MACLEAN ALISTAIR Lamacz kodow ALISTAIR MACLEAN Alastair MacNeill Alistair MacLean's Code Breaker Przelozyli Juliusz Garztecki i Witold Nowakowski Prolog We wrzesniu 1979 roku (dokladnej daty nie podano do wiadomosci) sekretarz generalny Organizacji Narodow Zjednoczonych zwolal nadzwyczajne posiedzenie z udzialem czterdziestu szesciu delegatow reprezentujacych niemal wszystkie kraje swiata. Porzadek dzienny obrad obejmowal tylko jeden punkt: eskalacje miedzynarodowej przestepczosci. Postanowiono powolac do zycia miedzynarodowe sily szybkiego reagowania, ktore dzialalyby pod egida Rady Bezpieczenstwa Organizacji Narodow Zjednoczonych jako Organizacja do Walki z Przestepczoscia, czyli UNACO. Do jej zadan mialo nalezec: "zapobieganie miedzynarodowej przestepczosci, a takze zwalczanie, sciganie oraz eliminowanie osob i grup prowadzacych miedzynarodowa dzialalnosc przestepcza". Kazdy z delegatow wysunal jedna kandydature na stanowisko dyrektora UNACO, a ostatecznego wyboru dokonal sekretarz generalny.Tajna dzialalnosc UNACO rozpoczela sie 1 marca 1980 roku. 1 Dwudziesty trzeci grudnia Cywilnie ubrany funkcjonariusz Special Forces Brigade - elitarnej jednostki antyterrorystycznej, dzialajacej w Portugalii - pospiesznie przeprowadzil dwoch mezczyzn przez komore celna lizbonskiego lotniska Portela. Wszystkie niezbedne formalnosci zalatwiono juz wczesniej, a z chwila gdy goscie weszli do pomieszczenia dla VIP-ow, czekajaca stewardesa wreczyla im ostemplowane paszporty i pokladowki. Obaj mezczyzni, Siergiej Kolczynski oraz profesor Abraham Silverman, nalezeli do grupy naukowcow delegowanych przez UNESCO na tygodniowe sympozjum badawcze w Portugalii. Oczywiscie byl to tylko kamuflaz. Przez cztery ostatnie dni uczestniczyli w tajnej konferencji, zwolanej przez Special Forces Brigade, na ktora przybyli przywodcy wszystkich europejskich sil antyterrorystycznych. Kolczynski i Silverman piastowali wysokie stanowiska w UNACO. Pierwszy z nich, byly major KGB, od trzech lat pelnil funkcje zastepcy dyrektora UNACO, drugi zas - uznawany przez wielu za najlepszego kryptoanalityka na swiecie - pracowal uprzednio dla izraelskiego Mossadu. Do UNACO trafil w polowie lat osiemdziesiatych. Teraz, w przypietej do przegubu walizce, niosl sprawozdanie z przebiegu zebrania i dane dotyczace dzialalnosci UNACO, przywiezione z Nowego Jorku przez Kolczynskiego. Silverman osobiscie zakodowal dokumenty i tylko on jeden znal klucz do ich rozszyfrowania... Szef UNACO, pulkownik Malcolm Philpott, chcial poczatkowo, by obu delegatom towarzyszyla w drodze do Lizbony grupa agentow z zespolu operacyjnego, lecz wladze Portugalii twierdzily, ze oddzialy Special Forces Brigade zapewnia wszystkim dostateczna ochrone. Kolczynski i Silverman znalezli sie dodatkowo pod stala opieka porucznika Carlosa Pereiry, ktorego otwarte, wrecz przyjacielskie zachowanie jaskrawo kontrastowalo z wiecznie ponura mina majora Joao Inacia, pelniacego sluzbe szefa sil bezpieczenstwa. Philpott prosil Inacia, by uzbrojony Pereira towarzyszyl Kolczynskiemu i Silvermanowi w czasie powrotnej podrozy do Nowego Jorku, gdzie mieli zostac przejeci przez zespol operacyjny i bezpiecznie odwiezieni do siedziby Narodow Zjednoczonych. Inacio zalatwil sprawe z wladzami, dzieki czemu celnicy nie robili zadnych trudnosci. Wszystko szlo zgodnie z planem... Kolczynski odmowil kawy. Gdy Silverman i Pereira odeszli w strone baru, usiadl przy oknie wychodzacym na pas startowy. Wyjal z kieszeni nowa paczke papierosow, odpieczetowal ja i zapalil jednego. Byl piecdziesiecioletnim mezczyzna o czarnych, nieco przerzedzonych wlosach, posepnych rysach oraz lekko zaokraglonej budowie ciala, zdradzajacej, ze wiekszosc doroslego zycia spedzil za biurkiem. Wstapil do KGB po to, by samemu sobie udowodnic, iz jest znakomitym taktykiem. W wieku dwudziestu trzech lat otrzymal stopien majora, lecz wsrod kolegow po fachu nie cieszyl sie zbytnia popularnoscia, gdyz zdecydowanie oponowal przeciw brutalnym metodom zwalczania wszelkich przejawow antykomunizmu. Kiedy na dobre wyczerpal cierpliwosc swych przelozonych, wyslano go na Zachod, gdzie, jako attache wojskowy, przez szesnascie lat obijal sie po roznych radzieckich ambasadach. W koncu wezwano go do Moskwy i obsadzono w Drugim Dyrektoriacie na Lubiance, w placowce kontrwywiadu. Po latach spedzonych na Zachodzie nie potrafil sie przyzwyczaic do siermieznej rzeczywistosci Rosji, skorzystal wiec z pierwszej okazji i bez zbytniego wahania przyjal stanowisko zastepcy dyrektora UNACO. Ostatnio znalazl sie w punkcie zwrotnym swej kariery. Wszystko zaczelo sie z poczatkiem roku, gdy Philpott dostal ataku serca i zadecydowal, ze czas na wczesniejsza emeryture. Kolczynski zajal jego fotel, lecz od samego poczatku borykal sie z wieloma trudnosciami. Kiedy podczas akcji w Londynie zgineli wszyscy czlonkowie jednego z zespolow operacyjnych, natychmiast podniosly sie glosy zadajace, by nowy dyrektor zlozyl rezygnacje. Kolczynski poczatkowo opieral sie naciskom, lecz wkrotce, osamotniony i otoczony niechecia politykow z Organizacji Narodow Zjednoczonych, doszedl do wniosku, ze nie zdola utrzymac swej pozycji i podal sie do dymisji. Philpott musial porzucic spokojne zycie emeryta i wrocil na fotel. Przede wszystkim przekonal Kolczynskiego, by pozostal w UNACO, jako Numer Drugi. Ten zgodzil sie na to z tym warunkiem, ze pod koniec roku bedzie mogl ponownie przemyslec swa sytuacje. Teraz nadeszla pora na wnioski. W zasadzie podjal ostateczna decyzje przed koncem konferencji, ale uznal, ze bedzie madrzej, jesli zachowa ja dla siebie do czasu powrotu do Stanow. Mial jeszcze niewielkie watpliwosci, lecz juz od dawna nauczyl sie ufac swym instynktom i w glebi duszy wiedzial, ze postepuje slusznie... Palil drugiego papierosa, gdy Silverman i Pereira wrocili z kafejki. -Mam szczera ochote sie tego pozbyc - mruknal Silverman, wskazujac na zacisniete wokol przegubu kajdanki. -Moze pan przeciez odstawic neseser, poki nie kaza nam wejsc na poklad samolotu - powiedzial Pereira. - Tu jest bezpiecznie. -Odstawie go dopiero w ONZ-cie - nieco opryskliwie odparl Silverman. - Ani chwili wczesniej. Pereira wzruszyl ramionami i z wolna powiodl wzrokiem po sali. W kacie zobaczyl swiatecznie przystrojona choinke. Zdawala mu sie calkiem nie na miejscu, gdyz w poczekalni dla pasazerow pierwszej klasy nie bylo ani jednego dziecka. Boze Narodzenie kojarzyl wylacznie z dziecmi. Mial dwoch synow i zawsze bral wolne w pierwszy dzien swiat, a w razie potrzeby wymienial sie na dyzury z jakims kawalerem, ktory chcial sie pobawic w sylwestra. Sam nie bral udzialu w podobnych imprezach - liczyla sie dla niego tylko rodzina. -Mysli pan teraz o swych dwoch chlopcach, prawda? - spytal Silverman. Delikatnie polozyl dlon na ramieniu Pereiry. -Tak - z usmiechem odparl Portugalczyk. - Ma pan dzieci, profesorze? -Corke, w Izraelu. Wyjade z poczatkiem roku, by u niej zamieszkac. -Tak, prawda, to panska ostatnia misja dla UNACO. Przechodzi pan na emeryture. Pewnie juz trudno sie panu doczekac. -Prosze zapytac mnie za rok o tej samej porze, bede umial udzielic lepszej odpowiedzi - odrzekl Silverman i z rezygnacja wzruszyl ramionami. - Mam juz szescdziesiat cztery lata. Pozyje jeszcze jakies dziesiec lub pietnascie, pod warunkiem ze zachowam spokoj i bede uwazal na serce. To dosc czasu, by zastanowic sie nad zyciem. -Panska rodzina wciaz przebywa w Rosji? - Pereira zwrocil sie do Kolczynskiego. -Co? - Zapytany oderwal wzrok od szyby. Usmiechnal sie z zazenowaniem. - Przepraszam, bladzilem myslami gdzies daleko. -Pytalem, czy panska rodzina jest wciaz w Rosji. -Krewni zmarlej zony mieszkaja w Estonii. Poza tym nie mam nikogo. -Teskni pan za Rosja? -Czasami - wymijajaco odparl Kolczynski, po czym wskazal na saszetke Silvermana. Z bocznej kieszeni wystawal egzemplarz "International Herald Tribune". - Dzisiejszy? Silverman skinal glowa i podal mu gazete. Pereira domyslil sie, o co chodzi, i wpatrzony w polyskujaca lampkami choinke, na powrot popadl w zamyslenie. Trzem pielegniarzom pelniacym dyzur na lotnisku popoludnie mijalo wzglednie spokojnie. Jaime Fernandes zaczynal pomalu tego zalowac. Dla zabicia czasu namowil kolegow na partyjke pokera i choc stawki nie byly zbyt wygorowane, stracil wystarczajaco duza sume, by narazic sie na gniew zony po powrocie do domu. Teraz jednak byl przekonany, ze z tymi kartami, jakie mial w reku, zdolalby odzyskac znaczna czesc pieniedzy. Zerknal na pozostalych. Augusto, najmlodszy z calej trojki, juz spasowal. Luis, najlepszy przyjaciel Fernandesa, siedzacy naprzeciw, z wolna uniosl powieki. -No dobra, rzucmy okiem na to, co tam masz, Jaime - powiedzial, niecierpliwie popukujac palcem w blat stolu. -Wozek! - zawolal z triumfem Fernandes i rozlozyl przed soba karty. - Potrafisz to przebic? Luis popatrzyl na stol. Pokiwal glowa. -Niezle... niezle... lecz kolor jest lepszy. Jaime uniosl dlonie w gescie rozpaczy i zawisl ciezko na krzesle, gdy kumpel zgarnial wygrana. W drzwiach za Luisem pojawila sie wysoka, barczysta postac. Mezczyzna ubrany byl w kombinezon obslugi technicznej, a w okrytej rekawica dloni niosl skrzynke z narzedziami. Za nim pojawil sie drugi, nizszy, o czarnych blyszczacych wlosach. Starannie zamknal drzwi. Tez mial na sobie kombinezon i tez taszczyl skrzynke. -Ola - pozdrowil ich z usmiechem Jaime. - Z czym klopot? - spytal, po czym jeknal z przerazenia, gdyz zobaczyl, ze wyzszy wyjmuje z kieszeni pistolet z tlumikiem. Nie zdazyl powiedziec nic wiecej; pierwszy pocisk rozlupal mu czaszke. Augusto zaledwie katem oka zdolal zerknac na intruzow, gdy takze padl z kula w glowie. Wystraszony Luis zerwal sie z krzesla i skoczyl do drugiego wyjscia, wiodacego do garazu, gdzie czekal ambulans. Dwa strzaly w plecy rzucily go twarza na sciane. Osunal sie bez zycia. Nizszy z zabojcow pospiesznie rozejrzal sie po pokoju, zgarnal wiszace na tablicy kluczyki od karetki i poszedl za swym kompanem do garazu. Przy ambulansie czekal trzeci mezczyzna. Zrecznie chwycil rzucone klucze i otworzyl tylne drzwi samochodu. Wysoki uchylil wieczko skrzynki narzedziowej, wrzucil do srodka pistolet, a w zamian wyjal telefon komorkowy. Wystukal numer. Natychmiast uzyskal polaczenie. -Weszlismy do srodka - powiedzial po rosyjsku. - Jestes gotow? -Tak - zabrzmiala predka odpowiedz. - Mam znakomity widok na pas startowy. Zobacze Kolczynskiego i Silvermana, jak tylko wyjda z terminalu. -Bedziemy czekac - burknal wysoki i zakonczyl rozmowe. Wstawil skrzynke na tyl karetki, wspial sie do wnetrza wozu, gdzie czekal juz brunet, i po niemiecku krzyknal do trzeciego, by zamknal drzwiczki. -Jak za dawnych czasow - rzekl z usmiechem nizszy. Wyciagnal pistolet maszynowy Heckler Koch MP5. Wysoki bez slowa naciagnal na twarz czarna ponczoche wyjeta z kieszeni, siegnal po drugi automat i polozyl go na kolanach. Spojrzal na zegarek. Najwyzszy czas, by glosniki zapowiedzialy lot do Nowego Jorku... Kolczynski podniosl kolnierz plaszcza, by oslonic policzki przed zimnym powiewem wieczornego powietrza. Wraz z Silvermanem i Pereira wlaczyl sie w sznur pasazerow zdazajacych do boeinga 747 linii TAP, stojacego opodal terminalu. Konferencja byla meczaca; Rosjanin z niecierpliwoscia myslal o powrocie do domu. Czulby sie znacznie lepiej, gdyby neseser Silvermana spoczal juz w sejfie kwatery Narodow Zjednoczonych. Zza magazynow wyjechal ambulans i z blyskajacym "kogutem" skierowal sie w strone samolotu. Kolczynski rozejrzal sie bystro. Chorych przywozono zazwyczaj na koncu, gdy wszyscy pasazerowie byli na pokladzie. Zadrzal ze zdenerwowania i spojrzal na Pereire. W oczach Portugalczyka takze zobaczyl niepokoj. Karetka sunela wprost na ludzi. Jedna z latarni na moment oswietlila wnetrze szoferki i Kolczynski dostrzegl, ze twarz kierowcy jest ukryta za czarna maska. Obrocil sie, by krzyknac na Pereire, lecz Portugalczyk juz zdazyl wydobyc z kabury swa astre. -Padnij! - wolal do pasazerow. Ambulans zatrzymal sie z piskiem opon, na plyte lotniska wypadly dwa dymne granaty. Rozlegly sie krzyki, czesc ludzi zaczela uciekac przez gruba zaslone dymna z powrotem do terminalu, inni szukali schronienia w samolocie. Samochod blokowal droge odwrotu, wiec Kolczynski popedzil za Silvermanem w strone trapu. Pereira desperacko usilowal ich oslaniac, lecz nic nie widzial w czarnej i duszacej chmurze. Uslyszal tylko metaliczny stuk otwieranych drzwi wozu, a chwile pozniej dostrzegl zielonkawy blysk strzalow z broni automatycznej. Wiecej nie zdazyl zobaczyc, gdyz dwie kule przeszyly mu serce. Zginal na miejscu. Kolczynski z przerazeniem spojrzal na padajace mu wprost pod stopy cialo Pereiry. Natychmiast przejal inicjatywe, kazal Silvermanowi wejsc do samolotu i pochylil sie, by podjac z ziemi pistolet. Zanim sie wyprostowal, z dymu wyskoczyl jakis mezczyzna, ktory dopadl trapu i odwrocil sie w strone Silvermana. Kolczynski uniosl astre, lecz nie zdazyl wypalic, gdyz Silverman bez namyslu wyrznal napastnika neseserem w glowe. Krawedz walizki trzasnela o kosc policzkowa. Bandyta wydal okrzyk bolu, zatoczyl sie na schodki i wypuscil z rak automat. Kolczynski przez chwile mial doskonala okazje do strzalu, lecz nagle kolejny klab dymu zaslonil mu widocznosc. Zaklal pod nosem i skoczyl do przodu, wyciagajac przed siebie dlon z pistoletem. Oblok zniknal rownie predko, jak sie pojawil, a Silverman lezal rozciagniety na betonie. W karku tkwila mu strzalka wypelniona srodkiem usypiajacym. Nad kryptoanalitykiem pochylal sie wysoki facet w kombinezonie. W dloni trzymal pistolet-wiatrowke. -Zabij go - warknal po rosyjsku do swego kompana na widok Kolczynskiego. Glos... Kolczynski znal ten glos! Palec zacisniety na spuscie znieruchomial przez chwile i to wystarczylo, by zza karetki wyskoczyl jeszcze jeden napastnik z uniesionym do strzalu automatem. Kolczynski katem oka zauwazyl nagle poruszenie i obrocil sie w tamta strone, lecz byl dopiero w polowie ruchu, gdy pocisk rozszarpal mu trzewia. Zachwial sie pod wplywem przeszywajacego bolu i wypuscil pistolet ze zdretwialych palcow. Nogi ugiely sie pod nim i runal na ziemie. 2 C. W. Whitlock stanal pod zamknietymi drzwiami kuchni i z usmiechem sluchal pomrukow zony, Carmen, niedbale podspiewujacej do nagran z kasety Michaela Feinsteina. Dostala ja od niego na ostatnie urodziny. Zwykle lubila towarzystwo w czasie przygotowywania posilkow, lecz dzis stanowczo wyprosila meza do pokoju. A on wiedzial, ze nie ma sensu sie spierac...Wszedl do salonu i nalal sobie nieco whisky. Clarence Wilkins Whitlock byl przystojnym, czterdziestoczteroletnim Kenijczykiem o jasnej karnacji skory. Mial starannie przystrzyzony czarny wasik, ktory nosil od uniwersyteckich czasow. Po ukonczeniu studiow na Oksfordzie wrocil do Kenii, gdzie dosc krotko sluzyl w wojsku, a potem zostal zwerbowany do wywiadu. Jako agent pracowal dziesiec lat, az doczekal sie stopnia pulkownika. Byl jednym z pierwszych, ktorzy przeszli pod rozkazy Philpotta po utworzeniu UNACO. Jego trwajace szesc lat malzenstwo nie zawsze przypominalo idylle. Carmen od samego poczatku nie chciala, by narazal sie na niebezpieczenstwa, on zas niechetnie myslal o zamianie pracy w terenie na spokojna i nudna posade za biurkiem w centrali organizacji. Dopiero pod grozba rozwodu z niechecia zdecydowal sie na przeprowadzke do zarzadu. Zostal zastepca Kolczynskiego po odejsciu Philpotta i dzieki temu zyskal nieco spokoju w domu, choc w glebi duszy czul sie mocno nieszczesliwy. Gdy Philpott wrocil na stanowisko dyrektora, Whitlock natychmiast poprosil o przeniesienie i dolaczyl do dawnych kolegow z Trzeciego Zespolu Operacyjnego, Mike'a Grahama i Sabriny Carver. Reakcja Carmen byla rownie zaskakujaca jak zagadkowa. Whitlock spodziewal sie nie lada piekla, tymczasem obylo sie bez lez, grozb i krzykow. Z filozoficznym spokojem przyjela jego decyzje. Nie watpil, ze byla wsciekla, lecz nie okazala tego nawet najdrobniejszym gestem. Nie watpil takze, ze w swoim czasie nastapi odwet... -Kolacja bedzie za jakis kwadrans - odezwala sie Carmen, stajac w progu za plecami meza. Byla Portorykanka o przystrzyzonych do ramion czarnych wlosach i swiezej, dziewczecej urodzie, chociaz zdazyla juz przekroczyc czterdziestke. Podeszla do okna. Z polozonego na siodmym pietrze apartamentu rozciagal sie widok na przysypany drobnym sniegiem fragment pieknie oswietlonego Central Parku. Whitlock otoczyl ja ramieniem. -Moge juz wejsc do kuchni? -Nie - odpowiedziala z usmiechem. - Mowilam ci, ze dzisiejszy wieczor bedzie czyms wyjatkowym. Przygotowalam specjalne danie. To wszystko. I nie probuj podgladac, poki nie nakryje do stolu. -Moglbym ci jakos pomoc? - spytal. - Przyniesc sztucce, otworzyc butelke wina... -Wszystko przygotowalam - powtorzyla cicho. - Ciesz sie spokojem, poki mozesz. -Lepiej mi o tym nie przypominaj. Ostatni dzien wolnosci, nim jutro twoja matka przyleci z Portoryko. - Wywrocil oczami. -Jak mozesz wygadywac tak okropne rzeczy. - Spojrzala na niego z lekko nadasana mina. - Tyle czekala na ponowne spotkanie z rodzina. To jej pierwszy przyjazd do Nowego Jorku od czasu naszego wesela. -Niech tylko nie wpadnie w nalog podrozowania - kpiaco mruknal Whitlock i uchylil sie przed kuksancem. -Lepiej pojde sprawdzic, co w kuchni - oswiadczyla Carmen i wyszla z pokoju. Whitlock zaglebil sie w swym ulubionym fotelu i siegnal po pilota, by wlaczyc telewizor na dziennik, lecz w tej samej chwili rozlegl sie dzwonek telefonu. Wstal z niechetnym pomrukiem i podniosl sluchawke. -C.W.? -Dobry wieczor, pulkowniku - odparl Whitlock, od razu poznajac mocny celtycki akcent Philpotta. -Masz Kod Czerwony. Whitlock przysiadl powoli na krawedzi kanapy i przesunal dlonia po twarzy. "Kod Czerwony" oznaczal natychmiastowa gotowosc do akcji. W tym sek, ze wypadlo to w najmniej stosownym momencie. -C.W., jestes tam jeszcze? -Tak, oczywiscie - zapewnil pospiesznie. -Odprawa za pol godziny - powiedzial Philpott. -Juz jade. Polaczenie zostalo przerwane. Whitlock odlozyl sluchawke i wstal. Dopiero teraz zobaczyl stojaca w drzwiach Carmen. Miala mocno zacisniete usta i chlodne, pytajace spojrzenie. -Kiedy? - odezwala sie krotko. -Natychmiast - z ponura mina odparl Whitlock. - Przepraszam, Carmen... -Daruj sobie! - przerwala mu ze zloscia. - Moglam przewidziec, ze tak bedzie. -Wiedzialas, ze przed swietami bede mial dyzur - probowal sie bronic, lecz jednoczesnie siegnal po marynarke. -Nie doszloby do tego, gdybys pozostal na stanowisku zastepcy dyrektora - warknela. - Tylko ze nawet nie sprobowales! -I tak wytrzymalem dosc dlugo. W koncu nie moglem zniesc mysli, ze przez reszte zycia bede uwiazany za biurkiem. -Mowisz do mnie, C.W. - odpowiedziala nieco spokojniej. - Moze i umiesz oszukiwac kolegow, lecz ja czytam w twych myslach niczym w otwartej ksiedze. To nie ma nic wspolnego z siedzeniem za biurkiem. Drzysz przed staroscia, prawda? Zawsze sie tego bales. Dlatego z takim pospiechem wrociles do akcji. Ostatni, desperacki skok, by udowodnic cos przed samym soba. - Otarla lze z kacika oka. - Nie jestes trzydziestolatkiem. Najwyzszy czas, zebys z tym skonczyl. -Musze isc na odprawe - szorstko powiedzial Whitlock. -Wiec idz! - krzyknela. - Lecz nie licz na to, ze mnie zastaniesz po powrocie. Poki nie zaczniesz sie zachowywac jak w pelni odpowiedzialny ojciec, bede radzila sobie bez ciebie. Whitlock zamarl z reka na klamce. Powoli obrocil glowe. -Ojciec? Przez chwile patrzyla mu w oczy, nim odpowiedziala: -Mialam powiedziec ci przy kolacji. Jak w normalnej rodzinie. Chcialam, bysmy oboje na zawsze zapamietali dzisiejszy wieczor. I to w pewnym sensie sie udalo, nie sadzisz? Whitlock spogladal na nia z niedowierzaniem. -Mowisz, ze bede ojcem? -Tylko wowczas, gdy bedziesz postepowal jak ojciec - odpalila. Otworzyl usta, lecz nie potrafil wykrztusic ani slowa. Szeroko rozlozyl rece i potrzasnal glowa, jakby wyznanie Carmen wciaz do niego nie docieralo. Usmiechnal sie, ale gdy probowal ja objac, odepchnela go szybko. -Masz odprawe, pamietasz? - spytala zgryzliwie. -Carmen... -Porozmawiamy o tym, kiedy znajdziesz nieco wolnego czasu - uciela krotko, obrocila sie na piecie i zniknela w kuchni. Whitlock chcial za nia pobiec, lecz sie opamietal. Cholerny Philpott i jego odprawy. Rzucil ostatnie, teskne spojrzenie w strone kuchni i z ociaganiem wyszedl na korytarz. -Chyba nie wyjdziesz tak na ulice? -Nie - odpowiedziala Sabrina Carver. Wyjela z kieszeni czapeczke z daszkiem, ozdobiona symbolem "New York Giants" i mocno nasadzila ja na glowe. - Teraz juz jestem gotowa. George Carver obrzucil ja spojrzeniem pelnym dezaprobaty. -Te dzinsy sa na ciebie zbyt obszerne. A skorzana kurtka wyglada, jakby przez pol roku lezala zmietoszona na dnie szafy. -Taka jest teraz moda, tato - z usmiechem oswiadczyla Sabrina. Starszy pan wzruszyl bezradnie ramionami i wrocil do rozpisywania krzyzowki. Przez ostatnie trzy lata George i Jeanne Carver przyjezdzali z Miami, by spedzic swieta z Sabrina w jej malym manhattanskim mieszkaniu. Dzieki temu mogli nie tylko zobaczyc sie z corka, lecz takze obejrzec kilka przedstawien na Broadwayu, a to byla forma rozrywki raczej niedostepna na Florydzie. George nawet pamietal czasy, gdy Sabrina towarzyszyla im w kazdej wyprawie do teatru badz music-hallu. Teraz juz rzadko wychodzili gdzies razem. Specjalnie sie nie dziwil, gdyz miala wlasne zycie i wlasnych przyjaciol, a poza tym, podobnie jak matka, byla niezwykle uparta i niezalezna. Podniosl glowe, by na nia popatrzec. Sabrina siedziala na brzegu kanapy i za pomoca pilota bez wiekszego zainteresowania przerzucala kanaly w telewizji. George usmiechnal sie w duchu. Taaak... zupelnie jak matka... Sabrina byla piekna, dwudziestoosmioletnia kobieta. Miala siegajace do ramion blond wlosy, tu i owdzie przyciemnione kasztanowa farba, oraz niezwykle zgrabna figure, utrzymywana w nienagannym stanie dzieki zajeciom aerobiku, w ktorych uczestniczyla trzy razy w tygodniu. Swego czasu zdobyla tez czarny pas w karate, a teraz, w centrum Bronxu, dwa razy w miesiacu prowadzila kurs samoobrony dla kobiet. Ukonczyla katedre romanistyki w Wellesley, po otrzymaniu dyplomu przez jakis czas praktykowala na Sorbonie, a pozniej wstapila do FBI, glownie za sprawa ojca, ktory mial niezle koneksje w kolach rzadowych. Juz podczas pierwszego roku udowodnila swa klase i zyskala znakomite wyniki. Niestety, wiekszosc kolegow uwazala, ze ojciec wciaz pociaga za odpowiednie sznurki, by pomagac jej w dalszej karierze, i w rezultacie sklonili ja do rezygnacji. Dyrektor Biura przeslal jej akta Philpottowi, gdyz sadzil, ze moze byc przydatna dla UNACO. Zostala przyjeta natychmiast, tym razem bez niczyjej protekcji. Jak dotad, wciaz byla jedyna kobieta pracujaca w zespolach operacyjnych. -Dokad sie dzis wybierasz? - spytal w koncu George Carver. Odlozyl gazete. -Do "Fat Tuesday's" - odpowiedziala Sabrina. - To klub jazzowy przy Third Avenue. -Bedzie z nia Mike Graham - odezwala sie wchodzaca do pokoju Jeanne Carver. Jej akcent wciaz zdradzal slady francuskiego pochodzenia. -Nic dziwnego - pospiesznie rzucila Sabrina. - Jest moim partnerem i oboje lubimy sluchac dobrego jazzu. -Nie wspominajac o futbolu - ze znaczacym usmiechem dodala Jeanne i usiadla obok corki. - Jeszcze calkiem niedawno serdecznie nie cierpialas tego sportu, az tu nagle stalas sie zagorzala fanka Giantsow. To wlasnie im kibicuje Mike, n'est-ce pas? -Bylam pare razy na meczach rozgrywanych na Meadowlands, to wszystko - probowala sie bronic Sabrina. - Mysl sobie co chcesz, maman, ale jak dotad, Mike Graham jest tylko moim partnerem z zespolu. Kropka. -Masz zamiar przedstawic go nam w te swieta? - spytala Jeanne. -Po co? - Sabrina wywrocila oczami i wreczyla jej pilota. - Masz, poogladaj telewizje. Zobaczymy sie rano. Ruszyla ku drzwiom, lecz w tej samej chwili zadzwonil telefon. Szybko podniosla sluchawke. Po chwili z posepna mina odlozyla ja na widelki. -Pulkownik Philpott - powiedziala rodzicom. - Ogloszono stan gotowosci. Za pol godziny mam odprawe. -I po jazzie - z filozoficznym usmiechem mruknal George Carver. -I po swietach - westchnela Sabrina. Z rezygnacja wzruszyla ramionami, wziela kluczyki od samochodu i wyszla. Zona i syn Mike'a Grahama zgineli zamordowani przed dwoma laty. Zdazyl sie juz przyzwyczaic do mysli o ich smierci, lecz nagle poczul, ze czeka go najciezsza proba - swieta Bozego Narodzenia. Poprzednia Gwiazdke spedzil u matki, w Kalifornii. W tym roku pani Graham zdecydowala sie na pobyt z rodzina brata, w Australii. Mike zostal sam... Jak kazdej srody, przyjechal z Vermontu, gdzie mieszkal, do Nowego Jorku, by zaniesc swieze kwiaty na grob znajdujacy sie na cmentarzu w poblizu swego dawnego mieszkania w Murray Hill. Po powrocie do hotelu znalazl pod drzwiami kartke. Sabrina zapraszala go na wspolny wieczor w "Fat Miesday's". Ucieszyl sie, ze choc kilka godzin bedzie mogl spedzic w czyims towarzystwie... Sypal drobny snieg. Mike po wyjsciu z hotelu wsunal rece w kieszenie i przyspieszyl kroku. Wszedl na najblizsza stacje metra. Nie musial zbyt dlugo czekac na pociag. Wsiadajac zauwazyl, ze wagon jest prawie pusty, co o tej porze dnia zdarzalo sie raczej rzadko. Przynajmniej mogl sobie usiasc... Graham byl mlodzienczo przystojnym, trzydziestoosmioletnim mezczyzna o atletycznej budowie ciala i wiecznie zmierzwionych, opadajacych na kolnierz kasztanowych wlosach. Utalentowany sportowiec, juz w ogolniaku przewodzil szkolnym druzynom futbolu i koszykowki. Po ukonczeniu wydzialu nauk politycznych na UCLA podpisal kontrakt z New York Giants. Mial debiutowac jako rozgrywajacy, lecz miesiac pozniej otrzymal powolanie do wojska. Wyslany do Wietnamu, zostal ranny w ramie, co na dobre przekreslilo obiecujaca kariere futbolisty. Trafil do wietnamskiej bazy CIA, gdzie bardzo szybko rozpoznano jego talenty przywodcze. Po powrocie do Stanow zwerbowano go do elitarnej jednostki antyterrorystycznej Delta. Jedenascie lat pozniej awansowal na dowodce oddzialu B. Podczas pierwszej misji mial sie przedostac z piecioma ludzmi do Libii i zniszczyc baze terrorystow, zlokalizowana na przedmiesciach Benghazi. Kiedy juz byli gotowi do ataku, otrzymal wiadomosc, ze jego zona Carrie i piecioletni syn Mikey zostali uprowadzeni spod drzwi mieszkania w Murray Hill przez trzech zamaskowanych mezczyzn. Wiedzial, ze chodzi o to, by zmusic go do powrotu, wypelnil jednak zadanie do konca. Baze udalo sie zniszczyc, choc dwaj jej dowodcy, Salim Al-Makesh i Jean-Jacques Bernard, zdolali uciec. FBI podjela zakrojone na szeroka skale poszukiwania rodziny Grahama, lecz nie przynioslo to zadnych rezultatow. Mike odszedl z Delty na wlasna prosbe, a jego akta przeslano Philpottowi, ktory zaoferowal mu prace w UNACO. W czasie jednej z akcji odnalazl wreszcie Bernarda - czlowieka odpowiedzialnego za porwanie Carrie i Mikeya. Wowczas tez poznal cala prawde. Bernard pracowal dla jednego z dyrektorow CIA, Roberta Baileya, i byl zbyt cenny, by zginac w czasie ataku Delty na libijska baze. Uprowadzenie mialo dac mu mozliwosc ucieczki. Graham wyciagnal od Bernarda, gdzie pogrzebano zwloki Carrie i Mikeya, ekshumowal szczatki i przeniosl na cmentarz przy kosciele, w ktorym z Carrie brali slub. Nareszcie oba ciala spoczely w pokoju... Pociag wjechal na kolejna stacje; drzwi otworzyly sie z sykiem. Graham od razu dostrzegl dwoch mlodziencow, ktorzy wskoczyli na koniec wagonu. Skini, w podartych dzinsach i mocno zniszczonych skorzanych kurtkach. Jeden z nich splunal na podloge, chwycil sie wiszacej nad glowa poreczy i szepnal kolesiowi cos na ucho. Ze zlosliwym usmiechem spojrzeli na siedzaca w glebi ladna brunetke. Drzwi sie zamknely i pociag ruszyl. Skini pomalu suneli przez wagon, az staneli przed dziewczyna. Rzucila im wystraszone spojrzenie, po czym wbila wzrok w podloge. -Jak masz na imie, slodziutka? - spytal jeden, pochylajac sie w jej strone. Probowala wstac, lecz drugi pchnal ja z powrotem na lawke. -Niegrzeczna jestes. Jak masz na imie? -Prosze... Nie chce klopotow... - wymamrotala nerwowo. W jej glosie slychac bylo niemiecki akcent. -Mamy tu cudzoziemke, Joe - powiedzial pierwszy. Wyszczerzyl zeby. Joe usiadl obok dziewczyny i przesunal dlonia po jej wlosach. Chciala odwrocic glowe, lecz chwycil ja za podbrodek i zmusil, by na niego spojrzala. -Co z toba, kotku? Nie jestem w twoim typie? - Wskazal na wciaz pochylonego kumpla. - A moze wolisz Matta? Rozejrzala sie z przerazeniem, ale pozostali pasazerowie unikali jej wzroku. Matt zarechotal halasliwie. -Witamy w Nowym Jorku, slodziutka. Lekcja numer jeden w metrze. Nikt nie pomaga nikomu. Jestes sama. Sprobuj sie odprezyc i cieszyc przejazdzka. Graham z narastajaca niechecia patrzyl w ich strone. Gdzie, u diabla, jest jakis patrol? Gdzie straz metra? Nie chcial platac sie w sprawe, ktora mogla wywolac niepotrzebne zainteresowanie jego osoba oraz organizacja, w ktorej pracowal, lecz jeden rzut oka na wnetrze wagonu przekonal go, ze nikt inny nie przyjdzie dziewczynie z pomoca. Mlokos mial racje. W metrze kazdy byl zdany na siebie. Jeden z chlopakow wsunal dlon dziewczynie pod bluze. Usilowala go odepchnac, lecz drugi blysnal jej tuz przed twarza sprezynowcem i przystawil czubek ostrza do szyi. Przestala sie szarpac. Siedziala z mocno zacisnietymi powiekami, a reka skina wciaz bladzila pod jej bluza. Graham zaklal wsciekle pod nosem. To trwalo juz zbyt dlugo. Wstal i podszedl do napastnikow. Matt przestal sie usmiechac. -Na co sie gapisz, kolego? -Zostaw ja - powiedzial ostro Mike. Joe z wolna spojrzal w jego strone. -Prosze, prosze. Pojawil sie prawdziwy Bernie Goetz. Zjezdzaj pan, poki jest okazja, bo potem moze byc bieda. Matt podniosl sie z lawki, ponuro wykrzywil usta i wyciagnal noz przed siebie. Niemal w tej samej chwili Joe chwycil Grahama od tylu, przyciskajac mu rece do ciala. Mike energicznie szarpnal glowa. Skin zawyl z bolu, zakryl dlonmi zmiazdzony nos, zachwial sie i upadl na kolana. Matt skoczyl do przodu z dzikim pchnieciem, lecz Graham sparowal cios przedramieniem, druga reka zlapal wyrostka za przegub, wykrecil i odepchnal. Napastnik stracil rownowage, a Mike podcial mu nogi i gdy tamten ciezko runal na podloge, z calej sily kopnal go pieta w krocze. Matt wypuscil noz ze zdretwialych palcow. Z bolesnym skowytem przycisnal dlonie do podolka. Graham podniosl bron i spojrzal na drugiego wyrostka, ktory wciaz kleczal oparty o drzwi, zaslaniajac twarz skrwawionymi dlonmi. Przez najblizszy czas zaden z nich nie powinien sprawiac klopotu, pomyslal z satysfakcja. Schowal sprezynowiec do kieszeni i usiadl przy wystraszonej dziewczynie. -Wszystko w porzadku? - spytal cicho. Przytaknela ze lzami w oczach. -Dziekuje. -Masz zamiar zlozyc skarge przeciwko tym dwom sukin... tym facetom? -Nie chce klopotow - powtorzyla krecac glowa. -Bardzo madrze - stwierdzil Graham. - Nie sa tego warci. -Tu wysiadam - powiedziala niespokojnie, gdy pociag zaczal zwalniac. Mike zaczekal, az wyszla, nim wytaszczyl obu wyrostkow na peron. Do miejsca, gdzie ich polozyl, nadbiegl policjant i popatrzyl pytajaco w jego strone. -Odwalilem za was robote! - ze zloscia krzyknal Graham. - Nie byloby takiej potrzeby, gdyby choc jeden mundurowy pojawil sie we wlasciwym czasie! -Co sie stalo? - dopytywal sie policjant. Graham opisal mu zajscie. -Gdzie teraz jest ta kobieta? -Zniknela zaraz po wyjsciu z wagonu - odparl Mike. - Nie mozna jej za to winic. Policjant wezwal przez radio woz patrolowy i kiwnal dlonia do maszynisty, ze moze ruszac. -Potrzebuje od pana kilku dodatkowych informacji - oswiadczyl, gdy pociag zniknal w tunelu. Wyjal z kieszeni notatnik. - Nazwisko? -Michael Green. - Mike podal mu pseudonim, jakiego czasem uzywal w UNACO. -Adres? Tez fikcyjny. Mike zdawal sobie sprawe, ze UNACO ukreci leb sledztwu, lecz jednoczesnie wiedzial, iz Philpott bedzie sie wsciekal za zamieszanie. Co nie znaczylo, ze choc przez chwile zalowal swej decyzji. Ani troche... Policjant zadal mu jeszcze pare pytan, po czym zamknal notatnik. -Skontaktujemy sie z panem w razie potrzeby. Graham zerknal w strone dwoch umundurowanych strozow prawa, ktorzy wlasnie zjawili sie w polu widzenia. Po krotkiej rozmowie z kolega postawili skinow na nogi i zabrali ich ze soba. -Mam nadzieje, ze to wszystko, gdyz za dwadziescia minut musze byc na spotkaniu z przyjaciolka - powiedzial Mike i spojrzal na zegarek. - Tym razem wezme taksowke. -Hej! - krzyknal za nim policjant. - Niezle pan sobie dal rade z tymi szczeniakami. Gdzie sie pan tego nauczyl? -Ogladam mnostwo seriali - odparl i odszedl w strone schodow wiodacych do wyjscia na ulice. -Przepraszam - uslyszal za soba kobiecy glos, nim zdazyl postawic noge na pierwszym stopniu. Obrocil sie. Miala okolo trzydziestu pieciu lat. Wysoka, szczupla i ladna, o dlugich rudych wlosach zwiazanych z tylu glowy w konski ogon. -Zgubil pan to w wagonie - powiedziala, podajac mu portfel. Odruchowo pomacal kieszen. Rzeczywiscie, byla pusta. -Dziekuje - odparl z usmiechem i wyciagnal reke. -Wypadl, gdy wywlekal pan tych dwoch na peron. -Nawet nie zauwazylem, ze go nie mam. -Nazywam sie Katherine Warren, jestem dziennikarka z "New York Sentinel" - dodala. - Chcialabym cos o panu napisac. Nic tak nie budzi zainteresowania czytelnikow, jak msciciel z metra. Graham zaczal gwaltownie szukac wyjscia z sytuacji. Dziennikarka. Wiedzial, ze musi czym predzej jej umknac, lecz w taki sposob, by nie budzic podejrzen. Skrzywil usta w usmiechu. -To bardzo milo z pani strony, ale nie szukam popularnosci. Dzialalem pod wplywem chwilowego impulsu. -Nie jest pan glina, prawda? - spytala. - Choc radzil pan sobie jak prawdziwy zawodowiec. -Nie, nie jestem - odparl z krotkim parsknieciem. - Po prostu naleze do grupy mniej gruboskornych obywateli. -Sluzyl pan kiedys w wojsku? -Prawde mowiac, jestem juz niezle spoznio... - przerwal na glosny pisk pagera. Pospiesznie uciszyl urzadzenie. - Musi mi pani wybaczyc. Jeszcze raz piekne dzieki za zwrot portfela. Nim zdazyla powiedziec nastepne slowo, wbiegl na schody i zniknal na ulicy. Katherine usmiechnela sie do siebie. Wyczuwala, ze jest na tropie czegos ciekawego. Dlaczego w rozmowie z policjantem ow nieznajomy podawal sie za Michaela Greena, skoro w portfelu mial karty kredytowe na nazwisko Michael Graham? Kim byl naprawde i co probowal ukryc? Postanowila dowiedziec sie prawdy. Zapiela kurtke i ruszyla za swym niedawnym rozmowca. Ostroznie... Graham zamienil z Philpottem kilka slow przez telefon, po czym zatrzymal taksowke i kazal sie zawiezc do gmachu Organizacji Narodow Zjednoczonych. Pokazal przepustke straznikowi czuwajacemu na Dag Hammarskjold Plaza i wszedl do wnetrza budynku. Winda zawiozla go na dwudzieste drugie pietro. Stanal przed nie oznaczonymi drzwiami na koncu korytarza i wystukal odpowiedni kod na tarczy wpuszczonej w sciane przy framudze. Drzwi otworzyly sie z mechanicznym szczekiem. Graham wszedl do malego, skromnie umeblowanego pokoju. Trzy sciany byly pokryte kremowa tapeta; czwarta, zabudowana tekowymi panelami, skrywala dwoje rozsuwanych drzwi, ktore mozna bylo uruchomic jedynie za pomoca miniaturowego nadajnika akustycznego. Po prawej miescilo sie dzwiekoszczelne Centrum Dowodzenia, gdzie zespoly analitykow przez dwadziescia cztery godziny na dobe monitorowaly na biezaco wahania sytuacji miedzynarodowej. Drzwi po lewej, wiodace do prywatnego biura dyrektora, byly otwarte. Sabrina dostrzegla wchodzacego Grahama na monitorze w gabinecie Philpotta, wiec stanela w progu i ruchem dloni wezwala go do srodka. -Gdzie pulkownik? - spytal Mike widzac, ze dziewczyna jest sama. -W Centrum Dowodzenia - wskazala na drzwi za biurkiem Philpotta. - Mam go zawolac, gdy bedziemy juz wszyscy. Graham usiadl na blizszym z dwoch czarnych skorzanych foteli. -Mowil ci skad ten nagly alarm? Pokrecila glowa i podeszla do stojacego w rogu dystrybutora. -Chcesz kawy? -Tak, zwlaszcza po tym, co dzis przeszedlem - odparl. Sabrina napelnila kubek, dodala smietanki, cukru i wyciagnela dlon w strone Mike'a. -Co masz na mysli mowiac: "po tym, co dzis przeszedlem"? - spytala podejrzliwie. Usiadla. Powiedzial jej o bojce w pociagu i o rozmowie z Katherine Warren. -Pulkownik dostanie szalu, jesli ta dziennikarka wysmazy jakis artykul - oswiadczyla Sabrina. - Wiesz, co sadzi o akcjach, ktore sciagaja niepotrzebna uwage na UNACO. -A jak, u diabla, mialem postapic? - ze zloscia warknal Graham, zrywajac sie z fotela. - Nikt inny nie kiwnalby nawet palcem w obronie dziewczyny. -Spoko, przez caly czas jestem po twojej stronie - powiedziala szybko, by zlagodzic narastajace napiecie. - Na pewno zrobilabym to samo. -Tak, wiem. Przepraszam. Troche jestem wkurzony. To przez te reporterke. - Wskazal na monitor. - Przyszedl C.W. Sabrina siegnela po sluchawke jednego z telefonow stojacych na biurku Philpotta i wystukala numer Centrum Dowodzenia. Natychmiast uslyszala glos oficera dyzurnego. -Prosze powiadomic pulkownika Philpotta, ze Trzeci Zespol Operacyjny jest gotow do odprawy. Whitlock nie mial ochoty mowic kolegom, ze Carmen jest w ciazy - przynajmniej do czasu, az bedzie mogl z nia spokojnie porozmawiac. Rozumial jej gniew i frustracje, lecz nie mogl pozwolic, by mialo to jakis wplyw na jego zachowanie, zwlaszcza ze zostal objety Kodem Czerwonym... Philpott wszedl do pokoju i za pomoca miniaturowego pilota zamknal za soba drzwi. Byl piecdziesiecioszescioletnim Szkotem o kanciastej twarzy i przerzedzonych rudych wlosach. Wyraznie kulal na lewa noge, co bylo pozostaloscia rany, jaka odniosl w ostatnich dniach wojny koreanskiej. Oparl laske o biurko, usiadl i polozyl przed soba otwarta teczke z aktami. -Jest pewna sprawa, o ktorej chcialem pana poinformowac przed odprawa, panie pulkowniku- odezwal sie Graham. Niespokojnie popatrzyl na Sabrine. Philpott powoli oderwal wzrok od papierow. Mial zmeczony wyraz twarzy i podkrazone oczy. -Slucham. Graham dokladnie opisal mu przebieg wypadkow w pociagu i na stacji, a potem zebral sie w sobie, czekajac na wybuch gniewu. Nic takiego nie nastapilo. Philpott potarl powieki i zapisal kilka zdan w notatniku. -Zrobie wszystko, by sledztwo nie wkroczylo na nasz teren. Mike i Sabrina wymienili podejrzliwe spojrzenia. To nie w stylu Philpotta. Skad ta nagla lagodnosc? -W innych okolicznosciach stanalbys do raportu za swiadome naruszenie przepisow UNACO o zakazie podejmowania akcji mogacych wywolac niepotrzebne zainteresowanie nasza organizacja - powiedzial Philpott, zauwazywszy ich zdziwienie. - Lecz teraz mamy do czynienia z najpowazniejszym kryzysem w historii UNACO. Zdobyliscie wiecej doswiadczenia niz jakikolwiek inny zespol operacyjny, wiec chce, byscie mysleli wylacznie o czekajacym was zadaniu. - Ponownie zerknal w akta. - Przez cztery ostatnie dni Siergiej byl w Portugalii jako oficjalny delegat UNACO na tajnej konferencji przywodcow europejskich brygad antyterrorystycznych. Z pracownikow ONZ-tu, poza mna i Siergiejem, wiedzialy o tym jedynie dwie osoby: sekretarz generalny i profesor Abe Silverman, ktory towarzyszyl Siergiejowi w podrozy do Lizbony, by odszyfrowac uprzednio zakodowane dokumenty. Dwie godziny temu trzej zamaskowani mezczyzni zastrzelili sanitariuszy pelniacych dyzur na lizbonskim lotnisku, po czym skradzionym ambulansem zaatakowali Siergieja i profesora Silvermana, zmierzajacych do samolotu odlatujacego do Nowego Jorku. Oficer ochrony, czlonek portugalskiej Special Forces Brigade, zostal zabity, gdy probowal interweniowac. Siergiej otrzymal postrzal w brzuch. Zyje, lecz wciaz przebywa na oddziale intensywnej terapii. -Wyjdzie z tego? - z niepokojem spytala Sabrina. -Lekarze sa zdania, ze wszystko rozstrzygnie sie w ciagu najblizszych dwudziestu czterech godzin. Na moja prosbe agenci Special Forces Brigade przez cala dobe czuwaja w szpitalu, gdyz moze sie zdarzyc, ze zamachowcy sprobuja dokonczyc swego dziela. -Uwaza pan, ze to mozliwe? -Watpie, lecz nie mozemy zaniechac ostroznosci. -Co sie stalo z profesorem? - odezwal sie Whitlock. -Profesor Silverman zostal uspiony i wrzucony do karetki, ktora zamachowcy posluzyli sie w czasie ataku. Zdolali zbiec, nim na miejsce wypadkow dotarla ochrona lotniska. Porzucony ambulans odnaleziono w pobliskim lesie, lecz profesor i porywacze znikneli bez sladu. - Przerwal na chwile. - Silverman mial przykuty do reki neseser z zestawem niezwykle istotnych dokumentow. Byla tam miedzy innymi zakodowana lista wszystkich dziesieciu zespolow operacyjnych oraz szczegolowy opis wazniejszych akcji, podejmowanych przez UNACO w ciagu ostatnich pieciu lat. Sabrina pochylila sie w przod i dlonmi podparta brode. Wbila wzrok w nie istniejaca plame na dywanie. W koncu powoli opuscila rece i westchnela gleboko. -Jezeli porywacze uzyja sily, moga zmusic profesora Silvermana do odszyfrowania dokumentow. -A jesli to zrobi, wykorzystaja zdobyte wiadomosci do wyrownania prywatnych porachunkow z organizacja - ze zloscia zasyczal Graham. -Dlatego musimy odnalezc ich wczesniej, zanim podejma przeciw nam jakies dzialania - uzupelnil Philpott. -Z panskich slow wynika, iz nie wierzy pan, by profesor zbyt dlugo opieral sie naciskom - powiedzial Whitlock. -To prawda - stwierdzil Philpott. - Jak wiecie, Silverman w zeszlym roku mial atak serca. Wciaz bierze leki przeciw dusznicy bolesnej. Nietrudno go bedzie zlamac. -Skad pomysl, zeby to wlasnie on niosl neseser? - chcial wiedziec Graham. - Akta bylyby bezpieczniejsze w rekach Siergieja. -Masz racje, szczegolnie gdy spojrzec na bieg wypadkow z obecnej perspektywy - zgodzil sie Philpott. - Lecz teraz to bez znaczenia, prawda? -Jest cos, od czego mozemy zaczac? - spytala po chwili Sabrina, by przerwac nieprzyjemna cisze. -Tak, znalezlismy pewien slad. W karetce, pod siedzeniem kierowcy, lezalo pudelko zapalek pokryte licznymi odciskami palcow, nie pochodzacymi od zadnego sanitariusza zatrudnionego na lotnisku. Po identyfikacji komputerowej ustalilismy, ze naleza do Heinricha Bergera. Przez ostatnie dwa lata pracowal jako platny zabojca dla pewnego gangstera z Marsylii, niejakiego Emile'a Jannoca. Chodza sluchy, ze niedawno sie rozstali, lecz nie bardzo w to wierze. -Dlaczego? - zapytal Whitlock. -Pol roku temu mlodszy brat Jannoca, Christian, zostal zabity podczas strzelaniny w marsylskim Starym Porcie. Emile zlozyl przysiege nad trumna, ze pomsci smierc brata. -Przepraszam, lecz nie widze zadnego zwiazku - zauwazyl Whitlock. -Osmy Zespol Operacyjny probowal po cichu rozpracowac firme Jannoca. Uczestniczyli w starciu, w ktorym zginal Christian. Pozniejsze testy balistyczne wykazaly, ze pocisk znaleziony w ciele Christiana nie pochodzil z broni uzywanej przez nas, lecz mimo to musielismy przerwac akcje i odwolac zespol. -Jannoc zdolal ustalic, ze agenci UNACO byli zamieszani w wydarzenia w Marsylii, i obarczyl nas wina za smierc brata - podsumowal Graham. -Nie wie jednak dokladnie, ktory zespol dzialal wowczas na tamtym terenie, i z tego wzgledu szuka szczegolow operacji - dodala Sabrina. -To dlaczego go nie zgarniemy? - spytal Graham. -Poniewaz nie mamy dostatecznych dowodow, by laczyc jego pogrozki z incydentem na lotnisku - odparl Philpott. - Mamy jedynie odciski palcow Bergera na pudelku zapalek. Ale Berger podobno opuscil Jannoca przed trzema miesiacami. Z drugiej strony, jesli nawet zdolamy udowodnic, ze wciaz ich cos laczy, nie daje to zadnej pewnosci, iz jednoczesnie odnajdziemy profesora Silvermana lub teczke z dokumentami. Gorzej, mozemy sie wowczas przyczynic do ich lepszego ukrycia. Nie chce do tego dopuscic. Kto wie, co by sie moglo wydarzyc w przyszlosci? - Potrzasnal glowa. - Nie. Nawet nie dotkniemy Jannoca, poki nie odzyskamy wszystkich papierow. -Skad Jannoc mogl wiedziec o konferencji w Lizbonie? - spytal Whitlock. - Wspomnial pan, ze byla otoczona scisla tajemnica. Philpott wyprostowal sie w fotelu. -To wlasnie tkwi mi oscia w gardle od chwili, gdy uslyszalem o wydarzeniach na lotnisku. Ktos musial przekazac mu informacje i podejrzewam, ze byl to ktos z naszej organizacji. Zaden z delegatow nie wiedzial, iz neseser znajdzie sie w rekach profesora... lecz to juz moja sprawa. Na was czekaja inne zmartwienia. -Co mamy robic? - niecierpliwil sie Graham. -Ty i Sabrina polecicie do Lizbony. - Philpott wreczyl im wyjete z teczki dwie szare koperty. Wewnatrz byl krotki wykaz zadan. Nalezalo go zniszczyc zaraz po przeczytaniu. Poza tym bilety lotnicze, potwierdzenie rezerwacji hotelowej, dossier agenta uczestniczacego w sprawie ze strony portugalskiej oraz pewna kwota pieniedzy w escudos. -W Portugalii skontaktujecie sie z majorem Joao Inaciem, starszym oficerem Special Forces Brigade. Zawiadomcie go zaraz po swoim przybyciu. Tym razem musimy scisle wspolpracowac z miejscowymi wladzami. -Tak jest - odparl Graham, unoszac sie z miejsca. -Wiem, ze znajdziecie sie na linii ognia, jesli te dokumenty zostana odkodowane i wpadna w niepowolane rece - powiedzial Philpott. - Lecz nie traktujcie swego zadania jak osobistej zemsty. Liczy sie dyscyplina i profesjonalizm. Mike doskonale zdawal sobie sprawe, ze uwagi pulkownika skierowane sa pod jego adresem, lecz nie odezwal sie ani slowem. -A co ze mna? - spytal Whitlock. -Z toba porozmawiam za chwile - stwierdzil Philpott, po czym ponownie zwrocil sie do Mike'a i Sabriny: - Oczekuje regularnych raportow, co najmniej dwa razy dziennie. Teraz juz idzcie; musicie zdazyc na samolot. -Tak jest - powtorzyl Graham i wyszedl za Sabrina. Philpott wyjal z teczki trzecia szara koperte i wreczyl ja Whitlockowi. -Pojedziesz do Marsylii. Po drodze, w Paryzu, bedzie na ciebie czekal Jacques Rust z naszej europejskiej kwatery w Zurychu. Wprowadzi cie w szczegoly. -Jasne - Whitlock wstal. - Kiedy zaczynam? -Dzis wieczor. Masz rezerwacje na lot z Nowego Jorku do Paryza. Whitlock milczal przez chwile. -Co bedzie, jesli nie odzyskamy papierow przed ich rozszyfrowaniem? -Postaraj sie, aby do tego nie doszlo - odparl Philpott i zamknal teczke. - To wszystko, C.W. -To on - powiedziala Katherine Warren, sledzaca Grahama przez lornetke z noktowizorem. - Mozesz mu zrobic zdjecie? -Pewnie - padla zdecydowana odpowiedz. Katherine sledzila Mike'a az do budynku Organizacji Narodow Zjednoczonych, a pozniej, po zaplaceniu za taksowke, zatelefonowala do dyzurnego redaktora "New York Sentinel" i zazadala, by natychmiast przyslano jej fotografa. Teraz siedzieli oboje w samochodzie zaparkowanym na wprost gmachu ONZ-tu. -Hej, a to kto? - spytal fotograf na widok wychodzacej Sabriny. Zagwizdal cicho. - Jezu... Niezla sztuka. Katherine dostrzegla Sabrine w chwili, gdy ta podeszla do Mike'a i zachecajacym gestem wskazala mu stojacego w poblizu mercedesa 500 SEC w kolorze szampana. Razem ruszyli w strone samochodu. Fotograf zrobil kilka zdjec, w tym jedno samochodu, po czym opuscil aparat. -Co dalej? -Jedziemy za nimi. -Kim jest dziewczyna? - zapytal ponownie, gdy Sabrina wlaczyla starter. -Nie mam pojecia - odpowiedziala Katherine. Odlozyla lornetke. - Przynajmniej na razie. Wiem tylko, ze jej uroda przyda smaku calej historii. -Pod warunkiem, ze bedziesz miala o czym pisac - mruknal fotograf. Katherine Warren lekko przesunela jezykiem po wargach i usmiechnela sie tajemniczo. 3 Dwudziesty czwarty grudnia - Wigilia Jacques Rust od dwoch i pol roku byl przykuty do wozka inwalidzkiego. Nie uwazal tego za ulomnosc i z niezwykla ostroscia traktowal wszelkie objawy wspolczucia. Wlasnie czegos takiego doswiadczyl rano, po przyjezdzie do paryskiego hotelu. Osobisty szofer, ktory zawsze towarzyszyl mu w zagranicznych podrozach, ustawil wyjety z bagaznika skladany fotel przy tylnych drzwiach samochodu. Wiedzial, ze nie nalezy pomagac Rustowi przy wysiadaniu, ale chwile pozniej pojawil sie usluzny portier... Rust zdawal sobie sprawe, iz kazdy samarytanin mial na wzgledzie wylacznie jego dobro, lecz ich zachowanie wywolywalo u niego poczucie uzaleznienia. A tego nie cierpial... Gdy zostal wreszcie sam w hotelowym pokoju, podjechal do okna i patrzyl przez chwile na panorame Paryza. Byl czterdziestodwuletnim Francuzem o krotko przycietych czarnych wlosach, blyszczacych niebieskich oczach i twarzy mocno pooranej zmarszczkami. Spedzil czternascie lat we francuskiej Service de Documentation Exterieure et de Contre-Espionnage, nim trafil do UNACO i zaczal wspolpracowac z Whitlockiem. Kiedy sekretarz generalny zezwolil Philpottowi zwiekszyc liczbe agentow o dziesiec, bylo ich teraz trzydziestu, dolaczyla do nich Sabrina i w ten sposob powstal pierwotny sklad Trzeciego Zespolu Operacyjnego. Pol roku pozniej Rust i Sabrina znalezli sie w dokach Marsylii, by przeprowadzic rutynowa akcje przeciwko handlarzom narkotykow, przewozacym towar miedzy Algieria i Francja. Nieoczekiwanie wpadli w pulapke. Rust oslanial odwrot Sabriny, lecz kiedy sam probowal uciec, otrzymal postrzal w kregoslup i zostal sparalizowany od pasa w dol. Philpott, ktory zawsze mial wiele uznania dla zdolnosci Francuza, zaoferowal mu szefostwo europejskiej filii UNACO, z baza w Zurychu. Rust pelnil te funkcje juz od poltora roku i zrezygnowal z szansy powrotu do Nowego Jorku, gdy Philpott odszedl na wczesniejsza emeryture, zwalniajac stanowisko dyrektora organizacji. Nie chcial opuszczac Zurychu, co zreszta nikogo specjalnie nie dziwilo, gdyz zdazyl gleboko wniknac w europejska polityke i mial bardzo rozbudowana siec kontaktow, obejmujaca caly kontynent. Jacques Rust byl europejskim mozgiem UNACO. Rozleglo sie pukanie do drzwi. Rust przejechal przez pokoj, by otworzyc. Ze zdziwieniem spojrzal na stojacego w progu Whitlocka. -Spodziewalem sie ciebie dopiero za godzine. -Jesli chcesz, moge przyjsc pozniej - odparl z usmiechem Whitlock. -Wchodz - wesolo powiedzial Rust, zapraszajac go gestem do srodka. Zamknal drzwi i obrocil fotel przodem do goscia. - Dobrze wygladasz, mon ami. Jak ci idzie z Carmen? -Prawde mowiac, mogloby byc lepiej - z westchnieniem odpowiedzial Whitlock. Usiadl. - To juz trzecie swieta z rzedu, ktore przyjdzie mi spedzic poza domem. Nie jest z tego zadowolona. Rust powaznie skinal glowa. -Wierze. Lecz na tym polega nasza praca. -Sprobuj to wytlumaczyc Carmen. -Powinienes w koncu pomyslec o stworzeniu prawdziwej rodziny, C.W. To was bardziej zblizy. -Mozliwe - mruknal Whitlock. -Na pewno - stwierdzil Rust. - Nie watpie, ze bedziecie wspanialymi rodzicami. Whitlock nonszalancko wzruszyl ramionami. Mial nadzieje, ze wypadlo to przekonujaco. Rust byl jego zaufanym i bliskim przyjacielem, lecz nie mogl mu powiedziec, ze Carmen jest w ciazy. Jeszcze nie teraz. Wstal, podszedl do okna, po czym ponownie spojrzal na Francuza. -Slyszalem od pulkownika, ze masz mnie wprowadzic w szczegoly akcji planowanej w Marsylii. Rust siegnal po aktowke, otworzyl ja i wyjal plik dokumentow. -Ile juz wiesz? -W czasie lotu przejrzalem dossier Jannoca. To wszystko. Reszta nalezy do ciebie. Rust wreczyl mu zdjecie czarnoskorego mezczyzny. -Nazywa sie Frank Royce. Lub raczej nazywal. Dziesiec dni temu zginal w wypadku samochodowym. -I mam sie podszyc pod jego nazwisko? Rust skinal glowa. Whitlock przygladal sie fotografii. -Przynajmniej mamy ten sam kolor skory - powiedzial w koncu. - Dobry poczatek. -Nie musisz sie martwic podobienstwem; nikt cie nie rozpozna. Whitlock oddal mu zdjecie. -Chcialbym cos wiecej uslyszec o tym facecie. -W dniu smierci mial trzydziesci osiem lat. Urodzony w Londynie, osierocony w drugim roku zycia. Prosto ze szkoly zaciagnal sie do wojska, lecz rok pozniej zostal zwolniony za pobicie podoficera. Wyjechal do Afryki, gdzie zdobyl spory rozglos jako najemnik. Panowala opinia, ze trudno sie z nim dogadac, ale nigdy nie zrywa kontraktu. Jak na ironie, zginal podczas pierwszej po dziesieciu latach wizyty w Zjednoczonym Krolestwie. Zderzyl sie z kilkutonowa ciezarowka na przedmiesciach Londynu. Nie mial bliskich przyjaciol, wiec jego smierc przeszla bez echa. W aktach znajdziesz pozostale informacje na jego temat. Postaraj sie zapamietac jak najwiecej; moze sie zdarzyc, ze w przyszlosci bedziesz musial je wykorzystac. Na razie masz znakomita oslone. -Po co? - spytal Whitlock, siadajac na lozku. -Po to, by wejsc w szeregi organizacji Jannoca i znalezc Silvermana. -Czytalem, ze Jannoc zatrudnia wylacznie bylych legionistow - zauwazyl Whitlock. - Royce sluzyl we francuskiej Legii Cudzoziemskiej? -Nie, ale to punkt na twoja korzysc - odparl Rust. - Nie spotkasz wsrod ludzi Jannoca dawnych znajomkow. -A skad pewnosc, ze Jannoc nagle zmieni zdanie i zgodzi sie mnie przyjac? Rust wyjal z teczki kolejna fotografie i podal ja Whitlockowi. -To jego jedenastoletnia corka Mathilde. Nie watpie, ze bedzie ci wdzieczny, jesli dzis wieczor udaremnisz probe jej porwania. A gdy uslyszy, ze poszukujesz zajecia... -Porwania? - podejrzliwie spytal Whitlock. Rust skinal glowa. -Dostalem wiadomosc z Marsylii, ze Mathilde Jannoc idzie dzis do kolegi na przyjecie urodzinowe. Po poludniu ochroniarz odwiezie ja pod wskazany adres i zaczeka do konca imprezy, czyli mniej wiecej do osmej. Kidnaperzy przystapia do dzialania, gdy bedzie wracala do domu. -Skad wiesz o porwaniu? Na twarzy Rusta pojawil sie tajemniczy usmiech. -Sam je zaaranzowalem. -Powinienem od razu wyczuc, o co chodzi - mruknal Whitlock. -Emile Jannoc ma wielu wrogow, zwlaszcza w okolicach Marsylii. Z tego powodu nigdzie nie puszcza corki bez ochrony. Wie, ze dziewczynka jest jego slabym punktem i co gorsza, ze inni tez zdaja sobie z tego sprawe. Pare miesiecy temu usilowano ja porwac i to wydarzenie podsunelo mi pomysl zorganizowania dzisiejszej akcji. Wynajalem w Nantes dwoch eks-skazancow. - Rust pokazal Whitlockowi zdjecia opryszkow. - To oni. Sebastian Ronnet i Pierre Mensel. Mety jakich malo, z kartoteka grubosci ramienia, lecz mysla, ze jestem posrednikiem dzialajacym z rozkazu anonimowego gangstera, chcacego zalatwic z Jannocem dawne porachunki. -Zatem sa przekonani, ze chodzi o prawdziwe porwanie - podsumowal Whitlock. - Nie ustapia bez walki. Mam racje? -To byl jedyny sposob, by zdobyc ich zaufanie - odparl Rust i przepraszajaco rozlozyl rece. - Na pewno dasz sobie rade, C.W. To tylko zwykli przestepcy. -Beda uzbrojeni? -Dostali wyrazne polecenie, by nie zabierac pistoletow. Taka byla umowa. -Niezbyt mnie to uspokaja - stwierdzil Whitlock. - Ochroniarz nosi gnata? -Zdziwilbym sie, gdyby bylo inaczej, lecz Mensel i Ronnet maja wystarczajaco oleju w glowie, by zadbac o wlasna skore. Poza tym beda dzialac z zaskoczenia. - Rust zamknal aktowke i wreczyl ja Whitlockowi. - Za dwie godziny masz lot do Marsylii. -A jezeli Jannoc mnie nie zatrudni? -Postaraj sie, by to zrobil. Jesli to on stoi za wczorajszym napadem w Lizbonie, a jestem przekonany, ze tak bylo, bez watpienia zna miejsce pobytu Abego Silvermana. I tylko wowczas mozemy miec szanse na odzyskanie dokumentow, nim zostana rozszyfrowane. - Przerwal na chwile. - Pulkownik chce, bysmy pozostawali w ciaglym kontakcie. Po poludniu wracam do Zurychu. Pamietaj o nawiazaniu lacznosci. -Na pewno - obiecal Whitlock. -C.W.! - krzyknal Rust za odchodzacym Kenijczykiem. Zawolany obrocil glowe w jego strone. - Powodzenia. -Cos mi mowi, ze tym razem bede naprawde potrzebowal szczescia - markotnie odparl Whitlock i zniknal za drzwiami. Na lizbonskim lotnisku Sabrine i Mike'a powital major Joao Inacio. Byl wysokim, dobiegajacym piecdziesiatki mezczyzna, weteranem wojen w Mozambiku i Angoli, gdzie sluzyl w jednostce piechoty morskiej, tak zwanej Corpo de Fuzilieros, nim przeniosl sie do elitarnej Special Forces Brigade. -Na zewnatrz czeka samochod, ktory zabierze panstwa do hotelu - powiedzial nienaganna angielszczyzna i wskazal glowne wyjscie. -Czy sa jakies wiesci o Siergieju? - spytala Sabrina. -Niestety, stan rannego nie wykazuje zadnej poprawy - odparl Inacio. - Pan Kolczynski wciaz jest nieprzytomny i przebywa na oddziale intensywnej terapii. Kierowca, siedzacy w nie oznakowanym bialym mercedesie, pospiesznie opuscil swe miejsce na widok majora wychodzacego z budynku terminalu. Odebral walizki z rak Sabriny i Mike'a, wlozyl je do bagaznika, po czym ponownie zasiadl za kierownica i wlaczyl starter. -Hotel Altis - szorstko zakomenderowal Inacio. Obrocil sie z fotelem tak, by mogl patrzec na siedzacych z tylu Grahama i Sabrine. Z kieszeni marynarki wyjal niewielka plastikowa fiolke. - To znaleziono na plycie lotniska, w poblizu miejsca, gdzie uprowadzono profesora Silvermana. Graham wzial fiolke do reki. Poczul gwaltowny skurcz zoladka, kiedy przeczytal napis na nalepce. Nitrogliceryna. Silverman uzywal tych tabletek w czasie atakow dusznicy, ktorym ulegal dosc czesto po ostatnim zawale. Mike wreczyl fiolke Sabrinie. Z posepna mina zerknela na nalepke, po czym wlepila niespokojny wzrok w Grahama. -Dla profesora to jedyna szansa ratunku. Nigdy sie z nimi nie rozstawal. -I dlugo bez nich nie wytrzyma - powiedzial Graham. -Byc moze juz nie zyje - odezwal sie Inacio, przerywajac nagla cisze. Graham i Sabrina milczeli. Wiedzieli az nadto dobrze, ze major ma racje. -Smierc Silvermana przynioslaby nam wiele pozytku - sucho stwierdzil Inacio. - Bez jego pomocy nikt nie moglby rozszyfrowac skradzionych dokumentow. W ten sposob porywacze znalezliby sie w punkcie wyjscia, prawda? Silverman obudzil sie na waskim, niewygodnym lozku, stojacym w kacie ciemnego pokoju. Przez mala kratke w metalowych drzwiach wpadal z korytarza cienki promien swiatla. Silverman chcial usiasc, lecz poczul ostry bol tuz u nasady czaszki. Wciagnal gleboko powietrze przez zacisniete zeby, po czym powoli opuscil glowe na wytarty siennik. Zamknal oczy i lagodnie masowal kark, az bol zaczal ustepowac. Przez kilka minut, lezal bez ruchu. W koncu sprobowal wstac. Bol wrocil, lecz nie tak silny jak poprzednio. Silverman spuscil nogi na podloge i dzwignal tulow. Usiadl, wsparl glowe na rekach i wrocil myslami do wydarzen bezposrednio poprzedzajacych jego porwanie. Wciaz widzial Pereire, podskakujacego groteskowo w chwili, gdy trafily go kule. Po raz pierwszy ogladal taka scene i przekonal sie, ze wszystko, co mowili koledzy z Mossadu i UNACO, jest prawda: wydawalo mu sie, ze patrzy na film puszczany w zwolnionym tempie. Pamietal takze upadek Kolczynskiego. Oszolomiony i ogarniety panika, nawet nie slyszal kolejnych strzalow. Potem poczul uklucie w kark. Pocisk ze srodkiem usypiajacym. Skrzywil sie, gdy dotknal siniaka na policzku, w miejscu gdzie jego twarz gwaltownie zetknela sie z betonowa plyta lotniska. Opuchlizna jeszcze nie zeszla. Potem juz nic nie pamietal. Ani przez chwile nie watpil, co bylo prawdziwym powodem porwania. Neseser zniknal, wiec ktos chcial poznac tresc zakodowanych dokumentow. Silverman przetarl czolo. Dokad go wywieziono? Jak dlugo byl nieprzytomny? Musial sie tego dowiedziec. Jego oczy zdolaly juz przywyknac do polmroku. Silverman powoli potoczyl wzrokiem wokol siebie. Byl w celi - pustej, jesli nie liczyc lozka. Wstal i ostroznie podszedl do drzwi. Oslonil twarz przed oslepiajacym blaskiem nagiej zarowki, zwisajacej z sufitu i popatrzyl przez kratke. Na korytarzu nie bylo nikogo. Wzdluz scian ciagnely sie wejscia do innych wieziennych pomieszczen, najpewniej "nie zamieszkanych", gdyz w budynku panowala glucha cisza. Silverman uznal to za pomyslny zbieg okolicznosci. Z wolna zaczal analizowac szczegoly planu. Walnal piescia w drzwi i skrzywil sie z bolu, ktory zalomotal mu w glowie. Wiedzial jednak, ze jesli chce doprowadzic sprawe do konca, musi sciagnac do celi straznika. Bebnil wiec dalej, az wreszcie uslyszal echo krokow. Chwile pozniej jakis cien zaslonil kratke. -Czego chcesz? - odezwal sie glos z wyraznym niemieckim akcentem. -Szklanki wody. Zaschlo mi w gardle. Straznik odszedl w glab korytarza. Po chwili wrocil i otworzyl drzwi, uzywajac karty magnetycznej. W jednym reku trzymal pistolet maszynowy Heckler Koch MP5, w drugim - kubek z woda. -Siadaj na lozku - warknal i znaczaco machnal bronia. Silverman poslusznie spelnil polecenie. -Gdzie jestem? - spytal. Straznik postawil plastikowy kubek na podlodze posrodku celi. -A co cie to obchodzi? - burknal opryskliwie. -Obchodzi, gdyz trafilem tu wbrew swej woli! - zawolal Silverman, zrywajac sie z miejsca. Lufa pistoletu natychmiast skierowala sie w jego strone. -Ani kroku dalej - brzmial rozkaz wypowiedziany ciezka angielszczyzna. -Nie mozesz mnie zabic! - bunczucznie odpalil Silverman. Mial nadzieje, ze brzmialo to dosc przekonujaco, by zamaskowac rosnace w nim uczucie strachu. - Jestem wam potrzebny. W przeciwnym wypadku nie musielibyscie mnie porywac. -Nie zabije cie - zgodzil sie straznik. - Lecz jesli zechcesz uciekac, strzele ci w nogi. Nie bedziesz mogl wiecej chodzic. Verstehen? -Jak moge uciec, skoro przez caly czas celujesz we mnie z automatu? - prychnal Silverman, a potem wskazal na kubek. - Moge sie w koncu napic? Mezczyzna skinal glowa. Silverman wzial kubek do reki i upil kilka lykow. -Gdzie twoi kolesie? - spytal ostroznie. -Kolesie? - nie zrozumial Niemiec. -Reszta towarzystwa - ostro wyjasnil Silverman. -Przyjda pozniej. Wtedy zabierzesz sie do pracy. -Tak ci sie... - Silverman nagle wypuscil kubek i zlapal sie za serce. Ciezko dyszac, osunal sie na podloge. - Tabletki... Potrzebuje tabletek. Daj mi... - wyjeczal. Niemiec stal w progu z niepewna mina. Nie wiedzial, co robic, gdyz z jednej strony obawial sie podstepu, a z drugiej nie chcial zostawic Silvermana bez pomocy, jesli atak bolu byl prawdziwy. Smierc jenca na pewno nie spodobalaby sie Rosjanom. Zamknal drzwi i podszedl do lezacego profesora. -Prosze... pomoz... - szeptal Silverman przez zacisniete zeby. - Tabletki... Potrzebuje tabletek. Straznik, wciaz przygotowany do strzalu, przykucnal przy lezacym i obrocil go na plecy. Poluznil mu krawat. Silverman zlapal go za koszule. Wyraznie chcial cos powiedziec, struzka sliny ciekla mu z kacika szeroko otwartych ust. Niemiec odruchowo pochylil sie nizej, by lepiej slyszec. Silverman blyskawicznie uniosl reke i z calej sily wbil mu palec w oko. Straznik ryknal z bolu i zaslaniajac twarz, szarpnal sie do tylu. Jedna reka po omacku dlubal przy automacie, lecz nim zdazyl cos zrobic, Silverman podcial mu nogi. Niemiec zwalil sie ciezko, pistolet stuknal o podloge. Silverman szybko pochwycil bron i trzasnal przeciwnika kolba w bok glowy, pozbawiajac go przytomnosci. Przetrzasnal kieszenie lezacego straznika, znalazl karte-klucz i wybiegl na korytarz. Szybki rzut oka na wszystkie strony upewnil go, ze w tej czesci budynku nie ma nikogo. Wsunal karte w szczeline i zatrzasnal za soba cele. Metalowe drzwi w drugim koncu korytarza nie byly zamkniete. Silverman znalazl sie w obszernej hali. Otarl pot z oczu i usilowal odgadnac, ktore z licznych przejsc prowadzi ku wolnosci. Ostroznie kluczyl wsrod polamanych skrzyn, zasmiecajacych podloge, az dotarl na drugi koniec pomieszczenia. Przystanal ponownie, by zebrac sily, i zauwazyl, ze w jednym z korytarzy brak cel, sa za to podwojne drzwi bezpieczenstwa. Do tej pory mijal tylko pojedyncze. Z podnieceniem scisnal karte w dloni i podszedl do progu. Zamek ustapil bez trudu. W sieni wylozonej czarno-biala mozaika widnialy trzy pary drewnianych drzwi. Silverman nawet nie spojrzal w ich strone. Minal korytarz i stanal przed kolejna przegroda. Wsunal karte w szczeline zamka. Z ulga uslyszal metaliczny szczek. Droga wolna. Zrobil krok do przodu i potoczyl wzrokiem dokola... Nagly paroksyzm bolu, promieniujacy z klatki piersiowej do krtani i plecow, wyrwal mu z gardla zduszony okrzyk. Silverman zatoczyl sie w glab korytarza. Mocno przyciskal rece do piersi. Tabletki. Gdzie sa tabletki? Moze zabral je straznik? Chyba nie, mial scisly rozkaz, by zachowac jenca przy zyciu... Niewazne. Silverman wiedzial, ze juz nie zdazylby wrocic do celi. Nie mogl sie ruszac, przed oczami mial tylko rozmazane cienie. Bylo mu zimno. Bardzo zimno. Kolejny, pulsujacy atak bolu rzucil go na kolana. Przez kilka sekund tkwil w kleszczach agonii, az w koncu zanurzyl sie w kojaca otchlan ciemnosci i upadl, nie widzacym spojrzeniem wpatrujac sie w magnetyczna karte, lezaca zaledwie kilka centymetrow od jego wyciagnietej reki. Po przybyciu do hotelu Graham i Sabrina z duza ulga przyjeli oswiadczenie Inacia, iz nie zamierza im matkowac podczas pobytu w Portugalii. Podal jedynie numer telefonu, pod ktory dzien i noc mogli dzwonic w razie naglej potrzeby. Philpott musial powiedziec mu po cichu, ze najbardziej lubia pracowac sami. I bardzo dobrze... Przebrali sie szybko, a potem zeszli na dol, do foyer, uzbrojeni w beretty 92, ktore wreczyl im Inacio przed opuszczeniem hotelu. Graham mial tez kluczyki do bialego forda sierry, czekajacego na hotelowym parkingu. Jedynym sladem, od ktorego mogli rozpoczac dochodzenie, byly zapalki znalezione w karetce: biale pudelko ze slabo zarysowana niebieska sylwetka kobiety oraz adresem winiarni "A Azul Senhora" - Blekitna Dama - mieszczacej sie przy Rua de Sao Pedro, w Alfamie, czyli na Starym Miescie. Latem Rua de Sao Pedro byla prawdziwa pulapka na turystow, ze swymi tabernas, restauracjami oraz praktycznie niezliczonymi ulicznymi kramami, gdzie nadziany forsa obcokrajowiec mogl kupic tone swiecidelek i miejscowych osobliwosci. O tej porze roku ulica swiecila pustka. Jedynie paru tubylcow krecilo sie po sklepach w pogoni za ostatnimi gwiazdkowymi upominkami. Gdy Graham zatrzymal woz przed jedna z tabernas, rozradowany kupiec pospieszyl w strone jezdni. Mike szybko odprawil go z kwitkiem. Pociagnal Sabrine na schody wiodace do baru. Samotny barman niechetnie uniosl wzrok znad gazety. -Jeszcze zamkniete - burknal obcesowo, po czym ponownie zajal sie przegladaniem doniesien sportowych. -Nie przyszlismy na drinka - odparl Graham i wyjal z kieszeni marynarki zdjecie Bergera. Polozyl je na kontuarze. - Widzial pan kiedys tego czlowieka? Barman siegnal po fotografie, lecz natychmiast pokrecil glowa. - Nie. -Moze pan jeszcze raz spojrzy - odezwala sie po portugalsku Sabrina. - Mysle, ze bywal tu ostatnio. Barman popatrzyl w jej strone. -Kim jestescie? - spytal, wyraznie zadowolony, ze moze rozmawiac w ojczystym jezyku. -Jego przyjaciolmi - odpowiedziala. - Dzis rano mielismy sie spotkac na lotnisku. Nie przyszedl i dotad nie mozemy go znalezc. Kiedy ostatni raz rozmawialam z nim przez telefon, wspomnial o tym barze. Na pewno pan go nie widzial? Barman uwazniej przyjrzal sie fotografii. Po chwili zwrocil ja Sabrinie i ponownie pokrecil glowa. -Nie. -Moge tez spojrzec? - rozlegl sie z tylu glos bez watpienia nalezacy do Amerykanina. Graham i Sabrina obrocili glowy w kierunku stojacego przy schodach mlodzienca. Mial okolo dwudziestu lat, mocno opalony, o wlosach splowialych od slonca i ze zlotym kolczykiem w lewym uchu. Usmiechnal sie promiennie i podszedl do szynkwasu. -Nazywam sie Ricky Hardin. Robie tutaj. Nie gniewajcie sie na Luisa, bo on nabiera oglady dopiero wowczas, gdy zobaczy kolor szmalu. Barman mruknal cos pod nosem, zabral gazete i zaszyl sie w kacie. -Masz kawal drogi do domu - powiedziala Sabrina do Ricky'ego. -Przyjechalem tylko na lato. Polubilem kraj i okolice, wiec zostalem. To miejsce zyje z turystow; dlatego dostalem prace. - Wyciagnal reke po zdjecie. - Pozwol, ze rzuce okiem. Sabrina podala mu fotografie. Hardin z namyslem wydal usta. Potrzasnal glowa. -Niestety. Nigdy go nie widzialem. Na pewno tu bywal? -Na pewno - odparl Graham. -Mam pomysl. - Hardin przysunal sie blizej do Sabriny. - Dajcie mi numer telefonu, zadzwonie, jak tylko sie zjawi. -Mieszkamy w hotelu Altis. Pytaj o Grahama. Hardin sie usmiechnal. -Przepraszam, lecz przed otwarciem baru musze jeszcze uzupelnic zapas trunkow. Mike schowal zdjecie i ruszyl do wyjscia. -To twoj chlopak? - zagadnal Hardin spogladajac na Sabrine. -Tak - odpowiedziala z usmiechem. -Szczesciarz - zamruczal Hardin. Katem oka zobaczyl, ze Luis opuscil gazete i chlodnym wzrokiem patrzyl za odchodzacymi, wiec szybko chwycil z kontuaru kolorowa ulotke. -Zaczekajcie! - Dogonil ich tuz przy schodach. - Dzis wieczor mamy impreze z okazji Wigilii. Jak przed dziesiata pokazecie to bramkarzowi, bedziecie mogli wejsc za darmo. -Dzieki, ale nie skorzystamy - odparl Graham. -Ten facet byl u nas - szepnal Hardin, po czym wcisnal ulotke w dlon Sabriny. - Nie wyglupiajcie sie, wezcie - dodal glosno. -Kiedy? -Tu nie mozemy rozmawiac - syknal Hardin. - Przyjde do hotelu, gdzies kolo czwartej po poludniu. Ale wiesci kosztuja, kolego. Patola. W amerykanskiej walucie. -Co? - spytal Mike. - Nie mamy... -Albo forsa, albo nici z rozmowy - odparl Hardin. Cofnal sie kilka krokow i wskazal na ulotke. - Poczatek p osmej. Wpadnijcie. Zapowiada sie niezla balanga. Mike i Sabrina wyszli na ulice. -Co o tym myslisz? -Cos musi wiedziec - stwierdzil Graham. - Tak samo jak ten drugi. Smierdzial strachem na odleglosc. Sabrina skinela glowa. -Tez wydawalo mi sie, ze cos ukrywa. -Przy odrobinie szczescia dowiemy sie calej prawdy od Hardina - powiedzial Graham, po czym otworzyl drzwi samochodu. Sabrina spojrzala na niego ponad dachem. -Co dalej? -Do czasu spotkania z Hardinem nie mamy nic do roboty. To nasz jedyny slad. Miejmy nadzieje, ze udowodni swa wartosc. Larry Ryan siedzial przy telefonie, gdy rozleglo sie ciche pukanie, a potem zza drzwi wyjrzala Katherine Warren. Zaprosil ja gestem do srodka i wskazal krzeslo stojace przed biurkiem. Byl czterdziestokilkuletnim mezczyzna o duzym doswiadczeniu w pracy dziennikarskiej. Niegdys pelnil funkcje zastepcy redaktora w "Miami Herald" i w "Washington Post", a calkiem niedawno przeniosl sie do "New York Sentinel". Prywatnie od osmiu lat byl mezem mlodszej siostry Katherine Warren, Louise, popularnej prezenterki telewizyjnej, wystepujacej w programach dla dzieci. Rok temu, ku obopolnej radosci malzonkow, Katherine zaczela sie spotykac z ich najlepszym przyjacielem, tez dziennikarzem, Markiem Randallem, ktorego poznala w czasach, gdy razem pracowali w "Washington Post". Po dwoch miesiacach Ryan byl swiadkiem na slubie. Niestety, malzenstwo Randallow szybko zaczelo sie rozpadac. Mark chcial miec dzieci, Katherine myslala wylacznie o swojej karierze. Louise rzecz jasna stanela po stronie siostry, a Larry czul sie jak miedzy mlotem a kowadlem. W skrytosci ducha popieral jednak dazenia Katherine. Byla cudowna dziennikarka i za wszelka cene usilowal zatrzymac ja w redakcji. Wszystko stanelo na glowie, gdy zmarl jej ojciec i postanowila wyjechac do Nowego Jorku, by byc blizej matki. Randall zostal w Waszyngtonie, a to oznaczalo definitywny koniec ich zwiazku. Ryan odlozyl sluchawke. -Telefonowala twoja mala siostrzyczka, Katy. Przesyla ci moc calusow i przypomina, ze dzis wieczor masz wpasc do nas na drinka. Katherine juz od dziecinstwa domagala sie, by zwracac sie do niej pelnym imieniem. Nie "Kate" ani "Kathy", lecz "Katherine". Ryan zawsze nazywal ja "Katy", a mimo to, sama nie wiedzac dlaczego, nie strofowala go. Widocznie on jeden stanowil wyjatek od reguly. -Nie zapomnialam, lecz nie wiem, czy znajde chwile czasu. -Co to znaczy? - podejrzliwie spytal Ryan. - Wiesz, ze Louise od pol roku planowala dzisiejsze przyjecie. Bedzie niepocieszona, jesli nie przyjdziesz. -Mysle, ze na cos wpadlam, Larry. Na cos naprawde duzego. Ryan odchylil sie na krzesle i splotl rece za glowa. -Slucham. Katherine opisala mu wczorajsze zajscie w metrze i zachowanie Grahama. -Facet wyraznie nie chcial byc nagabywany - stwierdzil Ryan. - Dlatego podal gliniarzom lipne nazwisko. Nie mozesz go za to winic, jesli wziac pod uwage rumor, jaki prasa zrobila wokol Berniego Goetza. -To jeszcze nie koniec, Lany - Katherine wspomniala o wizycie Grahama w budynku Organizacji Narodow Zjednoczonych. Wyjela z aktowki duza koperte i polozyla ja na biurku. - Zostaly zrobione wczorajszego wieczoru, przed ONZ-tem. Ryan otworzyl koperte i bez pospiechu zaczal przegladac jej zawartosc. W koncu trafil na zdjecie Sabriny. -A to kto? Calkiem niezla laska. -Wiedzialam, ze cie zainteresuje - odpowiedziala Katherine z lekkim usmiechem. - Sledzilam ich az do lotniska Kennedy'ego. Polecieli do Portugalii. Po powrocie do domu przefaksowalam kilka fotografii znajomemu szpiegowi z Langley, ktory mial wobec mnie dlug wdziecznosci. -I? - spytal Ryan z rosnacym zainteresowaniem. -Tu mam ich dane. - Podala mu arkusz papieru. - Dostalam je faksem dzis rano. Ryan uwaznie przeczytal formularz. -Sa niekompletne. -Zauwazylam to samo, wiec jeszcze raz zatelefonowalam do swojego informatora. Niestety, wszystko co dotyczy Grahama, od chwili gdy odszedl z Delty, i Carver, od chwili gdy opuscila FBI, zostalo objete klauzula "scisle tajne". -I nawet on nie moze sie przez to przebic? -Nie ma wlasciwych uprawnien, choc pelni znaczaca funkcje w CIA. -Zatem sa rzeczywiscie dobrze chronieni. Myslisz, ze pracuja dla Firmy? Katherine wstala z krzesla i podeszla do okna. -Watpie. Dzis rano, po przeczytaniu faksu, zatelefonowalam do ONZ-tu. Graham jest zatrudniony jako doradca do spraw polityki zagranicznej przy delegacji amerykanskiej, a Carver jako tlumaczka z francuskiego, w Zgromadzeniu Ogolnym. Pelen kamuflaz, wziawszy pod uwage ich przeszlosc. -Do czego zmierzasz? - spytal Ryan. Katherine obrocila sie w jego strone. -Mysle, ze sa powiazani z UNACO. Ryan zapalil papierosa i gleboko zaciagnal sie dymem. -Pod warunkiem, ze cos takiego w ogole istnieje - powiedzial z namyslem. -Tego wlasnie chce sie dowiedziec. Jesli Graham i Carver wyruszyli z jakas misja, musze ustalic, o co chodzi. To bedzie prawdziwa bomba! Pomysl tylko: supertajna organizacja do walki z przestepczoscia, dzialajaca pod egida Organizacji Narodow Zjednoczonych. Cykl artykulow na prawach wylacznosci. Ryan wzial do reki zdjecie Sabriny. -Naprawde niezla... -Jej portret wystarczy, by z zyskiem sprzedac cala historie. Wydarzenie roku. Co ty na to, Larry? Ryan przez chwile w milczeniu palil papierosa. -Chce miec dowod, ze UNACO naprawde dziala - powiedzial w koncu. - Chce miec dowod, ze Graham i Carver sa agentami UNACO. Bez spelnienia tych dwoch warunkow lepiej zapomniec o calej sprawie. Nie mozemy opierac sie tylko na domyslach, a jak dotad mamy zaledwie nikle poszlaki. Daj mi cos konkretnego, a obiecuje, ze twoje nazwisko bedzie na ustach kazdego wydawcy w tym kraju. Katherine usmiechnela sie do niego. -Mozesz na mnie liczyc, Larry. -Chcesz kogos do pomocy? -Nie, bede pracowac z Edem Millerem. To moj stary przyjaciel, ktory teraz jako "wolny strzelec" pisuje reportaze z Portugalii i Hiszpanii. Ma dom w Lizbonie. Damy sobie rade. -Miller? - Ryan zmarszczyl brwi. - Ten pedal, ktoremu Mark musial przylozyc podczas waszego wesela? -Juz wtedy powinnam byla zauwazyc, ze wychodze za chama - gorzko odparla Katherine. -Miller... - powtorzyl Ryan. - Mozna mu ufac? -Bardziej niz komukolwiek w tej redakcji - warknela gniewnie. - O co ci chodzi, Larry? Nie lubisz homoseksualistow? Wlasnie dlatego probujesz podwazyc umiejetnosci zawodowe Eda? Ryan obronnym ruchem uniosl obie dlonie. -Przestan, Katy, znasz mnie przeciez nie od dzisiaj. Wszystko jedno czy facet to pedzio, czy calkiem normalny, chce tylko wiedziec, czy da sobie rade w podbramkowej sytuacji. Moze byc niezly kipisz, gdy UNACO sie dowie, ze ktos z naszej branzy probuje tropic jej agentow. -Ed byl na wojnie w Nikaragui, w Salwadorze i calkiem niedawno w Bosni. Potrafisz znalezc gorsze miejsca? -W porzadku - odparl Ryan, podjawszy szybka decyzje, ze czas zmienic taktyke. - Czego oczekujesz ode mnie? -Zatrudnilam juz kogos, by poweszyl na temat UNACO w rozmaitych agencjach wywiadowczych. Potrzebuje tylko pieniedzy. -Wez, ile chcesz, z funduszu na oplacanie informatorow. Potem podpisze papiery. - Pochylil sie do przodu i wsparl dlonie na biurku. - Zrob to, Katy. Sporzadz naprawde wystrzalowa historie. Licze, ze mnie nie zawiedziesz. -Nie zawiode. -Najgorsze, ze nie masz rezerwacji. W czasie swiat trudno o miejsce w samolocie. Uruchomie kilka kontaktow, byc moze uda mi sie cos zalatwic. -Nie ma potrzeby. - Katherine pokazala mu bilet lotniczy. - Wiedzialam, ze nie zrezygnujesz z dobrego artykulu, wiec juz rano pociagnelam za odpowiednie sznurki. Ryan usmiechnal sie kwasno. -O ktorej masz odlot? -O jedenastej. Zdazylam sie juz spakowac. -Wiec co tu jeszcze robisz? - spytal przeciagle i zgasil niedopalek. -Dzieki, Larry. - Katherine ruszyla do drzwi. -Katy? - Ryan czekal, az spojrzala w jego strone. - Wesolych Swiat. -Cos mi mowi, ze beda naprawde udane - odpowiedziala z tajemniczym usmiechem i zniknela za drzwiami. Zadzwieczal telefon. Mike szybko siegnal po sluchawke. -Graham? Tu Hardin. -Spozniasz sie - warknal Mike, spogladajac na zegarek. -Chcialem miec pewnosc, ze nikt za mna nie lazi - padla odpowiedz. - Zdobyles forse? -Zdobylem - odparl z irytacja Graham. -Dobrze. Za piec minut bede w alejce na tylach hotelu. W sluchawce zapadla cisza. Graham zadzwonil do pokoju Sabriny. Umowili sie w foyer. Wepchnal berette do kabury pod pacha, zarzucil skorzana kurtke, zaciagnal suwak, schowal pieniadze do kieszeni i winda zjechal do foyer. Sabrina juz czekala. Wyszli na zewnatrz hotelu, pod ciemne i zachmurzone niebo. Deszcz wisial w powietrzu. Ostroznie wkroczyli w uliczke za budynkiem, gdzie jakis kelner ladowal tekturowe pudla do metalowego pojemnika na smieci, stojacego naprzeciw tylnego wyjscia. Rzucil im podejrzliwe spojrzenie, po czym wrocil do kuchni. Hardin pojawil sie w drugim koncu uliczki. Rece trzymal gleboko wepchniete w kieszenie obszernej czarnej kurtki. Rozejrzal sie uwaznie, po czym podszedl do Grahama. -Pokaz forse - powiedzial krotko. Mike pomachal mu przed oczami plikiem banknotow. -Widziales, to teraz sprobuj na nie zarobic. Hardin wyciagnal z kieszeni paczke papierosow. Zapalil. -Kim w ogole jestescie? Federalni czy jak? -Mow, co wiesz, i tyle - niecierpliwie ponaglil go Graham. Hardin wzruszyl ramionami i zaciagnal sie dymem. -W zeszlym tygodniu wpadlem do baru, na zaplecze, by odebrac wyplate. Najpierw nie moglem znalezc Luisa... -Tego, ktory byl tam dzisiaj? - przerwal mu Graham. -Tak. Luis Caldere. Wlasciciel calego interesu. Kawal lobuza, lecz dobrze placi, wiec tkwie tu do tej pory. W pewnej chwili uslyszalem rozmowe dochodzaca z baru. Troche mnie to zdziwilo, gdyz o tej porze lokal powinien byc jeszcze zamkniety. Otwieramy tylko wieczorem, w dni powszednie. Chcialem sprawdzic, kto tam siedzi, i nagle poznalem glos Luisa. O cos sie wsciekal. Wrzeszczal o jakims porwaniu. Stanalem jak wryty, gdyz nie lubie mu wchodzic w droge, gdy jest w takim humorze. Potem zerknalem przez lustro wiszace nad szynkwasem. Tam, z drugiej strony jest szyba i widac wnetrze lokalu. Zobaczylem trzech facetow siedzacych przy stoliku. Jednym z nich byl Luis, a drugim gosc ze zdjecia. Mowil obcym akcentem: pomyslalem, ze pewno Niemiec. Twarzy trzeciego nie moglem dostrzec. Siedzial tylem do mnie, ale sadzac z mowy, byl to ktos z miejscowych. -Slyszales, o czym rozmawiali? - spytala Sabrina. -Troche - odparl Hardin. - O porwaniu jakiegos faceta, tu, w Lizbonie. Mial sie nazywac Silver, cos w tym rodzaju. Luis nie chcial sie mieszac do przestepstwa, lecz ten z fotografii zgodzil sie na kierowce, choc wyczytalem z jego miny, ze nie byl zbytnio zadowolony. -Wiesz moze, dokad chcieli zabrac swa ofiare? - odezwala sie Sabrina. Hardin potrzasnal glowa. -Powiedzialem juz wszystko, co uslyszalem. Musialem sie zbierac, gdyz Luis wstal i podszedl do kontuaru. Nie mam pojecia, czego szukal, lecz nie czekalem, az mnie zobaczy. To pewnie ma zwiazek z przedwczorajszym wypadkiem na lotnisku, prawda? -Dlaczego nie poszedles na policje, gdy dowiedziales sie o porwaniu? - spytal Graham, ignorujac ostatnie slowa Hardina. -Mialem juz z miejscowymi gliniarzami kilka zatargow, od czasu gdy tu przybylem. Niechetnie sie widujemy. A poza tym nic by nie zaplacili za info. Musze z czegos zyc, nie? -Nic wiecej nie masz do powiedzenia? - spytal Graham. -To malo? Przeciez teraz mozecie przycisnac Luisa. Chyba o to chodzilo? -A wowczas stracisz prace - podejrzliwie stwierdzila Sabrina. - Dobrze platna prace. Hardin lekcewazaco wzruszyl ramionami. -Siedze tu od osmiu miesiecy. Czas zmienic klimat. - W kacikach warg igral mu lekki usmiech. - Za tego patola bede mogl odfrunac do Stanow. -Mozesz cos dodac na temat Luisa? - Graham wyciagnal reke w jego strone. Kardin wzial pieniadze i zaczal je liczyc. -Zonaty, dwoch synow. Obaj rownie paskudni jak tatus. Twierdzi, ze byl kiedys zolnierzem. Ot i wszystko, co mam do powiedzenia. Nie kolegowalismy sie po pracy. - Poklepal sie po kieszeni, do ktorej schowal banknoty, a potem wycelowal palec w Grahama. - I nie probuj mnie ciagac na swiadka do sadu. Przyszedlem tu tylko po to, zeby wam nadac wlasciwy kierunek i zgarnac nieco szmalu na pokrycie wydatkow. Reszte musicie zdzialac sami. Dla mnie nie bylo zadnej rozmowy. Chyba sie rozumiemy. Wesolych Swiat. -Nie mial krzty pojecia, ze przyszlo mu grac w pierwszej lidze - z niesmakiem odezwal sie Graham po jego odejsciu. -Dzieki temu nie podbil ceny - powiedziala Sabrina. -Wolalbym, zeby wzial wiecej. Przynajmniej zyskalbym pewnosc, ze nie mam do czynienia z jakims cholernym amatorem. Tacy sa najgrozniejsi: chca rozmawiac z kazdym, kto placi. -Inacio moglby go przymknac - zaproponowala Sabrina. -Nie, jesli nie chcemy wystraszyc Luisa - odparl Graham. Wzial ja pod reke i poszli w strone hotelu. Na chodnik zaczety