HENRY LION OLDI Mesjasz formatuje dysk W SERII UKAZALY SIE M.IN.: Fredenk Pohl "Gateway" tomy 1-5 Antologia polskiej SF "Wizje alternatywne 4" Kir Butyczow "Pieriestrojka w Wielkim Guslarze" Brian W. Aldiss "Siwobrody" Brian W. Aldiss "Mroczne lata swietlne" Harlan Ellison "Niebezpieczne wizje" C.J. Cherryh "Cyteen" tomy 1-3 HUGO Ben Bova "Mars" Ben Bova "Powrot na Marsa" Manna & Siergiej Diaczenko "Dolina sumienia" Pat Cadigan "Wgrzesznicy" Andreas Eschbach "Gobeliniarze" W PRZYGOTOWANIU: Elizabeth Lynn "Dziewczyna z polnocy" Kir Bulyczow "Nowi Guslarczycy" Paul Levinson "Plaga swiadomosci" Marina & Siergiej Diaczenko "Kazn" Marcin Wolski "Enklawa. Wolski w shortach 2" antologia polskiej SF "Wizje alternatywne 5" Ben Bova,^Wenus" Ben Bova "Jowisz" Henry Lion Oldi & M. i S. Diaczenko "Rubiez" Thomas R.P. Mielke "Sakriversum" HENRY LION OLDI MESJASZ FORMATUJE DYSK Przelozyl Andrzej Sawicki SOLARIS Olsztyn 2004"Mesjasz formatuje dysk" tytul oryg. "Miesija ocziszczajet disk" Copyright (C) 2003 by Dmitrij Jewgieniewich Gromow & Oleg Semenowich Ladyzenskij as Henry Lion Oldi Ali Rights Reserved Copyright (C) 2004 for Polish translation by Andrzej Sawicki N 83-88431-81-1 Miejska Biblioteka Publiczna WROCLAW 4 000198671 \-2) 23 bulwar IkafffW ^aficzny serii Tomasz Wencek Projekt i opracowanie graficzne okladki Dominik Milecki Korekta Bozena Moldoch, Grzegorz Giedrys Pomoc w zakresie pisowni Pinyin Karol Czyrko Sklad Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja "Solaris" Malgorzata Piasecka ul. Generala Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn tel/fax. (0-89) 541-31-17 e-mail: agencja@solaris.net.pl www.solaris.net.pl KSIEGA PIERWSZA NIE BUDZCIE SPIACYCH SMOKOW Czesc pierwsza PIETNO NA REKACH Tygrys wysuwa pazury, nawet o tym nie myslac, ofiara jednak nie moze sie ukryc. Smok wykorzystuje swoja sile, nawet tego nie zauwazajac, gora jednak nie moze sie oprzec. Z nauk mistrzow 1 Procesji towarzyszylo nic mniej niz stu ludzi palacowej ochrony - wszyscy z gongami, bebnami, w purpurowych dlugich szatach, owinieci ciasno pasami z rogowych plytek, w odswietnych, krytych jedwabiem kapeluszach o silnie zagietych rondach, przypominajacych skrzydla legendarnego ptaka Peng. Wspanialosc orszaku az bila w oczy! Osobliwie, kiedy przeswietny Zhou-wang - rodzony brat aktualnie panujacego imperatora Podniebnej Krainy, Syna Nieba Yong-Le, po raz kolejny wraca do przydzielonej mu dzielnicy.Tak czy owak, stojacy w tlumie gapie wymieniali polglosem rozmaite uwagi: podobno ksiaze Zhou o splamionych rekach juz trzykrotnie odmawial objecia rzadow nad dzielnica, z powodu "celowych bledow" i jawnego naruszenia kanonow ustanowionych specjalnie dla "spokrewnionych wangow", czyli celowej niedbalosci w dopilnowaniu wyznaczonej wysokosci palacowych scian, podwojenia nalezytej ilosci bram, pomalowania sklepien zachodnich komnat w nieodpowiednie barwy, nie wspominajac juz o cynobrowym odcieniu zawiasow przy drzwiach i tak dalej. Ale czy warto sie tym przejmowac, skoro w Ningou jest swieto, a to w szarzyznie mialkiej codziennosci juz niemalo! Zaraz za oddzialem strazy przybocznej dwudziestu dworzan ostroznie wiozlo w szylkretowej, ozdobionej jaspisem i szmaragdami skrzyni drogocenne relikwie Zarzadu Ceremonii: swiadectwo tytulu wan-ga, nazywane "Ze" i wytloczone na najcienszej blasze z czerwonego zlota, a takze osobista pieczec ksiecia Zhou, majaca kwadratowa podstawe i uchwyt w postaci tygrysa w skoku. Obok relikwii w szkatule lezal zwoj - kopia nefrytowych tabliczek ze Swiatyni Cesarskich Przodkow - z dwudziestoma piktogramami, z ktorych powinna sie skladac pierwsze czesc imion przodkow Zhou-wanga na przestrzeni dwudziestu pokolen. Niech Niebo uchroni od bledu - czujne oko Zarzadu Cesarskich Krewniakow nie spi! Za dworzanami, w otoczeniu eunuchow z wachlarzami i choragwiami, niespiesznie jechala karoca aktualnej faworyty ksiecia Zhou, jego ukochanej naloznicy, pieknej Xuwang, ktora zartobliwie nazywano po katach Xuwang* Nieskazitelna. Sam Zhou-wang, jakby po raz kolejny niepotrzebnie chcial podkreslic swoje lekcewazenie etykiety, jechal nie na czele pochodu, a obok karocy naloznicy i nachyliwszy sie do ocienionego zaslonami okienka szeptal cos spiewnym glosem - byc moze recytowal ukochanej wiersze z epoki Tang, ktorych byl wielkim wielbicielem. 1 tak wszystko toczylo sie swoja koleja i swoim porzadkiem, ustalonym do najdrobniejszego szczegolu, dopoki z tylnych szeregow tlumu nie przepchnela sie ku przodowi tega kobieta, ktora nie zadowoliwszy sie tym i tak juz niemalym sukcesem, bezczelnie podeszla do ksiecia Zhou i urodziwej Xuwang. ' Xuwang - Panna Dziewieciu Niebios - bostwo Tao Kobiete te znali dobrze mieszkancy kwartalu Ping-er. Powiedzcie zreszta sami, kto nie zna Osmej Cioteczki, zony farbiarza Mao, ktora obdarzyla swego dobrodusznego meza ponad tuzinem dzieci -cichej, spokojnej i prostej babiny, z wiecznie opuchnietymi od nieustannego prania dlonmi? Ale zeby tak, wbrew wszelkim zasadom zycia swiatow Zoltego Pylu, podejsc prosto do wanga krwi... -Precz, niegodna! - przerazliwie zakwiczal tlusciutki eunuch, uderzajac wachlarzem zaklocajaca spokoj kobiete. Uderzenie trafilo w wyciagniete przedramie Osmej Cioteczki, rozlegl sie trzask i z bambusowych plytek wachlarza na wszystkie strony sypnely sie ozdobne paciorki. W tej samej chwili zlozone w "malpiagarsc" dlonie zony farbiarza Mao ukosem spadly pomiedzy odstajace uszy eunucha, ktoremu utkwil w krtani wyrywajacy sie z niej wrzask i nieszczesnik odczolgal sie na pobocze drogi, otwierajac i zamykajac usta niczym wyrzucona na brzeg ryba. A Osma Cioteczka niewzruszenie parla ku karocy. Pierwszy ze zdumienia ocknal sie dworzanin o dlugich wasach, obleczony w czarny kaftan wyszywany w dlugonogie smoki, z pasem tai-weia - naczelnika strazy. Wydal krotki rozkaz i przyboczni blyskawicznie zlamali szyk, zostawiajac swemu losowi dworzan z relikwiami; wokol Osmej Cioteczki zwarl sie krag konskich zadow, a pozniej, gdy najblizsi przyboczni jakby sami z siebie wyfruneli z siodel, w powietrzu zamigotala stal. Beztroskie swieto niepostrzezenie przeksztalcilo sie w bezladne pobojowisko; w dloniach zony farbiarza Mao migal blyskawicznie odebrany komus podwojny toporek, doswiadczeni zolnierze na oczach widzow przeksztalcili sie w gromade smarkaczy, ktorzy nie mogli trafic w krecaca sie jak fryga zwariowana babe, odcieta glowa tai-weia potoczyla sie prosto pod kopyta rumaka wanga, kon zas zachnal sie, szarpnal precz od usmiechnietej martwym usmiechem geby przybocznego i niewiele braklo, zeby stanal deba. Ksiaze zapanowal nad nim nie bez trudu. Jak to mowia: Miecze blyskaja z obu stron, Stal blyska, krew sie leje. Komuz potrzebne w smierci czas Zaszczyty, przywileje... Dwaj osobisci przyboczni udzielnego wladcy walili sie jeszcze na zbryzgany krwia bruk: jeden z rozrabana czaszka, drugi - ktoremu nawet udalo sie trzykrotnie machnac halabarda - z toporkiem w tyle glowy, a Osma Cioteczka stala juz przy karocy i patrzyla z dolu do gory na ksiecia Zhou. Nie bylo to dobroduszne spojrzenie. Takim wzrokiem nie patrzyl na wielokrotnie obdarzonego nielaska wladce nawet jego ojciec, spoczywajacy obecnie wsrod przodkow Hong Wu, w mlodosci szeroko znamy mistrz da-tao-shu* i przywodca Czerwonych Turbanow", a w wieku dojrzalym pierwszy cesarz dynastii Ming, ktory przepedzil mongolskich najezdzcow w polnocne stepy. Ale jezeli nawet Zhou-wang mial splamione rece, to tych rak zadna miara nie daloby sie nazwac slabymi. Lekka klinga miecza chang swisnela zlowrogo, opuszczajac bogato zdobiona pochwe. Eunuchowie rzucili sie do oslony ksiecia i miotajac sie bezladnie, zwiekszyli tylko zamet, przeszkadzajac umiejetnie prowadzonej przez ksiecia klindze, ale kiedy miecz wreszcie opadl, opisawszy przed tym skomplikowana niedokonczona podwojna petle, Osma Cioteczka chybnela sie w tyl i niczym kot, lapami krotko uderzyla z obu stron w plaz ostrza. Brzek, trzask i pozbawiony broni Zhou stawia konia debem, a zona farbiarza Mao przemyka pod konskimi kopytami i piescia uderza w kruchy zamek drzwi karocy, ktore ulamek sekundy wczesniej zatrzasnela pospiesznie Xuwang Nieskazitelna. Wszyscy zobaczyli, jak napastniczka kopniakiem otwiera drzwi, wywleka za wlosy wrzeszczaca przerazliwie naloznice, przy okazji plynnie uchylajac sie od rzuconego w nia bojowego dysku, wyrywa z rak pieknotki Xuwang malenkiego, zanoszacego sie szczekaniem pieska rasy hangzhou i lamie mu grzbiet o kolano. * Da-tao-shu - sztuka fechtunku " wielkimi mieczami", bedacymi czyms posrednim pomiedzy ciezkim, krzywym mieczem i halabarda. ",, Czerwone Turbany " - powstanie, ktore polozylo kres wladzy pokornej wobec mongolskich zdobywcow dynastii Yuang i wprowadzilo na tron dynastie Ming. Po czym rzuca psiego trupa na cialo naloznicy, ktora z tego wszystkiego zdazyla malowniczo zemdlec. Na mgnienie oka wszystko zamarlo, a chaos zastygl w bezruchu - zolnierze, trzebiency, gapie, domagajacy sie nowej broni ksiaze Zhou... tylko Osma Cioteczka kolysala glowa, patrzac ze zdziwieniem na wlasne dlonie, jakby widziala je pierwszy raz; do morderczym zaczal zas sunac ukradkiem lysoglowy mnich w pomaranczowej riasie, do tej pory idacy na samym koncu pochodu i nie bioracy dotad zadnego udzialu w zamieszaniu. Drewniane sandaly mnicha prawie nie dotykaly ziemi; tak podobno chodza niebianscy mieszkancy Bialych Oblokow, ktorzy potrafia stanac na napietej karcie ryzowego papieru, nie niszczac powierzchni. Ale i mnich nie zdazyl. Rece Osmej Cioteczki same z siebie wyciagnely sie w przod i w dol, zmuszajac jednoczesnie nagle osowiala kobiete do niezbyt zrecznego przysiadu, a ich palce, niczym pajak chwytajacy bezsilna zdobycz, zamknely sie na rekojesci zlamanego i porzuconego przez ksiecia Zhou miecza chang. Pomaranczowa nasa poplynela dwakroc szybciej, przypominajac pedzony przez wiatr wieczorny oblok - a przeciez, gdy mnich znalazl sie juz w odleglosci pieciu krokow od zony farbiarza Mao, peknieta klinga miecza wanga nieuchwytnym dla oka ruchem przeciela gardlo kobiety, dokladnie tuz pod drugim, mocno obwislym podbrodkiem. Pieknotka Xuwang, ktora akurat sie ocknela, zostala oblana obfitym strumieniem krwi i natychmiast znow popadla w omdlenie. Ten sam strumien krwi spryskal i cialo martwego pieska. Oddajac sprawiedliwosc ksieciu Zhou, stwierdzic trzeba, ze ocknal sie pierwszy. Zeskoczywszy z konia, podbiegl do mnicha i chwycil go za kosciste ramie. -I coz powiesz, czcigodny Banie? - ryknal zarzadca, wzmacniajac chwyt. - Czy to nie do twoich obowiazkow nalezy dbanie o to, by zloczyncy siedzieli w dybach, czekajac na sad i wyrok, a nie hulali swobodnie po ulicach podczas przejazdu wanga krwi? Znow uslyszymy to twoje slynne: "Wszystko w swiecie jest marnoscia, a Zolty Pyl zaproszyl zyjacym oczy?" Mnich nawet sie nie skrzywil, jakby to me w jego ramie, niczym katowskie cegi, wpily sie palce rozwscieczonego Zhou i nie w jego twarz splunal sazniscie ten, kto wlada zyciem i smiercia licznych poddanych. -W istocie, wszystko jest marnoscia, szlachetnie urodzony wan-gu - cicho odpowiedzial czcigodny Ban, a po jego obojetnej, jakby wyrzezbionej z laki twarzy, rozbiegly sie liczne szczeliny zmarszczek. - Jakzebym ja, nedzny mnich, mogl odgadnac wole Dziewieciu Nieb, jezeli wladca Piekiel, ksiaze Yang-Lou zamierza przedluzyc lub skrocic czyjs zywot? Ale co zdolam, na co wystarczy nikczemnych sil glupiego mnicha, to zrobie... Uchwyt na jego ramieniu sie rozluznil. Zhou-wang doskonale wiedzial, kto stoi za plecami "nedznego mnicha". Kazdy z qing-wangow, to znaczy wangow krolewskiej krwi i kazdy z cong-wangow, czyli lokalnych wielmozow, mial przydzielonego do swego orszaku takiego wlasnie delikatnego mnicha, ktory przeszedl pelne szkolenie w slynnym klasztorze nie opodal gory Song-shang -jakoby z wyzszych wzgledow. Ksieciu Zhou nie trzeba bylo wyjasniac, kto dyktuje cesarzowi Yong-Le te wyzsze wzgledy - ktozby nie znal najczcigodniejszego Zhang Wo, formalnie odpowiedzialnego za stosunki z oddalonymi prowincjami i krajami osciennymi. Bedacy jednym z glownych hierarchow klasztoru Shaolin, najczcigodniejszy Zhang nie pierwszy rok stal, niczym szary cien, za plecami Syna Nieba. Krag zaufanych slug najnedzniejszego ze slug Buddy byl tak obszerny, ze jego krance rozciagaly sie poza mgliste granice nieokreslonosci, i tak skryty, ze ta sama mgla dokladnie chronila go przed wzrokiem ciekawskich; wiedziano jednak, ze mnisi wojownicy naczelnika tajnej sluzby sa wszedzie: od Phenianu po Fu-zhou, od Kraju Porannej Swiezosci do terytorium Wietow i odleglej wyspy Riukiu. Przeciez wlasnie za rada najczcigodniejszego Zhang Wo cesarz przeprowadzil niebywala czystke wsrod urzednikow, podpisal edykt "O Wielkich Morskich Podrozach" i obdarowal klasztor Shaolin obszernymi ziemskimi nadaniami. Nawet jezeli jestes po trzykroc wangiem- trzy razy pomysl, zanim chwycisz za ramie ktoregokolwiek z przekletych mnichow-nad-zorcow. Tym bardziej, ze jeden lysoglowy mnich z polozonego nie opodal gory Song-shang klasztoru wart jest calego oddzialu przybocznych. Albo oddzialu najemnych zabojcow. ...Ksiaze Zhou splunal i odszedl precz. Wiedzial z cala pewnoscia, ze czego jak czego, ale dochodzenia w sprawie tego osobliwego zamachu me powierzy wielebnemu Banowi, jakkolwiek ten by na to nie nalegal. Jezeli zechce, niech sie w tym grzebie sam, skrycie i bez oficjalnego polecenia. A ktory z sedziow w Ningou jest godny tego, by mu zlecic to dochodzenie? Nie, nie dzisiaj. Dzisiejszy dzien i bez tego byl pelen nieprzyjemnosci. A naloznice Xuwang trzeba bedzie jeszcze w tym tygodniu odeslac do jej rodzicow. Widok zemdlonej, zalanej krwia Xuwang Nieskazitelnej z martwym pieskiem na piersi, na zawsze odepchnal serce ksiecia od ukochanej naloznicy. Tymczasem trupa Osmej Cioteczki juz wleczono na podworze miejscowego urzedu sledczego... Urzedniczyna dlugo i kwieciscie rozplywal sie w uprzejmosciach, nieustannie podkreslajac uczciwosc i nieprzekupnosc naj-szacowniejszeao xianggonga\ wymieniajac jedna za druga jego liczne zaslugi, ale w zaden sposob nie chcial przejsc do tematu zasadniczego: z jakiej to przyczyny on, bedacy nadwornym rzadca jasnie wielmoznego Zhou-wanga, z samego rana zjawil sie u sedziego Bao? Co prawda, sedzia Bao i bez tego potrafil sie domyslic przyczyny tak zdumiewajacej wizyty; co wiecej, znal ja doskonale. Dlatego sklonny do kwiecistego stylu i przyzwyczajony do pochlebstw zarzadca tym razem wcale nie przesadzal, opisujac zaslugi wielce szanownego xianggonga w rozplatywaniu licznych i skomplikowanych spraw. Zestawienie bardziej niz niezwyklego wypadku, ktory nie dalej jak wczoraj mial miejsce na glownej ulicy Ningou, z pojawieniem * xianggong - honorowy tytul szczegolnie zasluzonych sedziow, w doslownym przekladzie..czcigodny, ktory jest podpora nieustra-szonosci" sie nadwornego rzadcy ksiecia Zhou nie sprawilo sedziemu Bao najmniejszych trudnosci. Skoro mowa o uczciwosci, to i w tym wypadku dostojny rzadca nic zgrzeszyl przeciwko prawdzie. Zawistnicy juz dawno za plecami nazywali wielce szanownego sedziego Bao Bao Smocza Pieczec, czyniac aluzje do jego legendarnego poprzednika i imiennika, ktory przed trzystu mniej wiecej laty zaslynal ze swojej nieprzekupnosci. Wszystko bylo jasne od samego poczatku i dlatego smetne az do nieprzyzwoitosci. Sluchajac dworzanina, ktory bezczelnie cytowal Konfucjusza i nawet nie samego Kong-zi, a jego obecnych interpreta-torow, sedzia uprzejmie kiwal glowa. Dostojny Bao myslal przy tym 0 czyms zupelnie innym. Nowa choroba, ktora objawila sie w Podniebnej Krainie, wkrotce nazwana przez prosty lud "Szalenstwem Buddy", zabierala coraz liczniejsze ofiary i stopniowo przeradzala sie w epidemie. Sedzia Bao wielokrotnie juz stykal sie z ludzmi, ktorzy stracili rozsadek w nieskonczonym korowodzie kolejnych wlasnych wcielen - doznawanych nieoczekiwanie i nieodwracalnie, niczym uderzenie pioruna - i zapominali, kim sa, rozrywani na strzepy od srodka, budzacymi sie nagle wspomnieniami z poprzednich zywotow. Ludzie ci potrafili niekiedy doskonale przypominac sobie szczegoly powstania An Lushana', opowiadac, jak walczyli pod sztandarami Zhuge Lianga" albo Song Wu"\ mowic w nikomu nie znanych jezykach, przepowiadac przyszlosc, nie znajac przy tym swojego obecnego imienia i nie pamietajac rodzinnego domu ani swoich bliskich. Gologlowi mnisi z madrymi minami wyjasniali, ze ludzie ci rozgniewali Budde swoimi natarczywymi modlami i ten obdarzyl ich iluminacja, o ktora prosili, ale odczucie prawdziwej rzeczywistosci przeroslo sily ich slabego umyslu, nieprzygotowanego odpowiednim stylem zycia i medytacjami. * An Lushan - w 755 r. podniosl bunt przeciwko cesarzowi, zabity w r. 757. " Zhuge Liang (220 - 280 r) - znany wodz i bohater ludowy Song Wu (albo Song-Zy VI-V wiek p.n.e.) -znany wodz 1 strateg Sedzia Bao byl absolutnie przekonany, ze plotacy, co im slina na jezyk przyniosla mnisi sa dokladnie tak samo dalecy od prawdy, jak od Buddy - czyzby najbardziej nawet irytujacy natarczywoscia czlowiek byl w stanie czymkolwiek rozgniewac pograzonego w Nirwanie Budde? Magowie Tao utrzymywali jednoglosnie, ze wszystko jest wynikiem figlow, jakie plata ktorys z demonow Wladcy Piekiel Yang-Lou. Demony na posylki byly na samym koncu listy zainteresowan sedziego, ktory mial dostatecznie wiele trosk bez wciagania w nie mocy piekielnych. ("Gdziezby tu znalezc kogos, kto moglby mi dac pare demonow na posylki?" - myslal tesknie sedzia, nalewajac sobie czerwona herbate z dawno wychlodzonego czajniczka). "Szalenstwo Buddy" objawilo sie niedawno w rodzinie samego sedziego Bao. Mlody krewniak sedziego, Chong, stracil rozum, doslownie w ciagu tygodnia przestal poznawac krewnych i nieustannie wyrywal sie do Louyang, gdzie jakoby czekala nan rodzina, albo godzinami deklamowal wiersze (kiepskie zreszta), czego nigdy przedtem nie robil. Kilka wczesniejszych wcielen wodzilo sie za lby wewnatrz nieszczesnego mlodzienca i podobnie jak gorska lawina przygniotly i pogrzebaly jego obecna osobowosc, Bao zas nie mial pojecia, jak pomoc ukochanemu krewniakowi. Bezsilnymi okazali sie miejski lekarz i zagladajacy czasami do domu sedziego brodaty mnich z kolatka i gongiem. Tylko zawsze milczacy taos Lan Daoxing, nazywany Zelazna Czapka, potrafil na pewien czas przywrocic mlodziencowi rozum. Ale pod wieczor "Szalenstwo Buddy" opanowalo Chonga z nowa sila - i nawet taoski czarodziej nie potrafil dluzej przeciwstawiac sie rozwojowi choroby. Sedzia wiedzial, ze opetani "Szalenstwem Buddy" nie potrafia zyc dluzej niz miesiac, chodzil wiec ponury i przygaszony - ale przeklety los nie ograniczyl nieszczesc tylko do krewniaka Chonga! Nie dalej jak przedwczoraj, sedzia zastal swego pierworodnego i spadkobierce Wenga w zachodnim pawilonie na milej rozmowie z jakas zupelnie nieznajoma sedziemu dziewczyna. Panna skromnie spuscila wzrok i uprzejmie sie uklonila wchodzacej do pawilonu glowie rodziny -wjej zachowaniu nie widac bylo niczego nagannego, nie wygladala tez na trzpiotke. Coz. dorosly syn powinien juz sobie zaczac szukac zony, a sedzia Bao nie nalezal do tych upartych konserwatystow, ktorzy zenia dzieci, nie porozmawiawszy nawet z przyszlymi malzonkarni. Sedzia raz jeszcze przyjrzal sie dziewczynie: ubrana skromnie ale przyzwoicie, ladna, ze skromnie podczernionymi brwiami i podbarwionymi rozem policzkami... sedziemu moglaby sie nie spodobac moze tylko jej zawiazana na szyi czerwona chusteczka. Sedzia nie nalezal do przesadnych. Nie mogl jednak zapomniec 0 tym. co akurat dzialo sie w Podniebnej Krainie: epidemia "Szalenstwa Buddy", ktora porazila i jego rodzine, wstajace z grobow martwiaki (poczatkowo nie wierzyl, ale jednego widzial na wlasne oczy!), pa letajace sie w bialy dzien czarty, oszalale zwierzeta, na domiar zlego jakies lisy-odmiency, jakies osobliwe borsuki... Nawet jezeli odrzucic trzecia czesc tego wszystkiego, zaliczywszy te opowiesci do bajek 1 bzdur, pozostalych anomalii wystarczy, zeby poczuc niepokoj. Zrodzone raz podejrzenie nalezalo natychmiast sprawdzic. Bao z miejsca wybral sie do swego starego znajomego Lan Daoxinga, ktory wielokrotnie w podobnych przypadkach przychodzil sedziemu z pomoca. Zelazna Czapka na szczescie jeszcze nie opuscil Ningou, by wytapiac w gorach swe pigulki niesmiertelnosci. -Diablica - kiwnal glowa czarodziej, odwracajac sie, gdy tyl ko sedzia zdazyl przekroczyc prog jego tymczasowego mieszkania i akurat otwieral usta, by powiadomic maga, z czym przyszedl tym razem. - Duch kobiety, ktora sie powiesila. Szuka ciala, w ktorym moglaby sie odrodzic. Wez te oto tykwe i substancja z niej opryskaj nieczysta sile - wszystkie czary sie rozwieja i ujrzysz jej prawdziwe oblicze. Przegon ja potem miotla z brzoskwiniowych witek, ta, kto ra stoi u ciebie w korytarzu. Pojdzie precz i nie wroci. I czarodziej podal sedziemu niewielkie naczynie. -Dziekuje ci, o swiety Lan - sedzia z trudem zdolal wymowic te slowa, wciaz bowiem nie mogl przywyknac do niespodzianek taosa, ktorego w zaden sposob nie odwazylby sie nazwac przyjacielem. - Jezeli bedziesz czegokolwiek potrzebowal... -Wiem - na twarzy Lan Daoxinga, ktory chytrze skryl oczy pod krzaczastymi brwiami, pojawil sie ledwie dostrzegalny usmieszek. - A teraz pospieszaj. Bies juz niemal oczarowal twojego syna. Szanowny sedzia dawno juz tak nie biegl. Teraz jednak zapomnial o pozycji i randze, w ramach ktorych absolutnie sie nie miescily biegi -jego syn byl w niebezpieczenstwie, musial zdazyc! Zdazyl. Dziewczyna, usmiechajac sie przepraszajaco, mocowala do gornej belki fry wolny kobiecy pasek, a jego chlopiec, jego Weng juz wstepowal na taboret, nie pojmujac zupelnie, co robi - i w tejze chwili do zachodniego pawilonu wpadl zadyszany Bao Smocza Pieczec, w biegu wyrywajac zatyczke z danej mu tykwy. A gdy niesamowicie smierdzaca mieszanina zjelczalej krwi byczej, swinskiej i baraniej z dodatkiem ludzkiego kalu, moczu i zepsutego meskiego nasienia (mowiac uczciwie byly w niej jeszcze inne, nieznane sedziemu, ale nie mniej wonne komponenty) obryzgala uchylajaca sie pannice, z oczu obecnych blyskawicznie opadla zaslona diabelskiego opetania. Pierwszy syn Weng stal oglupialy na taborecie, gotow sobie zalozyc na szyje petle skrecona na koncu wytartego sznura zwisajacego ze stropu, a obok na ziemi miotal sie w diabelskich podrygach na poly zgnily juz trup ze sladem petli na wykreconej dziwacznie szyi, z ktorej szponiaste palce zdazyly juz zerwac ozdobna czerwona chusteczke. Byc moze kiedys byla to bardzo przyzwoita dziewczyna i za zycia mogla wygladac dokladnie tak, jak ja przed kilkunastoma minutami ujrzeli Weng i Bao, ale teraz, ze stojacymi deba wlosami i wywalonym na brode jezorem... Zawodzaca wisielica zostala przy pomocy miotly przepedzona z domu - niech sobie szuka miejsca dla kolejnych narodzin w innym miejscu - a sedzia z synem przeprowadzil odpowiednia rozmowe o gustach i upodobaniach. Choc jednak wszystko zakonczylo sie dobrze i diablica wiecej sie nie pokazala, w glebi duszy sedzia czul niepokoj. Cos niedobrego sie dzialo w Podniebnej Krainie... Jak to mowia: Nie widze dawnych i szlachetnych mezow. Nie widze rownych im w przyszlosci; Pojalem nieskonczonosc ziem i niebios. Smutno mi jednak i lzami sie zalewam. -...tak wiec najswietniejszy Zhou-wang ma nadzieje, ze wielce szanowny xianggong potrafi rozwiklac te zagadkowa sprawe. Pozwol, panie, ze ja, nikczemny sluga, przekaze ci pisemne polecenie przeswietnego Zhou-wanga, ktore daje odpowiednie pelnomocnictwa. - urzednik z uklonem podal sedziemu zwoj napisany urzedowym pismem kaishu i z odcisnieta w czerwonym wosku pieczecia ksiecia. Trzeba bylo wstac, z uklonem przyjac zwoj, wyrazic glosne watpliwosci dotyczace tego, czy nedzny Bao potrafi sprostac tak powaznemu zadaniu, potem jeszcze przez kilka minut wysluchiwac roznorakich zapewnien i nadziei, ktore szlachetny wang raczyl wlozyc w usta swego pelnomocnika, az wreszcie ten ostatni zdecydowal sie wyniesc. Drzwi nie zdazyly sie jeszcze zamknac za dostojnym wyznawca Konfucjusza i jego pozniejszych interpretatorow, kiedy sedzia Bao ciezko westchnal i rozwinal zwoj. Pelnomocnictw bylo w nim wiecej, niz ich potrzebowal i niz sie spodziewal. Rzeczywiscie wiele. Oprocz tego znalazl kilka czystych tabliczek z poleceniami aresztu, ktore mogl wypelnic wedle wlasnej woli. 1 jeszcze jedno pelnomocnictwo ukryte gleboko wewnatrz. Sedzia Bao mogl miec tylko nadzieje, ze nie bedzie musial z NIEGO skorzystac. Owszem, w tej sytuacji mogl wiele, nawet jak na "Czcigodnego, ktory jest podpora nieustraszonosci". Ale i zada sie od niego niemalych rzeczy - to akurat Bao rozumial doskonale. No coz, trzeba bedzie sie zajac narzucona mu sprawa z najwieksza uwaga, choc -Niebo mu swiadkiem! - wolalby osobiscie zajac sie niedawnym zabojstwem bogatego kupca, ktory przejezdzal przez Ningou i niedawno zostal znaleziony w niedalekim stawie z rozprutym brzuchem. Ale, jak powiedzial poeta: "Wiosenne marzenia ulatuja za krawedz niebios". Sedzia Bao raz jeszcze westchnal ciezko i ruszyl zajac sie ogledzinami trupow. Z trupami przybocznych, pieska i tai-weia wszystko bylo jasne: sedzia zobaczyl polamane karki i kregoslupy, rozrabane czaszki i inne okaleczenia doznane w walce. Kazdy z nich mial tylko jedna rane, z czego czcigodny Ban wywnioskowal, ze zabojca byl doswiadczony wojownik, ktory nie mial zwyczaju uderzac dwukrotnie tego samego przeciwnika -jakiz w koncu jest sens w biciu trupa? /s}* JL(?S*S\ '?'", - ?1 Wygladalo tez na to, ze z trupem Osmej Cioteczki, glownej sprawczyni wczorajszej rzezi tez specjalnych komplikacji nie bedzie: - poderzniete gardlo mowilo samo za siebie. Swiadkowie rowniez byli zadziwiajaco jednomyslni - zapobiegliwy Bao wczesniej juz zatroszczyl sie o to, by ich przesluchano i zebrano wszelkie mozliwe dowody rzeczowe. Zdazyl tez poslac jednego z wywiadowcow, by przesluchal farbiarza Mao, czlonkow jego licznej rodziny i czlonkow rodziny Cioteczki, o ile takowa (me Cioteczka oczywiscie, tylko rodzina!) istnieje. Sedzia przeczuwal - zanim jeszcze nawiedzil go ksiazecy dworzanin - ze sie od tej sprawy nie wykreci, a podobne przeczucia rzadko go zawodzily, dlatego tez natychmiast zatroszczyl sie 0 zabezpieczenie mozliwych sladow i zeznan. Wiadomo przeciez, ze sledztwo nalezy prowadzic, poki slady nie zdazyly jeszcze ostygnac, a nie wtedy, gdy dowody rzeczowe zostana rozproszone, swiadkowie poprzepadaja, a tych, ktorych da sie zlapac, zawodzi pamiec. Oczywiscie, trzeba bedzie wydac polecenie lekarzom miejskiego zarzadu, by przeprowadzili sekcje zwlok i inne konieczne badania, ktore pokaza, czy przypadkiem szanowna matka nie znajdowala sie pod wplywem jakiegos odurzajacego zielska. Bylo to mocno watpliwe: sedzia dlugo przygladal sie spokojnej twarzy nieboszczki, na ktorej zastygl taki wyraz, jakby Osma Cioteczka skonala ze swiadomoscia dobrze wykonanej powinnosci, i watpiaco pokiwal glowa. Jakiez to ziele mogloby przeksztalcic cicha i spokojna zone farbiarza Mao w mfstrza sztuk walki, ktory potrafil wyslac na lono przodkow polowe przybocznych ksiecia Zhou? Dalej, powiedzmy, niechby 1 sobie zaciukala (no nie, tylko tak sie powiedzialo!) Zhou-wanga, ale nie, caly ten jej niezwykly wyczyn byl tylko po to, by zlamac kregoslup ukochanemu pieskowi naloznicy ksiecia? A potem pode rznac sobie gardlo! Uwierzyc, ze nieboszczka wyprawila w zaswiaty tylu ludzi z powodu pieska? Gdyby jej piesek z jakiegos powodu sie nie spodobal, no to trach... kamieniem z daleka... Sedzia Bao nie lubil takich spraw. Rozwiazywal je, jak wszystkie, ale ich nie lubil. W przypadku zwyklych zabojstw, kradziezy, rabunkow i oszustw od razu wszystko bylo jasne - wiadomo, gdzie i kogo szukac. Sprawy, takie jak obecna, byly tajemnicze i nieprzewidywalne. Nigdy nie wiadomo bylo, co tym razem wyplynie na wierzch, komu nastapisz na odcisk i kto w sumie wyjdzie na tym gorzej - przestepca czy nadmiernie gorliwy sedzia sledczy. Oczywiscie, podczas ogledzin trupa Osmej Cioteczki zostalo wyjasnione i zapisane, ze martwa przestepczyni umarla wskutek poderzniecia gardla, ktorego dokonala wlasnorecznie; za zycia zas, poza sprzataniem i innymi pracami domowymi, nigdy nie zajmowala sie cwiczeniem sztuk wojennych. Potwierdzili to wszyscy bojacy sie tortur i dlatego niezmiernie sklonni do zeznan krewniacy, jednoglosnie utrzymujacy to samo: o walce na piesci Cioteczka miala bardzo kiepskie pojecie, jezeli nie liczyc przypadkowych razow, jakimi czestowal ja podpity malzonek. W sumie: ponad czterdziesci lat cichego, spokojnego zycia na oczach wszystkich - maz, dzieci, praca w domu, przypadkowe sprzeczki z sasiadkami... Nie, w zaden sposob taka kobieta nie moglaby - nawet dla najbardziej odrazajacego psa ze wszystkich psow na swiecie - w ciagu paru minut powalic dwoch dziesiatek wybornych czlonkow strazy przybocznej Zhou-wanga, z tai-weiem na czele! Z drugiej strony... wszystkie trupy bez slow mowily sedziemu, ze mogla! Sedzia Bao jeszcze przez jakis czas przygladal sie nieboszczce i juz sie zbieral do wyjscia, kiedy jego spojrzenie przypadkiem zsunelo sie na jej lezaca wnetrzem ku gorze reke. Na przedramieniu zaczely juz wystepowac niebieskawe plamy opadu, w czym nie bylo niczego niezwyklego, ale dosc niezwykly ksztalt tych plam przypominal sedziemu cos bardzo dobrze mu znanego... Sedzia Bao pochylil sie, przyjrzal uwazniej - i nagle szybko sie wyprostowal, a potem chwycil druga reke nieboszczki i ja tez odwrocil wnetrzem dloni ku gorze. No prosze! Watpliwosci byc nie moglo. Na przedramionach cichutkiej za zycia jak trusia Osmej Cioteczki, widnialy, jakby wytatuowane - trupie plamy w ksztalcie smoka i tygrysa - charakterystyczne znaki mnichow wojownikow, ktorzy przeszli niedostepny i nieprzebyty dla wszystkich innych Labirynt Manekinow klasztoru Shaolin. Dokladnie taki sam tatuaz, tylko wypalony ogniem, mieli najczcigodniejszy Zhang Wo, naczelnik cesarskiej tajnej sluzby, i wielebny Ban, przydzielony do orszaku Zhou-wanga. Sedziego Bao bolala glowa. Przepisana przez lekarza mikstura, ktora zwykle w takich przypadkach pomagala, tym razem zawiodla. W skroniach Bao czul tepy, monotonny bol, od ktorego plataly mu sie mysli, i sedzia odruchowo tylko przekladal lezacy przed nim na stole stos prosb, skarg i innych dokumentow, slizgajac sie spojrzeniem po rownych rzedach piktogramow i nie wnikajac w tresc dokumentow. W kacie za stolem, glosem niemal rownie dokuczliwym jak bol glowy, mamrotal cos pod nosem ulizany i odmladzajacy sie xu-cai\ Sangge Trzeci, siedzacy na tym miejscu juz dobre dziesiec lat, ktory w zaden sposob me mogl zdac egzaminu na stopien cui-rena", z powodu "niedoskonalosci umyslu, nie dajacej sie pokonac zadnymi wysilkami", jak to kiedys wyrazil jeden z egzaminatorow. Sangge Trzeci przypominal sedziemu xu-cai z dosc znanej historii, ktory kiedys odpoczywal nago w chlodzie swiatyni miejscowego Boga Ziemi i przeziebil sie. Zlozywszy Bogu ofiare, wyzdrowial, a potem dreczony poczuciem krzywdy napisal szczegolowa skarge, w ktorej obwinil Boga Zicmi o sprytne wyludzenie zen ofiary, po czym spalil dokument w swiatyni opiekunczego ducha okolicy. Nie doczekawszy sie odpowiedzi, po dziesieciu dniach napisal kolejna skarge, obwiniajac ducha opiekunczego o zaniedbywanie swoich obowiazkow i spalil te skarge w swiatyni Jaspisowego Wladcy. W nocy przysnil mu sie ognisty napis plonacy na scianie jego domu, skladajacy sie z prastarych, kretych jak macki osmiornic piktogramow: "Boga Ziemi, ktory zhanbil swoje stanowisko, zdegradowac. Opiekunczemu duchowi wpisac nagane do akt. Xu-cai takiemu to a takiemu, za brak szacunku dla duchow i zamilowanie do donosicielstwa, wlepic najdalej do miesiaca, trzydziesci kijow na tylek". Co tez sie stalo. Teraz jednak sedzia Bao nie mial wcale ochoty na smiech: oczyma duszy wciaz widzial lezace przed nim, niczym martwe klody, dwie kobiece rece. * xu-cai - pierwszy i najnizszy stopien naukowy " cui-ren - drugi (sredni) stopien naukowy Zadnych rysunkow smoka i tygrysa na rekach Osmej Cioteczki nikt za jej zycia nie zaobserwowal - potwierdzili to jej maz, farbiarz Mao, liczni krewni i jeszcze bardziej liczni sasiedzi. Nic zauwazono tez oznak dzialania zadnego czarodziejskiego ani jakiegokolwiek innego ziela. Sedzia raz jeszcze obejrzal trupa w obecnosci urzedowego lekarza i upewnil sie, ze dziwne trupie plamy nic znikly, przeciwnie, byly jeszcze bardziej wyraziste, po czym polecil to wszystko umiescic w protokole ogledzin zwlok i ciezkim krokiem ruszyl do kancelarii. Usiadlszy w niej, tkwil nieruchomo z okropnym bolem glowy i w niezmiernie podlym nastroju. -...i niechze pan sobie wyobrazi, najczcigodniejszy xianggongu, niczego z domu cui-rena Tonga nie zabral, ale rozerwal na strzepy jego ulubiona orchidee, ktora szanowny cui-ren Tong hodowal zgod nie z kanonem "Ba-hua". -Kto rozerwal? - zapytal sedzia, ktory niezbyt pilnie sluchal, a pytanie zadal, aby zajac czyms mysli, przepuscil bowiem mimo uszu cala poprzednia czesc dlugiej i niezwykle barwnej opowiesci gadatliwego xu-cai. -Zlodziej, oczywiscie! wykrzyknal radosnie Sangge Trzeci, uszczesliwiony tym. ze szanowny naczelnik raczyl uslyszec i chy ba nawet zaciekawic sie jego opowiescia. - Zniszczyl ukochana or chidee Tonga, a potem wsadzil sobie noz ogrodniczy prosto w ser ce. Niewiele braklo, a cui-rena Tonga, kiedy sie o tym dowiedzial, trafilaby apopleksja - dodal Sangge Trzeci, skrycie cieszac sie tym wszystkim, poniewaz nic lubil Tonga, ktoremu los sprzyjal dale ko bardziej niz jemu samemu i ktory na domiar wszystkiego byl zarozumialy. - Pana Tonga. rozumie sie, zirytowala utrata orchi dei, a nie samobojstwo zlodzieja... Teraz, znaczy, do stolicy nie po jedzie, a wasz zastepca, dostojny pan Fu, rozkazal odrabac zlodzie jowi samobojcy rece i przybic je do pregierza na miejskim placu, zeby ostrzec innych. -Zlodzieja rozpoznano? - dosc niemrawo zainteresowal sie se dzia, ktoremu powoli zaczynal przechodzic bol glowy. Poskutkowal lek albo po prostu bol sam sie usmierzyl. -Rozpoznano, oczywiscie! To niejaki Fang Yushi, handlarz la kociami. Wszyscy go znali, byl uczciwym czlowiekiem, mimo ze handlarz. Wlasnie mowie - zwariowal. Kupowalem od niego ryzowe buleczki z kminkiem, a teraz skad je wziac? Zreszta, sami widzicie, -wielce szanowny xianggongu, co to sie u nas w dzielnicy wyrabia, a ostatnimi czasy, mowia, i w calej Podniebnej Krainie... -Dlaczego Fu mi o tym nie zameldowal? - przerwal sedzia xu-cai. -Nie chcieli was niepokoic, najczcigodniejszy xianggongu. Sprawa jasna, zlodziej znany, i na dodatek sam sobie wymierzyl sprawiedliwosc... Sedzia Bao ponownie przestal sluchac plotek i ploteczek, opowiadanych przez Sangge Trzeciego. Oba idiotyczne wydarzenia mialy cos wspolnego, stawiajacego je w jednym szeregu, niczym zamienne ogniwa jednego lancucha. Sedzia Bao poczul drgnienie mysliwskiej zylki, ktora zawsze sie odzywala, gdy w chaosie nagromadzonych faktow i drobnych szczegolow, zeznan swiadkow i dowodow, nagle stykaly sie jeden z drugim pasujace do siebie fragmenty przypadkowo rozrzuconej lamiglowki i zaczynal rozumiec, ze chwycilo sie za potrzebna nic... teraz tylko pozostalo ciagnac, ale ostroznie, zeby jej nie zerwac. Niezwykly i na pierwszy rzut oka zupelnie pozbawiony sensu postepek Osmej Cioteczki, ktory zakonczyl sie jej samobojstwem; nie mniej nieoczekiwany czyn szanownego handlarza lakociami Fang Yushi a potem noz w serce. Oto, co laczylo ze soba obie sprawy - pozorny brak sensu i ostateczne samobojstwo wykonawcy. -Przejde sie na plac - mruknal sedzia raczej sam do siebie i nie spiesznie wyszedl z kancelarii. - Najbardziej dostojny z dostojnych xianggong Bao? Pytanie bylo zbyteczne - w Ningou sedziego Bao pomylic z kims innym moglby chyba tylko slepiec. Sedzia niespiesznie sie odwrocil. Teraz z kolei on natychmiast rozpoznal tegiego mnicha w pomaranczowym kaftanie. Przewielebny Ban - protegowany tajnej sluzby, po czesci czlonek ochrony, a niewatpliwie szpieg cala geba przy jego swietosci ksieciu Zhou-wang - ktory jednak niczego nie wskoral podczas niedawnej ulicznej zawieruchy. Nie zdazyl? Nie zdolal? Nie zechcial? -Tak, otom ja, szlachetny ojcze - kiwnal glowa sedzia, z szacun kiem splatajac dlonie przed piersiami. - Nie da sie ukryc, widzicie wszystko, jak na dloni! A ja akurat chcialem z wami porozmawiac. O ile wiem, czcigodny, wstapiliscie do zakonu, a potem przeszliscie szkolenie w znanym daleko i szeroko klasztorze pod gora Song? Zaprawde szczesliwa to pustelnia, ktorej patriarcha zostal osobiscie zaproszony na ceremonie wstapienia na tron panujacego nam milosciwie cesarza, Syna Nieba Yong-Le. oby zyl wiecznie! Wedlug mnie, to wlasnie za rada patriarchy Shaolinu Syn Nieba przeniosl stolice z Nankinu do Pekinu? -Rozleglosc wiedzy Podpory Nieustraszonosci godna jest po dziwu - gologlowy mnich pochylil pokornie glowe, sedzia jednak nie dal sie zwiesc tej falszywej skromnosci. Wielebny Ban podszedl przeciez do niego nie bez przyczyny! -Czy zechcielibyscie pokazac mi, niegodnemu, swiete znaki ty grysa i smoka na waszych rekach? Mam nadzieje, ze nie sprzeciwia sie to zasadom klasztoru? -Alez nie, czcigodny xianggongu, skadzeby znowu! - Mnich, ktoremu prosba sedziego, i to wypowiedziana w tak pokornej formie, wyraznie pochlebila, rozplynal sie niemal w usmiechu. - Oczywiscie, mozecie popatrzec. Prosze... I Ban az po lokcie odsunal rekawy kaftana. Najczcigodniejszy sedzia przez pewien czas przygladal sie bardzo uwaznie okazanym mu wizerunkom wypalonym na przedramionach mnicha, a potem niewinnie zapytal: -Zechciejcie mi powiedziec, wielebny ojcze, czy takie znaki maja na ramionach tylko mnisi, ktorzy ukonczyli szkolenie w klasz torze Shaolin? -Nic slyszalem, by ktokolwiek zdobyl sie na taka zuchwalosc, by osmielic sie na falszerstwo - glos mnicha nie zmienil tonacji, ale jego i bez tego zmruzone oczy zwezily sie jeszcze bardziej. -Aczy nie mozna tego jakos ukryc? - zaciekawil sie sedzia. - Jezeli na przyklad mnich wojownik nie zyczy sobie, by go rozpoznano.. -Z pewnoscia jest to mozliwe -mnich wzruszyl ramionami. - Tylko w jakim celu ktos mialby to robic? Zreszta... pozostana blizny. Na domiar wszystkiego, tych, co przebyli Labirynt Manekinow, me jest znow tak wielu i znaja nas dobrze nie tylko mieszkancy klasztoru. Mam nadzieje, ze szanowny xianggong wie o tym. iz ten, kto zlozyl sluby w klasztorze Shaolin, moze go opuscic tylko w trzech wypad kach? Pierwsza mozliwosc - trzeba zdac egzaminy, co udaje sie nie kazdemu i nie wczesniej, niz po pietnastu latach nauki, druga - mozna zostac wyslanym na zewnatrz w sprawach dotyczacych bractwa, co zdarza sie nad wyraz rzadko... - A trzecia? Mnich tylko rozlozyl rece. Jak to mowia, trzecie wyjscie jest wyjsciem, z ktorego moze skorzystac kazdy i w kazdej sytuacji. -Rozumiem was, czcigodny xianggongu - po krotkiej przerwie wielebny Ban znow otworzyl usta. - Podsuneli wara skomplikowana, nieprzyjemna i niewdzieczna sprawe. Zbadanie jej, to wasz obowia zek, ale... Mysle, ze nie bedzie wielkiego nieszczescia, jezeli wkrotce zakonczycie sledztwo. Oczywiscie, wyjasniwszy przedtem wszystko, co wyjasnic mozna. Oto ja, nedzny mnich, doszedlem do wniosku, ze juz to pewnie wyjasniliscie: nieboszczka dzialala samotnie, bez niczyjej pomocy i wedle wszelkich oznak nie wladala soba. Na do datek juz nie zyje - i dlatego, ktoz moglby rzec, co sie wtedy dzialo w glowie nieszczesnej kobiety? -Oczywiscie, macie racje, ojcze wielebny - sedzia uprzejmie kiwnal glowa. - Do tych samych mniej wiecej wnioskow doszedlem i ja. Nie moge nie wyrazic radosci, ktora ogarnela moja dusze na wiesc o tym, ze moje skromne przypuszczenia calkowicie niemal sie pokry waja z wnioskami tak szlachetnego slugi Buddy jak wy. Porozmawiali l^k jeszcze przez chwile o rozmaitych sprawach, nie majacych zadnego zwiazku z niedawna rzezia, choc sedzia Bao doskonale wszystko juz pojal: dajac do zrozumienia, ze on sam i stojacy za nim ludzie nie sa zainteresowani wyjasnieniem sprawy, mnich powiedzial dokladnie to, co chcial powiedziec. Sedzia domyslal sie dlaczego. Kiedy wielebny Ban oddalil sie po uprzejmym pozegnaniu, sedzia jeszcze przez dluga chwile mial przed oczami wypalone na rekach mnicha wizerunki smoka i tygrysa. Dokladnie takie same, jakie wystapily po smierci na ramionach Osmej Cioteczki, ktora nigdy w zyciu nie przekroczyla progu slynnego klasztoru pod gora Song. Dokladnie takie same znaki, choc pewnie nie od ognia, jak u czcigodnego Bana i znow w postaci plam trupiego opadu, widac bylo na przybitych do pregierza rekach szanownego kupca Fanga Yushi. Ktory takze nie byl mnichem. Ani w klasztorze Shaolin, ani w zadnym innym. Rozdzial drugi Dawne przyslowie powiada: Jezeli w drodze trafisz na mistrza Chan' Nie trac na darmo stow. Nie probuj tez przejsc obok. Daj mu w pysk - i niech przemowia piesci. Madrzec zrozumie, A glupiemu wiedza na nic. -Lajdak! - ryczal na cale gardlo Zloty Wegorz, otrzasajac sie gwaltownie ze smierdzacych bryzgow. - Bydle gologlowe! Zejdz tylko tutaj, a wbije ci ten durny kaczan w ramiona! Stojacy na scianie mnich nie zwracal najmniejszej uwagi na wrzaski w dole. Przed chwila bezwstydnie zadarl skraj swojej szafranowej riasy i oddal mocz prosto na glowe Zlotego Wegorza, ktory niebacznie podszedl za blisko do zamknietych wrot klasztoru pod gora Song. Za tymi wrotami, jak twierdzili dobrze poinformowani, zaczynala sie sciezka wyrabana w skalach u podnoza samego klasztoru, ktory w rzeczy samej lezal znacznie wyzej, pod wierzcholkiem, ale Zloty nie dbal teraz o sciezki i klasztor. Nie tak dawno Wegorz, syn wioskowego wojta z prowincji Hebei, w rodzinnych stronach uznany mistrz cu-ang-fa", dopial swego - po dlugiej tulaczce i staraniach, w rezultacie ktorych zdobyl trzy rekomendacje od bardzo szanownych osob, przyslano mu list z poleceniem (choc Wegorz liczyl na zaproszenie) stawienia sie u zewnetrznych wrot klasztoru nie pozniej niz w Swieto Zimnego Jadla. * Mistrz chan - wyznawca nauk chan (jap. Zen), jednej z odmian buddyzmu Cu-ang-fa - doslownie " walka na piesci" Wiec sie stawil. I prawie tydzien sterczal jak tyka przed wrotami w towarzystwie grupy siedmiu takich samych jak on mlokosow, ktorzy starali sie o przyjecie w szeregi mnichow znanego w calej Podniebnej Krainie klasztoru. Dziewiatym byl niemlody heshang* z gorskiej swiatyni w prowincji An-de, ktory wszedl we wrota po trzech zaledwie godzinach oczekiwania - przedstawil straznikom pisemne pozwolenie od swojego przeora. Straznicy dlugo poruszali ustami, gapiac sie na pismo, a potem spojrzeli na siebie i gestami polecili heshangowi, by poszedl za nimi. -I tak jest zawsze! - westchnal z zazdroscia zupelnie jeszcze mlodziutki kandydat, ktory przedstawil sie dzieciecym imieniem Zmi-jeczek Cai. - Nam, osobom swieckim, potrzebne sa cale stosy rekomendacji i czekaj tu sobie, nie wiedziec jak dlugo... a wielebni, prosze! Przeor pozwolil i wlaz, kiedy chcesz! Ni mniej, ni wiecej, tylko rejonowa kancelaria: jeden z poklonem i chylkiem, drugi wyprostowany jak tyka i z rozwinietym sztandarem! Gdyby zdarzylo sie to wczesniej, Zloty Wegorz nie odezwalby sie nawet slowem i tylko w duchu nazwalby Zmijeczka smarkaczem. Ale po dniu oczekiwania, jego spokoj ducha lekko sie zachwial, po trzech dniach -z jego opanowania zostaly nedzne i niegodne uwagi strzepy, a pod koniec nieskonczenie dlugiego z pozoru tygodnia, Zloty Wegorz gotow byl rozerwac na strzepy pierwszego, ktory nawinalby mu sie pod reke.. A tu jeszcze ten mnich, ktory raczyl oddac mocz na jego glowe... Wrota, skrzypiac okropnie, powoli rozchylily swe podwoje. W przejsciu pokazali sie dwaj mnisi - rosli, barczysci, z niebieskawymi od codziennego golenia glowami, podobni jeden do drugiego jak blizniacy. -Ha! - drwiaco zawolal Zloty Wegorz. - Swiety maz kryje sie za cudzymi plecami! Popatrz, jacy bohaterowie z tych mnichow! No, dalej, kto pierwszy? W tej chwili zapomnial zupelnie, ze i sam nie przybyl tu bynajmniej powodowany szlachetnoscia albo pragnieniem porzucenia pel' Heshang - mnich buddyjski nego zludzen swiata; jezeli cos ciagnelo Zlotego Wegorza do Shaoli-nu, to tym czyms byla slawa kolebki sztuk wojennych, ktorej wychowankowie slyneli szeroko i daleko, od wschodnich szczytow Bo-shan, do Zachodniego Raju Wladczyni Xi-wang-mu. Przestraszony Zmijeczek szarpnal Zlotego Wegorza za rekaw bluzy, wskazujac chylkiem na zblizajacych sie straznikow, ale to nie zbilo z tropu rozwscieczonego kandydata. Poczekawszy, az idacy niespiesznym krokiem straznicy dojda do niego, Zloty Wegorz demonstracyjnie przyjal malo znana na Poludniu pozycje "malego czarnego tygrysa" i jednoczesnie z gwaltownym wydechem wymierzyl miazdzace uderzenie piescia w brzuch najblizszemu straznikowi. Ty co? - spytal mnich ze zdziwieniem w glosie, patrzac, jak Zloty Wegorz podskakuje i wyje, trzymajac sie za prawie calkowicie wywichniety nadgarstek. - Odbilo ci? -Aa... rozumiem! - drugi straznik klepnal sie dlonia w ogolony leb. - On usiluje pokazac ci, czcigodny Zhao, ich polnocny styl walk! Zaraz, zaraz, cos sobie przypominam... "chudy, wylenialy tygrys"... nie, nie chudy... maly! Maly i czarny! No tak! Maly czarny tygrys! -Tygrys? - pierwszy z mnichow mogl w tej chwili posluzyc za model malarzowi, ktory zechcialby zilustrowac pojecie bezbrzeznego zdumienia. - Maly i czarny? Czy takie w ogole bywaja? -U nich owszem, bywaja. Tchorz... slyszeliscie o czyms takim? Maly, czarny, a zly jaki! Gdzie tam do niego tygrysowi! Pierwszy mnich z niedowierzaniem pokrecil glowa, a potem chwycil Zlotego Wegorza za kolnierz i powlokl ku drabinie, zaczynajacej sie w odleglosci dziesieciu krokow od wrot. Drabina nie byla osobliwie wysoka, miala moze piecdziesiat szczebli, nie wiecej. Zloty Wegorz dowiedzial sie, ze w istocie nie wiecej. Kiedy walisz lbem o kazdy szczebel, trudno sie pomylic w rachunkach. Pozostali kandydaci sledzili rozwoj wydarzen w absolutnej ciszy, zaklocanej tylko burczeniem brzuchow; podczas minionego tygodnia nikt nie zadbal o posilki dla biedakow i trzeba sie bylo zadowolic przyniesionymi zapasami - o ile ktos pomyslal o prowiancie wczesniej -albo zajac sie zbiorka jagod i jadalnych korzonkow w okolicy. Tydzien glodowki to nie w kij dmuchal. Po chwili mnisi odzwierni wrocili i zostawiwszy wrota uchylone, znikli w ich glebi. - Moze tam zajrzec? - zapytal sam siebie Zmijeczek Cai. I w tejze chwili ugryzl sie w jezyk. Zajrzysz i zaraz potem ciebie tez tak... po drabinie do gory nogami. Dzien mial sie juz ku poludniowi, kiedy zza skrzydla bramy wychylila sie blyszczaca glowa straznika. - Ej wy! Chcecie cos do zarcia? - zapytal. Wszyscy radosnie i jednoczesnie kiwneli glowami, nawet nie pomyslawszy o tym, by przypomniec straznikowi, ze z ludzmi nalezy rozmawiac nieco grzeczmejszym tonem, co sie tyczy zwlaszcza mnichow, ktorym Budda zalecal, zeby starali sie unikac silniejszych uczuc, nie mowiac juz o gniewie. - No to wlazcie - straznik zapraszajaco machnal reka. -To jestesmy w domu - pomyslal Zmijeczek Cai, wchodzac do srodka i rozgladajac sie na boki. Za wrotami w istocie nie bylo nic, oprocz sciezki, ktora wiodac pod gore przez bambusowy zagajnik, szybko gubila sie wsrod zarosli i skal. 1 jeszcze... Wydobywajacy sie z kotla zapach gotowanej potrawy moglby byc i bardziej apetyczny, ale wystarczyl, by wydobyc z brzuchow wyglodnialych kandydatow gromkie burczenie, mogace zagluszyc chyba i sam wybuch wulkanu. Cala siodemka natychmiast zgromadzila sie wokol starego, brazowego trojnogu, w jego zaglebieniu niebieskawo i czerwono blyszczaly rozzarzone wegle, i jak zaczarowani wbili wyglodniale spojrzenia w umocowany nad trojnogiem kociol. Nie spieszyl sie jedynie Zmijeczek Cai. Trudno bylo orzec, czy byl mniej od innych glodny (matka dala mu na droge solidny wezelek z zapasem zywnosci, on sam zas od dziecinstwa potrafil lowic weze i jaszczurki), czy z powodu mlodego wieku wstydzil sie w obecnosci mnichow straznikow chwytac jedzenie niczym jakis bezrozumny barbarzynca. Ale wygladalo na to, ze straznicy nastawieni sa dobrodusznie. Jeden z nich przywlokl z wartowni stosik wyczernionych glinianych misek, drugi pogrzebal w torbie i wyjal z nich kilkanascie jeczmiennych plackow Kazdy kandydat dostal miske, placek - nie zapomniano i o Zmijeczku Caiu - po czym straznik, ktory spuscil po drabinie Zlotego Wegorza, uzbroil sie w ogromny cedzak i stanal przy kotle. -No, moi drodzy, ktory z was jest najglodniejszy? - zasmial sie mnich, nabierajac pelna lyche polewki. -Na bobie - Zmijeczek okreslil rodzaj zupy po zapachu, jedno czesnie lykajac sline. - I z miesem. Chyba sporo tego miesa... Burczenie w brzuchu najwyrazniej zacmilo wszystkim rozsadek: do glowy im nawet nie przyszlo, ze buddyjscy mnisi nie jedza niczego, co zostalo zabite, czyli w polewce miesa byc nie moze... Dwaj najbardziej glodni - albo najbardziej niecierpliwi - migiem podstawili miski, jednoczesnie bez wiekszego powodzenia probujac odgryzc kes nieprawdopodobnie czerstwego placka. Do misek chlupnela goraca zupa i wycie dwoch glosow sploszylo ptaki z pobliskich drzew: dno miseczek zrobiono z cienkiego papieru, pomalowanego na buroceglasta barwe i pozornie niczym nie rozniacego sie od glinianych bokow, podobnego do nich nawet i w dotyku - ale oczywiscie nie tak jak one odpornego na cieplo - i wspaniala polewka na bobie z miesem przerwawszy sie przez falszywe dno, zbryzgala obficie brzuchy i kolana niecierpliwym lakomczuchom. Im glosniej darli sie poszkodowani, tym glosniej smiali sie mnisi. Jeczeli, charczeli, wycierali cieknace im z oczu lzy, a na koniec pozbawieni sil zwalili sie na ziemie, bebniac w nia z uciechy pietami. Jak to sie mowi, "smiechem wstrzasneli posadami nieba i ziemi". Wrota wciaz pozostawaly otwarte i Zmijeczek Cai pomyslal, czy nie zrobilby madrze, odwracajac sie i odchodzac. Takie przynajmniej zyczenie malowalo sie na jego twarzy o silnie zaznaczonych kosciach policzkowych - i kazdy mogl sie nim do woli nasycic. W koncu zagryzl wargi, oderwal od miski falszywe dno, podlozyl placek pod dziure i zdecydowanym krokiem podszedl do kotla. Gdzie szybko sie wyjasnilo, ze nie jest az tak bystry, jak mu sie wydawalo; w kolejce do polewki okazal sie piatym, czyli ostatnim. Cala piatka pospiesznie zajela sie jedzeniem, parzac wargi goraca zupa, a potem wszyscy zaczeli zaciekle przezuwac placki, ktore, zwilzone goracym plynem, zmiekly i staly sie jadalne - a dwaj poparzeni usiedli nieopodal, cicho pojekujac. Na koniec jeden z nich wstal i potykajac sie, ruszyl ku wrotom, by wyjsc na zewnatrz. -To niesprawiedliwe... - szeptaljego pochopny towarzysz, stop niowo podnoszac glos. - To niesprawiedliwe... niesprawiedliwe! Wygladalo na to, ze doznana krzywda pozbawila go rozumu, bo nieustannie mowil o niesprawiedliwosci, nie mogac zamknac geby i wyjsc. Jeden ze straznikow chwycil go za kark, jak rozkapryszonego kotka i powlokl ku wyjsciu. -Ej, ty! - ryknal, wystawiwszy biedaka na zewnatrz. - Tak, wlasnie ty! Wracaj mi tu zaraz, czcigodny! Pochopny mlodzian, ktory wyszedl sam, odwrocil sie. Przez chwile niepewnie przestepowal w miejscu z nogi na noge, a potem nieco zdziwiony wzruszyl ramionami i zawrocil. Z dosc niepewna mina przemknal obok straznika - a nuz ten podstawi mu noge albo splata inna psote - a potem podszedlszy do kotla, wzial od Zmijeczka Cai podsunieta mu przez tego ostatniego polowke rozmoklego placka i usiadlszy na ziemi, zaczal machinalnie ja przezuwac. -To niesprawiedliwe! - ze zdwojona energia zawyl wyrzucony za drzwi kandydat. - Niesprawiedliwe! -Alez oczywiscie! - zgodzil sie z nim straznik i zamknal wrota. Jego towarzysz ryknal na caly glos, ze zebrane tu wyrzutki i nie-roby moga natychmiast sie rozejsc na cztery strony swiata, a jezeli w jednej z tych stron jest wejscie do klasztoru, to on niczego o tym nie wie, a jesli nawet by wiedzial, to niczego im nie powie, a jesli powie, to cos takiego, czego zebrani tu synowie stonogi i weza z pewnoscia nie chcieliby uslyszec. -A mowili, ze Budda byl dobry - westchnal Zmijeczek Cai, kie rujac sie ku niedalekim skalom. - No, ale to byl Budda - odpowiedzial mu ktos z tylu. I zaden z szesciu poszukiwaczy nie dostrzegl, ze mnisi straznicy porozumiewawczo spojrzeli jeden na drugiego, a potem jeden z nich niespiesznym truchtem pobiegl wzdluz sciany w lewo, gdzie na kamieniach glucho huczal wodospad. Na przekletych skalach Zmijeczek Cai zmarnowal ponad dobe. Nawet nocleg musial spedzic na jakiejs waziutkiej poleczce, zadowoliwszy sie kolacja z kilku surowych jajek, podebranych z gniazda dzikiego golebia, a sen co chwila przerywala mu kolejna fala wewnetrznego strachu - lada moment poruszy sie niezdarnie i na leb na szyje poleci w przepasc o glebokosci co najmniej dwudziestu zhangow*. Kandydaci rozdzielili sie zaraz za pierwszymi drzwiami, poniewaz kazdy z nich byl przekonany, ze on i tylko on zna droge do klasztoru, pozostali zas to banda chamow i niezgulow. Ostatnie przypuszczenie zawieralo w sobie spora czesc prawdy - Zmijeczek dwa razy uslyszal zupelnie blisko przygluszony wrzask i loskot osypujacych sie kamieni. Jemu samemu raczej sie udalo - tylko raz musial przyznac, ze wybral niewlasciwa droge i zawrocic niemal do samej bramy. Powrot okazal sie zreszta znacznie trudniejszy, poniewaz zejscie jest bardziej niebezpieczne i meczace od wspinaczki, szczegolnie wtedy, kiedy z kazdym krokiem trzeba sie zmuszac, by nie myslec o rzeczy dosc oczywistej - kolejna sciezka tez przeciez moze prowadzic w slepy zaulek! Medrcy jednak maja racje, utrzymujac, ze wysilki godnych i szlachetnych wczesniej czy pozniej wienczy powodzenie ("Och, lepiej zeby wczesniej niz pozniej!" -ocierajac pot z czola pomyslal Zmijeczek Cai). Mniej wiecej w poludnie nastepnego dnia przez bambusowe zarosla zamajaczyla mu biala sciana klasztoru. Ze swego miejsca Cai widzial nawet otaczajace budynek stare wierzby i sekate jesiony, a takze ostro zakonczone niebieskie szczyty stozkowych dachow i wieze, ktora wedle wszelkiego prawdopodobienstwa wznosila sie nad wrotami i lsnila w sloncu zlotymi piktogramami ozdob. Westchnawszy z ulga, Zmijeczek Cai ruszyl na wprost przez gaj, nie zdazyl jednak zrobic piecdziesieciu krokow, kiedy jego uwage przyciagnal przygluszony jek. Mlodzieniec zatrzymal sie i zaczal nasluchiwac. Nie, jek wcale nie byl zludzeniem - powtorzyl sie znowu, choc byl tak cichy i slaby, ze przypominal szemranie wijacego sie pomiedzy kamieniami strumyka. Skrecil na wschod i zatoczywszy niemal petle pomiedzy sekatymi lodygami, mlody kandydat dosc szybko spostrzegl plame pomaranczowej mnisiej szaty, wyraznie odcinajacej sie od otaczajacej ja zieleni. zhang -jednostka dlugosci, okolo 3,2 m. Byl to ten sam heshang, ktory pierwszy wszedl we wrota swiatyni, pokazawszy straznikom pozwolenie swego przeora. Teraz lezal na ziemi, zwiniety niczym dziecie w lonie matki, z lewa stopa pospiesznie owinieta w jakas zakrwawiona szmate. -Ostroznie! - ochryplym glosem ostrzegl go mnich, kiedy Zmijeczek rzucil sie ku niemu na oslep. - Patrz pod nogi! Zmijeczek na szczescie zareagowal na rade dostatecznie szybko, w przeciwnym razie nastapilby na scieta przy samej ziemi i celowo zaostrzona lodyge bambusa. Gdyby na nia nastapil, przebilby sobie stope na wylot jak pechowy heshang i teraz w bambusowym zagajniku lezaloby dwoch ludzi, ktorzy nie dostaliby sie do klasztoru. Co prawda, mogliby sie wtedy pocieszyc rozmowa o prawdziwej naturze iluminacji. 1 dopiero w tej chwili oszolomiony Zmijeczek zauwazyl, ze jego przedramiona i biodra zostaly pociete do krwi ostrymi brzezkami lisci bambusa, jakby zamiast nieszkodliwych roslin zlowrogi zagajnik porastaly noze i kopie! -W czym moge wam pomoc, czcigodny? - zapytal Zmijeczek, dotarlszy wreszcie do lezacego mnicha, na czym stracil znacznie wie cej czasu, niz poczatkowo przypuszczal. -Przedostan sie do klasztoru - usmiechnal sie heshang spie czonymi wargami. - 1 przyslij potem po mnie kogos ze slug. Tylko nie zwracaj sie z tym do mnichow, zaden nie przyjdzie. Ale uwazaj, chlopcze... nieco dalej sa ukryte jamy z zaostrzonymi kolkami na dnie. Niewiele brakowalo, a bylbym wpadl do jednej z nich... i w rezultacie nastapilem na ten kolec. Przez chwile Zmijeczek, ktoremu nie w smak byla mysl o opuszczeniu nieszczesnika, przestepowal z nogi na noge, a potem spojrzal ponad listowiem na wznoszaca sie nad brama baszte, najbardziej znanego w Podniebnej Krainie klasztoru. Nad jego glowa krazyl pstrokaty jastrzab wypatrujacy zdobyczy. -To... to podle -glos, ktory zabrzmial w bambusowym gaju, byl ledwie slyszalny. -Nie - mnich usmiechnal sie ponownie, choc widac bylo, ze kazde slowo przychodzi mu z wielkim trudem. - Ty po prostu nie ro zumiesz, chlopcze. I jezeli chcesz, by przeor swiatyni Shaolin przy jal cie do nowicjatu, zapomnij o dwoch slowach. -- Jakich? -Zapomnij o sprawiedliwosci i prawdzie. Ludzkie oceny kon cza sie u stop Buddy i nie mysl, czy to dobrze, czy zle. Tu jest po prostu inaczej. Zupelnie inaczej. Zmijeczek Cai nie odpowiedzial. Przez chwile patrzyl na piktogramy zdobiace wieze. Jego twarz stezala, kosci policzkowe zarysowaly sie silniej, a w kacikach oczu pokazaly sie kurze lapki zmarszczek... a cale jego oblicze nagle sie postarzalo. Tak bardzo, ze ranny mnich pomyslal nagle, ze sie pomylil - ten czlowiek wcale nie jest chlopcem. A skoro tak, to czy potrzebne mu sa czyjekolwiek nauki? Obok przebitej stopy heshang, polyskujac luska, przemknela szybko malenka zmijka, bardzo podobna do padalca, majaca ledwie dostrzegalne zolte plamki na karku. Zupelnie niewielka, prawie zmijeczka. Heshang doskonale wiedzial, czym sie konczy ukaszenie tej zmijki. Ranny mial racje, wzywanie mnichow okazalo sie zbedne. Wydostawszy sie ze zdradzieckiego zagajnika, Zmijeczek Cai prawie od razu natknal sie na idacych pospiesznie ku glownej bramie klasztoru trzech uszczesliwionych powodzeniem kandydatow (Zmijeczek w jednym z nich rozpoznal tego glodomora, ktorego zawrocil zza bramy straznik). Lubiacy pospiech pierwszy podbiegl do bramy i zaczal w nia walic piesciami -Doszedlem! - zawolal piskliwie, zachlystujac sie swoim szczesciem. - Doszedlem... Otwierajcie! Mniej wiecej po trzech godzinach - podczas ktorych pozostalym kandydatom, wlacznie ze Zmijeczkiem Cai, wrzaski glodomora niezle sie daly we znaki - do wykrzykujacego wezwanie podszedl czlowiek w ubraniu slugi z koromyslem na ramionach. Zlozywszy swoje brzemie na ziemi, sluga objasnil poszukujacemu iluminacji nachalcowi, ze glowne wejscie otwiera sie tylko przed szczegolnie waznymi goscmi, do ktorych natarczywy poszukiwacz prawdy zadna miara zaliczyc sie nie moze; oprocz tego przez te drzwi swobodnie wchodza i wychodza tylko czcigodni ojcowie, ktorzy maja za soba koncowe egzaminy i Labirynt Manekinow -jezeli krzykacz pretenduje do tej kategorii, sluga natychmiast zamelduje o tym ktoremus z czcigodnych ojcow, ktory z kolei zamelduje o tym opatowi, ktory z kolei... Kiedy przyszla kolej na opata i Labirynt Manekinow, pochopny sie opamietal i przerwal sludze, machajac rekoma. Po czym w towarzystwie pozostalych ruszyl dookola klasztoru na poszukiwanie bardziej odpowiednich do sytuacji i ich pozycji drzwi. Zmijeczek Cai zatrzymal sie na krotko, by wyjasnic sludze - ktory uslyszawszy pierwsze slowa mlodzienca, natychmiast spowaznial - gdzie szukac rannego w zagajniku mnicha. Gdy skonczyl, przyszla mu chetka, by zapytac, do czego klasztor w ogole potrzebuje slug, skoro patriarcha Bai-chang dawno juz oznajmil: "Dzien bez pracy - dniem bez jedzenia!". Niektorzy utrzymywali, iz patriarcha w rzeczy samej oglosil: "Kto nie pracuje, ten nie je!", ale to malo prawdopodobne, poniewaz oczywiste bylo, iz Bai-chang nie mowil o ludziach w ogolnosci, a o sobie samym, poniewaz stary nauczyciel Prawdy nie mogl sobie wyobrazic, izby mogl nie pracowac dluzej niz przez jeden dzien. Zmijeczek chcial o to zapytac, ale nie zapytal. Wydarzenia ostatnich dni nauczyly go trzymania jezyka za zebami; w kazdym razie tak wlasnie powiedzial pozostalym kandydatom, kiedy ich dogonil. Na razie szybciutko dowiedzial sie tylko od slugi, ze ten ostatni zyje ze swoja rodzina i pozostalymi najemnikami z okolicznych wiosek w osadzie lezacej na nizszych terenach przyklasztornych, tuz za obejmujacym klasztor pasem umocnien obronnych. Tam wlasnie bedzie mogl Zmijeczek zajrzec, jezeli przyjdzie mu ochota zapytac o zdrowie poszkodowanego mnicha. Zaraz potem sluga chwycil swoje koromyslo i pobiegl do bambusowego zagajnika, zrecznie sie kolyszac tak, by nie uronic kropli wody z wiader, a Zmijeczek Cai pospieszyl za towarzyszami niedoli. Ci zas zaraz mu objasnili, ze ku ich rozgoryczeniu okazalo sie, iz boczne drzwi rowniez nie sa przeznaczone dla nich - wychodzili przez nie ci mnisi, ktorzy egzaminow koncowych jeszcze nie zlozyli, ale za zezwoleniem opata na jakis czas opuszczali klasztor i wracali do spraw swiatowych. Zza tychze drzwi zapytano kandydatow jadowitym glosem, czy nie wychodzili z klasztoru z jakas misja, wypelniajac zadanie mnisiej 1 spolecznosci, bo jezeli nie, to grubianskie lomotanie do drzwi jest calkowicie bezcelowe - i trzeba bylo ruszyc dalej w poszukiwaniu kolejnego wejscia do upragnionego klasztoru.Potem kandydatom przyszlo jeszcze posiedziec przy najpodlej-szej z furt do samego zmierzchu, poniewaz nikt im drzwi nie otworzyl (do czego powoli zaczynali sie juz przyzwyczajac) i w ogole nikt na nich me zwrocil uwagi, chyba ze za oznake zainteresowania mieliby uznac wylany gdzies z gory kubel pomyj, ktore na szczescie przelecialy bokiem. Kiedy pozostali kandydaci zaczeli chrapac, dla ochrony przed nocnym chlodem otuliwszy sie znalezionymi szczesliwie narzutami. Zmijeczek Cai posiedzial jeszcze chwile u ledwo juz tlacego sie ogniska, ktore sam rozpalil, a potem wstal i poszedl sciezka w dol, tam, gdzie 7a dnia udal sie sluga z koromyslem. Najwidoczniej mlodzieniec uznal, ze lepiej poszukac noclegu we wsi, gdzie nawet jezeli nie wpuszcza pod dach, to z pewnoscia znajdzie sie miejsce w jakims stogu siana. Nie wszyscy bowiem mieli narzuty... Wies, w ktorej mieszkali klasztorni sludzy i ich rodziny, pograzona byla we snie. Przechodzacemu obok domkow i chatek Zmijeczkowi towarzyszylo leniwe poszczekiwanie niezbyt licznych psow - kradziez byla tu przestepstwem nie do pomyslenia, a skoro tak, to po co komu ploty i zle psy? Zreszta, by rzec prawde, choc shaolinscy mnisi odnosili sie do najemnych robotnikow dosc bezceremonialnie i zmuszali ich do nieustannego okazywania oznak najglebszego szacunku dla gologlowej braci, z drugiej strony nikomu sie nie usmiechala utrata niezbyt uciazliwej pracy z powodu wlasnej glupoty. Od nadmiaru uklonow nikomu jeszcze grzbiet nie trzasnal! Natomiast polozenie czlowieka zyjacego w cieniu przeslawnych mnichow dawalo niemalo korzysci - ludnosc caiej prowincji systematycznie dostarczala do osiedla wszelkiego rodzaju produkty, tkaniny i rulony monet w zamian za obietnice wstawiennictwa w modlitwach do milosciwego Buddy, ktorego ziemskimi zastepcami byli mnisi w pomaranczowych nasach. Poza tym klasztorni sludzy i czlonkowie ich rodzin mieli pelne prawo porzucania sluzby w klasztorze na wlasne zyczenie lub z koniecznosci, a potem mogli bez przeszkod wrocic - w przeciwienstwie do tych mnichow, ktorzy nie zlozyli egzaminow albo nie uzyskali pozwolenia opata. Przeszedlszy wioske z jednego konca na drugi, Zmijeczek Cai nie zdecydowal sie na zastukanie w ktorekolwiek drzwi i juz sie zbieral do odejscia, kiedy jego uwage przyciagnelo swiecace sie okienko niskiej chatki o pochylych scianach, stojacej na poludniowej rubiezy wioski. Rozejrzawszy sie dookola, mlodzieniec lekko niczym ptak przefrunal nad plotem. W nastepnej sekundzie stal juz pod intrygujacym go oknem, wtuliwszy sie w rozgrzana za dnia i jeszcze me-wychlodzona sciane domku. Oba skrzydla okiennicy byly lekko rozsuniete, a dobiegajace z wnetrza izdebki przeciagle jeki mozna byloby przypisac choremu czy rannemu, ktory usiluje zasnac, by zapomniec o bolu, ale... Jeden rzut okiem do srodka chatki wystarczyl, by wscibski Cai zachichotal i rozciagnal wargi w usmiechu. Z lewej strony okna, odwrocona czesciowo od niewidocznego dla niej Zmijeczka, na zaslanej pryczy siedziala obnazona kobieta. Byla to dojrzala niewiasta o bujnych ksztaltach, z pysznymi piersiach o pelnych sutkach i szerokimi biodrami, jakby stworzonymi do milosnych zapasow i rodzenia dzieci, Zmijeczek w pierwszej chwili pomyslal, ze kobieta na jego oczach zabiera sie do zniesienia jajka, co jest czynnoscia dosc naturalna dla kur i kaczek, ale bardzo osobliwa dla przedstawicielek rodzaju ludzkiego. Jajko - gladkie, lsniace i polyskujace niebieskawo- spoczywalo w ledzwiach pojekujacej kobiety, a kazdy jego ruch wywolywal kolejny jek meczennicy, ktorej dlonie kurczowymi ruchami gladzily blyszczaca skorupe jaja. Po jakims czasie jajo wydalo dlugie cmokniecie i unioslo sie nad rozlozonymi na boki udami rodzacej kobiety, zmuszajac ja do iscie kociego wygiecia grzbietu - i okazalo sie, ze jajo ma tez twarz. Niczego szczegolnego w tej twarzy nie bylo - ot, usta, nos, oczy... Twarz jak twarz, co prawda mokra i lsniaca od potu Mnich, ktorego reszta ciala do tej pory kryla sie za biodrami kobiety, wsial zmeczony i podrepta! do stolika w przeciwleglym rogu pomieszczenia. Wziawszy recznik, wytarl sie do sucha i wyrzucil zmiety klab tkaniny przez okno - niewiele braklo, a trafilby kryjacego sie przy zewnetrznej scianie Zmijeczka. Potem czcigodny rozpustnik tknal palcem czajniczek, stojacy na przenosnym piecyku i uznawszy, ze jest dostatecznie cieply, zaczal napelniac dwie kielichowate czarki winem lub herbata- Cai nie wiedzial, czym napelniono czajniczek. Mnich byl najwyrazniej niemlody, ale zylasty i muskularny - przy kazdym ruchu na jego krzepkim i w zadnej mierze nieudreczonym postami ciele, graly wezly miesni. Kiedy nad czarkami uniosly sie kleby pary, mnich spojrzal ukosem na lezaca bezsilnie na pryczy pieknosc, z niezadowoleniem zacisnal waskie wargi i siegnal do lezacej na podlodze sakwy. Pogrzebawszy w niej przez chwile, wyjal papierowa tulejke, z ktorej wytrzasnal sobie na dlon malenka pigulke. Pomyslawszy przez chwile, wytrzasnal jeszcze jedna. Potem z pigulkami w jednej rece, a czarka w drugiej podszedl do swojej przyjaciolki. Wypij, moja droga - slodko i spiewnie odezwal sie do kobiety, podajac jej czarke. - Wypij i jeszcze raz zabawimy sie wspolnie w "chmurke i deszczyk". No, dalejze... -Daj spokoj, nienasycona bestio! - kobieta zbyla kochanka mach nieciem reki, co przyszlo jej nie bez trudu. - Juz nie moge! -Nie trwoz sie, golabko! - dolecialo do Zmijeczka. - Ktoz lepiej od ciebie moze wiedziec, ze my, lysoglowi archaci*, jestesmy ludzmi zapobiegliwymi! Przelknij dwa ziarenka "pigulek wiosny" i bedziesz gotowa oddawac sie milosnym uciechom do samego switu! Odpowiedzi kobiety Zmijeczek nie uslyszal. Wszystko zagluszyl tupot wielu nog z drugiej strony plotu. Rygiel na bramie wylecial z trzaskiem w rezultacie poteznego uderzenia z zewnatrz, furta stanela otworem i na podworko chatki wpadlo dziesieciu straznikow - tak samo lysoglowych, jak wlasciciel niezwyklych "pigulek wiosny", ale znacznie oden roslejszych. Byli to silacze wzbudzajacy szacunek samym wygladem - kazdy z nich potrafil trzymana w lapie halabarda przeciac na dwoje konia - dobieral ich osobiscie opat i tylko przed nim zdawali relacje ze swoich dzialan. Takimi wlasnie " zelaznymi ludzmi" zastapil w przeszlosci w Shaolinic cesarski garnizon owczesny opat Meng Zhang. niegdysiejszy rozbojnik, ktory za swoich rzadow wielokrotnie zwiekszyl slawe i bogactwo mnisiej spolecznosci. Zasadniczo glownym zadaniem straznikow-wielkoludow bylo pilnowanie, by nikt bez zezwolenia nie opuscil Shaolinu, ale "ludzie z zelaza" czesto urzadzali tez oblawy w osiedlu klasztornych slug, gdzie niektore pieknosci o mniej surowych obyczajach gotowe byly przejmowac czcigodnych ojcow o dowolnych porach dnia i nocy. ' Archal - swiety maz Wygladalo na to, ze gologlowy milosnik cielesnych rozkoszy doskonale zrozumial, co oznacza nagly szturm na podworzu. Oddajac zlotoglowemu archatowi sprawiedliwosc, trzeba rzec, ze nie tracil czasu - goly jak w dniu narodzin wyskoczyl przez okno i pochyliwszy glowe ku przodowi, rzucil sie na tyly chatki ku furtce. Straznicy jednak okazali sie sprytniejsi i razem zastapili mu droge, a jeden ze strozow dobrych obyczajow zagrodzil rozpustnikowi droge drzewcem swojej halabardy. Zagrodzic, owszem, zagrodzil, ale swiety maz, unikajac sprawiedliwej kary, blyskawicznie przysiadl, a gdy sie wyprostowal, trzymal w dloniach wielka, pleciona z wierzbowych witek kobialke, w jakiej wygodnie jest - na przyklad - nosic zakupione na targu ryby albo odlozona do prania bielizne. Okazalo sie, ze kobialki uzywac mozna i do innych, nie tak juz pokojowych celow -jej dno delikatnie uderzylo w twarz najblizszego straznika, a jednoczesnie jej sprezysta krawedz rabnela drugiego z "zelaznych ludzi" pod zebra. Ten zgial sie z gluchym jekiem, udowadniajac, ze noszone przez klasztorna straz miano jest, jak wszystko, wzgledne. Mnich tymczasem wpadl juz w gestwine cial, na wszystkie strony wywijajac swoja straszna kobialka i usilujac za wszelka cene przebic sie do zamknietej tylnej furtki. Ogladajaca to wszystko z okna bujna pieknosc omal nie udlawi-la sie pigulka, czy wlasnym krzykiem: niewiele braklo, by ogromne ostrze nie odrabalo pechowemu milosnikowi cielesnych rozkoszy piesci - bez ktorej ciezko byloby mu sie obejsc - albo innej czesci ciala, tylko podobnej z wygladu do zacisnietej piesci, ale znacznie dlan cenniejszej, jezeli wnioskowac z jego upodobania do nocnych wycieczek poza klasztor. Mnich jednak wygial sie jeszcze bardziej niz jego przyjaciolka w chwili "opadu deszczu z chmurki" i halabarda ze swistem przeleciala tuz obok jego "piesci". Dwa drzewca, ktore sie ze soba zetknely na jego lysej pale, trzasnely razem, kobialka podciela czyjes nogi i straznik z rykiem zwalil sie na ziemie, pociagajac za soba innego ze swoich towarzyszy. Obaj sypneli przeklenstwami, poderwali sie na nogi i natychmiast rzucili sie ponownie w zawieruche - ale w tejze chwili od drzwi wejsciowych rozlegl sie miarowy stukot, ktory otrzezwil walczacych szybciej niz grom i blyskawica Jaspisowego Wladcy, gdy ten gna po niebie w swoim brazowym rydwanie. W otwartych wrotach stal maly czart. Taka gebe mogl miec tylko czart. Czarny otwor pozbawionej warg geby wykrzywionej w jakims nieprawdopodobnym grymasie, zamiast prawego policzka niesamowita platanina szram i blizn, dwukrotnie zlamany, krzywy nochal i ogromne wory pod oczami, ledwie widocznymi spod napuchnietych powiek. Niewysoki bies powoli podszedl ku straznikom i tulacemu sie do plotu rozpustnemu mnichowi, postawil obok tego ostatniego niewielki dysk, trzymany do tej pory pod pacha i wladczym gestem wyciagnal reke. Goly mnich bez slowa podal diablu swoja kobialke. Karzel obrocil ja w dloniach, kilkakrotnie podrzucil w gore i zrecznie chwycil za uchwyt, potem zrobil kilka krokow w jedna i druga strone, usilnie sie nad czyms zastanawiajac. -Stary Gao patrzy na morze - wydobyl sie gluchy glos z okrop nej geby. Kobialka zatoczyla nad glowa biesa skomplikowana petle. -Stary Gao lowi sprytna rybe - kobialka frunela w gore, zatrzy mala sie w pol drogi, wyleciala z dloni, wywrocila sie na druga strone, zostala podbita noga i schwytana za wystajacy z boku koniec witki. Straznicy podniesli swoje halabardy i gapili sie na widowisko, kiwajac ze zdumieniem glowami. -Stary Gao goni wiatr. - Diabel zrecznie podskoczyl na jed nej nodze, od czasu do czasu wykonujac przysiad do samej ziemi i jednoczesnie krecac kobialka wokol siebie. Tak samo nieoczekiwanie, jak zaczal, czart przerwal zabawe z kobialka i rzuciwszy ja na leb lysemu mnichowi, ruszyl ku furcie wyjsciowej, podnoszac po drodze swoj dysk. -Czcigodny Fangu! - ryknal rozpaczliwie rozpustny mnich. - Po czekajcie! Blagam, pokazcie sie jeszcze raz! Czcigodny Fangu!... 1 golec wybiegl slad za biesem. Straznikom nawet do glowy nie przyszlo, by go zatrzymac. Kiedy podworze opustoszalo calkowicie, bujna pieknosc zatrzasnela okiennice, ale w tej samej chwili otworzyla je ponownie - wydalo jej sie, ze na zewnatrz mignal jakis cien. Nie, nikogo tam nie bylo. Na wszelki wypadek spojrzala w gore. Alez co znowu, na malenkim daszku nad oknem moglaby sie zmiescic tylko jaskolka, a jaskolek szlachetna kobieta raczej sie nie bala. Gdyby jej powiedziano, ze tajaskolkabyl Zmijeczek Cai, ogromnie by sie zdziwila. Wielki wodz Song-Zy, ktorego nieustannie powinien cytowac kazdy, kto sie uwaza za stratega, powiedzial: -Przebieglosc! Przebieglosc! Nie ma takiej sprawy, ktora mo glaby sie obejsc bez szpiegow! Godna najwyzszego szacunku rodzina, z ktorej wywodzil sie znany nam juz Zmijeczek Cai, calkowicie sie zgadzala z ta wielokrotnie na przestrzeni wiekow sprawdzona madroscia. Bowiem niewiele spraw, o ktorych dlugo rozprawiali prosci ludzie na targach i w palarniach opium, obeszlo sie bez udzialu ktoregokolwiek z zawodowych wywiadowcow rodziny Caiow. Pradziad Zmijeczka niemalo wysilkow poswiecil na to, by przywodca powstania "Czerwonych Turbanow" i pozniejszy zalozycie! dynastii Chu Yanchang zdolal w nieprawdopodobnie krotkim czasie zajac Pekin - potem objasniono to pomoca duchow, ktore przyszly w sukurs przyszlemu wladcy - i stary Cai, ktory do konca swego skromnego zycia chichotal cichutko, wspominajac, jak pewnego razu trzy dni przesiedzial w jamie wygrzebanej wlasnorecznie u granic przyszlej Polnocnej Stolicy. Babka Zmijeczka tak zaciekle zbierala kroczacych jej sladami skrytobojcow w polnocnych prowincjach, ze dwoch tamtejszych namiestnikow zmarlo na skret kiszek, nie zdazywszy do konca obmyslic szczegolow przyszlego spisku. Ojca Zmijeczek nie znal - nie wiadomo zreszta, czy w calej Podniebnej Krainie znalazloby sie trzech ludzi, ktorzy by wiedzieli, jak wyglada Uszatek Cai, bo nawet zone odwiedzal z maska na twarzy; a i sam Zmijeczek mial na sumieniu takie sprawki, o ktorych lepiej bylo nie rozmawiac przy postronnych. A najlepiej bylo w ogole o nich nie rozmawiac. Sedzia Bao, ktory z obowiazku i funkcji znal tajemnice rodu Caiow, nieraz cytowal slowa starego traktatu: -Istnieje piec rodzajow wywiadowcow: sa szpiedzy miejscowi, spotyka sie szpiegow wewnetrznych, bywaja szpiedzy odwroceni, ist nieja szpiedzy smierci, ale naprawde ceni sie szpiegow zycia. - Po czym zawsze obowiazkowo dodawal: - Szpiedzy zycia to ci, co wracaja z wiadomosciami. Zmijeczek Cai byl szpiegiem zycia. Kiedy tylko wylonil sie z lona matki, jego babka, ktora zupelnie slusznie uwazano za wyborna i doswiadczona akuszerke, wziela krzyczacego berbecia na rece, trzasnela w czerwona, malpia pupke, przez chwile mu sie przygladala, po czym oznajmila, tknawszy noworodka grubym palcem w punkt "dengjiu": - Zmijeczek! -Jestescie pewni, mateczko? - zmeczonym glosem spytala po loznica. Babka tylko sie rozesmiala, zapalila fajeczke i poszla poszukac pieluch. W nocnych prowincjach ostatnie osiem lat przebiegalo cicho i spokojnie, dlatego nie bylo potrzeby, zeby starucha nadal zajmowala sie tam zebractwem. Noworodka wymyto w zimnych wyciagach z chryzantem hang-zhou, niedojrzalych owocow wongabi, platkow lewkonii i innych komponentach, ktorych pelna lista zaskoczylaby nawet doswiadczonego lekarza - gdyby oczywiscie wpadla mu w rece. Karmiono go dwa razy na dobe, o swicie i po zachodzie slonca, zas wczesnie odstawiwszy go od piersi, zmuszano obowiazkowo do wymiotow po kazdym posilku, wielokrotnie rozmiekczano jego drobne cialko, z ktorego - niczym z jezo-zwierza - sterczaly cieniutkie igielki, jakimi babka Cai wedle wlasnego wyboru potrafila rozdzielac zycie lub smierc, ciasno spowijano go w pieluchy i silnie rozbujawszy kolyske dziecka, uderzano nia o sciany, zmuszajac niemowlaka do zwijania sie w klebek. Potem zabrano sie do mocniej dzialajacych srodkow i sposobow. Majac rok, Zmijeczek wygladal na pieciomiesieczne niemowle, bedac szesciolatkiem, wygladal na dwukrotnie mlodsze dziecko, jedenastoletniemu wyrostkowi inni dawali nie wiecej niz siedem lat, co dla unikniecia niepotrzebnych plotek zmusilo rodzine Caiow do porzucenia domu i przeprowadzki w okolice Ningou, gdzie osiedlila sie w bezludnej okolicy za miastem. Teraz Zmijeczek Cai, szpieg zycia, ten ktory zawsze wracal z wiadomosciami, mial czterdziesci dwa lata. Mial tez za soba kilkanascie uwienczonych powodzeniem spraw i tylez niepotrzebnie wscibskich w swoich ostatnich wcieleniach nieboszczykow, ktorzy nie docenili naiwnego mlodzienca. Zmijeczek mogl tylko miec nadzieje, ze w kolejnym wcieleniu nieszczesnikom powiedzie sie lepiej. ' Podczas minionej zimy Zmijeczek doznal napadu ciezkiej choroby, ktora omal sie nie zakonczyla paralizem, i szpieg zycia musial pospiesznie "zrzucac stara skore". Czas mozna oszukiwac, nie sposob go jednak oszukac. To akurat Zmijeczek wiedzial bardzo dobrze. Wiedzial tez, ze za wszystko trzeba placic. Jezeli nie ogladajac sie na nic, nie zastosuje sie na czas odpowiednich srodkow i sposobow, jezeli nie poczuje sie palacej potrzeby powrotu do prawdziwego sposobu zycia, w ciagu najwyzej roku skora utraci mlodziencza sprezystosc i starczo zwiotczeje, okreslone miesnie przestana sluchac rozkazow, do tej pory biale niczym snieg i zdrowe jak u mlodzika zeby sie rozchwiejai zaczna wypadac, stawy utraca gibkosc i zesztywnieja, jakby ponalewano w nie olowiu i wczorajszy mlodzik z szybkoscia gorskiej lawiny przeistoczy sie w dzisiejszego starucha. Jutro zas bedzie nieboszczykiem. Czasu nie sposob oszukac, mozna sie z nim jednak rozliczyc, zwrociwszy stare dlugi z procentami. Jego wielokrotnie juz udreczone cialo znowu pokrylo sie stalowymi i koscianymi iglami budzacymi ze spiaczki wewnetrzne potoki energii, lamiacymi skuwajacy je lod i oczyszczajacymi ich koryta. Wewnetrzne cwiczenia po raz kolejny wycisnely ze Zmi-jeczka lzy bolu wywolanego przez odradzajace sie cialo, ktore skrzetnie wykorzystywalo kazda chwile zapomnienia podczas krotkich i nie przynoszacych ulgi okresow snu, sekretne masci raz jeszcze powlekly twarz i dlonie Zmijeczka, znowu przyszla pora na masaze i oklady z wilgotnych ziol - Zmijeczek powoli przeistaczal sie w zmije. I nagle okazalo sie, ze ponownie musi "wciagnac stara skore". Poniewaz wielki wodz Song, ktorego nieustannie cytuje kazdy mieniacy sie strategiem, powiedzial nie tylko: -Istnieje piec rodzajow szpiegow i nie masz sposobu, by po znac ich drogi. Nazywamy to niedoscigniona tajemnica. Powiedzial takze: - Wiedze o przeciwniku mozna znalezc tylko wsrod ludzi. Sedzia Bao Smocza Pieczec powtorzyl te madre slowa Zmijeczkowi Caiowi, zanim wyprawil go do klasztoru Shaolin z trzema autentycznymi listami polecajacymi od trzech cieszacych sie ogolnym szacunkiem ludzi. Sedziemu Bao snily sie po nocach rece z pietnem tygrysa i smoka. Sedziemu Bao wydawalo sie, ze te straszne trupie pietna niczym drapiezne bestie rozpelzaja sie wlasnie po calej Podniebnej Krainie - o ile nie stalo sie to juz wczesniej. I Zmijeczek Cai dokonal cudu - w ciagu niewiele ponad miesiaca wciagnal na siebie ponownie zrzucona juz stara skore i wyprawil sie do Henganu, do slynnego klasztoru pod gora Song. Tylko przedwczesnie zestarzala matka, ktora postronni brali za babke albo i prababke mlodzienca o gladkich policzkach i dzieciecym imieniu, znala prawdziwa cene postepku swego pierworodnego. A w wezelku Zmijeczka ukryte byly flakoniki i tubki z masciami na zelatynie z oslej skory, skorzany futeral z zestawem igiel, trzy woreczki z yanchundan, "pigulkami przywracajacymi mlodosc", i oryginalne rurki do przypalania. Bez tego ani rusz - co tam tydzien, wystarcza i cztery dni, diabel nie spi! - i wczorajszy mlodzieniec nawet zwyklym staruszkiem sie nie stanie! Umrze, zazdroszczac losu prawdziwemu Zmijeczkowi, ktory wpadl do kotla z wrzatkiem. Szpiedzy zycia powinni jednak wracac z doniesieniami. Nawet jezeli nie masz drogi powrotnej - idz i wracaj. Niewazne, ze wielki nauczyciel Siying, ktorego nieustannie powinien cytowac kazdy, kto sie uwaza za stratega, niczego na ten temat nie powiedzial. W poludnie nastepnego dnia przed kandydatami otworzyla sie tylna furta klasztoru i Zmijeczek Cai wszedl na dziedziniec wewnetrzny... MIEDZYROZDZIAL Zwitek znaleziony przez lowce ptakow Mana w skrytce u zachodnich skal BaquanZ jakiegos osobliwego powodu najwyrazniej zapamietalem moment wlasnej smierci -jakby cale moje zycie bylo tylko wstepem do tego szalenstwa. Zjadlem sniadanie, wrzucilem naczynia do zlewu, potem traktujac te decyzje jako protest - choc po prawdzie nie wiedzialem, przeciwko komu lub czemu - postanowilem sie nie golic i narzuciwszy kurtke, wyszedlem z mieszkania. Na podjezdzie cuchnelo kocim moczem i zatechlym papierosowym dymem, dozorczyni ciocia Nastia poskarzyla mi sie na zlych ludzi, ktorzy zalatwiaja tu swoje potrzeby, ja zas laczac sie z nia w ekstazie jednosci moralnej, ocenilem to jako swinstwo i wyskoczylem na ulice. Volvo szefa stalo juz na podjezdzie. Tak bylo zawsze, kiedy szef zamierzal podrzucic mi nowa robotke, o ktorej caly jego zespol komputerowych ekspertow zdazyl sie juz wypowiedziec krotko i wezlowato: - Beznadzieja! Zazwyczaj po takiej diagnozie szef dzwonil do mnie osobiscie, lal miod w sluchawke, a nastepnego dnia przyjezdzal we wlasnej osobie. Poczatkowo to mi nawet schlebialo. Ochroniarz szefa, o dzwiecznej ksywie Desantura, pomachal mi zza kierownicy niedzwiedzia lapa i wyszczerzyl na powitanie wszystkie swoje czterdziesci osiem i pol zlotych zebow. Kiedys zgralem go do czysta w karty i nikomu sie tym nie pochwalilem - i od tamtej pory Desantura jakby.mnie polubil. Bylem drugim z dwoch ludzi na calym swiecie, ktorych lubil - pierwszym byl on sam. Wedlug mnie troche mi tez wspolczul i czesto mnie pytal po wypiciu porannej kawy: - Sluchaj, Geniusz, ty naprawde nie rozrozniasz barw? Bylem juz zmeczony wyjasnieniami, ze daltonisci zasadniczo barwy rozrozniaja, nie widzac tylko roznic w ich odcieniach i ze swiat nie wyglada w ich - to znaczy - naszych oczach, jak sponiewierany czarno bialy film. Desantura w to nie wierzyl. - A jaki kolor ma ten "ziguli"? - pytal. - Czerwony - mowilem i odchodzilem. -A widzisz? Klamiesz! - z uciecha ryczal mi w plecy Desantura. - "Ziguli" jest caly rudy! Lzesz, Geniuszu! I potem az do wieczora mial doskonaly nastroj. Jestem daltonista. Co prawda, w obecnej sytuacji powinienem powiedziec: bylem daltonista. Nic mam tez muzycznego sluchu. Calkowicie. Niezreczna akuszerka, wydobywajac mnie z lona wyjacej matki, krzywo wlozyla szczypce i nie pozalowala przy tym sily - w rezultacie glowka niewinnej i nieochrzczonej dzieciny zostala nadmiernie splaszczona z prawej strony. Teraz tego praktycznie nie widac, a i moja osobista fryzjerka, cud-Wierka, nauczyla sie tak zrecznie ukrywac te ulomnosc, ze niekiedy nawet podobam sie dziewczynom. Na pierwszym spotkaniu. Na drugim mowia, ze jestem bezdusznym potworem, ktoremu obce jest poczucie prawdziwego piekna. Wyglada na to, ze sie nie myla. Bylem bezdusznym potworem. Poza tym bylem geniuszem komputerowym. -Dziendoberek! - radosnie krzyknal kierowca, wyskakujac z maszyny. Jego szeroka twarz o kwadratowych szczekach rozciagnela sie na wszystkie strony w wyrazie dobrodusznej przyjazni, ja zas juz do niego dochodzilem, gdy nagle volvo zniklo w ognistej kuli, z ktorej przez moment wystawala jeszcze tylko jakos krzywo glowa Desan-tury. Plomien natychmiast pochlonal szefa jak papierowa figurke, ja zas poczulem, ze jest mi nieznosnie goraco, a w samym srodku ognistego piekla zobaczylem czyjas reke. Reka ta kiwala na mnie, jakby zapraszajac, bym gdzies wszedl. Dziwna to byla reka: gruba, muskularna, bezwlosa i pokryta niezwyklym tatuazem. Zapragnalem podejsc blizej, zeby sie przyjrzec temu tatuazowi, i to mi sie udalo - zobaczylem, ze na przedramieniu przyjaznie machajacej reki szczerzy zeby wasaty smok z grzebieniem na grzbiecie. Potem sie obejrzalem i zobaczylem samego siebie. Lezalem na wznak obok dopalajacego sie samochodu, a przy mnie kolysala sie urwana przez wybuch, szczerzaca zlote zeby glowa Desantury. Pod moim prawym uchem sterczal z ziemi nierowny odlamek, od podjazdu zas kustykala zawodzaca niezbyt przekonujaco do-zorczyni, ciocia Nastia. Zobaczylem to i zapamietalem na zawsze, poniewaz nigdy niczego nie zapominam. To moje przeklenstwo i moja praca. W pewnej madrej ksiazeczce przeczytalem kiedys, ze "polkule mozgu na rozne sposoby zapewniaja kontakt z roznymi dziedzinami bodzcow zewnetrznych". Autor mial na mysli to, ze lewa polkula zajmuje sie operacjami analitycznymi i logicznymi, rozkladajac wszystko na elementy podstawowe i przydzielajac kazdemu z nich naklejke; zywiolem zas prawej polkuli jest zespolone i calosciowe pojmowanie rzeczywistosci, intuicja, wyobraznia przestrzenna i muzyczna, to jest wszystko, co alogiczne i podswiadome. W tejze ksiazeczce napisano nieco dalej, ze lewa, logiczna polkula u noworodkow praktycznie me funkcjonuje, rozwijajac sie dopiero pozniej podczas procesu socjalizacji przyszlego czlonka spoleczenstwa. Niezreczna akuszerka widocznie mocno uszkodzila prawa czesc ukrytego w mojej biednej glowce globusa - w rezultacie lewa czesc, kompensujac defekt, zaczela sie rozwijac z nadmierna szybkoscia. Barwy i poltony zostaly dla mnie skryta za siedmioma pieczeciami tajemnica, za to szkolni i uniwersyteccy nauczyciele stawali na uszach, ujrzawszy studenta, ktory potrafil w kazdej chwili zacytowac dowolna strone dowolnego podrecznika. Nie rozumieli, ze dla mnie jest to tak samo latwe, jak dla nich okreslenie roznicy pomiedzy kolorami rozowym i malinowym albo niemozliwosc pomylenia nuty "do" i "fa" w roznych oktawach. A po ukonczeniu uniwersytetu zatrudnil mnie szef. Smok na grubej lapie mrugnal do mnie radosnie i wyszczerzyl kly - co niezwykle upodobnilo go do niewinnie poszkodowanego Desantury - i obie polkule mojego mozgu rozplynely sie w bezpostaciowy kisiel. A gdy przyszedlem do siebie, okazalo sie, iz slaniam sie z trudem, trzymajac w dloniach osobliwego ksztaltu instrument strunowy i patrze jakos z dolu w gore, widzac tylko prostokatny kapelusz z szerokim rondem i pogardliwie zacisniete usta. Cala reszte skrywal cien wielkiego nakrycia glowy. Nazywalo sie to tutaj "Szalenstwem Buddy", ale wtedy jeszcze o niczym nie wiedzialem i doszedlem do wniosku, ze zwariowalem. Poniewaz caly swiat pelen byl roznorodnych barw i dzwiekow. Czesc druga MALENKI ARCHAT W jednej pozycji mozna naniesc trzy uderzenia, jedno uderzenie powoduje trojakie obrazenia, a odmiany sa liczne i nieprzewidywalne Z nauk mistrzow Rozdzial trzeci-A czy nie zechcialaby piekna dama odpowiedziec na kilka pytan nedznego kancelisty? "Piekna dama" Xuwang, nie odwracajac sie, w milczeniu kiwnela glowka i cichutko chiipnela. Sedzia Bao ocenil wdziek kiwniecia glowka i stosownosc chlipniecia odepchnietej naloznicy, po czym umilkl na chwile, zbierajac mysli. Z jednej strony skrycie wspolczul pieknotce Xuwang, przed kilkoma jeszcze dniami wszechmocnej faworycie przeswietnego Zhou-wanga, ktora obecnie ksiaze odsylal precz do jej rodzinnego miasteczka, gdzie niewatpliwie Xuwang Nieskazitelna (na wspomnienie tej gry slow sedzia nie mogl powstrzymac niklego usmieszku, ktory jednak natychmiast znikl z jego twarzy, zastapiony powaga) szybko wydadza za maz za jakiegos drobnego urzednika i Panna Dziewieciu Niebios do konca zycia zostanie na prowincji, niemilosiernie dreczac malzonka i opowiadajac wszystkim chetnym i niechetnym sluchaczom o wspanialosciach minionego zycia, ktore niestety... Z drugiej strony wszystko to nalezalo do osobistych trosk pani Xuwang. Sedziemu Bao byl nawet na reke fakt, iz niedawna faworyta Zhou-wanga popadla obecnie w nielaske - czy ksiaze pozwolilby na przesluchanie faworyty, zanim Osma Cioteczka zalala twarzyczke Xuwang wlasna krwia i na domiar zlego jeszcze upiekszyla lezaca bez ducha pieknotke psim trupkiem? Sedzia ofuknal sie wiec w duchu, zebral mysli i przegnal precz uczucia, ktore zamazywaly obraz rzeczywistosci odbity w zwierciadle rozsadku (to akurat sedzia potrafil nie gorzej od gologlowych slug Buddy, a z pewnoscia lepiej od wielu przemadrzalych heshangow) i urzedowym tonem zadal pierwsze pytanie: -Co pani o tym sadzi, szanowna Xuwang, dlaczego przestep czyni zabila waszego pieska? Pytanie brzmialo dosc naiwnie, niemniej jednak trzeba je bylo postawic. Milczenie. Pauza byla dokladnie odmierzona - nie za dluga, nie za krotka, akurat w sam raz. -Nie wiem! - na poly okrzyk, na poly szloch, zalamywanie de likatnych raczek i kolejne chlipniecia, jakby ktos od niechcenia tra cil struny starego instrumentu. - Ta straszna kobieta, ta diablica, ta... morderczyni z niemytymi od urodzenia wlosami... ja naslano! -Podejrzewa pani, kto mogl to zrobic? - sedzia sledczy lekko podniosl lewa brew. Kazdy, kto zobaczyl te brew, to ironiczne i wszystko pojmujace zalamanie, powinien natychmiast sie domyslic: wszystko powiedziane do tej pory, to pustoslowie, bzdury... i nie nalezy przeciagac tej sytuacji. Xuwang Nieskazitelnej nie interesowaly jednak w tej chwili niedopowiedzenia, aluzje i czyjes uniesione ironicznie brwi. -Tak! Podejrzewam! - Zapomniawszy sie na chwile, odwrocila sie twarza do sedziego i Bao Smocza Pieczec zobaczyl czerwone, podpuchniete od lez powieki, czarne zacieki tuszu na policzkach, ktore wy ryly juz sobie bruzdy w warstwie bielidla, sine, drzace wargi, zmarszcz ki w kacikach oczu... Nie, ta cierpiaca kobieta w ogole nic przypominala wyidealizowanej pieknotki Xuwang, ktora sedzia kilkakrotnie widywal w przeszlosci w zupelnie innych okolicznosciach. - Nie moge podac wam imion, wielce szanowny xianggongu, ale to dzielo wrogow przeswietnego Zhou-wanga! Co wiecej, to dzielo wrogow Podniebnej Krainy! "Czyzby w istocie trzeba bylo siegac az do wrogow Podniebnej Krainy?" Sedzia powstrzymal sie od zadania tego pytania z najwyzszym trudem. Zamiast tego podsunal bylej pieknosci przenosny piecyk w ksztalcie zolwia z rozlozonymi lapami i dygoczaca z zimna Panna Dziewieciu Niebios ogrzala zziebniete dlonie. -Przypuscmy. Coz zatem przeszkodzilo wrogom panstwa w zle ceniu przestepczyni zabojstwa samego ksiecia? Mogla to zrobic i nikt chyba nie zdolalby jej przeszkodzic - stwierdzil rzeczowo sedzia. - Poza tym, jak przypuszczam - wybaczcie szczerosc - zabojstwo wanga krwi na oczach mieszkancow Ningou byloby dla Podniebnej Kra iny znacznie wieksza strata niz tragiczna smierc waszego pieska. Teraz juz mogl sobie na taka szczerosc pozwolic - upadle faworyty i wypchane tygrysy nie sa przesadnie grozne. -Nie wiem - odpowiedziala pani Xuwang, ktora - gdy sie skrzy wila - zupelnie sie upodobnila do malej dziewczynki. - Ja... Dopiero teraz pojela chyba, jak w istocie wyglada, i szybko sie odwrocila. -Zechciejcie wybaczyc, panie Bao, wroce za chwilke... - i wy szla z komnaty prawie biegiem. Sedzia Bao nie poszedl za nia- siedzac na miejscu, rozgladal sie dookola, podziwiajac pokoje i wystroj domu, ktory przed dwoma laty podarowal faworycie ksiaze Zhou. Wszystko bylo swiadectwem wyszukanego smaku wlascicielki - zaslony o barwie wiosennych kwiatow meihua, wiszace na scianach i warte majatku pejzaze pedzla Bang Mcia, inkrustowane perlowa macica mebelki i stojace w katach wazy z wizerunkami niewinnych pacholat i niebianskich wodzow. Niestety, w krainach Zoltego Pylu nie masz niczego stalego, a najbardziej zmienna jest milosc moznych tego swiata! Pani Xuwang wrocila w istocie bardzo szybko i sedzia Bao zdumial sie po raz kolejny tego dnia, ujrzawszy jak bardzo potrafi sie zmienic kobieta w tak krotkim czasie. Znikly lzy i zacieki tuszu, twarz stala sie arcydzielem sztuki malarskiej, wlosy doprowadzono do porzadku i tylko zbyt blyszczace i lekko podpuchniete oczy zdradzaly prawdziwy stan uczuc pieknej Xuwang. -Nie wiem, szanowny sedzio Bao, czemu ta straszna kobieta nie zabila przeswietnego Zhou-wanga - zaczela od progu Xuwang, machajac przed soba tlaca sie paleczka wonnego drzewa sandalowe go. - Ale najwidoczniej miala po temu swoje przyczyny. Wy, panie sedzio, znacie niewatpliwie swoja robote lepiej niz ktokolwiek inny z obroncow prawa i zdazyliscie rozwiklac niejedna sprawe, ale intry gi, ktore knuja wrogowie Syna Nieba i jego przeswietnego brata, sa tak zdradzieckie i splatane... Nic przerywajac przemowienia, usiadla za niewysokim, przepieknie zdobionym stolikiem, stojacym w odleglym kacie komnaty, malowniczym gestem wetknela tlaca sie paleczke w wygiety dzwoneczek specjalnego kadzidla i machinalnie zaczela przesuwac poustawiane na nim liczne miniaturowe pudeleczka z polerowanego ja-spisu, nefrytowe flakoniki i pieknie ozdobione szkatulki z balsamami, wonnosciami, masciami, barwiczkami i nie wiedziec czym jeszcze. Usiadla nieco bokiem do sedziego, ktorego ogarnal mimowolny zachwyt dla jej pieknegp, smutnego profilu, pieknie rysujacego sie na tle otwartego okna. -...sa tak zdradzieckie i splatane, ze zorientowanie sie w ich celu nielatwe bedzie nawet dla tak doswiadczonego czlowieka, jak wy, panie sedzio. Byc moze zloczyncy dla jakiegos powodu potrze bowali Zhou-wanga zywego, poniewaz chca go wykorzystac dla ja kichs swoich podstepnych celow, ktore beda mogli osiagnac tym la twiej, ze mnie przy nim nie bedzie. - Oczy Xuwang Nieskazitelnej kolejny raz napelnily sie lzami. - Kto teraz natchnie przeswietnego Zhou-wanga wyszukanymi rymami, kto mu podsunie odpowiednio piekne porownania? Ogarnieta krasomowczym zapalem Xuwang najwyrazniej sie zapomniala i przemowila glebokim melodyjnym glosem. W komnacie zabrzmialy wypowiedziane w glos slowa, ktorych sedzia Bao slu chal przez chwile mimowolnie gleboko wzruszony i opamietal sie nie bez trudu. -Ktoz przypomni szlachetnie urodzonemu ksieciu o smialym Cao-Pei*, szlachetnym Sou Jingu", czy zapalczywym Wu-Wangu*"? Ktoz w trudnych chwilach wesprze wielkiego Zhou rada i pocieszeniem? O, teraz w jego duszy zagniezdza sie jesienne wiatry, ktore beda mu podszeptywac zimne slowa zlosci i odstepstw, i dlatego... Zrozumiawszy, ze z porazonej nieszczesciem kobiety niczego nowego juz nie wydobedzie, sedzia pospiesznie zaczal sie zegnac. W slowach odtraconej faworyty bylo cos, co zwrocilo na siebie jego uwage, jakies nieuchwytne nici, ktore trzeba bylo z nich wylowic, dostojny xianggong jednak zadna miara nic potrafil wydobyc tego "czegos" na powierzchnie ciemnego strumienia mysli, dlatego tez postanowil, ze na razie rozmyslania o tym odlozy na sposobniejsza pore. Na dzisiaj zaplanowal jeszcze jedna wizyte. Z pewnoscia niemniej wazna. Cui-ren Tong, ktorego wspaniala tygrysia orchidee na strzepy rozerwal oszalaly kupiec Fang, byl akurat chory. Lezal plackiem w lozku, mimo cieplego dnia okryty dwoma welnianymi kocami i lekkim pledem, i od czasu do czasu z lekka pojekiwal. Koce naciagniete mial pod sama brode, a na czole cui-rena lezal przesycony jablecznym octem recznik, ktory co kilka chwil zmieniala jego mlodsza zona, * Cao-Pei - syn znanego wodza i generala Cao-Cao; po smierci swojego ojca w 220 r. zmusil do abdykacji cesarza Sian-Li, ostatniego przedstawiciela dynastii Han, a oglosiwszy sie cesarzem, zalozyl dynastie Wei, sprawujaca wladze do roku 264. " Sou Jing (IV w p.n.e.) -znany dyplomata i polityk, ktory do walki z poteznym ksiestwem Jing zjednoczyl i stanal na czele szesciu ksiestw. Przejawszy wladze, pozostal czlowiekiem skromnym i szlachetnym, czym zasluzyl sobie na milosc i szacunek poddanych. Wu-wang -zalozyciel dynastii Zhou (1122 - 247 p.n.e.), ktory obalil ostatniego cesarza poprzednio panujacej dynastii Shan Zhou Xianga. tak ze ze wszystkich trzydziestu osmiu czesci ciala nieszczesnego cui-rena widac bylo tylko jego nadmiernie dlugi nos, ktorym udreczony Tong dramatycznie wciagal powietrze. Gdy sedzia Bao ujrzal te wzruszajaca scene, niewiele braklo, a bylby sie mimo woli usmiechnal do siebie polgebkiem i pomyslal, ze w tej chwili pan Tong zachowuje sie niemal zupelnie tak jak zaplakana naloznica Xuwang. Porownanie to natychmiast zgasilo rodzacy sie juz na ustach sedziego usmieszek. Sedzia dawno juz nauczyl sie wierzyc nieoczekiwanie rodzacym sie w jego glowie myslom, chocby sie nawet nie uformowaly w konkretny domysl. Porownanie z Xu-wang nie wpadlo przeciez bez powodu do glowy dociekliwego sedziego, ktory nie pierwszy i nawet nie drugi juz dziesiatek lat byl "podpora nieustraszonosci". Niebo niech bedzie swiadkiem - istniala przecie jakas sekretna wiez, i to nie tylko pomiedzy dwoma pozbawionymi sensu wydarzeniami, ale i pomiedzy dwojgiem poszkodowanych, naloznica Xuwang i urzednikiem panstwowym Tongiem. Sedzia Bao postanowil, ze odkryje owa wiez. -Jakze panskie cenne zdrowie, szanowny panie Tong? - uprzej mie zapytal Bao, siadajac obok loza chorego na plecionym krzesle, ktore usluznie podstawila mu mlodsza zona. Wystarczylo ledwie dostrzegalne kiwniecie glowa i pojmujaca wszystko w lot gospodyni niepostrzezenie wymknela sie z komnaty - Oj, czcigodny sedzio, lepiej mech pan nie pyta! - lamiacym sie glosem wyjeczal spod kocow cui-ren. - Kiedy ujrzalem to barbarzyn stwo, kiedy zobaczylem, co ten przekletnik zrobil z moja ukochana orchidea, pomyslalem, ze nie dozyje switu! Hodowalem ja przeciez, pielegnowalem i strzeglem jak wlasnego syna, bo mial to byc poda runek dla przeswietnego Zhou-wanga... W piersi szanownego sedziego cos drgnelo, ale Bao Smocza Pieczec nawet mrugnieciem powieki nie dal po sobie poznac, jak bardzo zaciekawilo go opowiadanie nieszczesnika. -Wiec te orchidee, ktora miala byc podarunkiem dla jego swiet nosci, hodowal pan od dawna? - zapytal wzruszonym tonem, w pel ni odpowiadajacym dramatyzmowi opowiesci. -Alez tak, panie Bao! Od wielu miesiecy szykowalem sie na ten wspanialy dzien, kiedy znow bede mogl zobaczyc tak bardzo ukochanego przez nas wszystkich, a przeze mnie w szczegolnosci, ksiecia Zhou-wanga, zeby przekazac mu wypieszczona przeze mnie osobiscie niezrownanej pieknosci orchidee i przeczytac specjalnie napisany przez waszego nedznego rozmowce wiersz! Dostojnemu Tongowi ledwie starczylo tchu na wymowienie tego wstrzasajacego, ale nieco przydlugawego zdania. -I oto przez tego podlego barbarzynce zaslugujacego na kare bambusowej pily i drewnianego osla wszystkie moje wysilki spelzly na niczym! Nie mam niczego, co moglbym podarowac ksieciu, a sam zaniemoglem i nie zdolam teraz ruszyc do stolicy, zeby zdac egzaminy, do ktorych tak starannie sie przygotowywalem dniami i nocami! -Niechze pan nie wpada w taka rozpacz, panie Tong - w glosie sedziego brzmialo prawdziwe wspolczucie, ktorego pan Bao wcale nie zywil dla demonstracyjnie rozpaczajacego pieknoducha, nie umie jacego stoicko znosic ciosow nieprzychylnego losu. - Z pewnoscia wroci pan do zdrowia i zda egzaminy w przyszlym roku! Jestem pe wien, ze cale Ningou bedzie jeszcze z pana dumne. A co sie tyczy podarku dla przeswietnego ksiecia, to przeciez zostaly jeszcze wier sze. Co stoi na przeszkodzie, by uszczesliwic wykwintny literacki smak ksiecia wspanialymi strofami, wobec ktorych zblednie z pew noscia slawa poetow przeszlosci? -A tak... wiersze - z roztargnieniem wymamrotal cui-ren Tong, kryjac nos pod kocami, jakby w obawie przed slonecznym blaskiem. - Ale nie moge przeciez stawic sie przed ksieciem bez przygotowane go wczesniej daru, jakim byla moja nic majaca sobie rownych orchi dea! Wiersze mialy byc tylko uzupelnieniem, niczym wiecej... Nie, nie i nie! Prosze mnie nawet nie namawiac! -Ale pozwolcie chociaz mnie, niegodnemu, nasycic sluch ich wspanialoscia- uwodzicielsko szepnal sedzia, ktory wcale nie zamie rzal namawiac cui-rena do czegokolwiek. - Oczywiscie, nie byly przeznaczone dla mnie, najnedzniejszemu z nedznych znawcow, ale teraz, skoro panski zmyslny plan z woli losu legl w gruzach, czy wa sze wiersze maja popasc w niepamiec? Zechce mnie pan pozbawic z niczym nieporownywalnej rozkoszy przeczytania tych strof? -Och, dajmy juz temu spokoj... - zakryty kocami po same po wieki Tong najwyrazniej sycil sie pochlebstwami. - Ale... skoro ra czy pan nalegac... Sedzia postaral sie opuscic dom cui-rena jak najszybciej, zabierajac pod pacha ozdobna podlugowata szkatulke, w ktorej lezal zwoj upstrzony drobnymi kaligraficznymi piktogramami w stylu "guzikow i ziaren". Na przeczytanie dziela potrzeba bylo niemalo czasu, sedzia jednak postanowil, ze zapozna sie z nim jeszcze dzis. Przeczyta je dokladnie i ze wszystkimi szczegolami. Stary wyga poczul, ze wpadl na trop. W kancelarii bylo duszno i jednakowo monotonnie brzeczaly muchy oraz xu-cai Sangge Trzeci. Co prawda, w ciagu dziesieciu lat sluzby w Ningou sedzia Bao zdazyl juz przywyknac do much i do xu-cai, nauczywszy sie traktowac ich jednakowo - to znaczy po prostu pr/estal zwracac na nich uwage. Co wiecej, monotonne brzeczenie i nieprzerwany potok nudnych opowiesci Sangge Trzeciego stwarzaly pewne tlo, ktorym sedzia odgradzal sie od zewnetrznego swiata i skupial na swoich sprawach. Tym razem, niestety, nie pozwolono mu sie skupic. Okazalo sie, ze musi chocby pobieznie przejrzec stos nagromadzonych na jego biurku skarg, prosb i oswiadczen, ktorych dalej juz ignorowac sie nie dalo - w koncu nikt go nie zwolnil od wykonywania codziennych obowiazkow, ktorymi trzeba sie bylo zajmowac niezaleznie od prowadzenia sledztwa, jakim obarczyl go ksiaze Zhou! I trzeba trafu, ze 'w chwili, gdy sedzia skladal swoj podpis pod ostatnia decyzja dotyczaca ostatniej skargi i juz zabieral sie do przekazania wszystkich nienawistnych mu papierzysk cicho pomrukujacemu w kacie xu-caiowi... jakby to rzec... do wykonania, kiedy ktos uprzejmie ale stanowczo zastukal do drzwi. Po chwili stukanie sie powtorzylo i na progu stanal znany juz sedziemu rzadca przeswietnego Zhou-wanga. Sedzia westchnal ciezko, odsunal papiery na bok i zdazyl jeszcze uslyszec ostatnie zdanie opowiadania niezmordowanego xu-cai: - 1 akurat wtedy podszedl do niego demon, ktory zazadal... Czego dokladnie zazadal demon i od kogo, tego sedziemu dowiedziec sie me udalo. Sangge Trzeci, starannie polerujacy paznokcie malenkim pilniczkiem, podniosl glowe, spojrzal na wchodzacego i natychmiast zamknal gebe - co mu sie zdarzalo ogromnie rzadko. Natychmiast sie wyjasnilo, iz dworzanin i wielbiciel Konfucjusza zaszedl, by sie dowiedziec, jak tez przebiega zlecone sedziemu sledz two. Sedzia dosc mgliscie poinformowal go o tym, ze juz "przesluchano swiadkow, przeprowadzono ogledziny zwlok, zebrano dowody rzeczowe, a takze podjeto pewne inne kroki, o rezultatach ktorych na razie zbyt wczesnie byloby opowiadac" - i rzadca, dosc niedwuznacznie wspomniawszy, ze przeswietnemu ksieciu Zhou bardzo zalezy na jak najszybszym wyjasnieniu tej sprawy, raczyl sie wyniesc. Sedzia Bao odetchnal, z nieskrywana i zlosliwa uciecha wlasnorecznie zwalil przejrzane papierzyska na stol xu-caia, ktory do tej pory nic ocknal sie z oszolomienia i podjal kolejna probe skupienia mysli na prowadzonym sledztwie. -...mowiajeszcze - Sanggc Trzeci opamietal sie jednak blyskawicznie - ze po miescie biega osobliwy pies: wyje pod oknami, zaglada uczciwym ludziom w okna - az ciarki czlowieka przechodza! - i pisze cos lapa po ziemi, jakby kreslil piktogramy; ale co tam pies - oto xu-cai Lu Chong z zarzadu aptek opowiadal wczoraj, jakoby przyszedl do niego gadajacy lampart w kwadratowe cetki! Ryknal, sypiac przeklenstwami, odgryzl noge ulubionej kozie Lu Chonga, po blogoslawil wszystkich i poszedl... "Gdyby tak tobie jezyk odgryzl", pomyslal sedzia, wyciagajac ze szkatulki zwoj z wierszami, "sam bym go poblogoslawil"! I Bao Smocza Pieczec odgrodzil sie od gledzenia Sangge Trzeciego poematem na czesc przeswietnego wanga. Gdy czcigodny xianggong uporal sie wreszcie z poematem wylewnego cui-rena, zrobilo sie dosc pozno. Tym niemniej sedzia, szybko zaszedlszy do domu, przekasil co nieco, i nakrzyczawszy na zone, ktorej nie podobala sie mysl o wloczacym sie po nocy mezu, ponownie wyszedl na ulice. Mial nadzieje, ze Lan Daoxing do tej pory prze-bywajeszczc w miescie - z kimze jeszcze, jezeli nie z Zelazna Czapka, mogl sedzia Bao podzielic sie swoimi domyslami9 Jedynie madry taos. ktory codziennie sie stykal ze swiatem duchow i demonow, widzial i wiedzial wiele rzeczy, niedostepnych zwyklym ludziom, moglby go wysluchac bez usmiechu, a moze nawet i w czyms pomoc. A tej pomocy sedzia Bao akurat teraz potrzebowal niezwyczajnie! Niemniej jednak, kierujac sie na przedmiescia Ningou, gdzie znajdowalo sie tymczasowe mieszkanko taosa, sedzia wciaz dreczyl sie watpliwosciami. Oczywiscie, Lan Daoxing jest czlowiekiem madrym, szanowanym, ktorego czcigodny xianggong moglby nawet nazwac przyjacielem i ktory z pewnoscia nie zacznie mlec ozorem po placach i bazarach, jak nie przymierzajac zrobilby to Sangge Trzeci, ale mimo wszystko on, sedzia Bao, nie ma prawa powierzac osobie postronnej informacji, ktora jest w koncu tajemnica panstwowa. Owszem. Z drugiej strony trzeba przyznac, ze on, sedzia Bao, zabrnal w slepa uliczke. Wiadomosci od wyslanego szpiega w najblizszym czasie spodziewac sie nie nalezy, wszystkie mozliwe fakty i dowody rzeczowe zostaly zebrane, wnioski wyciagniete - a dalsze sledztwo natrafilo na nieprzebyty mur, ktorego zwyklymi sposobami z pewnoscia pokonac sie nie da. A przeciez juz sie zdarzalo, ze - delikatnie mowiac - "niezwykle metody" Lan Daoxinga pomagaly sedziemu Bao w rozwiazywaniu zagadek, o czym sedzia regularnie zapominal informowac w swoich meldunkach. Byc moze i tym razem taoski mag zdola sie jakos przebic przez wszystkie nadprzyrodzone tajemnice - a ze zwyklymi sedzia Bao poradzi juz sobie sam! Koniec koncow zamierza przeciez poprosic Zelazna Czapke o pomoc dla dobra sledztwa! Zreszta, czy przeswietnemu Zhou-wangowi i pozostalym nie bedzie wszystko jedno, jakim sposobem sedzia Bao rozwiklal zagadke? Glowna rzecz to wynik, a nie przeszkody i walka z nimi... I oto dokladnie wtedy, gdy sedziemu przyszla do glowy ta mysl, pojawila sie kolejna przeszkoda, nie tylko w sledztwie, ale i na drodze sedziego. Wspomniana przeszkoda przybrala postac dwoch podpitych ob-dartusow, ktorzy zataczajac sie, wyszli z drzwi palarni opium, akurat wtedy, gdy obok przechodzil sedzia. -No prosze, przyjaciele moi ukochani, mamy i grubasa urzedasa, ktory na pewno ma pieniazki! - radosnie ryknal jeden zobdartusow, dygoczaca z przepicia reka wyciagajac z pochwy krotki, krzywy miecz (ktorego absolutnie nie powinien byl posiadac, nie pozwalal mu na to bowiem nedzny status spoleczny). - Ej, grubasku, potrzasnij no sakiewka i pozycz nam kilka miedziakow, a jeszcze lepiej, pare liangow*, my zas z przyjemnoscia wypijemy za twoje zdrowie, zebys bardziej utyl! * liang - srebrna sztabka, bedaca w dawnych czasach pieniezna jednostka wagi. Obaj zachichotali i podeszli blizej. Okazalo sie, ze popelnili blad. Miecz, chocby i krotki, dobry jest na pewna odleglosc. A sedzia Bao, choc na oko wygladal na niezdarnego grubasa, w swoim czasie zostal wyrozniony przez stolecznego wykladowce na Akademii Prawdziwej Dobroczynnosci podczas kolejnego egzaminu z walki na piesci. Broni nigdy nie nosil, ale to wcale nie bylo mu potrzebne. Chwyciwszy reke z mieczem w nadgarstku, krotko szarpnal jej wlasciciela ku sobie, jednoczesnie silnie uderzyl go w lokiec - co wystarczylo, by milosnik cudzych liangow z wrzaskiem potoczyl sie po ziemi, zarobiwszy na calym przedsiewzieciu podwojne zlamanie reki. Podniesc miecza sedzia nie zdazyl. Ale gdy drugi, blyskawicznie trzezwiejacy narwaniec, goraczkowo wyciagal zza plecow dwa szerokie noze - "motylki", w powietrzu wesolo gwizdnela ciezka srebrna pieczec na niebieskim plecionym sznurze, ktora sedzia zawsze nosil u pasa, i drugi amator darmowej wypitki legl cicho obok swego przerazliwie ryczacego kompana; a kazdy, kto zechcial, mogl podziwiac szybko nabiegajacy czerwienia odcisk gryzacego swoj ogon smoka, widoczny na czole poszkodowanego. Ale kolejny blad popelnil juz sedzia Bao. Zamiast pobiec po straznikow, pochylil sie nad pokonanymi, by powiazac ich wlasnymi pasami. I w tym samym momencie z drzwi palarni wypadla cala kompania zbrojnych mlokosow zwabionych rykami jednego ze swoich. Sedziemu nie udalo sie nawet policzyc, ilu ich bylo. Szczerze mowiac, nawet tego nie probowal. Pochwyciwszy porzucony miecz, Bao na ukos cial po gebie najblizszego z napastnikow, a cofajac bron, zdazyl jeszcze zahaczyc nastepnego, ktory usilowal zajsc go z boku - ale zaraz potem pokryla go cizba wrogow. Zwalono go na ziemie, wyrwano bron z rak i skopano - szybko, zajadle i ze znajomoscia rzeczy. "Zabija mnie!" pomyslal przerazony sedzia, zachlystujac sie krwia i krzykiem. -Ej, braciszkowie, a moze wystarczy? - niepewnym glosem za pytal nagle jeden z opryszkow. - Popatrzcie, ten grubas ma pieczec... to pewnie miejscowy sedzia. A za takiego ptaszka to i w gorach nas znajda, i w lesie wytropia... -Znaczy, sedzia? - zylasty silacz w obszarpanej kurtce bez re kawow i szerokich portkach podskoczyl do mowiacego i porwawszy -go za koszule na piersiach przeszyl smiertelnie przestraszonego kompana wscieklym spojrzeniem. Na samym dnie tych plonacych furia oczu kolysaly sie obloczki mgly, jak to bywa u wszystkich, ktorzy przedawkowali opium. -No to zobacz, co ten twoj sedzia zrobil Lysemu Fangowi! - ryk nal wojowniczo, wystawiajac ku przodowi rzadka i potargana brodke i plujac na wszystkie strony slina. - Leb mu rozwalil na dwie polowy! A Cwaniaczkowi Zhao w dwunastu miejscach zlamal reke! Klne sie na cudza mamuske i nie moje dzieci, ze wszystko mi jedno, kim on jest - nikomu nie pozwole zabijac i kaleczyc moich ludzi! Odepchnawszy na boki mniej zdecydowanych kompanow, silacz - najwyrazniej przywodca calej bandy - wyrwal zza pasa toporek o krotkim drzewcu i uniosl go nad glowe, zamierzajac rozwalic czasz ke xianggonga. Ostrze toporka rozswietlil pomaranczowy odblask promieni zachodzacego slonca, sedzia Bao ujrzal oslaniajacy go zolty oblok i pomyslal, ze juz umarl. Na szczescie pomylil sie raz jeszcze. Z zoltego obloczka w okamgnieniu wyroslo dwoje zylastych rak, oznaczonych znanym juz sedziemu tatuazem, i chmurka w milczeniu a rzeczowo zlamala kark przywodcy opryszkow. To akurat sedzia Bao zdazyl jeszcze zobaczyc. Tego, co stalo sie potem, zobaczyc nie zdolal - i to nie tylko dlatego, ze lezal na ziemi, kaszlac i zachlystujac sie zabarwiona na czerwono slina, a jedno oko szanownego xianggonga szybko zaslonila potezna, sina opuchlizna. Zdumiewajacy zolty obloczek blyskawicznie wyciagnal sie w rozmazany po calym niebie smoczy ogon, a gdy ponownie skupil sie w jednym miejscu, sedzia Bao zaczynal sie akurat podnosic, macajac na oslep po ziemi za mieczem, by pomoc niespodziewanemu wybawcy - szybko sie jednak przekonal, iz wszelka pomoc jest zbedna. Te same zylaste rece, jakby wyrzezbione z zelaznego drzewa, bez tru du postawily niezupelnie jeszcze oprzytomnialego sedziego - i oto Bao Smocza Pieczec zobaczyl, ze zloczyncy leza na ziemi w naj przerozniejszych pozach. Martwi. Wszyscy bez wyjatku martwi. -Niechze wielce szanowny xianggong zechce mi wybaczyc, ze odebralem mu mozliwosc postawienia tych lajdakow przed sprawiedliwym sadem - lagodnie zaszemral wielebny, z niskim uklonem podajac sedziemu jego pieczec i czapke. - Niestety, nie mialem innego wyjscia. Pomilczawszy przez chwile, dodal: - Raz jeszcze prosze o wybaczenie nedznemu mnichowi... Po tak fatalnej przygodzie sedzia Bao powinien byl z pewnoscia wrocic do domu i wezwac lekarza - ale z drugiej strony, nie darmo nosil tytul Podpory Nieustraszonosci. Mowic, choc nie bez bolu, sedzia Bao mogl. Poczekawszy na straznikow, ktorzy kierujac sie odglosami wrzawy, zjawili sie dosc szybko, i wydawszy im konieczne polecenia, uparty xianggong stanowczo odmowil wielebnemu mnichowi, ktory kilkakrotnie ponawial propozycje odprowadzenia sedziego do domu. Jak to sie mowi, jestem wam trzydziesto i trzykrotnie wdzieczny za pomoc, milosierny bo-dhisattwo*, lepiej jednak bedzie, jezeli odprowadzicie straznikow do kancelarii i dopilnujecie zlozenia zeznan, a ja zajde sobie do sklepiku naprzeciwko, umyje sie i posiedze troche w samotnosci. Mowiac o tym, ze wszystko ma cale, sedzia niezle naklamal. Tusza, o ktorej juz byla mowa, w rzeczy samej uchronila xianggonga od wielu nieprzyjemnych skutkow pobicia, ale w boku kluly go jedno czy dwa zlamane zebra, od czasu do czasu musial tez spluwac slina o barwie tak ukochanej przez taosow purpury. Coraz tez trudniej bylo mu wyraznie rozmawiac z przewielebnym mnichem - to dawaly o sobie znac, z kazda chwila mocniej, puchnace wargi i utrata kilku zebow. Tak czy owak upor sedziego - ktory nieustannie zapewnial mnicha o swojej nieskonczonej wdziecznosci - zaowocowal na koniec pozadanym skutkiem. Straznicy odeszli, dzwigajac na noszach z prowizorycznie powiazanych wloczni ciala pechowych opryszkow. Wielebny Ban wyraziwszy po raz ostatni swoje watpliwosci, poszedl ich " Bodhisattwa -swiety maz, ktory osiagnal niemal Nirwane, zrezygnowal ze zjednoczenia sie z Budda, dla zbawienia wszystkich zyjacych na ziemi (i nie t)?lko tam) istot. sladem, a sedzia w rzeczy samej zaszedl do sklepiku. Przestraszony wlasciciel pomogl mu sie tam umyc i obwiazac dwoma recznikami coraz silniej bolacy bok, po czym dostojny xianggong kulejac, ruszyl dalej ku swojemu celowi. Przez cala droge nieustannie sie zastanawial: czy rzeczywiscie podchmieleni czlonkowie zamiejscowej bandy napadli na niego przypadkiem i skad sie tam tak niespodziewanie wzial wielebny bodhisattwa z tajnej kancelarii wszechmocnego Zhang Wo, mnich zabojca z pietnem tygrysa i smoka na rekach? Lan Daoxing, na szczescie, byl w domu. Nie pytajac o to, co sie sedziemu przydarzylo (co prawda mozna sie bylo tego domyslic i bez nadnaturalnych zdolnosci), taos natychmiast kazal gosciowi rozebrac sie do naga i wsadzil go do ogromnej balii z podgrzana silnie woda. Zaraz potem szybko i umiejetnie opatrzyl wszystkie odnalezione na ciele dostojnego xianggonga okaleczenia i obrazenia, nie zwracajac uwagi na jego postekiwania i jeki bolu, potluczona twarz wysmarowal jakas ostro pachnaca mascia i wetknal w rece oslabionego Bao gliniana miseczke z jakas podejrzanej barwy i przejrzystosci ciecza. Kiedy taos odszedl w strone sporego pniaka sluzacego mu za stol i wzial stamtad kes pszczelego wosku, przypominajacy w formie konski czerep, a potem machinalnie zaczal ugniatac wosk w rozmaitych miejscach, sedziego Bao zaskoczyla przemiana, ktora zaszla u maga blyskawicznie i nieodwracalnie, niczym uderzenie pioruna. Lan Daoxing stal, nie robiac wlasciwie niczego osobliwego - niewysoki, szczuply, a nawet mozna by rzec chudy czlowiek w ob-szarpanym pasiastym kaftanie, plecionych sandalach i nieodlacznej zelaznej czapce podobnej z ksztaltu do rybiego ogona, ale przez caly ten niepozorny wyglad przebijalo cos ciemnego i strasznego, jak wyplywajacy z glebiny na powierzchnie morski potwor. -Oni poumieraja- cichym glosem stwierdzil taos, a jego ugnia tajace czaszke z wosku palce kurczowo drgnely. Sedzia nie spytal, o kim mowa. I tak bylo wiadome. Nie zdazyl zreszta powiedziec slowa, kiedy twarz Zelaznej Czapki wykrzywil grymas nieludzkiego smutku. Jakby czyjes niewidoczne palce zrobily z jego twarza to samo, co on robil z bryla wosku. -Szkoda! - steknal glosno mag. - Ach, jaka wielka szkoda, moj przyjacielu Bao! -Co za szkoda? - Sedzia nie wiedzial nawet, czy zadal to pyta nie na glos, czy tylko je pomyslal. Ale Lan Daoxing odpowiedzial: -Szkoda, ze juz umarli. Przewielebny Ban troche przesadzil. No coz, drobiazg... Sedzia i tym razem postanowil sie nie dopytywac, co mial ma mysli taos-czarodziej. -A czym ty mnie poisz, o Medrcze Bialych Oblokow? - sluga sprawiedliwosci postanowil zartem skierowac niebezpieczna rozmo we na inny temat. -Zonkil i kleik na jelenich rogach - rozmyslajac o swoich sprawach, machinalnie odpowiedzial Zelazna Czapka - wierzbo we witki, zolwiowy pancerz, kardamon, biala piwonia, niedojrza le ziarna prosa... Opamietawszy sie nagle, mnich umilkl, a sedzia Bao pospiesznie wypil kolejny lyk, choc wymienione skladniki wywaru nie budzily w nim osobliwego entuzjazmu. Wreszcie Lan Daoxing odprezyl sie, rzucil nieforemny kes wosku ponownie na pien i usiadlszy na plecionej macie, przygotowal sie do cierpliwego wysluchania opowiesci sedziego. -Na poczatek chcialbym cie przeprosic, swiatobliwy Lanie, ze raz jeszcze cie niepokoje - zaczal sedzia, siorbiac goracy wywar, ktory okazal sie zaskakujaco smaczny. - Nie dosc, ze mi pomagasz, to jesz cze, jak w tej chwili, przynosisz ulge mojemu udreczonemu cialu. Mimo tego ja, niegodny, znow zamierzam cie poprosic o wspolprace i pomoc. Bynajmniej nie w tym, w czym juz okazales swoja laskawosc, nie... sprawa jest znacznie powazniejsza. Czy moge okazac smialosc... - Smialosc okazac mozesz... Mow. Replika taosa byla tak nieoczekiwana, ze sedzia na ulamek sekundy stracil watek i zapomnial, o czym chcial mowic. -Niech i tak bedzie, czcigodny Lanie, szanuje twoj czas i dla tego postaram sie mowic krotko - wrocil do sprawy, szybko opano wawszy zmieszanie. - Slyszales o niedawnej napasci na ksiecia Zhou i jego orszak? -Tylko gluchy moglby o tym nie uslyszec - warknal taos. - Wszystko to jednak marnosc nieinteresujaea biednego pustelni ka. Osobliwie teraz, kiedy w krajach Zoltego Pylu dzieja sie rzeczy znacznie ciekawsze... - -A jednak pozwole sobie zwrocic twoja uwage na pewne niezwykle okolicznosci tej napasci. - Sedzia byl uprzejmy, ale stanowczy. Lan Daoxing zostal zmuszony do wysluchania krotkiego opisu calego wydarzenia w interpretacji xianggonga Bao. Powiadaja: Wiem Waz wielki przede mna Rozjuszone tygrysy za mna. Otwarto juz bramy piekiel Wchodz I zanurz sie W morzu ognia. Lan Daoxing wysluchal wszystkiego. Potem pomyslal przez chwile i niczego nie mowiac, jeszcze raz podal gosciowi swoj wywar, od ktorego Bao w istocie poczul sie znacznie lepiej, szczegolnie, ze wciaz siedzial w balii z powoli stygnaca woda. Sedzia zreszta dobrze zrozumial aluzje, lyknal wiec znowu i podjal watek. -A czy slyszales,_o swiatobliwy, o okropnym losie tygrysiej or chidei cui-rena Tonga? - zadal retoryczne pytanie, a potem znow za bral sie do opowiadania. Lan Daoxing wysluchal uwaznie i tej opowiesci. Z wyrazu jego uduchowionej twarzy nie sposob bylo wysnuc wniosku, czy opowiadanie sedziego zainteresowalo go choc w najmniejszym stopniu. -A teraz pozwole sobie jeszcze troche wykorzystac twoja cier pliwosc, swiety mezu. Opowiem ci, do jakich doszedlem wnioskow, badajac okolicznosci obu wydarzen, ktore w rzeczy samej wygladaja mi na dwa ogniwa drugiego lancucha. Mnich dosc obojetnie kiwnal glowa, dajac do zrozumienia, ze nic nie ma przeciwko wysluchaniu wnioskow, do jakich doszedl sedzia. "Ciekawe, czy cokolwiek moze cie ruszyc? - pomyslal sedzia Bao. - No, ale nic to, najbardziej slodki cukierek zachowalem na koniec!" OPOWIESC SEDZIEGO BAO albo fragment "ROZMOW W WANNIE", spisanych po ponad dziesiecin latach od omawianych wydarzen przez taoskiego pustelnika Lan Daoxinga-I tak oba wydarzenia, pozornie ze sobaniezwiazane, majapewne cechy wspolne. Sa nimi nie tylko pozorny ich bezsens i brak moty wow, jakimi kierowali sie sprawcy; nie tylko to, ze w obu wypadkach po osiagnieciu swych celow, zakonczyli tez swoje rachunki z zyciem, choc i to by wystarczylo, zeby zalozyc istnienie glebiej ukrytego zwiaz ku pomiedzy wydarzeniami, ktore sie rozegraly w roznych miejscach i czasie. Istotne jest cos innego: oba wydarzenia, choc posrednio, zwia zane sa z ksieciem Zhou-wang! Szalona kobieta, ktora nie wiedziec, co opetalo, sila przedziera sie do wanga krwi - ale zamiast brata Syna Nieba zabija pieska jego ukochanej naloznicy, po czym podrzyna sobie gardlo! W rezultacie przeswietny Zhou blyskawicznie ochlodl w swo ich uczuciach do niedawnej jeszcze faworyty. Oczywiscie, lezaca bez czucia Xuwang, z wykrzywiona strachem twarza i zalana cudza krwia, z martwym pieskiem na piersi, to widok nieprzyjemny. Dziwne, ze ksiaze do tej pory widzial w naloznicy tylko jej poetyczna nature, kto rej obce byly ziemskie brudy, doslownie i w przenosni! A tu... z nieba prosto na smietnik, jak to mowia prostacy. -Zauwazmy, ze pieknotka Xuwang miala na ksiecia niemaly wplyw. Sam niedawno mialem okazje sie przekonac, jak zdumiewajaco dziala na sluchacza jej niezwykly glos. Och tak, ona w istocie kocha przeswietnego Zhou-wanga; pomagala mu, jak mogla, radami, pod suwala mu przyklady z zycia dawnych wladcow... z mojego punktu widzenia bardzo szlachetne, godne nasladowania, ale i swoiste przy klady: Sou-Jing, Cao-Pci, Wu-wang... osobliwe przyklady do nasla dowania! Wszyscy oni, przy calych swoich niewatpliwych zaletach, doszli do wladzy droga gwaltu, obaliwszy poprzedniego rzadzacego zgodnie z prawem wladce! -Nie uwazam, ze pani Xuwang swiadomie podsuwala ksieciu mysl o zdobyciu tronu czy zabojstwie wlasnego brata, ale wybor tych wlasnie, a nie innych bohaterow przeszlosci doprowadza mnie, pro staka, do pewnych wnioskow... - -Co sie tyczy tygrysiej orchidei pana Tonga, to ten kwia tek wlasnie zamierzal on podarowac przeswietnemu Zhou-wangowi dla upamietnienia jego powrotu do dzielnicy. A przeciez tygrysia orchidea, o madry ojcze, nie tylko jest symbolem piekna i dobrego smaku - ale takze znakiem sily i wladzy! Szczegolnie w polaczeniu z takimi strofami: Tys jak bohater Liu Bang naszych czasow! Tys jak madrzec Zheng Tang naszych czasow! Giganci dawnych lat Pobratymcami Zhou-wanga! -Mam nadzieje, ze mojemu czcigodnemu rozmowcy nie trzeba wyjasniac, kim byli Liu Bang i Zheng Tang, wymienieni w tym wy trysku poetycznej weny, i w jaki sposob doszli do wladzy? A jest tam jeszcze wiele innych rownie ciekawych fragmentow, ktorych, nieste ty, nie zdolalem zapamietac w oryginalnej formie. Polaczmy podobne pochlebne aluzje z tygrysia orchidea i wplywami pani Xuwang... -Tak czy owak, to wszystko tylko moglo sie wydarzyc, ale do niczego nie doszlo, dzieki niewyjasnionemu ale niezwykle w pore sie trafiajacemu szalenstwu, jakie ogarnelo cichutenka zone farbiarza Mao, a takze szanownego handlarza lakociami Fanga Yushi. W rezultacie tych wydarzen pani Xuwang nie bedzie juz podsuwac ksieciu Zhou przykladow, o ktorych nie powinien nawet myslec brat panujacego; wszystko zreszta, co jest zwiazane z byla faworyta, bedzie teraz wy wolywac u przeswietnego Zhou-wanga lekka odraze, co - zechciej zauwazyc, czcigodny -nie nastapiloby, gdyby pani Xuwang zostala zabita, ksiaze zas pograzylby sie w zalobie po bestialsko zamordo wanej ukochanej! No, a wierszy wychwalajacych wszystkie prawdzi we czy domniemane zalety charakteru Zhou-wanga ksiaze nigdy juz nie uslyszy, a jego wielbiciel, pan Tong, nie pojedzie w tym roku do stolicy, zeby zdawac egzaminy, a co za tym idzie, nie zdola siegnac po wazniejsze i bardziej wplywowe stanowiska. -Na domiar wszystkiego, nie dalej jak dzis osobiscie sie przekona lem, co potrafi towarzyszacy ksieciu wielebny Ban, gdy sprawa dotyczy smiertelnej walki i teraz zaczynam sie zastanawiac, czy przypadkiem dostojny mnich nie zwlekal o chwilke za dlugo, gdy Osma Cioteczka lamala karki ksiazecym przybocznym? Przy jego mistrzostwie... - *** ...Sedzia umilkl, dajac rozmowcy do zrozumienia, ze powiedzial juz dostatecznie wiele. Lan Daoxing takze milczal przez jakis czas.