" Prozny trud, przyjacielu. Twoje osobliwe, ludowe wyrazenia sa dla mnie, niestety, zupelnie niezrozumiale. Nie mam pojecia, o czym mowisz. -Zaraz ci to wyjasnie. - McMurphy podnosi nieco glos; choc nie patrzy na sluchajacych go z tylu Okresowych, mowi przede wszystkim do nich. - Stado spostrzega plamke krwi na jednej kurze i rzuca sie na nia, dziobie i dziobie, az zostaje z niej tylko garsc okrwawionych pior i kosci. Ale zwykle w czasie tej kotlowaniny krew pstrzy kilka sztuk ze stada, a wtedy przychodzi kolej na nie. Potem krople krwi spadaja na nastepne kury, a gdy pozostale zadziobuja je na smierc, krew znaczy nastepne i nastepne. O tak, stary, zabawa w dziobanego moze wykonczyc cale stado w ciagu kilku godzin, sam bylem tego swiadkiem. Wyjatkowo nieprzyjemny widok. Jedyny sposob, zeby zapobiec tej rzezi - w przypadku kur - to zalozyc im klapki na oczy. Zeby sie nie widzialy. Harding splata dlugie palce na kolanie, podciaga noge do gory i osuwa sie na oparcie fotela. -Zabawa w dziobanego. Urocze porownanie, przyjacielu. -Wierz mi, stary, to, co ogladalem, przypomina mi te zabawe. Dziobanie rozjuszonych kur. -A ja bylem kura z plamka krwi, tak, przyjacielu? -Wlasnie, stary. Wciaz usmiechaja sie do siebie, ale mowia teraz tak cicho i z takim napieciem, ze przesuwam sie i sprzatam kolo nich, zeby slyszec rozmowe. Pozostali Okresowi tez podchodza blizej. -I chcesz jeszcze cos wiedziec? Chcesz wiedziec, kto rozpoczyna dziobanie? Harding milczy wyczekujaco. -Ta stara oddzialowa, nikt inny. Cisze rozdziera pisk strachu. Slysze, ze maszyneria w scianie gubi rytm, po chwili jednak znow dudni miarowo. Harding ledwo panuje nad drzeniem rak, ale nadal stara sie ukryc zdenerwowanie. -Wiec to wszystko jest takie proste - mowi - takie infantylnie proste. Wystarczylo ci szesc godzin na oddziale, zeby podsumowac wieloletnia prace Freuda, Junga i Maxwella Jonesa i zawrzec ja w trzech slowach: "Zabawa w dziobanego". -Gowno mnie obchodza Fred Jung i ten drugi, chodzi mi o to wasze zafajdane zebranie, stary, o to, co wyczyniali z toba oddzialowa i ta banda sukinsynow. Ale ci dali wycisk! -Wycisk? -A pewnie. Zalatwiali cie, jak mogli. Jak nie z jednej manki, to z drugiej. Niezle musiales narozrabiac, stary, skoro tylu facetow ma z toba na pienku. -To nieslychane! Czy ty naprawde nie rozumiesz, naprawde sie nie domyslasz, ze to wszystko bylo dla mojego dobra? Ze kazde pytanie, kazda sugestia siostry Ratched i reszty personelu ma wylacznie terapeutyczne znaczenie? Albo wcale nie sluchales, gdy doktor Spivey przedstawial swoja teorie spolecznosci terapeutycznej, albo brak ci wyksztalcenia, zeby to zrozumiec. Zawiodlem sie na tobie, przyjacielu, bardzo sie zawiodlem! Po naszej porannej rozmowie mialem cie za inteligentniejszego - slusznie odgadlem, ze jestes ograniczonym, gruboskornym, prowincjonalnym bufonem, nie wrazliwszym od gesi, ale nie odmawialem ci pewnej dozy wrodzonej inteligencji. Aczkolwiek cechuje mnie na ogol spostrzegawczosc i wnikliwosc, nie jestem jednak nieomylny. -Wypchaj sie, koles. -A tak, zapomnialem wspomniec, ze juz dzis rano zauwazylem twoja prymitywna porywczosc. Psychopata o wyraznych sklonnosciach sadystycznych, prawdopodobnie wyniklych ze skrajnego egocentryzmu. O tak. Wspaniale predyspozycje do zawodu terapeuty, nic dziwnego, ze czujesz sie uprawniony do krytykowania sposobu, w jaki siostra Ratched prowadzi zebrania, choc jest ona wysoko kwalifikowana pielegniarka z dwudziestoletnim stazem pracy na oddzialach psychiatrycznych. Ktos tak utalentowany jak ty, przyjacielu, na pewno umie dokonywac cudow z podswiadomoscia, potrafi ukoic zbolale id i udobruchac superego. Moglbys pewnie w niespelna pol roku wyleczyc caly oddzial, nie wylaczajac Roslin! Tedy, tedy, panie i panowie, a jak sie nie uda, zwracamy gotowke! Zamiast sie oburzyc, McMurphy tylko patrzy na Hardinga, a wreszcie pyta calkiem spokojnie: -Czy ty naprawde myslisz, ze ta szopka na dzisiejszym zebraniu byla dla twojego dobra? Ze moze cie wyleczyc? -A czy w przeciwnym razie ktorykolwiek z nas by sie na to godzil, przyjacielu? Personel nie mniej od nas pragnie naszego wyleczenia. Nie sa potworami. Siostra Ratched moze i jest surowa kobieta w srednim wieku, ale na pewno nie gigantycznym potworem z rzedu kurakow, zamierzajacym z sadystyczna rozkosza wydziobac nam oczy. Chyba jej o to nie posadzasz, co? -Nie, koles, bynajmniej. Ona wcale nie chce wydziobac wam oczu. Usiluje pozbawic was czego innego. Harding sie wzdryga. Widze, ze dlonie wymykaja mu sie samowolnie spomiedzy kolan, niby biale pajaki spomiedzy omszalych galezi, i pelzna powoli do miejsca, w ktorym uda lacza sie z tulowiem. -Nie oczu? - pyta. - No to w takim razie czego, przyjacielu? McMurphy usmiecha sie szeroko. -Nie wiesz, koles? -Skadze mam wiedziec? To znaczy, jesli... -Jader, koles, waszych cennych jader! Pajaki dopelzaja do rozwidlenia i przycupuja w nim, drgajac niepewnie. Harding z trudem zdobywa sie na usmiech, ale twarz i wargi tak mu zbladly, ze usmiech jest niedostrzegalny. Wpatruje sie w McMurphy'ego. Ten wyjmuje papierosa z ust i powtarza, co juz raz powiedzial. -Wlasnie jader. Nie, koles, oddzialowa nie jest zadna ogromna kura, ale kleszczara, specem od trzebienia. Widzialem tysiace takich osob: starych i mlodych, facetow i babki. Sa wszedzie, i na wolnosci, i w pierdlach. Usiluja cie oslabic, zebys sie ugial przed nimi, podporzadkowal ich prawom i zyl, jak ci kaza. A najpredzej cie zlamia, dosiegajac tam, gdzie boli najbardziej. Dostales kiedys w bojce kopa w jaja, koles? Kladzie cie od razu, co? Nie ma nic gorszego. Chce ci sie rzygac, stajesz sie slaby jak mucha. Jesli bijesz sie z facetem, ktory chce wygrac nie dzieki wlasnej sile, ale przez odebranie ci twojej, patrz mu na nogi, bo bedzie usilowal rabnac cie kolanem, zalatwic tak samo jak ta stara klepa. Harding jest bialy jak plotno, ale teraz przynajmniej wie, co sie dzieje z jego rekami: wymachuja w powietrzu, jakby chcialy odeprzec slowa McMurphy'ego. -Nasza kochana siostra Ratched? Nasza lagodna, wiecznie usmiechnieta i dobrotliwa mateczka Ratched, ten aniol milosierdzia, jest wedlug ciebie kastratorka? Przyjacielu, to istny nonsens! -Sluchaj, koles, skoncz lepiej te bzdury. Moze dla kogos tam i jest mateczka, ale to baba wielka jak stodola i twarda jak skala. Jak tylko tu wszedlem, tez w pierwszej chwili dalem sie nabrac, ze jest mila i kochana, ale nie na dlugo! Nie wierze, zeby ktos mogl tu tkwic pol roku albo rok i nie przejrzec na oczy! Ho, ho, widzialem juz niejedna wredna suke, ale ta wszystkie bije na leb! -Siostra Ratched wredna suka? Przedtem klepa, kleszczara i czym jeszcze... kura? Wiedz, przyjacielu, ze metafory nalezy stosowac z umiarem. -Gadaj zdrow! Jest suka, klepa i kleszczara. Dobrze wiesz, o czym mowie, wiec przestan sie zgrywac! Twarz i dlonie Hardinga sa teraz bardziej ruchliwe niz kiedykolwiek: rozne gesty, usmiechy, grymasy i miny nastepuja po sobie tak blyskawicznie jak na przyspieszonym filmie. Usiluje sie opanowac i tylko pogarsza sprawe. Kiedy nie stara sie wplynac ani na swoje gesty, ani na mimike, milo jest patrzec na jego niestrudzone dlonie i zywa twarz, ale gdy tylko uswiadamia sobie, co robi, i stara sie powstrzymac, zamienia sie w oszalala marionetke podrygujaca w zwariowanym tancu. Krzywi sie i gestykuluje w coraz bardziej zawrotnym tempie, jednoczesnie mowiac coraz szybciej i szybciej. -Zrozum, przyjacielu, moj mily psychopato, siostra Ratched to prawdziwy aniol milosierdzia; spytaj, kogo chcesz! Bezinteresowna jak wiatr, dzien po dniu, przez piec dlugich dni w tygodniu pelni dla dobra ogolu swoje niewdzieczne obowiazki. To wymaga poswiecenia, przyjacielu, prawdziwego poswiecenia. Wiem tez od godnych zaufania osob, choc nic wiecej nie moge ci o nich wyjawic ponad to, ze Martini pozostaje z nimi w bliskich stosunkach, iz rowniez w dni wolne od pracy siostra Ratched sluzy ludzkosci, oddajac sie dzialalnosci charytatywnej. Przygotowuje kosze z takimi delicjami, jak konserwy i mydlo, a dla urozmaicenia dorzuca kawalek sera, po czym obdarowuje nimi mlode malzenstwa w tarapatach finansowych. - Dlonie Hardinga migaja w powietrzu, kreslac scenke, ktora opowiada. - Spojrz: oto nadchodzi nasza oddzialowa. Stuka lekko do drzwi. W rece trzyma kosz ozdobiony wstazkami. Mlodemu malzenstwu szczescie zapiera dech. Maz stoi z otwartymi ustami, zona placze, nie kryjac lez. Oddzialowa lustruje ich domostwo. Obiecuje przyslac im pieniadze na... proszek do czyszczenia, a jakze. Stawia kosz na srodku podlogi. A kiedy stamtad wychodzi - posylajac obojgu pocalunki i zwiewne usmiechy - jest tak upojona slodkim mlekiem milosierdzia, ktorym wlasny czyn wypelnil jej obfite piersi, ze nie potrafi powsciagnac swojej szczodrosci. Szczodrosci, rozumiesz? Nasz aniol zatrzymuje sie przy drzwiach, bierze na bok oniesmielona mloda malzonke, wrecza jej w podarku banknot dwudziestodolarowy i mowi: "Wez to, moje biedne, nieszczesne, glodne dziecko, wez i kup sobie ladna sukienke. Jak widze, twojego meza nie stac na podobne luksusy, przyjmij wiec to ode mnie specjalnie w tym celu". I mlodzi na cale zycie zaciagaja wobec niej dlug wdziecznosci. Pod koniec Harding mowi tak szybko, ze zyly wystepuja mu na szyi. Kiedy milknie, zapada glucha cisza. Dobiega mnie tylko przytlumiony szum jakby obracajacej sie szpuli - pewnie ukryty magnetofon nagrywa rozmowe w swietlicy. Harding sie rozglada, widzi, ze wszyscy wpatruja sie w niego i - choc nie przychodzi mu to latwo - stara sie rozesmiac. Dzwiek, jaki wydaje, podobny jest do pisku, ktory towarzyszy wyciaganiu mlotkiem gwozdzi ze swiezej sosnowej deski: iii-iii-iii. Harding nie moze sie powstrzymac. Zaciska rece i mruzy oczy na ten okropny odglos. Ale nie moze sie powstrzymac. Piszczy coraz cienszym glosem, az wreszcie, lapiac ustami powietrze, opuszcza twarz w nastawione dlonie. -Och, suka, suka, wredna suka - szepcze przez zacisniete zeby. McMurphy zapala drugiego papierosa i podaje Hardingowi, a ten bierze go bez slowa. McMurphy wpatruje sie w siedzacego naprzeciwko mezczyzne z tak wielkim zdumieniem, jakby nigdy dotad nie widzial czlowieka. Gdy tak patrzy na niego, Harding przestaje podrygiwac i dygotac; podnosi glowe. -Masz racje - mowi - wszystko sie zgadza. Spoglada na wpatrzonych w niego pacjentow. -Nikt dotad nie mial odwagi powiedziec tego glosno, ale nie ma posrod nas nikogo, kto by myslal inaczej i w glebi swojej zastraszonej duszyczki nie przeklinal oddzialowej. McMurphy marszczy brwi i pyta: -A ten kurdupel lekarz? Moze z pomyslunkiem u niego nietego, ale chyba nie jest az tak glupi, by nie widziec, ze to babsko zawladnelo oddzialem i wyrabia, co mu sie zywnie podoba. Harding zaciaga sie papierosem, po czym odpowiada, wypuszczajac ustami dym: -Doktor Spivey, tak samo jak my wszyscy, jest w pelni swiadom swojej bezradnosci. To wystraszony, zdesperowany, niedolezny kroliczek, ktory doskonale sie orientuje, ze bez siostry Ratched nigdy by nie podolal kierowaniu oddzialem. A co gorsza, ona rowniez wie, ze on zdaje sobie z tego sprawe, i ani na moment nie pozwala mu o tym zapomniec. Wystarczy, ze lekarz pomyli sie w aktach albo przy sporzadzaniu wykresow, a wypomina mu to calymi tygodniami. -To prawda - mowi Cheswick, podchodzac do McMurphy'ego - ona zadnej pomylki nie puszcza w niepamiec. -Dlaczego lekarz jej nie wyrzuci? -W tym szpitalu - wyjasnia Harding - nie lezy to w gestii lekarzy. Zatrudniac lub usuwac pielegniarki moze wylacznie personalna, stara, serdeczna przyjaciolka siostry Ratched; w latach trzydziestych pracowaly razem w szpitalu wojskowym. Jestesmy tu, przyjacielu, ofiarami matriarchatu, a lekarz jest rownie bezsilny jak my wszyscy. Wie, ze wystarczy, aby Ratched siegnela do telefonu, ktory ma pod reka, wykrecila numer personalnej i wspomniala jej, ze pan doktor ostatnio bardzo zwiekszyl zapotrzebowanie na demerol... -Chwileczke, Harding. Nie znam jeszcze waszego zargonu. -Demerol, przyjacielu, to syntetyczny narkotyk wywolujacy zaleznosc znacznie latwiej od heroiny. Nalogowe zazywanie demerolu jest wsrod lekarzy dosc pospolite. -Powaznie? Ten kurdupel jest narkomanem? -Tego naprawde nie wiem. -Wiec co jej przyjdzie z tego, ze go oskarzy, skoro... -Oj, nie sluchasz, przyjacielu. Ona nie oskarza. Wystarczy, ze insynuuje, insynuuje cokolwiek, rozumiesz? Nie zorientowales sie jeszcze? Wola na przyklad faceta do drzwi dyzurki i pyta go o papierowa chusteczke znaleziona pod jego lozkiem. Tylko pyta. A facet, bez wzgledu na to, co odpowiada, czuje sie, jakby klamal. Jesli mowi, ze czyscil nia dlugopis, oddzialowa komentuje: "Rozumiem, czyscil pan dlugopis", a jesli mowi, ze wycieral nos, oddzialowa komentuje: "Rozumiem, wycieral pan nos", po czym kiwa mu ladnym siwym koczkiem, posyla mu ladny usmieszek, obraca sie na piecie i znika w dyzurce, a on jeszcze dlugo stoi i duma, do czego naprawde posluzyl sie chusteczka. Harding znow zaczyna dygotac i wtula glowe w ramiona. -Nie. Nie potrzebuje oskarzac. Ma dar insynuowania. Czy podczas zebrania i dyskusji slyszales, zeby choc raz mnie o cos oskarzyla? A przeciez czulem sie, jakby mnie oskarzano o tysiace rzeczy, o zazdrosc, o paranoje, jak rowniez o to, ze w lozku nie potrafie zadowolic zony, ze lacza mnie intymne stosunki z innymi mezczyznami, ze trzymam papierosa w afektowany sposob, a nawet - tak to przynajmniej odebralem - ze miedzy nogami nie mam nic oprocz kepki wloskow, w dodatku zlocistych i miekkich jak puszek! Twierdzisz, ze chce nam oddziobac jadra? Nie tylko! Nie tylko! Nagle Harding milknie i pochylajac sie do przodu, ujmuje dlon McMurphy'ego w obie rece. Twarz ma dziwnie przekrzywiona, a przy tym wyszczerbiona i fioletowoszara jak rozbita butelka po winie. -Swiat nalezy do silnych, przyjacielu! Nasza egzystencja oparta jest na zasadzie, ze silni rosna w sile, pozerajac slabszych. Musimy sie z tym pogodzic. To zupelnie normalne. Poniekad prawo przyrody. Kroliki je akceptuja i wiedza, ze rola silnych przypada wilkom. Same zas sa sprytne, plochliwe i zwinne, kopia nory i kryja sie, gdy wilk jest w poblizu. Jezeli przetrwaja, gra toczy sie dalej. Znaja swoje miejsce. Na pewno zaden nie rzuci sie na wilka. Bo to nie byloby rozsadne, prawda? Puszcza dlon McMurphy'ego, siada glebiej w fotelu, zaklada noge na noge i zaciaga sie mocno papierosem. Wyjmuje go z waskiej szpary usmiechnietych ust i znow zaczyna sie piskliwie smiac - iii-iii-iii - jak gdyby wyciagano z deski gwozdz. -McMurphy... przyjacielu... nie jestem kura, jestem krolikiem. Lekarz jest krolikiem. Cheswick jest krolikiem. Billy Bibbit jest krolikiem. Wszyscy tu jestesmy krolikami, w roznym wieku, w roznym stopniu, i kicamy sobie po swiecie z disnejowskiej kreskowki. Och, nie zrozum mnie zle; nie jestesmy tu dlatego, ze jestesmy krolikami - bylibysmy nimi wszedzie - ale dlatego, ze nie umiemy sie z tym pogodzic. Potrzebny jest nam taki wielki, silny wilk jak oddzialowa, zeby nauczyc nas moresu. -Czlowieku, sam nie wiesz, co pleciesz! Czy mam rozumiec, ze gotow jestes czekac bezczynnie, az ten siwy babsztyl wmowi ci, ze jestes krolikiem? -Nie wmowi, nie. Ja urodzilem sie krolikiem. Wystarczy spojrzec. Oddzialowa ma tylko sprawic, zebym czul sie szczesliwy w tej roli. -Do licha, nie jestes krolikiem! -Nie? A wiec skad te dlugie uszka, ruchliwy nosek i puszysty ogonek? -Gadasz jak wariat! -Jak wariat? Trafne spostrzezenie. -Niech cie diabli, Harding, nie to mialem na mysli. Nie jestes wariatem. Chcialem tylko... Cholera jasna, az sam sie nie moge nadziwic, ze tacy jestescie normalni. Zaden z was nie jest bardziej szurniety od pierwszego lepszego palanta z ulicy... -A tak, od pierwszego lepszego palanta... -Zaden nie jest taki jak wariaci pokazywani na filmach. Macie tylko jakies zahamowania i... jestescie troszeczke... -Podobni do krolikow, tak? -Odchromol sie z tymi krolikami! Niech cie licho, nie jestescie podobni do zadnych krolikow! -Panie Bibbit, prosze pokicac po sali, zeby pan McMurphy mogl sie sam przekonac. A pan, panie Cheswick, gdyby byl pan tak laskaw nastroszyc futerko... Billy Bibbit i Cheswick przemieniaja sie na moich oczach w skulone biale kroliki, ale za bardzo sie wstydza, by spelnic polecenie Hardinga. -Jacy sa niesmiali! Czy to nie urocze? A moze wstyd im, ze sie nie ujeli za przyjacielem? Moze drecza ich wyrzuty sumienia, ze znow dali sie zastraszyc oddzialowej i prowadzili za nia przesluchanie? Uszy do gory, przyjaciele, nie macie sie czego wstydzic. Postapiliscie slusznie. Obrona przyjaciol nie lezy w naturze krolikow. Byloby to nierozsadne. Zachowaliscie sie madrze; tchorzliwie, lecz madrze. -Sluchaj no! - wola Cheswick. -Nie masz sie o co zloscic. To szczera prawda. -Sluchaj no, Harding, nieraz mowilem to samo o starej Ratched, co teraz McMurphy. -Ale tylko szeptem, a potem i tak wszystko odwolywales. Przestan sie oszukiwac, tez jestes krolikiem. Dlatego nie mam ci za zle pytan, ktore zadawales mi podczas zebrania. Grales jedynie swoja role. Gdybys to ty stal pod pregierzem albo ty, Billy, czy ty, Fredrickson, dreczylbym was tak samo jak wy mnie. My, bezbronne zwierzatka, nie powinnysmy sie wstydzic naszych obyczajow; natura sama je nam narzucila. McMurphy odwraca sie do pozostalych Okresowych i mierzy ich wzrokiem. -A wlasnie, ze powinni sie wstydzic. Zachowali sie po swinsku, biorac jej strone przeciwko tobie. Przez chwile zdawalo mi sie, ze znow jestem w chinskim obozie... -McMurphy, bo ci cos powiem, jak Boga kocham! - denerwuje sie Cheswick. McMurphy spoglada na niego wyczekujaco, ale Cheswick nic nie mowi. Zawsze szybko traci ochote do awantur: to jeden z tych facetow, ktorzy robia wiele szumu i krzycza: "Naprzod!", jakby zaraz mieli poprowadzic szturm, po czym przez chwile tupia w miejscu nogami, posuwaja sie dwa kroki do przodu i przystaja. Milczy potulnie, choc poczatkowo przybral tak bunczuczna postawe, a McMurphy patrzy mu prosto w oczy i powtarza: -W cholernym chinskim obozie. Harding podnosi rece pojednawczym gestem. -Och nie, McMurphy, nie masz racji. Nie powinienes nas potepiac, przyjacielu. Nie powinienes. Bo w istocie... Oczy blyszcza mu goraczkowo; podejrzewam, ze znow zacznie piskliwie chichotac, ale tylko wyjmuje papierosa z ust i wskazuje nim na McMurphy'ego - w jego dloni papieros wyglada jak dymiacy bialy palec. -...ty rowniez, McMurphy, mimo twoich przechwalek i kowbojskiej buty, ty rowniez pod swoja krzepka powloka kryjesz dusze krolika rownie miekka i puszysta jak nasze. -Jakbys zgadl. Kic, kic, jestem sobie kroliczek. A to czemu, panie Harding? Bo mam sklonnosci psychopatyczne? Chodzi o sklonnosci do bojki czy do pierdolenia? Pewnie do pierdolenia, co? Pitu, pitu, pitu? Tak, pewnie dlatego jestem krolik... -Jedna chwile: poruszyles wazka sprawe, nad ktora warto sie glebiej zastanowic. Kroliki znane sa z kochliwosci, prawda? Ta ich cecha jest wrecz przyslowiowa. Tak. Hm. W kazdym razie to, co powiedziales, swiadczy jedynie o tym, ze jestes zdrowym, silnym i obrotnym krolikiem, podczas gdy nam daleko do pelnej sprawnosci kroliczej rowniez i w dziedzinie seksu. Jestesmy slabe, ulomne istotki bez zadnych szans w zyciu. Krolik impotent, coz za zalosny obraz! -Poczekaj! Przekrecasz wszystko, co... -Nie. Miales racje, mowiac, czego chce nas pozbawic oddzialowa. To prawda. Nie ma posrod nas ani jednego, ktory by sie nie lekal, ze traci albo ze juz stracil potencje. My, smieszne male istotki, tak bardzo jestesmy slabe i kalekie, ze nawet w swiecie krolikow mamy problemy seksualne. Hi, hi, jestesmy, ze tak powiem, krolikami kroliczego swiata! Znow pochyla sie do przodu i wymachuje rekami; twarz drga mu coraz gwaltowniej, a nerwowy, piskliwy chichot - ktorego od pewnego czasu sie spodziewalem - zaczyna sie wydobywac z jego gardla. -Harding! Zamknij morde, do cholery! Okrzyk McMurphy'ego dziala jak policzek. Chichot urywa sie w polowie; Harding zamiera z ustami rozciagnietymi w nerwowym usmiechu, a rekami zawieszonymi w gorze posrod blekitnego papierosowego dymu. Trwa w tej pozie przez moment, po czym oczy zwezaja mu sie w chytre szparki; zwraca je wolno na McMurphy'ego i szepcze tak cicho, ze musze przysunac sie ze szczotka do jego fotela, zeby cokolwiek slyszec. -Przyjacielu, moze ty... jestes wilkiem? -Do licha, nie jestem zadnym wilkiem, a ty zadnym krolikiem. Ech, nigdy nie slyszalem takich... -Nie mow. To byl ryk wilka. McMurphy wciaga glosno powietrze i zwraca sie do stojacych obok Okresowych. -Sluchajcie. Co z wami, u licha? Nie jestescie przeciez az tak szurnieci, zeby uwazac sie za zwierzaki! -Ja nie jestem - mowi Cheswick i staje przy McMurphym. - Nie jestem. Jak pragne skonac, nie jestem zadnym krolikiem. -Brawo, Cheswick. A wy, reszta, lepiej puknijcie sie w glowe. Wmowiliscie sobie te bzdury i trzesiecie portkami przed jedna piecdziesiecioletnia baba. Co wam takiego moze zrobic? -No wlasnie, co? - powtarza Cheswick i spoglada gniewnie na pozostalych. -Nie moze kazac was wychlostac, przypalac rozgrzanym zelazem czy lamac na kole. To nie sredniowiecze, te rzeczy reguluje prawo. Nie ma nic takiego, co by wam mogla... -W-w-widziales, co-co potrafi! Na ze-ze-zebraniu. - To Billy przemienil sie w czlowieka. Pochyla sie ku McMurphy'emu i usiluje cos jeszcze powiedziec: usta ma mokre od sliny, twarz mu purpurowieje. W koncu odwraca sie i odchodzi. - Ech, t-to nie ma s-sensu. Powinienem sie z-zabic. -Na zebraniu? Co takiego widzialem na zebraniu? - wola za nim McMurphy. - Ja chromole, zadawala tylko pytania, proste, dziecinnie latwe pytania. Od pytan jeszcze nikt nie umarl! Billy zawraca. -Ale spo-spo-sposob, w jaki je z-za... -Musisz odpowiadac czy co? -Jesli sie nie od-odpowie, usmiecha sie tylko i z-z-zapisuje w zeszycie, a potem... potem... O, w dupie! Scanlon staje obok Billy'ego. -Jesli nie odpowiadasz na jej pytania, Mack, swoim milczeniem przyznajesz jej racje. Tak samo zalatwiaja cie te skurwysyny w rzadzie. Nie ma na nich sposobu. Mozna jedynie wysadzic caly ten burdel w powietrze. Wysadzic w powietrze! -Wiec kiedy was o cos pyta, powiedzcie, zeby sie odpierdolila. -Wlasnie! - wola Cheswick, wymachujac piescia. - Kazcie jej sie odpierdolic! -I wiesz, co bedzie, Mack? Natychmiast zapyta: "Dlaczego akurat to pytanie tak pana zdenerwowalo, panie McMurphy?" -Wiec znow powiem, zeby sie odpierdolila. Ona i caly personel. Co mi moga zrobic? Okresowi cisna sie coraz blizej. Tym razem Fredrickson odpowiada McMurphy'emu: -Co ci zrobia! Moga ci przylepic etykietke "potencjalnie grozny dla otoczenia" i wyslac pietro wyzej na oddzial dla furiatow. Tak bylo ze mna. Trzy razy. Tych biednych becwalow na gorze nie wypuszczaja z oddzialu nawet na sobotnie filmy. Nie maja nawet telewizora! -A co wiecej, przyjacielu, jesli nadal bedziesz objawial agresywne sklonnosci i mowil im, zeby sie odpierdolili, to wkrotce odwiedzisz wstrzasowke, a pozniej moze i sale operacyjna albo... -Do licha, Harding, mowilem ci juz, ze nie jestem jeszcze oblatany w szpitalnym zargonie. -Wstrzasowka, drogi McMurphy, nazywamy potocznie gabinet z aparatura elektrowstrzasowa. Aparatura ta z powodzeniem zastepuje srodki nasenne, krzeslo elektryczne i narzedzia tortur. Zabieg jest chytrze pomyslany: prosty i tak szybki, ze niemal bezbolesny, ale nikt mu sie nie chce poddac po raz drugi. Za nic. -Na czym to polega? -Przywiazuja cie do stolu zabiegowego, jak na ironie losu akurat w ksztalcie krzyza, a zamiast korony cierniowej oplata ci glowe pierscien iskier elektrycznych, kiedy technicy przykladaja ci do skroni elektrody. Dawka pradu za piec centow przeplywa ci przez mozg i jest to za jednym zamachem zabieg leczniczy, jak rowniez kara za twoje agresywne i wyzywajace zachowanie, a ponadto na okres od szesciu godzin do trzech dni, zaleznie od odpornosci twojego organizmu, maja cie absolutnie z glowy. Nawet po odzyskaniu przytomnosci jeszcze przez wiele dni chodzisz zupelnie otepialy. Nie mozesz jasno myslec. Masz luki w pamieci. Po dlugiej kuracji elektrowstrzasowej mozesz skonczyc jak Ellis, ktorego widzisz tam przy scianie. W wieku trzydziestu pieciu lat jest sliniacym sie, moczacym spodnie idiota. Albo mozesz zamienic sie w bezmyslny zlepek tkanek, ktory tylko je, wydala i wrzeszczy "pierdole zone", jak Ruckly. Przyjrzyj sie tez dobrze Wodzowi Szczocie, ktory stoi obok ciebie, sciskajac swoja imienniczke. Harding wskazuje na mnie papierosem - za pozno, zebym mogl uciec. Udaje, ze nic nie rozumiem. Dalej zamiatam. -Slyszalem, ze przed laty, kiedy elektrowstrzasy byly naprawde w modzie, Wodz otrzymal ich ponad dwiescie. Wyobrazasz sobie, jakie spustoszenia musialo to poczynic w jego i tak nadwatlonym mozgu? Spojrz na niego: ogromny dozorca. Zaiste, prawdziwy wspolczesny Indianin - ponad dwumetrowy automat do zamiatania, ktory boi sie wlasnego cienia! Juz wiesz, przyjacielu, czym moga nas straszyc. McMurphy przypatruje mi sie przez chwile, a potem znow zwraca sie do Hardinga. -Wiec dlaczego, u licha, nie protestujecie? Jak sie ma do tego ta gadka o demokratycznym oddziale, ktora zafundowal mi lekarz? Dlaczego nie zrobicie glosowania? Harding usmiecha sie i zaciaga wolno papierosem. -A za czym mamy glosowac? Za tym, zeby oddzialowej nie wolno bylo zadawac pytan na zebraniach grupy? Za tym, zeby nie patrzyla na nas po swojemu? No, powiedz, McMurphy, za czym mamy glosowac? -Kurwa, wszystko jedno! Glosujcie za czymkolwiek! Zrozumcie, musicie pokazac, ze nie brak wam smialosci, nie mozecie pozwolic, zeby baba szarogesila sie bezkarnie! Mowicie, ze Wodz boi sie wlasnego cienia, ale w zyciu nie widzialem bandy wiekszych tchorzy! -Mnie nie wliczaj! - wola Cheswick. -Dobra, koles, moze ty jestes inny, ale pozostali boja sie nawet rozesmiac. Jak tylko wszedlem, od razu mnie uderzylo, ze nikt sie tu nie smieje. Nie slyszalem prawdziwego smiechu, odkad przekroczylem prog szpitala, rozumiecie? Do licha, przeciez czlowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochote do smiechu! Jesli daje sie jakiejs babce tak zeszmacic, ze nie potrafi sie rozesmiac, traci swoj najwiekszy atut! Zanim sie obejrzy, bedzie myslal, ze jest silniejsza od niego, a wtedy... -Ha! Zdaje mi sie, bracia kroliki, ze naszemu przyjacielowi zaczyna wreszcie cos switac. Moze wiec zechce nam powiedziec, jak inaczej niz smiechem mozna pokonac kobiete? Jak pokazac jej, kto jest szefem? Taki facet jak ty powinien to wiedziec. Nie mozna jej chyba zbic, prawda? Nie, bo wtedy wezwie gliny. Nie mozna sie zdenerwowac i zrobic jej awantury, bo wygra, uglaskujac brzydkiego chloptysia: "Misiaczek sie gniewa? Ojo-jojoj!" Czy po takiej pociesze umialbys dlugo zachowac w sercu gniew i marsa na czole? A wiec sam widzisz, przyjacielu, masz poniekad racje: przeciwko molochowi wspolczesnego matriarchatu mezczyzna rzeczywiscie posiada jedna bron naprawde skuteczna, ale bynajmniej nie jest nia smiech. Tylko jedna bron, a z kazdym rokiem w tym naszym zachlannym, postepowym spoleczenstwie coraz wiecej i wiecej ludzi odkrywa, jak pozbawic ja mocy i pokonac dotychczasowych zwyciezcow... -Kurwa, Harding, gadac to ty umiesz! - wtraca McMurphy. -...czy sadzisz wiec, nie ujmujac nic z twojej slawy psychopaty, ze moglbys uzyc tej broni przeciwko naszej mistrzyni? Myslisz, ze dalbys rade posluzyc sie nia przeciwko siostrze Ratched? Choc raz jeden? Wskazuje dlonia na szklana klatke. Wszyscy odwracaja glowy. Oddzialowa siedzi w dyzurce i patrzy przez szybe, a ukryty magnetofon nagrywa rozmowe w swietlicy - oddzialowa juz sie nawet zastanawia, jak to wykorzysta. Spostrzega, ze wszyscy sie w nia wpatruja. Kiwa kokiem i pacjenci odwracaja glowy. McMurphy sciaga cyklistowke, zanurza rece w rudych wlosach. Wie, ze wszyscy go obserwuja, czekajac na odpowiedz, i czuje, ze chyba dal sie zlapac. Wklada cyklistowke i drapie sie po bliznie na nosie. -Hm... jesli pytasz, czyby mi stanal dla tej starej wrony, to nie, nie da rady... -McMurphy, ona wcale nie jest taka brzydka. Twarz ma ladna, dobrze zakonserwowana. A piersi, choc stara sie je ukryc pod tym aseksualnym strojem, ma wrecz imponujacych rozmiarow. Kiedys musiala byc wystrzalowa dziewczyna. Ale... pozwol, ze cie spytam ze zwyklej ciekawosci, czy mialbys na nia ochote, gdyby byla mloda i piekna jak Helena trojanska? -Nie znam Heleny, ale wiem, o co ci chodzi. Cholera, masz racje. Ta bryla lodu nie moglaby mnie podniecic, nawet gdyby miala ksztalty Marilyn Monroe. -Sam widzisz. Wygrala. O to mu szlo. Znow osuwa sie na oparcie fotela, a wszyscy czekaja, co teraz powie McMurphy. Rudzielec widzi, ze znalazl sie w slepym zaulku. Przez chwile rozglada sie po obecnych, a nastepnie wzrusza ramionami i wstaje z krzesla. -Ech, do licha, ani mnie to ziebi, ani grzeje. -Slusznie, ani cie to ziebi, ani grzeje. -I nie mam wcale ochoty podpasc tej szalonej babie i dostac w leb trzy tysiace woltow. Przynajmniej nie dla samej draki. -Tak. Masz racje. Harding wygral, ale nikogo to nie cieszy. McMurphy zahacza kciuki o kieszenie i probuje sie rozesmiac. -A jeszcze nie slyszalem, zeby ktos ofiarowal dwadziescia dolcow nagrody za zrypanie starej gilotyny! Wszyscy usmiechaja sie razem z nim, choc bynajmniej nie jest im wesolo. Wprawdzie jestem zadowolony, ze McMurphy poszedl po rozum do glowy i nie zamierza sie pakowac w beznadziejna sprawe, ale wiem, jak oni sie czuja; ja tez nie pieje z radosci. McMurphy zapala nastepnego papierosa. Nikt jeszcze nie odszedl. Okresowi stoja, jak stali, i usmiechaja sie niepewnie. McMurphy znow pociera nos, odwraca wzrok od kregu wpatrzonych w niego twarzy, spoglada w strone oddzialowej i przygryza warge. -Hm... Mowicie, ze nie moze poslac nikogo na ten drugi oddzial, dopoki nie uda sie jej wyprowadzic go z rownowagi? Ze najpierw musi faceta tak niemozebnie wkurwic, ze ja zwymysla, rozwali okno albo cos w tym stylu? -Tak, tylko wtedy. -Jestescie tego pewni? Bo wlasnie zaswital mi pomysl, moje ptaszki, jak by was oskubac. Ale nie chce sie sfrajerowac. Dosc sie nameczylem, zeby wydostac sie z pierdla, i nie mam ochoty ladowac sie z deszczu pod rynne. -Absolutnie. Nic ci nie moze zrobic, chyba ze naprawde zasluzysz sobie na oddzial dla furiatow albo na elektrowstrzasy. Jesli nie dasz sie wytracic z rownowagi, jest zupelnie bezsilna. -Wiec dopoki mnie krew nie zaleje i nie zwymyslam baby... -Ani zadnego z sanitariuszy. -...ani zadnego z sanitariuszy i nie zaczne rozpierniczac sprzetow, guzik moze mi zrobic? -Takie sa zasady gry, przyjacielu. Oczywiscie oddzialowa zawsze, ale to zawsze zwycieza. To kobieta ze stali, a poniewaz czas dziala na jej korzysc, w koncu z kazdym umie sie uporac. Dlatego kierownictwo szpitala uwazaja za najlepsza pielegniarke i okazuje jej tyle zaufania: oddzialowa jak nikt potrafi zmusic pacjenta do ujawnienia drzacego libido... -To mi akurat wisi. Chce tylko wiedziec, czy rzeczywiscie nic mi nie grozi, jesli bede chcial ja pokonac jej wlasna bronia? Czy jak dlugo grzecznie i uprzejmie bede jej tylko in-sy-nu-o-wal rozne swinstwa, na pewno nie moze wpasc w furie i poslac mnie na to szpitalne krzeslo elektryczne? -Jestes zupelnie bezpieczny, dopoki nie dasz sie poniesc nerwom. Bez tego nie ma podstaw, zeby wystapic o przeniesienie cie na oddzial dla furiatow albo o poddanie kuracji elektrowstrzasowej. Ale ta zabawa wymaga przede wszystkim opanowania. A ty? Facet z ognista czupryna i po kilku odsiadkach? Po co sie oszukiwac? -Dobra. W porzadku. - McMurphy zaciera rece. - Oto, co wymyslilem. Twierdzicie, chlopaki, ze macie tu u siebie nie lada zawodniczke. Jak ja nazwales? A tak, kobiete ze stali. Ilu z was tak w nia wierzy, zeby isc o zaklad? -O zaklad...? -Jak mowie: czy ktorys z was, cwaniakow, gotow jest sie zalozyc o piec dolcow, ze nim minie tydzien, usadze babe zupelnie bezkarnie? Tylko tydzien, a jesli w tym czasie nie usadze jej tak, ze nie bedzie wiedziala, czy srac, czy sikac, forsa wasza. -Chcesz sie o to zalozyc? - Cheswick przeskakuje z nogi na noge i zaciera rece jak McMurphy. -Jak slyszysz. Harding i kilku innych wciaz nie rozumieja, o co chodzi. -To proste. Nie ma w tym nic skomplikowanego ani bezinteresownego. Lubie hazard. I lubie wygrywac. I wierze, ze uda mi sie wygrac. Jasne? Pod koniec mojego pobytu w Pendleton faceci nie chcieli ze mna grac nawet w gazde na jednocentowki, bo ciagle ich ogrywalem. Miedzy innymi przenioslem sie tu dlatego, ze potrzebowalem nowych jeleni. Nie bede kryl, ze wywiedzialem sie paru rzeczy z gory. Prawie polowa z was dostaje co miesiac odszkodowanie w wysokosci trzystu lub czterystu dolcow, ktore jest wam zupelnie na nic, tylko obrasta kurzem! Pomyslalem, ze szkoda byloby przepuscic taka okazje, a przeciez i wam nalezy sie troche radosci od zycia. Chce byc z wami szczery. Szulerka to moj zawod; rzadko przegrywam. I jeszcze nigdy nie spotkalem babki, z ktora nie moglbym sobie poradzic, bez wzgledu na to, czy potrafie ja przedmuchac, czy nie. Moze i ma czas po swojej stronie, ale ja za to od dawna mam szczesliwa passe. Sciaga cyklistowke, obraca ja na palcu, podrzuca wysoko i druga reka zgrabnie lapie za plecami. -I jeszcze jedno: znalazlem sie tu wylacznie dlatego, ze taka mialem fantazje, wolalem szpital od harowy na farmie. Nie jestem pomylony, a przynajmniej nigdy tego nie zauwazylem. Oddzialowa o tym nie wie i nawet sie nie spodziewa, z jakim to lotnym umyslem przyjdzie sie jej zmierzyc. Czyli mam nad nia przewage, co mi dogadza, nie powiem. Pytam wiec po raz wtory, kto sie chce zalozyc o piec dolcow, ze w ciagu tygodnia tak babe zalatwie, ze mucha nie siada! -Wciaz niezbyt rozumiem... -Bedzie sie wic jak zmija na patyku i skrecac, jakby miala czyraki na dupie! Juz ja ja usadze! Tak jej bede zalazil za skore, ze wreszcie zacznie pekac i sami sie przekonacie, ze wcale nie jest taka twarda, jak wam sie wydaje. Wystarczy mi tydzien. I w dodatku wam pozwole osadzic, komu przypada wygrana. Harding wyjmuje olowek i pisze cos na bloczku sluzacym do notowania wynikow gry w bezika. -Oto weksel na dziesiec dolarow z pieniedzy gromadzacych kurz na moim koncie. I tak znacznie wiecej bym zaplacil, przyjacielu, zeby byc swiadkiem tego cudu. McMurphy oglada kartke i sklada ja na pol. -A dla was, ptaszki, to tez cos warte? Pozostali Okresowi ustawiaja sie w kolejce i tez wypisuja weksle. McMurphy zbiera swistki i uklada sobie na dloni, przytrzymujac je szerokim, twardym kciukiem. Sterta swistkow rosnie w oczach. McMurphy przeglada je i mowi: -Ufacie mi na tyle, zebym trzymal zaklady? -Nic nie ryzykujemy - mowi Harding. - Daleko nie uciekniesz. Pewnego razu w Wigilie, jeszcze w starym szpitalu, punktualnie o polnocy drzwi oddzialu z trzaskiem otwieraja sie na osciez i wtacza sie przez nie gruby, brodaty jegomosc z policzkami zarozowionymi od mrozu, a nosem barwy wisni. Wymachujac latarkami, czarni zapedzaja jegomoscia w rog korytarza. Widze, ze przybysz zaplatal sie w paskach cynfolii, ktore rzecznik prasowy porozwieszal na calym oddziale, i potyka sie w ciemnosciach. Oslania zaczerwienione oczy przed swiatlem i ssie koniec wasa. -Ho, ho, ho! - wola. - Chetnie bym zostal dluzej, ale musze sie spieszyc. Ani chwili do stracenia. Ho, ho! Komu w droge... Czarni podkradaja sie blizej. Trzymali go szesc lat, zanim go wypuscili ogolonego na zero i chudego jak patyk. Manipulujac pokretlem na stalowych drzwiach, Wielka Oddzialowa moze nastawic zegar scienny na dowolna predkosc - jesli chce wszystko przyspieszyc, wystarczy, ze je przesunie, a wskazowki natychmiast wiruja wokol tarczy jak szprychy u kola. Krajobraz za oknami - w rzeczywistosci sa to ekrany filmowe - blyskawicznie rozjasnia sie i sciemnia, znaczac pory dnia; pulsuje wsciekle niczym lampa stroboskopowa, a wszyscy zwijaja sie jak w ukropie, zeby nadazyc za fikcyjnym czasem, pedza jak opetani do umywalni, na sniadanie, na zabieg, na obiad, lykaja leki i klada sie do lozek, ledwo jednak zdaza zmruzyc oczy, swiatla na suficie podrywaja ich na nogi: znow musza wlaczyc sie w kolowrot, gnac, jakby diabel deptal im po pietach, powtarzac wszystkie codzienne zajecia ze dwadziescia razy w ciagu jednej godziny, dopoki oddzialowa nie spostrzeze, ze slaniaja sie z wyczerpania, i nie zwolni tempa, przestawiajac pokretlo niczym dzieciak, ktoremu znudzila sie wreszcie zabawa projektorem filmowym i ogladanie filmu przy dziesieciokrotnie zwiekszonej szybkosci, znudzily sie smieszne podrygiwania oraz piskliwa mowa i przestawil urzadzenie na normalna predkosc. Oddzialowa najczesciej przyspiesza zegar wtedy, gdy ktorys z pacjentow ma goscia albo gdy Zwiazek Kombatantow sciaga dla nas z Portland jakis bombowy film, a wiec w takich chwilach, w ktorych chcialoby sie zatrzymac czas lub zwolnic. Wtedy wlasnie go przyspiesza. Na ogol jednak woli zwalniac tempo. Nastawia pokretlo na zero i unieruchamia slonce na ekranie, tak ze przez dlugie tygodnie nie przesuwa sie nawet o wlos, a liscie i zdzbla trawy nie drgaja na wietrze. Zatrzymuje wskazowki zegara na za dwie trzecia i czesto trzyma je tak, dopoki nie pokryje nas rdza. Czlowiek nie moze wstac z miejsca ani sie przejsc, zeby rozprostowac kosci, nie moze odetchnac ani przelknac sliny. Moze jedynie poruszac oczami, ale w zasiegu wzroku ma tylko skamienialych Okresowych przy stoliku po drugiej stronie swietlicy, ktorzy wciaz czekaja, az jeden z nich rzuci karte. Siedzacy obok mnie stary Chronik umarl szesc dni temu i zaczyna sie rozkladac. Zamiast mgly oddzialowa wpuszcza czasem przez wentylatory bezbarwny sztuczny gaz, ktory z wolna zastyga, zatapiajac caly oddzial w przezroczystym plastyku. Bog jeden wie, jak dlugo tak trwamy. Potem oddzialowa przesuwa tarcze o milimetr, co jest jeszcze gorsze. Wole juz ten martwy bezruch od patrzenia na Scanlona, ktoremu potrzeba trzech dni, zeby - jak w gestym syropie - opuscic reke i polozyc karte. Z trudem wciagam w pluca geste plastykowe powietrze; mam wrazenie, ze oddycham przez dziurke o przekroju szpilki. Musze isc do toalety, ale czuje sie, jakby przygniatala mnie tona piasku; miazdzy mi pecherz, przed oczami widze syczace zielone iskry. Napinam wszystkie miesnie, zeby wstac z fotela, wytezam je i wytezam, az dygocze jak osika i bola mnie zacisniete zeby. Mimo ogromnego wysilku podnosze sie zaledwie o centymetr. Opadam wiec znow na skorzane obicie, poddaje sie i siusiam pod siebie; poniewaz jednak na lewej nodze mam czujnik reagujacy na mocz, natychmiast rozlega sie upokarzajace wycie syren alarmowych, blyskaja reflektory, wszyscy wrzeszcza, biegaja, a dwaj rosli czarni roztracaja tlum na boki i pedza do mnie, wymachujac okropnymi mokrymi zmywakami z miedzianych drutow, ktore sycza i trzeszcza pod dzialaniem wody. Jestesmy wolni od manipulacji szybkoscia uplywu czasu tylko wowczas, gdy oddzialowa i czarni wlaczaja mgielnice; wtedy czas nic nie znaczy. Znika we mgle, tak samo jak wszystko. (Ale przez caly dzien, odkad przybyl McMurphy, nie probowali tak naprawde napuscic mgly do swietlicy. Dopiero by im zrobil awanture!). Kiedy nic innego sie nie dzieje, gnebia nas albo mgla, albo zmianami czasu, ale dzisiaj cos sie musialo stac: caly dzien, od rannego golenia, mielismy prawie zupelny spokoj. Po poludniu tez nie probuja zadnych numerow. Kiedy przychodzi pielegniarka i czarni pracujacy na wieczornej zmianie, zegar - tak jak powinien - wskazuje wpol do piatej. Wielka Oddzialowa puszcza do domu sanitariuszy i po raz ostatni rozglada sie po oddziale. Wyciaga z siwego koka dluga srebrna szpile, zdejmuje czepek i wklada go ostroznie do tekturowego pudelka z kulkami naftaliny, po czym jednym silnym pchnieciem znow wbija szpile we wlosy. Widze, jak za szyba mowi personelowi dobranoc. Nastepnie wrecza kartke papieru dyzurnej pielegniarce z fioletowym znamieniem, dotyka tablicy kontrolnej na stalowych drzwiach i skrzeczy przez glosnik: -Dobranoc, chlopcy. Badzcie grzeczni. I nastawia muzyke jeszcze glosniej, niz grala dotychczas. Nastepnie pociera nadgarstkiem szybe. Czarny grubas, ktory wlasnie stawil sie na swoja zmiane, widzi wyraz niezadowolenia na twarzy oddzialowej i wie, ze czym predzej powinien sie zabrac do mycia okna; nie tracac czasu, zaczyna je pucowac papierowym recznikiem, nim Wielka Oddzialowa zamknie za soba drzwi. Maszyneria w scianach gwizdze, sapie i zwalnia obroty. My zas idziemy na kolacje, bierzemy prysznic i znow siadamy w swietlicy. Stary Blastic, najstarszy z Roslin, trzyma sie za brzuch i jeczy. George, ktorego czarni przezywaja Czysciochem, myje rece pod struga pitnej wody. Okresowi graja w karty albo staraja sie uzyskac obraz na telewizorze; przenosza go z miejsca na miejsce, o ile im tylko pozwala na to sznur, i szukaja nie zakloconych fal. Z glosnikow na suficie wciaz plynie muzyka. Nie maci jej dzialanie maszynerii, gdyz nie jest to muzyka radiowa, lecz nagranie odtwarzane przez magnetofon w dyzurce. Znamy ja wszyscy na pamiec i wlasciwie juz nikt jej nie slyszy, chyba ze - jak McMurphy - jest tu od niedawna. Rudzielec jeszcze sie nie przyzwyczail. Gra w oczko na papierosy, a glosnik znajduje sie akurat nad karcianym stolikiem. McMurphy naciagnal czapke tak gleboko na oczy, ze musi odchylac glowe, zeby widziec karty. Trzyma w zebach papierosa i gada bez przerwy niczym licytator, ktorego kiedys slyszalem na aukcji bydla w The Dalles. -...no jazda, jazda - powtarza szybko, wysokim tonem - jazda, jelenie moje, komu karte, a kto zdrow. Karte, mowisz? No, no, no, ma odkrytego krola i jeszcze mu malo. Kto by pomyslal? Juz leci i niestety, baba do chlopa, czyli wlazl na mur i w droge by ruszyl, lecz spadl na leb i sie wykruszyl. Twoja kolej, Scanlon. Kurwa, zeby tak pokrecilo te w dyzurce, czy nie moze sciszyc tej pieprzonej muzyki?! Uff. Harding, czy to pudlo gra dzien i noc? Jazgocze i jazgocze! Harding spoglada na niego ze zdziwieniem. -O jakim pudle mowisz, przyjacielu? -O tym cholernym radiu. Jezu. Gra, odkad wszedlem tu rano. Nie probuj mi wmawiac, ze nic nie slyszysz. Harding przechyla glowe i nastawia ucha. -Aha. Chodzi ci pewnie o te tak zwana muzyke? Owszem, slyszymy ja, ale tylko wtedy, gdy sie skupimy. Jak sie czlowiek skupi, moze uslyszec nawet bicie wlasnego serca. - Usmiecha sie do McMurphy'ego. - Poza tym, przyjacielu, to tylko nagranie. Rzadko wlaczaja radio. Wiadomosci moglyby sie okazac szkodliwe dla naszego zdrowia. A te muzyke slyszelismy juz tyle razy, ze w ogole nie wpada nam do ucha, podobnie jak huk wody ludziom mieszkajacym w poblizu wodospadu. Gdybys mieszkal przy wodospadzie, wcale bys go nie slyszal. (Nieprawda. Wciaz slysze wodospad na rzece Kolumbia i zawsze, zawsze bede go slyszal. Slysze okrzyk Charleya Niedzwiedzi Bebech, kiedy przebija oscieniem ogromnego lososia, slysze rybe miotajaca sie w wodzie, smiech nagich dzieci na brzegu, krzatanine kobiet przy rusztach do suszenia ryb... i inne dzwieki sprzed lat). -A gasza kiedy te muzyke, czy tez ryczy bez przerwy jak wodospad? - pyta McMurphy. -W nocy nie - odpowiada Cheswick - ale poza tym to przez caly czas! -Niech to licho. Powiem tlustemu czarnuchowi, ze tak go kopne, jesli nie wylaczy tego rzepolenia, ze sie nie pozbiera! McMurphy zaczyna podnosic sie z miejsca, ale Harding kladzie mu dlon na ramieniu. -Przyjacielu, wlasnie za takie slowa mozesz wyladowac wsrod furiatow. Czyzbys chcial przegrac zaklad? McMurphy spoglada na niego. -A wiec to tak, co? Trzeba sie wciaz miec na bacznosci? Ani chwili wytchnienia? -Wlasnie tak. McMurphy wolno osuwa sie na fotel. -Kurestwo - mowi. Harding przenosi wzrok na pozostalych graczy. -Panowie, nasz bohater odbiega cos od stereotypu. Gdzie ta slawetna zimna krew znana nam z westernow? Usmiecha sie do McMurphy'ego. Ten kiwa glowa, odchyla ja, mruga do Hardinga i slini ogromny prawy kciuk. -No, no, cos mi sie zdaje, ze profesor Harding zaczyna stroszyc piorka. Wygral z raz czy dwa i juz struga madrale. Dobra jest. Siedzi cwaniak z odkryta dwojka, ale zaraz strefi, kiedy dorzuce paczke Marlboro... Ha, dodaje! Juz sie robi, profesorze, leci trojka, jeszcze karta, znowu dwojka, no i jak, profesorze, chcemy piata karte i podwojna wygrana czy wolimy nie ryzykowac? Stawiam jeszcze paczke, ze kiepski z ciebie ryzykant. No, no, no, profesor gra dalej, ta karta wyjasni sprawe, niestety, druga baba i profesor oblewa egzamin... Z megafonu na suficie plynie nastepna piosenka, skoczna i halasliwa, ktorej akompaniuje akordeon. McMurphy spoglada w gore i podnosi glos, zeby nie dac sie zagluszyc: -...jazda, jazda, dobra, nastepny; niech to diabli, chcesz karte czy nie... juz sie robi... I tak az do zgaszenia swiatel o wpol do dziesiatej. Moglbym obserwowac McMurphy'ego przy kartach przez cala noc, patrzec, jak rozdaje, sluchac, jak gada, kantuje, wciaga facetow coraz glebiej i ogrywa do momentu, kiedy maja dosc i chca sie wycofac - wtedy pozwala im sie nieco odegrac, zeby uwierzyli w swoje sily, po czym znow leje ich, jak chce. W pewnej chwili robi przerwe na papierosa, odchyla sie do tylu razem z fotelem, zaklada rece za glowe i mowi: -Obrabianie jeleni to tez sztuka: trzeba przede wszystkim umiec wyczuc, czego jelen pragnie, a potem udawac, ze sie zaspokaja te potrzeby. Nauczylem sie tego, pracujac jeden sezon przy kole fantowym w wesolym miasteczku. Wystarczy przejechac po frajerze wzrokiem i wie sie od razu, ze lubi, na przyklad, odstawiac wazniaka. Wiec jak tylko on do ciebie z pyskiem, ze go wykiwales, ty bledniesz, trzesiesz sie ze strachu i mowisz: "Niech szanowny pan sie nie denerwuje. Prosze sprobowac jeszcze raz, na koszt firmy". I tym sposobem obaj jestescie zadowoleni. Prostuje sie i nogi fotela z trzaskiem uderzaja o posadzke. Bierze ze stolu talie kart, przejezdza po niej kciukiem, stuka nia o blat i slini dwa palce. -A cos czuje, moje jelenie, ze wam potrzeba akurat duzej puli, zeby dac sie skusic. Oto dziesiec paczek. No i leci, prawdziwa meska gra dopiero sie zaczyna... Odrzuca glowe i smieje sie glosno, widzac, jak wszyscy szybko dokladaja do puli. Smiech ten rozbrzmiewa w swietlicy przez caly wieczor; McMurphy rozdaje karty, zartuje, gada i usiluje zarazic innych swoim smiechem. Boja sie jednak rozluznic: za dlugo sa na oddziale. W koncu sie poddaje i na serio zabiera do gry. Raz czy drugi traci bank, lecz albo go odkupuje, albo szybko wywalcza, a piramidy papierosow rosna nieustannie wokol niego. A potem, tuz przed wpol do dziesiatej, pozwala przeciwnikom wygrywac, daje im sie odkuc tak szybko, ze zapominaja o wszystkich porazkach. Zwraca ostatnie wygrane papierosy, odklada talie, osuwa sie z westchnieniem na oparcie fotela i spycha cyklistowke z czola - gra skonczona. -No, raz na wozie, raz pod wozem. - Potrzasa smutno glowa. - Nic z tego nie rozumiem. Zawsze myslalem, ze w oko nie ma na mnie silnych, a tu tak umoczylem. Macie, chlopcy, nieprawdopodobny fart, az sie boje grac z wami jutro na prawdziwa forse. Dobrze wie, ze nikt sie nie nabierze na te gadke. Dal im wygrac - wiedza o tym wszyscy, ktorzy sie przygladali. Sami hazardzisci wiedza rowniez. Ale kazdy facet zgarniajacy stos papierosow - i to nie wygranych, tylko odegranych, bo do niego przeciez nalezaly, usmiecha sie pod wasem jak najtezszy szuler znad calej Missisipi. Gruby sanitariusz i drugi czarny nazwiskiem Geever wyganiaja nas ze swietlicy i zaczynaja gasic swiatla malym kluczykiem zawieszonym na lancuszku; w miare jak na oddziale robi sie coraz ciemniej, oczy pielegniarki ze znamieniem staja sie coraz wieksze i bardziej blyszczace. Stoi w drzwiach dyzurki i wydaje wieczorne leki przesuwajacym sie przed nia w kolejce pacjentom, ale ledwo moze spamietac, komu przypada jaka trucizna. Nie patrzy nawet, gdzie leje wode. Obserwuje roslego rudzielca w ohydnej czapce i ze szpetna blizna na twarzy - to on tak rozprasza jej uwage. Kiedy McMurphy odchodzi od stolika w swietlicy, szarpiac zrogowaciala dlonia rudy kosmyk sterczacy mu pod szyja z roboczej koszuli, i zbliza sie do dyzurki, pielegniarka odskakuje przerazona; domyslam sie, ze Wielka Oddzialowa musiala ja przed nim ostrzec. ("Och, i jeszcze jedno, siostro Pilbow, zanim zostawie oddzial w jej rekach; widzi siostra tego nowego pacjenta siedzacego po tamtej stronie, tego z rudymi jak plomien baczkami i szarpana rana na twarzy...? Mam podstawy do podejrzen, ze to zboczeniec seksualny"). Widzac, ze pielegniarka trzesie sie ze strachu i wodzi za nim rozszerzonymi oczyma, McMurphy wtyka glowe w drzwi dyzurki i usmiecha sie przyjaznie od ucha do ucha, chcac pokazac, iz wcale nie jest taki grozny. Pielegniarka z wrazenia upuszcza sobie na noge dzbanek z woda. Wydaje okrzyk bolu, skacze na jednej nodze i tak gwaltownie podrywa reke z kubeczkiem, ze wylatuje z niego pastylka, ktora wlasnie miala mi podac - wpada jej za dekolt, akurat tam, gdzie fioletowe znamie wplywa jak rzeka wina miedzy dwa pagorki. -Pozwoli siostra, ze jej pomoge - mowi McMurphy i wsuwa do dyzurki pokryta bliznami i tatuazami reke, czerwona jak surowe mieso. -Cofnac sie! Jest ze mna na oddziale dwoch sanitariuszy! Pielegniarka szuka czarnych wzrokiem, ale poszli przywiazac do lozek Chronikow; w razie czego minie dluzsza chwila, nim przybiegna jej na ratunek. McMurphy usmiecha sie szeroko i pokazuje jej pusta dlon, zeby sie przekonala, ze nie trzyma noza. Swiatlo odbija sie od twardej, wyslizganej skory. -Sluchaj, panienko, chce tylko... -Cofnac sie! Pacjentom nie wolno wchodzic do... Och, nie, jestem katoliczka! - wola i ciagnie za zloty lancuszek, ktory ma na szyi; spomiedzy piersi wylatuje jej krzyzyk, a razem z nim zagubiony proszek. Dlon McMurphy'ego ze swistem tnie powietrze tuz obok jej twarzy. Dziewczyna z piskiem wrzuca krzyzyk do ust, zaciska oczy, jakby miala dostac piescia po glowie, i trupioblada zamiera w bezruchu - jedynie znamie jest teraz ciemniejsze niz kiedykolwiek, jak gdyby wessalo wszystka krew z jej ciala. Kiedy pielegniarka wreszcie otwiera oczy, znow ma przed soba te wyslizgana dlon; lezy na niej moj czerwony proszek. -...chcialem tylko podniesc konewke, ktora siostra upuscila. - McMurphy wyciaga druga reke, w ktorej trzyma dzbanek. Pielegniarka z glosnym sykiem wypuszcza powietrze i bierze naczynie. -Dziekuje. Dobranoc, dobranoc - mowi i zamyka drzwi przed nosem nastepnego w kolejce: koniec prochow na dzisiejszy wieczor. W sypialni McMurphy rzuca mi proszek na lozko. -Wodzu, chcesz swojego cukierka? Krece glowa, spogladajac na proszek, wiec straca go z poscieli niczym natretnego owada. Proszek jak pasikonik skacze po posadzce. McMurphy zaczyna, sie szykowac do snu - sciaga drelichy i zostaje w czarnych atlasowych spodenkach w ogromne biale wieloryby o czerwonych oczach. Usmiecha sie, widzac, ze sie im przygladam. -To prezent, Wodzu, od studentki literatury z uniwersytetu stanowego. - Kciukiem odciaga i puszcza gumke. - Powiedziala, ze daje mi je, bo tez jestem symbolem. Twarz, ramiona i kark ma spalone od slonca i pokryte skreconymi pomaranczowymi wloskami, muskularne ramiona zas zdobia tatuaze; na jednym widnieje napis: "Waleczna Piechota Morska", i diabel z czerwonymi rogami i czerwonym okiem, trzymajacy karabin, a na drugim piec kart rozpostartych niby wachlarz - ful z asow i osemek. McMurphy kladzie zwiniete drelichy na nocnym stoliku przy moim lozku i zaczyna trzepac piescia poduszke. Przydzielono mu sasiednie lozko. Wsuwa sie pod koc i mowi mi, zebym tez pakowal sie do wyra, bo zaraz wejdzie czarny, zeby zgasic swiatlo. Ogladam sie i widze w drzwiach Geevera, wiec czym predzej zrzucam buty i wskakuje do poscieli, nim czarny zdazy do mnie podejsc. Przywiazuje mnie do lozka przescieradlem, rozglada sie po sali, chichocze i gasi swiatlo. Zalega mrok - jedynie smuga swiatla padajacego przez drzwi dyzurki na korytarz rozjasnia nieco sypialnie. Ledwo widze ciemny ksztalt McMurphy'ego; oddycha rowno i gleboko, a koc, pod ktorym lezy, unosi sie i opada rytmicznie. Z czasem oddech staje sie coraz wolniejszy; jestem pewien, ze McMurphy zasnal, gdy nagle dobiega mnie cichy, gardlowy dzwiek, niby parskniecie konia - wciaz nie spi i smieje sie z czegos sam do siebie. Przestaje sie smiac i szepcze: -Rety, Wodzu, ale podskoczyles, jak powiedzialem, ze idzie czarny. A podobno jestes gluchy. * Pierwszy raz od dlugiego, dlugiego czasu nie polknalem czerwonej kapsulki przed pojsciem do lozka (jesli sie chowam, gdy nadchodzi pora brania lekow, pielegniarka ze znamieniem wysyla Geevera, zeby mnie odnalazl i porazil swiatlem latarki, po czym robi mi zastrzyk), wiec kiedy czarny zaglada do sypialni, udaje, ze spie.Po wzieciu czerwonej kapsulki czlowiek nie zasypia w normalny sposob; zostaje porazony snem i przez cala noc nie jest w stanie sie zbudzic, bez wzgledu na to, co sie dzieje dokola. Dlatego personel szpikuje mnie proszkami: w starym szpitalu budzilem sie w nocy i widzialem, jakie bezecenstwa wyczynia sie ze spiacymi pacjentami. Leze bez ruchu, zwalniam oddech i czekam, zeby zobaczyc, co sie teraz stanie. Boze, ale ciemno! Slysze, jak skrzypia gumowe podeszwy - czarni dwukrotnie zagladaja do sali i omiataja lozka latarkami. Zamykam oczy, ale nie zasypiam. Slysze przeciagle wycie z oddzialu furiatow pietro wyzej - uuu uuu uuu - pewnie podlaczyli faceta do pradu, zeby nadawal zakodowane sygnaly. -Warto strzelic po piwku, czeka nas dluga noc. - Slysze, jak jeden czarny szepce do drugiego. Gumowe podeszwy kieruja sie w strone dyzurki, tam gdzie stoi lodowka. - Chcesz piwko, kociaczku ze skaza? Noc jest dluga! Facet pietro wyzej przestaje wyc. Urzadzenia w scianach bucza coraz slabiej i slabiej, az wreszcie milkna zupelnie. W calym szpitalu zapada grobowa cisza - jedynie gdzies z glebi, z samych trzewi budynku wydobywa sie tepy, stlumiony pomruk, ktorego nigdy dotad nie slyszalem, podobny do szumu, jaki rozbrzmiewa wkolo, gdy w srodku nocy stanie sie na szczycie wielkiej tamy hydroelektrycznej. Niski, nieublagany, wladczy... Przez otwarte drzwi widze stojacego na korytarzu czarnego grubasa, ktory rozglada sie, chichocze, po czym rusza wolno w strone sypialni, wycierajac wilgotne szare dlonie o pachy bluzy. Swiatlo z dyzurki rzuca na sciane sypialni jego cien wielkosci slonia, ktory zmniejsza sie, gdy sanitariusz wsuwa glowe do srodka. Znow chichocze, otwiera skrzynke bezpiecznikowa znajdujaca sie obok drzwi i wklada do niej reke. -Spijcie, aniolki. Spijcie smacznie. Obraca pokretlo i nagle podloga zaczyna sie obsuwac, zjezdza w dol jak platforma windy towarowej, a czarny zostaje wysoko w gorze. Jedynie podloga opada coraz predzej w dol szybu - sciany, drzwi i okna pozostaja na miejscu - ale razem z nia opadaja lozka, stoliki nocne i my wszyscy. Urzadzenie - prawdopodobnie zlozone z podnosnikow zamontowanych w czterech rogach szybu - musi byc doskonale naoliwione, bo pracuje bezglosnie jak smierc. Slysze tylko oddechy spiacych chlopakow i pomruk w dole, ktory sie wzmaga, im nizej zjezdzamy. Pol kilometra nad nami prostokat drzwi, z ktorego na sciany szybu saczy sie nikly blask, jest teraz jasna plamka, coraz bledsza, a gdy nagle rozlega sie i toczy echem odlegly okrzyk: "Cofnac sie!" - niknie zupelnie. Podloga dotyka dna szybu gleboko pod ziemia i zatrzymuje sie z lagodnym chrzestem. Jest czarno jak w grobie. Ciasno przywiazane przescieradlo zaczyna mnie dusic; usiluje je sciagnac, gdy podloga z lekkim szarpnieciem zaczyna sie niespodziewanie posuwac do przodu. Pewnie jedzie na rolkach, choc nie slysze zadnego hurkotu. Nie slysze nawet oddechow spiacych kolegow - nagle uswiadamiam sobie, ze to szum tak przybral na sile, ze zaglusza inne dzwieki. Plynie ze wszystkich stron. Znow zaczynam sciagac to przeklete przescieradlo i juz niemal zrzucam je z siebie, gdy wtem sciana podnosi sie do gory i ukazuje ogromna hale z ciagnacymi sie w nieskonczonosc rzedami maszyn, w ktorej roi sie od spoconych mezczyzn z obnazonymi torsami, biegajacych tam i z powrotem po zelaznych pomostach, mezczyzn o tepych, sennych twarzach lsniacych w blasku ogni ze stu piecow hutniczych. Hala - jak mozna sie bylo domyslic po szumie - przypomina wnetrze gigantycznej hydroelektrowni. Grube mosiezne rury nikna w gorze w ciemnosciach. Do niewidocznych w glebi transformatorow biegna miedziane druty. A wszystko pokrywaja smary i popioly, barwiac zlaczki, silniki oraz pradnice na czerwono i na czarno. Wszyscy robotnicy biegaja tym samym spokojnym, rownomiernym truchtem. Zaden sie przesadnie nie spieszy. Co rusz ktorys zatrzymuje sie na moment, obraca pokretlo, wciska guzik lub przerzuca wajche - sprawiajac, ze snop iskier niczym blyskawica rozjasnia mu na bialo polowe twarzy - a nastepnie gna dalej, wbiega po stalowych schodkach na kolejny pomost, mija wprawnie innego robotnika tak blisko, ze ich mokre od potu boki plaskaja o siebie, co brzmi tak, jakby losos bil ogonem o wode, po czym znow przystaje, przerzuca sypiacy iskrami przelacznik i biegnie dalej. Jak okiem siegnac, mrok wciaz przecinaja te blyski iskier oswietlajace na krotko senne, pozbawione wyrazu twarze robotnikow. Nagle oczy jednego z nich zamykaja sie i facet w pelnym biegu wali sie na pomost; natychmiast podlatuje dwoch jego kumpli, podnosi go i wrzuca do najblizszego pieca. Z paleniska bucha ogien i rozlega sie trzask miliona pekajacych rurek, jakby ktos deptal nogami dojrzale straki fasoli. Trzask zlewa sie z szumem i warkotem pracujacych maszyn. W tych dzwiekach jest pewien rytm, grzmiace, miarowe tetno. Podloga sypialni wjezdza z szybu na hale. Od razu spostrzegam w gorze przenosnik - szyne i haki na kolkach - taki, jakich uzywa sie w rzezni do wytaczania z chlodni polci miesa. Dwaj faceci w spodniach, w bialych koszulach z podwinietymi rekawami i w waskich czarnych krawatach stoja na pomoscie nad nami, wsparci o porecz; rozmawiaja i wymachuja papierosami w dlugich cygarniczkach, kreslac w powietrzu czerwone pregi. Nie slysze, co mowia, bo rytmiczny huk zaglusza ich zupelnie. Jeden strzela palcami - najblizszy robotnik skreca gwaltownie i podbiega do niego. Facet wskazuje mu koncem cygarniczki ktores z lozek; robotnik podlatuje truchtem do zelaznej drabinki, zbiega na nasz poziom i znika za dwoma transformatorami wielkimi jak spichrze. Po chwili znow sie wylania; pedzi dlugimi susami, ciagnac po szynie hak. Kiedy mija moje lozko, plomien buchajacy z pieca rozswietla mu twarz; widze ja tuz nad soba - jest przystojna, brutalna i martwa jak maska; to twarz czlowieka, ktory niczego nie pragnie. Widzialem miliony takich twarzy. Robotnik podchodzi do lozka, na ktorym lezy stary Blastic, Roslina; jedna reka chwyta go za noge i podnosi, jakby Blastic wazyl nie wiecej niz dwa kilo, druga wbija mu hak za sciegno nad pieta - starzec zwisa glowa w dol, pokryta plesnia, przerazona twarz nabiega mu krwia, oczy metnieja od niemego leku. Wymachuje ramionami i kopie wolna noga powietrze, ale sprawia tylko tyle, ze kurtka pizamy opada mu na glowe. Robotnik sciaga ja jeszcze nizej i zawiazuje na glowie jak worek, po czym rusza dalej, ciagnac po szynie hak, a kiedy dochodzi do pomostu, spoglada na facetow w bialych koszulach. Jeden z nich wyciaga z pochewki przy pasie przyspawany do lancucha skalpel. Spuszcza go robotnikowi, a koniec lancucha przymocowuje do poreczy, zeby robotnik nie mogl uciec z tym niebezpiecznym narzedziem. Robotnik bierze skalpel i zgrabnym ruchem rozpruwa Blastica, ktory natychmiast przestaje sie miotac. Boje sie, ze zaraz sie porzygam, ale wbrew temu, czego oczekuje, Blastic ani nie krwawi, ani nie wypadaja mu wnetrznosci - sypia sie z niego tylko rdza, popiol, pojedyncze druciki i odlamki szkla. Robotnik stoi w nich po kolana. Piec w oddali znow otwiera paszcze i wsysa kogos do srodka. Waham sie, czy nie zerwac sie z lozka i nie zbudzic McMurphy'ego, Hardinga i kogo jeszcze zdaze, ale to nie mialoby sensu. Pierwszy wyrwany ze snu burknalby: "Czego, ty zbzikowany durniu, co cie znowu gryzie?" - i wolajac: "Chodz, zobaczymy, jak wygladaja bebechy Indianca!", pomoglby robotnikowi nadziac mnie na hak. Slysze przeciagly, zimny, wilgotny swist mgielnicy, widze smugi mgly wydobywajace sie spod lozka McMurphy'ego. Mam nadzieje, ze bedzie cwany i sie w niej schowa. Slysze belkotliwa paplanine, a poniewaz glos wydaje mi sie znajomy, obracam sie i patrze, skad plynie. Widze lysawego rzecznika o nabrzmialej twarzy - jej obrzek to staly temat dyskusji wsrod pacjentow. -Jestem pewien - mowi jeden. -Nie wierze - mowi drugi. - Slyszales, zeby jakis facet naprawde to nosil? -Nie, ale widziales kiedy takiego faceta jak on? Drugi pacjent wzrusza ramionami i kiwa glowa. -Co racja, to racja - przyznaje. Teraz rzecznik prasowy ma na sobie tylko dlugi podkoszulek ozdobiony z przodu i z tylu wymyslnym monogramem wyhaftowanym czerwona nicia. Kiedy rzecznik mnie mija, podkoszulek unosi mu sie nieco i moge raz na zawsze ustalic, ze naprawde ma na sobie gorset, i to zasznurowany tak ciasno, ze