kapac pierwsze krople deszczu. -Co robimy? - spytala Sabrina, gdy znalezli sie w foyer. -Nic. Przynajmniej do czasu, az sprawdzimy Luisa. Jesli Hardin nie klamal, moze nas doprowadzic do porywaczy. - Wskazal na winde. - Chodz. Chce porozmawiac z Inaciem i zerknac do kartoteki pana Luisa Calderego. -Czego sie dowiedziales o tym czlowieku? - spytal Philpott, gdy Graham skonczyl skladac telefoniczne sprawozdanie z wydarzen minionego dnia. -Odsluzyl pietnascie lat w portugalskich silach zbrojnych i jest weteranem walk kolonialnych w Angoli i Mozambiku. Trzy lata temu odszedl z piechoty morskiej i kupil bar. Zonaty, z dwojgiem dzieci, mieszka w centrum. -Wiec nie ma zadnych powiazan z Jannocem lub Legia Cudzoziemska? - upewnial sie Philpott. -Inacio nic o tym nie wie, sir - odparl Graham. - Mamy przystapic do bardziej zdecydowanych dzialan? -Nie, to by tylko zmniejszylo szanse odnalezienia dokumentow. Podejrzewam, ze ow Caldere jest malo znaczacym pionkiem w calej rozgrywce. Na pewno nie wie o wielu istotnych szczegolach. Najlepiej wziac go pod obserwacje. Moze was doprowadzi do Bergera, a moze do innych porywaczy. Wtedy zaczniecie akcje. -Bedziemy musieli skorzystac z pomocy Inacia - kwasno powiedzial Graham. -Wiem, ze nielatwo z nim wspolpracowac, Mike, lecz to cholernie dobry fachowiec - przypomnial mu Philpott. - Mozesz go prosic o cokolwiek, twardo stoi po waszej stronie. -Tak jest - odparl Graham. - Sa wiesci o Siergieju? -Wciaz w stanie spiaczki. Dzwonilem do szpitala, by powiadomiono was natychmiast, gdy zajda jakies zmiany w jego stanie. W ten sposob bedziecie mogli w pore dotrzec na miejsce. -Zdolal juz pan ustalic zrodlo przecieku? -Ograniczylem dochodzenie do pieciu osob. Prezesow departamentu - wyjasnil Philpott. - Tylko oni mogli cos wiedziec o konferencji, choc wciaz nie moge uwierzyc, by ktorys z nich dopuscil sie zdrady. -A jednak informacja wyszla na zewnatrz - stwierdzil Graham. -Zostaw mnie to zmartwienie. Zatelefonuj do majora Inacia i powiedz, ze bar oraz dom Calderego maja sie znalezc pod dwudziestoczterogodzinna obserwacja. Z zachowaniem pelnej dyskrecji. Jak dotad jedynie Caldere moze nas naprowadzic na trop porywaczy. Nie wolno go wystraszyc. -Zaraz sie tym zajme - zapewnil Graham. -Badz ze mna w kontakcie, Mike - powiedzial Philpott i odlozyl sluchawke. Miedzynarodowy port lotniczy Marignane, obslugujacy Marsylie, lezy dwadziescia piec kilometrow na polnoc od miasta. Whitlock przylecial wczesnym rankiem i podjechal autobusem do glownego dworca kolejowego, Gare St-Charles, gdzie wyjal ze skrytki na bagaz czekajaca na niego walizke. W jej wnetrzu znalazl splowiale dzinsy, sweter, pare znoszonych butow i plaszcz z grubego tweedu. Rust byl zdania, ze taki stroj przyda autentycznosci wizerunkowi Franka Royce'a. Whitlock przebral sie w meskiej toalecie, a walizke z wlasnym ubraniem wstawil z powrotem do schowka. W samolocie dokladnie przestudiowal plan miasta, wiec wiedzial, gdzie Mensel i Ronnet beda chcieli przechwycic samochod wiozacy corke Jannoca z przyjecia. Opuszczona zagroda na peryferiach. Po namysle doszedl do wniosku, ze nie moze skorzystac z taksowki, gdyz prawdziwy Frank Royce byl w chwili smierci niemal bez pensa przy duszy. Wsiadl wiec do autobusu, by dojechac do petli. Reszte drogi zamierzal odbyc piechota. Dochodzilo juz wpol do siodmej, gdy dotarl na farme. Uwaznie rozejrzal sie po okolicy, a potem poczlapal czterdziesci metrow blotnistym podjazdem, wiodacym do frontowego wejscia. Skrzywil sie slyszac przenikliwy zgrzyt drzwi, po czym podszedl do wybitego okna, wychodzacego na droge. Zgodnie ze slowami Rusta, Mensel i Ronnet mieli parkowac na podjezdzie w oczekiwaniu, az zlociste BMW 850i Jannoca pojawi sie w poblizu zagrody. Znakomite miejsce na zasadzke, osloniete od strony szosy rzedem sekatych debow. W kuchni Whitlock znalazl stare, przerdzewiale cynowe wiadro, postawil je dnem do gory przy oknie w salonie, usiadl i zaczal czekac na przybycie Mensela i Ronneta. Minela godzina. Zimny wiatr hulal na zewnatrz budynku i z wyciem wpadal przez okna z potluczonymi szybami. Whitlock porzadnie zmarzl mimo grubego plaszcza. Zapial sie az pod szyje i wcisnal rece gleboko w kieszenie, zeby zachowac choc nieco ciepla. Niezly sposob na swietowanie Wigilii! Carmen wraz z matka siedzialy pewnie teraz przed telewizorem i popijaly egg-nog, a z kuchni unosil sie smakowity zapach pieczonego indyka. Whitlock zaklal pod nosem. Skup sie na pracy, chlopie. Lecz kilka minut pozniej znow byl myslami przy Carmen. Nie potrafil o niej zapomniec od chwili wyjazdu z Nowego Jorku. Carmen i dziecko. Poczucie winy stawalo sie coraz dokuczliwsze i niczym uporczywa migrena pulsowalo mu w glowie. Byl zly, gdyz w gruncie rzeczy nie mial sie czego wstydzic. Niezwykle mocno czul sie zwiazany z UNACO i nie mogl opuscic organizacji w chwili najwiekszego zagrozenia... Z zadumy wyrwal go warkot silnika. Ostroznie wyjrzal przez okno. Na podjazd wtaczal sie wlasnie czarny mercedes. Whitlock cofnal glowe, nim samochod dotarl do budynku. Przez krotka, straszna chwile mial wrazenie, ze porywacze zaparkuja tuz przed domem, lecz mercedes zatoczyl luk i odjechal. Zatrzymal sie kilka metrow od bramy. Silnik umilkl, zgasly reflektory. Od strony pasazera wysiadl mezczyzna, ktorego Whitlock rozpoznal jako Pierre'a Mensela. Spod czapki z daszkiem opadaly mu na ramiona dlugie, czarne, zmierzwione wlosy. Drugi, Ronnet, podal mu przez otwarte drzwi zapalonego papierosa. Mensel zgarnal cos jeszcze z deski rozdzielczej. Whitlock poczatkowo nie wiedzial, co to bylo, lecz kiedy Mensel przypial ow przedmiot do pasa, domyslil sie, ze chodzi o krotkofalowke. Aaaa... wiec w ten sposob chcieli zamknac pulapke. Mensel mial zajac pozycje przy szosie i powiadomic Ronneta o nadjezdzajacym BMW. Co bedzie, jesli zignoruja polecenia Rusta i zdecyduja sie na podjecie akcji blizej miasta? - przemknelo przez glowe Whitlockowi. Po glebszym namysle uznal, ze to niemozliwe. Ronnet i Mensel nie znali Marsylii - bylo to jednym z glownych powodow, ze zostali wybrani przez Rusta - a poza tym, jak wynikalo z ich kartoteki, nie mieli dosc sprytu ani rozumu, by obmyslic wlasny plan porwania. Nalezeli do psow gonczych, nie mysliwych. Whitlock zaczekal, az Mensel odejdzie, po czym wypelzl z budynku i pod oslona zarosli przysunal sie na jakies pietnascie metrow od mercedesa. Przykucnal za drzewem i spojrzal na fosforyzujaca tarcze zegarka. Siodma czterdziesci piec. Postawil kolnierz plaszcza, obrocil sie plecami do wiatru i zamarl w oczekiwaniu. Minelo kolejne dwadziescia minut, nim mercedes z glosnym kaszlnieciem powrocil do zycia. Whitlock czujnie podniosl sie z miejsca. Samochod z wylaczonymi swiatlami powoli ruszyl do przodu, podjechal do bramy i stanal. Chwile pozniej na pustej szosie blysnely reflektory innego pojazdu, zmierzajacego w strone farmy. Ronnet wciaz czekal. Na co? - zastanawial sie Whitlock. Znal szczegoly planu: mercedes mial zablokowac droge i zmusic ochroniarza malej Jannoc do zahamowania lub zjechania na pobocze. Warkot silnika rozbrzmiewal coraz glosniej, nadjezdzajacy samochod byl coraz blizej miejsca, gdzie czarny smukly mercedes zamarl w bezruchu niczym lampart sledzacy zdobycz. Whitlock dostrzegl za drzewami metaliczny blysk karoserii zlocistego BMW 850i. W tej samej chwili domyslil sie, co zamierza zrobic Ronnet. BMW bylo zaledwie kilka metrow od bramy, gdy Ronnet wcisnal pedal przyspieszenia i mercedes strzelil jak z procy, taranujac niczego nie podejrzewajaca ofiare. Sila uderzenia byla tak duza, ze samochod Jannoca obrocil sie dookola i stanal tylem do dawnego kierunku jazdy. Drzwi od strony kierowcy zostaly calkiem zniszczone. Ochroniarz zwisal w pasach bezpieczenstwa, oparty glowa o kierownice, z twarza zalana krwia sciekajaca z rany nad okiem. Siedzaca z tylu Mathilde Jannoc szamotala sie jeszcze z zamkiem od pasa, gdy Mensel wsunal reke przez rozbite okienko i zwolnil blokade drzwi. Odpial pasy, wyciagnal dziewczynke na zewnatrz i wrzeszczaca poniosl w strone mercedesa. Whitlock przystapil do akcji juz w chwili zderzenia. Wyskoczyl zza krzewow. Gdy dopadl wrot farmy, Ronnet akurat otwieral drzwi samochodu, by wpuscic Mensela. Obaj byli odwroceni plecami. Mensel wepchnal dziewczynke na tylne siedzenie, lecz kiedy probowal usiasc przy niej, podrapala mu twarz paznokciami. Whitlock uslyszal jek bolu. Mathilde rzucila sie do ucieczki, ale Ronnet zdazyl ja chwycic za ramie. W tym samym momencie Mensel zobaczyl Whitlocka i krzyknal ostrzegawczo. Spoznil sie. C.W. wpadl na niego calym ciezarem ciala i obaj runeli na ziemie. Piesc porywacza musnela nos Whitlocka. Mensel przeturlal sie, kopnal niemal na oslep i ponownie trafil, tym razem w zebra. C.W. przez chwile nie mogl zlapac oddechu. Nim zdazyl sie pozbierac, Mensel stal juz nad nim i wyjmowal z kieszeni pistolet. Nie zdolal strzelic, gdyz Whitlock podcial mu nogi. Ciezko zatoczyl sie na samochod, a C.W. skorzystal z okazji i skryl sie za BMW. Porywacz otarl krew z policzka i chwiejnie ruszyl przed siebie. -Zostaw go! - ze zloscia zawolal Ronnet. - Musimy sie zbierac, nim jeszcze ktos nadjedzie! -Moze nas sypnac - odparl Mensel, nie odwracajac glowy. -Wsiadaj do wozu i zajmij sie gowniara! - warknal Ronnet, wciaz szamoczacy sie z dziewczynka. Mensel zaklal wsciekle, po czym wskoczyl do mercedesa i usiadl obok Mathilde. Samochod odjechal w strone miasta. Whitlock bezskutecznie probowal otworzyc drzwi BMW, wygiete i zakleszczone wskutek zderzenia. Zaczekal, az mercedes sie nieco oddali, przebiegl na druga strone i wsiadl od tylu. Uwolnil z pasow nieprzytomnego mezczyzne i bezceremonialnie przepchnal go na fotel pasazera. Ochroniarz mial pod pacha automatycznego siga P225. Whitlock odebral mu bron, wsunal ja do kieszeni, wgramolil sie za kierownice i zaciskajac zeby ze zdenerwowania, siegnal w strone stacyjki. Cala robota na nic, jesli silnik ulegl uszkodzeniu, pomyslal. Nigdy nie dogonie mercedesa. Szarpnal dzwignia rozrusznika i odetchnal z ulga. Samochod byl mu posluszny. Wcisnal pedal do dechy i pognal za porywaczami. Bal sie, ze zdolaja dojechac do przedmiescia Marsylii, nim ich dogoni. Nie chcial dopuscic do strzelaniny w gesto zaludnionej dzielnicy, zwlaszcza w Wigilie. Co prawda z mapy wynikalo, ze stara droga ciagnie sie kilka ladnych kilometrow, a potem przechodzi w szose A50, prowadzaca prosto do centrum miasta. Przy odrobinie szczescia mogl zdazyc... Mimo pogruchotanej karoserii BMW spisywalo sie bez zarzutu, prowadzone doswiadczona reka Whitlocka. Po niecalej minucie w swietle reflektorow zamajaczyla sylwetka mercedesa. Odleglosc stawala sie coraz mniejsza, Whitlock mogl juz rozroznic postacie Mensela i Ronneta, lecz wciaz nie widzial dziewczynki. Ogluszyli ja, zeby miec spokoj? Nie mial czasu na dalsze rozmyslania, gdyz Mensel wychylil sie przez tylne okno i strzelil. Whitlock odruchowo pochylil glowe, lecz pocisk i tak przelecial daleko od samochodu. Okna BMW byly prawdopodobnie zabezpieczone kuloodpornymi szybami, lecz nie zamierzal sprawdzac, czy tak jest w istocie. Zaczekal, az Mensel ponownie wychyli glowe, po czym gwaltownie wcisnal pedal przyspieszenia, zmienil swiatla na dlugie i huknal zderzakiem w tyl mercedesa. Mensel polecial do przodu i uderzyl glowa o rame okna. Whitlock natychmiast zjechal na druga strone szosy, lecz gdy zaczal wyprzedzac, Ronnet wycelowal pistolet w jego strone. C.W. szarpnal kierownica. BMW stuknelo bokiem o mercedesa i Francuz musial odrzucic bron, by utrzymac wlasciwy kierunek jazdy. Whitlock skorzystal z okazji i trzykrotnie strzelil w najblizsza opone. Trafil raz, lecz to wystarczylo, by mimo rozpaczliwych wysilkow Ronneta mercedes natychmiast odskoczyl na pobocze. Przeoral pas ziemi i stanal jak wryty kilka metrow od kepy drzew. Whitlock wdusil hamulec, obrocil BMW o sto osiemdziesiat stopni, skierowal reflektory na unieruchomionych przeciwnikow i zdazyl wyskoczyc na zewnatrz, nim pierwsze pociski zalomotaly w karoserie. Ostroznie wyjrzal zza samochodu. Ronnet z zakrwawiona twarza lezal na kierownicy. Przednia szyba byla stluczona, wiec prawdopodobnie uderzyl w nia glowa w momencie hamowania. Mensel zniknal, pewnie kryl sie za mercedesem. Co z dziewczynka? C.W. wciaz nie mogl jej dostrzec. Jesli cos jej sie stalo... Kolejna kula stuknela w blache. Whitlock padl na brzuch i popatrzyl pod samochodem, w nadziei ze zobaczy nogi Mensela. Nic nie widzial. Nagle jakis ruch przykul jego uwage. Porywacz probowal przesliznac sie na druga strone. Whitlock oblizal spieczone usta, chwycil pistolet w obie dlonie i pociagnal za spust. Mensel wrzasnal z bolu, gdy pocisk przebil mu kostke. C.W. zerwal sie z ziemi i biegiem pokonal kilka metrow dzielacych go od mercedesa. Przykucnal za bagaznikiem i mocniej zacisnal palce na kolbie. Zerknal za winkiel. Mensel kulil sie, jedna reka trzymajac za pokrwawiona noge, a w drugiej sciskajac pistolet. -Rzuc bron! - po francusku krzyknal Whitlock. Mensel obrocil sie jak fryga, lecz nim zdazyl wypalic, Whitlock strzelil mu dwukrotnie w piers. Porywacz rabnal plecami o karoserie, a potem osunal sie na ziemie. Whitlock ostroznie podszedl do niego i wzial go za puls. Nie wyczul. Odrzucil bron Mensela w trawe, po czym otworzyl tylne drzwi mercedesa. Mathilde Jannoc siedziala ze zwiazanymi rekami wcisnieta miedzy fotele. Usta miala zalepione kawalkiem plastra. Spogladala przed siebie szeroko rozwartymi, przerazonymi oczami, a po policzkach plynely jej lzy. Whitlock usmiechnal sie lagodnie i mial zamiar wyciagnac ja z samochodu, gdy naraz uslyszal odlegly loskot nadlatujacego smiglowca. Po chwili maszyna pojawila sie w polu widzenia. Whitlock ze strachem spojrzal na napis Police widniejacy na jej kadlubie. Ostre swiatlo reflektora przemknelo po ziemi i zatrzymalo sie na mercedesie. Whitlock zmruzyl oczy i popatrzyl w gore, lecz nic nie widzial poza kregiem blasku. -Odrzuc bron i odejdz z rekami w gorze od samochodu - zaskrzeczal glosnik zawieszony pod brzuchem helikoptera. Skad sie tu wzieli? Kto ich powiadomil? Whitlock wiedzial, ze na pytania przyjdzie czas pozniej. Nie probowal uciekac, choc w kilku skokach mogl dotrzec do BMW. Musial uwolnic Mathilde Jannoc, choc zdawal sobie sprawe, ze dziewczynka nie pojdzie z nim dobrowolnie. Z drugiej strony, jego aresztowanie moglo narazic na szwank cala operacje. Jak mial sie spotkac z Emile'em Jannokiem, gdyby trafil za kratki? Misternie opracowany plan okazal sie niewart funta klakow. -Powiedzialem: rzuc bron i odejdz z rekami w gorze od samochodu - ponownie dobieglo z glosnika. 4 Katherine Warren jako jedna z pierwszych opuscila poklad boeinga 747, ktory wyladowal na lizbonskim lotnisku Portela. Po odprawie celnej zabrala walizke i weszla do zatloczonej hali przylotow. Niemal od razu zauwazyla Eda Millera. Jak zwykle wyroznial sie z tlumu; nikt inny nie mial tak blyszczacej lysiny, krzykliwej marynarki i cienkiego cygara, sterczacego z kacika ust. Znali sie dluzej, niz mogla spamietac.-Jak minal lot? - spytal, calujac ja lekko w policzek. -Nudnie - odpowiedziala. - Znalazles mi jakis pokoj? -Pomyslalem sobie, ze skoro mamy pracowac w roznych dziwnych godzinach, bedzie najlepiej, jesli zatrzymasz sie u mnie - oswiadczyl Miller. - Przygotowalem ci przytulne gniazdko. -Cudownie - odparla. - A co z naszymi "podopiecznymi"? -Ostatnio byli mocno zajeci. - Opowiedzial jej o wizycie Sabriny i Mike'a w barze Luisa i o spotkaniu z Hardinem na tylach hotelu. -Udalo ci sie podsluchac, o czym mowili? - spytala Katherine, gdy wsiedli do samochodu. -Nie chcialem ryzykowac. Balem sie, ze mnie zauwaza - wyjasnil Miller i z przygnebieniem wzruszyl ramionami. - Musialem uzyc nie lada sprytu, by nie odkryli, iz sa sledzeni. To zawodowcy. -Jestes pewien, ze niczego nie podejrzewaja? - zapytala. -Tak - zdecydowanie odparl Miller. -Czego sie dowiedziales o tym Hardinie? -Tylko tego, ze jest Amerykaninem. Jezdzi po Europie i chwyta sie roznych zajec, zeby zarobic na zycie. -Powinnismy z nim porozmawiac - stwierdzila. -Tak sie sklada, ze dzis wieczor urzadzaja w barze wigilijne przyjecie. - Miller wskazal na ulotke lezaca przy przedniej szybie. - Jesli zdazymy przed dziesiata, bedziemy mogli wejsc za darmo. Katherine spojrzala na zegarek. -Mam dosc czasu, by przebrac sie w lepsza sukienke. Miller z usmiechem wlaczyl starter i skierowal samochod na ulice. Katherine, ubrana w czarna obcisla sukienke, sciagala na siebie zachwycone spojrzenia mezczyzn krecacych sie przed barem. Olbrzymi bramkarz o posturze kulturysty niechetnie odwrocil wzrok od jej smuklych nog, przeslonietych cienka siatka ponczoch, odebral ulotke z rak Millera i otworzyl szklane drzwi, wiodace do wnetrza lokalu. Katherine spokojnie rozejrzala sie po barze. Tandetne dekoracje bez watpienia odzwierciedlaly gusta turystow. Latem musialo tu byc tloczno. W rogu, na parkiecie, krecilo sie kilkoro gosci w srednim wieku, podrygujacych w takt monotonnej muzyki disco, rodem wprost z lat siedemdziesiatych. Miller wzial ja za reke. -Czego sie napijesz? -Pozwol, ze ja zamowie drinki - odparla. - Bede miala okazje pogawedzic z naszym przyjacielem. Przypuszczam, ze to ten z kolczykiem, o wyplowialych wlosach? Miller juz wczesniej opisal jej Hardina oraz Luisa, wiec teraz tylko skinal glowa. -Znajde jakis stolik. -Byle jak najdalej od tanczacych - mruknela Katherine i z wyraznym niesmakiem zmarszczyla nos, gdyz z glosnikow poplynely dzwieki kolejnej odkurzonej melodii. - Na co masz ochote? -Na wino. Z miejscowej piwnicy. To jedyna dobra rzecz, jaka maja do zaoferowania. Katherine odczekala chwile, az Hardin skonczyl rozmowe z jakims klientem, po czym podeszla do kontuaru. Drugi z barmanow - przypuszczalnie Caldere - wylonil sie z zaplecza i zrobil kilka krokow w jej strone, lecz Amerykanin byl szybszy. Ze zwycieskim usmiechem stanal przed dziennikarka. Caldere rzucil mu posepne spojrzenie i poczlapal do innych gosci. -Czym moge sluzyc? - spytal Hardin, pochylajac sie w strone Katherine. -Jestes z Los Angeles, zgadlam? - Wycelowala w niego palcem. -Tak, skad wiesz? -Poznalam po akcencie. Moj byly maz tez pochodzil z L.A. -Jasne. - Hardin pokiwal glowa. - A ty skad jestes? -Z Nowego Jorku. Urodzona i wychowana. -Naprawde? - Hardin wyjal spod kontuaru plakietke podobna do tej, ktora mial przypieta do kamizelki: na bialym tle widniala bladoniebieska sylwetka kobiety. Wyciagnal reke do Katherine. - Prosze. Tutejsza pamiatka. Mozesz ja zabrac do Nowego Jorku. -Dzieki - odpowiedziala, mocujac ja sobie do sukni. -A przy okazji, nazywam sie Ricky Hardin. -Katherine Warren - odparla. Uscisneli sobie dlonie. -Ten tam, to twoj chlopak? - Hardin popatrzyl na Millera. -Nie, raczej partner w interesach - powiedziala. - Ale polecal mi wasze wino. -Zna sie na rzeczy - mruknal z usmiechem Hardin. - Dwa kieliszki? Katherine skinela glowa. -I jeden dla ciebie. -Dzieki. - Barman powrocil chwile pozniej i postawil przed nia na kontuarze dwa napelnione winem kieliszki. - Jesli dzis wieczor nie masz nic do roboty, moglibysmy sie gdzies spotkac. Co o tym sadzisz? -Ekstrapomysl - odparla. - Moze opowiesz mi o Amerykanach, ktorych spotkales na tylach hotelu Altis. Hardin przestal sie usmiechac. -Nie wiem, o czym mowisz - wybakal. -Bez obaw, nie jestem glina - uspokoila go szybko, po czym podala mu wyjeta z torebki wizytowke. - Prawde mowiac, krotka pogawedka ze mna moze byc dla ciebie dosc oplacalna. -Dziennikarka? - podejrzliwie spytal Hardin. -Tak masz tu napisane. I co ty na to? -Dlaczego chcesz wiedziec... -Niewazne - uciela krotko. - Ile ci zaplacili? -Dwa patyki - odparl, probujac podbic stawke. -Dostaniesz cztery, gdy slowo w slowo powtorzysz, o czym rozmawialiscie. Lecz jesli pozniej sie dowiem, ze usilowales mnie wykiwac, moj kumpel zrobi wszystko, by ci utrudnic zycie w Portugalii. No jak, panie Hardin, umowa stoi? -Jasne - rzekl barman, po czym rzucil szybkie spojrzenie na Luisa zajetego w drugim koncu baru. - Tu nie mozemy rozmawiac. Znasz Lizbone? -Gdzie mam przyjsc? - spytala bez wahania. -Czekaj przy stacji Santa Apolonia. To niedaleko. -O ktorej? Hardin popatrzyl na zegarek. -Zamykamy po pierwszej. Dla pewnosci umowmy sie o wpol do trzeciej. I przynies forse. -Na pewno - odpowiedziala Katherine. Polozyla na ladzie kilka banknotow. - Na zdrowie. Hardin zerkal za nia, gdy szla do stolika. Zaczal uprzatac puste kieliszki. Nagle uslyszal terkot telefonu. Wystawil aparat spod kontuaru i podniosl sluchawke. -Caldere? -Nie, zaraz go zawolam - odparl po portugalsku Hardin, zakryl sluchawke dlonia i krzyknal na Luisa. Caldere podszedl, przytknal palec do drugiego ucha, gdyz muzyka jeczala coraz glosniej, i z wykrzywiona twarza usilowal zrozumiec, co do niego mowia. W koncu odlozyl sluchawke i schowal telefon pod lade. -Zostaw, skoncze za ciebie - warknal do Hardina, ktory ponownie zajal sie uprzataniem szklanek i kieliszkow. - Troche sie poluznilo. Wynies smieci. Hardin wszedl na zaplecze, gdzie pod sciana czekaly trzy mocno wypchane plastikowe worki. Otworzyl drzwi, dzwignal niewdzieczne brzemie i wyszedl na zewnatrz. Wiatr przewiewal mu cienka nylonowa koszule, wiec szybko podbiegl do najblizszego pojemnika i cisnal worki do srodka. Zamknal pokrywe i chcial wracac do baru, gdy nagle z cienia wynurzyla sie jakas postac. Twarz obcego byla czesciowo ukryta pod rondem czarnego kapelusza, lecz kiedy podszedl blizej, padlo na niego swiatlo znad wejscia do budynku. Hardin nie wiedzial, z kim ma do czynienia. Zauwazyl duzy ciemny siniak na prawym policzku intruza. Mezczyzna powoli wyjal rece z kieszeni. Nosil rekawiczki. W prawej dloni trzymal automatycznego walthera z nalozonym tlumikiem. Hardin chcial uciekac. Drzwi baru byly odlegle o zaledwie pare metrow, lecz on nie mogl sie ruszyc. Nogi mial jak z olowiu. Probowal cos powiedziec, lecz strach scisnal mu gardlo. Obcy, z nieporuszona twarza, uniosl pistolet i strzelil Amerykaninowi dwa razy wprost w serce. Odkrecil tlumik i schowal walthera do kabury zawieszonej pod pacha. Kiedy odwrocil sie, by odejsc, zobaczyl, ze droge blokuje mu bramkarz. Po raz pierwszy skrzywil wargi w lekkim usmiechu. Rozprostowal palce i ruszyl w strone groznej postaci, stojacej u wylotu zaulka. Bramkarz skoczyl na niego, zaatakowal silnym ciosem w glowe, lecz obcy z latwoscia sparowal uderzenie i wbil lokiec w zebra przeciwnika. Olbrzym jeknal z bolu i zgial sie wpol. Z trudem probowal uniesc glowe. Otrzymal silny cios w skron i padl nieprzytomny. Obcy zatarl dlonie, wyszedl z zaulka i wsiadl do czekajacego opodal forda escorta. Inacio zatelefonowal do Grahama chwile po tym, gdy sie dowiedzial o zamordowaniu Hardina. Czekal przy wejsciu do zaulka. -Profesjonalna robota - powiedzial do Mike'a i Sabriny. Ekipa dochodzeniowa przeczesywala uliczke w poszukiwaniu sladow. - Dwie kule prosto w serce. Smierc na miejscu. -Panscy obserwatorzy nic nie zauwazyli? - spytal Graham. Inacio pokrecil glowa. -Nie. Siedzieli wowczas w samochodzie zaparkowanym w drugim koncu ulicy. -A co z bramkarzem? - nie ustepowal Mike. - Nie moze podac rysopisu mordercy? -Juz to zrobil, lecz opis jest, delikatnie mowiac, bardzo pobiezny - odparl Inacio. - Twierdzi, ze bylo ciemno i ze facet nosil kapelusz z szerokim rondem, nisko nasuniety na czolo. -Moze to Caldere? - podsunal Graham. -Mial motyw, gdyz wiedzial, ze Hardin rozmawial wczesniej z wami - zgodzil sie major. - Lecz sa swiadkowie, ktorzy przez caly czas widzieli go w barze. Poza tym zabojca odjechal czerwonym fordem escortem. -Numer rejestracyjny? - spytala Sabrina. -Tablice mial zaklejone plastrem. -Zatem zostaje nam Berger lub ktos inny z bandy, ktora uprowadzila Silvermana - podsumowal Graham. - Byc moze Hardin wiedzial cos wiecej, niz chcial powiedziec. -Mozliwe - zgodzil sie major. - Rozeslalem juz listy goncze za Bergerem, lecz w dalszym ciagu uwazam, ze najpredzej dopadniemy go przez Luisa. Zgodnie z wasza prosba, Caldere zostal objety calodobowa obserwacja. Zawsze istnieje mozliwosc, ze bedzie probowal nawiazac kontakt z Bergerem. A wtedy aresztujemy ich obu. -Prosze nie robic niczego bez porozumienia z nami - wtracil Graham. -Moi ludzie musza dzialac szybko - rzekl Inacio. - Moga nie miec dosc czasu na nawiazanie kontaktu. -Niech wezma na wstrzymanie - poradzil mu Graham. - W koncu tu chodzi o nasze glowy. Nie wolno wam podejmowac zadnych samowolnych dzialan. Wyrazam sie jasno? Inacio gniewnie zagryzl warge, lecz wiedzial, ze nie ma sensu sie klocic. Otrzymal wyrazne rozkazy, by sluzyc agentom UNACO wszelka mozliwa pomoca. -Tak jest - przytaknal, po czym pod byle pretekstem odszedl w glab zaulka. -Uspokoj sie, Mike - powiedziala Sabrina, gdy major znalazl sie poza zasiegiem glosu. - Niczego nie osiagniemy, jesli bedziesz go draznil. To jego rejon i jego ludzie. Lepiej, by stal po naszej stronie. -Masz racje - mruknal Graham, niezupelnie przekonany. Wyjal z kieszeni kluczyki od samochodu. - Wracamy. Tu juz i tak nie ma nic do roboty. -Miejmy nadzieje, ze C.W. zdzialal cos wiecej w Marsylii - odpowiedziala. Wsiedli do auta i pojechali w strone hotelu. Whitlock od czterech godzin siedzial w policyjnym areszcie. Z przygnebieniem przycupnal na brzegu pryczy. Wiedzial, ze bez pomocy Rusta lub Philpotta ma raczej niewielkie szanse odzyskania wolnosci, nawet za kaucja. Z drugiej strony, zdawal sobie sprawe, iz kazda proba nawiazania kontaktu z UNACO rownalaby sie zdemaskowaniu jego prawdziwej tozsamosci. Poczatkowo pocieszal sie nadzieja, ze powodowany uczuciem wdziecznosci Jannoc uruchomi swoje kontakty, lecz z kazda uplywajaca minuta i ta mozliwosc stawala sie coraz mniejsza. Nie byl tym specjalnie zdziwiony. Nie watpil, ze gangster ma swoich informatorow w szeregach policji i juz dawno otrzymal szczegolowy opis wypadkow oraz zeznanie zlozone przez Whitlocka po przybyciu na posterunek. C.W. spedzil niemal dwie godziny w malym, pozbawionym okien pomieszczeniu, gdzie dwaj detektywi zasypywali go gradem pytan - oczywiscie po francusku - i probowali znalezc jakas luke w jego odpowiedziach. Nie dal sie wrobic. Przedstawil dokladny opis porwania i ani slowem nie zdradzil, kim jest naprawde. Z przydzielonego adwokata nie mial zadnego pozytku, gdyz facet sie wsciekal, ze kazano mu pracowac w wigilijny wieczor. W koncu Whitlockowi pozwolono wrocic do celi. Choc tu mogl zaznac nieco spokoju i zebrac mysli w oczekiwaniu, az detektywi znow go zapedza na przesluchanie... Nie slyszal, ze ktos sie zbliza, gdyz jakis pijak, zamkniety w sasiednim pomieszczeniu, od pol godziny urzadzal dzikie wrzaski. Podniosl glowe dopiero na zgrzyt klucza w zamku. W progu stanal umundurowany policjant, lecz Whitlock przeniosl wzrok na towarzyszacego mu cywila. Byl to mezczyzna po czterdziestce, wysoki na metr osiemdziesiat, o suchej, ogorzalej skorze i twarzy naznaczonej poszarpana szrama, ciagnaca sie od ust do podbrodka. Skinal glowa policjantowi i wszedl do celi. Straznik stanal na korytarzu, plecami do wnetrza pomieszczenia. -Frank Royce? - spytal przybysz. -Zgadza sie - rzekl Whitlock, wstajac z pryczy. - A pan kto? -Parlez-vouz francais? -Z trudnoscia - szczerze odpowiedzial Whitlock. -Nie szkodzi. Bedziemy rozmawiac po angielsku. Nazywam sie Saisse. Fabien Saisse. Pracuje dla pana Emile'a Jannoca. Whitlock znal to nazwisko z dokumentow otrzymanych od Rusta. Saisse byl kiedys podoficerem Legii Cudzoziemskiej, a teraz pelnil funkcje zastepcy Jannoca lub - jak to bardziej obrazowo ujal Rust - "osobistego kata". -Ojca dziewczynki? - z udawanym zdziwieniem spytal C.W. Saisse skinal glowa. -Wlasnie. Monsieur Jannoc prosil, by przekazac panu wyrazy ubolewania, iz tak dlugo musial pan przebywac w areszcie, lecz pewne formalnosci zabraly mu troche czasu. Pojdzie pan ze mna. Monsieur Jannoc chcialby sie z panem spotkac. -Wplacil za mnie kaucje? - zadal pytanie Whitlock, gdy wyszli z celi. -To nie bylo konieczne - odparl Saisse. -Nie rozumiem - C.W. zmarszczyl brwi. -Policja nie podjela dochodzenia. To wszystko. -Co takiego?! - zawolal ze zdumieniem. - Boze, przeciez corka Jannoca mogla zostac porwana! I gliny nie maja zamiaru nic zrobic w tej sprawie? Przeciez to bzdury! -Nie musi pan wiedziec nic wiecej! - warknal Saisse, lypiac ponuro w jego strone. Whitlock umilkl, odebral swoje rzeczy z policyjnego depozytu i wyszedl na ulice. Saisse podprowadzil go do bialego BMW, zaparkowanego przed posterunkiem. Nic dziwnego, ze Jannoc z latwoscia zatuszowal sprawe. Z kartoteki przechowywanej w Centrum Dowodzenia UNACO wynikalo, ze ma od lat ustalone kontakty z wieloma politykami i przedstawicielami lokalnej administracji. Lapowki i szantaz robily swoje, z gorycza pomyslal Whitlock. Wiedzial, ze Rust dopilnuje, by po szczesliwym zakonczeniu operacji francuskie wladze przeprowadzily sledztwo w sprawie wszelkich uchybien prawnych. To dawalo mu pewna pocieche. -Slyszalem, ze byl pan zolnierzem? - odezwal sie Saisse, przerywajac milczenie. -Tak. -Najemnikiem? -Czasami. -Gdzie pan walczyl? -Etiopia, Sudan, Czad... Praktycznie wszedzie, gdzie zaszla potrzeba. -A co pan robi w Marsylii? - Saisse spojrzal na odbicie Whitlocka we wstecznym lusterku. -Szukalem jakiegos transportu do Afryki. Wydalem cala forse na podroz z Londynu. Dlatego tez wygladam jak lajza. Chryste, od dwudziestu czterech godzin nic nie jadlem. -Jak chcial pan bez pieniedzy dostac sie do Afryki? Whitlock sie domyslal, ze Saisse poddaje go probie. Trudniejsze pytania pewnie zada pozniej. -Myslalem, ze zlapie prace na statku idacym w rejs wzdluz polnocnoafrykanskiego wybrzeza. Robilem to juz przedtem. O tej porze roku marynarze zazwyczaj pija, badz trafiaja do pudla. W pierwszy dzien swiat chcialem przejsc sie po dokach i zobaczyc, komu brakuje zalogi. Dlugo bym nie musial szukac. -To prawda - odparl Saisse z mina sugerujaca, iz w przeszlosci tez korzystal z podobnych okazji. Zrezygnowal z pustej uprzejmosci i spytal wprost: - Skad sie wziales na farmie? Od lat stoi pusta. -Gdy bylem tam ostatnio, tetnila zyciem. W rzeczywistosci przypominala mala gospode. Niezle sie zdziwilem, gdy zobaczylem ja w ruinie. Co sie stalo z Madame Noiret? Saisse znow rzucil mu szybkie spojrzenie. -Zmarla. Dwa lata temu. -Przykro slyszec. Lubilem ja. Czego nie moge powiedziec o kotach. Musiala ich miec chyba ze trzydziesci. Same znajdy. -Pamietam - mruknal Saisse z lekcewazacym ruchem dloni. - Jak dlugo tam siedziales? -Przyjechalem rano. Mowilem juz, ze brak mi forsy, wiec pomyslalem: tam, do diabla, pobiwakuje do swiat w pustej chacie. Taki mialem pomysl... a potem zaczela sie rozroba. Saisse poprosil go, by jeszcze raz opisal swoj udzial w wieczornych wypadkach. Whitlock zamruczal z niechecia, ze ma juz dosc gadania w kolko o tym samym, lecz w koncu spelnil zyczenie Francuza. Saisse przerywal mu czasem jakims pytaniem o ten i ow szczegol, ale poza tym sluchal w milczeniu. Cierpliwie czekal, az Whitlock dociagnie swa opowiesc do konca, tak ze nim dotarli, do miejsca przeznaczenia, mial juz wyrobiony poglad na cala sprawe. "Le Boudin" nalezal do najpopularniejszych nocnych klubow Marsylii. Pobudowany na nadbrzezu Vieux Port, blyszczal rzesiscie oswietlona fasada, co mimo mroku pozwalalo zobaczyc dlugi rzad smuklych jachtow kolyszacych sie lekko na wodach przystani. Saisse wprowadzil samochod na parking nalezacy do klubu. -To wlasnosc Jannoca? -Monsieur Jannoc posiada w miescie kilka klubow, nie tylko "Le Boudin" - odparl Saisse i uzywajac malego nadajnika, otworzyl boczne drzwi wiodace do budynku. -"Le Boudin"? - powtorzyl Whitlock. - To chyba tytul marsza Legii Cudzoziemskiej? Jest jakis zwiazek? -Monsieur Jannoc byl oficerem Legion Etrangcre - wyjasnil Saisse. Popchnal Whitlocka do srodka i zamknal drzwi. - Wciaz utrzymuje scisle kontakty z Legia. Dobiera swych pracownikow wylacznie z dawnych legionistow i czesto zaprasza do siebie oficerow z biura werbunkowego Bas-Fort Saint-Nicholas, mieszczacego sie tu, w Marsylii. -Wiec ty takze sluzyles w Legii? -Jako sergent w Police Militaire. -Slyszalem o was. Przede wszystkim lapiecie dezerterow, prawda? Saisse stanal na szczycie schodow. -Zolnierze Legion Etrangcre dopuszczaja sie wielu zbrodni. Najpowazniejsza z nich jest dezercja. Dostapilem nie jada zaszczytu, ze zostalem wybrany, by scigac przestepcow i doprowadzac ich za mury citadelle przed trybunal sadu wojennego. -Wszystko zalezy od punktu widzenia. -Ty tego nie zrozumiesz, Royce. Jestes tylko najemnikiem. Czekasz wylacznie na forse. Dla mnie prawdziwa ojczyzna jest la Legion. -To dlaczego w dalszym ciagu nie scigasz po Afryce tak zwanych tchorzy? - spytal Whitlock. Bez zmruzenia oka wytrzymal zimne spojrzenie Francuza. -Nie twoj interes! - wsciekle warknal Saisse. C.W. swietnie rozumial jego niechec do glebszych zwierzen. Z dokumentow Rusta wyczytal, ze sierzant Saisse spedzil trzy lata w wojskowym wiezieniu, gdyz zatlukl lopata na smierc schwytanego dezertera. Po zwolnieniu zostal zdegradowany i usuniety z szeregow Legii. Podeszli do drzwi na koncu korytarza. Za nimi byla przepieknie urzadzona lazienka, w ktorej nie braklo nawet basenu i jacuzzi. -Mozesz sie tu wykapac. Potem zostaniesz przyjety przez pana Jannoca. Przysle ci swieze ubranie. Gdy bedziesz gotow, nacisnij dzwonek przy umywalce; ktos ze sluzby zaprowadzi cie do gabinetu. -Czuje sie nieco przytloczony ta goscinnoscia - odparl Whitlock z lekkim sarkazmem, lecz zaraz dodal powaznie: - Naprawde potrzebuje kapieli. -Jestes glodny? -Jak cholera - mruknal C.W. -Podesle ci cos na zab razem z... - Saisse urwal gwaltownie na widok czlowieka, ktory pojawil po drugiej stronie korytarza. Whitlock zamarl ze zdziwienia. Niemal od razu rozpoznal wysokiego mezczyzne, kroczacego w ich strone dumnym, sprezystym krokiem. Pulkownik Nikolaj Zlotin, ponoc najwiekszy kolekcjoner orderow i odznaczen w dziejach radzieckich sil specjalnych. Za swa prawdziwa matke uwazal Specjalnoje Naznaczenije, czyli specnaz. Kazdy agent UNACO znal jego zyciorys. Wielu wrecz uwazalo go za wzor do nasladowania. Z danych zawartych w komputerze wynikalo, ze byl czterdziestotrzyletnim Ukraincem, lecz poprzetykane siwizna ciemnoblond wlosy i mocno poorana bruzdami, ogorzala twarz nadawaly mu bardziej dystyngowany wyglad, niz mozna to bylo wywnioskowac ze zdjec przechowywanych w Centrum Dowodzenia UNACO w Nowym Jorku. -Musimy porozmawiac - burknal do Saisse'a po francusku. Plynnie wladal osmioma jezykami. Saisse spojrzal na Whitlocka. -Mam pare spraw do zalatwienia - wyjasnil, po czym odprowadzil Zlotina do windy. C.W. zamknal za nimi drzwi lazienki i przysiadl na brzegu basenu. Nie ulegalo watpliwosci, ze Saisse znal Zlotina, gdyz w przeciwnym wypadku zareagowalby calkiem inaczej na jego widok. Lecz czy Zlotin byl zamieszany w porwanie Silvermana? Czy byl jednym z trzech zamaskowanych mezczyzn na lotnisku? A jesli tak, dlaczego wspoldzialal z takim gangsterem jak Jannoc? Wypelnial tajna misje specnazu? Moze dzialal na wlasna reke? Czy Jannoc i Saisse w ogole wiedzieli, ze Zlotin jest pulkownikiem w radzieckich silach specjalnych? Whitlock przetarl twarz dlonmi. Nagle pojawilo sie mnostwo pytan domagajacych sie szybkiej odpowiedzi. Postanowil, ze skontaktuje sie z Rustem dopiero po spotkaniu z Jannocem. Przed zlozeniem raportu chcial poznac jak najwiecej szczegolow. Polozyl plaszcz na krzesle stojacym w kacie lazienki, po czym odkrecil kran z goraca woda. Musial miec chwile czasu, by zebrac mysli. -Co tu robisz? - syknal Saisse, zamykajac za soba drzwi prywatnego gabinetu Jannoca. -Wyjasnie to twemu szefowi, gdy go zobacze - posepnie odparl Zlotin. -Monsieur Jannoc wie, ze jestes? -Do tej pory go nie widzialem. Jeden z bramkarzy mial mu powiedziec, ze przyszedlem - odrzekl Zlotin i z wolna skierowal sie w strone szesciu plocien, namalowanych w stylu ekspresjonizmu abstrakcyjnego, ktore wisialy w rownych odleglosciach od siebie na trzech scianach pokoju. Na czwartej, za antycznym orzechowym biurkiem, bylo ukryte obustronne lustro, w tej chwili zasloniete zaluzjami. Zlotin stanal przed najblizszym obrazem i przez chwile usilowal z niego cos odczytac. Cokolwiek. W koncu ze smutkiem potrzasnal glowa. Nigdy nie widzial nic ciekawego w abstrakcyjnej plataninie linii i kleksow, rzucanych na plotno jakby pod wplywem kaprysu artysty. Nie uwazal tego za sztuke. - Prawdziwe? -Bez watpienia - burknal Saisse. -Wiec sprzedaz heroiny malolatom ma takze dobre strony. -Na twoim miejscu bardziej bym uwazal na slowa - wycedzil Saisse, celujac palcem w Zlotina. Do gabinetu wszedl Emile Jannoc. Byl niskim, grubawym mezczyzna, dobiegajacym piecdziesiatki, o czarnych wlosach gladko sczesanych z ospowatej twarzy i zawiazanych z tylu glowy w krotki kucyk. Nosil smoking i czarna muszke. Podszedl do biurka, siadl na obrotowym krzesle i zapalil papierosa. -Mowilem ci, zebys tu nie przychodzil. Dlaczego lekcewazysz moje rozkazy? -Silverman nie zyje - krotko oswiadczyl Zlotin. -Nie zyje? - z niedowierzaniem powtorzyl Jannoc. - Co sie stalo? -Dostal ataku serca podczas proby ucieczki. Nawiasem mowiac, prawie mu sie udala. -Dlaczego nie siedzial w celi? - ze zloscia spytal gangster. -Siedzial, kiedy wychodzilismy. Berger mial go pilnowac pod nasza nieobecnosc. Silverman zwabil go do siebie, ogluszyl i uciekl. Po powrocie znalezlismy Bergera za kratkami. -Gdzie jest teraz? - zapytal Jannoc. -Nie zyje - lekcewazaco odparl Zlotin. - Zabilem go, gdy opowiedzial o wszystkim, co zaszlo. Nie znosze tego typu niekompetencji u moich podwladnych. -On nie byl twoim podwladnym, draniu! - warknal Saisse, groznie ruszajac w jego strone. - Nalezal do nas. Najlepszy, jakiego mialem, dlatego przeznaczylem go do tej akcji. Dostawal rozkazy ode mnie, nie od ciebie! -Jesli on byl najlepszy, to znak, ze wasza organizacja tkwi po uszy w klopotach - kpiaco stwierdzil Zlotin. -Zaraz zobaczysz... -Siadaj, Fabien! - ucial Jannoc. Saisse rzucil Zlotinowi wsciekle spojrzenie, po czym poslusznie wrocil na swoje miejsce. -Czy Silverman zdazyl przed smiercia rozszyfrowac jakis dokument? - spytal Jannoc. -Nie. -Wiec wrocilismy do punktu wyjscia. - Gangster huknal piescia w blat biurka. - Nigdy nie poznam prawdy o smierci brata! Cala operacja okazala sie zwykla strata czasu i pieniedzy. -Przeciwnie - odezwal sie Zlotin. - Juz w czasie naszego pierwszego spotkania opracowalem plan na wypadek podobnej okolicznosci. Nie widze powodow, by nie zadzialal. Jannoc zgasil niedopalek, siadl sztywno i oparl dlonie na biurku. -Slucham. -Jak pewnie wiecie, przed wyjazdem do Izraela Silverman przez kilka lat wykladal na Sorbonie. Przez jego rece przeszlo wielu znakomitych studentow. Dwaj z nich, Gunter Auerbach i Alain Fisier, stali sie najlepszymi specjalistami w swych dziedzinach. Mowi sie, ze juz dawno dorownali mistrzowi. Doktor Auerbach prowadzi zajecia z kryptologii na uniwersytecie w Lipsku, a profesor Fisier czyni dokladnie to samo na Sorbonie. Moim zdaniem, sa jedynymi ludzmi na swiecie, zdolnymi zlamac szyfr Silvermana. -I proponujesz, by odczytali dokumenty UNACO? - spytal Jannoc. -Na pewno beda potrzebowali zachety. Auerbach jest wdowcem, lecz ma kilkunastoletnia corke. Fisier jest zonaty. Mam niezachwiana pewnosc, ze zgodza sie nam pomoc, gdy zatrzymamy obie kobiety jako zakladniczki. Jannoc z podnieceniem oblizal usta. -To mogloby naprawde zadzialac. Wiesz, gdzie w tej chwili sa Auerbach i Fisier? -Jeszcze nie, lecz informacja moze nadejsc w kazdej chwili. -Zlamanie szyfru zajmie im kilka tygodni - wtracil Saisse. - Nie mamy tyle czasu. UNACO wyslala dwojke agentow do Lizbony. Byli juz w barze Calderego... -Tylko dlatego, ze Berger zostawil w karetce pudelko zapalek ze swymi odciskami palcow - ostro przerwal mu Zlotin. - Bez obaw, damy im scisly termin na odczytanie papierow i nie pozostawimy cienia watpliwosci, co bedzie, jesli zaczna sie spozniac. -Do roboty - zadecydowal Jannoc. - Tym razem chce widziec jakies rezultaty. -Tym razem je dostaniesz - zapewnil go Zlotin. -Co wiesz o agentach UNACO, przyslanych do Lizbony? - spytal gangster. - Moga stanowic dla nas jakies zagrozenie? -Oczywiscie, ze moga - stwierdzil Zlotin. - To zawodowcy. UNACO zatrudnia tylko najlepszych. Kobiety nie znam, lecz wiele slyszalem o jej partnerze, Mike'u Grahamie. Byl w Delcie, w amerykanskiej jednostce antyterrorystycznej. Jest niezly. Uparty i wytrwaly. Musimy go dobrze obserwowac. -Dlaczego po prostu go nie zabic? -Przyslaliby w zamian kogos innego - odparl Zlotin. - Lepiej borykac sie ze znanym diablem niz z obcym. Juz ja sie postaram, by gonil za wlasnym cieniem. Rzecz jasna, potraktuje go odpowiednio, gdyby nam zaczal zbytnio przeszkadzac. Ktos zapukal. -Entrez - zawolal Jannoc. Intruz wsunal glowe przez drzwi. -Monsieur Royce czeka w przedpokoju. Twierdzi, ze mial sie z panem spotkac. Saisse przepraszajaco uniosl reke. -Mialem pana uprzedzic, ze sprowadzilem Royce'a z posterunku policji, lecz zapomnialem o wszystkim na widok Zlotina. Bardzo mi przykro. -Popros pana Royce'a, by jeszcze chwile zaczekal. Zaraz go przyjme. Drzwi zamknely sie cicho. -Kto to jest Royce? - zaciekawil sie Zlotin. Jannoc powiedzial mu o probie porwania malej Mathilde, a Saisse strescil pokrotce monolog, ktorego wysluchal, wiozac Whitlocka do "Le Boudin". -Co o nim myslisz? - spytal Jannoc, gdy opowiesc dobiegla konca. -Sam nie wiem... - mruknal Saisse. - Wydaje mi sie troche naciagane, ze byl na farmie akurat wowczas, gdy nastapila proba uprowadzenia. Oczywiscie moge sie mylic. Jannoc z namyslem skinal glowa, po czym poprosil Saisse'a, by wpuscil Whitlocka do gabinetu. Gdy C.W. pojawil sie w progu, Jannoc natychmiast zerwal sie zza biurka. Serdecznie potrzasnal dlonia Kenijczyka. -Ciesze sie, ze w koncu moglismy sie spotkac, panie Royce - powiedzial po angielsku. - Nie wiem, jak panu dziekowac za pomoc. Jestem panskim dozgonnym dluznikiem. Saisse smutno potrzasnal glowa i wrocil na krzeslo. Mogl sie domyslic juz wczesniej, ze Jannoc nie bedzie mial zadnych podejrzen wobec Royce'a. Widzial jedynie faceta, ktory uratowal mu malenka kochana coreczke z rak dwoch ohydnych bandziorow, i to wszystko. Mathilde bez watpienia byla achillesowa pieta starego gangstera. Owinela go wokol palca. Doprowadzala nawet do tego, ze klocil sie z zona. Saisse nieraz widzial since na ladnej twarzy Brigitte. Przybywalo ich zwlaszcza wowczas, gdy osmielala sie krytykowac corke. Zdaniem Saisse'a, mala Mathilde mogla sie niezle przyczynic do upadku Jannoca. Mogla go zniszczyc. Eks-legionista nie mial zamiaru czekac, az to nastapi. -Mysle, ze zdolalismy wyrownac rachunki w chwili, gdy zechcial pan wyciagnac mnie z mamra - odparl Whitlock z przelotnym usmiechem. - Wciaz nie wiem, jak sie panu udalo sklonic gliniarzy do zaniechania sledztwa. Musi pan miec niezle uklady w tym miescie. -Po prostu skorzystalem z uprzejmosci kilku urzednikow - rzekl Jannoc z poblazliwym wzruszeniem ramion. - Uchodze w Marsylii za dobrego biznesmena i wszyscy rozumieja, ze wolalbym uniknac tego rodzaju watpliwej popularnosci. To mogloby podsunac innym glupie pomysly, jesli rozumie pan, o co mi chodzi... Whitlock rozumial bez trudu. Gdyby Mathilde zostala porwana, Jannoc musialby spelnic zadania kidnaperow, a przez to stalby sie bezbronny wobec innych przestepcow, szczegolnie gdy wiesc o uprowadzeniu dostalaby sie na lamy prasy. Otwarty sezon dla konkurencji... Jannoc wyjal z szuflady biurka paszport Whitlocka i oddal go wlascicielowi. -Moze pan w kazdej chwili opuscic granice kraju. -Co sie stanie z ocalalym porywaczem? - spytal C.W., chowajac dokument do kieszeni. -Otrzyma nalezna kare, jak tylko opusci szpital. Dopilnuje tego. - Jannoc klasnal w dlonie. - Lecz to nie powinno pana martwic. Czego sie napijemy? -Jesli jest, prosilbym o bourbona - odparl Whitlock. Dobrze pamietal ulubione trunki Royce'a. Jannoc nalal mu podwojna porcje. -Fabien wspominal, ze byl pan najemnikiem. Nigdy nie trafil pan do Legii Cudzoziemskiej? -Nie, lecz podczas pobytu w Afryce poznalem kilku legionistow - odpowiedzial Whitlock. -W jakiej czesci Afryki pan walczyl? - spytal Zlotin. Mowil po angielsku rownie dobrze jak po francusku. -To moj partner w interesach - pospiesznie wyjasnil Jannoc. Wskazal na Zlotina, lecz nie wymienil nazwiska. -Spedzilem rok w Czadzie. Potem zrobilem kilka wypadow do Sudanu. Bylem w akcji w Etiopii i w Somalii. Praktycznie wszedzie, gdzie w ciagu ostatnich dwunastu lat toczyla sie jakas wojna. -Obiezyswiat z pana - zauwazyl Zlotin. -Chyba tak - zgodzil sie Whitlock. - Znam sie tylko na tym. Dlatego chce wrocic do Afryki. Myslalem, ze w Marsylii zamustruje na jakis frachtowiec. Zawsze szukaja zalog po swietach. -Ja sie tym zajme - powiedzial Jannoc. - Dopilnuje, by trafil pan do Afryki. -To bylaby ekstrapomoc - mruknal Whitlock. -Chetnie bym zrobil dla pana cos wiecej - oswiadczyl gangster. Polozyl mu dlon na ramieniu i odprowadzil do drzwi. - To oczywiste, ze bedzie pan moim gosciem do dnia wyjazdu. Tuz obok urzadzam male przyjecie. Ot, kilku przyjaciol i wspolpracownikow. Nie zechce pan sie przylaczyc? Zaraz tam zejde. Fabien wskaze panu droge. Zaczekal, az obaj mezczyzni wyszli, a potem odchylil rolety zaslaniajace lustro. Za szklana tafla pojawil sie widok zatloczonej sali balowej. Saisse i Whitlock zeszli po schodach do baru. Jannoc spojrzal na Zlotina. -Jak ci sie spodobal ow Royce? -Zbytnio mu sie nie przygladalem - odparl Ukrainiec. - Dlaczego pytasz? -Potrzebujemy kogos za Bergera. -I to ma byc wlasnie Royce? - ze zdziwieniem spytal Zlotin. - Przeciez jest z zewnatrz. -Jest jednak profesjonalista. Jesli otrzyma odpowiednia zaplate, bez zbednych pytan zrobi wszystko, co mu kazemy. -Zbytnie ryzyko. -Nie, gdyz po zakonczeniu operacji mozemy go po prostu usunac. W ten sposob unikniemy pozniejszych komplikacji. -Nic o nim nie wiemy. -Obaj mamy wystarczajaco wiele kontaktow, by do rana otrzymac pelne dossier. - Jannoc usiadl za biurkiem. - Do tej pory tylko Berger i Saisse wiedzieli o akcji na lotnisku w Lizbonie. Saisse jest moim zastepca. Potrzebuje go tutaj. Royce, w odroznieniu od niego, nie ma pojecia o tamtej operacji, wiec jesli zniknie po rozszyfrowaniu dokumentow, nikt nie bedzie wnosil pretensji. Mysle, ze warto sprobowac. Zlotin zastanawial sie przez chwile, po czym skinal glowa na zgode. -Dobrze. Dam polecenie jednemu z pracownikow specnazu, by go przewentylowal. Jesli wszystko zagra i facet bedzie mogl dowiesc, ze naprawde nazywa sie Royce, dam mu zajecie. -A jesli nie? - spytal Jannoc. -To go zabije. Tak czy owak pan Royce jest trupem. Malcolm Philpott siedzial z ponura twarza na tylnym fotelu mercedesa, ktory powoli przebijal sie przez tlum innych pojazdow, wypelniajacych wczesnym wieczorem ulice Nowego Jorku. W odroznieniu od rozgoraczkowanych przechodniow, do ostatniej chwili poszukujacych jakiegos wspanialego prezentu, szef UNACO nie myslal o Gwiazdce. Ostatnie dziesiec godzin spedzil w biurze, porzadkujac zebrane w ciagu dwoch dni informacje o wszelkich mozliwosciach przecieku w zarzadzie organizacji. Rano dysponowal piecioma nazwiskami. Po poludniu okroil liste do dwoch, a przed wieczorem juz znal tozsamosc zdrajcy, czekal jedynie na faks potwierdzajacy jego najgorsze obawy. Dopiero wowczas mogl przystapic do dzialania... Wciaz czekal, gdy dostal telefoniczna wiadomosc od Rusta, dotyczaca najnowszego raportu Whitlocka. Obaj chcieli wiedziec, co w towarzystwie marsylskiego gangstera robil najbardziej udekorowany agent specnazu, Nikolaj Zlotin. Byc moze uczestniczyl w jakiejs tajnej misji, obliczonej przez twardoglowych politykierow na zdyskredytowanie zaslug UNACO? Philpott takze bral pod uwage takie rozwiazanie, choc w gruncie rzeczy wydawalo sie malo prawdopodobne. A jesli Zlotin po prostu wypial sie na Rosje, zniechecony upadkiem narodu uznawanego niegdys za swiatowe supermocarstwo? Jakkolwiek bylo, Philpott potrzebowal odpowiedzi i znal kogos, kto mogl mu udzielic potrzebnych informacji. Mercedes skrecil w Zachodnia Piecdziesiata Siodma Ulice. Kierowca nie mogl znalezc wolnego miejsca do zaparkowania, wiec stanal po prostu przy krawezniku naprzeciw "Russian Tea Room", wysiadl i otworzyl tylne drzwi, by wypuscic Philpotta. -To nie potrwa dlugo - powiedzial szef UNACO. - Zaczekaj tutaj. -Tak jest. - Szofer zasalutowal. Philpott wszedl do restauracji. Od razu pojawil sie przy nim usluzny maitre d'hotel. -Dobry wieczor panu. Czy moge w czyms pomoc? -Owszem. Szukam ambasadora Zorewa - odparl Philpott. - Mam nadzieje, ze jest na sali. -Tak, prosze pana. Byl pan proszony na kolacje? -Nie, lecz musze niezwlocznie z nim porozmawiac. Prosze mu powiedziec, ze przyszedl pulkownik Philpott. -Ambasador wydaje niewielkie przyjecie... -Prosze go powiadomic, ze chce z nim mowic - padla krotka odpowiedz. Maitre sklonil sie sztywno i zniknal za wewnetrznymi drzwiami. Po chwili wrocil w towarzystwie niskiego, grubego mezczyzny po piecdziesiatce. Anatolij Zorew, zazarty przeciwnik dawnego komunizmu, od siedmiu miesiecy pelnil funkcje ambasadora Rosji w Organizacji Narodow Zjednoczonych. Odczekal, az maiitre odejdzie na pewna odleglosc i dopiero wowczas zaczal rozmowe z Philpottem. -Jakies klopoty, Malcolmie? -Mozna to tak okreslic. Musimy porozmawiac. -Wybrales niezbyt dobry moment - powiedzial Zorew. - Dzis wieczor podejmuje grupe przyjaciol. -Nie wyciagalbym cie z przyjecia, gdybym nie mial ku temu waznych powodow. -Dobrze. O co chodzi? - W glosie Rosjanina zabrzmiala nuta rozdraznienia. -Nie tutaj. - Philpott potoczyl wzrokiem wokolo. - Na zewnatrz czeka samochod. Tam bedzie o wiele spokojniej. Chyba ze wolisz przy ludziach pogadac o Nikolaju Zlotinie. Zorew zbladl jak sciana, nerwowo przelknal sline i wykonal nieokreslony ruch reka w strone drzwi. -Przeprosze gosci i zaraz wyjde - powiedzial cicho. - Poczekaj. Po chwili wrocil i obaj opuscili restauracje. Szofer otworzyl drzwi samochodu, poczekal, az wsiada, po czym zajal miejsce za kierownica i spojrzal na Philpotta. -Jedz wokol budynku - polecil mu pulkownik. Podniosl dzwiekoszczelna szybe, oddzielajaca tyl wozu od miejsca kierowcy. -Pierwszy raz widze cie tak roztrzesionego, Anatoliju. Lepiej mi powiedz, co sie dzieje. Zorew oblizal spieczone usta i spojrzal na swoje dlonie kurczowo zacisniete na kolanach. -Czy Zlotin wmieszal sie w jakas akcje podjeta przez UNACO? - spytal cicho, nie patrzac na Philpotta. -Tak - stwierdzil pulkownik. - Ale to wszystko, co moge ci teraz powiedziec. Scisle tajne. -Wiedzialem, ze dojdzie do najgorszego - ze zloscia syknal Rosjanin. - Mowilem im, lecz nie chcieli mnie sluchac. Przeciwnie, usilowali wszystko ukryc. -Nie rozumiem ani slowa, Anatoliju! - wybuchnal Philpott. - Kto i co chcial ukryc? -Pozwolisz? - Zorew wyciagnal reke w strone niewielkiego barku, wbudowanego w oparcie przedniego fotela. -Oczywiscie - Philpott machinalnie skinal dlonia, wskazujac na mahoniowa szafke. Zorew wlal sobie solidna porcje whisky i wypil ja jednym haustem. -Spotkales kiedys Zlotina? -Nie. -Znam go dosc dobrze. Wierz mi, ani przez chwile nie szukalem jego towarzystwa, lecz tak sie zlozylo, ze objal dowodztwo garnizonu Kalinin, w czasie gdy ja tam pelnilem funkcje burmistrza. Pojawil sie kilka dni po wyborach. Rzecz jasna, od samego poczatku dzielila nas zasadnicza roznica pogladow. Zlotin pochodzil z Ukrainy, lecz zawsze i wszedzie uwazal sie za Rosjanina. Nigdy za Ukrainca. Wierzyl, ze panstwo powinno stanowic nierozerwalna jednosc, a nie federacje autonomicznych republik. Byl dumny z tego, ze jest komunista. Czcil Stalina jak boga i z wyrazna pogarda mowil o takich, jak Gorbaczow czy Jelcyn. Teraz juz masz pewne pojecie, co to za czlowiek. -Innymi slowy zaprzedal swoj kraj, gdy runely wszystkie wyznawane przez niego wartosci - podsumowal Philpott. -O wiele gorzej - odparl Zorew. - Zlotin stal sie zagorzalym przeciwnikiem nowej polityki Gorbaczowa. Byl jednym z wielu oficerow, ktorym nie podobaly sie slowa glasnost, pierestrojka i diemokratizacja. Mimo to Gorbaczow nie widzial wowczas koniecznosci, by poczynic stanowcze kroki przeciw wojskowym "jastrzebiom". Jak wiesz, wszystko stanelo na glowie, gdy wiceprezydent Rosji, Gennadij Janajew, oraz kilku wysoko postawionych konspiratorow - miedzy innymi minister obrony, general Dmitri Jazow - staneli na czele nieudanego puczu w sierpniu 1991 roku. Demokratycznie nastawieni czlonkowie Politbiura odkryli, ze Nikolaj Zlotin nie byl jedynie szarym pionkiem w tej rozgrywce. Byl czlowiekiem Jazowa w specnazie. Gdyby Janajew nie ugial sie pod presja swiatowej opinii publicznej, przebieg wypadkow moglby byc calkiem inny. Zlotin dawal wyraznie do zrozumienia, ze jego oddzialy pojda wszedzie, gdzie im rozkaze, nawet na ulice Moskwy i Sankt-Petersburga, zatloczone demonstrantami nawolujacymi za demokracja. Na szczescie wystraszony Janajew nie zwrocil sie do niego o pomoc. Nim Zlotin zdazyl sie zorientowac, ze pucz slabnie, do Moskwy i Sankt-Petersburga weszly wojska lojalne wobec Gorbaczowa. Zlotin i jego dwaj adiutanci, major Wiktor Rodenko i kapitan Walentin Jemienkow, zostali aresztowani wraz z grupa innych oficerow specnazu, popierajacych buntownikow. Rodenko i Jemienkow, podobnie jak Zlotin, nalezeli do najczesciej dekorowanych funkcjonariuszy sluzb specjalnych. Sad uznal ich za winnych zdrady. Zdegradowani, mieli spedzic dwadziescia piec lat w wiezieniu. - Zorew wzial glebszy oddech. - Konwoj wiozacy aresztantow do wojskowego wiezienia na przedmiesciach Moskwy zostal zaatakowany przez grupe zamaskowanych bandytow. Zaden z napastnikow nie wpadl w nasze rece, wiec mozemy jedynie podejrzewac, ze byli to agenci specnazu. Zlotin, Rodenko i Jemienkow uciekli. Rzad natychmiast zatuszowal cala sprawe. Nic nie przedostalo sie do prasy, a dochodzenie, podjete przez policje i zandarmerie, objeto scisla tajemnica. Wladze liczyly na to, ze zdaza schwytac zbiegow, nim ktorys z nich przedostanie sie na Zachod. Po cichu powiadomiono wszystkie ambasady. -Po co ta tajemnica, na milosc boska? - spytal Philpott. -Rzad chcial za wszelka cene pomniejszyc znaczenie wojska w przygotowaniach do puczu. Gdyby Zachod doszedl do wniosku, ze w Rosji trwa konfrontacja pomiedzy politykami i armia, mialoby to fatalny wplyw na przebieg miedzynarodowych negocjacji pokojowych. -W rzeczywistosci chodzi o cos wiecej, prawda? - powiedzial pulkownik, widzac niepokoj na twarzy Zorewa. -Tak - potwierdzil ambasador. - Przed paroma dniami z wiarygodnych zrodel otrzymalismy niepokojaca informacje, ze Zlotin planuje kolejna rebelie. Mowil o tym juz przed aresztowaniem i zyskal wielu zwolennikow wsrod radykalnie nastawionych oficerow. -Przeciez wasz rzad mogl bez trudu przewidziec taka sytuacje i poczynic odpowiednie kroki, by zazegnac niebezpieczenstwo - odparl Philpott. -Co mozna zdzialac przeciw bombie nuklearnej, ukrytej gdzies na terenie kraju? - spytal Zorew i spojrzal pulkownikowi prosto w oczy. -Dobry Boze... - szepnal Philpott z pobladla twarza. - Jak mozna przeszmuglowac taki ladunek, nie wzbudzajac niczyich podejrzen? -Nie trzeba podejmowac ryzyka. Na rosyjskim czarnym rynku bez trudu mozna kupic odpowiednia ilosc plutonu. - Zorew pokiwal glowa na widok przerazonej miny Philpotta. - Przeciez przy takiej liczbie bomb i rakiet, rozrzuconych po wszystkich rozbitych czesciach kraju, jakas, chocby niewielka, ilosc zapasow broni musiala przedostac sie na czarny rynek. Jesli Zlotin ma pluton, bez zadnych skrupulow dopusci sie politycznego szantazu. -Dlaczego nikt nie powiadomil UNACO? - spytal pulkownik. -Gdyz wowczas podobna informacje nalezaloby podac wszystkim agencjom wywiadowczym na swiecie, a to w znaczacy sposob podwazyloby wiarygodnosc mojego rzadu. Nabralismy wiec wody w usta. Teraz, gdy Zlotin zaczal lamac prawo poza obszarem Rosji, doszedlem do wniosku, ze pora przerwac milczenie. Nie mozemy spokojnie czekac na to, co moze sie stac. Wsrod oficerow specnazu sa tacy, ktorzy znaja Zlotina lepiej niz ktorykolwiek z waszych agentow. Powinnismy chyba polaczyc sily. Wiem, ze rzad w Moskwie przychyli sie do decyzji o podjeciu wspolnej akcji. To dla nas jedyna szansa zlapania Zlotina. -Ten pomysl nie wchodzi w rachube - gniewnie oswiadczyl Philpott. - Sami damy sobie rade. -Malcolmie, sprobuj raz jeszcze rozwazyc... -Anatoliju, trzymaj swych ludzi z daleka od tej sprawy. Jezeli tego nie zrobisz, powiadomie wszystkie agencje wywiadowcze o naszej dzisiejszej rozmowie. Mozesz sie wypierac, lecz mam kazde twoje slowo nagrane na tasmie. Jesli uwazasz, ze blefuje, mozesz sprobowac szczescia. -Opowiedzialem ci o wszystkim w dobrej wierze - ze zloscia powiedzial Zorew. -Opowiedziales mi o wszystkim, gdyz zostales przyparty do muru. Chwytasz sie brzytwy, by nie utonac. Zawiodles mnie, Anatoliju. Gdzie glasnost! A moze to tylko termin wymyslony dla prasy? -Musze wypelniac rozkazy - burknal Zorew. 5 Boze Narodzenie Tego ranka Graham obudzil sie o szostej. Nie dlatego, by dlugo spal poprzedniej nocy. W sasiednim pokoju odbywalo sie przyjecie, ciagnace sie do wczesnych godzin porannych. Halas byl taki, ze wystarczyl, aby obudzic czlowieka o tak lekkim snie. Ale nie zlozyl skargi. Wiedzial, ze tak czy owak nie pospi dlugo z powodu niepewnosci zwiazanej z zaginionymi dokumentami UNACO, a takze z powodu mysli o Carrie i Mikeyu, nieustannie klebiacych sie w jego glowie. Odwrociwszy sie na lozku, siegnal po fotografie zony i synka. Poprzedniego wieczoru wyjal ja z portfela i ustawil na nocnym stoliku. Ostatnia fotografia, ktora im zrobil. Lekko poglaskal palcem twarz Carrie, a potem usmiechnal sie, patrzac na Mikeya w ulubionym pulowerze nowojorskich Gigantow, z pilka futbolowa pod pacha i skierowanym do kamery figlarnym usmiechem. -Wesolych Swiat - powiedzial cicho, a potem odstawil fotografie na stolik. Wstal z lozka, przebral sie w dres i przez czterdziesci piec minut cwiczyl zgodnie ze swoim codziennym programem. Potem poszedl pod prysznic. W dwadziescia minut pozniej, juz w dzinsach i pulowerze, zamowil do pokoju sniadanie i egzemplarz "International Herald Tribune". A potem zwalil sie na lozko, podlozyl sobie poduszke pod plecy i wlaczyl telewizor. Przeskakujac z roztargnieniem z kanalu na kanal, wybral wreszcie program z wiadomosciami biezacymi, choc nie rozumial ani slowa z tego, co mowiono. Pilota cisnal na lozko obok siebie. Rozleglo sie pukanie. Wyciagnal spod poduszki swa berette, wsunal ja za pasek dzinsow na plecach, a potem podszedl do drzwi i zerknal przez judasza. Byla to Sabrina. Otworzyl drzwi i obdarzyl ja kwasnym usmiechem. -Wstalas promienna, i to tak wczesnie. Myslalem, ze nigdy nie wynurzasz sie na powierzchnie przed osma trzydziesci, chyba ze pod strasznym przymusem. -Boze Narodzenie zawsze bylo wyjatkiem - odparla, wchodzac do pokoju. - Zdaje sie, ze w glebi duszy wciaz jestem dzieckiem. -Prawdopodobnie to bedzie nie byle jakie Boze Narodzenie - parsknal Graham, zamykajac za nia drzwi. -Powinno takie byc - zgodzila sie z usmiechem, a potem lekko pocalowala go w usta. - Wesolych Swiat, Mike. -Taa, tobie tez - odrzekl, kladac berette na nocnym stoliku. - Juz zamowilem cos na sniadanie. Czy chcesz, bym zamowil takze dla ciebie? -Oczywiscie. Poprosil o przyniesienie do pokoju jeszcze jednego sniadania. Gdy odlozyl sluchawke, stala przed nim Sabrina, z malym, swiatecznie opakowanym prezentem w dloni. -Sabrino, umowilismy sie, ze nie bedzie w tym roku zadnych prezentow. Zgodzilismy sie, ze zamiast tego damy troche pieniedzy na UNICEF. -To tylko malutki upominek - powiedziala z niesmialym usmiechem. - Wierz mi, to nic wielkiego. No, otwieraj. Graham rozpaczliwie potrzasnal glowa i odwinal papier. Wewnatrz znajdowalo sie podluzne pudeleczko ze szwajcarskim scyzorykiem oficerskim typu Mauser. W oliwkowozielonej oprawce znajdowalo sie glowne ostrze ze stali nierdzewnej, noz do skorowania, pila, wkretak, otwieracz do kapsli i korkociag. -Zapamietalam, ze powiedziales mi w Wirginii, iz zgubiles swoj szwajcarski scyzoryk wojskowy. A znam cie dosc dobrze, by wiedziec, ze postaranie sie o nowy zabierze ci wieki. Jest tez na nim napis. Obracal scyzoryk w dloni, az wreszcie znalazl ow napis: "Dla Mike'a, prawdziwego przyjaciela. Z miloscia, Sabrina". -To wspaniale, dziekuje - odparl z niezdarnym wzruszeniem ramion, ktore mialo zamaskowac jego oczywiste skrepowanie. Usmiechnela sie od ucha do ucha. -Postaraj sie go nie zgubic. Znow zapukano do drzwi. Mike i Sabrina wymienili podejrzliwe spojrzenia. To nie mogla byc obsluga hotelowa, nie tak szybko od chwili zamowienia. Ponownie zatknawszy berette za pasek dzinsow na plecach, Graham podszedl do drzwi i popatrzyl przez judasza. Cofnal sie, zdumiony. -To Jacques! - zawolal i otworzyl, by pozwolic Rustowi wtoczyc sie do pokoju. -Co ty tu robisz? - zapytala Sabrina, witajac Rusta pocalunkiem w policzek. - Nie uprzedzono nas, ze przyjezdzasz. -Czy doprawdy wolelibyscie, bym telefonowal do was o trzeciej rano po to, by zawiadomic, ze jestem w drodze do Lizbony? Rust otworzyl dyplomatke, wyjal z niej dwie koperty i wreczyl im po jednej. -Obawiam sie, ze nie jest to imponujacy prezent bozonarodzeniowy. -To Boze Narodzenie tez nie jest szczegolnie udane - odparla Sabrina, a potem podniosla koperte do gory. - Co tam jest w srodku? -Kopie faksow, ktore pulkownik przyslal mi wczesniej dzisiejszego ranka. Powiedzial, ze mam je wam dostarczyc osobiscie. Sa przeznaczone wylacznie do waszej wiadomosci. Zrozumiecie dlaczego po przeczytaniu. Otworzyli koperty i w milczeniu zapoznali sie z trescia. Graham podszedl do okna, a potem odwrocil sie i popatrzyl na Rusta wzrokiem pelnym troski. -Czy Kreml potwierdzil wiadomosc od Zorewa? Rust kiwnal glowa. -Tak. Pulkownik zeszlej nocy rozmawial osobiscie z prezydentem Rosji. To wszystko prawda. -Wiec mamy klopoty. Wielkie klopoty. Graham pokiwal glowa, a potem usiadl na skraju lozka. -To koszmarny scenariusz, prawda? Teraz ladunek nuklearny nie bedzie znajdowal sie w rekach jakiejs tam grupy terrorystycznej. Mowimy o jednym z najprzebieglejszych i najblyskotliwszych taktykow, jakich kiedykolwiek wydala rosyjska milicja. We wspolczesnej Rosji jest on anachronizmem, przezytkiem z epoki zimnej wojny, ale to wlasnie czyni go jeszcze niebezpieczniejszym. Kto, u diabla, twierdzil, ze patriotyzm jest cnota? -W okresie gdy sluzyles w Delcie, miales okazje doskonale poznac Zlotina, prawda? - spytal go Rust. -Taa, gromadzenie informacji o nim jako czlowieku i zolnierzu zabralo mi dziesiec lat. Chociaz nie ma wiekszej roznicy miedzy jednym i drugim jego wcieleniem. Wydaje mi sie, ze wlasnie dlatego jest tak dobry. Ale odkrylem jedna szczeline w jego zbroi. Zlotin jest ideologiem. Cale jego zycie to obsesyjna krucjata, podjeta w imie umacniania komunizmu. Lecz ten rozpalony fanatyzm jest jego jedyna slaboscia. Sprawil, ze mozna przewidziec jego zamierzenia. -Co wiesz o Rodence i Jemienkowie? -Gdy bylem w Delcie, widzialem kopie orzeczenia psychiatrycznego Rodenki. Zostalo przeszmuglowane z ich kraju przez oficera specnazu, ktory stamtad zdezerterowal. Natychmiast po zwerbowaniu Rodenki psychiatra wojskowy zdiagnozowal go jako psychotyka. Jakakolwiek inna jednostka sil specjalnych wywalilaby go natychmiast na podstawie takiego orzeczenia. Ale wyglada na to, ze kilku wyzszych oficerow specnazu cenilo go bardzo wysoko. Orzeczenia nie ujawniono, a psychiatre zobowiazano pod przysiega do dochowania tajemnicy. Z pewnego punktu widzenia ci ludzie oczywiscie mieli racje, bo wkrotce Rodenko znalazl sie wsrod tych, ktorzy w dziejach jednostki otrzymali najwiecej odznaczen. Rownoczesnie, w czasie sluzby w Afganistanie, byl odpowiedzialny za niektore potworne, nieludzkie okrucienstwa popelniane na kobietach i dzieciach. Nigdy nie otrzymal nagany, tak wiec oczywiste jest, ze jego przelozeni gotowi byli przymknac oczy na czarniejsza strone charakteru Rodenki. Jesli chodzi o taktyke i strategie, nie dorownuje Zlotinowi, ale na swoj sposob jest rownie niebezpieczny. -A Jemienkow? - zainteresowala sie Sabrina. Graham pokrecil glowa. -Nigdy o nim nie slyszalem, ale przeciez pulkownik poinformowal nas w faksie, ze Jemienkow ledwie zbliza sie do trzydziestki. Oczywiste jest, ze nalezy do oficerow, ktorzy wyroznili sie w Afganistanie. Natomiast to, ze Zlotin tak wysoko go ceni, pozwala sie domyslac, ze jest rownie niebezpieczny. -Rosjanie zgodzili sie dostarczyc nam szczegolowe dossier wszystkich trzech - powiedzial Rust. - A wiec gdy tylko je otrzymamy, bedziemy mieli wyrazniejszy portret Jemienkowa. -A co sadzisz o wersji, zgodnie z ktora Zlotin, gdy tylko sprzeda teczki z dokumentacja, uzyje pieniedzy na zakup takiej ilosci plutonu do glowic bojowych, ze zmusi rzad rosyjski do oddania wladzy komunistom? - zwrocila sie do Grahama Sabrina. -Uwazam, ze to jest bardzo realne - padla odpowiedz. -Przeciez to sie nie uda, z pewnoscia on zdaje sobie z tego sprawe? - zauwazyl Rust. - Jesli nawet rzad rosyjski w jakis sposob ustapi, narod nigdy sie na to nie zgodzi. -Jacques, w tej sprawie mamy do czynienia z fanatykami - stwierdzil Graham. - Zlotin, Rodenko i grupa znajdujacych sie w Rosji anonimowych komunistow, ktorzy w rzeczywistosci pociagaja za sznurki, to fanatycy co do jednego. Wierza, ze wszystko, co robia, jest dobre dla ich kraju i nie cofna sie przed niczym, by urzeczywistnic swe plany. Widzielismy juz takie rzeczy. Japonscy piloci kamikaze podczas drugiej wojny swiatowej. Terrorysci libanscy w latach siedemdziesiatych i na poczatku lat osiemdziesiatych. Muzulmanscy szyici w Iranie i Iraku. Wszyscy oni gotowi byli umierac za sprawe. Wiec sadze, ze jesli Zlotinowi i jego towarzyszom uda sie polozyc reke na dostatecznej ilosci plutonu nadajacego sie do zbudowania glowicy nuklearnej, z pewnoscia nie powstrzymaja sie i zdetonuja ja, gdyby rzad nie podporzadkowal sie ich zadaniom. Z takim wlasnie fanatyzmem mamy do czynienia. - Po krotkiej przerwie Graham kontynuowal: - Nie przypuszczam, by byli zmuszeni do kupowania odpowiedniego rodzaju plutonu i budowania bomby z podzespolow. Prawde mowiac, jestem zdania, ze moga zupelnie latwo polozyc rece na wiecej niz jednej bombie atomowej, pochodzacej ze zrodel wewnatrz kraju. -Nie rozumiem - wtracila Sabrina. -A ja rozumiem - oswiadczyl Rust, grozac Grahamowi palcem. - Masz na mysli to, ze teraz, gdy stary Zwiazek Radziecki rozpadl sie na mnostwo mniejszych, niepodleglych panstw, istnieja zapasy utajonych broni jadrowych, ktore tylko czekaja na to, by wpasc w niepowolane rece. -Kraza plotki, ze niektore juz wpadly - odrzekl Graham. -A wiec, jesli komunisci zakupiliby kilka bomb i rozmiescili je strategicznie po kraju, zapewniliby sobie pozycje w ewentualnych negocjacjach z wladzami - zauwazyla Sabrina. -Jesli w ogole doszloby do jakichkolwiek negocjacji - zauwazyl Graham. - Pomyslcie tylko, gdyby rakiete jadrowa wystrzelono z rozmyslem z terenu, powiedzmy, Gruzji na Rosje, wowczas Rosjanie natychmiast podjeliby dzialania odwetowe, ale zamiast trafic w Gruzje, ich rakieta wyladowalaby w sasiedniej Armenii. W tej sytuacji Armenia decyduje sie na odwet. W ten sposob moze sie to toczyc, az pol tuzina glowic zostanie zdetonowanych w bardzo krotkim czasie w rozmaitych miejscach dawnego terytorium radzieckiego. Ale to nie poszczegolne rzady nakaza represje; beda one dokonywane przez grupy rebelianckie, dysponujace bronia jadrowa. Wsrod ofiar z pewnoscia znajda sie poszczegolni szefowie rzadow; rebelianci postaraja sie o to. A taki stan bez wyjatkow doprowadzi do chaosu i dezorientacji w calym kraju. -Iz popiolow znow powstanie komunizm - wyciagnal wniosek Rust. - To ladny scenariusz, Mike, ale raczej nie-oryginalny. Opracowanie, ktore wyszlo spod piora oficera KGB, jesli sie nie myle? Z ta roznica, ze zamiast slowa "komunisci" nalezy posluzyc sie okresleniem: "elementy dysydenckie wewnatrz Zwiazku Radzieckiego". Przypominam sobie, ze czytalem cos takiego w czasach, gdy jeszcze nalezalem do SDECE. Jak zaatakowac brzuch Niedzwiedzia od jego wnetrza. Teoretycznie pomysl byl dobry, lecz tylko teoretycznie. -To dlatego, ze zetknales sie z tym, gdy mielismy do czynienia z jednolitym krajem, a nie z terytorium rozbitym na male panstewka, wyklocajace sie o lupy z podzialu. Ale ten scenariusz nie byl dzielem oficera KGB. Zostal napisany dwadziescia lat temu przez mlodego oficera sil specjalnych podczas egzaminu dyplomowego w Wyzszej Szkole Wojsk Spadochronowych imienia Leninowskiego Komsomolu w Riazaniu. Jego nazwisko brzmialo: Nikolaj Zlotin. -Nie mialem pojecia, ze byla to praca Zlotina - zdumial sie Rust. -A wiec, Mike, jesli tak latwo przewidziec, co bedzie robil, jak twierdzisz, to rowniez jego zamierzenia moga byc podstawa dzialania wtedy, gdy glowice jadrowe znajda sie na pozycjach - zwrocila sie Sabrina do Grahama. -To zalezy od jego wplywu na bezposrednich przelozonych - odrzekl Mike. - Jesli pozostawia mu wolna reke w zakresie prowadzenia operacji militarnych, to mozliwe, ze odwola sie do swego planu, ktory, jego zdaniem, sie powiedzie. A niestety ten wlasnie nadaje sie znakomicie. Rozleglo sie pukanie do drzwi. Odpowiedziala Sabrina i kelner z obslugi pokojow wniosl do srodka dwa sniadania. Sabrina zaproponowala posilek Rustowi, on jednak odmowil, gdyz jadl podczas lotu z Zurychu, i poprosil jedynie o kawe. Sabrina znalazla zapasowa filizanke i nalala mu. Gdy tylko kelner opuscil pokoj, odezwal sie Graham. -Jesli Zlotin planuje te operacje od tak dawna, jak chca nam wmowic Rosjanie, w takim razie jego pierwszym posunieciem powinno bylo byc wciagniecie Jannoca do interesu korzystnego dla nich obu. -Nasuwa sie wiec pytanie, w jaki sposob mogl sie dowiedziec, ze UNACO byla wmieszana w operacje, ktora w koncu doprowadzila do smierci Christiana Jannoca? - dopowiedziala Sabrina. -Najdokladniej - przytaknal Graham. - I choc mozliwe jest, ze mogl wczesniej uslyszec o planowanej konferencji antyterrorystycznej tutaj, w Lizbonie, skad mogl wiedziec, ze rowniez UNACO wezmie w niej udzial? -Rozumiem, co chcesz przez to powiedziec - odrzekl Rust po chwili namyslu. - Wiem, ze pulkownik wciaz poszukuje kreta wewnatrz naszej organizacji. Jesli zdemaskuje winnego, to poznamy odpowiedzi na te pytania. -Byc moze - odparl bez przekonania Graham. -Uwazasz, ze to nie jest prawdopodobne? - spytal Rust. -Nie o to chodzi, Jacques. Zaniepokoilo mnie cos po przeczytaniu faksu. Szczerze mowiac, nie kupuje pomyslu o przymierzu miedzy Jannokiem i Zlotinem. To mi po prostu nie brzmi prawdopodobnie. -Dalej - przynaglil go Rust, gdy Graham zamilkl. -Nie rozumiem, czemu Zlotin mialby wejsc w porozumienie z kims takim jak Jannoc. Chyba ze mialby jeszcze jakis glebszy motyw, korzystny dla jego sprawy. Dla Zlotina Jannoc i jemu podobni sa napietnowani. Kapitalisci calego swiata. A jesli chodzi o Jannoca, to zalicza go do skorumpowanych kapitalistow. Taki sojusz bylby w moim przekonaniu bardzo krepujacy. -Gdyby jednak Jannoc chcial mu hojnie zaplacic za udzial w operacji, Zlotin mialby pieniadze na swoja sprawe - sprzeciwil sie Rust. -Jacques, interesuje go pluton do glowic jadrowych. Gdyby Zlotin chcial zakupic go w takich ilosciach, by mogl zagrozic rzadowi rosyjskiemu, musialby wydac miliony. Ja watpie w taka hojnosc Jannoca. A ty? -A wiec myslisz, ze Zlotin zamierza przechytrzyc Jannoca i zachowac teczki po odszyfrowaniu? - dokonczyla mysl Sabrina. -Tylko w ten sposob moze odniesc z nich korzysc. Wowczas bedzie mogl sprzedac teczki najwiecej oferujacemu i mozesz byc pewna, ze nie zabraknie takich, ktorzy, powodowani zemsta, zechca zaplacic. -To przekonywajacy argument - rzekl po namysle Rust. - Ale w tej chwili jedynym waszym problemem jest odnalezienie tych teczek. -Jestes wielkim optymista uwazajac, ze przyskrzynimy tych sukinsynow - orzekl Graham, nalewajac sobie nastepna filizanke kawy. -Znam konsekwencje chybionej akcji - odparl ponuro Rust. -Uwaga przyjeta - odburknal Graham. Zapadla nagla cisza. Przerwala ja Sabrina pytajac: -Czy byly jakies nowiny od C.W.? -Niczego od chwili, gdy poinformowal mnie o Zlotinie - powiedzial Rust. - Jesli sprobuje skontaktowac sie ze mna dzis wieczorem, to zostawilem wiadomosc w Zurychu, by zatelefonowal do mnie tutaj, do hotelu. Ale podczas ostatniej rozmowy nie wiedzial, kiedy bedzie w stanie znow sie odezwac. Wlasnie zadzwonil telefon. Graham i Sabrina wymienili spojrzenia, oboje myslac o tym samym. Graham szybko wyciagnal reke po sluchawke. -Czy to pan Graham? - zapytal jakis glos. -Przy telefonie - odrzekl podejrzliwie Graham i potrzasnal glowa w strone Sabriny. Nie byl to Whitlock. - Z kim rozmawiam? -Mowi doktor de Sousa. Proszono mnie, bym sie z panem skontaktowal, gdy tylko pan Kolczynski odzyska przytomnosc. -Kiedy sie ocknal? -Kilka minut temu - poinformowal de Sousa. -Juz wyruszam - oswiadczyl Graham. -Rozumie pan, ze nie bedzie pan mogl dlugo z nim rozmawiac. Jest jeszcze bardzo slaby. Po przybyciu do szpitala prosze zapytac o mnie. Doktor Eduardo de Sousa. -Dziekuje, doktorze - rzekl Graham, odkladajac sluchawke. Odwrocil sie twarza do pozostalych. - Pare minut temu Siergiej odzyskal przytomnosc. Juz tam jade. -Ja rowniez - stwierdzila wstajac Sabrina. -Jedno z nas musi tu pozostac na wypadek, gdyby cos sie wydarzylo - zauwazyl Graham. -Ja zostane - zaproponowal Rust. - Musze odbyc kilka rozmow telefonicznych. -Dziekuje, Jacques - powiedziala Sabrina, podchodzac do drzwi. - Wezme zakiet z mego pokoju. Mike, spotkamy sie w foyer na dole. -Taa - odparl w roztargnieniu Graham, a potem wsunal berette do kabury i umocowal na plecach za paskiem dzinsow. -Przekaz Siergiejowi moje wyrazy wspolczucia i powiedz mu, ze wpadne do szpitala pozniej, by sie z nim zobaczyc - rzekl Rust patrzac, jak Graham naciaga swa skorzana marynarke. -Zrobi sie - obiecal Graham i zamknal za soba drzwi. Katherine Warren stlumila ziewniecie i nalala sobie kawy z termosu, ktory lezal obok, na siedzeniu. Dodala jeszcze mleka w proszku, a potem zaklela pod nosem, zdawszy sobie sprawe, ze nie ma w ogole cukru. Miller go nie uzywal, a to on przygotowal kawe i kanapki poprzedniej nocy. Pociagnela lyk, zmarszczyla nos, czujac gorycz, a potem siegnela do plastikowego pojemnika, lezacego na tablicy rozdzielczej, po ostatnia kanapke. Ugryzla ja. Od dwoch godzin siedziala w samochodzie zaparkowanym naprzeciw hotelu Altis. Z tego miejsca mogla doskonale obserwowac zarowno glowne wejscie do hotelu, jak i pochylnie prowadzaca do garazu. Jesli Graham lub Carver zdecyduja sie opuscic hotel, zauwazy ich. Jedynym jej klopotem byla sennosc. Nie wiedziala, czy zdola czuwac przez najblizsze trzy godziny, czyli do czasu przyjscia Millera, ktory obiecal ja zmienic. Od przyjazdu do Lizbony udalo jej sie pospac zaledwie kilka godzin. Teraz zaczela to odczuwac. Ale nie miala innego wyjscia. Postanowila zdobyc material do swych artykulow... W dalszym ciagu ogarniala ja wscieklosc na mysl o tym, ze zeszlego wieczoru, gdy rozmawiala z Hardinem, tak szybko opuscili winiarnie. Lecz, jak to stwierdzil Miller, nie mogli w zaden sposob przewidziec, co sie zdarzy w chwile po ich odejsciu. Byla to watpliwa pociecha. Pojechali na spotkanie na stacji Santa Apolonia, ale oczywiscie Hardin sie nie pojawil. Dopiero kiedy powrocili do winiarni, dowiedzieli sie, co sie wydarzylo. Gdybyz tylko zostala tam, by dokonczyc drinka. Pewnie bylaby jedyna dziennikarka obecna na scenie morderstwa. Mialaby najswiezsze wiadomosci i nie musialaby polegac na Millerze, by uzyskiwac wszystkie istotne informacje z drugiej reki. Bylo to absolutnie ponizajace. Wiedziala, ze zamordowanie Hardina wiazalo sie w jakis sposob z reportazem, ktory przygotowywala na temat Grahama i Carver. Ale czy byli oni zamieszani w ten incydent? Watpila w to. Rysopis podany przez odzwiernego nie pasowal do Grahama. Bardziej prawdopodobne wydawalo sie to, ze Hardina uciszyli przeciwnicy. Kim byli ci ludzie? Gdyby tylko potrafila to odkryc, zwiekszylaby wiarygodnosc swego artykulu. Prawdopodobnie sytuacja okazalaby sie skrajnie niebezpieczna, lecz to jedynie wzmagalo jej zaufanie do samej siebie. Najlepiej pracowala pod presja, gdy adrenalina pulsowala w jej organizmie. Znala tez wartosc dyskrecji, bo jesli mieli do czynienia z UNACO, a teraz byla przekonana, ze tak wlasnie jest, najlzejszy powiew zapachu prasy z pewnoscia spowoduje, ze Graham i Carver znajda sie w pierwszym samolocie powracajacym do Stanow. A to oznacza koniec jej reportazu. Wlala kawe z powrotem do termosu i akurat zakrecala kubeczek, gdy dostrzegla, jak z parkingu wynurza sie bialy samochod marki Ford Sierra. Prowadzil Graham. Obok niego siedziala Sabrina. Katherine odczekala, az woz ja minal, a potem, uruchomiwszy silnik, wjechala na jezdnie i, zachowujac dyskretna odleglosc, zaczela za nim podazac. Doktor de Sousa spotkal Grahama i Sabrine w recepcji szpitalnej, a potem zaprowadzil do windy i nacisnal guzik trzeciego pietra. -W jakim stanie jest pan Kolczynski? - zapytal Graham, gdy drzwi kabiny sie zamknely. -Biorac pod uwage to, ze zaledwie dwadziescia cztery godziny temu stosowalismy reanimacje, powiedzialbym, ze jego stan jest wyjatkowo dobry - odparl de Sousa. - Musze przyznac, ze podczas operacji byly takie chwile, gdy myslalem, iz go utracimy. Ale to czlowiek, ktory potrafi walczyc. -Taa, tak jest - potwierdzil Graham, obdarzajac Sabrine znaczacym usmiechem. -Jak dlugo bedzie musial pozostac w szpitalu? -Jest jeszcze zbyt wczesnie, by odpowiedziec z cala pewnoscia, ale jesli nie nastapi nagle zalamanie, a musze powiedziec, ze w tej chwili jest to raczej nieprawdopodobne, przewidywalbym, ze mniej wiecej tydzien. Drzwi sie rozsunely, wysiedli z windy. Dwoch uzbrojonych straznikow, siedzacych na koncu korytarza, natychmiast ich zatrzymalo. De Sousa dotknal palcem identyfikatora na swej bialej marynarce. Graham i Sabrina pokazali legitymacje brygady sil specjalnych, ktore Inacio wydal im, gdy przybyli do Lizbony. Straznicy usiedli ponownie. -Moge panstwu pozwolic tylko na piec minut rozmowy z panem Kolczynskim - uprzedzil ich de Sousa. - Jest bardzo slaby. Bedziecie mogli pozostac dluzej podczas kolejnej wizyty. -Dziekuje, doktorze - powiedziala Sabrina i weszla za Grahamem do separatki. Kolczynski lezal nieruchomo na lozku z kroplowka podlaczona do reki. Twarz mial blada, oczy zamkniete. Przez niepokojaca chwile obawiali sie oboje, ze znow utracil przytomnosc. Gdy jednak zblizyli sie do nog lozka, zamrugal oczami, otworzyl je, a w kacikach wyschnietych warg pojawil sie slaby usmiech. Sabrina przysunela sobie krzeslo i lagodnie ujela dlon Kolczynskiego. -Jak sie czujesz, Siergieju? -Bywalo lepiej - odparl slabym glosem. -Dobrze, ze znow jestes z nami, kumplu - powital go Graham. - Ale musze ci powiedziec, ze martwiles nas przez ostatnie dni. W pewnym momencie wygladalo, ze targujesz sie o jednokierunkowy bilet do Walhalli. -Pojade tam, gdy bede gotow do tej podrozy, nie wczesniej, Mike - odrzekl Kolczynski, przenoszac wzrok na Grahama. - Czy moge dostac troche wody? Ze stojacego na nocnym stoliku dzbanka Sabrina wlala wody do szklanki i zblizyla ja do warg chorego. Przelknal maly lyk, a potem drzaca reka odepchnal szklanke od ust. -Rozpoznalem jednego z ludzi, ktorzy zaatakowali nas na lotnisku - wyszeptal Kolczynski. -Nikolaja Zlotina? - spytala Sabrina. -Tak - padla pelna zdziwienia odpowiedz. - Zlapaliscie go? -Jeszcze nie - ucial krotko Graham. Zadecydowal, ze nie bedzie rozwodzil sie nad ta sprawa. Na to przyjdzie czas pozniej. -Co sie stalo z Abem? -Zostal porwany przez Zlotina i jego kolezkow - rzekl Graham. - Nie wiemy, gdzie jest przetrzymywany, ale pracujemy nad tym. -A teczki? -Tez znikly. -Po co specnazowi te dokumenty? - zapytal Kolczynski. -Siergieju, nie ma czasu, by to teraz wyjasniac - odezwala sie Sabrina. - Obiecuje ci, ze przyjdziemy pozniej i opowiemy wszystko. Kolczynski nagle scisnal dlon Sabriny. -Musicie odnalezc Abego. To chory czlowiek. Pod naciskiem nie wytrzyma dlugo. -Znajdziemy go, Siergieju - zapewnila Sabrina, a potem ostroznie wysunela dlon z jego uscisku i wstala. Kolczynski znow zamknal oczy, wyraznie wyczerpany ich krotka wizyta. Sabrina spojrzala na Grahama, ktory gestem wskazal drzwi. Opuscili pokoj i w milczeniu udali sie do windy. -Siergiej zawsze twierdzil, ze nie spotkal sie ze Zlotinem w czasie, gdy pracowal w KGB - powiedzial Graham, wchodzac do kabiny i naciskajac guzik parteru. - Wiec skad mogl byc taki pewien, ze na lotnisku byl Zlotin? Naoczni swiadkowie twierdzili, ze Zlotin i jego ludzie mieli na twarzach maski z czarnych ponczoch. -Byc moze rozpoznal Zlotina na podstawie jednego ze zdjec, ktore mamy w komputerze - rzekla Sabrina. -Taa, z pewnoscia - sarkastycznie burknal Graham. - Czy rozpoznalabys go w masce z ponczochy? Sabrina wzruszyla ramionami i szybko wyszla z windy, gdy tylko zjechali na parter. Graham chwycil ja za ramie. -OK, co sie dzieje? -A co masz na mysli? - zapytala, odruchowo przenoszac spojrzenie na pielegniarke wychodzaca z sasiedniej windy. -Wiem, Sabrino, kiedy cos przede mna ukrywasz. Zawsze odwracasz wzrok. Co to takiego? Nim odpowiedziala, odczekala, az pielegniarka znalazla sie poza zasiegiem glosu. -Siergiej spotkal sie ze Zlotinem wczesniej, ale nie wowczas gdy sluzyl w KGB. Pulkownik chcial zwerbowac Zlotina do UNACO. Siergiej mial trzy dlugie spotkania ze Zlotinem w przeciagu dwoch