ANNA BRZEZINSKA Letni deszcz Sztylet Saga o zboju Twardokesku czesc 4 Agencja Wydawnicza RUNA LETNI DESZCZ. SZTYLET Copyright (C) by Anna Brzezinska, Warszawa 2009 Copyright (C) for the cover illustration by Dagmara Matuszak Copyright (C) 2009 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2009 Projekt okladki: Fabryka Wyobrazni Opracowanie graficzne okladki: wlasne Redakcja: Renata Lewandowska Korekta: Jadwiga Piller Sklad: wlasny Druk: Drukarnia GS Sp. z o.o. ul. Zablocie 43, 30-701 Krakow Wydanie I Warszawa 2009 ISBN: 978-83-89595-57-7 Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNAA. Brzezinska, E. Szulc sp. j. Informacje dotyczace sprzedazy hurtowej, detalicznej i wysylkowej: Agencja Wydawnicza RUNA 00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 436 tel./fax: (0-22) 45 70 385 e-mail: runa@runa.pl Prolog Wiedzma wiedziala, ze zaraz przyjda ja zabic.Wojownicy Warka dokonali tak wiele, by wydobyc sie z Przychytrza. Z resztek sprzetow i nadpalonych desek, wyrzuconych przez fale zdolali sklecic lodzie i spuscili je na wode. Kilka dni plyneli potem pod rozpalonym sloncem, mimo wycienczenia szczesliwi, gdyz juz widzieli siebie na ojczystym brzegu, witanych w chwale - wszak powracali z kniaziem, wydobywszy go z najdotkliwszej opresji. Wicher popychal ich ku Sinoborzu i czuli na wargach, spieczonych od pragnienia, smak biesiadnego wina. Przekonywali sie w myslach, ze w niczym nie zawinili przeciwko bogom, a zamysly Warka, chocby najbardziej wszeteczne, dogorywaly wraz z nim. Bo wladca Sinoborza wciaz kolatal sie pomiedzy zyciem a smiercia, kojony troskliwymi naparami przez kaplana. Wojownicy z rzadka spogladali ku niemu. Pozostawiali te sprawe bogom. Sztorm ogarnal ich bez ostrzezenia. Tak sie czasami zdarza. Sposrod siedmiu lodzi, ktore wyruszyly z Przychytrza, tylko dwie uderzyly w kamienny brzeg. Ludzie ratowali sie na oslep, plynac pomiedzy oscieniami skal, ktore wypryskiwaly ponad powierzchnie w bryzgach piany. Wiedzma nie pamietala, jakim sposobem druzynnicy zdolali wydobyc z kipieli nie tylko Warka, ale rowniez jencow. Ocknela sie na plazy z ustami pelnymi zwiru. -Wciaz dycha, scierwo! - Ktos uderzyl ja w twarz. Zbiegun, heretycki kaplan Kei Kaella, kolysal sie nad nia, przykucnawszy na pietach. -Pij! - Sila rozwarl jej szczeki i wlal w usta kilka kropel mlecznego naparu. Piekacy bol natychmiast rozlal sie w gardle i splynal fala w dol ciala. Wzdrygnela sie. -Jestescie pewni, wasza wielebnosc? - dobiegl ja jeszcze glos druzynnika. - Nie lepiej ubic? Odpowiedz zagubila sie wsrod cierpienia, bo jad predko wnikal w zyly. Podniesli ja, wykrecili rece. Ktos krzyczal, lecz slowa uciekaly juz, rozmywaly sie w jasne strugi konajacych zmijow, kiedy wojownicy Warka zbierali z jalowej plazy trupy towarzyszy. Ocknela sie na lodowatej metalowej powierzchni. Deszcz wciaz zacinal. Huczalo rozjuszone morze. Kaplan wychylil sie ku wiedzmie, pomiedzy pretami klatki nabral w dlon klab wlosow i szarpnieciem poderwal jej glowe. -Bedziesz dla mnie snila - wyszeptal; w jego