moze peknac lada moment. U gorsetu zas dyndaja wysuszone trofea, przywiazane za wlosy niczym skalpy. Rzecznik trzyma niewielka butelke, z ktorej pociaga od czasu do czasu, zeby nie zaschlo mu w gardle od mowienia, i nasycona kamfora chusteczke, ktora co chwila przyklada do nosa, zeby zabic fetor. Za rzecznikiem podaza tlumek nauczycielek, studentek i tym podobnych facetek. Ubrane sa w granatowe fartuchy, a na glowach maja lokowki. Wszystkie sluchaja swojego przewodnika. Akurat przypomina mu sie cos tak smiesznego, ze musi przerwac wyklad i lyknac sobie z butelki, by opanowac chichot. W tym czasie jedna ze studentek rozglada sie bezmyslnie po hali i spostrzega wybebeszonego Chronika wiszacego na haku. Wydaje okrzyk przestrachu i odskakuje do tylu. Rzecznik odwraca sie, widzi zwloki, podbiega do nich, chwyta zwisajaca bezwladnie reke i kreci trupem jak bakiem. Studentka podchodzi zafascynowana troche blizej, zeby sie lepiej przyjrzec. -Podoba sie? Podoba? Rzecznik piszczy, przewraca oczami i tak sie zasmiewa, ze wylewa plyn z butelki. Tak sie zasmiewa, ze na pewno zaraz peknie. Wreszcie opanowuje smiech i maszeruje dalej wzdluz rzedu maszyn, objasniajac sluchaczki. Nagle zatrzymuje sie, uderza dlonia w czolo - "Och, jakiz ja jestem roztrzepany!" - po czym wraca pedem do rozprutego Chronika, zeby oderwac nastepne trofeum i przywiazac je sobie do gorsetu. Wszedzie dookola dzieja sie rzeczy rownie straszne, szalone i ohydne: tak wariackie i nierealne, ze trudno nad nimi plakac, a jednoczesnie zbyt prawdziwe, zeby mozna sie bylo smiac. Na szczescie mgla gestnieje i wszystko przyslania. Ktos szarpie mnie za ramie. Wiem, co sie teraz stanie: wyciagnie mnie z mgly i znow bedziemy wszyscy na oddziale, a po tym, co sie dzialo w nocy, nie bedzie zadnego sladu. Gdybym zas w swojej glupocie staral sie to komus opowiedziec, zawolalby: "Idioto, meczyly cie zmory! Takie brednie jak maszynownia w srodku tamy, w ktorej robotnicy-automaty rozpruwaja ludzi, po prostu nie istnieja!" Ale skoro nie istnieja, to dlaczego je widzialem? To pan Turkle wyciaga mnie za ramie z mgly i potrzasa mna, szczerzac zeby. -Mial pan zly sen, panie Bromden - mowi. Jest to sanitariusz pracujacy na dlugiej, samotnej zmianie od jedenastej do siodmej rano - stary sennie usmiechniety Murzyn, ktoremu glowa kolysze sie nieustannie na koncu nieprawdopodobnie dlugiej szyi. Po oddechu Murzyna czuc, ze sobie golnal. -Niech pan spi dalej, panie Bromden. Czasami w nocy rozluznia krepujace mnie przescieradlo, jesli jest tak ciasno zwiazane, ze miotam sie niespokojnie. Nie robilby tego, gdyby dzienny personel mogl poznac, iz to jego sprawka, boby go na pewno wylali, ale mysla, ze to ja sam - Turkle dobrze o tym wie. Chce byc uczynny, ale musi miec pewnosc, ze nic mu nie grozi. Tym razem nie odwiazuje mi przescieradla, tylko idzie pomoc mlodemu lekarzowi i dwom innym sanitariuszom, ktorych nigdy nie widzialem na oczy, przeniesc starego Blastica z lozka na nosze i wyniesc z sali przykrytego przescieradlem - obchodza sie z nim bardziej delikatnie, niz kiedykolwiek obchodzono sie z nim za zycia. McMurphy jest juz na nogach. Pierwszy raz sie zdarzylo, zeby ktos wstal przede mna od czasow Wuja Julesa Scianochoda. Byl to przebiegly, siwy, stary Murzyn, ktory wierzyl, ze sanitariusze w nocy przewracaja swiat na bok - wykradal sie wiec z sali skoro swit, zeby ich na tym nakryc. Ja tez wstaje wczesnie, zeby zobaczyc, jakie maszyny sprowadzaja cichcem na oddzial albo instaluja w umywalni, i zwykle przez kwadrans jestem na korytarzu sam na sam z czarnymi, zanim wyloni sie nastepny pacjent. Ale tego ranka slysze McMurphy'ego w umywalni, gdy tylko wychylam glowe z poscieli. Slysze, ze spiewa! Spiewa, jakby byl wolny od trosk i zmartwien. Jego dzwieczny, mocny glos tlucze o beton i stal. -"Twe konie sa glodne, tak mi powiedziala". - Bawi go echo, ktore sie toczy po calej umywalni. - "Usiadlbys tu przy mnie, siana bym im dala!" - Nabiera tchu, jego glos wzbija sie i tezeje, az drza druty w scianach. - "Konie nie tkna siana, ktore bys im da-laaaa!" - Rozciaga ostatnia sylabe i przez chwile wyspiewuje ja na rozne tony, po czym raptownie zniza glos i konczy piosenke: - "Musze jechac dalej, zegnaj, moja mala". Prawdziwy spiew! Wszyscy oniemieli. Czegos podobnego nie slyszeli od lat, przynajmniej nie tu na oddziale. Okresowi w sypialni sluchaja wsparci na lokciach i mrugaja z niedowierzaniem. Spogladaja po sobie, unoszac pytajaco brwi. Dlaczego czarni go jeszcze nie uciszyli? Dlaczego tego nowego goscia traktuja inaczej? Nikomu innemu nie daliby podniesc takiego rabanu, a przeciez McMurphy tez jest tylko czlowiekiem ze skory i kosci, ktory kiedys opadnie z sil, zzolknie i umrze, jak my wszyscy. Podlega tym samym prawom: musi jesc i przezwyciezac podobne przeszkody, wiec powinien byc rownie bezradny wobec Kombinatu jak wszyscy, no nie? Ale nowy gosc rzeczywiscie jest inny - Okresowi to widza; widza, ze jest inny od wszystkich, ktorzy przewineli sie przez oddzial w ciagu ostatnich dziesieciu lat, inny od wszystkich, z ktorymi mieli do czynienia na zewnatrz szpitala. Moze i jest tak samo bezsilny jak oni, ale Kombinat jeszcze go nie dostal. -"Wozy pelne czekaja, a bat dzierze w dloni..." Jak mu sie udalo nie wpasc w rece Kombinatu? Moze tak jak i staremu Pete'owi nie wmontowali mu na czas zespolow sterujacych? Moze chowal sie na dziko i tulal po calym kraju, raz byl tu, raz tam, jako dzieciak nigdzie nie zagrzal miejsca dluzej niz kilka miesiecy, wiec szkola nie zdazyla go urobic, a potem pracowal przy wyrebie lasu, gral w karty, obslugiwal kolo fortuny, wedrowal chyzo, szybko, wciaz byl w ruchu i dlatego Kombinat nie zdolal mu nic wmontowac? Moze to wlasnie jest odpowiedz, moze dlatego Kombinat nie mial z nim szans, tak jak wczoraj rano czarny usilujacy wsadzic mu termometr, bo w ruchomy cel trudno trafic? Bez zony suszacej mu glowe o nowe linoleum. Bez krewnych wpatrzonych w niego proszaco lzawymi, starczymi oczyma. Bez nikogo, na kim by mu naprawde zalezalo. Dzieki temu byl wolny i mogl byc dobrym oszustem. Moze czarni dlatego nie pedza go uciszyc; wiedza, ze nie maja nad nim zadnej wladzy, pamietaja, co to bylo ze starym Pete'em i co moze zrobic czlowiek bez zadnych instalacji. Widza rowniez, ze McMurphy jest sporo wiekszy od starego Pete'a; gdyby chcieli go zalatwic, musieliby sie zabrac do tego we trzech, a i wtedy Wielka Oddzialowa musialaby stac w pogotowiu ze swoja strzykawka. Okresowi kiwaja do siebie glowami; tak, to dlatego czarni pozwalaja mu spiewac, choc kazdemu z nas juz dawno by zamkneli gebe. Wychodze z sypialni na korytarz, akurat gdy McMurphy wylania sie z umywalni. Ma na sobie cyklistowke i niewiele wiecej; tylko recznik wokol bioder, ktory podtrzymuje jedna reka. W drugiej niesie szczotke do zebow. Przystaje i kolyszac sie na palcach, zeby nie dotknac pietami lodowatej posadzki, rozglada sie wkolo. Wybiera najmniejszego z czarnych, podchodzi do niego i rabie go piescia w plecy, jakby sie znali od dziecka. -Sluchaj, stary, gdzie moge dostac pasty, zeby umyc sobie klapacze? Czarny karzel odwraca szybko glowe i natyka sie nosem na piesc, ktora go huknela. Spoglada na nia gniewnie, zerka za siebie, aby na wszelki wypadek sprawdzic, gdzie sa pozostali sanitariusze, po czym mowi McMurphy'emu, ze dopiero o szostej czterdziesci piec otwiera sie szafke z przyborami toaletowymi. -Zgodnie z regulaminem - dodaje. -Ach tak? Trzymacie paste w szafce? -Tak. W zamknietej na klucz szafce. Czarny chce wrocic do polerowania listwy przy posadzce, ale dlon McMurphy'ego niby czerwone kleszcze wciaz sciska go za ramie. -W zamknietej szafce, tak? No, no, no, a czemu to trzymacie paste do zebow pod kluczem? Nie jest przeciez niebezpieczna, co? Nie mozna nia ani nikogo otruc, ani nikomu rozwalic tubka lba, prawda? Wiec czemu to, kochasiu, zamykacie w szafce te mala, niewinna tubke, co? -Tego wymaga regulamin oddzialu, panie McMurphy - odpowiada karzel, a poniewaz widzi, ze slowa te nie wywieraja na McMurphym zadnego wrazenia, zerka spod oka na reke lezaca na jego ramieniu i dodaje: - Jak by to wygladalo, gdyby kazdy myl zeby, kiedy mu przyjdzie ochota! McMurphy puszcza ramie czarnego i zastanawia sie nad tym przez chwile, skubiac palcami ryze wlosy na piersi. -Aha, aha, zaczynam kapowac. Regulamin jest po to, zeby nikt nie ganial myc zebow po kazdym posilku. -Rety, nic pan... -Nie, nie, juz teraz pojalem. Chodzi o to, ze ludzie o roznych porach lataliby szorowac zebiska. -Wlasnie, dlatego my... -Co by sie tu dzialo! Myliby zeby o wpol do siodmej, o szostej dwadziescia, a nawet - Boze chron - o szostej! Taak, teraz rozumiem. Dostrzega mnie przy scianie i mruga w moja strone nad glowa czarnego. -Musze skonczyc te listwe, McMurphy. -Ach, przepraszam, nie chcialem przeszkadzac. McMurphy odsuwa sie nieco, a czarny pochyla sie nad listwa. Po chwili jednak McMurphy znow podchodzi blizej, przegina glowe i zaglada do puszki stojacej obok czarnego. -Co my tu mamy? Czarny patrzy w dol. -Gdzie? -W tej starej puszce, bratku. Co to za swinstwo? -To... proszek mydlany. -Coz, zwykle uzywam pasty, ale... - McMurphy zanurza szczotke w proszku, obraca, wyciaga i stuka nia o brzeg puszki - ...ale to tez sie nada. Dziekuje. A do sprawy regulaminu wrocimy pozniej. Po czym wchodzi do umywalni, skad po chwili znow dolatuje mnie spiew, znieksztalcony troche przez energiczne ruchy szczotki. Czarny stoi i patrzy za nim, trzymajac bezwladnie scierke w szarej dloni. Po minucie mruga nagle i rozglada sie dookola, a kiedy dostrzega mnie i odgaduje, ze wszystko widzialem, lapie mnie za sznurek od spodni pizamy i ciagnie korytarzem na miejsce, ktore wyszorowalem akurat wczoraj. -Tu! Tu, niech cie diabli! Masz pracowac, a nie lazic i gapic sie jak stara glupia krowa! Tu! Tu! Odwracam sie do czarnego plecami, zeby ukryc usmiech, pochylam i biore do roboty. Ciesze sie, ze McMurphy'emu udalo sie wkurzyc drania. Tata tez umial robic takie rzeczy - pamietam, jak stal w szerokim rozkroku i mruzac oczy spogladal z kamienna twarza w niebo, kiedy zjawili sie przedstawiciele rzadu, zeby odkupic nasza ziemie. -Dzikie gesi - rzekl tata, zezujac do gory. Przedstawiciele rzadu zaszelescili papierami i podniesli glowy. -Co...? W lipcu? To pora roku bez gesi. W lipcu gesi brak. Mowili jak turysci ze wschodniego wybrzeza, przekonani, ze wlasnie w ten sposob nalezy rozmawiac z Indianami, jesli sie chce, aby rozumieli. Tata nie zwazal na to, jak mowia. Wciaz patrzyl w niebo. -Gesi na niebie, bialy czlowieku. Wiesz dobrze. Tego roku. Ubieglego roku. I rok wczesniej, i jeszcze rok wczesniej. Przedstawiciele spojrzeli po sobie, chrzakajac. -Tak. Moze prawda, Wodzu Bromden. Ale teraz gesi niewazne. Wazny kontrakt. Kontrakt dac wielkie korzysci wam i waszemu plemieniu. Kontrakt zmienic zycie czerwonoskorego czlowieka. A tata swoje: -...i jeszcze rok wczesniej, i jeszcze rok wczesniej, i jeszcze rok wczesniej... Zanim przybysze wreszcie zrozumieli, ze sie z nich nabija, wszyscy starsi plemienia - ktorzy siedzieli na progu naszego szalasu, to chowajac fajki do kieszeni kraciastych, czerwono-czarnych welnianych koszul, to znow je wyciagajac, i szczerzyli zeby do siebie i taty - juz sie pokladali ze smiechu. Stryj Skaczacy Wilk tarzal sie po ziemi i rechoczac tak, ze ledwo mogl oddychac, wolal: -Wiesz dobrze, bialy czlowieku! Przedstawiciele rzadu wkurzyli sie rzeczywiscie: bez slowa obrocili sie na piecie i ruszyli w strone szosy czerwoni jak buraki, my zas wylismy z radosci. Czasami zapominam, jak wiele moze zdzialac smiech. Klucz Wielkiej Oddzialowej wsuwa sie do zamka, a gdy tylko ona sama staje w drzwiach, czarny karzel juz tam na nia czeka, przestepujac z nogi na noge jak dzieciak, ktory chcialby sie odlac. Jestem akurat niedaleko i slysze, ze nazwisko McMurphy'ego pada kilkakrotnie - widocznie czarny sie skarzy, ze McMurphy umyl juz zeby, a to, ze tej nocy zmarl stary Blastic, wylecialo mu zupelnie z glowy. Wymachuje rekami i opowiada, czego to ten pomylony rudzielec nie wyrabia z samego rana - przeszkadza w pracy, lamie regulamin; czy ona nie moglaby temu zaradzic? Oddzialowa wpatruje sie w niego lodowatym wzrokiem, dopoki karzel nie przestaje podrygiwac, a nastepnie spoglada w strone otwartych drzwi umywalni, z ktorych jeszcze glosniej niz przedtem grzmi spiew McMurphy'ego. -"Twa matka mnie nie chce, bo jestem ubooo-gi; mowi, zem niegodzien wejsc w jej domu progi". Na twarzy oddzialowej maluje sie zaskoczenie - baba podobnie jak my od tak dawna nie slyszala spiewu, ze w pierwszej chwili w ogole nie rozumie, co sie dzieje. -"Na los sie nie skarze, zyje tak, jak mooo-ge, a jak mnie gdzie nie chca, ruszam w dalsza droge!" Strzyze uszami jeszcze przez kilka sekund, zeby sie upewnic, czy sie nie przeslyszala, po czym zaczyna sie nadymac. Nozdrza rozszerzaja sie jej gwaltownie, a z kazdym oddechem staje sie coraz wieksza i potezniejsza; odkad odszedl Taber, nigdy sie tak nie nadymala z gniewu na pacjenta. Porusza rekami, zeby sprawdzic zawiasy w lokciach i palcach. Rozlega sie ciche skrzypniecie. Oddzialowa rusza z miejsca; odskakuje szybko pod sciane, kiedy wielka jak ciezarowa przelatuje z hukiem, zamiast przyczepy holujac za soba w obloku spalin wiklinowy koszyk. Usta ma rozchylone, usmiech wyprzedza ja niczym atrapa na masce. Czuje goraca won oleju i pracujacych silnikow - oddzialowa z kazdym krokiem robi sie coraz wieksza, nadyma sie i sapie, zmiazdzy wszystko na swojej drodze jak ogromny walec! Lekam sie, co bedzie. Nagle, gdy tak sie toczy ogromna i wsciekla, McMurphy wychodzi z umywalni, podtrzymujac recznik na biodrach. Oddzialowa staje w pol kroku! Kurczy sie, ze ledwo siega glowa recznika! McMurphy szczerzy do niej z gory zeby; usmiech oddzialowej zaczyna blednac, ustepowac, zalamuja sie jej kaciki ust. -Dzien dobry, siostro Srached! Co slychac w wielkim swiecie? -Nie wolno panu tu chodzic... w samym reczniku! -Nie? - McMurphy spoglada na srodek mokrego, opinajacego go ciasno recznika akurat na wysokosci nosa oddzialowej. -Reczniki tez sa wbrew regulaminowi oddzialu? A wiec nie pozostaje mi nic innego jak... -Nie! Niech sie pan nie wazy! Prosze natychmiast wrocic na sale i wlozyc ubranie! Poniewaz przemawia do niego tonem nauczycielki strofujacej ucznia, McMurphy niczym uczniak spuszcza glowe i mowi zalosnie, jakby sie zaraz mial rozplakac: -Nie moge, psze pani. Jakis zlodziej zwedzil mi w nocy ubranie. Lozko jest tak wygodne, ze spalem jak zabity. -Ktos zwedzil...? -Gwizdnal. Sprzatnal. Rabnal. Ukradl! - wola wesolo. - Do licha, ktos zwinal moje lachy! Tak sie cieszy z wlasnych slow, ze zaczyna podskakiwac z radosci. -Ktos ukradl panu ubranie? -Na to wyglada. -Ale ubranie wiezienne? Po co? McMurphy przestaje skakac i znow zwiesza glowe. -Wiem tylko, ze lezalo przy lozku, kiedy sie kladlem spac, a kiedy sie obudzilem, juz go nie bylo. Zniklo bez sladu. Och, dobrze wiem, ze to tylko wiezienne drelichy, szorstkie, wyplowiale i niezgrabne... Takie ubranie to moze nic atrakcyjnego dla czlowieka, ktory ma co wlozyc. Ale dla nagiego... -To ubranie - przerywa mu oddzialowa, uswiadamiajac sobie wreszcie, co sie stalo - zabrano panu zgodnie z przepisami. Otrzymal pan w zamian zielona odziez szpitalna. McMurphy potrzasa glowa i wzdycha, ale wciaz nie podnosi wzroku. -Nic podobnego. Rano nie bylo nic procz czapki, ktora mam na glowie, i... -Williams! - krzyczy siostra Ratched do karla, ktory wciaz tkwi przy drzwiach oddzialu, zeby w razie czego moc prysnac. - Williams, pozwoli pan na moment? Czolga sie do niej jak pies, ktory spodziewa sie kary. -Williams, dlaczego temu pacjentowi nie wydano odziezy? Karzel oddycha z ulga. Prostuje sie i z usmiechem wskazuje szara dlonia jednego z dwoch wiekszych sanitariuszy pracujacych na koncu korytarza. -To pan Washington ma dzis klucz do magazynu. Nie ja. Naprawde. -Panie Washington!!! Krzyk przygwazdza czarnego do miejsca; kamienieje ze zmywakiem wzniesionym nad kublem. -Prosze tu podejsc! Zmywak osuwa sie bezglosnie do kubla i czarny powoli, ostroznie opiera go trzonkiem o sciane. Potem sie odwraca, patrzy na McMurphy'ego, na karla i na oddzialowa, a nastepnie rozglada sie na prawo i lewo, jakby myslal, ze wolala kogo innego. -Prosze tutaj! Sanitariusz chowa rece do kieszeni i powloczac nogami sunie wolno w jej strone. Nigdy nie chodzi szybko, ale jesli sie teraz nie pospieszy, oddzialowa przemieni go wzrokiem w bryle lodu i rozbije na mial, bo obrocila przeciwko niemu cala swoja nienawisc, wscieklosc i frustracje, ktore zamierzala wyladowac na McMurphym. Nienawisc omiata czarnego jak lodowaty podmuch - sanitariusz zwalnia kroku, czujac jej sile. Wtula glowe w ramiona i garbi sie, jakby szedl pod wiatr. Wlosy i brwi pokrywa mu szron. Czarny garbi sie bardziej i bardziej, ale idzie coraz wolniej; nie dojdzie. Lecz McMurphy zaczyna nagle gwizdac skoczna melodie i to ratuje czarnego, bo oddzialowa odrywa od niego wzrok. Jest wsciekla, cala sie gotuje, jeszcze jej takiej nie widzialem. Dawno stracila swoj porcelanowy usmiech; usta ma waskie, zacisniete, podobne do kawalka rozgrzanego drutu. Gdyby inni pacjenci widzieli ja teraz, McMurphy moglby od razu zaczac zbierac wygrana. Czarny dociera wreszcie do celu - szedl ze dwie godziny. Oddzialowa wciaga gleboko powietrze. -Panie Washington, dlaczego ten pacjent nie otrzymal dzis rano szpitalnej odziezy? Nie widzial pan, ze oprocz recznika nie ma nic na sobie? -Mam jeszcze czapke - szepcze McMurphy, pstrykajac palcem w daszek cyklistowki. -Slucham, panie Washington? Duzy sanitariusz spoglada na tego, ktory go wydal, i karzel znow zaczyna podrygiwac nerwowo. Duzy przypatruje mu sie przez dluzsza chwile oczami podobnymi do lamp radiowych, jakby mowil, ze porachuje sie z nim pozniej; nastepnie odwraca glowe i mierzy wzrokiem McMurphy'ego: widzi szerokie, muskularne ramiona, lobuzerski usmiech, blizne na nosie i reke podtrzymujaca recznik. Na koniec zerka na oddzialowa. -Zdaje mi sie... - zaczyna. -Zdaje sie panu? Nie ma sie co panu zdawac! Jesli pacjent natychmiast nie otrzyma odziezy, najblizsze dwa tygodnie spedzi pan na oddziale geriatrycznym! Tak jest! Moze miesiac podawania basenow i asystowania przy kapielach blotnych pozwoli panu lepiej docenic, jak malo pracy jest na tym oddziale! Kto gdzie indziej szoruje przez caly dzien posadzki? Pan Bromden? O nie, dobrze pan wie, czyje to zadanie. Specjalnie zwalniamy was, sanitariuszy, z innych obowiazkow, zebyscie mogli wiecej czasu poswiecic pacjentom. Co oznacza, ze macie rowniez dbac o to, by nie paradowali nadzy po oddziale. Co by sie stalo, gdyby ktoras z mlodszych pielegniarek weszla tu rano i ujrzala pacjenta biegajacego bez ubrania po korytarzu? Co by sie stalo? Czarny nie bardzo wie, co by sie takiego stalo; pojal jednak, czego chce od niego oddzialowa, i rusza leniwym krokiem do magazynu po odziez dla McMurphy'ego - pewnie wybierze o dziesiec numerow za mala - wraca rownie leniwie i podaje ja McMurphy'emu, obrzucajac go tak nienawistnym spojrzeniem, jakiego dotad nie widzialem. McMurphy waha sie moment, jakby sie zastanawial, co robic, skoro obie rece ma zajete; w jednej sciska bowiem szczotke, a druga podtrzymuje recznik. Wreszcie mruga do oddzialowej, wzrusza ramionami, odwija recznik i zarzuca go jej na ramie niczym na drewniany wieszak. Widze, ze przez caly czas mial pod recznikiem spodenki. Moge sie zalozyc, ze oddzialowa wolalaby, zeby byl pod nim nagi. Wpatruje sie w niemej, straszliwej furii w ogromne biale wieloryby baraszkujace na spodenkach. Tego juz nie moze strawic. Uplywa pelna minuta, nim opanowuje sie ostatecznie, by sie odezwac do karla, ale glos wciaz drzy jej z wscieklosci. -Williams... zdaje sie... ze mieliscie wyszorowac szybe dyzurki przed moim przyjsciem! Williams zmyka niby czarno-bialy chrabaszcz. -A wy, Washington... Washington niemal truchtem wraca do swojego kubla. Oddzialowa rozglada sie dookola, zastanawiajac sie, kogo by tu jeszcze zrugac. Spostrzega mnie, ale kilku pacjentow, ciekawych, co sie dzieje na korytarzu, wyszlo akurat z sypialni. Oddzialowa zamyka wiec oczy, zeby sie skupic. Nie moze sie pokazac pacjentom w takim stanie, z twarza blada i wykrzywiona ze zlosci. Ze wszystkich sil stara sie opanowac. Wreszcie sciaga wolno wargi pod bialym noskiem; zlewaja sie, jakby rozgrzany do czerwonosci drut zaczal sie topic, migocza przez ulamek sekundy, po czym - gdy metal zastyga - staja sie twarde, dziwnie matowe i coraz zimniejsze. Oddzialowa rozchyla je i wysuwa jezyk podobny do odlamka zuzlu. Nastepnie otwiera oczy, tak samo teraz matowe, zimne i pozbawione wyrazu jak usta; nie przejmujac sie swoim odmienionym wygladem, zaczyna sie witac z pacjentami zgodnie z codzienna procedura, pewna, ze sa jeszcze zbyt spiacy, by zauwazyc roznice. -Dzien dobry, panie Sefelt, wciaz pana bola zeby? Dzien dobry, panie Fredrickson. Jak sie panom spalo? Macie sasiednie lozka, prawda? A propos, poinformowano mnie, ze weszliscie w porozumienie co do brania lekow - oddaje pan swoje pigulki koledze, prawda, panie Sefelt? Wrocimy do tego pozniej. Dzien dobry, Billy. Rozmawialam po drodze z twoja mama, prosila, by ci powtorzyc, ze wciaz mysli o tobie i wierzy, ze jej nie zawiedziesz. Dzien dobry, panie Harding... Ojej, ma pan paznokcie poobgryzane do zywego miesa! Znow pan to robi? Zanim ktokolwiek zdazy jej odpowiedziec, jesli nawet wie co, oddzialowa zwraca sie do McMurphy'ego stojacego przed nia nadal w samych tylko atlasowych spodenkach. Harding spostrzega je i gwizdze. -A pan, panie McMurphy - mowi oddzialowa z usmiechem jak cukierek - moglby juz przestac sie afiszowac swoja meska budowa i krzykliwymi kalesonami, wrocic do sypialni i wlozyc odziez szpitalna. McMurphy klania sie cyklistowka jej oraz pacjentom, ktorzy gapia sie na jego spodenki i podsmiewaja z wielorybow, po czym bez slowa znika w drzwiach sypialni. Oddzialowa odwraca sie i rusza w przeciwnym kierunku, niosac przed soba swoj czerwony, pozbawiony wyrazu usmiech, ale nim znika w drzwiach dyzurki, spiew McMurphy'ego znow plynie z sypialni na korytarz. -"Bierze mnie do salonu, chlodzi ruchem wachlarza - slysze plasniecie, kiedy uderza sie dlonia po golym brzuchu - szepcze matce na ucho: koo-cham tego karciarza". Sprzatajac pusta sypialnie, wymiatam klaki kurzu spod lozka McMurphy'ego, gdy nagle uderza mnie w nozdrza zapach, ktory uswiadamia mi po raz pierwszy, odkad przebywam w szpitalu, ze w tej wielkiej sali pelnej lozek, w ktorej sypia czterdziestu doroslych mezczyzn, zawsze unosily sie setki zapachow - zapach srodkow owadobojczych, masci cynkowej, talku, pozywki dla niemowlat, plynu do przemywania oczu; kwasny smrod moczu i starczych ekskrementow; zmurszaly cuch kalesonow i skarpet, smierdzacych nawet zaraz po upraniu; intensywna won wykrochmalonej poscieli; cierpki fetor nieswiezych oddechow; bananowy odor oleju maszynowego, czasem nawet swad palonych wlosow - ale nigdy przedtem, nim McMurphy zjawil sie na oddziale, nie czulo sie tu zapachu kurzu i ziemi z rozleglych pol, meskiego zapachu potu i pracy. * Podczas sniadania McMurphy wciaz smieje sie i gada jak najety. Po porannym sukcesie uwaza, ze z Wielka Oddzialowa pojdzie mu jak z platka. Nie wie, ze tym razem zdolal ja zaskoczyc, ale od tej chwili bedzie sie miala na bacznosci.McMurphy blaznuje bez przerwy, zeby wreszcie pobudzic kogos do smiechu. Nie daje mu spokoju, ze pacjenci potrafia najwyzej slabo sie usmiechnac lub zachichotac cicho. Bierze sie za Billy'ego Bibbita, ktory siedzi naprzeciw niego, i szepcze poufnie: -Ty, Billy, pamietasz, jak wtedy w Seattle poderwalismy te dwie szproty? Dawno takich nie rypalem. Billy unosi gwaltownie wzrok znad talerza. Otwiera usta, ale nie moze wydobyc glosu. McMurphy zwraca sie do Hardinga. -Zreszta wcale by sie nam nie udalo tak latwo ich poderwac, gdyby nie to, ze slyszaly juz co nieco o Billym. W tamtych czasach znany byl wszedzie jako Billy Maczuga. Dziewczyny juz chcialy wystawic nas do wiatru, gdy wtem jedna spojrzala na niego. "Czy to przypadkiem nie jest ten slawny Billy Bibbit Maczuga, o ktorym mowia, ze ma trzydziestopieciocentymetrowego...?" Billy kiwnal glowa, nie dajac jej dokonczyc, zaczerwienil sie - zupelnie tak jak w tej chwili - i dalej wszystko poszlo gladko. Pamietam jeszcze, ze kiedy juz wzielismy je do hotelu, z lozka Billy'ego dobiegl mnie glos jego babki: "Panie Bibbit, jestem zawiedziona; slyszalam, ze ma pan trzydziesto... trzydziesto... o moj Boze!" McMurphy wybucha smiechem, wali sie po udzie, nachyla sie przez stol i szturcha Billy'ego, ktory o malo nie mdleje, tak sie czerwieni i chichocze. McMurphy mowi, ze naprawde brakuje mu tu do szczescia tylko dwoch takich fajnych babek jak tamte. W zyciu nie spal w rownie wygodnym lozku, a zarcie palce lizac! Nie pojmuje, dlaczego wszyscy sa tacy osowiali, ze ich tu zamknieto. -Spojrzcie no - wola podnoszac szklanke do swiatla - to moja pierwsza szklanka soku pomaranczowego od pol roku! Ha, to mi sie podoba. Wiecie, co dostawalem na sniadanie na farmie? Czym nas tam karmili? Moge wam opisac, jak to wygladalo, ale pojecia nie mam, co to niby bylo; rano, w poludnie i wieczorem podawano to przypalone na czarno, znajdowaly sie w tym kartofle, a konsystencja przypominalo lepik. Wiem jedno; nie byl to sok pomaranczowy. A spojrzcie na mnie teraz: dostaje bekon, grzanki, maslo, jajka, kawe - ta slicznotka w kuchni jeszcze pyta, czy chce czarna, czy z mlekiem, i mowi mi "dziekuje" - i olbrzymia, wspaniala szklanice zimnego soku pomaranczowego! Rany, za zadne skarby stad bym nie wyszedl! Wciaz lata po dokladki, obiecuje dziewczynie nalewajacej kawe, ze po wyjsciu ze szpitala umowi sie z nia na randke, wychwala czarnego kucharza mowiac, ze tak smacznych jajek sadzonych jeszcze nigdzie nie jadl. Do platkow kukurydzianych mozna sobie wkrajac banany - McMurphy bierze ich cala kisc, proponuje czarnemu sanitariuszowi, ze odpali mu jednego, bo wyglada nietego; czarny spoglada na koniec korytarza, gdzie w szklanej klatce widac oddzialowa, i odpowiada, ze personelowi nie wolno jadac z pacjentami. -Regulamin oddzialu? -Wlasnie. -Twoja strata - oswiadcza McMurphy, obiera i palaszuje po kolei trzy banany pod nosem czarnego, po czym mowi, ze gdyby ten mial kiedy ochote, to wystarczy slowo, a wyniesie mu jednego ze stolowki. Zjadlszy cala kisc, klepie sie po brzuchu, wstaje i rusza do drzwi, ale duzy sanitariusz zagradza mu droge i tlumaczy, ze zgodnie z regulaminem pacjenci wychodza ze stolowki wszyscy razem o siodmej trzydziesci. McMurphy patrzy na niego, jakby nie byl pewien, czy sie nie przeslyszal, po czym zerka na Hardinga. Harding kiwa glowa, wiec McMurphy wzrusza ramionami i wraca na miejsce. -Niech to cholera, nie mam zamiaru lamac regulaminu! Zegar na koncu sali wskazuje pietnascie po siodmej; to klamstwo, ze jestesmy tu dopiero kwadrans, bo nietrudno poznac, ze tkwimy w stolowce przynajmniej godzine. Wszyscy skonczyli jesc i rozparli sie wygodnie na krzeslach; obserwuja duza wskazowke, czekaja, kiedy pokaze wpol do osmej. Czarni odbieraja zachlapane tace od Roslin i wywoza obu staruszkow, zeby ich umyc szlauchem. Polowa chlopakow opiera glowy na rekach, zeby sie zdrzemnac, zanim wroca czarni. Zupelnie nie wiadomo, co robic - nie ma kart, pism ani lamiglowek. Mozna tylko spac albo obserwowac zegar. McMurphy nie umie siedziec bezczynnie - musi sie czyms zajac. Zaczyna suwac lyzka po talerzu resztki jedzenia, ale juz po dwoch minutach nudzi go ta zabawa. Zahacza kciuki o kieszenie, odchyla sie z krzeslem do tylu i mruzac jedno oko, spoglada na zegar. Potem pociera nos. -Wiecie co? Ten zegar na scianie przypomina mi tarcze na strzelnicy w Fort Riley. Dostalem tam moj pierwszy medal, odznaczenie doborowego strzelca. McMurphy Sokole Oko. Kto sie zalozy o nedznego dolca, ze trafie krazkiem masla w sam srodek zegara albo przynajmniej w tarcze? Trzech facetow przyjmuje zaklad. McMurphy kladzie krazek masla na nozu i zamachuje sie nim lekko. Krazek laduje dobre pietnascie centymetrow na lewo od zegara i Okresowi zaczynaja sie nabijac z McMurphy'ego, ktory placi wygrana. Zartuja, czy na pewno zwie sie Sokole Oko, a nie przypadkiem Kurze Oko, ale akurat wtedy czarny karzel wraca od mycia Roslin, wiec wszyscy spuszczaja oczy i milkna. Karzel czuje, ze cos sie stalo, ale nie wie, co. Pewnie sam by sie nie polapal, gdyby stary pulkownik Matterson, rozgladajac sie po sali, nie dojrzal masla, natychmiast nie wskazal go palcem i nie rozpoczal wykladu, perorujac tak pewnie swoim glebokim glosem, jakby to, co mowil, mialo rece i nogi. -Mas-lo... to partia re-pu-bli-kan-ska... Karzel patrzy tam, gdzie wskazuje pulkownik, i dostrzega krazek masla, ktory wolno sunie w dol po scianie niczym zolty slimak. Maly sanitariusz mruga oczami, ale nic nie mowi - nawet nie oglada sie za siebie, bo i tak wie, czyja to sprawka. McMurphy szepcze cos i szturcha siedzacych przy nim Okresowych; po chwili kiwaja glowami, wiec kladzie na stole trzy dolary i opiera sie wygodnie. Wszyscy odwracaja sie na krzeslach i obserwuja zjezdzajace w dol maslo, ktore przyspiesza, na moment staje, a dalej znow splywa rowno, pozostawiajac na scianie blyszczacy pas. Nikt sie nie odzywa. Patrza na maslo, na zegar, znow na maslo. Teraz wskazowki sie ruszaja. Maslo dotyka podlogi pol minuty przed siodma trzydziesci i McMurphy odzyskuje pieniadze, ktore wczesniej przegral. Karzel otrzasa sie z letargu, odwraca glowe od tlustej pregi i pozwala nam opuscic stolowke. McMurphy chowa do kieszeni wygrana, obejmuje ramieniem czarnego i na pol wypycha, na pol wynosi go na korytarz, a pozniej do swietlicy. -Kawal dnia juz za nami, stary, a ledwie wyszedlem na zero. Trzeba sie pospieszyc, zeby nadrobic stracony czas. Otworz szafe i dawaj karty, bratku, a juz ja sie postaram przekrzyczec ten piekielny glosnik. Przez prawie caly ranek spieszy sie rzeczywiscie i gra szybciej niz wczoraj: nadal w oko, ale teraz juz na weksle, nie na papierosy. Przesuwa stolik karciany ze dwa czy trzy razy, byle dalej od glosnika. Widac, ze muzyka dziala mu na nerwy. Wreszcie podchodzi do dyzurki i stuka w szybe, a gdy Wielka Oddzialowa odwraca sie z fotelem i otwiera drzwi, pyta ja, czy nie mozna by na pewien czas wylaczyc tego piekielnego jazgotu. Na swoim fotelu i za swoja szyba oddzialowa jest zupelnie spokojna - zreszta zaden dzikus nie lata teraz nago po oddziale, zeby ja wytracic z rownowagi. Metalowe usta zastygly jej w pewnym siebie usmiechu. Mruzy oczy, potrzasa glowa i odpowiada McMurphy'emu uprzejmie, ze nie mozna. -A troche sciszyc? Przeciez chyba caly Oregon nie musi sluchac trzy razy na godzine, od switu do nocy, jak Lawrence Welk gra Herbatke we dwoje! Gdyby siostra sciszyla to pudlo, zeby nie trzeba sie bylo wydzierac, ile kto stawia, moglibysmy zagrac partyjke pokera... -Juz panu mowilam, panie McMurphy, ze gry na pieniadze sa wbrew regulaminowi oddzialu... -Dobra, wiec niech siostra sciszy glosnik choc na tyle, zeby mozna bylo grac na zapalki czy guziki od rozporkow... ale prosze natychmiast sciszyc to diabelstwo! -Panie McMurphy... - zaczyna oddzialowa tonem nauczycielki i robi krotka pauze, zeby podkreslic swoj chlod i opanowanie; wie, ze wszyscy Okresowi chlona kazde slowo rozmowy. - Czy chcialby pan znac moje zdanie? Uwazam, ze panskie zadania sa szalenie egoistyczne. Przeciez nie jest pan tu sam. Na naszym oddziale sa ludzie starzy, ktorzy wcale nie slyszeliby muzyki, gdybym ja sciszyla, ludzie, ktorzy nie sa juz w stanie czytac, ukladac lamiglowek ani wygrywac w karty papierosow od kolegow. Dla Mattersona, Kittlinga i pozostalych starcow ta muzyka jest jedyna radoscia. A pan chcialby ich jej pozbawic. Wszystkie sugestie i propozycje sa zawsze mile widziane, ale zanim pan z nimi wystapi, powinien pan najpierw pomyslec o innych pacjentach. McMurphy sie odwraca, patrzy na Chronikow siedzacych po swojej stronie swietlicy i widzi, ze to, co uslyszal, nie jest do konca pozbawione racji. Zdejmuje cyklistowke, przejezdza palcami po wlosach i spoglada na oddzialowa. Wie rownie dobrze jak ona, ze Okresowi przysluchuja sie ich rozmowie. -Hm... to mi nie przyszlo do glowy. -Tak tez myslalam. McMurphy szarpie kosmyk rudych wlosow sterczacy mu pod szyja ze szpitalnej bluzy. -No dobrze - mowi - ale moze moglibysmy grac gdzie indziej? W innej sali? Na przyklad w tej, do ktorej przed zebraniem wynosi sie stoliki? Przez reszte dnia stoi pusta. Mozna by ja otworzyc i dac karciarzom, a staruszkowie zostaliby tutaj; tym sposobem wszyscy byliby zadowoleni. Oddzialowa usmiecha sie, przymyka oczy i lagodnie potrzasa glowa. -Moze pan oczywiscie poruszyc przy okazji te sprawe z reszta personelu, ale obawiam sie, ze wszyscy powiedza panu to samo co ja: nie byloby komu pilnowac drugiej sali. Jest nas tu za malo. I bardzo prosze, zeby sie pan nie opieral o szybe: ma pan brudne rece i zostawia plamy. A to znaczy, ze ktos bedzie mial przez pana wiecej pracy. McMurphy cofa gwaltownie reke i widze, ze chce cos powiedziec; gryzie sie jednak w jezyk, bo nagle pojmuje, ze po tym, co uslyszal, moze tylko sklac babe albo zmilczec. Rumieniec oblewa mu twarz i szyje. McMurphy bierze gleboki oddech i tak, jak ona dzis rano, opanowuje sie sila woli, przeprasza oddzialowa, ze zawracal jej glowe, i idzie do stolika. Wszyscy czuja, ze wojna sie zaczela. O jedenastej w drzwiach swietlicy staje lekarz i prosi McMurphy'ego, zeby przyszedl do jego gabinetu na rozmowe. -Zawsze przeprowadzam wywiad z nowymi pacjentami drugiego dnia ich pobytu - mowi. McMurphy odklada karty, wstaje i podchodzi do lekarza. Ten pyta, jak mu sie spalo, ale rudzielec tylko mamrocze cos pod nosem. -Jest pan dzis bardzo zamyslony, panie McMurphy. -O tak, lubie sobie czasem podumac - odpowiada McMurphy i ruszaja razem korytarzem. Kiedy wracaja - mam wrazenie, ze po uplywie kilku dni - obaj usmiechaja sie od ucha do ucha i rozprawiaja o czyms wesolo. Lekarz wyciera wilgotne od lez binokle i wyglada, jakby naprawde przed chwila smial sie do rozpuku, a McMurphy znow jest normalnym, halasliwym, bunczucznym soba. Jest taki przez caly obiad, a gdy o trzynastej ma sie rozpoczac zebranie, pierwszy zajmuje miejsce i blyska zawadiacko niebieskimi oczami ze swojego fotela w rogu sali. Wielka Oddzialowa, niosac kosz notatek, wmaszerowuje do swietlicy na czele stadka pielegniarek. Podnosi ze stolu dziennik i zaglada do niego, marszczac gniewnie brwi (przez caly dzien nikt nie wpisal zadnego donosu), po czym siada po swojej stronie drzwi. Wyjmuje z koszyka wszystkie teczki, kladzie je sobie na kolanach i wyszukuje teczke Hardinga. -O ile pamietam, posunelismy sie wczoraj sporo naprzod, analizujac problemy pana Hardinga... -Hm... jesli siostra pozwoli - przerywa jej lekarz - chcialbym cos powiedziec, zanim wrocimy do tamtej sprawy. Ma to zwiazek z rozmowa, jaka dzis rano odbylem z panem McMurphym u siebie w gabinecie. Wspominalismy dawne czasy. Bo wyobrazcie sobie panstwo, ze pan McMurphy i ja mamy ze soba wiele wspolnego: chodzilismy do jednej szkoly. Pielegniarki spogladaja po sobie zdumione, co mu sie stalo. Pacjenci zerkaja na usmiechnietego McMurphy'ego i czekaja, co lekarz jeszcze powie. Doktor Spivey kiwa glowa. -Tak, do jednej szkoly. A wspominajac dawne czasy, przypomnielismy sobie potancowki organizowane w naszej szkole... wspaniale, huczne zabawy. Mnostwo dekoracji, serpentyn, przeroznych straganow i gier... bylo to zawsze najwieksze wydarzenie roku. Jak juz mowilem panu McMurphy'emu, przez dwa ostatnie lata bylem przewodniczacym komitetu organizacyjnego. Och, co to byly za wspaniale, beztroskie dni... W swietlicy jest cicho jak makiem zasial. Lekarz podnosi glowe i zerka po twarzach, zeby sie przekonac, czy sie nie wyglupil. Spojrzenie Wielkiej Oddzialowej nie powinno mu pozostawic zadnych watpliwosci, ale lekarz nic nie zauwaza, bo zapomnial wlozyc binokle. -No, dosc juz tych ckliwych wynurzen, chcialem tylko powiedziec, ze pan McMurphy i ja zaczelismy sie zastanawiac, czyby nie urzadzic zabawy na naszym oddziale, i ciekawi mnie, co o tym sadza pacjenci? Wklada binokle i rozglada sie po sali. Nikt nie skacze do gory z radosci. Niektorzy z nas pamietaja, jak kilka lat temu Taber probowal zorganizowac zabawe i co z tego wyniklo. Lekarz czeka daremnie: od oddzialowej promieniuje cisza i spowija nas ciasno, gotowa zmiazdzyc smialka, ktory odwazy sie odezwac. McMurphy'emu jako wspolautorowi pomyslu nie za bardzo wypada zabierac glos i mysle sobie, ze nikt z pacjentow nie bedzie taki glupi, aby przerwac cisze, kiedy nagle Cheswick, ktory siedzi obok McMurphy'ego, wydaje pisk i nie za bardzo wiedzac, co sie stalo, lapie sie za bok i zrywa z krzesla. -Hm... ja... osobiscie uwazam - zerka na oparta na poreczy fotela piesc McMurphy'ego i potezny kciuk sterczacy sztywno niczym szpikulec do razenia pradem bydla - ze to naprawde doskonaly pomysl. Zawsze jakas odmiana. -Wlasnie, Charley! - wola lekarz, spogladajac na niego z wdziecznoscia - i w dodatku nie pozbawiona wartosci terapeutycznych. -Jasne - potwierdza Cheswick, bardziej juz zadowolony ze swojej roli. - Oczywiscie. Zabawa ma mnostwo wartosci terapeutycznych. To bezsporny fakt! -B-b-bedzie fajnie - mowi Billy Bibbit. -A pewnie - przyznaje Cheswick. - Zrobi sie, panie doktorze, damy rade. Scanlon moze udawac bombe, a ja na terapii zajeciowej zmajstruje kolka i bedziemy rzucac nimi do celu. -Ja bede przepowiadal przyszlosc - oznajmia Martini, zezujac na jakis punkt nad glowa. -A ja moge stawiac z reki diagnozy psychiatryczne - zglasza sie Harding. -Swietnie, swietnie! - cieszy sie Cheswick, klaszczac w dlonie. Po raz pierwszy ktos go poparl na zebraniu. -A ja - rzecze McMurphy - z wielka checia zatrudnie sie przy kole fortuny. Mam juz pewne doswiadczenie... -Och, tyle przed nami mozliwosci! - wola ze szczerym zapalem lekarz, prostujac sie w fotelu. - Ja sam mam tysiace pomyslow... I przez nastepne piec minut geba mu sie nie zamyka. Latwo poznac, ze wiele z tych pomyslow obgadal juz wczesniej z McMurphym. Mowi o grach, straganach, sprzedawaniu biletow, lecz nagle spostrzega wzrok oddzialowej i milknie, jakby zdzielila go piescia miedzy oczy. Mruga i pyta: -A co siostra o tym mysli, siostro Ratched, zebysmy urzadzili zabawe? Tu, na oddziale? -Zgadzam sie, ze to moze miec pewne wartosci terapeutyczne - odpowiada oddzialowa i urywa. Znow promieniuje od niej cisza i spowija nas ciasno. Siostra widzi, ze nikt juz nie odwazy sie odezwac, wiec ponownie zabiera glos: - Ale uwazam, ze zanim podejmiemy decyzje, powinnismy przedyskutowac sprawe na zebraniu personelu. Chyba taki byl panski zamiar, doktorze? -Oczywiscie. Chcialem tylko, sama siostra rozumie, poznac opinie pacjentow. Ale ma siostra racje, najpierw omowimy projekt na zebraniu personelu. Przygotowaniami zajmiemy sie pozniej. Wszyscy wiedza, ze to oznacza koniec planowanej zabawy. Wielka Oddzialowa potrzasa teczka, zeby zaprowadzic porzadek. -Doskonale. Poniewaz nie ma wiecej nowych spraw, powrocimy do dyskusji, oczywiscie jesli pan Cheswick zechce usiasc. Mamy - wyjmuje z koszyka zegarek - jeszcze czterdziesci osiem minut. A wiec, jak juz... -Aha. Hej, chwileczke. Cos sobie przypomnialem. McMurphy podniosl reke i strzela palcami. Oddzialowa dlugo patrzy na nia bez slowa. -Slucham, panie McMurphy? - pyta wreszcie. -Nie mnie prosze sluchac, a pana doktora. Doktorze, niech pan powie, co pan zadecydowal w sprawie pacjentow, ktorzy nie doslysza, i tego glosnika. Oddzialowa podrywa nieznacznie glowe - jest to ruch ledwo dostrzegalny, ale ja go widze i serce skacze mi z radosci. Oddzialowa spoglada na lekarza. -Prawda - mowi doktor Spivey - zupelnie zapomnialem. Odchyla sie wygodnie, zaklada noge na noge i splata dlonie; planowana zabawa najwyrazniej wprawila go w wysmienity humor. -Rozmawialem z panem McMurphym o odwiecznych trudnosciach wynikajacych z tego, ze na jednym oddziale przebywaja pacjenci zarowno mlodzi, jak i w podeszlym wieku. Nie sa to idealne warunki dla naszej grupy terapeutycznej, ale zdaniem kierownictwa szpitala nie ma na to rady, gdyz budynek geriatryczny jest juz przepelniony. Doskonale rozumiem, ze obecna sytuacja nie jest przyjemna dla obu stron. W trakcie rozmowy wpadlismy na rozwiazanie, ktore powinno przyniesc ulge mlodszym i starszym pacjentom. Pan McMurphy wspomnial, ze niektorzy starsi Chronicy nie doslysza muzyki, i zaproponowal, zeby puszczac ja glosniej. Uwazam, ze to bardzo humanitarna sugestia. McMurphy skromnie macha dlonia, na co lekarz kiwa glowa i ciagnie dalej: -Odpowiedzialem mu, ze mlodsi pacjenci nieraz mi sie skarzyli, ze muzyka juz teraz jest zbyt glosna, przeszkadza w rozmowach i czytaniu. McMurphy przyznal, iz to mu nie przyszlo do glowy, choc jego zdaniem to wielka szkoda, ze ci, ktorzy chca czytac w spokoju, nie moga sie przeniesc gdzie indziej i zostawic swietlicy melomanom. Zgodzilem sie, ze to istotnie wielka szkoda, i juz bylem gotow zapomniec o calej sprawie, kiedy nagle przypomnialem sobie o gabinecie hydroterapii, do ktorego na czas zebran wstawia sie stoly. Stoi pusty, bo odkad wprowadzono nowe leki, nie uzywamy go do zabiegow. Co grupa na to, zebysmy urzadzili tam druga swietlice, powiedzmy, salon gier? Grupa milczy. Wszyscy wiedza, do kogo nalezy nastepne posuniecie. Oddzialowa zamyka teczke Hardinga, kladzie na kolanach, opiera na niej rece i rozglada sie po sali, zeby zobaczyc, kto sie odwazy zabrac glos. Widzac, ze nikt nie zamierza tego uczynic przed nia, odwraca glowe do lekarza. -Sam pomysl jest doskonaly, panie doktorze; doceniam tez troske pana McMurphy'ego o pozostalych pacjentow, ale niestety mamy za maly personel, zeby pozwolic sobie na prowadzenie dwoch swietlic. Jest przekonana, ze to zalatwia sprawe, wiec znow otwiera teczke. Ale lekarz przemyslal wszystko glebiej, niz sie spodziewala. -Mnie to rowniez przyszlo do glowy. Poniewaz jednak w tej swietlicy pozostana niemal wylacznie Chronicy, z ktorych wiekszosc porusza sie z trudem albo w ogole nie wstaje z wozkow inwalidzkich, nie sadzi siostra, ze jedna pielegniarka i jeden sanitariusz wystarcza w zupelnosci, zeby opanowac kazdy bunt czy rewolucje? Oddzialowa nie odpowiada. Wcale jej sie nie podoba ten zart o buntach i rewolucjach, ale wyrazu twarzy nie zmienia. Nadal sie usmiecha. -Tymczasem - ciagnie lekarz - pozostale dwie pielegniarki i dwaj sanitariusze moga nadzorowac pacjentow w gabinecie hydroterapii, i to skuteczniej niz w tej wielkiej sali. Co wy na to, panowie? Warto sprobowac? Osobiscie zapalilem sie do tego pomyslu, proponuje zobaczyc, jak to bedzie przynajmniej przez kilka dni. Jesli nam sie nie spodoba, to zawsze mozemy zamknac gabinet z powrotem na klucz, prawda? -Slusznie! - wola Cheswick, uderzajac piescia w otwarta dlon. Wciaz stoi, jakby sie bal, ze gdy tylko usiadzie, McMurphy znow dzgnie go kciukiem. - Slusznie, panie doktorze, w razie czego mozemy zamknac gabinet z powrotem na klucz! A pewnie! Lekarz rozglada sie po swietlicy, widzi, ze wszyscy Okresowi kiwaja usmiechnieci glowami, najwyrazniej uradowani jego - jak mu sie wydaje - pomyslem; rumieni sie wiec jak Billy Bibbit i dwa razy przeciera binokle, zanim moze mowic dalej. Az milo widziec tego malego czlowieczka tak zadowolonego z siebie. Patrzy na kiwajacych glowami chlopakow, sam kiwa glowa, powtarza: "Swietnie, swietnie", i wspiera sie dlonmi o kolana. -Bardzo dobrze. A teraz, skoro to juz postanowione... Zupelnie zapomnialem, o czym to mielismy dzis mowic? Oddzialowa znow podrywa lekko glowe, pochyla sie nad koszykiem i wyjmuje nastepna teczke. Mam wrazenie, ze drza jej rece, kiedy przewraca kartki. Wreszcie wybiera jedna i juz ma zaczac ja czytac, ale McMurphy ponownie wstaje z fotela, podnosi do gory dwa palce i przestepujac z nogi na noge, mowi zamyslony: "Przepraszam bardzo, ale..." Oddzialowa kamienieje na dzwiek jego glosu, podobnie jak rano czarny, na ktorego krzyknela. Na ten widok robi mi sie dziwnie lekko na duszy. Obserwuje pilnie oddzialowa, sluchajac McMurphy'ego. -Przepraszam bardzo, doktorze, ale umieram z ciekawosci, co moze znaczyc sen, ktory mialem dzis w nocy. Widzi pan, to bylem ja w tym snie, ale z drugiej strony to jakbym nie byl ja... ktos inny, tyle ze do mnie podobny... jak... jak... jak moj tata! Tak, to byl on. To na pewno byl tata, bo chwilami, kiedy widzialem siebie... jego... widzialem te zelazna szyne, ktora mial w szczece... -Panski ojciec ma w szczece zelazna szyne? -Juz nie ma, ale mial, jak bylem maly. Przez cale dziesiec miesiecy chodzil z ta szyna, ktora wchodzila mu tedy, a wychodzila tedy! Boze, wygladal niczym kumpel Frankensteina! Dostal siekiera po gebie, bo sie posprzeczal z jednym orylem w tartaku... Rany, opowiem wam, jak do tego doszlo... Twarz oddzialowej nadal jest spokojna niczym odlew pomalowany wedlug jej zyczenia. Pewna siebie, cierpliwa, niewzruszona. Oddzialowa nie podrywa juz nerwowo glowy, siedzi nieruchomo z ta straszna, lodowata maska i wycisnietym z czerwonego plastyku spokojnym usmiechem; na jej gladkim czole nie ma ani jednej zmarszczki swiadczacej o zwatpieniu czy obawie, a plaskim, szerokim zielonym oczom juz w odlewni namalowano spojrzenie, ktore mowi: mnie sie nie spieszy, moze raz czy drugi pozostane w tyle, ale mnie sie nie spieszy; jestem cierpliwa, spokojna, pewna siebie - wiem, ze nie moge naprawde przegrac. Przez chwile wydawalo mi sie, ze jest pokonana. Moze tak jest w istocie. Teraz jednak widze, ze to nic nie zmienia. Pacjenci jeden po drugim zerkaja na nia ukradkiem, zeby sprawdzic, czy jej nie drazni, ze McMurphy stal sie osrodkiem zainteresowania, ale wszyscy widza to samo co ja. Jest za potezna, zeby mozna ja bylo zniszczyc. Zajmuje cala sciane niczym japonskie bostwo. Samemu nie sposob jej nawet ruszyc z miejsca, a przeciez znikad nie mozna oczekiwac pomocy. Te runde przegrala, ale byla to tylko mala potyczka w wielkiej wojnie, ktora dotychczas wygrywa i bedzie wygrywac nadal. Nie mozemy pozwolic McMurphy'emu, zeby rozbudzil w nas falszywe nadzieje, nie mozemy dac sie namowic na robienie glupstw. Oddzialowa nadal bedzie zwyciezac tak jak Kombinat, ktorego potege ma za soba. Nic nie traci, kiedy sama przegrywa, a zyskuje za kazdym razem, gdy my przegrywamy. Zeby odniesc zwyciestwo, nie wystarczy jej pokonac w dwoch potyczkach z trzech albo w trzech potyczkach z pieciu; trzeba wygrac je wszystkie. A jak tylko opusci sie garde i raz przegra, ostateczny triumf bedzie nalezal do niej. Dlatego w koncu wszyscy poniesiemy kleske. Nie ma dla nas ratunku. Oddzialowa wlaczyla mgielnice i mgla naplywa tak szybko, ze oprocz twarzy siostry nie widze nic; mgla staje sie coraz gestsza i gestsza, a ja czuje sie zupelnie bezradny, martwy, choc jeszcze niedawno bylem szczesliwy, widzac, jak babsztyl podrywa nerwowo glowe - czuje sie bardziej bezradny niz kiedykolwiek, bo wiem teraz na pewno, ze nikt nie pokona jej i Kombinatu. McMurphy nie ma wiekszych szans ode mnie. Wszyscy jestesmy bezsilni. A im wiecej mysle o naszej bezsilnosci, tym szybciej naplywa mgla. Na szczescie jest wreszcie tak gesta, ze moge sie w niej ukryc, dac sie jej porwac i znow byc bezpiecznym. W swietlicy odchodzi gra w monopol. McMurphy i Okresowi graja juz trzeci dzien na dwoch stolach zsunietych razem, zeby pomiescic akcje, stosy monopolowych banknotow oraz plansze, na ktorej stoja teraz wszedzie domy i hotele. McMurphy przekonal wszystkich, zeby wplacali do banku centa za kazdego monopolowego dolara, aby gra byla bardziej emocjonujaca; pudelko od gry jest teraz pelne drobnych. -Twoj rzut, Cheswick. -Poczekaj chwile. Co trzeba miec, zeby kupic hotel? -Po cztery domy, Martini, na kazdym polu tej samej barwy. Na milosc boska, gramy! -Nie, poczekaj. Nagle czerwone, zielone i zolte banknoty sypia sie na wszystkie strony. -Co ty wyrabiasz, u diabla, kupujesz hotel czy swietujesz Nowy Rok? -Cholera, Cheswick, twoj rzut! -Dwie jedynki! Ha, ha, Cheswick, powiedz, gdzie ladujesz? Czy przypadkiem nie u mnie na Marvin Gardens? I czy przypadkiem nie nalezy mi sie od ciebie, niech policze, trzysta piecdziesiat dolarow? -Pieski los! -Co to za dziwolag? Chwileczke. Co to za dziwolagi laza po calej planszy? -Do licha, Martini, od dwoch dni widzisz na planszy te swoje dziwolagi. Ciagle przez ciebie przegrywam! Nie wiem, McMurphy, jak ci to nie przeszkadza, ze Martini majaczy sto razy na minute! -Cheswick, niech ciebie glowa o niego nie boli! Sam swietnie sobie radzi. Lepiej dawaj mi te trzy piecdziesiat, a jego zostaw w spokoju; przeciez placi uczciwie, kiedy te dziwolagi laduja na naszych polach. -Moment. Jest ich tyle... -W porzadku, Mart. Tylko mow nam, u kogo sie zatrzymuja. Cheswick, twoja kolej. Para; rzucasz jeszcze raz. Jazda. Trach! Posuwasz sie o szesc. -I staje na... "Szansa: Zostales wybrany prezesem zarzadu: placisz kazdemu z graczy..." Pieski los, pieski los! -Czyj to hotel, do cholery, stoi na polu kolei? -Przyjacielu, przeciez kazdy widzi, ze to nie hotel, tylko dworzec! -Hej, bracie, w tej grze nie ma zadnych dworcow... McMurphy kroluje po swojej stronie stolu; przesuwa akcje, uklada banknoty, poprawia hotele. Z boku cyklistowki sterczy mu studolarowy banknot, ktory nazywa swoim zaskorniakiem. -Scanlon? Czy to nie twoja kolej, stary? -Dawaj kosci. Wysadze te plansze! Martini, przesun mnie o jedenascie! -Dobra, juz sie robi. -Nie tym, glupcze: to nie pionek, to dom. -Sa tego samego koloru. -Co ten dom robi na polu Electric Company? -To elektrownia. -Martini, przeciez ty trzesiesz nie koscmi, a... -Daj mu spokoj, co za roznica? -On rzuca domami! -Trach! I Martini wyrzuca, niech sie przyjrze, dziewietnascie. Swietnie, Mart, stajesz na... Gdzie twoj pionek, bratku? -Co? Tu. -Mial go w ustach, McMurphy. Doskonale. A wiec z przedtrzonowego na przedtrzonowy, potem cztery ruchy do planszy i ostatecznie ladujesz na... na Baltic Avenue, Martini. Na swoim jedynym polu. Niektorzy maja szczescie, przyjaciele! Martini juz od trzech dni niemal za kazdym razem staje na wlasnym polu. -Harding, zamknij sie i rzucaj. Twoja kolej. Harding zgarnia kosci i obmacuje szczuplymi palcami niczym slepiec. Jego palce sa tej samej barwy co kosci i wygladaja, jakby je sam wyrzezbil. Potrzasane kosci grzechocza mu w dloni, a rzucone zatrzymuja sie przed McMurphym. -Bach. Piec, szesc, siedem. Ciezki los, stary. Stanales na moich wlosciach. Jestes mi winien... o, dwiescie dolarow powinno wystarczyc. -Pech. Gra toczy sie dalej, slychac grzechot kosci i szelest banknotow monopolowych. Bywaja dlugie okresy - trwajace kilka dni albo kilka lat - kiedy nic nie widze, a orientuje sie, gdzie jestem, wylacznie po muzyce plynacej z glosnika, ktory zastepuje mi plawe dzwonowa. Inni pacjenci, ktorych czasami dostrzegam, poruszaja sie zupelnie normalnie, jakby w ogole nie zauwazali mgly. Pewnie dziala im jakos na mozg, choc na mnie nie ma takiego wplywu. Nawet McMurphy nie wie, ze sie w niej porusza. A jesli wie, niczym nie daje poznac, ze mu to przeszkadza. Nie daje zreszta personelowi poznac, ze mu to cokolwiek przeszkadza - nic bowiem tak nie irytuje ludzi, ktorzy chca ci obrzydzic zycie, jak to, ze zachowujesz sie, jak gdybys tego nie zauwazal. Jest uprzejmy dla pielegniarek i czarnych, bez wzgledu na to, co do niego mowia i jakich chwytaja sie sztuczek, zeby wyprowadzic go z rownowagi. Zdarza sie, ze krew go zalewa, kiedy slyszy jakies bzdurne zarzadzenie, ale nic nie daje po sobie poznac, staje sie jeszcze bardziej grzeczny i uprzejmy, az wreszcie dostrzega, jakie to wszystko jest smieszne - zarowno sam regulamin, jak i potepiajace spojrzenia, ktorymi personel zmusza nas do posluchu, oraz nagany, ktorych nam udziela, jakbysmy mieli niespelna trzy lata. Wtedy zaczyna rechotac, a to drazni personel jak diabli. McMurphy wie, ze nic mu nie grozi, dopoki potrafi sie smiac - i ma calkowita slusznosc. Tylko raz traci panowanie nad soba i wybucha gniewem, ale nie na Wielka Oddzialowa i czarnych za cos, co zrobili, lecz na Okresowych - i to za to, ze nie zrobili nic. Dzieje sie to podczas jednego z zebran. McMurphy wscieka sie na chlopakow, ze sa przesadnie ostrozni, a raczej - jak to nazywa - wyjatkowo tchorzliwi. Wczesniej przyjal od nich zaklady na to, ktora druzyna zdobedzie mistrzostwo w rozpoczynajacych sie w piatek rozgrywkach baseballowych. Jest pewien, ze personel pozwoli nam ogladac mecze, choc nie wypadaja w czasie przewidzianym w regulaminie na ogladanie telewizji. Kilka dni przed poczatkiem rozgrywek pyta na zebraniu, czy bedzie mozna sprzatac po kolacji w czasie przeznaczonym na telewizje, a po poludniu ogladac mecze. Oddzialowa - co go zreszta nie dziwi - odpowiada, ze nie, gdyz obecny rozklad zajec zostal specjalnie tak ulozony, a jakakolwiek zmiana moze wszystko zepsuc. McMurphy nie jest zaskoczony, bo wlasnie tego po niej oczekiwal; nie moze jednak zrozumiec reakcji Okresowych, gdy pyta ich o zdanie. Nie mowia bowiem nic. Kryja sie w oparach mgly. Ledwo ich widze. -Odezwij sie ktory! - wola, ale zaden sie nie odzywa. McMurphy liczyl na poparcie, a tu wszyscy milcza, jakby go w ogole nie slyszeli. - Hej, do diabla! - krzyczy, chcac wyrwac ich z letargu. - Wiem, ze dwunastu z was jest osobiscie zainteresowanych wynikiem rozgrywek. Nie chcecie zobaczyc meczow czy co? -Sluchaj, Mack - mowi wreszcie Scanlon - przyzwyczailem sie do ogladania wieczornego dziennika. A skoro zmiana mialaby zepsuc caly rozklad zajec, jak twierdzi siostra Ratched... -Do diabla z rozkladem! Cholera, mozna przeciez wrocic do niego w przyszlym tygodniu, po rozgrywkach. Co wy na to, koledzy? Zrobmy glosowanie, kto woli ogladac mecz, a kto dziennik. Kto jest za meczem? -Ja! - wola Cheswick i wstaje z krzesla. -Wystarczy podniesc reke. Jeszcze raz: kto chce obejrzec mistrzostwa? Cheswick podnosi reke. Niektorzy pacjenci rozgladaja sie po swietlicy, zeby zobaczyc, czy znajdzie sie przynajmniej jeszcze jeden idiota. McMurphy nie wierzy wlasnym oczom. -Co z wami, chlopaki, przestancie sie wyglupiac! Myslalem, ze wolno wam glosowac nad zmianami w regulaminie. Czyz nie tak, doktorze? Lekarz kiwa glowa, ale wzrok ma utkwiony w posadzce. -Dobra; kto chce ogladac rozgrywki? Cheswick prezy reke w gorze i spoglada gniewnie dookola. Scanlon potrzasa glowa, a nastepnie podnosi reke, nie odrywajac lokcia od poreczy fotela. Ale to juz wszyscy. McMurphy'emu odejmuje mowe. -Skoro to juz zalatwione - stwierdza oddzialowa - mozemy wrocic do spraw biezacych. -Tak - McMurphy osuwa sie tak nisko w fotelu, ze daszek cyklistowki niemal dotyka mu piersi - tak, kurwa, mozemy wrocic do spraw biezacych. -Tak - powtarza Cheswick i siada, spogladajac gniewnie na pozostalych Okresowych - tak, do licha, wracajmy do spraw biezacych. Kiwa sztywno glowa, spuszcza brode i patrzy przed siebie spode lba. Jest zadowolony, ze siedzi obok McMurphy'ego, i czuje sie przy nim odwazny. Wreszcie znalazl kompana, z ktorym moze wspolnie bronic przegranych spraw. Po zebraniu McMurphy jest tak zagniewany i rozgoryczony, ze do nikogo sie nie odzywa. Billy Bibbit sam podchodzi do niego. -Niektorzy z n-nas sa tu juz p-p-piec lat, Randle - mowi, zwijajac w ciasny rulon pismo, ktore trzyma w dloniach poznaczonych przez liczne slady poparzen papierosami. - I b-beda tu d-drugie ty-ty-tyle, gdy ty s-stad odejdziesz, a ro-ro-rozgrywki dawno sie skoncza. Ech... Nie rozumiesz... Co to ma za sens? Rzuca pismo na posadzke i odchodzi. McMurphy spoglada za nim zaskoczony i sciaga w zamysleniu wyblakle od slonca brwi. Do wieczora wypytuje innych Okresowych, dlaczego nie glosowali, ale nie chca o tym mowic. W koncu daje za wygrana; ponownie porusza te sprawe dopiero w przeddzien rozgrywek. -Dzis mamy czwartek - oznajmia, smutno potrzasajac glowa. Siedzi na jednym ze stolow w gabinecie hydroterapii, trzyma nogi na krzesle i kreci czapke na jednym palcu. Okresowi walesaja sie bezczynnie po sali i staraja sie nie zwracac na niego uwagi. Nie chca juz grac z nim w oko i w pokera na pieniadze - ze zlosci, ze nie glosowali, ogral ich do cna i teraz boja sie zadluzyc jeszcze bardziej - a na papierosy nie moga, bo oddzialowa kazala im zlozyc kartony w dyzurce i wydziela po paczce dziennie; niby z troski o ich zdrowie, choc wszyscy wiedza, ze to dlatego, zeby nie przegrywali ich do rudzielca. Bez kart panuje w gabinecie cisza przerywana dzwiekami muzyki plynacej ze swietlicy. Jest tak cicho, ze z oddzialu furiatow slychac szalenca, ktory chodzi po scianach, od czasu do czasu wyjac przeciagle: uuu, uuu, uuuu - jest to jednostajny, monotonny dzwiek, niczym placz dziecka, ktore w ten sposob stara sie utulic do snu. -Czwartek - powtarza McMurphy. -Uuuu - wyje szaleniec na pietrze. -To Rawler - stwierdza Scanlon, patrzac w sufit i udajac, ze nie slyszy McMurphy'ego. - Rawler Krzykacz. Kilka lat temu byl na naszym oddziale. Nie chcial sluchac sie siostry Ratched i siedziec spokojnie. Pamietasz, Billy? Tylko uuu, uuu, uuu, i tak bez przerwy, az myslalem, ze oszaleje. Wiem, co powinno sie zrobic z tymi pomylencami na gorze; wziac pare granatow i wrzucic im na oddzial. Nikt nie ma z nich zadnego... -A jutro jest piatek - mowi McMurphy. Nie daje Scanlonowi zmienic tematu. -Tak - mowi Cheswick, spogladajac na wszystkich spode lba - jutro jest piatek. Harding przewraca strone pisma, ktore czyta. -Wkrotce bedzie wiec tydzien, odkad przyjaciel McMurphy znalazl sie miedzy nami, a dotad nie udalo mu sie obalic rzadow oddzialowej. Czy to, Cheswick, miales na mysli? Boze, w jakaz apatie popadlismy ostatnio... wstyd, naprawde wstyd. -Nie zawracaj glowy! - wola McMurphy. - Cheswickowi chodzi o to, ze jutro beda transmitowac pierwszy mecz, a my co? Znow bedziemy szorowali ten przeklety zlobek! -Wlasnie! - oswiadcza Cheswick. - Terapeutyczny zlobek Matki Ratched! Kiedy tak stoje oparty o sciane, przychodzi mi nagle do glowy, ze moge byc mimowolna wtyczka oddzialowej: trzonek mojej szczotki jest przeciez metalowy, nie drewniany (metal jest lepszym przewodnikiem), i pusty w srodku - dosc w nim miejsca, zeby ukryc miniaturowy mikrofon. Jesli Wielka Oddzialowa slyszy te rozmowe, na pewno zalatwi Cheswicka. Wyjmuje z kieszeni stwardniala gume do zucia, wycieram z kurzu i wsuwam do ust, zeby zmiekla. -Chcialbym sie jeszcze raz przekonac - mowi McMurphy - ilu z was, swirusow, glosowaloby za ogladaniem meczu, gdybym znow poruszyl to na zebraniu. Mniej wiecej polowa Okresowych kiwa glowami, ale w rzeczywistosci tylu by nie glosowalo. McMurphy wklada czapke i podpiera rekami brode. -Sluchajcie, zupelnie tego nie rozumiem. Harding, co z toba, u licha? Boisz sie, ze stara odgryzie ci lape, jesli ja podniesiesz? Harding unosi jedna cienka brew. -Moze tak, moze naprawde sie boje, ze mi ja odgryzie. -A ty, Billy? Tez sie tego boisz? -Nie. Mysle, ze nic n-nam nie z-z-zrobi, ale... - Billy wzrusza ramionami, wzdycha, wspina sie na wielka konsole z kurkami do regulacji strumieni wody i kuca na niej jak malpa - ale g-g-glosowanie nic nie d-da. Nie na d-dluzsza mete. To nie ma sensu, M-Mack. -Nic nie da? Ha! Nawet jesli sie pogimnastykujecie, podnoszac lapska, to tez jest cos! -Zapominasz o ryzyku, przyjacielu. Oddzialowa moze nam zatruc zycie. Mecz baseballowy nie jest tego wart - stwierdza Harding. -Jak dla kogo! Jezu, od lat nie przegapilem ani jednego meczu. Nawet kiedy raz we wrzesniu siedzialem w kiciu, to dali nam telewizor, zebysmy mogli ogladac mistrzostwa. Inaczej bylby bunt. Chyba musze po prostu wykopac te cholerne drzwi i razem z moim kumplem Cheswickiem isc obejrzec mecz w najblizszej knajpie. -Interesujaca propozycja - mowi Harding, odkladajac pismo. - Moze by tak poddac ja jutro pod glosowanie? "Siostro Ratched, zglaszam wniosek, zebysmy sie przeniesli en masse do baru Wolna Chwila na piwo i telewizje". -Ja bym byl za! - wola Cheswick. - Pewnie! -A ja mam gdzies mase - oswiadcza McMurphy. - Jestescie wszyscy nudne stare baby; przysiegam, ze kiedy ja i Cheswick damy stad drapaka, zabije drzwi za nami na gwozdzie! Zostaniecie sobie w srodku; mamuska nie puscilaby was samych nawet na druga strone ulicy. -Mowisz? - Fredrickson stanal za McMurphym. - A ty co, uniesiesz noge i jednym kopnieciem rozwalisz drzwi? Taki jestes niby silny? McMurphy nawet sie nie oglada; zorientowal sie juz, ze Fredrickson lubi sie czasem poawanturowac, ale wystarczy jedno ostre slowo, zeby natychmiast spuscil z tonu. -No wiec jak, silaczu? - nastaje Fredrickson. - Wykopiesz drzwi i pokazesz nam, jaki dziarski z ciebie chlop? -Nie, Fred, chyba nie. Szkoda buta. -Mowisz? Skoro jestes taki pewny siebie, to ktoredy bys sie stad wydostal, co? McMurphy rozglada sie po gabinecie. -No, jak mi przyjdzie ochota dac noge, wystarczy zlapac krzeslo i rozwalic