-Za bardzo to wszystko wydumane - wymruczal na koniec. - Nie podobne to do metod dzialania wielebnego Zhang Wo, szefa tajnych sluzb Podniebnej Krainy. Oczywiscie, naczelnik Zhang jest czlowiekiem madrym i bieglym w intrygach, ale gdyby zechcial cokolwiek zrobic, kazalby po prostu zabic przeswietnego Zhou-wanga bez halasu i szu mu, za jednym zamachem pozbywajac sie wszystkich problemow. "Okazuje sie, ze i swiatobliwy Lan swiadom jest spraw naszego marnego swiata znacznie lepiej, niz stara sie to po sobie pokazac" - zanotowal w pamieci sedzia Bao. -Byc moze dla jakiegos powodu ksiaze Zhou potrzebny jest im zywy - przypomnial sobie sedzia slowa slicznej Xuwang, jednocze snie nie uscislajac, kogo mial na mysli, mowiac "im". -Nie da sie tego wykluczyc. - Taos nieznacznie skinal glowa, a jego zelazna czapka blysnela odbiciem promieni ksiezyca. - Nie da sie tego wykluczyc... Trzeba jednakze wziac pod uwage to, ze ci, kto rzy wymyslili i wprowadzili w zycie podobny plan, musieliby miec iscie boska przenikliwosc, dostepna jedynie kilku osobom z tych, co poznali Prawdziwe Tao, albo, jak mowia sludzy Buddy, doznali Ilu minacji! Ale marnowac tak wielki dar dla osiagniecia tak mizernego celu... Watpie. Na domiar wszystkiego ukryty gracz, ktory mialby stac za tym wszystkim, musialby posiasc niezwykle umiejetnosci, o naturze ktorych niczego na razie nie umiem orzec. -Mozliwe, ze to, co ci teraz powiem, czcigodny, pozwoli ci, choc po czesci, zrozumiec nature tych sil - odezwal sie sedzia, czu jac, iz serce zamiera mu w piersi. - Zechciej mi odpowiedziec, czy wiesz cos o wizerunkach smoka i tygrysa, ktore mozna zobaczyc na przedramionach mnichow, co przebyli Labirynt Manekinow w klasz torze pod gora Song? - Oczywiscie. -Dowiedz sie zatem, ze takie wlasnie wizerunki w formie wyraznie sie rysujacych plam trupiego opadu wystapily na przed ramionach Osmej Cioteczki i kupca Fanga Yushi na drugi dzien po ich smierci! Tym razem taos milczal dlugo. Bardzo dlugo. Woda w balii zdazyla calkowicie ostygnac. Sedzia Bao posiedzial w niej jeszcze chwilke, a potem wyszedl z wody i postekujac, zaczal sie odziewac. -Wiesz Bao, moj przyjacielu - odezwal sie na koniec Zelazna Czapka. - Z pewnoscia daleko mi jeszcze do Prawdziwej Drogi. -A to czemu? - ostatnie slowa wyrwaly sie sedziemu jakos tak... same z siebie. Bol w opuchnietym boku zmniejszyl sie nie mal dwukrotnie. -Poniewaz butnie myslalem, zem sie juz oduczyl czemukolwiek dziwic. A twoje opowiadanie mnie zadziwilo. Co wiecej, pobudzilo moja ciekawosc. Coz, moj przyjacielu... Tajemnica za tajemnice. Opo wiem ci, co mnie niepokoi od kilku ostatnich miesiecy i na co usiluje - na razie bez powodzenia - znalezc odpowiedz. Moze sprobujemy odnalezc ja razem. Moze sie tez zdarzyc, ze bedzie to po czesci od powiedz i na twoje pytania. OPOWIESC TAOSKIEGO MAGA, LANDAOXINGA zapisana przez sedziego Bao tej samej jeszcze nocy, ktora to opowiesc nie zostala wlaczona przezen do raportu o sledztwie w sprawie niezwyklego zamachu dokonanego w miescie NingouMoj przyjacielu Bao, sadze, ze nie trzeba ci przypominac o tym, co sie aktualnie dzieje w Podniebnej Krainie i - o ile mi wiadomo - nie dotyczy to pozostalych swiatow Zoltego Pylu. Dziwaczna, nikomu przedtem nieznana choroba, ktorej pospolstwo nadalo nazwe "Szalenstwa Buddy", nie mogace znalezc spokoju czarty, szukajace zamien-nikow wsrod zywych; na domiar wszystkiego zwierzaki-odmiency, latajace na oblokach krwiozerczy yaksa, porosniete dlugimi, plowymi wlosami, demony Piekiel, bez zezwolenia Wladcy Mrocznych Dziedzin pojawiajace sie w swiecie zywych... Tak, nie watpie, ze o tym wszystkim slyszales, a co nieco widziales na wlasne oczy. Ze mna jest zupelnie inaczej: ku mojemu zalowi wiele widzialem, chociaz wolalbym do konca swoich dni zyc w nieswiadomosci. I co nieco slyszalem. Po prostu: Pragne zmieszac niebo z ziemia I cala nieogarniona przyroda Zjednoczyc na wieki z pierwotnym chaosem. Dawniej naruszajace harmonie przypadki zdarzaly sie raz na dziesiec, dwadziescia lat, a teraz - prawie codziennie! Wszyscy (a dokladniej mowiac prawie wszyscy) uwazaja, ze nasze nieszczescia zaczely sie w ubieglym roku, ale tak nie jest, uwierz slowu biednego pustelnika - po prostu w minionym roku zaczeli je zauwazac nawet slepcy! Ci zas, ktorzy w miare swoich sil probuja podazac Droga, niewazne, jak ja nazwac, Droga Bez Poczatku czy Naukami Buddy... Moj nauczyciel, niebianin z Zachodniej Ziemi Penglai, mowil, ze Prawo Karmy zostalo naruszone mniej wiecej pol wieku temu, kiedy z Podniebnej Krainy przepedzono ostatnich mongolskich barbarzyncow i runela wladza dynastii Yuang, a ja sklonny jestem mu wierzyc, tak jak wierzylem do tej pory. Wtedy jednak jeszcze nikt nie zwracal na to szczegolnej uwagi: taosow, zazywajacych cynobrowej barwy pigulki niesmiertelnosci, nie za bardzo interesowaly marnosci tego swiata ludzi i nieludzi, niezdolni do udoskonalenia tego swiata wyznawcy Kong-zi doskonalili siebie i rytualy, gologlowi he-shangowie uporczywie poszukiwali Iluminacji i czasami jej doznawali, a pozostali... im bylo wszystko jedno! Teraz zaczynam sie obawiac, ze sie spoznilismy, przeoczywszy czas, kiedy mozna bylo watpic i zastanawiac sie. Wydaje mi sie, ze ciagnie na nas chaos, jakiego Podniebna Kraina nie znala nigdy wczesniej, i pod jego naporem zmetniala czesciowo nawet nieskalana pierwotna czystosc Tao - choc kiedys sadzilem, ze jest to niemozliwe. Teraz zreszta tez tak uwazam. Ale obecnie wierze w niemozliwe. Cos bezpowrotnie zepsulo sie w samej osnowie budowy swiata, przesunal sie jakis malenki kamyczek - my zas z krzykiem miotamy sie, widzac wywolana tym lawine, ktora moze pogrzebac pod soba cala Podniebna Kraine. Byc moze na tym wlasnie zasadza sie dzis istota Drogi Prawdy - pojac, co sie dzieje, i usunac przyczyne. Podjac probe, nawet ze swiadomoscia, ze nasze mizerne wysilki skazane sa na niepowodzenie. Brak dzialania nie oznacza wcale braku jakiejkolwiek aktywnosci, kiedy czlowiek wyciagnawszy sie na macie albo lozku, gapi sie w sufit z mina skazanca. Niedzialanie to czynnosc nieobciazona uczuciami, bez goryczy w klesce i radosci po zwyciestwie. Czyste zwierciadlo odbija wszystko, dopoki nie powlecze sie pylem falszywych zadz... ale wybacz, zboczylem z tematu. Gdzies na tej Drodze lezy ta czastkowa prawda, ktorej szukasz ty, badajac powierzona ci sprawe. Jestem pewien, ze jezeli zdolamy zrozumiec w calosci to, co sie dzieje teraz w Podniebnej Krainie, bez trudu rozwiazemy i twoja zagadke. To, o czym mi powiedziales: znaki mocy Tygrysa i Smoka", ktore wystapily na rekach przestepcow po ich smierci, dalo nowy poczatek rozmyslaniom ograniczonego pustelnika. Byc moze istotnie przyblizylismy sie o krok do rozwiazania zagadki. Przeciez sztuka walki, ktorej zupelnie nie znala Osma Cioteczka i ktora objawila sie u niej tak nieoczekiwanie, jest pokrewna temu, co ludzie nazywaja "Szalenstwem Buddy!". A zachowanie kupca Fanga Yushi, ktory popelnil samobojstwo po zniszczeniu tygrysiej orchidei, godne bylo raczej dawnych bohaterow, a nie skromnego handlarza lakociami. Czyzby oboje byli tylko narzedziami w czyichs rekach? Narzedziami, ktore zostaly przygotowane byc moze w przeszlym zyciu albo w ktoryms z jeszcze wczesniejszych wcielen, kiedy to na ich przedramionach w rzeczy samej zostaly wypalone wspomniane pietna? A jezeli ktos z ludzi, demonow lub niebian (to na razie nieistotne) znalazl klucz do Prawa Karmy i teraz posluguje sie nim bez wyboru i bezkarnie?! Przeciez tak precyzyjnego planu, o jakim mi mowiles, nie da sie stworzyc, nie wiedzac, albo raczej nie przeczuwajac, dokad sie beda ciagnely nici losu od kazdego wezla wydarzen. A do tego... zwykla wiedza nie wystarczy. I my nie mamy dostatecznej wiedzy, by pojac przyczyne nadciagajacego na swiat chaosu. tygrys i Smok sa -pomiedzy innymi -symbolami wladzy (w tym i wladzy cesarskiej)! zwiazek dwoch przeciwienstw, z ktorych sie sklada swiat. Smok, to pierwotne Jang, wladca, wschod itd; Tygiys - pierwotne Jing, zachod, wodz itp. Podjales dwie prawidlowe decyzje, moj przyjacielu Bao: poslales szpiega do klasztoru pod gora Song i przyszedles do mnie, by poszukac pomocy. Twoj szpieg dowie sie i przekaze nam wszystko, co mozna zobaczyc okiem, uslyszec uchem czy pojac rozumem i sercem. My zas tymczasem sprobujemy innego sposobu. Nie jest calkowicie bezpieczny, ale innej drogi nie widze. Trzeba nam zlozyc wizyte Wladcy Wschodniego Szczytu. *** -Chciales chyba powiedziec. Wladcy Piekiel Yang-Lou? - usci slil sedzia Bao, uwaznie wysluchawszy wszystkiego, co zechcial mu powiedziec taos.-Przyjacielu Bao, powiedzialem dokladnie to, co chcialem powiedziec. Trzeba nam porozmawiac z tym, kto ma wladze nad zarzadem Ponownych Narodzin i sedziami Zaswiatow. A jest nim Wladca Wschodniego Szczytu, pan Gory Tai-shan, ktora lud nazy wa Najwyzsza. -Zawsze sadzilem, ze Ponownymi Narodzinami wlada Ksiaze Mrocz nych Dziedzin, pan Yang-Lou - mruknal pod nosem sedzia Bao. Nie wszczal jednak sporu z taosem, doszedlszy do slusznego wniosku, ze ten z pewnoscia wie lepiej. Taos niewatpliwie wiedzial wiele. W jaki sposob, na przyklad, dowiedzial sie o poslanym do klasztoru szpiegu? Sedzia nie mial pojecia, postanowil wiec nie sciagac uwagi na niebezpieczny temat. -Ale czemus nie zrobil tego wczesniej, przyjacielu Lan? - za ciekawil sie czcigodny Bao. -Bylo kilka przyczyn -jakby niechetnie odpowiedzial Lan Daoxing, nalewajac sobie leczniczego naparu. Po pierwsze, dopoki nie uslyszalem twej opowiesci, nie bylem przekonany o koniecznosci po dejmowania tak ryzykownego kroku. Po drugie, jak juz powiedzialem, nic jest to bezpieczne - za wszystko trzeba placic, a nie sposob od gadnac, jakiej zaplaty zazada Wladca. Na odmowy zas albo na tar gi bedzie za pozno. Po trzecie... my, idacy Droga Tao, mamy swoje stosunki ze swiatami duchow, demonow czy cieni i nie zawsze mo zemy bezposrednio zwracac sie do ich wladcow - potrzeba, zeby ja - kis czlowiek zlecil nam takie zadanie, wtedy w jego imieniu mozemy dzialac. Trzeba ci tez wiedziec, ze taki czlowiek bedzie narazony na nie mniejsze niebezpieczenstwo niz - na przyklad -ja, radze ci wiec przyjacielu Bao, zebys sie dobrze zastanowil przed podjeciem tej decyzji. I na koniec, aby przyjal nas Wladca Wschodniego Szczytu, potrzebujemy niedawno umarlej osoby, ktora zeszla z tego swiata bez gwaltu i ktora bedziemy mogli odprowadzic. Sedzia nie zdazyl niczego przyjacielowi odpowiedziec, poniewaz w nastepnej chwili drzwi chatki otwarly sie szeroko, pchniete z zewnatrz bez oznak jakiegokolwiek szacunku, i na progu stanela roztrzesiona i zalana lzami mloda kobieta, ktora ujrzawszy sedziego i taosa, padla na kolana. Spojrzawszy na kobiete, sedzia Bao ze zdziwieniem i trwoga rozpoznal w niej swoja sluzaca, Mei-nian. -Panie sedzio, panie sedzio! - zaczela szybko kleczaca na ziemi kobieta. - Wasz krewny... mlody pan Chong... wlasnie umarl! Powiedziawszy te slowa, wybuchla wstrzymywanym do tej pory placzem. Sedzia i taos spojrzeli na siebie i nie uzgodniwszy tego wczesniej, obaj jednoczesnie kiwneli glowami. Obaj zrozumieli, ze byl to wyrok losu. Wyjechac z Ningou o swicie, jak chcial taos, nie udalo sie; sedzia w nierownym boju musial stawic czola calej porazonej zaloba rodzinie, ktora wcale mimo tego nie zyskala na zgodnosci i pokorze. Wszyscy wrzeszczeli, powolujac sie na wszelkie tradycje, jakie istnialy od dnia, w ktorym slawny strzelec stracil z nieba dziewiec slonc z dziesieciu, i odmawiali zgody na wywoz zmarlego Chonga z rodzinnego Ningou dokadkolwiek. Poskutkowala dopiero solenna przysiega sedziego, ze razem ze swietym Lan Daoxingiem odszukaja najbardziej sposobne z punktu widzenia geomancji miejsce pochowku dla mlodzienca i wyblagaja u ksiecia Yang-Lou obietnice osobistej przychylnosci dla przedwczesnie zmarlego. W koncu czcigodny xianggong, ktory pod koniec sporu z rodzina zaczal podejrzewac, iz lada moment trafi go szlag, ruszyl, by wydac polecenia swojemu zastepcy, tin-weiowi* Fu. Na szczescie zastepca byl czlowiekiem rozsadnym i sedzia spokojnie mogl mu zostawic sprawy biezace. Potem nastapily przygotowania do drogi. Sedzia dosc czesto wyjezdzal z miasta, wiec przygotowania przebiegly sprawnie i szybko. Tak wiec juz przed poludniem zaprzezony do niewysokiego, ci-sawego konika powoz sedziego zatrzymal sie przed zyjatkiem Lan Daoxinga na przedmiesciach Ningou. Przy wejsciu do tej dziwacznej konstrukcji, ktora nie przestawala zdumiewac sedziego swoim wygladem, stal przywiazany, melancholijnie przezuwajacy siano osiolek, majacy filozoficzny pysk istoty, ktora dawno juz zdazyla poznac istote Tao. Osiolek z pewnoscia nalezal do maga, ale skad ten go wzial, sedzia nawet nic probowal odgadnac. Zaledwie sluga sedziego, tym razem wypelniajacy role woznicy, zatrzymal niebieski, pomalowany w zlote i rozowe kwiaty lotosu powoz xianggonga Bao - na progu zyjatka pojawil sie natychmiast we wlasnej osobie Zelazna Czapka, ktory sceptycznie lypnal okiem na woz i siedzacym w nich ludzi. -Wyglada na to, przyjacielu Bao, ze wybierasz sie nie na pogrzeb, a na Swieto Latarni Liwangxiao! - stwierdzil, podchodzac blizej. - Racz wybaczyc, czcigodny Lanie - sedzia rozlozyl bezradnie rece. - Innego powozu nie mam, a zabraklo czasu na przemalowanie tego. -Trudno - mruknal taos, pochylajac sie nad lezacym na wozie nieboszczykiem. - Tak jest nawet lepiej. Byc moze sludzy Yan-wanga nie zwesza nas tak szybko i nie zjawia sie po twego krewniaka przedwczesnie. -Yan-wanga? - spytal sedzia, przygladajac sie, jak taos w sku pieniu wodzi rekoma nad cialem nieboszczyka. Na czole swietego meza pokazaly sie po chwili krople potu. -Tak wlasnie trzeba bedzie zwracac sie do Wladcy Mrocznych Dziedzin podczas rozmowy. - Glos maga byl gluchy i niewyrazny. - Niech ci nie przyjdzie na mysl nazywac go inaczej - rozgniewasz go tylko. Zelazna Czapka skonczyl wreszcie swoje zagadkowe czynnosci, otarl pot z czola i rzuciwszy krotkie: - Ruszajmy! - zaczal odwiazy-wac swojego osiolka. * Tm-wei - urzednik zajmujacy sie przestepstwami kryminalnymi. 1' -A dokad wlasciwie ruszamy, moj czcigodny przyjacielu? - spy tal sedzia, gdy taos sprawnie osiodlal osiolka i powiesil za soba na grzbiecie pokornego zwierzecia dwie zwiazane wspolnym rzemieniem teczki z ciemnoczerwonej skory, zdobione na brzegach osobliwym ornamentem, i zrownal sie z powozem.-Do prowincji Syczuan, powiat Fengdou - krotko rzucil Lan i umilkl, uznawszy dalsze wskazowki za zbyteczne. I rzeczywiscie. Prawie kazdy mieszkaniec Podniebnej Krainy, nie wylaczajac sedziego Bao, wiedzial, ze nie gdzie indziej, a wlasnie w powiecie Fengdou prowincji Syczuan jest zejscie do Piekla Fengdou, w ktorym stoi palac Sen-Lou, Wladcy Piekiel Yang-Lou, do ktorego lepiej sie zwracac imieniem Yan-wang. Bo inaczej sie rozgniewa. Najwyrazniej Wladca Wschodniego Szczytu, gdy nie siedzial na gorze Tai-shan, krecil sie gdzies w poblizu. Ale gdzie dokladnie w powiecie Fengdou znajduje sie wejscie do siedziby obu Wladcow - wiedzieli tylko niektorzy. Sedzia mogl miec tylko nadzieje, ze Lan Daoxing nalezy do ludzi znajacych odpowiedz na to pytanie. Wyjechali juz prawie z miasta, kiedy uwage sedziego zwrocil jakis osobliwy ruch na poboczu drogi. Zatrzymawszy woznice, sedzia steknal z bolu, ktory nagle odezwal sie w uderzonym boku, a potem zlazl z powozu. Po czym uwaznie zaczal ogladac zdumiewajace stworzenie, ktore niczym zaczarowane krecilo sie w obloku pylu. Byl to spory pies nieokreslonej masci i rasy, caly pokryty gesta warstwa blocka. Mial poraniony i chyba zlamany grzbiet, z jego paszczy wysunal sie wyschniety i tez pokryty kurzem jezor, tylne nogi wlokl bezsilnie po ziemi, uporczywie jednak poruszal swe zdychajace cialo po okregu, do ostatnich sil poruszajac przednimi lapami. Krag ten, doskonale prawidlowy i jakby wyryty w pyle przez psie cielsko, byl bardzo dobrze widoczny. Uslyszawszy kroki sedziego, pies z trudem odwrocil ku niemu glowe i spojrzal w twarz podchodzacemu czlowiekowi, a sedzia Bao drgnal mimo woli, tak bardzo ludzkim wydalo mu sie to spojrzenie, tyle w nim bylo meki i bolu. Sedzia jednak zobaczyl w psim wzroku nie tylko cierpienie i oczekiwanie zwlekajacej nie wiedziec czemu smierci - w glebi psich oczu bylo cos jeszcze. Przeczucie szybkiego wybawienia? Nadzieja na cos, czego inni nie mieli pojac? Uraz istoty, ktorej nikt nie chce i nie umie zrozumiec? Moze inna tajemnica, ktorej nie sposob wyrazic slowami dostepnymi w ludzkim jezyku? Cialem psa targnely drgawki, oczy zmetnialy i zamknely sie - ale ostatnim wysilkiem pies poruszyl poslusznymi mu jeszcze lapami i z trudem nakreslil w pyle kilka znakow, zupelnie nie pasujacych do tej niezwyklej sytuacji. Potem cialo psa znieruchomialo. Sedzia zrobil krok, drugi - i podszedlszy jeszcze blizej, przyjrzal sie temu, co nakreslil w pyle pies. Piktogramy. Dwa stare piktogramy "qing" i "zang", nakreslone starannie, wedle zasad dawnej kaligrafii, pismem przypominajacym osmiornice. Tak tez zapamietal sedzia swoj wyjazd z Ningou: w jednym powozie z nieboszczykiem, w towarzystwie ponurego taosa: idealnie rowny, wyryty w przydroznym pyle krag, martwy pies, ktory znieruchomial z calkowicie ludzkim wyrazem spokoju i pogodzenia sie z losem na psim pysku - i dwa wpisane w krag piktogramy: "qing" i "zang". Czystosc i brud. Rozdzial czwarty Mieso bylo tak twarde i zylaste, ze od razu stalo sie jasne: nieszczesna krowa zdechla po wieloletniej glodowce. Noz byl tak tepy, ze od razu stalo sie jasne: oselka nie tknela jego ostrza przynajmniej od trzech poprzednich wcielen tego kawalka zelaza. Zmijeczek Cai z mina skazanca skrzypial przekletym nozem, wodzac nim po przekletym miesie, doskonale pojmujac, ze wykonanie polecenia, czyli rozebranie do poludnia wydanej mu poltuszy miesa, jest niemozliwe, nawet gdyby zajal sie tym sam milosciwy Budda. Zdazyl juz przywyknac do podobnych zadan. Przynosic wode w dziurawym wiadrze; myc podloge, po ktorej co chwila przechodzila gromada mnichow w brudnych, zabloconych sandalach, ktorzy rozmawiali wylacznie o najwyzszych idealach; pokornie wysluchiwac oskarzen o zlodziejstwo albo o brak szacunku, albo o cos innego jeszcze, nisko sie klaniajac i nie podejmujac zadnych prob usprawiedliwienia - za takie proby bito kijem i oskarzano z dziesieciokrotnie wiekszym zapalem; sto razy dziennie odszukiwac i przynosic przewielebnym ojcom zgubione przez nich wachlarze albo klapki na muchy, i zamiast wyrazow wdziecznosci, brac po gebie... Wszystko to razem wziawszy, bardzo mu przypominalo sluzbe w szangtunskim garnizonie, gdzie Zmijeczek sluzyl mniej wiecej przez rok jako zolnierz z wolnego zaciagu. W rezultacie tej sluzby tai-wei, dowodca garnizonu, ktory mial glupi zwyczaj zabijania mlodziutkich zolnierzy odmawiajacych pojscia z nim do lozka, zostal nieoczekiwanie oddany pod sad, ukarany surowa chlosta i zeslany na poludnie po degradacji i pozbawieniu szlachectwa. Do upadku naczelnika przyczynil sie dokladny meldunek Zmi-jeczka, ktory dwukrotnie musial ulec woli zboczenca. Starzy zolnierze znecali sie nad rekrutami mniej wiecej tak samo, jak shaolinscy mnisi nad kandydatami do riasy i dharmy*. Zarty te jednak, niekiedy bardzo zlosliwe, roznily sie od siebie i pilujacy twarde mieso tepym nozem Zmijeczek zastanawial sie, na czym ta roznica polega?! Wydawalo mu sie, ze na tym wlasnie, iz jest tak niewielka, jak w ukrytym pod twarda skorupa orzecha jadrze kryje sie, jezeli nie odpowiedz na pytanie, to przynajmniej jej czesc. Coraz czesciej przypominal sobie slowa rannego heshanga, ktore uslyszal w tamtych okropnych zaroslach, a ktore powinny raczej brzmiec gdzies na ziemiach barbarzyncow, a nie pod tak godnym szacunku klasztorem: -...Jezeli chcesz, by przeor swiatyni Shaolin przyjal cie do no wicjatu, zapomnij o dwoch slowach. - Jakich? * Kandydowac do riasy i dharmy (w danym przypadku dharma oznacza -wiedza albo nauka) -dazyc do zostania buddyjskim mnichem. -Zapomnij o sprawiedliwosci i prawdzie. Ludzkie oceny koncza sie u stop Buddy i nie mysl, czy to dobrze, czy zle. Tu jest po prostu inaczej. Zupelnie inaczej. Szangdunscy weterani wielokrotnie podkreslali sprawiedliwosc wlasnych postepkow i podlosc glupich rekrutow, uparcie nie chcacych pojac, co jest ich dobrem, a co zlem. Shaolinscy mnisi nigdy o tym nie mowili, zupelnie jakby ludzkie oceny i przyzwoitosc, tak ulubione przez madrego Kong-zi moralne zasady i prawidla kulturalne nic nie znaczyly i w ogole nie istnialy dla wielebnych wojownikow, z ktorych najlepsi wstepowali w szeregi tajnej sluzby poteznego Zhang Wo! Oni wcale nie znecali sie nad kandydatami i mlodymi mnichami, choc ich zachowanie mialo wszelkie tego pozory, oni ich nawet nie "uczyli zycia", co czesto i z uciecha powtarzali rekrutom szangdunscy weterani - patrzacemu z boku mogloby sie wydac, ze sludzy Buddy po prostu wykonuja jakas nieprzyjemna i nudna prace, ktora trzeba ukonczyc w wyznaczonym terminie. Ale jaka? I czym powinna sie zakonczyc ta praca? Szukajac odpowiedzi na to pytanie, nalezalo uwzglednic i fakt, ze gdy tylko mlody mnich zostawal dopuszczony do ogolnych zajec w Sali Prawa, gdzie praktykowano "wen-da" - dialogi pomiedzy uczniami i nauczycielami, pomagajace w doznaniu duchowego przebudzenia - w tej samej chwili ustawalo wszelkie znecanie sie nad czlowiekiem, chocby ten tylko raz przestapil prog Sali Prawa! Znalezc odpowiedz na to pytanie bylo znacznie tmdniej, niz poradzic sobie z krowia tusza przy pomocy tepego noza. Rozwazajac wszystko, nalezalo jeszcze wziac pod uwage, ze mnisi w ogole nie jedza miesa zabitych stworzen i dlatego zajecie Zmijeczka bylo w dwojnasob bezsensowne. Do rzeczywistosci przywrocilo Zmijeczka solidne palniecie w kark. Pisnawszy dosc przekonujaco, z udanym przestrachem odwrocil sie ku swemu przesladowcy. W ciagu ostatniego miesiaca szpieg zycia przywykl juz do strasznego oblicza wielebnego Fanga, glownego kucharza w klasztornej kuchni, i juz nie odskakiwal ze strachem na widok tego na poly szalonego, starego mnicha z nieodlacznym drewnianym dyskiem pod pacha. Dysk wykonano z polerowanego jesionu, mial on mniej wiecej lokiec srednicy i caly byl porysowany weglem. Pewnego razu Zmijeczek przyjrzal mu sie uwazniej i odkryl, ze pokrywajace zabawke przewielebnego Fanga piktogramy - drobniutkie, jakby pisane lapkami mrowek, to wylacznie dwa znaki: "qing", to znaczy czystosc, i "zang", oznaczajacy brud. Stary mnich od czasu do czasu zmazywal czesc znakow i dopisywal na ich miejscu nowe, ale zawszy te same, choc w innym porzadku. Qing i zang, czystosc i brud. Zmijeczek Cai nie mial pojecia, co to moglo znaczyc, choc, co prawda, nie bardzo staral sie to odgadnac. W koncu podobny do czarta przewielebny Fang moglby objasnic - o ile w ogole raczylby sie tlumaczyc - swoje postepowanie dowolnymi przyczynami. Kucharz ostroznie odstawil dysk do kata, rzucil na stol peczek zieleniny i mlodego czosnku, a potem strzelil palcami i znaczaco spojrzal na Zmijeczka. Czyli, jak skonczy bawic sie miesem, wszystko pokroi drobniutko do miski. Gdyby wtedy na podworzu bujnej pieknosci Zmijeczek na wlasne uszy nie slyszal, jak czcigodny Fang podspiewuje sobie pod nosem historyjki o starym Gao, jednoczesnie wyczyniajac wszystkie te cuda z wierzbowa plecionka, najpewniej uznalby okaleczonego kucharza za niemowe. W kazdym razie podczas minionego miesiaca Zmijeczek nie uslyszal od kucharza ani jednego slowa. Gesty i grymasy, od ktorych staruch jeszcze bardziej przypominal czarta - ot i wszystko. Jeden ze slug - ten sam,.ktory pobiegl do bambusowego gaju po rannego heshanga i z tego powodu nabral do Zmijeczka osobliwego szacunku, opowiedzial mu przy jakiejs okazji historie malomownego kucharza. Jak sie okazalo, kiedy przewielebny Huifu, ktory byl poprzednikiem poprzednika obecnego opata klasztoru Shaolin, po dlugich namyslach postanowil wreszcie przychylic sie do prosby przywodcy "Czerwonych Szarf, Chu Yuanchanga i poslac mu szesciu mnichow dla wyszkolenia powstancow w wojennym rzemiosle, jednemu ze swietych wojownikow towarzyszyl zupelnie jeszcze mlodziutki mniszek Fang. Podczas pierwszej bitwy nad jeziorem Zoltego Smoka mlody Fang, ogarniety zapalem bojowym, nie uslyszal rozkazu odwrotu i zostal otoczony przez dziesieciu Mongolow, z ktorych jednemu udalo sie pchnac go dzida w usta. Waski grot przebil nieszczesnikowi wargi i wyszedl przez prawy policzek, po drodze uszkodziwszy jezyk... ale potem stala sie rzecz niewiarygodna. Przebijajacy sie do swojego slugi doswiadczony mnich wojownik na wlasne oczy zobaczyl, jak mlodziutki Fang, wsciekle ryczac, przegryzl drzewce wloczni - na szczescie nic wzmocnione stala - i ze sterczacym z policzka ostrym grotem, machajac glowa niczym rozjuszony zwierz, rzucil sie na wrogow. Przerazeni Mongolowie rzucili sie do ucieczki, a ledwie zywego Fanga wywleczono z bitewnego zametu i w sama pore odprowadzono w bezpieczne miejsce. I najwyrazniej nic nadeszla jeszcze pora reinkarnacji i ponownych narodzin mlodego mnicha - doswiadczeni lekarze zdolali uratowac Fangowi zycie, choc na widok jego twarzy od tej pory niemal wszyscy odwracali spojrzenia. Wrociwszy do klasztoru, wielebny Fang w ciagu ponad polwiecza, liczac od dnia bitwy nad jeziorem Zoltego Smoka, nie opuscil go ani na chwile. Tymczasem w swiecie zewnetrznym zdarzylo sie wiele: najezdzcy uciekli w polnocne stepy, wodz "Czerwonych Turbanow" zostal imperatorem Hong Wu, mnisi wojownicy zostali najwyzszymi dostojnikami na jego dworze, a swietemu mezowi, ktoremu towarzyszyl Fang, powierzono zadanie odbudowania Wielkiego Muru, zas slynny klasztor pod gora Song otrzymal od rzadzacego obecnie cesarza Yong-Lc zarzad nad ziemiami czterech przyleglych okregow. W Shaolinie zas pracowal w kuchni z oddaniem brzydki mnich, ktory wreszcie zostal glownym kucharzem i nauczyl sie z traw i owocow robic potrawy, ktore w smaku, zapachu i wygladzie niczym sie nie roznily od miesa - co niezwykle radowalo niektorych czcigodnych ojcow, mogacych dzieki niezwyklej sztuce Fanga folgowac swoim brzuszyskom, nie naruszajac jednoczesnie praw Buddy i dawnych patriarchow. Jedyna sprawa, ktora niekiedy wzbudzala spory w klasztorze, bylo pytanie, czy drewniany dysk pokryty piktogramami "qing" i "zang" pojawil sie pod pacha kucharza Fanga przed decydujaca bitwa, w ktorej zasiano ziarno przyszlej dynastii, czy tez po niej? A spierano sie dlugo i bez powodzenia. Sam Fang nie raczyl odpowiedziec. Zreszta, prawie w ogole z nikim nic rozmawial. Co prawda, obejsc sie bez tego mogl: gotowac da sie i w milczeniu. Ale gdy podobny do czarta mnich wychodzil na dziedziniec, gdzie posrodku placyku z ubitej gliny zwykle odbywaly sie zajecia z walki na piesci, mieszkancy Shaolinu, skupieni w siedmiu rangach starszenstwa, klaskali w dlonie, zdumieni niezwyklymi, siegajacymi granic niemozliwosci umiejetnosciami kucharza. A potem czcigodny Fang zatrzymywal sie nagle - czesto bywalo, ze w samym srodku jakiegos tao\ nie doprowadziwszy go do konca - i podnioslszy swoj dysk, odchodzil do kuchni. Wszyscy zas mogli sie tylko zdumiewac - dlaczegoz to ojciec Fang nigdy nie podejmowal prob zdania egzaminow do prawa noszenia smoka i tygrysa, zlozywszy u opata oficjalna prosbe i pozwolenie przejscia Labiryntu Manekinow? Wedle powszechnej opinii klasztornej, jezeli ktos moglby przejsc te probe bez szczegolnych trudnosci, to tym kims byl niewatpliwie wielebny Fang, malomowny kucharz z okaleczona twarza i drewnianym dyskiem pod pacha. Burza nadeszla nagle i gwaltownie. Kosmate chmury chylkiem podkradly sie noca od zachodu i z nieba lunela straszliwa ulewa na gore Song, ktora targnely goraczkowe dreszcze. Najwidoczniej walczacy nieustannie z biesami wodz niebianskich sil, Guan-Di, rozjuszyl sie bardzo na okrazajace swiat nieczyste sily, dlatego tez rozwidlone blyskawice uderzaly jedna za druga, razac niewidzialnych wrogow ognistymi jezykami, a ochryple ryki gromow zmuszaly do bojazliwego drzenia nawet serca najdzielniejszych. Niesamowite strumienie deszczu tanczyly na dachach, bebnily w sciany i plyty wewnetrznego dziedzinca, podkradaly sie do Sali Tysiaca Posagow Buddy i gniewnie stukaly do mocno zamknietych drzwi -jakby takze chcialy przecwiczyc bojowe pozycje na slynnej kamiennej posadzce - na ktorej podczas minionych wiekow, stopy szkolacych sie mnichow powybijaly cale lancuchy sladow. Niebianskie smoki miotaly sie w sinej mgielce, wymachiwaly luskowatymi brodami i szalenstwa zywiolow nie bylo widac konca. Tao - sformalizowany zestaw cwiczen jakiegos stylu sztuki wojennej. Zmeczeni codziennymi trudami mnisi, spiacy w seng-tangu*, nie bardzo przejmowali sie zabawami smokow czy wybuchami wscieklosci pogromcy demonow - Guan-Di. Spij, dopoki mozesz, po piatej strazy" i tak cie obudza i zmusza do wyjscia na dwor, pod wielki dwuspadowy dach, pozbawiony scian bocznych, gdzie posadza do dwugodzinnej medytacji, podczas ktorej mieszkancy Shaolinu powinni wspominac dziewiecioletnie czuwanie wielkiego Puti Damo*", Brodatego Barbarzyncy, Opata w Jednym Sandale. Zbrojni w palki wychowawcy z pewnoscia surowo ukarza tych leniuchow, ktorych zacznie morzyc sen albo ktorych mysli pobladza w strone deszczu czy chlodu. Uderza dwa razy po kazdym ramieniu, nie zalujac sil i zapalu, a ty klaniaj sie i z najwyzsza pokora dziekuj nauczycielom za troske o rozwoj twego ducha! Spijcie wiec, bracia, dopoki pozwalaja wam spac, ulozywszy mni-sia szate na zewnetrznej krawedzi waskiego lozka, ktore jest w istocie wypolerowanym olowianym wystepem w scianie. Spijcie i nie zwracajcie uwagi na tego glupca, ktory traci drogocenny czas i powoli sie przekrada z sali wewnetrznej do zewnetrznej, niczym niewyrazny cien przemykajac pomiedzy kolumnami korytarza. Jezeli komus zachcialo sie zmoknac na ulewie, czy inni maja z tego powodu tracic sen? Zmijeczek Cai mial w kazdym razie nadzieje, ze zaden ze spiacych mnichow nie zechce tracic cennych minut odpoczynku na sledzenie jego - nedznego kandydata; co prawda, gdy mowa o umiejetnosci najcichszego z cichych przekradania sie w nieznanym sobie pomieszczeniu, szpieg zycia moglby zadziwic nawet starego, szczwa-nego lisa, ktory zamierzalby sie zakrasc do kurnika. Zmijeczka wespol z pozostalymi kandydatami zaledwie wczoraj wpuszczono do seng-tangu i pozwolono im tam nocowac. Przedtem spali na dworze * Seng-tang - doslownie "sala mnichow", miejsce, gdzie pobozni mnisi spali i zajmowali sie indywidualnymi medytacjami; posilki spozywali w klasztornej jadalni, czyli refektarzu. " Piata straz konczyla sie o godzinie piatej rano. '" Puti Damo - (ind. Bodhidharma, jap. Bodaj-Daruma) - dwudziesty osmy buddyjski patriarcha i pierwszy (w kazdym razie w Chinach) patriarcha Chan, ktory w 520 r. przybyl do Podniebnej Krainy i osiedlil sie w Shaolinie. pod okapem, cierpiac niewygody zwiazane z nocnym chlodem i kasliwymi owadami. Nikt przeciez nie wiedzial, ze babka szpiega Caia juz od pieluch uczyla wnuka dosc osobliwego sposobu nocnego odpoczynku, ktory nieprzygotowanego czleka bylby tylko wymeczyl do cna: zasnawszy, Zmijeczek regularnie budzil sie po uplywie trzeciej czesci czasu przeznaczonego na odpoczynek, potem czuwal przez jedna czwarta wydzielonego czasu i znow zasypial, blyskawicznie pograzajac sie w niebycie, a budzil sie o dokladnie przez siebie wyznaczonej porze. Umiejetnosc ta uratowala mu teraz zycie - nie zaryzykowalby przeciez demonstracji na oczach wielebnych ojcow swojej znajomosci masci czy sztuki uzywanie igiel, szczegolnie wtedy, gdy za zadna cene nie wolno bylo wyjawic celu tego rodzaju zajec! Kazdy w koncu chce zyc... Kazdej wiec nocy Zmijeczek zakradal sie chylkiem do Swiatyni Cieplej Komnaty, gdzie mnisi rankami spryskiwali siebie i swoich towarzyszy podgrzana w kadziach woda. Lykal tam pigulki przedluzajace mlodosc, meczyl cialo, przebijajac je iglami, wcieral sobie w skore masci, opryskiwal sie kroplami wywarow, z przestrachem obserwujac objawy swiadczace o tym, ze stosowane przez niego srodki moga przedluzyc zwodnicza mlodosc najwyzej jeszcze o pol roku. Znaczylo to takze, ze ma najwyzej pol roku na wydobycie z klasztornych zakamarkow odpowiedzi na pytania sedziego Bao. Trzeba je wykopac, chocby spod ziemi, potrzymac w dloniach, wsunac za pazuche i - co najwazniejsze!. - wrocic z nimi do zleceniodawcy. Coz, jak trzeba, to trzeba... Pelzaj, Zmijeczku! Wracajac z Cieplej Sali i podstawiajac nagrzana od nacierania twarz pod strumienie deszczu, Zmijeczek w pewnej chwili nagle sie zatrzymal - a w nastepnej rozplynal sie za migotliwa deszczowa kurtyna. Wtuliwszy sie calym cialem w szorstki mur seng-tan-gu w odleglosci dziesieciu krokow od drzwi wejsciowych, w ktorych nie zdazyl sie skryc, odkryl nie bez zdziwienia, ze jego upodobania do nocnych wedrowek dzieli z nim ktos jeszcze. Co wiecej: nie rozpoznac w brnacym przez dziedziniec mnichu wielebnego Fanga, z jego nieodlacznym dyskiem pod pacha, moglby chyba tylko slepiec. Stary szedl, nie ogladajac sie na boki, osobliwie wyprostowawszy grzbiet i jakby umyslnie stapajac twardo i zdecydowanie - co bardzo sie roznilo od jego zwyklego, miekkiego i skradajacego sie kroku. W pierwszej chwili Zmijeczek pomyslal nawet, ze klasztorny kucharz jest opetany, poniewaz tak wlasnie poruszali sie ludzie, ktorych cialem zawladnal bies albo duch umarlego. Uwzgledniajac zas to, co ostatnio dzialo sie w Podniebnej Krainie... Wielebny Fang przecial ukosnie wewnetrzny dziedziniec, zatrzymal sie i przez pewien czas stal nieruchomo, chlostany potokami deszczu, rysujac sie niby czarny posag na tle niebieskich blyskawic, a potem pewnym krokiem skierowal sie do zachodniego skrzydla klasztoru, gdzie znajdowaly sie komnaty patriarchy opata. Wejscie do tych komnat bylo zamkniete przed wszystkimi, nie wylaczajac oczywiscie szpetnego kucharza. Zakaz ten nie dotyczyl tylko kilku szczegolnie zaufanych osob i najwyzszych dostojnikow klasztornego bractwa, ktorego wszyscy pozostali czlonkowie mogli jedynie marzyc o takim przywileju. Wykonane z morskiej pianki podeszwy sandalow kucharza glucho klapaly po mokrych plytach dziedzinca, a za malenka figurka z nieodlacznym dyskiem pod pacha, niepostrzezenie sunal Zmijeczek Cai, ktory chwilami nerwowo weszyl, niczym idacy tropem pies mysliwski. Wielebny Fang nie podszedl jednak za blisko do zakazanych drzwi komnaty patriarchy. Skreciwszy za zachodnie skrzydlo, tym samym pewnym krokiem skierowal sie ku zbudowanym z krat i nigdy nie zamykanym wrotom, za ktorymi zaczynaly sie schody wiodace do klasztornych piwnic. Zgodnie z klasztorna regula, wszystkie drzwi staly przed kazdym z mnichow otworem, niewazne, czy byl nowicjuszem, czy doswiadczonym nauczycielem Prawa - wyjatek stanowily tylko komnaty opata patriarchy. Ale klasztorne piwnice... Przeciez wlasnie tam lezal oslawiony Labirynt Manekinow, zbudowany przez jakiegos genialnego mechanika starozytnosci, ktory -jak powiadano - sam nie do konca wiedzial, jak dziala jego dziecie! Kiedy niezwykly kucharz ruszyl w dol po blyszczacych od deszczu kamiennych stopniach, Zmijeczek Cai, nie zastanowiwszy sie ani sekundy, poszedl za nim. Na dole rozciagalo sie krolestwo nieprzeniknionego mroku, ale dwom ludziom, ktorzy teraz tu weszli, swiatlo w wilgotnym i zatechlym korytarzu za bardzo potrzebne nie bylo: ojciec Fang najwyrazniej trafil tu nie po raz pierwszy, a umiejetnosc widzenia w mroku w rodzinie Caiow od wiekow byla na jednym z pierwszych miejsc listy ich wrodzonych talentow. Dlatego uwadze Zmijeczka nie uszedl moment, kiedy wielebny kucharz sie zatrzymal i zupelnie bezmyslnie zaczal stukac krajem swojego dysku w drzwi, ktore sie przed nim pojawily. Zmijeczck dal nura w cien niszy, ktora akurat znalazla sie w poblizu - mrok mrokiem, a ostroznosc nikomu jeszcze nie zaszkodzila - i zaczal sie wszystkiemu uwaznie przygladac. Na drzwiach widac bylo zatarte juz po czesci slady wielu pieczeci nakladanych jedna na druga, jakby wlasciciel tego pomieszczenia doskonale wiedzial, ze wielokrotnie jeszcze mu przyjdzie odpiecze-towywac drzwi, wiec nie warto sie za bardzo przykladac. Za tymi drzwiami zaczynal sie Labirynt Manekinow. Te wlasnie drzwi pieczetowano za plecami mnicha, ktory przez nie przechodzil, poniewaz ten, kto zapragnal zdac ostateczne egzaminy, wrocic juz nimi nie mogl. Droga powrotna wiodla chyba do kancelarii Wladcy Piekiel Yang-Lou, gdzie tchorzowi przydzielano kolejne wcielenie na miare jego nedznej i trzesacej sie ze strachu duszyczki. Kucharz kilkakrotnie jeszcze tknal dyskiem w drzwi, ktore odpowiedzialy pelnym niezadowolenia pomrukiem, i przysiadl w kucki. Potem wyjal zza pazuchy jakas szmatke i zaczal nia wodzic po swoim dysku. Starlszy czesc tego, co napisal na dysku wczesniej, odczepil od pasa wiszacy na nim pleciony z brzozowej kory woreczek i wyjawszy z niego kawalek wegla, zapatrzyl sie z namyslem w lsniace wilgocia sklepienie. Wegielek dotknal wygladzonej powierzchni drewna - poczatkowo delikatnie, niczym nowo narodzone kocie, ktore na oslep szuka matczynej sutki, a potem coraz bardziej natarczywie... "Pisze - domyslil sie Zmijeczek - qing i zang, czyste i brudne. Jak to sie stalo, ze tego wszystkiego nie zmyl mu deszcz?... A moze zmyl? To co w takim razie wycieral ta szmatka?" Mnich przez dosc dluga chwile podziwial rezultat swojej pracy, a potem oblesnie zachichotal. Smiech ten niespodziewanie wypelnil korytarz, ukryte za drzwiami podziemia odpowiedzialy radosnym echem i klasztorne piwnice wypelnila mroczna radosc. Smiech dziwnego mnicha Fanga umilkl tak samo nieoczekiwanie, jak sie rozpoczal. Oszolomiony Zmijeczek Cai zatrzasl glowa i dlatego umknal mu ulamek sekundy, w ktorym wielebny Fang podskoczyl niczym tluste i wylenialo kocisko i trzykrotnie uderzyl w sciane obok drzwi. Aby tego dokonac, mnich musial nielicho wykrecic cale cialo, w przeciwnym razie w zaden sposob nie moglby uderzyc najpierw zewnetrznym kantem lewej stopy w niczym sie nie wyrozniajacy kamien na poziomie pepka, potem lewa dlonia trzasnac dzwiecznie na odlew wystep nieco powyzej twarzy i niemal w tejze samej chwili, jakby sie odbiwszy od powietrza, frunac dobry lokiec w gore, zwinac sie w klebek i podeszwa prawej stopy trzasnac w wyszczerbiona cegle, przypominajaca wyszczerzony pysk bajkowego zwierza gon. Drzwi do Labiryntu Manekinow pomyslaly przez chwile, zatrzeszczaly z uraza i zaczely sie otwierac. Ojciec Fang, ktory tymczasem zdazyl wyladowac na ziemi i ponownie usiadl w kucki, zaklaskal w dlonie, niczym bawiacy sie chlopiec, a potem poderwal z podlogi swoj dysk i biegiem pognal w mrok, w ktorym czaila sie tysieczna smierc. Drzwi za plecami mnicha natychmiast sie zatrzasnely, wiec Zmijeczek nie musial sie zastanawiac: zostac na miejscu czy zebrawszy sie na odwage, pojsc za kucharzem. Rozwiazanie lamiglowki meczacej sedziego Bao krylo sie z pewnoscia wlasnie w Labiryncie, z ktorego wychodzilo sie z pietnem tygrysa i smoka na przedramionach albo nie wychodzilo sie wcale - ale Zmi-jeczkowi Caiowi daleko bylo do tego, by przeceniac wlasne sily. Na wszelki wypadek podszedl do drzwi i nacisnal dlonia. Nic. Drzwi nie zamierzaly ustapic, a otworzyc je na sposob starego Fanga... Prosze bardzo, sa nawet tajne "klucze": pokryty zebrowatymi wystepami kamien na wysokosci pepka, wypuklosc nieco wyzej od twarzy i cegla z morda glodnego gunia. Wystarczy powtorzyc wyskok wielebnego kucharza. Chybisz albo uderzysz nie z ta sila i zwali ci sie na leb jakas marmurowa plyta albo pod stopami otworzy niezglebiona jama, w ktora spada sie dluzej niz do kancelarii wladcy Yang-Lou... Z gory dolecial ostrozny szmer i ktos zaczal cichutko schodzic do klasztornych piwnic, powtarzajac niedawne wyczyny kucharza Fanga i szpiega zycia. Widocznie tych, co tej burzliwej nocy nie mogli zasnac w klasztorze pod gora Song, bylo wiecej niz dwoch. Zmijcczek, ktory doskonale wiedzial, co sie z nim stanie, jezeli ktokolwiek go znajdzie pod drzwiami wiodacymi do Labiryntu Manekinow, wcisnal sie natychmiast plecami w zbawcza nisze. Znajda go, to znajda, ale pewnie jeszcze otworza drzwi i zaprosza do srodka: idz, szanowny a zbyt ciekawski i przedsiebiorczy kandydacie, a my za toba tylko opieczetujemy drzwi i dla pewnosci zabijemy je deskami na krzyz. Mysl o tym, zeby w razie zdemaskowania stanac do walki z tajemniczym gosciem podziemi, nawet szpiegowi nie przyszla do glowy i wcale nie dlatego, ze stchorzyl. Zmijeczek nigdy nie tchorzyl, bo nie znal pojecia strachu. Byl na to za ostrozny i wyrachowany. Jego atutem byl zwodniczy wyglad, tajemnice rodzinnej szkoly Chai-chuan i nauki nieboszczki babki; zas shaolinski mnich, okryty swietym kaftanem, mialby za soba... Nie, Zmijeczek doskonale rozumial, ze bez trudu pokona nowicjusza, ktory nawet jeszcze nic otrzymal z rak nauczyciela honorowego plecionego pasa; z takim, ktory ow pas otrzymal, trzeba bedzie stoczyc walke na smierc i zycie, ale przeciwko ktoremus z przybocznych opata albo shifu* nie bedzie mial zadnych szans. Dlatego gdy na schodach pojawil sie opadajacy coraz nizej krag swiatla, Zmijeczek spojrzal i odetchnal z ulga. Bitka lub smierc, wyrokiem losu zostaly odlozone na czas na razie nieokreslony. Podczas minionego miesiaca Zmijeczek nieraz widywal osmiu dzieciecych mniszkow, z ktorych szesciu z rozmaitych przyczyn i woli znanych rodzicow poswiecilo sie Buddzie w wieku lat trzech czy dwoch, a pozostala dwojka urodzila sie w osiedlu slug i decyzja szlachetnego patriarchy zostala przyjeta do klasztoru dla dalszych nauk. Dzieciaki - a niedaleki byl dzien, kiedy mozna ich bedzie nazywac wyrostkami - niejeden raz zagladaly do kuchni w poszukiwaniach czegokolwiek do zjedzenia, a Zmijeczek, ktory ukradkiem psul ich 27 Shifii - doslownie nauczyciel sztuk charaktery resztkami dan, dawno juz zaczal wyrozniac wsrod nich jednego z tych wiecznie glodnych mniszkow. Ktorego miejscowi gologlowi ojcowie, zartobliwie lub z powaga, nazywali Malenkim Archatem. Dzieciak byl piekny -jak czasami bywajapiekne wiejskie przy-glupki. Mial delikatne, prawie przejrzyste rysy twarzy i przypominal wygladem niebian z obrazow Xu-zi. Jego cofniety podbrodek znamionowal brak woli, mial tez lekko obwisla dolna warge. I oczy... Oczy te nie byly oczami glupka czy mieszkanca niebios. Oczy Malenkiego Archata przypominaly dwa skute lodem jeziora, ktorych spojrzenie przejmowalo chlodem kazdego, kto w nie popatrzyl. Malenki Archat zszedl po schodach na sam dol i podniosl nad glowe niewielka lampke. Na szczescie dla Zmijeczka, ktory zamarl w niszy, przybierajac poze, w jakiej zwykly czlowiek nie wytrzymalby i kilku sekund - przybysz w ogole nie rozgladal sie na boki. Ostatni z rodu Caiow wygladal zreszta jak nieforemny klebek mroku, ktory niedawno raczyl zwariowac - i w niczym nic przypominal przyczajonego szpiega. Malenki Archat podszedl do drzwi i postawil swa lampke na ziemi. Potem siegnal w faldy swojego kaftana i po chwili wyciagnal z niego pleciona linke. Stanawszy na tym samym miejscu, z ktorego niedawno zaczal swoj nieprawdopodobny skok wielebny Fang, znieruchomial na chwile, jakby sie nad czyms zastanawial, a potem rzucil sznur w gore. "Alez ma oko!" - ocenil Zmijeczek, gdy linka za drugim juz razem zaczepila o wygiety, sterczacy ze sklepienia haczyk, ktorego wczesniej nawet nie zauwazyl. Malenki Archat szarpnal lekko swoj niezwykly sznur, zwinal go na koncu w petle ("Wieszac sie tu bedzie, czy co?" - pomyslal Cai) i wsunal w nia po lokiec prawe ramie. Po czym podskoczyl, chwycil lewa reka sznur i zawisl na nim, niczym gorska malpa. Niewiele braklo, a Zmijeczek Cai bylby sapnal z podziwu, widzac, jak malec w riasie zrecznie sie rozbujal i wybil pietami potrojny werbel w znanym juz mu kamieniu, wystepie i szczerzacej sie cegle - i zrobil to znacznie latwiej niz szpetny kucharz Fang. Potem malec zasmial sie cicho, zeskoczyl na podloge i jak gdyby nigdy nic, przeszedl przez otwierajace sie drzwi, niknac w mroku Labiryntu Manekinow. Szpieg zycia ledwie zdazyl zaczac zastanawiac sie nad dwiema rzeczami - dlaczego tym razem echo nie powtorzylo smiechu Malenkiego Archata i dlaczego, ni stad ni zowad, tajemniczy Labirynt przeksztalcil sie w ogolnie dostepny korytarz, kiedy w mroku podziemi rozlegl sie zduszony dzieciecy krzyk i szmer, jaki wywoluje nawet nie upadek ciala, a jego powolne osuwanie sie na ziemie... W tej samej chwili Zmijeczek Cai popelnil blad, jakiego sie nie wybacza zawodowemu wywiadowcy, jedna z tych pomylek, ktore moga kompletnie zawalic (albo pomoc w niespodziewanym rozwiazaniu) powierzona mu sprawe - nie pomyslawszy nawet, dlaczego drzwi zwlekaja z zamknieciem sie, na leb, na szyje rzucil sie do przedsionka Labiryntu Manekinow. Udalo mu sie. Prawie natychmiast potknal sie o skulone na wilgotnej ziemi dzieciece cialko. I zdazyl wywlec Malenkiego Archata - ktory nie wiedziec od czego stracil przytomnosc - na zewnatrz. Gdzies tam w glebi Labiryntu rozlegl sie zlosliwy chichot, ktory znow echem przetoczyl sie przez serce gmatwaniny korytarzy, a zaraz potem w Labiryncie huknelo cos glucho, po czym nastapil suchy trzask, jaki wydaja uderzajace o siebie drwa lub bijaca w drzewo dlon, ktora niewiele mu ustepuje twardoscia. Zmijeczek jednak juz tego nie uslyszal. Niosl w gore po schodach chlopczyka o twarzy wiejskiego gluptasa i oczach jak dwie brylki lodu. Gdy znalezli sie na gorze, oczy te otworzyly sie nagle. Ulewa napelnila po brzegi wszystkie kuchenne beczki, ktore przewidujaco wystawiono na dziedziniec. Wielebnego Fanga - kucharz, jakby nigdy nic, tuz przed switem pojawil sie w swoich sluzacych rozkoszom brzucha pomieszczeniach - nie wiedziec czemu, deszczowka jakos nie zadowolila. Natychmiast tez pogonil Zmijeczka do zrodla, uzbroiwszy go w koromyslo i pare pojemnych wiader. Najprostszym sposobem zdobycia wody bylo przebiegniecie przez rosnacy nieopodal sosnowy zagajnik, od ktorego slynny klasztor wzial kiedys nazwe*, i dotarcie tym sposobem do rozbijajacego sie o kamienie niewielkiego wodospadziku, gdzie w upalne dni mozna by nawet bylo zazyc ochlody, ale w tutejszym klasztorze bardzo nie lubiano prostych sposobow zdobywania czegokolwiek. Tym bardziej, ze i wodospad nie byl takim sobie zwyklym wodospadem - w pradawnych czasach uswiecil go, raczywszy sie w nim laskawie wykapac, sam Syn Nieba, cesarz Xiao Weng - i w rezultacie swietosci miejsca nikt inny juz nie mogl sie w nim zanurzyc, a coz dopiero prostacko nabierac zen wody. Zmijeczek biegal wiec po stu trzydziestu szesciu stopniach do znajdujacego sie dalej zrodla. Co trzy kursy zatrzymywal sie w polowie drogi i dokladnie spryskiwal obnazone do polowy cialo woda, a zblizajac sie do kuchni, zaczynal sie potykac i ciezko dyszec. Taki mlodzik jak on, ktory nie osiagnal jeszcze pelni sil meskich, powinien z trudem pokonywac droge do zrodla i z powrotem, szczegolnie w upal i z ciezkimi wiadrami na ramionach. Nie mialo dlan znaczenia, ze wszyscy mieszkancy klasztoru, wlacznie z kucharzem Fangiem, oddawali sie porannym modlom - szpiedzy, jezeli wpadali, to najczesciej z powodu nikczemnych zgola drobiazgow. "I dobrych uczynkow", pomyslal Zmijeczek, gdy po raz kolejny biegnac ku zrodelku, juz z daleka zobaczyl znajoma dziecieca sylwetke. Od dnia wczorajszego, kiedy to zostawil odzyskujacego swiadomosc Malenkiego Archata u wejscia do drugiego seng-tangu, Cai goraco sie modlil, by dzieciak go sobie nie zapamietal. A jednak zapamietal, przekletnik! Ale, ale... czemuz berbec nie medytuje z pozostalymi mieszkancami klasztoru? Co to za wyglupy? Malec spojrzal na nadbiegajacego Zmijeczka swoimi lodowatymi oczkami, krzepkimi i wysunietymi ku przodowi zebami przegryzl zerwana trawke i ni z tego, ni z owego oznajmil: * Shaolin - doslownie "mlody las, zagajnik" - Za dwa dni wezwie cie do siebie patriarcha. Pojales, bawole? Zmijeczek, ktory wszystkiego moglby sie spodziewac, tylko nie takiego wstepu, niemal upuscil koromyslo. -Bedzie z toba rozmawial. - Malec zul trawke i mowil jakby do siebie, nie do Zmijeczka. - Zacznie ci zadawac pytania, nie probuj sie wiec wymadrzac i go przechytrzyc. Przepedzi. Jezeli uderzy, zaslon sie, ale nie do konca. Tak, jakbys sie przestraszyl. Zreszta, calkowi cie zaslonic sie nawet nie zdolasz... ale tez i nie o to chodzi. Malenki Archat umilkl na chwile, a Zmijeczek Cai patrzyl oglupialym wzrokiem na swego rozmowce. W rzeczy samej, nie byl nawet za bardzo zaskoczony slowami Malenkiego Archata - i wcale nie dlatego, ze sie czegos podobnego spodziewal. Zmijeczek po prostu oduczyl sie dziwic czemukolwiek - i to znacznie wczesniej, niz zaczelo sie aktualne wcielenie zdumiewajacego chlopczyka, ba! nikt o nim jeszcze nawet nie pomyslal. Po prostu osobowosc, jaka wykonujac zadanie, przybieral Cai, w duzej mierze skladala sie z polotwartych w wyrazie zdziwienia ust i prawie nieustannie mrugajacych oczu, tak wiec stalo sie to jego druga natura. Niektorzy juz niezyjacy ludzie mogliby nawet potwierdzic: nie tylko sie stalo, ale swego czasu odnosilo niemale skutki. -Zaproponuje ci herbate - podjal po chwili watek mniszek o dzieciecym wygladzie. - Nie mrugaj galami, a sluchaj! Zapropo nuje herbate, nie bierz! A jak wezmiesz, nie pij! Zrozumiales? Naj wyzej obwinia cie o nieznajomosc etykiety i wywala na zbity pysk. Odejdz sobie cichutko w kat, tam stoi szafka z figurkami i papiero wymi pieniedzmi, no, taka niziutka! -Oltarz przodkow - machinalnie poprawil Zmijeczek, ktory tym razem w istocie sie zdziwil: nie temu, ze malec tak doskonale orientuje sie w sprawach patriarchy, tylko jego ostatnim slowom, ja kimi okreslil oltarz przodkow. Przeciez zaden, najglupszy nawet berbec z dowolnej wioski, nigdy nie nazwie znanego mu od urodzenia swietego miejsca "szafka z figurkami i papierowymi pieniedzmi"... -O, wlasnie! - ucieszyl sie Malenki Archat, wypluwajac swoja trawke Zmijeczkowi pod nogi. - Krotko mowiac, postawisz tam czarke, sklonisz sie, a potem sie odwrocisz i sklonisz opatowi. Potem zaczekaj... Jezeli patriarcha Shaolinu wypije swoja herbatke, mozesz uznac, ze wszystko w porzadku i uwazac sie za mnicha. Zrozumiano? -Zrozumiano - odpowiedzial Zmijeczek. - Ale skadze ty, wie lebny... Szpieg nie bardzo wiedzial, co zrobic. Popelnil juz jeden blad, kiedy wyciagal tego niepojetego dzieciaka z Labiryntu Manekinow; teraz zas za nic nie chcialby popelnic ponownej pomylki. Jezeli uda, ze wczorajszej nocy podczas burzy nic sie nie stalo, mlodzienczy wyglad Zmijeczka zacznie trzeszczec w szwach i peknie nie bez huku - malec jest przebiegly jak sam diabel i natychmiast sie domysli, ze kandydat, ktoremu jeszcze mleko nie obeschlo pod nosem, nie powinien znac sztuki trzymania jezyka za zebami. Szczegolnie, jezeli ow mlodzian moze odegrac piekna role zbawcy. Jezeli zas rozpocznie rozmowe o wczorajszych wydarzeniach i zacznie sie interesowac niezwyklym spacerem Malenkiego Archata, nie da sie uniknac pytan o kucharza Fanga i cel, dla ktorego on sam, Zmijeczek znaczy, sledzil szpetnego kucharza z dyskiem pod pacha. -Po co ja tu slecze u zrodla, kiedy wszyscy pozostali siedza na medytacjach pod dachem? - usmiechnal sie Malenki Archat i je go twarz w okamgnieniu stala sie pusta i calkiem glupia, ale trwalo to tylko ulamek sekundy, wiec Zmijeczek nie zrozumial: rozmowca udaje czy w rzeczy samej przeskakuje z madrosci w glupote, tak jak zaba przeskakuje z kaluzy do kaluzy. O, prosze, jedna juz jest, zielona, cetkowana, skacze i cieszy sie, tak samo jak Srebrna Zaba na Ksiezycu, kiedy chmury zakrywaja przed nami jej palac! -Jasna sprawa. - Malec niespiesznie podszedl do jednej z konwi (koromyslo Zmijeczek juz dawno postawil na ziemi), wetknal dzieciece dlonie w glab, gdzie na dnie zostalo jeszcze troche wody, i osobliwie zmeczonym gestem opryskal sobie nia twarz. - Jaki tam ze mnie Malenki Archat, jestem po prostu malenkim zuchwalcem! A moze mnie, ludzka dziecine, jego swiatobliwosc patriarcha umilo wal calym swoim sercem? Moze wielki nauczyciel Prawa poza nia, znaczy mna, swiata nie widzi? I dlatego pozwala mi na to, czego in nym zabrania? No, coz ty na to, chlopcze? -Jestes... -Zmijeczek sie zajaknal, nie bardzo bowiem pojal sens slow "ludzka dziecina" w odniesieniu do Malenkiego Archata; zwrocil takze uwage na bardzo dziwny w odniesieniu do opata Shaolinu tytul,jego swiatobliwosci". - Skoro sie jednak powiedzialo "a", trzeba rzec i "b"; tym bardziej, ze opowiesci o wielce nieprzyzwoitych epizodach z zycia mnichow dawno juz sie rozeszly po calej Podniebnej Krainie. - Jestes jego chlopczykiem dla przyjemnosci? Malenki Archat wcale sie nie obrazil. Prysnal tylko resztka wody w twarz Zmijeczka. Nie bylo w tym zlosliwosci, tylko raczej zart, choc nie zart dzieciecy. -Dla przyjemnosci - kiwnal glowa dzieciecy mniszek i lod w je go oczach rozplynal sie na chwile - na jego brzegach pojawily sie ni teczki cieplego blekitu. - Ale nie takich, o jakich myslales. 1 nagle dzieciak zerwal sie z miejsca i pobiegl ku schodom wiodacym do klasztornej kuchni. Zatrzymawszy sie na trzecim stopniu, ktory mial pekniecie posrodku, rzucil niezbyt glosno: -Pojutrze Szpetny Fang znow pojdzie porownywac dysk do Labi ryntu. O tej samej porze, noca. Nie boj sie go, kiedy lezie w podziemia, niczego wokol siebie nic widzi i nie slyszy. Boj sie tego drugiego... Nic dokonczyl. Pobiegl dalej. Przebieglszy czterdziesci stopni, zatrzymal sie i spojrzal z gory, jak Zmijeczek nabiera wody ze zrodla, jak umieszcza koromyslo na waskich ramionach i robi pierwszy krok ku schodom. -Zyli sobie dwaj Chinczycy... - mruknal sam do siebie pod no sem. - Jednego zwali Sun, a drugiego Wysun... Zmijeczek jednak tego nie uslyszal. Nikt tego nie uslyszal, a gdyby nawet uslyszal, niczego by nie zrozumial. Od miejsca, w ktorym zrozumiano by jezyk Malenkiego Archata, dzielily wszystkich setki li* i setki lat... Przepowiednia Malenkiego Archata o tym, ze Zmijeczka w najblizszej przyszlosci czeka zaproszenie do opata, potwierdzila sie prawie natychmiast, choc nie bezposrednio. * li - chinska jednostka dlugosci, rowna 576 metrom. Stalo sie to w bardzo swoisty sposob: jezeli nie liczyc bieganiny do zrodla i pracy w klasztornej kuchni, do ktorej Zmijeczek zdazyl juz przywyknac, do samego wieczora nikt Caiowi nie dokuczal. Nikt mu nie umyl brudnych rak w wodzie, na ktorej chcial ugotowac zur, nie zadano od niego, by odszukal wachlarz, ktory czort wie kto zgubil, czort wie gdzie, nie kazano mu po raz trzydziesty osmy schwytac bialego krolika i zrobic z niego pieczeni z syczuanskim makaronem i mlodymi pedami bambusa - Zmijeczka zmeczyly juz wyjasnienia, ze w zadnych warunkach nie moze przygotowac ze swietego zwierzecia zadnej potrawy, nawet pod grozba tortur. Kiedys sprobowal dla odmiany wyrazic zdziwienie prosba, jako ze mnichom miesa jesc nie wolno, ale gdy tylko wypowiedzial slowa "nie wolno", zostal bolesnie skarcony mnisimi pantoflami na twardych, drewnianych podeszwach. Krotko mowiac, dzien minal cicho i bezbolesnie. Zaniepokoilo go to bardziej niz dokuczliwe drwiny, do ktorych zdazyl juz przywyknac. Malenki Archat podczas chwil wolnych od cwiczen w walce wrecz i zglebiania Chan, krecil sie gdzies w poblizu, ale w rozmowy sie nie wdawal. Kucharza Fanga w ogole nie interesowalo nic, oprocz kotlow i jego dysku, na ktorym dzisiaj i tak niczego nie zapisal. Zmijeczek Cai zyskal nawet kilka chwil wolnego czasu, podczas ktorych mogl sie zastanowic nad ukrytym sensem nieustannych drwin i wszelkiego rodzaju upokorzen, z jakimi na kazdym kroku spotykali sie kandydaci. Czyzby ten zadziwiajacy obyczaj panowal tu od niepamietnych czasow Puti Damo, surowego Bodhidharmy; czyz to wlasnie nie Brodaty Barbarzynca nakazal gwaltem wytrzasac z nowicjuszy wszelkie ziarna ludzkiej moralnosci i przyzwoitosci, robiac ciagle nowe dziurki w worku, do ktorego skladali swoje wyobrazenia o zyciu? Wszystko wskazywalo na to, ze mnichowi rozpustnikowi glownie zalezalo nie na przestrzeganiu klasztornych regul, nakazujacych unikanie kontaktow z kobietami, a na tym, by nic dac sie straznikom przylapac na goracym uczynku! A jezeli juz sie dales zlapac, to nie dopusc do tego, by cie postawiono przed patriarcha - uciekaj z oblawy, stosujac sile, przebieglosc, co zreszta chcesz, bylebys uszedl... Po raz kolejny pojawia sie wiec pytanie: co z tym wszystkim ma wspolnego deptanie brudnymi sandalami po czystej podlodze, mycie brudnych lap w wodzie przyniesionej dla zagotowania zuru, bialy swiety krolik, idiotyczne oskarzenia o zlodziejstwo i brak szacunku - wszystkiego nie da sie nawet wyliczyc! A mowi sie przeciez w Podniebnej Krainie: "schludny jak sha-olinski klasztor" - a o prawdziwosci tego porzekadla Zmijeczek mial moznosc przekonania sie na wlasnej skorze. I jeszcze sie mowi: "surowy dla siebie jak shaolinski mnich" - co tez jest szczera prawda! Wszystkim wiadomo, jak Brodaty Barbarzynca w gniewie wyrwal sobie powieki (wedlug innej wersji tylko rzesy), kiedy te mu sie skleily, nie pozwalajac na zglebianie poznania wewnetrznego. A nastepcy Puti Damo wspominaja to podczas codziennego raczenia sie herbata - krzak herbaciany wyrosl z odrzuconych przez wielkiego Bodhidharme strzepkow ciala - i chelpia sie, jeden przez drugiego, gorliwoscia w studiowaniu Wiedzy. Byc moze przewidujacy Puti Damo, pierwszy patriarcha Chan, dla jakichs swoich sekretnych powodow chcial, zeby wstepujacy w szeregi jego mnichow - wojownikow kandydaci pozbyli sie wszelkich ludzkich pojec o naturze dobra i zla, o tym, co w pojeciu pokornych chlopow, dumnych ministrow i zapalczywych wojownikow jest sluszne i niesluszne - zeby mozna je bylo zastapic... Czym? Jezeli tak jest w istocie, to staje sie tez jasne, dlaczego czlowieka, ktory traci albo juz stracil moralnosc, ktoremu wala sie wszystkie reguly "li" i tluka o podloge niczym ziarenka prosa... dlaczego takiego czlowieka nie mozna wypuscic za granice klasztoru. Nie zdola on zyc w znajomym mu wczesniej swiecie - swiat pozostal takim, jakim byl, on sam zas sie zmienil! Jak pies, ktory przystosowal sie do zycia wsrod wilczej watahy, nie zdola powrocic do zycia, w ktorym jest miska z zarciem, ale nie ma wolnosci. Niegdysiejszym psem rzadza teraz nowe zasady, nienarzucone z zewnatrz, a objawione samoistnie, wyplywajace z najglebszych mrokow jego psiej jazni. Posrod wilczych regul "li" moze, na przyklad, znalezc sie i taka: nie wolno przegryzac gardla przeciwnikowi, ktory je sam nadstawia na znak kapitulacji! Ilu cesarzy czy wielkich wodzow moze sie poszczycic taka wilcza moralnoscia? Na tym etapie mysli Zmijeczka przerwal przyjazny glos i solidne klepniecie w plecy. -Witaj, brachu! - wesolo huknal wspoltowarzysz kandydat; ten sam pochopny mlodzian, ktoremu jak dotad od samych wrot klasz toru sprzyjalo nieprawdopodobne szczescie. Lubiacy pospiech byl wielki, halasliwy, dorodny, ciezki i lubil sie chwalic tym, ze we wszystkim mu sie wiedzie i ziomkowie jeszcze w dziecinstwie dali mu przezwisko Lu-an Lai-tou, co w narzeczu Hangzhou oznacza "glowa czasu buntu". Zmijeczek nie bardzo pojmowal, co chcieli przez to powiedziec ziomkowie pochopnego i czym tu sie wlasciwie chwalic. Osobliwie, jezeli uwzglednic, ze z dwoch piktogramow skladajacych sie na Lu-an Lai-tou mozna wydobyc i inny sens: "woreczek z jajami". Albo bezceremonialnie: "moszna". -Mysmy tu pomysleli, bracie, zastanowilismy sie i doszlismy do wniosku, ze trzeba by wezwac i ciebie - szczerzac szerokie zeby, ideal nie nadajace sie do zucia rzepy, zahuczal Glowa Czasu Buntu. - Mimo wszystko jestes jednym z naszych, choc na razie sie boczysz, jakbys nami gardzil; w szeregi mnichow wstapimy juz niedlugo razem, nie pora wiec na wywyzszanie sie albo wzajemne uniki. Ja i Maly Song (kolejny kandydat, ktory zostal w sypialni) zaprzyjaznilismy sie z tu tejszymi mlodymi mnichami, ktorzy nas wszystkich zapraszaja dzis w nocy na przyjacielskie przyjecie. Jak to sie mowi wsrod ludzi wy ksztalconych - do Zielonych Komnat*. Zeby nie tracic slow po prozni cy -ja za toba, brachu! Wylaz, gdy usna wszyscy w twoim set-tanie, zbieramy sie przy zachodnim wyjsciu z kuchni! Mlodzi mnisi mowili, ze znaja sekretne sciezki do osiedla slug... alez bedzie zabawa! Glowa Czasu Buntu buczal cos jeszcze, mrugajac niczym stary lubieznik, a Zmijeczek juz zdazyl pomyslec: "No to wpadlem!" Natychmiast tez zaczal goraczkowo szukac sposobu, by sie wykrecic od tak pochlebnego zaproszenia. Wszystko jednak wskazywalo na to, iz wykrecic sie nie da. Mlodzieniaszek, za jakiego wszyscy uwazali szpiega zycia, nie mogl po prostu zrezygnowac z udzialu w tak prawdziwie meskim przedsiewzieciu. Nawet jezeli sprobuje sie wywinac, tlumaczac sie koniecznoscia * Zielone komnaty albo Pawilony Zhu lub Baszty Qing - domy przestrzegania Pieciu Zakazow (choc nie jest jeszcze pelnoprawnym mnichem), Glowa Czasu Buntu natychmiast sie przeistoczy w Woreczek Na Jaja, paskudnie sie usmiechnie i zapyta: - Tchorzysz, brachu? Po czym Zmijeczka przyprze do muru jego wlasna falszywa osobowosc mlodzika, ktory na oskarzenie o tchorzostwo umie odpowiedziec tylko w jeden sposob. Zrobic wszystko, co mu proponuja, tylko dwa razy lepiej. -Dobrze, brachu - kiwnal glowa Zmijeczek, westchnawszy smutno w duchu i karcac sie za to "brachu". - Dzis w nocy. -I na co mi przyszlo! - skrzywila sie z pogarda Mateczka Xiwangmu, nazwana tak na czesc Wladczyni Zachodniego Raju z po wodu swoich wyjatkowych umiejetnosci w dziedzinie rozpusty. Znajacy sie na rzeczy wielebni ojcowie mowili, ze jezeli Mateczka uscisnie szczesliwca stoma dwudziestoma piecioma ze stu dwudziestu trzech znanych ludziom sposobow milosnych zapasow, to migiem trafi on do Zachodniego Raju, nie skosztowawszy nawet brzoskwin niesmiertelnosci. -Co to sie porobilo... kandydatow zasmarkanych przyprowadzili! Kudlatych! Glow jeszcze nie zdazyli ogolic i masz! Od razu do po rzadnych kobiet sie dobieraja!. -Mateczko, co ci sie w ich glowach nie podoba? - rozesmial sie jeden z mlodych mnichow, ktorzy namowili kandydatow na te nie bezpieczna, ale obiecujaca liczne uciechy wyprawe. -Prosze bardzo, ty moj chwacie, masz glowe jak nalezy, gola i gladka! Przytulisz taka do siebie... i nic, tylko gladzic i gladzic. Okragla i krzepka. A tych... poglaszczesz po glowie i nie wiesz, psa piescisz czy po slomiance wodzisz palcami... Smiech cie ogarnia i ochota na milosc ulatnia sie jak kot w marcowa noc. No, chyba ze dla sprobowania chlopczyka i uciechy ze swiezutkiego miesa... Ej, mlodziencze, czys ty kiedy przedtem calowal nasze siostrzyczki? Rozmilowana w cielesnych uciechach Mateczka Xiwangmu obiema dlonmi uniosla w gore swoje pyszne piersi, patrzac wyzywajaco na Zmijeczka. -Jakos sie nie zlozylo, Mateczko - odpowiedzial Cai, robiac umyslnie tepa mine i przypominajac sobie jednoczesnie, jak ponad miesiac kryl sie przed lotrzykami z shaixinskich lasow. Ich wodza Zmijeczek wydal zywego w rece wladz, bo na draba juz czekal kat, by sie popisac publiczna egzekucja na drewnianym osle. Niestety! - naj pewniejsza kryjowka okazaly sie Pawilony Zhu na przedmiesciach Shaixing; z wlascicielka domu uciech laczyly Zmijeczka jakies in teresy. W sumie wszyscy na tym zyskali ku ogolnemu zadowoleniu: wlascicielka dostala znaczna lapowke, dziewczyny slowiki, ktore za chodzily do znakomitego goscia po dwie albo i po trzy, i sam Zmi jeczek, choc bywalo, ze nachodzila go ochota, izby poszukac azylu u lesnych lotrzykow. W porownaniu z wymaganiami slowiczkow, smierc nie wygladala na tak meczaca. -No, tosmy sie dogadali, syneczku! - na okraglej twarzy Ma teczki pojawil sie wyraz, z jakim znawca kuchni przystepuje do kon sumpcji kaczki po pekinsku - co, rzecz zdumiewajaca, dodalo tylko rozpustnicy uroku. - Chodz, naucze cie co, gdzie i jak! Zmijeczek poszedl za nia z mina skazanca do sasiedniej komnaty, zastanawiajac sie po drodze, czy wykorzystujac metody babki Cai nie doprowadzic Mateczki do rozkosznej i absolutnej niemocy samymi dlonmi (niewielkie jednak widzial szanse na powodzenie prob nasycenia tak wielkiego apetytu!), czy udawac naiwnego mlodzienca do samego, mowiac obrazowo, zwycieskiego konca? Ostatni wariant mocno wywiadowce niepokoil. Milosc mlodzienca i milosc mezczyzny, ktory ma juz za soba ponad cztery dziesiatki lat, mocno sie od siebie roznia. Doswiadczony "slowiczek" z samego czasu, jaki uplywa pomiedzy zdjeciem odziezy, a chwila, w ktorej "z chmurki wylewa sie deszczyk", potrafi okreslic wiek swego kochanka z dokladnoscia do trzech, czterech lat. Mozna, oczywiscie, zwolnic albo wedle woli przyspieszyc nadejscie tego momentu, ale przeciez nie bedzie naciskal na punkty "zi-lun" albo "ban-shi" w obecnosci Mateczki Xiwangmu... -No, popatrz, jaki mieciutki... - szepnela Mateczka z wyzwa niem w glosie i Zmijeczek nie bez zdziwienia odkryl, ze zdazyl sie juz pozbyc sporej czesci odziezy, a Mateczka kleczy przed nim na kolanach, gotowa do zagrania na "nefrytowym flecie". 1 w rzeczy samej, zagrala. Zagrala tak, ze mieszkancy Jaspisowego Dworu dlugo potem omawiali szczegoly tego pojedynku: Mateczka Xiwangmu wezwala na pomoc cala swa niemala sztuke i umiejetnosci, by przedluzyc przyjemnosc i zademonstrowac mlodzikowi o pelnych wargach glebie wieloletniego doswiadczenia, a Zmijeczek Cai zaprzagl do roboty resztki sil, budzac ze spiaczki Wielkiego Weza Shang i starajac sie zdazyc ze wszystkim w czasie, jaki jest potrzebny szesnastoletniemu mlodzikowi do dokonania pierwszego z wyczynow. Rezultaty wspolpracy zadowolily oboje partnerow w zupelnosci. Wlaczajac w to wscibskich niebian. I gdyby nie nagly rejwach na ulicy, ktory Zmijeczek doskonale zapamietal ze swojej pierwszej, skrytej wizyty w osiedlu slug... Jak sie pozniej wyjasnilo, klasztorni straznicy zjawili sie w osadzie wcale nie w poscigu za rozpustnikami. W sasiednim domku, przylegajacym do siedziby Mateczki Xiwangmu i jej przyjaciolek, mieszkal mlody bednarz, ktory dostarczal do klasztornej kuchni zamowione przez mnichow beczki - i rankiem tego dnia przylapano go na przestepstwie karanym smiercia! Z daleka podgladal mnichow - i to nie zwyklych, a znawcow shifu! - gdy ci ostatni doskonalili sie w sztuce wojennej. Takie przestepstwa karano smiercia: winnego tluczono palkami na smierc po uprzednim sprawdzeniu, czy grzesznik przypadkowo trafil do swietego sanktuarium, czy tez zamierzal wykrasc ktorys z sekretow mistrzostwa wielebnych ojcow z gory Song! Bednarz zamierzal, poniewaz przypadkiem nie trafia sie gdzies piec razy pod rzad. I po przestepce przyszli podobni do debow straznicy. Przykro powiedziec, ale Glowa Czasu Buntu zupelnie stracil glowe i przeistoczywszy sie w Sekretny Woreczek, wyskoczyl na ulice golutki, jak przyszedl na swiat, w rezultacie czego przepedzono go kopniakami z terenu klasztoru, odbierajac mu tym samym mozliwosc studiowania nauk Buddy w murach Shaolinu. Powiedziano juz bowiem dawno temu: "Prawa nie tworzy sie dla durniow!". Pozostali mnisi i Malec Song, przyjaciel Sekretnego Woreczka, zostali w pore ukryci przez kobiety w sekretnych piwnicach. O Zmijeczku zas, nie wiadomo dlaczego, zapomniano az do ranka dnia nastepnego. Zapomnieli o nim mlodzi mnisi, Mateczka Xiwangmu, jej przyjacioleczki, brat nowicjusz... a nawet klasztorni straznicy, choc ci ostatni przeszukali okoliczne podworka i domki od piwnic, po stropy. Znaczny udzial w tych wydarzeniach mial Malenki Archat, ktory przywlokl sie ze straznikami, by popatrzec na aresztowanie bednarza. Widac bylo, ze dzieciecy mniszek cieszy sie sporym szacunkiem straznikow, niejasna jednak pozostawala przyczyna tego zjawiska. Kiedy juz straznicy odeszli, ciagnac za soba pobitego do krwi bednarza i ryczacego przerazliwie Woreczka Skarbow, Malenki Archat stanal posrodku pustego podworka Mateczki Xiwangmu i zwrocil sie w pustke: -Wiem, ze gdzies tu jestes - stwierdzil nie bez uciechy w glosie. - Wybacz, ale musialem sprawdzic, czy w istocie jestes szpiegiem ze swiata zewnetrznego. Gdyby cie schwytali i przegnali precz, znaczyloby to, ze sie pomylilem, a ja myle sie bardzo rzadko. Wybacz mi raz jeszcze, Zmijeczku, ale wedle mojej opinii jestes znacznie starszy i madrzejszy, niz mogloby sie to wydawac! Zechciej sie bardziej pilnowac: w chwilach namyslu lekko zapadaja ci sie policzki i zaczynaja pracowac miesnie szczek i wtedy nie wygladasz juz na mlodzika... i jeszcze... te wlosy, jakie ci rosna na piersi, masz jasne. Moze zaczynaja siwiec? Malenki Archat nie doczekal sie odpowiedzi. Nastepnego dnia Zmijeczka wezwal do siebie patriarcha Shaolinu, ten ktory zastapil znamienitego Xiouan Ziguan, obecnego przy ceremonii wstapienia na tron obecnie panujacego cesarza Yong-Le. Rozmowa trwala okolo poltorej godziny, po czym kandydatowi zaproponowano filizanke herbaty. Zmijeczek Cai postapil dokladnie tak, jak mu radzil Malenki Archat, co patriarcha skwitowal dobrodusznym usmiechem i niespiesznie lyknal herbaty ze swojej filizanki. Pod wieczor Zmijeczkowi ogolono glowe do skory. Ostatni z kandydatow, przyjaciel nieslawnej pamieci Glowy Czasu Buntu, zostal wygnany precz zaraz potem, jak z duma wypil pierwszy lyk zaproponowanej mu herbaty. Ktora to herbata byla nad wyraz kiepska i zle zaparzona... MIEDZYROZDZIAL Zwitek znaleziony przez /owce ptakow Mana w skrytce u zachodnich skal BaauanPoszczescilo mi sie podwojnie - oczywiscie, o ile w takim jak moje polozeniu mozna w ogole mowic o szczesciu. Po pierwsze - moj chlopiec okazal sie gluptasem. Nie debilem - takie sasiedztwo po godzinie przyprawiloby mnie o wariactwo, potwierdzajac powszechnie znana prawde, ze nosiciele "Szalenstwa Buddy" nie zyja dlugo. Ale moj chlopiec do czegos sie tam nadawal, tylko owo "cos" bylo dosc osobliwe. Mogl - na przyklad - z powodzeniem prowadzic niewidomego wrozbite, od czasu do czasu uderzajac paleczkaw przenosny gong i powiadamiajac takim sposobem obywateli o tym, ze pora potrzasnac naczynkiem ze zwitkami i wyciagnal z niego kolejna wrozbe - z pewnoscia dobra, bo za zle placono kuksancami. Ale choc chlopczyk od jednego rzutu oka rozroznial wszystkie sto dwadziescia cztery odcienie wieczornej zorzy nad jeziorem, a w pieciu tonacjach tutejszej muzyici czul sie niczym ryba w wodzie, z latwoscia przechodzac z "gong" do "shan", a od jednej i drugiej do,jiao" - z trudem potrafil zliczyc monety w sklepiku tak, by nie pomylic sie dwa albo i trzy razy, a rozmawiac mogl, tylko glupio sie usmiechajac. Skrylem sie w najbardziej odleglym zakatku jego niezbyt bogatej swiadomosci i dziekowalem fortunie - przezywszy trzydziesci trzy lata (nie na piecu co prawda", ale jednak...) z uszkodzona wyrokiem kaprysnego losu prawa polkula, teraz moglem byc bardziej lub mniej chlodnym obserwatorem. Widac los i w przypadku loterii ponownych narodzin potrafil platac figle. * Aluzja do bohatera ruskich bylin, liii Muromca, ktory zanim sie zabral do bohaterskiej dzialalnosci, przelezal bykiem na piecu trzydziesci trzy lata z powodu "slabosci w nogach" (przyp. tlum.) Czasami wydawalo mi sie, ze oto jest moja lewa polkula, odebrana mi sztuka i intuicja - sliniacy sie polidiota, ktory nigdy nie sfalszowal ani jednej nutki i szczerze podziwia kwitnaca wierzbe z Chan Zhou. Najpewniej nie mialem racji. Z pewnoscia nie mialem racji! Kiedys w sklepiku nie wytrzymalem: wylazlszy na wierzch, odepchnalem nawyklego do okazywania wszystkim posluchu chlopaczka i zlapalem za reke lotra sklepikarza, ktory bezczelnie oszukiwal przy rachunkach mojego nosiciela i jego slepego wrozbite. -Zwitek z twoim losem jest gotow, by wypasc z koscianego kubka! - powiedzialem ustami chlopaczka. - Jestes pewien, czcigodny panie, tylko z woli przypadku podobny do skapca lapownika, ze nie szykuje ci osmiu lat biedy i czterdziestu nieszczesc? Sklepikarz pomyslal, pomyslal i doszedl do wniosku, ze nie jest pewien. Poszczescilo mi sie dwukrotnie: moj chlopiec byl gluptasem i przylgnal do mnie (do siebie?) z cala sila nie znajacego pieszczot i wspolczucia dziecka. Albo -jezeli zechcecie - z cala sila przeciwleglego bieguna. Poniewaz bylismy tylko my dwaj, obaj zas czulismy sie w otaczajacym nas swiecie bardzo niedobrze... Wszystko to zawiera sie jeszcze w pojeciu: "po pierwsze". Po drugie zas, doskonale sie do siebie dopasowalismy. Jak wkrotce pojalem, okazalo sie to przypadkiem zgola unikalnym - zywot nosicieli "Szalenstwa Buddy" w rzeczy samej byl bardzo krotki. My zas przezylismy rok dosc znosnie - do dnia, w ktorym nasz wrozbita zachorowal i wkrotce potem przeniosl sie na tamten swiat, my zas zostalismy bez pracy. I bez kesa chleba. Co prawda, tu sie mowilo: bez czarki prosa. Mowie wam, to gryczane proso to takie swinstwo, ze... Stojac na nabrzezu w Hangxi i zachwycajac sie barwnymi lampkami, ktore roznorodnoscia barw i ksztaltow mogly rywalizowac z jesiennymi liscmi, na chwile oddalilem sie od mojego chlopca i wyobrazilem sobie, ze jestem jakby rezydentnym superprogramem, ktory sie nalozyl na cudzy mozg i przeksztalcil go w srodowisko operacyjne, poslugujac sie poprzednimi plikami; z tym wszystkim dosko nale rozumialem, ze nigdy przedtem nie potrafilem odroznic purpurowej latarni od malinowej, a tym bardziej nie odczuwalem niezwyklej harmonii starych cymbalow, kiedy uliczny muzykant delikatnie postukiwal malenka paleczka po kamiennych plytkach. Potem ja i moj chlopiec, rezydentny program i sliniacy sie esteta, dostalismy po pysku od rozgniewanego naszym zachwytem kupczyka, ktory niedaleko stad trzymal cale stadko rozszczebiotanych spiewajacych ptaszkow - i poszlismy sie zachwycac i rozmyslac gdzie indziej, A zreszta, na glodny zoladek lepiej sie mysli, a ja, jezeli cokolwiek umialem robic dobrze, to myslec. A w pierwszym rzedzie interesowalo mnie (az do bolu w tymze zoladku) "Szalenstwo Buddy" (dla calkowicie osobistych powodow!) w odroznieniu od tubylcow, ktorzy wszystko tlumaczyli przyczynami metafizycznymi, w czym rzeczywiscie byli mistrzami, mnie osobiscie bardzo to przypominalo od dawna mi znane szajbusy-wirusy, ktore czasami przedostawaly sie do mojego kompa i potrafily wyprawiac z nim zdumiewajace rzeczy albo przeksztalcic wszystko na swoj obraz i podobienstwo. Kilku lat zycia w miejscowej Podniebnej Krainie -tego, ze nie jest to nasza Podniebna Kraina, o ktorej czytalem w rozmaitych madrych ksiegach, dowiedzialem nieco pozniej - wystarczylo, by zrozumiec jedna prosta i nie do konca przyjemna prawde. Tutejszy kosmokomp dziale wedle Prawa Karmy*. Bzdura? Mozliwe. I Prawo Karmy, do tej pory przez cale wieki dzialajace bez pudla i na wielka skale, po raz pierwszy nadzialo sie na wirusa. Pieprzenie w bambus i do tego kolczasty? Niewykluczone. A nie jest bzdura i pieprzeniem w bambus, ze po tym, jak dostalem odlamkiem za ucho, siedze sobie spokojniutko (no, tu troche * Karma (sanskr.) - wynik dzialania; Prawo Karmy - wynagrodzenie za wszystkie postepki, wplywajace na kolejne wcielenia. Zwykla ludzka swiadomosc obarczona jest zadzami, ktore przenosi na postepki i dlatego przez caly czas stwarza karme; swiadomosc odmieniona, ktora doznala iluminacji (boskiego oswiecenia), dziala bez przesadzam, nie tak do konca spokojniutko) w chinskim przyglupie w odleglosci czort wie ilu kilometrow i mniej wiecej pieciuset lat od podjazdu i cioci Nastii, ktorej glowna troska byl brak kultury mieszkancow? No wlasnie... W tym swietle, wszelkie karmiczne prawa w ksztalcie dyskow maxwella i zwariowane pliki kolejnych wcielen, ktore pomylily miejsca i czasy, wygladaja na nieszkodliwe zabawy. Co bylo do okazania. Czesc trzecia WLADCY MROCZNYCH DZIEDZIN Kto potrafi w odpowiedniej chwili zatrzymac swoje uderzenie, ten z pewnoscia potrafi w odpowiednim momencie uderzyc z pelna sila zdolna skruszyc gory. Z nauk mistrzow Rozdzial piatySedzia Bao nieprzyjaznym wzrokiem patrzyl na otaczajace ich ponure skaly. Wlasciwie skaly nie byly ponure, ale jakby chore: wyszczerbione przez czas i wiatry, pokryte burozoltymi z odcieniem zieleni krostami plesni, potrzaskane i powyginane pod zupelnie nieprawdopodobnymi katami. W niektorych miejscach z przecinajacych skaly szczelin wyrastaly powykrecane reumatycznie drzewka o drobnych, kolczastych lisciach, przypominajace genitalia malajskich bozkow - kiedys sedzia mial okazje zobaczyc wyroby poludniowych barbarzyncow i zdumiala go wtedy ich wyzywajaca swoich niezdrowym charakterem szpetota. Pod kopytami osiolka i zaprzezonego do powozu konika chrzescily wyschniete kosci. Glownie zwierzece, ale trafialy sie i ludzkie. Teraz sedzia zrozumial, czemu taos nazwal ich przedsiewziecie niebezpiecznym. Zelazna Czapka myslal tymczasem, ze jezeli sedzia uwaza, iz stoja juz wobec prawdziwego niebezpieczenstwa, to glebia jego nieswiadomosci jest rownie bezkresna, co wschodni ocean; a w ogole niepotrzebnie on sam. biedny pustelnik, wdal sie w te awanture, jako ze "smoki i jednorozce" dopiero na nich czekaja, i to nie w swiecie zywych... Wawoz dosc ostro skrecil w prawo i sedzia poczul won wrzacej siarki. Natychmiast zatkalo mu oddech, sedzia ochryple zakaszlal, ale kolejny podmuch przenikliwego wiatru odegnal precz duszacy zapach i Bao razem ze swoim woznica odzyskali mozliwosc oddychania. Konik zaczal chrapac i przec ku wyjsciu z wawozu, podczas gdy osio-lek mnicha stal jak wkopany w ziemie. -No, tosmy przyjechali, przyjacielu Bao - oznajmil Lan Daoxing, zlazac z osiolka i przerzucajac przez ramie rzemien biesagow. - Zejdz z laski swojej z powozu, bo dalej pojdziemy pieszo we trzech... -Dalej? We trzech? - nie zrozumial sedzia. - Przeciez dalej nie da sie przejsc, bo nas podusi ten smrod! Oprocz tego... Bao mial na mysli siebie, taosa i woznice, uslyszawszy jednak, ze osiolek zupelnie wyraznie zachichotal, przerwal wypowiedz. -Pozbadz sie niepokoju, przejdziemy przez Oddech Nizszych Komnat: ty, ja i twoj krewniak Chong. To wlasnie mialem na mysli, mowiac, ze pojdziemy w trojke. Twoj sluga niech odprowadzi konia do wylotu wawozu i zaczeka tam na nas przez trzy dni. - Kon? A co z osiolkiem, moj drogi? Czyzby... Taos tylko przylozyl palec do warg; osiolek zas wyszczerzyl zolte zebiska, odwrocil sie do sedziego ogonem i dziarsko ruszyl precz. Bao milczac, kiwnal glowa i zszedl na ziemie; potem spojrzal na widoczne przez kleby dymu stosy kosci, westchnal ciezko, zakaszlal i razem ze sluga zabral sie do zdejmowania z wozu przywiezionych zapobiegliwie noszy. Holubil w duszy nadzieje, ze jego przyjaciel Lan Daoxing nie postanowil zakonczyc zycia samobojstwem, zabierajac ze soba dla towarzystwa sedziego sledczego. Co prawda, patrzac na to z drugiej strony, bylby to najprostszy ze sposobow dostania sie na audiencje do ksiecia Yan-wanga albo Wladcy Wschodniego Szczytu - tyle ze sedziemu Bao absolutnie on nie odpowiadal. Na koniec sedzia i Zelazna Czapka ulozyli na noszach cialo Chon-ga - xianggong zas po raz kolejny zdumial sie tym, ze jego krewniak bardziej przypomina spietego czleka niz trupa. Niekiedy Bao zaczynal zywic watpliwosci, ale powierzchowne chocby ogledziny szybko je rozwiewaly - brak tetna i oddechu oraz chlod ciala swiadczyly o tym, ze nieszczesny Chongjest cala geba nieboszczykiem. Z drugiej strony, podczas tygodniowej podrozy nie tknal go w ogole rozklad, choc pogoda byla ciepla i dosc wilgotna. Nie wystapily tez u Chonga plamy trupiego opadu, a jego stawy, na przekor wszelkim dotychczasowym doswiadczeniom sedziego, zachowaly gietkosc. Taos za to podczas drogi wyraznie zmizernial, choc przez caly czas jadl za trzech: oczy mu sie zapadly i rozgorzaly goraczkowym blaskiem, skora na jego rekach i twarzy jakby wyschla, pomarszczyla sie i przybrala ziemista barwe; sedzia niejeden raz zauwazyl, ze mnichowi drza rece, choc przedtem nigdy tego u Lan Daoxinga nie zaobserwowal. Jak sam taos powiedzial jeszcze w Ningou: "za wszystko trzeba placic". -Prosze bardzo, moglbym go na jakis czas ozywic - wymknelo sie mnichowi po drodze. - 1 podczas jakichs pieciu, szesciu dni, Chong bylby prawie taki sam, jak przedtem. Ale potem... bardzo trudno uchwycic moment, kiedy rozplatuja sie. trzy poczatki duchowe, a skupia sie szesc cielesnych, a takze w ktorym ostateczne "zi" przechodzi nieodwracalne zmiany, a ozywiony nieboszczyk nie moze juz trzymac na uwiezi mrocznych zadz i pragnien. W ten sposob z pewnoscia skazilbym jego karme, obaj zas nie moglibysmy sie juz czuc bezpiecznie w jego towarzystwie. Teraz zas czas jakby sie dlan zatrzymal -on spi i choc osiagnac to jest znacznie trudniej niz podniesc niedawnego nieboszczyka z martwych i zmusic go do wykonywania czyichs polecen, wybralem te pierwsza metode. W ten sposob twoj krewniak nie czuje mak, my zas jestesmy wzglednie bezpieczni. Mowiac o bezpieczenstwie, taos lekko drgnal, co nie uszlo bystrym oczom sedziego Bao. Teraz Lan Daoxing otworzyl jeden ze swoich woreczkow, wyjal zen nefrytowy flakonik z nieco juz podniszczonym koreczkiem i dwa kwadratowe skrawki grubo tkanego materialu. Mocno skropiwszy oba ciemnoczerwona ciecza z flakonu, taos podal jeden sedziemu, a drugi, zlozywszy go po przekatnej na polowy, owinal sobie wokol twarzy, zawiazujac konce z tyly glowy. Sedzia pospiesznie zrobil to samo. Ciecz miala przyjemny zapach polnych traw i kwiatow, z niewielka domieszka pizma i jeszcze czegos - sedzia nie wiedzial, czym byla ta substancja, ale nie budzila niemilych wrazen. Mag w milczeniu chwycil za przednie raczki noszy, od glowy nieboszczyka, a sedzia zajal miejsce z tylu. -Czekaj na nas trzy dni. Potem, jezeli nie wrocimy, zostan jeszcze przez dwa dni w wiosce, przez ktora przejezdzalismy o swicie. Jezeli po pieciu dniach nie wrocimy, mozesz sie udac do Ningou - polecil Bao sludze, mowiac niewyraznie z powodu chustki. Ten sklonil sie w milczeniu na znak, ze wszystko zrozumial. Lan Daoxing jakby tylko na to czekal - ledwie ucichl stlumiony przez chuste glos sedziego, taos ruszyl, pociagajac za soba xianggonga. Po kilku minutach obaj znikli wsrod klebow siarkowego dymu. Chustka bardzo dobrze spelnila pokladane w niej przez taosa nadzieje. Oddychalo sie sedziemu zaskakujaco lekko, przyjemny zapach cieczy, ktora zwilzona byla tkanina,w pewnym stopniu dzialal nawet uspokajajaco - i po kilku minutach wedrowki wsrod smrodliwych dymow sedzia ostatecznie uwierzyl, ze grozba smierci przez uduszenie juz im nie grozi. I zaczal ciekawie rozgladac sie po okolicy. Dym saczyl sie cieniutkimi struzkami ze szczelin w otaczajacych ich skalach, jakby drzemaly pod nimi, stekajac i posapujac glucho, setki zionacych ogniem demonow, gotowych w kazdej chwili sie przebudzic i przedarlszy sie przez niezbyt w tym miejscu gruba kamienna skorupe ogromnego jadra Piekiel, wyrwac sie na wolnosc. "Jeszcze rok, dwa i moze do tego dojsc", pomyslal mimochodem sedzia Bao. Pod stopami wedrowcow trzeszczaly suche kosci i miejscami przychodzilo im przebijac sie przez cale waly pomieszanych ze soba zeber, czaszek, kregoslupow, goleni i innych czesci szkieletow. Wieksza czesc kosci sedzia rozpoznawal lub choc z grubsza przypominaly mu cos, co mniej wiecej znal, ale trafialy sie czesci szkieletow stworow, o ktorych sedzia Bao nawet nie slyszal. Szczegolne wrazenie zrobila na nim czaszka z trzema oczodolami i kilkoma rzedami drobnych, ale najwidoczniej ostrych niczym brzytwa zebow, wsrod ktorych mozna bylo zobaczyc osiem klow, a kazdy byl na dobry palec dlugi. Sedzia pomyslal jeszcze, ze taos z pewnoscia zauwazyl ten czerep. I kiedy (jezeli w ogole!) wydostana sie z jadowitego obloku, trzeba bedzie maga zapytac, co to byl za stwor. 1 czy przypadkiem nie natkna sie gdzies po drodze na jego zywego krewniaka. Wokol nich piely sie absolutnie nagie skaly, na ktorych nic nie roslo - gdzieniegdzie tylko ze szczelin wystawaly mizerne czarne widlaki, podobne do pajeczych nog. Po jakims czasie sadzie poczul, ze lzawia mu oczy... i prawie natychmiast uslyszal w glowie zupelnie wyraznie szept Lan Daoxinga: - Zamknij powieki i patrz przez nie... Sedzia nie bardzo rozumial, jak mozna patrzec przez zamkniete powieki, ale poslusznie je zamknal i sprobowal przejrzec mrok, ktory go otoczyl natychmiast potem. 1 rzeczywiscie, prawie natychmiast sluga sprawiedliwosci zobaczyl przed soba liliowa i swietlista sylwetke taosa. Mnich swiecil coraz mocniej, jakby sie rozgrzewal od srodka i wkrotce juz sedzia stopniowo zaczal coraz wyrazniej widziec droge: kosci polyskiwaly miedziana sniedzia, skaly wydaly mu sie ciemnopurpurowe, otaczajace ich obloczki dymu byly niebieskie, a nosze z cialem krewniaka Chonga przykrywa niklej, slomkowej barwy kokon, po ktorym od czasu do czasu przebiegaja niteczki teczowych, malenkich blyskawic. Wszystko bylo piekne.. Niezwykle. I troche przerazajace. Nawet bardzo przerazajace. Przez pewien czas sedzia sycil sie nowymi wrazeniami, a potem bijacy od sylwetki taosa blask zaczal przygasac i sluga sprawiedliwosci znow uslyszal pod czaszka slowa Lan Daoxing: -Moj przyjacielu, mozesz juz otworzyc oczy. Jestesmy na miejscu. I jakby dla potwierdzenia tych slow mag sie zatrzymal, sedzia zas z pewnym zalem - ktory lekko go zdziwil - otworzyl oczy. Wawoz o scianach buchajacych oparami siarki zostal za nimi. Sedzia i mag stali u wejscia na idealnie okragly skalisty plac, ze wszystkich stron otoczony stromo wspinajacymi sie w gore skalami. Przypominalo to... hm... ze wszystkiego na swiecie, najbardziej przypominalo to krater wulkanu! - Jestesmy juz we wlosciach Yan-wanga? - spytal sedzia. - Nie. Ale stoimy u wejscia do nich. Sedzia pomyslal, ze z pewnoscia sa pierwszymi, ktorym tak spieszno bylo dostac sie na tamten swiat. Ognisko plonelo bardzo osobliwie: prawie bezglosnie, bez trzaskow i syku, a takze zadziwiajaco rownomiernie. Od czasu do czasu w sercu purpurowych plomieni zakwitaly pomaranczowe, rude, oslepiajaco biale albo w ogole jakies lekkomyslnie fioletowe jezyczki. Godzi sie jednak zauwazyc, ze te osobliwosci byly zupelnie usprawiedliwione: Lan Daoxing, stojac juz mniej wiecej od pol godziny przy roznieconym posrodku kamiennego placu ognisku, spiewnym glosem czytal rytmiczne wiersze w jakims nieznanym sedziemu Bao jezyku. Po kazdej strofie rzucal w plomienie jedna lub dwie szczypty zawartosci niezliczonych fiolek, flakonikow, woreczkow i flaszeczek, ktore rozlozyl wokol siebie w sobie tylko wiadomym porzadku. Od jego darow plomien to plonal razniej, to przygasal jak przestraszony; niekiedy wybuchal, jakby wrzucono don garsc prochu albo ostro zmienial barwe - a Lan Daoxing nieprzerwanie ciagnal melodyjny zaspiew i wygladalo na to, ze ceremonia bedzie trwala w nieskonczonosc. "Coz... nauczyc sie zaklecia na pamiec, jeszcze mozna - myslal sedzia, ktory mimo woli poddal sie czarowi rozgrywajacej sie przed jego oczami sceny. - Ale jak zapamietac, ktory specjal rzucic w jakiej chwili?" Tego juz sedzia pojac nie potrafil. Stali zwroceni plecami do wylotu jaru pelnego jadowitych gazow i przez macace im wzrok plomienie patrzyli na przeciwlegla krawedz krateru; a miedzy nimi lezalo na plask nieruchome cialo Chonga. Slonca dawno juz zaszlo za krawedzie skal, za roztanczonymi granicami kregu swiatla gromadzily sie coraz gestsze cienie, zas Zelaznej Czapce akurat teraz zabralo sie na otwieranie wejscia do piekla Fengdou, choc nie wiedziec czemu, wejscie otworzyc sie nie chcialo. Sedzia Bao widzial, ze sily maga sa juz na wyczerpaniu i taos trzyma sie jeszcze tylko dzieki uporowi i zawdzieczanemu dziesiatkom lat cwiczen kunsztowi. Nie mial pojecia, w jaki sposob pomoc przyjacielowi, bal sie zas zrobic cokolwiek, by wszystkiego nie zepsuc... I nagle sedzia poczul, ze otoczenie w nieuchwytny sposob sie zmienilo. Plomien ogniska zacwierkal zabawnie, nie wiedziec skad dmuchnelo lodowatym wiatrem, mrok wyszczerzyl sie w przyjaznym usmiechu zwierza Zhi-san, ktory mial paskudny zwyczaj z dwoch bioracych udzial w bijatyce zjadac niewinnego, a sedziemu Bao wydalo sie nagle, ze na niemal niewidocznej scianie przed nimi zaczyna rozrozniac jakis niejasny kontur. A moze jednak tylko mu sie zdalo? A potem sedzia Bao niespodziewanie dla samego siebie odkryl, ze juz nie stoi i obserwuje, tylko idzie, pokornie stawiajac jedna za druga zaskakujaco ciezkie nogi. Idzie razem z Zelazna Czapka prosto przez ogien, ktory nagle stal sie zywiolem zimnym i laskoczacym. Obaj szli ku majaczacej przed nimi scianie, na ktorej w miare zblizania coraz wyrazniej rysowaly sie ksztalty wejscia oswietlonego bladozielonym swiatlem. Sedziego wcale nie zdziwilo, gdy zobaczyl, ze obok niego i taosa idzie z nimi jego drogi krewniak Chong, ktory przed chwilajeszcze lezal spokojnie przy ognisku, a jego sylwetka ni to sie dwoi, ni to troi, choc sedzia byl absolutnie trzezwy. Szlachetny xianggong zdazyl tylko pomyslec: "Co, u licha, moglo wywolac takie halucynacje?" - kiedy sie. okazalo, ze wkraczaja juz w otwierajace sie wrota, przed nimi zas rysuje sie jakas wroga, ogromna figura zagradzajaca dalsza droge. Sedzia przyjrzal sie jej uwazniej i z drzeniem lydek rozpoznal w niej wlasciciela tego samego trojokiego czerepu, o ktorego zamierzal zapytac Lan Daoxinga - ale, niestety, nie zapytal. Teraz wszelkie wyjasnienia okazaly sie zbedne: rogaty demon, wzrostem dwukrotnie przewyzszajacy normalnego czlowieka stal przed nimi, a troje jego oczu plonelo wrogim, jadowicie pomaranczowym swiatlem. -Odpowiadajcie, nedzne robaki, coscie za jedni i po co przyszliscie do Mrocznej Otchlani Hu-Wei-An?- zaryczal demon glosem groznym, ale jednoczesnie dziwnie malo stanowczym, sedzia zas poczul, ze skuwajacy go strach stopniowo gdzies sie ulatnia: skoro potwor zaczyna rozmowe, zamiast od razu rzucic sie na nich i pozrec obu w dwu kesach, to znaczy, ze mozna z nim sie jakos dogadac! A ze ryczy i miota obelgi... straznicy w yaminyi* wcale nie sa bardziej uprzejmi... dopoki nie wezma w lape. -Na prosbe wielce szanownego xianggonga Bao ja, mizerny pustelnik Lan Daoxing, przyprowadzilem zblakane duszyczki, ktore przez pomylke lub z powodu nieporozumienia znalazly sie w ciele jego krewniaka Chonga. Pokornie prosimy, by Wladca Wschodniego Szczytu zechcial rozpatrzyc nasza skarge, osobiscie rozstrzygnac te skomplikowana sprawe, naprawic bledy, jakich dopuscili sie jego pod wladni, ukarac winnych, a takze zaliczyc niewinnie cierpiacym ich meki, ktore powinny odkupic czesc ich karmy i przyblizyc... wygla dalo na to, ze taos moze ciagnac swoje przemowienie jeszcze bardzo dlugo - sedzia nigdy by nie podejrzewal swego przyjaciela o zdolno sci do tak wyszukanego i zagmatwanego krasomowstwa. Ale glowna i niewatpliwie najlepsza czesc przygotowanej przez maga przemowy nawet nie zostala wygloszona: trojoki demon wyciagnal osmiopalczasta lape, w ktora Zelazna Czapka cos wetknal, potem straznik Mrocz nej Otchlani zerknal na dlon, bez widocznej przyczyny zlapal sie za koszmarny leb i nagle zniknal, jakby sie zapadl pod ziemie. Zreszta w danym przypadku nie moglo byc mowy o "jakby" -demon istotnie zapadl sie pod ziemie! Skrajnie zdumiony efektami tajskiego przemowienia i lapowki sedzia zastygl nieruchomo, gapiac sie bezmyslnie na miejsce, gdzie jeszcze przed sekunda niczym niewzruszona skala sterczal straszny stwor, ale Zelazna Czapka nie zostawil go w spokoju i zaraz szarpnal za rekaw. -Pospieszmy sie, przyjacielu Bao, czas nie stoi w miejscu! Sen-lu, Palac Wladcy, znajduje sie w piatym Piekle, a tam jeszcze daleka droga! Pospieszajmy wiec, jezeli chcesz wrocic na czas... zreszta, wrocic w ogole. Ostatnia uwaga natychmiast wyrwala sedziego ze zdumienia, w jakie popadl, ujrzawszy znikniecie przekupnego demona - i sedzia szybko podazyl za swoim przyjacielem. Przy okazji odkryl ku swemu niemalemu zdziwieniu, ze towarzyszy im teraz cala kompania zupelnie nieznanych mu ludzi, wsrod ktorych byl na przyklad groznie wyYamynyi - zarzad powiatu, lub regionu gladajacy wojownik w pelnej bojowej zbroi epoki Tang, z umocowanym na plecach mocno porabanym sztandarem i z dwoma bojowymi toporami, zatknietymi za szeroki, grubo tkany pas. Niezwykly wojownik mial na glowie czerwona, jakby zakrwawiona, opaske, a na pancerzu widac bylo kilka stalowych lat. Za reke dosc natarczywie targala sedziego mloda panna o dosc wulgarnym wygladzie, odziana barwnie, ale niegustownie i wygladajaca na tania i nachalna... dziewczynke. W czasie marszu nieustannie spierala sie z nadeta kobieta w srednim wieku, odziana w droga suknie i z mnostwem zlotych i srebrnych ozdob - dama udawala, ze w ogole nie dostrzega bezczelnej pannicy, od czasu do czasu jednak, trafiona szczegolnie cietym docinkiem, odgryzala sie nie gorzej od bazarowej przekupki, czym wywolywala kolejna fontanne jadowitego krasomowstwa ze strony dziewczyny. Z tego wszystkiego sedzia zrozumial, ze szarpia go za rekaw, by wciagnac go do rozmowy w jego zawodowym charakterze, to znaczy jako sedziego. Zajety obserwacja tych trzech roznych i jakze barwnych osobowosci, sedzia Bao nie od razu spostrzegl lysawego czlowieczka w kusym kaftanie, podobnego do drobnego, prowincjonalnego urzed-niczyny, starego wiesniaka w koszuli z samodzialu i szerokich portkach z dziura na prawym kolanie i na koniec wlasnego krewniaka Chonga, odzianego w te same suknie, w jakie go obleczono przed wyjazdem z Ningou. Ukochany krewniak ze skrajnym zdumieniem rozgladal sie na boki i nieustannie cos mruczal pod nosem. Potem ujrzal swojego drogiego wujaszka i natychmiast rzucil sie w jego strone. -Wujaszku Bao! To wy? Znaczy, mimo wszystko nie umarlem? A moze... - blada twarz mlodzienca blyskawicznie okryla sie chmura smutku. - Moze wyscie tez umarli? Powiedzcie, gdzie jestesmy? -Mozesz mu powiedziec, co chcesz, tylko - na bodhisattwe Di-Chana", nie zostawajcie z tylu! - krzyknal Lan Daoxing, ktory do tego czasu zdazyl juz znacznie sie od nich oddalic. -Czyzby swiety Lan takze umarl? - zamruczal ze zdumieniem Chong... i przestal zadawac pytania. * Bodhisattwa Di-Chan obiecal osobiscie wywiesc z piekla jak najwieksza ilosc grzesznikow, za co zyskal miano Przewodnika Swiata Mroku. Korytarz (albo skalny tunel), ktorym szli, wciskal sie w glab gory, lagodna spirala spuszczajac sie coraz nizej, do samego piekla - ktore zreszta bylo celem wedrowki calego towarzystwa. Widoczny przed nimi blask jarzyl sie coraz silniej, z zielonkawego przechodzac do roznych odcieni ochry, a po brzegach zaczynal sie juz zlowieszczo czerwienic. -Nie zyjesz, moj nieszczesny Chongu, a ja nie umarlem - ponu rym glosem burknal sedzia.