konwulsyjnie wykrzywionej twarzy poblyskiwaly wielkie, konskie zeby. - Wysnisz dla mnie wolnosc. Siegniesz poprzez Wewnetrzne Morze i wezwiesz pomoc. Tak wlasnie zrobisz albo zdechniesz. A oni wraz z toba. Pobiegla spojrzeniem za jego wzrokiem i w kacie klatki spostrzegla obu zwajeckich kniaziow, okrytych ciemnym lachmanem plaszcza. Czarnywilk zwiesil leb, lecz spomiedzy skoltunionych wlosow lsnily jego przemyslne, wiedzace oczy. Uwazaj, dziewczyno, wolaly. Sztorm ich pokonal, wiec chca dzisiaj zabijac. Suchywilk lezal nieruchomo. Moglaby go wziac za topielca, lecz w sinych, uchylonych wargach kolatal sie jeszcze dech. Mimowolnie wspomniala wojownika, ktory zastapil jej droge na Ksiazecym Trakcie w Spichrzy - polyskliwy szlom, huczacy smiech i ramiona tak pewne, jakby mogl toporem rozrabac slonce. Nie rozpoznawala go w tym steranym starcu. Nie byl juz nawet kniaziem. Chocby zdolal jakas bezprzykladna, basniowa sztuczka wydobyc sie z niewoli, nikt go nie przyjmie na poklad, kiedy smocze lodzie wyrusza na poludnie przeciwko Wezymordowi i calej potedze Pomortu. Wojownicy nie podaza za kaleka, chocby najbardziej znamienitym. Reka, ktora nie moze utrzymac miecza, nie dzierzy wladzy. Tak zawsze bylo, tak i pozostanie. -Podciagajcie! - Kaplan sie cofnal. Zaskrzypial lancuch i klatka zakolysala sie gwaltownie. Wiedzma skulila sie, kiedy czterech roslych wojownikow zamocowalo jej wiezienie na masywnej zelaznej sztabie, przecinajacej luk na wpol zapadnietej bramy. Co tu kiedys bylo? - pomyslala machinalnie. Dzwonnica? Kruzganek? -Nie zaczerpniesz mocy z ziemi. - Zbiegun przypatrywal sie jej z nienawiscia. - Ani z kamienia, ani z trawy, ani z zadnej zyjacej istoty. Bez mojego pozwolenstwa nie zakosztujesz kropli wody ni okruszyny chleba, a wszystko, co dostaniesz, dostaniesz z mojej laski, poki nie ulegniesz. Poki nie zawolasz dla mnie poprzez morze. Przycisnela mocniej policzek do zelaznej posadzki, lecz nie zamknela oczu: jawnie okazywane lekcewazenie mogloby go rozwscieczyc, a gniew Zbieguna zwykle sprowadzal razy nie tylko na nia, ale i na obu Zwajcow. Poza tym chciala, zeby wierzyl w jej opor, choc prawda byla zupelnie inna. W rzeczywistosci nie pozostaly jej zadne moce. Sprzeniewierzyla sie zwierzolakowi i nagiela jego wole, a on ja opuscil. Reszty dopelnil sam Zbiegun, pojac ja sokiem zrodla Ilv. Nie rozumial natury mocy. Usilowal okielznac wiedzme - wszak sluzki bogini czynily tak nieraz - lecz nie znal rytualow ni korczyw, jakimi pojono wolwy w ciemnych salach pod przybytkiem Kei Kaella. Tymczasem woda ze zrodla Ilv nie wspomagala magii i nie wyostrzala wzroku. Nie, woda ze zrodla Ilv, na dobre skalana pragnieniem Zird Zekruna, ktory powazyl sie zgasic skrzydlate weze nieba, niosla jedynie pustke i zaglade wszelkiej mocy. Nie przyznala sie do tego nawet przed Czarnywilkiem, choc teraz, kiedy zamknieto ich na przestrzeni dlugiej na piec lokci i szerokiej na cztery, znacznie trudniej przyszlo jej zachowac tajemnice. Bo siwowlosy Zwajca nie prosil i nie obciazal jej swa rozpacza. Czasami