nim siatke w oknie... -Pewien jestes? Latwo ja rozwalisz? No to lu, jesli jestes taki dobry. No juz, silaczu, stawiam dziesiec dolcow, ze nie dasz rady. -Nawet nie probuj, Mack - radzi Cheswick. - Fredrickson wie, ze tylko polamiesz krzeslo i wyladujesz u furiatow. W pierwszym dniu naszego pobytu zademonstrowano nam, jakie te siatki sa wytrzymale. Specjalnie wzmocnione. Technik wzial krzeslo jak to, na ktorym opierasz nogi, i tlukl nim o siatke, az rozpadlo sie w drzazgi. A siatki nawet nie wgniotl. -Ach tak - mowi McMurphy i znow sie rozglada. Widze, ze zaczyna sie tym coraz bardziej interesowac. Mani nadzieje, ze Wielka Oddzialowa nie slyszy rozmowy, w przeciwnym razie posle go pietro wyzej. -Przydaloby sie cos ciezszego. Moze stol? -Nie lepszy niz krzeslo. Tez z drewna i tez za lekki. -Cholera, zastanowmy sie, czym trzeba by rzucic, zeby rozwalic siatke. A jesli myslicie, cwaniaczki, ze nie zrobie tego, jak mi przyjdzie ochota, to mnie jeszcze nie znacie. Dobra... Cos ciezszego niz stol czy krzeslo... Gdyby teraz byl wieczor, moglbym rzucic tym tlustym czarnuchem; wazy dosyc. -Ale jest o wiele za miekki - stwierdza Harding. - Przelecialby na druga strone poszatkowany jak baklazan. -Moze lozko? -Lozko jest za duze, nawet gdybys zdolal je podniesc. Nie przeszloby przez okno. -Podnioslbym je bez trudu. Ale dobra, mam to, czego szukam: blok, na ktorym siedzi Billy. Ta wielka konsola z roznymi kranami. Chyba jest cholera dostatecznie solidna, co? I dosc ciezka. -Pewnie - przyznaje Fredrickson - ale to tak samo, jakbys chcial wykopac stalowe drzwi oddzialu. -Dlaczego? Przeciez nie jest przybita do posadzki? -Nie, nie jest umocowana na stale, trzymaja ja pewnie tylko jakies druty, ale przyjrzyj sie jej, do licha! Wszyscy spogladaja na konsole. Jest to betonowy kloc ze stalowa armatura, o polowe mniejszy od stolu, ale wazy ze dwiescie kilo. -Dobra, przyjrzalem sie. Nie jest wiele wieksza od bel siana, ktore wrzucalem na ciezarowki. -Obawiam sie, przyjacielu, ze wazy znacznie wiecej od tych bel siana. -Pewnie ze cwierc tony wiecej - dodaje Fredrickson. -Mack, on ma racje - oznajmia Cheswick. - Jest cholernie ciezka. -Twierdzicie, cwaniaczki, ze nie dam rady podniesc tego drobiazgu? -Nie przecze, ze psychopaci to nadzwyczajne jednostki, ale nic mi nie wiadomo, jakoby posiadali dar poruszania gor. -Dobra, mowicie, ze nie dam rady. Zaraz sie, cholera, przekonacie... Zeskakuje ze stolu i sciaga zielona bluze - graja mu miesnie na ramionach ozdobionych tatuazami widocznymi do polowy spod krotkich rekawow podkoszulka. -Kto sie zalozy o piec dolcow? Nikt mi nie wmowi, ze czegos nie dam rady zrobic, poki nie sprobuje. O piec dolcow... -McMurphy, to jest tak samo nieroztropne jak ten zaklad o oddzialowa. -Kto chce stracic piec dolcow? Stawiacie czy czekacie... Chlopaki rzucaja sie do wypisywania weksli. McMurphy tyle razy orznal ich w pokera i w oko, ze koniecznie chca sie odegrac; tu zas sukces jest murowany. Nie rozumiem, do czego rudzielec zmierza - wie doskonale, ze choc jest duzy i szeroki w barach, trzeba by trzech takich jak on, zeby konsole ruszyc z miejsca. Wystarczy rzucic na nia okiem, by sie zorientowac, ze nie da rady nawet jej przesunac, a co dopiero dzwignac z posadzki. Do tego trzeba by olbrzyma. Ale kiedy wszystkie weksle sa gotowe, McMurphy podchodzi do konsoli, zsadza z niej Billy'ego Bibbita, spluwa w pokryte odciskami lapy, zaciera je i porusza ramionami, zeby rozluznic miesnie. -Dobra, odsuncie sie. Przy wysilku zuzywam cale powietrze i dorosli faceci mdleja z braku tlenu. Cofnijcie sie. Beton bedzie zaraz pryskal na boki, a stal fruwala dookola. Zabierzcie kobiety i dzieci do schronow. Cofnijcie sie... -Rany, moze mu sie udac - baka Cheswick. -Pewnie, sama sie uniesie, jak ladnie poprosi - mowi Fredrickson. -Bardziej prawdopodobne, ze dorobi sie pieknej przepukliny - rzecze Harding. - Daj spokoj, McMurphy, nie rob z siebie durnia; wiesz dobrze, ze nikt tego nie podniesie. -Precz, maminsynki, zuzywacie mi tylko powietrze. Kilka razy przesuwa stopy, zeby sie dobrze zaprzec, wyciera dlonie o uda, schyla sie i chwyta krany po obu stronach konsoli. Napreza miesnie - chlopaki zaczynaja gwizdac i podsmiewac sie z niego. Puszcza konsole, prostuje sie i znow przesuwa stopy. -Poddajesz sie? - pyta z usmiechem Fredrickson. -Tylko sie przymierzalem. Dopiero teraz wezme sie powaznie do roboty - odpowiada McMurphy i znow chwyta krany. I nagle cichna gwizdy. Miesnie mu nabrzmiewaja, zyly pecznieja. Zaciska powieki, grymas wykrzywia mu usta, odslaniajac zeby. McMurphy odchyla glowe maksymalnie do tylu, a od rozedrganej szyi az po dlonie wychodza mu na wierzch sciegna napiete jak struny. Drzy caly z wysilku, starajac sie podniesc konsole, choc wie, ze nie da rady, i choc wiedza to wszyscy obecni. Ale przez sekunde, kiedy beton zgrzyta o posadzke, myslimy: O rany, moze mu sie uda! A potem powietrze ucieka z niego z glosnym sykiem i McMurphy zatacza sie bez sil na sciane. Na kranach widac krew, bo rozharatal sobie rece. Przez chwile dyszy z zamknietymi oczami, oparty o sciane. Nie slychac nic oprocz jego swiszczacego oddechu; nikt sie nie odzywa. McMurphy otwiera oczy i spoglada na nas. Spoglada na kazdego po kolei - nawet na mnie - a potem wyciaga z kieszeni wszystkie weksle, ktore wygral w karty przez ostatnie kilka dni. Pochyla sie nad stolem, usilujac je posortowac, ale okrwawione, wygiete na ksztalt szponow dlonie sa zupelnie sztywne; nie moze rozprostowac palcow. W koncu rzuca weksle na posadzke - a mial w nich po czterdziesci, moze nawet po piecdziesiat dolarow od kazdego - odwraca sie i rusza do wyjscia. W drzwiach przystaje i patrzy na nas. -Przynajmniej sie staralem - mowi. - Przynajmniej sie staralem, do diabla! Po czym wychodzi, zostawiajac na posadzce zbrukane krwia swistki tym, ktorym chce sie w nich grzebac. * W pokoju lekarskim psychiatra o zoltej czaszce pokrytej szara pajeczyna, ktory wizytuje szpital, prowadzi wyklad dla stazystow.Wchodze i zaczynam sprzatac obok goscia. -O, a to kto? Patrzy na mnie, jakbym byl karaluchem. Jeden ze stazystow wskazuje na uszy, dajac do zrozumienia, ze jestem gluchy, i psychiatra mowi dalej. Podjezdzam ze szczotka pod sama sciane i staje nos w nos z olbrzymia fotografia, ktora rzecznik prasowy powiesil tu kiedys, gdy mgla byla tak gesta, ze go nie widzialem. Fotografia przedstawia faceta lowiacego na muszke pstragi w gorskim potoku; nad sosnami widac osniezone szczyty - sa to chyba Ochocos niedaleko Paineville - a na brzegach porosnietych zielonymi platami zajeczego szczawiu biela sie wysmukle pnie osik. Facet zarzuca wedke w rozlewisku za glazem. To nie miejsce, zeby lowic na muszke, tu najlepsze byloby jajko na haczyku numer szesc - muszke powinien zarzucic w wartkiej wodzie nieco dalej. Miedzy osikami wije sie sciezka - wjezdzam na nia ze szczotka, siadam na kamieniu i spogladam z ram na psychiatre przemawiajacego do stazystow. Widze, jak uderza palcem w otwarta dlon, zeby podkreslic wage swoich slow, ale zaglusza je szum lodowatej, spienionej wody wyplywajacej ze skal. Porywisty wiatr niesie od gor zapach sniegu. Sposrod trawy i chwastow wyzieraja garby kretowisk. Mily, zaciszny zakatek, w ktorym mozna rozprostowac gnaty i odsapnac. Czlowiek zapomina - chyba ze usiadzie i sprobuje sobie przypomniec - jak wygladal stary szpital. Nie bylo tam na scianach takich milych zakatkow, ktore mozna odwiedzic. Nie bylo telewizora, basenow kapielowych i nie podawano na obiad kurczakow dwa razy w miesiacu. Tylko gole sciany, twarde krzesla i kaftany bezpieczenstwa, z ktorych godzinami nie mozna bylo sie wyplatac. Od tego czasu wiele sie nauczyli. "Prawdziwy postep" - powtarza rzecznik prasowy o nabrzmialej twarzy. Umilili nam zycie farba, obrazkami i niklowanymi bateriami w umywalni. ,Jest tu tak przyjemnie - mowi rzecznik - ze tylko wariat moglby chciec stad uciec!" W pokoju lekarskim psychiatra wtula glowe w ramiona i drzy z zimna, odpowiadajac na pytania stazystow. Jest chudy jak szczapa; ubranie zwisa na nim luzno. Stoi tak z wtulona glowa i dygocze. Moze i on czuje lodowaty wiatr wiejacy ze szczytow. Wieczorami coraz trudniej jest mi znalezc moje lozko; pelzam na czworakach i obmacuje sprezyny, az natrafiam na kulki stwardnialej gumy do zucia. Nikt nie skarzy sie na mgle. Juz wiem dlaczego: jest ohydna, ale przynajmniej mozna sie w niej skryc i czuc bezpiecznym. Tego wlasnie McMurphy nie potrafi zrozumiec - tego, ze chcemy byc bezpieczni. Usiluje wyciagnac nas z mgly na otwarta przestrzen, na ktorej bedziemy stanowic latwy cel. Przyszedl transport zamrozonych czesci - serc, nerek, mozgow i tym podobnych. Slysze, jak z loskotem zjezdzaja rynna zsypowa do chlodni. Ktos poza zasiegiem mojego wzroku mowi, ze na oddziale furiatow zabil sie jeden gosc. Stary Rawler. Obcial sobie oba jaja i siedzac na kiblu wykrwawil sie na smierc - oprocz niego byla w toalecie jeszcze cala kupa facetow, ale nic nie zauwazyli, dopoki nie osunal sie martwy na posadzke. Nie rozumiem, dlaczego niektorym ludziom tak sie spieszy; przeciez wystarczylo jeszcze troche poczekac. Wiem, jak dziala mgielnica. W wojsku mielismy oddzielny pluton specjalnie do obslugiwania mgielnic na lotniskach w Europie. Kiedy wywiad donosil o planowanych przez nieprzyjaciela nalotach albo generalowie chcieli przeprowadzic tajna akcje tak skrycie i po cichu, zeby nawet szpiedzy w naszej bazie nie wiedzieli, co sie swieci, lotnisko okrywano mgla. Samo urzadzenie jest proste: zwyczajna sprezarka wsysa wode z jednego zbiornika, specjalny olej z drugiego, miesza je pod cisnieniem i z czarnego komina zaczynaja sie wydobywac biale opary mgly, ktore w dziewiecdziesiat sekund przyslaniaja cale lotnisko. Pierwsze, co zobaczylem po wyladowaniu w Europie, to wlasnie mgle wytworzona przez te aparaty. Niemieckie mysliwce gonily nasze transportowce, wiec jak tylko wyladowalismy, obsluga mgielnic od razu puscila w ruch swoje urzadzenia. Przez okragle, porysowane iluminatory obserwowalismy dzipy, ktore podprowadzaly pod samoloty mgielnice. Buchajace z nich kleby mgly wkrotce pokryly lotnisko i oblepily szyby niczym mokra wata. Po opuszczeniu samolotu szlo sie za przypominajacym krzyk dzikiej gesi glosem blaszanego gwizdka porucznika. Zeskoczywszy na ziemie czlowiek nie widzial dalej niz na krok. Czul sie zupelnie sam na lotnisku. Nic mu nie grozilo ze strony wroga, ale byl przerazliwie samotny. Dzwieki rozpraszaly sie i ginely kilka metrow dalej; nie slyszal pozostalych zolnierzy ani w ogole nic procz swistu gwizdka rozbrzmiewajacego posrod miekkiej i puszystej bieli, tak gestej, ze zakrywala kazdego do pasa - widzial swoja brazowa koszule i mosiezna klamre, ale ponizej juz tylko te biel, jakby rozplynela sie w niej reszta jego ciala. A potem tuz przed oczami wyrastal mu drugi facet podobnie jak on zagubiony we mgle, ktorego twarz wydawala sie wieksza i wyrazistsza niz jakakolwiek twarz przedtem, tak bowiem trzeba bylo wytezac wzrok, by przebic mgle, ze gdy wreszcie cos pojawialo sie przed oczami, dostrzegalo sie wszystkie najdrobniejsze szczegoly dziesiec razy wyrazniej niz zazwyczaj. Z jednej strony obaj pragneli wtedy odwrocic spojrzenie, zeby sie nie ogladac, gdyz widok ich twarzy byl az bolesny przez swoja ostrosc - zupelnie jakby zolnierze zagladali sobie nawzajem w dusze - a z drugiej bali sie stracic z oczu. Innego wyboru nie mieli: mogli albo wytezyc wzrok i mimo bolu wpatrywac sie w to, co sie wylanialo z mgly, albo tez poddac sie i calkowicie w niej zagubic. Kiedy personel zaczal uzywac kupionej z demobilu mgielnicy, ktora ukryto za wentylatorami w nowym szpitalu, zanim nas tu przeniesiono, z poczatku wpatrywalem sie we wszystko, co pojawialo sie we mgle, rownie dlugo i natarczywie jak niegdys na lotniskach w Europie, zeby nie stracic tego z oczu. Nikt nie dal w gwizdek, zeby wskazac mi droge, nie bylo tez liny, przy ktorej moglbym isc, wiec jedyne, co mi pozostawalo, jesli nie chcialem sie zgubic, to utkwic w czyms wzrok i nie spuszczac go ani na sekunde. Czasami i tak sie gubilem, zwlaszcza jesli zaglebilem sie we mgle, zeby sie w niej ukryc, i wtedy za kazdym razem docieralem do tego samego miejsca: nie oznaczonych zadnym numerem stalowych drzwi, ktore pokrywaly rzedy nitow przypominajacych oczy. Daremnie staralem sie je omijac; stalowe drzwi przyciagaly mnie do siebie, jakby pracujacy za nimi piekielnicy wysylali po mnie specjalna wiazke promieni, ktora zamieniala mnie w bezwolny automat. Calymi dniami wedrowalem we mgle przerazony, ze juz nigdy nic nie ujrze, gdy nagle dostrzegalem te drzwi - kiedy otwieraly sie przede mna, widzialem wyciszajace obicie po drugiej stronie i trupiobladych chlopakow z naszego oddzialu, ktorzy stali jeden za drugim posrod lsniacych zwoi drutow w pulsujacym swietle lamp i jaskrawym blasku wyladowan lukowych. Przylaczalem sie do szeregu, po czym czekalem na swoja kolejke przy stole zabiegowym w ksztalcie krzyza i z wymalowana sylwetka tysiecy pomordowanych, majaca przy nadgarstkach i kostkach nog rzemienie zielone od potu, a przy glowie srebrna opaske zakladana pacjentowi na czolo. Technik stojacy obok stolu przy tablicy rozdzielczej podnosil oczy znad czujnikow i pokretel, spogladal na nas i wskazywal mnie dlonia w gumowej rekawiczce: -Czekajcie, znam tego wielkiego skurwysyna. Trzeba go walnac w leb albo wezwac kogos do pomocy. Zawsze szamocze sie niemilosiernie. Staralem sie wiec nie zaglebiac we mgle z obawy, ze sie w niej zgubie i znow wyladuje przed drzwiami wstrzasowki. Wczepialem sie wzrokiem, w co moglem, i trwalem tak niczym czlowiek uwieszony w czasie zawiei na plocie. Ale mgla gestniala bezustannie i mimo moich wysilkow dwa albo trzy razy w miesiacu trafialem do stalowych drzwi, ktore natychmiast otwieraly sie przede mna i cierpki zapach iskier i ozonu uderzal mnie w nozdrza. Chociaz sie staralem, trudno sie bylo nie zgubic. A potem odkrylem, ze wcale nie musze ladowac przed tymi drzwiami; wystarczy sie nie ruszac i milczec, kiedy naplywa mgla. Zrozumialem, ze to z wlasnej winy wciaz przed nimi stawalem, bo z przerazenia, ze tak dlugo nic nie widze, darlem sie wnieboglosy: dzieki temu technicy mogli mnie bez trudu odnalezc. Prawde mowiac, krzyczalem wlasnie po to, zeby mnie odnalezli, bo mi sie zdawalo, iz wszystko, nawet wstrzasowka, jest lepsze od zgubienia sie we mgle na zawsze. Teraz nie mam juz tej pewnosci. Wcale nie jest zle sie zgubic. Caly ranek czekam, kiedy personel wlaczy mgielnice. Przez ostatnie kilka dni wlaczaja ja coraz czesciej. Uwazam, ze ma to zwiazek z McMurphym. Dotychczas technicy nie zamontowali mu zadnych instalacji i pewnie chca go zaskoczyc we mgle. Kombinat dobrze wie, ze moga z nim byc klopoty: juz kilka razy udalo mu sie na tyle rozkrecic Cheswicka, Hardinga i paru innych, ze malo brakowalo, a postawiliby sie sanitariuszom - ale zawsze, gdy byli juz na dobrej drodze, naplywala mgla, dokladnie jak teraz. Zaledwie kilka minut temu, gdy chlopaki zaczely wynosic przed zebraniem ze swietlicy stoly, uslyszalem, ze za wentylatorem wlacza sie sprezarka, a juz tak gruba warstwa mgly zalegla posadzke, ze nogawki spodni mam mokre. Myje szybe w drzwiach dyzurki i slysze, jak Wielka Oddzialowa podnosi sluchawke, by powiedziec lekarzowi, ze jestesmy prawie gotowi i ze ma sobie zarezerwowac po poludniu godzine na zebranie personelu. -Uwazam - oswiadcza - ze najwyzszy czas powaznie sie zastanowic, czy nalezy trzymac dluzej pacjenta McMurphy'ego na oddziale, czy nie. - Slucha przez chwile, a nastepnie dodaje: - Moim zdaniem nie mozna mu pozwolic, zeby dalej sial niepokoj wsrod pacjentow, jak przez ostatnie kilka dni. Dlatego wlasnie oddzialowa wpompowuje mgle do swietlicy przed zebraniem. Normalnie tego nie robi. Ale dzis zamierza rozprawic sie z McMurphym, moze odeslac go do furiatow. Odkladam scierke i ide usiasc w moim fotelu na koncu rzedu Chronikow; ledwo widze zajmujacych miejsca pacjentow i lekarza, ktory w drzwiach wyciera binokle, przekonany, ze widzi niewyraznie, bo ma zaparowane szkla - istnienia mgly nawet nie podejrzewa. A tymczasem jest gestsza niz kiedykolwiek. Slysze glosy obecnych w swietlicy; plota rozne bzdury o jakaniu sie Billy'ego Bibbita i o tym, skad sie wzielo. Mgla jest tak gesta, ze slowa docieraja do mnie znieksztalcone, jakbym byl pod woda. Wreszcie porywa mnie niczym woda i unosi ze soba - plywam w niej, nie wiedzac, gdzie jest podloga, a gdzie sufit. Od tego bujania robi mi sie troche niedobrze. Nic nie widze. Pierwszy raz mgla jest az tak gesta, ze musze w niej plywac. Glosy to cichna, to znow przybieraja na sile, kiedy plywam po swietlicy, ale nawet gdy sa donosne, czasami tak donosne, ze nie mam watpliwosci, iz jestem tuz obok mowiacego, nadal nic nie widze. Poznaje glos Billy'ego; chlopak jest potwornie zdenerwowany i jaka sie gorzej niz zwykle. -...wy-wy-wyrzucono mnie z uczelni, b-b-bo nie cho-cho-dzilem na wojsko. Nie m-m-moglem. Kiedy o-oficer, sprawdzajac liste, wolal: "Bibbit", nie po-potrafilem odpowiedziec. A nalezalo zawolac ob-b-b... - Krztusi sie, jakby to slowo koscia stanelo mu w gardle, wreszcie przelyka i zaczyna od nowa. - Trzeba bylo odpowiedziec: "Obecny, panie kapitanie", a ja nie m-m-moglem. Jego glos sie oddala, po czym nagle z lewej slysze Wielka Oddzialowa: -Czy pamietasz, Billy, od kiedy masz klopoty z dykcja? Kiedy zaczales sie zacinac? Nie wiem, czy Billy sie smieje, czy co. -Od k-kiedy? Od kiedy? Jakalem sie juz, mowiac p-pie-pierwsze slowo: m-m-m-m-mama. A potem glosy znikaja zupelnie - jeszcze sie to nigdy nie zdarzylo. Moze Billy rowniez ukryl sie we mgle. Moze w koncu wszyscy pacjenci pograzyli sie w niej na zawsze. Obok mnie przeplywa puste krzeslo. To jedyna rzecz, ktora widze w mgle. Wylania sie z oparow po mojej prawej stronie i przez kilka sekund unosi sie przy mojej twarzy tuz poza zasiegiem dloni. Nauczylem sie siedziec spokojnie i nie dotykac ani nie chwytac niczego, co wylania sie z mgly. Ale tym razem boje sie tak jak niegdys. Ze wszystkich sil probuje dotrzec do krzesla i je zlapac, ale nie mam sie od czego odepchnac nogami, wiec tylko miotam sie bezradnie i wpatruje w nie, gdy podplywa troche blizej - przez chwile wisi tuz nade mna i widze je wyjatkowo wyraznie, dostrzegam nawet odcisk palca, gdzie stolarz dotknal mokrej politury - ale potem oddala sie i znika. Nigdy sie nie zdarzalo, zeby przedmioty plywaly w ten sposob w powietrzu. Nigdy nie widzialem tak gestej mgly, ktora by mnie unosila w gorze, nie pozwalajac stanac na posadzce. Dlatego sie boje: wydaje mi sie, ze zaraz odplyne i znikne w niej na zawsze. Jakis Chronik ukazuje mi sie w polu widzenia. To stary pulkownik Matterson - jest troche pode mna i czyta ze zmarszczek na swojej szczuplej, zoltej dloni. Przygladam mu sie pilnie, pewien, ze go juz nigdy nie zobacze. Twarz ma ogromna; ledwo moge na nia patrzec. Kazdy wlos i kazda zmarszczka sa wielkie, jakbym ogladal twarz starca pod mikroskopem. Jest tak wyrazna, ze widze wypisane na niej cale jego zycie. Ta twarz to szescdziesiat lat wojskowych obozow na poludniowym zachodzie Stanow, wyzlobiona jak te tereny zelaznymi obreczami kol jaszczy, starta do kosci butami tysiecy maszerujacych dniem i noca zolnierzy. Pulkownik unosi do oczu smukla dlon, wpatruje sie w nia z natezeniem, a nastepnie druga reka podkresla wypisane na niej slowa suchym jak drewno palcem, brazowym niczym kolba karabinu, ale brazowym od nikotyny, nie od pokostu. Glos pulkownika jest gleboki, niespieszny i cierpliwy - starzec czyta, a z jego wiotkich ust plyna brzemienne, tajemnicze slowa. -Otoz... Flaga to... A-me-ry-ka. Ameryka to... sliwka. Brzoskwinia. Ar-buz. Ameryka to... cukierek. Pes-tka dyni. Ameryka to... te-le-wizja. To prawda. Wszystko jest wypisane na jego pozolklej dloni. Moge czytac razem z nim. -Otoz... Krzyz to... Mek-syk. - Pulkownik spoglada na mnie, zeby sprawdzic, czy slucham uwaznie, a kiedy widzi, ze tak, usmiecha sie i czyta dalej. - Meksyk to... orzech wlo-ski. Orzech laskowy. Zo-ladz. Meksyk to... te-cza. Tecza to... drewno. Meksyk to... drew-no. Wiem, o czym mowi. Powtarza to samo, odkad tu trafil szesc lat temu, ale nigdy go nie sluchalem, mialem go za gadajacy posag z polamanych artretyzmem kosci, ktory mamrocze bez sensu i skladu rozne zbzikowane definicje. Teraz nareszcie wszystko pojmuje. Chcac go zatrzymac przed soba jeszcze na moment, zeby go dobrze zapamietac, wpatrywalem sie w niego tak usilnie, ze pojalem jego slowa. Pulkownik przerywa i spoglada na mnie, zeby sie upewnic, czy rozumiem, a ja mam ochote krzyknac: tak, rozumiem, Meksyk jest jak orzech wloski, brazowy i twardy; obmacujesz go oczami i czujesz, ze to orzech wloski! Mowisz do rzeczy, staruszku, na swoj sposob do rzeczy. Wcale nie jestes pomylencem, za jakiego cie tu maja. Tak... Rozumiem... Ale mgla zatyka mi gardlo i nie moge sie odezwac. Pulkownik odplywa ode mnie, wciaz pochylony nad reka. -Otoz... Zielona owca to... Ka-na-da. Kanada to... jodla. Pole pszenicy. Ka-len-darz... Wytezam wzrok i patrze, jak odplywa. Wytezam tak mocno, ze pieka mnie oczy i musze je zamknac, a gdy je znow otwieram, pulkownika juz nie ma. Jeszcze bardziej zagubiony, znow dryfuje samotnie we mgle. Stalo sie, mowie do siebie. Znikne w niej na zawsze. Nagle spostrzegam starego Pete'a: twarz lsni mu niczym reflektor. Pete jest z piecdziesiat metrow na lewo ode mnie, ale widze go tak wyraznie, jakby nie dzielila nas mgla. A moze jest tuz obok, tyle ze malenki? Nie mam pewnosci. Mowi, ze jest bardzo zmeczony, a ja - slyszac jego glos - od razu widze cale jego zycie na kolei; widze Pete'a, gdy usiluje zrozumiec, jak mozna odczytac z zegarka godzine; gdy poci sie z wysilku, probujac zapiac wlasciwy guzik kombinezonu na wlasciwa dziurke; gdy dwoi sie i troi, by sprostac obowiazkom, ktore dla kazdego innego sa tak latwe, ze niemal przez caly dzien moze siedziec wygodnie na krzesle, podetknawszy sobie pod tylek plik gazet, aby mu bylo miekko, i czytac kryminaly albo ogladac pisma z golymi babkami. Pete nigdy nie myslal, ze kiedykolwiek dorowna innym ludziom - od poczatku wiedzial, ze to mu sie nie uda - ale musial sie starac, bo inaczej by zostal hen w tyle. I dlatego mogl zyc przez te czterdziesci lat, jesli nawet nie w swiecie ludzi, to przynajmniej na jego skraju. Boli mnie to wszystko podobnie jak rzeczy, ktore widzialem w wojsku i na wojnie. Podobnie jak bolalo mnie to, co spotkalo tate i nasze plemie. Myslalem, ze z czasem pogodze sie z tym i przestane sie przejmowac. Bo dreczenie sie nie ma sensu. Nic nie mozna poradzic. -Jestem zmeczony - mowi Pete. -Wiem, ze jestes zmeczony, Pete, ale wcale ci nie pomoze, ze bede sie tym dreczyl. Wiesz, ze to nic nie da. Pete odplywa w slad za pulkownikiem. Teraz Billy Bibbit pojawia sie z tej samej strony co Pete. Wszyscy przyplywaja, zeby spojrzec na mnie po raz ostatni. Wiem, ze Billy jest najwyzej metr ode mnie, ale jest tak malenki, jakby dzielil nas kilometr. Twarz ma zwrocona do mnie - jest to twarz zebraka, ktory potrzebuje stokroc wiecej, niz ktokolwiek moze mu dac. Porusza ustami nie wiekszymi od ust lalki. -Po-popsulem wszystko, nawet kiedy o-oswiadczalem sie dziewczynie. Zapytalem: "Ko-kochanie, czy chcesz zo-zostac moja zo-zo-zo-zo-zo...", a ona wy-wybuchnela smiechem. Nie wiem skad, ale dobiega mnie glos oddzialowej: -Billy, twoja matka opowiadala mi o tej dziewczynie. Najwyrazniej byla ze znacznie nizszej sfery. Co twoim zdaniem tak cie w niej przerazalo, Billy? -Ko-kochalem ja. Tobie tez nie moge pomoc, Billy. Wiesz o tym dobrze. Nikt z nas nie moze ci pomoc. Musisz zrozumiec, ze gdy tylko czlowiek chce pomoc drugiemu, sam sie odslania. A przeciez musi byc ostrozny, Billy, wiesz o tym rownie dobrze jak ja. Coz moge zrobic? Nie wylecze cie z jakania. Nie zetre ci z nadgarstkow blizn po zyletce ani z wierzchow twoich dloni sladow po gaszonych papierosach. Nie dam ci nowej matki. A jesli idzie o znecanie sie oddzialowej, ktora bezustannie wmawia ci, ze jestes slaby, az w koncu tracisz godnosc i kurczysz sie z upokorzenia, na to tez nic nie poradze. Pod Anzio widzialem kumpla, z twarza cala w pecherzach od slonca, przywiazanego do drzewa piecdziesiat metrow ode mnie, ktory blagal o wode. Inni chcieli, zebym poszedl mu pomoc. A przeciez wrog ukryty na farmie przecialby mnie wpol seria z karabinu maszynowego. Zabierz swoja twarz, Billy. Przeplywaja po kolei. Zupelnie jakby kazda twarz byla tabliczka podobna do tych z napisem: .Jestem niewidomy", ktore w Portland slepi makaroniarze z akordeonami nosza na szyi, tyle ze te tabliczki maja napisy: "Jestem zmeczony", "Boje sie", "Umieram na watrobe", albo: "Nie chce juz byc popychadlem dla ludzi i maszyn". Moge je wszystkie odczytac, bez wzgledu na to, jak male sa litery. Niektore twarze patrza po sobie; gdyby chcialy, moglyby sie nawzajem przeczytac, ale co to mialoby za sens? Znikaja szybko we mgle jak chmura confetti. Jeszcze nigdy nie zapuscilem sie tak daleko w mgle jak teraz. Chyba tak wlasnie jest po smierci. Prawdopodobnie tak tez jest z Roslinami - sa zagubieni we mgle. Nie poruszaja sie. Dopoki nie przestana jesc, sanitariusze karmia ich ciala; potem zostaja spalone. We mgle jest w sumie nie najgorzej. Nic nie boli. Czuje tylko lekki chlod, ale i to z czasem przejdzie. Widze mojego dowodce, ktory przypina do tablicy polecenie, jak mamy sie ubrac na misje. Widze kruszarke, ktora ministerstwo rolnictwa wysyla przeciwko naszemu malemu plemieniu. Widze tate, jak wybiega z wawozu: przystaje i sklada sie do strzalu, celujac w roslego szostaka mknacego przez cedry. Strzela i strzela, ale tylko wzbija kurz wokol zwierzecia. Wychodze z wawozu za tata i drugim strzalem powalam jelenia, akurat gdy znika za skala. Usmiecham sie szeroko do taty. Tato, nigdy nie pudlowales z takiej odleglosci. Nie te oczy, synu. Nie moglem utrzymac go na muszce. Lufa drgala mi jak pies srajacy pestkami brzoskwin. Wierz mi, tato, postarzejesz sie przed czasem, jesli dalej bedziesz pil kaktusowke pedzona przez Sida. Ten, kto pije samogon Sida, i tak jest przedwczesnie stary. Chodz, synu, oprawimy jelenia, zanim zleca sie muchy. Przeciez to sie dzialo dawno temu. Widzicie? Nic nie mozna poradzic na wydarzenia z przeszlosci. -Ty, spojrz tylko... Slysze szepty czarnych. -Spojrz na starego Bromdena; duren usnal. -Slusznie, Wodzu Szczoto, slusznie. Kimaj i nie rozrabiaj. Tak. Juz mi nie jest zimno. Chyba sie udalo. Dotarlem tam, gdzie chlod nie siega. Moge tu zostac na zawsze. Juz sie nie boje. Nikt mnie tu nie znajdzie. Tylko jeszcze slowa docieraja do mnie; lecz i one cichna. -Hm... Skoro Billy postanowil opuscic zebranie, czy ktos inny chcialby przedstawic grupie swoje problemy? -Wlasnie prosze pani, mam jedna sprawe... To McMurphy. Jest bardzo daleko. Wciaz usiluje wyciagac ludzi z mgly. Dlaczego nie zostawi mnie w spokoju? -...pamieta siostra, ze dzien czy dwa temu glosowalismy nad zmiana godzin ogladania telewizji? No, dzis jest akurat piatek, wiec pomyslalem sobie, ze warto do tego wrocic i sie przekonac, czy wszyscy nadal trzesa portkami. -Panie McMurphy, celem tego zebrania jest terapia grupowa i nie sadze, zeby te dziecinne kaprysy... -Dobra, dobra, slyszelismy to juz setki razy. Postanowilem razem z kilkoma... -Chwileczke, panie McMurphy, chce zadac grupie pytanie: czy zaden z pacjentow przypadkiem nie uwaza, ze pan McMurphy probuje wam narzucic swoja wole? Pomyslalam sobie, ze pewnie wolelibyscie, aby go przeniesiono na inny oddzial. Przez moment nikt sie nie odzywa. A potem slysze: -Niech zrobi glosowanie, wolno mu! Dlaczego chce go siostra wyslac za to do furiatow? Czemu nie mozna przesunac godzin? -Alez, panie Scanlon, dobrze pamietam, ze to wlasnie pan przez trzy dni odmawial jedzenia, dopoki nie pozwolilismy panu wlaczac telewizora o szostej zamiast o szostej trzydziesci! -Czlowiek musi obejrzec dziennik, no nie? Boze, przeciez mogliby zbombardowac Waszyngton, a my przez tydzien nic bysmy o tym nie wiedzieli. -Tak? I jest pan gotow zrezygnowac z dziennika, zeby zobaczyc gromadke mezczyzn wymachujacych kijem i biegajacych za pilka? -A nie mozemy ogladac jednego i drugiego? Nie, pewno nie. Ech, do licha... Chyba nie zbombarduja Waszyngtonu w ciagu tych kilku dni. -Siostro Ratched, prosze mu pozwolic na glosowanie. -Dobrze. Ale uwazam, ze to najlepszy dowod, jaki ma negatywny wplyw na innych pacjentow. Co pan proponuje, panie McMurphy? -Jeszcze jedno glosowanie w sprawie zmiany godzin ogladania telewizji. -Jest pan pewien, ze jeszcze jedno glosowanie pana usatysfakcjonuje? Mamy wazniejsze... -Tak, w zupelnosci. Chce sie tylko przekonac, ktory z tych swirusow jest twardym facetem, a ktory rozlazla baba. -Wlasnie takie wypowiedzi, panie doktorze, sprawiaja, ze zastanawiam sie, czy pacjenci nie woleliby, abysmy przeniesli stad pana McMurphy'ego. -Dajcie nam glosowac! -Dobrze, panie Cheswick. Wniosek wszyscy znaja. Czy wystarczy podniesienie rak, panie McMurphy, czy tez domaga sie pan tajnego glosowania? -Chce zobaczyc rece. I widziec rowniez, czyje sie nie podniosa! -Prosze wiec, zeby ci, ktorzy chca ogladac mecz, podniesli rece do gory. Reka McMurphy'ego podnosi sie pierwsza. Poznaje ja po bandazu, ktorym jest obwiazana, odkad rudzielec skaleczyl sie przy probie dzwigniecia konsoli. A potem widze na stoku wawozu inne rece wylaniajace sie z mgly. Zupelnie tak, jakby... jakby wielka czerwona lapa McMurphy'ego zanurzala sie we mgle, chwytala za rece pacjentow i wyciagala ich mrugajacych oczyma na otwarta przestrzen. Najpierw jednego, potem drugiego, i tak po kolei wyciaga z mgly wszystkich Okresowych. Cala dwudziestka trzyma rece w gorze, glosujac nie tylko za meczem, ale i przeciw Wielkiej Oddzialowej; przeciwko temu, ze chce poslac McMurphy'ego do furiatow, przeciwko temu, co robi, co mowi, przeciwko temu, ze maltretuje ich od lat. Nikt sie nie odzywa. Wszyscy, zarowno pacjenci, jak i personel, sa oszolomieni. Oddzialowa nie rozumie, co sie stalo; wczoraj, zanim McMurphy sprobowal podniesc konsole, najwyzej czterech czy pieciu chlopakow gotowych bylo go poprzec. Ale kiedy wreszcie siostra Ratched przerywa milczenie, jej glos nie zdradza zdziwienia. -Widze tylko dwadziescia rak, panie McMurphy. -Dwadziescia? No, czemu nie? Jest nas tu przeciez dwudziestu... - Urywa, zrozumiawszy nagle, o co jej chodzi. - Cholera, wolnego... -Niestety, wniosek nie przeszedl. -Cholera, wolnego! -Na oddziale jest czterdziestu pacjentow, panie McMurphy. Czterdziestu pacjentow, a tylko dwudziestu z nich glosowalo za meczem, podczas gdy regulamin oddzialu mozna zmienic dopiero za zgoda wiekszosci. A wiec glosowanie skonczone. W calej swietlicy opuszczaja sie rece. Chlopcy wiedza, ze zostali pokonani, i usiluja sie znow pograzyc w bezpiecznej mgle. McMurphy zrywa sie na nogi. -A niech to szlag trafi! Wiec taki chce nam siostra wyciac numer? Liczyc rowniez glosy tych staruchow? -Doktorze, czy nie wyjasnil pan McMurphy'emu zasad glosowania? -Niestety, McMurphy, potrzebna jest zgoda wiekszosci. Siostra ma racje. Calkowita racje. -Zgoda wiekszosci, panie McMurphy; tego wymaga konstytucja oddzialu. -A pewnie te przekleta konstytucje tez mozna zmienic jedynie wiekszoscia glosow. Kurwa, slyszalem o roznych kantach, ale do tego zaden sie nie umywa! -Przykro mi, panie McMurphy, ale regulamin jest regulaminem. Jesli zyczy pan sobie... -Wiec tak wyglada wasza zasrana demokracja! Kurwa! -Bardzo sie pan denerwuje, panie McMurphy. Prawda, ze sie bardzo denerwuje, doktorze? Prosze to dobrze zapamietac. -Kobieto, nie zawracaj glowy! Mam prawo sie wsciekac, gdy ktos mnie robi w konia. A tu w konia zrobiono nas wszystkich! -Panie doktorze, z uwagi na stan pacjenta powinnismy dzis wczesniej zakonczyc zebranie... -Czekajcie! Jeszcze moment, dajcie mi pogadac ze staruszkami. -Glosowanie skonczone, panie McMurphy. -Dajcie mi z nimi pogadac! Przechodzi na nasza strone swietlicy. Robi sie coraz wiekszy, a twarz plonie mu z wscieklosci. Zanurza reke we mgle i usiluje wyciagnac z niej Ruckly'ego, bo Ruckly jest najmlodszy. -Jak tam, kolego? Chcesz zobaczyc mecz? Mistrzostwa w baseballu? Rozgrywki? Podnies tylko reke... -Pppppppierdole zone. -Dobra, niewazne. A ty, stary, co ty na to? Jak ci tam... Ellis? No wiec jak, Ellis, chcesz obejrzec mecz w telewizji? Wystarczy, ze podniesiesz reke... Rece Ellisa sa obie w gorze, przybite do sciany, ale trudno to uznac za glos. -Panie McMurphy, powiedzialam, ze glosowanie skonczone. Robi pan z siebie posmiewisko, nic wiecej. McMurphy nie zwraca uwagi na oddzialowa. Przesuwa sie dalej wzdluz rzedu Chronikow. -No, chlopaki, no, tylko jeden glos, niechze ktorys podniesie grabe. Pokazcie, ze jeszcze potraficie. -Jestem zmeczony - mowi Pete i kolysze glowa. -Noc to... Ocean Spokojny. - Pulkownik czyta z reki i nie ma czasu na nic innego. -Jeden glos, na milosc boska! Nie rozumiecie, ze tylko tak mozemy zdobyc przewage? Musimy ja zdobyc, bo inaczej lezymy! Czy zaden z was, ciolki, tego nie kapuje? Przynajmniej na tyle, zeby podniesc reke? Gabriel? George? Nie? A ty, Wodzu, moze ty? Stoi nade mna we mgle. Dlaczego nie zostawi mnie w spokoju? -Wodzu, w tobie nasza ostatnia nadzieja! Wielka Oddzialowa sklada papiery; pielegniarki juz podniosly sie z miejsc. Wreszcie i ona wstaje z fotela. -Zebranie zakonczone - mowi. - Oczekuje calego personelu za godzine w pokoju lekarskim. Jesli nie ma juz wiecej... Juz za pozno. McMurphy zauroczyl moja reke pierwszego dnia, kiedy ja sciskal, i teraz nie mam nad nia zadnej wladzy. Kazdy glupi wie, ze to nie ma sensu; z wlasnej woli nigdy bym tego nie zrobil. Widze po oczach oddzialowej, ktora zaskoczona wpatruje sie we mnie bez slowa, ze napytam sobie biedy, ale i tak nie moge powstrzymac reki. McMurphy umocowal do niej niewidzialne druty i podnosi ja wolno, wyciaga mnie z mgly na otwarta przestrzen, gdzie bede zupelnie bezbronny. Zmusza mnie, ciagnie druty... Nie. To nieprawda. Sam podnioslem reke. McMurphy wydaje okrzyk radosci, podrywa mnie z krzesla i wali po plecach. -Dwadziescia jeden! Razem z Wodzem mamy dwadziescia jeden glosow! Do licha, jesli to nie wiekszosc, to ja jestem prawiczka! -Hura! - wrzeszczy Cheswick. Inni Okresowi ruszaja w moja strone. -Zebranie bylo juz zakonczone - mowi oddzialowa. Wciaz sie usmiecha, ale gdy wychodzi ze swietlicy i idzie do dyzurki, kark ma czerwony i nabrzmialy, jakby zaraz miala wybuchnac. Mimo to nie wybucha; jeszcze nie teraz, a dopiero prawie godzine pozniej. Tam za szyba usmiech ma krzywy i dziwaczny, jakiego dotad jeszcze nikt nie widzial. Nic tylko siedzi. Widze jej ramiona podnoszace sie i opadajace przy kazdym oddechu. McMurphy spoglada na zegar i mowi, ze juz czas na mecz. Wraz z kilkoma Okresowymi kleczy przy zbiorniku z woda pitna i szoruje listwe przy posadzce. Ja juz po raz dziesiaty tego dnia wymiatam schowek. Scanlon i Harding jezdza po korytarzu froterka - na swiezo woskowanej posadzce powstaja lsniace osemki. McMurphy powtarza, ze zaraz zacznie sie mecz, po czym podnosi sie z kleczek, a scierke zostawia na podlodze. Nikt inny nie przerywa pracy. Mijajac szybe, zza ktorej oddzialowa mierzy go gniewnym wzrokiem, McMurphy usmiecha sie szeroko, jakby wiedzial, ze teraz rozlozy ja na lopatki. Puszcza do niej oko spod daszka czapki, na co oddzialowa podrywa gwaltownie glowe. Wszyscy robia swoje, ale ukradkiem obserwuja McMurphy'ego, ktory przysuwa sobie fotel, wlacza telewizor i siada przed nim. Na ekranie pojawia sie boisko baseballowe, a na jego tle spiewajaca papuga, ktora reklamuje zyletki. McMurphy wstaje, nastawia glosniej telewizor, zeby zagluszyc muzyke plynaca z megafonu na suficie, przysuwa sobie krzeslo, na ktorym - rozsiadlszy sie wygodnie w fotelu - kladzie skrzyzowane nogi, a nastepnie zapala papierosa. Drapie sie po brzuchu i ziewa. -Fajno jest! Przydalaby mi sie jeszcze tylko puszka piwa i goraca kielbaska. Widzimy, ze twarz oddzialowej czerwienieje, a usta drgaja jej nerwowo. Rozglada sie szybko i spostrzega, ze wszyscy ja obserwuja, ciekawi, co zrobi - nawet czarni i pielegniarki spozieraja na nia z ukosa, przypatruja sie jej tez stazysci schodzacy sie na spotkanie personelu. Zaciska mocno usta. Spoglada na McMurphy'ego i czeka, az piosenka reklamowa dobiegnie konca: wtedy wstaje, podchodzi do stalowych drzwi z tablica rozdzielcza, przekreca wylacznik i gasi obraz. Na szarym ekranie pozostaje tylko maly swietlisty punkcik podobny do oka, wycelowany w siedzacego naprzeciwko McMurphy'ego. Ale to jasne slepie nie przeszkadza mu wcale. McMurphy zachowuje sie tak, jakby w ogole nie zauwazyl, ze zgasl telewizor; wklada w zeby zapalonego papierosa, nasuwa czapke gleboko na rude kedziory i odchyla glowe, zeby daszek nie zaslanial mu pola widzenia. Siedzi tak, z rekami pod glowa, z nogami na krzesle, pali papierosa i wpatruje sie w ekran. Oddzialowa nie moze tego dluzej zniesc - podchodzi do drzwi dyzurki i wola do McMurphy'ego, zeby pomogl pozostalym pacjentom w sprzataniu. Nie zwraca na nia uwagi. -Powiedzialam, panie McMurphy, ze ma pan wrocic do pracy! - Glos ma piskliwy jak pila elektryczna wrzynajaca sie w sosne. - Panie McMurphy, ostrzegam pana! Wszyscy przerywaja prace. Oddzialowa rozglada sie, a potem robi krok w strone McMurphy'ego. -Zdaje pan sobie sprawe, ze przebywa pan tu na przymusowym leczeniu. Decyzja jest w moich... w naszych... rekach! - Podnosi piesc, czerwonopomaranczowe paznokcie wpijaja sie jej w dlon. - Panski los jest w naszych... Harding gasi froterke, zostawia ja na korytarzu, przysuwa sobie fotel, siada obok McMurphy'ego i rowniez zapala papierosa. -Panie Harding! Ma pan teraz sprzatac! Przychodzi mi do glowy, ze glos oddzialowej brzmi, jakby pila trafila na gwozdz; skojarzenie to wydaje mi sie tak zabawne, ze o malo nie parskam smiechem. -Panie Harding! Z kolei Cheswick przestaje sprzatac i przysuwa sobie fotel, nastepnie Billy, po nim zas Scanlon, potem Fredrickson i Sefelt, a w koncu wszyscy rzucamy zmywaki, szczotki, scierki i siadamy w swietlicy. -Co wy sobie... Przestancie. Przestancie! Siedzimy w rzedach przed zgaszonym telewizorem, wpatrzeni w szary ekran, udajac, ze widzimy mecz wyraznie jak na dloni, a za nami oddzialowa szaleje i wrzeszczy. Gdyby ktos wszedl wtedy do swietlicy i zobaczyl doroslych facetow obserwujacych pusty ekran, a za nimi rozwscieczona piecdziesiecioletnia kobiete krzyczaca o posluszenstwie, porzadku i karach, pomyslalby, ze ma przed soba bande kompletnych wariatow. CZESC II Katem oka widze w dyzurce kolyszaca sie nad biurkiem biala, porcelanowa twarz oddzialowej - marszczy sie, odksztalca, a oddzialowa daremnie stara sie nad nia zapanowac. Pozostali pacjenci tez spogladaja dyskretnie w strone dyzurki. Niby wciaz obserwuja pusty ekran, ale - podobnie jak ja - co rusz zerkaja na Wielka Oddzialowa. Po raz pierwszy role zostaly odwrocone; nareszcie ona poznaje na wlasnej skorze, co to znaczy byc na widoku, kiedy czlowiek najbardziej na swiecie pragnie sie odgrodzic nieprzenikniona zaslona od ciekawskich spojrzen, a tymczasem nie ma od nich ucieczki.Stazysci, czarni i pielegniarki tez obserwuja oddzialowa, czekajac, kiedy pojdzie do pokoju lekarskiego na zebranie, ktore sama zwolala, i zastanawiaja sie, jak sie zachowa teraz, gdy juz wiadomo, ze ja tez mozna wyprowadzic z rownowagi. Oddzialowa czuje ich spojrzenia, ale nie rusza sie z miejsca, nawet kiedy bez niej wychodza na korytarz. Maszyny w scianach przerwaly prace, jak gdyby tez czekaly, kiedy oddzialowa wstanie od biurka. Nigdzie nie ma mgly. Nagle przypominam sobie, ze powinienem sprzatnac pokoj lekarski. Zawsze, od wielu lat, zamiatam go wlasnie w trakcie zebran personelu. Ale teraz za bardzo sie boje, zeby wstac z fotela. Pozwalali mi tam sprzatac w przekonaniu, ze jestem gluchy; czy sie nie zorientowali, ze to udawanie, kiedy na ich oczach usluchalem McMurphy'ego i podnioslem reke? Czy sie nie domyslili, ze przez caly czas sluch mialem w porzadku i znam wszystkie tajemnice przeznaczone wylacznie dla ich uszu? Co ze mna zrobia w pokoju lekarskim, jesli odgadli prawde? Jednakze spodziewaja sie, ze przyjde. A jesli mnie nie bedzie, czy to ich nie upewni, ze wszystko slysze, czy - chytrzejsi ode mnie - nie pomysla: Widzicie? Nie przyszedl sprzatac, to najlepszy dowod! Wiadomo, co nalezy zrobic... Dopiero teraz uzmyslawiam sobie, na jakie straszliwe niebezpieczenstwo sie narazilismy, pozwalajac McMurphy'emu wyciagnac nas z mgly. Przy drzwiach stoi oparty o sciane czarny z rekami skrzyzowanymi na piersi. Oblizuje wargi i obserwuje nas siedzacych przed telewizorem - czubek rozowego jezyka biega mu tam i z powrotem. Oczy biegaja podobnie jak jezyk, az wreszcie zatrzymuja sie na mnie. Widze, ze unosi bloniaste powieki. Przyglada mi sie dlugo i pewnie sie zastanawia nad moim zachowaniem na zebraniu. Potem odpycha sie gwaltownie od sciany, idzie do schowka na szczotki, wyjmuje kubel mydlin i gabke, po czym podchodzi do mnie, zgina mi reke w lokciu i zawiesza na niej wiadro jak kociolek na zelaznym drazku nad ogniskiem. -No, Wodzu - mowi. - Wstawaj i bierz sie do roboty! Nie ruszam sie. Kubel kolysze mi sie na rece. Nie daje poznac, ze slyszalem czarnego. Chcial mnie sprawdzic. Jeszcze raz mowi, zebym wstal, a poniewaz nie reaguje, podnosi z westchnieniem oczy, chwyta mnie za kolnierz i ciagnie do gory - wtedy wstaje. Wpycha mi do kieszeni gabke i wskazuje palcem w strone pokoju lekarskiego, wiec wychodze ze swietlicy. Ide korytarzem, gdy wtem - szast-prast - wyprzedza mnie Wielka Oddzialowa sunaca w swoim dawnym szybkim tempie, znow opanowana i potezna, po czym skreca do pokoju lekarskiego. Ta jej nagla odmiana wydaje mi sie dziwna. Sam na korytarzu, spostrzegam, ze wszystko jest wyrazne - nigdzie ani sladu mgly. Czuc natomiast zimny powiew pozostawiony przez oddzialowa, a w bialych jarzeniowkach na suficie pulsuje zamarzniete swiatlo - wygladaja jak lsniace sople lodu albo jak oszronione rury w lodowce, specjalnie spreparowane, zeby iskrzyly sie biela. Ciagna sie przez caly korytarz az do drzwi, za ktorymi przed chwila znikla oddzialowa - sa to ciezkie stalowe drzwi, podobne do drzwi wstrzasowki w glownym budynku, tyle ze z numerem i oszklonym judaszem, przez ktory personel moze zobaczyc, kto puka. Z bliska widze, ze przez ten otworek wydobywa sie zielony blask, gorzki jak zolc. Oznacza to, ze ma sie zaczac zebranie; nim minie jego polowa, zielona wydzielina pokryje sciany i okna - bede musial ja zbierac gabka i wyciskac do wiadra, a pozniej szorowac nia muszle klozetowe. Sprzatanie pokoju lekarskiego jest zawsze nieprzyjemne. Nikt nie uwierzy, co musialem tu sprzatac, jakie okropienstwa; jady wydzielane prosto z porow i przesycajace powietrze kwasy dosc silne, zeby rozpuscic czlowieka. Sam to widzialem. Bylem na zebraniach, w czasie ktorych nogi stolow trzesly sie i giely, krzesla zmienialy ksztalt, sciany tarly sie o siebie tak dlugo, ze z pokoju mozna by wyzymac pot. Bylem na zebraniach, w czasie ktorych obradujacy tyle mowili o jakims pacjencie, ze wreszcie materializowal sie przed nimi na stoliku, zupelnie nagi i bezbronny wobec ich piekielnych zabiegow; kiedy z nim konczyli, caly byl uwalany w cuchnacych odchodach. Dlatego wpuszczaja mnie na zebrania, ze wszystko zostaje ubabrane i ktos musi posprzatac, a poniewaz pokoj lekarski otwarty jest tylko w trakcie zebran, musi to byc ktos, kto nie rozpowie, co sie tu dzieje. Czyli wlasnie ja. Juz od tylu lat zmywam, zamiatam i odkurzam ten pokoj, podobnie jak szorowalem ten w poprzednim, drewnianym szpitalu, ze personel nawet mnie nie zauwaza; spelniam swoje czynnosci, a oni patrza na mnie, w ogole mnie nie widzac - gdybym sie nie zjawil, spostrzegliby tylko brak gabki i wiadra przemieszczajacych sie samoistnie w powietrzu. Kiedy jednak tym razem pukam do drzwi, Wielka Oddzialowa przypatruje mi sie bacznie przez judasza i dopiero po chwili wpuszcza mnie do srodka. Jej twarz znow przybrala dawny wyraz, jeszcze bardziej wladczy niz kiedykolwiek. Pozostali jak zwykle slodza kawe albo czestuja sie papierosami, ale atmosfera w pokoju jest napieta. Najpierw mysle, ze to przeze mnie. A potem widze, ze Wielka Oddzialowa dotad nie usiadla i nawet nie nalala sobie kawy. Swidruje mnie oczami, kiedy ja mijam, po czym zamyka drzwi na zasuwe, odwraca sie szybko i dalej mierzy mnie wzrokiem. Wiem, ze cos podejrzewa. Sadzilem, ze bedzie zbyt roztrzesiona starciem z McMurphym, zeby zawracac sobie mna glowe, lecz bynajmniej nie jest zdenerwowana, a zupelnie spokojna. Zastanawia sie, jakim cudem pan Bromden uslyszal, ze Okresowy McMurphy prosi go, by podniosl reke. Zastanawia sie, skad wiedzial, o co chodzi, kiedy odlozyl szczotke i usiadl z Okresowymi przed telewizorem. Zaden inny Chronik tego nie uczynil. Zastanawia sie, czy przypadkiem nie nalezy zainteresowac sie blizej panem Wodzem Bromdenem. Odwracam sie do niej plecami i zaczynam szorowac podloge w kacie. Unosze pokryta zielonkawym szlamem gabke wysoko nad glowe, zeby wszyscy widzieli, jak ciezko pracuje; potem znow sie nachylam i szoruje ze wszystkich sil. Ale choc tak sie przykladam do pracy i staram nie dac w zaden sposob poznac, ze czuje na sobie wzrok oddzialowej, ona nadal stoi przy drzwiach i wwierca mi sie slepiami w czaszke - lada moment przebije sie przez kosc! Jesli natychmiast nie oderwie ode mnie oczu, poddam sie, zaczne krzyczec i wyjawie wszystko! Nagle siostra Ratched zdaje sobie sprawe, ze spojrzenia calego personelu skierowane sa na nia. Podczas gdy ona zastanawia sie nade mna, oni zastanawiaja sie nad nia i nad tym, co zamierza zrobic z tym rudzielcem w swietlicy. Przypatruja sie jej, ciekawi, co powie, a pomylony Indianin tkwiacy na czworakach w kacie nic ich nie obchodzi. Czekaja na nia, wiec wreszcie odrywa ode mnie wzrok, odchodzi od drzwi, nalewa sobie kawe, siada, wsypuje cukier i miesza tak ostroznie, ze lyzeczka ani razu nie dzwoni o filizanke. To lekarz otwiera zebranie. -No wiec jak, prosze panstwa, mozemy zaczynac? Usmiecha sie do stazystow saczacych wolno kawe. Usiluje nie patrzec na Wielka Oddzialowa, ktora milczy jak grob, co sprawia, ze lekarz zaczyna sie denerwowac i wiercic na krzesle. Wyszarpuje z kieszonki i wklada binokle, zeby zerknac na zegarek, po czym - nakrecajac go - oswiadcza: -Kwadrans po. Juz dawno powinnismy byli zaczac. Otoz, jak panstwu wiadomo, dzisiejsze zebranie zostalo zwolane na zyczenie siostry Ratched. Siostra zadzwonila do mnie przed zebraniem grupy terapeutycznej i powiedziala, ze jej zdaniem McMurphy zagraza porzadkowi na oddziale. Doskonala intuicja, zwazywszy, co sie wydarzylo przed kilkoma minutami, prawda? Przestaje nakrecac zegarek, bo sprezyna jest juz zwinieta tak ciasno, ze gdyby jeszcze choc odrobine przekrecil srubke, mechanizm wysadzilby tarcze i rozsypal sie po calym pokoju, totez lekarz tylko sie usmiecha wpatrzony we wskazowki i czeka, bebniac w wierzch dloni krotkimi rozowymi palcami. Zwykle oddzialowa mniej wiecej w tym czasie przejmuje kierowanie zebraniem, ale tym razem siedzi bez slowa. -Po tym, co sie stalo - ciagnie wiec lekarz - zapewne nikt nie powie, ze mamy do czynienia ze zwyczajnym pacjentem. To chyba jasne. I jest ewidentne, ze zagraza porzadkowi. Wiec... hm... wydaje mi sie, ze powinnismy sie zastanowic, co nalezy przedsiewziac. Oddzialowa po to zwolala zebranie - prosze sprostowac, jesli sie myle, siostro Ratched - zebysmy omowili zaistniala sytuacje i podjeli jednomyslna decyzje w sprawie pana McMurphy'ego, prawda? Spoglada blagalnie na oddzialowa, ale ona wciaz milczy. Zadarla glowe, wpatruje sie w sufit - sprawdza pewnie, czy jest czysty - i zachowuje sie tak, jakby w ogole nie slyszala lekarza. Doktor Spivey zwraca sie wiec do stazystow siedzacych w szeregu na koncu pokoju: wszyscy maja te sama noge zalozona na druga i trzymaja filizanki na tym samym kolanie. -Jak tam, panowie, zdaje sobie sprawe, ze mieliscie za malo czasu, zeby postawic ostateczna diagnoze, ale widzieliscie zachowanie pacjenta. Co o nim sadzicie? Stazysci podrywaja glowy. Bardzo chytrze przekazal im paleczke. Spogladaja na Wielka Oddzialowa. W ciagu kilku krotkich minut udalo sie jej odzyskac cala dawna moc. Siedzac i usmiechajac sie w strone sufitu, nie odzywajac sie ani slowem, znow zawladnela oddzialem i wszyscy wiedza, ze to z nia nalezy sie liczyc. Ten, ktory jej podpadnie, bedzie konczyl staz na odwykowce w Portland. Zaczynaja sie wiercic rownie niespokojnie jak lekarz. -Rzeczywiscie zagraza porzadkowi. - Pierwszy mlodzik woli byc ostrozny. Wszyscy trzej stazysci popijaja kawe i zastanawiaja sie nad tym, co powiedzial. Nastepny mowi: -Moze stanowic zagrozenie dla otoczenia. -Slusznie, slusznie - przytakuje lekarz. Mlodzik sadzi, ze jest na wlasciwym tropie, i ciagnie dalej: -Nawet powazne zagrozenie - dodaje, przesuwajac sie na brzeg krzesla. - Musimy przeciez pamietac, ze dopuszczal sie aktow przemocy wylacznie po to, aby zamienic pobyt na farmie penitencjarnej na pobyt w stosunkowo luksusowych warunkach szpitalnych. -Swiadomie dopuszczal sie aktow przemocy - wtraca pierwszy. Trzeci natomiast mamrocze pod nosem: -Oczywiscie wlasnie to moze dowodzic, ze pacjent jest tylko chytrym oszustem, zupelnie zdrowym na umysle. I zerka na oddzialowa, zeby zobaczyc, jak zareaguje, ona jednak wciaz siedzi bez ruchu i nic nie daje po sobie poznac. Za to reszta personelu spoglada na niego gniewnie, jakby powiedzial cos wyjatkowo nieprzyzwoitego. Widzi, ze sie wyglupil, i usiluje obrocic wszystko w zart, dodajac z chichotem: "Nigdy nie wiadomo, co komu w duszy gra", ale jest juz za pozno. Pierwszy stazysta odstawia filizanke, wyciaga z kieszeni fajke o glowce wielkiej jak piesc i rozpoczyna atak. -Szczerze mowiac, Alvin - rzecze do trzeciego - zawiodlem sie na tobie. Nie trzeba znac historii choroby pacjenta McMurphy'ego, wystarczy samo jego zachowanie na oddziale, zeby widziec, jak absurdalna jest twoja sugestia. To czlowiek nie tylko bardzo powaznie chory, ale moim zdaniem rowniez potencjalnie grozny dla otoczenia. Wydaje mi sie, ze podobnymi podejrzeniami kierowala sie siostra Ratched, zwolujac dzisiejsze zebranie. Nie rozpoznajesz typowych cech psychopatycznych? Nigdy nie zetknalem sie z bardziej oczywistym przypadkiem. Ten czlowiek to Napoleon, Dzyngis-chan, Attyla. Do dyskusji wlacza sie nastepny stazysta. Pamieta, ze siostra Ratched pragnela wyslac McMurphy'ego na oddzial dla furiatow. -Robert ma racje, Alvin. Czyzbys nie widzial, jak McMurphy sie dzis zachowywal? Po odrzuceniu jego projektu natychmiast zerwal sie z fotela, gotow do uzycia sily. Czy moglby nam pan przypomniec, doktorze, co wiemy na temat jego awanturniczych sklonnosci? -Z akt wynika, ze pacjent ma lekcewazacy stosunek do dyscypliny i przelozonych - mowi lekarz. -Wlasnie, Alvin. McMurphy niezliczona ilosc razy demonstrowal wrogosc wobec autorytetow; w szkole, w wojsku, nawet w wiezieniu! Sadze, ze jego zachowanie po dzisiejszej awanturze z glosowaniem jest doskonala zapowiedzia tego, czego mozemy oczekiwac po nim w przyszlosci. Urywa i marszczac brwi zaglada do fajki, po czym bierze ja do ust, a nastepnie przyklada zapalke i z glosnym cmoknieciem wciaga plomien do srodka. Zapaliwszy fajke zerka ukradkiem na Wielka Oddzialowa zza chmury zoltego dymu - chyba uwaza jej milczenie za poparcie, bo znow zaczyna mowic, z jeszcze wiekszym ozywieniem i pewnoscia siebie. -Alvin, zastanow sie chwile - radzi, wydmuchujac klaczki dymu. - Wyobraz sobie, co sie moze stac, kiedy bedziesz sam na sam z panem McMurphym podczas terapii indywidualnej. Wyobraz sobie, ze poruszasz wazne, choc bolesne dla niego sprawy, a on nagle dochodzi do wniosku, ze ma juz, jak by to ujal, "po uszy twojego wscibstwa"! Tlumaczysz mu, ze to dla jego dobra, a on ci odpowiada, zebys go pocalowal gdzies; mowisz mu wiec, oczywiscie autorytatywnym tonem, zeby sie uspokoil, a wtedy on rzuca sie na ciebie przez biurko - wsciekly, rudy psychopata, irlandzkiego pochodzenia, dziewiecdziesiat piec kilo zywej wagi! Czy ty albo w ogole ktorykolwiek z nas czuje sie na silach poradzic sobie z panem McMurphym w takiej sytuacji? Wklada ogromna faje do kacika ust, rozposciera palce na kolanach i czeka. Wszyscy przypominaja sobie grube czerwone rece McMurphy'ego, pokryte bliznami dlonie i kark sterczacy z podkoszulka niby rdzawy klin. Stazysta imieniem Alvin az zbladl na te mysl, zupelnie jakby jasny dym wydmuchiwany przez jego kolezke osiadl mu na twarzy. -Uwaza pan wiec, ze nalezy odeslac go na oddzial dla furiatow? - pyta lekarz. -Przynajmniej nikomu by nie zagrazal - mowi fajczarz i przymyka oczy. -Wycofuje moje poprzednie oswiadczenie i przychylam sie do zdania Roberta - oznajmia Alvin. - Chocby z obawy o wlasna skore. Pozostali wybuchaja smiechem. Sa teraz znacznie spokojniejsi, pewni, ze zaproponowali to, czego oczekiwala od nich oddzialowa, i opijaja kawa zalatwienie sprawy. Jedynie Robert nie siega po filizanke, gdyz ma pelne rece roboty z fajka, ktora wciaz mu gasnie - stazysta zuzywa dziesiatki zapalek, ssie, pyka i cmoka ustami. Kiedy wreszcie fajka znow pali mu sie rowno, oswiadcza z niejaka duma: -Nie ma rady, naszego rudzielca czeka przeprowadzka na pietro. Wiecie, co mi przyszlo do glowy, kiedy go obserwowalem przez te kilka dni? -Reakcja schizofreniczna? - pyta Alvin. Fajka potrzasa glowa. -Homoseksualizm ukryty z formowaniem reakcji przeciwnych? Fajka potrzasa glowa i przymyka oczy. -Nie - stwierdza i usmiecha sie do zebranych. - Negatywny kompleks Edypa. Pozostali mu gratuluja. -Tak, wiele za tym przemawia - dodaje Fajka. - Ale bez wzgledu na ostateczna diagnoze musimy pamietac o jednym: mamy do czynienia z niezwyklym osobnikiem. -Bardzo sie pan myli, panie Gideon. To Wielka Oddzialowa. Glowy obecnych zwracaja sie w jej strone - moja rowniez, ale opamietuje sie w pore i udaje, ze poruszylem glowa, bo dostrzeglem na scianie plame. Wszyscy sa kompletnie zdezorientowani. Byli pewni, ze proponuja to, czego pragnela i z czym sama zamierzala wystapic. Ja tez tak myslalem. Widzialem, jak posylala do furiatow facetow o polowe mniejszych niz McMurphy, i to tylko dlatego, ze mogliby na kogos splunac; natomiast teraz ma przeciwko sobie chlopa wielkiego jak dab, ktory juz raz dal w kosc jej i calemu personelowi i ktorego wczesniej po poludniu sama chciala sie pozbyc, a tu nagle zmienia zdanie. -Nie. Nie zgadzam sie. Bynajmniej. - Usmiecha sie do zebranych. - Uwazam, ze nie nalezy odsylac McMurphy'ego na oddzial furiatow; jest to najprostsze rozwiazanie, ale polegajace wylacznie na przerzuceniu klopotu na kogo innego. Ponadto wcale nie sadze, ze mamy do czynienia z czlowiekiem wyjatkowym, jakims superpsychopata. Robi pauze, nikt jednak nie zamierza sie z nia spierac. Oddzialowa po raz pierwszy pociaga lyk kawy; kiedy odejmuje filizanke od ust, pozostaje na niej czerwonopomaranczowy slad. Wpatruje sie w niego wbrew sobie: niemozliwe, zeby oddzialowa uzywala szminki tej barwy! Brzeg filizanki musial zmienic kolor pod wplywem ciepla - zapewne dotyk warg oddzialowej rozgrzal go do czerwonosci. -Przyznaje, ze kiedy zdalam sobie sprawe z awanturniczych sklonnosci pana McMurphy'ego, tez pomyslalam, iz nalezy go koniecznie przeniesc na oddzial furiatow. Ale wedlug mnie jest juz na to za pozno. Czy usuniecie go naprawi szkody wyrzadzone na naszym oddziale? Moim zdaniem nie, zwlaszcza po tym, co sie dzis wydarzylo. Jestem pewna, ze gdybysmy teraz wyslali go do furiatow, zrobilibysmy akurat to, czego spodziewaja sie po nas pacjenci. W ich oczach McMurphy uchodzilby za meczennika. I nigdy nie mieliby okazji sie przekonac, ze bynajmniej nie jest on - jak go pan okreslil, panie Gideon - niezwyklym osobnikiem. Pociaga jeszcze lyk kawy, a nastepnie stawia filizanke na stoliku ze stukotem, ktory brzmi jak uderzenie sedziowskiego mlotka - trzej stazysci prostuja sie natychmiast. -Nie. Daleko mu do tego. Jest tylko czlowiekiem i jak kazdy czlowiek ulega lekom, strachom, bywa tchorzliwy. Przeczucie mi mowi, ze wkrotce sie o tym przekonamy, a razem z nami rowniez wszyscy pacjenci. Jestem pewna, ze jesli go tu zatrzymamy, nasz rudy bohater po kilku dniach spokornieje, przestanie sie buntowac i - oddzialowa usmiecha sie do swoich mysli - ukaze pacjentom swoje prawdziwe oblicze. Straci ich szacunek, kiedy sie przekonaja, ze jest zwyklym chwalipieta i pieniaczem, ktory chetnie wchodzi na mownice i podburza innych, jak to nieraz robil pan Cheswick, ale czym predzej sie wycofuje, gdy tylko jemu zaczyna cos zagrazac. -Pacjent McMurphy - mlodzik z fajka uwaza, ze powinien bronic swojego stanowiska, aby przynajmniej czesciowo zachowac twarz - nie wyglada mi na tchorza. Oczekuje, ze oddzialowa wpadnie w furie, ale nic podobnego sie nie dzieje; spoglada tylko na stazyste, jakby mowila: "Poczekamy, zobaczymy", i odpowiada: -Wcale nie nazwalam go tchorzem, panie Gideon. Ale pan McMurphy bardzo kogos kocha. Jako psychopata za bardzo miluje niejakiego Randle'a Patricka McMurphy'ego, zeby niepotrzebnie narazac go na niebezpieczenstwo. - Oddzialowa obdarza stazyste tak lodowatym usmiechem, ze fajka gasnie mu na dobre. - Wystarczy troche poczekac, a nasz bohater - jak to mowia mlodzi? - spusci z tonu, tak? -Alez to moze sie ciagnac tygodniami... - protestuje stazysta. -Mamy tygodnie - odpowiada, wstajac, oddzialowa, po raz pierwszy tak zadowolona z siebie, odkad tydzien temu przybyl tu McMurphy i zaczela sie jej udreka. - Mamy tygodnie, miesiace, a nawet lata, jesli zajdzie potrzeba. Prosze pamietac, pan McMurphy jest tu na przymusowym leczeniu i dlugosc jego pobytu zalezy wylacznie od naszego uznania. A teraz, jesli nie ma wiecej spraw... Przez pewien czas niepokoilem sie tym, ze Wielka Oddzialowa byla tak pewna siebie na zebraniu personelu, ale McMurphy w dalszym ciagu nic sobie z niej nie robil. Przez sobote, niedziele oraz caly nastepny tydzien dokuczal jej i czarnym, ile wlezie, a pacjenci nie posiadali sie ze szczescia. Wygral zaklad, bo zalazl babie za skore, jak obiecal, ale choc zgarnal forse, nie zmienil postepowania; nadal krzyczal na cale gardlo, ganiajac po korytarzu, smial sie z czarnych i przeszkadzal calemu personelowi, a raz nawet podszedl do Wielkiej Oddzialowej i zapytal, czy bylaby laskawa podac mu dokladnie, co do centymetra, wymiary swoich wielkich cycow, ktore stara sie bezskutecznie ukryc. Minela go, ignorujac zupelnie tak samo, jak ignoruje te przerosniete insygnia kobiecosci przypiete jej przez nature, udajac, ze jest ponad nim, ponad seksem, ze jest wyzsza ponad wszystko, co slabe i cielesne. Kiedy wywiesila na tablicy ogloszen podzial zajec i McMurphy zobaczyl, ze wyznaczyla mu sprzatanie toalety, zapukal do jej szyby i podziekowal za ten zaszczyt, dodajac, ze bedzie o niej myslal, szorujac pisuary. Odparla, ze to zbyteczne: wystarczy, jesli sie bedzie dobrze wywiazywal z obowiazkow i kropka. Ale on przejezdzal kazda muszle klozetowa tylko dwa razy szczotka, spiewajac ile tchu w rytm jej ruchow, wsypywal troche proszku dezynfekujacego i juz bylo po wszystkim. -Bez przesady - rzekl czarnemu, gdy ten chcial go zlajac, ze sie nie przyklada. - Moze dla niektorych rzeczywiscie sa nie dosc czyste, ale ja osobiscie zamierzam do nich szczac, a nie jesc z nich obiad. Wreszcie Wielka Oddzialowa ulegla prosbom roztrzesionego sanitariusza i sama przyszla na inspekcje; poslugujac sie puderniczka z lusterkiem zagladala pod brzegi muszli klozetowych. Obejrzala wszystkie po kolei, potrzasajac glowa i powtarzajac: -To skandal... skandal... McMurphy chodzil za nia krok w krok i usmiechajac sie pod nosem, powtarzal w odpowiedzi: -Nie, to muszla klozetowa... muszla klozetowa. Ale oddzialowa nie tracila panowania nad soba - widac bylo, ze znow bez trudu trzyma nerwy na wodzy. Zamiast wybuchnac, wciaz go strofowala, stosujac te sama powolna, cierpliwa i straszna presje, pod ktora uginalismy sie wszyscy; McMurphy jednak tylko zwieszal glowe jak dzieciak przed nauczycielka, przydeptywal czubkiem jednego buta drugi i mowil: -Staram sie i staram, psze pani, ale chyba nie nadaje sie na sraczowego. Raz napisal cos na skrawku papieru - dziwnym pismem, jakby w obcym alfabecie - i przyczepil guma do zucia pod krawedzia muszli: oddzialowa az podskoczyla, kiedy przyblizyla lusterko i przeczytala w nim, co napisal McMurphy, a lusterko wysunelo sie jej z dloni i wpadlo do klozetu. Nie dala sie jednak zirytowac. Opanowanie bylo wyryte na jej lalkowatej, lalkowato usmiechnietej twarzy. Oddzialowa podniosla sie znad muszli, przeszyla rudzielca spojrzeniem, od ktorego tynk o malo nie posypal sie ze scian, i powiedziala, ze jego zadaniem jest czyscic klozety, a nie swinic w nich jeszcze bardziej. Prawde mowiac, niewiele czyszczenia