- Podjelismy sie z dostojnym Lan Daoxingiem odprowadzenia cie do Mrocznych Dziedzin Wladcy Yang Lou, zeby uprosic go o laske dla ciebie z powodu twojej przedwczesnej smierci, a jednoczesnie... jednoczesnie zalatwic i swoje sprawy. -Wuju, jakis ty szlachetny! Znaczy, mimo wszystko jestem mar twy?! Wiesz, wujaszku Bao, okazuje sie, ze to nie takie straszne, jak mowia. Choc wczesniej... -Chongsam nie wiedzial, co zamierzal rzec, wiec sie zmieszal, zawstydzil i na jakis czas umilkl. -A ci obok to kto? - zainteresowal sie po dlugiej pauzie. Wy daje mi sie, wujku Bao, ze jakbym ich znal, ale nie jestem do kon ca pewien... Mimo tego, iz mlodzieniec mowil szeptem, taos doskonale slyszal kazde wypowiedziane przez nieboszczyka slowo. -To nieszczesnicy, ktorzy podczas minionego miesiaca dzielili z to ba cialo - rzucil przez ramie. - "Szalenstwo Buddy". Akurat! Gdyby tak bylo, to oni wszyscy byliby twoimi poprzednimi wcieleniami, to znaczy rozmaitymi zywotami jednej i tej samej duszy, osobowosci, ty zas w tej chwili stopilbys sie z nimi w jednosc. A ci tutaj to dusze zupelnie innych ludzi, ktore absolutnie przypadkowo trafily do twojego ciala. Zbyt wiele mieszkancow w jednym domu - na domiar wszystkiego zupelnie sie nie znajacych i nieskorych do zgody - i coz sie dziwic, ze dom nie wytrzy mal, zawalil sie z trzaskiem, a wszyscy trafili tutaj?! Dopoki taos mowil, wszyscy jego towarzysze uwaznie go sluchali, starajac sie nie uronic ani slowa. Nawet kobiety sie uspokoily i przestaly miotac przeklenstwa, co jeszcze przed chwila wydawalo sie niemozliwe. A gdy Zelazna Czapka umilkl, wszyscy przez pewien czas szli dalej w milczeniu, z czego sedzia byl bardzo rad. A potem, zupelnie niespodzianie, znalezli sie na progu ogromnej sali przyjec i zabraklo czasu na czcza gadanine. I wlasnie wtedy sedzia Bao zrozumial, ze wreszcie zaczynaja sie powazne niebezpieczenstwa, o ktorych zupelnie niedawno mowil mu jego przyjaciel Taos. Trafili do Mrocznych Dziedzin. Na pierwszy rzut oka piekielna kancelaria Fengdou niewiele sie roznila od dowolnej kancelarii Ningou, w tym takze i od kancelarii sadu, w ktorym przez wiele lat rezydowal sedzia Bao. Stoly, kalamarze z atramentem, stosy dokumentow z pieczeciami i wodnymi znakami, polki z niezliczonymi zwojami, szmer pedzelkow poruszajacych sie po papierze, szelest przekladanych z miejsca na miejsce dokumentow, nakazy aresztowania albo doprowadzenia na przesluchanie, sprzeczajacy sie ze soba urzednicy, kulacy sie po katach i patrzacy wilkiem interesanci... Tym razem jednak on sam, wespol ze swietym Laniem i cala gromada dusz, ktore wysypaly sie z, poddanego zbytniemu naciskowi, wnetrza Chonga, wystepowal w roli interesanta, a w roli urzednikow... Sedzia Bao niejeden rok sam byl urzednikiem, i to wysokiej rangi. Dlatego doskonale wiedzial, jak to jego koledzy bardzo czesto traktuja interesantow, wyciskajac z nich dusze nudna skrupulatnoscia i trzymaniem sie litery prawa; wygladalo zas na to, ze tutejsi urzednicy moga wyciskac z interesantow dusze doslownie, i to nawet nie uciekajac sie do urzedniczych czy prawnych kruczkow. Jak to mowia: 7.e lbow im rosnie dziewiec kretych rogow, Od ktorych nie masz nic bardziej ostrego, Piersi jak beczki, palce zakrwawione, Kochaja gonic przerazonych ludzi -Potrojne slepia, tygrysie glowy, A ciala bykom poteznym podobne. Najblizej ze wszystkich, za niewysokim, steranym juz stolem, ozdobionym po brzegach dosc wymyslnym, ale nieforemnym ornamentem, rozsiadl sie umorusany czart z rodzaju lou-cha. Bylby podobny do spasionego niedzwiedzia, gdyby nie rogi i kolce sterczace z jego kosmatego lba w najbardziej nieoczekiwanych miejscach i kierunkach. Ozdoby te przypominaly ornamenty zdobiace jego stol. Mial czworo oczu (potrzebne mu byly chyba tylko w celu wzbudzenia zawisci u trojokiego odzwiernego, ktory przedwczesnie opuscil posterunek): czerwone, zolte, zielone, metne - i cala czworke wytrzeszczyl na zblizajacych sie nieproszonych gosci. Na domiar okropnego wygladu wyraz kolczastej, rogatej i pelnej klow czarciej mordy byl jednoznaczny: "No prosze, kolejni natreci i to przed samym obiadem! Klne sie na samego Yan-wanga, ze mam juz tego wszystkiego serdecznie dosyc!" Za sasiednim stolem, na prawo od lou-cha siedzial jakis stwor o wygladzie zupelnie nie do przyjecia nawet z punktu widzenia najbardziej skacowanego mieszkanca Podniebnej Krainy - z grubsza podobny do szescionogiej, przerosnietej ryby. Jasna barwa srebrzystej luski urzednika zaskakujaco obrzydliwie klocila sie z obecnoscia rozsypanych po calym jej ciele, ociekajacych jakims sluzem oczu. Wszystkie oczy akurat byly do siebie podobne - mialy nieprzyjemna, burobrudna barwe i silnie poczernione rzesy. Ryba najwidoczniej nie lubila roznorodnosci. Nieco glebiej widac bylo jeszcze sporo roznorakich stworzen, a na samym koncu za najwiekszym stolem, ozdobionym szlachetnym jaspisem i perlowa macica, siedzial najwyrazniej naczelnik kancelarii: demon o szlachetnym wygladzie, z siwa tygrysia glowa, w siedmio-katnej czapce o twardych brzegach. Piekielny bulang* niespiesznie przekladal lapa z pokrytymi cynobrem szponami lezace przed nim dokumenty, od czasu do czasu moczyl cienki pedzelek z borsuczej siersci w otwartym kalamarzu z ludzkiego czerepu i wypisywal swoja decyzje na dokumencie, ktory z jego punktu widzenia zaslugiwal na uwage. W pozie, ruchach i wyrazie znudzonej tygrysiej mordy demo-na-naczelnika bylo cos tak sedziemu znajomego, ze sluga prawa przyjrzal sie mu uwazniej. W nastepnej chwili usmiechnal sie mimo woli: dokladnie taka sama mine przybieral wobec interesantow on sam, sedzia Bao z miasta Ningou, xianggong o przezwisku Smocza Pieczec. -Podajcie swoje imiona, wlaczajac w to dziecinne, nadane, przezwiska i pseudonimy; nazwiska rodowe, gdzie mieszkaliscie i jaka Bulang - naczelnik wydzialu, lub samodzielnej agendy firmy czy urzedu. smiercia pomarliscie - zaskrzypiala ponuro Srebrna Rybka, ktora najwyrazniej powtarzala to zdanie juz setki tysiecy razy. - Mowcie wyraznie, po kolei, zaczynajac od... W tejze chwili ryba spojrzala na przybyszow swoimi licznymi slepiami, zamrugala jednoczesnie wszystkimi powiekami i na pewien czas ja zatkalo, nie potrafila bowiem okreslic, kto powinien zaczac. Te wlasnie pauze zamierzal wykorzystac Lan Daoxing, ktory najwidoczniej chcial powtorzyc swe wczesniejsze przemowienie, ktore wywarlo tak wstrzasajace wrazenie na trojokim demonie odzwiernym, ale w tejze chwili stalo sie cos, czego nikt sie nie spodziewal - wlacznie z wielce madrym taosem. Milczaca do tej pory panienka lekkich obyczajow, obyczajow ktorej wszyscy juz zdazyli zapomniec, podskoczyla ku glupio mrugajacemu setkami slepiow rybodemonowi, chwycila go (ja?) za dwie przednie lapy i zaniosla sie jazgotem: -A, to ten bydlak jest za to wszystko odpowiedzialny! W poprzednim zyciu dogadzalam wszystkim chlopom, nikomu nie odmawialam, niczego wyrafinowanego, oprocz tych "nefrytowych lodyzek", trzy razy je w te i nazad - i masz ci los! Nie zdazylam sie rozgoscic w nowym ciele, a tam juz ta stara ropucha siedzi! - Wsciekle machniecie podbrodkiem w strone nadetej damy, ktora calym swoim wygladem starala sie dac wszystkim do zrozumienia, ze jej to nie dotyczy. - I zeby tylko ona jedna! Cala banda sie tam zebrala! Czy to jest zycie? Pytam was, sedziowie niesprawiedliwi - zycie, czy drwina z uczciwej kobiety? Bylo tego wszystkiego tylko miesiac - i co, znowu tutaj? Zapamietalam cie, ty stuoki rybiszonie! Zapamietalam jeszcze z poprzedniego razu! Mam juz tego dosc! Zrob tak, bym sie urodzila ponownie jako corka Syna Niebios, ni mniej, ni wiecej! A nie, to w imie sprawiedliwosci slepia ci powyrywam, na podloge rzuce i podepcze!... wszystkim wam pokaze! Oszolomieni w pierwszej chwili mag i dostojny Bao z trudem wstrzymywali usmiechy: sedzia zaczal nawet wspolczuc rybiemu demonowi - urzedniczynie, a Lan Daoxing po cichutku sie zastanawial, czy efekt niespodziewanego wybuchu dziewczyny nie wywrze lepszego skutku niz przygotowana przezen mowa - i dochodzil do wniosku, ze i owszem! W rzeczy samej, naczelnik wydzialu, tygrysioglowy demon we fioletowej, zdobionej zlotym haftem narzucie opietej pasem ze zlotoglowiu i w siedmiokatnej czapce z delikatnego jedwabiu*, spieszyl juz ku nim przejsciem pomiedzy stolami. -Jak smiesz, nedznico, nalegac na uczciwe Xing Tian, by dalo ci to, czego w zaden sposob dac ci nie moze? - zapytal ostro piekiel ny bulang, podchodzac do nowo przybylych. Zaliczenie rybiego demona do osobnikow bezplciowych ostatecznie dobilo maga i sedziego i za jednym zamachem starlo z ich twarzy usmieszki, ktore nawet jeszcze nie zdazyly sie na nich rozgoscic. -A kto mi obiecywal, ze wszystkie moje wysilki i starania zo stana mi zaliczone w przyszlym zyciu? - obecnosc piekielnego do stojnika w najmniejszym stopniu nie zbila z tropu nachalnej pannicy. - On sam... znaczy, ono samo mi obiecalo! Jeszcze nalegalo... ustap, koteczku, a urodzisz sie w dobrej rodzinie! -Tez mi zachcianki! - nie wytrzymala nadeta dama, ale pannica tym razem nie zwrocila na nia uwagi. -Znow ci Niezaspokojeni! - zaszemrano wsrod stolow, za kto rymi siedzieli piekielni urzednicy. - O, Wladco Jaspisowy, kiedyz sie to wreszcie skonczy? -Co, znowu kolejna pomylka? - siwe brwi tygrysioglowego frunely w gore w wyrazie nieopisanej udreki. Szmerek natychmiast ucichl. -Czyzbyscie zostali niesprawiedliwie pokrzywdzeni podczas Przydzialu? - zwrocil sie naczelnik do nowo przybylych. - Dali nie to wcielenie, ktore sie wam nalezalo? -Gorzej! Wpakowali mnie do jednego ciala z ta, ot, tam... - pan nica nieprzyzwoitym gestem wskazala nadeta dame. I jeszcze z ty mi smierdzacymi kozlami! Patrzcie go! Choragiew sobie przyczepil (to ostatnie odnosilo sie do wojownika, ktorego twarz nagle powle kla sie purpura) i mysli, ze sie znalazl w siodmym Niebie! Jezeli to nie jest "pomylka", to ja... - Zrozumialem, pojalem i wszystkich serdecznie przepraszam - wtracil pospiesznie piekielny naczelnik, najwyrazniej przepelniony obawa przed kolejnym wybuchem krasomowstwa damy negocjowa nej milosci. - Oczywiscie, zostanie to uwzglednione i w nastepnym wcieleniu mozecie liczyc na... * Fioletowa szata, pozlacany pas i jedwabna czapka byly atry- Corka Syna Nieba! - uciela pannica, wziawszy sie pod boki. - Na nic mniejszego sie nie zgodze! -A o tym juz nie ty bedziesz decydowac - surowo ofuknal ja tygrysioglowy i barwna pannica umilkla, zrozumiawszy, ze troche przesadzila. - 1 nawet nie ja. Wyglada na to, ze nie obejdzie sie bez przedstawienia sprawy samemu Wladcy. Najwyrazniej cos tam popla tali w Izbie Sadu Najwyzszego... i jak zwykle, zwalili sprawe na nas - te slowa zostaly skierowane do sedziego Bao, w ktorym tygrysio glowy szostym zmyslem wyczul kolege fachowca. Sedzia kiwnal glowa na znak, ze wszystko rozumie, postanowil jednak wtracic swoje. -W takim przypadku, szlachetny bulangu, pozniej urodzeni* pro sza o przydzielenie im przewodnika, ktory zaprowadzi nieproszonych i natretnych gosci do Wladcy Wschodniego Szczytu; nedzny twoj slu ga smie sadzic, ze ta sprawa jest akurat w jego kompetencji. Naczelnik wydzialu dosc osobliwie spojrzal na xianggonga i stwierdzil bez przesadnego entuzjazmu: -A w ogole to mialem na mysli Yan-wanga, Wladce Mrocz nych Dziedzin... -Oczywiscie, ty wiesz lepiej, o Chlubo Piekiel -taos ledwie dostrzegalnie tracil lokciem w bok sedziego i szlachetny xianggong z trudem powstrzymal cisnacy mu sie na usta jek i okrzyk bolu - Lan trafil akurat w zaczynajace sie dopiero zrastac zebro. - Jezeli ta sprawa jest w kompetencji wielkiego Yan-wanga... -Idzcie zatem do ksiecia Yan-wanga - podjal ostateczna decyZJ? tygrysioglowy. - Co bedzie dalej, niech postanowi sam Wladyka. W moim wydziale zreszta akurat zaczyna sie przerwa obiadowa! Hej! Li-yun-bu! Zaprowadz ich do Wladcy! Sedzia Bao zaczynal z wolna pojmowac przebiegly plan tao-sa: bez tej grupy niesprawiedliwie potraktowanych dusz zadnemu z nich w zaden sposob nie udaloby sie przedostac przed oblicze Wladcy! Doskonale znajac swoich kolegow urzednikow z Nin-gou (i nie tylko tamtejszych), mial teraz mozliwosc ujrzenia na wlasne oczy, ze i piekielna biurokracja niczym sie nie rozni od tej, jaka skuwa swiat zywych. * pozniej urodzeni - to znaczy mlodsi; uprzejma forma zwrocenia na siebie uwagi. Okazalo sie tez przy tej okazji, ze Lan Daoxing tez niezle sie orientuje w kancelaryjnych obyczajach i zdazyl sie przygotowac na wszelkie ewentualnosci. Bao mial szczera nadzieje, ze teraz juz bez przeszkod dostana sie przed oblicze wladcy, cos jednak nie pozwalalo mu na przedwczesne napawanie sie tryumfem. Na przewodnika przydzielono im tego samego podobnego do niedzwiedzia czarta lou-cha, ktory siedzial za najbardziej oddalonym stolem w wydziale tygrysioglowego. -No prosze, jak tylko cos nie tak, od razu wszyscy do Li-yunbu! - gniewnie zamruczal demon, ale zaraz potem machnal kosma ta lapa w gescie pelnym rezygnacji i zabral sie do wykonania roz kazu naczelnika. Dostojny pan Bao, Lan Daoxing i nieco uspokojone dusze ruszyly za ponurym przewodnikiem; sedzia Bao mogl zas nareszcie odetchnac nieco swobodniej i rozejrzec sie dookola. A bylo na co popatrzec. Poczatkowo szli korytarzem, z ktorego przez liczne pozbawione drzwi szerokie wyloty mozna bylo ujrzec cale szeregi komnat bardzo podobnych do tej, ktora opuscili chwile temu: piekielna kancelaria Fengdou okazala sie tak rozlegla, z takim mnostwem komnat i wydzialow, ze sedziego Bao przestalo dziwic, iz caly ten nieslychanie skomplikowany biurokratyczny aparat sie zacial, a zaczelo dziwic to, iz wszystko stalo sie dopiero teraz! -...i popros szanownego Chuanluan-wanga", zeby obracal kolem nieco wolniej, bo nie nadazamy z rozpatrywaniem skarg! - dolecialo do uszu sedziego z ostatniej komnaty, obok ktorej przechodzili. Potem kancelaria sie skonczyla i rozpoczal sie jakis niesamowity labirynt, z ktorego droga wychodzila, przytulajac sie do zwieszonej nad nia skaly; z lewej strony ziala bezdenna przepasc, w ktorej gdzies tam w dole cos syczalo, trzeszczalo, stekalo i grzechotalo - droga zas znow dawala nura W platanine mrocznych tunelow, gdzie tylko nieoczekiwane rozblyski oswietlaly to skulona obnazona figure, przez ktora powoli * Chuanluan-wang (Czakrawartin) - buddyjskie bostwo, obracajace dysk (Kolo Sansary), na ktory wladca Piekiel Yang-Lou-wang, wysyla dusze zmarlych dla ponownych narodzin. przedzieralo sie rozgalezione drzewo, to kobiete pojekujaca rozkosznie pod ogromnym smokiem o plonacych oczach (plonace oczy miala zreszta i kobieta), albo cos kompletnie niepojetego: mieszanine poruszajacych sie w gestej, czarnej i lepkiej krwi odrabanych rak, nog, glow i organow wewnetrznych. -Co za sledziona! - mruknal z zachwytem taos, sedzia Bao jed nak nie podzielil jego uciechy. Potem wszystko znow zasnulo sie mgla, a wedrowcy, ktorzy jakos dziwnie przycichli, poszli dalej. Na koniec pod nogami idacych pojawila sie rowna, zoltej barwy kostka, a na scianach zobaczyli delikatny wzor, ktory dosc szybko zastapily pieknie malowane wprost na ceglach obrazy przedstawiajace Niebo Trzydziestu Trzech Pokutnikow albo raj Buddy Amitabhy lub przeciwnie, meki Piekla, fragmenty ktorych niedawno wedrowcy mieli okazje podziwiac osobiscie. -Jestesmy juz w Piatym Piekle - zwrocil sie szeptem taos do sedziego, nie przerywajac marszu. - Niedaleko juz Palac Sen-lu. Od tej chwili milcz i rob, co kaze. Sedzia niespiesznie kiwnal glowa, co najwidoczniej w pelni zadowolilo jego przyjaciela. Za kolejnym zakretem przed wedrowcami pojawily sie ogromne wrota ze sloniowej kosci, ozdobione zlotymi plaskorzezbami. Sedzia mimo woli drgnal i pospiesznie szarpnal Zelazna Czapke za rekaw, by zwrocic przyjacielowi uwage. Okazalo sie to zbyteczne; mag i bez tego zobaczyl juz to, co mu chcial pokazac sedzia. Na lewym skrzydle wrot wyrzezbiono szczerzacego kly zielonookiego tygrysa, a na prawym - smoka o ognistym jezorze. Sedzia doskonale pamietal oba wizerunki: prawie dokladnie takie same byly trupie pietna, dla ktorych tu przyszedl. -Jestesmy na miejscu! - oznajmil glosno przewodnik Li-yun-bu. - Oto wejscie do Palacu Sen-lu, wladcy Yan-wanga. I podszedlszy do drzwi, demon glosno zalomotal w nie piescia. Nie od razu im otworzono. Poczatkowo demon musial dlugo spierac sie z odzwiernym, ktory otworzywszy zakratowane okienko, zaczal sie dopytywac: co za jedni i po co przylezli? W koncu Li-yun-bu zdolal jakos przekonac odzwiernego o waznosci swej wizyty, wrota jednak pozostaly zamkniete - odzwierny otworzyl niewielka boczna furtke, tak zrecznie zamaskowana, ze praktycznie nie mozna bylo jej znalezc z zewnatrz. -No prosze, jak sie rozpedzil! - mruknela zlosliwie nieskrom na pannica, mierzac przewodnika kosym spojrzeniem. - Yang-Lou, otwieraj, niedzwiedz przylazl! Li-yun-bu poczerwienialy rogi, ale udal, ze nie slyszy. Sedzia Bao zanotowal zas w pamieci, ze tajnych wejsc jak ta furta powinno tu byc jeszcze wiele. Odzwierny, od nog po czubek glowy, byl owiniety w jakies nieksztaltne, liliowe okrycie, tak ze dokladniej przyjrzec mu sie nie dalo - za to wszyscy bardzo wyraznie zobaczyli potezna halabarde w pokrytej luskami lapie. -Powiadaja, ze ma tak przerazajacy wyglad, iz musi ukrywac go przed interesantami, a odsloni sie tylko wtedy, gdy do Palacu zaczna sie wdzierac wrogowie z innych swiatow - i wtedy ci, co go zobacza, padna wszyscy martwi jak jeden - wyszeptal taos sedziemu w ucho. Bao kiwnal glowa, w duchu zas pomyslal: "Ciekawe, jacyz to wrogowie zdolni sa do napasci na Palac Wladcy Piekiel?" -A czemuz to dzisiaj na warcie stoisz sam? - zapytal przewodnik odzwiernego, zanim poprowadzil ich dalej. - Gdziez duchy-obroncy wrot? Znow przesadzili z lapowkami? -Kolejne nieprzyjemnosci w Siodmym Piekle - zahuczal glucho spod okrycia glos odzwiernego. - Nie majac nikogo innego pod reka, Wladca wyprawil tam duchy. Li-yun-bu wspolczujaco cmoknal jezorem - a jezor mial solidny i szeroki jak lopata - i poprowadzil gromadke przybyszow dalej w glab Palacu. Dosc dlugo szli pograzonymi w mroku korytarzami, przechodzili przez jakies nieslychanie rozlegle komnaty, ktorych stropy ginely w ciemnosciach; od czasu do czasu slyszeli zgrzyty i szczek diabli wiedzaja-kich mechanizmow, slyszeli oddalone glosy i okrzyki zmieniajacych sie strazy, podajacych sobie hasla i odzewy... Sedziemu Bao zaczelo sie juz wydawac, ze Palac nie ustepuje wielkoscia reszcie Podniebnej Krainy razem wzietej (choc przecie nie widzial calego Piekla i zywil szczera nadzieje, ze tak zostanie!); czas sie zatrzymal i polozywszy gdzies w kacie, zwinal sie w klebek, pozostal tylko rownomierny odglos krokow, ciagnace sie w nieskonczonosc gwarne korytarze, niekonczace sie zakrety i sale, w ktorych nie bylo widac przeciwleglych scian... "Czy przypadkiem nasz przewodnik nie zabladzil?" - pomyslal z niepokojem sedzia. I prawie natychmiast, znaczy za nastepnym zakretem, cala procesja zatrzymala sie przed wysokimi, lakierowanymi drzwiami z czerwonego drewna. -Sala audiencyjna wielkiego Yan-wanga! - z zachwytem w glo sie oznajmil Li-yun-bu. - Wejdzcie i niech was przepelni zachwyt! Rozwarlszy szeroko podwoje przed oszolomionymi zywymi i martwymi, przewodnik pospiesznie sie cofnal. Wojownik w polatanej zbroi rzucil mu znaczace spojrzenie i pierwszy niespiesznie przekroczyl prog. Pozostali ruszyli za nim. Okazalo sie, ze sala jest dluga, pusta i ma podloge pokryta woskowanym parkietem z tegoz samego czerwonego drewna, sciany pokryto jedwabnymi zaslonami z pejzazami typu "gory i woda", od czasu do czasu tylko trafialy sie bambusowe gaje i pagody. Na przeciwleglym krancu sali, majacej nie mniej niz pietnascie zhangow dlugosci i trzy szerokosci, po obu stronach kolejnych drzwi staly dwa stoly: z lewej mniejszy, z prawej wiekszy. Za stolami siedzialy smoki: mniejszy lazurowy, zprzylizanym na bok grzebieniem, i wiekszy ciemnoczerwony, z dlugimi wasami i waskimi skrzydlami. Smoki najwyrazniej pelnily obowiazki sekretarzy Wladcy Mrocznych Dziedzin. Niewiele braklo, a oniesmieleni wchodzacy byliby sie zatrzymali, Lan Daoxing jednak pewnym krokiem ruszyl wprost na smoki, za nim podazyl sedzia i wojak z toporami, a potem reszta grupki. Podchodzac blizej, sedzia uslyszal glos mniejszego smoka, ktory wydal mu sie zaskakujaco znajomy: -... i wtedy u Miedzianego Gao Zi Shi, sluzacego w Izbie Kar nej Drugiego Piekla, zjawil sie Sloneczny Dygnitarz' i zazadal, by natychmiast wypuszczono dusze jego jakoby niewinnie cierpiacego brata. Poniewaz Gao Zi Shi nie mogl tego zrobic, oznajmil, ze musi zasiegnac rady u... * Sloneczny Dygnitarz - wysoka figura w hierarchii urzedniczej W tejze chwili sedzia Bao przypomnial sobie, kogo mu przypomina piszczacy glos mniejszego smoka; nie tylko zreszta glos - cala te nieskonczenie nudna historie mial pecha juz slyszec. "Wyglada na to, ze kazda kancelaria, nawet piekielna, ma swego Sangge Trzeciego!" - pomyslal przygnebiony xianggong. -...swojego bulanga, bezlitosnego pana Dai Qi-Zhao, ale Slo neczny Dygnitarz... przy okazji, wsrod tych, co weszli, jest dwu zy wych -jakby mimochodem stwierdzil mlodszy smok. I nie robiac zadnej przerwy, podjal watek, potrzasajac grzebieniem: - A wiec, Sloneczny Dygnitarz... Pojawienie sie dwoch zywych w izbie przyjec Yan-wanga nie za bardzo poruszylo lazurowego smoka. O wiele bardziej mu zalezalo na tym, by dopowiedziec swojemu starszemu koledze cala historie, nie zwracajac uwagi na dokuczliwe drobiazgi. Starszy smok byl jednak najwyrazniej innego zdania. -Zywi? - zapytal z nieklamanym zainteresowaniem, odwracajac sie ku nadchodzacym i badawczo wciagajac w nozdrza powietrze. Zapach najwyrazniej potwierdzil najgorsze obawy purpurowego - W rzeczy samej, zywi! - wystekal ze zdumieniem i nie slucha jac dluzej lazurowej opowiesci, zaczal wypelzac zza stolu, nie za pomniawszy uprzednio uderzyc w ustawiony na stole srebrny dzwo neczek. Od tej chwili sedzia Bao pozbyl sie wszelkich zludzen co do tego, iz los niesie im cos dobrego i milego sercu. -Kto ich tu wpuscil?! - zasyczal zlowrogo purpurowy, jedno czesnie zwijajac wasy w pierscienie. Odpowiedzi sie nie doczekal. -Kto pozwolil zywym wlezc do izby przyjec Wladcy Yan-wan ga?! - spojrzenie nieruchomych oczu smoka bezblednie wyluskalo z calej grupy taosa. Sedzia poczul na plecach zimne mrowienie. -Szpiedzy ze swiata zywych w palacu Wladcy Piekiel? Brac ich!!! Zelazna Czapka otworzyl juz usta, by wyjasnic rozjuszonemu smokowi cel ich wizyty, ale w tejze chwili ze wszystkich stron, jakby wprost z pokrywajacych sciany malowidel, zaczely wypelzac najrozniejsze, ale w jednakim stopniu nieprzyjemne i wrogo nastawione stwory, najbardziej ze wszystkiego przypominajace latajacych na chmurach, porosnietych jasnym wlosem ludozercow yaksa, obleczone w pordzewiale pancerze, z licznymi toporami i wloczniami w dloniach. Byli to niewatpliwie czlonkowie palacowej strazy, wezwani przez przesadnie czujnego sekretarza. -Nie daj sie, przyjacielu Bao! - krzyknal zawczasu Lan Daoxing, ktory jednoczesnie z niewiarygodna szybkoscia manipulowal karta mocnego ryzowego papieru i malenkimi brazowymi nozyczkami, ktore Zelazna Czapka wyjal nie wiadomo skad. Bylo jednak juz za pozno. Dwa pierwsze demony zdazyly juz dobiec calkiem blisko, jeden z nich nawet juz wyciagnal kosmata lape, by porwac podlego szpiega ze swiata zywych za kolnierz - i w tejze chwili na drodze straznika pojawil sie wojownik w pola tanym pancerzu i z zakrwawiona opaska na glowie. Owszem, byl martwy, niech bedzie nawet, ze trafil do samego Piekla z nadzie ja na lepsze powtorne wcielenie... ale wojownik i w Piekle pozo staje wojownikiem! Szczegolnie, jesli w swoim czasie oslaniajac odwrot ksiecia, padles w nierownym boju nad Zolwiowa Zatoka, a barbarzyncy odmowili uraczenia sie twoja watroba, obawiajac sie, ze ukryte w niej dzielnosc i odwaga porozrywaja im brzuchy! Poza tym towarzysze podrozy i w Piekle pozostaja towarzyszami podrozy. Bojowe topory "shuang" zamigotaly rozmytymi polokregami - i wyciagnieta ku taosowi lapa, z ktorej zdazyly sie juz wysunac po dobne do kindzalow szpony, w mgnieniu oka zostala porabana na kil ka czesci. Yaksa zamarl w bezruchu, gapiac sie na zalewajaca drew niany parkiet czarna, chlustajaca mu z przecietych arterii krew - kie dy topor bezimiennego bojownika z chrzestem zdazyl sie werznac w nasade karku drugiego straznika. W nastepnym ulamku sekundy, scianami sali wstrzasnal ryk okaleczonego demona. Pozostali straznicy podchwycili ten ryk i wszyscy razem rzucili sie naprzod, wsciekle wywijajac swoim orezem. Sedzia spostrzegl, ze zostali tylko we trojke; on, taos i wojownik z toporami - pozostale dusze, nie wylaczajac ukochanego krewniaka Chon-ga, jakby uniosl precz poryw niespodziewanej wichury, ktory cisnal je w kat sali, gdzie zbily sie w ciasna kupke, patrzac z przerazeniem na coraz bardziej zawzieta bitke. Zelazna Czapka zdazyl w ostatniej chwili: pospiesznie dokonczywszy niezrozumiale zaklecie, dmuchnal na kupke papierowych figurek, ktore nie wiedziec skad pojawily sie na jego dloni - i figurki podobne do malenkich ludzikow uniosly sie w powietrze, blyskawicznie rosnac wzdluz i wszerz, okazaly sie wojownikami z krwi i kosci, z ktorych kazdy trzymal w reku polyskujacy metalicznie obosieczny miecz z hakiem na koncu i rekojescia podobna do kastetu. Bron mistrzow. "Papierowa" gwardia taosa natychmiast przyszla w sukurs mistrzowi bojowych toporow i ostro starla sie z yaksami palacowej strazy. Godzi sie tez zauwazyc, ze ozywione figurki bily sie nie gorzej niz Skrzydlate Tygrysy, doborowy oddzial przybocznych samego cesarza Podniebnej Krainy. Taos i sedzia znalezli sie w samym srodku kregu walczacych, na szczescie oslonieci od wrogow nieprzenikniona tarcza zaczarowanych obroncow. Ze wszystkich stron dobiegaly wsciekle okrzyki, dzwieczala stal, od czasu do czasu na posadzke walil sie jakis zalany krwia yaksa - co wcale nie ujmowalo mocy bijacemu oden smrodowi - ale do boju biegli juz nowi straznicy, wyskakujacy prosto ze scian sali... i oto pierwszy z papierowych obroncow Lan Daoxinga z ciezkim westchnieniem usiadl na podlodze, przeksztalcajac sie zaraz potem w stos pocietych papierkow, po chwili dolaczyl don drugi... -Musimy sie przedrzec do drugich drzwi - wyszeptal mag do ucha sedziego. Korzystajac z tego, ze tlukacy sie z "papierowymi" przybocznymi straznicy chwilowo o nich zapomnieli, Lan Daoxing i sedzia Bao sprobowali niepostrzezenie przekrasc sie do drzwi, obok ktorych stal niczym posag, zdumiony i przerazony czerwony smok (lazurowy w ogole gdzies przepadl). Wojownik w polatanej zbroi, ktory odgadl zamiar towarzyszow, ruszyl za nimi, odcinajac sie po drodze, gwizdzacymi ponuro w jego dloniach toporami, nacierajacym uparcie straznikom. Byli juz w polowie drogi - i pewnie z powodzeniem omineliby unieruchomionego zdumieniem smoka-sekretarza, gdyby nagle na ich drodze nie stanal rosly jak dab (prawie dwukrotnie wyzszy do swoich kompanow) yaksa z pasem tai-weia, naczelnika strazy. Obnazywszy w krzywym usmiechu cale rzedy zoltych klow, yaksa niespiesznie podniosl nad glowe ogromna, najezona kolcami bulawe. - Pieczec, przyjacielu Bao, pieczec! - wystekal taos. I sedzia, nie bardzo nawet zdajac sobie sprawe z tego, co robi, zrobil krok do przodu i z calej sily wcisnal wiszaca mu u pasa pieczec w sam srodek rozleglego brzuszyska yaksy. Po czym, opamietawszy sie w sama pore, zrecznie odskoczyl w tyl. Bulawa na ulamek sekundy zawisla nieruchomo w powietrzu, a yaksa nieco zdziwiony spojrzal w dol, by zobaczyc, co tam znowu wymyslil ten nedzny czleczyna - i prawie natychmiast ze sklepienia z ogluszajacym loskotem gromu uderzyla sina, osmioramienna blyskawica, ktora ugodzila dokladnie tam, gdzie sedzia Bao ulamek sekundy wczesniej przyciskal swoja pieczec. Jak to mowia, tusz jeszcze nie zdazyl wyschnac... Wszystko trwalo nie dluzej niz mrugniecie powieka -wjednej chwili przed sedzia stal szczerzacy kly tai-wei z uniesiona bulawa w lapie, w nastepnej osmalona bulawa z loskotem toczyla sie po parkiecie, a na miejscu przypieczetowanego yaksy lezala kupka jeszcze sie dymiacych popiolow. W sali przez chwile trwala absolutna cisza, walczacy znieruchomieli, jakby zdumienie skulo ich w kamien - i w tej oto ciszy rozlegl sie pelen zgrozy jek lazurowego smoka, ktory -jak sie okazalo - nad wyraz zrecznie ukryl sie pod swoim stolem: - Sloneczny Dygnitarz! -Sloneczny Dygnitarz...' - powtorzyl nagle pobladly purpurowy smok, sunac w uklonach ku drzwiom. Zamkniete do tej pory drzwi otworzyly sie niespiesznie i z przeciaglym zgrzytem, a w poszerzajacym sie powoli otworze pojawil sie dorodny mezczyzna ze sladami siwizny w dlugim, starannie zaplecionym warkoczu zwisajacym mu przynajmniej do pasa i z wasami po poltora zhi* kazdy. Odziany byl w atlasowy kaftan malinowej barwy, przepasany niebieskim, bogato tkanym pasem ze zlotymi kutasami, a na glowie mial czapke nie z delikatnego, a po prostu z najdelikatniejszego jedwabiu; w dloniach jednak, zamiast stosownej w takich przypadkach koscianej tabliczki, trzymal niewielki, porcelanowy czajniczek. * zhi - miara dlugosci, rowna mniej wiecej 32 centymetrom. Zza jego plecow wygladal jeszcze jeden dostojnik: wysoki, chu-derlawy, w ciemnozielonym kaftanie, w prostokatnej czapeczce i z filizanka w dloni. Obaj mieli calkowicie ludzki wyglad (choc wygladali na ludzi niezwykle poirytowanych) i w niczym nie przypominali demonow. -Co tu sie dzieje? - dorodny maz spytal surowym glosem pur purowego smoka sekretarza, ktory ze strachu pobladl az do barwy bladego rozu. -A otoz i sam ksiaze Piekiel, Yan-wang - szepnal taos w ucho sedziemu. - A ten z tylu to Wladca Wschodniego Szczytu - dodal zdu szonym glosem, bo obaj przyjaciele natychmiast zgieli karki w pel nych szacunku uklonach. Dostojnicy zaswiatow zmierzyli gadatliwego mnicha gniewnymi spojrzeniami. -Mamy szczescie, ze obaj sa razem - optymistycznie stwierdzil mag, klaniajac sie jeszcze nizej. Sedzia Bao mogl tylko pozazdroscic przyjacielowi optymizmu. -Znaczy, zjawiliscie sie tutaj, liczac na to, iz uda sie wam wy jasnic przyczyne niezwyklego zamieszania, jakie nawiedzilo wasz swiat. - Wasaty ksiaze Yan-wang nie zapytal, a raczej podsumowal okolicznosci, uwaznie wysluchawszy opowiesci taosa i sedziego, na pelniajac ponownie winem puste juz czarki gosci. Sedzia po pierwszym juz lyku ocenil, ze ksiazece wino przewyzsza wszystko, co mozna rzec pochwalnego o winie - takiego trunku nie pijal nawet w stolicy. -Mimo wszystko jednak, wielce szanowny Yan-wangu - taos pochylil glowe w kolejnym uklonie, skierowawszy rybi ogon swojej czapki prosto na ksiecia Piekiel - to "niezwykle zamieszanie", o ile urodzeni pozniej zdolali zauwazyc, dzieje sie nie tylko w swiecie zywych. -Ach, dostojny Laniu, trafiliscie w samo sedno - niczym echo odpowiedzial Wladca Wschodniego Szczytu. - Nieporzadki u nas i u was, to dwie strony jednej i tej samej monety! Zechciejcie nam -uwierzyc, ze ja i ksiaze Yan-wang jestesmy nie mniej od was zainteresowani polozeniem kresu podobnemu zametowi! -Czyzbyscie... czyzbyscie nawet wy, o Wladcy, nie wiedzieli wszystkiego? - nie wytrzymal sedzia Bao. -Przykro mi rzec, szanowny xianggongu, ale to prawda - od powiedzial Yan-wang, rozkladajac rece. Wasy Wladcy Piekiel obwi sly ponuro i zupelnie jednoznacznie. Rozmowa trwala juz kilka godzin. Podczas niej poczatkowe zaskoczenie i zmieszanie zastapily zdziwienie i szczery smiech Wladcy Piekiel, kiedy ocenil przyczyny i skutki zalegajacego jego przedpokoj pobojowiska. Purpurowy smok pospiesznie saczyl w ucho Wladcy Wschodniego Szczytu przeprosiny, glosem przerywanym nerwowa czkawka (przemowic do samego Yan-wanga luskowaty sekretarz jeszcze sie nie odwazyl). Jego mlodszy lazurowy kolega caly czas wzdychal, unosil ku niebu lapy, udawal skrajne przerazenie i najwyrazniej rozkoszowal sie w duchu rysujacymi sie przed nim mozliwosciami opowiedzenia calemu Pieklu nowej wstrzasajacej historii, ktorej swiadkiem tym razem byl on sam we wlasnej osobie - i niech ktos sprobuje tylko okazac niedowierzanie! "A przeciez nie uwierza!", pomyslal sedzia mimochodem. Polegli bohaterska smiercia straznicy yaksa natychmiast zostali wskrzeszeni na poprzednich stanowiskach - oprocz tai-weia; niezbyt roztropnego olbrzyma zastapil ponury wojak z toporami, ktory jakze w pore przyszedl z pomoca sedziemu i taosowi, a opieczetowany yaksa trafil pod jego komende. Obaj wladcy trafnie ocenili jego wiernosc towarzyszom i znajomosc sztuki wojennej; jego samego zreszta nowe stanowisko w pelni zadowolilo. Sedziego Bao poproszono stanowczo, by nie stawial juz panstwowych pieczeci na mieszkancach Piekla Fengdou. Wszystko szlo jak najbardziej pomyslnie. 1 gdy sedzia Bao wespol z Zelazna Czapka zostal zaproszony do osobistych apartamentow Wladcy Mrocznych Dziedzin, zaczal juz podzielac optymizm swojego taoskiego przyjaciela. Jak sie okazalo, nieco przedwczesnie. Obu przyjaciolom, ktorzy osmielili sie zlozyc wizyte samemu ksieciu Piekiel nic bezposrednio nie grozilo, rozmowa rozwijala sie spokojnie i przebiegala w przyjaznej atmosferze, a sami Wladcy bardzo byli zainteresowani opowiescia obu smiertelnikow, ktorzy zeszli do nich ze swiata zywych. Tyle ze... Rozmowa rozmowa, ale sedzia i taos na razie ani na krok nie przyblizyli sie do rozwiazania zagadki, dla ktorego szczerze mowiac, przeszli te cala mordege! -...wcale nie jestesmy wszechmocni ani wszechwiedzacy - poparl Yan-wanga Wladca Wschodniego Szczytu. - W rzeczy samej wcale nie jestesmy takimi, za jakich wy nas tam uwazacie. Zechce pan zro zumiec, szlachetny xianggongu: nazywajac nas Wladcami, macie ra cje - rzeczywiscie, w okreslonym stopniu mamy wladze nad Pieklem i kolejnymi wcieleniami. Jednoczesnie jednak musimy byc posluszni Najwyzszemu Prawu, ktore wy, ludzie, nazywacie Prawem Karmy, Kolem Sansary, Nie Majacym Poczatku Tao, a cala ta gromada nazw jest tylko drobna czastka tego Prawa... Mozna by rzec, ze my to tyl ko rece tego Prawa, jego zewnetrzne przejawy! - Oba przejawy nie mialy jednak zadnych sprzeciwow wobec tego, by w wolnej od zajec chwili nie wychylic lampki dobrego wina z ludzmi na tyle madrymi i zuchwalymi, by podjac tak ryzykowne przedsiewziecie. -Rece Prawa... - mruknal z namyslem sam do siebie sedzia Bao. - Rece z wizerunkiem tygrysa i smoka, ktorymi ozdobiono i wrota waszego Palacu! -O czym ty mowisz, dostojny? - nachmurzyl sie ksiaze Pie kiel. -Ot, tak sobie, przeswietny Yan-wangu, tylko glosno mysle. Wspominalem juz poprzednio o tych dziwnych trupich pietnach, jakie wystapily po smierci na przedramionach przestepcow. Jednoczesnie z cala pewnoscia ustalono, ze podczas ostatniego zywota w zaden sposob nie mogli zasluzyc sobie na te znaki, jakimi ozdobiono i wro ta tego Palacu, w ktorym obecnie sie znajdujemy... co jest ciekawym zbiegiem okolicznosci, nieprawdaz? Och, nie... daleki jestem od ja kichkolwiek aluzji, chcialbym tylko ustalic, czy istnieje zwiazek... -Niestety... -usmiech Yan-wanga byl smetny -wspomniane przez was wizerunki na bramie Piekielnego Palacu znajduja sie tam od chwili, w ktorej ta budowla zostala wzniesiona. A Palac jest znacznie starszy od - na przyklad - waszej Podniebnej Krainy. Ludzie przejeli te symbole wladzy znacznie pozniej... raczcie jeszcze uraczyc sie winem, moj drogi Bao i zechciejcie uwierzyc, nie masz tu i byc nie moze zadnego zwiazku! - Niestety, cos takiego akurat sie zdarzylo - odcial sie sedzia. Sam sie zdziwil swojej surowosci; ale dzisiejsza rozmowa istotnie bardzo odbiegala od zwyklych form i sposobow rozmow z Wladcami... -Owszem - kiwnal glowa Wladca Wschodniego Szczytu. - Wie rze czcigodnemu mezowi, ktory jest Podpora Nieustraszonosci. I uwa zam, ze powinnismy polaczyc nasze starania. -Polaczyc starania? - zdumiony Yan-wang nastroszyl wasy, skutkiem czego stal sie podobny do nastawionego w gore trojzebu. - Przyjacielu moj, cenie wasza przenikliwosc, gubie sie jednak w do myslach, w czym nam moga pomoc ci smiertelnicy, pomimo calego szacunku, jaki dla nich zywie? Wladca Wschodniego Szczytu nie zdazyl odpowiedziec, bo w tejze chwili rozleglo sie pelne szacunku, ale jednak uporczywe stukanie do drzwi. Ksiaze Yang-Lou gestem zatrzymal szykujacego sie juz do odpowiedzi taoskiego maga i krzyknal poirytowanym glosem: - No, co tam znowu!? Demon, ktory wszedl, przypominal wygladem suche drzewo; krzywoboki, jakby wykrecony, mial zylaste lapy z wystajacymi wezlami stawow, caly byl jakby szary i nawet pokryty czyms podobnym do kory. Odziany byl jednak w odziez urzednika szostej rangi, mial przy tym wszystkie konieczne atrybuty - najwidoczniej interesant byl skrupulatny. Wykonawszy niski, siedmiokrotny poklon, drzewopodobny zaskrzypial: -Ja, niegodny Yin Gong-Zou, witam pokornie wielkiego ksiecia Yan-wanga i Wladce Wschodniego Szczytu, niech wiecznym bedzie ich panowanie! Pokornie tez blagam o wybaczenie, ponownie jednak gdzies przepadla czesc zwojow z aktami dusz epoki Yuang! Za nie dlugi czas Wladcy zapytaja stojacego na czele szostej kancelarii na czelnika Shao Yonga Malozmyslnego: "Czemu nie masz u siebie po rzadku? Dlaczego przez ciebie nieustannie sypia sie skargi?" Wlad cy zapytaja, surowo ukarza naczelnika Shao Yonga Malozmyslnego - i oczywiscie beda mieli racje! A potem Shao Yong Malozmyslny zapyta nieszczesnego Yin Gong-Zou: "Gdzie przepadly zwoje? Coz mamy teraz poczac z tymi duszami, jezeli nie znamy ich zaslug i grzechow? Kim byli i kim beda?" Pan naczelnik zapyta, surowo ukarze nieszczesnego Yin Gong-Zou - i tez bedzie mial racje! Wszyscy beda mieli racje, co jednak wcale nie ulzy Yin Gong-Zou, poniewaz Yin Gong-Zou nigdy nie tykal tych zwojow: ot, byly i nie ma! I smiem zapewnic wielkiego ksiecia, ze cos takiego sie zdarza nie pierwszy raz! Wiec ja, glupi, postanowilem zawczasu was powiadomic... -Mysle, ze warto sie temu przyjrzec... - cicho mruknal Wladca Wschodniego Szczytu. Ksiaze Yan-wang kiwnal glowa i pospiesznie wstal. -Czy pozwolicie, wielce szanowny Yan-wangu, by pozniej uro dzeni wam towarzyszyli? - uprzejmym glosem zapytal sedzia Bao. W Ningou doskonale wszyscy wiedzieli: gdy sledczy Bao mowi tak lagodnym tonem, latwiej jest przesunac gore Taishan, niz sie go pozbyc. -Wiec prosze za mna! - Wladcy Piekiel najwidoczniej nie chcialo sie tracic czasu na jalowe spory ze Slonecznym Dygnitarzem. Taos uslyszal jednak w jego glosie lekka kpine i niespokojnie zacisnal wargi. Tymczasem, zamiast skierowac sie ku drzwiom, Wladca Yan-wang zrobil dwa kroki ku najblizszej scianie i znikl w niej, jakby wszedl w wode. Yin Gong-Zou pospieszyl za nim, a sedzia i taos zatrzymali sie posrodku komnaty, niepewni, co robic - przez sciany nie potrafil sie przesaczac nawet czcigodny i przemadry Lan, a coz dopiero rzec o xianggongu Bao. -W rzeczy samej, po coz bladzic po korytarzach, kiedy zycie jest krotkie i stygnie wino w czarkach - filozoficznie nastrojony Wladca Wschodniego Szczytu podszedl do dwoch smiertelnikow i ujal obu za ramiona. - Chodzmy, przyjaciele! Nie mowicie tylko potem, ze zle was przyjeto w Palacu Sen-lu! Sciana sie zblizyla, otaczajaca obu przyjaciol przestrzen na okamgnienie zrobila sie szara i kosmata - i nagle okazalo sie, ze sciana zostala z tylu: znalezli sie w dlugim, slabo oswietlonym korytarzu. Co prawda, nie musieli go przechodzic - Wladca Wschodniego Szczytu pospiesznie pociagnal ich za soba ku kolejnej scianie. "Czemu zatem sluza rygle, odzwierny i straze, jezeli kazdy moze ot, tak sobie..." - ponuro pomyslal sedzia, przesaczajac sie pomiedzy kamiennymi blokami. - "No nie, nie kazdy, ale jednak..." Dokonczyc tej mysli szanowny xianggong juz nie zdazyl - okazalo sie, ze sa na miejscu. Na pierwszy rzut oka kancelaria ta niczym sie nie odrozniala od innych: te same stoly, papiery, czaszki z atramentem, polki z rulonami... W tej chwili byla pusta - piekielni urzednicy, siodmym zmyslem wy-czuwszy nalot rozjuszonej wladzy, ulotnili sie jak jeden czart. 1 mieli racje, mowiac slowami drzewodemona. W sali byl tylko Wladca Ciemnych Dziedzin i Yin Gong-Zou. -Tu oto byly! - wyjeczal demon, wskazujac puste miejsce na jednej z polek. - Obejrzalem sie tylko i masz' Przepadly! Sila nie czysta, nie inaczej! Przypuszczenie to w ustach nieszczesnego Yin Gong-Zou zabrzmialo, lagodnie mowiac, nieco osobliwie i sedzia Bao zaskoczony podniosl brwi: kogoz to w Piekle uwaza sie za "sile nieczysta"?! 1 w tejze chwili uwage sedziego zwrocil ruch na sasiedniej polce. Myszy? Nie, raczej nie... rzuciwszy ponownie szybkie spojrzenie, sedzia zobaczyl, ze wprost z powietrza - a wlasciwie z mroku wypelniajacego glebiny polki - wylonilo sie dwoje zylastych rak oplecionych siecia arterii. Rece zaczeh szybko zgarniac lezace na polce rulony dokumentacji. Sedzia mimo woli zrobil krok ku regalowi - nie, wzrok go nie mylil; na przedramionach wylaniajacych sie z niebytu rak widac bylo gleboko wypalone wizerunki tygrysa i smoka! -A to co takiego? Jeden z waszych? - nie odwracajac sie, za pytal sedzia pana Yin Gong-Zou. -Gdzie? - zaskoczony czart odwrocil glowe, nie wiedzac, o co pyta Sloneczny Dygnitarz. -A ot, tu! - sedzia pokazal tajemnicze rece bez tulowia i reszty, ktore akurat starannie skladaly dokumenty w solidny pek. - Ojej! - jeknal demon. - Papiery! - Jakie papiery? Rece widzisz? Czyje to lapy? Zamiast odpowiedziec demon rzucil sie ku regalowi, ale sie spoznil - rece niespiesznie, ale i bez zbytniego marudzenia, spokojnie wycofaly sie w szary, zalegajacy przestrzen w glebi polek mrok, unoszac ze soba tuzin rulonow z czyimis losami. -Rulony! Spisy postepkow! - rozpaczliwie zajeczal Yin Gong-Zou, uderzywszy sie na domiar wszystkiego lbem w krawedz regalu. Sedzia Bao podszedl do regalu, odsunal pochlipujacego z rozpacza demona i zajrzal w przerwe po dopiero co porwanych dokumentach. Za polkami byla zwykla kamienna sciana bez jakichkolwiek oznak wskazujacych na to, ze moze sie tam kryc schowek lub tajne drzwiczki. Na wszelki wypadek sedzia sledczy powiodl po niej dlonia, potem stuknal w nia w kilku miejscach - w zadnym miejscu nie odpowiedzialo mu pustka. Odwrociwszy sie ku pozostalym, xianggong stwierdzil, ze wszyscy gapia sie na niego, wstrzymawszy oddechy. - Widzieliscie? - zapytal raczej dla porzadku. W rzeczy samej: niedawno sie przekonal, ze pozornie nieustepliwa sciana nie stanowi dla mieszkancow Piekla zadnej przeszkoSy, a rozmaitych rak tu nie brakuje. Odpowiedz absolutnie go zaskoczyla. - Nie - przeczaco zakolysal posiwiala glowa Yan-wang. -Nie - zgarbiwszy sie, odpowiedzial Wladca Wschodniego Szczytu z troska w glosie. -Niczego nie widzielismy! - zapiszczal Yin Gong-Zou, ktory zupelnie stracil glowe. -A mnie sie wydawalo... ze widzialem dwie widmowe rece -odezwal sie Lan Daoxing, starannie dobierajac slowa. - Ale glo wy bym nie dal... - Znaczy co, oslepliscie? - zapytal zbity z tropu sedzia. -Rulony! Przepadly! Po prostu rozplynely sie w powietrzu! - jeczal rozpaczliwie Yin Gong-Zou, ale zaden z jego dostojnych przelozonych nie sprobowal nawet go ofuknac. -A rece? Dwie chude rece pokryte siatka niebieskich zyl i z wi zerunkami tygrysa i smoka? - nie wytrzymal sedzia. - Zgarnialy do kumenty, a potem zebraly je w pek i uniosly... nie mam pojecia, gdzie. A potem same znikly! -W istocie osleplismy - zmarszczywszy krzaczaste brwi. odpo wiedzial Wladca Wschodniego Szczytu. - A ty, przyjacielu, nie. Byc moze dlatego, ze jestes Slonecznym Dygnitarzem ze swiata zywych. A my, ktorzy przywyklismy do niesamowitosci, z drugiej strony cze sciowo utracilismy zdolnosc widzenia. Nawet twoj przyjaciel, znaw ca sztuk tajemnych, tez cos utracil... za wszystko trzeba placic. -Za wszystko trzeba placic -jak echo powtorzyl Lan Daoxing. -C?y to cie przekonalo, ze mialem racje, moj przyjacielu? - zapytal Wladca Wschodniego Szczytu, zwracajac sie do Wladcy Mrocznych Dziedzin. - Sloneczny Dygnitarz i jego towarzysz moga -nam oddac znaczne uslugi. Tym bardziej, ze twoimi podwladnymi sa glownie urzednicy, a wielce szanowny xianggong doskonale zna sie na swoim fachu. Ostatnie slowa kryly w sobie jakas aluzje, ale sedzia Bao nie pojal, do czego Wladca pije. -Najpewniej masz racje - mruknal Yan-wang bez cienia gniewu w glosie. - Dobry sedzia w istocie przydalby mi sie. Dlatego tez juz poslalem swego sekretarza, by sprawdzil ich linie zycia. - Ksiaze Pie kiel usmiechnal sie przewrotnie. - Powinienes wiedziec, szlachetny siagnunie o bystrym spojrzeniu, ze pozyjesz jeszcze dosc dlugo - o ile, oczywiscie, nie obciazysz swojej karmy jakims niegodnym postep kiem. Niemniej jednak... mam propozycje; za dnia bedziesz sie zaj mowal swoimi sprawami w swiecie zywych, a nocami bedziesz pra cowal tutaj. W zamian za to, do twoich mozliwosci Slonecznego Dy gnitarza dodamy mozliwosci Dygnitarza Mrocznych Dziedzin. Ze chciejcie mi uwierzyc, wielce szanowny xianggongu, ze sa niema le! A wiec? Lan Daoxing znaczaco tknal sedziego lokciem w zebra - na szczescie nie trafiwszy tym razem w obolale miejsce - sedzia jednak i bez tego zrozumial, ze tej niby prosbie nie sposob odmowic. -Zgoda - odpowiedzial z ciezkim westchnieniem, widzac juz oczami duszy te stosy papierow, jakimi zawala go miejscowi mistrzo wie prawnych kruczkow. -Mamy jednak pewne warunki - wtracil niemal w tejze sa mej chwili taos. -Wy? - podniosl brwi Yan-wang, podczas gdy Wladca Wschod niego Szczytu mrugnal porozumiewawczo ku obu przyjaciolom. Se dzia w lot zrozumial, dlaczego Lan Daoxing chcial miec sprawe wla snie z nim. -My! - odpowiedzial taos. - Podjalem sie przeciez zadbania o interesy wielce szanownego xianggonga i zamierzam to robic da lej. A wiec, w zamian za pomoc pokornie prosimy o... ...Sedzia z trudem rozchylil ciazace mu kamieniem powieki. Switalo. Obok niego z boku na bok odwrocil sie Lan Daoxing, ktory tez otwieral oczy. I nagle sedzia za jednym zamachem przypomnial sobie, gdzie sa i co tu robia. Przypomnial sobie ostatnia rozmowe z Wladcami przed wyruszeniem w droge powrotna, obiecana przez nich pomoc - i swoja wlasna obietnice. A moze wszystko bylo wynikiem oszolomienia wywolanego przez proszki cisniete rekoma Lan Daoxinga w plomienie ogniska, ktore rozpalil, otwierajac wejscie do Piekla? Sedzia pospiesznie wsunal dlon za pazuche i zmacal znajdujacy sie tam gruby rulon i szorstki, toczony krag, ktory dal mu przed rozstaniem Wladca Yan-wang. Przypomnial tez sobie, jak sie poslugiwac tymi rzeczami i do czego moga mu byc potrzebne... Od razu tez pomyslal, ze lepiej by bylo, gdyby koniecznosc korzystania z tych przedmiotow nigdy sie nie pojawila. Znaczy... wszystko to zdarzylo sie naprawde. "Pelnomocnictwa mam takie, ze strach pomyslec", wzdrygnal sie sedzia Bao. "Tyle ze na razie zadnego z nich pozytku..." Odchrzaknal i wstal. Natychmiast tez zorientowal sie, ze obolaly bok przestal mu zupelnie doskwierac. Ognisko juz calkowicie wygaslo, wokol lezaly bezladnie woreczki, flakoniki i fiolki taosa, z niektorych nawet wysypala sie czesc zawartosci; a cialo Chonga bez sladu gdzies zniklo. -Drogi przyjacielu Bao, chyba przyjdzie nam wracac - uslyszal dobiegajacy zza jego plecow glos Zelaznej Czapki. - Boje sie, ze jezeli minie termin, jaki wyznaczylismy twemu sludze, to przyjdzie nam pieszo dreptac do samego Ningou. W istocie, gdy sedzia Bao z magiem dotarli do wioski, okazalo sie, ze ich nieobecnosc trwala cztery dni. Podczas drogi powrotnej do Ningou obeszlo sie bez jakichkolwiek godnych pamieci wydarzen; no, moze warto tylko wspomniec, ze sedzia w jednej z mijanych wiosek kupil od przejezdnego ptasznika o imieniu Man osobliwy zwoj, pokryty nikomu nie znanymi znaczkami, ktorych nie udalo sie odczytac. Lowca ptakow przysiegal, ze znalazl ten rulon w poblizu klasztoru pod gora Song, w okolicznych skalach Baquan, co znaczy "osiem piesci" - i ta okolicznosc natychmiast obudzila czujnosc sedziego. Uznawszy zwitek za co najmniej sekretny testament Bodhidharmy, Man podjal probe sprzedazy zwoju mnichom, ci jednak w zaden sposob nie mogli pojac tresci pisma i wypedzili ptasznika precz. Tak czy owak, lowca ptakow byl przekonany, ze zwoj ma niemala wartosc - w przeciwnym razie po coz-by go ktos mial pisac szyfrem i ukrywac w skalach? Sedzia gotow byl sie z nim czesciowo zgodzic. Na wszelki wypadek kupil zwoj, nie wiedzac jeszcze, na co mu sie przyda, ale mial osobliwe przeczucie, ze trzeba to zrobic. Co zreszta wcale mu nie przeszkodzilo zajadle sie targowac, w wyniku czego kupil rulon za smiesznie niska cene. W sumie wiecej wart byl chyba papier, na ktorym spisano tresc dokumentu. Oczywiscie, sedzia biedakiem nie byl - rzecz w istocie miala sie zupelnie inaczej - ale po co placic drogo, skoro mozna utargowac cene znacznie nizsza. Ujrzawszy pokryta siniakami twarz ptasznika, sedzia natychmiast pojal, ze razy, jakimi przedsiebiorczego lowce poczestowano w klasztorze, nie podbil}' ceny znaleziska. Po powrocie do Ningou sedzia nie bez zaskoczenia zobaczyl, ze na rodzinnym cmentarzyku pojawil sie nowy grob z nagrobkiem, na ktorym wyryto imie jego krewniaka Chonga. Co prawda, sedzia nie mial za wiele czasu na to, by sobie lamac nad tym glowe: nowe wydarzenia zaczely rozwijac sie tak szybko i fatalnie, ze na rozmyslania po prostu zabraklo czasu... Rozdzial szosty - Wyprostuj sie! Na plecy Zmijeczka, ktore jak do tej pory okazywaly zdumiewajaca wytrzymalosc, z glosnym trzaskiem spadlo uderzenie bambusowego kija. Spodziewal sie tego uderzenia. Pierwsze etapy nauki walki na piesci w scianach klasztoru pod gora Song niewiele sie roznily od nauk babki Cai, ktora - podobnie jak mnisi - czesto popierala swoje slowa wazkim argumentem w postaci bolesnego i dobrze wymierzonego razu. Najczesciej uzywala do tego dlugiej fajki ze zdrewnialego korzenia ma-ling, ktora starucha palila z wielkim zapalem Chlopakowi kiepsko gna sie kolana - fajka po nich, ukochany wnuczek garbi sie w pozycji "waz pelznacy w trawie o swicie" - fajka tanczy po grzbiecie i ramionach, nadgarstki pieszczoszka niedostatecznie gibko paruja celne i blyskawiczne ataki babuni, ktora zawsze zdolala jakos ugodzic koscistym paluchem to w oko, to w samo jadro jego meskosci - fajka i tym razem z powodzeniem wyjasniala 10, czego przedtem pojac nie potrafil. Nieraz potem wspominal Zmijeczek surowa nauke nieprzystepnej i zlosliwej babki, nieraz otarlszy pot z mlodzienczo gladkiego i czystego czola, dziekowal jej za nieprzystepnosc i zlosliwosc; i zawsze, gdzie by nie trafil i czymkolwiek by sie nie zajmowal, w kazda rocznice smierci babuni - ktorej bez fajki nie umial sobie nawet wyobrazic - palil papierowe pieniadze i szczerze sie za nia modlil. Nieboszczka umarla swoja smiercia, w domu, cicho i we wlasnym lozku, a to w rodzinie Caiow wiele mowilo. Takze i teraz glowna trudnosc sprawiala Zmijeczkowi nie koniecznosc wysiedzenia okreslonego czasu w pozycji "konia", nie tracac ani kropli wody z czarek, ktore mu ustawiono na czubku glowy, biodrach i ramionach. Wiecie, w koncu siadywal i nie z takimi czarkami jak mlodzi mnisi, a napelnionymi gesta i dopiero co zaparzona herbata... o, niezly byl tam wrzatek, a gdy tylko troche ostygl, babunia dolewala nowego! Najwazniejszym bylo dokladne powtorzenie wszystkich bledow, ktore na pierwszych zajeciach przesladuja kazdego nowicjusza: zgarbienia plecow albo wydymania sie piersi podczas wdechu... Co tam jeszcze? A... prawda, z kazda minuta plecy coraz bardziej chyla sie ku przodowi... - Wyprostuj sie! I trzask bambusowa palka! Czym zajac mysli? Moze tym, ze w polnocnych prowincjach pozycje "konia" omylkowo zaczeto nazywac pozycja.jezdzca"? Bardzo sie ci mieszkancy polnocy obrazaja, gdy ich poprawic, a nie zauwazaja tego, ze gdyby ktorys wsiadl w takiej pozycji na konia, po pierwszej przejazdzce zona by go do siebie nie dopuscila! Stercz sobie bracie w tej pozycji chocby od switu do switu, ale do kobiet nie podchodz! Konikowi zreszta tez bylbys starl grzbiet do krwi. Chociaz...mozna by tym mistrzom z polnocy poradzic, by przemianowali pozycje.jezdzca" na pozycje "zelaznego jezdzca"! Zelaznemu wszystko jedno, jak siedzi... - Wyprostuj sie! I trzask bambusowa palka. Trzeci z lewej mnich nie wytrzymal, padl i zamknal oczy. Zmije-czek spojrzal katem oka, przybrawszy zaskoczony i przestraszony wyraz twarzy - o, zaraz i mnie, do cna zmordowanego, poderwa kopniakami z ziemi i posadza ponownie - a potem podjal leniwe rozmyslanie o rozmaitych drobiazgach. Takie wlasnie, niespieszne i pozornie nie majace zwiazku ze sprawa rozmyslania, najczesciej doprowadzaly szpiega zycia do prawidlowych domyslow, niczym leniwy nurt rzeki doprowadzajacy plywaka do zakretu w prawidlowym kierunku. Tym bardziej, ze Zmijeczek doskonale zdawal sobie sprawe z wlasnej odrebnosci, choc daleki byl od tego, zeby blednie oceniac swoje mozliwosci. W rzeczy samej, czy w dzisiejszych czasach znalazlby sie oprocz niego ktos, kto by przybyl i zostal w shaolinskim klasztorze, nie majac wcale zamiaru posiasc tajemnic Chang i sztuk walki? Kto wcale nie pragnal zdobyc budzacych powszechny szacunek znakow smoka i tygrysa na przedramionach; kogo nie interesowaly kolejne awanse w klasztornej hierarchii, ani nawet tytul dostojnika na cesarskim dworze? Kto zostawal mnichem, ot tak, poniewaz wymagala tego oden jego praca? Zmijeczek podejrzewal, ze nikt oprocz niego. No, przynajmniej podczas ostatnich kilku dziesiecioleci. Dawalo mu to okreslone przewagi. Szpieg zycia nie musial sie uczyc; mogl sie skupic na obserwacjach, niczego nie zglebiajac, mogl rozmyslac, nie potrzebowal sie starac, ale mogl wyciagac wnioski. Oprocz tego podczas minionych pieciu tygodni cztery juz razy wchodzili z Malenkim Archatem do Labiryntu Manekinow, podazajac za kucharzem Fangiem, ktory podczas tych wycieczek zapominal o bozym swiecie. I... Nie. Zmijeczek postanowil, ze teraz nie bedzie o tym myslal. Prad tej rzeki na razie byl zbyt przekorny. - Nie zginac kolan! Witaj, kiju-przyjacielu... Piec tygodni zycia z ogolona glowa. Pobudka o swicie i zaraz potem dwugodzinna medytacja w sali pozbawionej scian. Dobrze, ze mamy lato... Cialo spoczywa w bezruchu, ale duch czuwa. Ba, sprobowalby nie czuwac, ten sklonny do lenistwa duch! Natychmiast zostanie przywolany do porzadku i pchniety w naleznym kierunku - to znaczy ku Iluminacji... Czuwanie wreszcie sie konczy i podniesieni na duchu mnisi razem przestepuja do Wei-dang, Zewnetrznego Eliksiru, majacego i druga nazwe "Rece Bodhidharmy". Krew szybciej krazy w zylach, choc sami mnisi niewiele sie poruszaja, na dlugo zastygajac w kazdej z osiemnastu kanonicznych pozycji poswieconych osiemnastu pokutnikom. Na czolo wystepuja zyly, oddech albo wyrywa sie z ust hucznie jak morski przyboj, albo swiszczy ledwo slyszalnie, tak, ze spostrzega to tylko doswiadczony nauczyciel; uchodza gdzies i odplywaja bedace wynikiem dlugotrwalego bezruchu zmeczenie i oszolomienie... Wszyscy udaja sie gesiego do Swiatyni Cieplej Komnaty i do Swiatyni Swiatla i Chlodu, wspominajac po drodze imie wielkiego uzdrowiciela starozytnosci, nauczyciela Huatou, ktory zalecal, by wszystkie czterdziesci osiem chorob leczyc odpowiednim sposobem zycia. Nad baliami w Swiatyni Cieplej Komnaty unosi sie juz para, mlodsi mnisi z radoscia ochlapuja jeden drugiego goraca woda, starsi mnisi patrza na te zbytki przez palce i niespiesznie obmywaja ciala, dokladnie czyszczac zeby szczoteczkami zmoczonymi w nalewkach z odpowiednich ziol. Za to w Swiatyni Swiatla i Chlodu, gdzie mieszkancy Shaolinu masuja sie wzajemnie, mlodsi mnisi z pewnoscia przycichna i beda uwaznie sluchac wskazowek starszych: jaka masc usmierza bol, a jaka usuwa zmeczenie i dlaczego np. oklad z "gesich lapek" i cebulek narcyzow jest dobry na otwarte rany, nie nadaje sie jednak do leczenia oparzelin... Nie zapominano i o wskazowkach dotyczacych trucizn. Nigdy nie wiadomo, kiedy czlekowi przydac moze sie w zyciu umiejetnosc przygotowania trucizny niemal z byle czego! Zakonczywszy oczyszczanie ciala, wszyscy sie przenosili do Sali Ducha. Oczyszczano w niej serce. Opowiesci-dzataki o rozlicznych wcieleniach Buddy Sakjamuni, nauki patriarchy i starszych braci, guang i weng-da, pytania i dialogi, pozornie absolutnie pozbawione sensu i poczatkowo irytujace - trzeba bylo setki razy dawac nauczycielowi rozmaite odpowiedzi na to samo pytanie, a nauczyciel chrzakal i odchodzil albo dawal kuksanca, albo znaczaco podnosil palec, albo... Urazona swiecka swiadomosc tracila resztki entuzjazmu, porazona niemoznoscia znalezienia odpowiedzi na pytanie: "czym jest klaskanie jedna dlonia?" albo, jaki jest sens w przybyciu patriarchy na wschod?", i zadna wiedza nie pomagala w znalezieniu odpowiedzi na tego rodzaju pytanie. Niektorzy mnisi nie wytrzymywali i popadajac w szalenstwo, zaczynali wykrzykiwac jakies pozbawione sensu zdania i wyrazy albo lazic po dziedzincu niczego i nikogo nie dostrzegajac. Cos takiego nazywano tu "choroba Chan; notowano wypadki, kiedy pograzony w medytacjach chory umieral w milczeniu, co zreszta nielatwo bylo zauwazyc - siedzi taki sobie i siedzi, a potem sie okazuje, ze dawno juz jest martwy... Do takich wypadkow dochodzilo zreszta dosc rzadko - na drodze do Iluminacji wiele czyha niebezpieczenstw na nieoswiecone-go, ktory jest niczym slepiec podazajacy nieznana sciezka. Doswiadczony nauczyciel powinien wiec prowadzic ucznia ku momentowi oswiecenia ostroznie i powoli. Po coz zreszta sie spieszyc? Nie starczy tego zycia, dojdziemy w nastepnym! Ale oto patriarcha opuszcza swoje podium. W slad za starszymi bracmi i mlodsi mnisi wychodza z Sali Ducha. Cale bractwo przystepuje do wspolnej dla wszystkich lekcji cu-an-fa, walki na piesci, ktora w tym klasztorze znawcy szlifuja juz ponad tysiac lat - co zasluguje na wiecej niz szacunek. Mnisi ustawiaja sie w szeregi, zgodnie z siedmioma rangami wtajemniczenia i starszenstwa - a przed lysoglowymi uczniami staje juz glowny nauczyciel sztuk walki wespol z czterema pomocnikami shifu. Uklon, rytualny okrzyk - i juz do samego poludnia bedzie tylko pot i trud. Potrzeba nie mniej niz trzech lat opanowywania nauk madrych shifu, ktorzy wyprobowali wszelkie sposoby okaleczania i zabijania blizniego, zeby glowny wychowawca laskawie raczyl wreczyc uczniowi sznur, ktorym ten bedzie sie mogl opasywac. "Opasany" mnich ma tylko jeden przywilej - moze cwiczyc dziesieciokroc ciezej... i nie powinien juz liczyc na zadna laske... Cierp, scng-bing, mnichu wojowniku... i pamietaj: prawdziwemu wyznawcy Buddy nie wolno nosic broni i zabijac, ale w bieglych dloniach i paleczki do ryzu moga sie przeksztalcic w smiercionosny orez, a dla serca, ktore poznalo slodycz Iluminacji, i miecz jest jak pedzelek do kaligrafii! Co sie tyczy gwaltu i przemocy, to ten, ktory napada na mnicha pokutnika nie jest godny miana czlowieka, a zloczynca nie godzi w cudze zycie - on godzi w harmonie calego swiata! 1 oto owa harmonia sama unicestwia niegodne zycie lajdaka swietymi rekoma ze znakiem tygrysa i smoka! Zaiste, w kolejnym zyciu glupca zostanie mu policzone, ze zginal z reki dostojnego archata... Pot, trud i surowosc nauczyciela. W samo poludnie - posilek. Herbata i ziola zamiast goracych napitkow i miesa: ryz, soja, sezam, trawy i korzenie, mlode pedy bambusa i dzika kapusta - chwala kucharzowi Fangowi, chwala jego sztuce, dzieki ktoremu nie baczac na zakazy i ograniczenia, mozesz poczuc w brzuchu raj Buddy Ami-dabhy! Po posilku jedna godzina na odpoczynek. Tylko jedna - czas niewypowiedzianie krotki. Podczas pierwszego dnia nowicjatu Malenki Archat niepostrzezenie zatrzymal na mgnienie oka Caia i szepnal, nie zwracajac sie do nikogo w szczegolnosci: -Nowicjusze nie odpoczywaja. Zwykle przede wszystkim ida obejrzec zbrojownie... I Zmijeczek bez slowa protestu ruszyl do Wielkiej Zbrojowni. Owszem, arsenal byl dostatecznie bogaty, by pieciokrotnie u/broic po zeby wszystkich mnichow, niezaleznie od rangi i starszenstwa, a reszty wystarczyloby na trzykrotne uzbrojenie wszystkich slug z ich rodzinami. Mlodzi mnisi przechodzili z komnaty do komnaty jak zaczarowani, od czasu do czasu biorac w dlon jakas halabarde yue albo bojowy topor, bohatersko wymachiwali krzywymi mieczami dao albo prostymi chang, niezbyt umiejetnie obracali w dloniach dyski z wycieciami lub bojowe pierscienie o dosc dziwacznych ksztaltach... Godzina mijala niczym mgnienie oka. Potem nastepowala godzina sztuk walki, ale juz nie wspolna dla calego bractwa: oddzielnie ustawiali sie w szyku nowicjusze, oddzielnie "opasani", a zupelnie oddzielnie stawali znawcy shifu, posiadacze sekretow i umiejetnosci. I - na co Zmijeczek od razu zwrocil uwage - w odroznieniu od swieckich szkol sztuk walki oraz szkol innych obrzadkow religijnych, tu nigdy nie dopuszczano do swobodnego pojedynku, jezeli mnich-wojownik nie mial za soba przynajmniej trzech lat staran uporczywych zajec. Do tego czasu - nie masz przeciwnika ani pomocnika! Staraj sie sam! Jak to mowia: Dlon szkoli sie z wysilkiem, Lecz zanim w piesc sie zwinie, Rok albo dwa przeleca A w duszy wiek przeminie! - Wyprostuj sie! I trzask bambusowa palka. Piaty juz tydzien Zmijeczek patrzyl i myslal, gladzac sie po ogolonej glowie. Widzial nieprawdopodobnie bogaty klasztor wladajacy wlasnymi ziemiami, na ktorych sie trudzily tysieczne rzesze chlopow; majacy swe filie w calej Podniebnej Krainie, wlaczajac w to nawet panstwo Wietow w Kraju Porannej Swiezosci; klasztorowi Shaolin podlegaly cztery inne okoliczne klasztory - Ba Mi-zi, Wei Dang-zi, Hei Sang-zi i Bai Lou-zi - podobnie jak feudalni panowie i ksiazeta wango-wie podlegali Synowi Nieba, niech nam wszyscy wybacza to ryzykowne porownanie! A na murach zewnetrznych umocnien siedziby bogobojnych mnichow u gory Song, nieustannie krazyli czujni straznicy. Wszystko to bardziej przypominalo uczelnie Synow Ojczyzny albo Akademie Hang-ling, mieszczace sie w Polnocnej Stolicy wojskowe szkoly dla uprzywilejowanych; oczywiscie do pelnego porownania trzeba by jeszcze dziesieciokrotnie zwiekszyc wplywy Synow Ojczyzny i slawe otaczajaca elewow hang'lingow. I mimo to nad klasztorem, ktory sie przeksztalcil w kolebke pracownikow tajnych sluzb, unosil sie mocno juz wyblakly i potargany przez polnocne wiatry, wciaz jeszcze jednak grozny cien Puti Damo, Brodatego Barbarzyncy, ktory polozyl fundamenty pod jego dzisiejsza slawe i wplywy. Co bylo celem wielkiego Bodhidharmy? Czyzby wylacznie rozwoj i rozkwit? -Dzisiejszej nocy nasz przyjaciel Fang znow sie wybierze do Labiryntu - rzucil cicho Malenki Archat, szurajac sandalami po suchym opadlym igliwiu. Zmijeczek Cai nie odpowiedzial. Szpieg zycia nigdy sie nie uskarzal na pamiec. Potrafil zapamietac zwoj dlugosci dwoch czi, raz tylko rzuciwszy nan okiem, powtorzyc slowo w slowo raz uslyszany meldunek czy raport, rozpoznac w gwarnym stadzie widzianego kiedys przelotnie ptaka, ale pojecie zwiazku pomiedzy tymi zewnetrznie pozbawionymi sensu przyczynami, z ktorych Malenki Archat odgadywal kolejne wycieczki kucharza do Labiryntu, bylo poza jego mozliwosciami. -Jak sie domysliles? - pytal Zmijeczek na poczatku znajomosci. Malenki Archat rzeczowo zaczynal mu objasniac, ze jezeli o swicie bylo pochmurnie, ale ku poludniowi sie rozpogodzilo; jezeli szef szkolenia sztuk walki nabral nagle zwyczaju drapania sie co minute w czubek nosa, a zajmujacy sie nowicjuszami shifu zaczal nagle czesciej niz zwykle czestowac uczniow kuksancami; jezeli do patriarchy przyjechali wazni goscie z zewnatrz, ale z kolei kucharz Fang od rana co najmniej przez dwie godziny nanosil poprawki na swoim drewnianym dysku, to goscie ze swiata zewnetrznego nie sa tak wazni, ale za to pochmurny ranek jest prawie konieczny, a szef szkolenia sztuk walki moze przy tym osobiscie odwiedzic mnichow, by sprawdzic ich postepy, ale moze tez poslac kogos z pomocnikow, a wtedy szpetny kucharz tez sie przywlecze, bedzie stal i sie gapil, a na koniec zetrze z dysku tylko jeden znak, choc niczego w zamian nie napisze; oprocz tego zas, jezeli w Sali Ducha opat zacznie mowic o mnichach wojownikach, ktorzy brali udzial w przepedzeniu Mongolow... Zmijeczek sluchal i sluchal, az wreszcie niezmiennie zaczynal mu sie platac caly lancuch przyczynowo-skutkowy i w koncu, kompletnie oszolomiony, zmienial temat rozmowy. Malec w riasie zaczal mu sie wydawac mieszkancem niebios, wcieleniem zimnego, nieludzkiego wprost rozsadku i rozumu; czasami - zamknietym w wiezieniu ludzkiego ciala przestepca, czekajacym na kolejny, pieciodniowy' nakaz nasilenia tortur, a czasami po prostu dzieckiem. To ostatnie zdarzalo sie dosc rzadko. ' Zgodnie z regularni prowadzenia sledztwa, wobec przestepcy nie przyznajacego sie do winy, co piec dni nasilano tortury. Slonce przygrzewalo, w powietrzu unosil sie zapach zywicy i kwitnacego szafranu, w krzakach dumnie swiergolila jakas niewidoczna ptaszyna, ktora najwyrazniej uwazala sie za co najmniej bliskiego krewniaka ognistego ptaka fenghuang, godzina odpoczynku zblizala sie do konca i obaj - Zmijeczek i Malenki Archat, jakby sie zmowili, jednoczesnie ruszyli przed siebie, by wydostac sie z sosnowego zagajnika. W przeswicie pomiedzy najblizszymi pniami mignela czyjas sylwetka i podbiegl do nich mniej wiecej trzydziestoletni mnich. -Jak zagrac na zelaznym flecie, ktory nie ma otworow na pal ce? - zapytal pospiesznie, bryzgajac slina. Twarz milosnika gry na flecie przypominala jablko, wyjedzone od srodka przez zarloczne go robaka. - Pojecia nie mam? odpowiedzial szczerze Zmijeczek. -Nie mam... - wymamrotal mnich - nie mam... nie mam poje cia... nie mam! Zaklaskal w dlonie, kilkakrotnie podskoczyl na miejscu, potem poklonil sie niziutko Zmijeczkowi i pobiegl precz. -Nie mam! - wykrzykiwal w biegu ochryplym, urywanym glosem. - Nie mam!... -Jest bliski Iluminacji - bez cienia usmiechu oznajmil Malenki Archat, przygryzajac kolejna zerwana trawke. - Cala logika mu sie zalamala, zostaly tylko jej resztki. Zbierze je... i zostanie Budda. Zmijeczek wiedzial, ze jego towarzysz nie zartuje. Nie wiedzial tylko, co oznacza owo dziwaczne slowo "logika". -A co? - niespodzianie dla samego siebie zaciekawil sie wywia dowca. - Mnichow, ktorzy zdaja koncowe egzaminy, tak po prostu biora i wpuszczaja do Labiryntu? Od razu? -A jakze! - zachichotal dzwiecznie chlopiecy mniszek. - Od razu! Biora za kolnierz i wrzucaja! Najpierw poddajacego sie egza minom mnicha intensywnie przesluchuja... - Jak to przesluchuja? - nie zrozumial Zmijeczek. -? No... zadaja pytania. Siada sobie opat ze starszymi wykladow cami i dalejze pytac: Kim jest Budda, czym wielkie kolo rozni sie od malego, po co komu kwiaty lotosu w stawie... W sercu Zmijeczka zrodzilo sie niemile podejrzenie, ze malec sobie zen kpi. -...a nie wiadomo nigdy, co lepsze, odpowiadac, czy wyniosle milczec. Zadowoli mnich opata, nauczyciele pokiwaja glowami, i po wioda go do Sali Smutku i Radosci... gdzie poslucha bajek. Podejrzenie rozrastalo sie i nabieralo sily. -...Siedzi wiec i slucha opowiesci o biednej Li- zi albo historyjki o "nowym Chinczyku z He-bei"! A jezeli choc raz sie zasmieje albo uroni lze, gonia go precz, do nastepnego egzaminu! No, a jezeli wy trzyma, kieruja go do Komnaty Mocy, gdzie rabie dlonmi zwir i zol wie skorupy, dzwiga kamienie, i takie tam... Potem w Komnacie Ze msty z bracmi sie tlucze: bez broni z czterema nieuzbrojonymi, potein z posochem przeciwko osmiu uzbrojonym, z drewniana lawecz ka przeciwko nauczycielom shifu, a na koniec, jezeli egzaminy zda je dwoch naraz -jeden na jednego przeciwko swemu towarzyszo wi! Mowia, ze zwyciezca potem juz tylko przez tydzien goi rany, a nastepnie idzie do Labiryntu... Zmijeczek poczul nagle, ze malec mowi prawde, a pokpiwa normalnie, ze strachu... Malenki Archat wybiegl nagle naprzod i rownie nieoczekiwanie nagle sie zatrzymal, trzykrotnie wymierzajac w powietrze uderzenie "opadajacej piesci", ktore do tej pory bez wiekszego rezultatu cwiczyl juz od tygodnia, wywolujac kasliwe uwagi nauczyciela shifu. Co prawda, gdyby wymagajacy nauczyciel znalazl sie akurat w poblizu, "opadajaca piesc" wywolalaby takaz kasliwa uwage i niezadowolenie... Zmijeczek obejrzal sie ukradkowo, podszedl do chlopaczka i szybkim ruchem ustawil mu we wlasciwej pozycji niepotrzebnie uniesione w gore ramie. Gdyby Malenki Archat natknal sie na prawdziwa przeszkode, sila jego wlasnego uderzenia bylaby mu raczej wywichnela staw, niz komukolwiek zaszkodzila. - Zrozumiales? - spytal Zmijeczek. Twarzyczke Malenkiego Archata rozjasnily jakis zupelnie dzieciecy zachwyt i ciekawosc; wywiadowca zdazyl jeszcze pomyslec, ze czego jak czego, ale dzieciecego zachowania sie po swoim mimowolnym sojuszniku nie spodziewal sie, pomimo jego mlodziutkiego wieku i wygladu. Co prawda, Cai dosc czesto widywal podobny blask i na twarzach doroslych: tak spogladaja nie potrafiacy spiewac na ulicznego bajarza z cytra w dloniach, albo nie mogacy chodzic jak szybkobiegacz. Tak patrza pozbawieni jakiegos daru na tych, co go posiadaja w nadmiarze. Wyobrazajac sobie siebie na ich miejscu. -Posluchaj, Zmijeczku - zaczal Malenki Archat, wbijajac w szpie ga blagalny wzrok. Zmijeczek pomyslal, ze gdyby chlopak mial ogon, to bylby nim teraz wywijal jak pies. - Ty przeciez...no, nigdy wcze sniej nie rozmawialem z toba o twoim zyciu; rozumiem, ze zapytany nie odpowiesz, a jezeli nawet odpowiesz, to sklamiesz! Nie przejmuj sie, ja sie nie obraze... Ale przeciez powinienes umiec sie bic nie go rzej niz kazdy z tutejszych lamignatow! A na zajeciach patrze w two ja strone... stoisz jak snop slomy! Co sie dzieje, Zmijeczku?! Cai raz jeszcze obejrzal sie ukradkowo, a potem blyskawicznie padl na jedno kolano i dotknal chlopca w biodro, ciasno zlozonymi w ptasi dziob palcami. Stukniecie nie bylo silne, Malenki Archat nie poczul nawet bolu, spojrzal ze zdziwieniem na szpiega zycia, podniosl w gore geste brwi i otworzyl usta, by go o cos zapytac... Nie zapytal. Runal twarza naprzod na ziemie jak podcieta sosna - stracil czucie w nogach, jakby nigdy ich nie mial i cale dotychczasowe zycie stal nie wiedziec na czym! Zmijeczek podtrzymal chlopaczka w ostatniej chwili, w przeciwnym razie ten niechybnie rozbilby sobie twarz. Potem pogladzil go po zwichrzonej czuprynie i lekko nacisnal gdzies u podstawy czaszKi. Nacisnal raz, dwa, trzy... Malenki Archat polezal chwilke, poruszyl palcami nog - podczas upadku spadly mu ze stop sandaly - i bojazliwie dzwignal sie na nogi. Jego lodowate oczy rozgrzal blysk zrozumienia. -A tamci? - machnal raczka w strone klasztornych zabudowan. - Ich tez tak moglbys? -Tamtych nie - usmiechnal sie Zmijeczek. - A raczej wielu z nich nie moglbym. -Ale dlaczego? To przeciez takie latwe! Trach palcem... i zwy ciestwo! Bywaly chwile, w ktorych Malenki Archat, swiety przesmiewca o ciele dziecka i charakterze swarliwego pustelnika, wywolywal u Zmijeczka prawie ojcowskie uczucia. -Dlatego, ze nie dadza. Aby sztuka xu da-fa* udala sie w calej rozciaglosci, uderzenie trzeba naniesc w okreslone miejsce, z dokladnym wyliczeniem sily ciosu zaleznie od wieku, budowy ciala i zdrowia przeciwnika, pory dnia czy nocy, i tak dalej. Ale doswiadczony wojownik, ktory ma za soba wieloletnie nauki na takim poziomie, nie dopusci mnie do siebie, a nawet jezeli dopusci, nie pozwoli sie uderzyc z odpowiednia sila i tam, gdzie trzeba. Bede niczym lekarz, ktory poszedl na tygrysa ze srodkiem usypiajacym. Jezeli tygrys wypije, zasnie, ale pic pewnie nie zechce. A zmusic go do wypicia lekarz nie zdola. Uwierz mi, ze to, co najbardziej blyskotliwe, nie zawsze jest przydatne. I niech mnie Jaspisowy Wladca uchroni przed proba sprawdzenia swoich umiejetnosci na - na przyklad - Pierwszym Nauczycielu. Mysle, ze potrafilby przeksztalcic moja smierc we wspanialy przyklad dla swoich podopiecznych. Malenki Archat kiwnal glowa, najwyrazniej rozmyslajac o jakichs tam swoich sprawach. Zmijeczek powiodl wzrokiem w strone, w ktora spogladal jego towarzysz, i zrozumial, ze dzieciecy mniszek patrzy ku wschodniej scianie, gdzie znajdowaly sie glowne wrota wejsciowe. Podczas pobytu Zmijeczka w klasztorze wrot owych nie otwarto ani razu, przywykl wiec patrzec na nie, jak sie patrzy na niepokonana przeszkode albo czesc sciany, a nie jak na brame dla zywych ludzi z krwi i kosci. 1 oczywiscie, gdyby nie wdal sie w objasnienia (szpieg zycia ostro skarcil sie w myslach za ten brak spostrzegawczosci), z pewnoscia nie zwrocilby uwagi na niezwykle zamieszanie nie opodal paradnych wrot. Na wysokiej wiezy nad wrotami, ozdobionej biala tablica ze zlotymi piktogramami, stali dwaj - a nie jak zwykle jeden, wartownicy, ktorzy cos krzyczeli do swoich kompanow pilnujacych bramy na dole; od zachodniego zas skrzydla budynku zblizala sie do wrot procesja pieciu, moze siedmiu wiekowych mnichow, wsrod ktorych... wsrod ktorych Zmijeczek natychmiast rozpoznal kosciste sylwetki opata-pa-triarchy i idacego obok niego glownego mistrza sztuk walki. Tymczasem ogromna debowa kloda, obita miedzia, a sluzaca za rygiel powoli wysunela sie z obejm i legla na ziemi obok wrot - i oto oba skrzydla bramy zaczely sie otwierac z piekielnym zgrzytem. ' Xu da-fa -sztuka,,powolnej smierci" albo "zabojczego dotyku ". Potem przez pewien czas nic w ogole sie nie dzialo... 1 wreszcie we wrotach pojawil sie czlowiek. Jeden jedyny. W nastepnej chwili jego pomaranczowy habit, dokladnie taki sam, jak riasy pozostalych klasztornych dostojnikow, nie wylaczajac opata i wielkiego mistrza sztuk walki, stopil sie z idaca mu naprzeciwko procesja - niby strumyczek, ktory wpada do szerokiej rzeki. I mnisi niespiesznie ruszyli z powrotem ku komnatom opa-ta-patriarchy. Ich slady szybko pokryl puch wierzb z Hang-zhou, ktore posadzono za murem, podobny do oblokow, po jakich uwielbiaja sie przechadzac niebianie. -To ktos z "tygrysow i smokow" - pewnym glosem oznajmil Malenki Archat. - Zawsze ich wpuszczaja przez frontowe drzwi. Zmijeczek nie odpowiedzial. Stojac za zmarszczonymi brwiami, patrzyl w slad za szanownym gosciem, ktory sie zjawil w klasztorze. Szpieg zycia, gdy zobaczyl kogos chocby jeden raz, nigdy go juz nie zapominal. A przewielebnego Bana, mnicha ze swity Zhou-wanga, przydzie lonego do swity ksieciu krwi przez szefa cesarskich tajnych sluzb, wszechmocnego Zhang Wo. Zmijeczek Cai swego czasu widywal dosc czesto. _ Godzina krotkiego odpoczynku dobiegla konca. ...I pochlonal ich Mrok Labiryntu Manekinow. Malenki Archat szedl na bosaka i prawie bezglosnie. Idacy jego sladem Zmijeczek pomyslal, ze gdyby ten chlopczyna trafil w dobre rece, moglby zostac niezlym wywiadowca. Przy tym wszystkim Zmijeczek nie mogl sie pozbyc natretnej mysli, ze zaglebiajac sie w grozacy tysiecznymi niebezpieczenstwami mrok, chlopak raczej gra w jakas gre, reguly ktorej wymyslil sam dla siebie, niz naprawde ryzykuje zyciem. Schodzili tu nie po raz pierwszy; oprocz tego Zmijeczek Cai niezle widzial w ciemnosciach, co dawalo mu znaczna przewage nad innymi. Do tej pory jednak nie przestawal sie dziwic zdumiewajacej spostrzegawczosci chlopca, polaczonej z umiejetnoscia zestawiania pozornie odleglych faktow i wyciagania z nich wnioskow opartych na tysiacach niezauwazalnych wprost drobiazgow. Co prawda, kiedy sie poznali, to znaczy, gdy szpieg zycia wywlekal z Labiryntu pozbawionego przytomnosci mniszka, Malenki Ar-chat mimo wszystko potrafil sie nadziac na przeszkode, doszedlszy do wniosku, ze o pierwszych piecdziesieciu sazniach Labiryntu wie juz wszystko. W rezultacie dostal w leb kamieniem, ktory calkiem niespodzianie oderwal sie od sklepienia. Na szczescie kamien poszedl bokiem i tylko go ogluszyl, w przeciwnym razie szpieg zycia musialby teraz myszkowac po korytarzach Labiryntu Manekinow sam. Z daigiej strony towarzystwo Zmijeczka z jego swoistym i niezwykle pozytecznym doswiadczeniem zyciowym znacznie przyspieszylo proces opanowania Labiryntu przez Malenkiego Archata. Sciany z ubitej ziemi ociekaly wilgocia, zatechle, ciezkie powietrze podziemi dlawilo oddech, a pod nogami idacych przemykaly tluste szczury, czujace sie tu jak u siebie w domu. I w rzeczy samej, byly u siebie, podobnie jak pokryte luskami jaszczurki, smigajace po scianach z niewiarygodna -jak dla tych stworzen - szybkoscia. Stopy poszukiwaczy prawdy slizgaly sie po podlodze z ubitej gliny, ale Zmijeczek nieustepliwie podazal krok w krok za Malenkim Archatem, bacznie wpatrujac sie w ciemnosci. Zakret. Jeszcze jeden zakret. Z lewej strony pojawila sie nikla, migotliwa poswiata, tam jednak isc nie nalezy, to slepy zaulek, majacy zwiesc niesmialych i bojaz-liwych, o czym Malenki Archat zdazyl go juz uprzedzic. Pod ubranie wciska sie chlod, ktory tysiecznymi palcami slizga sie po skorze, mrozi krew, pogania, by isc szybciej, tyle ze szybciej w zaden sposob sie nie da i nawet nie dlatego, ze gdzies tam z przodu bezszelestnie przemyka kucharz Fang, szpetny wielebny szaleniec, z drewnianym dyskiem pod pacha... Po prostu przed nimi, w odleglosci dokladnie dwustu piecdziesieciu trzech i pol krokow od drzwi Labiryntu, zaczyna sie studnia. Ktora w klasztorze nazywano "kapiela mroku". Dwaj ludzie, z ktorych jeden jest malenki, a i drugi nie nalezy do wysokich, zatrzymuja sie. Jednoczesnie. Przemieszczaja sie w prawo -jeden czi, dwa, dwa i cwierc... I przysiadaja w kucki. Nie - przedtem zmieniaja sie miejscami, wyzszy wysuwa sie do przodu, a nizszy kladzie mu dlon na ramieniu - niby slepiec swojemu przewodnikowi. I tak posuwajac sie w kucki, trzymajac jeden drugiego za ramie, idac tylko na palcach stop, posuwaja sie wzdluz sciany. Krok za krokiem. Krok za krokiem... Isc w pozycji wyprostowanej sie nie da -na srodku drogi ze sciany wylania sie nagle klinga, ostroscia nie ustepujaca brzytwie, akurat na wysokosci krtani doroslego czlowieka. Niedoroslemu zas, takiemu jak Malenki Archat, ten podarunek mroku moze pokaleczyc twarz, lub oslepic. Krok za krokiem. Krok za krokiem. Na ugietych nogach, w kucki. Z reka na ramieniu towarzysza. Na czubkach palcow. I z prostymi plecami przy scianie - dlatego, ze na tego, kto by sie zgarbil albo chocby pochylil, czyha otwierajaca sie z lewej przepasc: "kapiel mroku", od ktorej ciagnie martwota, jakby spoczywajace w niej szkielety mniej szczesliwych uczniow powoli budzily sie do zycia i wyciagaly kosciste lapy, z niecierpliwoscia czekajac na nowych kompanow. Bedzie o czym opowiadac podczas dlugich lat daremnych oczekiwan, gdy z gory podpowiadaja, ze znow sie pojawil ten nieuchwytny z drewnianym dyskiem pod pacha. Zaprawde bowiem: I jasne slonce I swietlisty miesiac Nigdzie na swiecie Nie znajda spokoju. Ludzie W ciszy zyc nie moga Ale tez i Niedlugo zyja. Ale oto oddech smierci zostaje w tyle, mozna sie podniesc i wyprostowac, a potem zdjac dlon z ramienia. Zatrzymywac sie jednak nie wolno, poniewaz dzis koniecznie trzeba bedzie przejsc obok padajacego skosnie kamienia, ktory sie przesuwa w niewidocznym korycie, potem koniecznie trzeba sie zatrzymac przed rozciagnietym w poprzek korytarza sznurkiem, podniesc garsc ziemi i rzucic w jedwabna przegrode -jezeli trafisz dokladnie w srodek, to za sznurkiem spadnie z gory sekaty pien drzewa, a jezeli ziemia choc musnie sznurek z lewej albo z prawej, to z poczatku nie stanie sie nic, ale po dwu dlugich jak wiecznosc oddechach, wzdluz sznurka przeslizgnie sie wlocznia i niczym przestraszona zmija wroci do swej jamy. A potem trzeba jeszcze przejsc przez trzy sieci i jeden potrzask zapadnie. Do tego wszystkiego z ostatnia pulapka trzeba sobie poradzic, zanim kucharz Fang za bardzo sie oddali. Za zapadnia zaczyna sie terytorium nieznane, a Malenki Archat koniecznie musi sie dowiedziec, co robi szpetny kucharz, by uniknac nieznanych niebezpieczenstw. Albo w jaki sposob sobie z nimi radzi. Zmijeczek bedzie podgladac, a malec w riasie - zapamietywac, zestawiac fakty i myslec. Moze nastepnym razem przejda dalej. I nieco przedluza gre ze smiercia. Czolgaj sie, Zmijeczku! W drodze powrotnej Malenki Archat nie posiadal sie z radosci - udalo mu sie wyjasnic, ze za zapadnia korytarz sie przejasnia i dalej moze sie poruszac, polegajac nie tylko na sluchu i dotyku oraz na Zmijeczkowej zdolnosci widzenia w ciemnosciach, ale i na wlasnym wzroku. Promieniujac wprost radoscia, zdziwil sie niepomiernie, gdy usta mu nagle zatkala zylasta lapa szpiega zycia. Zmijeczek natychmiast tez przycisnal malca do siebie, nie pozwalajac mu na najmniejszy ruch. Gdyby szpieg zycia mial mniej wyczulony sluch, i on nie uslyszalby odglosu lekkich krokow z zewnatrz, dobiegajacych zza lekko tylko przymknietych drzwi do Labiryntu. Tajemniczy nieznajomy zatrzymal sie przy samym wejsciu, nie wiedziec czemu dziobnal palcem w sciane - Zmijeczek wyraznie slyszal jego spokojny, rowny i miarowy oddech, swiadczacy o pewnosci siebie - i nieglosno sie rozesmial. -Stary Fang znow sie wyglupia - rozlegl sie niski i jakby brzeczacy glos. - No coz... I kroki ruszyly w przeciwnym kierunku. A z glebin Labiryntu Manekinow dolecial suchy trzask - szpetny kucharz doszedl nareszcie do drewnianych wojownikow... Slonce niezle przypiekalo i Zmijeczek zdazyl sie nielicho spocic, powtarzajac po raz setny nieznane mu wczesniej i piekielnie meczace "kroki kulawego Anga", kiedy na udeptany piasek tylnego dziedzinca, prosto przed nim padly cienie kilku osob. Tego dnia nowicjuszom kazano cwiczyc samodzielnie, nauczyciel shifu przepadl gdzies juz godzine temu, a nowy sposob przemieszczania sie podczas walki zainteresowal Zmijeczka do tego stopnia, ze nie od razu przerwal cwiczenia. Skoczyl w lewo, w prawo, odsunal sie ukosem, jakby byl kulawy - i dopiero potem zamarl w bezruchu, ciezko dyszac i posapujac. Ostatnie czynnosci przyszly mu nad podziw latwo. Przed Zmijeczkiem zatrzymal sie opat-patriarcha Shaolinu. Byl to wysoki, suchy starzec o rzadkiej brodce, ktora wyrastala na samym koniuszku wysunietego__podbrodka, lekko sie garbiacy, co nadawalo mu wyglad czyhajacego na zabe zurawia. Spojrzenie patriarchy nie.wyrazalo absolutnie niczego, oprocz nieznacznego zainteresowania - o ile w ogole mozna sobie wyobrazic absolutnie obojetne zainteresowanie. Okazuje sie, ze mozna. Za patriarcha stalo paru innych ludzi: glowny mistrz sztuk walki, czlek ogromnego wzrostu i odpowiedniej do tego budowy ciala, ktory uwielbial walke z halabarda w jednej i krotkim toporem w drugiej rece, i jeszcze jeden, chuderlawy, prawie kruchy, ale przy tym nieprawdopodobnie zylasty, piecdziesiecioletni na oko mnich. Szanowny gosc, przed ktorym otworzono paradne wrota. Wielebny Ban. -Jestescie pewni, czcigodny - patriarcha przemowil tak, jakby Zmijeczek nie stal tuz przed nim, a znajdowal sie w odleglosci tysiaca li od klasztornego dziedzinca - ze akurat ten miody mnich powinien was odprowadzic do Stolicy? -A czemuz by nie, ojcze nauczycielu? - wielebny Ban wzruszyl szczuplymi ramionami. - No, chyba ze macie co do tego watpliwosci... Mistrz sztuk walki, zdradzajac lekka irytacje, pozwolil sobie na tupniecie noga. -Jezeli dostojny Ban rozkaze - oznajmil - posle z nim ktore gos ze swoich starszych pomocnikow. Wydaje mi sie, ze wlasnie im powinien przypasc w udziale zaszczyt odprowadzenia czlowie ka obdarzonego najwyzszym zaufaniem, do wrot samej Polnoc nej Stolicy... -Uwazacie, ze potrzebna mi ochrona? - czlowiek obdarzony najwyzszym zaufaniem zapytal takim glosem, ze mistrz sztuk walki natychmiast stracil ochote na podsuwanie propozycji. W kazdym razie takie wlasnie wrazenie odniosl Zmijeczek, ktory przez caly czas skromnie wpatrywal sie w ziemie. I znad samej ziemi rzucil krotkie, ostre spojrzenie, jakby cisnal sztyletem - ale spojrzenie to odbilo sie bezsilnie od oblicza dostojnego Bana. Oblicze to bowiem skladalo sie wylacznie z wystepow, bruzd i plaszczyzn, podobnie jak skaly, przez ktore przedzieral sie Zmijeczek w drodze do klasztoru. Szpieg zycia nie dal sie zwiesc przyjaznie mrugajacym, czarnym niczym wegielki, oczom mnicha. W trzesawisku tych oczu mozna bylo utonac bez ratunku. -Gdybyscie nie byli tak zajeci sluzba dla Syna Nieba - dodal z usmiechem opat, dobrotliwie gladzac sie po brodce - zgodziliby scie sie zostac w klasztorze chocby na okres jednego roku, mysle, ze mistrz Liu z radoscia powitalby wasza obecnosc na zajeciach z bracmi. Nie zapomnielismy o waszych wyczynach podczas kon cowych egzaminow, kiedy to ponad godzine z drewniana lawecz ka w rekach przeciwstawialiscie sie dziesieciu uzbrojonym braciom. Mistrz Liu niejednokrotnie mi powtarzal, ze wielebny Ban jest je dynym czlowiekiem, ktoremu gotow bylby powierzyc kierownic two w szkoleniu braci. Mistrz Liu twierdzaco kiwnal glowa, jakby zawstydzony, co nijak nie szlo w parze z jego groznym wygladem. Zmijeczek przysluchiwal sie tej pelnej uprzejmosci rozmowie z zamierajacym sercem. Nigdy wczesniej nie slyszal glosu wielebnego Bana, natychmiast jednak poznal ten niski dzwiek przypominajacy pomruk drzemiacego tygrysa. Poprzedniej nocy slyszal ten sam glos zza drzwi Labiryntu: - Staiy Fang znow sie wyglupia. No coz... Potem zabrzmial oddalajacy sie smiech. No prosze, okazuje sie, ze tym, kto sie zatrzymal u drzwi wiodacych do Labiryntu Manekinow, byl mnich z tajnej kancelarii. Stanal pod drzwiami i nie wszedl - nie wszedl tam, gdzie raz juz byl, wynoszac przynoszace zaszczyt pietna na przedramionach! To po co w ogole zachodzil do piwnicy i wspominal o Fangu? Ot tak sobie, rozmawial sam ze soba, czy moze odezwal sie swiadomie, zeby go uslyszano? Kto mial go uslyszec? A raczej do kogo skierowane byly tamte slowa, o ile w ogole ktos mialby byc ich adresatem? I czy to pojawienie sie trzech dostojnikow przed nowicjuszem jest przypadkowe, czy nie? I jeszcze... odprowadzenie do Bci-jingu, Polnocnej Stolicy... -Mimo wszystko, o dostojny - ciagnal beznamietnie opat-patriarcha - nie rozumiem waszego wyboru. Nie osadzam, ale i nie moge go pojac. Choc kazdy z braci bylby dumny, gdyby mogl wam towa rzyszyc, wy wybieracie najmlodszego - nie wedle wieku, ale wedle czasu pobytu w klasztorze - mnicha, ktory nie zdazyl opanowac na wet podstaw nauk Chan i nie potrafi wytrwac przez potrzebny czas w dowolnej z dwunastu kanonicznych pozycji! Wasz zamysl jest albo tak gleboki, ze jego istota wymyka sie mojemu skromnemu rozumie niu, albo... Zechciejcie rozwiac moje watpliwosci, o dostojny... Wielebny Ban zrobil krok ku przodowi - Zmijeczka zdumiala lekkosc i miekkosc tego ruchu - i rownie lekko klepnal szpiega zycia w spocone ramie. -Ojcze nauczycielu, potrzebny i najbardziej niewinny i bezbron ny z mnichow - odezwal sie wesolo. - Tak bezbronny i niegrozny, jak to tylko mozliwe. Wydaje mi sie, ze do tej roli najlepiej nadaje sie ten mnich, ktory zupelnie niedawno zdobyl miano kandydata. Co sie tyczy jego nauki, w drodze sam sie zajme wszystkim, co bedzie po trzebne. Pytam was, ojcze nauczycielu i mistrzu Liu: czy uwazacie, ze ja, glupi wasz sluga, potrafie nauczyc tego mlodzienca podstaw Wiedzy i walki na piesci? Zmijeczek natychmiast pojal, ze wszyscy mlodzi mnisi na placu patrza nan teraz ze zle skrywana zawiscia. Patriarcha, mistrz sztuk walki i wielebny Ban juz odchodzili, a szpieg wciaz jeszcze patrzyl za nimi, a instruktor, ktory tymczasem zdazyl juz wrocic, nie przerywal jego rozmyslan. Zrozumial najwyrazniej, ze taki zaszczyt kazdemu, nawet bardziej dojrzalemu mnichowi moze zawrocic w glowie. W glowie Zmijeczka istotnie panowal zamet wywolany jednak zupelnie innymi powodami. Akurat teraz, gdy z takim trudem dostal sie w szeregi mnichow, wcale nie mial ochoty go opuszczac i ruszac do Polnocnej Stolicy w towarzystwie wielebnego Bana, mnicha z tajnej sluzby. Nie mogl tez odgadnac, co mial na mysli wielebny Ban, mowiac o najbardziej niegroznym z mnichow? Co tez chcial przez to powiedziec? Pod wieczor Zmijeczkowi wreczono patre, czarke na datki z wypalonym na boku znakiem Shaolinu - ktora byla oficjalnym znakiem zezwolenia na czasowe opuszczenie swiatyni w zwiazku z wykonywaniem jakiejs misji. Sledztwo, a zarazem wyprawe do Labiryntu, gdzie wedle Zmijeczka krylo sie jadro wszelkich tajemnic, trzeba bylo odlozyc na czas nieokreslony. I Zmijeczek zrobil to, za co sedzia Bao powinien byl go ukarac cwiartowaniem na drewnianym osle. Opowiedzial Malenkiemu Archatowi wszystko, co sie tyczylo powierzonej mu sprawy i prawie wszystko o sobie samym. Malenki mniszek wysluchal, nie przerwawszy ani jednym slowem, a potem nie wiedziec czemu wzial prawa dlon Zmijeczka i mocno ja oburacz uscisnal. - Sam poszukam odpowiedzi, Zmijeczku - odpowiedzial. Lod w jego oczach byl twardy niczym stal. MIEDZYROZDZIAL Zwitek znaleziony przez lowce ptakow Mani w skrytce u zachodnich skat BaauanTak kiepsko nigdy jeszcze ze mna nie bylo. Znaczy, oczywiscie nieraz bywalo, ze chorowalem, trafialy mi sie tez rozne nieprzyjemnosci, wlaczajac w to odlamek za uchem, ktory zreszta mnie tu przywiodl. Ale zeby tak wszystko naraz? Sprawy najwyrazniej szly w kierunku drugiego odlamka albo jego miejscowego odpowiednika; zbyt wiele na mnie sie zwalilo, zeby mozna to bylo uznac za dzielo przypadku. Ale wszystko po kolei. Zaczelo sie od tego, ze zachorowalem. To znaczy zachorowalismy obaj -ja i moj malenki muzykant. Jakies nieustanne wzdecia w brzuchu, wymioty o czarnej tresci, lamanie w calym ciele, nieustanne zmiany temperatury, konczace sie na przemian to lodowatymi dreszczami, to goraczka; mialem takie wrazenie, jakby nas dopadly wszystkie znane choroby jednoczesnie, wlaczajac w to goraczke pologowa i wodna opuchline. Od czegos takiego z pewnoscia sie umiera. My jednak wyzylismy. Slepy wrozbita - w tym czasie calkiem jeszcze zwawy - solidnie zajal sie swoimi oczami w naszych osobach, choc przedtem przesadnie sie o nas nie troszczyl. Co prawda bylo to zrozumiale - znacznie wzrosla wartosc moja i mojego "no.siciela", a dochody wrozbity w ostatnim czasie tez skoczyly w gore. Powierzono nas opiece lekarza z rodziny uzdrowicieli lei, ktorzy wyprawili juz na tamten swiat liczne rzesze Chinczykow, uwzgledniajac oczywiscie plodnosc tych ostatnich. Staruch nie pozalowal pieniedzy, a lekarz ostro zabral sie do roboty. Poil nas najrozmaitszymi swinstwami i kolejno wyprobowal na nas wszystkie znane sobie leki! Traktowal nas tez masazami, klul iglami, okadzal rozmaitymi smierdzacymi dymami, pachnacymi niczym opium... I ku mojemu zdziwieniu jakos z tego wyszlismy. Wtedy jednak wyciagnal kopyta staruch, ktory najwyrazniej podlapal jakis kwiatek z naszego bukietu. Jemu wystarczylo; choc ostatnie liangi wydalismy na tego samego lekarza, stary skonczyl sie w tydzien. Na pogrzeb pieniedzy juz nam zabraklo, na jedzenie zreszta tez i razem z chlopaczkiem, ledwo ruszajac nogami, musielismy spiewem i gra zarobic na pochowek starego i na czarke zupy dla nas obu w jednym. Miejscowe lobuzy dwakroc nas pobily, zabierajac caly zarobek. Odgryzalismy sie oczywiscie w miare mozliwosci, ale sily byly nierowne. A potem zrozumialem, ze wespol z moich chlopaczkiem zaczynamy wariowac. Obaj. Oczywiscie, dwie swiadomosci w jednej glowie, to samo w sobie jest wariactwo, rozdwojenie jazni, schizofrenia - ale do tej pory jakos sie dogadywalismy. A teraz ni stad, ni zowad, zaczelismy sie klocic o niemal wszystko, niekiedy milknac w pol slowa, w polowie muzycznej frazy albo zamierajac w bezruchu na srodku ulicy - kilka razy niewiele braklo, a bylby nas przejechal wyjezdzajacy akurat zza rogu powoz. W takich chwilach odczuwalem zar, jakby wracala niedawno przebyta choroba, mysli mi sie plataly, gonily jedna druga, cale cialo zaczynalo mnie swierzbic, rozrywane na czesci przez dwoch gospodarzy... No, ale wtedy wiedzialem juz, co to takiego. "Szalenstwo Buddy". Znaczy, kilka osobowosci osadzonych w jednym ciele, ktore rozrywaja nosiciela na czesci. Tacy szalency zyli miesiac, najwyzej dwa. Oczywiscie wtedy, gdy o cialo dbano, na przyklad w porazonej smutkiem rodzinie. W naszym przypadku, mowy byc nie moglo o pielegnacji. Tak czy owak, umierac nie mialem ochoty. Nie zdazylem sie jeszcze urzadzic w nowym ciele i co, znowu przenosiny? Akurat! Moze ta inkarnacja nie byia najbardziej udana, ale lepsze wrogiem dobrego; a to, ze calkowicie zachowalem poprzednia pamiec, uznalem wrecz za dar losu. Ktory zawdzieczalem chyba jakiemus zwarciu w "kar-micznym komputerze" - a teraz System dazy do jego usuniecia, ponownie odsylajac mnie w niebyt! Przy tym wszystkim, nic go nie okhodzi moje zdanie, a takze zdanie mojego adwokata. No coz, trzeba bedzie zagrac wobec tego w swojego rodzaju logiczna supergre, w ktorej stawka bedzie moja dusza. Ja - przeciwko zbuntowanemu Prawu Karmy, czyli Porzadkowi Wszechrzeczy. Kiepska sprawa. Ale nie beznadziejna. A zatem hipotetyczny "karmiczny komputer" kierujacy systemem reinkarnacji (ktorych realnosci doswiadczylem na wlasnej skorze) zostal zainfekowany jakims wirusem. Niewazne, kto lub co jest sprawca, ale rezultaty dzialania lajdaka widoczne sa na kazdym kroku: epidemia "Szalenstwa Buddy", wstajace z grobow martwiaki (alez paskudy, lepiej nie patrzec!) i w ogole rozmaite mocno zwariowane lokalne diabelstwa. Ogromnie to wszystko podobne bylo do czesciowego uszkodzenia tablicy partycji twardego dysku przez jakis zlosliwy wirus; kiedys juz sie z czyms takim zetknalem i najgorszemu wrogowi nie zycze podobnego doswiadczenia. Polowy plikow na dysku w ogole nie da sie odnalezc, a te, ktore zostaly, porabane jak podroby do kaszanki - to przepadl gdzies jakis "kawalek", to trzy inne skleily sie w jeden, wewnatrz kolejnego sterczy niczym kolek fragment czort wie ktorego... Ogolnie rzecz biorac, sprawa, ktora kilka razy cwiczylem az do bolu. No, a jezeli taki pieknis przyczepil sie do Prawa Karmy? Wtedy dzieje sie akurat tak, ze w poszukiwaniu potrzebnych zapisow, System co chwila popelnia pomylki, odczytuje nie te pliki, ktore powinien i kopiuje je nie tam, gdzie trzeba. Rzucil w lewo - z ziemi wylazi zombi, rzucil w prawo - masz brachu "Szalenca Buddy", polecialo na wprost - czart szuka sobie zmiennika... Wychodzi na to, ze ja i moj "nosiciel" jestesmy akurat takimi pomieszanymi i uszkodzonymi plikami. Ale z drugiej strony, czemu to "Szalency Buddy", w glowach ktorych osadza sie kilka swiadomosci, szybko umieraja? Zwyczajni schizofrenicy zyja sobie spokojniutko ze swoimi rozdwojonymi czy rozstrojonymi osobowosciami i nic ich nie rusza! Na zlosc krewnym, spadkobiercom i na chwale psychiatrom, dozywaja nieraz omszalej starosci. A tu - miesiac, dwa i jazda na cmentarz! Dlaczego? Trzy klasyczne pytania: co sie dzieje, czyja to sprawka i jak przeciwdzialac szkodom? Zwyczajny komp czasem sprawdzany jest przy pomocy testow, programow antywirusowych, naprawia sie w nim uszkodzone pliki, przeprowadza sie defragmentaryzacje twardych dyskow i tak dalej! Nie wiem niczego o programach antywirusowych, ale jakies programy testujace w tym "karmicznym komputerze" z pewnoscia istnieja. Sprawnie wylawiaja uszkodzone pliki - do ktorych zaliczylbym wszelkiego rodzaju zombi albo takich jak my, "Szalencow Buddy", i zabieraja sie do leczenia. Czyli usuwaja ze zbioru danych. Z zycia, znaczy. Niczego sobie zadanko dla mojego chlopaczka - wyrwac sie z zakresu dzialania Prawa Karmy! Pytanie: kto nie podlega Prawu Karmy? Odpowiedz: ci, co trafili poza Kolo Sansary* (to znaczy Buddowie i bodhisattwowie wszelkich masci i odcieni, a takze ci, ktorzy posiedli tajemnice Prawdziwego Tao). A takze ci, ktorzy unikaja postepkow tworzacych karme, nie przeksztalcaja swiata zgodnie ze swoimi namietnosciami oraz zadzami i w praktyce trzymaja sie filozofii braku dzialania. Czyli - ci, co doznali Iluminacji i wprost sie podlaczyli do Systemu i choc po czesci sie z nim zjednoczyli. Na tym ostatnim nam nie zalezy - nie po to w koncu stajemy okoniem. Bodhisattwy z nas nie bedzie... Ale z drugiej strony, przeklety wirus, ktory stal sie powodem czkawki Systemu i przez ktorego zaczela sie ta cala zawierucha, tez ma sie niezgorzej! System na niego nie reaguje, nie podejmuje prob wylowienia i eliminacji - a skoro nic reaguje, znaczy, nie moze. Istnieje zatem i druga mozliwosc - zostac podobnym jak tamten wirusem. Niezle, ani slowa - tylko jak tego dokonac? Moze to zreszta i lepiej, ze nie mam pojecia, jak sie do tego zabrac, bo moglbym w Systemie narozrabiac, jak pijany zajac w kapuscie! Martwiaki i schizofrenicy to drobiazg - swinie zaczelyby latac! Oswieceni ci, co doznali Iluminacji... Coz, trzeba sprobowac od tego konca... Pytanie: gdzie nie dziala Prawo Karmy? Odpowiedz: A skad mam wiedziec! * Sansara - realny byt, swiat rzeczywisty, w odroznieniu od pozbawionej formy materialnej Nirwany. Wedrowka dusz. Kazdy dysk ma niedostepny dla zwyklych programow sektor "bo-otujacy". Tam wlasnie Prawo Karmy, ktore testuje zwykle dusze-pliki, dzialac nie powinno - w przeciwnym wypadku natychmiast uszkodziloby ten sektor! Niewykluczone zreszta, ze akurat tam sie wladowal nasz najmilszy przyjaciel-wirus - bo jakze wytlumaczyc fakt, ze nasz program testujacy do tej pory go nie odnalazl i nie zlikwidowal? A to juz jest ciekawe... Kolejne pytanie: gdzie moze sie znajdowac ten boot-sektor miejscowego twardego dysku? Geograficznie i, powiedzmy, mentalnie? Oczywiscie nie bedziemy rozpatrywali wariantow typu: "w Piekle", "w Nirwanie" albo "gdzie diabel mowi dobranoc"... Stop! Ci, ktorzy "znalezli Tao" czy "doznali Iluminacji" i wchodza do Systemu... ktoredy konkretnie wchodza? No przeciez przez ten sam, jeza pod ogon, sektor bootujacy! Pytanie: gdzie przygotowuje sie ludzi do Iluminacji, pomaga im sie podrozowac po Drodze i gdzie oni w koncu znajduja te cholerna iluminacje? Odpowiedz: w klasztorach. W klasztorach! A czym bardziej "swiety" i znany klasztor, tym lepiej moze pretendowac do roli boot-sektora (albo przynajmniej jego czesci)! No prosze, wszystko sie zgadza. I w tym momencie pamiec usluznie podsunela mi ostatni, brakujacy fragment lamiglowki: niejednokrotnie przeciez slyszalem rozmowy o tym, ze w klasztorze pod gora Song, slynnym Shaolinie, nikt nigdy nie slyszal o "Szalenstwie Buddy", biesach, widmach rozmaitych ani w ogole o innych nieporzadkach! "Swiete miejsce! Swieci ludzie!", z zazdroscia szeptali chlopi i kupcy. Moze i swiete, nie bede sie spieral. Ale niewykluczone, ze wlasnie tam skryl sie tajemniczy wirus, co zablokowal wokol siebie wszystkie programy testujace i stworzyl wlasny ochronny mur, przez ktory nie moga sie przebic zadne testy ani wtorne efekty jego niszczycielskiej dzialalnosci. Wygladalo na to, ze System hula sobie swobodnie po calej Podniebnej Krainie, tylko nie ma dostepu do klasztoru pod gora Song. i zrozumialem, ze tam wlasnie musimy sie udac. Do tej pory nie pojmuje, jak nam sie udalo podejsc do podnoza gory Song. Ale wespol z moim chlopaczkiem jakos tego dokonalismy. Tam zreszta zrozumialem, ze tylko tak sie mowi: "klasztor pod gora Song". W rzeczywistosci jest to caly gorski lancuch na poludniu Henganu, w powiecie Denfen. Dokladnie caly gorski lancuch nosi miano Song-shang, a sam klasztor lezy nieopodal szczytu gory nazywanej Shaoshi. Ta zreszta nijak sie do rzeczy nie majaca nazwa potwierdzila ogolna prawidlowosc: ludzie maja sklonnosc do uproszczen i do zapominania, ze prawda jest zupelnie inna od tego, do czego juz przywykli. Krotko mowiac, przyszlismy tam i juz. Wyobrazcie sobie zdumienie mnichow straznikow, kiedy do zewnetrznych wrot podszedl dziesiecioletni szczeniak oberwaniec, ktory skrzyzowawszy nogi, usiadl pod kwitnaca wierzba- puch natychmiast nas obsypal laskoczaca w nos fala - i zaczal grac na fujarce. Cytre, ktora odziedziczylismy w spadku po slepym wrozbicie, trzeba bylo sprzedac gdzies po drodze. Fujarka grala prawie do zachodu slonca. W koncu jeden z mnichow straznikow podszedl do mnie i mojego chlopaczka, zatrzymal sie w odleglosci dwu krokow i spojrzal na nas z jawna drwina. -Hej, oberwancze! - zaczepil nas mnich, ktory az niepokojaco przypominal mi nieboszczyka Desanture. - Myslisz, ze jak bedziesz tu siedzial i dmuchal w te swoja piszczalke, to zarobisz na zarcie? Widac bylo, ze mnich spodziewa sie twierdzacej odpowiedzi, za ktora gotow byl podzielic sie z nami swoim pierozkiem w akcie nieslychanej szczodrosci. -Osle jeden, lysolu! - odpowiedzielismy z moim chlopaczkiem. - A ty myslisz, ze jak bedziesz tu stal i podpieral wrota, to osiagniesz Nirwane? Po czym wstalismy i nie ogladajac sie za siebie, ruszylismy precz. Co prawda, wiele bym dal osobiscie, zeby sie obejrzec i zobaczyc wyraz, jaki sie rozlal na jego gebie. Nastepnego dnia znow usiedlismy pod wierzba i zabralismy sie do grania na fujarce. Mnisi sluchali w milczeniu, uchyliwszy czesciowo wrota. Pod wieczor wyniesli nam miske polewki, poltora placka i peczek zieleniny; postawili to wszystko obok nas i bez slowa odeszli. Wszystko to trwalo okolo tygodnia. Przez caly ten tydzien nie doswiadczalem zadnych problemow ze zdrowiem ani rownowaga psychiczna, co po raz kolejny potwierdzilo moje domysly: w klasztorze Shaolin kryje sie sektor bootujacy tutejszego karmokompa albo tez gniezdzi sie infekujacy go wirus (jedno drugiemu zreszta wcale nie przeszkadzalo). Oczywiscie, moglo byc i tak, ze rezydujacy tu miejscowi swietoszkowie po prostu zdolali osiagnac taki stopien braku dzialania, ze sami sie zarchiwizowali, w rezultacie czego nie interesuje sie nimi zaden z karmicznych programow testujacych wszechswiatowego makrokompa! Kiedy wespol z moim chlopaczkiem po raz kolejny usiedlismy pod wierzba, z klasztornych wrot wyszli dwaj mnisi, ktorzy ruszyli w nasza strone. Jednym z nich byl wysoki, chudy starzec podobny do zurawia, drugim bylo ogromne chlopisko o przerazajacym wygladzie - obaj zas mieli na sobie pomaranczowe riasy. -Mlody czlowieku! - uprzejmie odezwal sie staruch. - Czy po zwolisz biednemu mnichowi zadac ci jedno pytanie? Obaj z chlopaczkiem dalecy bylismy od tego, by dac sie zwiesc pozornej lagodnosci starucha, ktory w kazdej chwili mogl wydac straznikom rozkaz, by nas spuscili z drabiny. Rozkaz zreszta z pewnoscia zaczynalby sie od slow: - Biedny mnich chcialby wyrazic tysieczne przeprosiny, ale... -Co laczy mlodziencow i starcow? - odpowiedzialem pytaniem na pytanie, patrzac obojetnie przed siebie. - Jedno: i ci, i tamci py taja slowami... Podobny do zurawia staruch spojrzal na mnie i na mojego "nosiciela" znacznie laskawiej. Nie moglem zglebic przyczyn jego milczenia, ale wygladalo na to, ze rozkaz zrzutu z drabiny na razie wedruje na polke z napisem: "poczekac". -O co zamierzasz zapytac? - odezwalem sie po tym, jak moj chlopa czek bezblednie wykonal na fujarce jedna z najbardziej skomplikowanych fraz muzycznych z "Powiewow chlodnej jesieni". - Jezeli ktokolwiek za pyta mnie o to, gdzie i jak szukac Buddy, w odpowiedzi zjawie sie przed nim w stanie czystosci. Jezeli ktokolwiek mnie zapyta o bodhisattwe, w odpowiedzi zjawie sie przed nim w stanie wspolcierpienia. Jezeli ktos mnie zapyta o Iluminacje, odpowiem stanem czystej tajemnicy. Jezeli zapytaja mnie o Nirwane, odpowiem stanem kojacego spokoju. Ale... Zwlekalem dosc dlugo. -...ale obawiam sie, iz to wszystko to takze tylko slowa; obawiam sie tez, iz pytajacy, bezmyslnie wytrzeszczy na mnie oczy i otworzy usta. Odpowiem mu wiec, ze osiol nie moze bezkarnie przyjac kop niaka od sloniosmoka... i pozwole mu odejsc ze slowami: "Pojalem sens Drogi! Pojalem sens Drogi!" O coz wiec chcesz mnie zapytac, czlowiecze podobny do zurawia? Staruch patrzyl na nas - znaczy na mnie, na mojego chlopaczka - z ta sama laskawoscia, ale cos sie nieznacznie zmienilo. A ja zrozumialem, ze bardzo ryzykuje - prawie doslownie bowiem cytowalem "Zapiski rozmow nauczyciela Lin Zy-Hueizhao z Chenchou". Kiedys je przypadkowo przeczytalem i zapamietalem, poniewaz nigdy niczego nie zapominam. Nigdy niczego nie zapominam. I wlasnie tamtego dnia zrozumialem, ze trafilem do innej Podniebnej Krainy. Dlatego, ze tu nigdy nie istnial szalony nauczyciel Lin Zy, ktory ani w dziewiatym wieku, ani w ktorymkolwiek innym nie nazywal Buddy kawalkiem zaschnietego lajna, Nirwany i Iluminacji nie nazywal niewolniczymi dybami i nie nauczal, ze dla rzeczywistego poznania prawdy trzeba popelnic piec grzechow smiertelnych. Dlatego, ze slowa to slowa, a slowo "Budda" nie rozni sie niczym od innych slow. Ale udalo mi sie, jak nigdy przedtem. -Pozwol, ojcze nauczycielu... - wtracil sie ogromny drab, ktory ruszyl ku nam (ku mnie i mojemu "nosicielowi") z tak plynna szyb koscia, ze poczulem uklucie strachu pod sercem -...pozwol, ze zrzu ce tego wloczege z drabiny. "No, tosmy sie doigrali", pomyslelismy obaj jednoczesnie. W glebi duszy podejrzewalem zreszta, ze tak sie akurat to wszystko skonczy. -To takze slowa, mistrzu Lin. - Wypowiedz siwego zurawia sprawila, ze szczeka ogromnego draba zwisla prawie do ziemi. - Kaz straznikom, by wpuscili tego mlodzika do klasztoru. -Tego... malenkiego natreta? - zdziwienie ogromnego mistrza Liu nie mialo granic. -Natreta? - wzruszyl uniesionymi ramionami zuraw. - Malen kiego natreta? Pomyslawszy przez chwile, dodal wesolo: - A moze "malenkiego archata"? Jak myslisz, mistrzu Lin? Pod wieczor mnie i mojemu chlopaczkowi ogolili glowe. A przezwisko Malenkiego Archata, ktore laskawie nadal nam opat-patriarcha, przylgnelo do nas na dobre. Po roku zas, z niewielkim okladem, do klasztoru pod gora Song przypelznal Zmijeczek... KSIEGA DRUGA EPOKA POW/ZECHNEJ iZCZE/LIWO/CI Czesc czwarta BIALY TYGRYJ I NIEBIE/KAWRONA* Nie obawiaj sie gwaltownego starcia i pamietaj: malym mozna pokonac wielkie... Z nauk mistrzow Rozdzial siodmy 1 -No prosze! Jeszcze jeden tlusty darmozjad, ktorego ten zlodziej, ksiaze pan, karmi za nasze pieniazki - rozlegl sie czyjs nosowy glos spod chwiejacego sie plotka.Symbole zlych wrozb w sztuce przepowiedni i odgadywania przyszlosci Bylo to pierwsze slowa, jakimi powitano sedziego przy powro-. cie do Ningou. Mozna by rzec, glos ojczyzny. Nie zmieniajac wyrazu twarzy, xianggong niespiesznie odwrocil glowe ku mowiacemu. Zamierzal zapamietac jego twarz, zeby potem przy dogodniejszej okazji... Okazja, jak zreszta sedzia sie tego spodziewal, nie kazala na siebie dlugo czekac... -Popatrzcie, bracia, on jeszcze sie gapi! - sapnal radosnie pod pity zolnierz w rozpietym, spoconym i pokrytym kurzem kaftanie i bez czapki, ktory leglszy w cieniu plotu, oddawal sie slodkiemu nierobstwu. W sumie zolnierzykow bylo trzech i oddawali sie czyn nosci karygodnej, nijak nie mieszczacej sie w obowiazkach sluzbo wych - najwidoczniej nie po raz pierwszy puszczali w krag gliniany dzban, w ktorym chlupotala bynajmniej nie zrodlana woda czy kwa sne mleko. -A popatrzcie, jak to sie gapi! Urzednicze oko, psia jego... Czeka, szczur kancelaryjny, az zdechne za strachu! -Popatrz, jaka kukla jedzie obok na osle! - zauwazyl glosem przerywanym pijacka czkawka drugi z zolnierzy, nagi do pasa, za to w zadzierzyscie zsunietej na tyl glowy czapie. - Czolo miedziane, da szek zelazny. Czarodziej, czy co? Ej, czarodzieju-dobrodzieju! Wy czaruj nam jeszcze dzban wina! Mistrz cietego jezyka zarzal radosnie i obiema lapami podrapal sie po zarosnietej po malpiemu piersi. Sedzia i taos milczac, ruszyli dalej, nie zwracajac juz uwagi na szczerzacych radosnie zeby wojakow, ale w duszy sedziego pojawil sie jakis niemily osad... Oczywiscie, dziarscy wojacy i dawniej, uskarzajac sie nieustannie na surowosc koszarowego zycia, oddalali sie samowolnie z miejsc pelnienia sluzby, nieraz prostacko zaczepiali napotykane kobiety, upijali sie tanim winem i brali za lby z rozmaitymi miejskimi metami - ale zeby tak z samego rana, przed nikim sie nie kryjac? 