jednak, kiedy wiatr cichl i slonce ogrzewalo ich nieco, wyczuwala jego tesknote. Marzyl o zegludze, o cudownym powrocie na wyspy, gdzie ziomkowie powitaja ich winem i piesnia, a Iskra mieczami wyrabie droge poprzez wrogow. I gdy podsuwal wiedzmie okruchy zeschlego chleba i ptasie jajka, miala wrazenie, jakby karmil nie ja, ale wlasna nadzieje. Wkrotce okazalo sie, ze na prozno. Wyspa, na ktora rzucil ich sztorm, wygrazala niebu nagimi bladozoltymi skalami. Bilo na niej zrodlo, czyste i slodkie, lecz wojownicy Warka nie znalezli tu nic, procz zdziczalych koz, ktore ogalacaly ziemie z wszelkich roslin, pozostawiajac za soba nagie, wyschniete kikuty krzewow. O dawnych mieszkancach przypominaly zaledwie resztki warowni, niszczejace na skalach nad zatoka, i wlasnie w nich Sinoborzanie znalezli schronienie. Sciany zdazyly zatracic pierwotny ksztalt. Wichry i piasek starly zdobienia i rzezby, jakimi zwykle przyozdabiano bramy. Drewno sprochnialo. Spogladajac pomiedzy pretami klatki, wiedzma nic nie umiala wywieszczyc o ludziach, ktorzy przed wiekiem pieczolowicie wygladzili kamienie i spoili je zaprawa, zeby wzniesc sobie mieszkanie posrodku pustkowia. W zasadzie nie mialo to znaczenia, gdyz po tym, jak Zird Zekrun objawil sie posrodku Wewnetrznego Morza, wiele rzeczy zmienilo sie wsrod wodnego przestworu. Ludy jakoby cofnely sie i skurczyly w sobie, umykajac przed furia boga. Wicher kolysal jej wiezieniem, zelazne ogniwa skrzypialy zgrzytliwie, straznik kamieniami odpedzal morskie ptaki. Z kazdym poruszeniem klatki mysli rozpierzchaly sie i wiedzmie zwidywaly sie kosci i kruki: w jej stronach czasami wieszano przekletnice w zelaznych klatkach i pozostawiano na rozstajnych drogach na smierc. Smierc zreszta pulsowala wszedzie wokol. Sok zrodla Ilv jedynie wyostrzal jej zapach. Nabrzmiewala w poczernialym kikucie ramienia Suchywilka i w spieczonych goraczka wargach jego kuzyna. Stala u poslania Warka, kiedy heretycki kaplan kruszyl jego wole, i biegla wraz z druzynnikami po skalach, gdy w odleglych ksztaltach albatrosow upatrywali okretow. A teraz szla ku niej z piecioma sinoborskimi wojownikami. Niesli wygrzebane z ruin przerdzewiale prety: zelazo mialo na polnocy swa cene, lecz tego miejsca nigdy nie spladrowano i niejeden Sinoborzanin wydobyl z rumowiska kielich albo lancuch, ktory wil sie i srebrzyl w palcach jak gladkoluska zmijka. To rowniez ich przerazalo. Wojownicy nie zostawiaja za plecami skarbow. Owszem, Przychytrze upadlo wraz z agonia flagellantow, lecz tutaj groza wydawala sie znacznie bardziej przejmujaca, bo nieznana. Nie umieli zgadnac, co strawilo ludzi, ktorzy przed nimi stapali po kamiennych posadzkach warowni - zaraza, napad czy gniew Zird Zekruna. Ostrzac miecze, codziennie przesuwali wzdluz glowni przeczuwane niebezpieczenstwa i nieruchomieli, pokonani przez to, co jeszcze nie nadeszlo. Lecz walka lezala w ich naturze. Dlatego, chociaz nie usilowali juz klecic tratw - z poczatku kilku z nich na wiazkach watlych pni puscilo sie na wode i zatonelo, zanim wyplyneli na pelne