odchodzilo w tym czasie na oddziale. Gdy tylko zblizalo sie popoludnie i pora przeznaczona na sprzatanie, zaczynaly sie rowniez mecze baseballowe, a wtedy wszyscy ustawiali fotele przed telewizorem i siedzieli w nich az do kolacji. Nie przeszkadzalo nam, ze oddzialowa odcina prad i mamy przed soba tylko pusty szary ekran, bo McMurphy potrafil zabawiac nas calymi godzinami, opowiadajac przerozne historie o tym, jak niegdys w ciagu miesiaca zarobil przy zwozce drewna tysiac dolarow, a potem stracil wszystko do pewnego Kanadyjczyka, ktory byl lepszy od niego w rzucaniu siekiera do celu, albo o tym, jak on i kumpel przekonali jednego faceta, zeby na rodeo w Albany dosiadl byka z zawiazanymi oczami: "Znaczy sie nie byk, a ten facet mial miec zawiazane oczy". Wmowili w niego, ze wtedy nie bedzie mu sie krecilo w glowie, kiedy byk zacznie biegac w kolko, a gdy juz przewiazali mu chustka oczy, posadzili go na byku twarza do ogona. McMurphy opowiadal te historie kilkakrotnie - za kazdym razem bil sie czapka po udzie i smial do rozpuku. -Z zawiazanymi oczami i w dodatku tylem... I niech mnie kule bija, jesli facet nie utrzymal sie najdluzej i nie zdobyl nagrody! Bylem drugi: gdyby byk zrzucil tego frajera, dostalaby mi sie calkiem pokazna sumka. Przysiegam, ze jesli bede chcial powtorzyc ten numer, to zawiaze oczy bykowi! Walil sie po nodze, odrzucal glowe i zanosil sie smiechem, dzgajac kciukiem w zebra najblizszego pacjenta, starajac sie pobudzic go do wesolosci. W ciagu tego tygodnia nieraz sie zdarzalo, ze slyszac donosny smiech McMurphy'ego i widzac, jak drapie sie po brzuchu, przeciaga, ziewa i odchyliwszy glowe mruga do faceta, z ktorym dowcipkuje - a wszystko to przychodzilo mu nie mniej naturalnie niz oddychanie - przestawalem sie martwic Wielka Oddzialowa i stojacym za nia Kombinatem. Wydawalo mi sie, ze bedac taki, jaki jest, McMurphy jest zbyt twardy, zeby sie ugiac, jak tego oczekuje oddzialowa. Wyobrazalem sobie, ze moze rzeczywiscie jest nadzwyczajnym czlowiekiem. Po prostu jest soba i basta. I moze wlasnie temu zawdziecza swoja sile. Skoro Kombinatowi przez tyle lat nie udalo sie go poskromic, czemu mialoby sie udac oddzialowej, i to jeszcze - jak sadzi - w kilka tygodni? McMurphy sie nie ugnie, nie da sie przerobic. Pozniej, schowawszy sie w toalecie przed czarnymi, ogladalem sie w lustrze i rozmyslalem nad tym, jak szalenie trudno jest byc soba. Widzialem w lustrze swoja sniada, surowa twarz, szerokie kosci policzkowe - tak wydatne, jakby mieso pod nimi wyrabano siekiera - czarne oczy, surowe i grozne niczym oczy taty lub oczy groznych, bezlitosnych Indian pokazywanych w telewizji, i myslalem sobie: to nie ja, to nie moja twarz. Nie bylem soba, kiedy staralem sie z nia utozsamic. Nie, nie bylem - dopasowywalem tylko zachowanie do wygladu, robilem to, czego po mnie oczekiwali. Ale chyba nigdy nie bylem soba. Jak to sie udaje McMurphy'emu? Postrzegalem go teraz inaczej, niz kiedy sie tu zjawil, zaczynalem rozumiec, ze grube rece, rude baki, zlamany nos i lobuzerski usmiech to jeszcze nie koniec. Potrafil robic rzeczy nie pasujace ani do jego twarzy, ani do jego rak, jak na przyklad malowac obrazki na terapii zajeciowej prawdziwymi farbami na czystym papierze - a nie na takim z gotowym rysunkiem, ktory nalezy tylko pokolorowac wedlug instrukcji - albo kreslic listy pieknym, zamaszystym pismem. Jak to mozliwe, zeby facet o jego wygladzie potrafil malowac obrazki, pieknie pisac albo denerwowac sie i martwic po otrzymaniu listu, jak to raz sie zdarzylo? Moglbym tego oczekiwac po Billym lub Hardingu. Rece Hardinga wygladaly tak, jakby umialy poslugiwac sie pedzlem, choc Harding nigdy nie malowal; poskramial swoje rece i zmuszal je, zeby pilowaly deski i zbijaly z nich psie budy. McMurphy byl inny. Nie pozwolil, zeby wyglad narzucil mu styl zycia; podobnie nie dal Kombinatowi, by obrobil go jak drewniany kolek i wpasowal w okreslony otwor. Wiele rzeczy postrzegalem teraz inaczej. Pewnie umieszczona w scianie mgielnica zepsula sie podczas piatkowego zebrania, kiedy nastawili ja na pelny regulator, i obecnie mgla ani gazy nie utrudnialy mi widocznosci. Po raz pierwszy od lat widzialem ludzi bez czarnej obwodki, ktora dotad otaczala ich sylwetki, a pewnej nocy udalo mi sie nawet wyjrzec przez okno. Jak juz mowilem, zwykle przed zagonieniem mnie do lozka personel dawal mi proszek, po ktorym natychmiast tracilem przytomnosc i nie odzyskiwalem jej az do rana. Jesli dawka byla za mala i budzilem sie wczesniej, oczy mialem sklejone, sypialnie wypelnial dym, a obciazone do granic wytrzymalosci druty w scianach giely sie i iskrzyly, nasycajac powietrze wonia smierci i nienawisci - nie mogac tego zniesc, chowalem glowe pod poduszke i usilowalem zasnac. Ilekroc zas wystawialem glowe, czulem swad palonych wlosow i slyszalem syk, jakby ktos rzucal kawalki miesa na rozzarzony ruszt. Ale kiedy sie obudzilem ktorejs nocy w kilka dni po tamtym zebraniu, zobaczylem sypialnie zupelnie wyraznie, a pomijajac rownomierne oddechy pacjentow i grzechot narzadow pod kruchymi zebrami dwoch starych Roslin, panowala absolutna cisza. Okno pozostawiono otwarte, dzieki czemu powietrze bylo czyste i mialo oszalamiajacy, upajajacy aromat; zapragnalem nagle wstac z lozka i cos zrobic. Wyslizgnalem sie z poscieli i zaczalem isc boso miedzy lozkami. Czujac pod nogami zimna posadzke, rozmyslalem, ile to razy, ile tysiecy razy szorowalem ja zmywakiem, a nigdy dotad nie poznalem jej dotyku. Szorowanie wydalo mi sie snem, jakbym nie mogl do konca uwierzyc, ze juz przez tyle lat sprzatam oddzial. Jedynie chlodne plytki linoleum pod nogami byly dla mnie teraz autentyczne, liczyl sie wylacznie ten moment. Ostroznie, zeby nikogo nie potracic, przeszedlem miedzy chlopakami lezacymi na lozkach w dlugich bialych rzedach niczym zaspy sniezne i dotarlem do sciany z oknami. Minawszy zamkniete okna, zatrzymalem sie przy tym, ktorego zaslona falowala lagodnie na wietrze, i przycisnalem czolo do siatki. Byla zimna i twarda, a ja tulilem do niej twarz, dotykajac jej to jednym policzkiem, to drugim, i wdychalem won wiatru. Idzie jesien, myslalem, czujac kwasno-slodkawy zapach kiszonki, tnacy powietrze niby dzwiek dzwonu, oraz dym ze swiezych debowych lisci, ktore ktos zostawil, zeby sie tlily przez noc. Idzie jesien, idzie jesien, myslalem, jakby to bylo najdziwniejsze wydarzenie na swiecie. Jesien. Na zewnatrz szpitala byla niedawno wiosna, po niej lato, a teraz bedzie jesien - jakiez to niezwykle. Nagle zdalem sobie sprawe, ze wciaz mam zamkniete oczy. Zamknalem je, kiedy przykladalem twarz do siatki, bo balem sie wyjrzec na zewnatrz. Teraz zmusilem sie, zeby je otworzyc. Wyjrzalem przez okno i ze zdumieniem stwierdzilem, ze szpital polozony jest poza miastem. Nisko nad murawa wisial ksiezyc o tarczy podrapanej i porysowanej przez galezie widniejacych na horyzoncie wrzosowcow i karlowatych debow, przez ktore musial sie przedzierac. Widoczne blisko niego gwiazdy byly blade; pozostale lsnily tym jasniej i jakby odwazniej, im sie znajdowaly dalej od roztaczanego przez olbrzyma swietlistego kregu. Przypomnialem sobie, ze to samo zauwazylem przed laty, gdy tata i stryjowie zabrali mnie na polowanie - lezalem wtedy owiniety w utkane przez babcie koce w pewnej odleglosci od ogniska, otoczonego przez mezczyzn, ktorzy w milczeniu saczyli kaktusowa wodke z litrowego dzbana, i wpatrywalem sie w lsniacy nad preria ogromny oregonski ksiezyc, z ktorym nie mogly sie rownac zadne gwiazdy i ze wstydu blakly jeszcze bardziej. Nie zasypialem, tylko lezalem, wpatrujac sie w ksiezyc, zeby sie przekonac, czy z czasem zblednie albo gwiazdy rozblysna jasniej, az wreszcie rosa zaczela osiadac mi na policzkach i musialem zakryc glowe kocem. Cos poruszylo sie pod oknem, przebieglo trawnik, rzucajac dlugi, pajakowaty cien i zniklo za zywoplotem. Kiedy wylonilo sie znowu, zobaczylem, ze to pies - mlody, wyrosniety kundel, ktory wyrwal sie z domu, by zbadac, co sie dzieje na swiecie po zapadnieciu mroku. Obwachiwal nory ziemnych wiewiorek, ale nawet nie probowal sie do nich dokopac; po prostu byl ciekaw, co robia o tej porze. Wsadzal do nory pysk, wypinal tylek i merdal ogonem, a potem pedzil do nastepnej. Mokra trawa wokol niego lsnila w blasku ksiezyca, a pies biegajac tam i z powrotem zostawial na niej ciemne odciski lap, zupelnie jakby ktos chlapal ja czarna farba. Kundel ganial od jednej fascynujacej nory do drugiej, tak oszolomiony cala sytuacja - ksiezycem, noca i wiatrem przesyconym tysiacem szalonych zapachow, ktore dzialaly na szczeniaka jak alkohol - ze wreszcie przewrocil sie na grzbiet i zaczal tarzac w trawie. Prezyl sie brzuchem do gory i miotal jak ryba, a gdy podniosl sie i otrzasnal z rosy, jej krople zalsnily w swietle ksiezyca niczym srebrne luski. Jeszcze raz powachal szybko wszystkie nory, zeby dobrze zapamietac ich won, po czym nagle zamarl, nasluchujac z jedna lapa w gorze i z glowa przekrzywiona na bok. Ja tez zaczalem nasluchiwac, ale oprocz szelestu zaslony nie dobiegl mnie zaden odglos. Czekalem dlugo. Wreszcie uslyszalem wysokie, podobne do smiechu geganie, zrazu odlegle, potem coraz blizsze. Dzikie gesi lecace zimowac na poludniu. Ile to razy skradalem sie i czolgalem, chcac na nie zapolowac, ale ani jednej nie udalo mi sie ustrzelic. Staralem sie patrzec tam gdzie pies, zeby je dojrzec, ale bylo za ciemno. Geganie stawalo sie coraz blizsze; mialem wrazenie, ze gesi leca przez sypialnie i zaraz przefruna mi nad glowa. A potem ujrzalem je na tle ksiezyca - czarny, ruchomy naszyjnik w ksztalcie litery V lecacy za gasiorem przewodnikiem. Przez sekunde przewodnik znajdowal sie na samym srodku tarczy, wiekszy od innych ptakow, czarny krzyz zamykajacy i rozposcierajacy ramiona, a potem znow znikl w mroku razem z calym kluczem. Wreszcie krzyk gesi ucichl w oddali i slyszalem go juz tylko w pamieci. Pies slyszal ptaki znacznie dluzej ode mnie. Nadal stal z lapa w gorze - nawet gdy przelatywaly nad nami, nie drgnal ani nie zaszczekal. Kiedy przestal je slyszec, zaczai biec za nimi w podskokach przez trawnik w strone szosy, rowno i pewnie, jakby mial wyznaczone spotkanie. Wstrzymalem oddech i slyszalem miarowy tetent jego szerokich lap, a potem dobiegl mnie warkot samochodu przyspieszajacego po wyjsciu z zakretu. Reflektory rozblysly nad wzniesieniem i spojrzaly w dol szosy. Patrzylem, jak samochod i pies zdazaja do tego samego punktu. Pies dobiegal akurat do barierki okalajacej teren szpitala, kiedy poczulem, ze ktos staje obok mnie. Dwie osoby. Nie odwracajac sie, poznalem, ze to czarny nazwiskiem Geever i pielegniarka ze znamieniem i krzyzykiem na szyi. Zaczelo mi wirowac w glowie ze strachu... Czarny chwyta mnie za ramie i odwraca twarza do siebie. -Odprowadze go - mowi. -Panie Bromden, przy oknie jest chlodno - oswiadcza pielegniarka. - Wrocimy grzecznie do milego, cieplego lozeczka, prawda? -On nic nie slyszy - stwierdza czarny. - Odprowadze go. Ciagle sie odwiazuje i lazi po oddziale. Poruszam sie - wtedy pielegniarka cofa sie o krok i mowi do czarnego: -Jesli bylby pan tak dobry... Caly czas obraca w palcach lancuszek na szyi. W domu zamyka sie w lazience, zeby jej nikt nie widzial, rozbiera do naga i pociera krzyzykiem znamie biegnace od kacika ust przez ramiona az do piersi. Trze znamie ile sil, klepiac jednoczesnie zdrowaski, lecz to nic nie pomaga. Spoglada do lustra; znamie jest jeszcze ciemniejsze, niz bylo. Wtedy pielegniarka bierze druciana szczotke uzywana do zeskrobywania farby z lodek, zdrapuje nia znamie, naciaga koszule nocna na krwawiaca rane i kladzie sie do lozka. Ale za duzo ma w sobie tego swinstwa. W nocy podchodzi jej do gardla, wylewa sie kacikiem ust i scieka po podbrodku na ramiona i piersi. Rano pielegniarka widzi, ze znow ma znamie, nie przychodzi jej jednak do glowy, iz wyplynelo z niej samej - niby dlaczego? Jest przeciez dobra katoliczka! - i wina obarcza mnie oraz pozostalych pacjentow, ktorymi musi sie opiekowac. To nasza wina i pielegniarka zemsci sie na nas, chocby miala skonac. Och, zeby McMurphy sie obudzil i mi pomogl! -Niech go pan przy wiaze do lozka, panie Geever, a ja przygotuje zastrzyk. Na zebraniach grupy wywlekano urazy tak dawne, ze czesto ich przyczyny zostaly juz usuniete. Teraz, gdy mieli za soba McMurphy'ego, chlopcy krytykowali wszystko, co im sie nie podobalo na oddziale. -Dlaczego w soboty i niedziele zamyka sie rano sypialnie? - pytal Cheswick albo ktorys inny. - Czy czlowiek nie moze miec ani chwili dla siebie? -Wlasnie, siostro Ratched - wtracal McMurphy. - Dlaczego? -Gdybysmy nie zamykali sypialni, to jak wiemy z doswiadczenia, wiekszosc pacjentow wracalaby do lozka prosto po sniadaniu. -Co w tym zlego? Przeciez nawet normalni ludzie lubia dluzej pospac w wolne dni. -Panowie dlatego znalezli sie w szpitalu - mowila oddzialowa takim tonem, jakby powtarzala to po raz setny - ze nie potrafili sie dostosowac do zycia w spoleczenstwie. Doktor Spivey i ja uwazamy, ze kazda chwila spedzona w towarzystwie kolegow - co prawda nie wszystkich - ma znaczenie terapeutyczne, podczas gdy kazda chwila spedzona na samotnych rozmyslaniach tylko powieksza wasza alienacje. -Czy dlatego musi byc przynajmniej osmiu chetnych, zanim mozna isc na terapie zajeciowa czy fizjoterapie? -Wlasnie. -A wiec jesli ktos chce byc sam, to znaczy, ze jest chory, tak? -Tego nie powiedzialam... -Czyli idac sie zalatwic, tez powinienem brac siedmiu kumpli, zebym przypadkiem nie rozmyslal, siedzac na kiblu? Zanim oddzialowa miala czas odpowiedziec, Cheswick zrywal sie z krzesla i krzyczal: -Tak siostra uwaza, tak? -Wlasnie tak? Wlasnie tak? - dopytywali sie inni Okresowi siedzacy w swietlicy. Oddzialowa czekala, az zamilkna i znow zapanuje cisza, po czym mowila spokojnie: -Jesli panowie sie opanuja i beda sie zachowywac jak dorosli, a nie jak banda rozwrzeszczanych dzieci, zapytamy doktora, czy jego zdaniem zmiana regulaminu bylaby obecnie wskazana. Panie doktorze? Wszyscy wiedzieli, co orzeknie lekarz, wiec zamiast go dopuscic do glosu, Cheswick zglaszal szybko nastepna pretensje. -Co z naszymi papierosami, siostro Ratched? -Wlasnie, wlasnie - mruczeli pacjenci. Tym razem, nim oddzialowa sie namyslila, co odpowiedziec, McMurphy zwrocil sie wprost do lekarza: -A wiec co z naszymi papierosami, doktorze? Jakim prawem ona trzyma nasze papierosy u siebie na biurku, jakby sama je kupila, i wydziela nam po paczce, kiedy jej przyjdzie ochota? Nie po to kupuje karton szlugow, zeby ktos mi dyktowal, kiedy moge je palic! Lekarz odchylil glowe i spojrzal na oddzialowa przez binokle. Nie mowila mu, ze zabrala wszystkim papierosy, aby ukrocic hazard. -O co tu chodzi, siostro Ratched? Nic mi nie wiadomo... -Uwazam, panie doktorze, ze trzy, cztery, a czasem nawet i piec paczek papierosow dziennie to stanowczo za duzo. A tyle wlasnie zaczeli palic pacjenci, odkad zjawil sie na oddziale pan McMurphy. Dlatego uznalam, ze najlepiej bedzie rekwirowac pacjentom papierosy kupowane w bufecie i wydzielac je im po paczce dziennie. McMurphy pochylil sie do przodu i szepnal glosno do Cheswicka: -Slyszalem, ze jej najnowsze rozporzadzenie dotyczy chodzenia do sracza: malo, ze kazdy musi zabierac ze soba siedmiu kumpli, to wolno mu chodzic tylko dwa razy dziennie i jedynie wtedy, kiedy ona sie zgodzi! Po czym osunal sie na oparcie i smial tak glosno, ze przez okragla minute nikt nie mogl nic powiedziec. McMurphy setnie sie bawil, wszczynajac caly ten rejwach, choc nie mogl zrozumiec, dlaczego personel nie stara sie go ukrocic, a zwlaszcza dlaczego Wielka Oddzialowa schodzi mu z drogi. -Myslalem, ze twardsza z niej sztuka - rzekl do Hardinga po kolejnym zebraniu. - A wystarczyla jedna awantura, zeby nauczyc babe moresu. Co prawda zachowuje sie tak - zmarszczyl brwi - jakby miala asy ukryte w rekawie bialego fartucha. Ale bawil sie tylko do nastepnej srody. Wtedy dowiedzial sie, dlaczego Wielka Oddzialowa jest taka pewna siebie. W srody czarni zbieraja wszystkich, ktorzy nie maja grzybicy albo innego syfa, i prowadza na basen, nie pytajac, czy kto ma na to ochote, czy nie. Kiedy oddzial zalegala mgla, krylem sie w niej, zeby nie isc. Balem sie basenu; przerazalo mnie, ze wejde na gleboka wode i utone, ze wessie mnie rura odplywowa i wyrzuci dopiero na srodku oceanu. Kiedy bylem maly i mieszkalem nad rzeka Kolumbia, nie braklo mi odwagi: wraz z mezczyznami pialem sie po rusztowaniach wzniesionych przy wodospadach, biegalem w teczowej mgielce po sliskich deskach nad ryczaca, spieniona woda - i to nawet bez podkutych cwiekami butow, ktore wkladali mezczyzni. Ale gdy zobaczylem, ze tata zaczyna ulegac roznym lekom, mnie rowniez ogarnely strachy; w koncu balem sie nawet kaluzy. Wyszlismy z przebieralni prosto na rozkolysany basen, pelen chlapiacych sie mezczyzn, ktorych wrzaski i krzyki odbijaly sie od sufitu, jak zawsze na krytych plywalniach. Czarni zagonili nas do wody. Byla przyjemna i ciepla, ale nie mialem ochoty oddalac sie od brzegu; poniewaz zas czarni chodza wzdluz basenu z dlugimi bambusowymi dragami i wypychaja wszystkich na srodek, postanowilem trzymac sie blisko McMurphy'ego -wiedzialem, ze nikt nie bedzie go zmuszal wbrew jego woli do wyplyniecia na gleboka wode. Rozmawial z ratownikiem, a ja znajdowalem sie o kilka krokow od niego. Musiala byc pod nim jakas dziura, bo przebieral nogami, zeby utrzymac sie na wodzie, podczas gdy ja bez trudu dotykalem stopami dna. Ratownik stal na brzegu basenu; mial gwizdek i podkoszulek z numerem swojego oddzialu. Porownywali warunki w szpitalu i w wiezieniu; McMurphy wychwalal szpital, ale jego racje nie przekonywaly ratownika. Uslyszalem, jak mowil McMurphy'emu, ze na przyklad skierowanie na przymusowe leczenie jest znacznie gorsze od wyroku. -Przy wyroku wiesz przynajmniej z gory, kiedy skonczysz odsiadke - rzekl. McMurphy przestal przebierac nogami. Podplynal wolno do brzegu, uczepil sie poreczy i spojrzal uwaznie na ratownika. -A jak jestes na przymusowym leczeniu? - zapytal po chwili. Ratownik wzruszyl muskularnymi ramionami i szarpnal dlonia gwizdek wiszacy mu na szyi. Byl to stary futbolista z czolem poznaczonym przez pilkarskie korki, ktoremu czesto - gdy byl poza swoim oddzialem - cos nagle przeskakiwalo w mozgu, zaczynal wtedy mamrotac wyliczanke, opadal na czworaki jak do mlyna, a nastepnie gnal za przechodzaca pielegniarka i walil ja barkiem w nerki, zeby zrobic miejsce dla zawodnika z pilka. Dlatego wlasnie przebywal na oddziale furiatow: kiedy nie pilnowal kapiacych sie w basenie, mogl w kazdej chwili rzucic sie na kogos. Znow w odpowiedzi wzruszyl ramionami i upewniwszy sie, ze w poblizu nie ma czarnych, uklakl na brzegu basenu. Podsunal McMurphy'emu pod nos zgieta reke. -Widzisz ten gips? McMurphy spojrzal na nia i rzekl: -Nie masz zadnego gipsu, stary. Ratownik tylko sie usmiechnal. -No wiec mam go dlatego, ze w ostatnim meczu z Browns odnioslem skomplikowane zlamanie. Nie moge wrocic na boisko, dopoki kosc sie nie zrosnie i nie zdejma mi gipsu. Siostra z mojego oddzialu mowi, ze potajemnie leczy mi reke. Twierdzi, ze jesli bede uwazal i nie bede jej zbytnio forsowal, zdejmie mi gips i bede mogl wrocic do klubu. Zgial nogi i wsparl sie piescia o mokre kafle, zeby sprawdzic, czy reka dobrze sie zrasta. McMurphy przygladal mu sie przez chwile, po czym spytal, jak dlugo juz czeka, zeby reka mu wy dobrzala i by mogl wyjsc ze szpitala. Ratownik wyprostowal sie wolno i potarl ramie. Wygladalo na to, ze poczul sie dotkniety pytaniem McMurphy'ego, zupelnie jakby ten zarzucil mu, ze cacka sie ze soba jak baba. -Jestem na przymusowym leczeniu - oswiadczyl. - Gdyby to ode mnie zalezalo, juz dawno bym sie stad wyniosl. Moze z ta niesprawna reka nie bylbym pierwsza gwiazda, ale przynajmniej moglbym skladac w szatni reczniki, no nie? Cos moglbym robic. Ale pielegniarka na oddziale wciaz mowi lekarzowi, ze jeszcze nie jestem gotow. Nawet do tego, zeby skladac w szatni glupie reczniki, nawet do tego! Odwrocil sie, podszedl do swojego stanowiska, wspial sie na gore po drabince niczym otumaniony narkotykiem goryl i spojrzal na nas, wysuwajac dolna warge. -Zatrzymano mnie za awanturowanie sie po pijaku, a siedze tu juz osiem lat i osiem miesiecy - wyznal. McMurphy odepchnal sie od brzegu i znow przebierajac nogami, zeby utrzymac sie na wodzie, zaczal rozmyslac nad tym, co uslyszal. W sadzie dostal pol roku, z czego dwa miesiace odsiedzial na farmie, natomiast cztery mial jeszcze przed soba - ale wiecej niz cztery miechy nigdzie nie zamierzal kiblowac. Juz prawie miesiac spedzil w tym domu wariatow, a choc zylo mu sie tu znacznie lepiej niz na farmie - mial wygodne lozko i sok pomaranczowy na sniadanie - to jednak nie o tyle lepiej, zeby chcial tu tkwic latami. Doplynal do schodkow po plytkiej stronie basenu i przesiedzial na nich do konca pory kapieli, szarpiac kepke wlosow na piersi i marszczac brwi. Obserwujac go, gdy tak siedzial zafrasowany, przypomnialem sobie, co powiedziala Wielka Oddzialowa na zebraniu w pokoju lekarskim, i ogarnal mnie lek. Kiedy rozlegl sie gwizdek oznajmiajacy, ze czas juz wyjsc z wody i udac sie do przebieralni, pacjenci z innego oddzialu wchodzili wlasnie na basen. W brodziku z prysznicem, pod ktorym trzeba bylo przejsc, lezal jeden z nich - otyly w biodrach chlopak z grubymi nogami i wielka, gabczasta, rozowa glowa, przypominajacy scisniety w polowie balon pelen wody - lezal na boku i mruczal jak spiaca foka. Cheswick i Harding postawili go na nogi, ale zaraz polozyl sie z powrotem. Glowa kolysala mu sie na wodzie przesyconej chlorem. McMurphy spojrzal na Okresowych, ktorzy znow podnosili chlopaka. -A temu co jest, do diabla? - zapytal. -Wodoglowie - odparl Harding. - O ile wiem, to zaburzenie wezlow chlonnych. Glowa wypelnia sie plynem. Pomoz nam go podniesc. Kiedy go puscili, chlopak z cierpliwym, bezradnym, a jednoczesnie upartym wyrazem twarzy jeszcze raz polozyl sie w brodziku, zaczal prychac i puszczac ustami banki w mlecznobialej wodzie. Harding ponownie poprosil McMurphy'ego, zeby im pomogl, i wraz z Cheswickiem pochylil sie nad chlopakiem. McMurphy przepchnal sie obok nich, przeszedl nad lezacym i stanal pod prysznicem. -Zostawcie go - powiedzial, obmywajac sie dokladnie. - Moze nie lubi glebokiej wody. Wiedzialem, co sie swieci. Nazajutrz McMurphy zadziwil caly oddzial; wstal wczesnie i wyszorowal toalete, az lsnila, po czym, gdy tylko czarni polecili mu umyc korytarz, od razu zabral sie do roboty. Zadziwil wszystkich oprocz Wielkiej Oddzialowej; ona jedna zachowywala sie tak, jakby nie zdarzylo sie nic nadzwyczajnego. A tego samego dnia po poludniu, kiedy Cheswick oswiadczyl na zebraniu, ze zdaniem wszystkich nalezy raz na zawsze wyjasnic sprawe papierosow - "Nie jestem malym dzieckiem, zeby chowano przede mna papierosy jak herbatniki! Uwazamy, ze trzeba cos z tym zrobic, prawda, Mack?" - i czekal, az rudzielec go poprze, odpowiedzialo mu tylko gluche milczenie. Spojrzal na siedzacego w kacie McMurphy'ego. Wszyscy na niego spojrzeli. Rudzielec wpatrywal sie w talie kart, ktora to jawila sie, to nikla mu w dloni. Nawet nie podniosl wzroku. Bylo niesamowicie cicho; slyszalem jedynie szelest zatluszczonych kart i ciezki oddech Cheswicka. -Trzeba cos zrobic! - krzyknal znow Cheswick. - Nie jestem dzieckiem! Tupnal noga i rozejrzal sie dookola, jakby nie wiedzial, co poczac, i mial sie zaraz rozplakac. Zacisnal obie piesci i przylozyl je do okraglej, pulchnej piersi. Na tle zielonego ubrania wygladaly jak male rozowe pileczki; Cheswick zaciskal je tak mocno, ze caly dygotal. Byl niski, gruby, z tylu glowy mial rozowa lysine wielkosci dolara i nigdy nie sprawial wrazenia duzego mezczyzny, ale stojac samotnie posrodku swietlicy wydawal sie wrecz malenki. Patrzyl na McMurphy'ego, a poniewaz ten go ignorowal, zaczal sie rozgladac po innych Okresowych, szukajac u nich pomocy. Wszyscy po kolei odwracali wzrok i odmawiali mu poparcia; na twarzy Cheswicka malowalo sie coraz wieksze przerazenie. Wreszcie zatrzymal oczy na Wielkiej Oddzialowej i znow tupnal noga. -Trzeba cos zrobic! Slyszycie? Trzeba cos zrobic! Trzeba! Trzeba! Trze... Dwaj rosli czarni otoczyli go od tylu ramionami, a najnizszy okrecil paskiem. Cheswick zwisl bezwladnie jak przedziurawiona pilka, a wtedy dwaj czarni zaczeli go ciagnac na pietro do furiatow; slychac bylo gluche dudnienie, z jakim odbijal sie od schodow. Kiedy sanitariusze wrocili do swietlicy i zajeli swoje miejsca, Wielka Oddzialowa popatrzyla na siedzacych naprzeciw niej Okresowych. Od chwili wyprowadzenia Cheswicka nie padlo ani jedno slowo. -Czy moze jeszcze ktos chcialby zabrac glos w sprawie racjonowania papierosow? - spytala. Spojrzalem na rzad zalamanych twarzy pod przeciwlegla sciana, a nastepnie na McMurphy'ego, ktory wciaz siedzial w rogu swietlicy i ze skupieniem cwiczyl przekladanie kart... Wtem biale jarzeniowki na suficie znow zaczely pompowac lodowate swiatlo... czuje je, promienie dochodza mi do brzucha, mroza wnetrznosci... Choc McMurphy przestal sie za nami wstawiac, niektorzy Okresowi gadaja, ze nadal chce przechytrzyc Wielka Oddzialowa; dowiedzial sie, ze zamierza poslac go do furiatow, i postanowil uspokoic sie na pewien czas, aby jej nie dac pretekstu. Inni mowia, ze chce uspic jej czujnosc, a potem nagle wyciac jakis nowy numer, bardziej szalony i zmyslny od wszystkich dotychczasowych. Ciagle zastanawiaja sie i dyskutuja tylko o tym. Ale ja wiem, dlaczego McMurphy sie zmienil. Slyszalem jego rozmowe z ratownikiem. Po prostu stal sie przebiegly. Tak samo jak tata, kiedy w koncu zrozumial, ze nie wygra z mieszkancami The Dalles, ktorzy chcieli, zeby rzad postawil tame, bo oznaczalo to pieniadze, prace i likwidacje naszej wioski: niech ci parszywi Indianie biora dwiescie tysiecy dolarow, ktore rzad im daje, i wynosza sie w cholere! Tata slusznie zrobil, podpisujac akt sprzedazy; nic by nie zyskal, gdyby sie im stawial. Rzad i tak predzej czy pozniej zabralby nam ziemie, a tym sposobem plemie dostalo przynajmniej niezly kawal forsy. Tata madrze postapil. Teraz McMurphy rowniez postepowal madrze. Rozumialem go. Ustapil nie z powodow, ktore wymyslali Okresowi, ale poniewaz bylo to najmadrzejsze, co mogl zrobic. Wiedzialem o tym, choc sam tego nie mowil, i powtarzalem sobie, ze postepuje madrze. Powtarzalem sobie w kolko, ze rozwiazanie, ktore wybral, jest bezpieczne. Jak chowanie sie we mgle. Postepuje rozsadnie; kazdy musi sie z tym zgodzic. Wiem, co robi. A potem pewnego ranka wiedza to rowniez wszyscy Okresowi, rozumieja, dlaczego ugial sie przed Wielka Oddzialowa, i pojmuja, ze dopatrujac sie innych przyczyn, chcieli sami siebie oszukac. McMurphy nic im nie mowil o rozmowie z ratownikiem, ale oni i tak wiedza. Moim zdaniem oddzialowa musiala przetransmitowac w nocy te wiesc przewodami w podlodze, bo nagle po przebudzeniu pacjenci wiedza o wszystkim. Widze to po spojrzeniach, ktorymi obrzucaja McMurphy'ego, kiedy wchodzi rano do swietlicy. Nie patrza na niego, jakby byli zli czy jakby zawiedli sie na nim, gdyz rozumieja nie gorzej ode mnie, ze jedynie sluchajac Wielkiej Oddzialowej moze sie doczekac zwolnienia ze szpitala; niemniej ich spojrzenia mowia wyraznie, ze wiele by dali, by sprawy potoczyly sie inaczej. Nawet Cheswick rozumial McMurphy'ego i nie mial do niego zalu o to, ze go nie poparl i nie zrobil awantury o racjonowanie papierosow. Cheswick wrocil z oddzialu dla furiatow po tym, jak siostra Ratched nadala do wszystkich lozek swoj komunikat, i powiedzial McMurphy'emu, iz nie dziwi sie, ze wlasnie tak postapil, bylo to naprawde najmadrzejsze, co mogl zrobic, i gdyby sam pamietal o tym, ze Mack jest na przymusowym leczeniu, nigdy by go nie stawial w podobnie klopotliwej sytuacji. Powiedzial to McMurphy'emu w drodze na basen. A gdy doszlismy na miejsce, dodal, ze jednak zaluje, iz nikt wtedy nic nie zrobil, i skoczyl do wody. I tak mocno zacisnal palce na okratowaniu rury odplywowej na dnie, ze ani rosly ratownik, ani McMurphy, ani dwaj czarni nie mogli go oderwac, a nim przyniesli srubokret, odkrecili krate i wyciagneli Cheswicka na brzeg - wciaz wczepionego w nia zsinialymi, pulchnymi palcami - on juz nie zyl. Stojac w kolejce po obiad widze, jak gdzies przede mna wylatuje w powietrze taca - zielona, plastykowa chmura kropiaca mlekiem, groszkiem i zupa jarzynowa. Sefelt wyskakuje na jednej nodze z szeregu pacjentow i z rekami wysoko w powietrzu, wygiety w sztywny luk, pada do tylu tuz przy mnie, blyskajac wywroconymi bialkami. Wali glowa w posadzke z gluchym trzaskiem, jakby ktos uderzyl pod woda kamieniem o kamien, i lezy na niej wyprezony w palak niby dygocacy, rozedrgany most. Fredrickson i Scanlon rzucaja mu sie na pomoc, ale duzy czarny odpycha ich, wyciaga z tylnej kieszeni spodni plaski patyk owiniety poplamionym na brazowo plastrem, sila rozwiera Sefeltowi usta i wpycha mu patyk miedzy zeby. Slysze, jak patyk peka, kiedy Sefelt zaciska szczeki. Sam czuje na jezyku smak drewna. Drgawki Sefelta staja sie rzadsze, ale za to przybieraja na sile; potezne skurcze podnosza go do gory wygietego w luk, zeby po chwili znow go rozplaszczyc na posadzce - unosi sie i opada, coraz wolniej i wolniej, az wreszcie, kiedy staje nad nim Wielka Oddzialowa, rozplywa sie u jej stop niczym szara kaluza. Oddzialowa sklada dlonie na brzuchu, jakby trzymala w nich swiece, i przypatruje sie mazi wyciekajacej z nogawek, kolnierza i rekawow szpitalnej odziezy. -Pan Sefelt? - pyta czarnego. -Tak. Uhm! - Czarny ciagnie patyk, usilujac go odzyskac. - Pan Sefelt. -No prosze, a twierdzil, ze nie potrzebuje brac lekow! - Oddzialowa kiwa glowa i cofa sie o krok, zeby maz na posadzce nie poplamila jej bialych butow. Podnosi wzrok i spoglada po Okresowych, ktorzy przypatruja sie Sefeltowi otoczywszy go kolem. Znow kiwa glowa i powtarza: - ...nie potrzebuje brac lekow! Usmiecha sie cierpliwie, ze wspolczuciem, a zarazem obrzydzeniem - pewnie dlugo pracowala nad ta mina. McMurphy pierwszy raz jest swiadkiem podobnego zdarzenia. -Co mu sie stalo? - pyta. Oddzialowa wciaz wpatruje sie w kaluze; odpowiada McMurphy'emu, nie podnoszac oczu. -Pan Sefelt jest epileptykiem, panie McMurphy. To znaczy, ze jesli nie bedzie sie stosowal do zalecen lekarskich, moze w kazdej chwili miec napad. Ale pan Sefelt woli sie kierowac wlasnym rozumem. Ostrzegalismy go, ze to sie wlasnie tak skonczy, jesli nie bedzie bral lekow. Ale na upor nie ma lekarstwa. Fredrickson z gniewnie najezonymi brwiami robi krok do przodu. Jest to zylasty, bezkrwisty blondyn z jasnymi, krzaczastymi brwiami i konska szczeka, ktory czasami lubi sie stawiac podobnie jak Cheswick - wscieka sie, wrzeszczy, ruga pielegniarki i odgraza sie, ze pojdzie precz z tego parszywego szpitala. Pielegniarki pozwalaja mu krzyczec i wymachiwac piescia, a kiedy sie uspokoi, mowia: "W porzadku, panie Fredrickson, zaraz wypiszemy zwolnienie", po czym zakladaja sie miedzy soba, ile czasu uplynie, zanim z mina winowajcy zastuka do dyzurki i bedzie je prosil, zeby sie nie gniewaly, puscily w niepamiec bzdury, ktore wygadywal ze zdenerwowania, i schowaly na razie formularz z powrotem do szuflady, dobrze? Teraz podchodzi do oddzialowej, wygrazajac jej piescia. -A wiec to tak, co? To tak? Bedzie sie siostra znecac nad biedakiem, jakby mial atak jej na zlosc? Oddzialowa pocieszycielskim gestem kladzie mu reke na ramieniu i Fredrickson natychmiast opuszcza piesc. -Nie przejmuj sie, Bruce. Twojemu przyjacielowi nic nie bedzie. Zapewne nie lykal dilantiny. Nie mam pojecia, co robi z pastylkami. Wie rownie dobrze jak my; Sefelt chowa pastylki pod jezyk, a potem oddaje Fredricksonowi. Nie chce ich brac, bo twierdzi, ze maja wrecz katastrofalne dzialanie uboczne, natomiast Fredrickson - panicznie bojacy sie atakow - chetnie lyka podwojna dawke. Oddzialowa doskonale zdaje sobie z tego sprawe, przebija to nawet z jej tonu, ale patrzac na nia, gdy tak stoi z dobrotliwym, wspolczujacym usmiechem na ustach, nikt by sie nie domyslil, jak swietnie jest zorientowana w sytuacji. -Taaak - mowi Fredrickson, ale juz nie potrafi wzniecic w sobie gniewu. - Tylko ze siostra wszystko upraszcza. Decyzja, czy brac leki, czy nie, wcale nie jest latwa. Siostra wie, jak Sefelt martwi sie o swoj wyglad, powtarza, ze nie podoba sie kobietom, i wini dilantine... -Wiem - odpowiada oddzialowa i znow dotyka jego ramienia. - Wini lek za to, ze wypadaja mu wlosy. Biedny starowina... -Wcale nie jest stary! -Wiem, Bruce. Dlaczego sie denerwujesz? Nie moge zrozumiec, co was takiego laczy, ze go ciagle bronisz? -Ech, do licha! - wola Fredrickson i wpycha piesci do kieszeni. Oddzialowa schyla sie, wyciera kawalek posadzki, kleka na jednym kolanie i zaczyna ugniatac Sefelta jak ciasto, by nadac mu ludzki ksztalt. Mowi czarnemu, ze ma pozostac przy biednym starowinie, a ona pojdzie sprowadzic dla niego wozek; niech zawioza Sefelta do sypialni i pozwola mu spac przez reszte dnia. Prostujac sie, znow klepie Fredricksona po ramieniu, na co ten mruczy: -Ja przeciez tez musze brac dilantine. Stad wiem, jak Sefeltowi ciezko sie zdecydowac. Dlatego wlasnie... Ech, do licha... -Rozumiem, Bruce, ze obu wam nie jest latwo, ale chyba juz wszystko jest lepsze niz to! Fredrickson patrzy w kierunku wskazanym przez oddzialowa. Sefelt po czesci wrocil juz do siebie; jego klatka piersiowa unosi sie i opada, gdy epileptyk parskajac slina wciaga z charkotem powietrze. Na glowie, tam gdzie uderzyl nia o posadzke, wyrosl guz wielkosci kurzego jaja, a choc patyk sterczacy mu z ust nadal otacza czerwona piana, jego oczy obracaja sie powoli i bialka ustepuja miejsca zrenicom. Sefelt to zaciska kurczowo, to znow rozwiera palce rozkrzyzowanych rak, podobnie jak pacjenci przywiazywani pasami do stolu zabiegowego we wstrzasowce, ktorym dym idzie z dloni, gdy technicy wlaczaja prad. Sefelt i Fredrickson nigdy nie byli we wstrzasowce. Sa tak zbudowani, ze sami wytwarzaja elektrycznosc i magazynuja ja w kregoslupie. Ilekroc podpadna oddzialowej, wystarczy, ze wcisnie guzik na tablicy rozdzielczej w dyzurce - obaj bowiem sa podlaczeni pod zdalne sterowanie - a wtedy, chocby byli akurat w polowie pysznego swinskiego dowcipu, sztywnieja natychmiast, zupelnie jakby piorun trafil ich miedzy nerki. Oddzialowa nie musi zadawac sobie trudu, zeby odsylac ich na elektrowstrzasy. Teraz szarpie Fredricksona za ramie, jakby go chciala wyrwac z drzemki, i mowi: -Jesli nawet przyjmiemy, ze lek ma szkodliwe dzialanie uboczne, czy moze byc cos gorszego od tego? Fredrickson wpatruje sie w Sefelta i unosi jasne brwi, jakby dopiero teraz dotarlo do niego, ze i on tak wyglada przynajmniej raz w miesiacu. Oddzialowa usmiecha sie, klepie go po ramieniu i idzie w strone drzwi, obrzucajac gniewnym spojrzeniem pozostalych Okresowych, bo chce ich zawstydzic, ze sie tlocza, by obejrzec to nieprzyjemne zajscie. Po jej wyjsciu z jadalni Fredrickson otrzasa sie i usmiecha z przymusem. -Sam nie wiem, czemu sie zezloscilem na siostre... Przeciez nie zrobila chyba nic takiego, co by usprawiedliwialo moj wybuch, prawda? Nie oczekuje odpowiedzi; po prostu nagle zdal sobie sprawe, ze nie pamieta przyczyny swojego wybuchu. Znow sie otrzasa i wolno odsuwa od grupy. McMurphy podchodzi do niego i pyta cicho, jaki lek musza brac on i Sefelt. -Dilantine. Jest to srodek przeciwdrgawkowy, choc nie wiem, co ci do tego. -Nie skutkuje czy co? -Skutkuje, jesli sie go bierze. -Wiec o co wam idzie? Bierzcie go i koniec. -Nic ci do tego, ale dobra! Pokaze ci, o co nam idzie! Fredrickson podnosi reke, chwyta palcami dolna warge i odciaga ja w dol, ukazujac poszarpane, bezkrwiste dziasla i dlugie, lsniace zeby. -Dziazla - wyjasnia, nie puszczajac wargi. - Od dilantiny nija dziazla. A podczas napadu lamiesz zeby, bo... Z posadzki rozlega sie trzask. Przenosza wzrok na rzezacego, charczacego Sefelta, akurat gdy czarny wyciaga mu z ust owiniety plastrem patyk, a razem z nim dwa wylamane zeby. Scanlon bierze tace i odlacza sie od pozostalych, mruczac: -Pieskie zycie. I tak zle, i tak niedobrze. Nie wiadomo, co poczac. -Wiem, co masz na mysli - mowi McMurphy, ale nie odrywa oczu od twarzy przychodzacego wolno do siebie Sefelta. Jego wlasna twarz ma teraz ten sam napiety, zaszczuty i zdumiony wyraz co ta na podlodze. Zlikwidowali usterki i znow wszystko funkcjonuje prawidlowo; wrocily rowne, precyzyjne ruchy marionetek. Szosta trzydziesci - pobudka; siodma - sniadanie, osma - Chronicy dostaja lamiglowki, Okresowi karty... za szyba dyzurki widze biale dlonie Wielkiej Oddzialowej fruwajace nad pokretlami. Czasem czarni zabieraja mnie z Okresowymi, a czasem nie. Pewnego dnia biora mnie z nimi do biblioteki; podchodze do dzialu literatury technicznej i czytam tytuly podrecznikow elektroniki, z ktorych korzystalem, studiujac przez rok na wyzszej uczelni - pamietam, ze wypelniaja je schematy, rownania i teorie: trwale, pewne, bezpieczne. Chce obejrzec jedna z ksiazek, ale sie boje. Boje sie nawet poruszyc. Mam wrazenie, ze unosze sie w zoltym, zakurzonym powietrzu biblioteki, mniej wiecej w polowie drogi miedzy podloga a sufitem. Nade mna chwieja sie polki ze stosami ksiazek, biegnace szalonymi zygzakami po scianach i ustawione do siebie pod wszelkimi mozliwymi katami. Ta przegina sie na lewo, tamta na prawo. Niektore sa pochylone; nie wiem, dlaczego nie spadaja z nich ksiazki. Polki pietrza sie jedne na drugich i znikaja gdzies w gorze; znajduje sie w srodku tej chwiejnej konstrukcji, podpartej dragami, wzmocnionej przez listwy i deski, podtrzymywanej przez drabinki. Bog raczy wiedziec, co by sie stalo, gdybym wyciagnal z polki ksiazke. Slysze, ze ktos wchodzi do biblioteki: to czarny z naszego oddzialu i zona Hardinga. Rozmawiaja i usmiechaja sie do siebie. -Hej, panie Dale! - wola czarny do Hardinga czytajacego ksiazke. - Spojrz pan tylko, kto przyszedl! Mowilem jej, ze to nie pora odwiedzin, ale tak ladnie prosila, ze nie moglem odmowic. - Pozostawia ja przed Hardingiem i wraca do drzwi, szepczac do niej zagadkowo: - Tylko nie zapomnij, slyszysz? Zona Hardinga posyla czarnemu calusa, po czym - kolyszac biodrami - odwraca sie do meza. -Czesc, Dale. -Czesc, kochanie - odpowiada Harding, ale nie podchodzi do zony. Oglada sie tylko na obserwujacych ich Okresowych. Zona Hardinga dorownuje mu wzrostem. Ma buty na wysokich obcasach i czarna torebke, ktorej nie trzyma za pasek, lecz tak, jak trzyma sie ksiazke. Na tle lakierowanej czarnej skory pomalowane paznokcie wygladaja jak krople krwi. -Hej, Mack! - wola Harding do McMurphy'ego, ktory siedzi w drugim koncu biblioteki i przeglada komiks. - Jesli zechcesz przerwac na chwile owa pasjonujaca lekture, przedstawie cie mojej malzonce i mojej Nemezis; nie zawahalbym sie nawet przed okresleniem jej jako mojej lepszej polowy, gdyby nie to, ze ten banalny zwrot zaklada rowny podzial, prawda? Usmiecha sie z przymusem i wsuwa do kieszeni koszuli dwa smukle palce barwy kosci sloniowej, zeby wziac papierosa; manipuluja przez moment przy paczce i wyciagaja ostatniego. Papieros drzy, kiedy Harding wklada go do ust. Dotychczas ani on, ani jego zona nie zrobili kroku w swoja strone. McMurphy wstaje ciezko z fotela i podchodzi do nich, sciagajac cyklistowke. Kobieta spoglada na niego i z usmiechem podnosi jedna brew. -Dzien dobry pani - mowi McMurphy. Zona Hardinga usmiecha sie jeszcze szerzej i oznajmia: -Nie znosze, jak ktos mi mowi per pani, Mack. Mow mi Vera, dobrze? Siadaja w trojke na kanapie, ktora przedtem zajmowal Harding, po czym Harding zaczyna opowiadac zonie o McMurphym i o tym, jak rudzielcowi udalo sie wyprowadzic z rownowagi oddzialowa, Vera zas usmiecha sie i oswiadcza, ze wcale jej to nie dziwi. Przejety opowiescia Harding zapomina o swoich rekach, ktore zaczynaja kreslic w powietrzu to, o czym mowi, tanczac w takt jego glosu niczym dwie piekne baletnice odziane na bialo. Rece Hardinga potrafia czynic cuda. Ale gdy historia dobiega konca, on zas spostrzega, ze McMurphy i Vera obserwuja jego dlonie, wciska je miedzy kolana. Smieje sie przy tym z zaklopotaniem, a wtedy zona mowi do niego: -Kiedy sie wreszcie nauczysz smiac, Dale, zamiast piszczec jak mysz? McMurphy podobnie sie wyrazil o smiechu Hardinga pierwszego dnia swojego pobytu w szpitalu, ale bylo to troche co innego, i o ile slowa McMurphy'ego uspokoily Hardinga, o tyle slowa zony denerwuja go jeszcze bardziej. Vera prosi o papierosa, wiec Harding znow siega do kieszeni; paczka jest jednak pusta. -Racjonuja nam papierosy po paczce dziennie - mowi, wysuwajac do przodu chude ramiona, jakby chcial ukryc wypalonego do polowy papierosa, ktorego trzyma w rece. - W tej sytuacji, najdrozsza, trudno byc rycerskim wobec dam. -Och, Dale, zawsze ci malo, co? Harding spoglada na nia i usmiecha sie, a w oczach zapalaja mu sie goraczkowe, figlarne ogniki. -Czy to miala byc aluzja, czy tez nadal rozmawiamy tylko o papierosach? Zreszta wszystko jedno; zapewne i tak znasz odpowiedz na swoje pytanie, bez wzgledu na to, co sobie imaginowalas. -Niczego sobie nie imarginowalam, Dale... -Nic sobie nie imaginowalas, najdrozsza. Slownictwo Very, McMurphy, jest niemal tak ograniczone jak twoje. Posluchaj, kochanie; mowi sie imaginacja, imagizm... -Dosc! Wystarczy! Rozum to sobie, jak chcesz. Zawsze ci malo. Imarginowalam sobie wszystko! -Imaginowalas sobie, moj geniuszku. Vera przez sekunde wpatruje sie w niego gniewnie, po czym odwraca sie do McMurphy'ego. -A ty, Mack? Chyba poczestowanie kobiety papierosem nie jest zadaniem ponad twoje sily? McMurphy trzyma paczke na kolanach. Spoglada na nia, jakby wolal, zeby jej nie bylo, i mowi: -Pewnie, zawsze mam szlugi. Pale cudze, kiedy tylko moge, i dlatego paczka starcza mi na dluzej niz Hardingowi. On pali tylko wlasne. Przez to szybciej mu sie... -Nie usprawiedliwiaj mnie, przyjacielu. Do ciebie to nie pasuje, a mnie nie pomoze. -Slusznie - wtraca kobieta. - Lepiej zapal mi papierosa. I pochyla sie nad zapalka tak nisko, ze z drugiego konca biblioteki moge zajrzec jej w dekolt. Potem wspomina o przyjaciolach Hardinga, mowiac, ze pragnie, by przestali ja nachodzic i pytac o niego. -Wiesz, jakie to typki, Mack? Lalusiowaci chlopcy ze starannie ufryzowanymi, ladnymi, dlugimi wlosami i wiotkimi dlonmi, ktorymi tak slicznie wymachuja w powietrzu. Harding dopytuje sie, czy jego przyjaciele rzeczywiscie wpadaja tylko dlatego, ze chca sie z nim zobaczyc, na co Vera odpowiada, ze faceci, ktorzy przychodza do niej, potrafia wymachiwac czyms wiecej niz wiotkimi dlonmi. Nagle wstaje i oswiadcza, ze musi juz isc. Podaje reke McMurphy'emu, mowiac, ze ma nadzieje jeszcze sie z nim zobaczyc, i wychodzi z biblioteki. McMurphy nie odzywa sie slowem. Slyszac stukot obcasow, wszyscy podnosza oczy i obserwuja Vere, gdy idzie korytarzem, dopoki nie zniknie za rogiem. -Co o niej myslisz? - pyta Harding. McMurphy raptownie podrywa glowe. -Ale ma bufory! - To jedyne, co mu przychodzi na mysl. - Nie gorsze niz stara Ratched. -Nie chodzi mi o jej wyglad, przyjacielu, lecz... -Do diabla, Harding! - wola nagle McMurphy. - Nie wiem, co mam myslec! Czego ode mnie chcesz? Nie jestem poradnia matrymonialna. Wiem tylko, ze choc wszyscy maja swoje braki, nic im nie sprawia takiej frajdy jak wysmiewanie i ponizanie innych. Mam ci wspolczuc, powiedziec, ze ozeniles sie z wredna suka. A przeciez ona tez nie czula sie jak krolowa, kiedy jej docinales! Mam gdzies ciebie i twoje "co myslisz?" Mam dosc wlasnych zmartwien i nie zamierzam brac twoich na kark! Odpieprz sie! - Rozglada sie po sali, mierzac gniewnym wzrokiem Okresowych. - To sie tyczy was wszystkich! Odpieprzcie sie, do cholery, przestancie sie mnie wreszcie czepiac! Wsadza czapke na glowe, przechodzi przez biblioteke i znow bierze komiks. Okresowi spogladaja po sobie z otwartymi ustami. O co sie na nich wscieka? Przeciez nikt sie go nie czepia. Odkad sie dowiedzieli, ze musi sluchac oddzialowej, aby uzyskac zwolnienie, nikt go nawet o nic nie prosil. Dziwia sie, ze tak sie wkurzyl na Hardinga, i nie moga pojac, dlaczego zlapal z furia komiks i wetknal nos w kartki, jakby nie chcial, zeby ktokolwiek go widzial, lub sam nie chcial patrzec na nikogo. Wieczorem przy kolacji przeprasza Hardinga; mowi, ze nie wie, co go napadlo. Harding oswiadcza, ze to na pewno wina jego zony; czesto dziala tak na ludzi. McMurphy siedzi ze wzrokiem utkwionym w filizance. -Nie wiem, stary. Do licha, poznalem ja dopiero dzis po poludniu, a juz od tygodnia mecza mnie po nocach zmory. -Ojej, panie McMurphy! - wola Harding, nasladujac malego stazyste, ktory przychodzi na zebrania. - Musi mi pan o nich koniecznie opowiedziec. Chwileczke, wezme tylko notes i olowek. - Blaznuje, zeby rozladowac napiecie wywolane przeprosinami McMurphy'ego. Bierze serwetke, lyzke i udaje, ze szykuje sie do notowania. - Slucham. Co dokladnie widzi pan w tych... snach? McMurphy nawet sie nie usmiecha. -Nie wiem, stary. Chyba tylko twarze... same twarze. * Nazajutrz rano w gabinecie hydroterapii Martini staje za konsola i zaczyna udawac pilota odrzutowca. Pokerzysci przerywaja gre, zeby posmiac sie z jego wyglupow.-liiiiiaahHUUuumrrrr. Ziemia wzywa pilota, ziemia wzywa pilota; zlokalizowano nieznany obiekt, czterdziesci szesnascie na sto; prawdopodobnie pocisk nieprzyjacielski. Zbadac natychmiast! liiahhUUUmmmm. Martini przekreca galke, przerzuca dzwignie i pochyla sie, kiedy samolot wchodzi w zakret. Przesuwa do oporu palak z boku konsoli, ale choc igla na tarczy wychyla sie do konca, z kranow umieszczonych wewnatrz wylozonej kaflami budki stojacej po drugiej stronie gabinetu nie tryska woda. Urzadzenie nie jest podlaczone do sieci, bo hydroterapia dawno wyszla z mody. Fabrycznie nowy chromowany sprzet i stalowa konsola nigdy nie byly w uzyciu. Gdyby nie warstwa lsniacego chromu, urzadzenie wygladaloby zupelnie tak samo jak to, ktorym poslugiwano sie w starym szpitalu przed pietnastu laty: budka z kranami mogacymi pod dowolnym katem polewac pacjenta strumieniami wody, a naprzeciw niej konsola, za ktora stal technik w gumowym fartuchu i manipulowal pokretlami, ustalajac, gdzie skierowac strumien, jakiej mocy i jakiej temperatury - poczatkowo na przyklad lagodny i kojacy, potem nagle ostry jak igla - pacjent wisial bezwladnie w plociennych szelkach miedzy wylotami kranow, caly mokry, ze skora pomarszczona od wody, a technik cieszyl sie swoja zabawka. -liiaauuu Uuummm... Pilot do wiezy, pilot do wiezy; pocisk w polu widzenia, biore go na celownik... Martini pochyla sie nad konsola i celuje w budke. Przymyka jedno oko, mierzac w sam jej srodek. -Gotuj bron, cel, p... Nagle odrywa rece od konsoli, prostuje sie tak szybko, ze wlosy staja mu deba, i wybaluszajac oczy, wpatruje sie z przerazeniem w budke. Gracze obracaja sie na krzeslach i spogladaja tam gdzie on, widza jednak tylko metalowe sprzaczki kolyszace sie na sztywnych, nowych parcianych szelkach miedzy wylotami kranow. Martini odwraca sie i patrzy prosto na McMurphy'ego. Tylko na niego. -Widzisz ich? Widzisz? -Gdzie, Mart? Nikogo nie widze. -W tych szelkach. Nie widzisz? McMurphy uwaznie przyglada sie budce. -Nie. Absolutnie nic. -Zaczekaj. Chca, zebys ich zobaczyl - nalega Martini. -Cholera, Martini, mowie ci, ze nic nie widze! Rozumiesz? Absolutnie nic! -Ha! - wola Martini i kiwa glowa. - Ja tez nic nie widze. Tylko zartowalem. McMurphy dzieli talie na dwie czesci i z glosnym szelestem tasuje karty. -Hm... Nie lubie takich zartow, Mart. - Znow dzieli karty, zeby je przetasowac, ale nagle rozsypuja sie na wszystkie strony, jakby talia wybuchnela z sila bomby w jego drzacych dloniach. Pamietam, ze w piatek w trzy tygodnie po glosowaniu nad zmiana godzin ogladania telewizji zapedzono tych z nas, ktorzy ruszali sie o wlasnych silach, do glownego budynku na - jak nam usilowali wmowic - kontrolne przeswietlenia klatki piersiowej, choc ja wiedzialem, iz wlasnie w ten sposob sprawdzaja, czy wszystkie wmontowane nam instalacje funkcjonuja nalezycie. Siedzimy obok siebie na dlugiej lawce w korytarzu przy drzwiach z napisem RENTGEN. Za nastepnymi drzwiami urzeduje laryngolog, ktory w zimie oglada nam gardla. Po przeciwnej stronie korytarza stoi druga lawka; za nia sa stalowe drzwi. Te z rzedami nitow. I bez numeru. Drzemia na niej dwaj faceci pilnowani przez dwoch czarnych, a trzeci przechodzi wlasnie zabieg - slysze, jak krzyczy. Nagle drzwi otwieraja sie z chrzestem do wewnatrz - widze migoczace w srodku lampy - i sanitariusze wywoza na wozku wciaz jeszcze dymiacego nieszczesnika. Z calej sily chwytam sie rekami lawki, zeby mnie nie wessalo do gabinetu elektrowstrzasow. Dwoch sanitariuszy, czarny i bialy, podnosi na nogi jednego z czekajacych na lawce; zatacza sie otumaniony przez leki - idacy do wstrzasowki zawsze dostaja czerwone kapsulki - i leci im przez rece. Wpychaja go do gabinetu, a tam juz technicy biora go pod pachy. Widze go jeszcze przez ulamek sekundy, akurat kiedy facet zdaje sobie sprawe, gdzie trafil, i zapiera sie nogami o betonowa posadzke, zeby nie dac sie zaciagnac na stol zabiegowy - a potem drzwi obite z drugiej strony skora uderzaja z sykiem o stalowa rame, zatrzaskuja sie i nic wiecej nie widze. -Ty, co sie tam dzieje? - pyta McMurphy Hardinga. -Tam? Ach, prawda. Nie miales tej przyjemnosci. Szkoda. Kazdy czlowiek powinien tego doswiadczyc. - Harding zaklada rece na kark i odchyla sie na lawce, wpatrujac sie w drzwi. - To wstrzasowka, przyjacielu, o ktorej ci kiedys opowiadalem, gabinet terapii elektrowstrzasowej. Szczesliwcy, ktorzy tam trafiaja, odbywaja darmowy lot na Ksiezyc. No, moze niezupelnie darmowy. Placa szarymi komorkami. Maja ich jednak miliardy, wiec spokojnie moga sobie na to pozwolic. Marszczy brwi i spoglada na samotnego pacjenta czekajacego na lawce. -Malo dzis klientow, nie to co przed laty! Ale c'est la vie, moda szybko sie zmienia. Jestesmy, niestety, swiadkami zmierzchu elektrowstrzasow. Nasza kochana oddzialowa jest jedna z niewielu osob gotowych bronic tej chwalebnej tradycji leczenia wyrzutkow spoleczenstwa przez palenie mozgow. Plona razniej niz Faulknerowska stodola. Drzwi sie otwieraja. Wylatuje z nich nie pchane przez nikogo lozko - bierze na dwoch rolkach zakret i dymiac znika nam z oczu. McMurphy patrzy, jak sanitariusze wprowadzaja do srodka ostatniego pacjenta i zamykaja za nim drzwi. -Chcesz powiedziec - mowi i nasluchuje przez moment - ze biora tam faceta i puszczaja mu prad przez czaszke? -Trafnie ujete. -Po jakie licho? -Dla jego dobra, oczywiscie. To wszystko robi sie dla dobra pacjentow. Przebywajac wylacznie na naszym oddziale, mozna odniesc wrazenie, ze szpital to ogromny, precyzyjny mechanizm, ktory funkcjonowalby bez zarzutu, gdyby usunieto z niego pacjentow; prawda jednak wyglada inaczej. Elektrowstrzasy tez nie sa zamierzone jako srodek represyjny - choc tak wlasnie posluguje sie nimi nasza oddzialowa - i zwykle personel nie stosuje ich z pobudek wylacznie sadystycznych. Pewna liczba pacjentow uznanych za nieuleczalnie chorych odzyskala zmysly wlasnie dzieki elektrowstrzasom; lobotomia tez pomogla niejednemu. Kuracja wstrzasowa ma swoje zalety: jest tania, szybka i zupelnie bezbolesna. Wywoluje po prostu napad padaczkowy. -Co za zycie! - biadoli Sefelt. - Jednym daja prochy, zeby nie mieli napadow, a innym elektrowstrzasy, zeby je wywolac! Harding nachyla sie do McMurphy'ego. -Opowiem ci, jak sie to wszystko zaczelo: dwaj psychiatrzy zwiedzajacy rzeznie - Bog wie, z jakich zboczonych powodow - przygladali sie rzeznikowi, ktory zabijal bydlo, walac je mlotem miedzy oczy. Zobaczyli, ze nie wszystkie sztuki umieraja od razu, niektore najpierw padaja na ziemie w drgawkach podobnych do skurczy wystepujacych przy napadzie epileptycznym. "To jest to! - krzyknal pierwszy psychiatra. - Tego wlasnie trzeba naszym pacjentom, sztucznie wywolanych napadow!" Drugi sie oczywiscie zgodzil. Bylo rzecza ogolnie wiadoma, ze przez pewien czas po napadzie chorzy sa znacznie spokojniejsi, bardziej lagodni i nawet z furiatami, z ktorymi normalnie nie ma zadnego kontaktu, mozna swobodnie prowadzic rozmowe. Nikt nie wiedzial, dlaczego tak sie dzieje, i dotad nikt nie wie. Ale jasne bylo, ze wywolywanie napadow u nieepileptykow moze dac doskonale wyniki. Tu zas psychiatrzy mieli przed soba czlowieka, ktory bez trudu wywolywal bombowe napady. Scanlon wtraca, ze o ile mu wiadomo, rzeznik uzywal mlota, nie bomby; Harding jednak nie wdaje sie z nim w dyskusje, tylko wraca do swojej opowiesci. -Rzeznik istotnie poslugiwal sie mlotem. I wlasnie dlatego drugi psychiatra mial pewne zastrzezenia. No bo przeciez czlowiek to nie krowa. Mlot mogl sie zesliznac i zlamac pacjentowi nos albo nawet powybijac zeby. Ladnie by wtedy wygladali psychiatrzy, gdyby musieli pokrywac koszty robot dentystycznych! Jezeli juz mieli walic pacjentow po glowie, potrzebowali czegos pewniejszego i bardziej precyzyjnego od mlota; tak wiec zdecydowali sie na prad. -Jezu! Czy nie pomysleli o szkodach, jakie moga wyrzadzic? Co na to opinia publiczna? Nikt nie podniosl wrzasku? -Nie rozumiesz jednego, przyjacielu; w Ameryce, jesli cos sie psuje, to najszybszy sposob usuniecia usterek uchodzi za najlepszy. McMurphy potrzasa glowa. -Kurwa! Prad przez glowe! Zupelnie jak krzeslo elektryczne dla mordercy! -Te dwie metody sa jeszcze blizej spokrewnione, niz myslisz; w obu przypadkach celem jest kuracja. -I mowisz, ze to nie boli? -Masz moje slowo. Caly zabieg jest zupelnie bezbolesny. Jeden blysk i natychmiast tracisz przytomnosc. Bez narkozy, zastrzyku czy mlota. Nic cie nie boli. Tylko ze nikt nie ma na to po raz drugi ochoty. Bo... bo czlowiek sie zmienia. Zapomina rozne rzeczy. Zupelnie jakby... - Harding przyciska dlonie do skroni i zamyka oczy - ... jakby wstrzas puszczal w ruch oszalale kolo fortuny zlozone z obrazow, uczuc i wspomnien. Znasz te kola; naganiacz przyjmuje od ciebie forse i naciska guzik. Trach! Blyska, dzwoni, migaja zamazane numery i albo wygrywasz, albo przegrywasz i musisz grac dalej. Szybciej, szybciej, obstawiamy nastepna kolejke! -Spokojnie, Harding. Drzwi sie otwieraja i wyjezdza z nich lozko na rolkach z facetem przykrytym przescieradlem; technicy wychodza i ida na kawe. McMurphy przebiega dlonia po wlosach. -Nie miesci mi sie to wszystko w glowie. -Co? Chodzi ci o wstrzasy? -Tak. Nie, nie tylko. O wszystko... - Zatacza reka krag. - Wszystko, co sie tu dzieje. Harding dotyka jego kolana. -Nie przejmuj sie, przyjacielu. Wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa nie masz sie co obawiac elektrowstrzasow. Juz niemal zupelnie wyszly z mody; stosowane sa tylko w ostatecznosci, jesli inne srodki nie daja rezultatu, podobnie jak lobotomia. -Lobotomia to odcinanie kawalka mozgu, tak? -Znow trafiles w dziesiatke. Twoja znajomosc zargonu jest coraz lepsza. Tak, lobotomia to odcinanie kawalka mozgu. Kastracja czolowego plata. Jesli nie moze przejechac ci nozem po kroczu, chetnie przejedzie ci nim po oczach! -Mowisz o Ratched? -Zgadles. -Nie wiedzialem, ze ona ma cos do gadania w tych sprawach. -Ma, i to duzo. Widac, ze McMurphy ma juz dosc sluchania o elektrowstrzasach i lobotomii, jest zadowolony, ze rozmowa zeszla na Wielka Oddzialowa. Pyta Hardinga, co jego zdaniem jest z baba nie w porzadku. Harding, Scanlon i jeszcze kilku maja podzielone opinie. Przez chwile dyskutuja o tym, czy to ona jest zrodlem wszelkiego zla na oddziale; Harding uwaza, ze winna jest niemal wszystkiemu. Inni zgadzaja sie z nim - jedynie McMurphy nie jest tego pewien. Mowi, ze poczatkowo tez tak myslal, ale teraz sam nie wie. Sadzi, ze pozbycie sie oddzialowej niewiele by dalo; cos wiekszego od niej jest przyczyna calego zla - zaraz postara sie im to lepiej wytlumaczyc. Ale nie potrafi i wreszcie milknie. Nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, ale najwyrazniej zaczyna przeczuwac, co ja pojalem juz dawno: to nie Wielka Oddzialowa jest glowna sila zla, lecz ogromny, obejmujacy caly kraj Kombinat, w ktorym oddzialowa jest tylko jednym z wyzszych funkcjonariuszy. Inni pacjenci nie zgadzaja sie z McMurphym. Krzycza, ze dobrze wiedza, co jest przyczyna zla, i w koncu zaczynaja sie sprzeczac o to miedzy soba. Kloca sie, az McMurphy im przerywa. -Rzygac mi sie chce od tego waszego gadania! - wola. - Wciaz tylko narzekacie, narzekacie i narzekacie! Na oddzialowa, na personel, na caly szpital. Scanlon chce wysadzic oddzial w powietrze. Sefelt wini leki. Fredrickson wini swoja rodzine. Przeciez to same wykrety! Mowi, ze Wielka Oddzialowa jest tylko zgorzkniala stara kobieta, zas podjudzanie go, zeby bral sie z nia za lby, bylo od poczatku kretynskim pomyslem - nikomu by to nie wyszlo na dobre, zwlaszcza jemu. Zreszta usadzenie oddzialowej niewiele by dalo; ich zacwok i narzekania maja o wiele rozleglejsze i glebsze podloze. -Tak sadzisz? - pyta Harding. - Wiec badz laskaw nas objasnic, skoro nagle stales sie taki biegly w sprawach psychiatrii, co to za podloze? Skad sie bierze - jak to zgrabnie ujales -nasz zacwok? -Nie wiem, stary, wierz mi. Nic podobnego w zyciu nie widzialem. - Przez chwile siedzi bez ruchu, wsluchujac sie w szum plynacy z gabinetu radiologicznego, po czym dodaje: - Ale gdyby tu szlo o stara oddzialowa i jej brak wyzycia, wystarczyloby ja przedmuchac, zeby rozwiazac wszystkie wasze problemy, tak? Scanlon klaszcze w dlonie. -Niech mnie licho! To jest pomysl. Robota akurat dla ciebie, Mack; taki jurny chlop jak ty najlepiej to zalatwi. -Nigdy w zyciu. Znajdz sobie innego frajera. -Dlaczego? Myslalem, ze to ty wlasnie jestes tu najwiekszy kogut. -Nie, stary. Mam zamiar trzymac sie od tej jedzy z daleka. -Zauwazylem, ze juz dluzszy czas to robisz - wtraca z usmiechem Harding. - Co miedzy wami zaszlo? Miales ja juz na linach, gdy nagle spauzowales. Zrobilo ci sie zal naszego aniola milosierdzia? -Nie, po prostu dowiedzialem sie paru rzeczy. Zaczalem sie rozpytywac i zrozumialem, dlaczego wy wszyscy wlazicie jej w dupe, plaszczycie sie przed nia, pozwalacie, zeby wam chodzila po glowie. Zorientowalem sie, do czego chcieliscie sie mna posluzyc. -Tak? To ciekawe. -Pewnie, kurwa, ze ciekawe. Ciekawe, ze zaden z was, lajdakow, nie uprzedzil mnie, co ryzykuje, stajac jej okoniem. To, ze baba nie przypadla mi do serca, bynajmniej nie znaczy, ze gotow jestem przykrecac jej srube, az dorzuci mi rok do odsiadki. Trzeba wiedziec, z kim nie zadzierac, i umiec schowac dume do kieszeni. -Czyzby pogloska, ze pan McMurphy podporzadkowal sie regulaminowi w nadziei uzyskania wczesniejszego zwolnienia, nie byla calkowicie bezpodstawna, przyjaciele? -Nie zawracaj glowy, Harding. Dlaczego mi nie powiedziales, ze baba moze mnie tu trzymac, jak dlugo zechce? -Na smierc zapomnialem, ze jestes tu przymusowo. - Usmiech przepolowil twarz Hardinga. - Tak. Stales sie wyrachowany. Jak my wszyscy. -Pewnie, ze stalem sie wyrachowany. Dlaczego to ja mam sie ciagle wyklocac na zebraniach o te rozne glupstwa, jak niezamykanie na dzien drzwi sypialni czy zwrot papierosow trzymanych w dyzurce? Z poczatku nie moglem zrozumiec, dlaczego przylatujecie do mnie ze wszystkim, jakbyscie mieli mnie za swojego zbawce. Ale pozniej dowiedzialem sie przypadkiem, jak bardzo liczy sie jej opinia przy wypisywaniu ze szpitala. Natychmiast przejrzalem na oczy. A to numer, pomyslalem sobie, ale mnie skurwysyny zrobily na szaro! Dalem sie wykiwac jak pierwszy naiwny! - Odchyla glowe i usmiecha sie do nas. - Nie czujcie sie urazeni, moi drodzy, ale pieprze taka zabawe. Nie mniej od was pragne sie stad wydostac. A przeciez wlazac w droge tej jedzy, ryzykuje tyle samo co ty, Harding. Usmiecha sie, mruzy oko i dzga go kciukiem w zebra, jakby chcial powiedziec, ze sprawa zalatwiona i do nikogo nie zywi urazy, ale Harding odzywa sie znowu: -Nie, przyjacielu. Ryzykujesz znacznie wiecej ode mnie. Usmiecha sie, podrywajac nerwowo glowe jak plochliwa klacz, ucieka oczami w bok. Wszyscy przesuwamy sie o jedno miejsce; Martini wraca z przeswietlenia, zapinajac koszule i mruczac pod nosem: - Nigdy bym w to nie uwierzyl, gdybym tego nie widzial - a Billy Bibbit wchodzi do srodka i staje za czarnym ekranem. -Ryzykujesz znacznie wiecej ode mnie - powtarza Harding. - Ja jestem tu dobrowolnie. Nie przymusowo. McMurphy nic nie mowi. Na jego twarzy maluje sie zdumienie i niepewnosc; wie, ze cos jest nie w porzadku, ale niezupelnie wie, co. Wpatruje sie w Hardinga; patrzy na niego tak natarczywie, ze ten przestaje sie plochliwie usmiechac i zaczyna wiercic sie niespokojnie, a w koncu przelyka sline i powiada: -Prawde mowiac, niewielu z nas jest tu przymusowo. Tylko Scanlon... i chyba jeszcze kilku Chronikow. I ty. W calym szpitalu malo kto jest na