Andre Norton Madrosc Swiata Czarownic Przelozyl Jaroslaw Kolarski Tytul oryginalu Lore of the Witch World Miecz niewiary Wiedziona wsciekloscia Bolaly mnie oczy, gdy zmuszalam sie do uwaznego obserwowania drogi. Tepy i pulsujacy bol rozchodzil sie na oczodoly i czolo. Wytrzymaly kuc gorskiej rasy, ktorego zdolalam uratowac z desperackiego spotkania z bandytami, potknal sie tak mocno, ze ledwie zdazylam zlapac sie kulbaki. Oblizujac pokryte zakrzepla krwia wargi, na ktorych pot zmieszal sie z szarym pylem tych ziem, czulam smierc. Ponownie zachwialam sie - tym razem potkniecie kuca bylo mocniejsze. Silny i przyuczony do walki, dochodzil jednak kresu swej wytrzymalosci.Przede mna rozciagal sie dlugi, szary jezor skal, pokrytych tu i owdzie pokreconymi i stlamszonymi krzakami tak pokracznych ksztaltow, ze wydawalo sie jakby uksztaltowaly je jakies ciemne moce. Kazdy zmysl ostrzegal mnie, ze wokol czai sie zlo - zmuszalam Falona do wolniejszego marszu. Wiatr targajacy polami plaszcza, niosacy w sobie dech Lodowego Smoka, porywal drobiny szarego piachu, ktore ciely niczym igly nie oslonieta helmem czesc twarzy. Musialam znalezc jakies schronienie, i to szybko, aby wsciekla Burza Ruchomych Piaskow nie zlapala mnie i nie zapewnila mi spoczynku na dzien lub stulecie, w zaleznosci od kaprysow wiatru i piasku. Po lewej stronie wznosil sie nieregularny odlam skalny. Wlasnie ku niemu skierowalam kuca. U podnoza skaly zsunelam sie z siodla. Utrzymalam sie na nogach tylko dzieki szybkiemu zlapaniu sie granitu - bol przeniosl sie z glowy na plecy i ramiona. Ukleklam obok kuca, po czym narzucilam swoj plaszcz na siebie i jego leb. Niewielka to ochrona, ale jedyna, jaka moglam zapewnic przed wciskajacym sie wszedzie szarym pylem. Oprocz zasypania trwozylo mnie jeszcze cos innego: balam sie, ze burza zatrze slad, ktorym podazalam od dwoch dni i bede zmuszona polegac wylacznie na swych umiejetnosciach orientacji w terenie, ktorych nie bylam tak pewna. Gdybym byla dostatecznie wyszkolona - jak te, ktore maja moj Talent i moje urodzenie - moglabym ze znacznie mniejszym wysilkiem wypelnic swoje zadanie. Moja matka byla czarownica z Estcarpu, mnie uczyla inna czarownica i choc stoczylam juz bitwe uzywajac swej mocy, mimo to czulam wszechobecny strach ogarniajacy do bolu me cialo. Gdy tak kleczalam, nabrzmial on we mnie jak atak nudnosci. Nie bylabym soba, gdybym pozwolila dac sie owladnac przerazeniu. Przywolalam wiec znane mi doskonale sily, by uspokoic szalejace serce i placzace sie mysli. Zamiast o bzdurach, powinnam pomyslec o tym, ktorego wybralam i o tych, ktorzy z nie znanego mi powodu go porwali. Zwyczajem bandytow bylo zabijanie i torturowanie wiezniow. Jego poprowadzono w glab tego zakazanego ladu. Nie rozumialam z jakiego powodu, bo przeciez nie mogli liczyc na okup. Dopiero gdy uspokoilam mysli, moglam uzyc daru, ktory byl mi dany od urodzenia. Wywolalam w myslach obraz tego, z ktorym walczylam i ktorego wybralam - Jervona. Mialam go jeszcze przed oczami, jak w lesie ogrzewa dlonie nad ogniskiem. Byl sam... Gdy wrocilam, snieg byl splamiony krwia, a ogien doszczetnie zadeptany. Posiekane ciala dwoch bandytow spoczywaly w poblizu. Jervon zniknal. Zabrali go ze soba. Nie moglam zrozumiec dlaczego. Zabitych zostawilam drapieznikom. Falona zas, drzacego z przerazenia, znalazlam zaszytego w chaszczach. Za pomoca daru przywolywania udalo mi sie go uspokoic i wiedzac, ze ponowna wizyta w sanktuarium Najstarszych moze oznaczac smierc Jervona, ruszylam w droge. Teraz, kleczac wsrod pustkowia, przesunelam dlonia po zamknietych oczach. Jervon! - wolanie umyslu poplynelo w swiat. Jednak miedzy tym, ktorego wolalam, a mna, zawisla chmura, ktorej nie moglam przeniknac. Mimo to bylam pewna, ze on zyje. Kiedy dwoje ludzi zwiaze sie ze soba i kiedy smierc przywola jednego z nich, to ten drugi - znajacy jedynie Najprostsze Tajemnice - bedzie o tym wiedzial. Pustkowie - ponure i nienawistne miejsce. Wiele tu pozostalosci po Najstarszych, totez zwykli ludzie nie zapuszczali sie w nie dobrowolnie. Nie jestem z High Hallack, choc tu sie urodzilam. Rodzice moi przybyli z oslawionego, polozonego za morzami Estcarpu, ladu, na ktorym przetrwalo najwiecej Starej Wiedzy. Matka byla jedna z tych, ktore jej uzywaly. Dzialo sie tak, mimo malzenstwa, pozbawiajacego ja, zgodnie z ich prawami, tego przywileju. To, co wiedzialam, zawdzieczalam Aufricu - czarownicy z Wark. Znalam dobrze ziola - zarowno leczace jak i niszczace - moglam przywolac prawie wszystkie mniejsze sily, a czasami nawet wielkie, jak wtedy, gdy uratowalam tego, ktory byl moim bratem. Jednak o wiekszosci sil nie mialam nawet pojecia. Nie pozostawalo wiec mi nic innego, jak podazac ta droga i zrobic wszystko, co w mojej mocy, dla Jervona. Byl mi blizszy niz moj brat Elyn. -Jervon! - tym razem krzyknelam glosno, choc zabrzmialo to jak szept wsrod wycia szalejacego wiatru. Uspokoilam konia i zaprzestalam bezowocnych nawolywan. Gdy zawierucha w koncu ucichla, bylam pograzona w piachu prawie po kolana. Pola plaszcza, zmoczona drogocenna zawartoscia jednej z manierek, obmylam nozdrza i oczy zwierzecia. Sporo czasu zajelo mi poskromienie jego prosb o wode. Nie wiedzialam, jaki teren przed nami i kiedy napotkamy wode nadajaca sie do picia. Zblizala sie noc. Jednym z dziwow Pustkowia byly stojace gdzieniegdzie strzaskane skaly, ktore wydzielaly wystarczajaca ilosc swiatla, aby moc dalej podrozowac. Szlam obok kuca, prowadzac go za uzde, gdyz musial odpoczac. Nie bylam ciezka, lecz w kolczudze, helmie i z mieczem wazylam sporo. Za plecami slyszalam jego gniewne parskniecia. Byl niezadowolony z kierunku podrozy - coraz dalej w glab tego niegoscinnego bezludzia. Ponownie poslalam penetrujaca mysl i ponownie zatonela ona w dzielacej nas chmurze. Koncentracja, z jaka to robilam, odnowila dokuczliwy bol glowy. Jedyna pociecha byl fakt, ze udalo mi sie w koncu odkryc kierunek, gdzie znajdowala sie chmura i Jervon. Wszedzie wokol zdawaly sie pelzac mroczne ksztalty, rodem z otchlani Mroku, wyczekujace na pierwszy znak trwogi ogarniajacej przybysza, aby nabrac wy razniej szych ksztaltow i z tym wieksza sila go zaatakowac. Wedrujac, zastanawialam sie nad losami tych ziem. Wojna toczyla sie tutaj przez wiele lat. High Hallack zostalo prawie opanowane przez najezdzcow, ktorzy przewyzszali tubylcow pod wzgledem organizacji i uzbrojenia. Zanim zdolano zorganizowac obrone, prawie polowa mieszkancow zginela. Nigdy miedzy nami nie bylo jednego zwierzchniego Lorda - nie bylo w zwyczaju troszczyc sie o innych, niz mieszkancy Warowni. Dlatego tez dopoki Czterej z Polnocy nie zawarli paktu, dopoty o swe ziemie walczono w odosobnieniu. Nie moglo byc wtedy mowy o zwyciestwie. Wreszcie po zjednoczeniu sie Lordow i dojsciu do porozumienia z innymi, takze z legendarnymi Jezdzcami z Pustkowia, udalo sie zepchnac Psy z Alizon do morza, gdzie czekala ich smierc. Spustoszone, wyniszczone ziemie zaczely z kolei nekac bandy rabusiow. Ich tropem wlasnie podazalam. Moglo sie zdarzyc - a na Pustkowiach wszystko jest mozliwe - iz nie byli oni ludzmi, lub nie byli nimi w pelni. Niezaleznie od swej formy zewnetrznej, musieli w jakims stopniu ulec Zlu, ktore tak dlugo sie tu utrzymywalo. Najstarsi, wycofawszy sie z Dales, pozostawili zrodla roznorakiej energii: niektore zapewnialy spokoj i dobre samopoczucie. Ten, kto w nie wstapil, wychodzil odswiezony na ciele i duchu, lecz byly i takie, ktorymi w calosci wladal Mrok. Przybysz mogl czuc sie szczesliwy, jesli one niszczyly go natychmiast. Czesciej jednak czekal go gorszy los: stawal sie stworem powolnym Mocom Ciemnosci. Przede mna rozposcieral sie slaby blask upiornej poswiaty. Wszystkie slady zatarl wiatr, lecz bylam pewna, ze jestem na wlasciwej drodze. Zblizylam sie do dwoch kolumn zwroconych ku sobie, jakby niegdys flankowaly brame w rozciagajacym sie na boki murze. Z muru, jesli w ogole istnial, nie pozostalo sladu, zas z wierzcholkow kolumn saczyla sie zielonkawa poswiata. Kolumny musialy byc dzielem ludzi lub istot zblizonych do nich rozumem, gdyz mialy ksztalt mieczy o szerokich ostrzach, na ktorych dostrzec mozna bylo zatarte przez czas otwory i linie, ukladajace sie w zarys rysunkow dziwnych twarzy: dlugich i waskich, z poteznymi nosami zwieszajacymi sie nad spiczastymi podbrodkami. Mialam wrazenie jakby ich oczy, bedace mrocznymi otworami, zwracaly sie do mnie nie z ostrzezeniem czy zainteresowaniem, lecz z desperacja. Choc nie czulam emanacji zla, nie podobala mi sie perspektywa przejscia miedzy nimi. Tak jednak prowadzila droga. Zanim wstapilam miedzy nie, szybko nakreslilam odpowiednie symbole. Falona musialam ciagnac za soba. Kolumny tworzyly waskie przejscie do rozciagajacej sie nizej doliny, w ktorej panowal mrok. Zaczelam schodzic z wielka ostroznoscia, ktorej nauczyly mnie lata spedzone na wojnie. Na zewnatrz doliny slychac bylo szum wiatru, lecz tu, gdzie bylam, panowala prawie idealna cisza. Dopiero po dluzszej chwili doszedl mnie szmer plynacej wody. W powietrzu wyczulam wilgoc. Ucieszylam sie - Falon byl jeszcze bardziej zadowolony i niecierpliwy. Chcial sie dostac do wodopoju jak najszybciej. Dlatego tez musialam go bardzo mocno trzymac, aby nie narobil glupstw. Gdzie byla woda, tam mogl byc takze oboz tych, ktorych scigalam. Stanowczo wiec powstrzymalam kuca. Ten zas zareagowal na to wscieklym parsknieciem. Zamarlam, nasluchujac czy moja obecnosc zostala dostrzezona. Jesli ci, ktorych gonilam, byli ludzkiego pochodzenia, to w tych ciemnosciach widzieli jeszcze gorzej ode mnie, gdyz nie posiadali daru, ktory by im to ulatwil. Nic nie uslyszalam. Ruszylam wiec powoli krok za krokiem ku wodzie i dosc szybko natknelam sie na przeszkode. Pomagajac sobie rekoma odkrylam wal zbudowany z kamieni. Z tego, co moglam wywnioskowac, u mych stop wyplywal na powierzchnie podziemny strumien. Napelnial on basen, ktory po drugiej stronie na pewno mial jakies ujscie. Nie wyczulam zadnego zapachu mineralow czy jakiegokolwiek innego zagrozenia. Uspokojona, obmylam woda twarz i napilam sie, po czym ustapilam miejsca niespokojnemu Falonowi. Odglosy, z jakimi gasil pragnienie, odbijaly sie donosnym echem, ale nie zwracalam juz na nie uwagi. Ci, ktorych scigalam, musieli tedy przejezdzac. -Jervon! - ponownie przyslonilam dlonmi oczy, siegajac mysla tak daleko, jak tylko moglam. Przez chwile owa rozdzielajaca nas chmura rozrzedzila sie, gdyz go odnalazlam: zyl i nie byl ciezko ranny. Kiedy staralam sie poglebic kontakt, aby poznac sile, ktora go trzyma, polaczenie zostalo nagle przeciete. Nature tego zaklocenia bylam w stanie okreslic. To cos, we wladzy czego byl Jervon, zdawalo sobie sprawe z mojej obecnosci, ale tylko wtedy, gdy staralam sie don dotrzec. Wypelniajacy mnie strach zelzal, ustapil miejsca innemu uczuciu. Walczylam juz z prawdziwym zlem, kiedy ratowalam mego brata, lecz to, co czulam do Elyna, bylo zaledwie cieniem mego uczucia do Jervona. W stosunku do tego, co stanelo miedzy nami, odczuwalam wszechogarniajaca zlosc. Wlasnie ona napelnila mnie nowa sila. Strach oslabial ma obrone, zlosc natomiast stawala sie moim mieczem i tarcza, pod warunkiem, ze bylam w stanie ja kontrolowac. Tu wlasnie, nad niewidoczna woda, w mroczna noc, stworzylam swoj niewidzialny orez, ktorego nikt poza mna nie byl w stanie uzyc. Widmowa pogon Glupota byloby ruszac dalej w takich ciemnosciach. Latwo moglibysmy sie poturbowac, a byla to ostatnia rzecz, na ktora mialam ochote. Choc uczucia popychaly mnie naprzod, zwyciezyl rozsadek. Ciemnosc byla tak gesta, jakby sama ziemia ja wytworzyla. Chmury kirem zaslanialy gwiazdy.Wydobylam z jukow suchary; byly tak twarde, ze mozna bylo polamac sobie zeby. Namoczylam je wiec w wodzie. Wiekszosc zjadl oczywiscie moj kuc. Nakazalam mu nie oddalac sie, a sama poszukalam spokojnego zakatka miedzy dwiema skalami. Okrylam sie plaszczem i postanowilam odpoczac. Choc nie myslalam o snie, zmeczenie wzielo gore nad zdyscyplinowaniem i zanim zdalam sobie z tego sprawe, zapadlam w ciemnosc rownie gleboka, jak otaczajaca mnie noc. Zbudzilam sie nagle w szarym polmroku poranka, mialam wrazenie jakby ktos zawolal mnie po imieniu lub zadal w bojowy rog. Rozejrzalam sie wokol. Krajobraz wygladal tak, jak sobie go w nocy wyobrazalam. Po drugiej stronie zbiornika pasl sie Falon, wyszukujac kepki zielonoszarej trawy. Wokol panowaly cisza i spokoj. Sprawdzilam ponownie, czy Jervon i owa tajemnicza sila sa na miejscu, lecz juz nie probowalam jej przeniknac. Zadowolilam sie samym stwierdzeniem, ze sa obecni i wycofalam sie. Przed soba mialam jedyna droge, obramowana z obu stron pionowymi scianami skalnymi. Widnialy na nich znaki - po czesci spowodowane erozja, po czesci czyimis rekami. Wydawaly sie zbyt dziwaczne, bym odwazyla sie odszyfrowac ich znaczenie. Sam ich wyglad i forma powodowaly dziwny zamet w myslach. Nie staralam sie nawet dociec, co mogloby sie stac, gdybym probowala odgadnac ich znaczenie. Posililam sie sucharami. Starannie omijalam wzrokiem owe symbole i wsluchiwalam sie w odglosy poranka. Poza pluskiem wody niczego nie slyszalam. Napelnilam oba buklaki, dosiadlam Falona i ruszylam w dalsza droge, pozwalajac kucowi wybrac najodpowiedniejsza dlan szybkosc. Powierzchnia usiana byla rozmaitej wielkosci skalami, a gdzieniegdzie natrafialismy na usuwiska gruntu, starannie je omijajac. Poczucie kolejnego niebezpieczenstwa dochodzilo mnie powoli. W pierwszym momencie nie zarejestrowalam go, zajeta utrzymywaniem kontaktu ze spowijajaca Jervona pustka. Najpierw bylo ono powiewem sugerujacym rozklad, ale szybko spoteznialo, jakbym zblizala sie do jego zrodla. Nagle Falon parsknal, zadarl leb i tylko dzieki mojej woli utrzymal kierunek. Dziwne to bylo, lecz nie umialam wyczuc obecnosci zadnej ze starych sil, choc wytezalam wszystkie umiejetnosci nabyte od Aufricii, jak i swa wlasny moc. To nie pochodzilo z zadnego ze znanych mi zrodel. Siad prowadzil do ludzi, a nie do Najstarszych. Zreszta, jak dotad, w czasie mego polowania na bandytow nie natrafilam na slady mocy Najstarszych. Wlosy zjezyly mi sie na glowie, jakby uderzyl w nie powiew chlodu z otaczajacej mnie porannej mgly, a strach usilowal wyrwac sie spod zelaznej kontroli, jaka narzucilam swym emocjom. Wraz z nim poczulam obrzydzenie i zlosc. Jechalam trzymajac dlon na rekojesci miecza. Nasluchiwalam, choc sluch nie rejestrowal niczego, poza stukotem podkow Falona. Mgla zgestniala, wilgoc pokryla helm i kolczuge, zwilzyla gruby, zimowy wlos kuca. Po czym... Ruch! Falon zadrzal przerazony. Z otaczajacej mgly wylanialo sie cos nieopisanie okropnego i budzacego przerazenie: owo "cos" dosiadalo rumaka, a poprzez zalamanie swiatla we mgle wydawalo sie niesamowicie wielkie. Rumak przypominal tylko konia, skladal sie bowiem ze strzepow rozkladajacej sie skory i sciegien, ktore utrzymywaly szkielet. Jezdziec zas byl tak potworny, ze nie podejmuje sie go opisac. Podobnie jak kon, byl juz od dawna martwy, a mimo to obdarzony przerazajaca forma zycia. Nie posiadal typowej broni. Jego sila tkwila w czyms innym. Kiedy ocknelam sie z szoku i przywolalam swa moc, zrozumialam jego istote. To cien, materializacja mysli nadana zestarzalemu przerazeniu i nienawisci. Zywilo sie to takimi wlasnie uczuciami, z kazda chwila wzrastajac w potege. Moj strach i gniew przywolaly go i karmily. Zywil sie takze przerazeniem Falona. Przylgnal do tych uczuc i wlokl sie za nimi jak mokry plaszcz. Rzac z przerazenia, kuc cofnal sie, zas budzacy groze wierzchowiec, jakby w odpowiedzi, otworzyl pysk. Zmagalam sie z oszalalym z przerazenia zwierzeciem, wdzieczna, ze zajelo to choc na chwile moj umysl, odciagajac mysli od przerazajacego widma. Uniesionym glosem, brzmiacym jak okrzyk bitewny, wyartykulowalam okreslone Slowa. Jezdziec nawet nie drgnal. Stworzenie to potrzebowalo strachu i desperacji, aby istniec. Wiedzialam, ze jesli uda mi sie stlumic przerazenie i zapanowac nad swoimi zmyslami, nie bedzie ono mialo sil... Falon zlany byl potem. Jedynie moja wola utrzymywala go w ruchu. Nie kwiczal juz, lecz z glebi jego gardla dochodzil glos, jakby zwiastujacy zblizajacy sie koniec. Skupilam sie i ponownie wypowiedzialam Slowa - tym razem cicho i spokojnie. Od szkarady dzielila nas odleglosc nie wieksza niz wyciagniecie reki. W nosie krecilo od smrodu, patrzylam na pozbawione zrenic oczodoly skierowane prosto w moja twarz. Nagle wszystko to rozplynelo sie we mgle. Falon nadal jeczal, wstrzasaly nim potezne dreszcze. Poruszal sie niepewnie krok po kroku. Mgla, gestniejac, okrazala nas, jak gdyby chciala pochwycic w pulapke. Mialam nadzieje, ze to, co wiem o tego typu zjawach, jest prawda - ze sa one zwiazane z okreslonymi miejscami, w ktorych czyste uczucie spowodowalo ich narodziny. Gdy zblizalismy sie do strumienia, uslyszalam z tylu odglos konskiego galopu. Wszystko wskazywalo na to, ze ktos pedzi ze zdecydowanie za duza szybkoscia, jak na usiana skalami droge. Slychac tez bylo czyjes glosy, ale nie moglam ich zrozumiec, gdyz dzielila nas zbyt duza odleglosc. Mialam wrazenie, ze za mna odbywa sie polowanie na czlowieka. W umysle pojawil mi sie dziwny obraz: nieznajomy mezczyzna lezacy plasko na grzbiecie konia galopujacego z wytrzeszczonymi z przerazenia oczyma, a za nim siejacy przerazenie kosciotrup. Obraz byl bardzo sugestywny. Gdy zblizylismy sie do grupki skal, o ktore moglam sie oprzec, zeskoczylam na ziemie, trzymajac w jednej dloni miecz, a w drugiej cugle. Mgla zafalowala wokol, ale nie wylonilo sie z niej nic materialnego. Ponownie daly o sobie znac prastare cienie. Nic sie nie poruszylo, nic sie nie odezwalo. Wokol niczego nie bylo. Zawstydzona wlasnym brakiem kontroli, ruszylam w dalsza droge, tym razem prowadzac Falona i przemawiajac don lagodnie, aby nabral pewnosci, ktorej ja w ogole nie mialam. Otaczajace droge skaly zaczely sie oddalac i obnizac, zas pierwsze podmuchy mroznego wiatru, ktory nadciagal z naprzeciwka, rozwiewaly mgle. Oprocz mrozu niosl on ze soba cos jeszcze: zapach dymu z ogniska, ktore niedawno zgaszono. Dotarlismy do uskoku w jednej ze scian. Nakazalam Falonowi pozostac na miejscu, sama zas poszlam zobaczyc, czy przede mna sa jacys ludzie. Moj umysl nie odebral jednak najlzejszego nawet podszeptu, pochodzacego z ludzkiego mozgu, lecz to o niczym jeszcze nie swiadczylo. Tu, na Pustkowiach, zdarzaly sie juz rozne rzeczy. Mogli sie znalezc tacy, ktorzy byli wyposazeni w oslone przeciwko moim umiejetnosciom. Zauwazylam, ze nie tak dawno ktos tu obozowal. Zalane ognisko wydzielalo jeszcze intensywny zapach, a lezace w poblizu konskie odchody byly swieze. Tropy krzyzowaly sie ze soba, a sypki piasek nie pozwalal na dokladna ich identyfikacje. W oczy rzucal sie rysunek na wystajacym ze sciany skalnym zalomie. Wykonano go niedawno, gdyz ledwie zdazyl wyschnac, zas piasek nie zdolal go jeszcze zmatowiec. Ktos topornie namalowal glowe wilka lub psa, obok drugiego - o wiele dokladniejszego i bardziej skomplikowanego - symbolu. Spostrzeglam, ze stojac przed nim wykonuje ruchy kreslace ow znak w powietrzu. Gdy zrozumialam, co robie, opuscilam reke. To nie byl znak z mojej dziedziny, choc rowniez mial duza moc. Zrozumialam tez, co oznaczaja owe symbole. Tkwila w nich dziwna obcosc i nie bardzo rozumialam ich sens, natomiast powod, dla ktorego zostaly wykonane, byl oczywisty. W High Hallack, wedlug starego zwyczaju, kiedy Lordowie zawiazywali miedzy soba sojusz, w miejscu jego zawarcia malowali swoje herby na glazach. Zrozumialam wiec, ze bandyci, ktorych scigalam, mieli powiazania z jednym z wladcow Pustkowi, ktory nie byl z ich rasy. Choc tego wlasnie sie spodziewalam, podazajac przez nawiedzona doline, niezbyt mnie ucieszylo to spostrzezenie. Gdybym tylko wiecej wiedziala, gdybym umiala odczytac ow drugi symbol, rozszyfrowalabym, kto lub co bedzie moim przeciwnikiem. Moj umysl podczas przeszukiwania obozu notowal jedynie slady tych, ktorych od dawna scigalam. Bylam pewna, ze Jervon byl tu i to zywy. Odetchnelam z ulga, gdyz spodziewalam sie, ze odnajde go martwego. Wilki Pustkowi nie brali jencow, po co wiec uprowadzili jego? Czy moze byli jedynie slugami jakiejs innej mocy? Coraz bardziej upewnialam sie w tym przekonaniu. Przywiedli go tu w okreslonym celu. Skoro nie pozbawili go zycia, to musieli wiezic go na czyjes polecenie. Dzieki latom nauki u Aufricii wiedzialam, ze sa dwa rodzaje tego, co ludzie zwa "magia" czy tez "czarami". Jednym byla czysta magia oparta na wrodzonych zdolnosciach i wlasciwosciach ludzkiego umyslu. Tej wlasnie uzywalam dotad, aby znalezc Jervona. Byla tez i druga, do uprawiania ktorej potrzebne byly okreslone przedmioty, i ktora wykorzystywala zwiazki wspolzaleznosci - z tej wlasnie mialam zamiar teraz skorzystac. Na szyi nosilam amulet z dziwnego kamienia, uksztaltowanego na podobienstwo oka. Niegdys Jervon znalazl go i stale nosil przy sobie. Dal mi go w dniu naszych zareczyn, nie majac nic innego, co przypominaloby bizuterie. Z jukow wydobylam jesionowa laseczke zakonczona z jednej strony spirala ze srebra, ktore jest metalem ksiezycowym. Stanelam twarza ku rysunkom, kierujac na nie laske, krotsza od mojej dloni. Ozyla natychmiast; wykrecala sie na wszelkie mozliwe sposoby, aby tylko nie byc skierowana na owe znaki. Tak wiec me podejrzenia byly sluszne - rysunki pochodzily od Ciemnosci, ktorych nie moglo zniesc cos, co bylo powiazane ze Swiatlem. Potarlam obydwa konce amuletem - jeden ku gorze, drugi zas ku dolowi, po czym wyciagnelam dlon, lekko trzymajac laske w polowie dlugosci. Wykrecila sie, wskazujac kierunek na wprost przede mna. Walka ze strachem zbytnio mnie wyczerpala, abym mogla polegac w pelni na sprawnosci moich mysli. Dzieki jesionowej laseczce mialam do dyspozycji drogowskaz tak pewny, o jakim marzylam. Trzymalam go mocno, aby nie zmylic kierunku, gdy dosiadalam Falona i ruszalam w dalsza droge. Dolina poszerzala sie, wychodzac na otwarta przestrzen. Widac bylo znieksztalcone drzewa, monolity, zwaly kamieni, sugerujace wyraznie istnienie tu starych ruin. Nie bylo mowy, aby ktos z mojej rasy byl w stanie okreslic ich wiek. Ponownie natknelam sie na slady, ktore wkrotce gwaltownie skrecily w prawo, laska zas nadal wskazywala kierunek na wprost. Jervon nie byl wiec juz z tymi, ktorzy go porwali. Zsiadlam i rozpoczelam zmudne poszukiwania, ktore w koncu zostaly uwienczone powodzeniem. Czesc moich przeciwnikow faktycznie skrecila w bok, ale dwa konie nadal podazaly prosto. Jeden z nich musial niesc Jervona. Jesli pilnowal go tylko jeden... Omal nie gwizdnelam z radosci. Mialam szanse, o jakiej dotad nie marzylam. Wskoczylam na kuca, ktory ruszyl z najwieksza, na jaka mogl sie zdobyc, szybkoscia. Uwaznie obserwowalam otoczenie. Zamarzniety plomien Na otwartym terenie widocznosc byla dobra. Dostrzeglam blysk swiatla. Nie pochodzil od ognia i skierowany byl ku niebu. Mial ksztalt jakby drogowskazu.Glazy zapomnianych ruin zaczely zblizac sie do siebie, tworzac potrzaskane skaly i sciany, W paru miejscach zauwazylam podwyzszenia z obrobionego kamienia, przypominajace oltarze czy posagi. Byly jednak tak zniszczone przez erozje, ze pozostaly jedynie ogolne kontury, przywodzace na mysl niezbyt przyjemne postaci bogow czy straznikow. Przez zwaly chmur przebilo slonce, lecz jego blask przypominal poswiate pozbawiona wszelkiego ciepla. Wsrod glazow nadal czaily sie cienie, ktore starannie omijalam wzrokiem, bowiem znalam sile iluzji. Przede mna wznosila sie sciana z masywnych blokow. Czas nie potraktowal jej tak niszczaco. Slaby sloneczny blask odbijal sie tysiacem lodowych ogni od szarobialych krysztalow, wtopionych w jej powierzchnie. Droga, ktora jechalam, prowadzila do jedynego przejscia - bramy tak waskiej, ze tylko pojedynczo mozna bylo sie przez nia przedostac. Jesion w moim reku drgnal gwaltownie. Szczesliwie nie upuscilam go. Jego srebrzyste zakonczenie wskazywalo ciemna plame rozmazana na scianie na wysokosci mego uda. Krew! Nie mialam watpliwosci - byla to krew Jervona. Moglam jedynie miec nadzieje, ze nie jest powaznie ranny - plama byla niewielka. Wiedzialam, ze nie poddal sie bez walki. Byl zbyt wytrawnym rycerzem, a wyglad obozowiska swiadczyl o skutecznosci, z jaka sie bronil. Za pierwsza sciana znajdowaly sie jeszcze dwie. Zewnetrzna byla rownie szara jak otaczajacy krajobraz, druga zas ciemnozielona - byla to barwa samego kamienia. Trzecia zas stanowily rdzawoczerwone, jakby spryskane zakrzepla krwia, drobniejsze glazy. Przejscie przez caly czas zwezalo sie, az w koncu musialam zsiasc z kuca. Przede mna stal budynek, troszke tylko wyzszy od otaczajacych go scian, pozbawiony okien, a wzniesiony z matowych, czarnych glazow. Z jego dachu wzbijal sie widoczny z daleka slup swiatla, jakby zawstydzajacy przytlumione slonce. Gdy bylam blizej, spostrzeglam, ze choc buzowal on jak plomienie ogniska, to jednak nie ognisko bylo jego zrodlem. Spostrzeglam tez wejscie do wnetrza tej budowli, lecz portal pozostawal tak gleboko w cieniu, ze nie mozna bylo dostrzec, czy kryje sie za nim jakas niespodzianka. Przystanelam, by mu sie przyjrzec. Slepe wejscie w pulapke nie pomogloby ani Jervonowi, ani tez mnie. Nie slyszalam zadnego odglosu - nawet szelestu wiatru. Nie wyczuwalam tez zadnego zapachu, ktory ostrzeglby mnie przed zjawa w dolinie. Wyciagnelam przed siebie dlon z zacisnieta laska, ktora najpierw lekko drgnela, po chwili zas zaczela kolysac sie na boki ze wzrastajaca szybkoscia. Srebrne zakonczenie wskazywalo na znajdujace sie za mna wejscie. To, co przede mna, bylo zbyt silne dla mocy, ktore moglam przywolac. Instynktownie uswiadomilam sobie, ze jesli przekrocze ten mroczny portal, napotkam niebezpieczenstwo, przy ktorym zjawa z doliny bedzie niczym. Gdybym wiedziala wiecej!... Chociaz kiedys juz ruszylam w boj z jedna ze zlych mocy Najstarszych, zupelnie nieswiadoma i wyposazona w pare kiepskich rekwizytow. Jervon, majacy o wiele wieksze powody do strachu, gdyz nie posiadal prawie zadnych zabezpieczen przeciwko czarom, poszedl wraz ze mna, majac do dyspozycji jedynie stal swego miecza i odwage. Czy moglam pozostawic go bez pomocy? Stojac tu zastanawialam sie, kim on dla mnie jest. Najpierw byl niechcianym towarzyszem podrozy przez dziki kraj; doprowadzal mnie do szalu, gdyz obawialam sie, ze moglby w jakis sposob odciagnac mnie od celu wyprawy. Potem... Nasze losy byly ze soba zlaczone. Jakakolwiek sila przywiodla go tu, mogla miec na celu jedynie zniszczenie nas obojga. Mimo to, a moze wlasnie dlatego, ruszylam ku mrocznemu otworowi. Nie bylo drzwi. Kiedy postapilam w glab, ogarnela mnie ciemnosc tak gesta, jakby spadla na mnie zaslona z lekkiej, ale calkowicie nieprzezroczystej materii. Unioslam dlon, spojrzalam na nia i nic nie widzialam. Wydalo mi sie, ze laska znajduje sie na rowni z ustami. Dmuchnelam na nia i wypowiedzialam trzy Slowa. Swiatlo bylo tak slabiutkie, jakby pochodzilo od swieczki nie grubszej od palca i nieustannie drzalo, lecz czesciowe rozproszenie mroku podnioslo mnie na duchu. Jak dotad nic nie wskazywalo na zainteresowanie moja osoba, a to juz byl duzy sukces. Poprzednio w podobnej sytuacji mialam te przewage, ze to, co tak dlugo wladalo owym miejscem, stalo sie zbyt dufne w swoja moc, bo nie napotkalo przeciwnika znajacego czary, a tym samym nie widzialo we mnie groznego przeciwnika. Na podobne zlekcewazenie liczylam obecnie. Nie zdawalam sobie sprawy, co mnie czeka. Jak zwykle w takich miejscach, czas plynal inaczej. Istnieje masa legend o tych, ktorzy wkroczyli do podobnych skupisk mocy na okres, ktory wydawal sie im dniem lub rokiem, zas do swego wlasnego swiata powrocili po paru dziesiatkach lat. Mnie natomiast wydawalo sie, ze jest akurat odwrotnie. Ciemnosc, ktora ledwie co rozswietlal ogien utrzymywany przez moce mego ducha, byla jak wartki strumien, ktory przeplywal wokol mnie. Posuwalam sie powoli krok za krokiem, zupelnie jakbym brnela przez rwaca wode. Na razie nikt i nic mnie nie atakowalo. Coraz bardziej upewnialam sie w przekonaniu, ze zamieszkujaca to miejsce sila nie zdaje sobie sprawy z mojej obecnosci. Wydawalo mi sie, ze minely godziny, odkad zaczelam zmuszac swoje cialo do meczacego pokonywania mroku. Z ciemni do jasnosci przeszlam tak blyskawicznie, ze chwile trwalo, nim oczy przyzwyczaily sie do swiatla... Gdy odzyskalam wzrok, stwierdzilam, ze znajduje sie w okraglym pomieszczeniu, ktore wypelnione bylo dwoma poteznymi fotelami. Sadzac po rozmiarach, nie byly one przeznaczone dla ludzi. Staly po obu stronach migoczacego filaru, zwrocone ku sobie. Nie byl to filar w doslownym znaczeniu, a raczej obracajacy sie szybko walec migoczacy blaskiem na podobienstwo plomieni ogniska. Cos wewnatrz mnie uderzylo na alarm, totez natychmiast odwrocilam od niego wzrok. To wlasnie byla moc, ktora skupiala sie w tym miejscu. Stalam za jednym z owych foteli, gdy nagle dostrzeglam cos, co spadlo z drugiego. Podeszlam blizej i zobaczylam, ze jest to cialo jakiegos czlowieka o strasznie wykrzywionej twarzy, w ktorej uwage przykuwaly wytrzeszczone oczy z wyrazem takiego przerazenia, ze az sie cofnelam. Bez watpienia byl to jeden z tropionych przeze mnie napastnikow. Jervon zas siedzial na drugim fotelu, przywiazany do oparcia i nog mebla. Nie mial helmu, zas na czole widac bylo swieza rane, niezdarnie obandazowana, z ktorej na policzki splynely strumyki zakrzeplej juz krwi. Laska lekko drgnela w mej dloni - znaczylo to, ze moj towarzysz jeszcze zyje, w jego ciele tli sie jeszcze iskierka zycia, podtrzymywana jedynie wola i odwaga. Oczy utkwione mial w rozblyskujacym walcu. Wiedzialam, ze to, co stanowilo o duchu Jervona, powoli, lecz nieustannie jest przezen wysysane. Proba polaczenia sie z umyslem Jervona zawiodla, poniewaz zbyt gleboko tkwil w hipnotycznej mocy swiatla. Moglam sprobowac przerwac te wiez, ale ryzykowalam zniszczeniem efektow jego woli i determinacji - uwolnie go, ale jednoczesnie strace, gdyz jego upor nie pozwoli mu na szybkie wycofanie sie. Tkwila w nim bowiem ogromna sila woli, ktora mialam okazje obserwowac wielokrotnie w czasie naszych wspolnych wedrowek. Pozostalo wiec tylko podazyc w slad za nim, w plomien, i spotkac sie z tajemnicza moca na jej wlasnym terenie. Zalowalam, ze nic o niej nie wiem, poza tym, ze jest potezna. Nie mialam pojecia czy ktorekolwiek z mych umiejetnosci okaza sie wobec niej skuteczne. Powoli odwrocilam wzrok na martwego bandyte. Jako latwiejszy lup, bo duchowo slabszy, zostal szybciej pozbawiony zyciodajnej energii. Ze sposobu ulozenia ciala mozna bylo wywnioskowac, ze zostal odrzucony, gdy stal sie juz niepotrzebny. Wiedzialam, ze nie moge tak po prostu zabrac stad Jervona, nawet, jesli ow zimny plomien pozwolilby mi na to. Nigdy bowiem nie bylby on juz w pelni soba. Musialam zwrocic mu to, co juz do tej pory stracil, tyle tylko, ze nie wiedzialam jak. Zblizylam sie do drugiego fotela, uwazajac, aby nie tracic ciala, ktore lezalo obok. Usiadlam opierajac glowe o oparcie i ujelam w obie dlonie laske, zmuszajac ja do skierowania sie w strone piersi Jervona. Nie sadzilam, aby to, czemu mialam sie przeciwstawic, pochodzilo z mego swiata. Te zamrozone plomienie byly raczej slaba namiastka jego obecnosci tutaj. Musialam mu stawic czolo w jego swiecie. Bez watpienia zwloki lezace u mych stop za zycia znajdowaly sie w jego mocy. Najprawdopodobniej zostal on wraz z innymi wyslany wlasnie w celu znalezienia kogos tak silnego jak Jervon. Ale ten, jak dotad, jeszcze mu nie ulegl. Istniala tez szansa, ze owo "cos" nigdy dotad nie probowalo wchlonac kogos obdarzonego zdolnosciami i bedzie to dla niego nieprzyjemnym zaskoczeniem. Slaba to byla nadzieja, ale poza odrobina wiedzy i uporem, na nic innego nie moglam liczyc. Pewne bylo jedynie to, ze nie opuszcze tego miejsca sama. Albo wygramy oboje, albo... Tak czy inaczej bedzie to naszym udzialem. Zaciskajac dlonie na drewnie, powoli unioslam oczy i spojrzalam prosto w pelzajace promienie. Musialam teraz jedynie troche oslabic obrone. Gdzie indziej i kiedy indziej Znajdowalam sie... gdzie indziej. Jak mozna opisac cos, co jest idealnie obce...? Byly to barwy, ktorych nazw nie znalam, odnioslam wrazenia zupelnie dla mnie nowe i obce. Nic nie zdradzalo tego, abym zdawala sobie sprawe z istnienia ciala, zreszta niewiele mnie ono obchodzilo. Normalne, ludzkie zmysly na nic sie tutaj zdawaly. Zrozumialam, ze zaleze od czegos zupelnie nowego.Mialam tylko sekundy na ochloniecie, nim jakas przygniatajaca sila zlapala to wszystko czym bylam i pociagnela za soba poprzez ten fantastyczny i dziwny kraj. Coz to byl za kraj! Choc wedlug moich ludzkich ocen, zly kraj. Rosly tu rosliny nie przypominajace niczego, co kiedykolwiek widzialam. Wsciekla zolc wraz z krwista czerwienia wirowaly walczac z powietrzem, jakby chcialy sie uwolnic i zrobic to, na co maja ochote. Czyjas wola jednak przywiazywala je do miejsca. Galezie wgryzaly sie w ziemie lub bujaly beztrosko wysoko w powietrzu. W okamgnieniu byly juz poza mna, gdyz sila, ktorej sie chwilowo poddawalam, niosla mnie z blyskawiczna szybkoscia. Odrzucilam zainteresowanie dziwnoscia tego swiata, skupiajac sie w sobie, aby byc jak najlepiej przygotowana na owa decydujaca chwile. Musialam przy tym ukryc, ze jestem zdolna do stawienia oporu nieznanemu, ktore mnie przywolywalo, gdyz bylam pewna, ze ujawnienie tego, zanim dojdzie do konfrontacji, byloby wielkim bledem. Slyszalam od Aufricii legendy mowiace o tym, ze gdy Najstarsi byli jeszcze wladcami High Hallack, zajmowali sie sama istota zycia i ze udalo im sie otworzyc "bramy" do innych wszechswiatow, w ktorych czlowiek byl czyms tak nienaturalnym, jak dla mnie to, co przemykalo przede mna. To wlasnie mogla byc taka "brama", ale z pewnoscia jej straznik byl czyms obcym. Znalazlam sie nad zolta plaszczyzna, pozbawiona monstrualnych roslin, z licznymi gleboko wyzlobionymi sciezkami. Nie musialam z nich korzystac - czulam, ze uniesiono mnie jeszcze wyzej niz poprzednio, jakby dla pewnosci, ze nie zetkne sie z tym gruntem. Wszystkie sciezki i drogi prowadzily ku wspolnemu celowi, znajdujacemu sie gdzies przede mna. Gdy nad nimi lecialam, zaczelam dostrzegac poruszajace sie powoli, krok za krokiem, postacie. Zadna nie byla wyraznie widoczna, mialam wrazenie, jakby okrywal je jakis kolor na podobienstwo obszernego plaszcza: niektore byly ciemnoszare, szare, inne zas zielone lub krwistoczerwone. Gdy tak lecialam ponad nimi, wydalo mi sie, ze od kazdej emanuje ostry i gwaltowny jak ciecie miecza strach i zdesperowanie. Zrozumialam, ze sa to wlasnie ofiary, do grona ktorych i ja moge wkrotce dolaczyc. Dlaczego lecialam zamiast isc, tego nie probowalam zgadnac. Przypuszczalam, ze wladajacy tym krajem wiedzial, kim jestem i jak najszybciej chcial miec mnie w swej mocy. Nie byla to zbyt przyjemna perspektywa, ale uwazalam, ze lepiej zdawac sobie z niej sprawe. Ilosc idacych w dole postaci zmalala i zaczelam wierzyc, ze ich przeznaczenie jest celowo odwlekane, a beznadziejne cierpienia sa dla czegos nader milym pozywieniem... Czy Jervon byl jedna z nich? Chcialam sie dokladniej przyjrzec ktorejs z ofiar, lecz po chwili doszlam do wniosku, ze takie zainteresowanie moze byc uznane za cos nienormalnego i szybciej niz to konieczne ujawnie moj cel oraz mozliwosci. Pozwolilam wiec bez przeszkod niesc sie, az u kresu zoltej rowniny ujrzalam zamczysko o scianach plomiennoczerwonych i kolistym ksztalcie. Otoczone ono bylo kaskada roznobarwnych swiatel, ktore mieszaly sie ze soba, tracac wlasna oryginalnosc. Zorientowalam sie, iz opuszczam sie coraz nizej, prosto w calkowita czern, tracac jakakolwiek mozliwosc odbierania wrazen. Totez czym predzej rozpoczelam kontrole swych wrodzonych umiejetnosci, aby nie zapomniec, kim jestem i po co tu przybylam. Nadal nie stawialam oporu, potegujac swa wewnetrzna wiare. W tym momencie musialam nawet usunac ze swiadomosci Jervona. Tak mi podpowiedzial instynkt - a dla kazdej czarownicy glos instynktu jest rozkazem. Czern rzedla - ponownie dostrzeglam swiatlo. W okraglym pomieszczeniu, zalanym fala zoltego blasku, nie bylo nic, oprocz stojacego na samym srodku tronu. Byl on wykonany z czerni - z samego Mroku - a po nim przelewaly sie rdzawe opary, polyskujace roznobarwnymi czasteczkami, ksztaltem przypominajacymi klejnoty. -Witaj. Nie uslyszalam dzwieku, lecz poczulam wibracje, ktora wstrzasnela mna, a raczej forma, ktora aktualnie bylam. Opadalam powoli, az znalazlam sie dokladnie naprzeciwko ogromnego tronu i tego, co na nim przebywalo. Czulam sie tak, jakbym spogladala na olbrzymia gore. -Dobrze... - ponownie przemowila wibracja, laczaca w sobie bol i perwersyjna rozkosz, docierajaca do najglebszych zakamarkow mojej jazni. - Duzo czasu minelo od ostatniego razu... Polyskliwa chmura przemieszczala sie, przybierajac bardziej konkretna forme. -Czy znowu potrzebna jest Brama? - Forma pochylila sie na tronie, a blyszczace punkty skupily sie, tworzac dwa dyski sluzace najprawdopodobniej nieznanemu za oczy, ktore skupily sie na mnie. - Gdzie jest prezent, slugo... Wypowiedz odczulam jak uderzenie ognia, tak silna byla moc, jaka ze soba niosla. Zanim zdazylam odpowiedziec, owo "cos" potrzasnelo gorna czescia ciala, jak gdyby potwierdzajac przypuszczenia. -A wiec podarunek przyszedl, ale nie sadze, zebys to ty spowodowala. Czy sadzisz, ze mnie jest tak latwo oszukac? - postac zatrzesla sie w napadzie straszliwego smiechu. - Twoja rasa sluzyla mi dlugo i dobrze. Nigdy zreszta nie skapilem nagrod. Wtedy bylem nasycony tym pozywieniem. Uwazaj! Z dolu ciala wystrzelilo cos, co moglo byc reka i zobaczylam, jak zjawa sie pozywia. Ci, ktorych wchlaniala, musieli zdawac sobie sprawe z tego, co ich czeka i bynajmniej nie wygladali na zadowolonych. Macka powrocila, zacisnieta na dziko podskakujacej kuli szarosci, w ktora zbila sie jedna z obserwowanych przeze mnie wczesniej wedrujacych postaci. W chwile potem zostala wsunieta do ciala, szarosc zniknela i nastepna sila zyciowa zostala skazana na istnienie w strachu i zdesperowaniu. Widzac to, cos mnie olsnilo - tak jak owa zjawa w dolinie, ta przede mna byla myslowa materializacja, zywiaca sie strachem. Obie formy byly wytworem podobnych sil. Slyszalam, ze ludzie stwarzaja bogow na swe wlasne podobienstwo, wyposazajac ich w swoje uczucia, tyle, ze w o wiele wiekszej skali. To, co mialam przed oczami, zostalo kiedys stworzone, aby sluzyc ludziom, ktorych bogiem zostalo i ktorzy przez pokolenia karmili je, az w koncu uniezaleznilo sie od ich ofiar. Moglo kontrolowac ludzkosc na tyle, aby wybrac sobie danine. Jesli wszystko to bylo prawda, bronia przeciwko niemu byla... niewiara. Nalezalo zrobic wszystko, by orez stal sie realny. Potworne oczy nie spuszczaly spojrzenia ze mnie ani na chwile. Ani na chwile tez nie zmienily sie przerazenie i desperacja, ktore atakowaly mnie jak fala przyboju z cala sila, jaka wniosly ze soba pokolenia wyznawcow. -Pyle... - ponownie wstrzasnely mna drgania jego potepienczego smiechu. - Ja jestem, istnieje, niezaleznie od tego, jak mala byla iskra mysli, ktora mnie zrodzila. Przyjrzyj mi sie! Materia zagescila sie, tworzac zarysy ludzkiej postaci, nagiej i pieknej niczym bostwo, bez watpienia meskiej. Oczy zmniejszyly sie do normalnych rozmiarow, stajac sie czescia twarzy o klasycznych, pieknych, wrecz boskich rysach. -Spojrz na mnie! - rozbrzmiewalo w sali. - Samice twego gatunku ubostwialy mnie, gdy jeszcze nie znudzilem sie przebywaniem w waszym swiecie. Zanim jeszcze nie zamknely sie bramy laczace swiaty. Spojrz... i zbliz sie! Tym razem ponownie naplynela fala owej przerazajacej rozkoszy. Jednak przywolujac na pomoc swa wiedze o panowaniu nad wlasnym cialem, zdolalam nie spelnic jego polecenia. Doskonale usta wykrzywily sie ironicznie. -Jestes czyms lepszym od tego, co probowalem przez wieki. To faktycznie powinna byc uczta - uniosl muskularne ramie, po czym skierowal w moja strone palec. - Chodz! Nie oprzesz mi sie! Chodz dobrowolnie, a wielka bedzie nagroda. Moje mysli skupily sie na imieniu, ktore mi podal na poczatku spotkania. Byla niewielka nadzieja, ze sie uda. Niestety. Gdy odrzucil glowe i ryknal smiechem, wiedzialam, ze przegralam. -Imiona! Myslalas, ze narzucisz mi swa wole, poslugujac sie imionami? Przeciez to, ktore ci powiedzialem, bylo imieniem, ktorym ludzie, czesc ludzi w zasadzie, mnie nazywali. Nie jest to moje prawdziwe imie, a bez znajomosci jego jestes bezbronna. Jednakze podnieca mnie, ze osmielasz sie sprzeciwiac mej woli. Czekalem, rosnac w sile, na tych. ktorzy zamkneli brame i byc moze poluja na mnie. Lecz oni nie przybyli, a zjawilas sie ty, nedzna glisto, ktora osmiela mi sie sprzeciwiac, a ktorej nawet nie da sie z nimi porownywac. Mozesz mnie jedynie rozweselic, co bedzie duza przyjemnoscia. Przyszlas tu w poszukiwaniu kogos konkretnego, inni przybyli tu wiedzeni duma, badz checia wladzy. Otrzymali swe nagrody, o czym przekonasz sie, gdy do nich dolaczysz. Lecz nie uzywaj imion, ktore nie maja zadnej mocy! Tym razem nie probowalam nawet silic sie na odpowiedz. Skupilam caly wysilek umyslu na przypominaniu sobie roznych, czesto przypadkowych informacji, ktore slyszalam i na wydobyciu z nich czegos, co mogloby byc pozyteczne w walce z nim. -Doskonale! - rozesmial sie po raz trzeci. - Probuj, jesli chcesz, to mnie rozwesela. A teraz... spojrz, kto przybywa... Wskazal w lewo, a moj wzrok podazyl za jego gestem. Powoli, jakby walczac z przyciagajaca ja sila, zblizala sie jedna z otoczonych kolumnami swiatla postaci. Ta byla zolta. Wiedzialam, zanim jeszcze dokladnie zobaczylam, ze zawiera to, co w tym swiecie bylo Jervonem. Stal wyprostowany i spiety, rozpaczliwie probowal zwalczyc sile, ktora emanowala od strony tronu. -Jervon! - nie mialam nic do stracenia, wysylajac myslowe wolanie. -Elys! - odpowiedz przyszla natychmiast, czysta i jasna. Wladca tego swiata spogladal raz na jedno, raz na drugie z nas i usmiechal sie ironicznie. Ramie przy ramieniu -Cudowna uczta... - stwierdzil oblizujac sie, jakby faktycznie myslal o czyms smakowitym. - Jestescie naprawde dobrzy!-Ale nie do konca! - odparlam. Zolty plomien otaczajacy Jervona nie przyblizal sie juz ku niemu. Jervon stal obok mnie tak, jak wielokrotnie w przeszlosci, gdy razem stawialismy czola roznym niebezpieczenstwom. Wiedzialam jednak, ze to nie caly on, ze zatrzymal w swym spetanym ciele dosc energii, aby nie stracic poczucia osobowosci. Bylo mi razniej. To, co siedzialo przed nami, pochylilo sie z twarza zwrocona w naszym kierunku. -Przeciez to takie proste. Jestem glodny, wiec jem! - wyciagnal ramie na nienaturalna dlugosc i wsunal w swoje podbrzusze inna szara mase. Cos w moim umysle desperacko wrzasnelo. -Widzicie, jakie to proste! W odpowiedzi skierowalam moc ku Jervonowi i poczulam, ze stoimy ramie w ramie przed tym, czego nigdy nie powinno byc. Cala sila Jervona byla juz zaangazowana przeciw temu czemus, totez czym predzej przylaczylam don swa moc, formujac symbole i kazac im blyszczec w powietrzu, jakby napisano je czystym plomieniem. To "cos" rozesmialo sie i wyciagnawszy reke zmiotlo je w nicosc. -Male sa twe umiejetnosci, kobieto. Czy sadzilas, ze wywra na mnie jakiekolwiek wrazenie? Spojrz, co z nimi zrobilem i co moge zrobic z kazda taka dziecinada. -Jervon! To odzywia sie strachem! -Tak, Elys, i dusza mezczyzny takze - zabrzmialo tak pewnie, jakbym rzeczywiscie znalazla bezpieczna przystan. Dwukrotnie jeszcze forma siegala po swe pozywienie, a oczy zawsze skierowane miala na nas. Na co czekala, tego nie bylam w stanie odgadnac. Przerwa ta dala mi czas na uporzadkowanie mysli i zastanowienie sie nad sposobem walki. Jak mozna zabic boga? Niewiara - podpowiadala logika, lecz niewiara wydala sie nader nieprawdopodobna do przywolania. Obdarzeni Talentem musza wierzyc, gdyz wiedza, ze sa rozne sily poza granicami naszego swiata, tak dobre, jak i zle, ktore moga byc przez czlowieka przywolane. Choc nie rozumiemy ich natury, wiemy, ze istnieja. U Jervona wiara owa spowodowana byla raczej instynktem, a nie wiedza. Choc drogi nasze roznily sie, prowadzily do tego samego - do okreslonej bramy, najwiekszej ze wszystkich, za ktora lezalo cos, czego nie mozna bylo ani zrozumiec, ani tez sobie wyobrazic. Tylko to "cos" nie moglo byc objete ta wiara - nie nalezalam do tych, ktorzy bili mu w swiatyniach poklony, ani tez nie potrzebowalam jego pomocy w czymkolwiek. Dlatego tez dla mnie nie byl on bogiem! -Tak ci sie tylko wydaje - blysnela w odpowiedzi mysl. - Jestes z rasy, ktora mnie stworzyla, dlatego sa w tobie rzeczy, ktorych moge dotknac i ktore moge poruszyc. Faktycznie poczulam obslizgle, grzejace palce dotykajace mej skory i zostalo we mnie cos... cos rozbudzonego. Gotowa odpowiedz na ten wstretny dotyk. Od urodzenia mialam swoje slabosci, tak jak i zdolnosci. Wlasnie te pierwsze wzywal do walki przeciwko mnie. Ponownie uslyszalam jego smiech. -Elys... - wolanie Jervona wzbilo sie ponad ten smiech. - Elys! - Bylo to tylko moje imie, ale zdolalo przelamac uczucie budzacej sie odpowiedzi na potworny dotyk. Ucieklam sie ponownie do pomocy logiki. Nikt nie jest doskonaly i wiele z tego, co jest w nas, powinno byc ogladane i sadzone z surowoscia. Gdyby jednak pozbawic nas tego, nie byloby w nas rownowagi dla pozytywnych cech naszego charakteru. Tak, byla we mnie slabosc, ale teraz, gdy o niej wiedzialam, slabosc nie miala juz znaczenia. Bylam Elys - czarownica, o czym nawet Jervon przypominal mi wymawiajac me imie. Nie bylam narzedziem, ktore przywiedziono przed ten tron - przyszlam tu z wlasnej, nie przymuszonej woli, a nie przyciagnieta ciemnymi mocami, ktore przewazaly w mojej duszy. - Elys - rozleglo sie ponownie wolanie Jervona. Stalam sie znowu soba, przywolalam na pomoc wszystko, co bylo skutkiem mego dlugotrwalego treningu, aby posluzylo mi za bron. Piekna glowa lekko sie poruszyla - nadal spogladala na mnie, lecz teraz obejmowala swym wzrokiem takze Jervona. Jej wlasciciel uniosl dlon i skinal na niego. Zolty plomien skierowal sie ku tronowi, lecz Jervon nie poddawal sie. Nie wolal mnie, sam probowal przeciwstawic sie temu, co przyciagalo go do siebie. Poruszylam sie, stojac pomiedzy nim a tym, co juz wyciagalo po niego monstrualna reke. Ponownie uzylam imienia, ktore w swym strachu nadali mu ludzie, ale tym razem nie w formie znakow, lecz poslalam w myslach obraz pustego, zniszczonego od dlugiego czasu tronu. Pokonalam strach i zlosc, ktore teraz sluzyly moim celom. Forma zniknela! Nie moglam odciac sie od zmyslow, ktore zapewnialy mnie, ze jest przeciwnie. Nie bylam jej wyznawczynia i ani ja, ani Jervon nie wierzylismy w nia. Dlatego ona nie istniala! Mimo to forma stawala sie coraz wyrazistsza, nawet gdy zaprzeczalam jej istnieniu! Jak moglam zdominowac pokolenia, ktore ciagle umacnialy owo "cos" w tym przekonaniu? Pusty tron - nieistnienie...! Poslalam w tym obrazie wszystko co moglam, wraz z pomoca ze strony Jervona. Nie karmilam tego - to nie moglo istniec! Byla to prawdziwa tortura, gdyz rownoczesnie przywolywalo ono te czesc mnie, ktora sklaniala sie ku zaakceptowaniu go. Wstrzymywalam to jak moglam. To nie jest moj bog! Musi byc wiara, ktora przywola bostwo do zycia - bez takiej wiary nie moze ono istniec! Nie bylo sensu uciekac sie do pomocy mojej sztuki, gdyz w takim jak to miejscu, kazdy rodzaj wiary w istnienie sil pozostajacych poza zasiegiem naszych zmyslow, zostalby odczytany jako wlasnie konkretna wiara, niezaleznie od tego, jakim mianem nazwano by przywolanego na pomoc. Bronia byla tylko otwartosc mego ducha i moja wiara w siebie, a takze wiara Jervona. Nie akceptowalam i nie poddawalam sie, gdyz tego po prostu nie bylo. Moj przeciwnik stracil swa leniwa pewnosc siebie, zlosliwy usmieszek, a nawet pseudoludzka postac. Na tronie widnial teraz zywy plomien, przenikany gleboka czernia dominujacego w nim Zla. Calosc kolysala sie na podobienstwo olbrzymiego weza, ktory przygotowuje sie do ataku. Jego wscieklosc byla szalencza - dlugie lata istnienia nie przygotowaly go na cos takiego. Byl gotowy wchlonac mnie. Tylko czy na pewno? Umysl ludzki sklada sie z wielu poziomow swiadomosci i uczuc. Ci, ktorzy wladaja Moca, zdaja sobie sprawe z tego lepiej od innych. To "cos" zywilo sie strachem i zlem mieszkajacym w nas samych. Owe plomienne formy, skupione teraz ciasno wokol mnie i Jervona, byly zdominowane przez te uczucia za swoich ludzkich czasow. Teraz, w wiezieniu, utrzymywaly je strach i zludna wiara, az do chwili, gdy byly tu przywolywane i zamienialy sie w pozywienie swego wladcy. Wladcy, ktory z kolei nie moglby nad nimi panowac, gdyby nie poddali sie temu, ktorego stworzyli i ktorego mogli zniszczyc, gdyby tylko chcieli! Rozeslalam te mysl najszerzej, jak umialam. Jesli wszyscy byliby pograzeni w wierze, to nie zyskalabym niczego, ale jesli tylko paru z nich mogloby dolaczyc do nas... tylko paru! Owo "cos" na tronie bylo szybkie - pochylilo sie, zagarnelo pierwszy szereg form i pochlonelo je wraz z ich energia. -Elys... Elys... - tylko imie, ale Jervon wlozyl w nie wszystko co mogl, aby mnie podtrzymac w walce. Uswiadomilam sobie, ze jego ogien rozgorzal jasniejszym blaskiem. Falszywe bostwo ponownie siegnelo po pozywienie; w jego ruchach bylo cos, co wyraznie sugerowalo, ze czas przestal byc jego sluga, a szybko zaczal przeksztalcac sie w przeciwnika, wobec czego staralo sie jak najszybciej napelnic zyciowa energia ofiar, by wzmocnic swoja sile. Nie moglo sie jednak odzywiac niewiara - uczepilam sie tego jak ostatniej deski ratunku. Pusty tron... Plomien zasiadajacy na tronie "krzyknal" rozdzierajaco, po czym pochylil sie w nasza strone. Nie wierzylismy i dlatego nie moglismy byc przezen wchlonieci. Bylam w ciemnosciach, a moje zmysly calkowicie zniknely, bylam w... Nie, nie moglam byc w czyms, co nie istnialo, bylam soba - Elys. Jervon i ja nie moglismy stac sie miesem dla falszywego bostwa, ktorego wyznawcy dawno zamienili sie w pyl, zas swiatynie rozsypaly w gruzy. Czulam sie tak, jakby moje nagie cialo wystawione bylo na niesamowite zimno. Bylam... nie, nie bylam! Bylam Elys, a Jervon byl Jervonem! Wyczuwalam go, poprzez torture zimna, utrzymujacego, tak jak ja, swa osobowosc. Bylismy soba - nie slugami lub ofiarami tego, co nie nalezalo do obecnego swiata. Przestawalismy sie bac, bowiem moglismy kontrolowac coraz wieksze powierzchnie swiadomosci. Tu stal tylko pusty tron... poza nim byla nicosc. Nic poza Elys i Jervonem, ktorzy nie wierzyli. Bol, zimno, bol, lecz ja ciagle sie trzymalam. Teraz slyszalam juz wolanie Jervona. Znalazlam nawet sily, aby mu odpowiedziec. Stalismy ramie w ramie. Bylismy silni, poniewaz sie zjednoczylismy. Ciemnosc, lodowaty bol - i nagle uczucie zmiany, zagubienia. Nie pozwolilam, aby strach wzial gore. Bog, ktory nie istnial, nie mogl wyrzadzic mi krzywdy. Otworzylam oczy wyczuwajac wczesniej, ze jestem juz zupelnie gdzie indziej. Przede mna widniala kolumna swiatla - lecz ciemniala z kazda chwila, zatapiajac sie w sobie. Drgnelam, czujac sztywnosc i chlod. Moje stopy i dlonie byly zdretwiale. Siedzialam w fotelu, spogladajac na cos znanego. Bylam... bylam w okraglym pomieszczeniu, w ktorym znalazlam Jervona. -Jervon! - krzyknelam. Zataczajac sie podazylam ku drugiemu fotelowi, szukajac goraczkowo sztyletu, aby rozciac krepujace Jervona wiezy. Mial zamkniete oczy, lecz jego glowa nie zwisala tak bezwladnie, jak lezacego po drugiej stronie bandyty. Cielam wiezy prawie bezwladnymi rekoma, dwukrotnie upuscilam sztylet i szukalam go w poglebiajacym sie mroku. Plomienista kolumna wydzielala juz teraz tak malo swiatla, ze widac bylo jedynie ogolne zarysy cial. -Jervon! - krzyknelam, potrzasajac nim. Jego cialo opadlo do przodu, a glowa oparla sie na moim ramieniu. Pod tym ciezarem omal sie nie przewrocilam. -Jervon! - powtorzylam. Poczulam na plecach slaby oddech, po ktorym nastapil cichutki jek. Trzymalam Jervona w takim uscisku, ze nawet falszywy bog nie zdolalby nas rozerwac. -Moja droga pani zamierza polamac mi wszystkie zebra... - dal sie wyczuc cichutki szept. Oboje parsknelismy smiechem, bedacym naturalna reakcja na przezyte ostatnio chwile. Ledwie moglam uwierzyc, ze wygralismy, ale dowod byl tuz przed nami - blyszczaca dotad kolumna wydzielala wlasnie ostatnie blyski. Teraz nie bylo juz zadnej bramy, ktora prowadzilaby dokadkolwiek. Mozliwe, ze na zewnatrz oczekiwali nas bandyci Pustkowi, ale stoczylismy zwycieska bitwe z czyms o wiele wiekszym i grozniejszym od nich, totez nie przejmowalismy sie nimi w ogole. Pajeczy jedwab I Wielki Sztorm przyszedl pozno w Roku Kobolda, dlugo po miesiacu, w ktorym zwykle oczekuje sie tego kataklizmu. Spowodowalo go zlo sciagniete na Estcarp przez Strazniczki, kiedy zgromadzily wszystkie swe sily, by zmienic oblicze gor i odpieczetowac prowadzace przez nie drogi, ktorymi nadeszla