1 jeszcze te niemile uwagi o ksieciu i tych, ktorych Zhou-wang trzyma w swojej swicie... Chatynka Lan Daoxinga znajdowala sie nieopodal miejskiej bramy, wiec sedzia Bao rozstal sie ze swoim przyjacielem na przedmiesciach, wymieniwszy obietnice wzajemnych odwiedzin, po czym ponaglil woznice i ruszyl dalej, przepelniony niedobrymi przeczuciami. Ulice Ningou byly zaskakujaco puste. Kramy i pawilony w wiekszosci pozamykano; wedrowni przekupnie, ktorzy zwykle nachalnie ofiarowywali daktyle w miodzie albo placuszki z makowym nadzieniem, gdzies poznikali; za to od strony centralnej czesci miasta dobiegal wyrazny gwar licznych glosow. Tak czy owak sedzia, czy to kierujac sie ku domowi, czy do kancelarii, musial ruszyc w tamta strone. Podjezdzajac do placu Dwoch Ryb, z daleka uslyszal wrzaski: -Za co wyzywie rodzine, jezeli juz od dwu miesiecy nie wydaja ryzu ni pieniedzy? - wsciekal sie ktos, komu wtorowal pomruk po takujacych i wspolczujacych replik. - Gdzie codzienne utrzymanie? Gdzie satysfakcja finansowa? Co, na zebry isc? Niedoczekanie! Tlum potwierdzil pomrukiem: w rzeczy samej, niedoczekanie. Nikt nawet nie mial zamiaru czekac... -A co, myslisz, ze nam latwiej? - frunal w gore placzliwy tenorek. - Ty sluzysz cesarskiemu krewniakowi, to mozesz choc liczyc na ulgi! Okroicie stawki zywnosciowe dla wojska albo cos w tym gu scie... A ja na kogo mam liczyc? Slyszales moze, jakimi podatkami nas oblozyli? Nie baczac na range czy stanowisko? Raczej spale swoj warsztat dachowkarski i pojde w swiat z zebracza miseczka, niz... -Pijcie, zolnierzyki, pocieszcie serduszka, nie krepujcie sie. Nie jestem Zhou-wangiem, nikomu nie zaluje... - Ja ich... wlasnymi zebami, zebami... - Kogo "ich"? - No... ich, zebami! -Oj, doczeka sie ksiaze Zhou gromu z jasnego nieba, doczeka... - Bunt, bracia mieszczanie, bunt!... Garnizon nas poprze... -Bele jedwabiu z kazdej dostawy! Lepiej od razu by powiedzial: sznur na szyje albo kamien, i do stawu! - Zebami!... Zakurzony powoz sedziego, pomalowany w zlote i rozowe kwiaty lotosu, wynurzyl sie zza rogu i dostojny xianggong z niedowierzaniem zagapil sie na zbiegowisko na placu Dwoch Ryb. A bylo na co popatrzec. Caly plac zalegalo klebowisko wozow, powozikow, ludzi, oglupialych od wrzaskow psow i koni, grup ryczacych na cale gardlo i wywijajacych piesciami mieszkancow Ningou. Zolnierze z garnizonu (przewaznie bez broni, ale trafiali sie twardziele z wloczniami i nawet halabardami!) przemieszali sie z kupcami, rzemieslnikami, chlopami i urzednikami... Przyczyna calego zbiegowiska byla jasna jak pogodny dzien. Podczas wielu lat swej nielatwej pracy sedzia Bao nauczyl sie szybko zestawiac ze soba fakty i wyciagac wnioski. Teraz zas, dla zrozumienia istoty sprawy nie potrzebowal nawet setnej czesci swojej przenikliwosci. Ksiaze Zhou po raz kolejny nie wyplacil wojsku zoldu. Szlachetnie urodzony wang krwi albo przesadzil z czerpaniem pieniedzy ze skarbca, albo fundusze sie wyczerpaly z innej przyczyny, fakt jednak pozostawal faktem. Zolnierze nie otrzymali pieniedzy ani racji zywnosciowych, ich rodziny glodowaly, zostawszy bez srodkow do zycia, a dowodcy nie potrafili juz - i wcale sie do tego nie zamierzali zabierac - uspokoic podwladnych. Za podobne glupoty Zhou-wang trzykrotnie juz tracil swoja udzielna dzielnice, ale jak do tej pory milosciwy pan Yong-Le trzykrotnie litowal sie nad ksieciem i zwracal bratu dziewiec dostojnych oznak godnosci udzielnego ksiecia. Zaprzezona w konie karoce, ceremonialna szate, muzykantow i fletnistow, prawo do czerwonej bramy, prawo do paradnego pokrycia dachu, przepisowa swite, luk, strzaly, topor i siekiere oraz ofiarne naczynia. Ksiaze Zhou skladal cesarzowi przysiege, zabieral regalia i wracal do Ningou. Gdzie zaczynal wszystko od poczatku. Jak teraz. Nie trzeba bylo miec czola szerokiego na siedem piedzi, ktore sie nie miesci pod urzednicza czapka, by pojac, ze w nadziei na uzyskanie srodkow do wyplaty wojsku zaleglego zoldu Zhou-wang wydal zarzadzenie o zwiekszeniu podatkow. Ksiaze sadzil, ze lepszy bunt pokornych poddanych niz wrzenie w wojsku. Skutki tego zarzadzenia, ktore obwieszczono ludowi zupelnie niedawno, tez byly wszedzie widoczne. Kramy i sklepy zostaly blyskawicznie pozamykane, na domiar zlego pokojowo nastawionych mieszczan przepelnilo wspolczucie dla niesprawiedliwie potraktowanych zolnierzy; niektorzy (a dokladniej "brzoskwiniowe butelki", czyli wlasciciele rozmaitych traktierni i knajpek) zaczeli juz, jak to zwykle bywalo w takich wypadkach, poic za darmo niezadowolonych wojakow - krotko mowiac, wszedzie pachnialo buntem. I to w najblizszej przy szlosci. Oczywiscie, w ostatecznym rozrachunku do Ningou zostana sprowadzone rzadowe wojska z pobliskich prowincji i buntownicy (a w pierwszym rzedzie zolnierze!) kiepsko na tym wyjda, ale nie le piej wyjdzie na wszystkim i sam Zhou-wang, kiedy sie wyjasni, co leglo u zrodel zamieszek i buntu. Cesarz po raz kolejny odsunie bra ta od rzadow nad dzielnica, podatki na jakis czas sie obnizy, a kup cy i zolnierze - ci, ktorzy zostana przy zyciu po usmierzeniu buntu! - *lawic beda madrosc i dobroc Syna Nieba. Cos takiego zdarzalo sie i w przeszlosci. Oczywiscie, nie da sie uniknac pewnych trudnosci, jakie zwykle sie zdarzaja, gdy scieraja sie emocje z wyrachowaniem, ale coz robic, cos lub kogos trzeba czasem zlozyc w ofierze! -...A moze juz pora, chlopaki, bysmy sami wzieli sobie ten ryz i pieniadze, ktorych nie chce nam dac Zhou-Lapowkarz? - A pewnie, ze pora! - Dawno tak trzeba bylo! Krzykacza poparlo jeszcze kilka niezbyt trzezwych glosow, ale reszta wolala sie nie odzywac. Zapalenca wcale nie zbilo to z tropu. -Milczycie? Wasze zony powloka do palacu na ucieche szlachetne mu rozpustnikowi, wasze malenkie dzieci zmusi sie, by umieraly w ko palniach, wam samym odejmie sie ostatni kes od ust i jeszcze kange wam na szyi powiesza, a wy i wtedy tylko jezyki bedziecie sobie wsadzali we wstydliwe miejsca? Popatrzcie sami, na jakich powozach rozkladaja swe tluste tylki urzedasy przekletego Zhou! - Krzykacz, rosle chlopisko o do nosnym glosie, w porwanym kaftanie ze sznurem tunlina*, wymierzyl brudny i koslawy paluch w strone wozu sedziego Bao. Wbrew jego oczekiwaniom i tym razem nikt nie poparl maciciela. Przeciwnie, szybko mu wyjasniono, ze to nie zaden dostojnik z dworu przekletego Zhou-wanga, a wszystkim znany sedzia Bao o przezwisku Smocza Pieczec, czlowiek uczciwy jak rzadko i na stanowisku panstwowym. Nie ma co obrzucac blotem porzadnych ludzi, a jezeli kogos swedzi jezor dlugi na dwa czi, to niech wezmie grabie i... Albo wsadzi je sobie tam, gdzie przed chwila radzil innym. ' Tunlin - nizszy stopien wojskowy Los dziesietnika niewiele sedziego interesowal, wiec szlachetny xianggong spokojnie pojechal dalej i bez przeszkod dostal sie do swojego domu. Gdzie zostal powitany przez ukochane zony lzami radosci i wymowkami z powodu dlugiej nieobecnosci. Po czym, zanurzywszy sie w wannie, by zmyc z siebie kurz i pot podrozy, sedzia poznal okolicznosci pojawienia sie na rodzinnym cmentarzu grobu mlodego Chonga. -Geomante wezwalismy! - kobiety zalamywaly rece, jednoczesnie dolewajac do kapieli wietnamskie wonnosci. - Najlepszego z najlepszych! Sianshena fengshui, to znaczy "pana wiatru i wody". Otworzyl traktat "Ksiega Pogrzebow", czytal, czytal, az w koncu oznajmil, ze sposobniejszego miejsca na mogile nigdzie nie znajdziemy! Szczescie, ogromne szczescie! Sedzia, oceniajac wlasciwie niespodziewany usmiech losu, raczyl wyrazic zdziwienie i zachwyt, w duchu podziekowal za okazana dobroc Wladcy Mrocznych Dziedzin, a potem wytarl sie do sucha ogromnym, kosmatym recznikiem i wdzial czysta odziez. I nagle na dworze rozlegl sie wybuch zawodzen i jekow, a zaniepokojony xianggong pospieszyl poznac przyczyne wrzawy. Wydalo mu sie, nie wiedziec czemu, ze wlasciwie powinien juz sie oduczyc czemukolwiek dziwic. Na samym srodku podworza lezal jakis czlowiek. Wil sie, jeczal, mamrotal cos bez sensu, a wokol niego krzatala sie mlodsza siostra sedziego i dwie sluzace. Sedzia chcial juz, nie schodzac z werandy, krzyknac na bezradnie miotajace sie i lamentujace kobiety, ale sam nie wiedzac, czemu to robi, postapil krok ku przodowi i spojrzal na lezacego nieco uwazniej. Na srodku podworza, w absolutnie niegodnej pozie i stroju, lezal jego ukochany najstarszy syn i dziedzic, Weng! Na dodatek znajdowal sie on w oplakanym stanie, co natychmiast przywiodlo sedziemu na mysl jego wlasna sytuacje, w jakiej sie znalazl po utarczce z banda natretnych podmiejskich zuchow w przeddzien wyjazdu do... Do Piekla. Sedzia nie odezwal sie slowem, tylko zszedl po stopniach na dziedziniec, milczac odsunal kobiety, stojaca najblizej sluzaca poslal po lekarza i nachylil sie nad pobitym Wengiem. Cala lewa polowa twarzy Pierwszego Syna byla jednym, purpurowym, niebieskim i czarnym siniakiem. Powieki podbitego oka tak napuchly, ze sie nawet nie mogly rozchylic - wygladalo jednak na to, iz sama galka ocalala - prawa strona twarzy Wenga praktycznie zostala nietknieta, co ostro kontrastowalo z przeciwlegla strona twarzy mlodzienca. Nos biedaka spuchl do rozmiarow dorodnej gruszki i najwyrazniej zostal zlamany. Obmacawszy syna, sedzia Bao szybko odkryl, ze Weng ma takze zlamany lewy nadgarstek i jedno albo dwa zebra. Krwi za to utracil niewiele, a i to glownie dzieki wyciekowi z rozbitego nosa. Zaraz potem dostojny Bao zwrocil uwage na osobliwa okolicznosc, do ktorej poczatkowo me przywiazal odpowiedniego znaczenia. Pobici do tego stopnia ludzie zwykle traca swiadomosc i moga co najwyzej pojekiwac bolesnie; po odzyskaniu swiadomosci sypia przeklenstwami, a jak mowia, to mowia z sensem i w zasadzie zrozumiale. W konkretnym jednak przypadku ocalale oko Pierwszego Syna Wenga bylo zamkniete, mlodzieniec najwyrazniej byl nieprzytomny - jednak z jego ust padaly co chwila urywki jakichs zdan, najbardziej ze wszystkiego przypominajacych majaczenia. W pewnej chwili Weng sprobowal nawet zaspiewac. - i do serca sedziego Bao zakradlo sie brzydkie podejrzenie. Nachylil sie ku twarzy syna i powachal jego oddech. Tak jest! Zapach ten byl sedziemu dobrze znajomy i Bao z niczym go nie moglby pomylic. Opium! Pierwszy Syn najwyrazniej znajduje sie teraz pod wplywem solidnej dawki tej trucizny. Mato prawdopodobne, by lotry, ktore pobily nieszczesnego Wenga, zmusily go pierwej do wypalenia odurzajacego ziela! "Akurat tego mi brakowalo do szczescia! - pomyslal z gorycza sedzia. - Moj syn, palaczem opium! No, doczekalem sie!" -Zaniescie Pierwszego Syna do domu - polecil ogrodnikowi i dwom slugom. - 1 uwazajcie! Sami widzicie, ze zycie ledwo sie w nim tli. A kto go tu przyniosl? - przypomnial sobie nagle sedzia. -Jakis nieznajomy. - Mlodsza siostra sedziego wciaz jeszcze sta la obok, mnac w dloni chusteczke, jakby nie mogla ruszyc sie z miej sca. - Widac, dobry czlowiek. Wy, starszy bracie, pomyslcie tylko: przyniosl spadkobierce Wenga, polozyl na srodku podworza, uklonil sie bez slowa i poszedl. Nie chcial nawet wysluchac podziekowan. Co prawda, wychodzac, usmiechal sie osobliwie... - Ten dobry czlowiek nie wyjasnil, co sie stalo? -Nie, starszy bracie. - Siostra nie odrywala wzroku od ziemi. - W ogole przez caly czas milczal. Wedlug mojego zdania... I sama umilkla, jakby sie zarazila niemota od nieznajomego dobroczyncy. - Mow! - ryknal sedzia, zapomniawszy sie na chwile. Natychmiast tez ogarnelo go uczucie wstydu. Coz mu zawinila siostra? Cicha, prawie niewidoczna w domu kobieta piec lat temu owdowiala i do tej pory chodzi w zalobnej bieli. Swatki probowaly wydac ja ponownie za maz. podsuwali jej godnego malzonka., ona jednak nie dala sie namowic. Po co na nia wrzeszczec? -Wedlug mnie, ten dobry czlowiek tez niedawno palil opium. Mial jakies takie... szalone oczy. A ich dno jakby zasnute bylo dymem... i usmiechal sie tak... az mi ciarki po skorze poszly! Jak trup. -Coz, siostrzyczko, zechciej mi dokladniej opisac tego dobro dzieja - sedzia poczul tchnienie niepokoju. -Niewysoki, mniej wiecej mojego wzrostu, ale silny i zyla sty. Mial na sobie podniszczona kurte bez rekawow, szerokie, luzne spodnie i skorzany pas. Mial rzadka brodke, o ile pamietam, jakby wyskubana, a glowe nieustannie przechylal na ramie, jakby mial cos nie w porzadku z szyja! U pasa mial toporek. Czy to jakis przestep ca? Poszukiwany? -Niewykluczone -odparl zamyslony sedzia. - Wszystko byc moze. Jezeli zobaczysz go gdzies jeszcze raz, nie zblizaj sie do niego, tylko od razu mnie zawiadom! Odwrociwszy sie energicznie, sedzia ruszyl ku domowi. Akurat, zblizac sie! - fuknela za nim siostra. Nie bylo w tym gniewu czy zlosci, tylko raczej nasladownictwo manier starszej zony. - A co to ja. zwariowalam, czy co9 Od razu widac, rozbojnik. Przecie nie od parady toporek nosi! Z kim ten nasz Weng sie zadaje? Moze to ten malutki go pobil? Przypuszczenie to wcale sie nie wydalo sedziemu, ktory raz jeszcze odtwarzal w mysli opowiesc siostry, nieprawdopodobnym. Szczegolnie, ze opis tajemniczego nieznajomego przypomnial xianggongowi czlowieka, ktorego juz raz widzial: przywodce bandy, ktory w porwanej kurtce bez rekawow i z obledem na dnie zasnutych dymem oczu gotow byl rozbic sedziemu czerep swoim toporkiem. Prawda, tamten juz nie zyl. Sedzia sam widzial, jak wielebny Ban skrecil mu kark. I nagle szlachetny xianggong oblal sie zimnym potem - przypomnial sobie slowa siostry: "...a glowe nieustannie przechylal na ramie, jakby mial cos nie w porzadku z szyja!". Otarl czolo, przypomnial sobie co nieco z tego, co zdarzalo mu sie widziec podczas kilku minionych miesiecy i zrozumial: smierc tamtego oberwanca w tamtym przypadku jest okolicznoscia zupelnie niewazna. Jak slad mrowki. Starsza zone sedzia znalazl przy lozku syna. Dostojna dama, z trudem powstrzymujac lkania, przykladala do okaleczonej twarzy Wenga reczniczki nasaczone wywarami z leczniczych ziol. Pierwszy Syn nie odzyskal przytomnosci, ale lezal juz spokojnie, nawet nie jeczal, tylko z rzadka usmiechal sie okropnym, krzywy usmieszkiem i probowal podnosic rece. -Od jak dawna nasz syn zazywa opium? - niezbyt glosno za pytal sedzia. Kobieta drgnela i obronnym gestem wciagnela glowe w ramiona. - Wedlug mnie juz ponad miesiac. Ale pewnosci nie mam. - Zaczelo sie to po moim wyjezdzie czy przedtem? Kiwniecie glowa. Sedzia nie powtorzyl pytania. Zrozumial, ze przedtem. Ukrywano to przed nim... - Dlaczego? Z jakiego powodu? Odpowiadaj! -Poprzednio, o moj panie, syn dlugo bredzil... Cos niecos zrozu mialam. Pierwszy syn w zaden sposob nie moze zapomniec o tamtej dziewczynie z czerwona opaska... - O tej diablicy? -Tak, panie moj. Wengjapamieta taka, jaka zobaczyl po raz pierwszy. A ten okropny trup, ktorego gonilismy precz brzoskwiniowa miotla... Pierwszy Syn chyba nawet nie rozumie, ze to wlasnie ona! Z tego, co wiem, probowal jej szukac, wypytywal sie po bazarach i ulicach... -Zlituj sie nad nim, milosierna Huang-ing! - wyszeptal se dzia. -Z tej rozpaczy zaczal szukac zapomnienia w opium - ciagnela zona spokojnym, beznamietnym glosem, sedzia jednak widzial, ile ja kosztowalo zachowanie spokoju. - Widzial te diablice w marzeniach, usmiechal sie, usilowal ja do czegos przekonac... Probowalam sie z nim rozmowic, Pierwszy Syn jednak w ogole nie chcial nikogo i niczego sluchac! Ty zas, panie moj, byles zajety sprawa i nie mia lam smialosci cie niepokoic... -Rozumiem - stwierdzil sedzia. - Od tej chwili Pierwszy Syn nie ma prawa wyjsc chocby krokiem za prog! Wyzdrowieje, znaj de mu odpowiednia zone! Nie, musze przyznac, ze racje mieli nasi przodkowie, ktorzy zenili swoje dzieci, nie pytajac nawet przyszlych malzonkow o zgode. Wez chocby nas: zyjemy przeciez... Ani ty sie me wieszasz, ani ja nie siegam po opium. A moze nie mam racji... moze ciebie tez trzeba brzozowa miotla? Zona nareszcie znalazla w sobie sile, by sie usmiechnac. -Gdzie lezy umierajacy? - rozlegl sie z tylu glos lekarza zwa nego Siedem Pigul i slynacego wsrod mieszkancow Ningou z taktu i bezblednego wyczucia sytuacji. -Azebys sie skorpionem udlawil! - mruknal przez zeby se dzia Bao. Z obiadu sedzia zrezygnowal, bo kazdy kes stawal mu w gardle. Wystarczylo, ze na chwile opuscil miasto w sprawie zreszta sluzbowej - i ot, masz! W Ningou bunt, syn kona z tesknoty za jakas dia-blica, pali opium, a na domiar wszystkiego do domu przynosi go ktos podejrzanie podobny do zabitego rozbojnika, stluklszy biedaka prawie na smierc! Ciekawe, co jeszcze dobrego przydarzylo sie podczas jego nieobecnosci? Zeby to wyjasnic, sedzia skierowal sie do swojej kancelarii. Ujrzawszy wchodzacego do kancelarii xianggonga, siedzacy na jego ulubionym krzesle ting-wei Fu poderwal sie jak oparzony i nisko sie poklonil. Po czym - rzuciwszy wrogie spojrzenie sypiacemu tysieczne radosne wyrazy powitalne Sangge Trzeciemu - pociagnal przelozonego do drugiego pokoju, zostawiajac nieprzytomnego wprost ze szczescia xu-caia samemu sobie. Najwyrazniej nowiny byly wazne, a co za tym idzie, niczego dobrego nie wrozyly. -Wielce szanowny xianggong niechze mi wybaczy smialosc - za czal pospiesznym szeptem Fu, ogladajac sie niespokojnie na niezbyt dokladnie zamkniete drzwi - ale podczas waszej nieobecnosci przy szla zaadresowana imiennie do was... blyskawiczna depesza. Tin-wei ponownie rozejrzal sie na wszystkie strony i wyciagnal zza pazuchy rulonik ze zlamana pieczecia. -Sami rozumiecie, dostojny panie: depesza z Polnocnej Stolicy, urzedowymi kanalami... Pomyslalem, ze jej tresc byc moze dotyczy sprawy, w ktorej trzeba podjac natychmiastowa decyzje, i osmielilem sie jaotworzyc i przeczytac... jako ze sami, dostojny panie, przekaza liscie mi swoje obowiazki na czas waszej nieobecnosci... I raz jesz cze prosze o wybaczenie. Krasomowstwo pana Fu mocno sedziego zaskoczylo i zmieszalo. Tin-wei, odpowiadajacy za sprawy kryminalne, byl czlowiekiem o licznych zaletach i znacznej odwadze osobistej, ktory niejeden raz osobiscie dowodzil Szybkorekimi podczas zatrzymywania uzbrojonych opryszkow! Teraz zas wygladal na mocno przestraszonego - czego sedzia nigdy wczesniej u pomocnika nie widzial! Bao w milczeniu wzial, podawany mu rulon i sprawnie go rozwinal. Byl to list od niegdysiejszego kolegi szkolnego i przyjaciela, zajmujacego teraz wazne stanowisko w Pekinie na Uczelni Synow Ojczyzny. Bylego kolege szkolnego interesowalo zdrowie sedziego i jego rodziny. Zyczac im wszystkim szczescia i dlugich lat zycia, uskarzal sie jednoczesnie na to, ze w zycie panstwowe zaczely sie mieszac sily nadprzyrodzone - w stolicy jakoby zyc juz wprost nie daja wszelkiego rodzaju czarty i odmiency, a "Szalenstwo Buddy" kosi ludzi, nie baczac na rangi i zaslugi. Od tego momentu sedzia Bao zaczal czytac list bardzo uwaznie, starajac sie nie przeoczyc zadnego ze znaczen, nawet najbardziej na pozor niewinnego piktogramu, jednoczesnie zestawiajac drugie i trzecie znaczenia niektorych znakow z ogolna trescia pisma. Nie tak czesto otrzymywal sedzia listy zalakowane pieczecia Goc-tzy-zhan -jego dostojny przyjaciel nigdy nie tracil bez potrzeby czasu i papieru! "...nie baczac na rangi i zaslugi, nawet najjasniejszy nasz wladca, Syn Nieba Yong-Le, narazony jest teraz na to niebezpieczenstwo, wiec serce moje przepelnia trwoga, iz podobne nieszczescie mogloby sie przydarzyc..." Sedzia Bao zbladl, tkniety szalonym domyslem: To juz sie stalo! Wladca i pan Podniebnej Krainy, cesarz Yong-Le padl ofiara "Szalenstwa Buddy" i dni Syna Nieba sa policzone! Jak dawno do tego doszlo? Jak szybko wedrowal goniec z pismem od jego przyjaciela i kolegi z uczelni, a teraz dostojnika Uczelni Synow Ojczyzny? Kiedy ow przyjaciel zdecydowal sie na napisanie listu, by uprzedzic sedziego zawczasu? Z pospiesznych obliczen sedzia wywnioskowal, ze na wszystko potrzeba bylo przynajmniej miesiaca. W najlepszym przypadku. Znaczy, obecnemu wladcy zostalo bardzo niewiele czasu... Szykuje sie zmiana wladzy. I nie wiadomo, jak potraktuje nowy imperator (sedzia szybko sie domyslil, kto nim moze zostac, zredukowawszy liczbe prawdopodobnych kandydatow do dwoch) licznych stronnikow swojego poprzednika! Zupelnie mozliwe, ze wkrotce poleca jedwabne czapki dostojnikow - i niewykluczone, ze razem z glowami! Oczywiscie, Ningou to nie stolica i nowa miotla nie bedzie tak energicznie zamiatac na prowincji. Ale... przyjaciel uznal za stosowne uprzedzic sedziego, a tego rodzaju uprzedzenia sedzia nauczyl sie brac pod uwage. Przestrach pana Fu jest w pelni zrozumialy - przeczytal to, czego czytac nie powinien, pewnie obawia sie konsekwencji. Przede wszystkim zas obawia sie gniewu bezposredniego przelozonego. -Drogi moj panie Fu, niepotrzebnie sie pospieszyliscie, otwierajac pieczec na liscie przeznaczonym do mnie. - Sedzia odwrocil sie do swego zastepcy i usmiechnal sie, jakby nic zlego sie nie stalo. - Z drugiej strony, jak sadze, wielka szkoda sie nie stala. W koncu wykonywaliscie tylko swoje obowiazki... a i ja, znalazlszy sie na waszym miejscu, zrobilbym to samo. Zapomnijcie o obawach i bierzmy sie do roboty! Mysle, ze podczas mojej nieobecnosci nagromadzilo sie mnostwo spraw. Pan Fu odetchnal z tak widoczna ulge, ze sedzia mimo woli sie usmiechnal, choc w glebi serca wcale mu nie bylo do smiechu. Okazalo sie jednak - co nawet nieco sedziego zdziwilo - ze podczas jego nieobecnosci sprawy, ktore sie zebraly, nie byly tak znow liczne: tin-wei z powodzeniem i wykazujac spora doze rozsadku, sprostal nalozonym na niego obowiazkom. Sedzia z zadowoleniem przegladal zamkniete juz sprawy i czytal bardzo rozsadne i rozumne decyzje dotyczace prosb i skarg. W kacie, jak zwykle, monotonnie brzeczal xu-cai Sangge Trzeci. Zycie wracalo w swoje zwykle koryto, choc czasami bulgotalo na kamieniach i zakretach. Nie do konca. Do zwyklego bulgotania wlaczyla sie trwoz-na nutka, na dnie koryta kryly sie zatopione pnie i karpy z sekatymi korzeniami - sedzia zas wiedzial, iz rzecz nie w coraz bardziej buntowniczych nastrojach ludu, zwiastunem zla nie bylo tylko pobicie Wenga, najgorsze nawet nie bylo "Szalenstwo Buddy", ktore porazilo samego Syna Niebios... -...zaprawde, racje maja swieci ojcowie- heshangowie, sludzy wielkiego Buddy! Poniewaz teraz mozemy sie przekonac, ze prawdzi we poznanie swojej istoty, ktore przyniosl ludziom Sakjamuni, prze wyzsza wszelkie ziemskie radosci i rozkosze. Sam wladca (oby zyl sto dwadziescia lat!) zwrocil sie ku Podstawom Prawa, nie przeniknawszy tajemnic wlasnej duszy - i oto Iluminacja stala sie dlan choroba, na zywana "Szalenstwem Buddy!" Biada nam, biada, policzone sa bo wiem dni cesarza Yong-Le! Mozemy sie tylko modlic do milosier nego Buddy, by nastepca cesarza... -Co ty tam mamroczesz? - zdumial sie sedzia, patrzac na zaga pionego w przestrzen przez soba i przemawiajacego tomem wieszcza Sangge Trzeciego. - "Szalenstwo Buddy" u Syna Nieba? A wiesz ty, co ci moga zrobic za rozsiewanie takich niegodnych plotek? -A co takiego, wielce szanowny xianggongu? - w rzeczy samej zaciekawil sie xu-cai. - Na drewnianym osle tepa pila zaczna pilo wac? To pewnie bede musial poczekac w dlugiej kolejce - ponad po lowa mieszkancow tylko o tym mowi! Nieszczesny kat i jego pomoc nicy - pozdychaja z przepracowania! "Ot i masz, sekretne uprzedzenie ze stolicy!" - pomyslal z gniewem sedzia. - Mnie, znaczy, chylkiem powiadamiaja, a polowa miasta juz cesarza pochowala. Jezeli wie o tym Sangge Trzeci, to zdziwilbym sie, gdyby nie szczekal juz o tym kazdy kundel w Podniebnej Krainie, nie liczac kundli w panstwach osciennych. Nie wiadomo tylko, skad sam xu-cai dowiedzial sie o chorobie wladcy. Na ulicy jakos nie zdarzylo mi sie uslyszec takich rozmowek... W tejze jednak chwili, potok mysli wielce szanownego xiang-gonga przerwalo energiczne stukanie do drzwi. Nie doczekawszy sie odpowiedzi, gosc sam otworzyl drzwi i na progu kancelarii pojawila sie znana juz sedziemu sylwetka rzadcy Ksiecia Zhou. Jezeli byl w Ningou czlowiek, ktorego xianggong mial ochote widywac znacznie rzadziej od innych - to byl nim dostojny wyznawca Kong-zi i jego pozniejszych interpretatorow! "Jakie wiatry go tu przygnaly?! - pomyslal sedzia, popadajac w nastroj skazanca przed egzekucja. - Nie zdazylem otrzasnac pantofli z kurzu podrozy... i masz ci los!" Kto zdazyl powiadomic rzadce o powrocie sedziego do Ningou? To pozostawalo w sferze zagadek, ale cel, z jakim zjawil sie rzadca u sledczego, byl wiadomy i bez slow. Rzadca zreszta nie krepowal sie. Slowa, ktore sypnely sie z jego ust, objasnily wszystko, nie pozostawiajac zadnych watpliwosci. Ksiaze Zhou bardzo sie interesowal rezultatami dochodzenia. Minelo mnostwo czasu, a oprocz ustalonych niemal od razu faktow sledztwo do niczego nie doprowadzilo. Czy wielce szanowny xianggong przywiozl jakies nowe wiadomosci w zakresie interesujacej wszystkich sprawy? Kiedy przeswietny Zhou dostanie szczegolowy meldunek o przeprowadzonym sledztwie i odpowiednich wnioskach, ktore sedzia raczyl wyciagnac? Pod slowem "kiedy", dzwieczalo jak stal "natychmiast!", a w najlepszym wypadku "nie pozniej niz jutro!", sedzia Bao mial zas wyjatkowo czuly sluch. Sedzia odetchnal dopiero wtedy, kiedy poirytowany i z trudem wstrzymujacy wybuch gniewu rzadca przeswietnego Zhou-wanga poszedl sobie precz. Dostojny Bao pomyslal, ze sytuacja staje sie coraz bardziej goraca - niczym katowskie kleszcze, ktore widzial juz dosc wyraznie oczami duszy. Trzeba bedzie pisac meldunek. Wyciaganie wnioskow bedzie moze przedwczesne, ale w koncu da sie zrobic - nie wiadomo tylko, czy przeswietnemu Zhou-wangowi spodobaja sie wywody szanownego xianggonga... Szczegolnie ta ich czesc, ktora dotyczy motywow, jakimi sie kierowala Osma Cioteczka. Reszta tez nie jest lepsza. Tym bardziej, ze pisac przyjdzie nie jeden, a dwa meldunki: jeden, w okreslonych miejscach okrojony - dla ksiecia Zhou. i drugi, pelny - dla stolicy, a najlepiej na rece niegdysiejszego kolegi-studenta, ktory teraz pracuje na Uczelni Synow Ojczyzny. Co prawda, i w pelnym raporcie calej prawdy napisac sie nie da: Wladcy Mrocznych Dziedzin ani grzebiacych w piekielnej kancelarii rak ze sprawa polaczyc nie mozna, choc rozwiazanie zagadki znajduje sie tuz obok nich! Kiwnawszy dostojnie glowa panu Fu i Sangge Trzeciemu, sedzia Bao wyszedl z kancelarii i ruszyl na przechadzke, by zastanowic sie jak nalezy nad cala sytuacja. Nogi same poniosly sedziego daleko od gwarnych, a obecnie i niezbyt bezpiecznych centralnych kwartalow Ningou. Sedzia, nawet nie wiedzac jak i kiedy, odkryl, ze idzie ku rodzinnemu cmentarzowi znajdujacemu sie na poludniowo-wschodnich rubiezach miasta. "No coz, miejsce akurat na rozmyslania" pomyslal sedzia, zorientowawszy sie, gdzie trafil. "Przy okazji odwiedze grob krewniaka". Po obu stronach kamiennego muru otaczajacego miejsce, ciagnely sie usypane pagorki. Srodkowa alejka wiodla prosto do wybudowanej z bialych cegiel sali przodkow ze swietym oltarzem, na ktorym wiecznie palily sie swieczki i kadzidelka. Nad wejsciem umieszczono deske z drzewa cyprysu, na ktorej wielkimi piktogramami napisano: "Sypialnia przodkow urzednika trzeciej rangi, xianggonga Bao". Sala przodkow akurat w tej chwili nie bardzo sedziego interesowala. Szedl nie do przodkow, a raczej do potomkow. Grob Chonga odnalazl bardzo szybko. Byl to w istocie niedawno usypany pagorek, ktory nawet jeszcze nie zdazyl pokryc sie trawa, z niewielkim nagrobkiem. Na nagrobku urzedowymi piktogramami wyryto imie Chonga oraz daty jego urodzin i smierci. Obok lezaly pogrzebowe rulony, papierowe pieniadze i staly swieczki. Pan Bao nie mial zadnych watpliwosci, ze cialo jego krewniaka lezy akurat pod ta plyta i w myslach raz jeszcze podziekowal Wladcy Mrocznych Dziedzin. Zlozywszy krewniakowi w duchu jak najbardziej szczere zyczenia szczescia przy powtornych narodzinach, sedzia Bao odwrocil sie, by pojsc dalej, kiedy nagle znieruchomial, nie wierzac wlasnym oczom. Wzdluz samej granicy cmentarza ciagnela sie gleboka bruzda, szeroka moze na dwa lokcie, ale znacznie glebsza! W promieniach chylacego sie ku zachodowi slonca polyskiwaly tlusto skiby odwroconej ziemi, a wsrod wilgotnych grudek uwijaly sie jakies zuczki i wily biale pedraki... - Zyla glowna! - wyszeptal oszolomiony sedzia. Tak bylo w istocie: zagadkowa bruzda przecinala w poprzek os jego rodowego cmentarza. Oznaczalo to, ze rod Bao od tego momentu zacznie chylic sie ku upadkowi, bedzie tracil znaczenie, marnial, zwala sie nan wszelkiego rodzaju nieszczescia i ani sedzia, ani jego krewniacy nie uswiadcza juz bogactwa, powodzenia ani awansow spolecznych. Chyba ze... Chyba, ze w ciagu miesiaca cmentarz zostanie przeniesiony w nowe miejsce! -Nikczemny podrozny prosi o wybaczenie wielce szanownego sedziego Bao, spostrzeglem jednak, ze na wasza rodzine zwalilo sie straszne nieszczescie! Sedzia odwrocil sie szybko - tak szybko, ze wlasciciel dlugiego, haczykowatego nosa i chytrych, podobnych do dwoch kryjacych sie w pajeczynie zmarszczek, oczu, ktory niepostrzezenie podszedl don z tylu, odruchowo sie uchylil w obawie przed uderzeniem. - Cos ty za jeden i skad mnie znasz? - ostro spytal sedzia. -Jestem sianshen fengshui, wedrowny geomanta, ktory w miare swoich skromnych mozliwosci pomaga ludziom. Ot i teraz, wedle moje go prostackiego mniemania, potrzebujecie pomocy, szlachetny xianggongu koniecznie musicie przeniesc cmentarz w inne miejsce. Z ochotapomoglbym wam znalezc takie miejsce za zupelnie symboliczna oplate... po wiedzmy, stu liangow. Co sie tyczy waszego imienia i pozycji spolecznej, to cozby ze mnie byl za geomanta, gdybym nie potrafil ich odgadnac? -Dziekuje za proponowana pomoc, ale sam sobie poradze z mo imi troskami! - niezbyt uprzejmie przerwal geomancie sedzia i od wrociwszy sie don plecami, ruszyl w druga strone. -Raczcie poczekac, wielce szanowny xianggongu! - zapiszczal za jego plecami Pan Wiatr i Woda. - Popelniacie niedopuszczalny blad! -Beze mnie nie uda sie wam znalezc odpowiedniego miejsca dla ponownego pochowku waszych dostojnych przodkow! Wasza rodzine zaczna przesladowac nieszczescia i niepowodzenia! Poczekajcie! -Wiezienia ci sie zachcialo? - nie odwracajac nawet glowy, obojetnym tonem rzucil przez ramie sedzia i natarczywe propozycje geomanty ustaly, jak uciete nozem. Sedzia mial szczera nadzieje, ze nigdy juz w zyciu nie zobaczy tego osobnika. Podejrzewal, ze tak niespodziewane pojawienie sie geomanty na cmentarzu akurat wtedy, gdy zaistniala potrzeba przenosin grobow, nie bylo dzielem przypadku, i ze natret mial swoj udzial w ukazaniu sie bruzdy, przecinajacej os cmentarza. Niestety, dowodow sedzia nie mial zadnych i nalezalo watpic, czy bylby sie do czegokolwiek przyznal nawet na torturach. Zreszta, akurat teraz sedzia nie mial ani czasu, ani ochoty, by sie tym zajac jak nalezy. Z tego wszystkiego nieszczesnemu sludze sprawiedliwosci calkowicie wylecialy z glowy rozmyslania o koniecznosci napisania meldunkow. Odkryl to dopiero, gdy zblizal sie do swojego domu - i oto w glowie dostojnego xianggonga zrodzila sie mysl graniczaca z szalenstwem. W domu postanowil nikomu niczego nie mowic o nieprzyjemnych zdarzeniu na cmentarzu. Niestety, los zrzadzil inaczej. Domownicy w jakis niepojety sposob zdazyli sie juz dowiedziec o wszystkim i natychmiast zaczeli domagac sie od sedziego, by pobiegl za geoman-ta i poszukal z nim miejsca na nowy rodzinny cmentarz. Sedzia na wytrzymal i nakrzyczal na zony oraz siostre - sluzba zas rozbiegla sie w panice, na widok nabiegajacej krwia twarzy sedziego. Z najwyzszym trudem udalo sie wyciagnac jedna ze sluzacych z kryjowki w piwnicy i namowic ja do podania kolacji. Siedzac w jadalni i czekajac na posilek sedzia usilowal sie opanowac, co nie przychodzilo mu latwo, poniewaz jednoczesnie plul sobie w brode, ze nie zatrzymal natretnego geomanty. Z drugiej strony musial przyznac, ze nie byloby to latwe - tamtemu jakby skrzydla wyrosly, bo jakze inaczej wytlumaczyc fakt, iz zdazyl przed sedzia trafic do jego domu i oznajmic rodzinie o nieszczesciu? Potem zas w glowie sedziego pojawila sie ponownie mysl, ktora go nawiedzila, gdy niedawno zblizal sie do domu, a nawet przybrala bardziej konkretne zarysy. I sedzia smielej juz pomyslal, ze wszystkie nieszczescia, ktore sie nan zwalily, poczynajac od pobicia We-nga i jego pociagu do opium, poprzez przeciecie osi ich rodzinnego cmentarza, a konczac na zamieszkach w Ningou - wszystkie te kleski wcale nie sa dzielem przypadku i byc moze maja na celu tylko jedno - przeszkodzenie szanownemu xianggongowi w doprowadzeniu przezen do konca rozpoczetego dochodzenia, albo chocby w sporzadzeniu tymczasowego raportu i wyslaniu go, gdzie nalezy. Snujac te dluga mysl, sedzia chichotal z niedowierzaniem - absurdalne bylo przypuszczenie, ze "Szalenstwo Buddy" porazilo Syna Nieba wylacznie po to, izby nie dac sedziemu Bao... Przyniesiono kolacje. Sedzia uczcil nalezycie jakosc kaczki w ostrym sosie po syczuansku i z niemala satysfakcja wysysajac kosteczki, caly czas myslal o nie napisanym jeszcze raporcie. 1 wtedy doznal sedzia Bao osobliwego rozdwojenia jazni: oto jest sedzia Bao, siedzacym sobie we wlasnym domu i zajadajacym sie kaczka po syczuansku, ale jednoczesnie jest jeszcze kims innym! Ten ktos nieznajomy wepchnal sie wladczo, odsuwajac sedziego na bok - i przed oczami czlowieka, bedacego jeszcze przed sekunda szlachetnym xiang-gongiem, blysnela stal... ...blysnela stal i pomocnik cenzora E Tzu natychmiast zrozumial: zasadzka! Nie na darmo uprzedzano i dostojnego cenzora, i jego samego: nie podrozujcie droga do Fuzhou, bo to niedobra droga! I okazalo sie, ze madrzy ludzie mieli racje - tylko nie wiadomo, czy rozbojnicy znalezli sie tu przypadkowo, czy... Pomocnik cenzora z powodzeniem odbil pierwszy cios i nie czekajac na drugie uderzenie, cial wydobytym tasakiem na ukos przez piers ponownie unoszacego bron smialka. Rozbojnik zacharczal, cofnal sie i podniosl dlon, by zacisnac otwierajaca sie coraz szerzej rane - ale w nastepnym ulamku sekundy chrypial juz pan E Tzu, poniewaz w jego szyje wpila sie szorstka, kosmata petla. W oczach mu pociemnialo, choc zdazyl jeszcze zobaczyc wysokiego chudzielca, ktory szczerzac zeby, zaciskal petle, znalazl jednak pan E Tzu jeszcze dosc sil, by podniesc odmawiajaca juz posluszenstwa reke z tasakiem, ktory nagle ogromnie pomocnikowi cenzora zaczal ciazyc - i zdradziecko napadniety, opuscil ostrze na dlawiacy go sznur... -...posmaruj petle mydlem - rzucil krotko ponury kat swojemu mlodemu pomocnikowi. -W tejze chwileczce, panie Shi Tsu - odpowiedzial pomocnik i przystapil do wykonania polecenia. Hu Siu wiedzial, ze jest niewinny. Wiedzial takze, iz nikogo to nie obchodzi. Wyrok juz zapadl: publiczna egzekucja przez powieszenie. Lajdak Czo ujdzie bezkarnie, a niewinnego Hu Siu... Kat jednym szarpnieciem podniosl skazanca na nogi i powiodl ku drewnianej skrzyni, nad ktora jego mlody pomocnik wiazal juz swiezo namydlona petle. -Podciagnij wyzej - burknal kat. - Nie widzisz, jaki on dlugi? Bedzie grzebal nogami po deskach! A przykazano: bez meczarni! Oczy Hu Siu napelnily sie lzami. Oczywiscie, niewinnie skazanemu obiecano ponowne narodziny, ale Hu Siu nie mialby niczego przeciwko temu, zeby jeszcze pozyc obecnym zyciem. Bylo mu strasznie, okropnie zal samego siebie i stojacej niedaleko zony z malenkim "zi" na rekach, ktora nieruchomym wzrokiem patrzyla, jak jej ukochanego meza prowadza ku drewnianej skrzyni, jak mu nakladaja petle na szyje, a xu-cai z sadowego wydzialu monotonnym glosem odczytuje wyrok... Zona wciaz jeszcze nie wierzyla, ze wszystko to dzieje sie naprawde i ze jej Hu za chwileczke nie bedzie juz zyl! Naiwna kobieta! Xu-cai skonczyl czytanie wyroku i dal znak machnieciem reki. Kat podszedl blizej, spojrzal w twarz skazanca, uciekl wzrokiem w bok, rozlozyl rece -jakby chcial rzec: co ja moge zrobic? - i podniosl noge. I w tejze samej chwili na plac wpadl, wzbijajac chmure kurzu, jezdziec na pokrytym piana i jakby namydlonym koniu. Cisze nad placem rozdarl ochryply okrzyk jezdzca: - Wstrzymac egzekucje! Wstrzymac egzekucje! Noga kata leciala juz jednak ku skrzyni, na ktorej stal skamienialy skazaniec. Podpora wymknela sie nieszczesnemu Hu spod nog... ..ziemia wymknela mu sie spod nog, na boki trysnely jakies kamyki i grudki, przed oczami blyskawicznie przemknal mu urwisty brzeg, podziurawiony otworami ptasich gniazd - i poczul ogni ste uderzenie lodowatej wody w piers. Uderzenie wybilo mu dech pluc. Bystry nurt natychmiast go porwal, zakrecil nim jak kukielka i powlokl w dol, ku wodospadowi. Ciezkie ubranie, ktore przemoklo w okamgnieniu, pociagnelo go na dno. Przez chwile jeszcze bil rekoma morderczy nurt, jak sie bije smiertelnego wroga, wynurzywszy sie na ulamek sekundy, rozpaczliwie zaczerpnal tchu, ale ryk wodospadu zblizal sie nieublaganie, a razem z nim napierala nan fala czarnej, gaszacej wole i rozum grozy. Krzyczal, zachlystujac sie woda i wlasnym wrzaskiem - i nieoczekiwanie poczul... ...i nieoczekiwanie poczul, ze pochwycila go czyjas twarda, jakby wycieta z drewna, zylasta reka, nie pozwalajac mu pojsc na dno. Sedzia Bao kurczowo uczepil sie tej reki, powoli i z wysilkiem wywlekajacej go z burzliwego potoku. Trzeba bylo kilku dlugich sekund, by przyszedl do siebie. Ciezko oddychajac, macal odruchowo dookola wolna reka, potem zamrugal powiekami i podniosl wzrok, by spojrzec na swojego wybawce. Niezmiernie dluga konczyna, opleciona nabrzmialymi z wysilku zylami, wyrastala (innego slowa sedzia nie znalazl) prosto z nieba i tonacemu panu Bao mignela mysl: jezeli zagadkowa reka wytaszczy go z wody (na co szanowny xianggong mial zywa nadzieje), to czy wespol ze zbawcza reka nie wzniesie sie prosto do Nieba Trzydziestu Trzech Budd? A potem sedzia zobaczyl cos az bolesnie znajomego: przedramie trzymajacej go reki spowijal stary przyjaciel smok! W nastepnym ulamku sekundy cos poteznie walnelo sedziego w ciemie i nieszczesnik znow zanurzyl sie pod wode, zaledwie zdazywszy zaczerpnac nieco zbawczego powietrza. I znow go szarpnela reka ze smokiem na przedramieniu, prawie mu wylamujac reke z ramienia - a znalazlszy sie na powierzchni, sedzia zdazyl zobaczyc opuszczajaca sie ku niemu druga reke z wizerunkiem szczerzacego kly tygrysa. Trrrach! W oczach mrok. Nad glowa sedziego zamyka sie spieniony nurt. Szarpniecie! Smok! Tygrys! Walka dwoch drapieznikow... o zdobycz? Bol z wylamywanego stawu rozpelza sie po calym ciele. W oczy bije oslepiajaco jasne slonce: jeszcze jeden rozpaczliwy haust powietrza. Uderzenie. No nie, dlugo tak nie wytrzyma. W uszach zaczyna szumiec, wzrok mu sie maci... Szarpniecie w gore! Zaraz mu chyba popekaja sciegna! Ogarniety rozpacza sedzia ostatkiem sil uderzyl ostro w opadajaca na jego glowe reke z wizerunkiem tygrysa. I natychmiast potem reka owinieta wizerunkiem smoka na ulamek sekundy puszcza ramie xianggonga i pokrytym odciskami kantem dloni wali na odlew lape "tygrysia". Ujrzawszy to, szanowny xianggong zaryczal straszliwie, niczym raniony zwierz, i w tejze chwili poczul, ze unosi sie w powietrze... ...Powietrze! Haust czystego powietrza! Szybciej! Cos wali na odlew sedziego w plecy i kes kaczego miesa, ktory dlawil sedziego, ze swistem wylatuje z jego szeroko otwartych ust. Calym dostojnym cialem szlachetnego xianggonga wstrzasa okropny kaszel, powietrze z gwizdem wdziera sie do wyczerpanych pluc i przez dluga chwile sedzia Bao tylko dyszy. Po prostu dyszy i odchyliwszy grzbiet ku oparciu krzesla syci sie tym, ze zyje i moze wdychac upajajaco czyste powietrze. Dopiero po chwili odczuwa bol w krtani. Bao otwiera oczy i widzi przed soba twarz przejetej strachem sluzacej, ktora w ostatniej chwili przyszla panu z pomoca. -Dziekuje. Juz wszystko dobrze - z trudem wydobywajac slowa z krtani, oznajmia sedzia. Sam nie jest pewien, czy powiedzial prawde... Sen jakos nie przychodzil do dostojnego Bao, ktory wyciagnal sie na lozku. Sen ploszyly przezyte wydarzenia minionego dnia i zastanawial sie, jaki moga miec zwiazek z prowadzonym przez niego dochodzeniem. Pewne wyczucie, ktore mozna byloby nazwac... intuicja, podpowiadalo mu, ze zwiazek ten jest jak najbardziej bezposredni. A sedzia Bao, jak wszyscy wiedzieli, przyzwyczail sie ufac temu wyczuciu, ktore niejeden raz oddawalo mu znaczne przyslugi. Lancuch przywidzen, ktory nawiedzil sedziego, kiedy ten dlawil sie kesem kaczego kupra, najwyrazniej pachnial "Szalenstwem Buddy". Co prawda, nalezalo jeszcze odgadnac, dlaczego zjawisko ustapilo bez dalszych konsekwencji. Xianggong ponownie wejrzal w siebie. Nie... nikogo obcego wewnatrz nie wyczul. Co z tego wynika? Jezeli narzucone mu wizje (co do tego sedzia raczej nie mial watpliwosci) omal go nie zgubily, znaczy, ze i pozostale nieprzyjemnosci, jakie go ostatnio spotkaly, sa sprawka tychze poteznych i wszechobecnych rak? Rak ozdobionych wizerunkami smoka i tygrysa, grzebiacych bezceremonialnie w piekielnych kancelariach, ludzkich zywotach i wtracajacych sie w zycie calej Podniebnej Krainy?! I prosze, dobraly sie tez do jego skromnej osoby... Z drugiej jednak strony, sedzia sledczy doskonale pamietal, ze "smocza" reka walczyla z "tygrysia", usilujac uratowac jego drogocenny zywot! Znaczy, rece te nie zawsze dzialaja wspolnie... albo jest ich wiecej niz dwie... albo... Jest i druga sila, ktorej bardzo zalezy na tym, zeby sedzia doprowadzil do konca powierzona mu sprawe! Oczywiscie, dostojnemu Bao milo bylo pomyslec, ze stoja za nim nie tylko Prawo i Powinnosc oraz poparcie Wladcy Piekiel, ale i tajemnicza sila, ktora dzis go uratowala. Co prawda, wolalby wiedziec, z czym (albo z kim) ma honor. Bywa, ze i cesarzowi trafi sie wiosna siedem razy w roku... Dzis jednak tatuowane rece bily sie ze soba! Walka dwoch przeciwstawnych dazen? A moze wewnatrz jednej z tych sil rozpoczal sie rozpad, swiadkiem ktorego zostal sedzia? W glebinach niewiadomego powstal zarodek przeciwienstwa -jak w najtajniejszym wnetrzu zenskiego wszechpo-czatku Jing zawsze tkwi ziarno meskiego ognia Jang i odwrotnie? Co to bylo? Walka wewnatrz czy walka pomiedzy? Jezeli walka wewnetrzna, to w czyim albo w jakim wnetrzu? Jezeli walka pomiedzy - to miedzy kim lub czym? Sedzia rozumial, ze nie zdola odpowiedziec na te pytania natury bardziej filozoficznej niz kryminalnej; ostatnio jednak te pytania coraz czesciej stawaly sie pytaniami dotyczacymi zycia i smierci. W tym tez i jego zycia oraz smierci. Umeczony tym wszystkim sedzia w koncu zasnal. Niczego piekielnego - czego w glebi serca sedzia sie spodziewal i bal - nie bylo. Ani czarnego, bazaltowego plaskowyzu, ani trojo-kiego, sklonnego do brania w lape odzwiernego, ani meczacego zejscia w glebiny piekla Fengdou... Wydawalo sie, ze tylko zmruzyl powieki w nadziei na zapomnienie - i oto ku sedziemu spieszy, zrecznie lawirujac pomiedzy stolami, tygrysioglowy piekielny bulang, a sam xianggong glupawo gapi sie i przyglada... Nie, wcale nie patrzy na zaswiatowa kancelarie. Patrzy na samego siebie. Zamiast cieplego, nocnego przyodziewku mial na sobie taka sama fioletowa, tkana zlotymi nicmi narzute, jak tygrysioglowy. Glowe sedziego zdobila urzednicza czapka, u szerokiego pasa, ktory zdumiewal bogactwem i precyzja kutych blaszek i fredzli, wisiala tabliczka ze sloniowej kosci. Wszystko to wiele mowilo doswiadczonemu sedziemu. Po pierwsze, ranga i pozycja niewatpliwie jest rowny tygrysioglowe-mu; po drugie, ksiaze Yan-wang od pierwszej chwili chce dac nowemu pracownikowi do zrozumienia, iz poklada w nim okreslone nadzieje i w przypadku ich urzeczywistnienia, okaze wielka hojnosc; po trzecie zas... -Drogi moj kolego! - tygrysioglowy byl sama przyjaznia i przy chylnoscia. - Nie wyobrazacie sobie nawet, jak rad jestem z tego, iz widze was w dobrym zdrowiu i gotowego do zajecia sie... wasza spra wa! Rozporzadzajcie mna i czujcie sie jak u siebie w domu! Moze herbaty? Czarnej, zielonej, zoltej, czerwonej? Ciemnoniebieskiej? O ciemnoniebieskiej herbacie sedzia Bao uslyszal po raz pierwszy i wcale nie zamierzal jej kosztowac. -A moze dostojny bulang zechcialby oswiecic pozniej urodzone go, na czym polegaja mizerne obowiazki tego ostatniego? - zapytal sedzia, pochyliwszy glowe w poklonie. Wygladalo na to, iz tygrysioglowy sie obrazil. Zaczal od tego, ze dlugo i obszernie objasnial sedziemu, iz ceremonie pomiedzy dwoma tak wybitnymi dostojnikami, jak on sam i jego nowy kolega, uwaza za calkowicie zbedne; ze zaufanie Yan-wan-ga stawia na jednakowym poziomie wszystkich: ludzi, demony i nie-poddajace sie klasyfikacji twory Trzeciego Swiata - o ktorym sedzia nie wiedzial wiecej niz o ciemnoniebieskiej herbacie. Piekielny dostojnik poinformowal go takze, iz obowiazki szanownego pana, Podpory Nieustraszonosci, dotycza tylko jednej sprawy. Powinien patrzec. A spostrzeglszy gdziekolwiek tajemnicze rece, unoszace precz rulony z zapiskami ludzkich postepkow, powinien zawiadomic o tym najblizszego urzednika. -Zeby patrzec, powinienem miec wstep do wszelkich oddzialow miejscowych kancelarii - sedzia wyobrazil sobie piesze wedrowki po piekielnym obszarze i az sie wzdrygnal. -Oczywiscie! - rozpromienil sie tygrysioglowy. - Gdziekolwiek zechcecie! Gdziekolwiek! - A w jaki sposob... - Najbardziej prosty na swiecie! Idzcie - a dojdziecie! - Dokad... mam isc? Przez ulamek sekundy sedziemu sie wydawalo, ze tygrysioglowy zaraz mu dokladnie powie, gdzie moze sobie pojsc ze wszystkimi swoimi pytaniami. Wbrew jego obawom okazalo sie jednak, ze isc w rzeczy samej moze, dokadkolwiek zechce. Wystarczy mu dotknac tabliczki na pasie, a moze kroczyc przez drzwi, sciany czy obrazy na scianach, trzeba tylko, zeby sobie wyobrazil miejsce, do ktorego chce trafic. Tak wiec pierwsze nieporozumienie zakonczylo sie jak najlepiej. Sedzia Bao nie mial pojecia, dokad powinien sie udac, postanowil wiec, ze na razie sie zatrzyma w kancelarii tygrysioglowego. Nie daj, Yan-wang, zabladzisz gdzies i potem do konca wiecznosci bedziesz ozdabial swoja watrobka jakies smoliste jezioro! I w tejze chwili sedzia stwierdzil, ze w kancelarii jest jakos pustawo. Ani Srebrnej Rybki, ani czarta niedzwiedziowatego... a sam tygrysioglowy bulang zakrecil sie nagle i stwierdzil, ze spieszy na narade, i dlatego musi zostawic szanownego kolege samemu sobie. 1 oczywiscie poradzil, zeby sedzia sie nie krepowal i rzadzil sie jak u siebie. Sedzia zostal wiec sam. Przez pewien czas spacerowal po kancelarii - osobliwie dlugo przygladal sie czerepowi z tuszem, zachwycajac sie pieknie rzezbionym ciemieniem i niezwykle przyjemnym odcieniem czola i kosci policzkowych. Potem zaczal sie przygladac regalom z rulonami i jego uwage przykul regal skrajny z lewej, z wywierajacym wrazenie napisem: "KARY ADMINISTRACYJNE" z boku. -Drzewo-demon bal sie, ze sciagna zen naleznosc za zagubienie zwojow - mruknal do siebie sedzia Bao. - No i rzeczywiscie, wlepi liby kare. Ciekawe, czy da sie okreslic, od jakiego czasu obciaza sie winnych takimi karami? Wziawszy najwyzej polozony rulon, usiadl przy najblizszym biurku i zaczal przegladac zapiski. Na szczescie w zapiskach przede wszystkim wymieniano daty i znalezienie potrzebnych dokumentow okazalo sie sprawa dosc prosta. Pierwszy rulon dotyczyl poczatku epoki Song i niewiele sedziemu pomogl, wkrotce jednak wokol nowego urzednika wyrosla gora papierzysk zawierajacych kary wymierzone podczas ostatnich stu lat. Wczesniejsze daty na razie sedziego nie interesowaly. "Szantaze w Izbie Tortur..." - na razie sobie darujemy. " Proba przekupstwa zmiennika Szklanej Gory, zeby w czasie pracy..." - tez zostawimy. "Zaniedbanie obowiazkow, w wyniku ktorego do Piekla Samotnosci przedostal sie..." - bzdury jakies... - A po coz tu sobie oczy psujecie! - zadudnilo mu nad uchem. Sedzia drgnal. Obok stal znajomy z pierwszej wizyty lou-cha i przyjaznie sie usmiechal. Co prawda, lepiej by bylo, gdyby to sobie darowal. -To sie robi tak! - Rogato-kolczasty urzedas wzial z najblizsze go stolu packe na muchy z jeleniego ogona. - Popatrzcie... I trzasnal packa po piktogramach "Szantaze w Izbie Tortur". Zwoj migiem rozscielil sie na stole, uderzone znaki zamigotaly, drgnely - i nad rozlozonym papierem mignal obraz: gruby yaksa straznik z dumnie sterczaca... nie, poczatkowo sedziemu wydalo sie, ze jest to dzida, potem sie okazalo, ze patrza na glowny atrybut meskosci! - zada czegos od kobiecej glowy i trzech lewych rak lezacych przed nim na posadzce. Widok nie wywarl na panu Bao milego wrazenia estetycznego. Ale droga szczegolowych pytan wydobyl od lo-tzy sekrety poslugiwania sie zdumiewajaco uzyteczna packa na muchy: trzasniesz w znak - zobaczysz obrazek, trzasniesz dwa razy, obrazek sie ozywi, trzasniesz odwrotna strona- ruszy wstecz, jakby plynal pod strumien czasu, tkniesz koncem raczki - znieruchomieje. Na koniec niedzwiedziowaty ocknal sie jakby i znikl, ale tuz przed jego zniknieciem sedzia Bao zdazyl mu zadac pytanie: kiedy w Piekle zaczely sie te wszelkiego rodzaju nieporzadki z powtornymi inkarnacjami? Odpowiedziec lou-cha nie zdazyl, ale jego kosmaty palec, ktory zostal po nim w powietrzu, tknal w jedna z polek regalu, ktory sedzia przegladal, a potem rozplynal sie w powietrzu w slad za wlascicielem. Mniej wiecej po trzech godzinach, kiedy od nieustannie odtwarzajacych sie obrazow sedziego zaczely juz bolec oczy, udalo mu sie ustalic dosc dokladnie, ze poczatki aktualnych nieporzadkow siegaja czasow oddalonych od terazniejszosci o szescdziesiat piec lat. Akurat wtedy patriarcha klasztoru Shaolin poslal na pomoc "Czerwonym Turbanom" szesciu mnichow wojownikow - i przedluzajaca sie wojna z mongolskimi najezdzcami ruszyla z martwego punktu. Sedzia byl czlowiekiem praktycznym, ktoremu nielatwo bylo uwierzyc, ze szesciu, chocby najwiekszych mistrzow sztuk walki, mogloby w tak krotkim czasie wplynac na rezultat wojny. Z drugiej strony... niezle byloby przyjrzec sie zyciu tych szesciu mistrzow lub chociaz ich udzialowi w wojnie. Ale... jak to zrobic? -Klasztor pod gora Song! - wladczym glosem rzucil sedzia w przestrzen. - Materialy dotyczace seng-bingow wyprawionych do armii Chu Yuanchanga. 1 poglaskal tabliczke z kosci sloniowej ze swoim imieniem. 0 cudzie! Na stol, wprost z powietrza, spadly trzy zwoje. Na po wierzchni kazdego z nich wil sie ognisty napis: "Shaolin-sy". 1 sedzia Bao, oceniwszy nalezycie wygody pracy w piekielnej kancelarii, podjal dalsze sledztwo. 8 Po kilku godzinach, uwienczonej ciekawymi rezultatami pracy, oglupialy od nieustannego migania obrazkow, sedzia zdazyl ustalic, ze nauczyciel Lan Daoxinga mial racje, utrzymujac, iz nieporzadki i zaklocenia w dzialaniu Prawa Karmy zaczely sie w czasie ostatnich bitew z Mongolami. Pierwsza lawina skarg z powodu tymczasowo zaginionych rulonow zwalila sie na Pieklo akurat wtedy - czyli mniej wiecej w miesiac po bitwie nad jeziorem Zoltego Smoka, w ktorej po stronie powstancow po raz pierwszy wzieli udzial przyslani z Sha-olinu mnisi wojownicy.Sama bitwe sedzia obejrzal trzykrotnie; podczas ostatniego przegladu, kiedy przypadkowo odkryl, ze poklepywanie packa po dloni powoduje zwolnienie tempa, patrzyl na wszystko szczegolnie uwaznie, krok za krokiem i uderzenie za uderzeniem. Osobliwe wrazenie wywarla na nim walka mlodziutkiego mniszka, ktory byl sluga jednego z seng-bingow. Ugodzony wlocznia w usta mnich zdolal przegryzc drzewce przy grocie i rozszarpac wlocznika golymi rekoma - po czym przyszli mu w sukurs jego towarzysze, ktorzy szybko zdazyli go odwiezc z powrotem do klasztoru. Powodowany impulsem, ktorego istoty nie umial zglebic, sedzia przejrzal i dalsze losy mnicha - ktory, jak sie okazalo, mial na imie Fang i zyl az po dzis dzien. Na swoj uzytek sedzia zanotowal dwie osobliwosci: mlody mnich, gdy tylko oprzytomnial po zaleczeniu strasznej rany i wstal na nogi, sporzadzil sobie drewniany dysk, na ktorym pisal weglem piktogramy "qing" i "zang"... a takze to, iz w chwili, gdy na dysku pojawil sie pierwszy piktogram, obraz sie zamazal, sedzia zobaczyl blysk... i dosc dlugo w ogole niczego nie bylo widac. A potem Fang i jego dysk znalezli sie w klasztornej kuchni. Blyski przeszkadzajace w obserwacji zaczely sie zas powtarzac wokol szpetnego kucharza coraz czesciej. Losy samych mnichow wojownikow niczym szczegolnym sie nie wyroznily: bitwy przeplataly sie w nich z nauczaniem powstancow sztuk walki i zwyciestwami, potem nastapilo zalozenie dynastii Ming i rozdzial dostojenstw pomiedzy hierarchow Shaolinu, poczatki pierwszej tajnej kancelarii... W sumie nic niezwyklego. Jezeli nie uznac za niezwykla mozliwosc przesledzenia ze wszystkimi szczegolami zycia dawno zmarlych ludzi. Za to kucharz Fang, podstarzaly brzydal z dyskiem... Sedzia nawet nie zauwazyl, kiedy sie obudzil. W okno swiecilo slonce, a Pieklo wydalo mu sie snem - prawda, ze zaskakujaco realistycznym - w ogrodzie zas ogrodnik przycinal krzaki herbacianych roz. Po godzinie, kiedy sie umyl i zjadl sniadanie, sedzia Bao zasiadl do pisania meldunkow: skroconego - dla ksiecia Zhou - i dokladniejszego, dla stolicy. Ku swemu zdziwieniu xianggong czul sie zaskakujaco rzesko, jakby doskonale przespal cala noc. Co prawda, od czasu do czasu sie zapominal i uderzajac packa na muchy w reke, dziwil sie, ze piktogramy nie ozywaja. Mniej wiecej ku poludniowi uwage sedziego zwrocil halas na dworze, przy samych wrotach. Odzwierny spieral sie z jakims obe-rwancem, nie chcac go wpuscic do domu szanowanego obywatela, sedzi Bao. Oberwaniec klocil sie halasliwie i wymachiwal dziecieca choragiewka - niebieska, z ostro wycietymi rogami. Ujrzawszy te choragiewke, sedzia wypadl z domu, niczym kula z samopalu, przegnal precz upartego odzwiernego - i wkrotce potem oberwaniec oddalil sie z godnoscia, pieszczac w dloni otrzymane za choragiewke piec srebrnych liangow. Oberwaniec nie pierwszy juz rok mieszkal w lepiance na poludniowych krancach miasta i nie po raz pierwszy otrzymywal wynagrodzenie za absolutnie nieistotna przysluge. Mial regularnie zagladac do jaskolczego gniazda pod strzecha swojej lepianki i gdy znalazl w nim niebieska choragiewke, powinien byl powiadomic o tym sedziego Bao. Choragiewka byla zas dla sedziego znakiem: "Wyslany wywiadowca wrocil do miasta!". I czeka na spotkanie w umowionym miejscu. Trzeba bylo tylko sie zastanowic, czy wziac na spotkanie taosa. Klocilo sie to z podstawowymi naukami Song-Zu z rozdzialu o wywiadowcach i sposobach ich wykorzystania, ale zgadzalo sie z ostatnimi domyslami sedziego. W koncu, nie podjawszy zadnej decyzji, sedzia ruszyl ku chatce Zelaznej Czapki. W chatce zas dzialo sie cos absolutnie niewyobrazalnego. Lan Daoxing wpychal do czajnika cos duzego i niesamowicie sie wiercacego. To cos nie chcialo jednak wlazic do czajnika. -Masz klopoty? - zagrzmial taos na sedziego, ledwie ten zjawil sie na progu, gdzie znieruchomial, nie zdazywszy nawet otworzyc ust. - Zachodni Raj i lazurowe obloki? Zrozumiales? Klopoty, pa trzcie tylko... Stojacy obok Zelaznej Czapki osiolek filozof chwycil ogonem pokrywke i zrecznie przykryl nia czajnik. I wszystko ucichlo. -Niczego jeszcze nie powiedzialem - wymamrotal sedzia Bao. - Ale jezeli zjawilem sie nie w pore... - Tak? - zdziwil sie taos. - A kto tylko co narzekal na zycie? - Nie ja - stwierdzil stanowczo sedzia. -Nie ty? - raz jeszcze zdziwil sie taos. - Znaczy, cos mi sie po mieszalo. Wejdz, wejdz, nie stoj tak na progu... I sedzia Bao zrozumial, ze zabierze Lan Daoxinga na spotkanie ze Zmijeczkiem. Koniecznie go wezmie. Nawet z jego czajnikiem. Rozdzial osmy -Szanowna publicznosci! - zaryczal na cale gardlo wedrowny czarodziej, wyrzygawszy przedtem strumien blekitnego ognia. - Hola! Wy, ktorzy jestescie wcieleniem osiemdziesieciu osmiu dobroczyncow! Czyzbyscie zamierzali przezyc swe zycie, nie zobaczywszy prawdziwych cudow i nieprawdopodobnych przeistoczen? Coz odpowiecie wnukom, kiedy ktorys z nich was zapyta: dziadku kochany, czyzbys naprawde, mieszkajac w slawnym Ningou, poskapil datku slynnemu magowi zwanemu Rozszczepiona Gora i nie rzucil mu nawet jednego miedziaka? Podejdzcie, popatrzcie, a potem do konca waszego zywota - oby okazal sie dluzszy od koryta Zoltej Rzeki - wspominajcie i cmokajcie z podziwu! Siedzacy u stop Rozszczepionej Gory malenki uczen zastukal kolatka, slepiec wrozbita, ktory sie przysiadl w nadziei na wzrost dochodow, natretnie zabebnil na rybim bebenku*, a znudzony juz przydlugim wstepem tlum zebranych gapiow zabuczal z rozczarowaniem. Zadziwic kogokolwiek z mieszkancow Ningou lykaniem mieczow czy rzyganiem ognistymi strugami, bylo nieslychanie trudnym zadaniem -ajeszcze trudniejsze bylo zmuszenie ich do rozwiazania sakiewek. Rozszczepiona Gora natychmiast zrozumial, ze jesli nie oszolomi miejscowych skapcow i kutw czyms niezwyklym, to w ciagu kilku najblizszych dni bedzie sie musial zadowalac czerstwym podplomykiem, bobem i serem, a delikatne pierozki man-tou z drobiowo warzywnym nadzieniem bedzie jadal wylacznie w snach. Budzac sie co chwila od burczenia w brzuchu. -No coz, przyjdzie mi zatem zademonstrowac wam cala glebie mojego poznania Nieskonczonosci Tao i -jak to mowia - zamieszac w jednym czajniku Niebo i Ziemie. Czy ktos z obecnych zna niezwy kla sztuke ze zlotym kotlem i glowa mlodzienca? Gapie, ktorzy juz sie zaczynali rozchodzic, zadreptali niepewnie w miejscu, a ktos nawet podrzucil do miseczki czarodzieja kilka drobnych monet. -Niewielu moze sie pochwalic, ze widzieli te sztuke godna nie bian i nikt prawie nie moze powiedziec o sobie z duma: potrafie tego dokonac! A to dlatego, ze potrzebny do tego jest zloty kociol i zolty smok, ziarnko bobu i wrzatek, a takze odrabana glowa mlodzienca, ktory nie osiagnal dojrzalosci! Nie bojcie sie jednak i nie wzywaj cie Szybkorekich, straznikow jamyna: gdy czar minie, chlopaczek wstanie zdrow jak ryba, a jego dalsze zycie potoczy sie pod znakiem Starca Shousina, Gwiazdy Dlugowiecznosci! A wiec? Zlotego kotla nie znaleziono nawet w najblizszej tawernie - co nieslychanie zirytowalo wymagajacego czarodzieja - i trzeba sie bylo zadowolic zwyklym, mocno osmolonym kociolkiem, na ktory pospiesznie naklejono piec paskow pozlacanej folii, jako ze tej ostatniej bylo pod dostatkiem i kosztowala grosze. Zoltego smoka, ktory mial uosabiac ni mniej, ni wiecej, tylko Syna Nieba, tez nie znaleziono -jak * rybi bebenek - segment bambusa, z obu stron zamkniety naciagnieta nan blona rybiego pecherza. wszystkim bylo wiadomo, cesarz przebywal w Pekinie i wcale sie nie wybieral do Ningou, by podziwiac wyczyny Rozszczepionej Gory. Nieobecnego Syna Nieba pospiesznie zastapil jakis "wichrem noszony*" jegomosc, ktory przedstawil sie jako pracownik powiatowego magistratu, no a wody, drew do ogniska i ziarenek bobu na szczescie nie brakowalo. Gdy zawartosc kociolka zawrzala, czarodziej skonczyl swoje niezbyt melodyjne zaspiewy, wyciagnal zza pazuchy ogromny miecz da-dao, ktory nie wiadomo jak sie tam zmiescil, machnal nim w powietrzu i oznajmil: -Och, alez bedzie uciecha dla druha-miecza; och, potoczy sie czyjas glowka po ziemi, a potem i do wrzateczku! Zatanczy glowina w kipiacym jeziorze, zaspiewa piesni i opowie zadziwiajace historie 0 minionych czasach - oczkiem mrugnie, usmiechnie sie rozanymi usteczkami i blysnie snieznymi zabkami! Kto to zobaczy i uslyszy, na piec nastepnych zywotow zapamieta! No, to dawajcie tu chlopczyne nietknietego! Niestety, chlopczyny mu nie podano. Nieliczni mlodzi gapie, ktorzy od biedy mogliby ujsc za nietknietych, wymowili sie ukrytymi wadami i wycofali do tylnych rzedow. Nic dziwnego, glowe kazdy ma tylko jedna, wujaszek drugiej nie da. -Czyzbym ja, biedny czarodziej, nie znalazl potrzebnego mi czlowieka? - podniosl glos Rozszczepiona Gora, trzesac sie w duchu ze smiechu. - No coz, jezeli tak, to przyjdzie mi, niegodnemu, ogra niczyc sie do zasadzenia w tym wrzatku ziarnka bobu, ktore zakiel kuje i wzejdzie, a lodyga siegnie do samego Ksiezycowego Zajaca... 1 zdam sie na wasza szczodrosc. -Nie musisz sie ograniczac! - rozlegl sie czyjs niski, chrypliwy glos. - Mam ja tu chlopczyka, a do tego chlopczyka mniszka, znaczy, wad u niego znajdziesz mniej niz pchel na sloncu! No, dalej, czaro dzieju, zabieraj sie do dziela! Chudy, zylasty mnich, odziany w jaskrawo pomaranczowy habit, wypchnal naprzod mlodziutkiego mniszka w podroznej, czarnej chlamidzie. Wichrem noszony - awanturnik -Wielki nauczycielu! - nieszczesnik padl na kolana i uniosl bla galnie rece! - Ulitujcie sie nade mna, nie zmuszajcie mnie do odda wania glowy! A ot, gdy wrocicie do klasztoru i zapyta was patriar cha: gdziezes to, wielebny Banie, podzial mnicha Caia... coz powie cie nauczycielowi prawdy? Mnich w kaftanie zachichotal tylko i leciutko pchnal mlodzika w plecy. Leciutkie pchniecie sprawilo, ze Cai wyfrunal z przednich rzedow niby ptaszek i wyladowal obok pelnego juz wrzatku kotla. Mocno zaskoczony Rozszczepiona Gora zatanczyl wokol mniszka, widowiskowo wywijajac mieczem. -Oj, poleci glowa do wrzateczku! - zaryczal, powtarzajac niemal doslownie poprzednia przemowe i jednoczesnie zastanawiajac sie go raczkowo, jak sie wyplatac z nieprzyjemnego polozenia. Miecz blyskal w powietrzu, przerazony mniszek kulil sie obok kotla, nieprzerwanie halasowaly rybi bebenek i kolatka - i w tej samej chwili, gdy Rozsz czepiona Gora ostatecznie przyparl mniszka do ogniska, przy okazji sypnal do wrzatku garsc jakiegos aromatycznego ziela... ...wszystkich oslepil pieciobarwny blysk, ktory zmusil obecnych do zmruzenia oczu na ulamek sekundy, a gdy widzowie znow odzyskali zdolnosc widzenia, mlody mnich znikl, jakby go diabel jezorem zlizal, a na powierzchni wrzatku podskakiwala wysuszona glowa jakiegos sporego gada, z drwiaco wywalonym, rozdwojonym, dlugim czarnym jezorem. -Dokonalo sie! - urywanym glosem oznajmil czarodziej, sam ogrom nie zdziwiony takim obrotem sprawy i... natychmiast chybnal sie w tyl, chwycony za kolnierz kaftana przez mnicha w pomaranczowej szacie. Chwyt mnicha nie wygladal na mocny, a i rece swietego meza byly chude i pozornie niezbyt krzepie, ale Rozszczepiona Gora natychmiast pojal: jezeli wielebny choc troche sie zirytuje, to jezyk czarodzieja wylezie dalej niz jego gadziny! Miecz tez mu nie pomoze; wystarczy, ze w klindze odbije sie straszne klejmo wypalone na mnisich przedramionach, a ostrze ze strachu rozpadnie sie samo na trzydziesci trzy kawalki! -Gdzie moj towarzysz! - ochryplym szeptem zapytal mnich. - Nie zwlekaj, tylko odpowiadaj, szanowny panie, poki pytam po dobroci! -E... w komnatach Zoltych Zrodel - na poly uduszony czarodziej wycharczal pierwsza lepsza odpowiedz, jaka przyszla mu do glowy. -- Zaprosil go tam sam pan Taibo, Wladyka Zlotej Gwiazdy. Zapomnialem, nieszczesny, ze idacych Droga Buddy chroni przed czarami ich daznosc do Iluminacji Prawda - i ukaral mnie pan Taibo za zbytnia pewnosc siebie! Pozbadz sie obaw, czcigodny ojcze, wroci wasz szanowny towarzysz, jestem tego pewien! Jezeli Rozszczepiona Gora byl czegokolwiek pewien, to tego, ze do kolacji (i pozniej) nikt go w Ningou nie znajdzie. Mnich rozluznil stalowy chwyt i szybko odszedl precz. Gapie patrzyli w slad za nim i kleli wielebnego za to, ze sam podstawil chlopaka, a teraz lapie porzadnych ludzi za gardlo; czarodzieja kleli za przerwana w najbardziej ciekawym momencie sztuczke, a siebie chwalili za przezornosc - nikt nawet nie pomyslal o tym, zeby zaplacic czarodziejowi przed koncem widowiska, z czego wszyscy byli bardzo zadowoleni. Ukryty za rogiem tawerny Zmijeczek Cai tez byl bardzo zadowolony. Wielebnemu Banowi w sama pore przyszla ochota na zarty, zapomnial tylko, ze kazdy zart ma i druga szorstka polowke. A do kolacji wywiadowca zycia mial jeszcze mnostwo czasu. Podczas minionych dwu tygodni i paru dni, podczas ktorych mnich z tajnej sluzby i Zmijeczek Cai przewedrowali przez pol Hen-ganu, od klasztoru pod Gora Song do Ningou, wywiadowca zrozumial jedna prosta prawde. Wielebny Ban jest najbardziej niebezpiecznym z ludzi, z ktorymi kiedykolwiek zetknelo go zycie. Mogl sie pocieszac tylko tym, ze i sam byl nie lada przechera. Przez caly pierwszy dzien szli w milczeniu. W nocy Zmijeczek wstal - zatrzymali sie na niewielkiej stacji pocztowej - i umyslnie halasujac, wyszedl na dwor, niepostrzezenie zabrawszy ze soba woreczek ze swoimi eliksirami. Na szczescie na podworku znalazla sie dogodna kryjowka pomiedzy korytem dla koni i spichlerzem, wiec wywiadowca zdazyl szybko przeprowadzic wszelIcie niezbedne dla potrzymania legendy czynnosci i tak samo halasliwie wrocil do wydzielonej im izdebki. Oczekiwal pomrukow niezadowolenia, pytan dotyczacych tego, gdzie go diabli nosza po nocy; po prawdzie to spodziewal sie tez, ze wielebny Ban sprobuje go po cichu sledzic... Nic podobnego sie nie stalo. Wielebny nawet sie nie obudzil. Nastepny dzien tez spedzili w milczeniu. I caly trzeci. Pod koniec tygodnia natkneli sie na kupcow z powiatu singan-skiego, ktorzy liczac na niezle zarobki, wiezli do Ningou jedwab oraz aromatyczne masci i zgodzili sie ich podwiezc. -Nauczycielu... - zapytal Zmijeczek, przysiadajac na skraju wozu obok wielebnego Bana, wezwawszy na pomoc cala udana naiwnosc, na jaka mogl sie zdobyc - kiedy bedziesz mnie uczyc? Mnich nie odpowiedzial. A pod wieczor niespodzianie otworzyl usta. - Kiedy patriarcha Bodhidharma postanowil opuscic klasztor... Kiedy po wielu latach spedzonych w klasztorze Shaolin, Bodhidharma postanowil opuscic Podniebna Kraine, przed odejsciem zebral wokol siebie najlepszych swoich uczniow, by sprawdzic, czego sie oden nauczyli i co zrozumieli z jego nauk. Pierwszy uczen powiedzial: -Prawda lezy poza "tak" i poza "nie"; twierdzenie czy przecze nie sa tylko drogami do prawdy. Nauczyciel kiwnal glowa i odpowiedzial: - Masz moja skore. Drugi z uczniow powiedzial: -Prawda jest jak spojrzenie pokutnika Anandy na Ziemie Buddy - ujrzal ja raz i na wieki. Nauczyciel kiwnal glowa i powiedzial: - Masz moje cialo. Trzeci uczen powiedzial: -Prawda lezy poza przedmiotami materialnymi i rzeczywisto scia, poniewaz one ja tylko zaciemniaja. Duch tylko jest istotna praw da i realnoscia. Nauczyciel kiwnal glowa i odpowiedzial. :B - Ty masz moje kosci. Ostatni zas uczen uklonil sie tylko Bodhidharmie, usmiechnal sie i niczego nie odpowiedzial. Nauczyciel odpowiedzial mu usmiechem i rzekl: - Tys posiadl moja madrosc. ... i az do zmroku wielebny Ban nie dodal ani jednego slowa. Zmijeczek zas rozmyslal o tym, ze o nauce Chan dowiedzial sie dzis wiecej niz podczas calego swojego dotychczasowego zycia. Nigdy nie przejawial przesadnej konsekwencji w trzymaniu sie jednej wiary: z ludzmi Tao byl taosern, z ludzmi Buddy rozmawial 0 Iluminacji, klanial sie nisko i wysluchiwal z uwaga skomplikowa nych rozwazan zwolennikow Kong-zi, znalazlszy sie wsrod chlopow 1 prostakow zanosil modlitwy do Starca Shousina albo brzoskwiniowa miotelka gonil precz ducha morowego powietrza - wszystko to jed nak bylo tylko zmianami barw, jak u lazacej po drzewach jaszczur ki o wypuklych slepiach. Prawda zas tkwi tylko w milczeniu, poniewaz slowa... To tylko slowa. Kule, ktorymi sie wspiera chromy duch. 1 ta prawda, w poszukiwaniu ktorej Zmijeczek zjawil sie w klasztorze; prawda o martwych rekach z tygrysem i smokiem, prawda o niepoznawalnym i nierzeczywistym takze lezy w milczeniu - w tym, 0 czym nikt nie mowi. 1 byc moze nawet zdazono o tym zapomniec. Tajemnica bezpodstawnych i niemadrych postepkow oraz znamion na trupich rekach moze siegac korzeniami w tysiacletnia przeszlosc, kiedy Brodaty Barbarzynca uczynil Shaolin tym, czym klasztor stal sie w wyniku jego dzialan; kiedy uczyl nie dowierzac slowom i znakom, pokladajac ufnosc we wlasnym sercu i "rekom osiemnastu archatow", kiedy na przedramionach wypalano pierwsze pietna tygrysa i smoka, a zli ludzie Henganu doszli do wniosku, ze lepiej sie natknac na oddzial zbrojnej strazy niz na jednego mnicha z nieznanego niemal w tym czasie klasztoru; i na koniec, kiedy owczesny Syn Nieba, po uslyszeniu wiesci o smierci patriarchy, wydal butny rozkaz rozkopania mogily 1 otworzenia grobu, w ktorym znaleziono... tylko stary sandal. Gdziez wiec zakonczyl swoje dni Brodaty Barbarzynca, nieposkromiony Bodhidharma, gwaltowny Puti Damo, syn radzy Sugandhi? W Himalajach, gdzie go widziano, jak jedzie wierzchem na tygrysie? W Kraju Wschodzacego Slonca, gdzie spotykano go, jak samotnie wedruje i mowi do siebie cos niezrozumialego? U dzikich wietow, ktorzy twierdzili, ze akurat wsrod nich niejednokrotnie spotykano Swietego-w-Jednym-Sandale. A jaka, w koncu, roznica... "Moze to Iluminacja?", przyszlo na mysl Zmijeczkowi. -Jestes mocniejszy, niz sie spodziewalem - odezwal sie niespodziewanie wielebny Ban, jednoczesnie wciagajac nosem przesaczajacy sie przez tkanine aromat masci. - Dziewieciu na dziesieciu mlodziencow w twoim wieku i takiej jak ty budowy ciala juz pierwszego dnia pod wieczor zaczeloby sie potykac, a nastepnego dnia blagaliby o litosc. Ale to dobrze. Powoz sie zatrzymal i wielebny Ban poszedl rozmowic sie z wlascicielem kolejnej oberzy w sprawie noclegu. A Zmijeczek patrzyl za nim i myslal, ze z tak niebezpiecznym czlowiekiem jeszcze sie nie spotkal. Rankiem mnich, nie wstajac z waziutkiej lezanki, rzucil w glowe wstajacego Zmijeczka dwoma kapciami. Oba trafily w cel. Wielebny Ban byl bardzo niezadowolony, w przeciwienstwie do wywiadowcy, ktory mial powody do dumy: kapcie mignely w powietrzu tak niespodziewanie i celnie, ze opanowanie odruchu i zatrzymanie dloni, ktora juz miala odbic pierwszy z nich oraz usztywnienie ciala, szykujacego sie do blyskawicznego uniku przed drugim, wymagalo od Zmijeczka sporego wysilku. Niech juz mnich lepiej zostanie niezadowolony, nizby mial zaczac zadawac pytania: gdzie tez jego mlodziutki i calkowicie nieszkodliwy towarzysz podrozy nabral niezwyklej krzepy i zdumiewajacej koordynacji ruchow? Co prawda, Zmijeczek i na to mial przygotowana odpowiedz, lepiej jednak bylo obyc sie bez niej. Przez cala dalsza droge, az do samego Ningou, mnich uczyl Zmijeczka sztuki oddychania. Tylko oddychania; nie zajaknal sie przy tym nawet slowa o podstawach Wiedzy ani o dwunastu kanonicznych pozycjach, ktore byly ulubionymi tematami opata i mistrza Liu. Wielebny Ban uczyl Zmijeczka oddychac bezdzwiecznie, wyobrazajac sobie, ze zamiast krtani ma sie srebrna rurke, z szumem niczym morski przyboj; oddychac, roz-dymajac brzuch przy wdechu i wciagajac piers przy wydechu; wydawac przeciagle okrzyki - kupcy zaraz poprosili, by przerwac te nauki, bo ploszyly sie przy nich konie; oddychac powoli, oddychac rzesko, wstrzymywac oddech, przyspieszac oddech, robiac pauzy w najmniej spodziewanych momentach, oddychac, oddychac, oddychac... Zmijeczek uczciwie oddychal i jednoczesnie myslal, ze wielebny Ban i nieboszczka babka Cai z pewnoscia byliby znalezli wspolny jezyk. Migiem. Wreszcie przybyli do Ningou. Glupi czarodziej trafil sie akurat we wlasciwym momencie, dokladnie tak, jak ochota wielebnego Bana, by zazartowac ze swego towarzysza podrozy - mnich niczego nie robil ot tak sobie, i w tym zarcie takze z pewnoscia kryl sie ukryty sens, ale... Zmijeczek pojal, ze los, ktory czasami sprzyjal szpiegom, daje mu niepowtarzalna szanse ucieczki od mnicha zabojcy, przy tym ucieczki uwienczonej powodzeniem, bez koniecznosci nadstawiania wlasnego karku. Stracic taka okazje? W zyciu! Tym bardziej, ze wywiadowca koniecznie musial sie spotkac z sedzia Bao i o wszystkim go powiadomic. Jezeli wielebny Ban zobaczylby wyraz twarzy, z jakim najbardziej nieszkodliwy i niegrozny z mlodych mnichow wkladal dziecieca choragiewke do jaskolczego gniazda pod strzecha chatynki na krancach miasta, to trzy razy by sie namyslil, zanim przyjalby go na towarzysza dalszej podrozy. Albo przeciwnie - potwierdziwszy swoje skryte przekonania, drwiaco blysnalby swoimi czarnymi niczym wegle oczami. Sedzia Bao przyprowadzil na spotkanie osobe postronna. Naruszalo to wszelkie uzgodnione prawidla, ale Zmijeczek w pewnym sensie byl nawet z tego zadowolony; wydalo mu sie, ze postepek sedziego usprawiedliwia fakt, iz on sam sie zdradzil przed Malenkim Archatem. Co wiecej, ow osobnik od razu przypadl Zmijeczkowi do gustu, choc wywiadowca zycia nigdy nie okazywal ludziom przesadnej ufnosci. Spodobal mu sie ten szczuply taos w postrzepionym, tkanym w pasy kaftanie i zelaznym kolpaku na glowie, podobnym do rybiego ogona. Kto jak kto, ale Zmijeczek wiedzial doskonale, ze na dziwaczny i smieszny wyglad moga sobie pozwolic ludzie naprawde zdumiewajacy. Syczuanski brokat jest jaskrawy i barwny, jak ludzka glupota... Do pokoiku bezszelestnie wsunal sie Niemy Braciszek, sluga palarni opium, gdzie w lezacym na tylach pokoiku odbywalo sie sekretne spotkanie. Malo kto wiedzial, ze Niemy Braciszek jest prawdziwym wlascicielem tej spelunki, ktory kieruje calym okolicznym swiatem podziemnym, a grubas Ban, przezywany Dziesiec Tysiecy, potrzebny mu byl tylko jako figurant do wreczania lapowek Szybkorekim. Ale nawet sedzia Bao nie wiedzial tego, ze przywodztwo nad miejscowymi rzezimieszkami Niemy Braciszek zawdzieczal wylacznie Zmijeczkowi: kiedy przywodcy Dymnych Kwiatow zapragneli skrecic Niememu Braciszkowi kark, wyrok zostal odlozony na pewien czas, bo starszy Kwiatuszek zginal tkniety przypadkowo palcem w bok przez jakiegos nedznie ubranego mlodzika na miejskim bazarze. Niemy Braciszek nie pokpil sprawy, karki poskrecano, ale osobom zupelnie innym niz bylo planowane, a jego palarnia opium stala sie miejscem tajnych spotkan wywiadowcy. Zmijeczek zas mial pewnosc, ze wlasciciel palarni i wyrzutek spoleczenstwa, Niemy Braciszek, predzej da sie porabac na siedemdziesiat siedem czesci, niz przyzna sie do swojej znajomosci z wywiadowca. Nawet uwzgledniwszy to, ze Braciszek niemy byl tylko z nazwy. -Wieczorem bede zmuszony wyjechac z Ningou i powedrowac do Polnocnej Stolicy - zmeczonym glosem powiedzial Zmijeczek. Udawac nie bylo po co i sedzia Bao po raz kolejny zdumial sie szybkoscia przemiany: przed chwila jeszcze siedzial przed nim mlodziutki mniszek z dzieciecym puszkiem nad wargami - i oto herbate popija rowiesnik szanownego sedziego, do cna wyczerpany i trzymajacy sie jedynie dzieki treningowi i poczuciu obowiazku. - Sam? - zapytal sedzia, nie dopytujac sie dlaczego. Zrozumial, ze trzeba. -Z wielebnym Banem - odparl Zmijeczek. - Zostalem wyslany z klasztoru na jego prosbe jako odprowadzajacy. Wszyscy trzej umilkli na dluga chwile, lykajac mocna, lekko cierpka herbate. - Czego zdazyles sie dowiedziec? - zapytal sedzia Bao. -Niewiele - odpowiedzial Zmijeczek. - Dowiedzialem sie, ze mnichom Shaolinu przede wszystkim odbiera sie to, co nazywamy moralnoscia, a raczej pospolitym morale "li". Dowiedzialem sie takze, iz nastepnie pozbawia sie ich pospolitej wiedzy, ktora pewien dziwny dzieciecy mniszek nazywa nieznanym mi slowem "logika". W zamian za pospolita moralnosc i wiedze otrzymuja sposobnosc zycia bez ko niecznosci zastanawiania sie nad soba i swoimi postepkami, nabywaja zdolnosc zadawanie niechybnych ciosow, umiejetnosc grania na zela znym flecie bez otworow i nadzieje na przyszla Iluminacje. - To wszystko? - zapytal taos. -Wszystko, czego sie na razie dowiedzialem. Chociaz nie, to nie wszystko. Dowiedzialem sie jeszcze, ze w klasztorze zyje szpetny kucharz, ktory na drewnianym dysku zapisuje rzedy pikto gramow "qing" i "zang" (sedzia w tym momencie drgnal jak kol niety szydlem), a takze wedruje sobie po Labiryncie Manekinow, jak po wlasnej izbie. W slad za nim wchodzi tam maly chlopiec w riasie, ktorego nazywaja Malenkim Archatem. To juz wszystko. Czy moge sie osmielic i zapytac, czego sie dowiedziales, dostoj ny xianggongu? -Dowiedzialem sie, ze w kancelarii Wladcy Mrocznych Dzie dzin buszuja nieznane demonom rece ze znanym nam juz klejmem - niewesolo usmiechnal sie sedzia. -To wszystko? - zapytal wywiadowca, zrozumiawszy, ze dzis mozna zadawac pytania bez wszelkich ceremonii. -Nie, nie wszystko. Dowiedzialem sie jeszcze, ze tymi reko ma mozna uprzedzac to, co jeszcze sie nie zdarzylo. I ze Syn Nieba Yong-Le, oby zyl wiecznie... no, byc moze wkrotce bedziemy mieli nowego wladce. Byc moze wlasnie dlatego wielebny Ban udaje sie do Polnocnej Stolicy. Teraz to juz wszystko. I cala trojka znow popadla w milczenie. Sedzia Bao zastanawial sie, czy powinien natychmiast wykorzystac nadarzajaca sie okazje i poprzez Zmijeczka poslac do stolicy raport o wszystkim, co sie wyrabia. Ryzyko ogromne, przede wszystkim dla samego wywiadowcy, ale jezeli prawidlowo sporzadzony raport trafi w rece... nie, sedzia nie liczyl, ze dotrze az do...! Po prostu byly kolega ze szkolnej lawy sedziego Bao chelpil sie tym, ze ma dostep do pierwszego ministra dworu. Rozumu bylemu koledze nie brakowalo (nieprzypadkowo przeciez przyslal tamten list!), wyobrazni takze, a stara przyjazn mogla tylko wplynac na przyspieszenie ruchu raportu na drodze sluzbowej. Tajna sluzba mnichow z pietnem na rekach zdobywa coraz wiecej wplywow, a przeciez zaden powoz nie moze jechac szybko i sprawnie, jezeli jedno kolo jest wieksze od pozostalych. No, a jezeli Syn Nieba w istocie zachorowal... Zelazna Czapka zastanawial sie nad tym, od jakich drobiazgow zaleza nieraz losy swiata i czy nie nalezaloby zaczac zadawac sobie pytan dotyczacych prawdziwosci Nie Majacego Poczatku Tao, ktore, jak wiadomo, nigdy sie nie spieszy, ale wszedzie nadaza w pore. Ciekawe takze, co tym razem powie taosdwi, ktory zaangazowal sie w sprawy marnosci nad marnosciami, a jego nauczyciel, niebianin Penlaja, czy nie rozgniewa sie na jego samowole? I czy nie jest przypadkiem zle, ze na widok tych dwoch udreczonych ludzi - sedziego Bao i wywiadowcy - serce taosa zaczyna wzbierac zalem i gniewem na okrucienstwo bytu; co absolutnie nie przystoi biednemu pustelnikowi, ktory sie szykuje do wytopienia cynobrowej pigulki niesmiertelnosci! A moze jednak przystoi? Zmijeczek Cai nie rozmyslal o niczym. Po prostu cieszyl sie rzadka dla niego chwila odpoczynku, poniewaz wiedzial: jezeli sedzia Bao rozkaze zaniesc do Stolicy wiadomosc, trzeba bedzie ja zaniesc. A potem trzeba bedzie wrocic, poniewaz wywiadowcy zycia to ci, co wracaja. - Gdzies ty byl? - po raz setny zapytywal wielebny Ban, zagryzajac cienkie wargi. Kanciasta twarz mnicha przypominala teraz oblicza archatow malowanych przez Wladce Iluzji, ksiecia Maro: obojetnosc walczyla na nim z wsciekloscia, i ta ostatnia zwyciezala. -W komnatach - odpowiadal szczerze Zmijeczek, nie zapomi najac o niskim uklonie. - W komnatach... jak im tam... Zoltych Zro del. U pana Taibo, Wladyki Zlotej Gwiazdy. -W goscinie? - nie wytrzymywal Ban. - Herbate piliscie? Z por celanowych filizanek? -W usczy samej, o wszystkim wam wiadomo, mistrzu - zachwy cal sie Zmijeczek przenikliwoscia swojego towarzysza podrozy. - By lem w goscinie i wlasnie z porcelanowych filizanek, choc po trzykroc niegodzien jestem okazanej mi wspanialomyslnosci! Ale coz... zosta lem wprowadzony przez bezwasego niebianina do komnaty z bialego nefrytu, w ktorej slychac bylo cudowne tony fletow i fujarek, po czym panny o oczach w ksztalcie kwiatow lotosu odzialy mnie w plaszcz z lazurowych pior i poprowadzily do pana Taibo! -No i jak on wygladal, ten twoj Taibo? - dopytywal sie docie kliwy Ban. Widac bylo, ze nie umie sobie wyobrazic swojego towarzysza w odzieniu z lazurowych pior. Barwa mu sie nie podobala, czy co? -Ooo! - Zmijeczek przymknal oczy i cmoknal z najwyzsza czcia. - Wygladal zaiste jak symbol szczescia! Nakrycie glowy pana Taibo mialo ksztalt wienca z kwiatow szafranu i ozdabialy je plyt ki z polerowanego jaspisu. Mial na sobie niewypowiedzianie piek na suknie przepasana zoltym sznurem, na nogi wdziano mu purpu rowe pantofle z zagietymi noskami, w reku zas trzymal pan Taibo wszechmocne berlo Jui, na znak tego, ze w okamgnieniu moze do trzec do osmiu stron swiata. -I towarzyszyly niebianinowi wielobarwne obloki - wielebny Ban ucinal nieco przydlugawy opis. -Istotnie, nauczycielu, wasza pamiec nie ma granic! Wlasnie wielo barwne i mu towarzyszyly! A potem pan Taibo powiadomil mnie, niegod nego, ze w jednym z poprzednich zywotow bylem jednym z jego szcze golnie zaufanych i ulubionych slug, ale rozbilem niechcacy waze, ktora pan Taibo niezwykle sobie cenil i za ten postepek zostalem ukarany ko niecznoscia przezycia dwoch zywotow pomiedzy smiertelnikami. Zmijeczek umilkl i wbil ponure spojrzenie w podloge. - No i zyje - podsumowal calosc wypowiedzi. Mnich tylko rozlozyl rece, patrzac na to uosobienie zalu i rozpaczy. -A co ci jeszcze powiedzial pan Taibo? - zapytal wielebny Ban, po dosc dlugiej pauzie. -Jezeli bede zyc godnie, radujac jego serce i watrobe, to w tym zywocie dozyje dziewiecdziesieciu dziewieciu lat, poznawszy nauke Buddy Sakjamuni. Ajezeli go zasmuce, to osobiscie zacznie skracac nic mojego zywota, tnac po dziesiecioleciu naraz! Blagalem, na ko lana padalem, wszystko na nic! Nie powiem ci, mowil, czym mnie mozesz zasmucic, tylko bede sie przygladal. A zasmucisz, od razu zlapie za brazowe nozyce! Ostatni pomysl wpadl do glowy Zmijeczkowi przed chwila i bardzo mu sie spodobal. Jezeli zacznie sie przedwczesnie starzec, zawsze bedzie mozna to zwalic na gniew pana Taibo. A jezeli Ban nie uwierzy, niech zapyta Wladce Zlotej Gwiaz-dy. ...Kiedy Zmijeczek opuszczal palarnie opium Niemego Braciszka i chylkiem przekradal sie do domu noclegowego, lezacego nieopodal wartowni Ling-qingg, przy wjezdzie do miasta, gdzie zatrzymal sie wielebny Ban po przybyciu do Ningou, nie opuszczalo go uczucie, ze ktos go skrycie sledzi. Umiejetnosc odkrycia ogona i urwania sie obserwatorowi nabyl Zmijeczek jeszcze w dziecinstwie. Gdy udalo mu sie choc na chwilke wymknac spod opieki babki Cai, dostawal w nagrode maslany placek. Pozniej umiejetnosc ta nieraz ratowala mu zycie, teraz jednak dzialo sie cos dziwnego. Wywiadowca gotow bylby przysiac, ze ani jedna zywa dusza nie zwracala uwagi na skromnego mniszka, ale nieprzyjemne wrazenie nie znikalo, a w dolku ssalo go jak zawsze, kiedy przeczuwal nieprzyjemnosci. Wszystko zaczelo sie w chwili, w ktorej wprowadzil Malenkiego Archata w szczegoly prowadzonej przez niego sprawy i opuscil klasztor wespol z wielebnym Banem. Zauwazyl to od razu: nigdy przedtem nie wciagaly go prowadzone przezen poszukiwania - powierzone mu zadanie wykonywal uczciwie, zachowujac jednak wewnetrzny dystans. Wywiadowca, ktory osobiscie sie angazuje w prowadzona sprawe i nie potrafi w razie koniecznosci porozumiec sie z wrogiem albo poswiecic sojusznika - to zly wywiadowca. Najczesciej martwy wywiadowca. Babka Cai czesto mu mowila, powolujac sie na jego ojca, a swojego syna, Caia Uszatka, o ktorym nikt nie mogl powiedziec, ze widzial jego twarz: -Przebieglosc! Przebieglosc! Mistrz "wiatru i listowia" z jednakowa obojetnoscia poswieca wroga, przyjaciela i siebie samego. Byc moze tylko dzieki tej przebieglosci Zmijeczek Cai dozyl czterdziestu dwu lat. Ale teraz... teraz Zmijeczek coraz czesciej spostrzegal u siebie pojawianie sie ludzkich uczuc, przeszkadzajacych mu w skupieniu sie na sprawie -jakby na dotychczas nieskazitelnej powierzchni zwierciadla zaczely sie pojawiac metne plamy czyjegos oddechu. Czyjego? Moze... jego samego? Po drugie zas - akurat od takiego samego czasu, jakby sie nad nim otworzylo niebo, ukazujac nieruchome, nigdy sie nie zamykajace oko: dokadkolwiek by sie nie udal i cokolwiek by nie zrobil, nie mogl sie pozbyc uczucia, ze jest sledzony. I to przez kogos, kto obserwuje go zupelnie beznamietnie, tak jak kowal nie interesuje sie grudka blota na kopycie konia, ktoremu zamierza podbic kopyto. Straci ja, nawet o tym nie myslac, albo w ogole przybije na niej podkowe. Zmijeczkowi bardzo trudno bylo zyc z tym okiem nad glowa. Wielebny Ban wreszcie poniechal staran i pogonil swojego najbardziej niegroznego pomocnika do grubego gospodarza po przenosny piecyk. Zmijeczek odetchnal z uraza - no jakze to, nie wierza uczciwemu czlowiekowi! - zszedl na dziedziniec, myslac sobie po drodze: "Wielebny Ban jest czlonkiem swity ksiecia Zhou, znaczy dostojny mnich z pewnoscia ma swoje osobiste komnaty w palacu wanga krwi. Inaczej byc po prostu nie moze! Nawet jezeli uwzglednic fakt, ze szefostwo tajnej sluzby przydzielilo akurat Bana przeswietnemu wangowi dokladnie tego samego dnia, w ktorym ksiaze Zhou ruszyl do ponownie mu przyznanej udzielnej dzielnicy. Przedtem przy ksieciu z pewnoscia musial sie znajdowac jakis inny mnich. Zreszta, niewazne.. Znaczy, pokoje sa. My jednak zatrzymujemy sie w jakims rozpadajacym sie niemal zajezdzie i do tego za miastem, obok wartowni Ling-qingg! I mysle, ze nie dzis, to jutro wyjedziemy z Ningou. Nie chce, oj nie chce wielebny spotkac sie z ksieciem - spodziewa sie nielaski, czy co? Ale czyjej nielaski? Nielaski, w jaka moze popasc wang, jezeli na tronie zasiadzie nowy Syn Nieba, czy tego, ze sam popadnie w nielaske? Czy nowy cesarz bedzie tak przychylny tajnym sluzbom, jak im jest przychylny, milosciwie nam panujacy Yong-Le? Po co jedziemy do Pekinu - po pieciobarwny dokument dajacy Banowi nowe stanowisko czy do wieziennej celi i katowskich kleszczy w boku? Zmijeczek sam sie dziwil swojemu przekonaniu, ze wszystkie te fakty i wydarzenia - od rak Osmej Cioteczki i jego wlasnej ogolonej glowy, po chorobe cesarza Yong-Le i nieruchome, sledzace go oko - to ogniwa jednego lancucha. I lancuch ten coraz silniejszym kregiem otacza cala Podniebna Kraine. - Ugadalem sie juz z wlascicielem lodzi - oznajmil wielebny Ban, wychodzac na dziedziniec. Idacy za nim Zmijeczek poprawil tylko podrozny wor, ktory zarzucil sobie na ramie, i pokornie kiwnal glowa. Uczucie, ze ktos go obserwuje, wcale sie nie ulotnilo - przeciwnie, nasililo sie i ciazylo mu bardziej niz wedrowne biesagi. Ale jak i przedtem, zadnego konkretnego zagrozenia nie mogl dostrzec. Na dziedzincu, nie opodal pustych wozow, gospodarz halasliwie targowal sie z gromadka singanskich kupcow. Ci ostatni zdazyli od razu sprzedac caly swoj towar miejscowemu hurtownikowi, otrzymali zaplate mniejsza, nizby chcieli, ale wyzsza niz ta, na ktoraliczyli; podczas minionej nocy umowe obficie oblano, opustoszywszy nieprzeliczona ilosc czarek z winem, czesc zaplaty trafila w rece miejscowych "czerwonych spodnic" - i z czystym sumieniem postanowili ruszyc w dalsza podroz, by raz jeszcze sprobowac kupieckiego szczescia. Lodke, o ktorej mowil wielebny Ban, wynajeli wlasnie ci kupcy. Teraz najwyrazniej targowali sie z grubym wlascicielem gospody o cene za wozy i pociagowe woly. Widac bylo zreszta, ze ku obustronnemu zadowoleniu dogadano sie juz wczesniej, a aktualna sprzeczka trwa, ot tak, z nudow i przyzwyczajenia... Co to za handel bez krzykow i prob nabrania blizniego, chocby tylko co do ceny wdychanego przezen powietrza? Podszedlszy do studni, Zmijeczek gniewnie splunal: studzienna korba lezala obok zrebu. Nigdzie za to nie bylo widac lancucha i wiadra. Brodaty niewysoki sluga, ktory mial naprawic "klaniajacego sie pustelnika", przy pomocy ktorego ze studni wydobywano wode, rzuciwszy robote w polowie, przepadl gdzies i po wode trzeba bylo ponownie lezc w gore. Albo udac sie do kuchni i poprosic o pomoc pyskate kucharki. Wielebny Ban z kolei podszedl do kupcow i gospodarza, zamierzajac wyjasnic z wlascicielami powozow nastepujaca kwestie: jezeli wczoraj silnie podchmieleni nie wyrazali sprzeciwow przeciwko towarzystwu mnichow na lodzi, to czy nie przyjdzie im do glow sprzeciwiac sie teraz, kiedy owe glowy pekaja od bolu wywolanego przepiciem? Zmijeczek natychmiast sie zorientowal, ze wielebny nie zamierza w tym przypadku wykorzystywac przewagi swojego polozenia ani dokumentow, w jakie niewatpliwie zaopatrzyla go tajna kancelaria, ktore moglyby sklonic do wspolpracy, kogo by tylko zechcial. Co po raz kolejny utwierdzilo wywiadowce w przekonaniu, ze jego nauczyciel podejrzewa, iz droga do Stolicy wcale nie bedzie usiana platkami lotosu, a osobliwie dla ludzi wszechmocnego Zhanga Wo. Ktorego zreszta juz w niedalekiej przyszlosci kaprys losu przeniesc moze do kategorii bylych wszechmocnych... Choc z drugiej strony, mowiac zupelnie prywatnie i na boku - Synow Nieba moze byc wielu, a tajna sluzba jest jedna! "Do czego jestem ci potrzebny?", zastanawial sie zaniepokojony Zmijeczek. Praktyka jego dotychczasowego zycia wykazywala, ze to, czego nie rozumial lub nie wiedzial na poczatku, po wyplynieciu tajemnic na powierzchnie okazywalo sie zwykle najbardziej dla niego niemile. Niedaleko od koniowiazu lezal wprost na piasku jeden z kupieckich woznicow: na oko prostoduszny chlopczyna, o rekach pokrytych odciskami. Niebieski bezrekawnik koftu narzucil na gole cialo, portek nie wdzial w ogole, ale za to glowe obwiazal barwna trojkatna chusteczka, ktora najwyrazniej kupil dopiero wczoraj. Podczas wczorajszej nocy chlopak mocno przesadzil - w kwestii wina i ilosci panienek, w ktorych zamierzal sie zakochac - co zatem idzie, dzisiejsze wylegiwanie sie na slonecznej spiekocie, wedle wszelkich oznak nie powinno bylo sprzyjac poprawieniu stanu jego samopoczucia. Zmi-jeczek podszedl do woznicy, lekko tracil muskularne ramie, a potem koniuszkami palcow musnal jego czolo. Czolo bylo zimne. Zmijeczek szybko dotknal palcami szyi woznicy - nic, zadnego pulsu. Woznica byl martwy. -Ej! - wrzasnal wywiadowca, usilujac zwrocic uwage kupcow na ich nieszczesnego sluge. - Ej, czcigodni! Gdzie wy patrzycie? Nie wozy wam sprzedawac, a... ...miejsca na cmentarzu szukac! - chcial dodac Zmijeczek. [nie zdazyl. Dlon woznicy drgnela, a potem niczym rozdeptany krab popelzla po piachu, z niewiadomej przyczyny poruszajac tylko jednym palcem wskazujacym; zamarla, znow ruszyla, palec dziobnal w piasek, wygrzebal rowek, drugi... Pod paznokciem palucha utkwila jakas drzazga; i akurat ten drobiazg zmusil serce Zmijeczka do dwukrotnie szybszych uderzen. Chociazby dlatego, ze twarz mlodego woznicy nadal pozostala twarza czlowieka spiacego glebokim snem albo martwego. -Czego ryczysz? - mruknal z niechecia najblizej stojacy kupiec, mruzac oczy. Po wesolej nocce oczy kupczyka byly tak metne i tak poteznie podkrazone, ze Zmijeczkowi wydalo sie, ze oba powleka bielmo. Kupiec o metnym wzroku raz jeszcze zmierzyl Zmijeczka niechetnym spojrzeniem, a potem zwrocil sie do wielebnego Bana, nie zaszczyciwszy woznicy ani jednym slowem. -Lepiej byscie, nauczycielu, dali nauczke swemu sludze! - oznaj mil, plujac slina przy kazdym slowie. - Czemu na uczciwych ludzi sie wydziera? Budda chyba uczyl, zeby trzymac jezyk za zebami! Zmijeczek juz go nie sluchal. Z prawdziwa i nieudawana trwoga gapil sie na wskazujacy palec woznicy. Ten tymczasem zdazyl juz nakreslic kolo o moze lokciowej srednicy; a teraz bialawy paluch dzgal ziemie wewnatrz kregu. Kreslac piktogram. Potem drugi. I trzeci. Od razu po dwa; stare pismo, w ktorym poszczegolne znaki podobne byly do glowonogow, jakim juz od dawna nikt sie nie poslugiwal - nawet mistrzowie kaligrafii, ktorzy po smaku potrafili okreslic stopien miekkosci tuszu: piktogram, drugi, trzeci... Qing, zang, zang, qing, qing, zang, qing... Czyste, brudne, brudne, czyste, czyste, brudne, czyste. Na koniec powieki woznicy drgnely i otworzyly sie. Z gleboko ukrytych zrenic spojrzal na Zmijeczka mrok Labiryntu Manekinow, w ktorym cos wirowalo. Wywiadowca zycia zachnal sie i polecial w tyl, nie zdazywszy nawet stwierdzic: rzeczywiscie uslyszal suchy trzask, jaki wydaje drewno uderzajace o drewno czy nic uslyszal? A lapa woznicy juz wypelzla z kregu i legla na walajacej sie nieopodal korbie studziennego kolowrotu; i debowe polano, okute cynowa blacha, unioslo sie z piasku... 1 z rozmachem walnelo Zmijeczka pod kolano. Gdyby trafilo w kosc, wywiadowca do konca zycia chodzilby o kulach! -Zglupiales, czy co? - Zmijeczek szybko odskoczyl precz i ze strachem spojrzal na siadajacego chlopaka. - Ej, szczesciarzu, ty zy jesz, czy... Zamiast odpowiedzi korba znow frunela ku kolanu wywiadowcy. W tejze chwili yx powietrzu mignela pomaranczowa riasa i oba sandaly wielebnego Bana wyladowaly posrodku korby, przygniatajac ja do piasku, jak silny deszcz tlumi pyl. -Jezeli moj towarzysz w czyms wam uchybil, to szczerze prze praszam za jego niezrecznosc! - Ban chcial najwyrazniej dodac cos jeszcze, ale umilkl nagle i uwaznie przyjrzal sie woznicy. A poniewcza sie wstajacy z martwych chlopak nie zwrocil nawet uwagi na niespo dziewana interwencje mnicha, ani na to, ze sam chybil - korba poru szyla sie po piasku, po drodze starlszy czesc kregu i dwa piktogramy zang, po czym znow sie zaczela unosic. Woznica tez zaczal wstawac. - Czyste - stwierdzil gluchym glosem. - I brudne. I czyste... Zrobiwszy krok ku przodowi, sprobowal rzucic korba w nogi Zmijeczka. Rece kiepsko go sluchaly i niezwykly orez padl moze o szerokosc dloni od celu. Woznica zatrzasl glowa, od czego chustka spadla mu ma oczy i ciezkim krokiem ruszyl na Zmijeczka. Gdy na jego ramieniu spoczela lekka raczka wielebnego Bana, chlopak sprobowal ja strzasnac, ale gdzie tam! Lapka trzymala jak czart dusze. Woznica sie zatrzymal, spojrzal z ukosa na trzymajace go ramie, a potem odwrocil sie polobrotem i... -Czyste - powiedzial. W jego glosie pojawilo sie pelne nieza dowolenia trzeszczenie; tak zaczyna trzeszczec chylace sie drzewo, zanim runie na glowe przechodzacego pod nim czlowieka. - Czyste, czyste i czyste. I brudne! Niewiele mniejsza od bochna chleba piesc woznicy z rozmachem uderzyla w nadgarstek mnicha, ale w tejze samej chwili ujela ja druga dlon. Ogromne cialo woznicy zatoczylo w powietrzu piekny ukosny luk i wzbijajac tumany piaskowego pylu, zwalilo sie na ziemie. Kazdy inny na miejscu mlodego byczka, jezeli nie zlamalby sobie kregoslupa, to z pewnoscia sporo najblizszego czasu spedzilby zgiety w pol, jeczac okropnie i trzymajac sie za brzuch, ale woznica pole-zal chwilke bez ruchu i zaczal sie powoli podnosic. Przy okazji zdjal z siebie kurtke i cisnal ja do studni, obnazajac muskularny i pokryty cienka warstwa potu tors. - Czyste - stwierdzil prawie nagi woznica. I ruszyl na Zmijeczka. -Co tu sie wyrabia, dobrzy ludzie! - zapytal nieco poniewcza sie skacowany kupiec. - Prawdziwy Wielki Przewrot, czy co? Ej, Bu Tzy, natychmiast przestan! Ja ci zaraz... Kupiec zrobil krok ku przodowi, potem drugi, jakby zamierzal ponownie skarcic woznice Bu Tzy albo chcial wziac osobisty udzial w Wielkim Przewrocie, zaledwie jednak zrobil trzeci krok... -Brudne - powiedzial niespodziewanie, a jego metne oczy na gle powlekly sie czernia. - I brudne. Uch, ty... Wrocil do swego przyjaciela, wzial z jego rak woreczek ze srebrem, ktory zaledwie przed chwila wreczyl im wlasciciel noclegowni i zamachnal sie ciezkim woreczkiem, mierzac w ogolona glowe wielebnego Bana. Nie trafil, sapnal gniewnie i powoli ruszyl na walczacych. Nie. Nie na walczacych. Ruszyl na Zmijeczka, podnoszac po drodze studzienna korbe i mierzac w prawe kolano wywiadowcy. Mnich przechwycil woreczek w locie i natychmiast opuscil go na pozbawiona wszelkich uczuc twarz Z IZ woznicy, ale Bu Zy, martwy czy nie, nawet nie zwrocil na to uwagi. Co prawda, zlamanie nosa nielatwo zignorowac, zwlaszcza jezeli to wasz nos! Jakby zrozumiawszy cos, czego przedtem zrozumiec nie mogl, chlopak dal spokoj Zmijeczkowi i kopnal noga w pomaranczowy habit. 1, co dziwne, wielebny Ban sparowal ten kopniak przedramieniem, ale przyszlo mu to ze sporym trudem! Obie piesci woznicy zatanczyly wokol zylastego mnicha jak kamienie uwiazane na lancuchu, a wielebny Ban rzucil sie w ten diabelski kolowrot i postronni obserwatorzy stracili wszelka mozliwosc sledzenia biegu wydarzen.Wygladalo to tak, jakby sie sczepily dwa koty: jeden wielki, tlusty i syty, drugi chudy i zajadly; wrzask, krzyk, kto, kogo, czym, w co i za co - wzrok ludzki nie byl w stanie tego przesledzic! Tymczasem kupiec z korba zblizyl sie juz do Zmijeczka. Wywiadowca padl na kolana i zaczal zwijac sie i uchylac jak opetany, klaniajac sie raz po raz i chwytajac opetanego kupca za skraj jego dlugiej bluzy. -Szlachetny panie! - darl sie Zmijeczek, calujac kupieckie pantofle. - Nie gubcie niewinnego chlopca! Nie czyncie sierotami moich dziatek! Ulitujcie sie nad starenka matka. Litosci! Zadnej starenkiej matki, a tym bardziej dziatek, Zmijeczek w poblizu nie mial. Byla to jednak ogolnie przyjeta formula blagania o litosc, ktora niejeden raz uratowala Zmijeczkowi zycie wsrod podpitego zoldactwa lub chundunskich drwali. Zreszta, jezeli postronny obserwator zechcialby odwrocic wzrok od starcia woznicy z wielebnym Banem i przyjrzalby sie uwazniej szamotaninie kupca ze Zmijeczkiem... to z pewnoscia by go zainteresowal okropny pech, przesladujacy dzialania kupca: oto idealna okazja, by rabnac mlodzienca korba w podstawiony niemal kark ofiary... a nie! Chybil! Dreptal w miejscu, przymierzal sie, dwukrotnie probowal trafic Zmijeczka w kolano, chybial i znow dreptal w miejscu. A poruszajace sie szybko w blagalnych gestach dlonie Zmijeczka mylnymi kregami fruwaly wokol kupca, chwytajac go, za co tam sie trafilo, gladzac, naciskajac, wczepiajac sie i ciagnac... i kupiec nagle steknal, oczy mu pojasnialy, pojawily sie w nich bol, zdziwienie, korba wypadla mu z nagle oslablych palcow, po czym oszolomiony wolna reka szarpnal bluze, zachrypial bolesnie... I nagle usiadl na piasku. Wielebny Ban odstapil od polamanego woznicy, ktory szarpnal sie jeszcze kilka razy, ale na tym sie zakonczylo. Lysoglowy mnich uwaznie spojrzal na swojego towarzysza. Zmijeczek odpowiedzial spojrzeniem wcielonej niewinnosci. -Najwyrazniej mocno przypadles do serca panu Taibo - stwier dzil mnich, myslac o czyms innym. - Ustrzegl cie... Za plecami mnicha woznica drgnal raz jeszcze i znieruchomial. Wezwany lekarz z trudem przywrocil przytomnosc przepitemu kupcowi. Ten niczego nie pamietal, tylko nieustannie klanial sie wielebnemu Banowi. Nastepnie skrupulatnie zbadal cialo woznicy. Z absolutna pewnoscia oznajmil, ze nie da sie u denata wyczuc zadnego z szesciu pulsow, a kanaly qing -lo sa calkowicie pozatykane i jezeli ktos sprobuje mu wmowic, ze rzeczony nieboszczyk przed chwila bil sie z wielebnym ojcem, a wczesniej usilowal zlamac kolano drugiemu z braciszkow, to on, lekarz, wzruszy tylko ramionami i pojdzie precz, nie zapomniawszy oczywiscie o odebraniu umowionej zaplaty. Co tez i uczynil. Kiedy Zmijeczek i mnich z tajnej sluzby odchodzili z noclegowni, obaj, w ogole sie nie umawiajac, przystaneli jak jeden na miejscu niedawnej walki i dlugo wpatrywali sie w na poly starty krag nakreslony na piasku. W kregu widac bylo jeszcze dwa i pol, czesciowo starte piktogramy. Dwa "zang" i poprzeczny pas z zakretasem z piktogramu "qing". Dwa razy "brudne" i kawalek "czystego". -Chodzmy - odezwal sie cicho wielebny Ban. - Wlasciciel lo dzi nie bedzie czekal. Trzeba nam jechac do Pekinu. Woznice Bu Tzy bez zbednego halasu pochowano na drugi dzien pod plotem na miejskim cmentarzu i nikomu nie przyszlo do glowy, by zainteresowac sie trupimi pietnami na rekach chlopaka - osobliwie na drugi dzien po jego powtornej smierci. Co oczywiscie bylo bledem. Powinni byli wezwac sedziego Bao. MIEDZYROZDZIAL Zwitek znaleziony przez lowce ptakow Mana w skrytce u zachodnich skal Baauan...jakis dran swisnal moj rulon!!! Zreszta wiem nawet jaki - ale o tym pozniej. Po odejsciu Zmijeczka, mnie i mojemu chlopczykowi zrobilo sie w klasztorze jakos ciasno. Nigdy wczesniej niczego podobnego u siebie nie zauwazylem. A teraz, na przyklad, zaczalem sie zastanawiac nad tym, czy racje mialy dziewczyny, ktore utrzymywaly - Boze, kiedyz to bylo! - ze jestem bezdusznym potworem. Wychodzilo na to, ze zwaliwszy mu sie doslownie jak snieg z nieba na leb, wcale nie jestem dobrodziejem mojego gospodarza. Owszem, byl gluptasem, a spoleczenstwo, w jakim przyszlo mu zyc, w niczym nie przypominalo pensjonatu dla bogatej dziatwy albo nawet ogolnoksztalcacej szkoly miasta Akpupinska, ale zycie pod sklepieniem jednej czaszki mozgowej zmienialo nas obu. Przedtem nie mialem przyjaciol. A teraz... swiete miejsce nie bywa puste. Prawda, Zmijeczku? Nie, doskonale zdaje sobie sprawe z faktu, ze jezeli stwierdzisz, iz w czyms ci przeszkadzam w twojej dzialalnosci obroncy prawa, to bez chwili namyslu wtracisz mnie do studni, ale dlaczego w takim razie wyciagales z Labiryntu mnie i mojego chlopaczka? A moze jest to pytanie, ktorego nie zdola rozstrzygnac ani moja logiczna lewa polkula, ani intuicja mojego malenkiego muzykanta? Hm... moze po prostu dopadla nas chandra? Pusta, czarna chandra, ktora zepchnie nas do mogily znacznie szybciej od "Szalenstwa Buddy?" Czuje sie podle, a samobojstwo w naszym przypadku jest jak srodek na kaszel - leczy skutek, nie objawy. ...Najwyrazniej na jakis czas sie odlaczylem. Pierwszy etap Labiryntu Manekinow przechodzilem juz automatycznie, doskonale pojmujac, ze glowne niebezpieczenstwa kryja sie nie tutaj, ale dalej, wsrod nieznanych mi jeszcze korytarzy, ukrytych komnat i drewnianych wojownikow. Poczatkowo watpilem troche w istnienie tych dziel sztuki inzynierskiej - co nalezy przypisac mojemu snobizmowi, podsyconemu setkami lat roznicy czasowej, ale pozniej... Okazuje sie, ze w tym swiecie juz przed dwoma tysiacami lat, nauczyciel Le-tzy w jednej ze swoich prac opisywal dzialanie samoczynnie dzialajacej kukly grajacej na cytrze, a nieco pozniej jak najbardziej powazne zrodla przytaczaly przyklady istnienia mechanicznych bykow, z powodzeniem przeciagajacych wielkie ciezary na spore odleglosci. Ajc-zeli uwzglednic to, czego sie nauczyli Chinczycy podczas dwunastu wiekow, dzielacych kukle-muzykanta Le-tzy od pojawienia sie w Shaolinie patriarchy Bodhidharmy... A zreszta trzask dochodzacy z miejsca, gdzie kucharz Fang wlasnorecznie rozprawial sie z przedmiotami moich watpliwosci, przekonujaco dowodzil realnosci diabelskich manekinow. I akurat w tym momencie padlem ofiara roztargnienia. Nie, nie zwalil sie nam na leb zaden kamien, nie wpadlismy w zadna jame, nie oplatala nas siec... zdazylem nawet zwrocic uwaga na to, ze skoro na rozwidleniu korytarzy szpetny Fang skrecil w lewo, znaczy i my musimy w lewo... po prostu nie uwzglednilem, ze Malenki Archat to nie jeden mnich, a dwoch! 1 ze drugi (a wlasciwie pierwszy) caly ten czas dokladnie tak samo jak ja wysluchuje nauk zurawia-patriarchy, poniewaz to wlasnie jego cialo bierze udzial w codziennych zajeciach, a wszelkiego rodzaju wywolujace swierzbienie zebow zagadnienia "gun-an", zdolne zbic z tropu najbardziej lewa ze wszystkich lewych polkul mozgowych na swiecie, sa przeznaczone dla takich jak on akurat m uzy ko w-estetow. "Nie zdawaj sie na slowa i znaki!", glosila miejscowa madrosc. "Zdaj sie na swoje serce". A do kogo idealnie niemal przystawaly te slowa, jezeli nie do mojego chlopaczka, ktory w zyciu nigdy sie nie kierowal zadnymi znakami? A serce? Az do tego momentu nie mialem pojecia, jakie miejsce w sercu tego nieszczesnego chlopaczka zajmuja dwaj ludzie. Zmijeczek i ja. A dokladniej, ja i Zmijeczek, jezeli uwzglednic porzadek chronologiczny. A kiedy to serce nagle rozwarlo sie tak, ze mogloby ogarnac caly Labirynt, kiedy jego cialo przestalo istniec, a dusza zapomniala wszystkie ludzkie imiona, jakimi ja nagradzano na wszystkich skrzyzowaniach Bytu, kiedy gory niespodzianie staly sie gorami, morza, morzami, a "byc albo me byc", zabawnym pytankiem, nie majacym nijakiego odniesienia do codziennosci zwanej Absolutem... L Krotko mowiac, przegapilem moment, w ktorym u mojego chlopaczka nastapila Iluminacja. "Zrozumial Wu", jak mowiono tutaj. Nie podejme sie proby opisu tego slowami, poniewaz juz nie mam czym opisywac. Skuliwszy sie w klebek, siedzialem we wnetrzu smiejacego sie Boga, a jego chichot gasil i rozniecal slonca, z ktorych zadne nie bylo wieksze od iskierki, i bylismy wszystkim, a wszystko niczym. Na wzburzone morze polala sie oliwa i oto fale juz nie rycza, nikna gdzies platy niesionej wichrem piany, rozbryzgi fal nie chloszcza oszalalych z trwogi mew... od jednej dloni do drugiej rozciaga sie zwierciadlanie gladka ton i miliardy odbic wolno przetaczaja sie po jej powierzchni, nie naruszajac niezachwianego spokoju. "Zobacze jasna glowe!" -wolal ktos przez kreta muszle, podobna do rogu jednorozca - "...bede bic po jasnej; zobacze ciemna, bede bic po ciemnej!" Oslepione "Wielkie Zwatpienie", potykajac sie, brnelo po opustoszalej plazy, trzymajac sie ramienia "Wielkiej Smierci", ktora zrzucala z siebie szaty, przeistaczajac sie w "Wielkie Przebudzenie". "Wielka Radosc" machala z daleka dlonia trzymajaca dzban z rozanym olejkiem, do ktorego ze wszystkich stron zbiegaly sie kraby chroboczac stawami. Oto madre szalenstwo! Oszalala madrosc! Przedsmiertne westchnienie, ktore tak niespodzianie przeradza sie w chichot! Patriarchowie Drugiego Soboru Wajszali, ktory zebral sie w sto lat po smierci Buddy, spiewali rozmaitymi glosami: "Wszystko, co jest zgodne z istniejaca moralnoscia i duchem nauk Buddy, powinno zostac uznane za obowiazujace prawo - niewazne, czy istnialo z dawien dawna, istnieje teraz czy stanie sie w przyszlosci! Wtorowaly tym slowom ptaki i muchy; powtarzalo je tez Pieklo. "A wszystko, co nie jest zgodne, chocby istnialo od wiekow, istnieje teraz albo zaistnieje kiedykolwiek, powinno sie na zawsze odrzucic i nie uznac tego za nauke Buddy!". Dobro i zlo przyjaznie objete przechadzaly sie po bambusowym gaju, zachwycajac sie widokiem odleglych wodospadow, a wiatr chlodzil oboje porannymi powiewami. Lew spoczywal obok baranka, po czym lew zjadl baranka i sobie poszedl, a przechodzacy obok podrozny w postrzepionej luznej szacie, wyobrazil sobie, co by sie stalo, gdyby baranek zjadl lwa... po czym pokiwal z niesmakiem glowa i poszedl dalej... Nie. Nie bede tego opisywal slowami. Wszystko to powiedzialem nie ja. *** Gdy wszystko sie skonczylo, stalismy w zupelnie nam nieznanej czesci Labiryntu Manekinow.Przed soba ujrzelismy otwarte drzwi. Wewnatrz, niklo oswietleni migotliwym, padajacym gdzies z gory swiatlem, siedzieli malency ludzie. Nieruchomo. Poddajac sie nie wiedziec skad otrzymanemu rozkazowi, ja i moj towarzysz weszlismy do srodka i zatrzymalismy sie przed kregiem siedzacych. Przed kregiem mumii. Owszem, wszystko to byly mumie, dwakroc pomniejszone ciala, kazde w zwyklej pozycji - skrzyzowane nogi, wyprostowany grzbiet, wzrok skierowany przed siebie i kazdy z gospodarzy tej strasznej komnaty mial ogolona glowe. Mnisi. Przyjrzalem sie blizej. Nie. Zaden nie mial na przedramionach wypalonych znakow tygrysa i smoka. Najdalej od wejscia siedzial rosly i tegi - nawet po smierci - czlowiek z kozia czarna brodka i kolczykiem w lewym uchu. Portret tego czlowieka wisial w Sali Prawa. Pierwszy siedzial Puti Damo, Bodhidharma, Swiety-w-Jed-nym-Sandale; duma i chluba Shaolinu. Mumia, ktora siedziala obok, nie miala reki. Hej-ka, drugi patriarcha, ktory wedle legendy odrabal sobie reke, by okazac oddanie Nauce Mistrza. Stalismy i patrzelismy jeden na drugiego. Czesc piata DROGA DO PEKINU Zaczyna odwaga, decyduje sila, rozstrzyga duch. Z nauk mistrzow Rozdzial dziewiaty 1 Jak zwykle, sedzia ocknal sie nie od razu. Odkrycie, gdzie sie znajduje, jak zawsze przyszlo mu z trudem. Ale w koncu przypomnial sobie, skad zna to lozko pod baldachimem i z westchnieniem zaczal wygrzebywac sie z poscieli.Noc sluzby w Piekle dobiegla konca. Zaczynal sie dzien pracy w swiecie Zoltego Pylu, jak go nazywal przyjaciel Lan. Na wspomnienie taosa sedzia Bao poczul tchnienie niepokoju: czarodziej pustelnik ponownie gdzies przepadl, nikogo nie uprzedziwszy, i jezeli wczesniej sedzia tylko by wzruszyl ramionami, to teraz... "Popracujcie ze mna w Piekle!", pomyslal ponuro dostojny Bao, "to z miejsca oduczycie sie wzruszania ramionami!" Juz osiem nocy sedzia Bao jak najbardziej sumiennie spelnial nalozone na niego obowiazki w Piekle Fengdou: regularnie obchodzil miejscowe kancelarie i patrzyl, czy gdzies sie nie pokaza czyniace szkode rece. Poczatkowo tak wytezal wzrok, ze widzial je prawie na kazdym regale i trzykrotnie niewiele brakowalo, a bylby podniosl falszywy alarm. "Ale bylby wstyd!", myslal z roztargnieniem, machinalnie juz niemal przesaczajac sie przez sciany i odpowiadajac na unizone uklony piekielnych urzednikow. Ale... podczas drugiej nocy rzeczywiscie zobaczyl szkodliwe lapska - i natychmiast powiadomil o tym najblizej stojacego z urzednikow. Przepadkowi zwojow zapobiec sie nie udalo, ale sedzia razem z piekielnym pracownikiem - pekatym czortem na cienkich nozkach, ktory nieustannie szczerzyl niewiarygodnie szeroka i pelna zebow paszcze, zdazyli zapisac, ktore dokladnie zwoje zostaly uprowadzone przez "tygrysio-smocze" rece. Gdy tylko zwoje zostaly odkryte na sasiedniej polce, usunieto z nich wszelkie zmiany, wprowadzone podczas ich nieobecnosci. Sedziego Bao calkowicie teraz zadowalal rezultat jego obchodow, a przeklete lapska przestaly mu sie zwidywac ma kazdym regale. Wielce szanownego xianggonga poznawano teraz w kazdej kancelarii. Z szacunkiem pozdrawiali go nawet grozni bulangowie, w tym nawet ci wyzsi oden ranga- sedzia niejeden raz slyszal za plecami szepty: -Nareszcie! Sloneczny Dostojnik -to nie w kij dmuchal! Ten ci zaprowadzi nareszcie porzadek! Przed nim, bracie, nic sie nie ukryje... Rozumie sie, ze tego typu rozmowy bardzo schlebialy sedziemu, z drugiej strony jednak xianggong nie zamierzal przeceniac swoich zaslug i dlatego nie spoczywal na laurach czy rozowych platkach lotosu, metodycznie obchodzil cale piekielne terytorium i po kilku dniach znow przylapal szkodliwe lapska na kreciej robocie. Po tym wydarzeniu, liznawszy, ze zasluzyl sobie na krotki odpoczynek, pozwolil sobie na niezbyt dlugi spacerek po Piekle w celach krajoznawczych. Pierwszy przestrach juz mu minal, a zamiast niego lii pojawila sie ciekawosc, ktora niejeden raz pomagala sedziemu w pracy, ale rownie czesto sciagala na niego rozmaite nieprzyjemnosci. Ale mimo wszystko Bao postanowil zaryzykowac. Poczatkowo wszystko szlo milo i przyjemnie. Nabrawszy odwagi, sedzia zaglebil sie w mroczny tunel wiodacy gdzies w bok od Palacu. "W razie czego, nogi za pas - i migiem wracam do kancelarii tygrysioglowego", uspokajal sedzia sam siebie, sprawdzajac, czy ma na pasie odpowiednie tabliczki z pelnomocnictwami. Otoczyla go ciemnosc, ktora natarla nan ze wszystkich stron, potem -jak poprzednio - cos buchnelo plomieniem, oswietliwszy najpierw nisze ze skurczonym w niej czlowiekiem; rosnace przez niego drzewo zdazylo sie podczas minionego czasu rozrosnac i wypuscic nowe pedy, ktore teraz wyrastaly glownie z uszu nieszczesnika - i sedzia wzdrygnawszy sie mimo woli, pospieszyl dalej, odnotowawszy tylko w duchu, ze jest na dobrej drodze. Gdy trafil do krwawo-smolistego jeziora, niewiele brakowalo, zeby wielce szanowny xianggong ugrzazl, odruchowo chwycil wiec za tabliczke, zamierzajac wrocic, ale wtedy sie okazalo, ze ma ona jeszcze jedna ciekawa wlasciwosc; ledwo Bao dotknal palcami gladzi sloniowej kosci, a jego nogi stanely na powierzchni cieczy, jak na twardej ziemi, a z obuwia znikly wszelkie slady nieczystosci. -W sumie to nawet niezle - oznajmil sedzia na glos. - Ale do kad teraz? 1 niepewnie spojrzal na widoczne przed nim rozwidlenie tunelu. -A dokad potrzebujecie? - zapytala plywajaca nieopodal odra bana glowa ze strzaskanym ciemieniem. - Nie mam pojecia - odruchowo odpowiedzial sedzia. -To idzcie na prawo - poradzila glowa i znikla pod powierzch nia. Sedzia podziekowal (nieco poniewczasie) i poszedl za rada glowy. Wyszedlszy na droge wijaca sie nad przepascia, wkrotce spostrzegl drabine, ktorej poprzednio nie zauwazyl, i niewiele myslac, zaczal sie opuszczac w rozbrzmiewajaca szczekiem lancuchow bezdenna przepasc. Zejscie zajelo sedziemu niemal cala wiecznosc. Szanowny xiang-gong staral sie nie patrzec w dol dalej niz na najblizszy trzeszczacy stopien - i dlatego nie od razu pojal, ze wszystko ma jednak swoj kres i stoi na dnie przepasci. Gorace opary rozwiewal powiew jeszcze bardziej goracego wiatru - i w odleglosci najwyzej dziesieciu krokow sedzia ujrzal rozpietego na kole czlowieka. Pod bosymi pietami nieszczesnika leniwie tlil sie ogien na palenisku w ksztalcie rozwartej, zebatej paszczy. Widokiem tortur przestal sie sedzia wzruszac juz przed wieloma laty, za czasow studiow na Akademii, wiec spokojnie podszedl do mieszkanca przepasci. -Rozdmuchaj ogien - zawarczal torturowany, ktory nawet sie nie odwrocil, ale najwyrazniej uslyszal kroki sedziego. - Rozdmuchac? - zdumial sie sedzia. -No pewnie! - rozdraznionym tonem potwierdzil wiszacy i nie bez wysilku odwrocil glowe. - A, to wy... nie mialem honoru byc przedstawionym! Czy nie moglibyscie rozdmuchac zaru? -Ale przecie wtedy bedzie wam o wiele gorzej! - wypalil sedzia, ktory odzyskal wreszcie glos. -Alez oczywiscie! - zgodzil sie grzesznik. - Przeciez powinie nem tu cierpiec meki, a nie odpoczywac! -Ale czy nie macie ochoty na chwilke ochlody? - dopytywal sie sedzia, ktory wciaz jeszcze nie mogl uwierzyc wlasnym uszom. -Jak zaczne odpoczywac, to mi nie zalicza kary, a nawet przedluza termin! Nie, lepiej juz uczciwie odmeczyc swoje i w nowe wcielenie! Moze lepiej mi pojdzie... To co, rozdmuchacie palenisko? -No, jesli nalegacie... - i sedzia zabral sie do mozolnego wy pelniania prosby rzetelnego pokutnika. -O tak - komentowal dreczony z gory. - ...jeszcze troszeczke... o tak, wystarczy... Aj! No, teraz w sam raz... uch, ty!... Stokrotne dzieki! Sedzia uklonil sie milczaco i chcial juz ruszyc dalej, kiedy z purpurowej mgly wyskoczylo rogate diablisko z tatuowanym, zwisajacym mu do pasa jezorem. -Gdzie ty sie szwendasz, leniu jeden? - powital go wiszacy na kole. - Palenisko ledwo sie tli i gdyby nie bezgraniczna uprzejmosc tego szlachetnego pana... Czart zerknal na sedziego Bao, zobaczyl jego ubranie i tabliczke: kosci sloniowej i natychmiast rzucil sie mu do kolan. -Niechze wielce szanowny bulang zechce wybaczyc mnie, nie godnemu, ale oddalilem sie wszystkiego na minutke, zeby zwilzyc gar dlo lykiem piwa - sami widzicie, czcigodny, jaki tu zar! Oczywiscie, grzesznicy powinni cierpiec, ale biednemu diablu od tego wcale nie jest lzej, kiedy gardlo wysycha i juz po prostu brak sil dac w te przeklete miechy... Wiecej sie to nie powtorzy! Niewiele braklo, a sedzia Bao zaczalby pocieszac leniwego oprawce, ale w pore sie opamietal i pogladzil tabliczke, postanowiwszy zakonczyc wycieczke po Piekle. Minal dzien (a wlasciwie minela noc) i w kancelarii tygrysioglowe-go pojawilo sie dwoch zupelnie jednakowych czartow lou-cha, bardzo podobnych do Li-yin-bu, tylko mniejszych, i zabrali sie do roboty. Dokladnie w odgrodzonej parawanem czesci kancelarii, w ktorej miescil sie teraz osobisty gabinet sedziego Bao. Wlazlszy na przyniesiony ze soba stol z czarnego drzewa, zaczeli cos kreslic na scianie pedzelkami, ktore wyjeli prosto z powietrza. -O co chodzi? - zapytal sedzia, ktory nie bardzo jeszcze wie dzial, jak zareagowac na wtargniecie. -Z rozkazu wielkiego Yan-wanga kreslimy dla was, wielce sza nowny xianggongu, Nigdy Nie Zasypiajace Oko! - odpowiedzial, nie przerywajac pracy, jeden z czartow. - W swej niewypowiedzianej szczodrobliwosci Wladca postanowil ulzyc waszemu trudowi i daruje wam mozliwosc zajrzenia do dowolnego zakatka Piekla i jego oko lic, bez wychodzenia z gabinetu. -Przekazcie Wladcy moje bezgraniczne podziekowania - wy mamrotal sedzia i dal nura w sciane. Powrociwszy z obchodu, zobaczyl na scianie ogromne oko. Mimo woli zachwycil sie pieknie wykonanym wizerunkiem, zauwazywszy, co prawda, ze oko niezupelnie wyglada jak ludzkie, a nawet mozna by zaryzykowac stwierdzenie, ze wyglada zupelnie jak nieludzkie. I sam nawet nie zauwazyl, kiedy sie obudzil. -O, nasz pan raczyl sie nareszcie obudzic! A w nocy was budzilismy, budzilismy... -A po co mnie budziliscie? I to w nocy? - sedzia Bao z niepewna mina mrugal zaspanymi oczami, nie bardzo nawet pojmujac, co don mowi jego mlodsza zona. ZZO -No, przeciez szum byl w miescie! Wrzawa, krzyki, loskoty, po tem gdzies wybuchl pozar, ale chyba go ugaszono. Przestraszylysmy sie, usilowalysmy was obudzic...