morze - ani nie palili nocami ogni, ktore mialy sciagnac ku nim kupiecki statek, nie potrafili sie po prostu poddac. Potrzebowali zla, zeby je naznaczyc i pokonac. Potrzebowali wiedzmy. Spostrzegla, ze Czarnywilk poruszyl sie czujnie w kacie klatki. Jego kuzyn lezal w barlogu - wynedznialy, jednoreki starzec, jeden z najwspanialszych wojownikow, ktorzy chadzali pod polnocnymi gwiazdami - i gapil sie w niebo, lecz przed oczami, zamiast oblokow, mial raczej wyszarzala, jalowa rownine, po ktorej wedruja upiory. I milczal. Wiedzma nie znajdowala zadnych slow, zeby go wyrwac z tej ciszy. Gdyby Iskra zyla, wyspiewalaby sobie sciezke przez fale i odnalazla ich wsrod sinego przestworu morza. Slonce rozkwitalo jednak na niebie i niklo, a ona nie powracala. Wiec moze Zird Zekrun naprawde zdolal nia owladnac posrodku mrocznej ziemi Pomortu? Bogowie nie darzyli litoscia takich jak ona. Wiedzma wiedziala o tym bardzo dobrze. Tymczasem sinoborscy wojownicy przyblizali sie ku klatce, odmierzajac kroki z powaga, jaka znamionuje ciezar powzietego zamiaru. Ostatni trzymal pochodnie i w jej swietle wiedzma zobaczyla cos jeszcze: poszczerbiona, piasta mise. Z trudem przelknela sline. Od Wysp Zwajeckich, poprzez Pomort, Sinoborze az po Wyspy Hackie - wszedzie krew ofiarnych zwierzat splywala do naczyn z czarnego kamienia, prostych, nieprzybranych zadna ozdoba ni nawet imieniem boga. W Gorach Zmijowych wlewano w nie czasem juche bykow i baranow, zeby plonela przed oltarzem na chwale Kii Krindara. Ale jasnowlosa niewiastka wiedziala, ze w dziedzinie Kei Kaella wciaz sycono je krwia wolw. Wojownicy zatrzymali sie u podnoza bramy. Jesli nic sie nie odmieni, w czas zimowych sztormow wyzdychaja tu z glodu. Ich ciala, nieoplakane, pozostana w obcej ziemi. Dusze, pozbawione poslugi kaplanek, beda sie blakac w nieskonczonosc po bezimiennych skalach. Zatem ktorys wymyslil sposob. -Gotuj sie, przekletnico - zwrocil sie do wiedzmy najstarszy z Sinoborzan. - Za twoja przyczyna nas bogini karze. Przez gebe biegla mu szeroka, zastarzala blizna: musial chadzac na rabunek jeszcze z dawniejszym kniaziem, z Krobakiem. Kiedy ich spojrzenia spotkaly sie przelotnie, wiedzma nie dostrzegla w oczach wojownika zajadlosci. Jalowe oczekiwanie wyniszczalo Sinoborzan rownie mocno jak jencow. Dwoch innych splunelo w rece i zwolniwszy zaczep lancucha, jelo powoli opuszczac klatke. Czarnywilk uchwycil sie preta i z trudem dzwignal sie na nogi. -Zostawcie ja - rzekl chropawo. - Nic wam nie zawinila. Ktorys z druzynnikow dobyl miecza i zamierzyl sie na Zwajce, lecz poblizniony powstrzymal go gestem. -Odstapcie, panie - poprosil cicho. - Nie kazcie, bysmy dolozyli wasza smierc do niegodziwosci, ktore wczesniej popelniono. Lecz wolwa musi zginac. Pozera nasze modly i poprzez swoja nieprawosc wiezi nas na tej wyspie. Was rowniez. Chmury sklebily sie ponad murami warowni, odpychajac krwiste, wieczorne slonce. Czarnywilk zasmial sie. Jego wlosy polyskiwaly w polmroku jak mleko. -Myslicie, ze wystarczy zarzezac wiedzme, by Wewnetrzne Morze pokrylo