inwazja z Karstenu.Rannock bylo zdane na laske sztormu; gdyby nie ostrzezenie, odebrane we snie przez Ingvarne, miejscowa czarownice i uzdrowicielke, ktore sprawilo, ze wyprowadzono dzieci i kobiety okoliczne wzgorza, nie obyloby sie bez ofiar. A tak ci najbardziej zagrozeni z gory obserwowali pelni niepokoju wsciekle ataki morza, ktore kotlowalo sie z nie spotykana dotad sila napierajac na brzeg. Smocze Kly, uzywane jako przystan dla lodzi, pograzone byly prawie calkowicie pod woda; kipiel zdawala sie siegac coraz dalej - jakby chciala dotrzec do skal, na ktorych schronili sie ludzie. Wszyscy stracili juz zupelnie nadzieje na ujrzenie lodzi, ktore poprzedniego dnia wyplynely na polow - chyba, ze pod postacia szczatkow wyrzuconych na brzeg przez fale. Z mezczyzn pozostala w wiosce jedynie grupka starcow i podrostkow oraz paru podobnych do Herdreka Kuternogi, wioskowego kowala. Rannock bylo ubogie w mezow, podobnie jak caly spustoszony przez wojne Estcarp. Tymczasem na polnocy niczym jastrzab czail sie Alizon, gotow zaatakowac w chwili jakiejkolwiek slabosci; na poludniu wrzal nadal Karsten, odciety co prawda nieprzebytymi obecnie gorami, lecz nadal niespokojny. Nikt nie wiedzial, gdzie przebywaja mezowie sluzacy pod rozkazami Lorda Sinona Tregartha czy pod sztandarami Czarownic z Es. Nie wierzono juz nawet w ich powrot. Od czasow mlodosci wiekowego Nabora, ktory liczyl ponad sto wiosen, nie bylo na tych ziemiach prawdziwego pokoju. Nabor stal teraz obok Ingvarny, wtulony miedzy skalne zalomy na szczycie i opierajac sie wichurze, wpatrywal sie w szalejace fale. Nie ujrzeli swych kutrow, za to wsrod kipieli przy Smoczych Klach spostrzegli nagle obcy statek, a raczej jego wrak, ktory jakims cudem nie roztrzaskal sie o przystan i wplynal na stosunkowo spokojny przybrzezny akwen, zasloniety wysokimi zboczami przed glownymi uderzeniami fal. Nabor odetchnal z ulga. Jako byly marynarz ciezko przezywal utrate kazdego statku, no a poza tym Rannock mialo prawo do ladunkow ofiar zywiolu. Skoro statek wytrzymal juz tyle, istniala szansa, ze uda sie potem wydostac na brzeg zawartosc jego ladowni. Odwracal sie od pozostalych, ktorzy schronili sie przed wiatrem nieco nizej, by przekazac im dobra nowine, gdy nagle drgniecie stojacej obok niego kobiety zwrocilo jego uwage. -Ktos przybywa... - odczytal z ruchu jej warg, gdyz wycie wiatru zagluszalo slowa. W tym samym momencie z dolu uslyszeli potezny trzask. Obcemu statkowi udalo sie wyminac niebezpieczne skaly, ale potezna fala wyrzucila go teraz na brzeg az do polowy dlugosci; kolejne zas zaczely wsciekle uderzac o kadlub. Przybysz nie mial juz szans na przetrwanie. -To pirat! - Herdrek przekrzyczal ryk zywiolu. - Pewnie ktorys z Morskich Wilkow Alizon. Splunal w kierunku wybrzeza, po czym ruszyl w slad za Ingvarna, ktora zdecydowanie przedzierala sie juz ku rozbitemu statkowi, jakby mialo to byc najwazniejsze wydarzenie w jej zyciu. Klnac babska glupote (mial nadzieje, ze tego nie doslyszala), przywolal dwoch podrostkow i dogonil czarownice przy samym wraku. Na szczescie sztorm przycichl, gdyz inaczej nie byloby sposobu dotarcia do pokrytego wodorostami kadluba. Kowal obwiazal sie lina w pasie i, przypominajac chlopcom, by mocno trzymali, przedarl sie przez wode siegajaca do ud. Uzywajac resztek olinowania zwisajacych z burt, zdolal wspiac sie na poklad. Luk ladowni byl zamkniety i szczelnie zasloniety plotnem zaglowym. Otwarcie wlazu zajelo mu sporo czasu. -Hej! - krzyknal w mrok. - Jest tam kto na dole? Odpowiedzial mu cienki pisk, podobny do glosu mew. Ptaki zaczynaly juz kolowac nad uspokajajacym sie morzem w poszukiwaniu zeru. Klnac sztywna noge utrudniajaca ruchy, opuscil sie do ladowni. To, co w niej znalazl, wzbudzilo w nim szczere pragnienie dostania w rece kogos z zalogi. Bardzo zalowal, ze nie jest to mozliwe. Slyszal juz o takich statkach, ale zobaczyl po raz pierwszy lajbe, ktorej ladunkiem byl zywy towar. Ocalala tylko jedna osoba - dziewczynka, ktora Herdrek wyniosl z tego przerazajacego wiezienia. Byla drobniutka, przypominala obciagniety skora szkielet z wielkimi, szeroko otwartymi, szarymi oczami. Patrzyla, lecz nic nie widziala. Ingvarna, autorytet w Klanie, wziela ja od kowala i owinela we wlasna oponcze. Skad sie tutaj znalazla dziewczynka, mieszkancy Rannock nie dowiedzieli sie nigdy. Handlarze niewolnikow skladali wizyty w nader odleglych stronach, a Dairine nie umiala powiedziec, jak wygladaly jej ojczyste ziemie. Szybko przekonali sie, ze dziewczynka jest niewidoma. Ingvarna, choc posiadala wielka wiedze o ziolach, zakleciach leczniczych, skladaniu kosci i leczeniu ran, potrzasala z zalem glowa. Twierdzila, ze slepota ta nie jest wynikiem choroby czy uszkodzenia ciala, lecz mozliwe, ze spowodowaly ja tragiczne sceny, ktorych dziewczynka byla swiadkiem. Prawdopodobnie umysl dziecka zamknal sie w sobie, nie chcac nic wiecej ogladac z otaczajacego swiata. Dziewczynka miala z szesc lub siedem wiosen, zdawalo sie jednak, ze mowe takze jej odjelo. Jedyne, co pozostalo - to nieustanny strach. Kobiety staraly sie jej pomoc, ale w skrytosci ducha cieszyly sie, ze zwiazala sie najblizej z Ingvarna, chociaz ta nie okazywala jej szczegolnych wzgledow. Nie starala sie uprzyjemnic jej zycia, jak komus choremu na ciele lub umysle, odnosila sie do niej raczej jak do corki wioski, wybranej na nastepczynie czarownicy i starala sie przekazac jej swa wiedza i sekrety. Lata, ktore nadeszly, byly ciezkie dla Rannock; w sztormie stracono ponad polowe floty rybackiej, nie pojawil sie takze zaden statek kupiecki, zimy byly dluzsze i ciezsze niz zazwyczaj. W tych mrocznych dniach Dairine pokazala po raz pierwszy, co umie. Jej oczy nie widzialy tego, co robia dlonie, lecz mimo to, sieci wykonane przez nia byly tak rowne, a praca szla tak szybko, ze wzbudzala podziw nawet u doswiadczonych w tej sztuce niewiast. Nastepnego zas lata, gdy przyszla pora zbiorow i luskania nasion pod kolejne zasiewy, jej dlonie byly najzreczniejsze w calej wiosce, a jej zbiory najwieksze. Jesienia, gdy zabrano sie do przedzenia, otrzymala swoj wlasny kolowrotek. Palce Dairine potrafily wysnuc najciensza i najgladsza nitke - taka, jakiej nikt dotad w wiosce nie widzial. Mimo to stwarzala wrazenie niezadowolonej i ciagle probowala uzyskac jeszcze gladsza i ciensza. Ingvarna nadal uczyla ja, jak uzywac palcow i wechu przy zbieraniu ziol, przekazywala zaklecia i czary potrzebne komus sprawujacemu taka funkcje. Dairine pojmowala szybko, a pojawszy, jeszcze szybciej dochodzila do wprawy w wykorzystywaniu nabytej wiedzy. Pozostala jednak niecierpliwa, zas jej wscieklosc na sama siebie, gdy zdarzalo sie jej popelnic blad, byla ogromna. Nic pogodzila sie rowniez ze swoja slepota, latwo wpadala w zlosc, gdy nie potrafila opisac narzedzia, ktore bylo jej potrzebne, a ktorego nie znajdowala pod reka. Ingvarna w rozmowie z Herdrekiem, ktory byl teraz naczelnikiem wsi, wyrazila kiedys nadzieje, ze moze jej umiejetnosci moglyby pomoc przywrocic pamiec dziewczynie. Gdy spytal, dlaczego dotad nie sprobowala, powiedziala: -To dziecko nie jest z naszej krwi i bylo branka Psow. Czy mamy przywolywac jej strach? Moze to Gunnora, opiekunka wszystkich kobiet, odebrala jej pamiec z litosci. Jesli tak... Przygryzl wargi, obserwujac dziewczyne krazaca z pasja wokol krosien, ktore dla niej skonstruowal. Co chwile przystawala i uderzala w nie swa mala dlonia. Wygladalo, jakby chciala zmusic twarde drewno, by przyjelo inny, bardziej jej zapewne odpowiadajacy ksztalt. -Mysle, ze czuje sie coraz bardziej nieszczesliwa - przyznal, wolno wymawiajac slowa. - Z poczatku byla chyba zadowolona, teraz zas sa takie chwile, gdy zachowuje sie jak uwieziona pantera. Niezbyt mi sie to podoba. -Coz... - westchnela. - Wedlug mnie to najwyzszy czas na podjecie decyzji. Podeszla do dziewczyny i ujela ja za rece. Spogladajac wprost w niewidzace zrenice, polecila kowalowi: -Zostaw nas same! Dziewczyna znieruchomiala, czujac jej dotyk. Tego samego dnia wieczorem Dairine przyszla do Herdreka, gdy pracowal w swej kuzni. Poruszala sie calkiem pewnie. Dotad zwykle poslugiwala sie sluchem, bezblednie rozpoznajac zblizajace sie osoby po krokach. Teraz jednak juz z daleka wyciagnela ku niemu rece tak, jakby witala ukochanego ojca. Wiedzial juz, ze Ingvarnie sie udalo. Wraz z nadejsciem wiosny czesto widac ja bylo na polach, gdzie dotykala roslin, czasem slychac bylo jej spiew w dziwnym jezyku. Najprawdopodobniej im spiewala, jakby byly dziecmi, ktorymi trzeba sie opiekowac. Herdrek przebudowal krosna, tak jak chciala, Ingvarna zas wprowadzila ja w tajniki barwienia przedzy i tkanin. Wsrod dzieci tej umierajacej wioski Dairine nie miala przyjaciol. Po pierwsze dlatego, ze poza czarownica nie garnela sie do nikogo, a po drugie - jej zachowanie bywalo niezrozumiale, ona sama zas wydawala sie powazniejsza i doroslejsza, niz wskazywal na to jej wiek. W szesc lat po jej przybyciu zawinal wreszcie do Rannock pierwszy od pamietnego sztormu statek. Byla to jednostka sulkaryjska, ktorej kapitan przywiozl wiesc o szczesliwym zakonczeniu dlugiej wojny. Kleska najezdzcow z Karstenu, ktorzy tak nadszarpneli w swoim czasie sily Strazniczek, byla calkowita. Koris z Gormu byl teraz dowodca Estcarpu, gdyz Strazniczki musialy zajac sie przede wszystkim uzupelnieniem swych szeregow, mocno przerzedzonych w trakcie walk z wrogiem. Nie oznaczalo to jednak jeszcze zupelnego pokoju; niedobitki floty Karstenu przylaczyly sie do piratow, a bandy dezerterow i wszelkich innych lupiezcow napadaly i palily co sie dalo na ladzie, korzystajac z ogolnego zametu i braku silnej wladzy centralnej. Wojska Generala Korisa strzegly granic, lecz niemozliwoscia bylo szybkie wylapanie tych malych zwykle grup, ktore przenikaly na ziemie Estcarpu tylko po to, by dokonac jednej lub dwoch napasci i zniknac. Kapitana takze zaskoczyly wyroby Dairine i zaoferowal Ingvarnie znacznie wyzsza cene za towar, niz spodziewal sie zaplacic w tak malej osadzie. Zainteresowal sie tez sama dziewczyna, przemawiajac do niej po kolei roznymi jezykami, starajac sie mowic bardzo wolno i wyraznie, ona jednak odpowiadala mu w miejscowym dialekcie, twierdzac, ze nie zna zadnego innego. Mimo to wyznal na boku Ingvarnie, ze kiedys juz widzial ludzi podobnych do dziewczyny, chociaz nie mogl sobie przypomniec gdzie. Pewien byl tez, ze nie pochodzi ona ze zwyklego rodu. W nastepnym roku opiekunka zrobila z ofiara morskich lupiezcow to, co uwazala dla niej za najlepsze. Nikt nie wiedzial, ile lat ma Ingvarna, gdyz po czarownicy, ktora znala dobrze sztuke uzdrawiania i biegla byla w ziolach, nie bylo tak widac uplywu czasu, jak po innych. Niemniej zauwazono, ze poruszala sie juz wolniej i nigdy nie chodzila sama w miejsca, gdzie zyli Najstarsi, lecz zawsze ze soba zabierala dziewczyne. Co tam robily, nikt nie wiedzial, bo i ktoz osmielilby sie podgladac osoby obdarzone Talentem? Pewnej nocy, gdy tylko wzeszedl ksiezyc, udaly sie obie do pewnego, dawno temu przygotowanego miejsca, w glebi ladu, gdzie Ingvarna rozpalila ogien. Plonal on nie zwyczajnym, lecz blekitnym plomieniem. Wrzucila wen nastepnie kilka garsci roznych suszonych ziol, tak ze dym stal sie bardzo duszacy. Uwage swa skupila jednak nie na plomieniu, lecz na znajdujacym sie po przeciwnej stronie ogniska kamieniu, ktorego powierzchnia byla gladka jak szklo, a kolor przypominal barwe dobrego ostrza. Dairine stala nieco za Ingvarna. Nauczyla ja w ciagu razem spedzonych lat, jak zastapic utracony wzrok innymi zmyslami i dziewczyna potrafila teraz dotykiem, sluchem i wechem poslugiwac sie z wprawa nieosiagalna niemal dla pozostalych ludzi. Jednak, w takich wlasnie chwilach, poczucie krzywdy wracalo, sprawiajac, ze az lzy plynely jej po policzkach. Wiele zawdzieczala opiekunce, lecz wciaz byla inna niz mieszkancy Rannock i czasem ta samotnosc dotkliwie dawala o sobie znac. Teraz czula, ze Ingvarna zamierza cos zmienic w jej zyciu, lecz nie miala odwagi liczyc na to, ze znow bedzie widziec, tak jak pozostali ludzie. Wyraznie slyszala zaklecia, a dym, ktory wypelnial jej pluca, powodowal, ze miala wyrazna ochote odejsc na bok i zaczerpnac swiezego powietrza. Opanowywala sie jednak, czekajac na dalszy rozwoj wypadkow. Poczula lekkie dotkniecie w ramie, a polecenie, ktore rozblyslo w jej umysle, kazalo ruszyc do przodu z wyciagnietymi rekami, az palce zetknely sie z jakas pulsujaca powierzchnia. Byla ciepla, niemal parzaca, zas pulsowanie dziwnie przeplatalo sie z biciem serca dziewczyny. Stala jednak wytrwale, podczas gdy glos Ingvarny stawal sie coraz cichszy i odleglejszy, jakby byla coraz dalej i dalej. Nagle poczula, jak wyplywajace z dotykanej powierzchni cieplo ogarnia jej dlonie, nadgarstki, a w koncu cale rece. Glos opiekunki byl teraz ledwie slyszalnym pomrukiem, nadal proszacym o pomoc te dziwne i na pol zapomniane moce. Powoli cieplo odplywalo. Jak dlugo trwalo to dziwne zjawisko, jak dlugo trzymala dlonie na powierzchni, ktorej nie mogla dostrzec - nigdy nie ustalila. W koncu ramiona opadly, jakby nagle staly sie zbyt ciezkie. -Co sie mialo stac, dokonalo sie. - Dolatujacy z lewej strony glos Ingvarny swiadczyl o jej zmeczeniu. - Wszystko, co moglam ci zaofiarowac, dalam nie przymuszona, Choc jestes slepa w ludzkim rozumieniu tego slowa, masz ten rodzaj wzroku, jakim moga sie poslugiwac tylko nieliczni. Uzywaj go rozwaznie, moje dziecko. Od tego dnia stalo sie wiadome, ze Dairine faktycznie ma dziwna moc, moc widzenia poprzez dlonie. Mogla, biorac w nie cokolwiek, powiedziec kto i kiedy wykonal dana rzecz. Biorac w rece klab siersci gorskich owiec, potrafila wskazac zrozpaczonemu wlascicielowi miejsce, gdzie zatrzymalo sie sploszone, zaginione stado. Jednakze posiadala jedno "spojrzenie", ktorego nigdy nie wazyla sie uzywac, a o ktorym dowiedziala sie przypadkiem. Kiedys, w czasie dozynek, ujela dlon malego Huldego, ale natychmiast ja puscila i z placzem pobiegla do domu Ingvarny. W ciagu miesiaca chlopiec zmarl na febre. Nigdy pozniej nie posluzyla sie juz tym "darem". Bala sie, ze moglaby spowodowac czyjas przedwczesna smierc. W Roku Czerwia, gdy Dairine byla juz mloda kobieta, Ingvarna zmarla. Odeszla tak lagodnie, jakby przywolala smierc podobnie, jak inni przywoluja sluzbe. Choc Dairine nie byla prawdziwa czarownica-uzdrowicielka, jednak przejela wiele obowiazkow zmarlej. W miesiac zas po pogrzebie przyplynal ponownie statek z Sulkar. Jego kapitan, przekazujac wiesci z szerokiego swiata, co chwile spogladal na Dairine zajeta przedzeniem. Dziewczyna wyraznie wyrozniala sie sposrod mieszkancow wioski: byla jedyna osoba o srebrzystych wlosach i oczach. Sibbald Ortis - Sibbald Jednoreki, jak go nazywano odkad w jednej z bitew stracil dlon i zastapil ja metalowym dzielem kowala z odleglych ziem, kapitan owego statku, byl mlodym i mimo wszystko malo doswiadczonym czlowiekiem, chociaz - podobnie jak wszyscy jego ludzie - prawie cale zycie spedzil na morzu. Powiadomil mieszkancow osady o pokoju, jaki wreszcie zapanowal w Estcarpie rzadzonym przez Korisa. Alizon ponioslo kleske probujac dokonac jakiegos podboju za morzem, a Karsten pograzony byl w chaosie. Wystapili tam przeciwko sobie ksiazeta i lordowie. Piraci zostali bezlitosnie wytepieni, tak ze juz od paru miesiecy nie doszla zadna wiadomosc o pojawieniu sie chocby jednego ich statku u brzegow Estcarpu. Kiedy kapitan przekazal te nowiny, zabral sie do robienia interesow. Pytal, co tez, jesli w ogole cos, mieszkancy moga mu zaproponowac na sprzedaz badz wymiane. Herdrek za nic nie chcialby zdradzac przybyszom calego ubostwa wsi, lecz w koncu, pomimo ze mial ochote na niektore z ich towarow, jak bron i narzedzia, przyznac musial, ze wszystko, czym dysponuje Rannock, to troche suszonej ryby potrzebnej do przezycia zimy i nieco welny. Z trudem zdobyl sie na poczestunek nalezny gosciom, gdyz odmowienie im tego, co bylo okreslone zwyczajem, znaczyloby wyparcie sie wlasnych tradycji i honoru. Dairine zas, sluchajac Sibbalda, marzyla o tym, by miec tyle odwagi, zeby dotknac jego dloni. By dowiedziec sie, jakim jest czlowiekiem ten, ktory bywal tak daleko i tyle w zyciu widzial. Narastala w niej tesknota, by uwolnic sie od ciasnych i az za dobrze znanych sciezek Rannocku, by dowiedziec sie, jak wyglada lezacy na zewnatrz swiat. Jej palce nieustannie przedly, lecz mysli biegly wlasnym torem. Nagle ruchy palcow zostaly zaklocone, gdyz zdala sobie sprawe, ze ktos przy niej stanal. Ktos o zapachu slonej morskiej wody, skory i jeszcze czegos... ktos obcy, z zalogi statku. -Masz zreczne palce, Pani... - rozpoznala glos Sibbalda. -To jedna z niewielu moich umiejetnosci. -Powiedziano mi, ze los nie obszedl sie z toba laskawie. Byl brutalnie szczery, lecz polubila te otwartosc. -Nie calkiem, kapitanie. Ludzie z Rannock sa mi nader przychylni, a ich czarownica byla moja opiekunka... i choc moje oczy sa zamkniete na swiat, dlonie sluza mi dobrze. Jesli chcesz, chodz Panie ze mna, a sam zobaczysz! - powiedziala z duma wstajac i odsuwajac warsztat. Zaprowadzila go do swojego, po smierci Ingvarny, domu, gdzie unosil sie slodki aromat ziol i wskazala na krosna, ktore zrobil dla niej Herdrek. -Jak widzisz, kapitanie, nie jestem niezreczna, chociaz slepa. Wiedziala, ze w na wpol wykonczonej tkaninie nie ma ani jednego bledu. Ortis milczal przez chwile, po czym wydal z siebie odglos, ktorym mogloby byc gwizdniecie z podziwu, gdyby nie zduszone miedzy wargami. -To jedna z najlepszych tkanin, jakie widzialem! Nie ma zadnej skazy ani we wzorze, ani w doborze barw... Jak tego dokonalas? -Tymi dlonmi! - rozesmiala sie. - Prosze daj mi cos, co jest twoja wlasnoscia, a pokaze ci, jak palce przejmuja funkcje oczu. Czula dziwne podniecenie. Cos jej mowilo, ze oto nadchodzi przelomowy moment w jej zyciu. Uslyszala lekki szelest, jakby odwijanej tkaniny, po czym w wyciagnietej dloni poczula waski pasek jedwabistej materii. -Powiedz mi wiec, Pani, skad to pochodzi i jak zostalo sporzadzone. Przesuwala material miedzy palcami... Tak, to zostalo utkane... ale jej dlonie nie odbieraly obrazu ludzkich palcow dokonujacych tego... Nie, ci, ktorzy to zrobili, nie mieli ludzkich ksztaltow i byli tak szybcy, ze zdawali sie byc zamazana smuga, a nie postaciami. Nie byly to kobiety, tego byla pewna: ale bez watpienia wykonaly to istoty rodzaju zenskiego... silne... -Pajeczy jedwab... - dopiero gdy uslyszala swoj glos, zdala sobie sprawe, ze przemowila. - Ale nie calkiem pajak go utkal... Kobieca praca, ale nie od kobiety... Uniosla wstege i dotknela policzka. To, co trzymala w dloniach, bylo tak doskonalym przykladem pracy tkacza, ze wzbudzilo w niej silna i z kazda chwila silniejsza potrzebe, by dowiedziec sie jak najwiecej. -Masz racje, Pani - glos kapitana przerwal jej mysli. - To pochodzi z Ustrut. Gdybym mial tylko dwa zwoje tego materialu wsrod ladunku, mialbym potrojny zysk z calego rejsu. -Gdzie lezy Ustrut? - zapytala. - Jesli moglabym sie tam dostac, nauczyc takiej doskonalosci... kim sa ci, ktorzy to tkaja? Nie moge ich wyraznie dostrzec, ale z pewnoscia nie sa do nas podobni. Uslyszala, jak westchnal. -Zobaczyc ich to smierc - odparl cicho. - Nienawidza ludzi. -Nie, kapitanie! - przerwala mu. - To nie ludzi nienawidza... Nienawidza tylko wszystkich, ktorzy nie sa rodzaju zenskiego. Przez chwile milczal, jakby watpil w jej slowa. -Moze to i prawda... - przyznal w koncu. - Faktem jest, ze nikt dobrowolnie tam nie poplynie... Ten zas skrawek mam od czlowieka, ktory ledwie uszedl z Ustur zywy... Zmarl na pokladzie wkrotce po tym, jak wylowilismy go z na wpol zatopionej tratwy. -Jesli ten skarb jest faktycznie tak cenny... Ludzie z mojej wioski sa bardzo biedni... Jesli ktos posiadlby sekret takiego tkania, czy nie byloby to oplacalne dla wielu? -Nie ma takiego sposobu! - wykrzyknal, zabierajac material. -Alez jest! Kobiety... czy raczej samice to utkaly. Z kobieta moge zawsze porozmawiac na ten temat... Zwlaszcza, jesli tez jest tkaczka! -Dziewczyno! - poczula na ramieniu duza, poznaczona bliznami dlon. - Za cale zloto Karstenu, nie poslalbym na Ustur zadnej kobiety! Nie wiesz, o czym mowisz! Moze, gdybys byla Strazniczka z pelnia wiedzy i w sile lat... To, co proponujesz, jest nierealne... Co tam sie dzieje, Vidruth? Dairine juz moment przed nim uslyszala odglos czyichs krokow. -Przyplyw, kapitanie. Musimy wyplynac za skaly, by bezpiecznie zacumowac. -Jasne. Coz, kiedy statek wola, zaden kapitan nie zwleka. Niech cie chroni prawica Lraken, Pani. Odszedl, zanim zdazyla zyczyc mu chociazby pomyslnosci... Siadla ciezko przy krosnach z drzacymi rekoma i zalzawionymi oczami. Czula sie jak ktos, kto przed chwila posiadal skarb i komu gwaltownie go odebrano. Pewna byla, ze ma racje. Jesli ktos mogl sie nauczyc tajnikow sztuki tkaczek z Ustrut, to wlasnie ona. Teraz, gdy dotykala swej wlasnej pracy, wzor wydawal sie szorstki i trywialny, prawie brzydki. W myslach nadal jawila sie jej wizja trzymanego dopiero co w palcach piekna... I tego miejsca, gdzies w glebokim lesie, gdzie nici biegly w rownych odstepach od drzewa do drzewa... Przez otwarte drzwi wdarl sie do izby morski wiatr i rozdmuchal jej wlosy. -Pani! Podskoczyla. Tak glosny byl szum wiatru, ze nawet ona nie uslyszala czyjegos nadejscia. -Kto tam! -Vidruth, Pani. Od kapitana Ortisa. -Namyslil sie? - wstala, nie sadzac, by marynarz mogl przybyc z jakiegokolwiek innego powodu. -Wlasnie, Pani. Oczekuje nas. Prosze dac reke... O tak - jego dlon zacisnela sie na jej ramieniu. Dziewczyna wyczula zlo w tym czlowieku. Probowala uwolnic sie, ale zanim zdolala to zrobic, zarzucil na nia gruba oponcze tak zrecznie, ze nie byla w stanie sie wyrwac, ani nawet zbytnio szamotac. Material smierdzial i lepil sie od brudu, ale najgorsze bylo to, ze Vidruth przerzucil ja sobie przez ramie jak tobol z materialem, ktory mogl spokojnie wniesc na statek. II Mimo tlumiacej dzwieki i zapachy materii byla pewna, ze znalazla sie na statku, choc nie rozumiala dlaczego w taki wlasnie sposob. Dlaczego Ortis tak gwaltownie i szczerze odmowil zabrania jej - wyczula to wyraznie w jego dotyku - a potem ten osilek zlapal ja i przeniosl, jakby porywal kobiete w trakcie nocnego napadu... Ludzie z Sulkarkeep nigdy nie parali sie handlem niewolnikami, byla to powszechnie znana prawda. Dlaczego zatem?...W koncu uwolniono ja z krepujacych zwojow, choc powietrze, ktore z ulga wciagnela, nie bylo specjalnie swieze ani przesycone morskim wiatrem. Sadzac po zaduchu, musiala znajdowac sie gdzies gleboko we wnetrzu statku. -Dlaczego to zrobiles? - spytala mezczyzne, ktorego ciezki oddech slyszala obok. -Rozkaz kapitana - odparl pochylajac sie blisko, tak ze poczula nie tylko smrodek jego brudnego ciala, ale i cieplo. - Ma dobry gust... Niezla z ciebie sztuka... -Zostaw ja, Wak! - byl to glos Vidrutha. -Pewnie, kapitanie - mruknal tamten po lekkim wahaniu. - Tu bedzie bezpieczna, jak... -I tu pozostanie bezpieczna, bez wzgledu na takich jak ty, czy tobie podobnych. Wynos sie! Uslyszala pomruk zdajacy sie wskazywac, ze Wak ma pewne watpliwosci co do prawa nowo przybylego do rozkazywania, ale nie sprzeciwial sie temu otwarcie. Dolecial do niej odglos zasuwania drewnianych drzwi. -Ty nie jestes kapitanem - rzucila w otaczajaca ja cisze. -Nastapila zmiana dowodztwa - odparl glos. - Stary kapitan nie przyniosl nam w ostatnich miesiacach zbyt wiele szczescia, a gdy sie dowiedzielismy, ze nie chcial w dodatku sprobowac takiego szczescia, to... -Zabiliscie! -Nie tak szybko! Kto by sie dobrowolnie narazal na zemste krwi jego klanu? Ci z Sulkarkeep nie zartuja, gdy ktos przeleje krew z ich krwi. -Nie rozumiem - przeciez wszyscy jestescie z Sulkarkeep... -Wlasnie, ze nie jestesmy. Swiat sie nieco zmienil i oni nie wladaja juz morzami sami. Byli waleczni, a waleczni gina. Walczyli z Kolderem, w tej walce wytracili wielu wrogow, ale tez przepadlo wielu swoich... Walczyli z Karstenem, brali udzial w ataku na Gorni, potem patrolowali tereny nawiedzane przez Psow z Alizon... Wielkie byly ich zaslugi, ale i wielkie straty. Teraz, gdy wychodza z portu, prawie zawsze maja na pokladzie obcych do pomocy przy stawianiu zagli, czasem tylko kapitan jest ich... Nie, nie zabilismy Sibbalda Ortisa. Moze sie jeszcze przydac, ale jest bezpiecznie zamkniety i calkiem niegrozny. A teraz wrocmy do interesow, ktore nas lacza. Slyszalem, co mowilas Ortisowi, a od tych zdechlakow w wiosce dowiedzialem sie kim jestes. Masz Talent, choc nie mozesz wezwac Mocy, jak Strazniczki. Sama powiedzialas zreszta, ze jesli ktos ma szanse porozumiec sie z tym demonem z Ustrut, to musi byc ktos taki jak ty... Pomysl o pajeczym jedwabiu. Trzymalas ten strzep, ktory mial Ortis i zapewne rzeczywiscie mozesz zrobic podobny. Chyba, ze wszyscy w Rannock powariowali ze szczetem, w co nie wierze. To jest szansa, jaka miewa sie raz w zyciu. Wyczuwala w jego glosie chciwosc, a to moglo byc jej ocaleniem... Z pewnoscia zrobi wszystko, co tylko bedzie mogl, by byla bezpieczna - podobnie jak zrobil to z Sibbaldem Ortisem. -Dlaczego wiec mnie porwales, jesli twoje zamiary sa tak jasne? Jesli slyszales, co powiedzialam kapitanowi, to powinienes wiedziec, ze poszlabym z toba dobrowolnie. -Myslisz, ze ci nieszczesnicy z brzegu pozwoliliby ci odejsc? - rozesmial sie. - Gdy polowa Strazniczek nie zyje, a ich wlasna uzdrowicielka dopiero co zmarla?... Sadzisz, ze oddaliby ciebie, chociaz masz tylko czesc Talentu? Caly kraj potrzebuje kazdego, kto wlada chocby najmniejsza czastka Mocy. Nie ma sie zreszta nad czym rozczulac. Tym gorecej powitaja cie, gdy wrocisz bogata, z tajemnicami Ustrut. Oczywiscie, jesli wowczas nadal bedziesz chciala wrocic... -A skad wiesz, ze gdy wroce, bede chciala pracowac dla ciebie? -Bo nie bedziesz chciala, abysmy obeszli sie zle z kapitanem i zostawili go na tamtym niegoscinnym wybrzezu. Tam nie obchodza sie dobrze z jencami... - w jego glosie wyczuwalo sie strach, ktory usilowal bezskutecznie ukryc. - Poza tym, jesli naruszysz nasza umowe, to po prostu odplyniemy i zostawimy cie tam. Byc moze, do konca twoich dni. Zaden statek nie zawinie w tamte strony dobrowolnie. Dlugo bedziesz czekala na smierc, nie majac nikogo do towarzystwa... Zastanow sie nad tym. Milczal przez chwile, po czym dodal: -To ma byc umowa - zaprzysiegniemy, na co wolisz. Ty zalatwisz sprawe z Ustrutami, a my zabierzemy cie do Rannock, czy gdziekolwiek wskazesz. Jesli zechcesz, mozemy wysadzic z toba kapitana i pozwolic ci zatrzymac jedna trzecia tego, co tam utkasz... Bedziesz mogla wykupic za to trzy takie wiochy jak Rannock. -Jeszcze jedno - przerwala Wakowi - nie jestem ; z tych, ktore twoi ludzie moga posiasc, kiedy im przyjdzie s na to ochota. Wiesz, co staloby sie wowczas z moim Talentem? -Wiadomo, ze taka jak ty, jesli sypia z mezczyzna, traci go - odparl tonem zawierajacym grozbe, lecz nie do niej skierowana. - Mozesz byc pewna, ze nikt cie nie tknie. -Zgoda wiec - oznajmila ze spokojem, choc byl to spokoj na pokaz i wiele ja kosztowal. - Masz ten fragment jedwabiu? Daj go, sprobuje dowiedziec sie z niego, ile tylko bede mogla. Uslyszala, ze odsuwa drzwi. Ledwie wyszedl, ruszyla z wyciagnietymi rekami na zwiady. Pomieszczenie bylo male, z polkopodobnym poslaniem przy jednej ze scian i stolkiem przysrubowanym do podlogi. Zastanowila sie przez chwile, czy Ortis znajduje sie w podobnym miejscu, oraz - co bardziej nawet ja intrygowalo - jak udalo sie Vidruthowi wyeliminowac kapitana. Sadzac z tego, czego dowiedziala sie o Sibbaldzie w trakcie ich krotkiego spotkania, nie nalezal on do ludzi, ktorych tak latwo zaskoczyc. Gdy mezczyzna wrocil i podal jej skrawek jedwabiu, siedziala juz spokojnie na stolku, jakby oczekujac na jego przybycie. -Dowiedz sie jak najwiecej. Mamy przed soba ze dwa dni zeglugi, jesli wiatr bedzie nadal pomyslny. Pozywienie i co tylko bedziesz chciala zostanie ci przyniesione. Za drzwiami stoi straznik, nie musisz zatem niczego sie obawiac. Trzymajac material w obu dloniach probowala skoncentrowac sie wylacznie na nim. Co do Vidrutha i reszty nie miala zludzen; byla tylko narzedziem w ich rakach. Niemniej, poniewaz byla slepa, mogl jej nie doceniac, mimo tego calego strachliwego gadania o Mocy. W przeszlosci tak sie juz zdarzalo. Skupila sie. Nie docieraly juz do niej dzwieki z zewnatrz: skrzypienie drewna, szum fal, nie czula zapachow unoszacych sie w ciasnym wnetrzu. Jej "wzrok" ponownie skoncentrowal sie na jedwabiu... Widziala blekitne dlonie (nie bedace jednak naprawde dlonmi w ludzkim rozumieniu) zajete tkaniem... Kolory, ktore dostrzegala, byly tak czyste i jasne, ze nie sposob ich bylo opisac, sam material zas byl wielobarwny, lecz kolory zlewaly sie lagodnie. Prawie cala gama teczy... Starala sie skoncentrowac na samym sposobie produkcji: jak wyglada rama, na ktorej powstaje ten material... Zarysowaly sie wysokie, ciemne ksztalty. Nie byly to rowno obrobione i umocowane deski... Byly one porowate, jak wolno stojace, zywe drzewa... Te rece... Blyskawicznie poruszajace sie dlonie... Zdazyla tyle tylko zglebic, gdy przywrocilo ja do rzeczywistosci pukanie do drzwi. -Wejsc! - rzucila z rezygnacja. Skrzypienie drewna, stukanie podeszwami, zapach wilgotnej od morskiej wody wyprawionej skory. Przybyly odchrzaknal jakby w zaklopotaniu, po czym powiedzial: -Oto posilek, Pani. Okrecila jedwab wokol przegubu i wyciagnela rece, zdajac sobie nagle sprawe, jak bardzo jest glodna i spragniona. -Tu jest lyzka. - Przybyly wsunal miske w jej lewa dlon, a uchwyt kufla w palce prawej. - Pani wybaczy. To prosty posilek, gulasz i piwo, ale to wszystko, co mamy, Pani. -Dzieki. Jak cie nazywaja, zeglarzu? -Rothar, Pani. Nie jestem zeglarzem, lecz najemnikiem. Nie znam jednak zajecia innego od wojaczki, moge sie zatem przydac w takim rejsie jak ten. -A mimo to masz co do tego rejsu watpliwosci - postawila kufel na podlodze obok swojej nogi i szybko zlapala jego dlon. Musiala skorzystac z okazji, by dowiedziec sie czegos o zalodze. Z pewnoscia byl innym czlowiekiem niz Wak. -Pani - mial cichy glos i pospiesznie wymawial slowa. - Mowili, ze znasz sie na ziolach, dlaczego wiec Vidruth nie zaprowadzil cie do kapitana, bys mogla stwierdzic, jaka to dziwna i gwaltowna, jaka zla mysl go powalila? -Gdzie lezy kapitan? - Wiedziala, ze Rothar mowi prawde, wyczucie jej dotyku bylo niezawodne. -W swojej kajucie. Ma goraczke i majaczy, wyglada, jakby ktos rzucil na niego urok i... -Rothar! - rozleglo sie od drzwi. Dlon szybko wymknela sie z jej palcow. Dairine zdazyla jednak wyczuc, ze mezczyzna sie boi. -Przyrzeklem, ze nikt nie bedzie cie molestowal. Czy ten tu probowal? - dopytywal sie Vidruth. -Nie - byla zaskoczona pewnoscia i spokojem swego glosu. - Byl bardzo uprzejmy przynoszac mi posilek, ktorego bardzo potrzebowalam. -Skoro tak, to dobrze. Teraz odejdz. Gdy drzwi zamknely sie za Rotharem, spytal: -Czego sie dowiedzialas z tego kawalka materii? -Mialam zbyt malo czasu. Musze sie dobrze skupic, by miec jasny obraz, a to wymaga i czasu, i spokoju. -Lepiej sie postaraj - rozkazal wychodzac. Nie powrocil juz tego dnia, nie zjawil sie takze Rothar zjedzeniem. Przemyslala jednak dokladnie to, co zdazyl jej oznajmic. Wypowiedz Vidrutha wskazywala, ze cala zaloga jest za nim i za rejsem do Ustrut... Istnialy wszak ziola, ktore dodane do jedzenia czy picia mogly pograzyc czlowieka w majakach i goraczce. Gdyby tylko mogla sie dostac do kapitana, wiedzialaby, co to jest, ale nie znala sposobu, by wyjsc z tego zamkniecia. Nastepnego dnia Vidruth wpadal czesto i pytal, czego sie dowiedziala. W koncu, wyprowadzona z rownowagi jego natarczywoscia i dzwieczaca w glosie chciwoscia, przekazala mu to, co bylo prawda, jak sama wierzyla. -Czy nie slyszales, ze Talent nie moze byc przymuszony? Staralam sie na wszelkie sposoby uzyskac wiadomosci, lecz ten material nie zostal wykonany przez rase nam podobna. Natura obcego rozumu nie jest latwa do rozszyfrowania, a jeszcze trudniejsze jest jej zrozumienie. Pomimo wysilkow nie moge sobie wyobrazic tych istot. Jedyne, co wyraznie widze, to samo tkanie. Milczal, wiec dodala: -To jest kwestia nie ciala, lecz umyslu, a po tych drogach czlowiek porusza sie jak dziecko, a nie jak mlodzieniec; nie biegnie, lecz raczkuje. -Masz mniej niz dzien. Przed zachodem slonca bedziemy na miejscu. O mocach takich jak twoja wiem tyle, ze wielokrotne proby wyostrzaja obraz. Pamietaj, ze od tego, co "zobaczysz", bedzie przede wszystkim zalezalo twoje zycie! Uslyszala, ze wychodzi i westchnela. Jedwab nie wydawal sie jej juz lekki i miekki - bardziej przypominal ciezki niewolniczy lancuch przykuwajacy ja do cudzej woli. Rozmyslala jedzac suchary. Prawda bylo, ze chociaz czas mijal, ona nie dokonala, jak dotad, niczego istotnego... Owszem, mogla sobie dokladnie wyobrazic olbrzymie krosna i powstajacy pod blekitnymi konczynami jedwab, ale ciala, ktorego polecenia wykonywaly, nie widziala. Podobnie nie potrafila zglebic obcej osobowosci, umyslu tych, ktorym poswiecila juz tyle czasu i wysilku. Kapitan Ortis takze pojawial sie w tym obrazie, jako ze posiadal dosc dlugo ten kawalek tkaniny. Vidruth zreszta tez. Byl jeszcze ktos trzeci, najmniej wyrazny, skryty pod wszechogarniajacym tumanem strachu... Stracila orientacje w czasie i porze dnia, czula jedynie, ze nie zmienili kursu i maja sprzyjajacy wiatr. Nagle odniosla wrazenie, ze nie jest sama! A przeciez nie slyszala ostrzegawczego skrzypniecia drzwi. Strach spial ja, siedzaca bez ruchu, cala zamieniona w sluch. -Pani? Rothar! Ale jak sie tu dostal? -Co tu robisz? - musiala zwilzyc jezykiem nagle spieczone wargi, by wydobyc z siebie glos. -Przygotowuje cie do zejscia na lad. Jestesmy u celu, Pani. Kapitan Ortis wyszedl wsparty na ramieniu Vidrutha, caly drzal. Nie on tez wydaje rozkazy, tylko Vidruth. Pani, cos bardzo zlego sie dzieje... Jestesmy u brzegu Ustrut i Vidruth dowodzi. Tak nie powinno byc! -Wiem, ze musze dostac sie na Ustrut - odparla. - Rotharze, jesli jestes wierny swemu kapitanowi, to wiedz, ze jest on w jakis sposob wiezniem Vidrutha, podobnie jak ja. Jesli nie zrobie teraz tego, co on chce, to bedzie jeszcze gorzej... zgine... -Nie rozumiem, Pani - przerwal jej. - Tam zyja potwory. Podobno wystarczy zobaczyc je, by oszalec... -Ale ja ich nie zobacze. Ile mamy czasu? -Niewiele... -Gdzie jestem i jak sie tu dostales? -Jestes Pani w osobistej ladowni kapitana, tuz pod jego kajuta, a ja wszedlem tu przez tajna klape w podlodze, ledwie oni wyszli. Obaj sa teraz na mostku, bo przy brzegu trzeba ominac zdradliwe rafy. Kieruja manewrami... -Mozesz mnie wciagnac do kajuty kapitana? - spytala z nagla nadzieja. Moze uda jej sie odkryc, co Vidruth podal Ortisowi, moze zdola pomoc temu, ktoremu ufa. -Unies rece, Pani... Obawiam sie, ze mamy bardzo malo czasu. Ledwie to zrobila, a para silnych dloni zlapala ja za nadgarstki i niezbyt delikatnie pociagnela. Nie protestowala jednak. Rothar musial dokonac tego jednym ruchem, inaczej oboje wyladowaliby w jej wiezieniu. Gdy stanela, wyczula, ze znajduje sie w znacznie wiekszym pomieszczeniu, posiadajacym doplyw powietrza z zewnatrz, gdyz zapach morza byl tu o wiele intensywniejszy. Ale nie byl na tyle silny, by zagluszyc znany odor calego okretu, sygnalizujacy obecnosc zla. -Pusc mnie i nie dotykaj. Musze znalezc tu cos, a najlzejszy nawet dotyk moze mnie zmylic. Powoli odwrocila sie w prawo od zrodla swiezego powietrza. -Co jest na wprost przede mna? -Poslanie kapitana, Pani. Krok za krokiem, ostroznie ruszyla w tamta strone. Poczucie obecnosci zla stawalo sie coraz silniejsze w miare jak sie przyblizala. Co moglo byc tego powodem - nie miala pojecia, gdyz choc Ingvarna nauczyla ja rozpoznawac obecnosc sil mroku, to sama niewiele wiecej o nich wiedziala... Odor czarnej mocy stal sie nie do zniesienia. -Lozko - polecila. - Zdejmij posciel, ale jak znajdziesz pod nia cos dziwnego, to nie dotykaj tego reka, ale uzyj czegos, najlepiej stali, aby to zabrac i jak naszybciej wyrzucic do morza! Nie zadawal pytan. Slyszala, jak rzucil sie do poscieli. -Tu... tu jest jakis korzen, calkiem bez ksztaltu. Byl pod poduszka, Pani. -Czekaj, mozliwe, ze cala posciel zdazyla przesiaknac zlem i samo usuniecie zrodla nie wystarczy. Zwin wszystko - poduszke, koldre, przescieradlo i wyrzuc do morza! Opusc mnie potem na dol i, jesli bedziesz mial czas, zasciel ponownie poslanie. Nie wiem, jakiego uroku uzyto, ale na pewno z Mroku, nie z Mocy. Uwazaj, zeby trzymac to w dloniach jak najkrocej. -O to nie musisz sie obawiac - mruknal. - Odsun sie, zaraz pozbede sie tego wszystkiego! Poslusznie cofnela sie, slyszac jego kroki zmierzajace ku otworowi, ktorym wpadalo morskie powietrze. -Teraz - byl juz znowu przy niej - dopilnuje twego bezpieczenstwa, Pani... albo tej jego czesci, ktora ci pozostala do czasu, az kapitan powroci do siebie i zajmie sie Vidruthem. Jego rece zlapaly ja i opuscily, tym razem delikatniej, do pomieszczenia na dole, ktore tak dobrze znala. Sluchala uwaznie, ale mimo ze wiedziala o zamykaniu wlazu nad glowa, nie uslyszala niczego. III Nie musiala dlugo czekac. Niebawem drzwi otwarly sie ze znanym skrzypieniem i rozpoznala kroki Vidrutha.-Posluchaj, dobra dziewczyno. Ustrut jest jedna z lancucha wysp ciagnacych sie od tego tu brzegu. Kiedys pewnie wszystkie byly jego czescia, ale teraz wiekszosc to skupiska nagich skal z taka kipiela wokolo, ze nikt nie odwazy sie jej przebyc. Nie sadz wiec, ze zdolasz opuscic te wyspe inaczej niz z nasza pomoca. Wysadzimy cie teraz na brzeg i odplyniemy, a kiedy nauczysz sie tego, po co tu przybylas, wroc na brzeg i uloz trzy kamienie, jeden za drugim, wtedy po ciebie przyplyniemy... Nie uwazala, ze jest to zbyt przemyslny plan, ale poniewaz jedyna jej nadzieja i tak byli Rothar oraz kapitan, nie podjela dyskusji na ten temat. Poczula dlon Vidrutha na ramieniu i pozwolila sie prowadzic, dopoki jej dlonie nie napotkaly szczebli drabiny. -Na gore, dziewczyno, i dobrze graj swa role. Sa wsrod zalogi tacy, co obawiaja sie czarow i twierdza, ze kazda czarownice nalezy pozbawiac jej umiejetnosci. Jak - sama to wiesz... Zadrzala. Doskonale wiedziala, o co mu chodzi. Rozumiala jednak, ze bardziej pragnie ja nastraszyc, niz przedstawic niebezpieczenstwo. -Rothar odwiezie cie na brzeg, a my bedziemy was uwaznie obserwowac, nie probuj wiec przekonywac go, by odstapil od mych rozkazow... I tak nie mielibyscie dokad poplynac. Byla juz na pokladzie i slyszala wokol kilkanascie glosow. Vidruth nie dal jej czasu na odszukanie wsrod nich Ortisa. Zaprowadzil ja do relingu, gdzie zlapal ja wpol, jakby byla mala dziewczynka, i opuscil wprost w inne, wzniesione ramiona, ktore posadzily ja na drewnianej laweczce. Wokol slychac bylo szum morza i skrzyp wiosel w dulkach. -Rotharze, wierzysz, ze jestem czarownica? -Nie wiem, kim jestes, Pani, ale wiem, ze ze strony Vidrutha grozi ci niebezpieczenstwo. - Po chwili dodal: - Moge przysiac, ze tak jest. Jesli kapitan powroci do zmyslow... W czasie wojen znienawidzilem wszystko co sprawia, ze mezczyzna lub kobieta zmuszeni sa bezwolnie sluzyc innym. Nie mam przed soba przyszlosci, gdyz stworzyla mnie wojna, nie potrafie niczego poza zabijaniem, ale zrobie, co bede mogl, zeby pomoc tobie i kapitanowi. -Jestes zbyt mlody, by mowic o braku przyszlosci. -Jestem stary przez zabijanie - odparl spokojnie - i przebywanie wsrod takich jak ci, ktorym przewodzi Vidruth. Pani, jestesmy w poblizu wybrzeza, ze statku obserwuja nas uwaznie. Gdy postawie cie na plazy, ostroznie wyjmij to, co znajdziesz za moim pasem i dobrze ukryj. To noz wykonany z metalu, ktory spada z gwiazd. Nie masz lepszej stali od tej wlasnie. Prawde mowiac nie jest moj, tylko kapitana, ale to nie ma chwilowo znaczenia. Zrobila, jak kazal. Niosl ja przez niskie fale przyboju ku suchemu piaskowi. Obudzilo to w niej wspomnienie - kiedys poznala juz taki noz i plomienie odbijajace sie w jego ostrzu... -Nie! - krzyknela, ale jej dlon pozostala zacisnieta na rekojesci. -Tak! - nie mogl zrozumiec dokladnie tego, co czula, ale wiedzial, co powinna zrobic. - Musisz go zatrzymac. Gdy dojdziemy, idz prosto zaraz, gdy cie postawie. Na statku maja wycelowana w nas obleznicza kusze... Przed toba sa drzewa, wsrod ktorych, jak mowia, zyja te... pajaki... Pani, nie moge ci teraz otwarcie przyjsc z pomoca, gdyz przyniosloby to nam jedynie szybka smierc, bez zadnego pozytku, ale co bede mogl, to zrobie. Gdy stanela na ziemi, zawahala sie. W nieznanym terenie czula sie naga i calkiem bezbronna, wiedziala jednak, ze nie moze tego okazac tym, ktorzy ja obserwuja. Wokol nadgarstka owiniety miala strzep jedwabiu, a w faldach sukni ukryty noz... Powoli obrocila glowe, nasluchujac z pelna koncentracja. Ruszyla po sypkim piasku. Poczula, ze robi sie wokol niej coraz chlodniej. Musiala wejsc miedzy drzewa, wyciagnela reke dotykajac chropowatej kory i obeszla gruby pien zaslaniajac sie nim od strony obserwatorow i ewentualnego ostrzalu ze statku. Niemal natychmiast, tak jak gdyby mogla to zobaczyc, zorientowala sie, ze obserwowana byla nie tylko ze statku. Ktos lub cos jeszcze sledzilo uwaznie jej kroki, tyle ze z glebi ladu. Uzyla swego zmyslu dotyku - wyciagnela reke przed siebie, tak jak robi to ktos bladzacy w ciemnosciach i szukajacy drogi. W chwile pozniej westchnela zaskoczona. Jakis silny umysl wtargnal do jej psychiki przez drzwi, ktore sama uchylila. Poczula sie tak, jakby zlapala ja potezna dlon, uniosla na wysokosc oczu tej wielkiej istoty, ktora obejrzala ja starannie tak z zewnatrz, jak i od wewnatrz. Omal nie upadla, taka byla moc tego myslowego dotyku, calkowicie przy tym nieludzkiego. Zrozumiala, ze nie jest on wrogi... na razie. -Dlaczego tu przyszlas, samico? - pytanie odebral jej umysl, nie sluch, lecz nadal nie umiala sobie wyobrazic tego, kto je zadal. Powoli uniosla prawa reke, by ukazac owinieta wokol niej materie. -Szukam tych, ktore potrafia utkac cos tak pieknego - odparla glosno, zastanawiajac sie, czy ci, do ktorych mowi, moga ja slyszec i rozumiec. Ponownie odniosla wrazenie, ze jest badana i oceniana, ale tym razem zachowala spokoj, bedac na to przygotowana. -Uwazasz, ze to jest piekne? - rozleglo sie znowu w jej umysle pytanie. -Tak. -Ale nie masz oczu, by to ujrzec - zabrzmialo to, jakby cos jej sugerowano. -To prawda, ale moje palce zostaly nauczone, by sluzyc w miejsce oczu. Ja takze tkam, choc jedynie tak, jak potrafia to robic ludzie. Cisza. Po chwili poczula dotyk na dloni, tak delikatny i szybki, ze nie byla pewna, czy nie ulegla zludzeniu. Czekala cierpliwie, doskonale rozumiejac, ze znalazla sie w miejscu rzadzacym sie innymi niz znala prawami, stawiajacym wlasne warunki i ze bedzie mogla ruszyc do przodu jedynie wtedy, jesli jej na to pozwola. Ponownie poczula dotyk na dloni, tym razem dluzszy. Nie probowala uchwycic tego, co ja dotykalo, ale usilowala cos wyczytac o tej istocie. Jedyne, co widziala, to swietliste kregi. -Mozesz poslugiwac sie wloknem wedlug topornych zwyczajow twojej rasy, ale nie nazywaj siebie tkaczka! - zabrzmialo to arogancko. -A czy ktos taki jak ja nie moze nauczyc sie sztuki, ktora wy opanowaliscie tak doskonale? -Z tak nieporadnymi dlonmi jak twoje? - cos silnie uderzylo ja w palce. - To niemozliwe, mozesz jednak pojsc z nami i spojrzec przez swoje palce, jak daleko ci do tego, przekonac sie, ze nie mozesz miec nadziei na dorownanie nam. Dotyk okrazyl jej nadgarstek, zmieniajac sie w elastyczna obrecz, zaciskajaca sie jak kajdany. Wiedziala, ze nie ma juz teraz ucieczki i poddala sie spokojnie, ruszajac w kierunku, w jakim poprowadzilo ja delikatne naprezanie obreczy. Choc nie mogla odczytac natury stworzenia, ktore ja prowadzilo, to w niejasny sposob ciagle plynal do jej umyslu obraz przebywanej drogi. Byla ona nader zawila, wiodla serpentyna miedzy drzewami i polanami. W koncu zupelnie stracila orientacje i nie wiedziala, gdzie pozostala plaza. Wyszli wreszcie na otwarta przestrzen lecz oslonieta czyms z gory, czyms innym niz galezie. Uslyszala, slabiutkie stukanie dochodzace z bokow. -Wyciagnij reke - polecono jej w myslach - i opisz to, co znajdziesz przed soba. Posluchala. Poruszala sie powoli i ostroznie... Jej palce natrafily na twarda powierzchnie przypominajaca pien drzewa, wokol ktorego nawinieto mocno naciagniete nici. Przesunela dlonie sladem nici, az dotarla do poprzecznego kawalka galezi, z ktorego zwisal kawal materialu, tak jedwabistego jak ten, ktory miala przy sobie... Konczyl on sie pojedyncza nicia, ktora prowadzila do czolen tkackich, jak mogla przypuszczac... -Jest przepiekna! - poczula, ze po raz pierwszy od czasu, gdy uczyla sie u Ingvarny, brakuje jej wzroku, potrzeba ujrzenia tego, czego dotykala, plonela w niej z wszechogarniajaca sila. Mimo to, ze "widziala" strukture i barwy utkanej materii, z postaci tkaczki dostrzec mogla jedynie waskie i nieludzkie dlonie migajace w bezustannym ruchu. -Czy zrobisz cos takiego ty, ktora nazywasz siebie tkaczka? -Nie tak doskonale - odparla zgodnie z prawda. - To cos idealnego... Nigdy nie dotykalam czegos, co byloby do tego podobne. -Wyciagnij rece - wyczula, ze ten rozkaz pochodzil od kogos innego, z kim jeszcze dotad sie tu nie zetknela. Wykonala, co jej polecono, ulozyla dlonie spodem do gory i poczula dotyk podobny do musniecia puchem wzdluz kazdego z palcow. -To prawda - jestes tkaczka... do pewnego stopnia. Dlaczego przybylas do nas? -Chce sie uczyc - w tym momencie plan ulozony i wymuszony przez Vidrutha nie mial dla niej znaczenia. - Chce sie uczyc u mistrzow, ktorzy potrafia tkac tak doskonale. Czekala, wyczuwajac, ze obok niej toczy sie dyskusja dotyczaca jej osoby. Nie byla jednak w stanie uslyszec chocby fragmentu rozmow. Jesli tkaczki uzycza jej miejsca u siebie, nie bedzie musiala wracac i liczyc na czyjakolwiek pomoc czy laske. Jesli zyska ich przychylnosc, ochroni sie przed zlem wlasnej rasy. -Twoje rece sa nieporadne i w ogole nie masz oczu - zabrzmialo to jak uderzenie. - Pokaz nam jednak, co potrafisz. Wsunieto jej w dlon czolenko, ktore ostroznie, ale dokladnie, zbadala dotykiem - mialo nieco inny ksztalt niz te, do ktorych przywykla, ale nie bylo to duza przeszkoda - po czym zabrala sie do sprawdzenia w ten sam sposob rodzaju wzoru na tkaninie, ktora przed nia wisiala. Nici byly bardzo delikatne i cienkie, ale mogla je wyczuc. Powoli zaczela tkac, jednak wykonanie polcalowego pasma zabralo jej duzo czasu i to, co zrobila, bylo zupelnie niepodobne do poprzedzajacej czesci. Siadla zniechecona, z drzacymi dlonmi; duma z dotychczasowej pracy i jej wynikow opuscila ja. Wobec takiej doskonalosci poczula sie jak dziecko probujace uszyc ubranie nie gorzej od bieglego krawca. Kiedy nieco odprezyla sie i przypomniala sobie o obecnosci obserwujacych ja istot, uslyszala ocene, ktora wprawila ja w zdumienie. -Jestes faktycznie ta, ktora moze sie nauczyc - rozlegl sie w jej umysle glos. - Jesli tego chcesz. -Oczywiscie, ze chce - odparla bez namyslu. -Wiec dobrze, ale zaczynac bedziesz jako zbieraczka, bo tkaczka jeszcze nie jestes. -Zgadzam sie - odparla. Z lekcewazeniem pomyslala o tym, ze Vidruth oczekuje jej powrotu. Rothar zas niech lepiej zajmie sie klopotami kapitana. Dla niej w tej chwili najwazniejsze bylo nie zawiesc zaufania, jakim obdarzyly ja tkaczki. Wydawalo sie jej, ze jedynym terenem, na jakim przebywaja, jest ta polana z warsztatami. Krosna rozmieszczone byly chaotycznie, jakby bez zadnych regul i sporo czasu zabralo jej zapamietanie, gdzie ktore stoi. Wyczuwala wokolo obecnosc wielu istnien, lecz zadne z nich nie probowalo nawiazac z nia kontaktu, ani bezposredniego ani myslowego. Ona rowniez odizolowala sie, podswiadomie zdajac sobie sprawe, ze nic by wobec nich nie wskorala. Przyniesiono jej swieze owoce i pare paskow czegos, co przypominalo suszone mieso. Moze zreszta lepiej, ze nie wiedziala dokladnie, co to jest i jakiego pochodzenia. Gdy sie zmeczyla, zasnela na stercie utkanej materii - nie tak jedwabistej jak ta, ktora znala, ale wykonanej w sposob pozwalajacy miec nadzieje na pomyslne przejscie legendarnej proby przeniesienia wody. Po obudzeniu wypadki, ktore rozegraly sie na statku, wydawaly sie jej bardzo odlegle. Rothar lub kapitan przypominali jej postacie z dziecinstwa... Miejsce, w ktorym przebywala teraz, uwazala coraz bardziej za swoje... Pragnela jedynie uczyc sie. Nagle cos upadlo przed nia i dotarlo do niej jedno slowo: -Jedz! Wymacala przed soba owoce, takie same jak wczoraj, a ledwie skonczyla sie posilac, poczula pociagniecie za spodnice. -To, co masz na sobie... Nie mozesz tego nosic przy zbieraniu nici. Nie bardzo rozumiala dlaczego, ale juz wczoraj zauwazyla, ze faldy jej ubrania nieustannie zahaczaly o galezie. Odwiazala tasiemki sukni i rozpiela podtrzymujacy ja pasek, po czym zrzucila ubranie na stos materialow, na ktorym spala. W samej jedynie krotkiej koszulce poczula sie swobodnie. Spiela ja paskiem, za ktory wsadzila noz. Nie wiedziala do czego moze sie przydac, ale uznala, ze madrzej bedzie nie rozstawac sie z nim. Znow poczula leciutkie dotkniecie i skierowala sie w strone, ktora jej wskazano. -Nici wisza pomiedzy drzewami - poinformowala ja przewodniczka, lekko pociagajac za reke i wskazujac odpowiedni kierunek. -Ale dotykaj ostroznie. Gdy nimi potrzasniesz, stana sie pulapka. Udowodnij, ze masz lekkie i zgrabne palce, skoro chcesz sie u nas uczyc. Na tym instrukcje sie skonczyly. Zrozumiala, ze ponownie poddaja ja probie: musi dowiesc, ze jest w stanie zbierac nici... Tylko jak? Jakby w odpowiedzi na to pytanie wsunieto jej cos w dlon: cienki, okorowany patyk z rozwidleniami na koncach, na lokiec dlugi. A wiec wlasnie nim sie poslugujac, nalezalo zbierac i nawijac nici. Ponownie zlapano ja za reke i poprowadzono z dala od krosien, pod drzewa, a gdy oparla sie o pien, uslyszala polecenie: -Zbieraj! Rzucenie sie na oslep, by za wszelka cene nazbierac jak najwiecej, bylo nonsensem. Musiala skoncentrowac swe dobrze przeciez wyszkolone zmysly, by pomogly jej odnalezc poszczegolne nitki. Jej wyobraznia przywolala zamglony obraz. Mogl pochodzic z odleglej przeszlosci, ktorej nigdy nie probowala sobie przypomniec. Na zielonej lace slonce oswietlalo perlace sie od kropli rosy pajeczyny. Czy teraz tez szukala takich pajeczyn? Ktoz zdola zebrac pajecze nitki... Ogarnelo ja przerazenie. Juz chciala odrzucic patyk i zawolac, ze to ponad jej sily. Wowczas ujrzala w myslach Ingvarne. Ona zawsze jej powtarzala, ze ktos, kto twierdzi, iz czegos nie potrafi, zanim nie sprobuje tego zrobic, jest glupcem; to, ze dotad jej zmysly nie mialy do czynienia z czyms tak cienkim i delikatnym, o niczym jeszcze nie swiadczylo. Po prostu teraz musi nauczyc sie wiekszej dokladnosci. Pod bosymi stopami - sandaly zostawila razem z reszta ubrania - poczula miekki dywan z opadlych lisci. Z tego, co zdolala dotad wyczuc, wynikalo, iz poza drzewami nic wiecej tu nie roslo, zadne krzewy czy porosty... Tylko drzewa. Stanela nieruchomo i wyciagnieta reka wodzila wokol najblizszego pnia. Poruszala nia ostroznie. Slabe z poczatku wrazenie zaczelo narastac - to bylo wlasnie to, czego szukala. Nagle znalazla nic przyczepiona do pnia, mocno naciagnieta, przymocowana najwyrazniej w gorze i na dole... Bardzo delikatnie oderwala ja, nakrecajac jeden jej koniec wokol ktoregos z rozwidlen trzymanego w reku patyka. Ku jej uldze, nic przylgnela tak silnie, jak do pnia, od ktorego ja oderwala. Teraz nie starala sie nawet jej dotykac - tylko nawijala ostroznie, starajac sie, by przez caly czas byla naprezona. Cala operacja przebiegala gladko i nawet dosc szybko. Powtarzajac sobie, by sie nie spieszyc, nawijala napieta nic i szla krok za krokiem, az niespodziewanie szybko znalazla sie przy nastepnym pniu. Oderwala przyczepiona don nic i odetchnela z ulga. Pierwsza nic udalo jej sie nawinac bez problemow. Na ziemie sprowadzila ja mysl, ze to jeszcze o niczym nie swiadczy i nie nalezy zbyt szybko wpadac w zachwyt. Znalazla nastepna nic i rownie delikatnie zaczela ja nawijac. Dla ludzi ociemnialych dzien i noc sa do siebie podobne. Przestala wiec zyc wedlug rozkladu godzin uznawanych przez jej rase. Zbierala nici nieustannie, poza przerwami na sen i posilki, nie zwracajac uwagi na pore dnia. Uwage dziewczyny zaprzatala jedynie mysl, czy owe nici sa wytworem samych tkaczek, czy tez moze innych stworzen. Dwukrotnie zdarzylo jej sie popelnic blad i znalazla sie w wiezach lepkiego plynu, ktory stracila zbyt gwaltownym ruchem z wyzej umieszczonych nici. Musiala wowczas czekac na przybycie ktorejs z tkaczek, gdyz sama nie byla w stanie uwolnic sie od substancji, scisle oblepiajacej cialo i krepujacej ruchy. Nigdy z tego powodu nie zganiono jej, ale wyczuwala, ze przychodzaca jej z pomoca tkaczka pelna byla pogardy. Przechodzily ja wowczas