przymusowym leczeniu. Powaznie. Milknie pod spojrzeniem McMurphy'ego, glos zamiera mu w gardle. Zapada cisza, ktora dopiero po chwili przerywa szept McMurphy'ego: -Czy to ma byc zart? Wystraszony Harding potrzasa glowa. Wtedy McMurphy wstaje z lawki i krzyczy: -To ma byc zart? Nikt sie nie odzywa. McMurphy przechadza sie wzdluz lawki, przebiegajac dlonia po gestych wlosach. Idzie na sam koniec, a nastepnie cofa sie na poczatek i wchodzi do gabinetu radiologicznego. Urzadzenie syczy na niego i pluje. -Hej, Billy... cholera, przeciez ty na pewno jestes tu przymusowo! Billy stoi na palcach, plecami do nas, wsparty broda o gorna krawedz czarnego ekranu. -Nie - mowi w strone urzadzenia. -W takim razie dlaczego? Dlaczego? Facet w twoim wieku! Powinienes rozbijac sie kabrioletem i podrywac babki! Dlaczego godzisz sie na to wszystko? - pyta, wskazujac dookola reka. Billy nie odpowiada, wiec McMurphy zostawia go i wraca do siedzacych na lawce. -Wytlumaczcie mi. Wciaz narzekacie na szpital i wieszacie psy na oddzialowej, a przeciez nic was tu nie trzyma! Rozumiem, jak to jest z tymi starcami. To wariaci! Ale wy, nawet jesli roznicie sie troche od przecietnych ludzi, nie jestescie szalencami ! Dwaj pierwsi milcza. McMurphy przesuwa sie do Sefelta. -A ty, Sefelt? Miewasz napady, ale poza tym jestes zupelnie zdrow. Kurcze, moj wuj nie tylko miewal ataki dwa razy gorsze od twoich, ale na dodatek jeszcze widzenia diabla, a sila by sie nie dal wpakowac do czubkow. Moglbys zyc na zewnatrz, gdyby starczylo ci odwagi... -Wlasnie! - Billy odwrocil sie od ekranu, lzy ciekna mu po twarzy. - Wlasnie! - krzyczy. - Gdyby s-starczylo nam o-ddwa-gi! Gdyby starczylo mi o-odwagi, jeszcze dzis m-moglbym o-opuscic szpital! Moja m-m-matka jest p-przyjaciolka siostry Rat-ched, wiec g-gdyby mi starczylo odwagi, jeszcze dzis moglbym sie wypisac! Chwyta z lawki koszule i usiluje ja wlozyc, ale jest zbyt roztrzesiony. Wreszcie rzuca ja w kat i wola do McMurphy'ego: -Myslisz, ze ch-ch-ch-chce tu byc? Ze nie wolalbym miec ka-kabrioletu i dziew-czy-czy-czy-ny? Ale czy z ciebie ludzie sie k-k-kiedy smiali? Nie, bo jestes d-duzy i silny! Ja nie jestem. Ani Harding. Ani F-Fredrickson. Ani Se-Sefelt. Ech... ech... Mowisz, jakbysmy b-byli tu z wlasnej woli! Ech, po c-co to wszystko... Nie moze mowic dalej, jaka sie i szlocha, w koncu ociera wierzchem dloni oczy, zeby widziec. Sciaga z niej przy tym strup, a poniewaz dalej trze oczy, rozmazuje sobie krew po calej twarzy i widzi jeszcze gorzej. Wreszcie, czerwony od krwi, zaczyna biec na oslep korytarzem, zataczajac sie od sciany do sciany. Czarny rzuca sie w poscig. McMurphy zwraca sie do pozostalych chlopakow i otwiera usta, zeby ich jeszcze o cos zapytac, ale spostrzeglszy, jak na niego patrza, daje spokoj. Przez chwile stoi nieruchomo przed rzedem wymierzonych w niego oczu, przypominajacych metalowe nity, a potem - troche jakby bez przekonania - mowi "zawracanie glowy", wklada czapke, naciaga ja gleboko na oczy i siada z powrotem na lawce. Dwaj technicy wracaja z kawy i wchodza do gabinetu po drugiej stronie korytarza - kiedy stalowe drzwi otwieraja sie z sykiem, dolatuje mnie zapach kwasu, zupelnie jak przy ladowaniu akumulatora. McMurphy wpatruje sie w te drzwi. -Jakos nie miesci mi sie to w glowie... W drodze na oddzial McMurphy wlokl sie na koncu - zadumany, z rekami w kieszeniach, czapka zsunieta nisko na czolo i wygaslym papierosem w ustach. Wszyscy zachowywali sie cicho. Billy dal sie uspokoic - szedl teraz na czele grupy pomiedzy czarnym z naszego oddzialu i bialym sanitariuszem ze wstrzasowki. Zwolnilem kroku i zrownalem sie z McMurphym; chcialem mu powiedziec, zeby sie nie martwil, bo i tak nic nie poradzi. Widzialem, ze jakas mysl nie daje mu spokoju; przypominal psa nad nieznana nora, ktoremu jeden glos radzi: "Psie, zostaw w spokoju te nore! Jest wielka i mroczna, a tropy wkolo niej naleza do niedzwiedzia albo do rownie groznego zwierza!", lecz drugi - ostry, stary jak psia rasa, ale glupi i nieostrozny - rozkazuje: "Szukaj, psie, szukaj!" Chcialem powiedziec McMurphy'emu, zeby sie nie przejmowal, i juz nawet otwieralem usta, gdy nagle podniosl glowe, zsunal z czola czapke, dogonil najmniejszego czarnego, klepnal go w ramie i rzekl: -Sluchaj, maly, wstapmy na moment do bufetu, dobra? Chce kupic dwa kartony papierosow. Podbieglem kilka krokow, zeby przylaczyc sie do gromadki, i poczulem, ze serce bije mi szybko, a krew szumi z podniecenia w glowie. W bufecie, choc puls mialem juz normalny, nadal slyszalem szum i dzwonilo mi w uszach, zupelnie jak przed laty w chlodne, jesienne piatkowe wieczory, kiedy po wyjsciu na boisko czekalem na wykopanie pilki i poczatek gry. Dzwonienie stawalo sie coraz glosniejsze; myslalem, ze dluzej tego nie zniose, ale wreszcie wykopywali pilke, dzwonienie cichlo i zaczynala sie gra. Teraz slyszalem to samo dzwonienie co w tamte piatkowe wieczory i czulem te sama dzika niecierpliwosc, ktora ledwie pozwalala mi ustac w miejscu. A co wiecej, widzialem wszystko ostro i wyraznie, tak jak zawsze przed meczem albo jak wtedy, gdy wyjrzalem w nocy z okna sypialni; wszystko bylo wyrazne, jasne i nieruchome - nie pamietalem, ze swiat moze tak wygladac. Widzialem peczki sznurowadel, rzedy tubek z pasta do zebow, okularow slonecznych i dlugopisow - z wybita na nich gwarancja, ze beda pisac przez cala wiecznosc, i to nawet pod woda na masle - a na polce nad lada pluton wielkookich misiow strzegacych pilnie tych bogactw przed zlodziejami. McMurphy podszedl do lady zdecydowanym krokiem, stanal obok mnie, zaczepil kciuki o kieszenie i poprosil sprzedawczynie o dwa kartony Marlboro. -Niech beda trzy - dodal z szerokim usmiechem. - Mam ochote dymic jak komin. Dzwonilo mi w glowie az do popoludniowego zebrania. Sluchalem wlasnie jednym uchem, jak personel piluje Sefelta, przekonujac go, zeby wyjawil, co jest przyczyna jego nieprzystosowania ("Dilantina!" - krzyczy wreszcie Sefelt. "Alez, panie Sefelt, jesli mamy panu pomoc, musimy znac prawde" - powiada oddzialowa. "To musi byc dilantina; od czego innego mieklyby mi dziasla?" Oddzialowa usmiecha sie. "Jim, ma pan czterdziesci piec lat..."), gdy wtem wzrok moj padl na McMurphy'ego siedzacego jak zwykle w kacie. Nie bawil sie talia kart ani nie drzemal nad rozlozonym pismem jak podczas wszystkich zebran w ciagu ostatnich dwoch tygodni. Nawet sie nie garbil. Siedzial zupelnie prosto i z zuchwala mina na zaczerwienionej twarzy patrzyl to na Sefelta, to na Wielka Oddzialowa. Obserwowalem go, a dzwonienie stawalo sie coraz bardziej przenikliwe. Oczy McMurphy'ego biegaly teraz rownie szybko jak przy pokerze; zamiast teczowek widzialem pod bladymi brwiami dwa niebieskie paski. Bylem pewien, ze lada moment zrobi cos szalonego, czym na pewno zasluzy na oddzial furiatow. Tak wlasnie wygladali pacjenci, ktorzy chwile pozniej rzucali sie na czarnych. Zacisnalem palce na poreczy fotela i czekalem przerazony tym, co sie zaraz stanie i - jak zdalem sobie sprawe - rowniez tym, ze nie stanie sie nic. McMurphy siedzial bez slowa i tylko sie przygladal, dopoki oddzialowa nie skonczyla z Sefeltem; potem obrocil sie w fotelu i obserwowal Fredricksona, ktory - chcac sie odegrac na niej za to, ze tak dreczyla jego przyjaciela - przez dobre kilka minut narzekal podniesionym glosem, ze papierosy trzymaja w dyzurce. Wreszcie wyczerpal wszystko, co mial do powiedzenia, oblal sie rumiencem, przeprosil jak zawsze za swoje wystapienie i usiadl. McMurphy dotad nie uczynil nic. Rozluznilem nieco palce na poreczy, podejrzewajac, ze sie jednak omylilem. Do konca zebrania zostalo zaledwie kilka minut. Wielka Oddzialowa pochowala papiery do koszyka, zestawila go z kolan na ziemie i zerknela na McMurphy'ego, zeby sprawdzic, czy nie spi i czy slucha uwaznie. Nastepnie splotla rece na brzuchu, spojrzala na swoje palce, westchnela gleboko i potrzasnela glowa. -Dlugo rozwazalam, panowie, to, co wam teraz powiem. Zastanawialam sie nad tym z doktorem Spiveyem i z reszta personelu; choc nie bylo to dla nas przyjemne, uznalismy wspolnie, ze musicie zostac ukarani za swoje niedopuszczalne zachowanie w porze sprzatania trzy tygodnie temu. - Uniosla reke i rozejrzala sie po swietlicy. - Specjalnie czekalismy tak dlugo, bo ludzilismy sie, ze sami uznacie za stosowne przeprosic nas za te buntownicze ekscesy. Ale dotychczas ani jeden z was nie okazal skruchy. Znow podniosla reke gestem mechanicznego wrozbity, zeby zapobiec protestom. -Postarajcie sie zrozumiec, ze wszystkie reguly i ograniczenia, ktore wam narzucamy, sa dokladnie przemyslane pod katem wartosci terapeutycznych. Wielu z was trafilo tu dlatego, ze nie umieliscie sie dostosowac do zycia w spoleczenstwie, nie chcieliscie uznac rzadzacych nim praw, staraliscie sie spod nich wylamac lub je obejsc. Niegdys - moze w dziecinstwie - lekcewazenie praw spolecznych uchodzilo wam na sucho. Dobrze wiedzieliscie, ze lamiecie prawo, i oczekiwaliscie, a nawet potrzebowaliscie kary; tymczasem nikt jej wam nie wymierzal. Ta nierozsadna poblazliwosc rodzicow mogla sie stac zalazkiem waszej obecnej choroby. Mowie to w nadziei, ze zrozumiecie, iz narzucamy wam dyscypline i zmuszamy was do posluchu wylacznie dla waszego dobra. Wolno obrocila glowe. Niechec do czekajacego ja obowiazku miala wyraznie wypisana na twarzy. W swietlicy panowala absolutna cisza - tylko dzwonek w mojej glowie brzeczal goraczkowo. -Sami chyba zdajecie sobie sprawe, jak trudno jest egzekwowac dyscypline w warunkach szpitalnych. Bo coz mozemy wam zrobic? Nie mozemy was aresztowac. Nie mozemy zamknac was o chlebie i wodzie. Jak widzicie, znalezlismy sie w klopotliwej sytuacji: co mamy zrobic? Ruckly mial pewna sugestie, ale oddzialowa nie dopuscila go do glosu. Twarz jej zaczela sie zmieniac, tykajac jak zegar, az wreszcie zastygla w nowy wyraz. Wtedy oddzialowa sama udzielila sobie odpowiedzi. -Musimy wam odebrac jeden z przywilejow. Po dokladnym rozwazeniu okolicznosci buntu doszlismy do wniosku, ze najsprawiedliwiej bedzie pozbawic was przywileju korzystania z gabinetu hydroterapii, w ktorym grywacie w karty. Chyba nie uwazacie, ze jest to krzywdzace? Nie poruszyla glowa. Nie podniosla oczu. Ale oprocz niej wszyscy, jeden po drugim, kierowali spojrzenia na siedzacego w kacie rudzielca. Nawet starzy Chronicy, ktorzy nie rozumieli, dlaczego wszyscy patrza akurat w te strone, wyciagali chude ptasie szyje i gapili sie na McMurphy'ego - dziesiatki nagich, zaleknionych twarzy zwroconych ku niemu z nadzieja. Pojedynczy ton w mojej glowie byl tak wysoki jak pisk opon pedzacego samochodu. McMurphy siedzial sztywno w fotelu i czerwonym paluchem drapal sie leniwie po bliznie na nosie. Usmiechnal sie szeroko do wpatrzonych w niego pacjentow, ujal czapke za daszek i uklonil sie im grzecznie, a nastepnie przeniosl wzrok na oddzialowa. -Jesli wiec nikt nie chce zabrac glosu w sprawie naszej decyzji, mysle, ze czas zakonczyc zebranie... Przerwala i wreszcie sama spojrzala na McMurphy'ego. Rudzielec wzruszyl ramionami, westchnal glosno, klepnal sie po kolanach i wstal wolno z fotela. Wyprostowal sie, ziewnal, znow podrapal po nosie i podciagajac kciukiem spodnie ruszyl przez swietlice w strone siedzacej przy dyzurce oddzialowej. Wiedzialem, ze juz za pozno, zeby go powstrzymac od jakiegos szalenstwa, i tylko patrzylem na niego, podobnie jak wszyscy. Szedl stawiajac dlugie, przesadnie dlugie kroki, a kciuki zatknal za kieszenie spodni. Podkute zelazem obcasy krzesaly iskry z posadzki. Znow byl drwalem, chelpliwym szulerem, wielkim, skorym do bitki rudym Irlandczykiem oraz kowbojem z ekranu telewizyjnego, kroczacym srodkiem ulicy, zeby przyjac rzucone wyzwanie. Kiedy sie zblizyl, oczy wyszly Wielkiej Oddzialowej z orbit. Nie spodziewala sie, ze McMurphy cokolwiek zrobi. Odebranie nam gabinetu mialo byc jej ostatecznym zwyciestwem, mialo raz na zawsze potwierdzic jej wladze. A tu nagle rudzielec idzie prosto na nia i jest wielki jak dom! Smiertelnie przerazona otworzyla usta i zaczela sie rozgladac za sanitariuszami, gdy wtem McMurphy zatrzymal sie, nie dochodzac do niej. Stanal przed oknem dyzurki i powiedzial, cedzac wolno slowa, ze ma ochote zapalic jedna z fajek, ktore kupil rano, a nastepnie przebil reka szybe. Szklo bryznelo na boki jak woda, a oddzialowa zakryla dlonmi uszy. McMurphy wzial jeden z kartonow ze swoim nazwiskiem, wyjal z niego paczke papierosow i odlozyl go na miejsce. Nastepnie odwrocil sie do Wielkiej Oddzialowej siedzacej bez ruchu jak kredowy posag i bardzo delikatnie zaczal strzepywac jej z czepka i z ramion odlamki szkla. -Strasznie mi przykro - rzekl - jak Boga kocham. Ale ta szyba byla tak czysta, ze na smierc o niej zapomnialem. Cale zajscie trwalo zaledwie pare sekund. McMurphy zostawil oddzialowa z rozdygotana, terkoczaca twarza i zapaliwszy papierosa, wrocil na swoje miejsce. A mnie przestalo dzwonic w glowie. CZESC III Po tym zajsciu McMurphy dlugo byl panem oddzialu. Siostra Ratched czekala, az przyjdzie jej do glowy jakis nowy pomysl, dzieki ktoremu odzyska przewage. Wiedziala, ze przegrala jedna wazna runde, a teraz przegrywa druga, ale bynajmniej jej sie nie spieszylo. Nie zamierzala przeciez zalecic wypisania; mogla wiec przeciagac walke tak dlugo, jak chciala, a wiec dopoki McMurphy nie popelni bledu, nie podda sie wyczerpany lub dopoki ona nie obmysli nowej taktyki, ktora przyniesie jej pelne zwyciestwo.Ale niejedno wydarzylo sie na oddziale, zanim ta nowa taktyka przyszla jej do glowy. Odkad McMurphy dal sie znow wciagnac do walki i stluczeniem szyby w prywatnym oknie siostry Ratched obwiescil powrot na ring, zycie na oddziale nabralo kolorow. Rudzielec byl obecny na wszystkich zebraniach i uczestniczyl we wszystkich dyskusjach. Cedzil slowa, mrugal i sypal dowcipami, zeby wydobyc blade usmiechy z facetow, ktorzy bali sie rozesmiac, odkad skonczyli dwanascie lat. Zebral dosc chetnych, zeby utworzyc druzyne koszykowki, i przekonal doktora, by pozwolil im zabrac pilke z sali gimnastycznej i cwiczyc na oddziale. Siostra sprzeciwiala sie, mowiac, ze wkrotce zechca grac w pilke nozna w swietlicy albo w polo na korytarzu, ale przynajmniej tym razem lekarz postawil na swoim. -Niektorzy pacjenci, siostro, wykazuja ogromna poprawe zdrowia od chwili powstania druzyny; uwazam, ze to najlepiej dowodzi jej wartosci terapeutycznych - oswiadczyl. Oddzialowa przez moment przygladala mu sie ze zdumieniem. A wiec i on zaczynal podskakiwac. Zapamietala ton jego glosu, zeby porachowac sie z lekarzem, kiedy odzyska wladze, skinela glowa i wrocila do dyzurki bawic sie tarczami na tablicy rozdzielczej. Nowa szyba nie byla jeszcze gotowa, wiec portierzy wstawili tymczasem tekture w okno nad biurkiem oddzialowej; siedziala za nia dzien w dzien, jakby jej tam nie bylo albo jakby widziala przez nia wszystko, co sie dzieje w swietlicy. Schowana za prostokatem tektury przypominala obrazek odwrocony przodem do sciany. Czekala i nie mowila ani slowa, kiedy rano McMurphy latal w szortach w biale wieloryby po oddziale, gral w gazde jednocentowkami lub ganial po korytarzu, dmuchajac w blaszany sedziowski gwizdek i uczyl Okresowych poruszania sie z pilka - biegali od drzwi oddzialu do drzwi izolatki, kozlujac pilke z dudnieniem glosnym jak salwy armatnie, a on darl sie na nich niczym sierzant na musztrze: -Szybciej, takie syny, szybciej! W tym czasie McMurphy i oddzialowa odnosili sie do siebie z najwieksza kurtuazja. McMurphy prosil ja na przyklad uprzejmie o wieczne pioro, zeby machnac podanie o przepustke na samodzielne wyjscie ze szpitala, pisal je na biurku oddzialowej, wreczal jej, zwracal pioro i mowil grzecznie: "Dziekuje", ona zas spogladala na kartke i rownie grzecznie mowila, ze musi poradzic sie personelu - wracala mniej wiecej po trzech minutach i oswiadczala, ze bardzo jej przykro, ale nie uwaza sie, aby wydanie mu przepustki bylo aktualnie wskazane ze wzgledow terapeutycznych. McMurphy znow jej dziekowal, wychodzil z dyzurki i dal w gwizdek tak glosno, ze w calej okolicy drzaly szyby. -Cwiczymy, takie syny! Lapac pilke, lenie, nie bojcie sie zmeczenia! - wrzeszczal. Byl juz na oddziale miesiac, a wiec dostatecznie dlugo, zeby sie wpisac na wywieszona na tablicy ogloszen liste pacjentow ubiegajacych sie o przepustke na wyjscie pod opieka. Podszedl z wiecznym piorem oddzialowej do tablicy i w rubryce OSOBA TOWARZYSZACA napisal: "Candy Starr, znajoma dziwka z Portland", po czym z taka sila postawil kropke, ze wygial stalowke. Sprawe jego przepustki rozpatrzono na zebraniu kilka dni pozniej, akurat tego dnia, w ktorym szklarze wstawili nowa szybe w oknie dyzurki. Gdy wiec McMurphy uslyszal, ze jego prosba spotkala sie z odmowa, co umotywowano tym, ze panna Starr nie wydaje sie najwlasciwsza osoba do opieki nad pacjentem, wzruszyl ramionami, mowiac "takie buty", wstal z fotela, podszedl do nowej szyby, na ktorej wciaz widniala w rogu nalepka firmy szklarskiej, i przebil ja piescia - po czym, stojac z zakrwawiona reka, zaczal tlumaczyc sie oddzialowej, ze byl przekonany, iz po prostu wyjeto z okna tekture. -Kiedy, do licha, wstawiono te cholerna szybe? Tylko powoduje wypadki! Oddzialowa zalozyla mu w dyzurce opatrunek, a Scanlon i Harding wyciagneli ze smieci tekture i przylepili z powrotem do ramy okiennej plastrem z tej samej rolki, z ktorej brala go oddzialowa, zeby zamocowac opatrunek na rece McMurphy'ego. Kiedy dezynfekowala mu skaleczenie, posadziwszy go na stolku, krzywil sie straszliwie i mrugal nad jej glowa do Scanlona i Hardinga. Twarz oddzialowej nadal byla spokojna i gladka niby porcelana, ale jej nerwy dawaly znac o sobie. Po tym, jak szarpala plaster, owijajac nim ciasno reke McMurphy'ego, widac bylo, ze nie panuje nad soba jak dawniej. Pewnego dnia nasza druzyna - Harding, Billy Bibbit, Scanlon, Fredrickson, Martini i McMurphy, ktory wlaczal sie do akcji, gdy tylko reka przestawala mu krwawic - zagrala w sali gimnastycznej mecz z druzyna sanitariuszy. W jej sklad wchodzili obaj rosli czarni z naszego oddzialu i byli najlepszymi zawodnikami na sali - biegali obok siebie po boisku, podobni do cieni w czerwonych spodenkach, strzelajac kosz po koszu z precyzja automatow. Nasi reprezentanci byli za niscy i za wolni, a na dodatek Martini przekazywal pilke graczom, ktorych nie widzial nikt procz niego, tak ze w koncu przeciwnicy pobili nas o dwadziescia punktow. Ale wydarzylo sie cos, co mimo wszystko pozwolilo nam odejsc z pewnym poczuciem zwyciestwa: w trakcie walki o pilke czarny nazwiskiem Washington oberwal lokciem w twarz i cala druzyna sanitariuszy musiala go trzymac, zeby nie rzucil sie na McMurphy'ego, ktory usiadl spokojnie na pilce i nie zwracal najmniejszej uwagi na czarnucha, gdy ten - z krwia cieknaca mu z wielkiego nosa i splywajaca po klatce piersiowej niczym czerwona farba po szkolnej tablicy - wyrywal sie kumplom i wrzeszczal: -Puszczajcie! Ten skurwiel sam sie o to prosi! McMurphy znow zaczal przyklejac do muszli klozetowych kartki przeznaczone dla oddzialowej. Wypisywal o sobie w dzienniku rozne niestworzone historie i sygnowal je "Zyczliwy". Czasami spal do osmej. Siostra karcila go za to bez zlosci, a on czekal, az skonczy, po czym psul caly efekt jej slow, pytajac na przyklad, czy nosi dwojke, trojke, czy tez moze w ogole chodzi bez stanika? Inni Okresowi poszli w jego slady. Harding zaczal sie zalecac do mlodych pielegniarek, Billy Bibbit przestal wpisywac do dziennika swoje - jak je nazywal - "obserwacje", a kiedy w okno dyzurki wstawiono szybe z namalowanym na niej wielkim iksem, by McMurphy nie mogl w razie czego twierdzic, ze jej nie zauwazyl, Scanlon stlukl ja niechcacy pilka, zanim farba zdazyla wyschnac. Pilka sie przedziurawila, wiec Martini wzial ja z posadzki niby martwego ptaka i zaniosl oddzialowej, ktora siedziala nieruchomo w dyzurce wpatrzona w odlamki szkla zalegajace jej biurko, i zapytal, czy nie moglaby jej skleic plastrem albo jakos inaczej naprawic? Tak, zeby znow byla cala? Oddzialowa, nic nie mowiac, wyrwala mu ja z reki i wepchnela gleboko do kosza na smieci. Sezon koszykowki najwyrazniej skonczyl sie na dobre, wiec McMurphy postanowil przerzucic sie na wedkarstwo. Znow wystapil o przepustke, mowiac zawczasu lekarzowi, ze we Florence nad zatoka Siuslaw ma przyjaciol, ktorzy - jesli personel nie mialby nic przeciwko temu - chetnie zabraliby na ryby osmiu czy dziewieciu pacjentow, po czym napisal na liscie wywieszonej na korytarzu, ze tym razem zaopiekuja sie nim "dwie przemile ciotunie mieszkajace w malym miasteczku niedaleko Oregon City". Na zebraniu udzielono mu przepustki na najblizsza sobote. Oddzialowa zanotowala to oficjalnie w dzienniku, po czym siegnela do koszyka stojacego przy jej krzesle, wyjela artykul wyciety z porannej gazety i przeczytala, ze aczkolwiek polowy na przybrzeznych wodach Oregonu sa w tym roku wyjatkowo obfite, to jednak lososie pojawily sie niezwykle pozno i ocean jest juz burzliwy i niebezpieczny. Radzila wszystkim dobrze sie zastanowic. -Swietny pomysl! - zawolal McMurphy, przymknal oczy i ze swistem wciagnal przez zeby powietrze. - Tak jest! Slony zapach rozhukanej wody, fale bijace o dziob, stawianie czola zywiolom tam, gdzie najlepiej widac, co wart jest czlek i co warta lodz... Przekonala mnie siostra! Jeszcze dzis zadzwonie i wynajme lajbe. Moze siostre tez zapisac? Oddzialowa w milczeniu podeszla do tablicy ogloszen i przypiela artykul. Nazajutrz McMurphy zaczal zapisywac chetnych na wyprawe i zbierac od nich po dziesiec dolcow na wynajecie lodzi, a oddzialowa zaczela systematycznie znosic wycinki prasowe o rozbitych lodziach i naglych sztormach. McMurphy wysmiewal ja razem z jej wycinkami, mowiac, ze jego ciotki, ktore wieksza czesc zycia spedzily w portach, bujajac na falach z roznymi marynarzami, przysiegaja, ze uczestnicy wyprawy beda bezpieczni jak u mamy pod pierzyna i maja sie niczym nie przejmowac. Oddzialowa jednak dobrze znala swoich pacjentow. Wycinki przerazily ich bardziej, niz McMurphy sie spodziewal. Sadzil, ze wszyscy beda chcieli jechac, a tymczasem musial namawiac i przekonywac. W przeddzien wyjazdu wciaz bylo o dwoch chetnych za malo, zeby zaplacic za wynajecie lodzi. Bylem bez pieniedzy, ale mialem ochote zapisac sie na wyprawe. Im wiecej McMurphy mowil o lowieniu lososi, tym bardziej chcialem jechac. Wiedzialem, ze to kretynski pomysl; wpisanie sie na liste bylo przeciez rownoznaczne z ogloszeniem wszem i wobec, ze nie jestem gluchy. Jesli uslyszalem dyskusje o lodziach i rybach, to musialem takze slyszec wszystkie poufne rozmowy, ktore prowadzono przy mnie w ciagu ostatnich dziesieciu lat. Gdyby Wielka Oddzialowa sie dowiedziala, ze znam jej zdradzieckie knowania, rzucilaby sie na mnie z pila elektryczna i pastwila nade mna, dopoki nie nabralaby absolutnej pewnosci, ze jestem gluchoniemy. A wiec jesli chcialem slyszec, musialem dalej udawac gluchego; mimo ze tak bardzo pragnalem jechac, usmiechnalem sie na te mysl. Wieczorem w przeddzien wyprawy lezalem w lozku, rozmyslajac o mojej gluchocie, o latach udawania, ze nie slysze ani slowa, i zastanawialem sie, czy potrafilbym sie zachowywac inaczej. A potem przypomnialem sobie, ze to nie ja zaczalem udawac gluchego; to ludzie zaczeli traktowac mnie jak durnia, ktory nie slyszy, nie widzi i nie potrafi wydusic z siebie slowa. Co wiecej, traktowali mnie tak nie tylko tuz przed moim przyjsciem do szpitala, ale rowniez wiele lat wczesniej. W wojsku odnosili sie do mnie w ten sposob wszyscy starsi ranga. Pewnie im sie wydawalo, ze tak wlasnie nalezy postepowac wobec kogos o moim wygladzie. Juz nawet w szkole ludzie mowili, ze chyba nie slucham, co mowia, i sami przestawali mnie sluchac. Lezac na lozku, usilowalem sobie przypomniec, kiedy zdarzylo sie to po raz pierwszy. Chyba mieszkalismy wtedy jeszcze w naszej wiosce nad brzegiem Kolumbii. Bylo lato... ...mam z dziesiec lat i sole przed chata lososie przed ulozeniem ich na ruszcie, gdy wtem spostrzegam samochod, ktory skreca z autostrady i kolyszac sie na wybojach, wjezdza miedzy krzaki szalwi, ciagnac za soba niczym przyczepy tumany czerwonego pylu. Obserwuje samochod, kiedy wjezdza na wzgorze i zatrzymuje sie w pewnej odleglosci od naszego podworka; nadciagajace za nim tumany pylu rozbijaja sie o bagaznik i osiadaja wolno na krzakach szalwi i mydlnicy, upodabniajac je do czerwonych, dymiacych szczatkow ocalalych z pozaru. Pasazerowie czekaja, dopoki migocacy w sloncu pyl nie opadnie zupelnie. Wiem, ze to nie turysci z aparatami fotograficznymi, bo turysci nigdy nie podjezdzaja tak blisko wioski. Jesli chca ryb, kupuja je na autostradzie; wola trzymac sie z dala od naszych siedzib, bo sie boja, ze ich oskalpujemy albo przywiazemy do pala i spalimy na stosie. Nie wiedza, ze niektorzy czlonkowie naszego plemienia sa prawnikami w Portland; zreszta nie uwierzyliby mi, gdybym im powiedzial. A przeciez jeden z moich stryjow zostal najprawdziwszym na swiecie prawnikiem - jak twierdzi tata, wylacznie po to, by udowodnic ludziom, ze potrafi tego dokonac, choc wolalby polowac z oscieniem na ryby przy wodospadzie. Tata mowi, ze jesli czlowiek nie ma sie na bacznosci, ludzie zmusza go do robienia tego, czego chca, albo - jesli jest uparty - do robienia czegos wrecz odwrotnego, po prostu im na zlosc. Drzwiczki samochodu otwieraja sie nagle i wysiadaja z niego trzy osoby, z ktorych dwie siedzialy z przodu, a jedna z tylu. Zaczynaja sie wspinac po zboczu w strone wioski; widze, ze dwie pierwsze osoby to mezczyzni w granatowych garniturach, natomiast trzecia, ktora siedziala z tylu, jest stara, siwa kobieta w stroju tak sztywnym i ciezkim, jakby byl zrobiony z blachy pancernej. Przedarlszy sie wreszcie przez krzaki szalwi, wchodza na nasze podworze spoceni i zasapani. Pierwszy mezczyzna przystaje i rozglada sie po wiosce. Jest niski i gruby, a na glowie ma bialy kowbojski kapelusz. Kiwa glowa, widzac chwiejne ruszty do suszenia ryb, stare samochody, kurniki, motocykle i psy. -Widzieliscie kiedy cos podobnego? Co? Przynajmniej raz w zyciu? Zdejmuje kapelusz i przyklada zlozona chusteczke do glowy przypominajacej czerwona gumowa pilke - ociera ja tak ostroznie, jakby sie bal, ze pogniecie chusteczke albo rozczochra kepke zlepionych potem straczkowatych wlosow. -Jak ludzie moga zyc w ten sposob? Jak myslisz, John? Mowi bardzo glosno, bo nie jest przyzwyczajony do ryku wodospadu. John unosi wysoko geste siwe wasy, zeby zapach solonych przeze mnie lososi nie wpadal mu w nozdrza. Szyje i policzki ma zroszone potem, a granatowy garnitur zupelnie przemoczony na plecach. Sporzadza notatki, obracajac sie w miejscu i obejmujac wzrokiem chate, ogrodek oraz czerwone, zielone i zolte wyjsciowe sukienki mamy suszace sie na sznurze za chata - wykonawszy pelny obrot, znow staje twarza do mnie i przyglada mi sie, jakby dopiero teraz mnie zauwazyl, choc caly czas bylem dwa kroki od niego. Nachyla sie nade mna, mruzy oczy i unosi wasy, zeby zatkac nos, jakbym to ja cuchnal, a nie ryby. -Jak myslisz, gdzie sa jego rodzice? - pyta. - W lepiance czy nad wodospadem? Skoro juz tu jestesmy, powinnismy pogadac z tym facetem. -Za nic nie wejde do tej nory - mowi grubas. -Ta nora, Brickenridge - oznajmia John spoza wasow - to domostwo wodza; faceta, do ktorego mamy interes, szlachetnego przywodcy tego plemienia. -Interes? Mow o sobie, ja nie mam do niego zadnego interesu. Rzad placi mi za wycenianie, a nie za gadanie. Slyszac to, John wybucha smiechem. -Racja. Ale ktos powinien ich powiadomic o planach rzadowych. -Jesli jeszcze nie wiedza, to dowiedza sie wkrotce. -Przeciez to proste, wystarczy wejsc i pogadac. -Do tej brudnej dziury? Ide o zaklad, ze roi sie tam od pajakow. Podobno w tych ruderach z suszonej gliny gniezdza sie w scianach miliony robactwa. A goraco, ze pojecia nie masz. Spojrz na malego Hajawate; widzisz, jak ladnie sie przypiekl? Ho. Caly jest czerwony. Smieje sie i znow przyklada chustke do glowy, lecz milknie, kiedy spoglada na niego kobieta. Odchrzakuje, spluwa na ziemie, a nastepnie podchodzi do hustawki, ktora tata zawiesil dla mnie na galezi jalowca, siada na niej i zaczyna sie lagodnie bujac, wachlujac sie jednoczesnie kapeluszem. Mysle nad tym, co powiedzial, i narasta we mnie gniew. Poniewaz grubas i John - bynajmniej sie mna nie krepujac - dalej rozprawiaja o chacie, o wiosce, o ziemi i obliczaja, ile co jest warte, zaczynam podejrzewac, iz chyba nie wiedza, ze rozumiem kazde slowo. Pewnie przyjechali ze Wschodu, gdzie ludzie znaja Indian tylko z filmow. Wyobrazam sobie, jak bedzie im wstyd, kiedy odkryja, ze wiem, co wygadywali. Czekam jeszcze chwile, podczas gdy oni mowia o upale i naszym domu, a potem wstaje z kolan i wyjasniam grubasowi, najpoprawniej, jak sie nauczylem w szkole, ze nasza gliniana chata jest znacznie, ale to znacznie chlodniejsza od wszystkich domow w miasteczku. -Jest o wiele chlodniejsza od mojej szkoly i nawet od kina w The Dalles, ktorego szyld z oszronionych liter glosi, ze w srodku jest "chlodno i przyjemnie"! Zamierzam im jeszcze powiedziec, ze jesli zechca wejsc do srodka, to pobiegne nad wodospad i przyprowadze tate, ale oni zachowuja sie tak, jakby mnie w ogole nie slyszeli. Nawet na mnie nie patrza. Grubas buja sie wolno na hustawce i zerka w dol pokrytego lawa urwiska na mezczyzn, ktorzy stoja na rusztowaniach tuz przy wodospadzie - z tej odleglosci sa tylko spowitymi mgielka niewyraznymi ksztaltami w kraciastych koszulach. Od czasu do czasu robia krok do przodu i niczym szermierze wyrzucaja rece, a nastepnie podnosza do gory czterometrowe rozwidlone oscienie, zeby ci wyzej zdjeli z nich miotajace sie lososie. Wpatrzony w mezczyzn widocznych na tle pietnastometrowego welonu wody, grubas mruzy oczy i chrzaka, ilekroc ktorys z nich wychyla sie, zeby nadziac na oscien rybe. Tamci, John i kobieta, nadal stoja, jak stali. Zadne z trojga nie daje poznac, ze mnie slyszalo; nie patrza w moja strone, jakby woleli, zebym byl nieobecny. Nagle wszystko zamiera i trwa tak przez cala minute. Spostrzegam ze zdumieniem, ze slonce swieci teraz na nich jakos znacznie jasniej. Wszystko inne wyglada zupelnie normalnie - zarowno kury grzebiace pazurami w trawie na dachach lepianek, jak i skaczace po krzakach koniki polne i chmary much nad suszacymi sie rybami, odganiane przez dzieci miotelkami z szalwi; ot, zwyczajny letni dzien. Ale trojke przybyszow slonce oswietla z dziesiec razy jasniej niz dotychczas i widze... widze szwy, gdzie ich zespawano z kawalkow. I widze niemal, jak wbudowane w nich urzadzenia biora moje slowa i usiluja je wpasowac to tu, to tam, w ten otwor i w tamten, a kiedy sie okazuje, ze nie ma dla nich zadnego gotowego otworu, po prostu je kasuja, jakby ich w ogole nie bylo. Przez caly ten czas trojka przybyszow trwa w zupelnym bezruchu. Nawet hustawka sie zatrzymala, unieruchomiona pod pewnym katem przez slonce; skamienialy grubas przypomina gumowa lalke. A potem budzi sie perliczka taty spiaca posrod galezi jalowca i na widok obcych zaczyna szczekac jak pies - wtedy czar pryska. Grubas z krzykiem zeskakuje z hustawki, odbiega kilka metrow od drzewa i oslaniajac kapeluszem oczy od slonca, patrzy w gore, zeby zobaczyc, co tak piekielnie jazgocze. Spostrzega, ze to tylko perliczka, wiec spluwa na ziemie i wklada kapelusz. -Osobiscie jestem gleboko przekonany - mowi - ze bez wzgledu na to, ile zaproponujemy za... za te metropolie, bedzie to i tak az nadto. -Mozliwe. Ale uwazam, ze powinnismy sprobowac porozmawiac z wodzem... Stara kobieta przerywa mu, wysuwajac z chrzestem noge do przodu. -Nie. - To pierwsze slowo, jakie wypowiedziala od chwili przyjazdu. - Nie - powtarza w sposob przywodzacy na mysl Wielka Oddzialowa. Unosi brwi i rozglada sie dokola. Oczy skacza jej jak cyfry wybijane przez kase; patrzy na sukienki mamy rozwieszone rowno na sznurze i kiwa glowa. - Nie. Dzis nie bedziemy rozmawiac z wodzem. Jeszcze nie teraz. Uwazam... wyjatkowo zgadzam sie z Brickenridge'em. Tyle ze z innego powodu. Pamietacie, ze wedlug naszych informacji zona wodza jest nie Indianka, lecz biala kobieta? Biala kobieta z miasteczka. Nazywa sie Bromden. Wodz przyjal jej nazwisko, nie ona jego. Tak jest; wydaje mi sie, ze jesli wrocimy do miasteczka i opowiemy mieszkancom o planach rzadowych, podkreslajac korzysci plynace z posiadania tamy i sztucznego jeziora w miejscu skupiska lepianek, a dopiero pozniej wypiszemy oferte i niby przez pomylke, rozumiecie, zaadresujemy ja do zony, to wtedy nasze zadanie bedzie znacznie latwiejsze. Spoglada w dal na mezczyzn stojacych na starych, rozklekotanych, zygzakowatych rusztowaniach, ktore w ciagu setek lat pokryly gesto skaly wokol wodospadu. -Gdybysmy natomiast spotkali sie z wodzem teraz i zlozyli mu oferte bez uprzedniego przygotowania gruntu, moglibysmy napotkac u tego Nawaha zazarty upor wynikajacy z przywiazania do... domu, chyba tak trzeba nazwac te rudere. Juz mam im powiedziec, ze nie jestesmy Nawahami, ale co to ma za sens, skoro oni i tak nie chca sluchac? Wszystko im jedno, do jakiego nalezymy plemienia. Kobieta usmiecha sie, kiwa mezczyznom glowa, podsumowuje ich oczami jak kasa i rusza sztywno w strone samochodu, wolajac lekkim, mlodzienczym glosem: -Jak wciaz podkreslal moj wykladowca socjologii: "W kazdej sytuacji jest zawsze jedna osoba, ktorej wladzy nie wolno lekcewazyc!" Wsiadaja do samochodu i odjezdzaja, a ja stoje i zastanawiam sie, czy mnie w ogole widzieli. Bardzo mnie zdziwilo, ze sobie to przypomnialem. Chyba pierwszy raz od wiekow przypomnialem sobie cos z dziecinstwa. Zdumialo mnie, ze w ogole cokolwiek pamietam. Lezalem na poslaniu niby w polsnie, wspominajac inne wydarzenia, gdy nagle dobiegl mnie spod lozka chrobot, jakby mysz gryzla orzech wloski. Wychylilem sie z poscieli i ujrzalem blysk metalu tnacego moje ukochane kawalki gumy do zucia. To czarny sanitariusz Geever odkryl, gdzie chowam gume, i zeskrobywal ja prosto do papierowej torby dlugimi, cienkimi nozyczkami o ostrzach rozwartych jak szczeki. Cofnalem szybko glowe, zeby mnie nie zauwazyl. Balem sie jednak, ze mnie spostrzegl, i krew zaczela walic mi w uszach. Chcialem mu powiedziec, zeby odczepil sie od mojej gumy i poszedl sie zajac wlasnymi sprawami, ale przeciez nie moglem sie nawet zdradzic z tym, iz go slyszalem. Lezalem bez ruchu, by sie upewnic, czy rzeczywiscie nie widzial, jak wygladam z lozka, czarny jednak nie przerywal pracy - slyszalem tylko zzzt-zzzt nozyczek i grzechot wpadajacych do torby kawalkow gumy, zblizony do bebnienia gradu o dach kryty papa. Geever mlasnal jezykiem i zachichotal pod nosem. -He, he. O moj Boze. He, he. Ilez razy ten skurwiel przezuwal je w japie? Twarde jak kamien! Jego szept zbudzil McMurphy'ego, ktory wsparl sie na lokciu ciekaw, co tez czarny wyrabia na kolanach pod moim lozkiem o tak dziwnej porze. Obserwowal go przez chwile, przecierajac oczy jak dzieciak, ktory chce sie przekonac, czy go wzrok nie myli, a nastepnie usiadl na lozku. -Niech mnie licho, czego ten lobuz szuka tu z nozyczkami i z papierowa torba o wpol do dwunastej w nocy? Czarny zerwal sie na nogi i zaswiecil mu latarka prosto w oczy. -Gadaj, stary, co tam wydlubujesz, u diabla, pod oslona nocy? -Idz spac, McMurphy. Nic ci do tego. McMurphy rozciagnal wolno usta w szerokim usmiechu i patrzyl prosto w latarke. Czarny oswietlal mu twarz jeszcze przez kilka chwil, a potem zrobilo mu sie nagle nieswojo od gapienia sie na swieza blizne polyskujaca na nosie McMurphy'ego, od wpatrywania sie w jego zeby i tatuaz pantery na przedramieniu, wiec skierowal latarke w bok. Schylil sie i wrocil do pracy, sapiac i prychajac, jakby zdrapywanie zeschlej gumy wymagalo wielkiego wysilku. -Obowiazkiem sanitariusza pracujacego na wieczornej zmianie - powiedzial miedzy jednym prychnieciem a drugim, usilujac nadac glosowi przyjazne brzmienie - jest dbanie o czystosc sypialni. -W srodku nocy? -Mamy wyraznie powiedziane, ze o czystosc nalezy dbac przez okragla dobe! -Wystarczyloby, gdybys o nia zadbal, nim polozylismy sie spac, zamiast do wpol do jedenastej gapic sie w telewizor. Czy stara Ratched wie, ze ty i ten drugi prawie przez cala zmiane ogladacie telewizje? Jak myslisz, co by zrobila, gdyby sie dowiedziala? Czarny wstal z kolan i usiadl na moim lozku. Usmiechajac sie i chichoczac, zaczal sie stukac latarka w zeby. W jej blasku twarz jego wygladala jak podswietlona czaszka. -Sluchaj, opowiem ci o tej gumie - rzekl i nachylil sie nad McMurphym jak nad najlepszym kumplem. - Widzisz, cale lata sie zastanawiam, skad Wodz Szczota bierze gume do zucia. Nigdy nie mial ani centa, wiec nie mogl jej kupowac w bufecie, nikt mu jej nie dawal, nigdy nie prosil o nia kobiety z Czerwonego Krzyza; obserwowalem go i czekalem. No i spojrz. Znow uklakl, podniosl brzeg mojej poscieli i poswiecil latarka. -I co ty na to? Zaloze sie, ze wszystkie te kawalki sa przezute co najmniej z tysiac razy! McMurphy zaczal chichotac ubawiony. Czarny potrzasnal papierowa torba; slyszac grzechotanie, obaj parskneli smiechem. Potem czarny powiedzial McMurphy'emu dobranoc, zawinal brzeg torby, jakby mial w niej drugie sniadanie, i poszedl schowac ja sobie na pozniej. -Wodzu! - szepnal McMurphy. - Powiedz mi cos! I zaczal spiewac piosenke popularna bardzo dawno temu: -"Czy gdy wyjmiesz ja z ust na noc, guma traci miety smak?" W pierwszej chwili ogarnela mnie zlosc. Myslalem, ze McMurphy wysmiewa sie ze mnie tak samo jak inni. -"Czy gdy znow ja bierzesz rano, cala twarda jest jak lak?" - spiewal szeptem. Ale im dluzej sie zastanawialem, tym bardziej zaczynalo mnie to bawic. Musialem panowac nad soba, zeby sie nie rozesmiac - nie tyle z piosenki McMurphy'ego, ile z samego siebie. -"To nie daje mi spokoju, chce uslyszec nie lub tak; czy gdy wyjmiesz ja z ust na noc, guma traci miety smaaaaaaak?" Ciagnal ostatnia zgloske i lachotal mnie nia jak piorkiem. Nie moglem sie dluzej powstrzymac i parsknalem cicho; balem sie, ze za chwile zaczne sie smiac i nie bede mogl przestac. Ale akurat w tym momencie McMurphy wyskoczyl z lozka i zaczal grzebac w nocnej szafce, wiec jakos sie uciszylem. Zacisnalem zeby nie wiedzac, co robic. Od lat ograniczalem sie tylko do pochrzakiwan i rykow. Uslyszalem, jak drzwiczki szafki - niby stalowa klapa - zatrzaskuja sie z gluchym loskotem. Uslyszalem, jak McMurphy wola: "lap", i cos upadlo na moje lozko. Cos malego. Wielkosci jaszczurki lub weza... -W tej chwili, Wodzu, mam tylko owocowa. Wygralem paczke od Scanlona - oznajmil, kladac sie z powrotem do lozka. A ja, nim zdalem sobie sprawe z tego, co robie, powiedzialem mu "dziekuje". W pierwszej chwili nie rzekl nic. Wsparty na lokciu, obserwujac mnie tak, jak przedtem obserwowal czarnego, czekal, az jeszcze cos powiem. Podnioslem z poscieli paczke gumy i trzymajac ja w dloni, powtorzylem: -Dziekuje. Wypadlo to dosc mizernie, bo gardlo mialem zardzewiale i jezyk mi skrzypial. McMurphy powiedzial, ze wyraznie wyszedlem z wprawy, i wybuchnal smiechem. Ja tez sprobowalem sie rozesmiac, ale pisnalem tylko jak kurcze, ktore uczy sie piac. Bylo to bardziej zblizone do placzu niz do smiechu. McMurphy poradzil mi, zebym sie nie spieszyl, bo jesli chce pocwiczyc mowienie, gotow jest mnie sluchac do szostej trzydziesci. Stwierdzil, ze czlowiek, ktory milczal tak dlugo jak ja, musi miec wiele do opowiadania, a nastepnie polozyl glowe na poduszce i czekal, az zaczne mowic. Przez chwile zastanawialem sie, co by mu powiedziec, ale jedyne, co mi przychodzilo do glowy, to takie rzeczy, ktorych zaden mezczyzna nie mowi drugiemu, bo nie sposob ujac ich w slowa. Kiedy McMurphy zobaczyl, ze nie potrafie nic z siebie wydusic, zalozyl rece za glowe i zaczal opowiadac o sobie. -Pamietam, jak kiedys zrywalem fasole pod Eugene w dolinie Willamette i cholernie bylem rad, ze mam te robote. Bylo to na poczatku lat trzydziestych, a wtedy rzadko ktory dzieciak mogl zalapac prace. Dostalem ja, bo udowodnilem nadzorcy, ze potrafie zbierac straki rownie szybko i starannie jak dorosli. No, w kazdym razie bylem tam jedynym dzieciakiem. Ja jeden i sami dorosli. Na poczatku probowalem z nimi gadac, ale zobaczylem, ze mnie w ogole nie sluchaja; gowno ich obchodzi, co ten rudy maly obdartus ma do powiedzenia. Wiec zamknalem gebe. Bylem na nich wsciekly za to, ze nie chcieli mnie sluchac, no i zamknalem gebe na bite cztery tygodnie, ktore tam pracowalem. A oni melli jezorami, obgadujac wujow, stryjow i krewnych albo, gdy ktos sie nie stawil do roboty, to jego. I tak przez cztery tygodnie; ja tymczasem milczalem jak zaklety. Az pewnie w ogole zapomnialy, tepe pierdoly, ze umiem mowic! Czekalem na odpowiednia chwile. I wreszcie ostatniego dnia wygarnalem im wszystko, zeby wiedzieli, jaka z nich nedzna banda skurwysynow. Opowiedzialem kazdemu po kolei, jak go obsmarowywali kumple pod jego nieobecnosc. Rany, ale wtedy nastawiali uszu! W koncu zaczeli sie awanturowac miedzy soba, a ja stracilem dodatek wysokosci pol centa od kazdego zebranego kilograma, ktory mi sie nalezal za to, ze nie opuscilem ani dnia pracy. Nadzorca podejrzewal, ze ta burda to moja sprawka, a choc nie mogl mi nic udowodnic, wystarczylo mu, ze mialem w miescie zla opinie. Wiec jego tez zbluzgalem. Moj niewyparzony jezyk kosztowal mnie wtedy ze dwadziescia dolarow, ale nie zalowalem ani centa. Przez chwile rechotal na to wspomnienie, a potem przekrecil glowe na poduszce i spojrzal na mnie. -Powiedz, Wodzu, czy ty tez czekasz na odpowiednia chwile, zeby wszystko wygarnac? -Nie - odparlem. - Nie dalbym rady. -Nie dalbys rady? To latwiejsze, niz myslisz. -Jestes... wiekszy, silniejszy niz ja - wymamrotalem. -Co takiego? Nie slysze cie, Wodzu. Zebralem w gardle troche sliny. -Jestes wiekszy i silniejszy ode mnie. Dlatego tobie latwo. -Ja? Zartujesz chyba! Jak pragne zdrowia, spojrz w lustro; przerastasz o glowe wszystkich na oddziale! Moglbys kazdego z nas rozlozyc jedna reka! -Nie. Jestem duzo za maly. Kiedys bylem wiekszy, ale to bylo dawno temu. Teraz jestem o polowe mniejszy od ciebie. -Ho, ho, rety, ty chyba naprawde jestes stukniety! Od razu zwrocilem na ciebie uwage, kiedy wszedlem na oddzial; siedziales na krzesle ogromny jak gora. Mowie ci, znam dobrze okreg Klamath, caly Teksas, Oklahome i okolice Gallup, ale wiekszego Indianina w zyciu nie widzialem. -Urodzilem sie w wiosce nad Kolumbia - oznajmilem, a on czekal, co powiem dalej. - Moj tata byl prawdziwym wodzem i nazywal sie Tee Ah Millatoo, Sosna Stojaca Najwyzej Na Gorze, choc wcale nie mieszkalismy na szczycie gory. Pamietam z dziecinstwa, ze byl naprawde ogromny. A potem matka stala sie dwa razy wieksza od niego. -Musiala byc postawna babka. Ile miala wzrostu! -Oj, duza byla, duza... -Ale ile mierzyla? -Ile mierzyla? Facet na jarmarku obejrzal ja i powiedzial, ze ma metr siedemdziesiat piec i wazy piecdziesiat dziewiec kilo, ale on jej nie znal. Stawala sie coraz wieksza! -To znaczy? -W koncu byla wieksza niz tata i ja razem wzieci. -Mowisz, ze pewnego dnia po prostu zaczela sobie rosnac? Ladna historia; nigdy dotad nie slyszalem, zeby Indianki robily cos takiego. -Nie byla Indianka. Byla biala kobieta. Z The Dalles. -Jak sie nazywala? Bromden? Poczekaj, teraz zaczynam rozumiec. - Zastanawial sie przez chwile, po czym rzekl: - Jesli biala kobieta wychodzi za Indianina, to popelnia mezalians, tak? Dobra, juz chyba rozumiem. -Ale to nie tylko przez nia tata tak zmalal. Wszyscy go zadreczali, bo byl wielki, nie zamierzal sie ugiac i robil, co chcial. Dreczyli go tak samo, jak teraz drecza ciebie. -Kto, Wodzu, kto? - zapytal cicho, powazniejac nagle. -Ludzie Kombinatu. Dreczyli go latami. Przez pewien czas byl dosc silny, zeby z nimi walczyc. Chcieli, zebysmy zyli w inspekcjonowanych domach. Chcieli odebrac nam wodospad. Nawet niektorzy czlonkowie plemienia przylaczyli sie do Kombinatu i tez zaczeli dreczyc tate. Pobito go kilkakrotnie w miasteczku, a raz obcieto mu wlosy. Och, Kombinat jest potezny... potezny. Tata walczyl z nim uparcie, ale w koncu tak zmalal przez matke, ze dalej juz nie mogl i musial sie poddac. McMurphy dlugo milczal. Potem podniosl sie na lokciu, spojrzal na mnie i zapytal, dlaczego pobito tate. Wyjasnilem, ze miala to byc zapowiedz tego, co go czeka, jesli nie podpisze papierow i nie odda wszystkiego rzadowi. -Co mial oddac rzadowi? -Wszystko. Plemie, wioske, wodospady... -Aha, teraz sobie przypominam; mowisz o wodospadach, przy ktorych Indianie lowili lososie... Dawno, dawno temu. No tak. Ale o ile pamietam, Indianie dostali wtedy kupe forsy. -Forsa; to byl ich argument. Tata pytal: Jak mozna sprzedac swoje zycie? Jak mozna sprzedac to, czym sie jest? Nie rozumieli. Nawet czlonkowie plemienia. Pozniej gromadzili sie przed naszymi drzwiami z czekami w rekach i pytali tate, co maja dalej robic. Chcieli, zeby im powiedzial, w co maja inwestowac, gdzie isc i czy kupowac farmy. Ale byl juz wtedy za maly, a w dodatku za bardzo pijany. Kombinat go pokonal. Bo Kombinat wygrywa z kazdym. Z toba tez wygra. Nie mogli pozwolic, zeby ktos taki silny jak tata chodzil swobodnie po swiecie, jesli nie byl jednym z nich. Chyba to rozumiesz. -Tak, chyba tak. -Dlatego zle zrobiles, ze stlukles szybe. Teraz wiedza, ze jestes silny. Teraz musza cie okielznac. -Jak dzikiego mustanga, tak? -Nie, nie. Posluchaj. Maja inne metody; takie, z ktorymi nie mozna walczyc! Wsadzaja ci rozne rzeczy! Wmontowuja do glowy! Biora sie do roboty, ledwie zobacza, ze bedziesz silny; juz jako dziecku instaluja ci rozne parszywe maszynki, instaluja i instaluja, az jestes zalatwiony! -Spokojnie, stary, sza! -A jesli usilujesz walczyc, zamykaja cie... -Spokojnie, Wodzu, spokojnie. Badz cicho. Chyba cie uslyszeli. Opadl na poduszke i lezal bez ruchu. Spostrzeglem, ze moja posciel jest mokra od potu. Uslyszalem skrzypniecie gumowych podeszew - to czarny z latarka przyszedl sprawdzic, czy wszystko jest w porzadku. Udawalismy, ze spimy, i wreszcie wyszedl. -W koncu tata zaczal pic - szepnalem. Nie moglem przestac mowic, dopoki nie opowiedzialem wszystkiego. - Pamietam, jak lezal pod cedrami osleply od wodki i podnosil butelke do ust, ale to nie on z niej pil, tylko ona z niego. Wreszcie tak sie skurczyl, zmarszczyl i zzolkl, ze nawet psy przestaly go poznawac i musielismy zawiezc go furgonetka do zakladu w Portland. Tam umarl. Nie, oni nie zabijaja. Taty nie zabili. Ale to, co zrobili, bylo znacznie gorsze. Nagle poczulem sie strasznie spiacy. Nie mialem ochoty dluzej rozmawiac. Zaczalem sie zastanawiac nad tym, co mowilem, i zdalem sobie sprawe, ze nie powiedzialem tego, co zamierzalem. -Gadalem jak wariat, co? -Tak, Wodzu. - McMurphy przekrecil sie na lozku. - Gadales jak wariat. -To wszystko nie bylo to, co chcialem powiedziec. Ale inaczej nie umialem. Plotlem bzdury. -Wcale tak nie uwazam. Gadales jak wariat, ale to nie byly bzdury. Potem milczal tak dlugo, ze myslalem, iz zasnal. Zalowalem, ze nie powiedzialem mu dobranoc. Spojrzalem na niego: lezal zwrocony do mnie plecami. Na odkrytym ramieniu majaczyl niewyraznie tatuaz asow i osemek. Ale ma grube ramie, pomyslalem - moje tez bylo takie, kiedy gralem w pilke. Chcialem wyciagnac reke i dotknac tatuazu, zeby sie przekonac, czy McMurphy zyje. Lezy bardzo cicho, rzeklem do siebie, powinienem dotknac go i sprawdzic, czy zyje... To tez klamstwo. Wiem, ze zyje. Nie dlatego chce go dotknac. Chce go dotknac, bo jest mezczyzna. To tez klamstwo. Dookola sa sami mezczyzni. Moglbym dotknac ktoregos z nich. Chce go dotknac, bo jestem pederasta! To tez klamstwo. Jeden lek kryje sie pod drugim. Gdybym byl pederasta, chcialbym robic z nim inne rzeczy. Chce go dotknac dlatego, ze jest, kim jest. Juz mialem wyciagnac reke, kiedy McMurphy nagle sie odezwal. -Sluchaj, Wodzu! - zawolal, odwracajac sie do mnie gwaltownie. - Sluchaj, moze pojechalbys jutro z nami na ryby? Nie odpowiedzialem. -No jak? Szykuje sie morowa zabawa. Wiesz pewnie, ze maja przyjechac po nas moje dwie ciotki? Wiec sluchaj, to nie zadne ciotki, tylko zawodowe tancerki, znajome kurwy z Portland. Co ty na to? Powiedzialem mu, ze jestem w szpitalu na koszt panstwa. -Co to ma wspolnego? -Nie mam ani centa. -Aha - mruknal. - O tym nie pomyslalem. Znow milczal dlugo, pocierajac palcem blizne na nosie. Nagle przestal ja pocierac. Podniosl sie na lokciu i spojrzal na mnie. -Wodzu - rzekl wolno, taksujac mnie wzrokiem - czy kiedy byles duzy, to znaczy kiedy miales dwa metry wzrostu i wazyles ze sto dwadziescia kilo, potrafiles podnosic takie ciezary jak na przyklad konsola w gabinecie hydroterapii? Zastanawialem sie chwile. Konsola nie mogla wazyc wiecej od blaszanych beczek z ropa, ktore dzwigalem w wojsku. Odparlem, ze kiedys pewnie tak. -A dzwignalbys ja, gdybys znow stal sie duzy? Powiedzialem, ze tak mi sie zdaje. -Nie obchodzi mnie, co ci sie zdaje! Czy gotow jestes obiecac, ze ja podniesiesz, jesli pomoge ci odzyskac sily? Jesli mi obiecasz, to malo, ze przejdziesz pod moim okiem kurs kulturystyczny, ale na dokladke pojedziesz za frajer na ryby! - Oblizal wargi i upadl na poslanie. - A ja i tak cos na tym zarobie. Lezal rechoczac z czegos, co mu przyszlo do glowy. Kiedy zapytalem, jak sprawi, ze znow bede duzy, przylozyl tylko palec do ust. -Tajemnica, stary. Nie moge ci wyjawic, jak to zrobie. Tego zreszta nie obiecywalem. Ho, ho, nadmuchanie olbrzyma do dawnych rozmiarow to tajemnica, ktorej trzeba strzec pilnie, bo w rekach wroga moglaby sie stac niebezpieczna bronia. Sam nawet nie bedziesz wiedzial, kiedy sie powiekszasz. Ale daje ci slowo, ze jak przejdziesz moj kurs, wszystko sie nagle zmieni. Posluchaj. Spuscil nogi na posadzke, usiadl na brzegu lozka i polozyl rece na kolanach. Przycmione swiatlo saczace sie przez drzwi z dyzurki padalo mu bokiem na twarz, wydobywajac z ciemnosci blask zebow i wpatrzone we mnie oczy. Magiczny glos McMurphy'ego zaczal cicho snuc sie po sypialni. -Oto nadchodzisz aleja, ty, Wielki Wodz Bromden, a mezczyzni, kobiety i dzieci zadzieraja glowy, zeby ci sie przyjrzec. "Hej, hej, co to za olbrzym sadzi trzymetrowymi susami i musi sie schylac, zeby nie zawadzic glowa o druty telegraficzne?" Przelatujesz przez miasto jak wicher, zatrzymujac sie tylko dla dziewic; wy, dziwki, nawet sie nie pchajcie, chyba ze macie cycki jak melony i mocne, zgrabne, biale nogi dostatecznie dlugie, zeby owinac nimi jego potezne plecy, a cipy gorace, soczyste i slodkie jak miod... Snul w mroku opowiesc i mowil o przyszlosci, obiecujac, ze wszyscy faceci beda sie mnie bali, a wszystkie babki beda za mna ganiac. Potem powiedzial, ze natychmiast idzie wpisac mnie na liste jadacych na ryby. Wstal, wzial z szafki recznik, zawiazal go sobie wokol bioder, wlozyl czapke i stanal nade mna. -Mowie ci, stary, wierz mi, babki same beda cie przewracac na ziemie, zeby tylko znalezc sie pod toba. Nagle wysunal reke, szybkim ruchem odwiazal krepujace mnie przescieradlo i sciagnal koc, zostawiajac mnie nagiego. -Spojrz sam, Wodzu. Ha, ha. Nie mowilem? Juz urosles z pietnascie centymetrow! Smiejac sie, ruszyl wzdluz lozek w strone drzwi. * Dwie kurwy przyjada z Portland i zabiora nas na ryby!Ledwo moglem sie doczekac, az o szostej trzydziesci zapala swiatlo. Wstalem z lozka pierwszy i natychmiast pognalem sprawdzic, czy moje nazwisko rzeczywiscie znajduje sie na liscie wywieszonej przy dyzurce na tablicy ogloszen. LISTA OSOB JADACYCH NA RYBY - oznajmial naglowek u gory kartki; ponizej wpisal sie McMurphy, a zaraz pod nim - przy jedynce - Billy Bibbit. Przy dwojce figurowal Harding, przy trojce Fredrickson i tak kolejno do numeru dziesiatego, przy ktorym widnialo puste miejsce. Ja bylem wpisany jako ostatni; dziewiaty, nie liczac McMurphy'ego. Wiec naprawde mialem sie wyrwac ze szpitala i plywac kutrem z kurwami! Musialem to sobie w kolko powtarzac, zeby uwierzyc. Trzej czarni sanitariusze wepchneli sie przede mnie i zaczeli czytac liste, wodzac szarymi paluchami po papierze. Kiedy doszli do mojego nazwiska, odwrocili sie do mnie, szczerzac zeby. -Tez cos, kto zapisal Wodza Bromdena na te kretynska wyprawe? Przeciez Indiany nie umia pisac. -A co, myslisz, ze czytac umia? Przy kazdym ich ruchu swiezo wykrochmalone, sztywne rekawy bialych bluz szelescily niczym papierowe skrzydla. Udalem, ze nie slysze ich drwin i nie wiem, o co chodzi, ale kiedy mi chcieli wetknac do reki szczotke, zebym pozamiatal za nich korytarz, pomyslalem, ze mam to gdzies, obrocilem sie na piecie i poszedlem z powrotem w kierunku sypialni. Byle kto nie bedzie rozkazywal facetowi, ktory jedzie z kurwami na ryby. Troche sie balem, bo dotad zawsze sluchalem czarnych. Obejrzalem sie i zobaczylem, ze ida za mna, niosac szczotke. Na pewno wlezliby za mna na sale i zapedzili mnie do roboty, gdyby nie McMurphy, ktory latal miedzy lozkami, walil recznikiem chlopakow jadacych na wycieczke i wzniecal taki rwetes, ze czarni uznali sypialnie za teren raczej niebezpieczny, na ktory nie warto sie zapuszczac tylko po to, zeby wyciagnac kogos do posprzatania skrawka korytarza. McMurphy, chcac wygladac na kapitana statku, naciagnal cyklistowke gleboko na rude kedziory, a tatuaze na ramionach, widoczne spod krotkich rekawow podkoszulka, obnosil tak dumnie, jakby je przywiozl prosto z Singapuru. Przemierzal z bunczuczna mina sypialnie, udajac, ze to statek, i gwizdal na palcach jak na bosmanskim gwizdku. -Wszyscy na poklad, tylko zwawo, bo cala bande poprzeciagam pod kilem! Zastukal w blat nocnego stolika przy lozku Hardinga. -Raz, dwa, trzy, odplywamy! Trzymac kurs. Wszyscy na poklad! Konczyc branzlowanie, pora na wstawanie! Kiedy zobaczyl mnie w drzwiach, podlecial szybko i zabebnil mi piescia po plecach. -Bierzcie przyklad z Wielkiego Wodza! To dopiero marynarz i rybak, zerwal sie przed switem i pognal kopac robaki na przynete. Jak wam nie wstyd, nedzne szczury ladowe! Wszyscy na poklad! Dzis jest wielki dzien! Z wyra i do wody! Okresowi narzekali, kleli McMurphy'ego i jego recznik, a Chronicy budzili sie z twarzami sinymi z niedokrwienia - ciasno wiazane przescieradla hamowaly im krazenie - rozgladali sie po sali i w koncu zatrzymywali na mnie slabe, zalzawione oczy wygladajace ze smetnych, choc zaciekawionych twarzy. Lezeli i przypatrywali sie, jak wkladam cieple ubranie, a ja czulem sie nieswojo, jakbym mial nieczyste sumienie. Wiedzieli, ze jestem jedynym Chronikiem dopuszczonym do wyprawy. Obserwowali mnie - starzy faceci od lat przyspawani do wozkow, z cewnikami oplatajacymi im nogi niczym pedy dzikiego wina i na reszte zycia przytwierdzajacymi ich do szpitala; obserwowali mnie, wiedzac instynktownie, ze jade, i wciaz jeszcze potrafili odczuwac zazdrosc, ze to ja jade, a nie oni. Wiedzieli, bo ludzkie cechy zostaly w nich stlumione i gore wziely dawne zwierzece instynkty (starzy Chronicy budza sie czasem w nocy, kiedy jeszcze nikt inny nie wie, ze na sali ktos umarl, odrzucaja glowy do tylu i wyja), a potrafili zazdroscic, gdyz mieli jeszcze dosc ludzkich cech, zeby pamietac, jak to bylo kiedys. McMurphy wyszedl rzucic okiem na liste, wrocil i chcial namowic jeszcze jednego z Okresowych; chodzil po sypialni, kopiac lozka, w ktorych kilku nadal lezalo z kocami naciagnietymi na glowy, i opowiadal, jak to wspaniale jest przeciwstawic sie wichurze, rozszalalym falom i pokrzykujac "jo-ho-ho", oprozniac butelke rumu. -No juz, lenie, brakuje mi jednego majtka, zeby skompletowac zaloge, do jasnej cholery, jednego ochotnika... Ale nie mogl namowic nikogo - pozostali Okresowi dali sie zastraszyc wycinkami Wielkiej Oddzialowej o szalejacych ostatnio burzach i zatopionych lodziach. Juz wygladalo na to, ze nie znajdziemy dziesiatego czlonka zalogi, ale pol godziny pozniej, kiedy stalismy w kolejce, czekajac na otwarcie jadalni, do McMurphy'ego podszedl George Sorensen. Duzy, bezzebny, zylasty stary Szwed, ktorego czarni przezywali Czysciochem, bo mial szmergla na punkcie higieny, nadszedl, szurajac nogami, z tulowiem odchylonym do tylu (zawsze sie w ten sposob przeginal, zeby trzymac twarz jak najdalej od osoby, z ktora rozmawial), stanal przed McMurphym i wymamrotal cos, zaslaniajac dlonia usta. George byl okropnie niesmialy. Oczy mial tak gleboko osadzone, ze nie mozna bylo ich dojrzec, a wielka lapa zakrywal reszte twarzy. Glowa kolysala mu sie jak bocianie gniazdo na szczycie masztu. Mruczal cos przez palce, ale nic nie mozna bylo zrozumiec, dopoki McMurphy nie wyciagnal reki i nie oderwal mu dloni od ust. -Co tam mamroczesz, George? -Robaki - powtorzyl George. - Wcale sie wam nie przydadza. Nie na lososie. -Hm - mruknal McMurphy. - Robaki? Moze i masz racje, George, ale musisz mi powiedziec, o jakie robaki ci chodzi. -Przed chwila slyszalem, jak mowiles, ze pan Bromden poszedl kopac robaki na przynete. -Owszem, dziadku, pamietam. -Wiec wiedz, ze na nic sie wam nie zdadza. Teraz jest najlepsza pora na lososie. Pewno. Ale potrzeba wam sledzi. Pewno. Nalapcie sledzi i bedziecie mieli przynete, jak sie patrzy. Nalowicie pelno ryb. Jego glos wznosil sie przy koncu kazdego zdania - ry-b - jakby George o cos pytal. Pokiwal pare razy wystajaca szczeka, ktora tak wyszorowal przed sniadaniem, ze zdrapal z niej skore, po czym ruszyl na koniec kolejki. -Hej, George, zaczekaj, gadasz, jakbys sie znal na tych sprawach! - zawolal za nim McMurphy. George zawrocil i znow przyczlapal do McMurphy'ego, odchylajac sie tak bardzo do tylu, ze wygladal, jakby nie mogl nadazyc za swoimi stopami. -Pewno, ze sie znam. Dwadziescia piec lat lowilem na troling lososie od Half Moon Bay do Puget Sound. Dwadziescia piec lat lowilem ryby... zanim sie tak ubrudzilem. Wyciagnal rece, zebysmy mogli zobaczyc, jakie sa brudne. Wszyscy wokol nachylili sie i patrzyli. Nie widzialem brudu, ale widzialem glebokie bruzdy wyzlobione od wyciagania z morza tysiecy mil linki. Przez chwile pozwolil nam sie przygladac, a potem zwinal dlonie w piesci i schowal pod kurtke pizamy, jakby sie bal, ze zabrudzimy je wzrokiem, i dalej stal, usmiechajac sie do McMurphy'ego dziaslami bialymi jak solona wieprzowina. -Moja lodz miala tylko dwanascie metrow dlugosci, ale za to trzy i pol zanurzenia i byla zbudowana z najlepszego teku i debu. - Kolysal sie w przod i w tyl; mielismy wrazenie, ze stoimy na chybotliwym pokladzie. - Jak Boga kocham, to byla lodz! Znow chcial odejsc, ale McMurphy go zatrzymal. -Do licha, George, dlaczego nie mowiles wczesniej, ze jestes rybakiem? Ja tu nawijam o wyprawie, jakbym byl starym czlowiekiem znad morza, a tak mowiac miedzy nami, jedyna lajba, na ktorej plynalem, to okret "Missouri"; o rybach wiem tylko tyle, ze wole je jadac niz patroszyc. -Patroszenie jest latwe, jesli sie wie, jak to robic. -Do diabla, George, bedziesz naszym kapitanem, a my twoja zaloga. George odchylil sie do tylu i potrzasnal glowa. -Lodzie sa teraz okropnie brudne - rzekl. - Wszystko jest teraz strasznie brudne. -Nic podobnego. Mamy lodz specjalnie wysterylizowana od dziobu do rufy, mucha nie siada. Nie ubrudzisz sie, George, bo bedziesz kapitanem. Jako kapitan nie bedziesz musial nawet nakladac przynety na haczyk, tylko wydawac rozkazy nam, szczurom ladowym. No, co ty na to? Widzialem, iz George sie waha, bo wylamywal sobie palce pod pola kurtki, wciaz jednak powtarzal, ze boi sie zabrudzic. McMurphy namawial go, jak potrafil, ale George ciagle krecil glowa, gdy wtem w drzwiach na koncu korytarza zazgrzytal klucz: wparowala z niego Wielka Oddzialowa ze swoim koszykiem niespodzianek i stukoczac obcasami przemaszerowala wzdluz kolejki, kazdemu z nas posylajac na powitanie swoj automatyczny usmiech. McMurphy zauwazyl, ze George cofnal sie i zmarszczyl brwi, kiedy go mijala. Zaczekal wiec, az oddzialowa sobie pojdzie, po czym przechylil glowe i popatrzyl spod oka na swojego rozmowce. -Powiedz, George, ile twoim zdaniem jest prawdy w tym, co oddzialowa mowila o burzliwym morzu i grozacych nam niebezpieczenstwach? -Morze bywa burzliwe. Pewno. Strasznie burzliwe. McMurphy obejrzal sie na oddzialowa znikajaca wlasnie w drzwiach dyzurki i znow wbil wzrok w George'a, ktory wylamywal sobie palce jeszcze gwaltowniej niz przedtem i wodzil oczami po otaczajacych go twarzach. -Jak Boga kocham! - zawolal nagle. - Myslisz, ze sie przestraszylem tego jej gadania? Naprawde tak myslisz? -Nie, George. Nie. Ale mysle, jezeli z nami nie pojedziesz, a zerwie sie okropny sztorm, to wszyscy pewnie utoniemy. Mowilem ci juz, ze nie mam pojecia o zegludze, teraz powiem cos wiecej. Slyszales o tych dwoch babkach, ktore po nas przyjada? Oswiadczylem lekarzowi, ze to moje ciotki, wdowy po marynarzach. Ale choc w lozku sa niezastapione, na morzu nie przydadza sie bardziej ode mnie. Bez ciebie nie damy rady, George. - McMurphy zaciagnal