-A teraz co? - sedzia ziewnal poteznie, nie przejawiajac wiek szego zainteresowania wstrzasajacymi wiesciami. -Teraz juz wszedzie cicho... uspokoilo sie - wymamrotala zbita z pantalyku mlodsza zona. -Skoro sie uspokoilo, to dawajcie sniadanie. Trzeba mi szybko zajac sie sprawami sluzbowymi - dobrodusznie polecil sedzia i mlod sza zona pospiesznie wyszla, by wykonac mezowskie polecenie. Niestety, los nie pozwolil sedziemu na spokojne spozycie posilku. Ledwie usiadl za stolem, lowiac nosem kuszacy zapach pieczonego karpia w smietanie, kiedy do drzwi zastukal ktos tak energicznie i z takim brakiem szacunku, ze Bao, zaplonawszy gniewem, wypadl jak strzala na dziedziniec, by osobiscie rozprawic sie z natretem. Jakiez bylo zdziwienie sedziego Bao i odzwiernego Li, kiedy w na poly otwarte wrota wsunela sie beznamietna osla morda, rozejrzala sie po calym dziedzincu, wyszczerzyla mocne zebiska, ogluszajacym rykiem powitala wszystkich typowo oslim: "I-aaa!" i cofnela sie na zewnatrz. W nastepnej sekundzie obie polowki bramy same sie rozwarly, choc sedzia gotow bylby przysiac, ze Li nawet ich nie dotknal - i oto na srodku dziedzinca stanal znajomy sedziemu osiolek Lan Daoxinga, ktory jakims cudem przemknal obok czujnego odzwiernego. Przechyliwszy leb na bok, osiolek zmierzyl sedziego taksujacym spojrzeniem i najwyrazniej zadowolony z widoku, niespiesznie odwrocil sie do sedziego tylem, intensywnie wywijajac ogonem. Oszolomiony taka bezczelnoscia sedzia zobaczyl, ze do ogona osiolka przymocowana jest kartka zmietego papieru. Rozmaite wiadomosci docieraly do sedziego roznymi drogami, czesto bardzo niezwyklymi, ale z CZYMS TAKIM jeszcze sie w swojej karierze nie zetknal. Mimo wszystko szybko odzyskal spokoj i zabral sie do odwia-zywania kartki od oslego ogona. Piszacy najwyrazniej mocno sie spieszyl, piktogramy nakreslono nierowno, sam papier tez moglby byc lepszy, wiec xianggong nie bez trudu przeczytal: "Podjeto probe aresztowania mnie. Tobie tez grozi niebezpieczenstwo. Natychmiast wyjedz z Ningou z cala rodzina. Twoj przyjaciel Lan". "Byla proba, to znaczy, ze nie aresztowali" - stwierdzil sedzia. Ale kto i dlaczego chcial aresztowac niegroznego pustelnika, ktory nigdy w ogole nie interesowal sie sprawami tego swiata? Dostojny Bao gubil sie w domyslach i zastyglszy na srodku dziedzinca, na razie nie zamierzal pojsc za rada przyjaciela. Nie zauwazyl nawet, gdzie przepadl osiolek poslaniec: tylko co stal posrodku dziedzinca i machal filozoficznie ogonem i juz go nie bylo, a zupelnie zbity z tropu Li zamykal wrota bramy. Co prawda, do konca zamknac wrot mu sie nie udalo: z ulicy dolecial loskot szybko obracajacych sie kol i na dziedziniec wpadl niewielki powozik. -Nieszczescie, panie! - zawolal woznica (ten sam, ktory swojego czasu nie bal sie dostawic sedziego do ziemskich granic Piekla Fengdou). - Bunt w miescie! Gwardzisci Zhou-wanga zajeli panstwowy spichlerz i teraz ksiaze rozdaje ryz swoim zolnierzom na rachunek niewyplaconego zoldu! -To sprawa ksiecia Zhou i wladz prowincji! - wzruszyl ramio nami pan sedzia. -Ale to jeszcze_nie wszystko, panie moj! Ludzie Zhou-wanga zajeli miejski skarbiec, sam skarbnik zostal aresztowany, a naczel nik prowincji, pan Qing Nang takze! Powiadaja, ze za marnotraw stwo i te... jak im tam... -Streszczaj sie! - przerwal sludze sedzia Bao, do ktorego stopniowo docieralo, ze taos mial racje i lepiej bedzie, jesli on sam wyniesie sie z rodzina z miasta. -Mowia tez, ze chcieli aresztowac dowodce rzadowego garni zonu, pana Zhi Shu-Chao, on jednak zdazyl sie wyniesc z Ningou wespol z wiekszoscia wojsk! - Starego wojaka nie da sie zaskoczyc - mruknal sedzia. - Panie moj, prosze, wyjedzcie, poki mozna... -Masz chyba racje. - Sedzia wreszcie podjal decyzje. - Hej, Li! Pomoz Pan-ju rozladowac owoce z wozu... Nie, nie zanoscie ich do piwnicy, nie ma czasu, skladajcie je tu, na dziedzincu A ty, Mei-nian -odwrocil sie do sluzacej, ktora zatrzymala sie za nimi i sluchala -wszystkiego z otwartymi ustami - zamknij usta i pobiegnij do domu, niech kobiety sie ubieraja i pomoga ubrac sie Starszemu Wen-ju! No, pospieszcie sie wszyscy... Prawie zdazyli... tyle ze wladcze stukanie do wejsciowej bramy zdazylo przed nimi. -Moze nie otwierac, panie moj? - niezbyt pewnym glosem zapy tal woznica, jednoczesnie mocniej ujmujac w dlon trzonek lopaty. -Otworz - spokojnie rozkazal sedzia Bao. - I odloz lopate... Ty co, glowe chcesz stracic? Zolnierzy bylo trzech. Przewodzil im czerwony na gebie i niemal pekajacy od poczucia wlasnej waznosci tunlin, ktorego sedzia nie dalej jak tydzien widzial na placu Dwoch Ryb miotajacego oskarzenia pod adresem Zhou-wanga i wzywajacego do tego, by samemu wziac to, czego ksiaze nie chce oddac po dobrej woli. -Ty jestes podly buntownik i spiskowiec Bao Lun Tan, az do dnia dzisiejszego zajmujacy w Ningou stanowisko sedziego? - W piers xianggonga natarl sekaty i brudny paluch podoficera. -Jestem Bao Lun Tan, urzednik trzeciej rangi, z rozkazu Syna Nieba sedzia miasta Ningou, nagrodzony tytulem Podpory Nieustraszonosci - ostro i wyraznie odpowiedzial xianggong, rzucajac te slo wa prosto w twarz lekko zbitego tym z tropu tunlina. Nie wytrzymal jednak do konca, poczerwienial i wrzasnal: -I tylko zarzadca prowincji albo sam Syn Nieba osobiscie moga mnie zdjac ze stanowiska i oddac pod sad! Tunlin sie cofnal, ale zaraz potem wzial sie w garsc. -A to juz bedziesz wyjasnial oprawcy w izbie tortur albo prze swietnemu Zhou-wangowi, o ile cie do niego dopuszcza! Brac go! Sedzia Bao nie stawial oporu. Z dostojnego xianggonga zerwano pas razem z wiszaca na nim pieczecia, a takze urzedowa czapke, rece wykrecono mu w tyl i zwiazano, na szyje zarzucono mu powroz i wyprowadzono na ulice, czemu towarzyszyl nieustanny placz zon i ponure spojrzenia sluzacych. W ten sposob przeprowadzono sedziego przez cale miasto. Podczas marszu Bao nie odrywal wzroku od ziemi, bylo mu bowiem ogromnie wstyd. Jego, czlowieka cieszacego sie powszechnym szacunkiem, prowadzi sie ze zwiazanymi rekoma i petla na szyi niczym pospolitego przestepce! Wstyd, ktory nielatwo przezyc. To, ze sedzia byl niewinny, nie odgrywalo zadnej roli. Wbrew jego oczekiwaniom nie zaprowadzono go do miejskiego wiezienia, a do palacu Zhou-wanga. Zszedlszy na najnizszy poziom, zolnierze wepchneli sedziego do piwnic i ruszyli za nim wilgol^ym i kiepsko oswietlonym korytarzem. "Palacowe lochy", pomyslal sedzia Bao. Dlugo prowadzono go coraz nizej i nizej. Potem rozlegl sie okrzyk i sedzia zatrzymal sie przed mocnymi, obitymi zelazem drzwiami, niczym sie nie rozniacymi od dziesiatkow takich samych wrot, jakie mineli po drodze. Zgrzytnal rygiel i paskudnie zaskrzypialy zardzewiale zawiasy. - Wlaz! Nie czekajac na kopniaka w zadek, xianggong przekroczyl przez prog - i znieruchomial, patrzac z przestrachem na twarz wieznia siedzacego w mroku celi. Pomimo kiepskiego oswietlenia natychmiast poznal towarzysza niedoli. Z tylu rozlegl sie loskot zatrzaskiwanych drzwi i zgrzyt zasuwanego rygla. -Wielkie Nieba! - zawyl w duchu sedzia Bao, unoszac rece do pokrytego lsniacymi"plamami wilgoci sklepienia. - Za co? Krzyk jego duszy przepadl w ciszy - niebo milczalo. W przeciwienstwie do-xu-caia Sangge Trzeciego. I; -1 niechze dostojny xianggong zechce mi jeszcze mi wybaczyc, ale pokornie poprosze o pozwolenie na udzielenie mu kolejnej rady: do wszystkiego lepiej sie przyznac od razu. Wiecie, jakie tu maja tortury? O, panie moj, maja tu takie tortury, ze takich nie zobaczy sie we snie, na jawie i w piekle ich nie wymyslono! -Ty akurat wiesz, czego w piekle nie wymyslono! - mruknal sam do siebie sedzia. Czas wlokl sie niemilosiernie powoli, xu-cai jak zwykle mamrotal cos z kacie, ale sedzia spostrzegl, ze zmienila sie tresc wypowiadanych przezen bzdur. Choc Sangge Trzeci nadal opowiadal jakies niebywale historie, to teraz najczesciej zwiazane one byly z torturami, przesluchaniami, egzekucjami, czesto zas dotyczyly przestepcow, ktorzy szczerym przyznaniem sie do win zyskiwali zlagodzenie kar, az do calkowitego ulaskawienia wlacznie. W przerwach pomiedzy tymi dosc jednostronnymi historyjkami xu-cai namawial bylego przelozonego, by ten na najblizszym przesluchaniu przyznal sie do wszystkiego - zeby ulzyc swojemu losowi, a jednoczesnie zeby poprawic sytuacje niegodnego, ale i niewinnego xu-caia Sangge Trzeciego... Sedzia prawie go nie sluchal, ale co nieco z tego nieustajacego potoku slow przesaczalo sie do jego swiadomosci - i, choc to dziwne, dalo dostojnemu xianggongowi material do ciekawych rozmyslan. Byly to jednak mysli zupelnie inne od tych, jakie usilowal zasiac w jego glowie niezmordowany Sangge Trzeci. To, ze ksiaze Zhou postanowil dowolnym sposobem zapobiec dojrzewajacemu w Ningou buntowi, bylo jasne jak slonce. Rachuby ksiecia byly zreszta prawidlowe: jezeli zaplaci wojakom, przywroci wsrod nich posluch, a bez ich poparcia mieszczanie przez jakis czas beda pomstowali, ale w koncu ucichna. Ale skarbiec Zhou-wanga swiecil pustkami. Skad wziac srodki na wyplate zoldu? Jak to skad? Ze skarbca panstwowego i z okregowego spichlerza miejscowego garnizonu! Niewazne, co bedzie potem, byle uspokoic rozjuszonych wojakow! Sedzia Bao zmarszczyl brwi i gniewnie zaczal sie wiercic na wiazce zbutwialej slomy - lozka w celi nie bylo - przypominajac sobie, ze podobne nieporzadki staly sie mozliwe dopiero po wstapieniu na tron aktualnie panujacej dynastii Ming. Wlasnie wtedy przywrocono stary porzadek, ktory zostal obalony przed osmiuset laty, podczas zespolenia Chung Kuo" w jeden organizm panstwowy. ("Akurat po tym, jak Bodhidharma przybyl do nikomu jeszcze nie znanego Shaolinu" - przyszlo do glowy sedziemu, ale na razie dostojny Bao odlozyl te mysl na potem). Zwyciezca Mongolow, pierwszy wladca dynastii, dla umocnienia wladzy rodziny panujacej zaczal rozdawac krewniakom tytuly wangow i przydzielac im udzielne dzielnice; w re* Chung Kuo - doslownie,, Panstwo Srodka ", jedna z nazw Chin i zultacie tych dzialan jedyna dotad wladza w Panstwie Srodka znow sie rozdzielila na dwie galezie: centralna ze swoimi wojskami, cesarskimi urzednikami (do ktorych nalezal sam sedzia), naczelnikami prowincji i miejscowych garnizonow oraz wladze czlonkow rodziny cesarskiej albo miejscowych wangow, ktorzy rowniez mieli do dyspozycji swoich urzednikow, dowodcow wojskowych z garnizonami od pieciu do dziewietnastu tysiecy ludzi, skarbce, spichlerze... W sumie prosty lud musial wykarmic rzesze dwukrotnie liczniejszych darmozjadow - i nic dziwnego, ze przez cala Podniebna Kraine przetoczyla sie fala buntow. Bunty te zreszta zostaly okrutnie stlumione przez wojska cesarskie i miejscowych wangow, ktorzy po raz pierwszy dzialali reka w reke. Aktualnie urzednicy panstwowi musieli sluzyc dwom panom i z jednej strony wykonywali rozkazy naczelnika prowincji, z drugiej zas dwa razy w miesiacu mieli sie stawiac przed miejscowym wan-giem i skladac mu zapewnienia posluszenstwa, a takze wysluchiwac jego polecen, bardzo czesto stojacych w sprzecznosci z poleceniami naczelnika prowincji. I radz sobie, jak potrafisz! Na domiar wszystkiego przy jakimkolwiek nieporozumieniu czy trudnosci, wang i naczelnik zaczynali zwalac wine jeden na drugiego, a przybyli ze stolicy cenzorowie dlugo musieli sobie lamac glowy, zeby odkryc, jak bylo_w rzeczy samej. A teraz, kiedy nalezalo sie spodziewac zmiany wladcy... Ha! Gdyby Zhou-wang mial nieco wiecej sil i czasu, sam prawdopodobnie sprobowalby szczescia w walce o tron. W obecnej sytuacji jednak przeswietny ksiaze doskonale pojmowal, ze nie masz dlan mozliwosci zajecia tronu, ale za to calkiem realnie rysuje sie przed nim mozliwosc wygnania, z pozbawieniem wszelkich dotychczasowych przywilejow i utrata czesci odziedziczonych i zagrabionych bogactw. A skoro na tronie zasiasc sie nie da, to trzeba koniecznie dowolnymi sposobami udowodnic swoje oddanie nowemu Synowi Nieba, przedstawic sie jako czlowiek, ktoremu przede wszystkim lezy na sercu dobro panstwa, w jego dzielnicy kwitnie porzadek i spokoj, a obywatele plawia sie w dobrobycie. Skarbiec i spichlerze wanga sa puste? Za to u naczelnika prowincji ryz i srebro niemal sie przesypuja przez krawedzie niedomknietych skrzyn! Czy to jest sprawiedliwe? Czy mozna uczciwie tak nabic panstwowy skarbiec, skoro u ksiecia Zhou w spichlerzu myszy niemal z glodu zdychaja? Co to oznacza? Oznacza to, ze naczelnik prowincji, poslugujac sie prawem i bezprawiem, napelnil swoj skarbiec, oszustwem zabierajac to, co wedle prawa nalezalo sie wangowi krwi! Caly czas przy tym myslal dran 0 jednym -jakby tu skutecznie oczernic ksiecia przed wladca: skar biec ma pusty, porzadku u niego nie masz, zolnierze mu sie buntuja, a mieszkancy miasta tez wciaz bykiem patrza! Zabrac ksieciu dziel nice i wyslac go do czarta! Zeby nie przeszkadzal naczelnikowi pro wincji w jego zlodziejskich kombinacjach! W jakich kombinacjach? Mozna rzec, co slina na jezyk przyniesie: handel opium, przemyt jedwabiu ze szkoda dla skarbu panstwa - malo to rozmaitych przestepstw? Spisek, nie inaczej, jak spisek! Oto i zamach byl, Budda uchronil, jakos sie ksiaze uratowal! Nie udal sie zamach, to zlodzieje okradajacy skarbiec postanowili podejsc wroga inaczej; intrygami 1 falszywymi oskarzeniami! Nawet jezeli sedzia o czyms zapomnial albo gdzies nieco obraz przerysowal, to plan ksiecia Zhou w ogolnych ksztaltach musial byc mniej wiecej taki... Aresztowac udajacego niewiniatko intryganta - naczelnika prowincji. W slad za nim jego wspolnikow: okregowego skarbnika i komendanta cesarskiego garnizonu. Zajac sila skarbiec i spichlerz, wydac zolnierzom zold i nalezne im racje zywnosciowe - a co potem, to sie zobaczy, do skarbca wplyna podatki, to sie go uzupelni. Przyjedzie cenzor ze Stolicy - wszystko bedzie w porzadku, jak pieniedzy brakuje, to zrzuci sie na spiskowow! Zreszta to akurat drobiazg, konfiskata majatku i ubytki pokryte! A gdzie dowody? Przez ten czas, ktory uplynie do przyjazdu cenzora ze Stolicy, oprawca w palacowych lochach wydobedzie z pojmanych dowolne zeznania, nie jest przeciez nowicjuszem w swoim fachu. Ale... cos tam sie nie udalo. Dowodzacy garnizonem zdolal uciec i zabral ze soba wieksza czesc garnizonu. Teraz tak latwo sie go nie wezmie, a na panstwowym sadzie jego slowo bedzie wazylo tylez, co slowo wanga. Szescdziesiecioletni general Zhi Shu-Chao nie na darmo swego czasu zdobyl sobie przydomek Stalowy Kark... i do tej pory nosil go z godnoscia! W niejednej potrzebie udowodnil wodz swoje oddanie Podniebnej Krainie, a jego prawosc i prostolinijnosc znane byly nie mniej niz nieprzekupnosc sedziego Bao. 1 w tejze chwili sedzia pojal, do czego Zhou-wangowi potrzebny jest Bao Smocza Pieczec. Zeznania dostojnego xianggonga - przeciwko zeznaniom Stalowego Karku. Dodamy do tego protokoly przesluchan naczelnika prowincji i glownego skarbnika i powinno wystarczyc, by przekonac najbardziej nieufnego cenzora. Albo nowego Syna Nieba. Dlatego tez dostojnego xianggonga nie wzieto noca, razem ze wszystkimi; gdyby udalo sie pojmac dowodce garnizonu, sedzia Bao bylby Zhou-wangowi niepotrzebny. Generala by scieto lub powieszono jako buntownika i na zawsze zamknieto by mu usta. Ale... dziarski starzec zdolal uciec i ksiaze zrozumial, ze musi cos przeciwstawic slowom znanego nawet w Stolicy Zhi Shu-Chao. Wyjasnily sie takze przyczyny proby aresztowania przyjaciela taosa; wszyscy w miescie wiedzieli, ze sedzia wyjechal dokads na dlugo razem z Lan Daoxingiem. No to co? Przycisnac pustelnika i wydusic zen zeznanie, ze z rozkazu naczelnika prowincji buntownik Bao wyjezdzal na spotkania ze spiskowcami! Wtedy mozna bedzie bez trudu wywrzec nacisk na sedziego. 1 znow niepowodzenie! Taos uciekl i gwardzisci Zhou-wanga tyle go widzieli... Sedzia usmiechnal sie z zadowoleniem. Wszystkie znane mu fakty ukladaly sie w piekny obraz, do ktorego nic pasowal tylko jeden drobny, ale niemily fakcik. Fakcik ten nazywal sie Sangge Trzeci! Zhou-wang rozkazuje aresztowac naczelnika prowincji, glownego skarbnika, generala Zhi Shu-Chao, sedziego... i xu-caia Sangge Trzeciego! I znowu... aresztowanych zamykano zgodnie z ich waznoscia dla planu ksiecia Zhou. Ale... kiedy xianggonga Bao wrzucono do celi, to xu-cai juz w niej siedzial! Czyzby Sangge Trzeci byl wazniejszy dla ksiecia niz on sam, sedzia Bao Smocza Pieczec? ZOL Sedzia przez chwile poczul nawet pewna uraze.Dlaczego xu-cai znalazl sie w ccii wczesniej od niego? Skad Sangge Trzeci wiedzial o chorobie Syna Nieba i o prawdopodobnej zmianie wladzy? Przeciez wbrew temu, co sam mowil, wtedy jeszcze po miescie nie krazyly zadne plotki! I czemu Sangge ifte-ci tak uporczywie usiluje naklonic swego przelozonego, by sie do wszystkiego przyznal? Odpowiedz jest oczywista: xu-cai to prowokator! Sedzia niepostrzezenie lypnal okiem na tryskajacego potokiem slow xu-cai. -No, "kaczuszko", teraz mi zakwaczesz... - pomyslal ponuro czcigodny Bao, ale nie zaczal snuc planow zemsty na przewrotnym podwladnym, postanowiwszy zdac sie w tym wzgledzie na przypadek. W obecnej chwili zreszta znacznie bardziej interesowal go jego wlasny los. Nie ulegalo watpliwosci, ze zostanie wziety na meki. No coz, trzeba bedzie wytrzymac... Ile? "Nie dluzej niz miesiac" - ocenil sedzia. Nie watpil bowiem rowniez, ze Stalowy Kark tez juz zaczal dzialac. -...A oto jak dziala Nigdy Nie Zasypiajace Oko: kladziecie dlon na ten kwadrat i widzicie Pierwszy Wydzial; na ten, to widzicie Drugi... Sedzia uwaznie sluchal wyjasnien demona lou-cha i staral sie wszystko zapamietac. Roznokolorowych kwadratow nakreslonych wprost na czarnym stole diabelskich malarzy bylo razem jedenascie. Dziesiec odpowiadalo dziesieciu Wydzialom piekielnej kancelarii, a w jedenastym wystarczylo napisac imie czlowieka, ktorego sie chcialo podpatrzec albo nazwe miejscowosci - i odpowiedni wizerunek natychmiast pojawial sie w zrenicy narysowanego oka, ktore sedzia natychmiast na swoj uzytek nazwal Okiem Piekiel. Na koniec Li In-Bu uznal, ze sedzia wszystko zrozumial i pospiesznie sie oddalil; a sedzia Bao usiadl za stolem i zaczal uczyc sie korzystania z nowego urzadzenia. Na poczatek przejrzal wszystkie kancelarie, uwaznie obserwujac regaly ze zwojami - ale nie, rece sie nie pokazaly. Potem, ze zwyklej ciekawosci, napisal na jedenastym kwadracie imie Li ln-Bu - Oko natychmiast mu go ukazalo: siedzi za stolem i wysunawszy jezor, pieczolowicie zapelnia piktogramami jakis papier. Calkowicie zadowolony z rezultatow rozruchu sedzia zaczal ogladac samo Oko. 1 zrozumial, co bylo w nim osobliwego: skladalo sie z mnostwa oddzielnych kawaleczkow, tak jak pszczeli plaster albo oko wazki. Kierujac sie domyslem, xianggong chwycil lezaca obok cudowna packe na muchy z jeleniego ogona i machnal nia, przesuwajac ja nad wszystkimi naraz kwadratami. -Wiedzialem! - skonstatowal sedzia, odchylajac sie w tyl na fotelu. Okazalo sie, ze jego domysl jest sluszny: w sektorach Oka wyswietlil sie wizerunek wszystkich dziesieciu Wydzialow piekielnej kancelarii jednoczesnie! Obrazki byly bardzo male i nielatwo bylo cokolwiek na nich zobaczyc. Manipulujac packa i dlonia wolnej reki, przez pewien czas sedzia Bao zmniejszal i zwiekszal ilosc obrazkow w Oku Piekiel, az wreszcie wyjasnil, ze normalna widocznosc osiagalo sie, kiedy obrazkow nie bylo wiecej niz piec, szesc. Na tym sedzia zakonczyl eksperymenty i na przemian zaczal wywolywac Wydzialy od Pierwszego do Piatego i od Szostego do Dziesiatego. "Teraz juz mi te szkodliwe lapska nie ujda!", pomyslal dostojny xianggong. Ale jeden sektor cudownego Oka pozostal jeszcze niezagospo-darowany i czcigodny Bao zaczal sie zastanawiac: co by tu w nim umiescic? I nagle przypomnial sobie slowa czarta malarza "... mozliwosc zajrzenia do dowolnego zakatka Piekla i jego okolic..." Ciekawe, co bies mial na mysli mowiac o "okolicach"? Sedziego bardzo ciekawilo, jak aktualnie ma sie uciekinier z Ningou, general Zhi Shu-Chao. Niewiele myslac, nakreslil imie dostojnika w pustym kwadracie na swoim stole. Pusty sektor zamigotal i nagle pojawila sie w nim dobroduszna twarz Wladcy Yan-wanga. Sedzia tak sie zdumial, ze niewiele braklo, a spadlby z krzesla i pospiesznie wymamrotal: -O Wladco, najpokorniej prosze o wybaczenie! Pomylilem sie... -Podajcie wasze imie, range i stopien dostepu - nie zwracajac uwagi na usprawiedliwienia sedziego, spokojnie zapytal Wladca. Se dzia przejrzal mu sie uwazniej i stwierdzil, ze nie patrzy na prawdziwe oblicze ksiecia, tylko na jego, jakby narysowany, wizerunek. -O przeswietny Yan-wangu! Wasz pozno urodzony sluga nie zamierzal was niepokoic - na wszelki wypadek raz jeszcze usprawie dliwil sie dostojny Bao. -Podajcie wasze imie, range i stopien dostepu - z naciskiem po wtorzyl Wladca, a jego narysowana twarz jakby sie zachmurzyla. -Ja nie... - sedzia nagle zrozumial, ze ksiaze Piekiel w ogole go nie slyszy, zreszta to w ogole nie on, tylko cos albo ktos... Sektor rozblysnal tymczasem czerwonym blaskiem, a znieksztalcone oblicze Yan-wanga, w ktorym nie zostalo juz prawie niczego z ludzkiej twarzy, glucho warknelo po raz trzeci: - Podajcie wasze imie, range i stopien dostepu! I sedzia Bao, ktory nagle poczul, ze zoladek sciska mu jakas zimna lapa, przylozyl do kwadratu, na ktorym tak niebacznie napisal imie Stalowego Karku, swoja tabliczke ze sloniowej kosci. "Zaraz pojawi sie straz i zamkna mnie powtornie", ponuro pomyslal dostojny xianggong. Ale oto czerwony blask niespodziewanie zbladl i zniknal, twarz Wladcy przybrala poprzedni, dobroduszny wyraz, a nawet usmiechnela sie uprzejmie do lekko oszolomionego zmiana sedziego. -Wasza ranga i stopien dostepu odpowiadaja zamowieniu. Pro sze o wybaczenie za zwloke - oznajmil narysowany Yan-wang i roz plynal sie w nicosc. W nastepnej chwili przed oczami sedziego, pojawila sie surowa twarz generala o przezwisku Stalowy Kark. Lampka niemilosiernie kopcila, a plomyk migotal bez przerwy, lada moment grozac zgasnieciem, choc oliwy w niej bylo dosc i knot tez odpowiednio zostal przyciety. "Chyba kupiec sprzedal nam kiepski olej", pomyslal general. -Wyprawiles goncow do Stolicy? - niezbyt donosnym tonem zwrocil sie stary wojak do swego zastepcy, tai-weia Asi, ktory sie dzial naprzeciwko niego. -Tak, moj generale! Trzech. I dwa pocztowe sokoly! Ale... wy scie mnie juz o to pytali, moj generale. - Wiem. Po prostu sprawdzam, czy czegos nie przeoczylem. -Osmiele sie przypomniec, ze mamy juz ponad dziewiec tysiecy zolnierzy - dzis spod Ningou dotarl do nas kolejny tysiac ludzi. -To dobrze... ale Zhou-wang ma jedenascie tysiecy. Oczywi scie, szturmowac naszego Tun-qingu z takimi silami sie nie osmieli, ale i my na razie niczego nie wskoramy przeciwko niemu. Zresz ta... nawet gdybym mial i trzydziesci tysiecy, nie ruszylbym na mia sto, bo nie daloby sie uniknac wielkich strat wsrod mieszczuchow. Zhou-wang nie jest tego wart. - A... czy pozwolicie mi, moj generale, na wyrazenie sprzeciwu? -Wyrazaj - usmiechnal sie niewesolo general i stara blizna na jego policzku ozyla, rozcinajac twarz na dwie czesci, jak to sie zda rzylo przed wieloma laty. -Moj generale, Zhou-wang jest buntownikiem! Podniosl reke na prawowita wladze, na reprezentantow samego Syna Nieba! Czyz jak najszybsze rozprawienie sie z buntownikami nie jest obowiaz kiem wojska? -Owszem... - niespiesznie potwierdzil Stalowy Kark. - Tyle ze ksiaze z pewnoscia juF wyprawil do Stolicy SWOICH goncow i so koly, a w JEGO depeszach buntownikami jestesmy MY. W stolicy trwaja wiec wysilki, by sie w tym wszystkim rozeznac, a tymczasem my zajmujemy Ningou! Pol miasta lezy w gruzach, na ulicach pelno gnijacych trupow, a ksiaze Zhou przepadl jak kamien w wode! Potem nagle pojawia sie w Stolicy i jak przedstawia sytuacje? Zajelismy miasto, wymordowalismy mnostwo jego mieszkancow, a szanowny krewniak cesarski wang zmuszony zostal do ucieczki, poniewaz za braklo mu wojsk, by bronic swoich poddanych. I kto wtedy okaze sie buntownikiem? Tai-wei Asi milczal, utkwiwszy ponure spojrzenie w ziemi. -Poza wszystkim innym wskazalem ci zreszta najmniej wazna z przyczyn, dla ktorych nie bedziemy zdobywali Ningou. A wiesz, co jest glowna przyczyna? Nie wiesz? A... i oto czemu ja jestem generalem, a ty moim tai-weiem, a nie na odwrot! Za murami Ningou sa dokladnie tacy sami Chinczycy, jak my i nasi zolnierze. Plynie w nich dokladnie tak samo czerwona krew. Dlatego tez bedziemy czekac... i za jakis czas zdobedziemy Ningou bez walki. -Jakze to, bez walki? - zdumial sie mlody tai-wei. ktory na to stanowisko zostal mianowany calkiem niedawno i nie wyrosl jeszcze z wieku, w ktorym mlodziency marza o bohaterskich czynach, nie myslac o cenie, jaka trzeba bedzie za nie zaplacic. -Bardzo zwyczajnie. Czas pracuje dla nas. A przy okazji... wy slales goncow do dowodcow sasiednich okregow wojskowych, na czelnikow i miejscowych wangow? -Oczywiscie, moj generale! Wszystko zostalo zrobione, tak jak zescie rozkazali! -To dobrze, moj Asi, bardzo dobrze. Widzisz... kiedys i ty zo staniesz generalem... "Lokalni wangowie najpewniej popra starego wojaka - pomyslal sedzia Bao, pospiesznie przegladajac wizerunki piekielnych kancelarii i wypatrujac szkodliwych rak. - General wie, co robi, a ksiaze-ta-wangowie nie przepuszcza okazji, by tanim kosztem wykazac oddanie sprawie panstwowej. Juz wkrotce Zhi Shu-Chao bedzie mial taka liczebna przewage, ze Ningou samo otworzy bramy. Ale... czy ksiaze Zhou bedzie, ot tak sobie, siedzial z zalozonymi rekoma? A skoro mowa o ksieciu..." I postanowiwszy do konca wykorzystac piekielne urzadzenie do celow osobistych, sedzia starannie nakreslil na pustym kwadracie imie Zhou-wanga. Tym razem nie musial wymieniac rangi i stopnia. W prawym gornym rogu Oka pojawil sie obraz, byl jednak tak ciemny, ze niczego nie dalo sie zobaczyc. -Niech sie stanie swiatlosc! - rzucil w przestrzen sedzia, ktory zdazyl sie juz nieco oswoic z piekielnymi wygodami. W mrocznej komnacie ksiecia jakby ktos zapalil niewidoczna dla obserwowanego lampke. Oprocz sedziego nikt tego nie zauwazyl -czy dlatego, ze jasniej widzial tylko on, czy tez moze dlatego, ze znajdujaca sie w komnacie parka byla bardzo zajeta. Sedzia az sapnal. Na obszernym lozu pod baldachimem z fredzlami ksiaze Zhou z zapalem bawil sie ze swoja nowa faworyta w "dwie mandzurskie kaczuszki". Ciala kochankow co chwila splataly sie w zupelnie nieprawdopodobnych pozach i sedzia mogl sie tylko dziwic, jak ksiaze i jego kochanka moga sie az tak wyginac... -Lepiej, zeby zajmowal sie czyms takim, nizby tkal intrygi - po myslal sedzia, ktory nie mogl oderwac wzroku od bardzo w koncu zajmujacego widowiska. - Niebo swiadkiem, ze zabawy w poscieli wychodza ksieciu znacznie lepiej niz igranie z polityka!". -A teraz... "jaskolka w burzy!" -szeptal tymczasem ksiaze Zhou. Jaskolka zaczelo miotac po wzburzonym niebie tak, ze sedzia tylko kiwal glowa i cmokal z podziwem. -A teraz... "kulawy taos poskramia tygrysa" i kochankowie znow spletli sie w cos absolutnie nieprawdopodobnego. "Wedle mnie, kazdy tygrys w taki sposob wszystkie lapy by sobie powylamywal", pomyslal zawstydzony sedzia. "Ciekawe, czy gdybym zapytal Zelazna Czapke, jak taosi poskramiaja tygrysy, obrazilby sie, czy nie?". Na koniec "chmurka zrosila sie deszczem", a sedzia juz wyciagnal dlon ku skrajnemu kwadratowi, by "zgasic" niewatpliwie interesujacy, ale absolutnie niczego nie wnoszacy do sprawy obraz, kiedy do drzwi komnaty Zhou-wanga ktos cicho zastukal. Naloznica natychmiast dala nura w posciel - sedzia zdazyl tylko jeszcze zobaczy_c na jej biodrze znamie w ksztalcie motyla - a Zhou-wang odezwal sie z niezadowoleniem w glosie: - Kogo tam yakse niosa.? "Jezeli po takim zaproszeniu stojacy za drzwiami nie zawroci i nie pojdzie precz, znaczy, ze wiadomosc jest istotnie wazna!", doszedl do wniosku sedzia. -Niechze przeswietny ksiaze raczy wybaczyc mnie, niegodnemu Lu, ze osmielilem sie go niepokoic o tak poznej porze, mam jednak wazna wiadomosc, ktora nie moze czekac. -No dobrze, wlaz! - warknal Zhou-wang narzuciwszy na siebie wyszywana w zlote smoki szate i dajac znak naloznicy. Ta prawidlowo odczytala gest - przemknela w glab komnaty i znikla za niewielkimi drzwiami. Wchodzacy natychmiast padl na kolana i zaczal bic lbem o posadzke. Poirytowany tak nie w pore okazywana mu czcia ksiaze kazal mu wstac i sedzia poznal twarz nowego naczelnika strazy, ktory objal to stanowisko po smierci swego poprzednika zabitego przez opetana bojowym szalem Osma Cioteczke. - Co tam? - zapytal gniewnie szlachetnie urodzony ksiaze. Zlosc Zhou-wanga byla w pelni zrozumiala, jezeli uwzglednic, od jakich to zajec oderwal ksiecia sluzbista tai-wei. -Przechwycilismy gonca niegodziwego generala - szeptem za meldowal Lu. - Podazal do Stolicy z meldunkiem na rece samego Syna Nieba. - Dawaj - Zhou-wang tylko wyciagnal reke. Naczelnik strazy wyjal zza pazuchy niewielki rulon i podal go ksieciu z niskim uklonem. Przez pewien czas ksiaze czytal meldunek generala przy swietle swiecy, ktora przyniosl ze soba przewidujacy Lu. -Coz, tego akurat nalezalo sie spodziewac - mruknal na koniec Zhou-wang, skonczywszy lekture i zmiawszy papier w piesci. -Osmiele sie zwrocic uwage przeswietnemu ksieciu na fakt - Lu pochylil nisko glowe - ze general Zhi Shu-Chao, ktorego zamiast Stalowym Karkiem, nalezaloby nazwac Starym Lisem, z pewnoscia wyslal nie jednego i nawet nie dwoch goncow! Mozliwe tez, ze po sluzyl sie para pocztowych sokolow. W ostatecznym rozrachunku jego meldunek z pewnoscia dotrze do stolicy - i niczego na to sie nie poradzi. -Na to w rzeczy samej nic - zgodzil sie ksiaze Zhou z zaska kujacym spokojem. - Mozemy jednak zrobic cos innego. Nasze de pesze zostaly juz wyslane? - Jeszcze rankiem, jak dostojny ksiaze kazales! -Dobrze. Dopoki w Pekinie beda sobie lamali glowe nad odgad nieciem, co tu zaszlo i dopoki nie postanowia poslac inspektora czy gonca z wezwaniem do Stolicy, mu sie tu zdazymyjakos przygotowac. Aresztowanymi juz sie zajeto jak nalezy? ("Oczywiscie - pomyslal sedzia Bao - Zhou liczy na to, ze inspektor skusi sie na lapowke, a w stolicy ma lepsze stosunki i uklady"). -Oczywiscie, przeswietny ksiaze! Zajelismy sie wszystkimi, oprocz sedziego. Jego wzieto na samym koncu. Sedzia natychmiast zamienil sie w sluch. -A on akurat interesuje mnie w pierwszym rzedzie! Nie zapo mniales, o co go oskarzymy? -Alez co tez wy, przeswietny ksiaze! Spisek, bezprawne zagarniecie dochodow wanga, podzeganie do buntu, organizacja zamachu... -Dosc! - machnal rekaZhou-wang. - Najwazniejsze, zebys nie zapomnial, ze we wszystkim bral udzial wielebny Ban, przedstawiciel tajnej sluzby. To powinno wywrzec odpowiednie wrazenie. Nie na aresztowanych, oczywiscie... i wyslij goncow do pozostalych naczel nikow okregow. Powinni wiedziec, jak rzeczy stoja. Ksiaze Zhou usmiechnal sie skapo. "Mocne posuniecie! - pomyslal sedzia. - Zaden z wangow nie lubi tajnej sluzby. Na pewien czas moze to ich nawet powstrzymac przed poparciem Stalowego Karku. Co prawda..." Mysli tej sedzia nie zdazyl doprowadzic do konca: ktos delikatnie podrapal jedwab parawanu odgradzajacego jego gabinet od reszty kancelarii tygrysioglowego. Jakis niesmialy interesant prosil o pozwolenie wejscia. Sedzia pospiesznie usunal z Oka wizerunek sypialni Zhou-wan-ga - i w tejze chwili zobaczyl znane juz sobie rece systematycznie zgarniajace rulony na lewym dolnym wizerunku. -Alaaaarm! - sedzia blyskawicznie przypomnial sobie ustalenia. - Rece w Czwartym Wydziale! Drugi regal na prawo od wejscia, trze cia polka od gory. Alaaaaarm! Na obrazku zaczely sie miotac zaniepokojone mrowki, z tylu zas rozleglo sie pelne zdumienia stekniecie - interesant nie doczekawszy sie pozwolenia, postanowil wejsc bez niego - ale sedzia akurat nie mial dla niego czasu. Zamieszanie zreszta szybko sie skonczylo, tajemnicze rece znikly, porwawszy kilka zwojow, a przed sedzia nieoczekiwanie pojawila sie tak okropna morda, ze dzielny skadinad xianggong mimo woli odskoczyl od stolu. -Dai Qi-Zhao Bezlitosny, naczelnik Wydzialu Czwartego, najpokorniej dziekuje wielce szanownemu xianggongowi za ostrzezenie w pore - oznajmila morda wysokim, lekko drzacym glosem, prezentu jac przy okazji rogowe plytki zamiast zebow. Zaraz potem Bezlitosny cofnal sie i znikl, zanim sedzia zdazyl cokolwiek powiedziec. -Ja tez pozwole sobie dolaczyc swoje podziekowania do podzie kowan dostojnego Dai Qi-Zhao i wyrazam swoj bezgraniczny zachwyt - rozlegl sie znajomy glos i sedzia odwrocil sie ze strachem. Czyzby... Nie, to nie byl Sangge Trzeci, a znany juz sedziemu lazurowy smok z sekretariatu Wladcy. -W imieniu wielkiego Yan-wanga chcialbym wam przekazac jego wyrazy wdziecznosci za pelna sukcesow prace dla dobra Piekiel - natychmiast zaterkotal smok, dyskretnie puszczajac dym nozdrzami. - Wladca chcialby zapytac, czy wam tu wygodnie i czy nie potrze bujecie jakiejs pomocy? -Nie, dziekuje - Sedzia wstal i uklonil sie w odpowiedzi, choc najchetniej bylby teraz wyrzucil smoka z gabinetu, niechby i przy pomocy kopniaka w luskowaty zad. To, ze lazurowy byl przynajmniej trzy razy od sedziego wiekszy, nie mialo znaczenia. -Byc moze jednak potrzebujecie pomocy na gorze, w swiecie zy wych? - smok utkwil w sedzim podejrzliwe spojrzenie przenikliwego, bursztynowo-zoltego slepia. Prosze sie nie krepowac... mowcie! Ostatnie slowa obudzily w sercu sedziego poczucie niepokoju. Wladca proponowal swoja pomoc podejrzanie natarczywie... a moze jego sekretarz przesadzil w sluzbowym zapale. Sangge Trzeci tez bez przerwy przekonywal sedziego, by podczas przesluchania sie nie upieral... Sedzia byl czlowiekiem dumnym i nie przywykl do przyjmowania podarkow. Oprocz tego dawno juz zdazyl pojac, ze darmowy ryz mozna znalezc tylko w tykwie pulapce! -Raz jeszcze dziekuje. - Bao ceremonialnie zlozyl dlonie przed piersiami, a potem jakby niechcacy dotknal dlonia pasa w tym miej scu, gdzie zwykle wisiala pieczec. -No, jak tam chcecie - zmieszal sie sekretarz. - To moze po trzebny wam pomocnik? -Nie, niepotrzebny - zaprzeczyl gniewnie sedzia, ktory w lot zrozumial, kto zostalby tym pomocnikiem. Smok tez natychmiast wszystko zrozumial; cofnal sie z niskim uklonem i zrecznie znikl za parawanikicm ozdobionym ornamentem z zielonych galezi i roznokolorowych kwietnych paczkow. Dostojny xianggong odetchnal, uspokoil sie i ponownie usiadl za stolem. Wpatrzywszy sie w piekielne Oko, leniwym ruchem zmienil obraz i juz sie zabieral do zazadania rulonu z losami Osmej Cioteczki i Fanga Yushi - ale nie zdazyl. Pracowita noc dobiegla konca. Sedziego obudzil zgrzyt otwieranych drzwi. "Na przesluchanie" - domyslil sie sedzia i oczywiscie sie nie pomylil. Trzej rosli straznicy zapelnili swoimi cielskami cala cele, xu-cai natychmiast poderwal sie na nogi, sedzia zas otrzymal bolesnego kopniaka, ale zmilczal - oczekiwac uprzejmosci od przedstawicieli nizszego personelu wieziennego byloby co najmniej glupota. Jak sie zaraz wyjasnilo, na korytarzu czekalo jeszcze dwoch straznikow. Sangge Trzeciego powlekli na prawo, a sedziego pchnieto w strone przeciwna. Szli dlugo: coraz bardziej mroczne i ponure korytarze wily sie i zakrecaly, a sedzia zastanawial sie po drodze, czy podziemia palacu wanga w istocie sa tak rozlegle, czy tylko prowadza go okreznymi drogami, z jakiegos powodu chcac mu zamacic w glowie? W koncu z przodu dolecial jakis halas, na scianach zamigotaly nierowno blaski pochodni, prowadzacy sedziego rozstapili sie, przygniatajac eskortowanego do sciany - i zaraz potem przeszli obok ludzie ciagnacy charczacego strasznie czlowieka. Sedzia przyjrzal mu sie uwaznie i niewiele braklo, a bylby wydal stekniecie zdumienia - siniaki, spuchniete wargi, poodbijane oczy i rozmazana po twarzy krew ze zlamanego nosa sprawily, ze twarz naczelnika prowincji zmienila sie prawie nie do poznania! "Celowo mi go pokazano, zeby wzbudzic we mnie strach" - pomyslal sedzia, czujac jednoczesnie, ze mimo narzuconej sobie obojetnosci i prob odgrodzenia sie od rzeczywistosci, boi sie coraz bardziej. "No, no" - wytknal sam sobie sedzia, ruszajac dalej pomiedzy straznikami. - "To taka z ciebie Podpora Nieustraszonosci? Podpieraj, bracie, podpieraj! Chocby i samego siebie, jezeli nikogo innego nie masz pod reka!". Pomoglo to niewiele... a raczej, prawde rzeklszy, niewiele to pomoglo. Pierwszym, kogo sedzia Bao spodziewal sie zobaczyc w sali przesluchan, byl nadworny zarzadca Zhou-wanga. Kto mialby prowadzic przesluchanie, jezeli nie milosnik Kong-zi? I rzeczywiscie, sedzia go zobaczyl, choc zaraz potem prawie otworzyl usta ze zdziwienia. Poniewaz zobaczyl milosnika Konfucjusza i jego pozniejszych interpretatorow nie za stolem z dokumentami, a w dybach i nie w jedwabnym kaftanie, a owinietego w biodrach kawalkiem brudnej szmaty. Na podlodze lezala kanga - dwuczesciowy drewniany kolnierz na szyje z otworami na rece, ktory niedawno zdjeto wiezniowi. "Alez to oczywiste!" - pojal w lot sedzia. "Aby cala rzecz uprawdopodobnic Zhou-wangowi potrzebny jest wrogi wywiadowca, zdrajca, ktory nieustannie wprowadzal ksiecia w blad!". Obok pojekujacego w dybach zarzadcy przechadzal sie mocno zbudowany oprawca, ktory systematycznie chlostal przesluchiwanego dlugim batem. Robil to leniwie i nie wkladajac w to serca - co sedzia spostrzegl, gdy tylko rzucil okiem na cala scene. -Za co mnie bijecie? - jeknal zwolennik Konfucjusza. - Prze ciez juz sie do wszystkiego przyznalem! -A konkretnie do czego? - zapytal rozparty za stolem odziany wylacznie w czern przesluchujacy, niespiesznie przekladajac papiery z miejsca na miejsce. Przesluchujacy nie wygladal na starego wyge, ale robil co mogl, zeby wywolac takie wrazenie. Coz, siwizna i doswiadczenie nie przychodza latwo. -Do wszystkiego! - zawyl zarzadca, jak to mowia, "u palacowej bramy"*. - Przyznaje sie do wszystkiego, co tylko chcecie! Do spisku z miejskim sedzia, do tego, zem pomagal... jakze mu tam... opozniac sledztwo i zacierac slady ukrywajac prawdziwych winowajcow! I do tego, ze ukrywalem przed przeswietnym ksieciem to, iz... Z prawej strony rozlegl sie szmer pedzelka i zerknawszy tam z ukosa, sedzia zobaczyl Niebieskiego Pisarczyka. Pisarz z pewnoscia nazywal sie inaczej i nawet mial inne przezwisko, sedzia jednak na swoj uzytek nazwal go natychmiast Niebieskim Pisarczykiem. Po pierwsze dlatego, ze odziany byl na niebieskio: niebieski przydlugawy kaftan z niebieskim pasem, niebieska prostokatna czapka i nawet spiczasto zakonczone pantofle tez mial niebieskie! Po drugie, pisarczyk byl wcieleniem pisarczyka-kancelisty: pulchniutki, z rzadkimi wasami, oddany swemu dzielu, co chwila wysuwajacy koniu* To znaczy, skarzac sie na niesprawiedliwosc szek jezyka (w czym przypominal sedziemu piekielnego kanceliste Li In-Bu); jego pedzelek szybko przesuwal sie po papierze, bez wysilku nadazajac za slowami. Pedzelek zas trzymal w dosc osobliwy sposob, demonstrujac szczegolny szyk, jak to potrafia robic tylko pisarczykowie z dziada pradziada. Ogolnie rzecz biorac, Niebieski Pisarczyk, i tyle! -...no, na dzis wystarczy - starszy sledczy przerwal potok wy mowy zarzadcy. 1 nareszcie spojrzal na sedziego Bao, podnoszac brwi, jakby dopiero w tej chwili go zobaczyl. -A otoz i jeszcze jeden spiskowiec! - stwierdzil, zacierajac z zapalem dlonie. Niebieski Pisarczyk zawahal sie, niepewny czy zapisac to zdanie, czy nie - i na wszelki wypadek zapisal. -No, zrobcie miejsce dla nastepnego - rozkazal sledczy oprawcy i silacz zaczal zdejmowac z dyb postekujacego zalosnie zarzadce. Sedzia stal i przygladal sie wszystkiemu bardzo uwaznie - pierwszy raz w zyciu ogladal przesluchanie nie z zewnatrz, a od wewnatrz. Pokornie czekal na swoja kolej - coz zreszta mogl zrobic innego. Na koniec konfucjaniste zdjeto z dyb, z grubsza mu nastawiono powykrecane stawy i powleczono go precz obok sedziego - dobrze, ze nie ciagnieto go za nogi, jak naczelnika prowincji. -Jak by rzekl szlachetny nauczyciel Kong-zi... - sedzia chcial dodac ducha przeprowadzanemu obok niego towarzyszowi niedoli, ten jednak zaklal tylko sazniscie i dodal przez zacisniete zeby: -Jego by tutaj! W dyby ich wszystkich, tych medrkow... w dy by! -Spiskowcy! - ostro krzyknal sledczy, zarzadca natychmiast zamknal pysk, a sedzia pomyslal, ze ze znacznie wieksza przyjem noscia bylby dzielil los wieznia z nauczycielem Kong-zi niz z jego wiernym nasladowca. Drzwi zatrzasnely sie z hukiem. Z sedziego blyskawicznie zwleczono odziez, osadzono go w dybach, bolesnie skaleczywszy mu przy tym skore na szyi i rzucono go na kolana przed sledczym, nie zapomniawszy przy tym o skuciu mu rak kajdanami. Za plecami sedziego stanal kat z ciezkim knutem w rece. "Knut, na pierwszym przesluchaniu?" - zdumial sie sedzia Bao. - "To przeciez jawne naruszenie zasad regulaminu przesluchan!". Oczywiscie nie odezwal sie ani slowem. - Wiec przyznajesz sie, ze ty, buntownik i spiskowi^c gao _ - dolecial do sedziego przepelniony wredna uciecha glos sledczego -...wykonujac obowiazki sedziego w miescie Ningou, zawjazaje? SD; sek z naczelnikiem prowincji, glownym skarbnikiem, nn1jcjiem g nem, generalem Zhi Shu-Chao i innymi osobami, w celu Podstepnego zabojstwa przeswietnego ksiecia Zhou-wanga? Odpowiedzi na to pytanie wcale sie nie spodziewaj- taka ^vi" po prostu urzedowa forma odczytania oskarzenia, Bao zr^szta wcaje nie zamierzal mu odpowiedziec, dlatego zupelnie zaskoczy sedziego cios knuta, ktory nagle spadl na jego plecy. Trzy uderzenia jedno za drugim! Ciezkim knutem. Bolalo. 1 bylo ogromnie zawstydzajace. Wytrzymac drugie uderzenie bylo znacznie trudniej njz pjenv. sze. -Czy przyznajesz sie do tego - kolejne slowa slecjczeg0 ^Q_ cieraly do sedziego niczym przez wate - ze wykorzystajaC swo;a sedziowska pozycje, na wszelkie sposoby utrudniales dochodzenie i odsuwales podejrzenia od prawdziwych winowajcow, Przekazujac Zhou-wangowi przez jego rzadce, ktory takze byl z wai^j w zmo. wie, falszywe informacje? Knut wzniosl sie i opadl. Trzykrotnie. -Czy przyznajesz sie do tego, ze napisales falszywy raport na ksiecia Zhou i skrycie wyslales go do stolicy, zeby oskarzenjem przeswietnego wanga oslonic prawdziwych buntownikow j spiskowcow? Trzy uderzenia. -Czy przyznajesz sie do tego, ze z polecenia naczelni^ prowjn_ ej i, wespol z oszukanczym magiem Lan Daoxingiem, Ujezdzales na sekretne spotkania z buntownikami z innych okregow, ^y prze_ kazywac im wiadomosci od naczelnika prowincji i zdradzieckiego mnicha Bana? Trzy piekielnie bolesne, przecinajace skore uderzeni^ Tym razem oprawca nie robil ceregieli i walil z caleg0 serca Ilez punktow ma to oskarzenie? ... czyzby to bylo wszystko? Urzednik milczal, a i oprawca nie bral sie do knuta. -Masz cos do powiedzenia, buntowniku, w sprawie odczytane go ci aktu oskarzenia? - Mam! - wycharczal sedzia, z trudem podnoszac glowe. Oprawca spojrzal na sledczego i cofnal sie o krok: nie wolno przeszkadzac, jezeli przestepca chce sie pokajac! A na twarzy mistrza starannej obrobki plecow odmalowalo sie jakby lekkie rozczarowanie. -Po pierwsze, panie starszy sledczy, chcialbym wam wytknac, ze prowadzicie przesluchanie w sposob stanowiacy wykroczenie przeciw ko podstawowym zasadom regulaminu przesluchan, obowiazujacego wszystkich pracownikow sluzby sadowniczej! -Nie pisz tego, balwanie! - syknal sledczy, zwracajac sie do Niebieskiego Pisarczyka. -Wybaczcie, panie starszy sledczy, ale juz to zapisalem! - wy mamrotal pisarczyk. - Mam zamazac? -Wiec moze buntownik nas zechce oswiecic? - zapytal drwia co sledczy. -Gdybyscie poswiecali wiecej czasu na doskonalenie swo ich umiejetnosci - odparl sucho sedzia - to sami byscie wiedzie li. Przestepce oskarzonego z kodeksu cywilnego po raz pierwszy przesluchuje sie bez kar cielesnych, a wychlostany moze byc tyl ko w przypadku zniewazenia przezen prowadzacego dochodzenie, przy czym do chlosty uzywa sie rozgi, nie knuta! - a i to w liczbie najwyzej siedmiu uderzen. Jezeli przestepca uporczywie nie przy znaje sie do winy, po pieciu dniach -nie wczesniej! - wyznacza mu sie regularna chloste rozga do dwunastu uderzen dziennie. Pod czas kolejnych pieciu dni mozna juz zastosowac knut, potem knut i zaciskanie palcow w imadle, wieszanie za rece na scianie, tortu ra goracej miotly... 0 tym, co dalej, sedziemu nie chcialo sie juz mowic, wiec prze rwal wyliczanie. Niebieski Pisarczyk nerwowo wodzil pedzelkiem po papierze. - Zapisales? - zaciekawil sie sledczy. - Zapisalem! - potwierdzil dumnie pisarczyk. -Odloz to na bok. Do protokolu nie wlaczaj, ale i nie wyrzu caj... moze sie przydac. 1 sledczy odwrocil sie ku sedziemu Bao. Oprawca patrzyl na xianggonga z nieukrywanym szacunkiem. Co prawda, obdarzony szacunkiem przez oprawce xianggong tego nie widzial. -Koniecznie wykorzystamy wasze rekomendacje - radosnie usmiechnal sie urzednik, sedzia zas nie omieszkal zakonotowac w pa mieci formy "wy". - Ale przeciez nic nie stoi na przeszkodzie, zeby przyspieszyc opisana przez was procedure, prawda? Oprocz tego, sko ro zaczelismy od knutow, glupio byloby sie cofac, nie sadzicie? Sedzia Bao nie odpowiedzial. -Przypuszczam jednak - nie doczekawszy sie odpowiedzi, podjal watek sledczy -ze z tak madrym i wyksztalconym w swojej dziedzinie czlowiekiem jak wy, szanowny Bao, uda sie nam porozu miec i bez goracych miotel. Rozumiemy sie? Sledczy ponownie nie doczekal sie odpowiedzi, ale spokojnie odwrocil sie do oprawcy: - Zostawcie nas samych. Oprawca lekko sie zawahal, ale przykul Bao do pierscienia w scianie i razem ze straznikami wyszedl z izby tortur. Niebieski Pisarczyk zostal na miejscu, ale sledczy nie zwrocil na to uwagi. "Znaczy, nie tylko niebieski, ale i zaufany" - nie bez pewnego zdziwienia pojal Bao. -Zatem tak... - sledczy przebiegle zmruzyl oczy. - Chociaz jestescie oskarzeni o powazne przestepstwa, to nie wy, oczywiscie, staliscie na cze le spisku. Zdazylismy juz odkryc, ze glowni spiskowcy to wielebny Ban i naczelnik prowincji. Skarbnik prowincji i czesciowo zamieszany w spi sek byly ksiazecy zarzadca zdazyli juz zlozyc dostatecznie jasne i szcze golowe zeznania. W tych zeznaniach zostal wymieniony i wasz udzial. Rozumiemy oczywiscie, ze dzialaliscie pod naciskiem naczelnika pro wincji, ktory grozbami i oszustwem wciagnal was do spisku! O przygo towywanym zamachu nie mogliscie niczego wiedziec, a pozostale wasze przewinienia nie sa w koncu az tak wielkie i w ostatecznym rozrachunku, gdybyscie sie szczerze przyznali do win, moglibysmy uwzglednic wasza dobra wole, udac, zescie sie sami do nas zglosili i... moglibyscie liczyc nawet na niski wyrok. Powiedzmy... pozbawienie stanowiska, krotkoter minowe zeslanie na prowincje - nie wiecej; tymczasem przywodcy spi sku zaplaca oczywiscie glowami. Czy sie rozumiemy? Sedzia Bao powoli podniosl glowe, popatrzyl na siedzacego przed lim na podwyzszeniu sledczego i usmiechnal sie szyderczo. Nieco zbity z tropu urzednik umilkl, Niebieski Pisarczyk przerwal pisanie - i w izbie zapadla pelna napiecia cisza. -Coz... - podjal po chwili sledczy. - Widze, ze jestescie madrym czlowiekiem, ktory nie wyraza zgody pospiesznie i bez namyslu. Za mierzacie podbic swoja cene? Doskonale to rozumiemy. Uczciwosc mocno ostatnio podrozala. - sledczy parsknal nieco sztucznym smie chem, a Niebieski Pisarczyk poszedl zaraz za jego przykladem. - Moge was nieoficjalnie zapewnic, ze ksiaze Zhou nie zapomina o odda nych mu przyslugach! Mysle wiec, ze o zsylce mozemy zapomniec, a co sie tyczy pozbawienia stanowiska... z pewnoscia znajdzie sie ja kis wakat na dworze ksiecia! Wiec w zasadzie nic nie stracicie! No, oczywiscie zeby tak sie stalo, wasze zeznanie musi byc pelne i ze szczegolami... Sedzia Bao bardzo uwaznie spojrzal w oczy siedzacego za stolem sledczego i pozwolil sobie na jeszcze jeden usmiech. Wlasciwie tylko poruszyl kacikami warg. Ale i tego bylo dosc, zeby sledczy znow sie zajaknal. Najwyrazniej do tej pory nie przesluchiwal nigdy zadnego sedziego. -Co, i tego wam malo? - zapytal, nie kryjac zdziwienia. - Oczy wiscie, mozemy wam zaproponowac cos lepszego, ale trzeba sie be dzie solidnie przylozyc do zeznan! Sedzia patrzyl na sledczego nieruchomym wzrokiem, a osobliwy polusmiech, jakby przymarzl do jego twarzy. -No dobrze, dobrze -.sledczy machnal reka. - Wierze, ze sobie z tym poradzicie. Zreszta, moglibysmy zrezygnowac z koncepcji przy znania sie do winy i uznac, ze z nami wspolpracowaliscie. Zanim do szlo do zamachu, niczego o spisku nie wiedzieliscie, a kiedy po smierci przestepczyni powierzono wam przeprowadzenie dochodzenia, ksiaze Zhou polecil wam wyjasnic sprawe, celowo wiec przylaczyliscie sie do spiskowcow, zeby zdobyc ich zaufanie i poznawszy plany, zde maskowac przestepcow! Co sie wam oczywiscie udalo. W rezulta cie waszych dzialan aresztowano naczelnika prowincji i skarbnika, a choc mnich Ban i general Zhi Shu-Chao zdolali uciec, doskona le wiecie o ich roli w zamachu i spisku przeciwko bratu Syna Nie ba. Zatrzymalismy was tylko dla zamydlenia oczu pozostalym jesz cze na wolnosci spiskowcom, zeby nie podjeli proby pozbycia sie niewygodnego swiadka. No, jak to brzmi? - A raport? - zapytal niezbyt glosno sedzia Bao. - Jaki raport? - zdumial sie sledczy. - Ktory jakoby wyslalem do Stolicy? -Zdumiewacie mnie, moj drogi Bao! Prawdziwy raport mogl zostac przejety w drodze przez spiskowcow i zamiast niego poslano drugi, falszywy - przezornie jednak zachowaliscie z pewnoscia kopie, ktora niezwlocznie przekazaliscie przeswietnemu ksieciu Zhou. Wi dze, ze myslicie juz o szczegolach naszej wspolpracy - i bardzo do brze! Oczywiscie, jezeli od samego poczatku pomagaliscie nam zde maskowac spiskowcow i ujawnic spisek, to o zadnej degradacji nie moze byc mowy! Przeciwnie, zostaniecie bohaterem, ktory ujawnil niebezpieczna dzialalnosc szajki groznych przestepcow i wrogow pan stwa! Mozecie liczyc na wdziecznosc i awans! Jestescie, zdaje sie, teraz urzednikiem trzeciej rangi? Jak wam sie spodoba otrzymanie drugiej? Przeswietny Zhou-wang ma dostateczne wplywy na dwo rze, a uwzgledniajac wasze zaslugi... Pojdzie za tym podwyzka wy nagrodzenia, kolejny tytul... Zreszta... miejsce naczelnika prowincji dosc szybko sie zwolni!... Sedzia Bao pomyslal, ze jak sie jeszcze troche potarguje, zaproponuja mu miejsce samego Syna Nieba. Tym bardziej, ze i ono wkrotce sie zwolni, o ile juz sie tak nie stalo. Mysl byla kuszaca, choc sedzia postanowil, ze sie nia ze sledczym nie podzieli. -Dziekuje za tak kuszace propozycje - przemowil, doczekaw szy sie wreszcie pauzy w potoku slow swojego rozmowcy. - Ale... jak calkowicie slusznie zauwazyliscie, jestem czlowiekiem uczciwym i nieprzekupnym, o czym wszystkim wiadomo. Pozwolcie wiec, ze nadal nim pozostane i nie bede sie pakowal po uszy w wasze brudne kombinacje. -Cos ty powiedzial? - syknal sledczy i przewiercil sedziego spoj rzeniem malutkich oczu, ktore nagle wypelnily okrucienstwo i zlosc. - Jak tys nazwal nasza wielkoduszna propozycje wspolpracy? -Brudne kombinacje - natychmiast usluznie podsunal sedzia, na wypadek, gdyby sledczego zawiodl sluch. -A wiec uwazasz nas za nieuczciwych? Przeswietnego ksie cia Zhou, jego najwyzszych urzednikow, mnie i jego? - zapytal pozornie lagodnym tonem sledczy, wskazujac palcem Niebieskie go Pisarczyka. - -A wy sami za kogo sie uwazacie? - zapytal w odpowiedzi do stojny xianggong. Prawie juz nie odczuwal strachu i nawet poweselal. -No coz... - sledczy na chwile znaczaco zawiesil glos. - Trze ba nam bedzie zatem porozmawiac inaczej. Damy wam teraz czas na namysl, poniewaz mam jeszcze nadzieje, ze nabierzecie rozu mu. Ale jezeli nadal uporczywie bedziecie odmawiac wspolpracy ze sprawiedliwoscia... Calkiem niezle opisaliscie tryb postepowania przy przesluchaniach, ale zatrzymaliscie sie przeciez mniej wiecej w polo wie, prawda? Nawet tak kiepsko znajacy regulamin urzednik jak ja wie o tym, ze jest tam jeszcze mowa o stole do rozciagania stawow, igielkach wbijanych tu i owdzie, rozpalonych kleszczach i wielu in nych zajmujacych wynalazkach sztuki wydobywania zeznan z opor nych i zatwardzialych przestepcow. Rozumiecie sami, ze nie bedzie my sie skrupulatnie trzymali terminow okreslonych w regulaminie. 1 ostatnia uwaga: jezeli nie straszne wam tortury, to moze powinni scie pomyslec o losie wlasnej rodziny? Bao drgnal mimo woli - co nie uszlo bystremu oku urzednika. -No, widze, ze zaczynamy sie rozumiec - usmiechnal sie zimno. - Obaj wiemy, ze naczelnik prowincji szantazowal was, grozac roz prawa z wasza rodzina, chcac nie chcac, musieliscie wykonywac jego rozkazy. Wystarczy, ze uczciwie o tym napiszecie w zeznaniach, a wa szej rodzinie nic nie bedzie grozilo. Juz my sie o to zatroszczymy... "Wyglada na to, ze Synem Nieba nie zostane", pomyslal sedzia, usilujac odgrodzic sie od ogarniajacej go fali strachu. Nie bal sie o siebie, nie! Co bylo jeszcze gorsze. "Nie osmiela sie!" - przeleciala mu przez glowe mysl, ale w tejze chwili zrozumial, ze usiluje oszukac samego siebie. Osmiela sie, a jakze! -...ale jezeli bedziecie obstawac przy swoim uporze, to waszej rodzinie moze sie zdarzyc wiele nieprzyjemnosci. Mowia, ze wasz syn ostatnio zaczal sie zadawac z jakimis niedobrymi ludzmi? To niedobrze w przypadku tak wielce rokujacego mlodzienca. Niewy kluczone, ze juz niedlugo bedziecie mieli okazje spotkac sie z nim w tej sali... Rozumiemy sie? 1 nagle sedziego ogarnal gniew. Oczyszczajacy serce od mdlacego osadu, czysty, lodowaty niczym zrodlana woda, gniew. Nie bardzo nawet pojmujac, co robi, sedzia spojrzal sledczemu w oczy i ten nagle urwal w polowie zdania. -Mozecie mi grozic, mozecie mnie straszyc torturami moich bliskich, mozecie mnie zabic, ale nie uda sie wam doprowadzic do tego, zebym ja, sedzia Bao, zwany Smocza Pieczec, z ktorego to prze zwiska jestem dumny, splamil swoj honor klamstwem - ostrym glo sem oswiadczyl xianggong. - Co mi tam wasze tortury, skoro i tak po nich trafie do Piekla! Wierzcie mi, juz tam bylem i wy takze, pre dzej czy pozniej, tam traficie! I lepiej wam bedzie, panie sledczy, ze byscie tam sie nie spotkali z Bao Smocza Pieczecia! Niebieski Pisarczyk szepnal cos do ucha sledczemu, ten kiwnal glowa i obrzuciwszy sedziego bojazliwym spojrzeniem, glosno zawolal: - Straz! Prawie natychmiast drzwi otworzyly sie z loskotem i do izby tortur wpadli dwaj straznicy, ktorzy czekali na zewnatrz; wbiegli i znieruchomieli, patrzac z oglupialymi minami na urzednika i podsadnego. Aresztowany tkwil na swoim miejscu, nie podejmujac zadnych prob uwolnienia sie ani napasci na sledczego, dlatego przyczyna pospiesznego wezwania byla dla nich absolutnie niezrozumiala. -Wezwijcie oprawce! - rwacym sie glosem polecil sledczy. Niech mu zdejmie lancuchy i zabierzcie go szybko do celi! Na dzis wystarczy! Jeden ze straznikow kiwnal glowa i wyszedl. -Uwazam, ze troche zmacilismy wam w glowie - cichym glo sem zwrocil sie urzednik do sedziego. Mam nadzieje, ze przyda sie wam troche odpoczynku w celi. Do jutra, moj nie tak juz drogi sedzio. Radze, zebyscie podczas darowanego wam czasu zastanowili sie jak nalezy nad wasza sytuacja. Nalezalo umilknac i odejsc w towarzystwie ponurych dozorcow, ale Bao poczul, ze go ponosi gniew. Cos takiego zdarzalo mu sie rzadko, ale kiedy juz go ponioslo, to dostojny xianggong nie umial sie powstrzymac. -A wam tez radze dobrze sie zastanowic, panie starszy sledczy! - odparl sedzia z naciskiem w glosie. - Nad tym chocby, ze general Stalowy Kark nie na darmo otrzymal swoje przezwisko! Nie traci on czasu, jego pocztowe sokoly z doniesieniami o tym, co sie wydarzylo w Ningou, juz dotarly do Stolicy. A goncy generala na wszystkie strony roznosza jego rozkazy napisane czarnym tuszem"; juz dzis ma on dziewiec tysiecy wojsk, a za tydzien bedzie mial dwadziescia * Czarnym tuszem pisano wojskowe rozkazy z wezwaniem o pomoc. tysiecy! Za dwa tygodnie stanie przy nim trzydziesci tysiecy ludzi! - krzyczal sedzia wleczony juz przez straznikow ku drzwiom. - Zo baczymy jeszcze, kto sie bedzie smial ostatni, kiedy mieszczanie sami otworza bramy miasta przed Stalowym Karkiem! - Hej! Stac! - sledczy zatrzymal straznikow wladczym gestem. - A skadze ty o tym wszystkim wiesz, podly buntowniku? Sedzia Bao ugryzl sie w jezyk, bylo juz jednak za pozno. Powiedziec prawde? I tak nie uwierza, ale za to na pewno zaczna od nowa tortury... I nagle go olsnilo. -Jak to, skad? - Sedzia ze zdziwieniem podniosl brwi. - Po wiedzial mi moj wspolwiezien i towarzysz niedoli, Sangge Trzeci, a ktozby inny? On o wszystkim wie! -On wam nie mogl tego powiedziec... - niepewnym glosem wystekal sledczy. -Jak to, nie mogl? - zdumial sie z kolei sedzia. - Jeszcze jak mogl! I powiedzial! A skad ja bym to wszystko mial wiedziec, laskawco? Do celi mi przeciez meldunkow o ostatnich wydarzeniach nie przynoszono! -Niemozliwe... -wymamrotal starszy sledczy. - Chociaz... To po prostu niemozliwe! - Co tez wy nie powiecie? - sedzia mrugnal porozumiewawczo. - Ilez on lat u mnie sluzyl w wydziale sadowym, a okazuje sie, ze wcale go nie znalem! Moze Sangge jest jasnowidzem? Czarodziejem, ktory poznal istote Nie Majacego Poczatku Tao? Mina sledczego, ktory wyraznie sie pogubil, sprawila sedziemu wiele uciechy. -Ot, na przyklad dzis rankiem - sedzia znizyl glos do scenicznego szeptu, zdajac sobie sprawe z tego, ze wszyscy go doskonale slysza - Sangge opowiedzial mi, ze dzisiejszej nocy ksiaze Zhou zabawial sie ze swoja nowa faworyta, ta, ktora ma na lewym biodrze znamie w ksztalcie motylka! Najpierw zrobili "jaskolke w czasie burzy", po tem "chromego taosa poskramiajacego tygrysa", ale najwieksza roz kosz przerwal ksieciu naczelnik przybocznej strazy Lu A-lun, ktory sie zjawil w sypialni z pilnym meldunkiem! Tak sobie mysle, panie starszy sledczy: skad Sangge Trzeci wiedzial o tym wszystkim? Niebieski Pisarczyk zaciekle machal w swoim kacie pedzelkiem. Sangge Trzeciego przywlekli do celi w godzine po tym, jak ponownie wrzucono do niej sedziego. Pobity prawie do nieprzytomnosci xu-cai zalosnie tylko pojekiwal. Kilkakrotnie usilowal cos powiedziec swojemu niedawnemu przelozonemu, ale natykajac sie na jego kamienne spojrzenie, dlawil sie slowami, ktore gwaltownie chcialy sie wyrwac z jego porozbijanych warg i pospiesznie wbijal wzrok w ziemie. I madrze zrobil, bo sedziego swedzial i piekl nie tylko pociety knutem grzbiet, ale i piesci! Dostojny xianggong dlugo sie wiercil na wiazce wieziennej slomy, starajac sie nie draznic ran na plecach - i sam nawet nie spostrzegl, jak zasnal, zanim jeszcze na zewnatrz zapadl zmrok. Zreszta w celi, ktora dzielil z xu-caiem i tak panowaly wieczne ciemnosci. -Witam dostojnego xianggonga! - Wladca Yan-wang pojawil sie w gabinecie zaraz potem, jak przybyl do niego sedzia Bao; za plecami Ksiecia Mrocznych Dziedzin ukazal sie tez jego kolega - tao-ski Wladca Wschodniego Szczytu, ktory zaraz sie przylaczyl do powitania Yan-wanga. Przez nastepne pol godziny sedzia tylko sie klanial, dziekowal obu Wladcom za troske o nedznego kanceliste i w zamian wysluchiwal kwiecistych podziekowan za skuteczna dzialalnosc w dziedzinie zapobiegania utracie danych. Kiedy obie strony juz sie znuzyly i zaczely czesciowo chocby sluchac, zmniejszajac jednoczesnie intensywnosc potoku wypowiedzi, Wladca Yan-wang niespodziewanie zainteresowal sie, jak stoja sprawy sedziego na gorze. Nie baczac na niezwykle przyjazny ton pytania ksiecia Piekiel, sedzia natychmiast sie nastroszyl i rzucil pytajace spojrzenie na stojacych obok Wladcow. Yang-Lou usmiechal sie niewinnie, ale ten usmiech byl... naciagany i nieco sztuczny, jakby Ksiaze Mrocznych Dziedzin oczekiwal, ze uslyszy od sedziego okreslona odpowiedz i jakby mu na niej za lezalo. Ale Wladca Wschodniego Szczytu patrzyl gdzies w bok, jakby zadane przez Yang-Lou pytanie w ogole go nie interesowalo - co bylo bardziej wymowne od wszelkich slow. Sedzia Bao nie znosil klamstw, dlatego raz jeszcze podziekowal za troske i umilkl. -Byc moze trzeba wam w czyms pomoc? Tam, w swiecie zy wych? - uniesiony w gore palec Yang-Lou wskazal sklepienie kan celarii. - Doskonale sie przysluzyliscie Pieklu, wiec sie nie krepujcie i proscie smialo... Bao przypomnial sobie o niedwuznacznej grozbie, jaka sledczy wypowiedzial pod adresem jego rodziny. Usta sedziego otworzyly sie same; juz miala z nich pasc prosba o to, izby Wladca zatroszczyl sie o jego bliskich... ale wrodzona powsciagliwosc wziela gore: w oczach Yan-wanga pojawil sie nagle radosny (jak sie wydalo sedziemu) blysk. -Po raz tysieczny dziekuje przeswietnemu Wladcy za niezmierna troske o pozno urodzonego, ale z moimi sprawami na gorze poradze sobie sam... Yang-Lou nieznacznie spochmurnial i zaczal sie zegnac, a Wladca Wschodniego Szczytu lekko sie usmiechnal i sedzia zrozumial, ze postapil ze wszech miar slusznie. W koncu obaj Wladcy przepadli w scianie, a sedzia odetchnal i pospiesznie usiadl na swoim krzesle. Powiodlszy gestem, do ktorego zdazyl juz przywyknac, packa na muchy po kwadratach Oka, pospiesznie przejrzal piec pierwszych kancelarii, potem rownie szybko, ale uwaznie, zajrzal do pozostalych pieciu i nie spostrzeglszy niczego podejrzanego, odetchnal, a potem wygodniej rozsiadl sie na fotelu. W ostatniej chwili przypomnial sobie o swoich poharatanych knutem plecach, ale nie poczul zadnego bolu. Sedzia obmacal sobie grzbiet, nawet zadarl dla pewnosci kaftan i w rzeczy samej przekonal sie, ze plecy ma czyste jak niemowle. Slady pobicia znikly. "No tak, przeciez ja spie", pomyslal, choc wszystko go przekonywalo o czyms przeciwnym. Potem przyszla mu na mysl grozba sledczego i sedzia pospiesznie napisal na pustym kwadracie: "Dom sedziego Bao w Ningou". W kwadracie pojawil sie obraz, do ktorego sedzia natychmiast przylgnal spojrzeniem. Po dziedzincu jego domu leniwie lazili z kata w kat straznicy z osobistej ochrony ksiecia Zhou-wanga. Usilowali, bez zbytniego zreszta zapalu, wciagnac do rozmowy starego odzwiernego, a zza drzwi domu obserwowaly to wszystko lekko przestraszone i jednoczesnie zaintrygowane sluzace. Nikogo wiecej sedzia nie zobaczyl, ale na krawedzi pola widzenia spostrzegl jakas osobliwa konstrukcje. Dokladnie sedzia nie mogl sie jej przyjrzec, gotow byl jednak przysiac, ze jeszcze wczoraj jej tam nie bylo! Prawie natychmiast tez uslyszal dzwieki... -...ile razy mozna to powtarzac, panowie zolnierze? - uslyszal Bao gniewny glos starego slugi. -Nie wsciekaj sie, stary, powtorzysz wszystko jeszcze raz tunlinowi, jezyk ci przeciez nie odpadnie! - jeden z zolnierzy podrapal sie po piersi i ze strachem w oczach spojrzal na osobliwe urzadzenie. -No, i gdzie oni sa? - obok slugi pojawil sie znany juz sedziemu podoficer, co chwila opuszczajacy dlon na rekojesc ciezkiej szabli. -Panie oficerze, przeciez opowiadalem to juz waszym zolnierzom ze sto razy! - placzliwym tonem zaczal sluga. - Znikli, po prostu zni kli! A wy mi wszyscy nie wierzycie! -Co on tam mamrocze? - tunlin zwrocil sie z tym pytaniem do najblizszego z podwladnych. -Mowi, ze wszyscy znikli! - Zolnierz znow podrapal sie po pier si. Teraz jednak sedzia, ku swojemu zdziwieniu, zobaczyl na mundu rze straznika, akurat w miejscu, w ktore ten sie drapal, brudny odcisk solidnego kopyta -jakby go kopnal kon albo osiol. -Opowiedz wszystko od poczatku! - zwrocil sie tunlin do slugi surowym tonem. I odzwierny zaczal wszystko od poczatku. -Znaczy tak: z samego rana zjawil sie u nas osiol na taosie Lan Daoxingu... -Upiles sie, stary? - zachnal sie tunlin. - Chciales pewnie po wiedziec, "zjawil sie taos na osle!". -Panie oficerze, przysiegam, ze nic do ust nie bralem! - obra zil sie sluga. - Powiedzialem jak bylo: wchodzi pustelnik Lan, a na jego grzbiecie siedzi osiol i macha ogonem! Sami zreszta widzicie, jaki upal! Glosy osmielonych nieco slug potwierdzily, ze tak bylo w istocie. - 1 co, taki z niego silacz, z tego twojego taosa, ze osly dzwiga!? - tunlin poczerwienial, jakby go zaraz szlag mial trafic. -On nie moj, a swoj wlasny! - tym razem sluga obrazil sie za taosa. - No i... - No i wszedl. Zsadzil osla na ziemie i zaczal budowac oltarz. - Kto, osiol? -Alez nie, swiety Lan! Zza pazuchy wyciagnal kamienie, po tem gline... -Jak to? Wszystko przyniosl za pazucha? - wygladalo na to, ze tunlin jest wyjatkowo podejrzliwy. - Oczywiscie. Za pazucha. Wszystko przyniosl, oprocz osla - odzwierny tlumaczyl rzecz nastroszonemu tunlinowi lagodnie jak dziecku. - Krotko mowiac, postawil ten oltarz (osiol mu jeszcze po magal i kopytem mieszal gline), a potem obszedl oltarz dookola i na walil osiem kup nawozu wedle osmiu stron swiata. -Kto, taos? - zdumial sie tunlin, ktory najwyrazniej sprobowal sobie wyobrazic, jak to wygladalo. Sluzace parsknely smiechem. -Osiol, oczywiscie! - odzwierny doszedl do wniosku, ze ma do czynienia z obciazonym dziedzicznie idiota i nawet lekko sie obrazil. - Akurat... zaczalby szanowny Lan kupy walic! Tyle ze cale to dobro natychmiast sie przeksztalcilo w figurki wielkich starcow-niebian, a te same z siebie powlazily na oltarz i tam za stygly w bezruchu. Wszyscy odwrocili sie do oltarza, wizerunek w Oku tez sie przesunal i sedzia wreszcie mogl zobaczyc zagadkowa konstrukcje. Byl to rzeczywiscie oltarz, siegajacy wysokoscia mniej wiecej polowy meskiego wzrostu, wzniesiony z umocnionych glina plaskich kamieni i ozdobiony osmioma pieknie wykonanymi figurkami taoskich swietych, stojacymi na rogach i posrodku bokow. Z gory oltarz pokrywaly jakies tajemnicze napisy i znaki. -A co bylo potem? - zdumiewajace opowiadanie mocno tunlina zaintrygowalo. -Potem swiety Lan wezwal cala rodzine Bao: obie zony sza nownego xianggonga, jego siostre i corke, dwoch synow i ciotke, co to przyjechala przed trzema miesiacami w goscine - wiec zebral ich wszystkich, kazal im trzy razy obejsc oltarz dookola i zaczal recytowac zaklecie. Dlugo czytal, dlugo... az wreszcie wszyscy mieli tego dosyc, nawet osiol. I nagle, jak nie ryknie... - Kto? Taos? - Alez nie! Osiol! Jak nie ryknie... A potem mowi... - Osiol? -Taos! Osly nie mowia! - odzwierny spojrzal na tunlina jak na debila, a ten nie znalazl w sobie sil, by zaprotestowac. - Znaczy, po wiada taos tak: "Sluchajcie mnie i robcie, co powiem". Podszedl do osla, otworzyl paszcze szeroko, och, jak szeroko... - Lan Daoxing? -Osiol! - odzwierny powiedzial to tak, ze nikt nie mial watpli wosci, kogo mial na mysli. - Akly mial, powiadam wam... - Osiol mial kly? -No przeciez nie taos! Jak tygrys! A potem taos ja..ak nie wrza snie! I cala rodzina Bao skoczyla mu do paszczy... -Taosowi? - steknal tunlin, wyobraziwszy sobie ten akt niesly chanego ludozerstwa. - Oslowi! Skoczyli... i przepadli. Wszyscy przepadli. - No i... -ponownie steknal tunlin. - Co, no i? - nie zrozumial sluga. - Co dalej? Gdzie sie podziali? - Rodzina Bao? - Nie! Taos i osiol. - Swiety Lan siadl na swoj czajnik i odlecial. - A osiol? Tez odlecial? Na czajniku? -Nie... osly nie lataja. Nawet na czajnikach. Poszedl sobie, po prostu. Pieszo. Tunlin milczal przez pewien czas i trawil uslyszane rewelacje. Potem spojrzal ponuro na odzwiernego, najwyrazniej podejrzewajac czystego niczym krysztal czlowieka o bezczelne lgarstwo - i stanowczym krokiem podszedl do oltarza. -Stojcie, panie! Nie trzeba! - rykneli jak jeden wszyscy trzej straznicy, usilujac ustrzec przelozonego przed nieuniknionym nieszcze sciem; ale bylo juz za pozno. Waleczny tunlin podszedl dziarsko do taosko-oslej budowli - i nagle odlecial w tyl z przerazliwym wrzaskiem, a potem jak dlugi legl na ziemi. Zolnierze, ktorzy rzucili mu sie na ratunek, rozciagneli mu ubranie na piersi i sedzia Bao zobaczyl czerwony odcisk oslego kopyta, ktore wyraznie odbilo sie na piersi dzielnego pogromcy taoskich oltarzykow. Podnioslszy sie na nogi, tunlin kazal natychmiast wlepic odzwiernemu dziesiec kijow (sluzace zdazyly sie w pore poukrywac), a gdy rozkaz wykonano, tunlin zabral zolnierzy i poszedl precz. Sedzia Bao nie czul juz niepokoju o rodzine - taos Lan Daoxing i jego niezwykly osiol nie dadza im zrobic zadnej krzywdy! "No tak. Powinienem teraz zajac sie dochodzeniem - pomyslal sedzia, gdy po krotkim przeszukaniu piekielnych kancelarii nie znalazl nigdzie sladu szkodnikow. - Areszt, wiezienie i przesluchania... wszystko ladnie, ale sprawe nalezy doprowadzic do konca! 1 tak stracilem juz mnostwo czasu!". I sedzia Bao zabral sie do pracy. Osobiscie porozmawiac z duszami Osmej Cioteczki i kupca Fan-ga sedziemu sie nie udalo: obie zdazyly juz wejsc na kolejny krag ponownych wcielen. Przeklinajac wlasna opieszalosc, sedzia zazadal zwojow obu dusz i zaglebil sie w badanie ich przeszlosci. Osma Cioteczka. Glodne i chlodne dziecinstwo w wiejskiej, wielodzietnej rodzinie miejscowego garncarza; przenosiny do miasta, umowa rodzicow z rodzina Mao dotyczaca przyszlego malzenstwa... wesele, lata niczym sie nie wyrozniajacego pozycia malzenskiego i rodzinnego - kolejne epizody jeden za drugim przelatywaly przed oczami sedziego Bao, ktory widzial zycie tej kobiety jak na dloni. O, zaraz bedzie napasc na orszak... sedzia zwolnil obrot szprych Kola Sansary... Oto Osma Cioteczka wychodzi z domu, wespol z sasiadkami udaje sie na centralny plac Ningou; zaraz przejedzie tedy ksiaze Zhou ze swoim orszakiem... I wtedy sedziego Bao na chwile oslepil jaskrawy blysk. A gdy znow odzyskal zdolnosc widzenia, obrazki znikly - zycie Osmej Cioteczki przerwal ulamek ksiazecego miecza. Sedzia sprobowal odwrocic bieg obrazow, by raz jeszcze obejrzec interesujace go wydarzenie - i ponownie jaskrawy blysk odrzucil go niemal od zwoju. Szanowny xianggong zmarszczyl brwi i przysunal sobie zwoj kupca Fanga Yushi. Dziecinstwo w kupieckiej rodzinie, w ktorej handel byl zajeciem dziedzicznym, wesele, smierc ojca; przejecie rodzinnego interesu... Ni z tego, ni z owego Fang budzi sie posrodku nocy, rozglada sie na boki oglupialym spojrzeniem, wstaje z lozka i... jaskrawy blysk, ktory trwa kilka sekund. I to wszystko. No dobrze. Przyjrzyjmy sie zatem poprzednim zywotom tych dwojga. Sto, dwiescie lat... ile bedzie trzeba... Okazalo sie, ze w przypadku Osmej Cioteczki trzeba bylo przejrzec szesc zywotow wstecz. Sedzia zobaczyl mlodziutkiego chlopaczka o imieniu Tzu, ktory po dziesieciodniowym oczekiwaniu wchodzi we wrota klasztoru pod gora Song. Od tego momentu sedzia sledzil jego zycie bardzo uwaznie. Na poczatku nie dzialo sie nic niezwyklego: starsi najrozmaitszymi sposobami dokuczali mlodemu mnichowi, ktory cierpliwie znosil upokorzenia; potem nastapila rozmowa z patriarcha, Tzu z szacunkiem odstawia czarke herbaty na oltarz przodkow, a wieczorem uszczesliwionemu kandydatowi gola glowe do skory. Potem dopiero sie zaczelo: poranne medytacje, rozmowy z nauczycielem, szkolenie w sztukach walki, rozmowy o poczynaniach Buddy i jego uczniow, coraz silniejsze i coraz wieksze dlonie, bolace nieznosnie miesnie, honorowy sznur, potem riasa nauczyciela shifu... Stalo sie to nieoczekiwanie, w dziewiatym roku klasztornego zycia Tzu. Krotki, i dosc slaby blysk. Po uplywie polowy roku, jeszcze jeden! I oto wzbogacony licznymi osobistymi doswiadczeniami w zblizaniu sie do skarbnicy wiedzy mnich, ktory dzieki wieloletnim cwiczeniom przeksztalcil swoje cialo w idealna bron, stoi u wejscia do slynnego Labiryntu Manekinow. Drzwi powoli sie otwieraja przed zdecydowanym na wejscie do smiertelnie niebezpiecznego labiryntu czlowiekiem... Blysk! Dlugotrwaly, jaskrawy blask; przez ktory tylko czasami przeswituja zarysy pograzonego w polmroku korytarza, komnaty zastawionej bronia albo tnace powietrze ze wszystkich stron rece drewnianych manekinow... I oto usmiechniety mnich stoi na zewnatrz, bracia pozdrawiaja radosnie swiezo upieczonego seng-binga, a suchy jak pien starej gruszy shifu smaruje wonna, tlusta mascia jeszcze sie dymiace na Przedramionach Tzu pietna tygrysa i smoka! Te same pietna, ktore po dwoch i pol wiekach pojawia sie w postaci plam trupiego opadu na rekach Osmej Cioteczki! Zabierajac sie do przejrzenia zwoju kupca Fanga, sedzia juz wiedzial, co w nim znajdzie. I oczywiscie sie nie pomylil - przed prawie szesciuset laty, kupiec Fang, morderca tygrysiej orchidei, ktory skonczy ze soba wbijajac sobie w serce ogrodniczy noz, byl lysoglowym mnichem o imieniu Dun w Shaolinie. 1 dorobil sie mistrzowskiego klejma, z powodzeniem przeszedlszy przez Labirynt Manekinow. Jakim sposobem przeszedl przez Labirynt, wyjasnic sie sedziemu nie udalo: bialy oczyszczajacy blysk ukryl tajemnice przed okiem postronnego obserwatora. Teraz sedzia juz wiedzial, co owe blyski oznaczaja. Oslawiona Iluminacja Wu, ku ktorej uparcie podazaja zwolennicy Buddy. W tym momencie oswieceni wypadaja poza Kolo Sansary i ich dzialania okrywa tajemnica... Albo -jakby powiedzial Lan Daoxing - w tych momentach jednocza sie z Nie Majacym Poczatku Tao... Sedzia zyskal absolutna pewnosc, ze Wielkie Wu wplywalo jakos na ludzi i cos z im robilo... Cos, co moglo sie objawic po stu, dwustu albo i pieciuset latach w zyciu calkowicie innego czlowieka. Objawic sie blyskawicznie i nieodwracalnie, jak uderzenie pioruna. Jak blysk swiatla, dajacego Iluminacje i czesto przedwczesna smierc... Sedzia zadal sobie trud, by przejrzec kilka innych zywotow Fang Yushi i Osmej Cioteczki (doskonale pojmujac juz calkowita umownosc tych imion), ktore tamci przezyli pomiedzy pobieranymi w klasztorze Shaolin naukami i zywotami zakonczonymi niedawnym samobojstwem. W niektorych z tych zywotow takze znajdowal owe intrygujace go blyski. Dwukrotnie zakonczone zostaly przedwczesnymi zgonami. Sedziemu ani razu nie udalo sie odkryc, co robilo tych dwoje w krytycznych dla nich chwilach. Iluminacja dobrze chronila swoja tajemnice przed niewtajemniczonymi. "Od czego sie to wszystko zaczelo? - zmeczony sedzia Bao oparl sie o fotel, nie bardzo nawet pojmujac, co ma na mysli, .K 259 uzywajac okreslenia "wszystko sie zaczelo". Od budowy klasztoru na gorze Song? Od urodzin Buddy Sakjamuni? A moze jeszcze wczesniej, od pojawienia sie rodzaju ludzkiego? A moze - porazil go nagly domysl - wszystko sie zaczelo, gdy Brodaty Barbarzynca, niesamowity Bodhidharma, pojawil sie pod scianami Sha-olinu? Albo od budowy w klasztornych podziemiach tajemniczego Labiryntu Manekinow? -Awlasnie! Czemu nie mialbym tego sprawdzic? - oswiecilo nagle sedziego. Juz otworzyl usta, by zazadac zwoju samego Brodatego Barbarzyncy, kiedy jego wzrok przypadkowo trafil na jeden z wizerunkow Nigdy Nie Zasypiajacego Oka. Rece ze znanymi sedziemu pietnami chciwie gromadzily cale narecze zwojow, szykujac sie juz do znikniecia ze zdobycza! Alarm! Z sedzia Bao bylo zle. Bylo z nim tak zle, ze nawet nie zdawal sobie z tego sprawy. Czul tylko, ze najpewniej wkrotce umrze i mial nadzieje, ze nie nastapi to podczas przesluchania - po prostu ktoregos razu, odchodzac w niebyt i budzac sie w Piekle Fengdou, nie wroci juz do swiata zywych. Szanowny xianggong zyl teraz tylko podczas nocy, kiedy niczym w bezdenna jame walil sie w pieklo snu, gdzie od dawna juz czul sie jak u siebie. Dniami zaliczal tylko ciezkie, obowiazkowe, kolejne etapy katorgi bytu. I z kazdym dniem swiat ludzi wydawal mu sie mniej realny. Teraz doskonale pojmowal lysoglowych mnichow, ktorzy mowili o marnosci i kruchosci wszystkiego, co zylo w swiecie Zoltego Pylu, o iluzorycznosci ludzkiego zycia i prawdzie lezacej za obwodem Kola Sansary, w ktorym bezmyslnie kreca sie ludzie, raz za razem wracajacy w krag cierpienia i bezmyslnego bytowania. Teraz sedzia wiedzial juz to, co tamci widzieli wlasnymi oczami - i powoli gasnal, zblizajac sie do granicy, zza ktorej nie bedzie powrotu. Nie, wcale niczego nie zalowal. Oswobodzenie z kajdan ciala, wyzwolenie od cierpien - nie byly to dlan puste slowa; czekal na smierc prawie z niecierpliwoscia. Na Niebo Trzydziestu Trzech Buddow ani na Nirwane sedzia nie liczyl - zreszta w ogole nie wiedzial, co to takiego. Marzyl o tym, by znalezc sie w Piekle i na przekor wszystkiemu doprowadzic do konca powierzona mu sprawe. Przeksztalcilo sie to u niego w swego rodzaju manie - niechby nawet po smierci, ale zakonczyc dochodzenie! Na przekor wszystkiemu, na przekor smierci. Nalezy watpic, czy w calym Piekle znalazloby sie druga dusze, ktorej tak bardzo zalezalo na tym, by w nim zostac! Dni zlewaly sie sedziemu w jeden niekonczacy szary koszmar, nie pamietal juz nawet, ile czasu uplynelo od jego pojmania. Dziesiec dni? Dwanascie? Moze miesiac? Przesluchania i tortury takze skleily mu sie w jedno niekonczace sie przesluchanie, jedna meke, przed ktora chronily go tylko wizyty w Piekle. Z glebin pulsujacego bolu rzadko tylko wylaniala sie wsciekle bryzgajaca slina morda sledczego; urzednik pytal o cos sedziego, ten jednak nie odpowiadal, poniewaz kiedy nie wytrzymywal i udzielal odpowiedzi... Po tych odpowiedziach podwajano wysilki i dreczono go znacznie bardziej bolesnie. Milczenie jednak i odmowa wspolpracy z kazdym dniem stawaly sie coraz trudniejsze. W porownaniu z tymi przesluchaniami Pieklo wydawalo sie sedziemu rajem. Co prawda, i tu ni? bylo za slodko. Dostojny sedzia doslownie ozywal: znikal gdzies bol udreczonego ciala, w glowie sie rozjasnialo i mysli poslusznie biegly w wyznaczonym kierunku, niczym ruszajacy do ataku zolnierze pod komenda doswiadczonego wodza. Tym niemniej i tygrysioglowy bulang, i stary znajomy Li In-Bu, i odwiedzajacy sedziego niekiedy Wladca Yan-wang - wszyscy jednoglosnie stwierdzali, ze Sloneczny Dostojnik wyglada na coraz bardziej zmeczonego, a im dalej, tym gorzej. Ksiaze Mrocznych Dziedzin (ktory najwidoczniej doskonale wiedzial, co sie z sedzia dzieje w swiecie zywych) coraz bardziej natarczywie proponowal swoja pomoc. Bao zgrzytal zebami, az echo szlo po calym Piekle, dziekowal i odmawial przyjecia pomocy - co bylo znacznie trudniejsze niz odmowa wspolpracy ze sledczym, ktory obiecywal zaniechanie tortur. Przeciez zgodziwszy sie na pomoc Wladcy, nikogo w koncu nie zdradzi, zachowa czyste sumienie, a duma... czyz duma jest az tak wazna, gdy mowa o zachowaniu zycia? Wszystko to bylo prawda, wystarczylo tylko sie zgodzic - ale nieposluszne wargi same ukladaly sie w wyrazy uprzejmej rezygnacji. Yang Lou marszczyl brwi, kiwal glowa i wychodzil. Gdzies tam w glebi duszy Bao doskonale rozumial, ze postepuje slusznie: za wszystko trzeba placic, a pomoc Wladcy Piekiel nie jest tania. Czymze wiec i kiedy przyjdzie mu zaplacic? Na razie byli z ksieciem kwita - i sedzia nie mial najmniejszej ochoty na zaciaganie jakiegokolwiek dlugu. Myslac o tym, smial sie w dybach; i sledczy, slyszac ten smiech, szybko konczyl przesluchanie: jeszcze troche i sedzia zwariuje, a szalony xianggong na nic sie ksieciu Zhou nie przyda! W Piekle roboty za to bylo az za wiele. Rece pojawialy sie to tu, to tam i sedzia z trudem nadazal z oglaszaniem alarmu. O tym, zeby w takich warunkach kontynuowac dochodzenie, nie mozna bylo nawet pomarzyc. Kilkakrotnie sedzia stwierdzal, ze rece zaczynaja ze soba walczyc: jedna starala sie porwac jakis zwoj, a druga jej w tym przeszkadzala, odpychajac tamta w bok. Za ktoryms razem sedzia postanowil przejsc przez sciane i zerknac na zwoj, z powodu ktorego rozpetala sie szczegolnie uporczywa walka Tygrysa ze Smokiem. I ku swemu niezmiernemu zdumieniu przeczytal naglowek na ocalonym zwoju: "Sedzia Bao, przezwiskiem Smocza Pieczec, z miasta Ningou". Machinalnie wyciagnal reke, by wziac zwoj z zapisem swojego losu, ale w tejze chwili na jego ramieniu ciezko legla czyjas miekka lapa. -Zechciejcie wybaczyc, dostojny xianggongu... - dyskretnie syknal zmijoglowy bulang z cialem pantery. - Mysle, ze ksiaze bylby niezadowolony. Nie powinniscie tego ogladac. Bao kiwnal glowa i ciezkim krokiem skierowal sie ku scianie. Sam wielce szanowal porzadek. Nie powinien, znaczy, nie powinien. -No prosze, jak zwykle pograzony w pracy - wkrotce po powrocie do swego gabinetu uslyszal nad glowa glos Li In-Bu. Ogromny czart, nawet nie pytajac o pozwolenie, opuscil sie ze znuzeniem na pokryta grubym dywanem posadzke. Wiedzial, ze sedzia go nie przepedzi. -Klopoty? - zainteresowal sie sedzia z udanym wspolczuciem, od razu spostrzeglszy przygaszony nastroj kolegi. -Nie to slowo! - czart beznadziejnie machnal szponiasta lapa. - Srebrna Pieknotka z klatki uciekla. - Srebrna Pieknotka? Ta lisica, znaczy? -Lisica! - burknal czart. - Dziewiecioogoniasta. Odmieniec. Po trafi zmieniac ksztalty. Tysiac lat przezyla! Miala na koncie takie nume ry... Z jej powodu kilka setek chlopow przedwczesnie wyciagnelo ko pyta! A te osly, straznicy... Yakse z durnymi kaczanami zamiast glow! Wiedzieli przeciez, z kim sprawa, balwany jedne! No, ale coz: zam ki nietkniete, kraty cale, a lisiczki nie ma i juz! Kto winien? Li In-Bu winien! A co, sam jej mialem pilnowac? Ja tylko podpisalem rozkaz aresztowania! No i... grozi mi karne zeslanie na ziemie, zebym ja la pal! A dlaczego ja? Przestepstwa seksualne to nie moja dzialka! Sedzia Bao wyrazil wspolczucie, czart jeszcze troche ponarzekal i poszedl do siebie - i akurat wtedy dotarlo do sedziego, ze w Oku od dawna juz nie widzial zadnych rak, a skoro tak... Doskonale pamietal, na czym sie zatrzymal ostatnim razem - i po kilku chwilach zamowiony przezen zwoj Puti Damo, Bodhidharmy, Oswieconego Prawda, upadl wprost z powietrza na jego stol. Bao sprawnie przejrzal jeszcze wszystkie wydzialy, przekonal sie, ze wszedzie panuje spokoj i rozwinal rulon. Legendy mowily prawde. Brodaty Barbarzynca - wcale zreszta nie brodaty, a zupelnie przystojny mlodzieniec, i nie zaden tam barbarzynca, ale syn radzy Sugandhi - urodzil sie w Indiach i od najmlodszych lat poswiecil sie poszukiwaniom Prawdy. Pierwszy blysk sedzia zauwazyl jeszcze na samym poczatku zyciowej drogi przyszlego Patriarchy-w-Jednym-Sandale: mlodzieniec siedzial pod drzewem, oddawal sie medytacjom - i zwoj zalal znajomy juz sedziemu blask, ukrywajac wszystko przed okiem obserwatora. Mlodosc Bodhidharmy i tak sedziego nie interesowala (choc wielu medrcow z ochota oddaloby za te wiedze wlasna dusze!). Ciezka wedrowka przez Himalaje, rozjasniana swiatlem Iluminacji Wu - i oto juz nie mlodzieniec, ale znany sedziemu z licznych portretow Brodaty Barbarzynca stuka we wrota nikomu jeszcze nieznanego klasztoru pod gora Song. Chociaz nie, wizerunek Bodhidarmy roznil sie nieco od portretow: swiety maz mial jeszcze wtedy powieki na miejscu, bo rozjuszony Puti Damo nie wyrwal sobie kesow ciala, ktore zdradzily swego posiadacza. Padajace na ziemie okrwawione strzepy skory Oswieconego Prawda znikly w oslepiajacym wybuchu swiatla. Potem nastapil okres meczacych cwiczen cielesnych, wielogodzinne medytacje, krotkie i dziwne kazania, dyskusje konczace sie czesto okrutnymi razami - i coraz czestsze wybuchy Iluminacji. I malenki, wiecznie rozczochrany czlowieczek o szalonym spojrzeniu - onze sam genialny mechanik, ktory kierowal budowa slynnego Labiryntu Manekinow w klasztornych podziemiach. Po zakonczeniu prac Hindus patriarcha nie wszedl do srodka na oczach zachwyconych uczniow. Wieczorem zebral najlepszych i krotko z nimi porozmawial. Sedzia nie uslyszal tego, o czym mowiono, wydalo mu sie jednak, ze rozmowa nie za bardzo przypominala te, ktora potem poprzez setki lat przekazywali sobie z ust do ust wyznawcy Chan. A w nocy Brodaty Barbarzynca wstal i wyszedl na dziedziniec. Sedziemu wydalo sie, ze caly zwoj zaplonal zywym ogniem - aie nie, to bylo osobliwie silne Wu! Szanowny xianggong fizycznie niemal odczul bijace od zwoju cieplo, a rozchodzacy sie od niego blask z powodzeniem moglby oswietlic caly jego gabinet. Czegos takiego sedzia jeszcze dotad nie widzial! Potem na ulamek sekundy mignal mu przed oczami pusty pokoik i siedzacy w jego odleglym kacie ze skrzyzowanymi nogami Bo-dhidharma. W nastepnej chwili sedziego ogluszyl grzmot, twarz mu osmalil nieslychanie silny blysk i Bao przewrocil sie razem z krzeslem, silnie uderzywszy potylica o posadzke. Kiedy przyszedl do siebie, zobaczyl pelzajace po komnacie niebieskie blyskawice. Nigdy Nie Zasypiajace Oko iskrzylo i skwierczalo, usilujac bez powodzenia pokazac cokolwiek, a przy sedziowskim stole stal tegi czlowiek z pyszna broda, krzaczastymi brwiami i ogromnymi oczami bez powiek, ktory mierzyl lezacego na podlodze sedziego surowym spojrzeniem. Wzrok nieznajomego byl tak ciezki, ze wszystkie dotychczasowe nieprzyjemnosci, wlaczajac w to areszt i tortury, wydaly sie sedziemu przyjemnymi, przelotnymi rozrywkami. Powodowany niejasnym zewnetrznym i kategorycznym nakazem, sedzia wstal, poprawil czapke, zsunieta na bok, podniosl przewrocone krzeslo i z godnoscia uklonil sie nieznajomemu. Brodaty Barbarzynca krotko skinal glowa i gestem wezwal sedziego blizej. Xianggong poddal sie temu wezwaniu, jednoczesnie dopiero teraz zauwazyl, ze przez cialo jego niezwyklego goscia przeswituje przeciwlegla sciana gabinetu. Puti Damo wyciagnal sekata reke, ktora bardziej przypominala reke ciesli, niz mnicha, w strone Oka Piekiel. Wizerunek pojawil sie blyskawicznie, zajal cale Oko i byl niezwykle wyrazny. Sedzia Bao zobaczyl znajome mu juz regaly Szostego Wydzialu. Jedna z polek zblizyla sie, rozrosla i xianggong zobaczyl lezacy na niej rulon bez zadnego napisu. Bodhidharma strzelil palcami - i natychmiast na rulonie pojawily sie wielkie piktogramy: "Wielebny Fang, kucharz z klasztoru Shaolin" Kiedy sedzia sie odwrocil, zamierzajac zasypac patriarche pytaniami, wizerunek Bodhidharmy rozplywal sie juz w powietrzu. Przez chwile sedziemu wydalo sie, ze Brodaty Barbarzynca usmiecha sie do niego, jakby chcial mu dodac otuchy - i w nastepnym mgnieniu oka widziadlo zniklo. Nigdy Nie Zasypiajace Oko nadal pokazywalo rulon losow kucharza Fanga i sedzia natychmiast pojal, ze oto ma przed soba wyjasnienie zagadkowycrTwydarzen nekajacych Podniebna Kraine, wyjasnienie jego sprawy dotyczacej rak z wizerunkiem tygrysa i smoka, odpowiedz na wszystkie pytania - a przynajmniej na wiekszosc z nich. Pojal tez, iz teraz moze juz plunac na dume i poprosic Wladce o pomoc - a Yan-wang bynajmniej nie odmowi, tym bardziej, ze bedzie w jego interesie, by sprawa nareszcie zostala zamknieta. W nastepnej chwili w gabinecie sedziego pojawil sie Wladca Yan-wang we wlasnej osobie... A mine mial taka, ze sedziemu od razu odechcialo sie go o cokolwiek prosic... -Co tu sie... -zaczal Wladca rozdraznionym tonem i nie dokonczyl. Sedzia Bao powiodl wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyl na swoim stole zupelnie czysty zwoj, na ktorym powoli pojawialy sie piktogramy. -Rozumiem - wycedzil przez zeby Wladca, kiedy na rulonie pojawilo sie imie Bodhidharmy. Nie mowiac nic wiecej, odsunal na bok przestraszonego sedziego i powiodl dlonmi nad kwadratami stolu. Piekielne Oko drgnelo i wreszcie Yang-Lou wyprostowal sie z wyrazna ulga. - Wiesz, co sie stalo? - zapytal Wladca sedziego. - Tu... tu sie pojawilo widmo Bodhidharmy! -"Widmo Bodhidharmy!" -drwiacym tonem przedrzezniajac sedziego powtorzyl Yan-wang. - A wiesz ty, ze na kilka chwil WE WSZYSTKICH KANCELARIACH I NA WSZYSTKICH ZWOJACH ZNIKLY WSZYSTKIE NAPISY? Nie wiadomo komu nalezy dziekowac, ze wszystko wrocilo do poprzedniego stanu! "No, tom sie doigral" - pomyslal ponuro sedzia. Wladca jednak zdazyl juz wziac sie w garsc. Obrzucil sedziego Bao osobliwym spojrzeniem i delikatnie zasugerowal: -Na przyszlosc bardzo was prosze, czcigodny Bao... jezeli ze chcecie sie zaznajomic z rulonami tak znamienitych ludzi... albo in nych istot - to pierwej poradzcie sie mnie. Jak sie sami przekonaliscie, bywa to niebezpieczne. Sedzia kiwnal glowa i drgnal. - Urodzony pozniej blaga o wybaczenie - wystekal. -Zrozumcie, lepiej zasiegnac u mnie rady, chocby pozniej oka zalo sie, ze poniesliscie niepotrzebny trud, niz byscie mieli rozpetac cos, z czym sobie nie poradzicie. A przy okazji... niczego wam nie trzeba? -Nie, bardzo dziekuje - odpowiedzial sedzia twardym tonem i spojrzal Wladcy prosto w oczy. -No, jak tam sobie chcecie... mruknal Wladca i po sekundzie przepadl gdzies w piekielnych czelusciach. Sedzia Bao potrzebowal pewnego czasu, by dojsc do siebie... i spedzil go, malowniczo zwisajac z fotela. A kiedy wreszcie udalo mu sie jakos polapac rozbiegane mysli, znalazl pomiedzy nimi jedna, ktora poprzednio gniotla sie gdzies z tylu, ale dzieki zawierusze, jaka wywolalo wtargniecie Bodhidharmy do jego kancelarii, zdolala sie przepchnac naprzod. "Dobrze byloby zobaczyc, co tam uZmijeczka!" Sedzia doszedl do wniosku, ze Zmijeczek Cai nie jest tak wybitna osobowoscia jak Oswiecony Prawda Brodaty Barbarzynca, i uznal, ze w jego sprawie nie trzeba prosic wielkiego Yan-wanga o pozwolenie. I bez najmniejszego skrepowania wypisal w wolnym kwadracie imie Zmijeczka. Na twarzy sledzacego wydarzenia przez chwile malowaly sie najrozmaitsze uczucia, a potem cisze kancelarii przerwal rozdzierajacy krzyk: - Li In-Bu! Natychmiast do mnie! I do gabinetu wpadl czart lou-cha. Rozdzial dziesiaty -Sluzyles w wojsku? - nie bez zdziwienia nachmurzyl brwi wielebny Ban. - Kiedy i gdzie? Zmijeczek omal nie odgryzl sobie jezyka. Podrozowali bez przeszkod. Wynajeta lodka leniwie plynela z pradem na polnoc, przewoznik w swojej wyswiechtanej kurtce siedzial przy rumplu i pykal z fajeczki, jego trzej pomocnicy z dragami krecili sie u barierek nadburcia, obaj zas kupcy - ten z wytrzeszczonymi oczami i jego przyjaciel - zachowywali sie tak cichutko, ze i ducha by nie sploszyli. Lodka nalezala do tych niepozornych stateczkow, w ladowni ktorych mozna bylo ukryc stadko owiec i na dodatek dwie, trzy bele przemycanego jedwabiu; na rzecznych progach zachowywala sie spokojnie i godnie, nie sprawiajac zadnych klopotow przewoznikowi, jego pomocnikom i pasazerom. Na kazdej przystani ktos sie dosiadal, zeby wkrotce potem wysiasc na brzeg; a to miejski goniec z listami, ktoremu nie udalo sie zdobyc pocztowych koni, a to jakis hulaka z milczaca panna, ktora nazywal zoneczka, wybuchajac przy tym halasliwym smiechem, a to okoliczni chlopi obwieszeni torbami i pakunkami, udajacy sie z wizyta do rodziny lub na jarmark. Raz nawet na poklad weszli jacys niewatpliwi opryszkowie z takimi mordami, ze przewoznik zamiast zwyklych dwoch fajeczek, wypalil cztery. W sumie wszystko skonczylo sie jak najlepiej - lobuzy zachowali sie nad wyraz spokojnie, czasem tylko lypali kosymi spojrzeniami na niewzruszonego Bana, ktory siedzial na pokladzie obok Zmijeczka, a na drugi dzien zeszli na brzeg i od razu wzieli sie za lby. Podczas calej podrozy wielebny Ban skrupulatnie i z zapalem przestrzegal regul klasztornego zycia, oczywiscie na tyle, na ile bylo to mozliwe na pokladzie lodzi. Zmijeczek nie bardzo wiedzial, czy w rzzcTy samej shaolinski dostojnik stara sie trzymac tradycji, czy po prostu spelnia dane patriarsze przyrzeczenie zajecia sie naukami mlodego mnicha? Tak czy owak, pobudka pod koniec piatej zmiany strazy - Ban mial wewnetrzne wyczucie czasu niczym godzinowa swieca i niepotrzebni mu byli lazacy wokol straznicy z kolatkami; potem medytacja pod golym niebem, poranna toaleta i niespieszna rozmowa o Wiedzy. I nauka sztuk walki z przerwami na posilki. Czasu na odpoczynek wielebny Ban w planie dnia nie uwzglednial. Darowal sobie takze nauke o ziolach i sekrety masazu. Podejscie mnichow z tajnej sluzby do zasad Chan i sztuk wojennych mocno Zmijeczka zaciekawilo. I bylo sie czemu dziwic! Zamiast klasztornej roznorodnosci, kiedy jedna przypowiesc o zyciu Buddy Sakjamuni zastepowala druga, paradoksalne pytania zbijaly z tropu, a glowa i miesnie nabrzmiewaly od nadmiaru "piesci" - "padajacych", "rabiacych", "przenikajacych", "wielkich czerwonych", "malych czerwonych", "piesci nocnego demona" i innych... W dziedzinie Wiedzy wielebny Ban ograniczal sie do najzwyklejszych rozmow, pozornie o niczym i bardzo rzadko odwolywal sie do przykladow z zycia wybitnych ludzi - a przyklady te dotyczyly tak samo powszednich rzeczy, jak wszystko inne. Bohaterowie, pokutnicy i przykladowi dzatakowie dla Bana po prostu nie istnieli. Tak jakby wielki Budda nigdy nie pokonal Macierzy Demonow, z lona ktorej wyszlo piecset czartow, i jakby nie sklonil jej do zostania mniszka; jakby bodhisattwa Guan-In nigdy nie wedrowala po swiecie w kobiecej postaci na bialym sloniu! Zamiast tego mnich czestowal Zmijeczka taka na przyklad historyjka: Wiadomo, ze trzeci patriarcha Zheng-Xian spotkal smierc, stojac ze zlozonymi na powitanie dlonmi. Kiedy po trzystu latach umieral Zhing Xian z Hu-anzi, zapytal: - Kto ma zwyczaj umierania na siedzaco? - Mnisi - odpowiedziano mu. - - Kto umiera na stojaco? - zapytal Zhing-xian. - Mnisi, ktorzy doznali Iluminacji -odpowiedziano mu. Zaczal tedy wedrowac tam i siam i umarl, czyniac osmy krok. Kiedy przed Diamentowa Grota na gorze Wu-tai-shan, konczyl swoje zycie, wielebny Den Infen, zapytal: - Mnisi umieraja siedzac i lezac, ale czy ktos umarl na stojaco? - Owszem, bywalo - odpowiedziano mu. - A gdyby ktos umarl glowa w dol? - zapytal Den. Zebrani wzruszyli ramionami. I wtedy Den stanal na glowie i umarl. A jego siostra mniszka parsknela smiechem i powiedziala: -Za zycia uporczywie gardziles wszystkimi ludzkimi obyczaja mi i regulami zachowania i nawet w chwili smierci depczesz ustalony porzadek! Zmijeczek nie mial zadnych watpliwosci: opowiadajac mu podobne historie, mogace wprawic w bezbrzezne zdumienie wiekszosc mieszkancow Panstwa Srodka, Ban ma na oku jakis swoj, na razie nie znany Zmijeczkowi cel. Ten sam cel przyswiecal najwyrazniej wielebnemu, kiedy ograniczyl szkolenie w sztukach walki swojego wychowanka do dwoch rzeczy: oddechu i malego tao "osiemnastu rak archatow" - ktora byla ukochanym dziecieciem Brodatego Barbarzyncy. -Osiemnascie rak i osiemnascie nog - to w sumie trzydziesci szesc - mawial Ban bez cienia usmiechu na twarzy. - Na kazdej po piec palcow - wszystkiego sto osiemdziesiat. A na kazdym palcu po trzy stawy... nie, moj chlopcze, ta droga nie jest dla nas. I po raz setny zmuszal Zmijeczka do odtanczenia ulubionego tao patriarchy Bodhidharmy. A gdy wywiadowca sie skarzyl, ze na rufie nie ma miejsca, Ban kopal go bolesnie i dodawal drwiaco: - Tam, gdzie moze sie polozyc byk, tam moze uderzyc i piesc! Po czym wszystko zaczynalo sie od nowa. W samym tao - rzec trzeba, ze dosc krotkim i pozornie zupelnie prostym - na pierwszy rzut oka Zmijeczek nie znajdowal niczego trudnego. Szesc ruchow piescia, dwa otwarta dlonia, jeden ruch lokciem, cztery wymachy noga i piec chwytow z trzymaniem. To wszystko. Calkowity brak tego, co choc w przyblizeniu przypominaloby te cuda, ktore demonstrowal na placu cwiczen mistrz Liu, nauczyciele shifu, czy chocby kucharz Fang, kiedy trafial mu sie dobry nastroj. Ani zdumiewajaco wysokich skokow, ani potrojnych uderzen nogami, ani migotliwej zapory siekacych blyskawicznie powietrze niewidocznych rak... niczego, co mogloby zawrocic w glowie postronnemu obserwatorowi. Prostota, skutecznosc, nieodparta sila i calkowita wzgarda dla oszukanczych zwodow i unikow. To ostatnie osobliwie zbijalo z tropu Zmijeczka, ktory ze wzgledu na rodzaj profesji wolal unikac otwartych konfrontacji. Doskonale wiedzial, ze tylko w opowiesciach brodatych bajarzy albo na deskach scenicznych, wywiadowcy i szpiedzy co chwila rzucaja sie do walki, rozpedzajac tlum glupich wrogow. Tak naprawde... Wywiadowcy smierci to ci, ktorzy cena wlasnego istnienia wprowadzaja wroga w blad, wywiadowcy zycia to ci, ktorzy wracaja. Nie masz jednak wywiadowcow, ktorzy sie bija na wszystkich skrzyzowaniach drog imperium Panstwa Srodka. A Ban tylko chrzakal i zmuszal go, by do utraty tchu powtarzal "rece archatow", od czasu do czasu tylko czyniac uwagi dotyczace nieznacznych poprawek. Dopiero po pewnym czasie uchwycil Zmijeczek kreta nic, na ktora Bodhidharma nanizal prawdziwa istote swojego ulubionego tao. Ale kiedy zrozumial... zatrzymal sie i dlugo stal ogarniety podziwem - Ban nie przeszkadzal, nie przerywal, nie sklal gluptaka - a potem trzykrotnie powtorzyl wszystkie lancuchy, na ulamek sekundy zamierajac po zakonczeniu kazdego ogniwa. A zakonczywszy, usiadl na pokladzie. W glowie wciaz mu jeszcze migotalo "osiemnascie rak". "Orzel wgryza sie w gardlo", "mnich zarzuca wor na ramie", "strzelac z luku, wysuwajac sie spod okapu", "smok spada z nieba", "mnich uderza w dzwon i nawleka na igielke zlota nic, ukladajac krokwie". Kazda reka konczyla sie smiercia wyimaginowanego wroga. Nie zwyciestwem, nie! "Wgryzajacego sie w gardlo orla" od "mnicha z workiem", a pierwszego i drugiego od "lucznika" albo "mnicha otwierajacego drzwi obiema rekami", ktory wszystko konczyl, oddzielala zawsze smierc. Wyimaginowany wrog nigdy nie zostawal zwyciezony: byl zabity i nic wiecej. -Oto jest prawdziwa slawa Shaolinu - uslyszal Zmijeczek nie zbyt glosna uwage wielebnego Bana. - To, i tylko to. Wszystko zas pozostale... - I prawie natychmiast padlo pytanie: -Zanim zostales mnichem... jak cie traktowali pozostali mnisi? - No... - Zmijeczek zmieszal sie. Nie bardzo pojmowal ukryty sens pytania. -Starsi bracia uczyli mnie zycia. - W koncu znalazl odpo wiedz. -Uczyli cie zycia? Sluzyles w wojsku? - nie bez zdziwienia na chmurzyl brwi wielebny Ban. - Kiedy i gdzie? Zmijeczek omal nie odgryzl sobie jezyka. A gdy zaczal tlumaczyc, ze ma brata blizniaka, ktory sluzy w garnizonowej piechocie, mnich z tajnej sluzby stracil juz zainteresowanie tym tematem. Wywiadowca zycia stal na rufie i myslal, ze jeszcze nie tak dawno temu, kiedy jego serce nie wtracalo sie do sposobu wykonywania misji, za nic nie dalby sie tak zlapac... Przed nimi ukazala sie kolejna przystan. Pomocnicy przewoznika wparli dragi w dno, wszyscy razem stek-neli, przewoznik z wysilkiem przesunal rumpel - i stateczek skierowal sie ku pomostowi. Kiedy lodz juz ukladala sie bokiem do zbitego z drewnianych, wzmocnionych metalowymi okuciami belek nabrzeza, a starszy pomocnik zarzucal na pacholki petle z konopnych lin, Zmijeczek zdumial sie, obserwujac zachowanie nauczyciela. Wielebny Ban w ogole nieporuszony bliskoscia brzegu patrzyl wzdluz brzegu tam, gdzie od glownego koryta rzeki odrywal sie krety kanal boczny. A tam, z polnocy na poludniowy wschod, pod ukosnym trojkatnym zaglem, plynela jakas dzonka. Nic nie bylo w tym w sumie szczegolnego, chyba ze za niezwykle uznac to, ze plynela moze nieco za szybko i spod pokrytego tarnica daszku na srodku pokladu, dolatywal ochryply spiew i rzadkie, niezwiazane w jakas sensowna calosc okrzyki. Zmijeczek wsluchal sie w spiew. Rozkwit panstwa I jego upadek -Wszystko ma swoja Kolejnosc - Imperium wstyd I kleske Czym wtedy bysmy Wyjasnili? Wielebny Ban milczal i obserwowal plynaca dzonke. Po dluzszej chwili spiewak wyszedl na zewnatrz i pokazal sie calemu swiatu. Byl to niestary jeszcze mezczyzna, odziany wedle najnowszej stolecznej mody. Pysznil sie wysoka czapka z czarnej krepy, welnianym jaskrawoczerwonym kaftanem z kwadratami na piersi i plecach wyszywanymi w stylu "do-un-ju", opietym pasem o szerokosci przynajmniej czterech palcow i ozdobionym kunsztownie rzezbionymi plytkami z aingszanskiego bialego nefrytu. Na nogach mial czarne trzewiki na waskich obcasach. Obok sprzaczki pasa powiesil sobie zloty zamek w ksztalcie ryby, a czapke ozdobil sobolowym ogonem i skrzydlami cykady. -Czym bysmy wtedy wyjasnili? - zawyl ponownie porzadnie podpity pasazer i z pasja cisnal o poklad trzymany w dloniach puchar, az na wszystkie strony rozbryznely sie mlecznobiale skorupy. Szpiegowi zycia nie trzeba bylo objasniac, ze widzi jednego ze stolecznych dostojnikow. Kwadraty w stylu "do-un-ju" z wizerunkiem podobnej do smoka krowy ozdabialy ubrania tych, ktorych Syn Nieba wyroznil za szczegolne zaslugi; zamek w formie ryby symbolizowal dostep do tajemnic panstwowych - urzednik pyszniacy sie podobna ozdoba byl niemy i czujny jak ryba. O cykadzie i sobolu nie warto bylo nawet wspominac - na takie zbytki mogli sobie pozwolic jedynie arystokraci. Niewazne bylo to, ze suknia urzednika byla poplamiona tluszczem i zlana winem, rybi zamek pognieciono, a sobole ogony przy czapce wygladaly na okropnie pomierzwione. Wazne bylo to, ze dzonka plynela z polnocy na poludnie. Sam znamienity spiewak niewatpliwie tez spostrzegl lodz, na pokladzie ktorej siedzieli Zmijeczek i wielebny Ban. Machnawszy reka swojemu przewoznikowi, dostojnik druga reka wskazal mu przystan - i dzonka ze sporym przechylem na burte skierowala sie na ukos pod prad. Ale podplywac ku przystani jakos nie podplynela. Zrecznie przylgnela do pierwszej lodzi, bezposrednio do lewej burty, a pomocnicy zarzucili cztery spizowe haki i oba statki na pewien czas staly sie jednym. -Hej, nauczycielu! - ryknal spiewak, zwracajac sie do mnicha z tajnej sluzby. - Wina sie napijesz? Zwrot sam w sobie byl dosc obrazliwy, nawet jezeli nie brac pod uwage charakterystycznej dla stolecznych dostojnikow pogardy dla prostakow. Gdy wiec Zmijeczek uslyszal spokojna odpowiedz wielebnego: -1 wina sie napije, i mieska nie odmowie. Przyjmijcie wiec pokornego mnicha pod swoj dach... - postawil, jak to sie mowi, uszy na bacznosc. Mnich tymczasem zrecznie przeskoczyl na poklad lodzi dostojnika. Wywiadowca nie omieszkal zauwazyc, ze wlasciciele obu dzo-nek stali juz obok siebie na przystani i ten, ktory wiozl stolecznego urzednika, zaciekle i z zapalem opowiadal cos swojemu koledze po fachu. Zaloge niedawno przybylej dzonki stanowili mezczyzni rosli, o grubych karkach, ciezkich lapach i o ponurych, niczego nic wyrazajacych oczach, jakie miewaja tylko ci ulubiency losu, ktorzy nieraz spogladali smierci w twarz. A osobliwe slowa, jakie przed chwila wymienili spiewak i mnich, ogromnie przypominaly Zmijeczkowi umowione hasla, zawczasu przygotowane na wypadek nieoczekiwanych spotkan. Zmijeczek Cai rozciagnal sie na rufie - szczescie niebywale, nauczyciel dal mu chwile wytchnienia! - zmruzyl oczy. Z kazda mijajaca chwila opuszczala go ochota na podroz do Stolicy... Nawet nie podnoszac rzes, wywiadowca poczul, ze obok zatrzymuja sie dwaj ludzie. Od jednego zalatywalo tytoniem i przepoconym futrem - przewoznik z fajka i w kacabajce; od drugiego nioslo suszonymi ziolami i, o dziwo!, winem -wielebny Ban wrocil z drugiej dzonki. Lodz lekko drgnela. Widocznie lancuchy juz odczepiono, a rozbawiony spiewak poplynal dalej, z polnocy na poludnie. -Wy, nauczycielu, znaczy... - beczal wlasciciel dzonki, nieustan nie sie klaniajac -... nie powinniscie dalej plynac. My z chlopcami prawa odnoga poplyniemy do Chanowych Pustkowi, a tam wezmiemy ladunek i powleczemy sie z powrotem! Po co mamy nadkladac drogi? Tutaj brzegiem i dziesieciu li nie bedzie, a tam pocztowa stacja: umo wicie sie z kims, przysiadziecie do powozu i pojedziecie gladko jak po masle! Miniecie trzy stacje, od drogi Kwitnacych Wzgorz skieru jecie sie w prawo - i juz jestescie na przedmiesciach Pekinu! Przewoznik umilkl i dodal gluchym tonem: -Niechze chroni was Budda, panie nauczycielu... was i wasze go chlopaczka. Przez caly czas, kiedy wielebny Ban i Zmijeczek schodzili ku przystani i szli ku wiklinowym zaroslom, za ktorymi rozpoczynala sie sciezka wiodaca ku pocztowej stacji - przez caly ten czas, wlasciciel dzonki patrzyl za nimi i pykal z fajeczki. Nie widzial, jak zanurzywszy sie w zaroslach, wielebny Ban zatrzymal Zmijeczka i zaczal grzebac w swoim podroznym worku. Wydobyl jakies zawiniatko. Sciagnal z siebie pomaranczowa riase. Pogladziwszy sie po ogolonej glowie, naciagnal na gole cialo takaz sama chlamide, jaka do tej pory pysznil sie Zmijeczek. Po czym wyciagnal woreczek z tasiemkami i wywlokl z niego dwie guady - tabliczki z nazwa klasztoru, na ktorych wymieniono tez date zlozenia klasztornych slubow, imie posiadacza tabliczki i miejsce polozenia klasztoru. Zmijeczek zdazyl jednym okiem zerknac na tabliczke i przeczytac napisy - nie bylo tam mowy o zadnym Shaolinie. Tabliczki wymienialy Swiatynie Turkusu w Zenicie, w prowincji Shandou. Uczen mimo woli zerknal na rece nauczyciela. Obie utonely w szerokich rekawach, ale gdyby wylonily sie z nich choc na chwile zdradzieckie klejma, zadne guady nikogo by nie przekonaly! - Ot, tak, mnichu... - rzucil niewesolo Ban. - Pojdziemy juz chyba... Potem juz sie nie odezwal az do samej stacji pocztowej. Obok niezwykle pustej stacji stal dwupietrowy pawilon. Nad jego wejsciem wywieszono szyld: "Uzgodniona Radosc". A nieco nizej na deseczce z cyprysowego drewna napisano malenkimi piktogramami, czerwonymi jak krew: "Agencja Ochrony Shi Gan-dana". Na ganku pawilonu siedzial krzepki staruszek w papierowym kaftanie i pil pedzone z prosa piwo. Lata nie mogly sobie poradzic z uparciuchem - o takich wlasnie ludziach mowili starozytni medrcy: "Poruszaja sie niczym potezna fala, spoczywajajak gorskie grzbiety, padajajak sroka, stojajak kogut, pedzajak wicher, walajak zelazo, bronia sie jak dziewica, a napadaja jak wsciekly tygrys!" Dlugie wlosy staruch zawiazal w dwa biale peki, szyje przecinala mu nierowna blizna, dochodzaca do samej krtani, tetnice szyjne pulsowaly niczym nadete niebieskie zmije - a na jego ponurym obliczu nie widac bylo ani jednej z czterdziestu trzech oznak dobrodusznosci. Grozny staruch zatknal sobie za pofaldowany pas szable bez pochwy - te sama krotka szabelke, ktora nazywaja "kosciana szabla" i ktora natychmiast zdradza narodowosc swojego posiadacza, poniewaz jest ulubiona bronia nie rdzennych Chinczykow, a jednego z gorskich plemion. Krazylo powiedzenie, ze ci mezczyzni sypiaja czesciej z szabla niz z_zona. Najlepsi wojownicy w ich wioskach zabawiali sie podrzucaniem w powietrze kija, rabaniem go w powietrzu na dwie czesci i nie dajac polowkom opasc na ziemie - podbijaniem je klinga, jak chlopcy podbijaja kolek klipy. Nastepnie rabali na polowki obie czesci, i tak dalej. Zwyciezca przeksztalcal biedny kijaszek w stos drobnych szczapek, zanim choc jedna z nich dotknela ziemi - a cala wioska nadymala piers z dumy, ze wsrod jej mieszkancow jest taki zawolany rebajlo. Na pozdrowienie mnichow staruch odpowiedzial w dosc osobliwy sposob - chlusnal resztkami piwa na przebiegajaca obok kure i ze stojacego pod reka dzbana nalal sobie dodatkowa porcje. Zmijeczek zauwazyl, ze boki dzbana i oczy starucha lsnia mniej wiecej jednako nieprzyjaznym blaskiem. -Czy nedzni mnisi widza przed soba dostojnego Shi Gan-dana, ktorego dzwieczne imie zaslynelo szeroko i daleko wsrod wszystkich przybocznych straznikow calej Podniebnej Krainy? - spytal od nieIWIUIW u y o iv chcenia wielebny Ban, raz jeszcze nisko sie klaniajac i skladajac dlonie przed piersiami. Mokra kura z przerazliwym jazgotem uciekla, a staruch charknal ochryple, co z rowna doza prawdopodobienstwa mozna bylo uznac za potwierdzenie, jak i za zaprzeczenie. -Czy biedni wedrowni mnisi moga liczyc na to, ze dostojny Shi Gan-dan pomoze im przylaczyc sie do przejezdnych podroznych i bez przeszkod dostac sie do Pekinu? Zachwiac spokojem Bana bylo bardzo trudno. Zmijeczek jednak spostrzegl, ze staruchowi niewiele do tego brakuje. Tymczasem Shi Gan-dan w trzech lykach oproznil kufel, zajrzal ponuro do dzbana i dzwignawszy sie nie bez trudu, znikl wewnatrz pawilonu. Mnich z tajnej sluzby bez slowa skargi czy oznak zniecierpliwienia ruszyl za nim. A Zmijeczek usiadl na ziemi, zrzucil z ramienia podrozny wor i zaczal czekac na dalszy rozwoj wydarzen. Zdarzylo mu sie kiedys, ze przez pol roku sluzyl jako sprzatacz w pewnej agencji ochronnej i zdazyl dosc dobrze poznac obyczaje i upodobania najemnych przybocznych. W podobnych pawilonach, ktore stawiano niemal przy kazdej znaczniejszej stacji pocztowej, osiedlali sie ci mistrzowie walk bez broni i z bronia, ktorym z rozmaitych przyczyn nie udalo sie otworzyc wlasnej szkoly. Nie mieli bliskich krewnych, co pozwoliloby im przeksztalcic swoje mistrzostwo w rodzinny majatek, i nie mieli ochoty zostawac wedrownymi nauczycielami. Sprzedajac za oplata - wcale zreszta niemala! - swoje uslugi, wynajmowali sie do pracy u bogatych kupcow albo straznikow, ktorzy nie uskarzali sie na brak pieniedzy, ale nie mieli ochoty na ryzykowanie wlasna skora czy zdrowiem. Mieli nawet swoj zargon, w pewnym sensie przypominajacy szwargot lesnych rzezimieszkow: towar nazywali zwiezle "biao", sam przyboczny nosil miano "biao-shi", kupiecki woz "biao-che"... no, a jezeli oddany pod ochrone straznikowi towar mimo wszystko zostawal roz-grabiony, nazywalo sie to "stracic biao". Zle jezyki niosly plotki, ze szlachetni straznicy "tracili" towar Po uprzednim zawarciu umowy z bandytami. Jakze inaczej objasnic fakt, ze napad na towar albo jadacego pod ochrona biao-shi podroznego zamiast konczyc sie rzezia, najczesciej przeksztalcal sie w targ? Aopryszkowi udawalo sie znalezc wspolny jezyk z najemnym straznikiem przybocznym. Ajezeli nie... to zaczynal sie pojedynek, ktory nigdy nie konczyl sie krwawo, a zwyciezca dyktowal pokonanemu swoje warunki. Opryszkowie zwyciezali rzadko - co sprzyjalo rozwojowi sieci agencji ochrony. Krotko mowiac, w tym, ze przy pocztowej stacji zagniezdzila sie agencja ochrony, nie bylo niczego dziwnego. Niepojete za to bylo calkowite wyludnienie stacji, znajdujacej sie w koncu tylko o trzy etapy drogi od stolicy. A i zuchow ochroniarzy tez nigdzie nie bylo widac, jezeli nie liczyc oczywiscie grubianina starucha w papierowym kaftanie. Z zamyslenia wyrwal Zmijeczka ochryply chichot, ktory dolecial don od strony pawilonu. -Ty, lysa palo, szukasz u mnie pracy? - ryk starucha moglby prze straszyc kazdego, tyle ze w okolicy nie bylo strachliwych. - Nierob z ogo lonym czerepem, zdolny tylko do tego, zeby sie pokornie klaniac i mam rotac te wasze sutry, smie proponowac mnie, zebym go wynajal do pra cy? Ba, mam jeszcze wyslac go z najblizszymi podroznymi do Stolicy w charakterze przybocznego straznika? Niebo mi swiadkiem, ze mnie wysmieja pierwsi z rabusiow, ktorym przyjdzie do glowy przespacero wac sie po drodze Kwitnacych Wzgorz! Wez lepiej te miske z resztkami wczorajszych man-tou i zatkaj swoj glupi pysk jedzeniem! Kiedy na ganku ponownie pojawil sie wielebny Ban, mial w reku rzeczywiscie miske z resztkami czerstwych man-tou, ktora podsunal Zmijeczkowi. -Dzieki ci, o dzieki, najszlachetniejszy Shi Gan-danie! - Mnich trzykrotnie poklonil sie staruchowi, ktory wyszedl na zewnatrz zaraz za nim. - Wielka jest twoja szczodrosc i twoje zachowanie odpowiada sensowi twojego slawnego imienia! Czy sie omyle, jezeli powiem, ze wedle mojej bardzo skromnej wiedzy, Shi Gan-dan oznacza "stop kamienia i nieczystosci"? Czy nedzna pamiec znow zawiodla niegod nego mnicha, ktory potrafi tylko'zebrac o datki? Zmijeczek nigdy by nie podejrzewal swego wielebnego nauczyciela, bodhisattwe z wydzialu Zhang Wo, o znajomosc zargonu biao-shi; ale nie podejrzewal mnicha o to i Shi Gan-dan. Staruch poczerwienial nagle, a Zmijeczek nie zdazyl odgryzc kesa podarowanych man-tou, kiedy w zylastej lapie starucha pojawila sie bambusowa zerdz do podtrzymywania krokwi. Solidna palka, dluga na poltora lokcia i gruba mniej wiecej na dlugosc wskazujacego palca. Gdyby nia trzasnac kogos po grzbiecie... wszystko wskazywalo na to, ze "Uzgodniona Radosc" nie byla za bardzo radosna, a z pewnoscia nie byla uzgodniona. Zmijeczek nie umialby rzec, dlaczego przed jego oczami nagle ukazala sie wizja porannych medytacji w klasztorze: tylko zamiast nauczycieli, wsrod uczniow przechadzali sie z palkami czterej absolutnie jednakowi Shi Gan-danowie, a z medytujacych mnichow byl obecny tylko wielebny Ban. Starcy kolejno walili mnicha z tajnej sluzby po grzbiecie palkami, a Ban sie klanial i pokornie dziekowal za troske o rozwoj jego osobowosci. W tej wizji bylo cos nieprawdopodobnego i niezgodnego z reszta szczegolow, ale Zmijeczek nie bardzo umial okreslic, co takiego. -Nie cieipie swietoszkow! - warknal obok Shi Gan-dan i wizja znikla, zostali tylko staruch z palka w reku i wielebny Ban. Piesc siwego biao-shi zacisnela sie nagle, masywne knykcie starucha zbielaly, rozleglo sie chrupniecie i trzask - a gdy stary rozwarl kulak, okazalo sie, ze niemilosierny uscisk zgniotl bambus, z ktorego zostaly tylko plaskie, iglaste pasma. -Zrobisz to samo, wezme do roboty - odpowiedzial staruch, usmiechajac sie lekko. - Ech, zanieczyscili Podniebna Kraine... I urwal. Zmiazdzona palke cisnal precz i wyciagnal sie jak dlugi na ganku. Wielebny Ban uklonil sie nisko po raz kolejny, po czym usiadl obok Zmijeczka i wzial troche jedzenia z plaskiej miski. -Raczycie zartowac, mistrzu? - odpowiedzial mnich z pelnymi ustami. - Wy i ja jestesmy jak bawol i mysz; jakze sie nam, ktorzy wyrzeklismy sie swiata, spierac z mistrzami? Za nauke dziekuje, nie zapomne, chocbym dozyl i stu lat, a co sie tyczy Podniebnej Krainy... Moze i macie racje, mistrzu, ale przeciez stop kamienia i nieczystosci nie zawsze przeplynie bystrzyny... bywa ze utonie! Oczywiscie, bez urazy, nie bierzcie tego do siebie... Siwowlosy biao-shi juz otwieral gebe, by sie odciac - Shi Gan-dan nie mial zwyczaju zbywac obrazy milczeniem! - ale nieoczekiwany obrot wydarzen, postawil nagle mnichow i szefa agencji ochronnej w zupelnie nowej sytuacji. Z ktorej strony zdazylo sie pojawic szesciu tragarzy, niosacych jednodrzwiowa lektyke z plecionym daszkiem? Przed minuta droga byla zupelnie pusta! Przeciez nie spadli z nieba! Nieba maja do roboty zupelnie co innego niz zrzucanie w dol takich gosci... Czyzby trzej ludzie przed pawilonem tak sie zacietrzewili, ze przegapili nadejscie tragarzy, lektyki i w ogole zapomnieli o bozym swiecie?! Zmijeczek obejrzal sie dookola i kompletnie zbil go z pantalyku widok nietknietego dziewiczo pylu na drodze. Ani sladow, ani... Co prawda, gdyby tragarze wynurzyli sie zza wegla pocztowej stacji, to mogliby podejsc do pawilonu agencji w sposob niezauwazalny. Tak czy owak, wywiadowca nie powinien byl tego przeoczyc... a przeoczyl. Rosli tragarze postawili swoje brzemie na ziemi i zaczeli jeden drugiemu masowac zesztywniale ramiona; zaslona z migotliwej tkaniny odsunela sie w bok - i z lektyki lekko wyfrunela kobieta. Byla nie pierwszej juz mlodosci, miala moze nieco ponad trzydziesci lat, ale jezeli padlo na nia jakies meskie spojrzenie, to dlugo nie moglo sie od niej oderwac, tak jak katorznik rad by zrzucic jarzmo z karku, ale nie moze. Odziana byla w kremowa bluzke z szerokimi rekawami i ceglasta suknie z adamaszku, tloczonego w rozowe kropki. Spod rabka sukni kokieteryjnie wygladaly czubki pantofelkow - teczowych i z dziobkami. Dol sukni obszyty byl perlami, ktore swoim ciezarem skracaly i bez tego drobne kroczki nozek. Szczuplosc talii nieznajomej podkreslal szeroki pas, ozdobiony zeszlifowanymi niemal do calkowitej przejrzystosci plytkami z kosci nosorozca - i patrzacym wydalo sie nagle, ze z niebios zstapila ku nim sama bodhisattwa Guan-ln! Zaczesane w tyl kosmyki smolistych wlosow nieznajomej, lekko tylko musnietych szlachetna siwizna, przypominaly zagle wydete wschodnim wiatrem; wygladaly nie jak wlosy, a lekki dym albo kaprysna mgielka. Fryzure zdobila pyszna szpilka z ametystem i brazowe broszki, a uszy zdobily wykonane z rzadkim kunsztem kolczyki. Coz to byla za kobieta! Piekna nieznajoma nie zaszczycila mnichow nawet jednym spojrzeniem, ale podplynawszy do ganku pawilonu, usmiechnela sie milo do starego Shi Gan-dana. Takie usmiechy moga topic skaly*- a czy serce krzepkiego starucha mialoby sie okazac od nich twardsze? -Podazam do siedziby mojego brata, inspektora Yanga Hu-gonga- glos nieznajomej, choc brzmial przyjaznie i uprzejmie, swiadczyl 0 tym, ze przywykla raczej do wydawania rozkazow niz skladania prosb. - Nie watpie, ze naczelnik agencji przydzieli mi eskorte z naj lepszych zuchow. Zechciejcie tyiko uwzglednic, panie naczelniku, ze bardzo mi spieszno! Shi Gan-dan wstal szybko i nisko, choc nieskladnie, sie uklonil. Kregoslup starucha nie chcial sie odpowiednio zgiac albo stary zboj dawno juz sie nikomu nie klanial. -Jezeli szlachetna pani zechce laskawie zajsc do pawilonu i nieco poczekac - geba starego biao-shi rozplynela sie w uprzejmym usmie chu, choc wcale nie dodalo jej to uroku - to mniej wiecej za dwie go dziny powinien wrocic moj wnuk, Shi-mnicjszy. Za dwie godziny od dam do waszej dyspozycji jego i dwoch najlepszych przybocznych! -Alez ja nie moge czekac! - dama tupnela gniewnie nozka. - Sami widzicie: dzien zbliza sie ku poludniowi, przewoznik niezdara sie spoz nil i wysadzil nas nie na tej przystani, na ktorej powinien...Nie, abso lutnie nie moge czekac! Dzis wieczorem musze sie znalezc w dworze mojego brata. Mam nadzieje, ze wiecie, kim jest inspektor Yang? Twarz starucha przybrala wyraz jeszcze bardziej uprzejmy, ale widac bylo, ze imie szanownego inspektora Yanga nic mu nie mowi. -Niestety, szanowna pani! - Shi Gan-dan rozlozyl bezradnie rece. - Ogromnie mi przykro, ale wszyscy moi ludzie sa w rozjazdach 1 jedyne, co moge wam zaproponowac, to zaczekanie na Shi-mniejszego, pod ktorego ochrona bedziecie absolutnie bezpieczna, albo... Umilkl i przez chwile machinalnie gladzil rekojesc swojej sza-belki, patrzac jednoczesnie z drwina na mnichow, ktorzy niespiesznie dojadali darowane im man-tou. -Albo... zadowolic sie ochrona ze strony tych dwoch czcigod nych ojcow, z ktorych jeden calkiem niedawno mnie prosil, bym go przyjal do pracy! Wygladalo na to, ze szlachetna pani uznala te propozycje za drwine. 