dreszcze. Szybko zorientowala sie, ze wszystkie tkaczki byly rodzaju zenskiego. Nadal pozostawalo tajemnica, co robily z wytworem swych rak. Jedno wiedziala z cala pewnoscia: one tego nie nosily i nic nie wskazywalo na to, by na cos gdzies wymienialy. Mozliwe, ze sam fakt tworzenia byl w ich przypadku zaspokojeniem jakiejs istotnej potrzeby. Te, ktore tak jak ona zajmowaly sie zbieraniem nici, byly najmlodsze w spolecznosci, lecz i z nimi, podobnie jak ze starszymi, nie byla w stanie sie komunikowac. Parokrotnie zdawalo sie jej, ze znalazla sie w pulapce. Nasuwaly sie jej pytania, na ktore nie znajdowala odpowiedzi: dlaczego wszystko, co wydarzylo sie zanim tu przybyla, wydawalo sie jej tak odlegle i nieistotne?... Tkaczki nie poslugiwaly sie Moca, jesli nie liczyc przekazywania mysli - a i to zdarzalo sie dosc rzadko. Nie wydawaly tez dzwiekow, poza dziwnym mruczeniem tych pracujacych przy krosnach. Ta dziwna melodia nie przypominala niczego, co moglo wydobyc sie z ludzkiego gardla. Dairine stwierdzila jednak, ze i jej rece poruszaja sie w takt owej "muzyki", umysl zas ogarnia wtedy dziwny spokoj. Liczylo sie tylko tkanie i zbieranie nici - nic wiecej. W koncu nadszedl dzien, gdy zaprowadzono ja do krosien i zostawiono przy nich, by tkala. Nawet wowczas, gdy mieszkala w Rannock, praca ta wymagala od niej maksymalnej koncentracji i ostroznosci. Teraz, gdy nie znala ksztaltu urzadzenia, bylo to jeszcze trudniejsze. Tkala tak dlugo, az poobcierane palce i bolaca glowa zmusily ja do odpoczynku, pomimo sklaniajacej do dalszego wysilku melodii. Gdy sie obudzila, zajela sie posilkiem. Zdawala sobie sprawe, ze jego zaniechanie moze uniemozliwic dalsza prace. Pocierajac bolaca nadal glowe, stwierdzila, ze palce jej zesztywnialy od wysilku. Melodia naklaniala jednak do pracy zgodnej z owym dziwnym rytmem. Ku jej zaskoczeniu, nikt nie przyszedl, by sprawdzic dzielo i orzec, czy jest cos warte, czy tez calkiem do niczego... Gdy sztywnosc palcow ustapila, zabrala sie znow do pracy i stwierdzila po chwili, ze tez mruczy w takt hipnotyzujacej melodii. Podczas pracy wracala jej energia i choc dlonie nie poruszaly sie tak szybko i sprawnie jak te, ktore "widziala" w myslach, to jednak utrzymywaly rytm nadawany przez melodie, dzialaly z taka pewnoscia, jakby to nie ona, lecz jakas inna sila je kontrolowala. Tkala. Przestalo ja juz zbytnio obchodzic, czy robi to dobrze, czy zle. Najwazniejsze, ze utrzymywala sie w rytmie. Dopiero gdy skonczyl sie zapas nici i siadla z pustym czolenkiem w reku, poczula sie jak ktos, kto budzi sie z glebokiego snu. Cale cialo bylo obolale, a rece opadly bezsilnie na kolana... Poczula skrecajacy wnetrznosci glod. Wokol panowala cisza, umilkl nawet, zawsze dotad slyszalny, melodyjny pomruk. Niezdarnie wstala i potykajac sie ruszyla ku miejscu, gdzie sypiala. Czekaly tam na nia swieze owoce. Po posilku polozyla sie z twarza zwrocona ku niebu. Byla bardzo wyczerpana, czula jakby cala energia jej ciala odplynela. Pomyslala, ze to logiczne nastepstwo pracy. IV Obudzil ja strach: drzala, dlonie miala zacisniete w piesci. Sen, ktory spowodowal ten stan, umknal juz sprzed oczu, pozostawiajac jedynie potezne poczucie zagrozenia, leku... Dokonal tez jeszcze jednego - przelamal czar rzucony przez tkaczki i jej pamiec byla znow jasna i swieza.Nie miala pojecia, ile czasu spedzila na wyspie i co moglo sie wydarzyc na statku podczas jej nieobecnosci, ale wiedziala, ze nie zazna juz teraz spokoju, nim sie nie dowie. Pewna byla, choc nie mogla tego dostrzec, ze znajdujace sie w poblizu krosna sa martwe i ze nie ma w okolicy ani jednej tkaczki. Zrozumiala, iz rzucono na nia jakis czar, ktory sklonil ja do pozostania i podjecia tej szalenczej pracy... Jedwabna wstazka, ktora miala dotad owinieta wokol nadgarstka, zniknela. Czyzby to ona byla wlasnie zrodlem tego czaru... Nie mogla widziec swiata tak jak inni ludzie, a teraz jeszcze okazalo sie, ze jej zmysly "postrzegania", na ktorych tak polegala, zawiodly. Wstala i przypadkiem dotknela reka krosna, na ktorym tkala: jej wyrob byl na miejscu i choc nie tak doskonaly jak prace tkaczek, to o wiele lepszy od tego, co do tej pory udalo sie jej zrobic. Tylko... gdzie sa tkaczki? Cien strachu, ktory ja obudzil, sklonil ja teraz do poszukiwan wokol polany. Tak jak sadzila, wszystkie krosna byly opuszczone... Omal sie nie przewrocila zawadziwszy o niedbale rzucony pret do zbierania nici. - Gdzie?... Gdzie jestescie? Glos niknal w przytlaczajacej groznej ciszy. Oparla sie plecami o pien, odruchowo przyjmujac pozycje obronna. Nie wiedziala tylko przeciw komu lub czemu ma sie bronic... Nie wierzyla, by Vidruth lub jego ludzie odwazyli sie zapuscic do lasu. Skad jednak mialaby wiedziec, czy tkaczkom nie zagrozili inni wrogowie i uciekly, nie trudzac sie ostrzezeniem jej!? Oddychajac coraz szybciej, ujela rekojesc noza ukrytego za przepaska. Gdzie one sa? Jej glos odbil sie tak dziwnym echem, ze nie probowala sie wiecej odzywac. Wsluchiwala sie coraz bardziej w cisze, a strach narastal. Poza szelestem lisci nic do niej nie docieralo. Czyzby nieobecnosc wszystkich tkaczek swiadczyla, ze zrobily co trzeba i odeszly w pospiechu? Czy odnajdzie je? Dairine postanowila po raz pierwszy skorzystac z daru Ingvarny. Byla pewna, ze tkaczki maja wlasne, bardziej prywatne terytoria. Nie wiedziala jedynie, czy uwazaly, ze jest na tyle grozna, by ustanowic jakas granice, majaca uniemozliwic szukanie ich towarzystwa... Przypuscmy, ze rozegra to tak, jakby szukala nici. Robi to przeciez sie poza terenem, na ktorym sa krosna. Najpierw jedzenie. Znalazla je kierujac sie wechem. Choc owoce byly przejrzale, a miesa nie bylo wcale, zjadla tyle, ile mogla. Potem, z pretem w dloni, ruszyla na poszukiwanie nici. Wszystkie znajdujace sie w poblizu kawalki musiano jednak zebrac, poniewaz kiedy na wypadek, gdyby ja obserwowano, udawala, ze ich szuka, nie natrafila na nic. I w rzeczy samej, obserwowano ja! Podswiadomie czula, ze to nie tkaczki, lecz inne stworzenia, ktorych obrazu nie mogla sobie wyobrazic. Wiedziala, ze sa w poblizu, przygladaja sie jej, przesuwaja rownolegle z nia, nie probuja jednak nawiazac kontaktu. Odkryla nic na drzewie i zrecznie ja nawinela, potem druga i trzecia. Jednakze od nastepnej odskoczyla. Ktos musial ja nieostroznie poruszyc, gdyz wyczula kwasny zapach lepkiej substancji, w ktorej dwukrotnie sie znalazla. Przy nastepnych dwoch, sytuacja powtorzyla sie. Czyzby znaczyc to mialo, ze jest wiezniem? Skrecila lekko w prawo, znajdujac sie w ten sposob poza znajomym jej terenem. W kazdej chwili oczekiwala reakcji obserwatorow. Na kolejnym drzewie nie bylo w ogole nici, wech podpowiedzial jej, ze za nim znajduje sie cos w rodzaju przejscia. Miala nadzieje, ze pozbawione nici drzewa wytyczaja wolna droge. Choc przyjecie tego zalozenia pozwolilo jej poruszac sie szybciej, nadal udawala, ze poszukuje nici na kazdym spotkanym drzewie. Obserwujacy ja utrzymywali ciagle stala odleglosc, chociaz nie zdradzal ich zaden dzwiek. Znowu natrafia na wolne drzewo. Kreta droga zmuszala do wolniejszego i bardziej ostroznego marszu. Z lewej strony dolecial do dziewczyny jakis dzwiek... slaby jek. Jek wydany przez czlowieka. Co do tego nie miala watpliwosci; spotegowalo to tylko jej strach... Miala wrazenie, ze sytuacja ta kiedys juz sie zdarzyla w jej zapomnianym snie, ze znala tego, ktory jeczal. Stanela, czujac nagle poruszenie wsrod obserwatorow, ktorzy teraz zgromadzili sie pomiedzy nia a zrodlem jeku. Pozostalo jej zignorowac ow dzwiek lub tez sprobowac dotrzec w to miejsce od tylu. Najwazniejsze, to nie dac po sobie poznac, ze cos slyszalas - postanowila w duchu. - Udawaj, ze szukasz nici, moze ci sie powiedzie. Choc wszystko w niej radzilo, by zaniechac pomocy pojekujacemu, ruszyla przed siebie z wyciagnieta dlonia, przygotowana na wyczucie zapachu blokujacego droge. Zdawalo sie jej, ze obserwujace ja stworzenia poczuly sie niepewnie, a to mogla byc jedyna szansa. Palce napotkaly znajomy ksztalt utkanego wzoru, tylko tym razem material wisial na galezi i mial ksztalt worka, z dodana u gory klapa, tak silnie przytwierdzona do otworu, ze nie mogla jej otworzyc. Worek byl duzy, jego ciezar przyginal galaz ku ziemi, a wewnatrz... wewnatrz byl ktos uwieziony! Odskoczyla z krzykiem. Nie wiedziala nawet, czy zawolala glosno - czy tylko w myslach. Zmysly poinformowaly ja, ze tam, wewnatrz, zamknieto cos, co dopiero zmarlo. Zmusila sie, by ponownie przejechac palcami po powierzchni worka i odetchnela z ulga: to cos bylo z pewnoscia zbyt male jak na czlowieka. Zrozumiala, ze nie ma sensu przejmowac sie zawartoscia worka. Zrobila krok w lewo i natknela sie na nastepny. Musiala juz od jakiejs chwili poruszac sie miedzy nimi, nie zwracajac na to uwagi. Zdala sobie sprawe, ze jest ich wokol sporo i wszystkie zawieraja smierc, i tylko smierc. Stlumione jeki dolatywaly jednak nadal do niej... byly bez watpienia ludzkie. Miala tez wrazenie, ze obserwujacy ja pozostali z tylu, jakby znalazla sie w miejscu, do ktorego oni nie wazyli sie wejsc. Nie chciala dotykac workow, ale wciaz znajdowala je na swojej drodze i wpadala na nie mimowolnie. Niektore ciezkie i pelne tak jak pierwszy, inne puste i sflaczale, bujaly sie spokojnie na wietrze. Jek... Zmusila sie, by sprawdzic, co przed nia wisi. Przezornie przedtem przygotowala noz. Gdy dotknela tego worka, poczula slaby ruch w jego wnetrzu i uslyszala stlumiony, niewyrazny krzyk, ktory - byla juz tego pewna - byl wolaniem o pomoc. Z trudem rozciela material. Byl tak ciasno tkany, ze poddawal sie ostrzu z oporem, jakiego dotad nie znala. Nie rezygnowala jednak, dopoki nie uslyszala wyraznie z wnetrza: -A niech to najczarniejsze demony... Odsunela rozciety kawal jedwabiu. Wewnatrz znajdowal sie czlowiek, spowity w lepkie sieci, ktorych kwasny zapach uderzyl ja prosto w nozdrza. Przeciw nim noz byl rownie bezuzyteczny jak gole rece. Gdyby dotknela sieci, sama stalaby sie wiezniem i nie moglaby juz nikomu pomoc. poprzez material zaczela rozrywac wiezy, co - ku jej bezgranicznej uldze - okazalo sie nawet skuteczna metoda. Niemniej czula, ze wysilki uwiezionego byly skuteczniejsze. Wiedziala tez juz, o czyje zycie walczy. To byl Rothar! Powoli przypominal sie jej dreczacy sen. Zapytala go, czy jest bliski uwolnienia. -Tak, choc nadal wisze, ale teraz to juz niewielki problem. Uslyszala silny trzask i lupniecie, gdy spadl na ziemie, ciezko dyszac. -Pani, nie moglas przybyc we wlasciwszym momencie. - Zlapal ja za ramie; czula, jak stopniowo odzyskiwal rownowage. -Jestes ranny? -Nie, glodny i spragniony, ale caly. Nie mam pojecia, ile czasu wisialem w tej spizarni... Kapitan uzna, ze oboje nie zyjemy. -Spizarnia! - to jedno slowo uderzylo ja jak obuch. -Nie wiedzialas? Tak, to spizarnia pajeczych samic, w ktorej przechowuja swoich samcow... Ledwie zwalczyla ogarniajace ja mdlosci. Ten przeslicznie tkany jedwab... Oczywiscie, musial miec jakies zastosowanie... Idiotka! -Tu jest ktos, czy cos... w poblizu - mruknal. Obserwatorzy! Jej zmysly znow byly sprawne i stwierdzila, ze tamci szli. -Widzisz ich? - spytala. -Niezbyt wyraznie... - odparl, po czym krzyknal: - Tak! Rozwijaja pajeczyne z takich splotow, w jakie mnie zlapali. Zadne ostrze tego nie przetnie... -Worek! -Co masz na mysli? Majac palce osloniete materialem worka, mogla rozerwac wiezy. Lepkie nici nie znajdowaly na jego powierzchni punktu zaczepienia. Ledwie to powiedziala, porwal noz i uslyszala wyrazne odglosy rozdzierania i ciecia materialu. Skoncentrowala sie na obserwatorach, podczas gdy Rothar rozcinal nastepny worek. Oni tymczasem zblizyli sie, ale ponownie staneli, jakby obawiali sie podejsc do tego miejsca, chociaz mieli rozkaz pojmania ludzi. -Rozciagaja grubsze nici pomiedzy drzewami - poinformowal ja Rothar. - Chca nas tu uwiezic. -Pozwolmy im wierzyc, ze jestesmy bezradni. -A sadzisz, ze tak nie jest? -Z taka iloscia jedwabiu wokolo moze i nie. Gdyby tylko mogla widziec! Chcialo jej sie plakac ze zlosci. Kim byli obserwatorzy? Wiedziala na pewno, ze nie sa to tkaczki, a kto zatem? Ci, ktorzy produkowali nici? Rothar byl znow przy niej z nareczem materialow. Zmusila sie, by nie myslec o tym, co bylo uprzednio we wnetrzach tych porozcinanych workow. -Powiedz mi - spytala - jak oni wygladaja? -Pajaki - czula w jego glosie odraze i obrzydzenie. - Gigantyczne pajaki pokryte sierscia, wielkie jak dorodne psy. -Co teraz robia? -Zasnuwaja pajeczyna wejscie. Skonczyli juz ja robic po obu bokach i kolejno znikaja, zostal tylko jeden. Wisi posrodku nowej sieci. Dzieki dloni zacisnietej na przegubie reki Rothara mogla czytac jego mysli i widziec to co on, a nawet lepiej i dokladniej, niz mogly przekazac to jego slowa. -Reszta najprawdopodobniej poszla po tkaczki - bylo to alarmujace przypuszczenie. - Na razie mamy tylko jednego wartownika do zalatwienia. -I pajeczyne... Podniosla z ziemi wstege jedwabiu. -Musimy sie tym mocno owinac. Jesli bedziemy dotykac pajeczyny przez material, nic nam nie grozi. Ja zajme sie nicmi, a ty obserwuj co sie wokol dzieje. Kiedy tylko sie odziejesz w jedwab, podprowadz mnie do jednego z drzew, miedzy ktorymi rozpieto pajeczyny. Poczula jego dlon na ramieniu i postapila w lewo, tak jak lagodnie nia pokierowal, powoli, krok za krokiem. -Drzewo jest przed toba, Pani. A wartownikiem sie nie klopocz - dodal ponuro. -Pamietaj - tylko nie dotknij pajeczyny. -Mozesz byc tego pewna. Chwycila porowata powierzchnie dlonia ciasno owinieta w jedwab. Jest, juz nie nic, ale linka raczej, o wiele grubsza i silniej przytwierdzona niz poprzednio. -Cha! - krzyknal Rothar. Znalazla druga line i poczula wibracje. Najwyrazniej straznik sie spieszyl, by zaslonic przejscie. Ona jednak musiala skoncentrowac sie tylko na odnajdowaniu i zrywaniu poszczegolnych splotow. Nie wiedziala, ile musi ich zniszczyc, by utorowac droge... Z prawej strony rozlegl sie odglos ciosu i zaraz potem cos sporego upadlo na ziemie... -O! - glos Rothara byl nieco zdyszany, ale triumfujacy. - Stwor jest zupelnie martwy, zapewniam cie, Pani. Mialas racje, liny, jakimi mnie probowal obrzucic, osuwaly sie bez szkody po materiale. -Patrz uwaznie. Ci, ktorzy tu byli, moga wrocic lada chwila - ostrzegla. -Wiem, nie boj sie, uwazam. Poruszala sie tak szybko, jak tylko mogla, wyszukujac sploty i rwac je. Nie tylko pajaki - wartownicy mogli wrocic, mogly sie tez zjawic tkaczki, a ich bala sie najbardziej. -Wystarczy - odezwal sie Rothar. - Przejscie jest tak duze, ze spokojnie sie zmiescimy. Prawie nie poczula ulgi, tak male bylo to zwyciestwo wobec ich sytuacji. -Pani, mysle, ze dobrze bedzie owinac nogi i stopy. Moga rozsnuc to paskudztwo na ziemi. -Masz racje! - Nie pomyslala o tym, choc powinna. Skupila jednak cala uwage na linach zwisajacych z drzew. -Poczekaj, przyniose wiecej jedwabiu! Zamarla w napieciu, do maksimum wytezajac zmysly, by wyczuc, co moga znalezc przed soba... Potem wrocil Rothar i bez slowa zabral sie do oslaniania jej nog, ciasno wiazac poszczegolne pasma jedwabiu. Dairine, ktora kiedys uwielbiala wstege, jaka pokazal jej Oris, teraz z obrzydzeniem i zacisnietymi zebami znosila dotyk jedwabiu na swym ciele. Jedyne, co ja powstrzymywalo przed zerwaniem go, to swiadomosc, ze byl ich jedynym ratunkiem. -Zrobilem to najlepiej, jak umiem - oznajmil, wiazac ostatni wezel wokol kostki - Slyszysz cos, Pani? -Jeszcze nie, ale przybeda na pewno. -Kim sa tkaczki? -Nie jestem pewna, ale wiem, ze nie darza ludzkiej rasy szacunkiem, ani uznaniem nawet. -O tym sam sie przekonalem - rozesmial sie. - Jednak tobie nie wyrzadzily krzywdy. -Sadze, iz dlatego, ze jestem ociemniala i tez rodzaju zenskiego, a na dodatek takze potrafie tkac. Sa dumne ze swych umiejetnosci i chcialy sie przede mna pochwalic. -Coz... jak sadzisz, Pani, mozemy isc? -Tak. Szukaj drzew wolnych od nici. One wyznaczaja droge, chociaz jest ona kreta i z pozoru nie przypomina wcale drogi w naszym rozumieniu. -Moze, jesli zaufasz mojemu wzrokowi, pojdzie nam szybciej. Widze te drzewa bez zadnych problemow. A po drodze opowiem ci nowiny. Vidruth nie zyje. Kapitan Ortis, choc bardzo oslabiony, znow dowodzi. Tyle, ze nie zdolal sklonic tej bandy tchorzy, by poszli po ciebie na brzeg. Niemniej utrzymuje ich w ryzach. -I dlatego przybyles tu sam... -Zlap mnie za pas - zmienil temat. - Bede mogl wtedy szybciej cie prowadzic. Ten sposob maszerowania byl dla niej upokarzajacy. Tyle czasu juz minelo odkad musiala kogos prosic o przewodnictwo. Wiedziala jednak, ze Rothar ma racje. Pomyslala przez chwile nad tym, w jaki sposob zmarl Vidruth, gdy Ortis, uwolniony od czaru, powrocil do zdrowia i komendy, ale cos w tonie Rothara, gdy o tym mowil, powstrzymywalo ja od zapytania. Teraz zreszta i tak musi sie koncentrowac na tym, co ich czeka. Nie wierzyla, ze tkaczki pozwola im tak latwo uciec. Chwile pozniej wiedziala juz, ze sie nie mylila. Ponownie wyczula, ze sa obserwowani. -Przybyly! - ostrzegla go. -Musimy dotrzec do brzegu! Swoje pulapki moga zakladac tylko wsrod drzew. Tam, na brzegu, przygotowalem ognisko, ogien bedzie sygnalem dla "Morskiego Kruka". -Widzisz jakies pulapki? Wyczula wahanie. -Nie, ale tu nie ma prostego szlaku i drzewa zaslaniaja to, co lezy przed nami. Pajeczyny wisza po obu stronach i musimy je ciagle omijac. Nagle, gwaltownie pociagnieta przez przewodnika, poleciala w slad za nim gdzies w dol. Otarla sie bolesnie o sterczace konce polamanych korzeni. Wygladalo to dokladnie tak, jakby niespodzianie rozwarla sie pod nimi przepasc. Czula zapach swiezo rozkopanej ziemi. Lezala na Rotharze. Zyl. Pomimo szoku spowodowanego upadkiem, byla cala i stwierdzila, ze moze bez trudu usiasc. Gdzie byli, tego nie wiedziala. Nie ulegalo jednak watpliwosci, ze pod ziemia. -Jestes ranna? - zainteresowal sie przytomny juz Rothar. -Nie, a ty? -Chyba skrecilem reka przy upadku, przynajmniej mam nadzieje, ze to nie zlamanie. Jestesmy w jednej z ich pulapek. Trzeba jednak przyznac, ze swietnie ja zamaskowano - mruknal zly na siebie. Wdzieczna mu byla za to, ze powiedzial prawde i z wyciagnietymi rekami zabrala sie za badanie dziury. Bez watpienia byla swiezo wykopana. Ziemia na jej scianach byla jeszcze wilgotna, a tu i owdzie wystawaly z niej fragmenty niedokladnie przycietych korzeni. Zanim zdolala spytac Rothara, czy mogliby ich uzyc jako szczebli przy wychodzeniu, w jej umysle zabrzmialo pytanie: -Dlaczego ukradlas nasze mieso? Uniosla glowe ku drzewom. Pytanie bylo tak glosne, ze prawie "widziala" na tle nieba postac, ktora je zadala. -Nie wiem o co ci chodzi - odparla z cala sila umyslu, na jaka bylo ja stac. - Tu jest mezczyzna z mojej rasy, ktory przybyl w poszukiwaniu mnie, gdyz byl o mnie niespokojny. - To, co jest z toba, to nasze mieso! Zimne okrucienstwo tego stwierdzenia nie wzbudzilo w niej strachu, lecz wscieklosc. Zaden czlowiek, zaden mezczyzna nie jest i nie bedzie traktowany jak zywy kawalek miesa. To bylo nie do przyjecia. Te stworzenia, tkaczki, traktowala dotad jako wieksze i doskonalsze od siebie z uwagi na piekno, jakie potrafily stworzyc; akceptowala ich arogancje, gdyz byly zreczniejsze od niej w tej sztuce. Ale jakiz byl cel owego tworzenia? Czemu sluzyly tak doskonale dziela? Worek na mieso - cos degradujacego, upokarzajacego, wedlug jej kryteriow. Nagle pojela, ze tak naprawde to byla tu wieziona do chwili, gdy obudzila sie dzis wsrod pozostawionych krosien. Jej umysl zostal zlapany w pajecza siec, wlasnie tak jak cialo Rothara w pajeczyne z lin. Teraz dokonczyly dziela, uwieziwszy ja w tym dole. - Zaden czlowiek nie jest waszym miesem! - odparla^ Odpowiedzia nie byla mysl, ale blysk niekontrolowanej furii, ktory wstrzasnal nia, lecz utrzymala sie na nogach. Uslyszala Rothara krzyczacego do niej po imieniu i poczula jego ramie. -Nie obawiaj sie o mnie - powiedziala, starajac sie wyslizgnac z jego uscisku. To byla jej bitwa. Noga stracila przyczepnosc na wilgotnej ziemi. Rozlozyla szeroko ramiona, by oprzec sie o sciane. Tuz nad oczami poczula ostry bol, a potem byla juz tylko ciemnosc, w ktorej zagubila sie calkowicie... Goraco... goraco od szalejacego ognia... krzyki, straszliwe krzyki, ktore ranily jej uszy... na calym swiecie nie bylo jednego bezpiecznego miejsca. Zwinela sie w blogoslawionym mrocznym kacie, starajac sie ukryc... ale wciaz widziala... nie chciala, nie odwazyla sie patrzec na miecze blyskajace w swietle ognia, ale je widziala. Widziala krwawy i przerazliwie wyjacy ksztalt, wiszacy na dwoch ostrzach wbitych przez cialo w sciane i utrzymujacych go w tej pozycji... nie chciala tego ogladac. -Dairine! Pani! -Nie!... - krzyknela. - Nie chce patrzec! -Pani! Wokol blyskalo. Ogien, krew, blysk ostrza... -Dairine! Twarz... Rozmyta, jak obraz odbijajacy sie w niespokojnej wodzie, twarz mezczyzny... jego miecz... podniesiony i... -Nie! - krzyknela ponownie. Silny cios odrzucil jej glowe. Niespodziewanie obraz stal sie wyrazniejszy. Widziala twarz mezczyzny blisko swojej, ale zadnego ognia, zadnych mieczy ociekajacych krwia, zadnych scian z drewnianych bali z przybitymi do nich wrzeszczacymi cialami... Trzymal ja delikatnie w objeciach, uwaznie wpatrujac sie w jej oczy. Nie, nie byli w zamku Trin... Wstrzasnal nia dreszcz. Powracajaca pamiec zmacila mysli. Trin bylo dawno, bardzo dawno temu... Potem bylo morze... Ingvarna i Rannock... A teraz, teraz byli na Ustrut... Nie bardzo wiedziala, co sie wlasciwie dzialo. Ale widziala! Ingvarna przepowiedziala to kiedys, oswiadczajac, ze pewnego dnia jej wzrok moze powrocic, jako ze jego zaniku nie spowodowal zaden uraz fizyczny. Umysl dziecka, doznawszy kiedys szoku, zamknal sie na caly swiat i nigdy nie chcial juz odwazyc sie na ogladanie okropnosci. Odzyskala wzrok dzieki tkaczkom. Jednak nie to bylo ich zamierzeniem. Wybuch wscieklosci, jaki skierowaly do jej umyslu, mial ja zabic, a tymczasem dal jej nowy argument, by zyc. Wtedy wlasnie ta, ktora poslala ow impuls, wychylila sie, aby uwazniej przypatrzec sie ofiarom. Dairine przezwyciezyla strach. Tym razem nie bedzie odwrotu, musi przeciwstawic sie tym stworzeniom, temu, co ja czeka. Nauki Ingvarny, przygotowujace ja na podobna chwile, zapadly jej gleboko w pamiec, a teraz dodawaly jej sil, jakby dawna opiekunka dokladnie przewidziala kiedys te wydarzenia. Nie podniosla reki, ale uderzyla cala sila umyslu, koncentrujac sie tylko na tym, co widziala wlasnymi oczyma, wzmacniajac atak o obrzydzenie, jakie odczuwala. Stwor, ktory przykucnal na krawedzi dolu, po czesci pajak, po czesci czlowiek, sprawial odrazajace wrazenie. W dodatku wlasnie zbieral sily przed kolejnym, tym razem ostatecznym, atakiem. Jego wypukle, wielosegmentowe oczy mrugnely. Oczy Dairine pozostaly nieruchomo wen wpatrzone. -Przygotuj sie - powiedziala do Rothara. - Beda nas chcieli teraz pojmac. Do dolu spadly lepkie zwoje, tym razem o grubosci lin okretowych, czepiajac sie korzeni i skal wystajacych ze scian, dosiegajac w koncu stojacej na dnie pary. -Niech mysla na razie - dodala - ze jestesmy bezradni. Nie zadawal pytan, obserwujac, jak coraz wiecej splotow opada na ich nogi i ramiona. Gdy pozostawali w bezruchu, liny ukladaly sie swobodnie i nie zbijaly w petle, jednakze wkrotce i tak byli owinieci. Liny nie posiadaly juz tego blysku, ktory sobie wczesniej wyobrazala. Zniszczylo go zlo, ktoremu sluzyly. W tym czasie dziewczyna nie spuszczala wzroku z wielkich czarnych oczu, ktore z zimnym, morderczym spojrzeniem wpatrywaly sie w nia. Cala swa sila, ktora Ingvarna w niej wzbudzila, a potem pielegnowala, starala sie wedrzec do nich, by w koncu dotrzec do umyslu, ktory nimi kierowal. Intuicyjnie wyczuwala, chociaz nie miala treningu, jaki powinni miec posiadajacy Talent, ze jest to jedyna mozliwa forma ataku. Ataku, ktory musial byc tutaj obrona. Czy jej sie zdawalo, czy tez faktycznie olbrzymie oczy nieco zmetnialy? Nie byla pewna, nie potrafila jeszcze az tak dalece polegac na dopiero co odzyskanym wzroku. Peta przestaly opadac, na obrzezu jamy dal sie jednak zauwazyc wzmozony ruch. Teraz! Zebrawszy cala sile, jaka posiadala, wykorzystujac wszystkie swe rezerwy, Dairine wyprowadzila bezposrednie pchniecie prosto w umysl swej przeciwniczki. Ta odskoczyla wydajac przerazliwy pisk, w niczym nie przypominajacy ludzkiego. Przez chwile jeszcze postac na gorze byla widoczna, znieruchomiala w pol gestu, po czym zwalila sie gdzies do tylu, znikajac z pola widzenia. Dziewczyna zdala sobie sprawe, ze presja psychiczna, ktora dotad czula, zniknela. Teraz odczuwala panike, odbierajaca przeciwniczce cala sile. -Odchodza! - krzyknal Rothar. -Moze tylko na chwile - nadal nie chciala lekcewazyc przeciwnika. Tkaczki nie uwazaly jej przeciez za godna siebie partnerke i mogly nie zaatakowac jej od razu cala sila. Jesli tak bylo, nalezalo skorzystac z okazji, ze byly zaskoczone i przynajmniej jesli nie wygrac, to zyskac na czasie. Rothar doszedl najwyrazniej do tego samego wniosku, gdyz strzasal juz z siebie sznury, ktore splywaly bez przeszkod po okrywajacej go materii. Zrobila to samo i zamrugala. Teraz, gdy nie musiala wpatrywac sie w przeciwnika, stwierdzila, ze widzi niewyraznie i ze patrzenie sprawia jej duza trudnosc. Najklopotliwsze bylo skupienie wzroku na konkretnym przedmiocie. Tego bedzie musiala sie dopiero nauczyc, tak jak uczyla sie kiedys "widziec" palcami. Sykajac z bolu przy probach posluzenia sie lewa reka, Rothar wydostal sie na gore, uzywajac lin zaczepionych o korzenie, po czym odpial pas i opuscil go. Ten sposob wydostania sie byl najszybszy. Stojac juz na powierzchni, Dairine znieruchomiala na dluzsza chwile. Nie mogla dostrzec niczego w mroku pod drzewami, ale wyczula tam obecnosc zarowno samcow jak i samic, wyraznie wstrzasnietych. Jakby ich sila i zdolnosc dzialania zalezaly od tej, ktora, chwilowo przynajmniej, pokonala. Zorientowala sie, ze wszystkie te stwory, tak pajaki jak i pajakoksztaltne, to dzieci tej Najwiekszej, ktora nie byla, poki co, zdolna do walki. Stanowily jej narzedzia, posluszne jej woli, bez wlasnej inicjatywy. Jak dlugo ona pozostanie w szoku, tak dlugo beda bezpieczni. Tylko ile jej potrzeba czasu, by wrocic do zmyslow i ruszyc w pogon za tymi. ktorych uwazala za swa zdobycz? Przed soba dostrzegla jasniejsza plame: jakby swiatlo sloneczne przebijalo sie przez mrok wrogiego juz teraz lasu. -Chodz! - Rothar ujal jej dlon, wskazujac ten wlasnie kierunek. -Tam musi byc morze. Bez oporu pozwolila sie prowadzic, caly czas ostroznie sondujac poczynania przeciwnika. -Zebym tylko zdazyl rozpalic ognisko, a kapitan przyplynie po nas. -Dlaczego wlasnie ty sie tu zjawiles... i to calkiem sam? - spytala nagle, gdy znalezli sie juz na plazy oswietlonej jaskrawymi promieniami slonca, tak jasnymi, ze musiala zakryc dlonmi oczy. -Co za roznica, jaka smiercia umrze czlowiek, ktory juz jest martwy? - poprzez palce widziala, jak wzruszyl ramionami. - Byla szansa, ze cie odnajde, kapitan zas nie mogl isc, bo, po pierwsze, urok mocno oslabil jego sily, a po drugie, ktos musial pilnowac tej bandy zwanej zaloga. Nie mogl tez nikomu innemu zaufac, ze... -Poza toba! Mowisz o sobie, jak o kims juz martwym, a przeciez zyjesz... Bylam slepa, ale teraz widze i mysle, ze Ustrut dalo nam obojgu cos, czego nikt nie odwazy sie tak latwo odrzucic. Oczy Rothara, zbyt stare i mroczne jak na jego wiek, pojasnialy, gdy sie usmiechnal. -Pani, slusznie mowiono o twej mocy. Jestes z tych, ktorzy potrafia sprawic, ze czlowiek uwierzy we wszystko... moze nawet w siebie samego. A oto nasze ognisko - wskazal na stos drewna i ruszyl biegiem po sypkim piasku. Podazyla wolniej jego sladem. Pojawil sie kapitan, byl Rothar, ktory dla niej ryzykowal zycie, chociaz niewysoko je cenil... Moze beda i inni w przyszlosci, ktorzy znajda miejsce w jej zyciu, a moze i w sercu. Wiedziala, ze musi ostroznie i umiejetnie tkac wzor swego przyszlego zycia, teraz w pelnym swietle, podczas gdy uprzednio jedynie dopasowywala poszczegolne wlokna w mroku. Chciala stworzyc cos, co bedzie warte ogladania. Lepiej zajac sie przyszloscia... Tam patrzec... jak w morze, ktore moglo przyniesc nastepna nic - pierwsza z nowego wzoru jej przyszlosci. Siostra piasku I Pora narodzin wypadla wczesnym switem, gdy geste mgly Tormash wciaz jeszcze snuly sie wokol domu Kelvy, co samo w sobie bylo zlym znakiem, gdyz - jak wszyscy wiedza - w takim wlasnie czasie przychodza na swiat dzieci obdarzone zdolnoscia zagladania w przyszlosc. Ostatnie chwile nocy i pierwsze nowego dnia to ich pora, podczas gdy Pelnia Tego, Ktory Lsni, jest najlepszym momentem, by powitac nowy Glos wsrod Ludzi.Nie bylo to silne dziecko, ktore przychodzi na swiat z krzykiem proszacym o zycie. Blada skora pokrywala faldami mniejsze niz zazwyczaj cialko, nieruchomo lezace w rekach Uzdrowicielki i nie probujace nawet zlapac oddechu. Jednakze lud Tor potrzebowal wszystkich dzieci i kazde nowe zycie bylo cenne dla tej wymierajacej rasy. Starano sie zatem usilnie, by i to uratowac. Uzdrowicielka dotknela wargami zimnych ust dziecka i tchnela powietrze w jego pluca. Ogrzewano je i masowano, az w koncu slabo krzyknelo. Nie przypominalo to powitania zycia, lecz protest przeciwko temu, ze musi je przyjac. Na dzwiek owego glosu Mafra przekrzywila glowe - sluchala uwaznie tego, co bardziej przypominalo kwilenie zlapanego w sieci ptaka, niz krzyk prawdziwego dziecka ludu Tor. Choc jej oczy od dawna byly slepe, pokryte blona, przez ktora nawet swiatlo nie moglo przeniknac, Mafra widziala w inny sposob. Gdy przyniesiono jej dziecko, by obdarzyla je blogoslawienstwem Klanu, jako ze byla Matka Domu, nie wyciagnela po nie rak. -Nie jest ono z naszej rasy - powiedziala, potrzasajac glowa. -Duch, ktory je wypelnia, jest zupelnie obcy... to, co przywrociliscie jednak zyciu, to... Zamilkla, a kobieta, ktora wydala je na swiat, odsunela sie od uzdrowicielki, wpatrujac sie w dziecko tak, jakby czysty material, w ktory bylo owiniete, zawieral jakiegos oslizlego stwora z moczarow. Mafra powoli skierowala swoje niewidzace oczy na kazda z obecnych, po czym oznajmila ostro: -Niech nikt nie mysli o Czarnej Smierci dla tego dziecka! Cialo jego jest krwia z naszej krwi i koscia z naszej kosci, tylko jedno wam powiem: musimy przywiazac do nas to, co rzadzi tym cialem, bo ma ono olbrzymia sile. Z czasem dziecko nauczy sie jej uzywac, a wowczas, gdy zrobi to dla tych, ktorych wybierze, bedzie doskonalym narzedziem i jeszcze doskonalsza bronia. -Ale nie dalas mu imienia, Matko. Jak ktos moze zyc w Domostwie, jesli nie bedzie nosic naturalnie nadanego imienia? - spytala najodwazniejsza z obecnych. -Nie moim zadaniem jest nadac imie... Zapytajcie Tego, Ktory Lsni. Byl juz ranek i ciezkie opary mgly zaslanialy niebo, jednakze, jakby przywolana przez jej slowa, przeleciala miedzy nimi jedna z duzych srebrzystych ciem, ktore zwykle kraza w nocnym powietrzu. Przysiadla na moment na zawiniatku z niemowlakiem, jej skrzydla drgaly przez chwile, potem zerwala sie i odleciala. - Tursla... - odezwala sie Uzdrowicielka. Bylo to imie Druzki Ciem z bardzo starej legendy - piesni o Tursli i Ropuszym Diable. I tak dziecko dusza nie pochodzace z Klanu otrzymalo imie, ktore nie kojarzylo sie z dobrem, lecz nioslo ze soba zla slawe. Tursla zyla wsrod ludu Tor i zgodnie z jego zwyczajem nie znala tej, ktora wydala ja na swiat. Taki bowiem panowal obyczaj, a wszyscy kochali jednakowo wszystkie dzieci Klanu. Poniewaz Mafra opowiedziala sie za nia, a sam Tormarsh nadal jej imie, nie czyniono roznicy miedzy nia a reszta dzieci, ktorych i tak bylo bardzo niewiele. W rzeczy samej lud Tor byl bardzo stary. Jego Piesni pamieci zawieraly wzmianki o dniach, gdy nalezacy do niego byli bestiom podobni i pozbawieni rozumu, o czasach, kiedy Volt Najstarszy, nie bedacy czlowiekiem, lecz ostatnim z rasy dawniejszej i madrzejszej niz obecnie ludzie mogli zamarzyc, zjawil sie jako przewodnik i wodz. Byl on bowiem samotny, a w nich znalazl iskre mysli podobna do jego rozumowania i to zaintrygowalo go tak dalece, iz postanowil zobaczyc, co moglby z nich uczynic. Jego na wpol ptasia twarz nadal rzezbili na totemach strzegacych pol i domostw, jego pamieci ofiarowywali pierwsze zebrane plony oraz pazury i kly groznych jaszczurow Wak, jesli mieli akurat szczescie zabic ktoregos. Jego imieniem zaklinali sie i na nie przysiegali, i wiadome bylo, ze takiej przysiegi dotrzymaja nawet za cene zycia. Tursla rosla, nabywajac przez lata sile i wiedze o swoim ludzie, o nalezacej do niego ziemi. To, co lezalo poza granicami kraju, nie interesowalo Tor. Wiedzieli, ze sa tam lady i morza i wiele dziwnych ludow je zamieszkujacych, choc nie tak starych jak oni i pozbawionych mocy, poniewaz nie wybral ich Volt i nie ksztaltowala ich jego nauka. Tursla byla inna. Najpierw poczula to w snach. Nawet zanim jeszcze poznala slowa, by sny opisac, one ja posiadly i pokierowaly jej zyciem. Wielokrotnie inne swiaty, ktore w nich widziala, byly prawdziwsze i bardziej pelne zycia niz sam Tormash. Gdy podrosla, odkryla, ze opowiadanie tych snow rowiesnikom sprawialo, iz zle czuli sie w jej towarzystwie i najczesciej zostawiali ja sama. To ja bolalo, a nawet i zloscilo, lecz wkrotce sny przyniosly mysl, ze naleza tylko do niej i z nikim nie wolno sie nimi dzielic. Za tym zas przyszla samotnosc - zanim odkryla, ze Tormash (chociaz nie snila o nim ani razu) byl tez miejscem pelnym tajemnic i radosci. Taka opinie o tej krainie mogl miec tylko ktos, kto naprawde pochodzil z Klanu Tor, gdyz Tormasch byl ponurym ladem, z wielkimi cuchnacymi bagniskami, z ktorych sterczaly poskrecane szkielety dawno obumarlych drzew, pokrytych liszajami wilgotnych narosli. Byly tu pozostalosci starych drog laczacych wyspy ladu wyniesionego ponad moczary i rownie stare mury kamienne, otaczajace pola i tworzace sciany domostw. Caly obszar spowijala mgla, ktora rankami i wieczorami tworzyla wokolo nieprzenikniona zaslone. Tursli kojarzyla sie ona jednak ze srebrzystym welonem, a dzwieki dochodzace z bagien brzmialy swojsko i mile; mogla rozpoznawac po krzyku ptaki, jaszczurki, ropuchy, a nawet takie stworzenia, jakich nikt od dawna nie ogladal i nie mylila sie nigdy. Najblizsze jednak jej sercu byly cmy, ktorym zawdzieczala swe imie. Odkryla, ze przywabia je zapach pewnych bladych kwiatow, kwitnacych jedynie noca, a ktore ona takze bardzo lubila. Wplatala te kwiaty w swoje srebrzyste wlosy, wila z nich wience i tanczyla - chwiejac sie jak niezwykle przystrojona trzcina. Wowczas wokol niej kolowaly swoim wlasnym rytmem cmy, muskaly jej cialo, przelatywaly miedzy rozpostartymi palcami wyciagnietych dloni. Nie bylo to wszakze w zwyczaju ludu Tor, tanczyla wiec zawsze samotnie i dla wlasnej przyjemnosci. Wszystkie lata w Tormash wygladaly podobnie, mijaly wolno i niepostrzezenie. Nikt nie zadawal sobie trudu, by je liczyc, gdyz odkad opuscil ich Volt, czas stracil znaczenie. Wiedzieli zreszta, ze poza granicami ich terytorium szaleje wojna i narastaja rozne inne problemy i konflikty. Dziewczyna slyszala, iz jeszcze przed jej urodzeniem sprowadzono, wskutek zdrad, do Tormash wodza z obcych stron i nastepnie wydano go w rece jego wrogow, z ktorymi zawarto niezbyt korzystny, a i tak wkrotce zlamany pakt. Nie mialo to dla niej wiekszego znaczenia. Znala tez jeszcze starsza opowiesc szeptana po katach, zlozona w calosc z zaslyszanych strzepkow, a mowiaca o tym, ze jeszcze wczesniej zyl wsrod nich obcy, wyrzucony razem ze statkiem na brzeg akurat w poblizu ich siedzib. Znalazla go Matka Klanu. Ogarnieta litoscia dla rannego i dzialajac wbrew zwyczajom przywiodla do niego Uzdrowicielki, co wkrotce zemscilo sie, gdyz rzucil on urok. Kiedy wyzdrowial, odszedl zabierajac ze soba Pierwsza Panne, ktora przystala na to, co takze bylo przeciwne wszelkim zwyczajom. Nadszedl jednak czas, ze ujrzeli ja ponownie - samotna. Podala im imie swego dziecka, a potem zmarla. Imie to pozostalo w pamieci Klanu i mowiono, ze noszacy je stal sie wielkim wojownikiem, ze wladal ziemiami, ktorych nigdy nie ujrzy nikt z ich plemienia. Tursla czesto myslala o tej historii, majacej dla niej o wiele glebszy sens (choc nie wiedziala dlaczego) od jakiejkolwiek innej legendy jej ludu. Myslala o tym wladcy, ktory byl polkrwi Torem. Czy kiedykolwiek czul zew tej krwi? Czy pelnia ksiezyca i mgly dalekiego swiata budzily w nim sny, tak realne i dziwne jak te, ktore ja nawiedzaly? Czasem, tanczac, wymawiala jego imie. Koris! Koris! - wolala i zastanawiala sie, czy jego towarzyszka, pochodzaca z obcego ludu, jest mu wierna i oddana; a jesli tak, to jaka ona jest. Czy jest moze rownie rozdarty jak ona, chociaz bedaca czystej krwi Tor, a jednak majaca dusze, ktora nigdy nie zaznala spokoju i ktorej wzburzenie roslo razem z mijajacym czasem. Minelo dziecinstwo i Tursla poslusznie poddala sie naukom, ktore powinna odebrac. Palce miala wprost stworzone do warsztatu tkackiego, a jej wyroby byly gladkie, pokryte delikatnymi, bladymi wzorami, zupelnie odmienne od tego, co znal dotad lud Tor. Mimo to nikt nie twierdzil, ze sa dziwne czy inne. Ona zas dawno juz przestala wspominac swe sny. Odkryla z czasem, ze zbyt glebokie wnikanie w nie niesie ze soba pewne niebezpieczenstwo - uczucie, ze przy braku ostroznosci moglaby sie zatracic w tym innym swiecie i nie byc zdolna powrocic. Sny naklanialy ja do roznych uczynkow. Lud Tor wladal wieloma silami i tego rodzaju talent nie byl uwazany za cos obcego czy nienaturalnego. Istnialo przekonanie, ze kazdy ma swoj dar. Jeden umie rzezbic, inny tkac, trzeci jest bieglym tropicielem. Mafra, Elin czy Unnanna potrafily przenosic przedmioty sama sila mysli. Prawda, ze nie na duze odleglosci i kosztem szybkiego wyczerpania swej wewnetrznej energii; nie mozna zatem bylo zjawiska tego szeroko wykorzystywac. W pozniejszych snach Tursla nie wedrowala juz po obcych krainach, lecz zwykle wracala w jedno miejsce: stala nad jakas woda, nie zarosnieta trzcina ani metna jak w Tornish, lecz czysta i turkusowa. Najwazniejszy jednak w tych snach byl czerwono- zloty piasek otaczajacy wode, tak jak stare zloto, w ktore lud Tor oprawial kamienie o wielkiej wartosci i znaczeniu. To piasek wlasnie ja tak przyciagal. Dwukrotnie przy pelni Tego, Ktory Lsni budzila sie nagle nie w domu Kelvy, ale na otwartej przestrzeni i, co gorsza, nie miala pojecia, jak sie tam znalazla. Zaczela sie obawiac nocy i snow, poniewaz kiedys mogl ja ktorys z nich zaprowadzic prosto w bagno, z ktorego nigdy juz sie nie wydostanie. Jednak z nikim nie podzielila sie tymi troskami. Wygladalo na to, ze sam Volt splatal jej mysli i swym palcem zamknal jej usta. Stawala sie jednak przez to coraz bardziej niespokojna i nieszczesliwa, a wyspa, na ktorej staly domy Klanu, zaczela przypominac jej wiezienie. Dzialo sie to w nocy, gdy Ten, Ktory Lsni wznosi sie najwyzej i swieci najjasniej. Wowczas kobiety zbieraja sie razem i kapia w jego promieniach, by przygotowac swe ciala na nadejscie czasu brzemiennosci, bowiem dzieci nadal brakowalo. Tursla nigdy nie brala w tym udzialu i nikt jej do tego nie zachecal, ale tej nocy nabrala ochoty i widzac, ze zbieraja sie do wyjscia, uniosla sie takze... -Tursla... - uslyszala z mrokow zalegajacych wnetrze domu cichy glos. Obrocila sie i w blasku swietlikow, ktore wypelzly ze szczelin i utworzyly krag na scianie, dostrzegla siedzaca na lawie kobiete. Sklonila sie, chociaz wiedziala, ze siedzaca nie moze tego dostrzec. -Jestem tutaj, Matko. -To nie dla ciebie... Matka nie musiala konczyc, by przekazac, o co jej chodzi. W dziewczynie rozpalil sie najpierw wstyd, a potem gniew. Nie wybierala, kim ma byc. Ten los zostal jej narzucony w chwili narodzin. -Co w takim razie jest dla mnie? Czy nigdy nie mam dac Domowi nowego zycia? Nigdy nie mam byc brzemienna? -Masz szukac wlasnego spelnienia, Corko Cmy. Nie znajdziesz go miedzy nami. Jest przyczyna, dla ktorej jestes taka, jaka jestes, a jeszcze wiecej czeka cie poza naszym swiatem - dlon Matki wskazala otwarte drzwi. -Gdzie moge to znalezc, Matko? -Szukaj, a to cie samo znajdzie, czesc lezy nawet juz w tobie samej. Gdy ozyje, nauczysz sie tego i poznasz. -To wszystko, co mi powiesz? -To wszystko, co ci moge powiedziec, choc widze i reszte. Lecz miedzy twoja a moja dusza lezy mgla, bardziej gesta i mroczna od tej, ktora zapadla kiedykolwiek nad Tormarsh, a w niej... - przerwala na dluzsza chwile. - Ciemnosc lezy przed nami wszystkimi... My, ktore mozemy widziec przyszlosc, widzimy tylko jedna z wielu drog, z kazdego uczynku powstana dwie kolejne, z ktorych jedna jest sladem podjecia przez kogos decyzji, a druga zaprzeczeniem tego. Widze, ze taka decyzja lezy teraz przed naszym Klanem i moze powstac z tego wielkie zlo. Jest wsrod nas ktos, kto zdecydowal sie prosic o Wielka Moc. -Jak to mozliwe? Wielka Moc nie nadchodzi na pojedyncza prosbe. Pojawia sie, gdy wszystkim zagraza prawdziwe niebezpieczenstwo. Tak nauczal Volt. -Tak bylo, dziecko, ale czasy sie zmieniaja... taka prosba wymaga krwi, by byla skuteczna. Powiem ci teraz tylko tyle - idz dzis w nocy, ale nie szukaj miejsca, gdzie sa ci, ktorzy patrza na Tego, Ktory Lsni, ich mysli sa dzis dziwne... idz raczej tam, gdzie nakaza ci sny i zrob to, czego sie w nich nauczylas. -Moje sny! Czy sa one do czegos przydatne? -Sny rodza sie z mysli, naszych lub czyichs, a wszystkie mysli przydaja sie do czegos. Nie mozna odwrocic tego, co sie stalo podczas twych narodzin... a jestes teraz wystarczajaco dorosla, by poszukac tego, co trzeba i to wykorzystac. Idz, i to zaraz! Ostatnie slowa brzmialy jak polecenie, ale Tursla nadal sie wahala. -Czy mam twe blogoslawienstwo, Matko Klanu i Domostwa? Zadrzala, gdyz Matka milczala. Czula sie tak, jakby zostala wyrzucona i stala przed zamknietymi drzwiami odgradzajacymi ja od wspolplemiencow. Po chwili jednak Matka uniosla dlon. -Corko Cmy, na tyle, na ile moze to miec w przyszlosci znaczenie, gdy spelni sie twoj los, masz blogoslawienstwo Domostwa. Musisz zarazem otworzyc swoj umysl, posiasc sztuke cierpliwosci i zrozumienia. Nie powiem ci, co widze, gdyz musisz kierowac sie tym, co dyktowac ci beda umysl i serce. Nie powinnas wiedziec nic z tego, co moglabym ci przekazac, gdy nadejdzie czas proby. Teraz idz. Ufaj temu, co ci powiedzialam i swoim snom. Idz! Wyszla wiec w swiat wypelniony ksiezycowym swiatlem, w ktorym drzewa sa czarne, a mgla srebrna. Ale dokad miala isc? Rozlozyla ramiona, lecz nie przybyla zadna cma, by z nia zatanczyc. Czy sny mogly ja skierowac tam, gdzie miala sie udac? Wzorem tych, ktorzy posiadaja Talent, zmusila sie do oczyszczenia umyslu i nie myslenia o niczym. Najpierw powoli, potem szybciej, ruszyla przed siebie, jak ktos, kto ma okreslony cel i powod. Nie zwrocila sie na wschod, lecz na zachod jedna z mniej waznych drog. Choc miala otwarte oczy, nie zdawala sobie sprawy z tego, co widzi, ani z tego, ze w ogole sie porusza. Gdzies przed nia lezalo jeziorko z jej snow i ow, tak wazny, piasek. Mgla otulala ja, zaslaniajac calkowicie widok na to, co lezalo przed nia i za nia. Mijala kolejne wyspy, a gdy wreszcie droga skonczyla sie, jej stopy odnajdywaly bezblednie staly grunt. W koncu, gdy byla na szczycie kolejnego wzgorza, silny wiatr rozwial przed nia mgle, przynoszac zapachy, jakich dotad nie znala. Wiatr takze obudzil ja z transu. Zatrzymala sie i rozejrzala dookola. Byla na pagorku w ksztalcie wyciagnietego palca olbrzyma, skierowanym wprost na zachod. Pod stopami czula swieza, soczysta trawe, dlonmi przytrzymywala swe srebrzyste, jedwabiste wlosy, by nie zaslanialy oczu. Ksiezyc swiecil na tyle jasno, ze mogla zobaczyc, co lezy przed nia... Zaczela biec lekko i bez wysilku... Przelamala sie w niej jakas bariera i czula wielka potrzebe dotarcia do tego, co lezy w oddali. To czekalo na nia tak dlugo... tak bardzo dlugo... Nie byla nawet zaskoczona, gdy w koncu dotarla do miejsca znanego ze snow - do jeziorka z czysta woda i okalajacego je zlocistego piasku. W ksiezycowej poswiacie zarowno woda jak i piasek byly ciemne i nie lsnily barwami, ktore znala. Zdarla z siebie zachlapana blotem, sfatygowana w marszu przez bagna suknie, ale nie dopuscila, by spadla na piasek. Podswiadomie czula, ze nic nie moze skalac czy naruszyc jego gladkiej powierzchni. Sama tez nan nie weszla. Wspiela sie na niewielki glaz i skoczyla, zanurzajac sie w oczekujacej na nia toni. Woda zamknela sie wokol niej - ani ciepla, ani zimna, raczej jedwabiscie delikatna, trzymala ja niczym olbrzymia dlon zamknieta wokol ciala, lagodna i czula. Poddala sie temu i unosila sie bezwladnie na powierzchni. Czy zasnela, czy tez znalazla sie pod wplywem nie znanych jej rodakom czarow, tego nie dowiedziala sie nigdy. Wtedy byla jednak pewna, ze zachodza w niej jakies zmiany... Otwarly sie drzwi, ktore nigdy juz nie mialy sie zamknac. Nie byla jeszcze pewna, co sie za nimi znajduje, lecz mozna to bylo juz przewidziec. Tylko najpierw... Unoszac sie na wodzie niczym na miekkiej poduszce, zaczela nucic. Potem spiewac. Bez slow. Przypominalo to raczej ptasi trel, wpierw cichy, lagodny, a potem... przyzywajacy? Tak, przyzywajacy. Choc lezala z twarza zwrocona ku gwiazdom, zauwazyla, iz wokol niej cos sie dzieje. Nie w kolyszacej ja wodzie, ale w piasku na brzegu. Czesciowo zgodnie z jej pragnieniem, a raczej przez jej spiew, a po czesci dlatego... ze taka byla czyjas wola... Nadal spiewajac, odwrocila glowe, by moc zobaczyc brzeg. Wyrastal tam slup piasku, z ktorego dobiegal slaby dzwiek jakby przesypujacych sie, tracych i scierajacych ziaren... Wirowal tak szybko, iz wygladal jak cos solidnego, a nie zbior drobin w nieustannym ruchu. W swietle ksiezyca lsnil gleboka czernia... Im glosniej spiewala, tym byl wiekszy. Nie zmienial juz wysokosci - ustalila sie ona na poziomie mniej wiecej jej wzrostu. Kontury kolumny zaczely sie zmieniac- gdzieniegdzie grubiejac, w innych miejscach nabierajac subtelnosci, upodabniajac sie do posagu. Glowa poczatkowo przypominala kule, cialu brakowalo wlasciwych proporcji i wdzieku, lecz zmiany nastepowaly w oczach, coraz bardziej upodabniajac twor do ludzkiej postaci. W koncu ruch ustal. Na skale stala nieruchoma postac, ktorej narodziny zuzyly caly cenny piasek. Tursla podplynela do brzegu i zblizyla sie do niej - do swego dziela - bo to ona nadala jej ksztalt i piesnia powolala do zycia. Pomyslala o imieniu, ktore powinna wymowic; imieniu majacym stworzyc stabilny pomost miedzy nimi - choc nie probowala sobie nawet wyobrazic natury istnienia tej drugiej postaci. -Xactol! Powieki kobiety z piasku drgnely, uniosly sie i ukazaly zrenice niczym rozpalone wegle, wpatrzone w Tursle. Zobaczyla tez, ze piersi stojacej unosza sie w oddechu, a jej skora jest tak samo gladka jak jej - tyle, ze ciemna, lsniaca w promieniach ksiezyca. -Siuslru... Szept tamtej, majacy w sobie cos ze szmeru przesypujacego sie piasku, nie przestraszyl Tursli. Wyglad jej rowniez wzbudzal zaufanie. Otwarla wiec ramiona, ofiarujac jej, kobiecie piaskow, przyjazn i cieplo... Rekoma ujela dlonie rownie gladkie i pewne w ruchach, oddajac uscisk powitania. -Brak mi bylo... - od chwili zetkniecia sie ich dloni, czula pragnienie, glod niemal, z ktorego dotad nie w pelni zdawala sobie sprawe. -Czegos brakowalo - odparla Xactol - ale juz jestem, siostro. Przybylas tu i znajdziesz to, czego szukasz. I dokonasz tego, co ci sadzone... -Niech i tak bedzie... Tursla postapila krok do przodu. Ich dlonie rozlaczyly sie. Jednak po chwili obie objely sie wzajemnie, jak zwykli to robic bliscy sobie ludzie po dlugim rozstaniu. Tursla poczula lzy na policzkach... II -Co mam robic? - spytala Tursla rozluzniajac nieco uscisk i przypatrujac sie twarzy, tak podobnej do jej wlasnej. Byla spokojna i lagodna, tak jak piasek, zanim jej sila ozywila go.