tygodni. W czasie tych rozmow probowal go przekonac, aby przeszedl do nas. Za kazdym razem Zlotin odmawial nawet zastanowienia sie nad tym pomyslem. Nie chcial opuscic specnazu. Wobec tego Siergiej powrocil do Stanow Zjednoczonych z pustymi rekami. O ile mi wiadomo, Zlotin jest jedyna osoba, ktora odrzucila propozycje pracy w UNACO od czasu utworzenia organizacji. -Czemu nic o tym nie wspomniano w dossier Zlotina? - zapytal Graham. - I skad, u diabla, ty o tym wiesz? Sabrina dlugo spogladala na wlasne stopy, nim znowu podniosla wzrok na Grahama. -Gdy Jacques przeszedl na emeryture, pulkownik poczatkowo chcial, by jego miejsce w Trzecim Zespole Operacyjnym zajal Zlotin. Poniewaz nie udalo mu sie przekonac Zlotina, zamiast niego zwerbowal ciebie. Jesli nie liczyc Siergieja i pulkownika, C.W. i ja bylismy jedynymi, ktorzy znali ten epizod. Pulkownik rozpaczliwie staral sie wyciszyc te sprawe, nie tylko dlatego, ze chcial zachowac twarz, ale takze po to, by nie wprowadzac cie w zaklopotanie. Szczegolnie ze twoi dawni koledzy z Delty uwazali cie za eksperta w sprawach specnazu, a w szczegolnosci za znawce Zlotina. Dlatego C.W. i ja przysieglismy zachowac to w tajemnicy. -Czemu nie powiedzialas mi tego wczesniej? - syknal ze zloscia Graham. -Bo to nie bylo wazne, oto dlaczego - odpalila ostro. -Taa, coz, moge zrozumiec, czemu pulkownik chcial Zlotina - rzekl Graham. - On jest najlepszy ze wszystkich. -Powiedzialabym, ze to kwestia opinii, nie uwazasz? - Sabrina popatrzyla Grahamowi prosto w oczy. Zrozumial aluzje. -Chodz, ruszajmy - burknal i skierowal sie do wyjscia. W milczeniu podazyli do samochodu, Graham zas, otwierajac drzwiczki od strony kierowcy zauwazyl audi quattro zjedna tylko osoba w srodku, zaparkowany w poblizu. Szybko odwrocil wzrok i siadl za kierownica. -Mike, o co chodzi? - spytala Sabrina, dostrzeglszy wyraz niepokoju na twarzy Grahama. -Pamietasz, opowiadalem ci w Nowym Jorku o dziennikarce, ktora chciala napisac o mnie artykul? -Po incydencie w metrze? - zapytala. -Zgadza sie. To ona siedzi w niebieskim audi z tylu za nami. -Jestes pewien, ze to ona? -Oczywiscie, ze jestem pewien - padla pelna oburzenia odpowiedz. Zaniepokojona Sabrina zmarszczyla czolo. -Chcesz spotkac sie z nia twarza w twarz? -Nie - odrzekl pospiesznie Graham. - To by tylko pogorszylo sytuacje. -Wobec tego co proponujesz? - zapytala. -Wracamy do hotelu. Posluchamy, co Jacques bedzie mial do powiedzenia na ten temat. -Tego tylko nam potrzeba! - warknal poirytowany Jacques, gdy Graham opowiedzial mu o Katherine Warren. - Skad w ogole mogla sie dowiedziec, ze jestes tutaj? -Po zajsciu w metrze poszedlem prosto do gmachu ONZ-tu - odrzekl po chwili namyslu Graham. - Mogla mnie sledzic. -Nie sprawdzales? - warknal ponownie Rust. -Oczywiscie, ze sprawdzalem - oburzyl sie Graham, dotkniety do zywego podejrzeniem o to, iz mogl nie zastosowac sie do standardowej procedury. - Zapewne siedziala w taksowce. Chryste, wieczorem na nowojorskich ulicach sa tysiace taksowek. Jesli zachowywala odpowiednia odleglosc, jakim sposobem moglem sie dowiedziec, ze mnie sledzi? -Hej, czy wy dwaj bedziecie sie w dalszym ciagu sprzeczac, czy tez postaramy sie zminimalizowac szkode, ktora juz ponieslismy? - zapytala Sabrina, spogladajac to na jednego, to na drugiego. Rust westchnal z rezygnacja i popatrzyl na Grahama. -Sabrina ma racje. To nas do niczego nie doprowadzi. Polacze sie telefonicznie z pulkownikiem i dowiem sie, jak zareaguje. Moze nawet zadecydowac, ze wy dwoje jestescie w tej chwili spaleni i odsunac was od sprawy. No, nie wiem. To nalezy wylacznie do niego. Graham wyjal z barku butelke wody mineralnej i podszedl do stojacej przy oknie Sabriny. -Jacques mylil sie, napadajac tak na ciebie - powiedziala cicho, zerkajac przez ramie na Rusta, ktory, siedzac tylem do nich, rozmawial przez telefon z Philpottem. -W tej chwili wszyscy jestesmy podenerwowani - odrzekl Graham i pociagnal z butelki. - Do diabla, przeciez on moze miec racje. Zawalilem sprawe, teraz wiec musimy sobie radzic najlepiej, jak tylko potrafimy. -W takim razie wina spada na nas oboje - odrzekla Sabrina, spogladajac na widoczna w dole ulice. - To oczywiste, ze sledzila nas takze w drodze na lotnisko, bo w przeciwnym wypadku jak mogla sie dowiedziec, ze wysiadziemy tutaj? A ja z pewnoscia nie zauwazylam w drodze na lotnisko, by ktokolwiek za nami jechal. -Teraz juz nie pora martwic sie o to - skomentowal Graham. - Co sie stalo, to sie nie odstanie. Przynajmniej wiemy, ze ona jest tutaj, a to oznacza, ze mozemy przedsiewziac stosowne srodki ostroznosci, by jej unikac. -Jesli nadal bedziemy wlaczeni w te sprawe - przypomniala mu. -W dalszym ciagu macie te robote - odezwal sie zza ich plecow Rust. - Musimy liczyc sie z najgorszym, czyli z tym, ze ta Katherine Warren podejrzewa, iz wy dwoje nalezycie do UNACO. Zastapienie was innym zespolem tylko potwierdziloby jej podejrzenia. Nie wolno nam dopuscic do tego, by dowiedziala sie, ze mamy ja na oku, bo inaczej operacja moze wziac w leb. -Czy pulkownik nie moglby sprawic, ze odczepilaby sie od nas? - zapytala Sabrina. -W tej chwili wiecej byloby z tego szkody niz pozytku - odparl Rust. - Gdyby ja odwolano, w gazecie moglby sie ukazac artykul o tym, co zdolala juz odkryc. Bardzo mozliwe, ze jej informacje sa malo znaczace, ale nie mozemy sobie pozwolic na takie ryzyko. -Pozostawienie jej w poczuciu zupelnej swobody wiaze sie z dalszym zbieraniem informacji - sprzeciwila sie Sabrina. -Niekoniecznie - stwierdzil Rust. - Oboje jestescie tu zarejestrowani jako bona fide pracownicy ONZ-tu. Mike na stanowisku doradcy ambasadora Stanow Zjednoczonych, a ty jako tlumaczka przy Zgromadzeniu Ogolnym. A poza tym nie zapominajcie, ze uchodzicie za osoby, ktore bardzo czesto widuja sie poza praca. Jesli nawet zauwazyla was razem wychodzacych z gmachu ONZ-tu, to fakt ten sam w sobie nie jest szczegolnie podejrzany. Byliscie w budynku, gdy telefonicznie przekazano wiadomosc, ze wasz wspolny przyjaciel, Siergiej Kolczynski, zostal postrzelony na lotnisku w Lizbonie podczas czegos, co uznaliscie za pozbawiony motywow napad. Przylecieliscie tutaj, by sie z nim zobaczyc. Tak bedzie brzmiala historyjka, ktora rozpowszechnimy, gdyby pojawily sie jakies zapytania. Jest wiec sprawa zasadniczej wagi, byscie regularnie odwiedzali Siergieja, aby uwiarygodnic te opowiesc. -Z pewnoscia Warren bedzie obserwowac hotel - zauwazyl Graham. - Moga zdarzyc sie komplikacje, jak trzeba bedzie wymknac sie niepostrzezenie. I co wtedy? -Do Siergieja mozecie jezdzic sierra, natomiast w bocznej uliczce powinien stac inny woz. Poprosze majora Inacia, by dostarczono go tak szybko, jak tylko mozliwe. -A moze powinno sie wprowadzic inny zespol do wykonania zadania, a nas pozostawic do odegrania roli przynety? - zapytala Sabrina. -Postapilibysmy tak, gdyby w gre nie wchodzil Zlotin - stwierdzil Rust. - Mike zna Zlotina lepiej niz ktokolwiek w UNACO, a to moze dac nam przewage. -Mam nadzieje, ze cie nie rozczaruje, Jacques - odezwal sie Graham. - Ten facet jest jednym z najlepszych. -Ty tez jestes - rzucil Rust. - I wlasnie dlatego potrzebujemy cie tutaj. Stanowisz nasza jedyna realna szanse dotarcia do Zlotina. Zapamietaj to sobie. -Ironia losu, prawda? - Sabrina przerwala przeciagajace sie milczenie. - Mozemy odzyskac dokumenty, lecz jesli ta Warren opublikuje artykul na nasz temat, organizacja i tak zostanie skompromitowana. -Mysle, ze pulkownik Philpott bedzie mial w tej sprawie cos do powiedzenia - odrzekl Rust, pozwalajac sobie na usmieszek satysfakcji. - Zawsze ma asa w rekawie, gdy trzeba rozgrywac taka sytuacje. Jesli go znam, skorzysta z niego w chwili, gdy tamci beda sie najmniej tego spodziewac. A jednak Philpott nie mial asa, ktorym moglby pokonac Katherine Warren. Tuz po objeciu stanowiska w UNACO zrozumial, ze poslugiwanie sie jedynie srodkami prawnymi, w celu zapewnienia tajnosci organizacji, moze okazac sie zarowno kosztownym, jak i czasochlonnym doswiadczeniem. Zwerbowal wiec czterech bylych funkcjonariuszy FBI. Ich zadaniem bylo kolekcjonowanie niedyskrecji, a niekiedy informacji o nielegalnej dzialalnosci indywiduow, ktore Philpott uwazal za zagrozenie dla organizacji. Choc nowo przyjeci znajdowali sie na liscie pracownikow biura dezinformacji UNACO, wkrotce stali sie znani wsrod agentow operacyjnych jako "Brudny Kartel". Wszelkie zebrane przez nich materialy byly potwierdzone zeznaniami skladanymi pod przysiega oraz, gdy bylo to mozliwe, kompromitujacymi fotografiami... Jak dotad UNACO nigdy nie zostala skompromitowana, a Philpott robil wszystko, aby tak bylo w dalszym ciagu. Jednym z glownych celow zespolu stali sie redaktorzy wplywowych dziennikow w kraju i za granica. A poniewaz redaktorzy zmieniali sie, przeto zespol musial nieustannie rewidowac i uaktualniac swe materialy. O poprzednim redaktorze "New York Sentinela" zebrano wystarczajaco informacji, by sie od nich odczepil. Ale jak dotad nie zdobyli nic na Larry'ego Ryana. Philpott wezwal czlonkow zespolu tego ranka i kazal znalezc cokolwiek o Ryanie lub Katherine Warren. Dobrze wiedzial, ze jest Boze Narodzenie, a wszyscy czterej maja rodziny, ale telefon od Rusta zmusil go do takiej decyzji. Musial dzialac, szybko... Samochod skrecil z Interborough Parkway w dzielnice Queens, kontynuowal jazde przez jakies dwiescie metrow, a potem zatrzymal sie przed metalowa brama. Znajdujaca sie obok tablica ostrzegala zlowieszczo: BUDYNKI GROZACE ZAWALENIEM. NIEBEZPIECZENSTWO. NIE WCHODZIC! Kierowca posluzyl sie nadajnikiem na desce rozdzielczej, aby uruchomic brame, ktora automatycznie zamknela sie za samochodem. Niecaly kilometr dalej rozciagal sie kompleks zlozony z pol tuzina zrujnowanych budynkow. Kierowca podjechal do zamykanych garazy na skraju kompleksu i, posluzywszy sie inna czestotliwoscia, uruchomil drzwi. Wjechal do srodka, a drzwi znow sie za nim zamknely. Nastepnie w nadajniku zaprogramowal kod, zmieniany kazdego ranka. Wowczas podloga zaczela sie opuszczac na poteznej prasie hydraulicznej, az zatrzymala sie pietnascie metrow ponizej poziomu ziemi. Znajdowali sie w Osrodku Szkoleniowym UNACO. Zbudowano go pod ziemia, aby zapewnic maksymalne bezpieczenstwo. Utworzono w nim wydzialy: balistyczny, medyczny i badawczy. Przygotowano obszerna hale sportowa, w ktorej agenci operacyjni obowiazani byli spedzac minimum piec godzin tygodniowo, intensywnie cwiczac sie w walce bez broni, oraz nowoczesna strzelnice, wyposazona w najnowsze urzadzenia techniczne. To tutaj agenci operacyjni musieli wykazac swoje umiejetnosci w poslugiwaniu sie najnowoczesniejsza bronia. Philpott wysiadl z samochodu, kierowca zas natychmiast odjechal na parking. Z windy wylonila sie wysoka, lysa postac i zdecydowanym krokiem pomaszerowala do Philpotta. Major Neville Smylie, byly oficer SAS, ktory wyroznil sie podczas sluzby w Malezji, Omanie i Irlandii Polnocnej, obecnie szef Osrodka Szkoleniowego, od chwili gdy zostal zorganizowany na poczatku lat osiemdziesiatych. Byl to surowy Anglik o niewielkim poczuciu humoru. Chociaz agenci operacyjni niezbyt go lubili, to jednak wszyscy darzyli najwyzszym szacunkiem. Jego krytyczne uwagi, ktore zawsze przyjmowano na serio, uratowaly w przeszlosci niejedno zycie. Philpott znal Smyliego jeszcze z Malezji, ale, choc z niechecia, przyznawal sie, ze on takze nigdy tak naprawde nie polubil bylego zolnierza SAS-u. -Dobry, Malcolm - odezwal sie Smylie, polykajac koncowki slow, ktore wymawial w sposob charakterystyczny dla absolwenta brytyjskiej prywatnej uczelni. Wyciagnal reke. - Nie spodziewalem sie dzisiaj ciebie tutaj. -To samo moglbym powiedziec o tobie - odparl Philpott, potrzasajac jego dlonia. - Na litosc boska, to przeciez Boze Narodzenie. Czemu nie jestes w domu z Sheila i rodzina? -Mialem pare spraw, ktore musialem zalatwic tego ranka. Obiecalem Sheili, ze wroce na czas, by pokroic indyka na lunch. A co z toba? Co cie tu sprowadza tak nagle? -Interesy - odrzekl Philpott. - Dotycza ataku na Abego i Siergieja dwa dni temu w Lizbonie. -Jak sie czuje Siergiej? - zapytal Smylie. -Odzyskal przytomnosc dzis wczesnym rankiem. Lekarze sa przekonani, ze calkowicie wyzdrowieje. -To wspaniala nowina - odparl Smylie, choc jego glos nie brzmial zbyt przekonujaco. -Nie przyjechalem tu tylko po to, by ci o tym opowiedziec - zapewnil go Philpott. - Skoro juz tu jestes... - zawahal sie, nim zaczal mowic dalej: - Podejrzewalem, ze ktos z organizacji dal cynk napastnikom na temat konferencji w Lizbonie. Tylko w taki sposob mogli sie dowiedziec, ze Abe wiezie w swej dyplomatce dokumenty o kluczowym znaczeniu. -I podejrzewasz kogos stad, z Osrodka Szkoleniowego? - zdumial sie Smylie. -Tak. Przeprowadzilem wlasne, dokladne sledztwo i teraz mam te satysfakcje, ze znam tozsamosc kreta. Poprosilem go dzisiaj tutaj pod pretekstem, ze potrzebuje od niego pewnych informacji. -Kto to taki? - zapytal Smylie. Philpott wyciagnal ze swej dyplomatki kartonowa teczke i pokazal Smyliemu nazwisko na okladce. -Nie moge w to uwierzyc - rzekl z niedowierzaniem Smylie. -Ja tez nie wierzylem w pierwszym momencie - powiedzial Philpott. - Z pewnoscia nie przyjechalbym tutaj dzisiaj, gdybym nie mial pewnosci co do faktow. To, co ustalilem, stanowi niepodwazalne dowody. -Rozumiem - padla wypowiedziana bezbarwnym glosem odpowiedz. -Jesli mozna, chcialbym skorzystac z twego gabinetu. -Tak, oczywiscie - odrzekl Smylie, wskazujac gestem winde. Zjechali na drugie pietro kompleksu i wyszli na szary, betonowy korytarz. Po obu jego stronach znajdowaly sie liczne metalowe drzwi bez zadnych napisow. Prowadzily one do dzwiekoszczelnych pokojow, w ktorych zebrano najnowoczesniejsze urzadzenia, umozliwiajace personelowi UNACO kontynuowanie nieustajacej walki z miedzynarodowa przestepczoscia. Mezczyzni podeszli do drzwi na koncu korytarza, a Smylie uruchomil je miniaturowym nadajnikiem, ktory mial w kieszeni. Weszli do pokoju i Smylie zamknal drzwi. Wojskowy zyciorys Smyliego w sposob oczywisty ujawnial sie dzieki oprawionym, czarno-bialym fotografiom, ktore wisialy na trzech scianach. Wszystkie byly pamiatkami z jego sluzby w SAS, od Korei az po Irlandie Pomocna. Czwarta sciane zdobila szabla w pochwie. Na jej rekojesci znajdowaly sie insygnia pulkowe. Szable te ofiarowali Smyliemu koledzy, gdy zrezygnowal ze sluzby wojskowej, by rozpoczac prace w UNACO. Philpott usiadl za mahoniowym biurkiem i wybral wewnetrzny numer telefoniczny. Wypowiedzial kilka slow do mikrofonu, odlozyl sluchawke i spojrzal na Smyliego. -Kaz postawic wartownika za drzwiami. Zawiadomie cie, kiedy skoncze. -Oczywiscie - odparl Smylie, a potem zawrocil na piecie i wymaszerowal z pokoju. Philpott zamknal drzwi. Spojrzal z uwaga na lezaca przed nim teczke. Wciaz jeszcze trudno mu bylo pogodzic sie z tym, ze ktos, kogo tak szanowal, mogl zwrocic sie przeciw UNACO, i to w taki sposob. Szczegolnie ze chodzilo o kierownika dzialu w Osrodku Szkoleniowym. Profesor Marcel Toure byl od trzech lat odpowiedzialny za wydzial balistyki UNACO. Philpott poczul sie zdradzony. I bardzo rozgniewany... Nad drzwiami zaczelo blyskac swiatelko, wskazujac, ze ktos nacisnal przycisk dzwonka. Philpott spojrzal na monitor na biurku. Pojawil sie na nim panoramiczny obraz postaci stojacej na korytarzu. Na widok profesora pulkownik lekko zacisnal wsparte na biurku piesci, ale szybko opanowal emocje. Za pomoca nadajnika otworzyl drzwi. -Witaj, Malcolmie - powiedzial Toure z wesolym usmiechem, wchodzac do gabinetu. - Skladam ci zyczenia swiateczne. -Siadaj - Philpott z trudem staral sie opanowac zlosc. Toure rozsiadl sie w najblizszym fotelu, wciaz usmiechniety. -Malcolmie, rozmowa z toba dzisiejszego ranka brzmiala bardzo tajemniczo, ale oczywiscie przybylem natychmiast. Wspomniales, ze potrzebne ci sa jakies informacje. O co dokladnie chodzi? -Co mozesz mi powiedziec o Emilu Jannocu? - zapytal Philpott, wlepiwszy wzrok w twarz profesora. -Jannocu? - powtorzyl z wahaniem zapytany. Jego usmiech nagle zniknal. - Tak, teraz go sobie przypominam. Zeznawalem jako swiadek na jego procesie. Oskarzono go o morderstwo. To bylo dobre piec lat temu. -A twoje swiadectwo mialo kluczowe znaczenie dla jego uniewinnienia, czyz nie? -Podczas ekspertyzy stwierdzilem, ze bronia, ktora mi przyslano, nie popelniono morderstwa. Gardze Jannokiem i jemu podobnymi, jak kazdy, ale zeznawalem pod przysiega. Musialem mowic prawde. -Detektyw, prowadzacy sledztwo, twierdzil po procesie, ze przyslano ci bron, ktora z pewnoscia posluzyl sie morderca. Sugerowal, iz w jakis sposob podmieniono ja, gdy znajdowala sie u ciebie. -Tak, pamietam to - Toure wzruszyl ramionami. - Zalezalo mu na wyroku skazujacym, a gdy go nie uzyskal, oskarzyl mnie w tak oburzajacy sposob. Pozniejsze dochodzenie policyjne oczyscilo mnie od zarzutu jakiejkolwiek zmowy z obrona. Philpott wyjal arkusz papieru z obwoluty i polozyl go na biurku. -To sa wyniki sledztwa. Jak powiedziales, oczyszczono cie z wszelkich zarzutow. Czy pamietasz, kto prowadzil dochodzenie? -Nie, nie moge tak nagle przypomniec sobie. O co w tym wszystkim chodzi, Malcolmie? -Dochodzenie prowadzil niejaki kapitan Alain Leroux z paryskiej Surete - odrzekl Philpott, zignorowawszy pytanie. - Oto jego podpis na dokumencie. Na poczatku tego roku Laroux aresztowano. Oskarzono go o korupcje. Podczas procesu wyszlo na jaw, ze przez osiem lat przyjmowal lapowki od wielu czolowych osobistosci przestepczego podziemia, z Emilem Jannokiem wlacznie. -Nie mialem pojecia - odparl Toure, nagle pobladlszy. -Budzi to powazne watpliwosci co do wynikow zawartych w tym raporcie, nie uwazasz? - Philpott wskazal gestem lezacy na biurku dokument. -Nie sugerujesz chyba, ze bylem w zmowie z Jannokiem i Leroux? - powiedzial Toure, nerwowo przelykajac sline. Philpott wyjal faks i polozyl go obok arkusza papieru. -Otrzymalem to wczoraj pozno w nocy. Pochodzi od mego odpowiednika w paryskiej Surete. Podpisane zeznanie Leroux. Wymienia ciebie, jako osobe, ktora podmienila bron, zanim Jannoc stanal przed sadem. -To szalenstwo - odpalil Toure. - On gotow powiedziec cokolwiek, by uzyskac skrocenie wyroku. -Policja nie wchodzila z nim w zaden uklad - stwierdzil Philpott. - To oswiadczenie zlozyl dobrowolnie. Ale to jeszcze nie wszystko, prawda? Jannoc trzymal cie za jaja i poslugiwal sie toba wiele razy w pozniejszym okresie. Byles dla niego zrodlem licznych poufnych informacji, zgadza sie? -Nie wiem, o czym mowisz, Malcolmie - udal zdziwienie Toure, a w jego glosie pojawily sie nuty rozpaczy. -Nie obchodzi mnie ani troche, czy ty i Leroux spiskowaliscie, by wprowadzac w blad wymiar sprawiedliwosci we Francji, i czy brales od Jannoca lapowki za oddawane mu uslugi - warknal ze zloscia Philpott. - Mnie obchodzi tylko UNACO. Sprzedales nas, Marcelu. Powiedziales Jannocowi o konferencji w Lizbonie, tak? -Malcolmie, ja nie... -Ty nie! - zagrzmial Philpott, walac ze zloscia piescia w biurko. Toure pochylil sie na fotelu, kryjac twarz w dloniach. -Kiedy pomysle, ze Abe Silverman byl twoim przyjacielem, to czuje mdlosci. Ty wydales go Jannocowi. Mam nadzieje, ze otrzymales pieniadze tego warte. Toure powoli podniosl glowe, bliski placzu. -Malcolmie, przysiegam, ze nie wiedzialem, do czego to moze doprowadzic. Obiecal mi, ze Abemu nie stanie sie krzywda. Powiedzial, ze nikomu nie stanie sie krzywda. Gdy dowiedzialem sie, co sie wydarzylo w Lizbonie, poczulem sie jak zbity pies. -O, z pewnoscia - rzucil pogardliwym tonem Philpott. -Nie chcialem brac w tym udzialu, Malcolmie, ale Jannoc grozil, ze mnie wyda, jesli nie wykonam jego zadan. - Toure przeczesal wlosy zgietymi palcami. - Nie mialem wyboru. Mam rodzine. Musialem ja chronic przed skandalem. -Troche na to za pozno - powiedzial gorzkim tonem Philpott. -Co ze mna bedzie? - zapytal Toure, jak gdyby po raz pierwszy zastanowil sie nad skutkami swych zdradzieckich poczynan. -To zalezy od ciebie. Jesli bedziesz w pelni wspolpracowac podczas sledztwa, z pewnoscia wyjdzie ci to na dobre. -Bede wspolpracowal - odrzekl przygnebiony Toure. - Co chcesz wiedziec? Philpott wyjal ze swej dyplomatki mikromagnetofon kasetowy i polozyl na biurku miedzy nimi. Wlaczyl go. -Zadam ci kilka pytan. Bardziej szczegolowe przesluchanie przeprowadza dwaj starsi funkcjonariusze UNACO. Zrobia to jeszcze dzisiaj, w Osrodku Szkoleniowym. Mozesz zazadac obecnosci adwokata, zarowno teraz, jak i pozniej. Czy chcesz zatelefonowac? Toure potrzasnal glowa. -Odpowiadaj glosno - powiedzial Philpott, wskazujac mikromagnetofon. -W tej chwili nie chce adwokata. -Doskonale. Ile razy przekazywales Jannocowi informacje o UNACO, od chwili gdy zostales zaangazowany tutaj, w Osrodku Szkoleniowym? -To byl jedyny raz, przysiegam. -Kiedy po raz pierwszy skontaktowal sie z toba w UNACO? - zadal kolejne pytanie Philpott. -Nie moge sobie natychmiast przypomniec dokladnej daty, ale to bylo w kilka dni po pogrzebie jego brata. -Czego chcial od ciebie? Toure pochylil sie do przodu i wbil beznadziejne spojrzenie w dywan. -Dowiedzial sie od informatora, ze jeden z zespolow operacyjnych byl odpowiedzialny za zabicie jego brata. Najpierw zazadal, abym ujawnil, ktory zespol byl w Marsylii w tym czasie. Powiedzialem mu, ze wszelkie informacje o agentach operacyjnych, z ich tozsamoscia wlacznie, sa tajne i znane tylko garstce wysokich urzednikow UNACO. Dodalem, ze nigdy nie zetknalem sie z agentem operacyjnym. -Jak zareagowal? -Nie zrobilo to na nim zadnego wrazenia. Chcial nazwisk ludzi, a ja mialem je dla niego zdobyc. Wiec z rozpaczy umiescilem pluskwe w gabinecie Abego. Wiedzialem, ze w zwiazku z zakresem swej pracy bedzie znal nazwiska poszczegolnych czlonkow zespolow operacyjnych. -Gabinety sa sprawdzane co rano - stwierdzil Philpott. - Jak zdolales ukryc pluskwe tak, ze nie zostala wykryta? -Musialem ja usuwac co wieczor, nim poszedlem do domu, i znow umieszczac nastepnego ranka, gdy gabinet zostal sprawdzony. Nie bylo to oryginalne rozwiazanie, ale jedynie takie zdolalem wymyslic w tak krotkim terminie. -I w ten sposob dowiedziales sie o konferencji w Lizbonie? Toure kiwnal glowa. -Tak. Uslyszalem, jak Abe wiele razy rozmawial o niej z Siergiejem. Przekazalem informacje Jannocowi, a on widocznie doszedl do wniosku, ze kradziez teczek jest jedynym sposobem na wykrycie zabojcy brata. -Czy rozmawial o tym z toba? - zapytal Philpott. -Powiedzial mi tylko, ze chce zdobyc teczki podczas pobytu Abego w Lizbonie. Wowczas nie wiedzial jeszcze, jak to zrobi. Gdybym przypuszczal... -Chciales cos powiedziec? - ponaglil Philpott, kiedy Toure przerwal. Profesor poruszyl sie niespokojnie w fotelu. -Nie wiedzialem, ze Siergieja postrzela. Nie mialem pojecia, ze Abe zostanie porwany. Przysiegam, nie wiedzialem. -Nie kupuje tego - odparowal bez ogrodek Philpott. - Nie potrzeba wysokiej inteligencji, by zdac sobie sprawe, ze dla Jannoca teczki pozostana bezuzyteczne, gdy zabraknie Abego. Tylko on mogl zlamac szyfr. Jannoc potrzebowal Abego, podobnie jak dokumentow. -Nie chcialem, by to wszystko sie zdarzylo, Malcolmie - wyznal cicho Toure. - Nie mialem jednak wyboru. Musisz to zrozumiec. -Pozostaw swoje usprawiedliwienia dla sedziego - odrzekl Philpott, wylaczajac mikromagnetofon. - Byc moze okaze sie bardziej wspolczujacy. -Nie pozwolisz, by cokolwiek z tego dotarlo do prasy, prawda? -Oczywiscie, ze nie. Wszelkie procesy dotyczace UNACO zawsze odbywaja sie przy drzwiach zamknietych. Wiesz o tym dobrze, bo w przeszlosci niejednokrotnie byles swiadkiem. Philpott uruchomil drzwi i gestem wezwal wartownika. -Zaprowadz pana profesora do pokoju przesluchan. Nikt nie moze sie z nim kontaktowac bez zezwolenia majora Smyliego lub mojego. Czy to jasne? -Tak jest, panie pulkowniku - padla zwiezla odpowiedz. Toure odtracil dlon wartownika i wstal. Zrobil kilka krokow w strone drzwi i nagle sie potknal. Chwycil sie najblizszego fotela, by nie upasc, a wartownik ujal go za ramie. W tej samej chwili Toure wyrwal pistolet automatyczny Heckler Koch z kabury straznika i odsunal sie od drzwi, celujac w Philpotta. -Odloz bron, Marcelu - powiedzial spokojnie Philpott. - I tak masz dosc klopotow. Nie pogarszaj swojej sytuacji. Gdy wartownik zrobil krok w jego strone, Toure skierowal pistolet na niego. -Nie chce zranic zadnego z was, ale zrobie to, jesli podejdziecie choc troche blizej. Mam bron i to zapewnia mi przewage... Nie zmuszajcie mnie, bym was zabil. Philpott gestem nakazal wartownikowi cofnac sie. -Marcelu, wiesz, ze nigdy sie stad nie wydostaniesz. Wiec moze odlozysz bron, a my zapomnimy, ze ten incydent w ogole sie wydarzyl. -Chce, abyscie obaj stad wyszli - wycedzil Toure, patrzac to na jednego, to na drugiego. - Zrobcie to! Philpott wzial swa laske i wysunal sie zza biurka. -Marcelu, to nie jest warte... -Daj spokoj - przerwal mu Toure. - Nie ma odwrotu. Juz nie. - Zrobil gest w strone drzwi. - Wyjsc. Obaj. Philpott skinal glowa, patrzac na wartownika. Wyszli na korytarz, a drzwi natychmiast zamknely sie za nimi. Toure zatrzasnal sie w gabinecie. -Zlap majora Smyliego - warknal Philpott do wartownika - i powiedz mu, by przyniosl zapasowy nadajnik. Straznik pobiegl w glab korytarza do telefonu. Gdy wrocil, zastal Philpotta patrzacego z ponura mina na drzwi. Nie mogli w zaden sposob skontaktowac sie z profesorem, gdyz w celu zwiekszenia bezpieczenstwa wszystkie drzwi w osrodku byly dzwiekoszczelne. Po chwili z windy wybiegl Smylie. -Co sie dzieje? - zapytal zziajany, Philpott zwiezle wyjasnil mu sytuacje. Smylie rzucil wartownikowi wsciekle spojrzenie za to, ze dal sie tak latwo nabrac, a potem wreczyl nadajnik Philpottowi i wyciagnal z kabury brauning. -Mam przeczucie, ze nie bedzie ci potrzebny - rzekl Philpott, spogladajac na pistolet. -Nie mozemy ryzykowac - odparl Smylie, stajac obok wejscia do gabinetu. Philpott uruchomil drzwi, a major wykonal polobrot, mierzac z pistoletu. Opuscil bron. Toure juz nie byl grozny, strzelil sobie w podniebienie. Pocisk przebil mu mozg, wyszedl z tylu glowy i wbil sie w spryskana krwia sciane za plecami profesora. Smylie wiedzial, ze Toure nie zyje, lecz sprawdzil puls. Powoli skierowal wzrok na Philpotta i potrzasnal glowa. -Sprowadz tu natychmiast dyzurnego lekarza - Philpott zwrocil sie do wartownika. Zolnierz wypadl z pokoju. -Spojrz - Smylie wskazal mikromagnetofon zacisniety w dloni profesora. Philpott wyluskal go z palcow zmarlego. Aparat byl wlaczony. Pulkownik wylaczyl go i przewinal kasete. Siadlszy za biurkiem, postawil aparacik przed soba i obojetnie wysluchal ostatnich slow Tourego: "Malcolmie, zdaje sobie sprawe ze szkod, jakie wyrzadzilem organizacji, ale przysiegam, ze nie mialem pojecia, iz do tego dojdzie. Wiem, ze gdybym mial stanac przed sadem, mojej rodzinie przyniosloby to jedynie wstyd i hanbe. Moja zona jest dumna i uczciwa kobieta. Gdyby kiedykolwiek dowiedziala sie, co zrobilem, pekloby jej serce, szczegolnie ze motywem byly korzysci materialne. A moja corka jest na ostatnim roku Uniwersytetu Kolumbia. Nie chce, by moje zbrodnie wycisnely pietno na jej zyciu. Dlatego wybralem takie wyjscie. Wiem, Malcolmie, ze zawiodlem twoje zaufanie i mozesz potepic mnie za moje czyny. Pozostawiam twemu sumieniu to, czy uznasz za wlasciwe opowiedziec mojej rodzinie prawde kryjaca sie za tym, co wydarzylo sie dzis. Wiem, ze zrobisz to, co twoim zdaniem bedzie wlasciwe". Po chwili dal sie slyszec huk wystrzalu. Philpott wylaczyl mikromagnetofon i odchylil sie na oparcie fotela. -Czy powiesz o wszystkim jego zonie? - zapytal Smylie. -Nie - odrzekl po chwili namyslu Philpott, a potem siegnal po laske, wstal i skierowal sie ku drzwiom. - Wezwij mego kierowce, dobrze? Mam przeczucie, ze czeka mnie dlugi dzien. 6 Zadzwonil telefon. Whitlock obudzil sie natychmiast, usiadl na lozku i przylozyl sluchawke do ucha.-Royce? - uslyszal. -Tak - wymamrotal Whitlock, przecierajac oczy. Z nocnego stolika wzial swoj zegarek. Byla piata trzydziesci rano. - Kto mowi? -Jannoc. Ubieraj sie. Mam propozycje, ktora moze cie zaciekawic. -O tej porze? - brzmiala niedowierzajaca odpowiedz. -Jestes zainteresowany, czy nie? - warknal Jannoc. -Oczywiscie, ze jestem zainteresowany - odrzekl Whitlock, teraz juz zupelnie rozbudzony. - O co chodzi? -Dyskusje na ten temat odbedziemy w moim gabinecie. Za dziesiec minut Saisse przyjdzie do ciebie. Przyprowadzi cie do mego biura. OK? -Oczywiscie - odparl Whitlock. Polaczenie przerwano. Mysli Whitlocka zaczely galopowac. Interes? Oczywiste bylo, ze Jannoc go sprawdzil i uznal za wiarygodne to, co mu o sobie powiedzial. Nic dziwnego. Philpott zawsze trafnie przewidywal kazda ewentualnosc. Ale co to za interes? Czy Jannoc chce mu zaproponowac prace w swej organizacji? Taka odpowiedz wydawala sie najprawdopodobniejsza. Jaka prace? Czy umozliwi mu to dostep do gabinetu Jannoca i zainstalowanie tam miniaturowych pluskiew, ktore Rust dal mu w Paryzu? Po chwili doszedl do wniosku, ze szkoda czasu na jalowe spekulacje. Nie dowie sie, o co chodzi Jannocowi, dopoki z nim nie porozmawia. Wstal z lozka i wzial szybki prysznic. Konczyl sie ubierac, gdy uslyszal pukanie. Naciagnal sweter i podszedl do drzwi. -Jestes gotow? - zapytal Saisse. - Monsieur Jannoc czeka na ciebie. Podeszli do windy. Saisse wsunal klucz magnetyczny w odpowiednie wyciecie i w chwile pozniej winda podjechala. Gdy weszli do kabiny, ponownie uzyl klucza magnetycznego i zapalila sie tablica sterujaca. Nacisnal przycisk do penthouse'u. Gdy drzwi sie otworzyly, mieli przed soba prywatny gabinet Jannoca, ale za biurkiem zajmowal miejsce Zlotin, pograzony w czytaniu jakiegos faksu. Jannoc siedzial w jednym z foteli, trzymajac w rece filizanke kawy. Whitlock wszedl do pokoju. Saisse natychmiast wyciagnal pistolet HK P7 i wskazal nim drewniane krzeslo, stojace posrodku pokoju. -Co tu, u diabla, sie dzieje? - spytal Whitlock, spogladajac na Jannoca. -Siadaj - odrzekl Jannoc, wskazujac krzeslo ruchem wolnej reki. Whitlock usilowal zdlawic ogarniajaca go fale niepokoju. Podszedl do krzesla i usiadl. Czy misternie ulozona historyjka przestala go chronic? Jesli tak, to czemu po prostu nie zeszli do sypialni, gdy jeszcze spal? Dlaczego zdecydowali sie budzic go i prowadzic do gabinetu Jannoca? Nie, im dluzej o tym myslal, tym mniej prawdopodobna stawala sie ta sytuacja. Przeciez UNACO byla niezawodna w oslanianiu swoich agentow. Nigdy niczego nie zostawiano na los szczescia. Zadecydowal wiec, ze najwiecej korzysci moze mu dac przejscie do ofensywy. Nie tylko bedzie to pasowalo do Royce'a, ale rowniez pozwoli ukryc niepewnosc co do rozwoju wydarzen. -Chce wiedziec, co sie tu dzieje. Chryste, wyciaga sie mnie z lozka o piatej trzydziesci rano pod pretekstem omowienia jakiegos interesu, a gdy przychodze, macha mi sie przed nosem pistoletem i kaze siadac na srodku pokoju, jak jakiemus kryminaliscie podczas przesluchania. Co tu sie, u diabla, wyprawia? Zlotin powoli podniosl glowe i popatrzyl na Whitlocka. -Powiedziales przez telefon Jannocowi, ze jestes zainteresowany propozycja finansowa, ktora ma ci zlozyc. Zgadza sie? -Zawsze interesuja mnie propozycje finansowe, szczegolnie te bardzo dochodowe - odpalil Whitlock. -Jestem przekonany, ze uznasz wynagrodzenie za wiecej niz hojne, nawet dla kogos takiego jak ty - odrzekl pogardliwie Zlotin. - Ale zanim cie wezmiemy, musimy miec pewnosc, ze jestes tym, za kogo sie podajesz. -O czym ty mowisz? Jestem Frank Royce. Kim, do cholery, mam byc wedlug ciebie? -Jak powiedzialem, musimy sprawdzic twoja wiarygodnosc. To dlatego Jannoc i ja, kazdy na wlasna reke, przeprowadzilismy zeszlej nocy dochodzenia w twojej sprawie. Jannoc ma kontakt w Afryce, ja mam kontakt w Rosji. Zlotin popukal w dwa faksy lezace przed nim na stole. -Szczegoly nadeszly wczesnym porankiem. -No i? - rzucil wyzywajaco Whitlock. - Czy sprawdzenie mnie zadowolilo was? -Frank Royce z pewnoscia istnieje, co do tego nie ma watpliwosci - odparl Zlotin. - Oba faksy zawieraly z grubsza te same informacje. Ale tego rodzaju szczegoly nietrudno zdobyc. Tak naprawde szukalem fotografii, ktorej prawdziwosc potwierdziloby godne zaufania zrodlo. Tylko w taki sposob moge zostac przekonany, ze jestes Royce. -Jesli twoi ludzie nalezycie odrobili zadania domowe, to wiesz, ze nie pozuje do fotografii. Zawsze staralem sie nie zwracac na siebie uwagi. Przekonalem sie, ze pozwala to pozyc odrobine dluzej. -Istnieje fotografia - stwierdzil Zlotin z wyrazna satysfakcja w glosie. - Mialem nadzieje, ze nadejdzie w czasie, gdy bedziesz tu szedl, ale jeszcze na nia czekamy. Whitlock zmruzyl niepewnie oczy. -A skad ona pochodzi? -Znaleziono ja w archiwach wojskowych w Riazaniu. Riazan? Siedziba akademii wojskowej sil specjalnych. W jaki sposob znalazla sie tam fotografia Royce'a? -Wygladasz na zaintrygowanego - rzekl Zlotin, uwaznie przygladajac sie Whitlockowi. - Jesli jednak jestes Royce'em, nie masz sie czym martwic, prawda? -Martwie sie tak czy owak - odcial sie Whitlock wiedzac, ze teraz jego jedyna szansa jest improwizacja. - Powiedzialem ci, ze nie pozuje przed kamera. I wedle mojej najlepszej wiedzy jedyna istniejaca fotografia to ta, ktora zrobiono, gdy wstepowalem do Armii Brytyjskiej. Wiec jak, u diabla, mogla wpasc w rece Rosjan? -To nie jest fotografia z wojska - odparl Zlotin. - Wiem tylko, ze zrobiono ja gdzies w Afryce. Szczegoly zostana przefaksowane wraz ze zdjeciem. Coz, przynajmniej nie byla to fotografia z wojska. To stanowilo pewna pocieche. Inaczej nie wyplatalby sie zadna gadanina. Jesli zdjecie zrobiono gdzies w Afryce, moze przez pewien czas sie upierac, ze nastapila pomylka co do osoby. Wprawdzie nie oczekiwal, ze Zlotin mu uwierzy, ale przynajmniej uzyska pare dodatkowych sekund na wyplatanie sie z coraz bardziej zaciskajacej sie wokol niego sieci. Saisse znajdowal sie najblizej. I mial spluwe. Gdyby mogl dopasc Saisse'a i rozbroic go... -Mozesz teraz opuscic nas, jesli chcesz - odezwal sie Jannoc, po raz pierwszy wlaczajac sie do rozmowy. - Nikt cie nie bedzie zatrzymywal. Dzis poznym popoludniem wyrusza do Algieru frachtowiec. Wystarczy, ze podniose sluchawke i masz juz przejazd do Afryki zalatwiony. To zalezy tylko od ciebie. Whitlock wiedzial, ze jesli sie teraz wycofa, bedzie to rownoznaczne z przyznaniem sie do tego, ze nie jest Royce'em. Nigdy nie opusci tego pokoju zywy. A gdyby nawet pozwolono mu odejsc, jaki pozytek mialaby z niego UNACO, kiedy wyladuje na frachtowcu plynacym do Algieru? Nie, bedzie musial zaryzykowac. -A co sie stanie, jezeli mnie nie bedzie na tym zdjeciu? - zapytal, znow przechodzac do ofensywy. Wiedzial, ze pozostalo mu juz tylko udawanie zucha. -No coz, bedziemy musieli sie dowiedziec, kim naprawde jestes - odrzekl Zlotin, siegajac po filizanke kawy stojaca przy jego lewym lokciu. -Czlowiek ratuje zycie jakiegos dzieciaka i oto ma podziekowanie - stwierdzil Whitlock, potrzasajac glowa. - Chryste, teraz wolalbym nigdy nie przyjezdzac do Marsylii. -Powiedzialem juz, jesli jestes Royce'em, nie masz sie o co martwic - zapewnil go Zlotin. -A ja ci powtarzam, ze nie pozuje do zdjec. Moze jakis korespondent wojenny, maniak migawek, zrobil fotografie komus innemu i omylkowo przypisal ja do mnie? Wowczas bede mial diabelnie duzo roboty, by sie z tego wytlumaczyc. To trudno nazwac uczciwym ukladem. -Mozesz sie oddalic - powiedzial Saisse, robiac gest w kierunku windy. To by ci sie podobalo, nieprawdaz? - pomyslal Whitlock. Wyczuwal, ze Saisse nie tylko go nie lubi, ale takze nie ufa mu ani odrobine. Wydawalo sie, ze Saisse po prostu czeka na przyjemnosc wsadzenia mu kulki... Wystarczylo, by Jannoc sie na to zgodzil... -Zaryzykuje - odparl Whitlock, wytrzymujac chlodny wzrok Saisse'a. - Mam przeczucie, ze tu mozna spodziewac sie calkiem ladnych pieniedzy, gdy tylko wszystko sie wyjasni. I lepiej, by sie wyjasnilo, bo w przeciwnym razie mozecie byc pewni, ze sie zaladuje na ten frachtowiec do Algieru. Wlaczyl sie faks. Zlotin obrocil sie wraz z fotelem. Whitlock poczul, jak pod wlosami zbiera mu sie kropla potu i splywa po policzku. Zerknal na Saisse'a, ktory stal oparty o biurko, trzymajac niedbale pistolet w dloni. Whitlock sprezyl sie, gotow skoczyc na Saisse'a, gdy zajdzie taka potrzeba... Zlotin wzial do reki kopie fotografii, dlugo sie jej przygladal, a potem opuscil na biurko przed Whitlockiem, ktory powoli, prawie opornie, zdecydowal sie spojrzec na nia. Jego pierwsza reakcja bylo zaskoczenie. A potem, gdy ogarnela go fala odprezenia, mial ochote wybuchnac smiechem. Na fotografii byl on, siedzacy pod skala wraz z czlonkami Dziewiatego Zespolu Operacyjnego. Zdjecie zrobila Sabrina podczas wspolnych cwiczen w zapadlym kacie Pensylwanii, gdzie znajdowal sie oboz UNACO. Dobrze je zapamietal. Wlasnie tego dnia Graham zwichnal noge. Pozostal wiec w bazie, a cwiczenia kontynuowano bez niego. Najbardziej uderzajacy byl jednak stan fotografii. Miala pozaginane rogi i byla pomieta, jakby przez dluzszy czas noszono ja w portfelu. Znak fabryczny roboty Philpotta. Pulkownik byl pewny, iz Zlotin bedzie sprawdzal Whitlocka, i kazal podrzucic zdjecie do archiwum. W jaki sposob zdolal tego dokonac w tak krotkim czasie? -Wygladasz na zdziwionego - odezwal sie Zlotin, przygladajac mu sie uwaznie. -Bo jestem - odparl zgodnie z prawda Whitlock. - Nie pamietalem o tym wszystkim az do tej chwili. Obudzily sie wspomnienia. -Zgodnie z nadeslanym tekstem, na odwrotnej stronie fotografii wypisano nazwiska twych trzech kolegow. Kim oni sa? Whitlock musial szybko pomyslec. Czy Zlotin blefowal, czy tez nazwiska rzeczywiscie wypisano na odwrotnej stronie zdjecia, by dodac autentycznosci sprawie? A jesli tak, to jakie? Prawdziwe nazwiska jego kolegow z Dziewiatego Zespolu Operacyjnego? Czy tez falszywe, te, pod ktorymi wykonywano robote konspiracyjna. Ale kazdy agent operacyjny mial trzy falszywe nazwiska, on zas nie znal wszystkich, uzywanych w Dziewiatym Zespole Operacyjnym. Nie, to musza byc ich prawdziwe nazwiska. Ale czy rzeczywiscie? Byl tylko jeden sposob, by sie tego dowiedziec. -To jest Simon Houchen, Dietmar Reuter i Johnny Ellis - oswiadczyl Whitlock, wskazujac po kolei ich twarze. Zlotin wstal i podszedl do windy. Wyraz jego twarzy pozostal obojetny. Zatrzymal sie i obejrzal na Whitlocka. -Jannoc poda ci warunki umowy. Jesli jestes z nami, wyruszamy za godzine. Wiec badz gotowy. Jannoc zaczekal, az Zlotin i Saisse opuszcza pokoj, a potem podszedl do biurka i zasiadl za nim. Rzucil okiem na zdjecie, kiwnal glowa i odsunal je na bok. -Warunki umowy sa bardzo proste. Za zlecenie, ktore wykonasz wraz z Rosjaninem, otrzymasz trzydziesci tysiecy funtow. Polowe natychmiast, reszte po zakonczeniu operacji. Zajmie ona co najwyzej cztery do pieciu dni. Bedziesz podlegal bezposrednio Rosjaninowi i wykonywal jego rozkazy bez zadnych pytan. Dla ciebie, doswiadczonego zolnierza, nie powinno to stanowic zadnej trudnosci. Obowiazuje zasada: wiesz tylko to, co powinienes wiedziec. Rosjanin powie ci pozniej, co wedlug niego musisz wiedziec. Wyraz twarzy Whitlocka nie zdradzal niczego, ale za zdyscyplinowana maska spokoju ledwie zdolal opanowac podniecenie. W najsmielszych marzeniach mogl oczekiwac jakiejs posady w klubie. W ten sposob moglby stale pilnowac Jannoca. A teraz, jak piorun z jasnego nieba, pojawila sie szansa wnikniecia w samo serce operacji. Nareszcie przelom. I jakze im potrzebny! Kluczowe znaczenie polegalo na tym, by odegral swa role, to zas oznaczalo, ze musi myslec i zachowywac sie jak Royce. Po paru sekundach wstal, wbil dlonie w kieszenie i pograzony w myslach, zaczal przemierzac pokoj. Wreszcie znow popatrzyl na Jannoca. -Musze wiedziec wiecej, nim podejme decyzje. -Takie sa warunki, Royce. Jesli ci sie nie podobaja, zawsze jest do dyspozycji frachtowiec, ktory wyplywa do Algieru po poludniu. Decyzja nalezy wylacznie do ciebie. Whitlock zdal sobie sprawe, ze balansuje na bardzo cienkiej linie. Royce oczywiscie bylby podejrzliwy, jesli chodzi o umowe na tak niejasnych warunkach, ale rownoczesnie nie mogl sobie pozwolic na zbytnie przeciaganie sprawy, gdyz grozilo to utrata tej roboty. Musial wiedziec, kiedy nalezy ustapic. -Kim jest ten Rosjanin? Nawet nie znam jego nazwiska. -I tak pozostanie, poki sam ci nie powie - odparl Jannoc. -Jak mozesz spodziewac sie, ze dam ci odpowiedz, nie wiedzac nic o operacji? Zgoda, trzydziesci paczek to cholerna kupa pieniedzy, ale musze miec pojecie o tym, czego oczekuje sie ode mnie w zamian. Sam chcialbys wiedziec, gdybys byl na moim miejscu, prawda? -Bedziesz nalezal do zespolu pilnujacego pewnych wiezniow. To wszystko, co moge ci powiedziec. -Gdzie? - nie ustepowal Whitlock. -Nie naduzywaj swego szczescia, Royce. Zawsze moge znalezc kogos innego na twoje miejsce. A wiec jestes z nami, czy nie? -Uwazaj, ze z wami - odrzekl wreszcie Whitlock. - Juz narazalem zycie, wiedzac znacznie mniej. Jannoc wyciagnal z kieszeni zaklejona koperte i cisnal ja na biurko. -Pietnascie tysiecy z gory, jak uzgodniono. Whitlock rozerwal koperte i przeliczyl pieniadze. -Mogles wyznaczyc jednego z wlasnych ludzi do roboty z Rosjaninem i to by cie grosza nie kosztowalo. Wiec skad ta propozycja dla mnie? -Bo mysle, ze jestes najlepszym czlowiekiem do tej roboty. Sprawdzilem cie zeszlej nocy. Byles dobrze notowany jako zolnierz w Afryce. I nie tylko to; brales udzial w wiekszej liczbie akcji niz ktorykolwiek z pracujacych dla mnie ludzi. To z pewnoscia przewazylo szale na twoja korzysc. Jak to sie mowi, doswiadczenia nie ma czym zastapic. -Mam nadzieje, ze cie nie rozczaruje - stwierdzil Whitlock, chowajac koperte do kieszeni. -Ja takze, dla twego dobra. -A to co ma znaczyc? - zapytal podejrzliwie Whitlock. -Rosjanin nie ma do ciebie takiego przekonania jak ja, ale poniewaz to ja mowie, co sie ma stac, on musi podporzadkowac sie mojej ocenie. Jesli bedziesz co do kropki wypelnial jego rozkazy, on nie sprawi ci zadnych klopotow. Rozgniewasz go, to cie zastrzeli. -Teraz wykladasz kawe na lawe - odparl Whitlock. -Royce, jestes zawodowym zolnierzem i wiesz, jak wykonywac rozkazy. Po prostu podporzadkuj mu sie bez zastrzezen i z koncem tygodnia bedziesz o trzydziesci paczek bogatszy. Whitlock zastanowil sie nad slowami Jannoca i wreszcie udalo mu sie wymuszenie usmiechnac. -Tak, mysle, ze potrafie to zrobic. -Jestem pewien, ze potrafisz - odrzekl Jannoc siegajac po telefon i wzywajac Saisse'a, by odprowadzil Whitlocka do jego pokoju. Po wyjsciu Saisse'a Whitlock odczekal kilka minut, a potem otworzyl drzwi pokoju i ostroznie wyjrzal na korytarz. Byl pusty. Wyslizgnal sie z pokoju, cicho zamknal drzwi za soba i ruszyl w strone schodow. Bylo sprawa najwyzszej wagi, by skontaktowac sie z Rustem i poinformowac go o ostatnich wypadkach; absolutnie nie mogl przewidziec, kiedy bedzie mial nastepna okazje. Podszedl do automatu telefonicznego kolo baru na pierwszym pietrze, gdzie Saisse zaskoczyl go poprzedniego wieczoru. Bar byl zamkniety, a przylegly korytarz bezludny. Zatrzymawszy sie, by znow sie rozejrzec, podniosl sluchawke i wybral numer europejskiej kwatery glownej UNACO w Zurychu. Dyzurny oficer powiedzial mu, ze moze skontaktowac sie z Rustem w Lizbonie. Whitlock, ktoremu zaczynalo juz brakowac monet, podal oficerowi numer automatu telefonicznego i poprosil, aby Rust polaczyl sie z nim tak szybko, jak tylko sie da. Na telefon Rusta nie musial dlugo czekac. Szybko strescil, co wydarzylo sie w gabinecie Jannoca tego ranka. -I jestes pewien, ze uzyl zwrotu "wiezniowie"? W liczbie mnogiej? - spytal Rust, gdy tylko Whitlock skonczyl swa relacje. -Jestem pewien. Na drugim koncu linii nastapila pelna zamyslenia pauza. Wreszcie Rust sie odezwal: -Jesli zamierzaja posluzyc sie innym kryptologiem, a prawde mowiac, wiecej niz jednym, oznacza to, ze Abemu cos moglo sie juz stac. -Rowniez tak pomyslalem - zgodzil sie Whitlock. - Posluchaj, Jacques, musze konczyc. Telefonujac stad do ciebie, ryzykuje glowe. Nie wiem, kiedy bede mogl sie odezwac. O wszystkim zadecyduja okolicznosci. -Rozumiem. Uwazaj na siebie, mon ami. -Mozesz na to liczyc. Whitlock odlozyl sluchawke i udal sie do pokoju. Gdy otworzyl drzwi, ujrzal Saisse'a stojacego przy oknie i wygladajacego na Stary Port. -Gdzie byles? - zapytal Saisse, odwrociwszy sie od okna. -Poszedlem na spacer - odpowiedzial zaczepnie Whitlock wiedzac, ze jedyna obrona jest natychmiastowy atak. - A zreszta co to ciebie obchodzi? -Mowilem ci, zebys nie opuszczal swego pokoju - warknal Saisse. -Poprawka, zyczyles sobie, zebym nie wychodzil z klubu - szybko podkreslil Whitlock. - I uwazalem, by tego nie zrobic. Zadowolony? -Jestes bardzo pewny siebie - oswiadczyl Saisse, stajac twarza w twarz z Whitlockiem. - Nadmierna wiara w siebie moze okazac sie niebezpieczna slaboscia. -Zapamietam to sobie - odcial sie lodowatym tonem Whitlock. - A teraz, gdy juz skonczyles sledztwo, pewien jestem, ze sam znajdziesz droge do wyjscia stad. -Mogles wygrac z monsieur Jannokiem, ale masz w sobie cos, czemu nie ufam. Nie potrafie tego wyraznie wskazac, ale gdy to zrobie, Rosjanin dowie sie pierwszy. Saisse usmiechnal sie zimno, otwierajac drzwi. -Jestem przekonany, ze zapamieta pan to sobie, mister Royce. Gdy Saisse opuscil pokoj, Whitlock padl na lozko i gleboko westchnal, nie odwracajac wzroku od drzwi. Wiedzial, ze UNACO zrobila wszystko, by wiadomosci o nim byly wiarygodne. Jesli jednak Saisse postanowil zglebiac jego zyciorys, zawsze istniala mozliwosc, ze odkryje cos kompromitujacego. W przeszlosci przytrafialo sie to roznym agentom operacyjnym. Znal ryzyko zwiazane z praca konspiracyjna. Wszyscy agenci je znali, lecz byla to watpliwa pociecha, gdy dojdzie do zdemaskowania. Ilez razy Carmen blagala go, by sie wycofal z pracy operacyjnej, nim mu sie cos przytrafi? Czyzby miala racje? Czy naduzywal swego szczescia za kazdym razem, gdy wykonywal kolejne zadanie? Zawsze twierdzil, ze w konkretnej sytuacji kazdy sam sobie zapewnia szczescie. Szczescie, ktore moze trwac nieograniczenie lub odstepuje w jednej chwili. Czy od niego szczescie mialo sie wlasnie odwrocic? -To wspaniala wiadomosc! - wykrzyknela Sabrina, gdy Rust zrelacjonowal im tresc ostatniej rozmowy z Whitlockiem. - Zastanawiajace jest to, w jaki sposob pulkownikowi udalo sie tak szybko umiescic zdjecie w archiwum riazanskim? -Szesc lat temu do specnazu trafil nasz czlowiek, wyzszy oficer. Zna go jedynie pulkownik, Siergiej i ja. Zeszlej nocy podrzucil fotografie, a poza tym mial jeszcze niezbedny kod dostepu. Dzieki temu mogl ja w komputerze antydatowac, aby wydawalo sie, ze zapisu dokonano mniej wiecej w tym czasie, gdy zrobiono zdjecie. Nie bylo sposobu, aby czlowiek Zlotina dowiedzial sie, ze fotografie podlozono. Sabrina spojrzala na Grahama stojacego przy oknie i spogladajacego w zamysleniu na ulice. -Nad czym rozmyslasz, Mike? -Oczywiste jest, ze Zlotin ma klopoty - odezwal sie Wreszcie Graham. -Czemu tak twierdzisz? - spytal Rust, gdy Graham nie uzasadnial swej opinii. -Zelazna zasada Zlotina byla praca z ludzmi zaufanymi, a wierzcie mi, trzeba bylo piekielnie sie natrudzic, by zdobyc sobie jego zaufanie. Wiecie na pewno, ze mial wlasna elitarna jednostke komandosow, a ci, ktorzy sie w niej znalezli, byli wczesniej starannie przeswietlani. Dlatego wydaje sie zupelnie do niego niepodobne, ze zwerbowal kogos, kogo poznal dopiero zeszlej nocy. Moze to oznaczac tylko jedno: musialo sie zdarzyc cos, co zmusilo go do wprowadzenia zmian w ostatnim momencie. Jannoc powiedzial do C.W., ze bedzie musial pilnowac jakichs wiezniow. Domyslam sie, ze Abe Silverman nie zyje. Wiedzielismy, ze moze sie to zdarzyc, jesli na czas nie otrzyma lekarstwa. Prawdopodobnie Zlotin musial sciagnac kogos w zastepstwie. Byc moze w gre wchodzi wiecej osob. To by nawet tlumaczylo uzycie przez Jannoca okreslenia "wiezniowie"... -Przeciez teczki byly zaszyfrowane osobistym kodem Abego - wtracil Rust. - Nikt inny nie wiedzial, jak zlamac jego szyfr. W tym lezalo sedno tej operacji. -I to stworzylo Zlotinowi mozliwosc improwizowania najlepiej, jak potrafi. -Oczywiscie - przyznala Sabrina, strzelajac palcami. - Wprowadzi kogos, kto mysli podobnie jak Abe. Kogos, kto z nim pracowal. -Albo kogos, kto byl jego uczniem - dodal Graham. - Przypuszczam, ze postara sie o dwoch, moze trzech najslynniejszych kryptologow, by sprobowali zlamac szyfr. I skupi sie tylko na tych, ktorzy albo pracowali z Abem Silvermanem, albo uczyli sie u niego. -Byc moze jestes na jakims tropie, Mike - stwierdzil Rust po chwili namyslu. - Natychmiast skomunikuje sie z pulkownikiem i postaram sie, by Centrum dostarczylo nam liste najwybitniejszych kryptologow. Popracujemy nad nia. Tymczasem wy dwoje otrzymacie polecenie zalatwienia niewielkiej sprawy. -Co takiego? - zapytal podejrzliwie Graham. -Pulkownik jest zdania, ze powinnismy niezwlocznie umiescic pluskwe u Calderego, w barze. Jesli C.W. nie bedzie mogl porozumiec sie z nami, Caldere moze okazac sie jedynym zrodlem informacji. Jest bardzo prawdopodobne, ze Zlotin lub ktorykolwiek z jego kumpli zechca skontaktowac z wlascicielem winiarni. -Ale czy tam nie bedzie sie nadal roilo od gliniarzy? - spytal Graham. -Przed chwila rozmawialem z majorem Inaciem, on zas powiedzial mi, ze zespol sadowo-lekarski ukonczyl prace w zaulku. Uliczka jest w dalszym ciagu zamknieta, a na posterunku stoi policjant. -OK, wiec jak, u diabla, mamy sie tam dostac nie zauwazeni? - zapytal Graham. Rust wyjal z kieszeni pek kluczy i wreczyl je Grahamowi. -Brygada sil specjalnych znalazla je w mieszkaniu Hardina zeszlej nocy, nim wkroczyla tam miejscowa policja. Sa to duplikaty kluczy do winiarni. Jeden z nich otwiera drzwi niewidoczne z zaulka, gdzie zostal zabity Hardin. Tylko w ten sposob mozecie sie, nie zauwazeni, dostac do budynku. -To bardzo ryzykowne, Jacques - orzekla Sabrina. -Nie. Jesli nikt was nie zobaczy, to nie ma ryzyka. Rust wyciagnal dwa nadajniki radiowe i wreczyl je Grahamowi. -Jedno z was bedzie musialo obserwowac, podczas gdy drugie wejdzie do budynku. Nie przewiduje zadnych trudnosci, gdyby jednak cos sie wydarzylo, wowczas musicie sie natychmiast wycofac. Nie chce zadnych starc z miejscowa policja. Czy to jasne? -Oczywiscie - odparl Graham. - A jakie pluskwy mamy umiescic w gabinecie Calderego? -Nasze standardowe CG-11 - odrzekl Rust, wreczajac mu miniaturowe urzadzenie podsluchowe, zamkniete w plastikowym opakowaniu. Nie bylo wieksze niz glowka zapalki. -A moze by tak zalozyc rowniez podsluch do telefonu? - zapytal Graham, chowajac aparacik do kieszeni. -Zrobia to jeszcze dzisiaj ludzie z brygady - powiedzial Rust. - Moga zalozyc podsluch na linii, na zewnatrz budynku. Co prawda nie sadze, by Zlotin probowal skontaktowac sie z Calderem przez telefon, ale musimy byc przygotowani na wszelka ewentualnosc. -A dlaczego ci faceci nie moga zalozyc pluskiew w gabinecie? - zapytala Sabrina. - Gdyby pojawily sie jakies problemy z miejscowa policja, mogliby usunac je moca swej wladzy i zakonczyc w ten sposob sprawe. -Pulkownik chce, by przeszukac bar, a obaj zgadzamy sie, ze to wy macie sprawdzic lokal. Rozliczaja nas w ONZ-cie za zawalenie sprawy z teczkami, wiec gdyby udalo nam sie znalezc cos specjalnego, to z pewnoscia zagraloby na nasza korzysc w odpowiednim momencie. -Kto bedzie prowadzil nasluch? - zapytal Graham. -Brygada sil specjalnych. Beda skladac meldunki bezposrednio majorowi, on zas ma przekazywac istotne informacje mnie. -A gdzie w tej chwili znajduje sie Caldere? - zainteresowala sie Sabrina. -W domu, ze swa rodzina. Winiarnie ma otworzyc dopiero po poludniu. Macie mnostwo czasu na przeszukanie lokalu. Rust patrzyl za nimi, gdy szli w strone drzwi. -I pamietajcie, co powiedzialem: zadnej konfrontacji z miejscowa policja. Wynoscie sie natychmiast, gdyby pojawily sie najmniejsze oznaki klopotow. Udali sie do swoich pokojow, zabrali beretty w kaburach na szelkach i spotkali sie w foyer. Wyszli bocznymi drzwiami i przedostali sie do miejsca na tylach hotelu, gdzie stal niebieski passat, zaparkowany przez czlonka sil specjalnych. Sabrina wyjela z kieszeni kluczyki i usiadla za kierownica. Graham rozejrzal sie powoli wokolo. Zadowolony, ze nikt ich nie sledzil, usiadl obok niej. Poslugujac sie szczegolowa mapa ulic bezposrednio otaczajacych hotel, zdolali, skrecajac kilkakrotnie, przedostac sie na glowna arterie, niewidoczni od strony frontowego wejscia do hotelu. Sabrina pojechala na Stare Miasto i zaparkowala w miejscu, z ktorego bylo widac budynek. -Tam jest gliniarz - wskazal Graham. Przed tasma odgradzajaca zaulek stal umundurowany policjant. - Do diabla, to przeciez rekrut. Nie moze miec wiecej niz dwadziescia lat. -Zaloze sie, ze w tej chwili mysli o wszystkich innych miejscach, w ktorych moglby sie znajdowac rankiem Bozego Narodzenia - oswiadczyla z usmiechem Sabrina. -Musisz go miec bez przerwy na widoku - rzekl Graham, siegajac do klamki. - I zawolaj mnie, jesli postanowi przespacerowac sie. -A ty dokad sie wybierasz? - spytala Sabrina. -To glupie pytanie - odcial sie Graham. -Bynajmniej, jesli masz zamiar pojsc do winiarni. Jacques chce, by przeszukac gabinet Calderego, prawda? -Taa. No i? -Od kiedy umiesz czytac po portugalsku? - spytala, unoszac pytajaco brwi. Graham zaklal ze zloscia pod nosem i opadl na siedzenie. Po chwili wyjal z kieszeni klucze oraz urzadzenie podsluchowe i wreczyl je Sabrinie. -Musimy utrzymywac kontakt przez radio. Lepiej bedzie, jesli to ty nadasz pierwsze wezwanie. Odzywaj sie, powiedzmy, co piec minut, po prostu by miec pewnosc, ze wszystko dzieje sie zgodnie z planem. -Zgoda. -Powodzenia - zawolal za nia Graham, gdy wysiadala z wozu. Przeszla przez ulice i, rzuciwszy okiem na policjanta, pozwolila sobie na lekki usmiech, gdy zauwazyla, ze w roztargnieniu roztrzasa ziemie czubkiem buta. Luzna odziez, wlosy wepchniete pod czapke z daszkiem, bardzo delikatny makijaz sprawily, ze nie przyciagala lubieznych spojrzen przedstawicieli plci przeciwnej. Jej mala wyprawa powiodla sie. Przemknawszy przy bocznej scianie budynku, znalazla sie w waskim zaulku. Byl pusty. Zatrzymawszy sie, by nalozyc skorzane rekawiczki, wyjela z kieszeni klucze i przyjrzala sie zamkowi w drzwiach. Mogl do niego pasowac ktorykolwiek z pol tuzina kluczy z peku. Wsunela pierwszy i sprobowala go obrocic. Nic. Zrobila to samo z drugim i trzecim. Rowniez nic. Czwarty nawet nie pasowal do dziurki. Piaty okazal sie wlasciwy. Uchyliwszy drzwi, weszla ukradkiem do srodka i szybko zamknela je za soba. Znalazla sie w wylozonym dywanem korytarzu. Prowadzil do wahadlowych drzwi, dla ktorych rownie dobrym miejscem mogl byc jakis saloon na Dzikim Zachodzie. Wychodzily aa salon gry, o czym wiedziala wczesniej, po obejrzeniu pospiesznie naszkicowanego planu lokalu, pozostawionego dla nich w samochodzie. Wyjawszy szkic z kieszeni, zorientowala sie we wnetrzu, po czym weszla do sali gier i udala sie w strone schodow po przeciwnej stronie. Dotarlszy do ich szczytu, ostroznie przeszla korytarzem, az wreszcie znalazla drewniane drzwi z napisem zlotymi literami Luis Caldere - Gerente. Znow musiala wyprobowac kilka kluczy, nim odszukala wlasciwy. W gabinecie nie dalo sie nie zauwazyc biurka. Jego wlasciciel nie przywiazywal wiekszej wagi do porzadku. Na blacie walaly sie segregatory i teczki, pomieszane z luznymi kartkami zawierajacymi umowy i faktury. Obok przepelnionej popielniczki lezal nie dojedzony kawalek pizzy, a wyszczerbiona filizanka kawy stala niebezpiecznie blisko skraju blatu. Sabrina skierowala spojrzenie na oprawiona fotografie, wiszaca posrodku sciany za biurkiem. Ukazywala usmiechnietego wlasciciela lokalu, obejmujacego ramieniem jakiegos zawianego mezczyzne w smokingu. Wyciagnela z kieszeni CG-11 i ostroznie wyjela je z plastikowego opakowania. Potem, wlozywszy pudelko do kieszeni, powoli rozejrzala sie po pokoju, by zdecydowac, gdzie najlepiej bedzie umiescic podsluch. Rozpatrzyla wiele mozliwosci, wlacznie z pojemnikiem na piora oraz sztucznym kwiatem na szafce kartotecznej za biurkiem, i wreszcie postanowila ukryc urzadzenie wewnatrz jednego z gniazdek elektrycznych, ktorych caly rzad znajdowal sie w scianie na prawo od biurka. Wyjela z kieszeni noz szwajcarski, przysiadla obok gniazdek i wyciagnela z oprawki to najblizsze. Otwarcie gniazdka, umocowanie wewnatrz malenkiego aparaciku i wlozenie gniazdka na miejsce trwalo krocej niz minute. Przysunawszy sie do biurka, zaczela przegladac luzno lezace papiery, bardzo uwazajac, by pozostawic je dokladnie tak, jak lezaly. Gdy przejrzala stos, dostrzegla na spodzie otwarty terminarz. Zagryzla wargi, ostroznie wyciagajac notatnik spod faktur, a potem przebiegla wzrokiem odreczne bazgroly w nadziei, ze odkryje cos, co okaze sie pomocne w sprawie. Wiekszosc notatek dotyczyla spotkan, a przynajmniej tak sie wydawalo. Najpierw byly wypisane nazwiska, a obok nich w nawiasie zaznaczono godziny. Wiele nazwisk powtarzalo sie regularnie. Wszystkie nalezaly do Portugalczykow. Sabrina doszla do wniosku, ze byli to albo przedstawiciele handlowi, albo koledzy po fachu wlasciciela klubu. Sfotografowala po kolei wszystkie stronice miniaturowym aparatem, nalezacym do standardowego wyposazenia kazdego agenta operacyjnego. Dotarla do zapisow z ostatnich dwoch tygodni, gdy natrafila na kartke z jednym nazwiskiem, nabazgranym na ukos przez cala stronice. Pod nim zanotowano cos, co uznala za numer telefoniczny. Nazwisko byla latwe do rozpoznania. Berger. Szybko sfotografowala stronice i odwrocila kartke. Znow pojawilo sie nazwisko Bergera, a pod nim W nawiasie figurowalo slowo meio-dia, poludnie. Na kolejnej stronicy znalazla notatke: Saisse, Aeroporto, 4.45 po poludniu, a pod nia numer telefoniczny. Sfotografowala i te stronice. Dwukrotnie jeszcze pojawialo sie nazwisko Bergera, z adnotacja meio-dia w nawiasie, i raz nazwisko Saisse, z tym samym co poprzednio numerem telefonu. Starannie umiescila notatnik na jego miejscu na biurku i skontaktowala sie z Grahamem. -Zrobilas wszystko? - zapytal Graham. -Tak. Znalazlam tez jego terminarz. -I co? - usilowal ja ponaglic. -Sa notatki dotyczace Saisse'a i Bergera. Sfotografowalam wszystko, co moze sie nam przydac. Teraz przeszukam biurko. Dzieje sie cos na zewnatrz? -Nic - odrzekl Graham. - Chlopak nie ruszyl sie z miejsca. Ile czasu moze ci to zajac? -Trudno powiedziec - odparla. - Zalezy, co jeszcze znajde. -OK, zglaszaj sie regularnie. Bez odbioru. Sabrina przeszukala szuflady biurka, ale nie znalazla nic waznego. Sprawdzila takze, czy czegos do nich nie przyklejono. Nastepnie zajela sie szafkami kartotecznymi. W dwoch pierwszych szufladach natrafila na pliki faktur, a trzecia okazala sie zamknieta. Jeden z kluczy Hardina pasowal do dziurki. Wyciagnela szuflade. Na podniszczonym dzienniku lezal pistolet. Odsunela bron i wyjela dziennik. Przejrzala go. Byly w nim zapisy przychodu w kazdym dniu przez ostatnie trzy miesiace. Bezuzyteczne informacje. Przerzucila stos teczek. Pod ostatnia znalazla czerwona ksiazeczke z tuzinami nazwisk, w wiekszosci z adresami i numerami telefonow. -Sabrina, zglos sie. Odbior - rozlegl sie zaniepokojony glos Grahama. Natychmiast odpiela radio od paska. -Co sie stalo, Mike? -Klopoty - brzmiala odpowiedz. - Chlopak przed chwila otrzymal wiadomosc przez radio i teraz zmierza do drzwi, przez ktore dostalas sie do knajpy. Zabieraj sie stamtad. -Wlasnie znalazlam ksiazke adresowa Calderego. Musze ja sfotografowac. -Zapomnij o tym. Jesli gliny dostaly jakis cynk, moga tu byc w mgnieniu oka. Jacques nie zyczyl sobie zadnych klopotow z miejscowymi gliniarzami. Wynos sie natychmiast. -Gdzie jest teraz chlopak? - zapytala, zamykajac szuflade. -Stoi w poblizu drzwi. Mozliwe, ze czeka na posilki. I zdaje sie, ze ma w zasiegu wzroku wszystkie wyjscia. Bedziesz musiala wydostac sie przez jakies drzwi po drugiej stronie budynku. Sprobuje odwrocic jego uwage, a ty postaraj sie wyslizgnac z zaulka. Podejme cie przy nastepnym kwartale. -Zrozumialam. -Wezwij mnie, gdy tylko znajdziesz sie na miejscu. -Potwierdzam, zrobi sie. Bez odbioru. Przyczepila radio do paska i spojrzala na ksiazeczke adresowa w dloni, a potem na zamknieta szuflade przed soba. -A, do diabla - powiedziala do siebie i wsunela ksiazeczke do kieszeni. Sprawdzila jeszcze, czy gabinet jest dokladnie w takim stanie, jak go zastala, wyszla i zamknela drzwi na klucz. Idac pospiesznie korytarzem, rzucila okiem na plan pomieszczen i zeszla schodami do sali gier. Nie skierowala sie jednak do korytarza, ktorym poprzednio przechodzila, lecz zrecznie wsunela sie za kontuar barowy i trafila do malej kuchenki. Stamtad byly dwa wyjscia. Drzwi na lewo prowadzily do glownego pomieszczenia barowego, gdzie wraz z Grahamem po raz pierwszy spotkali Hardina i Calderego. Drugie wychodzily na zaulek, w ktorym zginal Hardin. Podeszla do nich. Wewnetrzne zasuwy byly odsuniete. Odpiela radio i zblizyla je do ust. -Zglos sie, Mike. Odbior. -Jestes gotowa? -Tak. Czy gliniarz wciaz stoi przy tamtych drzwiach? -Taa. Nigdzie sie nie rusza. Daj mi trzydziesci sekund, a potem wynos sie do wszystkich diablow. -Zrozumiano, zrobi sie. Bez odbioru. Z przegrodki na rekawiczki Graham wyjal plan miasta, a potem wysiadl z wozu i podszedl do policjanta. -Przepraszam! - zawolal. - Czy pan mowi po angielsku? -Owszem - odpowiedzial policjant po chwili wahania. -Co za ulga - ucieszyl sie Graham. - Chyba sie zagubilem. Musze sie dostac do hotelu Altis. Czy moze pan mi pomoc? - Zauwazyl, ze policjant spojrzal na ulice. - Troche mi sie spieszy. Przyjechalem do Lizbony tego ranka i mialem spotkac sie z zona i synem w hotelu, godzine temu. Nie znam nawet numeru telefonu, by sie z nimi skontaktowac. Bylbym bardzo wdzieczny, gdyby mogl mi pan pokazac na mapie droge, ktora moglbym jak najszybciej dostac sie do hotelu. Policjant niechetnie wzial od Grahama plan i rozlozyl go. -Dziekuje - rzekl Graham, z rozmyslem odwracajac sie od zaulka. - Wie pan, w bagazniku mam wszystkie prezenty bozonarodzeniowe. Przywiozlem je z Nowego Jorku. Moj chlopak ma tylko piec lat. Jeszcze nie dostal swiatecznego prezentu i pewnie juz patrzy na zegarek. Zona mnie zabije, naprawde to zrobi. -Jestesmy tutaj - policjant wskazal na mapie ulice. Sunac palcem po planie, znalazl miejsce, gdzie znajdowal sie hotel. - Hotel jest tam. -Zartuje pan - rzucil Graham, robiac przerazona mine. - Jak, u diabla, mam sie tam dostac najszybciej? Policjant zauwazyl jakis ruch. Wykonal obrot w miejscu, siegajac rownoczesnie do kabury po rewolwer w chwili, gdy Sabrina wynurzyla sie z zaulka. -Parar! - warknal, rozkazujac zatrzymac sie. Na widok wycelowanej broni Sabrina zamarla. Odruchowo skierowala spojrzenie na Grahama, ktory musial sie na cos zdecydowac. Jesli rozbroi policjanta, skomplikuje to sprawe jeszcze bardziej. Jezeli Sabrina zostanie aresztowana, Rust i Inacio beda musieli mocno sie natrudzic, aby uchronic ja przed oskarzeniem o wlamanie. Nagle w uliczke wjechal samochod i z piskiem opon zatrzymal sie obok Sabriny. Wyskoczylo dwoch mezczyzn. Obaj ubrani byli w lekkie garnitury i uzbrojeni w pistolety Heckler Koch. Policjant podbiegl do nich. Graham spogladal z niepokojem, jak jeden z nich pokazal legitymacje, na ktorej widok policjant stanal na bacznosc i zasalutowal. Drugi mezczyzna pchnal Sabrine na samochod, wyciagnal berette z jej kabury, a potem wyjal z kieszeni kajdanki i wykrecajac Sabrinie rece do tylu, zatrzasnal je na jej nadgarstkach. Otworzyl tylne drzwi i gestem nakazal jej wsiasc do wozu. Gdy tylko znalazla sie w srodku, usiadl obok niej i zatrzasnal drzwiczki. Pierwszy mezczyzna odciagnal policjanta na bok, powiedzial cos do niego po cichu, a potem siadl za kierownica i uruchomil silnik. Graham szybko wrocil do swego samochodu. Kim byli ci dwaj? Glinami po cywilnemu? Co powinien zrobic? Rust wyraznie nie zyczyl sobie klopotow z miejscowa policja. W tych okolicznosciach Graham nie mogl uniemozliwic aresztowania Sabriny. Pozostalo mu tylko sledzic ich, a potem zameldowac o wszystkim Rustowi. Samochod odjechal spod winiarni. Graham ruszyl za nim, uwazajac jednak, by za bardzo sie nie zblizac. W pewnej odleglosci od budynku samochod zjechal z ulicy i zniknal za brama pustej parceli. Grahamowi zaczelo walic serce. Jesli byli to gliniarze po cywilnemu, czemu tam wjechali? Wiedzial, ze zycie Sabriny moze byc zagrozone. Musi dostac sie do niej jak najszybciej. Zaparkowal samochod, wyskoczyl z niego i zaczal skradac sie do drewnianego parkanu, ktorym parcela byla ogrodzona. Wyjal berette i, zgiety wpol, pospieszyl do bramy. Zobaczyl samochod zaparkowany mniej wiecej piecdziesiat metrow od parkanu. Kierowca siedzial w srodku, a Sabrina, wciaz skuta, i drugi mezczyzna stali obok wozu. Cala trojka byla zwrocona plecami do Grahama. Mezczyzna wyjal z kieszeni berette, a po chwili druga reka siegnal do nadgarstkow Sabriny. -Rzuc bron! - krzyknal Graham, celujac dokladnie w plecy mezczyzny. - Rzuc i odsun sie od niej! Natychmiast! Czlowiek obejrzal sie przez ramie, a potem cisnal berette na ziemie. -Kim jestes? - zapytal Graham, zblizajac sie. -Kapitan Morales z brygady sil specjalnych - zabrzmiala odpowiedz. - Chcialem wlasnie rozkuc twoja partnerke. Mam kluczyki w dloni. Graham i Sabrina wymienili podejrzliwe spojrzenia. -Poloz je na masce wozu! - rozkazal Graham. - A ty wyjdz z samochodu. Trzymaj rece tak, bym je widzial! Kierowca wysiadl, trzymajac dlonie daleko od ciala. -Moge cie zapewnic, ze jestesmy z brygady sil specjalnych. Obaj mamy legitymacje. W kieszeniach. -Trzymajcie rece tak, bym je widzial! - krzyknal Graham, biorac kluczyk. Otworzyl kajdanki. Sabrina podniosla swoj pistolet. -Teraz obejrzymy legitymacje. Wyjmijcie je powoli i polozcie na masce. Bardzo wolno. Obaj mezczyzni ostroznie wykonali polecenie. Sabrina obejrzala dokumenty i, stwierdziwszy z zadowoleniem, ze sa autentyczne, wsunela berette do kabury. -Dlaczego nie pokazaliscie mi legitymacji w samochodzie? Zaoszczedzilibysmy sobie tych klopotow. -Mielismy jak najszybciej wydostac cie z winiarni - odparl Morales, chowajac do kieszeni legitymacje. - Zamierzalismy powiedziec ci, kim jestesmy, natychmiast po zdjeciu kajdankow i zwroceniu broni. -Skad wiedzieliscie, ze jestem w budynku? - spytala. -Wszystkie rozmowy policyjne sa monitorowane w naszej kwaterze glownej - odrzekl Morales. - Mieszkaniec kamienicy naprzeciw winiarni zatelefonowal na policje z wiadomoscia, ze widzial, jak do budynku wszedl jakis intruz. Na szczescie major Inacio wiedzial o was. W tej sytuacji musielismy dotrzec do baru jak najszybciej i wydostac cie stamtad. W tej chwili policja juz tam jest, ale major Inacio skontaktuje sie ze swoim odpowiednikiem w Wydziale Badania Przestepstw Kryminalnych i wtedy zostanie odwolana. Caldere o niczym sie nie dowie. -Jak sie wam udalo dotrzec tak szybko? - spytal podejrzliwie Graham. -Jak wiesz, od dwoch dni mielismy winiarnie pod nieustanna obserwacja. Nasze stanowisko bylo na koncu ulicy. Gdyby Rosjanin lub ktos z jego ludzi probowal skontaktowac sie z Calderem, wiedzielibysmy o tym natychmiast i moglibysmy odpowiednio zareagowac. -Co miales na mysli, mowiac: "odpowiednio zareagowac"? - zainteresowal sie Graham. Morales wzruszyl ramionami. -To zalezaloby od decyzji majora Inacia. -Nie, nie zalezaloby - zareplikowal Graham. - Decyzja nalezalaby do nas. To nasze sledztwo, nie wasze. My tu dowodzimy. Dobrze bedzie, jesli to sobie zapamietacie. -Jestescie w naszym kraju - odparowal mezczyzna stojacy za Moralesem. - Dobrze bedzie, jesli to sobie zapamietacie. Morales ze zloscia powiedzial cos po portugalsku, a potem usmiechnal sie przepraszajaco do Grahama. -Zdajemy sobie sprawe, ze to wasze sledztwo. Mnie chodzilo o to, ze major Inacio, po konsultacji z waszymi przelozonymi, powie, co mamy robic. I to wszystko. - Zwrocil sie do Sabriny. - Czy w winiarni znalazlas cos waznego? -Nie mialam czasu, by sie nalezycie rozejrzec. Ale udalo mi sie poogladac terminarz Calderego. Byly w nim notatki odnoszace sie do Bergera i Saisse'a, ludzi Jannoca. Sfotografowalam wszystko, co istotne. Oczywiscie przeslemy majorowi kopie filmu, gdy tylko zostanie wywolany. -Docenimy to. A teraz, jesli pozwolicie, musimy wracac do winiarni. Zmienia nas nie wczesniej niz poznym popoludniem. -Dziekuje za pomoc - powiedziala Sabrina, sciskajac dlon Moralesa. -Nie ma za co - odrzekl, a potem, kiwnawszy glowa Grahamowi, wsiadl do wozu. W chwile pozniej samochod zatoczyl polkole i zniknal za brama. -Doskonale posuniecie, Sabrino - warknal Graham. - Terminarz to jedyny slad. Czy nie moglas przynajmniej poczekac, az nasi ludzie wywolaja film, a dopiero potem trzaskac dziobem? Nie musimy dawac brygadzie sil specjalnych takich prezentow. Jest tutaj, w Portugalii, tylko naszym pomocnikiem, nie partnerem. Postaraj sie zapamietac to. -Mylisz sie - odpalila ostro Sabrina, wyciagajac ksiazke adresowa z kieszeni. - Mam znacznie lepsze zrodlo informacji o kontaktach Calderego. Prosze, wez ten notes, na wypadek gdybym odczula nagla potrzebe podzielenia sie informacjami z brygada sil specjalnych. No jazda, bierz to! Graham zagapil sie na notes w wyciagnietej dloni Sabriny, a potem gleboko westchnal i usiadl na ceglach. -Przepraszam, nie mialem zamiaru az tak napadac na ciebie. To nie bylo wlasciwe. Usiadla obok niego. -Wszyscy jestesmy podenerwowani, Mike. Byloby nienaturalne, gdybysmy tak sie nie czuli. -Tylko ze ty, podobnie jak C.W., zawsze potrafisz opanowac swe emocje. Mnie sie to nigdy nie udawalo. Nie licze sie ze slowami, gdy cos mi lezy na watrobie, nie mysle o tym, ze moge komus wyrzadzic przykrosc. -Mam gruba skore - odparla z krzywym usmiechem. - Coz, musze ja miec znajdujac sie pod ciaglym ostrzalem, od czasu kiedy zaczelismy razem pracowac. Graham pochylil sie do przodu z rekami na kolanach i spojrzal z ukosa na Sabrine. -Ja po prostu rozladowuje napiecie. Nie ma w tym nic osobistego, wiesz o tym. -Tak sie dzieje od poczatku naszej wspolnej pracy. Byles wkurzony, ze masz partnera plci zenskiej. Przy kazdej okazji wylaziles ze skory, zeby mi dolozyc. Czy mialo to charakter osobisty, czy zawodowy, nic cie nie obchodzilo dopoty, dopoki wiedziales, ze masz nade mna przewage. Zdarzylo sie nam pare gniewnych starc, prawda? -Mowisz tak, jakby ci ich brakowalo - obruszyl sie Graham. -Raczej nie - padla szybka odpowiedz. - A jednak prowadzilo to rowniez do dobrych efektow. Wiele dowiedzielismy sie o sobie, a teraz jestesmy najlepszym zespolem partnerskim w UNACO. Cel w oczywisty sposob uswiecil srodki, a ja niczego nie zaluje. -Taa - mruknal Graham. -Czy masz zamiar cos powiedziec? -Przestan, tracimy tylko czas - burknal Graham wstajac. - Mamy cos do roboty. Sabrina usmiechnela sie do siebie. Pewne rzeczy nie zmienily sie ani troche od chwili, gdy go poznala. Zawsze kierowal rozmowe na inny temat, gdy czul, ze staje sie zbyt osobista, by wyjsc z niej obronna reka. Potraktowala jako komplement to, ze nie chcial dluzej dyskutowac o zaletach ich partnerstwa... -Co cie tak rozbawilo? - zapytal, dostrzeglszy usmiech na jej wargach. -Ty - odparla, wstajac i otrzepujac kurz z dzinsow. -O co ci chodzi, do cholery? -Nigdy nie jestes gotow do rozmow o charakterze osobistym, prawda? Zawsze uciekasz, zmieniajac temat. Pamietaj, Mike, otwartosc nie jest oznaka slabosci, szczegolnie gdy ktos znajduje sie wsrod przyjaciol. -O zaletach naszego partnerstwa mozemy porozmawiac innym razem, oczywiscie zakladajac, ze bedzie istnialo, gdy skonczy sie to, co nas tu sprowadzilo. W tej chwili jednak mamy znacznie wazniejsze sprawy, na przyklad: wywolanie filmu czy obejrzenie notesu, ktory znalazlas w biurze Calderego. -No to ruszajmy - skwitowala Sabrina. -Chcialem ci jeszcze powiedziec, iz w pospiechu nie pomyslalas o tym, ze Caldere moze nabrac podejrzen, gdy odkryje brak ksiazki adresowej. -Jesli policja powie mu, ze duplikat kluczy do winiarni znaleziono w mieszkaniu Hardina, to mysle, ze nie - odrzekla, a potem spytala: - Czy chcesz, abym to ja prowadzila w drodze powrotnej do hotelu? -Wrocilem! - zawolal Ed Miller, wkraczajac do domu. Zamknawszy za soba drzwi wejsciowe, przeszedl do kuchni, gdzie znalazl Katherine Warren, zajeta przegladaniem zawartosci jakiejs teczki. W jednej rece trzymala pioro, a w drugiej filizanke kawy. -Kto obserwuje hotel? - zapytala, nie podnoszac glowy. -Miejscowy reporter nazwiskiem Damas. Ma wobec mnie pewne zobowiazania. -Czy w tym miescie jest chociaz jedna osoba, ktora nie mialaby wobec ciebie pewnych zobowiazan? -Jedna lub dwie, ale dotre do nich. Miller postawil na stole dwa pudelka z pizza. -Wydaje sie, ze to najbardziej przypomina swiateczny lunch. Jest z indykiem. -To wspaniale - odparla z roztargnieniem, a potem wyprostowala sie na krzesle i rzucila pioro na stol. - Co powiedziales temu miejscowemu reporterowi o Grahamie i Carver? -Nic. Tego wlasnie chcialas, prawda? Dalem mu jedno zdjecie, by mogl ich rozpoznac. Ma ich sledzic, jesli opuszcza hotel, i poinformowac nas, dokad sie udali. Wowczas my bedziemy mogli ich obserwowac. Miller usiadl i wskazal palcem teczke. -Co tam masz? -Odrabialam male zadanie domowe, w czasie gdy ty pilnowales hotelu - powiedziala. - Znalazlam nazwisko czlowieka, ktorego Graham i Carver odwiedzili dzis rano w szpitalu. -Siergiej Kolczynski? -Skad o tym wiesz? - zapytala zaskoczona Katherine. -Ja tez odrobilem male zadanie domowe dzis rano - odrzekl z usmiechem Miller. - Korzystajac z telefonu w samochodzie, zadalem kilka dyskretnych pytan. Pomoglo mi to rozproszyc nude. A wiec czego sie dowiedzialas o Kolczynskim? -Byl waznym czlonkiem zespolu UNESCO, przybywajacego tu w celach badawczych - odparla. - Poszlam do szpitala, ale okazalo sie, ze nikt niczego nie wie o jego stanie zdrowia. Nie chcialam naciskac, by nie dotarlo to do Grahama albo Carver. Nie chce zadnego alarmu. Musimy rozgrywac te gre z kartami przy piersi, przynajmniej dopoty, dopoki nie zdobede dosc materialu, aby rzucic im w twarz, ze sa zwiazani z UNACO. -Potrzebujesz jakichs dowodow? Zakladam, ze slyszalas o jakoby nie sprowokowanym incydencie w porcie lotniczym. Trzej zamaskowani mezczyzni napadli na grupe pasazerow, ktorzy mieli wlasnie wsiadac do samolotu odlatujacego do Nowego Jorku. -Oczywiscie, pisano o tym w gazetach. Wedlug opinii wladz sprawcami zajscia byli lewicowi terrorysci. Ma to podobno zwiazek z wyborami parlamentarnymi w przyszlym miesiacu. Nie rozumiem, co to moze miec wspolnego z Kolczynskim? - Nagle pochylila sie do przodu, wlepiwszy wzrok w twarz Millera. - Czy on byl jednym ze zranionych podczas ataku? -On byl jedynym zranionym podczas ataku - poprawil ja Miller. -Ed, powiedz mi wszystko, co wiesz - zazadala, wyjmujac z torebki, zawieszonej na oparciu krzesla, minimagnetofon. Miller polozyl swa dlon na jej rece, by powstrzymac ja od wlaczenia aparatu. -Musze ci wyjasnic, ze jedynym powodem, dla ktorego moj informator zgodzil sie wspolpracowac, jest to, ze mam pewne fotografie. Ujawnienie ich zniszczyloby nie tylko jego kariere, ale takze malzenstwo. Ani zona, ani zaden z kolegow w policji nie wiedza o jego sklonnosciach do mlodych chlopcow. Obiecalem mu, ze pozostanie anonimowy i mam zamiar dotrzymac slowa. Ustalmy to, zanim bede kontynuowal. -Ed, ni cholery nie obchodzi mnie jego zboczenie, chce tylko wiedziec, co ci powiedzial - oswiadczyla Katherine, wlaczajac aparat. -Czasami bywasz prawdziwie zimnokrwista suka, wiesz o tym? -To nalezy do mego zawodu - padla zwiezla odpowiedz. - A wiec co ci powiedzial? Miller wyjal z kieszeni pudelko papierosow, wzial jednego i zapalil. -Historyjke o ataku przeprowadzonym przez miejscowych terrorystow przekazala prasie brygada sil specjalnych, portugalska jednostka antyterrorystyczna. Przejela sledztwo od miejscowego wydzialu kryminalno-sledczego, ale zanim to nastapilo, moj informator otrzymal wstepny raport od jednego z oficerow, ktory byl na miejscu zbrodni. Stwierdzal w nim, ze zabito czterech ludzi, w tym trzech sanitariuszy, jeden czlowiek zostal ranny, a jeden uprowadzony. Wszystko wskazywalo na bardzo profesjonalna operacje. Z pewnoscia nie byl to malo znaczacy atak grupy terrorystow. Katherine oblizala wargi w podnieceniu. -Co sie stalo z Kolczynskim? -Pocisk trafil go w brzuch. Jego stan byl bardzo ciezki, ale operacja sie udala i lekarze sa teraz pewni, ze wyzdrowieje. - Miller zaciagnal sie gleboko i wydmuchnal dym na sufit. - Kolejne wiadomosci sa bardzo interesujace. Brygada sil specjalnych podala, ze nazwisko zabitego brzmialo Carlos Pereira i ze byl miejscowym biznesmenem. Nazwisko bylo prawdziwe, ale nie zawod. Porucznik Carlos Pereira sluzyl w brygadzie. Podrozowal do Nowego Jorku wraz z Kolczynskim i jeszcze drugim czlowiekiem, niejakim Abem Silvermanem. -I to Silvermana porwano? - wyciagnela wniosek Katherine. Miller skinal glowa. -Byl podobno pracownikiem UNESCO. To wszystko, co o nim zdolal ustalic moj informator, a przynajmniej tak twierdzil. Silverman podrozowal z paszportem izraelskim, wiec zatelefonowalem do paru znajomych dziennikarzy w Tel-Awiwie. Jeden z nich nigdy o nim nie slyszal. Drugi, znawca sluzb wywiadowczych Izraela, powiedzial mi, ze Silverman byl przez pewien czas w latach osiemdziesiatych szefem wydzialu kryptologicznego Mossadu. -Tak wiec, jesli Silverman pracowal dla UNACO, mogl wiezc do Nowego Jorku jakies szyfrowane dokumenty - wywnioskowala Katherine. - To z pewnoscia tlumaczyloby obecnosc ochroniarza, prawda? -Nie tylko to. Kimkolwiek byl sprawca napadu, mozna przypuszczac, ze polowal wlasnie na niego - dodal Miller. - Bez Silvermana szyfrowane wiadomosci bylyby bezuzyteczne. I z tego powodu mogli go porwac. Byl potrzebny do odszyfrowania dokumentow. -Wobec tego Graham i Carver sa tu po to, by odnalezc Silvermana - powiedziala Katherine. - Ed, to moze byc dynamit, ale w tej chwili to czyste domysly. Potrzebna nam jest kopia raportu przeslanego twemu informatorowi, nim wydzial kryminalny zostal odsuniety od sledztwa - dokonczyla, wylaczajac magnetofon. -Katherine, on nie moze byc w to wmieszany - szybko odrzekl Miller. - Jestes dziennikarka i dobrze wiesz, jak wazne jest zachowanie anonimowosci informatorow. -Ani jeden z moich informatorow nie jest pedofilem - odciela sie Katherine. - Chryste, Ed, przeciez ty pogardzasz takimi ludzmi jak on, nie mniej niz ja. -Czy nie stwierdzilas pare minut temu, ze nie obchodzi cie jego zboczenie? - zapytal Miller, patrzac jej prosto w oczy. -Powinienes teraz jednoznacznie odpowiedziec sobie, wobec kogo chcesz byc naprawde lojalny, Ed - odpalila ze zloscia Katherine. Podniosla reke i usmiechnela sie milo. - Przepraszam, nie mialam zamiaru tak warczec na ciebie. To dlatego, ze czuje sie jak osiol w kagancu, z marchewka przed nosem. -Interesujaca metafora - zauwazyl Miller, gaszac papierosa. Zadzwonil telefon. -Przepraszam - powiedzial Ed, a potem zniknal w holu, by przyjac rozmowe. Katherine skulila sie w fotelu i przetarla twarz dlonmi. Wiedziala, ze Miller ma racje, ale zdawala sobie sprawe, iz nie wydrukuja w gazecie historii opartej na relacji z drugiej reki, i to pochodzacej z anonimowego zrodla. Musi miec ten raport. Podniosla sie z fotela i poszla do kuchni. Z chlodziarki wyjela dietetyczna pepsi. Zamykajac drzwi, zauwazyla marynarke Millera, lezaca na pralce stojacej w kacie. Wiedziala, ze Ed nigdzie sie nie rusza bez ksiazeczki adresowej, wypelnionej nazwiskami. Wsunela reke do wewnetrznej kieszeni marynarki i znalazla ja. Ukryla ksiazeczke w teczce. Gdy wrocila do pokoju, zastala Millera usmiechajacego sie do siebie z zadowoleniem. -Wygladasz jak kot, ktory wlasnie wypil reszte smietanki - powiedziala, cisnawszy pusta puszke do kosza na smiecie. -To byl moj stary kolega, Igor Kolanin, zastepca redaktora naczelnego "Prawdy". Telefonowalem do niego dzis rano. Chcialem go zapytac, czy nie moglby sie dokopac do czegos o naszym przyjacielu Kolczynskim. -I? - niecierpliwila sie Katherine. -Kolczynski byl w KGB - odrzekl Miller siadajac. - Pare lat temu opuscil te "firme", by przyjac inna posade. Nikt jednak nie wie, gdzie sie ulokowal. Zdaje sie, ze informacja jest utajniona. -Dokladnie tak, jak informacja Langley o Grahamie i Carver - dodala Katherine. -No wlasnie. A to pozwala przypuszczac, ze laczy ich UNACO - dokonczyl Miller. -Nie, dopoki nie ma raportu. -Wiesz doskonale, ze nie mam zamiaru ujawniac nazwiska mego informatora - stwierdzil Miller. -Ale to nie oznacza, ze powstrzymam sie od tropienia go, prawda? -A jak zamierzasz to zrobic? Katherine otworzyla teczke i podniosla do gory czarny notatnik. -Zakladam, ze gdzies tutaj jest nazwisko twego informatora. Zatelefonuje pod wszystkie miejscowe numery, az go w koncu znajde. To nie bedzie mialo zbyt dobrego wplywu na nasze interesy, nieprawdaz? -Zrobilabys to bez wzgledu na wszystko - syknal Miller. -Ed, to nie jest jakis tam reportaz. Taka sprawa zdarza sie raz w zyciu. Chce ja miec. I niech mnie diabli, jesli pozwole sobie stracic szanse uzyskania niezbednego dowodu tylko dlatego, ze ty chcesz chronic jakiegos zboczonego skurwysyna, ktory juz lata temu powinien byc wtracony do wiezienia. -Swietnie nadajesz sie do gadania o moralnosci w takiej chwili. Dokrecasz mi srube, majac na wzgledzie tylko swoj reportaz. Czy nasza przyjazn nie ma dla ciebie zadnego znaczenia? -Swietnie nadaje sie do gadania o moralnosci, tak? - Katherine pochylila sie do przodu, z rekami zlozonymi na stole. - A co powiesz o twej malenkiej zagrywce, gdy byles korespondentem zagranicznym w Salwadorze? Dales cynk wojsku o obozie powstancow po to tylko, by byc na miejscu i fotografowac, gdy przybedzie armia. Tyle ze w obozie znajdowaly sie kobiety i dzieci, a nie wymachujacy bronia rebelianci. Ilu niewinnych stracilo zycie wskutek twego anonimowego donosu? -Cholernie dobrze wiesz, ze nie mialem pojecia, iz sa tam kobiety i dzieci - odpowiedzial Miller, przecierajac wierzchem dloni spocone czolo. - Ta sprawa bedzie mi towarzyszyc przez reszte mego zycia. Chryste, nie powinienem byl ci nigdy o tym mowic. -Dochowam tajemnicy - odparla. - Ed, oboje nalezymy do tego samego gatunku. Zapewne z tego powodu nasza przyjazn trwa tak dlugo. Szanujemy sie nawzajem, ale tez nawzajem popodrzynalibysmy sobie gardla za dobry reportaz. Nie opowiadaj, ze nie oszwabilbys mnie, gdyby role sie odwrocily. Za dobrze cie znam. -To cie bedzie drogo kosztowac, Katherine Warren - stwierdzil Miller, celujac w nia palcem. - Co takiego mozesz mi zaoferowac, bym poswiecil mego czolowego informatora w wydziale kryminalnym? -A co bys powiedzial na propozycje zamieszczenia twojego nazwiska na tytulowej stronicy w "New York Sentinel", jako wspolkorespondenta. Czegos takiego nigdy nie miales, prawda? -Nazywa sie Antonio Gonzalez, kapitan Antonio Gonzalez. Pozwol jednak, ze ja bede zalatwiac z nim ten interes. -W porzadku - odrzekla Katherine, a potem wstala i podeszla do drzwi. - Nie bedziesz mial nic przeciwko temu, ze skorzystam z twojego telefonu? Musze zlozyc Louise zyczenia swiateczne, inaczej ona nigdy mi nie wybaczy. -Dzwon - odparl Miller. - Nawiasem mowiac, jak sie ma twoja siostrzyczka? -W tej chwili jest na mnie smiertelnie wkurzona za to, ze nie obchodze Bozego Narodzenia z reszta rodziny. Ale ona zawsze bardziej cenila sobie zycie rodzinne. Zapewne z tego powodu jej malzenstwo trwalo tak dlugo. Moja mala, macierzynska siostrzyczka. -Ucaluj ja ode mnie, dobrze? -Z pewnoscia - brzmiala odpowiedz. - O, i nie zapomnij zyczyc ode mnie Larry'emu Wesolych Swiat! - zawolal za nia Miller. Katherine wyjrzala spoza drzwi. Uniosla w gore magnetofon. -Mam przeczucie, ze bedzie mu wesolo, gdy tego wyslucha. Watpie, by trafil mu sie lepszy prezent. 