sie papierosem i spytal: - Masz dziesiec dolcow? George potrzasnal glowa. -Tak tez myslalem. Ech, do diabla, i tak nie zbije forsy na tej wyprawie. Trzymaj. - Wyjal olowek z kieszeni, wytarl o pole koszuli i podal George'owi. - Badz naszym kapitanem, to pojedziesz za piatala. George znow spojrzal na nas, z niezdecydowaniem marszczac czolo. Wreszcie wyszczerzyl dziasla w wyblaklym usmiechu i siegnal po olowek. -Jak Boga kocham! - powiedzial i z olowkiem w rece podreptal wciagnac sie jako ostatni na liste. Po sniadaniu McMurphy zatrzymal sie przy tablicy i drukowanymi literami dopisal przy nazwisku George'a KPT. Kurwy spoznialy sie. Juz myslelismy, ze w ogole nie przyjada, kiedy nagle McMurphy wrzasnal do nas od okna i wszyscy polecielismy popatrzec. Oswiadczyl, ze to one, ale zamiast dwoch samochodow zobaczylismy tylko jeden i tylko jedna dziewczyne. Kiedy zatrzymala sie na parkingu, McMurphy zawolal ja przez siatke w oknie i dziewczyna pobiegla przez trawnik prosto w strone naszego oddzialu. Byla mlodsza i ladniejsza, nizesmy sie spodziewali. Wszyscy juz wiedzieli, ze dziewczyny to kurwy, a nie zadne tam ciotki, i oczekiwali nie wiadomo czego. Niektorzy wierzacy nie byli zbyt zadowoleni. Ale wpatrzeni w te zielonooka dziewczyne o wlosach blyszczacych w sloncu niby miedziane sprezyny, zwiazanych w konski ogon, ktory podskakiwal, gdy biegla do nas lekko przez trawnik, myslelismy jedynie o tym, ze nareszcie widzimy kobiete, ktora nie jest ubrana od gory do dolu w biel, jakby ja okryl szron, a jej sposob zarabiania na zycie nie mial zadnego znaczenia. Podbiegla do siatki, wczepila sie w nia palcami i podciagnela do gory. Dyszala po krotkim biegu i z kazdym oddechem wygladalo na to, ze zaraz przeniknie na druga strone. Miala lzy w oczach. -McMurphy, McMurphy, niech cie licho... -Dobra, dobra, gdzie Sandra? -Cos jej wypadlo, stary, nie mogla przyjechac. Ale ty, co z toba, u licha? -Cos jej wypadlo! -Tak naprawde - dziewczyna wytarla nos i zaczela chichotac - to Sandrunia wyszla za maz. Pamietasz Artiego Gilfilliana z Beaverton? Zawsze przychodzil na zabawy z jakims paskudztwem w kieszeni, z zaskroncem, biala myszka czy czyms takim. Kompletny wariat... -Rany boskie! - jeknal McMurphy. - Cholera, Candy, jak mam upchac dziesieciu facetow do jednego forda? Jak Sandra i ten jej zaskroniec z Beaverton wyobrazaja to sobie? Dziewczyna szykowala sie, zeby cos odpowiedziec, kiedy nagle zagdakal megafon na suficie i rozlegl sie glos Wielkiej Oddzialowej informujacy McMurphy'ego, ze jezeli jego przyjaciolka chce z nim rozmawiac, to powinna sie zglosic przy glownym wejsciu i nie zaklocac spokoju w calym szpitalu. Dziewczyna odeszla od siatki i ruszyla do wejscia, McMurphy zas odsunal sie od okna, klapnal na krzeslo w kacie i zwiesil glowe. -Cholera! - zawolal. Najmniejszy czarny wpuscil dziewczyne na oddzial i zapomnial zamknac drzwi (na pewno pozniej dobrze za to oberwal), a ona minela w podskokach dyzurke, nic sobie nie robiac z lodowatych spojrzen pielegniarek, i skrecila do swietlicy przed nosem lekarza, ktory wlasnie szedl do dyzurki z jakimis papierami. Lekarz spojrzal na nia, potem na papiery, potem znow na nia i obiema rekami zaczal szukac binokli. Zatrzymala sie dopiero na srodku swietlicy, kiedy zobaczyla, ze otacza ja czterdziestu wpatrzonych w nia mezczyzn w zielonych ubraniach - bylo tak cicho, ze slyszelismy, jak nam burczy w brzuchach i jak strzelaja cewniki spadajace Chronikom. Stala tak z dobra minute, szukajac wzrokiem McMurphy'ego, wiec wszyscy zdazylismy sie jej nalezycie przyjrzec. Chmura blekitnego dymu unosila sie jej nad glowa - moim zdaniem, to przepalaly sie urzadzenia szpitalne, ktore chcialy sie dostroic do jej wkroczenia na sale; wziely pomiary elektroniczne, obliczyly, ze nie sa zaprojektowane na kogos takiego jak ona, i z miejsca sie poprzepalaly, na swoj sposob popelniajac samobojstwo. Dziewczyna miala na sobie taki sam bialy podkoszulek jak McMurphy, tyle ze duzo mniejszy, biale tenisowki i levisy uciete nad kolanami dla lepszego krazenia - ledwie tego starczylo, by zakryc jej ksztalty. Na pewno wielu mezczyzn widzialo ja znacznie skapiej odziana, ale teraz zarumienila sie speszona jak uczennica na scenie. Wszyscy wpatrywali sie w nia bez slowa. Jedynie Martini szepnal, ze widac daty na monetach, ktore ma w kieszeniach - tak obcisle byly jej dzinsy - ale stal najblizej i najlepiej widzial. Billy Bibbit odezwal sie pierwszy, choc w zasadzie nic nie powiedzial, tylko wydal niski, prawie bolesny gwizd, ktory lepiej opisal dziewczyne niz slowa. Rozesmiala sie i podziekowala mu goraco, a gdy sie zaczerwienil, rowniez spasowiala i znow wybuchnela smiechem. I to przelamalo lody. Wszyscy Okresowi rzucili sie do niej, mowiac jeden przez drugiego, a lekarz ciagnal Hardinga za poly kurtki i dopytywal sie, kto to jest. McMurphy wstal z krzesla i przecisnal sie do niej przez tlum; gdy go ujrzala, zarzucila mu rece na szyje, zawolala: "McMurphy, niech cie licho" - po czym zawstydzila sie nagle i znow oblala rumiencem. Przysiegam, ze kiedy sie rumienila, wygladala najwyzej na szesnascie, siedemnascie lat. McMurphy przedstawil ja zebranym, a ona kazdemu podala reke. Kiedy doszla do Billy'ego, jeszcze raz podziekowala mu za gwizdniecie. Chwile pozniej wslizgnela sie na sale Wielka Oddzialowa i cala w usmiechach zapytala McMurphy'ego, jak zamierza zmiescic nasza dziesiatke w jednym samochodzie, a gdy on z kolei zapytal, czy nie moglby pozyczyc samochodu od kogos z personelu i sam prowadzic, odpowiedziala, ze nie, to zabronione, i wyrecytowala z pamieci odpowiednie zarzadzenie, tak jakesmy sie tego spodziewali. Skoro nie ma drugiego kierowcy, ktory podpisalby oswiadczenie, ze bierze na siebie odpowiedzialnosc, polowa zalogi musi zostac w szpitalu. McMurphy zaczal protestowac, bo musialby wtedy wybulic piecdziesiat dolcow z wlasnej kieszeni, aby zwrocic forse facetom, ktorzy nie pojada. -Moze w takim razie nalezy odwolac wycieczke - powiedziala oddzialowa - i zwrocic pieniadze wszystkim. -Przeciez juz wynajalem lodz, dalem wlascicielowi siedemdziesiat zielonych! -Siedemdziesiat dolarow? Tak? O ile sie nie myle, mowil pan pacjentom, ze musi pan zebrac sto dolarow i jeszcze dolozyc dziesiec od siebie, zeby pokryc koszty wycieczki. -Wliczalem koszty benzyny w obie strony. -Trzydziesci dolarow to chyba za duzo na benzyne? Usmiechnela sie do niego bardzo mile i czekala, co powie. McMurphy podniosl do gory rece i spojrzal w sufit. -Jezu, nic pani nie przepusci, pani prokurator. Pewnie, ze chcialem zatrzymac nadwyzke dla siebie. Watpie, zeby chlopcy o tym nie wiedzieli. Uwazalem, ze cos mi sie nalezy za te wszystkie klopoty, jakie... -Ale nadzieje spelzly na niczym - przerwala. Nadal usmiechala sie do niego bardzo, bardzo serdecznie. - Nie wszystkie drobne spekulacje finansowe musza przynosic ci zyski, Randle, i skoro juz o tym mowa, moim zdaniem i tak za wiele ci sie udawalo. - Umilkla na chwile, ale jasne bylo, ze w przyszlosci cos jeszcze uslyszymy na ten temat. - Tak jest. Otrzymales weksle od wszystkich Okresowych za ten lub tamten "interesik", wiec chyba potrafisz zniesc to jedno niepowodzenie? Nagle ucichla. Spostrzegla, ze McMurphy juz jej nie slucha. Obserwowal lekarza. A lekarz wpatrywal sie w podkoszulek dziewczyny, jakby nic innego nie istnialo na swiecie. Kiedy McMurphy zobaczyl, ze lekarz gapi sie na dziewczyne jak zahipnotyzowany, szeroki usmiech rozjasnil mu twarz. Zsunal czapke na tyl glowy, podszedl do medyka i polozyl mu reke na ramieniu, wyrywajac go z transu. -Kurcze, czy widzial pan kiedy, doktorze, jak losos rzuca sie na przynete? To jeden z najwspanialszych widokow na wszystkich morzach swiata. Candy, kochanie, opowiedz doktorowi o lowieniu ryb i podobnych sprawach... Pracujac we dwoje, McMurphy i dziewczyna w niecale dwie minuty przekonali lekarza; pobiegl tylko zamknac gabinet i zaraz wrocil, wpychajac papiery do teczki. -Te papierkowa robote moge dokonczyc na lodzi - wyjasnil oddzialowej i przemknal obok niej tak szybko, ze nie zdazyla odpowiedziec. Za nim, bardziej dystyngowanym krokiem, wymaszerowala - szczerzac do niej zeby - reszta zalogi. Okresowi, ktorzy nie jechali na wycieczke, staneli w drzwiach swietlicy i przykazali nam, zebysmy nie przywozili nie wypatroszonych ryb, a Ellis zdjal rece z gwozdzi w scianie, uscisnal dlon Billy'ego i powiedzial mu, zeby zostal rybitwa mezow i niewiast. Billy, wpatrzony w mrugajace do niego miedziane sztyfty na levisach dziewczyny, ktora wlasnie wychodzila z sali, odpowiedzial Ellisowi, ze mezow to niech sam sobie lowi. Dopedzil nas przy drzwiach; gdy tylkosmy przez nie przeszli, najmniejszy czarny zaraz zamknal je na klucz. Nareszcie bylismy na zewnatrz. Promienie slonca wymykaly sie spod chmur i rozjasnialy ceglasta fasade szpitala na kolor pasowej rozy. Lekki wiaterek stracal z drzew resztki lisci i ukladal je schludnie przy drucianej siatce, na ktorej gdzieniegdzie siedzialy male brazowe ptaszki; kiedy deszcz lisci uderzal o siatke, podrywaly sie do lotu. Odnosilo sie wrazenie, ze to liscie spadaja na siatke, zamieniaja sie w ptaki i odlatuja. Byl piekny, aromatyczny, jesienny dzien rozbrzmiewajacy glosami dzieciakow kopiacych pilke i warkotem awionetek; nalezalo sie cieszyc, ze w taki dzien jest sie na powietrzu. Ale kiedy lekarz poszedl po samochod, powtykalismy rece do kieszeni i zbilismy sie w ciasna, milczaca gromadke. Stalismy tak bez slowa i przypatrywalismy sie ludziom jadacym do pracy, ktorzy specjalnie zwalniali, zeby sie lepiej przyjrzec wariatom w zielonych ubraniach. Widzac nasze smetne miny, McMurphy zaczal zartowac i przekomarzac sie z dziewczyna, zeby poprawic nam humor, ale to tylko jeszcze bardziej nas przygnebilo. Mielismy ochote wrocic do szpitala i powiedziec oddzialowej, ze miala racje; przy takim wietrze morze jest zbyt niebezpieczne. Podjechal doktor Spivey; wsiedlismy i ruszylismy, ja, George, Harding i Billy Bibbit w samochodzie z McMurphym i dziewczyna, a Fredrickson, Sefelt, Scanlon, Martini, Tadem i Gregory za nami, w aucie lekarza. Nikt sie nie odzywal. Niecale dwa kilometry od szpitala zatrzymalismy sie na stacji benzynowej. Lekarz wysiadl pierwszy; zaraz podlecial do niego, wycierajac rece o szmate, usmiechniety mechanik. Nagle przestal sie usmiechac - minal lekarza i podszedl do samochodu przyjrzec sie pasazerom. Potem cofnal sie kilka krokow i marszczac brwi, dalej tarl rece poplamionym galganem. Lekarz zlapal go nerwowo za mankiet, wyjal banknot dziesieciodolarowy i wetknal mu do reki niczym pestke w ziemie. -Moglby pan napelnic oba baki zwyczajna? - poprosil. Poza szpitalem czul sie tak samo nieswojo jak my wszyscy. - Dobrze? -Te ubrania... - zaczal mechanik. - Jestescie z tego szpitala przy szosie, no nie? - Rozgladal sie za kluczem francuskim albo czyms rownie porecznym. W koncu stanal przy skrzynce z pustymi butelkami po oranzadzie. - Jestescie z domu wariatow! Lekarz zaczal szukac binokli i spojrzal na nas, jakby dopiero w tej chwili zauwazyl nasze ubrania. -Tak. Nie, chcialem powiedziec: nie. My, raczej oni, sa ze szpitala, ale to robotnicy, nie pacjenci. W zadnym razie nie pacjenci. Robotnicy. Mechanik zmruzyl oczy, spojrzal na lekarza, a potem na nas i poszedl pogadac ze swoim kumplem, ktory stal przy pompie. Szeptali przez chwile, po czym ten drugi gosc zawolal do lekarza, co my za jedni, a gdy lekarz odparl, ze jestesmy robotnikami, obaj faceci zaczeli sie smiac. Poznalem po ich smiechu, ze zdecydowali sie sprzedac nam benzyne - na pewno slaba, brudna, rozwodniona i za podwojna cene - ale bynajmniej nie podnioslo mnie to na duchu. Wszyscy czulismy sie podle. Klamstwo doktora tylko bardziej nas przybilo - nie tyle zreszta samo klamstwo, ile prawda, ktora sie za nim kryla. Drugi facet podszedl do lekarza, usmiechajac sie szeroko. -Powiedzial pan, ze chce pan specjalnej? Masz pan racje. No i moze jeszcze sprawdzimy filtry oleju i wycieraczki? - Byl wiekszy od swojego kumpla. Pochylil sie nad lekarzem, jakby chcial mu wyjawic jakas tajemnice. - Czy uwierzy pan, ze osiemdziesiat osiem procent samochodow potrzebuje nowych filtrow i nowych wycieraczek? Jego usmiech byl czarny od wyciagania zebami swiec samochodowych. Mechanik stal pochylony nad lekarzem, wprawiajac go w zaklopotanie swoim usmieszkiem, i czekal, az ten zrozumie, ze nie ma wyboru. -A poza tym czy ci panscy robotnicy maja okulary przeciwsloneczne? U nas mozna kupic bardzo dobre. Lekarz czul, ze sie nie wybroni. Ale kiedy juz mial otworzyc usta i powiedziec "tak", poddac sie, zgodzic na wszystko, rozlegl sie glosny furkot i dach naszego samochodu zaczal podjezdzac w gore. McMurphy klal, walczac z faldujacym sie powoli wierzchem i usilowal zwinac go predzej, niz to robil automat. Po tym, jak grzmocil piescia w podnoszacy sie dach, widac bylo, ze jest wsciekly; gdy wreszcie sklal go i wcisnal na miejsce, przelazl nad dziewczyna, zeskoczyl na ziemie, stanal miedzy lekarzem i mechanikiem i spojrzal facetowi prosto w rozdziawiona gebe. -Sluchaj, Hank, bierzemy zwyczajna, tak jak ci pan doktor powiedzial. Dwa baki zwyczajnej. To wszystko. Zapomnij o tych innych cudach. A za benzyne placimy po cencie mniej od litra, bo jestesmy, cholera, wyprawa subsydiowana przez rzad. Gosc ani drgnal. -Tak! A profesor powiedzial, ze nie jestescie pacjentami? -Sluchaj, Hank, nie rozumiesz, ze powiedzial to z dobroci serca, zeby was nie przestraszyc. Cholera, pan doktor nie klamalby tak o pierwszych lepszych pacjentach, ale my nie jestesmy zwykli pomylency; wszyscy co do jednego siedzielismy na oddziale oblakanych przestepcow, a teraz jedziemy do San Quentin, gdzie lepiej potrafia sobie z nami poradzic. Widzisz tego piegusa? Moze i wyglada jak z okladki "Saturday Evening Post", ale to szalony nozownik, artysta w tym fachu; wykonczyl trzech facetow. Gosc obok niego znany jest jako Herszt Wariatkowa, nieobliczalny jak dzika swinia. A widzisz tego dragala? To Indianin, zatlukl szesciu bialych na smierc trzonkiem od kilofa, kiedy go chcieli oszukac na skorkach pizmakow. Wstan, Wodzu, zeby cie mogli lepiej zobaczyc. Harding dzgnal mnie kciukiem - wstalem, nie wychodzac z samochodu. Gosc przyslonil reka oczy, spojrzal do gory na mnie i nic nie powiedzial. -Paskudna banda - oswiadczyl McMurphy - ale to zaplanowana, zatwierdzona wyprawa, mamy poparcie rzadu i prawo do znizki, podobnie jak FBI. Gosc przeniosl wzrok na McMurphy'ego; rudzielec zahaczyl kciuki o kieszenie spodni i zaczal sie kolysac na pietach, przypatrujac mu sie znad blizny na nosie. Mechanik obejrzal sie za siebie, zeby sprawdzic, czy jego koles wciaz tkwi przy skrzyni z pustymi butelkami, a potem znow wyszczerzyl zeby do McMurphy'ego. -Mowisz, rudy, ze twardzi z was goscie, co? Mamy stulic uszy i robic, co nam kazesz, tak? A powiedz mi, rudy, za co ciebie przymkneli? Chciales zamordowac prezydenta? -Tego mi nie udowodnili, Hank. Siedze, bo mnie wrobily gliny. Kiedys zabilem czlowieka na ringu i juz w tym zasmakowalem. -Jeden z tych mordercow w bokserskich rekawicach, co, rudy? -Tego nie powiedzialem. Nigdy jakos nie moglem przywyknac do poduszek na lapach. Nie, to nie bylo zadne z tych spotkan w Cow Palace, ktore mozna obejrzec w telewizji, jestem, ze tak powiem, bokserem ulicznym. Facet zahaczyl kciuki o kieszenie, nasladujac McMurphy'ego. -Powiedz raczej: ulicznym zalewajla. -Sluchaj, koles, zalewac tez potrafie, ale przyjrzyj sie dobrze. - Podsunal rece pod nos facetowi i zaczal nimi powoli obracac. - Widziales kiedy, zeby ktos sobie tak pokiereszowal graby tylko od zalewania? Widziales? Przez dluzsza chwile trzymal mu rece pod nosem i czekal, co facet powie. Mechanik spojrzal na rece, potem na mnie i znowu na rece. Kiedy bylo juz calkiem jasne, ze stracil ochote do dalszej rozmowy, McMurphy zostawil go i podszedl do jego kumpla czekajacego przy pustych butelkach, wyjal mu z garsci dziesieciodolarowy banknot lekarza i ruszyl w kierunku sklepu spozywczego znajdujacego sie obok stacji. -Podliczcie, ile sie nalezy za benzyne, i wyslijcie rachunek do szpitala! - zawolal przez ramie. - Za te forse ide kupic cos do picia dla ludzi. To lepsze od wycieraczek i osiemdziesiecioosmioprocentowych filtrow. Poczulismy sie odwazni jak tresowane koguty i do jego powrotu wykrzykiwalismy rozkazy mechanikom. Kazalismy im sprawdzic cisnienie w zapasowym kole, powycierac szyby i zeskrobac ptasie lajno z maski, zupelnie jakby do nas nalezal caly ten majdan. Kiedy wiekszy facet wytarl szybe za malo starannie jak na gust Billy'ego, chlopak przywolal go z powrotem. -Nie wytarles t-t-tego miejsca, gdzie p-pacnal owad. -Zaden owad - warknal facet, zdrapujac plame paznokciem. - Ptak. Martini krzyknal z drugiego samochodu, ze to nie mogl byc ptak. -Gdyby pacnal ptak, bylyby piora i kosci! Jakis czlowiek przejezdzajacy na rowerze zatrzymal sie i zapytal, skad te zielone ubrania; czy to jakis klub? Harding od razu sie zerwal, zeby mu odpowiedziec. -Nie, przyjacielu. Jestesmy szalencami z tego szpitala przy szosie, psychoceramikami, stuknietymi garnkami ludzkosci. Rozszyfrowac panu tekst Rorschacha? Nie? Spieszy sie pan! Ha, juz go nie ma. Szkoda. Nigdy przedtem - zwrocil sie do McMurphy'ego - nie zdawalem sobie sprawy, ze z choroba umyslowa wiaze sie wladza. Wladza! Pomysl; im bardziej czlowiek jest pomylony, tym wiecej moze miec wladzy! Na przyklad Hitler. Az sie w glowie kreci, nie? Warto sie nad tym zastanowic. Billy otworzyl puszke piwa, wreczyl ja dziewczynie i oczarowany jej promiennym usmiechem i slowami: "Dziekuje, Billy", zaczal otwierac puszki dla nas wszystkich. A tymczasem golebie z rekami zalozonymi na plecach dreptaly niespokojnie tam i z powrotem po chodniku. Siedzialem zadowolony i popijalem piwo, slyszac, jak splywa mi do brzucha z glosnym sykiem - zzt zzt. Nie pamietalem, ze moga byc dobre dzwieki i smaki, takie wlasnie jak dzwiek i smak splywajacego piwa. Pociagnalem kolejny porzadny lyk i zaczalem sie rozgladac, zeby sprawdzic, co jeszcze zapomnialem przez te dwadziescia lat. -Rany! - zawolal McMurphy, siadajac za kierownica i spychajac dziewczyne na Billy'ego. - Zobaczcie tylko, jak Wielki Wodz zlopie wode ognista! Po czym wyjechal na szose w takim pedzie, ze lekarz musial z piskiem opon ruszyc w poscig, zeby nie zostac w tyle. McMurphy pokazal nam, co moze zdzialac odrobina odwagi i brawury, my zas myslelismy, ze juz nas tego nauczyl. Przez cala droge nad morze mielismy kupe frajdy, udajac odwaznych; kiedy na czerwonych swiatlach ludzie gapili sie na nas i na nasze ubrania, nasladowalismy McMurphy'ego; prostowalismy plecy, zeby wygladac na silnych i twardych, szczerzylismy zeby i tez wybaluszalismy na nich oczy, az im gasly silniki, na szybach powstawaly pregi i zostawali z tylu, gdy zmienialy sie swiatla, zdenerwowani, ze taka grozna banda zielonych drabow siedziala przed chwila o niecaly metr od nich, a oni znikad nie mogli oczekiwac pomocy. Tak to McMurphy wiodl nasza dwunastke w kierunku oceanu. Mysle, ze lepiej od nas zdawal sobie sprawe, jak bardzo nasze butne miny sa tylko na pokaz, bo dotychczas nie zdolal z zadnego z nas wydobyc porzadnej salwy smiechu. Moze nie mogl zrozumiec, dlaczego wciaz jestesmy tacy sztywni, ale wiedzial, ze nikt nie jest naprawde mocny, dopoki nie widzi, jak wszystko moze byc zabawne. I tak bardzo staral sie nas tego nauczyc, ze zaczalem podejrzewac, iz nie dostrzega tego, co tlumi nam smiech w trzewiach. Moze inni tez tego nie widzieli, moze tylko czuli ze wszystkich stron napor roznych promieni i fal, ktore staraly sie popchnac lub zlamac kazdego; moze czuli, ze Kombinat pracuje - ale ja widzialem. Widzialem to tak samo, jak sie dostrzega zmiany w osobie, ktorej sie dawno nie ogladalo, chociaz ktos, kto z nia obcuje na co dzien, nie zauwaza ich, bo zachodza stopniowo. Na calym wybrzezu widzialem dowody tego, co Kombinat zdzialal od czasu, kiedy ostatni raz tedy przejezdzalem. Ujrzalem na przyklad pociag, ktory zatrzymal sie na stacji i wyrzucil z siebie - niczym wyleg blizniaczych owadow - rzad doroslych mezczyzn w identycznych garniturach i seryjnych kapeluszach, pac-pac-pac; wyplul te polzywe istoty z ostatniego wagonu, po czym zagwizdal i pojechal dalej po zdewastowanej ziemi zlozyc nastepny wyleg. Ujrzalem tez piec tysiecy identycznych domow wytloczonych przez jedna maszyne i rozrzuconych po wzgorzach pod miastem, domow prosto z fabryki, zlaczonych jeszcze razem jak swieze serdelki, a przy nich tablice z napisem: OSIEDLAJCIE SIE U NAS - WETERANI ZWOLNIENI OD PRZEDPLATY, u stop wzgorza zas plac zabaw okolony druciana siatka i nastepna tablice: MESKA SZKOLA IM. SWIETEGO LUKASZA, i piec tysiecy dzieciakow ubranych w zielone sztruksowe spodnie, biale koszulki i zielone pulowery, bawiacych sie w strzelanie z bicza na zwirowanym boisku. Rzemien zwijal sie i podrygiwal, tanczyl niby waz, po czym z glosnym strzalem uderzal jednego chlopczyka, przewracal go i jak pilka ciskal nim o siatke. Zawsze, przy kazdym strzale, byl to ten sam chlopczyk; ten sam, wciaz ten sam. Te piec tysiecy dzieciakow mieszkalo w tych pieciu tysiacach domow nalezacych do facetow, ktorzy wysiedli z pociagu. Domy byly tak podobne, ze dzieciaki mylily sie co pewien czas i szly do innych domow i do innych rodzin. Nikt tego nie zauwazal. Jadly i kladly sie spac. Jedynym dzieciakiem, ktorego zawsze dostrzegano, byl ten chlopczyk wciaz trafiany biczem. Podrapany i posiniaczony, wszedzie rzucal sie w oczy. Podobnie jak my, nie umial sie odprezyc i rozesmiac. Trudno sie smiac, jezeli sie czuje napor promieni, ktore plyna z kazdego przejezdzajacego samochodu i z kazdego mijanego domu. -Mozemy nawet miec lobby w Waszyngtonie - mowi Harding. - Organizacje. ZChP. Zwiazek Chorych Psychicznie. Grupy nacisku. Wielkie tablice wzdluz szosy, a na nich belkotliwy schizofrenik na buldozerze i duzy, czerwono-zielony napis: "Zatrudniajcie oblakanych". Czeka nas rozowa przyszlosc, panowie. Przejechalismy przez most na rzece Siuslaw. W powietrzu unosila sie lekka mgielka - wystawiajac jezyk pod wiatr, czulem smak oceanu, zanim nam sie ukazal. Wszyscy wiedzielismy, ze zblizamy sie do celu, i nikt nic nie mowil przez reszte drogi do przystani. Kapitan, ktory obiecal nas zabrac, mial lysa, metalowo szara glowe osadzona w czarnym golfie jak wiezyczka armatnia na niemieckiej lodzi podwodnej, a w ustach trzymal wygasle cygaro - skierowal je na nas. Stal obok McMurphy'ego na drewnianym pomoscie i mowil, patrzac w morze. Z tylu za nim, na podwyzszeniu, szesciu czy osmiu mezczyzn w wiatrowkach siedzialo bezczynnie na lawce przed sklepikiem wedkarskim. Donosne slowa kapitana padaly jak pociski rowno w srodek miedzy McMurphym a tamtymi na lawce. -Nic mnie to nie obchodzi. Napisalem w liscie. Jesli nie macie zaswiadczenia od wladz, ze za was nie odpowiadam, to nie plyne. - Okragla glowa przekrecila sie w wiezyczce swetra i wycelowala cygaro prosto w nas. - Sluchaj pan, taka ferajna na morzu, moga powyskakiwac za burte jak szczury. Rodziny podadza mnie do sadu i do konca zycia ich nie posplacam. Nie bede ryzykowal. McMurphy tlumaczyl, ze druga dziewczyna miala pozalatwiac wszystko w Portland. Jeden z facetow opartych plecami o sciane sklepiku krzyknal: -Jaka druga dziewczyna? Blondyna nie moze was wszystkich obskoczyc? McMurphy nie zwracal na niego uwagi, tylko dalej dyskutowal z kapitanem, ale widac bylo, ze Candy przejela sie tym, co gosc powiedzial. Faceci przy sklepiku wciaz lypali na nia lubieznie i pochyleni szeptali miedzy soba. Widzielismy to i calej naszej zalodze, nawet lekarzowi, bylo wstyd, ze nic nie robimy. Nie bylismy juz tacy pewni siebie jak na stacji benzynowej. McMurphy rozumiejac, ze i tak nic nie zdziala, przestal przekonywac kapitana, obrocil sie w miejscu pare razy i przejechal reka po wlosach. -Ktora to nasza lodz? -Tamta. "Skowronek". Ale dopoki nie bede mial tego zaswiadczenia, zaden z was nie postawi na niej nogi. Zaden. -Nie po to wynajmowalem lodz, zeby tu siedziec przez caly dzien i patrzec, jak sie buja na wodzie - odparl McMurphy. - Ma pan chyba telefon w tej budzie? Chodzmy, zaraz wyjasnimy sprawe. Wspieli sie po schodach na podwyzszenie i weszli do sklepiku, zostawiajac nas samych, zbitych w ciasna gromade; prozniacy przygladali sie nam, robili jakies uwagi i zanosili sie smiechem, kuksajac w zebra. Kolysane wiatrem lodzie na przystani ocieraly sie o opony przybite do pomostu, wydajac taki dzwiek, jakby tez sie z nas smialy. Topiel chichotala pod deskami pomostu, a nad drzwiami sklepiku tablica z napisem USLUGI ZEGLARSKIE - KPT. BLOCK piszczala i zgrzytala na zardzewialych hakach, hustana przez wiatr. Znaczace linie przyboju malze, przyssane do pali na metr od powierzchni wody, pogwizdywaly i klapaly na sloncu. Wiatr dal coraz ostrzej i bylo coraz zimniej, wiec Billy zdjal zielona kurtke i podal dziewczynie, zeby wlozyla ja na cienki podkoszulek. Jeden z facetow ciagle sie darl: -Hej, blondyna, co widzisz w tych pomylencach? - Wargi mial barwy nerek, a wokol oczu wystapily mu pod smagnieciami wiatru fioletowe zylki. - Hej, blondyna - wolal w kolko wysokim, zmeczonym glosem. - Hej, blondyna... hej, blondyna... hej, blondyna... Przysunelismy sie blizej siebie, zeby zaslonic sie od wiatru. -Powiedz, blondyna, za co trafilas do czubkow? -Ona nie jest stuknieta, Perce, ona nalezy do kuracji! -Czy tak, blondyna? Wynajeli cie, zebys ich kurowala? Hej, blondyna! Podniosla glowe i zapytala nas wzrokiem, gdzie sie podziali ci twardzi faceci, ktorych niedawno widziala, dlaczego zaden z nas jej nie broni. Nie moglismy spojrzec jej w oczy. Cala nasza odwaga poszla do sklepiku z reka na barku lysego kapitana. Dziewczyna postawila kolnierz kurtki, wtulila glowe w ramiona i odsunela sie od nas najdalej, jak mogla, na koniec pomostu. Zaden z chlopakow nie poszedl za nia. Billy Bibbit trzasl sie z zimna i zagryzal wargi. Faceci przy budzie znow zaczeli szeptac i gruchneli smiechem. -Zapytaj ja, Perce, zapytaj! -Hej, blondyna, czy masz zaswiadczenie od wladz, ze za nich nie odpowiadasz? Kumple mowia, ze jesli ktorys z tych gosci wpadnie do wody i sie utopi, jego rodzina moze cie zaskarzyc. Nie badz glupia. Lepiej zostan z nami. -Tak, tak, blondyna. Moja rodzina nie bedzie cie ciagac po sadach. Daje slowo. Zostan z nami. Zdawalo mi sie, ze pomost zapada sie ze wstydu do zatoki i woda obmywa mi stopy. Bylismy chorzy; nie powinnismy byli wychodzic miedzy ludzi. Pragnalem, zeby McMurphy wrocil, sklal porzadnie tych typow i odwiozl nas tam, gdzie nasze miejsce: do szpitala. Facet z ustami barwy nerek zamknal noz, ktorym cos strugal, wstal, strzepnal wiorki ze spodni i ruszyl w strone schodow. -Powaznie, blondyna, daj sobie spokoj z tymi polglowkami! Dziewczyna odwrocila sie i spojrzala z konca pomostu na faceta, a potem na nas; widac bylo, ze sie zastanawia nad jego rada, kiedy nagle otworzyly sie drzwi sklepiku, McMurphy przepchnal sie przez podnoszacych sie z lawki facetow i zbiegl po schodach. -Wlazcie, nie ma na co czekac. Baki pelne, przyneta i piwo na pokladzie. Strzelil Billy'ego w tylek, podskoczyl z radosci i rzucil sie odwiazywac cumy od pacholkow. -Kapitan Block tkwi przy telefonie, odplywamy, jak tylko skonczy rozmowe. No, George, zapalaj silnik, pokaz, co potrafisz. Scanlon, ty i Harding odwiazcie te line. Candy! Co ty tam robisz? Rusz sie, skarbie, odbijamy. Wgramolilismy sie na lodke, gotowi na wszystko, byleby tylko uciec od tych drabow przy lawce. Billy podal reke dziewczynie i pomogl jej wejsc na poklad. George stanal nad tablica rozdzielcza na mostku kapitanskim i, mruczac, zaczal pokazywac McMurphy'emu, ktore guziki nalezy nacisnac albo przekrecic. -Te lodzie prychaja i bekaja, jakby sie mialy porzygac - rzekl - ale daja sie prowadzic latwiej niz samochod. Jeden lekarz niezdecydowany, czy opuscic pomost, zerkal w strone sklepiku i prozniakow, ktorzy tloczyli sie na szczycie schodow. -Moze... Moze bysmy zaczekali... Kapitan... Nie wychodzac z lodzi, McMurphy chwycil go za klapy marynarki, podniosl do gory i postawil na pokladzie jak malego chlopca. -Zaczekali, doktorze? Niby na co? - spytal i smiejac sie jak pijany, ciagnal nerwowym, podnieconym tonem: - Mamy czekac, az kapitan wroci i powie, ze numer, ktory mu dalem, to numer domu noclegowego w Portland? Jeszcze czego. George, niech cie diabli, wez sie wreszcie do roboty i wyprowadz lodz z przystani! Sefelt! Rusz sie, odplacz te line. George, pospiesz sie! Silnik zaterkotal i zgasl, chrzaknal, jakby sobie czyscil gardlo, i zawarczal cala moca. -Hurrra! Nareszcie. Cala naprzod, George, a zaloga do mnie! Moze trzeba bedzie odeprzec abordaz! Biale strugi dymu i wody tryskaly juz z rufy, kiedy drzwi sklepiku otworzyly sie z trzaskiem i ukazala sie w nich glowa kapitana. Ruszyla po schodach, ciagnac za soba nie tylko tulow i czlonki wlasciciela, ale jeszcze tych osmiu facetow. Zbiegli z tupotem i zatrzymali sie na samym skraju pomostu, a spieniona fala oblala im nogi - George zdazyl zawrocic lodz i przed nami bylo juz tylko morze. Gwaltowny skret rzucil Candy na kolana: Billy pomogl dziewczynie wstac, jednoczesnie przepraszajac ja za to, ze na pomoscie nie stanal w jej obronie. McMurphy zszedl z mostka i zapytal ich, czy nie chcieliby pogadac w cztery oczy o dawnych czasach; Candy spojrzala na Billy'ego, ale chlopak tylko pokrecil glowa i zaczal sie jakac. McMurphy powiedzial, ze w takim razie on i Candy zejda pod poklad sprawdzic, czy lodz nie przecieka, a my chyba damy sobie jakos rade. Podszedl do drzwi kajuty, zasalutowal, mrugnal, mianowal George'a kapitanem, a Hardinga pierwszym oficerem, po czym zawolal: "Na razie, chlopcy", i znikl wraz z dziewczyna. Wiatr opadl, slonce wspielo sie wyzej, srebrzac od wschodu boki zielonych spietrzonych fal. George skierowal lodz na pelne morze i zwiekszyl szybkosc, zostawiajac pomost i sklepik daleko w tyle. Kiedy minelismy cypel oslaniajacego przystan falochronu z czarnych skal, poczulem, ze ogarnia mnie gleboki spokoj, ktory rosnie w miare oddalania sie od brzegu. Przez ostatnie kilka minut chlopcy rozprawiali w podnieceniu o porwaniu lodzi, ale teraz umilkli. Drzwi kajuty uchylily sie na moment i czerwona reka wysunela skrzynke z piwem. Billy znalazl otwieracz w pudle z przyborami wedkarskimi i otworzyl kazdemu po puszce. Pilismy piwo i patrzylismy, jak za nami lad osuwa sie w morze. Mniej wiecej o mile od brzegu George zmniejszyl szybkosc do - jak to nazwal - "trolingowej" i zapedzil czterech chlopakow do wedek na rufie; my pozostali porozkladalismy sie w sloncu na dachu kabiny i na dziobie lodzi, zdjelismy koszule i przygladalismy sie, jak tamtym idzie oporzadzanie wedzisk. Harding ustalil, ze kazdy bedzie trzymal wedke, dopoki nie zlapie ryby albo nie straci przynety, po czym odda ja nastepnemu. George stal przy sterze, spozieral przez szybe oblepiona sola i wykrzykiwal przez ramie wskazowki, jak zakladac kolowrotki i linki, jak mocowac sledzie i w jakiej odleglosci za lodzia je ciagnac. -Na czwarta wedke dajcie dwunastouncjowy ciezarek na lince z zabezpieczeniem, zaraz wam pokaze jak, i wyciagniemy najwieksza rybe, z samego dna, jak Boga kocham! Martini podbiegl do burty, wychylil sie i spojrzal w wode w slad za swoja linka. -O! O Jezu! - zawolal, ale to, co tam dostrzegl, bylo za gleboko, zebysmy tez mogli zobaczyc. Inne lodzie plywaly wzdluz brzegu, ale George nie probowal nawet do nich dolaczyc. Ciagle tylko je wymijal i parl naprzod, na otwarte morze. -Pewno - oswiadczyl. - Plyniemy tam, gdzie kutry rybackie. Tam sa prawdziwe ryby! Prulismy spietrzone fale, srebrne z jednej, a zielone z drugiej strony. Slychac bylo tylko miarowy terkot i - na zmiane - prychanie silnika, kiedy lodz opadala w dol i woda zalewala rure wydechowa, oraz smieszne, zalosne krzyki obszarpanych czarnych ptakow, ktore plywaly dookola, pytajac sie nawzajem o droge. Poza tym bylo cicho. Niektorzy z chlopakow spali, inni patrzyli na morze. Trolingowalismy blisko godzine, kiedy nagle czubek wedki Sefelta zgial sie w palak i zanurzyl w wodzie. -George! Jezu, George, pomoz! George nie mial zamiaru dotykac wedki, usmiechnal sie tylko i polecil Sefeltowi, zeby zwolnil nieco blokade na kolowrotku i trzymal wedke do gory, do gory, az zmeczy drania. -A jak bede mial napad? - wrzasnal Sefelt. -Nadziejemy cie na haczyk i uzyjemy jako przynety! - zawolal Harding. - A teraz rob, co ci kazal kapitan, i nie martw sie o napad. Trzydziesci metrow za lodzia ryba wyskoczyla z wody w fontannie srebrnych lusek. Sefeltowi oczy wyszly na wierzch; podniecony widokiem ryby opuscil wedke i linka pekla jak gumka. -Mowilem ci do gory, a ty pozwoliles jej ciagnac poziomo! Trzeba trzymac wedke do gory! Jak Boga kocham, ale miales rybe! Sefelt byl blady i trzesla mu sie szczeka, kiedy przekazywal wedke Fredricksonowi. -Masz, ale jak wyciagniesz rybe z haczykiem w paszczy, bedzie to moja cholerna ryba! Bylem nie mniej podniecony niz inni. Z poczatku nie mialem zamiaru lowic, ale kiedy zobaczylem, z jaka sila losos miota sie na koncu zylki, podnioslem sie z dachu kabiny, wlozylem koszule i ustawilem sie w kolejce do wedek. Scanlon zaczal zbierac po pol dolara na nagrode za najwieksza i za pierwsza wyciagnieta rybe, a ledwo schowal forse do kieszeni, Billy wyciagnal jakies paskudztwo podobne do ogromnej kolczastej ropuchy. -To nie ryba - zawyrokowal Scanlon. - Z takim czyms nie mozesz wygrac. -A-a-ale i nie p-p-ptak. -To molwa - wyjasnil George. - Calkiem smaczna ryba, jak jej poobcinac brodawki. -Widzisz? Jednak ryba. P-p-plac! Billy oddal mi wedke, a sam wzial forse i spogladajac ze smutkiem na zamkniete drzwi, usiadl pod kajuta, do ktorej wszedl McMurphy z dziewczyna. -Sz-sz-szkoda, ze nie ma wedek dla wszystkich - powiedzial, opierajac sie o drewniana scianke. Siedzialem, trzymajac wedke i wpatrywalem sie w zylke zanurzona w wodzie. Oddychalem gleboko i czulem, jak cztery wypite przeze mnie puszki piwa powoduja spiecia dziesiatkow przewodow w moim ciele, a dookola srebrne stoki fal migotaly i iskrzyly sie w sloncu. George krzyknal, zebysmy spojrzeli do przodu; jest to, czegosmy szukali. Odwrocilem glowe, ale zobaczylem tylko ogromny dryfujacy pien otoczony przez czarne ptaki, ktore krazyly i nurkowaly wokol niego, podobne do czarnych lisci wirujacych na wietrze. George zwiekszyl szybkosc, kierujac lodz w strone ptakow - ped lodzi tak napial moja zylke, ze zaczalem sie zastanawiac, po czym poznam, kiedy zlapie rybe. -Te ptaszyska to kormorany, leca za lawica ryb swiecowych - wyjasnil nam George, sterujac. - To takie male, biale rybki wielkosci palca. Po wysuszeniu pala sie jak swiece. Sa jadalne i swietne na wabia. Stanowia zer dla lososi, ktore zawsze towarzysza duzym lawicom. Pewno! Ominal pien i wplynal miedzy kormorany; nagle gladkie stoki fal dookola nas zaroily sie od nurkujacych ptakow, kotlujacych sie drobnych rybek i srebrzystoniebieskich grzbietow lososi, tnacych jak torpedy wode. Jeden z nich sie zatrzymal, zawrocil i wycelowal w punkt oddalony rowno o trzydziesci metrow od czubka mojej wedki, gdzie powinien sie znajdowac sledz. Wparlem sie nogami w poklad, serce tluklo mi w piersi; nagle poczulem szarpniecie, jakby ktos rabnal w wedzisko kijem baseballowym, i zylka zaczela sie odwijac z kolowrotka tak szybko, ze mi skwierczala pod kciukiem czerwona niczym krew. -Zatrzymaj linke! - krzyknal do mnie George, poniewaz jednak nie wiedzialem, gdzie na kolowrotku znajduje sie blokada, mocniej przycisnalem kciuk: zylka znow stala sie zolta, zwolnila i wreszcie sie zatrzymala. Obejrzalem sie; wszystkie wedki drgaly tak jak moja. Widzac, co sie dzieje, ci z dachu kajuty pozeskakiwali na poklad i zaczeli sie nam platac pod nogami, zupelnie jakby ich kto o to prosil. -Do gory! Do gory! Do gory wedy! - darl sie George. -McMurphy! Wylaz, chodz popatrzec! -Cholera, Fred, masz moja cholerna rybe! -McMurphy, pomoz nam! Uslyszalem smiech McMurphy'ego i katem oka dostrzeglem go w drzwiach kajuty; stal bezczynnie i bynajmniej nie spieszyl nam na ratunek, a ja bylem zbyt zajety wciaganiem linki, zeby go o to prosic. Wszyscy go wolali, ale on ani myslal sie ruszyc. Nawet lekarz, ktory trzymal wede glebinowa, wzywal go na pomoc. A McMurphy tylko sie smial. Do Hardinga w koncu dotarlo, ze McMurphy nie zamierza nawet kiwnac palcem, wiec sam porwal za osek i wciagnal moja rybe na poklad tak zrecznym i plynnym ruchem, jakby to robil od dziecka. Jest grubsza niz moja noga, pomyslalem, grubsza niz pien! Wieksza od ryb, ktore lowilismy przy wodospadzie. Skacze po dnie lodzi jak oszalala tecza! Znaczy je krwia i rozsiewa srebrzyste luski wielkosci dziesieciocentowek; boje sie, ze odbije sie od pokladu i wyleci za burte. McMurphy ani sie ruszy, zeby pomoc. Scanlon rzuca sie na rybe i przygwazdza ja do desek, zeby nie wyskoczyla z lodzi. Z kajuty wybiega dziewczyna, krzyczy, ze teraz jej kolej, do diabla, chwyta moja wedke i kiedy przyczepiam sledzia, ze trzy razy wbija we mnie haczyk. -Wodzu, niech cie licho, co sie tak grzebiesz! O! Palec ci krwawi. Czy ten potwor cie ugryzl? Niech ktos opatrzy Wodzowi palec! Szybko! -Znow na nie wplywamy! - wrzeszczy George, wiec przerzucam zylke przez rufe; widze szarze blekitnoszarego lososia, sledz znika, zylka ze swistem pograza sie w wodzie. Dziewczyna przytula do siebie wedke obiema rekami i zaciska zeby. -Mam cie, niech cie licho! Mam! Korbka kolowrotka ociera sie o nia, obracana przez odwijajaca sie linke, a ona stoi z wedka wetknieta miedzy skrzyzowane uda, obejmuje ja ponizej kolowrotka i wrzeszczy do ryby: -Mam cie! Wciaz jest w zielonej kurtce Billy'ego, lecz teraz kolowrotek rozsunal jej poly i wszyscy widza, ze dziewczyna nie ma podkoszulka - gapia sie, mocujac sie ze swoimi rybami i unikajac ciosow mojej, ktora miota sie jeszcze po pokladzie, ale korbka kolowrotka obija sie o piers dziewczyny z taka szybkoscia, ze zamiast sutka widza tylko czerwona zamazana plame. Billy skacze dziewczynie na pomoc. Jedyne, co mu przychodzi do glowy, to siegnac od tylu i wcisnac jej wedke mocniej miedzy piersi, az w koncu sam napor ciala zatrzymuje kolowrotek. Candy jest tak wyprezona, jej piersi zas sa tak jedrne, ze gdyby nawet oboje odjeli rece od wedki, ta by chyba nie zmienila pozycji. Zamieszanie na morzu trwa przez jakis czas: faceci wrzeszcza, ciagna i klna, starajac sie jednoczesnie pilnowac wedek i patrzec na dziewczyne; pod nogami toczy sie krwawa, zazarta walka Scanlona z moja ryba; zylki placza sie i pedza we wszystkie strony; binokle lekarza wkrecily sie w linke i dyndaja dobre trzy metry za rufa, ryby wyskakuja z wody do lsniacych szkiel, dziewczyna klnie, na czym swiat stoi, i oglada swoje gole piersi, jedna biala, druga czerwona i piekaca, George nie patrzy, gdzie plynie - lodz wpada na pien, silnik gasnie. A McMurphy poklada sie ze smiechu. Zatacza sie coraz bardziej do tylu i osuwa na dach kajuty, zanoszac sie gromkim smiechem, ktory sie toczy daleko po wodzie. Smieje sie z dziewczyny, z chlopakow, z George'a, ze mnie ssacego zakrwawiony palec, z kapitana na pomoscie, z faceta na rowerze, z mechanikow, z pieciu tysiecy domow, z Wielkiej Oddzialowej i ze wszystkiego. Bo wie, ze trzeba sie smiac ze wszystkiego, co boli, aby zachowac rownowage i nie dac sie zwariowac. Wie, ze nie ma nic bez bolu; wie, ze mnie piecze kciuk, dziewczyna ma obtarta piers, a lekarz stracil binokle, lecz nie pozwala, by zawarty w tym komizm zostal przysloniety przez bol, tak samo jak nigdy by nie pozwolil, zeby bol zostal przysloniety przez komizm. Widze, ze Harding osunal sie obok McMurphy'ego i tez sie smieje. I Scanlon z dna lodzi. Smieja sie z siebie i z nas. Dziewczyna z wilgotnymi z bolu oczyma patrzy to na biala piers, to na czerwona i tez wybucha smiechem. A za nia Sefelt, lekarz i wszyscy. Smiech rosl i przybieral na sile, a mezczyzni stawali sie coraz wieksi i wieksi. Przygladalem sie im; bylem posrod nich i smialem sie z nimi, lecz takze nie z nimi. Nie bylem juz na lodzi, ale wysoko nad woda; slizgalem sie z wiatrem wsrod czarnych ptakow hen nad soba, patrzylem w dol na siebie i reszte zalogi, na lodz rozkolysana miedzy nurkujacymi ptakami, na McMurphy'ego w otoczeniu swojej dwunastki, i obserwowalem ich, nas; widzialem, jak wzmaga sie nasz smiech i niesie sie po wodzie, zataczajac coraz szersze kregi, dochodzi coraz dalej i dalej, az w koncu wali sie na plaze wzdluz brzegu, na plaze wzdluz wszystkich brzegow, fala za fala, fala za fala. Lekarz zlapal cos na wede glebinowa, lecz wszyscy z wyjatkiem George'a mieli juz na swoim koncie po rybie, zanim na tyle wywindowal lup, ze mozna go bylo dostrzec - przez sekunde widzielismy bialawy ksztalt, zaraz jednak zanurzyl sie znow mimo szalonych wysilkow medyka, ktory nie pozwalal sobie pomoc. Ile razy podciagal ja do gory, pomagajac sobie krotkimi, upartymi chrzaknieciami, szarpiac wedke i wybierajac linke, ryba na widok swiatla rzucala sie z powrotem w glab morza. George nie zapalal juz silnika, tylko zszedl z mostku pokazac nam, jak sie patroszy ryby za burta i wyrywa skrzela, zeby mieso bylo slodkie. McMurphy przywiazal dwa kawalki miesa do koncow metrowej linki i cisnal ja do gory, zeniac dwa skrzeczace ptaki "na smierc i zycie". Cala rufa i wiekszosc zalogi byla upstrzona na czerwono i srebrno. Niektorzy posciagali koszule i moczyli za burta usilujac je wyprac. Walkonilismy sie tak przez cale popoludnie, troche lowiac, pijac piwo z drugiej skrzynki i karmiac ptaki. Lodz kolysala sie leniwie na falach, a lekarz silowal sie z glebinowym potworem. Zerwal sie wiatr i porozbijal tafle morza na zielone i srebrne odlamki, upodabniajac je do mozaiki z metalu i szkla, a lodz zaczela sie mocniej bujac i chybotac. George oznajmil lekarzowi, ze musi albo wciagnac rybe, albo ja odciac, bo idzie sztorm. Lekarz nic nie odpowiedzial, tylko mocniej targnal wedziskiem, po czym zgial sie do przodu, wybral linke i znow nim targnal. Billy i dziewczyna przeszli na dziob i rozmawiali, spogladajac w fale. Nagle Billy wrzasnal, ze cos widzi; rzucilismy sie wszyscy w jego strone i zobaczylismy jakis szeroki, bialy przedmiot nabierajacy ksztaltow cztery czy piec metrow pod woda. Patrzylismy - bylo to niesamowite uczucie: najpierw widzielismy tylko niewyrazne zarysy, potem bialy oblok, jakby podwodna mgle, ktora gestniala, nabierala zycia... -Jezu! - krzyknal Scanlon. - To ryba doktora! Byla co prawda po przeciwnej stronie lodzi niz lekarz, ale widzielismy, ze jego zylka prowadzi prosto do tej podwodnej bryly. -Nie damy rady wciagnac jej do lodzi - oswiadczyl Sefelt. - Wiatr jest coraz silniejszy. -To ogromny halibut - powiedzial George. - Czasami waza sto albo i sto piecdziesiat kilo. Trzeba je wciagac dzwigiem. -Musimy ja odciac. - Sefelt polozyl dlon na ramieniu lekarza, ale ten milczal. Marynarke mial przepocona na plecach, a oczy zaczerwienione od patrzenia bez binokli. Nie przestawal zwijac zylki i wreszcie ryba ukazala sie po jego stronie lodzi. Jeszcze przez kilka minut obserwowalismy ja tuz pod powierzchnia, a potem zaczelismy szykowac osek i line. Nawet po wbiciu oseka meczylismy sie dalsza godzine, zanimsmy ja wciagneli. Zaczepilismy o nia pozostale wedki, a McMurphy wychyliwszy sie za burte chwycil ja reka za skrzela, i w koncu udalo sie nam ja uniesc - biala, niemal przezroczysta i plaska, wslizgnela sie do lodzi i klapnela na poklad razem z lekarzem. -Twarda sztuka - wyjakal tak zmachany, ze nie mial nawet sily jej z siebie zrzucic. - Naprawde... twarda sztuka. Lodz trzeszczala i kolysala sie gwaltownie przez cala droge do brzegu, McMurphy zas snul ponure opowiesci o katastrofach i rekinach. Fale rosly w miare zblizania sie do przystani, a wiatr porywal z grzebieni strzepy bialej piany i ciskal je mewom. Fale przy wejsciu do przystani byly wyzsze od lodzi i George kazal nam wlozyc kapoki. Zobaczylem, ze wszystkie inne lodzie zdazyly juz wrocic. Mielismy o trzy kapoki za malo, wiec rozpoczela sie dyskusja, ktorzy z nas maja ryzykowac przebycie bez nich lawicy przy falochronie. Na ochotnika zglosili sie Billy Bibbit, Harding i George, ktory i tak nie wlozylby kapoka z obawy przed brudem. Wszystkich zaskoczyl Billy, bo widzac, ze nam trzech brakuje, zdjal swoj i pomogl go wlozyc dziewczynie, ale jeszcze bardziej zdziwilo nas, ze McMurphy wcale nie pragnie byc bohaterem - podczas calego zamieszania stal oparty o kajute, zeby nie stracic rownowagi, i bez slowa przygladal sie chlopakom. Nic, tylko patrzyl usmiechniety. Wplynelismy na lawice i wpadlismy w kanion wody, z dziobem na grzbiecie fali idacej przed nami, a rufa w cieniu fali depczacej nam po pietach. Wisielismy na koszu rufowym i patrzylismy to na pedzaca za nami gore wody, to na przelatujace dwanascie metrow w lewo od lodzi czarne skaly falochronu, to na George'a przy sterze. Stal wyprostowany jak maszt. Obracal glowe do tylu i do przodu, przyspieszal, zwalnial, znow przyspieszal i ciagle utrzymywal lodz na wyprzedzajacej nas fali. Powiedzial nam wczesniej, ze jezeli tylko miniemy jej grzbiet, to straci panowanie nad lodzia, bo sruba i ster wynurza sie z wody, jesli zas dogoni nas fala idaca za nami, to zwali sie nam na rufe dziesiec ton wody. Nikt nie zartowal ani nie smial sie z tego, ze tak dziwnie kreci glowa tam i z powrotem, jakby mial ja umocowana na gwincie. Woda w przystani byla spokojna. Na pomoscie przy sklepiku czekal na nas kapitan z dwoma gliniarzami, a za nimi zgromadzili sie wszyscy prozniacy. George ruszyl prosto na nich; kapitan zaczal krzyczec i wymachiwac rekami, po czym zwial po schodach na gore, a gliniarze i prozniacy za nim. Juz, juz dziob lodzi mial rozpruc pomost, kiedy George dal cala wstecz i z glosnym rykiem silnika podprowadzil lodz do gumowych opon tak lagodnie, jakby ja ukladal do snu. Nim dogonila nas fala, bylismy juz na drewnianym nabrzezu i cumowalismy lodz - fala zakolysala wszystkimi lodziami i rozeszla sie po przystani -wygladalo to tak, jakbysmy przywiezli ze soba morze. Kapitan, gliny i prozniacy zbiegli z powrotem po schodach. Lekarz od razu na nich wsiadl, mowiac glinom, ze nic im do nas, bo jestesmy oficjalna wyprawa subsydiowana przez rzad i jezeli w ogole komus podlegamy, to wylacznie wladzom federalnym. A oprocz tego, jezeli kapitan chce sie awanturowac, warto by policzyc kamizelki ratunkowe na lodzi. Czy wedle przepisow nie powinno byc tyle kamizelek, ile osob na pokladzie? Kapitan nic nie odpowiedzial, wiec gliniarze spisali tylko kilka nazwisk i poszli, mamroczac cos i niezupelnie rozumiejac, co sie dzieje, a ledwo znikli z oczu, McMurphy i kapitan zaczeli sie klocic i popychac. McMurphy byl tak pijany, ze ciagle jeszcze staral sie kolysac w rytm fal; dwa razy poslizgnal sie na mokrym pomoscie i dwa razy wpadl do wody, zanim w koncu na tyle odzyskal rownowage, ze zdzielil kapitana po lysym lbie i zalatwil sprawe. Wszyscy odetchneli z ulga, ze mamy to juz za soba, po czym kapitan poszedl z McMurphym przyniesc jeszcze piwa, a my zaczelismy wyciagac ryby z ladowni. Prozniacy stali na gornym pomoscie i przygladali sie nam, palac wlasnorecznie wystrugane fajki. Czekalismy, kiedy powiedza cos o dziewczynie, i prawde mowiac, pragnelismy tego, ale gdy w koncu jeden z nich sie odezwal, jego slowa nie dotyczyly dziewczyny, lecz ryby lekarza; oswiadczyl, ze nie widzial jeszcze tak wielkiej plastugi zlowionej na wodach oregonskich. Pozostali potwierdzili, ze to szczera prawda. Zeszli na dol, zeby lepiej obejrzec ryby. Zapytali George'a, gdzie sie nauczyl tak manewrowac lodzia, a wtedy wyszlo na jaw, ze George plywal nie tylko na kutrach rybackich, ale rowniez dowodzil torpedowcem na Pacyfiku i ma Krzyz Marynarski. -Dlaczego nie objal pan jakiejs rzadowej posady? - zapytal George'a jeden z facetow. -Bo sa brudne - wyjasnil George. Wyczuwali w nas zmiane, ktorej istnienie mysmy tylko podejrzewali. To juz nie byla ta sama gromada tchorzy z domu wariatow, ktora rano mogli bezkarnie poniewierac. I choc wlasciwie nie przeprosili dziewczyny za ranne docinki, to jednak proszac ja, by im pokazala rybe, ktora sama zlapala, byli grzeczni az milo. Gdy zas McMurphy i kapitan wrocili ze sklepiku, wypilismy wszyscy zgodnie po piwie przed wyruszeniem w droge powrotna. Byl juz pozny wieczor, kiedy dojechalismy do szpitala. Dziewczyna spala oparta o piers Billy'ego; gdy sie podniosla, cale ramie mial zdretwiale od tego, ze ja przytrzymywal, wiec mu je rozmasowala. Billy powiedzial, ze chetnie by sie z nia umowil, gdyby mial wolne soboty i niedziele; odparla, ze moze go odwiedzic za dwa tygodnie, jezeli tylko powie, o ktorej godzinie. Billy zapytal wzrokiem McMurphy'ego. Ten otoczyl ich ramionami i rzekl: -Niech bedzie punkt druga. -W sobote po poludniu? - zapytala Candy. McMurphy mrugnal do Billy'ego i scisnal ramieniem glowe dziewczyny. -Nie. W sobote o drugiej w nocy. Wejdz cicho i zapukaj do tego samego okna, do ktorego podeszlas dzisiaj. Przekonam nocnego sanitariusza, zeby cie wpuscil. Dziewczyna zachichotala i kiwnela glowa. -McMurphy, niech cie licho! - zawolala. Niektorzy Okresowi jeszcze nie spali; zebrali sie przy toalecie i czekali, zeby sie przekonac, czysmy sie nie potopili. Patrzyli, jak maszerujemy korytarzem, dzwigajac lososie, niczym bohaterowie po zwycieskiej bitwie, opaleni, zbryzgani krwia, cuchnacy piwem i rybami. Lekarz zapytal, kto chce wyjsc zobaczyc jego halibuta lezacego w bagazniku, i wszyscy ruszyli z powrotem do wyjscia; jeden McMurphy oswiadczyl, ze jest zmeczony i woli walnac sie spac. Kiedy odszedl, ktos sie zainteresowal, dlaczego McMurphy jest zmeczony i wyczerpany, a my wszyscy tacy rumiani i pelni energii. Zdaniem Hardinga McMurphy stracil po prostu opalenizne. -Pamietacie chyba, ze kiedy tu przyjechal, pelen sil, z twarza czerstwa i tryskajaca zdrowiem, byl swiezo po dlugim okresie pracy na wolnym powietrzu. Teraz zeszla mu wspaniala opalenizna psychopaty. Ot i odpowiedz. A dzis spedzil kilka wyczerpujacych godzin w mroku kabiny, podczas gdy my chlonelismy na zewnatrz witamine D. Na pewno tam pod pokladem porzadnie sie nagimnastykowal, ale sami zastanowcie sie, co lepsze. Jesli chodzi o mnie, z radoscia zamienilbym swoja witamine D na jego rodzaj zmeczenia. Chetnie bym sie pomeczyl, zwlaszcza majac mala Candy za musztrownika. Moze nie mam racji? Nic nie powiedzialem, ale pomyslalem sobie, ze moze rzeczywiscie sie nie myli. Juz wczesniej, w drodze powrotnej, zauwazylem znuzenie McMurphy'ego, zaraz po tym, jak postanowil, ze wrocimy przez miasteczko, w ktorym niegdys mieszkal. Wlasnie wypilismy do spolki ostatnie piwo i wyrzuciwszy na czerwonym swietle pusta puszke przez okno, siedzielismy wygodnie rozparci, rozkoszujac sie minionym dniem i czujac, ze ogarnia nas przyjemna, leniwa sennosc, ktora nachodzi czlowieka, gdy caly dzien robil cos, co naprawde lubi. Bylismy na wpol przypieczeni przez slonce, na wpol pijani i walczylismy ze snem tylko po to, zeby jak najdluzej rozkoszowac sie tym, co sie wydarzylo. Niewyraznie zdalem sobie sprawe, ze zaczynam dostrzegac dobre strony tego, co sie dzieje dookola. Uczylem sie od McMurphy'ego. Czulem sie lepiej niz kiedykolwiek od czasu, gdy bylem brzdacem i wszystko bylo dobre, a ziemia spiewala mi dziecinne rymy. Zamiast dalej jechac wzdluz brzegu, skrecilismy z szosy w bok i zjechalismy w dol przez stok wzgorza, by przejechac przez miasteczko, w ktorym - jako dziecko - McMurphy mieszkal dluzej niz gdzie indziej. Juz myslalem, zesmy zabladzili, gdy wtem... naglesmy zobaczyli domy nedznej miesciny - cztery ulice na krzyz porosniete kepami trzciny. Slonce przyslonil akurat wzbijany przez wicher pyl, gdy McMurphy zatrzymal woz przy jednej z nich i wskazal dom, w ktorym niegdys zyl. -Tam. Tak, tamten. Wyglada, jakby wyrosl wsrod tych chwastow; uboga siedziba mej zmarnowanej mlodosci. Dochodzila szosta, zmierzchalo juz i ulica byla pusta; wzdluz calej jej dlugosci widzialem tylko bezlistne drzewa sterczace niczym drewniane blyskawice ze spekanego bruku, jakby wbila je tam ulewa posrod huku. Za nimi wznosily sie zelazne sztachety obiegajace banda zapuszczone podworko, na ktorym widac bylo obszerny dom z weranda, rachitycznym ramieniem opierajacy sie podmuchom wiatru, zeby nie porwal go niczym puste pudelko z tektury, nie poturlal i nie cisnal gdzies do dziury. Wtem pierwsze krople deszczu, wielkie jak grudy, posypaly sie z przygnanej wiatrem chmury; ujrzalem, ze dom ma zamkniete oczy, a na lancuchach u drzwi lomocza ciezkie klody strzegace go jak banku. Na ganku tej starej budy wisialo takie cos, co to Japonce robia z drutow i z kawalkow barwionego szkla - drga, dzwoni i brzeczy przy najlzejszym podmuchu - i mialo juz tylko cztery szkielka, wszystkie w ruchu. Kolysaly sie i hustaly, a dziesiatki sypiacych sie z nich okruchow brzeczaly o deski werandy. McMurphy wlaczyl bieg. -Przyjechalem tu raz do rodziny - rzekl. - Dawno juz, w odwiedziny. Akurat po tym bigosie w Korei, gdysmy sie wycofali stamtad i wrocili. Starzy jeszcze zyli. To byl dobry dom. Puscil sprzeglo i juzesmy ruszyli, ale raptem wrzucil luz i znow zatrzymal woz. -Rany! - krzyknal. - Spojrzcie tam, widzicie te sukienke? Podniosl reke i wskazal za siebie. -Widzicie te szmate na galezi drzewa? Ujrzalem zolto-czarna late lopoczaca jak choragiew wysoko na drzewie rosnacym przy jakiejs stodole czy chlewie. -Nosila te sukienke pierwsza dziewuszka, ktora - gdy mialem dziesiata wiosenke, a ona chyba mniej - zaciagnela mnie do lozka. Przespanie sie z kims wydawalo mi sie czyms tak waznym, ze zapytalem ja glosem niezwykle powaznym, czy nie sadzi, czy nie jest zdania, ze powinnismy to oglosic bez wiekszego wahania? Wystarczyloby na przyklad rzec samo: ,Judy i ja zareczylismy sie dzis, mamo". Moze to i dziwne, ale wtedy nie myslalem, ze to, co mowie, jest takie naiwne; sadzilem, ze gdy sie kogos przeleci, to tak, jakby sie wzielo slub, i czy sie tego chce, czy nie, trzeba byc razem az po grob. A ta mala kurewka, choc szedl jej dopiero osmy czy dziewiaty rok, taka byla krewka, ze siegnela w bok, podniosla z podlogi sukienke i powiedziala: "Moj drogi, wez, powies ja gdzies na dworze, a ja wroce do domu w majtkach, tak im oznajmie te wiesc; powinni sie skapowac". Boze, miala dziewiec lat, a nawet ty moglabys u niej terminowac! - zawolal i uszczypnal Candy w nos. Dziewczyna rozesmiala sie w glos i ugryzla go w reke, a on spojrzal na czerwony slad. -Wiec kiedy poszla w majtkach do domu, czekalem, az sie sciemni, rad nierad, zeby po kryjomu wyrzucic ten jej lach przez okno - ale czujecie sile wiatru? Bach! Porwal sukienke jak latawca wysoko nad dach, a nastepnego ranka wisiala cholera na tamtej galezi, zeby - jak wtedy myslalem - cale miasto odgadlo wszystko, widzac ja na uwiezi. Zaczal ssac dlon z mina tak zalosna, ze Candy sie rozesmiala i pocalowala go w reke. -Tak to wtedy, wiosna, wywiesilem jak na swoja udreke ten sztandar niestrudzonego kochanka, ale przysiegam, ze wszystkiemu jest winna ta dziewiecioletnia smarkula z czasow mojego dziecinstwa; pierwsza moja wybranka. Ruszylismy, pozostawiajac dom i jego zamkniete wrota. McMurphy ziewnal i zmruzyl oko. -Nauczyla mnie kochac, moja dupcia zlota! Akurat wtedy, gdy to mowil, tylne swiatla wyprzedzajacego nas samochodu oswietlily mu twarz i w szybie odbil sie grymas, na ktory sobie pozwolil jedynie dlatego, ze nie sadzil, bysmy w tej ciemnosci mogli cokolwiek zobaczyc; grymas zmeczenia, napiety i pelen rozpaczy, jakby McMurphy nie mial juz czasu na cos, co powinien zrobic... Jednoczesnie spokojnym, dobrotliwym glosem opowiadal nam o swoim zyciu, zebysmy mogli sami je przezyc, wsnic sie w barwna przeszlosc dzieciecych zabaw, kumpli od pijatyk, zakochanych kobiet i karczemnych bojek o nedzne laury. CZESC IV Nazajutrz po wyprawie Wielka Oddzialowa rozpoczela kontratak. Pomysl przyszedl jej do glowy, gdy poprzedniego dnia rozmawiala z McMurphym o tym, ile zarabia na wyprawie i podobnych przedsiewzieciach. W nocy rozwazyla wszystko dokladnie i upewniwszy sie, ze obrana przez nia taktyka jest calkowicie niezawodna, od samego rana zaczela robic rozne aluzje, by - nie krytykujac McMurphy'ego wprost - zasiac ziarno niezgody miedzy nim a pacjentami i patrzec, jak kielkuje.Dobrze wiedziala, ze ludzie, jak to ludzie, predzej czy pozniej odsuwaja sie od jednostek dajacych z siebie wiecej, niz musza, od swietych Mikolajow, misjonarzy, filantropow, i zaczynaja pytac: Co im to daje? Usmiechaja sie pod nosem, widzac, jak mlody prawnik obdarowuje orzeszkami dzieci ze szkoly w swoim okregu - i to tuz przed wyborami do senatu stanowego, cwaniaczek - i mowia do siebie: Nie w ciemie bity! Wiedziala, ze nie trzeba wiele, by pacjenci - gdy raz skieruje ich na wlasciwy trop - sami zaczeli sie zastanawiac, czemu to McMurphy wlozyl tyle czasu i wysilku w zorganizowanie wyprawy rybackiej, przeprowadzenie rozgrywek bingo czy trenowanie druzyny koszykowki. Co sprawialo, ze ustawicznie prul cala para naprzod, podczas gdy innym pacjentom wystarczalo leniwe dryfowanie, gra w bezika i przegladanie starych czasopism? Dlaczego wlasnie on, awanturnik irlandzkiego pochodzenia, przyslany tu z farmy penitencjarnej, na ktorej odpracowywal kare za szulerstwo i pobicie, wiazal sobie na glowie chustke, mizdrzyl sie jak dzierlatka i przez bite dwie godziny uczyl Billy'ego Bibbita tanczyc, podczas gdy wszyscy Okresowi wyli z radosci? Co sie krylo za tym, ze ten stary wyjadacz, zawodowy kostera i cwaniak, jakich malo, umiejacy bez pudla przewidziec szanse powodzenia kazdej swojej imprezy, ryzykowal przedluzenie pobytu w domu wariatow, robiac sobie coraz wiekszego wroga z kobiety, ktorej glos w sprawie zwolnienia byl decydujacy? Oddzialowa dala poczatek tym i podobnym rozwazaniom, kiedy wywiesila na tablicy ogloszen obszerny wyciag z kont pacjentow, ukazujacy wszelkie operacje finansowe przeprowadzone przez nich w ciagu ostatnich miesiecy; zeby go sporzadzic, musiala ladne kilka godzin grzebac w kartotekach. Zestawienie dowodzilo stalego odplywu funduszy z kont wszystkich Okresowych procz jednego. Fundusze rudzielca rosly od dnia, w ktorym przybyl do szpitala. Okresowi zartowali z McMurphy'ego, ze chce ich oskubac do cna, a on ani myslal sie wypierac. Skadze znowu. Przechwalal sie nawet, ze gdyby mu przyszlo spedzic tu jeszcze roczek, to zbilby kupe forsy i uniezaleznil sie finansowo, a po wyjsciu ze szpitala osiadl na Florydzie. Przekomarzali sie wesolo, dopoki byl razem z nimi, ale pochmurnieli natychmiast, gdy tylko sie oddalal i szedl na terapie zajeciowa, reedukacyjna czy na fizjoterapie albo do dyzurki, zeby oberwac kolejna bure od Wielkiej Oddzialowej i przeciwstawic swoj szeroki, bezczelny usmiech jej nieruchomemu grymasowi odlanemu z plastyku. Pytali jeden drugiego, czemu to ostatnio zrobil sie tak uczynny i zalatwia im rozne sprawy, jak na przyklad zniesienie obowiazku chodzenia wszedzie w osmioosobowych grupach terapeutycznych ("Billy znow przebakuje, ze chce podciac sobie zyly - powiedzial na zebraniu, wystepujac przeciwko tej zasadzie. - Czy jesli znajdzie jeszcze siedmiu ochotnikow, bedzie to oznaczac, ze podcinanie zyl stanowi terapie?") lub przekonanie lekarza, znacznie zyczliwszego pacjentom od czasu wyprawy na ryby, by zaprenumerowal "Playboya", "Nuggeta" i "Mana", wyrzucil zas plik starych numerow miesiecznika "McCall's" znoszonych na oddzial przez rzecznika o nabrzmialej twarzy, ktory zaznaczal w nich zielonym atramentem artykuly mogace nas - jego zdaniem - szczegolnie interesowac. McMurphy wyslal nawet petycje do Waszyngtonu, aby wlasciwa komisja zbadala pozytecznosc stosowania lobotomii i elektrowstrzasow w szpitalach panstwowych. -Co on z tego ma? - coraz czesciej zachodzili w glowe Okresowi. Minal tydzien, odkad zaczeli stawiac sobie to pytanie, gdy Wielka Oddzialowa zdecydowala sie wlaczyc do akcji. Jej pierwsza proba skonczyla sie jednak sromotna porazka; obecny na zebraniu McMurphy pokonal ja tak szybko, ze nawet nie miala czasu dobrze sie rozkrecic. (Na wstepie oznajmila pacjentom, ze jest wstrzasnieta i przerazona ich upadkiem moralnym - "Na milosc boska, wystarczy sie rozejrzec; chocby te swinskie zdjecia wyciete z pism pornograficznych i porozwieszane na scianach!" - i zamierza dopilnowac, zeby wladze szpitalne zainteresowaly sie tymi brudami. Oparla sie wygodnie, gotowa mowic dalej i wyjawic, kto jest odpowiedzialny za ten oplakany stan rzeczy, ale gdy tak siedziala na swoim tronie, rozkoszujac sie cisza, ktora zapadla po jej grozbie, McMurphy poradzil, by przypomniala wladzom, ze idac na inspekcje, maja wziac puderniczki z lusterkami, i wszyscy gruchneli smiechem). Dlatego tez, kiedy znow wystapila publicznie, postarala sie to zrobic pod jego nieobecnosc. Wczesniej