-To tylko, co sama postanowisz - padla cicha odpowiedz. - Obudz mysli i serce, siostro, a we wlasciwym czasie zostanie ci to ukazane. Teraz zas... Nieco szorstkimi palcami prawej dloni Xactol dotknela jej czola, nastepnie przesunela je po odruchowo opuszczonych powiekach, w koncu zatrzymala na ustach. Po chwili opuscila dlon na piersi Tursli, tuz nad szybko bijace serce. Przy kazdym dotknieciu Tursla czula przyplyw energii, skora jej drzala, jakby z powodu chlodu; niczego takiego dotad nie znala - wypelnilo ja zniecierpliwienie, potrzeba dzialania. Jakiego, tego nie wiedziala... Jej wlasny glos byl jakby znieksztalcony odlegloscia. -Ale jak? Kiedy... Powiedz mi, siostro piasku! -Sama bedziesz wkrotce wiedziec... -Wiec odnajde drzwi? Bede wolna w swiecie moich snow? -Kazdy ma gdzies swoje wlasne miejsce, siostro. Nie szukaj bramy, poki nie przyjdzie na to czas. Masz do zrobienia cos i tu, i teraz. Przyszlosc zas jest osnowa i nikt jeszcze na niej nie tkal. Sprobuj w sobie odnalezc wzor, potem wez czolenko... i sprobuj go wykonac. W pewnym sensie jestesmy tworcami wlasnego losu, ale nie calkiem. Jestesmy tez elementami innego wzoru, ktorego nie widzimy, umieszczeni tam przez inne sily i dla zadan, ktore sa zbyt duze, bysmy mogli je dostrzec. Wzor jest dla nas zbyt skomplikowany i nie jestesmy w stanie ogarnac go w calosci ani zrozumiec... A dla ciebie nadszedl czas. Masz dodac swoje dzielo do niewidzialnego wzoru. -Ale razem z toba... -Siostrzyczko, moja obecnosc w tym miejscu i czasie nie moze trwac zbyt dlugo, musimy sie zajac tym, co nas obie czeka. Twoj umysl jest juz otwarty, oczy teraz widza, usta sa gotowe do wypowiadania slow. a serce oczekuje niecierpliwie. Sluchaj! Sluchala wiec nad jeziorkiem ze snu, a umysl chlonal wszystko, jakby byl dotad sucha gabka po raz pierwszy zanurzona w wodzie. Wymawiala dziwne slowa i sluchala dziwnych dzwiekow, ktorych miala sie nauczyc. Brzmialy one obco, jakby nie wszystkie zostaly stworzone dla ludzkich ust. Dlonie nauczyly sie kreslic w powietrzu dziwne symbole, po ktorych pozostawal przez chwile migotliwy kontur, najczesciej zlocistobrazowy, przypominajacy cialo jej siostry, czasem zielonkawoblekitny jak woda, nad ktora sie znajdowaly. Potem znow wyginala sie tanczac w rytm muzyki rozbrzmiewajacej wylacznie w jej myslach. Dziewczyna jeszcze tego nie rozumiala, choc wszystko mialo swoje znaczenie. Wiedziala tylko, ze moze to byc wykorzystane jako narzedzie, a w razie potrzeby jako bron. W koncu jej towarzyszka umilkla, ona zas lezala wyczerpana na piasku, zupelnie wyzbyta sil. Przyswajanie tak upragnionej wiedzy pochlanialo wiele energii. -Dalas mi wiele, siostro piasku... ale dlaczego? Przeciez i tak nie moge tu zostac przywodca... To wbrew prawom Volta. -Nikt tego nie chce. Daj im to, czego potrzebuja, lecz nie czyn niczego otwarcie. Nigdy dobrowolnie nie przyznawaj sie, ze wladasz jakimis mocami. Cokolwiek bedziesz robila, rob to tak, zeby nie bylo znac, od kogo to pochodzi... Nadejdzie czas, iz w ten sposob stworzysz swoja nowa czesc wzoru, a wtedy, zapewniam cie, uczynisz to z calego serca. Ta, ktora miala na imie Xactol i takaz forme, a ktorej prawdziwej postaci Tursla nie probowala sobie wyobrazic, wstala i poczela sie obracac. Najpierw wolno, potem coraz szybciej i szybciej, tworzac kolumne podobna do tej, z ktorej powstala. Tursla odwrocila glowe i oslonila dlonmi oczy przed piaskiem, ktory unosil sie wokol opadajacego z wolna wiru. Powoli osunela sie na ziemie, czujac jej potezne cieplo, wszechogarniajace zmeczenie i nieopanowana sennosc. Prosila nature, sile wszechwladna i wszechobecna, by zeslala odpoczynek bez snow... Piasek lagodnie, na podobienstwo poscieli z delikatnego jedwabiu, przykryl jej cialo. Predzej nim zdazyla wypowiedziec prosbe, zapadla w ciemnosc bez snow. Obudzilo ja poludniowe slonce. Usiadla, zsypujac kaskady piasku. Kolory ze snu byly rzeczywiste: blekit wody, zlocistosc piasku... ale ta ostatnia noc nie byla snem... Nie mogla nim byc. Wziela garsc piasku i pozwolila, by przesypal sie miedzy jej palcami; bardziej przypominal pyl lub popiol niz normalny piach. Strzepnela go i podeszla do wody, uklekla na brzegu. Umyla sie, starannie splukujac drobiny, a wiejacy nieprzerwanie wiatr osuszyl ja blyskawicznie, totez juz po chwili ubrala sie w porzucone noca szaty i skierowala poza skaly otaczajace jeziorko. Dotarla na plaze i po raz pierwszy w zyciu ujrzala morze - te czesc zewnetrznego swiata, o ktorej dotad tylko slyszala. Oczarowaly ja szum fal i ich ksztalty, gdy zalamujac rozbijaly sie o brzeg. Wedrowala po wygladzonym falami piasku, a silniejszy niz dotad wiatr szarpal materialem tuniki i rozwiewal wlosy. Rozrzucila szeroko ramiona w gescie powitania - pierwszy wiatr w jej zyciu, ktory nie niosl bagiennych wyziewow. Swietnie sie czula na otwartej przestrzeni - siedziala i patrzyla na lamiace sie przy brzegu fale, nucac melodie bez slow, starajac sie zgrac ja z odglosami wiatru i przyboju. Zaskoczona i zachwycona odnajdowala muszle - wszystkie na pierwszy rzut oka podobne do siebie, a odmienne po dokladniejszym obejrzeniu. Tak jak ludzie... niby wszyscy tacy sami, ale kazdego cos zawsze odroznia od innych. W koncu, z niechecia, zawrocila przy swietle zachodzacego juz slonca. Po raz pierwszy zastanawiala sie, czy ktos jej w tym czasie szukal i co powinna powiedziec po powrocie, tak, by nie ujawnic prawdziwego biegu wydarzen. Powoli upuscila zebrane muszle - byly dowodem wizyty w zwyczajowo zakazanym miejscu. Uswiadomila sobie przy tym, ze nic nie moze stanowic jednak dla niej przeszkody, by je ponownie pozbierac przy pierwszej okazji. Zadne z praw Volta nie mowilo nic o zakazie ogladania morza przez zyjacych zgodnie z jego przykazaniami. Kiedy znalazla sie w Tormarsh, stwierdzila, ze miejsce to - dobrze jej przeciez znane - stalo sie nagle dziwnie obce... Po drodze zaczela zbierac ziola, aby miec wymowke w zwiazku z dluga nieobecnoscia i nawet - ku milemu zaskoczeniu znalazla pare krzewow Carfilii. rosliny bedacej rzadkoscia w poblizu domostw, doskonalej do produkcji czerwonego barwnika do tkanin, z ktorych szyto zaslony. Byly one zawsze potrzebne w swiatyni Volta. Zwiazala dol tuniki w rodzaj podolka i ulozyla w nim swoje, wcale bogate, zbiory. Zanim jednak dotarla do domostwa Kelvy, natknela sie na oczekujacego na nia Affrica. -Wiec jednak wpadlo ci do glowy, by wrocic, Corko Cmy? Czy skrzydlate towarzystwo juz ci sie znudzilo, wedrujaca po nocy? Zesztywniala, najmniej ze wszystkich miala ochote widziec teraz Affrica, ktory wlasnie zagrodzil jej droge, opierajac sie na wloczni i przygladajac bezczelnie. Jak zwykle, opinal go pas ze skory jaszczura, a szyje zdobil naszyjnik z klow - dowody zarowno odwagi, jak i umiejetnosci, gdyz jedynie ktos obdarzony swietnym refleksem i sprytem mogl nosic takie trofea. -Przyjemnego dnia, Affricu - nie starala sie nadac glosowi przyjemnego tonu. On sam naruszyl zwyczaje zbyt poufalym powitaniem i bylo to niepokojace. -Przyjemnego... - odparl. - A co z noca? Inne tanczyly przy ksiezycu... Teraz juz zaniepokoila sie powaznie. Zaden mezczyzna nie mial prawa tak mowic, szczegolnie do niej, ktora dotad nie nazwala zadnego innego przed Voltem! -Nie zabijaj mnie wzrokiem, Corko Cmy - rozesmial sie. - Tylko cory Volta, prawdziwe cory, moga zmusic czlowieka, by zwazal na jezyk zgodnie z obyczajem. Nie szukalas tej nocy ksiezyca, kogo zatem?... Zblizyl sie o krok ze zlosliwym usmieszkiem na ustach. Nie odpowiedziala. Gdyby to zrobila, naprawde ponizylaby sie w oczach innych, ktorzy z pewnoscia siedzieli ukryci w krzakach i pilnie sluchali. Slowa Affrica byly jawna obraza. Odwrocila glowe i poszla przed siebie. Nie osmielil sie jej zatrzymac - tego zreszta oczekiwala. Ale fakt, ze mogl ja publicznie zniewazyc, byl przerazajacy. Bardziej jeszcze zaniepokoilo ja, ze nikt ze sluchajacych nie zareagowal. Przypominalo to zmowe... Ale dlaczego? Nikt nie stal przed drzwiami Domostwa, wiec weszla tam z wysoko uniesiona glowa, wyprostowana. -No, jestes nareszcie - Parva, ktora zarzadzala zapasami, przywitala ja zimno. - Co takiego nazbieralas, ze trzeba ci bylo szukac tego po nocy i to akurat wowczas, gdy powinnas byc gdzie indziej? Wytrzasnela liscie na mate i spytala glosem, ktory celowo pozbawila jakiejkolwiek emocji. -Naprawde sadzisz, ze ktos taki jak ja powinien tanczyc dla pozyskania laski Tego, Ktory Lsni? -Co masz na mysli? Jestes dojrzala kobieta i twym obowiazkiem jest rodzic dzieci, jesli tylko potrafisz. -Jesli tylko potrafie... Czy przez cale zycie nie slyszalam, ze nie jestem w pelni Tor i nie moge przez to dac zycia dziecku, gdyz mogloby odziedziczyc po mnie moja innosc? -Jest nas zbyt malo... -Czy dlatego Klan moze przyjac nawet bekarta... To wbrew zwyczajom, a jesli lamie sie prawa, trzeba to robic otwarcie przed obliczem Volta i w obecnosci calego ludu. -Jesli nas zabraknie - odparla tamta - Volt nie bedzie mial tu juz nikogo, kto by chwalil jego imie. Wszystko sie zmienia, nawet zwyczaje. Zdecydowano zreszta, ze odbedzie sie Wielkie Przywolanie. Tursla byla zaskoczona. Dotad jedynie slyszala o Wielkim Przywolaniu. Ostatnie nastapilo wowczas, gdy przyzwolili, by ich ziemie najechali obcy. Wtedy wlasnie ich wodz zostal uwieziony wraz z ta, o ktorej mowiono, ze byla wybranka Korisa. Nie poniesli z tego powodu wielkiej szkody, chociaz - jak pozniej sie dowiedzieli - zewnetrzny swiat odpowiedzial wzniesieniem wokol nich bariery, ktora uniemozliwiala im wyjscie. Sami zreszta tez zamkneli moczary dla obcych. Jedni wszystko to zinterpretowali jako blogoslawienstwo, inni jako krzywde. Prawda jednak bylo, ze z kazdym rokiem spadala liczba urodzin. Tursla slyszala, jak Mafra i inne Matki Klanu zastanawialy sie nad powodami tego zjawiska i mowily, ze byc moze ich rasa jest juz zbyt stara, ze juz zbyt dlugo lacza sie w obrebie tej samej krwi - slabszej przez to. Z tego wlasnie powodu, choc tylko przy pomocy sily, mogly ja zmusic do urodzenia dziecka. Nie bylo wsrod ludu mezczyzny, na ktorego patrzylaby z upodobaniem. Tym bardziej teraz, gdy oznajmiono jej, ze nie jest prawdziwa corka Volta... -Rozwaz wiec - kontynuowala Parva, przygladajac sie jej zimno. - Bedac jednak czystej krwi Tor, mozesz spelnic zyczenie Volta. Tursla szybko odwrocila sie ku alkowie zajmowanej przez Mafre, ktora juz nader rzadko opuszczala swoj kat. Dopoki miala sprawne dlonie, robila co mogla, by przydac sie swoim - przedla, lepila z gliny naczynia, i to lepiej niz ktokolwiek obdarzony wzrokiem. Teraz jednak Tursla dostrzegla, ze dlonie te sa dziwnie nieruchome, spoczywaja na kolanach niewidomej, ktora siedzi w bezruchu, z glowa lekko przekrzywiona, jakby nasluchujac. Tursla zastanowila sie, czy mozna przerwac Mafrze ten podobny do transu stan. Jednakze Mafra odezwala sie sama: - Pogodnego dnia, dziecko. Niech dobre wioda cie drogi i niech pewne beda twe kroki po niepewnym gruncie. Rece twe niech zawsze znajduja pozyteczne zajecie, serce cieplo, a umysl mysli, ktore dadza sie wykorzystac. Tursla padla na kolana. To nie bylo zwyczajne powitanie! Tak witano tylko te, ktore wiedzialy juz, ze nosza w sobie dziecko... ale... dlaczego? Matka podala jej dlon, a ona szybko ucalowala dlugie, kosciste palce. -Matko... ja nie... nie przysluguje mi takie powitanie. -Jestes Wypelniona. Nie kazde Wypelnienie polega na narodzinach zycia, ktore o czasie odlacza sie i staje samodzielne. W tobie jest teraz inne zycie i we wlasciwym czasie da o sobie znac. Jesli zrobi to w inny niz zwyczaj kaze sposob, bedzie to wola Volta lub sily, ktora byla z nim, gdy wyprowadzal nasz lud z barbarzynstwa. Jestes pod jego opieka jako Wypelniona i zostanie to ogloszone w tym Domostwie i Klanie. A skoro tak stwierdza twoi, uzna to caly lud. Alez Matko, moje cialo nie zawiera zycia takiego, ktore oni sa w stanie zrozumiec, a gdy przyjdzie czas, bym wydala je na swiat, jak zareaguje na to Klan? Jak zachowa sie wobec kogos, kto ich oszukal? -Nie bedzie oszustwa. Masz przed soba zadanie, ktore wykonac mozesz tylko z pomoca wypelniajacego cie zycia. To, co nastapi, bedzie prowadzilo do wyboru, o ktorym ci mowilam, a ktory nalezy wylacznie do ciebie. Co bedzie potem, tego nie moge dojrzec, sadze jednak, ze postapisz slusznie. Parva... Ostatnie slowo wypowiedziala podniesionym glosem. Przywolana podeszla i przyklekla podobnie jak uprzednio Tursla. -Parva, Tursla - Corka Cmy jest Wypelniona i niech Domostwo oraz Klan strzega jej zgodnie ze zwyczajami. -Ale ona... nie byla na tancu... nie bylo Wyboru... -Zostala wysiana tam, gdzie kazala skierowac ja moja wiedza. Czy mozesz ja podwazyc? - ton Mafry stal sie lodowaty. -Poszla w noc, majac moje blogoslawienstwo, a to, czego szukala i co znalazla, zgodne bylo z wola Volta. Przedstawil mi ja we snie. Dzieki niemu tez poznalam, ze wrocila Wypelniona. Teraz to oglaszam. Parva otworzyla usta, jakby chcac dalej protestowac, lecz zamilkla. Matka Klanu przemowila i jesli oznajmila, ze Tursla jest wypelniona, nikt nie moze tego kwestionowac. Sklonila sie wiec w milczeniu i ucalowala podana dlon, wycofujac sie ze wzrokiem utkwionym w Tursli. Wyraznie nie odwazyla sie glosno podawac w watpliwosc opinii Mafry, lecz nadal miala watpliwosci. -Matko - powiedziala Tursla szybko, ledwie Parva odeszla - nie wiem, czego oczekuje sie ode mnie. -To moge ci powiedziec. Wkrotce przybedzie ten, ktorego Unnanna wezwala za pomoca mysli i czarow. I on musi sie podporzadkowac swoim wiezom krwi... Cel, dla ktorego zostanie tu sprowadzony, to smierc... Jego krew ma zostac przelana przed swiatynia Volta i ta krew za- krzyczy... Jej wezwanie przywiedzie tu sily z dalekiego swiata i przywiedzie ogien, zelazo... Lud Volta wyginie, a Tormarsh stanie sie ziemia jalowa i przekleta. Widzisz, corko, my uwazamy dzieci za radosc calego ludu i dlatego nikt nie przywiazuje dziecka tylko do siebie. Gdzie indziej jest inaczej. Ludzie nie skupiaja sie tam w Klanach czy Domostwach, lec? dziela sie na mniejsze grupy, a dziecko ma zawsze tylko dwoje osob, do ktorych moze zwrocic sie w kazdej potrzebie: rodzicielke i tego, ktory wypelnil ja nasieniem w czasie wyboru. Nam wydaje sie to dziwne i zle, gdyz nie stwarza wiezow, ktore niosa sile, ale taki juz jest ich sposob zycia. Daje on jednak im rodzaj wiezow, ktorych my nie mozemy ogarnac rozumem. Niech ktokolwiek skrzywdzi dziecko, a tych dwoje, ktorzy uwazaja je za swoje, rzuci sie do walki z furia wilka widzacego czlowieka i nic poza smiercia nie zdola ich powstrzymac. Ten, ktorego wzywa Unnanna dla swych celow, jest synem czlowieka, ktory stanowi dla nas najwieksze zagrozenie, jakie moze zaistniec z zewnatrz. Boje sie o nasza przyszlosc, corko... Prawda jest, ze coraz nas mniej i ze po kazdym wyborze przybywa dzieci nie tak duzo jak po poprzednim. To jest jednak nasz problem, moze to wybor losu... Ale zmieniac go przy pomocy krwawej ofiary... Nie! -A jaka jest w tym moja rola, Matko? Chcesz, bym sprzeciwila sie Unnannie? Nawet jako Wypelnionej, nikt mnie nie wyslucha. Ona jest Matka Klanu, a odkad ty nie przewodzisz tancowi, ona przewodzi. -Nie, nie takie jest twoje zadanie. Gdy przyjdzie czas, by je wykonac, sama bedziesz wiedziala, co masz robic. Ta wiedza pojawi sie sama... teraz podaj mi dlonie. Mafra wyciagnela swoje - palcami ku gorze, i Tursla dotknela ich swoimi palcami. Ponownie, tak jak wtedy, gdy porozumiewala sie z Xactol, poczula przyplyw energii. Pragnela tego, to wiedziala, ale dotad nie rozumiala, jaki moze z niej byc uzytek. -Tak... - glos Mafry byl ledwie slyszalnym szeptem, jakby chciala wyznac wielka tajemnice. - Wiedzialam, ledwie sie urodzilas, ze pochodzisz z bardzo daleka, ale to teraz jest jeszcze dziwniejsze... -Dlaczego wlasnie ja? -A dlaczego dzieje sie tyle rzeczy? Nie znamy wielu powodow ani celow... Gdzies jest ogolny, najwazniejszy wzor, ktorego wszyscy jestesmy czescia... -Ona tez tak mowila... -Ona? Pomysl o niej, wyobraz ja sobie, corko. Zobacz ja dla mnie! Tursla poslusznie przypomniala sobie kolumne piasku i te, ktora sie z niej wylonila. -Naprawde zostalas wypelniona - westchnela po dluzszej chwili Mafra. - Wypelniona taka wiedza, ze nie masz rownej sobie na calym swiecie. Chcialabym porozmawiac z toba o niej, lecz to niemozliwe. Nie jest mi przeznaczone miec wiecej, niz posiadam. Nie dziel sie z nikim ta wiedza, corko, nawet, gdybys bardzo chciala... Kosz na ziarno, nawet najlepszy, nie utrzyma wody, dla ktorej przeznaczony jest gliniany dzban... Odejdz teraz i odpocznij. I zyj zgodnie z zasadami uznanymi dla Wypelnionych, az przyjdzie czas. Bedziesz juz sama wiedziala, kiedy... Tursla poszla poslusznie do swej czesci domu, ktora przydzielono jej, gdy przestala byc dzieckiem. Zasunela maty tkane z trzciny i usiadla na lozku pograzona w myslach. To, co powiedziala Mafra, nie tylko wylaczylo ja juz z Tancow, ale i sciagnac moglo kare na tych, ktorzy wyglaszali podobne opinie jak Affric, czy czynili jakiekolwiek gesty tego rodzaju. Wylaczalo ja tez z wielu prac, a jedynym ograniczeniem byl zakaz samodzielnego spacerowania po wyspie. Wypelnione przez caly czas znajdowaly sie pod czujna straza, dla ich bezpieczenstwa. Pozostawal tylko jeden problem - przejechala dlonmi po gladkim ciele - jak dlugo nie zwroci nikt uwagi na fakt, ze jej brzuch nie bedzie sie powiekszal? Kobiety sa dosc spostrzegawcze w takich sprawach, gdyz uwazaja narodzenie sie dziecka za wielka wlasna tajemnice i nic nie uchodzi ich uwagi. Moze uda sie jej zrobic cos, czym bedzie mogla wypchac tunike... Wypelnione mialy tez zwykle ochote na roznego rodzaju przysmaki, poza tym zmienialy w widoczny sposob swoj tryb zycia. Moze uda sie i to, nawet z jakas wlasna korzyscia... Lecz czas, gdy odkryja wybieg i tak w koncu nadejdzie - i co potem? Z tego, co wiedziala, przypadki klamstwa nie zdarzaly sie dotad w takich sytuacjach, nazbyt uderzylyby bowiem w same podstawy ich prostej wiary. I jaka bylaby kara za cos takiego?... Dlaczego Matka jednak to zrobila? Nikt z jej ludu, tego byla pewna, nie zaakceptowalby pomyslu, ze mozna byc wypelniona wiedza. Ale Mafra byla Matka Klanu... Kazde naruszenie tradycji, na ktore sie zdecydowala, mialo jedynie na celu, by ona - Tursla - . uzyskala spokoj potrzebny do przygotowania sie do wypelnienia zadania... Wezwanie, ktorego celem byla krew - jesli Mafra miala na mysli to samo, co ona - mialo byc wielkim naruszeniem tradycji. Ofiara... z czlowieka?! Nigdy nie skladano Voltowi takich ofiar... I to jeszcze z kogos, czyja smierc mogla sciagnac grozbe zaglady nad Tormarsh i lud Tor. Jaka miala w tym byc jej rola? Cos zabranialo na razie otworzyc owo przejscie w umysle, droge do wiedzy, ktora przekazala jej Xactol. Musiala byc cierpliwa i dobrze grac swoja role. Odsunela zaslone i wstala. Najbardziej w tej chwili pragnela cos zjesc. Podeszla do spizarni z mocnym postanowieniem skoncentrowania sie wylacznie na potrzebach ciala, skutecznie uspokajajac w ten sposob umysl i wszystkie klebiace sie w nim mysli. III Minely trzy dni, ktore spedzila spokojnie - pracujac i bijac sie z myslami. Opinia Mafry zostala bez zastrzezen przyjeta przez Klan. Jak zreszta moglo byc inaczej? Otrzymywala teraz lzejsza prace, miala pierwszenstwo w wyborze jedzenia i spokoj. Mogla wiec rozmyslac, kiedy tylko miala ochote. Trzeciego dnia zdecydowala sie jednak przerwac owa bierna egzystencje, gdyz rozmyslania nie prowadzily jej do niczego konkretnego. Odkryla jedynie pewne wskazowki, co do ktorych byla pewna, ze sa drogowskazami do glebszej wiedzy, ktora przeciez miala, chociaz nadal nie mogla jej przywolac. Proby siegniecia do niej doprowadzily tylko do bolu glowy i bezsennosci. Nie mogla tez przywolac zadnego snu.Teraz ledwie drzemala. Budzil ja najlzejszy szelest - jak chociazby poruszenie sie spiacych w sasiednim pomieszczeniu. Wiedza nie jest pomocna, jesli nie mozna z niej skorzystac - rozmyslala tak z coraz wiekszym niepokojem. Chcac byc sama, wstawala od krosien i wychodzila na zewnatrz. Raz poczula w sobie rosnacy gwaltownie strach. Tak zaabsorbowaly ja wlasne mysli, ze spostrzegla grupke kobiet dopiero w tym momencie, kiedy miedzy nie weszla. Unnanna stala zwrocona twarza do szeregu kobiet, jakby nakladala na nie jakis obowiazek i wlasnie im to oznajmiala. Teraz spojrzala na Tursle z lekkim usmiechem, ktory nie mial w sobie ani odrobiny ciepla, a tylko nieprzyjemnie wykrzywial jej usta. -Przyjemnego dnia... - uniosla glos, zwracajac sie do niej. - Niech dobre beda twe szlaki i koniec, ktory cie oczekuje. -Dzieki za zyczenia, Matko Klanu. -Nie wypowiedzialas przed Voltem imienia swego wybranego. - Usmieszek nabral ostrosci. - Czyzbys nie byla z niego dumna? -Jesli musze to zrobic - Tursla odpowiedziala tym samym tonem - to chyba ktos znacznie zmienil zwyczaje. Unnanna przytaknela. Nie bylo bowiem rzadkoscia, ze dziewczeta po raz pierwszy Wypelnione, nie oglaszaly imienia partnera z ksiezycowego rytualu, choc zwykle bylo to ogolnie wiadome. Najczesciej Matka Klanu podawala ku powszechnej radosci nowine, na ktora wszyscy tak bardzo czekali. -Nos wiec plaszcz Volta, Corko Cmy. W dniach, ktore nadejda, bedziesz miala wiele siostr. - Poparl ja zgodny chor sluchajacych kobiet, ale Unnanna jeszcze nie skonczyla. - Nie odchodz nigdzie sama. Jestes teraz bardzo cenna dla nas wszystkich. -Ide tylko do swiatyni Volta, by mu podziekowac. Byl to calkowicie zrozumialy powod, by opuscic Domostwo i nikt nie mogl jej zabronic tej samotnej wyprawy. Minela Unnanne, wpatrujac sie w pokryta mchem powierzchnie starej drogi. Nikt nie szedl za nia. gdyz byloby wbrew zwyczajowi, odmawiac prywatnosci komus, kto z prosba badz podziekowaniem udawal sie do swiatyni Volta. Czas nie obszedl sie laskawie z budowla - sciany osunely sie, wchlaniane przez zawsze glodny, podmokly grunt, dach zapadl sie w paru miejscach - wszystko dlatego, ze zaden czlowiek nie smial tu niczego naprawiac. Tak nakazywal zwyczaj. Byly to te same kamienie, ktore dawno temu ukladal osobiscie Volt, budujac swoj dom. Sadzac po rozmiarach budowli, Volt byl bardzo duzy, o wiele wiekszy niz ktorykolwiek mezczyzna z ludu Tor. Mowily o tym przekazy. Teraz mozna bylo wejsc do wnetrza nie tylko przez drzwi. W scianach widnialy dziury, gdzieniegdzie scian nie bylo w ogole. Ziemia i kamienie pod stopami zbily sie w jedna, twarda mase, udeptane przez niezliczone pokolenia, ktore zyly po odejsciu Volta i ktore odwiedzaly to miejsce jako swiatynie. Tursla weszla do wnetrza. Przez dziurawy dach slonce oswietlalo to, co bylo sercem budynku - masywny fotel wyrzezbiony z jednego kawalka drewna (choc nikt nie wiedzial, jakie to moglo byc drewno, gdyz nie gnilo i nie poddawalo sie czasowi). Po obu jego stronach staly kamienne lampy, gotowe w kazdej chwili do zapalenia, i naczynia z hubka, ktore przechowywaly zar. Plomien mogl zatem rozblysnac natychmiast, skoro tylko zaistniala potrzeba. Przez chwile wahala sie - to, co chciala zrobic, nie bylo zakazane przez zwyczaj, ale mogl dokonac tego tylko ktos bardzo poruszony, w sytuacji, ktora go przerastala, ktorej nie mogl sprostac ludzki umysl. Czy ona znalazla sie wlasnie w takiej sytuacji? Sadzila, ze tak. Ale czy naprawde? Zacisnela zeby, dotknela rzezbionej poreczy, po czym, juz zdecydowana, weszla na podwyzszenie i usiadla na fotelu. Czula sie jak male dziecko zajmujace miejsce doroslego mezczyzny. Byla wysoka jak kazdy Tor, a mimo to nie siegala stopami do ziemi, kiedy oparla sie na krzesle, poreczy mogla dotknac jedynie wyciagnietymi dlonmi, co nie bylo zbyt wygodne, lecz jednak konieczne. Odprezyla sie i zamknela oczy. Czy Volt faktycznie slyszal ja tam, gdzie mial sie znajdowac od czasu, gdy odszedl z Tormarsh? Czy jego duch, esencja osoby, ktora mogla nadal istniec gdzies tam, faktycznie troszczyla sie o los tych, ktorych kiedys chronil i uczyl? Nie wiedziala tego. Nie istnial wsrod ludzi Tor nikt, kto moglby dac jednoznaczna odpowiedz. -Volt! - przemowila w myslach, skladajac slowa, ktore nie powstawaly z dzwiekow. - Oddajemy ci czesc i zwracamy sie do ciebie wtedy tylko, gdy naprawde musimy. Jesli naprawde spogladasz na nas... Nie, nie placze, nie jestem bezbronnym dzieckiem blagajacym o opieke starszych, chce tylko wiedziec, kim lub czym jestem i jak mam uzyc tego, co mnie Wypelnilo - jak przysiega Mafra. Nie nosze w sobie dziecka. Mozliwe, ze cos znaczniejszego, mozliwe, ze cos nieistotnego... ale skad mam to wiedziec? Oparla glowe na zwienczeniu tronu i zamknela oczy. Z bokow dolatywal delikatny zapach zywicy. Widziala Matki Klanow trzymajace swiece nasycone nia, spiewajace w klebach wonnego dymu. Gdzie byla? Przed nia rosla zielona trawa, ktora siegala do podnozy pagorkow, na niej zas, niczym rzucona w rozpedzie garsc klejnotow, kwitly kwiaty o ksztaltach tak roznych, jak muszle na morskim brzegu. Nad nimi lataly cmy lub przypominajace je skrzydlate stworzenia, tyle ze kolorowo mieniace sie w jasnych promieniach slonca. Nie przypominalo to Tormarsh ani jakiegokolwiek miejsca ze snow. Chciala biec, by ujrzec jak najwiecej i jej zyczenie spelnilo sie, nie poruszala sie jednak po ziemi, lecz ponad nia, tak jakby leciala w powietrzu. Dotarla do wznoszacych sie nad laka skal. Wyleciawszy ponad nimi spojrzala na druga strone: byla tam spora dolina, ktora plynela rzeka i biegla droga, obie zas przecinaly sie. Na drodze - zblizal sie ku niej... Kon... Tak to byl kon. Choc nigdy nie widziala tego zwierzecia, wiedziala, ze tak wlasnie sie nazywa. Na nim siedzial mezczyzna. Jej pragnienie, by mu sie przyjrzec, wywarlo dziwny skutek: ani ona nie ruszyla sie z miejsca, ani on nie osiagnal mostu, a tylko obraz przyblizyl sie na tyle, by mogla widziec go jak na wyciagniecie reki. Mial na sobie koszule utkana z drutu na podobienstwo welnianej tkaniny. Skladala sie ona z malenkich kolek polaczonych w jedna calosc. Z ramion splywal plaszcz, spiety pod szyja brosza, ozdobiona zielonymi i szarymi kamieniami. Takie same kamienie stroily skorzany pas, na ktorym wisial miecz w pochwie. Czapka na jego glowie byla zrobiona z metalu - wykuta zapewne z jednego kawalka zelaza i ozdobiona na szczycie pekiem zielonych pior. Wszystko to zauwazyla jakby mimochodem, gdyz uwage skoncentrowala na twarzy, ocienionej okapem stalowego nakrycia glowy, a nie na stroju. Byl to mlody czlowiek, o skorze o ton ciemniejszej niz u Tora, o twarzy znamionujacej sile i dobroc. Bylby zapewne dobrym przyjacielem lub bratem w Klanie, albo tez najbardziej zacietym wrogiem - takie miala wrazenie. Jechal, spogladajac daleko w przod. Zdawal sie nie widziec drogi, tak byl pograzony w myslach, i to, sadzac z wyrazu twarzy, nie najprzyjemniejszych. Nagle uniosl glowe i spojrzal wprost na nia. Pionowa zmarszczka przeciela mu czolo. Dostrzegla poruszenie jego warg, ale nie uslyszala niczego... Potem jego reka poruszyla sie i wyciagnela ku niej... i wszystko zniknelo... zakrecilo sie jej w glowie. Gdy otworzyla oczy, znow siedziala na tronie Volta, widzac przed soba jedynie zrujnowane sciany. Ale teraz wiedziala: Volt odpowiedzial na jej prosbe. Byla zlaczona jakos z tym jezdzcem. I to w nie najprostszy do pojecia sposob. Wyraznie mieli sie spotkac w niedalekiej przyszlosci. To z tego spotkania miala wyniknac owa proba sil i niebezpieczenstwo. Bala sie i starala o tym nie rozmyslac. Powoli wstala wciagajac powietrze, jakby juz przygotowywala sie do walki, chociaz wiedziala, ze jeszcze ma sporo czasu. Niemniej ten jezdziec wyraznie zdawal sobie sprawe z jej obecnosci. Jego obraz byl ciagle wyrazny, jakby bylo w nim cos wiecej, niz to, co dostrzegla. Tego popoludnia ponownie udala sie do Mafry. Wprawdzie Matka Klanu nie chciala lub nie mogla udzielic jej odpowiedzi, musiala sie jednak zwierzyc z danej przez Volta wizji z kims, komu mogla ufac, a jedyna taka osoba byla Mafra. -Corko... - niewidzace oczy zwrocily sie ku niej (Mafra nigdy sie nie mylila, rozpoznajac osoby po krokach). - Poszukujesz... -To prawda, Matko Klanu, szukalam i dotarlam do wielu miejsc, ktorych nie moge ogarnac rozumem, ale widzialam to z tronu Volta, w sposob, ktory nie daje sie juz w ogole wyjasnic... Opowiedziala jej o swojej wizji, o jezdzcu. Mafra przez dlugi czas milczala, po czym skinela glowa, jakby potwierdzala wlasne przypuszczenia. -A wiec zaczelo sie... a jak sie zakonczy? Nie moge tego dostrzec. Ten, ktorego widzialas, jest rzeczywiscie z nami zwiazany. Krew, ktora plynie w jego zylach, jest czesciowo krwia naszego ludu. -Koris! Dlon Mafry, spoczywajaca na kolanie, zacisnela sie gwaltownie, a glowa drgnela, jakby unikajac ciosu. -Wiec stara opowiesc nadal jest powtarzana... nie, to nie Koris. To ktos, o kim ci opowiadalam. Dziecko tych, ktorzy potrafia poruszac gory, ktorzy posluguja sie stala i pancerzem, gdy im cos zagraza. To syn Korisa - Simond, zawdzieczajacy imie obcemu przybyszowi, ktory walczyl ramie w ramie z Korisem, by uchronic Estcarp od najazdu Kolderow... Jesli zastanawia cie, skad to wiem, powiem ci: gdy bylam mlodsza i silniejsza, czesto odwiedzalam w snach krainy poza granicami Tormarsh, tak jak ty dzis. To wlasnie przyjaciel Korisa, Simond Tregarth, zostal do nas sprowadzony przy pomocy obcej magii i wydany wrogom. Razem z nim byla kobieta, ktora Koris wybral sobie na partnerke, zwyczajem obcych. Dokonalismy wtedy zlego wyboru i zostalismy odgrodzeni od reszty swiata bagnami. Uniemozliwilo nam to wyjscie poza Tormarsh, a innym dotarcie do nas. -A brzeg morski? Tez jest bariera? -Tak. Nie mozna do niego dojsc. A bariere mozna by zobaczyc, ale mgly, ktore ja oslaniaja, sa taka sama przeszkoda dla oka, jak te kamienne sciany, ktore nas otaczaja. -Alez Matko! Ja szlam brzegiem morza, zbieralam tam muszle... -Badz cicho! Jesli masz ten dar, by tam dotrzec, nie pozwol, by ktokolwiek o tym wiedzial. Moze nadejsc czas, ze dar ten bedzie dla ciebie bezcenny. -Czy to wlasnie widzisz, Matko? -Widze, ale bardzo niewyraznie. Wiem tylko, ze bedziesz potrzebowala calego swego sprytu i sily. Unnanna wzywa dzis w nocy... jesli dostanie odpowiedz, to... To pozostawiam reszte twojej zmyslnosci, Corko Cmy... Zmyslnosci i temu, co od niedawna jest w tobie. Tursla, zwolniona gestem dloni, odeszla do swego pomieszczenia i zajela sie szyciem. Kazdy jednak, kto by ja obserwowal, dostrzeglby, ze niewielkie czynila w tej pracy postepy. Nadeszla noc i pracujace kobiety zaczely szeptac miedzy soba. Do niej nikt sie nie zwrocil, gdyz Wypelnione byly otoczone troskliwa opieka do tego stopnia, ze nie dopuszczano do nich wiadomosci o tym, co ma sie zdarzyc, by lek nie zaszkodzil zyciu, ktore w sobie nosily. Zadna tez nie zwrocila sie do Mafry - wszystkie konferowaly z Parva i kolejno wychodzily na zewnatrz. Na wyspie nie bylo strazy, poza warta na dwoch drogach, ktorymi mogly nadejsc jaszczury, i nikt tez nie interesowal sie idacymi do swiatyni. Tursla czula sie wiec w miare bezpiecznie, gdy, owinieta w swa chuste, powoli szla sladem innych. Ponownie przemierzala trase, ktora przebyla juz tego dnia, tyle ze teraz oswietlal ja tylko blask ksiezyca. Bylo na tyle widno, by stwierdzic, ze w tej dziwnej procesji biora udzial kobiety ze wszystkich domostw. W przodzie swiatyni stalo dziesieciu mezczyzn - widac bylo blyszczace groty ich wloczni - tworzac szereg zwrocony twarza ku Tronowi, na ktorym spoczywala zakuta w materie postac. Kiedy Tursla znalazla kryjowke za sterta glazow, siedzaca podniosla glowe. Unnanna, majac zamkniete oczy, powoli skinela glowa, a stojacy zaczeli nucic, z poczatku tak cicho, ze w deszczu i wietrze ledwo bylo ich slychac. W miare uplywu czasu spiew zaczai potezniec. Byla to sama melodia, opadajaca i wznoszaca sie monotonnie. Czula, ze cierpnie jej od tego skora i jeza sie wlosy. Zauwazyla tez, ze bezwiednie zaczyna kolysac sie, podobnie jak reszta zebranych. Zrozumiala, iz grozi jej niebezpieczenstwo wciagniecia do obrzedu. Zaslonila sobie oczy, by nie widziec tego wciagajacego kolysania. Poczela intensywnie myslec o siostrze, o rozpedzonych morskich falach. Nie zdajac sobie dokladnie sprawy z tego co robi, wstala i zaczela przytupywac w rytmie zupelnie innym, od narzuconego przez Unnanne. Chciala przerwac czar, ktorym poslugiwala sie Matka Klanu. Moc wokol narastala. Czula to calym cialem. Walczyla z sila, ktora napierala, by ja skruszyc. Wymawiala slowa, ktorych dotad nie mogla sobie przypomniec, a ktore wezwalo niebezpieczenstwo... Otworzyla oczy... Wszystko wygladalo prawie tak samo. Unnanna, pochylona na tronie Volta, dotykala czol i oczu stojacych przed nia mezczyzn, ktorzy kolejno do niej podchodzili. Z jej palcow splywalo slabe swiatlo, pozostawiajace na czolach odchodzacych pulsujacy blask. Gdy wszyscy byli juz naznaczeni, wykonali zwrot i w milczeniu wyszli na zewnatrz przez otwierajace sie przed nimi przejscie w szeregach nadal spiewajacych kobiet. Przewodzil im Affric, a wszyscy byli mlodymi, najzreczniejszymi wsrod ludu lowcami. Unnanna znow znieruchomiala z zamknietymi oczami. Kazda ze spiewajacych dostarczala jej energii, ktora koncentrowala, a potem przeksztalcala na podobienstwo broni i wysylala w dal. Tursla czula to. Do tej pory pozostawala na uboczu. Szukala jednak obrony, czegos, co byloby gotowe odpowiedziec na takie wezwanie. Nie miala jednak dosc sily, by stworzyc stala bariere... Zaczela w myslach przegladac "arsenal" broni, jakiej uzywal jej lud. Siec! Zaciskajac piesci skupila nie znana dotad energie i pomyslala o sieci - sieci, ktora moze splatac stopy, unieruchomic tych, ktorzy wyszli niedawno i maja zastawic pulapke. Teraz oni maja znalezc sie w potrzasku. Sily uchodzily z niej jak krew z glebokiej rany. Gdyby tylko mogla odwolac sie do wiekszych zasobow energii, tak jak to robila Unnanna! Wciaz jednak myslala o sieci placzacej stopy i mylacej drogi Affrica... Tak, niech to bedzie siec! Zatoczyla sie na sciane. Nogi pod nia nagle sie ugiely, rece zwisly bezwladnie po bokach. Brakowalo jej sily i woli, by je uniesc. Osunela sie na ziemie. Czujac pod plecami szorstkosc kamieni, skryla sie miedzy nimi niczym w fortecy. Glowa opadla jej na piersi, gdy usilowala wyslac reszte energii, jaka jej jeszcze zostala, by wzmocnic siec oplatujaca niepewne juz teraz nogi Affrica... Bylo zimno i wstrzasaly nia dreszcze. Wokol panowaly ciemnosc i cisza. Slychac bylo jedynie delikatny szelest jakichs skrzydel. Uniosla glowe i spojrzala w niebo. Tanczyly tam dwie cmy o skrzydlach otoczonych leciutkim blaskiem. Wieksza sfrunela nizej i na chwile przysiadla na piersi dziewczyny, przytrzymujac sie lapkami mokrej od rosy tkaniny i spogladajac swymi blyszczacymi oczkami w jej oczy... -Siostro - szepnela dziewczyna. - Witam cie i zycze przyjemnych lotow. Niech bedzie z toba imie Volta! Cma siedziala jeszcze przez chwile, po czym odleciala, a skostniala Tursla wyprostowala sie z trudem. Cale cialo miala obolale, jakby tkala nieprzerwanie od rana do wieczora, czy raczej jak po calym dniu zniw. W jej glowie panowal dziwaczny zamet, nie mogla zebrac mysli. Trzymajac sie sciany, ruszyla przed siebie. Swiatynia byla pusta. Ze smutkiem spojrzala na tron Volta. Chciala ujrzec tego, ktorego Mafra nazwala Simondem. Dziwne, ale i pociagajace brzmienie mialo to imie. - Simond! Nie bylo jednak odpowiedzi i nawet, gdyby wspiela sie na drewniane krzeslo, nie otrzymalaby jej. To, co tej nocy zrobila, badz probowala zrobic, zbyt ja wyczerpalo, by mogla nawiazac kontakt z sila, ktora jej w tym pomogla. Powoli, lapiac sie od czasu do czasu zalomow muru, opuscila swiatynie. Nim jednak dotarla do Domostwa, musiala kilkakrotnie przysiadac i odpoczywac, by nabrac sil do dalszej drogi. Nim znalazla sie we wlasnym lozku, sporo musiala sie natrudzic, by nikogo nie spotkac. Chciala opowiedziec Matce Klanu o tym, co widziala, lecz pora nie byla po temu odpowiednia: budzenie kogokolwiek bylo ostatnia rzecza, o jakiej marzyla. Polozyla sie, a przed oczami miala ciagle jeden obraz: Affric walczacy z oplatajaca mu stopy pajeczyna, z ustami otwartymi w krzyku i z wyrazem przerazenia w oczach. Podswiadomie usmiechnela sie i zasnela. IV Mgla zawisla nad Domostwem na podobienstwo kurtyny, zamieniajac sylwetki przebywajacych pod golym niebem w ledwie widzialne cienie. Wilgoc splywala wielkimi kroplami ze wszystkiego, rowniez z ubran, a wilgotne wlosy przylegaly do skory, niczym po ulewie.Tursla znala takie opary, towarzyszyly calemu jej zyciu, lecz tym razem byly gestsze niz zwykle. Nikt nie wyszedl na polowanie, zas ognie rozniecono wysokie i rozbuchane, jak rzadko kiedy. Bylo przy nich tloczno, gdyz wiekszosc chciala wysuszyc przemoczone ubrania. Sam blask ognia dodawal tez kazdemu otuchy. Tursla odnalazla Mafre, lecz ta nie zdradzala ochoty do rozmowy. Siedziala nieruchomo, wpatrujac sie osleplymi oczami w ogien, jakby byla zupelnie sama i nie chciala przylaczyc sie do towarzystwa. W koncu Tursla odwazyla sie dotknac dloni spoczywajacej nieruchomo na kolanie siedzacej. -Matko?... Mafra nie wykonala najmniejszego ruchu, ale dziewczyna wiedziala, ze zdaje sobie sprawe z jej obecnosci. -Corko Cmy, zbliza sie czas... - dolecialy ja ciche jak tchnienie wiatru slowa. -Co mozna zrobic, Matko? - spytala nerwowo. -Nic, by powstrzymac tych, pozbawionych rozumu... Nie mozesz juz ufac nikomu i niczemu, moja corko. Zlo zostalo juz zapoczatkowane. W tym momencie rozlegl sie glos, ktory wszystkich poderwal na nogi. Nigdy dotad dziewczyna nie slyszala takiego basowego, glebokiego ryku, ktory przypominal wolanie jakiejs bestii. Dopiero okrzyki tych, ktorzy przed chwila siedzieli przy ogniu, a teraz pospieszyli do drzwi, pozwolily jej zrozumiec. Byl to Wielki Alarm, nigdy dotad nie oglaszany za jej zycia, a byc moze, nieznany nikomu z zyjacych, wszyscy jednak podazyli na jego zew. Musialo zajsc cos nadzwyczajnego, skoro go ogloszono. -Dziewczyno! - Mafra takze poderwala sie na nogi i scisnela ja za ramie. - Daj mi swa sile, corko. Zlo, i to po trzykroc, juz sie wydarzylo i ma sie jeszcze wydarzyc! Czarno widze przyszlosc! Po czym ona, ktora prawie juz nie opuszczala swej alkowy, ruszyla zwawo obok dziewczyny, najpierw ciezko sie wspierajac, potem jednak prostujac plecy, jakby z kazdym krokiem wracaly jej sily. Wyszly na dwor. Mgla byla tak gesta, ze dostrzec mozna bylo jedynie kontury najblizszych osob lub budynkow. Uscisk dloni Mafry kierowal nia tak pewnie, jakby niewidoma doskonale widziala we mgle. -Gdzie? - spytala dziewczyna. -Do swiatyni Volta... Doprowadza to do konca... Sprofanuja miejsce, ktore jest sercem naszego ludu... Zabija w jego imieniu. Jesli to zrobia, to sami spotkaja smierc. Wybrali zla droge, na jej koncu czeka zlo... -Zatrzymac! - nie zdazyla powiedziec wiecej, gdyz Mafra jej przerwala. -Wlasnie, zatrzymac! Otworz swe mysli i poddaj sie temu, co jest w tobie. To jedyny sposob, ale musisz sie pospieszyc! Nigdy by nie uwierzyla, ze Mafra moze miec jeszcze tyle sily, by maszerowac szybko po sliskich kamieniach starej drogi i nie potknac sie ani razu, mimo slepoty. Otaczali je inni, ktorzy zmierzali w tym samym kierunku. Wreszcie zamajaczyly przed nimi ruiny scian Domu Volta, ale Mafra nie zwolnila, az znalazla sie wewnatrz, tuz pod tronem. Tutaj, moze dzieki nadal trwajacej mocy budowli, lub dzieki jej ksztaltowi, mgla zniknela. Unosila sie nad glowami zgromadzonych niby sufit, ale pozwalala na swobodna obserwacje tego, co sie wokol dzieje. Pochodnie wetkniete w szczeliny w scianach plonely jasnym ogniem, inne - trzymane przez czesc obecnych - oswietlaly przede wszystkim Unnanne, znow zasiadajaca na tronie i pochylona teraz mocno, do przodu. Na jej twarzy malowala sie satysfakcja. Ci, ktorym sie przygladala, stali tuz przed podwyzszeniem. Przewodzil im Affric, lecz nie ten arogancki, pewien siebie Affric, ktory wyruszyl stad z misja zlecona przez Matke Klanu. Byl blady, unurzany w blocie, prawa reke mial przymocowana lykiem do boku, tak jakby ktos ja unieruchomil po zlamaniu. Na ten widok w umysle Tursli pojawil sie inny obraz: jego niepewnych stop potykajacych sie i ustajacych... zaczepiajacych o slup z wyrzezbiona twarza Volta. Jej pragnienie, jej sen... czyzby oplakany stan Affrica rzeczywiscie byl jej zasluga? Jesli nawet, to i tak nie spelnilo sie wszystko, czego pragnela. Miedzy dwoma mezczyznami stal obcy, ktorego widziala na drodze, a ktorego Mafra nazwala Simondem. Jego helm zniknal, ukazujac jasne wlosy - prawie tak jasne, jak wlosy Tursli! Teraz byly zlepione krwia, a glowa bezwladnie opadala na piersi. Gdyby nie pomoc obu trzymajacych go, nie ustalby sam na nogach. -Stalo sie - glos Unnanny wzbil sie ponad szum glosow zebranych. Wszyscy zamilkli natychmiast, tak ze mozna bylo slyszec odglosy nocnego zycia z moczarow. - Stalo sie, stalo! Oto, co da nam nowe zycie! Tak jak wam powiedzialam, w nasze rece Volt oddal tego, bysmy mogli czerpac z jego sily... i... Dziewczyna nie wiedziala, czy Unnanna dala jakis znak straznikom, lecz w tej wlasnie chwili puscili oni wieznia, ktory runal na twarz. Musiala w nim jednak pozostac jakas czastka swiadomosci, gdyz wyciagnal przed siebie rece i choc nie zdolal sie podniesc, zlapal krawedz kamiennego podestu, na ktorym stal tron. Teraz z widocznym wysilkiem uniosl glowe i gwaltownie podrzuciwszy cialo stanal na nogach, trzymajac sie tronu. Tursla nie mogla dostrzec jego twarzy. Nie zdajac sobie sprawy z tego co czyni, wymknela sie z uscisku Mafry i podeszla blizej, rozpychajac stojacych blizej wieznia. -Czego chcecie ode mnie? - spytal, odwracajac sie nieco i ogarniajac spojrzeniem czesc zebranych. -Bekarcie! - Affric podskoczyl ku niemu i splunal. - Chcemy od ciebie tego, do czego ty nie masz prawa, mieszancu, pomiocie. Chcemy tej czesci ciebie, ktora pochodzi z Turmarsh! Rozlegl sie pisk. To Unnanna sie rozesmiala. -On ma racje. Jestes po czesci z Tor i teraz ta wlasnie czesc da nam to, czego potrzebujemy - pochylila sie nizej, oblizujac wargi. -Potrzebujemy zycia, a krew jest zyciem, mieszancu! Respektujemy wole Volta i nie mozemy wziac jej od naszych, nie mozemy tez siegnac po kogos, kto jest w pelni obcy. Ty nie nalezysz ani do jednych, ani do drugich, i do naszych celow nadajesz sie doskonale. -Wiesz, z jakiego Domu jestem - uniosl glowe i spojrzal jej w oczy. - Jestem synem tego, ktory wzial topor Volta, z jego woli. Czy sadzisz, ze Voltowi spodoba sie los, jaki mi szykujecie? -Gdzie jest ten topor? Koris z Gorm wzial go, ale teraz juz go nie ma, a przychylnosc Volta zwiazana jest z tym toporem. Skoro bron nie istnieje, to i Volt nie interesuje sie twoim losem. Pomruk wywolany ta wymiana zdan ucichl. Tursla przecisnela sie jeszcze blizej, robiac to, co polecila jej Mafra: otworzyla umysl na moc, ktora w nim byla. Nie czula jednak jej obecnosci, nie czula niczego, co mogloby jej pomoc powstrzymac zlo, ktore mialo nastapic i przyniesc w konsekwencji zaglade jej ludowi. -Zabierzcie go... - Unnanna wstala i rozpostarla ramiona i grymasem ekstazy na bladej twarzy. Tursla wyszla naprzod, wszyscy byli tak zapatrzeni w odbywajace sie przedstawienie, ze zwrocili na nia uwage dopiero wtedy, gdy minela stojacych za Affricem lowcow i zatrzymala sie przed Simondem, zwrocona twarza do gotowych wypelnic okrutne polecenie. -Dotknij mnie, jesli sie powazysz - rzucila ku najblizszemu. -Jestem Wypelniona i tego oto biore pod swoja ochrone. Na dzwiek jej slow najblizszy mezczyzna zamarl z uniesiona reka, podczas gdy stojacy za nim cofneli sie o krok. -Bierzcie go! - wrzasnela Unnanna, pochylajac sie i wyciagajac reke, jakby chciala uderzyc Tursle. Ta jednak nawet nie drgnela. -Jestem Wypelniona! - powtorzyla. -Odsun sie! - syknela Unnanna, okazujac furie godna bladych pajakow atakujacych zablakanego na moczarach. - W imie Volta, rozkazuje ci, ustap! Jesli zas jestes naprawde Wypelniona... -Spytaj Mafre! Powiedziala, ze... -Czy bedzie konieczne - glos dopiero co wspomnianej rozlegl sie z tlumu - by Matka Klanu powtarzala swe slowa? Czy sugerujesz, Unnanno, ze moglabym popelnic krzywoprzysiestwo? Tlum zafalowal, cofajac sie i otwierajac przejscie, ktorym zblizyla sie Mafra, krokiem pewnym i zdecydowanym, jakby byla w kwiecie wieku i w pelni sil. -Wiele bierzesz na siebie, Unnanno - oznajmila stajac obok Tursli. - Zbyt wiele, byc moze! -Ty bierzesz znacznie wiecej - pisnela Unnanna. - Tak, kiedys to ty siedzialas tu i przemawialas w imieniu Volta, to jednak juz przeszlosc! Kieruj swym Domostwem jak potrafisz, do dnia, w ktorym wyslannik Volta przybedzie po ciebie i nie probuj juz decydowac za innych! -Jak dotad, wszystko co powiedzialam, bylo zgodne z prawem. Tyle nadal mi wolno. Jesli twierdze, ze corka mego Domostwa jest Wypelniona, to tak jest. Czy zamierzasz w to watpic? -Przysiegasz przed Voltem? Wiele bierzesz na siebie tym razem. Ona nie tanczyla przy ksiezycu. Kto ja wiec wypelnil? -Unnanna... - Mafra podniosla prawa reke. Jej palce poruszyly sie, jakby zbieraly pasma mgly, toczyly z nich klab... W ciszy, jaka zapanowala, cisnela owa niewidoczna kule. Unnanna cofnela sie i dotknela plecami oparcia. Nagle uniosla dlonie mamroczac jakies slowa, ktore dla zgromadzonych pozbawione byly sensu. Niemniej Tursla pojela, ze przynajmniej chwilowo przeciwniczka jest w odwrocie. -Chodz! - polecila lapiac Simonda za ramie. Nie miala pojecia czy uda sie im wyjsc, ani co poczna na zewnatrz, wolala jednak nie pozostawac w miejscu, w ktorym jedynie cienka bariera, wynikajaca z zakorzenionego odruchu poszanowania zwyczaju, ustrzegla ja dotad przed kleska. Nie spojrzala nawet na rannego, lecz jej stanowczy glos musial zrobic na nim wystarczajace wrazenie, gdyz bez slowa podazyl za nia. Z nadzieja, ze zdola sie jeszcze przez chwile sam utrzymac na nogach, podazyla pierwsza do wyjscia. Affric stanal przed nia z uniesionym ramieniem, w rece trzymal krotka wlocznie. Widzac to, dziewczyna przysunela sie do Simonda. Jej intencje byly jasne: najpierw by musiano ja pokonac. Skierowanie zas broni przeciwko Wypelnionej... Affric parsknal, ale cofnal sie, a za nim utworzylo sie przejscie, szpaler miedzy ludzmi - taki sam, jaki wczesniej otworzyl sie przed Mafra. Dotarli do wyjscia. Zatrzymala sie na chwile, zastanawiala sie co dalej... Nie mogli wrocic do Domostwa. Nawet Mafra nie potrafilaby ich tam ochronic... W dodatku kazda chwila zwloki odbierala im szanse skutecznej ucieczki. Droga do jeziorka! Morze! - rozblyslo w umysle dziewczyny, zupelnie jakby powiedzial jej to ktos ukryty za klebiaca sie wokol mgla. -Nie mozemy tu zostac - zwrocila sie do Simonda. - Nie sadze, by Mafra mogla ich zbyt dlugo powstrzymac. Musimy isc. Dasz rade? -Pani... Na smierc Koldera... Sprobuje! I tak zaszyli sie w ten dziwny oblok klebiacej sie mgly. Nie widziala dalej niz na odleglosc wyciagnietej reki. Bylo to szczegolnie niebezpieczne, poniewaz zgubienie drogi oznaczalo zapadniecie sie w bagno i znikniecie bez najmniejszego sladu. Mimo to szla naprzod, prowadzac Simonda za soba, a pozniej, gdy oslabl, przelozyla na swe barki jego ramie i na wpol poniosla go. Sluchala rownoczesnie tego, co probowal jej powiedziec, nie rozumiala jednak ani slowa. Byli juz dosc daleko od wyspy, gdy gdzies za nimi zabrzmial gleboko rog, odbijajac sie stlumionym echem wsrod bagnisk. Oznaczalo to, ze moga spodziewac sie pogoni, a gesta mgla, chociaz byla ich niewatpliwym sprzymierzencem, nie stanowila wystarczajacej ochrony. Affric i inni znali bagna lepiej. Tursla opanowala odruch ucieczki. Zadzialala resztka zdrowego rozsadku i swiadomosc, ze mezczyzna, ktorego wlasciwie niosla, i tak nie byl zdolny do szybszego marszu. Zastanowilo ja, ze mimo braku dokladnej orientacji, nadal stapa po pewnej drodze. Wewnetrzny przewodnik, instynkt, ktoremu zaufala, nie zawiodl jej, wspomagany przez te dziwna, nowa sile. Moze bylo to wlasnie to samo uczucie, ktore poprowadzilo ja przy Ksiezycu na pierwsze spotkanie z Xaetol? Nieustannie wytezala sluch, nic nie macilo jednak otaczajacej ich ciszy, procz odglosow nocnego zycia bagnisk. Nie rozrzedzala sie rowniez mgla. Stracila poczucie czasu, nie bylo to zreszta takie wazne. Mogla jedynie zywic nadzieje, ze dostatecznie wyprzedzaja tropiacych. To, ze ogloszono ja Wypelniona, stanowilo ochrone przynajmniej do czasu wykrycia falszerstwa - lecz tylko dla niej. Simond i tak nie mialby zadnych szans. Na dobra sprawe to sama nie wiedziala, dlaczego zaryzykowala cale swe dotychczasowe zycie i miejsce w Klanie dla tego obcego mezczyzny. Wiedziala, ze w jakis sposob sa polaczeni. Wynikalo to zarowno z jej odczuc podczas niedawnego widzenia, jak i z przebiegu dzisiejszych wydarzen. Tak musialo sie stac. Dlaczego - tego nie wiedziala. Byli na krancu utwardzonej drogi. Chociaz nic nie widziala, to czula w jakis dziwny sposob, ze wiedza pojawila sie w jej glowie dzieki owemu szczegolnemu darowi, a nie dzieki zmyslom. Zatrzymala sie i przemowila ostro do swojego towarzysza, chcac wyrwac jego umysl ze stanu apatii, w jaki popadl podczas marszu. -Simond! - imiona maja swoja moc, moze wiec uzycie jego wlasnego obudzi go. - Simond! Uniosl lekko glowe, aby spojrzec na nia. Byli prawie rownego wzrostu, totez mogla bez trudu dostrzec jego na wpol otwarte usta i struzke krwi splywajaca spod wlosow na policzek. Jego oczy blysnely jednak przytomnie. -Teraz musimy isc bagnem. - Mowila wolno, robiac dlugie przerwy miedzy wyrazami, tak jak mowi sie do dziecka lub kogos ledwo przytomnego. - Nie bede mogla cie podtrzymywac... Zacisnal usta i skinal glowa, krzywiac sie jednak z bolu. -Zrobie, co bede mogl - wydusil w koncu z siebie. Rozejrzala sie. Wedrowanie w takiej mgle bylo lekkomyslnoscia. Nie mieli jednak czasu. Mgla mogla przeciez wkrotce sie rozproszyc, a pogon byla tuz. Wokol panowala co prawda cisza, lecz niczego to nie dowodzilo. Mysliwi nauczyli sie poruszac bezszelestnie po bagnach. -Musisz isc za mna i nie zbaczac. - Przygryzla warge, watpiac, czy sie to uda. Nie bylo jednak wyboru. -Ide. Bede tuz za toba - obiecal prostujac sylwetke. Obejrzala sie po raz ostatni i wstapila w mgle. Jej nowy przewodnik przejal znowu prowadzenie. Natrafiala stopa na twardy grunt, chociaz nie widziala niczego nizej kolan. Poruszala sie powoli, zastanawiajac sie dlugo nad kazdym ruchem, zostawiajac zawsze czas Simondowi, by mogl ja uwaznie sledzic. Dla niego ten marsz musial byc znacznie gorszy. Nie mial tej co ona pewnosci, kiedy stawial stopy. Tursla nasluchiwala i probowala okreslic, jak dlugo potrwa ten najtrudniejszy etap ich podrozy. Wielokrotnie sie ogladala i za kazdym razem widziala Simonda, jak w miare pewnie podaza za nia. Zrobila kilka niepewnych krokow i poczula, ze napiecie ja opuszcza, dociera natomiast do swiadomosci zmeczenie, bol barkow i plecow, drzenie nog... byli na wyspie o ksztalcie palca, stanowiacej poczatek ostatniego etapu drogi do jeziorka. Odwrocila sie na odglos upadku. Mezczyzna kleczal tuz nad skrajem bagna, chwial sie na boki. Przyklekla obok i podtrzymala go. Jego twarz pokrywala mieszanina potu i krwi, piers unosila sie w nierownym, ciezkim oddechu. Z wysilkiem skoncentrowal na niej swa uwage. -Jestem... niemal... calkiem... wykonczony... Pani - wykrztusil. -Niebezpieczenstwo minelo. Nie dosiegna nas tutaj. Do przejscia mamy jeszcze tylko kawalek i to latwej drogi. -Jesli to niedaleko... moge pelznac... - odparl, zdobywajac sie na cien usmiechu. -Mozesz isc! - oznajmila zdecydowanie i ujela go pod ramiona. Korzystajac z ostatnich rezerw sily, jakie jej zostaly, postawila go na nogi i ponownie wsunela swoje ramie pod jego. Chwilami go prowadzac, a chwilami wlokac, dotarla do otaczajacych jezioro skal. Tutaj zrzucila ubranie, kierowana pewnoscia, ze tak wlasnie nalezy zrobic. Nie wiedziala przy tym, skad ta pewnosc plynie. Wyczuwala jednak, ze tutejsze zwyczaje sa specyficzne i ze nalezy ich przestrzegac. Tylko wypelnienie wszystkich warunkow rytualu, tego byla pewna, umozliwia przywolanie sil, bez ktorych dalsza ucieczka nie bylaby mozliwa. Tunika opadla na piasek. Zabrala sie za Simonda, ktory stal nieruchomo. Mocowala sie ze sprzaczkami i zapinkami jego kaftana i zbroi. Czujac te manewry, otworzyl oczy i spojrzal na nia zaskoczony. -Co?... -Musisz to zdjac - odparla, szarpiac sie z naramiennikiem. -Tam, gdzie teraz sie udajemy, nie ma miejsca na ubrania... -Miejsce Najstarszych? - spytal mrugajac oczami. -Nie wiem nic o twoich Najstarszych, wiem za to troche o tym, co musimy przywolac. Jesli... - przerwala, zastanawiajac sie nad czyms, co dopiero teraz przyszlo jej do glowy: ja to miejsce powita przyjaznie, gdyz raz juz tak sie stalo, ale jego?... Zreszta nie ma innego wyjscia, trzeba sprawdzic - zdecydowala. -Musimy tak zrobic - oznajmila. - Nie znam innego sposobu, by umozliwic ci ucieczke. Pomagala mu wyplatac sie z paskow, stali i sprzaczek, az cale muskularne cialo, z dlugimi ramionami, wyraznie wskazujacymi na powinowactwo z jej rasa, bylo nagie. Wskazala na skale, z ktorej poprzednio skakala. -Wejdz na piasek - powiedziala. - Musimy skakac do wody. Stamtad. -Jesli zdolam - jeknal, wspinajac sie do gory. Skoczyla i ponownie woda zamknela sie nad nia lagodnie i kojaco. Tym razem jednak, nie poddala sie blogiemu uczuciu, lecz odplynela szybko na drugi koniec zbiornika, robiac mu miejsce. -Skacz! Jego cialo rysowalo sie bialym ksztaltem na tle klebiacej sie dalej mgly. Stal tam, gdzie ona przed chwila. Zobaczyla, jak napina miesnie, wyciaga ramiona i lukiem leci ku niej... Woda przyjela go z glosnym pluskiem. Odwrocila sie na plecy, pozwalajac sie unosic. Dla niej problemy sie skonczyly: przyprowadzila go tutaj zgodnie z nakazem instynktu. Reszta nie zalezala od niej. To, jak przyjmie sie tutaj Simonda, zalezy od sil, z ktorych mogla korzystac, lecz na ktore nie miala zadnego wplywu. Wpatrujac sie w niebo, widoczne przez luki w oparze, targanym tutaj morskim wiatrem, zaczela spiewac. Nie uzywala slow, a spiew przypominal odglosy ptaka raczej, niz czlowieka. V Tak jak poprzednio, piasek drgnal, odpowiadajac na jej wezwanie. Nie poczula nawet podmuchu, lecz drobniutkie ziarenka uniosly sie i zawirowaly, tworzac kolumne, ktora obracala sie coraz szybciej i szybciej. Przybierala rownoczesnie ksztalt Xactol. Spiewala nadal, zupelnie zapominajac o Simondzie. Postac stawala sie wyrazniejsza, rzezbiona spiewem. Jesli nawet Simond obserwowal to co dzialo sie na brzegu, w zaden sposob nie zdradzil zaskoczenia.W koncu Xactol stanela na brzegu. Widzac jej wyczekujaca postawe, Tursla wyszla z wody na skale, na ktorej spotkaly sie uprzednio, a z ktorej zniknelo najdrobniejsze nawet ziarenko piasku, by utworzyc powloke nowo przybylej. -Siostro piasku... - uniosla ramiona, lecz nie objela jej. -Siostro... - odparla Xactol swym swiszczacym szeptem. - Czego potrzebujesz? Teraz ona wyciagnela ramiona, dotknely sie dlonmi, piasek napotkal cialo. -Jest tu ten, ktorego scigaja - powiedziala, nie odwracajac glowy ku wodzie. - Nie moga go dostac w swoje rece. -To jest twoj wybor? - upewnila sie Xactol. - Zastanow sie dobrze. Taka decyzja moze zrodzic wiele zdarzen, ktore mozesz kiedys uznac za zle. -Czy tylko zle? -Nic nie jest tylko zle, musisz jednak sie nad tym zastanowic... Jestes Tor. Gdy nadal bedziesz sie trzymala drogi, ktorej teraz pragniesz, nie bedzie juz dla ciebie powrotu... A ci z ludu Tor nie sa zbyt mile widziani poza Tormarsh... -Z Tor... - powtorzyla Tursla. - Ale tylko czesciowo... tak jak on. Mam cialo Tor, ale... -Nie mow tak! - Xactol przerwala jej gwaltownie. - Nawet jesli tak jest, to cialo moze cie zdradzic. Wokol Tormarsh jest bariera, ktorej nikt z twego ludu nie moze przejsc i... pozostac zywym! -A on? -On jest nie tylko Tor. Zostal tu sprowadzony czarami tego ludu, gdyz czesc jego krwi na nie odpowiedziala. Ale jego obca krew jest dosc silna, by mogl stad odejsc... Jesli sprobujesz isc z nim, nie wiem, co sie stanie. Ten czar nie jest zrodzony z naszej magii. Ludzie z zewnatrz maja wlasne zaklecia, a ich wiedza rowniez jest stara i gleboka... Jesli pojdziesz, to na wlasne ryzyko, a moze i... zgube... -Jesli zostane, to naraze sie na cos wiecej. Wiesz, czym oslonila mnie Mafra i wiesz takze zapewne, ze moj lud nie uzna tego za prawde... -Decyzja nalezy do ciebie, siostro... Czego potrzebujesz ode mnie? -Czy mozesz sprawic, bysmy mieli dosc czasu? Ci, ktorzy podazaja za nami, niosa nam smierc. -Tak, ich wscieklosc i tlumiony strach docieraja juz tutaj... Jak mgla, ktora tak kochaja - przyznala Xactol, uwalniajac prawa dlon z uscisku. Dotknela palcami czola Tursli u nasady nosa. - Daje ci to - uzyj tego, jesli bedziesz chciala... Musze juz isc... -Czy zobacze cie jeszcze? -Nie. Jesli zdecydujesz sie isc z nim, a taka decyzje odczytuje w twoich myslach. To miejsce, to moja jedyna brama miedzy dwoma swiatami. -Wiec nie moge... -Przeciez wybralas juz. Wybor lezy w najskrytszym miejscu twego serca, siostro. Idz w pokoju i przyjmij to, co cie czeka, z odwaga, ktora nosisz w sobie. To, co przytrafia sie wlasnie tobie, ma swoje znaczenie. Jesli go jeszcze nie dostrzegasz, wyjasni sie ono w miare uplywu czasu. Czyn tak, jak uznasz za stosowne. Tursla opuscila rece i przyklekla, zaslaniajac oczy jedna dlonia, druga zas - otwarta, z palcami lekko wzniesionymi ku gorze - opierajac na kolanie. Xactol zaczela obracac sie szybciej i szybciej... Na dloni Tursli pozostal jedynie kopczyk piasku. Gdy powierzchnia plazy wygladzila sie, dziewczyna wstala, zaciskajac dlon w piesc. Zwrocila sie do Simonda. -Wychodz! Musimy isc dalej! Nagle drgnela. Z tylu dobiegl ja dzwiek, ktory jednoznacznie wskazywal na bliskosc pogoni. Poczula nagle strach i wscieklosc, emanujace od lowcow i dopingujace ich w biegu. Nawet to, ze byla nazwana Wypelniona, nie moglo zapewnic jej w tej chwili ochrony. Ich zaslepienie bylo zbyt wielkie. Zadrzala. Nigdy dotad nie odbierala uczuc tak silnych, tak przerazajaco jej obcych... Nie miala czasu na dluzsze refleksje. Simond byl juz na brzegu. Szedl pewniej, z uniesiona glowa. Jego uwaga byla takze skierowana