7 Zlotin bezblednie wyladowal na pasie startowym. Dwusilnikowy samolot Piper Navaho zatrzymal sie kilkanascie metrow od hangarow. Zlotin zgasil silniki, rozpial pas bezpieczenstwa i otworzyl drzwi kokpitu.-Zaczekaj tutaj. Tyle tylko powiedzial Whitlockowi, nim wysiadl z samolotu i zniknal w najblizszym hangarze. Whitlock odpial pas i zaklal. Gdyby mogl wiedziec, gdzie sie znajduja w tej chwili. Opuszczajac Marsylie, Zlotin zawiadomil go, ze zglosil plan lotu do Monachium. Po dwoch godzinach lotu skontaktowal sie z Miedzynarodowym Portem Lotniczym w Monachium i poinformowal, ze ma klopoty z silnikiem i wyladuje w najblizszym mozliwym miejscu, by rozwiazac ten problem. Zlotin zapewnil kontrole ruchu powietrznego w Monachium, ze skontaktuje sie z nimi, gdy tylko ponownie wzniesie sie w powietrze. Ale Zlotin nie wyladowal. Zamiast tego zmienil kurs i zmniejszyl wysokosc, by uniknac wykrycia przez radary. Whitlock kilkakrotnie probowal ustalic cel podrozy, lecz jego pytania zbywane byly milczeniem. Wreszcie dal sobie spokoj z dociekaniem, liczac na to, ze we wlasciwym czasie dowie sie wszystkiego. Teraz, rozgladajac sie wokol, Whitlock zrozumial, ze oczywiscie wyladowali na opuszczonym lotnisku. Pas startowy porastaly chwasty, sciany nie uzywanych hangarow pokrywaly graffiti. Na prawo znajdowala sie wieza, z powybijanymi szybami i drzwiami, ktore groteskowo zwisaly na jednym tylko, zardzewialym zawiasie. Jej sciany, podobnie jak hangary, pokrywaly graffiti. Po chwili Zlotin wysunal sie z hangaru i podszedl do samolotu. -OK, teraz mozesz wysiadac - powiedzial do Whitlocka. -Nie rusze sie z miejsca, poki nie dowiem sie, gdzie sie, u diabla, znajdujemy i co, u diabla, tu robimy? - odpalil Whitlock. Zlotin przez chwile zastanawial sie nad wybuchem Whitlocka, a potem wzruszyl ramionami. -Wkrotce i tak sie dowiesz, wiec powiem ci - zgodzil sie. - Jestesmy w Lipsku. To lotnisko dawniej, nim padl mur berlinski, nalezalo do wschodnioniemieckiej milicji. -To jest tylko polowa odpowiedzi - rzucil wyzywajaco Whitlock. -Przylecielismy tu po pasazerow - wyjasnil Zlotin. -Wiec gdzie oni sa? W hangarze? -Nie, musimy ich tu sprowadzic. -Mam przeczucie, ze oni w ogole nie wiedza o naszym przybyciu - mruknal Whitlock, gramolac sie z kokpitu. -Nie martw sie, nie sprawia nam zadnych klopotow. -Kim oni sa? -Ich nazwiska nic ci nie powiedza. -Skad ta pewnosc? - odrzekl Whitlock. Zlotin zatrzymal sie przy drzwiach, z dlonia na klamce. -Profesor Gunter Auerbach i jego corka Lisl. Whitlock z namyslem zacisnal wargi, a potem wzruszyl ramionami. -Faktycznie, nie moge powiedziec, by te nazwiska cos mi mowily. -Tak tez myslalem - odparl Zlotin. Mysli Whitlocka galopowaly. Choc nigdy nie zetknal sie z Gunterem Auerbachem, oczywiscie slyszal o nim. Gdy Auerbach mial czternascie lat, byl wschodnioniemieckim czempionem w grze w szachy. Juz wowczas wywiad Niemiec Wschodnich widzial w nim przyszlego rekruta, po tym jak jego ojciec, wyzszy oficer w Ministerstwie Bezpieczenstwa Panstwowego, zostal zdemaskowany jako podwojny agent, pracujacy dla CIA. Na kilka godzin przed aresztowaniem starego Auerbacha, jego zona i syn zostali wywiezieni z kraju przez ludzi z podziemia politycznego. Juz nigdy Gunter nie mial ujrzec ojca. Po ukonczeniu studiow na Sorbonie i po uzyskaniu doktoratu z kryptologii zwerbowal go wywiad Niemiec Zachodnich - Federalna Sluzba Wywiadowcza - i zostal najmlodszym w dziejach szefem jego specjalnego departamentu kodow i szyfrow. Stanowisko to zajmowal przez siedemnascie lat, poki nie runal mur berlinski. Wowczas postanowil rozstac sie ze szpiegostwem. Powrocil wiec do swego domu w Lipsku, wraz z corka Lisl, i objal stanowisko dziekana wydzialu kryptologii na tamtejszym uniwersytecie. Whitlock wiedzial, ze w niektorych kregach uznaje sie Auerbacha za kryptologa lepszego niz Silverman. Choc nie potrafil porownywac wartosci tych dwoch specjalistow, wiedzial, ze Auerbach nalezy do czolowych kryptologow na swiecie. A jesli Zlotin potrzebowal Auerbacha, oznaczalo to, ze cos juz sie stalo z Silvermanem... -Royce! - warknal Zlotin, stojac w wejsciu do hangaru. - Wlaz tutaj! Whitlock szybko pospieszyl za nim. W cieniu, za pieciodrzwiowym fordem, zaparkowanym na drugim koncu hangaru, dostrzegl postac, z rekami wbitymi w kieszenie plaszcza siegajacego kolan. Twarz miala czesciowo ocieniona rondem czarnej fedory. -Kto to taki? - zaciekawil sie Whitlock. -To moj czlowiek w Lipsku. Jeden z niewielu wschodnich Niemcow, ktorym jeszcze ufam. -Czemu trzyma sie w cieniu? - zapytal Whitlock, znizajac glos, gdy zblizyli sie do samochodu. -Nie musisz szeptac, on nie rozumie angielskiego - stwierdzil Zlotin. - Jest bardzo czujny. Jak wielu jego kolegow, musial zejsc do podziemia, gdy runal mur. -Byl w Stasi? -W wywiadzie wojskowym - odrzekl Zlotin, a potem podszedl do mezczyzny i powiedzial cos cicho po niemiecku. Mezczyzna wyjal z kieszeni marynarki kluczyki do samochodu i wreczyl je Zlotinowi. Ten otworzyl drzwiczki po stronie kierowcy i spojrzal na Whitlocka. -Chodz, ruszamy. Nie mamy wiele czasu. Zlotin zapalil silnik i z hangaru wyjechal na pas biegnacy srodkiem opuszczonej bazy lotniczej, potem zas na droge dojazdowa, prowadzaca do glownej szosy do Lipska. -Rosjanin majacy powiazania z dawnym wywiadem wojskowym Niemiec Wschodnich? - zastanawial sie na glos Whitlock, probujac sprawdzic, ile da sie wydobyc wiadomosci ze Zlotina. - Wiedziales takze, jak sie poruszac po bazie, a to pozwala przypuszczac, ze juz bywales tam wczesniej. Skad ty jestes? GRU? KGB? Zlotin spojrzal z ukosa na Whitlocka. Jego twarz pozostala bez wyrazu. -Powiedzialem ci juz w Marsylii, ze niewazne, kim jestem. Dobrze bedzie, jesli to sobie zapamietasz. -To wariactwo - zirytowal sie Whitlock. - Wynajeto mnie, bym pracowal z toba, a ja nawet nie znam twego nazwiska. Tego juz za wiele, cholernie za wiele, nie sadzisz? -Chce, by tak pozostalo. -OK, doszlo do mnie - odparl zwiezle Whitlock. -Dobrze. A teraz moze damy sobie spokoj z rozmowkami towarzyskimi. -Czy moge zadac pytanie na temat operacji, czy to tez bedzie uwazane za "rozmowke towarzyska"? -Mozesz pytac - zgodzil sie Zlotin, ale tonem glosu dal do zrozumienia, ze niekoniecznie Whitlock otrzyma odpowiedz. -Z jakiegos tam powodu mamy porwac profesora i jego corke oraz zabrac ich do samolotu. Juz zglosiles plan lotu do Monachium, wiec, by uniknac jakichkolwiek podejrzen, bedziesz musial tam wyladowac. A to oznacza, ze przejdziemy przez kontrole celna, jesli nawet masz zamiar natychmiast odleciec. Wiec co zrobisz z naszymi dwoma pasazerami? Jesli ich uspisz, bedziesz musial to wytlumaczyc, gdy tylko wyladujemy. A jesli tego nie zrobisz, w jaki sposob powstrzymasz ich przed podniesieniem alarmu? -To dobre pytanie - odparl po dlugiej chwili Zlotin. -Czy otrzymam na nie odpowiedz? -Wkrotce sam sie przekonasz. To bylo wszystko, co Zlotin mial do powiedzenia. Whitlock z rezygnacja wzruszyl ramionami i pograzyl sie w milczeniu, ktore trwalo, poki nie podjechali przed front malego domku z czerwonej cegly, na obrzezu miasta. Zlotin otworzyl schowek na rekawiczki i wyjal pistolet automatyczny Walther P1 z tlumikiem. -Czy ja to mam wziac? - zapytal Whitlock. -Nie - odparl Zlotin, wsadzajac pistolet do kieszeni. Wysiadl z samochodu i drozka podszedl do drzwi frontowych. Whitlock trzymal sie tuz za nim. Zlotin zastukal mocno do drzwi, a potem zwrocil sie do Whitlocka: -Ja poprowadze rozmowe. Nie ma potrzeby, abys sie odzywal. A gdy wydam ci rozkaz, masz go wykonac bez zadnych pytan. Zrozumiano? -Najdokladniej - odrzekl krotko Whitlock. Wewnatrz domu odsunieto zasuwe i drzwi sie otworzyly. Jak ocenil Whitlock, dziewczyna miala nie wiecej niz szesnascie lat. Krotkie blond wlosy okalaly jej twarz nie tyle ladna, ile mila. -Ty musisz byc Lisl - odezwal sie po niemiecku Zlotin, przyjacielsko sie usmiechajac. -Tak, to sie zgadza - przyznala z wahaniem. -Twoj ojciec wiele mi o tobie opowiadal - kontynuowal Zlotin. - Pracujemy razem na uniwersytecie. Bylem tu w poblizu, wiec pomyslalem, ze wpadne, by zyczyc mu Wesolych Swiat. -To mu sprawi przyjemnosc. Prosze wejsc - powiedziala. Zlotin gestem wskazal Whitlocka. -To moj stary przyjaciel. Przyjechal tu na swieta ze Stanow. Nie zrobi ci roznicy, jesli i on wejdzie, prawda? -Nie, oczywiscie nie - powiedziala, posylajac usmiech Whitlockowi. -Dziekuje. - Zlotin wykonal ruch, by przepuscic Whitlocka. -Moj ojciec jest w salonie - wyjasnila dziewczyna, zamykajac za nimi drzwi. - Na pewno nic nie slyszal. Kupilam mu na Boze Narodzenie tasme z Mesjaszem Haendla i przez caly ranek slucha tego przez sluchawki. Uwielbia muzyke klasyczna. -A ty raczej nie, wnosze z tonu twego glosu - rzekl Zlotin, idac za nia ku drzwiom w glebi holu. -Nie calkiem - odrzekla, wchodzac do pokoju. Gunter Auerbach siedzial w fotelu przed kominkiem. Stopy w rannych pantoflach mial wyciagniete w strone ognia, glowe odchylona do tylu i zamkniete oczy. Rytmicznie postukiwal palcami w porecze fotela. Lisl potrzasnela nim lagodnie. Otworzyl oczy i niechetnie zdjal sluchawki. Wstal z fotela, ale na widok pistoletu z tlumikiem w dloni Zlotina jego usmiech zgasl. Lisl przytulila sie do ojca, ktory obronnym ruchem objal ja za ramiona, nie odwracajac wzroku od pistoletu. -Kim jestescie? - zapytal, spogladajac to na Zlotina, to na Whitlocka. - Czego chcecie? -Niewazne, kim jestesmy - odparl Zlotin po niemiecku, robiac krok w ich kierunku. - A chcemy odrobiny panskiego czasu. Co najwyzej trzy dni. To wszystko. -Co mam zrobic? -To sie okaze we wlasciwej chwili - rzekl Zlotin. -Pan jest Rosjaninem, prawda? - Bylo to raczej stwierdzenie niz pytanie. Auerbach zauwazyl, ze Zlotin nieco zmruzyl oczy z zaskoczenia, co potwierdzilo jego podejrzenie. -Jest pan bardzo spostrzegawczy, profesorze. Ale przeciez zapomnialem, ze gdy byl pan w BND, wspolpracowal pan blisko z licznymi uciekinierami zarowno z KGB, jak i GRU. -Wiec skad pan jest? KGB czy GRU? - zaatakowal Auerbach z wyrazna pogarda w glosie. -Ani jedno, ani drugie - warknal poirytowany Zlotin, a potem spojrzal na Lisl, wciaz przytulona do ojca. Jej szeroko otwarte oczy wyrazaly niepewnosc. - Panno Auerbach, zechce pani tu podejsc? - powiedzial przyciszonym glosem, wyciagajac w jej strone wolna reke. -Nie! - wykrzyknal Auerbach, zaciskajac rece na jej ramionach. - Macie sprawe do mnie. Nie mieszajcie w to Lisl. -Pana corka jest na swoj sposob rownie dla nas wazna jak pan - stwierdzil Zlotin. - Nie mam zamiaru zrobic jej krzywdy, jesli mnie pan do tego nie zmusi. Prosze wybierac, profesorze. -Dobrze, papo, zrobie to, czego on chce - powiedziala cicho Lisl, a potem wyslizgnela sie z uscisku ojca i podeszla do Zlotina. Rosjanin wyciagnal z kieszeni male, metalowe pudeleczko w ksztalcie cygara i wreczyl je Whitlockowi. -Otworz je - polecil po angielsku. Whitlock wykonal polecenie. Wewnatrz znajdowala sie strzykawka z igla w plastikowym ochraniaczu. Gdy wyjal strzykawke z pudelka, zobaczyl, ze jest wypelniona przezroczystym, bezbarwnym plynem. -Pani wraz z ojcem pojedziecie z nami - powiedzial Zlotin do Lisl Auerbach. - Aby zapewnic bezpieczenstwo, nie moge ujawnic celu podrozy. Informuje jedynie, ze przelot samolotu potrwa kilka godzin. Podczas lotu chce przedyskutowac z pani ojcem pewne sprawy. Majac na wzgledzie bezpieczenstwo, wolalbym, aby pani nie slyszala rozmowy. Dlatego, przed naszym przybyciem tutaj, przygotowalem srodek nasenny. Zacznie dzialac po polgodzinie i bedzie pani spala co najwyzej godzine. Pytam uprzejmie, czy zechce pani podwinac rekaw? -Nie, Lisl! - wrzasnal Auerbach, robiac krok w jej strone. Zlotin przysunal lufe do glowy Lisl. -Profesorze, zaczyna pan naduzywac mej cierpliwosci. Jak juz wyjasnilem panskiej corce, srodek nasenny jest calkiem nieszkodliwy. Gdybym naprawde chcial ja zabic, moglbym zrobic to teraz, nie sadzi pan? Wiec moze zechce pan usiasc, nim wydarzy sie cos, czego wszyscy bedziemy zalowac? -Zrob to, czego on zada, papo - prosila Lisl, tlumiac lzy. Auerbach powoli usiadl na stojacym za nim fotelu, nie odrywajac wzroku od strzykawki w dloni Whitlocka. -Rob to - warknal Zlotin. - I upewnij sie, ze trafiles w zyle. Whitlock znalazl zyle w zgieciu reki dziewczyny i ostroznie wbil jej pod skore koniec igly, wpuszczajac plyn do krwiobiegu. -Masz piec minut na zabranie waszych paszportow i spakowanie troche odziezy - zwrocil sie Zlotin do Lisl, a potem rozkazal Whitlockowi: - Idz z nia. Pilnuj jej. I upewnij sie, ze bierze ze soba tylko ubrania. Zamknal za nimi drzwi i odezwal sie do profesora: -Teraz, gdy panskiej corki nie ma w pokoju, moge panu powiedziec, co znajdowalo sie w strzykawce. -Co jej zrobiles, ty sukinsynu! - krzyknal Auerbach, podnoszac sie gwaltownie. -Nic. I pozostanie tak, dopoki bedzie pan z nami wspolpracowal - odpowiedzial spokojnie Zlotin. - I proponowalbym, profesorze, aby przyciszyl pan glos. Jestem pewien, ze nie chcialby pan zastraszac swej corki bez potrzeby. No, w kazdym razie jeszcze nie. -Co znajdowalo sie w strzykawce? - zapytal z niepokojem Auerbach. Na jego twarzy malowal sie strach. -Smiertelny wirus, wyizolowany wiele lat temu w tajnym laboratorium wojskowym w Rosji. Najwyzej tuzin ludzi wie o jego istnieniu. Czas inkubacji wynosi z grubsza siedemdziesiat dwie godziny. Pierwsze symptomy to lekka goraczka, utrata apetytu, niepokoj i nieznaczne zaburzenia orientacji. Praktycznie sa to symptomy spotykane we wsciekliznie. Jesli w pore nie poda sie stosownego leku, wirus zaczyna atakowac centralny uklad nerwowy. Sam widzialem czlowieka umierajacego wskutek tego rodzaju infekcji. Widok byl absolutnie przerazajacy. Jego cialo ogarnely gwaltowne skurcze, odgryzl sobie jezyk, zlamal obie rece i uszkodzil kregoslup, nim wreszcie zapadl w spiaczke. Smierc nastapila po uplywie trzech godzin od pojawienia sie pierwszych symptomow. Zlotin patrzyl, jak Auerbach padl na fotel, ukrywszy twarz w dloniach. -Prosze sie nie martwic, profesorze, istnieje antidotum. Ukonczy pan dla nas prace w okreslonym terminie i pana corce zostanie podane antidotum. Nic prostszego. Auerbach nagle podrzucil glowe; jego oczy plonely. -A jesli nie - wycedzil - bedziesz stal i patrzyl, jak umiera. -Z pewnoscia, profesorze, nie ja bede odpowiedzialny za jej smierc, lecz pan. Pamietalbym o tym na pana miejscu. -Ty sukinsynu - warknal Auerbach, rzucajac sie na Zlotina. Rosjanin zrobil unik przed niezdarnym atakiem, pochwycil reke Auerbacha i wykrecil ja gwaltownie, a potem pchnal go twarza na sciane. -Czas uplywa, profesorze. Kazda tracona przez pana sekunda przybliza termin. -Zrobie to, zrobie cokolwiek chcesz - zgodzil sie Auerbach. Jego stanowczosc zalamala sie ostatecznie. -To bardzo chwalebne, profesorze - odparl Zlotin, wypuszczajac reke Auerbacha. - W strzykawce znajdowal sie takze srodek nasenny, wiec prosze sie nie niepokoic, gdy pana corka zasnie w samolocie. Jak powiedzialem, skutki wirusa nie pojawia sie przed uplywem trzech dni. Pozostawiam panu decyzje o tym, czy powie pan jej o wirusie, czy przemilczy ten fakt. -Powiem jej - powiedzial pospiesznie Auerbach. - Lisl i ja nigdy nie mielismy przed soba sekretow. -Dobrze. To nam rozwiaze wiele problemow. Widzi pan, bedziemy musieli przejsc w Monachium odprawe celna, a takze w Madrycie, nim dotrzemy do celu podrozy. Wspominam o tym z tego powodu, ze pan lub panska corka moglibyscie na kazdym z tych lotnisk zaalarmowac wladze i spowodowac nasze aresztowanie. Musimy podjac to ryzyko, ale ostrzegam pana, nie mam antidotum przy sobie, a nawet najwybitniejsi toksykolodzy swiata nie beda w stanie przygotowac odtrutki w czasie, ktory pozostanie do ocalenia zycia panskiej corki. Stanowie dla niej jedyna szanse. Na pana miejscu, profesorze, pamietalbym o tym. -Powiedzialem juz, ze zrobie wszystko, czego pan zechce - oswiadczyl z gorycza Auerbach. Drzwi sie otworzyly i weszla Lisl z torba podrozna w dloni. Whitlock szedl tuz za nia. -Jestesmy gotowi - zawiadomil Zlotina. -Nasz woz jest zaparkowany przed domem, profesorze - powiedzial Zlotin, wskazujac gestem drzwi. - Prosze isc przodem. Auerbach polozyl reke na ramionach Lisl i wyprowadzil ja z pokoju. -Moi koledzy do tej pory juz ukonczyli swoja czesc operacji i powinni byc w tej chwili w drodze do bazy - rzekl do Whitlocka Zlotin, wsuwajac pistolet do kieszeni. Pozwolil sobie na rzadko u niego spotykany usmiech satysfakcji. - No, wszystko znow przebiega zgodnie z planem. -Powiedziales to tak, jakbys mial wczesniej jakies trudnosci - stwierdzil Whitlock w nadziei, ze dowie sie czegos o Silvermanie. -Mielismy chwilowe niepowodzenie - odparl zwiezle Zlotin. -Jakie niepowodzenie? - dopytywal sie Whitlock. -To cie nie obchodzi - warknal ostro, a potem otworzyl drzwi frontowe. - Idziemy, profesorze? Jestem pewien, ze bedzie pan chcial przystapic do pracy tak szybko, jak tylko mozliwe, prawda? Wiktor Rodenko i Walentin Jemienkow nie wykonali jednak swoich zadan. Prawde mowiac, nic nie szlo im zgodnie z planem. Zadano od nich, by pojechali dwadziescia dwa kilometry za Porto, do malowniczego, nadmorskiego letniska Vila do Conde, gdzie - zgodnie z informacja zaufanego informatora specnazu, lojalnego wobec Zlotina - doktor Alain Fisier i jego zona Marie spedzali piate z rzedu Boze Narodzenie. Fisier byl dziekanem wydzialu kryptologii na Sorbonie juz od siedmiu lat i chociaz cieszyl sie opinia szanowanego kryptologa, Zlotin nie od razu wybral go na partnera Auerbacha. Poczatkowo zamierzal sprowadzic dwoch innych kryptologow: Brytyjczyka, ktory pracowal dla MI5, oraz Amerykanina zwiazanego z CIA. Pojawily sie jednak trudnosci ze sciagnieciem ich do Portugalii w tak krotkim czasie i Zlotin zmienil decyzje. Poniewaz Fisier znajdowal sie obecnie stosunkowo blisko, a przede wszystkim studiowal, chociaz przez krotki czas, pod kierownictwem Silvermana, przeto Zlotin wybral jego i polecil swoim ludziom sprowadzic go wraz z zona tak szybko, jak to bedzie mozliwe. Tego ranka Rodenko i Jemienkow wyruszyli samochodem, ktory kupil Zlotin, gdy tylko przybyli do Lizbony. Obaj pewni byli, ze dotra do Vila do Conde w ciagu godziny, ale zaden z nich nie przewidzial serii nieszczesliwych wypadkow, ktore zaczely ich trapic podczas tak krotkiej podrozy. W okolicach Porto przebili detke, w Matosinhos zerwal sie pasek klinowy, a na drodze do Vila do Conde napotkali przewrocona ciezarowke, ktora na trzy godziny kompletnie zablokowala szose. W ten sposob do miejsca przeznaczenia dotarli dopiero po czterech i pol godziny od wyruszenia z Porto... Willa Fisierow byla jedna z trzydziestu usytuowanych na zboczu pagorka na obrzezu miasta. Pejzaz zapieral dech w piersi. Od strony polnocnej rozciagala sie mala wioska rybacka Azurara, z flotylla drewnianych stateczkow pograzonych we snie na cichych wodach portu. Na poludniu lezala Vila do Conde ze swymi rozleglymi, szerokimi plazami i poszarpanymi rafami koralowymi. -Taki widok u nas w kraju mozna by ujrzec tylko z letniej daczy prezydenta - stwierdzil ze zgroza Jemienkow. Byl to dwudziestodziewiecioletni Gruzin o chlopiecych rysach twarzy i krotko przystrzyzonych wlosach. Nalezal do najbardziej obiecujacych oficerow, ktorzy wylonili sie w wyniku wojny w Afganistanie; wielu wojskowych uwazalo go za nastepce Zlotina. Mial charakter, odwage oraz, gdy bylo to potrzebne, potrafil byc bezwzgledny. Mowiono o nim jako o przyszlym dowodcy specnazu. Widziano w nim takze ministra obrony w Politbiurze. Ale tak bylo przed zamachem. Teraz Walentin Jemienkow zostal pozbawiony stopnia i odrzucony przez swych przelozonych. Stal sie dla nich przezytkiem z epoki dawnego komunizmu, systemu, ktory nowa Rosja chciala pogrzebac na zawsze. Podczas procesu nazwano go zakala swego kraju. Lecz Rosja Jelcyna nie byla jego krajem. Juz nie... Rodenko rozejrzal sie. W przeciwienstwie do Jemienkowa, widok nie zrobil na nim wrazenia. Rodenko byl Litwinem, starszym od Jemienkowa o dwanascie lat. Mial tluste wlosy i szare oczy o zimnym, obojetnym wyrazie, gleboko osadzone w prostackiej, ogorzalej twarzy. Od chwili przybycia do Portugalii zapuszczal brode. Twarda szczecina i siniak pod lewym okiem - pozostalosc po ciosie Silvermana, zadanym dyplomatka na lotnisku - nadawaly jego twarzy grozny wyglad. Z rozmyslem glosno zatrzasnal za soba drzwi samochodu, budzac Jemienkowa z marzen. -Musze ci przerwac podziwianie widokow. Mamy robote do wykonania i jestesmy spoznieni. Jemienkow byl przyzwyczajony do sarkazmow Rodenki, ale dobrze wiedzial, ze nie nalezy mu sie sprzeciwiac. Przez lata widywal butnych, mlodych oficerow, ktorzy lapali sie na tego rodzaju przynete, a gdy reagowali na sarkastyczne uragania Rodenki, obnazano ich przed frontem rownych sobie ranga, czesto pod lufami, i batozono bezlitosnie, poki nie stracili przytomnosci. To byl sposob Rodenki na niesubordynacje. A przeciez nigdy - od czasu gdy Jemienkow poznal sie z nim - Rodenko nie byl wzywany na dywanik za stosowanie brutalnych metod. Narazalo to jedynie na szwank jego nadszarpnieta juz reputacje najbardziej znienawidzonego i siejacego trwoge oficera. Jemienkow nie lubil Rodenki, ale szanowal go jako zolnierza. Wiedzial jednak, podobnie jak Zlotin, ze to juz nie byl ten sam Wiktor Rodenko, ktory nieustraszenie wiodl swych ludzi przeciw afganskim mudzahedinom. Zniszczylo go aresztowanie po probie zamachu stanu i nie mogl pojac, czemu tak wielu bylych kolegow ze specnazu zwrocilo sie przeciw niemu. A teraz, po przybyciu trzy tygodnie temu do Portugalii, zaczal pic. Jemienkow zauwazyl, ze Zlotin juz sie niepokoi o to, iz Rodenko moze w koncu doprowadzic do niepowodzenia operacji. Nie mial tez zadnych watpliwosci, ze Zlotin nie zawaha sie przed zabiciem Rodenki, jesli zajdzie taka koniecznosc... chociaz laczyla ich przyjazn. Rodenko mocno zapukal do frontowych drzwi, a potem cofnal sie, zaciskajac prawa dlon na pistolecie Makarowa, ukrytym w kieszeni marynarki. Zatupal pare razy niecierpliwie noga, a potem zaklal i znow zapukal. -Gdzie oni sa? - warknal do Jemienkowa. Jemienkow oslonil twarz z obu stron dlonmi i zajrzal przez okno do salonu. -Tu nie ma nikogo - stwierdzil, potrzasajac glowa. - W pokoju jest porzadek. Nalezaloby sie spodziewac porozrzucanych gazet lub pustych szklanek, szczegolnie ze to Boze Narodzenie. Nie sadze, by tu byli. -Po tym wszystkim, co sie nam dzis przydarzylo, nie powinnismy byc zaskoczeni - rzucil ze zloscia Rodenko. Gdy Jemienkow rozgladal sie, na balkonie sasiedniej willi pojawil sie lysy mezczyzna w szlafroku. -Szukasz doktora, kumplu? - zawolal angielszczyzna z akcentem z Yorkshire. Podobnie jak Zlotin, Jemienkow plynnie mowil kilkoma jezykami. -Zgadza sie - odpowiedzial. - Wyglada na to, ze nie ma ich w domu. Moze wie pan, czy wyszli? -Wyjechali wczoraj karawaningiem. Nie bedzie ich przez pare dni. Doktorek prosil mnie i zone, abysmy mieli oko na wille. - Jestescie ich przyjaciolmi? -Tak - odrzekl Jemienkow. - Czy orientuje sie pan, dokad pojechali? -Gdzies tam na polnoc, tyle tylko mowil doktorek. Bylismy niezle zaskoczeni, gdy powiedzial nam, ze sie wybiera karawaningiem. Trudno ich posadzac o to, ze sa najbardziej awanturniczym malzenstwem na ziemi, co? -Tak, wiem, co pan ma na mysli - odparl chichoczac Jemienkow. - Dlatego zwalilismy sie tu dzisiaj, nie klopoczac sie wczesniejszym telefonowaniem. Sadzilismy, ze beda w domu. -Przykro mi, kumplu, ale wydaje sie, ze to byla zmarnowana wycieczka. -Dziwne, ale my rowniez myslelismy o parodniowej podrozy na polnoc. Kto wie, moze nawet ich spotkamy. Czy wie pan, jakim samochodem podrozowali? -To bylo niebieskie capri. Prosil mnie, bym pogrzebal troche w silniku. -No to dziekuje za pomoc - powiedzial Jemienkow, machajac do mezczyzny reka. - Przepraszam, ze pana niepokoilem. -Nie ma sprawy. Czy mam wspomniec doktorkowi, ze byliscie tutaj? Jemienkow wzruszyl ramionami. -Mozliwe, ze my takze pojedziemy na polnoc. Jesli ich nie spotkamy, zatelefonujemy do nich po powrocie. W kazdym razie dziekuje. Mezczyzna patrzyl za nimi, gdy sciezka wracali do miejsca, gdzie pozostawili samochod, a potem obejrzal sie przez ramie na zone, ktora stanela za nim, ale tak, by nie mozna jej dostrzec z zewnatrz. -Czemu go oklamales? - zapytala, marszczac podejrzliwie brwi. - Woz nie byl niebieski i wiesz o tym. -I takze nie bylo to capri - odparl mezczyzna, wchodzac do salonu. Podszedl do kredensu i na pierwszej stronicy porannej gazety zapisal numer. -Joe, co ty robisz? - zapytala. -Notuje numer rejestracyjny, nim go zapomne. -Po co, na litosc boska? - zdumiala sie. - Najpierw klamiesz, a potem zapisujesz numer rejestracyjny. Co w ciebie wstapilo? -Nie widzialas tych typkow, prawda? -Nie, slyszalam tylko glos. Jak na moj gust, byl wystarczajaco przyjemny. -To byl glos cudzoziemca... Nie potrafie okreslic akcentu. Zaniepokoil mnie jednak ten drugi. Chryste, wygladal parszywie. -Zaraz powiesz mi, ze to byli wedlug ciebie zloczyncy - zauwazyla sarkastycznie. -Cos mi sie w nich nie spodobalo, OK? - warknal, broniac swego stanowiska. - A doktorek prosil nas, bysmy mieli oko na jego lokal, pamietasz? -Jesli tak cie to martwi, to moze zatelefonujesz do gliniarzy, zeby ich sprawdzili. Moze to cie uspokoi. -I co mam im powiedziec? Ze dwoch facetow szukalo naszych sasiadow? Raczej nie potraktuja mnie powaznie, prawda? Nie, zapomnij o tym. Podszedl do przesuwnych drzwi, a potem znow obejrzal sie na zone. -Jesli jednak pokaza sie tu ponownie, zatelefonuje do glin. Przysiegam, ze tak zrobie. Jadac do szpitala, Graham nie probowal uciec przed samochodem, w ktorym Katherine Warren sledzila ich juz wczesniej tego dnia. Tym razem jednak za kierownica siedzial mezczyzna. Nie rozpoznali go, ale podstawowe bledy w sztuce sledzenia pozwalaly przypuszczac, ze byl nowicjuszem w tej robocie. Dotarlszy do szpitala, stwierdzili, ze parking jest zatloczony, i tylko zbieg okolicznosci sprawil, iz znalezli miejsce blisko glownego wejscia. Natomiast nieszczesny przesladowca, ku ich rozbawieniu, ciagle jezdzil w kolko, nie mogac zaparkowac, gdy tymczasem oni wchodzili juz do foyer. Pojechali winda na trzecie pietro, pokazali swe identyfikatory nowym dyzurnym straznikom na korytarzu i pozwolono im wejsc do pokoju Kolczynskiego. Choc twarz mial blada i ciemne worki pod oczami, co podkreslalo przekrwione oczy, Kolczynski mogl juz siedziec na lozku. -Jak sie czujesz, Siergieju? - zapytala Sabrina. - Wygladasz teraz znacznie lepiej niz dzisiaj rano. -Czuje sie znacznie lepiej. Ciagle jestem slaby, ale przypuszczam, ze to nic dziwnego, szczegolnie ze bylem nieprzytomny przez ostatnie czterdziesci osiem godzin. O, nim zapomne, zycze Wesolych Swiat. -I my tobie, Siergieju - odrzekl Graham, siadajac na krzesle. -Cos mi sie wydaje, ze nie przyniosles dobrych nowin? - spytal Kolczynski. -Teraz liczymy jedynie na C.W. - odpowiedziala mu Sabrina - a nawet nie wiemy, gdzie sie obecnie znajduje. Zostal w Marsylii, zwerbowany przez Zlotina, ale nie mamy pojecia, co moglo sie zdarzyc pozniej. -Tak, tak slyszalem - rzekl Kolczynski. - Rozmawialem niedawno przez telefon z pulkownikiem w Nowym Jorku. Poinformowal mnie o ostatnich wydarzeniach. Wiec okazuje sie, ze poza Zlotinem i spolka mamy tez jakichs wscibskich dziennikarzy, gotowych wysmarowac nazwe UNACO na cala szerokosc pierwszej kolumny "New York Sentinel". -I jak dotad "Brudny Kartel" nie wygrzebal zadnej historii, ktora mozna by zmusic dziewczyne do porzucenia sprawy - uzupelnil Graham, potrzasajac z niezadowoleniem glowa. - Pulkownik nakazal im zmienic taktyke i skupic uwage na Larrym Ryanie, nowym redaktorze "Sentinela". Jest ozeniony z siostra tej Warren. Miejmy nadzieje, ze potrafia wyszperac cos na niego. Jesli nie, to Sabrina i ja staniemy sie bohaterami pierwszych kolumn, najbardziej niechetnymi do tej roli w historii dziennikarstwa, i nie bedziemy na to mogli ni cholery poradzic. -Znajda cos - zapewnil go Kolczynski. - Zawsze znajduja. Ciaglosc istnienia UNACO tego dowodzi. -Tak przypuszczam - rzekl Graham bez wiekszego przekonania. -Czy napotkaliscie cos w ksiazeczce adresowej Caldere-go? - zapytal Kolczynski. -W dalszym ciagu analizuja ja w kwaterze glownej w Zurychu, ale na razie nie znalezli nic istotnego - odrzekla Sabrina. - Wiekszosc nazwisk to partnerzy w swiecie handlu napojami alkoholowymi, odkad przejal lokal. A zapisy w notatniku tez nie wniosly nic nowego. Obok nazwiska Saisse'a byl numer telefonu, ktory okazal sie numerem zastrzezonym w "Le Boudin", najwiekszym kasynie Jannoca w Marsylii. Kolejna slepa uliczka. -Bynajmniej nie sadze, by to byla stracona sprawa - oznajmil po dluzszym milczeniu Kolczynski. - Mamy dwa atuty: C.W. zdolal znalezc sie u boku Zlotina, a Michael zna doskonale psychike naszego przeciwnika. To daje nam szanse odzyskania teczek w stanie nie naruszonym. -Ty tez cos wiesz o Zlotinie, Siergieju - stwierdzil Graham, podchodzac do okna. - I masz nade mna pewna ogromna przewage. Poznales go osobiscie. Kolczynski popatrzyl na Sabrine, ktora z mina winowajcy skinela glowa. -On wie o probie sciagniecia Zlotina do UNACO. Siergieju, musialam mu o tym powiedziec. -Coz, cieszy mnie, ze to wreszcie wyszlo na jaw - wyrazil swa opinie Kolczynski. - I jesli bedzie to dla ciebie jakas pociecha, Michaelu, bylem temu od poczatku przeciwny. -Duzo wody uplynelo od tego czasu, Siergieju - powiedzial Graham, wygladajac przez okno na parking. Nie dopatrzyl sie ani sladu samochodu, ktory sledzil ich od hotelu. - Jak go oceniles w Moskwie? -Zachowywal sie bardzo arogancko - odrzekl Kolczynski. - Takie bylo moje pierwsze wrazenie, a podczas kolejnych spotkan nie wydarzylo sie nic takiego, co wplyneloby na zmiane opinii. Bardzo jasno oswiadczylem pulkownikowi juz po pierwszym spotkaniu, ze nie uwazam Zlotina za czlowieka odpowiedniego dla UNACO. Ale wiecie, jak uparty potrafi byc szef, gdy postanowi sobie cos osiagnac. Rownie zdecydowanie odpowiedzial mi, ze chce wprowadzic Zlotina na miejsce Jacquesa. Musze jednak dodac, ze pulkownik dysponowal doskonalym dossier Zlotina. Sadze, ze ono przewazylo szale, wraz ze wszystkimi pochwalami, jakimi Politbiuro przez lata obsypywalo Zlotina. Ten czlowiek cieszy sie opinia wzorowego zolnierza. Zdyscyplinowany, nieustraszony, gotow wykonac kazdy rozkaz. Po spotkaniu z nim doszedlem jednak do wniosku, ze opinia o Zlotinie i jego rzeczywisty obraz to dwie zupelnie rozne sprawy, tak jakby chodzilo o inne osoby. -Taa - westchnal Graham. -Jest jeszcze cos, co chcialem z wami przedyskutowac - dodal po dluzszej chwili Kolczynski. - Jak juz powiedzialem, rozmawialem z pulkownikiem, nim tu przyszliscie. Wlasnie skonczyl rozmowe telefoniczna z dyrektorem Rosyjskiej Sluzby Wywiadowczej... czyli dawniej KGB. Wladze rosyjskie sa bardzo zaniepokojone z powodu reperkusji, ktore moze wywolac powrot Zlotina, Rodenki i Jemienkowa do kraju, gdzie powinni odsiedziec kare wiezienia. -O czym ty wlasciwie mowisz, Siergieju? - Graham podejrzliwie spogladal na Kolczynskiego. -Macie ich zabic natychmiast po odzyskaniu teczek - wyjasnil zwiezle Kolczynski, patrzac Grahamowi w oczy bez zmruzenia powiek. -A co bedzie, jesli zechca sie poddac? - spytala Sabrina. -To bez znaczenia - stwierdzil Kolczynski. - Nie mozna pozwolic, by powrocili do Rosji. -Co sie dzieje, Siergieju? - dociekal Graham. - Zawsze pedantycznie trzymales sie przepisow. Jesli ktorykolwiek zespol operacyjny wychylil sie, ty zawsze prawiles kazanie i przytaczales fragmenty Karty UNACO. A w niej zas absolutnie, kategorycznie stwierdza sie, ze podczas pelnienia sluzby agent operacyjny moze uzyc sily tylko w odpowiedzi na uzycie sily przeciw niemu. A to nie oznacza zezwolenia na zabijanie podejrzanych, na zabijanie z zimna krwia. -A ty zawsze stosowales sie do przepisow? Od kiedy? - warknal Kolczynski. -Oczywiscie lamalem przepisy, ale nigdy nie zabilem bezbronnego podejrzanego. Nigdy. -Wiem. Nie to mialem na mysli. Moze jednak wysluchasz mnie. - Przerwal, by sie skoncentrowac. - Gdyby Zlotina lub jego kolegow aresztowano i przekazano Rosjanom, istnieja wszelkie powody, by przypuszczac, ze wkrotce po wyladowaniu na rosyjskiej ziemi zostana ponownie zwolnieni lub odbici z wiezienia. Zeszlej nocy wyborowa jednostka specnazu zdezerterowala z koszar w Riazaniu. Uwaza sie, ze pod bezposrednim dowodztwem majora Piotra Koslowa... -Koslowa? - wtracil natychmiast Graham. - To szwagier Zlotina. Mowiono, ze to liberal. Byl jednym z pierwszych wojskowych, ktorzy potepili zamach sierpniowy i opowiedzieli sie po stronie Jelcyna przeciw spiskowcom. Co ty teraz sugerujesz, Siergieju? Ze byl przez caly czas w zmowie z twardoglowymi? Kolczynski skinal glowa. -Wladze odnalazly pewne kompromitujace dokumenty, ktore wiaza go ze Zlotinem. Obecnie, jak sie zdaje, sadza, iz postawa Koslowa podczas proby zamachu stanu byla taktyczna zagrywka. -I w ten sposob Zlotin i twardoglowi mieliby zaufana osobe wewnatrz specnazu? - wywnioskowala Sabrina. -Tak to wyglada - zgodzil sie Kolczynski. -Wobec tego to Koslow mogl stac za napadem na konwoj towarzyszacy Zlotinowi, Rodence i Jemienkowowi w drodze do wiezienia wojskowego na obrzezu Moskwy? - rzekl Graham. -Z cala pewnoscia mogl stworzyc jego koncepcje, ale gdy konwoj zostal zaatakowany, on sam znajdowal sie w Gruzji. -Alibi doskonale. - Graham stanal w nogach lozka. - Jaka byla reakcja pulkownika na pomysl Rosjan, abysmy my za nich odwalili brudna robote? -Oczywiscie z miejsca go odrzucil. I musial tak postapic. UNACO jest organizacja apolityczna. Gdyby zgodzil sie na ich zadanie, a prawda wyszla na jaw, uznano by nas za mordercow amatorow, dzialajacych na rzecz obcego mocarstwa. To by zagrozilo calej koncepcji UNACO, a juz na pewno zaszargaloby nasza, i tak nadszarpnieta, reputacje wsrod wielu dyplomatow w Narodach Zjednoczonych. -To racja - stwierdzil Graham. -Oczywiscie, gdybys zamierzal to rozgrywac dokladnie wedle regulaminu - sprzeciwila sie Sabrina, spogladajac na Grahama. - Ale co sie stanie, jesli przekazemy Zlotina Rosjanom jedynie po to, by Koslow znow go odbil? Nie tylko nasza ciezka praca pojdzie na marne, lecz Zlotin bedzie mial kolejna szanse zaplanowania jakiegos nowego sposobu rzucenia rzadu rosyjskiego na kolana. To przeciez ty powiedziales, ze mamy do czynienia z fanatykami, ktorzy nie cofna sie przed niczym, by zrealizowac swe plany. W tym zas wypadku owe plany moga spowodowac utrate zycia setek tysiecy niewinnych ludzi. Do diabla z ksiazkowym regulaminem, Mike. Ja sama z przyjemnoscia wsadze mu kulke, jesli skutkiem tego bedzie ocalenie choc jednego niewinnego. -A jezeli nie bedzie uzbrojony? - spytal Graham. -Znaczyloby to, ze jest glupcem - oswiadczyla zimno Sabrina. -Tak, zdaje mi sie, ze rzeczywiscie bylby glupcem - zgodzil sie Graham, ciagle jeszcze zaskoczony wybuchem Sabriny. To byla z jej strony zupelnie niezwykla reakcja. W ich partnerstwie ona zawsze reprezentowala polowke pragmatyczna. Jakze czesto odgrywala role jego sumienia, przekonujac go, by nie czynil nierozwaznego kroku, naruszajacego postanowienia Karty UNACO. A teraz sytuacja sie odwrocila. Nagle on stal sie obronca regulaminu. Nie przeoczyl oczywiscie ironii. Czy Sabrina miala jednak slusznosc? Rozlegl sie dzwiek pagera, noszonego przez Grahama u paska. Wylaczyl go natychmiast, a potem podniosl sluchawke telefonu na nocnym stoliku przy lozku Kolczynskiego i wybral numer Rusta w hotelu. -Wlasnie telefonowal major Inacio - zawiadomil go Rust. - Wpadl na wazny trop. Nie chcial sie nad tym rozwodzic przez telefon. W tej chwili jest w drodze do hotelu. Chce, abyscie z Sabrina przyjechali tu tak szybko, jak tylko sie da. -Juz wyruszamy, Jacques. -Jak sie czuje Serge? Graham rzucil okiem na Kolczynskiego. -Znacznie lepiej. Prawde powiedziawszy, odbylismy z nim interesujaca rozmowke. Opowiem ci, gdy wrocimy do hotelu. -Bede oczekiwal - odrzekl Rust. - Przekaz Siergiejowi moje pozdrowienia i powiedz mu, ze go odwiedze, gdy tylko nadarzy sie okazja. -Zrobie to. -O, Mike, jeszcze cos. Ani slowa o C.W. w obecnosci Inacia. Nie widze zadnego powodu, dla ktorego mialby o nim wiedziec. A przynajmniej jeszcze nie teraz. -Jesli o to chodzi, nie bedziesz musial sie ze mna spierac - zgodzil sie Graham. - Im mniej bedzie wiedziec o tej operacji brygada sil specjalnych, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych. -Oczekiwalem takiej opinii - rzekl Rust. - Wiec wkrotce ujrze was dwoje. Czesc. Telefon zamilkl, a Graham odlozyl sluchawke na miejsce. -Musimy wracac do hotelu - wyjasnil Sabrinie, a potem zwrocil sie do Kolczynskiego: - Jacques przesyla ci najlepsze zyczenia. -Co sie dzieje? - zapytal Siergiej. Graham wzruszyl ramionami. -Nie jestem pewien. Ale niewatpliwie Jacques przekaze ci wszystko, gdy tylko przyjedzie do ciebie. -Wpadniemy znow w wolnej chwili - obiecala Sabrina, a potem poszla za Grahamem do drzwi. -Nastepnym razem mozecie mi przyniesc cos do czytania - zawolal za nimi Kolczynski. - Czlowiek nie moze czytac w kolko "International Herald Tribune", sami wiecie. -A moze egzemplarz Karty UNACO? - uszczypliwie dodal Graham, obejrzawszy sie na niego. -Mysle, Michaelu, ze wolalbym kilka magazynow ilustrowanych. -Cos ci wybierzemy, nie martw sie - pocieszyla go Sabrina, wychodzac na korytarz. - Sadzisz, ze nie mialam racji, popierajac Siergieja podczas rozmowy, prawda? - zwrocila sie do Grahama. -Czy ja to powiedzialem? - odgryzl sie Graham. - Chodzze, Jacques czeka na nas w hotelu. Gdy sie odwracal, by ruszyc przed siebie, chwycila go za reke. -Mike, jestes moim partnerem. Rozmawiaj ze mna. Powiedz mi, co myslisz. -Mysle, ze musimy sie stawic na odprawe w hotelu - powiedzial, wyrywajac reke z jej uscisku. - A teraz ruszajmy. -Wiesz, ze mam racje - zawolala za nim, gdy szybkimi krokami przemierzal korytarz. Nie obejrzal sie, poki nie dotarl do windy. -Idziesz, czy nie? -Oczywiscie - odrzekla podrazniona i pospieszyla za nim. Inacio zdazyl przekazac informacje Rustowi i opuscic hotel w czasie, gdy Graham i Sabrina wracali ze szpitala. -Wiec co to za trop? - zapytal Graham, gdy tylko Rust wpuscil ich do pokoju. -Policja w Vila do Conde, malym letnisku dla turystow na polnoc od Porto, otrzymala dzisiaj telefon od kobiety. Powiedziala funkcjonariuszom, ze dwaj mezczyzni wypytywali o malzenstwo zajmujace sasiednia wille. Wydaje sie, ze powiadomila policje tylko po to, by zyskac troche spokoju i ciszy, gdyz jej maz przez caly ranek mowil jedynie o tym, jak podejrzanie wygladal mu jeden z tych mezczyzn. Policja poradzila kobiecie, by zatelefonowala ponownie, jesli tamci znow sie pojawia, i na tym sprawa stanela. W godzine pozniej przybyl tam oddzial z brygady sil specjalnych, by sprawdzic, co sie dzieje z doktorem Alainem Fisierem, dziekanem kryptologii na Sorbonie, oraz z jego zona. Nazwisko profesora znajduje sie na liscie, ktora rozeslalem dzis rano do wszystkich jednostek sil specjalnych na calym swiecie. -I okazalo sie, ze ci dwaj ludzie szukali Fisiera? - wywnioskowala Sabrina. Rust skinal glowa. -Angielskie malzenstwo zostalo juz przesluchane przez ludzi z brygady i maz z cala stanowczoscia, na podstawie fotografii, zidentyfikowal Rodenke i Jemienkowa. Jest pewien, ze to sa ci sami ludzie, ktorych widzial dzis rano. -Gdzie jest teraz Fisier? - zapytal Graham. -Wraz z zona wyjechal gdzies pare dni temu karawaningiem. Skierowano juz do wszystkich jednostek policyjnych rozkaz poszukiwania zarowno Fisierow, jak i obu Rosjan. Takze z brygady sil specjalnych wyslano w tamten rejon dodatkowy oddzial, by dopomogl w poszukiwaniach Fisierow. Jest sprawa najwyzszej wagi, abysmy dotarli do nich przed Rosjanami, szczegolnie w swietle wiadomosci, ktore otrzymalem z Zurychu. Oprocz Fisiera na liscie bylo rowniez nazwisko profesora Guntera Auerbacha, bylego szefa kryptologii w starej Zachodnioniemieckiej Agencji Wywiadowczej, BND. Sasiedzi widzieli dzis rano, jak profesor wraz z corka opuszczali swoj dom w Lipsku, w towarzystwie dwoch mezczyzn. Jednego opisano jako wysokiego, krotko przystrzyzonego szatyna, o wyraznie wojskowej postawie. Drugi byl czarny, z elegancko przystrzyzonym wasem i w okularach. -Zlotin i C.W.? - zapytal Graham. -Bezwzglednie tak - odparl Rust. - Oczywiste jest, ze Zlotin postanowil uprowadzic Auerbacha i Fisiera, by zlamali szyfry Abego. -To znaczy, ze Abe juz nie zyje - zauwazyla Sabrina. -Na to wyglada, bo inaczej po co Zlotinowi jeszcze dwaj kryptolodzy - poparl ja Rust. -W ten sposob zyskamy troche na czasie - zauwazyl Graham. - Mozna uznawac Auerbacha za jednego z czolowych specjalistow w dziedzinie kryptologii, ale wydaje mi sie, ze nawet on niewiele zrobi z zakodowanymi teczkami, bez wzgledu na to czy bedzie mial Fisiera do pomocy. Jesli w ogole moglby zlamac szyfry Abego. A poza tym nie ma zadnej gwarancji, ze potrafi. Wobec tego mozemy sie domyslac, po co Zlotin zabral takze corke Auerbacha. Ma stanowic dodatkowy bodziec podczas lamania szyfrow. -No wiec im bardziej bedziemy zaklocac plany Zlotina, tym wiecej bedziemy mieli czasu na odzyskanie teczek, nim zostana rozszyfrowane - dodal Rust. Zwrocil sie do Grahama: - Chce, abyscie ty i Sabrina koordynowali operacje w Vila do Conde. Brygada sil specjalnych przerzuci was tam droga powietrzna. Juz przygotowuja helikopter. W chwili gdy dotrzecie na lotnisko, bedzie gotow do odlotu. Jest sprawa najwyzszej wagi, abysmy odnalezli Fisierow wczesniej niz Rosjanie. Jesli to sie nam uda, nie tylko pokrzyzujemy plany Zlotinowi. Otworzy sie przed nami mozliwosc aresztowania Rodenki i Jemienkowa, po prostu wpadna w pulapke. Aresztowanie ich bedzie dla Zlotina powazna porazka. Nie spodziewam sie, by ktorys z nich zalamal sie podczas przesluchania, na to sa zbyt dobrze wyszkoleni. Ale przynajmniej usuniemy ich z drogi i Zlotin zostanie sam. Wtedy wlasnie moze popelnic blad, a my bedziemy gotowi, by go upolowac w momencie, gdy to sie stanie. -Teoretycznie to dobry pomysl - stwierdzil Graham, rzucajac Sabrinie zlosliwe spojrzenie. - Oczywiscie dobry dopoty, dopoki jedno z nas nie zabije ich, nim nadarzy sie okazja do aresztowania. -Nie wierze w to - warknela, podnoszac rece. - W szpitalu jedynie teoretyzowalismy i to wszystko. -No, ja nie tak to odebralem - odgryzl sie Graham. -Chwileczke - przerwal im Rust, nim Sabrina zdolala odpowiedziec, i wyciagnal rece w ich strone. - W jednej chwili racjonalnie dyskutujemy o sprawie, a w nastepnej rzucacie sie sobie do gardla. Czy ktos moglby mi wyjasnic, co sie dzieje? -To roznica stanowisk, nic wiecej - odparl Graham, wzruszajac ramionami. -Nigdy bym sie nie domyslil - odparowal sarkastycznie Rust. - A teraz moze jednak ktores z was powie mi, o co w tym wszystkim chodzi? Sabrina zrelacjonowala Rustowi rozmowe z Kolczynskim. -Wiec to byla ta "interesujaca rozmowka", o ktorej wspomnial Graham, gdy zatelefonowalem do was do szpitala? -Taa - odrzekl. -Siergiej nie mial prawa opowiadac wam o Koslowie - rozzloscil sie Rust. - To byla informacja wylacznie dla kierowniczego personelu UNACO: pulkownika Philpotta, Siergieja i mnie. Dla nikogo wiecej, a juz na pewno nie dla was dwojga. -Czemu nie? - zapytala Sabrina. -Jak podkreslil Siergiej, pulkownik sprzeciwil sie w ogole pomyslowi wykorzystania UNACO do rozstrzygania sporow miedzy Rosjanami. I z pewnoscia nie chcial takze stawiac zadnego z was w klopotliwym polozeniu, co mogloby zmienic wasze podejscie do sprawy. Za to wskutek niedyskrecji Siergieja teraz jestescie skloceni. Moge zrozumiec, czemu to zrobil, ale to jeszcze nie jest wytlumaczenie. Powinien byl byc madrzejszy. Uczciwie mowiac, jestem troche zaskoczony przede Wszystkim tym, ze pulkownik powiedzial mu o Koslowie. Ja t tego nie zrobil. Prawde powiedziawszy, niczego mu nie opowiem o sprawie, gdy sie z nim zobacze. I wolalbym, abyscie postapili podobnie. -Dlaczego? - spytala zdziwiona Sabrina. - Jacques, on jest zastepca dyrektora UNACO. Ma prawo wiedziec, co sie dzieje. -Jesli o mnie chodzi, on w tej chwili jest zastepca dyrektora jedynie nominalnie - stwierdzil Rust. - To, co teraz wam powiem, jest tylko do waszej prywatnej wiadomosci. Nie liczac pulkownika, Siergieja i mnie, nikt w UNACO o tym nie wie. Gdyby kiedykolwiek wyszlo na jaw, ze wam powiedzialem, musialbym sie gesto tlumaczyc. -Chyba znasz nas dosc dobrze, by sie tego nie obawiac - powiedzial Graham. -Na kilka dni przed przybyciem tu, na konferencje, Siergiejowi zaproponowano stanowiska dyrektora Rosyjskiej Sluzby Wywiadowczej. Powiadomil pulkownika, ze da mu odpowiedz po powrocie do Nowego Jorku. Ale pulkownik wie rownie dobrze jak ja, ze on nie odrzuci propozycji. Od chwili gdy Philpott ponownie objal stanowisko dyrektora UNACO, Siergiej nie byl ani przez chwile szczesliwy. Uwazal, ze jego autorytet ucierpial wskutek przyjecia jego rezygnacji przez sekretarza generalnego ONZ, wiec zgodzil sie pozostac numerem dwa przy pulkowniku tylko do konca roku. Gdyby nie otrzymal tej propozycji, prawdopodobnie przeszedlby na wczesniejsza emeryture. Widzicie wiec, ze po tylu latach on wreszcie wraca do kraju. Teraz jedynie tym ma zaprzatniete mysli. -Czy obejmiesz po nim stanowisko w Nowym Jorku? - zapytal Graham. -Nie, zostane w Zurychu. Czuje, ze dla UNACO moge byc uzyteczniejszy w europejskiej kwaterze niz jako numer dwa przy pulkowniku. -Czy znow zaproponuja te funkcje C.W.? - spytala Sabrina. -Mowiac uczciwie, nie wiem, cherie - odrzekl Rust, wzruszajac ramionami, a potem poslal jej porozumiewawczy usmiech. - A gdybym nawet wiedzial, nie wtajemniczylbym ciebie. I tak powiedzialem ci juz za wiele. -Dziekuje, Jacques, ze wyjasniles nam, jaka jest sytuacja - oznajmil Graham. -Nie zapominaj o tym, gdy bedziesz chcial dzielic sie z Siergiejem najswiezszymi nowinami. Nie zrozum mnie zle, uwazam, ze to fantastyczny facet. Ale musimy liczyc sie z faktem, ze za kilka tygodni bedzie zapewne w drodze powrotnej do Moskwy, by zajac stanowisko szefa RSW, konkurencyjnej wobec nas agencji wywiadowczej. -Nie martw sie, podczas nastepnego spotkania opowiemy w innej formie to, co juz wie - zapewnil Graham. -W dalszym ciagu jednak moze otrzymywac informacje od pulkownika - zauwazyla Sabrina. -Pomowie z Philpottem - odparl Rust. - Gdy tylko sie dowie, ze Siergiej z rozmyslem dal wam przeciek na temat Koslowa, mozliwe, iz w przyszlosci bedzie ostrozniejszy w rozmowach z nim. -No to ruszajmy - powiedzial Graham wstajac. Skierowal sie ku drzwiom. -Sabrino?! - zawolal Rust, gdy szla za Grahamem. - Pamietaj, ze nalezysz do jednostki miedzynarodowych sil antyterrorystycznych. Wykonywanie zadan wymaga od ciebie postawy obiektywnej i bezstronnej. Czy myslisz, ze my wszyscy nie zdajemy sobie doskonale sprawy z tego, co moze sie zdarzyc, jesli Zlotin lub ktorykolwiek z jego kolegow zostana ponownie odbici i znajda sie na rosyjskiej ziemi? Jesli jednak zaczniemy odgrywac role sedziego, lawy przysieglych i kata, staniemy sie nie lepsi od nich. W przeciwienstwie do opinii niektorych azjatyckich czy afrykanskich ambasadorow przy ONZ, nie jestesmy mordercami amatorami, stojacymi ponad prawem. Nie dostarczaj im jeszcze wiecej argumentow przeciw nam, a juz na pewno nie teraz, kiedy jestesmy tak nisko notowani w Narodach Zjednoczonych. Naprawde byloby najkorzystniej dla nas, gdybysmy mogli ich dostarczyc zywych, jesli to w ogole okaze sie mozliwe. Zostana przekazani Rosjanom, najlepiej na terytorium neutralnym, a oni moga robic z nimi co chca. Mam nadzieje, ze od razu zastrzela sukinsynow. Cokolwiek jednak postanowia, my bedziemy miec czyste rece. I w ostatecznym rachunku tylko to sie naprawde liczy, no nie? -Odebralam twoj komunikat, Jacques - oswiadczyla Sabrina. Graham lekko polozyl dlon na jej ramieniu. -"Nic nie sprawiloby mi wiekszej przyjemnosci, niz wsadzenie kulki Zlotinowi przy pierwszej nadarzajacej sie okazji". Niech mnie diabli porwa, jesli bede robil za Rosjan ich brudna robote. I nie tylko o to chodzi. Takie dzialanie rzuciloby zle swiatlo na UNACO, ktore, jak to slusznie podkreslil Jacques, w tej chwili nie jest ta absolutnie najpopularniejsza agenda ONZ-tu. Musimy stawiac dobro UNACO ponad nasze osobiste uczucia. Pamietaj o ty. -Wiem - odrzekla cichym glosem. Rust usmiechnal sie pod nosem. -Nigdy nie myslalem, ze dozyje dnia, kiedy ostatni buntownik w UNACO szczerze opowie sie po stronie zasad prawa i porzadku. Chyba sie zaniedbujesz, Mike. -Taa? Po prostu mam nadzieje, ze Zlotin okaze sie glupcem i wyceluje do mnie z pistoletu, bo to automatycznie da mi prawo do samoobrony. Nic nie sprawiloby mi wiekszej przyjemnosci niz odeslanie tego skurwysyna do Moskwy w worku na zwloki. - Graham otworzyl drzwi. - Chodz, Sabrino, musimy zdazyc na samolot. Po ich wyjsciu Rust przez pewien czas siedzial ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, a potem siegnal po telefon, by polaczyc sie z Philpottem w Nowym Jorku. Katherine Warren odlozyla sluchawke i wlasnie miala wziac notes, lezacy obok niej na stole, gdy uslyszala, ze otwieraja sie drzwi wejsciowe. -Czy to ty, Ed?! - zawolala. -Taak, a ktozby inny? - odparl Miller z holu. W chwile pozniej wytknal glowe zza drzwi salonu. - Nie oczekiwalas nikogo innego, prawda? Potrzasnela glowa. -Czy udalo ci sie spotkac czarujacego kapitana Gonzaleza? -Oczywiscie. - Miller zdjal plaszcz i cisnal go na oparcie najblizszego krzesla. - Nagle zaczal bardzo chetnie wspolpracowac, gdy zaproponowalem, ze pokaze jego zonie i corce niektore z fotografii... Nie sadze, by uznal to za bardzo dobry pomysl, szczegolnie ze to dzien Bozego Narodzenia. -Czy dal ci raport? - zapytala, oblizujac w podnieceniu usta. -Powiedzialem ci juz, ze byl bardzo chetny do wspolpracy - odrzekl Miller, wyjmujac z wewnetrznej kieszeni plaszcza zlozony dokument. - Czyta sie go z fascynacja, ale nie zrozumiesz ani slowa, poki nie bede mial okazji, by go dla ciebie przetlumaczyc. -No wiec bedziesz mogl to zrobic, gdy wrocimy z hotelu. Miller, ktory wlasnie wzial sie do nalewania sobie bourbona ze stojacej na kredensie butelki, zatrzymal sie i podejrzliwie obejrzal na Katherine. -Dlaczegoz to my jedziemy do hotelu? Teraz bedzie twoj dyzur. Ja wchodze dopiero o polnocy. -Zmiana planu. Gdy cie nie bylo, mialam bardzo interesujaca rozmowe z twoim kolega Damasem. Otoz wszedl on do hotelu, by kupic sobie papierosy, a tu wychodzi z windy nasza nieustraszona para, Graham i Carver. Ale zamiast wyjsc frontowymi drzwiami, wymkneli sie bocznym wyjsciem. Da-mas poszedl za nimi i zdazyl zauwazyc, ze odjezdzaja niebieskim passatem, ktory parkowal za hotelem. Przywolal taksowke i pojechal za nimi na lotnisko, ale nie potrafil ustalic, dokad oni sie wybieraja. I wtedy zatelefonowal do mnie. -A wiec jesli mieli samochod na tylach hotelu, oznacza to, ze juz o nas wiedza - stwierdzil Miller, nalewajac sobie porcyjke bourbona. -Tez tak sadze. Graham musial mnie zobaczyc, byc moze przed szpitalem. Tylko takie wytlumaczenie przychodzi mi w tej chwili do glowy. -Wiec co teraz zrobimy? -Zaangazujemy jeszcze paru twoich kolegow. W ten sposob beda trwac w zludzeniu, ze pilnujemy bialego forda przed frontem hotelu. Dotychczas poslugiwalismy sie tylko jednym wozem, wiec Graham i Carver bez trudnosci dostrzega go przed hotelem. Drugiego wozu uzyjemy, by miec na oku passata. Oczywiste jest, ze jezdza passatem w sprawach sluzbowych, a z forda korzystaja wowczas, gdy wybieraja sie do szpitala. Ladny trik. Ma to jednak dla nas zasadnicze znaczenie. Niech wierza, ze maja nad nami przewage, a my mozemy Wykorzystac te sytuacje jak najkorzystniej dla nas... -Wiec po co jedziemy do hotelu? -Damas powiedzial, ze wynajmie samochod i za godzine spotka sie z nami na tylach hotelu. Musimy sie zorientowac, gdzie najlepiej zaparkowac woz, aby ich nie przeoczyc, gdy nastepnym razem posluza sie passatem. -Jesli w tej chwili nie ma ich w hotelu, mozemy przeszukac pokoje. Mam miniaturowy aparat fotograficzny, wiec porobimy zdjecia. Wszystko pozostawimy na swoim miejscu, tak aby nie dowiedzieli sie, ze zlozylismy im wizyte. -Poniewaz orientuja sie, ze ich sledzimy, z pewnoscia postarali sie o stosowne srodki ostroznosci, aby uchronic sie przed takimi niespodziankami. Mikrofony, moze nawet ukryta kamera... -Moim zdaniem na tym polega nasza przewaga nad nimi. Przeciez oni przyjechali tu rzekomo tylko po to, by odwiedzac Kolczynskiego w szpitalu. Gdybysmy musieli dzialac potajemnie, mogliby podejrzewac nas. Ale watpie, by ich przelozony w ONZ-cie mogl zatelefonowac do Larry'ego Ryana w "Sentinelu" i poskarzyc sie z tego powodu, czyz nie? -Gdyby zas zorientowali sie, ze bylismy w ich pokojach, natychmiast by zrozumieli, ze odkrylismy istnienie drugiego samochodu na tylach hotelu. Bo jakim innym sposobem moglibysmy sie dowiedziec, ze sa nieobecni? - Potrzasnela glowa. - Nie, niech sobie mysla, ze my ciagle jeszcze szukamy w ciemnosciach. To moze jedynie zapewnic nam przewage. -Argument przyjety - ustapil niechetnie Miller. - Mam tylko nadzieje, ze na koniec te wszystkie podchody w stylu plaszcza i szpady oplaca sie. Bo jesli UNACO sie dowie, ze jestesmy na ich tropie, pociagnie za wszystkie sznurki, by uniemozliwic opublikowanie reportazu. I jestem po prostu zdziwiony, ze przez tyle czasu pozwolono nam tropic Grahama i Carver. -Oczywiscie UNACO wie, ze ich tropimy, ale w tej chwili na pewno nie zyczy sobie reklamy. To zaszkodziloby tylko poczynaniom Grahama i Carver. - Usmiechnela sie pod nosem. - Mozesz byc pewien, ze w ONZ-cie juz zadbano o to, by przechwycic moj material, gdy tylko Graham i Carver powroca do Nowego Jorku. Jesli jednak UNACO nie postara sie o jakis sadowy zakaz opublikowania w "Sentinelu", w co i tak watpie, gdyz jeszcze bardziej zwrociloby to na nich uwage publiczna, ten reportaz bedzie sensacja roku i nic na to nie beda mogli poradzic. Na tym polega piekno sytuacji, Ed. Sa przegrani, a to cos, co mozemy wykorzystac do konca. Wierz mi, ze wlasnie to zamierzam. Helikopter z Grahamem i Sabrina wyladowal na boisku do pilki noznej, blisko malego posterunku policyjnego w Vila do Conde, gdzie brygada sil specjalnych utworzyla centrum dowodzenia w celu koordynacji poszukiwan Fisierow. Samochodem policyjnym przewieziono ich na posterunek. Powital ich mezczyzna o znajomej twarzy. -Kapitan Morales, jesli sie nie myle? - powiedziala Sabrina, sciskajac wyciagnieta dlon. -Tak, milo mi znow ujrzec was dwoje. -Jestescie z pewnoscia ruchliwymi ludzmi - stwierdzil Graham. - Myslalem, ze ty i twoj partner siedzicie w zasadzce przy knajpie Calderego w Lizbonie. -Major Inacio wycofal mnie stamtad wczesniej i przyslal tutaj. Bede waszym oficerem lacznikowym. Pozostawanie w stanie kawalerskim ma swoje zle strony, szczegolnie o tej porze roku. -Nie martw sie - pocieszyla go Sabrina i wskazala Grahama. - My jestesmy w takiej samej sytuacji. Zawsze musimy byc w pogotowiu w dzien Bozego Narodzenia. Zdaje sie, ze to nalezy do naszego zawodu. -Co masz dla nas? - zapytal Graham. -Mam tu tuzin ludzi, wspolpracujacych z miejscowa policja i sprawdzajacych wszystkie pola karawaningowe w promieniu osiemdziesieciu pieciu kilometrow od miasta, ale jak dotad nikt nie zauwazyl ani Fisierow, ani Rosjan - odrzekl Morales, siadajac na skraju stolu kolo drzwi. - Dwadziescia minut temu samochod, ktorym poslugiwali sie Rosjanie, znaleziono porzucony w bocznej uliczce, blisko willi Fisierow. Do tej pory jednak nie wplynely zadne zawiadomienia o kradziezach samochodow. W Boze Narodzenie wlasciciel moze nawet nie zdawac sobie sprawy, ze jego pojazd zniknal. -Jesli Rosjanie rzeczywiscie ukradli samochod - zauwazyl z namyslem Graham. -Co chciales przez to powiedziec? - zapytal Morales. -Zlotin mogl zostac zmuszony do naglej zmiany swego pierwotnego planu, ale to nie oznacza, ze nie zrobil tego bardzo drobiazgowo - oswiadczyl Graham. - Moim zdaniem mieli zaparkowany w poblizu willi drugi woz, jako rezerwe na nieprzewidziane wypadki. Poniewaz ich samochod widzieli sasiedzi, nie ryzykowali wiec i przesiedli sie do drugiego. I nalezy liczyc sie z tym, ze juz opracowali plan ucieczki. Urzeczywistnia go po porwaniu Fisierow. Zlotin nie pozostawia niczego na los szczescia. Nigdy. -Masz bardzo wysokie mniemanie o Zlotinie, prawda? - odrzekl Morales. -Szanuje jego zawodowa sprawnosc, sprawnosc kolegi po fachu, jesli to miales na mysli - odparowal Graham. -Capitao? - odezwal sie ktos zza terminalu systemu komputerowego, ustawionego w drugim koncu pokoju. -Sim? - rzekl Morales. -Telefone. -Quem e? - spytal kapitan, siegajac do znajdujacego sie za nim na stole telefonu. -Sergento Branco - brzmiala odpowiedz. Morales podniosl sluchawke do ucha i w chwile pozniej, wziawszy ze stolu wskaznik, podszedl do mapy sciennej. Posluzyl sie nim do okreslenia na mapie pozycji Branca, a potem otoczyl to miejsce czerwonym kolkiem. Wykrzyczawszy do telefonu serie rozkazow, odlozyl sluchawke i zwrocil sie do Grahama i Sabriny. -Znalezlismy ich - oswiadczyl z podnieceniem. -Kogo? - Sabrina nie ukrywala ciekawosci. -Doktora Fisiera i jego zone - wyjasnil Morales. - Sa pod opieka dwoch moich ludzi, ktorzy pozostana z nimi, dopoki tam nie dotrzemy. -Gdzie to jest? Morales wskazal gestem mape za swymi plecami. -Na malym polu karawaningowym, blisko wsi Ponte de Lima. Stad okolo piecdziesieciu kilometrow na polnoc. -A Rosjan ani sladu? - upewnila sie. -Na razie nie - rzekl Morales. - Pewne jest to, ze przebywaja gdzies w poblizu. W tym rejonie znajduje sie niewiele pol karawaningowych. Sasiad Fisierow, powodowany rozsadkiem, podal im falszywe dane co do koloru i marki samochodu, ktorym podrozuja Fisierowie. Ale to zdezorientuje ich tylko na krotki czas. Dlatego musimy wydobyc stamtad doktora Fisiera i jego zone tak szybko, jak tylko mozna. Proponowalbym, aby zrobic to za pomoca helikoptera. -Dokad zostana przewiezieni? -Mamy bezpieczny dom w Santiago. Moga tam pozostac do czasu zakonczenia tej sprawy. -Na co wobec tego czekamy? - zapytal Graham, kierujac sie ku drzwiom. Morales wydal swym ludziom liczne rozkazy i pospieszyl za Grahamem i Sabrina. Dopedzil ich przed budynkiem posterunku. -Chodzcie, tam jest moj woz - powiedzial, wskazujac gestem bialego forda, zaparkowanego po przeciwleglej stronie ulicy. Gdy dojechali do boiska futbolowego, pilot, uprzedzony rozkazem przez radio, byl gotow do startu. Podbiegli do helikoptera i wgramolili sie do srodka. Morales nie zdazyl nawet domknac drzwiczek za soba, gdy maszyna zaczela odrywac sie od ziemi. -Jak daleko jeszcze? - zapytal Graham, puknawszy Moralesa w ramie. -Juz blisko - odparl zapytany. - Cztery, najwyzej piec kilometrow. Wkrotce bedziemy w stanie... -Capitao, olhar! - przerwal ostro pilot, pokazujac jakis punkt w przestrzeni. Poczatkowo kapitan nie zorientowal sie, co pilot mu pokazuje, ale w chwili gdy helikopter wylecial znad lasu, wszyscy ujrzeli w oddali gesty, czarny dym. Morales wyczul instynktownie, ze musi sie on unosic z pola karawaningowego; lecz gdy helikopter zblizyl sie, kapitan zrozumial, ze nie jest to pozar, jak poczatkowo sadzil. Dym nie unosil sie spirala w gore, jak sie dzieje nad plomieniami, lecz rozplywal sie na duzym obszarze, przykrywajac pole mroczna chmura. -Granaty dymne - stwierdzila Sabrina, wygladajac przez okno na czarny calun pod nimi. -Jeszcze jest bardzo gesty - dodal Morales, gestem nakazujac pilotowi obnizenie lotu. - Oznacza to, ze Rosjanie wciaz moga sie tu znajdowac. -Nie ma mowy - warknal za jego plecami Graham. - Tam w dole nie widac wlasnej dloni przed twarza. Rosjanie nie dzialaliby w takich warunkach. Granaty dymne rzucono, by zdezorientowac twoich ludzi, aby nie mogli rzucic sie w pogon. Nie, Rosjan juz tu nie ma, tego mozesz byc pewien. Lezace na siedzeniu obok Moralesa radio nagle zaskrzeczalo i ozylo. -Branco do helikoptera, czy mnie slyszycie, odbior? - wrzasnal po portugalsku zadyszany glos. - Tu Branco do helikoptera, czy mnie slyszycie, odbior? Morales schwycil radio i szybko sie przedstawil. -Co tam sie stalo w dole? -Rosjanie zaskoczyli nas, panie kapitanie - padla przygnebiajaca odpowiedz. - Nie widzielismy ich do chwili, gdy rozwalili okna i wrzucili do przyczepy pojemnik z dymem. Doktor Fisier i jego zona wpadli w panike i wybiegli z przyczepy. Probowalismy pojsc za nimi, ale wpadlismy pod ogien, jak tylko otworzylismy drzwi. Nie dalo sie ruszyc z miejsca, bylismy unieruchomieni. Pod przyczepe podjechal samochod, Fisierow cisnieto na tylne siedzenie, ale dym byl tak gesty, ze nie udalo sie celnie strzelic do Rosjan. -A wiec uciekli? - syknal Morales. -Tak, panie kapitanie. -Czy przynajmniej nie probowaliscie pojechac za nimi? - zloscil sie kapitan. Uplynela chwila, nim nadeszla odpowiedz. -Dopuscili sie sabotazu, panie kapitanie. Przestrzelili kola naszego wozu i zniszczyli radio. Dlatego wlasnie nie moglismy sie do tej pory z panem skontaktowac. -Wiec skad laczycie sie teraz? - zapytal. -Przed chwila zjawila sie tu miejscowa policja. Posluguje sie jedna z ich radiostacji. -Z minuty na minute coraz lepiej. Jakim samochodem odjechali Rosjanie? -To byla czerwona mazda, panie kapitanie - brzmiala odpowiedz; podano tez Moralesowi znaki rejestracyjne. - Skierowali sie do drogi dojazdowej do szosy 203. Wtedy stracilismy ich z oczu. Szosa 203 prowadzi do wybrzeza. -Jak dawno temu to bylo? -Nie uplynelo nawet piec minut, panie kapitanie. -No, to przynajmniej jest cos - warknal sarkastycznie Morales. - Chce, zebys ty wraz z kapralem Villarta wrocili natychmiast na posterunek policji w Vila do Conde. Kiedy sie tam zjawie, na moim biurku maja lezec pisemne raporty. Zrozumiano? -Tak jest, panie kapitanie - dobiegla markotna odpowiedz. -Bez odbioru. Morales odwrocil sie i spojrzal na stojacych za nim Grahama i Sabrine. -To najgorsza z mozliwych nowin, jak sie obawiam. -Twoi ludzie zgubili Rosjan. Taa, wiemy o tym. - Graham zauwazyl wyraz zaskoczenia na twarzy Moralesa. - Sabrina mowi po portugalsku. Przetlumaczyla mi istotna tresc rozmowy. Morales blysnal oczami w strone Sabriny. -Wobec tego wiesz takze, ze znamy marke i znaki rejestracyjne samochodu, ktorym posluguja sie Rosjanie. -Tak - odrzekl Graham. - Miejscowe gliny juz tu sa, wiec niech sie zajma ewakuacja terenu. A teraz, gdy juz wiesz, ze twoi ludzie sa tam w dole, my powinnismy pozostac w gorze i tropic skurwysynow z powietrza. Morales kiwnal twierdzaco glowa, a pilot natychmiast oddalil sie od pola karawaningowego. Wiedzac, ze Rosjanie maja pieciominutowa przewage w czasie, Morales nakazal pilotowi leciec wzdluz drogi 203. Nastepnie skontaktowal sie przez radio z porucznikiem Degasem, swoim zastepca w punkcie dowodzenia w Vila do Conde i wyjasnil, co sie stalo. Rozkazal scigac czerwona mazde. Polecil wydac rozkaz specjalny, na mocy ktorego nalezy skierowac do poscigu dwa dodatkowe helikoptery i wyslac nastepny oddzial sil specjalnych na pole karawaningowe, by tam dzialal wspolnie z miejscowa policja. -Jesli ci Rosjanie sa tak cwani, jak mowisz, mogli juz zmienic samochody - Morales zwrocil sie do Grahama, odkladajac radio na sasiednie siedzenie. -Nie, o ile nie ukradli lub nie porwali jakiegos w chwili, gdy opuszczali pole karawaningowe. Bardzo watpie, by chcieli tracic wiecej czasu, niz to jest absolutnie niezbedne - sprzeciwil sie Graham. - Musisz pamietac, ze znali polozenie willi Fisierow, nim sie tam pojawili. Dzieki temu mogli zaplanowac droge ucieczki. Nieobecnosc Fisierow pokrzyzowala im plany. Od tej pory musieli improwizowac, przeczesujac pola karawaningowe w nadziei, ze znajda Fisierow wczesniej niz my. Nie mieli warunkow do przygotowania planu alternatywnego, bo nie wiedzieli, gdzie znajduja sie Fisierowie. -Pojmuje twoj punkt widzenia - stwierdzil Morales. - Wobec tego, jesli masz racje, ze zaplanowali droge ucieczki z Vila do Conde, musza teraz, majac Fisierow, wrocic tam? -A czy ty bys tak nie zrobil? - odparl Graham, rzucajac mu pytajace spojrzenie. -Co z paliwem? - zapytal Morales pilota. -Wystarczy jeszcze na godzine - padla odpowiedz. - Czy chce pan, panie kapitanie, abym pozostal na tym kursie? Morales skinal glowa. -Jesli pan Graham ma racje co do planu ucieczki, to w tej chwili Rosjanie musza byc w drodze powrotnej do Vila do Conde. -To wydaje sie najlogiczniejsze posuniecie - oznajmil Graham. - I trzeba trzymac sie glownej drogi. Rosjanie nie zaryzykuja jakiegos skrotu w obawie zagubienia sie. Czujac juz na karku oddech wladz, nie zyczyliby sobie tego w zadnym wypadku. Wiedza, ze nie uplynie wiele czasu, gdy caly ten obszar zacznie roic sie od policji. Helikopter podazal za zarysem drogi wijacej sie w terenie, biegnacej przez mala wioske Deao az do nadbrzeznego miasta Viana do Castelo, gdzie szosa 203 laczyla sie z autostrada E01. Pilot ostro skrecil na poludnie, az znalezli sie bezposrednio nad autostrada. Sprawdzil wskaznik paliwa. Mieli go jeszcze na czterdziesci minut lotu; w tym czasie inne helikoptery zostana juz zmobilizowane i beda mogly kontynuowac poszukiwania. Podobnie jak reszta pasazerow, pilot niepokoil sie, ze do tej pory nie natrafili na mazde. Jesli Rosjanie wyprzedzali ich tylko o piec minut i jesli trzymali sie glownych drog, helikopter powinien byl juz przeleciec nad ich samochodem. Jezeli... Radio na siedzeniu znow zaskrzeczalo i ozylo. -Degas do kapitana Moralesa. Zglos sie. Morales wzial radio. -Tu Morales. -Wracaj natychmiast na pole karawaningowe. -Co sie stalo? - zapytal kapitan swego zastepce. -Nie mozemy mowic o tym przez radio, panie kapitanie. Jest bardzo prawdopodobne, ze Rosjanie podsluchuja nasza rozmowe. Otrzyma pan informacje, gdy tylko dotrze pan na pole. Morales poczekal, az Sabrina przetlumaczy Grahamowi slowa Degasa, a potem odwrocil sie, mruzac niepewnie powieki. -Rosjanie mogliby podsluchiwac rozmowe tylko w takim wypadku, gdyby mieli radiostacje z juz wprowadzona zakodowana czestotliwoscia. Jesli zabrali jedna z radiostacji, czemu Branco wczesniej o tym nie wspomnial? -Jestes pewien, ze to byl Degas? - rzucila pytanie Sabrina, pokazujac na radio w dloni Moralesa. -Z pewnoscia brzmialo to tak, jakby to byl on - odrzekl Morales. -Latwo jest mowic przez radio zmienionym glosem - zauwazyl Graham. Radio znow zatrzeszczalo. -Degas do kapitana Moralesa. Odbiera mnie pan, panie kapitanie? -Tak jest - odparl pospiesznie Morales, a potem zwolnil przycisk urzadzenia, aby rozmowa nie szla w eter. - Co ty sugerujesz? Chcesz powiedziec, ze Rosjanie w jakis sposob wczesniej podsluchali moja rozmowe z Degasem i teraz podszywaja sie pod niego, aby nas wpuscic w maliny? -Podobno Jemienkow mowi plynnie w kilku jezykach, takze po portugalsku - podkreslil Graham. -Jesli podsluchuja na waszej czestotliwosci, to wiedza juz, ze goni ich helikopter - dodala Sabrina. - A zdajac sobie sprawe, ze nie moga nas przegonic, zrobia wszystko, aby miec czas na ucieczke. To ma sens. Morales zamyslil sie na chwile, a potem zblizyl radio do ust. -Skad mam miec pewnosc, ze naprawde rozmawiam z porucznikiem Degasem? Nastapila chwila przerwy. -Zrobil pan czerwone kolko wokol Ponte de Lima na mapie w centrum dowodzenia, gdy Branco zatelefonowal, ze odnalazl doktora Fisiera i jego zone. Stwierdziwszy, ze rzeczywiscie rozmawia z Degasem, Morales kazal pilotowi zawrocic helikopter i leciec nad pole karawaningowe. Gdy tam dotarli, wiekszosc dymu juz sie rozproszyla i pilot mogl wyladowac na odcinku drogi, ktora zostala tymczasem zagrodzona kordonem miejscowej policji. Morales pierwszy wyskoczyl z helikoptera. Pospieszyl do miejsca, gdzie czekalo dwoch jego ludzi. Rozmawiali dlugo. Kiedy Morales podszedl do Grahama i Sabriny, mial ponura mine. Dwojka z UNACO stala z dala od rotorow, wsunawszy dlonie w kieszenie dla ochrony przed lodowatym wiatrem, ktory zerwal sie godzine temu. -A wiec? - odezwal sie Graham. -Branco i Villarta nie zyja - odparl Morales i wyjal z kieszeni paczke papierosow. Wyciagnal reke do Grahama i Sabriny, ci jednak potrzasneli przeczaco glowami. - Znaleziono ich w przyczepie. Obaj zostali zabici strzalami w potylice. -A wiec to Jemienkow, a nie Branco, rozmawial z toba wczesniej przez radio? Morales skinal glowa, a potem wsadzil papierosa do ust, oslonil dlonmi zapalniczke i zapalil go. -Dlaczego... co Rosjanie zyskaliby przez... - Sabrina przerwala, gdy nagle cos zaswitalo jej w glowie. - Nigdy nie bylo czerwonej mazdy, prawda? -Owszem, jest - poprawil ja Morales. - Stoi obok przyczepy Fisierow. Rosjanie zabrali z pola karawaningowego inny samochod. Policja znalazla to miejsce, pareset metrow stad. Naturalnie nie bylo ani sladu Rosjan czy Fisierow. -Oczywiscie Rosjanie pozostawili tam takze wlasny woz, by miec pewnosc, ze z pola karawaningowego nie bedzie widoczny - zauwazyl Graham. - Musieli jeszcze byc tutaj, gdy nadlecial helikopter, wiec Jemienkow podszyl sie pod Branca, wyslal nas w bezsensowna pogon i w ten sposob mieli czas na udana ucieczke. -To jeszcze nie wszystko - dodal Morales. - Zdaje sie, ze Jemienkow, podszywajac sie pod Branca, wezwal przez radio miejscowa policje, wkrotce po tym, jak wybuchly granaty dymne, i nakazal im nie reagowac na zadne wezwania z pola karawaningowego, poniewaz sprawa juz zajmuje sie brygada sil specjalnych. -A nas poinformowal, ze lokalne gliny juz tutaj sa - syknal Graham. - Tak wiec, wykorzystujac jednych przeciw drugim, sprawil, ze zarowno brygada sil specjalnych, jak i miejscowi gliniarze beda trzymac sie z dala od pola, przynajmniej do czasu, gdy Rosjanie oddala sie z tego terenu. -Porucznik Degas juz zarzadzil blokade na glownej szosie do Vila do Conde - wtracil Morales. -Gdy zdolaja zablokowac przejazd, Rosjan dawno tam nie bedzie - stwierdzil Graham. -Musisz przyznac, ze sa pomyslowi - powiedziala Sabrina, nie ukrywajac niecheci. - Z pewnoscia zyskali nad nami przewage, prawda? -Wzieli nas na przejazdzke, doslownie i w przenosni - prychnal zdegustowany Graham. Morales gleboko zaciagnal sie papierosem, a potem wydmuchnal dym w strone ciemnego, pokrytego warstwa chmur nieba. -Bede mial szczescie, jak zachowam moj stopien po rozmowie z majorem. -Nie tylko ty bedziesz pod ostrzalem, kolego - rzekl przygnebiony Graham. - Spieprzylismy nasza jedyna realna szanse przydybania tych skurwysynow, a to oznacza, ze trzeba wszystko zaczynac od zera. -Czy jest tutaj cos, co w szczegolnosci chcialbys obejrzec? - spytal Morales, obejmujac szerokim gestem okolice. - Jesli nie, lepiej zabierajmy sie do Vila do Conde i zlozmy raporty przelozonym. Graham popatrzyl na Sabrine, ktora pokrecila glowa. -Nic juz tu nie mozemy zrobic - odpowiedzial. Morales wyciagnal rece z dlonmi odwroconymi do gory, gdy zaczely padac pierwsze krople deszczu. -Mysle, ze czeka nas burza. -Taa, w kazdym znaczeniu tego slowa - stwierdzil ponuro Graham, spieszac za innymi do helikoptera. 8 -Daleko jeszcze?