tego dnia rozmawial juz z Portland, teraz zas poszedl z czarnym czekac przy kabinach telefonicznych, az znow zadzwoni miedzymiastowa. Kiedy o punkt pierwszej zaczelismy wynosic ze swietlicy stoly, najmniejszy czarny spytal oddzialowa, czy ma isc po McMurphy'ego i Washingtona. Odparla, ze nie potrzeba, obejdzie sie bez nich - moze zreszta pacjenci zechca skorzystac z tego, ze pan Randle Patrick McMurphy nie bedzie ich przytlaczal swoja obecnoscia, aby o nim porozmawiac? Z poczatku Okresowi opowiadali o McMurphym zabawne anegdotki i wynosili pod niebiosa jego zalety - oddzialowa siedziala cicho, czekajac, az nachwala sie go do syta. W koncu doszly do glosu nurtujace ich watpliwosci. Jaki on wlasciwie jest? Co go pcha do dzialania? Niektorzy zaczeli sie zastanawiac, czy jego opowiesci o tym, jak na farmie specjalnie wdawal sie w bojki, zeby trafic do szpitala, nie sa przypadkiem zwyklym mydleniem oczu, a on sam wiekszym szalencem, niz sie wszystkim wydaje. Slyszac to Wielka Oddzialowa usmiechnela sie i podniosla reke. -Jest szalony jak lis - oswiadczyla. - Czy to chcieliscie powiedziec? -Co sio-siostra ma na m-m-mysli? - zapytal Billy. Slowa oddzialowej wydaly mu sie niezbyt przychylne dla czlowieka, ktorego uwazal za swojego przyjaciela i stawial sobie za wzor. - Co z-z-znaczy "jak lis"? -To zwykle stwierdzenie faktu, Billy - odparla pogodnie oddzialowa. - Zaraz poprosimy kogos z obecnych, zeby ci to wyjasnil. Moze pan, panie Scanlon? -Siostra jest zdania, ze McMurphy bynajmniej nie jest glupi. -Nikt nie twierdzi, ze je-je-je-jest! - zawolal Billy, przy ostatnim slowie uderzajac piescia w porecz fotela, zeby je z siebie wydusic. - Ale siostra in-insynuowala... -Nie, Billy, nic nie insynuowalam. Po prostu sadze, ze McMurphy nie nalezy do ludzi, ktorzy cokolwiek ryzykuja bez potrzeby. Zgadzacie sie z tym, prawda? Zgadzacie sie wszyscy? Nikt sie nie odezwal. -Jednakze to, co robi - ciagnela oddzialowa - wydaje sie calkowicie bezinteresowne, zupelnie jakby byl swietym lub meczennikiem. A przeciez zaden z was nie uwaza go chyba za swietego? Wiedziala, ze rozgladajac sie po swietlicy moze sobie pozwolic na usmiech. -Nie. Nie jest ani swietym, ani meczennikiem. Prosze. Moze przyjrzymy sie wspolnie jego dzialalnosci filantropijnej. - Wyjela z koszyka zolta kartke. - Jakiez to byly te "dary" McMurphy'ego, jak je nazywaja jego zwolennicy? Jednym z darow byl na przyklad gabinet hydroterapii. Ale czy ten gabinet nalezal do niego? Czy McMurphy cokolwiek stracil, zakladajac kasyno gry? Jak wam sie wydaje, ile zarobil przez ten krotki czas, gdy byl krupierem na naszym oddziale? Ile przegrales, Bruce? A panowie Sefelt i Scanlon? Na pewno kazdy z was wie, ile mniej wiecej przegral, ale czy sie orientujecie, jak bardzo wzbogacil sie McMurphy? Wplacil na swoje konto prawie trzysta dolarow! Scanlon gwizdnal cicho; pozostali Okresowi milczeli. -Poza tym, gdyby ktos chcial zobaczyc, mam tu rowniez liste poczynionych przez niego zakladow, z ktorych jeden dotyczy swiadomego draznienia personelu. A przeciez zarowno gry hazardowe, jak i zaklady byly i sa wbrew regulaminowi oddzialu; wiedzieliscie o tym dobrze i niepotrzebnie dawaliscie sie na nie namowic! Znow spojrzala na kartke, po czym schowala ja do koszyka. -Z kolei wyprawa na ryby. Jak sadzicie, ile McMurphy zarobil na tym przedsiewzieciu? Nie tylko skorzystal z samochodu doktora, ale jeszcze wzial od niego pieniadze na benzyne i - jak slyszalam - na inne zakupy. Sam nie wydal ani centa. Prawdziwy z niego lis, nie da sie ukryc. Podniosla reke, nie dajac Billy'emu dojsc do slowa. -Chwileczke, Billy, postaraj sie mnie zrozumiec; daleka jestem od krytykowania tego rodzaju dzialalnosci jako takiej; uwazam tylko, ze powinnismy sie pozbyc wszelkich zludzen co do motywow jego postepowania. Nie chcialabym jednak mowic o nim zle pod jego nieobecnosc. Wrocmy wiec do spraw omawianych na wczorajszym zebraniu... co to bylo? - Zaczela szperac w koszyku. - Moze pan pamieta, doktorze? Lekarz poderwal gwaltownie glowe. -Nie... chwileczke... wydaje mi sie... Oddzialowa wyciagnela karte z jednej z tekturowych teczek. -Juz mam. Rozmawialismy z panem Scanlonem o tym, co sadzi o srodkach wybuchowych. Doskonale. Teraz znow sie tym zajmiemy, a do pana McMurphy'ego wrocimy innym razem, kiedy bedzie z nami. Radze wam jednak dobrze przemyslec moje slowa. A teraz, panie Scanlon... Kilka godzin pozniej, gdy czekalismy w osmio- czy dziesiecioosobowej grupie przed drzwiami sklepiku, az czarni ukradna z polki brylantyne, sprawa McMurphy'ego sama wyplynela w rozmowie. Chlopcy sie zarzekali, ze nie zgadzaja sie z tym, co mowila Wielka Oddzialowa, choc... choc, kurcze, staruszka ma sporo racji! A przeciez, niech to diabli, Mack to rowny gosc... mimo wszystko. Harding pierwszy powiedzial, co mysli, bez owijania w bawelne. -Za bardzo sie zaklinacie, przyjaciele, zeby mozna bylo dac wiare waszym zakleciom. W glebi waszych sknerowatych serduszek jestescie zupelnie pewni, ze siostra Ratched, nasz aniol milosierdzia, wcale sie nie myli w ocenie McMurphy'ego. Ocenia go slusznie; wiecie o tym rownie dobrze jak ja. Dlaczego mamy sie oszukiwac? Badzmy ze soba szczerzy i raczej zazdroscmy mu kapitalistycznych talentow zamiast je potajemnie krytykowac. Co w tym zlego, ze sie troche oblowil? Przeciez bawilismy sie setnie, ilekroc lupil nas ze skory! To cwany osobnik szukajacy latwego zarobku, ale musicie chyba przyznac, ze nigdy sie z tym nie kryl, prawda? Wiec dlaczego my mielibysmy udawac? Fakt, McMurphy jest naciagaczem, ale ma przynajmniej zdrowy, uczciwy stosunek do wlasnych matactw; podoba mi sie jego zuchwala, uparta bezczelnosc, moi drodzy; jest mi rownie bliski jak kochany system kapitalistyczny, zasada wolnej konkurencji, flaga amerykanska, niech Bog ma ja w swej opiece, Mauzoleum Lincolna i cala reszta; pomszczenie okretu "Maine", cyrk Barnuma i swieto Czwartego Lipca. Musze bronic honoru mojego przyjaciela jako dobrego, stuprocentowego amerykanskiego oszusta w paski i gwiazdy. Filantrop. Coz za bzdura! McMurphy rozplakalby sie ze wstydu, gdyby sie dowiedzial, jakie prostoduszne motywy przypisuja mu niektorzy. Dla zawodowego kretacza to dotkliwa obelga! Siegnal do kieszeni po papierosy, a gdy ich nie znalazl, wzial jednego od Fredricksona i przytknawszy teatralnym gestem zapalke, ciagnal dalej: -Przyznaje, ze na poczatku i mnie zmylily jego czyny. Kiedy stlukl szybe w dyzurce, pomyslalem sobie: "Boze, ten czlowiek poswieca sie dla kumpli, ryzykujac zatrzymanie w szpitalu!" Dopiero potem zrozumialem, ze dopoki moze nas doic, wcale nie zalezy mu na zwolnieniu. Nie dajcie sie zwiesc jego prostackim stylem bycia; to cwaniak jakich malo i ma leb na karku. Zastanowcie sie; wszystko, co robi, ma swoje uzasadnienie. Billy jednak nie zamierzal ustapic bez walki. -Mowisz? Wiec dlaczego uczy mnie t-tanczyc? - spytal, zaciskajac spuszczone wzdluz bokow dlonie. Zobaczylem, ze oparzenia papierosowe zagoily mu sie juz niemal zupelnie; na ich miejscu widnialy teraz tatuaze wyrysowane poslinionym kopiowym olowkiem. - Dlaczego, Harding? Jak mu sie oplaci fi-fi-finansowo dawanie mi le-lekcji tanca? -Nie denerwuj sie, William - odparl Harding. - Troche cierpliwosci. Niedlugo sie przekonamy. Tylko Billy i ja nadal wierzylismy w McMurphy'ego. Ale jeszcze tego wieczoru chlopak musial przyznac racje Hardingowi, bo McMurphy wrocil na oddzial po kolejnej rozmowie telefonicznej i oznajmil, ze randka z Candy jest murowana, ale zapisujac mu adres dodal, iz warto by jej podeslac troche szmalu na droge. -Szma-szmalu? Fo-fo-forsy? Ile? - zapytal Billy, spogladajac na Hardinga, ktory usmiechal sie do niego. -Bo ja wiem, stary... moze dziesiec dolcow dla niej i dziesiec... -Dwadziescia dolarow! Przeciez bilet z Po-Po-Portland tyle nie kosztuje! McMurphy spojrzal na Billy'go spod daszka cyklistowki, usmiechnal sie wolno i wysuwajac spierzchniety jezyk, stuknal sie kantem dloni w szyje. -Rety, rety, ale mi zaschlo w gardle! A w przyszla sobote bedzie ze mna jeszcze gorzej. Chyba nie poskapisz mi jednej butelczyny na przeplukanie gardziolka, co, Billy? I spojrzal na Billy'ego tak niewinnie, ze ten sie rozesmial i potrzasnal glowa, ze nie, skadze znowu, po czym zaszyty w kat z czlowiekiem, ktorego pewnie mial za alfonsa, zaczal w podnieceniu omawiac plany na przyszla sobote. Ja nadal uwazalem McMurphy'ego za olbrzyma, ktory zstapil z nieba, zeby wybawic nas od Kombinatu pokrywajacego swiat siecia z krystalitu i miedzianego drutu, za istote zbyt potezna, zeby sie polakomic na cos tak niskiego jak pieniadze - ale w koncu i ja zaczalem sie przychylac do opinii innych, przynajmniej czesciowo. A bylo to tak: McMurphy pomogl wyniesc stoly przed zebraniem, po czym, gdy inni wyszli z gabinetu hydroterapii, zerknal na mnie stojacego przy konsoli. -O rany, Wodzu! - zawolal. - Jesli mnie wzrok nie myli, od wyprawy na ryby urosles ze cwierc metra! Boze milosierny, spojrz tylko na swoje stopy; sa wielkie jak drezyny! Spojrzalem w dol i zobaczylem, ze stopy rzeczywiscie mam ogromne, zupelnie jakby na dzwiek glosu McMurphy'ego powiekszyly sie dwukrotnie... -A twoje lapy! Prawdziwe lapy silacza. Mam pomysl. Chwyc za konsole i sprobuj ja podniesc; zobaczymy, czy robisz postepy. Nie chcialem sie zgodzic i potrzasnalem glowa, ale przypomnial mi nasza umowe i powiedzial, ze bedzie to dobry sprawdzian jego terapii wzrostowej. Nie wiedzialem, jak sie z tego wykrecic, wiec podszedlem do konsoli, zeby sie przymierzyc i udowodnic mu, ze nie jestem w stanie jej dzwignac. Schylilem sie i ujalem krany w obie rece. -Pysznie, Wodzu. Teraz do gory. Zaprzyj sie nogami, opusc tylek... o wlasnie, wlasnie. Spokojnie teraz... wolno i do gory. Hurrra! Dobra, postaw ja z powrotem. Myslalem, ze McMurphy bedzie zawiedziony, ale kiedy sie wyprostowalem, usmiechnal sie od ucha do ucha, wskazujac na podstawe konsoli. Urzadzenie stalo kilkanascie centymetrow dalej niz przedtem. -Lepiej postaw ja tam, gdzie byla, stary, zeby nikt sie nie skapowal. Niech to na razie pozostanie tajemnica. Po zebraniu przysiadl sie do Okresowych grajacych w bezika i sprowadzil rozmowe na temat sily, miesni i konsoli do hydroterapii. Myslalem, ze powie im, jak pomogl mi odzyskac dawna moc; niech wiedza, ze nie wszystko robi dla pieniedzy. Ale nie wspomnial o mnie ani slowem. Gadal i gadal, az wreszcie Harding go spytal, czy ma ochote znow sie do niej przymierzyc; McMurphy odparl, ze dla niego jest za ciezka, ale to wcale nie znaczy, ze nikt by jej nie podniosl. Scanlon oswiadczyl, ze pewnie da sie ja uniesc za pomoca dzwigu, lecz dotad nie urodzil sie silacz, ktory sam by jej podolal. McMurphy pokiwal glowa i powiedzial, ze moze tak, moze nie, nigdy nic nie wiadomo. Obserwowalem go, jak nimi manewrowal, dopoki nie zaczeli wolac, ze zaden czlowiek nie udzwignie konsoli, i sami nie wpadli na pomysl zakladu. Widzialem, jak bardzo sie ociagal, a oni brneli coraz glebiej; choc szedl na pewniaka, ulegl im dopiero, gdy zaproponowali stosunek piec do jednego. Niektorzy stawiali nawet i po dwadziescia dolarow. Nie przyznal sie wcale, ze widzial, jak podnosilem konsole. Przez cala noc modlilem sie, zeby zrezygnowal. A kiedy nazajutrz na zebraniu oddzialowa oznajmila, ze wszystkich uczestnikow wyprawy rybackiej czeka dodatkowa kapiel pod prysznicem, bo prawdopodobnie wrocili zawszeni, mialem nadzieje, ze uwolni mnie od podnoszenia konsoli - na przyklad kazac nam bezzwlocznie isc do umywalni. Niestety. Zaraz po zebraniu, nim sanitariusze zamkneli gabinet hydroterapii, McMurphy wprowadzil mnie i chlopakow do srodka i kazal mi podniesc konsole. Usluchalem wbrew sobie; nie mialem innego wyjscia. Wstyd mi bylo, ze pomagam mu oskubac chlopakow. Choc wyplacajac mu wygrana, nadal odnosili sie do niego przyjaznie, wiedzialem, co czuja: pustke, jakby nagle stracili grunt pod nogami. Gdy tylko postawilem konsole z powrotem, wylecialem z gabinetu, nie patrzac na McMurphy'ego i pobieglem do toalety. Chcialem byc sam. Spojrzalem w lustro. McMurphy spelnil dana mi obietnice: rece mialem znow tak umiesnione jak wtedy, gdy mieszkalem w naszej wiosce i gralem w szkolnej druzynie, klatke piersiowa potezna, bary szerokie. Stalem wpatrzony w swoje odbicie, kiedy wszedl McMurphy. Trzymal w rece banknot pieciodolarowy. -Masz, Wodzu, bedziesz mial na gume do zucia. Potrzasnalem glowa i ruszylem do drzwi. McMurphy chwycil mnie za lokiec. -Wodzu, chcialem ci w ten sposob podziekowac za pomoc. Jesli liczyles na wieksza dole... -Nie! Nie chce twoich pieniedzy! Cofnal sie o krok, zahaczyl kciuki o kieszenie i odchylil glowe, zeby na mnie spojrzec. Przygladal mi sie przez chwile. -Jak sobie chcesz - rzekl. - Ale o co ci chodzi? Czemu nagle wszyscy patrza na mnie wilkiem? Nie odpowiedzialem. -Zrobilem, co obiecalem, nie? Znow jestes duzy. Co wam sie nagle przestalo we mnie podobac? Boczycie sie na mnie, jakbym zdradzil ojczyzne. -Wciaz... wciaz wygrywasz! -Wciaz wygrywam?! Ty durna palo, co ci znow odbilo? Dotrzymuje tylko warunkow zakladu. Cholera, co w tym... -Ale mysmy wierzyli, ze nie chodzi ci o wygrywanie... Czulem, ze broda drzy mi gwaltownie, jak zawsze, kiedy zaczynam plakac, ale lzy nie poplynely mi z oczu. Jedynie drgania brody nie moglem opanowac. McMurphy otworzyl usta, zeby cos powiedziec, ale zaraz je zamknal. Puscil kieszenie, podniosl reke i zlapal sie dwoma palcami za nasade nosa, tak jak czlowiek, ktory nosi uciskajace go okulary, po czym zacisnal powieki. -Wygrywam, mowisz? Jezu! - Westchnal, nie otwierajac oczu. - Ha, ha, ale wygrywam! Dlatego uwazam, ze to, co wydarzylo sie tego popoludnia w umywalni, stalo sie glownie z mojej winy. I dlatego wlasnie, aby ja choc po czesci okupic, postapilem akurat tak, jak postapilem, przynajmniej raz nie myslac o bezpieczenstwie, ostroznosci czy nastepstwach, nie zaprzatajac sobie glowy niczym procz tego, co nalezalo zrobic. Gdy tylko wyszlismy z toalety, trzej czarni zaczeli zgarniac wszystkich uczestnikow wyprawy na dodatkowy prysznic. Najmniejszy czarny, ktory sunal korytarzem z wyciagnieta przed siebie, zgieta, zimna jak lom reka i odrywal od sciany opartych o nia pacjentow, powiedzial, ze Wielka Oddzialowa nazwala ten prysznic kapiela profilaktyczna. Musimy sie jej poddac ze wzgledu na towarzystwo, w jakim przebywalismy na wyprawie, zebysmy nie rozniesli po szpitalu jakiegos paskudztwa. Kiedy ustawilismy sie nadzy w szeregu, sanitariusze ruszyli do akcji, wyciskajac z czarnych plastykowych tubek cuchnaca maz, gesta i kleista jak bialko. Najpierw smarowali nam nia wlosy, potem padla komenda: Odwrocic sie, zrobic sklon i rozchylic posladki! Chlopcy narzekali, zartowali i dowcipkowali miedzy soba, starajac sie nie patrzec ani na siebie, ani na bazaltowe maski unoszace sie na tle bialych kafli jak twarze w negatywie, twarze z koszmarnego snu, spozierajace znad miekkich czarnych luf. Podsmiewali sie z czarnych, pytajac na przyklad: "Powiedz nam, Washington, czym sie zabawiacie przez pozostale szesnascie godzin?", albo: "Hej, Williams, widzisz, co jadlem dzis na sniadanie?" Wszystkim bylo wesolo. Jedynie czarni zaciskali zeby i nie odzywali sie slowem - inaczej dzialo sie na oddziale, nim sie tu zjawil ten przeklety rudzielec. Kiedy Fredrickson rozchylil posladki, rozlegl sie glosny grzmot; myslalem, ze podmuch przewroci najmniejszego z czarnych. -Cisza! - rozkazal Harding, przykladajac dlon do ucha. - Moze znow uslyszymy cudny glos aniola! Wszyscy wyli, zanosili sie smiechem i sypali zartami, dopoki czarny nie przesunal sie dalej i nie zatrzymal sie przed nastepnym facetem; wtedy zapadla glucha cisza. Nastepny bowiem byl George. I w tej sekundzie, w ktorej ucichly smiechy, zarty i narzekania, gdy Fredrickson prostowal sie i odwracal, a duzy czarnuch kazal stojacemu obok George'owi nastawic glowe i podniosl tubke, zeby wycisnac mu na wlosy cuchnaca maz - w tej sekundzie wszyscy juz wiedzielismy, co sie teraz wydarzy, dlaczego nie moze byc inaczej, i zrozumielismy, jak bardzo mylilismy sie co do McMurphy'ego. George nie uzywal mydla, kiedy bral prysznic. Nigdy tez nie chcial przyjac od nikogo recznika, zeby sie wytrzec. Nauczeni doswiadczeniem czarni z wieczornej zmiany, ktorzy pilnowali nas przy regulaminowych prysznicach we wtorki i czwartki, nie zmuszali go do niczego, zeby uniknac klopotow. Tak bylo od lat - trzej sanitariusze obecni w umywalni rowniez o tym wiedzieli. Ale teraz pojelismy wszyscy, zrozumial to nawet George, ktory stal przechylony do tylu, potrzasal glowa i zaslanial sie dlonmi wielkimi jak debowe liscie, ze ten rozjuszony naszymi docinkami czarny z rozkwaszonym nosem, majacy za soba dwoch kumpli, ciekawych, co zrobi, za nic w swiecie nie przepusci podobnej okazji. -No, George, nachyl makowe. Chlopcy spojrzeli na McMurphy'ego, ktory stal nieco dalej w kolejce. -No juz, George... Martini i Sefelt trwali nieruchomo pod wlaczonym prysznicem. Otwor sciekowy pod ich nogami zachlystywal sie spieniona, mydlasta woda, puszczajac pecherzyki powietrza; starzec przygladal mu sie przez chwile, jakby uciekajaca woda mowila cos do niego. Sluchal, jak bulgocze i syczy. Potem znow spojrzal na tubke w wyciagnietej do niego czarnej dloni, zobaczyl maz wyciekajaca wolno z dziurki i splywajaca po zelaznych palcach. Czarny przysunal tubke blizej; George odchylil sie jeszcze bardziej do tylu, potrzasajac glowa. -Nie... nie chce. -Nie masz wyboru, Czysciochu - powiedzial czarny jakby ze smutkiem w glosie. - Nie masz wyboru. Nie mozemy pozwolic, zeby robactwo rozplenilo sie po calym szpitalu, prawda? A przeciez mozesz miec robaki gleboko pod skora! -Nie! - krzyknal George. -Ach, George, ty nic nie wiesz. Te robaki sa male, malenkie... nie wieksze od lebka szpilki. A kiedy cie dopadna, George, zaczynaja sie wkrecac w ciebie coraz glebiej i glebiej. -Zadnych robakow! - zawyl George. -Posluchaj mnie, George. Widzialem takie wypadki, kiedy te ohydne robaki... -Zostaw go, Washington - powiedzial McMurphy. Szrama na nosie czarnego lsnila jak czerwony neon. Sanitariusz wiedzial, kto sie do niego odezwal, ale sie nie odwrocil; tylko po tym, ze zamilkl na moment i dlugim popielatym palcem dotknal tej pamiatki po meczu koszykowki, poznalismy, iz w ogole uslyszal slowa McMurphy'ego. Potarlszy nos, zblizyl dlon do twarzy George'a i rozczapierzajac palce, zaczal nimi przebierac. -Krab, George, krab. Widzisz? Chyba wiesz, jak wyglada krab, co? Pewnie na lodzi rybackiej musialo byc pelno krabow. Nie mozemy pozwolic, zeby kraby wwiercily sie w ciebie, prawda, George? -Zadnych krabow! - wrzasnal George. - Nie! Wyprostowal sie i podniosl glowe; po raz pierwszy ujrzelismy jego oczy. Czarny cofnal sie o krok. Dwaj pozostali parskneli smiechem. -Co z toba, kolego? - zapytal wiekszy. - Masz jakies klopoty? Czarny znow przysunal sie do George'a. -Nachyl sie, George! Albo sie nachylisz, zebym mogl ci wycisnac paste, albo cie dotkne! - Podniosl reke; byla wielka i czarna jak bagno. - Przejade ci ta czarna, ohydna, cuchnaca reka po calym ciele!!! -Nie! - ryknal George, wznoszac piesc nad glowa, gotow roztrzaskac na kawalki szary czerep i rozsypac na wszystkie strony tkwiace w nim zebatki, nakretki i srubki. Wystarczylo jednak, ze czarny przylozyl mu tubke do pepka i nacisnal ja, a George zgial sie wpol, wypuszczajac z sykiem powietrze. Wtedy czarny siknal mu struga mazi w rzadkie siwe wlosy i poczal ja wcierac, rozsmarowujac czern ze swojej dloni po glowie George'a. George skulil sie jeszcze bardziej, obejmujac sie rekami w pasie. -Nie! Nie! - krzyknal. -A teraz odwroc sie, George... -Powiedzialem, zebys go zostawil. Tym razem cos w glosie McMurphy'ego sprawilo, ze czarny odwrocil sie w jego strone. Usmiechnal sie, gdy zobaczyl go zupelnie nagiego, z gola glowa, bez kowbojskich butow i spodni, za ktorych kieszenie moglby zahaczyc kciuki. Wyszczerzyl zeby, lustrujac go wzrokiem od gory do dolu. -Ha! - zawolal i potrzasnal glowa. - A juz myslalem, McMurphy, ze nie znajdziemy okazji. -Ty nedzny smoluchu - rzekl McMurphy tonem bardziej znuzonym niz gniewnym. Czarny nic nie odpowiedzial. McMurphy podniosl glos: - Ty zafajdany chuju! Czarny potrzasnal glowa i rechoczac spojrzal na swoich kolezkow. -Jak myslicie, do czego pan McMurphy zmierza? Moze chce mnie sprowokowac? Ha, ha, ha. Czyzby nie wiedzial, ze ucza nas nie reagowac na najgorsze obelgi wariatow? -Washington! Ty w morde jebany... Washington odwrocil sie plecami do McMurphy'ego i znow zajal sie George'em, ktory od chwili, gdy maz dotknela jego brzucha, wciaz stal zgiety wpol, dyszac ciezko. Czarny chwycil George'a za ramie i przekrecil go twarza do sciany. -Dobra, George, teraz rozchyl posladki. -Nie-e-e! -Washington - powiedzial McMurphy. Wzial gleboki oddech, podszedl do czarnego i odepchnal go od George'a. - Niech bedzie, niech bedzie... Wszyscy slyszeli bezsilna rezygnacje w jego glosie. -McMurphy, zmuszasz mnie, zebym sie bronil. Prawda, koledzy? Pozostali dwaj czarni skineli glowami, wiec polozyl ostroznie tubke na lawce obok George'a, po czym odwinal sie niespodziewanie i strzelil McMurphy'ego piescia w szczeke. McMurphy o malo nie upadl. Potoczyl sie na rzad nagich mezczyzn, ktorzy zlapali go pod ramiona i pchneli w strone usmiechnietej bazaltowej twarzy. Znow dostal, tym razem w szyje, ale wreszcie pogodzil sie z mysla, ze bojka sie zaczela i jedyne, co mu pozostaje, to walic, ile wlezie. Kiedy czarny znow sie zamachnal, chwycil go za reke i potrzasnal glowa, zeby oprzytomniec po poprzednim ciosie. Kolysali sie przez chwile, dyszac w rytm bulgoczacej wody; potem McMurphy odepchnal czarnego, zgial nogi w kolanach, wtulil glowe w ramiona, zeby chronic podbrodek, podniosl piesci po obu stronach glowy i ruszyl na przeciwnika. Wtedy cichy, rowny rzad nagich mezczyzn przemienil sie w rozszalale kolo, w ring zbity z ludzkich cial. Czarne piesci trafialy w znizona ruda glowe i szeroki kark, znaczac McMurphy'emu na czerwono skronie i policzki. Sanitariusz odskakiwal po kazdym ciosie. Wyzszy, z rekami dluzszymi od grubych, czerwonych lap McMurphy'ego, bil go szybkimi seriami po ramionach i glowie, nie dopuszczajac do zwarcia. McMurphy parl naprzod z twarza pochylona w dol, ciezkimi, plaskimi krokami, zerkajac co pewien czas na czarnego spomiedzy pokrytych tatuazami piesci, az wreszcie zepchnal go na sciane nagich mezczyzn i strzelil piescia prosto w srodek bialej, wykrochmalonej bluzy. Bazaltowa twarz pekla wpol; z rozowej szczeliny wysunal sie jezyk barwy lodow truskawkowych. Ale Washington uciekl spod czolgowej szarzy McMurphy'ego; zdazyl go stuknac kilka razy, zanim sam znow dostal czerwona piescia. Tym razem otworzyl usta znacznie szerzej - niezdrowa rozowa plama na czarnym tle. McMurphy mial czerwone slady na glowie i ramionach, ale nic mu nie bylo. Wciaz napieral, inkasujac po dziesiec ciosow za kazdy wlasny, a czarny wciaz sie cofal. Okrazyli tak kilka razy cala umywalnie; w koncu Washington zaczal dyszec, potykac sie i juz tylko staral sie unikac razow czerwonych cepow. Chlopcy wolali do McMurphy'ego, zeby go wykonczyl. Ale rudzielcowi wcale sie nie spieszylo. Czarny odskoczyl po ciosie w ramie i spojrzal szybko na przypatrujacych sie walce sanitariuszy. -Williams... Warren... niech was cholera! Drugi rosly czarny przedarl sie przez tlum i chwycil McMurphy'ego od tylu za ramiona. McMurphy strzasnal go jak buhaj malpe, ale czarny znow wskoczyl mu na plecy. Zdjalem go wiec z McMurphy'ego i cisnalem pod prysznic. W srodku musial miec same rurki: nie wazyl wiecej niz cztery, piec kilo. Najmniejszy czarny rozejrzal sie na boki, odwrocil sie i rzucil do drzwi. Kiedy patrzylem, jak ucieka, ten drugi wyszedl spod prysznicu i zalozyl mi chwyt zapasniczy, wsuwajac rece pod pachy i zaciskajac na karku. Wbieglem z nim tylem pod prysznic i rozgniotlem go o kafle. Ale kiedy osunalem sie razem z nim na posadzke, zeby dalej spokojnie obserwowac, jak Washingtonowi trzaskaja zebra pod ciosami McMurphy'ego, czarnuch zaczal gryzc mnie w kark; wtedy zlamalem ten jego uchwyt. Czarny przestal sie ruszac, a krochmal z jego uniformu zaczal splywac z woda do otworu sciekowego. Kiedy najmniejszy czarny przybiegl z powrotem do umywalni wraz z czterema sanitariuszami z oddzialu furiatow, niosac rzemienie, mankiety i koce, Okresowi wkladali wlasnie ubrania i sciskali prawice mnie i McMurphy'emu, mowiac, ze czarnym od dawna nalezalo sie lanie, ze walka byla wspaniala i skonczyla sie wielkim, zasluzonym zwyciestwem. Gadali tak, zeby nas pocieszyc i podniesc na duchu, a podczas gdy oni rozwodzili sie nad naszym triumfem, Wielka Oddzialowa pomagala sanitariuszom zakladac nam miekkie skorzane mankiety. Na oddziale furiatow dudni nieprzerwanie jak w hali fabrycznej czy w wieziennej tloczni tablic rejestracyjnych. Czas mierzony jest tutaj stukotem pileczki pingpongowej: pyk-pyk, pyk-pyk. Pacjenci spaceruja kazdy wlasna trasa, chodzac malymi, szybkimi krokami od sciany do sciany, tam i z powrotem niczym zwierzeta w klatce, wydeptujac w posadzce krzyzujace sie sciezki. W powietrzu unosi sie przykra, podobna do spalenizny won leku, wydzielana przez chorych oszalalych ze strachu, a pod stolem do ping-ponga i po katach czaja sie, zgrzytajac zebami, skulone ksztalty, ktorych lekarze i pielegniarki nie widza, sanitariusze zas nie sa w stanie wytruc srodkami dezynfekujacymi. Gdy tylko otworzyly sie przed nami drzwi oddzialu furiatow i sanitariusze wprowadzili nas do srodka, od razu poczulem te won spalenizny i uslyszalem zgrzytanie zebow. Tuz za drzwiami powital nas wysoki, koscisty staruch dyndajacy na drucie przeciagnietym miedzy jego lopatkami. Obejrzal nas zoltymi, zaropialymi oczyma i potrzasnal glowa. -Umywam od tego rece - oswiadczyl czarnym, nim drut pociagnal go za soba korytarzem. Ruszylismy za nim w strone swietlicy. McMurphy stanal w drzwiach w szerokim rozkroku i odchylil glowe, zeby sie rozejrzec; chcial tez zahaczyc kciuki o kieszenie, ale skorzane mankiety byly zbyt blisko siebie. -Ale cyrk - mruknal do mnie katem ust. Skinalem glowa. Bylem tu nie po raz pierwszy. Kilku facetow przestalo spacerowac, zeby sie nam przyjrzec, a koscisty staruch znow minal nas na swoim drucie, umywajac rece. Z poczatku nikt nie zwracal na nas specjalnej uwagi. Sanitariusze weszli do dyzurki, pozostawiajac nas w drzwiach swietlicy. McMurphy mial jedno oko spuchniete, jakby je ciagle mruzyl, a usta tak pokiereszowane, ze usmiechanie sie sprawialo mu bol. Podniosl skrepowane dlonie, wpatrujac sie w przechadzajacych sie dudniacymi krokami furiatow, i odetchnal gleboko. -McMurphy, do uslug - przedstawil sie, przeciagajac slowa niczym kowboj na filmie. - Ktory z was, dziecioly, grywa tu w pokera? Pingpongowy zegar zatykal szybko o podloge i ucichl. -Ze zwiazanymi lapami trudno mi rznac w oko, ale w pokera moge was jeszcze wykosic. Ziewnal, zakrywajac ramieniem usta, a nastepnie pochylil sie, odchrzaknal i wyplul cos do kosza na smieci znajdujacego sie o pare krokow dalej; rozlegl sie glosny brzek. McMurphy wyprostowal sie, usmiechnal i przejechal jezykiem po krwawej szparze miedzy zebami. -Mielismy na dole mala bijatyke. Ja i Wodz wzielismy sie za bary z dwoma smoluchami. Fabryczne dudnienie ucichlo i wszyscy patrzyli w nasza strone. McMurphy przyciagal uwage jak zawodowy naganiacz. Poniewaz stalem obok niego, furiaci przypatrywali sie rowniez i mnie; czujac na sobie ich spojrzenia, wyprostowalem sie jak struna i podnioslem do gory glowe. Choc plecy bolaly mnie jeszcze od tego, jak wbieglem tylem w sciane, zeby rozgniesc czarnucha, nic nie dalem po sobie poznac. Jakis facet o wygladzie glodomora, z ogromna strzecha czarnych wlosow, podszedl do mnie i nadstawil reke, jakby myslal, ze cos dostanie. Staralem sie nie zwracac na niego uwagi, ale gdziekolwiek sie obrocilem, on juz tam biegl z wyciagnieta dlonia, natarczywy jak dziecko. McMurphy opowiadal o bojce, a mnie coraz bardziej bolaly plecy; tyle lat siedzialem zgarbiony w kacie swietlicy, ze teraz trudno mi bylo stac dluzszy czas prosto. Odetchnalem z ulga, kiedy mala skosnooka pielegniarka zabrala nas do dyzurki i moglem wreszcie usiasc i odpoczac. Zapytala, czy jestesmy juz dosc spokojni, by mogla nam zdjac mankiety; McMurphy skinal broda. Zupelnie wyczerpany, siedzial ze zwieszona glowa i lokciami spuszczonymi miedzy kolana - przedtem nie przyszlo mi na mysl, ze jemu rowniez nielatwo jest prezyc sie jak na defiladzie. Pielegniarka - nie wieksza niz dobrze zatemperowany koniec niczego, jak ja pozniej okreslil McMurphy - zdjela nam mankiety, po czym dala McMurphy'emu papierosa, a mnie gume do zucia. Pamietala, ze lubie gume. Ja natomiast nie pamietalem jej wcale. Zanurzyla w sloiczku z mascia rozowe palce wielkosci swieczek na urodzinowym torcie i zaczela smarowac nia skaleczenia McMurphy'ego, wzdrygajac sie i przepraszajac, ilekroc on sie wzdrygal. Ujela jego dlon w obie rece i przekrecila wierzchem do gory, zeby posmarowac mu klykcie. -Ktory to byl? - spytala, patrzac na jego reke. - Washington czy Warren? McMurphy spojrzal na pielegniarke. -Washington - odparl i usmiechnal sie szeroko. - Warrena zalatwil Wodz. Puscila jego dlon i odwrocila sie do mnie. Widzialem nawet najmniejsze kostki w jej twarzy. -Czy cos pana boli? - zapytala. Potrzasnalem glowa. -A co z Warrenem i Washingtonem? McMurphy powiedzial jej, ze pewnie beda dzwigac na sobie troche gipsu, kiedy ich znow zobaczy. Skinela glowa i spuscila wzrok. -Nie wszedzie jest tak jak na waszym oddziale - oswiadczyla. - Niektore sa podobne, ale nie wszystkie. To wina tych wojskowych pielegniarek usilujacych zaprowadzic tutaj wojskowy rygor. Same sa niezupelnie normalne. Czasem wydaje mi sie, ze kiedy niezamezne pielegniarki koncza trzydziesci piec lat, powinno sie je zwalniac z pracy! -Przynajmniej wszystkie niezamezne pielegniarki wojskowe - rzekl McMurphy i spytal, jak dlugo jeszcze bedziemy mieli przyjemnosc korzystac z jej goscinnosci. -Niestety niedlugo. -"Niestety" niedlugo? - zdziwil sie. -Tak. Czasem chetnie zatrzymalabym niektorych pacjentow zamiast ich jej odsylac, ale ona ma starszenstwo. Nie, chyba nie pozostaniecie tu dlugo... Lozka na oddziale furiatow sa niewygodne; maja albo zbyt mocno, albo zbyt luzno naciagniete sprezyny. McMurphy i ja dostalismy dwa obok siebie. Nie przywiazano mnie przescieradlem, tylko pozostawiono na stoliku przycmiona lampke. W srodku nocy zbudzil mnie krzyk: -Indianinie, zaczynam sie krecic jak bak! Spojrz na mnie! Spojrz! - Otworzylem oczy i zobaczylem tuz nad soba dlugie, polyskujace, zolte zeby. Nalezaly do tego glodomora ze swietlicy. - Indianinie, zaczynam sie krecic jak bak! Spojrz na mnie, prosze cie! Dwaj sanitariusze zlapali go od tylu za rece i zaczeli wywlekac z sypialni, a on smial sie i krzyczal: -Indianinie, zaczynam sie krecic! I znow wybuchal smiechem. Powtarzal te same slowa i smial sie przez cala droge, kiedy go ciagneli korytarzem; wreszcie znow zapadla cisza i wtedy uslyszalem glos koscistego starucha: -Hm... ja umywam od tego rece. -Przez chwile miales nowego przyjaciela - szepnal McMurphy i przekrecil sie na drugi bok. Zle spalem przez reszte nocy, wciaz mialem przed oczyma zolte zeby i twarz glodomora; ciagle tez slyszalem, jak prosi: "Spojrz na mnie! Spojrz na mnie!" Ucichl, kiedy wreszcie zasnalem, ale nadal wpatrywal sie we mnie blagalnym wzrokiem. Widzialem jego twarz, zolta, wyglodzona, spragniona; wylaniala sie przede mna z mroku i prosila... blagala. Nie wiedzialem, jak McMurphy moze spac gnebiony przez sto, dwiescie czy tysiac takich twarzy. U furiatow dzwonek budzi rano pacjentow. Personel nie wlacza samych swiatel jak na naszym oddziale. Dzwonek terkocze tak przerazliwie, jakby ktos szlifowal cos na ogromnej tokarce. McMurphy i ja rownoczesnie poderwalismy sie na ten dzwiek; zamierzalismy sie polozyc z powrotem, kiedy przez megafon polecono nam zglosic sie do dyzurki. Wstalem z lozka; plecy tak mi zesztywnialy przez noc, ze ledwo moglem sie zgiac. Widzac, jak McMurphy kuleje, poznalem, ze on rowniez jest caly sztywny. -Co nas teraz czeka, Wodzu? - zapytal. - Wyrywanie paznokci czy lamanie kolem? Mam nadzieje, ze nie beda to ciezkie tortury, bo i tak jestem obolaly! Powiedzialem mu, ze nie powinny byc ciezkie, ale nic wiecej, bo sam nie bylem pewien, co nas czeka, dopoki nie stanelismy w drzwiach dyzurki. -Panowie McMurphy i Bromden? - zapytala pielegniarka, inna niz wczoraj, wreczajac nam po papierowym kubeczku. Zajrzalem do mojego i zobaczylem trzy czerwone kapsulki. Wiruje mi w glowie, brzeczy, nie moge tego powstrzymac! -Chwileczke - wola McMurphy. - Czy to sa prochy stepiajace zmysly? Pielegniarka kiwa glowa i oglada sie za siebie; w glebi dyzurki stoi ramie w ramie dwoch sprezonych do skoku facetow ze szczypcami do lodu. McMurphy oddaje jej kubeczek ze slowami: -Dziekuje, ale obejde sie bez opaski na oczy. Za to chetnie bym zapalil papierosa. Ja tez zwracam kubek. Wtedy pielegniarka oswiadcza, ze musi zatelefonowac, zasuwa szybko szklane drzwi, nie dajac nam dojsc do slowa, i wykreca numer. -Przykro mi, Wodzu, ze cie w to wrobilem - mowi McMurphy, ledwie go jednak slysze poprzez gwizd drutow telefonicznych jazgoczacych w scianach. Czuje, jak przerazone mysli odplywaja mi z glowy. Siedzimy w swietlicy, otoczeni kregiem twarzy, gdy przez drzwi wchodzi Wielka Oddzialowa w asyscie obu roslych czarnych maszerujacych krok za nia. Najchetniej zapadlbym sie pod ziemie, uciekl jak najdalej, ale nie jestem w stanie sie poruszyc. Zbyt wiele osob mi sie przypatruje; ich oczy przykuwaja mnie do krzesla. -Dzien dobry - rzecze oddzialowa, usmiechajac sie jak dawniej. McMurphy odpowiada, lecz ja milcze, choc siostra, podnoszac glos, mnie rowniez mowi dzien dobry. Przygladam sie czarnym; jeden ma plaster na nosie i reke na temblaku - szara dlon zwisa bezwladnie jak wyciagniety z wody martwy pajak - a po sztywnych ruchach drugiego latwo poznac, ze ma na sobie gipsowy gorset. Obaj usmiechaja sie pod wasem. Mogli zostac w domu, zeby lizac sie z ran, ale za nic nie chcieli przepuscic takiej okazji. Ja tez sie usmiecham; niech sobie nie mysla! Wielka Oddzialowa lagodnie i cierpliwie tlumaczy McMurphy'emu, ze jego zachowanie bylo nieodpowiedzialne i dziecinne; wpadl w zlosc jak maly chlopiec - czy mu nie wstyd? McMurphy na to, ze mu nie wstyd; niech przechodzi do sedna. Oddzialowa opowiada, jak to wczoraj po poludniu na specjalnym zebraniu pacjenci z naszego oddzialu zgodzili sie z personelem, ze wskazane byloby poddanie McMurphy'ego kuracji wstrzasowej - chyba ze uzna swoje bledy. Jesli przyzna, ze postapil nieslusznie, pokaze, iz potrafi byc rozsadny, tym razem kuracja zostanie odwolana. Krag twarzy patrzy wyczekujaco. Oddzialowa mowi McMurphy'emu, ze wszystko zalezy od niego. -Tak? - pyta rudzielec. - A przygotowala siostra papier, ktory mam podpisac? -Nie, ale jesli pana zdaniem to koniecz... -Niech siostra doda jeszcze pare rzeczy, to zalatwimy wszystko za jednym zamachem. No, na przyklad, ze naleze do spisku zmierzajacego do obalenia rzadu, ze uwazam oddzial siostry za najwspanialszy po Hawajach zakatek na ziemi i tym podobne bzdety. -Nie sadze, zeby... -A kiedy juz wszystko podpisze, przyniesie mi siostra koc i paczke papierosow z Czerwonego Krzyza. Rany, nawet chinscy komunisci niejednego by sie mogli od siostry nauczyc! -Staramy ci sie pomoc, Randle. Ale on zrywa sie na nogi, drapie po brzuchu i mijajac oddzialowa i czarnych, ktorzy w przestrachu odskakuja do tylu, idzie w strone stolikow karcianych. -Dobra, koledzy, powiedzcie, przy ktorym to grywacie w pokera? Oddzialowa patrzy na niego przez chwile, a potem wchodzi do dyzurki i podnosi sluchawke telefonu. Dwoch czarnych sanitariuszy i jeden bialy z jasnymi, kreconymi wlosami prowadza nas do glownego budynku. McMurphy przez cala droge rozprawia wesolo z bialym sanitariuszem, jakby nie mial zadnych zmartwien. Trawe pokrywa gruba warstwa szronu, a idacy przodem czarni wydmuchuja kleby pary niczym dwie lokomotywy. Slonce wbija sie klinem miedzy chmury, rozsuwa je i zalewa blaskiem trawnik, ktory zaczyna lsnic, jakby ktos rozsypal na nim iskry. Wroble z nastroszonymi z zimna piorkami grzebia posrod iskier w poszukiwaniu nasion. Trawa trzeszczy nam pod nogami, mijamy nory wiewiorek ziemnych, przy ktorych widzialem psa. Jak gleboko siegam okiem, wiewiorcze nory wypelnia szron. Lodowate iskry. Czuje szron w brzuchu. Podchodzimy do znanych mi drzwi, zza ktorych rozlega sie szum podobny do brzeczenia rozgniewanych pszczol. Przed nami czeka dwoch pacjentow; zataczaja sie odurzeni czerwonymi kapsulkami, a jeden beczy jak dziecko i powtarza: -To moj krzyz, dzieki ci, Panie; to wszystko, co mam, dzieki ci, Panie... -Meska gra! Meska gra! - mamrocze drugi. Poznaje w nim ratownika z basenu. On rowniez poplakuje z cicha. Ale ja nie bede plakal ani krzyczal. Jestem przeciez z McMurphym. Technik kaze nam zdjac buty; McMurphy pyta, czy rozetna nam tez portki i ogola glowy. Technik odpowiada, ze tak dobrze nie ma. Nity na metalowych drzwiach wpatruja sie w nas jak oczy. Drzwi otwieraja sie i wsysaja do wewnatrz pierwszego pacjenta. Ratownik zapiera sie nogami. Z czarnego pulpitu wystrzela snop neonowego swiatla, wbija sie w jego poznaczone korkami czolo i wciaga do srodka niby psa na smyczy. Nastepnie, nim zamkna sie drzwi, obraca go trzy razy. Z twarzy ratownika bije przerazenie. -Rzut raz - mruczy. - Rzut dwa! Rzut trzy! Slysze, jak technicy podwazaja mu wieko czaszki niczym klape wlazu, slysze chrzest i zgrzyt zakleszczonych zebatek. Dym bucha, gdy drzwi sie znow uchylaja i wytacza sie przez nie wozek z pierwszym pacjentem; jego oczy przeslizguja sie po mnie. Ta twarz. Wozek wraca do srodka i wywozi ratownika. Slysze tlum kibicow skandujacy jego imie. -Nastepna para - mowi technik. Posadzka jest zimna, pokrywa ja trzeszczacy szron. Nad nami zawodzi smetnie jarzeniowka - dluga, biala, lodowata rura. Czuje zapach smaru grafitowego, jakbym byl w garazu. Czuje kwasna won strachu. Jest tu tylko jedno okno, male i wysoko nad ziemia; widze przez nie siedzace na drucie nastroszone wroble, podobne do nanizanych na sznurek brunatnych paciorkow. Glowy maja wtulone w piora dla ochrony przed chlodem. Nagle zrywa sie wiatr, swiszcze mi po zebrach coraz cieniej i cieniej, alarm! alarm! -Nie wrzeszcz, Wodzu. Alarm! -Spokojnie. Pojde pierwszy. Czerep mam tak gruby, ze nic mi nie zrobia. A jesli mnie nic nie zrobia, to tobie tez nie. Gramoli sie na stol bez niczyjej pomocy i wyciaga ramiona wzdluz konturow namalowanej na nim sylwetki. Technik obraca przelacznik: na przegubach rak i na kostkach McMurphy'ego zatrzaskuja sie uchwyty i przyciskaja go mocniej do stolu. Czyjas reka zdejmuje mu zegarek, ktory wygral od Scanlona, i rzuca obok pulpitu - koperta sie otwiera; wypadaja zebatki, srubki, a takze dlugi, zwiniety wlos, ktory sie rozkreca, podskakuje i wbija sie w pulpit. McMurphy wcale sie nie boi. Wciaz sie do mnie usmiecha. Wcieraja mu w skronie grafitowy smar. -Co to? - pyta. -Przewodnik - odpowiada technik. -Namaszczasz mi glowe przewodnikiem. A czy korone cierniowa tez dostane? Smaruja dalej. A on spiewa, az rece zaczynaja im sie trzasc. -"Wildroot to najlepsza brylantyna..." Nakladaja mu na pokryte smarem skronie obrecz podobna do sluchawek: korone ze srebrzystych cierni. Nastepnie wsadzaja mu w zeby kawalek gumowej rury, zeby go uciszyc. -"W zglad jej wchodzi czyzda lanolina!" Przekrecaja tarcze, wprawiajac maszyne w ruch; dwie mechaniczne rece podnosza gorace lutownice i opuszczaja sie nad McMurphym. Mruga do mnie i mamrocze cos niewyraznie, gryzac zebami gumowa rure, stara mi sie cos powiedziec, lecz akurat wtedy lutownice dotykaja srebrnej obreczy na jego skroniach - luk swiatla przebiega od jednej do drugiej, McMurphy sztywnieje, wygina sie jak most, jedynie nadgarstkami i pietami nadal dotyka stolu, z zacisnietych wokol rury ust wydobywa sie "Auuu!" i cialo rudzielca okrywaja lsniace jak szron iskry. Za oknem dymiace trupy wrobli spadaja z drutu na ziemie. Technicy wytaczaja McMurphy'ego na wozku; wciaz dygocze, a twarz pokrywa mu bialy szron. Korozja. Kwas akumulatorowy. Technik odwraca sie do mnie. Pilnuj tego draba. Ja go znam. Trzymaj go! To juz nie jest sprawa woli. Trzymaj go! Cholera. Musza brac seconal i koniec. Uchwyty wpijaja mi sie w przeguby. Grafitowy smar zawiera opilki zelaza, drapia mi skronie. Powiedzial cos, kiedy mrugnal. Cos mi powiedzial. Ktos nachyla sie i przysuwa dwie lutownice do obreczy na mojej glowie. Urzadzenie zniza sie nade mna. ALARM. Przyspieszasz kroku, zbiegasz po stoku. Nie mozesz sie ruszyc ni w przod, ni w tyl, spojrz prosto w lufe i modl sie, bys zyl, zyl, zyl.Wylaniamy sie z kepy trzciny przy torze kolejowym. Przykladam ucho do szyny; parzy mnie w policzek. -Cisza - mowie - nic w zasiegu stu piecdziesieciu kilometrow... -Hm - mruczy tata. -Czyz nasi przodkowie nie wbijali noza w ziemie i nie brali rekojesci w zeby, zeby uslyszec z daleka stado bizonow? -Hm - mruczy znow tata, ale jest zadowolony. Po drugiej stronie torow stercza suche badyle pszenicy. Myszy tam siedza, pokazuje pies. -Idziemy w lewo czy w prawo, synu? -Przejdziemy na druga strone, jak nam radzi pies. -Ten pies nie umie tropic. -Nie jest zly. Posluchajmy psa i chodzmy na druga strone; tam na pewno sa bazanty. -Posluchaj starego; lepiej nam sie bedzie polowalo wzdluz toru. -Najlepiej w pszenicy, posluchajmy psa. Przechodzimy na druga strone - zanim moge sie zorientowac, co sie dzieje, na tory wypada chmara mysliwych; strzelaja do bazantow, az pierze leci. To nasz pies wbiegl za daleko w pszenice i wyploszyl wszystkie ptaki na tory. Pies zlapal trzy myszy. ...prawdziwy mezczyzna, Mezczyzna, MEZCZYZNA, MEZCZYZNA... szeroki, wielki i mruga jak gwiazda. O Jezu, mrowki, ale mnie oblazly, ciete skurwysyny. Pamietasz te mrowki, ktore smakowaly jak korniszony? He, he? Twierdziles, ze to nie sa korniszony, a ja wmawialem w ciebie, ze tak. Twoja matka zrobila mi pieklo, kiedy sie o tym dowiedziala: jak mozesz uczyc dziecko jesc robaki! Uch. Dobry Indianin powinien umiec sie wyzywic, jedzac wszystko, co nie zje go pierwsze. Nie jestesmy Indianami. Jestesmy cywilizowanymi ludzmi. Zapamietaj to sobie. Prosiles mnie, tato: Kiedy umre, przypnij mnie do nieba. Mama nazywala sie Bromden. Nadal nazywa sie Bromden. Tata powiedzial, ze urodzil sie tylko z jednym imieniem, wpadl w nie jak ciele w rozpostarty koc, kiedy krowa koniecznie chce rodzic na stojaco. Tee Ah Millatoona, Sosna Stojaca Najwyzej Na Gorze, i do licha, jestem najwiekszym Indianinem w calym Oregonie, a pewnie rowniez w Kalifornii i Idaho. Urodzilem sie z tym imieniem. Do diabla, jestes chyba najwiekszym durniem na swiecie, jesli myslisz, ze chrzescijanka zgodzi sie nazywac Tee Ah Millatoona. Urodziles sie z tym imieniem, w porzadku; ale ja urodzilam sie ze swoim. Bromden. Mary Louise Bromden. A kiedy przeprowadzimy sie do miasta, mowi tata, to z twoim nazwiskiem latwiej nam bedzie otrzymac ubezpieczenie. Jakis facet z mlotkiem do nitowania goni drugiego, zalatwi go, jesli go dopadnie. Znow migaja mi szybko przed oczami barwne blyski. Ene due like fake, ona dobrym jest rybakiem, lapie kurczaki i wsadza do paki... kosz klosz, klodke kladzie, trzy gasiorki w stadzie... jeden polecial tam, drugi smignal siam, trzeci wzbil sie nad kukulcze gniazdo... Ge, ge, ge... potem sfrunal, wlazl do... i wyciagnal cie. Nucila mi to moja stara babcia, bawilismy sie tak przez dlugie godziny, siedzac przy rusztach z rybami i odpedzajac muchy. Dziecieca wyliczanka. Nucac, babcia wystukiwala po kolei sylaby na palcach moich nadstawionych rak. E-ne, du-e, li-ke, fa-ke (osiem palcow), ona dobrym jest rybakiem (szesnascie palcow; wybija mi rytm na palcach czarna, szponiasta dlonia; kazdy moj paznokiec jest zwrocony do niej malenka twarzyczka proszaca, zeby to wlasnie ja wyciagnal gasiorek, kiedy sfrunie). Lubie te zabawe i lubie babcie. Nie lubie tej, ktora lapie kurczaki. Nienawidze. Lubie gasiorka, ktory wzbil sie nad kukulcze gniazdo. Lubie go i lubie babcie z kurzem wrosnietym w zmarszczki. Kiedy ja znow ujrzalem, lezala martwa na chodniku w samym srodku The Dalles, otoczona przez krag mezczyzn w kraciastych koszulach, Indian, hodowcow i farmerow. Zawiezli ja na wozku na cmentarz, zasypali jej oczy czerwona glina. Pamietam gorace, duszne popoludnia przed burza z piorunami, kiedy zajace same wbiegaly pod kola ciezarowek. Joey Ryba W Beczce ma po podpisaniu kontraktu dwadziescia tysiecy dolarow i trzy cadillaki. I ani jednego nie umie prowadzic. Widze kosc do gry. Widze ja od wewnatrz, leze na jej dnie. Jestem ciezarkiem zatopionym w kosci. Kolko nade mna to jedynka. Kosc jest tak spreparowana, zeby jedynka wypadala za kazdym razem. Leze na szesciu wybrzuszeniach jak na bialych poduszkach: kiedy gracz rzuca kosc, szostka zawsze laduje na spodzie. A jak jest obciazona druga kosc? Pewnie tez tak, zeby wypadala jedynka. Para jedynek. Graja z nim oszukanymi koscmi, a ja jestem ciezarkiem. Uwaga, kolejny rzut. Tak jest, prosze pani, wedzarnia jest pusta, a dzieciak potrzebuje nowych kapci. Raz, dwa, trzy... Trach! Przegral. Woda. Leze w kaluzy. Para jedynek. Znow przegra. Widze nad soba jedno oczko: nie ma szans przeciwko lewym kosciom w grze prowadzonej w zaulku za sklepem z pasza... w Portland. Zaulek jest tunelem, jest zimno, bo slonce jest... jest pozne popoludnie. Pozwol mi... pojsc do babci. Prosze cie, mamo. Co powiedzial, kiedy mrugnal? Jeden polecial tam, drugi smignal siam. Zejdz mi z drogi. Do diabla, siostro, zejdz mi z drogi Drogi DROGI! Moj rzut. Trach. Cholera. Znow sie przekrecily. Para jedynek. Synu, nauczycielka powiedziala, ze masz leb na karku, postaraj sie zostac kims... Kim, tato? Tkaczem jak stryj Skaczacy Wilk? Wyplataczem koszykow? Czy pijakiem jak wiekszosc Indian? Hej, pompiarzu, jestescie Indianinem, prawda? Tak, zgadza sie. No, no, swietniescie sie nauczyli mowic po naszemu. Tak. No, no... zwyczajnej za trzy dolary. Nie byliby tacy pewni siebie, gdyby wiedzieli o moim przymierzu z ksiezycem. Do diabla, nie jestem zaden zwyczajny Indianin... Nigdy... jak to idzie... nigdy nie wiadomo, co komu w duszy gra. Znow jedynki. Rany, alez te kosci sa zimne. Po pogrzebie babki ja, tata i stryj Skaczacy Wilk wykopalismy ja z powrotem. Mama nie chciala isc z nami; powiedziala, ze to najwieksza bzdura, jaka w zyciu slyszala. Wieszac zwloki na drzewie! Na sama mysl normalnemu czlowiekowi robi sie niedobrze. Stryj Skaczacy Wilk i tata spedzili - grajac w remi - dwadziescia dni wsrod pijakow w wiezieniu w The Dalles za zbezczeszczenie zwlok. Ale, do licha, przeciez to nasza matka! Zadna roznica, chlopcy. Nie trzeba bylo jej wykopywac. Kiedy wy, durni Indianie, wreszcie zmadrzejecie? No, coscie z nia zrobili? Radze sie przyznac. Ach, odpierdol sie, blada twarzy, powiedzial stryj Skaczacy Wilk, skrecajac papierosa. Nie mam zamiaru. Wysoko, wysoko, wysoko nad wzgorzami, wysoko w konarach sosny wytycza starcza dlonia kierunek wiatru i liczy chmury szepczac: ...trzy gasiorki w stadzie... Co mi powiedziales, kiedy zmruzyles oko? Gra orkiestra. Podnies glowe... dzis jest swieto lipcowe. Kosci spoczely. Znow mnie dopadli z maszyna... chcialbym wiedziec... Co powiedzial? ...chcialbym wiedziec, jak McMurphy przywrocil mi dawny wzrost. Powiedzial: Meska gra. Sa na korytarzu. Czarni sanitariusze w bialych uniformach - sikaja na mnie przez szpare pod drzwiami, a potem wejda i oskarza mnie o to, ze zmoczylem szesc poduszek, na ktorych leze! Szostka. Zdawalo mi sie, ze izolatka jest koscia do gry. Jedynka, oczko w gorze nade mna, biale kolko... to przeciez lampa na suficie... to ja wciaz widzialem... w tym kwadratowym pokoiku... juz musi byc wieczor. Ile godzin lezalem nieprzytomny? Otacza mnie rzadka mgla; nie bede sie jednak w niej kryl. Nie... juz nigdy... Wstaje. Wstalem wolno, czujac sztywnosc miedzy lopatkami. Biale poduszki na podlodze byly mokre; nasiusialem na nie, kiedy lezalem nieprzytomny. Nie wszystko potrafilem sobie przypomniec; zaczalem wiec trzec dlonmi oczy, zeby otrzezwiec do reszty. Staralem sie, jak moglem. Przedtem nigdy nie staralem sie otrzasnac z zamroczenia. Podszedlem chwiejnym krokiem do okraglego, okratowanego okienka w drzwiach i zastukalem w nie palcami. Korytarzem nadchodzil wlasnie sanitariusz niosacy dla mnie na tacy posilek. Widzac go, zrozumialem, ze tym razem udalo mi sie ich pokonac. Bywalo, ze po elektrowstrzasach chodzilem otepialy nawet przez dwa tygodnie, zyjac niby na krawedzi snu w zamglonym, pogmatwanym, niewyraznym swiecie, w szarej strefie miedzy swiatlem i ciemnoscia, snem i jawa, zyciem i smiercia. Wiedzialem, ze jestem juz przytomny, ale nie mialem pojecia, ktory to dzien tygodnia, kim jestem, czy warto mi wracac do rzeczywistosci - i tak przez czternascie dni. Jesli nie ma sie powodu, zeby wychodzic z tej szarej, mglistej strefy, mozna dlugo walesac sie po niej, ale jesli ktos rzeczywiscie pragnie sie wydostac i potrafi sie przemoc, moze to zrobic. Tym razem wyszedlem z niej doslownie w kilka godzin; szybciej niz kiedykolwiek przedtem. Kiedy sie otrzasnalem z ostatnich oparow mgly, czulem sie, jakbym dlugo przebywal pod woda i wreszcie - po stu latach - wyplynal na powierzchnie. Moja kuracja wstrzasowa skonczyla sie na tym jednym zabiegu, McMurphy'ego natomiast poddano jeszcze trzem tego samego tygodnia. Jak tylko wracal do siebie, a jego oczy odzyskiwaly dawny blask, zaraz zjawiala sie siostra Ratched z lekarzem i pytala, czy gotow jest uznac swoj blad i wrocic na jej oddzial na dalsze leczenie. Wtedy McMurphy wypinal piers, swiadom, ze wszyscy furiaci wpatruja sie w niego wyczekujaco, i mowil oddzialowej, ze zal mu, iz moze tylko jedno zycie oddac za ojczyzne. Niech go pocaluje w dupe, rozowa i gladka; za nic nie podda statku. Kropka. Wstawal, klanial sie na lewo i prawo usmiechajacym sie do niego pacjentom, a oddzialowa prowadzila lekarza do dyzurki, zeby zadzwonil do glownego budynku i udzielil zgody na kolejny zabieg. Pewnego razu, nim oddzialowa zdazyla odejsc, McMurphy uszczypnal ja przez fartuch w posladek; zrobila sie czerwona jak wlosy rudzielca i pewnie by mu wymierzyla policzek, gdyby nie bylo przy tym lekarza, ktory z trudem tlumil smiech. Usilowalem przekonac McMurphy'ego, by dla unikniecia dalszych zabiegow przestal sie stawiac oddzialowej, ale rozesmial sie i powiedzial, ze laduja mu tylko za frajer akumulatory. -Kiedy stad wyjde, pierwsza babka, ktora przespi sie ze starym McMurphym, dziesieciotysiecznowatowym psychopata, zaswieci jak automat do gry i zacznie sypac srebrnymi dolarami! Do licha, nie boje sie tej ich maszynki do ladowania akumulatorow! Twierdzil, ze wstrzasy wcale mu nie szkodza. I dalej odmawial przyjmowania kapsulek. Ale ilekroc przez megafon rozlegl sie glos informujacy go, ze ma nic nie jesc, bo wkrotce zostanie zaprowadzony na zabieg do glownego budynku, rudzielec zaciskal zeby i krew odplywala mu z twarzy, nagle mizernej i wystraszonej jak podczas powrotu znad morza, kiedy ujrzalem jej odbicie w przedniej szybie samochodu. Pod koniec tygodnia odeslano mnie z powrotem na nasz oddzial. Mialem sporo do powiedzenia McMurphy'emu przed rozstaniem, ale akurat wrocil z elektrowstrzasow i siedzial, wodzac tepo oczami za pileczka pingpongowa, jakby byly polaczone z nia drutem. Dwaj sanitariusze, czarny i bialy, sprowadzili mnie po schodach, wpuscili na nasz oddzial i zamkneli za mna drzwi. Po pobycie u furiatow panujaca tu cisza wydala mi sie niesamowita. Doszedlem do swietlicy i sam nie wiem czemu, zatrzymalem sie w drzwiach, a wtedy wszystkie twarze obrocily sie w moja strone; Okresowi pierwszy raz patrzyli na mnie w ten sposob. Policzki jasnialy im, jakby odbijal sie w nich blask jaskrawo oswietlonego podestu przed jarmarczna buda. -Oto macie przed soba dzikiego olbrzyma, ktory zlamal reke sanitariuszowi! - obwiescil Harding. - Patrzcie i podziwiajcie! Usmiechnalem sie do nich szeroko; teraz wiedzialem, co przez te wszystkie miesiace musial czuc McMurphy, wciaz majac przed soba ich zlaknione twarze. Podeszli do mnie i zaczeli o wszystko wypytywac: jak on sie trzyma tam na gorze? Co robi? Czy to prawda, jak szeptano na gimnastyce, ze dzien w dzien posylaja go na elektrowstrzasy, a on tylko otrzasa sie niczym pies po wyjsciu z wody i zaklada sie z technikami, jak dlugo utrzyma oczy otwarte po przylozeniu mu elektrod? Opowiedzialem im, co moglem; nikogo nie dziwilo, ze nagle z nimi rozmawiam, ze ja, facet, ktorego zawsze uwazali za gluchoniemego, gadam i slysze. Potwierdzilem wszystkie plotki, ktore do nich dotarly, a potem dorzucilem pare historyjek od siebie. Z niektorych odzywek McMurphy'ego do siostry Ratched smiali sie tak glosno, ze dwie Rosliny, lezace pod mokrymi przescieradlami po stronie Chronikow, tez zaczely prychac i chichotac, jakby rozumialy kazde slowo. Kiedy zas nazajutrz na zebraniu oddzialowa sama podniosla sprawe pacjenta McMurphy'ego, mowiac, ze nie wiedziec czemu elektrowstrzasy nie daja pozadanego efektu i moze trzeba sie bedzie uciec do bardziej drastycznych srodkow, aby pozytywnie zareagowal na leczenie, Harding odpowiedzial: -Tak, to mozliwe, tak... Ale z tego, co slyszalem o kontaktach siostry z McMurphym na gorze, wynika, ze on nie ma podobnych trudnosci z wywolywaniem reakcji u siostry... Wszyscy rykneli smiechem - zbilo ja tu z tropu i zmieszalo tak bardzo, ze juz nic wiecej nie mowila na temat McMurphy'ego. Zorientowala sie, ze przebywajac na gorze McMurphy staje sie coraz potezniejszy, obrasta legenda, bo chlopaki nie widza, na ile zdolala go oslabic. Trudno jest walczyc z nieobecnym; postanowila wiec sprowadzic McMurphy'ego z powrotem na oddzial. Niech zobacza, ze nie jest twardszy od innych. Jesli calymi dniami bedzie siedzial bezczynnie, otepialy po wstrzasach, wkrotce przestana go miec za bohatera. Chlopaki odgadly jej zamiary i wiedzialy, ze dopoki McMurphy pozostanie wsrod nich, oddzialowa bedzie go dzien w dzien posylac na elektrowstrzasy, nie dajac mu chwili wytchnienia. Tak wiec Harding, Scanlon, Fredrickson i ja postanowilismy go przekonac, ze dla wszystkich zainteresowanych najlepiej bedzie, jesli ucieknie ze szpitala. I nim w sobote wrocil na oddzial - wtancowujac do swietlicy jak bokser na ring, sciskajac rece nad glowa i wolajac, ze mistrz znow jest z nami - mielismy juz obmyslony plan. Zaczekamy do zmroku i podpalimy materac, a kiedy do srodka wpadna strazacy, McMurphy da noge przez otwarte drzwi. Byl to naszym zdaniem tak znakomity pomysl, ze McMurphy nie mogl go nie zaakceptowac. Ale zapomnielismy, ze wlasnie na te noc umowil Billy'ego z Candy i obiecal przemycic ja na oddzial. Sanitariusze przyprowadzili McMurphy'ego okolo dziesiatej rano. -Rozsadza mnie energia, chlopaki; docisneli mi wtyczki, oczyscili styki, lsnie jak iskrownik od starego forda. Bawiliscie sie kiedy w dziecinstwie takimi iskrownikami? Pamietam, ze jak sie kogos dotknelo, skakal na metr w gore. Ubaw byl po pachy! Szalal po oddziale wiekszy niz kiedykolwiek, rozlal kubel brudnej wody pod drzwiami dyzurki, ulokowal krazek masla na czubku bialego zamszowego buta najmniejszego czarnucha, a gdy ten nic nie zauwazyl, chichotal w rekaw przez caly obiad, dopoki maslo sie nie roztopilo i nie pozostawilo na bucie plamy bardzo - zdaniem Hardinga - dwuznacznej barwy. Kiedy mijal na korytarzu ktoras z mlodych pielegniarek, dziewczyna piszczala, wywracala oczami i czmychala, stukoczac obcasami i rozcierajac posladek. Wyjawilismy mu plan ucieczki, ale oswiadczyl, ze nie ma gwaltu, i przypomnial nam o randce Billy'ego. -Nie mozemy mu przeciez sprawic zawodu, koledzy, teraz, kiedy wreszcie Candy ma go rozprawiczyc. Jesli wszystko pojdzie gladko, niezle sie tej nocy zabawimy; bedzie to moj pozegnalny jubel. W te sobote Wielka Oddzialowa nie miala wolnego - specjalnie tak wszystko ulozyla, zeby byc na miejscu, kiedy wroci rudzielec - i wkrotce po obiedzie zwolala zebranie, zeby od razu ustalic pewne sprawy. Znow wspomniala o koniecznym, jej zdaniem, zastosowaniu bardziej drastycznych srodkow wobec McMurphy'ego, usilnie proszac lekarza, zeby sie nad tym zastanowil, "nim bedzie za pozno, by pomoc pacjentowi". Ale przez caly czas, kiedy mowila, McMurphy mrugal, ziewal i bekal na wyscigi, a gdy wreszcie zamilkla, rozbawil do lez lekarza i wszystkich Okresowych, udzielajac jej swojego poparcia. -Chyba siostra ma racje, doktorze; sam pan widzi, ile mi dalo tych marnych pare woltow. Moze gdybysmy podwoili napiecie, moglbym lezac w lozku odbierac osmy kanal, podobnie jak Martini; czwarty wylazi mi juz bokiem - w kolko nadaja tylko komunikaty meteorologiczne i dziennik. Oddzialowa chrzaknela, zeby zaprowadzic na sali porzadek. -Wcale nie mowilam, ze jestem za zwiekszeniem napiecia, panie McMurphy... -Slucham? -Moim zdaniem nalezy sie zastanowic nad zabiegiem chirurgicznym. To tylko drobny zabieg, ale z reguly nastepuje po nim zanik agresywnych sklonnosci u gwaltownych pacjentow... -Gwaltownych? Alez ja jestem lagodny jak baranek! Od dwoch tygodni nie przetracilem szczeki zadnemu sanitariuszowi. Nie ma wiec chyba powodu, zeby mnie brac pod noz, co? Siostra usmiechnela sie do McMurphy'ego, jakby proszac, by zrozumial, ze ma na wzgledzie wylacznie jego dobro. -Nie, Randle, tej operacji nie przeprowadza sie skalpelem... -A zreszta - ciagnal - obciecie ich nic nie zmieni. W szafce mam zapasowe. -Zapasowe?... -Tak, doktorze. Jedno z nich jest wielkosci pilki baseballowej. -Panie McMurphy! Usmiech oddzialowej pekl jak szyba, kiedy zrozumiala, ze McMurphy sie z niej nabija. -Ale drugie jest nie mniejsze niz te, z ktorymi sie urodzilem. Zartowal tak do poznego wieczora. Na oddziale zapanowal wesoly, karnawalowy nastroj; wszyscy szeptali o tym, ze czeka nas popijawa, jesli dziewczyna zjawi sie z trunkami. Probowali przechwycic spojrzenie Billy'ego, a kiedy im sie to udawalo, puszczali do niego oko. Gdy zas stanelismy w kolejce po leki, McMurphy poprosil pielegniarke z krzyzykiem i znamieniem o kilka witamin. Zdziwila sie, ale powiedziala, ze oczywiscie, i wreczyla mu pare proszkow wielkosci srednich jaj. Schowal je do kieszeni. -Nie polknie ich pan? - spytala. -Ja? Skadze znowu, nie potrzebuje witamin. Wzialem je dla tego oto kawalera. Kiepsko ostatnio wyglada... w ogole jest slabowity. -Wiec... dlaczego mu ich pan nie da! -Dam, dam, kochanie, ale zaczekam do polnocy, bo wtedy przydadza mu sie najbardziej. I otoczywszy ramieniem poczerwienialy kark Billy'ego, odszedl w strone sypialni - po drodze puscil oko do Hardinga, a mnie dzgnal kciukiem w zebro - zostawiajac pielegniarke w drzwiach dyzurki; stala z szeroko otwartymi ustami i lala sobie na noge wode z dzbanka. Musze cos wyjasnic, jesli chodzi o Billy'ego Bibbita: choc mial zmarszczki na twarzy i gdzieniegdzie siwe wlosy, wciaz wygladal jak dzieciak z kalendarzowej reprodukcji - piegowaty dzieciak z krzywymi zebami i odstajacymi uszami, ktory, pogwizdujac wesolo, ciagnie za soba na sznurku kilka zlowionych plotek - ale bylo to tylko zludzenie. Kiedy stawal przy innych pacjentach, wszyscy spostrzegali zdumieni, ze dorownuje im wzrostem, a gdy mu sie lepiej przyjrzec, wcale nie ma piegow, odstajacych uszu czy krzywych zebow i nie jest dzieciakiem, lecz doroslym mezczyzna. Dowiedzialem sie, ile ma lat, gdy niechcacy podsluchalem jego rozmowe z matka. Matka Billy'ego - masywna, korpulentna kobieta, ktorej wlosy co kilka miesiecy ze zlocistych stawaly sie fioletowe, potem czarne, nastepnie znow zlociste - byla portierka w naszym szpitalu, a ponadto - jak wiesc niosla - sasiadka Wielkiej Oddzialowej i jej bliska, serdeczna przyjaciolka. Ilekroc szlismy przez hall, Billy musial podejsc do jej biurka i nachylic szkarlatny policzek, zeby go mogla musnac uszminkowanymi wargami. Poniewaz peszylo to nas na rowni z nim, nikt mu z tego powodu nie dokuczal, nawet McMurphy. Pewnego popoludnia okolo drugiej, nie pamietam juz, jak dawno temu, zatrzymalismy sie w hallu w drodze na terapie, czekajac, az czarny skonczy rozmawiac przez telefon ze swoim bukmacherem; czesc z nas porozsiadala sie na wielkich, obitych plastykiem kanapach, czesc wyszla na slonce. Matka Billy'ego wstala od biurka, wziela syna za reke, wyprowadzila na zewnatrz i usiadla z nim na trawie niedaleko ode mnie. Siedziala sztywno wyprostowana, z wyciagnietymi przed siebie krotkimi, pulchnymi nogami, ktore w ponczochach wygladaly jak parowki obciagniete skorka; Billy polozyl glowe na jej kolanach, a ona zaczela laskotac go w ucho suchym mleczem. Billy mowil jej wlasnie o tym, ze powinien sie chyba ozenic i pomyslec o studiach, matka jednak, wciaz krecac mleczem, rozesmiala sie i oswiadczyla, ze