na droge, ktora tu przybyli. Musial cos uslyszec lub wyczuc, chociaz zapewne slabiej niz ona. Wspiela sie na skale, na ktorej lezaly ich ubrania i wyciagajac ku niemu jedna reka tunike, spytala: -Mozesz udrzec kawalek? To, co mam w reku, musi byc bezpiecznie niesione, przynajmniej tak dlugo, jak bedzie nam niezbedne. Zrobil to bez zbytniego wysilku. Wsypala garsc podobnego do pudru piasku w zaglebienie przesiaknietej mulem tkaniny i zrobila z tego wezelek. Zalozyla tunike, Simond w tym czasie narzucil wszystko, poza kolczuga, ktora pozostawil na skale. -Utrudnialaby tylko ruchy - wyjasnil, zauwazajac jej pytajace spojrzenie. - Dokad idziemy? -Do morza - odparla. Kontakt z woda musial go odswiezyc, a moze nawet podzialal leczniczo, gdyz bez trudu dotrzymywal jej teraz kroku we wspinaczce na wydmy ku coraz blizszemu brzegowi. Swiezy wiatr rozwial mgle, odegnal zapachy bagien, coraz slabsze w miare, jak zblizali sie do morza. Wreszcie znalezli sie na plazy. Simond rozejrzal sie i objal przewodnictwo, kierujac sie ku poludniowi. - Tedy najblizej do Estcarpu... Chodzmy. Jesli bede mogla tam isc - pomyslala. - Jak silny jest czar bariery? Czy podziala tylko na cialo, czy takze i na umysl? I czy moj umysl moze zlamac peta narzucone cialu? Ale nie wypowiedziala glosno zadnej z tych watpliwosci. Podazyli, jak mogli najszybciej pasmem plazy, tuz przy linii wody. Z tylu rozlegl sie krzyk i z pluskiem zanurzyla sie w falach wlocznia, ktora miala byc ostrzezeniem. Lowcy chcieli ich zlapac, a nie zabic; moze Unnanna zdobedzie swa ofiare. Nagle Tursla krzyknela i zatoczyla sie. Tak, jakby wpadla na cos i odbila sie od tego. Nie mogla jednak dojrzec tej sciany. Simond, ktory byl juz kilka krokow przed nia i nie napotkal zadnego oporu, zatrzymal sie i obrocil, slyszac jej krzyk. Wyciagnela rece, macajac przeszkode. Wznosila sie przed nia niewidzialna bariera, twarda jak kamienny mur Domostwa... Sciana, ktora odgrodzono Tormarsh! Wygladalo na to, ze rzeczywiscie nie zdola jej przekroczyc. -Chodz! - Simond byl przy niej, nie zdajac sobie najwyrazniej sprawy z istnienia jakiegokolwiek oporu. Zlapal ja i pociagnal za soba, powodujac kolejne, twarde zetkniecie sie jej ciala z bariera. -Nie... nie moge! Czary twego ludu... - jeknela. - Idz! Oni nie moga scigac cie dalej... -Bez ciebie nie! - warknal wsciekle, stajac obok niej. - Sprobujemy razem... umiesz plywac? -Nie za dobrze. - Kapala sie tu i owdzie, ale zanurzyc sie w morzu, to byla inna sprawa. Nie miala jednak wyboru. Docierajaca z tylu nienawisc zapowiadala straszne rzeczy. -Chodz... -Stac! - byl to glos Affrica. Nie musiala nawet ogladac sie, by wiedziec, ze to on przewodzi poscigowi. -Idz... - starala sie przepchnac Simonda przez miejsce, ktorego sama nie mogla przebyc. Nawet nie drgnal. -Morze! - powtorzyl. Wygladalo jednak na to, ze jest juz za pozno. Miedzy nimi przeleciala druga wlocznia, odbila sie od niewidocznej sciany i upadla na piasek. Tursla odwrocila sie; sciskajac w dloni zawiniatko. Affric... Brunwol... Gawan... a za nimi grupa innych, szybko zblizajacych sie mezczyzn - z oczami blyszczacymi nienawiscia, jakiej dotad nie doswiadczyla. Swiadomie lub nie atakowali ja swoja nienawiscia, bili w jej cialo i ducha. Bylo to tak silne, ze zachwiala sie... Miala jednak wciaz dosc energii, by rozwinac skrawek materialu i wysypac jego zawartosc na dlon. Uniosla ja na wysokosc twarzy, po czym wziela gleboki oddech. Dmuchnela, wkladajac w to wszystkie swoje sily. Rozpostarla sie przed nia chmura piasku. Wtedy krzyknela glosno, wydajac raczej dzwiek o charakterystycznym brzmieniu, niz wymawiajac jakiekolwiek slowo. Te czary nie mogly byc przywolane ludzka mowa. Dzwiek, ktory wydala, przypominal nieco ton, jakim ogloszono poprzedniego dnia na wyspie alarm. Pyl, ktory zaczai opadac, nagle jednak zgestnial. Z plazy uniosl sie na spotkanie scigajacych oblok bialego piasku i zaczai wirowac. Wygladalo to podobnie jak wtedy, gdy powstawala Xactol. Pojawialo sie coraz wiecej kolumn piasku, nie probowaly one jednak przybierac zadnego ksztaltu. Rosly jedynie - byly juz wyzsze od znajdujacych sie w poblizu ludzi. Scigajacy zatrzymali sie i podejrzliwie obserwowali nowe zjawisko. Wyczuwali niebezpieczenstwo, lecz nie zdawali sobie sprawy z jego natury. Nie wycofali sie zbyt daleko. Tursla wiedziala, ze nie poniechali pogoni. Czubek najwyzszej kolumny pochylil sie ku nim. Dziewczyna zlapala Simonda za ramie. Sila poruszajaca piach pochodzila od niej i zaczela odczuwac juz ogarniajace ja oslabienie. Wiedziala, ze nie zdola utrzymac tego w ruchu zbyt dlugo. -Morze! Nie byla pewna, czy krzyknal to Simond, czy tez ona. Dosc, ze decyzje podjeli rownoczesnie. Poczula jego ramie wokol swojej talii. Skoczyli do wody, a fale uniosly ich z latwoscia. Czujac juz wode, ktora siegala coraz wyzej, starala sie koncentrowac na piaskowych kolumnach, choc nie powazyla sie odwrocic glowy, by sprawdzic wyniki. Z brzegu dobiegaly krzyki - niektore stlumione, inne przenikliwe, raptownie urwane... Stracila grunt pod nogami; rownoczesnie uslyszala polecenie Simonda: -Poloz sie na plecach! Nic nie rob, bezwladnie... Starala sie robic, co jej kazal. Jak dotad, nie bylo bariery. Lezac na plecach mogla zerknac w kierunku brzegu. Zakrywala go mgla... nie, nie mgla, ale piaskowy wir, tak gesty, ze niemal przyslanial szamoczace sie w nim ludzkie postacie. Wygladalo na to, ze zlapani w pulapke slabna. Poczula szarpniecie - Simond zaczai ja holowac, zmieniajac nieco kierunek na rownolegly wzgledem brzegu. Dluga koncentracja w panowaniu nad piaskiem wyczerpala ja. Czula sie wycienczona i niezbyt zdolna, do poruszania, nawet, gdyby wiedziala, jak utrzymac sie na powierzchni. Okrzyki z brzegu staly sie glosniejsze... i... Sila... sila odpychajaca ja, wtlaczajaca w wode... szarpnela sie, poczula slona wode w krtani... bariera! Chciala krzyczec, uswiadomic Simondowi, ze jego wysilki sa bezcelowe... Nie bylo dla niej ucieczki. Jej cialo nalezalo do Tormarsh przez czary ludzi z zewnatrz! Nie bylo nadziei... Bojac sie bliskiego utoniecia, starala sie uwolnic z uchwytu Simonda, zanim fale przykryja ja calkowicie. -Nie! Pusc mnie! - ponownie woda zalala jej usta i nos. Skads, niespodziewanie, przyszedl cios... Poczula tepy bol, jakby blysk, a potem, nie bylo juz niczego... Powoli wracala z ciemnosci... woda... tonela... Simond musial ja puscic... Wokol jednak nie bylo wody. Lezala na czyms stalym, co nie falowalo jak morze... i mogla oddychac. Woda nie przykrywala jej glowy i nie wypelniala ust... Przez dluga chwile rozkoszowala sie sama swiadomoscia, ze nie grozi jej utoniecie... ale... Musieli chyba wrocic na brzeg. Zawierucha piaskowa zniknela zapewne w czasie, gdy byla nieprzytomna. Moze Affric... Otworzyla oczy, nad nia bylo czyste, blekitne niebo z chmurka czy dwiema, lecz ani sladu mgly, do ktorej przywykla. Uniosla glowe, choc z duzym wysilkiem. Piasek... mialki piasek plazy ze sladami przyplywu... skaly, morze. Nikt jednak nad nia nie stal. Siadla, podpierajac sie rekoma. Tunika byla mokra i oblepiona piaskiem, czula go nawet miedzy zebami. Byla sama. Jak okiem siegnac, nikogo nie dostrzegala. Pare minut obserwacji wystarczylo, by upewnic sie, ze nie jest to ta sama plaza, z ktorej uciekli. Po lewej, patrzac ku wydmom, w sporej odleglosci, wisiala szara zaslona, jakby dym z tysiaca ognisk. Rozciagala sie od morza w glab ladu, jak tylko daleko byla w stanie siegnac wzrokiem, i ukrywala wszystko, co za nia lezalo. Przebyli bariere! Byla na zewnatrz! Podniosla sie na kolana, chcac zobaczyc jak najwiecej z tego nowego dla niej swiata. Piach plazy pokrywala w niedalekiej perspektywie sztywna trawa, dalej krzewy... Nigdzie nie unosily sie charakterystyczne opary bagienne. Gdzie Simond? Samotnosc, ktora byla stanem komfortowym, gdy bala sie Affrica i wielu innych, zmieniala sie w niepewnosc... Gdzie on sie podzial? Jego nieobecnosc napawala ja strachem... Czy to dlatego, ze byla z rasy Tor? Czyzby nienawisc do mieszkancow trzesawisk byla tu az tak silna, ze po uratowaniu jej zycia stwierdzil, iz wyrownal dlug i odszedl, nie majac ochoty na dalsze jej towarzystwo? Ze smutkiem przeszla nad tym do porzadku. Moze i sam Koris wstydzil sie swego mieszanego pochodzenia, a jego syn wychowany byl podobnie? Moze ta domieszka krwi czynila ja w oczach innych kims gorszym, podobnie jak wsrod Tor nie uznawano zadnej innej krwi? Ona zas byla Tor przynajmniej dla niego... Oparla glowe na dloniach i postarala sie uporzadkowac mysli. Mozliwe, ze stalo sie to, przed czym ostrzegala Xactol: odciela sie calkowicie od przeszlosci, decydujac sie na pobyt w miejscu, gdzie jednak byla nie dosc ze intruzem, ale jeszcze ogolnie pogardzanym intruzem... Pierwszy raz od dnia wczorajszego pomyslala o Mafrze. Czy ktos poza Unnanna powazyl sie podniesc na nia reke... A jesli nie, to jaki byl ostateczny wynik jej pojedynku z tamta... Przez chwile zapragnela odwrocic to wszystko i znow znalezc sie w Domostwie w noc poprzedzajaca jej wyprawe na spotkanie z siostra piasku. W koncu opanowala sie. Rozpamietywanie przeszlosci nie mialo sensu: nikt nie byl w stanie cofnac czasu, by jeszcze raz dokonac wyboru, skoro ruszyl juz droga obrana pierwotnie. Podjela decyzje i musi z nia zyc... lub umrzec. Rozejrzala sie wokol - morze bylo puste, nie oczekiwala zreszta stamtad zadnej pomocy. Poczula glod. Slonce przesunelo sie juz dobrze na zachodnia czesc nieba. Nie miala nawet noza... Kto wie, ile niebezpieczenstw czyha na czlowieka w takim miejscu po zapadnieciu ciemnosci? Proba wstania zakonczyla sie upadkiem. Byla zbyt wycienczona i glodna, by utrzymac sie na nogach. Doszedl jeszcze jeden problem: pragnienie, ktore dawalo znac o sobie coraz natarczywiej. Przypomniala sobie tez o oszustwie Wypelnienia. Ciekawilo ja, jak zareagowal na to Klan. Podciagnela kolana pod brode i objela je ramionami, kulac sie, gdyz wiatr stawal sie coraz zimniejszy. Byl to chlod, z jakim nigdy sie nie spotkala w Tormarsh. Czy cos zmienilo sie w jej zyciu na lepsze, czy moglo? Bez watpienia korzystne bylo to, ze wydostala sie z zasiegu Affrica i reszty... Ze nie dosiegnie jej wscieklosc i zemsta Klanu, ktory dowiedzial sie, ze nie nosi w sobie dziecka. Miala tez pewna wiedze, ktora otrzymala od Xactol. Nie umiala jej jednak uzyc, a teraz na stale odcieta od Xactol - nie mogla sie juz niczego wiecej dowiedziec. Gdzie sie udac? Poszukac schronienia, zywnosci, wody... Co... -Hej! Blyskawicznie uniosla glowe. Przez krzewy przedzieral sie w jej kierunku jezdziec z gola glowa... Simond! Udalo sie jej wstac i odpowiedziec, choc byl to glos cichy i drzacy... -Simond! Poczula sie tak, jakby cos twardego i ciezkiego peklo w niej i zachwiala sie. Nie byla sama! Nie porzucil jej! Kon spokojnie stapal po plazy... za nim dostrzegla drugiego. Simond zeskoczyl z siodla, obsypujac ja piaskiem i nagle znalazla sie w jego objeciach. Byla zdolna jedynie zapamietale powtarzac jego imie, czujac jednoczesnie, jak on unosi ja w swoich ramionach. -Wszystko w porzadku! - uslyszala jego glos. - Musialem isc. Potrzebowalismy koni, a niedaleko stad jest straznica. Wrocilem tak szybko, jak moglem. Udalo jej sie opanowac. -Simond! - zdolala spojrzec mu w oczy; nie odkryla w nich klamstwa. - Jestem z Tormarsh. Nie wiem, jak przedostales mnie przez bariere, ktora zbudowal przeciw nam twoj lud, ale pozostalam Tor. Czy twoi rodacy przyjma mnie? -Tak, Tor wybrali wrogosc wobec nas - odparl nie unikajac jej oczu - ale my nigdy nie czulismy jej wobec nich. Ja tez jestem polkrwi Tor, a Koris, moj ojciec, sprawil, ze w Estcarpie ta wlasnie krew stala sie blogoslawienstwem. Nie przeklenstwem i wszyscy dobrze to tutaj wiedza. Wladal toporem Volta, ktory od niego samego otrzymal i jemu Estcarp glownie zawdziecza, ze nie stal sie ofiara tych, ktorzy gorsi sa od najgorszych wilkow. Tor nie kojarzy sie tu zle... Dziwne jest cos innego: znasz moje imie, chociaz nigdy dotad sie nie spotkalismy, a ja nie znam twojego. Czy ufasz mi na tyle, by uwierzyc juz teraz w moja dobra wole? Jego twarz rozjasnil usmiech. Ze zdumieniem stwierdzila, ze tez sie usmiecha. -Jestem Tursla... Tursla z... nie, juz nie z zadnego Domostwa czy Klanu... musze sie nauczyc, kim jestem. -To nie bedzie trudne - przytaknal. - Sa tacy, ktorzy z checia ci pomoga. -W to nie watpie - odparla z przekonaniem, usmiechajac sie. Sokola krew Tangree ssala pokaleczone opuszki palcow, wyczuwajac jezykiem gorycz morskiej wody. Piekly mocne otarcia skory na twarzy, oslonietej teraz przez spadajace w nieladzie wlosy, mokre od fal.W tej chwili starczalo jej to, ze zyje i ze jest przy brzegu. Dla ludzi z Sulcarkeep morze bylo wprawdzie synonimem zycia, czesciej jednak przynosilo smierc. Ja zas do walki z zywiolem zmusil slepy instynkt, ktory zagluszyl zakorzenione w umyslach jej plemienia przekonanie o bezsensie przeciwstawiania sie wyrokom losu. Kolujace w gorze mewy zaskrzeczaly glosno. Uniosla glowe: ich stado atakowal jakis drapieznik o szeroko rozpostartych ciemnych skrzydlach i z charakterystycznym znamieniem w ksztalcie litery V na piersi. Sokol blyskawicznie runal w dol, zlapal jedna z mew i wzbil sie na szczyt urwiska sciskajac zdobycz. Nadal pozostawal w zasiegu wzroku dziewczyny. Posilal sie, rozdzierajac mieso zakrzywionym dziobem i przytrzymujac lapami, wokol ktorych zawiazane byly krotkie rzemienie - znak, ze sluzyl ludziom. Wyplukala piasek zgrzytajacy miedzy zebami i oparla dlonie na okrwawionych kolanach, ledwie zakrytych koszula. Zanim wyskoczyla za burte zmierzajacego na rafy statku, zrzucila pozostala odziez, by nie utrudniala jej ruchu. Statek! Wstala spogladajac w strone morza. Na wzburzonych falach przyboju kolysal sie "Kastyjski Dzik" z rozbita rufa i kikutami masztow. Wlasnie kolejna silniejsza fala cisnela nim o rafe, przyspieszajac jego koniec. Rozpadal sie w oczach. Wzdrygnela sie i rozejrzala po waskim pasie plazy. Ostatecznie mieszkancy Sulcarkeep rodzili sie i zyli na morzu, odkad zniszczono ich grod. Z pewnoscia nie tylko ona jedna ocalala z katastrofy... Miedzy skalami, twarza do ziemi, lezal jakis mezczyzna. Jego cialo zaklinowalo sie miedzy glazami, totez cofajace sie fale nie mogly go zabrac ze soba. Uniosla pokaleczone dlonie z polamanymi paznokciami i nakreslila w powietrzu Znak Wolina, wymawiajac przy tym dawna formule prosby: Wietrze i Falo, Morska Macierzy, Doprowadz nas do Ojczystych wybrzezy. Do przystani daleko Po wzburzonej fali Lecz Moc Twoja zawsze Sulcarow ocali! Lezacy poruszyl sie, choc moze bylo to tylko zludzenie wywolane przez nieustannie nadplywajace fale? On... to nie byl marynarz! Do polowy ud okrywala go skorzana tunika, zas wokol przylegajacych nogawic, w ciemnym kolorze, owinely sie pasma wodorostow. Sokolnik! Choc byli oni sprzymierzencami Sulcarkeep i plywali na ich statkach, stanowili osobna kaste- ludzi upartych, milczacych, zawsze trzymajacych sie na uboczu. Byli sprawni w bitwie, jeszcze lepsi w zwiadzie, ale nikt tak naprawde nigdy nie byl w stanie odgadnac ich mysli, ani wywnioskowac czegokolwiek z wyrazu twarzy, zawsze ukrytej w glebokim cieniu helmu, o ksztalcie przypominajacym ptaka, ktory uzyczyl im swej nazwy. Ten jednak czlowiek, lezac na plazy bez zadnej zbroi na sobie, wygladal dziwnie bezbronnie - jak ktos nagle obnazony. W gorze rozlegl sie przenikliwy krzyk. To sokol skonczyl jesc i kierowal sie w strone lezacego. Usiadl na piasku, tuz poza zasiegiem fal, nie przerywajac wydawania swych odglosow. Zupelnie jakby chcial obudzic swego pana. Z westchnieniem ruszyla przez piasek. Byla swiadoma tego, co musi zrobic. Sokol wrzasnal glosniej na jej widok. Zatrzymala sie i spojrzala na niego z nieufnoscia. Ptaki te byly tresowane do wielu rzeczy, miedzy innymi do udzialu w bitwie, podczas ktorej atakowaly twarze, a przede wszystkim oczy wroga. Sokoly uwazano za nieodlaczna czesc uzbrojenia. -Nie chce zrobic krzywdy twemu panu, skrzydlaty wojowniku - powiedziala tak, jakby zwracala sie do czlowieka. Wyciagnela dlonie w najstarszym gescie pokoju i manifestacji dobrej woli. Oczy ptaka przypominaly rozzarzone do czerwonosci wegle. Przez chwile ogarnelo ja dziwne uczucie, byla pewna, ze ja rozumie. Przestal krzyczec, lecz nadal bacznie sie w nia wpatrywal, kiedy zblizala sie ostroznie do nieprzytomnego. Nie byla slaba kobieta - wysoka i silna, jak wszyscy z jej plemienia, umiala wchodzic na maszty i przenosic w razie potrzeby ciezkie ladunki. Dla ludzi z Sulcarkeep statek byl domem, plec nie mogla stanowic przeszkody w nauce trudnej sztuki zeglowania, ani podstawy do wyroznienia i specjalnego traktowania. Dala sobie zatem rade z odciagnieciem bezwladnego ciala na suche miejsce i przewrocila go na plecy. W tym rejsie mieli na pokladzie z tuzin Sokolnikow, jako ze zamierzali udac sie na poludniowe morza, rojace sie podobno od piratow. Nie wiedziala jednak, nie potrafiac ich rozroznic, ktory wlasnie ocalal. Przez caly czas rejsu trzymali sie na uboczu, tworzac osobne towarzystwo, z twarzami zaslonietymi zawsze helmami. Z zaloga kontaktowal sie wylacznie ich dowodca, a i to tylko w wyraznej potrzebie. Twarz lezacego oblepiona byla piaskiem. Unoszaca sie w plytkim oddechu piers swiadczyla o tym, ze zyje. Oczyscila mu usta i nos, obserwujac nieruchoma jak maska twarz z glebokimi zmarszczkami na czole, po czym przysiadla na pietach i zamyslila sie. O towarzyszu niedoli wiedziec mogla niewiele. Tyle tylko, ze Sokolnicy zwykli zyc zgodnie z wlasnymi prawami, nierzadko okrutnymi i nie akceptowanymi przez inne spolecznosci. Nikt nie wiedzial, gdzie wlasciwie lezala ich ojczyzna. Juz wiele pokolen temu cos zmusilo ich do wedrowki, wtedy tez narod z Sulcarkeep wszedl z nimi w kontakty blizsze niz ktokolwiek inny. Sokolnicy potrzebowali do swej pielgrzymki dokads na poludnie statkow, a tak daleko wyplywaly tylko statki z Sulcarkeep. Wedrowcow bylo jakies dwa tysiace, dwie trzecie z tego to wojownicy, kazdy z wlasnym sokolem. Ich zwyczaje sprawialy, ze byli jeszcze bardziej obcy niz zwykli przybysze z dalekich stron. Mieli ze soba kobiety i dzieci, nie istnialy jednak wsrod nich rodziny czy klany. Wyznawali poglad, ze kobiety sluza wylacznie do rodzenia dzieci. Mieszkaly one zatem w oddzielnych wioskach, odwiedzanych raz do roku przez wybranych przez naczelnikow mezczyzn. Zwiazki zawierano wtedy w okreslonym celu i na krotki czas. Byla to jedyna forma kontaktow miedzy przedstawicielami obu plci. Najpierw zawitali do Estcarpu, gdyz dowiedzieli sie, ze jest to kraj otoczony przez wrogow. Jednak ich zwyczaje, a szczegolnie stosunek do kobiet stanowily zbyt silna bariere i nie przyjeto ich uslug. W Estcarpie rzadzila Rada Strazniczek, dla ktorych plemie, otaczajace swe kobiety pogarda, nie moglo byc partnerem do wspolnego dzialania. Udalo sie jednak znalezc kompromis, bedacy najlepszym wyjsciem z sytuacji - Sokolnicy udali sie na ziemie niczyja, w Gory Poludniowe graniczace z Estcarpem i zwiazali sie z nim luznym traktatem zakladajacym wspolprace w razie niebezpieczenstwa. W razie koniecznosci kazda ze stron byla zobowiazana pospieszyc drugiej z pomoca. Tam tez zbudowali swoja siedzibe pomiedzy ziemiami Estcarpu i Karsenu. W wielkiej wojnie walczyli razem ze Strazniczkami Estcarpu. Jednak gdy wyczerpany Estcarp musial stawic czola przewazajacym silom Karstenu w ostatecznej rozgrywce i gdy Czarownice uzyly calej swej mocy, by zmienic oblicze ziemi, co kosztowalo zycie wielu z nich, ostrzezeni w pore nie mieli innego wyjscia, jak tylko powrocic, niechetnie dosc, w doliny. Zmagania znacznie przerzedzily ich szeregi, jedynym zas zajeciem, jakie mogli znalezc pozniej, w okresie chaosu i anarchii, byla najemna sluzba, do ktorej byli zreszta swietnie przygotowani. Choc w samym Estcarpie panowal lad, o wiekszosci sasiednich ziem nie mozna bylo tego powiedziec i jedynie czas mogl to zmienic. Lezacy przypominal mezczyzne Starej Rasy: wlosy mial czarne, twarz o jasnym odcieniu skory, nos wydatny i podobny do solidnego dzioba, zielone oczy. Wlasnie je otworzyl i przygladal sie dziewczynie z wyraznym i rosnacym niezadowoleniem. Usilowal usiasc, lecz nie udalo mu sie i opadl z powrotem na piasek z grymasem bolu. Jego slabosc byla tak widoczna, jak slady uderzen na twarzy. Ponownie chcial sie uniesc i odsunac od niej. Dostrzegla wtedy, ze jego lewa reka zwisa bezwladnie, nienaturalnie wykrecona. Musial ja zlamac podczas katastrofy. Podeszla blizej, chcac go zbadac. -Nie! Ty... jestes kobieta! - w jego glosie brzmialo obrzydzenie, ktore wzbudzilo w niej gniew. -Jak chcesz... - rzucila i odwrocila sie. Ruszyla waska plaza u stop skalistej sciany, pod ktora morze narzucilo girlandy wodorostow. Nie miala pojecia, gdzie sie znajduja. Burza zagnala ich tak daleko na poludnie, ze dawno znalezli sie juz poza morskimi akwenami, po ktorych zwykli zeglowac. Wszystko tutaj bylo nieznanym, a przed nieznanym nalezalo sie miec na bacznosci. Cos blysnelo w stercie wodorostow przyciagajac jej spojrzenie. Skoczyla, by zlapac to cos, nim zniknie w glebinach razem z odplywajaca fala i po chwili trzymala w dloni noz, czy tez raczej cos podobnego do krotkiego miecza wbitego w kawal drewna. Wyciagnela ostrze z niejakim trudem i stwierdzila, ze trzyma dziesiec cali dobrego zelaza, nie tknietego jeszcze przez rdze. Byla to wspaniala i rzadka zdobycz w ich warunkach - bardzo szczesliwy traf. Zacisnela usta i podeszla do rannego, ktory zdrowa reka zaslonil twarz, jakby chcial sie odgrodzic od calego swiata. Obok przysiadl ptak, pokrzykujac z cicha. -Sluchaj - odezwala sie chlodno; nie potrafila porzucic bezbronnego czlowieka. - Mozesz sobie myslec o mnie co chcesz. Ja tez nie palam do ciebie goraca przyjaznia, lecz morze wyrzucilo nas oboje na ten brzeg i chyba jeszcze nie nadeszla godzina udania sie w kierunku Ostatniej Bramy. Przyjmiesz wobec tego taka pomoc, jaka moge ci okazac, chociaz nie bedzie to wiele. Nie odslonil twarzy, ale tym razem nie staral sie odsunac, gdy uklekla obok i wziela sie za rozcinanie rekawa. Nie robila tego zbyt delikatnie - dluzsze manipulacje mogly tylko spotegowac jego cierpienie. Nie odezwal sie tez, gdy skladala polamana kosc (Najwyzsza Moc sprawila, ze zlamanie nie bylo skomplikowane), przewiazywala przedramie paskami skory wycietymi z jego tuniki i przymocowywala zaimprowizowane lupki. -Czy to grozne zlamanie? - spytal, spojrzawszy na nia dopiero wtedy, gdy skonczyla. -Skora nie jest uszkodzona, ale jak zdolasz sie wspiac na to urwisko, majac tylko jedna sprawna reke? -Niewazne... -Wlasnie, ze wazne! - wybuchnela. Nie wiedziala jeszcze, w jaki sposob wydostana sie spod tego klifu, ale pewna byla, ze nie bedzie tu siedziec czekajac az morze i skaly zmiluja sie nad nimi. Zacisnela palce na sztylecie i ponownie przyblizyla sie do skalnej sciany, tym razem badajac mozliwosci wyjscia. Woda droga byla zamknieta - roztrzaskaloby ich o skaly, sciana zas tylko z pozoru wydawala sie niedostepna - byla popekana i zwietrzala. Mogla wiec dac oparcie dla rak i nog. Obeszla niewielka plaze; badajac wzrokiem uklad szczelin. Tak jak i inni z Sulcarkeep, nie wiedziala co to lek wysokosci. Sokolnicy zas chyba zawsze byli gorskim ludem; szkoda, ze nie mieli skrzydel... Skrzydla! Szybko wrocila do lezacego. -Twoj ptak - wskazala na czerwonookiego sokola siedzacego na ramieniu mezczyzny. - Jakimi mocami on wlada? -Mocami? - pierwszy raz okazal jakas emocje, w tym przypadku bylo to zdumienie. -One wladaja jakimis mocami. Wszyscy to wiedza - wyjasnila niecierpliwie. - Czyz nie sa waszymi oczami i uszami? Co jeszcze potrafia poza walka i przeprowadzaniem zwiadu? -O co ci chodzi? -Tam sa skalne iglice - wskazala na szczyt urwiska. - Twoj ptak byl tam juz zreszta, widzialam, jak zlapal i zjadl jedna z mew, tam wlasnie przysiadlszy. -Skalne iglice... i co... -Wlasnie - znow przysiadla na pietach - rzadko lina jest mocniejsza od splecionych wodorostow. Takich wlasnie, jakie tu leza. Potrafisz wspinac sie przy pomocy liny? Popatrzyl na nia, jakby wlasnie utracila w jego oczach te reszte rozumu, jaka Sokolnik byl sklonny przypisac kobiecie. Potem spojrzal ponownie na skalna sciane, a oczy zwezily mu sie w dwie szparki. -Nie musialabym o to prosic nikogo z Sulcarkeep - dodala zlosliwie. - Tego wyczynu dokonaloby nawet dziecko. -W jaki sposob myslisz umiescic tam line? - przerwal ze zloscia, lecz nie wybuchnal gniewem, jak podswiadomie tego oczekiwala. -Jesli twoj ptak zdola uniesc cienka linke, owinac ja wokol jednej z iglic i spuscic tutaj, wowczas przeciagniemy tam grubsza line, ktora utrzyma nasz ciezar. Dowiazemy na niej petle, ktore posluza za cos w rodzaju drabinki. Wspielabym sie tam i bez liny, ale musimy wchodzic razem. Ty, z jedna tylko reka, nie dasz sobie inaczej rady. Poza tym, tak bedzie najszybciej. Przypuszczala, ze odmowi, ale odwrocil sie do sokola i syknal jekliwie. -Mozemy sprobowac - odezwal sie po chwili. Tangree ciela lodygi, on natomiast jedna reka przytrzymywal je i pomagal skrecac line. Wreszcie, gdy cienka rzutka byla gotowa, przymocowala do niej gruba line, a drugi koniec ujela w dlonie. Sokolnik wydal znow jekliwy okrzyk, ptak chwycil rzutke w polowie dlugosci i poszybowal w gore. Dziewczyna rozwijala szybko linke, miala nadzieje, ze dobrze ocenila potrzebna dlugosc. Sokol znizyl lot, znikajac za jedna z iglic i nagle napieta dotad linka zwisla luzno w jej dloniach. Starajac sie robic to wolno i rownomiernie, zaczela ciagnac, by przerzucic wokol iglicy line zdolna utrzymac ich ciezar. Wreszcie drugi koniec dotarl do niej. Zwiazala go z pozostala na dole reszta i odetchnela z ulga. Tylko powoli - przykazala sobie w duchu, gdy rozpoczynali wspinaczke. Sokolnik zrzucil buty, zawiesil je sobie na szyi, po czym wcale zwawo zaczal sie wspinac, pomagajac sobie zdrowa reka. Trzymala sie blisko niego - na odleglosc ramienia, spogladajac to na niego to na skale. Nieoczekiwana pomoca okazala sie niewidoczna z dolu polka skalna. Przycupneli na niej ciezko dyszac. Mieli za soba jakies dwie trzecie drogi, ale z twarzy mezczyzny pot lal sie strumieniami. -Skonczmy jak najszybciej - mruknal, przerywajac cisze i wstajac. -Zaczekaj - wejde na szczyt sama, a potem sprobuje cie wciagnac. Dobrze trzymaj sie liny. Zanim zdolal cos odpowiedziec, byla juz w drodze. Gdy jednak wciagnela sie reszta sil na szczyt urwiska, dluga chwile lezala nieruchomo, ciezko dyszac. Zdawalo sie jej, ze nie zrobi juz ani ruchu, ze sily wyciekly z niej jak krew z otwartej rany. Przemogla w koncu slabosc i podpelzla do iglicy, wokol ktorej zacisnieta byla petla liny z wodorostow. -Chodz! - krzyknela, lapiac ja oburacz. Ruchem wycwiczonym przy wybieraniu lin okretowych zaczela ciagnac wolno, po kawalku, czujac, jak protestuja przemeczone miesnie i jak drga lina, po ktorej wspinal sie Sokolnik. Wpierw pojawila sie jego dlon, po omacku badajaca krawedz zbocza. Raz jeszcze zebrala swoje sily, choc nie wierzyla, ze moze sie udac. Upadla na plecy, liny jednak nie puscila. Macilo sie jej w glowie, ciemne plamy naplywaly przed oczy... Dopiero po chwili dotarlo do niej, ze w jej pokaleczonych dloniach lina zwisa luzno... Czyzby spadl? Przetarla oczy i rozejrzala sie. Sokolnik lezal zwrocony glowa ku niej, choc jego nogi wciaz wystawaly poza krawedz urwiska. Chciala go odciagnac w bezpieczne miejsce, tak jak przedtem na plazy, ale teraz nie miala sily, by wykonac najmniejszy nawet ruch. Sokol znizyl lot i siadl obok glowy swego pana, wydajac trzykrotnie ochryply okrzyk. Sokolnik drgnal, po czym zaczal pelznac oddalajac sie od niebezpiecznej krawedzi. Tangree wstala z trudem opierajac sie o skale. Miala wrazenie, ze grunt pod jej stopami kolysze sie jak poklad okretu na pelnym morzu. Mezczyzna oparl sie zdrowa reka o skale i uniosl glowe, rozgladajac sie dookola. Wygladalo na to, ze mimo slabosci usiluje wstac. Wlasnie wtedy jego oczy rozszerzyly sie ze zdumienia, a wzrok zatrzymal sie na czyms, co znajdowalo sie za plecami dziewczyny. Odwrocila sie gwaltownie i znieruchomiala... Te skalne wieze i iglice nie byly dzielem natury. To ludzkie rece ulozyly kamienie, wykuly sklepienia i ciemne, nadgryzione zebem czasu sciany, ktore zdawaly sie nie miec najmniejszej szczeliny. Dopiero wysoko, tuz pod szczytem budowli przeswitywaly otwory. Dlugie i waskie, wyrabane jakby olbrzymim toporem. Wstrzasnal nia dreszcz. W swiecie, ktory znala, istnialo wiele takich ruin. Wiekszosc nie cieszyla sie dobra slawa, byla zlym miejscem na nocleg czy odpoczynek. W tym swiecie niezliczone plemiona siegaly szczytu potegi, by potem obrocic sie w pyl. Nie wszystkie nalezaly do rodzaju ludzkiego, ale prawie wszystkie byly obeznane z magia. Mieszkancy Sulcarkeep znali wiele podobnych zakatkow i omijali je z daleka, chyba ze chronil ich talizman wykonany przez jedna ze Strazniczek Estcarpu. -SALZARAT! - zaskoczenie zniknelo z twarzy Sokolnika, gdy przerwal jej rozmyslania. Co ten okrzyk oznaczal? Przerazenie, strach? Nie miala jednak watpliwosci, ze on zna to miejsce. Wstal, z trudem opierajac sie o skalne bloki. -Salzarat... - powtorzyl glosem przypominajacym ostrzegawczy syk weza lub atakujacego sokola. Dziewczyna ponownie przyjrzala sie ruinom, ktore bez watpienia byly czyms znajomym dla jej towarzysza. Mozliwe, ze bylo to tylko zludzenie wywolane cieniami i odbiciami swiatla, ale sciana sprawiajaca przed chwila jeszcze wrazenie monolitu, teraz przedstawiala sie zupelnie inaczej. Wyraznie ujrzala... Nie sciane, ale leb olbrzymiego sokola z oczami dokladnie zaznaczonymi za pomoca ukosnych otworow wyzlobionych nad zakrzywionym dziobem. A w dziobie... Sokol trzymal w nim zdeformowany przez czas i pogode przedmiot, nie na tyle jednak zmieniony, by nie dalo sie dostrzec ogolnych zarysow sylwetki czlowieka. Im dluzej sie wpatrywala, tym wyrazniej widziala, jak ow dziob wyciaga sie w jej strone gotow porzucic dawny lup, a pochwycic swiezy... -Nie! - krzyknela, zamykajac oczy. To byly tylko kamienie; ulozone z wielkim artyzmem, lecz jedynie stare kamienie. Gdy uniosla po chwili powieki, widziala znow tylko gladka kamienna sciane. Kiedy usilowala zwalczyc dziwne zludzenie, Sokolnik dowlokl sie do drugiej grupy iglic. Ptak siedzial mu przez caly czas na ramieniu, lecz jego ciezar zupelnie Sokolnikowi nie przeszkadzal. Mial oszolomiony wyraz twarzy, jakby ktos rzucil na niego czar. Jeknal, wpatrujac sie w jakis punkt na szczycie budowli. To tylko kamienie - powtarzala sobie w duchu. Na tym ladzie mozna znalezc schronienie i zywnosc, i wszystko co potrzebne do zycia. Ruszyla w slad za nim, trzymajac przezornie w dloni blyszczaca bron. Mezczyzna, potykajac sie, szedl przed siebie. W koncu znalazl sie w cieniu lupu trzymanego przez kamiennego ptaka. Wtedy wyprostowal sie jak zolnierz przed dowodca, albo jak... kaplan rozpoczynajacy obrzed. Powtarzal jakies niezrozumiale slowa, moze byly to jakies nie znaczace nic dla niej dzwieki (w jego mowie pobrzmiewaly tony, jakich uzywal w rozmowach z sokolem), budzac gluche echo wsrod ruin. Zadrzala - miala dziwne przeczucie, ze jest tu obecny ktos lub cos, co moze odpowiedziec na te inwokacje. W gorze rozlegl sie krzyk sokola. Ptak, dotad siedzacy spokojnie na ramieniu swego pana, poderwal sie do lotu krzyczac donosnie. Glosy czlowieka i ptaka zlaly sie w jedno, i nie byla w stanie ich juz rozroznic. Nagle obaj zamilkli, a Sokolnik ruszyl przed siebie pewnym krokiem, nie szukajac juz podpory, jakby nabral nowych sil. Przeszedl pod kamiennym dziobem i - zniknal! Przygryzla wargi - tam nie bylo drzwi... Az tak nie mogl zawodzic nawet jej zmeczony wzrok. Chciala uciekac, lecz gdy rozejrzala sie, spostrzegla, ze ruiny tworza tunel konczacy sie wlasnie w miejscu, w ktorym stala. Byl on jedyna droga na zewnatrz. I na tej drodze czailo sie zlo. Wyczula wyraznie jego zblizanie sie - nadchodzi podobnie jak slimak pelznacy po skorze i zostawiajacy sliski slad. Zacisnela stanowczo usta. Pochodzi przeciez z Sulcarkeep i na pewno nie zawroci, skoro droga ta jest jedyna, jaka ma do dyspozycji. Ruszyla, uwaznie lustrujac otoczenie i silac sie na pewny krok. Najpierw padl na nia cien kamiennego dzioba, potem zrobilo sie jej nagle zimno, chociaz nie wyszla z naslonecznionej przestrzeni. Zobaczyla drzwi - dzieki jakiejs sztuczce budowniczych, cien maskowal je tak skutecznie, ze widoczne byly dopiero wtedy, gdy mozna je bylo juz dotknac. Westchnela, jakby cos w niej samej buntowalo sie przeciw jej zachowaniu i zanurzyla sie w mrocznym tunelu. Z przeciwleglej strony ujrzala szara poswiate; zas pomiedzy swiatlem a nia cos sie poruszalo - Sokolnik. Przyspieszyla kroku, tak ze na obszerny, otoczony murem dziedziniec wyszla tuz za nim. To, co zobaczyla, sprawilo, ze zamarla wpol kroku. Ludzie! I konie! Dopiero po chwili zwrocila uwage na ubytki i uszkodzenia: tu bezglowa postac, tam zamazany wierzchowiec. Rzezby byly bardzo realistyczne, na dodatek pomalowane naturalnymi kolorami. Farba musiala wsiaknac w material rzezb, niemniej zdazyla juz wyblaknac. Nieruchome postacie staly w zwartym szyku zwrocone w jednym kierunku - mezczyzni trzymali w rekach cugle, pod pachami sciskali helmy, na lekach siodel przysiadly sokoly. Calosc przypominala regiment zbrojnych czekajacych na rozkazy. Sokolnik ominal rzezby, nie dostrzegajac czy tylko nie zwracajac na nie uwagi. Poruszal sie pewnie, jakby wiedzial co moze znalezc dalej. Te ruiny musialy byc czescia historii jego plemienia - Sulcarkeep nie mial z nimi nic wspolnego, lecz nie mogla przeciez zostac w tyle... Przechodzac obok milczacego szeregu przygladala sie uwaznie twarzom. Sokolnicy bez helmow stanowili tak niecodzienny widok, iz zwrocenie uwagi na te oblicza bylo naturalnym odruchem. Zauwazyla, ze choc wszyscy nalezeli wyraznie do tej samej rasy, rysy kazdego byly inne - posagi odwzorowywaly konkretnych zywych ludzi. Kiedy stanela w drzwiach po przeciwnej stronie dziedzinca, znow uslyszala polaczone w jeden glosy czlowieka i ptaka. Nic im sie dotad nie stalo, choc czula coraz wyrazniej zalegajace wokol zlo. Wewnatrz panowal mglisty polmrok. Znalazla sie w wielkiej sali, ktorej sciany ginely gdzies w ciemnosci. Nie byla ona pusta - zapelnialy ja rownie nieruchome jak te na dziedzincu postacie, niektore z nich przedstawione w odzieniu przypominajacym dlugie suknie... Kobiety! Kobiety w zamku Sokolnikow? Podeszla jak najblizej, by sprawdzic! Slonce, deszcz i wiatr uszkodzily posagi na dziedzincu, nie naruszyly jednak tych pod dachem. Wprawdzie na ramionach figur lezala gruba warstwa kurzu, lecz poza tym znajdowaly sie w idealnym stanie. Byly naturalnej wielkosci, na zastyglych twarzach malowal sie wyraz dziwnej egzaltacji. Niecierpliwego oczekiwania? I te spogladajace przed siebie oczy... Czy nie tlily sie w nich iskierki zycia, czy nawet swiadomosci? Odpedzila natretne mysli podszepniete przez wyobraznie. Te postacie nie byly przeciez zywe! Sa doskonale, ale to tylko rzezby... Chociaz... ich twarze... Przyjrzala sie kolejno kobietom: twarz kazdej miala ten sam, trudny do sprecyzowania, lecz niezbyt mily z pewnoscia, wyraz triumfu... czy tez glodu, ktory ma zostac wlasnie zaspokojony. Twarze mezczyzn byly puste - pozbawione nawet pozorow zycia. Sokolnik dotarl tymczasem do przeciwleglej sciany i stanal w milczeniu zwrocony w kierunku podwyzszenia, na ktorym znajdowaly sie cztery posagi. Nie staly w pozycjach tak uroczystych, przypominaly raczej osoby zastygle w jakiejs gwaltownej scenie. Wygladalo na to, ze byla to scena walki na smierc i zycie, jak stwierdzila zblizywszy sie. Kazdym krokiem wzbijala tumany kurzu, zascielajace dotad podloge. Mezczyzna siedzial, a raczej na wpol lezal na podobnym do tronu fotelu z opuszczona na piersi glowa i dlonmi zacisnietymi na rekojesci wbitego w jego serce sztyletu. Drugi, mlodszy, pochylony do przodu, mierzyl mieczem w postac kobiety skulonej ze strachu. Na jej twarzy malowalo sie tyle wscieklosci i nienawisci, ze Tangree zadrzala. Na twarzy drugiej kobiety, stojacej nieco z boku, nie bylo strachu. Miala na sobie skromniejsza niz pierwsza suknie, a rozpuszczone wlosy okrywaly ja niemal cala, jak pancerz, i zdawaly sie swiecic w polmroku. Nie miala zadnej bizuterii, ktora by odbijala swiatlo, lecz cos rozswietlalo jej postac... Oczy - ciemnoczerwone, nieludzkie, madre i okrutne, triumfujace - zyly! Dziewczyna zdala sobie sprawe, ze nie moze wyzwolic sie od tego spojrzenia i odwrocic wzroku. Poczula, ze cos atakuje jej umysl, saczac sie powoli i tworzac niewidzialna wiez miedzy nia a niezwyklym posagiem. To nie byl jednak kamienny posag! Az pochylila sie pod naporem nieznanej sily, ktora uderzyla w nia pragnac owladnac jej myslami. -Ty diablico - Sokolnik splunal na piers postaci. Tangree podswiadomie oczekiwala, ze tamta zwroci glowe ku mezczyznie, ktorego twarz wykrzywiala wscieklosc, lecz postac nie poruszyla sie. Natomiast okrzyk oslabil na chwile sile czaru, pozwalajac Tangree oderwac wzrok od nieludzkich oczu. Sokolnik odwrocil sie, zacisnal zdrowa dlon na trzymanym przez posag mlodzienca mieczu i szarpnal w bezsilnej zlosci. Wszystko wokol dziwnie zafalowalo, jakby wielka sala byla tylko malunkiem na choragwi kolyszacej sie na wietrze. Zabij! - az zachwiala sie, z taka sila zabrzmial w niej ten rozkaz. - Zabij tego nikczemnika, ktory osmiela sie grozic, Jonkarze, Tej Ktora Otwiera Bramy Miedzy Swiatami, Wladczyni Cieni! Rozpalil sie w niej dziki gniew: szla przez krwawy blask, wiedzac jedynie, co ma zrobic z tym mezczyzna, ktory osmielil sie rzucic wyzwanie samej Jonkarze. Byla ramieniem Jonkary - narzedziem poruszanym jej moca. Gdzies gleboko w jej umysle cos drgnelo, ozyla jakas jego czesc, ktorej obca wola nie zdolala zmusic do posluszenstwa. Jestem bronia, ktora musi byc posluszna. Jestem... Jestem Tangree! - zawolala ta druga czesc. - Ten spor mnie nie obchodzi. Jestem z Sulcarkeep, z ludu morza, z innej krwi! Zamrugala oczami. Szalencze falowanie ustalo, widziala otoczenie takie, jakie bylo, a nie zza krwawej mgly. Sokolnik nadal probowal wyrwac posagowi miecz. Teraz! - ponownie uderzyla w nia obca sila. - Zabij! Krew. Daj mi jego krew, zebym znowu mogla zyc! Obie jestesmy kobietami, a kiedy jego krew poplynie, ofiaruje ci cos wiecej. Otworzy sie moja brama... Zabij! Uderz go z tylu pod lopatke albo lepiej poderznij mu gardlo. To tylko mezczyzna! Nasz wspolny wrog! Zabij go! Zachwiala sie, jakby nagle znalazla sie w wartkim strumieniu - bez udzialu woli uniosla sie jej reka trzymajaca bron. Teraz bedzie mogla zrobic to z latwoscia. Poplynie krew i Jonkara zostanie uwolniona z wiezow, ktore nalozyla na nia ta banda glupcow. Uderz! Zobaczyla, jak jej reka porusza sie calkiem samodzielnie, lecz ta ostatnia, niezalezna czesc jej mysli po raz ostatni sprobowala stawic opor obcej woli. -Ja jestem Tangree! My, z Sulcarkeep, nie sluchamy cudzych rozkazow! - musiala powiedziec to glosno, gdyz Sokolnik odwrocil sie blyskawicznie. Ptak na jego ramieniu rozlozyl skrzydla krzyczac donosnie. Nie miala pewnosci, ale wygladalo na to, ze jego lapy okreca czerwona linka, przytwierdzajaca je do ramienia mezczyzny... -Ty dziwko! - krzyknal Sokolnik unoszac reke, jakby chcial ja uderzyc. Z tylu wytrysnela czerwona smuga i okrecila sie wokol przegubu jego reki, i choc szamotal sie wsciekle, trzymala mocno. Uderzaj, szybko! - obca wola znow zaatakowala. Ja nie zabije! - Tangree rozchylila po kolei palce, a stal z brzekiem uderzyla o kamienna posadzke. Glupia! - nieznana moc natychmiast zrewanzowala sie wywolujac potezny bol glowy. Krzyknela tracac rownowage. Jej wyciagnieta dlon zawadzila o kamienny miecz, ktorego Sokolnik nie zdolal wyrwac. Pod jej dotykiem bron poruszyla sie i niezwykle lekko dala wyjac. Zabij! Nie panowala nad swym cialem - rece zacisnely sie wokol rekojesci, unoszac bron nad glowe. Stojacy przed nia mezczyzna nie poruszyl sie nawet, by sprobowac uniknac ciosu. W jego oczach pojawila sie nienawisc - nie strach - rownie goraca jak ta, ktora i ona czula w glebi. Wiedziala, ze musi walczyc, tak jak walczy sie ze wzburzonym morzem. Byla Tangree z Sulcarkeep, a nie narzedziem powolnym zlemu duchowi, ktory juz dawno powinien odejsc w Wieczny Mrok. Zabij!!! Z najwiekszym wysilkiem zmusila swe cialo do ruchu, czerpiac energie z tej czastki siebie, ktora pozostala poza zasiegiem obcej mocy i miecz opadl. Kamien uderzyl o kamien. Lecz jak bylo naprawde? Powietrze zafalowalo, zycie na ulamek sekundy pokonalo smierc. Kamienny miecz zazgrzytal o posag Jonkary. Glupia! - uslyszala gasnacy krzyk. Nie trzymala juz w dloniach rekojesci broni. Przez palce sypal sie pyl, a w czerwonych oczach zamieralo i swiatlo i zycie... W miejscu, w ktore uderzyla, pojawilo sie pekniecie... po sekundzie drugie i trzecie... Kamienna postac rozleciala sie, a szczatki spadly na podloge. Lecz to, co bylo Jonkara, nie odeszlo samotnie - pozostale posagi tez zaczely rozpadac sie, zamieniajac w duszacy pyl. Tangree krztusila sie, jej oczy wypelnily sie lzami... Zlo zniknelo. Wielka sala byla zimna i pusta, wolna od tego, co czailo sie w niej tak dlugo. Czyjas reka zlapala ja za ramie, odciagajac w bok. -Uciekaj! - rozlegl sie ludzki glos. - Uciekaj stad! Salzaret ginie! Przecierajac piekace oczy pozwolila prowadzic sie Sokolnikowi. Zewszad dochodzil huk padajacych kamieni, az narosl do ogluszajacego loskotu. Biegli kluczac, az wreszcie znalezli sie pod golym niebem, z zalzawionymi, zaczerwienionymi oczami i twarzami pokrytymi szarym, kamiennym pylem. Zerwal sie wiatr, niosacy rzeski powiew morza. Tangree osunela sie na sucha trawe, przez ktora przebijaly pierwsze nowe zielone zdzbla. Tuz obok, dotykajac jej ramienia swoim, przysiadl Sokolnik. Jego ptak szybowal gdzies w przestworzach. Znajdowali sie na niewielkim pagorku. Nie pamietala, by sie na niego wspinali. Miedzy nimi a skrajem urwiska, w dole lezala tylko zwykla sterta kamieni tak porozbijanych, ze nikt nie odroznilby kawalkow obrobionych reka czlowieka od dziewiczej skaly. Siedzacy obok mezczyzna zwrocil sie ku niej, przygladajac sie z wyrazem ogromnego zdumienia. -Wszystko zniknelo. Klatwa stracila moc, wreszcie zostala pokonana... ale... przeciez ty jestes kobieta, a Jonkara zawsze potrafila narzucic kazdej z was swa wole! Na tym polegala jej sila i to stalo sie przyczyna jej kleski. Trzymala w garsci kazda z kobiet. Wiedzac o tym, przedsiewzielismy wszelkie srodki ostroznosci. Nigdy nie moglismy ufac tym, ktore w kazdej chwili mogly znow otworzyc jej straszliwa Brame. A wlasciwie to dlaczego mnie nie zabilas? Moja krew uwolnilaby ja, a ona obdarzylaby cie czescia swej mocy. Zawsze tak robila i musiala ci to obiecywac. -Ona nie mogla mnie wykorzystac! Nikt nie moze mi rozkazywac. Jestem z Sulcarkeep, a nie z waszego rodu. To dlatego... przez nia, nienawidzicie i boicie sie kobiet? -Rzadzila nami za ich posrednictwem, jej klatwa trzymala nas w niewoli, az do smierci Langwarda, ktory, jak widzialas, zginal z rak wlasnej zony i wtedy w jakis sposob zdolal wyzwolic czesc z nas. Przedtem dlugo szukal sposobu, by uwiezic Jonkare i czesciowo mu sie to udalo. Ci, ktorzy mogli uciec, stworzyli warunki uniemozliwiajace jakiejkolwiek kobiecie ponowne zapanowanie nad nami. - Otarl rekawem twarz i ciagnal dalej: - To bardzo stary lad i teraz juz zapewne nikt tu nie mieszka. Musimy jednak tu pozostac, chyba ze przybeda po ciebie twoi rodacy. Tak wiec, inna bo inna, lecz jakas klatwa ciazy nad nami nadal. -Z mego klanu nikt nie pozostal przy zyciu - wzruszyla ramionami. - Plywalam na "Kastylijskim Dziku", ale z jego zaloga nie laczylo mnie zadne pokrewienstwo. Nikt nie bedzie mnie szukal ani tutaj, ani gdzie indziej. Jesli ciazy nad nami jakas klatwa, to musimy z nia zyc. A dopoki zyjemy, mamy przed soba przyszlosc. Dobra czy zla, tego nie wiemy, ale musimy spotkac sie z nia i zachowac odwaznie. W gorze rozlegl sie przenikliwy krzyk. W smudze slonecznego blasku przebijajacego sie przez chmury krazyl sokol. Wstala, przygladajac mu sie z rekami opartymi na biodrach. -Ten kraj jest twoim, tak jak morze jest moim domem. Co zamierzasz teraz zrobic Sokolniku? -Mam na imie Rivery - rowniez wstal - a twoje slowa sa sluszne, pora, aby klatwy odeszly w niebyt, zostawiajac dla nas przyszlosc i pelny blask slonecznego dnia. Ramie w ramie zeszli z pagorka. Nad nimi kolowal wznoszac sie i opadajac sokol. Dziedzictwo Moczarow Sorn Przy zachodnim murze Klavenport, na brzegu Morza Jesiennych Mgiel... Ale nie chcecie opowiesci barda, rodacy? Doskonale. I tak nie mam harfy, aby sobie akompaniowac, a to nie jest opowiesc dla lordow w ich zamkach. Choc jej poczatek rzeczywiscie siega Klavenport.Rozpoczyna sie ona od czlowieka o nazwisku Higbold. Bylo to po Najezdzie, w czasach, gdy nic dotad nie znaczacy mezowie o bystrych umyslach mogli latwo wybic sie w swiecie, jesli sprzyjalo im szczescie. Przekladajac z jezyka bardow oznacza to, ze wiedzieli oni, kiedy uzyc noza, falszywej przysiegi i polozyc rece na czyms, co nie bylo ich prawdziwa wlasnoscia. Higbold mial na zawolanie bande slepo poslusznych zabijakow i w koncu nikt, poza dobrze uzbrojonym i rozgladajacym sie na boki mezem, nie odwazyl sie wypowiadac o jego pochodzeniu. Zamieszkal w Straznicy Bramy Klavenport, gdzie objal komende i poslubil dame polkrwi, byly wowczas takie, ktore za dach nad glowa, miske na stole i lyk miodu poszlyby z kazdym po stracie zabitych lub zaginionych bliskich. Jego wybranka niczym nie wyrozniala sie sposrod innych tego wlasnie rodzaju, poza tym, ze zachowala pewne wspomnienia z ciezkich czasow przedmalzenskich i byc moze dlatego, nawet wbrew Higboldowi, nigdy nie odmawiala wsparcia chodzacym od drzwi do drzwi i proszacym. Miedzy takimi wlasnie zjawil sie Caleb. Nie mial oka i poruszal sie tak drobnym krokiem, ze gdy przez zapomnienie chcial dac normalny, konczylo sie to upadkiem. Jego wieku nikt nie podjalby sie okreslic, gdyz twarde zycie naklada na czlowieka lata szybciej niz robi to czas. Mozliwe, ze Lady Isabel znala go z dawnych czasow. Jesli nawet tak, zadne z nich o tym nie wspominalo. Przystal do sluzby, zajmujac sie malym, otoczonym murem ogrodem. Mowiono, ze jest jednym z tych, ktorzy posiadaja ow szczegolny dar, ktory sprawia, ze pod ich okiem ziola wyrastaja dorodne i wonne, a kwiaty piekne i barwne. Higbold nie interesowal sie ogrodem, chyba ze mial z kims do omowienia sprawy, o ktorych nie chcial dyskutowac w zamknieciu, gdyz - jak twierdzil - sciany maja uszy. Ambicje jego nie konczyly sie bowiem na tym, co juz osiagnal. Dazenia takich jak on nigdy nie maja granic. Tylko do pewnego momentu mozna je realizowac przystawiajac komus noz do gardla, czy nie powstrzymujac piesci, potem trzeba nauczyc sie wplywac na umysly ludzi, nie zas ich ciala. Higbold byl pojetnym uczniem. Tego, o czym mowiono w ogrodzie w pewna wiosenna noc, nie wiedzial nikt, ale byl przy niej swiadek, o czym to Higbold dowiedzial sie o wiele za pozno. Sluzba zawsze plotkuje o panach, stad tez poszla wiadomosc, jakoby Caleb rozmawial na osobnosci z Lady Isabel. Potem spakowal swe skromne manatki i poszedl sobie. Nie tylko z wartowni, ale w ogole z Klavenport, kierujac sie droga na zachod. Port byl w tym czasie odbudowywany i naprawiany, zas z ladu powoli znikaly ruiny - pozostalosc po najezdzcach. Caleb nie trzymal sie dlugo drogi. Byl dosc bystry, by wiedziec, ze drogi nie. tylko ulatwiaja podroz, ale przyspieszaja takze poscig. Droga na przelaj byla ciezka, szczegolnie dla jego pokreconego ciala, ale w koncu dotarl do obrzezy Moczarow Sorn. Ach, widze, ze potrzasacie glowami i krzywicie twarze! I slusznie, macie racje. Wszyscy wiemy, ze sa w High Hallack tereny nalezace do Najstarszych, na ktore nie wchodzi nikt z odrobina oleju w glowie. Lecz Caleb odkryl, ze byli tacy, co wchodzili. Byli to pastuchowie, zaganiajacy zdziczale podczas wojny bydlo ze wzgorza na targ. Cos niedawno przerazilo zwierzeta, wywolujac poploch i pognalo je prosto w M oczary Sorn, i aby choc czesc z nich uratowac, przerazeni utrata owocow ciezkiej pracy pastuchowie, rzucili sie na poszukiwania. Przy okazji znalezli, wyplaszajac z kryjowki, cos jeszcze, czego nie powinienem wazyc sie opisywac. Sami wiecie, ze sa na moczarach miejsca otaczane najskrytsza tajemnica. Dosc powiedziec, ze byla w takim pustkowiu kobieta wystarczajaco ladna, aby wzbudzic pozadanie mezczyzn, od paru tygodni pozbawionych widoku spodnicy. Zaskoczywszy ja znienacka, uzyli sobie, ile dusza zapragnie. Caleb nie byl bezbronny pomimo swego kalectwa. Opuszczajac Klavenport mial swa ulubiona bron - kusze, ktora wladal wcale niezle. Zastawszy gwalcicieli w trakcie czynu, ponownie potwierdzil dobra opinie, jaka cieszyl sie jako lucznik. Dwukrotnie strzelil i mezczyzni zawyli jak zwierzeta - lub i gorzej, jesli wziac pod uwage, co zrobili - nawet zwierzeta nie traktuja tak swoich samic. Wrzeszczac rozkazy, jakby prowadzil ze soba zbrojnych, Caleb ruszyl naprzod, napastnicy zas, przejeci trwoga, uciekli. Mogl wiec w spokoju zejsc i spojrzec na te, ktora porzucili. Nikt nie wie, co zastal i co sie tam dzialo, gdyz z nikim o tym nie rozmawial. Jednak gdy potem poszedl dalej, jego twarz byla trupioblada, a spracowane dlonie drzaly mu jak w febrze. Podazyl nie w glab moczarow, lecz jak ktos, kto ma okreslony cel, wzdluz brzegow. Dwie noce tam obozowal. Kim byli ci, z ktorymi sie spotkal, po co przyszli i o czym rozmawiali - kto to moze wiedziec? Rankiem trzeciego dnia ruszyl z powrotem ku szlakowi. Dziwne to bylo, lecz w miare jak szedl, jego krok wyrownywal sie i wydluzal, a pokrecone cialo prostowalo sie. O zmierzchu, czwartego dnia szedl prawie jak kazdy zmeczony podrozny. Wtedy tez dotarl do wypalonych szczatkow Gospody na Rozdrozu. Niegdys byl to niezle prosperujacy zajazd, w ktorym wiele srebra przetoczylo sie po stolach w rece gospodarza i jego rodziny. Zbudowany u zbiegu dwoch traktow wiodacych do Klavenport - jednego z polnocy, drugiego z zachodu - stracil swa swietnosc przed bitwa pod Fallons Cut. Przez piec zim jego zweglone szczatki staly na podobienstwo pomnika okrucienstwa wojny, nie oferujac niczego poza ponurym widokiem. Teraz spogladal na nie Caleb. Wierzcie lub nie, ale nagle nie bylo juz spalonych zgliszcz lecz cala gospoda. Bez sladu zaskoczenia wszedl do srodka, stajac sie jej wlascicielem, gdyz takim wlasnie mianem powitali go krecacy sie po podworzu ludzie. Coraz wiecej podroznych jezdzilo obydwoma szlakami, poniewaz handel zaczal ozywac po zniszczeniach i zawierusze wojennej, a wiec niewiele czasu minelo, nim wiesc o odbudowanej gospodzie dotarla do Klavenport. Ci, ktorzy w nia nie uwierzyli, siedli na kon i przekonali sie ku swemu zdziwieniu, ze to prawda. Chociaz gospoda bardzo przypominala poprzednia, to ci, ktorzy znali ja przed wojna, twierdzili, ze sa pewne roznice. Nie potrafili jednak dokladnie ich okreslic. Wszyscy zas byli zgodni, ze gospodarzem jest tu Caleb i to odmieniony przez dostatek, bo rzeczywiscie w krotkim czasie stal sie bogaty. Higbold takze poslyszal owe wiesci i, co dziwne, nawet sie nie wsciekl, jak to mial w zwyczaju. Pocieral tylko w zamysleniu kciukiem dolna warge, co bylo jego nawykiem, gdy ciezko nad czyms dumal, po czym przywolal do siebie dziewke o imieniu Elfra, ktora przy kazdej okazji pchala mu sie w objecia. Wszyscy wiedzieli, ze choc z poczatku sypial z malzonka, aby miec pewnosc, ze nie bedzie zadnej przyczyny do uniewaznienia zwiazku, od dlugiego juz czasu znajdowal przyjemnosc gdzie indziej, ale nigdy dotad pod swoim dachem. Teraz rozmawial z nia na osobnosci, dajac jej jakis papier, po czym glosno i otwarcie wyzwal ja, i wyrzucil na ulice w jednej zaledwie spodnicy. Rozpaczajaca i chlipiaca ruszyla droga na zachod. Gdy dotarla do Gospody na Rozdrozu, przypominala zwyklego, brudnego i obszarpanego zebraka, ktorych tlumy paletaja sie zawsze kolo domow co mozniejszych kupcow. Jednakze, gdy dopuszczono ja do Caleba, dala mu ow papier z wiadomoscia, ktora mogla byc pisana dlonia ich dawnej pani. W efekcie Caleb przyjal ja na posade kelnerki w barze. Widac zajecie to odpowiadalo jej naturze, bo spisywala sie znakomicie. Dni mijaly, lato przeszlo w jesien i Lodowy Smok zaczai mrozic swym oddechem ziemie, gdy Elfra w tajemnicy uciekla wraz z kupiecka karawana do Klavenport. Dowiedziawszy sie o tym, Caleb wzruszyl ramionami i powiedzial, ze kazdy wybiera sobie sposob na zycie. Po dotarciu do bram miasta, Elfra poszla prosto do komnat Higbolda. Ten sluchal jej z takim zlym wyrazem twarzy, ze sluzba unikala go jak ognia, lecz dla niej nie bylo to ostrzezeniem, ale wyrazem zdumienia, gdyz opowiesc byla zaiste dziwna. Aby dowiesc prawdy swych slow, wyciagnela nad stolem reke. Na kciuku, gdyz jedynie na nim mogla go umiescic, nosila pierscien wykonany z zielonego kamienia, poznaczony cieniutkimi, czerwonymi zylkami, wygladajacymi tak, jakby