-Teraz juz nie - odrzekl Zlotin, gdy Whitlock wszedl za nim na mostek. Kolejna fala rozbila sie o poklad z taka sila, ze Whitlock musial chwycic za porecz. -Uciesze sie, postawiwszy nogi znow na terra firma - wystekal przez zacisniete zeby. -Nie czujesz sie dobrze na wodzie, co? -Nie. W samym srodku sztormu, na pewno nie - odparl gniewnie Whitlock. -To nic strasznego - rzekl obojetnym tonem Zlotin. - Jedynie szkwal. Skonczy sie w ciagu godziny. -Mowisz to tak, jakbys byl przyzwyczajony do tego rodzaju warunkow - stwierdzil Whitlock, sadowiac sie na wyscielanej lawce przy tylnej scianie sterowki. Zlotin chlodno przyjrzal sie odbiciu Whitlocka w zalanej deszczem szybie. -Czy przyszedles tu z jakiegos okreslonego powodu? -Wylazlem na gore, by pomlec jezorem i to wszystko. -Doprawdy nie interesuja mnie rozmowki towarzyskie z toba, Royce - odpalil ze zloscia Zlotin. - Jesli nie masz nic waznego do powiedzenia, proponuje, abys od tej chwili trzymal gebe zamknieta i pilnowal swej roboty. Z osobistego punktu widzenia Whitlock nie potrafil wyobrazic sobie lepszego ukladu, ale mialo zasadnicze znaczenie, aby przez caly czas zachowywal sie tak jak czlowiek, pod ktorego sie podszywal. A Royce chcialby dowiedziec sie wszystkiego, co tylko sie da, o tajemniczym Rosjaninie, byl przeciez facetem podejrzliwym. Whitlock wzruszyl ramionami. -Probowalem byc mily, nic wiecej. -Nie zostales wynajety z powodu zalet towarzyskich - odwarknal mu Zlotin. -Jesli o tym mowa, to do czego wlasciwie zostalem wynajety? - zazadal odpowiedzi Whitlock, wbiwszy spojrzenie w tyl glowy Zlotina. - Jannoc powiedzial cos o pracy w roli straznika. Wiec kogo wlasciwie mam pilnowac? Profesora z jego corka? O to chodzi? -Dowiesz sie bardzo szybko. Whitlock zamilkl. Przysluchujac sie odglosom deszczu na zewnatrz, siekacym kropelkom, pukajacym rytmicznie do oswietlonych okien, nim zdmuchnal je wiejacy wiatr, pograzyl sie w myslach o wydarzeniach ubieglych dwunastu godzin. Lipsk opuscili wkrotce po dwunastej w poludnie i Zlotin polecial na lotnisko Riem w Monachium. Bylo ono ich punktem koncowym, wedle planu lotu pierwotnie zgloszonego z Marsylii. W Monachium Zlotin opisal rzekome klopoty z silnikiem, ktore spowodowaly ich opoznienie w przybyciu na lotnisko. Jednemu z technikow polecono sprawdzic silnik, co bylo rutynowym dzialaniem, ale naturalnie nie znalazl niczego. Wobec tego kontrola lotow udzielila im wymaganego zezwolenia na kontynuowanie podrozy. W szesc godzin pozniej wyladowali w Miedzynarodowym Porcie Lotniczym Barajas w Madrycie, gdzie ponownie czekala ich odprawa celna. Po zatankowaniu paliwa samolot Piper Navaho wystartowal do dwugodzinnego lotu do Porto, drugiego co do wielkosci miasta Portugalii, gdzie czekal ich na lotnisku wynajety samochod, wczesniej zamowiony przez Zlotina. Gdy dojechali do Matosinhos, malego nadbrzeznego miasteczka, lezacego osiem kilometrow na poludnie od Porto, zlowieszcze chmury burzowe juz sie zbieraly nad ich glowami. Na przystani przycumowany byl lsniacy, dwunastometrowy jacht motorowy A Agua Bruxa, "Wiedzma Wodna". Zlotin wynajal go w Lizbonie, wkrotce po przybyciu do Portugalii. Stanawszy za kolem sterowym, Zlotin wyslal Whitlocka pod poklad, by mial na oku profesora z corka. Dwoje wiezniow siedzialo razem na jednej z wyscielanych laweczek, od czasu do czasu zamieniajac pare slow; nie zwracali uwagi na obecnosc Whitlocka, ktory zajal miejsce u stop schodow. Uwaznie przygladal sie Lisl Auerbach, probujac wykryc jakiekolwiek oznaki stresu. Ale, jesli nie liczyc usmiechow pod adresem ojca, twarz miala bez wyrazu, a obojetne spojrzenie skierowane na swe stopy. Whitlock mogl tylko podziwiac zdecydowanie i spokoj tej szesnastolatki, ktora spotkal tak straszny los. Pamietal te chwile, gdy ojciec odciagnal ja na bok na porzuconym ladowisku w Lipsku, by poinformowac o smiercionosnym wirusie. Ani nie zemdlala, ani nie wpadla w histerie. Zamiast tego mocno przytulila sie do ojca, a potem wziela go za reke i w milczeniu poszla wraz z nim do oczekujacego samolotu. Wtedy wlasnie Whitlock zrozumial, jak szczegolnego rodzaju wiez istniala miedzy ojcem i corka. W niejasny sposob poczul sie skrepowany, jak intruz w obliczu bolu rodziny. A jeszcze trudniej bylo mu to zaakceptowac, poniewaz nie mogl zrobic nic, by im pomoc lub podniesc ich na duchu, przynajmniej w tej chwili... -Jestesmy na miejscu - oswiadczyl Zlotin, wyrywajac Whitlocka z zamyslenia. C.W. wstal i podszedl do Zlotina. Poczatkowo w ciemnosciach nie widzial niczego, ale nagle swiatla dziobowe wywolaly taniec chwiejnych cieni na licu skaly, wznoszacej sie wysoko nad nimi. Zdawala sie wylaniac z nicosci. Odruchowo zrobil krok wstecz, jakby sie bal, ze jacht moze wpasc na nia lada moment. -Jestes troche blisko, co? - powiedzial, opanowujac sie szybko. Zlotin rzucil mu spojrzenie z ukosa. -Swiatla znieksztalcaja prawdziwa odleglosc miedzy nami i licem skaly. Mamy jeszcze mnostwo miejsca na manewr wejscia do doku. -Doku? - zapytal z niedowierzaniem Whitlock. - Gdzie, u diabla, masz zamiar to zrobic? Przed nami jest tylko pionowa skala. -Tak to wyglada - stwierdzil Zlotin - ale po wschodniej stronie wyspy znajduje sie jaskinia. Tam wlasnie bedziemy dokowac. Blyskawica rozdarla ciemnosci, nagle oswietlajac ciemna, odpychajaca powierzchnie. Whitlock pochylil sie do okna i rzucil w gore spojrzenie pelne zgrozy, wywolanej wielkoscia skaly przed nimi. -Czterysta dwadziescia osiem metrow - oswiadczyl Zlotin, jakby czytajac w myslach Whitlocka, nim zakrecil kolem sterowym, kierujac dziob przeciw nadbiegajacej fali. - Cos imponujacego, prawda? -Skad znasz jej dokladne wymiary? - zapytal Whitlock, chwytajac porecz w chwili, gdy jacht uniosl sie, a potem ostro zapadl we wzburzona wode. -Mialem okazje uzyskac autentyczne plany wiezienia, ktore zbudowano tu w latach piecdziesiatych. Wysokosc wszystkich czterech powierzchni skaly byla podana w owych planach. -Na wyspie jest zbudowane wiezienie? - odrzekl zdumiony Whitlock. -Nie na niej, wewnatrz niej. Srodek skaly jest wydrazony. Wiezienie bylo znane jako A Fortaleza. Forteca. Nazwa mowi sama za siebie. Zostalo zamkniete w latach osiemdziesiatych, po pozarze, ktory zniszczyl czesc budowli. Do naszych celow jest jednak doskonale. Whitlock zorientowal sie, ze kiwa glowa twierdzaco. -Pomyslowe. Ale przede wszystkim jak sie o tym dowiedziales? -To cie nie obchodzi - odpalil ostro Zlotin, a potem ruchem kciuka pokazal na drzwi za soba. - Przyprowadz tu profesora i jego corke. Wkrotce dokujemy. Wrociwszy do salonu, Whitlock zastal Auerbacha stojacego przed jednym z okien, wpatrzonego nieobecnym wzrokiem w ciemnosc. Wiedzial, ze profesor ujrzal jego odbicie w szybie, ale Niemiec nie okazywal, ze zwrocil uwage na jego obecnosc w pomieszczeniu. Lisl siedziala jeszcze na laweczce, z dlonmi zlozonymi na kolanach i spuszczonym wzrokiem. -OK, czas ruszac - oswiadczyl Whitlock z podnoza schodow. Wiedzial, ze oboje znaja angielski, gdyz stwierdzil to juz w Lipsku. Istotnie, Auerbach plynnie mowil w tym jezyku jeszcze z czasow swej pracy w BND. -Gdzie jestesmy? - spytal Auerbach, nie odwracajac sie. Whitlock wiedzial, ze najlepiej bedzie pozostawic wszelkie wyjasnienia Zlotinowi. W ten sposob nie moglo dojsc do nieporozumien. Postanowil wiec postapic ostroznie i posluzyl sie jednym ze zdan Zlotina: -Dowie sie pan o tym wkrotce. -Chce wiedziec teraz! - zareplikowal Auerbach. -Nie sadze, by byl pan w sytuacji pozwalajacej wysuwac jakiekolwiek zadania, prawda? - odcial sie Whitlock. - Teraz chodzmy. -Powiedzialem... -A ja powiedzialem: chodzmy! - ostro przerwal mu Whitlock, a potem podszedl do Auerbacha i pogrozil mu palcem ostrzegawczo. - Najlepiej dla pana bedzie, profesorze, gdy zastosuje sie pan do tego, co mu sie mowi. Auerbach groznie spojrzal na Whitlocka, przecisnal sie obok niego, chwycil spod stolu torbe podrozna i szybkim krokiem podszedl do schodow. Tam zatrzymal sie, by spojrzec na corke, ciagle siedzaca w niepewnosci na laweczce. -Lisl, komm - mruknal, gestem przyzywajac ja do siebie. Obrzucila Whitlocka miazdzacym spojrzeniem, po czym wstala i podazyla za ojcem na mostek. Whitlock odetchnal gleboko i wolno przetarl twarz dlonmi. Wiedzial, ze zachowuje sie zgodnie z charakterem przybranej postaci, ale mimo wszystko nienawidzil siebie za to. Szybko jednak, przypomniawszy sobie, ze jest zawodowcem i ma zadanie do wykonania, pozbyl sie mysli wywolujacych poczucie winy i skierowal sie do gory, na mostek. Dopiero wowczas zdal sobie sprawe, ze jacht jest juz wewnatrz jaskini. Podszedl do najblizszego okna i rozejrzal sie po niezwyklym otoczeniu. Ocenil, ze jaskinia ma przynajmniej szescdziesiat metrow szerokosci, dwa razy tyle dlugosci i jeszcze ze trzydziesci do szczytu nierownego, lukowatego sklepienia. Metalowa przystan, zaczynajaca rdzewiec wskutek lat zaniedbania, biegla przez cala dlugosc jednej ze scian. Drzwi, wbudowane w lico skaly, rozsunely sie i pojawil sie Jemienkow w czarnym mundurze. Pobiegl w dol po metalowych stopniach na przystan. -Rzuc mu cume - polecil Whitlockowi Zlotin, gdy jacht lagodnie zderzyl sie z jednym z przymocowanych do przystani odbijaczy. Whitlock podniosl line i przerzucil ponad burta. Jemienkow przywiazal cume do pacholka, a potem cofnal sie i, unioslszy kciuk, dal znak na mostek. Zlotin poczekal, dopoki Whitlock nie wysunie schodni, po czym wyprowadzil Auerbachow ze sterowki i dalej na przystan. -Miej ich na oku - nakazal Whitlockowi, idac w strone czekajacego nan Jemienkowa. -Teraz sie ciesze, ze wzielismy helikopter - stwierdzil Jemienkow, robiac gest w strone statku. - Wyglada, ze na zewnatrz jest bardzo burzliwa pogoda. -Przezywalem gorsze - odparl Zlotin, wzruszajac lekcewazaco ramionami. - Czy doktor Fisier i jego zona sa tutaj? Jemienkow skinal glowa. -Przywiezlismy ich okolo godziny temu. -Powinniscie byli byc juz po poludniu - rzekl podejrzliwie Zlotin. - Co sie stalo? -To dluga historia, towarzyszu pulkowniku, i dotyczy takze UNACO. -Zaprowadz Auerbachow do ich kwatery, a potem bedziesz mogl zlozyc mi szczegolowy raport - rozkazal Zlotin. Jemienkow popatrzyl na Whitlocka. -Co to za nowa twarz, towarzyszu pulkowniku? -Jest na miejsce Bergera. Nazywa sie Royce. -Nastepny legionista? - spytal Jemienkow. -Nie. To takze dluga historia. Gdzie jest major Rodenko? -W swej kwaterze, towarzyszu pulkowniku - odrzekl Jemienkow, spogladajac nerwowo na podloge. -Co sie stalo? - zapytal Zlotin. - Kapitanie, patrz na mnie, gdy z toba rozmawiam! Jemienkow niechetnie podniosl wzrok. -On pije, towarzyszu pulkowniku. -Skad ma alkohol? -Kupil na ladzie stalym, towarzyszu pulkowniku - odpowiedzial z wahaniem Jemienkow. -Wiesz, ze wydalem absolutny zakaz przywozenia alkoholu na wyspe. Czemu go nie powstrzymales? -Z calym szacunkiem, towarzyszu pulkowniku, major Rodenko jest moim przelozonym i nie mam upowaznienia do kwestionowania jego dzialan - odparl sztywno Jemienkow. Zlotin poklepal Jemienkowa po rece. -Jestes dobrym zolnierzem, Walentin. Zaprowadz profesora Auerbacha i jego corke do ich kwatery, a potem zamelduj sie u mnie. -Co z Royce'em? - zapytal Jemienkow. -Zabierz go ze soba. Niech sobie obejrzy to miejsce. -Tak jest, towarzyszu pulkowniku - padla odpowiedz. -O, i jeszcze cos, Walentin. Royce nie zna naszych nazwisk. Wiec niech tak zostanie, zgoda? -Tak jest, towarzyszu pulkowniku - odparl Jemienkow i pospiesznie oddalil sie, by wykonywac rozkazy. Do uruchomienia metalowych drzwi Zlotin posluzyl sie karta magnetyczna. Za nimi znajdowal sie slabo oswietlony korytarz. Przeszedlszy przez nastepne drzwi, Zlotin znalazl sie w holu kontrolnym. Odchodzilo od niego dwanascie skrzydel wiezienia, w kazdym znajdowalo sie sto czterdziesci cel. Zlotin skierowal sie prosto do skrzydla, w ktorym Rosjanie urzadzili wlasne kwatery. Przeszedl przez kolejne, jedyne oswietlone drzwi, za ktorymi znajdowal sie dlugi, bezludny korytarz. Rodenko siedzial na jednym z lozek, oparty plecami o sciane. Kolana mial podciagniete do piersi, a w dloni trzymal niedbale butelke wodki. -Witaj z podrozy, towariszcz - rzekl Rodenko na widok Zlotina w drzwiach. - Wejdz i usiadz. Zlotin podszedl do lozka, wyrwal z reki Rodenki butelke i cisnal nia o przeciwlegla sciane. -Nie bede tolerowal zadnej niesubordynacji. Wyzszy oficer powinien wiedziec, co robi. Rodenko zagapil sie na roztrzaskana butelke, a potem wstal i podszedl do drzwi. Pokiwal glowa sam do siebie, po czym odwrocil sie do Zlotina. -Przywiozlem sobie na wyspe jedna butelke. Jedna nedzna butelke i to wszystko. -Nie obchodzi mnie, czy przywiozles jedna butelke, czy cala skrzynie, gdyz faktem jest, ze zlamales wyrazny rozkaz - rzucil ze zloscia Zlotin. - Co sie z toba stalo przez ostatnie tygodnie, Wiktorze? Zawsze tak skrupulatnie przestrzegales przepisow. Wykonywales rozkazy bez pytania i zawsze pierwszy karales mlodszych oficerow za chocby cien niesubordynacji. To nie jest ten sam Wiktor Rodenko, ktorego znalem od dwunastu ubieglych lat. -To ty sie trzymasz ubieglych lat, Nikolaju, nie ja. Wiesz dobrze, ze nie masz juz nade mna wladzy jako oficer wyzszy ranga. Sad wojenny pozbawil nas stopni i wyrzucil z wojska. Tego nie da sie cofnac. -Wiec to, co mowisz, sprowadza sie do stwierdzenia, ze ja nie moge miec wladzy nad toba z tytulu stopnia, ale ty mozesz powolywac sie na swoj stopien wobec Jemienkowa, gdy ci to odpowiada, tak to wyglada? - zareagowal ostro Zlotin. -Robie to, by go wprawic w dobry humor. A teraz nawet i to przestaje byc przekonywajace. -Byles zwolennikiem puczu, jak my wszyscy. Temu nie mozesz zaprzeczyc. -Nie zaprzeczam - odparl Rodenko - ale poparlem go z powodow odmiennych od twoich. Mialem legitymacje partii komunistycznej od tak dawna, jak siegam pamiecia, ale nawet to nie czyni ze mnie ideologa. Nigdy nim nie bylem. Ty powinienes o tym najlepiej wiedziec. Zawsze czulem sie zawodowym zolnierzem. Wojsko bylo moim zyciem i widzialem, ze zostalo zagrozone reformami Gorbaczowa. Dlatego poparlem pucz. Ty natomiast szukales w wojsku odbicia wlasnych przekonan politycznych. I tym wlasnie sie roznimy, Nikolaju. Ty, a prawde mowiac, rowniez Jemienkow, wciaz uwazacie, ze w Rosji komunizm ma przyszlosc, i nic was nie powstrzyma przed cofnieciem wskazowek zegara do czasow zimnej wojny. Ja nie jestem tego zdania, przynajmniej po tym, co zobaczylem podczas proby puczu. Ludzie woleliby umrzec, niz ujrzec znow przy wladzy konserwatystow w starym stylu. Wtedy wlasnie zrozumialem, ze nie mam przed soba przyszlosci w nowej Rosji. Komunizm jest martwy, Nikolaju. Martwy. -Dziwne, ze to wszystko wyszlo na jaw wlasnie teraz. Nie slyszalem, bys sie uskarzal, gdy obmyslilismy sposob wydostania nas z Rosji przez Jannoca. -A czy byla inna mozliwosc? Odrzucic jego oferte i spedzic nastepne dwadziescia piec lat, zamarzajac w jakims syberyjskim wiezieniu? Masz cholerna racje, ja sie na to nie uskarzalem. - Rodenko zaczal przemierzac cele wielkimi krokami, az zatrzymal sie przed Zlotinem. - Gdy zaangazowalismy Jannoca do odbicia nas, umowilismy sie, ze wykonamy dla niego jakas robote, za ktora zaplaci nam pol miliona dolarow gotowka. Dopiero gdy dotarlismy do Portugalii, ty oglosiles malutka, wlasna poprawke do planu. -Chcesz przez to powiedziec, ze bierzesz w tym udzial wylacznie po to, by odebrac twoja czesc z pieniedzy Jannoca? - spytal Zlotin. -Tak - odparl bez ogrodek Rodenko. - Do konca zycia nie mam zamiaru wracac do Rosji. Przynajmniej z moja dzialka pieniedzy mam szanse rozpoczecia wszystkiego od nowa w innym kraju. Przykro mi, Nikolaju, ze cie rozczarowalem, ale od samego poczatku wszedlem w to wylacznie dla wlasnych korzysci. Zlotin z namyslem przygladal sie swym stopom, nim podniosl wzrok na Rodenke. -Czemu czekales az do tej chwili, by mi o tym powiedziec? -Chcialem oznajmic ci to dopiero wtedy, gdy nam Jannoc zaplaci, ale zostalem zmuszony przez to przedstawienie. -Jakie przedstawienie? - zainteresowal sie Zlotin. -Wy dwaj, ale szczegolnie Jemienkow, bawicie sie w zolnierzy od chwili przybycia tutaj. Jesli ty nie wyszczekujesz rozkazow, robi to Jemienkow ze swoim: "pulkownik Zlotin to, major Rodenko owo". To mnie doprowadza do wscieklosci, Nikolaju. -Dzieje sie tak, poniewaz w dalszym ciagu jestesmy zolnierzami. -Nie, juz nie jestesmy i ty o tym wiesz. -Moze nie w twoich oczach. Mam jednak pewnosc, ze mowie tez w imieniu kapitana Jemienkowa, gdy stwierdzam, ze zaden z nas nie uznal legalnosci sadu wojennego, ktory wymierzyl nam kare za zdrade. -To szalenstwo, Nikolaju - odpalil Rodenko. -Wysluchaj mnie! - zagrzmial Zlotin. -Czy to kolejny z twoich rozkazow, towarzyszu pulkowniku? - padla sarkastyczna riposta. -Nie - odrzekl spokojnie Zlotin. - Ty sie wypowiedziales, Wiktorze, wiec uwazam, ze uczciwosc nakazuje, bym i ja mial taka mozliwosc. -Mow - odburknal Rodenko, wiedzac, ze Zlotin ma racje. -Przyjalem zadania Jannoca nie dlatego, ze ujrzalem w nich sposob wydostania sie z Rosji, lecz dlatego, ze dostrzeglem mozliwosc zrobienia czegos dla mego kraju. Nie otaczalem tajemnica tego, ze, jak to sformulowales, mam zamiar "cofnac wskazowki zegara do czasow zimnej wojny". I wiesz rownie dobrze, ze takie zapatrywania ma nie tylko mala, ograniczona grupka twardoglowych w wojsku. W calym kraju coraz wiecej ludzi popiera wprowadzenie zmian. Bez wzgledu na zlo wyrzadzone obywatelom przez stary, komunistyczny rezim, a ja pierwszy gotow jestem przyznac, ze popelnial bledy, to system ten przynajmniej zapewnial ludziom prace, mieszkanie i stale, niskie ceny. Rzad Jelcyna przyniosl plage bezrobocia, ubostwa i bezdomnosci. I nie tylko to; praktycznie w kazdym kraju, ktory oddzielil sie od Moskwy, toczy sie wojna domowa od chwili podpisania traktatu o Wspolnocie Niepodleglych Panstw. Rosjanie zabijaja sie wzajemnie o odpadki niepodleglosci. Jak mozna to usprawiedliwiac? -To oni dokonali tego wyboru, Nikolaju - przypomnial mu Rodenko. -Dokonali wowczas tego wyboru - poprawil go Zlotin. - Ale wiem, ze w miare jak nieustannie grzebia swych umarlych, wielu z nich zaczyna rozmyslac nad cena, ktora placa za te nowa demokracje. -Teraz juz wiesz, czemu trzymam sie z dala przez wszystkie te lata od ideologii politycznej - odparl Rodenko. - W polityce nie ma jednoznacznych rozwiazan. Nigdy nie ma i nigdy nie bedzie. -Wiec co z soba zrobisz, gdy to wszystko sie skonczy? - zapytal Zlotin. - Nie potrafie sobie wyobrazic ciebie, otwierajacego sklep spozywczy przy bocznej uliczce w Paryzu. -Ja tez nie - odrzekl z usmiechem Rodenko. - W Afryce ciagle brakuje dobrych doradcow wojskowych. Zawsze trafi sie jakis skorumpowany dyktator, gotow zaplacic duze pieniadze za kogos z moja wiedza i doswiadczeniem. -Do chwili gdy wysadzi go z siodla nastepny skorumpowany dyktator - zauwazyl pogardliwie Zlotin. -Wtedy po prostu bede renegocjowac moja umowe z jego nastepca. Jak powiedzialem, bardzo brakuje im doradcow wojskowych. Rodenko wyjrzal na korytarz, uslyszawszy odglos zblizajacych sie krokow. Byl to Jemienkow i Whitlock. -Kto jest z Jemienkowem? -Ktos na miejsce Bergera - odparl Zlotin. -Nastepny z blaznow Jannoca? - prychnal zdegustowany Rodenko. -Nie tym razem. Opowiem ci o nim kiedy indziej, a w tej chwili wystarczy, jak bedziesz pamietal, ze on nie wie, kim my jestesmy. Wiec zadnych nazwisk w jego obecnosci. -To mi znakomicie odpowiada - stwierdzil Rodenko. W chwile pozniej w wejsciu pojawil sie Jemienkow. -Towarzyszu pulkowniku, umiescilismy wiezniow w ich kwaterach. -Dobrze - rzekl Zlotin. - Wkrotce porozmawiam z profesorem Auerbachem i doktorem Fisierem, ale przedtem mamy do przedyskutowania pare spraw. Wejdz, kapitanie. -Dziekuje, towarzyszu pulkowniku. -A, Royce - odezwal sie Zlotin, gdy Whitlock wszedl w slad za Jemienkowem do pomieszczenia. - Czy oprowadzono cie po wiezieniu? Whitlock kiwnal glowa. -Twoj kumpel byl moim przewodnikiem. -Jest kapitanem rosyjskich sil zbrojnych - warknal Zlotin. - W przyszlosci bedziesz sie do niego zwracal, wymieniajac stopien wojskowy. -Jest kapitanem specnazu - odcial sie Whitlock. - Czemu po prostu nie powiesz tego? Jemienkow, widzac skierowane na siebie spojrzenie Zlotina, nerwowo przelknal sline. -Nic mu nie powiedzialem, towarzyszu pulkowniku - wyjakal po rosyjsku. - Przysiegam, ze nic mu nie powiedzialem. Zlotin podniosl reke, uciszajac Jemienkowa, a potem popatrzyl na Whitlocka. -Czemu tak twierdzisz? -Mowicie plynnie po francusku, niemiecku i angielsku. O ile mi wiadomo, popraw mnie, jesli sie myle, jedyna formacja rosyjskich sil zbrojnych, w ktorej uczy sie zolnierzy obcych jezykow, jest specnaz. -Okazujesz sie sprytniejszy, nizby sie wydawalo na pierwszy rzut oka, Royce. Tak, wszyscy jestesmy oficerami elitarnej jednostki specnazu. - Zlotin wskazal gestem Rodenke. - Ten oficer ma stopien majora, ja zas pulkownika. -Trzech oficerow specnazu, zamelinowanych w opuszczonym wiezieniu na wyspie, gdzies przy wybrzezu Portugalii? - powiedzial Whitlock, spogladajac kolejno na wszystkie twarze. - To sie robi z minuty na minute ciekawsze. Wiec co ja tu wlasciwie robie? Jesli potrzebna wam dodatkowa para rak, czemu nie sprowadziliscie ktoregos z waszych ludzi? -Wystarczy, gdy bedziesz wiedzial, ze zajales miejsce kolegi, ktory pozwolil na to, by powierzony mu wiezien zmarl. Whitlock domyslil sie, ze owym wiezniem musial byc Abe Silverman. Smierc Abego nie byla dla niego zadna niespodzianka. Wiadomosc potwierdzala jedynie to, co UNACO od pewnego czasu podejrzewala. -Wiec co sie stalo z moim poprzednikiem? - spytal Whitlock. -Zostal stracony - odrzekl Zlotin, jakby to byla drobnostka. - Ale mamy pilniejsze sprawy do przedyskutowania. Jak juz widziales, panne Auerbach i pania Fisier umieszczono w innym skrzydle niz kryptologow. Bedziesz za nie odpowiadal. My skupimy uwage na profesorze Auerbachu i doktorze Fisierze. -A co ta odpowiedzialnosc obejmuje? - staral sie dowiedziec Whitlock. -Zwykle obowiazki straznika i to wszystko. Masz rowniez przygotowywac dla nich wszystkie posilki przez okres, ktory spedzimy na tej wyspie. W celi sasiadujacej z twoim pomieszczeniem ustawilismy prowizoryczna kuchenke. Jest niewielka, ale absolutnie wystarczajaca na twoje potrzeby. Kobiety beda wypuszczane z cel dwa razy na dobe, raz rano i drugi raz w nocy. -Kto strzeze zamkow u drzwi cel? -My. Przekonasz sie, ze jedyne zajete cele to te, ktore sa wlasnie uzywane. Naprawa tablicy sterujacej obwodami pochlonela nieco czasu. Wszystkie drzwi w tej sieci sa czynne, a my trzej mamy karty, pozwalajace na dostep do roznych skrzydel wiezienia. Nie ma potrzeby, abys ty mial taka karte, poniewaz nie bedzie powodu, bys opuszczal swe skrzydlo. -A jesli bede musial skontaktowac sie z wami? -Wszyscy mamy radia nadawczo-odbiorcze - odparl Zlotin. - We wlasciwym czasie i ty takie otrzymasz. -A co z bronia? - wypytywal Whitlock. - Zauwazylem, ze kapitan nosi w kaburze pod pacha dziewieciomilimetrowy pistolet Makarowa. Czy to jest standardowy przydzial? -Dla nas tak - stwierdzil Zlotin. -Czy ja go nie dostane? - zapytal ostrym tonem Whitlock. -Watpie, by potrzebny ci byl pistolet do pilnowania babci i nastolatki - rzucil pogardliwie Zlotin. -Nie ufasz mi, prawda? -Na zaufanie trzeba zapracowac, Royce. -Jesli mi nie ufasz, czemu mnie wynajales? -Nie ja cie wynajalem - przypomnial mu Zlotin. - To zrobil Jannoc. Po prostu zapamietaj to sobie. -Innymi slowy, jesli wychyle sie z szeregu jak moj poprzednik, bez zadnych skrupulow wsadzisz mi kulke i wrzucisz moje cialo do oceanu. -Jestem pewien, ze potrafimy wymyslic cos oryginalniejszego niz to - odpowiedzial Zlotin. Wstal i przywolal na bok Rodenke. -Odprowadz Royce'a do jego kwatery, a potem zamelduj sie u mnie. Gdy wrocisz, powinienem jeszcze byc z Fisierem i Auerbachem. -Nie mam cienia sympatii do tego sukinsyna, Nikolaju - stwierdzil Rodenko, spogladajac z ukosa na Whitlocka. - Jest cholernie pewny siebie, zbyt pewny siebie, by mu to wyszlo na dobre. -Jestem przekonany, ze potrafisz wymyslic oryginalny sposob zalatwienia go, zanim sie stad wyprowadzimy - odrzekl Zlotin, poklepujac go po ramieniu. Rodenko usmiechnal sie chlodno. -Mozesz na to liczyc. -Aha, i po drodze wez z magazynu radio nadawczo-odbiorcze i daj je Royce'owi. Rodenko skinal glowa i skierowal sie do drzwi. -Royce, chodz ze mna - warknal do Whitlocka. Razem opuscili pokoj. Jemienkow patrzyl, jak Zlotin bezwladnie opuszcza sie na brzeg lozka i zakrywa zlozonymi dlonmi nos i usta, oczy zas wlepia w potrzaskana butelke w kacie pokoju. -Towarzyszu pulkowniku, czy z wami wszystko w porzadku? - zapytal z niepokojem. Nie bylo odpowiedzi. -Pulkowniku? - powtorzyl Jemienkow, zblizajac sie do lozka. Zlotin ostro spojrzal na Jemienkowa, marszczac czolo. -Co powiedziales? -Wygladaliscie na zmartwionego, towarzyszu pulkowniku - wyjasnial cicho Jemienkow. - Czy wszystko w porzadku? -W jak najlepszym - szybko zapewnil go Zlotin. A potem, pocierajac twarz rekami, dodal: - Nie, nie wszystko jest w porzadku. Major Rodenko nie wroci z nami do Rosji, gdy to sie skonczy. -Nie rozumiem, towarzyszu pulkowniku. -Postanowil wyjechac, kiedy tylko teczki zostana odszyfrowane, a Jannoc wyplaci nam pieniadze. Zapewne uda sie do Afryki jako doradca wojskowy. -Czy sprobujecie go zatrzymac, towarzyszu pulkowniku? - zapytal Jemienkow. -Chodzi ci o to, czy zastrzele go za dezercje? -Zrobicie to, towarzyszu pulkowniku? - spytal podejrzliwie Jemienkow, ktory widzial, jak Zlotin w Afganistanie usmiercal kolegow oficerow za dezercje. -Nie - odparl Zlotin po dlugiej chwili. -Rozumiem, towarzyszu pulkowniku. -Nie, nie przypuszczam, bys rozumial. To nie ma nic wspolnego z przyjaznia. Zlotin wstal, podszedl do drzwi, a potem zrobil w tyl zwrot i spojrzal na Jemienkowa. -Major Rodenko uratowal mi zycie w Afganistanie. Nie tylko to, sam omal przy tym nie zginal. Czy wiedziales o tym? -Nie, towarzyszu pulkowniku, nie wiedzialem - odrzekl zmieszany Jemienkow. -Wydarzylo sie to w czasie ofensywy Kunar w roku tysiac dziewiecset osiemdziesiatym piatym. Zostalem trafiony w noge odlamkiem z mozdzierza mudzahedinow, gdy zblizalismy sie do Barikot. Porzucono mnie na ziemi niczyjej, a nieustanny ogien mudzahedinow przelatywal mi nad glowa. Major Rodenko wyskoczyl z ukrycia, przebiegl przynajmniej sto metrow do miejsca, w ktorym lezalem, i zabral mnie tam, gdzie bylo bezpiecznie. Dopiero wowczas przyznal sie, ze zostal trafiony. Prawde mowiac, zostal trafiony cztery razy. Dwa razy w brzuch, raz w plecy i raz w bark. I nie tylko byl przytomny i konsekwentny; zazadal rowniez pod grozba uzycia broni, by medycy opatrzyli mnie pierwszego. Wkrotce potem stracil przytomnosc i tylko fachowosc jednego z naszych lekarzy polowych uratowala mu zycie. Spojrzenie Zlotina znow padlo na potluczona butelke. -Walentinie, tchorzy rozstrzeliwuje sie za dezercje. Ale cokolwiek niedobrego dzieje sie z majorem Rodenka, z pewnoscia nie jest on tchorzem. -Wiem o tym, towarzyszu pulkowniku. -Obu nas zaniepokoila nagla zmiana w zachowaniu majora Rodenki, od chwili gdy przybylismy do Portugalii. To, co powiedzial mi dzisiejszego wieczoru, z pewnoscia w ogromnej mierze wyjasnia przyczyny. Uznalem, ze sluszne bedzie, abys sie o tym dowiedzial, chocby po to, by uspokoic twoje sumienie. Ale wymagam, bys zachowal to dla siebie. Ani slowa na ten temat do majora Rodenki. -To sie rozumie samo przez sie, towarzyszu pulkowniku - zapewnil szorstko Jemienkow. -Wobec tego juz pora, abysmy poszli na spotkanie z profesorem Auerbachem i doktorem Fisierem, prawda? Gdy drzwi sie odsunely i Jemienkow wszedl do celi, Alain Fisier skoczyl na rowne nogi. -Co sie stalo z moja zona? - zapytal. - Coscie jej zrobili? -Moge pana zapewnic, ze panska zona jest calkowicie bezpieczna - odparl po francusku Zlotin, ukazujac sie w drzwiach za Jemienkowem. - Milo mi spotkac pana wreszcie osobiscie, doktorze Fisier. Przez cale lata czytalem wiekszosc pana prac. Bardzo pouczajace, szczegolnie dla takiego laika jak ja. -Kim pan jest? - warknal Fisier, robiac krok w strone Zlotina. -Dowodze tutaj - odrzekl Zlotin. -To nie jest odpowiedz na moje pytanie - odparl z oburzeniem Fisier. -Obawiam sie, ze jest to jedyna odpowiedz, jaka pan otrzyma. Zlotin wskazal gestem krzeslo stojace za Fisierem. -Prosze usiasc. -Sluchaj, ty sukinsynu, chce sie widziec z moja zona. Natychmiast! Jemienkow chwycil reke Fisiera, ze zloscia wykrecil mu ja na plecy i zmusil go, by usiadl na krzesle. -Gdy ci sie mowi, bys cos zrobil, to masz byc posluszny - syknal Fisierowi do ucha. - Czy jasno sie wyrazilem? Fisier energicznie kiwnal glowa; twarz mial skurczona z bolu. Jemienkow rozluznil chwyt, a Fisier natychmiast przelozyl reke na brzuch i zaczal rozmasowywac nadgarstek. Auerbach groznie spojrzal na Jemienkowa, a potem przeniosl spojrzenie na Zlotina. -Wyraziles sie jasno - stwierdzil po francusku ze wzgledu na obecnosc Fisiera. - A teraz moze powiesz nam dokladnie, czego od nas chcesz? Zlotin skinal na Jemienkowa, ktorzy przyniosl z korytarza dyplomatke Silvermana i polozyl ja na stole posrodku pokoju. Zlotin otworzyl ja i podniosl wieko. -Wewnatrz znajduja sie dwa oprawione w skore skoroszyty, ktorych zawartosc zapisano szyfrem. Wasza praca, panowie, ma polegac na jego zlamaniu. -A jesli odmowimy? - rzucil Fisier. -Wowczas skaze pan swoja zone, jak rowniez panne Auerbach, na bardzo powolna i bolesna smierc. Co wiecej, bedziecie patrzec, jak umieraja. Czy doprawdy chce pan tego, doktorze? Auerbach powstrzymal Fisiera, kladac mu reke na ramieniu; wygladalo, ze Francuz chce rzucic sie na Zlotina. -Zostaw, Alain - powiedzial cicho. Przygnebiony Fisier skurczyl sie na krzesle. -Coz za potwory - odezwal sie przyciszonym, pelnym napiecia glosem. -Nie zycze sobie, podobnie jak pan, ujrzec, jak umiera panska zona, doktorze - odparl Zlotin. - To by oznaczalo, ze nie potrafil pan zlamac szyfru. -Czy tu, na wyspie, macie juz antidotum przeciw wirusowi? - spytal Auerbach. -Tak, i, jak powiedzialem panu w Lipsku, zostanie podane, gdy tylko przekonam sie, ze zlamaliscie szyfr. -Skad mozemy wiedziec, ze dotrzyma pan slowa? - zapytal Auerbach. -Nie mozecie - odrzekl bez ogrodek Zlotin. - Ale czy macie inne wyjscie? Auerbach popatrzyl na Fisiera. -Alain, musimy sie z tym pogodzic. To jest jedyna szansa przezycia dla Lisl i Marie. Nie mamy wyboru, chocby tylko ze wzgledu na nie. -Wiem - zgodzil sie ponurym tonem Fisier. Auerbach spojrzal na Zlotina. -Musimy wiedziec, dla kogo te szyfry przygotowano, zanim przystapimy do pracy nad nimi. -Sa to scisle tajne akta z UNACO, United Nations Anti-Crime Organization. -Dobry Boze - mruknal Auerbach, nagle pobladlszy jak sciana. -Zawsze uwazalem, ze UNACO jest mitem - odezwal sie do niego Fisier. -Wlasnie o to chodzilo, aby ludzie na swiecie tak mysleli. Ale mialem kontakty z ich wydzialem kryptologii, gdy bylem w BND... - Auerbach nagle przerwal, a potem ostro spojrzal na Zlotina. - Oczywiscie teraz to wszystko zaczyna miec sens. Abe Silverman jest szefem wydzialu kryptologii w UNACO, a zarowno doktor Fisier, jak i ja bylismy jego uczniami na Sorbonie. To dlatego przywiozl pan nas tutaj, tak? -Abe Silverman jest w UNACO? - zdumial sie Fisier. - Myslalem, ze przeszedl na emeryture po opuszczeniu Mossadu. -Kolejna dezinformacja z UNACO - sprostowal Auerbach. -Profesor Silverman byl szefem kryptologii w UNACO - poprawil go Zlotin. -Co to ma znaczyc: byl? - spytal podejrzliwie Auerbach. -Profesor Silverman nie zyje. Dlatego zostalismy zmuszeni sprowadzic tu pana i doktora Fisiera. -Zabiliscie go, tak? - powiedzial zdjety zgroza Auerbach. -Nie, w rzeczywistosci dostal ataku serca. Oczywiscie ma pan slusznosc, zostaliscie tu sprowadzeni, poniewaz studiowaliscie u niego. Szczegolnie pan, profesorze. Na Sorbonie byl pan uwazany za protegowanego Silvermana, nieprawdaz? Auerbach wstal, podszedl do stolu, wzial do reki jeden z oprawnych w skore tomow i zaczal go kartkowac. -Moglismy byc uczniami Abego, ale to jest bez znaczenia, gdy sprawa wymaga odszyfrowania. Wiem, ze doktor Fisier zgodzi sie ze mna, iz Abe Silverman byl niekwestionowanym najwybitniejszym autorytetem w dziedzinie kryptologii przez ubiegle trzydziesci lat. Nad tymi segregatorami mozemy spedzic miesiac i nawet nie zblizyc sie do zlamania szyfrow. -Nie macie miesiaca - wtracil Zlotin. - Pozostalo panu okolo szescdziesieciu godzin do chwili, gdy skutki wirusa zaczna pojawiac sie u pana corki. -To wariactwo! - wrzasnal Fisier i skoczyl na rowne nogi, ale Jemienkow szybko znalazl sie przed nim, zanim doktor zdolal rzucic sie na Zlotina. - Gunter ma racje, zlamanie kodu moze nam pochlonac miesiace. A pan oczekuje, ze zrobimy to w ciagu szescdziesieciu godzin? Na litosc boska, prosze byc realista. Potrzeba nam wiecej czasu. -Proponowalbym, abyscie pracowali na dwie zmiany - rzekl Zlotin, zignorowawszy namietny wybuch Fisiera. - Powiedzmy osiem godzin pracy, osiem wolnego. Ale te decyzje pozostawiam calkowicie wam. W sasiedniej celi bedzie zawsze dyzurowal jeden z nas, wiec jesli zajdzie taka potrzeba lub, co wazniejsze, jesli zlamiecie szyfr, po prostu zawolajcie. -Potrzebujemy wiecej czasu - blagal zdesperowany Fisier. -Szescdziesiat godzin to czas, jaki ma do dyspozycji pana zona, doktorze. Obaj panowie cieszycie sie swietna opinia; teraz pora, abyscie udowodnili swa wartosc. Zlotin wyjal z kieszeni arkusz papieru i polozyl go na stole. -Zapisalem tu nazwiska trzech czlonkow UNACO, o ktorych juz wiem. Zastepca dyrektora Siergiej Kolczynski, szef wydzialu balistyki profesor Marcel Toure i jeden z ich agentow operacyjnych, Michael Graham. Mogl pan slyszec o Kolczynskim, profesorze. -Jedyne kontakty mialem z Abem Silvermanem - odpowiedzial Auerbach. - Nigdy nie poznalem nazwisk ich pracownikow. UNACO zawsze dzialala w ten sposob. Absolutna tajnosc na wszystkich poziomach. -Szkoda - rzekl Zlotin. Auerbach podniosl papier, a potem spojrzal Zlotinowi w oczy. -Co zamierza pan zrobic z aktami, jesli uda nam sie je odszyfrowac? Sprzedac je? Zlotin zerknal na zegarek. -Traci pan czas, profesorze. Pozostalo panu tylko szescdziesiat godzin, pamieta pan? Jemienkow wydobyl oba tomy z dyplomatki, polozyl je na stole, po czym zamknal pudlo i wyniosl je z pokoju. Zlotin podszedl do drzwi, a potem obejrzal sie na obu mezczyzn. -Jestem pewien, ze obaj zdajecie juz sobie sprawe z daremnosci prob ucieczki. Gdybyscie jednak chcieli obmyslic jakis skomplikowany sposob wydostania sie z wyspy, to radze wam nie zawracac sobie tym glowy. Nie przedostaniecie sie zbyt daleko bez tego - podniosl do gory swa karte magnetyczna. - A poza tym musielibyscie przed wyruszeniem stad odnalezc antidotum. To bylaby tylko strata cennego czasu. Dobranoc, panowie. Zlotin wyszedl z celi, Jemienkow zas wsunal swa karte do szpary w scianie. Drzwi do celi zasunely sie. -Czemu nie wspomnieliscie, towarzyszu, o partnerce Grahama, Sabrinie Carver? - zapytal Jemienkow, gdy oddalali sie korytarzem. -Auerbach kierowal wydzialem kryptologii BND przez siedemnascie lat - odparl Zlotin, wsuwajac karte do szpary, by uruchomic drzwi prowadzace do celi, ktora przeksztalcil w swa kwatere osobista. - Musial wiedziec o wspolnych operacjach, ktore w tym okresie prowadzila UNACO wraz z BND. To by oznaczalo, ze znal rowniez personalia czlonkow organizacji bioracych udzial w tych operacjach. -A powiedzial, ze znal tylko Silvermana - przypomnial Jemienkow, wchodzac za Zlotinem do celi. -Najdokladniej. Jesli zlamia szyfr, zawsze istnieje mozliwosc, ze Auerbach sprobuje zmienic pewne informacje zawarte w aktach. Nie twierdze, ze to zrobi, ale nie mozemy sobie pozwolic na ryzyko. Wobec tego, jesli poda jako nazwisko partnera Grahama jakiekolwiek inne niz Carver, bedziemy wiedzieli, ze falszuje zawartosc teczek. Znam takze nazwiska dwoch innych agentow operacyjnych, tych, ktorzy przeszli ze specnazu do UNACO w latach osiemdziesiatych. Bede w stanie sprawdzic wszystko, co ich dotyczy, wykorzystujac nasze kontakty w Moskwie. -Zechcecie napic sie kawy, towarzyszu pulkowniku? - zapytal Jemienkow, wskazujac maly cylinder na butan, stojacy w kacie pokoju. -Tak, dziekuje ci - odrzekl Zlotin. -Walentin, zrob dwie - dodal Rodenko, stajac w drzwiach. - Royce jest w swojej kwaterze. -Siadaj, Wiktorze. Chce wiedziec dokladnie, co sie zdarzylo, gdy tego popoludnia skrzyzowales szpady z UNACO. -Mysle, ze lepiej bedzie, jesli opowie ci to Walentin - stwierdzil Rodenko, siadajac na jednym z drewnianych krzesel. - Ostatecznie to on byl tym, ktory opracowal plan naszej ucieczki. Jemienkow skonczyl przygotowywac kawe, a potem opowiedzial Zlotinowi o wydarzeniach popoludnia. Pulkownik sluchal w milczeniu, mocno sciskajac w dloniach kubek goracej kawy. -Sa z kazda chwila blizej nas - podsumowal Rodenko, gdy Jemienkow skonczyl opowiadanie. - Musimy ich zalatwic, nim bedzie za pozno. Zlotin przelknal lyk czarnej, gorzkiej kawy, a potem pochylil sie do przodu, trzymajac lokcie na kolanach. -To zbyt niebezpieczne - orzekl w koncu. -Nie bedzie, towarzyszu pulkowniku, jesli zwabimy ich w pulapke - sprzeciwil sie Jemienkow. Zlotin spojrzal z ukosa na Jemienkowa. -A wiec zgadzasz sie z majorem Rodenka? -Tak jest, towarzyszu pulkowniku, zgadzam sie - odparl Jemienkow. - Nastepnym razem mozemy nie miec tyle szczescia. -Dokladnie to mam na mysli - stwierdzil Zlotin. -Co chcecie przez to powiedziec, towarzyszu pulkowniku? - zapytal Jemienkow. -Graham jest najlepszy ze wszystkich, tego nie musze wam mowic - oswiadczyl Zlotin. - Nie wiem wiele o Sabrinie Carver, ale jesli jest partnerka Grahama, to musi byc dobra. Nie pracowalby z nia, gdyby nie byla doskonale wykwalifikowana. -Wiec myslisz, ze nie zdolamy ich zalatwic, o to chodzi? - spytal zaperzony Rodenko. -Tego nie wiem i dlatego nie sadze, by bylo warto kusic los. -Jemienkow i ja potrafimy rozprawic sie z nimi - powiedzial ostrym tonem Rodenko, zjezywszy sie z oburzenia na mysl, ze moglby byc oceniany nizej niz para agentow operacyjnych UNACO, szczegolnie ze jednym z nich jest kobieta. -Nie moge sobie pozwolic na oddelegowanie was obu do takiej operacji - odrzekl Zlotin. - Gdyby cos sie nie powiodlo... -Nie moze sie nie powiesc - odcial sie Rodenko. -Czy pozwolisz mi dokonczyc zdanie? - syknal rozzloszczony Zlotin. Rodenko sztywno wyprostowal sie na krzesle, z rekami zalozonymi na piersi, ale nie odezwal sie. -Gdyby cos sie mialo nie powiesc, sam jeden nie moglbym dokonczyc tej operacji. - Zlotin potrzasnal glowa. - Nie, nie warto ryzykowac, gdy jestesmy tak blisko ostatecznego terminu. -Towarzyszu pulkowniku, jesli Graham i Carver zdolaja nas wytropic w przeciagu najblizszych dni, wtedy nasza ciezka praca pojdzie na marne - powiedzial Jemienkow. - Ale jesli zdolamy ich zalatwic w tej chwili, to zdarzenie to powaznie zachwieje cala operacja UNACO. Szefostwo UNACO bedzie musialo zorganizowac inny zespol, poinstruowac go i wyslac tutaj na miejsce Grahama i Carver. To pochlonie cenny czas; UNACO prowadzi wyscig z czasem, podobnie jak my. Musimy przejac inicjatywe, towarzyszu pulkowniku. Jestesmy to winni naszym kolegom w ojczyznie. Oni polegaja na nas i wierza, ze przeprowadzimy pomyslnie nasza czesc operacji. -Walentinie, przypominasz mi bardzo mnie samego, gdy bylem w twoim wieku - zauwazyl Zlotin. - Nigdy sie nie balem przeciwstawic przelozonym, kiedy roznilismy sie zdaniami; gdyby nawet pociagalo to za soba oskarzenie o niesubordynacje. Mowiles cos wczesniej o jakiejs pulapce. Czy masz cos okreslonego na mysli? -Tak, towarzyszu pulkowniku, i potrzeba do tego tylko jednego z nas - odrzekl Jemienkow. -Wobec tego posluchajmy, co masz do powiedzenia - zgodzil sie Zlotin. - A jesli dojde do wniosku, ze to moze sie powiesc, wyraze zgode. 9 Dwudziesty szosty grudnia Gdy zadzwonil telefon, Graham obudzil sie w pare sekund. Zapalil lampe na nocnym stoliku i podniosl sluchawke. -Halo? - powiedzial, siegajac po zegarek. Byla trzecia trzydziesci rano. -Czy to Graham? - padlo pytanie. -Taa, kto mowi? - zapytal podejrzliwie Graham. -Luis Caldere. Pamieta mnie pan? -Oczywiscie, wlasciciel baru - odparl Graham. - Czego pan chce? -Probuja mnie zabic, senhor - uslyszal wypowiedziana nerwowym glosem odpowiedz. - Prosze, musi mi pan pomoc. -Kto probuje pana zabic? - Zadnej odpowiedzi. - Caldere, jest pan tam jeszcze? -Jeszcze jestem. Nie moge powiedziec przez telefon. Mozemy sie spotkac? -Nie, poki nie uslysze paru odpowiedzi... -Sledza mnie. Jesli mi pan pomoze, moge panu wskazac gdzie znalezc teczki. Prosze, senhor Graham, musi mi pan pomoc. Spotkam sie z panem za pol godziny przy basenie zbozowym. Jest tam magazyn z bialym dachem. Nie moze go pan nie zauwazyc. Bede czekac przez dziesiec minut przy wejsciu, potem odejde. Prosze nie wzywac policji. Oni mnie zabija. -Co pan chce przez to powiedziec? Ze policja bierze w tym Udzial? Zapadla cisza. Graham wolno odlozyl sluchawke i przeczesal wlosy palcami. Co, u diabla, mial z tym poczac? Wszystko wskazywalo, ze jest to pulapka. A jesli nie jest? Czy moze sobie pozwolic na takie ryzyko? Podnioslszy sluchawke, polaczyl sie z Rustem. -Oczywiscie, ze to pulapka - oswiadczyl Rust, gdy tylko Graham zrelacjonowal mu osobiscie rozmowe. Sabrina odwrocila sie od okna. -A jesli mylisz sie, Jacques? Jesli Caldere jest uczciwy? -Po rozmowie z Mike'em telefonowalem do dyzurnego oficera w dowodztwie brygady sil specjalnych. Jak poinformowal zespol obserwacyjny, pilnujacy baru, Caldere wciaz tam jest. -O tej porze? - zdumial sie Graham. -Ma specjalne rozszerzenie licencji, ktora pozwala mu na pozostawianie baru otwartym po normalnym czasie zamykania. Co wiecej, brygada sil specjalnych ma jego telefon na podsluchu i oficer dyzurny jest pewien, ze w ciagu ostatnich trzech godzin nie bylo stamtad zadnych rozmow. -Myslisz, ze Jemienkow znow stosuje swe triki? -Czemu nie? Byl tak przekonujacy, ze dzisiejszego popoludnia zdolal oszukac Moralesa. A podszywal sie pod kogos, kogo Morales znal od lat. Ty slyszales glos Calderego tylko raz. To musi byc pulapka. Zadzwonil telefon. Graham, ktory byl najblizej, zglosil sie. Wyciagnal sluchawke do Rusta. -Brygada sil specjalnych do ciebie. Rust wzial od niego sluchawke, a gdy sluchal glosu po drugiej stronie, przez jego twarz przemknal wyraz zaniepokojenia. -Nie, nie robcie nic - powiedzial wreszcie. - Dziekuje za powiadomienie mnie. Zatelefonuje do was, jak przedyskutuje sprawe z moim zespolem. -Co sie stalo, Jacques? - spytal zaniepokojony Graham, gdy Rust odlozyl sluchawke. -Po moim telefonie oficer dyzurny polecil zespolowi obserwacyjnemu przyjrzec sie barowi dokladniej. Drzwi frontowe nie sa zamkniete na zamek, ale Calderego nie ma w srodku. Prawde mowiac, lokal jest kompletnie pusty. -Wiec jak udalo mu sie przemknac obok zespolu obserwacyjnego? - zapytala Sabrina. -Mogl po prostu miec na sobie inna niz zwykle marynarke, wlozyc inny kapelusz i wyjsc frontowymi drzwiami - odparl Graham. - Zespol obserwacyjny niczego by nie podejrzewal, szczegolnie ze wewnatrz budynku palilo sie swiatlo. -Z czego wynika, ze wiedzial, iz jest obserwowany - stwierdzila Sabrina. -A to oznaczaloby, ze otrzymal cynk - dodal Graham. -Co sugerujesz, Mike? - zapytal Rust. - Ze ktos z brygady sil specjalnych dal mu cynk? -Coz, jestem pewien, ze to nikt z nas, wiec pozostaje tylko brygada sil specjalnych. To potwierdza podejrzenie, ktore mam od chwili fiaska w Vila do Conde wczorajszego popoludnia. Zdziwilo mnie po prostu, ze Rosjanom udalo sie dotrzec tak szybko do pola karawaningowego po tym, jak wzielismy namiary miejsca pobytu Fisierow. Teraz jestem przekonany, ze otrzymal cynk od kogos, kto znajduje sie blisko serca operacji. -Morales? - zapytala podejrzliwie Sabrina. -Mogl byc to ktokolwiek z ludzi w ich centrum dowodzenia. Ale w tej chwili to nie jest wazne. - Graham podszedl do okna. - Caldere znajduje sie gdzies tam na dworze. Nie wiadomo, czy ucieka, czy probuje zwabic nas w pulapke. -Istnieje tylko jeden sposob, by sie o tym przekonac - stwierdzila Sabrina. -Zgoda - powiedzial Graham, patrzac na zegarek. - Mamy dwadziescia minut na dostanie sie do basenow portowych. -Zdajesz sobie sprawe, ze jesli to jest pulapka, to zalozono ja znacznie wczesniej, niz otrzymales telefon - ostrzegl Rust. -Musimy jechac, Jacques - rzekl Graham. - A jesli Caldere mowil prawde? Jesli jest smiertelnie przerazony i ucieka? Nie mozemy zrezygnowac z najmniejszej szansy doprowadzenia nas do teczek. Wiesz o tym rownie dobrze jak ja. -Przyznaje, ale uwazam, ze powinien wam towarzyszyc zespol wsparcia, na wypadek gdyby pojawily sie jakiekolwiek klopoty. -Jesli mam slusznosc, ze w brygadzie sil specjalnych jest kret, nie chce miec blisko siebie zadnego z nich, dopoki winny nie zostanie wyeliminowany - odparowal Graham. -Sprawa kreta to czysta hipoteza, Mike - rzekl szorstko Rust. - Nie mozesz, ot tak sobie, wysuwac zarzutow, nie majac nic na ich poparcie. Graham zwrocil sie do Sabriny. -Teraz twoja kolej. Czy chcesz, by brala w tym udzial brygada sil specjalnych? -Nie - padla zwiezla odpowiedz. -Posluchaj, cherie... -Jesli przeczucie Mike'a jest sluszne, to wole, by mojego tylka, gdy bedziemy jechac do magazynu, pilnowal ktos, komu moge ufac - przerwala natychmiast. -OK, jestem gotow zgodzic sie z wami w tym wypadku, ale chce, abyscie pozostawali w kontakcie - oswiadczyl Rust, wskazujac stojace na nocnym stoliku radio nadawczo-odbiorcze. -Bedziemy - odparl Graham, idac do drzwi. - I ani slowa o tym komukolwiek z brygady, przynajmniej do chwili naszego powrotu. Zgoda? -Zgoda - uslyszal niechetna odpowiedz. - Zycze szczescia. -Dziekuje, Jacques - powiedziala Sabrina z usmiechem, a potem wyszla za Grahamem z pokoju i zamknela drzwi. Ed Miller zdusil ziewniecie i popatrzyl na zegarek. Jeszcze godzina do konca jego zmiany. Gdy wracal do domu, jedynym jego zyczeniem bylo skulic sie w lozku i przespac caly dzien. Mysl, ze wlasnie tak zrobi, trzymala go przy zyciu podczas nudy ostatnich czterech godzin. Siegnal po kawe stojaca na desce rozdzielczej i skrzywil sie zdegustowany, gdy pociagnal lyk z kubka. Kawa byla zimna. Wyplul ja, otworzyl okno i wylal zawartosc kubka na chodnik. Gdy przez samochod przelecial powiew wiatru, zadrzal i, szybko zamknawszy okienko, wyjal ze schowka na rekawiczki termos, by nalac sobie nastepna porcje. W tym momencie otworzyly sie boczne drzwi hotelu i wyszly z nich dwie postacie, z dlonmi wbitymi w kieszenie skorzanych kurtek i glowami pochylonymi pod wiatr. Miller poczul naplyw podniecenia. Choc nie mogl dostrzec ich twarzy, rozpoznal Grahama po noszonej przez niego czapce baseballowej druzyny New York Yankees. Odstawiwszy termos, siegnal po aparat fotograficzny i zrobil im kilka zdjec, gdy szli do samochodu. Nastepnie, starannie ulozywszy aparat na siedzeniu obok siebie, poczekal, az ich woz zniknie za najblizszym rogiem, nim uruchomil wlasny samochod i zaczal sledzic ich z dyskretnej odleglosci. Graham zaparkowal woz w slabo oswietlonym slepym zaulku za Rua Joao Evangelista, blisko nabrzeza, i zgasil silnik. -OK, gdzie dokladnie znajduje sie ow basen zbozowy, patrzac z tej strony? - zapytal, wskazujac mape na kolanach Sabriny. -Zgodnie z nia jest wprost przed nami, okolo dwustu metrow stad - odrzekla. - Otoczony plotem, z glownym wejsciem po przeciwnej stronie zaulka. Graham popatrzyl na zegarek. Byla prawie czwarta. Sprawdzil swa berette, wsunal ja z powrotem do kabury pod pacha i wysiadl z samochodu. Sabrina wysiadla rowniez i poszla za nim waskim przejsciem, prowadzacym na opuszczony parking. Drewniany plot zewnetrzny, wzmocniony drutem kolczastym, znajdowal sie po przeciwnej stronie parkingu. Graham ocenil, iz ma on przynajmniej trzy i pol metra wysokosci. Moze wiecej. Poszli wzdluz plotu, az natrafili na wyjscie - podwojna, zniszczona dwuskrzydlowa brame z wyblaklym czarnym napisem: Doca do Trigo. Graham pchnal brame, ale bez zdziwienia przekonal sie, ze jest zamknieta od wewnatrz. -Bedziemy musieli sie wspiac - szepnela Sabrina. Gdy zaczely padac pierwsze krople deszczu, Graham rzucil nocnemu niebu rozpaczliwe spojrzenie. Rozejrzal sie ukradkiem wokolo, a potem, chwyciwszy metalowa rame, podciagnal sie i ostroznie wyjrzal nad szczytem bramy. Choc w baraku palilo sie swiatlo, nie widzial nikogo wewnatrz. To przynajmniej dobrze im wrozylo. Zapewniwszy sobie lepsze oparcie dla stop, powoli rozejrzal sie wokolo. Na lewo byl budynek portowy i urzad celny. Oba ciemne. Pareset metrow przed nim znajdowalo sie nabrzeze, gdzie dwa zurawie wiezowe chylily sie jak futurystyczni drapiezcy nad masowcem, samotnie nurzajacym sie w mulistej wodzie. Na prawo stal rzad brudnoszarych silosow zbozowych, ale nigdzie w polu widzenia nie bylo magazynu z bialym dachem... -Zauwazyles go? - syknela z dolu Sabrina. Juz mial zaprzeczyc, gdy dostrzegl samotny budynek, stojacy za urzedem celnym. Czy jego dach byl brudnobialy, czy szary? Z miejsca, w ktorym sie znajdowal, nie byl w stanie okreslic. Na dachu byl tez jakis napis, ale nie potrafil rozroznic liter. Musial to byc magazyn. Gdziez indziej moglby sie znajdowac? Dal Sabrinie sygnal uniesionym kciukiem, a potem przerzucil sie nad szczytem bramy i skoczyl na ziemie. Gdy sie prostowal, juz mial w reku berette. Pospieszyl pod chwilowe ukrycie w stosie rdzewiejacych blaszanych beczek, porzuconych za strozowka. Z miejsca, w ktorym przysiadl, mogl zajrzec do wnetrza strozowki. Na stole lezal otwarty magazyn ilustrowany i termos, lecz nie bylo ani sladu nocnego stroza. Graham wiedzial, ze jesli byla to pulapka, stroza juz unieszkodliwiono, by umozliwic czekajacym w ukryciu dostanie sie do magazynu bez niepotrzebnych swiadkow. W chwile pozniej przez brame przelazla Sabrina i zwinnie wyladowala na ziemi. Podbiegla do miejsca, gdzie przysiadl Graham, i dala nura za beczki. -Gdzie jest magazyn? - zapytala, wpatrujac sie w polmrok wokol siebie. -Mysle, ze tam - powiedzial Graham, wskazujac budynek po przeciwnej stronie na koncu terenu. Oslonila oczy przed deszczem i przez pewien czas wpatrywala sie w budynek, nim w koncu skinela glowa. -Tak, to jest to, czego szukamy. -Rozdzielimy sie i podejdziemy do budynku z roznych stron - oswiadczyl Graham. - W ten sposob zmniejszymy niebezpieczenstwo, jesli jest to pulapka. Ty trzymaj sie zewnetrznego plotu. Doprowadzi cie na tyly magazynu. Ja zajme sie frontem. Spotkamy sie przy nabrzezu za, powiedzmy, piec minut? -Zgoda. - Sabrina polozyla dlon w rekawiczce na ramieniu Grahama. - Badz ostrozny, Mike. Graham poklepal ja po dloni, a potem wyskoczyl z kryjowki i zygzakami przebiegl przez pas otwartego terenu, poki nie dotarl do blizszego z zurawi wiezowych na nabrzezu. Zatrzymal sie, by odzyskac oddech, a potem sprintem przebyl sto metrow do podstawy drugiego zurawia. Dopiero wtedy skulil sie i powoli rozejrzal wokol, mruzac oczy przed siekacym deszczem. Ze swojego miejsca widzial zarzad portu i czesc urzedu celnego, ale nie magazyn. Przyjrzal sie uwaznie calej dlugosci masowca pod panamska flaga, przycumowanego do nabrzeza nie dalej niz o trzydziesci metrow od niego. Ale i on, podobnie jak cale nabrzeze, wygladal na opustoszaly. Zadowolony z tego, co widzi, wyskoczyl spod zurawia i zgiety wpol pobiegl do zarzadu portu. Przycisnawszy sie do pobielanej sciany, trzymajac berette blisko twarzy, zakrecil sie w miejscu, teraz wyciagajac dlon na cala dlugosc reki. Ujrzal wtedy skurczona postac, stojaca z rekami w kieszeniach przed frontem magazynu, z kapeluszem naciagnietym tak, ze czesciowo zaslanial jej twarz. Graham otarl krople deszczu z oczu, ale bylo zbyt ciemno, by stwierdzic, czy jest to Caldere, czy nie. Powoli zaczal posuwac sie naprzod, tuz przy scianie, mocno trzymajac berette w obu dloniach. Dotarl do jedynego okna, wychodzacego na nabrzeze, ale postanowiwszy nie ryzykowac, schylil sie, by przejsc pod nim. Nagly ruch zauwazyl stojacy w poblizu czlowiek i zaczal sie rozgladac. Wowczas Graham rozpoznal twarz pod rondem fedory. Caldere natychmiast spojrzal ukradkiem na wszystkie strony, a potem pospiesznym gestem przyzwal Grahama do siebie. Mike wyprostowal sie wolno i ruszyl ostroznie, trzymajac berette wycelowana w Calderego. -Senhor Graham - rzucil nerwowo Caldere. - Nie sadzilem, ze pan przyjdzie. Nie wzial pan ze soba policji? Graham milczal. Caldere stulil dlonie przy ustach, chuchnal w nie, a potem zatarl, nim wyszedl spod oslony dachu. Pocisk uderzyl w sciane za nim, mijajac go z bliska. Graham padl na ziemie, kierujac lukiem berette na stos skrzyn na nabrzezu, skad wystrzelono. Niczego nie ujrzal. Caldere, z twarza skrzywiona z przerazenia, kopnal wsciekle w drzwi znajdujace sie za nim. Slaby zamek pekl od jego ciosu, i Caldere, szarpnawszy drzwi, znikl w magazynie. Grahamowi udalo sie wcisnac za filar podtrzymujacy daszek nad wejsciem do urzedu celnego, lecz choc teraz widzial wyraznie skrzynie, nie potrafil dostrzec strzelca. Wiedzial, ze nie moze isc za Calderem, nie wystawiajac sie na strzal. Pewna pocieche stanowilo to, ze strzelec takze nie moze pojsc za nim, nie ujawniajac sie. Grahamowi wystarczylby jeden strzal, by powalic skurwysyna. Ale kto to byl? Jeden z Rosjan? Policjant? Caldere twierdzil, ze tamci chca go zabic. Kret w brygadzie sil specjalnych? Jesli rzeczywiscie znajdowal sie tam kret... Popatrzyl na zegarek. Minelo piec minut. Sabrina powinna byla uslyszec wystrzal, ale czy bedzie zdolna okrazyc strzelca tak, by znalezc sie nie zauwazona za jego plecami? Z drugiej strony magazynu rozlegly sie dwa wystrzaly. Przewrocono jedna ze skrzyn. Przez chwile Graham myslal, ze Sabrina trafila strzelca, ale skulona postac wycofala sie zza jednej ze skrzyn, napieta, z pistoletem wycelowanym w strone, skad strzelila Sabrina. Strzelec, nagle zrozumiawszy, ze odslonil sie z boku, jeszcze przesuwal lufe pistoletu w kierunku urzedu celnego, gdy pocisk Grahama trafil go w noge. Graham uslyszal jego okrzyk bolu i zobaczyl, jak pada na ziemie, a pistolet wysuwa mu sie z dloni. Bron zatrzymala sie o kilka centymetrow od skraju nabrzeza. Sciskajac jedna dlonia zraniona noge, strzelec zaczal powoli pelznac w jej strone, ryjac palcami ziemie, gdy rozpaczliwie probowal do niej dotrzec, nim zostanie obezwladniony. Graham nie tracil czasu. Wyskoczywszy zza filara i pobieglszy w strone skrzyn, kopnal pistolet do wody, nim bandzior zdolal go dosiegnac. Nagle obok pojawila sie Sabrina z beretta wycelowana w napastnika. Graham szybko go zrewidowal. Byl czysty. Rabnal go kolba za uchem, a potem, juz nieprzytomnego, przewrocil na plecy. Zadne z nich go nie rozpoznalo. Graham znalazl kawal postrzepionego sznura na jednej ze skrzyn i uzyl go do zwiazania bandycie rak i nog. -Czy byl tu Caldere? - zapytala Sabrina. -Tak, strzal byl w oczywisty sposob przeznaczony dla niego - stwierdzil Graham. - Jest w magazynie. Licze na to, ze nie ma stamtad innego wyjscia, inaczej moglibysmy go zgubic. Mysle, ze po tym wydarzonku dzisiejszej nocy bedzie bardziej rozmowny, jesli zdolamy przekonac wladze, by udzielily mu ochrony. Graham poszedl przodem do wylamanych drzwi, gdzie zajal pozycje tuz przy otwartym wejsciu. -Caldere? - zawolal. - Tu Graham. Teraz mozesz juz wyjsc. Jestes bezpieczny. Zadnej odpowiedzi. -Caldere, zalatwilismy strzelca! - krzyknela do niego po portugalsku Sabrina. - Teraz jest bezpiecznie. Mozemy cie chronic, jesli bedziesz chcial mowic. Caldere, czy mnie slyszysz? -Jestem przerazony - odkrzyknal Caldere po angielsku. - Zabija mnie, jak wyjde. Graham zaklal pod nosem i spojrzal z ukosa na Sabrine. -Bede musial wejsc do srodka i zabrac go. Pilnuj drzwi. -Ja go zabiore - oswiadczyla Sabrina, wyciagajac reke, nim Graham zdolal odpowiedziec. - Jesli jest przerazony, bedzie czul sie swobodniej, rozmawiajac we wlasnym jezyku. Latwiej bedzie w ten sposob sklonic go do wyjscia. Graham bez komentarzy zgodzil sie z jej rozumowaniem i gestem wskazal drzwi. Weszla do srodka i stanela, by sie zorientowac. Magazyn zalegala calkowita ciemnosc. -Caldere? - zawolala. - Caldere, gdzie jestes? Cisza. -Caldere! - wydarl sie Graham od drzwi, z wyrazna juz zloscia w glosie. - Caldere, mozesz juz wyjsc. Caldere! Sabrina obmacala pobliska sciane, az wreszcie jej palce natrafily na wylacznik. Nacisnela go. Nic. Czujac, ze weszli w pulapke, juz miala krzyknac ostrzegawczo do Grahama, gdy dwa wystrzaly odbily sie echem wsrod ciemnosci. Oba pociski trafily Grahama w piers, odrzucajac go na sciane. Osunal sie na ziemie. -Mike?! - wrzasnela przerazona Sabrina, biegnac do miejsca, gdzie lezal. -Prosze go zostawic, panno Carver - uslyszala glos gdzies z wnetrza zaciemnionego magazynu. - Wsadzilem mu oba pociski w serce. Jest martwy. Sabrina zakrecila sie w miejscu, omiatajac beretta ciemnosci. Glos byl dystyngowany, jego angielszczyzna miala tylko odrobine obcego akcentu. Musial to byc Rosjanin. Kimkolwiek byl, poslugiwal sie okularami noktowizyjnymi - pomyslala, wpatrujac sie bezsilnie w ciemnosc. -Prosze rzucic berette, panno Carver! - zawolal ponownie, tym razem z innego kierunku wewnatrz magazynu. - Widze kazdy pani ruch. Prosze rzucic bron. Znala przepisy. Zaden z czlonkow UNACO nie mogl zlozyc broni, bedac na sluzbie. Jesli jednak tego nie zrobi, tamten z pewnoscia zastrzeli takze i ja. Natomiast zastosowanie sie do jego regul gry da jej wieksze szanse. Czasami przepisy trzeba naginac, by dostosowac sie do sytuacji. Rzucila berette na podloge. -Prosze odrzucic ja kopnieciem - uslyszala. Zrobila, co jej polecono. -Wlacz swiatlo! - padl rozkaz po portugalsku. Nagle magazyn zalalo swiatlo. Setki drewnianych pojemnikow staly w rownych rzedach, miedzy nimi ciagnal sie labirynt waskich korytarzy, pozostawionych tak, by mogly sie w nich zmiescic podnosniki widlowe, zaparkowane przy drzwiach. Sabrina spojrzala na swa berette, ktora lezala w najblizszym korytarzu. Wiedziala, ze sie znajduje zbyt daleko, by probowac rzucic sie po nia. Nagle zauwazyla jakis ruch i skierowala wzrok na biegnacy gora pomost. O porecz opieral sie mezczyzna, na jego twarzy pojawil sie krzywy usmiech, gdy ocenial jej wyglad. Byl uzbrojony w pistolet maszynowy Skorpion. Na scianie za nim znajdowala sie otwarta skrzynka bezpiecznikow. Tak prosto bylo schwytac ich w pulapke. Mezczyzna ciagle jeszcze patrzyl na nia pozadliwie, gdy Graham, unioslszy swa berette, wladowal w niego dwa pociski. Czlowiek zatoczyl sie w tyl i potknal o porecz za soba. Wyladowal z obrzydliwym chrupnieciem na podlodze ponizej. Graham rzucil sie za Sabrina w korytarz, nim seria pociskow zasypala miejsce, w ktorym przed chwila lezal. Osunal sie na pojemnik i ostroznie potarl klatke piersiowa. -Wciaz boli jak diabli - syknal przez zacisniete zeby. -W tej chwili nie czulbys w ogole nic, gdybys nie mial na sobie kamizelki kuloodpornej - odparla, podnoszac z podlogi swa berette. -Tak, wiem - zgodzil sie, starannie badajac wzrokiem pomost nad nimi. Byl pusty. -Wiemy, ze jest tu przynajmniej dwoch. Moze byc wiecej. Nagla seria strzalow rozdarla niepokojaco cisze. Wydawalo sie, ze jest skierowana na wyjscie z magazynu. -Juz sie do nas zblizaja - stwierdzil Graham, gramolac sie na nogi. - Ten, kto wystrzelil te serie, nie jest daleko stad. Musimy ruszac sie bez przerwy, to nasza jedyna szansa. Rozdzielimy sie i rozpoczniemy ogien z roznych stron. Sabrina ostroznie przedostala sie na koniec korytarza, trzymajac berette lufa do gory, tuz przy twarzy. Graham dal jej znak uniesionym kciukiem. Kiwnela glowa, a potem zakrecila sie w miejscu z wyciagnieta przed siebie bronia i po chwili znikla w sasiednim korytarzu. Graham dal nura przez waska luke miedzy dwoma rzedami pojemnikow i przetoczyl sie do dochodzacego tam korytarza. Byl pusty. Uniosl sie na jedno kolano i juz mial ruszyc dalej, gdy zauwazyl poruszajacy sie zarys na koncu korytarza. A potem cien znikl. Przez chwile myslal, ze oczy moga go mylic. Wiedzial jednak, ze nie moze sobie pozwolic na takie ryzyko. Szybko zanurkowal ponownie w luke i przysiadl z plecami przycisnietymi do pojemnika, nasluchujac bez oddechu odglosu krokow, ktore, jak przypuszczal, powinny teraz sie zblizyc. Zadnego dzwieku. Nagle uderzyla go mysl. A moze to byl cien Sabriny? Albo gra swiatla? To postawilo go przed dylematem. Czy powinien zostac tu, gdzie jest, czy ryzykowac spotkanie? Mysl o spotkaniu twarza w twarz, szczegolnie ze mogl wpasc na Rosjanina, byla dla niego smakowitym wyzwaniem. Ale wiedzial takze, ze bez elementu zaskoczenia pozostanie mu tylko ulamek sekundy na zalatwienie ich. Niewiele czasu zajelo mu podjecie decyzji. Stawi czolo. Jesli nikogo tam nie bedzie, to trudno. Z pewnoscia trwanie w przysiadzie i oczekiwanie, az cos sie wydarzy, bylo cholernie meczace. Oblizawszy suche wargi, zacisnal mocniej berette i juz mial potoczyc sie na korytarz, gdy naprzeciw niego, na pojemniki ustawione w sztaple, padl cien. Zacisnal zeby, opuscil sie na jedno kolano i podniosl berette, trzymajac palec na spuscie. Cien zamajaczyl blizej. Zagryzl wargi i zamrugal z irytacja, czujac jak pot splywa mu po czole i do oczu. Cien nagle zatrzymal sie. Graham ocenil, ze postac znajdowala sie obecnie tylko o kilkadziesiat centymetrow od niego. Wiedzial, ze musi strzelic w tej samej chwili, gdy postac sie pojawi. A jesli to bedzie Sabrina? Ta mysl napadla go znienacka, ale zapewnil sam siebie, ze potrafi powstrzymac sie od strzalu, jesli okaze sie, ze to ona. Zreszta watpil w to. Powinna byla pilnowac innej czesci magazynu. A jednak cien istnial w dalszym ciagu, pozostajac bez zmiany kilkadziesiat centymetrow od niego. Chodzze, skurwysynu - ponaglal go Graham. Uzmyslowil sobie, ze usmiecha sie sam do siebie. I nagle cien sie cofnal, a w chwile pozniej zniknal. Graham wsciekle zaklal pod nosem. Mial tylko jedno wyjscie, ktorego bardzo chcial uniknac. Bedzie musial wyjsc na korytarz wiedzac, ze ten, kto tam jest, moze czekac na niego w zasadzce. Nagle szanse odwrocily sie przeciw niemu. Teraz juz nie mozna bylo wywinac sie od starcia. Otarlszy pot z czola, oparl sie o pojemnik za plecami, a potem obrocil sie w miejscu, z wyciagnieta beretta i palcem zacisnietym na spuscie. Czlowiek stal na koncu korytarza, plecami do Grahama. Mial na sobie kamuflazowe spodnie i kamizelke przeciwodlamkowa. Po krotko przycietych blond wlosach Graham natychmiast rozpoznal Jemienkowa. Tamtemu potrzebna byla tylko sekunda, by sie zorientowac, ze ktos jest za nim, ale przewaga byla znow po stronie Grahama. -Nawet o tym nie mysl, Jemienkow - warknal Graham widzac, jak palce Rosjanina zaciskaja sie na trzymanym w rece pistolecie Makarowa. - Rzuc go na ziemie, a potem odwroc sie powoli, z rekami w powietrzu. Jemienkow wolno odwrocil glowe, odruchowo kierujac wzrok na dwie dziury w kurtce Grahama. Potem, w slad za glowa, zaczelo odwracac sie cialo, a pistolet lukiem kierowal sie ku Grahamowi. Ten wystrzelil dwukrotnie. Pierwszy pocisk trafil Jemienkowa w brzuch, drugi wbil sie w zebra. Jemienkow krzyknal i zatoczyl sie do tylu, z twarza skurczona w bolu, a potem zniknal za rzedem pojemnikow. Graham zaklal wsciekle i natychmiast pogonil za nim. Dotarl do konca korytarza i wykonal obrot, by objac ruchem lufy sasiedni korytarz. Na najblizszym pojemniku widnialo krwawe odbicie dloni, ale nie bylo sladu Jemienkowa. Graham wszedl do nastepnego korytarza, kierujac sie krwawym tropem. Ten tez byl pusty. Odpornosc Jemienkowa zdumiala Grahama. Wpakowal mu dwie kulki w brzuch, a on ciagle poruszal sie dosc szybko, by umknac. Slady prowadzily na koniec korytarza. Graham zatrzymal sie, wbijajac wzrok w ostatni sztapel pojemnikow, wznoszacy sie ponad korytarzem. Na najnizszym poziomie bylo jeszcze wiecej krwi. Jemienkow musial sie tu potknac i uchwycic pojemnika, by nie upasc. Skrecil na prawo. Graham sprawdzil korytarz za soba. Byl wolny. Juz mial wejsc w przylegly korytarz, gdy katem oka dostrzegl ruch za soba. -Rzuc bron, Graham - uslyszal i zza pojemnikow na drugim koncu korytarza wyszedl Caldere. - Powiedzialem: rzuc bron! Graham stal w niewygodnej pozycji do strzalu w obrocie. Jesli spudluje, Caldere tego nie zrobi, przynajmniej nie z tej odleglosci. Pomyslal, by dac szczupaka i strzelac podnoszac sie z pierwszego przewrotu, ale ta pozycja rowniez nie gwarantowala powodzenia. -Rzuc bron! - warknal ponownie Caldere, powoli zblizajac sie do Grahama. Graham zastanawial sie, co zrobic, gdy nagle, niczym duch, zza pojemnikow wylonila sie Sabrina, z beretta wycelowana w plecy Calderego. Graham nie odrywal wzroku od twarzy zblizajacego sie don mezczyzny. -Nie, to ty rzuc twoja bron - sucho rozkazala Sabrina po portugalsku. Caldere zamarl z mina przerazona i zaskoczona. Nic nie slyszal. Wpatrujac sie w wycelowana w siebie berette Grahama, nie mial wyboru. Wolno opuscil pistolet. Sabrina szybko rozbroila go. -Ilu was tu jest? -Tylko czterech. - Caldere ujrzal powatpiewanie w oczach Grahama. - Przysiegam, ze tak jest, senhor. -Pojdziesz przodem do wyjscia - rozkazal mu Graham. - Jesli czekaja nas jakies mile niespodzianki, pierwszy pocisk trafi ciebie. -Co to byla za strzelanina, ktora slyszalam wczesniej? - Sabrina zwrocila sie do Grahama. -Wsadzilem dwie kulki Jemienkowowi, ale mimo to zdolal uciec - odrzekl Graham. - Bog wie, gdzie ukryl sie teraz. -Przy odrobinie szczescia moze jest martwy - stwierdzila. -Nie licz na to. - Graham omiatal wzrokiem korytarz. - Ty pilnuj Calderego, ja ide za Jemienkowem. Caldere odczekal, az Graham sie odwrocil, i wtedy nagle rzucil sie na Sabrine, trafiajac ja w bok twarzy zacisnieta piescia. Zanim Graham sie zorientowal, Caldere zdazyl juz zniknac z pola widzenia. W magazynie rozlegl sie pojedynczy wystrzal. Sabrina dala nura w przylegly korytarz. Podnoszac sie z pierwszego przewrotu, miala berette juz wycelowana w postac na drugim koncu magazynu. Byl to Jemienkow. Uniosla sie na jedno kolano, trzymajac palec zacisniety na spuscie. Ale nie strzelila. Jemienkow stal oparty plecami o sciane, z broda opuszczona na piersi. Pistolet Makarowa luzno zwisal z jego dloni, a przod kamizelki przeciwodlamkowej byl przesiakniety krwia. Przyciskajac lewa dlon do poszarpanego brzucha, zgrzytal z meki zebami, powoli osuwajac sie na podloge i pozostawiajac ukosna smuge krwi na scianie nad soba. -Mike, sprawdz Calderego - zawolala, nie spuszczajac z oczu Jemienkowa. A potem podnioslszy sie wolno zblizyla sie do Rosjanina, trzymajac berette wycelowana w jego piers. Dopiero wtedy Jemienkow popatrzyl na nia. Oczy mial zamglone, oddech chrapliwy i nierowny. Chwycil go gwaltowny atak kaszlu, a pienista krew pojawila sie na wargach i zaczela splywac po podbrodku. -Odloz bron! - rozkazala. Jemienkow pogardliwie splunal na ziemie, a potem uniosl pistolet w jej strone. Zarowno Sabrina, jak i Graham rownoczesnie wystrzelili. Pociski rozerwaly klatke piersiowa Jemienkowa, odrzucajac tyl jego glowy na sciane. Pistolet wysunal mu sie ze skrwawionych palcow, martwe cialo padlo bokiem na podloge. Sabrina podbiegla do lezacego, kopnieciem odrzucila pistolet i sprawdzila puls. Potrzasnela glowa. -Caldere tez nie zyje - stwierdzil Graham, wskazujac cialo lezace na ziemi, oparte o jeden z pojemnikow. - Ale to nie pocisk go zabil. -Co chcesz powiedziec? -Jego smierc wskazuje na zatrucie cyjankiem potasu - rzekl Graham. - Domyslam sie, ze Jemienkow poslugiwal sie nabojami z cyjankowymi czubkami. Wiadomo, ze mordercy ze specnazu uzywali ich w Afganistanie. -Wiec nawet rana miesniowa zabija ofiare? Graham skinal glowa. -Caldere zostal trafiony tylko w ramie. Gdyby nie cyjanek, zylby nadal. -Ale czemu Jemienkow chcial go usmiercic? - zdziwila sie Sabrina. -Oczywiscie wiedzial zbyt wiele; Jemienkow nie mogl dopuscic do tego, by informacje wpadly w nasze rece. -Czy powiedzial cokolwiek, nim umarl? -Tak, brzmialo to jakby samba dancerino. -Samba dancerino to po portugalsku tancerz samby. -Nieslychanie zrozumiale - zauwazyl zgryzliwie Graham. Sabrina zamilkla na chwile, marszczac czolo w namysle. -Czy to moglo brzmiec Sambra Dancarinoi - zapytala wreszcie. -Taa, tak moglo brzmiec. Co to oznacza? -Tancerz Cienia - odrzekla. - A jesli pamiec mnie nie myli, UNACO miala na Bliskim Wschodzie agenta, ktory wystepowal pod pseudonimem "Tancerz Cienia". -Jak, u diabla, mogl drobny bandzior w rodzaju Calderego wiedziec o nim? -Nie wiem - odparla z pretensja w glosie Sabrina. - Moglo to byc takze haslo kodowe, moze oznaczajace ktoregos z Rosjan. Albo w ogole moglo tym nie byc... - Usmiechnela sie do Grahama. - Przynajmniej mamy jednego zywego jenca. Zobaczmy, co ma do powiedzenia. -Nie liczylbym na to, ze wiele sie od niego dowiemy. Sadze, ze zostal zaangazowany tylko na robote dzisiejszej nocy. -Niemniej warto sprobowac - powiedziala, kierujac sie ku wyjsciu. -W tej chwili wszystkiego warto sprobowac - padla pelna zwatpienia odpowiedz. Dotarlszy do drzwi, Sabrina zamarla. -Mike, podejdz tutaj. -Co sie stalo? - zawolal Graham. -Po prostu podejdz tutaj. Graham pospieszyl do miejsca, gdzie stala w pewnej odleglosci od drzwi wejsciowych. Na zewnatrz, blisko drzwi, na nabrzezu lezalo rozciagniete cialo mezczyzny. Graham stwierdzil, ze dwa pociski trafily go w twarz. Jeden wszedl przez lewe oko, drugi odstrzelil wieksza czesc nosa. Choc niemozliwe bylo rozpoznanie zmasakrowanej twarzy, na podstawie ubrania Graham mogl stwierdzic, ze nie jest to bandyta, z ktorym zetkneli sie wczesniej. -Tu, na zewnatrz, moze znajdowac sie jeszcze jeden bandzior - ostrzegla Sabrina, podejrzliwie spogladajac na wyjscie. -Strzaly nie padly z dworu - sprzeciwil sie Graham. - Spojrz na pozycje ciala. Oczywiste jest, ze pociski trafily go w twarz, a sila uderzenia cisnela na plecy. Gdyby ugodzono go z zewnatrz magazynu, lezalby twarza w dol. Nie, strzaly padly z wewnatrz. -Oczywiscie to ta seria, ktora uslyszelismy zaraz potem, jak polozyles typa na pomoscie - zgodzila sie Sabrina. - Wowczas zdziwilam sie, ze ktos celuje tak daleko od nas, szczegolnie ze wiedzieli, gdzie bylismy. Teraz to ma sens. -Ale kto to jest, jesli to zaden z nich? Pewne jak wszyscy diabli, ze nie stroz nocny, nie w takim ubraniu. W tej marynarce wyglada, jakby wlasnie przybyl z pola golfowego. Sabrina, przygieta, wyszla na deszcz i, schyliwszy sie nad cialem, wsunela dlon do wewnetrznej kieszeni marynarki zabitego. Znalazla portfel i wrocila z nim do magazynu. -No? - zapytal Graham, gdy go otworzyla. -O Boze, nie - powiedziala przerazona. Graham wyrwal jej portfel. Za przezroczysta przegrodka wyraznie widac bylo karte legitymacyjna, ale tekst maszynowy napisany byl po portugalsku. -Co to jest? - zapytal, pukajac w przegrodke palcem. -To karta prasowa, wystawiona na nazwisko Edwarda Millera, dziennikarza, wolnego strzelca, akredytowanego tutaj, w Lizbonie. Graham przez pare sekund wpatrywal sie w martwe cialo, a potem wcisnal portfel ponownie w dlon Sabriny. -Wywolaj Jacquesa przez radio i opowiedz mu, co sie zdarzylo. Ten skurwysyn na dworze bedzie gadal. W taki czy inny sposob, ale bedzie gadal. Sabrina zlapala Grahama za ramie. -Mysle, ze to ja powinnam pojsc po jenca i przyprowadzic tutaj. -Wypusc moja reke - syknal ze zloscia Graham. -OK - odparla, rozluzniajac chwyt. - Jazda. Stlucz go i marmolade, jesli ci to ulzy, bo wlasnie to zamierzasz zrobic, prawda? Graham wpatrywal sie w lezace na nabrzezu przemoczone cialo i nie odpowiadal. -Spieprzylismy to, nie ma watpliwosci - kontynuowala spokojnie Sabrina. - Powinnismy byli wykryc Millera na dlugo przed przybyciem tutaj. Ale nie zrobilismy tego i bedziemy mieli za to pieklo. Czemu jednak wyladowywac swa frustracje na wiezniu; to tylko pogorszy nasza sytuacje. Po prostu nie warto, Mike. - Polozyla lekko dlon na jego ramieniu. - Pozwol, ze ja to zalatwie, OK? Wreszcie Graham kiwnieciem glowy wyrazil zgode. -Zloze meldunek Jacquesowi. Gdy sie dowie o Millerze, wyjdzie z siebie. -Czy mozesz go za to winic? - spytala ponuro Sabrina, znikajac w cieniu nocy. -Czemu po prostu nie zalatwiliscie u Reutera, by faksem powiadomil wszystkie dzienniki swiata, ze w tej chwili UNACO pelni scisle tajna misje w Portugalii? - zagrzmial Rust, gdy Graham i Sabrina zameldowali mu o wydarzeniach w magazynie. - Czemu zapewniac wylacznosc tylko dla "New York Sentinel"? Dlaczego nie przekazac tej opowiesci wszystkim innym gazetom? -A ty oczywiscie nigdy nie popelniles bledu, gdy dzialales w terenie - odgryzl sie Graham, dotkniety do zywego zjadliwym sarkazmem Rusta. -Naturalnie, popelnialem bledy - odpalil Rust. - Jeden z nich przykul mnie do tego fotela na kolkach. Ale zawsze staralem sie na nich uczyc. Natomiast oczywiste jest, ze zadne z was niczego sie na wlasnych bledach nie nauczylo. Ta Katherine Warren zdolala sledzic was nie tylko w Nowym Jorku, rowniez miala was na oku od momentu waszego przybycia do Lizbony. A teraz mamy lezace w kostnicy cialo jej kolegi, zastrzelonego w chwili, gdy pilnowal rzekomo tajnej operacji UNACO, oraz bardzo podniecona Katherine Warren, ktora domaga sie od brygady sil specjalnych informacji, co dokladnie zdarzylo sie tej nocy w magazynie. Ma w reku wszystkie argumenty potrzebne do uzyskania wylacznosci w skali swiatowej na reportaz. Kazda stacja telewizji kablowej w Stanach bedzie ubiegac sie o prawo do zrobienia miniserialu z tego cholernego fiaska. Byc moze powinnismy wszyscy podjac maksymalny wysilek, bo kiedy ta historia stanie sie wlasnoscia publiczna, UNACO bedzie skonczona, a my bez pracy. -Zastosowalismy wszelkie srodki ostroznosci, by wymknac sie tej dziennikarce, gdy tylko dowiedzielismy sie, ze nas sledzi w Nowym Jorku - tlumaczyl Graham. -Wiec w oczywisty sposob nie okazaly sie dostateczne, prawda? -Gdy tylko dowiedzielismy sie, ze jest w Lizbonie, mogles zastapic nas innym zespolem operacyjnym - odparowal mu Graham. - Uniknelibysmy wielu wydarzen - dodal gniewnie. -Pozostawiono wam te sprawe, poniewaz Trzeci Zespol Operacyjny cieszy sie opinia najlepszego zespolu w organizacji. -Wobec tego proponowalbym, bys sprowadzil nastepny "najlepszy zespol" na nasze miejsce, my zas wrocimy do Nowego Jorku, zlozymy swoje rezygnacje i oszczedzimy organizacji dalszego wstydu. -Czy tego wlasnie chcecie? - zaatakowal Rust. -Czy tego wlasnie ty chcesz? - skontrowal Graham. -Chce przede wszystkim tego, by teczki powrocily do UNACO nietkniete i pomimo ostatniej porazki wciaz wierze, ze wy dwoje mozecie wykonac to zadanie najlepiej. A prawde mowiac, to samo uwaza pulkownik. -Juz z nim rozmawiales? - odezwala sie spod okna Sabrina, po raz pierwszy wlaczajac sie w te wymiane zdan. -Tak, zlapalem go w chwili, gdy mial wychodzic. Watpie, czy uda mu sie dobrze wyspac. -Co powiedzial? - spytala. -Chce, abyscie w dalszym ciagu prowadzili te sprawe, ale od tego momentu mamy dzialac reka w reke z brygada sil specjalnych. -Dajze spokoj, Jacques, po tym, co wydarzylo sie dzisiejszej nocy, jest tym bardziej oczywiste, ze Zlotin ma czlowieka w brygadzie sil specjalnych - przerwal Graham. -Nie, dla mnie to nie jest takie oczywiste - odparl podrazniony Rust. -Wiemy od jenca, ze Caldere skontaktowal sie z nim na dlugo przed polnoca, by zorganizowac zasadzke przy basenie - przypomnial mu Graham. - A przeciez ludzie z brygady podtrzymuja wersje, ze zeszlej nocy Caldere telefonowal tylko dwa razy, i to jedynie do mieszkania, do swej zony. No i zachowanie Jemienkowa. Musial sie skontaktowac z Calderem o jakiejs porze zeszlej nocy. Lecz nie posluzyl sie telefonem. Dlaczego? Bo obaj wiedzieli, ze wladze zalozyly podsluch. A skad mogliby o tym wiedziec, gdyby ktos wczesniej nie dal cynku, i to ktos, kto ma dostep do informacji? -Mogli przyjac takie zalozenie, ze rozmowy telefoniczne sa podsluchiwane - odparl Rust i podniosl reke, nim Graham zaczal sprzeczac sie na ten temat. - Major Inacio byl siny z wscieklosci, gdy sie dowiedzial o wydarzeniach w porcie dzisiejszej nocy, szczegolnie ze teraz brygada sil specjalnych bedzie musiala wziac na siebie ciezar odpowiedzialnosci, aby nie mieszac w to organizacji. Swoje odczucia bardzo jasno wyrazil pulkownikowi Philpottowi. Ten z kolei bez ogrodek podzielil sie ze mna swoimi wrazeniami. Spotkalem sie z powaznym zarzutem za to, ze pozwolilem wam obojgu pojsc tam, nie poinformowawszy brygady sil specjalnych. Wiec od tej chwili bedziemy dzialac scisle regulaminowo. -Innymi slowy, od tej chwili, gdziekolwiek sie udamy, bedziemy mieli ze soba przyzwoitke? - odezwal sie Graham z niezadowolona mina. -Dokladnie tak. A jesli wam sie to nie spodoba, zostaniecie zastapieni przez Osmy Zespol Operacyjny. Tak wyrazil sie pulkownik. Graham ze zlosci rabnal piescia w sciane, a potem odwrocil sie na piecie i stanal twarza do Rusta. -Jacques, wiesz, ze moje przeczucia sa z reguly sluszne... -Mike, nie chce tego sluchac - przerwal mu Rust, wygrazajac ostrzegawczo palcem. - Otrzymales rozkaz, a jesli ci sie nie podoba, to przyleci tu Osmy Zespol. Jak sam bys powiedzial, teraz ty serwujesz. -Alez serwis - mruknal Graham. -Wyglada na to, ze w tej sprawie nie mamy wyboru - odpowiedziala Sabrina. - Wiec co teraz bedzie? -Przede wszystkim musimy sie wyniesc z hotelu - stwierdzil Rust. -Dokad idziemy? -Do bezpiecznego domu w Estorilu. Nalezy do brygady sil specjalnych. W ten sposob Katherine Warren sie nie dowie, gdzie jestescie, wiec przynajmniej ten problem zostanie rozwiazany. Naturalnie nie bedziecie juz odwiedzac Siergieja, ale po ostatnim numerze, jaki wycial, moze tak bedzie lepiej. -Co sie stanie z Warren? - zapytal Graham. -Znajdzie sie pod dwudziestoczterogodzinnym nadzorem ludzi z brygady, wiec nie bedzie mogla bez ich wiedzy nigdzie sie udac. -Mam tylko nadzieje, ze obserwacja bedzie lepsza niz opieka, ktora roztoczyli nad Calderem - rzekl sarkastycznie Graham. -Major Inacio juz wszczal wewnetrzne dochodzenie, by wyjasnic, w jaki sposob Caldere wymknal sie z sieci. Obiecal, ze jesli ktorykolwiek z jego zespolow obserwacyjnych okaze sie winny zaniedban podczas sluzby, natychmiast podejmie przeciw niemu srodki dyscyplinarne. -Mnostwo dobrego z tego wyniknie - prychnal Graham. -Kiedy wyruszamy do bezpiecznej kwatery? - zapytala Sabrina. -Jak tylko bedziemy gotowi - odparl Rust. - Rachunki juz zaplacilem. Kapitan Morales czeka w foyer, by nas odwiezc. Wiec im szybciej sie spakujecie, tym szybciej mozemy sie wyprowadzic. -A co z naszym wozem? -Zostal wylaczony ze sluzby do chwili naszego wyjazdu - poinformowal Rust. - Warren z pewnoscia odnotowala numer rejestracyjny. Chociaz jest bardzo nieprawdopodobne, by potrafila sledzic samochod az do naszego miejsca zakwaterowania, nie ma sensu podejmowanie zbednego ryzyka. Gdy dotrzecie do bezpiecznego domu, bedzie tam inny samochod. -Chodz, Mike, pozbierajmy nasze rzeczy. Graham podszedl do drzwi i obejrzal sie na Rusta. -Czy pulkownik rzeczywiscie byl gotow zastapic nas przez Osmy Zespol Operacyjny? - zapytal, potrzasajac z niedowierzaniem glowa. -Wszystkie inne zespoly operacyjne wykonuja w tej chwili jakies zadania. Tylko wy i Zespol Osmy pozostawaliscie do dyspozycji w momencie wybuchu tej sprawy. -Byc moze potrafiliby przeprowadzic staruszke przez pusta ulice albo znalezc slepego kotka w zaulku, ale to zadanie jakby bylo ponad ich sily, nie uwazasz? -OK, no wiec popelnili w przeszlosci pare bledow, ale nie sadze, bys byl w sytuacji pozwalajacej ci na ich osadzanie. -Touchc - stwierdzila Sabrina, stojac przy Grahamie. Graham zmarszczyl brwi, a potem wyszedl za nia z pokoju. Estoril, kosmopolityczny kurort na Riwierze Portugalskiej, znajduje sie o dwadziescia piec kilometrow na zachod od Lizbony. Bedac przystania dla wygnanych monarchow i obalonych dyktatorow, jest rowniez stalym miejscem spotkan wloczacych sie po swiecie, podrozujacych odrzutowcami, czlonkow zamoznej socjety. Mial taki charakter od chwili, gdy stal sie modny na przelomie wiekow. Bezpieczny dom o pastelowoblekitnych scianach i dachu z czerwonej dachowki polozony byl na skraju Estorilu. Osloniety od nadbrzeznej szosy kepa debow, stal na pagorku, skad rozposcieral sie, zapierajacy dech w piersiach, widok miasta i jego okolicy, ciagnacy sie jak okiem siegnac. -U nas w Stanach bezpieczny dom bylby chalupa z drewnianych bali, ukryta gdzies gleboko na prowincji stanu Pensylwania - oswiadczyl Graham, otwierajac przesuwne drzwi, prowadzace prosto z salonu na kryte patio. - Taki jak ten bylby dla wiekszosci Amerykanow domem z marzen. -Niegdys nalezal do gwiazdora filmowego - wyjasnil Morales, wychodzac za nim na patio. -Taa, kogos slynnego? - zapytal Graham, spogladajac na Atlantyk. Morales potrzasnal glowa. -Wystepowal wylacznie w portugalskich filmach. Po jego smierci zakupilismy wille z masy spadkowej. -Jak na bezpieczny dom, jest to ideal - stwierdzil Graham, siadajac na wiklinowym fotelu. - Tylko jedna droga podejscia, widoczna z domu, oraz mur otaczajacy cala dzialke. Nader trudno byloby przedostac sie tu niezauwazenie. -Albo wydostac - dodal Morales z usmiechem czlowieka dobrze poinformowanego. Graham wyrazil zgode kiwnieciem glowy, a potem popukal w szklane drzwi za swymi plecami. -Kuloodporne? -Wszystkie okna sa kuloodporne - zapewnil Morales. Na patio wyszla Sabrina i usiadla na fotelu obok Grahama. -Zaloze sie, ze w lecie jest to pulapka na promienie sloneczne - powiedziala, wpatrujac sie w zlowieszcze, ciemne chmury, juz zbierajace sie nad Atlantykiem. -Zgadza sie, ale w tej chwili zbliza sie ku nam kolejna burza. Morales oparl sie plecami o barierke, splotlszy rece na piersiach. -Chcialem was wlasnie zapytac, czy dowiedzieliscie sie czegos uzytecznego od bandziora, ktorego zlapaliscie w porcie dzis rano? -Niczego, co by nam sie naprawde moglo przydac - stwierdzila Sabrina. - Przekazalismy go twoim ludziom, ale watpie, czy wydobeda z niego cos wiecej. Oczywiste jest, ze byl tylko morderca do wynajecia i to wszystko. -Kto go wynajal? - spytal Morales. -Caldere. Wynajal obu oprychow. -Zapewne na polecenie Jemienkowa. -Zapewne - zgodzila sie Sabrina. -Jak Jemienkow dostal sie do portu? Lodzia? Helikopterem? -Wasi ludzie znalezli motorowke przycumowana blisko magazynu - odparla. - Zostala wynajeta w firmie lizbonskiej kilka tygodni temu przez kogos, kto odpowiada rysopisowi Zlotina. Morales wstal. -No, lepiej sobie juz pojde. Rowno za godzine bedzie odprawa w komendzie. Musza byc obecni wszyscy wyzsi oficerowie. -Sa jakies nowe wiadomosci o Katherine Warren? - rzucila Sabrina za idacym do drzwi Moralesem. -Tyle tylko, ze od chwili zabicia Millera robi mnostwo szumu. Major Inacio zajmuje sie nia, ale jestem pewien, ze dowiem sie wszystkiego na odprawie. Zatelefonuje do was pozniej i przekaze wiadomosci. A jesli bedziecie mieli cos ciekawego, to wiecie, gdzie mnie znalezc. Graham odczekal, az Morales wyjdzie, a potem podszedl do barierki. -Wygladal na bardzo zainteresowanego tym, co opryszek mogl nam powiedziec, lub nie powiedziec, dzisiejszego ranka. -Do czego wlasciwie zmierzasz? - zapytala Sabrina. -Sugeruje, ze jesli Morales bawi sie w kreta, mogl miec w przeszlosci jakies kompromitujace go kontakty albo z Calderem, albo z bandziorami - odpowiedzial z salonu Rust, wiedzac, ze moga miedzy soba swobodnie rozmawiac: Sabrina juz sprawdzila dom i przekonala sie, ze jest czysty, bez podsluchu. Graham odwrocil sie do Rusta. -Jacques, jesli chcesz, mozesz odrzucic sprawe kreta, ale ja nie. -Nie odrzucam jej, tylko nie wypowiadam sie definitywnie w tej kwestii - stwierdzil Rust, wjezdzajac na fotelu na patio. - W kazdej chwili moge przyznac, ze niektore z twoich przeczuc okazywaly sie w przeszlosci kluczowe dla rozwiazywania problemow. Ale jestem tez swiadom, ze byly inne, ktore stawialy organizacje w klopotliwych sytuacjach. Zarowno pulkownik, jak i ja niejednokrotnie musielismy przepraszac czlonkow wywiadow zagranicznych za twe oszczercze oskarzenia. - Mike, slizgamy sie na bardzo cienkim lodzie, po porazce odniesionej dzis rano, i oskarzanie brygady sil specjalnych o dzialania, ktore nie zostaly udowodnione, jest nam teraz najmniej potrzebne. Czy jasno sie wyrazilem? -Jak najdokladniej - odparl Graham. -Dobrze - ucial krotko Rust. -Ale wiem, ze mam racje - dodal szybko Graham. Rust obdarzyl go paskudnym spojrzeniem, a potem podjechal z powrotem do rozsuwanych drzwi. -Musze przeprowadzic kilka rozmow telefonicznych. Zobaczymy sie wszyscy pozniej. -Chcesz sie napic kawy? - zwrocila sie Sabrina do Grahama, gdy tylko Rust opuscil patio. -Taa, czemu nie? Sabrina przeszla do kuchni i zaparzyla swieza porcje kawy. Gdy wrocila, niosac dwa kubki parujacego napoju, zastala Grahama w salonie, przy rozsuwanych drzwiach, prowadzacych na patio, zamknietych z powodu mroznego wiatru, ktory zerwal sie przed kilkoma minutami. Siedzial na sofie, pochylony, z lokciami na kolanach, dlonmi oslaniajacymi twarz, i w zamysleniu wpatrywal sie w dywan. Nie zauwazyl, gdy weszla do salonu i podeszla do niego. Dopiero zapach kawy obudzil go z zadumy. -Przepraszam, bylem daleko stad - oswiadczyl, przyjmujac od niej kubek. -Zauwazylam. Co cie trapi? - zapytala, siadajac obok niego. Postawil kubek na stole, a potem znow pochylil sie do przodu, skladajac dlonie. -Wlasnie myslalem, ze po tym, co spotkalo dzis rano Millera, Katherine Warren bedzie jeszcze usilniej dazyc do opublikowania swojego artykulu. -A pulkownik Philpott ze zdwojona sila bedzie sie staral ja od tego powstrzymac - odrzekla. -A jesli nie zdola? Co sie stanie, jesli "Brudny Kartel" nie wykryje zadnej sprawy, ktora by ja zmusila do zrezygnowania z publikacji? -Wykryje - zapewnila. - Zawsze to robili w przeszlosci, kiedy UNACO bywala zagrozona. Tylko dzieki temu organizacji udawalo sie pozostawac w ukryciu przez te wszystkie lata. -Ale jeszcze nie znalezli niczego, prawda? - drazyl Graham. Lyknela kawy i postawila kubek przy swych nogach. -Tu nie chodzi tylko o Katherine Warren, prawda? Wiesz rownie dobrze jak ja, ze wydrukowano by jej reportaz bez wzgledu na to, co sie wydarzylo dzis wczesnym rankiem. Co tak naprawde cie gryzie, Mike? -Jesli nie odnajdziemy Zlotina, nim dokumenty zostana rozszyfrowane, bedziemy wowczas musieli poniesc odpowiedzialnosc zarowno za konsekwencje dotyczace nas, jak i innych agentow operacyjnych, prawda? -Zgoda - odparla z wahaniem. Nie przeoczyl niepewnosci w tonie jej glosu. -A przeciez nie mamy najmniejszej kontroli nad wydarzeniami, ktore stana sie trescia reportazu Warren, jesli kiedykolwiek ukaze sie w prasie. Pracujemy nad zadaniem, majac jedna reke przywiazana na plecach. -Innymi slowy, juz nie kontrolujesz tego, co sie wokol ciebie dzieje - wywnioskowala. -Zadne z nas tego nie kontrolowalo od chwili, gdy po raz pierwszy natknalem sie na Warren w Nowym Jorku. Po prostu tak to wyszlo. Oczywiscie "Brudny Kartel" moze wygrzebac cos, co zdyskredytuje ja albo jej gazete, ale to i tak nie jest w naszych rekach. To wlasnie tak mnie niepokoi. -Znow odczuwasz taka sama nieufnosc, jaka odczuwales wobec wlasnych ludzi w Delcie po tym, jak zostali porwani Carrie i Mikey, tak? Teraz wiesz, ze wina za to, co ich spotkalo, nie obciaza tamtych w najmniejszym stopniu. Musisz znow nauczyc sie ufac swym kolegom, Mike. Mnie ufasz, prawda? Graham wlepil wzrok w dywan, ale nie odpowiedzial. -Czy to oznacza, ze po wszystkim, co przeszlismy razem, nie masz do mnie zaufania? - zapytala. -Ufam ci - padla niechetna odpowiedz. -Ton twego glosu nie brzmi przekonywajaco. -Ufam ci, do cholery - odparowal Graham - ale ty zasluzylas na to zaufanie. Nie znam zadnego faceta z "Brudnego Kartelu", a teraz musze powierzyc moje zycie ich rekom, bo do tego to sie sprowadza, czyz nie? Jesli nie potrafia zapobiec wydrukowaniu sensacyjnego materialu Warren, to mozesz byc pewna, ze zostana zawarte kontrakty na zabicie nas, i to znacznie wczesniej, nim ta sprawa stanie sie publicznie znana. -Jesli reportaz sie ukaze, UNACO bedzie skonczona. Wszyscy beda ponosili to samo ryzyko. -Opublikowane rewelacje z pewnoscia zaszkodza UNACO, zgoda, ale jej nie zniszcza. Ta dziennikarka nie ma dowodow, ze organizacja w ogole istnieje. Mozesz byc pewna, ze wtedy, kiedy reportaz sie ukaze, UNACO zewrze szeregi, ale my pozostaniemy na zewnatrz. Jesli organizacja ma miec jakiekolwiek szanse przetrwania, pulkownik bedzie musial postawic interesy UNACO na pierwszym miejscu. Teraz moze rozumiesz, czemu mnie tak niepokoi ta cala sytuacja. -To wszystko tylko hipotezy, Mike. -To jest przeczucie i tyle, opierajace sie na tym, co ja sam zrobilbym, bedac na miejscu pulkownika. A coz innego on moze uczynic? -Jesli do tego dojdzie, otrzymamy potrzebna nam ochrone. Wiesz, ze pulkownik zadba o nasze nowe tozsamosci i o przeniesienie daleko od Nowego Jorku. Gdy to zrobi, nikt i nigdy nie zdola nas odnalezc. -I wtedy wszystko bedzie w porzadku? - ostro zareagowal Graham. - Skonczymy jak para kryminalistow korzystajacych z Programu Ochrony Swiadkow, do konca zycia rzucajacych spojrzenia przez ramie. A co z naszymi rodzinami? Wiem, ze juz nigdy nie ujrzalbym matki. Ty nigdy wiecej nie zobaczylabys rodzicow. Czy tego wlasnie chcesz? -Wstepujac do organizacji, oboje wiedzielismy, z jakim ryzykiem to sie wiaze - powiedziala cichym glosem. -Odniesc rane, nawet zginac podczas pelnienia sluzby to ryzyko, ktore moge wziac na siebie. Ale wystawienie na widok publiczny przez jakiegos taniego pismaka, dla jego osobistej chwaly, nie nalezalo do umowy. - Graham wstal i podszedl do okna. - Prawde powiedziawszy, zastanawialem sie nad wynajeciem prywatnego detektywa, aby zaczal grzebac w zyciorysie tej Warren, gdyby tylko moglo zapewnic mi to spokoj. Ale im dluzej sie nad tym zastanawiam, tym wyrazniej widze, ze nasi ludzie, majac rozliczne mozliwosci, nie potrafia niczego wygrzebac. To jakie szanse mialby jakis dzialajacy samotnie prywatny tajniak? -Mozemy tylko wykonywac nasza prace jak najlepiej i miec nadzieje, ze "Brudny Kartel" potrafi zdobyc cos, co przyhamuje zapedy Warren - wyrazila swoj poglad Sabrina. -Jak dotychczas nie zablysnelismy szczegolnie, co? - odgryzl sie Graham. - Nie pomoglo nam takze to, ze oprocz telefonu z Marsylii nie mielismy zadnych wiadomosci od C.W. -Mam tylko nadzieje, ze nic mu sie nie stalo - odparla z naglym niepokojem. -Mowimy o C.W. Facet jest zywym talizmanem. Jest agentem operacyjnym UNACO o najdluzszym okresie sluzby, a najgorszym nieszczesciem, jakie spotkalo go podczas dziesieciu lat pracy, bylo od czasu do czasu rozdarcie jednego z jego szytych na miare garniturow. Gdy pierwszy huk gromu przetoczyl sie przez pociemniale niebo, Graham spojrzal na morze. -Nie, nie martw sie o niego. On przezyje nas wszystkich, tego mozesz byc pewna. Whitlock doszedl do nieuchronnego wniosku, ze Rosjanie zabija go, gdy nadejdzie pora opuszczenia wyspy. W obecnych okolicznosciach wygladalo to na jedyne logiczne zakonczenie... Bylo bowiem tak, ze stal sie wiezniem w nie mniejszej mierze niz dwie kobiety, ktorych pilnowal. Uzyl slowa "pilnowal" w bardzo luznym znaczeniu, poniewaz poza przygotowywaniem posilkow (Rosjanie sami sie zywili) jedynym jego obowiazkiem bylo towarzyszenie im dwa razy na dobe w spacerze do holu inspekcyjnego, gdzie pozwalano im na pietnastominutowe spotkanie z dwoma naukowcami. Pozniej odprowadzal je do cel. Takie podstawowe obowiazki mogli wykonywac sami Rosjanie podczas swoich dyzurow. Czemu zwerbowali go za trzydziesci tysiecy funtow, jesli wszystko, co mial robic, sprowadzalo sie do siedzenia bezczynnie w celi przez wieksza czesc dnia? Nie watpil, ze Jannoc naprawde chcial mu sie odwdzieczyc za uratowanie zycia corki, ale dlaczego Francuz po prostu nie zaplacil mu i w ten sposob nie zakonczyl sprawy? Po co wprowadzil calkowicie obcego czlowieka do tak delikatnej operacji? A juz najbardziej zdumiewala go akceptacja takiej umowy przez Zlotina. Dlaczego to zrobil? Poczatkowo Whitlock sadzil, ze Zlotin potrzebowal go do pomocy przy porwaniu Guntera i Lisl Auerbachow. Ale im dluzej sie zastanawial, tym bardziej zdawal sobie sprawe, ze Rosjanin mogl z powodzeniem zrobic to sam. Whitlock nie potrafil doszukac sie sensu w takim postepowaniu... Pozostawala takze sprawa smierci Bergera. Dlaczego zostal zabity? Domysly Whitlocka prowadzily do zlowieszczych wnioskow. Jesli Bergera przeznaczono na straty, zapewne Rosjanie to samo szykuja dla niego. Z tego powodu Zlotin nie dal mu broni na czas pobytu na wyspie. Oczywiscie o wiele latwiej zabic nie uzbrojonego czlowieka. Pod wplywem takich mysli przeszukal tego ranka kuchnie. Potrzebowal czegos, co mogloby posluzyc jako bron w naglej potrzebie. Znalazl tylko trzy plastikowe lyzki, plastikowa lopatke i dwa tuziny papierowych talerzy. Wszystko zupelnie bezuzyteczne. Byly tez dwie patelnie z lekkiego stopu, ale mysl o tym, ze podkradnie sie do jednego z Rosjan i rabnie go w glowe patelnia, mozna bylo zaliczyc do pomyslow z komedii slapstickowych. W tej sytuacji wzial sie za przeczesywanie wszystkich cel w skrzydle, majac nadzieje, ze znajdzie jakas porzucona rurke, kawalek sznura, odlamek stluczonego szkla; cokolwiek, co nadawaloby sie na mordercze narzedzie, a rownoczesnie byloby tak niewielkie, ze moglby je ukryc przy sobie. I znow zostal z pustymi rekami. Oczywiste bylo, ze Rosjanie nie pozostawiali niczego na los szczescia. Wiedzial, ze gdy przyjdzie czas, zalatwia zarowno jego, jak i czterech wiezniow w taki sam zimny, kliniczny sposob, w jaki podeszli do operacji od samego jej poczatku... -Wiktor, obudz sie - warknal Zlotin, gwaltownie potrzasajac Rodenke za ramie. - Wiktor! Rodenko obudzil sie natychmiast i usiadl. -Co sie stalo? - zapytal zaniepokojony. -Wlasnie dostalem z ladu wiadomosc, ze dzis wczesnym rankiem Walentin zostal zabity w magazynie. -A co z Grahamem i Carver? - spytal, opuszczajac nogi z lozka. -Oboje zyja - syknal ze zloscia Zlotin. Rodenko podszedl do stojacej w kacie umywalki i spryskal twarz zimna woda. Siegnal po recznik, wytarl sie i odwrocil do Zlotina. -Nim Jemienkow wyruszyl do Lizbony, zaplanowal wszystko, najdrobniejsze szczegoly. Co mu nie wyszlo? -Ocena Grahama. Ostrzegalem Walentina, by nie byl zbyt pewny siebie dlatego, ze udalo mu sie wykolowac Grahama wczoraj na polu karawaningowym, ale oczywiste jest, ze zadecydowal, iz jest madrzejszy. Gdyby posluchal mnie i zastosowal sie do rozkazow, nic podobnego by sie nie zdarzylo. Rozzloszczony Zlotin chodzil wielkimi krokami po celi, az w koncu zatrzymal sie tuz przed Rodenka. -Przede wszystkim nigdy nie powinienem byl sie zgodzic na to, by Walentin tam pojechal. Powinienem byl sam to zrobic. -Gdybys ty pojechal, to ty moglbys byc w tej chwili w kostnicy, a nie Jemienkow - stwierdzil Rodenko. -Tego nie bylbym taki pewien - odszczeknal ostro Zlotin. - Wiem, jak dziala Graham. Jestesmy absolutnymi przeciwienstwami i to mnie wlasnie tak w nim fascynuje. Zupelnie nie ma pojecia o taktyce i rzadko dziala zgodnie z regulaminem. Istnieje nieskonczona lista sytuacji, w ktorych kompletnie zlekcewazyl rozkazy przelozonych i zamiast tego posluzyl sie do osiagniecia swego celu kombinacja mentalnosci ulicznego lobuziaka oraz czystej brawury. -Z tego, co mowisz, wnioskuje, ze jest nieomylny - oswiadczyl Rodenko, nakladajac kamizelke przeciwodlamkowa. -Daleko mu do tego - odparl pospiesznie Zlotin. Rodenko siegnal pod lozko po buty i juz mial je wlozyc, gdy przerwal czynnosc, by podniesc wzrok na Zlotina. -Czy wezmiesz sie za niego? -Nie, juz zaprzepascilismy czynnik zaskoczenia. Stracilismy tez cennego czlonka zespolu. Nie mozemy sobie pozwolic na jakiekolwiek ryzyko, w kazdym razie nie teraz, gdy jestesmy tak bliscy osiagniecia naszego celu. Rodenko skonczyl zawiazywac sznurowadla i wstal. -Twojego celu, Nikolaju. Smierc Jemienkowa niczego nie zmienia. Gdy tylko te teczki zostana rozszyfrowane i Jannoc wreczy pieniadze, ja odchodze. -Wiesz, ze nie moge w pojedynke dokonczyc operacji - odrzekl gorzkim tonem Zlotin. -Posluz sie twym nowym rekrutem - powiedzial pogardliwie Rodenko. - Niech zapracuje na swoje pieniadze, zamiast siedziec bezczynnie przez caly dzien. -Zostanie tam, gdzie jest - padla ostra odpowiedz. -Wciaz nie rozumiem, czemu pozwoliles Jannocowi przekonac sie do wprowadzenia tego czlowieka, szczegolnie ze nawet nie zamierzasz zastapic nim Jemienkowa. -Mam swe powody, Wiktorze, i zostawmy ten temat. -W takim wypadku pozostaje ci jedynie prosic twych przelozonych w kraju, by przyslali kogos. -Nie ma czasu na takie rzeczy, w kazdym razie nie w tak poznej fazie operacji - odparl Zlotin. -Czasu jest dosc i wiesz o tym - odpalil Rodenko. - Nie chcesz sie skontaktowac z twymi przelozonymi tylko dlatego, ze zalezy ci na tym, aby nie dowiedzieli sie, ze masz trudnosci. Zawsze tak bylo, no nie? Wielki Nikolaj Zlotin nigdy nie przyznaje sie do porazek, prawda? -Na twoim miejscu pilnowalbym jezyka - zagrzmial wsciekle Zlotin. -A co? Postawisz mnie przed sadem wojskowym za niesubordynacje? To mogloby podzialac na Jemienkowa, ale na mnie nie robi zadnego wrazenia. Wzrok Rodenki podazyl za ruchem dloni Zlotina. Spoczela na kaburze z pistoletem Makarowa. -Jazda, Nikolaju, zastrzel mnie. Ostatecznie nie pierwszy raz zastrzelilbys jednego ze swoich oficerow, ktory osmielil sie powiedziec to, co mysli, no nie? Reka Zlotina zsunela sie z kabury. -Ile wyniesie kwota, ktorej zadasz za udzial w operacji az do jej zakonczenia? -Chcesz mnie poglaskac, bym zostal... -Ile? - odwarknal Zlotin. -Coz, Jemienkow juz nie potrzebuje swojej czesci, prawda? - powiedzial Rodenko po chwili namyslu. -Nalezy do ciebie - odrzekl bez wahania Zlotin. - To podwoi twoj udzial. Trzysta tysiecy dolarow. -A taki dobry komunista jak ty nie bedzie wiedzial, jak spozytkowac dwiescie tysiecy dolarow - kontynuowal Rodenko z chytrym usmiechem. - Rowne pol miliona i mozesz na mnie liczyc. Biorac pod uwage to, co zarobisz na tych aktach, oraz to, ze twoi przelozeni nie musza sie nigdy dowiedziec, co naprawde wydarzylo sie tego ranka w magazynie, powiedzialbym, ze robisz swietny interes. Ale decyzja oczywiscie nalezy do ciebie. -Umowa stoi - oswiadczyl chlodno Zlotin. -A wiec, jak sadze, teraz moja zmiana - powiedzial Rodenko, wsuwajac swoj pistolet do kabury z pasem, ktory zapial dokladnie w talii. Zatrzymal sie przy drzwiach i obejrzal na Zlotina. - Wierz albo nie, Nikolaju, ale przykro mi z powodu Jemienkowa. Wiem, jak go ceniles. -W tej sprawie rachunki z UNACO sa nie zamkniete - odparl cicho Zlotin. - Obiecuje ci, ze w taki czy inny sposob zaplaca za smierc kapitana Walentina Jemienkowa. 