pamiec o waszej podlosci? O uczcie, truciznie i zdradzie, jakiej dotad nie ogladano pod jasnym niebem bogow? Wojownik potrzasnal glowa i spojrzal na niego lagodnie, jak matka ku dziecku. On jeden nie mial broni, tylko wiazke metalowych pretow w reku. Przebija mi serce, pomyslala. Przeszyja usta, przygwozdza dlonie i stopy do ziemi, a potem pogrzebia pod glazami, zeby zaden pret nie wystawal ponad mogile i zebym nie zdolala sie uwolnic, powrociwszy na ziemie upiorem. -To rzeczy kniaziow, panie, nie nasze. Kaplani nie wladaja w Sinoborzu, wiec kiedy staniemy w Tregli, bojarzy wstawia sie za wami i za waszym krewniakiem, a potem naznacza za was okup, zebyscie mogli na powrot poplynac do swoich. Tutaj czeka tylko smierc. Dla was i dla nas po rowno. Nie doslyszala odpowiedzi. Wojownicy poluzowali lancuch i klatka uderzyla o kamienie. -Precz! - Czarnywilk rzucil sie ku nim z rozcapierzonymi palcami jedynej reki. Odepchneli go bez wysilku. -Llostris, Llostris, Llostris... - zaszemralo w kacie. Nie zdazyla spojrzec. Klodka pekla i jeden z wojownikow natychmiast wczepil sie w jej wlosy i wierzgajaca, wywlokl ja na zewnatrz. Zaskowytala w uscisku, rozpaczliwie bijac pietami w metalowa podstawe. Czarnywilk usilowal ku niej siegnac, lecz ostrze miecza zagrodzilo mu droge. -Pomilujciez, panie! - syknal ktos przez zeby. Chyba ten stary. - Bo ubijemy. Jak psa ubijemy. Chciala zawolac do Zwajcy, lecz wojownik trzymal ja za gardlo. Nawet nie probowala sie szamotac. Po raz pierwszy od dlugiego czasu czula pod stopami zywe kamienie, a nie zelazo, ktore dawno temu wydarto z glebi wyspy i przetopiono w obcy ksztalt. Wprawdzie ziemia nie szeptala juz do niej jak niegdys, w Gorach Zmijowych, kiedy, kruszac grudke gliny, umiala wyczuc korzenie, ocierajace sie o siebie pod dolina, wytrwaly mozol kreta w podziemnej dziedzinie i sliskie tory pedrakow. Moc zgasla, stlumiona przez chlod wody Ilv. Pozostalo jednak naczynie. Wyschniete, puste naczynie, ktore wciaz pamietalo plynny ogien mocy. Czyz nie jestem glupia? - przemknelo jej przez mysl. Czy smiertelnik moze targowac sie z bogami? Wojownicy zatrzasneli drzwi klatki, odgradzajac ja od obu jednorekich mezczyzn. Nie chciala ich stracic: wszak zaplacili juz tak wiele. Dobrze, pomyslala, otwierajac sie na te ziemie, zimna, nieurodzajna i zupelnie obca, bo przeciez nie znala mocy, ktore sie w niej skrywaly. Wez mnie. Nie bede sie opierac. Jednakze zadna odpowiedz nie nadeszla. Ktos blysnal przed jej oczami ostrzem. -Llostris, Llostris, Llostris... - zalkal znow zwajecki kniaz. Wiedzma odwrocila sie ku niemu z mozolem, wkladajac w ten drobny ruch wszystkie swoje sily. Trzymajacy ja mezczyzna rozesmial sie. Opor tylko go rozochocil. Chmury rozsunely sie na moment, odslaniajac wytarty miedziak slonca. Promien sieknal ja w twarz i oslepil, a potem wszystko zgaslo i usunelo sie sprzed niej bez sladu. Moc odpowiedziala. * * * Czarnywilk spostrzegl raptem, ze w oczach niewiastki nie pozostal ani strzep blekitu. Byly teraz zlote i przypominaly plynny miod. Nie umial