wygaduje glupstwa. -Kochaneczku, masz na to mnostwo czasu. Cale zycie jest jeszcze przed toba. -Mamo, mam trzy-trzy-trzydziesci jeden lat! Parsknela smiechem i znow dotknela chwastem ucha syna. -Kochaneczku, czy ja wygladam na matke czlowieka w srednim wieku? Zmarszczyla nos, rozchylila usta i z glosnym, wilgotnym cmoknieciem poslala mu calusa - musialem przyznac, ze nie wyglada na matke, na niczyja matke. Wprost nie moglem uwierzyc, ze Billy ma trzydziesci jeden lat, dopoki pewnego razu nie stanalem przy nim dosc blisko, by zobaczyc jego date urodzenia wypisana obok nazwiska na plastykowej bransoletce, jakie nosili wszyscy pacjenci. O polnocy, kiedy pielegniarka, Geever i drugi czarny skonczyli swoja zmiane, a na ich miejsce przyszedl stary Murzyn, pan Turkle, McMurphy i Billy juz byli na nogach; pewnie lykali witaminy. Wstalem z lozka, wlozylem szlafrok i wszedlem do swietlicy, w ktorej rozmawiali z panem Turkle'em. Wkrotce przylaczyli sie do nas Harding, Scanlon, Sefelt i jeszcze kilku. McMurphy mowil staremu, co ma robic, gdy zjawi sie dziewczyna, a raczej tylko mu przypominal, bo obgadali wszystko duzo wczesniej. Powiedzial, ze nalezy wpuscic dziewczyne oknem; gdyby chciala wejsc drzwiami, moglaby ja zauwazyc pielegniarka dyzurujaca w hallu. A potem trzeba otworzyc izolatke. Wymarzone miejsce dla kochankow! Znakomicie odizolowane. ("Ech, McM-Murphy" - usilowal mu przerwac Billy). Swiatel nie wolno zapalac, gdyz moglaby je zobaczyc dyzurna. Drzwi od sypialni musza byc zamkniete, w przeciwnym razie pobudza sie ci zasmarkani Chronicy. Trzeba siedziec cicho, zeby ich nie niepokoic. -Ech, daj spokoj, M-M-Mack - zachnal sie Billy. Glowa pana Turkle'a kiwala sie i kolysala na wszystkie strony, jakby Murzyn zaraz mial usnac, ale gdy McMurphy powiedzial: "A wiec sprawa zalatwiona", pan Turkle odparl: "Nie, niezupelnie", i usmiechnal sie - jego zolta, lysa czaszka na dlugiej szyi, unoszaca sie wysoko nad bialym uniformem, wygladala jak balon na drucie. -No, Turkle, o co ci jeszcze idzie? Sam tez skorzystasz. Dziewczyna ma przyniesc pare butelek. -Cieplo, cieplo - oswiadczyl pan Turkle. Glowa chwiala mu sie bez przerwy i leciala na boki; mialem wrazenie, ze Murzyn z trudem zachowuje przytomnosc. Podobno za dnia pracowal na wyscigach. McMurphy zwrocil sie do Billy'ego. -Turkle chce, zeby go posmarowac, Billy. Ile gotow jestes dac za utrate dziewictwa? Zanim Billy zdazyl cokolwiek wyjakac, pan Turkle potrzasnal glowa. -Nie, nie. Nie chodzi mi o forse. Ta slodka lalunia przyniesie przeciez cos wiecej niz same butelki. Chyba nie tylko butelkami bedziecie sie dzielic, co? - Usmiechnal sie szeroko do otaczajacych go twarzy. Billy o malo nie pekl, usilujac wydusic z siebie, ze z nikim sie nie bedzie dzielil swoja dziewczyna! McMurphy wzial go na bok i wytlumaczyl, ze nie ma sie co obawiac o cnote swojej dziewczyny - zanim sam z nia skonczy, ten stary smierdziel, Turkle, bedzie na pewno taki pijany i spiacy, ze nie zdola nawet trafic marchewka do wanny. Dziewczyna znow sie spozniala. Siedzielismy w szlafrokach w swietlicy, sluchajac zolnierskich wspomnien McMurphy'ego i pana Turkle'a, ktorzy podawali sobie papierosa wyciagnietego przez Murzyna i palili go na zmiane w dziwny sposob, zatrzymujac dym w plucach, az im oczy wychodzily na wierzch. Harding zapytal, co to za papieros, ze tak intrygujaco pachnie, a wtedy pan Turkle odpowiedzial cienkim glosem, nie wypuszczajac powietrza: -Ot, zwykly papierosik. He, he. Chcesz sie sztachnac? Billy denerwowal sie coraz bardziej - bal sie, ze dziewczyna nawali; bal sie tez, ze zaraz przyjdzie. Wciaz powtarzal, ze powinnismy wrocic do lozek zamiast siedziec w zimnie i po ciemku, czekajac jak psy na ochlap, ale tylkosmy sie z niego smiali. Zaden z nas nie mial ochoty wracac do lozka; po pierwsze wcale nie bylo zimno, po drugie z przyjemnoscia siedzielismy w polmroku, sluchajac opowiesci McMurphy'ego i pana Turkle'a. Nikomu nie chcialo sie spac i nikt sie specjalnie nie martwil tym, ze druga dawno minela, a dziewczyny wciaz nie ma. Pan Turkle wymyslil, ze pewnie dlatego sie spoznia, ze wszystkie okna sa ciemne i nie wie, do ktorego ma podejsc; McMurphy krzyknal, ze to swieta prawda, i obaj zaczeli biegac po oddziale i zapalac swiatla. Gotowi byli nawet wlaczyc ogromne lampy w sypialni, ktore budzily nas rano, ale Harding ich powstrzymal, mowiac, ze wtedy inni tez sie zerwa z lozek i trzeba bedzie sie z nimi dzielic. Przyznali mu racje i zamiast tego zapalili lampy w gabinecie lekarza. Ledwie na oddziale zrobilo sie widno jak w bialy dzien, rozleglo sie stukanie do okna. McMurphy natychmiast podbiegl do szyby i przycisnal do niej twarz, oslaniajac oczy, zeby lepiej widziec. Po chwili odwrocil sie do nas i usmiechnal szeroko. -Idzie jak Pieknosc, w nocy - powiedzial. Chwycil Billy'ego za ramie i pociagnal w strone okna. - Wpusc ja, Turkle. Ten szalony ogier nie moze sie doczekac. -Ale, McM-M-M-Murphy, zaczekaj! - Billy zapieral sie jak mul. -Billy, chlopie, daj spokoj z tym mamamamurphy. Za pozno, zeby sie wycofac. Dasz sobie rade. Sluchaj, zaloze sie o piec dolcow, ze bedzie sie slaniac na nogach, kiedy z nia skonczysz. Przyjmujesz? Otwieraj okno, Turkle! W mroku staly dwie dziewczyny - Candy i ta, ktora nie pojechala z nami na ryby. -O raju! - krzyknal Turkle, pomagajac im wejsc. - Dla nikogo nie zabraknie! Wszyscy polecielismy pomagac; dziewczyny musialy podnosic obcisle spodnice wysoko nad kolana, zeby wejsc do srodka. -McMurphy, niech cie licho! - zawolala Candy i z taka sila zarzucila rudzielcowi rece na szyje, ze o malo nie stlukla dwoch butelek, ktore trzymala w dloniach. Porzadnie sie zataczala, a upiete na czubku glowy loki opadaly jej na twarz. Wolalem ja, kiedy byla uczesana w konski ogon, jak podczas wyprawy. Wskazala butelka na druga dziewczyne, ktora wlasnie wdrapywala sie na parapet. -Sandy tez przyjechala. Nagle postanowila rzucic tego wariata z Beaverton, za ktorego wyszla. Ale numer, co? Sandy zeskoczyla z parapetu, pocalowala McMurphy'ego i powiedziala: -Czesc, Mack. Przepraszam, ze wtedy nie przyjechalam. Ale teraz skonczylam z tym glupkiem na dobre. Jak dlugo mozna znosic takie dowcipy, jak biale myszy w poszewce, robaki w kremie czy zaby w staniku? - Potrzasnela glowa i machnela reka, jakby chciala odsunac od siebie wszelkie wspomnienia meza milosnika zwierzat. - Jezu, co za wariat! Obie bez butow, ubrane byly w swetry, spodnice i ponczochy, obie mialy zaczerwienione policzki, obie chichotaly. -Musialysmy wstepowac do kazdego baru, zeby pytac o droge - wyjasnila Candy. Sandy krecila sie na piecie, wytrzeszczajac oczy. -Rety, Candy, w cosmy sie wpakowaly? Czy ja nie snie? Naprawde jestesmy u czubkow? To mi dopiero! Byla wyzsza od Candy i jakies piec lat starsza. Kasztanowate wlosy miala upiete w stylowy kok, ale teraz kosmyki spadaly jej na szerokie, mlecznobiale policzki i wygladala jak dojarka strugajaca dame. Ramiona, piersi i biodra miala zbyt wydatne, a usmiech za szeroki i za otwarty, zeby mogla uchodzic za pieknosc, lecz byla ladna i zdrowa. Jednym palcem trzymala za ucho czterolitrowa butle czerwonego wina, ktora kolysala sie u jej boku niczym torebka. -Candy, Candy, Candy, dlaczego to wlasnie nam przytrafiaja sie te dziwne przygody? - Jeszcze raz okrecila sie dookola, stanela w szerokim rozkroku i zachichotala. -Wcale sie wam nie przytrafiaja - oswiadczyl z powaga Harding. - To senne rojenia, ktore wymyslacie w nocy, a o ktorych boicie sie wspomniec waszemu psychoanalitykowi. W rzeczywistosci wcale was tu nie ma. To wino nie istnieje; nic z tego, co widzisz, nie istnieje naprawde. Zobaczmy wiec, co bedzie dalej. -Czesc, Billy - powiedziala Candy. -Spojrzcie, co ona ma! - ucieszyl sie pan Turkle. Candy ze skrepowaniem wyciagnela sztywno reke z butelka do Billy'ego. -Przynioslam ci prezent. -Przesladuja was halucynacje! - zawolal Harding. -Rety! - krzyknela Sandy. - W cosmy sie wplataly! -Szszsz - syknal Scanlon i spojrzal gniewnie na wszystkich. - Zbudzicie tamtych oslow, jak bedziecie tak glosno gadac. -Taki jestes sknera? - Sandy zachichotala i znow zaczela obracac sie wkolo. - Boisz sie, ze dla ciebie zabraknie? -Sandy, moglem sie spodziewac, ze przytaszczysz to kiepskie winsko! -Rety! - Dziewczyna przystanela, zeby mi sie przyjrzec. - Spojrz na tego, Candy. Ale Goliat... Fiu, fiu! Pan Turkle znow zawolal: "O raju!", i zamknal siatke, a Sandy powtorzyla: "Rety!" Czulismy sie nieco speszeni, gdy tak stalismy w gromadce posrodku swietlicy i przestepujac z nogi na noge pletlismy trzy po trzy, bo nie za bardzo wiedzielismy, co robic - wszyscy po raz pierwszy znalezlismy sie w podobnej sytuacji; nie mam pojecia, jak dlugo bysmy stali, wymieniajac uwagi podnieconymi, nerwowymi glosami, chichoczac i szurajac nogami, gdyby nagle w drzwiach oddzialu nie zazgrzytal klucz. Podskoczylismy jak na dzwiek syreny alarmowej. -O moj Boze! - jeknal pan Turkle, lapiac sie jedna reka za lysine. - To dyzurna. Dostane kopa w czarny tylek i wylece z roboty! Wbieglismy do toalety, zgasilismy swiatlo i stalismy tak po ciemku, wsluchujac sie we wlasne oddechy. Dyzurna chodzila po oddziale, wolajac pana Turkle'a donosnym, ale nieco zaleknionym szeptem. Glos jej, przyjemny, lecz zdenerwowany, wznosil sie pytajaco: -Panie Tur-kle? Pa-nie Turkle? -Gdzie on sie podzial, do diabla? - zapytal McMurphy. - Dlaczego jej nie odpowiada? -Nic sie nie martw - pocieszyl go Scanlon. - Tu go nie bedzie szukala. -Ale czemu sie nie odzywa? Pewnie tak sie upalil, ze nic do niego nie dociera. -Czlowieku, co ty wygadujesz? Ja mialbym sie upalic jednym malym skretem? - oburzyl sie pan Turkle z glebi mrocznej toalety. -Jezu, Turkle, co ty tu robisz? - McMurphy usilowal nadac swojemu glosowi srogie brzmienie, ale jednoczesnie ledwo powstrzymywal sie od smiechu. - Wylaz natychmiast i zobacz, czego chce ta baba. Co sobie pomysli, jak cie nie znajdzie? -Nasz koniec sie zbliza - oznajmil Harding i usiadl. - Niech Allah bedzie nam litosciwy. Turkle otworzyl drzwi, wysunal sie na zewnatrz i podszedl do dyzurnej. Zjawila sie, zeby sprawdzic, po co pala sie swiatla. Dlaczego zapalil wszystkie lampy na oddziale? Turkle odparl, ze wcale nie zapalil wszystkich; w sypialni i w toalecie sa zgaszone. Oswiadczyla, ze to wcale nie tlumaczy, dlaczego inne sie pala; po co je wlaczyl? Turkle nie wiedzial, co odpowiedziec - w ciszy, ktora zapadla, uslyszalem gdzies w poblizu brzek podawanej butelki. Dyzurna powtorzyla pytanie, a wtedy Turkle odparl, ze sprzatal. Czemu wiec, skoro dbanie o czystosc w toalecie nalezalo do jego obowiazkow, akurat tam bylo ciemno? Gdy czekalismy, co Turkle wymysli tym razem, znow rozlegl sie brzek butelki. Dotarla do mnie; pociagnalem dlugi haust, zeby uspokoic nerwy. Slyszalem, jak Turkle przelyka na korytarzu sline, chrzaka i wzdycha, szukajac odpowiedzi. -Zglupial do reszty - syknal McMurphy. - Jeden z nas musi isc mu pomoc. Ktos za mna spuscil wode i drzwi sie otworzyly; w swietle wpadajacym z korytarza zobaczylem Hardinga, ktory wychodzil z toalety, podciagajac spodnie od pizamy. Dyzurnej dech zaparlo na jego widok, Harding zas powiedzial, ze bardzo przeprasza, ale jej nie widzial, bo jest ciemno. -Wcale nie jest ciemno. -Mialem na mysli toalete. Zawsze gasze swiatlo, zeby miec lepsze wyproznienie. To przez te lustra; kiedy pali sie swiatlo, wydaje mi sie, ze siedza za nimi sedziowie radzacy nad tym, jak mnie ukarac, jesli mi sie nie powiedzie. -Ale sanitariusz Turkle powiedzial, ze wlasnie tam sprzatal... -I moge dodac od siebie, ze robil to doskonale, jesli wziac pod uwage, ze nielatwo jest sprzatac w ciemnosciach. Chce siostra zobaczyc? Pchnal nieco drzwi; smuga swiatla przeciela posadzke. W szparze mignela mi sylwetka wycofujacej sie korytarzem dyzurnej; mowila, ze dziekuje, ale nie skorzysta, bo czeka ja jeszcze obchod calego budynku. Uslyszalem, jak odryglowuje drzwi i wychodzi z naszego oddzialu. Harding zawolal za nia, zeby wkrotce znow nas odwiedzila, po czym wszyscy wybiegli z toalety, zaczeli mu sciskac prawice, walic go po plecach i gratulowac, ze tak swietnie sobie poradzil. Stalismy na korytarzu, podajac sobie butelke wina. Sefelt powiedzial, ze wolalby sie napic wodki, gdyby bylo ja z czym zmieszac. Spytal pana Turkle'a, czy na oddziale nie ma nic, co mozna by dolac, ale Turkle oswiadczyl, ze nic oprocz wody. Fredrickson zawolal, ze przeciez jest syrop na kaszel! -Daja mi czasem po lyzeczce z dwulitrowego dzbana, ktory trzymaja w magazynie lekow. Calkiem smaczny syrop. Masz klucz od magazynu, Turkle? Turkle odparl, ze w nocy tylko dyzurna ma klucz od magazynu lekow, ale McMurphy zaczal go namawiac, zeby pozwolil nam sprobowac otworzyc drzwi bez klucza. Turkle usmiechnal sie i skinal leniwie glowa, a nastepnie zabral sie razem z rudzielcem do otwierania zamka spinaczami. Tymczasem dziewczyny i my szalelismy w dyzurce; wyciagalismy teczki i czytalismy rozne papiery. -Patrzcie! - zawolal Scanlon, wymachujac teczka. - Ale maja pelne akta! Jest tu nawet moja cenzurka z pierwszej klasy! Oj, jakie slabe stopnie; oj, slabiutkie! Billy i Candy przegladali jego teczke. W koncu dziewczyna cofnela sie o krok, zeby na niego spojrzec. -Az tyle tego masz, Billy? Freni-to i pato-tamto? Wcale nie wygladasz na takiego chorego. Druga dziewczyna otworzyla szuflade ze sprzetem medycznym i dziwila sie, po co personelowi tyle termoforow, cale miliony, Harding zas siedzial na biurku Wielkiej Oddzialowej i przypatrywal sie nam, potrzasajac glowa. McMurphy i Turkle otworzyli magazyn lekow, wyjeli z lodowki butle gestego, wisniowego plynu i przyniesli ja do nas. McMurphy podniosl butle do swiatla i przeczytal glosno nalepke. -Srodek sztucznie barwiony z dodatkiem substancji smakowych, w tym kwasku cytrynowego. Siedemdziesiat procent skladnikow obojetnych - pewnie woda - dwadziescia procent alkoholu - doskonale - i dziesiec procent kodeiny. Ostrzezenie: Naduzywanie leku moze prowadzic do nalogu. Otworzyl butelke i skosztowal syropu, przymykajac oczy. Przejechal jezykiem po zebach, pociagnal jeszcze jeden haust i znow przeczytal nalepke. -No - mruknal i klapnal zebami, jakby je swiezo naostrzyl. - Jesli rozcienczymy to odrobina wodki, powinno byc pyszne. Jak tam stoimy z lodem, Turkle, moj druhu? Zmieszany z wodka i winem w papierowych kubeczkach sluzacych do podawania lekow, syrop smakowal jak napoj dla dzieci, lecz mial moc kaktusowego wina, ktore kupowalismy w The Dalles; w przelyku czulo sie tylko lagodny chlod, ale gdy dochodzil do brzucha, wrecz palil wnetrznosci. Pogasilismy swiatla w swietlicy i siedzielismy, saczac trunek. Pierwsze pare kolejek wypilismy z powaga i w milczeniu, jakby to bylo lekarstwo, patrzac po sobie, czy nikt sie nie otruje. McMurphy i Turkle na zmiane popijali syrop i palili papierosy Murzyna; w pewnym momencie zaczeli chichotac i zastanawiac sie, jak by to bylo przeleciec te pielegniarke ze znamieniem, ktora o polnocy skonczyla dyzur. -Balbym sie - oswiadczyl Turkle - ze zacznie mnie walic po lbie tym krzyzem, ktory nosi na lancuchu. Strach, no nie? -A ja bym sie bal - powiedzial McMurphy - ze kiedy bede sobie dokazywal na niej w najlepsze, wsadzi mi nagle w tylek termometr, zeby zmierzyc temperature! Wszyscy wybuchneli smiechem. Harding przestal sie na chwile smiac, zeby dodac cos od siebie: -Albo, co gorsze, bedzie lezala pod toba bez ruchu, strasznie skupiona, i... o Jezu, nie moge... mowila, jakie masz tetno! -Nie moge... o rety! -Albo, co jeszcze gorsze, lezala i obliczala twoje tetno i temperature jednoczesnie - sans instruments! -Nie moge, litosci... Smialismy sie tak, ze o malosmy nie pospadali z kanap i foteli; krztusilismy sie, lzy ciekly nam z oczu. Dziewczyny oslably od smiechu - dopiero za trzecia proba udalo im sie stanac na nogach. -Musze isc... zrobic psi-psi - oznajmila wieksza, po czym zataczajac sie i chichoczac ruszyla w strone toalety; pomylila drzwi i wpadla do sypialni, my zas czekalismy, co bedzie dalej, przykladajac palce do ust i uciszajac sie nawzajem. Uslyszelismy pisk dziewczyny, ryk starego pulkownika Mattersona: "Poduszka to... kon!", i Sandy wybiegla z sypialni goniona przez pulkownika na wozku inwalidzkim. Sefelt odwiozl staruszka z powrotem i osobiscie wskazal dziewczynie toalete; powiedzial, ze normalnie korzystaja z niej wylacznie mezczyzni, totez stanie pod drzwiami i bedzie pilnowal, by zaden nie wszedl; do ostatniej kropli krwi bedzie bronil im dostepu! Dziewczyna podziekowala mu uroczyscie, podali sobie rece i zasalutowali; gdy byla w srodku, z sypialni znow wylecial na wozku pulkownik - Sefelt ledwo mogl go powstrzymac od wjechania do toalety. Kiedy dziewczyna wyszla na korytarz, jej straznik odpieral wlasnie noga szarze wozka, podczas gdy my stalismy na skraju pola bitwy, zagrzewajac to jednego, to drugiego do walki. Dziewczyna pomogla Sefeltowi polozyc pulkownika do lozka, a nastepnie poszli na korytarz tanczyc walca przy muzyce, ktorej nikt poza nimi nie slyszal. Harding pil, rozgladal sie i potrzasal glowa. -Nic z tego nie dzieje sie naprawde. To tylko wspolny wymysl Kafki, Marka Twaina i Martiniego. McMurphy i Turkle zaniepokoili sie nagle, ze wciaz pali sie zbyt wiele swiatel; wstali i pogasili wszystko, co sie swiecilo, lacznie z malymi lampkami na korytarzu wmurowanymi na wysokosci kolan. Oddzial pograzyl sie w egipskich ciemnosciach, Turkle rozdal nam latarki i zaczelismy sie ganiac na wozkach inwalidzkich, ktore wyciagnelismy z magazynu; bawilismy sie znakomicie, gdy wtem rozlegl sie charakterystyczny okrzyk Sefelta i zobaczylismy, ze lezy w drgawkach na posadzce obok Sandy. Siedziala wpatrzona w niego i wygladzala spodnice. -Nigdy nie przezylam nic podobnego - szepnela z przejeciem. Fredrickson uklakl przy przyjacielu, wsunal mu w zeby portfel, zeby nie odgryzl sobie jezyka, i pomogl mu zapiac spodnie. -Nic ci nie jest? Sef, nic ci nie jest? Sefelt podniosl leniwie reke i nie otwierajac oczu, wyjal z ust portfel. Usmiechnal sie zaslinionymi wargami. -Nic mi nie jest - rzekl. - Dajcie mi tylko prochy; jak je lykne, znow biore sie do dziela. -Naprawde chcesz wziac proszki, Sef? -Dajcie prochy! -Dajcie prochy! - powtorzyl przez ramie Fredrickson, nie podnoszac sie z kleczek. -Prochy! Prochy! - zawolal Harding i swiecac sobie latarka, ruszyl chwiejnym krokiem do magazynu lekow. Sandy, ktora wciaz siedziala przy Sefelcie i glaskala go w zadumie po glowie, powiodla za Hardingiem szklistym wzrokiem. -Moze lepiej i mnie cos przynies! - krzyknela pijackim glosem. - Nigdy dotad nie przezylam nic chocby troche podobnego! Z konca korytarza dobiegl brzek tluczonego szkla; Harding wrocil z dwiema garsciami pigulek, ktorymi posypal Sefelta i dziewczyne, jakby kruszyl do grobu grudki ziemi. Podniosl oczy na sufit. -Najlitosciwszy Boze, przyjmij na swoje lono tych biednych grzesznikow. I nie zamykaj drzwi przed nami wszystkimi, zbliza sie bowiem nasz koniec, nasz ostateczny, nieodwolalny, fantastyczny koniec. Wreszcie pojalem, co sie dzieje. To nasze ostatnie chwile radosci. Potem czeka nas zaglada. Musimy zebrac sie na odwage, zeby z podniesionym czolem przyjac zgotowany nam los. Rano wszyscy zginiemy. Zastrzyk trucizny. Sto mililitrow dla kazdego. Albo siostra Ratched ustawi nas w szeregu pod sciana naprzeciw strasznego, ladowanego przez lufe garlacza, ktory nabije zawczasu miltownami, thorazyna, stelazyna i librium! Nastepnie opusci szable: pal! I uspokoi nas na wieki wiekow! Oparl sie plecami o sciane i osunal na posadzke, a z rak potoczyly mu sie na wszystkie strony pigulki podobne do czerwonych, zielonych i pomaranczowych owadow. -Amen - rzekl i zamknal oczy. Dziewczyna na posadzce obciagnela spodnice, zaslaniajac dlugie, spracowane nogi, spojrzala na Sefelta, ktory lezal przy niej usmiechniety, drgajac w swietle latarek, i powiedziala: -Nigdy nie przezylam nic nawet w czesci zblizonego! Przemowa Hardinga, nawet jesli nas nie otrzezwila, to jednak pomogla nam uswiadomic sobie powage tego, co robimy. Nadciagal swit i nalezalo pomyslec, co bedzie, kiedy rano zjawi sie personel. Billy Bibbit i jego dziewczyna powiedzieli, ze juz jest po czwartej, wiec jesli nikt nie wezmie im tego za zle, chcieliby, zeby pan Turkle otworzyl izolatke. Przeszli pod szpalerem snopow swiatla z latarek, my zas przenieslismy sie do swietlicy, zeby troche posprzatac. Turkle wrocil z izolatki ledwo przytomny i musielismy zawiezc go do swietlicy w wozku inwalidzkim. Idac z tylu za innymi, ze zdziwieniem stwierdzilem nagle, ze jestem pijany, autentycznie pijany; zarozowiony i usmiechniety, po raz pierwszy, odkad wyszedlem z wojska, zataczam sie po pijanemu, a ze mna jest kilku zalanych facetow i dwie wstawione dziewczyny... i to na oddziale Wielkiej Oddzialowej! Pijany uganiam sie, smieje i zabawiam z kobietami w samym wnetrzu najsrozszej twierdzy Kombinatu! Zaczalem sobie przypominac, cosmy wyprawiali tej nocy, i ledwo moglem w to uwierzyc. Musialem sobie powtarzac, ze wszystko wydarzylo sie naprawde i ze to mysmy nadali temu bieg. Wystarczylo otworzyc okno, tak jak wtedy, kiedy sie chce wpuscic swieze powietrze. Moze Kombinat wcale nie byl wszechpotezny? Co moglo nas powstrzymac od powtorzenia zabawy, skoro wiedzielismy juz, jak sie do tego zabrac? Albo od robienia innych rzeczy, na ktore mielismy ochote? Myslac o tym, poczulem sie taki szczesliwy, ze krzyknalem, skoczylem do McMurphy'ego i Sandy idacych przede mna, zlapalem ich i podnioslem wysoko, po jednym w kazdej rece, a nastepnie pobieglem z nimi do swietlicy, choc oboje darli sie wnieboglosy i kopali jak male dzieci. Taki bylem szczesliwy. Pulkownik Matterson znow sie wylonil z sypialni, swiezo wypoczety i gotow dalej nas pouczac, ale Scanlon zawiozl go z powrotem do lozka. Sefelt, Martini i Fredrickson powiedzieli, ze tez gruchna sie spac. McMurphy, ja, Harding, dziewczyna i pan Turkle zostalismy, zeby dopic syrop i zastanowic sie, co poczac z balaganem na oddziale. Chyba jedynie ja i Harding przejmowalismy sie naprawde; McMurphy i Sandy tylko popijali syrop, usmiechali sie do siebie i trzymali w mroku za rece, a pan Turkle co rusz zapadal w drzemke. Harding robil, co mogl, zeby sie otrzasneli. -Nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji! - zawolal. -Gowno - powiedzial McMurphy. Harding uderzyl dlonia w stol. -McMurphy, Turkle, czy do was nie dociera, co sie tu dzialo tej nocy? Na oddziale szpitala psychiatrycznego! Na oddziale siostry Ratched! Nastepstwa beda... straszliwe! McMurphy ugryzl dziewczyne w ucho. Turkle skinal glowa, otworzyl jedno oko i rzekl: -To prawda. I co gorsza, oddzialowa przychodzi tej niedzieli. -Mam jednak pewien plan - oswiadczyl Harding. Wstal i powiedzial, ze skoro McMurphy jest najwyrazniej zbyt pijany, zeby cokolwiek przedsiewziac, ktos inny musi przejac sprawy w swoje rece. Wyluszczajac swoj plan, chwial sie coraz mniej i powoli trzezwial. Przekonywal nas usilnie, a jego dlonie kreslily w powietrzu to, co mowil. Cieszylem sie, ze jest tu z nami, gotow wziac sprawy w swoje rece. Otoz mielismy tak zwiazac Turkle'a, jakby to McMurphy zaszedl go od tylu i skrepowal - no, na przyklad podartym na pasy przescieradlem - zabral mu klucze, wlamal sie do magazynu i porozsypywal leki, nastepnie na zlosc oddzialowej - w to na pewno uwierzy - porozrzucal teczki, a w koncu otworzyl siatke i uciekl przez okno. McMurphy stwierdzil, ze to brzmi jak scenariusz telewizyjny i jest tak beznadziejnie glupie, ze musi sie udac, po czym pochwalil Hardinga za trzezwe myslenie. Harding podkreslil zalety swojego planu: nikt nie bedzie mial klopotow z oddzialowa, Turkle'a nie wyleja z pracy, a McMurphy bedzie mogl uciec ze szpitala. Powiedzial, ze dziewczyny moga zawiezc McMurphy'ego do Kanady, Tijuany czy tez, jesli woli, do Newady; nic mu nie grozi, bo policja nigdy sie specjalnie nie wysila, zeby lapac uciekinierow ze szpitala, gdyz dziewiecdziesiat procent i tak zawsze wraca po kilku dniach; pijani i bez centa przy duszy, wiedza, ze tylko tu moga liczyc na darmowe lozko i wikt. Rozmawialismy o tym przez chwile, dopijajac syrop. Wreszcie temat sie wyczerpal; zamilklismy i Harding usiadl. McMurphy zdjal reke z plecow dziewczyny i spojrzal w zamysleniu najpierw na mnie, potem na Hardinga; znow mial na twarzy ten dziwny, zmeczony wyraz. Zapytal, co z nami, dlaczego nie wlozymy ciuchow i nie zwiejemy razem z nim? -Jeszcze niezupelnie jestem gotow, Mack - odparl Harding. -A myslisz, ze ja jestem? Harding przypatrywal mu sie przez chwile w milczeniu, po czym usmiechnal sie i rzekl: -Nie, nie rozumiesz. Bede gotow za kilka tygodni. Ale chce to zrobic sam i po swojemu, wyjsc glownym wejsciem, po zalatwieniu wszystkich koniecznych formalnosci. Chce, zeby zona przyjechala po mnie o okreslonej godzinie. Chce, zeby wiedzieli, ze potrafilem wyjsc stad w ten sposob. McMurphy skinal glowa. -A ty, Wodzu? -Juz mi nic nie jest. Nie wiem tylko, dokad sie udac. Zreszta ktos powinien tu zostac jeszcze pare tygodni i dopilnowac, zeby rzeczy nie zaczely powracac do dawnego stanu. -A co z Billym, Sefeltem, Fredricksonem i reszta? -Nie moge mowic za nich - rzekl Harding. - Wciaz maja swoje problemy, tak samo jak my wszyscy. Pod wieloma wzgledami sa nadal chorymi ludzmi. Ale przynajmniej sa chorymi ludzmi, a nie krolikami, Mack. Moze kiedys beda zdrowi. Tego nie wiem. McMurphy zastanawial sie nad tym przez chwile, wpatrzony w wierzch swoich dloni. Znow spojrzal na Hardinga. -Harding, na czym to polega? Co sie dzieje? -Chodzi ci o nas? McMurphy przytaknal. Harding potrzasnal glowa. -Chyba nie umiem ci odpowiedziec. Och, pewnie moglbym ci wylozyc cala freudowska teorie ozdobiona pieknymi slowkami i wyluszczyc, co wedlug niej moze byc powodem, ale to wcale nie zblizyloby nas do sedna. Chcesz znac przyczyny powodow, a tych nie umiem ci podac. W kazdym razie nie za innych. A w moim przypadku? Poczucie winy. Wstyd. Lek. Niedocenianie siebie. W mlodym wieku odkrylem, ze jestem... badzmy wielkoduszni i powiedzmy "inny". To lepsze, ogolniejsze slowo od tego, ktorym zwykle posluguja sie ludzie. Pozwalalem sobie na pewne praktyki, ktore spoleczenstwo uwaza za wstydliwe. I zachorowalem. Nie sadze, zeby powodem byly akurat te praktyki, raczej swiadomosc, ze wskazuje na mnie potezny, karzacy palec spoleczenstwa, a donosny glos milionow powtarza: "Wstyd. Wstyd. Wstyd". Tak spoleczenstwo postepuje z odmiencami. -Ja tez jestem inny - rzekl McMurphy. - Dlaczego mnie nie przytrafilo sie nic podobnego? Jak daleko siegam pamiecia, ludzie czepiali sie mnie o to czy o tamto, ale to nie od... ale nie zwariowalem od tego. -Nie, masz racje. Nie od tego zwariowales. Powod mojej choroby nie jest jedynym powodem. Kiedys, zaraz po studiach, bylem pewien, ze potepienie spoleczne jest jedyna sila pchajaca ku szalenstwu, ale ty sprawiles, ze zrewidowalem moja teorie. Jest jeszcze cos, przyjacielu, co popycha ludzi, silnych ludzi jak ty, przyjacielu, na droge szalenstwa. -Tak? Nie zebym byl na tej drodze, ale powiedz, co? -My. - Harding zatoczyl krag biala, delikatna reka i powtorzyl: - My. -Gowno - powiedzial jakby bez przekonania McMurphy, usmiechnal sie i wstal, pociagajac za soba dziewczyne. Zmruzyl oczy, zeby spojrzec na niewyrazna tarcze zegara. - Dochodzi piata. Przyda mi sie krotka drzemka przed wielka ucieczka. Dzienna zmiana przychodzi dopiero za dwie godziny; niech Billy i Candy jeszcze sobie pospia. Ruszamy kolo szostej. Sandy, koteczku, moze godzinka w lozku by nas otrzezwila. Co ty na to? Jutro czeka nas dluga podroz, moze do Kanady, moze do Meksyku, a moze jeszcze gdzie indziej. Turkle, Harding i ja wstalismy rowniez. Wszyscy nadal niezlesmy sie zataczali i wciaz bylismy porzadnie wstawieni, mimo to zaczal nas ogarniac rzewny, smutnawy nastroj. Turkle obiecal, ze za godzine wykopie McMurphy'ego i dziewczyne z lozka. -Mnie tez obudz - poprosil Harding. - Chce stac w oknie, ze srebrna kula w dloni, kiedy McMurphy zepnie konia ostrogami i odjedzie w sina dal. -Daj spokoj. Idzcie obaj spac. Nie chce was wiecej ogladac. Jasne? Harding usmiechnal sie i skinal glowa, ale nic nie powiedzial. McMurphy podal mu reke; Harding ja uscisnal. Rudzielec zatoczyl sie do tylu jak pijany kowboj w wahadlowych drzwiach baru i puscil oko. -Kiedy sie zmyje, stary, znow bedziesz krolem wariatkowa. Odwrocil sie do mnie i zmarszczyl brwi. -Nie wiem, Wodzu, kim ty mozesz byc. Musisz sie rozejrzec. Moze moglbys grac czarne charaktery w westernach. No, trzymaj sie. Uscisnalem mu dlon i wszyscy ruszylismy do sypialni. McMurphy powiedzial Turkle'owi, zeby podarl pare przescieradel i zdecydowal, jakimi wezlami chce byc skrepowany. Turkle oswiadczyl, ze zaraz wezmie sie do dziela. Polozylem sie do lozka w szarzejacej sypialni; slyszalem, jak McMurphy i dziewczyna rowniez sie klada. Czulem odretwienie i przyjemne cieplo. Slyszalem, jak pan Turkle otwiera na korytarzu drzwi do magazynu z bielizna, po czym wzdycha gleboko i czka, zamykajac je za soba. Kiedy moje oczy przywykly do polmroku, zobaczylem, ze McMurphy i dziewczyna przytulaja sie do siebie, ukladaja wygodnie, bardziej jak dwoje zmeczonych dzieci niz jak dorosly mezczyzna i dorosla kobieta, ktorzy ida razem do lozka, zeby sie kochac. I tak wlasnie wygladali, kiedy znalezli ich czarni, ktorzy przyszli wlaczyc swiatlo w sypialni o szostej trzydziesci. Sporo rozmyslalem o tym, co sie nastepnie stalo, i doszedlem do wniosku, ze bylo to nieuniknione i wydarzyloby sie predzej czy pozniej, nawet gdyby pan Turkle obudzil McMurphy'ego i obie dziewczyny i wyprawil ich ze szpitala, jakesmy zaplanowali. Wielka Oddzialowa i tak by odkryla, co sie tu dzialo - moze wystarczyloby jej spojrzec na twarz Billy'ego - i postapilaby tak, jak postapila, bez wzgledu na to, czy McMurphy bylby na oddziale, czy nie. A wowczas Billy zrobilby to, co zrobil. McMurphy zas dowiedzialby sie o tym i na pewno wrocil. Musialby wrocic, bo tak jak nie dopuscil do tego, zeby jej to uszlo na sucho, kiedy byl obecny, tak samo nie moglby pozwolic, by Wielka Oddzialowa miala ostatnie slowo, gdyby przebywal z dala od szpitala, gral w pokera w Carson City czy w Reno. Zupelnie jakby podpisal kontrakt na cala walke i w zaden sposob nie mogl sie wczesniej wycofac. Ledwie wstalismy z lozek i zaczeli krazyc po oddziale, przekazywana szeptem wiesc o tym, co sie wydarzylo w nocy, rozniosla sie rownie szybko jak ogien po prerii. -Co mieli w sypialni? - dopytywali ci, ktorzy nie brali udzialu w zabawie. - Kurwe? Jezu! Nie tylko kurwe, odpowiadali inni, ale i popijawe. McMurphy zamierzal wyprowadzic dziewczyne przed nadejsciem personelu, ale zaspal. -Co za ciemnote probujecie nam wcisnac? -Zadna ciemnote. To wszystko swieta prawda. Sam bralem w tym udzial. Uczestnicy zabawy opowiadali o niej z duma i z przejeciem, jak ludzie, ktorzy byli swiadkami pozaru wielkiego hotelu lub zerwania tamy - pelni powagi i szacunku, bo liczba ofiar jeszcze nie jest znana - a im dluzej opowiadali, tym bardziej sie nam robilo wesolo. Ilekroc Wielka Oddzialowa i krzatajacy sie po salach czarni znajdowali cos nowego, jak pusta butle po syropie na kaszel albo sznur wozkow inwalidzkich stojacych na koncu korytarza niby puste gokarty w lunaparku, balowiczom przypominaly sie nagle jasno i wyraznie kolejne zdarzenia tej nocy; mogli je rozpamietywac i relacjonowac tym, ktorzy nie brali w nich udzialu. Czarni spedzili wszystkich do swietlicy, zarowno Chronikow, jak i Okresowych; krecilismy sie bezladnie w ogolnym podnieceniu. Dwie stare Rosliny siedzialy zanurzone w poscieli, mruzac oczy i klapiac bezzebnymi dziaslami. Wszyscy oprocz McMurphy'ego i dziewczyny byli w pizamach i kapciach; rudzielec mial na sobie czarne spodenki w biale wieloryby, Sandy natomiast byla calkiem ubrana, tyle ze bez butow i bez ponczoch - te przerzucila przez ramie. Siedzieli obok siebie na kanapie, trzymajac sie za rece. Dziewczyna drzemala, a McMurphy opieral sie o nia z blogim, sennym usmiechem. Nasza powaga i zatroskanie mimo woli ustepowaly miejsca radosci i uciesze. Kiedy oddzialowa natknela sie na stos pigulek, ktorymi Harding posypal Sefelta i dziewczyne, dusilismy sie i prychali, zeby powstrzymac sie od smiechu, lecz gdy czarni znalezli i wyprowadzili z magazynu z bielizna pana Turkle'a, a my ujrzelismy, jak mruga oczami i jeczy poowijany setkami metrow podartych przescieradel niby skacowana mumia, ryknelismy na caly glos. Wielka Oddzialowa przyjmowala nasz szampanski humor bez cienia swojego sztucznego usmiechu; dlawila sie naszym smiechem, wygladalo, ze lada moment trzasnie jak rybi pecherz. McMurphy przerzucil jedna gola noge przez oparcie kanapy i naciagnal czapke nisko na czolo, zeby oslonic przed swiatlem zaczerwienione oczy. Co chwila oblizywal wargi jezykiem, ktory po piciu syropu wygladal jak powleczony szelakiem. Rudzielec byl blady i okrutnie zmeczony; wciaz przyciskal dlonie do skroni i ziewal, ale choc czul sie tak podle, bez przerwy sie usmiechal, a raz czy dwa nawet zarechotal na widok najnowszych odkryc oddzialowej. Kiedy siostra Ratched weszla do dyzurki, zeby zadzwonic do glownego budynku i zawiadomic dyrekcje o rezygnacji pana Turkle'a - Sandy i Turkle skorzystali z okazji i otworzyli siatke. Pomachali nam na pozegnanie i ruszyli biegiem przez trawnik, potykajac sie i slizgajac na mokrej, polyskujacej w sloncu trawie. -Nie zamkneli siatki! - krzyknal Harding do McMurphy'ego. - Predko! Uciekaj za nimi! McMurphy jeknal - spod powieki, niczym kurcze wykluwajace sie z jajka, wyjrzalo przekrwione oko. -Zartujesz chyba. Leb mam taki spuchniety, ze w zyciu by mi nie przelazl przez okno, a co dopiero ja caly! -Przyjacielu, najwyrazniej nie rozumiesz jeszcze w pelni... -Harding, idz do diabla z tym swoim gadaniem; jedyne, co rozumiem, to ze nadal jestem na wpol pijany. I zle sie czuje. Co wiecej, ty chyba tez jestes pijany. A ty, Wodzu, jestes pijany czy nie? Odpowiedzialem, ze wciaz nie czuje nosa i policzkow, jesli to o czyms swiadczy. McMurphy skinal glowa, przymknal oczy, splotl rece na brzuchu i osunal sie nisko w fotelu, opierajac podbrodek o piers. Mlasnal ustami i usmiechnal sie jakby przez sen. -Do licha - mruknal - wszyscy sa jeszcze pijani. Zatroskany Harding zaczal go namawiac, by sie natychmiast ubral, korzystajac z tego, ze nasz aniol milosierdzia tkwi przy telefonie i wydzwania do lekarza, ktorego chce powiadomic o naszych ekscesach, ale rudzielec obstawal, iz nie ma sie czym denerwowac; przeciez nie grozi mu nic gorszego niz przedtem, prawda? -Co mogli, juz mi zrobili - rzekl. Harding podniosl rece do nieba i odszedl, przepowiadajac najgorsze. Jeden z czarnych zobaczyl, ze siatka jest otwarta, zamknal ja wiec i przynioslszy z dyzurki wielki, cienki dziennik, zaczal czytac na glos liste obecnosci, przesuwajac po niej palcem i odfajkowujac paznokciem nazwiska osob, ktore widzial w swietlicy. Zeby ludzi zmylic, lista byla ulozona w odwrotnym porzadku alfabetycznym, totez czarny dopiero przy koncu doszedl do litery B. Rozgladal sie dookola, nie odejmujac palca od ostatniego nazwiska. -Bibbit. Gdzie jest Billy Bibbit? - Oczy mial rozszerzone ze strachu; myslal, ze Billy prysnal przez otwarte okno i bal sie, ze za to oberwie. - Ktory z was widzial, jak Billy ucieka, przeklete barany? Wtedy chlopcy przypomnieli sobie, gdzie jest Billy; rozlegly sie szepty i znow gruchnal smiech. Czarny wszedl do dyzurki; widzielismy, jak przekazuje wiadomosc oddzialowej. Rzucila sluchawke na widelki i wybiegla, a czarny za nia. Kosmyk siwych wlosow wysunal sie jej spod czepka i przykleil do twarzy jak mokry popiol. Miedzy brwiami i pod nosem miala krople potu. Zazadala, zebysmy natychmiast wyjawili, dokad zbieg uciekl. Odpowiedzial jej gromki smiech, wiec zaczela sie nam bacznie przygladac. -Ach tak? Czyli nie uciekl? Harding, on wciaz tu jest... na oddziale, tak? Prosze mi powiedziec! Sefelt, slucham! Przy kazdym slowie wbijala w nas oczy jak zatrute sztylety, bylismy jednak odporni na jej trucizne. Smialo napotykalismy jej wzrok, a nasze szerokie usmiechy drwily z zadufanego usmieszku, ktory utracila. -Washington! Warren! Sprawdzimy wszystkie sale! Wstalismy i poszlismy za nimi; przygladalismy sie, jak otwieraja pracownie, gabinet hydroterapii, gabinet lekarza. Scanlon przyslonil zylasta dlonia usmiechniete usta i szepnal: -Ale beda jaja, kiedy znajda Billy'ego, co? Skinelismy glowami. -I nie tylko Billy'ego; pamietacie chyba, kogo tam ma ze soba? Oddzialowa doszla do drzwi izolatki mieszczacej sie na koncu korytarza. Przysunelismy sie blisko, bo chcielismy dobrze widziec; tloczylismy sie i wyciagali szyje, zeby zajrzec przez ramie czarnym i Wielkiej Oddzialowej, ktora otworzyla drzwi kluczem i pchnela je do srodka. W pozbawionej okien izolatce panowal mrok. W ciemnosciach rozlegl sie pisk i szmer, a gdy oddzialowa wyciagnela reke i zapalila swiatlo, ujrzelismy Billy'ego i dziewczyne - lezeli na materacu na podlodze i mrugali jak zbudzone sowy. Oddzialowa udala, ze nie slyszy za soba wybuchu smiechu. -Williamie Bibbit! - Jej glos jeszcze nigdy nie brzmial tak surowo i lodowato. - Williamie... Bibbit! -Dzien dobry, siostro Ratched - przywital ja Billy, nie usilujac nawet wstac i zapiac pizamy. Ujal dlon dziewczyny i usmiechnal sie szeroko. - To jest Candy. Oddzialowa cmoknela jezykiem o kosciste podniebienie. -Och, Billy, Billy, Billy... tak mi za ciebie wstyd. Billy nie byl jeszcze na tyle rozbudzony, zeby dac sie zawstydzic, a dziewczyna - ociezala i rozgrzana od snu - ospalymi ruchami usilowala wyciagnac ponczochy spod materaca. Co rusz przerywala niezdarne proby, podnosila glowe i usmiechala sie do lodowatej postaci oddzialowej, stojacej z rekami skrzyzowanymi na piersiach, po czym sprawdzala palcami, czy sweter ma zapiety, i znow zaczynala szarpac ponczochy przycisniete materacem do posadzki. Oboje poruszali sie jak opasle koty, opite cieplym mlekiem i leniuchujace na sloncu; podejrzewalem, ze tez sa jeszcze porzadnie pijani. -Och, Billy! - zawolala oddzialowa, jakby tak sie na nim zawiodla, ze gotowa byla plakac. - Z taka kobieta! Nedzna, wulgarna, umalowana... -Kurtyzana? - zaproponowal Harding. - Messalina? Oddzialowa odwrocila sie i spojrzala na niego, jakby go chciala zabic wzrokiem, ale on nie dal sie uciszyc. -Nie Messalina? Nie? - Podrapal sie z namyslem po glowie. - Moze wiec Salome? Tez bardzo zla kobieta. A moze "dziwka" jest slowem, ktorego siostra szuka? Coz, staram sie tylko pomoc! Siostra przeniosla oczy na Billy'ego. Usilowal wlasnie wstac. Przekrecil sie na brzuch i uklakl, wypinajac tylek niczym podnoszaca sie krowa, podparl sie rekami, odepchnal, jakby robil pompke, podciagnal jedna noge, potem druga i wreszcie wstal. Tak byl rad ze swojego sukcesu, ze nawet nie dostrzegl nas wszystkich tloczacych sie w drzwiach, choc zartowalismy z niego i bilismy mu brawo. Nasze glosy i smiech dudnily wokol oddzialowej. Spogladala to na Billy'ego i dziewczyne, to do tylu na nasza gromadke. Jej twarz z emalii i plastyku zaczynala sie giac i wypaczac. Oddzialowa zacisnela powieki i skupila sie w sobie, zeby opanowac drzenie. Wiedziala, ze koniec jest bliski, ze przyparto ja do muru. Kiedy znow otworzyla oczy, byly to waskie, nieruchome szparki. -Martwi mnie, Billy - oswiadczyla (slyszalem zmiane w jej glosie) - jak to przyjmie twoja biedna matka. Doczekala sie spodziewanej reakcji. Billy wzdrygnal sie i przylozyl dlon do policzka, jakby oblala go kwasem. -Pani Bibbit zawsze byla taka dumna, ze ma porzadnego syna. Wiem, co mowie. To bedzie dla niej straszny cios. Wiesz, jak bardzo przezywa rozne przykrosci, Billy, wiesz, jak ciezko je odchorowuje, biedaczka. Jest bardzo wrazliwa. Szczegolnie, gdy chodzi o jej dziecko. Zawsze mowi o tobie z taka duma. Zaw... -Nie! Nie! - Usta mu drgaly i potrzasal blagalnie glowa. - Siostra n-nie p-p-powie! -Billy, Billy, Billy... - Westchnela. - Twoja matka i ja jestesmy przeciez przyjaciolkami. -Nie! - zawolal. Jego krzyk potoczyl sie po bialych, nagich scianach izolatki. Billy zadarl glowe i krzyczal prosto w dysk swiatla na suficie. - N-n-nie! Przestalismy sie smiac. Patrzylismy, jak Billy znow sie osuwa w dol, opada na kolana i odchyla do tylu. Zaczal trzec reka nogawke pizamy i krecic glowa przerazony jak dziecko, ktoremu obiecano lanie, gdy tylko wytnie sie wierzbowa rozge. Oddzialowa dotknela jego ramienia pocieszycielskim gestem. Zatrzasl sie jak od ciosu. -Billy, nie chce, zeby twoja matka stracila wiare w ciebie... ale sama nie wiem, co o tym wszystkim myslec. -N-n-niech sio-siotra nie m-m-m-mowi. N-n-n... -Musze jej powiedziec, Billy. Trudno mi uwierzyc, ze mogles tak postapic, ale coz innego mi pozostaje? Znajduje cie sam na sam na materacu z kobieta tego pokroju! -Nie! T-t-to nie ja. To... - Jego dlon znow dotknela policzka i przylgnela do niego. - To ona. -Billy, ta dziewczyna by cie tu sila nie zaciagnela. - Oddzialowa potrzasnela glowa. - Zrozum, chcialabym wierzyc, ze nie jestes winien... dla dobra twojej biednej matki. Reka zjechala po policzku, pozostawiajac drugie czerwone szramy. -T-to ona. - Billy rozejrzal sie dookola. - I M-M-M-McMurphy! On i Harding! I r-r-reszta! D-d-drwili ze mnie, przezywali! Utkwil wzrok w oddzialowej - nie patrzyl na boki, tylko prosto przed siebie na jej twarz, jakby zamiast rysow widzial tam spiralne swiatlo, hipnotyczny, bialo-niebiesko-pomaranczowy wir. Przelknal sline i czekal, co powie siostra Ratched, ale ona nie zamierzala nic mowic; jej doswiadczenie i przeogromna, mechaniczna moc, ktora znow w sobie czula, analizowaly dane i informowaly ja, ze ma teraz milczec. -Z-z-zmusili mnie! Przysiegam, siostro Ratched, zmu-zmu-ZMU... Zgasila wir i Billy spuscil glowe, lkajac z ulga. Oddzialowa polozyla mu dlon na szyi i przytulila jego policzek do swojej wykrochmalonej piersi, gladzac go po ramieniu i jednoczesnie wodzac po nas wolno spojrzeniem pelnym pogardy. -Juz dobrze, Billy. Juz dobrze. Nie pozwole cie wiecej krzywdzic. Juz dobrze. Wytlumacze wszystko twojej matce. Mowiac to, wpatrywala sie w nas z nienawiscia. Dziwne bylo, ze ten glos, miekki, kojacy i cieply jak poduszka, wydobywa sie z twarzy twardej jak porcelana. -Juz dobrze, Billy. Chodz ze mna. Zaczekasz w gabinecie doktora. Nie ma powodu narazac sie dluzej na towarzystwo tych... twoich przyjaciol. Zaprowadzila go do gabinetu lekarza, glaszczac po spuszczonej glowie i powtarzajac: "Biedne dziecko, biedne dziecko", my zas odeszlismy cicho korytarzem i usiedlismy w swietlicy, nie patrzac na siebie i nie odzywajac sie slowem. McMurphy usiadl ostatni. Chronicy przestali sie juz krecic i tez zajmowali miejsca pod swoja sciana. Katem oka spojrzalem na McMurphy'ego, niby to niechcacy. Siedzial jak zawsze w kacie, odpoczywajac chwile przed nastepna runda - jedna z wielu. Tego, z czym walczyl, nie sposob bylo pokonac. Mozna bylo tylko bic i bic, az w koncu opadalo sie z sil; wtedy ktos inny musial wkraczac na ring. W dyzurce znow odchodzily rozmowy telefoniczne; zjawili sie tez przedstawiciele dyrekcji, zeby obejrzec dowody rzeczowe. Kiedy wreszcie przybyl lekarz, patrzyli na niego tak, jakby to on wszystko ukartowal albo przynajmniej udzielil nam zgody i obiecal bezkarnosc. Zbladl i zachwial sie pod naporem ich spojrzen. Widac bylo, ze wie juz, co sie wydarzylo tu, na jego oddziale, lecz siostra Ratched zrelacjonowala mu wszystko jeszcze raz, wolno, dokladnie i glosno, zebysmy tez slyszeli i wysluchali z nalezyta powaga, bez chichotow czy szeptow. Lekarz kiwal glowa i obracal w palcach binokle, mrugajac oczami, ktore byly tak zalzawione, ze na oddzialowa na pewno padaly krople. Na koniec opowiedziala mu o Billym i o straszliwej krzywdzie, jakasmy mu wyrzadzili. -Zaprowadzilam go do panskiego gabinetu. Z uwagi na jego obecny stan jestem zdania, ze powinien pan pojsc do niego jak najpredzej. Przeszedl straszna probe. Drze na sama mysl o tym, jak bardzo to moglo zaszkodzic biednemu dziecku. Czekala, az lekarz tez zadrzy. -Uwazam, ze powinien pan z nim porozmawiac. Potrzeba mu ciepla i serdecznosci. Jest w zalosnym stanie. Lekarz skinal glowa i ruszyl do swojego gabinetu. Patrzylismy, jak sie oddala. -Sluchaj, Mack - rzekl Scanlon - sluchaj... chyba nie sadzisz, ze dalismy sie nabrac na te gadke, co? To paskudna sprawa, ale dobrze wiemy, kto jest odpowiedzialny... nikt z nas nie wini ciebie. -Nikt nie wini ciebie - powtorzylem, lecz McMurphy tak na mnie spojrzal, ze natychmiast pozalowalem, ze nie odgryzlem sobie jezyka. Zamknal oczy i odprezyl sie. Jak gdyby na cos czekal. Harding wstal, podszedl do niego i juz otwieral usta, zeby cos powiedziec, gdy wtem z glebi korytarza dobiegl nas krzyk doktora; na naszych twarzach odmalowala sie zgroza i swiadomosc tego, co sie wydarzylo. -Siostro! - wrzeszczal lekarz. - Boze, siostro! Oddzialowa i trzej czarni pobiegli w strone krzyczacego lekarza. Ale zaden z pacjentow nie wstal z miejsca. Czulismy, ze teraz mozemy tylko siedziec nieruchomo i czekac, az oddzialowa wroci do swietlicy i powie nam, ze stalo sie to, co wszyscy uwazalismy za nieuniknione. Podeszla prosto do McMurphy'ego. -Poderznal sobie gardlo - powiedziala. Czekala w nadziei, ze sie odezwie. Ale on nawet na nia nie spojrzal. - Otworzyl biurko doktora, znalazl jakies narzedzie chirurgiczne i poderznal sobie gardlo. Biedne, nieszczesne i nie zrozumiane dziecko zabilo sie. Lezy teraz w fotelu lekarza z poderznietym gardlem. Znow zamilkla. Ale McMurphy nadal nie podnosil oczu. -Najpierw Charles Cheswick, a teraz William Bibbit! Chyba jest pan wreszcie usatysfakcjonowany. Bawil sie pan zyciem ludzkim jak talia kart, igral z zyciem ludzkim, jakby sie pan uwazal za Boga! Odwrocila sie, weszla do dyzurki i zamknela za soba drzwi, a szum jarzeniowek nad naszymi glowami przeszedl w ostry, morderczy, lodowaty pisk. Przemknelo mi przez glowe, ze trzeba powstrzymac McMurphy'ego, przekonac, by zadowolil sie dotychczasowa wygrana i pozwolil oddzialowej zgarnac ostatnia pule, jednakze inna, glebsza mysl calkowicie wyparla te pierwsza. Nagle zrozumialem z niebywala jasnoscia, ze ani ja, ani zaden z nas nie zdola go powstrzymac. Pojalem, ze na nic sie nie zdadza argumenty Hardinga czy to, ze ja zlapie go od tylu, a nauki starego pulkownika Mattersona i narzekania Scanlona beda rownie bezskuteczne. Nie moglismy go powstrzymac, bo to my zmuszalismy go do dzialania. To nie oddzialowa, ale nasza potrzeba sprawila, ze wstal wolno z fotela, odpychajac sie szerokimi dlonmi od obitych skora poreczy; to ona kazala mu sie podniesc i wyprostowac, jakby byl automatem z fantastycznego filmu, wykonujacym radiowe polecenia swoich czterdziestu panow. To my pchalismy go naprzod od wielu tygodni, utrzymywalismy go na nogach, choc dawno sie pod nim ugiely, sprawialismy, ze mrugal, usmiechal sie, rechotal i gral role blazna jeszcze dlugo po tym, jak jego poczucie humoru wypalilo sie do cna miedzy dwiema elektrodami. To my zmusilismy go do tego, zeby wstal, podciagnal czarne spodenki niby skorzane kowbojskie ochraniacze, jednym palcem zepchnal z czola cyklistowke, jakby to byl szerokoskrzydly kapelusz - wszystko powolnymi, automatycznymi ruchami - i ruszyl przed siebie; kiedy szedl, jego bose stopy krzesaly iskry z posadzki, jakby byly podkute zelazem. Dopiero pod koniec - kiedy stlukl szklane drzwi, a ona zwrocila ku niemu twarz, ktorej przerazony grymas tak wryl sie nam w pamiec, ze juz nigdy nie mielismy sie bac zadnej ze srogich min oddzialowej, po czym krzyknela, gdy chwycil i rozdarl jej fartuch az po pepek, a nastepnie znow krzyknela, gdy z rozdarcia wychylily sie dwie kule zakonczone sutkami, zaczely peczniec i peczniec, wieksze, niz mozna sie bylo spodziewac, cieple i rozowe w swietle lamp - dopiero pod koniec, kiedy starszy personel pojal, ze sam bedzie musial odciagnac rudzielca, bez ogladania sie na czarnych, ktorzy gapili sie, ale nie zamierzali w ogole sie ruszyc, dopiero wtedy lekarze i pielegniarki zaczeli odrywac grube czerwone paluchy od bialego gardla, w ktore wpily sie tak mocno, jakby byly w nie wrosniete, i wreszcie sciagneli go z niej, dyszac z wysilku, dopiero wtedy zrobil cos, co wskazywalo, ze nie jest normalnym, swiadomym swojego czynu czlowiekiem, wypelniajacym z pasja ciezki obowiazek, ktory chcac nie chcac nalezalo wykonac. Krzyknal. Dopiero pod koniec, gdy juz padal do tylu, a nam mignela odwrocona do gory twarz, zanim zwalil sie na niego stos cial w bialych kitlach i przydusil go do posadzki, dopiero wtedy pozwolil sobie na krzyk. Krzyk zaszczutego zwierzecia, pelen strachu, nienawisci, rezygnacji i buntu, podobny do ostatniego ryku - zna go ten, kto polowal na szopa, pume czy rysia - jaki wydaje trafione, spadajace z drzewa zwierze, nim rozszarpia je psy, zwierze, ktorego nie obchodzi juz nic poza nim samym i jego smiercia. Zostalem na oddziale jeszcze kilka tygodni, zeby zobaczyc, co bedzie dalej. Wszystko sie zmienialo. Sefelt i Fredrickson wypisali sie razem wbrew zaleceniom lekarskim, dwa dni pozniej odeszlo trzech nastepnych Okresowych, a jeszcze szesciu przenioslo sie na inny oddzial. Odbylo sie szczegolowe dochodzenie w sprawie zabawy na oddziale i smierci Billy'ego, po czym powiadomiono lekarza, ze jego rezygnacja zostanie przyjeta; odparl, ze dyrekcja musi isc na calego i dac mu wymowienie, jesli chce sie go pozbyc. Siostra Ratched przez tydzien lezala na urazowce i przez ten czas skosnooka pielegniarka od furiatow kierowala oddzialem; dalo to chlopakom okazje do dokonania znacznych zmian w regulaminie. Zanim wrocila Wielka Oddzialowa, Harding doprowadzil nawet do ponownego otwarcia gabinetu hydroterapii i teraz sam kierowal tam gra w oko, starajac sie nadac swemu cienkiemu, slabemu glosowi tubalne brzmienie licytatorskiego ryku McMurphy'ego. Akurat tasowal karty, gdy uslyszelismy, jak klucz oddzialowej zgrzyta w zamku. Wyszlismy wszyscy jej na spotkanie, zeby zapytac o McMurphy'ego. Kiedysmy sie zblizyli, odskoczyla dwa kroki do tylu i przez moment myslalem, ze moze ucieknie. Twarz miala nabrzmiala, sina i z jednej strony tak znieksztalcona, ze oko bylo zupelnie zamkniete, szyje zas obwiazana szerokim bandazem. I nowy bialy fartuch. Niektorzy faceci usmiechali sie, gapiac na jej piersi; choc fartuch byl mniejszy, ciasniejszy i bardziej wykrochmalony od tych, ktore nosila poprzednio, nie mogl ukryc faktu, ze oddzialowa jest kobieta. Harding podszedl do niej z usmiechem i spytal, co sie dzieje z McMurphym. Wyjela z kieszeni bloczek i olowek, napisala "wroci" i pokazala nam kartke. Bloczek drzal jej w dloni. -Jest siostra pewna? - zapytal Harding po przeczytaniu kartki. Dochodzily nas bowiem rozne sluchy: ze pobil dwoch sanitariuszy na oddziale furiatow, zabral im klucze i uciekl, ze odeslano go z powrotem na farme penitencjarna, a nawet, ze siostra Ratched, sprawujaca wylaczna wladze nad oddzialem do chwili znalezienia nowego lekarza, poddaje rudzielca specjalnej terapii. -Czy jest siostra zupelnie pewna? - powtorzyl Harding. Oddzialowa znow wyjela bloczek. Miala zesztywniale stawy, totez bledsza niz kiedykolwiek dlon skrobala olowkiem po kartce jak reka mechanicznego wrozbity, ktory wypisuje przepowiednie, gdy wrzuci sie centa do automatu. "Tak, panie Harding - napisala. - Nie mowilabym tego, gdybym nie byla pewna. Wroci na oddzial". Harding przeczytal kartke, podarl na strzepy i rzucil w oddzialowa. Odskoczyla i podniosla reke, by oslonic sina, znieksztalcona polowe twarzy przed spadajacymi strzepami papieru. -E tam, gowno pani wie! - oswiadczyl Harding. Spojrzala na niego; jej dlon zawisla niezdecydowanie nad bloczkiem, po chwili jednak oddzialowa odwrocila sie i weszla do dyzurki, chowajac do kieszeni olowek i bloczek. -Hm - mruknal Harding. - Nasza rozmowa urwala sie dosc nagle. Ale jak mozna pisemnie odeprzec zarzut, ze sie gowno wie? Siostra Ratched usilowala zaprowadzic na oddziale dawny porzadek, ale szlo jej to niesporo, wciaz bowiem czulo sie tu obecnosc McMurphy'ego; mialo sie wrazenie, ze biega po korytarzach, smieje sie na zebraniach i spiewa w toalecie. Oddzialowa nie mogla odzyskac dawnej wladzy, wypisujac polecenia na swistkach papieru. Tracila po kolei wszystkich pacjentow. Kiedy Harding wypisal sie ze szpitala i odjechal z zona, a George przeniosl sie na inny oddzial, sposrod uczestnikow wyprawy rybackiej pozostalo nas tylko trzech - ja, Martini i Scanlon. Nie chcialem jeszcze odchodzic, bo oddzialowa wydawala mi sie zbyt pewna siebie, zupelnie jakby cos kryla w zanadrzu, wiec wolalem byc na miejscu, w razie gdyby do czegos doszlo. I pewnego ranka, w trzy tygodnie po tym, jak zabrano McMurphy'ego, rzucila na stol swoja ostatnia karte. Otworzyly sie drzwi oddzialu i czarni wtoczyli wozek szpitalny z umocowana do niego karta choroby, na ktorej bylo wypisane grubymi, drukowanymi literami: McMURPHY, RANDLE P. STAN: PO OPERACJI. A ponizej atramentem: LOBOTOMIA. Wwiezli wozek do swietlicy i ustawili przy scianie po stronie Chronikow. Stanelismy przy nim, zeby przeczytac karte, a potem spojrzelismy na glowe wcisnieta w poduszke i zobaczylismy gestwine rudych wlosow nad mlecznobiala twarza z wielkimi fioletowymi sincami wokol oczu. Po chwili milczenia Scanlon odwrocil sie i splunal na posadzke. -Ejze, co za numer chce nam wyciac ta suka, niech ja licho. To nie on. -Zupelnie niepodobny - dodal Martini. -Ma nas za naiwniakow, czy co? -Odwalili jednak kawal porzadnej roboty - powiedzial Martini, przysuwajac sie blizej glowy i wskazujac palcem. - Zobaczcie, podrobili zlamany nos, krzywa blizne, nawet baki. -Pewnie - warknal Scanlon. - Ale, kurwa, co z tego? Przepchnalem sie przez innych pacjentow i stanalem obok Martiniego. -Pewnie, umieja kopiowac blizny i zlamane nosy - oswiadczylem. - Ale nie umieli skopiowac najwazniejszego. Ta twarz jest pusta. Jak twarz manekina z wystawy, nie, Scanlon? Scanlon znow splunal. -Pewnie. To wszystko jest jakies bez wyrazu. Kazdy to widzi. -Patrzcie, tatuaze! - zawolal ktorys pacjent, unoszac przescieradlo. -Pewnie - rzeklem. - Potrafia robic tatuaze. Ale spojrzcie na jego rece! Rak juz nie potrafili. Mial przeciez potezne lapy! Przez reszte dnia Scanlon, Martini i ja natrzasalismy sie z tej nedznej cyrkowej kukly, jak Scanlon ochrzcil postac lezaca w swietlicy, ale gdy wraz z uplywem czasu opuchlizna wokol oczu nikla coraz bardziej, coraz wiecej pacjentow podchodzilo do wozka. Patrzylem, jak - udajac, ze ida wziac pismo z polki albo napic sie wody - kraza w poblizu, by jeszcze raz spojrzec ukradkiem na twarz kukly. Obserwowalem ich i usilowalem odgadnac, jak by w tej sytuacji postapil McMurphy. Moglem byc pewien jednego: nie pozwolilby, zeby cos takiego z karta z jego nazwiskiem siedzialo przez dwadziescia czy trzydziesci lat w swietlicy, sluzac Wielkiej Oddzialowej za przyklad tego, jak koncza ci, ktorzy probuja walczyc z panujacym porzadkiem. Na pewno by nie pozwolil. Czekalem wieczorem w sypialni, az sanitariusze skoncza obchod. Kiedy poznalem po odglosach, ze wszyscy juz spia, przekrecilem glowe, zeby widziec sasiednie lozko. Oddech kukly dobiegal mnie juz od kilku godzin, odkad czarni wtoczyli wozek i przeniesli z niego nosze na lozko; sluchalem, jak pluca gubia rytm, przestaja pracowac, po czym znow zaczynaja, i pragnalem, zeby przestaly na zawsze - ale dopiero teraz spojrzalem po raz pierwszy. Za oknem swiecil ksiezyc; szarawy, chlodny blask saczyl sie do sypialni. Kiedy usiadlem w poscieli, moj cien padl na sasiednie lozko i siegajaca od ramion po biodra czarna smuga przecial na dwoje lezaca tam postac. Opuchlizna wokol oczu opadla juz na tyle, ze byly otwarte; patrzyly prosto w jasny ksiezyc, rozszerzone i widzace, a zarazem szkliste i zadymione jak przepalone korki od tak dlugiego wpatrywania sie w jeden punkt bez mruzenia powiek. Przechylilem sie, zeby podniesc poduszke, a wtedy oczy, pobudzone ruchem, zaczely wodzic za mna, kiedy wstawalem i pokonywalem niewielka przestrzen miedzy lozkami. Duze, muskularne cialo mocno trzymalo sie zycia. Dlugo walczylo, zeby go nie utracic, ciskajac sie i miotajac, az wreszcie musialem polozyc sie na nim calym ciezarem i scisnac kolanami jego nogi, ktore kopaly, gdy wgniatalem mu poduszke w twarz. Zdawalo mi sie, ze leze tak latami. W koncu przestalo sie miotac. W koncu uspokoilo sie, zadrzalo raz i znow znieruchomialo. Wtedy zsunalem sie z niego. Podnioslem poduszke i w blasku ksiezyca zobaczylem, ze twarz jest tak samo pusta, martwa i bez wyrazu, jak byla, nie zmienilo jej nawet uduszenie. Zamknalem kciukami powieki i przytrzymalem je chwile, zeby oczy sie nie otworzyly. Potem wrocilem do swojego lozka. Lezalem przez jakis czas z kocem naciagnietym na glowe, pewien, ze tlumi moj oddech, ale syk Scanlona uprzytomnil mi, ze tak nie jest. -Spokojnie, Wodzu - powiedzial Scanlon. - Spokojnie. Wszystko w porzadku. -Zamknij sie! - szepnalem. - Idz spac. Zapadla cisza, ale po chwili Scanlon znow syknal i zapytal: -Juz po wszystkim? Powiedzialem mu, ze tak. -Cholera - rzekl wtedy - ona to pozna. Wiesz chyba, prawda? Pewnie, ze nikt nie bedzie mogl nic dowiesc... wciaz sie zdarza, ze po operacji ktos odwala kite... ale ona bedzie wiedziala. Nic nie odpowiedzialem. -Na twoim miejscu, Wodzu, zwialbym stad czym predzej. Tak jest. Sluchaj. Uciekaj zaraz, a ja cie bede kryl, powiem, ze widzialem, jak sie ruszal po twoim zniknieciu. Dobry pomysl, nie? -Mam sobie tak po prostu wyjsc, co? Wystarczy pewnie poprosic, zeby otworzyli drzwi i mnie wypuscili? -Nie. Przypomnij sobie; McMurphy pokazal ci, jak sie stad wydostac. W pierwszym tygodniu swojego pobytu. Pamietasz? Nie odpowiedzialem. Scanlon tez sie wiecej nie odezwal - sypialnie zalegla cisza. Lezalem jeszcze kilka minut, a potem wstalem i zaczalem sie ubierac. Kiedy skonczylem, siegnalem do szafki nocnej McMurphy'ego, wzialem jego czapke i przymierzylem. Byla za mala. Nagle zrobilo mi sie wstyd, ze chcialem ja nosic. Wychodzac z sali, rzucilem czapke na lozko Scanlona. -Trzymaj sie, stary - szepnal za mna. Ksiezyc wdzierajacy sie przez siatke w oknach gabinetu hydroterapii oswietlal przygarbiony, zwalisty ksztalt konsoli; jego blask odbijajacy sie od szybek przyrzadow pomiarowych i chromowanych kranow byl tak zimny, ze rozlegalo sie ciche dzwieczenie, zupelnie jakby ktos uderzal w nie soplem. Wzialem gleboki oddech, schylilem sie i chwycilem za krany. Wparlem sie nogami w posadzke i uslyszalem, jak ciezar przesuwa sie z chrzestem. Zaparlem sie mocniej - rozlegl sie trzask pekajacych drutow i rurek w posadzce. Podnioslem konsole na wysokosc kolan i objalem jedna reka, a druga wsunalem pod spod. Czulem zimny dotyk chromu na szyi i twarzy. Odwrocilem sie tylem do okna i okrecilem na piecie: sila odsrodkowa wybila siatke i z glosnym hukiem wyrzucila konsole przez okno. Szyba rozprysla sie w swietle ksiezyca niczym przejrzysta, zimna woda swiecaca uspiona ziemie. Przez chwile stalem zdyszany i wahalem sie, czy nie cofnac sie po Scanlona i kilku innych chlopakow, ale na korytarzu rozlegl sie pisk butow nadbiegajacych sanitariuszy, wiec oparlem sie reka o parapet i wyskoczylem w slad za konsola w ksiezycowy blask. Pognalem przez trawnik w te sama strone, w ktora wtedy pedzil pies - w strone szosy. Pamietam, ze sadzilem wielkimi susami, jakbym po kazdym odbiciu dlugo plynal w powietrzu, nim znow dotykalem stopami ziemi. Mialem wrazenie, ze frune. Wolny. Wiedzialem, ze nikt nie sciga uciekinierow, a Scanlon uwolni mnie od podejrzen o zabojstwo - nie musialem biec. Ale nie przestalem. Bieglem kilometrami, nim wreszcie zwolnilem i wszedlem po nasypie na szose. Podwiozl mnie ciezarowka Meksykanin jadacy na polnoc z transportem owiec; tak go zabajerowalem, ze jestem Indianinem i zawodowym zapasnikiem, ktorego mafia usilowala wpakowac do czubkow, ze wysadzil mnie czym predzej, dajac mi skorzana kurtke, bym zakryl odziez szpitalna, i dziesiec dolarow na jedzenie w drodze do Kanady. Wzialem jego adres i obiecalem odeslac forse, jak tylko stane na nogi. Moze i z czasem wybiore sie do Kanady, ale chyba najpierw zatrzymam sie nad Kolumbia. Chce sie pokrecic w poblizu Portland, Hood River i The Dalles, zobaczyc, czy sa tam moze ludzie z naszej wioski, ktorzy jeszcze nie zglupieli od zlopania wody. Chce sie przekonac, co porabiaja, odkad rzad usilowal odkupic od nich prawo do bycia Indianami. Slyszalem nawet, ze niektorzy zaczeli po dawnemu wznosic chwiejne drewniane rusztowania wzdluz tej wielkiej, miliondolarowej tamy i lowia oscieniem lososie w przepustach. Musze to zobaczyc. Ale przede wszystkim chce sie rozejrzec po okolicy, w ktorej kiedys mieszkalem, i odswiezyc wspomnienia. Nie bylo mnie dlugo. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-17 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/