10 Larry Ryan, redaktor gazety "New York Sentinel", siedzial w milczeniu na tylnym siedzeniu bialego mercedesa, mknacego we wczesnej porannej porze przez ulice Nowego Jorku. Dwaj mezczyzni, znajdujacy sie wraz z nim w wozie, mieli na glowach czarne ponczochy, skrywajace ich twarze. Choc byl calkiem pewien, dla kogo pracuja, nie znal ich nazwisk ani nie wiedzial, gdzie go wioza...Tego ranka tuz po trzeciej obudzil go w jego mieszkaniu telefon. Uslyszal glos Katherine Warren. Telefonowala z Lizbony, z wiadomoscia o smierci Eda Millera. Przelaczyl rozmowe do swego gabinetu, by nie budzic spiacej zony, i po dlugiej rozmowie z Katherine poszedl do kuchni. Zamierzal zaparzyc kawe, gdy ponownie zadzwonil telefon. Anonimowy rozmowca chcial sie z nim spotkac, by przedyskutowac znaczenie sprawy, nad ktora Katherine Warren pracowala w Lizbonie. Najpierw podejrzewal, ze rozmowca moze byc pomyslowy reporter z konkurencyjnej gazety. Kiedy jednak padly nazwiska Mike'a Grahama i Sabriny Carver, szybko zrozumial, ze rozmowca jest ktos z UNACO albo ktos, kto dokladnie zna organizacje. Bo w jakiz inny sposob telefonujacy moglby wiedziec o Grahamie i Carver, a takze o gazecie, ktora miala wylacznosc na opublikowanie reportazu dotyczacego UNACO? Tak czy inaczej okazja byla zbyt kuszaca, by ja pominac, chociaz az nazbyt dobrze zdawal sobie sprawe, ze moze wpasc w starannie zaplanowana pulapke... Instrukcje okazaly sie nader proste. Dwoch ludzi w bialym mercedesie, ktory czeka na niego przed domem, zawiezie go na spotkanie. Mial nie powiadamiac o niczym dyzurnego redaktora, a takze nie brac ze soba zadnych urzadzen nagrywajacych. Jesli ktorys z tych warunkow nie zostanie dotrzymany, spotkanie nie dojdzie do skutku... Celem podrozy byl maly kosciol katolicki w Greenwich Village. Samochod zatrzymal sie z tylu kosciola, a jeden z mezczyzn wyskoczyl i wolno rozejrzal sie wokol. Upewniwszy sie, ze nikt za nimi nie jechal, gestem polecil Ryanowi wysiasc. Kierowca pozostal w samochodzie z dlonia zlozona na rewolwerze ukrytym pod kurtka. Ryan wysiadl z wozu, zasunal zamek kurtki, by oslonic sie przed klujacym wiatrem, i poszedl za przewodnikiem, ktory poprowadzil go pod lukowym sklepieniem do grubych debowych drzwi. Mezczyzna znowu sie rozejrzal, a potem zapukal, poslugujac sie kodem. Rozlegl sie dzwiek odsuwanego rygla i ciezkie drzwi otwarly sie ze skrzypieniem. Ryana wprowadzono do srodka, a drzwi natychmiast zamknely sie za nimi. Czlowiek, ktory ich wpuscil, takze mial na glowie czarna ponczoche. Spod rozpietej kurtki wygladal pistolet Heckler Koch, w kaburze u pasa. Wzial do reki wykrywacz mikrofonow, nie wiekszy niz paczka papierosow, i omiotl nim ubraniem Ryana. Czerwone swiatelko nie zapalilo sie. Nastepnie polecil Ryanowi wywrocic kieszenie i na koniec gruntownie go zrewidowal. Upewniwszy sie, ze Ryan jest czysty, wylaczyl wykrywacz i kiwnal glowa koledze. -Prosze isc za mna - polecil pierwszy z mezczyzn i poprowadzil Ryana slabo oswietlona nawa az do miejsca, gdzie znajdowal sie konfesjonal. -Wy to wszystko przemysleliscie sobie, co? - odezwal sie Ryan z niechetnym podziwem. - Nic dziwnego, ze UNACO tak dlugo pozostawala tajemnica. Otwarto drzwi konfesjonalu i mezczyzna gestem nakazal Ryanowi wejsc. Gdy znalazl sie w srodku, drzwi za nim zamknieto. Ryan usiadl powoli. Sprobowal spojrzec przez kratke, ale z drugiej strony zawieszono na niej czarna tkanine. Nie mogl w ten sposob popatrzyc na przylegajace stalle. -Musze przeprosic za to przedstawienie, panie Ryan, ale bylo konieczne, abysmy mogli spotkac sie potajemnie - uslyszal glos zza kraty. -Calkowicie rozumiem - odparl Ryan. - Prosze mi powiedziec, czy ten akcent jest irlandzki czy szkocki? -Jest pan na pewno zapracowanym czlowiekiem, panie Ryan, wiec przejde wprost do rzeczy - padla ostra odpowiedz. - Czy panski dziennik w dalszym ciagu zamierza publikowac te historie o Mike'u Grahamie i Sabrinie Carver po tym, co spotkalo Eda Millera w Lizbonie? -Wie pan cholernie dobrze, ze tak. Ed Miller byl doskonalym dziennikarzem, ktory zginal, zbierajac material do publikacji. Bez wzgledu na inne sprawy, przez pamiec na niego reportaz musi sie ukazac w prasie. -I przypuszczam, ze nie ma dla pana zadnego znaczenia to, iz ujawniajac UNACO, nie tylko naraza pan zycie wszystkich jej pracownikow, ale tez skutecznie zniszczy pan jej wiarygodnosc jako tajnej agencji? -Jesli istnieje tajna organizacja antyterrorystyczna, dzialajaca przy ONZ, to opinia publiczna ma prawo o tym wiedziec - odrzekl Ryan. -Standardowa dziennikarska odpowiedz: "opinia publiczna ma prawo wiedziec". Czemu po prostu nie przyzna pan, ze nic pana nie obchodzi, co mysli opinia publiczna, dopoki moze pan wywalic na cala szerokosc pierwszej kolumny jakis material, ktory ogromnie zwiekszy naklad panskiej gazety? Czy nie mam racji? -Jestem pewien, ze nie po to pan mnie tu przywiozl, aby rozmawiac o naszym nakladzie - odrzekl Ryan, usmiechajac sie kwasno. -Rzeczywiscie nie. Przywiozlem pana tutaj dzisiejszego ranka sadzac, ze uda mi sie przemowic do panskiego rozsadku, ale to sie w oczywisty sposob okazuje niemozliwe. Dlatego jestem gotow zaproponowac panu bardzo szczegolowy wywiad na temat dzialalnosci UNACO, ale w zamian zgodzi sie pan zrezygnowac z planowanego reportazu o Grahamie i Carver. -Nie ma mowy - odpalil natychmiast Ryan. - Tego rodzaju reportaz zdarza sie raz na cale zycie. Dwoje tajnych agentow zamieszanych w siec morderstw i spiskow podczas scisle tajnej operacji w Lizbonie. Jeden jest przystojnym eks-futbolista o tragicznej przeszlosci, drugi zas olsniewajaca blondynka, ktorej uroda moglaby stopic Brooklyn Bridge w samym srodku zimy. Czy oczekuje pan, ze odrzuce to w zamian za jakis wywiad typu "Glebokie Gardlo"*, z kims, kogo w ogole nie widzialem? -Ujrzy mnie pan, jesli zgodzi sie na te umowe. I rzeczywiscie pozna pan moje nazwisko, moj stopien i moze pan tyle razy mnie sfotografowac, ile pan zechce. Moge podac panu szczegoly operacji, ktore prowadzilismy przez lata, wszystkie potwierdzone datami i miejscami. Jedynym moim warunkiem jest to, ze zaden z agentow operacyjnych UNACO nie moze byc wymieniony z nazwiska. Wolno tylko podac ich pseudonimy. Oczywiscie nie bedzie mogl pan ozdobic twarza Carver panskiej pierwszej kolumny, ale gdy skoncze, bedzie pan mial wiecej informacji, niz potrzeba, by ciagnac te bombe przez caly tydzien. Prosze pomyslec, jak sie to moze odbic na nakladzie panskiej gazety. -To wszystko nie ma sensu. Czemu jest pan gotow sprzedac swych kolegow tylko po to, by ocalic Grahama i Carver? -Nie bede ich sprzedawal. Oczywiste jest, ze postanowil pan opublikowac material o UNACO, i obaj wiemy, ze nie istnieje nic, czym moglbym pana powstrzymac przed jego wydrukowaniem. Ja to widze raczej jako sposob na ograniczanie szkod, co moze byc korzystne zarowno dla panskiej gazety, jak i dla mojej organizacji, wiec w rzeczywistosci bede chronil moich ludzi. A prawde mowiac, bede rowniez ochranial pana i panska rodzine. -A to co ma znaczyc? - zazadal odpowiedzi Ryan. -Podobnie jak pan odrobil swoje zadanie domowe na temat Grahama i Carver, my rowniez odrobilismy nasze zadanie domowe o panu i panskiej rodzinie. Nawet przywiozlem dossier. Ma pan bardzo ponetna zone i parke slicznych coreczek. Ilez te coreczki maja lat? Ach tak, wiem. Szesc i cztery. Doprawdy jestes szczesliwym czlowiekiem, Ryan. Sam to sobie stworzyles. Wierz mi, z wielka przykroscia dowiedzialbym sie, ze im sie cos stalo. -Czy grozisz mojej rodzinie, draniu?! - syknal Ryan, przyciskajac twarz do kratki. -Oczywiscie, ze nie - padla natychmiastowa odpowiedz. - Chodzi o to, ze Graham postaral sie o przekazanie mu do Lizbony panskiego dossier. Nie przyznalby sie do tego otwarcie, ale domyslam sie, co postanowil zrobic, jesli ty posuniesz sie za daleko. Oko za oko to jego dewiza. Gdy nie bedzie mogl dobrac sie do ciebie, to dotrze do twojej rodziny i w ten sposob zmusi cie do reakcji. Oczywiscie gdyby do tego doszlo, ty i twoja rodzina otrzymacie ochrone, ale szczerze mowiac, kilku posterunkowych z Wydzialu Policji Nowego Jorku to dla niego zadni przeciwnicy. -Wiem, co probujesz zrobic - wycedzil Ryan. Przed oczami mial podniecone buzie swych coreczek, gdy otwieraly zeszlego ranka prezenty gwiazdkowe. Co bedzie, jesli wskutek wydrukowania tego materialu cos im sie stanie? Nie potrafilby wowczas zyc. Staral sie przekonac samego siebie, ze nic im sie nie stanie. Jestes redaktorem jednego z czolowych w kraju dziennikow - myslal. Masz obowiazek opublikowania tego materialu. A jednak nie potrafil pozbyc sie obrazu tych niewinnych twarzyczek... -Ryan, zastanow sie nad tym, co powiedzialem, a ja zglosze sie do ciebie za pare dni po odpowiedz. -Nie ma niczego do przemyslenia - odrzekl Ryan, zywiac nadzieje, ze jego mina nie zdradza niepokoju, ktory odczuwal. - Juz sie zdecydowalem wydrukowac material o Grahamie i Carver i mozesz byc pewien, ze ta rozmowa takze znajdzie sie w artykule. -Tak czy inaczej zatelefonuje do ciebie. Moze postanowisz zmienic decyzje, gdy bedziesz mial okazje zastanowic sie racjonalnie nad tym, co ci powiedzialem. Przynajmniej bedziemy wowczas wiedziec, ze zrobilem wszystko, by ochronic ciebie i twoja rodzine. Do widzenia, panie Ryan. -Posluchaj mnie... - zaczal Ryan, lecz drzwi otwarto szarpnieciem i zamaskowany czlowiek pokazal mu gestem, ze czas odejsc. Ryan niechetnie wynurzyl sie z konfesjonalu, odruchowo kierujac wzrok ku zamknietym drzwiom, prowadzacym do drugiej polowy stall. Gdybyz tylko mogl zerknac do srodka... -Tego bym nie radzil, panie Ryan - powiedzial mezczyzna cichym, lecz groznym tonem. Ryan nie odpowiedzial. Poprowadzono go do bocznych drzwi, ktorymi przedostali sie do kosciola. -Moi koledzy odwioza pana do domu - oswiadczyl zamaskowany mezczyzna. - Dla panskiego dobra mam nadzieje, ze sie juz nigdy nie spotkamy. Drugi mezczyzna otworzyl drzwi i Ryan poszedl za nim po schodach do oczekujacego samochodu. W chwile pozniej woz ruszyl z podjazdu i zniknal w ulicy. Zamaskowany czlowiek zamknal za nimi drzwi, zasunal rygiel, a potem pospiesznie podszedl do konfesjonalu i zapukal. -Pulkowniku Philpott, moze pan juz wyjsc. On odjechal. Drzwi sie otwarly i ukazal sie Philpott. Wygladzajac marynarke, wskazal maske z ponczochy. -Wiesz, to tez mozesz zdjac. Mezczyzna sciagnal ponczoche z glowy, odkrywajac sniada twarz i krotko przyciete brazowe wlosy. Danny Lowell, byly oficer w wydziale wojskowym amerykanskiej Secret Service, szef Osmego Zespolu Operacyjnego. Siegnal przez otwarte drzwi i usunal ciemna tkanine oraz maly mikrofon, dyskretnie umieszczony ponizej kratki w konfesjonale. -Masz wszystko na tasmie? - zapytal Philpott, kierujac sie ku bocznym drzwiom. Lowell skinal glowa. -Nie zgodzil sie na proponowany przez pana kompromis, prawda, panie pulkowniku? -Nie, ale ja w ogole sie nie spodziewalem, ze to zrobi - odparl Philpott. -Nie chwytam, panie pulkowniku - wyrazil zdziwienie Lowell, marszczac brwi. - Myslalem, ze sens tego manewru polega na probie przekonania go, by porzucil zamiar publikowania materialu o Mike'u i Sabrinie. Philpott zatrzymal sie nagle i odwrocil twarza do Lowella. -Czy doprawdy sadzisz, ze narazilbym cala organizacje, ujawniajac tajne informacje? - zapytal ze zloscia. Lowell, w zaklopotaniu, przestapil z nogi na noge i opuscil wzrok, niezdolny do wytrzymania przeszywajacego spojrzenia Philpotta. -Nie wiem, panie pulkowniku - wyjakal. - Myslalem, ze moze sekretarz generalny... -A co wspolnego ma z tym sekretarz generalny? - ostro przecial Philpott. - Kto kieruje UNACO, Danny? Sekretarz generalny czy ja? -Pan, panie pulkowniku - pospiesznie odparl Lowell. - Chcialem powiedziec, ze Osmy Zespol Operacyjny nie mial dzis rano odprawy na temat panskiego spotkania z Ryanem. Wiem o tej operacji tyle, ile dowiedzialem sie z podsluchu rozmowy w konfesjonale. -Mam rozumiec, ze oficer dyzurny nie zwolal odprawy, nim przybyliscie tutaj dzis rano? - szorstko spytal Philpott. -Nie bylo czasu, panie pulkowniku - usprawiedliwial sie Lowell. - Wezwano nas ledwie godzine temu. Zdazylismy tylko wziac mikrofon z magazynu. Philpott usiadl na ostatniej lawce i pokrotce zapoznal Lowella z istota sprawy. -Gdy ta historia dostanie sie do publicznej wiadomosci, ich los jest przesadzony - powiedzial przerazony Lowell po wysluchaniu relacji. -Czy uwazasz, Danny, ze o tym nie wiem? - odrzekl Philpott. - Wciagnalem do tej sprawy ludzi, ktorzy probuja wygrzebac cos na Ryana lub Warren, cos co mozna by wykorzystac i w ten sposob zmusic gazete do zrezygnowania z publikacji. Ale do tej pory nie znalezli niczego. Obawiam sie, ze smierc Millera moze wplynac na decyzje Ryana i postanowi on opublikowac material Warren jeszcze wczesniej, niz zamierzal. Z tego wlasnie powodu zorganizowalem z nim to dzisiejsze spotkanie. Ryan mogl nie polknac przynety, ale z pewnoscia dalo mu to do myslenia. Wnosze to z tonu jego glosu. Jest wytrawnym dziennikarzem, ktory zna wszystkie triki zawodu, i mozesz byc pewien, ze juz planuje jakis pokretny sposob zapewnienia sobie wywiadu ze mna na prawach wylacznosci i rownoczesnie zachowania praw wydawniczych do reportazu o Mike'u i Sabrinie. I na to wlasnie licze, bo im dluzej moge go wodzic na koncu mej wedki, tym wiecej czasu dam "Brudnemu Kartelowi" do pracy nad nim i nad Warren. -Czemu powiedzial mu pan, ze Mike moze sie na niego zasadzic, jesli nie powstrzyma sie przed wydrukowaniem materialu Warren? - zapytal Lowell. - Czy probowal go pan nastraszyc? -Wolalbym myslec, ze probowalem go zaniepokoic. Larry Ryan ma tylko jedna piete Achillesa. Swoje corki. Absolutnie szaleje na ich punkcie. Wspomnialem o nich, w kontekscie sprawy, z mysla o tym, ze zastanowi sie dwa razy, nim ostatecznie postanowi dac material do druku. Nie sadze, ze zmieni zdanie, ale moze powstrzymac sie na jakis okres, a my w tym czasie znajdziemy cos, czym moglibysmy sie posluzyc. Nazywajac sprawe po imieniu, jest to taktyka opozniania. I jest to wszystko, czym w tej chwili dysponujemy. Philpott wstal z lawki i skierowal sie do drzwi. -Chodz, lepiej wyniesmy sie stad, zanim Ryan przysle ktoregos ze swych pismakow, by sprawdzil to miejsce. Katherine Warren wysiadla na lotnisku im. Kennedy'ego tegoz popoludnia i pojechala prosto do redakcji "New York Sentinel" na Zachodniej Czterdziestej Trzeciej Ulicy, gdzie czekal na nia Ryan. -Witaj z podrozy - zawolal, gdy weszla do jego gabinetu. - Wygladasz jak ktos, komu dobrze zrobilby calonocny sen - dodal, wskazujac jej podkrazone oczy. -Czemu odwolales mnie, Larry? - zapytala, patrzac groznie na niego. -W obecnych okolicznosciach uznalem za wlasciwsze sprowadzenie cie do kraju - powiedzial lagodzaco. - Z pewnoscia nie zadam wycofania sie z tego, co robisz, jesli tak sobie wyobrazasz. -A do czego tu sie przydam, gdy Graham i Carver wciaz sa w Lizbonie? - warknela, a potem podeszla do maszynki w kacie pokoju i nalala sobie kawy. -Sama powiedzialas, ze Graham i Carver tajemniczo znikneli z hotelu w pare godzin po smierci Millera - odparowal Ryan. - Sa na twoim tropie, Katy. -Ed mial kontakty w Lizbonie, moglabym posluzyc sie nimi, by ponownie odnalezc slady. -To niemozliwe, Katy - powiedzial cicho. - Teraz juz nie pozwola ci zblizyc sie do siebie. Jestes uzyteczniejsza dla mnie tutaj, niz goniac za cieniami tam. Lyknela kawy, a potem z wiszacej na ramieniu torebki wyjela skoroszyt i cisnela go na szklany stol przed Ryanem. -To jest ich dossier, ktore zebralam w czasie, gdy byli w Lizbonie. Fotografie, miejsca, daty, godziny. Masz tu wszystko. -Wspaniale - powiedzial, zywo usmiechajac sie, ale nie zrobil zadnego ruchu, by wziac materialy. -Tylko tyle? Wspaniale. Czy nawet na to nie spojrzysz? -Wszystko w swoim czasie - odparl Ryan. -OK, kawe na lawe, Larry. Cos cie trapi, prawda? Ryan opowiedzial jej o incydencie w kosciele tego ranka. -Czy kazales sprawdzic to miejsce? - zapytala, gdy tylko skonczyl. -Po powrocie do domu wyslalem tam kogos z redakcji, ale tamtych juz dawno nie bylo. Miejscowy ksiadz powiedzial, ze nic mu nie wiadomo, by ktos tego ranka korzystal z kosciola, ale oczywiscie zaplacono mu, by rznal glupka. Nic konstruktywnego z niego nie wydobedziemy. Lekki usmieszek wygial kaciki jej warg. -Mam przeczucie, ze wpadli w desperacje. Oceniam, Larry, ze mamy ich na sznurku. -Byc moze - odrzekl w zamysleniu Ryan. -Dajze spokoj, Larry, czy ty rzeczywiscie wyobrazasz sobie, ze UNACO dalaby nam na wylacznosc material o sobie? Jest to z ich strony oczywista zagrywka, aby cie zmusic do wyrzeczenia sie reportazu o Grahamie i Carver. -A jesli nie? - ucial i zaraz podniosl reke, nim zdolala cokolwiek powiedziec. - Zgadzam sie, to pachnie szwindlem wywiadowczym. Nie mozna jednak wykluczyc tego, ze facet mowil uczciwie. I co wtedy? Z tego wzgledu musimy sie zastanowic, chociaz wszystko wyglada bardzo podejrzanie. Znamy tlo sprawy, mamy szczegoly i zdjecia, nawet wiecej niz trzeba. Jestesmy pewni, ze Graham i Carver naleza do ukladow UNACO, ale nie mamy takich dowodow, jakie sa potrzebne do uwiarygodnienia reportazu. Mozemy wydrukowac ten material, lecz musimy dysponowac dowodem na istnienie UNACO. Wowczas nie beda to wiadomosci z drugiej reki, lecz z samej organizacji i na dodatek poparte nazwiskiem. -Powiedzialabym, Larry, ze to jest myslenie zyczeniowe - odezwala sie spod okna Katherine. -Ja tez tak uwazam, ale pojscie im na reke nie wyrzadzi nam zadnej szkody. Szczerze mowiac, nie ma znaczenia, czy reportaz pojdzie pod prase w tym tygodniu, czy na poczatku nowego roku. Nie sadze, by ktokolwiek wsrod naszych konkurentow mial taki sam material, prawda? -Wydaje mi sie, ze na pewno nic sie nie stanie, jesli poczekasz na ten telefon. I tak potrzebuje kilku dni na wygladzenie artykulu, nim go przedstawie - zgodzila sie. - Chce tez do reportazu dolaczyc cos o Edzie. -Swietnie. Ryan podszedl do stosu skoroszytow lezacych na biurku, znalazl wlasciwy i wreczyl go Katherine. -Szczegoly o najblizszych rodzinach Grahama i Carver. Fascynujaca lektura. Kazalem je zebrac pod twoja nieobecnosc. -Czy chcesz, abym sprobowala prosic ich o wywiady? - zapytala Katherine, otwierajac skoroszyt. -Czemu nie? - odparl Ryan. - Ojciec Carver to byly ambasador Stanow Zjednoczonych w Kanadzie i w Zjednoczonym Krolestwie. Ale, co lepsze, tesciem Grahama jest byly prawicowy senator republikanski, "Jastrzab" Walsh. Katherine rozlozyla skoroszyt i przeleciala wzrokiem szczegoly na stronicy przed soba. -Rodzice Carver mieszkaja w Miami, a Walsh przebywa w Seaford, w stanie Delaware. Bede mogla spotkac sie z nimi w ciagu paru najblizszych dni. -Rodzice Carver mieszkaja w Miami, ale kazdego grudnia przyjezdzaja do Nowego Jorku, by spedzic Boze Narodzenie z corka - wyjasnil Ryan. - W tej chwili sa tutaj. -Tym lepiej - orzekla Katherine, zamykajac skoroszyt. - Jeszcze dzisiaj wybiore sie na Manhattan i sprawdze, co George i Jeanne Carver moga miec do powiedzenia na temat swej dziewczynki. -Zrob to. Podeszla do drzwi i zatrzymala sie, kladac reke na klamce. -A co z ta zawoalowana grozba, ktora uslyszales dzis rano? Traktujesz to powaznie? -Musze to powaznie potraktowac. Jesli jednak o tym mowimy, nie jest to pierwsza grozba, jaka uslyszalem, i jestem tez pewien, ze nie ostatnia. To nalezy do naszego zawodu. -Czy opowiesz o tym Louise? -Ostatnim razem, gdy jej powiedzialem, ze ktos grozi, iz mnie zabije, widziala mordercow za kazdym drzewem. Nie warto znow przezywac tego rodzaju zdenerwowania. Katherine usmiechnela sie. -OK, ja tez bede milczec na ten temat. -Dziekuje, okaze ci wdziecznosc. Otworzyla drzwi, a potem znow obejrzala sie na niego z nagle powazna mina. -Wiesz, ze Graham jest do tego zdolny, prawda? -Nie martw sie, Katy, opublikujemy to, a UNACO nic nie bedzie w stanie zrobic. Kiedy Sabrina weszla do salonu, Graham spojrzal na nia przelotnie, a potem znow skupil uwage na stojacym przed nim telewizorze. -Cos emocjonujacego? - zapytala od drzwi. Graham ani na chwile nie odwrocil wzroku od ekranu. -Mecz pilki noznej - powiedzial. Sabrina uniosla brwi z mina pelna ironii, ktora nie dotarla do Grahama. -Ho, ho, alez to emocjonujace. -Taaa - padla roztargniona odpowiedz. -Gdzie jest Jacques? - Sabrina probowala zwrocic na siebie uwage. -Jest w gabinecie - odrzekl Graham, wskazujac niedbalym gestem drzwi. Podeszla do sofy, gdzie siedzial Graham. -Wiec jaki jest wynik? -Wynik? - powtorzyl, zezujac na nia. -No... to znaczy ile goli do tej pory zdobyly obie druzyny? - zapytala z lagodnym sarkazmem. Graham zastanowil sie nad pytaniem, a potem siegnal po pilota i wylaczyl telewizor. -Wiesz, siedze tu od dwudziestu pieciu minut i nawet nie potrafie powiedziec, kto gra, a coz dopiero podac ci wynik. -Wiem, co masz na mysli. Znalazlam w sypialni jakas stara ksiazke, ale, przebrnawszy przez pierwsze dwadziescia stronic, zdalam sobie sprawe, ze nie mam pojecia, co przeczytalam. Dlatego postanowilam zejsc na dol i zobaczyc co ty i Jacques robicie. -Jacques od godziny zalatwia zalegla papierkowa robote. -Przynajmniej ma zajecie, ktore pozwala mu nie zauwazac tego czekania - odrzekla z westchnieniem Sabrina. - Wlasnie zaparzylam swieza kawe. Napijesz sie? -Taa, to brzmi wspaniale - odparl Graham wstajac i idac za Sabrina do kuchni. Wlala napoj do dwoch kubkow, postawila jeden z nich na stole przed Grahamem, a potem ze stojacej za nia chlodziarki wyjela karton mleka i wreczyla mu. -A, cafe - odezwal sie od drzwi Rust, wtaczajac sie do kuchni. -Coz bylo w stanie obudzic cie w takim dniu jak dzisiejszy? - zapytal Graham, dolewajac mleka do kawy. -Wlasnie skonczylem rozmawiac przez telefon z pulkownikiem Philpottem. -Jacques? - Sabrina podsunela mu kubek. -Merci, cherie - odrzekl Rust, przyjmujac go. -Co pulkownik mial do powiedzenia? Rust opisal spotkanie Philpotta z Ryanem. -A wiec pulkownik poinformowal go jednoznacznie, ze UNACO rzeczywiscie istnieje - skomentowala ostro Sabrina. - Czy bylo to absolutnie niezbedne? -To jest ryzyko, ktore pulkownik musial podjac, jesli jego plan ma miec jakiekolwiek szanse powodzenia - oswiadczyl Rust. - A prawde powiedziawszy, Philpott potwierdzil tylko to, co Ryan juz wie, i w dalszym ciagu zrodlo informacji pozostaje nieznane, co znacznie oslabia sensacyjnosc sprawy w razie opublikowania. Istotniejsze jest to, ze "Brudny Kartel" w ciagu najblizszych paru dni moze wygrzebac cos dyskredytujacego Ryana lub Warren, a wtedy i ta wiadomosc nigdy nie zostanie wydrukowana. -Rozumiem, ze "Brudny Kartel" w dalszym ciagu maca w ciemnosci? - zapytal gorzkim tonem Graham. - Czym, u diabla, oni sie tam zajmuja? -Mike, w tej sprawie pociagaja za wszystkie sznurki - zdenerwowal sie Rust. - Mozesz nie miec o nich dobrego mniemania, ale musisz przyjac do wiadomosci, ze od dwoch dni pracuja jednoczesnie dwie zmiany, by ratowac twoja skore. Pamietaj o tym, nim zaczniesz ich krytykowac. -No, przynajmniej Warren z nas zeszla - wtracila szybko Sabrina, zmieniajac temat, gdyz wyczula miedzy dwoma mezczyznami nagle napiecie. -Nie calkiem - odrzekl Rust, zwracajac sie do niej. - Pulkownik otrzymal telefon od twego ojca na krotko przed rozmowa ze mna. -Mego ojca? - zdumiala sie Sabrina. - Czego on chcial od pulkownika Philpotta? I skad wiedzial, jak sie z nim skontaktowac? -Wydaje sie, ze twoj ojciec ma jakichs wplywowych przyjaciol na Kapitolu - stwierdzil Rust. - Dal im znac, ze chce rozmawiac z pulkownikiem. Wiadomosc dotarla do UNACO i Philpott skontaktowal sie z nim. Okazalo sie, ze dzis rano Katherine Warren odwiedzila twoje mieszkanie. -Przypuszczam, ze powinnam byc zaskoczona - skwitowala informacje pogardliwym wzruszeniem ramion. -Do swego artykulu chciala wywiadu z twoimi rodzicami, ale twoj ojciec bardzo dyplomatycznie, lecz dokladnie, powiedzial jej, co moze sobie zrobic ze swym reportazem. Sabrina usmiechnela sie. -Tatus zawsze wiedzial, jak sie poslugiwac slowami. -Jesli zdecydowali sie na przeprowadzenie wywiadu z rodzicami Sabriny, to wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa, Mike, wysla kogos na spotkanie takze z twoja matka w domu spokojnej starosci w Santa Monica - zauwazyl Rust. - Ale pulkownik juz poczynil stosowne kroki. Jak tylko Warren lub jakikolwiek reporter pojawia sie tam, dowiedza sie, ze twoja matka jest bezposrednio po operacji chirurgicznej i nie moze byc niepokojona. -I tak niczego by sie od niej nie dowiedzieli - odparl cicho Graham. -Czy nic nie mowiles matce o UNACO? - spytala Sabrina. Graham zaczal powoli obracac kubek stojacy na stole, a potem potrzasnal glowa. -Moja matka choruje na chorobe Alzheimera. Niekiedy jest calkowicie przytomna, a w inne dni... do diabla, nawet nie wie, kim jestem. -Przykro mi, Mike, nie mialam o tym pojecia - rzekla cicho Sabrina, kladac delikatnie dlon na jego rece. -Wiem, ze nigdy dotychczas o tym nie wspominalem, ale wydaje mi sie, ze sa takie rzeczy, o ktorych sie po prostu nie mowi - powiedzial Graham, krecac sie na krzesle. - Byc moze jest to niewlasciwa postawa, nie wiem. -Czy twoja matka mysli, ze jestes w Delcie? - zapytal Rust. -Nie. Wie, ze wyszedlem stamtad po tym, co sie zdarzylo z Carrie i Mikeyem. Do dzis pamietam dzien, gdy przybylem do Santa Monica, by jej przekazac wiadomosc, ze zrezygnowalem z pracy w jednostce. Nie odezwala sie ani slowem, po prostu siedziala przy oknie z ulubionym portretem Mikeya w dloniach. Zdaje mi sie, ze wlasnie wowczas zrozumialem, co przezywala przez te wszystkie lata, gdy bylem w Delcie. Dlatego nigdy jej nie powiedzialem o UNACO. Nie moge ponownie narazac jej na taki bol. W tej chwili sadzi, ze jestem doradca do spraw bezpieczenstwa w jakims biurze w dzielnicy finansowej Nowego Jorku. -Zapewne tak jest lepiej - orzekla Sabrina. -A jednak wie o tobie - powiedzial Graham, patrzac z ukosa na Sabrine. -Doprawdy? - zdziwila sie. - Skad? -Gdy ostatnim razem przyjechala do mnie na pobyt w chacie nad jeziorem Champlain, znalazla nasza fotografie. Wiesz, to zdjecie, ktore zrobil C.W. w zeszlym roku przed restauracja "La Grenouille", gdy wybralismy sie tam cos zjesc we trojke. -Oczywiscie wiem. I co jej powiedziales? Ze to twoja klientka? -Zrobilbym to, gdybym mial troche czasu, by pomyslec. Musialem powiedziec to, co przyszlo mi do glowy. Wytlumaczylem jej, ze jestes moja sekretarka. -Jakze oryginalne - odrzekla zartobliwie. -Gdy ma dobre dni, wypytuje o ciebie - dodal Graham z polusmieszkiem, a potem popatrzyl na Rusta siedzacego po drugiej stronie stolu. - Nie, Jacques, nie musisz sie martwic o moja matke. Nie moze powiedziec im tego, czego nie wie. A "Jastrzab" Walsh nie powie Warren nic, jesli nawet pojedzie, by go spotkac, gdyz gardzi prasa jeszcze bardziej niz mna. Rust usmiechnal sie, a potem zwrocil do Sabriny. -Oczywiscie rozumiesz, ze nie bedziesz mogla pojsc do swego mieszkania, jesli nie zablokujemy reportazu przed twoim powrotem do Nowego Jorku. Nie mozemy teraz dopuscic do tego, by Warren ponownie wpadla na trop. -Innymi slowy, zostane odstawiona na boczny tor do jakiegos hotelu, tak ma byc? -A co ze mna? Ja tez mam sie zagrzebac w jakims hotelu? -Obawiam sie, ze tak, Mike - odrzekl Rust. - Nie wiemy, czy wiedza juz o twojej malej kryjowce nad jeziorem Champlain, ale nie mozemy pozwolic sobie na zadne ryzyko. Oboje zamieszkacie w hotelu w centrum miasta, a pulkownik juz zalecil, aby wyslac was na dluzszy urlop zaraz po zlozeniu raportu. Musicie na pewien czas opuscic Nowy Jork. -A jesli ta sprawa ujrzy swiatlo dzienne, urlop bedzie nieograniczony - podsumowal Graham wstajac i podchodzac do okna. Rust dopil kawe i postawil kubek na stole. -Coz, mam jeszcze gore papierkowej roboty do wykonania, nim zloze glowe na poduszce, wiec wybaczcie mi, ze zostawie was samych. -Czy mozemy ci w czyms pomoc? - spytala Sabrina z nadzieja w glosie. -Nie, cherie, to wszystko jest robota, ktora przywiozlem sobie z Zurychu. Jedyna pociecha w tej, doprowadzajacej do wscieklosci, grze w czekanego jest to, ze moze uporam sie z papierkami. Rust spojrzal po kolei na dwie rozczarowane twarze. -Wiem, ze oboje w tej chwili musicie byc rozstrojeni. Ale poki nie otrzymamy konkretnej wskazowki co do kolejnych krokow, poty mozemy tylko tkwic tu. -A co sie stanie, jesli nie dostaniemy zadnych informacji? - Graham spojrzal na odbicie Rusta w oknie. - Czy po prostu spodziewaja sie, ze bedziemy tu siedziec i wyczekiwac, az mlot spadnie? -Czy sadzisz, Mike, ze mnie to nie frustruje? - tlumaczyl Rust. - Nic jednak nie mozemy zrobic, dopoki nie odezwie sie C.W. albo brygada sil specjalnych nie zlokalizuje kryjowki Zlotina. -W takim wypadku nie mamy sie o co martwic, no nie? - odpalil sarkastycznie Graham. -Nie naciskaj, Mike - warknal Rust, mierzac palcem w Grahama. -Przestan, Jacques. Czy nie sadzisz, ze C.W. skontaktowalby sie z nami do tej chwili, gdyby mogl? A co do odnalezienia kryjowki przez brygade sil specjalnych... - Graham potrzasnal glowa i ucichl. -Te nieustanne szpilki pod adresem brygady zaczynaja mnie nieco nuzyc - rzekl ze zloscia Rust. - Jest jedna z najlepszych jednostek antyterrorystycznych w Europie i wylazi ze skory, by dac nam pelne wsparcie podczas tej operacji. -Nie wsadzalem im szpilek, ale Zlotin nie jest glupcem, Jacques. Zrobil wszystko, by ich kryjowka znajdowala sie z dala od uczeszczanych szlakow. To oczywiscie z tego powodu C.W. nie byl w stanie skontaktowac sie z nami. Wiem, ze brygada sil specjalnych pociaga za wszystkie sznurki, by znalezc to miejsce, ale przeciez to przyslowiowa igla w stogu siana, nieprawdaz? Moga zaangazowac do tego armie i lotnictwo i w dalszym ciagu nie posunac sie nawet o krok. - Graham odwrocil sie od okna z ponura mina. - Mielismy szanse znalezienia Zlotina poprzez Calderego i spieprzylismy ja. Jesli C.W. nie bedzie w stanie sprawic jakiegos cudu, to, wedlug mnie, odzyskamy te teczki wtedy, kiedy w koncu pojawia sie na czarnym rynku. Oczywiscie zakladajac, ze to wlasnie zamierza zrobic Zlotin po ich odszyfrowaniu. -Innymi slowy, UNACO bedzie zmuszona do odkupienia teczek - podsumowal Rust. -A jakiez inne wyjscie pozostanie? - spytal Graham, oprozniajac kubek. Rust przez chwile zastanawial sie, a potem znikl w korytarzu, nie ryzykujac odpowiedzi. -Nie mozemy byc pewni, ze odzyskamy wszystkie dokumenty osobowe, jesli nawet pojawia sie na czarnym rynku - odezwala sie Sabrina, przerywajac milczenie. -Zgadzam sie, ze dla UNACO byloby to rozwiazanie najgorsze z mozliwych. Ale w tej chwili sytuacja wyglada tak, jakby to najgorsze rozwiazanie stalo sie jedyna mozliwoscia. -Zlotin moze jeszcze popelnic blad, szczegolnie ze utracil jednego czlowieka - zauwazyla. -Na to bym nie liczyl. Mysle, ze wskutek tego stanie sie jeszcze bardziej czujny niz dotychczas. Nie moze sobie pozwolic na utrate kogokolwiek, nie w chwili, gdy pozostalo ich tylko dwoch, aby doprowadzic operacje do konca. -Chyba ze zwerbuje C.W. na miejsce Jemienkowa - dodala Sabrina. -To wlasnie wtedy w gre wchodzilby cud - oswiadczyl Graham. - Ale jestem przekonany, ze nie dopusci go w poblize teczek. To wszystko jest kwestia zaufania, a C.W. z pewnoscia nie zdobyl zaufania Zlotina w ciagu tych paru dni. -Mysle, ze dobrze by nam zrobilo wmieszanie sie opatrznosci, i to natychmiast - powiedziala, wznoszac wzrok ku niebu. -Ja zas chetnie zawarlbym pakt z diablem, gdyby to rozwiazalo nasze problemy - odparl Graham. -Wiem, o co ci chodzi - rzekla z westchnieniem. A potem, usmiechnawszy sie kwasno do Grahama, pokazala pusty kubek na stole przed nim. - Chcesz dolewke? - zapytala. - Sadze, ze to nalezy do moich obowiazkow... jako sekretarki oczywiscie? Graham bez komentarza podsunal do niej kubek, ale z radoscia dostrzegla, ze sie zaczerwienil. 11 Dwudziesty siodmy grudnia -Zlamali szyfr. Zlotin odrzucil ksiazke, ktora czytal, i podbiegl do stojacego w drzwiach Rodenki. -Masz klucz? Rodenko wyciagnal arkusz papieru z gornej kieszeni kamizelki przeciwodlamkowej i wreczyl Zlotinowi. -Wyglada, Nikolaju, ze wreszcie ruszamy z interesem. -Jest tylko jeden sposob, by to stwierdzic - odparl Zlotin, pokazujac gestem dwa aluminiowe pudla na stole stojacym w kacie celi. W jednym z nich znajdowal sie przenosny komputer i drukarka laserowa, w drugim dodatkowa stacja dyskow. Zlotin zespolil je polaczeniem sprzegajacym, po czym Rodenko wlaczyl dwa przewody energetyczne do przedluzacza, ktory polaczony byl z gniazdkiem wtykowym na korytarzu. Rodenko patrzyl, jak Zlotin wsunal dyskietke do komputera i w chwile pozniej na ekranie monitora ukazalo sie menu. -Jak dlugo Jemienkow wprowadzal dane z teczek UNACO na ten dysk? - zapytal. -Pare nocy. -To niezle, biorac pod uwage objetosc tych dwoch teczek UNACO. -Walentin nalezal do nowoczesnych oficerow specnazu. Komputery staly sie jego druga natura. -W przeciwienstwie do mnie - powiedzial Rodenko. - Nawet nie jestem pewien, co w tej chwili robisz. -Pamiec dyskowa zawiera program, ktory zrobi porzadek z szyfrem Silvermana, gdy tylko wprowadze do komputera kluczowe litery naszych specjalistow - rzekl Zlotin, wgrywajac wszystko z arkusza. - Kiedy pamiec bedzie dysponowala kompletem istotnych informacji, wtedy zaszyfrowane litery zostana zastapione tekstem pierwotnym i dowiemy sie, czy klucz, ktory nam dali, jest prawdziwy, czy tez probowali nas oszukac. -W takim razie dlaczego nie moglismy uzyc komputera do odszyfrowywania, zamiast sprowadzac tu tych naukowcow? - zainteresowal sie Rodenko. -Przede wszystkim pojemnosc tej pamieci jest o wiele za mala, by zmiescic skomplikowany program odszyfrowywania - wyjasnil Zlotin. - A gdyby nawet komputer mial taki program, bylby on bezuzyteczny bez probek szyfrow Silvermana. Musisz zapamietac, Wiktorze, ze chociaz komputer ma zdolnosc pamietania, nie ma wlasnego umyslu. Potrafi pracowac tylko na podstawie parametrow informacji, ktore zostaly wen wgrane. Rodenko tylko kiwnal glowa. Podszedl do lozka, wzial z niego powiesc czytana przez Zlotina, popatrzyl na okladke, a potem odrzucil ksiazke na bok i przeszedl do drzwi. Wsadziwszy rece w kieszenie, dlugo wpatrywal sie w pusty korytarz, a potem znow zwrocil sie do Zlotina. -Kiedy rozpocznie sie drukowanie? -Gdy bedzie gotowe - odburknal poirytowany Zlotin. Rodenko podszedl do komputera, tupnal niecierpliwie noga czekajac na poczatek wydruku, a potem prychnal z niesmakiem i powrocil na posterunek przy drzwiach. -Co sie z toba dzieje? - zapytal Zlotin. - Chodzisz tam i z powrotem jak ojciec oczekujacy narodzin dziecka. -Wiesz, ze nie ufam tym rzeczom - odpalil Rodenko, gestem wskazujac komputer. -Nie ufasz im, bo ich nie rozumiesz. -Wlasnie - padla zwiezla odpowiedz. W tym momencie, jakby czekala na zaproszenie, pierwsza strona bezdzwiecznie wysunela sie z wylotu drukarki. Zlotin podniosl arkusz i uwaznie przeczytal tekst w postaci niezaszyfrowanej. -No? - spytal z niepokojem Rodenko od drzwi. Zlotin przejrzal kilka nastepnych arkuszy tekstu odkrytego, nim wreszcie spojrzal na Rodenke. -Wywolaj przez radio Jannoca w Marsylii i powiedz mu, ze szyfr zostal zlamany. Slyszac odglos zblizajacych sie krokow na korytarzu, Whitlock wysunal sie ze swej celi. -Masz tu nastepnych podopiecznych - oznajmil Zlotin, machnawszy pistoletem w strone Auerbacha i Fisiera. Whitlock spojrzal na dwoch naukowcow, ale nic nie powiedzial. Za pomoca swej karty Zlotin uruchomil drzwi celi, w ktorej przetrzymywano Marie Fisier i Lisl Auerbach, i gestem nakazal obu mezczyznom, by weszli. -Czy odszyfrowali dla ciebie dokumenty? - spytal Whitlock, choc odgadl odpowiedz juz w chwili, gdy ujrzal dwoch kryptologow na korytarzu. -Tak. -Wiec co teraz bedzie? -Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, wyniesiemy sie stad jutro rano. Gdy tylko dotrzemy na lad, otrzymasz pozostala naleznosc i od tej pory dzialasz na wlasna reke. -Czemu nie mozemy odjechac teraz? -Bo mam jeszcze pewien nie zalatwiony interes, ktorym musze sie zajac - odparl Zlotin, kierujac sie ku drzwiom na koncu korytarza. -A co z antidotum? - zawolal za nim Whitlock. -Zostanie podane obu kobietom, nim opuscimy wyspe - odparl Zlotin i drzwi zasunely sie za nim. Whitlock wrocil do swej celi i usiadl na lozku. Czesto rozmyslal nad "antidotum" przez ostatnie dwadziescia cztery godziny. Jesli slusznie przypuszczal, ze Rosjanie zabija wiezniow przed opuszczeniem wyspy, to po co bylo im potrzebne antidotum zwalczajace skutki wirusa? A przede wszystkim po co bylo wstrzykiwac wirusa? Byc moze strzykawka, ktora Zlotin przeznaczyl dla Lisl Auerbach w Lipsku, nie zawierala nic wiecej niz nieszkodliwy srodek uspokajajacy? Zlotin powiedzial Auerbachowi, ze w roztworze znajduje sie tez srodek nasenny i rzeczywiscie Lisl Auerbach spala podczas lotu do Madrytu. Majac na uwadze te wszystkie watpliwosci, wymyslil cos, co uwazal za wykonalny plan wydostania sie ze skrzydla wiezienia. Oczywiscie wykonalnosc byla uzalezniona od srodkow, jakimi Whitlock dysponowal. Mial zamiar urzeczywistnic ow plan dzisiejszego ranka, ale teraz, wiedzac, ze nie opuszcza wyspy do jutra, postanowil wstrzymac sie do pozniejszej pory nocnej, gdy caly kompleks wiezienny spowije ciemnosc. Bedzie mial wowczas idealne warunki do wykonania planu, ktory w wielkiej mierze opieral sie na zaskoczeniu, bo tylko ono moglo uwienczyc wysilek powodzeniem... Zlotin wszedl do celi, ktora byla ich pokojem operacyjnym. Znajdowal sie w nim potezny nadajnik radiowy, system radarowy bliskiego zasiegu - zasilany przez generator spalinowy - zdolny do wykrywania jakiegokolwiek ruchu na wodzie lub w powietrzu w promieniu osmiu kilometrow od wyspy oraz dwie szafy ze stali pancernej, zawierajace maly arsenal, ktorego Rosjanie zazadali na poczatku operacji. To wyposazenie zostalo dostarczone przez Jannoca, jako jego czesc umowy, a na wyspe przewieziono je na frachtowcu. -Czy polaczyles sie z Marsylia? - spytal Zlotin Rodenke, ktory siedzial przy nadajniku, plecami do drzwi. Rodenko zakrecil sie na krzesle obrotowym i wyszczerzyl zeby do Zlotina. -Rozmawialem osobiscie z Jannokiem. Wiadomosci bardzo go podniecily. -Czy pieniadze sa przygotowane? -Przygotowane i czekaja. Zlotin przysunal sobie drewniane krzeslo, odwrocil je tylem i usiadl na nim okrakiem. -Czy powiedzial, kiedy tu przyleci? -Jannoc nie pojawi sie osobiscie - odrzekl Rodenko. - Pieniadze w jego imieniu przekaze Saisse. -Saisse - powtorzyl pogardliwie Zlotin. - Wiec kiedy mamy sie go tutaj spodziewac? -Od dwoch dni jest w Lizbonie i czeka na wiadomosc z Marsylii, dotyczaca zaplaty. Wedle Jannoca pieniadze powinnismy otrzymac w najblizszych godzinach. -Znakomicie - ucieszyl sie Zlotin. - Oznacza to, ze bede mogl rozpoczac negocjacje w sprawie sprzedazy teczek UNACO natychmiast po jego odlocie. Tak wiec, jesli wszystko dobrze pojdzie, powinienem wrocic do Rosji z koncem roku. -Pomysle o tobie, zamarzajacym na kosc w temperaturze ponizej zera, podczas gdy ja bede lezal rozciagniety na jakiejs pustynnej plazy z koktajlem w jednej rece i pol milionem dolcow w drugiej. -Jestem pewien, ze to zrobisz - prychnal Zlotin, a potem wstal i podszedl do drzwi. - Aha, zeby nie bylo zadnych nieporozumien, pieniadze pozostana zamkniete w sejfie w mojej celi do ukonczenia operacji. -Czemu po prostu nie przyznasz sie i nie powiesz, co masz na mysli, Nikolaju? - rzucil ze zloscia Rodenko. - Juz mi nie ufasz, prawda? -Juz ci nie ufam, bo tak bardzo zmieniles sie po przybyciu tutaj. Nagle wszystko, co robisz, musi miec swoja cene. Wiktorze, nigdy dawniej taki nie byles. Co sie z toba stalo? -Po raz pierwszy w zyciu robie cos dla siebie, a nie dla ukochanej sprawy socjalizmu. A czymze byla ta wspaniala sprawa, jak nie garscia pozbawionych twarzy dinozaurow, pograzonych w zgniliznie, zyjacych niczym krolowie, podczas gdy pozostali z nas walczyli, by zwiazac koniec z koncem? Tych samych dinozaurow, ktorych chcesz widziec znow u wladzy. Ciagle zyjesz przeszloscia, Nikolaju. Ja nia nie zyje i na tym polega roznica miedzy nami. - Rodenko cisnal sluchawki na stol i wstal. - O mnie nie musisz sie martwic. Dalem ci slowo, ze wytrwam do konca, i choc wszystko inne moglo sie zmienic, moje slowo mnie zobowiazuje. -Dla twego dobra mam taka nadzieje - odparl chlodno Zlotin, a potem odwrocil sie na piecie i znikl w korytarzu. -Nadlatuje helikopter - zawiadomil Rodenko, pojawiwszy sie w drzwiach pomieszczenia Zlotina. -Saisse? - zapytal Zlotin, podnoszac glowe znad powiesci. Rodenko skinal glowa. -Rozmawialem juz przez radio z pilotem i dalem mu zezwolenie na ladowanie. Powinni sie wkrotce pojawic. -No to chodzmy - stwierdzil Zlotin. Wzial dyplomatke ze stolika przy lozku i pospieszyl za Rodenka. Weszli do holu inspekcyjnego, skad metalowymi schodkami przedostali sie do bezokiennego korytarza. Jego sciany i sufit byly opalone i poczerniale od goraca pozaru, ktory bezlitosnie zniszczyl gorne poziomy wiezienia. Na koncu korytarza znajdowaly sie otwarte drzwi bezpieczenstwa. Przeszli przez nie i potem przez nastepne, znajdujace sie o dwadziescia metrow dalej, az dotarli do kolejnych metalowych schodow, prowadzacych prosto na ladowisko helikopterow. Zlotin spojrzal nieufnie na stopnie schodow. -Czy jestes pewien, ze juz mozna po nich bezpiecznie chodzic? Ostatnim razem wdrapujac sie na nie, omal skrecilem kark. -Teraz sa absolutnie bezpieczne - zapewnil Rodenko. - Bylo tylko kilka skorodowanych stopni, uszkodzonych przez pozar. Juz je usunalem. Wszystkie pozostale sa calkiem solidne. Tego jestem pewien, chodzilem po nich w gore i w dol wiele razy, od czasu gdy je naprawilem. -Wobec tego nie zrobi ci roznicy, jesli pojdziesz przodem - Zlotin wskazal schody szerokim gestem. -To cos nowego - rzekl Rodenko z usmieszkiem zadowolenia. - Nikolaj Zlotin idacy czyims sladem. -Wole nazywac to zdrowym rozsadkiem - odrzekl Zlotin. Rodenko poszedl pierwszy, ostroznie przekraczajac luki po brakujacych stopniach, zmierzajac ku drzwiom bezpieczenstwa u szczytu. Po pokonaniu dwoch trzecich dystansu zatrzymal sie i wskazal przerwe miedzy schodkami. Lecz Zlotin doskonale pamietal miejsce, gdzie prawie zwalil sie ze schodow, kiedy paskudnie skorodowane stopnie zarwaly sie pod jego ciezarem. Gdyby nie zdolal uchwycic sie poreczy, to z cala pewnoscia zabilby sie spadajac. Pod nim nie bylo nic, a od betonowej posadzki na dole dzielila go siedemdziesieciometrowa odleglosc. Rodenko dotarl do szczytu schodow i uruchomil drzwi karta magnetyczna. Wyszedl na ladowisko helikopterow. W zblaklym kregu posrodku stal smiglowiec, ktorym przywieziono Fisierow. Okryto go siatka kamuflazowa, uniemozliwiajaca rozpoznanie z powietrza. Byl to standardowy helikopter Westland Scout, zakupiony przez Jannoca dzieki jego licznym kontaktom ze swiatem przestepczym na kontynencie europejskim, a nastepnie zmodyfikowany przez Rodenke dla jego wlasnych potrzeb. Z podpor podwozia usunal on wyrzutnie rakiet przeciwczolgowych, a potem, wzmocniwszy podwozie helikoptera, bezposrednio pod kokpitem zamontowal szybkostrzelne dzialko automatyczne, kaliber 30 milimetrow, pozwalajace na szescset dwadziescia piec wystrzalow na minute. Rodenko nie wyprobowal jeszcze niszczacej sily ognia, ale sprawdzil dzialko, strzelajac do drewnianych skrzyn, ktore Jemienkow rozmiescil dla niego strategicznie w wodzie. To, ze proba zakonczyla sie powodzeniem, satysfakcjonowalo go w wystarczajacym stopniu. -Oto jest - zawolal Zlotin, przekrzykujac wiatr i wskazujac cos w oddali. Rodenko zmruzyl oczy, spogladajac na zachmurzone niebo w kierunku wskazanym przez Zlotina. Choc doslyszal z daleka slaby warkot silnika, uplynelo kilka sekund, nim wreszcie zdolal zauwazyc mglista sylwetke zblizajacego sie smiglowca Bell JetRanger. Przypomnial sobie niesamowita zdolnosc Zlotina, ktory potrafil dostrzec golym okiem nawet najslabszy ruch. Ujawnila sie ona podczas kampanii afganskiej, gdy zbuntowani mudzahedini regularnie urzadzali zasadzki na rosyjskie konwoje, ktore przechodzily gorskimi przeleczami, by dostarczac zaopatrzenie swym zmeczonym walka oddzialom. Pospiesznie wprowadzono jednostki specnazu jako zwiadowcze oddzialy przednie, ochraniajace konwoje. Ich nie do pozazdroszczenia zadaniem bylo wykrywanie pozycji mudzahedinow i przekazywanie informacji mysliwcom bombardujacym MiG-27, ktore wowczas uderzaly, zanim konwoje docieraly do miejsca zamierzonej zasadzki. Zlotin dowodzil siedemnastoma takimi misjami zwiadowczymi i tylko dzieki jego przebieglosci i fenomenalnej ostrosci wzroku wszystkie bez wyjatku chronione przez niego konwoje dotarly do celu nie zaatakowane. Tego rekordu nie pobil podczas owej kampanii ani jeden oficer specnazu. Pilot lagodnie posadzil maszyne na ladowisku, zachowujac nakazana ostroznoscia odleglosc miedzy dwoma helikopterami. Saisse byl jedynym pasazerem. Natychmiast po wyladowaniu przeciagnal palcem po gardle, pokazujac w ten sposob pilotowi, ze ma zgasic silnik. Saisse odpial pas bezpieczenstwa, otworzyl pchnieciem drzwiczki i skrzywil twarz, gdy zimny wiatr wdarl sie do cieplego kokpitu. Popatrzyl na dyplomatke, ktora trzymal Zlotin, ale nie ruszyl sie z miejsca. Wreszcie jego wzrok spotkal sie z nieruchomym spojrzeniem Zlotina i wowczas Saisse zrobil ruch reka, przyzywajacy go do helikoptera. Zlotin powoli zblizyl sie do maszyny i schyliwszy sie pod zwalniajacymi platami, otworzyl tylne drzwiczki i wspial sie do srodka. Pilot obejrzal sie za nim przez ramie, ale nic nie powiedzial. -Czy masz pieniadze? - zapytal Zlotin. Saisse wzial zniszczona torbe, lezaca u jego stop, i polozyl sobie na kolanach. -Dostaniesz pieniadze, gdy tylko stwierdze, ze klucz do zlamania szyfru jest autentyczny. -Nie, najpierw wyrzuc pieniadze na ladowisko - zazadal Zlotin. - Potem otrzymasz dokumenty. Saisse niechetnie wyrzucil pakunek na ladowisko. Zlotin przywolal Rodenke do helikoptera i czekal, az ten zabral torbe. Dopiero potem wreczyl dyplomatke Saisse'owi. -Odszyfrowalem dla was pierwsza stronice, abyscie mogli stwierdzic, ze klucz jest autentyczny - rzekl Zlotin, wreczajac Saisse'owi arkusz papieru. Saisse rozlozyl papier i odszukal dokument odpowiadajacy tej stronicy. Zlotin przepisal recznie tekst i nad kazda zaszyfrowana litera wpisal litery z klucza. Saisse przeczytal uwaznie, a potem wybral na chybil trafil inna strone, by upewnic sie, ze Zlotin nie probowal oszukac go, dajac falszywy klucz. Otworzyl druga teczke i znow na dowolnej stronicy sprawdzil, czy nie ma niezgodnosci. Przekonawszy sie, ze na podstawie klucza moze odczytac po angielsku tekst napisany szyfrem, zamknal teczke i wlozyl ja do dyplomatki, ktora zamknal na zamek i polozyl u swych stop. Przeniosl spojrzenie na Rodenke, kleczacego przy otwartej torbie i przeliczajacego jedna z paczek uzywanych piecdziesieciodolarowych banknotow. Kazda paczka zawierala tysiac dolarow. Wrzuciwszy paczke do torby, Rodenko wyjal nastepna. -Czy on chce natychmiast przeliczyc wszystko? - spytal poirytowany Saisse. -Nie ma potrzeby - zapewnil go Zlotin. - Gdyby czegos brakowalo, wiemy, gdzie cie znalezc. -Niczego nie brak - odpalil z oburzeniem Saisse. -Tak wiec teraz, gdy masz klucz do odszyfrowania teczek UNACO, Jannoc wreszcie sie dowie, kto jest odpowiedzialny za smierc jego brata. To po prostu potwierdzi fakt, ze zemsta moze okazac sie niebezpieczna i kosztowna obsesja, jesli zapanuje nad czlowiekiem. -Gdyby nie ta "obsesja" monsieur Jannoca, jak ja nazywasz, ty i twoi koledzy gnilibyscie w jakims rosyjskim wiezieniu. A teraz jestescie wolni i macie do podzialu pol miliona dolarow. Przypomnij to sobie, zanim zaczniesz osadzac motywy monsieur Jannoca, sklaniajace go do pomszczenia smierci swego brata. -Jakze moglbym zapomniec o jego szczodrobliwosci - odpowiedzial kpiaco Zlotin, a potem wysiadl z helikoptera. - Odnosi sie to jednak do obu stron. Bez nas Jannoc ciagle jeszcze nie zblizylby sie do prawdy. -Nie przeceniaj waszej waznosci w tej operacji - odparl pogardliwie Saisse. - Ty i twoi koledzy byliscie tylko najetymi gorylami i koniec. -Mam watpliwosci, czy Jannoc zadalby sobie az tyle trudu, by wydobyc nas z Rosji, gdyby szukal tylko goryli do wynajecia. Posluzyl sie nami, gdyz wiedzial, ze jestesmy zawodowcami, ktorzy potrafia wykonac dla niego te robote. Mysle tez, ze uzasadnilismy te jego wiare, odwracajac sytuacje, gdy partacka niekompetencja Bergera prawie spalila operacje. Nie, gdyby potrzebowal tylko najemnych goryli, wowczas nie musialby szukac nikogo poza toba, z ta twoja niezdarna prawa reka, oraz Bergerem, prawda? Dziwne, ze nigdy nie pomyslal nawet, by postawic ktoregos z was na czele operacji, co? Saisse obrzucil Zlotina wscieklym spojrzeniem, a potem z hukiem zatrzasnal drzwiczki i gestem polecil pilotowi uruchomic silnik. Zlotin podszedl do Rodenki i obaj w milczeniu patrzyli, jak helikopter powoli nabiera obrotow, by uniesc sie z ladowiska. Znalazlszy sie w powietrzu, wszedl w ostry wiraz i znad wyspy skierowal sie ku ladowi stalemu. -Czy nie zapomniales o czyms? - powiedzial Zlotin, gdy dzwiek turbinowego silnika helikoptera ucichl w dali. Rodenko niechetnie oddal torbe Zlotinowi, ktory zaniosl ja do swej celi i zamknal w sejfie obok lozka. Nastepnie przeszedl do pokoju operacyjnego i usiadl przed radiostacja. -Czy mozemy porozmawiac? - zapytal Rodenko, stajac za nim w drzwiach. Zlotin zsunal sluchawki na kark, a potem obrocil sie na krzesle twarza do Rodenki. -O co chodzi? -Nie powiedziales mi, co zrobisz z teczkami. Czy masz juz upatrzonego nabywce, czy tez zamierzasz poszukac go teraz? -Pozwol, ze sformuluje to nastepujaco: mysle o konkretnym nabywcy. -O kim? -UNACO. -To szalenstwo - zawolal zdumiony Rodenko. - Aresztuja cie w chwili, gdy im sie pokazesz. -I zniszcza jedyna szanse odzyskania teczek? - rzekl Zlotin. - Nie, nie sadze, by to zrobili. Dopoty, dopoki trzymam w rece wszystkie asy, jestem absolutnie bezpieczny. -Ale nie trzymasz. Mozesz zahandlowac tylko kopia odszyfrowanego tekstu. Jannoc ma prawdziwe teczki UNACO i klucz. To bezposrednio podwaza twoja teorie. -Jannoc ma klucz, to sie zgadza, ale nie ma oryginalnych teczek UNACO. Sa u mnie. -O czym ty mowisz? - spytal zaskoczony Rodenko. - Dales teczki UNACO Saisse'owi. Sam widzialem, jak poslugiwal sie nimi, sprawdzajac autentycznosc klucza. -To, co dalem Saisse'owi, bylo kopia tekstu szyfrowanego; ta, ktora Walentin wgral do komputera. Wydrukowal calosc i za posrednictwem swoich znajomosci w Lizbonie polecil profesjonalnie oprawic. Ani Saisse, ani Jannoc nigdy nie dowiedza sie, ze maja kopie, bo nie widzieli nigdy oryginalnych teczek UNACO. -W dalszym ciagu nie widze w tym sensu - oswiadczyl Rodenko. - To nie zmienia faktu, ze Jannoc bedzie mial kopie teczek UNACO. -Gdyby UNACO mogla przechwycic teczki, nim dotra do Jannoca, mialbym znacznie korzystniejsze warunki podczas ewentualnych negocjacji z organizacja, z tym sie chyba zgodzisz? -Tak - odparl z wahaniem Rodenko. - Ale skad mieliby dowiedziec sie, gdzie i kiedy przechwycic teczki? -Poniewaz ja im to powiem - stwierdzil Zlotin. - Gdy bylem w Marsylii, podsluchalem Jannoca i Saisse'a. Jannoc wiedzial, ze jest pod scisla obserwacja UNACO. Wobec tego postanowiono, iz dokumenty zostana odszyfrowane gdzies poza Marsylia, a potem ukryte w skrytce na dworcu, skad zabierze je jeden z zastepcow Jannoca. Jesli UNACO bacznie przyjrzy sie stacji, nie tylko odzyska teczki, ale takze bedzie miala wiecej niz trzeba dowodow, aby wyslac Jannoca wraz z Saisse'em do wiezienia na reszte zycia. -A jesli Jannoc nas zakapuje? -W chwili gdy UNACO aresztuje Jannoca i Saisse'a, nas tu od dawna nie bedzie, a miejsce naszego pobytu pozostanie nieznane. Coz takiego powiedza wladzom, co mogloby miec wplyw na wynik naszych negocjacji z UNACO? Nie martw sie, Wiktorze, moj plan nie ma slabych stron. -Dopoki UNACO bedzie sie godzic na twoje warunki - odrzekl Rodenko. -Czy beda mieli wybor? Rodenko przez chwile zastanawial sie nad slowami Zlotina, a potem kiwnal glowa. -Jak zwykle opracowales wszystko dokladnie, przewidujac najdrobniejsze szczegoly. Z kim skontaktujesz sie, aby Ustalic spotkanie? Z Grahamem? -Graham to mala rybka. Jedyny sposob, by cokolwiek Uzyskac, to skontaktowac sie z samym szczytem. W wypadku UNACO oznacza to ich dyrektora, pulkownika Malcolma Philpotta. - Zlotin wlozyl sluchawki na uszy. - Mysle, ze nadszedl czas na rozegranie tej partii. Rozpocznie ja gambit. -Szach-mat. Skonsternowany Graham wpatrywal sie w szachownice, a potem przeniosl wzrok na Sabrine, ktora siedziala na podlodze po drugiej stronie stolu. -To piata z kolei wygrana przez ciebie partia. -I jestes mi winien piecdziesiat dolcow - odrzekla z przesadnie skromnym usmiechem. -Gdzie, u diabla, nauczylas sie tak grac w szachy? - spytal z zazdroscia. -Moj ojciec nauczyl mnie, gdy bylam dzieckiem - powiedziala skromnie, a potem wyciagnela do niego otwarte dlonie. - Piecdziesiat dolcow. Wypluj je. -Uregulujemy wszystkie dlugi, gdy skonczymy grac - sprzeciwil sie, odpychajac jej reke. -Powtarzales to po kazdej partii. - Pogrozila palcem. - Jazda, wyplacaj! -Mike! Sabrina! Naglacy glos Rusta spowodowal, ze natychmiast pobiegli do gabinetu. -Co sie stalo, Jacques? - spytal z niepokojem Graham juz od drzwi. -Wejdzcie - rzekl Rust, wskazujac gestem sofe. - Siadajcie. Rozmawialem z pulkownikiem w Nowym Jorku. Zlotin wlasnie skontaktowal sie z nim przez radio w Centrum Dowodzenia i poinformowal, ze szyfr Abego zostal dzis rano zlamany. Teraz chce nam odsprzedac teczki. Albo tez, jak to okreslil, gotow jest udzielic nam pierwszej odmownej odpowiedzi co do umowy. -Co na to pulkownik? - zapytala Sabrina. -Oczywiscie zgodzil sie na spotkanie. To prawdziwy dar bozy. Myslelismy, ze teczki trafia na czarny rynek. Oczywiscie nie zaplacimy okupu wiedzac, ze pieniadze zostalyby skierowane na sfinansowanie puczu w Rosji. Musimy natomiast tak zadzialac, by myslal, ze gotowi jestesmy negocjowac warunki zwrotu teczek. Gdyby choc przez chwile podejrzewal, ze wiemy o planowanym przewrocie, zerwie umowe i juz nigdy nie ujrzymy tych dokumentow. Musimy pojsc mu na reke, aby zyskac na czasie. Trzeba dokladnie przemyslec, jak go zalatwic i odzyskac teczki nienaruszone. -Kiedy sie spotkaja? -Dzis o czwartej po poludniu. To znaczy, ze za niecale dwie godziny od tej chwili. Poczatkowo zadal spotkania z pulkownikiem, ale oczywiscie w tak krotkim czasie nie byloby to mozliwe. Wobec tego zgodzil sie rozmawiac ze mna. -Gdzie sie umowiliscie? - zapytala Sabrina. -Tu. -Tu? - powtorzyla zaskoczona. - Obawiam sie, ze nasi wspolpracownicy z sil specjalnych nie beda nadmiernie uradowani, gdy sie dowiedza o ujawnieniu jednego z ich bezpiecznych domow. -To nie byl pomysl pulkownika - stwierdzil Rust. -Ale skad Zlotin moglby wiedziec...? - przeciagnela, gdy nagle cos jej zaswitalo. - Informacja z wewnatrz. A wiec przeczucie Mike'a okazalo sie trafne. Zlotin musi miec kontakt w brygadzie sil specjalnych. -OK, wiec miales racje - przyznal Rust czujac na sobie rozpalony wzrok Grahama. -Dziekuje - powiedzial Graham. - Teraz, gdy juz wiemy, ze Zlotin ma u nich swojego czlowieka, mozemy wylaczyc ich z akcji. -Nie, Mike, nie po tym, co wydarzylo sie w magazynie - sprzeciwil sie Rust. - Pulkownik dal slowo Inaciowi, ze beda informowani o kolejnych wydarzeniach zwiazanych z ta sprawa i wlasnie to dokladnie mam zamiar zrobic. -O kolejnych wydarzeniach? - spytal podejrzliwie Graham. - Jak mam to rozumiec, Jacques? Nie powiesz im o spotkaniu ze Zlotinem? -Oczywiscie, ze powiem, lecz dopiero po wyjsciu Zlotina - odrzekl Rust. - Zlotin jednoznacznie powiadomil pulkownika, ze nie zyczy sobie wmieszania sie sil specjalnych do tej sprawy. Wyraznie stwierdzil, ze chce sie ze mna spotkac w cztery oczy. Tak wiec to, o czym nie wiedza ludzie z brygady, nie sprawi im przykrosci. My natomiast mamy pewnosc, ze w domu nie ma pluskiew, a major Inacio juz odwolal zespol obserwacyjny, ktory znajdowal sie na zewnatrz, gdysmy sie tu wprowadzali. Nie ma wiec sposobu, by dowiedzial sie o Zlotinie. -Inacio zrobil to jedynie w dowod swego zaufania, gdy pulkownik zapewnil go, ze od tej chwili bedziemy wspolpracowac - zauwazyla Sabrina. -Gotow jestem wziac za to baty - oswiadczyl Rust - ale w tej chwili najbardziej musimy wystrzegac sie konfliktu ze Zlotinem. Co by bylo, gdybym zawiadomil sily specjalne o spotkaniu tylko po to, aby sledzili Zlotina, gdy stad odejdzie? Jest bardzo prawdopodobne, ze sie zorientuje i nie bedzie chcial rozmawiac. To my nadstawiamy glowy, nie oni. Uwazam, ze nie powinni wiedziec; w kazdym razie nie w tej chwili. -Calkowicie cie popieram - zapewnil go Graham. Takze Sabrina skinela glowa na znak zgody. -Powiedziales, ze chce sie z toba spotkac w cztery oczy. A co my mamy robic? Czy chcesz, abysmy sie wyniesli? -Nigdzie nie pojdziecie - odrzekl Rust. - Gdyby, nie daj Boze, nastapily jakies klopoty, musicie mnie wesprzec. -Juz cie wspieramy, Jacques - rzekl Graham wstajac z miejsca i podchodzac do okna. - Musze przyznac, ze czekam na to, by wreszcie stanac twarza w twarz z wielkim pulkownikiem Nikolajem Zlotinem. -Obiecaj mi, Mike, ze tego popoludnia bedziesz stosowal sie do rozkazow - ostrzegl go Rust. - Wiem, jaki jest twoj stosunek do Zlotina, ale jesli teraz spieprzymy sprawe, jestesmy pogrzebani. -Nie martw sie, Jacques, postaram sie zachowywac jak najgrzeczniej - odparl, spogladajac z namyslem na Atlantyk. - Mozesz na to liczyc. Gdy zegar scienny wybil czwarta, zabrzeczal domofon przy glownej bramie. -Tyle przynajmniej mozna o nim powiedziec, ze jest punktualny - rzekl Rust, biorac ze stolu w salonie manipulator zdalnego sterowania. W aparacik byl wbudowany miniaturowy ekran telewizyjny, polaczony z kamera telewizji przemyslowej, zamontowana na murze obok bramy. -To cecha wiekszosci zolnierzy, Jacques - zauwazyl Graham. -Z pewnymi slynnymi wyjatkami - dodal Rust, patrzac z ukosa na Grahama. Stwierdziwszy, ze w fordzie siedzi tylko Zlotin, uruchomil brame i odczekal, az woz wjedzie na teren willi, nim ja ponownie zamknal. -Jest w drodze, Mike. Jestem pewien, ze chcesz go osobiscie powitac w drzwiach wejsciowych. -Cala przyjemnosc po mojej stronie - odrzekl wstajac Graham. -I pamietaj... -...by sie stosowac do rozkazow - dokonczyl Graham. - Tak, Jacques, przypominaj mi stale o tym. -Idz - polecil Rust, podkreslajac slowa ruchem dloni. Graham podszedl do drzwi wejsciowych. Zatrzymal sie, gleboko zaczerpnal powietrza, po czym je otworzyl i wyszedl na ganek. Zaparkowawszy forda blisko bramy, przy wjezdzie na wysypany zwirem dziedziniec, Zlotin wzial dyplomatke, a potem wysiadl z wozu i podszedl do domu. -To ty jestes Graham. Rozpoznaje cie na podstawie dossier. Wiele o tobie slyszalem od kilku moich kolegow, ktorzy zetkneli sie z toba. Wyglada na to, ze wszyscy bardzo cie cenia. -Taa? - odparl obojetnym tonem Graham. - Masz bron? -Oczywiscie - padla natychmiast odpowiedz. - Jestem pewien, ze ty takze. Mam nadzieje, ze nie oczekujesz, iz oddam moja? Graham pozostawil pytanie bez odpowiedzi i gestem wskazal wejscie. -Tedy - rzucil szorstko przez ramie, bedac juz w drodze do salonu. -Graham, przykro mi bylo uslyszec o tym, co sie zdarzylo z twoja rodzina - powiedzial Zlotin, podazajac za nim. - Co za ironia, ze zostali zabici przez waszych ludzi. Graham nic nie powiedzial. -Wiec to prawda - kontynuowal Zlotin. - Czytalem w naszych aktach, ze ostatecznie pogodziles sie z utrata rodziny. Slyszalem jednak rozmaite rzeczy o twoim zmiennym usposobieniu i nie bylem pewien, czy mozna w to uwierzyc. -Oczywiscie wszystko to czytales, nim zostales zdegradowany do szeregowca i wywalony ze specnazu - rzekl chlodno Graham. Dotarli do salonu. Graham zatrzymal sie przy drzwiach i gestem wskazal Zlotinowi, by ten wszedl do srodka. Zlotin obrzucil rozmowce lodowatym spojrzeniem, a potem ostroznie ruszyl przed siebie, rozgladajac sie na wszystkie strony. Jego wzrok zatrzymal sie na Sabrinie, stojacej przed drzwiami wychodzacymi na patio. Odpowiedziala mu chlodnym spojrzeniem. Zwrocil sie do Rusta. -Zgodnie z umowa, mielismy sie spotkac w cztery oczy. Rust popatrzyl na Sabrine. -Ty i Mike zaczekacie na zewnatrz. Zawolam, gdybym was potrzebowal. Kiwnela glowa i poszla w strone korytarza. Graham podazyl za nia i zamknal drzwi. Zlotin pochylil sie i przyjrzal szachownicy, stojacej na stole przed sofa. -Philpott powiedzial mi, ze bedziesz negocjowal w imieniu UNACO. Jak rozumiem, powiedzial ci takze, ze nie masz kontaktowac sie z brygada sil specjalnych w sprawie naszego spotkania dzisiejszego popoludnia? -Tak, powiedzial mi - odrzekl zwiezle Rust. - Zaciekawia mnie, skad sie dowiedziales, ze znajdujemy sie tutaj? -Szach-mat dla bialych, w osmiu, najwyzej dziewieciu posunieciach - oswiadczyl Zlotin po paru sekundach. - Mam swoje zrodla - dodal, podnioslszy wzrok na Rusta. -W brygadzie? - zainteresowal sie Rust, uwaznie sledzac twarz Zlotina. Pozostala bez wyrazu, co nie bylo niespodzianka. -Jak powiedzialem, mam swoje zrodla. I nie wracajmy do tego. - Zlotin ustawil na stole dyplomatke, po czym usiadl na sofie. - A wiec moze przystapimy do interesow? -Oczywiscie - odparl Rust, podjezdzajac do stolu. -Przede wszystkim chcialbym powiadomic, ze istnieja dwie kopie zaszyfrowanego tekstu i obie sa w tej chwili w obiegu. Ja mam oryginaly dokumentow UNACO, jak rowniez kopie odszyfrowanego tekstu. Kopia szyfru Silvermana wraz z kluczem do zlamania szyfru znajduja sie w tej chwili w drodze do Jannoca, przebywajacego w Marsylii. Przypuszczam, ze dostanie je mniej wiecej jutro rano. -Podwojne zagrozenie - stwierdzil sucho Rust. -Wrecz przeciwnie, moge ci dokladnie powiedziec, gdzie sie znajda dokumenty po rozszyfrowaniu. Stamtad odbierze je Jannoc. Rust podejrzliwie zmarszczyl brwi. -Myslalem, ze ty i Jannoc pracujecie reka w reke? -Spowodowalem, ze Jannoc tak to sobie wyobraza. Jesli chodzi o niego, to zakladal, ze moj udzial w operacji konczy sie z chwila przekazania teczek wraz z kluczem do zlamania szyfru w zamian za pewna sume pieniedzy. -Tak wiec, gdybysmy przechwycili teczki, nim dotra do Jannoca, wowczas u ciebie pozostanie tylko jeden komplet, co automatycznie podniesie ich wartosc - podsumowal Rust. -Szybko sie orientujesz, monsieur - odrzekl Zlotin, wyciagajac z dyplomatki koperte i wreczajac ja Rustowi. - Tu sa wszystkie szczegoly na temat tego, gdzie teczki maja byc pozostawione zaraz po ich odszyfrowaniu. Prosze to po prostu uznac za gest dobrej woli z mojej strony. Rust wzial koperte, rozcial ja i wyjal kartke papieru. -Schowek 17, dworzec St-Charles, Marsylia. -Jestem pewien, ze zarejestrowal to jeden z twoich mikrofonow - powiedzial Zlotin, powoli rozgladajac sie po calym pokoju, jakby probowal ustalic oczywiste miejsca ukrycia urzadzenia. -Jestem pewien, ze tak bylo - odparl Rust, chowajac kartke do kieszeni. Zlotin wyjal z dyplomatki kartonowa teczke i polozyl ja na stole. -Znajduja sie w niej kopie pol tuzina stronic zaszyfrowanego tekstu wraz z odpowiadajacymi im stronicami tekstu odszyfrowanego. Prosze sie nie krepowac i przejrzec je. Rust wzial teczke i otworzyl. Pominal tekst szyfrowany, zreszta i tak go nie rozumial. Wystarczylo, ze przeczytal na kazdej stronicy pare akapitow tekstu otwartego, by zrozumiec, ze jest autentyczny. Zamknal teczke i polozyl ja na stole. -Ile chcesz? -Podoba mi sie czlowiek, ktory przechodzi wprost do rzeczy. Piecdziesiat milionow dolarow. -Co? - zachnal sie zdumiony Rust. -Za kazda - dodal pospiesznie Zlotin. - Piecdziesiat za tekst szyfrowy i piecdziesiat za odszyfrowany. Razem sto milionow dolarow do zaplacenia w surowych diamentach. UNACO ma trzy dni na zastosowanie sie do tego zadania. Skontaktuje sie z pulkownikiem Philpottem punkt o czwartej po poludniu trzydziestego grudnia, oczywiscie zakladajac, ze UNACO zgadza sie na warunki. Umowa zostanie anulowana, jesli nie przyjmiecie moich warunkow lub okazecie sie takimi glupcami, by probowac przechwycic kuriera w momencie odbierania diamentow. W takiej sytuacji zwroce sie do innego klienta. -Czy ty faktycznie uwazasz, ze UNACO ma sto milionow dolarow, ktore moze przeznaczyc na odzyskanie dokumentow? - spytal Rust, jeszcze oszolomiony wymieniona kwota. -Nie, ale czterdziestu siedmiu sygnatariuszy pierwotnej Karty UNACO moze latwo zgromadzic takie pieniadze. -A skad ta pewnosc, ze zgodza sie na tak oburzajace zadanie? -Prawde mowiac, nie mialem okazji, by przeczytac wszystkie wazne rozdzialy po rozszyfrowaniu tekstu. Zwrocilem jednak uwage na szczegolowe sprawozdanie UNACO na temat, powiedzmy uchybien, ktorych dopuscili sie niektorzy czlonkowie Organizacji Narodow Zjednoczonych w ciagu dziesieciu ubieglych lat. To fascynujaca lektura i wiesz rownie dobrze jak ja, ze te rewelacje wystarczylyby do obalenia wielu rzadow na swiecie, gdyby dostaly sie do wiadomosci publicznej. Ten fakt powinien byc dostateczna zacheta do zaplacenia zadanej kwoty. -Jesli jednak nie zgodzimy sie na okup? - zainteresowal sie Rust. - Pozostaje czarny rynek? -Zapewne uzyskalbym tyle samo na czarnym rynku, gdybym podzielil zawartosc teczek na dzialy i rozprzedal je w tej postaci. -Czemu wiec oferujesz teczki nam, zamiast handlowac nimi na czarnym rynku? - zapytal podejrzliwie Rust. -Z prozaicznego powodu. Chodzi o czas. Z was moge sciagnac okup szybko, natomiast czarny rynek wiaze sie z transakcjami, ktorych sfinalizowanie moze potrwac dlugo. Ale nie zrozum mnie zle, z pewnoscia nie bede mial wyrzutow sumienia, jesli UNACO nie zastosuje sie do moich zadan. -Co do tego nie mam watpliwosci - odrzekl ze zloscia Rust. - Interesuje mnie inna sprawa. Zalozmy, ze wypelnimy twoje polecenia. Jakie otrzymamy gwarancje, ze nas nie oszukasz, gdy tylko zgarniesz okup? Ostatecznie juz zrobiles sobie jedna kopie odszyfrowanego materialu, wiec co cie moze powstrzymac przed zrobieniem nastepnych i nielegalna sprzedaza. -Nie ma mowy o jakichkolwiek gwarancjach - odparl Zlotin, wsuwajac teczke z powrotem do dyplomatki. - Poza tym w tej sprawie nie macie wyboru, prawda? -Powiedz mi, Zlotin, co zrobi taki fanatyczny komunista, jak ty, ze stu milionami dolarow? -To juz moj interes, ktory nie obchodzi ani ciebie, ani nikogo innego z waszej organizacji. Przekaz moje zadania Philpottowi. Jak powiedzialem, skontaktuje sie z nim za trzy dni, by uslyszec odpowiedz. Jestem pewien... - Zlotin przerwal zdanie w polowie, gdy rozlegl sie ostry pisk urzadzenia, ktore mial przyczepione do paska, polaczonego z czujnikiem na podczerwien, przyczepionym do boku samochodu. Ktos wlasnie przecial promien... -Co to takiego? - spytal Rust, gdy Zlotin szybko wylaczyl radionadajnik. Zlotin nie odpowiedzial, lecz pobiegl do drzwi na patio. Otworzywszy je, wyszedl i ostroznie wyjrzal na dziedziniec. Trzech mezczyzn, ubranych w czarne kominiarki i uzbrojonych w karabinki, kierowalo sie w strone domu. Gdy Zlotin wykrecil sie na piecie, stajac twarza do Rusta, juz mial w rece pistolet Makarowa. -Co sie dzieje? - zawolal Rust, nie odrywajac spojrzenia od pistoletu. -Ostrzeglem Philpotta, co sie stanie, gdy bedzie probowal mnie oszukac - warknal Zlotin, celujac z pistoletu do Rusta. - Ostrzeglem go. Rust siegnal po berette, ktora mial przywiazana do wewnetrznej strony wozka, gdy Zlotin dwukrotnie wystrzelil. Impet pociskow odrzucil Rusta na oparcie wozka, a potem cialo powoli osunelo sie naprzod i zwalilo na dywan. Zlotin pedem rzucil sie do drzwi na korytarz, zamknal je na klucz, po czym wyjal z dyplomatki dwa granaty dymne. Wyciagnawszy zawleczki, cisnal granaty w dwie rozne strony pokoju, po czym wypadl na patio. Uslyszal podniecony glos Grahama, dobiegajacy z korytarza, i gwaltowne lomotanie w drzwi. Po chwili pomieszczenie wypelnila falujaca chmura czarnego dymu. Zlotin zamknal za soba drzwi na patio. Szybko rozejrzal sie, podbiegl do stojacego na tarasie stolu i dal poden nura, niewidoczny z lezacego nizej dziedzinca. Przez radio wywolal Rodenke. -Ile czasu potrzeba ci, bys dotarl tutaj? - syknal Zlotin, rzucajac bez przerwy wzrokiem wokolo. -Dwie, najwyzej trzy minuty. -Jestem zablokowany na patio - warknal Zlotin. - Nie zdolam utrzymac sie tu dlugo. -Juz jestem w drodze - odparl Rodenko i przerwal polaczenie. Zlotin przyczepil radio do paska, trzymajac pistolet wycelowany w drzwi. Troche go pocieszylo, ze byly kuloodporne, gdyz mogl sie czuc bezpieczny dopoty, dopoki pozostawal w zamknieciu. A gdyby Graham lub Carver przedostali sie do niego przez gesty, czarny dym, bylby w stanie ujrzec ich w tej samej chwili, w ktorej pojawiliby sie na tarasie. Wiedzial tez, ze istnieje mozliwosc, iz zamaskowani ludzie zaatakuja patio z poziomu dziedzinca, ale z tym zdola sobie poradzic. Bal sie jedynie tego, ze nie uda mu sie odeprzec przedluzonego ataku z wnetrza domu, szczegolnie natarcia z uzyciem broni automatycznej lub polautomatycznej. Otarl twarz z potu i popatrzyl na zegarek. Gdzie jest Rodenko? Co go zatrzymuje? I wtedy uslyszal dzwiek roztrzaskiwanego drewna, dochodzacy z wnetrza salonu. Wylamywano drzwi. Oblizawszy wyschniete wargi, ujal oburacz pistolet, czekajac az otworza sie drzwi na patio. Nagle nad jego glowa przeleciala seria z broni automatycznej. Wystrzelono ja z dziedzinca. Czy doprawdy mogli go widziec z dolu? Nastepna seria przeleciala przez patio, pocisk zrykoszetowal o porecz i wbil sie w wiklinowy fotel obok niego. Znow sprawdzil czas. Od chwili gdy polaczyl sie przez radio z Rodenka, uplynely dwie minuty. Gdziez on byl? Salwa pociskow nagle przeciela drewniana podloge i Zlotin musial odskoczyl, by uniknac trafienia. Ktos strzelal spod balkonu, on zas wiedzial, ze nie moze w zaden sposob odpowiedziec na ogien, nie wystawiajac sie na widok. Przetarl przedramieniem zalana potem twarz. Jego wzrok miotal sie od drzwi do dziur w podlodze, rozlupywanych pociskami. Zacisnawszy szczeki, przygotowywal sie na nastepna salwe... Wtedy, jak jakis podstepny, drapiezny ptak, nagle zza debowego gaju na pokrytym zielenia zboczu pagorka, tuz przed frontem domu, wynurzyl sie helikopter Westland Scout. Z jego wzmocnionego podwozia rozpoczelo ogien dzialko automatyczne, koszac mordercza seria caly dziedziniec. Zlotin uslyszal dolatujacy spod balkonu pojedynczy krzyk, a potem dzialko umilklo. Helikopter manewrowal zrecznie; teraz unosil sie bezposrednio nad krytym patio, a z drzwi po stronie pasazera zrzucono drabinke sznurowa. Drabinka otarla sie o porecz, Zlotin rzucil sie, by ja chwycic, ale poryw wiatru odsunal ja od wyciagnietych rak. Poczekal, az wahnie sie znow w jego strone, i kiedy mial zawiesic ramie na szczeblu, nagle drzwi patio sie otworzyly i dym zaczal unosic sie ku ciemnemu, zaslanemu chmurami niebu. Wykreciwszy sie na piecie, Zlotin wystrzelil serie w strone drzwi, a potem znow rzucil sie ku drabinie. Tym razem ja pochwycil, a wolna reka zaczal dziko gestykulowac pod adresem Rodenki, by uniosl go z patio. Helikopter wznosil sie wolno. Nagle Graham przebil sie przez dym i skoczyl w strone drabinki. Zdolal chwycic Zlotina oburacz za noge. Zlotin kopnal, trafiajac Grahama w brzuch, ale nie potrafil uwolnic sie z uchwytu. Klnac wsciekle, uderzyl pistoletem. Cios zeslizgnal sie po boku twarzy Grahama, ogluszajac go. Zlotin kopnal ponownie, z dzika sila uderzajac stopa w bark Grahama. Ten stracil rownowage i ciezko upadl na patio. Helikopter wszedl juz w ciasny wiraz, odlatujac od domu, gdy Sabrina szczupakiem wypadla na balkon i szybko uniosla sie na jedno kolano, celujac z beretty w Zlotina, ktory ciagle niepewnie zwisal z powoli wciaganej drabinki sznurowej. Na te odleglosc mogla go polozyc, ale potrzebny im byl zywy, przynajmniej do czasu odzyskania teczek. Wsadzila berette do kabury i podeszla do Grahama, ktory z trudem probowal podniesc sie na nogi. Skrzywila sie na widok glebokiego ciecia pod lewym okiem, wymierzonego pistoletem. Krew splywala strumieniem po twarzy Grahama az na koszulke. -Czy znalazlas Jacquesa? - spytal z niepokojem, scierajac wierzchem dloni krew z twarzy. -Nie, w srodku dym jest ciagle zbyt gesty - odrzekla, pomagajac mu wstac. Strzasnal ze zloscia jej dlon ze swego ramienia. -Jesli jeszcze go nie znalazlas, to co, u diabla, tu robisz? -Powiedziales, ze bierzesz sie za Zlotina, wiec wyszlam za toba na wypadek, gdybys potrzebowal pomocy - padla riposta. -Wyraznie kazalem ci zostac w srodku i poszukac Jacquesa. Czemu nigdy, choc raz w zyciu, nie mozesz zrobic tego, co ci polecono? - zloscil sie Graham, a potem przecisnal sie obok niej i zniknal w zasnutym dymem salonie. Stlumila wscieklosc i pospieszyla za nim. Oboje wolali Rusta, ale nie bylo odpowiedzi. Dym juz zaczal sie rozpraszac, gdy Graham potknal sie o fotel Rusta. Myslac o najgorszym, opadl na kolana i zaczal metodycznie obmacywac dywan dookola. Nagle palcami dotknal czegos. Byl to pantofel. Macajac dalej, sunal dlonia po nieruchomym ciele i odruchowo cofnal ja, gdy dotknela przesiaknietej krwia koszuli. -Sabrina? - zawolal. - Znalazlem Jacquesa. Paskudnie krwawi. Wyniose