zgadnac, co przebudzilo sie pod ich powierzchnia.Zaden z Sinoborzan nie zauwazyl przemiany. W chwile pozniej chmury znow wygladzily sie w czysta tafle czerni, a zloty blask w oczach wiedzmy zgasl bez sladu. Dwoch wojownikow przygielo ja do ziemi. Trzeci trzymal mise z czarnego kamienia. Blisko, by nie uronic ani kropli, kiedy jej zycie wytrysnie wreszcie spod cienkiego ostrza. Wiatr ustal, spostrzegl ze zdumieniem Czarnywilk. -Llostris, Llostris, Llostris... - wyrzezil kniaz. I wtedy znienacka ogarnela ich nawalnica. Powietrze zgestnialo jak zupa, pelna pylu, drobinek wody i wyschlych galazek, ktore raptem podniosly sie z ziemi. Przez te krotka chwile, kiedy Zwajca jeszcze cos widzial, nigdzie wokol nie dostrzegl Sinoborzan. Ich krzyki dobiegaly z ogromnej odleglosci, stlumione zawodzeniem wichru. Kamyki sypnely mu w twarz jak grad. -Llostris! - wykrzyknal Suchywilk. Wiedzma stala przed nimi, w otwartych na nowo drzwiach klatki. Rozrzucila szeroko ramiona, a zawieja uformowala wokol niej ciemny klab. Wirowaly galezie, potezne glazy, strzaskane resztki kolumn, przegnile belki i cegly, przemieszane z jasniejszymi pasmami wody i piany. Oni zas tkwili w sercu tego tumanu, w bablu spokojnego, nieruchomego powietrza, jak gdyby drobna sylwetka wiedzmy oslaniala ich przed burza. -Zaczelo sie - powiedziala kobieta, w jakis niemozliwy, niewiarygodny sposob przebijajac sie przez loskot wichury. - Uslyszala wolanie i wkrotce sie obudzi. A po niej beda powracac inni. Jedno po drugim. Jej glos przeniknal Czarnywilka na skros. Cos cieplego pocieklo mu nosa, uszy wypelnil szum. Na twarzy wiedzmy rowniez polyskiwala swieza krew. Nabrala jej na palce, po czym skosztowala, jakby chciala ocenic konsystencje i smak. W oczach miala zlocista, roztopiona moc, kiedy utaczala w reku krew zmieszana ze slina. Gdy popatrzyl na jej dlon, dojrzal, ze spoczywal w niej malutki czerwony pajaczek, ulotny i rownie nierzeczywisty jak wszystko, co Zwajca wlasnie zobaczyl. Niewiastka uniosla pajaczka do ust i dmuchnela lekko. Wzbil sie w powietrze. Kruchy, podniebny wedrowiec na pasmie przedzy, ktora wygladala jak utkana z ksiezycowego swiatla. -Lec - powiedziala wiedzma. - Lec, poki nie nadejdzie swit. Wicher popchnal ja do wnetrza wiezienia. Kiedy tylko jej stopy zetknely sie z zelazem, wichura scichla, jakby ucieta nozem. Drzwi znow sie zatrzasnely. Rozdzial pierwszy To miejsce zostalo utkane z kamienia i wichru. Chlod przenikal je na skros, nieprzytlumiony ani przez ogien na palenisku, ani drewno, skory, kobierce oraz zaslony, ktorych tu nie szczedzono.Dobre miejsce, zeby usnac, pomyslala. Dobre miejsce na smierc. Jej ojciec podniosl ten dworzec ze zgliszczy po najezdzie pomorckich frejbiterow. W tamtych czasach lupiezcy rzadko zapuszczali sie tak daleko, lecz jakis wyjatkowo zuchwaly than - a moze tylko bardziej wyglodnialy od innych - postanowil sprawdzic, czy jesienna zawierucha nie przytlumi czujnosci obroncow. I zaplacil za to swoja cene, lecz nie od razu. Oczywiscie probowano stawic mu czolo. Pora napadu zostala