nasaczone byly krwia. Trzymajac go przed oczami Higbolda, wypowiedziala swe zyczenie. Na stole pojawila sie wowczas kolia wykonana z takich kosztownosci, ze byly one rownowartoscia sporego miasteczka, i to w dodatku wedlug przedwojennych cen. Higboldowi zaparlo dech w piersi, lecz jego twarz pozostala bez wyrazu, zas oczy na wpol ukryte pod powiekami. Blyskawicznie uchwycil jej dlon w zelaznym uscisku i stal sie wlascicielem owego pierscienia. Zbyt pozno zrozumiala, patrzac w jego twarz, ze byla tylko narzedziem i to takim, ktore juz spelnilo swoje zadanie, a spelniwszy je... Zniknela! Higbold zas, trzymajac pierscien w dloni, usmiechal sie jedynie zlosliwie. Wkrotce potem gospoda stanela w plomieniach, nikt nie potrafil ugasic rozbuchanego ognia, ktory strawil wszystko, co czary Najdawniejszych powolaly do zycia. Ponownie Caleb stal na zimnie, nie majac nic procz swej zelaznej woli. Nie tracil czasu na prozne zale z powodu wlasnej nieostroznosci, ktora przyczynila sie do utraty skarbu. Obrocil sie na piecie i ruszyl przed siebie. Nie szedl dlugo droga uczeszczana przez ludzi. Nader szybko skrecil z niej i ruszyl na skroty. Choc sypal snieg, na drodze byly zaspy, a lodowaty wicher cial plecy jak ostrze noza, niezmordowanie szedl ku Moczarom Sorn. Znowu mijal czas. Ani magia, ani ludzie nie odbudowali Gospody. Zmiany zachodzily zas w Higboldzie. Ci, ktorzy dawniej byli jego zagorzalymi przeciwnikami, stali sie jego stronnikami, badz tez przytrafialy im sie najrozmaitsze nieszczesliwe wypadki. Jego malzonka przestala prawie wychodzic ze swej sypialni, a wiesc niosla, ze neka ja jakas tajemnicza choroba i ze biedaczka najprawdopodobniej nie przezyje roku. W High Hallack nigdy nie bylo krola, gdyz Najwyzsi Lordowie z dawien dawna byli sobie rowni i zaden nie moglby poprzec sasiada, ktory chcialby gorowac nad pozostalymi. Lecz Higbold do nich nie nalezal, pozostalo zatem zjednoczyc sie przeciwko niemu lub tez uznac jego wladze. Dziwne jednak bylo to, ze ci, ktorzy pierwsi winni poczynic kroki, aby go zniszczyc, zabierali sie do tego nader opieszale. W tym czasie zaczela tez rosnac slawa czlowieka zyjacego na obrzezu Moczarow Sorn, a zajmujacego sie poskramianiem zwierzat i ich sprzedaza. Pewien kupiec szukajacy czegos niezwyklego byl tak zaciekawiony owymi opowiesciami, ze wybral sie don z wizyta. Powrocil do Klavenport z trojka dziwnych stworzen. Byly niewielkie, a wygladaly jak prawdziwe sniezne pantery z wysokich gor, tyle ze te byly doskonale wytresowane, co szybko zjednalo im niespotykana laskawosc malzonek kupcow i roznych innych dam, pragnacych koniecznie miec je jako zywe maskotki. Coraz czesciej wyprawial sie ow kupiec ku moczarom, by kupic wiecej kotow - za kazdym razem wracal zadowolony z dobrego interesu. W miare rozwoju owego handlu zaswitala mu mysl, ze mozna by wywozic zwierzeta poza Klavenport. Potrzebne do tego bylo mu pozwolenie. Udal sie wiec do Higbolda, przynoszac takowe zwierze w podarunku, jak to bylo w zwyczaju. Higbold nie byl nigdy milosnikiem zwierzat. Dla niego konie byly narzedziami przydatnymi do okreslonych celow, a na pokoje w jego domu nigdy by nie wpuszczono psa. Owego kota przyjal, kazac jednak zaniesc go do komnat malzonki. Byc moze przypomnial sobie o jej istnieniu, byc moze byl to kaprys chwili. Ktoz to moze wiedziec? Krotko potem zaczal nawiedzac go sen. Z pewnoscia bylo az nazbyt wiele spraw w jego przeszlosci mogacych wywolac niejeden, lecz wiele koszmarow. Jednakze nie snil o przeszlosci. W kazdym z tych snow (a byly na tyle realne, ze budzil sie zlany potem, wolajac o swiatlo) tracil pierscien, ktory przyniosla mu Elfra, a ktory teraz byl podstawa wszystkich jego planow. Nosil go w tajemnicy na rzemieniu zawieszonym na szyi, lecz sny pozbawily go zupelnie zaufania do tej metody, totez sypial zaciskajac na nim kurczowo dlon. Pewnego ranka budzac sie, nie znalazl go na dawnym miejscu i dopiero po dokladnym przeszukaniu lozka odkryl zgube. Od tego czasu sypial, trzymajac go pod jezykiem, a jego zly humor tak sie wzmogl, ze sluzba zaczela powaznie obawiac sie o swe zycie. W koncu nadeszla noc, podczas ktorej mial tak realny sen jak nigdy dotad. Cos przyczailo sie w nogach loza, po czym powoli poczelo zblizac sie ku niemu. Lezal zlany potem, nie mogac ruszyc palcem w oczekiwaniu na nieuniknione. Nagle ocknal sie z majakow - pierscien lezal tam, gdzie go wyplul w czasie snu, zas obok przykucnal dziwaczny kot z oczami plonacymi tak niesamowicie, ze mozna bylo przysiac, iz jest to cos zupelnie innego, obdarzonego niespotykana inteligencja zamknieta w malym ciele. Zwierze obserwowalo go z zimnym zainteresowaniem, podczas gdy on, zamarly nagle, nie mogl wyciagnac reki po pierscien. Po chwili stworzenie wzielo ow zielono- czerwony kamyk w pyszczek, zeskoczylo z loza i zniknelo. Higbold rzucil sie za nim z krzykiem, lecz zwierze bylo juz przy drzwiach, przemykajac pomiedzy nogami straznika, ktory nadbiegl slyszac glos pana. Higbold odtracil go i ruszyl w dzika pogon. -Kot! - Jego krzyki postawily na nogi cala warownie. - Gdzie jest kot? Dzialo sie to godzine przed switem, gdy wszyscy porzadni spali, ci zas, ktorych zbudzily krzyki, byli przez moment zupelnie zaskoczeni. Higbold wiedzial doskonale, ze w warowni sa setki jesli nie tysiace miejsc, gdzie tak male zwierze moglo sie ukryc, badz porzucic swa zdobycz. Ta mysl scinala lodem jego mozg tak, ze z poczatku biegal jak oszalaly tam i z powrotem, krzyczac na straz, aby lapala kota. Opamietanie przyszlo wraz ze smiertelnym przerazeniem, gdy jeden z wartownikow zameldowal, ze widziano kota zeskakujacego z murow i podazajacego w kierunku otwartych pol. Dla Higbolda byl to nieomal koniec swiata. Jesli sam zamek stwarzal tak wielka ilosc kryjowek, to co dopiero otwarta przestrzen? Przybity strata powrocil do sypialni, gdzie z wscieklosci tlukl piescia w mury, az bol otrzezwil go i przywrocil swiadomosc. Wraz z nia wrocil rozsadek. Na zwierzeta mozna polowac, a on mial wcale niezla sfore psow, choc nigdy nie tracil czasu na polowania, ktorymi zabawiali sie wysoko urodzeni. Tym razem postanowil zapolowac tak, jak nigdy dotad nie polowano w High Hallack. Doszedlszy do tego wniosku, zaczal wydawac rozkazy takim tonem, ze wszyscy wokol, zamiast go sluchac, woleliby zniknac pod ziemia. Polowanie rozpoczelo sie tuz przed switem, choc z niewielka iloscia uczestnikow. Higboldowi towarzyszyli bowiem jedynie psiarczyk z pomocnikiem i najlepszymi tropicielami ze sfory, oraz jego giermek. Trop byl tak swiezy, ze psy rzucily sie naprzod jak szalone. Nie poszly jednak wzdluz drogi, od razu skierowaly sie na bezdroza, co spowodowalo zwolnienie szybkosci jezdzcow. W koncu psy wyprzedzily ich znacznie i jedynie ich poszczekiwania swiadczyly o tym, ze sa na tropie. Higbold panowal teraz nad swym niepokojem i nie poganial konia, lecz widac bylo, ze gdyby mogl przypiac sobie skrzydla, nie zastanawialby sie ani sekundy. Teren stawal sie coraz ciezszy i bardziej dziki. Przeforsowany kon giermka okulal i wkrotce musial zostac w tyle. Higbold nie rzucil mu nawet spojrzenia. Wschodzace slonce oswietlalo rozciagajaca sie przed nimi lagodna zielen moczarow. Jesli kot skierowal sie tam, to nie moglo byc mowy o dalszym poscigu. Lecz gdy osiagneli skraj bagien, trop skrecil i poprowadzil obrzezem, jakby zwierze nie ufalo bezpieczenstwu, jakie zdawaly sie zapewniac mu moczary. Po pewnym czasie dotarli do niewielkiej chaty skleconej z glazow i kamieni spojonych glina, jedynych materialow budowlanych na tej zapomnianej ziemi, oraz galezi sluzacych jako dach. Gdy zblizyli sie dostatecznie, dostrzegli psy atakujace jakas niewidzialna przeszkode. Wygladalo to zupelnie tak, jakby napotkaly przezroczysta sciane, od ktorej sie odbijaly. Wyly, szczekaly, rzucaly sie do przodu, lecz nieustannie padaly na ziemie. Psiarczyk zsiadl ze zgrzanego konia i ruszyl ku nim. On takze napotkal te sama przeszkode. Zachwial sie i prawie upadl. Po chwili wyciagnal rece, l zaczal nimi wodzic po tym, co tarasowalo mu droge. Wydawalo sie, ze obmacuje powierzchnie niewidzialnego muru. Higbold zeskoczyl z konia i podszedl. -Co sie dzieje? - przemowil szorstko po raz pierwszy od paru godzin. -Tu... tu jest sciana, Panie... - wyjakal zapytany, uskakujac zawczasu zarowno od przeszkody, jak i Higbolda. Higbold ruszyl naprzod, mijajac wpierw jego, potem skomlace psy. Wszyscy tu najwyrazniej poszaleli. Nie bylo zadnej sciany, byla tylko chata i to, czego szukal. Jednym pchnieciem otworzyl zniszczone drzwi. Przed nim na prostym stolku siedzial Caleb, opierajac sie o blat stolu. Na jego powierzchni przycupnal kot, poddajac sie z zadowoleniem pieszczotom mezczyzny: obok zwierzecia lezal pierscien. Higbold wyciagnal dlon w jego strone. Oboje - czlowiek i zwierze - byli dla niego niczym. Dlon Caleba nakryla jego reke i nagle poczul, ze nie jest w stanie sie ruszyc. -Higboldzie - odezwal sie Caleb, nie bawiac sie w zadne grzecznosci czy tytuly - jestes zlym czlowiekiem, lecz czlowiekiem majacym wladze... zbyt wielka wladze. W ciagu ostatniego roku uzywales jej nader chytrze. Korona jest prawie w twoim zasiegu, nieprawdaz? Przemawial cicho i pewnie, jak ktos zupelnie pozbawiony uczucia strachu, a przeciez nie mial przy sobie zadnej broni. Wscieklosc w Higboldzie przewazyla strach i rzecza, ktorej teraz pragnal nade wszystko, bylo uczynienie z twarzy mowiacego krwawej miazgi. Nie mogl jednak poruszyc nawet palcem. -Jak sadze - ciagnal dalej Caleb - byles calkiem zadowolony z posiadania tego drobiazgu. - Mowiac to, uniosl nieco dlon, aby ukazac pierscien. -Moj! - wychrypial Higbold przez scisniete gardlo. -Nie! - Caleb potrzasnal lagodnie glowa, jak ktos majacy do czynienia z dzieckiem. - Opowiem ci pewna historie: Ten pierscien jest darem przeznaczonym dla mnie, Bylem w stanie troche ulzyc umierajacej, ktora nie pochodzila z naszej rasy, lecz zostala zabita przez takich jak ty. Gdyby jej nie zaskoczyli zupelnie nie przygotowanej, obronilaby sie skutecznie, ot chocby w sposob, ktorego wlasnie doswiadczasz. Ale zostala wzieta podstepem, a potem wykorzystana z takim okrucienstwem, ze powinno to zawstydzic wszystkich zwacych sie ludzmi. Dlatego, ze staralem sie jej pomoc, choc niewiele zaiste moglem zdzialac, otrzymalem pierscien, ktorego prawo wlasnosci potwierdzili jej ziomkowie. Mogl on byc uzywany jedynie przez okreslony czas. Zamierzalem go wykorzystac, by pomoc ludziom. Jest to pomysl, ktory cie z pewnoscia smieszy, prawda, Higboldzie? Wtedy to posluzyles sie imieniem swej pani, aby wyblagac u mnie pomoc dla tej, o ktorej sadzilem, ze ja skrzywdziles i w swej slepocie dalem sie podejsc. Jestem prostym czlowiekiem, ale sa rzeczy, ktore moze zrobic nawet najprostszy czlowiek. Miec kogos takiego jak ty za Najwyzszego Krola byloby zlem, ktore nawet nie miesci mi sie w glowie. Porozmawialem wiec ponownie z wladajacymi moczarami i przy ich pomocy zastawilem pulapke, aby cie tu sprowadzic. I przybyles zupelnie tak, jak tego oczekiwalem. Teraz... Uniosl dlon, ukazujac pierscien, ktory zaczal nagle swiecic. Ponownie Higbold wbil wen wzrok, nie dostrzegajac niczego wiecej. Spoza plonacego kregu zieleni i szkarlatu dobiegl go glos: -Zabierz pierscien, ktorego tak bardzo pragniesz. Zaloz go z powrotem na palec i idz rzadz swym krolestwem! Higbold nagle odkryl, ze znow moze ruszac reka, czym predzej wiec, aby znow mu go nie zabrano, zlapal klejnot i wlozyl na palec. Nie ogladajac sie na Caleba odwrocil sie i wyszedl, zupelnie jakby tamten przestal istniec. Psy lezaly na obloconych brzuchach lizac lapy poranione podczas dlugiego biegu po wertepach, obok przysiadl na pietach psiarczyk. oczekujac powrotu swego pana. Oba wierzchowce staly opodal z opuszczonymi glowami, ociekajac potem. Higbold nie podszedl do swego wierzchowca, nie odezwal sie do psiarczyka. Zwrocony twarza na poludniowy zachod ruszyl prosto w bagno, jak ktos, kto widzi przed soba upragniony cel i nie dba o to, co sie wokol dzieje. Nikt sie nie ruszyl, aby go zatrzymac, zas psiarczyk obserwowal to wszystko z przejeciem, dopoki oddalajaca sie sylwetka nie skryla sie w oparach. Caleb wyszedl z chaty, trzymajac kota na ramieniu, i powiedzial: -Wroc do swej pani, przyjacielu, i powiedz jej, ze Higbold poszedl szukac swego krolestwa. Powiedz jej tez, ze juz nigdy nie powroci. Po czym ruszyl sladem Hibgolda, az i jego skryly bagienne opary. Gdy psiarczyk wrocil do Klavenport, opowiedzial wszystko, czego byl swiadkiem. Wygladalo na to, ze wiesci owe przywrocily zonie Higbolda sily, jakby zniknal grozacy jej cien jakiejs trucizny uprzykrzajacej zycie. Wyszla ze swych komnat i zajela sie zarzadzaniem warownia. Wkrotce porozdawala dobra Higbolda. Nadeszla pelnia lata, gdy pewnej nocy opuscila warownie w towarzystwie tylko jednej sluzacej, ktora przybyla wraz z nia z domu jej ojca i laczyly ja z rodem dlugotrwale wiezy lojalnosci. Widziano ja podazajaca szlakiem ku zachodowi, a potem nikt nie mogl rzec nic pewnego, co sie z nimi stalo, gdyz nikt ich juz nie widzial. Kto wie, czy wyruszyla szukac swego pana, czy tez na poszukiwanie innego? Bo Moczary Sorn nie zdradza swych sekretow istotom innej krwi. Ropuchy z Grimmerdale I Sniezne zaspy stawaly sie coraz wyzsze i szersze. Hertha zatrzymala sie, by zlapac oddech i w jedna z nich wbila drzewce wloczni. W drodze uzywala jej jako laski. Patrzyla teraz na wbity w dziewiczy snieg kawalek drewna, ale nie widziala go.U pasa miala dlugi sztylet, a w drugiej rece, chronionej rekawiczka, krotka wlocznie. Pod oponcza niosla niewielki tobolek z rzeczami zabranymi z Horla's Hold. Podczas tej podrozy, oprocz pogody i nielitosciwego dla niej losu, doskwieralo jej jeszcze inne, wieksze i ciezsze brzemie. Mocno zacisnela wargi, podniosla podbrodek i splunela ze swiszczacym wydechem. Wstyd... Dlaczego miala odczuwac wstyd? Czy Kuno oczekiwal, ze bedzie rozpaczala?... A moze myslal, ze przyczolga sie do niego proszac o "wybaczenie", on zas utwierdzi czerede pochlebcow w przeswiadczeniu o swej wyrozumialosci i lagodnosci. Wyszczerzyla zeby, upodabniajac sie do zapedzonej w rog lisicy, i z furia kopnela zaspe. Nie miala najmniejszego powodu do wstydu; po pierwsze, w tym, co sie wydarzylo, nie bylo cienia jej winy; po drugie, takie rzeczy zdarzaja sie w czasie wojny. Byloby calkiem normalne, gdyby los zrzadzil inaczej, gdyby sam Kuno zachowal sie podobnie i zniewolil kobiete wrogow. Przypomnialo jej to, ze szlachetny brat wygnal ja z zamku, gdy nie pozwolila jego sluzacej przyrzadzic cuchnacego wywaru, ktorym zapewne mieli otruc nie tylko to, co nosila w sobie, ale i ja sama. Gdyby tak sie stalo (oczywiscie nieszczesliwie), jej kochajacy brat zalamalby rece przed Oltarzem Gromowladcy, jeczac nad zlym losem. I wszystko skonczyloby sie dobrze i ladnie. Prawie wierzyla, ze tak wygladaly jego prawdziwe zamiary. Na chwile zamarla, uswiadomiwszy sobie ostatnie wydarzenia. Kuno... Kuno byl jej bratem! Przed dwoma laty nigdy by tak o nim nie pomyslala. Watpliwe zreszta, czy i o kimkolwiek w ogole. Wtedy wojna byla daleko. Stalo sie to nim wyruszyla do Londendale; w czasach, gdy zdawalo jej sie, ze zna swiat taki, jaki jest, a nie taki, jak wierzyla, ze jest. Byla wdzieczna, ze szybko przejrzala na oczy: naiwne dziewcze, jakim ongi byla, nie potrafiloby sprzeciwic sie Kunowi. Nie wybralaby tej drogi. Wscieklosc przepelniala ja takim goracem, jakby pod oponcza ukrywala rozzarzone wegle. Ruszyla w dalsza droge pewnie stawiajac stopy. Ani razu nie obejrzala sie ku tej kamiennej budowli, ktora od pieciu pokolen byla siedziba wszystkich z jej krwi. Slonce zachodzilo i musiala sie spieszyc. Od czasu do czasu zmuszona byla uzywac drzewca wloczni do badania sniegu przed soba. Nie miala ochoty umrzec tu, lezac ze zlamana noga. Utrzymanie kierunku nie nastreczalo problemow, bowiem prowadzily ja z dala widoczne znaki - Igla, Mulma i Skrzydlo Wyrerny. Czula, ze Kuno oczekiwal jej powrotu, skruszonej i gotowej przyjac jego warunki. Usmiechnela sie msciwie... Kuno zawsze byl bardzo pewien siebie, a od kiedy pobil grupe wrogow, starajacych sie ostatkiem sil dotrzec do wybrzeza, stal sie wprost nieomylny i nie do zniesienia. Wlasciwie Kotliny byly juz wtedy wolne od nieprzyjaciol, ale on uwazal, ze sam ich przepedzil! Odniesienie zwyciestwa wymagalo zjednoczenia wszystkich sil High Hallack i sojuszu z istotami z Pustkowia. Dopiero dzieki temu sojuszowi zlamano najezdzcow i przegnano ich nad morze, skad przybyli, a zajelo to ladnych pare lat. Zatem Kuno pobil wrogow, ktorzy i tak byli wiecej niz w polowie pokonani, zanim jeszcze do tej potyczki doszlo. Dotarla do zbocza i przyspieszyla. Wiatr odgarnal tu snieg i odkryl stara nawierzchnie drogi. Byla to jedna z pozostalosci po poprzednich gospodarzach .tych ziem, ktorych zaden czlowiek nie pamietal. Zniszczone przez czas i pogode rzezby u podstawy Skrzydla Wyrerny byly juz dobrze widoczne. Nie mozna bylo rozpoznac, co przedstawiaja, ale bez watpienia wytworzyl je czlowiek lub inne inteligentne istoty, i to dawno temu. Dotknela ich i osobiscie nie wierzyla, jak miejscowi wiesniacy, by stanowily jakies zagrozenie, uwazala natomiast, ze doskonale wyznaczaja droge. Teraz schodzila w dol. Zbocze oslanialo ja od wiatru, ale zmuszalo do przekopywania sie przez zaspy. Dwadziescia dni pozostalo do Zmiany Roku. Po Roku Szerszenia mial nastac Rok Jednorozca, a to byl znacznie lepszy znak. Zwolnila. Uwazniej stawiala kroki, klnac w duchu, gdyz marsz utrudnialy jej ciasno zawiazane buty. Przy kazdym wejsciu w glebsza zaspe snieg przedostawal sie gora i topniejac splywal po nogach do srodka. Z ulga powitala drzewa na poboczach; choc bez lisci, byly jednak przeszkoda dla sniegu i zaspy pod nimi byly mniejsze. Przy skutej lodem rzece skrecila na wschod, podazajac do swego celu, do swiatyni Gunnory. Najpierw zobaczyla niezbyt wysoki mur okalajacy martwy teraz ogrod. Za nim byla swiatynia - niski budynek z wejsciem zwroconym w jej strone. Zadna brama ani drzwi nie zagradzaly drogi, totez weszla do wnetrza zdecydowanie, choc z dusza na ramieniu. Z ogrodu dostrzegla okragle okno w drzwiach, przy ktorych wisial mocno juz wytarty sznur od dzwonka i metalowy symbol Gunnory: klos owiniety wokol galezi pelnej owocow. Oparla wlocznie o sciane i pociagnela za sznur. Nie uslyszala dzwieku dzwonka lecz dziwny, stlumiony glos, jakby ktos wolal w nie znanym jej jezyku. Przyjela to jako cos naturalnego, tak samo jak wszystko, co dotyczylo tego miejsca, chociaz nigdy tu nie byla, a cala jej wiedze o swiatyni stanowily ukradkiem podslyszane plotki. Skrzydla drzwi rozsunely sie, choc nikogo za nimi nie bylo. Uznala, ze to zaproszenie. Znalazla sie w milym cieple, przesyconym zapachem ziol i kwiatow, jakby ten jeden krok przeprowadzal z zimowego czasu smierci w pelnie letniego zycia. Z cieplem przyszlo odprezenie. Jej napieta twarz zlagodniala, a czujnie sprezone, gotowe do odparcia jakiejs niespodzianki ramiona nieco opadly. Dwie lampy, umieszczone na kamiennych kolumienkach po bokach wejscia, oswietlaly waski korytarz. Jego sciany pokrywaly barwy przywodzace na mysl letni ogrod w pelni rozkwitu. Przed nia zwieszaly sie girlandy kwiatow i dopiero po chwili zauwazyla, ze widzi misternie utkana zaslone, niemal doskonale nasladujaca rzeczywistosc. A poniewaz nadal nikt sie nie ukazal, zdecydowanym gestem wyciagnela reke, by ja odsunac. Jednak nim dotknela zaslony, ta odsunela sie sama, ukazujac dosc duze pomieszczenie. Na srodku staly stol i krzeslo. Na stole zas czekal posilek. -Jedz... Pij... - rozlegl sie glos w komnacie. Zaskoczona rozejrzala sie, lecz nikogo nie dostrzegla. Poczula tylko, ze jest potwornie glodna i to uczucie przeslonilo jej wszystko inne. Polozyla wlocznie i tobolek na podlodze, zrzucila oponcze i zasiadla za stolem. Choc nie widziala nikogo, zanim zaczela jesc, powiedziala: -Za posilek podziekowanie, za goscine wdziecznosc gleboka, a gospodarzowi tego domostwa szczesliwa przyszlosc i jasne jutro. Takie uroczyste podziekowanie brzmialo w tym domu jakos pusto. Usmiechnela sie w mysli. To byla swiatynia Gunnory; czy Wielka Dama potrzebowala przychylnosci i zyczen smiertelnych? Mimo to wypadalo cos powiedziec, a nic innego nie przychodzilo jej do glowy. Nie bylo odpowiedzi, choc oczekiwala jej. Z lekkim wahaniem zabrala sie za posilek. Ten okazal sie godny uczty u najznamienitszego z lordow Kotlin. Zielonkawy napoj rownoczesnie odswiezal i rozgrzewal. Zostawial delikatny posmak ziol, ktorych jednak nie potrafila rozpoznac. Gdy skonczyla, zauwazyla, ze najwieksze z naczyn zawiera ciepla wode, w ktorej plywaja platki rozmaitych kwiatow - w srodku zimy! Obok byl recznik, totez umyla rece. Wygodnie rozsiadla sie na krzesle i pomyslala, jaka nastepna niespodzianka czeka ja w tym zadziwiajacym miejscu. Panujaca wokol cisza nieco ja zaniepokoila. W swiatyni powinny byc przeciez jakies kaplanki... ktos przygotowal ten posilek i zaprosil ja. Co prawda tylko dwoma slowami, ale zawsze. Przybyla tu w konkretnym celu i potrzeba dzialania podyktowala jej nastepny krok. -Pani... - wstala, a nie widzac nikogo, zwrocila sie do pustego pomieszczenia. - Pani... - ponownie zaczela. Nigdy nie byla przesadnie religijna, choc w czasie zniw zawsze skladala ofiary i z szacunkiem odnosila sie do rad Zakonu Astron ze Sluzby Morn. Gdy byla mala, przybrana matka ofiarowala jej amulet Gunnory. Zgodnie z obyczajem, lezal on potem na domowym oltarzu az do chwili, gdy osiagnela wiek stosowny do zawarcia malzenstwa. O misteriach Gunnory wiedziala tyle, ile zaslyszala od kobiet, gdy rozmawialy z dala od meskich uszu; Gunnora byla bowiem tylko patronka kobiet, a szczegolnie tych. ktore nosily w sobie nowe zycie... Ponownie slowa ucichly w pustej komnacie. Zamiast zniecierpliwienia odczula strach... a moze szacunek... Ludzkie prawa nie liczyly sie dla Gunnory i nie bylo wazne, czy szukajaca jej pomocy byla zona, kochanka czy zgola kims innym. Otwarly sie nastepne drzwi prowadzace w glab budynku - kolejne zaproszenie. Ruszyla ku nim, zostawiajac na ziemi to wszystko, co zlozyla tam przed posilkiem. W drugiej komnacie zapach ziol i kwiatow byl silniejszy. Stalo tu loze, a po obu jego stronach, na niskich kamiennych podestach, pokrytych rzezbami owocow i zboza, umieszczono dwie brazowe misy, z ktorych leniwie unosil sie dym. -Odpocznij... - rozlegl sie glos, a ona naraz poczula sie senna, tak samo niezwyczajnie, jak niedawno czula sie glodna. Podeszla do oczekujacego loza i wyciagnela sie w miekkiej poscieli. Dym zgestnial. Okryl ja niczym zaslona. Zamknela oczy. Znajdowala sie w miejscu pograzonym w polmroku. Wyczuwala obecnosc innych, zajetych swoimi sprawami... czula sie samotna i opuszczona. Wtem ktos zblizyl sie do niej. Ujrzala znajoma twarz, choc uplyw lat zamazal w pamieci rysy. Elfreda! - pewna byla, ze jedynie w jej mysli pojawilo sie to imie, ale jej przybrana matka usmiechnela sie i starym, dobrze znanym gestem wyciagnela rece. -Witaj, golabeczko. - I te slowa byly znajome. Splynely na nia jak balsam na rane. Poczula lzy, ktorym wczesniej nie pozwolila plynac; nadzwyczaj jej teraz ulzyly. Potem cien bedacy Elfreda poprowadzil ja ku miejscu wypelnionemu swiatlem. Poczula Obecnosc. Uslyszala pytanie i odpowiedziala zgodnie ze swoimi najglebszymi pragnieniami. -Nie, nie chce utracic tego, co nosze! Jasnosc, tozsama z Obecnoscia, wzrosla. Znow uslyszala pytanie i znow odpowiedziala wedle tego, co czula. -Mam dwa pragnienia: pierwsze - by to dziecko bylo tylko moje; by nie dziedziczylo nic po tym, ktory je poczal; by nie bylo w nim nic z warunkow tego poczecia. I drugie: by wyrownac rachunek z tym, ktory nigdy nie oglosi, ze to jego dziecko... Odpowiedz przyszla po dluzszej chwili. Z centrum blasku wystrzelila smuga swiatla, kreslac przed nia symbol, ktory bez trudu pojela, chociaz nie miala Talentu i nigdy nie pobierala zadnych nauk w tej dziedzinie. Jej pierwsza prosba zostanie spelniona. Dziecko bedzie tylko jej, nie skazone dziedzictwem po gwalcicielu. Na druga odpowiedz czekala daremnie. Blask znikl. Elfreda nadal stala przy niej, totez do niej skierowala pytanie: -A co ze sprawiedliwoscia? -Zemsta nie nalezy do Niej. Ona jest zyciem, nie smiercia. Poniewaz wybralas zycie, bedzie ci pomocna. Co do reszty, musisz udac sie inna droga... ale nie obieraj jej, najdrozsza, gdyz z ciemnosci rodza sie jeszcze wieksze mroki. Zniknela. Jedyne co pozostalo, to pamiec niedawnych zdarzen... Zapadla w ciemnosc, ktorej nie zaklocaly zadne sny. Ile czasu minelo, nim sie przebudzila, nie miala pojecia. Czula, ze jej cialo i mysli sa jednakowo wypoczete. Nie bylo dymu, a aromat kwiatow prawie zanikl. Wstala. Przykleknela przy jednej z mis i dziekczynnie sklonila glowe... lecz nadal, mimo ostrzezen Elfredy, odczuwala potrzebe zaspokojenia drugiego pragnienia. W pierwszej komnacie znowu oczekiwal na nia posilek. Dopiero gdy najadla sie, opuscila swiatynie. Nie miala nikogo, kto udzielilby jej schronienia. W odwet za sprzeciwienie sie jego planom, Kuno rozglosil o jej nieszczesciu szeroko i daleko. W ubraniu miala zaszytych nieco klejnotow, ale zadnego o wiekszej wartosci, i pieniedzy. Posiadala tez pewne umiejetnosci, niezbyt jednak przydatne zwyklej gospodyni: znajomosc ziol, sztuke wyrabiania masci, wyszywania, czytania, pisania i gry na lutni. Slowem, nic, co daloby jej sposobnosc zarobienia na chleb. Mimo to nie upadala na duchu. Zaczynalo budzic sie w niej nowe, nieznane dotad uczucie. Postanowila, ze najsluszniejsza rzecza bedzie ograniczenie rozmyslan o przyszlosci do najblizszego dnia. Tam, dokad teraz zmierzala, znajdowaly sie jedynie dwa osiedla. Nordendale bylo niewielka miejscowoscia, zapewne pograzona w stanie calkowitego chaosu, gdyz zarowno pan jak i jego nastepca przed dwoma laty polegli w bitwie na Przeleczy Rotha i nie slyszala, by ktos zajal ich miejsce. Dalej zas lezalo Grimmerdale. Grimmerdale... przypomniala sobie. Grimmerdale mialo swoje wlasne tajemnicze miejsce, ale jesli wierzyc plotkom, niezbyt przyjazne, a z pewnoscia nie witajace gosci zbyt cieplo. Miejsce magii rownie starej jak droga, zbudowana byc moze po to, by tam prowadzic. Gdzies w gorach lezal Krag Ropuch. Ludzie chodzili tam, by prosic o pewne rzeczy i, jak wiesci niosly, otrzymywali je. Przed czym ostrzegala ja Elfreda? Gunnora nie wlada smiercia... Trzeba po nia udac sie inna droga... Byc moze droga do Grimmerdale byla wlasciwa... Rozejrzala sie dookola oczekujac jakiejs reakcji na swoje mysli, ale nic takiego nie nastapilo. -Dzieki za poczestunek - odezwala sie - blogoslawienstwo za nocleg, a na przyszlosc wszystkiego, co najlepsze. Naciagnela oponcze, zalozyla kaptur i trzymajac w jednej rece wlocznie, a w drugiej tobolek, ruszyla w jasnym swietle dnia w kierunku Grimmerdale. Zatrzymala sie na wzniesieniu nad Nordendale. Zmieszana spogladala na lezaca w dole osade. Gdzieniegdzie unosil sie dym z komina, a snieg poznaczony byl sladami ploz. Jednak gorujacy nad osada zamek nie zdradzal zadnych oznak zycia. Nie miala pojecia, jak daleko bylo do celu, ktory sobie wyznaczyla, a noc w zimie zapadala wczesnie. Jeden z budynkow odznaczal sie zdecydowanie wiekszymi rozmiarami od pozostalych. Niegdys osada stanowila stale miejsce postoju pasterzy wozacych owcza welne na targ w Komm High. To przeszlosc, ale wygladalo na to, ze oberza nadal stoi i moze znajdzie tu schronienie. Nim do niej doszla, zadyszala sie dosc mocno. Z zadowoleniem stwierdzila jednak, ze sie nie mylila. Na budynku znajdowal sie wyplowialy szyld. Niewiele mozna bylo z niego odczytac, ale przynajmniej jednoznacznie wskazywal przeznaczenie budynku: gospoda. Ruszyla energicznie. Minela po drodze paru mieszkancow, ktorzy spogladali na nia jak na ognistego smoka albo inne dziwo. Obcy musieli tu byc rzadkoscia. Wewnatrz uderzyla ja mieszanina zapachow: jedzenia, piwa, tlumu ludzi zbyt dlugo przebywajacych w nie wietrzonym pomieszczeniu... Ale panowalo tu przyjemne cieplo i bylo wzglednie czysto. Wszystko oswietlal ogien trzaskajacy w poteznym kominku. Za stolem siedzialo jedynie dwoch mezczyzn nad kuflami piwa, a obok stala sluzaca w poplamionym fartuchu. Wszyscy przygladali jej sie tak samo, jak mijani przechodnie. Odrzucila kaptur, po czym spojrzala wyzywajaco. -Pomyslnosc temu domowi. Na chwile jej slowa zawisly w ciszy. Czyzby obcy, ktory w dodatku mowi, przekraczal zdolnosc pojmowania tych ludzi? Pierwsza ocknela sie dziewczyna. Zblizyla sie i wycierajac nerwowo rece w i tak juz brudny fartuch, odparla: -Pomyslnosci... - blyskawicznie ocenila tkanine i kroj ubrania nowego goscia. - Czym mozemy ci sluzyc, pani? -Posilkiem i noclegiem, jesli to mozliwe. -Jadlo mamy, pani, ale prosze... pozwolcie mi zawolac wlascicielke. - Wybiegla zamykajac za soba drzwi, jakby Hertha zamierzala ja gonic. Jej to nawet przez mysl nie przeszlo. Oparla bagaze o sciane, rozluznila oponcze i podeszla do kominka. Nie zwracala uwagi na utkwione w sobie spojrzenia nadal milczacych gosci. Byla przekonana, ze w te podroz odziala sie w proste, nie zwracajace niczyjej uwagi rzeczy: spodnice do konnej jazdy, skrocona, by nie przeszkadzala w chodzeniu po gorach, teraz juz nie pierwszej czystosci i w oponcze, owszem, lamowana, ale skromnie, tak jak przed wojna u niejednej zamozniejszej wiesniaczki. Wlosy ciasno zwiazala, nie zdobiac ich klejnotami ani wstazkami; sadzac po okazywanym jej zainteresowaniu, mozna bylo pomyslec, ze wystroila sie niczym na bal. Stala nieruchomo i czekala na gospodynie. Nagle drzwiami, za ktorymi zniknela sluzaca, wbiegla niewiasta w zawoju matrony, luznej chuscie i fartuchu, furkoczacym dookola jej pokaznej postaci. -Witamy, pani! Po trzykroc witamy! Henkim, Fim, zaraz mi wstawac i puscic pania do ognia! Obaj wezwani wyniesli sie tak zwawo, jakby za zwloke mialo ich spotkac cos groznego. -Malka mowila, ze pragniecie, pani, zostac na noc, przynoszac zaszczyt temu domowi. -Jesli nie macie nic przeciw... -Alez skad! Wasi ludzie czekaja na zewnatrz? -Podrozuje sama i na piechote - odparla, uwaznie patrzac na oberzystke. - W takich czasach jak te roznie sie ludziom wiedzie i z wdziecznoscia przyjme wszystko, co mi ofiarujecie. -Oj, to prawda, pani... samiutka prawda... Prosze, siadajcie! -Starla fartuchem z lawy nieobecny kurz i gestem zaprosila do zajecia miejsca. Pozniej, lezac juz w lozku w pokoju, ktory najwyrazniej dosc dlugo nie byl uzywany, rozpamietywala uslyszane od gospodyni nowiny. Nastaly ciezkie czasy dla Nordendale; jak juz slyszala, panowie zgineli w bitwie, a z nimi wiekszosc mezczyzn z osady. Tym co przezyli i wrocili brakowalo zwierzchniej wladzy, do ktorej przywykli i niezbyt przykladali sie do odbudowy kwitnacej niegdys osady. Podroznych pojawialo sie bardzo malo, ona byla pierwsza od czasu, gdy spadl snieg... Ponoc na wschodzie i poludniu sprawy mialy sie lepiej. Tak w kazdym razie wiesc niosla i stad jej historia o wedrowce do bliskich w tamte gory spotkala sie ze zrozumieniem. Najlepsze nowiny dotyczyly Grimmerdale: znajdowala sie tam gospoda, o wiele wieksza i zasobniejsza (gospodyni mowila o niej z jawna zazdroscia). A droga ze wschodu na zachod, przy ktorej stala, byla znacznie bardziej uczeszczana. Tylko wlasciciel mial ciagle klopoty z utrzymaniem sluzebnych dziewek, gdyz jego zona okazala sie niespotykana zazdrosnica. Nie odwazyla sie pytac o Ropuchy, a dobrowolnie nikt nie poruszal takich tematow. Jedynie gospodyni przestrzegala ja przed dalszym trzymaniem sie drogi. Doradzala stary szlak, choc takze niebezpieczny. Widzac jakichs podroznych, lepiej bylo sie schowac, bo w tych czasach moglo sie to roznie i nie zawsze dobrze skonczyc. Jak dotad, miala tylko szkic planu. Byla jednak cierpliwa i wiedziala, ze juz niebawem dojrzeje on w jej swiadomosci - i co wazniejsze - ze wkrotce zacznie go realizowac. II Gospoda byla dluga lecz niska. Bierwiona powaly znajdowaly sie na wysokosci glowy roslego mezczyzny. Na krotkich lancuchach zwisaly z nich oliwne lampy, o slabym migotliwym swietle. Tylko najdalszy kat, czesciowo osloniety rzezbionym parawanem i dajacy zludzenie odosobnienia, oswietlaly trzy swiece. Plonac, dodawaly swoj swad do panujacego wewnatrz zaduchu. W pomieszczeniu znajdowalo sie tylu gosci, ze na stale zacisnietych wargach oberzystki pojawilo sie skrzywienie mogace ujsc za usmiech, jej male oczka bezustannie lataly po sali, nie pomijajac zadnego szczegolu dotyczacego obslugi. Sama stala przy stole za parawanem - nieomylny znak wyjatkowej uprzejmosci; godnosc gosci rozpoznawala po ich wygladzie.Jednak tym razem, mimo dlugiej praktyki, niezupelnie miala racje: jeden z siedzacych tutaj rzeczywiscie byl synem lorda, ale jego zamek zniknal w wojennej pozodze, a w calym Corriedale nie zostal nikt, kto nazwalby go dziedzicem. Nastepny byl dowodca lucznikow u innego lorda, awansowanym szybko, gdy jego poprzednicy polegli. Trzeci prawie sie nie odzywal i nawet jego towarzysze niewiele o nim wiedzieli. Byl w srednim wieku, choc i to nie nadto pewne, gdyz nalezal do tych wysokich, chudych mezczyzn, ktorych lata ocenic mozna jedynie po siwiznie. On nie mial jeszcze jej zaczatkow. Podbrodek przecinala mu blizna, lekko unoszaca kaciki warg. Nosil wlosy sciete krocej niz wiekszosc zbrojnych, byc moze z uwagi na ciezki helm, lezacy teraz na stole w zasiegu reki, wystarczajaco pokiereszowany, by swiadczyc o dlugim udziale w wojnie. Zdobiacy go niegdys grzebien zmienil sie pod wplywem otrzymanych ciosow w bezksztaltna bryle metalu. Pod wytarta tunika nieznajomego widniala dobra kolczuga. Oparty o sciane prosty miecz oraz dlugi luk byly dobrze utrzymane i wskazywaly na zawodowego zolnierza. Jednakze jesli byl najemnikiem, to ostatnio niezbyt dobrze mu sie wiodlo - nie nosil brosz ani bransolet, ktore ulatwialy rozliczenia za jedzenie i nocleg. Ale gdy siegal reka po kufel piwa, swiatlo odbijalo sie od czegos innego niz stal i skora. Oslona, ktora chronila nadgarstek, byla prawdziwym skarbem. Stanowila ona szeroki pas kutego zlota, ozdobiony niewielkimi, lecz szlachetnymi kamieniami, ulozonymi przy tym w tak misterny wzor, ze niepodobna bylo rozpoznac go jednym spojrzeniem. Obcy milczal, niby pograzony w rozmyslaniach, lecz naprawde wsluchiwal sie nie w pijackie wynurzenia swoich towarzyszy, ale w co glosniej wypowiadane slowa w ogolnym gwarze. Wiekszosc gosci stanowili rolnicy. Czule tulili kufle piwa i wymieniali miejscowe plotki. Reszta to zbrojni, przemierzajacy te ziemie w poszukiwaniu kogos, kto by ich zatrudnil, gdyz ich dawni panowie albo byli martwi, albo zrujnowani. Choc wojne wygrali, to trzeba wiele czasu i wysilkow, by High Hollor powrocilo do dawnej swietnosci. Czego zamorscy najezdzcy nie rozgrabili i nie wywiezli, to - gdy los wojny odwrocil sie od nich - zniszczyli. Sam byl tego swiadkiem, kiedy dotarl z wojskiem do ostatniego portu, gdzie desperacko bronily sie resztki nieprzyjaciol. Wojownicy ci nie zdazyli wsiasc na statki, znikajace wlasnie za horyzontem, ktore mogly zawiezc ich do ojczyzny. Nad nabrzezem unosil sie ciezki dym - cala zywnosc, zagrabiona w okolicy, oblano olejem i podpalono. Do wiosny bylo daleko, a jak okiem siegnac nie zachowalo sie nic nadajacego sie do spozycia... prawdziwy cud, ze caly ten obszar nie zamienil sie w martwa pustynie. Teraz roslo tam zboze, a nawet pojawily sie stada owiec, nie wiadomo w jaki sposob ukrytych przed wrogiem, a potem przetrzymanych przez czas glodu. Wiele zamkow i osad swiecilo pustkami; mezczyzni po- gineli, kobiety uciekly, jesli mialy szczescie, lub zostaly zniewolone czy tez zabite... Z tego, co slyszal, te ostatnie mogly byc najszczesliwsze. Tak... Byl to czas wielkich zmian i wielkich wstrzasow. Mechanicznie odstawil kufel, oslonil rekawem zloty pas i wpatrujac sie w parawan nasluchiwal. W takich czasach odwazny czlowiek mogl zaczac nowe zycie. To wlasnie sprowadzilo go w glab ladu i sklonilo do zakonczenia sluzby u Fitigena z Summersdale. Bo i kto pozostalby dowodca jego strazy, skoro mogl sie stac kims znacznie, naprawde znacznie wazniejszym? Do tej osady najezdzcy nie dotarli, ale wiedzial, ze byli nieco dalej stad. I tam zamierzal rozpoczac poszukiwania... Poszukiwania zamku, w ktorym nie zostal nikt, kto moglby zadac w rog wojenny i unoszac proporzec poprowadzic ludzi do boju. A jesli bylaby tam jakas lady, probujaca ocalic dziedzictwo, to tym bardziej odpowiadaloby to jego planom. Nie wierzyl w zly ani dobry los, a raczej wierzyl, ale z zastrzezeniem, ze los zalezy od tego, czy ktos wie czego chce i czy potrafi do konca dzialac zdecydowanie. Mial tez przeczucie, ze najwyzszy czas wprowadzic w zycie swe zamiary, o ile chce aby spelnily sie jego mlodziencze marzenia: aby Tristan Znikad przeobrazil sie w lorda Tristana z jakiegos (mniejsza o to, z jakiego) skrawka ziemi, z wlasnym zamkiem i lenna osada. Zeby tego dokonac, musial dzialac teraz i tutaj. -Pusty! - warknal mlody Urre, walac kuflem w stol, az stojace na nim swiece podskoczyly, chlapiac naokolo goracym tluszczem. Zaklal, stracil z dloni krzepnacy loj i cisnal pustym naczyniem za parawan. Zabral je poslugacz, strzygac jednym okiem na niego, a drugim na oberzystke juz nadchodzaca z pelna taca. Tristan wstal. Zapowiadala sie jeszcze jedna noc, kiedy to Urre spije sie do nieprzytomnosci i bedzie wspominal utracone majetnosci, ani przez chwile nie zastanawiajac sie nad przyszloscia. Onsway zas bedzie go sluchal - dopoki tamtemu starczy pieniedzy. Gdy Urre nie bedzie mial juz czym placic, zostawi go. Postanowil, ze najwyzszy czas zakonczyc te przypadkowa znajomosc. Nic mu ona nie dala i coraz bardziej zaczynala go draznic. Nie zamierzal jednak wyprowadzic sie z gospody; jej polozenie na jednym z ruchliwszych traktow handlowych pozwalalo na zebranie rozlicznych informacji. Wystarczylo tylko siedziec i sluchac. W dodatku wybral tu juz dwoch ewentualnych najemnikow, a mial zbyt malo pieniedzy, by werbowac zbrojnych na normalnych przedwojennych warunkach. Tu trafiali ludzie pozbawieni domu i oparcia. Poszukiwali tego, co utracili, i to w lepszym wydaniu. Ci ludzie potrafili zgodzic sie na ryzyko zwiazania z kims nowym. Umieli dostrzec korzysci, jakie sami moga osiagnac pomagajac innemu wzniesc sie mozliwie wysoko. A poza tym dla objecia wladzy lordowskiej nad opuszczonym zamkiem i pozbawionymi pana chlopami wcale nie potrzeba armii. Wystarczy pol tuzina, a niechby i tuzin ludzi godnych zaufania. Bedzie lordem... Jak zawsze, gdy dochodzil do tego miejsca swojego planu, ogarnialo go podniecenie, ale juz nauczyl sie trzymac je na wodzy. Zawsze byl taki: spokojny i opanowany. Ku zaskoczeniu swoich towarzyszy mogl grabic, zabijac i gwalcic (i wszystko to czynil), ale nie bylo w tym zadnego porywu, nic, tylko kalkulacja. -Ide spac - oznajmil, siegajac po luk. - Zrobilismy dzisiaj dluga droge... Urre mogl go slyszec, ale zadnym gestem nie zdradzil tego; cala uwage skupil na zblizajacej sie tacy z pelnymi kuflami. Onsway niedbale skinal glowa, jak zwykle obserwujac Urrego. Natomiast oberzystka zwietrzyla dodatkowy zarobek i natychmiast sie zainteresowala. -Lozko, dobry panie? Mamy pokoje, gdzie juz napalono. -Dobrze - zgodzil sie. Przywolala kulawego poslugacza wycierajacego rece lepiacym sie od brudu strzepem fartucha i kazala mu zaprowadzic goscia do sypialni. Chociaz parterowa czesc budynku sprawiala wrazenie przestronnej, pietro bylo bardzo ciasne. Pokoj, do ktorego go zaprowadzono, okazal sie waski, z jednym tylko oknem i zamknietymi na glucho okiennicami. Zamiast kominka stal piecyk, dajacy nawet troche ciepla. Na lozu klebila sie byle jak zwalona posciel. Obok znajdowaly sie niska szafka i stolek sluzacy za stol. Tu wlasnie poslugacz postawil swiece, Gdy wycofywal sie ku drzwiom, Tristan patrzacy na zamkniete okno zapytal: -Kto was tu oblega, chlopcze? Te okiennice zabito tak dawno, ze juz rdza dobrala sie do gwozdzi. Chlopak opieral sie o drzwi. Opadajaca dolna warga nadawala mu niezbyt przyjemny wyglad polidioty. A gdy rowniez spojrzal na okno, na jego twarzy wyraznie pojawil sie strach. -Tttteee... Rrr...ooopuuchyyy... - wymamrotal, splatajac dlonie, az pobielaly kostki palcow. Tristan slyszal juz w zyciu rozne okreslenia przeciwnika, ale jak dotad nie zdarzylo sie mu, by ktos nazywal wroga ropucha. Nie bylo tez zbyt prawdopodobne, by Grimmerdale mialo kiedys doswiadczyc inwazji prawdziwych ropuch. -Ropuchy? - upewnil sie. Chlopak nie patrzyl juz ani w okno, ani na niego i bylo oczywiste, ze tylko patrzy, jak i ktoredy jak najszybciej sie stad wymknac. Podszedl wiec do niego i chwycil za ramie. -Co za ropuchy? -Rooo...ppuchyyy... tteee rrruo...puch...yyy - najwyrazniej sadzil, ze to juz wszystko wyjasnia. - Te, ktore siedza w Kamiennym Kregu... ktore szkodza czlowiekowi - znienacka jego wymowa poprawila sie, a twarz stracila debilny wyraz. - Wszyscy wiedza o Ropuchach z Grimmerdale! - Iz mina wskazujaca na doglebne doswiadczenie uciekl. Tristan nie gonil go. Stal wpatrzony w plomien swiecy. Ropuchy... I Grimmerdale. Razem brzmialo to znajomo. Co wiedzial o jednym i drugim? Osada miala spore znaczenie. Teraz nawet wieksze niz przed wojna, gdyz przedtem podrozni woleli poludniowy trakt, ktory prawie od razu wpadl w rece najezdzcow, zostal ufortyfikowany i odtad byl stale patrolowany. Pozostal ten, wczesniej uzywany glownie przez pasterzy. Przy zachodnim skraju Grimmerdale zbiegaly sie trzy rozne szlaki. Zaraz, zaraz... slyszal przeciez jeszcze o czwartym, biegnacym szczytami, bardzo starym i prawie przez nikogo nie uzywanym. Tak... Ropuchy z Grimmerdale- jedna z wielu opowiesci o tych, ktorzy pierwsi sprawowali wladze nad ta ziemia, a wraz z pojawieniem sie ludzi w wiekszosci znikneli. Ludzie dotarli na opustoszaly lad, gdzie jedynie stare budowle swiadczyly o tym, ze ktos tu juz byl. W tych budowlach i w niektorych innych miejscach - skupiskach skal czy jeziorkach, a tych bylo sporo - tkwily nadal pewne sily. Mogly one byc obudzone i przywolane przez tych ludzi, ktorych przytloczyly niepowodzenia lub byli dostatecznie szaleni, by to czynic... Czyz panowie High Hallack nie mogli poczuc sie tak wyniszczeni wojna, ze w koncu zdecydowali sie na zawarcie paktu z Nieznanym, podpisujac traktat z Jezdzcami? Wszyscy wiedzieli, ze to wlasnie ich pomoc pozwolila pokonac najezdzcow. Niektore z tych sil byly przychylne, inne neutralne, a jeszcze inne wrecz niebezpieczne dla czlowieka. Byc moze teraz nie przejawialy juz niegdysiejszej aktywnosci, ale w swych siedzibach byly nadal grozne dla kazdego ryzykujacego naruszenie ich spokoju. Do tych ostatnich nalezal Kamienny Krag Ropuch z Grimmerdale. Wiesc niosla, ze jego mieszkancy zawsze zrobia to, o co sie ich prosi, lecz czesto sposob ich dzialania mija sie z intencjami proszacego. I zawsze kaza sobie placic za przysluge. Przez wiele juz lat ludzie omijali to miejsce. Wobec tego po co te zabite okiennice? Skoro - tak slyszal - Ropuchy (nikt nie wiedzial, jak naprawde wygladaja, ale nazwa sie przyjela) nie opuszczaja swej siedziby, to po co owo zabezpieczenie? I w dodatku nie na parterze, lecz na pietrze? Wiedziony ciekawoscia, ktorej zreszta w calosci nie rozumial, wyciagnal noz i przystapil do okiennicy. Blokujaca oba skrzydla drewniana listwe przytrzymywaly dobrze juz pordzewiale gwozdzie. Upewnilo go to w przekonaniu, ze przez lata nikt jej nie ruszal. Praca byla trudna, ale dopial swego. Zdjal listwe i uzywajac ostrza miecza jak dzwigni, podwazyl spaczone deski. Po chwili oporu skrzypiac poddaly sie. Zimne, swieze powietrze nocy wpadlo przez otwarte okno i szybko uporalo sie z odorem malo uzywanego i dlugo nie wietrzonego pomieszczenia. Z okna rozciagal sie widok na pokryte sniegiem, z rzadka porosniete drzewami zbocze. Pomiedzy gospoda a nim nie bylo zadnych zabudowan. Duza ilosc bezlistnych teraz lecz gestych, zbitych krzewow porastajacych stok wskazywala, ze nie byl on uprawiany i rzadko kto tamtedy przechodzil. Drzewa byly niskie, zarosla geste... ogolnie nie podobalo mu sie to miejsce. Dalo znac o sobie wieloletnie doswiadczenie zolnierskie: kazdy, kto by zechcial zaatakowac gospode, mogl bez przeszkod, nie zauwazony podejsc na odleglosc mniejsza niz rzut wloczni. Wyraznie jednak od dawna nic takiego sie nie wydarzylo, a i mieszkancy nie byli ani waleczni, ani nawet przewidujacy. W miare wznoszenia sie zbocza krzewy stawaly sie coraz rzadsze i od polowy bylo ono nagie, jakby ktos podjal jednak srodki ostroznosci, o ktorych on przed chwila pomyslal. Calosc pokrywal nieskalanie bialy snieg. Odsloniete byly jedynie skaly, nie wygladajace na zjawisko naturalne lecz na efekt czyjegos celowego dzialania. Nie tworzyly litej sciany. Ustawione byly w regularnych, sporych odstepach. Przypominaly sztachety w plocie, choc w porownaniu z nimi wydawaly sie zbyt wysokie i oczywiscie nadmiernie masywne. Za pierwszym kregiem mogl rozroznic jeszcze piec; w kazdym z nich plyty staly blizej siebie. Uprzytomnil sobie nagle dwie rzeczy. Po pierwsze, blask panujacy w kregu. Ksiezyc swiecil jasno, lecz nie az tak... a ponadto tamta poswiata zdawala sie dochodzic z dolu, jakby swiecily skaly lub ziemia otoczona nimi. Po drugie, od linii pierwszego kregu ziemia byla naga. Nie bylo na niej sniegu, a nad caloscia unosila sie przypominajaca mgle zawiesina, mylaca wzrok i skutecznie zacierajaca szczegoly. Zamrugal powiekami i przetarl oczy; gdy spojrzal ponownie, wrazenie bylo silniejsze. Zupelnie jakby to, na co patrzyl, roslo w miare ogladania. Nie watpil, ze widzi jedno z tych miejsc, ktorymi wladaja obce sily... Konkretnie te, ktore w okolicy zwano Ropuchami. Zrozumial teraz, ze dlatego zabito okno, by nie dopuscic do ogladania tego, co widzial. Zamknal je czym predzej. Zalozyl tez listwe. Tylko gwozdzi nie mogl wbic ponownie, gdyz zbyt mocno pogial je przy wyciaganiu. Powoli rozebral sie. Zlozyl rzeczy na skrzyni i zascielil lozko. Zaskakujace, ale posciel, choc prosta, byla czysta, a nawet - co dalo sie zauwazyc dopiero na swiezym powietrzu- nasaczona lekkim aromatem ziol. Wyciagnal sie z rozkosza, nakryl pod brode i poczul ogarniajaca go sennosc. Obudzilo go stukanie do drzwi. W pierwszej chwili nie bardzo wiedzial, gdzie jest. Probowal przypomniec sobie sen, byl bowiem pewien, ze cos istotnego mu sie snilo... ale to rozwialo sie wraz z powrotem przytomnosci. Podszedl do drzwi i odsunal rygiel. Stal w nich stary sluzacy, koscisty i ponury, ale czysciejszy od wszystkich spotkanych dotad w gospodzie. Postawil na skrzyni przyniesiony sagan i dopiero wtedy przemowil: -Goraca woda do mycia, panie. Na dole czeka sniadanie: kasza, szynka i piwo. -Dzieki - mruknal i zabral sie do mycia. Nie spodziewal sie cieplej wody i ten niewielki luksus przyjal za dobry znak dla rozpoczynajacego sie dnia. Sala na dole byla pusta i wlasnie posprzatana po ostatniej nocy. Gospodyni z rekami wspartymi na biodrach, blyszczacymi oczami i wysunietym podbrodkiem wygladala jak wrona stroszaca sie nad stojaca przed nia dziewczyna, dostatnio odziana, z kapturem opadajacym na plecy. -Dobrze, ale tu sie pracuje, nie obija. - Wydawalo sie, ze gospodyni skonczyla przemowe. Rzucila mu szybkie spojrzenie i znowu wrocila do dziewczyny. Przechodzac obok, zdolal dojrzec jej oblicze. Kazdy mezczyzna majacy akurat chetke na amory na jej widok z radoscia zmienilby zdanie i co rychlej znalazl sobie inne zajecie. -Zloz rzeczy do skrzyni i bierz sie do roboty, jesli ci rzeczywiscie na niej zalezy - oznajmila oberzystka i nie sprawdzajac czy polecenie zostalo wykonane, zwrocila sie do Tristana, ktory juz zdazyl usiasc. Swieza wieprzowina z kasza... i kufel swiezo utoczonego piwa. Z aprobata skinal glowa, odruchowo okrecajac oslone nadgarstka, myslal bowiem zupelnie o czyms innym. Do rzeczywistosci wrocil, gdy nowo zatrudniona postawila przed nim tace ze sniadaniem. Jej stroj nie wskazywal na chlopke - zbyt dobrze skrojony i z drogiego materialu. Miala zgrabna figure, z ktora tym ostrzej kontrastowala twarz. Nie potrzebowala oreza do obrony. Domniemanemu napastnikowi wystarczylby widok tej fizjonomii; z nia byla bezpieczna jak w klasztorze. -Posilek, panie - mowila znacznie uprzejmiej i milej od oberzystki. -Glebokie dzieki. - Stwierdzil, ze odpowiada tak, jak pani na zamku. Siegnal po kufel i w tej chwili spostrzegl, ze dziewczyna zesztywniala, wpatrujac sie w jego reke. Ze zdziwieniem pomyslal, ze zlota obrecz wzbudzila w niej zainteresowanie wieksze niz zazwyczaj. Gdy spojrzal znowu na nia, juz odchodzila ze spuszczonymi oczami, jak przystalo porzadnej sluzacej. -Cos jeszcze, panie? - Jej glos byl bezbarwny, a mimo to ja zdradzal. Nikt wychowany poza panska siedziba nie mialby takiego akcentu. Wiele sie dzialo na tych ziemiach, ale wyrzucenie z zamku szlachetnie urodzonej dziewczyny, by zima przemierzala te tereny i zarabiala jako poslugaczka w gospodzie, bylo naprawde trudne do pojecia. Z taka twarza nie mogla miec zadnej nadziei na znalezienie meza, chyba ze bylby slepy, a i to od niedawna, gdyz inaczej rozpoznalby dotykiem. -Nie - odparl, sluchajac cichego stapania; poruszala sie sprezystym krokiem mysliwego, a czynila to z gracja, jaka zdobywa sie w moznym domu. No coz, on rowniez bedzie mial taki dom w przyszlym roku. Tego byl pewien, tak jakby oznajmila mu to wyrocznia. I bedzie to zawdzieczal tylko swoim rekom i sprytowi - co bedzie wiecej warte niz dziedzictwo krwi. Ona sie zdeklasowala, on sie wzniesie; jej widok tylko utwierdzil go w przekonaniu o potrzebie szybkiego przystapienia do realizacji zaplanowanego dziela. III Hertha odkryla, ze droga wzdluz szczytow za Nordendale jest trudna. Byly miejsca, gdzie lawiny zniosly czesc nawierzchni. Pozostaly spore wyrwy, a to znacznie opoznialo marsz. Nie rezygnowala jednak z wedrowki wiedzac, ze jest to jedyny sposob osiagniecia wyznaczonego sobie celu.Wspinajac sie i schodzac, uzywajac wloczni jako tyczki przy przeskakiwaniu co wiekszych rozpadlin, zastanawiala sie, co ja czeka. Udajac sie do Gunnory zrobila to, co powinna, co bylo zgodne z ludzkim obyczajem. Wedrujac zas do Ropuch, narazala sie na wielkie niebezpieczenstwo. Na szyi zawiesila woreczek z ziolami i talizmanem Gunnory. W bluzie, na piersiach zaszyty miala drugi, a w butach trzymala ziola chroniace przed zmyleniem drogi. Nim rozpoczela te podroz, wykorzystala wszystkie znane sobie zaklecia ochronne. Nie wiedziala tylko, czy beda one wystarczajaca obrona przeciwko tak wielkim i nieznanym silom, jak te, ktore chciala odnalezc. Kazda rasa miala wlasna magie. Najstarsi nie byli ludzmi, zatem ich wierzenia i zwyczaje musialy znacznie roznic sie od ludzkich. Czy wobec tego nie igrala z wiekszym zlem, niz dotad mniemala? Zawsze, gdy o tym zaczynala myslec, wracala pamiecia do tamtych wydarzen. Choc odlegle w czasie, nadal pozostawaly wyrazne. Jechala do klasztoru w Lethendale, tak jak zyczyl sobie Kuno. Zreszta, moze dlatego pozniej byl tak nieprzejednany, bo czul sie czesciowo winny? Przez namowe i przez to, ze eskorta byla nieliczna. Wiekszej nie dal, przekonany, ze w tych stronach juz nic jej nie zagraza, ze najezdzcow w ogole tu nie ma... Nie warto dalej wspominac, w koncu nie oni byli winni jej losowi. Wygladalo to tak, jakby znikad spadla nagle ulewa strzal. Dlugo jeszcze slyszala charkot mlodego Janneska walacego sie z konia z przebitym gardlem. Nie widzieli atakujacych do konca, to znaczy do chwili, gdy juz tylko ona pozostala zywa. Zmusila konia do galopu, a ten zaledwie po kilkunastu krokach uderzyl w rozciagnieta line... Pamietala tylko lot nad jego lbem. Obudzila sie w ciemnosci. Miala zwiazane rece. Widziala polane, plonace ognisko i siedzacych dookola mezczyzn, pozerajacych na wpol surowe mieso. Rozpoznala najezdzcow. Wiedziala, co ja czeka, gdy tylko zaspokoja glod. Przyszli do niej. Mimo zwiazanych rak walczyla, a oni smiali sie, przerzucali ja miedzy soba, zdzierali z niej ubranie bezwstydnie obmacujac... Na nic wiecej juz im nie starczylo czasu... Nie, to juz zrobil ktos z jej rodakow! Nawet teraz, gdy o tym myslala, czula zalewajaca ja fale goracej wscieklosci. Bowiem jej napastnicy zostali zaatakowani w mroku i padali pod celnymi strzalami i wloczniami. Lezac na wpol przytomna, widziala co sie wokol dzieje, ale nie bardzo rozumiala. Dopiero gdy poczula na sobie ciezkie lapy. wrocila do przytomnosci i pojela... Nie dostrzegla jego twarzy, ale zobaczyla (i zapamietala na reszte zycia) zlota bransolete na rece uciskajacej jej szyje, potem stracila przytomnosc. Gdy sie ocknela, byla sama. Ktos okryl ja oponcza i zostawil w poblizu przywiazanego do drzewa konia. Poza tym byly tylko trupy, ktore zaczynal przysypywac snieg. Nigdy nie zrozumiala, dlaczego ten, ktory ja zgwalcil, nie zabil jej. Moze nie zdazyl... Wtedy i tak nie mialo to dla niej znaczenia. Chciala pozostac bez ruchu i pozwolic, by mroz dokonczyl, co inni rozpoczeli. Otrzezwila