go na patio. Stad ledwie widze drzwi. -Spotkamy sie tam! - odkrzyknela przez dym. Graham lagodnie wsunal rece pod Rusta, a potem z wysilkiem wstal i ostroznie poniosl go przez pokoj na taras. Zorientowal sie, ze Rust nie zyje, zanim jeszcze zaczal sprawdzac mu puls. Zdjawszy swa kurtke do baseballu, przykryl nia twarz Rusta, a potem wolno obejrzal sie na Sabrine, ktora pojawila sie w drzwiach za jego plecami. Spojrzala na cialo szeroko otwartymi oczami, po czym podeszla do poreczy i, mocno objawszy sie rekami, patrzyla w dal, na morze. Z kacika jej oka splynela lza, ale Sabrina szybko ja otarla koncami palcow. -Z toba OK? - Graham polozyl dlon na jej ramieniu. -Oczywiscie - odparla gluchym glosem. -Wiem... - nagle przerwal, wyciagnal berette z kabury pod pacha i padl na ziemie, pociagajac ze soba Sabrine. -Co sie stalo? - spytala zaniepokojona. -Zdaje mi sie, ze widzialem tam jakis ruch - wskazal zarosla za dziedzincem. Sabrina wyciagnela berette i wytezyla wzrok, patrzac w kierunku, ktory Graham wskazywal palcem. Dokladnie przyjrzala sie zaroslom, a potem potrzasnela glowa. -Nic nie widze. Pewien jestes, ze cos dostrzegles? -Oczywiscie. -To mi wystarczy. Sprawdzmy tamto miejsce. Wrocili do salonu, gdzie dym rozproszyl sie juz w takim stopniu, ze widzieli wyjscie po drugiej stronie pokoju. Wysuwali sie do holu z plecami przycisnietymi do sciany. Ostroznie przedostali sie do drzwi wejsciowych. Sabrina otworzyla je szarpnieciem, a Graham wykonal obrot w miejscu, lukiem omiatajac dziedziniec lufa swej beretty. Nie bylo nikogo. Zauwazyl czarno ubrana postac rozciagnieta u stop schodow. Obok niej lezal karabinek. Graham podszedl do ciala. Ocenil, ze co najmniej tuzin pociskow trafilo w plecy. Szybko pomacal puls. Nic. Sabrina wypadla zza drzwi i zygzakami przebiegla w bezpieczne miejsce za fontanna na srodku dziedzinca. Wtedy ujrzala skrwawione cialo drugiego czlowieka, tez ubranego na czarno, przywarte do porytej pociskami sciany tuz pod patio. Graham, pochylony, podbiegl do niej i popatrzyl na drugie cialo. -Co to za jedni? -Sadzac z ich uzbrojenia, powiedzialbym, ze to ludzie z brygady - odparl Graham. -To nie ma sensu. Dlaczego mieliby byc tutaj? -Mam nadzieje, ze dowiemy sie tego - rzekl Graham, pokazujac palcem zarosla. - Jesli jest tam jeszcze jeden z nich, moze byc zywy. -Idz pierwszy, wiesz, gdzie cos ci mignelo - powiedziala. Graham wyskoczyl zza fontanny i pobiegl sprintem do debu na skraju dziedzinca. Trzymajac berette oburacz, zakrecil sie w miejscu, omiatajac lufa zarosla. Znajdujacy sie tam czlowiek osunal sie u stop drzewa, mial strzaskana lewa noge, groteskowo skrecona pod soba. Sciagnal kominiarke i probowal nia powstrzymac uplyw krwi z ziejacej w jego boku rany od kuli. Zauwazyl wychodzacego zza drzewa Grahama, ale nie probowal siegnac po bron. Graham opuscil berette i podszedl do lezacego. -Jestes z sil specjalnych? Ranny kiwnal glowa, przezwyciezajac bol. -Sabrina! - zawolal przez ramie Graham, a potem przykleknal kolo mezczyzny. - Wszystko bedzie OK, kumplu. Sprowadzimy tu jakas pomoc i w mgnieniu oka bedziesz w drodze do szpitala. -Juz wezwalem - wysyczal przez zacisniete zeby. - Jest w drodze. Moi dwaj koledzy... Graham potrzasnal glowa. -Obaj nie zyja. Przykro mi. Co tu sie, u diabla, stalo? -Helikopter mial dzialko zamontowane na podwoziu - odparl mezczyzna, zgrzytajac z bolu zebami. -Kto wam dal rozkaz, by tu przyjechac? -Kapitan Morales. -Sukinsyn - warknal Graham, a potem spojrzal przez ramie na Sabrine, ktora pojawila sie za nim. - Slyszalas? Kiwnela glowa. -A ty uwazasz, ze Morales jest wtyczka Zlotina? -Ty nie? - odrzekl Graham. -Pozniej o tym pomowimy - odparla. - Ten facet wymaga natychmiastowej opieki lekarskiej. Wroce do domu i zatelefonuje po pomoc. -Jest juz w drodze - zawiadomil Graham. Sabrina okryla swa kurtka ramiona mezczyzny, a potem ostroznie wyjela mu z dloni kominiarke, a zamiast niej podala czysta chusteczke. Wiedzac, ze zadne z nich nie jest w stanie nic wiecej zrobic bez fachowej pomocy lekarskiej, probowala podniesc go na duchu. W tym momencie uslyszeli odglos samochodu zblizajacego sie droga dojazdowa do domu. -Wyglada, ze kawaleria wreszcie przybyla - stwierdzil Graham, wstajac z miejsca. - Ty tu zaczekaj, a ja przyprowadze pomoc. -Mike? - zawolala za nim Sabrina. - Zrob teraz jakies glupstwo, a pulkownik cie ukrzyzuje. -Hej, zamierzam tylko sprowadzic pomoc dla tego faceta - uslyszala uspokajajaca odpowiedz. -I zetrzec sie z Moralesem, jesli jest tutaj. Nie mamy zadnych powaznych dowodow na wspolprace ze Zlotinem. Musisz zacisnac zeby do chwili, gdy poznamy wszystkie fakty. Graham nie czekal, by wysluchac do konca. Wyszedlszy z zarosli, udal sie na dziedziniec, gdzie przed frontem domu staly zaparkowane dwa czarne mercedesy. -Zostaw go, on nie zyje! - wrzasnal do sanitariusza, ktory schylil sie nad czlowiekiem lezacym u stop schodow na ganek. - Tam w zaroslach jest ranny. Ma strzaskana noge i kulke w zebrach. Widac wyraznie, ze bardzo cierpi. Sanitariusz spojrzal na mezczyzne stojacego tylem do Grahama, obok samochodu. Ten skinal glowa i sanitariusz natychmiast podniosl swa torbe i pobiegl w zarosla. Mezczyzna odwrocil sie twarza do Grahama. Byl to Morales. -Przyjechalismy tu jak najszybciej. Co sie stalo? Graham chwycil Moralesa i pchnal go na samochod. -Jacques Rust nie zyje, ty sukinsynu, oto co sie stalo. Zolnierz stojacy na posterunku przy drzwiach wejsciowych zbiegl ze schodow i wymierzyl w Grahama. -Nao - warknal Morales i nakazal opuscic bron. Zolnierz popatrzyl na Moralesa, potem na Grahama i powoli opuscil karabinek, by powrocic na posterunek przy drzwiach. Morales wyciagnal ramiona do Grahama. -Przykro mi z powodu twego kolegi, doprawdy przykro. Mialem watpliwosci co do wysylania tu zespolu bez zadnego wsparcia, ale po prostu wykonywalem rozkazy. -Kto ci kazal wyslac zespol? - zapytal Graham. -Major Inacio. Gdyby to sie powiodlo, zapewne otrzymalby pochwale. Ale sie nie udalo i teraz bedzie musial gesto sie tlumaczyc, gdy tylko ucichnie zamieszanie. -Tu sie nie mylisz - odparl Graham, odstepujac od Moralesa. Sabrina podbiegla do miejsca, gdzie stali obaj mezczyzni. -Mike, mowilam ci... -Jest OK - przerwal natychmiast Graham. - Inacio kazal ich wyslac. -Major Inacio? - powtorzyla zaskoczona Sabrina, spogladajac na Moralesa. -Tak - padla krotka odpowiedz. -Skad wiedzial, ze jest tu Zlotin? - zapytala. -Dom byl pod obserwacja - odparl Morales. -Ale sadzilam, ze major Inacio zgodzil sie po rozmowie z pulkownikiem Philpottem w Nowym Jorku wycofac zespoly obserwacyjne? -Pod warunkiem, ze UNACO bedzie wspolpracowac z nami po wypadkach w magazynie wczorajszego ranka - odrzekl Morales. - Nie byl przekonany, ze UNACO dotrzyma warunkow umowy. Jak widac, mial racje. -A czego, u diabla, sie spodziewales? - spytal ze zloscia Graham. - Zlotin jednoznacznie oswiadczyl, ze umowa zostanie zerwana, jesli wmieszaja sie sily specjalne. To byla nasza ostatnia szansa odzyskania nienaruszonych teczek. Musielismy zgodzic sie na jego zadanie. A teraz Inacio naprawde spalil nam te sprawe. -Przede wszystkim gdybyscie nam zaufali, mozna bylo uniknac niepotrzebnego rozlewu krwi. Przeciez Zlotin nie wiedzialby o tym, ze zawiadomiliscie nas o spotkaniu. -Blad w rozumowaniu - odparl Graham, odruchowo kierujac spojrzenie na Sabrine w nadziei, ze sie wtraci, nim on zdola wiecej powiedziec. Milczala jednak. -Jak moglby sie dowiedziec? - zaatakowal Morales. -Mysle, ze Inacio byl czlowiekiem Zlotina - oswiadczyl Graham. - Wiem, ze nie mam na to dowodow, ktore uznalby sad, ale odpowiedz mi na jedno pytanie: w jaki sposob Zlotin dowiedzial sie o tym domu? -Ja... tylko zakladalem, ze to wyscie mu powiedzieli? - odrzekl z wahaniem Morales, z odrobina niepewnosci w glosie. -To on zaproponowal, abysmy sie spotkali tutaj, gdy skontaktowal sie z pulkownikiem w Nowym Jorku - wyjasnila mu Sabrina. -No dobrze, zalozmy wiec chwilowo, ze major Inacio pracuje dla Zlotina - probowal zrozumiec Morales. - Czemu Zlotin mialby proponowac spotkanie z wami tutaj, wiedzac, ze to z pewnoscia bedzie swiadczylo o istnieniu wspolpracownika w brygadzie sil specjalnych? To bez sensu. -A ja uwazam, ze to ma sens - niezwlocznie odparl Graham. - Powiedzialem, ze Inacio byl wtyczka Zlotina w brygadzie sil specjalnych. To juz czas przeszly. Z tego, co Zlotin oswiadczyl dzis po poludniu, wynika w sposob oczywisty, ze obecnie dziala jako wolny strzelec. Dal nam juz dosc informacji, by skazac Jannoca na dozywocie. Wiec juz nie potrzebuje Jannoca i nie beda mu potrzebni zadni dawni poplecznicy, prawda? Proponujac spotkanie tutaj, dal do zrozumienia, ze o bezpiecznym domu dowiedzial sie od kogos z waszej brygady. Z jakiego powodu domagalby sie, abysmy wykluczyli z tej sprawy sily specjalne? Wiedzial, ze jesli jego czlowiek dowie sie, ze zostal oszukany, to moze wyslac tu oddzial, by wyrownac rachunki. -Przypuszczam, ze ci trzej prowadzili obserwacje juz wowczas, gdy Zlotin przybyl do domu - rzekla Sabrina, wskazujac martwego zolnierza u stop schodow. Morales kiwnal glowa. -Natychmiast rozpoznali Zlotina na podstawie fotografii, ktora mamy w kartotece. I wtedy zawiadomili przez radio kwatere glowna. -Czy Inacio byl tam wowczas? -Nie, ja bylem oficerem dyzurnym. Z miejsca skontaktowalem sie z majorem i wtedy on wydal mi rozkaz wejscia na teren domu. -Oczywiscie nie mogl ryzykowac czekania - stwierdzil Graham. - Jak dokladnie brzmialy jego rozkazy? Morales utkwil wzrok w ziemi, ciagle jeszcze borykajac sie z tym, co juz uznal za ostateczny dowod powiazania Inacia ze Zlotinem. -Jak brzmialy jego rozkazy, kapitanie Morales? - powtorzyl Graham. -Strzelajcie, by zabic - odrzekl Morales ledwie doslyszalnym glosem. -I z tego powodu trzech ludzi juz nie zyje - dodal gorzko Graham. -Co chcesz, bym zrobil? - spytal Morales. -Nic. To juz nie nalezy do nas - stwierdzil Graham. - Musze skontaktowac sie z pulkownikiem Philpottem w Nowym Jorku i powiadomic go o smierci Jacquesa. On zalatwi, co trzeba, z tutejszymi wladzami, by rozpoczac dochodzenie co do Inacia. Ale czy beda w stanie postawic mu jakiekolwiek zarzuty nie do odparcia, to nader watpliwe. -A wy nie zrobiliscie postepow w staraniach o odzyskanie teczek UNACO - powiedzial Morales, patrzac na dwoch zolnierzy, wynurzajacych sie z zarosli. Niesli na noszach kolege, ktoremu zaaplikowano srodek nasenny. -Dzis zrobilismy wiecej niz kiedykolwiek - odparl Graham. - Zlotin nie popelni dwukrotnie tego samego bledu, tego mozesz byc pewien. -Doskonale sobie poradziles - powiedzial Zlotin, wchodzac do celi Rodenki. -Za to mi placisz - odparl Rodenko siedzac na lozku i czyszczac swoj pistolet. -Odpowiedz najemnika - prychnal pogardliwie Zlotin. -Drwij sobie, ile chcesz, ale to nie moje plany pokielbasily sie po wydarzeniach dzisiejszego popoludnia - zauwazyl Rodenko, nie odrywajac wzroku od sprezyny powrotnej, ktora wlasnie czyscil. -To chwilowe niepowodzenie i nic wiecej. -No to co teraz zrobisz? -Juz skontaktowalem sie z mymi przelozonymi w kraju - oswiadczyl Zlotin. - Zgodzili sie, ze powinienem dzialac w dalszym ciagu i zajac sie czarnym rynkiem. Prawda, ze teraz zgromadzenie kapitalu niezbednego do sfinansowania puczu zajmie o wiele wiecej czasu, ale z tym musimy sie pogodzic. -A dlaczego nie podwyzszysz ceny i nie zlozysz ponownej oferty UNACO? Mysle, ze za drugim razem beda sklonniejsi do negocjacji. -Rozmowy z UNACO sa zamkniete - padla lakoniczna odpowiedz. -To byla tylko propozycja, nic wiecej. -Otrzymalem nowe rozkazy. Mam spotkac sie z moim szwagrem w Oranie w Algierii. Bedzie moim nowym partnerem. -Chcesz przez to powiedziec, ze nie jestem ci potrzebny? - zainteresowal sie Rodenko. -Od pojutrza juz nie. Wynajeto dla mnie cessne w firmie w Porto i zalatwiono wymagane zezwolenie na lot do Algierii. Od ciebie oczekuje tylko, ze rano odwieziesz mnie helikopterem na kontynent. Od tej chwili bedziesz wolny. -O jakiej porze stad odlatujemy? -Z pierwszym switem - odrzekl Zlotin, kierujac sie ku drzwiom. -Bede gotow - zawolal za nim Rodenko, a potem powrocil do czyszczenia pistoletu. Graham nie wiedzial, jak dlugo stal na balkonie, pograzony w zadumie, gdy wyrwalo go z niej glosne pukanie. Podszedl do drzwi i zerknal przez judasza, calkowicie pewny, ze ujrzy w korytarzu Sabrine. Tymczasem byl to Kolczynski. Graham otworzyl mu drzwi, nie zdolawszy opanowac wyrazu zaskoczenia. -Siergieju, co ty tu robisz? Doktor powiedzial, ze nie zostaniesz wypisany ze szpitala wczesniej niz w polowie przyszlego tygodnia. -Wypisalem sie godzine temu - oswiadczyl Kolczynski. - Doktor nie okazal zadowolenia, ale bede sie czul doskonale, jesli nie dopuszcze do przemeczenia. -Jestes bardzo blady. Dobrze sie czujesz? -Poczuje sie dobrze, gdy wreszcie zdecydujesz sie zaprosic mnie do srodka. Graham odsunal sie, by wpuscic Kolczynskiego do pokoju. -Napijesz sie kawy? -Tak, prosze - odrzekl Kolczynski, zacierajac rece. - Czemu w taka noc zostawiasz drzwi balkonu otwarte? Zimno tu jak na Syberii. -Gdy zapukales, bylem na balkonie. Uczciwie mowiac, nie zauwazylem nawet zimna, poki o tym nie powiedziales. Wydaje mi sie, ze moj umysl ciagle zajety jest czym innym. Graham zamknal przesuwne drzwi, a potem odwrocil sie, by spojrzec na Kolczynskiego. -Przypuszczam, ze slyszales o Jacquesie? -A jak myslisz, czemu tu jestem? Pulkownik poinformowal mnie o wszystkim przez telefon dzisiejszego wieczoru - powiedzial Kolczynski, rozsiadajac sie w fotelu. - Jak Sabrina zniosla smierc Jacquesa? -Po opuszczeniu bezpiecznego domu stala sie bardzo milczaca. Nie wydaje mi sie, by powiedziala choc slowo w samochodzie, gdysmy tu jechali, a gdy wprowadzilismy sie, zawiadomila, ze zamierza wziac dluga kapiel. To bylo ponad godzine temu. -Oczywiste jest, ze chce przez pewien czas zostac sama - skomentowal Kolczynski. -Taa, ja tez tak to odbieram - odparl Graham, podajac Kolczynskiemu filizanke kawy. -To zrozumiale. Ostatecznie byl kiedys jej partnerem. -Laczylo ich cos wiecej. Zawsze traktowala Jacquesa jak starszego brata, ktorego nigdy nie miala. Pamietasz, jak ona i ja zawsze rzucalismy sie sobie do gardla, gdy tylko wstapilem do UNACO? -Bardzo dokladnie - odparl Kolczynski, spogladajac na Grahama nad brzegiem filizanki. -Czy wiesz, ze niekiedy telefonowala do Jacquesa do Zurychu, by z nim o tym pomowic? -Nie, tego nie wiedzialem - zaciekawil sie Kolczynski. -Na samym poczatku. Wydarzylo sie to tylko trzy czy cztery razy, poki nie doszlismy do porozumienia. Ale pamietam, ze w owym czasie bylem na to niezle wkurzony. Jesli miala jakis problem, czemu nie zwracala sie do C.W.? On byl szefem naszego zespolu, a nie Jacques. -Zawsze dziwilem sie, czemu nie lubiles Jacquesa - stwierdzil Kolczynski. -Nigdy nie bylo tak, bym zywil uraze do Jacquesa - bronil sie Graham. - Mialem dla niego najwyzszy szacunek. Zawsze byl prawdziwym zawodowcem. Jednym z najlepszych w tej grze i wiesz o tym rownie dobrze jak ja. -Wiem, ze szanowales go na plaszczyznie profesjonalnej, ale nigdy nie czules sie z nim swobodnie na gruncie towarzyskim, zgadza sie? -Na gruncie towarzyskim nie czuje sie swobodnie z wiekszoscia ludzi - odparl Graham, przeczesujac wlosy palcami. - Jezu, to byl tylko niewinny komentarz, a ty nagle pakujesz w to jakis tam freudyzm. -OK, temat zamkniety - podsumowal Kolczynski, a potem wskazal na telefon. - Popros Sabrine. Mam cos do przedyskutowania z wami. Graham zatelefonowal, a Sabrina obiecala, ze zaraz sie zjawi. Po chwili Graham wprowadzil ja do pokoju. -Jak sie czujesz, Siergieju? -Jeszcze troche slabo, ale wszystko bedzie dobrze - zapewnil ja Kolczynski. -Myslalam, ze pulkownik przyleci, by osobiscie kierowac operacja - zainteresowala sie. - To wlasnie dawal do zrozumienia, gdy Mike rozmawial z nim dzisiaj. -Taki mial zamiar. Poniewaz siedem zespolow tez wykonuje w tej chwili zadania, nie mogl natychmiast opuscic Centrum Dowodzenia. Dlatego zapytal mnie, czy czuje sie na silach pokierowac operacja. -W interesie UNACO czy dla KGB? - wypalil Graham. Kolczynski ostro spojrzal na niego. Niepewnie zmruzyl oczy. -Co KGB ma z tym wspolnego? -Przejmujesz te firme jako nowy dyrektor na poczatku przyszlego roku, prawda? - odrzekl Graham. - Czy tez powinienem posluzyc sie jej nowa nazwa: Wywiad Rosyjski? -Jak sie o tym dowiedziales? - spytal Kolczynski. -Jacques nam powiedzial - odparla Sabrina. -Tak, to prawda - przyznal wreszcie Kolczynski. - Przyjalem funkcje dyrektora nowego Wywiadu Rosyjskiego, ale wciaz jestem zastepca dyrektora UNACO i bede wykonywal moje obowiazki najlepiej jak umiem. Mam nadzieje, ze to wyjasnia sytuacje, ale jesli ktores z was powatpiewa w moja lojalnosc, to nadszedl czas, by o tym powiedziec. A gdyby tak bylo, wowczas raczej zrzekne sie funkcji, niz naraze te operacje. Nie mozemy sobie pozwolic na prace w atmosferze podejrzen i niepewnosci, gdy stawka jest tak wysoka. -Siergieju, nie watpie w twoja lojalnosc wobec UNACO - pospiesznie zapewnila go Sabrina. -Michaelu? - spytal Kolczynski, patrzac na Grahama. -Tracimy czas - rzekl Graham, siadajac na lozku obok Sabriny. - Zacznijmy odprawe. -Trudno to bedzie nazwac odprawa - stwierdzil Kolczynski, siegajac po aktowke stojaca na podlodze obok niego. - Prawde mowiac, jest tylko jedna informacja, ktora mam wam przekazac. Michaelu, wydaje sie, ze twoje przeczucie zwiazane z Inaciem ostatecznie okazalo sie sluszne. -Czy zostal aresztowany? - szybko spytal Graham. -Zniknal - brzmiala odpowiedz. -Co znaczy "zniknal"? -Dokladnie to, co powiedzialem, Sabrino - odparl Kolczynski, wyciagajac arkusz papieru z kartonowej teczki. - Jego zona potwierdzila, ze wyszedl z domu mniej wiecej w tym czasie, gdy przekazano kapitanowi Moralesowi przez telefon rozkaz zamordowania Zlotina. Powiedziala, ze mial ze soba torbe podrozna, lecz nie wie, co zawierala. I wtedy widziano go po raz ostatni. -Czy powiedzial zonie, dokad idzie? -Nie, ale ona byla przyzwyczajona do tego, ze Inacio wychodzil, nic nie mowiac. To nalezalo do jego pracy. Jest poszukiwany na mocy specjalnego rozkazu, do tej pory jednak wladze niczego nie uzyskaly. -Ile czasu uplynelo od chwili, gdy opuscil dom, do wydania specjalnego rozkazu? - zainteresowala sie Sabrina. -Pare godzin. -Wiec, teoretycznie rzecz biorac, mogl juz nawet dac dyla z kraju - skomentowala. -Teoretycznie tak - przyznal niechetnie Kolczynski. -Moze juz byc martwy - podsunal Graham. - Istnieje mozliwosc, ze popelnil samobojstwo. Musial zorientowac sie, ze trop w koncu doprowadzi do niego. Wiec co bedzie, jesli sie okaze, ze dokonujac ostatniego aktu zemsty, probowal wyrownac rachunki i kazal zabic Zlotina, nim odebral sobie zycie? -Jest taka mozliwosc, zgoda, i zwrocili na nia uwage takze niektorzy jego koledzy. Ale poki nie zostanie znalezione cialo, musze zakladac, ze jest jeszcze zywy. Kolczynski dopil kawe, zamknal teczke i wsunal ja do aktowki. -Coz, jesli mi wybaczycie, musze jeszcze przeczytac wszystkie meldunki, ktore Jacques napisal w tej sprawie. -Czy zamieszkales w hotelu? - spytal Graham. -Tak. Jestem na drugim pietrze, choc musze przyznac, ze widok z niego nie jest nawet w przyblizeniu tak spektakularny, jak ten, ktory stad macie na ogrody - stwierdzil Kolczynski, podchodzac do przesuwnych drzwi. -To taki drobny luksus, przyslugujacy skazancom - rzucil w strone odchodzacego Graham. -To sie jeszcze nie skonczylo, Michaelu - odpowiedzial Kolczynski. -Nigdy bym sie nie domyslil - parsknal Graham. -Pulkownik juz skontaktowal sie z szefami wszystkich najwiekszych agencji wywiadowczych, by ich ostrzec, ze Zlotin moze handlowac teczkami na czarnym rynku. Oni ze swej strony zaalarmowali wlasnych agentow operacyjnych, wiec jesli jakiekolwiek dokumenty zaczna krazyc nielegalnie, bedziemy o tym wiedzieli. -I co wtedy? - zainteresowal sie Graham. -Zlozymy oferte, oczywiscie przez trzecia osobe, i w ten sposob byc moze uda nam sie ustalic, gdzie dziala Zlotin, i poczynic stosowne kroki. -Do tego bardzo daleko, lekko liczac - docial pogardliwie Graham. -Powiedzialem, ze to sie jeszcze nie skonczylo, ale nie powiedzialem, ze latwo bedzie odzyskac teczki. Wrecz przeciwnie, uwazam, ze po tym, co sie wydarzylo dzisiejszego popoludnia w bezpiecznym domu, Zlotin bedzie superostrozny. I niewazne, czy jest daleko, czy nie, on wciaz ma teczki, wiec wciaz istnieje szansa na ich odzyskanie. Natomiast za wszelka cene nie mozemy dopuscic do tego, by jakikolwiek z odszyfrowanych dokumentow, nawet najblahszy, trafil do osoby trzeciej, bo wowczas moze zostac uzyty jako dowod na istnienie UNACO. A to z pewnoscia oznaczaloby likwidacje organizacji, przynajmniej takiej, jaka znamy. -Troche na to zbyt pozno, gdy "New York Sentinel" planuje wlasne, wielkie ujawnienie UNACO gdzies w najblizszych dniach - zauwazyl Graham. -Pulkownik ciagle jeszcze hamuje ich za pomoca historyjki, ktora wymyslil dla Larry'ego. Tak dlugo, jak dlugo Ryan mysli, ze moze polozyc reke na podwojnej sensacji, zapewne bedzie wstrzymywal publikacje. -Bedzie wstrzymywal, tylko jak dlugo? - szybko wytknal Graham. - Facet ma juz w rekach zdobycz roku. Watpliwe, czy bedzie chcial trzymac pod suknem tego rodzaju rewelacje, prawda? -Moge sie zgodzic, ze czasu zaczyna nam brakowac, ale w tej chwili kazda dodatkowa godzina ma kluczowe znaczenie, jesli mamy znalezc cos, co sprawi, ze ta opowiesc nigdy nie dotrze do opinii publicznej. A wiesz rownie dobrze jak ja, iz UNACO slynela z tego, ze umiala niekorzystna sytuacje obrocic tak, aby posluzyla organizacji. Tego dowodzi jej nieustanne istnienie, czyz nie? -Az do tej chwili - stwierdzil po dlugim namysle Graham. - Wiem, Siergieju, ze masz dobre intencje, ale gdyby istnialy jakiekolwiek brudy obciazajace Ryana czy Warren, juz by o nich wiedziano. -Mam nadzieje, ze sie mylisz - odrzekl Kolczynski, wzial swa aktowke i wyszedl z pokoju. Graham zamknal za nim drzwi, a potem zwrocil sie do Sabriny. -Bylas przez caly czas bardzo milczaca. Z toba wszystko OK? Kiwnela glowa. -Myslalam, to wszystko. -Jacques? -Nie, wlasnie myslalam o C.W. Chcialabym, aby znalazl jakis sposob na skontaktowanie sie z nami i zawiadomienie, ze z nim jest wszystko dobrze. Nie mielismy od niego najmniejszej wiadomosci od Wigilii, a po tym, co sie dzisiejszego popoludnia wydarzylo w bezpiecznym domu... -Powiedzialem ci juz, ze ten facet zyje zaczarowanym zyciem - odparl Graham, probujac ja pocieszyc. - Nie martw sie, skontaktuje sie z nami, gdy bedzie mogl. -Zapewne masz racje - szepnela. -Czy bym ci sklamal? - zapytal pol zartem, pol serio. -Zdarzalo sie - odrzekla z usmiechem. -Taa, lecz nie tym razem. Zaufaj mi. - Graham popatrzyl na zegarek. - Jest po osmej, a ja umieram z glodu. Wiesz, od sniadania nie mialem nic w ustach. Masz ochote na posilek w restauracji? - Zauwazyl w jej spojrzeniu wahanie. - Potrafie zrozumiec, jesli teraz chcesz zostac sama. Ty i Jacques byliscie sobie bardzo bliscy. -Jacques byl dobrym przyjacielem - odrzekla po namysle. -Wiem - przyznal cicho Graham. -Chodz - powiedziala wstajac. - Nie ty jeden umierasz z glodu. -Jestes pewna, ze nie chcesz chwili samotnosci? -Juz mialam czas dla siebie i dlatego czuje sie znacznie lepiej. Teraz jestem gotowa wrocic do owczarni. - Zauwazyla, ze Graham patrzy na nia niepewnie. - Czybym ci sklamala? -Zdarzalo sie - odmruknal i chwyciwszy z szafy marynarke, podazyl za nia na korytarz. 12 Dwudziesty osmy grudnia Whitlock popatrzyl na swietlny cyferblat swego zegarka. Dwadziescia minut po polnocy. Czas, by wykonac swoj plan ucieczki... Ze stolika obok lozka wzial latarke elektryczna, podszedl do drzwi i zatrzymal sie, nasluchujac jakiegokolwiek odglosu z celi znajdujacej sie w glebi korytarza, gdzie przetrzymywano wiezniow. Bylo zupelnie cicho. Wslizgnal sie bezglosnie do sasiedniej celi, w ktorej znajdowala sie prowizoryczna kuchnia; dopiero zamknawszy za soba drzwi, zapalil latarke. Promien oswietlil przedmioty, ktore poprzedniego wieczoru zostawil kolo cylindra z butanem: budzik, male lusterko kieszonkowe - te rzeczy, jak przypuszczal, nalezaly poprzednio do Bergera - ogarek swiecy, pudelko zapalek i dwa kawalki przewodu elektrycznego, mniej wiecej rownej dlugosci, ktore znalazl w jednej z cel. Wczesniej juz wyjal szkielko z budzika i przygotowal odcinki przewodu elektrycznego, usunawszy kawalki izolacji z obu koncow, pozostawiajac zas gole druty. Przykleknal kolo cylindra z gazem i zapalil swiece. Gdy plomien rozblysnal, zgasil latarke i odkreciwszy koncowke z soczewka, wyjal malenka szklana zaroweczke, w ktorej znajdowal sie delikatny drucik wolframowy. Teraz mial przystapic do najtrudniejszej czynnosci: zerwac banke zarowki, nie uszkadzajac wewnetrznego drucika. Zaczal poruszac ostroznie szklem, ujetym miedzy kciuk i palec wskazujacy, probujac poluzowac je w takim stopniu, by dalo sie odjac od oprawki, ale bez naruszenia drucika. Po kilku minutach uporczywego uciskania poczul, ze szkielko zaczyna ustepowac. Zacisnawszy zeby, delikatnie zaczal podnosic je i opuszczac, jak dziecko probujace usunac zab mleczny, az wreszcie oddzielilo sie od oprawki. Wytarl oczy z potu, a potem, jak najostrozniej, zdjal banieczke z drucika. Zblizyl swiece do latarki, by sie upewnic, ze drucik pozostal nie uszkodzony. Oderwawszy zewnetrzna gumowa oslone latarki, przymocowal jeden koniec przewodu elektrycznego do obnazonego bieguna ujemnego, drugi zas do wskazowki minutowej budzika. Nastepnie przymocowal drugi kawalek przewodu: jednym koncem do bieguna dodatniego, drugim do wskazowki godzinowej budzika. Z pudelka wyjal trzy zapalki, kazda z nich przelamal w taki sposob, by utworzyly ksztalt litery "L" i starannie ustawil je przed latarka, z glowkami dotykajacymi drucika. Nastepnie nastawil wskazowke godzinowa na szosta, minutowa zas na dwadziescia po szostej, zdmuchnal swiece i wstal. Teraz zostalo mu juz tylko jedno: otworzyc zawor cylindra z gazem. Poniewaz cylinder byl nowy, Whitlock ocenil, ze w ciagu okolo pieciu minut zawarty w nim gaz wydobedzie sie na pokoj. Gdy dwa druty zetkna sie na cyferblacie zegara, wlaczy sie latarka, a potem rozzarzony drucik zapali zapalki... Gdy opuszczal cele, jego wzrok juz przyzwyczail sie do ciemnosci. Rzuciwszy swa watowana kurtke na podloge kolo cylindra, zamknal za soba drzwi kuchni i cichaczem przedostal sie do celi znajdujacej sie najblizej drzwi bezpieczenstwa. Wyjal z kieszeni lusterko, oparl je o dol drzwi i tak manipulowal, az wreszcie byl w stanie widziec w nim caly dlugi, pusty korytarz. Teraz juz mogl sledzic kazdy ruch Rosjan, sam pozostajac niewidoczny; w chwili gdy znikna w celi, by zbadac szkody, zdola sie przemknac do holu inspekcyjnego. Zdawal sobie sprawe, ze jego plan wystawiony jest na liczne niepomyslne zbiegi okolicznosci, jesli Rosjanie nie zastosuja sie do jego starannie opracowanego scenariusza. Co bedzie, jesli Zlotin zostawi straznika przy drzwiach bezpieczenstwa? Jesli zamkna za soba owe drzwi? Jesli jeden z nich pozostanie na korytarzu? A jednak mimo tych zastrzezen wierzyl nieugiecie, ze zrobil co mogl, dysponujac tak ograniczonymi srodkami. Wiedzial, ze jesli Rosjanie go zlapia, to go zabija. Ale byl tez pewien, ze tak czy owak zamierzaja zabic jego i zakladnikow jeszcze dzisiaj, zanim opuszcza wyspe. W ten sposob istnialo jednak prawdopodobienstwo powodzenia. Nie mial nic do stracenia, juz nic... Sila eksplozji zatrzesla calym wiezieniem. Zlotin, ktory spal w swej celi, wyszarpnal pistolet z kabury lezacej na stole obok lozka i pobiegl do pokoju operacyjnego. -Co sie dzieje? - zapytal zdumionego Rodenke, ktory z niepokojem wpatrywal sie w ekran radaru. -Mogla to byc rakieta dalekiego zasiegu - powiedzial Rodenko. - Tu nic sie nie pokazalo. Ten, kto do nas strzela, w oczywisty sposob musi znajdowac sie poza zasiegiem radaru. -Nie sadze, by to byla rakieta. Wladze nie zdecyduja sie na ostrzelanie wiezienia, nie wiedzac gdzie dokladnie znajduja sie zakladnicy. Zlotin otworzyl arsenal i wyjal z niego dwie pary okularow noktowizyjnych i dwa karabinki samoczynne AK-47. Wreczyl pare okularow i jeden karabinek Rodence, a potem podszedl do drzwi. -Jazda, ruszajmy. Rodenko wlozyl okulary, a potem pobiegl za Zlotinem, kierujacym sie prosto do skrzydla, gdzie przetrzymywano zakladnikow. Zajeli pozycje po obu stronach drzwi bezpieczenstwa. Zlotin dal znak Rodence, by ten uruchomil je swoja karta magnetyczna. W chwili gdy sie rozsunely, Zlotin wykonal obrot, omiatajac lufa AK-47 korytarz. Natychmiast zauwazyl wygiete drzwi celi w drugim koncu korytarza. -Royce! - ryknal. Nie otrzymawszy odpowiedzi, zignorowal roznamietnione wrzaski i glosne walenie w drzwi, dobiegajace z celi zakladnikow, i pobiegl prosto do pomieszczenia Whitlocka. Bylo puste. Przekroczywszy zniszczone drzwi, zajrzal ostroznie do sasiedniej celi, gdzie znajdowala sie dotychczas kuchnia. Czesc sciany naprzeciw drzwi zostala wydmuchnieta na zewnatrz sila wybuchu. Podszedlszy ostroznie do ziejacej dziury, ujrzal i uslyszal fale rozbijajace sie o podnoze skaly ponizej. Czesc sciany, obluzowanej przez eksplozje, nagle zapadla sie i poleciala w ciemnosc. Zlotin szybko odsunal sie, zaczepiajac obcasem o jakis lezacy na podlodze przedmiot. Byly to skrecone szczatki cylindra na gaz. -Gdyby to byla rakieta, sciana implodowalaby, a nie eksplodowala, prawda? - powiedzial Zlotin, gdy w drzwiach ukazal sie Rodenko. -Wiec co to bylo? - spytal Rodenko, wygladajac przez wybita dziure na lezace w dole morze. -Wynos sie stamtad! - syknal ze zloscia Zlotin. - Sciana jest niepewna. Moze zwalic sie w kazdej chwili. Rodenko podszedl do Zlotina, schylonego nad cylindrem od gazu. -Co tam masz? -Przyczyne wybuchu. Przeciek gazu. -To Royce zginal - rzekl Rodenko, podnoszac z podlogi strzep materialu; wszystko co zostalo z kurtki pozostawionej przez Whitlocka w celi. - Mozliwe, ze przez omylke zostawil otwarty zawor cylindra. Moze poczul ze swej celi zapach gazu, a gdy wszedl, by zbadac, co sie dzieje, wzniecil iskre, ktora spowodowala eksplozje. Iskre moglo wywolac otwarcie drzwi. Nie mial najmniejszej szansy. -Jesli w ten sposob powstala iskra, powinien byl zostac wyrzucony na zewnatrz, prawda? - sprzeciwil sie Zlotin, wybiegajac na korytarz. Byl pusty. Obejrzal sie na Rodenke. - Wiec gdzie jest cialo? -To tylko teoretyczne rozwazania - przypomnial Rodenko. - Byc moze juz znajdowal sie w srodku, gdy gaz wybuchl. Sila eksplozji mogla go wyrzucic do morza. Cokolwiek sie zdarzylo, nie mogl tego przezyc. -Chyba ze urzadzil tu przedstawienie, by wygladalo na to, ze zostal zabity - odparl Zlotin. -Po co mialby to robic? - zdziwil sie Rodenko. - Przeciez mielismy mu zaplacic reszte naleznych pieniedzy, nim lano odlecimy. Nie mogl wiedziec, ze zamierzamy zabic... -Oczywiscie, pokoj operacyjny - przerwal ostro Zlotin, strzeliwszy palcami. - To musi byc to. -To musi byc co? - spytal Rodenko, ale Zlotin juz mknal do drzwi bezpieczenstwa. Rodenko ruszyl za oddalajacym sie Zlotinem. Zamknal drzwi i przebiegl przez hol inspekcyjny do miejsca, gdzie Zlotin juz zajal pozycje przed wejsciem do oswietlonego skrzydla, w ktorym znajdowal sie pokoj operacyjny. -Co sie dzieje, Nikolaju? -Teraz nie ma czasu na wyjasnienia - rzucil Zlotin, podciagajac na czolo okulary noktowizyjne. - Jesli jest tutaj w srodku, chce go wziac zywcem. Zrozumiano, Wiktorze? Zywcem. Rodenko tylko kiwnal glowa. Zlotin pierwszy podazyl do pokoju operacyjnego. Rodenko szedl tuz za nim, oslaniajac go z tylu. Dotarlszy do sciany przyleglej do pokoju operacyjnego, Zlotin wykonal obrot, trzymajac oburacz przygotowany do strzalu AK-47. Cela byla pusta. -Sprawdz reszte skrzydla, moze ukrywac sie tam w jednej z cel - polecil, gdy za jego plecami pojawil sie Rodenko. Posluzywszy sie ponownie karta, Rodenko zamknal drzwi bezpieczenstwa, nim dokladnie przeszukal wszystkie pomieszczenia. Nie znalazl nikogo. Gdy powrocil, pokoj operacyjny byl pusty. -Nikolaju? - zawolal. Zadnej odpowiedzi. - Nikolaju? - powtorzyl z naglym niepokojem w glosie. Zlotin wynurzyl sie ze swej celi, na jego twarzy malowala sie wscieklosc. -Moja karta magnetyczna zniknela. Lezala na stole, obok lozka. Domyslam sie, ze zabral ja, by dostac sie na ladowisko helikopterow. Na pewno chce uszkodzic maszyne i w ten sposob zatrzymac nas na wyspie. -Helikopter jest zamkniety. - Rodenko wyjal z kieszeni miniaturowy nadajnik. - To uruchamia zamek. -Musimy sprawdzic. Rodenko zamknal za soba drzwi bezpieczenstwa, a potem chwycil Zlotina za reke. -Nikolaju, nie wiem, co sie tu dzieje, ale gdy tylko znajdziemy Royce'a, bedziesz mial cos niecos do wyjasnienia. Zlotin spojrzal groznie na Rodenke. Wyrwawszy ramie, nasunal okulary noktowizyjne na oczy i pobiegl do metalowych schodow po drugiej stronie holu inspekcyjnego. Pedzil, pokonujac po dwa stopnie naraz, potem pomknal ze wszystkich sil dlugim, bezokiennym korytarzem, pozostawil za soba dwoje otwartych drzwi bezpieczenstwa i zatrzymal sie, by nabrac tchu, gdy dotarl do podnoza drugiego ciagu metalowych schodow, prowadzacych na ladowisko. Drzwi bezpieczenstwa u ich szczytu byly zamkniete. Dogonil go zadyszany Rodenko. Wspinali sie ostroznie, uwazajac na miejsca po brakujacych schodkach. -Jesli dostal sie do helikoptera, czy moze uruchomic automatyczne dzialko? - spytal Zlotin, gdy juz znalezli sie u szczytu. -Nie. Jemienkow zainstalowal dla mnie w kokpicie maly komputer, sterujacy dzialkiem i wszystkimi instrumentami. Royce nie zdola uruchomic niczego w kokpicie, nie znajac kodow dostepu do programu. -Dobrze. - Zlotin wskazal karte w rece Rodenki. - Otworz drzwi, ja wyjde pierwszy. Rodenko otarl pot z czola, po czym wsunal karte do szpary. Zlotin trzymal AK-47 wycelowany w helikopter. Ujrzeli odslonieta siatke maskujaca, drzwiczki od strony pasazera, a takze Whitlocka pochylonego nad tablica sterownicza w kokpicie. Dopiero gdy Rosjanie podbiegli do smiglowca, Whitlock podniosl glowe i spojrzal na nich. Zlotin wykonal ruch karabinkiem, nakazujac Whitlockowi wysiasc. Whitlock popatrzyl na Zlotina, na Rodenke i na dwa kalasznikowy. Uznawszy beznadziejnosc swej sytuacji, powoli otworzyl drzwiczki kokpitu i wyskoczyl na ziemie. Cisnal do stop Zlotinowi splatana mase przewodow, a potem wolno podniosl rece nad glowe. -Gdybym mial wiecej czasu, zrobilbym lepsza robote - oswiadczyl ze smutkiem. -Zrewiduj go - warknal Zlotin. Rodenko pchnal Whitlocka na scianke helikoptera i obszukal go. Za spodniami znalazl wkretak, ten sam, ktory zostawil poprzedniego dnia w pokoju operacyjnym. To wyjasnialo, w jaki sposob Whitlock zdolal sforsowac drzwi i wywazyc wieko ochronne w kokpicie, by dostac sie do skomplikowanego systemu przewodow kontrolujacych uklad sterowania. -Przypuszczam, ze juz skontaktowales sie przez radio ze swymi kolegami - rzekl do niego Zlotin. - Bo po coz uszkadzalbys helikopter, gdybys nie mial powodu, by nas tutaj zatrzymac. -Kolegami? - powtorzyl Whitlock marszczac brwi. -Twoimi kolegami z UNACO. Mike'em Grahamem i Sabrina Carver. -Doprawdy nie wiem, o kim mowisz - odparl Whitlock. - Nazywam sie... -Clarence Wilkins Whitlock - przerwal mu Zlotin. - Dowodca Trzeciego Zespolu Operacyjnego UNACO. -On jest z UNACO? - spytal zdumiony Rodenko. - Od jak dawna o tym wiedziales? -Znalem jego prawdziwa tozsamosc od czasu, gdy go wynajalem w Marsylii - stwierdzil Zlotin. - Fotografia, Whitlock, to byl bardzo pomyslowy chwyt. Oczywiscie pomysl waszego pulkownika Philpotta. I powiodlby sie, owszem, gdyby nie to, ze mam swojego czlowieka w UNACO. W rzeczywistosci robil to od chwili, gdy go zwerbowala organizacja. Whitlock wiedzial, ze byloby bezsensowne dalsze udawanie, iz jest Frankiem Royce'em. Zlotin wiedzial o nim wszystko. -Tak wiec juz w chwili werbowania nie tylko miales mnie pod obserwacja, ale rowniez skutecznie wycofales z operacji. -W wielkim skrocie tak wlasnie bylo. -Czemu po prostu nie zabiles mnie w Marsylii? -Nie moglem ryzykowac. UNACO przymknelaby Jannoca, gdyby w Marsylii sie okazalo, ze nie zyjesz. Jannoc jest miekki i w koncu zapewne ujawnilby informacje o wyspie. A poza tym, jak slusznie zauwazyles, w ten sposob zdolalem wylaczyc cie z operacji. No, przynajmniej do tej chwili. Jak powiedzialem, musze zalozyc, ze juz wezwales kolegow. Ale nie martw sie, potrafimy tu odeprzec kazdy atak. Przeciez to jest forteca. -Tylko we dwoch? Przypuszczam, ze teraz jest was tylko dwoch? Nie widzialem tu Jemienkowa od paru dni. Zakladam, ze jego znikniecie ma cos wspolnego z jachtem motorowym, ktory odplynal stad w noc Bozego Narodzenia. Cela wychodzaca na przystan ma swe zalety. A dziwne, w ogole nie slyszalem, by powracal. -Kapitan Jemienkow zostal zabity podczas wykonywania zadania - padla sucha odpowiedz. -Moje kondolencje - odparl chlodno Whitlock. -Jego smierc zostala juz pomszczona. Twoj przyjaciel, jak sadze? Jacques Rust. Zabilem go osobiscie. Gdy Whitlock rzucil sie na Zlotina, Rodenko z calej sily uderzyl go kolba AK-47 w tyl glowy. Kenijczyk zwalil sie nieprzytomny do stop Zlotina. -Moje kondolencje - rzekl pogardliwie Zlotin, spogladajac z gory na Whitlocka. -Jesli on juz skontaktowal sie z UNACO, to tylko kwestia czasu, kiedy zacznie sie tu od nich roic - powiedzial z niepokojem Rodenko. -Oceniam, ze za godzine, najdalej za dwie. -Absolutnie nie uda mi sie naprawic helikoptera do tego czasu - stwierdzil Rodenko. -Tego nie wiesz, poki nie sprobujesz, prawda? Wiec zamiast stac tu i jeczec, czemu nie wezmiesz sie do roboty? -A co ty bedziesz robic? - spytal Rodenko, urazony nuta sarkazmu w glosie Zlotina. -Ja umieszcze naszego przyjaciela w bezpiecznym miejscu - odparl Zlotin, bez wysilku podnoszac i biorac sobie na ramie nieprzytomnego Whitlocka. - Jesli nie zdolasz naprawic helikoptera, do chwili gdy zwala sie na wyspe, to moze dzieki niemu uda sie nam zyskac nieco czasu, oczywiscie jezeli bedziemy mieli jakakolwiek szanse wydostania sie stad w jednym kawalku. -Nikolaju? - zawolal za nim Rodenko. - Czemu wczesniej nie powiedziales mi o Whitlocku? -To wszystko kwestia zaufania, Wiktorze - podsumowal Zlotin, a potem, poprawiajac chwyt na ciele Whitlocka, podszedl do drzwi bezpieczenstwa i zniknal schodzac. Gdy zadzwonil telefon, Sabrina obudzila sie natychmiast. Usiadla na lozku, zapalila swiatlo i podniosla sluchawke. -Halo? - powiedziala, sprawdzajac rownoczesnie czas na swym zegarku. Byla druga siedemnascie. -Sabrina, tu Mike. Rozmawialem wlasnie z Siergiejem. Wzywa nas natychmiast do swego pokoju na wazna odprawe. -Czy powiedzial, na jaki temat? - zapytala, niezdolna opanowac podniecenia w tonie swego glosu. -Nie, ale musi to byc cos bardzo waznego, bo chce nas widziec w srodku nocy. -Juz ide. Odlozyla sluchawke, odrzucila posciel i postawila nogi na podlodze. Byla juz ubrana w szary dres, wiec wsunawszy stopy w tenisowki, chwycila z toaletki klucz magnetyczny i wybiegla z pokoju. Nie zawracajac sobie glowy winda, pospieszyla prosto do wyjscia pozarowego i przeskakujac stopnie zbiegla na drugie pietro. Dotarla zadyszana do drzwi Kolczynskiego i juz miala zapukac, gdy uslyszala za soba zatrzymujaca sie winde. Drzwi kabiny otwarly sie i na korytarz wyszedl Graham. Podszedl do Sabriny, ktora stala z rekami na biodrach, ciagle jeszcze probujac zlapac oddech, przyjrzal sie jej i z niewyraznym usmiechem zapukal do drzwi. Kolczynski otworzyl i wprowadzil ich do pokoju. -Siadajcie - powiedzial, robiac im miejsca na lozku zasypanym kartonowymi teczkami. - Mysle, ze wreszcie mamy nasza wielka wygrana. Pare minut temu C.W. skontaktowal sie z oficerem dyzurnym w Centrum Dowodzenia. -Czy powiedzial, gdzie jest? - zainteresowal sie Graham. -Czy z nim wszystko w porzadku? - dodala z niepokojem Sabrina. -Tak, teraz tak. Wiemy, ze byl to C.W., poniewaz podal swoj numer identyfikacyjny w UNACO. Powiedzial oficerowi dyzurnemu, ze jest w opuszczonym wiezieniu zwanym A Fortaleza, na wyspie znajdujacej sie gdzies u brzegow Portugalii. Nie zna jej dokladnego polozenia. Zakladnicy sa bezpieczni i dobrze sie czuja. Powiedzial, ze udalo mu sie wymknac Rosjanom, jednak spodziewa sie, ze go wkrotce zlapia. To sie nie trzymalo kupy, ale nie chcial sie dluzej rozwodzic mowiac, ze musi jeszcze uczynic helikopter niezdolnym do lotu, aby Rosjanie nie mogli opuscic wyspy, nim wy sie tam dostaniecie. I na tym transmisja sie zakonczyla. -A Fortaleza. Forteca? - przetlumaczyla Sabrina. - Czy oficer dyzurny ustalil, gdzie to jest? -Nie, ale telefonowalem do kapitana Moralesa i powiedzial mi, ze znajduje sie ona u wybrzezy Porto. Zostala zamknieta juz kilka lat temu, gdy pozar uszkodzil wieksza czesc infrastruktury budynku. -Znakomite polozenie - stwierdzila Sabrina, nie probujac ukryc podziwu w glosie. -Kiedy tam wchodzimy? - spytal zwiezle Graham. -Gdy tylko obejrzycie plany architektoniczne wiezienia - odrzekl Kolczynski. - Kapitan Morales juz jest z nimi w drodze do nas. -Czy powiedziales mu o C.W.? - zapytala Sabrina. -Tak, wiem, ze moglem mu zaserwowac jakas gadanine, by wyjasnic, jak odkrylismy polozenie kryjowki Rosjan. Pomyslalem jednak, ze lepiej bedzie przyznac sie do wszystkiego i powiedziec mu prawde. -Jak on to przyjal? - zainteresowala sie. -Poczatkowo niezbyt dobrze. Byl zly, ze sily specjalne nie zostaly poinformowane wczesniej, nim zdolalismy zinfiltrowac gniazdo przeciwnika. Ale chyba sie uspokoil, gdy wytknalem, ze gdyby major Inacio wiedzial o C.W., z pewnoscia podalby te wiadomosc Zlotinowi. I nie potrzebowalem niczego dodawac. Wydaje sie, ze w tej chwili major Inacio stal sie dla nich bardzo drazliwym tematem, szczegolnie ze nie znaleziono po nim sladu od wczorajszego popoludnia, kiedy wyszlo na jaw jego znikniecie. -Wiec uwazasz, ze oni nie podniosa rabanu o to, ze UNACO ukrywala przed nimi informacje? - spytala. -Biorac pod uwage to, ze smierc Jacquesa byla bezposrednim skutkiem zdrady Inacia, uwazam, ze chetnie zapomna o wszystkim, jak tylko skonczy sie to zamieszanie. Kolczynski spojrzal na Grahama, stojacego przy drzwiach na patio, z rekami mocno zacisnietymi na piersi. -Co cie niepokoi, Michaelu? -Nie rozumiem, dlaczego mialbys wprowadzac do tego sily specjalne - rzekl gorzkim tonem Graham. - Mozemy to zalatwic we wlasnym zakresie. -Jacques wspominal o twojej wrogosci wobec brygady sil specjalnych w swych notatkach - stwierdzil Kolczynski. - Faktem jest, ze podczas trwania tej operacji ujawniala sie wielokrotnie. -Sam powiedziales, ze uwazasz Inacia za odpowiedzialnego za smierc Jacquesa. Moim zdaniem to wystarczajacy powod, by im nie ufac - odgryzl sie Graham. -Jedno zgnile jablko nie musi skazic calej beczki - natychmiast wytknal mu Kolczynski. -Dodalbym, ze to zalezy od tego, jak dlugo pozwalano zepsutemu jablku gnic w beczce, nieprawda? - odparowal Graham. -Co ty sugerujesz, Michaelu? Chcesz powiedziec, ze Inacio mogl miec wspolwinnych w brygadzie, ludzi, ktorzy wciaz przekazuja informacje Zlotinowi? - zapytal Kolczynski. - o to chodzi? -Niczego nie sugeruje, Siergieju - odparl Graham. - Po prostu czulbym sie znacznie bezpieczniej, gdybysmy, Sabrina i ja, mogli dostac sie tam sami. -Bede mial na uwadze twoje komentarze, Michaelu, ale po obejrzeniu planow. Morales mial przy sobie egzemplarz planow architektonicznych kompleksu wieziennego. Wyjawszy je z okladki ochronnej, rozpostarl na lozku; kilka grubych teczek UNACO posluzylo do przycisniecia brzegow. -Po drodze do was mialem okazje przestudiowac te plany - powiedzial Morales. - O ile zrozumialem, sa tylko dwie drogi do wiezienia. Pierwsza to dostep przez glowna brame, z przystani, druga zas prowadzi na ladowisko helikopterow na dachu budowli. Oba wejscia zamkniete sa drzwiami bezpieczenstwa, ktore Rosjanie na pewno uruchomili po przybyciu na wyspe. -Wydajesz sie tego calkiem pewien - zauwazyl Kolczynski. Morales wyjal z kieszeni karte magnetyczna i wreczyl ja Kolczynskiemu. -Znalezlismy to przy zwlokach Jemienkowa. Jest to elektroniczny wytrych, pasujacy do systemu zabezpieczen wiezienia. -Z pewnoscia moze sie przydac - zauwazyl Kolczynski, obracajac powoli w palcach karte, po czym zwrocil ja Moralesowi. -Istnieje trzecie wejscie do wiezienia - stwierdzila Sabrina, nie podnoszac glowy znad planu, ktory studiowala. -Mysle, iz przekona sie pani, ze sie myli, panno Carver - powiedzial Morales. - Tu sa tylko dwa wejscia i wyjscia z kompleksu wieziennego. To w oczywisty sposob wynika z dolaczonego tekstu. -W dolaczonym tekscie wyjasniono rowniez, ze wiezienie zbudowane zostalo na miejscu starego zamku, datujacego sie z polowy siedemnastego wieku, nastepnie w roku 1809 zniszczonego przez francuska marynarke wojenna podczas wojny o wyzwolenie narodowe. -Tak, jak to rowniez czytalem - odparl Morales - ale nie rozumiem, co pani ma na mysli. Jak pani sama powiedziala, zamek zostal zniszczony podczas wojny o wyzwolenie narodowe. Nigdy go nie odbudowano. -Zgoda, ale mozna tu tez przeczytac, ze podczas budowania wiezienia odkryto niemal nie zniszczone dwa dawne lochy. Jak sie przypuszcza, przetrwaly one francuskie bombardowanie tylko dlatego, ze zbudowano je ponizej poziomu morza. Graham przykucnal obok Sabriny i polozyl dlon na jej ramieniu. -Pewien jestem, ze to fascynujaca sprawa, ale czy mozemy pominac lekcje historii i przejsc do rzeczy? -To jest wlasnie ta rzecz - odrzekla, pukajac w napis na planie. - Comporta. Morales przyjrzal sie rysunkowi. -Nie zauwazylem tego - przyznal zmieszany. -Czy ktokolwiek zechce mi wyjasnic, co to, u diabla, jest ta comporta! - warknal poirytowany Graham. -Comporta to wrota sluzy; zgodnie z planem byly takie, wbudowane w sciane lochu - wyjasnila Sabrina. - Jesli zdolamy przedostac sie do podziemi, biegna stamtad schody do miejsca, ktore kiedys bylo skrzydlem szpitalnym wiezienia. Pomiedzy schodami i skrzydlem znajduja sie drzwi bezpieczenstwa, ale watpie, czy Rosjanie je zamkneli. A gdyby nawet tak bylo, to mamy teraz klucz, by je otworzyc. Graham przez dluzszy czas studiowal plan, a potem wyprostowal sie, wbil dlonie w kieszenie, podszedl do drzwi na patio i stamtad wpatrzyl sie z namyslem w rozgwiezdzone niebo. -Czy moge to zobaczyc? - odezwal sie Kolczynski, siedzac w swoim fotelu. Sabrina przyniosla mu plan i wskazala istotne miejsca. -Wiec co dokladnie wymyslilas? - spytal Kolczynski. -Mozemy wysadzic wrota sluzy z zewnatrz i ta droga przedostac sie do wiezienia - wyjasnila. -Oczywiscie, to jest jakas mozliwosc - zgodzil sie. Popatrzyl na Grahama, ktory wciaz stal zamyslony. -Michaelu, az nazbyt dobrze znam ten wyraz twarzy, gdy cos knujesz. Co tym razem? -Mysle, ze wysadzenie wrot sluzy to dobry pomysl. W teorii. -To znaczy? - spytala podejrzliwie Sabrina. -Jezeli my wiemy o tej sluzie, to wiedza i Rosjanie. Aby przedostac sie do wiezienia, mamy tylko dwa mozliwe sposoby: przez glowne wejscie i przez loch. O ladowisku mozemy zapomniec. Rosjanie uslysza zblizajacy sie helikopter duzo wczesniej, nim znajdzie sie gdziekolwiek w poblizu wyspy. Proponuje wykorzystac obie mozliwosci. Jesli sie rozdzielimy, to istnieje duze prawdopodobienstwo, ze nie wykryja Sabriny i mnie po tym, jak juz dostaniemy sie do wnetrza wiezienia. -To ma sens - przyznala Sabrina. -A gdzie bedzie nasze miejsce w tym malym scenariuszu? - zainteresowal sie Morales. - Czy tez oczekuje sie po nas, ze tylko posprzatamy po UNACO, podobnie jak w magazynie? -Kapitanie Morales, na wyspie jest czterech zakladnikow - odrzekl Kolczynski. - Moge cie zapewnic, ze Nikolaj Zlotin bez zadnych skrupulow posluzy sie nimi jako zywymi tarczami, jesli pomysli, ze zagraza mu jakis atak. -Uzywal ludzkich tarczy w Afganistanie - dodal Graham. - Dzieci, majace zaledwie trzy lata, przywiazywano z przodu rosyjskich czolgow, ktore eskortowaly konwoje wojskowe na przeleczach gorskich, opanowanych przez buntownikow. Faktem jest, ze zaden konwoj dowodzony przez Zlotina nie zostal zaatakowany. To cos wyjasnia, prawda? Morales milczal. -Najlepszym sposobem bedzie zrobienie tego po cichu. Sabrina i ja mozemy uwolnic tych zakladnikow, a potem, gdy wycofamy sie w cien, brygadzie sil specjalnych pozostanie zbieranie pochwal. Wyobraz sobie, jakie to bedzie mialo znaczenie dla wizerunku twej jednostki, szczegolnie w swietle zdrady Inacia. -Ale na nas takze zostanie skierowany pierwszy ogien, jesli operacja sie nie powiedzie - podkreslil pospiesznie Morales. -To prawda, ale moge ci powiedziec, ze jesli sily specjalne sprobuja wziac wyspe szturmem, bedziecie mieli w rekach czterech martwych zakladnikow - powiedzial Kolczynski zwijajac plan i oddajac go Moralesowi. - Mozesz podczas ataku zabic Zlotina i Rodenke, ale to bedzie slaba pociecha, gdy zaczna sypac sie oskarzenia. Wiem, ze UNACO nie sprawuje tu zadnej jurysdykcji, a ty, jako wyzszy oficer brygady sil specjalnych, masz wszelkie uprawnienia, by odrzucic moja decyzje. Mam jednak nadzieje, ze zauwazysz, iz to, co my mowimy, ma sens. -Powiedzmy, ze zgodzilbym sie na wasz plan. Co dokladnie to "zrobienie po cichu" ma oznaczac? - zapytal Morales. -Bedziemy musieli zblizyc sie do wyspy lodzia - wyjasnil Graham. - Proponowalbym uzyc SDV, lodzi do przewozu pletwonurkow. W ten sposob bedzie trudniej nas wykryc. -A gdy juz znajdziecie sie w wiezieniu? - dopytywal sie dalej Morales. Graham wzruszyl ramionami. -Bedziemy musieli improwizowac. -Innymi slowy oznacza to, ze bedziemy musieli poslugiwac sie wlasnym rozumem - dodala Sabrina, widzac cien niepewnosci na twarzy Moralesa. - Oczywiscie, gdybysmy dokladnie wiedzieli, gdzie wiezniowie sa przetrzymywani, wowczas moglibysmy z gory zaplanowac wlasna strategie. Ale nie wiemy i dlatego bedziemy musieli improwizowac. -Ile czasu moze zajac wam ta operacja, jesli pojedziecie samotnie? -To trudne pytanie, poniewaz nie wiemy, gdzie zakladnicy sa uwiezieni - odrzekl Graham. - Bedziemy potrzebowali co najmniej trzydziestu minut, by przedostac sie do srodka, i nastepne trzydziesci minut na przeszukanie wiezienia, zakladajac, ze nie spotkaja nas zadne nagle niepowodzenia. Oczywiscie mozemy odnalezc zakladnikow o wiele wczesniej, ale dla pewnosci powiedzialbym, ze potrzebujemy poltorej godziny. -Szescdziesiat minut - powiedzial po dluzszym namysle Morales. -To bardzo waski... -A ty zagwarantujesz, ze oni wejda tam tylko sami? - Kolczynski szybko przerwal protest Grahama. Morales skinal glowa. -Jesli nie wyjda w ciagu godziny, wowczas my wkraczamy i przejmujemy akcje. -To nie jest jakis wyscig, by przekonac sie, kto potrafi najszybciej uzyskac rezultat - warknal Graham do Moralesa. - Stawka jest zycie zakladnikow, co przypominam na wszelki wypadek. A nasz kolega tez moze w tej chwili byc zakladnikiem. Jesli mamy tam wchodzic bez asysty, musimy to zrobic profesjonalnie. Nie uda sie to na pewno, jezeli bedziemy musieli nieustannie patrzec na zegarki, by wiedziec, ile nam zostalo czasu do szarzy kawalerii. Morales wyjal z kieszeni arkusz papieru i wreczyl go Sabrinie. -Czyta pani po portugalsku, panno Carver. To komunikat, ktory otrzymalem od moich przelozonych tuz przed wyruszeniem do was. Wiem, ze nie powinienem pani go pokazywac, ale byc moze pozwoli to wam zrozumiec ciezka sytuacje, w jakiej sie w tej chwili znalazlem. Sabrina rozlozyla arkusz i milczac przeczytala teleks. -No? - ponaglil Graham. -Kapitan Morales otrzymal rozkaz poprowadzenia na wiezienie grupy szturmowej i wziecia go sila, jesli bedzie to konieczne. - Sabrina zlozyla papier i oddala Moralesowi. - Rozkazy maja byc wykonane niezwlocznie. -Teraz moze zrozumiecie, czemu moge wam dac tylko godzine - zwrocil sie Morales do Grahama. - I tak zapewne zostane ukarany za niesubordynacje. Jesli jednak masz racje co do Zlotina, to poprowadzilbym na wyspe oddzial samobojcow. Podczas tej operacji juz stracilismy pieciu ludzi i mozesz sobie wyobrazic, jaki ma to wplyw na morale. Jezeli istnieje szansa uwolnienia zakladnikow bez dalszego rozlewu krwi, bede musial podjac to ryzyko, chociaz tym samym decyduje sie na niewykonanie wyraznego rozkazu. -OK, godzina - zgodzil sie wreszcie Graham. - Kiedy ruszamy? -W bazie wojskowej na peryferiach miasta jest gotow do startu helikopter. Moj oddzial juz powinien tam byc. Jak tylko sporzadzisz liste potrzebnych wam rzeczy, kaze pilotowi zamowic to dla was przez radio. Wszystko bedzie przygotowane, gdy dotrzemy do Porto. -Otrzymasz ja - zapewnil Graham. -Wezme tylko swoja berette i kurtke i juz bede gotowa - oznajmila Sabrina, idac do drzwi. -Taa, ja tez - dodal Graham, podazajac za nia. -Spotkam sie z wami w holu na dole - rzekl Morales. -Michaelu! - zawolal Kolczynski. - Chce zamienic pare slow z toba i Sabrina, nim opuscicie hotel. -Zdaje sie, ze dobrze sie ze soba porozumiewaja - powiedzial Morales do Kolczynskiego, gdy Graham zamknal drzwi. -Ufaja sobie nawzajem bezwarunkowo. Mysle, ze trzeba by wiele czasu, aby wyjasnic wiez istniejaca miedzy nimi. Mam wrazenie, ze dysponuja niesamowita zdolnoscia przewidywania tego, o czym mysli partner, szczegolnie w sytuacjach, gdy dzialaja pod presja. Dla mnie na tym polega rzeczywista sila ich partnerstwa. A przeciez maja tak rozne osobowosci. Dziwne, nieprawdaz? -Mowi sie, ze przeciwienstwa sie przyciagaja - zauwazyl Morales, skladajac plan. -Tak, to prawda - odparl dyplomatycznie Kolczynski. Morales usmiechnal sie. Umial zrozumiec aluzje. -No coz, musze skontaktowac sie z baza lotnicza, by powiadomic moich ludzi, ze jestesmy w drodze. Pomowimy jeszcze, gdy wroce. Kolczynski uscisnal dlon Moralesa, a potem wrocil na swoj fotel w oczekiwaniu na Grahama i Sabrine. Gdy przyszli, zaprosil ich gestem do srodka i polecil Grahamowi zamknac drzwi. -O czym chciales z nami mowic, Siergieju? - odezwal sie Graham, przysiadlszy obok Sabriny na brzegu lozka. -Myslalbym, ze to calkiem oczywiste, Michaelu - ostro zaczal Kolczynski. - Mogles sypnac piaskiem w oczy kapitanowi Moralesowi, ale przeciez on nie widzial notatki przeslanej mi zeszlej nocy przez pulkownika, prawda? -A co mialem mu powiedziec? Ze pulkownik dowiedzial sie od swego informatora we Francji, iz w dniu poprzedzajacym napad na ciebie i Abego na lotnisku Saisse kupil nielegalnie system radarowy i dwie boje sonarowe? Czy uwazasz, ze tak szybko pozwolilby nam dzialac bez asysty, gdyby przypuszczal, ze te urzadzenia sa juz zainstalowane na wyspie? -Pewien jestem, ze nie pozwolilby - odrzekl Kolczynski. -Czemu nie powiedziales kapitanowi Moralesowi o tej notatce, Siergieju? - zapytala Sabrina. - Myslalam, ze kierownictwo UNACO zgodzilo sie w pelni wspolpracowac z brygada sil specjalnych po wydarzeniach w magazynie. -Mam zamiar mu powiedziec, ale dopiero po okresleniu wykonalnosci planu Michaela. Oczywiste jest, ze pominal pewne szczegoly, nie chcac ich ujawniac Moralesowi. - Kolczynski ponownie zwrocil sie do Grahama. - Przypuszczam, ze masz w zanadrzu jakies uzupelnienia do twego planu i nie bedziesz tak po prostu "improwizowac", kiedy juz dotrzesz do wiezienia? -Mysle o czyms, Siergieju - odrzekl Graham. -Jezeli Rosjanie juz zainstalowali radar i boje sonarowe, nie zdolamy przedostac sie nie wykryci do wiezienia - natychmiast wytknela Sabrina. -Ty nie - powiedzial Graham, klepiac ja po rece. -Czemu mam wrazenie, ze ktos tutaj chce mnie w cos wrobic? - oswiadczyla, spogladajac podejrzliwie na Grahama. -Nie, to Zlotin zostanie wrobiony - sprzeciwil sie Graham z usmiechem zadowolenia. - Z toba bedzie wszystko w porzadku, o ile bedziesz trzymac sie planu. -Sami potrafimy to osadzic, gdy tylko nam powiesz, co zamierzasz - rzekl Kolczynski, krzyzujac rece na brzuchu. - No, Michaelu. Sluchamy. 13 -Czy dlugo potrwa, nim helikopter bedzie gotow do startu?-Najwyzej trzydziesci minut - odrzekl Rodenko, nie ogladajac sie na Zlotina, ktory otwarl drzwi kokpitu za jego plecami. Z sasiedniego siedzenia wzial latarke i skierowal promien na przewody, ktore przed chwila wymienil. Zadowolony ze swej pracy, kiwnal glowa. -Tak, powiedzialbym okolo trzydziestu minut. Szkody nie byly tak wielkie, jak poczatkowo myslalem. -To dobrze, bo mamy towarzystwo - oswiadczyl Zlotin. Rodenko podejrzliwie zmruzyl oczy. -UNACO? -Jeszcze nie wiem - odparl Zlotin. - Radar wykryl dwie nie zidentyfikowane jednostki, kierujace sie ku wyspie. -Powietrzne czy morskie? -Morskie - rzekl Zlotin. - Zblizaja sie ze wschodu, co pozwala przypuszczac, ze wyruszyly z kontynentu. -Co zamierzasz zrobic? - zapytal Rodenko. -Najpierw musze sie przekonac, kto tam naprawde jest - stwierdzil Zlotin, poklepujac zawieszona na szyi noktowizyjna lornete drugiej generacji, wzmacniajaca obraz. - Wtedy bede w stanie podjac odpowiednie decyzje. Rodenko wygramolil sie z kokpitu, podniosl kolnierz bluzy, oslaniajac sie przed przejmujacym wiatrem, i poszedl za Zlotinem do drucianej siatki, wyznaczajacej skraj ladowiska. Wbiwszy dlonie w kieszenie, przysiadl obok Zlotina, ktory wolno zataczal luk lorneta, wpatrujac sie w ciemne wody wokol wyspy. -Oto sa - oznajmil wreszcie Zlotin, wyostrzajac lornete na zblizajaca sie lodz. - Dwa nadmuchiwane pontony ziemno-wodne, w kazdym jedna osoba. Znajduja sie jeszcze o piec, moze szesc kilometrow, ale szybko sie zblizaja. -Graham i Carver? - podsunal Rodenko. -Nie moge dostrzec ich twarzy, ale zgaduje, ze to oni. -Oczywiscie nic nie wiedza o radarze - stwierdzil Rodenko. -Oczywiscie. -W helikopterze jest wyrzutnia rakiet - powiedzial Rodenko. - Czy chcesz, abym ja nastawil? Mozemy ich zalatwic, gdy znajda sie w zasiegu rakiet. -Nie - odrzekl Zlotin, opuszczajac lornete. - Gdybysmy ich teraz zdmuchneli z wody, to tylko sprowadziloby posilki. Im dluzej zdolamy bawic sie z nimi, tym wiecej bedziesz mial czasu na uruchomienie helikoptera. -Co masz zamiar zrobic? - zainteresowal sie Rodenko. -Nic. -Pozwolisz im wtargnac na wyspe? -Dokladnie taki mam zamiar, Wiktorze. Istnieja tylko dwie drogi, ktorymi moga sie tu przedostac: przez glowne wejscie lub przez wrota sluzy w lochu. Przystan juz jest pod kontrola detektorow podczerwieni oraz kamer telewizji przemyslowej, wiec jesli nawet maja karte Walentina, nie zdolaja zblizyc sie do drzwi bez wywolywania alarmu. Znajac metody Grahama, przypuszczam, ze wysle on Carver przez glowne wejscie. Gdy byl w Delcie, cieszyl sie reputacja specjalisty od materialow wybuchowych, domyslam sie wiec, ze bedzie chcial osobiscie wysadzic wrota sluzy. A gdy to zrobi, zatopi loch. -Topiac tym samym Whitlocka - zauwazyl Rodenko z chytrym usmiechem. -I Carver - szybko dodal Zlotin. -Zakladajac, ze zdolasz wziac Carver zywcem i zaprowadzic ja do lochu, zanim Graham wysadzi wrota sluzy - zauwazyl Rodenko. -Zakladajac, ze potrafie wziac Carver zywcem? - parsknal z niesmakiem Zlotin. - Jest dobra jak na kobiete, ale mocno watpie, czy bedzie dla mnie rownorzednym przeciwnikiem. A ty? -Nie sugerowalem, ze jest - bronil sie Rodenko. Zlotin obrzucil Rodenke chlodnym spojrzeniem, po czym kontynuowal wypowiedz: -Graham nie bedzie wiedzial o jednej rzeczy, a mianowicie o tym, ze na zewnatrz wrot sluzy znajduje sie metalowa krata, przymocowana sworzniami do skaly. Nie wiem, kiedy dokladnie zostala tam umieszczona, ale z pewnoscia nie wystepuje na zadnym z pierwotnych planow. Zobaczylem ja dopiero wowczas, gdy sprawdzalem obszar na zewnatrz wrot sluzy, w ramach programu bezpieczenstwa, kiedy po raz pierwszy pojawilem sie na wyspie. Usuniecie kraty zabierze mu pewien czas, a gdy bedzie gotow do wysadzenia wrot, Carver juz znajdzie sie w lochu. -Czemu po prostu jej nie zabic? -Po utracie swej rodziny Grahama obchodzi jedynie Carver. Wiec wyobraz sobie, jaki wywrze na nim skutek odkrycie, ze jest bezposrednio odpowiedzialny za jej smierc? Zawsze winil siebie za to, co spotkalo jego zone i syna. Wowczas ich smierc niemal go zalamala. Tym razem zlamie go. -Mowisz o tym w taki sposob, ze wyglada to niemal na sprawe osobista - zauwazyl Rodenko. -Przypuszczam, ze poniekad zawsze byla to sprawa osobista. Dokladnie sledzilem kariere Grahama od czasu, gdy stal sie wybitnym czlonkiem Delty. Teraz nie istnieje nic, czego bym o nim nie wiedzial. I vice versa, jak sadze. Graham i ja, Wiktorze, nalezymy do tego samego gatunku, tylko znajdujemy sie po przeciwnych stronach. A czyz jest lepszy sposob zniszczenia swego arcywroga, niz pozwolic mu zniszczyc samego siebie? -Wydajesz sie bardzo pewny, ze Graham da ci przeciw sobie bron do reki - stwierdzil Rodenko. -Zrobi to - odrzekl Zlotin, wpatrujac sie w ciemnosc. - Wierz mi, zrobi. Wyjatkowy, skonstruowany przez Brytyjczykow subskimmer, obecnie eksploatowany przez wiele jednostek sil specjalnych na calym swiecie, moze w ciagu szescdziesieciu sekund zostac przeksztalcony z lodzi w podwodny pojazd do przewozu pletwonurkow. Gdy Graham sporzadzal liste niezbednego wyposazenia, wybor tego stateczku byl oczywisty. Jak tylko helikopter uniosl sie z bazy lotniczej pod Lizbona, liste przekazano droga radiowa do przedstawiciela brygady sil specjalnych w Porto. Kiedy helikopter wyladowal na odosobnionej plazy gdzies pomiedzy Porto i przemyslowym miastem Matosinhos, dwa subskimmery, wraz z innymi zamowionymi rzeczami, juz na nich czekaly. Graham i Sabrina szybko przebrali sie w obcisle, z neopremu, kombinezony pletwonurkow, nalozyli aparaty tlenowe zamknietego obiegu i wysmarowali twarze kremem kamuflazowym. Tak przygotowani poszli za Moralesem do miejsca, gdzie na plytkiej wodzie lagodnie kolysaly sie dwa pieciometrowe subskimmery. -Zsynchronizujemy zegarki - powiedzial Morales, podciagajac mankiet pulowera. - Podaje czas... Trzecia czterdziesci siedem. -Zgoda - potwierdzil natychmiast Graham. -Zgoda - powtorzyla za nim Sabrina. -Jedna godzina - przypomnial im Morales. - Jesli do tej pory nie otrzymamy od was wiadomosci, nadlatujemy helikopterami. -Do tej pory bedziemy gotowi na otwarcie szampana i wzniesienie toastu za udana operacje - odrzekl Graham. -Ja tez wypije - oswiadczyla Sabrina, podchodzac do najblizszego subskimmera. -Boa sorte! - zawolal za nia Morales. -Obrigado - odparla, szybko machnawszy mu reka. -Powodzenia - Morales zwrocil sie do Grahama. -Obrigado - odpowiedzial Graham, po czym nalozyl pasywne okulary noktowizyjne i podszedl do drugiego subskimmera. Morales usmiechnal sie i skinal na dwoch stojacych obok niego zolnierzy. Pobiegli pomoc zepchnac subskimmery glebiej na wode. Gdy juz unosily sie swobodnie, Graham i Sabrina weszli na poklad i uruchomili silniki przyczepne o mocy 85 KM. Dali sobie wzajemnie znaki, unoszac do gory kciuki, a potem Graham ruszyl pierwszy i pomknal na morze. Sabrina plynela tuz za nim. Oboje mieli juz doswiadczenie z subskimmerami, gdyz skrupulatny trening na tych lodziach byl czescia niedawnych manewrow UNACO u wybrzezy Nowej Fundlandii. Teraz jednak oboje po raz pierwszy poslugiwali sie tym sprzetem podczas rzeczywistej operacji. Ostry, szalenczy wiatr siekl wzburzone morze, ale przepowiadany przez meteorologow ubieglego wieczoru deszcz jeszcze sie nie objawil. Lecz sadzac z chmur, zlowieszczo gromadzacych sie nad glowami, wiedzieli oboje, ze poczatek ulewy jest tylko kwestia czasu. Sabrina, trzymajac sie blisko Grahama w kilwaterze jego subskimmera, podskakujacego na wodzie, przekonala sie, iz musi bez przerwy wycierac piane z soczewek swych okularow noktowizyjnych. Zniechecona skrecila i plynela dalej obok, poki wreszcie nie zgasil silnika, gdy byli mniej wiecej o kilometr od wyspy. Wylaczywszy silnik, podplynela do burty jego lodzi. -Czy dostrzegles helikopter? - zapytala widzac, ze przeszukuje wyspe potezna lorneta noktowizyjna. -Nie - odrzekl Graham, opuszczajac lornete. - Ale przeciez stad widac tylko czesc ladowiska. Helikopter jest zapewne ukryty pod siatka maskujaca i ustawiony po przeciwnej stronie. Sabrina wziela od niego lornete i nastawila na ladowisko. Ona tez nie znalazla helikoptera. Potem powoli przesunela obiektyw po ciemnej, zlowieszczej scianie skalnej. -Wyglada to jak dekoracja do ktoregos ze starych filmow z Borysem Karloffem - oznajmila, oddajac lornete Grahamowi. -OK, wiesz co robic? - zapytal Graham, sprawdzajac swa berette. -Do tej pory powinnam to juz wiedziec - odrzekla. - Tyle razy omawialismy ten plan od chwili, gdy go po raz pierwszy nakresliles w hotelu. -I jestes pewna, ze nie masz co do niego obaw? -Ile razy mam ci powtarzac, Mike, ze mam zaufanie do twego rozsadku. Jesli mowisz, ze bedzie ze mna OK poty, poki bede trzymac sie planu, to mi zupelnie wystarczy. -Taa, bedzie OK - zapewnil ja Graham. -Mike, czy pamietasz, co powiedziales w szpitalu Siergiejowi? Mowiles, ze nie zabijesz Zlotina, jesli nie bedzie mial broni. Czy po tym, co spotkalo Jacquesa, w dalszym ciagu tak uwazasz? -Jacques mial bron - przypomnial jej Graham. -To nie jest odpowiedz na moje pytanie. Graham przez chwile wytrzymal jej spojrzenie, a potem wskazal jej subskimmera. -Ty zanurzasz sie pierwsza. Ja wywolam Moralesa i powiem mu, ze zaraz wchodzimy do srodka. Zsunela okulary noktowizyjne, nalozyla maske, po czym zajela sie przeksztalcaniem swego subskimmera w podwodny SDV. Najpierw zamknela wylot spalin silnika przyczepnego, potem uruchomila znajdujaca sie posrodku subskimmera pompe ssaca, ktora zaczela wysysac powietrze z bocznych plywakow. W ciagu paru sekund zapadly sie i lodke szybko zalala woda. Gdy subskimmer dal nura pod fale, Sabrina juz siedziala za drazkiem sterowniczym i wlaczyla dwa elektryczne urzadzenia napedowe, znajdujace sie po obu stronach dziobu. W ten sposob mogla kierowac stateczkiem na prawo i na lewo albo w gore i w dol, zaleznie od tego jak obracala drazek. Biorac namiar z kompasu umieszczonego na poprzeczce przed nia, Sabrina ruszyla w strone wyspy. Przy maksymalnej predkosci podwodnej subskimmera, wynoszacej tylko dwa i pol wezla, jego posuwanie sie do przodu musialo byc powolne. Sabrina z rozmyslem trzymala sie tuz pod powierzchnia atramentowoczarnej wody, by unikac niebezpiecznych szczytow skalek, ktorymi usiane bylo dno morskie. Mogla je obserwowac dzieki echosondzie i innemu urzadzeniu na poprzeczce. Nie miala prawa popelnic zadnego bledu, w przeciwnym bowiem razie operacja byla skazana na niepowodzenie. Dotarcie do jaskini zabralo jej dwadziescia minut. Przycumowala subskimmera pod pomostem przystani, po czym, cicho wynurzywszy sie na powierzchnie, odrzucila maske i aparat tlenowy, nasunela zas okulary noktowizyjne. Z wodoszczelnej kabury u pasa wyjela berette, wysunela sie spod pomostu i wolno rozejrzala po otoczeniu. Jej uwage natychmiast zwrocila kamera telewizji przemyslowej, zamontowana na powierzchni skaly, obok drzwi bezpieczenstwa. Musiala przyjac, ze Rosjanie ponownie ja uruchomili; ale sadzac z kata, pod jakim skierowany byl obiektyw, Sabrine mozna by dostrzec przez kamere tylko wtedy, gdyby zblizyla sie do drzwi. Na drugim koncu przystani znajdowal sie detektor podczerwieni, ustawiony na jakiejs pace. Oczywiste bylo, ze zainstalowano go niedawno, Sabrina zas nie watpila, ze urzadzenie funkcjonuje. Wiedziala, ze detektor wykryje ja, gdy tylko postawi stope na przystani, ale pewna byla, ze potrafi go zniszczyc jednym strzalem. Domyslala sie, ze drugi detektor podczerwieni musial zostac zainstalowany za mala budka na przystani, blisko wejscia do podziemia. To zreszta bylo bez znaczenia, gdyz Rosjanie musieli juz wykryc subskimmery radarem i teraz czekali na nia ukryci wewnatrz wiezienia. Elementem o zasadniczym znaczeniu w planie Grahama bylo zniszczenie owych detektorow i musiala to zrobic, nim przejdzie przez drzwi bezpieczenstwa. Podplynela do drabinki przynitowanej do boku przystani, po czym powoli wspiela sie na szczeble, poki jej glowa nie wynurzyla sie ponad powierzchnie. Szybko przeniosla spojrzenie z drzwi bezpieczenstwa na detektor, a potem, lekko oparlszy nadgarstek na gornym szczeblu, chwycila czerwone oczko urzadzenia w celownik beretty i lagodnie nacisnela spust. Pocisk trafil w cel, roztrzaskujac oczko podczerwieni i zwalajac rozbity detektor ze skrzyni. Nastepnie, skierowawszy berette na kamere, strzelila w obiektyw, po chwili zas wygramolila sie na platforme przystani, gdzie przykucnela i popatrzyla na budke na drugim jej koncu. Czy byl za nia ukryty detektor podczerwieni? Jest tylko jeden sposob, by sie o tym przekonac - pomyslala i wyprostowala sie. -Imponujace strzelanie, panno Carver - rozlegl sie glos odbijajacy sie echem po jaskini. Znow przykucnela, omiatajac lufa beretty cala przystan. Wtedy wlasnie dostrzegla zardzewialy glosnik, umieszczony na przeciwleglej scianie. Pod nim znajdowala sie druga kamera telewizji przemyslowej. Ten, kto byl operatorem systemu, w oczywisty sposob sledzil kazdy jej ruch od chwili, gdy postawila stope na platformie. -Przypuszczam, ze ma pani przy sobie karte magnetyczna kapitana Jemienkowa - zahuczal ponownie glos z glosnika. - Prosze sie nie krepowac i wejsc do srodka. Oczywiscie bez broni. -Idz do diabla - syknela i wycelowala w sam srodek obiektywu kamery. -Jesli pani sprobuje... Glos urwal sie nagle, gdy pocisk trafil w glosnik. Sabrina wsunela do beretty nowy magazynek, a potem ostroznie zaczela sie zblizac do drzwi bezpieczenstwa. Mijajac budke, uruchomila ukryty za nia detektor. Skrzywila sie slyszac przeszywajacy pisk alarmu, ale posuwala sie do sciany przylegajacej do drzwi bezpieczenstwa. Gdy tam dotarla, skierowala berette na detektor i uciszyla go jednym strzalem. Jak dotad wszystko w porzadku - pomyslala - ale to byla najlatwiejsza czesc. Nagle przypomniala sobie, co Mike powiedzial jej, gdy byli w hotelu. Wiem, ze gdyby Zlotinowi udalo sie mnie zabic, uznalby to za osobisty triumf. A czyz jest lepszy sposob na osiagniecie tego celu niz wykorzystanie ciebie do zwabienia mnie w jakas pulapke? Jesli pokazesz sie samotnie przy drzwiach bezpieczenstwa, wiem, ze zrobi wszystko, aby wziac cie zywcem. Caly czas mowilem, ze jedyna slaboscia Zlotina jest to, ze mozna przewidziec jego posuniecia, a teraz owe przewidywania mozemy wykorzystac do uzyskania przewagi. Oczywiscie jest to w pewnym stopniu polaczone z ryzykiem, ale musisz mi zaufac w tej sprawie, Sabrino... Teraz nadszedl czas, by wyprobowac te ufnosc. Nie chodzilo o to, ze sie niepokoila. Ufala Mike'owi bez zastrzezen. Usmiechnela sie do siebie. Caly plan obfitowal w niebezpieczenstwa i to ja tym bardziej smieszylo... Odsunela zamek blyskawiczny jednej z kieszeni swego skafandra i wyciagnela karte magnetyczna. Nastepnie, przywarlszy plecami do sciany, wsunela ja do szpary obok drzwi. Rozlegl sie metaliczny trzask i drzwi sie odsunely. Cisza. To jej bynajmniej nie zaskoczylo. Przeciez tamci byli wyszkolonymi agentami specnazu, a nie jakimis amatorami chetnymi do strzelaniny pod lada pretekstem. Domyslala sie, ze beda cierpliwie czekac na nia, zaczajeni gdzies blisko drzwi, poki sie nie zblizy. Oczywiscie istniala i taka mozliwosc, ze trzymali juz bron wycelowana w wejscie, gotowi do rozpoczecia ognia, gdy tylko ona zdecyduje sie wkroczyc do budynku. To mozliwe, ale malo prawdopodobne. Musiala ryzykowac. Zaczerpnawszy gleboko powietrza, niskim szczupakiem rzucila sie do srodka, omiatajac beretta korytarz, gdy toczyla sie po podlodze. Korytarz byl pusty. Unioslszy sie na jedno kolano, wolno rozejrzala sie wokol, zapamietujac wszystkie miejsca, w ktorych mogli ukrywac sie Rosjanie. Na prawo od niej miescila sie poczekalnia. Drzwi byly uchylone. Dalej w korytarzu znajdowaly sie jeszcze dwa pomieszczenia, ale oba zamkniete. Wiedziala, ze musi sprawdzic wszystkie trzy pokoje. Zajela pozycje obok drzwi poczekalni i ostroznie zaczela je szerzej otwierac, naciskajac koncami palcow, a potem zakrecila sie w miejscu, trzymajac w wyciagnietej rece berette. Na srodku pokoju lezeli, twarza do ziemi, dwaj mezczyzni. Podejrzewajac jakas pulapke, wycelowala w nich bron i powoli przesuwala sie w ich strone. Byla tylko o niecaly metr od nich, gdy nagle powstrzymal ja stechly smrod. Ow cuchnacy zapach smierci znala az nazbyt dobrze. Krzywiac nos, przyklekla przy blizszym ciele i niechetnie siegnela reka, by je odwrocic. Byl to Abe Silverman. Rigor mortis juz objal zwloki, a skora nabrala przyprawiajacego o mdlosci niebieskawoszarego koloru. Jak ocenila, Abe byl martwy juz od paru dni. Odwrocila drugie cialo i, na podstawie fotografii w kartotece UNACO, rozpoznala Heinricha Bergera. Gleboka, poszarpana rana lewej czesci brzucha byla najprawdopodobniej zadana nozem z zestawu przezycia. Sabrina doszla do wniosku, ze ostrze zostalo wbite pod zebra, prosto w serce. Smierc musiala nastapic prawie natychmiast. Nagle odniosla wrazenie, ze ktos stoi za nia; odwracajac sie poczula ostre uklucie w szyje. Wystrzelila na slepo, lecz mglista postac juz zniknela w korytarzu. Probowala podniesc sie, ale stwierdzila, ze stoi niepewnie na nogach i ze musi chwycic sie oparcia drewnianego krzesla, by nie stracic rownowagi. Wyciagnela igle z szyi i cisnela ja ze zloscia na podloge, odepchnela krzeslo. Gdy zrobila krok w strone drzwi, nogi ugiely sie pod nia, potknela sie i upadla prosto na cialo Bergera. Odtoczyla sie do tylu i kopiac nogami probowala odepchnac zwloki od siebie. Obraz pokoju w jej oczach stawal sie mglisty i znieksztalcony, a gdy chciala zsunac okulary noktowizyjne, palce wydaly sie zdretwiale, pozbawione czucia. Beretta wysunela sie jej z dloni i z halasem upadla na podloge. Potem juz nic nie czula. Ocknawszy sie, Sabrina stwierdzila, ze znajduje sie w przesiaknietym wilgocia, mrocznym pomieszczeniu. Uznala, ze jest w jednym z lochow pod wiezieniem. Choc mogla stac na kamiennej podlodze, rece miala wyciagniete do gory, a para zardzewialych kajdanek byla zatrzasnieta ciasno na jej nadgarstkach. Kajdanki byly polaczone z dwoma koncami krotkiego lancucha, przeciagnietego przez wmurowane w sciane metalowe kolko. W glowie pulsowal jej nieustannie tepy bol, co jeszcze zwiekszalo frustracje, bo im bardziej szarpala ze zloscia za przytrzymujacy ja lancuch, tym wiekszy bol zdawal sie lomotac w jej glowie. Wreszcie dala sobie spokoj i oparla sie o sciane. -Sabrina, dobrze sie czujesz? - nagle uslyszala znajomy glos. -C.W., czy to ty? - zapytala, wpatrujac sie w ciemnosc, w strone, z ktorej, jak sadzila, dobiegl glos. -Tak - odparl Whitlock. - Czy mnie widzisz? Jestem prawie trzydziesci metrow na prawo od ciebie. -W tej chwili w ogole niczego nie widze - padla cierpka odpowiedz. - To te cholerne okulary noktowizyjne. Gdy tylko sie je zdejmie, czlowiek jest praktycznie slepy, dopoki oczy nie przyzwyczaja sie do ciemnosci. -Czy dobrze sie czujesz? - powtorzyl. -Moja glowa czuje sie tak, jakby byla workiem treningowym, a poza tym jestem OK. A co z toba? Czy wszystko w porzadku? Zaczynalismy sie naprawde o ciebie niepokoic. Przez tyle dni nie dales znaku zycia i myslelismy, ze cos ci sie moglo przydarzyc. -To dlatego, ze bylem zamkniety wraz z zakladnikami, od chwili przybycia tutaj. -A jak sie uwolniles? -To dluga historia, opowiem ci, gdy sie stad wydostaniemy. Zlotin od poczatku wiedzial, kim jestem. Okazuje sie, ze nasz czlowiek w specnazie pracowal dla niego. -Nie moge powiedziec, by mnie to zaskoczylo - stwierdzila Sabrina. - Czy Zlotin przyniosl mnie tutaj? -Tak. Bylas nieprzytomna, ale dal ci zastrzyk, oczywiscie po to, by cie obudzic, a potem znikl w wiezieniu. Jestem pewien, ze znowu bedziemy mieli przyjemnosc spotkac sie z nim, chocby po to, aby mogl rozkoszowac sie faktem, ze zlapal w swa malutka siec dwoje agentow operacyjnych UNACO. - Nagle przerwal. - Tylko dwoje, prawda? - spytal z niepokojem w glosie. - Mike nie byl z toba? -Nie byl. -Dzieki za to Bogu... - Whitlock przeciagnal ostatnie slowo, bo wydalo mu sie, ze slyszy odglos zblizajacych sie krokow. - Csss. Mysle, ze wraca Zlotin. W chwile pozniej promien bladego swiatla przecial cele. Dopiero wowczas Sabrina zorientowala sie, ze znajduja sie w lochu. Jedyna droga dostepu prowadzila od gory. Zauwazyla, ze podloga byla tak skonstruowana, iz unosila sie pod katem w strone sciany przeciwleglej do sluzy. W wielu sredniowiecznych zamkach takie podlogi w lochach byly srodkiem do wymuszania zeznan od wiezniow. Pomysl opieral sie na prostym zalozeniu psychologicznym. Wieznia umieszczano najdalej od sluzy, a ktos z rodziny, zwykle zona lub dziecko, byli przykuwani do sciany przylegajacej do sluzy, ktora wowczas otwierano, pozwalajac wodzie wplywac do lochu. Wiezien najczesciej przyznawal sie do zarzutow, by nie skazywac ukochanej istoty na utopienie sie. Nacisk psychiczny nieodmiennie skutkowal, ale oprawcy, wymusiwszy zadane wyznanie, zazwyczaj topili ofiary. Glownym problemem Sabriny byl fakt, ze to ona znajdowala sie najblizej wrot sluzy. Zlotin zszedl po drabinie do lochu. Ubrany byl w luzne spodnie kamuflazowe, niebiesko-bialy, wypuszczony na wierzch T-shirt oraz rozpieta kamizelke przeciwodlamkowa. Niosl dwie latarnie. -Ciesze sie, ze doszla pani do siebie, panno Carver. Mam nadzieje, ze nie odczuwala pani zadnych niemilych skutkow. -Nie, poki sie tu nie pojawiles - powiedziala, patrzac na niego z pogarda. Wargi Zlotina wykrzywily sie w chlodnym usmiechu. -Potrafie zrozumiec pani rozgoryczenie. Jestem pewien, ze musi pani odczuwac bol na mysl o tym, z jaka latwoscia udalo mi sie pania unieszkodliwic. I to by bylo tyle na temat jednej z najlepszych agentek UNACO. -Dwoje z trojga to niezle, Zlotin, ale ciagle jeszcze nie zlapales Mike'a - odparla triumfalnie. - A on jest najlepszy w UNACO. -Tak, slyszalem, ale przeciez nie mam zamiaru "lapac" go, jak to pani sformulowala - odrzekl Zlotin, wieszajac latarnie na scianie nad nimi. - Helikopter jest gotow do odlotu, wiec nie widze powodu, by pozostawac tu choc chwile dluzej, niz koniecznie trzeba. -Co bedzie z nami? - zapytal Whitlock. -Powiedzialbym, ze to calkowicie zalezy od Grahama - rzekl Zlotin. - Wiem, ze ma zamiar wejsc do wiezienia, wysadzajac wrota sluzy, lecz gdyby dowiedzial sie, ze juz tu jestescie, powaznie by sie zastanowil nad ryzykowaniem waszego zycia. Wobec tego bedzie musial oplynac wyspe az do przystani i dostac sie tu glownym wejsciem. To jednak wiazac sie bedzie ze strata cennego czasu i gdyby wreszcie do was dotarl, mozecie byc oboje martwi. Coz za dylemat. Chcialbym tylko moc pozostac tu po to, by ujrzec, jak go rozwiaze. -Skad bedzie wiedzial, ze tu jestesmy? - spytal Whitlock. -Powinien moc ujrzec was przez otwor we wrotach sluzy - odrzekl Zlotin, podchodzac do drabiny. -Otwor? - zawolala podejrzliwie Sabrina, odruchowo spogladajac na sluze, odlegla o niecaly metr od miejsca, w ktorym stala. Zlotin wspial sie na podest nad lochem, a potem przykleknal przy kole, ulokowanym dokladnie nad sluza. Sprobowal je obrocic. Nie drgnelo. -Zlotin, co ty, u diabla, robisz?! - wrzasnal przerazony Whitlock, gdy Rosjanin szarpal sie z kolem. Nie zwracajac uwagi na wybuch Whitlocka, Zlotin zacisnal zeby i zebral wszystkie sily, by poruszyc kolem. Po wielu sekundach nieustannego nacisku wreszcie ustapilo. Poczatkowo do lochu wplynela jedynie struzka wody, ale im dluzej krecil kolem, tym wiecej wody lalo sie przez otwor. Gdy uznal, ze jej naplyw jest wystarczajacy, wstal i zajrzal do lochu, gdzie Whitlock i Sabrina wsciekle targali swymi lancuchami. -Zwariowales, Zlotin! - krzyknal Whitlock. -Nie rozumiem, czemu sie skarzysz, Whitlock. Nachylenie podlogi faworyzuje cie. Bedziesz mial doskonaly punkt obserwacyjny, by widziec, jak twoja kolezanka sie topi. Kto wie, jesli Graham sie pospieszy, byc moze trafi tu w sam czas, by cie uratowac. Ale nie bede tego oczekiwal, wstrzymujac oddech. - Zlotin usmiechnal sie lekko, wypowiadajac to dwuznaczne zdanie. -Nie mozesz nas tu zostawic na smierc! - wrzasnela do niego Sabrina. -Powiedziala pani, ze Graham jest najlepszy w UNACO. A wiec nadszedl czas, by to udowodnil. Do swidania. Zlotin wciagnal za soba drabine, pozostawil ja na podescie, a potem wspial sie kamiennymi schodami, przeszedl przez dwoje otwartych drzwi bezpieczenstwa i dotarl do miejsca, ktore kiedys bylo skrzydlem szpitalnym wiezienia. Nasunal na oczy okulary noktowizyjne i poszedl do swojej kwatery, gdzie wyjal z sejfu stojacego w kacie celi torbe podrozna i dyplomatke. Torba zawierala odprawe Rodenki, dyplomatka zas teki UNACO. Przed opuszczeniem wyspy mial jeszcze cos do zrobienia. Przeszedl do skrzydla, gdzie przetrzymywano czworo wiezniow, i postawil swoje rzeczy obok drzwi bezpieczenstwa. Kryptoanalitycy dotrzymali swej czesci umowy; on zapewni im szybka smierc... -Wybierasz sie gdzies? - uslyszal glos za swoimi plecami. Dlon Zlotina automatycznie siegnela do kabury przy pasie po pistolet Makarowa. -Tylko sprobuj, a bedziesz martwy, zanim jeszcze odepniesz kabure - syknal ostrzegawczo glos. Mysli galopem przelatywaly przez glowe Zlotina, gdy powoli odsuwal rece od korpusu. To byl Graham, natychmiast rozpoznal jego glos. Graham musial wslizgnac sie przez glowne wejscie w czasie, gdy on niosl Carver na dol, do lochu. Czemu oboje ryzykowali wejscie do wiezienia ta sama droga? Wiedzial, ze postepowania Grahama nie da sie przewidziec, ale to wygladalo na nieslychany hazard, szczegolnie ze stawka byla wysoka. Z jego punktu widzenia nie mialo to zadnego sensu, ale czas na rozmyslanie o tym przyjdzie pozniej. Jedyna jego troska bylo w tej chwili przedostanie sie do helikoptera, by Rodenko mogl odskoczyc maszyna od wyspy, tak daleko jak tylko zdola, nim nadejda posilki, zeby wziac wiezienie sila. Wiedzial, ze musi dzialac szybko, ale rownoczesnie nie mogl sobie pozwolic na popelnienie najmniejszego bledu. Nie z kims takim jak Graham... -Odwroc sie! Zlotin zrobil, co mu polecono. Graham, ktory