1 oczywiscie miala racje. Juz sie zabierala do tego, zeby wyliczyc Shi Gan-danowi, nadmiernie gadatliwemu stopowi kamienia i nieczystosci, wszystkie klopoty, jakie moze mu sprowadzic na leb jej braciszek urzedniczyna, kiedy wielebny Ban nagle przerwal ziewanie, lekko wstal i zrobiwszy trzy kroki, podszedl do lektyki. Zrobil to akurat w chwili, w ktorej starszy tragarz, ponuro cmokajac jezykiem, zabral sie za ogledziny drewnianej konstaikcji lektyki. Poprzeczna zerdz, na ktorej opierala sie zaslona, zwisala smetnie z jednego konca - mocujace ja kola powyginaly sie z miejscu styku i zerdz w kazdej chwili mogla odpasc. Tymczasem tragarze nie mieli pod reka zadnego narzedzia przydatnego do naprawy i jedyna mozliwoscia byla perspektywa odszukania w poblizy dwoch krotkich bambusowych palek, wstawienia ich w petle zaslony, a potem wsuniecia ich w boczne wyciecia fugi i takiego umocnienia, by wytrzymaly choc do najblizszego warsztatu powroznika czy ciesli. Do siedziby inspektora Yanga moglo to wytrzymac jak najbardziej. W przeciwnym razie... najpierw odpadnie zaslona, potem kaprysna dama zacznie krzyczec, ze jej przepiekne oczeta pelne beda pylu... i zacznie sie zloscic na wszystkich, na ktorych akurat spocznie spojrzenie tychze oczu! Uprzejmy byl czy nie stary biao-shi - to w koncu jego sprawa, a taszczyc lektyke w taka dal i na koniec nie otrzymac nawet swoich pieciu zwitkow z monetami... Odpowiednia bambusowa zerdz starszy tragarz juz znalazl - nie opodal lezalo ich sporo. Trzeba ja bylo tylko rozrabac czyms ostrym na dwie polowki, a proba zlamania jej o kolano skonczyla sie spektakularnym i bolesnym trzaskiem. Trzask tez wyszedl slabiutki - wstyd, nie trzask. Mowiac krotko', wielebny Ban podszedl w sama pore. Tragarz stal juz spokojnie i podejrzliwie uwaznie przygladal sie szabelce Shi Gan-dana, zamierzajac zaprosic starucha do pomocy w robotach gospodarczych. A popedliwosc czlonkow jego narodu - osobliwie w sprawie ich ukochanej broni - doskonale byla znana wszystkim. Najwyrazniej nie wiedzial o niej tylko starszy tragarz. -Pozwolicie obejrzec? - wielebny Ban wzial bambus z rak tra garza i uwaznie mu sie przyjrzal. Palka byla nieco ciensza niz ta, ktora nie tak dawno rozgniotl szef agencji ochrony "Uzgodniona Radosc". Dlugosc miala mniej wiecej taka sama - okolo poltora lokcia. Zloty sloneczny kruk sfrunal blizej i musnal goracym dziobem ciemie mnicha. Na ogolonym czerepie wystapily krople potu - wielebny Ban lekko targnal palka, jak sie targa plotnem, sprawdzajac jego trwalosc. W ciszy, ktora potem nastapila, wszyscy uslyszeli pogardliwe stekniecic starego Shi Gan-dana. Zylaste cialo mnicha zamarlo na ulamek sekundy w bezruchu, pod skora zarysowaly sie wezly stalowych miesni; wielebny Ban wyszczerzyl zeby, wydal niski, gardlowy okrzyk, na poczerwienialych przedramionach w mgnieniu oka wystapily pietna, ujawniajac niedyskretnym oczom wscieklego tygrysa i rozjuszonego smoka - i nagle wszystko sie skonczylo. Zmijeczek rozkaszlal sie okropnie, bo w gardle utkwil mu kes man-tou. Nigdy by nie uwierzyl, ze cos takiego jest mozliwe. Teraz tez, prawde rzeklszy, nie mogl uwierzyc. -Wedrowny mnich pokornie prosi o przyjecie jego skromnego daru - wielebny Ban z uklonem podal oszolomionemu tragarzowi dwie czesci bambusowej zerdzi. Rozerwanej przez niego przed ehwilajak pas zetialego plotna. Potem zwrocil sie do pobladl szlachetnej damy: -Czy mi sie wydawalo, czy przed chwila istotnie byla mowa o jakiejs eskorcie? - zapytal grzecznie. Kiedy lektyka, za ktora niespiesznie szli Zmijeczek i mnich z tajnej sluzby, znikla za zakretem drogi, stary Shi Gan-dan przyniosl nowy dzban piwa i usiadl na ganku. -Duren! - mruknal bez osobliwej zlosci w glosie, nalewajac sobie kolejna czarke trunku. - Tez mi cos! Seng-bing, mnich wojow nik... znalazl sobie widownie do popisu! Zachcialo mu sie wypiac piers przez starym! Tyle lat przezyl, a wcale mu rozumu nie przyby lo... i nawet Budda go nie oswiecil! Szef agencji lyknal piwa i umilkl. Nie mogl sobie pozwolic na mowienie. W sekretnej alkowie pawilonu juz trzeci dzien siedzial pomocnik stolecznego cenzora, ostronosy czleczyna o twarzy polnej myszy i oczach tchorza smierdziela. To wlasnie bylo przyczyna wyludnienia sie stacji pocztowej i dlatego wszystkie zuchy z ochrony rozeszly sie, gdzie komu wola... Sza! Stary Shi Gan-dan i tak zrobil dla przyszlego mnicha, co sie dalo, chamstwem i aluzjami usilujac skierowac obu braci gdziekolwiek, tylko nie do Pekinu. Znaczy, taki juz los... Z tego wszystkiego nie zdazyl sie nawet zastanowic nad tym, ze w zyciu nie slyszal o zadnym inspektorze Yangu. Za to wioskowy szaman w rodzinnych stronach Shi Gan-dana czesto wieczorami opowiadal o spryciarzu Yangu, przezywanym tez Hu-gong. To znaczy Lisi Pan. Coz... znow trzeba wszystko przypisac losowi... Mialo sie juz pod wieczor. Na zasnutym czesciowo chmurami niebie pojawil sie juz nikly sierp miesiaca, ukazujac swiatu Zimny Palac, po ktorego komnatach przechadza sie smutna'bogini Zhan-e, uradowane bliskoscia nocy cykady zacwierkaly rozmaitymi glosami, a zawtorowal im ptasi drobiazg, wyciagajac smetne trele. Droga biegla wsrod niezbyt stromych wzgorz z zoltego lessu, gdzieniegdzie porosnietych sosniakiem i paprociowymi zaroslami, skrecala ku gajom kryptomerii i zbiegala w jary, gdzie wila sie niczym psi chwost albo oszalala z zadzy zmija. Niezmordowani z poczatku tragarze zaczeli gubic krok, potrzasajac lektyka i wywolujac glosne okrzyki niezadowolenia dzwiganej damy, ale obiecanej przez nia siedziby inspektora Yanga jak nie bylo, tak nie bvlo. Mnisi szli z tylu. -Zdumiewajacy z ciebie czlowiek - odezwal sie nagle wielebny Ban, patrzac na mlodzienczy profil swego towarzysza podrozy. Zmijeczek potknal sie. Wymagala tego jego legenda - w koncu uslyszawszy cos takiego z ust nauczyciela, rwacego ot tak sobie solidne bambusowe dragi, w ogole mozna stracic rozum! W rzeczywistosci Zmijeczek oczekiwal czegos takiego od dnia, w ktorym opuscili Ningou. -Zdumiewajacy z ciebie czlowiek - powtorzyl bodhisattwa z taj nej kancelarii, nie kladac nawet szczegolnego nacisku na swoje slo wa. - Absolutnie na przyklad nie moge zapamietac twojej twarzy. Kiedy na nia patrze, wszystko jest jasne: wysokie kosci policzkowe, nieco nabrzmiale powieki, nos z garbkiem i doleczek na podbrodku... Ale wystarczy, ze sie odwroce i juz zapominam! To znaczy pamie tam slowa, policzki, powieki, nos... ale wszystko to wcale mi sie nie uklada w ludzka twarz. Ciekawe, czy gdyby ktos teraz zapytal 0 ciebie patriarche albo mistrza Liu, potrafiliby odtworzyc z pamieci twoj wyglad? -Ale co tez wy, nauczycielu! - Zmijeczek szybko sie obejrzal, ukazujac Banowi twarz niemal zalana lzami urazy. - Ot, napadna na nas podle zboje, zabija mnie w nierownej walce, a wy potem zaplaczecie 1 powiecie: niesprawiedliwy bylem wobec mlodego mnicha i niepo trzebnie go obrazalem! Sklalem go nieladnie i robilem mu wymowki bez powodu! Traficie do stolicy, staniecie przed "obejmujacym glo we morskiego zolwia'" madrym Zhang Wo, prawa reka Syna Nieba i zaczniecie samemu sobie czynic wyrzuty - wzialem na sluzbe mlo dzienca i zgubilem biedaka. Ukarzcie mnie okropna smiercia! Plotac te oczywiste bzdury, Zmijeczek ukradkiem rozgladal sie na boki. Nawet gdyby zostal zdemaskowany, nie bral pod uwage mozliwosci konfrontacji z wielebnym ojcem. To tak, jakby wsadzic reke w ogien, liczac na to, ze sie nie poparzy! Ale... oto jar pomiedzy dwoma wzgorzami i gdyby sie kopnac wzdluz tej kolczastej sciany jalowcowych zarosli, potem skoczyc w gliniasta rozpadline, a tam juz do wzgorz calkiem blisko... Zmijeczek musial dojsc do Pekinu. A czy z Banem, czy bez... to juz, jak los zdarzy. -Zjawie sie w stolicy u madrego nauczyciela Zhang Wo - usmiech nal sie wielebny Ban, przesuwajac zdzblo trawy z jednego kacika warg w drugi, jakby zapomnial nagle o poprzednim temacie. - Zjawie sie i powiem... a przy okazji, moj mlody przyjacielu, ciekawi mnie, jak tez ty sobie wyobrazasz nauczyciela Zhanga? * Obejmowac glowe morskiego zolwia - zajmowac wysokie, odpowiedzialne stanowisko -Jak go sobie wyobrazam? - Zmijeczek udal, ze pytanie zbi lo go z tropu, w duchu powital nieszkodliwe pytanie z prawdziwa radoscia. Wygladalo na to, ze ucieczke na razie mozna odlozyc. Ale czy na dlugo? -Jak go sobie wyobrazam? - powtorzyl pytanie, mruzac jedno czesnie oczy. - No... wielki jak smok... albo jak mistrz Liu. Jak to sie mowi, potezny i slawny, oczy trojkatne, piers jak beczka, a leb jak ceber! Czolo wysokie, okryte czapka z delikatnego jedwabiu, twarz i uszy wydluzone, jak na wizerunkach milosciwego Buddy... Oto stoi nauczyciel Zhang na najwyzszym stopniu obok tronu, daje Wladcy madre rady, decydujace o dobrobycie Panstwa Srodka. I wyglad ma zupelnie podobny... do waszego, nauczycielu! Kropka w kropke, jak by was jedna matka urodzila! Wielebny parsknal serdecznym smiechem. Smiech mnicha byl tak zarazliwy, ze nawet tragarze odzyskali rezon, i ni z tego, ni z owego, zaczeli rytmicznie skandowac: Nowe piesni, nowe tance sprzedaj bogaczowi -On zas, kiedy tego chory, piaci medykowi! Wreszcie wielebny przestal sie smiac i otarl lzy z oczu. - Nie mnichem, a bajarzem powinienes zostac! - stwierdzil jeszcze nieco rwacym sie glosem. - Ale? mialoby ucieche bazarowe talatajstwo! A tak w ogole... masz racje. Taaak... Oczy trojkatne, uszy wydluzone i mysli tylko o panstwowym dobrobycie. Tak mysli, ze caly czas jest w rozjazdach! Odwiedza prowincje za prowincja i od razu miejscowych silaczy na plac wzywa! Wychodzcie, bohaterowie i awanturnicy: jeden na jednego, trzech zbrojnych na jednego bez broni, kupa przeciwko drewnianej laweczce i paleczkom do jedzenia! Klaniam sie trzy razy i pokornie prosze! I wiesz co, moj mlody przyjacielu? Wychodza! Wesolosc Bana znikla gdzies, jak zdmuchnieta wiatrem, spod jego slow zaczelo wylaniac sie cos bolesnego i niedobrego; Zmijeczek poczul tez, ze Ban nie mowi teraz do niego... a wlasciwie nie tylko do niego. Byla to rozmowa z tych, jakimi niekiedy ludzie zaszczycaja przyglupia sluzbe, ktorzy z nikim innym szczerze porozmawiac nie moga. -Wychodza bohaterowie! Kazdy sie czuje, jakby mu ptak Peng dziob w tylek wetknal -jakaz to chwala, pokonac wobec licznych widzow mi strza z klejmem na rekach! Potem sie niesie stugebna fama po calym Pan stwie Srodka - nauczyciel Zhang cuda na placyku pokazywal... a po tych cudach miejscowi ksiazeta i dostojni chou nie swoja smiercia umieraja! Jednego na polowaniu ktos ustrzelil przypadkiem z luku, a tamtego czar na febra do grobu wpedzila. Podobno knuli spisek przeciwko panstwu! Wladcy na reke smierc buntowniczych wielmozow, mistrz Zhang zysku je slawe i szacunek; a w Podniebnej Krainie zaczynaja sie ataki "Szalen stwa Buddy"! Wyglada na to, ze gniewa sie Budda - czemuz to mnich, ktory wyrzekl sie swiata, zaczyna sie wtracac w jego sprawy? Moze mi powiesz, ze o tym nie slyszales? Odpowiadaj! Ostatnie zdanie bylo skierowane do Zmijeczka. Wywiadowca zrozumial; trzeba odpowiedziec, i to szybko, a takze na tyle uczciwie, na ile to wjego sytuacji mozliwe... W przeciwnym wypadku zostaje ucieczka jarem... a i to nie wiadomo, czy zdazy. -Slyszalem, nauczycielu - odparl zgnebionym tonem. - Gluchy nie jestem... a wszystkim plotkarzom gab nie pozamykasz... -O, tos w sedno trafil! Nie pozamykasz! Zmniejszyli podatki nakladane na pospolstwo - zeby ktos choc podziekowal! Lapowkarzy i kauzyperdow z kancelarii zelazna miotla wymiataja - same biadolenia, ze niewinnym ostatnie placuszki sie zabiera; Wielki Mur umocniono kamieniami i dokonczono budowy - protesty, ze pieniadze na glup stwa ida! Przeniesiono stolice do Pekinu - geomanci rycza jak jeden, ze w niedobre miejsce! Wszedzie porozsylano szkolonych w klasz torach poslancow - od Syjamu, po daleka wyspe Okinawa - pewnie intrygant Zhang znow wbija swoje czarne kliny! Ty tez tak myslisz? Co, moze uwazasz, ze biesy i umarlaki z grobow wstaja przez na uczyciela Zhanga i jego ludzi? Odpowiadaj! Zmijeczek tylko niesmialo wzruszyl ramionami. Ale -jak sie zaraz wyjasnilo - wielebny Ban i tym razem nie oczekiwal odpowiedzi. Umilkl, uspokoil sie i machnal reka zaniepokojonemu szefowi tragarzy - wszystko w porzadku, udzielam nauk mlodemu mnichowi. Na niebie, ktore zaciagnelo sie juz aksamitnym tuszem, wyraznie zarysowal sie sierp ksiezyca, od sosen dolatywal ostry zapach zywicy, a szczyty wzgorz wygladaly jak czaszki olbrzymow, ktorzy, pociagnieci wlasnym ciezarem, pozapadali sie pod ziemie. Mnich z tajnej sluzby szedl w milczeniu i przygladal sie wlasnym rekom, oznakowanym wizerunkami tygrysa i smoka, jakby widzial je pierwszy raz w zyciu. Wywiadowca pomyslal, ze z tak pogardliwym wyrazem twarzy powinno sie patrzec na zdechlego weza. -Prawie dwadziescia lat temu przechodzilem przez Labirynt Ma nekinow - stwierdzil wielebny Ban cichym glosem. - Ciebie jeszcze wtedy i na swiecie nie bylo. Zmijeczek zamienil sie w sluch, odruchowo jednak zdazyl przeliczyc: mnich ma tak na oko z piecdziesiat lat, znaczy jest od niego starszy o osiem lat; czym on sam sie zajmowal przed dwudziestu laty? Pracowal chyba jako mlodszy wymiatacz w swicie naczelnika prowincji An-de - kroczyl przed orszakiem i ryczal na cale gardlo, by wszyscy pryskali na boki... I niedlugo trzeba bylo czekac na to, by nominacje na naczelnika odebral kolejny dostojnik. -Nikt w klasztorze nie watpil, ze go przejde - ciagnal Ban. - Nie, nie tak bylo... ja sam watpilem. Ale przeszedlem. Jak... nie powiem, nie powinienes wiedziec. A na samym koncu, kiedy obejmo walem rozgrzany dzban i wdychajac zapach wlasnej palonej skory, patrzylem juz na otwierajace sie coraz szerzej wyjscie... Oto ona, wielka przyszlosc, usmiech Buddy, paradne wrota klasztoru, usmie chajacy sie opat, zachwyceni bracia! Idz ku nim, seng-bingu, mni chu wojowniku, ktory dopiales swego, dokonujac rzeczy niemoz liwej niemal i dostepnej bardzo nielicznym... Stoje wiec, rece plo na, serce plonie - i nagle jakby mi ktos dusze dlonia scisnal - chce tam wrocic! Nie ku slawie chce isc, nie ku zyciu, nie ku Prawdzie nawet, ale ciagnie mnie nieodparcie, zeby wrocic do tej smiertelnie niebezpiecznej ciemnicy, w ktorej poznalem siebie samego! 1 wy dalo mi sie wtedy, ze pomiedzy drewnianymi wojownikami stoi sam Brodaty Barbarzynca, Bodhidharma nie z tego swiata, wiel ki Puti Damo; stoi i kiwa palcem. Jakby chcial rzec - nie jest jesz cze za pozno, mozesz jeszcze dokonac wyboru! Wiem, ze to glu pie, strasznie glupie, ale ciagnie... trudno sie oprzec! Nie zawroci lem. Wyszedlem na zewnatrz, wyciagnalem rece, brat Liu - wtedy jeszcze nie byl glownym shifu - posmarowal mi oparzeliny mascia, bracia chwala i nachwalic sie nie moga... A za plecami zamyka sie wejscie do Labiryntu. Powoli sie zamyka... jakby czekalo - zmieni zdanie Ban-zadufek, w ostatniej chwili zawroci, rzuci sie w szczeline... ale nie... nie zawrocil. Ban chrzaknal ponuro i szybkim krokiem ruszyl naprzod. Zmijcczek nie przyspieszal kroku - patrzyl na plecy oddalajacego sie mnicha i myslal o tym, ze w tej chwili znajduje sie blizej rozwiklania tajemnicy shaolinskiego klasztoru i Labiryntu Manekinow niz kiedykolwiek przedtem. Ale... czy nie dlatego wielebny Ban opowiedzial mu o wszystkim, iz wiedzial, ze mlody mnich nikomu tego nie zdradzi!? I czy nie pora juz... a otoz i dogodny jar... nie, juz go minelismy. Przed nimi widac juz bylo dachy siedziby inspektora Yanga. Przyslany przez gospodarzy kosz zjedzeniem byl wspanialy. W osmiu jego przedzialach ulozono wszystko, co mogloby poruszyc serce prawdziwego smakosza. Byly wiec marynowane gesie watrobki z wodnymi orzechami, suszone nozki kurczat i srebrzan-ka w sosie cynamonowym. Z boku wzrok wabily malenkie talerzyki z gotowanymi na parze nalesnikami, nadziewanymi farszem z owocow dzikiej rozy i ryzem na slodko. Pieczone golabki wabily pysznym zapachem, buchala para z nadziewanych drobiowym miesem pierozkow, bursztynowymi lzami plakalo peklowane mieso z jagodami; obok widac bylo srebrny dzbanuszek z gronowym winem i drugi, z jasminowa nalewka. Zmijeczek wzial do ust kes sloniny, ugryzl i zaczal niespiesznie przezuwac. Podczas ostatnich kilku tygodni odwykl od miesa i z poczatku nie mogl zrozumiec, czy dziwi go smak miesa, czy nie smakuje mu slonina i trzeba wziac co innego. Ksiezyc tymczasem opil sie zoltym sokiem, drwiaco dzgnal rogami w okno i zawisnal nad huczaca swiatecznymi odglosami siedziba inspektora. Na dame w lektyce najwyrazniej juz czekano. Przybylych natychmiast obstapila gromada slug, tragarzy odprowadzono gdzies na bok, a domownicy, ktorzy pojawili sie za slugami, w pierwszym rzedzie zaczeli obsypywac pochwalami przybyla. Wygladalo na to, ze cale to swieto urzadzono wylacznie na jej czesc. -Swieta Siostrzyczko! - slychac bylo z wszystkich stron. - Ach, Swieta Siostrzyczko! Doczekac sie juz nie moglismy! Balismy sie, ze w drodze moglo sie zdarzyc jakies nieszczescie! Swieta Siostrzyczka kiwala reka na lewo i na prawo, wyjasniala przyczyny zwloki, a stojacy z boku Zmijeczek dziwil sie niezwyklemu przydomkowi, jaki jej nadano i rozgladal sie na boki. Inspektor Yang Hu-gong najwyrazniej do biednych nie nalezal. Po otoczonym scianami dziedzincu wszedzie snuli sie jacys ludzie - dzwigali kobialki, zapalali roznobarwne latarnie, nakrywali stoly i ozdabiali altanki, nad odswietnie ozdobiona sala lsnil ognisty "trigram", lewe skrzydlo najprawdopodobniej sluzace za mieszkanie zarzadcy majatku ocienialy trzy pyszne cyprysy, rozstawione juz do uczty stoliki pokrywaly przepiekne rzezby, a z galeryjek i pawilonow slychac bylo okrzyki machajacych szerokimi rekawami krewnych: - Swieta Siostrzyczko! Ach, Swieta Siostrzyczko! Oddalajac sie w towarzystwie inspektora Yanga, Swieta Siostrzyczka mimochodem poklepala Zmijeczka po policzku i poprosila wielebnego Bana, by ten poszedl za nia. Ktoz w koncu, jezeli nie doswiadczony nauczyciel i znawca Prawa, powinien poprowadzic dziekczynne modly z powodu szczesliwego powrotu do domu? Swieta Siostrzyczka i jej krewni dolacza swoje glosy do glosu archata. Zmijeczek poczatkowo zaczal sie zastanawiac, jak sie maja te dziekczynne modly z powodu szczesliwego powrotu do domu do poprzedniego stwierdzenia damy, ze jedzie w gosci do brata? Ale akurat wtedy zjawila sie przed nim fertyczna sluzaca, ktora miala go zaprowadzic do komnaty przeznaczonej dla mnichow ochroniarzy. Pierwsza rzecza, jaka zauwazyl Zmijeczek po wejsciu do komnaty, bylo lozko. Na takim lozku cesarz moglby snic swoje sny o potedze i wladzy. Inkrustowane macica perlowa, z barierkami po bokach i z tylu, musialo kosztowac przynajmniej szescdziesiat lian-gow srebrem. Z gory spod baldachimu opadala czerwona, jedwabna zaslona podtrzymywana atlasowa tasma, a porozwieszane wokol niej na srebrnych zaczepach aromatyczne kulki zapachowe napelnialy powietrze aromatyczna wonia. "A zabawic by sie na takim lozu w "dwie mandarynskie kaczuszki" lub w "Guan-In idzie za kotare"... chocby z ta tu slicznotka" - blyskawicznie przelatujaca przez glowe Zmijeczka mysl oblala mu cale cialo warem - i sam sie sobie zdziwil, bo takiego przyplywu zadzy nie pamietal od lat chlopiecych. Odwrocil sie, by zapytac, czy mlodemu mnichowi przystoi klasc sie do tak rozkosznego loza i czy nie ma tu przynajmniej jakiejs posledniejszej poscieli, ktora moglby polozyc na wierzchu, ale sluzaca zakrecila tylko zgrabnym tyleczkiem i znikla. Jakby jej tu nie bylo. A po kilkunastu minutach przyniesiono koszyk zjedzeniem. Teraz Zmijeczek stal przy oknie i zul slonine. Ze swego okna widzial czesc ogrodu, geste zarosla i starannie zamieciona polanke z altanka. Dziwne mu sie wydalo, ze altanka byla pusta, obok niej nie bylo tez widac zadnych lamp i uwage Zmijeczka przykul widoczny w blasku miesiaca dziwaczny cien obok sciany zarosli. Cien mozna by uznac za cien psa o waskim pysku i rzadko spotykanym puszystym ogonie, poruszajacy sie rytmicznie i monotonnie, jak lalka wykonana przez stolecznych mistrzow rzemiosla zabawkarskiego. Zmijeczek podszedl jeszcze blizej do okna i spojrzal uwazniej. Widocznosc byla nie najlepsza, a i ksiezyc akurat ukryl sie czesciowo za chmura, ale wywiadowca zdolal jednak zobaczyc, ze istotnie byl to piesek, ktory na dodatek sie klanial. Raz za razem sie klanial, tykajac pyskiem w ziemie, a na czubku glowy ow piesek mial dziwaczna, blyszczaca czapeczke. Czapeczka nie spadala z psiego lba, choc powinna sie z niej zsunac przy pierwszym uklonie. Co prawda, zmeczonego Zmijeczka malo interesowaly tresowane pieski i ich zadziwiajace czapeczki, wiec ziewnal, przeciagnal sie i juz mial sie cofnac w glab komnaty... Sieip ksiezyca zwyciesko rozprul chmurke na dwie czesci, rzucil na polanke i krzaki garsc swietlistego blasku - i wywiadowcy udalo sie rozpoznac osobliwa czapeczka na psiej glowie. Byla to gorna, ciemieniowa czesc ludzkiego czerepu! Zmijeczka jakby grom odrzucil od okna, zabierajac mu dech z piersi, a gdy wysilkiem woli zmusil sie do zachowania spokoju i powrotu na poprzednie miejsce - na polance nie bylo juz widac zdumiewajacego psa. Ktorys ze sluzacych, przybyly najwyrazniej dopiero przed chwi-'% zapalal lampy w altance. Halucynacja, czy co? W plecy Zmijeczka dmuchnelo chlodem, a wlosy natychmiast stanely mu deba. Obejrzawszy sie blyskawicznie, zobaczyl, ze od przepysznego loza odsuwa sie czyjs cien. Prawie niewidoczna sylwetka zatrzymala sie na chwilke i wywiadowca zobaczyl ostro zarysowana starcza twarz; wyrazniej wystapily zmarszczki w kacikach oczu, mocno zacisniete usta... i sekate palce trzymajace fajeczke ze zdrewnialego korzenia ma-ling... - Babcia? - zapytal Zmijeczek, padajac na kolana. W rzeczy samej. Ni cialo, ni cien, ni mgla, ni opar, przenikliwy wiatr tnie do kosci, ciagnie chlodem i mrozi dusze. Mroczno wokol i strasznie. Jasny plomyk lampki tlacej sie przed tabliczka z imieniem nieboszczyka natychmiast przygasl i ledwo sie tli, ofiarne zwoje trzesa sie pod sciana, pogrzebowa choragiewka trzepocze, otulajac dusze zmarlego. Tuz przed zniknieciem widmo pogrozilo Zmijeczkowi fajka i uronilo jedna lze, ktora wolno splynela po policzku babki Cai. Ktos szedl po schodach. Kroki byle lekkie, szybkie - ale Zmijeczek nie mogl miec watpliwosci: byly to kroki czlowieka. Zaledwie zdazyl odetchnac, kiedy drzwi otworzyly sie bezszelestnie i do komnaty wplynela Swieta Siostrzyczka we wlasnej osobie. Wywiadowca moglby sie spodziewac, ze w drzwiach pojawi sie wielebny Ban albo... na przyklad ta ognista sluzaca, ale wizyty gospodyni w zadnej mierze nie oczekiwal. Swieta Siostrzyczka zdazyla sie juz przebrac. Miala teraz na sobie jasnoruda bluzke z zoltym haftem wokol kolnierza i suknie z lososiowego jedwabiu, spod ktorej wysuwaly sie czubki czerwonych pantofelkow. Fryzure przykryla srebrzystoczarna siateczka ozdobiona piorami zimorodka - i wygladala co najmniej dziesiec lat mlodziej. Co prawda, to ostatnie nie bardzo Zmijeczka zdziwilo - on sam, zeby daleko nie szukac, wygladal na ponad dwukrotnie mlodszego, niz byl w rzeczywistosci. 291 i W dloni gospodyni trzymala bogato zdobiony semi-sen.Przeszedlszy przez komnate, Swieta Siostrzyczka usiadla za niskim, wykladanym marmurem stolikiem i nie odezwawszy sie slowem, zaczela sie przygladac Zmijeczkowi, patrzac nan znad brazowej kadzielnicy. -Czy wolno mi bedzie zapytac? - pojawienie sie widma babki mocno poruszylo wywiadowce i jego glos brzmial z lekka ochryple - kiedy zobacze mojego nauczyciela? W komnacie rozdzwonil sie srebrzysty smiech pieknej damy. Nie wiadomo czemu, pytanie mocno ja rozbawilo. -Nauczyciel? - spytala z lekka drwina w glosie. - A coz on ci przekazuje, moj mily mniszeczku? -Wiedze - odparl Zmijeczek tak stanowczo, jak tylko mogl. - Wiedze... i wiele innych rzeczy. -Ale przeciez szukajac Wiedzy i... "wielu innych rzeczy", nie godzi sie gardzic i innymi sposobami poznawania skarbow madrosci - zamruczala Swieta Siostrzyczka, biorac dzwieczny akord na swo im semi-senie. Chcesz, to zaspiewam ci sutre? Swieta sutre, w sam raz dla takich skromnych mlodziankow jak ty? I w rzeczy samej zaspiewala, umiejetnie akompaniujac sobie dzwiekami semi-senu. Chlopaczek, co tu gadac, zuch; Raz twardy, raz miekki jak puch; Przed chwila mu sie glowa chwiala; A teraz sterczy niczym skala; W przepasce sie ledzwiowej skryl; Dwu kraglych braci tamze ma; Przebiegly, wesol, pelen sil; Kazda mu dziewka usmiech da! Nie "mozna powiedziec, zeby Zmijeczek nie slyszal tej sutry nigdy wczesniej. Niejeden raz spiewaly ja panny w licznych odwiedzanych przezen palacach mgly i ksiezyca, zanim przystepowaly do wlasciwych igraszek z gosciem - czyli zabawie z tym samym chwatem, o ktorym byla mowa w piosence. Ale tu... i najwazniejsze, z takich ust? ~ No i co? Spodobala sie moja sutra? - Swieta Siostrzyczka wsta-ia sprezyscie i zostawiwszy instrument na stoliku, podeszla do wywiadowcy. - To jeszcze nic, mily mniszeczku! Zaraz poznasz Wiedze, jak to sie mowi, cztery razy po dwa razy i trzy razy raz po raz! Ach, jak dlugo tesknilam, jak dlugo czekalam, mlody mniszku! Nie mozesz sobie nawet wyobrazic jak bardzo... ale cokolwiek by nie powiedzial starszy braciszek Yang - ta noc jest moja! Zmijeczek zachnal sie w tyl - wydalo mu sie nagle, ze przez wonne aromaty bijace od gospodyni nagle zalecialo mu trupim smrodem. Wywiadowce i gospodynie dzielilo teraz loze. Swieta Siostrzyczka zasmiala sie nagle - a Zmijeczek poczul, ze od tego smiechu wlosy staja mu deba. -A jezeli wezme nowy pret? - gospodyni zadala, nagle spietemu niczym struna wywiadowcy, absolutnie niepojete dlan pytanie. - Je zeli wezme nowa galazke i zrobie z niej figurke mezczyzny? W dloni Swietej Siostrzyczki nie wiedziec skad zjawila sie zolta wierzbowa galazka, ktora w okamgnieniu przeksztalcila sie w miniaturowa podobizne Zmijeczka. -Spetam mu czlonki czterdziestoma dziewiecioma jedwabnymi niteczkami, oczy mu zakryje skrawkiem jedwabiu, serce mu napelnie pustka, rece poprzebijam igielkami, nogi skleje smola... Zmijeczek poczul, ze jego cialo odmawia mu posluszenstwa - po raz pierwszy w zyciu. Nie, po raz drugi - pierwszy raz zdarzylo mu sie to podczas ataku, ktorego omaljiie przyplacil zyciem i po ktorym musial "zmieniac skore". -Nakresle cynobrem.swiety znak i rozkaze: z pustka* w sercu skieruj ku mnie swa milosc, z iglami w rekach nie rusz nawet palcem, zeby mi zaszkodzic, ze sklejonymi nogami nie chodz, gdzie nie trze ba, z zawiazanymi oczami nie patrz na boki... 1 kiedy rozesmiana Swieta Siostrzyczka podeszla do wywiadowcy - Zmijeczek nie zdolal ruszyc sie z miejsca. Ogarnela go fala nieposkromionej zadzy, gotowy do czynu czlonek stanal w potrzebie, domagajac sie natychmiastowego zaspokojenia, w pachwinie poczul slodkie parcie, a czyjs glos, dlawiac sie chichotem i posapywaniem, wyszeptal mu wprost w ucho: Pustka i milosc maja w chinskim jezyku jednakowa nazwe -Kaczuszka splotla szyje z labedziem - pohulac na wodzie. Fe niks przyplynal do przyjaciolki - fruwaja z kwiatka na kwiatek. Skre cajac sie w pary, niezmordowanie szeleszcza galazki. Purpurowe war gi domagaja sie pocalunku, rumiane policzki mecza sie, nie zaznaw szy milosci. Wysoko wzbily sie jedwabiste ponczoszki, nad plecami ukochanego blyskawicznie wzeszly dwa sierpy miesiaca. Opadly zlo te szpileczki, a poduszke okryla ciemna chmura wlosow... Ubranie splynelo z Caia, przylgnelo do niego gorace cialo, objelo go i powleklo ku lozu, a w uszach wciaz brzmial mu natarczywy glos, ktory przypominal barwa poszczekiwanie dreczonej cieczka suki: -Kochankowie skladaja sobie przysiegi wiecznej milosci i pro wadza gry na tysiace sposobow. Wstydzi sie chmurka, oniesmiela sie deszczyk. Snuja coraz bardziej przebiegle intrygi i ogniste zakusy. Krazy wilga, szczebioce i nie milknie. Talia wierzba gnie sie dreczona zadza, zarem plona usta wisnie. Faluje delikatna piers i krople jakze upragnionej rosy tryskaja w samo serce piwonii... Tracacy swiadomosc Zmijeczek nagle poczul cos jak uderzenie fajki ze zdrewnialego korzenia ma-ling w ciemie i na chwile prawie odzyskal przytomnosc. O nic sie juz nie troszczac - ani o zachowanie maski, ani o zycie Swietej Siostrzyczki -Zmijeczek obiema dlonmi wczepil sie w obnazone plecy gospodyni, kciukami zmacal punkty "jan-tzen" nad obojczykami, srodkowe palce wparl w podstawe jej czaszki i potrojnym pchnieciem uderzyl calym wewnetrznym ogniem, jaki mu jeszcze zostal. Napierajaca nan w nastepstwie tego niemoc wywiadowca odepchnal precz, jak sie odrzuca dokuczliwego szczeniaka; Siostrzyczka drgnela i jej twarz na ulamek sekundy zmienila sie jakby w zwierzecy pysk, pelen snieznobialych klow... A palce Zmijeczka porazil nagly chlod, jakby wbil je w bryle lodu. Swieta Siostrzyczka stanela nad nim z usmiechem. Cala sztuka Zmijeczka okazala sie bezradna - bo nie sposob zabic niezywe... -Nie, nic, moj mlody mniszku - gluchym glosem zawarcza la gospodyni (najwyrazniej jej tez dostalo sie nielicho) - Nie, moj drogi... tak czy owak mnie pokochasz, a potem przyjdzie kolej na twego nauczyciela... W nastepnej sekundzie wywiadowca zostal cisniety na lozko, a zrywajaca z siebie resztki sukien Siostrzyczka skoczyla na Zmijeczka z gory. Cai poczul, ze umiera. "Wywiadowcy zycia to ci, ktorzy wracaja!' - uderzyla go mysl z zewnatrz. Wybaczcie, panie sedzio... 8 -Ach ty, nierzadnico jedna! - rozlegl sie gniewny okrzyk od drzwi.Zmijeczek poczul, ze nadal nie moze sie wprawdzie ruszyc z miejsca, ale morderczy ciezar juz go nie gniecie. Wielebny Ban byl bardzo, ale to bardzo niezadowolony. Malo tego, ze zamiast spodziewanej wspolnej modlitwy najpierw zaczeto go namawiac do wypicia wina, potem rozliczne sluzace zabraly sie do ocierania o shaolinskiego dostojnika to pyszna piersia, to pulchnym bioderkiem, a dostojny lajdak, inspektor Yang. tylko sie usmiechal znaczaco i proponowal porzucenie wszelkich konwenansow - to jeszcze tej starej lotrzycy zachcialo sie zgwalcic powierzonego jego opiece mlodego mnicha! -Ohyda! - mnich sie zamachnal, by wyciac policzek nachalnej babie, ale ta przechwycila jego reke. Swieta Siostrzyczka mocno chwycila nadgarstek Bana i mnich nagle pojal ze straszna jasnoscia, ze nie zdola sie wyrwac. Stalowa obrecz. Jak w panstwowych wiezieniach. -Osle ogolony! - syknela kobieta, plujac slina. - Jak smiesz?! Poczekaj, bedziesz jeszcze mnie prosil o litosc, bedziesz sie jeszcze czolgal na brzuchu i blagal swego Budde, zeby wyrwal sie z Nirwany i uratowal twoje cialo z moich lapek! No, masz, seng-bingu! Dlonie Starszej Siostrzyczki z nieludzka wprost szybkoscia za-bebnily po piersi mnicha - tak bije lapami kot albo lis - i wielebny Ban przeleciawszy przez cala komnate, rabnal grzbietem o sciane. Smiech. Zwierzecy i jednoczesnie ludzki. Takie uderzenie zwyklemu czlowiekowi zlamaloby kregoslup. Ale mnich wstal. Naga kobieta obiema dlonmi scisnela swoje piersi - i z nabrzmialych, ciemnobrazowych sutkow trysnely strugi wrzacego mleka. Mnich probowal sie uchylic, ale ciecz chlastala ze wszystkich stron, przygniatala do podlogi, parzyla i znow go przewrocila. Smiech. Ale mnich wstal. Przez cala komnate przeleciala lampka w ksztalcie zurawia i ostry dziob ptaka wbil sie wielebnemu Banowi pod obojczyk - na szczescie niezbyt gleboko. W tejze samej chwili z gory runal nan baldachim loza, ktory calym ciezarem walnal go w plecy; smiech tymczasem hulal po pokoju, odbijajac sie od scian, az zaintrygowany ksiezyc zajrzal w okno i odskoczyl przerazony. Mnich wstal. Na twarzy Swietej Siostrzyczki pojawilo sie zdumienie. -Trzymaj sie! - wycharczal Zmijeczek, usilujacy spelznac z przekletego loza. Jego cialo przeszywaly tysiace igiel, macily mu sie mysli, skore oblewal ukrop, miesnie co chwila przenikal nagly bol, ktory natychmiast ustepowal, zostawiajac na nich krople potu. "Atak!" - pomyslal wywiadowca z rezygnacja. Atak slabosci oznaczal teraz to samo, co chuc Swietej Siostrzyczki - smierc. Ale tuz obok, na przekor morderczemu smiechowi potwora, po raz kolejny padal i wstawal mnich z tajnej sluzby; seng-bing z pietnem na rekach, nauczyciel przesmiewca - padal i wstawal, nie pozwalajac przekletej zwodnicy podejsc do obezwladnionego niemoca Zmijeczka. Padal. I wstawal. Wywiadowca poczul, ze podloga uderza go w twarz; na ulamek sekundy z mgly niemocy wyrwal go smak krwi na wargach. Zmijeczek oprzytomnial na chwile, a mozg oblala mu fala blogoslawionego chlodu. - Trzymaj sie... Wygiawszy sie jak przebity igla robak, wywiadowca siegnal targana bezwladem reka, a jego palce wczepily sie w kobieca kostke. Jej punkt "san-chu" byl tak samo lodowato zimny, jak zmacane przezen poprzednio, Zmijeczek jednak juz wiedzial, czego sie spodziewac: cisnal w zionaca martwota przepasc ostatnie iskry energii, resztki tkwiace w nim juz prawie poza granica cielesnego bytu. Palce wywiadowcy byly twarde i bezlitosne, jak nalezaca do nieboszczki babki Cai fajka z korzenia ma-ling - i w obcym, pokrytym lodem zrodle cos chrupnelo, opornie zaczelo sie topic i pociekly pierwsze krople, slone niczym krew, pot i lzy... Swieta Siostrzyczka jeknela bolesnie i upadla na jedno kolano. Jej pelen nienawisci wzrok na ulamek sekundy musnal twarz Zmijecz-ka i wywiadowca runal do stop gospodyni, jak cisniety niedbale recznik. Wstal za to mnich. I lampka w ksztalcie zurawia, zroszona krwia czlowieka, ktory przebyl Labirynt Manekinow, z rozmachem uderzyla przekletni-ce w leb. I odrzucila ja wstecz. Choc na jeden krok od powalonego Zmijeczka. Na mgnienie oka wszystko znieruchomialo, jak w pejzazu pedzelka znakomitego mistrza zastyga w locie wodospad, a patrzacym sie wydaje, ze w nastepnym momencie cos sie wydarzy i unieruchomiona pedzelkiem woda runie w dol, zmywajac obraz, sciane i rzeczywistosc, ktora zaczela sobie nagle nie wiadomo co wyobrazac... Zmijeczek pojal, ze umiera. Sciany komnaty_odplynely nagle gdzies daleko, wznoszac sie niczym gory na horyzoncie wydarzen, a na jednej z nich pojawil sie osobliwy obraz: kancelaria, stoly i regaly ze zwojami, na jednym ze stolow w glebi, ludzka czaszka napelniona tuszem... i podobny do niedzwiedzia czart lou-cha, ktoremu z glowy na wszystkie strony sterczaly wsciekle rogi i kolce. -Ach ty, nierzadnico jedna! - ryknal gniewnie czart, jakby wzorujac sie na niedawnym okrzyku Bana. - My tu z nog padamy, w kolko sie zastanawiamy, jakzes to zrobila - zamek caly, kraty cale, a Dzie-wiecioogonistej nie ma i juz! Z Piekla Fengdou uciec postanowilas, bydle przewrotne? Ja ci pobiegam, poskacze, tyyy... Straz! Swieta Siostrzyczka zjezyla sie natychmiast, wygiela grzbiet i odskoczyla za lozko, akurat tam, gdzie nie tak dawno usilowal sie schronic przed nia Zmijeczek, ale czart, jakby wichrem zniesiony z obrazu, sfrunal za nia i zaczal dac w wiszacy mu na kosmatej szyi gwizdek, wydobywajac zen przerazliwy i ogluszajacy swist. Gwizd byl iscie piekielny - uszy sluchaczy same niemal zwinely sie w trabke. Obraz ozyl; grzechoczac pordzewialymi zbrojami pojawily sie na nim porosniete jasna sierscia ogromne demony yaksa, pierwszy jednak wylecial zen, podobny do zupelnie zwyklego czlowieka wojownik w mocno porabanej zbroi, ze sztandarem przymocowanym do plecow i dwoma bojowymi toporami w dloniach. Wielebny Ban ledwo zdazyl odsunac sie na bok - gdyby tego nie zrobil, cala ta piekielna sfora niechybnie by go stratowala! Wokol Swietej Siostrzyczki, miotajacej na wszystkie strony przerazone spojrzenia, zamknal sie krag stalowych halabard. -Brac lajdaczke! - rozkazywal rozwscieczony oporem lou-cha, bodac pomocnikow rogami w wystawione zady. - Glowami odpowiadacie! Dusze wyrwe, wstawie ponownie i znow wyrwe! Brac ja! Do ciupy! Nieustajacy nadzor! Natychmiast! Obnazona kobiete powleczono ku obrazowi: i oto patrzacy na wszystko z wybaluszonymi oczami mnisi, zobaczyli, ze jej cialo z kazdym krokiem sie kurczy i porasta sierscia - a po chwili ujrzeli, ze yakse i ich wojowniczy dowodca wpychaja w obraz srebrnoczar-na lisice o dziewieciu ogonach, ktora bojazliwie poszczekuje i stara sie blagalnie polizac lape nieublaganego lo-tzy. Ale nic z tego! Piekielny urzednik skrupulatnie wykonywal swoje obowiazki. Tuz przed chwila, w ktorej mial ostatecznie stracic przytomnosc, wywiadowca zobaczyl na obrazie, nieco z boku od strazy, czarta i dziewiecioogoniastej lisicy, tegiego urzednika z tabliczka na pasie patrzacego na przypominajaca pobojowisko sypialnie i prawie nieprzytomnego juz Zmijeczka. "Wybaczcie, panie sedzio!" - raz jeszcze pomyslal Zmijeczek Cai. Nie zdazyl. I nagle wszystko ogarnely ciemnosci. Mnich jeknal, przysiadl w kucki i oderwawszy skrawek chlami-y, zaczal bandazowac zranione ramie. Wokol nie bylo widac zadnej ludzkiej siedziby, z mrokiem walczyly tylko lampki nielicznych swietlikow, a na niewidocznych drzewach metnie polyskiwaly huby, ktore jakoby zapewnialy dlugowiecznosc. To ostatnie bardzo by sie teraz mnichowi przydalo. Zabandazowawszy ciasno ramie, zaczal na oslep macac wokol siebie. Przeciagle poszczekiwanie lisiej sfory sprawilo, ze mnich znieruchomial na ulamek sekundy, zaraz potem jednak sie zmusil do ponownego podjecia poszukiwan. Kamien. Ociosany z grubsza, polokragly z wierzchu, z wyrytymi piktogramami, pekniety z boku i wyszczerbiony... nagrobek. Jeszcze jeden. Zapomniany cmentarz. Lisy naszczekiwaly juz calkiem blisko -jakby sie zen smialy. Mnich powiodl dlonia po ziemi, zebral garsc kamykow i zmruzyl oczy, zeby zwodniczy blask gnijacych grzybow nie przeszkadzal mu w namierzaniu celu. Z lewej strony. Kamien gwizdnal w powietrzu i zaraz potem rozleglo sie pelne urazy zawodzenie trafionego lisa, ktoremu towarzyszyly odglosy panicznej ucieczki. Kiedy w dloni mnicha zabraklo pociskow, lisy nadal skamlaly - ale czynily to z dystansu pelnego szacunku. Smutna boginie Zhan-e przepelnila ciekawosc i smiertelnie przestraszony miesiac postanowil wysunac zza chmur jeden rog. U nog mnicha, jakby obsypany ksiezycowym pylem, lezal czlowiek, ktorego wieku nie sposob bylo okreslic. W jego otwartych szeroko oczach odbijal sie wizerunek Zimnego Palacu. Wysoko osadzone kosci policzkowe, nabrzmiale powieki, dole-czek na podbrodku... wlosy siwe albo od ksiezycowego blasku, albo posrebrzone wiekiem, zmarszczki raz widoczne, a raz nie, zapadniete policzki. Cialo lezacego wygina sie w luk, w nastepnej chwili mieknie jak zgnieciona szmata, palce kurczowo grzebia w piachu... -To... - wargi czlowieka w nieokreslonym wieku otwieraja sie niczym drzwi celi, wewnatrz ktorej miota sie wiezien -jezyk. - Torba... moja torba... Widac bylo, ze wyrzucenie z siebie tych slow przyszlo mu z ogromnym trudem. Mnich kiwnal glowa i zaczal sie rozgladac. Ksiezyc poswiecil usluznie i torba szybko sie znalazla - lezala zupelnie blisko. Gdy mnich wydobywal z niej woreczek z iglami i malenkie fiolki z pigulkami oraz masciami, na ulamek sekundy znieruchomial, a jego kanciasta twarz, jakby wyrabana zjednego kawalka drewna drgnela, wykrzywil ja gniewny wyraz - i zaraz potem wrocila do poprzedniego wygladu. Wrociwszy do czlowieka o nieokreslonym wieku, wielebny Ban przykucnal obok niego i zaczekal. Potem obrocil w dloniach fiolke, wyjal z niej jedna pigulke; pomyslal chwilke, a potem wyjal druga i trzecia. Zastanowil sie ponownie. Liznal powierzchnie pigulki, obrocil ja w palcach - i ledwie zauwazalnie zacisnal wargi. A potem wszystkie trzy pigulki, jedna po drugiej, wsunal w usta czlowieka bez wieku. -Igly! - niespodziewanie wyraznie i glosno zachnal sie lezacy, targany osobliwymi dreszczami. - I... igly! Wydobywszy z woreczka igly - nic zwykle, dlugie, ale te mniejsze, nieco krotsze od paleczek do jedzenia i z koleczkami na tepym koncu, mnich uwaznie przyjrzal sie czlowiekowi bez wieku. Sprobowal dotknac igla zgiecia w lokciu. Zatrzymal sie. Dlon czlowieka bez wieku drapala w ziemie, lamiac paznokcie -jakby sie czegos domagajac. Mnich wetknal igly w palce lezacego i znow rozpoczal czekanie. Zmieniajaca sie nieustannie twarz tego czlowieka okrzepla nagle, jak nagrobek na zapomnianym cmentarzu, sterany przez wiatr i dzialanie czasu, ale jeszcze stojacy pewnie i niewzruszenie; i dlon z igla popelzla ku podobnej do tego nagrobka twarzy. Tak pewnie czolga sie pies z przetraconym kregoslupem. Igla wbila sie pod dolna powieke - na jedna trzecia dlugosci! Nie, to tylko tak wygladalo - wbila sie na jedna piata. Mnich wlozyl w pusta dlon druga igle. Po rownym wiecznosci pelnej bolu i meki czasie ostrze igly do polowy wbilo sie w lewa piers lezacego. W samo serce. Trzecia igla. Czwarta. Osma... Kiedy czlowiek zaczal oddychac rowno i spokojnie, a jego cialem przestaly targac dreszcze, mnich ostroznie powyciagal wszystkie igly, ponownie przyjrzal sie kazdej z nich; ledwo dostrzegalnie pokiwal glowa, a na koniec wlozyl je wszystkie do torby, ktora zatknal sobie za pas. Poczekal jeszcze chwile. Potem zarzucil sobie czlowieka bez wieku na plecy i chwiejnym krokiem ruszyl w mrok. W slad za nim niosly sie gniewne i pelne urazu wrzaski lisow. O swicie trafili do rozwalajacej sie chatki, z ktorej widac juz bylo zabudowania pocztowej stacji. Mnich polozyl czlowieka bez wieku w kacie, pomacal jego puls i dopiero wtedy pozwolil sobie na omdlenie. 10 Strugi chlodnego, zacinajacego z ukosa deszczu co chwila przebijaly sie przez nikla zaslone poszarpanego dachu, zimnymi dreszczami muskajac rozpalona twarz i roniac krople do wyschnietej przepasci ust.Zmijeczek sam cToskonale rozumial, ze wszystkiego tego byc nie moze. Nie moze byc deszczu, nie moze istniec porwany dach, cudem tylko utrzymujacy sie na powyginanych belkach tropu, nie moze byc twarzy, ust... Zycia tez byc nie moze. A mimo to zyl... Dlatego, ze wywiadowcy zycia to ci, co wracaja, a zycie tez czasami powinno sie odwdzieczac swoim Zmijeczkom. Cai mial nawet dosc sil, by sklac sie za nadmierna ufnosc. Setki razy przeciez slyszal: "... dozywszy piecdziesieciu lat, lisica potrafi sie przeistoczyc w czlowieka, po stu latach zdobywa wiedze o wszystkim, co sie dzieje w odleglosci tysiaca li od niej, po tysiacu lat uzyskuje mozliwosc zwracania sie do Nieba. Czlowiek sobie z taka lisica nie poradzi. Charakter ma niestaly, moze sie bez konca przeistaczac, nieobca jej tez jest sztuka uwodzenia..." Slyszal tez jeszcze: "...jezeli lisica zechce sie przemienic w kobiete, bierze kosc ciemieniowa umarlej kobiety; jezeli lis chce sie przeistoczyc w mezczyzne, bierze taka sama kosc, ale meska. Polozywszy sobie te kosc na czubku glowy, zaczynaja sie klaniac ksiezycowi. Jezeli przemiana ma sie udac, kosc nie spadnie z glowy podczas wszystkich uklonow. No, a gdy sie nie utrzyma - znaczy, los chcial inaczej!" Zawsze tez dodawano, ze przeciwstawic sie takiemu odmiencowi moga tylko szlachetni i cnotliwi mezowie i bardzo madre kobiety. Na mysl o wlasnej szlachetnosci i madrosci Zmijeczek sie usmiechnal i jeknal mimo woli. Aby sie przeciwstawic rozbuchanej przez Swieta Siostrzyczke powodzi "zi", ktora ta ssala z niego jak z mlodzika, postawil trzy tamy -a powodz zniosla wszystkie. Chwala Banowi... 1 znow Zmijeczek jeknal - ledwo slyszalnie. Woreczek z iglami, pigulki yanchundan, jego aktualny wyglad-jakikolwiek by nie byl... - tym razem nie wylga sie opowiadaniem o panu Taibo! Ban nie tylko, ze glupi nie jest - przeciwnie, bystry z niego czlowiek i jezeli do tej pory mial tylko podejrzenia dotyczace zwodniczo niewinnego wygladu mnicha, to teraz przerodzily sie one w pewnosc. Ciekawe, czy sam zacznie przesluchiwac Zmijeczka, czy dostawi zlozonego niemoca wywiadowce do stolicy i tam odda go w lapska oprawcow tajnej kancelarii? Tortur Zmijeczek sie nie obawial. Po prostu wiedzial, ze wszyscy oddani w rece doswiadczonego mistrza cielesnej obrobki otwieraja usta - tchorze, zuchy, bohaterowie, niemowy... wszyscy. Dlatego wywiadowcy przed wejsciem do sali przesluchan po prostu umieraja. Zmijeczek sprobowal sie odwrocic... Nic z tego. Teraz byl slabszy od niemowlecia - te potrafia choc wrzeszczec. Na zewnatrz rozlegl sie szum, tupot kilku dziesiatkow nog oraz chrzest oreza i zbroi. Na czolo Zmijeczka spadla kropla deszczu i wywiadowca zamarl od ostrego, przenikajacego poczucia chlodu, pojmujac, ze to ostatnie niespodziewane wrazenie, ktorym bedzie mogl sie sycic z wlasnej woli. Wszystko, co spotka go pozniej, bylo az do bolu nieuniknione - wezwani przez wielebnego Bana straznicy zaraz go zwiaza i dostawia do Pekinu na przesluchanie, ale przeciez nie beda go wiezc z kneblem w gebie. Zmuszenie zebow do odgryzienia jezyka nie jest takie trudne, a krwotok zamknie mu krtan nie gorzej od najbardziej szczelnego knebla - i nie trzeba bedzie dlugo czekac na smierc z uduszenia. A swoja droga: do jakiego Piekla trafiaja szpiedzy? Halas ucichl. Przez chwile trwala cisza, przerywana tylko sapaniem ciezkich, zolnierskich oddechow ("Dlaczego nie wchodza?" - dziwil sie Zmijeczek) i na koniec rozlegl sie glos. Mlodzienczy i dzwieczny jak pulkowa trabka. -Jestem dafu",Lecacy Wicher, setnik wojownikow Zlotej Ty kwy**! W imieniu cesarza... Lecacy Wicher umilkl, nie wchodzac do chalupki. Zmijeczkowi pochlebilo to, ze przyslano po niego wyborowa kompanie cesarskich przybocznych pod komenda Wielkiego Meza. Milo jest, gdy czlowieka szanuja... -Nedzny mnich zamienia sie w sluch! - odpowiedz niewidocz nego Bana porazila sluch Zmijeczka niczym grom. -W imieniu cesarza, jestescie aresztowani! Oto tabliczka z po licyjnym nakazem. Pojdziecie dobrowolnie czy mamy was zmusic? -Nedzny mnich nisko chyli czolo przed wola Syna Nieba i go tow jest pojsc za naczelnikiem. Pauza. - Jestescie... sami? - Panie dafu! Czyzbyscie uwazali, ze potrzebna mi ochrona? Ten lodowaty ton Zmijeczek znal az za dobrze. - Idziecie wiec ze mna? -Kto umiera na siedzaco? - wielebny Ban rozesmial sie niespodzie wanie, odpowiadajac sam sobie: Mnisi. Kto umiera stojac? Mnisi, ktorzy doznali Iluminacji. Czy nie wszystko jedno jak umierac: siedzac, stojac czy na glowie, skoro umierac przyjdzie wszystkim? Czymze jednak jest * Dafu - doslownie,, wielki maz ", dworzanin " Zlote Tykwy - czlonkowie ochrony cesarskiego palacu; nazwa zwiazana z tym, ze sztandar ich jednostki przypominal zlota tykwe na czerwonym drzewcu. smierc dla chanskiego mnicha? Czasowym potknieciem na wiecznej Drodze. Po coz wiec troski i niepokoje? Chodzmy, dostojny panie I polaczony z mlaskaniem mokrych podeszew i konskich kopyt o mokry grunt grzechot zbroi zaczal sie oddalac. Zmijeczek lezal, lowil wargami rzadkie krople, a w uszach wciaz mu dzwieczaly slowa bodhisattwy z tajnej kancelarii i oddalajace sie szuranie mnisich sandalow na woskowanych podeszwach. Wiedzial, dla kogo bylo przeznaczone ostatnie kazanie wielebnego Bana. Pod wieczor Zmijeczek zmusil sie do tego, zeby wstac. Z kaluzy patrzyla nan twarz mezczyzny mniej wiecej trzydziestoletniego, ktory podniosl sie wlasnie z loza smierci. Wywiadowca rozumial, ze dlugo tak nie pociagnie. Gospodarz pocztowej stacji i pracujacy u niego w charakterze koniucha dragal, za nic nie chcieli dac konia obszarpanemu wloczedze, ktory nawet nie mogl im dac zadnego zastawu. "Za wszystko trzeba placic!" - upieral sie gospodarz, a ryzy koniuch wtorowal mu konskim smiechem. "Za wszystko trzeba placic", utrzymywal swego czasu taoski mnich Lan Daoxing. Mowil prawde. Gospodarz i koniuch zaplacili za swoj upor zyciem. Poltora dnia pozniej zajezdzony do cna kon, padl pod pekinska Jesienna Brama. 11 Godnosc stalej stolicy Panstwa Srodka otrzymal Pekin przed czterema laty.Miasto zbudowano na przeciwienstwach: centrum miasta z jego pelna harmonii zabudowa bylo jawnym przeciwienstwem chaotycznej plataniny uliczek na przedmiesciach, ale zycie opiera sie na przeciwienstwach. Glowna ulice zamykaly u polnocnych wrot baszty Dzwonu i Bebna; umocnione mury z jaskrawymi wiezyczkami nad kazda z bram wyraznie nakreslaly granice stolecznego grodu; nie tak dawno Pekin wchlonal poludniowe przedmiescia - dzis jednak wygladalo na to, ze cala ludnosc zebrala sie przed Zakazanym Miastem czyli rejonem wokol palacu cesarskiego, gdzie wszyscy gapili sie na nie ogladane dotad widowisko. Co prawda widok nie byl osobliwie piekny. Zwykly bambusowy ostrokol wzniesiony dosc pospiesznie. Chyba ze przyjac, iz uwage mieszkancow stolicy przyciagaly ludzkie glowy, ktore ow czestokol zdobily. -Ja, Ten Ktory Jest Samotny, imperator Hong-zi, przejety skargami ludu... -zachrypnietym glosem wykrzykiwal po raz setny herold, ktory stal obok zoltej tarczy, na ktorej wywieszano cesarskie rozporzadzenia. Gapie stekali ze zgrozy i ogladali ludzkie glowy pozatykane na czestokole. Glowy byly golone, kazda z na poly zatartymi swietymi znakami na ciemieniu - znaczy, glowy mnichow. Wylacznie. Pod kazda z glow przybito skrzyzowane rece. Z wypalonym pietnem tygrysa i smoka. Wylacznie. Stojacy w pierwszym szeregu gapiow, Zmijeczek w zaden sposob nie potrafil oderwac wzroku od glowy zatknietej na najwyzszej z tyk. Pod strasznym zwienczeniem wisiala tabliczka z napisem: "Zhang Wo, mnich z klasztoru pod gora Song, byly naczelnik wydzialu stosunkow z oddalonymi prowincjami i sasiadujacymi panstwami, zdrajca i przestepca" Na Zmijeczka Caia patrzylo, jakby wyciete z jednego kawalka drzewa, martwe oblicze wielebnego Bana. Jak umieraja ffinisi? Przed trzema dniami wszem i wobec ogloszono dewize nowego rzadu. Zaczynala sie Epoka Powszechnej Szczesliwosci. Daleko, na poludniowym zachodzie, Anglicy zaczynali kampanie pod Orleanem i prac wzdluz Loary, zgniatali jak ziarna slonecznika ostatnie wierne Karolowi VII zamki. Ale wsrod ludu krazyly juz proroctwa o tym, ze wkrotce pojawi sie Dziewica i niedaleki juz byl czas, kiedy przez Francje przetoczy sie bojowy okrzyk: "Za mna, wszyscy, ktorzy mnie kochacie!". Husyci gromili katolikow, odprawiajac krwawa stype w rocznice smierci swojego wodza, strasznego slepca Jana Zizki. Przez Rus, nie szczedzac kniaziow ani smerdow, szla dzuma. Niedawno umarl Wasyl, syn Dymitra Donskiego, a jego syn Wasyl Wasylewicz zaczal ze stryjami spor, ktory mial doprowadzic do trwajacej cwierc wieku zawieruchy i oslepienia wojowniczego ksiazatka, ktory pozniej wsrod ludu zyskal przydomek Wasyla Ociemnialego. Szykowal dla siebie korone wielki kniaz litewski, Witold. Jak stepy Azji dlugie i szerokie rzneli sie wnukowie i prawnuko-wie Tamerlana, Zelaznego Kulawca, rozdzierajac na strzepy wielkie panstwo przodka. W Kraju Wschodzacego Slonca, szokujac wszystkich, ozenil sie, a potem splodzil syna mnich i wielki mistrz Zen, ikkio Sodziong; najwidoczniej nieposkromionemu Ikkio malo bylo tego, ze on sam byl zrodzonym z nieprawego loza synem mikado. W Pekinie nowy cesarz Hong-zi scinal mnichow z tajnej kancelarii. Nad swiatem wschodzila Epoka Powszechnej Szczesliwosci. Zaczynal sie pierwszy i ostatni rok panowania cesarza Hong-zi, pierwszy i ostatni rok tego zawolania. A takze tysiac czterysta dwudziesty piaty rok od narodzin niejakiego Chrystusa z Nazaretu, o ktorym zreszta w Panstwie Srodka malo kto slyszal. Nie slyszal o nim i Zmijeczek. MIEDZYROZDZIAL Zwitek nie znaleziony przez lowce ptakow Mana w skrytce u zachodnich skal Baauan...trzeba sie zatracic w swietym zmierzchu, gdzie radosc uwalnia czlowieka od jego samego. W bezdennej otchlani mroku, gdzie milosc zapala ogien smierci, widze zorze zycia wiecznego. Dzieki tej nieogarnionej milosci dana jest nam radosna mozliwosc umierania dla samych siebie, wyjscia z siebie i zjednoczenia sie z palaca ciemnoscia. To nie ja! Slowo honoru, nie ja... Zyliscie kiedys z czlowiekiem, ktory doznal Iluminacji? Zechciejcie zwrocic uwage na fakt, iz uzywam slowa "razem" w jak najbardziej literalnym sensie, poniewaz pomiedzy okresleniami "zyc pod jednym dachem", a "zyc pod jedna skora" sa dwie wielkie roznice. Jezeli nie, to mnie nie zrozumiecie. Patrzylem na rzad mumii, ktore spedzaly swoj wielowiekowy urlop w tajnej komnacie Labiryntu Manekinow, one mierzyly mnie obojetnymi spojrzeniami i wszyscy doskonale rozumielismy: oto on, rodzimy sektor Prawa Karmy. Nieszczesny, otrzymales to, cos chcial! To o mnie. Takiej samotnosci nigdy przedtem nie doswiadczylem. Przypominalo to nieco stan ducha czlowieka, ktorego zamurowano w jednej piwnicy z nieboszczykiem. Nie mam tu na mysli mumii -nawet jezeli nie zadawac sobie pytania: czemu juz dawno sie nie porozpadaly w nicosc? W zadnej mierze nie ciagnelo od nich rozkladem. Mowie o moim chlopaczku. Dopiero teraz pojalem, co mial na mysli stary zuraw patriarcha, mowiac o "Wielkiej Smierci". Teraz moj chlopiec byl martwy. Martwy jako osobowosc, jak brudny oberwaniec, przewodnik slepca wrozbity, jak "Szaleniec Buddy", jak goscinny gospodarz, ktory dzieli sie z nieproszonym gosciem swoim cialem i krwia... Iluminacja wymagala calkowitego wyrzeczenia sie wlasnej osobowosci, dajac w zamian cos ogromnego i nienazwanego. Bezposrednie polaczenie z Prawem Karmy. A to tylko kropla prawdy. PodejrzewamTze byl to pierwszy taki przypadek od poczatku istnienia Panstwa Srodka: moje banalne, mizerne i samolubne,ja", ktorego trudno by mi bilo sie wyrzec - o ile cos takiego w ogole w moim przypadku byloby mozliwe - otrzymalo prawo obserwacji dzialan bezosobowego i amoralnego Absolutu. Poczulem, ze cialo odmawia mi posluszenstwa -jak to bylo na samym poczatku naszej znajomosci. "Poczulem, ze System - z braku lepszego okreslenia nazwalem owo Cos Systemem - dotyka mnie z daleka (ale nie po to, by mnie oddalic), ostroznie (ale nie z bojaz-nia, ze mnie uszkodzi) i probuje na smak, na dotyk, na barwe, na zapach, na zawartosc... Boze! po raz pierwszy w zyciu zrozumialem, co moze czuc plik tekstowy, kiedy ktos mu zmienia format. Katem oka zdazylem spostrzec, ze nasze cialo podeszlo juz do mumii Bodhidharmy, opuscilo sie przed nim na kolana i poklonilo sie, uderzajac czolem o posadzke. Pod naszym czolem cos jakby ustapilo - i wstalismy. Podeszlismy do jednorekiego Huej-ke i powtorzylismy poklon. Posadzka znow drgnela pod naporem chlopiecego czola. Kolejne poklony skladalismy w porzadku zupelnie przypadkowym: piata mumia, siodma, osiemnasta... Nie pamietam dokladnie kiedy, ale za naszymi plecami cos skrzypnelo. I cialo, ktorym wladal Absolut, a w jednym z jego zakatkow ukryl sie przerazony kociak, ruszylo ku otwierajacym sie drzwiom. Galeria. Lukowato sklepiona galeria. Sklepienie wznosilo sie niezbyt wysoko nad nasza glowa; dorosly czlowiek musialby sie schylic. Czulem, ze z kazdym krokiem w mojej swiadomosci osadza sie pewna wiedza, ze System przymierza do nowej sytuacji kolejne mozliwosci - nic watpilem tez, ze moj chlopaczek, kiedy wyjdzie z tego stanu, niczego nie bedzie pamietal; za to ja... Nikt mnie zreszta nie pytal, czy tego chce? Galeria skreca i kieruje sie lekko pod gore. Jak dlugo juz idziemy? Godzine?... Dwie?... Jak dlugo?... Nie czulem zmeczenia. Nie czulem go i wtedy, gdy utknelismy w slepym zaulku, a nad nasza glowa otworzyla sie dziura, z ktorej padal blask slonca. Nasze cialo podskoczylo, chwycilo za szczebel umieszczony obok dziury, podciagnelo sie i wyjrzalo na zewnatrz. Mojemu chlopaczkowi bylo wszystko jedno - czas i miejsce nie mialy dlan zadnego znaczenia, on nawet nic podejrzewal, ze istnieja, ale ja od razu pojalem, gdzie jestesmy. Co tu zreszta bylo do pojmowania - zamaskowany z zewnatrz otwor kryl sie pomiedzy dwoma glazami. W oddali widac bylo sciane zewnetrznego muru klasztornych umocnien i te sama wierzbe, pod ktora przygrywalismy sobie na fujarce, tumaniac w glowach straznikom. Galeria z komnaty mumii wychodzila poza granice klasztoru Shaolin. Ale... nasze cialo nie chcialo wylezc na zewnatrz. Chlopaczkowi bylo wszystko jedno, Systemowi jednak obojetne to nie bylo... a mojego zdania w ogole nikt pod uwage nie bral. Wobec czego ruszylismy w droge powrotna. Martwi patriarchowie powitali nas niczym czlonkow rodziny - usmiechali sie przyjaznie i dobrodusznie milczeli. Dokladniej rzecz biorac, nie bylem pewien, czy w rzeczy samej sa martwi - w ostatnim czasie moje wyobrazenia o zyciu i smierci zarysowala gleboka szczelina, a w niej blyskawicznie wyrosl mech watpliwosci i plesn przypuszczen. Albo -jezeli wolicie - lotosy watpliwosci i hiacynty przypuszczen. Wyszlismy z komnaty, zatrzasnawszy za soba drzwi i ruszylismy przez Labirynt. Nie mialem juz zadnych watpliwosci, ze teraz wespol z moim chlopaczkiem mozemy przejsc przez ten przeklety Labirynt od konca do konca, po przekatnej i na ukos, w ktorakolwiek strone i w dowolnym stylu. Jezeli tylko nie bede przeszkadzac. Nie przeszkadzalem. Skrylem sie w kacie, a System wciaz mnie badal obojetnymi palcami i ciagle robil to, co powinno zostac na potem, a ja, cymbal jeden, balem sie, ze na zawsze... Nastepnego dnia spacerujac po wewnetrznym dziedzincu wespol z moim chlopaczkiem, zaobserwowalismy ciekawe widowisko: mnisi straznicy gonili po schodach na zbity pysk krzykliwego typa, ktory byl obwieszony klateczkami z ptakami. Ptaki darly sie jak opetane, typ wzywal sprawiedliwosci, straznicy kleli bez szczegolnego gniewu - i cala ta_halasliwa procesja dosc szybko znikla wszystkim z oczu. -Kto to byl? - zapytalem starszego straznika, ktory zostal na dziedzincu. -Ptasznik. Przyniosl ojcom nauczycielom jakis rulon i upieral sie przy tym, ze to tajne przykazania samego Puti Damo. Nauczyciele obejrzeli wszystko, nie zdolali niczego sie dowiedziec, a tam na koncu jeszcze narysowana byla morda z wysunietym jezorem. Rozgniewali sie i kazali tego ptasznika wypedzic precz. Wiec pedzimy... Mam nadzieje, ze odeszlismy od straznika z dostatecznie obojetnym wyrazem twarzy... Doskonale wiedzialem, co to byla za morda z jezykiem - sam ja czesto kreslilem na marginesie swoich zapiskow! Jeden ze slug byl wdzieczny mnie i mojemu chlopaczkowi za to, zesmy tydzien przesiedzieli u lozka jego chorego synka i gralismy na fujarce. Patriarcha sie nic sprzeciwial, pozostali uznali to za jedno z kolejnych dziwactw Malenkiego Archata - a nam po prostu bylo zal malucha - on zas wspaniale zasypial, sluchajac naszych treli. I dosc szybko wyzdrowial - co ojciec malca uznal za nasza zasluge. Piekno dlugu w tym sie kryje, ze go splacaja - bez trudu przekonalismy sluge, ze powinien wynosic moje tajne zapisy i ukrywac je nie opodal, w skrytce pod skalami Baquan. Co prawda to ostatnie nic bylo konieczne - watpie, czy na calym swiecie znalazlby sie czlowiek, ktory potrafilby przeczytac moje zapiski, ale, jak to sie mowi, strzezonego Pan Bog strzeze... Nie ustrzegl. Jedna pociecha: wyobrazam sobie wyraz twarzy patriarchy, ktory usilowal cos zrozumiec z mojego opisu volvo szefa, smierci nieboszczyka Desantury albo patrzyl na morde z wywalonym jezorem! Oczywiscie nie jestem artysta, ale moj chlopaczek mial pewna reke, a rysowalismy akurat jego, ojca nauczyciela... Minal tydzien. Drugi. Polowa trzeciego. Moj chlopaczek zachowywal sie normalnie, ale nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze gdzies w jego duszy powstala sekretna komnat-ka, taka sama jak w Labiryncie, i wystarczy tylko otworzyc drzwi - i masz! System, sledzi bez oczu, slyszy bez uszu, donikad sie nie spieszy i zawsze nadaza... A pewnego razu w nocy ocknalem sie posrodku Labiryntu. Szlismy do komnaty mumii. My. To znaczy ja i moj chlopaczek, powinnismy byli odszukac Zmijeczka albo sedziego Bao, o ktorych opowiadal nam wywiadowca... Co wiecej, doskonale rozumialem, ze odmowic albo sie rozmyslic, nic mozemy. Lepiej bylo isc i nie myslec o tym, na co sie mozemy natknac poza murami klasztoru... a zreszta cos mi podpowiadalo, ze zadnych przeszkod ze strony Prawa Karmy spodziewac sie nic powinnismy. Razem z moim chlopaczkiem stalismy sie czescia tablicy party ej i. A ja jeszcze podejrzewalem na dodatek, ze stalismy sie czescia pospiesznie pisanego programu antywirusowego. Ja i moj chlopaczek. Malenki Archat. W najblizszej wiosce gwizdnelismy czyjes lachy i przebralismy sie - Systemowi bylo wszystko jedno, ale zbieglego mniszka bez tabliczki glejtu wzieliby pierwsi lepsi napotkani Szybkorecy. A w nastepnej wiosce zmuszono nas, bysmy zaspiewali wprost na wiejskim placyku - podalem sie za wedrownego opowiadacza podan (wybaczcie mimowolny kalambur), znaczy, bierz sie, chlopie, do roboty! Rozrywek kmiotkowie wielu nie mieli, za piosenke nakarmia, a za bajke dadza sie nawet gdzies przespac... Wiec spiewalismy... A potem mojemu chlopaczkowi zabraklo tchu - i wierzcie albo nie, ale sam ulozylem piosenke. -Legenda o piesci! - zaczelismy, a potem moj chlopaczek zajal sie przekladem z mojego na miejscowy. Chodzil mnich za jabnuznami, Nosil koszyk z geraniami, W torbie zwoje mial z sulrami I na szyi wrzod niemaly! Poklocil sie z lobuzami, Obsypany przeklenstwami Stracil koszyk z geraniami, Tylko gacie mu zostaly. -Jeszcze! - domagali sie zachwyceni sluchacze, choc wiersz wiele tracil na przekladzie. No to pociagnelismy dalej: Stoi biedak obszarpany, Bola go okropnie rany, Burczy w brzuchu pelnym prany, A w zoladku kwasno! W ubraniu strasznie porwanym Nie wpuszcza go do Nirwany, Przez kilku drani pijanych. Niech ich gromy trzasna! Mysli mnich: "Z wyrokow Karmy Zwroce sie do Bodhidharmy Niech mi powie, czy los marny Tego wlasnie chce! Jesli sam wszechmocny Brahma, Nie potrafi wstrzymac chama, To widocznie cala prane, Mozna wsadzic gdzies!" Szlismy przez Panstwo Srodka, a przed nami lotem blyskawicy biegla slawa "Legendy o Piesci". Nadymalem sie strasznie jako jej autor, moj chlopaczek dobieral coraz to bardziej wyszukane akordy (kupilismy nowa cytre!) i z kazdym nowym wykonaniem piesni staralismy sie polepszyc pierwsze efekty. Rzecze Puti Damo: " Mnisi! Garscia kitu Buddzie wisi, Zescie dobrzy, mali, cisi, Nic nikomu po tym! Niechaj drza zlodzieje, dranie, Gdy przed nimi brat nasz stanie I wyrabie im kazanie, Bijac w pysk z loskotem! Kazdy mnich w zgrzebnym kaftanie Od dzis cwiczyc ma na macie, Wszyscy lysoglowi bracia Cwiczcie pady, ciosy, rzuty, Az wam geba posinieje! Niech nikt nie pije i nie je, I tak cwiczy, by zlodziejow Strach oblewal potem!" Pewnego razu poproszono nas nawet, bysmy sie popisywali przed naczelnikiem prowincji. Ten ostatni mial niezbyt wyszukany smak, byl za to patriotycznie nastawiony i trzeba bylo nieco ten pa-'notyzm naoliwic. Wall pala staruch w tancu Stu opryszkow oberwancow, Ej, przybledo i zasrancu, Z zagranicy do nas chodz! Zacznij od przyjaznych zyczen. Przylacz sie do naszych cwiczen Czy to sierpien, czy to styczen Jak my w zimnej wodzie brodz! Kto odczuwa glod duchowny, Mnichem stanie sie wedrownym W piesci wielce tez wymownym, Sam otworzy sobie drogi. Kto wycisnal z siebie pot, Niechaj chwyta sierp i mlot, Ruchem brwi wywola grzmot A wrog w nogi! W nogi! W nogi! Razem z moim chlopaczkiem szlismy przez Panstwo Srodka. Chodzil mnich zajalmuznami. Nosil koszyk z nunczakami, W torbie lancuch mial z kokami, A w rekawach twarde dlonie. Poklocil sie z lobuzami, Obsypal ich kopniakami. Pozegnali sie z zebami. Oto bajki koniec! Final wszyscy niezmiennie witali okrzykami zachwytu. Ciekawi ludzie, ci przedstawiciele ludu Han. Czesc szosta /HAOLIN MU/1 ZO/TAC ZNI/ZCZONY Sztuka wojenna - to sprawa wagi panstwowej, podstawa narodzin i zaglady, droga zycia i smierci i nie wolno zaniedbac tej nauki Z nauk mistrzow Rozdzial jedenasty 1 Kon zarzal bojazliwie i lypnal liliowym okiem, a chlopiec pospiesznie odskoczyl w bok, bo jeszcze bestia wierzgnie!-Co to za miasto? - zapytal oberwaniec, poprawiajac torbe, z ktorej wystawal gryf osmiostrunnej cytry. Chlopak zwrocil sie z tym pytaniem do koniucha, ktory zarzal rownie glosno jak kon. -Tun-qing - wysmiawszy sie do woli nad przestraszonym wy rostkiem. - Tez mi miasto! Forteczka przygraniczna... -A dlaczego tu tyle wojska? - wyrostek okazal sie wyjatkowo dociekliwy. -A bo sie konczy na "Wu"! - i koniuch znow sie zaniosl smie chem. -Dla jednego sie konczy - odpowiedzial z powaga mlody wlocze ga - a dla mnie sie zaczyna. I podpowiada mi, ze to wszystko zolnierze generala Zhi Shu-Chao o przezwisku Stalowy Kark. I jeszcze mi pod powiada, ze w nastepnym zywocie bedziesz mizernym mierzynkiem. Szykuj sie... i ucz sie rzec, jak nalezy - z tymi slowami minal oslu pialego koniucha i podszedl do najblizszego ogniska, przy ktorym zolnierze akurat przygotowywali swoja skromna kolacje. Podszedlszy do ognia, chlopak bez slowa usiadl na jedynym wolnym miejscu i pod ostrzalem zaskoczonych zolnierskich spojrzen wyciagnal z worka cytre. -"Legenda o Piesci" - oznajmil wszem i wobec, a potem odcze kal chwile i zmusil struny, by wesolo jeknely, jak dama uzgadnianego afektu, zlapana za rekaw przez majetnego klienta. Zolnierze przysuneli sie blizej, a wyrostek zaczal spiew. Ku ognisku ze wszystkich stron sypneli sie zaciekawieni sluchacze, a ktos komu slon nadepnal na ucho, zaczal wypytywac stojacych w poblizu, jaka to piosenke spiewa zadziwiajacy przybysz. Sasiedzi zaczeli mu wyjasniac, stojacy nieco dalej sykaniem wyrazili wlascicielowi drewnianych uszu swoja dezaprobate i zagrozili, ze mu poprawia sluch kilkoma kopniakami - a chlopak juz spiewa na cale gardlo i nawet najbardziej tepi i glusi zrozumieli w koncu, ze sa swiadkami wykonania slynnej "Piesni o Piesci", a oberwaniec - O Jaspi-sowy Wladco! onze to w rzeczy samej? - jest wlasnie tym wyrostkiem, ktoremu sie przypisuje autorstwo piesni. No patrzcie sami, nie inaczej! Wszystko sie zgadza! I kiedy mlody mnich w finale zuchowato i brawurowo "obsypal ich kopniakami", rozlegl sie wybuch pelnego aprobaty smiechu, a jeden z zolnierzy, pomieszawszy w kociolku z apetycznie pachnaca zawartoscia, szczodrze sypnal na tacke garsc ryzu z nitkami miesa. -Na, chlopcze, zapracowales sobie - tymczasowy mistrz kuchni poklepal wyrostka po plecach. - Sam wszystko ulozyles? -Aha - kiwnal glowa chlopak, ktory zdazyl juz wypchac sobie ryzem oba policzki. -No, no - z niedowierzaniem rzucil mlody, koscisty piechur z mu skularnymi lapami, wystajacymi niczym dwie klody spod przykrotkich rekawow mundurowej kurtki. - A gdzie jeszcze jedna zwrotka? - Jaka? - chlopak omal sie nie udlawil. - Ot, jaka! - i zolnierz zaspiewal niemilosiernie falszujac: Gdy mnichowi spi sie zle, Lamie reka dwa kamienie; Kiedy napic mu sie chce -Zgniata w Japie cale wiadra! Gdy zabawic pragnie sie, Wlocznie ostra chwyta z ziemi, Wetknie grot we wrazy leb, Nawet nie wie, co to chandra! -Takiej nie bylo! - kategorycznie oznajmil wyrostek. - To lu dowa samorodna tworczosc. Zreszta, calkiem niezla. -Ej, chlopcze, a jak cie zwa? - samozwanczy kucharz najwy razniej zapalal nagla sympatia do mlodego artysty. -Tak mnie zwa, ze nie dasz rady tego wymowic - niewesolo usmiechnal sie oberwaniec. - Ale w swoim czasie nazywano mnie Malenkim Archatem. Chcesz, to mozesz tak na mnie wolac. -Ot, powiedzial, co wiedzial! - usmiechnal sie wasaty grubas ze sznurem tunlina. - Swieci archaci sa rosli, brzuchaci, a tys chudy jak lis rudy! Ciekawosc, jaka wzbudzal dziwny wyrostek, stopniowo przygasala, na dalsze piesniarskie popisy na razie sie nie zanosilo (z pelnym brzuchem kiepsko sie spiewa!), wiekszosc sluchaczy rozeszla sie wiec do swoich ognisk, a pozostali zabrali sie do gry w "trzy kostki", w ktorej nadmiar wyrzuconych punktow prowadzi do przegranej jeszcze szybciej niz ich niedomiar. Malenki Archat skonczyl posilek i przez pewien czas uwaznie sledzil przebieg gry, a potem wydobyl zza pazuchy kilka miedziakow i stanowczym ruchem wrzucil je na pole banku. -Zostaw to lepiej... - kucharz samozwaniec usilowal powstrzy mac chlopaczka, ale bylo juz za pozno, gra sie rozpoczela. Gdy przyszla jego kolej, wyrostek zwazyl w dloni porysowany kubek, pewnym gestem potrzasnal nim, lekko wyrzucil i spojrzal na wynik... - Rzucaj jeszcze! - poradzil mu szeptem wasaty tunlin. - Starczy! - ucial Malenki Archat. W rzeczy samej wystarczylo az nadto - nie minela polowa godziny, a caly "bajeczny skarbiec" przeniosl sie do kieszeni mlodego spiewaka, ktory potrafil liczyc jak armijny rachmistrz, a szczescie mu sprzyjalo, jakby sie w niego wcielil duch hazardu Sin-Tian. -No, dosc. - Wsluchawszy sie w pelna skrywanej wrogosci ci sze, wyrostek odlozyl kosci. Potem oddzielil od wygranej piec drob nych monet, zawinal je w chusteczke i wsunal do torby, a pozostale podsunal w strone lekko oglupialego tunlina. -Zechciejcie poslac kogos po jedna lub dwie barylki wina, ja stawiam! A dla mnie niech przyniosa slodkich buleczek z makiem i polmisek luskanych orzechow! Tylko sie nie pomylcie -dla mnie buleczki, dla nich wino. Zolnierska brac buchnela radosna wrzawa, a Malenki Archat usmiechnal sie polgebkiem - w jego planach nie lezala klotnia z wojakami Stalowego Karku z powodu garsci miedziakow. Koscisty piechur, ktory watpil w to, iz oddzial ma honor goscic autora "Legendy o Piesci", za swoje niedowiarstwo zostal wyslany do miejskich kramarzy, a wyr.ostek znow sie wzial za granie i spiew. -"Na sukience sto perelek, ktorych nikt nie potrzebuje..." - zar tobliwie zaspiewaly struny. -Pod sukienka tylko jedna, chetnie po nia zanurkuje! - ryknal chor ochryplych glosow. Dzien zapowiadal sie ciekawie. Bylo juz pod wieczor. Rozgrzany blekit nieba zaciagal juz fioletem, na ktorym zapalaly sie pierwsze iskierki gwiazd. Lekko podchmieleni zolnierze zgromadzili sie u ogniska, stloczywszy sie nieco, by nie zgniesc swojego goscia. -Jutro trzeba bedzie wziac paleczki w zeby - westchnal tun lin. - No to co? - zdziwil sie wyrostek. - Jesc bedziecie, czy co? - Zolnierze parskneli niewesolym smiechem. -Jutro wyruszamy - wyjasnil tunlin stroszac wasy. - Paleczki w gebe, zeby nie przeszkadzaly w marszu i zeby zachowac cisze. - Aaa - malec pokiwal glowa. - Na Ningou idziecie? -Wlasnie - odezwal sie koscisty, ktory suto ugoszczony pozbyl sie wszelkich watpliwosci dotyczacych autorstwa "Legendy". - Czas pokazac suczemu synowi Zhou, gdzie jego miejsce. -Ty patrz, co mowisz! - rzucil tunlin ostrzegawczym tonem. - Ilez to dni temu jeszcze sam sluzyles ksieciu buntownikowi? -Niedawno - zgodzil sie koscisty. - Przed trzema dniami. A kiedy zrozumialem, ku czemu to wszystko prowadzi, postano wilem dac drapaka. Co to ja, glupi jestem, czy co? Prawie trzecia czesc jego wojsk jest juz tutaj - kto ma ochote potem kosci zbie rac, jak zaczna siec cesarskimi knutami? Stalowy Kark ma juz trzy dziesci tysiecy ludzi, jak nie wiecej, a Zhou-wangowi nawet sie dem nie zostalo! -Wiec ty jeszcze przed trzema dniami byles w Ningou? - Slo wa koscistego wzbudzily wyraznie ciekawosc Malenkiego Archata. - I co tam slychac na ksiazecym dworze? Powiadaja, ze Zhou-wang kupe ludzi pozamykal w lochach... -Owszem, pozamykal, jeszcze w pierwszy dzien buntu - po twierdzil koscisty dezerter. - A kogo konkretnie? Gdyby malec wykazal podobna ciekawosc wczesniej, wojacy mogliby powziac rozmaite podejrzenia, ale podchmieleni, okazywali przyjazna obojetnosc. -No, przede wszystkim naczelnika okregu, potem glownego skarbnika... a, jeszcze swojego zarzadce, powiadali, ze byl w zmowie z tamtymi. Potem jeszcze kogos z sedziow... chcieli i generala poj mac, ale kiszka z grochem - nie wyszlo! - A z sedziow, kogo wzieli? -Kogo, kogo... O! Miejskiego sedziego aresztowali! Bao czy Dao? Nie zapamietalem. Nie jestem z Ningou, na tydzien przed wy buchem buntu przywiezli mnie z Hao-liangu. -Sedziego Bao, o przezwisku Smocza Pieczec - cichym glosem stwierdzil malenki Archat. -O, wlasnie! - ucieszyl sie koscisty. - Aty skad wiesz? Moze to twoj krewniak? - -Krewniak, choc daleki - gluchym glosem potwierdzil wyrostek. - A z tymi... aresztowanymi... co sie stalo? Nie wiesz? -Nie mam pojecia - wzruszyl ramionami koscisty. - Moze jeszcze zyja, a moze oprawcy juz z nich powyciskali dusze w ksia zecej ciemnicy! Ale publicznie ich nie stracono... przynajmniej do poki tam bylem. -Musze sie dostac do Ningou - kategorycznie oznajmil Malenki Archat. - Mozna jutro z wami? - zwrocil sie do tunlina. -No... - ten nie bardzo wiedzial, co odpowiedziec. - Jezeli set nik pozwoli... -Jezeli ja pozwole - rozlegl sie z tylu czyjs drwiacy glos i wszy scy zolnierze poderwali sie jednoczesnie, jak kolnieci iglami, a na ich twarzach niewidzialny malarz natychmiast nakreslil wyraz regulami nowej uwagi i czujnosci. -Siadajcie, zuchy, i odpoczywajcie - podchodzac machnal reka wysoki, siwowlosy mezczyzna w brokatowym kaftanie, z pasem ozdo bionym zlotymi, kunsztownie grawerowanymi plytkami. Malenkiemu Archatowi nie trzeba bylo wyjasniac, przed kim stoi - patrzyl na niego sam general Zhi Shu-Chao, zwany Stalowym Karkiem, osobiscie dogladajacy rozlokowania wojsk. -Ja, niegodny, witam szlachetnego wodza, niech los wydluzy mu zycie i daje mu szybkie i latwe zwyciestwa we wszystkich kam paniach - wyrostek wstal i poklonil sie niespiesznie. - Podejrzewam, ze bohaterski wodz slyszal nasza rozmowe i moja zuchwala prosbe. Z drzeniem lydek kieruje jawiec ponownie do madrego wodza i po kornie prosze ojej laskawe rozpatrzenie. Z wygladu Malego Archata mozna bylo wyciagnac rozmaite wnioski, tylko nie ten, ze drza mu lydki i przejmuje go pokora. -Mowa wedrowca jest wyszukana, jak to zreszta przystoi tworcy "Legendy o Piesci" - Stalowy Kark odpowiedzial w podobnej tonacji. - Czy prawda jest to, co slyszalem przy sasiednim ognisku? -Zalezy, coscie slyszeli, szlachetny generale - wyrostek wzruszyl ramionami. -No, chocby to, ze nasyciwszy wszystkim uszy, ograles potem do nitki kilkunastu doroslych mezczyzn. - Niestety, to prawda. -Wiec skladam ci propozycje: zagraj ze mna. - General mial dzis doskonaly humor, jak zawsze przed rozpoczeciem starannie za - planowanej operacji. - Wygrasz, wezme do Ningou. Nie wygrasz... sam rozumiesz, zostajesz na miejscu. -Dobrze - Malenki Archat kiwnal powaznie glowa, choc jego oczy blysnely podejrzana przebiegloscia. - Co prawda, wedle mojego mizerne go rozeznania, gra w trzy kosci nie jest godna dostojnego generala! -No, jezeli tak uwazasz, to mozemy zagrac w bardziej szlachetna gre. Na przyklad w warcaby klasyczne. Zolnierze zaczeli spogladac porozumiewawczo jeden na drugiego, z gory wspolczujac chlopaczkowi - Stalowy Kark slynal jako znakomity znawca starej i ulubionej przez wodzow gry. -Mozna i w warcaby, czemu nie - wyrostek jakby poczul lek ka uraze. - Tylko dla porzadku objasnijcie mi prosze reguly i zagra my. Piec partii, jak zwykle? Na wyjasnieniach wicie czasu nie zeszlo, a w glowie generala zrodzily sie najpierw podejrzenie, a potem pewnosc, ze chlopiec doskonale zna reguly gry i tylko udaje naiwnego. "Zolnierze lubia wodzow, ktorzy czasami schodza z wyzyn swej wladzy", pomyslal general, rozstawiajac figury na planszy. I posunal najblizszego, poludniowo-zachodniego pionka. Pierwsza partie chlopaczek przegral. Rozstawiajac kamienie ponownie, general odtworzyl w glowie koncowa pozycje - i nagle mu sie wydalo, ze widzi caly ciag ruchow skladajacych sie na zwycieska dla mlodego spiewaka kombinacje... a potem zobaczyl swoja przegrana pod naporem znacznie bardziej prostego ataku na swoje wschodnie skrzydlo. W drugiej partii Malenki Archat od razu podjal zmasowany atak na calym froncie, a Zhi Shu-Chao bezwstydnie przegapil "lisi klin" na wschodnim skrzydle swojego ugrupowania - po czym rezultat partii okazal sie latwy do przewidzenia. General z nieskrywanym zdziwieniem patrzyl przez chwile na swego mlodego przeciwnika, po czym ponownie pochylil sie nad szachownica. Tym razem wodz gral znacznie bardziej ostroznie, udalo mu sie uniknac zastawionych przez Malenkiego Archata "trzech pulapek ducha Hu" - ale wpadl w czwarta, ktora rozpoznal nie od razu - po czym wynik partii mozna bylo przewidziec na osiem ruchow. -Nie chce mi sie wierzyc, ze nigdy wczesniej nie grales w te gre - niezbyt glosno mruknal Stalowy Kark. -Mnie tez sie nie chce wierzyc - spokojnie odpowiedzial wy rostek i generalowi nie przyszlo nawet do glowy, ze jego rozmowca moglby sie osmielic na zarty. A chlopakowi tez to nie przyszlo do glowy: jak wiadomo, nad szachownica nie masz rang i wojskowych stopni - tylko osobiste umiejetnosci i talent. Tego dnia gracze byli siebie godni. Czwarta partie ponownie wygral Malenki Archat, a general doszedl ostatecznie do wniosku, ze przed nim siedzi niebianin albo bies, ktory czasowo przybral dziecieca postac, poniewaz zaden ze smiertelnikow z taka latwoscia nie potrafilby sledzic setek wariantow rozmaitych posuniec na kilka ruchow do przodu. Ostatniej partii mozna byloby nie rozgrywac - Malenki Archat juz zdobyl miejsce na jednym z wozow taboru, ale general nie chcial sie pozbawiac przyjemnosci. "Uczyc sie mozna i od byle przechodnia", nie raz powtarzal swoim podwladnym. A od tego chlopaczka mozna sie bylo niejednego nauczyc! Gdy chlopak wysunal dlon ku rozstawionym kamieniom, general na chwile oderwal wzrok od szachownicy i spojrzal na twarz przeciwnika. Wyglad chlopaka ulegl nieuchwytnej zmianie: wygladzilo sie zmarszczone w namysle czolo, dolna warga lekko obwisla, obnazajac mocne, choc nierowne zeby, a w jego oczach szybko tajaly ostre igielki lodu, przez ktore przebijalo sie radosne i pelne spokoju spojrzenie innej istoty, rio raz pierwszy spogladajacej na ten swiat. Bylo to spojrzenie idioty albo swietego. A potem chlopak wykonal ruch - calkowicie rozny od tego, jakiego sie general spodziewal. Tym razem Malenki Archat wykonywal nieslychane, nieprawidlowe i absolutnie niemozliwe posuniecia, ktore niechybnie powinny doprowadzic do jego sromotnej kleski; beztrosko podsuwal na lewo i na prawo pod bicie kolejne kamienie, bez celu i widocznego sensu, jak wicher rozrzuca zeschniete liscie - i dopiero pod koniec partii wodz pojal, ze znowu przegral! Chlopak zas usmiechnal sie zupelnie nie jak dziecko, wstal razno i poklonil sie generalowi do samej ziemi. -Alez... alez to zupelne niepodobienstwo! - westchnal, kom pletnie zbity z pantalyku general, a na jego policzku niespokojnie drgnela stara blizna. - W wieku dziesieciu, jedenastu lat mozna byc wielkim mistrzem, ale zeby z jednakowym powodzeniem grac dwoma zupelnie roznymi stylami... Wydaje mi sie, ze rozpoznalem ostatni styl gry; tak podobno gral Zhang Zhi-Ke' pod koniec swojego ziemskiego zywota, przed tym jak osiagnal niesmiertelnosc. Od kogo sie uczyles? -Moimi nauczycielami byli wielki Budda i Tao Bez Poczatku - odpowiedzial chlopaczek i Zhi Shu-Chao ujrzal w jego oczach po nownie pelen drwiny chlod. -Zostawcie na samych - zwrocil sie general do wstrzasnietych zolnierzy. Przy ognisku w okamgnieniu zrobilo sie pusto. -Mozesz jechac z nami do Ningou - stwierdzil general po chwi li milczenia, patrzac na Malenkiego Archata. - Ale to juz niewazne. Prosilbym cie tylko, zebys - kiedy bunt zostanie juz zdlawiony - za szedl do mnie. Przepuszcza cie - wydam odpowiednie rozkazy. By loby szkoda, by tak znaczne zdolnosci nie zostaly odpowiednio wy korzystane. Nie ma sensu, bys do poznej starosci wedrowal po Pan stwie Srodka, zarabiajac graniem i spiewem na codzienna garsc ryzu. Wedlug mnie zaslugujesz na los znacznie lepszy. "Aha, szef tez od tego zaczynal" - pomyslal ten, ktorego nieboszczyk Desantura lubil w zartach nazywac Geniuszem. - "Pamietam, ze tez obiecywal, iz sie mna zajmie i urzadzi mi zycie. No i w rzeczy samej... urzadzil mnie tak, ze mucha nie siada!" Na glos jednak wyrazil uprzejme zainteresowanie: - A jak sie zamierzacie do tego zabrac, czcigodny generale? -Jezeli oprocz gry w warcaby i kosci, a takze oprocz ukladania piosenek potrafisz pisac i rachowac... - Potrafie. -...to moglbym cie umiescic w jednej z wojskowych szkol. Masz talent stratega, a ja - mozesz mi wierzyc - rzadko kiedy myle sie w takich sprawach. - Wierze - kiwnal glowa wyrostek. - Tacy ludzie sa potrzebni Panstwu Srodka. Chlopak zerwal trawke i przygryzl ja lekko, co - nie wiadomo czemu - zbilo z tropu generala, choc temu ostatniemu przydarzalo sie to bardzo rzadko. * Zhang Zhi-ke -jeden ze swietych taoskiego panteonu -Z pewnoscia nie masz srodkow ani odpowiednio ustosunkowa nych i majetnych krewnych, ktorzy mogliby oplacic twoje nauki, ale wydatki biora na siebie. A moze uda mi sie zalatwic ci status lingshena - studenta-stypendysty. Spojrzenie lodowatych oczu oblalo generala chlodem. Wyprzedzajac o ulamek sekundy odpowiedz Malenkiego Archata, Stalowy Kark zrozumial, ze zadna z jego propozycji nie interesuje tej dziwnej istoty o ciele dziecka i oczach zmii. -Po coz Buddzie stypendium? - Malec odwrocil sie i odszedl, nie obejrzawszy sie nawet za siebie. Caly dzien Malenki Archat spedzil na obozowym wozie, rownomiernie podskakujacym na wybojach. Z rzadka tylko budzil sie z drzemki i zeskakiwal, by zalatwic potrzebe albo rozprostowac kosci. Na popasach karmiono go wespol ze wszystkimi i nikt nie zadawal mu zadnych pytan. Zolnierze spogladali na wyrostka z obawa i pewna satysfakcja: to w koncu nie w kij dmuchal, wygrac w warcaby z samym Stalowym Karkiem! A potem jeszcze ta rozmowa bez swiadkow... Nie, chlopczyna nie jest takim zwyczajnym chlopczyna, a w rzeczy samej diablu tylko wiadomo, kim jest naprawde... Malenki Archat w ogole sie tym nie przejmowal. Wiezli go do celu, karmili i nikt go nie.zaczepial. Co mu w pelni odpowiadalo. O swicie nastepnego dnia wojska podeszly do Ningou i zatrzymaly sie pod murami, otoczywszy miasto ciasnym i szczelnym pierscieniem. Od czasu do czasu na murach zjawiali sie ludzie, nie wiedziec czemu przewaznie w cywilnych szatach i bez broni: patrzyli, znikali, a ich miejsce zajmowali nowi. Potem oba skrzydla miejskiej bramy otworzyly sie powoli, a ci, co je otwarli - spokojni mieszczanie - szybko skryli sie za murami, zostawiajac otwarte bramy bez nadzoru. General mial szczera nadzieje, ze oznacza to akurat to, na co liczyl: poddanie miasta bez walki. Z drugiej jednak strony mogla sie w tym kryc pulapka i doswiadczony wodz nie mial ochoty na pochopne dzialania. A kiedy juz mu sie znudzilo bezczynne czekanie, wyslal do miasta delegacje parlamentariuszy, na czele ktorej postawil swojego zastepce - Asi. Delegacja ostroznie przeszla ulicami Ningou az do ksiazecego palacu, gdzie sie wyjasnilo, ze noca ksiaze Zhou z wieksza czescia dworu i gwardii uciekl w niewiadomym kierunku. Palacu bronili jednak wierni ksieciu przyboczni, ktorzy nie wpuscili parlamentariuszy do srodka. Rozkaz, to rozkaz, nawet jezeli rozkazodawca i uciekl. Ale... jezeli general osobiscie pojawi sie pod palacem i rozkaze zmienic warty, to wtedy oczywiscie... Pozostali zolnierze z ksiazecego garnizonu i niektorzy przedstawiciele pospolstwa w tym czasie otwarcie juz grabili, co im wpadlo w lapy - czemu nikt sie nie przeciwstawial. O czym tai-wei Asi natychmiast zameldowal generalowi, gdy tylko wrocil do sztabu. Oczywiscie, nalezaloby wprowadzic wojsko do miasta i ukrocic swawole i nieprawosci, ale ostrozny general postanowil poczekac. Grabia? Gwalca? Coz, bywa. Pogwalca i sie uspokoja... ilez w koncu mozna gwalcic. Owoce gwaltu dokladnie tak samo brudza pieluchy, jak splodzone za przyzwoleniem prawa. Jezeli bedzie trzeba, mieszczanie sami go wezwa na pomoc. A nie wezwa... coz, Stalowy Kark nikomu nie zamierzal sie narzucac. Wedle informacji, ktore generalowi dostarczono sokola poczta, z dnia na dzien nalezalo w Ningou oczekiwac przybycia inspektora ze stolicy. Wszystko to nie za bardzo interesowalo Malenkiego Archata, ktory zdazyl juz sie wslizgnac do Ningou razem z parlamentariuszami. Droge do domu sedziego Bao Malenki Archat znalazl szybko -wskazali mu ja napotkani mieszczanie, ktorzy dosc koso spogladali na mlodego wloczege. Istniala pewna nikla nadzieja, ze w zwiazku z ucieczka ksiecia Zhou-wanga, o ktorej wiedzialo juz cale miasto, sedziego wypuszczono z lochow. Ktorys z nadzorcow, pragnacy sie zasluzyc w oczach nowych wladz, mogl otworzyc cele i uwolnic wiezniow. Co prawda, moglo byc i tak, ze ksiaze przed ucieczka kazal ich poscinac. Wrota domu, do ktorego zmierzal chlopak, okazaly sie rozwarte na osciez, a dziedziniec wygladal, jakby sobie na nim diabli urzadzili wesele: zdeptany klomb, poscinane krzewy jasminu, stos polamanych stolow i krzesel i drugi obok, gdzie zwalono wysmarowane nieczystosciami ubrania i suknie. A ci przechodnie, ktorych widzialo sie w oknach, nie wygladali ani na sluzacych, ani na czlonkow rodziny. Szukanie sedziego w tym miejscu nie mialo sensu. Mimo wszystko Malenki Archat wszedl da dziedziniec i skierowal sie ku domowi. Naprzeciwko wyszedl mu zza drzwi jakis zolnierz w rozpietym mundurze i z ciezkim worem na plecach. Rozejrzawszy sie ukradkiem dookola, pogrozil chlopcu piescia i ruszyl biegiem ku bramie wyjsciowej. Przebiegajac kolo oltarza z pieknie wykonanymi figurkami tao-skich swietych, podskoczyl nagle i z wrzaskiem potoczyl sie po ziemi. Wygladalo to, jakby ktos niewidzialny poczestowal marudera poteznym kopniakiem. Zatrzymawszy sie po kilku obrotach, zolnierz zerwal sie na nogi, chwycil swoj worek i ze zdwojona szybkoscia runal ku bramie. Chlopak uwaznie sie przyjrzal tajemniczemu oltarzykowi i uznal za stosowne obejscie go bokiem. Pod zachodnia weranda lezal caly stos rupieci, najwyrazniej zrzuconych z gory: rozwalony przy upadku stol na gietych nogach, kilkanascie rozmaitych przyborow do pisania, wachlarz, caly stos zwinietych w rulony dokumentow, jakies szkatulki i skrzynie... Najbardziej rzucala sie w oczy srednich rozmiarow szkatulka, pokryta czarnym lakiem i inkrustowana macica perlowa, srebrem i sloniowa koscia. Chlopiec postapil krok i podniosl interesujacy go przedmiot. Niestety, szkatulka trzymala sie w calosci tylko na slowo honoru i w kazdej chwili mogla sie rozleciec. -Ej, ty! Co tam robisz? Kradniesz, zlodziejskie nasienie! - ryk nelo mu nad glowa. Z okna wygladal jakis wojak o czerwonej gebie, ktory oskarzy-cielsko wymierzyl palec wprost w Malenkiego Archata. Palec byl brudny i sekaty. -A ty sam, co? W goscine do sedziego przyszedles? - zaintere sowal sie chlopak. - A moze herbate roznosisz? - Ja ci pokaze! Chlopak zrecznie sie uchylil, podniosl cisnietaprzez tunlina oselke i juz zamierzal poslac ten pocisk z powrotem, kiedy spostrzegl, jak ponuro zwezily sie oczy marudera i doszedl do wniosku, ze lepiej bedzie wyniesc sie precz. Odwrotu dokonal z godna pozazdroszczenia szybkoscia, podnioslszy jednoczesnie oselke i szkatulke - oselka zawsze sie przyda, a szkatulka... no, po prostu jest piekna, i basta! Dopiero gdy sie znalazl na ulicy, w nieskazitelnej pamieci Malenkiego Archata pojawilo sie zdanie wypowiedziane przez koscistego dezertera: "Moze jeszcze zyja, a moze oprawcy juz z nich powyci-skali dusze w ksiazecej ciemnicy!". Na jedenastoletniego oberwanca, ktory rozpytywal o droge do ksiazecego palacu, patrzono jak na stuknietego, nikt jednak nie odmawial wskazania kierunku i po uplywie godziny Malenki Archat byl juz u celu. Wokol palacu stali wartownicy o ponurych gebach. Pilnowali bramy zewnetrznej, ale stali tez i przy paradnym wejsciu. Pozostale furtki i drzwi tez z pewnoscia byly strzezone, a jedno spojrzenie na geby sluzbistow wystarczylo, by nawet najbardziej ciekawski stracil ochote na zadawanie jakichkolwiek pytan. W najlepszym przypadku obrzuca obelgami i przegonia, a mozna i dostac halabarda. "Ej, przydalby sie tu taki chwat, jak Zmijeczek!" -pomyslal z zalem byly mniszek. Zmijeczka po reka akurat nie bylo. Czasu bylo niewiele - Malenki Archat czul, ze trzeba sie pospieszyc, a nic madrego do glowy mu nie przychodzilo. Raz jeszcze obrzuciwszy taksujacym spojrzeniem palac i bardzo stanowczych straznikow, chlopiec odwrocil sie i ruszyl precz. Zamierzal znalezc jakis cichy kacik i cos przekasic - kilka plackow i kes suszonej wolowiny zdazyl mu wetknac za pazuche obozowy kucharz, a tykwe ze zrodlana woda mial jak zawsze przy sobie. Z pelnym brzuchem lepiej sie mysli. Odpowiednie miejsce znalazlo sie w jednym z bocznych zaulkow: byl to czyjs ograbiony dom, porzucony przez mieszkancow i wlascicieli. Chlopak usiadl wprost na schodkach, rozpostarl na nich wzglednie czysty obrus i ulozyl na nim swoj niezbyt bogaty prowiant. Odgryzlszy kawal placka, przez chwile zaciekle obrabial go zebami, potem popil woda z tykwy i z namyslem na twarzy wzial w palce mieso. -Mnichom miesa zabitych stworzen jesc nie wolno - mruknal sam do siebie - ale my przeciez doznalismy Iluminacji, zatem nie do tycza nas zadne reguly! A zreszta, czy to pierwszy raz? - i wyciagnal z worka nozyk z kosciana rekojescia. -Aha. Mniej wiecej tak w Shaolinie drwia z nowicjuszow - skon statowal po trzeciej probie odciecia tepym nozem twardego jak rze mien kawalka miesa. Przerwawszy na chwile posilek, siegnal po zdobyczna oselke i zaczal zajadle wecowac ostrze noza, az sie sypnely iskry. Nastepnie otarl ostrze pola kaftana i podjal kolejna probe odciecia kesa. Tym razem mieso ustapilo, choc tylko troche i sprawa ulegla kolejnej zwloce. -No coz, ostrzymy dalej - Malenki Archat wzruszyl ramionami i znow sie wzial za oselke. A ktos sie wzial za niego samego. Zza plecow chlopaka wylonila sie nagle kosmata lapa, ktora zrecznym ruchem chwycila oporny kes miesa i w okamgnieniu porozcinala go krzywymi pazurami na cienkie plastry. Zaraz potem lapa znikla, zabierajac jeden plaster i zostawiajac reszte miesa w formie gotowej do spozycia. -Jedz, chlopcze - dobrodusznie zahuczal ktos z gory. - Jezeli chcesz wyrosnac na wielkiego i silnego, musisz sie dobrze odzy wiac. W slad za ta sentencja rozleglo sie pelne satysfakcji mlaskanie - a chlopak zebrawszy cala odwage, zaryzykowal spojrzenie w tyl. Ten, kogo zobaczyl, w dziecinstwie musial sie odznaczac znakomitym apetytem. Wytrzeszczonym oczom wyrostka ukazal sie ogromny, podobny do niedzwiedzia czart lou-cha, z glowa ozdobiona licznymi kolcami i rogami. Zolte kly z namyslem przezuwaly plaster suszonej wolowiny, a bursztynowe slepia nie bez zainteresowania rozgladaly sie po najblizszej okolicy. - Mowili mi madrzy ludzie, nie graj po nocach w DOOM-a - mruknal sam do siebie Malenki Archat w zupelnie nieznanym miesz kancom Ningou jezyku, jednoczesnie usilujac odczolgac sie jak naj dalej wstecz. - A ja, cymbal jeden, nie sluchalem... Palce chlopaczka z nieprawdopodobna wrecz szybkoscia zastukaly po koscistych kolanach, jakby usilujac znalezc to, co zwykle na nich spoczywalo - i oczywiscie niczego nie znalazly. -Przyjacielu, gdzie moglbym znalezc przenikliwego sedziego Bao? - zapytal czart po chwili wzajemnych czujnych obserwacji. Malenki Archat natychmiast oprzytomnial. - W wiezieniu - odpowiedzial. -Wwiezieniu? - zdumial sie czart. - Za co? I jak on mnie stamtad wywolal? Na twarzy chlopca pojawil sie blysk naglego zrozumienia i pogladzil pieszczotliwie oselke, ktora tak nieoczekiwanie okazala swoja przydatnosc. -Zacznijmy po kolei - oznajmil chlopak. - Imie, ranga, funk cja? -Czemu ty ze mna tak po chamsku zaczynasz? - kosmaty roz mowca poczul sie urazony. - A ty sam, cos za jeden? Patrzcie go, wlo czege i ordynusa, ktoremu jeszcze mleko na wargach nie obeschlo! Ja, moj laskawco, jestem szanowny czart z plemienia lou-cha, urzed nik czwartej rangi Pierwszego Wydzialu Piekla Fengdou, a nazywam sie Li ln-Bu! -Wloczege i ordynusa mozesz nazywac Malenkim Archatem, i to wlasnie on cie wezwal. Zrozumiano? - A co w tym niezrozumialego? -No to pieknie, skoro wszystko jasne. Znaczy, teraz przecho dzisz pod moja komende. - Ten, ktory kazal sie nazywac Malenkim Archatem, doskonale pamietal bajeczki o dzinach. - A to z jakiej racji? - Li In-Bu szczerze sie zdumial. Bajki o dzinach najwyrazniej nie wchodzily w zakres wyksztalcenia i wychowania urzednika czwartej rangi z cieszacego sie powszechnym szacunkiem plemienia lou-cha. - Przeciez to ja cie wywolalem. -1 co z tego? Kamien nalezy do sedziego Bao, nie do ciebie, aja odpowiadam tylko przed nim! - Masz na mysli kamien? - Nie! Sedziego Bao! -No, to jestesmy w domu! - chlopak usmiechnal sie dosc nie spodziewanie. - Tym bardziej powinienes mi pomoc uwolnic sedzie go. Jak ci juz mowilem, sedzia siedzi w wiezieniu. - -Nie, poczekaj... -czart nie nalezal do osobliwie bystrych przedstawicieli swojego plemienia. - Przeciez jeszcze niedawno go widzialem! - Gdzie!? - Malenki Archat prawie podskoczyl w miejscu. - No, u nas, w Piekle! - Znaczy, co? Umarl? -Nie, dlaczego mialby umierac? Pracuje u nas, kiedy spi, w no cy, a za dnia przebywa tu, w swiecie zywych... - A kiedys ty go widzial? - No, z pol godziny temu... - Przeciez mamy dzien! Co on, u diabla, w dzien spi? -Nie przeklinaj! - mruknal z naciskiem diabel. - Ale trafiles w sedno... - zamyslil sie nagle. -Podejrzewam, ze z sedzia Bao jest juz bardzo niedobrze - stwier dzil chlopak cichym glosem. - Tym, co przez caly dzien sa nieprzy tomni, niewiele juz zostalo zycia... Czart lou-cha przygryzl warge - takich warg, jakie mial Li In-Bu, grzech byloby od czasu do czasu nie przygryzac. Sedzia zaczal sie pojawiac w Piekle coraz czesciej, zostawal coraz dluzej i przy tym wszystkim wygladal na zmeczonego i osowialego. A wladca Yan-wang, do niedawna jeszcze prawie codziennie odwiedzajacy sedziego w jego biurze i proponujacy mu natarczywie swoja pomoc, zostawil go ostatnio w spokoju. Moze ma nadzieje, ze sedzia juz niedlugo umrze i zostanie u niego na zawsze? Jest to zupelnie mozliwe! Znaczy, sedzia co noc pracuje dla dobra Piekiel, a najpotezniejszy Yan-wang nawet palcem nie ruszy, zeby mu pomoc! Oczywiscie, wladce az palce swierzbia, zeby dostac nowego, cennego pracownika, a wola Yan-wanga liczy sie przede wszystkim, ale z drugiej strony... W ostatnim czasie czart lou-cha szczerze polubil swojego kolege; oprocz tego Li In-Bu mial wobec niego dlug za schwytanie Srebrnej Pieknotki! Z drugiej strony, gniew Yan-wanga... Tyle ze jezeli teraz odejdzie precz, wladca z pewnoscia bedzie zadowolony, ale sam urzednik czwartej rangi na cala wiecznosc straci dla siebie szacunek. Wtedy Li In~Bu podjal decyzje. Ktorej konsekwencje grozily mnostwem komplikacji w jego i tak nielatwym zyciu. Choc palac Zhou-wanga lezal niedaleko, w drodze do niego Li In-Bu zdazyl smiertelnie przestraszyc dwoch przechodniow, ktorzy na jego widok rzucili sie do ucieczki na zlamanie karku. "Dobrze byloby, gdyby i straznicy poszli za ich przykladem" - pomyslal Malenki Archat. Straznicy jednak tych nadziei nie spelnili. Poczatkowo rzeczywiscie jakby stchorzyli i cofneli sie, ale zaraz potem dowodca odzyskal rezon, warknal gniewnie na podwladnych i straz blyskawicznie najezyla sie ostrzami halabard. -Spocznij! - huknal wesolo czart na cale gardlo, a mial je takie, ze kazdy moglby pozazdroscic. - Z drrrrrogiiii...aaarsz! -Ale, widzisz go, rozpedzil sie! - niezbyt pewnym glosem odpowiedzial dowodca warty, wystawiwszy halabarde. - Nie ma rozkazu! -W takim razie - zmiana warty! Na lewoooo aaarsz! - od powiedzial wladczo Li In-Bu, ale Malenki Archat zdazyl juz pojac, ze na huki straznikow wziac sie nie da. -No, a zmiana gdzie? - drwiaco zapytal podoficer, ktory powoli juz przychodzil do siebie. - Znaczy ty, mordo niedzwiedzia, zmie niac nas bedziesz? -Nie jestem zadna niedzwiedzia morda, ale urzednikiem czwartej rangi Piekla Fengdou! - nadal sie Li In-Bu. - I dlatego tez... -Cywilom nie podlegamy. Nawet piekielnym - przerwal mu dowodca warty. - Patrzcie go, przelozony... Zaraz cie po brzuszku polechtam! - i nawet niezbyt silnie tknal czarta w kosmaty brzuch ostrzem halabardy. -Za tepa ta twoja zabawka, zeby mnie laskotac - wyszcze rzyl zeby Li In-Bu, wypinajac nietkniete brzuszysko. - Moze ci ja naostrzyc? I wyjal z dloni Malenkiego Archata oselke, ktora ten wciaz jeszcze trzymal w reku. Nieoczekiwana propozycja rozezlila podoficera i nastepne uderzenie wymierzyl juz z cala sila. Czart jednak, z niespodziewana dla osobnika o jego rozmiarach i budowie zrecznoscia, odbil uderzenie oselka. Trysnely skry i Malenki Archat zobaczyl, ze za plecami Li In-Bu wprost z powietrza pojawil sie rosly yaksa w zardzewialym pancerzu, otwartym helmie i obustronna halabarda w kosmatych lapach. Zajety pojedynkiem dowodca warty nie zwrocil na to uwagi. Przeciez nie bedzie przerywal w polowie wspanialego popisu sztuki wladania halabarda, w ktorej byl niemalym mistrzem! Ostrze migotalo jak blyskawica, ciosy spadaly na czarta niczym grad, kosmaty piekielny urzednik bardzo zrecznie sie uchylal, z oselki sypaly sie iskry, a za plecami czarta jeden za drugim pojawiali sie wojowniczo nastawieni yaksa, ktorzy stawali w rowniutkim szeregu. Na koniec rozjuszony kolejnymi nieudanymi ciosami podoficer rabnal na ukos z jakiegos zdumiewajacego polobrotu i Malenkiemu Archatowi mignela mysl, ze tym razem Li In-Bu sie doigral: chocby jego skora i rogato kolczasty czerep byly ze stali, to uderzenie powinno rozszczepic mu leb na dwie czesci! Ale Li In-Bu w ostatnim ulamku sekundy zdazyl blyskawicznie polozyc sobie na lbie mocno juz sterana kolejnymi uderzeniami oselke i ostrze halabardy peklo z rozdzierajacym uszy trzaskiem. Oselka tez pekla. -Niezly cios! - pochwalil lou-cha, pocierajac lapa ciemie, na ktorym szybko zaczynal sie wybrzuszac solidny guz. - Ale stal do niczego! Dowodca warty przenosil oglupiale spojrzenie z czarciego lba na zlamane ostrze swej wiernej dotychczas broni - i nagle dotarlo do niego, ze jego podwladni bojazliwie cofaja sie ku bramie. Co bylo dosc naturalne, zwazywszy, ze przed nimi zastygl nieruchomo szereg ponurych yaksa w pelnym uzbrojeniu, przed ktorymi stal dowodca o absolutnie ludzkim wygladzie. Byl to wojownik w porabanym i polatanym pancerzu, z czerwona opaska na glowie i dwoma toporami "shuang" za pasem. -Pytales, gdzie zmiana - zadowolony z siebie Li In-Bu wyszcze rzyl wszystkie kly. - No, prosze, jest! Na moj rozkaz... -Co sie tu wyrabia, Li In-Bu? - zapytal ostro wojownik w czer wonej opasce. - Nie wolno nam sie mieszac do spraw swiata zy wych! -Poza wyjatkowymi przypadkami, dostojny tai-weiu - poprawil go czart. - Przybylismy na wezwanie. - Kto wzywal? - -Sedzia Bao. A dokladniej, ten dostojny mlodzieniec, ale sedzia siedzi w wiezieniu, wiec pozwolilem sobie... -Bardzo dobrze postapiliscie - kiwnal glowa tai-wei. - Trzeba zmienic warte? - Nie inaczej. Mnie nie chcieli sie podporzadkowac. Wojownik z toporami odsunal Li ln-Bu na bok i wysunal sie przed szereg swoich podwladnych. Dowodca warty mimo woli lekko sie cofnal. -Jestem general Sian Hai-chong, polegly bohaterska smiercia w bitwie nad Zolwiowym Jeziorem, aktualnie tai-wej strazy przy bocznej wladcy Yan-wanga! - zagrzmial nad zamarlym z wrazenia placem, surowy glos wojownika. Dowodca warty mimo woli wyprezyl sie tak, jak sie nigdy nie prezyl nawet przed ksieciem Zhou-wangiem. -Jako starszy ranga rozkazuje wam przekazac posterunek! Na moj rozkaz! Na prawoooo aaarsz! Malenki Archat niemal natychmiast zdazyl spostrzec, ze straz przy paradnej bramie poszla za sladem warty zewnetrznej, nie czekajac nawet na szczegolowe rozkazy. Piekielni wartownicy zajmowali jeszcze opuszczony przez ksiazecych przybocznych posterunek, gdy Li In-Bu i chlopiec przybleda, nie tracac czasu, pospieszyli do bramy palacowej. Tuz za nimi czlapal jeden z yaksow, ktorego przewidujacy Sian Hai-chong dodal im w charakterze eskorty. Wszedlszy na teren palacu, Malenki Archat natychmiast capnal za ucho palacowego kucharza, ktory bez wiekszego powodzenia usilowal sie ukryc, udajac posag, i rozkazal: - Prowadz nas do lochow. A pospiesz sie! Inaczej cie zjem! Kucharzowi nawet przez mysl nie przeszlo, ze chlopak zartuje. Przesluchania skonczono przed kilkoma dniami. Wygladalo na to, ze o wiezniach wszyscy zapomnieli: przestano ich nawet karmic i tylko od czasu do czasu siwowlosy staruch dozorca przynosil im dzban z woda i garsc pokrytych plesnia skorek pieczywa. "Postanowili nas zamorzyc glodem" - sedzia Bao myslal teraz 0 wszystkim z osobliwa obojetnoscia. I mysl ta nie budzila w nim zadnych uczuc. Czy to w koncu nie wszystko jedno, od czego sie umiera: z glodu czy od tortur? Sedziego juz nie zanoszono do sali przesluchan, ale poparzone i poszarpane cialo nie chcialo wracac do zdrowia i strzeglo ran, jako gwarancji szybkiej smierci - sedzia wyczerpal juz do cna chec zycia. Prawie caly czas byl nieprzytomny i przebywal w Piekle Feng-dou - ale i tam splatane mysli uniemozliwialy mu skupienie sie na pracy i sedzia kilka razy juz przegapil pojawienie sie wrednych lap, czasami zas zupelnie niepotrzebnie podnosil alarm. Bywalo, ze odzyskiwal przytomnosc umyslu. Czesciej sie to zdarzalo w Dziedzinach Mroku, rzadziej w celi. W jednej z takich chwil podjal probe wytlumaczenia Wladcy Piekiel, kto jest winien szalenstwa, ktore z coraz wieksza sila ogarnialo oba swiaty. Yang-Lou patrzyl na niego ze smutkiem. -Z przykroscia musze stwierdzic, ze w tym przypadku jestem bezsilny - rozlozyl bezradnie rece. - Ja i moi sludzy nie mamy wstepu do Shaolinu. Tego szalenca moga teraz powstrzymac tylko zywi. -A moze... - sedzia przypomnial sobie widmo Brodatego Barba rzyncy, ktore kiedys mu sie ukazalo. - Moze dobrze byloby znalezc tego, kim teraz stal sie wielki Bodhidharma? Wydaje mi sie... -Niedokladnie przejrzeliscie ten rulon, czcigodny xianggongu. - Ten, Ktory Poznal Prawde, juz sie wiecej nie odradzal. "Ot i wszystko - pomyslal sedzia Bao, odprowadzajac wzrokiem oddalajacego sie ksiecia. - Rozgryzlem sprawe, ale nie moge powstrzymac sprawcow. Yan-wang tez jest bezsilny. Brodaty Barbarzynca na zawsze odszedl do Nirwany, czy gdzie tam jeszcze, a ja powoli gnije na wieziennej slomie". Ale i ta mysl za bardzo go nie poruszyla, obudziwszy w nim tylko przelotne uklucie smutku. Oba swiaty wydawaly sie teraz sedziemu Bao jednakowo rozmyte i nierzeczywiste. Coraz czesciej zanurzal sie we mgle iscie cudownych wizji, nie majacych zadnego zwiazku ani z Pieklem, ani ze swiatem zywych. Zwidywaly mu sie dziwaczne stwory, podobne do biesow, ale nimi nie bedace; w malignie rozmawial z ludzmi i nieludzmi, zywymi albo dawno zmarlymi, nie majac pojecia, kim sa niektorzy z nich. Granica pomiedzy dwoma swiatami i uluda wywolana przez goraczke byla coraz bardziej krucha i sedziemu coraz trudniej byloby powiedziec, gdzie sie aktualnie znajduje. Ale cos jeszcze przeciez trzymalo go przy zyciu, nie pozwalajac spasc z Kola Sansary - kiedy Sangge Trzeci, ktory z glodu kompletnie zwariowal, rzucil sie na sedziego, by mu przegryzc gardlo i napic sie jego krwi, Bao oprzytomnial i poczestowal go kopniakiem. Teraz xu-cai siedzial skulony w kacie, gdzie pojekiwal cicho i toczyl wokol wzrokiem szalenca. Bao jednak rozumial, ze nastepnym razem moze mu po prostu zabraknac sil, by stawic opor swojemu bylemu podwladnemu. A niech tam... Zgrzytnela zasuwa i drzwi do celi zaczely sie powoli otwierac. A moze to znow majaki? Sedzia sprobowal wziac sie w garsc. W otworze mignelo swiatlo i do celi wszedl krepy czlowiek ze swieca w dloni. Nikly jej blask oslepil odzwyczajonego od swiatla wieznia, ktory jednak zdazyl zobaczyc petle w drugiej rece przybysza. Kat. No, teraz to rzeczywiscie wszystko. A jednak w nastepnej sekundzie kat z niewiadomej przyczyny frunal w kat, jak uliczny akrobata, a przed sedzia Bao pojawila sie znajoma geba Li In-Bu. "Ot i umarlem, Li" - chcial filozoficznie stwierdzic xianggong, ale jego wargi tylko drgnely, nie wydajac zadnego dzwieku. Smierc okazala sie dosc dziwna: sedziego gdzies poniesiono, delikatnie przytulajac go do kosmatej piersi - po czym na dosc dlugi czas niezlomny xianggong przestal odczuwac jakiekolwiek wrazenia. Zdazyli w ostatniej chwili. Smiertelnie przestraszony kucharz kilkakrotnie gubil w podziemnym labiryncie droge, pare razy musieli wracac i ponownie ja odnajdywac - a kiedy wreszcie dotarli do poszukiwanej celi, okazalo sie, ze drzwi do niej sa uchylone, a w mroku chybocze sie plomien swiecy. Malenki Archat wyprzedzil czarta, wpadl do celi, zobaczyl plecy czlowieka z petla, ktory pochyla sie nad lezacym na stercie gnijacej slomy czlowiekiem - i w tejze chwili okazalo sie, ze nie na darmo przez poltora roku pobieral u mistrza Liu nauki w nielatwej sztuce?,tsiu-an-fa". Wyrostek sam nie zdazyl sie nawet spostrzec, kiedy jego cialo znalazlo sie w powietrzu. Gdyby kat mial wzrost i ciezar Malenkiego Archata, albo na odwrot, gdyby Malenki Archat wazyl mniej wiecej tyle, co mistrz knuta, ten ostatni bez watpienia leglby