ja wscieklosc: gdzies zyl czlowiek, ktory winien byc jej zbawca, a zamiast tego byl bandyta... ktory sila wzial to, co powinno przyjsc jako akt wolnej woli. Musi zyc, zeby wymierzyc mu sprawiedliwosc. Kiedy odkryla, ze nosi jego dziecko, wrocila ochota, by skonczyc... albo, jak chcieli inni, pozbyc sie plodu. Jednak nie mogla i nie chciala. Choc w czesci byl to owoc zla, ale czesciowo rowniez nalezal do niej. Przypomniala jej sie Gunnora i jej sila, ktora mogla byc dla niej pomocna. Sprzeciwila sie wiec i namowom, i grozbom Kunona. Z calym uporem, na jaki mogla sie zdobyc, trzymala sie dwu mysli: ze dziecko bedzie tylko jej i ze wyrowna rachunki z tym, ktory nigdy nie bedzie jego ojcem. To pierwsze obiecala jej Gunnora, a teraz szukala spelnienia drugiego. Poprzedniej nocy znalazla miejsce wsrod skal, osloniete od wiatru i wolne od sniegu. Musiala tam zasnac na suchych lisciach, gdyz obudziwszy sie, nie bardzo wiedziala, gdzie jest. Nie od razu tez zorientowala sie, co ja obudzilo. A bylo to cos niepokojacego, krazacego w powietrzu, napiecie, zapowiadajace wydarzenie sie czegos waznego. Uzywajac wloczni jako laski wyszla na otwarta przestrzen oswietlona ksiezycowa poswiata, odbijajaca sie w puszystym sniegu. Rozejrzala sie. W pewnej odleglosci przed soba widziala poblask nie pochodzacy od ognia, a byc moze oznaczajacy miejsce, ktore szukala. Droga dotad byla waska. Dla bezpieczenstwa sprawdzala ja co jakis czas drzewcem. Czula ogarniajace ja zniecierpliwienie, potrzebe pospiechu, jakby byla z kims umowiona i nie chciala sie spoznic. Przed nia wyrosly ciemne ksztalty ustawionych rzedami kamieni. Tworzace rzad zewnetrzny rozmieszczone byly dosc luzno. Kazdy nastepny byl ciasniejszy. Wreszcie doszla do litej sciany. Droga biegla prosto miedzy rzedami, nigdzie nie skrecajac. Na szczycie kazdego kamienia cos blyszczalo. Te gigantyczne swiece kamienne oswietlaly jej droge. Wydzielane przez nie swiatlo bylo zimne, blekitne, nie majace nic wspolnego z zolto-czerwonym kolorem prawdziwego ognia. Nie docieral tu blask ksiezyca. Za siodmym rzedem droga przeszla w sciezke prowadzaca przez brame. Dziewczyna wiedziala, ze nawet gdyby chciala zawrocic, teraz nie byloby to juz mozliwe. Jej stopy poruszaly sie niezaleznie od woli, jakby zyly wlasnym zyciem. Sunela ta sciezka coraz dalej i dalej... Tak dotarla do szesciokatnej polany wewnatrz kamiennych scian. Srodek tego miejsca otaczal niski murek. W kazdym rogu plonal nienaturalny ogien. Stanela, nie mogac ani pojsc dalej, ani wycofac sie. Wewnatrz otoczonej murkiem przestrzeni stalo piec blokow wycietych z zielonkawego kamienia. Mialy polysk klejnotow, a ich gorne powierzchnie byly gladkie i tworzyly siedzenie dla tych, ktorzy jej oczekiwali. Nie byla pewna, czego sie moze spodziewac. To, co zobaczyla, okazalo sie tak obce, ze nawet nie poczula strachu tylko olbrzymie zdumienie. Jak takie stwory moga istniec w tym samym swiecie co czlowiek? Zrozumiala, skad wziela sie nazwa "Ropuchy". Ona najlepiej okreslala ich wyglad, choc niezupelnie odpowiadala prawdzie. Ze sposobu siedzenia, a scislej - kucania, nie mozna bylo wywnioskowac, czy poruszaja sie na dwu, czy na czterech konczynach. Z cala pewnoscia jednak, mimo podobienstwa, stwory te nie byly ropuchami. Mialy ciezkie, rozdete ciala, przy ktorych konczyny wygladaly rachitycznie. Duze glowy spoczywaly na waskich ramionach i stwarzaly wrazenie jakby pozbawione byly szyi. W ich masywnych, bezwlosych obliczach najwieksza uwage zwracaly duze, zlociste oczy, osadzone wysoko w czaszce. Nosa i ust stwory nie posiadaly. Ich funkcje spelnialy trzy szczeliny w skorze, dwie pionowe i jedna pozioma. -Witaj, poszukujaca... - slowa zabrzmialy nie w uszach tylko w mysli. Nie mozna bylo stwierdzic, ktora z istot je wypowiedziala. Hertha poczula pustke w glowie. Teraz, gdy dotarla do celu, byla tak oglupiona wygladem tych, ktorych szukala, ze nie mogla pozbierac mysli. Ale zdaje sie, ze nie musiala odpowiadac. Glos w jej umysle ciagnal: -Przybylas tu szukac naszej pomocy. Czy chcesz pozbyc sie tego, co wypelnia twoje cialo? -Nie. - Owo pytanie pomoglo jej uporzadkowac mysli. - Choc nie jest to owoc legalnego zwiazku, ale bolu i przykrosci, bedzie ono tylko moim dzieckiem. Tak obiecala Gunnora. -Czego wobec tego szukasz? -Sprawiedliwosci! Sprawiedliwosci wobec tego, ktory wzial mnie sila i pozostawil w pohanbieniu! -Dlaczego wymyslilas sobie, ze ty i twoje problemy znaczycie cokolwiek dla nas, ktorzy bylismy tu, zanim twoja rasa pojawila sie na tych ziemiach i bedziemy jeszcze dlugo po zniknieciu ostatniego po niej sladu? Co mamy wspolnego z toba? -Nie wiem. Jedynie posluchalam starych opowiesci i dlatego przybylam. Poczula cos dziwnego: nieludzki smiech, ktory niepodobna uslyszec, ale mozna wyczuc. Znacznie stracila na pewnosci siebie. Odniosla wrazenie, ze stwory naradzaja sie miedzy soba. Miala ochote uciec, ale nie mogla. Poczula strach. -Kim jest ten, o ktorym mowisz? Jakie jest jego imie i gdzie on spi tej nocy? -Nie wiem, nie widzialam nawet jego twarzy. Wiem jednak, jak go rozpoznac - zapomniala o strachu, teraz wypelniala ja jedynie nienawisc - i mysle, ze odnajde go w Grimmerdale. Wojna juz sie skonczyla i droga wielu ludzi prowadzi przez te osade. Glos ponownie oslabl... Potem uslyszala kolejne pytanie. -Czy wiesz, ze za nasze uslugi wymagamy zaplaty? Co mozesz nam ofiarowac w zamian? To ja zaskoczylo. Naprawde, nigdy nie zastanawiala sie, co moze nastapic po przedstawieniu prosby. Zaplata musi byc, oczywiscie, ona jednak - idiotka - nie pomyslala o tym! Instynktownie oslonila rekami brzuch, w ktorym spoczywalo nie narodzone jeszcze dziecko i ponownie usmiechnela sie. -Nie, od Gunnory masz to zycie i my go nie chcemy, lecz twoje postanowienie moze sie i nam przydac. Damy ci klucz do tego, o co poprosisz, koniec zas bedzie nalezal do nas. Zgadzasz sie? -Tak - choc po prawdzie, nie calkiem to zrozumiala. -Spojrz! - jedno ze stworzen unioslo konczyne i wskazalo cos ponad jej ramieniem. Odwrocila sie. Na jednym z kamieni ujrzala blyszczacy punkt. Wyciagnela reke i w dloni znalazl sie malenki odlamek skaly. -Wez go, a gdy znajdziesz tego, ktorego szukasz, wloz ten odlamek wieczorem do jego lozka. Wtedy dosiegnie go sprawiedliwosc, lecz stanie sie to tutaj! Abys nie zmienila zdania lub nie zapomniala, zostawimy ci cos, co bedzie ci przypominalo o naszej umowie, ilekroc spojrzysz w lustro! Stwor zwrocil sie w strone dziewczyny. Z jego konczyny wysunela sie jakby smuga mgly, ktora przybrala ksztalt kuli i poleciala ku niej. Probowala sie uchylic, kula jednak dosiegnela jej i rozpostarla sie na twarzy, wywolujac dziwne uczucie jakby pieczenia, ktore jednak trwalo ledwie z sekunde. -Bedziesz to nosic, dopoki rzeczony nie pojawi sie tutaj, bys pamietala o wszystkim! Dalszych wydarzen nie byla pewna, zbyt dziwne i zamazane stalo sie jej spojrzenie... Gdy calkowicie doszla do siebie, switalo juz. Znalazla sie w wypelnionym liscmi zalomie skalnym, tym samym, gdzie zatrzymala sie wieczorem. O tym, ze w nocy nie snila, przekonala sie rozwierajac zacisniete palce lewej dloni - lezal tam zielonkawy kamyk... Zatem spotkala Ropuchy z Grimmerdale. Grimmerdale zas rozposcieralo sie ponizej - dobrze widoczne w promieniach wschodzacego slonca... zamek na przeciwleglym zboczu, osada przy drodze, w niej gospoda, do ktorej musiala dotrzec. Pomimo wczesnej pory, z daleka widac bylo juz oznaki zycia. Jakis mezczyzna zniknal w stajni, gdy wchodzila na podworze. Skierowala sie ku uchylonym drzwiom, zdecydowana za wszelka cene dogadac sie z oberzysta. Wielka sala byla pusta, chwile pozniej pojawila sie w niej kobieta z zacietym grymasem na twarzy i podeszla do Herthy, zamieniajac grymas na zlosliwy usmiech. -Na pewno nie bedziesz sprawiac tu klopotu, dziewko. Nie z taka twarza - odparla, wysluchawszy jej prosby. - Prawda, przyda sie dodatkowa para rak, nie mamy az takich dochodow, by szastac srebrem na prawo i lewo. W tym momencie na schodach prowadzacych na pietro pojawil sie mezczyzna. Zszedl i zblizyl sie do stolu oslonietego rzezbionym parawanem. Wygladalo to tak, jakby jego pojawienie sie ostatecznie przewazylo szale na jej korzysc - uslyszala jedynie wskazowki, gdzie ma zlozyc rzeczy i ze ma brac sie do roboty. Tak wiec przyniosla temu, jedynemu jak dotad, gosciowi tace ze sniadaniem. Byl wysoki, wyzszy od Kuna, mial szerokie ramiona, ostre rysy twarzy i czarne wlosy. Nie byla w stanie okreslic jego wieku - w kazdym razie nie byl zbyt mlody. Gdy postawila tace, siegnal po kufel. Zdalo sie jej wowczas, ze swiat zamarl - zobaczyla zlota bransolete na jego reku. Cala uwage skupila na tym kawalku metalu. Zadzialal jednak jakis pierwotny instynkt samozachowawczy i pewna byla, ze sie niczym nie zdradzila. Odchodzac od stolu, zastanawiala sie, czy to moc Ropuch sprawila, ze tak szybko odnalazla tego, ktorego szukala... Tak czy inaczej, byl tutaj, ona zas musiala dopilnowac, by na noc kamyk znalazl sie w jego lozu. Co sie stanie, jesli on postanowi jechac dzisiaj dalej? Czy zdola go wysledzic i podrzucic po zmroku odlamek skaly? Chwilowo nie spieszyl sie, w koncu uslyszala, ku swej uldze, ze targuje sie z oberzystka o cene kolejnego noclegu. Uzywajac podstepu, wymawiajac sie koniecznoscia odniesienia poscieli do jednego z pokoi, udala sie na gore. Tam jednak zdala sobie sprawe, ze nie wie, ktory z pokoi przy waskim korytarzyku nalezy do niego. Tak pochlonal ja ten problem, ze zauwazyla czyjas obecnosc dopiero wtedy, gdy poczula ciezka reke na barku i uslyszala szorstki mlody glos. -O, jest ta nowa... - za nia stal mlody mezczyzna o chlopiecym wyrazie twarzy, choc na policzkach widac bylo zarost, a przekrwione oczy i potargana czupryna nie dodawaly mu uroku. Gdy zobaczyl jednak jej twarz, skrzywil sie z obrzydzeniem i odepchnal ja tak silnie, ze upadla na podloge. -Ale pokraka! Masz ode mnie calusa! - chcial splunac, ale slina nie zdazyla opuscic jego ust, gdy para silnych dloni zlapala go i cisnela o sciane. Mezczyzna ze zlota bransoleta przygladal mu sie z obrzydzeniem, nie zwalniajac uchwytu. -Co jest? - szarpnal sie mlodszy. - Zabieraj te lapy, kolego! -Kolego!? Nie jestem twoim kolega czy poddanym, Urre, a ty nie jestes w Roxdale. Zas co do niej, to nie jej wina, ze ma taka twarz. Moze z powodu takich jak ty, gotowych wlezc pod kazda napotkana kiecke, powinna byc za to wdzieczna Mocom. -Ropucha! To twarz ropuchy... - wygladal, jakby ponownie chcial splunac, najwyrazniej jednak musialo go powstrzymac cos, co zobaczyl w spojrzeniu tamtego. - Puszczaj! Wyszarpnal sie i przeklinajac ruszyl niepewnie ku schodom. Dziewczyna tymczasem pozbierala sie i podniosla upuszczona posciel. -Zrobil ci krzywde? Potrzasnela milczaco glowa. Wszystko stalo sie tak nagle, bylo takie dziwne. To, ze on uniosl reke w jej obronie... Nie pojmowala tego. Najszybciej, jak mogla, poszla dalej ku zakretowi korytarza. Tuz przed nim obrocila sie i akurat dostrzegla, jak znika w drzwiach, przy ktorych zaczepil ja Urre. Wiedziala juz, gdzie mieszka. Teraz jednak co innego nie dawalo jej spokoju. Ropucha... ta kula mgly. ktora splynela na nia w nocy... co takiego zrobila z jej wygladem? Pomacala sie po twarzy, lecz na dotyk nic sie nie zmienilo. Zadnych roznic! Potrzebne jest lustro... jesli znajdzie sie w tej gospodzie taki luksus. W koncu znalazla jedno w kuchni. Okazala sie nim taca, ktora kazano jej wyczyscic do polysku. Odbicie nie bylo zbyt ostre, dostrzegla jednak bez trudu brzydkie, brazowe plamy na skorze... Rzeczywiscie, przypomniala sobie obietnice zlozona przez glos i odetchnela z ulga. To okropienstwo zejdzie samo, gdy spelni swa role i wykona, co trzeba... A skoro tak, to im szybciej to zrobi, tym lepiej. Tylko jak znalezc po temu okazje? Sporo wywiedziala sie o mezczyznie z bransoleta od poslugacza, ktory okazal sie kopalnia wiadomosci: mezczyzna ten nazywal sie Tristan i niedawno jeszcze byl dowodca strazy u jakiegos lorda. Teraz byl wolny i szukal prawdopodobnie lepszego pana, moze zbieral wlasna druzyne. Wzmocnil ja juz paroma zbrojnymi podczas krotkiego pobytu w gospodzie. Nie pil duzo, choc ci, z ktorymi siedzial, a zwlaszcza Urre, syn jakiegos lorda, zamawiali tyle, ze mozna by sie bylo w tym wykapac. Byly to plotki, lecz zawsze lepsze niz niewiedza. Sama obserwowala go uwaznie przy kazdej okazji. Ogarnialo ja dziwne uczucie, gdy przypatrywala mu sie ukradkiem. Obserwowala tego, ktory ja zhanbil i teraz nawet sie nie domyslal, jak bliska jest chwila, gdy zaplaci za ten uczynek. Gdyby nie ta ozdoba, bylby ostatnim, ktorego podejrzewalaby sposrod wszystkich w gospodzie. Urre - jak najbardziej, dwoch czy trzech innych o podobnym sposobie bycia, rowniez. Przynajmniej tak sie zachowywali, dopoki nie zobaczyli jej twarzy. Lecz Tristan byl zagadka, ktorej nie umiala rozwiklac. Jego obecne zachowanie nie pasowalo zupelnie do tego, jak kiedys z nia postapil. W niczym nie zmienialo to jednak jej planow. Totez gdy o zmierzchu udalo jej sie niepostrzezenie dopasc schodow, od razu podazyla do jego pokoju. Posciel na lozku byla zmieta, ale nie zrobila niczego, by ja wygladzic. Wepchnela kamyk gleboko pod poduszke i blyskawicznie pobiegla na dol, gdzie zaczynalo sie juz robic tloczno. Miala tu i tak az za duzo zajecia z nieustannym zbieraniem zamowien i roznoszeniem potraw oraz, czesciej, kufli mocnego piwa. Zmeczenie podroza i calodzienna praca, do ktorej nie przywykla, dawalo juz o sobie znac. Wsrod gosci zas byli i tacy o niezbyt wyrafinowanym poczuciu humoru i musiala stale uwazac, by nie potknac sie o nagle wyciagnieta noge lub uniknac niespodziewanego zlapania za ramie, gdy szla z pelnymi naczyniami. Dwukrotnie nie udalo sie jej to i zaplata byly policzki od oberzystki, zlej z powodu straty jedzenia. W koncu zostala odeslana do kuchni, ktora stanowila dziura smierdzaca resztkami i gdzie omal nie zwymiotowala. Miala zmywac naczynia. Przynajmniej nikt tam jej nie dokuczal. Jakos udalo sie jej doczekac chwili, gdy gospodyni wskazala na lawe w poblizu paleniska, mowiac, ze jest to najlepsze miejsce na nocleg, jakie moze sie tu dla niej znalezc. Skulila sie na tym poslaniu i czekala az reszta sluzby pozaszywa sie w swoich dziurach i schowkach. Pokoje byly jedynie dla gosci i dla wlasciciela z zona. Ogien na noc wygaszano, ale cieplo i tak buchalo od kominka po calodziennym uzywaniu. Teraz, gdy miala cala sale dla siebie, ulozyla sie jak mogla najwygodniej, by odpoczac nie zasypiajac. Jesli wszystko dobrze pojdzie, to kamien powinien zadzialac. Zdecydowana byla zobaczyc koniec swojego wroga. Co bedzie potem? Nad tym sie nie zastanawiala. Majac pod reka swoja oponcze i wlocznie, czekala cala wiecznosc, jak jej sie zdawalo, az na schodach pojawila sie postac. Gdy ja mijala, upewnila sie, ze rzeczywiscie jest to Tristan. Skierowal sie ku drzwiom, a ona, narzucajac oponcze, podazyla jego sladem. IV Trzymala sie cienia przy scianie, obawiajac sie, ze moglby ja dostrzec, gdyby sie odwrocil. On jednak szedl prosto, krokiem szybkim i pewnym, jak ktos, kto ma cos waznego do zrobienia i nie chce tracic niepotrzebnie czasu.Ksiezyc byl w pelni, niebo jednak zaciagnelo sie chmurami, przez co zostawala coraz bardziej w tyle, zajeta ponadto wyplatywaniem co chwila oponczy z galezi krzewow. Zmeczenie tez dawalo znac o sobie, gdy posuwala sie jego sladem ku Kamiennej Scianie na szczycie wzgorza. Mimo to zdecydowana byla na wysilek, byle tylko znalezc sie w poblizu, gdy on osiagnie cel. Nie bardzo wiedziala dlaczego: rozne mysli klebily sie jej w glowie. Skoncentrowala uwage na drodze, po ktorej stapala, powtarzajac sobie, ze musi, musi byc tam... Widziala juz z przodu kamienie. Tristan kierowal sie tam najkrotsza droga, zbaczajac tylko wtedy, gdy nie byl w stanie przebic sie przez chaszcze. Tym razem nie dostrzegla zadnego swiatla, ksztalty staly mroczne i ciemne na tle niemal rownie ciemnego nieba. Nie ogladajac sie zniknal za pierwszym szeregiem kamieni; przyspieszyla kroku, zapominajac o ostroznosci - prawie stracila go z oczu. Kiedy ledwie dyszac dotarla tam, gdzie byl przed chwila, dostrzegla go ponownie. Wyprzedzil ja znacznie. Wiedziala jednak, ze gdy dojdzie do ostatniego kregu, w ktorym nie ma przejscia miedzy glazami, bedzie musial isc wzdluz niego, az dotrze do starej drogi prowadzacej od bramy. Ona tymczasem moze zyskac na czasie, juz teraz kierujac sie ku drodze i idac o wiele szybciej po jej rownej powierzchni. Zadyszana dotarla do celu i zdolala jakos zlapac oddech, czujac, jak cos mocno kluje ja w boku. Ruszyla miedzy kolejnymi rzedami kamieni. Gdy spostrzegla brame, Tristan akurat ja przekraczal, ale odleglosc miedzy nimi i tak zmalala. Wokol pojasnialo. Zimny blask zamigotal na otaczajacych ja kamieniach, nadajac skorze jej dloni trupioblada, blekitnawa barwe. Mezczyzna stal w bramie prowadzacej na szesciokatny plac, wewnatrz ostatniego kregu. Nieporuszony wpatrywal sie przed siebie w to, co go czekalo. Z mieczem przy boku i lukiem na plecach. Byl w pelni uzbrojony, lecz nie poruszal sie i nie probowal nawet siegnac po jakikolwiek orez. Potknela sie. Ta wspinaczka na skroty znacznie wyczerpala jej sily. Byla jednak przy nim. Stanela troche z boku, aby jego postac ze zwisajacymi teraz bezwladnie rekami nie zaslaniala jej widoku. Spojrzala w kierunku, w ktorym zwrocil glowe. Zielone bloki skalne staly jak poprzednio. Jednak nie bylo na nich zadnych stworzen, jedynie ognie, migoczace w dziwnym tancu, przechodzace od oslepiajacej bieli do glebokiego szafiru, nieustannie zmieniajace ksztalt, natezenie... Czula, ze te swiatla przyciagaja ja z nieodparta sila. Dopiero gdy zmusila sie do zamkniecia oczu, poczula ulge, sila z wolna slabla i znikala. Rozumiala, ze stojacy w przodzie zostal szybko i pewnie zlapany w pulapke i nie jest w stanie nie patrzec szeroko otwartymi oczami. Oslonila twarz dlonia, by nie widziec ogni w pelnym blasku i przyjrzala mu sie. Nie uczynil zadnego gestu, wygladal, jakby stal sie fragmentem skaly: nie mrugal powiekami, nie byla nawet w stanie dostrzec, czy jego piers unosi sie, czy tez pozostaje w bezruchu. Czyzby to wlasnie byla ta ich sprawiedliwosc? Zamiana w posag? Cos jej jednak mowilo, ze to byl zaledwie poczatek tego, co Ropuchy zamierzaly zrobic z czlowiekiem zlapanym przy jej pomocy. Cos w niej drgnelo, usilowala odpedzic od siebie ten zaczatek mysli, czy tez moze... uczucia. Przywolala bezlitosnie wspomnienia: oto co jej zrobil, to przez niego stracila dom, ziemie, rodzine. Nie miala nic i w dodatku byla oszpecona. Cokolwiek mialo go spotkac, w pelni na to zasluzyl. A ona bedzie tu stac i przygladac sie... a potem odejdzie syta zemsty, by urodzic syna lub corke, ktorzy nie beda mieli nic ze swego ojca, jak przyrzekla Gunnora. Obserwujac go uwaznie dostrzegla, ze porusza palcami i zaciska je w piesc. Wiedziala, ze kosztowalo go to wiele, ze toczy zacieta walke pod maska milczenia i spokoju. Ze z calych sil probuje przeciwstawic sie temu, co go tak szybko i skutecznie opanowalo... Ponownie odezwal sie w niej glos sumienia. Tym razem silniej i ponownie go przemogla. On nie zaslugiwal na nic wiecej niz to, co go spotka! Na sprawiedliwosc, o ktorej wymierzenie tak prosila Ropuchy! Powoli uniosl zacisnieta piesc, jakby przykuty byl do niej ogromny ciezar. Kiedy spojrzala na jego twarz, bez trudu dostrzegla, jak trudne i wymagajace wysilku bylo to zadanie. Oparla glowe o kamienny mur. Gdyby miala line, przywiazalaby sie, by zadna slabosc nie zmienila jej zamiaru dopelnienia zemsty. Przed nim roztaczalo sie swiatlo. Poczul nagle cos - bezksztaltnego jak dotad, lecz mrozacego krew w zylach, zagrozenie wieksze niz jakiekolwiek inne zrodzone z ludzkich poczynan. Ten lek pochodzil ze zrodla starszego od calej rasy ludzkiej. Jak sie tu znalazl, nie mial pojecia. Tak samo nie wiedzial, czy dzieje sie to naprawde, czy moze w jakims koszmarnym snie... i nie mial czasu, by sie nad tym zastanawiac. Wszystkie sily, jakie udalo mu sie zebrac, skupil na walce z tym, co trzymalo go w niewoli, co chcialo wypelnic go swym zyciem, a na co nie mogl, nie chcial pozwolic. I wiedzial, ze bedzie walczyl, dopoki starczy mu swiadomosci. Podswiadomie zdawal sobie sprawe, ze jesli zdola zlamac bezruch wlasnego ciala, to moze mu sie uda wyplatac z sieci zarzuconej na jego umysl i wole. Moze odzyska kontrole nad soba... Cala uwage skoncentrowal wiec na jednej dloni... jej palcach. Mial wrazenie, jakby zostal pozbawiony nerwow. Ale udalo mu sie w koncu zacisnac piesc, potem uniesc reke. Co prawda pochlonelo to wiele czasu. Wiedzial, ze gdyby choc na moment zdekoncentrowal sie, caly wysilek poszedlby na marne. Lecz jednak sie udalo! Bron... czy mogl pomoc luk lub miecz przeciwko wrogowi, ktorego praktycznie nie widzial? Zrozumial, ze grozace mu niebezpieczenstwo moglo kpic sobie z kazdej broni wykonanej i noszonej przez czlowieka. Bron... miecz... zelazo... cos kolatalo mu sie po zakamarkach pamieci. Nagle przypomnial sobie, jakby widzial to wczoraj. Zelazo! Ten mezczyzna z Pustkowia, ktory przed spoczynkiem umieszczal u wezglowia miecz, a sztylet wbijal w ziemie przy stopach, ilekroc nocleg wypadl w poblizu jakichkolwiek ruin, twierdzil, ze tylko wtedy czlowiek moze spac spokojnie. Jedni smiali sie z niego, inni potakiwali: tak, zelazo... stal... to jest to, czego zawsze baly sie Mroczne Sily z przeszlosci! Mial przy sobie miecz, a przy boku sztylet, ale walka o wladze nad reka tak nadszarpnela jego sily, iz obawial sie, ze nie zdola sprawdzic, kto wowczas mial racje... Czego chcialo od niego to cos? Sciagnelo go tutaj... czy raczej sciagneli, bo pewien byl, ze nie jest to pojedynczy umysl. Odsunal od siebie te pytania. Musi skoncentrowac sie na swej dloni... na calej rece... Trwalo to bardzo dlugo, ale zdolal w koncu uniesc reke na wysokosc pasa. Palce dotknely rekojesci miecza... Nie byla to bron lorda, z posrebrzana i zdobiona klejnotami pochwa, lecz prosty miecz, w skorzanej pochwie, poszczerbiony w wielu potyczkach. Rekojesc mial prosta, stalowa, owinieta drutem, by nie slizgal sie w spoconej dloni. Ledwo czubki jego palcow zetknely sie z nia, reka byla wolna! Blyskawicznie zlapal za bron i wyciagnal ja plynnym ruchem, w ktorym widac bylo lata praktyki. Czubek miecza skierowal pomiedzy siebie a owe blekitnie blyskajace swiatla. Poczul spora ulge, lecz wiedzial, ze nie uwolnil sie calkowicie, a moment wytchnienia nie potrwa dlugo. To, co sie tutaj zaczailo, nie bylo takie latwe do pokonania. Przystapilo juz zreszta do walki. Jakas obca wola zaczela oddzialywac na jego dlon. Ostrze miecza kolysalo sie, trudno bylo utrzymac bron w jednej pozycji. Jesli nacisk nie ustapi, wkrotce ja wypusci. Chcial sie cofnac, lecz nie mogl zrobic kroku, nogi nie chcialy go sluchac... Mial tylko jedna wolna reke, a w niej ciezszy z kazda sekunda miecz, ktory opadal juz z wolna ku dolowi... Spoza blekitnego blasku wyrosla macka - fosforyzujaca, obca, uniosla sie i zwrocila w jego kierunku. Do niej dolaczyla druga... po chwili trzecia... Koncowka pierwszej, poczatkowo ostra jak grot strzaly, pogrubiala teraz i zaokraglila sie. Nagle zobaczyl zlo w jednej z jego namacalnych postaci: groteskowa kopie ludzkiej dloni z czterema palcami skierowanymi wprost i wydluzonym cieniutkim kciukiem. W pelni juz uformowana konczyna znizyla sie ku niemu. Resztka sil uniosl miecz, starajac sie trafic jego czubkiem w zblizajaca sie ku niemu macke, ruchliwa i bladzaca. Ponownie odniosl chwilowe zwyciestwo. Reka nie osmielila sie przekroczyc granicy miecza. Atakowala z roznych stron, lecz cofala sie zawsze, gdy kierowal tam bron. Hertha obserwowala ten niesamowity pojedynek z szeroko otwartymi oczami. Twarz jej wroga byla mokra od potu splywajacego po brodzie duzymi kroplami... Usta mial wykrzywione w grymasie ukazujacym zacisniete zeby. Nadal jednak trzymal miecz i usilowania Ropuch pozostawaly bezowocne... -Ty! - glos zabrzmial w jej umysle z zimna arogancja. - Zabierz mu ten miecz! To byl rozkaz, jaki musiala wykonac, jesli chciala doczekac swego triumfu. Triumfu?... Obserwowala te dziwna walke. Miecz poruszal sie tak wolno, nadazal jednak jeszcze i docieral gdzie trzeba na czas, by zastopowac atak blekitnej dloni. Mezczyzna reagowal powoli, co ja dziwilo. Dlaczego Ropuchy nie sprobuja siegnac blyskawicznie tam, gdzie nie ma miecza? Chyba ze uformowanie i wprawienie w ruch tej reki jest rownie wielkim wysilkiem jak dla niego obrona... -Miecz! - zabolalo ja, tak gwaltowne bylo tym razem zadanie. -Nie moge! - nie byla pewna, czy wypowiedziala te slowa glosno. Nie wiedziala, dlaczego nie moze, po prostu tak bylo. Ciemnosc... zwiazane rece... walczacy... ktos pada ze strzala wbita w piers... okrzyki zwyciestwa... ktos wylania sie z mroku... wyraznie widac tylko miecz i kolczuge... silna reka przyciskaja do ziemi... smiech... zly, szyderczy... zrywa z niej resztki ubrania... jeszcze raz... Nie! Nie chce sobie przypominac tego wszystkiego! Nie moga jej zmusic! Moga... Po chwili obrazy nikna i znow jest tutaj, obok walczacego Tristana, ktorego ruchy sa coraz wolniejsze i ktory traci juz nadzieje na wygrana. -Miecz! Zabierz mu miecz! Podrywa sie... musi to zrobic... wtedy i on bedzie wiedzial, jak to jest byc bezbronnym i zhanbionym... i, jakim? Martwym? Co wlasciwie Ropuchy z nim zrobia? -Zabijecie go? - nie myslala nigdy, ze to tak wlasnie moze sie skonczyc. -Miecz! - polecenie zapalilo sie smuga bolu, jak po uderzeniu biczem. Chcialy, by zrobila swoje, a nie myslala. Nie uzyskala odpowiedzi, lecz byla juz pewna, ze to nie smierc mu przeznaczono. Przynajmniej nie taka, jaka jest wlasciwa ludziom a... -Miecz! Tym razem w miejsce jedynie spetanej bolem istoty stala sie kims wiecej - istota zagrozona. To ona przywolala to cos, co nie ma nic wspolnego z jej rasa! Zrozumiala, ze uwolnila niechcacy sily, z ktorymi najpotezniejszy nawet czlowiek nie da sobie nigdy rady. Tristan zaslugiwal na najgorsze, ale zgodnie z ludzkimi zwyczajami. Nie na cos takiego! Lewa dlonia zlapala amulet Gunnory, prawa zacisnela na jakims kamieniu lezacym na ziemi. Od chwili, gdy uchwycila amulet, glos w jej umysle oslabl, zniknal bol... Mocniej chwycila kamien. Tristan obserwowal kolyszaca sie reke. Jego wlasna, trzymajaca miecz, zaczynala dretwiec i lada chwila mogl stracic nad nia kontrole. Hertha zerwala rzemyk, na ktorym wisial amulet i potarla nim kamien, nie majac jednak pewnosci, czy to cokolwiek zmieni. Rzucila z calych sil, celujac w blekitna reke i... trafila. Ta natychmiast zmienila kierunek ruchu, minela Tristana i siegnela ku niej. Mezczyzna w lot pojal, ze pojawia sie dla niego jedyna byc moze szansa i najmocniej jak mogl cial przelatujaca obok smuge blekitu. Ostrze przeszlo przez nia i nie napotykajac oporu wywolalo nagly rozblysk blekitu. Macka, wraz ze zwienczajaca ja dlonia, zniknela... W tejze chwili odkryl, ze moze sie poruszac. Zatoczyl sie, poczul dlon na swoim ramieniu i szarpnal sie wsciekle, sadzac, ze to kolejna sztuczka przeciwnika. Uslyszal krzyk i obrocil glowe... Ciemny ksztalt lezal przy kamiennym portalu bramy. Zblizyl sie powoli, z bronia gotowa do ciosu. Ksztalt sie poruszyl, wylonila sie biala dlon, zlapala sie sciany i zacisnela na niej, podciagajac reszte... Otumaniony umysl rozjasnil sie nieco. To byla kobieta! I to ona rzucila cos, co przelecialo mu kolo glowy i trafilo w blekitna reke. Nie byla wrogiem, lecz przyjacielem! Z tylu uslyszal nowy dzwiek - jakby syk rozwscieczonego weza, moze gromady wezy. Stanal oparty plecami o sciane obok podnoszacej sie kobiety. Spojrzal ponownie na srodek wyznaczonej przez kamienny krag przestrzeni. Macka, ktora przecial, zniknela, pojawily sie jednak nowe. Tym razem nie polaczyly sie w jedna, zakonczona wspolna dlonia, lecz dzialaly osobno. Zwienczaly je jakby wezowe lby. Bylo ich tyle, ze nie mogl nawet marzyc o stawieniu wszystkim czola... Wiedzial jednak, ze sprobuje. Ponownie poczul dotyk na ramieniu. Jego towarzyszka stala juz i trzymala jedna reke zacisnieta na wysokosci piersi. Jej twarz ocienial kaptur, przebil sie jednak przez glosny syk jej glos mamroczacy cos, czego nie mogl zrozumiec - najprawdopodobniej zaklecia. Nie wiedzial, na ile moze mu to pomoc, lecz sam fakt, ze ma sprzymierzenca, dodal mu odwagi. Jedna z macek zblizyla sie i zniknela, gdy tylko natrafila na miecz. Coz to jednak znaczylo? Macek bylo z tuzin, a jego reka znow zdawala sie wazyc tony, powrocily problemy z poruszaniem... Staral sie uwolnic od dloni spoczywajacej na ramieniu. Nie mial jednak odwagi, by sie odwrocic. - Pusc mnie! - krzyknal. Nie usluchala i nie odpowiedziala. Slyszal tylko pomruk, jakby blagala kogos o wsparcie dla nich obojga. Nagle poczul, ze od jej palcow rozchodzi sie po jego ramieniu i plecach cieplo. Wiezy, ktore go krepowaly, jakby zelzaly... Tymczasem macki poruszyly sie zwawiej, niektore z nich zetknely sie ze soba i natychmiast zlewaly w jedna, potezniejsza i zywotniejsza. Ruszyly niezwlocznie do ataku i znow mial pelne rece roboty, oslaniajac przed nimi siebie i ja. Byly teraz o wiele szybsze i trudniej bylo za nimi nadazyc. Bez jej pomocy, bez tego ciepla, ktore go teraz wypelnialo, nigdy by tego nie dokonal. W otwartych pyskach niby-wezy nie bylo zebow, lecz mial pewnosc, ze jesli ktorys z nich dosiegnie go, to sprawa bedzie przesadzona. Odwrocil sie tnac macke atakujaca z boku i posliznal na kamieniu. Przykleknal, omal nie wypuscil miecza. Uslyszal krzyk i cial na odlew. Ta, ktora go zaatakowala, zniknela, gdy trafil. Okazalo sie, ze miala ona tylko odwrocic jego uwage od kobiety, ktora w tym samym momencie zlapaly dwie inne. Jedna zakryla prawie cala jej glowe, tlumiac glos, druga owinela sie wokol talii. Obie pociagnely ofiare ku sobie. Dziwne, ale schwytana nie opierala sie temu. Jeszcze dwie nastepne owinely sie wokol niej i nagle stwierdzil, ze zadna nie atakuje jego, wszystkie skupily sie przy porwanej. Krzyknal ochryple i poderwal sie na nogi z zamiarem zaatakowania. Nagle zamarl zaskoczony glosem, ktory zabrzmial w jego umysle. -Cofnij sie, czlowieku, to nie dotyczy ciebie - ona zlamala nasza umowe. -Uwolnijcie ja! - skoczyl i przecial macke spowijajaca ja w pasie. Blysnela znikajac, lecz natychmiast nastepna zajela jej miejsce. -Ona nam ciebie wydala. Nadal chcesz jej bronic? -Uwolnijcie ja! - Nie zastanawial sie nad tym, co uslyszal. Nie interesowalo go w tej chwili czy to prawda, czy nie. Wiedzial jedynie, ze nie bedzie tu stal i przygladal sie. Uderzyl ponownie. Blekitne macki przyspieszyly i zwrocily sie ku niemu, nadal trzymajac bezwladna ofiare. -Ona jest nasza! Odejdz stad, albo dostaniemy i ciebie! Nie tracac sil i czasu na argumentacje, wskoczyl na murek okalajacy centralna czesc placu i cial macki oplatajace kobiete. Trzymal miecz oburacz, lecz i tak coraz ciezej mu bylo go unosic. Wygladalo jednak na to, ze zyskal przewage. Teraz spostrzegl, ze blekitne sploty omijaly miejsce, gdzie jej zacisnieta na czyms dlon dotykala piersi. Skoncentrowal sie zatem na tych, ktore owijaly sie ponizej. Udalo mu sie przeciac wszystkie, lecz glowa i ramiona dziewczyny znalazly sie juz po drugiej stronie murku. Macki ciagnely zawziecie, lecz nie mogly jakos przeciagnac jej calej, zabral sie zatem za te, ktore spowijaly jej glowe i ramiona. Niektore mialy zamiar uchwycic ja ponownie ponizej pasa, ale musialyby przesunac sie nad jej piersiami, a tego wyraznie wolaly uniknac. Za kazdym razem, gdy spuszczal miecz, zdawalo mu sie, ze nie uniesie go ponownie, ale jakos zbieral sily, by to zrobic, az spostrzegl, ze juz nic jej nie trzyma. Lewa reka zlapal ja za dlon, szarpnieciem postawil na nogi i pociagnal za soba. Dobieglo go jeszcze wsciekle syczenie, lecz przeciwnikowi potrzebny byl wyraznie odpoczynek. Przerzucil nieprzytomna przez ramie i wycofal sie powoli, nie spuszczajac oczu z centrum szesciokata. Przez caly czas przygotowany byl na kolejny ewentualny atak. Niebieskie weze poruszaly sie jednak wolniej i o wiele blizej ziemi. V Zdawalo sie, ze ma chwile spokoju. Weze nie zdradzaly ochoty do ponowienia ataku, odwazyl sie wiec na chwile odpoczynku. Polozyl dziewczyne na ziemi i dotknal jej policzka. Skora byla zimna, a cala twarz dziwnie nieruchoma. Martwa?... Czyzby te blekitne sploty ja zadusily?Siegnal pod kaptur, szukajac pulsu tetnicy szyjnej, ale nie mogl znalezc. Sprobowal wiec polozyc dlon bezposrednio w okolicy serca, ale by to zrobic, musial porozginac jej palce, kurczowo na czyms zacisniete... Zobaczyl zaplatany o guziki rzemyk i przyczepione do niego jakies zawiniatko. Dotknal go, a cala dlon wnet ogarnelo cieplo. Gwaltownie cofnal reke, zanim pojal, ze to nie nowe niebezpieczenstwo, lecz zrodlo zycia i sily. Serce dziewczyny nadal bilo, totez zdecydowal sie jak najspieszniej wycofac, teraz gdy przeciwnik zbieral sily. Nie wierzyl bowiem, zeby to bylo ostateczne zwyciestwo. Zaryzykowal. Schowal miecz, chcac miec obie rece wolne i podniosl ja. Byla drobniejsza i lzejsza niz, sugerujac sie jej wygladem, oczekiwal. Cofal sie teraz na podobienstwo kraba, obserwujac pulsujacy z tylu blekitny blask na zmiane z biegnaca przed nim droga. Spokojniej odetchnal dopiero wtedy, gdy od centrum kregu dzielily go dwa rzedy kamieni. Czul, ze cos sie za nim wlecze, co usiluje zmusic go do zawrocenia. Wprawdzie sila tego slabla, lecz i tak musial zdecydowanie sie opierac. Zaciskajac zeby wytezal caly instynkt samozachowawczy, by utrzymac kierunek prowadzacy ku bezpiecznemu miejscu. Po kolei mijal kamienne szeregi, a w miare jak oddalal sie od labiryntu, dookola narastala ciemnosc. Dziwne swiatlo, w centrum jasne jak sloneczny dzien, coraz bardziej slablo. Na niewiele zdawal sie dobry wzrok. Dwakroc stwierdzil, ze zszedl z drogi i obchodzil kamien, ktory nagle wyrosl na sciezce, jakby tylko po to, by zawrocic go do srodka Kamiennego Kregu. Nauczylo go to ostroznosci. Wybieral teraz konkretny punkt, oddalony zaledwie o kilka metrow i nie spuszczal zen wzroku, dopoki go nie wyminal. A potem wyszukiwal nastepny. Wreszcie wyszedl poza ostatni krag. Znalazl sie na otwartej przestrzeni. Pod czystym nocnym niebem poczul sie tak slaby i zmeczony, jakby po calodziennym marszu stoczyl spora bitwe. Przykleknal i zlozyl bezwladne cialo na starej drodze, w tym miejscu, skad wiatry zmiotly snieg. Ksiezyc skryl sie za gestymi chmurami. Lezaca znowu byla jedynie ciemnym ksztaltem. Przykucnal obok. Bezwladnie opuscil zmeczone rece i staral sie logicznie pomyslec. Nie pamietal, jak znalazl sie wsrod kamiennych scian. Polozyl sie w swym pokoju w gospodzie, a obudzilo go wrazenie niebezpieczenstwa plynacego z migotliwego blasku wewnatrz kamiennego kregu. W to, ze walczyl z zagrozeniem pochodzacym z dawnych czaro w, nie watpil ani przez chwile. Ale co go tu zwabilo? Przypomnial sobie, ze poprzedniej nocy otworzyl okno w gospodzie. Czyzby powodem byla zwykla ciekawosc? Niezbyt chcialo mu sie uwierzyc, by sama okiennica mogla byc wlasciwa przeszkoda, jak i w to, by wlasciciele i sluzba zyli w tak niebezpiecznym miejscu, skoro mogli - niczego nie tracac - przeniesc sie dalej... A moze wlasnie to, ze zyli tu tyle czasu i byli potomkami innych mieszkancow Grimmerdale, dawalo im immunitet od wladzy Sil Mroku? Co powiedziano mu podczas walki? Ze dostarczyla im go ta kobieta. Jesli tak, to dlaczego? Pochylil sie nisko, odslaniajac kaptur. Przygladal sie jej twarzy, choc w tym slabym swietle ledwie widzial zarys postaci. Nagle dziewczyna odskoczyla z takim okrzykiem przerazenia, ze zdretwial. Jakims sposobem udalo sie jej podniesc. Po pierwszym krzyku nie wydala juz zadnego glosu, tylko goraczkowo szukala czegos w faldach oponczy. Swiatlo wylaniajacego sie zza chmur ksiezyca odbilo sie w tym, co trzymala teraz w dloni. Ostrze krotkim lukiem zmierzalo ku jego szyi. Zdazyl chwycic reke, zanim dosiegnela celu. Przypominala dzikiego kota. Wyrywala sie kopiac i gryzac, az w koncu postapil z nia tak, jakby byla mezczyzna - uderzyl w szczeke. Ponownie znieruchomiala wyciagnieta na drodze. Nie pozostalo mu nic innego, jak tylko zaniesc ja do gospody. Czyzby to, co przezyla wewnatrz kamiennych scian, pozbawilo ja rozumu do tego stopnia, by w kazdym widziec wroga? Westchnal zrezygnowany, oderwal z oponczy kawal materii i zwiazal jej rece, po czym zarzucil ja sobie na plecy. Potykajac sie o nierownosci i od czasu do czasu nasluchujac, czy jeszcze oddycha, najkrotsza droga ruszyl do gospody. Nie wiedzial, ktora byla godzina. Nad drzwiami wisiala latarnia, stanowiac doskonaly drogowskaz. Drzwi lekko otwarly sie pod naciskiem reki. Zlozyl ja na podlodze przy kominku i zabral sie do rozpalenia ognia, gdyz niczego w tej chwili nie pragnal bardziej niz ozywczego ciepla. Bolala ja glowa, a raczej twarz... jedna strona twarzy promieniowala bolem na cala glowe. Naokolo byl polmrok, ale widziala swiatlo. Nie to obce, blekitne lecz normalny blask rzucany przez ogien, ktory wlasnie ktos z wprawa podsycal. Zaczynala czuc mile cieplo i sprobowala usiasc. Wtedy spostrzegla, ze ma zwiazane rece. Znowu powrocily strach i napiecie... Bacznie przygladala sie kleczacemu przy kominku. Twarzy nie mogla dojrzec, ale pewna byla, ze to Tristan... Powrocilo ostatnie wspomnienie: gorujacy nad nia, wyciagajacy rece, gotow znowu posiasc ja jak wtedy! Omal nie zwymiotowala. Rozejrzala sie: to byla izba na dole... musial ja tu przyniesc... chyba nie sadzi, ze uda mu sie w cieple... narobi takiego wrzasku, ze nie tylko goscie, ale pol osady sie zleci... Spojrzal na nia, a widzac, ze jest przytomna, przypatrzyl sie uwaznie. Poczula sie tak, jakby czytal jej mysli. -Powinnam cie zabic! -A nie probowalas? - pytanie brzmialo jakby zadane bylo z czystej ciekawosci. -Nastepnym razem nie zemdleje! Rozesmial sie jak nieostrozny chlopak, nie doswiadczony przez zycie. -Nie zemdlalas, panienko, mialem w tym swoj udzial. - Spowaznial i nadal uwaznie sie jej przygladal. Ona takze nie spuszczala z niego oczu. -Chyba masz cos innego na mysli, cos, co sie stalo, zanim wyciagnelas przeciwko mnie noz... Czy... Czy to cos mowilo prawde? Czy znalazlem sie tam za twa przyczyna? Musiala sie zdradzic jakims nieznacznym drgnieciem, gdyz nagle pochylil sie, chwycil ja za ramiona i mimo szalonego oporu przyciagnal do siebie. -Dlaczego? Na Prawice Kathera, dlaczego? Co ja ci zrobilem, dziewczyno? Czy moze tym tam wystarczy dowolny czlowiek na posilek? Sa twoimi podopiecznymi czy panami? A nade wszystko, jak czlowiek moze zadawac sie z czyms takim? A jesli juz sie zadaje, to... dlaczego zlamalas ich czar i pomoglas mi? Po tysiackroc, dlaczego? Potrzasal nia wpierw lagodnie, ale z kazdym pytaniem coraz silniej, az wreszcie jej glowa zaczela latac. To mu chyba uprzytomnilo, ze sam uniemozliwia odpowiedz. Uspokoil sie wiec, ale nadal trzymal ja blisko, jakby chcac wyczytac prawde nie tylko z jej warg, lecz takze z oczu. -Nie mam nikogo, kto wyzwalby cie na pojedynek - odparla znuzona. - Dlatego musialam sama sie tym zajac. Poszukalam wiec tych, ktorzy moga mi pomoc znalezc sprawiedliwosc... -Sprawiedliwosc! A wiec nie byl to przypadkowy wybor? Ale przysiegam ci na Dziewiec Slow Min, ze nigdy dotad cie nie widzialem... Zabilem kogos bliskiego w bitwie... Ojca, brata, kochanka? Ale jak? Walczylem z najezdzcami, a ci nie mieli innych kobiet poza brankami z Dales... Czyzby ktoras chciala pomscic swego gwalciciela? Czy o to chodzi, dziewczyno? Znalazlas tam pana i wladce, zapominajac o wlasnej krwi? Gdyby tylko mogla, naplulaby mu w twarz. Musial to wyczytac w jej oczach, gdyz dodal: -Wiec to nie to... Nie jestem typem, ktory szukalby zwady z towarzyszami broni... Nigdy tez nie wzialem kobiety, ktora nie przyszla do mnie z wlasnej woli... -Nie? - slyszac to, odzyskala glos. - Nigdy, moj lsniacy i niepokalany bohaterze? A trzy miesiace temu przy drodze do Lethendale? Czyzby to bylo tak normalne, ze juz zapomniales o tak blahym incydencie? Choc byla wsciekla, bez trudu dostrzegla calkowite zaskoczenie, w jakie wprawily go jej slowa. -Lethendale? Trzy miesiace temu? Dziewczyno! Nigdy nie bylem tak daleko na polnocy! A trzy miesiace temu bylem dowodca strazy lorda Ingrima, poki nie padl on przy obleganiu portu. Uwierzylaby mu, gdyby nie obrecz na jego reku. Mowil przekonujaco. -Lzesz! Tak, mozesz mnie nie poznac, bo wziales mnie w ciemnosciach, pokonawszy najezdzcow, ktorzy mnie zlapali... Zabili oni wszystkich ludzi mojego brata. Co do mnie, mieli inne plany, ale gdy pomoc nadeszla, bylam nadal do wziecia, co sam udowodniles, dowodco strazy! - to ostatnie rzucila mu w twarz niczym obelge. -Mowie ci, ze oblegalem wtedy port! - puscil ja. Skorzystala z tego natychmiast i cofnela sie pod lawe, jak najdalej od niego. -Przysieglabys przed Kamieniem Prawdy, ze to bylem ja? Widzialas moja twarz? -Przysieglabym! A co do twarzy, to nie potrzebuje jej znac; wziales mnie w mroku, ale jest dowod, ktory pamietam i bede pamietac do smierci. Uniosl reke, drapiac w zamysleniu stara blizne na policzku... W obreczy zamigotal ogien. Tak nie pasowala do jego ubioru, ze nikt by jej nie zapomnial. -Tym dowodem jest...? Nosisz ja na reku, swiecac wszystkim w oczy... tak jak mnie, gwalcicielu. To twoja bransoleta! W zamysleniu popatrzyl na klejnot. -I to jest twoj dowod? Wystarczajacy, zeby mnie poslac Ropuchom? - usmiechnal sie, ale tym razem bez cienia wesolosci. - Poslalas mnie tam, nieprawdaz? Wyciagnal reke i zanim zrozumiala jego zamiar, zrzucil kaptur i przyjrzal sie jej twarzy. -Gdzie sie podzialo straszydlo, dziewczyno? To byla farba czy jakies zaklecie? Naprawde musialas mocno chciec mnie dosiegnac, jesli zdecydowalas sie zrujnowac wlasna urode, aby plan sie powiodl. Uniosla zwiazane dlonie i dotknela policzkow. Nie miala lustra, ale jesli tak mowil, to oszpecenie musialo rzeczywiscie zniknac. -One to zrobily... - mruknela polprzytomnie. Zaiste, musial miec duza wprawe w takich spotkaniach, by zachowac sie tak, jak to robil, udajac zainteresowanie drobiazgami. -Masz na mysli Ropuchy? Wyjasnij mi wobec tego jedno: dlaczego, majac mnie tam, gdzie chcialas, w ich mocy, zaryzykowalas zyciem, by mi pomoc? Tego nie moge pojac. Gdyz zdobyc sie na cos takiego, jak zawarcie umowy z tymi stworami, moze jedynie ktos zdesperowany, a to uczucie nie przemija latwo i nie jest latwo je zwyciezyc... - Dlaczego wiec uratowalas mnie? Nie wiem. Moze stwierdzilam, ze skoro bol byl moj, to zaplata tez powinna byc... Mysle, ze troche to, ale bardziej... - zrobila pauze - ...ale w koncu nawet kogos takiego jak ty nie moglam im zostawic! -To rozumiem i przyjmuje: nienawisc i rozpacz moga nas wszystkich doprowadzic do rzeczy, ktorych pozniej zalujemy... Zrobilas to i stwierdzilas, ze za bardzo jestes czlowiekiem, by doprowadzic do takiego konca, a potem na drodze probowalas dobra stala i wlasna reka... -A ty... ty chciales mnie zmusic... znowu! - jej policzki zarozowily sie nie od ognia lecz wielkiego wstydu. -Tak myslalas? Moze po tym, co przezylas, to normalne... Teraz kolej, bys mnie wysluchala i to uwaznie, i bez przerywania. Po pierwsze, nigdy nie bylem w poblizu Lethendale. Ani trzy miesiace temu, ani trzy lata... nigdy! Po drugie: to, po czym mnie osadzilas, ta bransoleta, nie byla przed trzema miesiacami moja wlasnoscia. Gdy skonczylismy oblezenie portu, bylo wiele wolnego czasu, a wojsko skladalo sie z ludzi pochodzacych z roznych stron i nacji. Podobni byli wszyscy... Widzisz, oblezenie jest glownie nierobstwem, oczekiwaniem na poddanie sie wroga lub na szturm. My tylko pilnowalismy, by nie przedarli sie ladem, czekalismy na okrety z Handelsburga i Vennesport, gdyz glowny atak mial isc od morza, dla zmniejszenia strat, gdyz z tamtej strony nie bylo zadnych umocnien. Czekajac, zabijalismy czas w rozmaity sposob; duzo sie gralo w kosci i rozne gry losowe i hazardowe. A choc z natury jestem ostrozny, od czasu do czasu ryzykowalem i gralem. To wlasnie jest wygrana. Ten, ktory przegral, podobny do Urrego, byl synem jakiegos niezyjacego lorda, nie mial nic procz ruin domu... Dwa dni potem zginal, gdy oblegani urzadzili wycieczke. Blagal mnie, bym zatrzymal klejnot, obiecywal odkupic go zaraz, gdy tylko los usmiechnie sie do niego; byl to ostatni z rodowych skarbow. Nie zdazyl, a ja odkrylem, ze nie jest to tylko ozdoba, ale tez calkiem uzyteczna oslona przy strzelaniu z luku. I zatrzymalem ja. Jak sie okazalo, na swoje nieszczescie... Co do niego, to nie znam nawet imienia, mial jakies przezwisko. Polowe czasu przepijal, a druga przeznaczal na szukanie smierci i tak zreszta byl chodzacym nieboszczykiem. -Czym? - jego opowiesc byla przekonujaca. Nie tylko przez to, co mowil, lecz takze przez sposob mowienia. -Tak ich nazywam, a w High Hallack jest ich wielu... Niektorzy to mlokosy jak Urre, czy ten, o ktorym mowie. Inni sa wystarczajaco starzy, by byc ich dziadkami. Kraj zostal spustoszony ogniem i mieczem, a ci, ktorzy nie doswiadczyli najazdu, musieli zywic obie armie. Te ziemie maja dwie drogi przed soba: zapasc sie w nicosc z wyczerpania, albo wylowic nowych wodzow, ktorzy pokieruja odbudowa. Mowil teraz bardziej do siebie niz do niej. Dla niej zreszta i tak nie mialo to znaczenia. Byla pusta wewnatrz, jakby pozbawiono ja czegos waznego. Kto byl ojcem jej dziecka? Chlopak, ktory wszystko stracil i stal sie pozbawionym przyszlosci trupem, zyjacym z dnia na dzien i korzystajacym ze wszystkiego, co znalazl na drodze. Nie stracila dziecka, ale stracila cel, ktory dotad mobilizowal ja do dzialania - potrzebe sprawiedliwosci, ktora ja tu przywiodla... do Ropuch. Zadrzala od naglego chlodu, mimo oponczy i bliskiego ognia; w slepej nienawisci omal nie wydala im niewinnego czlowieka... Wydala na koniec, o jakim teraz nie odwazyla sie nawet myslec. To, ze w ostatnim momencie uratowala go, bylo nie tyle zasluga jej, co Gunnory... Co mogla powiedziec temu, ktory teraz patrzyl w plomienie, jakby mogl w nich czytac przyszlosc? Odgarnela opadajace na czolo wlosy. W tejze chwili popatrzyl na nia ze szczerym usmiechem, od ktorego skulila sie jak od uderzenia; pamietala, co mogloby dziac sie z nim w tej chwili. -Nie ma potrzeby, bys byla zwiazana... Czy nadal pragniesz mojej krwi? - szybkim ruchem rozwiazal krepujaca ja tkanine. -Nie - odparla cicho. - Wierze ci... Ten, ktorego szukalam, jest martwy. -Zalujesz, ze nie zginal z twej reki? Wpatrzyla sie we wlasne dlonie, zastanawiajac sie, co ma teraz ze soba zrobic: pozostac dziewka karczemna?... Ugiac sie przed Kunonem?... Nie, na to nigdy sie nie zgodzi! -Pytalem, czy zalujesz, ze nie zginal od twojego sztyletu? -Nie! -Ale ciagle masz jakies mroczne mysli. -To juz nie twoje zmartwienie. Chciala wstac, lecz powstrzymal ja. -Jest taki stary zwyczaj: jesli mezczyzna uratuje dziewczyne od smierci, to ma pewne prawa. Przez chwile nie pojmowala o czym mowi, a potem jej poszarpana lecz ciagle obecna duma sklonila ja, by spojrzec mu w oczy. -Nie jestem taka, do ktorej odnosi sie ten zwyczaj, juz nie! Wciagnal ze swistem powietrze. -Wiec to dlatego! Nie jestes z plebsu i nie pogodzilas sie z tym, co ci wyrzadzil... Nie masz nikogo, kto by bronil twego honoru? -Moj brat ma tylko jedno zyczenie: bym poddala sie starym praktykom, dla unikniecia wstydu w oczach innych - usmiechnela sie pogardliwie. - Gdybym na to przystala, pozwolilby mi cierpiec w moim wlasnym domu i, byc moze, nawet nie wypominalby mi swej dobroci czesciej niz trzy razy dziennie. -Tego nie scierpisz... Lecz, przy takiej nienawisci do ojca twego... -Nie! - odruchowo dotknela talizmanu. - Bylam w swiatyni Gunnory, a ona przyrzekla mi, ze dziecko bedzie calkowicie moje. -Ona rowniez wyslala cie do Ropuch? -Ona broni zycia, nie ma nic wspolnego ze smiercia... O Ropuchach wiedzialam ze starych opowiesci. Zaslepiona poszlam do nich, a one daly mi to, co umiescilam w twoim lozu, by sprowadzic cie do nich. I abym pamietala, znieksztalcily mi twarz. Czy... to zniknelo? -Zniknelo. Gdybym nie pamietal twojego stroju, nie rozpoznalbym cie... Sluchaj, to cos w moim lozu... poczekaj tu, tylko wpierw przyrzeknij, ze jesli bede chcial odejsc, to zabarykadujesz drzwi i zatrzymasz mnie za wszelka cene! -Przyrzekam! Poruszal sie cicho i sprezyscie, jak ktos przyzwyczajony do zycia w miejscach, gdzie niepotrzebny halas moze wiele zmienic w losie czlowieka. Zostala sama i zaczela myslec o sobie; kto udzieli jej schronienia... poza, byc moze, klasztorem w Lethendale. Innego miejsca nie widziala. Moze ktoregos dnia Kuno... Nie! O nic go nie bedzie prosic! Tristan wrocil. W szczypcach do rozgarniania ognia trzymal kamyk, ktory przyniosla z siedziby Ropuch. Wrzucil go do plonacego na kominku ognia. Plomienie wystrzelily tak wysoko, jakby nalal oliwy. Wstrzasneli sie oboje. -Juz nie ma pulapki - mruknal - i nikt inny nie zlapie sie w nia. -Powiedziec, ze mi przykro, to puste slowo, ale... -Pani, komus, kto tyle przeszedl, moge tylko rzec, ze rozumiem. Gdy ktos jest zmuszony do czegos, bedzie szukal kazdego sposobu, zeby sie uwolnic... A zreszta, i tak mnie ocalilas. -Wprowadzajac najpierw w pulapke! Powinienes pozwolic im zatrzymac mnie tak, jak chcialy, to by wszystko zalatwilo. -Wystarczy! - uderzyl piescia w lawe. - Skonczmy z przeszloscia. Przypominanie tego, co zle, szkodzi tak sercu jak i umyslowi. Powiedz mi, pani, gdzie zamierzasz sie udac, bo rozumiem, ze do brata nie chcesz wracac. -Co do tego masz racje. Jest takie jedno miejsce. Klasztor w Lethendale, moge tam prosic o schronienie. - Zastanowila sie, czy po tym wszystkim zaofiaruje sieja odwiezc, bo prosic o to nie miala prawa. Jego pytanie zaskoczylo ja calkowicie. -Pani, przybylas tu, nieprawdaz, droga wzdluz szczytow. -Zgadza sie. Wydawala mi sie bezpieczniejsza. Legendy mowia, ze niekiedy uzywaja jej ci, ktorzy ja wybudowali, ale sadze, ze sa mniej niebezpieczni od niektorych moich pobratymcow. -W takim razie musialas mijac Nordendale. Co powiesz o tej osadzie i zamku? Nie miala pojecia, po co mu te wiadomosci, ale opowiedziala mu o wszystkim, co widziala w osadzie. -Masz bystre oczy. Zauwazylas wiecej niz zdarza sie to innym w tak krotkim czasie. A jeszcze co innego zaprzatalo ci mysli. Posluchaj mnie teraz, gdyz moze to dotyczyc nas obojga: uwazam, ze Nordendale potrzebuje pana, ktory natchnalby ludzi otucha i odbudowal osade. Przybylem tu wlasnie w poszukiwaniu takiego miejsca. Nie jestem taki jak Urre, urodzony na dworze i przyzwyczajony do wygod, nie majacy pojecia o tym, co los moze czlowiekowi splatac. Nigdy nie slyszalem, kim byl moj ojciec, choc wiem, ze byl dobrze urodzony. Potem matka zyla z kupcem, by miec za co nas utrzymac. Jako chlopak wiedzialem juz, ze jedynie przez to moge sie wybic - dotknal miecza. - Gildia kupiecka nie przyjmuje ludzi bez imienia, ale na miecz i luk popyt jest zawsze. Uczylem sie wiec sztuki wladania nimi tak doglebnie, jak tylko moglem. Potem przyszla inwazja; sluzylem rozmaitym lordom, az zostalem dowodca strazy. Zawsze jednak pozostawala mysl, ze w tak niespokojnych czasach i przy takich stratach wsrod starej szlachty nadchodzi moja szansa. Teraz wielu zbrojnych, pozostajacych bez pana, po tylu latach walki nie zamierza zajmowac sie niczym innym. Czesc juz stala sie bandytami. Czesc jeszcze sie do nich przylaczy. Majac tuzin porzadnych, moge objac kazdy bezpanski zamek, chocby Nordendale. Mieszkancy potrzebuja wodza, a dziedzictwa nie pozbawiam nikogo. Zamierzam tam zaprowadzic lad i spokoj. Przez Grimmerdale ciagnie wielu zbrojnych, gotowych zaciagnac sie dla takiego celu. Wystarczy ich, bym mogl wyszukac najlepszych. -Widze, ze ktos naprawde zdecydowany moze to osiagnac, tylko co to ma wspolnego ze mna? Przyjrzal sie jej i nie mogla do konca odgadnac, co kryje sie w jego wzroku. -Mysle, pani, ze jestesmy bardzo podobni do siebie i moglibysmy ku obopolnej korzysci kroczyc ta sama droga. Nie prosze cie o odpowiedz dzisiaj... Jutro, nie, juz teraz porozmawiam z tymi, ktorych sobie wybralem, jesli mi przysiegna, pojedziemy do Lethendale, gdzie zamierzasz sie schronic. To niedaleko. -Konno ze dwa dni na zachod. -Doskonale. Pozostawie cie tam i udam sie do Nordendale. Powiedzmy, za cztery dni przyjade po odpowiedz, czy nasze drogi sie zejda, czy nie. -Zapominasz, ze nie jestem zona ani wdowa, a... -Czy nie masz obietnicy Gunnory? Dziecko ma byc tylko twoje, a ja powitam was oboje jednako goraco. Przygladala mu sie, upewniajac sie, czy nie zartuje. To, co zobaczyla, sprawilo, ze zacisnela dlon na amulecie i odparla cicho: -Przyjedz, jak mowiles, do Lethendale. Na pewno dostaniesz odpowiedz, ktora powinna cie ucieszyc. Odmieniec Lethendale nie bylo forteca ani zamkiem, lecz klasztorem i miejscem schronienia dla potrzebujacych. Jednakze mimo wczesnej wiosny mialo w sobie ponurosc zamczyska. Nie stopione polacie sniegu zalegaly blotnista ziemie podworza. Okna i kamienne sciany budowli byly mokre od wilgoci. Uderzal