ukryl sie w wejsciu do jednego ze skrzydel, przeszedl przez hol inspekcyjny do miejsca, gdzie stal Zlotin. Mial na twarzy okulary noktowizyjne, w reku trzymal berette. -Poloz prawa reke na glowie, a kciukiem i palcem wskazujacym lewej wyjmij bron z kabury. I rob to bardzo wolno - rozkazal Graham. Zlotin polozyl prawa dlon na glowie i, nie odrywajac spojrzenia od beretty, ostroznie otworzyl klape swej kabury i kciukiem oraz palcem wskazujacym wyjal pistolet Makarowa. Wyciagnal bron w strone Grahama. -Poloz ja na podlodze i kopnij do mnie! Zlotin upuscil pistolet i bokiem buta posunal go po podlodze do stop Grahama. -Teraz stan twarza do sciany i przyjmij pozycje do rewizji - rozkazal Graham, odrzuciwszy kopnieciem pistolet pod schody. -Zawre z toba umowe, Graham - powiedzial Zlotin, nie poddajac sie. - Ty pozwolisz mi odejsc... -Zadnych umow! Stan w pozycji. -Na twoim miejscu wysluchalbym - powiedzial Zlotin. - To moze po prostu uratowac zycie Carver. -O czym ty gadasz? -Carver i Whitlock znajduja sie na dole w jednym z lochow. Wrota sluzy sa juz otwarte. Biorac pod uwage ilosc wody wplywajacej do lochu, ocenialbym, ze Carver ma co najwyzej piec minut do chwili, gdy sie utopi. Ty pozwolisz mi odejsc, a ja dam ci klucze otwierajace ich lancuchy. -Bede liczyc do trzech, Zlotin - odparl Graham ledwie doslyszalnym glosem. - Jesli przez ten czas nie oddasz mi kluczy, zabije cie i sam je wezme. Przysiegam, ze cie zabije. A teraz oddaj klucze! -To nie takie proste - odparl spokojnie Zlotin. - Nie mam ich przy sobie. Sa w mojej kwaterze. -Gdzie jest twoja kwatera? Oddech Grahama stawal sie coraz bardziej nierowny w miare jak walczyl, by opanowac niepokoj, ktory sciskal mu wnetrznosci. -Odrzuc bron, to ci powiem - odrzekl Zlotin. -Nie ma mowy - padla zwiezla odpowiedz. -Wiec ona umrze - oswiadczyl Rosjanin, obojetnie wzruszajac ramionami. -I ty takze - odpalil Graham. -Smierc mnie nie przeraza. O tym wiesz. Ja zaprowadze cie do mojej kwatery, jesli ty pozwolisz mi odejsc. Umowa stoi? Graham nienawidzil sam siebie za negocjowanie ze Zlotinem, ale jaki mial wybor? Zycie Sabriny od tego zalezalo. -Zaprowadz mnie - warknal krotko. Zlotin wiedzial, ze to bedzie dla niego jedyna okazja do zalatwienia Grahama. Oczywiste bylo, ze Graham dal sie wytracic z rownowagi. Inaczej nigdy by sobie nie pozwolil na przewage osobistych uczuc nad profesjonalnym rozsadkiem. To byl blad, ktorego Zlotin by nie popelnil, bez wzgledu na okolicznosci. Zlotin udal, ze robi zwrot w prawo, a gdy Graham ruszyl za nim, Rosjanin rabnal piescia, trafiajac go bolesnie w bok glowy. Straciwszy rownowage, Graham ciezko wyladowal na podlodze, wypuszczajac berette z reki. Zlotin poszukal wzrokiem wlasnego pistoletu, ale byl poza jego zasiegiem, pod schodami. Wydobyl z pochwy swoj lekki, niemiecki noz - z zestawu przezycia Eikhorn - ktory ukryl z tylu spodni kamuflazowych, i rzucil sie na Grahama. Ten rozpaczliwie usilowal zlapac zakrzywionymi palcami swa berette. Lezala tuz za zasiegiem jego wyciagnietej reki. Wreszcie udalo mu sie uchwycic w palce pistolet, lecz gdy go uniosl do strzalu, Zlotin cial go w przedramie zabkowanym nozem, przecinajac skafander i zadajac gleboka rane w reke. Graham zawyl z bolu i wypuscil berette, ktora zawirowala i odskoczyla od niego. Z wysilkiem probowal stanac na nogi, gdy Zlotin bolesnie trafil go w zebra czubkiem okutego stala buta. Krzyknal z bolu, ale zmusil sie do powstania wiedzac, ze bedzie martwy, jesli straci punkt oparcia. Rosjanin okrazal go powoli, trzymajac noz zacisniety w dloni. Probowal dzgac Grahama, ktory musial odskakiwac, aby ostrze znow go nie zranilo; przyciskal zakrwawiona reke do polamanych zeber, przygladajac sie kolyszacemu sie z boku na bok nozowi Zlotina, przygotowujacego sie do nastepnego ciosu. Zlotin udal, ze robi krok w lewo, ale tym razem Graham nie dal sie nabrac. Zamiast tego sparowal wymierzone pchniecie, chwytajac rownoczesnie nadgarstek przeciwnika. Ten szybko zareagowal, zaciskajac wolna reke na trzymajacej noz, aby sila skierowac ostrze w brzuch Grahama. Krew na dloniach Mike'a byla jak smar; nie mogl mocno uchwycic nadgarstka Zlotina i musial bez przerwy cofac sie, by unikac ostrza. Dotknal plecami sciany, Rosjanin wzmocnil nacisk. Graham wiedzial, ze nie zdola sie juz dlugo bronic. Musial improwizowac. Szybko. I wtedy przyszedl mu do glowy pomysl. Przerzucil caly ciezar na swa lewa noge, zmuszajac Zlotina do utraty rownowagi, noz skoczyl do przodu i wydarl nierowna szrame na scianie. W tym samym momencie Graham wbil zgiete palce pod noktowizyjne okulary Rosjanina i zdarl mu je z twarzy. Zlotin nagle przestal widziec w ciemnosciach. Wykorzystujac zaskoczenie, Graham zacisnal obie dlonie na nozu i wbil ostrze gleboko w brzuch Rosjanina. -To za Jacquesa Rusta - syknal. Zlotin osunal sie plecami na sciane, z dlonmi zacisnietymi na brzuchu. Przez palce tryskala mu krew. Zdziwienie malowalo sie na jego twarzy, gdy nogi ugiely sie pod nim i zwalil sie na ziemie. Graham zbadal mu puls. Nic. Wiedzac, ze Rodenko jeszcze jest gdzies na wyspie, przez ostroznosc schowal dyplomatke i torbe podrozna w jednej z cel, a potem pomknal jak oszalaly w strone lochow, z rozpaczliwa nadzieja, ze nie jest zbyt pozno, by uratowac Sabrine. Zapamietal rozklad kompleksu wieziennego z planow, ktore przestudiowal w helikopterze, i zdolal lawirujac przemknac sie przez labirynt korytarzy, az wreszcie zdyszany dotarl do skrzydla szpitalnego. Wtedy wlasnie uslyszal Whitlocka i Sabrine wolajacych o pomoc. Ogarnelo go uczucie ulgi. Nie bylo za pozno! Pobiegl jak szalony korytarzem, przez poczekalnie, gabinet chirurga i znalazl sie w drugim korytarzu. Na jego koncu znajdowaly sie otwarte drzwi bezpieczenstwa, prowadzace do lochow. Przebieglszy przez nie, skokami pokonal schody i wreszcie dotarl do podestu powyzej lochow. Whitlock i Sabrina znajdowali sie w pomieszczeniu najbardziej oddalonym od schodow. Whitlock byl zanurzony po pas, ale Graham z przerazeniem zobaczyl, ze nad woda widac juz tylko glowe i wyciagniete rece Sabriny. Wiedzial, ze jesli chce ja uratowac, musi dzialac szybko. -Mike, zamknij wrota sluzy! - wrzasnal Whitlock, ujrzawszy Grahama na podescie nad nimi. Graham pospieszyl do kola i probowal nim zakrecic. Nic. Klnac pod nosem, wytarl krew z dloni i znow sprobowal je obrocic. Nie drgnelo. -Czy juz je zamknales?! - krzyknela Sabrina, z wysilkiem starajac sie utrzymac glowe ponad powierzchnia. -Zacielo sie - zawolal Graham, po raz trzeci probujac zamknac sluze. Ale kolo nie ruszylo sie z miejsca. -Mike, na milosc boska, zrob cos! - zakrzyczala do niego. -A jak myslisz, co ja probuje!! - odwrzasnal. Natarlszy zwirem zakrwawione dlonie, chwycil mocno kolo. Jego ramiona drzaly z wysilku, gdy probowal wymusic obrot. Po paru sekundach nieustannego nacisku bol prawego przedramienia stal sie zbyt silny, by go wytrzymac. -Nie moge ruszyc tego cholerstwa! - zawolal do nich. - Schodze na dol. Bede musial wytrychem otworzyc zamki lancuchow. -Mike, cokolwiek zrobisz, postaraj sie zrobic szybko! - krzyknela Sabrina. - Jeszcze minuta i bede pod woda. Graham odrzucil okulary i opuscil drabine do lochu. Schodzil po niej, az dotknal wody, potem poplynal do Sabriny. Musiala odchylic glowe do tylu, by uniknac wzbierajacej wody, ktora juz pluskala o jej podbrodek. Brnac przez wode, Graham wyjal z kieszeni oficerski noz Mausera i ostroznie wsunal ostrze do dziurki zamka kajdanek, przymocowanych ponad jej glowa. Starannie krecil nim z boku na bok, ale nie zdolal poruszyc zamka koncem ostrza. -Mike, pospiesz sie - ponaglila Sabrina, wypluwajac pierwsze krople wody z ust. - Juz stoje na palcach. -Robie, co moge - zapewnil Graham, ponownie wsuwajac ostrze i ostroznie krecac nim w zamku. Ale ten ani drgnal. Gdy woda dotarla do nozdrzy Sabriny, dziewczyna zaczela belkotac. -Mike, ona utonela! - wrzasnal ze zgroza Whitlock, widzac, jak glowa Sabriny znika pod woda. Graham objal ja w pasie i zaciskajac zeby od palacego bolu w zranionej rece, podciagnal do gory, az jej glowa znalazla sie nad powierzchnia. -Musze otworzyc zamki, nim woda zaleje kajdanki. -Wiem - powiedziala cicho. - W Osrodku Badawczym udawalo mi sie utrzymywac pod woda przez dwie minuty. Powinnam byc w stanie zrobic to tutaj. -Nie martw sie, do tej pory wyciagne cie z tych cholernych lancuchow - obiecal. Zaczerpnela gleboko powietrza, a potem skinieniem glowy polecila, by ja wypuscil. Widzial, jak jej glowa znika pod woda, i zdawal sobie sprawe z nieustepliwej rzeczywistosci, ktorej musial stawic czolo: jesli w ciagu najblizszych minut nie zdola otworzyc zamkow na obu kajdankach, Sabrina sie utopi. Starannie wsunal ostrze do zamka kolejnych kajdanek i zagryzlszy wargi z taka wsciekloscia, ze pociekla krew, zaczal suwac koncem ostrza w otworze, sila woli wymuszajac otwarcie sie. Nic takiego nie nastapilo. Klnac straszliwie, spojrzal na zegarek. Juz uplynela minuta od chwili, gdy Sabrina znalazla sie pod woda. Wepchnal koniec ostrza do dziurki i obrocil nim ostroznie. Znowu nic. W straszliwym napieciu rabnal piescia w sciane i zaczal probowac na nowo. Nagle ostrze zaczepilo o cos. Delikatnie zaczal poruszac nim w otworze, bojac sie nieustannie, ze falowanie wody przemiesci ostrze. Nagle poczul, jak zamek ustepuje, wydal okrzyk radosci, a kajdanki zsunely sie z nadgarstka. Radosc byla krotka. Bezwladne ramie Sabriny plusnelo w wode i zniknelo mu z oczu. Czy byla nieprzytomna? Albo martwa? Nie, nie jest martwa, zbesztal sie ze zloscia. Wsrod agentow operacyjnych byla najlepsza w utrzymywaniu sie pod woda. Wiec co sie stalo? Przez moment kusilo go, by sprobowac wydobyc jej glowe ponad wode, ale wiedzial, ze bedzie to tylko strata cennego czasu. Poziom wody siegal juz jej przedramion. To byla ostatnia szansa. Jesli nie upora sie z zamkiem w ciagu najblizszych trzydziestu sekund, kajdanki znajda sie pod woda. A ona umrze. Z nowa determinacja, ocierajac pot z czola wierzchem dloni, Graham wsunal ostrze do dziurki od klucza. Przez czas zdajacy sie wiecznoscia nic sie nie zdarzylo, ale wlasnie w chwili gdy zaczal obawiac sie najgorszego, czubek ostrza dotarl do zamka. Obracajac je ostroznie, uslyszal wyrazny, metaliczny trzask i kajdanki sie otworzyly. Chwycil ja za nadgarstek i ciagnal do gory, az jej glowa znalazla sie wysoko nad woda. Potem, objawszy jej klatke piersiowa ramionami, poplynal ku drabinie. -Mike? - krzyknal za nim Whitlock. Graham obejrzal sie ostro, zaskoczony jego wolaniem. Byl tak przejety uwolnieniem Sabriny, iz prawie zapomnial, ze i Whitlock tu sie znajduje. Z przerazeniem ujrzal, ze woda juz podniosla sie do poziomu piersi Kenijczyka. -Wytrzymaj, kumplu, przyjde do ciebie tak szybko, jak zdolam, ale najpierw musze sprobowac... - Zawiesil glos, wskazujac Sabrine. -Daj mi noz, Mike - powiedzial Whitlock. - Powinienem sam zdolac otworzyc zamek. -Taa, oczywiscie - odparl z roztargnieniem Graham. Uwaznie otoczyl glowe Sabriny zdrowa reka i wsunal noz w dlon Whitlocka. Whitlock zauwazyl krew plynaca z glebokiego ciecia na prawym przedramieniu Grahama, ale nic nie powiedzial. Czas na pytania przyjdzie pozniej. Graham dotarl do drabiny, a potem zanurkowal pod Sabrine i chwytem pozarniczym zawiesil sobie jej bezwladne cialo na ramionach. Zaniosl ja na podest i tam lagodnie zlozyl na podlodze. Poszukal tetnicy szyjnej i zbadal puls. Nic. Odchylil glowe Sabriny do tylu, zdjal jej czapke i rozpial ekler przy szyi. Potem, zatkawszy jej nos, z sila wdmuchnal oddech w usta dziewczyny, zmuszajac klatke piersiowa do uniesienia. Odsunal swe usta, by pozwolic piersiom opasc. Powtorzyl to po raz drugi i znow sprawdzil puls. Ciagle nic. Jedyna jej szansa byl obecnie zewnetrzny masaz serca. Szybko odsunal zamek kombinezonu az do pepka, a potem, wymacawszy mostek, splotl dlonie i polozyl je na nagiej skorze, tak by nasada dolnej dloni spoczywala na mostku. Mocno nacisnal cala masa swego ciala, zmuszajac mostek do ugiecia sie w strone kregoslupa, a potem uniosl dlonie, pozwalajac klatce piersiowej sie uniesc. Powtorzyl to pietnascie razy, a co piaty sprawdzal jej puls. Nie bylo zadnej reakcji. -Dalej! - krzyknal. - Nie odchodz ode mnie! Znow powtorzyl cala procedure: dwa razy usta-usta i pietnascie razy masaz. Ciagle ani sladu pulsu. Whitlock, ktoremu udalo sie otworzyc zamki kajdanek, w milczeniu wspial sie po drabinie i przykleknal obok Grahama. -Ty rob jej usta-usta, ja bede naciskal klatke piersiowa. Dwukrotnie jeszcze powtorzyli procedure i w dalszym ciagu nie mogli wyczuc pulsu. -Co, u diabla, poszlo nie tak? - spytal Graham, spogladajac w dol do lochu, gdzie Sabrina byla przykuta do sciany. - Powinna byla wytrzymac nawet dluzej. -Jeszcze nie przeszly jej skutki srodka nasennego, ktory zaaplikowal jej Zlotin, nim ja zniosl tam na dol - powiedzial cicho Whitlock, lekko dotykajac dlonia ramienia Grahama. - To daremne, Mike, ona odeszla. -Nie - warknal Graham, odpychajac dlon Whitlocka. - Zrobimy to jeszcze raz. I jeszcze. Nie obchodzi mnie, ile razy... -Mike - przerwal mu Whitlock - ona nie zyje. Graham odepchnal Whitlocka i znow rozpoczal zabieg usta-usta. -Oddychaj, niech cie cholera! - wolal, naciskajac mostek podstawa dloni. - Oddychaj! -Zrobiles dla niej wszystko, co mogles, Mike - powiedzial lagodnie Whitlock. - To koniec, Mike. Ona odeszla. -To nie koniec - burknal Graham, ciagle z dzika sila naciskajac jej mostek. - Ona chce odetchnac. Wiem, ze chce. Jazda, Sabrina, potrafisz to. Oddychaj, do jasnej cholery. Oddychaj! Whitlock juz chcial odciagnac Grahama, gdy dostrzegl ruch jej piersi. Czy to byla tylko reakcja na nacisk mostka przez Grahama? A potem piersi poruszyly sie ponownie. Przycisnal palce do jej tchawicy i wyczul slabe pulsowanie tetnicy szyjnej. -Jezu Chryste, ona zyje. Graham gleboko zaczerpnal powietrza, a potem scisnal jej nos i mocno westchnal do jej ust. Z naplywem powietrza klatka piersiowa uniosla sie. Przez chwile nic sie nie dzialo. A potem, wraz z wydechem, zaczela kaszlec. Poczatkowo byl to slaby, dlawiacy sie glos, ale gdy Graham ulozyl ja na boku, kaszel wzmogl sie, cialo Sabriny zadrzalo i zwymiotowala na podloge. -Ty po prostu nie wiesz, kiedy sie poddac, prawda? - rzekl Whitlock z nerwowym chichotem, gdy zdal sobie sprawe, jak byli bliscy jej utracenia. -Historia mego zycia - burknal Graham, a potem odwrocil sie do Sabriny lezacej na boku z twarza skurczona z bolu i trzymajacej sie za zoladek. -Jak sie czujesz? -Glupie pytanie - syknela i znow zwymiotowala. Whitlock sie podniosl. -Ty zostan tu z Sabrina. Ja ruszam za Zlotinem i Rodenka, jesli jeszcze sa na wyspie. -Zlotin nie zyje - odparl Graham. -A Rodenko? -Nie widzialem go. -Mysle, ze wiem, gdzie jest - oswiadczyl Whitlock, podnoszac okulary noktowizyjne Grahama. - Gdzie twoj pistolet? -Upuscilem go, gdy Zlotin mnie ciachnal. Zdaje mi sie, ze musi byc gdzies w holu inspekcyjnym. Graham patrzyl, jak Whitlock podchodzi do schodow. -C.W., badz ostrozny. -Jeszcze jak - odpowiedzial mu Whitlock, a potem zniknal za otwartymi drzwiami u szczytu schodow. Rodenko odwrocil Zlotina na plecy. Nie potrzebowal szukac pulsu. Oczywiste bylo, ze Zlotin nie zyje. Co sie stalo? Dziesiec minut temu Zlotin skontaktowal sie z nim przez radio i poinformowal, ze idzie wyjac dyplomatke i torbe podrozna z sejfu, a jemu nakazal uruchomic helikopter. Gdy uplynelo dziesiec minut i Zlotin nie dawal znaku zycia, Rodenko zaczal sie niepokoic. Wreszcie zgasil silnik i, wziawszy z tylu helikoptera AK-47, wyruszyl na poszukiwanie Zlotina. Wiedzial, ze musi uciec z wyspy tak szybko jak tylko zdola, jesli chce sie uratowac. Teraz to jedynie mu zostalo. Zastanawial sie nad tym, czy nie zabrac ze soba ktoregos wieznia jako zakladnika, ale szybko porzucil te mysl; bylaby to tylko strata czasu. Pieniadze? Czy Zlotin wyjal je z sejfu, nim zostal zabity? Czy tez wciaz tam sie znajdowaly? Byl sposob, by sie o tym przekonac... Rodenko pospieszyl do skrzydla, w ktorym miescily sie ich kwatery. Mial na twarzy okulary noktowizyjne, wiec nie musial ujawniac swej obecnosci, zapalajac swiatla. Szedl ostroznie, az do kwatery Zlotina. Zatrzymal sie przed nia, a potem zakrecil sie w miejscu i omiotl cele swym AK-47. Ujrzawszy, ze sejf jest otwarty, zaklal ze zloscia. Otwarty i pusty. Jesli, jak podejrzewal, Graham zabil Zlotina, to torba moze sie znajdowac gdziekolwiek. Z pewnoscia nie bylo dosc czasu, by jej szukac. Bedzie musial uchronic sie przed dalszymi stratami, uciekajac z wyspy, nim zostanie wykryty. Moze spotkac sie z Koslowem. To bylby punkt oparcia... Whitlock szedl w strone ladowiska, gdy natknal sie na Rodenke przykucnietego w holu inspekcyjnym nad cialem Zlotina. Zobaczyl tez, ze Rodenko jest uzbrojony w AK-47. Whitlock wiedzial, ze nie zdola przebyc dzielacej ich odleglosci i nie zostac zastrzelony. Postanowil zwlekac. Zaczekal, poki Rodenko nie zniknal za otwartymi drzwiami bezpieczenstwa, a potem dyskretnie podazyl za nim. Zajawszy stanowisko w celi usytuowanej najblizej drzwi, czekal na nastepny ruch Rodenki... Uslyszal, jak Rosjanin klnie glosno, a po chwili rozlegl sie odglos zblizajacych sie krokow. Rodenko wracal do drzwi bezpieczenstwa. Whitlock skulil sie przy scianie jak drapieznik, gotow do skoku w chwili, gdy sie ukaze. Tylko w ten sposob mogl wziac Rodenke z zaskoczenia. Kroki stawaly sie coraz glosniejsze. Gdy Rosjanin ukazal sie naprzeciw drzwi, Whitlock skoczyl, ciskajac nim o przeciwlegla sciane. AK-47 upadl na podloge i znalazl sie poza zasiegiem obu mezczyzn. Rodenko na moment stracil oddech, ale szybko sie opanowal i z calej sily opuscil lokiec na bark przeciwnika. Jeknawszy z bolu, Whitlock upadl na jedno kolano. Rodenko wymierzyl mu druzgoczacy cios piescia w bok glowy i Whitlock rozciagnal sie na ziemi jak dlugi, w poblizu lezacego AK-47. Rodenko siegal juz do kabury po pistolet Makarowa, gdy Whitlock pochwycil kalasznikowa i skierowal na Rosjanina. Ten skoczyl przez otwarte drzwi w chwili, gdy Whitlock zaczal strzelac. Whitlock z trudem stanal na nogach, jeszcze czujac w glowie dzwonienie od otrzymanego ciosu. AK-47 trzymal mocno oburacz. Pocisk wbil sie w sciane o kilkanascie centymetrow od jego glowy, zmuszajac go do odskoczenia z powrotem w glab korytarza. Uslyszal odglos oddalajacych sie krokow. Potem zapadla cisza. Odczekal kilka sekund, skoczyl przez otwarte drzwi i potoczyl sie po podlodze, by przykleknac na jednym kolanie za przewrocona skrzynia. Hol byl pusty. Mozliwe bylo, ze Rodenko ukryl sie w jednym ze skrzydel, czekajac az przeciwnik sie ujawni, ale Whitlock uznal, ze najprawdopodobniej Rosjanin jest juz w drodze do ladowiska. Nagle blysnela mu mysl. Rodenko z pewnoscia zamknie za soba drzwi bezpieczenstwa, gdy tylko dotrze do ladowiska. Whitlock pomacal kieszen koszuli, ale karty magnetycznej, ktora znalazl w celi Zlotina, teraz tam nie bylo. Sprawdzil pozostale kieszenie, lecz skutek okazal sie taki sam. Zlotin musial ja zabrac, co oznaczalo, ze w dalszym ciagu powinna byc przy nim... Uznawszy, ze moze spokojnie wyjsc spoza skrzyni, pomknal do miejsca, gdzie lezalo cialo Zlotina, i znalazl przy nim karte. Wsunal ja do kieszeni, a potem wspial sie po schodach i ostroznie ruszyl osmalonym przez pozar korytarzem, przeszedl przez dwoje otwartych drzwi bezpieczenstwa i wreszcie dotarl do podstawy schodow prowadzacych na ladowisko. Drzwi bezpieczenstwa u ich szczytu byly zamkniete. Przyjrzawszy sie pustemu korytarzowi za soba, powoli wspial sie na schody, starannie uwazajac, by nie postawic stopy w luki po brakujacych stopniach. Gdy przebyl trzy czwarte odleglosci, zatrzymal sie i chwyciwszy wolna reka porecz, przeskoczyl dziure po dwoch schodkach, prosto nad siedemdziesieciometrowa przepascia az do betonowej posadzki. Kiedy dotarl do szczytu schodow, przytulil sie do sciany i wsunal do zamka karte. Przez otwarte drzwi wdarl sie do srodka ryk silnika helikoptera. Whitlock zorientowal sie, ze osiagnal on juz szybkosc obrotow potrzebna do startu. Wiedzial, ze jesli ma uniemozliwic helikopterowi opuszczenie wyspy, musi dzialac szybko. Mocno sciskajac oburacz AK-47, wyskoczyl na zewnatrz. Helikopter Westland Scout stal na zblaklym zoltym kregu na samym srodku ladowiska. Zobaczyl Rodenke na miejscu pilota, goraczkowo manipulujacego sterami. Wystrzelil serie w silnik, umieszczony bezposrednio za kabina. Pociski nie zrobily zadnego wrazenia na plycie ze stali pancernej, ktora Rodenko wlasnorecznie umiescil, gdy tylko Rosjanie otrzymali helikopter. Wobec tego Whitlock skierowal AK-47 na miejsce pilota, ale pociski pozostawily tylko sznureczek zaglebien w kuloodpornym szkle. Nagle helikopter uniosl sie nad ladowiskiem i okrecil jakby na niewidzialnej osi. W tym momencie Whitlock zrozumial, co sie zaraz stanie. Rzucil sie do srodka przez otwarte drzwi w chwili, gdy Rodenko dal ognia z armatki automatycznej kaliber 30 milimetrow. Pociski zryly nachylona sciane nad schodami, nie czyniac innej szkody. Whitlock niezdarnie wyladowal, stracil rownowage i potoczyl sie do tylu po schodach. Serce przestalo mu bic, gdy poczul, ze wpada wprost w ziejacy otwor w miejscu, gdzie brakowalo dwoch stopni. Rozpaczliwie siegnawszy do poreczy, zdolal uchwycic ja w palce i przez rozdzierajaco bolesna chwile tylko ten jednoreczny chwyt chronil go przed smiertelnym upadkiem. Zacisnal zeby, wolno uniosl druga reke, mocno uchwycil nia porecz, a potem, bujajac cialem jak cyrkowiec na trapezie, zaczal nabierac rozpedu. Przy odrobinie szczescia bedzie mogl zaczepic noga o najblizszy stopien i wciagnac sie ponownie na schody. Wreszcie nabral dosc rozpedu, by sprobowac. Wyrzucil noge w kierunku stopnia, ale zle ocenil odleglosc i wrzasnal z bolu, gdy kolanem trafil w kant. Nerwowo przelykajac sline poczul, ze pot na jego dloniach zaczyna wywolywac taki efekt jak smar. Wiedzial, ze nie zdola utrzymac sie dluzej... -Podaj mi reke. Whitlock nagle spojrzal w gore, zaskoczony dolatujacym stamtad glosem. Graham przykucnal nad otworem, wyciagajac lewa reke do Whitlocka. -Podaj mi reke - powtorzyl. Whitlock zauwazyl, ze Graham ma szklisty wzrok, a jego twarz nabrala niezdrowej, szarej bladosci wskutek utraty krwi. -Mike, wynos sie stad. Mozesz w kazdej chwili zemdlec. Ja znow sprobuje rozhustac sie w gore. -Na litosc boska, podaj mi dlon - syknal Graham, a potem otoczyl porecz zraniona reka, by zebrac sie w sobie przed czekajacym go wysilkiem. -Nie masz dosc sily, by mnie wciagnac na gore. Wynos sie stad w diably. Graham zaklal pod nosem, a potem siegnal w dol i zacisnal dlon na nadgarstku Whitlocka. -Teraz pusc porecz. -Mike, nie jestes... -Zaufaj mi, kumplu - odrzekl Graham cichym, ale zdecydowanym glosem. Whitlock wiedzial, ze nie ma innej mozliwosci, jak podporzadkowac sie Grahamowi. Juz zaczynal zsuwac sie z poreczy. Z rosnacym poczuciem niepokoju, niechetnie wypuscil porecz. Widzial, jak Graham zaciska zeby z bolu, przyjmujac na swa zdrowa reke ciezar ciala Whitlocka, a potem powoli zaczal go podciagac ku sobie. Po paru sekundach napiecia Whitlock wreszcie byl w stanie uchwycic wolna reka najblizszy stopien i podzwignac sie na schody. Znalazlszy sie na nich, osunal sie na porecz; na jego spoconej twarzy odmalowala sie ogromna ulga. -Jestem twoim dluznikiem, Mike - powiedzial, klepiac Grahama po ramieniu. -Jak wszyscy diabli - odparl Graham. - Czy dopadles Rodenke? -Nie - odrzekl ponurym tonem Whitlock. - Udalo mu sie wystartowac helikopterem, a potem strzelil do mnie z dzialka automatycznego. Musialem dac nura w ukrycie. Wtedy stracilem rownowage i spadlem ze schodow. -Coz, to jest odpowiedz na moje nastepne pytanie - orzekl Graham. -Gdzie jest Sabrina? -Wraz ze mna dotarla az do holu inspekcyjnego, ale oczywiscie potrzebuje wiecej czasu, by dojsc do siebie... Graham przerwal i popatrzyl w gore, w strone otwartych drzwi. -Czy ty to slyszysz? Whitlock nasluchiwal przez chwile, a potem skinal glowa, uslyszawszy w oddali odglos zblizajacych sie helikopterow. -Przypuszczam, ze sa po naszej stronie? - powiedzial z nie najwiekszym przekonaniem, rzucajac Grahamowi podejrzliwe spojrzenie. Graham spojrzal na zegarek, a potem z trudem wstal. -Taa, brygada sil specjalnych. Punktualnie. Chodz, lepiej zawiadomimy ich, ze teraz oni odpowiadaja za Rodenke. Bo przeciez nie mogl zbyt daleko odleciec. -Czy pomoc ci? - spytal Whitlock widzac, jak niepewnie Graham trzyma sie na nogach. -Nie, jestem OK. Troche kreci mi sie w glowie i to wszystko - odparl Graham, przyciskajac zraniona reke do brzucha. - Cos ci jednak powiem. To nie reka boli mnie w tej chwili. Zlotin trafil mnie butem w zebra. Zdaje sie, ze pare z nich mi polamal. Chryste, jak to boli. -Wiec cierpiales przez caly ten czas i nawet slowem o tym nie wspomniales - zganil go Whitlock, z rozmyslem przysuwajac sie do Grahama, na wypadek gdyby ten stracil rownowage i upadl. -Prawde mowiac, nie bylo czasu, aby dyskutowac o... - Graham przerwal w chwili, gdy znalazl sie na ladowisku. - No, niech mnie diabli. Byc moze przez caly czas nie docenialem Moralesa. Whitlock zmarszczyl brwi. Kto to taki ten Morales? Przestal sie zastanawiac, gdy sam wyszedl na ladowisko i spojrzal na zblizajace sie helikoptery. Smiglowiec Westland Scout wracal na wyspe, eskortowany przez dwa helikoptery Alouette III, nalezace do sil specjalnych, oba uzbrojone w kierowane przewodowo rakiety, zamocowane na wspornikach podwozi. Jedna alouette pozostawala bezposrednio nad westland scoutem, druga zas przyczepila sie do jego ogona. Oba helikoptery wyposazone byly w potezne reflektory, wycelowane w bezradnego westland scouta. Rodenko nie mial drogi ucieczki. -Siadaj na ladowisku - huknely slowa przez glosnik na podwoziu jednego z helikopterow sil specjalnych. - A potem wysiadaj i kladz sie twarza w dol na ziemi z rekami na glowie. Masz na to dziesiec sekund albo rozpoczynamy ogien. Gdy westland scout zawisl na chwile nad ladowiskiem, nim jego plozy dotknely ziemi, Whitlock wciagnal Grahama ponownie przez otwarte drzwi, by schowac sie przed siekacym ich wscieklym wiatrem z wirnikow. Zgaszono silnik, drzwi kokpitu otwarly sie od srodka. Na ladowisko wyskoczyl Rodenko z rekami uniesionymi w gore. -Poloz sie twarza do ziemi, a rece na glowe - zagrzmialo ponownie z alouette znajdujacej sie tuz nad nim. Rodenko zerknal na oslepiajacy reflektor, oswietlajacy go na ladowisku, a potem polozyl sie na brzuchu i zalozyl rece na kark. Alouette wyladowala na ladowisku i pol tuzina mezczyzn, wszyscy uzbrojeni w pistolety maszynowe, wyskoczylo z otwartych drzwi kabiny. Czterech popedzilo do miejsca, gdzie lezal Rodenko, dwoch zblizylo sie do Grahama i Whitlocka z wycelowanymi w nich pistoletami maszynowymi. -To ja, Mike Graham - oznajmil Graham, wystepujac naprzod zza drzwi. Zauwazyl, ze spojrzenia ludzi kieruja sie ku Whitlockowi. - Nie martwcie sie, on jest jednym z nas. Do Grahama i Whitlocka podszedl Morales. Tak jak inni, ubrany byl na czarno, a twarz mial pokryta kremem kamuflazowym. Wreczyl im koce, a potem jego spojrzenie pobieglo do zranionej reki Grahama. -Wygladasz, jakbys odbyl piekielna walke. -Powinienes sobie obejrzec tego drugiego faceta - odparl Graham, otulajac ramiona kocem. -Zlotin? - spytal Morales. Graham skinal glowa. -Nie zyje. -Gdzie jest panna Carver? - zapytal Morales, rozgladajac sie dookola. -Zostawilem ja w holu inspekcyjnym. Lepiej bedzie, jesli wyslesz kogos, by sie dowiedziec, jak ona sie czuje. -A kogokolwiek tam wyslesz, powiedz mu, by uwazal na tamtych schodach - dodal Whitlock, pokazujac kciukiem za siebie. - Sa cholernie niebezpieczne. Morales warknal jakis rozkaz do jednego z krazacych obok niego ludzi, ten zas skinal glowa i zniknal za drzwiami bezpieczenstwa. -Sprowadze sanitariusza, by obejrzal twoja reke - rzekl Morales. - Moze cie zalatac, zanim odwieziemy cie do szpitala. Whitlock odciagnal Moralesa na strone. -Trzeba zabrac Mike'a do szpitala jak najpredzej. Stracil mase krwi. Chyba widzisz, jak sie chwieje na nogach. Dostal takze kopniaka w zebra. Mozliwe, ze pare z nich jest nawet zlamanych. Morales szybko powiedzial cos do radia i w chwile potem druga alouette osiadla na ladowisku. -Na pokladzie jest sanitariusz - zwrocil sie do Grahama. - Dac ci nosze? -Na litosc boska, to tylko skaleczenie - zaprotestowal Graham. - Robisz ze mnie jakiegos inwalide. Uwazam, ze dam rade dojsc do helikoptera. Whitlock popatrzyl na Moralesa, bezradnie wzruszajac ramionami, ale obaj szybko zareagowali, gdy Graham sie potknal. Zdolal jednak utrzymac rownowage. -Jestem OK - szybko uspokoil ich Graham. -Wlasnie tak wygladasz, Mike - powiedziala z otwartych drzwi Sabrina. Podeszla do miejsca, gdzie stali trzej mezczyzni. -Juz idzie sanitariusz - stwierdzil Morales, pokazujac biegnacego ku nim czlowieka. - Zostawie cie w jego doswiadczonych rekach. Sanitariusz tylko spojrzal na Grahama i machnal reka w strone helikoptera. -Musimy natychmiast przewiezc pana do szpitala. Graham zwrocil sie do Whitlocka: -Czy zostajesz jeszcze na wyspie? -Tak, musze pokazac kapitanowi Moralesowi, gdzie trzymani sa zakladnicy. Czemu pytasz? -Zlotin mial przy sobie dyplomatke i torbe podrozna. Nie mialem okazji do nich zajrzec, ale domyslam sie, ze w jednej z nich znajduja sie akta UNACO. Zostawilem je w skrzydle "C". Druga cela od glownego wejscia po prawej stronie. -Jestem pewien, ze je znajde - oswiadczyl Whitlock. Sabrina objela ramieniem Grahama, by go podtrzymac. -Chodz, Mike, zaprowadzimy cie do helikoptera. -Przestan przynudzac - zirytowal sie Graham, ale nie probowal wyrwac sie jej w drodze do maszyny. Morales usmiechnal sie pod wasem. -To prawda, przeciwienstwa sie przyciagaja. -Co? - zapytal Whitlock, marszczac brwi. -Przepraszam, wlasnie myslalem glosno - odparl Morales. - Przypuszczam, ze zakladnicy sa zamknieci? -Tak. Uznalismy, ze najlepiej bedzie zostawic ich tam, gdzie sa. Przynajmniej w ten sposob nie grozilo im bezposrednie niebezpieczenstwo. -Zaprowadz nas - powiedzial Morales i przywolal dwoch ludzi, by towarzyszyli im do wiezienia. -Zastanawiam sie, jak oni zareaguja na wiadomosc, ze tak naprawde naleze do tych dobrych facetow? - rzekl Whitlock z zamyslonym usmiechem. - No coz, zdaje sie, ze istnieje tylko jeden sposob, by sie o tym przekonac, prawda? 14 Dwudziesty dziewiaty grudnia -Zatem nie bylo zadnego wirusa - stwierdzil Philpott, gdy skonczyl czytac raport dostarczony mu przez Whitlocka. -Nie, panie pulkowniku - odparl C.W.; siedzieli w gabinecie na dwudziestym drugim pietrze budynku Organizacji Narodow Zjednoczonych. - Gdy wezwalem Rodenke, by przygotowal antidotum, zdradzil mi, ze historie z wirusem wymyslil Zlotin. Chcial miec pewnosc, ze profesor Auerbach i doktor Fisier nie beda probowac zadnych sztuczek w czasie pracy nad rozszyfrowaniem dokumentow. Rzecz jasna, Lisl Auerbach i Marie Fisier przeszly staranne badania toksykologiczne, jak tylko dotarlismy na kontynent. W ich krwi nie znaleziono zadnych sladow obcych substancji. Wyglada na to, ze wstrzyknieto im nieszkodliwy srodek uspokajajacy. -Dzieki Bogu. -Naprawde odetchnelismy z ulga dopiero wowczas, gdy termin wyznaczony przez Zlotina minal bez zadnych przykrych niespodzianek - powiedzial Whitlock. - Zadne z nas nie czulo sie zbyt pewnie, mimo oswiadczen lekarzy, ze z kobietami wszystko w porzadku. -To calkiem zrozumiale - zauwazyl Philpott. Wyprostowal sie w fotelu, z namyslem popatrzyl na lezacy na biurku raport, po czym ponownie spojrzal na Whitlocka. - Jak zareagowali na wiesc, ze w rzeczywistosci pracujesz dla UNACO? -Poczatkowo z duza niechecia, lecz gdy odkryli, ze zawiadomilem wladze, atmosfera sie poprawila. Po tym, co przeszli, to chyba calkiem zrozumiale. Najwazniejsze, iz zdolalismy ich uwolnic bez szwanku, prawda? -Co myslisz o profesorze Auerbachu? - spytal Philpott. -Podczas pobytu na wyspie kontaktowalismy sie dosc rzadko, lecz zauwazylem, ze duzo lepiej znosil niewole niz doktor Fisier. To samo moge powiedziec o Lisl Auerbach. Ciagle zaskakiwala mnie swym temperamentem. Dlaczego pan pyta? -Potrzebujemy nowego kryptologa na miejsce Silvermana - odparl Philpott. -Chce pan zatrudnic Auerbacha? - mruknal Whitlock, po czym potakujaco skinal glowa. - Moglby trafic gorzej. -Ciesze sie, ze tak myslisz, gdyz dzis rano zaproponowalem mu posade. -Co odpowiedzial? -Obejmie stanowisko z poczatkiem lutego. Zabrzeczal interkom. Philpott wdusil przycisk pod migajacym swiatelkiem. -Slucham. -Sa tu Mike Graham i Sabrina Carver, panie pulkowniku - rozlegl sie glos jego osobistej sekretarki, Sarah. -Wpusc ich - odparl Philpott i za pomoca miniaturowego nadajnika uruchomil rozsuwane drzwi. Odczekal, az Mike i Sabrina wejda do wnetrza, po czym zamknal gabinet. - Jak twoja reka, Mike? - spytal, wskazujac na zranione ramie Grahama, wciaz zwisajace na temblaku. -Znacznie lepiej, dziekuje - pospiesznie zapewnil go Graham. -A zebra? -Wciaz bola, lecz zadne nie jest zlamane. Przeswietlenie wykazalo, ze mam jedynie pare krwiakow. -Rozleglych krwiakow na klatce piersiowej - sprostowal Philpott. - Dzis rano dostalem kopie orzeczenia. -Moglo byc znacznie paskudniej - powiedzial Graham i zajal miejsce na czarnym skorzanym fotelu. -To wasz raport? - Philpott zerknal na teczke trzymana przez Sabrine. -Tak jest. - Dziewczyna wreczyla mu dokumenty. -Przed rozpoczeciem zebrania chcialbym wyjasnic jeszcze jedna sprawe. Mike, powiedz mi cos o planie uwolnienia zakladnikow z wyspy. -Siergiej twierdzi, ze wszystko juz panu przekazal - predko odparl Graham. -Prawda, lecz sprobuj to opowiedziec wlasnymi slowami. Skad ci przyszlo do glowy takie rozwiazanie? -Z gory mozna przewidziec posuniecia Zlotina - stwierdzil Mike. - To jego jedyna slabosc. Dziala wedlug schematu, choc w dziewiecdziesieciu dziewieciu przypadkach na sto odnosi sukces. Podczas sluzby w Delcie dokladnie przestudiowalem jego strategie i zrozumialem, ze jesli kiedys staniemy naprzeciw siebie, z miejsca zyskam przewage, gdyz latwiej potrafie sie przystosowac do nowych sytuacji. By go pokonac, musialem wpierw przyjac jego sposob myslenia. Zaczalem sie zastanawiac, co zrobi, gdy zobaczy mnie i Sabrine w poblizu wyspy. Przeciez na pozor nie mielismy pojecia o radarach i sonarze. Moglismy dzialac z zaskoczenia. Do wnetrza wiezienia prowadzily tylko dwie drogi: przez glowna brame i przez podziemia. Dwoje intruzow, dwie mozliwosci. Cudowny scenariusz dla kogos takiego jak Zlotin. Wiedzial, ze w Delcie bylem ekspertem od demolki, wiec uznal, iz wysadze sluze. Pozwolilem mu tak myslec i wyslalem Sabrine pod glowne wejscie. Zestrzelila wszystkie czujniki podczerwieni i kamery telewizyjne, co pozwolilo mi bezpiecznie minac wrota w chwili, gdy ona byla juz w obrebie murow. Na wyspie bylo jedynie dwoch Rosjan, z ktorych jeden mial staly dyzur w centrali lub na ladowisku helikopterow, by w pore wykryc ewentualny atak z powietrza. Na Sabrine mogl zatem czekac tylko drugi i mialem stuprocentowa pewnosc, ze bedzie to Zlotin. Wiedzialem tez, ze jej nie zabije, gdyz zywa przedstawiala wieksza wartosc. Mogl ja wykorzystac do wciagniecia mnie w jakas pulapke. Dalem mu wiec piec minut, a potem wkroczylem do akcji. Reszte juz znacie. -"Reszta" wygladala w ten sposob, ze omal nie straciles partnerki - warknal Philpott. - A moze to tez nalezalo do planu? -Panie pulkowniku, nie moze pan... -OK - szybko wtracil Graham, uspokajajacym gestem kladac dlon na ramieniu Sabriny. - Gniew pulkownika jest w pelni usprawiedliwiony. Przyznaje, nie wzialem pod uwage mozliwosci, ze Zlotin otworzy sluze, a to moglo kosztowac cie utrate zycia. Blad, o ktorym zawsze bede pamietal. Lecz musi pan wiedziec - spojrzal na Philpotta - ze gdybym jeszcze raz znalazl sie w podobnej sytuacji, postapilbym dokladnie tak samo. -Zawsze zdajemy sobie sprawe z ryzyka towarzyszacego kazdej akcji - dodala Sabrina. - To czesc naszej pracy. Gdyby Mike uznal, ze jutro musimy powtorzyc wszystko od poczatku, nie wahalabym sie ani chwili. Odbici zakladnicy sa cali i zdrowi, co mogloby sie nie udac przy szturmie oddzialow specjalnych na wyspe. Wystarczajacy argument, by plan Mike'a uznac za sluszny. -Ciesze sie, ze bylismy tego samego zdania. - Philpott spojrzal jej prosto w oczy. -To znaczy, ze pan wiedzial? - spytal zaskoczony Graham. -Owszem - odparl pulkownik. - Siergiej zatelefonowal do mnie, jak tylko wyszliscie z hotelu. Nie mialem watpliwosci, ze narazacie sie na duze ryzyko, lecz bez wahania wyrazilem zgode. Jak slusznie zauwazyla Sabrina, nie udaloby sie uratowac wiezniow, gdyby agenci brygady sil specjalnych z bronia gotowa do strzalu wpadli na wyspe. -Co by sie stalo w razie naszego niepowodzenia? - podejrzliwie dociekal Mike. -Na szczescie do tego nie doszlo, wiec nie musimy drazyc tematu - odpowiedzial Philpott. -Gdzie Siergiej? - pospiesznie zadal pytanie Whitlock, by skierowac rozmowe na inne tory. - Mowil, ze wroci dzisiaj, przed zebraniem. -Mial zamiar przyleciec dzis rano, lecz w nocy Rodenko oswiadczyl, iz nie zlozy zeznan nikomu innemu. Musial wiec zostac w Lizbonie do konca przesluchania. To moze potrwac pare dni, jesli Rodenko naprawde wie tyle, ile twierdzi. -Sprytne posuniecie - z namyslem mruknal Graham. Sabrina spojrzala na niego, potem na Philpotta. -Dlaczego? -Kazdy rekrut wstepujacy do specnazu podpisuje oswiadczenie, ze nigdy nie zdradzi wrogom swej tozsamosci ani szczegolow dotyczacych organizacji - odparl Mike. - Kara za zlamanie przysiegi milczenia jest smierc. Rodenko wie, ze po powrocie do Rosji otrzyma najwyzszy wymiar kary, wiec upatruje swej szansy w jakims kompromisie. Innymi slowy, chce utargowac nizszy wyrok w zamian za kilka tajemnic panstwowych. Na pewno zdaje sobie sprawe, ze w rosyjskim aparacie bezpieczenstwa jest wystarczajaco wielu twardoglowych, ktorzy zrobia wszystko, by nie dotarl zywy na sale sadowa. A jak latwiej uchronic skore, niz przez szczera rozmowe z Siergiejem, liberalnie myslacym ekspatriantem, majacym duze chody na Kremlu? Za jego wstawiennictwem moglby sie przeciez dogadac z wladzami w Moskwie. -Nizszy wyrok czy nie, i tak spedzi sporo czasu w rosyjskim wiezieniu - odezwala sie Sabrina. -Nie musi, jesli bedzie mial dosc rozsadku - odparl Graham i spojrzal na Philpotta. - Na jakich warunkach zgodzil sie zeznawac? -Oswiadczyl, ze poda wladzom Rosji nazwiska wszystkich konspiratorow, w zamian za calkowite umorzenie sledztwa przeciw niemu. -Poszli na to? - zaciekawil sie Whitlock. Philpott skinal glowa. -Tak. Jak dotad, wymienil kilkunastu politykow ze Zgromadzenia Deputowanych oraz kilku wysoko postawionych oficerow Armii Czerwonej, ktorzy odgrywali wiodaca role w przygotowaniach do kolejnego puczu. Rebelia miala wybuchnac w ciagu najblizszych kilku miesiecy. Zeznania Rodenki uratowaly Rosje przed krwawa, dlugotrwala i kosztowna wojna domowa. Wskazane przez niego osoby juz zostaly aresztowane, a z wlasnego zrodla na Kremlu wiem, ze zabezpieczono takze ogromny zestaw materialow dowodowych. Chyba zgodzicie sie ze mna, ze zadania Rodenki byly niewielka cena za zlapanie o wiele grubszej ryby kierujacej konspiracja. -Mam nadzieje, ze nie wypuscicie go na wolnosc? - wyrazila zaniepokojenie Sabrina. -Nie - odparl Philpott. - Jest oskarzony o zamordowanie co najmniej dwoch agentow sil specjalnych oraz Hardina, amerykanskiego kelnera pracujacego w restauracji Calderego. To starczy, by kazdy portugalski trybunal trzykrotnie skazal go na dozywocie. -Za pietnascie lat wyjdzie - burknal Graham. -Z nowa tozsamoscia - dodal Philpott. - To takze zostalo uzgodnione z Rosjanami. Wie, ze od chwili gdy zgodzil sie na wspolprace z rzadem, jest naznaczony pietnem smierci. -Potwierdzil, ze agenci specnazu zaatakowali konwoj wiozacy ich do wojskowego wiezienia pod Moskwa? - spytala Sabrina. -Tak - odpowiedzial pulkownik. - Operacje przygotowal Koslow, przy wspolpracy wiernych mu oficerow, lecz sam trzymal sie z dala od miejsca napadu. Zbiegom wreczono falszywe paszporty i wywieziono ich za granice na pokladzie trawlera zmierzajacego w strone Szwecji. Stamtad, z pomoca Saisse'a, trafili do Francji. Koslowa ostatnio aresztowano w Algierii. Zostal odeslany do Rosji, by stanac przed sadem wraz z reszta konspiratorow. -A propos konspiratorow, sa jakies wiesci o Inaciu? - zapytal Graham. -Jak dotad zadnych. - Philpott potrzasnal glowa. - Watpie, by przebywal w Portugalii. Powiadomilismy Interpol, wiec schwytanie go jest tylko kwestia czasu. -Pulkownik mowil mi przed waszym przyjsciem, ze Saisse tez zniknal - odezwal sie Whitlock. -"Zniknal"? - znaczaco odezwala sie Sabrina. -Dzieki informacjom uzyskanym od Zlotina moglismy przejac dokumenty w momencie, gdy dotarly na dworzec glowny w Marsylii. Policja francuska przeprowadzila pozniej starannie zsynchronizowana akcje na wszystkie kluby prowadzone przez Jannoca i aresztowala ponad piecdziesieciu gangsterow. Przedstawiciel gendarmerie doniosl mi z duma, iz przestepcza organizacja zostanie rozbita przed koncem roku. Dotyczy to takze lokalnych i panstwowych oficjeli, ktorzy siedzieli w kieszeni u Jannoca. -Zatrzymano go? - zainteresowal sie Graham. -Tak, w glownym kasynie, w "Le Boudin". Mamy wystarczajaco wiele dowodow, by dac mu dozywocie. -I wciaz ani sladu Saisse'a? - wtracila Sabrina. -Przepadl tuz po tym, jak w Nantes przekazal dokumenty kurierowi. Jannoc uparcie milczy od chwili aresztowania, lecz niektorzy z jego podwladnych sa przekonani, ze podejrzewa Saisse'a o zastawienie pulapki. Stracil do niego zaufanie po smierci brata i otwarcie oskarzal o chec przejecia wladzy. Saisse w odpowiedzi wytykal mu bledy popelniane podczas zawierania nowych kontraktow, ktore rzekomo doprowadzily organizacje na skraj bankructwa. -Moze cos laczy Saisse'a oraz Inacia? - zastanawial sie Graham. - Dziwne, ze obaj znikneli w tym samym czasie. -Grupa analitykow z Centrum Dowodzenia wlasnie pracuje nad ta teoria - oswiadczyl Philpott. - Jak dotad bez rezultatow. -Rodenko moze cos wiedziec - podsunal Whitlock. -Twierdzi, ze nie. Jesli Inacio i Saisse naprawde sa w zmowie, watpie, by ktos powiadomil Rosjan. Podejrzewam, ze probowali podejsc Jannoca w ten sam sposob, co Saisse, lecz do tej pory mozliwosc spisku jest jedynie czysta spekulacja. Prawde poznamy dopiero wowczas, gdy ktorys z nich wpadnie w nasze rece. - Philpott przyciagnal do siebie kolejna teczke. Otworzyl ja. - Powiadomilem jednostki operacyjne o smierci Rusta i dostalem kilka prosb zwiazanych z pogrzebem. Slyszalem, Sabrino, ze przed wyjazdem z Portugalii rozmawialas tez o tym z Siergiejem. Skontaktowalem sie z mieszkajacymi we Francji rodzicami Rusta. Byli zdania, ze Jacques powinien bez zbytniego rozglosu spoczac w rodzinnym Dijon. Oczywiscie przychylilem sie do ich prosby, tym bardziej ze sam uwazam, iz tak bedzie najlepiej. Kazda wieksza ceremonia, zwlaszcza z udzialem naszych agentow, wymagalaby starannej ochrony. Obecnosc policji nie mialaby najlepszego wplywu na pograzona w smutku rodzine. Mam nadzieje, ze to zrozumiecie. -Tak jest - cicho odparla Sabrina. - Czy ktos z UNACO bedzie uczestniczyl w pogrzebie? -Pojade tam osobiscie w imieniu calej organizacji - powiedzial Philpott. - Siergiej wezmie udzial w pogrzebie Silvermana, w Hajfie. Nie znam jeszcze dokladnej daty, lecz wiem, ze obie uroczystosci odbeda sie w przyszlym tygodniu. Powiadomie was o szczegolach. -Ma pan juz kandydata na miejsce Rusta? - spytal Graham. -Tak. C.W. zyskal oficjalna nominacje na stanowisko dyrektora europejskiej filii UNACO. Wkrotce odleci do Zurychu, by zaraz po Nowym Roku rozpoczac prace. -Mam u ciebie piecdziesiat dolcow. - Graham z triumfujacym usmiechem zerknal na Sabrine. -Przypomnij sobie, jak ostro przegrales w szachy. Jestesmy kwita - odpowiedziala przekornie. -Zalozyliscie sie o to, czy przejme funkcje Rusta? - z niemalym zaskoczeniem spytal Whitlock. -Byles jedynym pewniakiem na to stanowisko - odparl Mike. - Przynajmniej dla mnie. C.W. przeniosl spojrzenie na Sabrine. Usmiechnela sie niewinnie. -Probowales juz pracowac w zarzadzie i nie byles z tego zadowolony. Myslalam, ze sie nie zgodzisz na wyjazd do Zurychu. Whitlock zerwal sie z miejsca, przemierzyl pokoj, po czym obrocil sie w strone przyjaciol. -Masz racje. Nie podobalo mi sie na stanowisku zastepcy dyrektora. Lecz sytuacja ulegla zmianie. Carmen ma racje mowiac, ze jestem za stary, by wciaz brac udzial w akcjach bojowych. Poza tym ciazy na mnie nowa odpowiedzialnosc, gdyz pierwszy raz w zyciu mam zostac ojcem. Sabrina pierwsza podbiegla do niego. -Strasznie sie ciesze! - zawolala. Usciskala go serdecznie. - Carmen musi czuc sie jak w niebie. -To prawda - przytaknal Whitlock z nieco zamyslonym usmiechem. -Gratuluje, stary - dodal Graham. -Dzieki, Mike - odpowiedzial Whitlock. -Jesli to bedzie chlopak, na pewno otrzyma imie Clarence - oswiadczyl Graham z lobuzerskim mrugnieciem. - Po ojcu. -Nigdy w zyciu - zaperzyl sie Whitlock. - W zupelnosci wystarczy cos prostszego. -Powiedziales juz Carmen o przeprowadzce do Zurychu? - spytala Sabrina. Whitlock skinal glowa. -Tak. Mielismy kolejna sprzeczke przed moim wyjazdem do Marsylii, wiec dzis rano, zaraz po powrocie, odbylem z nia dluga rozmowe, by wyjasnic sytuacje. Potem zadzwonilem do pulkownika i poprosilem go, by wzial pod uwage moja kandydature przy obsadzaniu dawnego stanowiska Rusta. Odparl, ze wlasnie sie nad tym zastanawia, a po godzinie zatelefonowal z wiadomoscia, iz sekretarz generalny zatwierdzil moja nominacje. Carmen byla uszczesliwiona. Dla nikogo nie stanowilo tajemnicy, ze ostatnimi czasy nasze malzenstwo przezywalo ciezkie chwile. Przeprowadzka do Zurychu to najlepsze, co moglo nas spotkac. Nareszcie mamy szanse rozpoczecia wszystkiego od nowa. Wprost nie moge sie doczekac dnia wyjazdu. -Mam nadzieje, ze sprawy rzeczywiscie pojda po twojej mysli, gdyz z chwila gdy Warren opublikuje swoj reportaz, wszyscy bedziemy sie zegnac z praca w organizacji. - Graham obrocil sie w strone Philpotta. - Nasi ludzie nie znalezli niczego, co mozna by wykorzystac do utarcia nosa tym pismakom? -Wlasnie zamierzalem poruszyc te sprawe - z niezmaconym spokojem odparl pulkownik. - Zatelefonowalem wczoraj do Larry'ego Ryana i powiedzialem, ze dzis po poludniu wpadniecie do niego z Sabrina, by sprostowac kilka drobiazgow przed oddaniem artykulu do druku. Graham i Sabrina wymienili przerazone spojrzenia. -Nie bardzo rozumiem - kwasno odezwal sie Mike. -Zrozumiesz - odpowiedzial Philpott, wracajac na fotel. - Zawiadomilem Ryana, iz bedziecie punktualnie o czwartej. Lepiej, zebyscie sie nie spoznili. Larry Ryan podniosl sluchawke na pierwszy dzwiek telefonu. -Tak? -Tu straznik glownego wejscia - uslyszal meski glos. - Sa przy mnie pan Graham i panna Carver. Twierdza, ze byli umowieni, lecz nie znalazlem takich nazwisk nigdzie w komputerze. -Nie szkodzi - uspokoil go Ryan. - Prosze ich przyprowadzic wprost do mego gabinetu. -Tak jest. Ryan przerwal polaczenie, po czym wystukal numer wewnetrzny. -Katy, tu Larry. Rzuc wszystko i przyjdz do mnie. Zaraz tu beda Graham i Carver. -Juz pedze - pospiesznie odpowiedziala Katherine Warren. Ryan odlozyl sluchawke, wstal i z gornej szuflady stojacej za biurkiem metalowej szafki wyjal plastikowa teczke. Odsunal artykul, ktory wlasnie przegladal, i polozyl teczke dokladnie przed soba. Chwile pozniej uslyszal pukanie. Katherine przyniosla niemal identyczna aktowke. -Mamy UNACO w reku, Larry - oznajmila zamykajac drzwi. - Gdyby nie czuli sie przycisnieci do muru, nie rzuciliby Grahama i Carver na pastwe wilkom. -Pewnie masz racje, choc z drugiej strony nie mozna wykluczyc, ze chca w ten sposob zmniejszyc rozmiary porazki. Mysle, ze bedzie najlepiej, jesli siadziemy i spokojnie posluchamy, co maja do powiedzenia. -Jak uwazasz. I tak moj artykul bedzie prawdziwa bomba. Wiesz juz, kiedy trafi na lamy? -Prawdopodobnie w pierwszym tygodniu nowego roku. Dokladna date okreslimy na najblizszym kolegium redakcyjnym. Rozleglo sie glosne pukanie. Ryan wlaczyl ukryty magnetofon, rejestrujacy za posrednictwem kilku starannie zamaskowanych mikrofonow kazde slowo wypowiedziane w gabinecie. Wstal zza biurka i otworzyl drzwi. Nawet nie zerknal na straznika, lecz obrzucil uwaznym spojrzeniem Sabrine i Mike'a. -Prosze. Gdy weszli do gabinetu, zamknal drzwi i wskazal na stojaca przy oknie Katherine. -Mysle, ze zdazyliscie juz poznac pania Warren? Sabrina z wyrazna niechecia popatrzyla na dziennikarke. -Won w tym pokoju jest istotnie znajoma. -Nie przypuszczalam, ze nie umie pani przegrywac, panno Carver - odezwala sie Katherine z lekkim usmiechem zadowolenia. -Gra jeszcze nie dobiegla konca - chlodno stwierdzila Sabrina, wytrzymujac jej taksujace spojrzenie. -Widze, ze zostal pan ranny juz po tym, jak Katy wrocila do Nowego Jorku - wtracil Ryan. - To chyba nic powaznego? -Nie przyszlismy tu bawic sie w slodkie slowka - gniewnie warknal Mike. Ryan siadl za biurkiem i rozlozyl szeroko rece. -OK, wiec o co chodzi? W koncu to wlasnie wy nalegaliscie na spotkanie. -Chcemy zawrzec umowe - wyjasnil Graham. -Prosze bardzo - z rozbawieniem powiedzial Ryan. - Mam jednak nadzieje, ze nie bedziemy rozmawiac o wycofaniu pewnego artykulu. Zostanie wydrukowany zaraz po Nowym Roku. Graham polozyl na biurku wyjeta z nesesera kasete wideo. -A wowczas pojawi sie jeszcze jedna historia. Ryan obrocil kasete w dloniach, po czym skierowal na Mike'a zdumione spojrzenie. -Jest tu cos, czego moglbym sie przestraszyc? -Co pan wie o przeszlosci swej zony, panie Ryan? - spytala Sabrina. -Louise i ja nie mamy przed soba zadnych sekretow - ostroznie odparl Larry. Katherine wyraznie pobladla na dzwiek imienia siostry. -Zatem slyszal pan, ze jako siedemnastolatka uciekla z domu, gdyz nie podobal jej sie dostatni styl zycia rodzicow, i postanowila sama pokierowac swym losem? - ciagnela Sabrina. -Spedzila rok w hipisowskiej komunie w okolicach Times Square, lecz potem doszla do wniosku, ze to do niczego nie prowadzi. Pogodzila sie z rodzicami i z ich pomoca wstapila do szkoly dramatycznej - dodal Graham. -Slyszalem o wszystkim - burknal Ryan. - Co to ma, u diabla, wspolnego z ta tasma? -Powinien pan wiedziec, skoro nie macie przed soba zadnych tajemnic - odparl Mike. Usiadl na jednym z wyscielanych krzesel stojacych przed biurkiem Ryana. - Choc zreszta watpie, czy wspominala panu o filmie nakreconym podczas pobytu w komunie. -Filmie? - spytal Larry. Z niepokojem spojrzal na Katherine. Twarz kobiety byla biala jak kreda. -Niskobudzetowa historyjka rozpowszechniana tylko w kregach nowojorskiego undergroundu - wyjasnila Sabrina. - Niektorzy okresla ten film mianem sztuki, lecz wiekszosc z nas moze uwazac go za pornografie. Najbardziej szokujace jest to, ze uczestnicza w nim dzieci. Zdolalismy obejrzec jedynie pare sekwencji, potem wylaczylismy magnetowid. Cofnelismy tasme do sceny z udzialem panskiej zony. Ryan wcisnal kasete do stojacego na polce odtwarzacza i za pomoca pilota wlaczyl telewizor ustawiony po przeciwleglej stronie pokoju. Przez kilka sekund wpatrywal sie w ekran, po czym wcisnal wylacznik. Nie mial najmniejszych watpliwosci, ze naga dziewczyna byla jego obecna zona, Louise. -Skad to wzieliscie? - z wsciekloscia syknela Katherine. - Bylo zaledwie kilka kopii i wszystkie splonely podczas pozaru magazynu. -O tym tez wiemy, panno Warren. - Graham skierowal wzrok w jej strone. - Pewien skazaniec z San Quentin dokladnie opisal nam wyglad kobiety, od ktorej wzial pieniadze za podpalenie. -Do czego zmierzacie? - warknela Katherine. -Do niczego - szybko odparl Mike. - Chcemy miec jakies dowody, gdyby doszlo do procesu. Wyrok pozostaje w gestii sadu. -Prawde mowiac, ow pozar nie ma zbyt wielkiego znaczenia - dodala Sabrina. - Dobrze sie stalo, ze zniszczyl setki takich tandetnych "arcydziel". -Nie uslyszalam odpowiedzi na pytanie: skad wzieliscie te tasme? - powtorzyla Katherine. -To nie my - powiedziala Sabrina. - W UNACO dziala specjalna grupa osob poszukujacych najpaskudniejszych dowodow przeciwko wszystkim, ktorzy moga zagrozic bezpieczenstwu organizacji. Docieraja na samo dno przestepczego podziemia. Nie watpie, ze tam tez znalezli te kasete, lecz w jaki sposob, nie mam pojecia i nawet nie chce o tym wiedziec. -Wiec o co chodzi? - spytal Ryan. - Jesli opublikujemy artykul o UNACO, wyslecie kopie filmu szefowi Louise? -Wyslemy kopie filmu do wszystkich glownych stacji telewizyjnych w calym kraju - sprostowal Graham. - Moze pan sobie wyobrazic, jakie to bedzie mialo znaczenie dla dalszej kariery panskiej zony, zwlaszcza w programach dla najmlodszej widowni? Skandal nieunikniony. A gdyby nawet probowala walczyc, prosze pomyslec o swoich corkach. Chce pan, by co dzien wracaly z placzem do domu, wytykane palcami przez kolezanki i kolegow? To chyba nie najlepsze rozwiazanie. -A pani matka, panno Warren? - Sabrina spojrzala na Katherine. - Przeniosla sie pani do Nowego Jorku, by byc przy niej w razie kolejnego zawaha. Przeciez jej schorowane serce nie wytrzymaloby wiadomosci, ze Louise wystapila kiedys w takim filmie. -Teraz, skoro wylozylismy juz karty na stol, czas na konkrety - oswiadczyl Graham. Siegnal po neseser. - Skontaktujemy sie z wami za godzine. Jesli zdecydujecie sie wydrukowac artykul, bedziecie musieli stawic czolo konsekwencjom. Jezeli go wycofacie, musicie przekazac nam wszelkie informacje o UNACO, jakie zdolaliscie zgromadzic, plus negatywy zdjec osob zwiazanych z ta sprawa. Przypuszczam, ze nasza obecna rozmowa byla rejestrowana, prosze wiec takze o tasme z nagraniem. -I oczywiscie zachowacie oryginal filmu - gorzko stwierdzil Ryan. -To chyba nie ulega najmniejszej watpliwosci - odparl Mike. -Wszystko przemysleliscie, prawda? -Za wszelka cene musimy chronic anonimowosc naszej organizacji, pani Warren - powiedziala Sabrina. W slad za Grahamem podeszla do drzwi, po czym obrocila glowe w strone Katherine. - To byla niezla proba. Moze nastepnym razem dopisze pani szczescie. Katherine z trudem opanowala chec, by nie trzasnac drzwiami za wychodzacymi. -Cholerna suka - warknela i opadla na fotel. Ryan wyjal kasete z odtwarzacza i wrzucil ja do gornej szuflady biurka. -Kiedy po raz pierwszy dowiedzialas sie o tym filmie? -Louise powiedziala mi wszystko wkrotce po zakonczeniu realizacji. Nie miala centa przy duszy, a byla zbyt uparta i dumna, by prosic rodzicow o pomoc. Za pozno pozalowala swego postepku. Boze, czasem jest wprost niewiarygodnie naiwna... -Kto oplacil podpalacza? - cicho zapytal Ryan. - Ty czy Louise? -Daj spokoj, Larry, chyba nie myslisz... -Kto mu zaplacil?! - huknal Ryan. Katherine nerwowym ruchem odgarnela z twarzy kosmyk wlosow. -Ja. Musialam ja chronic. Chyba mnie rozumiesz. Czulam sie odpowiedzialna... -Louise slyszala o pozarze? -Wiedziala, ze magazyn splonal, lecz nie miala pojecia, ze bralam w tym udzial. Chyba uwaza to za szczesliwe zrzadzenie losu. Byla oczkiem w glowie calej rodziny. Pewnie dlatego tak dobrze radzi sobie z dziecmi. -Pewnie tak - z sarkazmem mruknal Larry. -Chcesz jej pokazac te kasete? -A po co? Pewne rzeczy lepiej pominac milczeniem. -Rozsadna decyzja - odpowiedziala Katherine. - Na dluzsza mete mogloby to zniszczyc wasze malzenstwo. -A teraz nic sie nie stalo? - warknal Ryan. - Zwiazek dwojga ludzi musi opierac sie na wzajemnym zaufaniu. Wiem, pewnie wymagam zbyt wiele. Juz dawno powinienem zrozumiec, ze nie moze byc tak nieskazitelna, na jaka usilowala wygladac przy naszym pierwszym spotkaniu. -Rozumiem twoj bol, Larry, lecz sprobuj pamietac, ze to byl jeden glupi wybryk popelniony przez nastolatke. -I wszystko zalatwione? - Ryan gniewnie walnal piescia w blat biurka. - UNACO dostala bron przeciw nam i, do ciezkiej cholery, nic nie mozemy z tym zrobic! -Bylismy w przedsionku prawdziwego piekla, Larry - odezwala sie Katherine po chwili milczenia. - Moglismy zdobyc glowna nagrode. Stac sie przedmiotem zazdrosci wszystkich gazet w kraju. Niewiele brakowalo, prawda? -Tak - odparl Ryan. Podniosl teczke z biurka i zaczal przegladac jej zawartosc. - Co by bylo gdyby, Katy... Co by bylo... Tego popoludnia Whitlock z mieszanymi uczuciami opuszczal gmach Organizacji Narodow Zjednoczonych. Podniecenie, jakie odczuwal na mysl o nowych wyzwaniach, czekajacych na niego po objeciu funkcji dyrektora filii UNACO w Zurychu, gaslo pod wplywem smutku po smierci przyjaciela i dawnego kolegi z Trzeciego Zespolu Operacyjnego, Jacquesa Rusta. Z glebokim poczuciem winy wspominal dzien, gdy postanowil czekac do zmroku z wysadzeniem wiezienia. Gdyby zrobil to rano, zgodnie z wczesniejszym planem, odsiecz o wiele predzej przybylaby na wyspe i Rust moglby w dalszym ciagu cieszyc sie zyciem. Z drugiej strony, ciemnosc byla jego jedynym sprzymierzencem i przystapiwszy do akcji za dnia, mogl sam zginac, zostawiajac zakladnikow na lasce Rosjan. Ten problem nie mial jednoznacznego rozwiazania i Whitlock zdawal sobie sprawe, ze juz zawsze beda go dreczyc wyrzuty sumienia... Teraz musial przede wszystkim wykorzystac szanse na poprawienie stosunkow z Carmen i odbudowanie malzenskiego szczescia. Nie watpil, ze radosc z narodzin dziecka pozwoli mu zapomniec o przygnebieniu, z jakim opuszczal dotychczasowe stanowisko. Choc tak naprawde to nie zalowal pracy agenta: sam przyznawal, ze jest juz za stary na uganianie sie za mlodszymi o kilkanascie lat przestepcami. Tesknil jedynie za przyjaznia, jaka laczyla czlonkow Trzeciego Zespolu Operacyjnego, gdyz wiedzial, ze w Zurychu tego nie znajdzie. Ostatni z dawnych zespolow operacyjnych odchodzil do przeszlosci. Koniec pewnej epoki? Nie, raczej poczatek nowej, ktora w przyszlosci przywiedzie go znow do Nowego Jorku na stanowisko szefa organizacji. Dobrze przejrzal plan Philpotta... Bylo juz ciemno, gdy dotarl w okolice swego mieszkania na Manhattanie. Zaparkowal biale BMW tam gdzie zwykle, na podziemnym parkingu. Miejsce obok bylo puste - Carmen jeszcze nie wrocila do domu. Whitlock podszedl do windy i wsunal w szczeline zamka plastikowy identyfikator. Katem oka zobaczyl jakas postac wylaniajaca sie zza filaru. Fabien Saisse. Gangster na wysokosci brzucha trzymal gazete. Odsunal ja lekko, by odslonic lufe pistoletu Heckler Koch P9S. -Otworz drzwi - warknal z wyraznym francuskim akcentem. Whitlock bez wahania spelnil jego zadanie. Drzwi rozsunely sie z cichym sykiem. Saisse i C.W. wsiedli do windy. Gangster wdusil przycisk z oznaczeniem siodmego pietra. -Po co to wszystko? - spytal Whitlock. -Bedzie czas na wyjasnienia, monsieur Whitlock - ironicznie wycedzil Saisse. - A moze wolisz, by nazywac cie Royce? C.W. nie odpowiedzial. Zastanawial sie chwile, czy nie wyrwac broni z reki gangstera, nim tamten zdazy pociagnac za spust, lecz doszedl do wniosku, ze ma zbyt male szanse. Nie warto ryzykowac. Lepiej cierpliwie czekac na wlasciwy moment... Winda stanela na siodmym pietrze i Saisse dal znak, ze pora wysiadac. Ukryl pistolet pod gazeta i wyszedl za Whitlockiem. Staneli przed drzwiami mieszkania. C.W. wsunal dlon do kieszeni. -Mam nadzieje, ze wyjmiesz tylko klucze - uslyszal za plecami zlowieszczy szept Saisse'a. Rzucil mu chlodne spojrzenie, po czym powoli przekrecil klucz w zamku. Z korytarza wchodzilo sie wprost do salonu. Saisse wepchnal Whitlocka za prog i szybko zamknal za soba drzwi. -Oddaj mi pistolet - wskazal na piers Kenijczyka. -Nie nosze broni - odparl Whitlock. -Nie bede powtarzal po raz drugi - warknal Saisse, celujac w jego strone. Whitlock zdjal marynarke i rzucil ja na krzeslo. Podniosl rece, by przekonac Saisse'a, iz rzeczywiscie jest nie uzbrojony. -Bron pobieramy jedynie na czas akcji. Potem wraca do zbrojowni. Powinienes to wiedziec, skoro czytales nasze dokumenty. Tam opisano cala procedure. Saisse obmacal go nerwowo, po czym wskazal krzeslo w poblizu drzwi. Whitlock usiadl. -Powiesz mi w koncu, po co przyszedles? - spytal. -Po informacje - padla odpowiedz. -A gdy je dostaniesz, wpakujesz mi kulke w glowe - z niesmakiem parsknal C.W. - To ma byc uklad? -Uklad polega na tym, ze zginiesz, jesli mi nie odpowiesz - zimno odparl Saisse. W aktach UNACO zgromadzono wiele dowodow brutalnosci Francuza i Whitlock mogl sie spodziewac, ze zostanie zabity zaraz po zakonczeniu rozmowy. Z drugiej strony, zdawal sobie sprawe, iz Saisse nie odwazy sie strzelic, poki nie bedzie wiedzial wszystkiego. To stwarzalo pewien dylemat. Whitlock uwazal, ze powinien zwlekac dopoty, dopoki jakis blad gangstera pozwoli mu odzyskac kontrole nad sytuacja. Niestety, w miare uplywu czasu wzrastala mozliwosc powrotu Carmen. C.W. za nic nie chcial jej mieszac w swoje sprawy, zwlaszcza w jej obecnym stanie, ale jak dotad, to Saisse trzymal wszystkie asy... -Skad wiesz, kim jestem? - spytal. - Wsrod papierow nie bylo zadnych fotografii. -Znalem jedynie twoje nazwisko z dokumentow UNACO. Dowiedzialem sie, gdzie mieszkasz, i od samego switu obserwowalem budynek. Jak zobaczylem cie rano wyjezdzajacego z parkingu, pomyslalem: to musi byc Whitlock. -Wiec nie szukales falszywego Royce'a? - podejrzliwie zapytal C.W. -Nie - pogardliwie odparl Saisse. -OK, czego chcesz sie dowiedziec? -Cztery lata temu ty i twoj dawny partner, Jacques Rust, braliscie udzial w akcji w Kairze, ktora narail najlepszy informator UNACO na Bliskim Wschodzie, znany jedynie pod pseudonimem Tancerz Cienia. Whitlock dobrze pamietal te operacje. Tancerz przekazal wiadomosc do Centrum Dowodzenia, ze do Egiptu trafi pokazny transport narkotykow. Ladunek czystej heroiny, wartosci piecdziesieciu milionow dolarow, pod silna obstawa mial wyjechac z libanskiej doliny Bekaa do Kairu, gdzie czekali przedstawiciele europejskiego konsorcjum z walizkami pelnymi klejnotow przeznaczonych na zaplate. Philpott wyslal Whitlocka i Rusta do Kairu, by nawiazali bezposredni kontakt z Tancerzem Cienia. Po raz pierwszy mieli okazje go spotkac, wiec zdziwil ich widok mezczyzny w srednim wieku, niezle wystraszonego ciaglym zyciem w obliczu zagrozenia. Zgodzil sie jeszcze raz wziac udzial w akcji UNACO, a potem chcial sie wycofac. Philpott przystal na jego prosbe. Tancerz Cienia mial juz gotowy plan dzialania. Transport byl zbyt dobrze strzezony, by go przechwycic. Slabe ogniwo bylo w Kairze. Nie ma zaplaty - nie ma umowy. Tancerz twierdzil, ze jego ludzie sa zdolni przejac klejnoty na umowionym spotkaniu, nim heroina dotrze do miasta. W zamian chcial pol miliona funtow gotowka i bezpiecznego transportu dla siebie i rodziny poza granice kraju. Whitlock i Rust zaczeli sie wahac, lecz Philpott stwierdzil, ze Tancerz Cienia juz dawno udowodnil swa lojalnosc wobec UNACO i nie ma powodow, by watpic w jego intencje. Na pewno wypelni swa czesc zadania. Tak tez sie stalo. Whitlock i Rust nie brali udzialu w krwawej strzelaninie, lecz Tancerz pojawil sie wkrotce w hotelu, z klejnotami i jubilerem majacym potwierdzic ich wartosc. Otrzymal zadane pol miliona, po czym wyjechal do rodzinnego Bejrutu, by zalatwic kilka spraw przed wyjazdem za granice. Tego samego wieczoru poniosl smierc, gdy jego samochod czolowo zderzyl sie z ciezarowka. Sledztwo podjete przez UNACO nie przynioslo zadnych rezultatow. Ot, jeszcze jeden nieszczesliwy wypadek... -Wykiwal was, n'est-ce pas! - spytal Saisse. Whitlock drgnal, wyrwany z zamyslenia. Philpott uzyl swych wplywow, by przekonac owczesnego szefa egipskiej policji, ze Tancerz Cienia byl jedynym mozgiem planu kradziezy klejnotow i ze zdazyl ukryc lup przed smiercia. Wiesc o tym dotarla nawet do przestepczego podziemia Libanu. Whitlock i Rust po powrocie do Nowego Jorku zlozyli przysiege milczenia, a do akt UNACO wpisano zmieniona wersje wypadkow. Whitlock nie mial pojecia, co Philpott naprawde zrobil z klejnotami... -Wiec o to chodzi... - odezwal sie z namyslem. - Przeczytales o akcji i doszedles do wniosku, ze skoro bylem wowczas w Kairze, moge cie doprowadzic do skarbu? Szkoda, ze musze cie rozczarowac, lecz jak sam napomknales, zostalismy wykiwani. -Wiemy, ze UNACO brala udzial w napadzie - beznamietnie oswiadczyl Saisse. -Wiemy? - ze zdziwieniem spytal Whitlock. -Myslisz, ze po prostu przejrzalem kilka papierow i przelecialem taki szmat drogi w nadziei, iz powiesz mi cos o miejscu ukrycia blyskotek? - parsknal Saisse. - Nie, moj drogi. Od trzech lat starannie planowalismy to posuniecie. -W dalszym ciagu nie wyjasniles, dlaczego mowisz "my" - odparl Whitlock. Z trudem zachowywal pozory spokoju, gdyz nagle uswiadomil sobie, iz Saisse nie jest "samotnym strzelcem", opanowanym zadza pieniedzy, lecz zawodowcem na uslugach nieokreslonej grupy przestepczej. Jesli chcial go przechytrzyc, musial dowiedziec sie czegos wiecej. -Na poczatku bylo nas pieciu, lecz teraz zostalo dwoch. Spotkalismy sie w Libanie. Siedzialem tam przez trzy lata jako zolnierz sil rozjemczych ONZ-tu. Tak samo moj adiutant, Heinrich Berger. Byl tez oddzial Portugalczykow. -A w nim Inacio i Caldere? - domyslnie spytal Whitlock. -Joao Inacio i Luis Braga - sprostowal Saisse. - Z chwila gdy doszlismy do porozumienia, podjelismy decyzje, ze po powrocie do Portugalii Braga odejdzie z wojska i zmieni nazwisko na Caldere, aby w przyszlosci uniknac wszelkich powiazan z Inaciem. Inacio mial juz w kieszeni nominacje na dowodce Special Forces Brigade. Nie moglismy dopuscic do wpadki. -Sprytne - stwierdzil Whitlock. - Gdy Mike chcial sie dowiedziec od Inacia, co wie na temat Luisa, otrzymal zgrabny zestaw informacji, z pominieciem tych, ktore mogly wskazac na was. -Jak mowilem, nie moglismy dopuscic do wpadki. Gra szla o piecdziesiat milionow dolcow. -A piaty spiskowiec? -Czolowy informator UNACO w Libanie, Nazir Barak - z triumfalnym usmiechem obwiescil Saisse. -Specjalnie mnie to nie dziwi - z pogarda odparl C.W. - Barak pracowal dla kazdego, kto mu zaplacil. Wiele wiedzial, lecz nie budzil zaufania. Skad zyskal informacje o klejnotach? -Znal Tancerza. Nie z nazwiska, lecz pod jakims innym pseudonimem. Nie byli przyjaciolmi, choc z racji wykonywanej profesji musieli sie kontaktowac. Tancerz Cienia przyszedl do Baraka zaraz po zakonczeniu akcji i po przyjezdzie do Bejrutu. Uwazal, ze tylko tam bedzie w pelni bezpieczny do chwili wyjazdu z kraju. Rzecz jasna, ani slowem nie wspomnial o napadzie, mial jednak klucz do depozytu w Kairze, zarejestrowanego na prawdziwe nazwisko. Niezly pomysl. Barak poczatkowo puscil to mimo uszu. Po smierci Tancerza do Libanu dotarla wiesc o jego roli w napadzie w Kairze. Barak skojarzyl oba fakty i zrozumial, ze stoi u progu czegos naprawde wielkiego. Jak dotad, tylko on wiedzial o kluczu. Znalazl go wsrod rzeczy Tancerza zlozonych w jego domu, lecz nic nie mogl zrobic, nie znajac nazwiska dajacego wstep do depozytu. Podjal kilka prob, ale bez rezultatow. -Skad tam sie wziela wasza czworka? -Barak byl nalogowym hazardzista i narobil sobie dlugow w calym Bejrucie. Mial wierzycieli wsrod francuskich i portugalskich zolnierzy, stacjonujacych wowczas w Libanie. Nieraz dostal po pysku, bo zbyt dlugo zwlekal z zaplata. W koncu, gdy kilku zapalencow zaczelo grozic mu smiercia, przyszedl do nas. Inacio i ja czesto korzystalismy z jego uslug jako informatora. Szukal ochrony. Byl mocno zdenerwowany i wygadal sie, ze moze z miejsca splacic wszystkie dlugi, jesli polozy lape na klejnotach. Sklonilismy go, by zdradzil wiecej szczegolow, i w zamian za obiecana pomoc zgodzil sie na uklady. Proste, nie? -Gdzie byla wasza "ochrona", gdy zginal we wlasnym domu, zastrzelony przez nieznanego zamachowca? - kasliwie spytal Whitlock. -Nie ma kogo zalowac - odparl Saisse wzruszajac ramionami. - Najwazniejsze, ze klucz lezal juz wowczas w bezpiecznym miejscu. Po smierci Baraka postanowilismy zdobyc dokumenty UNACO. Inacio wiedzial o konferencji w Lizbonie co najmniej rok przed jej rozpoczeciem. Aby odsunac od niego podejrzenia, probowalismy stworzyc pozory, ze zdrajca jest wtyczka Jannoca w szeregach UNACO, profesor Marcel Toure. -Jannoc oczywiscie o tym nie wiedzial? - wtracil C.W. -Oczywiscie. Byl nam potrzebny jedynie do wylozenia forsy na cala operacje. Wiedzialem, iz sie zgodzi, gdy go przekonam, ze moglby wyczytac z tych papierow cos dla siebie. -Jasne - mruknal Whitlock, z namyslem kiwajac glowa. - Starczylo zabic Christiana Jannoca i stworzyc pozory, ze zginal w strzelaninie z rak agentow. Stary gangster, owladniety checia zemsty za brata, nie liczyl sie z pieniedzmi, by dotrzec do dokumentow UNACO. Genialny plan, Saisse. -Sam zastrzelilem Christiana - z chlodnym usmiechem powiedzial Francuz. - Zadnych wpadek, pamietasz? -Kto wymyslil, by sciagnac Rosjan? -Ja. Pierwszy raz uslyszalem o nich od prawnikow w Moskwie. Chcieli wydostac sie z Rosji i potrzebowali kogos do pomocy. Idealna wspolpraca. Jannoc tkwil w tym od samego poczatku. Mysle, ze reszte znasz. -A ty z kolei uwazasz, ze znam prawdziwe nazwisko Tancerza Cienia? - spytal Whitlock. -Mozesz je znalezc - odparl Saisse. - Z dokumentow wynika, ze masz w mieszkaniu komputer polaczony bezposrednio z centralnym komputerem w Centrum Dowodzenia w glownej kwaterze UNACO. -Tozsamosc Tancerza byla znana jedynie kilku najstarszym ranga czlonkom personelu naszej organizacji - oswiadczyl C.W. - Na pewno zostala okreslona jako tajna, a ja nie mam odpowiedniego zezwolenia, by dostac sie do tych programow. -Chcesz wystawic na probe moja cierpliwosc, Whitlock? - warknal Saisse i mocniej zacisnal palec na spuscie. - Umiem czytac i wiem, ze nalezysz do Sekcji A, co daje ci wglad we wszystkie dokumenty UNACO. -OK. Dostaniesz, co zechcesz - posepnie zgodzil sie Whitlock. Wskazal na drzwi wiodace do sasiedniego pomieszczenia. - Komputer jest w moim pokoju. -Idz wolno i trzymaj rece... - Saisse przerwal w pol zdania, gdyz nagle uslyszal zgrzyt klucza w zamku. Whitlock spojrzal na wejscie. Carmen. Przez caly czas obawial sie, ze nadejdzie. Musial ja jakos ostrzec. Niestety, nim zdazyl krzyknac, Saisse przejrzal jego zamiary i trzasnal go kolba pistoletu w tyl glowy. Whitlock chwiejnie osunal sie na kolana. Kiedy w pelni odzyskal zdolnosc widzenia, zobaczyl stojaca w drzwiach Carmen. Spogladala przerazonym wzrokiem to na niego, to na bron w reku Saisse'a. -Nie podchodz! - syknal gangster, gdy zrobila krok w strone Whitlocka. -Wszystko w porzadku - pospiesznie uspokoil ja C.W. - Rob tylko to, co ci kaze. -Bardzo madrze - ze zlosliwym usmiechem wtracil Saisse. - A teraz zamknij drzwi i chodz tutaj. -Cala sprawa dotyczy tylko mnie i ciebie, Saisse - odezwal sie Whitlock. - Nie mieszaj w to mojej zony. -Chodz tu - rozkazal Francuz, celujac w glowe kobiety. - Licze do trzech. Raz. -Na milosc boska, ona jest w ciazy! - gniewnie zawolal C.W. - Juz ci mowilem, ze dostaniesz wszystkie informacje. Daj jej spokoj! Saisse nieco opuscil bron. Lufa mierzyla teraz w brzuch Carmen. -Dwa. -Co z ciebie za bydle?! - wrzasnal Whitlock. Carmen nerwowo przelknela sline, zamknela drzwi i podeszla do Saisse'a. Przyciagnal ja blizej, scisnal za gardlo i przylozyl do skroni pistolet. -Whitlock, poloz rece na glowie i powoli idz do swego pokoju. Nie zgrywaj bohatera, bo stracisz zone. -Tylko spokojnie, Saisse - wysapal C.W. Wstal z kleczek. -Rece na glowe! - powtorzyl gangster. Whitlock splotl dlonie na glowie i krok za krokiem ruszyl w strone drzwi. Wciaz obmyslal sposoby, jak rozbroic Saisse'a. Najwiekszym strachem napelniala go swiadomosc, ze nie moze nic zrobic, poki Carmen jest zakladniczka... -O Boze... -jeknela, lapiac sie za brzuch. -Carmen! - Whitlock z przerazeniem obrocil sie w jej strone. -Ani kroku! - krzyknal Saisse. Carmen z trudem utrzymywala rownowage. Nogi uginaly sie pod nia. -Kreci mi sie w glowie. Musze usiasc - powiedziala blagalnym tonem. - Prosze... Pozwol mi "usiasc. -Nie - warknal jej w ucho Saisse. -Mowilem ci przeciez, ze jest w ciazy - syknal Whitlock. - Pozwol jej usiasc, zanim upadnie. Francuz zaklal z furia, lecz zrozumial, ze nie bedzie mial zadnego pozytku z bezwladnie zwisajacej mu w ramionach kobiety. Pociagnal ja w strone najblizszego krzesla. Carmen przechylila glowe, by zmniejszyc ucisk na gardlo, po czym z calej sily wbila dlugi i cienki jak szydlo obcas w stope Saisse'a. Metal rozszarpal cialo. Gangster wrzasnal z bolu, lecz krzyk uwiazl mu w krtani, gdyz niemal w tej samej chwili lokiec Carmen zgniotl mu jablko Adama. Zatoczyl sie w bok, uniosl rece ku szyi i ciezko chwytal powietrze. Whitlock skoczyl w jego strone, chwycil reke trzymajaca pistolet i trzasnal nia o sciane. Bron upadla na podloge. C.W. zadal przeciwnikowi dwa wsciekle ciosy w zoladek. Saisse zwinal sie wpol, a wowczas otrzymal miazdzace uderzenie w kark. Padl bez zmyslow. Whitlock, zaslepiony gniewem, chwycil go za kolnierz i zaczal walic po twarzy. Carmen probowala odciagnac meza, lecz wyrwal sie z je; uscisku i dalej tlukl gangstera po zakrwawionych policzkach -Przestan! - krzyknela. Whitlock uniosl glowe, jakby zdziwiony jej glosem, nieprzytomnym wzrokiem potoczyl po pokoju, az wreszcie ponownie spojrzal na Saisse'a. Przez chwile z wyraznym przestrachem patrzyl na swoje dzielo, po czym pomalu ulozyl gangstera na podlodze, a sam siadl na kanapie i ukryl twarz w dloniach Potrzebowal chwili spokoju, by zapanowac nad nerwami. Carmen usiadla przy nim i delikatnie polozyla mu reke na ramieniu. -Wszystko w porzadku - szepnela. Whitlock z wolna odchylil glowe. W jego oczach widnialo niedowierzanie. -Nie wiem, co mi sie stalo. Chyba... - przerwal i bezradnie wzruszyl ramionami. -Ja wiem - oznajmila Carmen. - Broniles swojej rodziny. -Boze, dziecko... - szepnal z niepokojem. - Dziecko... -Dziecku nic nie dolega - zapewnila go predko. -Na pewno? -Na pewno - oswiadczyla z usmiechem. -Musze zatelefonowac do pulkownika Philpotta. - Wyciagnal reke w strone telefonu. - Zawiadomi policje, by aresztowali Saisse'a. -Musze sie nim zajac, nim trafi w rece lekarza - powiedziala Carmen. Wstala. -Policja to zrobi - burknal Whitlock. -Wiesz przeciez, ze skladalam przysiege, gdy uzyskalam dyplom lekarza. Mam pewne obowiazki wobec Saisse'a bez wzgledu na to, co naprawde do niego czuje. Whitlock uznal, ze dalsza dyskusja na ten temat nie ma sensu i siegnal po sluchawke, by zatelefonowac do UNACO. -Wiec w koncu udalo sie nam skompletowac ukladanke - powiedzial Philpott po wysluchaniu relacji Whitlocka. -Jeszcze nie mamy Inacia - przypomnial mu C.W. -Dopadniemy go juz niedlugo - zapewnil pulkownik. - Inacio i Saisse mogli byc wspolnikami, lecz tak naprawde kazdy z nich myslal o wlasnej korzysci. Saisse nie wezmie na siebie calej odpowiedzialnosci. To nie lezy w jego naturze. -Nie... Chyba nie. - Whitlock podniosl sie z miejsca i wskazal pusta szklanke stojaca na stoliku przy krzesle Philpotta. - Moge panu nalac? Philpott uniosl szklanke. -Niewiele, na strzemiennego. Za godzine musze byc w ONZ-cie, by przydzielic nowe zadanie Dziesiatemu Zespolowi Operacyjnemu. -W takim razie jeden glebszy na pewno nie zaszkodzi - mruknal Whitlock i szybko zaslonil usta, by ukryc usmiech. Przez chwile wyobrazil sobie mocno wstawionego Philpotta. -To prawda - wesolo odparl pulkownik z mina swiadczaca, ze odkryl mysli swego podopiecznego. -Szkoda, ze Caldere nie zdazyl powiedziec Mike'owi czegos wiecej niz tylko "Tancerz Cienia" - z namyslem zamruczal C.W., wlewajac nieco trunku do szklanki pulkownika. -Zaoszczedzilby nam wielu klopotow - zgodzil sie Philpott i z niezadowoleniem potrzasnal glowa. - Jak tylko dostalem raport Mike'a, na rozne sposoby probowalem skojarzyc Calderego z Tancerzem Cienia pracujacym dla UNACO i za kazdym razem nic z tego nie wychodzilo. Nie udalo mi sie ustalic, by miedzy nimi istnial jakis zwiazek. -Wszystko wskazuje na to, ze potrzeba nam wiecej informacji - stwierdzil Whitlock. Wreczyl pulkownikowi szklanke, siadl i siegnal po zimny kompres lezacy na stole. Ostroznie przylozyl go do opuchnietych palcow. -Jak twoja reka? - spytal Philpott. -Cholernie boli - skrzywil sie Whitlock. -Moge to sobie wyobrazic. Widzialem twarz Saisse'a - sucho powiedzial Philpott. - Byl ledwo zywy w chwili aresztowania. Odwaliles kawal niezlej roboty. -Wiem, ze zle postapilem - odparl Whitlock. Popatrzyl na zmaltretowana dlon. - Nie mam pojecia, co mnie napadlo. Nagle zdalem sobie sprawe, ze moge utracic Carmen i dziecko... Przeciez Saisse i tak by ja zabil, gdybym nawet spelnil jego zadania! -Ciebie takze - zauwazyl Philpott. - W pelni rozumiem motywy, ktorymi sie kierowales, co jednak nie znaczy, ze masz moje rozgrzeszenie. Agenci UNACO powinni chronic prawo, a nie naginac je do wlasnych potrzeb. -Tak jest - sluzbiscie zareagowal Whitlock. - Jak rozumiem, moga byc jakies klopoty, jesli Saisse zlozy skarge. -To nasze najmniejsze zmartwienie - oswiadczyl pulkownik. - Bedzie tak zajety, by sie wywinac od dozywocia, ze nawet nie pomysli o zazaleniach. Nie, chodzi mi o sekretarza generalnego. Wiesz, jak sie przestraszyl, gdy uslyszal, ze agenci UNACO biora wymiar sprawiedliwosci we wlasne rece? -Czy to moze miec wplyw na moja promocje? - W glosie Whitlocka dalo sie slyszec wyrazny niepokoj. -W zadnym wypadku. W koncu to ja zatwierdzam wszystkie nominacje, a nie sekretarz. - Philpott obrocil glowe i z usmiechem powital wchodzaca do pokoju Carmen. - Jak sie czujesz, moja droga? -Przypuszczam, ze duzo lepiej niz Saisse - odpowiedziala. Siadla na kanapie i podwinela nogi. -Pewnie masz racje - stwierdzil Philpott i rzucil karcace spojrzenie na Whitlocka. - C.W. wspomnial mi o twoim dzielnym zachowaniu. Lekcewazaco wzruszyla ramionami. -Zaraz po slubie zaczal mnie uczyc podstawowych elementow samoobrony, tak bym mogla wyjsc calo z niespodziewanego ataku. Na siedzaco nie dalabym rady, lecz gdy Saisse kazal mi stac, zaczelam omdlewac. Poczatkowo myslalam, ze tego nie kupi, lecz po chwili doszedl do wniosku, iz nieprzytomna bede zupelnie bezuzyteczna. Gdy mnie pociagnal do krzesla, uznalam, ze czas dzialac. -Potrzeba nie lada odwagi, by bronic sie w takiej sytuacji - powiedzial Philpott. Wysaczyl reszte trunku i odstawil szklanke. -Nie mysli sie o strachu, gdy chodzi o dobro rodziny - odparla Carmen i z lagodnym usmiechem spojrzala na meza. Philpott siegnal po laske i wstal z krzesla. -Pozwolcie, ze sie pozegnam. Jak wczesniej wspominalem, mam spotkanie w ONZ-cie. C.W., twoj raport ma sie znalezc na moim biurku nie pozniej niz jutro o dziesiatej rano. -Oczywiscie, panie pulkowniku - odparl Whitlock. Odprowadzil goscia do drzwi. -Kiedy dokladnie wyjezdzacie do Zurychu? - spytal na odchodnym Philpott. -Na trzeciego stycznia mamy zarezerwowany lot Swissairem z lotniska Kennedy'ego - zawolala Carmen, nie wstajac z kanapy. - Nie moge sie juz doczekac, by zaczac urzadzac nowe mieszkanie. -Pulkowniku, chcialbym jeszcze o cos zapytac - odezwal sie Whitlock. - Co sie stalo z klejnotami, ktore panu przywiozlem? -Zastanawiales sie kiedys, skad wzialem pieniadze na stworzenie naszej filii w Zurychu? - odrzekl Philpott. Poklepal Whitlocka po ramieniu. - Dobranoc, C.W. Alistair MacLean Niezyjacy autor szkocki niezwykle popularnych powiesci przygodowych i wojennych, ktore weszly juz do kanonu literatury tego gatunku. Urodzil sie w 1923 roku; w wieku osiemnastu lat wstapil do Marynarki Krolewskiej; ponad dwa lata sluzyl na pokladzie krazownika. Po wojnie, po ukonczeniu z wyroznieniem Glasgow University, pracowal jako nauczyciel w gimnazjum dla chlopcow.Powiesc wojenna "H.M.S. Ulisses" (1955) ukazujaca bardzo realistycznie przejscia zalogi krazownika uczestniczacego w konwoju przewozacym bron i wyposazenie do radzieckiego Murmanska przyniosla pisarzowi uznanie krytykow, niezaleznosc finansowa oraz popularnosc w Wielkiej Brytanii. Druga ksiazka "Dziala Nawarony" (1957) uczynila z MacLeana autora swiatowej slawy; doczekala sie tez nie mniej slawnej ekranizacji z aktorami tej miary co Gregory Peck i David Niven. W nastepnych latach MacLean wyspecjalizowal sie w pisaniu ksiazek przygodowych i thrillerow, stajac sie szybko najchetniej czytanym autorem tego gatunku na swiecie. Jego utwory przetlumaczono na kilkadziesiat jezykow, a wiele z wydanych przez niego dwudziestu osmiu powiesci zostalo sfilmowanych. Oprocz "Dzial Nawarony" do najglosniejszych ekranizacji nalezaly "Tylko dla orlow" z Richardem Burtonem i Clintem Eastwoodem, "Komandosi z Nawarony" z Harrisonem Fordem, "Stacja arktyczna Zebra" z Rockiem Hudsonem, "Czterdziesci osiem godzin" z Anthonym Hopkinsem, "Przelecz Zlamanego Serca" z Charlesem Bronsonem. Przez kilkanascie lat MacLean mieszkal w jugoslowianskim Dubrowniku. Tam powstaly jego pozniejsze, slabsze powiesci, min. "Partyzanci" (1982), "San Andreas" (1984) i ostatnia, "Santorini" (1986). Pisarz zmarl w Szwajcarii na atak serca w lutym 1987 roku. Alastair MacNeill Urodzil sie w Szkocji w 1960 roku. Majac szesc lat wyjechal wraz z rodzina do Afryki Poludniowej; powrocil do Wielkiej Brytanii w 1985 roku. Od najmlodszych lat interesowal sie pisaniem; uczestniczyl w konkursach literackich. W 1988 roku nawiazal wspolprace z wydawnictwem Collins (angielskim wydawca MacLeana); tam zaproponowano mu rozbudowanie pozostawionych przez MacLeana scenariuszy filmowych o przygodach agentow fikcyjnej organizacji antyterrorystycznej UNACO do rozmiarow pelnych powiesci (dwie pierwsze ksiazki z tego cyklu, "Wieze zakladnikow" i Air Force One Js Down, napisal wczesniej John Dennis). MacNeiU podjal sie zadania. W 1989 roku ukazal sie "Pociag smierci", a potem jeszcze piec ksiazek, min. "Czas zabojcow" (1991), "Smiertelna pulapka" (1992), "Lamacz kodow" (1993). This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/