zaraz potem pod sciana ze zlamanym kregoslupem. Ale i tak kopniak z obu nog byl dostatecznie silny, zeby przerzucic kata nad sedzia i zwalic go na jeczacego xu-cai. Oprawca skulil sie w kacie i zaniechal mysli o jakimkolwiek oporze. Gdyby mistrz Liu zobaczyl to dubeltowe kopniecie, bylby z pewnoscia zadowolony. Co prawda, jeden znawca w poblizu jednak sie znalazl - stojacy w drzwiach Li In-Bu chrzaknal z uznaniem. Potem czart lekko jak dziecko podniosl sedziego Bao, obejrzal sie za siebie i odkrywszy, ze pod katem lezy pojekujacy Sangge, rozkazal towarzyszacemu im yaksy: - A ty bierz tego! Przeciez tu biedaka nie zostawimy! Gdybyz dobroduszny czart wiedzial, KOGO ratuje! Lezalo mu sie miekko i wygodnie, co napelnialo go strachem. "Jak w domu", pomyslal sedzia. Sprobowal sie poruszyc i otrzasnac z sennosci - od razu zakrecilo mu sie w glowie, wiec przez pewien czas po prostu lezal, nie otwieral oczu i badal wlasne wrazenia. Oslabienie. Zawroty glowy. Cieplo. Spokoj. Glod! Ale nie poprzedni, zwierzecy, targajacy dusze i cialo, wywolujacy skurcze w brzuchu. Sedzia czul sie jak czlowiek, ktory jest solidnie wyglodzony, ale do glodowej smierci jeszcze mu daleko. Smierc. "Wiec w koncu umarlem, czy nie?" - to pytanie niespodziewanie go poruszylo, choc wydalo mu sie, ze o wzruszeniach zdazyl juz zapomniec i calkowicie sie ich pozbyl. Pospiesznie otworzyl oczy. Sufit. Znajomy, ozdobiony tapeta w stylu "zurawia glowka". Gdzie on go widzial? W swoim piekielnym gabinecie? Nie, raczej nie. Predzej w domu, we wlasnej sypialni. Bao z wysilkiem obrocil glowe w bok. Stolik. Niewysoki, na gietych nogach, ktorego powierzchnie nie wiedziec czemu szpecila paskudna szczelina. Wczesniej jej nie bylo. Na stoliku staly dzbaneczki, koszyczki, filizanki i inne domowe utensylia. "Jestem w domu! Zyje!", piknelo radosnie serce sedziego. Nad lozem brak bylo teraz baldachimu, ale to pytanie mozna bedzie rozstrzygnac pozniej. Wszystko to bylo wspaniale! Osobliwie mozliwosc rozstrzygania czegokolwiek i odkladania tego na pozniej! Poddajac sie ogarniajacemu go z szybkoscia wichru pragnieniu, sedzia gromko wezwal zone. Znaczy, zamierzal ja gromko wezwac, a choc wyszlo to dosc piskliwie i ledwo slyszalnie, doslownie w okamgnieniu zza sciany dobiegl odglos pospiesznych krokow i przed sedzia zjawila sie mlodsza zona. -Ockneliscie sie, panie moj! - kobieta padla na kolana obok loza. - Nareszcie! Co za radosc! A my tutaj... -Potem! - wychrypial sedzia, zebrawszy wszystkie sily. - Da waj jesc! Jestem godny jak osiem tygrysow! Albo jak cztery smoki - dodal po namysle. Zona nie bardzo pojmowala, co maja do tego wszystkiego smoki i tygrysy, ale w jej dloniach natychmiast pojawil sie dzbanuszek i wargi sedziego musnela srebrna lyzeczka przeznaczona specjalnie do karmienia ciezko chorych. Sedzia wciagnal w siebie jej zawartosc, omal przy tym nie polknawszy lyzeczki, natychmiast sie jednak skrzywil i wyplul zawartosc. -Co to za swinstwo!? - warknal juz prawie normalnym glo sem. -Zdrowotna kaszka odzywcza ze zmielonych ziaren prosa i jecz mienia, ktora wam przepisal lekarz - odparla mocno przestraszona malzonka. -I co jeszcze mi przepisal? - zapytal sedzia dreczony zlymi przeczuciami. - Mleko, bulion... -Niech sam to sobie popija! - nie wytrzymal sedzia, ktory od dziecinstwa nie cierpial mleka. - I niech zagryza kaszka! Znaczy tak: dawac mi tu migiem wieprzowine w kwasno slodkim sosie, karpia pieczonego w smietanie... no, moze byc gotowany, potem wina, ale obowiazkowo je podgrzac! Oczywiscie, ani wina, ani gotowanego karpia, ani tym bardziej wieprzowiny w kwasno slodkim sosie mu nie dano. Trzeba sie bylo obyc gotowanym szczupakiem, rosolem z kury i cieniutka herbatka - co zreszta sedziego w pelni zadowolilo. Wysysajac resztki szczupaczego kregoslupa i popijajac rosolem prosto z kubka - lyzeczka wysunela sie z natluszczonych palcow sedziego i wpadla gdzies pod lozko - sedzia sluchal zoninej opowiesci. Tymczasem zebrana wokol loza rodzina (w pelnym skladzie, wlaczajac w to i ciotke, ktora do tej pory jeszcze nie wyjechala) z radoscia w oczach patrzyla na wracajacego do zdrowia pana domu, bez przerwy przerywajac opowiadajacej, wtracajac rozmaite szczegoly i spierajac sie nieustannie, co oczywiscie nie sprzyjalo jasnosci ani zrozumieniu tresci relacji. W skrocie sprawy mialy sie tak. Nastepnego dnia po aresztowaniu sedziego na dziedzincu domu pojawil sie taos razem z oslem ("Wiem!" - machnal sedzia reka, ale krewniacy uznali, ze sedzia zartuje albo chce odstraszyc owada), a gdy juz swiety Lan skonczyl magiczny rytual, w oslej paszczy otworzyly sie lsniace perlowe schody z nefrytowymi poreczami, cala rodzina weszla do srodka i natychmiast wszyscy znalezli sie w jakiejs cudownej krainie, ktora nazywala sie... -Osla Dupa - mruknal do siebie sedzia, ktory z tego tez powodu nie uslyszal z pewnoscia godniejszej nazwy tej krainy. Wznosily sie tam palace z czystego gorskiego krysztalu, koralowe pagody i hiacyntowe altanki, nad dywanami z jedwabistej trawy unosil sie aromat herbacianych roz, a w galeziach drzew, pod ktorymi przeplywaly wdziecznie szemrzace strumyki, szczebiotaly slodko szmaragdowe i lazurowe ptaszki. Jednym slowem, raj. "No prosze, to przynajmniej juz wiem, gdzie go szukac!" - pomyslal sedzia Bao, ktoremu zaczela juz wracac jego zwykla kasliwosc. A jakie tam podawano potrawy! A jakie przepiekne dziewczyny uslugiwaly gosciom, cieszac wzrok i sluch, gdy wieczorami umilaly im czas spiewami i tancem! Ajakie... Sedzia sluchal, szczerze sie cieszyl z tego, ze bliskim nic zlego sie nie stalo, ale jednoczesnie brala go zlosc: kiedy przepiekne dziewice zabawialy jego rodzine w rajskich palacach, on sam, jakby nie bylo glowa rodziny, zdychal w ksiazecych lochach! Ale to juz takie wazne nie bylo: knowaniom ksiecia polozono kres, on sam wrocil do domu, rodzina sie odnalazla i wszystko juz powinno zakonczyc sie pomyslnie. -...a Starszy Wen zupelnie sie pozbyl nalogu: cielesne rany za leczyly sie same z siebie po trzech dniach, a spiewy rajskich dziewic uzdrowily mu dusze (przy tych slowach Starszy Wen poczerwienial niczym gotowany rak i zmieszany odwrocil glowe - najwyrazniej nie tylko spiewami leczyly go rajskie dziewice). W glebi domu wszczela sie jakas wrzawa i wkrotce sedzia uslyszal znajomy dzwieczny falset: -No, gdzie nasz umierajacy? Co, jeszcze zyje? I nawet cos zjadl? Dziwne, dziwne... ale zaraz cos na to poradzimy! - W drzwiach sy pialni pojawil sie slynacy w calym Ningou z niezwyklego taktu i de likatnosci Siedem Pigul. Wygoniwszy szybko wszystkich z komnaty i zostawiwszy w niej tylko mlodsza zone - a nuz sie przyda jakas pomoc - lekarz zabral sie do badania chorego. Pomimo wrednego charakteru i bezceremo-nialnosci, Siedem Pigul znal sie na rzeczy, o czym sedzia doskonale wiedzial. Zrecznie przewracajac sedziego z boku na bok, lekarz obejrzal gojace sie juz slady ran i oparzelin, kiwajac lysa glowa, uwaznie zbadal mu puls, potem zmusil go do szerokiego rozwarcia ust, odgial powieki, przyjrzal sie bialkom oczu... -I co, umre? - zapytal sedzia, nie do konca jeszcze mogacy uwierzyc w swoje cudowne ocalenie. -Ajakze! - oznajmil radosnie Siedem Pigul. - Nieuchronnie! I juz niedlugo. Gdzies tak za trzydziesci, czterdziesci lat, ale coz to jcsi w porownaniu z wiecznoscia? Oczywiscie, jezeli zachowacie umiar w jedzeniu, piciu i wykonywaniu obowiazkow malzenskich! Nic zamierzacie chyba zjednoczyc sie z Nie Majacym Poczatku Tao i zostac niesmiertelnym? Podobnego zamiaru sedzia oczywiscie nie mial i lekarz, zadowolony z ogledzin i otrzymanej zaplaty, zaczal sie zegnac. -A teraz - sedzia Bao przytrzymal mlodsza zone za pole sukni - powiedz mi, ile czasu lezalem bez przytomnosci. -Prawie dwa tygodnie, panie moj - zona usiadla na stojacej obok lozka laweczce. - Kiedy wrocilismy z krainy krysztalowych pa lacow, byliscie juz w domu i lekarz wespol ze swietym Lanem wal czyli o wasze zycie. Potem taos odszedl, zostawiajac was opiece ro dziny. Nasz dom byl rozgrabiony, ale wiele rzeczy juz nam zwroco no, sluzba zaprowadzila porzadek... -A w miescie? Co w miescie? - przerwal jej zniecierpliwiony sedzia. - Kto rzadzi? Gdzie Zhou-wang? Co tu sie w ogole wyrabia? Skoro jestem zywy i w domu, znaczy, w Ningou sporo sie zmienilo! -Och, zebyscie wiedzieli, panie moj! General Zhi Shu-Chao za jal Ningou, przy czym, jak wszyscy mowia- bez walki; nas wtedy tu nie bylo!... Zhou-wang z cala swoja swita gdzies uciekl, podobno do prowincji poludniowowschodnich, ale dokladnie nie wiadomo gdzie. A naczelnika prowincji, glownego skarbnika i zarzadce wanga udu szono w lochu z rozkazu podlego ksiecia krwiopijcy! Nam powie dziano, ze i was chcieli udusic, razem z tym biedaczkiem Sangge, ale was uratowal jakis chlopaczek... -Jaki chlopaczek? - zdumial sie sedzia, przepusciwszy mino uszu "biedaczka Sangge". -No tak! - potwierdzila zona. - W ogole to jakas bardzo dziwna historia: chlopakowi podobno pomagal, jedni mowia bies, inni, ze nie bianin Penlaja... O, to istny cud, zescie ocaleli, panie moj! - A gdziez ten chlopiec jest teraz? -Mieszka u nas. Niczego mu nie odmawiamy, ale on tylko czeka, zebyscie odzyskali przytomnosc. Chce z wami porozmawiac. -Poproscie go do mnie za chwile - stwierdzil sedzia po krotkim namysle. - Co sie jeszcze wydarzylo? -Po ucieczce ksiecia Zhou w miescie wszczely sie zamiesz ki i obywatele Ningou wyslali do generala Zhi Shu-Chac dele gacje z prosba, by zaprowadzil porzadek. Dziesieciu maruderow powieszono, pozostalych wychlostano - i wszystko sie uspokoilo. A nastepnego dnia przybyl panstwowy inspektor z Polnocnej Sto licy! A z nim nowy naczelnik okregu mianowany przez Syna Nie ba. Slyszalam, ze general wreczyl im jakies pismo; podobno ksiaze Zhou przyznaje sie w nim do ograbienia skarbca, podstepnego za jecia miasta, zbrukania krwi sodomskim grzechem (nikt w Ningou nie ma pojecia, co takiego ten sodomski grzech - ale widac strasz ny!) - i wszystko potwierdzone osobistym podpisem i ksiazeca pie czecia! Pojmujecie, panie moj? -Nie pojmuje -uczciwie odpowiedzial sedzia. - Zwariowal, czy co? - Kto, general?. - Nie, ksiaze! - Nie wiem... - przestraszyla sie zona. W tejze chwili za drzwiami sypialni znow rozlegl sie jakis halas i do komnaty wpadla przestraszona i poruszona czyms starsza zona. - Gosc do was, moj panie! - wysapala. -Kto? - skrzywil sie, porzadnie juz zmeczony tym wszyst kim sedzia. "Worek sie z goscmi rozerwal, czy co?" - pomyslal. - Pan inspektor! Ze Stolicy! -Popros pokornie, by raczyl wejsc - westchnal sedzia Bao, probu jac sie jakos podniesc, by powitac dostojnika przynajmniej siedzac. Inspektor byl czlowiekiem wysokim, szczuplym i trzymajacym sie z rezerwajegomosciem o madrych oczach na gladkiej twarzy, ktory od razu sie sedziemu spodobal. Nie wystapil paradnie - przyszedl w drogim, ale prosto skrojonym kaftanie z liliowej welny i z jaskrawa obwodka na dole i w takiej samej liliowej siedmiokatnej czapce, ale czubki inspektorskich pantofli lekko tylko sie zaginaly ku gorze, a przepisowej tabliczki przy pasie w ogole nie mial. -Lezcie, lezcie! - inspektor zamachal rekoma na usilujacego sie podniesc sedziego Bao. - Musicie nabrac sil. Na razie przyszedlem zupelnie nieoficjalnie! Bao wskazal gosciowi krzeslo z wysokim oparciem i ten uprzejmie skloniwszy glowe, raczyl usiasc. -Rad widze, ze wielce szanownemu sedziemu Bao wrocila wro dzona mu bystrosc umyslu i prawie calkowicie odzyskal sily - usmiech nal sie lagodnie inspektor. - Mam nieplonna i szczera nadzieje, ze za dzien lub dwa bedzie mozna sobie darowac i slowo "prawie". -Dziekuje za troske, panie inspektorze. Wielki to dla mnie ho nor... -Dajcie spokoj - gosc znow machnal reka. - Skrupulatne prze strzeganie etykiety zmeczy was, drogi Bao, i bede musial odejsc przed czasem. Porozmawiajmy, jak starzy przyjaciele - tym bardziej, ze sporo o was slyszalem. - Jak chcecie - wzruszyl ramionami sedzia. Nieufnosc do stolecznych intryg walczyla w nim z sympatia dla przyjaznie nastawionego goscia. -Tak juz lepiej. Pozwolcie, ze sie przedstawie: inspektor Wan Ing, urzednik drugiej rangi, przybyly Pekinu na rozkaz cesarza. Ach tak, pewnie jeszcze nie wiecie. Panstwo Srodka ma nowego Syna Nieba, oby zyl wiecznie! Niedawno na tron raczyl wstapic boski Hg-zi. "Jest tak, jak przypuszczalem" - pomyslal zadowolony sedzia. -Oglosil dewize swoich rzadow: Epoka Powszechnej Szczesliwo sci. Trzeba powiedziec, ze mlody wladca jest czlowiekiem stanowczym i nieugietym: odkrywszy szereg niewatpliwych nieprawidlowosci, ja kich sie dopuscili mnisi z tajnej kancelarii Zhang Wo, prowadzacych do podkopania fundamentow panstwowosci, cesarz rozkazal bezli tosnie ukarac winnych. Wszyscy wyzsi dostojnicy kancelarii zostali jednego dnia scieci, a glowy niegodziwych mnichow pozatykano na palach, by moglo je sobie dokladnie obejrzec pospolstwo. "A to mi nowina! Przeciez w ich liczbie mogli sie znalezc i Zmi-jeczek z wielebnym Banem!". -...Syn Nieba w swojej niewypowiedzianej madrosci surowo ka rze jednak tylko zdrajcow i wrogow Podniebnej Krainy. Tym, ktorzy wiernie sluza panstwu, wladca nie szczedzi dowodow uznania i szczo drze nagradza ich zaslugi oraz niezlomnosc w wykonywaniu powin nosci. - Wan Ing odczekal chwile. - Jestem szczesliwy, mogac was powiadomic, ze wasz meldunek o odkryciu spisku w miescie Ningou zostal przez wladce wysoko oceniony... "Znaczy, Zmijeczek zyje!" -...a kiedy do cesarza doszly wiesci o dziejacych sie tu nieprawosciach i waszym bezprzykladnym mestwie, polecono mi... Inspektor znow odczekal chwile, tym razem jednak pauza pelna byla dostojenstwa. -...powiadomic was, ze z cesarskim rozporzadzeniem przyznano wam druga range, a takze honorowy tytul Wielmozy Niezlomnego Spokoju i osobisty pamiatkowy medal od cesarza! -Ja... najpokorniej dziekuje... - sedzia ze wzruszenia stracil na chwile oddech i Wan Ing powstrzymal go dostojnym gestem. -Nie teraz. Swoja wdziecznosc mozecie wyrazic podczas ceremonii oficjalnego wreczenia oznak przyznanej wam godnosci, ktora odbedzie sie za tydzien. Przy okazji milo mi was powiadomic, ze wasz mezny wspol pracownik, ktory dzielil z wami wiezienne niedole i udreki tortur, xu-cai Sangge Trzeci, takze zostal zaszczycony laska Syna Nieba... W tym momencie tylko dzieki ogromnemu wysilkowi, sedzia zdolal zachowac na twarzy wyraz uprzejmego zainteresowania. -...ktory zaocznie przyznal mu stopien cui-rena, awansowal go i nagrodzil tytulem Meza Dostojnego i Slawnego. (Wybiegajac naprzod, godzi sie stwierdzic, ze byly xu-cai, a od tej chwili juz cui-ren Sangge Trzeci, doczekal starczego wieku, sluzac wiernie sprawiedliwosci pod rozkazami sedziego Bao. W przyszlych latach zaslynal z malomownosci i skrajnej nieufnosci wobec wszelkiego rodzaju plotek i watpliwych historii, za co szczerze go szanowal jego naczelnik, ktory nierzadko stawial Sangge Trzeciego jako przyklad dla innych). -...Teraz jednak mysle, ze z pewnoscia chcielibyscie spojrzec na pamiatkowy medal, ktorym raczyl was nagrodzic Syn Nieba? - wy rwal sedziego z zamyslenia glos inspektora. -Tak, oczywiscie - zgodzil sie natychmiast sedzia. - Jezeli wol no przed oficjalna ceremonia... -Wolno - usmiechnal sie Wan Ing, wyciagajac z rekawa ozdobiona berylami plaska, bukszpanowa szkatulke i otwierajac wieczko. Na dnie szkatulki, na poly pograzony w jasnorozowym aksamicie, lezal jakis bialy przedmiot. Sedzia wzial cesarski prezent z rak inspektora, spojrzal - i niewiele braklo, a bylby go wypuscil z dloni. Cesarski medal okazal sie niewielkim polerowanym dyskiem z bialego jaspisu, na ktorym wyrzezbiono tylko dwa piktogramy. "qing" i "zang". "Czyste" i "brudne". Swiadomosc sedziego zalal niezbyt wyrazny potok obrazow, przypominajacych widziane przezen wydarzenia. Zdychajacy pies, ostatnim wysilkiem kreslacy lapa w piasku te znaki; drewniany dysk szalonego kucharza Fanga, pokryty tymi samymi znakami - a teraz dar Syna Nieba! Przypadek?! Sedzia dawno juz przestal wierzyc w podobne przypadki. Skad cesarz wiedzial o tych znakach? I jak zdolal poczynic tak daleko idace wnioski, ze natychmiast rozkazal poscinac mnichow z tajnej kancelarii? Moze... tygrys i smok?! Walka dwoch oznakowanych klejmem rak w Piekle; szalony Fang i nowy Syn Nieba; czy to mozliwe? -Co to znaczy, panie inspektorze? - zdolal na koniec wydusic z siebie sedzia. -To dar Wladcy i najwyrazniej nowy symbol cesarskiej wladzy - Wan lng rozlozyl rece. - Wiadomo mi tylko, ze boski Hong-zi prawie nigdy nie rozstaje sie z takim samym dyskiem, tylko znacznie wiekszym, i w chwilach namyslu kresli na nim piktogramy. Dobrze sie domyslacie, wlasnie "qing" i "zang", we wszelkich mozliwych zestawieniach. Tygrys i smok. "Czyste" i "brudne". Jing i Jang. Mnich i cesarz. -Widze, zescie sie zamyslili. Rzeczywiscie, w tej historii wie le jest osobliwosci, ale czy warto sie dziwic, wiedzac, co sie teraz wyrabia w Podniebnej Krainie? Na przyklad... historia waszego wy bawienia z ksiazecych lochow takze wydaje mi sie pelna zagadek. Wszyscy zgodnie twierdza, ze uratowal was chlopak o zdumiewaja cym przezwisku Malenki Archat... "Malenki Archat... Malenki Archat..." -przezwisko to wydalo sie sedziemu znajome, tyle ze po tak dlugim okresie przebywania w mroku niepamieci, glowa dostojnego Bao nie pracowala jeszcze z dawna sprawnoscia i sedzia w zaden sposob nie mogl sobie przypomniec, gdzie i od kogo je slyszal. -...Rozmawialem z nim. Chlopiec utrzymuje, ze dokonal tego sam, przy pomocy oselki i rozbitej szkatulki, choc nie chce wyjasniac tego szczegolowo. Z drugiej strony, liczni swiadkowie stwierdzaja, ze chlopakowi pomagala przynajmniej setka uzbrojonych yaksow... Oselka i szkatulka! Bao zaczynal juz co nieco rozumiec, ale wcale nie zamierzal podzielic sie ze stolecznym inspektorem swoimi domyslami. -Oprocz tego, jak sie dowiedzialem, wlasnie ow wspomnia ny przeze mnie chlopaczek przekazal szlachetnemu generalowi Zhi Shu-Chao pismo ze szczegolowym, choc nie we wszystkich frag mentach zrozumialym, przyznaniem sie do winy Zhou-wanga. Roz kazalem zbadac podpis ksiecia i jego pieczec -jedno i drugie jest jak najbardziej autentyczne! O ile mi wiadomo, rzeczony chlopiec przebywa w waszym domu i czeka, az znajdziecie czas, by z nim po rozmawiac. Wiec gdybys przypadkiem, szanowny sedzio Bao, mogl nam wyjasnic choc niektore z okolicznosci, o jakich wam wspomnia lem, bylbym dozgonnie zobowiazany. Byc moze zainteresuja i Stoli ce... a nie jest wykluczone, ze i samego... L -Alez oczywiscie, panie inspektorze! Gdy tylko uda mi cie cze gokolwiek dowiedziec, natychmiast... -To bardzo dobrze. Widze, ze sie rozumiemy. W takim razie nie bede was dluzej meczyc. Niechze pan, drogi sedzio, szybko wra ca do zdrowia, nabiera sil... a za tydzien spotkamy sie na oficjalnej ceremonii wreczenia wam nagrod, ktora urzadzimy w bylym pala cu ksiecia Zhou. I inspektor zaczal sie zegnac. Przez pewien czas sedzia tylko odpoczywal i, oparlszy sie o wezglowie loza, usilowal zebrac rozpierzchniete mysli. Potem zasnal, choc przed snem przypomnial sobie o jeszcze jednym zadziwiajacym fakcie: nie odzyskiwal przytomnosci przez jedenascie dni -ajednak przez caly ten czas ani razu nie odwiedzil Piekla! Dlaczego? Z ta mysla zasnal. Pierwsza osoba, ktora sedzia zobaczyl po otworzeniu oczu, byl nieznajomy chlopiec. Odziany w kaftan Starszego Wenga, przepasany czarnym, przetykanym srebrnymi nicmi pasem i w ciemnozielonych szerokich szarawarach. Pogryzajac leniwie dorodne jablko, chlopak mierzyl sedziego spojrzeniem pelnym ciekawosci. -Dobry wieczor - zaczal, zobaczywszy, ze chory otworzyl oczy. -Dobry wieczor... Malenki Archacie. Wyglada na to, ze za wdzieczam ci zycie? -Czesciowo. Maja tez w tym swoj udzial oselka i wasz kolega, Li In-Bu. -Tak wlasnie myslalem! - stwierdzil z zadowoleniem sedzia siadajac na lozku. - Coz, jestem szczerze zobowiazany. Moj dom stoi do twojej dyspozycji... -...juz od mniej wiecej dwoch tygodni - w dosc nieoczekiwany sposob zakonczyl to zdanie Malenki Archat. - Podziekowania zostaw my na potem. Wedlug mnie powinnismy porozmawiac. -Ja tez tak uwazam - kiwnal glowa sedzia. - Pozwolisz, moj mlody wybawco, ze zadam ci kilka pytan? -- Pozwole. Nieladnie jest sprzeciwiac sie woli chorego. Sedzia pomyslal, ze chlopaczek sobie zen pokpiwa. -No to mi powiedz, jakim sposobem trafily do ciebie rulon i oselka? -Rulon znalazlem w rozbitej szkatulce pod oknami waszego domu, a oselka rzucil we mnie jeden z maruderow. -Drugie pytanie: jakiez to pismo wreczyles generalowi? Mowie o tym, ktore Stalowy Kark pokazal pozniej inspektorowi. -Aaa, to? - usmiechnal sie chlopaczek. - W tej waszej szkatulce znalazlem czysty rulon z osobista pieczecia i podpisem ksiecia Zhou. Rozumiem, ze wasz ksiaze wydal wam ow dokument dla zupelnie innego celu, ale postanowilem go wykorzystac po swojemu! Napi salem tam wszystko, czego sie zdazylem dowiedziec o matactwach ksiecia i dodalem co nieco od siebie! Niezle wyszlo, prawda? Niech sie teraz sprobuje wykrecic! Chlopak rozesmial sie nagle, jakby sobie przypomnial cos zabawnego. -Kiedy oddawalem rulony generalowi, przypadkowo mi sie pomieszaly - dodal w odpowiedzi na pytajace spojrzenie sedziego. - Niewiele braklo, a starego szlag by trafil, kiedy zobaczyl podpis ksiecia Piekiel! Sedzia nie umial oprzec sie wrazeniu, ze chlopaczek poplatal zwoje nieprzypadkowo, a dlatego, ze ciekaw byl reakcji Stalowego Karku. Ktora to ciekawosc zaspokoil. Tymczasem Malenki Archat wyciagnal z rekawa papier podpisany przez Wladce Mrocznych Dziedzin i polozyl go na stoliku przed sedzia. -Rozumiem - kiwnal glowa sedzia. - 1 trzecie pytanie: w szka tulce byly nie dwa dokumenty, ale trzy. Jednym byla "czysta kartka" z pieczecia i podpisem Zhou-wanga, drugim urzedowy dokument Wladcy Piekiel i trzeci - zapisany szyfrem w nieznanym jezyku. Gdzie ten trzeci? -U prawowitego wlasciciela - oznajmil bezceremonialnie chlo pak. - Ten lobuz ptasznik zwedzil go z mojej skrytki w skalach, wiec wlasciwie odzyskalem tylko swoja wlasnosc. -Znaczy, to twoje pismo. - Nie bylo to pytanie, tylko stwierdze nie faktu. - I cos tam napisal? - -Nie zrozumie pan tego, panie sedzio -bardzo powaznie i ci cho odpowiedzial Malenki Archat. - Prosze, niech pan nie bierze so bie tego do serca. Chetnie bym wam wszystko wyjasnil, ale w wa szym jezyku brak po prostu odpowiednich slow i pojec. I nie poja wia sie wczesniej niz za piecset lat. A wiec... czy to wszystko, o co chcieliscie zapytac? -Owszem, wszystko albo prawie wszystko. Jestes Malenkim Archatem, ktory uciekl z klasztoru pod gora Song. Poslal cie do mnie Zmijeczck Cai. l daleko ci do tego, zeby byc zwyklym chlopakiem. Malenki Archat dlugo i z zainteresowaniem przygladal sie sedziemu Bao, ale teraz zamiast ironii, w jego wzroku byla spora doza szacunku. -Nie docenilem was, panie sedzio. Byc moze nie mam racji i zdolacie pojac sporo z tych spraw, dla ktorych wasi ziomkowie nie zdolali jeszcze wymyslic odpowiednich nazw. Ale o tym pozniej. A te raz zechciejcie wysluchac, dlaczego ucieklem z Shaolinu. Opowiadanie chlopaka nie bylo dlugie, a sedzia w pelni docenil latwosc, z jaka rozmowca wylawial istotne fakty i laczyl je w lancuchy przyczyn i skutkow, a takze opuszczal nieistotne szczegoly i odsuwal na bok osobiste emocje. "Przydalby sie nam taki w naszym wydziale sadowym" - mignelo mu w glowie. Gdy Malenki Archat zakonczyl, obaj przez pewien czas milczeli. Potem chlopak ocknal sie i siegnal po kolejne jablko, zahaczywszy przy tym rekawem o zwoj, ktory natychmiast skorzystal z okazji i spadl ze stolika. I nieoczekiwanie sam sie rozwinal, a potem zamigotal blekitnym blaskiem. -A to co znowu! - chlopak na wszelki wypadek sie odsunal, ale nic zlego sie nie stalo. Zwoj migotal jeszcze przez chwile, a po tem sam sie zwinal w rulon i zgasl. Malenki Archat bojazliwie tracil zwoj noga i przekonawszy sie, ze ten w ogole nie reaguje, podniosl go, rozwinal i zaczal czytac, przysiadlszy na krawedzi lozka. Sedzia Bao natychmiast zajrzal mu przez ramie. Podpis i pieczec Wladcy Yan-wanga zostaly na miejscu, ale tresc dokumentu ulegla istotnej zmianie. Bylo to oficjalne zaproszenie. Sedzia Bao Luntan, pustelnik Lan Daoxing i mlody mnich, znany jako Malenki Archat, mieli byc goscmi na uczcie, jaka wydawal Wladca Piekiel Yan-wang z okazji swoich urodzin! Z tego to powodu w Piekle oglaszano swieto z calodobowa amnestia dla grzesznikow, a wszystko mialo sie odbyc podczas najblizszej nocy, to znaczy za kilka godzin. -Wspaniale! - szczerze sie ucieszyl Malenki Archat. - Zapro szenie do Piekla, i to jeszcze na urodziny Wladcy! Tylko jak tam trafimy? -Bardzo prosto. Polozymy sie spac. - Wyraz zdumienia i zasko czenia, jaki odmalowal sie na twarzy Malenkiego Archata, sprawil sedziemu szczera i gleboka satysfakcje. Sedzia mocno trzymal Malenkiego Archata za reke, chlopak moglby sie zagubic w tym iscie piekielnym zbiegowisku - i szukaj go potem, chocby poprzez Nigdy Nie Zasypiajace Oko! A Malenki Archat nieustannie krecil glowa na wszystkie strony w daremnych wysilkach, by zobaczyc wszystko naraz - i tylko od czasu do czasu z zachwytu cmokal jezykiem. Ale, prawde mowiac, bylo na co popatrzec! Od razu trafili do sali przyjec wielkiego Palacu Sen-Liu, ktora sedzia z poprzedniej bytnosci zapamietal jako pusta, dzwoniaca gluchymi echami i pograzona w zlowrogim mroku. Teraz wszedzie wokol - na scianach, na sklepieniu, i po prostu w powietrzu, plonely barwne swiatla, igrajac blaskami na wypolerowanym drewnie kasetonow i cala ta iluminacja nijak sie miala do wyobrazen sedziego i chlopaka o piekielnym swiecie. Publika za to zebrala sie w pelni odpowiednia: kierujacy rozmaitymi kancelariami bulangowie, roznoszace korespondencje diablice, czarty pracujace w charakterze poslancow, kosmaci lou-cha i jasnosko-rzy yaksa, duchy wszelkiego rodzaju i najrozmaitszych rang - z okazji swieta obleklszy ciala i cielska w swoje najlepsze szaty, chelpili sie jeden przez drugiego przepychem zloconych i posrebrzanych rogow, pazurow, pieknie posplatanymi w warkoczyki grzywami, posadzke zamiataly luskowate ogony z piekna grawerka na kazdej lusce, a wlasciciele ogonow puszystych, zalotnie nastrojone damy wdziecznie zamiataly nimi parkiet; wszedzie tez blyskaly usmiechy, ktore w innych okolicznosciach niejednego zucha moglyby przerazic iloscia ostrych zebow, demony klanialy sie uprzejmie i ceremonialnie, a spotykajac znajomych, wymienialy najnowsze ploteczki... Na podwyzszeniu siedzial bajarz o calkowicie ludzkim wygladzie, ktorego twarz, az po same przebiegle zmruzone oczka, porosnieta byla siwiejaca broda. Sekate palce przebieraly po strunach cytry - Malenki Archat natychmiast ocenil mistrzostwo brodacza - a obok stala ogromna waza jasminowej nalewki, do ktorej piesniarz co i rusz sie przypinal w przerwach miedzy kolejnymi zwrotkami. - Wypilem z Czary Bytu... - uslyszeli sedzia i chlopak. Przepchneli sie blizej. -Kto to jest? - zapytal sedzia Bao przechodzacego obok tygrysioglowego bulanga, oczywiscie uprzednio uprzejmie kolege po zdrowiwszy. -Jak to, kolego, nie wiecie? To znany poeta epoki Song, pustel nik Zhan Liu-kin. Powinien juz przejsc do powtornych narodzin, ale na osobista prosbe Wladcy zgodzil sie zostac na krotko, zeby ucie szyc gosci swoja sztuka. Podoba sie wam? - O, tak! - oznajmili jednoczesnie sedzia i Malenki Archat. Z pewnoscia dlugo by jeszcze sluchali bezgranicznie wesolych lub to smutnych i tesknych piesni pustelnika Liu-kina, gdyby obok nich nie zjawil sie Wladca Wschodniego Szczytu. -A, tu jestescie! Ksiaze Yan-wang juz sie was nie moze doczekac... chodzcie, chodzcie... - i poprowadzil obu przez gestwine gosci w przeciwlegly kraniec sali, gdzie na szczycie dziewieciostopniowego podwyzszenia, na wysokim krzesle, wycietym z jednej bryly rozowego jaspisu, rozsiadl sie wspanialy jak nigdy przedtem Wladca Piekiel. Powitania, poklony, pozdrowienia - trwalo to dostatecznie dlugo, zeby wszyscy -nawet sam Yan-wang! - poczuli znuzenie, ale prawde mowia starzy medrcy: "dzielnosc bez rytualu, to zuchwalosc, a madrosc bez rytualu, to zadufanie!". Malenki Archat zachowywal sie calkowicie poprawnie i ku radosci sedziego nie robil zadnych psot ni kasliwych uwag, doskonale pojmujac, ze na wszystko jest odpowiedni czas i miejsce. Nastepnie sedzia podarowal Wladcy swoja pieczec, od ktorej w dosc niezwyklych okolicznosciach zaczela sie ich znajomosc (w zwiazku z nowym tytulem i ranga powinien byl otrzymac nowa pieczec, a zreszta, co tu duzo mowic, podarunek byl czescia snu!). -Ilez to lat konczy sprawiedliwy Wladca? - Osmielil sie zapy tac sedzia. -Yan-wang ma tyle lat, na ile wyglada - usmiechnal sie prze biegle Wladca Piekiel. Jak sie okazalo, i Malenki Archat trzymal podarek dla Yan-wanga - Prosze przyjac skromny podarek od biedaka - chlopak po dal Wladcy niewielki futeral wyrzezbiony ze sloniowej kosci. - Jest w nim wiadomosc z przyszlosci. Sprobujcie go przeczytac za oko lo piecset, moze szescset lat... I przypomnijcie sobie wtedy dzisiej sze swieto. "To ten zwoj, ktory mu ukradl ptasznik!", domyslil sie Bao. Yan-wang z kiepsko ukrywanym niedowierzaniem obrocil w dloniach futeral, uprzejmie podziekowal, a potem znow przeniosl spojrzenie na sedziego Bao i -jak sie temu ostatniemu wydalo - lekko sie zmieszal. -Zawinilem wobec was. o dostojny Bao! - oznajmil dosc nie oczekiwanie. - W czymze to? - zdziwil sie sedzia. -Wiecie... nie tak dawno zawarlem zaklad z moim przyjacielem, Wladca Wschodniego Szczytu (stojacy obok Wladca kiwnal potaku jaco glowa). Nie bede mowil, jaka byla stawka, ale tresc zakladu... Twierdzilem, ze wy, szanowny panie sedzio, niechybnie zazadacie ode mnie pomocy w swiecie zywych, a skoro pomoc zostanie udzielona i przyjeta, zgodnie z piekielnymi prawami bedziecie musieli przejsc po smierci na moja sluzbe. Moj przyjaciel zapewnial mnie, ze nie poprosicie o pomoc pod zadnym pozorem i w zadnych okoliczno sciach - i, jak sie okazalo, mial racje! Choc moi poddani wmiesza li sie w koncu w wasz los, wy nie mieliscie z tym niczego wspolne go. Winszuje wam szczesliwego zakonczenia wszelkich niepowodzen i zycze wam dlugiego i szczesliwego zywota. Zechciejcie mi uwie rzyc, ze zyczenia ksiecia Mroku maja zwyczaj sie spelniac. Po smier ci zas sami bedziecie mogli wybrac, gdzie zechcecie zostac. Od razu jednak zaznacze, ze gabinet urzednika drugiej rangi zawsze bedzie stal przed wami otworem! Na najblizszy czas jednak postanowilem pozwolic wam na odpoczynek od pracy w Piekle. "A to dlatego ostatnio spie jak zabity i niemi sienie sni!"-zrozumial sedzia. -Dziekuje przeswietnemu Yan-wangowi i wam, Wladco Wschod niego Szczytu, za tak wysoka ocene charakteru mizernego kauzyperdy. - Sedzia pochylil glowe. - Podczas tych lat, ktore mi pozo staly, bede sie czesto zastanawial nad wielkoduszna propozycja. Ale jezeli wolno, chcialbym zapytac: czy jest tu gdzies moj przyjaciel, Lan Daoxing? -Ja go nie widzialem - Yang-Lou rozlozyl rece. - Uprzedzal, ze moze sie spoznic. Poprosilbym was, drogi sedzio, o jeszcze jed na przysluge... czy nie zechcielibyscie zajrzec do waszego gabinetu i odszukac naszego przyjaciela z pomoca Oka? - Oczywiscie! -A ja zmuszony jestem chwilowo was opuscic: w sali pojawila sie przeswietna bodhisattwa Guan Yin i trzeba mi ja osobiscie powitac - nieczesto pojawiaja sie u nas tacy goscie! Wladca Wschodniego Szczytu tez pospiesznie sie pozegnal i pobiegl za Yang-Lou (sedzia odniosl wrazenie, ze taoski Wladca nie pozostawal obojetny na wdzieki bodhisattwy) - a Bao mogl sie zwrocic do swego mlodego towarzysza: -No jak, mialbys ochote na obejrzenie mojego tutejszego ga binetu? -Jasne! - w tej chwili Malenki Archat, jak nigdy przedtem, upodobnil sie do zwyklego chlopaka, ktory po raz pierwszy w zyciu zajrzal za kulisy cyrku z akrobatami i czarodziejami. Sedzia postanowil pokazac mu cos wiecej - kto wie, moze kiedys i on trafi do piekla?! A jezeli trafi, to pewnie w zupelnie innych i znacznie mniej przyjaznych okolicznosciach. Okazalo sie jednak, ze i sam sedzia niejednego jeszcze nie widzial. Pieklo calkowicie sie przeobrazilo: wszedzie palily sie swiatla, grzesznicy, popijajac gorace i bardzo wyskokowe napoje ze swoimi wczorajszymi i jutrzejszymi dreczycielami, chwalili amnestie i urodziny Wladcy; wielu z czartow zaciekle flirtowalo z najbardziej uwodzicielskimi grzesznicami - i ogolnie rzecz biorac, Pieklo swiateczne zupelnie nie przypominalo tego, ktore sedzia znal z codziennej pracy. -Jezeli tu jest tak caly czas, nie mialbym niczego przeciwko temu, by trafic tu po smierci - usmiechnal sie Malenki Archat. -Yan-wangowie nie rodza sie kazdego dnia - westchnal sedzia. - A w pozostale dni nic, tylko meki i meki. - -No tak, tego akurat sie domyslilem - kiwnal glowa chlopiec. Znajome sedziemu krwawo-smolne jezioro dzis napelnione bylo pienistym piwem, a na jego srodku puszczala banki znajoma juz sedziemu glowa, pijana w dym. W koncu dotarli do pustawej podczas swiat pierwszej kancelarii i weszli do gabinetu sedziego. -Klasa! - mruknal cicho chlopak. Sedzia nie znal tego slowa, ale tez nie zwrocil na nie uwagi. Usiadl dumnie na roboczym krzesle, skinieniem dloni wskazal Malenkiemu Archatowi stojacy obok taboret i zwyklym juz sobie gestem powiodl packa na muchy po kwadratach piekielnego Oka. Na poczatek sprawnie przejrzal wszystkie kancelarie, ale kucharz Fang mial dzis pewnie dzien wychodny - w kazdym wypadku niczego podejrzanego sedzia nie zauwazyl. Pochylil sie wiec nad wolnym kwadratem i palcem wypisal na nim imie Lan Daoxinga. Oko zamigotalo, przelecialy przez nie najrozmaitsze obrazki - i na koniec pojawil sie napis: "Na terytorium Fengdou pustelnika Lan Daoxinga nie znaleziono". -Poszukac w swiecie zywych! - polecil sedzia glosno, klnac w duchu wlasna niedomyslnosc. Znow zamigotaly rozmaite obrazki i jak poprzednio pojawil sie napis: "W swiecie zywych pustelnika Lan Daoxinga nie znaleziono" Sedzia Bao spojrzal na Oko z bezbrzeznym zdumieniem. Gdziez w takim razie znajdowal sie swiety Lan? - A co u was jeszcze istnieje, oprocz swiata zywych i Piekla? - wtracil sie niespodziewanie Malenki Archat. - Raj? Niebo Trzydzie stu Trzech Buddow? Nirwana? -Tak, pewnie tak... - stwierdzil sedzia, mowiac z roztargnieniem i jakby sam do siebie. - Tylko ze watpie, aby Lan znajdowal sie aku rat gdzies tam. Chociaz... slyszalem ojakims Trzecim Swiecie... -Ej, pozwolcie, ze ja sprobuje. - Zanim sedzia zdazyl sie sprze ciwic, chlopak zepchnal go z krzesla i szybko cos tam nakreslil na pustym kwadracie. W nastepnej sekundzie cale oko zapelnila narysowana fizjonomia Yan-wanga, ktora zazadala srogim glosem: - Prosze podac imie, range i stopien dostepu! -Uch, ty! - steknal radosnie chlopaczek. - Program obronny! Za raz my go... - i zanim sedzia zdazyl wykorzystac sluzbowa tabliczke, -Malenki Archat z nieprawdopodobna szybkoscia zaczal trzaskac packa po wszystkich dziesieciu kwadratach, jednoczesnie kreslac palcami wolnej reki jakies piktogramy w jedenastym kwadracie. - Poczekaj! Tabliczka... -Nie przeszkadzaj! - pogardliwie machnal reka Malenki Archat. - Siedz i patrz! Dlonie chlopaka nie przestawaly fruwac, wszystkie kwadraty Piekielnego Oka plonely juz niebieskawym ogniem, nie nadazajac z wykonywaniem polecen, niektore z odpowiedzi Malenki Archat natychmiast odtwarzal w wolnym kwadracie, a jego twarz przypominala sedziemu pysk kota, ktory po same wasy umazal sie kradziona smietana. Sedzia Bao tylko patrzyl i z zawiscia lykal slinke. -...Podajcie wasze imie... podajcie!... imie, stopien i... Najpokorniej prosze o wybaczenie, Wladco! Wasza najwyzsza ranga i stopien dostepu zostaly potwierdzone! Zaczynamy poszukiwania w Trzecim Swiecie. Narysowany Yang-Lou znikl, wsciekle poruszajac wasami, a Nigdy Nie Zasypiajace Oko zaczelo migotac jak zwykle. Chlopak odchylil sie na krzesle i usmiechnal sie tryumfalnie. -Jak... jak ci sie udalo... -sedziemu Bao nawet slowa trudno bylo dobrac do tej niezwyklej sytuacji. -A, glupstwo! - machnal reka Malenki Archat, odrobine sie jed nak nadymajac. - Tu sa chinskie hasla i szybko je rozgryzlem! Prze praszam, ze tak bezceremonialnie cie potraktowalem... ale twoj stopien dostepu i tak okazalby sie niedostatecznie wysoki. Sprawdzilem. Sedzia prawie nic z tego nie zrozumial, chcial nawet poprosic o wyjasnienia - ale w tejze chwili nad calym Okiem pojawil sie obraz, ktory zmusil obu widzow do natychmiastowego zamkniecia ust, przykuwajac ich uwage. W glebi, za zaslona zoltego, unoszacego sie nad szczytami wzgorz pylu, mozna bylo sie domyslic konturow rogatych dachow typowych dla Podniebnej Krainy pagod, a blizej, jakby zaslaniajac je soba, stal unoszac nad glowa rece Lan Daoxing. Po wykrzywionym wprost nieludzkim napieciem obliczu taosa splywaly krople potu, a jego poruszajace sie kurczowo, jak w napadzie padaczki, wargi wymawialy jakies slowa, ktorych patrzacy nie mogli uslyszec. Potem z obrazu runela fala dzwiekow: tupot, rzenie koni, ochryple krzyki, szczek broni i ryk, w ktorym nie mozna bylo rozeznac niczego ludzkiego... Obraz przesunal sie, ukazujac rzedy papierowych wojownikow uzbrojonych w miecze "can-gou", na smierc rabiacych sie z czworka strasznych jezdzcow: jeden byl blady, z obciagnietym pergaminowa skora, podobnym do szczerzacego zeby czerepu obliczem, a jechal na takim samym jak on bialym koniu i trzymal bojowa kose w reku; drugi - na gniadym zrebcu, wywijal w lewo i w prawo dlugim mieczem i cial walczacych z nim wojownikow na papierowe scinki; trzeci gnal na snieznobialej klaczy i mial na glowic lsniacy wieniec, a szyl z luku; czwartemu, ktory dosiadal kare-go konia, sedzia nie zdazyl sie przyjrzec, bo w tejze wlasnie chwili rozlegl sie gromowy ryk, wizerunek drgnal, jakby ze strachu, i obaj patrzacy zobaczyli smoka. Takiego smoka sedzia Bao jeszcze nie widzial, choc zdazyl sie juz w swoim zyciu napatrzec na ich pobratymcow. Jaskrawoczerwo-ny, siedmioglowy, rogaty, rzygajacy dymem ze wszystkich siedmiu, podobnych lwim paszcz, z niedzwiedzimi kosmatymi lapami i dlugim ogonem skorpiona - podobnego potwora sedzia nie moglby sobie wyobrazic nawet w koszmarnym snie! Smok pedzil na pomoc jezdzcom, az drzala ziemia. A na grzbiecie potwora... jakby w kolysce porosnietej szorstkim wlosem, siedziala w uwodzicielskiej pozie, odziana w krolewska purpure nierzadnica, od stop po glowe obwieszona perlowymi ozdobami. W dloni trzymala zlota czasze i od czasu do czasu popijala z niej figlarnie; a po jej jakby toczonym podbrodku z doleczkiem splywaly czerwone krople. Wino? Krew? Smok pedzil bardzo szybko, az trzesly sie wzgorza od uderzen jego lap, a sedzia, widzac to wszystko, zdazyl jeszcze pomyslec: "Czemu ta ptaszyna z niego nie spada?". A jednak pannica jednak jakos nie spadala, a za smokiem juz ruszala sie ziemia, z rozwartych mogil wstawaly gnijace trupy o plonacych oczach i ruszaly jego sladem - powoli i nieublaganie... -Armagedon! - wyszeptal stojacy obok sedziego Malenki Ar-chat, ale Bao nie zwracal na niego uwagi. Dlatego, ze przed nadciagajacym smokiem nagle pojawil sie... osiol! Az do bolu znajomy osiol, na ktorym swojego czasu Lan Da-oxing dojechal do bram Piekla Fengdou! Tyle ze teraz osiolek wcale nie wygladal na pokornego i lagodnego: gdzie tam! Bylo to ogromne, rozjuszone oslisko, nie ustepujace rozmiarami potworowi z niewiadomych krain! Na jedno uderzenie serca Oko zasnula mgielka i sedziemu wydalo sie, ze zamiast osla widzi tegiego niebianina w lazurowych szatach, trzymajacego w reku sztandar z wizerunkiem... tego samego osla! A potem mgielka znikla, osiol wsciekle wyszczerzyl zebiska, podskoczyl wysoko i z ogluszajacym rykiem "Hiii! Haaaan!" przy-grzal smokowi wszystkimi czterema kopytami w cztery najdalej wysuniete glowy! Smok cofnal sie gwaltownie, ze skopanych glow bryznal jakis paskudny, ciemny plyn, ktory natychmiast zastygl w wielkie skrzepy; a pannica nie utrzymala sie i z wrzaskiem zleciala ze smoczego grzbietu, oblawszy wszystko wokol zawartoscia pucharu... Osiol znow ryknal groznie i podniosl ogon, ale smok juz nie czekal na kolejne kopniaki, tylko zrecznie odwrociwszy sie w miejscu, z pelnym urazy pomrukiem rzucil sie do ucieczki. Niewiele przy tym braklo, a bylby stratowal wszeteczna dziwke, ktora puscila sie w slad za bestia. Wstajacy nie w pore z grobow nieboszczykowie nie mieli tyle szczescia - ci, ktorych bestia nie roztracila, zgromadzili sie z tylu, nie bardzo wiedzac co poczac. Straszni jezdzcy, trzeba im to przyznac, wycofali sie w sposob zorganizowany, odcinajac sie zajadle papierowym wojownikom Lan Daoxinga, ale wynik utarczki byl juz wiadomy. Zelazna Czapka odwrocil sie i zmeczonym ruchem otarl pot z czola. Sedzia przyjrzal mu sie uwaznie - i zobaczyl w oczach taosa... swoje wlasne odbicie. -Witaj, przyjacielu Bao - Lan znalazl jeszcze troche sil, by sie usmiechnac. - No coz: my ich czy oni nas? Na razie jakos poszlo... przekaz Wladcy, ze juz niedlugo sie pojawie... i niechze mi wybaczy spoznienie. Sam widzisz... wczesniej nie moglem w zaden sposob. - Widze - kiwnal glowa sedzia. Wizerunek pokryl sie migotliwymi cetkami i znikl. -Mam nadzieje, ze on rzeczywiscie wroci - stwierdzil Malenki Archat. - Bardzo bym chcial... Sedzia Bao nie odpowiedzial, dlatego ze na stojacy przed nim stol padl ogromny, skrzydlaty cien... *** -I co, odszukaliscie dostojnego Lana?-Oczywiscie, najciemniejszy Wladco. Przekazal wam swoje pokorne przeprosiny i powiedzial, ze zaraz bedzie. -Dziekuje wam, czcigodny Bao. Ale z wyrazu waszej twarzy wnioskuje, ze stalo sie cos jeszcze... -Jak zwykle macie racje, Wladco. W moim gabinecie zjawili sie jacys dwaj intruzi... podobni do demonow: skrzydla, rogi, kopyta... ale, wedle mojej opinii nie miejscowi. Jeden sie przedstawil jako Lu Tsy Feng, a drugi powiedzial, ze nazywa sie Sha Tan-dou. Z Indii przybyli, czy co? Wiec ci przybysze mieli czelnosc mi oznajmic, ze sa Wladcami Piekiel. -Bardzo interesujace! - uniosl brwi Yang-Lou. - 1 co im od powiedzieliscie? -Odpowiedzialem im, ze sa w bledzie i ze Wladca Piekiel jest najmroczniejszy Yan-wang, ktory akurat dzis obchodzi urodziny. Oni jednak sie upierali, twierdzac, ze Pieklo nalezy wylacznie do nich, poniewaz sa wcieleniem Absolutnego Zla! -Absolutne Zlo? - zdziwil sie Yan-wang. - A w ogole istnieje cos takiego? -No wlasnie, wielce czcigodny sedzia Bao im wyjasnil, ze nie! - nie wytrzymal Malenki Archat. - Dlugo przekonywal nieproszonych gosci, ze tak jak wewnatrz zenskiego zrodla wszechrzeczy Jing zawsze tkwi zarodek meskiego Jang i na odwrot, tak samo Dobro i Zlo nie moga byc Absolutne! W koncu poradzil tym dwom, zeby poszukali w sobie kielkow Dobra; powiedzial, ze z pewnoscia je znajda! Chlopakowi nie wiedziec dlaczego bylo wesolo, choc ani sedzia, ani Yang-Lou w zaden sposob nie mogli pojac, skad brala sie w nim ta wewnetrzna uciecha. -Koniec koncow, obaj panowie podrapali sie po kosmatych glo wach i poszli sobie precz, obiecujac, ze poszukaja w sobie czegos do brego. Ostrzegli jednak, ze jezeli nie znajda, to wroca! - dokonczyl Malenki Archat. -A niech tam! - machnal reka Yan-wang. - Rozni tu przylaza! Wkrotce Pieklo przeksztalci sie w dom schadzek! - Mysli tej Wladca nie zdazyl rozwinac, bo w powietrzu rozlegl sie gwizd, obecni szybko sie rozstapili i przed rozowym krzeslem opuscil sie na podloge wielki, barwny czajnik. Pokrywka czajnika podniosla sie lekko, buchnela spod niej para i na zewnatrz wyskoczyl zmeczony taos w pokrytej pylem odziezy. -Czarodziejski czajniczek Lan Daoxinga - mruknal sam do siebie chlopak. Zelazna Czapka pospiesznie sie uklonil, rozplywajac sie jednoczesnie w przeprosinach za spoznienie, a przy okazji ktoregos z kolei uklonu strzelil w palce, co sprowadzilo natychmiast czajnik do normalnych rozmiarow. Po czym taos, z jeszcze nizszym uklonem, wreczyl czajnik Wladcy Yan-wangowi. Prezent ogromnie ukontentowal Ksiecia Piekiel, ktory dlugo dziekowal pustelnikowi, a nieposkromiony Malenki Archat znow mruknal sam do siebie: - Ceny czajnikow najwyrazniej ida w gore! I prawie natychmiast pojawili sie niezle podpici Li In-Bu z tai-we-iem Sian Hai-chongiem; obaj z wielkim szacunkiem pozdrowili chlopca i dlugo skladali sedziemu powinszowanie z okazji powrotu do zdrowia i konca dreczacych go nieszczesc, po czym serdecznie objeci poszli dalej - szukac innych znajomych. Wkrotce potem wszystkich poproszono do stolow, gdzie przyszlo wyrazic uznanie licznym wyszukanym potrawom i trunkom: Malenki Archat, ktory usiadl obok taosa, wymowil sie od picia, tlumaczac, ze jezeli przesadzi, to bedzie go dreczyc zly duch o imieniu Ka-Tzy, po czym zostawiono go w spokoju. Chlopak i taos dosc szybko nawiazali ozywiona rozmowe, ktorej sedzia nie przysluchiwal sie zbyt pilnie i tylko od czasu do czasu dolatywaly don oderwane od kontekstu fragmenty: "Srebro... osika?...", "Nie, przeciwko Bestii nie pomoze, ale przeciwko zombie... a, to ci, co z ziemi wylaza...", "Nie, ten znak rysuje sie inaczej!", "Owszem, zrozumialem! Swiety Laniu, a jak wy..." - i w tym duchu. Kiedy taos gdzies sie oddalil, sedzia nie wytrzymal jednak i zapytal mlodego wybawce: - O czym to rozmawialiscie ze swietym Laniem? -A o niczym - chlopak najwyrazniej nie mial ochoty na zaglebianie sie w szczegolowa relacje. - Podzielilem sie z nim wiedza o kilku znanych mi sposobach rozprawiania sie z tym dranstwem, ktore dzis widzielismy, a swiety Lan uprzejmie mnie wprowadzil w krotki kurs "Tao dla czajnikow". Najwyrazniej byl to jakis zart, ale sedzia go nie zrozumial. Wrocil taos. -A moze sie napijemy, przyjaciele? - zapytal niezle juz pod chmielony sedzia... i natychmiast calkowicie wytrzezwial, spojrzawszy w lodowate oczy wyrostka. -Nie! - oznajmil Malenki Archat. - Trzeba nam sie zbierac. Musimy wszystkich zebrac. I prawie nie mamy juz czasu. - Zmijeczek? - zrozumial sedzia. - Nie tylko. Potrzebny nam jeszcze bedzie wielebny Ban. Sedzia nie pytal: "Do czego nam bedzie potrzebny?" albo: "Dlaczego akurat teraz?". Zrozumial, ze skoro ten dziwny wyrostek tak mowi, to wie, co mowi. Dlatego powiedzial cos zupelnie innego. - Byc moze wielebny Ban juz nie zyje. -To przylaczy sie do nas jako nieboszczyk - ucial ostro Ma lenki Archat. Rozdzial dwunasty Lektyka Radcy Stanu powoli przesuwala sie... Nie. Zaczniemy inaczej. Nie ma sensu nasladowanie bardow mglistego Albionu, ktorych sluchaczow w pierwszym rzedzie interesowala akcja: "dosiadl konia sir Parsifal, opuscil grot kopii i ugodzil..." Nie powinnismy sie tez wzorowac na spiewakach changirach znojnej Azji, poniewaz nosicieli turbanow i tiubetejek w pierwszym rzedzie interesowaly opisy kobiecych wdziekow: "Wargi jej, podobne rubinom z Szi-razu, zeby niczym perly, rzesy ostrzejsze od kling damascenskich..." Inaczej musieli tworzyc krolowie Peloponezu i nasladowcy slepego Homera, poniewaz ich sluchaczy interesowaly glownie opisy sytuacji: "Dziko ryknal gniewny Euros, napinajac podniesione zagle, morze pokrylo sie grzywami fal o stromych bokach, a niebo..." A juz z pewnoscia nie nalezy uprzedzac wydarzen: "Ja ci sie jeszcze dobiore do dupska! - myslal radca stanu, kierujac woz na Prospekt Ta-Zy-Pao" Nie wstyd nam, prawdziwym ludziom Han, nasladowac barbarzyncow z przeszlosci i przyszlosci, powtarzajac ich style? A wiec? Zaczniemy od tego, ze pierwsi pojawili sie kucharze i kuchciki, niosacy dzbany z woreczkami herbacianego suszu i slodyczami. Wszystkim tym szczodrze obdarowywali zebrany lud, a radosci mieszkancow Pekinu nie bylo konca. Bylo to w pelni zrozumiale: nie kazdemu udaje sie dostac szczypte herbaty i garsc ciasteczek w dniu, w ktorym Syn Nieba Hong-zi naznacza swojego nowego radce! Zjesz cos takiego - a powodzenie i szczescie pojda za toba krok w krok, jak tresowane pieski! Poruszajac miarowo szczekami, mozna spokojnie czekac na te upragniona chwile, kiedy w oddali na moscie oddzielajacym Zakazane Miasto od centrum Stolicy pojawi sie konny poslaniec, wymiatacz z powiewajaca na wietrze choragwia. Za dumnym jezdzcem, takze konno, pojawili sie przyboczni z pulku Zlotych Tykw - w stalowych helmach z piktogramami "Smialek" na oslonach policzkow i nosalach. Pod zbroje bohaterowie powdziewali pikowane kaftany z surowego jedwabiu, a pod pas - ceglastorozowe nabrzuszniki. Plyty pancerzy na biodrach mieli tloczone ze skory jeleni, na nogach mieli poczwornie szyte buty - i patrzacym wydawalo sie, ze jedzie sfora tygrysow na rozjuszo nych smokach. Tuz za Zlotymi Tykwiarzami jechali zwykli palacowi straznicy, obok ktorych po obu stronach drogi szli juz pieszo porzadkowi - wszystko jak jeden zdrowe, brodate byczyska. Kiedy powitalne wrzaski i okrzyki osiagnely niemal szczytowe natezenie, na moscie pojawili sie wymiatacze - chlopy jak deby, w wysokich, widocznych z daleka czapach, trzymajacy w lapach bambusowe palki. Tlum rozstapil sie sam, nieskory do przyjmowania poL calunkow paly-gruchaly, a dzielni wymiatacze przyspieszyli kroku, podnoszac w marszu jedna pole dlugiego kaftana. Na koniec pojawila sie lektyka nowo mianowanego Radcy Stanu - otwarta, pokryta przepisowa tygrysia skora, niesiona przez osmiu tragarzy. Druga zmiana biegla tuz obok, czekajac swojej kolei. A potem pojawili sie pisarze, sekretarze, pisarczyki i kancelisci, hultaje i rozpustnicy, z ktorych jedni chelpili sie drogimi siodlami, uzdami czy ubraniami, podarowanymi im przez hojnego pana, inni zas szli ze skromnie opuszczonymi oczami, ale z nadzieja w sercu na poprawe losu zwiazana z panska laska. Zaiste slawny jest ten, kogo wyroznia wladca, a symbole powodzenia - niebieski smok i sroka z rozpostartymi skrzydlami - gna u jego nog wszystkie karki! Wjazd ten w wielu aspektach przypominal powrot Zhou-wanga do ponownie mu darowanego Ningou, ktory odbyl sie jeszcze nie tak dawno temu; tyle ze pojawienie sie jakiegos nieznajomego w swicie dostojnika nie mialo tak niszczycielskich nastepstw, jak wtargniecie na most rozjuszonej Osmej Cioteczki. Wymiatacze utrzymywali potem, ze zuchwalec przemknal pomiedzy nimi, ale zrobil to wyjatkowo zrecznie: huknal na zagubionego mieszczucha, ktory omal nie wpadl pod konskie kopyta, poprawil ktoremus zsuniety na bok naramiennik... i wszyscy, wcale sie ze soba nie umawiajac, uznali go za swojaka, ktoregos z niedawno przyjetych do sluzby! Straznicy jednoglosnie utrzymywali, ze w ogole nikogo nie widzieli, a tragarze odebrali jego obecnosc jak cos naturalnego - idzie sobie spokojnie, czyli wszystko w porzadku, ma prawo! Z tym oczywiscie, ze nie mial prawa: nie mozna dopuszczac do tego, aby obok lektyki Radcy Stanu spacerowal nikomu nieznany czlowiek, lat okolo czterdziesai pieciu, o twarzy, ktorej nie sposob zapamietac. Co dziwniejsze, pierwszym, ktory w ogole zwrocil uwage na nieproszonego goscia, byl sam Radca Stanu. Drobna raczka musnal skraj zaslony i lypnal z cienia czarnym jak paciorek okiem... Przed nominacja na tak wysokie stanowisko pan Radca Stanu pracowal jako starszy wychowawca i wykladowca w Uczelni Synow Ojczyzny. Wielu dostojnych uczniow, ujrzawszy go po raz pierwszy, chrzakalo z drwina, nie podejrzewajac nawet, jak srodze sie myla- ale tez i nie wszyscy sa biegli w odczytywaniu ukrytych znakow swiadczacych o charakterze. Wrobelek, i tyle! Malenki, lysy jak kolano, wiecznie roztrzesiony i straszliwie roztargniony, majacy drobne i cieniutkie raczki i nozki, nos jak ptasi dziob i zalzawione oczka. Dopiero znacznie pozniej nie uznajacy autorytetow studenci dowiadywali sie, ze ten akurat wrobelek byl autorem znamienitego "Traktatu o pieciu rodzajach kar cielesnych", w ktorym, prosto jak palka w leb, wylozono, ze wszystkie nasze nieszczescia maja swe zrodla w glebokiej przeszlosci. Otoz humanisci epoki Tang lekkomyslnie zrezygnowali z dawnego kanonu: wypalania pietna na czole, odcinania nosa, kastracji, uciecia nog i sciecia glowy - zamieniwszy go na niebezpieczne innowacje. No, powiedzcie sami, czy mozna odstraszyc przestepcow i zloczyncow takimi drobiazgami jak chlosta lekkim bambusem, chlosta ciezkim bambusem, zeslanie na okreslona odleglosc, zeslanie na okreslony czas - i dopiero na ostatku kara smierci! Nic dziwnego, ze obyczaje upadaja coraz nizej... Najwyrazniej nieznajomy obok lektyki byl znacznie bystrzejszy od beztroskich studentow z szanowanych rodzin - podchwyciwszy spojrzenie radcy, natychmiast sklonil sie z szacunkiem, przylozyl dlonie do czola i nie poruszajac prawie wargami, powiedzial: -Bezczelny zuchwalec tylko wykonuje polecenie: ma przekazac wysokiemu dostojnikowi wiadomosc od dalekiego przyjaciela! Ust sie nie karze za to, co mowia - winien ten, ktory mowi! -Ale niekiedy wycina sie za dlugi jezor - cwierknal niewinnie wrobelek - Ty, jak widze, smierci sie nie boisz? I ruchem palca powstrzymal straznikow, ktorzy juz sie chcieli rzucic na zuchwalca - nie tykac go! Wczesniej trzeba bylo... - Osmiele sie zapytac, jak sie domysliliscie? - Z twojego glosu. Wcale sie nie zmienil. -Ale przeciez i wy, o podporo Panstwa Srodka, wedle mojego mizernego rozumienia, nie boicie sie o wasze cenne zycie! W oczach dostojnika mignelo cos, co w dosc odlegly sposob przypominalo ciekawosc. - A ty jak to odgadles, ryzykancie? - Z waszej twarzy, panie. W ogole sie nie zmienila. Trudno byloby znalezc bardziej przejrzysta aluzje. "Dostojny panie, gdybym byl najemnym zabojca, i wy cieszylibyscie sie nowym tytulem posmiertnie". Tragarze zrobili przynajmniej trzydziesci krokow, kiedy wreszcie pozbawione krwi wargi nauczyciela Synow Ojczyzny znow drgnely. - Mow. Ale nawet przyzwyczajeni do wszystkiego tragarze drgneli i niemal stracili rytm, kiedy nieznajomy przemowil nagle dzwiecznym, dobrze ustawionym barytonem, ktory powinien byl raczej nalezec do czlowieka dorodnego, ciezkiego i sadzac z intonacji, przyzwyczajonego do sprawowania wladzy. -Ja, pokorny poddany, jestem niemadry i glupi. Przekazujac ra port wladcy, zastosowalem w nim wyrazenia pozbawione szacunku. Gdyby trzeba mi bylo wymierzyc kare, i dziesieciu tysiecy smierci byloby malo. Mam nadzieje, ze najjasniejszy wladca ze wspolczuciem potraktuje glupote wiernego slugi i wybaczy mu niemadra bezposred niosc... - nieznajomy umilkl, a potem dodal poprzednim bezbarwnym glosem. - Ten, ktory mnie poslal, powiedzial, ze jezeli mam mowic przy ludziach, to powinno wystarczyc. -Moj przyjaciel Bao o przezwisku Smocza Pieczec, jak zwykle mial racje. - Usmiech Radcy Stanu wygladal dosc osobliwie na tak malej twarzyczce, zupelnie nieprzystosowanej do szerokich i szcze rych usmiechow. - Poznaje styl - unizonosc nad dume. Podejrzewam zreszta, ze masz jeszcze inne dowody potwierdzajace, oprocz stylu i ukradzionego glosu? -Dostojny pan, ktorego imie przed chwila wymieniliscie, raczyl powiedziec tak: jezeli cie zapytaja, wspomnij o pewnych chlopakach, ktorzy uciekli z zajec dotyczacych "Ponownie odtworzonego opisu Pieciu Dynastii" i trafili na lapaczy obok Zielonego Palacu, stojace go na rogu Poczatkowego Poddanstwa i Zlotoudzielnej. Usmiech dostojnika poglebil sie. Zsunal nawet czapke na tyl glowy - lekkim, mlodzienczym ruchem, blysnal oczami i uniosl sie na siedzeniu... 1 ponownie znieruchomial - akuratny, malenki, surowy. -Odejdz do pisarczykow - polecil poslancowi. - Powiedz im: po kolacji maja cie przyprowadzic do mojego gabinetu. Tam przeka zesz mi raport. Zmijeczek Cai kiwnal glowa i w nastepnym momencie obok lektyki nikogo juz nie bylo. Zapasowi tragarze zlozyli palce w kolko - byl to gest, ktory mial chronic przed nieczysta sila. OiOl -Niech zyje! - ryczeli gapie w tlumie, w ogole sie nie przejmujac goncami i tajnymi raportami. - Niech zyje Radca Stanu! Chwala medrcowi, ktory poradzil Synowi Nieba, zeby ten wytepil przekletych mnichow! Niech nam zyje pogromca tajnej kancelarii! Dostojnik w lektyce sluchal tych okrzykow i troskliwie otulal sie welnianym kocem, choc na ulicy bylo bardziej niz cieplo. Gabinet pana Radcy Stanu skladal sie z trzech pomieszczen. Zmijeczka przyjal w pierwszym, gdzie stalo letnie lozko na marmurowej podstawie i z poreczami wykonanymi z ciemnego, inkrustowanego zlotem buka. W kacie ustawiono lakowy stolik do gry na cytrze, obok skladane krzeslo ozdobione macica perlowa. Zamiast cytry, na stoliku lezaly porozrzucane bezladnie wizytowki i ksiegi rejestracyjne, w ktorych zapisywano podarki, jakie radca dostawal na Swieto Polowy Jesieni. Ksiazki tez lezaly jedna na drugiej bez wiekszego porzadku. Dostojnik usiadl na malenkim krzeselku po przeciwnej stronie loza i Zmijeczek widzial tylko czworokatny kapelusz, polyskujace zywo oczka i solidny nochal, od czasu do czasu poruszajacy nozdrzami. Wywiadowca pomyslal jeszcze, ze wszystko to jest bardzo wygodne dla przesluchania: okna za Panem Radca zaciemniono zielonym aksamitem, a jego samego posadzono akurat w oswietlonej polowie pomieszczenia, za stolikiem do muzyki. -Slucham - rzucil wrobel zza lozka, tonem nieznoszacym sprzeciwu. Zmijeczek zamknal oczy, skupil sie i obcym glosem zaczal odtwarzac meldunek: ten sam, ktory mu przeczytal sedzia Bao w spelunce Niemego Braciszka. Powoli. Uwaznie. Slowo w slowo. W stolicy Zmijeczek byl juz drugi tydzien. Jeszcze pierwszego dnia, gdy tylko zmusil sie do odejscia spod strasznego czestokolu, ruszyl, by odnowic stare kontakty. W Pekinie ostatni raz byl mniej wiecej przed pietnastu laty, znaczy, mozna sie bylo posluzyc owczesnym imieniem. Nikogo z dawnych znajomych nie powinien zdziwic jego dzisiejszy wyglad. Postarzal sie? Coz z tego? Wiele moze sie przydarzyc czlowiekowi, bywa wiec, ze trafi mu sie watpliwe szczescie, iz wyglada powazniej, nizby to wynikalo z jego wieku. A w tych miejscach, do ktorych wywiadowca zagladal, szukajac odpowiedniej mety, wypytywanie o nieprzyjazne kaprysy losu nie uchodzilo za przejaw dobrych manier. I juz pod wieczor "dal nura w kaluze". Swego czasu udalo mu sie wkrecic w pewna delikatna sprawe dotyczaca podstawionej partii surowego opium, ktora zdolal rozwiklac i rozstrzygnac bez rozlewu krwi, a ku obopolnemu zadowoleniu stron sporu. W rezultacie zrecznemu negocjatorowi przyznano honorowe prawo potrojnego pstrykniecia palcami; za kazdym razem oddzielnie. Pierwszy raz - tajnym znakiem szefa miejscowego rynku Anga Darmozjada, drugi raz - osobistym pstrykiem Mniszka Wu, przywodcy "spiacych spokojnie", i trzeci raz - z przytupem, jak obiecala Zmi-jeczkowi Zakazana Corunia, potajemna wlascicielka wszystkich stolecznych burdeli, ktora zdazyla przezyc dwunastu mezow. Po tym wszystkim, gdyby w jakiejkolwiek pekinskiej spelunce ktokolwiek wydobyl noz przeciwko Zmijeczkowi, wystarczylo skorzystac z honorowego prawa i jezeli zabijaka sam sie nie wycofywal po pierwszym_pstryknieciu, to po trzecim po cichutku zakopywano go gdzies na tylach budynku. Wywiadowca byl pewien, ze moze lezec "w kaluzy", nawet nie ruszywszy uchem - do podobnych spelunek stoleczni lapacze nie zagladaja, a przyznane przez wyrzutkow spoleczenstwa przywileje sa trwalsze niz laska samego cesarza. Manipulujac machinalnie i z roztargnieniem iglami oraz masciami, Zmijeczek wiedzial, ze ma tydzien na to, by dac sobie samemu osmy dzien pelnej i prawie bezbolesnej swobody i sprawnosci ruchow. Pod koniec tego tygodnia bedzie wygladal na lat mniej wiecej piecdziesiat; po krytycznym dniu, podczas ktorego bedzie musial wykonac polecone mu zadanie, moze mu zabraknac sil na powrot do kryjowki, ale to juz nie bylo takie wazne. Dlatego, ze ranka prawdopodobnie i tak nie dozyje. Zmijeczek Cai nie bal sie smierci - bo i zycia sie nie bal. Los jednak zrzadzil inaczej. W nocy przysnili sie Zmijeczkowi martwy woznica z noclegowni i Swieta Siostrzyczka. Nieboszczyk i lisica zlowrogo ryczeli i wyciagali ku niemu szponiaste lapy, przed Caiem jednak pojawila sie chmara wscieklych drobnych muszek, ktora oblepila potwory i je zweglila. Podczas nastepnej nocy sen sie powtorzyl, tyle ze na rekach woznicy i odmienca pojawily sie znaki tygrysa i smoka. Oznakowane rece roztracaly chmary kasliwych natretow, uderzaly tez jedna o druga i w rezultacie zaczely ze soba walczyc. W trzecia noc Zmijeczkowi przysnil sie on sam. Stal posrodku pustego dziedzinca, podobnego do dziedzinca klasztornej kuchni w Shaolinie, otaczal go nakreslony na ziemi krag, a krazace wokol chmara muszki zwalnialy lot i osiadaly na ziemi u jego nog. Gdy udalo mu sie zlapac kilka muszek na dlon, uwaznie je sobie obejrzal. Byly to malenkie piktogramy "qing" i "zang". "Czyste" i "brudne". Z blyszczacymi, jakby wykonanymi z miki, skrzydelkami. Rankiem obudzil sie rzeski jak mlody bog i ta nieprawdopodobna, niemozliwa rzeskosc nie opuszczala go do spotkania z dostojnym radca - teraz zreszta tez go nie opuszczala. Obecnie wygladal jak mezczyzna, ktory ma nieco ponad czterdziesci lat, owszem, siwawy, wychudzony i wymizerowany, ale majacy jeszcze przed soba wiele lat zycia. Zmijeczek z obawa myslal, ze to zaliczka od niewiadomego pracodawcy posiadajacego wladze nad zyciem i smiercia, ktory postanowil wykorzystac doswiadczenie i umiejetnosci wywiadowcy dla swoich niewiadomych celow. To samo doswiadczenie podpowiadalo mu takze, iz zaliczki trzeba odpracowac. ...wywiadowca umilkl i w tej samej chwili ucichl rownomierny szmer pedzelka po papierze. Raport zostal przepisany. Mozna sie tylko bylo dziwic, dlaczego radca rozlozyl pisemne przybory na lozku, a nie na bardziej do tego przydatnym stoliku. W gabinecie na dluga chwile zapadla cisza. Slychac bylo tylko brzeczenie much zaciekle tlukacych sie o okienne zaslony. ? - Zdumiewajace - stwierdzil Radca Stanu i pomachal w powie trzu lapka. - Zaiste zdumiewajace. Zmijeczek skromnie spuscil oczy. Pochwaly od dawna przestaly na nim robic jakiekolwiek wrazenie, ale ludzi, ktorym przekazywal doniesienia, jak to sie mowi "z ust do kalamarza", niezaleznie od rangi i funkcji, zawsze zachwycala pamiec wywiadowcy. Jeden z sekow na parkiecie przypominal usmiechnieta twarz dziecka; Cai pomyslal o nieprawdopodobnej pamieci Malenkiego Archata i nagle zrozumial, ze jezeli pan radca zacznie go teraz chwalic, to bedzie mu glupio. Dlaczego? Wolal nie wchodzic w szczegoly. -Dopiero teraz zrozumialem, dlaczego gruby stypendysta Bao - z przeciwleglej strony lozka rozlegl sie glos, ktory mocno Zmijeczka zdziwil - po ukonczeniu z wyroznieniem Akademii nie zechcial zostac w Stolicy i zajac sie szkoleniem innych. Wrozono mu piekna przyszlosc, tytul akademika hang-lianga i wysoka range w niedalekiej przyszlosci. "Nie - powiedzial mi. - Potrafie sie uczyc, ale nie umiem uczyc innych. A poza tym, sprawe trzeba prowadzic samemu albo..." Nie dopowiedzial. Wtedy go nie zrozumialem. Coz... na wszystko jest pora, szkoda tylko, ze tak pozno... Zmijeczek poczul, ze pora sie wyniesc. Dostojnik nie wygladal na czlowieka sklonnego do poufalosci z obcymi. Gdyby panu radcy rozwiazal sie teraz jezyk, pozniej bedzie tego zalowal i poczuje niechec do Zmijeczka, ktory byl swiadkiem chwili slabosci. A wtedy trudniej bedzie sie wymknac ze Stolicy niepostrzezenie. -Nie wygladam na czlowieka, ktory otwiera sie przed niezna jomymi? - zapytal Radca Stanu. Z twarzy Zmijeczka niczego nie dalo sie wyczytac. Co prawda, ow niewzruszony spokoj niemalo go kosztowal. Mysli czyta ta podpora Panstwa Srodka, czy co? -Sluchaj i nie przerywaj. - Wrobelek nie wiadomo kiedy prze skoczyl przez lozko i nagle okazalo sie, ze stoi tuz obok i uparcie pa trzy Zmijeczkowi w oczy - glowy siedzacego Zmijeczka i stojacego dostojnika byly praktycznie na jednym poziomie. -Sluchaj i nie przerywaj. Przekazales mi slowa mojego przyja ciela Bao, mowiac jego glosem i zasluzyles na sowita nagrode. Kiedy skoncze, spelnie twoja dowolna prosbe, jezeli jej spelnienie bedzie -w moich silach. A teraz zapamietuj moje slowa i milcz. Kiedy sedzia Bao znow cie zobaczy... mam nadzieje, ze uslyszawszy moj glos, zrozumie mnie, tak jak mnie rozumial dawniej. Dostojnik umilkl na chwile. -Zrozumie i nie bedzie winil - dodal autor traktatu "O pieciu rodzajach kar". OPOWIADANIE PANA RADCY albo czesciowa odpowiedz na pytanie: "JAK UMIERAJA MNISI? " Tluszcza to tluszcza. Dzis gotowa jest calowac pyl spod twoich sandalow, jutro z zadowoleniem bedzie sie gapic na twoja odcieta glowe; dzis chwali cie pod niebiosa, za tydzien bedzie przeklinac. Jak to mowia: Chcialbym odejsc W niebianski dym Sterany zyciem Czlowiek Ale tacy jak ja nie odchodza, nie posprzatawszy za soba. Ty, nieznajomy czlowiecze o nijakiej twarzy i obcym glosie, z pewnoscia slyszales, jak mieszkancy Pekinu darli sobie gardla na moja czesc. "Niech zyje! - ryczeli niczym slonie. - Chwala temu, ktory doradzil wladcy, by wytepil przekletych mnichow!". Jutro przyjdzie kac po upojnej nocy... przekonaja sie bowiem, ze glowy mnichow pijawek nadal wprawdzie tkwia na tykach, ale podatki trzeba placic takie same, "Szalenstwo Buddy" dreczy ludzi jak przedtem i nie zamierza ustapic, niebo pozostaje niebem, a bloto blotem. Co wtedy zaczna krzyczec i kogo zaczna slawic? Czy nie tego, ktory podsunie wladcy mysl, zeby bezsilnego radce rozpilowac bambusowa pila albo ugotowac we wrzacym oleju? Czy wiesz, w jaki sposob podsunalem cesarzowi Hong-zi rade, w rezultacie ktorej zostala unicestwiona tajna kancelaria Zhang Wo? Tego dnia bylem w Akademii Hang Ling, zeby porownac wyniki egzaminow koncowych u nich i u nas. Kiedy wrocilem na Uczelnie Synow Ojczyzny, zaskoczyl mnie panujacy wszedzie rozgardiasz. "Niespodziewana wizyta Syna Nieba!" -powiedziano mi. Cesarz spadl jak grom z jasnego nieba, zebral wszystkich starszych wykladowcow noszacych tytul "taichan boszi" i zamknal sie z nimi w auli. Polecono wam, zebyscie i wy natychmiast po przyjezdzie sie tam udali". Poszedlem tam, jak to sie mowi, "pomiedzy jednym i drugim oddechem". Juz przy wejsciu porazila mnie panujaca tam cisza. Syn Nieba stal na podwyzszeniu, obok niego sterczeli jak slupy trzej przyboczni ze Skrzydlatych Tygrysow, a szanowni wykladowcy zagryzali wargi i szarpali swe brodki. -Czekam! - rzucil wladca gniewnym tonem, zmarszczywszy brwi. - Otrzymam wreszcie jakas rade, czy nie? Cisza byla taka, ze w uszach dzwonilo. I wtedy cesarz zwrocil uwage na mnie. -To odpowiedz chociaz ty! - zawolal, wskazujac mnie palcem. - Tylko nie mamrocz i nie stekaj, jak ci tu medrcy! Odpowiadaj, spoz niony czlowiecze: co powinien zrobic wladca, ktory przed chwila wstapil na czerwone schody*?! -Wladca powinien postepowac zgodnie z podpowiedziami swo jego rozumu - odparlem w braku czegos lepszego. - Juz starozytni mowili: cialo wladcy - to panstwo, dusza wladcy - to duch narodu, a wola wladcy - to oczekiwania poddanych.. -Trafiles w sedno! - zawolal radosnie Syn Nieba, ja zas pochwycilem kilka zawistnych spojrzen szanownych kolegow. - Oto slowa, ktore chcialem uslyszec! Otoz i potrzebna mi rada! Nie mialem racji - zjawiles sie w sama pore, dostojny mezu i wlasnie ty, a nie kto inny, godny jestes tytulu Radcy Stanu! Po minucie w sali juz nikogo nie bylo - cesarza wynioslo niby wiatrem, a za nim z loskotem buciorow wybiegli przyboczni. Pozniej mi wyjasniono, ze najjasniejszy cesarz, otwierajacy Epoke Powszechnej Szczesliwosci, zadal wykladowcom uczelni Synow Ojczyzny nastepujace pytanie: "Czy mam natychmiast zniszczyc tajna kancelarie mistrza Zhanga i dac nauczke zarozumialej braci z klasztoru Shaolin?!" * Czerwone schody wiodly do tronu Wkrotce zostalem zaufanym czlowiekiem cesarza. Wreczono mi honorowa tabliczka ze sloniowej kosci, poklonil mi sie kwiat nadwornej szlachty - i zobaczylem bambusowy czestokol oraz pozatykane na nim ogolone glowy mnichow. Uwierz mi: nie jestem czlowiekiem, ktory bojazliwie unika odpowiedzialnosci za swoje czyny. Gdybym po dojrzalym namysle doszedl do konkluzji, ze koniecznie trzeba zniszczyc mnisich dostojnikow, powiedzialbym o tym komu trzeba i nie trzeba: cesarzowi, Buddzie i samemu diablu! Ale swiadomosc, ze cena za moje przypadkowo rzucone slowa, trafnie dobrany cytat i wynikajace z zaskoczenia pochlebstwo jest kilkadziesiat scietych glow... Wysluchawszy z twoich ust raportu sedziego Bao, nie umiem sie nie zachwycic przenikliwoscia mojego przyjaciela i wszechwiedza wladcy: teraz chyba zaczynam rozumiec cel, jaki mu przyswiecal. Zamierzone okrucienstwo Hong-zi okazuje sie dobrze przemyslanym sposobem przeciwdzialania. Jezeli w rzeczy samej istnieje sila, ktora w niepojety nam sposob moze wplywac na ludzkie postepki, zanim jeszcze sie ziszcza... dzis sam bym nakazal kazn Zhang Wo i wszystkich jego ludzi. Ale dopiero dzis. I wcale to nie umniejsza mojej winy. Ani przed Podniebna Kraina, ani przez skazancami... ani przed samym soba. Kiedy bedziesz opowiadal o tym mojemu przyjacielowi, przekaz mu, co nastepuje: nie prosze o wybaczenie czy laske, nie prosze nawet o zrozumienie - chcialbym tylko, by nie wzgardzil mna jedyny czlowiek, ktorego szanuje. Dlatego, ze zamierzam w ciagu tygodnia uporzadkowac wszystko dla mojego nastepcy, a potem zazyje trucizne na progu auli Uczelni, w miejscu, gdzie moj jezyk uczynil ze mnie kata. Przed wieloma lat gruby student Bao powiedzial: "Kiepska to zemsta i niewielka zasluga - powiesic sie na wrotach domu sprawcy obrazy". Moze i tak - ale nie widze dla siebie innej mozliwosci. Prosilem, zebys sluchal i milczal! Sluchaj wiec i milcz! Nie jestes teraz czlowiekiem. Jestes moim posmiertnym glosem, skrzydlami moich pocztowych sokolow. Namawiajac mnie do dalszego zycia, rzucasz w twarz obelge wszystkim pokoleniom moich przodkow! Siedz i zapamietuj! Uwazasz moze, ze nie czytalem traktatu wielkiego Song Zy i rozdzialu o pieciu rodzajach wywiadowcow? Nie masz w nim ani slowa o wywiadowcach, ktorzy sie pchaja z nieproszonymi radami... Na koniec dodam: zakonczywszy ceremonie nadania mi rangi, cesarz milczal przez chwile, a potem obrocil w dloniach dysk z bialego jaspisu, zapisany piktogramami "qing" i "zang"... drgnales, moj prywatny gosciu? Mieszkancy Pekinu jeszcze ci nie zdazyli opowiedziec o zwyczaju nowego Syna Nieba? O tym, ze zawsze nosi on przy sobie ten dysk i od czasu do czasu pisze na nim zawsze te same piktogramy? Pisze je czarnym tuszem, jakim sie pisze rozkazy wzywajace wojska na pomoc. Zreszta... zagadalem sie, nie w dysku sprawa -nawet jezeli pomyslisz, ze nie mam racji. Wiec tak... cesarz obrocil dysk w dloniach i powiedzial wyraznie, z grozba w glosie, nie przejmujac sie tym, ze slyszy to wielu ludzi: - Shaolin musi zostac zniszczony! Potem... nie powinno sie sadzic wladcy, ale chyba sie zmieszal. Rozejrzal sie na boki, jakby mu sie wydalo, ze juz kiedys wypowiadal podobne slowa, moze nie dokladnie te, moze w innych okolicznosciach i w innym zyciu, ale ich sens byl wladcy znajomy, niewatpliwie znajomy! -Shaolin musi zostac zniszczony! - raz jeszcze powtorzyl Hong-zi i pokazal mi gestem, ze audiencja oraz ceremonia nadania rangi zostaly zakonczone. Kiedy odchodzil, popatrzylem za nim, myslac: oto idzie los! Wtedy jednak nie wiedzialem jeszcze - moj tylko czy calego imperium. Teraz zreszta tez jeszcze tego nie rozumiem. ...A muchy wciaz tlukly sie o zaslony i natretnie bzykaly, zaciekle machajac skrzydelkami. Lato to raj dla much. Zmijeczek patrzyl w podloge, utkwiwszy wzrok w deszczulkach parkietu i myslal: "Budda mial chyba racje. Nasze zycie rzeczywiscie jest pasmem cierpien. I jest wyjscie. Tyle ze Budda zaproponowal je wszystkim, albo chocby dla wielu, a ten nieszczesny wrobel - chce odejsc sam. Ale nie osadzam go. Nie. Nie osadzam. Za drzwiami rozlegly sie czyjes kroki i dzwieczny glos zapowiedzial: - Cesarski goniec do Radcy Stanu! -Proscie, natychmiast proscie! - odezwal sie radca, po krotkiej chwili milczenia. I odwrocil sie do Zmijeczka. -Ukryj sie za tym parawanem! - rozkazal wladczo. - Nie, za tym z pawiem! Chce, zebys - kiedy sie spotkasz z moim przyjacielem Bao - wiedzial o moim zyciu jak najwiecej. Ale jezeli wiadomosc od Syna Nieba okaze sie calkowicie poufna... "Na wszelki wypadek kazesz mnie wykastrowac i uciac mi nogi! - omal nie wyrwalo sie Zmijeczkowi. - Aprzed wypiciem trucizny rozkazesz swoim ludziom, by mnie odstawili do Ningou". -...pod pozorem koniecznosci natychmiastowego zazycia lekar stwa poprosze gonca, by sie powstrzymal, a ty wtedy sie ulotnisz. Za parawanem sa drzwi - nie sadze, bym ci cos jeszcze musial wy jasniac. Zwroc sie do ktoregokolwiek z moich slug, a zapewnia ci nocleg. Dzwieczaca w glosie Radcy Stanu pewnosc nie dopuszczala ewentualnosci, ze Zmijeczek moglby nie posluchac i zrobic cos innego - na przyklad pojsc w niewiadomym kierunku. Najwidoczniej byly taichan boszi, a obecny Radca Stanu bardzo dokladnie przeczytal traktat Song Zy, a osobliwie rozdzial o szpiegach. Skoro sedzia Bao powierzyl temu czlowiekowi tak niebezpieczny raport... A zreszta, dobrego wina nie leje sie do kiepskich dzbanow! I okazalo sie, ze dostojny radca niezupelnie mial racje - nie w sprawie dzbanow, tylko w sprawie zamiarow Zmijeczka. Ukrywszy sie za jedwabnymi pawiami spacerujacymi po jedwabnej laczce, wywiadowca zupelnie powaznie zastanawial sie, czy nie skorzystac ze wskazanych mu drzwi. Ale... poslaniec od cesarza... Od cesarza z jaspisowym dyskiem, zapisanym dwoma rodzajami piktogramow! -Nakarmiono cie? - zapytal polglosem radca, ktory czekajac na gonca, przechadzal sie niewielkimi kroczkami po gabinecie. - Owszem - odpowiedzial szeptem Cai. - Ogromne dzieki. - Rzeczywiscie go nakarmiono. Sam natomiast nie wiedzial, dlaczego kategorycznie odmowil zjedzenia miesa i drobiu, ograniczywszy sie do baklazanow, ryzu i marchewki. 1 herbata... trzy kubki wyzlopal. Zmi-jeczek bal sie przyznac sam przed soba, ze Piec Zakazow* i shaolinski tryb zycia wsiakly wen glebiej, niz moglby przypuszczac. Nawet "lezac pod woda", budzil sie regularnie pod koniec piatej strazy, okreslony czas siedzial wyprostowany pod sciana, nie myslac o niczym, po czym dokladnie sie obmywal i przystepowal do cwiczen "rak archatow". Orzel wpijal sie w gardlo, mnich nawlekal zlota nic w igielke, uparty ptaszek Lu-an przeskakiwal z galazki na galazke, rece tkaly smiercionosna pajeczyne, laczac nauki surowego Bodhidarmy z naukami surowej babki Cai - i przez caly czas mu sie wydawalo, ze lada moment uslyszy za plecami niski glos: - Tam, gdzie moze sie polozyc byk, tam moze uderzyc i piesc! Wywiadowca skrycie czekal na ten glos i slowa czlowieka, ktorego glowa wesolo szczerzyla zeby z bambusowego czestokolu i cwiczyl do calkowitej utraty sil. Dopiero potem, przegnawszy ze swiadomosci niepotrzebne mysli, bral sie za pigulki, masci i igly. Nieznosnie mu sie tez chcialo ogolic glowe. Dosc nieoczekiwanie sie okazalo, ze cesarskim poslancem jest pulchny eunuch. Jego twarz skladala sie niemal wylacznie z fald tluszczu i zmarszczek, ale malenkie, klujace oczka nie ustepowaly ostroscia iglom z sakwy wywiadowcy. -Skromny doreczyciel nisko sie klania dostojnemu, szlachet nemu panu... Zmijeczek zywil pewne watpliwosci co do tego, czy eunuch jest tylko doreczycielem, a do tego skromnym. Watpliwosci te najwidoczniej dzielil z nim i radca, dlatego tez niecierpliwie klasnal w dlonie - do rzeczy, moj panie, do rzeczy! Jakbysmy nie wiedzieli, ze trzebiency niejednokrotnie zajmowali nie tylko stanowiska "wielkich panow dafu", ale i wdziewali czapki qingow-ministrow! ' Piec Zakazow - albo Piec Przykazan Buddy: nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzoloz, nie skladaj falszywego swiadectwa, nie upijaj sie. -Cesarz rozkazuje wam, panie radco, zebyscie jeszcze dzis wie czorem, ledwo umilknie glos dzwonow i bebnow pierwszej strazy, przybyli do Wschodnich Kazamat, do gornej sali przesluchan. Syn Nieba powierza wam sprawe nadzoru przesluchania zdradzieckiego mnicha, ktory zostal pojmany na drodze Kwitnacych Wzgorz. Wa sze wnioski i propozycje trzeba bedzie przedstawic w raporcie za adresowanym bezposrednio na imie Syna Nieba, nie pozniej niz ju tro wieczorem. -Wiezien milczal az do tej pory? - zaciekawil sie radca, a w je go glosie pojawila sie nutka szacunku. -Niestety, panie radco, i nadal uparcie milczy. Dlatego tez, przy pomniawszy sobie wasza znajomosc sposobow kar czasow minionych i obecnych... Wladca polecil, by do konca tygodnia wydobyc z mnicha zdrajcy wiadomosci dotyczace zewnetrznych i wewnetrznych umoc nieniach klasztoru pod gora Song, liczby przygotowanych do walki seng-bingow w klasztorze, stanu klasztornego arsenalu, a takze licz by zdolnych do walki slug nie bedacych mnichami i kanalow lacz nosci z klasztornymi filiami. Od siebie osmiele sie dodac, ze Syna Nieba bardzo rozgniewalo doniesienie o uporze mnicha! Trzykrot nie tez nazwal Shaolin gniazdem buntu i intryg. Wydaje mi sie, ze przesluchujacy mnicha urzednik ryzykuje nie tylko swoim stanowi skiem, ale... -Konowaly! - rzucil z pogarda Radca Stanu. - Cyrulicy po trafiacy jedynie puszczac krew! A tak miedzy nami, gdy w zeszlym roku proponowalem zwiekszenie liczby stypendystow na fakultecie kar i otworzenie specjalnego kursu "rozwiazywania jezykow", oskar zono mnie o brak humanitaryzmu! I ot, mamy rezultaty! Jakis tam mnich robi sobie posmiewisko z panstwowych urzednikow! Wstyd! Wstyd i hanba! - Dlatego wlasnie, panie radco, wam porucza sie zadanie... Wiodace ku wybawieniu drzwi byly tuz obok, ale Zmijeczek nie rusza sie z miejsca. Mnich pojmany na drodze Kwitnacych Wzgorz? Do tej pory milczy? Nie moze to byc! Wywiadowca na wlasne oczy widzial glowe wielebnego Bana na czestokole - prawda, jako glowe mistrza Zhana Wo, szefa tajnej kancelarii. No i co z tego? Czy nie wszystko jedno, pod czyim imieniem wstepujesz na szafot; nie wszystko jedno, jak cie zwano za zycia i nazwa po smierci? Nawet jezeli Ban byl w istocie przebranym Zhanem Wo... Z drugiej strony: wiadomosci, ktore nalezy wydobyc z mnicha zdrajcy, kimkolwiek by nie byl, mogly oznaczac tylko jedno - szykuje sie szturm rzadowych wojsk na klasztor. -Wyjdz! - rozkazal Radca Stanu i Zmijeczek poslusznie wy szedl. W gabinecie znow byli sami. -Slyszales?! - dostojny radca byl nieopisanie poruszony. - Wiec przekaz mojemu przyjacielowi Bao: nadciaga koniec swiata! Te bal wany i nieroby ze Wschodnich Kazamat od dwoch tygodni nie moga wydobyc zeznan z prostego mnicha! Zreszta nie przekazuj, nie trze ba... nie ma to zwiazku ze sprawa... Zmijeczek uznal, ze jest inaczej. -Pozno urodzony osmiela sie zapytac: czyzby nie wszystkich wielebnych ojcow ze stolecznej kancelarii scieto dla przykladu? -Nie wszystkich. Tego dostarczono na drugi dzien po publicz nej egzekucji i cesarz rozkazal zachowac go przy zyciu. Decyzja rozumna, choc nieco spozniona - nalezalo zostawic przy zyciu choc trzech czy czterech - byc moze komus udaloby sie jednak rozwia zac jezyk! No, ale nie mnie glupiemu sadzic powody, jakimi sie kie ruje Syn Nieba... Zmijeczek koncami palcow powiodl po piorach jedwabnego pawia. -Pozno urodzony osmiela sie przypomniec, ze wasza dostojnosc obiecal spelnic jego prosbe. - Pros - kiwnal glowa Radca Stanu. -Ja, pokorny poddany, jestem niemadry i glupi - powtorzyl Zmi jeczek pierwsze slowa raportu sedziego Bao. - Gdyby trzeba mi bylo wymierzyc kare i dziesieciu tysiecy smierci byloby malo... Wywiadowca umilkl, odruchowo pogladzil sie po glowie i cofnal dlon - niemily byl dotyk mokrych, spoconych wlosow. -Prosze o to, by mi pozwolono byc przy inspekcji we Wschod nich Kazamatach - oznajmil zdecydowanym glosem. -Po co? - w pytaniu niemilo zgrzytnela stal i wrobelek spojrzal z dolu w oczy Zmijeczka. Wywiadowca nie uciekl ze spojrzeniem w bok. -Slyszalem, ze tortury rozwiazuja jezyki wszystkim. 1 dlate go wlasnie chcialbym zobaczyc czlowieka, ktory potrafi milczec. Mysle, ze nawet jezeli uda mi sie dozyc do tego dnia, w ktorym Shaolin naprawde zostanie zniszczony, to i wtedy nie zobacze takiego drugiego asa. Radca powoli podszedl do okna i nieuchwytnie szybkim ruchem schwytal najbardziej natretna muche. Przez chwile potrzymal ja w garsci, przysluchujac sie brzeczeniu, a potem ostro zacisnal palce. "Wezmie!" -pomyslal Zmijeczek, choc wolal nie wchodzic w szczegoly, kto wezmie i kogo. Cisza. -Dobrze - odpowiedzial jednym slowem Radca Stanu, autor traktatu "O Pieciu rodzajach kar", czlowiek, ktory nie potrafil za zyc trucizny, nie zostawiwszy za soba uporzadkowanych dokumen tow dla nastepcy. - Dobrze. Pojdziesz ze mna. Na podloge, tuz obok nogi Zmijeczka, upadl drobny muszy trupek. W sali przesluchan bylo nieznosnie goraco. Upal doskwieral wszystkim: prowadzacemu przesluchanie urzednikowi, ktory co chwila zdejmowal czapke i przecieral czolo ogromna chustka, siedzacemu w kacie pisarczykowi, kanceliscie mocno juz posunietemu w latach, ktory niemal nie wyjmowal nosa z kalamarza; pomocnikom oprawcy, sterczacym obok dymiacego paleniska z instrumentem... Obu mistrzom knuta i dluta w istocie bylo goraco. Sprobuj w takim skwarze zamachnac sie solidnie knutem, zwlaszcza jesli przeklety urzedas przewierca cie podejrzliwym spojrzeniem, a po trzykroc przeklety wiezien nawet nie jeknie, co uniemozliwia okreslenie stopnia zastraszenia i gotowosci do skladania zeznan! A jeszcze go raz! A zza plecow! I ze zwloka! Ostrozniej, balwanie - zatluczesz go ze zbytniego zapalu, to i ciebie przytluka odpowiednio... Alez skwar... Dzis do ciezkich knutow doszlo kolejne nasilenie sposobow przesluchania: z wieznia nie zdjeto zacisnietego na szyi i dloniach jarzma, ale od razu rzucono go na kolana i zacisnieto mu konce palcow w imadle. Zwykle pomagalo to od razu: szarpiac sie pod uderzeniami knuta, czlowiek z jarzmem na karku musial bolesnie napinac miesnie grzbietu, zadajac samemu sobie dodatkowy bol - uchwyt trzymal mocno, a nierzadko szarpniecia wywolane pieszczotami bata doprowadzaly do wylamania stawow w palcach. Ale mialo sie juz ku wieczorowi, a rezultaty byly nad wyraz nikle - podczas calego dnia z wieznia wyrwano jedno ledwie slyszalne stekniecie. -Ogniem trzeba! - mruczal pod nosem pomocnik oprawcy, rozkladajac na samodzialowym reczniku rzad szczypiec i kleszczy. - Kazdy jezyczek rozwiaze plomyczek! 1 jak milo! Pamietam przed trzema laty... jeszcze za dewizy Wiecznej Wiosny... pracowalismy nad zdrajca przybocznym. Alez to bylo chlopisko! Knut sam od plecow mu odskakiwal! A jak mu rozzarzony pret wetknieto w poludniowa dziure pod plecami - od razu zaspiewal: winnym jest, przyznaje sie do wszystkiego, blagam o wybaczenie i gotow jestem poniesc kare! Ot, i tego tu wielebnego by... plomyczkiem, plomyczkiem... -Szkoda, ze Sym-Kapus zaniemogl - zawtorowal mu kolega po fachu. - Stary juz nasz Kapus, pamiec nie ta: ja mu to, on mi odpo wiada co innego... a jak zobaczy przesluchiwanego... w orla, sokola sie zamienia! Palce mu sztywnieja, ze i kleszczy nie trzeba. Szkoda tylko, ze uczniow nie bierze! Mowili straznicy, ze jakas dziewczyn ke uczy... ale watpie, czy prawda. A kiedy go poprosilem... jak mnie w pysk nie wytnie! No, prawda, niezbyt mocno, on juz staruszek, a ja nie przesluchiwany, zeby walic z calej sily... Obaj pomocnicy jednoczesnie pokiwali glowami - widocznie darzyli wielkim szacunkiem zlozonego niemoca Syma-Kapusia i zalowali, ze stary nie bierze uczniow. A z ta dziewczynka to oczywiscie plotki... W grube debowe drzwi zalomotano piesciami. A wlasciwie nawet nie piesciami - drzewcami halabard. Przesluchujacy blyskawicznie poprawil czapke i przybral dostojny wyglad,-a oprawcy zerkneli na niego zezem i zwolnili tempo wywijania knutami. Czart wie, kogo los tam niesie, skoro tak wala w drzwi... - Radca Stanu z inspekcja! - huknal ktos od wejscia. Oprawcy spojrzeli na siebie i wymienili uradowane spojrzenia - znaczy, przerwa w pracy! Najwyzszy czas odsapnac i napic sie wody. Przerwa w rzeczy samej okazala sie dosc dluga. Po dosc dlugiej ceremonii powitania kierownictwa przybylego, Radca Stanu zaglebil nos w dokumentacji. Interesowalo go wszystko -przestrzeganie porzadku w nasilaniu tortur, nazwiska i staz pracy oprawcow, przyczyna nieobecnosci slawnego Kapusia, czas i stopien zaawansowania prac nad przesluchiwanym, a nawet sklad pokarmu oraz pory wydawania posilkow wiezniowi. Podczas tego wszystkiego sledczy stal z szacunkiem obok i dodawal niekiedy swoje wyjasnienia. Chwilami obaj urzednicy wchodzili w spor. Padaly zdania: -Mizerny sluga zywi glebokie przekonanie, ze dwukrotne wy dawanie posilku zle wplywa na... -Osmiele sie wyrazic sprzeciw: oslabiony glodem przesluchi wany traci znaczna czesc czulosci na... -Mimo wszystko pozniej urodzony bedzie sie upieral: jeze li w zaleceniach jest wzmianka o koniecznosci unikania uszkodze nia czlonkow... - Zgodnie z najwyzszym nakazem... - Metody zastraszenie duchowego... -Alez to mnich! Seng-bing z pietnem na rekach! Sami wiecie, o najmadrzejszy, shaolinskie bractwo... - Wyrazal sprzeciw? - Skadze znowu! Po prostu milczy. - Po prostu milczy? Czyzby oprawcy sie lenili? -Gory przenosimy! Zapomnielismy o domach, spimy na miej scu, tu spozywamy posilki... rece nam juz mdleja... - Ja osobiscie bylbym proponowal... Potem Radca Stanu odlozyl dokumenty i raczyl sie zamyslic. Trzej ludzie z jego swity stali przy drzwiach, oparlszy sie o sciane; czwarty wystapil o krok przed nich i z napieciem w oczach wpatrywal sie w przesluchiwanego mnicha. Zmijeczek Cai pojmowal, ze umiera. Umiera jako wywiadowca. Przebieglosc! Misternosc! Mistrz "listowia i wiatru" z rownym spokojem poswieca wroga, przyjaciela i siebie samego. Cala ta misternosc rwala sie teraz w strzepy - slusznie zreszta, gdzie misternie i delikatnie, tam sie rwie! Resztki minionych nawykow miotaly sie w swiadomosci Caia jak zjawy z koszmarnych snow, w oczach bez powodu pojawily sie lzy, a serce Zmijeczka walilo tak, iz grozilo rozerwaniem piersi. Kogo widzial teraz przed soba? Wielebnego Bana? Mistrza Zhana z tajnej kancelarii? Czyja glowa sterczala na palu i czyje rece pod nia skrzyzowano? Kto tkwil teraz w okropnym jarzmie? Czy to z tym czlowiekiem wyjezdzal z Shaolinu, jechal do Ningou i plynal do Pekinu? A udreczonego Zmijeczka, ktory cudem zostal przy zyciu, zawodza wszystkie zmysly? A co to za roznica? Odejsc stad! Odejsc natychmiast, jeszcze tej nocy ruszyc do Ningou, poniewaz szpiedzy zycia to ci... Dlonie Starszej Siostrzyczki z nieludzka wprost szybkoscia zabebnily po piersi mnicha - tak bije lapami kot, albo lis - i wielebny Ban przeleciawszy przez cala komnat, rabnal grzbietem o sciane. Takie uderzenie zwyklemu czlowiekowi zlamaloby kregoslup. Ale mnich wstal. Odejsc precz! Oto drzwi - i jakby nie bylo drogi do Pekinu ani starego Shi Gan-dana, ani Swietej Siostrzyczki i wielebnego Bana... Niczego nie bylo! Pomoz, babciu! - Juz nie moge dluzej byc dawnym mlodziencem o duszy zmii i sercu starca! Mam siwy leb i do jutra powinienem juz zdechnac, ale nie zdechne, znaczy nie moje to zycie, a darowane, z cudzej poreki, miedziak w miseczce! O Wladco Ja-spisowy, czemu sie wstrzymuje przed zrobieniem tego kroku, czemu sie gapie na twarz torturowanego, ledwo widoczna spod jarzma, nogi nie chca mnie sluchac, a pod czaszka telepie sie rozchichotany nietoperz: "Shaolin musi byc zniszczony!". Dlaczego? Ale tuz obok, na przekor morderczemu smiechowi potwora, po raz kolejny padal i wstawal mnich z tajnej sluzby; seng-bing z pietnem na rekach, nauczyciel przesmiewca - padal i wstawal, nie pozwalajac przekletej lisicy podejsc do obezwladnionego niemoca Zmijeczka. Padal. I wstawal. Czolgaj sie, Zmijeczku! Precz! Wykresl z pamieci minione dni, wykresl wydarzenia niegodne wywiadowcy z rodziny Cai: nie ratowales Malenkiego Archata, nie brales nauk u seng-binga z tajnej sluzby, nie lowiles wargami rzadkich kropli deszczu, sluchajac, jak szuraja nawoskowane podeszwy mnisich sandalow, unoszac ich wlasciciela - tego, ktory cie nie wydal Zlotym Ty-kwiarzom! - ku bambusowemu palowi albo izbie przesluchan... Zapomnij! Nic z tego sie nie wydarzylo! Wywiadowcy zycia to ci... Wydobywszy z woreczka igly - nie zwykle, dlugie, ale mniejsze, nieco krotsze od paleczek do jedzenia i z koleczkami na tepym koncu, mnich uwaznie przyjrzal sie czlowiekowi bez wieku. Dlon czlowieka bez wieku drapala w ziemie, lamiac paznokcie -jakby sie czegos domagajac. Mnich wetknal igly w palce lezacego i znow rozpoczal czekanie. Czolgaj sie, Zmijeczku! Jak umieraja mnisi? Jak?! Tak samo, jak wywiadowcy. Zmijeczek Cai, byly wywiadowca zycia, usmiechnal sie krzywo i wyszedl na srodek izby przesluchan. -Ja, urodzony w trawach, jestem glupi i nierozsadny - odezwal sie z uklonem i Radca Stanu razem ze sledczym zdziwieni spojrzeli na zuchwalca. - Uwazam, ze sprawa zamyka sie w niedbalstwie oprawcow i braku umiejetnosci osiagania celow przy pomocy skromnych srodkow. Jezeli dostane zgode, pozwole sobie pokazac, jak "ptak Peng rozbija dziobem diamentowa wieze". Sledczy zamrugal powiekami i juz mial zwrocic sie do Radcy Stanu z zapytaniem, co to za natret, ale dostojnik kiwnal glowa z ciekawoscia: no dobrze, braciszku, pokaz... popatrzymy! A potem sie zastanowimy, jak sie karze bezpodstawna zuchwalosc: co tam na ten temat wymyslono w epoce Tan?... kastracje, odjecie nog? Zmijeczek raz jeszcze sie poklonil i podszedl do wieznia. Popatrzyl z gory na jego ciemie, dawno nie golone i dlatego porosniete czarnosrebrzystym mchem, powiodl wzrokiem po udreczonych dloniach zacisnietych w kleszczach... i dotknal naznaczonych klej-mem przedramion, jakby je ostroznie macajac... -Jak umieraja mnisi? - zapytal glosno i ostro zwiekszyl na cisk. Cialo wieznia wbrew jego woli wygielo sie nagle jak u wyrzuconej na brzeg ryby, mnich wydal krotki, stlumiony charkot, chwytajac dech i usilujac sie daremnie wyrwac, ale jarzmo, kleszcze i nowo objawiony samorodny oprawca trzymali mocno... - Jak umieraja mnisi? - powtorzyl Cai. Powtorzyl pytanie i torture. - Jak... popadnie... -wychrypial mnich. Byly to pierwsze slowa, ktore wymowil przesluchiwany w tym pomieszczeniu od poczatku badan. -A ty mowiles, dziewczyne! - z zachwytem wystekal jeden pomocnik oprawcy do drugiego. - No popatrz, kogo uczyl kapus!... jaka tam dziewczyna... Radca Stanu nie wyrazil sprzeciwu, kiedy sledczy niemal na kolanach zaczal blagac, zeby tego asa zostawic we Wschodnich Kazamatach - chocby na tydzien! Popatrzyl tylko z ukosa na Zmijeczka. I odszedl. Zaraz za nim starszy oprawca odprowadzil Caia - do nizszej kancelarii, gdzie trzeba bylo wypelnic kilka formularzy i napisac podanie o przyjecie do pracy. Juz w drzwiach Zmijeczek drgnal i nagle sie odwrocil. Poczul sie tak, jakby go ktos chlasnal po plecach cienkim pretem - ale nie, nikt specjalnie nie zwracal uwagi na nowego pracownika, poza oczywiscie zawistnie patrzacymi pomocnikami oprawcy. Sledczy ociera pot, wiezien sie nie rusza, szemrze pedzelek pisarczyka... Gdy drzwi juz sie zamykaly za wywiadowca, stary kancelista pisarczyk ledwie zauwazalnym gestem podniosl glowe znad papierow i jego ostre niczym brzytwa spojrzenie znow liznelo plecy odchodzacego Zmijeczka. Po Wschodnich Kazamatach hulaly przeciagi. Gwizdaly po opuszczonych piwnicach, do ktorych nie odwazali sie zagladac nawet najbardziej zuchwali straznicy; samowolnie wciskaly sie do cel wiezniow, mimochodem stracajac krople slonej rosy; wlatywaly bezczelnie do biur naczelnikow na wyzszych pietrach, buszowaly wsrod zwojow protokolow z przesluchan i chichotaly sucho nad marnoscia ludzkich usilowan... Niepredko, oj niepredko, i z pewnoscianie za rzadow wieloznacznej dewizy o nazwie Epoka Powszechnej Szczesliwosci, zacznie sie mowic, ze to nie zadne przeciagi, a nieukojone duchy niewinnie pomordowanych mnichow wojownikow, lysoglowych meczennikow i opiekunow Panstwa Srodka! I rzeczywiscie, nie sa to przeciagi, ktore mozna przegonic machnieciem reki! Nie sa to palacowe przymilne powiewy, pokornie muskajace jedwabne zaslony na ucieche moznym panom, nie lotrzykowskie podmuchy z podejrzanych dzielnic wywachujace smrodki podejrzanych konszachtow, nie pokorne tchnienia swiatyn i pagod, kolebiace plomykami swiec i gladzace pergaminy ze spisami swiatynnych przywilejow. W przesiaknietych krwia kazamatach, gdzie w korytarzach wciaz jeszcze bladza echa krzykow dreczonych ludzi, takie wietrzyki dlugo sie nie utrzymaja - tu rozciagaja sie dziedziny wilgotnych, ciezkich i smrodliwych podmuchow, rodzacych sie nie wiadomo gdzie i diabli wiedza gdzie gasnacych. Poloz na dloni ludzkie zycie - zdmuchnie, cisnie je do lochu i tam pogrzebie bez mozliwosci ponownych narodzin! Jakby demony krazyly chylkiem po Wschodnich Kazamatach... -A ja ci powiadam - demony! Skradajace sie chylkiem demony! Tamtejsi wyspiarze tez je tak nazywaja! - w jezyku Yamato wychodzi "ninja"! od slow "skradac sie" i "demon". Pojmujesz, balwanie?! I naczelnik strazy, dorodny lysol o zupelnie niepasujacym do jego postury cienkim glosiku, zadowolony z siebie, otarl pot i spojrzal z gory na podwladnych. -A-a, wszedobylscy wywiadowcy! - skrzywil sie z pogarda jeden ze straznikow, mlody dryblas o piegowatej gebie. - Tez mi, demony! Wszystkie dziury zatykamy, idz brachu, gdzie cie posla- u nas, u barbarzyncow albo na tych tam... wyspach Yamato na Wschodnim Morzu! Patrzcie, braciszkowie, nawet skladnie wychodzi: tam Wschodnie Yamato, tu Wschodnie Kazamaty! 1 straznik sazniscie splunal na ziemie, jakby chcial podkreslic swoja pogarde dla zamorskich szpiegow. -Posrod kilku rzeczy, ktorych nie lubie, najbardziej mnie irytuje, kiedy ktos rozpuszcza bezmyslnie jezor - naczelnik przemowil po woli i z naciskiem, co przepowiadalo spore klopoty tym, ktorzy by zechcieli poprzec piegowatego narwanca. - No dobrze, poucze was. Przed kilkoma dniami pogadalem sobie z jednym z tych zdrajcow, mnichow - przesiedzial u nas wszystkiego nieco ponad jedna dobe, a potem poslali go rabac woz toporem*. Twarz naczelnika rozjasnil pelen samozadowolenia usmiech - niezbyt czesto ma czlowiek okazje do popisania sie podsluchanym cytatem! -No, nie w tym rzecz. Zatrzymalem sie wieczorem przy kracie do jego celi, zeby sie odlac - nie na zlosc, a tak dla smiechu, a zresz ta akurat mnie przyparlo! Slowo za slowo, strumien na strumien... no, rozgadalismy sie. Noce w celach dlugie, ja jemu o wieziennym zyciu, o opoznieniu w wyplacie zoldu, o swarliwej zonie; on mi zas o tym, jak lat temu z pietnascie poplynal z tajnym zleceniem mistrza Zhanga az na sama wyspe Riukiu! Jego misja polegala na nawiazaniu stosunkow z tamtejszymi mnichami sian" i przekazaniu pozdrowienia gory Song tamtejszym gorom! -1 gdziezby indziej mozna sie bylo spotkac z tyloma wyksztalconymi ludzmi?! - rzucil pochlebnie z kata Zmijeczek Cai. - W rzeczy samej, tylko w kazamatach! Naczelnik lypnal podejrzliwie okiem, podejrzewajac, ze uslyszal jakas aluzje, ale postanowil, iz na razie nie bedzie zadzieral z nowym ulubiencem wladzy. * Znaki" rabac toporem " i " woz " razem sie skladaja na piktogram,, ukarac smiercia " Chodzi o japonskich mnichow "yamabushi", co oznacza "spiacych w gorach". Japonski piktogram "yamabushi" jest calkowicie zgodny z chinskim piktogramem,,xian", to znaczy "swiety", "wszechwiedzacy". Mnichom "yamabuschi" przypisywano scisle zwiazki z wywiadowcami " ninja " i autorstwo traktatu " Siugen Do " ("Droga do potegi"). Miejsce do spania przydzielono Zmijeczkowi wlasnie tutaj. Odprowadzajacy go do kancelarii mistrz knuta i dluta po drodze zdazyl nabrac szacunku dla znajacego swoj fach i majacego spora doze szczescia kolegi, do poznej nocy oprowadzal go wiec po rozmaitych celach tortur, gdzie dobierali odpowiednie dla nowego pracownika narzedzia. Jednoczesnie opowiadal o zwyklych w tym fachu klopotach: wiezniowie coraz mizerniejsi, po dziesiatym razie knutem trzeba ich woda polewac, albo trafi ci sie jakis typ bez czucia - pilujesz, go, dreczysz i nic z tego, a przelozeni nalegaja, chca miec wyniki na wczoraj, groza obcieciem premii... Ciezka maja robote bezimienni pracownicy wymiaru sprawiedliwosci! Urzadziwszy sie w wartowni, Cai zaczal grzebac w worku pelnym zebranych narzedzi, czemu towarzyszyly osobliwe poszczekiwania i pobrzekiwania. Od czasu do czasu wydobywal na zewnatrz jakas szczegolnie zmyslna sztuczke i obracal ja w palcach. W takich chwilach patrzacy na niego ukradkiem straznicy wzdrygali sie, jakby nagle lykneli octu i pospiesznie uciekali wzrokiem w bok. Jeden tylko naczelnik w ogole nie interesowal sie nowym pracownikiem - uparcie opowiadal o dalekich szpiegach ninja, o ktorych slyszal od mnicha zdrajcy. Naczelnik w ogole przepadal za wszystkim, co zamorskie: od malajskich piratow w krotkich portkach, do skradajacych sie chylkiem demonow. Obojetnie traktowal Zmijeczka takze staruch pisarczyk. Ale temu akurat spuchla cala geba od bolacych zebow: pol twarzy obwiazal sobie recznikiem, pod ktory podetkal klab waty i dolatujace spod tkaniny jeki byly gluche, przeciagle - moglbys przysiac, ze to lamenty potepionej duszy! Wygladalo na to, ze pisarczyk w ogole szykowal sie kiedys do zamieszkania w kazamatach. W kazdym razie w szafce szanownego kauzyperdy znalazly sie podniszczone pantofle, wyswiechtany szlafrok i nawet podglowek z wypalonej gliny - staruch okazal sie niezwykle przewidujacy. Jeczal, niewinna duszyczka, ale ucha pilnie spod recznika nadstawial! Ale moze po prostu spodziewal sie, ze sluchanie opowiadania o zdumiewajacych szpiegowskich wyczynach zamorskich mnichow pomoze mu zapomniec o bolu zebow... -W gore skacza... od jednego skoku na szczyt klonu potrafi sie taki dostac! Pod woda calymi dniami moga przesiedziec! Do zamku sie dostana - budzisz sie rano, patrzysz, a ty juz bracie zarzniety jestes! Wlasna reke ze wszystkich stawow ci wyjma! Trzy razy dluzsza sie robi! Trzasnie cie taka lapa zza wegla, ze ciezarkiem na lancuszku nie przylozysz lepiej! Tacy sa ci ninja! I naczelnik raz jeszcze, delektujac sie samymi dzwiekami, powtorzyl nazwe zagranicznych asow wywiadu. -A latac to oni przypadkiem nie potrafia? - zapytal zjadliwie piegowaty, usilujac wytrzasnac z pustego dzbana choc krople wina. Picie na sluzbie oczywiscie bylo surowo zabronione, ale przekraczanie zakazow nie bylo dla straznikow niczym szczegolnym, zwlaszcza ze nowy oprawca sam dostarczyl rozgrzewajace trunki! - Lataja! - pewnym glosem potwierdzil naczelnik. -1 gryza niemilosiernie! - roztargnionym glosem dodal Zmijeczek, ogladajacy uwaznie zlozony zestaw potrojnych kleszczy. - Co?! -No tak! Mam takiego malenkiego krewniaka... jak tylko komara albo ose zobaczy, od razu krzyczy: "Leci! O, leci! Zaraz ugryzie!". Irytacja naczelnika strazy nie miala granic. Zmijeczkowi ostro zwrocono uwage na niestosownosc odezwania sie, zmuszono do stu-krotnych przeprosin, kazano mu przysiegac, ze niczego zlego na mysli nie mial i ze po prostu przejezyczyl sie ze zmeczenia i nadmiaru emocji, a za kare musial wysluchac wstrzasajacej opowiesci o slawnym ninja, ktory przez tydzien wisial na jednej rece w wychodku i oddychajac za posrednictwem bambusowej rurki, czekal na dogodny moment, zeby przebic wlocznia miejscowego ksiecia. Zmijeczek wysluchal i wyrazil nalezyty zachwyt. Staruch pisarczyk dawno juz tymczasem zasnal w swoim katku, potem kolejno padali straznicy, zaczynajac od piegowatego, jeden naczelnik trzymal sie jeszcze i zaciekle opowiadal... Ale wreszcie i jego zmorzyl sen. Zmijeczek bezszelestnie wstal i w dwoch krokach znalazl sie przy stole. Trzymal w dloniach pojemna tykwe z woda. Starannie umyl czarki po winie, a resztki trunku zlal do tykwy, ktora potem zakorkowal. Wcale mu sie nie usmiechalo, zeby jutro jakis bystry sledczy zweszyl na dnie czarek resztki srodka nasennego, ktorego szczodrze sypnal do wina. A tak... no, popili sie straznicy, co w koncu jest karygodne, ale sie zdarza. Zarzuciwszy na ramie woreczek z katowskimi narzedziami, nawet nie podjal proby obszukania chrapiacych straznikow i znalezienia kluczy od cel. Postawszy tylko chwile nad naczelnikiem, pomyslal o tym, ze nieboszczka babka Cai z pewnoscia by nie pochwalila zdumiewajacych metod "skradajacych sie duchow". Za bardzo to wszystko skomplikowane... choc w zasadzie prawda - pol zycia trzeba przesiedziec w lajnie nad glowa! Ale mimo wszystko... reke ze stawow... no, no... Trzeba bedzie sprobowac. Podrapac sie w plecy taka reka- szczegolnie jak sie ma dlugie paznokcie - sama rozkosz! Jarzmo niemilosiernie uciskalo udreczony kark. Kiedy w szczelinie zamka skrzypnelo cos ostroznie, metalicznie i badawczo -jakby zmijka o stalowych luskach wslizgiwala sie w nieznany sobie przesmyk - mnich nawet sie nie poruszyl. Siedzial pod sciana ze skrzyzowanymi nogami; chudy, wyprostowany, nieruchomy i postronnemu obserwatorowi nielatwo byloby odgadnac: oddycha jeszcze czy dawno juz opuscil ten padol smutku. Na twarzy, jakby wyrabanej z kawalka nieznanego drewna, utrzymywal sie niezmiennie wyraz stoickiej obojetnosci, choc chlod wilgotnej sciany przyjemnie lagodzil bol wypieszczonych knutem plecow. Natretna zmijka z nieprzyjemnym zgrzytem nadal uparcie badala zawilosci wieziennego zamka, nadgryzajac metalowe wnetrznosci stalowymi zabkami, utracajac kesy niepodatnej stali... opilki sypnely sie gesciej, jezyczek zmijki mignal przelotnie w szczelinie i natychmiast sie w niej skryl ponownie, a z drugiej strony rozlegl sie cichy pomruk grzmotu - tak huczy grom zza wzgorz, kiedy nawet jeszcze nie pachnie burza, tylko niebo z rzadka przecinaja jezory dalekich blyskawic. Drzwi otworzyly sie bez jednego zgrzytniecia. Zmijeczek schowal instrumenty do woreczka i niespodziewanie przypomnial sobie swoja pierwsza sprawe. Powierzono mu zadanie uprowadzenia chylkiem z prowincjonalnego wiezienia znakomitego wrozbity imieniem Turkusowy Din. Wrozbita rozgniewal miejscowego zarzadce prowincji - wywrozyl mu spore sluzbowe nieprzyjemnosci i te oczywiscie szybko sie pojawily. W rezultacie Din zostal wtracony do wiezienia pod zarzutem uwiedzenia czyjejs tam zony. Na nieszczescie w Liniangu prawie zaraz potem zjawil sie stoleczny cenzor - co bylo bezposrednia konsekwencja poczatkowych nieprzyjemnosci sluzbowych - i zarzadca przestraszyl sie oskarzenia o samowole i gromadzenie falszywych swiadectw - moglo sie tez okazac, ze Turkusowy Din ma wplywowych protektorow. Wlasciwie to sam zarzadca zlecil Zmijeczkowi inscenizacje ucieczki, uwolnienie i przewiezienie Turkusowego Dina do Shan-si, gdzie na wrozbite czekala juz sluzba i podarowany mu domek. Domek i reszta majateczku powinny wystarczyc z naddatkiem, zeby wrozbicie, po pierwsze odechcialo sie walesac po kraju, a zachcialo zalozyc wlasny interes; po drugie zas, zeby sie przestal dasac na pochopny postepek zarzadcy. I wlasnie podczas wykonywania pierwszego zadania Zmijeczek wykradl straznikom pek kluczy i dlugo grzebal nimi w zamku celi, dobierajac wlasciwy. Oczywiscie, okazal sie nim ostatni, ale zardzewialy zamek diabli wiedza czemu nie chcial ustapic od razu, trzeba bylo najpierw zwiekszyc sile nacisku, potem zmienic kat obrotu... Ech, mlody byl czlowiek i glupi! Wywiadowca wsunal tak przydatny do wylamywania zamkow katowski instrument i podszedl do mnicha. Ten sie nawet nie poruszyl. Zmijeczek zmieszal sie lekko, bo nie wiedzial, jak sie do wieznia zwracac: wielebny Banie czy mistrzu Chan? W koncu postanowil nie zawracac sobie glowy bzdurami. Z Shaolinu wychodzil z Banem, znaczy we Wschodnich Kazamatach siedzi wielebny Ban i tyle. - Wstawaj - stwierdzil teraz spokojnie. - Idziemy. Czarne jak wegle oczy mnicha otworzyly sie powoli i zmierzyly stojacego Zmijeczka spokojnym, uwaznym spojrzeniem. Jezeli Zmijeczkowi zostalyby jeszcze jakies watpliwosci dotyczace tego, czy mnich go rozpozna w jego nowej tozsamosci, to teraz natychmiast sie rozwialy. - Dlaczego to robisz? - zapytal cicho wielebny Ban. Zapytal ze szczera ciekawoscia, niespiesznie, tak jakby sie natknal na malca lepiacego z piasku pierozki man-tou z glinianym nadzieniem. - Bo jestes niewinny - odparl Zmijeczek. W ciemnicy zapadla cisza, jakby wszystko - sciany, sklepienie, szczurze nory i krople wody z wilgotnych naciekow, zaczely nagle bardzo uwaznie przysluchiwac sie niezwyklej rozmowie dwoch ludzi, z ktorych jeden mial na karku jarzmo wieznia, a drugi trzymal w reku katowski przybomik. -Mylisz sie. Ciaza na mnie liczne winy. Dlatego ten powod nie wystarczy, zebym z toba poszedl. Pomysl raz jeszcze - dlacze go to robisz? - Bo uratowales mi zycie, a ja przywyklem splacac dlugi. -Uratowalem zycie wielu ludziom. Ale ci, ktorym je odebralem, byli niemniej liczni. Twoje dlugi mnie nie interesuja. To nie powod, by zmieniac jedno miejsce czasowego pobytu na inne. Pomysl jeszcze raz... Byc moze znajdzie sie jakas przyczyna. - Jestes moim nauczycielem i wychowawca. - Wiec powinienes mnie sluchac. A ja ci mowie, odejdz. -Razem wyszlismy z Shaolinu. I razem tam wrocimy... albo nie wroci zaden z nas. Mnich rozesmial sie cichutko. -Wychodzilem z klasztoru z nieszkodliwym mniszkiem, ratowa lem zycie bieglemu wywiadowcy, a w izbie przesluchan odpowiadalem oprawcy - i wszyscy ci ludzie mieli takie samo spojrzenie. Odejdz. Zmijeczek nie odpowiedzial. Wyjawszy z worka kleszcze, mlotek i szczypce zaczal cos majstrowac przy jarzmie. Ban nie przeszkadzal, ale i nie pomagal. Po jakims czasie jarzmo spadlo na ziemie. Mnich nawet nie drgnal, choc kazdy inny na jego miejscu zaczalby rozcierac zdretwialy kark i ramiona. -Co zamierzasz teraz zrobic? - zapytal Zmijeczka, jakby jego wlasny los w ogole go nie interesowal. -Troche odpoczne... - odpowiedzial Cai. - A potem uprowadze stad jednego lysego durnia sila. Powloke go chocby z Pekinu do Chenjanu, zmusze, zeby upartym lbem policzyl wszystkie stopnie klasz tornych schodow i oddam opatowi. A potem pojde i pol dnia bede sobie moczyc rece w zrodlanej wodzie. Ban parsknal glosnym smiechem i wstal. Zachwial sie. Ale ustal. -Chodzmy - zaproponowal, skonczywszy sie smiac. - Jak wroci my do klasztoru, wydam ci oficjalne swiadectwo, zes doznal Ilumina cji. Bedziesz pokazywal wszystkim, ktorzy nie zechca uwierzyc... - I tak nie uwierza - warknal Zmijeczek. Nawet przeciagi bojazliwie sie cofaly, kiedy dwa cienie bezszelestnie pomknely korytarzami. Zmijeczek Cai rownomiernie przyspieszal kroku - nie za bardzo, ostroznie, zeby umeczony torturami mnich tego nie zauwazyl. Takich ludzi jak seng-bing najtrudniej bylo ratowac z rozmaitych opresji. Wywiadowca nie bral nawet pod uwage niedawnej rozmowy - choc i ta, oczywiscie, nie byla latwa... Najbardziej proste bylo ratowanie zwyklego czlowieka: kupca, wrozbity, uprowadzonej zony - zawsze wiesz, gdzie sa granice ich skromnych mozliwosci. Mozesz liczyc tylko na siebie samego, ale tez i nie musisz sie obawiac tego, ze zaskocza cie jakims niespodziewanym pomyslem czy uczynkiem. Trzeba ich przenosic przez pulapki, bronic przed wrogami, ukrywac i czekac, az odzyskaja utracony oddech - ale mozesz byc przy tym pewien, ze wrozbita nie rzuci sie do beznadziejnej bojki, a uprowadzona zona nie zacznie popisywac sie wytrzymaloscia i nie zwichnie sobie z tego powodu kostki. Zwykli ludzie sajak przesycony tluszczem ogarek - zawsze widzisz, ile sie juz spalilo i ile jeszcze zostalo. O wiele trudniej jest pomagac rozmaitym niespelnionym bohaterom, ktorzy za wszelka cene i nieustannie probuja pokazac i udowodnic zbawcy, ze mogliby sie obejsc i bez niego. Dobrze jeszcze, jezeli uznaja go za rownego sobie - w przeciwnym wypadku trzeba ratowac takiego koguta-samochwale od niebezpieczenstw... i przed nim samym. Ludzie tacy sa jak swiateczny fajerwerk: to wybuch, to mrok, cos nie wyszlo i zamiast barwnych iskier - smrod i syk. Ale prawdziwe przeklenstwo to praca z takimi ludzmi jak wielebny Ban. Po pierwsze, czujac obok naprawde silna osobowosc, ktora moze i tobie pomoc, troche sie jednak czlek rozluznia; po drugie, nigdy nie wiadomo, w ktorym momencie wyczerpia sie niemale sily twojego towarzysza. Oto jeszcze przed chwila smial sie oprawcy w twarz i zaraz po torturach biegal szybciej od przestraszonego zajaca, a teraz siedzi pod sciana i usmiecha sie martwym usmiechem nieboszczyka. Plona niczym iskra prochu - blyskawiczny wybuch i koniec wszystkiemu. Zmijeczek w biegu machinalnie wsluchiwal sie w oddech mnicha. Rowny, rytmiczny... jak uczyl wtedy na lodce, tak sam teraz oddycha, choc jeszcze przed miesiacem wywiadowca nie zdolalby niczego uslyszec. Znaczy, mozna jeszcze odrobine zwolnic, teraz po schodach, w prawo, w lewo, znowu schody... za rogiem wartownia, w ktorej spia dzielni straznicy... Zmijeczek mial szczescie. A moze Cai nazywal to szczesciem z braku lepszego okreslenia. Kiedy z wartowni wyszedl jakis czlowiek, wywiadowca szedl dostatecznie wolno, zeby sie nie dac zaskoczyc i dostatecznie szybko, zeby wyprzedzic wielebnego Bana. Mnich z pewnoscia skrecilby kark staremu pisarczykowi, a to juz byloby niepotrzebne: lepiej niech rozbudzony nie w pore staruszek opowiada rozjuszonemu naczelnikowi strazy o "skradajacych sie demonach", ktore nawiedzily Wschodnie Kazamaty, nadlatujac z dalekich stron. Jezyk kosci nie ma, ze stawow go wylamywac nie trzeba... Podszedlszy blizej Zmijeczek, nie zmieniajac tempa marszu, machnal dlonia po gardle starucha, ostro i mocno uderzajac w starcza krtan - niech kauzyperda odpocznie i do jutra zapomni o bolacych zebach, ile mu tam ich zostalo... i o wloczacych sie po nocy widmach. Posadzka uciekla wywiadowcy spod nog, sciany przechylily sie w bok, jakby rozgniewane demony Piekiel postanowily zatrzasc lochami i nacieszyc sie ludzkimi nieszczesciami; oczy na jedno uderzenie serca zasnul mrok i obce, zimne palce bezlitosnie wcisnely sie w jam-ke pomiedzy sciegnami u podstawy czaszki. Swieta Siostrzyczke, tysiacletnia rozpustnice i odmiencaz pewnoscia w tej chwili chwycila w glebinach Piekla Fengdou paskudna czkawka - Srebrna Pieknotka doskonale pamietala podobny chwyt! Mnich, jak to sie mowi, zamarl w polowie skoku. Komu jak komu, ale wielebnemu Banowi nie trzeba bylo objasniac: jeden ruch i bedzie musial uciekac z kazamat sam. Oczywiscie, zdumiewajacego pisarczyka odprawi potem do przodkow, nie masz w Podniebnej Krainie takiego mistrza pedzelka, ktory by mogl sprostac seng-bingowi z klejmem na rekach! - ale Zmijeczkowi zycia to nie przywroci... Staruszek, ktory potrafil oprzec sie nasennemu srodkowi milczal, trzymal zwinietego w trzy kleby Caia i uparcie patrzyl na mnicha. Spojrzenie jego przypominalo wzrok weza dusiciela: rybie galki za lekko podpuchnietymi powiekami, nieruchome oczy, z ktorych niczego nie dalo sie wyczytac. Okutana recznikiem twarz piekielnego starucha w osobliwy sposob zwiekszala podobienstwo z wielkim wezem. Sytym? Glodnym? Polujacym? -Nie mozecie isc tedy - bezbarwnym glosem oznajmil starzec. - Nie wyjdziecie stad gora, akurat odbywa sie tam zmiana warty. Moze uda sie przemknac przez izbe przesluchan na tym poziomie... chodzmy, sprobuje was jakos przeprowadzic. I wypusciwszy z reki kark Zmijeczka, szybkim truchtem ruszyl korytarzem w druga strone. Lekko traciwszy ramieniem znieruchomialego Bana. Zaraz potem obok mnicha przebiegl Zmijeczek Cai, mocno rozcierajac zdretwialy kark. Wielebny Ban westchnal, wzniosl oczy do nieba i podjal przerwany na krotko marsz ku wolnosci. Wszyscy trzej sie niestety spoznili. Kiedy wpadli do izby przesluchan - przez przeciwlegle drzwi weszlo do niej siedmiu straznikow, ktorzy szli zmienic swoich spiacych na sluzbie braci. Idacy na czele dowodca zmiany odrzucil noga debowy taboret, na ktorym jeszcze wieczorem siedzial jeden z pomocnikow oprawcy, wydal krotki rozkaz i w piersi nieproszonych gosci skierowalo sie siedem ostrzy ciezkich halabard. Polokrag hartowanej stali groznie ruszyl naprzod, przypierajac cofajacych sie i zbitych z tropu zbiegow do sciany. Bylo ich... dwoch. Pisarczyk bowiem z nadprzyrodzona lotnoscia rozplynal sie w powietrzu, przepadajac w polmroku cieni i katow zasnutych azurowymi pajeczynami. Odrzucony taboret potoczyl sie po grubo ciosanych plytach posadzki i uderzyl wielebnego Bana w kolano. Mnich spojrzal z namyslem na straznikow i schylil sie po taboret. Kiedy Zmijeczek Cai, mnich z klasztoru pod gora Song i pisarczyk -ktory po opadnieciu emocji znow wychynal z jakiegos kata - wyszli z izby przesluchan, zostalo w niej siedmiu nieruchomych ludzi i jeden zlamany taboret. -Mistrz Liu bylby bardzo, ale to bardzo niezadowolony - mruk nal jakby do siebie wielebny Ban, ocierajac krew z ramienia musnie tego ostrzem halabardy. - Co znowu? - nie zrozumial Zmijeczek. -Nic. Song Zy niewatpliwie byl wielkim wodzem, ale po co zaraz lamac stolki'... 