o nie z wyciem zachodni wiatr, zbyt juz slaby, by wedrzec sie do srodka.Hertha przycisnela czolo do tafli grubej szyby. Zginala sie wpol, jakby to moglo jej przyniesc ulge w kolejnym ataku bolu, ktory ostatnimi czasy regularnie targal jej cialem. Noszone przez nia zycie moglo nalezec do zapalczywego wojownika, pragnacego za wszelka cene juz wydostac sie na swiat, gotowego walczyc ze wszystkim i z wszystkimi. Nie zostawala dlugo sama - przewaznie byl przy niej ktos, kto w razie potrzeby podtrzymywal ja. Ta druga kobieta byla dla niej postacia pozbawiona twarzy, kims ze snu, a raczej z nie konczacego sie nocnego koszmaru... W zacisnietej dloni Hertha ciagle trzymala wygladzony przez czas amulet Gunnory. Tak mocny byl to uscisk, ze prawie pozbawiony krawedzi przedmiot poznaczyl jej skore glebokimi bruzdami. Nie modlila sie - nie teraz. Czy z tego miejsca, poswieconego zupelnie innym silom, dotarlaby do Najstarszych jakakolwiek prosba? Z zacisnietymi zebami oderwala czolo od szyby. Postawila pierwszy krok, potem drugi... i znow zachwiala sie pod wplywem przejmujacego bolu. Ze zlepionymi potem wlosami, wygieta prawie w luk, padla na loze. -Gunnora! - przeszywana rozrywajacym wnetrznosci bolem nie wiedziala czy krzyknela glosno, czy tylko w myslach. Bol przeszyl ja jak wlocznia. Nagle bol ustal. Ogarnal ja spokoj. Poczula sie dziwnie, jakby plynela. W otaczajacej ja ciemnosci uslyszala gleboki rechot, zlowrogi smiech przepojony zloscia. W rozpraszajacym sie mroku dostrzegla... Kamienne kregi, do szczytow ktorych przywarly zdeformowane ciala. Ni to przykucaly, ni to siedzialy, zwracajac w jej strone monstrualne glowy. Wytrzeszczonymi oczami obserwowaly ja z triumfem i msciwa satysfakcja. Pamietala je; teraz krzyknela, nie po to, by wezwac na pomoc Najstarszych, lecz ze strachu, ktory juz uwazala za odlegla przeszlosc. Chciala uciekac czy chocby uniesc rece i zaslonic sobie oczy, mimo iz wiedziala, ze to jej nie pomoze... Ropuchy z Grimmerdale! Nierozwaznie odnalazla je, potem oszukala i walczyla z nimi, a teraz one sa tutaj! -Pani! - glos dobiegal z daleka i nie mial zwiazku z koszmarem. Ale zdawalo sie, ze pokonuje urok, gdyz obraz zmetnial i znikl. Drzac, Hertha otworzyla oczy. Inghela, jedna z Dam zakonu, biegla w ziolach i pielegnacji chorych, stala nad nia w swietle dwu lamp. Dzien, ktory wczesniej ogladala przez grube okna, musial sie wiec skonczyc, a ona pozostawala w dlugim omdleniu. Inghela trzymala ja za reke i z wyraznym niepokojem w ciemnych, czystych oczach natarczywie wpatrywala sie w jej twarz. Dziewczyna zebrala resztki sil. Usta miala suche, jakby pokryte popiolem. -A dziecko? - nawet w jej uszach glos zabrzmial chrapliwie. -Masz corke, Pani. Corke! Przez chwile jej serce bilo hymn pochwalny. Chciala uniesc ramiona, choc czula sie tak, jakby zalozono jej olowiane bransolety. Obietnica Gunnory: dziecko, ktore nie bedzie mialo nic z gwalciciela - przyczyny swego istnienia. Tylko jej dziecko, jedynie jej. -Dajcie mi je. - Miala nadal slaby glos, ale zycie i wola dzialania wracaly jej szybko. - Dajcie mi moja corke! Dama nie poruszyla sie. Nie trzymala w ramionach zawiniatka. Wydawalo sie jej, ze w oczach Ingheli pojawilo sie wiecej watpliwosci, ktorych nie rozumiala. Sprobowala uniesc sie na lozu. -Czy dziecko... nie zyje? - miala nadzieje, ze udalo jej sie zapytac spokojnie, tonem nie zdradzajacym targajacych nia emocji, rownie mocnych jak uprzedni bol. -Nie. - Teraz tamta poruszyla sie i z podobnego do skrzyni lozeczka podniosla zawiniatko, ktore nagle wydalo przenikliwy dla uszu krzyk i probowalo wydostac sie ze spowijajacej je tkaniny. Zywe, coz wiec sie stalo? Sposob zachowania Ingheli wrozyl nieszczescie. Tego byla pewna. Wyciagnela ramiona, starajac sie, by nie drzaly i przygotowujac sie na przyjecie najgorszego, choc nie miala pojecia, co to mogloby byc. Sadzac po zywiolowosci, z jaka probowalo pozbyc sie okrycia, dziecku daleko bylo do smierci. Wziela je i ostroznie rozwiazala powijaki, chcac dokladnie przyjrzec sie, wedlug przyrzeczen Gunnory, jedynie jej dziecku. Pierwsze spojrzenie na czerwone cialo niemowlaka powiedzialo jej wszystko. Obrzydzenie, aczkolwiek chwilowe, omal jej nie zadlawilo, gdy spogladala na zywe swiadectwo zla, ktore musialo zawladnac tym zyciem, jeszcze nim ujrzalo ono swiatlo dzienne. Swiadectwo jej grzechu - jej kontaktow z silami zla, starymi i wielkimi, lezalo teraz przed jej oczyma - kara spadla na dziecko, nie na nia. Patrzyla na zdeformowana twarz, ciagle wykrzywiona w tym przerazliwym skrzeczeniu i na wylupiaste oczy wlepione w nia z takim wyrazem, jakby to male stworzenie wiedzialo, jaki los je dotknal. Skora zaczela juz miejscami nabierac brazowego odcienia - znaku Ropuch... Zawinela dziecko i opiekunczo je przytulila, spogladajac na stojaca obok Dame. Dlonie Ingheli wykonywaly odwieczne znaki, odzegnujace sily ciemnosci, a usta szeptaly cos, czego nie mogla doslyszec. Wreszcie chwycila nawleczone na pasek pierscienie modlitewne i powoli zaczela je przesuwac. -Odmieniec! - Sluzaca, z obecnosci ktorej nawet nie zdawala sobie sprawy, wysunela sie zza swojej pani w krag swiatla. To jedno slowo przywrocilo jej calkowita przytomnosc. -To jest - wyrzekla z wolna, biorac w tym momencie na siebie wszystko, co znieksztalcilo dziecko, caly bagaz grzechow jej szalenstwa i nienawisci - to jest moja corka Elfanor, ktora oglaszam prawowita i ktora ma prawo nosic imie mojego Klanu. -Elfanor? - zastanowila sie, skad przyszlo jej do glowy to imie, ktorego nigdy dotad nie slyszala, a ktore wydalo jej sie najwlasciwsze. Co do reszty wygloszonej wlasnie mowy, byla to pusta formulka: nie miala Klanu, nie miala imienia rodowego, nie miala pana, ktory w centralnej komnacie podnioslby dziecko i ukazal je wszystkim jako swoje i prawe. Byla zupelnie sama, tym bardziej teraz, po tym, co spotkalo jej dziecko. Slyszac szczek pierscieni modlitewnych, wiedziala, ze zostalo juz ono osadzone, a wraz z nim rowniez ona. Jej nieugieta duma, ktora kiedys sprzeciwila sie zadaniom rodziny, na ktora liczyc juz nie mogla, byla dla niej nadal tarcza, a kto wie, moze nawet bronia. -Moja corka - powtorzyla stanowczo, patrzac na Dame. -Odmieniec! - sluzaca ponownie wymowila slowo gorsze od przeklenstwa i znaczace smierc. Dama Inghela wladczo wydala szereg polecen. Sluzaca zajela sie uprzatnieciem poplamionych plocien i wiader z brudna woda, po czym wymknela sie z pokoju. Inghela, uwaznie przypatrujac sie lezacej, ponownie zblizyla sie do loza. -Dziecko... - zaczela. Hertha uniosla glowe. Nikomu, a zwlaszcza tej kobiecie, nie wyjawi wypelniajacego ja bolu i rozpaczy. -Jest przeklete, to chcialas Pani powiedziec? - dokonczyla. Dama nie okazala obawy, ktora w tych murach uwazana byc mogla zgola za herezje. Idacy Sladem Plomienia nauczali, ze grzech zawsze zostawia swoj slad na ciele grzesznika. Wobec tego slowa Herthy byly prawie rownoznaczne ze spowiedzia. -Zlo owocuje, gdy jest pielegnowane przez wole - powiedziala powoli, choc w jej oczach nie bylo potepienia. -Znasz, Pani, moja historie - odparla dziewczyna. Patrzyla na dziecko, ciche od chwili, gdy je wziela; lezalo spokojnie z na wpol przymknietymi oczyma, jakby slyszac i rozumiejac, o czym obie rozmawiaja. - Tak, szukalam zla, by sprowadzic je na tego, ktory mnie zhanbil. Szukalam zla Najstarszych otwarcie i dobrowolnie, gdyz przepelniala mnie nienawisc. Ale nie dopuscilam tez, by spelnilo sie to zlo: zyje ten, ktorego wyslalam Ropuchom. Walczylam o niego i zwyciezylam. -Ale nie byl tez to ten czlowiek, ktorego szukalas... -Tego dowiedzialam sie pozniej... dopiero, gdy go uratowalam. To... - przytulila mocniej niemowle - nie znam ani starej magii, ani wiedzy; nie sadzilam, ze te moce moga wniknac we mnie i zmienic nowe zycie, ktore juz wtedy nosilam. Elfanor jest moja i to tez jest moim problemem. Moze... moze to, co uczynila jedna moc, inna potrafi odwrocic? Wiedziala, ze tego nie nalezalo mowic w tym miejscu, ale byla to jedyna slabiutka nadzieja, jaka jej zostala. -Nieslusznie mowisz - ponownie rozlegl sie klekot pierscieni. - My tutaj wyznajemy prawdziwa nauke, a ty juz masz dowod, co spotyka zwracajacych sie do innych mocy. -Prawda - resztka sil powstrzymala cisnaca sie na usta odpowiedz: sa moce i moce - nie moge usidlic mych mysli. Uniosla jedna dlon i chwycila wiszacy miedzy piersiami amulet Gunnory. Przypomniala sobie, jak bedac ciezarna udala sie do swiatyni po pomoc... jak we snie, a moze nie tylko we snie zostala przywitana i jak przyrzeczone jej spelnienie jednej z prosb. I byla pewna, ze Elfanor nie ma w sobie nic z ojca. Wszystko, czego urok nie odmienil, pochodzilo wylacznie od niej. Mijaly dni, a ona nikomu nie wspominala, co zamierzala zrobic. Wiedziala doskonale, ze jej dziecko jest tematem wielu plotek i to nie tylko w kuchni czy w stajni i ze gratulacje, ktore slyszala, sa jedynie wynikajacymi z dobrego wychowania frazesami. Zupelnie nagle nadeszly z poludnia cieple wiatry, zapowiadajac wczesna wiosne. Szybko osuszyly ziemie z resztek sniegu i wilgoci. Hertha wiekszosc czasu spedzala w swojej komnacie. Opiekowala sie corka sama, nie chcac zadnej pomocy od innych, patrzacych na jej dziecko jak na istote przekleta. Tym niemniej jej mysli byly bardziej zajete od dloni. Gdy od porodu minal czwarty tydzien, poprosila o audiencje u Przelozonej. Miala juz gotowy plan. Z dzieckiem na reku dokonala ceremonii powitania - w tej komnacie, w ktorej prosila o schronienie. Wspominala z zalem, jak wowczas wszystko inaczej wygladalo: wtedy miala (jakze zludna) pewnosc przyszlej stabilizacji, miala kogos, na kogo (choc przez krotki czas) mogla liczyc. Teraz te wspomnienia byly tylko bolesna przeszloscia, totez co rychlej odepchnela je, skupiajac sie na terazniejszosci. Byla glupia i placila za to teraz, a byc moze bedzie to robic do konca swoich dni. -Mowi sie, Lady Hertho, ze masz zamiar odjechac stad. - Przelozona byla niska, ale poczerniale ze starosci drewniane krzeslo, z wysokim oparciem, cale pokryte ornamentami Ognia, dodawalo jej wzrostu i powagi. Pierwsze podejrzenie dziewczyny zniknelo. Moze byla zlym sedzia innych ludzi, ale ani w glosie, ani w zachowaniu mowiacej nie doszukala sie oskarzenia czy potepienia - pobrzmiewala w nich jedynie autentyczna troska. -Musze - odparla i usiadla z dzieckiem na kolanach na brzegu taboretu wskazanego jej przez Przelozona. Elfanor nigdy nie plakala, jesli tylko byla blisko niej. Lezala nieruchomo i nie spuszczala oczu z oblicza matki. Hertha przylapala sie na tym, ze unika spojrzenia tych zbyt wielkich i mrocznych zrenic, gdyz maja wyraz, jaki juz raz, a wlasciwie dwa razy w zyciu widziala... -Ani ja, ani ono nie mamy miejsca w tych murach - dodala. -Ktos tak powiedzial? - padlo blyskawicznie pytanie. -Takich rzeczy nikt nie musi mowic... Nie, nikt mi tego nie powiedzial... ale to prawda. Przeze mnie zlo dostalo sie tutaj, gdzie powinny panowac pokoj i zgoda. -Zgode mamy, a pokoj... nie lezy on w naszej tylko mocy. Jesli odejdziesz stad, to gdzie sie udasz? Lord z Nordendale... -Blagam... - przerwala jej - byl dla mnie dobry wowczas, gdy mial pelne prawo mnie zabic. Narazilam go na takie zlo, jakiego zapewne nikt z rodzaju ludzkiego nie mial okazji napotkac. Znasz, Pani, moja historie i wiesz, ze prosilam o zemste stwory, ktorych natura jest mroczniejsza od najglebszej nocy i wiesz takze, ze potem jego wprowadzilam w ich siec... -A nastepnie walczylas o niego. Czyz i wtedy nie bylas pewna, ze jest tym, ktory cie zhanbil? -Tak, ale to juz nie mialo znaczenia. Mialam prawo zabic go sama, ale zaden czlowiek, niewazne jak bardzo zly, nie powinien byc wydany takim mocom jak tamte. -- Nie potepil cie, raczej uszanowal za to, ze staralas sie walczyc sama ze swoja hanba. Ten Tristan rozmawial ze mna. nim odjechal, a potem, czyz nie mialas od niego dwakroc wiadomosci potwierdzajacych, ze osiagnal cel, zaprowadzil tam pokoj, dal wiecej niz cien nadziei mieszkancom i ze pragnie, bys z wszystkimi honorami zostala jego pania... On jest twardy ale i dobry, podobny do stali, ktora nosi. Co z nim? Udasz sie tam? -W zadnym wypadku. On dopiero co objal te ziemie. Jest silny i roztropny, ale jesli tylko wezmie kobiete z "odmiencem" przy piersi, klopoty spietrza sie wokol niego jak woda wokol skaly i przewroca go. Nie pojde tam i blagam cie, Pani, abys nie posylala tam zadnej wiadomosci. A gdyby kto pytal, to powiedz, ze wrocilam do swojego Klanu. -Mowilas, ze go nie masz - ostro odparla przelozona - my nie uznajemy klamstwa i nie robimy roznicy, czy jest ono uzyte w dobrej, czy zlej sprawie. -Od swego Klanu oddalilam sie przez wlasne postepowanie... i nie wroce tam. Pojde w miejsce, na ktore winna bylam udac sie na samym poczatku. -Na Pustkowie? To oznacza smierc, a rozmyslne szukanie smierci takze jest grzechem. -Gdybym tam chciala sie udac, juz dawno bym to zrobila. Nie szukam smierci. Szukam odpowiedzi, a jesli zaprowadzi mnie to w dziwne miejsce, to jestem na to przygotowana. -Ich drogi nigdy nie byly naszymi. W takich poszukiwaniach narazasz cos wiecej niz tylko cialo. -Zrobilam to pare miesiecy temu, Pani. Przeciez sama nie twierdzisz, ze nie powinnam walczyc o to malenstwo - powiedziala z uniesieniem i oczami blyszczacymi jak u polujacego sokola. - Sa stare miejsca, siedziby zla z czasow, gdy nie bylo tu jeszcze ludzi, ale sa takze takie miejsca, gdzie panuje dobro. Czyz biegla w ziolach nie uzywa niekiedy niewielkiej dawki groznego leku, wiedzac, ze ta ilosc leczy chorobe, a wieksza zabija? Bede szukac uzdrowienia, ale moze mi to zajac cale zycie. Przelozona dlugo studiowala w milczeniu twarz dziewczyny, jakby chciala sama sila woli wniknac w mysli klebiace sie w jej glowie. -To twoj wybor - rzekla powoli. - My nie uzywamy takich sil, ale niekiedy Ogien daje nam pewna wiedze o przyszlosci... Nie moge powiedziec ci dlaczego, ale wierze, ze jesli cokolwiek mozna uczynic dla odwrocenia tego przeklenstwa, to pomoc bedzie ci dana. -A jesli przybedzie lord Tristan? - Hertha nigdy nie spodziewala sie takiej odpowiedzi od kogos tak silnie zwiazanego z obrzedami odrzucajacymi wszelka zaleznosc od Starej Wiedzy. -Dowie sie prawdy: ze dalas zycie, o ktore musisz walczyc i ze poszlas to uczynic, a my nie wiemy dokad. Czy on pogodzi sie z tym, tego nie wiem i decyzje jemu pozostawie. Nie moge poblogoslawic twoich poszukiwan, ale ze dobrze ci zycze, pragne, by ci sie powiodlo. Masz odwage i wole podobna do miecza zaprawionego juz w bojach, ale ciagle czystego i ostrego... Masz wierzchowca, ktorego zostawil dla ciebie lord Tristan i radze ci go przyjac, nawet gdy twoja duma bedzie sie wzdragac. Jucznego kuca dostaniesz od nas. Mamy ich wiele, pozostawili je uchodzcy. Nie wszyscy przezyli, a ich bliscy nie zawsze upomnieli sie o wlasnosc i pewnie juz tego nie zrobia. Zapasy i to, co niezbedne w podrozy wybierz sama z magazynow. Nie moge ci dac zadnej oslony na droge, bo tam, gdzie sie udajesz, nasze umiejetnosci bylyby przeszkoda a nie pomoca. Nie pytam cie tez o to miejsce, ale radzilabym, bys nie jechala droga, gdyz w tym kraju chaosu wielu jest pozbawionych Pana i sumienia, gotowych napadac na podroznych. -Pani, dalas mi wiecej, niz osmielilabym sie oczekiwac - Hertha wstala. - A najwiekszym z twych darow jest, zes nie powiedziala: "Nie idz, bo to sie i tak na nic nie zda!" -A gdybym, zalamujac rece i powolujac sie na swoj autorytet, ktorego zreszta i tak nie mam u ciebie, tak wlasnie powiedziala - po jej twarzy przesunal sie cien usmiechu - posluchalabys? Sadze, zes wszystko przemyslala i ze wybralas to, co wedlug ciebie jest najlepsze, wiec niechze tak bedzie. Sami wybieramy sobie drogi, a niewielu ma do tego tak powazne powody, jak ty. Hertha stala nieruchomo. Bylo w tej kobiecie cos takiego, co w innych okolicznosciach sprawiloby, ze zostalyby przyjaciolkami. Zastanawiala sie przez chwile, jakby to bylo, gdyby powitano ja jako "corke" w tym domu spokoju. Byla to tylko przelotna mysl. -Za dach i poczestunek dzieki i blogoslawienstwo - powtorzyla stara formule pozegnalna. - Na przyszlosc zas wszystkiego co najlepsze temu domowi i jego mieszkancom. -Idz w pokoju, Lady Hertho - przelozona sklonila glowe. - Moze znajdziesz to. czego szukasz. Choc powiedziala wczesniej, ze nie moze dac jej blogoslawienstwa, uniosla dlon i nakreslila w powietrzu jakis znak. Hertha i Elfanor opuscily miejsce spokoju hojnie opatrzone przez przelozona: kon wierzchowy, szerokie, podobne do spodnicy spodnie obcego kroju, objuczony kuc, ktorego wiodla teraz na rzemieniu, dlugi sztylet i krotka wlocznia z ostrzem w ksztalcie harpuna - to wszystko pochodzilo z klasztoru. Kon nie byl zbyt okazaly, ale za to spokojny. Od razu zauwazyla, ze jest w nim domieszka krwi dzikich koni gorskich. Ucieszyla sie, poniewaz ich droga wiodla przez gorzysta i rzadko uczeszczana okolice, poniewaz zwyklym traktem, pomna rady przelozonej, nie odwazyla sie jechac. Elfanor umiescila w specjalnych trokach na plecach. Wyruszyly wczesnym switem, bo pierwsza czesc drogi najlepiej bylo pokonac wczesnie. Byla zbyt znana i uczeszczana, a procz niej nie bylo zadnej innej. Tylko wczesnym rankiem mozna przejechac nie napotykajac nikogo. Gdy tylko bylo to mozliwe, skrecila w gory. Tam prawdopodobienstwo spotkania kogokolwiek bylo znikome. Kraj pelen byl ludzi bez wodzow i miejsc, ktorych panowie zgineli. Ludzie i warownie oczekiwaly kazdego, kto chcialby nimi wladac. Dla takich jak lord Tristan byla to okazja do zaprowadzenia w okolicy spokoju. Odpedzila mysl o tym, ze moglaby zasiadac obok niego, sluzyc mu w razie potrzeby pomoca. Bylo to marzenie rownie nietrwale jak dym na wietrze i niedawne wydarzenia szybko je rozpedzily. Nim slonce wspielo sie wyzej, znajdowala sie juz na porosnietej krzewami sciezce wijacej sie miedzy kamieniami wygladajacymi jak naturalny element krajobrazu. Z delikatnych napomknien zaslyszanych w klasztorze wiedziala, ze stanowia one bariere, za ktora kryje sie poczatek innej, znacznie starszej drogi. Prawda bylo, ze Najstarsi, niegdys wladajacy ta kraina, bardziej lubili drogi pnace sie na szczyty gor niz te wijace sie dolinami. Taka wlasnie gorska sciezka doprowadzila ja przed miesiacami do swiatyni Gunnory a potem do siedziby Ropuch. Chciala teraz powrocic do tej swiatyni, gdyz tylko od Gunnory mogla oczekiwac jakiejs rady. Kochala ona dzieci i gdy szlo o ich dobro, matki zawsze mogly liczyc na jej pomoc. Czy pomoze przekletemu... nie, nie przekletemu. Klatwa ciazyla na niej, nie na dziecku, i to jej nalezala sie kara. Niech ona ma plamista skore, wylupiaste oczy... to wszystko, co ma teraz Elfanor. Jedyna nadzieja byla wiara, ze w jakis sposob Gunnora powie jej, co czynic, by uwolnic corke od uroku. Jechala powoli. Od czasu do czasu zsiadala, by zajac sie dzieckiem. Milczenie i bezruch Elfanor byly jedna z najdziwniejszych rzeczy, bardziej nawet przerazajaca od jej wygladu, od wyrazu oczu, ktore, jak zauwazyla, nie mialy w sobie nic ludzkiego; zwyczajne male dziecko nie mogloby z takim skupieniem przygladac sie otoczeniu. Chociaz droga biegla wysoko, jej budowniczowie zatroszczyli sie o to, by jadacy nia byli ukryci przed niepowolanymi obserwatorami. Wysokie i geste krzewy i drzewa rosnace po obu stronach skutecznie oslanialy i podroznych, i sama droge. Na noc zatrzymaly sie w miejscu, gdzie niegdys moglo byc obozowisko; skaly ustawione byly w taki sposob, ze ich szczyty tworzyly cos w rodzaju dachu, wprawdzie topornego, ale niezle spelniajacego swe zadanie. Bylo tu nawet wglebienie osmalone od wielu ognisk. Teraz ona rozniecila w nim ogien z pozbieranych po drodze galazek i suchego mchu. Dodala tez nieco suszonych ziol, tych otrzymanych od Damy Ingheli, nadajacych dymowi przyjemny aromat, a co wazniejsze, utrzymujacych z dala koszmary senne. Odswiezajacy sen byl jej teraz najbardziej potrzebny, by mogla dotrzec do wyznaczonego celu. Podrozujac ta droga, swiadomie narazala sie na wplywy, jakie mogly wywierac stare sily i kazda, nawet najslabsza ochrona, jaka mogla zapewnic sobie przeciwko zlu, byla cenna. Do ogniska zblizyly sie rowniez wierzchowce. Pozywialy sie ziarnem, ktore wziela na droge. Nie odwazyla sie puscic je na wiosenna trawe. Sadzila, ze skoro maja nie opodal wode z gorskiego zrodla, a sa przy tym nakarmione, nie beda chcialy jej opuscic. Spala dobrze, choc czujnie. Co jakis czas budzila sie, by podtrzymac ogien. Pod reka miala noz i wlocznie. Nic nie zaklocilo spoczynku. Wyruszyla o swicie. Mijala skalne sciany, z ktorych nawet czas nie starl wyrytych gleboko dziwnych symboli. Czwartego dnia dotarla do miejsca, gdzie droga rozwidlala sie na polnoc i na poludnie. Ona miala wedrowac na polnoc; zaczela szukac jakiegos znaku. Jesli sie nie pomylila i byla to ta sama droga, ktora przybyla tu w zimie, to powinna minac pewne skaly, ktore zapamietala. Jak dotad nie napotkala nikogo, choc parokrotnie, gdy stary szlak przyblizal sie do obecnej drogi, slyszala glosy podroznych - wtedy zamierala z przestrachu. Na szczytach nie czulo sie jeszcze wiosny. Zimny wiatr dal przenikliwie, totez owinela dziecko ciasno oponcza i z ulga zaczela posuwac sie w dol. Cienie juz zaczynaly sie wydluzac, a ona jeszcze nie znalazla miejsca na nocleg. Tracila nadzieje, gdy naraz spostrzegla niski budynek, bedacy celem jej wedrowki. Padajace swiatlo wyraznie ukazywalo zawieszony symbol Gunnory: klos okrecony wokol galezi z owocami. Kon, stapajacy dotad z opuszczonym lbem, parsknal, kuc zawtorowal. Hertha rzucila zachrypnietym glosem: - Pomyslnosc temu domowi i jego mieszkancom. Drzwi otworzyly sie: potok swiatla zalal wejscie. Nim zdazyla zsiasc, zwierzeta wmaszerowaly do wnetrza i zatrzymaly sie w pomieszczeniu przypominajacym przedsionek. Zachowywaly sie tak, jakby trafily do ulubionej stajni... Sztywna od calodziennej jazdy, nareszcie zsiadla i rozejrzala sie. -Wejdz do pokoju. - Glos dobiegal z powietrza i przypominal jej poprzedni pobyt w swiatyni. Spojrzala na konie - musiala je rozkulbaczyc i nakarmic. -Wejdz. - Otworzyly sie nastepne drzwi, prowadzace do wnetrza. - Zwierzeta zostana oporzadzone, gdyz takze przybyly w pokoju. Nie ociagala sie dluzej. Poczula rozlewajace sie po ciele cieplo i spokoj. Przy drugich drzwiach wyjela sztylet zza pasa i zostawila go na podlodze, gdyz nie wchodzi sie z bronia do swiatyni Gunnory. Drugi pokoj wygladal tak, jak go zapamietala: zastawiony pozywieniem stol, gotowy do przyjecia podroznego. Elfanor niespodziewanie poruszyla sie z cichym skrzeczeniem. Wlepila oczy w twarz matki i Hertha nigdy dotad nie byla tak pewna, ze w ciele malego nieporadnego dziecka tkwi umysl starszy od tkanki, z ktorej sie sklada. Podswiadomie oczekiwala protestu ze strony dziecka badz sil obecnych w tym pomieszczeniu. Czyz nie jest zlem przyprowadzac istote przekleta do swiatyni swiatla i pokoju? Ale Elfanor uspokoila sie. Nie nastapila zadna oczekiwana przez nia reakcja. Z ulga opadla na krzeslo. Lewa reka trzymala dziecko, prawa siegnela po kielich, z ktorego unosil sie aromat korzennego wina, tak milego podrozujacym w zimne i puste noce. Posilek napelnil ja blogim spokojem, wypierajacym wszystkie troski i klopoty. Poczula sie dziwnie wolna, tak wolna i spokojna, jak nie czula sie od poprzedniej wizyty w swiatyni. Syta, oparla sie wygodniej o porecz krzesla i zapatrzywszy sie w plomienie stojacych po drugiej stronie stolu lamp, rzekla: -Za poczestunek z serca podziekowanie, za goscine wdziecznosc gleboka, a Tej, ktora tu wlada... - zawahala sie, nie znajdujac wlasciwych slow. Po raz pierwszy uswiadomila sobie z cala wyrazistoscia, co zrobila, wpuszczajac do siedziby spokoju i swiatla swoj wlasny grzech i mroczne zlo! Po przeciwnej stronie stolu otworzyly sie niewielkie drzwi, ukazujac pograzone w polmroku pomieszczenie, skad dolatywaly aromat rozkwitlych w pelni lata kwiatow, glos pulsujacego radosnie strumienia, szum pracowitych pszczol i powiew wiatru, najlzejszy, zdolny poruszyc owocujace galezie. Sprawialo to wrazenie, ze Pani Swiatyni nie oceniala jej tak, jak ona sama. Po raz pierwszy od chwili ujrzenia wlasnego dziecka rozblysla w niej iskra prawdziwej radosci. Szla szeleszczac zablocona suknia, patrzyla przed siebie nie jak zmeczona podroza, szukajaca wytchnienia kobieta, ale jak ktos, kto wie, ze ma powazny cel i ze musi go osiagnac. Otulily ja pasma dymu, a aromat lata stal sie calkiem wyrazny. Wydawalo sie jej, ze dym przybieral ksztalt wielu ramion, przygarniajacych ja, tulacych... Oszolomiona zapachem dotarla do poslania i wyciagnela sie w miekkiej poscieli. Oczy zamknely sie jej niemal natychmiast. Kolumna swiatla o barwie tak pozadanego przez ludzi zlota uniosla sie z podlogi tak wysoko, ze mimo uniesionej glowy nie mogla dostrzec, dokad siega. Widziala tylko, ze swiatlo pulsuje podobnie do bicia serca. Piekne, swietliste zjawisko budzilo respekt bliski leku; Hertha odruchowo uklekla. Chciala wyciagnac rece i blagac o wybaczenie, ale jej ramiona... byly zacisniete wokol tego, co niosla. Z trudem oderwala wzrok od blasku, by sie temu przyjrzec. Dziecko mialo zupelnie ludzka postac, ale bylo czarne gleboka, matowa czernia, rozswietlona jedynie mala zlota iskra, slabo rozblyskujaca na piersi. -Pani... - Nie sadzila, ze przemowila glosno. W miejscu takim jak to uzywa sie mysli, nie slow. - Zgrzeszylam przeciwko zyciu, ktore jest najwiekszym dobrem, ale nie pozwol, by kara spadla na dziecko. Niech sama odpokutuje wine, gdyz niewinny nie moze byc sadzony i karany za czyjes uczynki. Bolesnie porazil ja nagly rozblysk swiatla. Z zalzawionymi oczami oczekiwala odpowiedzi, a gdy zadnej sie nie doczekala, obudzil sie w niej strach. Skupiala cala sile i odwage, by nadal moc wpatrywac sie w swiatlo i nie opuscic oczu. Drzala, gdyz naraz wydalo jej sie, ze owionelo ja zimno, odcinajace nie tylko od laski zlotego ognia, ale takze od zycia. Krzyknela. Jesli to byla smierc, to... -Nie dla dziecka! - slowa nie przypominaly prosby, byly zadaniem. Opanowalo ja jeszcze wieksze przerazenie: nikt nie zada od Mocy, kazdy prosi. Swiatlo zgaslo. Zamiast niego zobaczyla cos innego. Przed nia, a raczej pod nia, gdyz patrzyla z gory, rozposcieraly sie zlozone w okrag skalne plyty. Choc z powietrza wygladalo to inaczej niz z ziemi, bez klopotu rozpoznala miejsce, w ktorym byla, jak dotad, dwukrotnie - siedzibe Ropuch. Zielonkawa poswiata rozswietlala skaly i przez moment obawiala sie, ze dosiegnie jej, zupelnie bezbronnej, gdyz odmowiono jej nawet tej znikomej oslony, jaka miala swego czasu przeciwko Silom Mroku. Jednakze One zdawaly sie byc nieswiadome jej obecnosci, o ile w ogole byly obecne. Poruszyla sie, jakby z pomoca skrzydel - powolnymi, miarowymi ruchami oddalala sie od srodka skalnego labiryntu ku jego brzegom. Wtedy zobaczyla cos nowego: wiekszosc drog prowadzacych w zielonkawa pajeczyne zastawiona byla skalami, a raczej przypominajacymi niewielkie drzwi kamieniami, ktore jarzyly sie jasnym blekitnym ogniem. Pozostale trzy drogi nie byly zastawione takimi plytami. Poczula nagle, ze wie. Tak, jakby ta wiedza zawsze byla w jej umysle, ale pograzona we snie, z ktorego teraz sie obudzila. Otoz wie, iz Ropuchy z Grimmerdale zostaly juz niegdys osadzone i odciete od ingerencji w ludzkie sny. Odciete od wplywu na postepowanie jej rasy, a raczej jej przedstawicieli na tyle zlych badz glupich jak ona, gdy ich poszukiwala. I musza do takiego stanu powrocic. Wziela gleboki oddech: jesli takie bylo jej zadanie, to byla gotowa przystapic do dzialania. Nadeszlo ostrzezenie: poniewaz juz probowala uzyc Ich, by osiagnac swoj cel, stawala sie teraz dla tych prastarych sil o wiele latwiejsza zdobycza od innych. Tak bliskie przebywanie przy ich siedzibie bylo ryzykowne, grozilo smiercia gorsza od kazdego jej rodzaju, jaki mogl pochodzic z reki czlowieka. Do niej i tylko do niej nalezal wybor... Nie wiedziala, czy uratuje to Elfanor, miala jedynie nadzieje, ale silna, taka, ktora moze poprowadzic daleko, zastepujac jedzenie i odpoczynek. Uchwycila sie tej nadziei z calej duszy. Gdy sie obudzila, czekal na nia posilek, a w przedsionku staly gotowe do drogi wierzchowce, tak wypoczete, jakby dopiero zaczynaly podroz. Wyruszyla znow na wschod. Slonce pojawilo sie nad szczytami gor. Droge wybierala starannie, tak, by prowadzila z dala od ludzkich osiedli. Jadac, uwaznie szukala znakow widzianych dotad tylko raz, i to zima. Wiedziala, ze musi unikac ludzi, a nade wszystko lorda z Nordendale. Jej jedyna przewaga byla swiadomosc, ze mieszkancy tych stron omijali miejsca Najstarszych. Droga byla prosta i szeroka, ale tylko do swiatyni Gunnory, teraz stawala sie coraz wezsza i bardziej kreta. Za Nordendale mogla na nia nie zwazac i skreciwszy na poludnie, pojechac na przelaj. Ale dopiero za Nordendale. Nie odwazyla sie przyspieszyc. Szlak byl zdradziecki, usiany glazami i rozpadlinami. Na dodatek byl jeszcze mokry po roztopach, ktore dopiero teraz ogarnialy skalne wierzcholki. Co chwila musiala zsiadac z konia i idac obok, drzewcem wloczni sprawdzac stan drogi. Jak dotad, wierzchowiec nie opieral sie przed dalsza wedrowka. Wziela to za dobry znak. Gdyby bylo inaczej, oznaczaloby to smierc jej i dziecka. Miala nadzieje, ze zmysly zwierzecia, znacznie czulsze od ludzkich, zdaza w pore ostrzec je przed niebezpieczenstwem. Na nocleg wybrala zaglebienie miedzy powalonymi przez wichure drzewami. Z corka w ramionach spala spokojnie na poslaniu z trawy i lisci, bez snow i koszmarow, Dzien wstal mglisty. Widocznosc byla ograniczona. Powietrze wypelniala wilgoc, lepiaca wlosy i ubrania. Z ulga minela Nordendale i pozwolila sobie na krotki odpoczynek, chcac przyjrzec sie lezacej w dole osadzie. Zmiany, jakie tu zaszly, byly znaczne: na wzgorzach pasly sie owce, ludzie pracowali na polach, nad wiekszoscia dachow unosil sie dym. Wiele zmienilo sie od czasu jej zimowych odwiedzin. A jednak... nad zamkiem nie powiewal zaden proporzec, a to oznaczalo, ze pana nie ma. Przygryzla warge. Bylo takie miejsce, do ktorego Tristan, jesli zaczal jej szukac, mogl sie udac i z pewnoscia sie udal. Lethendale... Odpedzila natretne mysli. Jedna rzecz miala dla niej teraz znaczenie: kamienny krag nad Grimmerdale. W gorach bylo niewiele trawy i musiala uzyc wszelkich sposobow, by zwierzeta nie zeszly w zazieleniona juz wiosenna doline. W poludnie przekupila je kawalkami placka. Potem zaczela siapic chlodna mzawka, a to juz bylo wystarczajaca zacheta do dalszego marszu. Przemoczona, drzala bez przerwy, ale posuwala sie naprzod. Wieczorem, o ile nie zatrzyma sie za dlugo na posilek czy odpoczynek, powinna znalezc sie w takiej odleglosci od celu, by osiagnac go rankiem i miec caly dzien na wykonanie zadania. Sily, ktorym miala sie przeciwstawic, zyskiwaly najwieksza wladze w ciemnosciach. Jesli przystapi do dziela, jak powinna, w ciagu dnia, bedzie miala niewielka, ale zawsze liczaca sie przewage. Oczywiscie, zakladajac, ze zdazy przed zmrokiem... Wieczor zapadl wczesnie. Na spoczynek wybrala miejsce, skad mogla widziec swiatlo latarni zawieszonej nad drzwiami gospody. W tej gospodzie nie tak dawno pracowala, czekajac na znienawidzonego czlowieka, ktoremu poprzysiegla zemste, a ktora stala sie przyczyna jej obecnych nieszczesc. Pragnela ciepla i odpoczynku, szmeru ludzkich glosow, a zamiast tego miala chlod wiosennej nocy, milczenie zwierzat i dziecko, ktorego spojrzenie wyrazalo nieludzka inteligencje i zlosliwe, pelne triumfu oczekiwanie. Odpedzala od siebie to wrazenie. Tlumaczyla je zmeczeniem i uprzedzeniem. Tulila to dziecko i nucila jedna ze starych piesni, ktora kiedys spiewala jej piastunka, by odpedzic mrok i to wszystko, co w nim pelza. Nie spala tej nocy. Czula sie tak, jakby cel, dla ktorego tu przybyla, dal jej niespozyta energie. Musiala wysilic cala wole, by nie wyruszyc natychmiast tam, gdzie czekali Oni. Ta potrzeba byla tak silna, ze zmusila sie do walki na kleczkach, aby tylko nie oddalic sie, nie dostac sie w pulapke, z ktorej nie mialaby wyjscia. Noc ciagnela sie w nieskonczonosc. Gdy wschodzace slonce rozswietlilo wzgorza, miala wrazenie, ze minely wieki. Powoli wstala, byla otepiala z zimna i bolu po stoczonej walce. A przeciez zadanie bylo jeszcze przed nia. Troki z dzieckiem polozyla na ziemi i otworzyla torbe podarowana przez Dame Inghele. Byly w niej ziola wysuszone na proszek. Gdyby nie to, ze znajdowaly sie we flakonach, polowy z nich nie potrafilaby rozroznic. Ale byly i takie, ktore - choc suche jak wiory - zachowaly ksztalt lisci. Ostroznie wybrala potrzebne. Zmieszala piec rodzajow. Potem dodala jeszcze trzy, a na koniec jeden, najsilniejszy, o tak przejmujacym zapachu, ze z trudem powstrzymywala kichanie podczas mieszania. Spreparowana mikstura natarla okolice oczu i brwi, nalozyla gruba jej warstwe na uszy i dlonie. Tak przygotowana, zaniosla Elfanor w najblizsze zarosla. Wepchnela zawiniatko tak, by ledwie jeden bok byl widoczny i ogrodzila je lodygami ziol, dla pewnosci podpartymi niewielkimi kamieniami. Zwierzeta dotrzymywaly jej kroku. Przywiazala je do okazalych krzewow, podzielila reszte ciasta na dwie czesci i polozyla w takiej odleglosci, by mogly je dosiegnac. Po czym wstala i nie odwracajac sie, ruszyla przed siebie. Wszystko, co mogla zrobic dla osloniecia Elfanor, zostalo juz zrobione. Teraz nie mogla sobie pozwolic na zadna rozpraszajaca mysl troske. Musiala byc skupiona wylacznie na oczekujacym ja zadaniu. Krag zewnetrznych glazow, bedacy granica siedziby Ropuch, byl wyraznie widoczny. Zblizyla sie z wyciagnietymi przed siebie, zlozonymi dlonmi, ktore wydzielaly silny zapach ziol. Powoli obchodzila naokolo sciane. Nie rozgladala sie na boki. Wzrok wbila w ziemie, pod stopy. Poruszala sie po spirali rozszerzajacej sie po kazdym okrazeniu. Pierwszy z poszukiwanych kamieni znalazla przy trzecim nawrocie. Zadrzala: kamien byl ledwie ociosanym odlamem skaly. Siegal jej do kolan, a byl tak mocno wbity w ziemie, ze nie miala pojecia o jego rzeczywistej wielkosci. Przygladala mu sie. Oblizujac wargi, oceniala swoja sile. Czy byla w stanie poruszyc go? Uznala, ze jedynym sposobem sprawdzenia bedzie sprobowac. Zdjela oponcze i wparla sie w blekitna powierzchnie. Kamien, wrosniety w ziemie tak mocno jak kilkunastoletnie drzewo, nawet nie drgnal. Ale... musial istniec sposob, by go poruszyc. Odkryl go ten, kto przyniosl kamien tu z jego wlasciwego miejsca. Natezajac sily, scierajac dlonie o szorstka powierzchnie i ostre krawedzie, ciagnela go i pchala na przemian, az po dluzszej chwili glaz drgnal. Sukces byl niewielki, ale dawal nadzieje. Zadyszana, szarpiac i pchajac kamien, zostawiala na nim nie tylko masc ochrona, ale i kawalki naskorka. Nie odwazyla sie skorzystac z zatknietych za pasek rekawic. Wreszcie zdolala wygrzebac go z ziemi i przetoczyc tam, gdzie stal niegdys - w przejscie, przez ktore dotad wiodla otwarta dla wszystkich droga do kamiennego kregu. Oparta o powierzchnie kamienia, mocno dyszac, zbierala sily do dalszych poszukiwan. Wokolo cos sie dzialo, jakby bezglosny uragliwy smiech z kogos, kto podjal sie zadania przerastajacego jego mozliwosci - i to w sposob dla wszystkich procz niego oczywisty. Wyprostowala sie, unoszac glowe i zaciskajac usta - trzecia czesc pracy poza nia, teraz trzeba poszukac nastepnego... Znalazla ten drugi. Byl do polowy zasypany ziemia i drobnymi kamieniami. Najpierw golymi rekami drapala go, potem probowala go poruszyc. Byl tak uparty, ze omal dwakroc nie przygniotl jej nog, jakby za wszelka cene chcial powrocic na miejsce, gdzie tyle czasu przelezal. Jej dlonie zostawialy na powierzchni dobrze widoczne krwawe plamy. Na koniec udalo jej sie go umiescic gdzie nalezalo - na drodze, ktora teraz zamykal. To juz drugi... Glod skrecal jej wnetrznosci. Zataczajac sie, ruszyla na poszukiwanie ostatniego. Nogi plataly sie jej w szerokiej spodnicy, kazdy krok stawiany byl z takim wysilkiem, jakby stapala po grzezawisku. Kamien musial gdzies tu byc, ale nie mogla go dostrzec! Jej wizja w swiatyni nie mogla byc mylna. Ci, ktorzy wladali Jasna Moca, nikogo nie zwodzili. Mogli odmowic rady czy pomocy, ale nie oszukiwali. Gdzies w poblizu musial lezec ostatni z poszukiwanych przez nia kamieni. Powoli obrocila sie. Uwaznie badala grunt. Wokol znajdowalo sie wiele kamieni, wiekszych, mniejszych, wbitych w ziemie i lezacych na niej, ale zaden nie mial tej charakterystycznej blekitnej barwy. Co prawda, mogl byc w calosci ukryty pod kamieniami i ziemia, tak jak poprzedni byl ukryty w polowie, ale nigdzie nie widziala usypiska na tyle duzego, by moglo go ukryc. Ponownie obeszla skalny krag, a w miare, jak szla, w jej umysle narastal ow bezglosny smiech. Uderzal w nia na ksztalt wzmagajacej sie wichury. Byla pewna, ze Ropuchy poznaly juz jej zamiary i obserwowaly ja. A w miare jej niepowodzenia rosla ich msciwa satysfakcja i pewnosc, ze jej wysilki spelzna na niczym. Zataczajac coraz szersze kregi, oddalala sie od kregu i coraz wyrazniej slyszala krzyki Elfanor. To ostatecznie sklonilo ja do przerwania poszukiwan. Swoje zmeczenie poczula dopiero wtedy, gdy trzymajac dziecko w okrwawionych dloniach, opadla na ziemie. Wstrzasnely nia niemozliwe do opanowania dreszcze. Gdy karmila dziecko, sama przestala byc glodna. Pozostalo tylko wrazenie tepego bolu. Zwierzeta staly przy krzewach tak, jak je zostawila. Zjadly wszystko, co im dala, lecz nie oddalily sie. Naraz jej wierzchowiec potrzasnal lbem i nim zdolala zareagowac zarzal. Odpowiedzialo mu podobne rzenie dolatujace z niewielkiej odleglosci. Pozostajac na kleczkach, znieruchomiala. Po czym odsunela od piersi Elfanor i ulozyla ja na powrot w koszu, oslaniajac go soba. Spowodowalo to pelen zlosci i zalu pisk dziecka. Z wysilkiem podniosla sie i uporzadkowala odzienie. Ujela rekojesc sztyletu. Nie padalo, ale niebo bylo mocno zachmurzone i dzien przez to wydawal sie mroczny. Mrok ten nie byl na tyle ciemny, aby nie dostrzegla zblizajacej sie postaci jezdzca. Na tych spustoszonych przez wojne terenach bylo wystarczajaco wielu banitow i rzezimieszkow nie obawiajacych sie podrozowania drogami Najstarszych. Pamietala rowniez przerazajace opowiesci o Rzeszach, ktore - jak powiadano - przemierzaly te ziemie. Miejsce to cieszylo sie zla slawa i nikt nie znalazlby sie tu przypadkowo. Ale cel, w jakim ktos zechcialby odwiedzic Ropuchy z Grimmerdale, nie mogl byc ani dobry, ani szlachetny. Przybysz wspial sie na wzgorze, pod ktorym obozowala. Zobaczyla, ze okryty jest kolczuga, a przylbica, mimo ze uniesiona, zaslania polowe twarzy. Zwisajaca z kulbaki swiezo malowana tarcza byla jedyna barwna plama w szarobrazowej sylwecie czlowieka i gniadego konia. Niegdys rozpoznalaby go po herbie. Ale panowie tych ziem spoczywali w wielu nieznanych, rozsianych po kraju grobach. Na ich miejsce pojawili sie nowi. Ci wybierali wlasne znaki, takie jak ten, ktory teraz widziala. Rysunek byl toporny, wyraznie wykonany niezbyt wprawna reka. Wyobrazal dziwnie niewyrazna, a mimo to czyniaca wrazenie potwornej, glowe. Przed nia zas znajdowal sie o wiele wyrazniejszy i znacznie lepiej wymalowany miecz; zimna, czysta stal zdawala sie bronic potworowi dostepu do lupu. Nie mogla rozpoznac jego twarzy ocienionej przylbica, ale slyszac powitanie, rozpoznala glos i zabraklo jej sil. Bojowy rumak czystej krwi stapal powoli. Schodzil ku niej, cugle luzno zwisaly na jego szyi - znak, ze jezdziec w pelni ufal zwierzeciu. Chciala uciekac, lecz nie znala miejsca, w ktorym moglaby sie ukryc, dokad jezdziec nie podazylby za nia... - nawet gdyby to byla siedziba Ropuch, gdzie zreszta juz kiedys razem zawedrowali. -Pani... - Powitanie zawislo miedzy nimi, jakby zamknela uszy na jego dzwiek. Wierzchowiec stal spokojnie. Jego pan zrecznie zsunal sie z siodla i zblizal do niej. Odzyskala glos i sily na tyle, by uniesc dlon w jedynym gescie, na jaki mogla sie zdobyc. -Nie! Jesli uslyszal, to nie posluchal. Dostrzegla juz opalony podbrodek i zdecydowane wargi. Przystanal na chwile. Zdjal rekawice, po czym rozpial sprzaczki helmu, sciagnal go energicznie, a jasne wlosy rozsypaly sie na wietrze. Przymruzyl lekko oczy i obejmowal ja taksujacym spojrzeniem, przed ktorym miala ochote jak najdalej uciec i wiecej go nie ogladac, ukryc sie bezpiecznie przed wspomnieniami i myslami obudzonymi przez nadejscie tego czlowieka. Nic nie moze przyslonic celu, dla ktorego tu sie znalazla... Resztka sil wyciagnela obtarte dlonie z polamanymi paznokciami, by bronic blizszego dostepu. -Moj Panie... dlaczego? - Nie potrafila nic wiecej powiedziec, choc mysli klebily sie z zadziwiajaca szybkoscia. -Udalem sie do Lethendale, ale ciebie tam nie bylo. - Mowil prosto, jak mowi sie do dziecka. - Powiedziano mi, ze wyruszylas po pomoc w niesamowite miejsce, wobec tego udalem sie tam. -To... to moje zadanie... - Probowala sie rozgniewac. Jak dotad, tylko raz nie potrafila obronic swej niezaleznosci. A juz wlasne problemy potrafila rozwiazywac bez niczyjej pomocy. -Nie znam sie na czarach - odparl powaznie. - Moze to i prawda, ze tylko twoje dlonie moga tego dokonac... ale nie jest niemozliwe, ze dwoje potrafi o wiele szybciej zrobic to, co robi jedno. Zwinnie, niczym kot, przyskoczyl do niej i chcial pochwycic jej dlonie. -One sa chronione! - krzyknela, odskakujac. -Chronione! - Jedna brew uniosla sie do gory; dobrze znala ten gest. - Sadzac po ich wygladzie, to dzisiaj ta ochrona musi byc dosc licha. Powiedz mi, co tu robisz i po co? Musi go zniechecic i to szybko. On nie ma tu nic do szukania. No i dosc juz mial przez nia klopotow. Odwrocila sie i wskazala na lezacy za nia koszyk. Po czym uniosla okrycie, ukazujac bez zadnego ostrzezenia twarz Elfanor. Nawet przy tak slabym swietle slady uroku byly dobrze widoczne, a szczegolnie te szeroko otwarte oczy, w ktorych czailo sie mroczne zlo. -Widzisz? - Przygladala mu sie uwaznie, oczekujac na pierwszy objaw obrzydzenia. Musiala jednak przyznac, ze niezle sie przygotowal. Na jego twarzy nie dostrzegla nic z tego, czego sie spodziewala. -Powiedziano mi... odmieniec... - mowil pomalu i cicho, jakby nie chcial jej przestraszyc. - Myslisz, ze to jest odpowiedz? -Mozliwe, tylko mozliwe. - Czula sie dziwnie, przy gotowana na reakcje, ktora nie nastapila. Jakim byl czlowiekiem, ze bez drgnienia powiek patrzyl na skutki zla? -Mozliwe, to niekiedy wszystko, o co czlowiek moze prosic. Nowy blyskawiczny ruch i juz trzymal koszyk w rekach. Patrzyl na dziecko. -Jak uwazasz, co musisz zrobic? Chciala mu je odebrac, zaslonic twarz, jak robila t zawsze, by nikt ciekawski nie ogladal Elfanor. Jedna zmeczenie odebralo jej zrecznosc. Zatoczyla sie, nieme upadajac. Jedna reka trzymal teraz kosz, a druga ja obejmowal. -Chodz. - Pokonal slaby opor i poprowadzil dziewczyne ku stercie kamieni. Usiadl i polozyl dziecko na kolanach. Ona takze usiadla obok. Nie wiedziala, czy bardziej nie moze, czy nie chce uwolnic sie z tego objecia. Patrzac na swe dlonie, bezuzytecznie lezace na kolanach, zadrzala i, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu, rozplakala sie. Tak bardzo pragnela, by ktos inny zajal sie mysleniem... Ale wystarczylo, ze spojrzala na cicha Elfanor, wpatrzona wylupiastymi oczyma w trzymajacego ja mezczyzne... Zebrala sily, uwolnila sie jakos od jego ramienia, stanela. Kamien... ostatni... - Musiala wziac sie do roboty. -Ktory kamien?- Nie usilowal jej zatrzymywac. Wstal i ostroznie odstawil koszyk. Zdazyla sie juz odsunac. Obawiala sie ponownego objecia. I tego, ze poddalaby sie. Zbyt silne uczucie obudzilo jego przybycie, oslabilo ducha i sile. -Blekitny... ostatni... szukalam i szukalam... dwa znalazlam, a trzeciego nie moge. - Zataczajac sie wyciagnela pokrwawione dlonie i mruczala bardziej do siebie niz do niego. - Glazy... kazdy musi byc umieszczony w przejsciu... jako pieczec. To moje zadanie. Byla ledwie w polowie drogi, gdy podszedl do najblizszego wejscia i dotknal glazu, ktory z takim trudem tu umiescila. -Taki jak ten? - Nie czekajac na odpowiedz, przyjrzal mu sie uwaznie, po czym rozpoczal poszukiwania wsrod gruzowiska zalegajacego skraj wzgorza, na ktorym znajdowal sie kamienny labirynt. Hertha ruszyla swoim starym szlakiem. Rozgrzebywala tu i tam skupiska pomniejszych glazow z nadzieja, ze pod nimi ujrzy ow poszukiwany blekit. Przebyla prawie trzy czwarte drogi, jak dotad daremnie, gdy uslyszala jego wolanie. Odwrocila sie gwaltownie, tracac rownowage i bolesnie tlukac kolana. Przez chwile nie widziala Tristana. Nagle jego glowa pojawila sie tuz nad ziemia. Przypomniala sobie o znajdujacej sie w tym miejscu niewielkiej kotlince. -Mysle, ze jest tu w dole! - oznajmil. Unikajac kolejnego upadku, pospieszyla ku niemu. Z zapalem odrzucal niewielkie kamienie, a gdy stanela na skraju kotliny, mogla dojrzec polyskujacy blekitno naroznik. Ten glaz byl niemal zupelnie przysypany ziemia i drobnymi kamykami. Gdyby Tristan nie zszedl na dol, nigdy by go nie znalazl. Tylko jak go zdola podniesc? Odrzuciwszy kamienie, dobyl miecza i przystapil do rozcinania jeszcze twardej po zimie ziemi. Robil to coraz delikatniej, w miare jak zblizal sie do skaly. Dobry miecz trudno bylo zdobyc, zatem glupstwem byloby zniszczyc go z powodu nieostroznosci. Wierzchem dloni otarla czolo, pokrywajac je przy tej sposobnosci ziolowa mikstura. Z otepieniem w oczach patrzyla na zawziecie pracujacego mezczyzne. Jasne, ze mozna bylo wygrzebac kamien z ziemi. Ale w jaki sposob wydostac go z tego ciasnego zaglebienia? Wobec tak niewykonalnego zadania sily zaczely ja opuszczac. -Jak... jak ktokolwiek moglby go stamtad wydostac? - uslyszala wlasny schrypniety glos. Oczywiste bylo, ze uniesienie go bylo ponad jej sily. A przeciez musiala to zrobic sama. Tego byla pewna od poczatku tej proby. -Juki na twoim kucu sa przytroczone lina. - Wstal, spogladajac na odslonieta powierzchnie glazu. - Z pomoca koni powinno udac sie go wydobyc. Zamrugala z wrazenia. To, co mowil, mialo sens. Ona sama byla tak otepiala ze zmeczenia, ze podobne rozwiazanie w ogole nie przyszloby jej do glowy. Poderwala sie i prawie biegiem ruszyla ku miejscu, w ktorym zlozyla ladunki zdjete z obu koni. Rzeczywiscie, byla tam lina i to wygladajaca na mocna. Czy jednak okaze sie wystarczajaco mocna? Tego nie byla pewna. Rozplatala wezly, zarzucila ja na ramie i zaniosla na skraj kotliny. Rzucila nastepnie w dol. Pochwycil ja w locie. Przykleknawszy, starannie obwiazal glaz, omotujac line na wszystkich wystajacych krawedziach. Wstal i jeszcze raz obejrzawszy efekt swojej pracy, uniosl ku niej glowe. -Przyprowadz nasze wierzchowce, zobaczymy, czy byl to dobry pomysl. Jej szkapa byla posluszna - spokojnie czlapala za nia na sama krawedz. Ale rumak Tristana, to co innego. Rzucal wsciekle lbem, ledwo tylko dotknela cugli. Toczyl slepiami i parskal zawziecie. Nie zwazajac na to, pociagnela go ze wszystkich sil, zadowolona, ze wokol nie rozlega sie bitewny zgielk. Pomimo nieustannego oporu, udalo jej sie doprowadzic wierzchowca na miejsce. Tristan wyszedl juz z kotlinki. Robil wlasnie petle przeznaczona do zaczepienia na kulbace jej szkapy. Drugi koniec liny, zakonczony taka sama petla, mial byc zaczepiony w identycznym miejscu rynsztunku, ale okrywajacego jego rumaka. Ukonczywszy te prace, wskoczyl na siodlo i cicho zagwizdal. Na ten znak oba wierzchowce ruszyly, napinajac line na podobienstwo cieciwy i wrzynajac ja gleboko w ziemie na skraju stoku. Bala sie, ze lada chwila uslyszy ostry trzask pekajacej liny. Jak dotad, panowala jednak cisza przerywana jedynie stukiem podkow. Po chwili uslyszala nowy odglos - to kamien szorowal o ziemie. Uwolniony z legowiska glaz powoli wjezdzal po stoku. Nareszcie ukazal sie nad brzegiem kotliny i z halasem opadl u jej stop. Schylila sie, szarpala zacisniete mocno wezly. Delikatnie odsunely ja mocne rece Tristana. On dokonczyl rozpoczeta przez nia prace. -Teraz dokad? - zapytal. -Ja to musze zrobic! - potrzasnela glowa. - Moj grzech i moja zaplata! Starala sie przecisnac obok niego, by dostac sie do kamienia. To trzeba zrobic i ona musi tego dokonac. -Nie! - Jego glos dobiegal jakby z oddali, ale jej umysl byl juz zbyt skoncentrowany na zadaniu, by zwracala uwage na otoczenie. - Jesli musisz go dotknac, to zaden klopot, ale pamietaj, ze ja tez stawilem juz czolo Ropuchom. -Poniewaz cie oszukalam. - Uswiadomila sobie, ze placze dopiero wtedy, gdy na wargach poczula slony smak. - To wszystko moja wina. Pusc mnie! Kamien musi byc na miejscu przed zmierzchem... Musi! Nie odpowiedzial. Pochylil sie i oburacz chwycil krawedz glazu. Gwaltownym szarpnieciem potoczyl go naprzod. Z okrzykiem rozpaczy pobiegla za nim, a dopedziwszy kamien, ktory tymczasem utracil sile rozpedu, popychala go tak mocno, jak tylko w tej chwili potrafila. Kamien poruszyl sie zaledwie o pare cali w przod. Tristan byl znowu przy niej. -Niegdys walczylismy razem i teraz zrobimy to ponownie. Nie po to cie odnalazlem, zeby teraz zostawic. Jesli musisz, to z moja pomoca. Zadna sila, ktora cie tu przywiodla, nie moze ci odmowic prawa do mojej pomocy. Nigdy, jesli ja tego chce. Nie mogla zlapac oddechu, zeby mu odpowiedziec. Bez przerwy napierala na glaz, a ten poruszal sie teraz latwiej i nieco szybciej, kolyszac sie przy tym na boki. Jesli nie podola nalozonemu na nia zadaniu, to daremne beda wszystkie poniesione dotad wysilki. Ale wiedziala rowniez, ze sama temu nie podola. Kamien toczyl sie wolno, a niebo nad nimi ciemnialo nie z powodu nadciagajacych chmur, lecz zblizajacej sie nocy. Zmierzch byl ostoja i sila zla. Jesli nie zdazy przed jego nadejsciem zatoczyc glazu na miejsce, pozniej z pewnoscia im sie to nie uda... Oddychala z trudem. Po lewej stronie widziala ostatnie wejscie. Tristan rowniez je dostrzegl. Zmienil pozycje. Toczyl teraz glaz tak, by jak najkrotsza droga zmierzal do otworu, ktory mial zamknac. Wydawalo jej sie, ze sam grunt odmawia im pomocy, ze cienie specjalnie wydluzaly sie od kamiennych scian, zaslaniajac ziemie i czajace sie na niej przeszkody. -Teraz juz blisko...- On takze oddychal ciezko. Mimo to przykleknal i mocno wparl sie ramieniem w skalny blok. - Odsun sie! Widziala wysilek jego miesni i malujace sie na twarzy napiecie... Przez dluga chwile glaz nawet nie drgnal, jakby uragal jego wysilkowi. Nagle... powoli ruszyl i lekko balansujac, potoczyl sie dokladnie na srodek drogi, pomiedzy kamienne sciany. Zerwal sie przerazliwie zimny, ostry wiatr. Szarpal ich okrycia i oslepial kurzem. Z tej nawalnicy wylonily sie rece... ramiona... wreszcie cala masywna postac, ktora objela Herthe i pozwolila jej zachowac rownowage... Czy poprzez wycie wichru rzeczywiscie slychac bylo slabe zawodzenie, czy to tylko jej sie wydawalo? Poczula, ze ktos ja unosi, niesie z tej zawieruchy ku krzewom, gdzie panuje spokoj i gdzie czeka Elfanor. W cichnacym wietrze uslyszala placz dziecka. Tristan postawil ja na ziemi. Zataczajac sie, pospieszyla w strone tego glosu. Noc jeszcze nie zapadla i mozna bylo w miare wyraznie widziec. Klekajac, chwycila zawiniatko i przy wtorze krzyku Elfanor rozsuwala okrycie. Zmruzonymi i zalzawionymi oczami wpatrywala sie w malenstwo. Wreszcie wzrok jej wyostrzyl sie na tyle, ze mogla wyraznie zobaczyc... Twarz corki byla czerwona z wysilku, powieki zacisniete, a piastki mocno wymachiwaly. Twarz czerwona, ale... Nie bylo juz odmienca! Wygrala! Oczy dziecka byly ciemne, lecz nie przeblyskiwala w nich zadna obca swiadomosc, a zaczerwieniona z wysilku skora nie miala na sobie zadnych brazowych znamion. -Wolna! Jest wolna! - Hertha plakala, kolyszac niemowle. Mocne dlonie ujely jej ramiona. Z wolna pojela, ze przybyla nowa sila, ze dluzej nie pozostanie samotna. -Ty ja uwolnilas - rozlegl sie czysty glos. Odwrocila glowe. Patrzac na niego, czula przepelniajaca ja wdziecznosc. -Moglam tego dokonac jedynie z twoja pomoca. -Czy sadzilas, ze ci jej odmowie? - W zapadajacym zmroku wygladal twardo i ponuro, ale wiedziala, ze nie jest to jego prawdziwy obraz. Po raz pierwszy od miesiecy, a nawet lat pozwolila sobie na chwile slabosci, poczula sie bezpiecznie w jego objeciach. Jej niezaleznosc padla. -Tylko z toba - lagodnie powtorzyla i z naglego blysku w jego oczach zrozumiala, ze uslyszal. - Wiele jest darow Gunnory, roznych i dobrych... -Niech bedzie pochwalone jej imie - odparl, choc wiedzial, ze byla opiekunka kobiet i zaden mezczyzna nie przebywal w jej swiatyni. - Dala nam obojgu wiele w godzinach proby... Robi sie ciemno, Pani, czy nie powinnismy wracac? Spojrzala na Elfanor. Zlosc, jaka opanowala jej cialko w chwili znikania mrocznych sil, odeszla i powieki dziecka unosily sie coraz rzadziej, by wreszcie sennie opasc. -Tak! - zawolala. - Ruszajmy... do domu! Na dzwiek tych slow jego twarz rozjasnila sie, ona zas wiedziala, ze niczego wiecej nie musi pragnac od zycia. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/