1 mnich gniewnie zerknal na swoje rece, ozdobione wizerunkami tygrysa i smoka. Obie rece lekko drzaly. Wzrok mnicha znieruchomial i drzenie ustalo. 8 I -Dogonia was - stwierdzil beznamietnie stary kancelista, kiedy trafili na wewnetrzny dziedziniec kazamat i zblizali sie do plotu wysokiego na poltora ludzkiego wzrostu. - Jezeli bedziecie uciekac obaj, nieuchronnie was zlapia.Powiedziawszy to, postal przez chwile nieruchomo, a potem rozwiazal recznik i spojrzal Zmijeczkowi prosto w twarz. -Wiesz, co masz robic? - cicho zapytal stary lis kancelaryjny, bezsilny kauzyperda o absolutnie niemozliwej do zapamietania twarzy. * Odwolanie sie do popularnego dzis w Rosji powiedzenia, pochodzacego ze znanego i polskim starszym czytelnikom filmu "Czapa jew". Podczas goracej dyskusji o taktyce przyszlej bitwy w ktorej spierajacy sie oficerowie przywoluja przyklady z historii wojen, partyzancki dowodca z czasow wojny domowej, Czapajew, wymieniajac greckiego wodza rozbija w ferworze piescia stolek, co jego oficer polityczny komentuje zimno: "Aleksander Macedonski byl niewatpliwie wielkim wodzem, ale po co zaraz lamac stolki". (przyp. tlum.) Mial wysoko osadzone kosci policzkowe, nieco podpuchniete powieki, nos z niewielkim garnkiem, doleczek na podbrodku... ale odwroc sie na chwile i juz wszystko zapomniales! Znaczy, pamietasz: doleczek, policzki... ale te slowa jakos nie przywoluja wizerunku twarzy. -Wiesz, co masz robic? - ponownie zapytal stary, a jego glos nagle stwardnial, jak cybuch dlugiej fajki ze zdrewnialego korze nia ma-ling. - Wiem - odpowiedzial Zmijeczek. Wywiadowcy okropnie chcialo sie dodac jeszcze jedno slowo - proste i znajome nawet rocznemu maluchowi - ale nie mogl. Jezyk nie chcial nawet drgnac, wargi mu zesztywnialy, a w gardle utkwil mu jakby klab siersci. -To dobrze - kiwnal glowa starzec i niespiesznie ruszyl w dro ge powrotna. W glab Wschodnich Kazamat, rozbudzonych odglosami walki, w ktorych zaczynalo sie juz wrzenie, jak w zostawionym nad ogniskiem czajniku. Jezeli bedziesz zwlekal, wsciekle goraca para zdmuchnie pokrywke i wyrwie sie na zewnatrz. - K.to to byl? - Ban tracil Zmijeczka w ramie. - Moj ojciec. Slowo, ktorego jeszcze przed chwila nie mogl wypowiedziec, nagle sfrunelo z jego ust lekko i latwo. - Skad... po czy_m go poznales?! -Po znaku na rekach - enigmatycznie odpowiedzial Zmije czek. Pozwolil sobie na jeszcze kilka cennych sekund spogladania w slad za Uszatkiem Caiem, ktorego twarzy nie znal nikt na swiecie - ani jego zona, ani syn. Co prawda, nie bylo to juz prawda... syn znal. Nie uslyszawszy sprzeciwow, Zmijeczek podsadzil mnicha do przeskoku przez plot, napredce mu objasniwszy, dokad powinien pojsc, gdy sie przedostanie na poludniowe przedmiescia. Potem pospiesznie wyjal zza pazuchy malenkie ostrze bez rekojesci - katowski worek z przyrzadami Cai zostawil w lochach. Ogolenie glowy na sucho bylo dosc trudne i bolesne, skaleczenia mocno krwawily, ale teraz, noca i przy ksiezycu, ktory schowal sie za chmury, nie mialo to znaczenia. Straznicy, ktorzy z glosnymi okrzykami wypadli na dziedziniec, wyraznie zobaczyli nagiego do pasa czlowieka, wdrapujacego sie dosc niezrecznie na plot - akurat tak powinien sie poruszac wiezien, ze-sztywnialy z bezruchu i wyczerpany przesluchaniami. Kiedy zbieg znalazl sie na szczycie plotu, swiatlo gwiazd ukazalo jego ogolony leb - i pewni swego straznicy, puscili sie w pogon. Jezeli mnich zdrajca ucieknie, dostanie sie wszystkim. Cesarz nie poglaszcze przeciez komendanta Kazamat, komendant dobierze sie do skory dowodcom strazy, a ci z kolei... Ale na razie jeszcze nic wielkiego sie nie stalo! Po tygodniu sieczki plecow knutem czlowiek nie biega niczym chart. O masz! Skoczyl za tamten rog! Lapcie buntownika! Wkrotce w calym najblizszym kwartale rozdzwonily sie gongi i zaczeto stukac w kolatki: nocne patrole Szybkorekich zrezygnowaly z obchodu i pospiesznie przylaczyly sie do niezwykle wciagajacej rozrywki - polowania na czlowieka. Lysy Karzelek, doswiadczony wykidajlo z klanu "spiacych spokojnie", bardzo sie zdziwil, kiedy zobaczyl nieprzytomnego mnicha na progu spelunki, w ktorej mial watpliwy honor pracowac. O trzeciej po polnocy trudno bylo przypuszczac, ze mnich gulen zapragnal wypalic przed snem fajeczke opium. Osobliwie, jezeli przed chwila jeszcze kopal drzwi - i to bardzo glosno - a teraz padl na nos i wyglada tak, jakby lada moment mial sie wyprawic do tej swojej Nirwany. Poswieciwszy sobie latarka, Karzelek juz mial sie cofnac, zamknac drzwi i zostawic mnicha jego losowi, kiedy spojrzal na prawa reke dziwnego goscia. Wykidajle jakby wiatr zdmuchnal z progu - smignal do srodka, ale prawie natychmiast wypadl znow na zewnatrz z samostrzalem w reku. Przy czym bron zaladowana byla nie jak zwykle kulka z twardej gliny, przeznaczona do usmierzania temperamentow rozhukanej klienteli, ale olowiowa, bojowa. Gdyby w tej chwili pod drzwiami spelunki pojawil sie sam ksiaze Mroku Yang-Lou i polecil: "Podejdz no, moj drogi wykidajlo, do nieszczesnika i pomoz mu wejsc pod dach!" - Lysy Karzel usmiechnal by sie szczerbatym, jak glownia starego topora usmiechem, i bylby odparl: -W zyciu, laskawco, w zyciu! Nie podejde do tego naznaczone go klejmem seng-binga, nawet gdybys mi obiecal, ze zostane pierw szym ministrem! Nie po tym, co z tajna kancelaria zrobil Syn Nie ba, drogi nasz Hong-zi! A z samostrzalem i z daleka - to co innego! Skrzypnely drzwi i na progu pojawili sie dwaj przyjaciele Lysego: a dokladniej przyjaciel i przyjaciolka - miejscowy poborca haraczu Chou Lakomiec i zaufana wychowanka Zakazanej Coruni, ktorej imienia nikt nie znal i dlatego wszyscy nazywali ja Corunia Druga. Lakomiec tez taszczyl ze soba gotowy do uzycia samostrzal, a rece Coruni Drugiej kryly sie w szerokich rekawach kaftana, gdzie zwykle spoczywaly skorzane pochewki nozy do miotania. -No prosze! - zwyciezko sapnal Lysy Karzel. - Masz go, lezy... paskuda! No, bracie i siostro, zwiazmy go jak nalezy, a rano przeka zemy drania Szybkorekim! Mysle, ze cesarscy nie poskapia nagrody za pojmanie zbieglego spiskowca! Pomysl spodobal sie wszystkim, ale do wiazania jakos sie nie zabierano - nikt nie mial ochoty podejsc pierwszy. Corunia Druga zaproponowala, by wezwac jeszcze kogos na pomoc, ale Lakomiec kategorycznie sie temu sprzeciwil - nie mial ochoty na dalsze podzialy spodziewanej nagrody. Stanelo w koncu na tym, ze wiazac bedzie Karzel, a Lakomiec i Druga maja sie uwaznie przygladac mnichowi i jak tylko sie ruszy, od razu z grubej rury i nozami! A z nagrody Lysy wezmie polowe, pomocnicy zas podziela sie druga. Najdziwniejsze ze wszystkiego bylo to, ze sprawa okazala sie nad wyraz latwa: po pieciu minutach mnich lezal zwiazany jak baran na rzez. Spocony Karzel otarl czolo - w koncu zawiazanie stu osmiu wezlow to nie w kij dmuchal! - i wesolo mrugnal do przyjaciol. - Gotowe! - steknal radosnie. - Teraz sie nie rozwiaze! -Jasna sprawa - odpowiedziano mu rownie radosnie. - Sam sie nie rozwiaze, jezeli mu nie pomozesz! No, dalejze lysoniu, nie len sie, do roboty! Lysy Karzel w pierwszej chwili niczego nie zrozumial. Po chwili jednak dotarlo do niego, ze Lakomiec i Druga Corunia wodza wokol oglupialymi spojrzeniami, dlatego iz propozycja rozwiazania wieznia nie byla ich autorstwa. Sam mnich otworzyl gebe, czy co? Ale nie, lezy zwiazany jak dziewczeca nozka"! Cien studziennego zurawia drgnal, rozciagnal sie, zestalil i przeksztalcil w czlowieka. Kiedy nieznajomy podszedl do lezacego mnicha i trojki amatorow latwego zarobku, Lysy zauwazyl, ze przybysz ma ogolony i mocno zakrwawiony leb -jakby w napadzie religijnej ekstazy samowolnie zlozyl sluby sluzby Buddzie. Wariat? Chyba nie... Wszystkich okolicznych wariatow Lysy znal przynajmniej z widzenia. Karzel podniosl samostrzal wciaz jeszcze niepewny, co robic - doswiadczenie mu podpowiadalo, ze tacy spokojni ludzie bywaja najtrudniejszymi z klientow - ale w tej samej chwili stalo sie cos, czego nikt sie nic spodziewal. Nieznajomy lekko strzelil palcami - i samostrzal Lysego Karla podniosl sie jeszcze wyzej - ale teraz Lysy mierzyl w Lakomca. A co mial zrobic? Suchy dzwiek rozkazywal glosem samego Mniszka Wu: Temu czlowiekowi macie wszyscy okazac taki sam posluch, jak mnie! Strzeli Lakomiec, a potem Mniszek zapyta Lysego Karla: "Czemus nie dopilnowal?". Nieznajomy spostrzegl ruch wykidajly, dzwiecznie sie rozesmial i swisnal, znow osobliwie strzeliwszy palcami. Druga Corunia drgnela, pogrzebala palcami za pazucha, jakby chciala pogladzic sie po piersi i odwrocila sie bokiem do Lakomca. Poborca haraczu zaczal przemysliwac, czy nie lepiej byloby zmyc sie za drzwi spelunki, kiedy nieznajomy strzelil palcami po raz trzeci, zlozywszy palce w rodzaj muszli... i Lakomiec bez wahan podniosl swoj samostrzal, celujac w karzelka, a jednoczesnie zrobil drobny kroczek ku Coruni. Dziewczyna moze chybic -ajak przyjdzie do walki wrecz, to Lakomiec bez trudu zawiaze ja w supel i poda nieznajomemu na talerzyku! W Chinach dziewczynkom z dobrych domow bandazowano nogi, poniewaz wedle powszechnej opinii drobna stopka byla jedna z oznak urody - i wysokiego urodzenia. No, a nawet gdyby Lakomcowi przyszlo zginac, to Ang Darmozjad za wzorowe posluszenstwo zabezpieczy jego rodzine do konca zycia! Zmijeczek Cai raz jeszcze sie rozesmial, zakaszlal od bolu w umeczonych ucieczka plucach i stanal pomiedzy trojgiem ludzi, gotowych na jego znak zewrzec sie w smiertelnej walce. - Wniescie mnicha do srodka - rozkazal. Nikt nie osmielil sie wyrazic sprzeciwu. 10 Co z paskudnie swedzacych rzeczy najtrudniej jest uglaskac? Ale tak, zeby juz nie swedzialo? Jezory stolecznych plotkarzy.Wystarczyl tydzien, zeby kazdy mieszkaniec Stolicy przynajmniej trzy razy wysluchal szczegolowej opowiesci o ucieczce zuchwalego mnicha wojownika ze Wschodnich Kazamat. Odwaga zawsze wzbudza sympatie i szacunek: wiec pekinczycy chichotali z satysfakcja, przygladajac sie myszkujacym wszedzie Szybkorekim, spogladajac katem oka na porozwieszane obwieszczenia o nagrodzie tysiaca liangow za pojmanie zbieglego archata, popatrujac na wzmocnione sklady posterunkow wartowniczych i przysluchujac sie rykom ochryplych z wysilku heroldow. Potem heroldowie umilkli zupelnie, nagroda pozostala nie podjeta, lapacze sie uspokoili - a stolecznych plotkarzy porwaly wiesci o kolejnej sensacji. Radca Stanu, obdarzony przez cesarza licznymi dowodami lask, bez zadnej widocznej przyczyny popelnil samobojstwo na progu auli Uczelni Synow Ojczyzny - tej samej, ktorej nieszczesny wrobel poswiecil najlepsze lata swojego zycia. Wiadomosc o samobojstwie Radcy Stanu zastala Zmijeczka i wielebnego Bana na dziedzincu absolutnie pewnej kryjowki, w ktorej przepadli obaj po pamietnej nocy. Mnich i wywiadowca akurat spierali sie o to, co najlepiej przywraca utracone sily: obaj byli zgodni w tym, ze cudownym srodkiem jest wywar z zen-szenia i wonnego grzyba sian-zu, z tym, ze Zmijeczek nastawal, by do tego dodac wyciag z cynamonu, a wielebny byl za ziarnami lotosu. W rezultacie dysputy dodano jednego i drugiego. A kiedy Lysy Karzel, ktory z ogromna duma obnosil sie z honorowym tatuazem, do jakiego przyznal mu ostatnio prawo Mniszek Wu, oznajmil gosciom o tragedii na Uczelni, Zmijeczek zamarl na chwile, wbil w mnicha znieruchomiale spojrzenie i zacytowal nieglosno wysokim, lekko drzacym glosem podobnym do cwierkania: -Uwierz mi: nie jestem czlowiekiem, ktory bojazliwie unika odpowiedzialnosci za swoje czyny. Gdybym po dojrzalym namysle doszedl do konkluzji, ze koniecznie trzeba zniszczyc mnisich dostojnikow, powiedzialbym o tym komu trzeba i nie trzeba: cesarzowi, Buddzie i samemu diablu! Ale swiadomosc, ze cena za moje przypadkowo rzucone slowa, trafnie dobrany cytat i wynikajace z zaskoczenia pochlebstwo jest kilkadziesiat scietych glow... Ban wysluchal wszystkiego bez slowa, nie przerywajac i niczemu sie nie dziwiac, a potem znikl pod dachem. Mnich jeszcze lekko utykal przy chodzeniu, ale sily wracaly mu dosc szybko. Nie bez powodu przeciez Mniszek Wu, szef klanu "spiacych spokojnie", ustami Lysego Karzelka zaproponowal wielebnemu Ba-nowi otwarcie tajnej szkoly i nauczenie ludzi Mniszka sztuki walki wrecz. Aluzja byla bardzo przejrzysta: dostojny seng-bingu, po coz wam wracac do Shaolinu, jezeli klasztor jest w opalach, a nie dzis, to jutro, obejmie go pierscien oblezenia? A "spokojnie spiacy" nie sa skapcami i szczodrze sie odwdziecza za lekcje naznaczonej pietnem sztuki. Ban nie wyrazil zgody, ale i nie odrzucil propozycji. Lysy odgadywal, ze raczej sie zgodzi, Zmijeczek podejrzewal, ze wielebny uprzejmie odmowi, a sam Ban... Zamiary mnicha zostaly jego tajemnica. Pod koniec drugiego tygodnia Zmijeczek Cai poszedl na dziedziniec, by sie umyc. Nachyliwszy sie nad wielkim, drewnianym cebrem, chlusnal juz sobie w twarz woda i znieruchomial, wpatrzony w swoje odbicie. W cebrze, obok jego wlasnej nieogolonej twarzy kolysal sie wizerunek bedacego tu absolutnie nie na miejscu jakiegos taosa - chudy jegomosc, w postrzepionym pasiastym kaftanie i zelaznej czapie, podobnej do rybiego ogona. Taos usmiechal sie i kiwal na Zmijeczka palcem. Zmijeczek na wszelki wypadek obejrzal sie... ale nie, za plecami nikogo nie bylo. Znow zerknal do cebra - masz ci los! To ten sam dran, ktorego sedzia przytaszczyl na tajne spotkanie, stoi, smieje sie i wzywa ku sobie zgietym paluchem... Wywiadowca przyblizyl twarz do powierzchni wody, zeby uwazniej sie przyjrzec dziwnemu taosowi i w tejze chwili z cebra wychynely dwie chude rece, capnely Zmijeczka za kark i pociagnely ku wodzie. Wielebny Ban, ktory jakims cudem znalazl sie w poblizu, nieprawdopodobnym skokiem dopadl do cebra i niczym diabel dusze, chwycil oburacz znikajace juz w wodzie kostki Zmijeczka... ale oto z cebra wysunal sie przerazliwie dlugi osli ogon, ktory potrojnym pierscieniem otoczyl pas mnicha -po czym obaj, Ban i Zmijeczek, chlupneli w wode i przepadli! Gdy gospodarz kryjowki i jego sludzy podbiegli do cebra - okazalo sie, ze jest pusty. Zostala w nim polowa wody, w ktorej kolysalo sie odbicie oniemialego gospodarza i nie mniej oniemialych slug. Najbardziej irytujace bylo to, ze odbicia w cebrze niemilosiernie chichotaly i drwily z zebranych wokol ludzi. Od tego dnia gospodarz kryjowki zawsze wybuchal mimowolnym smiechem, kiedy tylko spogladal na kolyszaca sie powierzchnie wody. Chichotal nawet, gdy pil herbate... MIEDZYROZDZIAL Zwitek nieznaleziony przez lowce ptakow Marta w skrytce u zachodnich skal Baqnan Czlowieku, poznaj samego siebie! A jezeli nie tak? Jezeli zmienic te prawde? Systemie, poznaj sam siebie!Moge to stwierdzic z cala odpowiedzialnoscia, jako Malenki Ar-chat, nagrodzony laska Iluminacji buddysta schizofrenik o niezbyt tradycyjnych nawykach i przyzwyczajeniach. Ta karmiczna cholera dziala juz nie wiedziec ile wiekow, ale do tej pory nie potrafila zrozumiec jednego: czemu dziala akurat tak i czy nie mozna dzialac inaczej! Czy wlasnie nie z tego powodu moj przyjaciel, System, zdolal sie jakos wycwanic i porwawszy dusze "geniusza jednej polkuli", wcisnal ja w cialo dziewiecioletniego gluptaka? Rozpaczliwie potrzebowal akurat kogos takiego jak ja: czlowieka "z sieci", z calkowicie innej rzeczywistosci, myslacego niezaleznie, jeszcze nie sformatowanego warunkami tutejszego dysku. Dysk calkiem niezly - ziemia na trzech wielorybach, czy na czym sie tam ona trzyma... Na wielkim Wezu She-Sha? Dopiero teraz, odpoczywajac w domu przemilego sedziego Bao, gdzie wszystko co najlepsze podsuwano mi po prostu pod nos, pojalem nagle, dlaczego w Podniebnej Krainie nigdy nie bylo wojen na tle religijnym. Przeciez kazdy System ma dwa jezyki: wewnetrzny i zewnetrzny, to jest zrozumialy dla niego samego i dla uzytkownika. W naszym przypadku zewnetrzny jezyk "Karmokompa" n-tej generacji - to wlasnie Pieklo i Zachodni Raj, ksiaze Yang-Lou i Jaspisowy Wladca, demony i mieszkancy niebios, czyli miejsca i istoty adekwatne do zaslug. Jest to swoisty kod dwojkowy: przeciwienstwa swiety-grzesznik, aniol-diabel, raj-pieklo, "qing" i "zang". Powiedz Chinczykowi: "Twoj Yang-Lou, to mistyczno-magiczna plyta; zaadaptowane do twojej zdolnosci pojmowania, robaczku, wyobrazenie pracy Systemu!". Kiwnie glowa, usmiechnie sie glupawo i dojdzie do wniosku, ze stoi przed medrcem, ktory poznal Nie Majace Poczatku Tao. Medrcy wszyscy, co do jednego, mowia takim wlasnie jezykiem... A jezeli mu powiesz: "Bedziesz sie zachowywal przyzwoicie, odrodzisz sie w Raju Amida-bhy; zaczniesz sie sprzeciwiac mamusi i tatusiowi - to przypiecze ci dupsko ksiaze Piekiel za okazywanie nieposluszenstwa "rodzicom" - wszystko jasne, Chinczyk jest wesol i zadowolony. A wszyscy inni, nic tacy jak my, to barbarzyncy! Z innego Systemu, niepojetego i od wewnatrz, i z zewnatrz. Za to ci nasi... Mag-taos, ktory wytopil swoja ukochana cynobrowa pigule, po prostu podlaczyl sie do jezyka zewnetrznego: stad cala ta jego magiczna maska, radujaca oczy i porazajaca strachem serca. W istocie jest operatorem, ktory zrecznie wlada programami, plywajacym w wirtualnej rzeczywistosci jak ryba w wodzie; posluguje sie na calego mozliwosciami, uprawia rozmaite zabawy, a od czasu do czasu pokazuje prostaczkom cuda na ekranie. Co prawda, do wnetrza Systemu sie nie pcha i nie tyka jego podstaw - Tao jest niezmienne, a on musi tylko za nim nadazac. Za to wierny i szczery buddysta, ktory pojal Wu, od razu wlacza sie do jezyka wewnetrznego i zadnych cudow ludowi nie pokazuje, oprocz wlasnych zapasci. Jak to mowia: Budda obraca Kolem Praw. Oto, kto jest naszym administratorem Systemu, oto, kto pracuje z wewnetrzna konfiguracja, oto skad sie biora nieprawidlowosci funkcjonowania -jakze bez jezyka zewnetrznego wytlumaczyc prostemu Chinczykowi, co i jak zmienia w programie przeniesiony w niebyt bodhi-sattwa. Nie na darmo przeciez przysiegaja: nie odchodzic do Nirwany, dopoki do uratowania pozostaje choc jedna zywa istota! A wyznawcy konfucjonizmu, elektronicy, pracownicy obslugi technicznej: ci w ogole pracuja z zewnatrz, pracujac nad samymi ludzmi. W System nie wlaza, z jego mozliwosci nie korzystaja, za to organizuja Chinczykow w prawidlowe lancuszki: syn-ojciec, wlad-ca-poddany, nauczyciel-uczen... Hej, pliki i sektory, na moj rozkaz: zgodnie z etyka i moralnoscia w szeregu zbiorka! 1 staja na zbiorce... Chyba nigdzie tak karnie nie staja, jak w Panstwie Srodka. Gdyby nie ten przeklety wirus, rozwijalyby sie gladko trzy Drogi z jednego korzenia i wszystko byloby nad wyraz pieknie! Przeniknela mnie gleboka nienawisc do podlego wirusa: taki piekny obraz dran psuje! Przez cale wieki obraz polerowano i pucowano, a ten hyc - i od razu na linie przemiany! Teraz pozostal tylko jeden sposob. Nawet jak sie terroryste zaciuka, mozna tylko sformatowac dysk od nowa i oczyscic calkowicie przed zapisaniem nowych plikow. To, ze takie czyszczenie mnostwo ludzi zlozy do grobu, Systemowi jest obojetne! Systemik nie mysli kategoriami materialnymi czy cielesnymi; odrabana nozka czy wyklute oczko - to dla niego czysta abstrakcja. Jeden trup od miliona trupow rozni sie tylko wielkoscia liczb i terminami pracy. Nie bojcie sie tych, co zabijaja cialo - duszy przeciez i tak zabic nie moga! System sie nie boi - zainfekowany dysk trzeba oczyscic z wirusa i z zarazonych plikow! Dusz i tak mu starczy po wiek wiekow! Tyle ze nasz "Karmokomp" sformatowac swojego dysku sam, bez pomocy z zewnatrz, nie da rady. To nie takie proste, ta czynnosc ma swoje sekrety! Trzeba zapytac kolezkow z sieci: jak sie u was dysk oczyszcza? Koniec Swiata, mowicie? Apokalipsa? Oj, to slowo nic nasze, nie chinskie, barbarzynstwem od niego zalatuje... ale co tam, niech bedzie. Co, Sad Ostateczny? Przyszpilic ludzkosc fizycznie, a potem oddzielac dobre owieczki od zlych? No to dawac mi tu Jezdzcow Apokalipsy! Daja, sam ich widzialem! Tamci wysylaja, jakby tu rzec, programy oczyszczajace. Innych biedacy nie znaja, nie masz u nich karmy, ponownych narodzin, bez traby osmego aniola i siarkowego jeziora ani rusz! Niestety, wszystkie te cudenka w naszym Systemie zdazyly juz przejsc z jezyka wewnetrznego na zewnetrzny, magicznie adaptowany! Staneli murem czarodzieje taosi, rabia sie na smierc i zycie ad-ministratorzy-bohaterowie, jak moga, blokuja obce sposoby czystki na dysku... bo pojmuja to, czego System sam pojac nie jest w stanie: taka czystka zniszczy wszystko. Absolutnie wszystko. To jakby wycierac niemowle tarka: zdejmie pot i brud razem ze skora. Tyle ze taosowi ani Systemowi nie wyjasnisz: glebokie formatowanie to niemal fizyczne dzialanie i niech reka boska broni, zeby do tego sie wtracil Bog. Obcy dla Panstwa Srodka Bog, jakis Jehowa, Allach albo Sabbaoth, programista zewnetrzny z cala swoja wszechmoca i przyzwoleniem tego balwana Systemu! Sami sie prosiliscie, prawda? Wezmie i sformatuje dysk dla siebie! Budda obraca Kolem Praw, a Najwyzszy Chroniciel - szprychy oddzielnie, obwod oddzielnie... Wiecie co, Apokalipsa moze sie przy tym okazac niedzielna szkolka! Pytanie: Kto potrafi zorganizowac lagodne oczyszczenie dysku od wewnatrz? Odpowiedz: nie wiem. Na razie nie wiem. KSIEGA TRZECIA CIEMNA STRONA SLONCA Czesc siodma ZWIADOWCY KARMY Dobro tworzy sie dobrem. Z nauk mistrzow Rozdzial trzynasty 1 LPrzepiekna perla Polnocnej Stolicy - Sala Najwyzszej Harmonii, glowny paradny pawilon Taihedian przeznaczony na panstwowe ceremonie. Wzniesiony nad gladzia wykladanych misternie placow, nad stopniami bialokamiennych tarasow pelnych powietrza i swiatla, Taihedian wstrzasa brukiem rzezbionych fundamentow z jasnego marmuru, wyrazistoscia kolumn i wygieciami masywnych dachow, wylozonych zlotymi dachowkami. Wlasnie z tego miejsca otwiera sie wspanialy widok na Zachodni Park z jeziorami, Ukryty Pagorek Manshan, biala Pagode Bai-ta... ale najwyzsi dostojnicy cesarstwa, zgromadzeni przez wladce na narade, nie mieli nastroju do podziwiania widokow. Kanclerz nie bez obaw spojrzal katem oka na siedzacego obok dowodce lewego skrzydla, siwowlosego generala, i ledwo zauwazalnie wzruszyl ramionami. Trudno sie sprzeciwiac wladcy. Jeszcze trudniej sprzeciwiac sie wladcy nowemu, ktory niedawno dopiero wspial sie po czerwonych schodach i dlatego czesciej, nizby to wypadalo oswieconemu wladcy, przypomina wszystkim o wlasnej nieskazitelnosci. Chocby i teraz: Syn Nieba spojrzal na dostojnikow, dopisal cos na swoimjaspisowym dysku - zwyczaj, o ktorym polgebkiem mowila juz cala Stolica - i bezbarwnym glosem stwierdzil: - Shaolin musi zostac zniszczony! Nie to zaniepokoilo pana kanclerza - podczas ostatnich kilku miesiecy, slyszal te slowa niejednokrotnie i nauczyl sie odnosic do nich z uprzejma obojetnoscia. Slowa to tylko slowa, kolejne dziwactwo wladcy jak ten jaspisowy dysk. Ale nastepne, ktore padly z ust wladcy, byly nie tylko slowami, bo niektore z nich w ustach wladcy mialy sile nadciagajacej burzy. -Kiedy zadmie zloty wiatr*, rozkazuje silom pieciu sasiednich prowincji uderzyc na klasztor pod gora Song. 1 dodal takim samym jak przedtem bezbarwnym tonem: - Sam poprowadze wojska. I w tym miejscu pan kanclerz ponownie spojrzal na dowodzacego lewym skrzydlem, a Pierwszy Minister zerknal na dowodce oddzialu Skrzydlatych Tygrysow i na radce Zhenga. Wydanie na smierc mnichow z tajnej kancelarii, ulubiencow poprzedniego cesarza, obwiniwszy ich pierwej o wszystkie grzechy mozliwe i niemozliwe - to w przypadku mlodego wladcy sprawa mniej lub bardziej zrozumiala, Chinczycy zreszta, od wangow krwi do ostatnich prostaczkow, jednomyslnie poparli szlachetna akcje. Ale poprowadzic stutysieczne wojsko na swiety klasztor? Lud tego nie zrozumie, nastroje zreszta juz sie zmienily, kazn stronnikow Zhang Wo nikomu nie przyniosla spodziewanej poprawy losu, a w oberzach i w rozma* Zloty wiatr - symbol jesieni itych spelunkach zaczeto juz przebakiwac: podniosl cesarz reke na swietych heshangow idacych sladami Buddy, stad kolejne nieszczescia i napasci! Cesarz podejrzewa, ze w klasztorze knuja podle spiski? To niech wezwie opata-patriarche na sledztwo i rozprawe sadowa, a nie przyjedzie, to poslac po buntowniczego hierarche cenzora ze straznikami... a skoro zuchwalcy nie wpuszcza Szybkorekich do klasztoru, no to dopiero wtedy trzeba bedzie pomyslec o armii! Nawet Synowi Nieba nie wolno tak wyzywajaco deptac litery prawa ani ducha dawnych ustalen! To pachnie terrorem, buntem - a nawet wojna domowa! Wszystko to w jak najbardziej grzecznej i pelnej szacunku formie powiedziano zadufanemu w sobie wladcy. Hong-zi, Syn Nieba, popatrzyl obojetnie na dostojnikow, przesunal ukosnie pedzelkiem po swoim dysku i polecil, by sie rozeszli. Jak mowia, w Sali Najwyzszej Harmonii nie ma miejsca na pustoslowie. Pieciu dostojnikom polecono, by zostali. Pierwszym z nich byl kanclerz, a ostatnim dowodca Skrzydlatych Tygrysow. A potem cesarz przeczytal raport sedziego Bao z miasta Nin-gou. Pokiwali glowami dostojnicy: wielka jest przenikliwosc wladcy! Jezeli istotnie jest tajca sila, zdolna do dzialania poza kontrola panstwa... tyle ze sila moze i jest, ale dowodow nie ma. W tej sali nie wystarczy powolywanie sie na tajne raporty i Wladcow Ciemnych Dziedzin. Pieklu sprawy nic wytoczysz, a jezeli to, co napisano w raporcie, istotnie jest prawda, to i nam samym przydaliby sie tacy sojusznicy. Bo inaczej... -Jestescie pewni, ze takich sojusznikow nie mamy? - zapytal cicho wladca, a ci, co go wtedy uslyszeli, opowiadali potem, ze pod niosl Syn Nieba nad glowa dysk z bialego jaspisu i wszyscy poczuli lekkie drzenie, jakby zachwial sie potezny pawilon Taihedian. Wladca usmiechnal sie strasznym usmiechem i dodal: -Szykujcie wojsko. Celu wymarszu na razie nie rozglaszac. Zadmie zloty wiatr... to sie zobaczy. I odszedl. Piekna jest Sala Bialych Szat w klasztorze Shaolin - rzezbiona twarz Buddy Sakjamuni usmiecha sie dobrotliwie z oltarza na podwyzszeniu, przed oltarzem na kamiennym stoliku dymia sie kadzidla, plona swiece i roztacza swe aromaty wonne kwiecie, a za plecami ojca nauczyciela stoja polkregiem barwne parawany. Niestety, smutne sa oblicza zebranych: wiesc o podstepnym wymordowaniu braci doleciala juz z Polnocy na Poludnie, z Pekinu do klasztornych progow. Czy nie dlatego i sam opat-patriarcha zamiast pouczajacych dzatak, mowil dzis braciom o niesprawiedliwych wladcach, ktorych intrygi doprowadzaly do upadku tronow i zaglady calych panstw? Niegodne buddyjskiego mnicha sa smutki czy radosci, jego serce podobne jest uschnietemu drzewu, a dusza ognisku, z ktorego wiatr wywial resztki popiolow... czemuz wiec placzecie, bracia moi? Niech wam Budda wybaczy... Nastepnego ranka z rozkazu ojca nauczyciela wydluzono czas zajec z walki wrecz kosztem skrocenia czasu medytacji i nauk o prawie. Mistrz Liu bezlitosnie meczyl mnichow, kazac im coraz wiecej cwiczyc z bronia wszystkich osiemnastu rodzajow niz bez broni, pot lal sie z nich strumieniami, ale wszyscy zaciskali zeby i cwiczyli bez slowa skargi. Jeden z nauczycieli Shifu, porozmawiawszy z zurawiem patriarcha, wyprawil sie do osiedla slug. Po krotkich wyjasnieniach sytuacji, zony i dzieci, a takze slabowici i chorzy opuscili granice klasztornych ziem, rozjechawszy sie gdzie komu wola (choc powiadano, ze wszyscy trafili na ziemie klasztorow podleglych Shaolinowi), a pozostali zajeli sie remontem i naprawami oslabionych erozja umocnien zewnetrznych i wewnetrznych. Po pracy sludzy cwiczyli sie w strzelaniu z lukow i miotaniu kamieni z pomoca procy... a nawet, wbrew starym zasadom zaczeto ich uczyc podstaw walki wrecz. Murem staniemy w obronie naszego klasztoru! Wkrotce tez wyslano poslancow o ogolonych glowach do najblizszych klasztorow - i nie minely dwa tygodnie, jak do Shaolinu zaczely sie zjezdzac tabory z prowiantem na wypadek oblezenia. Na drogach Chenjanu - i nie tylko Chcnjanu - pojawily sie niewidywane tu nigdy wczesniej gromady wedrownych mnichow. Pokornymi glosami prosili o jalmuzne, nie obrazali sie w wypadku odmowy i nieustannie pouczali prostaczkow o swietosci klasztoru pod gora Song mu i wiecznym przeklenstwie, ktore spadnie na kazdego, kto osmieli sie podniesc nieczysta reke na klasztor. "Urodzeni w Trawach" drapali sie po lbach i oczywiscie zgadzali sie ze swietymi mezami. Z drugiej strony obok wymownych mnichow i mysz by sie nie przeslizgnela niepostrzezenie, a coz dopiero rzec o stutysiecznej armii. Coraz czesciej otwierala sie paradna brama Shaolinu. Wracali poznaczeni wypalonymi na przedramionach pietnami seng-bingo-wie, doswiadczeni wojownicy, ktorych niegdys zjednal sobie cesarz Yong-Le, a sciety mistrz Zhang Wo polecil ich uslugi rozmaitym ksiazetom i wangom. Idacy za stolecznym przykladem wangowie w stolicach prowincji, a takze czlonkowie rodu panujacego sami zabrali sie za scinanie lysoglowych szpiegow i zabojcow, ale prowincjonalni mistrzowie okazali sie nastawieni znacznie mniej wiernopoddanczo niz ich stoleczni koledzy i dobrowolnie na smierc isc nie zechcieli! Niektorych zaskoczono i drogo zaplacili ksiazecy zolnierze za jedna golona glowe - tak drogo, ze sami ksiazeta zaczeli sie potem zastanawiac, czy nie lepiej byloby pozwolic przekletemu mnichowi na ucieczke? Pozostali zdolali zniknac bezszelestnie i wracali do Shaolinu, gdzie witano ich z otwartymi ramionami. Biegli w sprawach panstwowych seng-bingowie z bylej tajnej sluzby blyskawicznie podsuneli opatowi sposob zemsty. Po podstepnym wymordowaniu braci pokornie czekac na oblezenie sie nie godzi - wladca krwiopijca przeklnie jeszcze te chwile, w ktorej przyszla mu do glowy mysl o rozgromieniu wszechmocnej sluzby! Patriarcha wahal sie... nie odpowiadajac ani tak, ani nie... W calym tym rozgardiaszu jedna rzecz przeszla niezauwazona - nikt sie nie spostrzegl, ze klasztorny kucharz, wielebny Fang przebywa w Labiryncie Manekinow z dyskiem dniami i nocami i prawie zen nie wychodzi. Malenki brzydal rzadko juz zagladal do kuchni, a kiedy zajrzal, to krazyl roztargniony, niemal placzac ze smutku i goryczy, i caly czas cos zaciekle pisal na swojej zabawce. Kto mial jednak do tego glowe? Kogoz to obchodzilo? Ajednak, gdyby ktos jakiejs nocy, kiedy w Labiryncie slychac bylo tylko suche trzaski, potrafil sie przeniesc i jednoczesnie zajrzec do cesarskiej sypialni - z pewnoscia zdumialby sie widokiem. Cesarz bowiem jak niespokojny zwierz miotal sie po pokojach i walczyl z niewidzialnym przeciwnikiem -jego rece migaly jak strzepy oblokow podczas burzy, wydawal dzikie okrzyki i popadal w milczenie, atakowal i odbijal ciosy, a potem wybuchal szalenczym smiechem i szural pedzelkiem po bialej powierzchni swojego dysku. I znow sie rzucal w boj, ale teraz juz czesciej atakowal, niz sie bronil. Niestety - shaolinskich mnichow nie interesowalo osobliwe zachowanie kucharza, a Skrzydlate Tygrysy nie mogly sie wtracac do nocnych wedrowek Syna Nieba. Piekne sataoskie swiatynie w gorach, kiedy lato zaledwie ma sie ku koncowi, a liscmi drzew kolysze juz jesienne drzenie, wplatajac w zielen purpurowo zlote* nitki! I oto gruchnela wiesc po miasteczkach i wsiach: taosi gdzies przepadli! Pustkami swieca chatki tych samotnikow i pieczary medrcow, wielkie klasztory pozamykano, zza ich murow sluchac tylko dziwne pienia, w niebo zas wzbijaja sie dymy kadzidel, postronnych do srodka nie wpuszczaja, a po nocach podobno kraza wokol niebianscy wodzowie i ognistymi trojzebami przeganiaja ciekawskich. Na prosbe poprowadzenia modlow o deszcz nie odpowiedzial ani jeden z magow, a jeszcze nie tak dawno przybiegali jedni przed drugimi, zawody nawet urzadzali i walczyly ze soba na niebie brodate smoki, posluszne rozkazom taoskich czarodziejow! Tylko szarlatani zostali w miastach, cieszac durniow pustymi sztuczkami. Uczniowie zyja w rozterce: gdziez nauczyciele, ktorzy poznali Tao, gdzie wychowawcy, gdzie medrcy? Byli jeszcze niedawno, zyli tuz obok, a teraz jakby ich wicher porwal! Zdzierajac podeszwy do krwi, szukali uczniowie przepadlych pustelnikow, przenosili gory, ziemie wywracali do gory nogami i morza lyzkami osuszali - wszystko nadaremnie! I nie zgadniesz, czy to uczniowie slabo szukali, czy to nauczyciele poprzepadali nieodwolalnie... Jeden z porzuconych uczniow dostal sie nawet do samego Piekla Fengdou i po dlugiej poniewierce udalo mu sie uzyskac audiencje u samego Wladcy Yan-wanga. Blagal o pomoc, prosil, by go nie rozlaczac z ukochanym nauczycielem, gdziekolwiek ten by sie nie znajdowal! Ksiaze Mrocznych Dziedzin dlugo spogladal na nieproszonego goscia, az wreszcie podprowadzil go do Piekielnego Oka i pokazal mu, gdzie jest jego mistrz. * Purpura i zloto uwazane sa za barwy ubran taoskich magow i alchemikow Uczen patrzyl dluzej niz Ksiaze Mroku. Na koniec przygladzil wlosy, ktore podczas patrzenia zdazyly posiwiec i stanowczo oznajmil: - Tym bardziej powinienem byc przy nim! Byl to z pewnoscia nie najgorszy uczen... Piekne jest Pieklo, kiedy... a, niewazne. W opustoszalym Piekle wszystkie dziesiec Wydzialow stoi pustkami, najwazniejsze demony gdzies przepadly, a grzesznikow zmeczylo juz czekanie i lapia przebiegajace biesy za poly kaftanow: - Gdzie oprawcy? Dlugo jeszcze mamy czekac? -Diabli wiedza! - pada odpowiedz. - To nie nasza sprawa. Sami sie meczcie! I slusznie, skoro nikt nie zamierza pomoc, czemu by sie nie pomeczyc samemu, na ochotnika? Pomozemy jeden drugiemu? Moze choc rok zalicza za dwa... Kto z was, chlopaki, byl za zycia oprawca albo rzeznikiem? Piekny jest Zachodni Raj wladczyni Xiwangmu... NOCNE ROZMYSLANIA Albo o czym nie napisal literat Cai yu, autor "Nowych opowiadan przy plonacym kaganku" i niegdysiejszy nadworny zarzadca Zhou-wanga, zeslany do pogranicznego garnizonu Bao-ang i ulaskawiony z zeslania przez cesarza Hong-zi na wniosek Radcy Stanu w opisywana akurat noc-...Zachowanie rodzaju? - zapytal sedzia Bao. rozlewajac do filizanek mocno zaparzona, czerwona herbate. - Moze, zachowanie rodziny? Albo panstwa? Ale co maja do tego tygrysy? -Ani jedno, ani drugie, ani trzecie - odpowiedzial Malenki Archat, rozsiadajac sie na krzesle i podciagajac nogi na siedzenie. - Nie bardzo wiem, jak wam to objasnic, ale sprobuje. Odchrzaknal i dodal: - Znaczy, sprobujemy razem... ROZMYSLANIA ZBLAKANEJ DUSZY Wiem, ze to karma, A przeciwko niej niczego nie wskorasz Borys GriebienszczikowNie mam pojecia, kiedy malpie przyszlo do glowy, zeby stac sie czlowiekiem, ale wiem, co w tamtej chwili stracila i co zyskala. Zyskala moralnosc, stracila instynkt zachowania gatunku. "Spektakl musi trwac za wszelka cene!" - powiedziala Mateczka Przyroda. "A to dlaczego" - zapytala zdziwiona malpa, podnoszac z ziemi pierwszy kamien. Solidny krzemien z ostra krawedzia. 1 przeciela nim pepowine, ktora ja laczyla z instynktem zachowania gatunku; albo, jezeli wolicie, z Prawem Karmy. Nie wolicie? Uwazacie, ze Prawo Odplaty za dzialania obciazone bagazem ludzkich zadz nie ma niczego wspolnego z zachowaniem gatunku? Gleboko sie mylicie! Wilkowi nigdy nie przyjdzie do glowy, zeby poprzegryzac gardla wszystkim wilkom z sasiedniego lasu, bo mu sie nie podoba barwa ich siersci albo garbek na nosie. Jego wilcza karma po prostu nie pozwoli mu na taki pomysl. Nie wlaz na moj teren, a na swoim zyj, jak ci sie podoba, bylebys dal zyc innym! -Rozzuchwalily sie Teby! - mowi jakis tam Aleksander Ma cedonski i po wymordowaniu wszystkich mieszkancow, miejskie pogorzelisko posypuje sie jeszcze sola. Jelenie walcza o samice i najsilniejszy uprowadza ja za soba, zeby plodzic potomstwo. Pozostale gapia sie ponuro w tylek pieknisia, ale zaden nie probuje wykopac mu na drodze jamy z zaostrzonym kolem na dnie i nie mysla o zbiorowym gwalcie sarniej wdowy. -W imie Allacha! - steka niedorzniety kalif Harun al Raszyd i w harem starucha impotenta wioda kolejny dziesiatek mlo dych dziewic. Podciete drzewo nagle rozkwita i ostatnim tchem szczodrze rozsypuje nasiona na wszystkie strony; Kain zabija Abla, Iwan Grozny - swojego syna, Henryk, nie pamietam juz ktory, scina zony, katolicy rzna hugenotow, sunnici szyitow, kmiec zlodzieja, ktory ukradl mu trzy glowki robaczywej kapusty... Spektakl musi trwac! "A to czemu?" - pyta nieufnym glosem bezwlosa malpa i siega po krzemien, noz, topor, pistolet maszynowy, bombe atomowa... Prawo Karmy i Porzadek Wszechrzeczy chronily zycie, kazde zycie; a czlowiek wyrwal szpunt, oglaszajac sie krolem przyrody i tworem Boga. Kiedy tygrysy zabieraja sie do ustalania hierarchii w stadzie, wala sie po pyskach lapami, ale dbaja o to, by nie wysuwac pazurow, spierajace sie kobry nie gryza zebami z jadem - podnosza sie na ogonach, ktora wyzsza, a potem kazda pelznie w swoja strone; rozjuszone goryle gapia sie jeden na drugiego, kto dluzej wytrzyma, kto pierwszy sie odwroci?! Golebie co prawda czesto zadziobujajeden drugiego na smierc, a spokojne trawozerne gina niekiedy w pojedynkach o samice. Bywa i tak... Drapieznik jest silny i agresywny z natury, dlatego okazuje mniej okrucienstwa w ferworze walki. Drapiezniki maja wspanialy orez, ale tez niemniej potezna uzde - nie przegryza sie gardla pokonanemu konkurentowi i nie goni przegranego brata, by mu jeszcze dolozyc; drapieznikowi wystarczy demonstracja sily. Slaby jest od samego poczatku slabeuszem i dlatego jest okrutny do granic histerii; slaby musi okazywac sile nieustannie! Rozum dal slabemu czlowiekowi sile drapieznika, ale slabeusz nigdy nie mial powstrzymujacej okrucienstwo uzdeczki drapiezcy! Wiedzacy nie pokazuje, pokazujacy nie wie - panowie, z naszym charakterem powinnismy cicho i niepostrzezenie wymrzec jako gatunek! Czlowiek jednak wymyslil Prawo Karmy. Rozumem, dusza, lub jezeli chcecie wola i uporem, roznorodnoscia dazen, wewnetrznymi przeciwienstwami i zdolnoscia do obracania Kolem Prawa, rozszerzyl mozliwosci tego "diabelskiego kola". "Karmokomp" postanowil zostac maszyna nastepnej generacji I karma ukryla szpetote czlowieka z zewnatrz i od srodka. Instynkt zachowania gatunku zastapila moralnoscia i etyka, przykazaniami, ktore sa niby kule dla chromego - biegac nie pozwalaja, ale chodzic i owszem, mozna. Skomplikowane to i niezbyt poreczne, wymagajace ciaglych poprawek i uzupelnien - kogo mozna rznac i poddawac ostracyzmo-wi, a kogo nie mozna i dlaczego, ale jakos tam, gorzej czy lepiej, ale dziala. "Dobroc pojawia sie po zejsciu z Drogi, umilowanie czlowieka do ludzi, po utracie dobroci; sprawiedliwosc, po utracie umilowania czlowieka; rytual, po utracie sprawiedliwosci. Rytual jest oznaka braku oddania i zaufania. W rytuale jest poczatek zametu". Byles bardzo przewidujacy i przenikliwy, stary mistrzu Lao... Zewnetrznie System przyjal zachowanie gatunku ludzkiego nie w formie prawa zachowania ciala, ale w formie prawa zachowania duszy. 1 karma zajela sie zachowaniem dusz, przy jednoczesnej ich zmianie, tak by tworzyly cierniowa "korone stworzenia". Ustalenie tworzacych karme postepkow i wniosek posmiertny, ale wyciagany za zycia: stabilizacja i wygladzanie niebezpiecznych wyskokow z poprzedniego istnienia! Byles dyktatorem albo sadysta, pozyjesz sobie jako kaczka czy motylek, nauczysz sie cierpliwosci i strachu! Ajak sie gdzies zacznie robic za ciasno, to zaraz sie znajdzie jakis Czyn-gis Chanek i od razu bedzie mniej pyskow do wykannienia. System nie jest obciazony ludzka moralnoscia, bo trzeba mu zachowac gatunek. Nie obawiajcie sie tych, co zabijaja ciala! Duszy zabic i tak nie zdolaja. Nie boimy sie, szefie! 1 bijemy w dach! Dusze za to oczyszczone z ludzkich zadz i pragnien przestaja dokonywac tworzacych karme postepkow! Podlaczaja sie do najswietszego ze swietych obwodu i staja sie czescia Prawa Karmy - inni ludzie przestaja je rozumiec, dlatego ze wloka sie o kulach, tamte zas dusze biegna! Przypuszczam, ze kierujace mna motywy tez sa niezrozumiale dla plikow, ktore wywoluje na ekran monitora. Wniosek? Bardzo prosty: nasz przyjaciel Fang zdolal sie podlaczyc do Systemu, ale jakims cudem udalo mu sie nie utracic CALKOWICIE I DO KONCA ludzkich uczyc i pragnien. W rezultacie tego stal sie moralnym wirusem w niemoralnym Prawie, ale przy tym jest czescia Systemu tak, jak rakowata narosl jest czescia organizmu. 1 to bardzo aktywna. I masz babciu walke jednej z druga Reki: zagotowal kucharz gesta kasze. System zawiesza sie w przeciwienstwie i walczy - w rzeczy samej - sam ze soba. Wciaz jednak pozostaje mi jedno pytanie, na ktore nie umiem odnalezc odpowiedzi: dlaczego akurat Shaolin zostal bootujacym sektorem "Karmokompa?". Odpowiedz wciaz mi sie wymyka... Co do reszty trzeba ja tylko przelozyc na jezyk Li Bo i Konfucjusza. -...Rozkopali mogile, a ona okazala sie pusta - odezwal sie, jak by ni z tego, ni z owego sedzia Bao. - Jeden stary sandal i zadnego patriarchy opata. Szukaj i pukaj za Brodatym Barbarzynca od Tybe tu do Okinawy... Komu przyjdzie do glowy, zeby wlazic do Labiryn tu... i to tam, gdzie nikt dotrzec nie moze? Zmijeczek Cai dmuchal, przeganiajac po powierzchni plynu herbaciane fusy od jednego brzegu filizanki do drugiego. -Wszystko jasne - zgodzil sie wywiadowca. - Kryc sie nalezy tam, gdzie nikt cie nie bedzie szukal. Nawet jezeli doznales Iluminacji... ROZMYSLANIA WYWIADOWCY Ten, kto dobrze sie broni, kryje sie w glebinach Piekiel; Ten. kto dobrze atakuje, spada z wysokosci Niebios. Song ZyWielki wodz Song Zy, ktorego nieustannie powinien cytowac kazdy, kto sie uwaza za stratega, nie mial racji. -Istnieje piec rodzajow wywiadowcow: sa szpiedzy miejscowi, spotyka sie szpiegow wewnetrznych, bywaja szpiedzy odwroceni, istnieja szpiedzy smierci, ale ceni sie szpiegow zycia. Wybacz, znawco starozytnosci -ja, Zmijeczek Cai, szpieg zycia i mnich Shaolinu, twierdze, ze jest jeszcze szosty rodzaj. Zwiadowcy karmy Wywiadowcy zycia to ci, ktorzy wracaja. Ale wracaja nie tylko oni. Patriarcha Bodhidarma, Iluminowany Prawda, okazal prawdziwy geniusz, przeksztalcajac lezacy na uboczu i biedny jak mysz klasztor we wrota Prawa i Porzadku Wszechrzeczy. Dawno zapomniano, jaki byl prawdziwy sens stworzonego przez Brodatego Barbarzynce sposobu szkolenia wywiadowcow karmy, ale seng-bingowie Shaolinu do dzisiaj ida sciezka, wyznaczona przez Patriarche-w-Jednym-Sandalc. Choc moze po czesci zeszli z niej na pobocze. Przybyly do klasztoru kandydat, chcac nie chcac, trafia w kolowrot, w ktorym sila wybijaja mu spod nog szczudla spolecznych prawidel "li". Biedak sie chwieje, przejety strachem, ze lada moment upadnie i bolesnie sie potlucze, goraczkowo szuka wytlumaczenia zachowania mnichow, szykuje potrawe z bialego krolika i myje zablocona posadzke... wszystko, co wedle poprzednich, znanych mu kanonow bylo dobre lub zle, prawidlowe albo nieprawidlowe, godne albo niegodne - wszystko plonie, niczym suche drwa w goracym piecu! Badajacy Droge! Nic masz swietego Buddy i grzesznego demona Mary! Musicie sie wyrzec jednego i drugiego -jezeli bedziecie kochac swietosc i nienawidzic codziennosci, po wiek wiekow bedziecie sie blakali w oceanie smierci i narodzin! Taka jest prawda. Niegdysiejszy mieszkaniec swiata i smiertelnik czyni pierwszy, niesmialy krok ku Prawu. Jest bezsilny, niczym niemowle, ale to jego wlasny samodzielny krok. Wyrzeka sie czegos albo sie z czyms zgadza nie dlatego, ze tak uczyl Kong-zi czy "Ksiega Przemian": tak mu kaze jego serce, prawdziwosc doznania obecnej chwili! Powoli peka i zlazi z niego lupina dawnych blednych przekonan... w przeciwnym wypadku nic ogola mu glowy. Sam przez to przeszedlem. Nastepnie mlodemu mnichowi rozpalonym zelazem wypala sie wpojone przekonania i cale dotychczasowe doswiadczenie. Nie polegajcie na slowach i znakach, nie wierzcie nauczycielowi tylko dlatego, ze jest nauczycielem; jezeli sie zgadzasz z cudza madroscia, to twoja madrosc, a jezeli sie nie zgadzasz, czy nie jest wszystko jedno, kto wyglosil ja pierwszy?! To jedyny sposob, by uslyszec "kla-sniecie jednej dloni", poznac "sens przybycia patriarchy na Wschod" i ujrzec caly swiat na swojej dloni. Wyrzeknij sie rozumu! Porzuc go, bo jest mu nieznosnie ciezko! Kiedy Budde Sakjamuni poproszono, by wyglosil kazanie, odetchnal aromatem kwiatka i sie usmiechnal. Starzec Mahakashapa jako jedyny z obecnych usmiechnal sie w odpowiedzi. Tak sie zrodzila nauka chan. Usmiech ten daja mlodemu mnichowi Shaolinu zamiast rozsadku kupca i nawykow gospodarza domu. Trzeba myslec, jak mysli wiatr - tchnieniem. Ja to widzialem. I mnich wstepuje na trzeci stopien - bieglosci w sztukach wojennych. Bezbronnemu daja bron, ktorej nie sposob mu odebrac, nie pozbawiajac go zycia; slabemu daja niewyobrazalna moc. Codziennie stawiaja go twarza w twarz ze smiercia, zeby mogl pojac: wszystko jest iluzja. Mnich wojownik otrzymuje tygrysie pazury i smocze kly, ale jednoczesnie w jego glebi hartuja sie lancuchy, ktore trzymaja te moc na uwiezi i nie pozwalaja mu na rozerwanie krtani poddajacego sie przeciwnika. Tylko wtedy, gdy mozesz zabic, zaczynasz pojmowac, iz mozna nie zabijac. Najbardziej niebezpieczne stworzenie na swiecie - to tchorz-sla-beusz, ktory znalazl sie na pozycji zwyciezcy. Jestem o tym gleboko przekonany. I proba ostateczna - Labirynt Manekinow. Mozesz dokazywac cudow na placu cwiczen i byc nieprzescignionym mistrzem paradoksalnych dysput, ktory stukrotnie spuscil na dno studni moralnosc "li"... ale teraz to niewazne. Teraz stoisz na krawedzi wlasnego zycia i smierci - i mowisz sobie: to wszystko iluzja. Pokonawszy stu-krotna smierc, utrzymawszy sie przy zyciu tam, gdzie nie da sie go zachowac, wychodzisz ku slawie i zaszczytom, z klejmem tygrysa i smoka! Ale Bodhidarma nie bylby Oswieconym Prawda, gdyby na tym zakonczyl Droge. Droga bowiem nie ma konca. Labiryntu nie sposob przejsc, jezeli nie zrezygnowales ze swego jestestwa i nie stales sie czescia Prawa Karmy. Przeszedlszy przez Labirynt, idziesz dalej - ku poprzedniemu zyciu. Tak postepuja lepsi z uczniow. Ale ci, ktorzy przestali byc uczniami... ci przechodza przez smierc ku zyciu, ale u samego wyjscia zatrzymuja sie, rezygnuja z honorowych znakow na przedramionach - i wracaja. W smierc. Dokladniej rzecz biorac... kiedys wracali. Malenki Archat stal na progu miejsca, gdzie znajdowali ukojenie. Wywiadowcy karmy to ci, ktorzy przeszli przez Labirynt Manekinow i sie ponownie pograzyli w kolowrocie istnien. Karma jest w stanie wezwac ich w dowolnym momencie przyszlego istnienia. Podporzadkuja sie i zrobia, czego od nich sie bedzie wymagalo. Wroca. Jak Osma Cioteczka. Ale Istota Porzadku Wszechrzeczy wydajacego polecenia, te mumie do tej pory siedza w Labiryncie, gdzie nie zagladaja seng-bin-gowie zdajacy egzamin, a na ich rulonach w Piekle nie pojawiaja sie nowe zapisy. To ci, co poznali iluzorycznosc zycia i iluzorycznosc smierci; Rece Prawa i jego Dusza. Ale pozostaje pytanie: jezeli ludzkie uczucia i pragnienia nie pozwalaja nam na zjednoczenie sie z karma, tak jak kajdany nie pozwalaja katorznikowi na bieg, to jakze szpetny kucharz Fang zdolal sie podlaczyc do Porzadku takim, jaki jest? Jakaz to wsciekla zadza powoduje kucharzem z dyskiem? 1 odpowiedz wymyka sie z rak... -...tylko duma wszystkim wlada - mruknal ponuro Malenki Archat. - Jedna, choc ognista rada... I spod oka spojrzal na stojacego przy oknie Zmijeczka. Najwyrazniej nie umial sie przyzwyczaic do nowego wygladu wywiadowcy; podobnie zreszta jak sedzia. Bao zas podniosl sie ciezko i zaczal spacerowac po komnacie. Ostatnio staral sie jak najwiecej chodzic: po goscinie w ksiazecej ciemnicy nogi mu czesto dretwialy i nie zawsze chcialy go sluchac. -Zadze to moja dziedzina - rzucil niespodziewanie sedzia, wykonujac osmy krok. ROZMYSLANIA SEDZIEGO Nie zmieniaja sie wcale tylko najmadrzejsi I najwieksi glupcy Konfucjusz Jestem sedzia.Kiedy chroma corka zarznietego kupca X krzyczy histerycznie, ze morderca jest jej maz, a sasiedzi jednoglosnie stwierdzaja, ze meza pijanicy juz od dwoch tygodni nie widzieli w domu, nie wylaczajac dnia zbrodni... w takich chwilach nielatwo jest prowadzic rozwazania o Kole Porzadku Wszechrzeczy i Nie Majacym Poczatku Tao. O wiele bardziej pozyteczne jest zalozenie, ze corka kupca zostala kaleka w dziecinstwie, kopnieta przez nieboszczyka tatunia, a jej mezulek sie rozpil, nie mogac zniesc awantur i tyranii czcigodnego pana X. Pozwala to na dotarcie do prawdy bez uciekania sie do tortur. Szukac nalezy zawsze u zrodel - bo wlasnie tam niepozorny kamyczek przegradza kojyto, a w konsekwencji rzeka rozlewa sie po kraju potezna powodzia. Jestem sedzia. A shaolinski kucharz Fang - mnichem. Jezeli wierzyc zapiskom w jego piekielnym rejestrze - mnichem zostal w wieku czterech lat, czyli we wczesnym dziecinstwie. Innego zycia oprocz klasztornego w ogole nie znal. Ciekawe, czy komukolwiek z was przyszlo do glowy, ze swojego najwiekszego wyczynu dokonal mnich Fang w mlodosci, kiedy udalo mu sie namowic jednego z seng-bingow, zeby wzial go ze soba do armii powstancow? Tylko pomyslcie: opat zgadza sie wreszcie otwarcie wystapic przeciwko dynastii Yuang, szesciu najznamienitszych mistrzow wyjezdza z klasztoru do "Czerwonych Turbanow" ratowac ojczyzne - i z tymi bohaterami rusza nikomu jeszcze wtedy nieznany nowicjusz Fang! To me jakas tam sobie droga do Pekinu! Trzeba w istocie bezgranicznie kochac Panstwo Srodka, zeby przekonac do swoich racji surowego opata Huifu i wyjechac ramie w ramie z mnichami wojownikami w absolutnie nieznany mlodziutkiemu mniszkowi swiat! Uczucie czy zadza, ktore kierowalo Fangiem, nazywa sie patriotyzmem. Byla to nieprawdopodobna, goraca milosc do ojczyzny. Przegryzc nieprzyjacielska wlocznie po otrzymaniu okrutnego uderzenia w usta i nie runac potem bez przytomnosci, ale rozerwac napastnika i w pojedynke rzucic sie na kilkunastu wrogow... o podobnym wyczynie nie czytalem nawet w starych ksiegach o dawnych bohaterach! A gdy ciezko ranny sluga po pierwszej bitwie zostal odniesiony do klasztoru, spalajacy go od srodka plomien wciaz nie znajdowal ujscia. Ogien ogarnial miotajacego sie na lozu Fanga, ale zahartowane ostrze nielatwo przetopic ponownie; w gorejacym palenisku milosc do ojczyzny i najskrytsze pragnienia mlodego mnicha staly sie jednoscia. Tak jak falisty wzor stalowych pasm na zawsze wtapia sie w glownie miecza. On uznal sie za Podniebna Kraine i... zwariowal. Blysk Iluminacji nie pozwolil mi dokladnie zobaczyc, jak to sie stalo, ale mam niemal pewnosc, ze ktorejs nocy, najpewniej chmurnej i burzliwej, mlody mnich z podobnym do diabelskiego obliczem wstal z poscieli. Oslabiony, dreczony maligna, nie w pelni jeszcze uleczony ze skutkow strasznej rany, samowolnie otworzyl drzwi do Labiryntu Manekinow i stanal na progu. Co mu sie wtedy zwidzialo? Ze czeka go przekleta bitwa nad jeziorem Zoltego Smoka? Ze drewniane manekiny to nienawistni mongolscy najezdzcy, ale tym razem wszystko odbedzie sie inaczej? Ze kazdym uderzeniem odrzuca wrogow dalej na polnoc, precz od granic cesarstwa? Jakkolwiek bylo, przeszedl przez Labirynt - wrociwszy przez te same drzwi, w ktore wszedl! - i polozyl rece na obwodzie Kola Porzadku Wszechrzeczy. Karma zas przyjela szalenca-patriote. Nie wiem, dlaczego tak sie stalo... ale sie stalo. Od tego czasu wszystko w Panstwie Srodka zaczelo isc coraz lepiej. Szesciu mnichom udalo sie przeksztalcic zbieranine "Czerwonych Turbanow" w armie doswiadczonych zolnierzy i nikt nie zapytal, jak w ciagu tak krotkiego czasu szesc osob moze wyszkolic wielotysieczne wojsko?! Wladze dynastii Yuang poderwala fala niespodziewanych zdrad, z Pekinu przepedzono mongolski garnizon, a nikomu nie przyszlo do glowy zapytac: czemu cos takiego nie zdarzylo sie wczesniej?! Mnisi wojownicy zostali dostojnikami na dworze i zaden z nich nie pomyslal, zeby odmowic i wrocic do klasztoru - co kierowalo ludzmi, ktorzy przeciez odwrocili sie od swiata zewnetrznego, a teraz toneli w blocie codziennych, nedznych spraw i sprawek?! I tak sie jakos stalo, ze dla wszystkich Chinczykow Shaolin w bardzo krotkim czasie stal sie symbolem jedynej podpory panstwowosci. A w Labiryncie po nocach wedrowal dziwny szpetny kucharz, caly czas bijac sie z drewnianymi manekinami - dla niego wojna jeszcze sie nie skonczyla! Z jednej strony ostatnie polwiecze bylo dla cesarstwa bardzo dobre - rozkwitalo rzemioslo i handel, zeglarze podejmowali wielkie morskie podroze, ulozono stosunki z sasiednimi panstwami, odbudowano miasta... Milosc do ojczyzny rozkwitla w piekny kwiat; ale jego zarodek kielkowal w mrocznych glebinach Labiryntu Manekinow, skad korzenie wysysaly ostatnie krople wilgoci. Karma nie moze kochac albo nie kochac Podniebnej Krainy! Wziawszy w siebie szalenca, Porzadek Rzeczy sam zaczal wariowac. Fang zadal - znaczy, czesc samego Prawa zadala! - i wywiadowcy karmy na mgnienie oka odradzali sie w nikomu nie wadzacych ludziach, zeby zapobiec temu, co sie moglo stac. Nie mam pojecia, ile mozliwych buntow unicestwiono, zanim buntownikom przyszlo do glowy, ze mogliby sie zbuntowac. Nie wiem, od czego umierali niektorzy dostojnicy albo ludzie z gminu, ile zabito ukochanych pieskow i ile zniszczono tygrysich orchidei. Nie wiem tego i wiedziec nie moge. Karma holubila panstwo; nianka, ktora stracila rozum, kolysala kolebka uderzajac nia o sciany! I coraz bardziej sie pograzala w szalenstwie. "Szalenstwo Buddy", wstajace z grobow trupy, nieporzadki w kolejnosci odrodzen, odmiency i demony, nadciagajacy koniec swiata - wszystko to swiadectwa szalenstwa Porzadku Wszechrzeczy. Zeby przetrwac, Porzadek Wszechrzeczy musial wszczac walke ze swoja czescia, ktora oszalala na punkcie patriotyzmu. Noz lekarza musial wbic sie w jego wlasne cialo i oznaczone klejmem dlonie minionych zywotow stanely do dyspozycji walczacych ze soba stron. Tygrys wzial sie za leb ze Smokiem, nie pojmujac, co robi. Zechciejcie zauwazyc, ze aby sie przeciwstawic szalenstwu kucharza Fanga, trzeba bylo poprzez "Szalenstwo Buddy" usunac imperatora Yong-Le i posadzic na tronie cesarza szalenca Hun Tzy! Dwa dyski z piktogramami "qing" i "zang", jeden z bialego jaspi-su, drugi z polerowanego drewna... Nieprzypadkowo pierwszym aktem mlodego cesarza bylo zniszczenie shaolinskich mnichow w Stolicy, drugim - rozkaz wymarszu wojsk przeciwko klasztorowi pod gora Song. Przypuszczam, ze karma nie wyroznia oddzielnych ludzi - caly klasztor stal sie dla niej zaczatkiem wewnetrznego rozlamu, a raczej wszyscy ludzie z klejmem na rekach albo mnisi, ktorzy sa bliscy temu celowi. Ale powstaje pytanie: czy naprawde wystarczylo jedno ziarenko, by zaklinowac Kolo Porzadku Wszechrzeczy? Jeden klasztorny kucharz potrafil stac sie przyczyna choroby karmy? Nie umiem na to znalezc odpowiedzi... Wielebny Ban zatrzymal sie przed sciana i dlugo sie w nia wpatrywal, jakby wisial na niej pejzaz pedzla wielkiego mistrza albo jakby to byla sciana, pod ktora przed dziewieciuset laty doznal Iluminacji wielki Budda. -Kiedy twoja glowe wystawiaja na bambusowym kolku, zeby ja mogli podziwiac gapie - odezwal sie wreszcie cichym glosem mnich - to bardzo pomaga w oderwaniu sie od spraw swiatowych i ponownemu spojrzeniu na wlasne postepki. Co prawda, raczej nie polecam tej drogi innym. Zebrani mieli ochote sie sprzeciwic, ale nikt sie nie odezwal. Mieli racje. ROZMYSLANIA HESHANGA Bodhisaltwowie widza, ze sa mezni, zdrowi, maja pancerze i bron. Sa wspaniali. Wszelkie z/o i wszyscy rozbojnicy moga zostac pojmani i zniszczeni. Sutra zlotego swiatlaDziewiatego roku rzadow pierwszego wladcy z dynastii Ming, do zewnetrznych wrot wejsciowych klasztoru podrzucono rocznego oseska. Dziecko obejrzano, przekonano sie, ze jest zdrowe i oddano je na wychowanie zonie jednego z klasztornych slug. Minelo pol roku i pod wrotami znaleziono drugie niemowle. Poczatkowo uznano to za zly omen, ale patriarcha nie byl czlowiekiem przesadnym i dziecko oddano tej samej kobiecie. Podczas nastepnych pieciu lat wszyscy, mali i duzi, mylili podrzutkow, zdarzalo sie to nawet ich matce. Po szesciu latach patriarcha Siuan kazal ogolic malcom glowy. Gdy jesien po raz dwunasty razy zmienila lato, na tron wstapil cesarz Yong-Lc, a podrzuceni mlodziency weszli w Labirynt Manekinow i obaj przeszli go do konca. Pierwszy zrobil to rankiem, drugi wieczorem. Dwa tygodnie wczesniej obaj walczylismy o prawo zlozenia egzaminow i byl to jedyny przypadek w historii klasztoru, kiedy po trzygodzinnym pojedynku nauczyciele shifu przerwali walke i dopuscili do egzaminu obu kandydatow. Nie powiem wam, kim jestem w istocie, wielebnym Banem czy mistrzem Zhang Wo. Nie powiem dlatego, ze pod odrabana glowa podpisano imie Zhang Wo; nie powiem i dlatego, ze zostalem sam. Sam jak kucharz Fang, ale teraz rozumiem, ze to nieprawda. Fang takze nie jest sam, w przeciwnym razie nigdy by mu sie nie udalo narobic tego wszystkiego, co mu przypisujemy. Winni jestesmy wszyscy. Nad klasztorem od polwiecza wisi aura swiatowych spraw, ktora i teraz klebi sie w sercu szalonego kucharza. Klasztor od dawna przeksztalcil sie w akademie szkolaca panstwowych dostojnikow, uczelnie swieckich wojownikow i doradcow; mowie herezje, ale to prawda - patriarcha Huifu nie powinien byl wtracac sie do walki Mongolow i "Czerwonych Turbanow". Karmie obca jest ludzka moralnosc; ona nie rozroznia podbitych i zdobywcow. Duch chan jest jak usmiech Buddy, jak zycie i smierc - nie zna zadnych roznic. Moja wina! Wielka wina! Jestem taki sam jak inni. Niczym sie nie roznilem od pozostalych. I Stolica przyjela mnie z otwartymi ramionami. Nie bede zaprzeczal, tajna kancelaria zrobila wiele dobrego dla Podniebnej Krainy, ale wsrod mnichow, ktorzy wyrzeklszy sie swiata, zabrali sie do tworzenia dobra, namacalnego i jak najbardziej swiatowego, kryl sie zarodek przyszlego szalenstwa Prawa Kariny - a szpetny kucharz przez caly ten czas bil sie z drewnianymi manekinami w Labiryncie. Duch stworzony przez Brodatego Barbarzynce stawal sie coraz bardziej jalowy, Rak Prawa robilo sie coraz wiecej - przechodzilismy przez Labirynt i szlismy coraz dalej, ku slawie i wielkiemu celowi! Ale Dusz Prawa, wracajacych do komnatki mumii juz nie bylo. Wieloreka istota o mialkiej duszy... i mamy to, co mamy. Przeciez ja sam nie wrocilem do Labiryntu. Pojechalem do Pekinu i stanalem za plecami cesarza. Ale i to nic! Zupelnie niedawno przekonywalem sedziego Bao, zeby zrezygnowal z wyjasnienia szczegolow zamachu Osmej Ciotecz-ki...przypuszczajac, ze mamy do czynienia z banalnym spiskiem zrodzonym w scianach naszego klasztoru, wolalem rozgryzc wszystko sam, niz pozwolic na to, zeby obcy, jak to sie mowi, wynosil ogar-ki z pagody! Imperator Hun Tzy ma racje - Shaolin musi zostac zniszczony! Serce heshanga jest pelne smutku, ale korzy sie przed koniecznoscia. Nie umiem jednak odpowiedziec sobie na pytanie: czy nie lepiej nam poczekac, zostajac w Ningou? Rzadowe wojska spala klasztor i w Podniebnej Krainie zapanuje poprzedni spokoj. Niestety, nie jestem w stanie tego rozstrzygnac. Wszyscy spojrzeli na Zelazna Czapke. A taos milczal i zaciekle cial brazowymi nozyczkami kartke papieru: straszne stwory stawaly przed magiem na stoliczku, poruszaly sie, wydawaly osobliwe poszczekiwania, jakby sie szykowaly do ucieczki - ale czarodziej umoczyl palec w herbacie i nakreslil nim wokol nagromadzonych tworow mokry krag. Kazdy z papierowych potworkow, natknawszy sie na lepka granice, cofal sie, ale nie przerywal wysilkow zmierzajacych do znalezienia wyjscia. A taos wciaz wycinal nowe figurki, stworkow bylo coraz wiecej, a herbaciana granica powoli wysychala i lada moment mogla zniknac zupelnie. ROZMYSLANIA TAOSA Nie Majace Poczatku Taa nigdzie sie nie spieszy, ale tez nigdy sie nie spoznia. Ja niestety nie jestem Tao. Lan DaoxingDobrze im: widza tylko to, co widza. Dla nich swiat, to swiat, nawet jezeli rozdzielony jest na Zachodni Raj, Pieklo Fengdou i drobny sklepik z artykulami zelaznymi sasiada Fu. Ja jednak widze swiat tak, jak mnie uczyl moj nauczyciel, niebianin Penlaja - podobny do peku winogron. Kazdy owoc jest godny tego, zeby miec wlasny swiat. Ale... jezeli ktos zechce zrobic wino... Zamknawszy powieki, widze: kisc powoli i nieublaganie dusi sie w cudzej piesci, a ten owoc, w ktorym miesci sie Panstwo Srodka, lada moment peknie. Inne owoce, mniej dojrzale, ale i dlatego bardziej twarde, napieraja pekatymi bokami, a delikatna skorka naszej ostatkiem sil opiera sie naciskowi. Jezeli peknie choc w jednym miejscu, zamiast owocu otrzymamy zgnieciony miazsz, pachnacy tylko winnym sokiem. Niestety! Ja, niegodny pustelnik Lan Daoxing, przezywany Zelazna Czapka, jestem czescia tej lupiny. Ja i tacy jak ja, ktorzy potrafimy rozpoznac niebezpieczenstwo i zobaczyc, jesli nie cala kisc, to choc najblizsze owoce - powstrzymujemy nacisk, ale nasze sily juz sie wyczerpuja. Coraz czesciej, za plecami cudzych heroldow i zwiastunow nadciagajacego konca swiata, biedny taos widzi dwie straszne figury -jedna w bialej zalobnej sukni, druga w czarnym plaszczu ze sko-rzastych skrzydel. Dobro i Zlo. Dwie sprzecznosci, dwa przeciwstawne sobie poczatki walczace o ten swiat, nie znajacy ani czystego Dobra, ani czystego Zla. Jak mam wyjasnic sedziemu, mnichowi, szpiegowi i dziecku, ze dluzej juz czekac nie mozna? Ze juz wczoraj bylo za pozno? Rozdzial czternasty 1 Szli gesiegoWszyscy zgieci tak, ze rownie dobrze mogliby isc na czworakach. Wszyscy, oprocz Malenkiego Archata. Wysokosc sekretnego korytarza pozwalala chlopcu isc bez pochylania glowy - i oto szedl: rowno, miarowo, nie zastanawiajac sie, gdzie postawic noge albo gdzie skrecic; dzieciecy mniszek byl teraz podobny do przechadzajacego sie wsrod oblokow niebianina, a nie jedenastoletniego zbiega, ktory zdradziecko prowadzil w samo serce Shaolinu watahe o dosc osobliwym skladzie: dwaj obcy, jeden uwazany za martwego, a pozostali tez nie lepsi... Mimo wszystko dobrze sie stalo, ze Malenki Archat szedl na przedzie i nikt nie mogl mu zajrzec w oczy. Taosa na przyklad z pewnoscia zainteresowaloby to niezglebione i beznamietne spojrzenie, w ktorym jednak od czasu do czasu pojawial sie blysk strachu -jakby zza plecow oswieconego archata wygladal przypadkowy przechodzien. Taos szedl jednak jako trzeci i nie mogl zajrzec chlopcu w oczy. Sedzia Bao szedl jako drugi. Malenki kaganek w jego rece stwarzal bardzej iluzje swiatla, niz naprawde swiecil; jezyczek plomienia ciskal na sciany dziwaczne cienie. Nogi sedziego nie odzyskaly jeszcze dawnej sprawnosci i sluga sprawiedliwosci bez wstydu polozyl dlon na ramieniu mlodego przewodnika. Ramie to w dotyku przypominalo wygladzona krawedz narzutowego glazu. Lan Daoxing nalegal, zeby sedziego w ogole zostawic w domu i nie zabierac do Shaolinu. W przewidywanym starciu z szalonym Fangiem, po zmeczonym Bao, ktory zreszta czul sie nie najlepiej, nie mozna bylo spodziewac sie bohaterskich wyczynow; zgadzali sie z tym wszyscy, nie wylaczajac samego sedziego. Taos dlugo o tym rozprawial, ale potem zabral glos Malenki Archat, ktory uzyl absolutnie niezrozumialych slow, ale sens jego wypowiedzi sprowadzal sie do tego, ze powinni isc wszyscy albo nic z ich wyprawy nie wyjdzie! Zmijeczek milczal, wielebny Ban niespodziewanie poparl taosa, ale rownie niespodziewanie zaproponowal, zeby z sedzia zostawic tez i Lan Daoxinga - po czym wszyscy zaczeli sie klocic... A sedzia wstal i wyszedl na dziedziniec, gdzie kazal domownikom przygotowac dla siebie rzeczy niezbedne w podrozy. I tak spor sie zakonczyl. Podczas calej podrozy sedzia byl wesol, zartowal i zaczepial napotkane kobiety, co zreszta nie bardzo bylo do niego podobne; Zelazna Czapka chrzakal zagadkowo i nocami odprawial nad spiacym przyjacielem jakies rytualy. Ot, chocby i teraz - taos szedl za sedzia, a jego slynna czapka rozmazywala oleiste blyski po metalu. Przed samym Henganem szanowny Lan zdradzil swoj porwany kaftan z pasiastej tkaniny i ubral tradycyjna odziez magow, ktorzy poznali Nie Majace Poczatku Tao, i purpurowa barwa nabierala teraz w mroku krwistego odcienia, a zloto metnialo i pokrywalo sie plesnia. W takich podziemiach lepiej nosic sie jak oberwaniec. Krok w krok za taosem bezdzwiecznie stapal Zmijeczek. Lan Da-oxing obejrzal sie nawet kilkakrotnie, by sprawdzic, czy ktos w ogole za nim idzie. Idzie... przemyka sie, stawiajac stopy z piety na palce, przewija sie w mroku... a czy rzuca choc cien? Nie wiadomo...Taos odwracal glowe i szedl dalej, a wywiadowca zycia uwaznie nastawial ucha: czy gdzies tam w glebi nie rozlegnie sie suchy drewniany trzask, ktory podpowie -jest w Labiryncie szpetny kucharz czy na razie zostaje w kuchni? Cisza. Ledwie slyszalnie szelesci za plecami riasa wielebnego Bana, ktory zamyka pochod. -Wyglada na to, ze nie ma tu naszego przyjaciela Fanga - rzucil nagle polglosem Malenki Archat, jakby odpowiadajac na skryte mysli Zmijeczka. - W przeciwnym razie skrzeczalby juz ni czym sroka... - Moze stoi u wejscia? - wyrazil przypuszczenie sedzia Bao. -Moze i stoi, a jezeli zechce wejsc, to nasz wywiadowca migiem go wyczuje. Kucharz nie potrafi wejsc do Labiryntu po cichu - on najpierw dyskietke do Labiryntu przymierza... Malec umilkl nagle, a sedzia pomyslal, ze gdy przed chwila rozmawiali, jego twarz nagle przybrala miekki, zwykly ludzki wyraz, a teraz znow stwardniala w kamien. Jakby prowadzilo go dwoch roznych ludzi, zamiast jednego - i jakby sie ci dwaj niespodziewanie zamieniali miejscami. Ale pomyslec o tym juz nie bylo czasu, bo Malenki Archat zatrzymal sie nagle, cos zrobil - i oto przed nimi zaczely sie bezszelestnie otwierac drzwi, jeszcze przed chwila bedace czescia sciany. W nastepnej chwili w komnacie mumii ciasno stloczyli sie zywi. Potem wszystko sie pomieszalo. Nie, nie wszystko... ale wiele. Jedna rzecz zostanie w pamieci kazdego z pieciu: wielebny Ban przechodzi wzdluz znieruchomialego szeregu tych, co dobrowolnie odeszli do karmy, od poteznego Bodhi-dharmy do nieznanego nikomu mnicha z pietnem na calym policzku; bezdzwiecznie szepczac ni to modlitwe, ni to... minal ich wszystkich, przez dluga chwilke stal nad pustym miejscem na koncu szeregu i wreszcie usiadl. Skrzyzowal nogi i opuscil powieki na czarne glebiny swoich oczu. Co zobaczyl w tej chwili? Siebie samego, stojacego na progu Labiryntu... dymia osmalone pietnami przedramiona, przed nim dwuszereg ogarnietych entuzjazmem braci, a za plecami czeka to samo miejsce na koncu szyku milczacych postaci? Czeka i potajemnie sie juz nagrzewa... rozmysli sie Ban... wroci... nie wrocil. Nie, wrocil. Tylko znacznie pozniej. -Nie ruszajcie go -westchnal Malenki Archat i ruszyl dalej, z miejsca odpoczynku wracajac w glab Labiryntu. - nie trzeba. On sam nas dogoni. Ruszyli gesiego: malenki mniszek, sedzia Bao, ktory zostawil pod sciana wypalony juz ogarek, mroczny taos i zamykajacy szyk Zmijeczek Cai. Za wedrowcami poszly usmiechy znieruchomialych twarzy mumii. Cisza ich zwiodla. Podstepna, gesta jak mleczne opary, cisza miejsca, gdzie boczna galeria krzyzowala sie z glowna, calkiem blisko od milczacego szyku drewnianych manekinow. Prosto z tej ciszy i oparu mroku, bezdzwiecznie wylonila sie geba biesa i twarda niczym kamien piesc, lecaca ku glowie Malenkiego Archata. W miekka dziecieca skron. Wielebny juz trzecia dobe spedzal w Labiryncie. Nie jest prawda, ze w takich chwilach czas zaczyna plynac powoli. To klamstwo! Albo blad, ktoremu ulegaja niedoswiadczeni. To w boju czas leci niczym strzala, kolejne mgnienia wybuchaja jak ziarnka prochu i dopiero potem, znacznie pozniej, mozesz sie w tym wszystkim polapac i sie zorientowac, co bylo, a czego nie bylo...oczywiscie, jezeli zostaniesz przy zyciu. W ciemnicy czas wlecze sie powoli. I w najlepszych swoich latach sedzia Bao nie zdolalby odbic uderzenia shaolinskiego mnicha. A teraz, wymizerowany dlugim pobytem w ksiazecym wiezieniu, nie majac nocnego wzroku Zmijeczka Caia i zmuszony polegac jedynie na wlasnej dloni polozonej na ramieniu malca - byl bezsilny. Nawet sie nie domyslil, ze znalazl ich cel pochodu, a wylatujaca z mroku piesc niesie im wszystkim cicha smierc. Serce sedziego zdazylo tylko drgnac, powietrze stalo sie gorzkie i szorstkie, a cialo nagle oslablo; Bao nie zdazyl niczego zobaczyc i zrozumiec... oprocz jednej rzeczy. Przed nimi jest niebezpieczenstwo, a pomiedzy niebezpieczenstwem i sedzia stoi Malenki Archat. Malenki. I sedzia zrobil jedyna rzecz, ktora mogl zrobic. Nie zatrzymujac sie, zrobil blyskawiczny krok ku przodowi, calym cialem wpadajac na przewodnika. Malenki Archat nie spodziewal sie pchniecia z tylu - pchniecia silnego i celowego - i zwalil sie na ziemie. Przeoral nosem kawal korytarza i poderwal sie na nogi juz w glownym korytarzu, wydajac okrzyk urazy. A piesc kucharza Fanga ukosnie ugodzila w piers sedziego Bao - tam gdzie jeszcze przed sekunda byla glowa malenkiego Archata. Uderzyl, przylgnal do niej na moment, na nieuchwytnie krotka chwile wystapily na nim straszne, marmurowe zyly - i oderwal sie. Jakby nic sie nie stalo. Sedzia zdazyl sie jeszcze zdziwic, ze nie poczul bolu. Nie bylo w ogole niczego, bolu, krzyku ani utraty czucia w nogach... niczego. Po prostu gliniasty grunt najpierw glucho stuknal go w kolana, potem w ramie i w tyl glowy... i popatrz, przeklety czas zaczal jednak zwalniac, a potem w ogole znieruchomial. Nie trwalo to dlugo. Rowno sekunde, zeby dokladniej obejrzec lezacego sedziego, ktory zwinal sie w klab jak dziecko w lonie matki i szpetnego klasztornego kucharza, nachylajacego sie nad dostojnym Bao, zeby przeciac pepowine. Pepowine, ktora laczyla sedziego Bao z zyciem. Ale niosace smierc rece kucharza w polowie drogi ugrzezly w plataninie szkarlatno zlotych rekawow, suche palce taosa szarpnely powietrze, jakby bylo strunami cytry - i z paskudnym zgrzytem, jaki moglaby wydac klinga zeslizgujaca sie po plycie pancerza - kucharz Fang odfrunal wstecz. Za masywnym cialem lezacego sedziego czujnie sie zgarbil szczuply taos w szkarlatno zlotej odziezy magow alchemikow i w zelaznej czapce podobnej do rybiego ogona. Na czary nie bylo czasu, a zreszta czcigodny Lan nie wiedzial, czy czary sa mozliwe w Labiryncie Manekinow - i wolal tego nie sprawdzac. Spozniali sie niebianscy wodzowie, papierowa gwardia byla bezuzyteczna, bo nie zdazylby jej tu wycinac, tajne slowa poprzy-sychaly do jezyka - a pod stopami bezsilnie miotal sie nieprzytomny przyjaciel. Gdyby nawet samo Nie Majace Poczatku Tao rozkazalo w tej chwili Zelaznej Czapce: - "Zostaw wszystko i odejdz!" - mnich bylby tylko wyszczerzyl zeby, nie ustepujac ani na krok. Rekawy taosa migotaly jak niesione wiatrem liscie, zlote i czerwone, groznie i ciasno tkajac niewidoczne nici - niby jaskolki strzegace chrypiacego bezsilnie sedziego. Lan Daoxing mial za soba tajne sposoby walki pustelnikow z gor Udan-paj oraz zaskoczenie - ale to ostatnie sie skonczylo. A pierwsze nie wystarczylo. Oszpecona okropnymi bliznami twarz niespodzianie frunela w gore, bosa stopa w locie stracila oszolomionemu taosowi czapke z glowy, czapka potoczyla sie gdzies w bok z gluchym brzekiem, a druga stopa niczym zadlo przeniknela czerwonozlota pajeczyne, roztracila jej nici na wszystkie strony i przyduszony sedzia Bao zdazyl tylko steknac. Zwalil sie na niego pozbawiony przytomnosci taos. W cofajacym sie mroku zadzwonil zlowrogi chichot: zasmiewaly sie galerie, wilgotne sciany, chichotala "chrzcielnica mroku", bulgotaly drewniane manekiny, drwiaco ryknal tygrys na lewym przedramieniu Fanga, odrzucajac precz wracajacego do walki Malenkiego Archata... caly Labirynt zanosil sie widmowym smiechem. I wscieklym chichotem odpowiedziala zmija, ktora znad barykady cial sedziego i taosa uniosla gotowy do zadania smiertelnego ukaszenia leb. Spletli sie obaj, potoczyli i rozerwawszy smiertelny chwyt juz w glownej galerii, niemal natychmiast poderwali sie na nogi - i zamarli naprzeciwko siebie, Fang i Zmijeczek Cai, kucharz i szpieg, mnich... i mnich. Nie czekajac, az oszpecony kucharz rozerwie go na czesci na sto trzydziesci mozliwych i trzy niemozliwe sposoby, Zmijeczek skoczyl przed siebie... orzel sprobowal wpic sie w krtan, jak wywiadowce uczono w drodze do Pekinu. Kant lewej dloni zbil opadajaca piesc kucharza na bok - bol targnal ramieniem, omal nie wylamanym ze stawu, ale rozstawione juz szpony prawej reki niemal wczepily sie w grdyke sterczaca niczym wezel na sekatej szyi... Pudlo! Paznokcie Zmijeczka tylko drapnely skore kucharza nad wystajacym obojczykiem, drapniecia natychmiast buchnely krwia... ale oznaczalo to rowniez, ze powtorna proba raczej sie wywiadowcy nie uda. Nie takie to miejsce... nie po to budowano Labirynt, zeby dawac druga szanse tym, ktorym sie nie udalo. Wiec czemu zwlekasz, szalencze karmy? Fang nie spieszyl sie z atakiem. Stal, drapal sie palcami po bliznie na policzku, a potem pochylil sie i podniosl lezacy niedaleko dysk. Starl rekawem jeden piktogram. Ale nie zabral sie do pisania. -Nie tak - stwierdzil nagle pouczajacym tonem, zaciskajac dysk pod pacha. - Nie tak... Nie wypuszczajac dysku z dloni, powtorzyl ruch Zmijeczka. Powtorzyl ze zrecznoscia prawdziwego mistrza, zakonczywszy smiercionosne uderzenie orlich szponow w powietrzu - i wydalo sie, ze mrok steknal z bolu. -Nie, nie tak... -znow powtorzyl kucharz, zwracajac sie nie wiadomo czy do siebie, czy do Zmijeczka. Drewniane manekiny zachlysnely sie zachwytem, kiedy orzel znow wpil sie w gardlo. Kucharz spojrzal koso na Zmijeczka - patrzy? uwaza? - i podjal demonstracje. Jakby zapomnial, gdzie i przed kim stoi. W ulamek sekundy pozniej szpony trzasnely tuz przy twarzy wywiadowcy zycia. Nie tak... Orzel zatrzymal sie na chwile, zachrypial glucho i zaczal rozkladac skrzydla. Mowia, ze przed smiercia czlowiek widzi swoje zycie; cale, bez reszty. Mozliwe. Zmijeczek niczego nie widzial. Zycie mial niegodne powtornego obejrzenia w ostatniej chwili... albo moze chodzilo o cos innego, ale nagle pojal przyczyne dziwnego zachowania sie kucharza. Karma w osobie cesarza nie rozrozniala poszczegolnych ludzi i domagala sie zniszczenia wszystkich mnichow zamieszkujacych klasztor. Karma w osobie klasztornego kucharza wiedziala z absolutna pewnoscia, ze klasztor jest najwyzszym dobrem Podniebnej Krainy! Cale bractwo, bez zadnych wyjatkow! AZmijeczek stal sie czlonkiem bractwa spod gory Song w jak najbardziej uczciwy sposob - choc moze z nie bardzo uczciwymi zamiarami! - i wywiadowca byl dla szalenca przede wszystkim mnichem. Tym, ktorego trzeba uczyc, nie zabijac! Dlatego wlasnie, podporzadkowujac sie rozkazom weszacego niebezpieczenstwo szalenca, Zmijeczka w drodze do Pekinu probowano przede wszystkim zatrzymac! Zatrzymac, polamac nogi, unieszkodliwic... Ale dlaczego Fang przed chwila usilowal zadac smiertelny cios Malenkiemu Archatowi?! - niestety, na odkrycie tej osobliwosci Zmi-jeczek nie mial juz czasu. Nie zdolalby zreszta pojac doswiadczony wywiadowca, ze malec mnich w oczach szalonego kucharza byl dwoma ludzmi - i jezeli jednego trzeba bylo uczyc i strzec, drugi zaslugiwal na natychmiastowa smierc! Nie, minionego zycia Zmijeczck nie zobaczyl. Kiedy stojacy naprzeciwko niego orzel, rozkladajac skrzydla, wyjasnil roznice pomiedzy swoim a podrzuconym mu piskleciem, wywiadowca zdazyl tylko z niedowierzaniem wzruszyc ramionami. ...Labirynt drgnal. Poruszyla sie gliniasta ziemia pod stopami, posypaly sie odpryski ze scian i wywiadowca kurczowo zmruzyl oczy - oslepilo go niemal migniecie zrogowacialych palcow, ktore przelecialy tuz obok. Oslepilo, osmalilo... Ale i z zamknietymi oczami Zmijeczek widzial Labirynt, do ktorego zakradal sie razem z Malenkim Archatem, idac za szalonym kucharzem... Labirynt, korytarze, surowy szyk morderczych manekinow, a obok kazdego z nich ledwie widoczna sylwetka... Najblizej stalo dwoch: jeden bez powiek i drugi, bez reki. Bodhidarma i jego nastepca, drugi patriarcha Huej-kc. "Jezeli drugi z patriarchow nie mial reki - pomyslal nagle Zmi-jeczek - to gdzie mu wypalono honorowe pietna?" Mysl byla tak glupia, ze nie bardzo sie chcialo z nia umierac: nikt z mieszkancow tajnej komnaty nie mial blizn mistrza - zaden nie opuscil Labiryntu, nie obejmowal rozpalonego dzbana przy wyjsciu, bo nie potrzebne mu byly znaki potwierdzen. Zmijeczek otworzyl oczy. Tuz przed nim tygrys zmagal sie ze smokiem. Prawa reka z lewa. Wielebny Ban zdazyl w sama pore. A obejmujace sie widma i manekiny staly, patrzac na klebiacych sie w mroku ludzi. Znieruchomieli naprzeciwko siebie - dwaj najlepsi wojownicy Panstwa Srodka. Trzymajacy sie nisko przy ziemi seng-bing z pietnami na przedramionach, swiecki symbol ostatnich dziesiecioleci Shaolinu, ktory bil sie na wszystkich pomostach cesarstwa, i nikomu nieznany kucharz, ktory uniosl sie wysoko i niby skrzydla rozpostarl rece pod sklepieniem, z ktorego saczyly sie krople wilgoci. Dzieci Labiryntu. Patrzacym wydalo sie, ze widza cos niebywalego - na przedramionach Fanga niebieskawym blaskiem swiecily taki sam tygrys i smok, jakie mial wypalone mnich z tajnej sluzby - tylko mistrzowskie pietna kucharza przypominaly plamy trupiego opadu. Po rzezbionych twarzach drewnianych manekinow przemknely jakby usmiechy, beznamietnie usmiechnely sie i widma - nigdy w historii Shaolinu w Labiryncie nie walczyl czlowiek z czlowiekiem, ani tym bardziej mnich z mnichem. Minela minuta, potem druga i wesolosc znikla z twarzy manekinow, jak starte z tablicy piktogramy - szpetny kucharz nagle zachwial sie niezdarnie, jego skrzydla opadly jak podciete, bliznami na policzku targnal skurcz i otworzyla sie szczelina nieksztaltnych ust... - Mistrz Chan? - rozlegl sie niesmialy glos z mroku. Mnich z tajnej sluzby nie poruszyl sie. -Mistrz Chan? - Slowa wypadaly z czarnej przepasci w czar na wilgoc, a z kazdym slowem po drewnianych manekinach przebiegal nie znany im dotad dreszcz. - To wy? To naprawde wy? Chlopcze moj... W bocznej galerii taos usiadl, a potem zaczal wstawac. Bezglosnie jeknal sedzia Bao. Maly mnich przylgnal do sciany. W atramencie wylanym z kalamarza Prawa szamotal sie szpieg zycia. Zwierzece glowy na rekach mnicha szczerzyly zeby, byl to usmiech martwy, jak usmiech odrabanej glowy tkwiacej na bambusowym kolku. -Moj chlopcze... a mi sie snilo, ze zginales! Ze twoje rozslawio ne rece przybito na ucieche gapiom... Nie wierzylem! Wiedzialem, ze to klamstwo! Wiedzialem... to byl zly sen! Zly... Suche stukniecie - dysk z piktogramami wypadl kucharzowi spod pachy, ale wielebny Ban tego nie zauwazyl. Powloczac nogami, jakby zwalil sie nagle na niego ciezar wszystkich przezytych przezen osiemdziesieciu pieciu lat, oszpecony kucharz ruszyl ku mnichowi. Ten nawet nie drgnal. Zgarbil sie tylko ledwie dostrzegalnie -jakby znow poczul na karku jarzmo Wschodnich Kazamat. Kucharz podszedl zupelnie blisko, a potem niespodziewanie padl na kolana i bladymi wargami przywarl do dloni mnicha. -Mistrzu Chan... - ponioslo sie po Labiryncie pelne smutku westchnienie. - Och, mistrzu Chan... Jedna lza zagubila sie wsrod blizn i splynela na drzace wargi, zmieszala swoja sol z gorycza ledwo slyszalnego szeptu i obmyla cudza dlon... - Snil mi sie sen... mistrzu Chan... I wtedy Zmijeczek uderzyl zadlem... -Jezeli chcesz, mozesz mnie teraz zabic - zwrocil sie wywia dowca do wielebnego Bana, patrzac na lezacego kucharza - drobna figurke, wyciagajaca reke w strone drewnianego dysku. -Czy jest martwy? - zapytal Ban, po dlugiej chwili milczenia odwracajac sie w bok. i -Jeszcze nie. Zwykly czlowiek po "zmijowej perle" lezy nie przytomny okolo pol godziny i dopiero potem odchodzi do przodkow; ten wytrzyma co najmniej godzine. Malenki Archat, ktory podszedl z tylu, tknal mnicha w ramie. Nie musial do tego nawet stawac na palcach - wielebny Ban nadal stal w bojowej postawie, jakby sie szykowal do walki. Dziecieca dlon pogladzila wezly napietych miesni, przesunela sie po ledwie zabliznionych ranach od jarzma - i wielebny westchnal glosno, a potem sie rozluznil. - Co teraz? - zapytal. - Nie mam pojecia - odparl wywiadowca. I rzeczywiscie nie mial pojecia. Lan Daoxing upewnil sie, ze sedzia jeszcze oddycha, podniosl ukochana czapke, wetknal ja sobie na glowe i zaczal odprawiac jakies czary nad przyjacielem. -Za wszystko trzeba placic - oznajmil taos, nie przerywajac tkania czarow. - Za wszystko... -Mowisz o nim? - Zmijeczek ruchem glowy wskazal nierucho mego Fanga. -Nie. O nas. Dokonalismy tego, co bylo nam przeznaczone, i teraz mozemy sie nic cieszyc ze zwyciestwa i nie smucic z kleski. Dlatego, ze jednoczesnie odnieslismy zwyciestwo i ponieslismy kleske. Jednoczesnie. Smierc szalonego kucharza niczego nie zmienila. Popatrzcie. Zelazna Czapka wstal nagle i nie patrzac nawet, przetarl rekawem najblizsza sciane. Wszyscy zmruzyli oczy, bo buchnal z niej oslepiajacy blask, a kiedy odzyskali zdolnosc widzenia, zobaczyli, ze sciana znikla. Miedziany dysk slonca kapal sie w zoltym pyle, plynacym nad rozlegla rownina... 1 dzien cofnal sie znad pola Ragnarok, rowniny Armagedonu i miejsca Sadu Ostatecznego... Stali ramie w ramie na wzgorzach, otaczajacych lancuchem swiaty Zoltego Pylu - czarodzieje taosi w szkarlatnozlotych szatach, lazurowi niebianie Penglai z Zachodniego Raju, porosniete szczecina i luska demony piekla Fengdou, jaspisowy Wladca, ksiaze Mrocznych Dziedzin, smutna bogini Zhan-e, bodhisattwa Guan-In, krol malp Song Wu-kong, staruch Shu-sing... A na nich, fala za fala, parlo nieznane... Zapowiadajac powszechna zaglade, grzmial rog Heimdalla, ktoremu wtorowaly traby Dnia Gniewu, gwiazda Piolunu spadala w pieniste wodospady, pies Garm z resztkami lancucha na szyi pedzil obok bladego jezdzca, ktoremu na imie Smierc; z fal jeziora siarki wylanial sie Szatan o zelaznych skrzydlach, z mogil wstawali umarli; na pokrytym luskami niebosklonie pojawila sie Liczba Bestii, a za nieprzeliczonymi szeregami napastnikow widac bylo dwie gigantyczne figury -jedna w zalobnej bieli, druga w skorze z czarnych lusek. Czekajace swojego czasu Dobro i Zlo. Wylaczne Dobro i samo Zlo. - Karr-rr-ma! - skrzeczal gigantyczny kruk, czujac zer. Wladca Yan-wang zdazyl sie jeszcze tylko odwrocic i poklonic Wladcy Wschodniego Szczytu, zeby dodac przyjacielowi otuchy przed ostatnia bitwa... Mizerny lancuch obroncow stal na wzgorzach. Wciaz jeszcze stal. -Wkrotce bedzie po nas - dodal cicho Lan Daoxing i widzenie zniklo. Znieruchomialych ludzi oslepil mrok, ktory byl jasniejszy od swiatla. -Oczyszczenie dysku - westchnal Malenki Archat. - Glebo ki format. Nikogo nie zaciekawilo, co chlopiec ma na mysli. Jakiz z tego pozytek? -Musi byc inny sposob - mruczal chlopiec. - Musi... tak nie mozna... Nagle podskoczyl i chwycil wywiadowce za wylogi kaftana. -Mesjasz! - slina bryznela w twarz Zmijeczkowi, ten sie jednak nie uchylil, oczarowany plonacym w oczach Malenkiego Archata bla skiem. - Mesjasz oczyszcza dysk! Bez przestawiania swiatow! Sly szysz to, zmijo jedna - Mesjasz oczyszcza dysk! Swoja smiercia oku puje grzechy zyjacych! Zmijcczek slyszal. Wszyscy slyszeli. 1 co z tego? Palce Malenkiego Archata rozluznily sie i dziecko mnich zaplakal, opadlszy na podloge jak oklapniety worek. Usiadlszy obok sparalizowanego kucharza, plakal z bezsilnej wscieklosci, poniewaz nikomu w tej cholernej Podniebnej Krainie nie mogl wyjasnic, kim jest Mesjasz. Podczas calych wiekow istnienia Panstwa Srodka, nic zrodzila sie w nim idea Zbawcy, Syna Bozego, ale i Syna Czlowieczego, ktory gotow bylby umrzec za ludzi, wziawszy na siebie brzemie ich grzechow! W jednej chwili za cene wlasnej strasznej smierci, formatujacego dysk. Bylo mi zle, jak nigdy przedtem. Bylo mi tak zle, jak nikomu na swiecie. Zatrzymac sie na samej krawedzi przepasci, zdazywszy zajrzec do niej katem oka, z ulga otrzec pot z czola, odetchnac - i uslyszec za plecami grozny huk osuwajacej sie lawiny! Oto on, u naszych stop, pokonany wirus, nieszczesny kucharz, ktory zwariowal w przekletym Labiryncie, oto on, okaleczony przez zycie korzen wszelkiego zla... tyle ze Systemowi tego nie dosc, jemu dawaj wszystko albo nic, a nasz bol i rozpacz w najlepszym wypadku zapisze i zrzuci do archiwum, na ulamek sekundy przed przestawieniem swiatow! Bydle! Kolo nieczule! Daj mi tydzien, daj mi choc jeden dzionek, a z pewnoscia wroce i zmusze madrali Chinczykow, by zrozumieli i sprobowali dokonac cudu! Nie moze byc, zeby nie pojeli takiej prostej, choc skomplikowanej idei: MESJASZ FORMATUJE DYSK! Nie moze byc..."Oczywiscie - odpowiedzial bezglosnie moj chlopaczek. - Oczywiscie..." Niewiele braklo, a bylbym sie wsciekl na niego z bezsilnej zlosci, bylbym go obsypal fajerwerkami niesprawiedliwego gniewu, zbuntowal sie przeciwko temu, ktorego cialo i swiadomosc dziele z woli losu juz trzeci rok... i bylbym narobil biedy. Nie zdazylem. Serce gluptasa muzykanta rozszerzylo sie nagle jak zwykle, wchlaniajac caly swiat... i ogarnela mnie trwoga oraz oblaly mnie wody mojej duszy. Zapomnialem, z kim mam do czynienia. I kiedy blysk Iluminacji oslepil glupca pragmatyka kryjacego sie w cudzym ciele, jak mysz w dziurze, kiedy cialo przestalo istniec, a dusza zapomniala o ludzkich imionach, ktorymi ja nazywano na wszystkich wezlach Bytu, kiedy gory nagle staly sie gorami, morza morzami, a "byc albo nie byc", smiesznym wprost pytaniem, nie majacym zadnego zwiazku z rzeczywistoscia, ktora sama siebie nazwala Absolutem... "Nie! - wrzasnalem ogarniety pierwotnym strachem. - Nie rob tego! Zatrzymaj sie! Niech Podniebna Kraina idzie w cholere, niech System oczyszcza sobie dysk, jak mu sie spodoba, tylko blagam, nie rob tego..." "Oczywiscie - odpowiedzial cicho moj chlopaczek. - Oczywiscie..." Jedyny, ktory zdazyl mnie uslyszec i zrozumiec. Szedl na smierc. Szedl na smierc, wpusciwszy w siebie caly skazony nieprawoscia swiat. By umierac tak, jak to sobie wyobrazilem, straszna smiercia. Jak przystoi Mesjaszowi. "Nie rob tego! Ja... ja sie boje! Poczekaj!" "Oczywiscie..." 1 ja, nieczule kopalne bydle, zawylem przerazliwie pod nozem rzez-nika - na jedno mgnienie oka odzyskawszy i natychmiast ponownie utraciwszy wladze nad cialem, kiedy moj chlopaczek wstal, usmiechnal sie do niczego nie pojmujacego Zmijeczka i zrobil pierwszy krok. Drugiego kroku zrobic mu sie nie udalo. Palce oszpeconego kucharza mocno chwycily nas za kostke. Po "zmijowej perle" nikt nie wstaje. Zmijeczek wiedzial, ze jest to niemozliwe. Wiedzial o tym, walac sie niczym snop podciety hakiem, ktory wybil mu ziemie spod nog; wiedzial, wpadajac na Malenkiego Archata, ktory upadl lekko i zrecznie, jak nie padal nigdy w zyciu; wiedzial o tym, patrzac na rozpaczliwy rzut wielebnego Bana, ktory zdazyl wyrwac kawal riasy kucharza, zanim szalony Fang znalazl sie poza zasiegiem ich wszystkich... Po "zmijowej perle" nikt nie wstaje. A diabelska geba juz szczerzyla zeby w odleglosci trzech krokow od najblizszego manekina, ktory goscinnie otwieral szyk. Fang na ulamek sekundy zamarl w bezruchu, odwrociwszy sie ku przybyszom - wiedzial w glebi duszy, ze nikt nie podejdzie za nim ku drewnianym zabojcom! Jedynie mnich z tajnej sluzby drgnal lekko i blysnal ognikiem spod powiek. Ale i wielebny Ban zatrzymal sie obok wywiadowcy, poniewaz obu porazil wyglad uciekajacego szalenca karmy. Mrok laskawym calunem okryl szpetote kucharza, nabrzmiale blizny wydaly sie patrzacym cieniami, lekko muskajacymi ludzkie cialo, przepasc ust nie przypominala juz "chrzcielnicy mroku", a koscista, starcza sylwetka nagle zastygla w pozycji wyrazajacej osobliwa determinacje. Determinacje i niezwykla stanowczosc. W oczach klasztornego kucharza, ktory za duzo juz czasu spedzil na tej ziemi, lsnily bezglosnie zmeczenie i ukojenie, splywajacy woskowymi lzami spokoj, jaki niekiedy mozna zobaczyc w wilgotnym oku konia, ktorego przestano juz siec batem i zostawiono, by zdechl na poboczu drogi. Bez bata i chrapania umeczonych pluc. Zmijcczkowi wydalo sie jeszcze, ze na pozbawionych warg ustach pojawil sie usmiech, pelen cichego zachwytu usmiech, jaki mozna zobaczyc przed oltarzem, aluzja do sekretnej radosci, zarodek nauki Chan, jednosc wiedzy, ktora uznaje smiech nie tylko za pozyteczny, ale i konieczny do zycia... jakaz to zreszta roznica, czy bylo tak, czy inaczej, skoro bosa stopa kucharza juz przekraczala granice pomiedzy "teraz" a "nigdy". Grubo ciosany wojownik na zebrowanym slupku obrocil sie ze skrzypieniem, rozwijajac niewidoczny az do tej chwili lancuch z kolczasta kula na koncu i cisze Labiryntu Manekinow przecial ostry swist. Fang w ostatniej chwili wygial sie wstecz, zrobil niemal niewidoczny uskok i pocisk minal jego glowe, a przelatujaca dolem belka skrzypnela bezsilnie, chybiwszy goleni - ale kiedy juz nieszkodliwy pocisk frunal w drugi krag, kucharz niespodziewanie podstawil reke. Lewa. Dlatego, ze w prawej trzymal, nie wiadomo kiedy i jak podniesiony z ziemi, dysk. Ostry kolec pocisku rozoral przedramie szalenca do kosci. Krwi nie bylo. Ciemnosc skrywala zreszta prawie wszystko, a Fang nie wydal zadnego dzwieku, jakby to nie jego cialo rozharatala ostra stal - i rzucil sie przed siebie, jak dziecko wybiega naprzeciwko fali. Uchyliwszy sie przed smagnieciem plecionego wielorzemiennego bata, zacisnietego w miedzianej piesci pomalowanego jaskrawo demona, kucharz odbil w bok graniasty mlot trzymany przez kogos wysokiego i o waskich ramionach, przysiadl na szeroko rozstawionych nogach... po czym ostre konce bicza smagnely go po grzbiecie, rozdzierajac kaftan razem ze skora, a lekko zaskoczony mlot trzasnal sucho, przebijajac okaleczona reke w lokciu. Kucharz zachichotal radosnie, niezbyt zrecznym gestem wsunal dysk pod pache i ruszyl dalej. Tanczyl w korowodzie migajacych blyskawicznie kling, palek, lancuchow i bojowych cepow, manekiny wydawaly ochryple stekniecia z niedowierzaniem i wsciekle walily na odlew, chybiajac i trafiajac, rozkrecaly sie sprezyny, posluszne rozkazom zmarlego przed osmioma wiekami mechanika, nie pojmujac, co sie dzieje, gotowe w kazdej chwili rozsypac sie i pogrzebac pod soba te nieprawdopodobna istote, ktora oto przyznawala sie do pokrewienstwa z nimi, drewnianymi egzaminatorami, legenda Shaolinu; a czlowiek smial sie z nich i zmuszal je, by robily to, co chcial on i tylko on. A chcial umrzec wedle swojego wyboru, przeciagajac smierc tak dlugo, jak sie tylko da. A nawet tak, jak sie nie dalo. Zmijeczek martwym chwytem uwiezil wielebnego Bana, powstrzymujac go od interwencji, a bodhisattwa z tajnej sluzby z rykiem miotal grube przeklenstwa godne portowych rzezimieszkow, slone od lez i krwi splywajacej z poprzegryzanych warg, dlatego iz calego mistrzostwa seng-bingow nie wystarczylo teraz, by rozerwac pierscienie rozjuszonej zmii, ktora go opasala. Malenki Archat drgal kurczowo, jakby kazde uderzenie, ktore spadalo na kucharza, godzilo i w niego. "Jaka droga powiedziecie tego, przed ktorym nie masz juz drogi, Oswieconego, wladajacego bezgranicznymi sferami - huczalo echo pod lukami sklepien Labiryntu Manekinow i caly Shaolin z przestrachem wsluchiwal sie w ten huk - ktorego zwyciestwo nie przeradza sie w kleske i czyje pokonane leki i pasje nie powtarzaja sie juz w tym swiecie?!" Szaleniec karmy pelznal dalej - isc juz nie mogl, ostatnie uderzenie rozbilo mu kolano i obnazona kosc przerazajaco blyszczala w mroku. Ale pelznal. I wlokl za soba dysk. "Jaka droga powiedziecie tego, przed ktorym nie ma juz drogi - huczalo osiem wiekow, ktore przemknely nad klasztorem i milczaly ze wstydem widma, z Brodatym Barbarzynca na czele- oswieconego, wladajacego bezgranicznymi sferami, ktory nie ma juz zadnych obowiazkow i pragnien, odrzucajacych go z obranej drogi?!" Jaka droga? A manekiny uderzaly bezlitosnie i nieprzerwanie. Okaleczona i poszarpana okropnie istota, ciagnaca za soba krwawy slad, wyrwala sie wreszcie z klebowiska razow i uderzen na przeciwleglym krancu galerii; na poly rozgnieciony robak gwaltownymi ruchami czolgal sie dalej, niekiedy na dlugo nieruchomiejac w jednym miejscu, ale po jakims czasie nieublaganie ruszal dalej. 1 ciagnal za soba dysk, ktory cudem zostal nietkniety. W koncu znikl patrzacym z oczu. ...Dlugo, bardzo dlugo stojacy wewnatrz Labiryntu ludzie nie mogli sie poruszyc. Jaka droga powiedziecie... Zastygle w bezruchu manekiny milczaly. One takze nie wiedzialy, jaka. W koncu ruszyl sie Malenki Arehat, niezgrabnie zrobil pierwszy krok, jakby dopiero przypominajac sobie, jak sie to robi... i niszyl z powrotem, do komnaty mumii. Nawet sie nie obejrzal, choc w zasadzie nie bylo trzeba - wszyscy poslusznie ruszyli za nim. Lan Daoxing podtrzymywal sedziego Bao. Zmijeczek kilkakrotnie chcial pomoc sedziemu, podpierajac go z drugiej strony, ale Zelazna Czapka blyskal tylko oczami spod kosmatych brwi i wywiadowca sie odsuwal. Doszedlszy do sekretnej komnaty, mniszek na dlugo zastygl w progu, nikt go nie popychal i nie probowal zajrzec do srodka, patrzac ponad jego glowa... Malenki Archat otarl w koncu lzy i zrobil krok do wnetrza. Przed szeregiem mumii lezal rozciagniety na wznak czlowiek. Wcale niepodobny do czlowieka. Jak szaleniec karmy, klasztorny kucharz Fang zdolal sie doczolgac az tutaj - pozostalo na zawsze jedna w wielu tajemnic Labiryntu. Obok niesamowicie wykreconej glowy nieszczesnika, dotykajac krawedzia podstawy czaszki, lezal dysk z polerowanego jesionu. Miedzy kucharzem i nieruchomym Bodhidarma, dokladnie posrodku. W poprzek dysku, przecinajac sloje niczym zmija, wilo sie pekniecie, jakby jakies straszne uderzenie rozszczepilo jednoczesnie glowe i dysk kucharza Fanga. Powierzchnia dysku byla czysta, tylko z boku niesmialo przylgnal do niej jeden jedyny piktogram. Czyste. Taos machnal niezgrabnie reka i na najblizszej scianie, nad potwornie okaleczonym Fangiem pojawil sie zamglony kontur... Stali rozstawieni w cienki lancuch na wzgorzach, na granicy swiatow Zoltego Pylu. A przed nimi rozciagala sie pusta rownina, na ktorej wiatr kolysal wierzcholkami wysokich traw. Stali rozstawieni w cienki lancuch. A niebianin Penlaja, stojacy pod sztandarem z wizerunkiem osla i napisem "Pokorny sluga", rozgladal sie wokol z niedowierzaniem. Malenki Archat pochylil sie i starl dlonia ostatni piktogram z peknietego dysku. -Chodzmy - odezwal sie cicho, nie wiedzac nawet, ze w tej samej chwili cesarz Hun Tzy rozesmial sie uszczesliwiony znajomym smiechem, rozbil o balustrade Taihedianu dysk z bialego jaspisu i ostra krawedzia odlamka poderznal sobie gardlo. Konczac tym samym Epoke Powszechnej Szczesliwosci. Przybysze dlugo jeszcze stali bez ruchu obok mumii i szalenca karmy, a wiatr na scianie igral z trawami, roznoszac coraz dalej swietlisty puch... Tej nocy patriarsze Shaolinu, podobnemu do zurawia starcowi, przysnil sie osobliwy sen. Co bylo zdumiewajace i z tego powodu, ze snow przewielebny ojciec nauczyciel nie mial juz od... wielu, bardzo wielu lat. Przysnilo mu sie, ze poznym popoludniem stoi na absolutnie pustym klasztornym dziedzincu, obok kuchni, ale nie wiadomo czemu wcale go nie dziwila nieobecnosc klasztornej braci. Na kamiennym parapecie usadowil sie odziany w niebieski kaftan Budda Shakyamuni i gral sam ze soba w warcaby. Opat podszedl blizej i stanal za plecami samotnego gracza. Szachownica Tego, Ktory Doznal Oswiecenia, Siddharty, Siedzacego pod Drzewem Bodhi, Tego, Ktory Pokonal Mare, na przekor wszystkim prawidlom byla okragla, a na dwubarwnych kamieniach niedbale wypisano piktogramy "qing" i "zang". -Umiesz ruszac uszami? - nie odwracajac sie, zapytal Budda i jednym, nieoczekiwanym ruchem wymieszal wszystkie kamienie w jedna kupke. -Potrafie - pewnym siebie glosem odpowiedzial patriarcha, ob serwujac, jak kamienie jeden za drugim spadaja z szachownicy na parapet, z parapetu na ziemie - i rozbiegaja sie na wszystkie strony, przebierajac zaciekle krotkimi, krzywymi nozkami. Nigdy nie probowal ruszac uszami, ale teraz nie bylo to wazne. -To dobrze -odpowiedzial Budda Shakyamuni i jego wla sne uszy - dlugie, z silnie wyciagnietymi w dol platkami - powo li sie poruszyly. Piekniejszego widoku ojciec nauczyciel nie widzial nigdy w zyciu. Obudziwszy sie, lezal bez ruchu i wspominal sen. -Cos sie dzis wydarzy - pomyslal. - Dzis koniecznie cos sie musi wydarzyc... Po ukonczeniu porannych medytacji, wspolnych dla calego bractwa, podszedl do niego bardzo poruszony mistrz Liu. -W-wielki nauczycielu, po trzykroc prosze o wybaczenie - za czal, lekko sie jakajac, ogromny jak slon nauczyciel sztuk walki. - Ale dzis w nocy snilo mi sie... snil mi sie... 442 "Budda! - omal nie wyrwalo sie patriarsze. - Pytal cie, czy potrafisz ruszac uszami?"-Snil mi sie Labirynt Manekinow, ojcze. I snilo mi sie, ze uwila tam sobie gniazdo ogromna zmija, a jej potomstwo rozpel zlo sie po calych podziemiach. Obudzilem sie bardzo zaniepokojo ny, wielebny ojcze... Ich rozmowe przerwal jeden z wychowawcow shifu. Zlozywszy bardzo ceremonialne przeprosiny, oznajmil, ze ktorys z mnichow uslyszal szum dochodzacy z klasztornych piwnic - a byc moze i z samego Labiryntu. Jeszcze przed miesiacem opat-patriarcha moglby to zostawic bez odpowiedzi - bracia asceci slyszeli niekiedy bardzo dziwne odglosy. Ale dzis, niemal w przeddzien szturmu na klasztor... Nie minelo i pol godziny, jak wszyscy bracia zgromadzili sie przed wejsciem do piwnic. Pierwsi staneli w milczeniu nauczyciele shifu i napietnowani seng-bingowie, uzbroiwszy sie rozmaicie. Jedni mieli podwojne bojowe pierscienie, inni wzieli dwureczne miecze - "tygrysy i smoki" dawno juz wywalczyli sobie prawo do ulubionego oreza; za nimi ustawili sie rozmawiajacy ze soba przytlumionymi glosami "opasani", z szablami i prostymi mieczami, a na koncu tloczyla sie gwarna chmara mlodych mnichow. Dobiegajacy z Labiryntu szum byl coraz glosniejszy i mistrz Liu juz sie zbieral do tego,,-zeby wejsc do piwnic jako pierwszy, wystawiwszy przed siebie halabarde i siekiere na krotkim drzewcu - podwojna bron, ktora mogl wladac tylko taki olbrzym, jak on sam; kiedy zewnetrzne drzwi do podziemi nagle sie otworzyly i na dole schodow pojawila sie dziecieca figurka. -Co... co to ma znaczyc? - zachnal sie mistrz Liu, odstapiwszy krok w tyl. -Efekt oczyszczania tablicy partycji przez program antywiruso wy - oznajmil Malenki Archat zmeczonym glosem, resztka sil wspi najacy sie na gore. Byl juz bardzo zmeczony. Tajne wyjscie z komnaty mumii nie wiadomo dlaczego nie chcialo sie otworzyc, trzeba wiec bylo wracac przez caly Labirynt i choc przeklete podziemie tym razem nawet nie probowalo poczestowac ich jakas niespodzianka, ale i tak droga zmeczyla Malenkiego Archata doszczetnie. - Co? - powtorzyl machinalnie mistrz Liu. Przed chwila po raz drugi w zyciu zacial sie wlasna halabarda; pierwszy raz zdarzylo sie to przed trzydziestu osmiu laty, kiedy mlody mnich o imieniu Liu po raz pierwszy wzial te bron do reki. -To taki "gun-an", Liu - wyjasnil zamiast malca, idacy za nim wielebny Ban. - Specjalnie dla ciebie. Potrafisz znalezc odpowiedz - zostaniesz Budda. Ale nie stoj jak slup, lepiej pomoz czcigodnemu taosowi wyniesc sedziego, bo jeszcze sobie cos naderwie... Mistrz Liu cisnal bron na ziemie i skoczyl na pomoc Zelaznej Czapce. Powiadaja, ze mistrz sztuk walki Liu zdolal wreszcie pod koniec zywota rozgryzc postawiony przed nim przez Malenkiego Archata problem i od tej chwili, az do ostatniego dnia zycia, z twarzy czcigodnego Liu nie znikal dobrotliwy usmieszek. 1 z tym usmieszkiem odszedl do Nirwany. EPILOG Ludzkich dusz nie odmierzajcie jedna miara Szota RustaweliW pierwszym roku rzadow cesarza Chen Chua, pod dewiza Ery Zakonczonego Przeksztalcenia, rowno w czterdziesci lat po opisywanych wydarzeniach, sedzia Bao bez strachu zrozumie, ze czas jego ziemskiego zycia dobiega konca. Jak to sie mowi, zylo sie dlugo, a teraz pora godnie odejsc... Ostatnimi czasy sedziego, ktory zreszta dawno juz przeszedl w stan spoczynku, dreczyly nieznosne bole w piersi, stare nogi odmawialy posluszenstwa nieznosnie otluszczonemu cialu i gdy sedziego Bao zapraszano gdzies na konsultacje, krewni musieli zamawiac lektyke. Zdarzalo sie to coraz rzadziej, czemu sedzia w duchu byl rad i czesto prosil sluzbe, by mu wynoszono lozko na werande, gdzie lezal calymi dniami i przygladal sie stojacemu posrodku dziedzinca oltarzowi z figurkami osmiu niebian. Pierwszy syn Weng, ktory dawno juz zostal urzednikiem czwartej rangi Bao Wengiem, zajmujacym godnosc administratora siuan-ila-na calej prowincji, doskonale wiedzial, ze w takich chwilach lepiej sedziego zostawic w spokoju. I odsylal cala czerede wnukow, wnuczek i ich przyjaciol, zeby sie bawili gdzie indziej. On tez ktoregos pochmurnego jesiennego wieczoru cichutko wszedlszy na werande, odkryje, ze ojciec opuscil juz swiaty Zoltego Pylu i nawet zdazyl zesztywniec. Na wargach sedziego Bao - obecnie juz nieboszczyka sedziego Bao - igral bedzie nieuchwytny usmieszek. W domu oczywiscie natychmiast rozlegna sie placze i jeki. Ceremonie pogrzebu Bao Smoczej Pieczeci zapamieta na dlugo cale Ningou. Splonie na niej mnostwo ofiarnych pieniedzy, zostana rozdanie niezliczone woreczki z miedziakami, w sadzie zarzadzi sie trzydniowa zalobe, stype zaszczyci swoja obecnoscia sam naczelnik prowincji, a nad nagrobkiem sedziego Bao, w Sali Przodkow, zostanie ustawiona cyprysowa tabliczka z wyliczeniem wszystkich zaslug i tytulow dostojnego xianggonga. Sala zreszta jeszcze tego samego ranka zmieni nazwe. "Sala przodkow urzednika czwartej rangi Bao Wenga" - tak od tego dnia bedzie sie nazywala. A kiedy cale Ningou ulozy sie do spokojnego snu, na rodzinnym cmentarzu, wprost na bialej cegle sciany Sali Przodkow, pojawi sie rysunek: kwitnace bezwstydnie wbrew prawom przyrody wierzby han-chou, rzad zewnetrznych umocnien niedaleko sekatych drzew i nadgryziony ksiezyc nad szczytami gor Song shang. Wprost z rysunku_ niespiesznie wyjdzie czterech ludzi: trzech buddyjskich heshangow w jednakowych szafranowych dlugich riasach i jeden taos w postrzepionym kaftanie. Taos bedzie trzymal w reku podobna do rybiego ogona czapke: blask ksiezyca oswietli wielka lysine przybysza. Jeden z mnichow, dostojny starzec, sam juz sie zblizajacy do granicy wieku, usiadzie na przyniesionej przez siebie malenkiej laweczce i przesiedzi caly czas bez ruchu, podczas gdy jego dwaj towarzysze zaczna przygotowywac pogrzebowa uczte, zapalajac swiece i rozwieszajac na podstawkach rytualne dzwoneczki i gongi. Weglowo czarne oczy starca, podobne do dwoch jezior w skalnym osypisku, beda niespiesznie sledzic poczynania towarzyszow, a przy pierwszym dzwieku dzwoneczka, w jednym z nich pojawi sie dziwny bursztynowy blysk - nieproszona lza? Odblask ksiezyca? Kto wie? Drgnie mimo woli prawa reka, odslaniajac widocznego na przedramieniu i szczerzacego kly tygrysa. Na koniec, gdy wszystko juz bedzie gotowe, taos machnie rekawem, zapraszajac wszystkich, by weszli w sciane, i nikt w Ningou sie nie dowie, ze tej nocy w miescie zjawil sie sam patriarcha Sha-olinu Cheng Tsy-Guan, ktorego towarzyszacy mu dwaj inni mnisi - szczycacy sie pietnem starzec i jego niemalze rowiesnik, o twarzy absolutnie niemozliwej do zapamietania - nie wiadomo czemu nazywali Malenkim Archatem. -Odwiedze go w siodmy siodmek - stwierdzil enigmatycz nie taos, do polowy zanurzony juz w bialej cegle. - Moze mu cos przekazac? -A czemu nie wczesniej? - zapytal Malenki Archat. - Moze le piej jutro? -Ty zupelnie jak Yan-wang! - zdenerwowal sie taos. - Ten tez nieustannie sie dopytuje: czemu nie jutro, czemu nie pojutrze? A ja, zechciej zauwazyc i Ksieciu Mrocznych Dziedzin powiedzialem i to bie powtarzam: dajcie czlowiekowi odpoczac! Jeszcze nie zdazyl wy stygnac, a juz go ponaglaja... Ze swarliwym taosem nikt sie nie zamierzal spierac: nie tak dawno Lan Daoxing zdolal wytopic swoja pigulke niesmiertelnosci, polknal ja i od tej pory po wiek wiekow bedzie cierpial na silna niestrawnosc zoladka. Co raczej nie sprzyja zlagodzeniu charakteru. Ksiezyc rzuci garsc promieni na gladka, biala sciane Sali Przodkow, niczego juz nie znajdzie i zdziwiony skryje sie za oblok. Do tego szalonego dnia, w ktorym shaolinski klasztor ponownie pograzy sie w pajeczyne polityki i dzialalnosci na rzecz zachowania jednosci i pomyslnosci panstwa, w ktorym jeden z kandydatow na stanowisko opata pojedzie do stolicy, gdzie zajmie wazne zaproponowane mu przez Syna Nieba Wang Li stanowisko w Ministerstwie Wojny, a inny zostanie opatem dostarczajacym Panstwu Srodka lysoglowych dostojnikow -do tego dnia pozostanie jeszcze rowno sto dziesiec lat. Historia lubi drwic z ludzkich losow, niczym zaczynajaca swoja kariere nierzadnica - w trzy wieki po dniu, w ktorym dysk wielebnego Fanga pekl w poprzek, mandzurski imperator Kansi huknie na caly glos: - Shaolin musi zostac zniszczony! 1 w ciagu miesiaca zginie w tajemniczych okolicznosciach, nie zdazywszy poprowadzic wojsk na klasztor. Ale nastepca przedwczesnie zgaslego imperatora uparcie rozkaze zrownac buntowniczy klasztor z ziemia. Pierwsza ekspedycja karna zakonczy sie straszliwa kleska, ale podczas drugiej, zdradziecki mnich przeprowadzi oddzial rzadowych wojsk przez umocnienia... a w ostatniej chwili nie wiadomo czemu rzuci sie do walki z Mandzurami i zginie wespol ze stu dwudziestoma osmioma mnichami wojownikami. W traktacie "Dziesieciu tysiecy drogocennosci" wspominano mimochodem, ze zdrajce i szalenca nazywano Fangiem i mial tak paskudna twarz, ze ludzie odwracali sie na jej widok ze wstretem. A demony z Mrocznych Dziedzin beda szeptac po katach piekiel, ze w dzien klasztornej rzezi calkowicie splonal zwoj... tak, tak, ten wlasnie zwoj! Cicho, sza! Ksiaze Yang-Lou nie ukarze niedbalego bulanga, tylko w milczeniu postoi przed pustym regalem, dmuchnie - i wiatr rozniesie popiol, ciskajac strzepki w dostojne oczy wladcy. Uratuje sie tylko pieciu napietnowanych seng-bingow; a po kolejnych dwustu latach dwaj skloceni ze soba miejscowi generalowie podpala klasztor, ktory bedzie plonal przez czterdziesci dni. Mandzurowie ogranicza sie do wymordowania mnichow - wladze wkrotce zreszta odbuduja i ponownie obsypia laskami Shaolin; a chinscy generalowie ponownie powstana przeciwko budowie. Szesnascie wewnetrznych swiatyn i niezliczona mnogosc innych budowli, od piwnic po dachy, zostanie obrocona w popioly. Oswieceni oficerowie XX wieku naszej - teraz juz w pelni naszej - ery... drgna wypreza sie jak jeden, a ich dlonie same skocza do daszkow czapek, kiedy kleby dymu nad Shaoliocm na ulamek sekundy uksztaltuja sie w gigantyczny cien; ogien pozbawionych powiek oczu Brodatego Barbarzyncy gniewnie liznie barbarzyncow cywilizowanych - i w nastepnej chwili z trzaskiem zawali sie dach nad Sala Prawa. 0 czym swiadkowie nie powiedza ani slowa. Historia lubi drwic z ludzkich poczynan -jednego z seng-bingow, ktory zdolal uniknac mandzurskiego pogromu, a potem zaslynal ze straszliwych atakow w starym shaolinskim stylu i blyskawicznych uderzen wezowa trucizna na zakonczenie walki... Tego mnicha zwano Caiem. Wywiadowcy zycia, to ci, ktorzy wracaja. 1 wielki wodz Song Zy, ktorego nieustannie powinien cytowac kazdy, kto sie uwaza za stratega, nie ma z tym wspolnego. TRAN/KRYBCJA NAZW CHI N/KICH W teksie oryginalnym do zapisania terminow chinskich, autor posluzyl sie transkrypcja rosyjska. W polskim tlumaczeniu zastosowano powszechnie przyjeta transkrypcje pinyin pomijajac jednak oznaczenia tonow, niezamieszczonych rowniez w oryginale. c - czyta sie, o dziwo, jak polskie c h - czyta sie jak polskie ch j - czyta sie, mniej wiecej, jak polskie dz q - czyta sie, mniej wiecej, jak polskie c x - czyta sie jak polskie s zh -czyta sie, mniej wiecej, jak polskie (czubek zawiniety do tylu) dz ch - czyta sie, mniej wiecej, jak polskie (czubek zawiniety do tylu) cz sh - czyta sie, mniej wiecej, jak polskie(czubek zawiniety do tylu) sz w - czyta sie jak polskie l (walczane) y - czyta sie, mniej wiecej, jak polskie j z - czyta sie, mniej wiecej, jak polskie dz ng - czyta sie tak jak po angielsku, czyli jest to tylnojezykowe "n": tak jak w polskim wyrazie "Kinga". Ale "g" jest tutaj nie wymawiane, podobnie jak w angielskim "king". Pozostale spolgloski czyta sie podobnie jak ich polskie odpowiedniki. SAMOGLOSKI i (po z, c, ch, zh, s, sh, r) - czyta sie mniej wiecej jak polskie y ai, ei, ia, ie - czyta sie odpowiednio: aj, ej, ja, je ian - czyta sie jen uan (po x, j, q, y) - czyta sie iien (patrz ii) iang - czyta sie jang (patrz ng) iu - czyta sie jol ui - czyta sie lej ou - czyta sie ol uo - czyta sie lo ao - czyta sie al ua - czyta sie la un - czyta sie lun u (po x, j, q, y) - czyta sie ii (jak polskie i przy ustach zaokraglonych jak do wymowy u) u - czyta sie u (jak polskie i przy ustach zaokraglonych jak do wymowy u) Piktogramy "qing" i "zang", bedace cichymi bohaterami tej ksiazki, wygladaja tak:... QING ZANG Karol Czyrko This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/