jednak starannie wybrana, bo wiekszosc wojownikow poplynela z kniaziem na wiec. W dworcu byl zaledwie z tuzin straznikow, ktorzy zabarykadowali sie wewnatrz palisady wraz z malzonka kniazia, dwojka malenkich dzieci oraz garstka wolnych osadnikow, sprowadzonych napredce z okolicznych gospodarstw. Przybyli wszyscy zdolni do walki, a w tej okolicy nawet siedmioletni chlopiec potrafil uniesc siekiere lub ojcowski oszczep. Mogl wiec rowniez umrzec. Dawno temu, kiedy pierwszy raz opowiedziano jej te historie, napelnilo ja to smutkiem. Bronili sie jeden dzien i jedna noc. Pozniej, w obawie przed odsiecza, ktorej spodziewano sie lada chwila, pomorcki than kazal podlozyc pod dwor ogien. Kryte torfem, nasiakniete od deszczu dachy nie zapalily sie od razu, wiec dziela najezdzcow dokonczyly nie plomienie, tylko dym. Wokol kopcacego sie dworu stali pomorccy wojownicy i zabijali kazdego, kto, oczadzialy wyziewem ognia i strachem, usilowal wydostac sie na zewnatrz. Potem spladrowali spichrze i piwnice, zagnali na okrety owce i krowy, zaladowali ziarno i odplyneli na polnoc. Kiedy jej ojciec powrocil, nad ruinami dworzyszcza wciaz tlil sie dym. Nikt nie ocalal. Dwie zimy zajelo mu pojmanie thana. W powrozach sprowadzil go na zhanbiona ziemie, a nastepnie zywcem zakopal wsrod popiolow i przykryl kamieniem, ktory stal sie podwalina nowego dworzyszcza. Znacznie, znacznie pozniej jasnowlosej dziewuszce, jego corce z drugiej zony, wydawalo sie, ze w wichrowe noce slyszy spod posadzki jeki konajacego frejbitera. Z czasem scichly. Nawet krew bowiem blednie kiedys na glazach, a w tej krainie smierc nie byla niczym niecodziennym. Na kamiennym cokole wzniesiono dworzec z ciezkich, gladko ociosanych bali i nakryto go gontem, powleczonym blekitna farba, jak czyniono daleko stad, w najpiekniejszym miescie Krain Wewnetrznego Morza. Dziewczynka nigdy go nie ogladala. Kiedy jednak dorosla - jedyna dziedziczka swojego rodu, piekna i dumna, jak przystalo corce jej ojca - swiat zaczal przychodzic do niej. Zwajeccy kniaziowie, sinoborscy bojarzy, nawet Skalmierski ksiaze przybijali do brzegow wyspy, zeby sie o nia poklonic przed rodzicem. Byla wowczas muzyka, i spiew, i wino, i zapach zimowych jablek, choc czas nie sprzyjal radosci, bo tuz pod ich bokiem ciemna ziemia Pomortu nabrala ksztaltu i wynurzyla sie z dna morza, posluszna woli Zird Zekruna. Stara kobieta pamietala potezna fale, zrodzona wokol nowego ladu, w samym sercu mocy boga, gdy uderzyla w ich brzegi. Stala na szczycie kamiennej straznicy, patrzac, jak fala sie przybliza, spietrzona niczym skala i przybrana sina grzywa piany. Sciskala w reku sztylet, jedyna w grupie przerazonych kobiet, ktora nie przylaczyla sie do lamentow ani nie zamknela oczu, kiedy morze porywalo kolejne okrety i wciagalo je w podmorski wir. Mowiono, ze tamtego dnia ocalily ich sorelki. Wodne panny od niepamietnych czasow widywano na kamienistych plazach, jak czesza wlosy z zielonych i modrych wodorostow albo wyleguja sie przyodziane w skory fok i morsow. Wyrywaly wiosla nieostroznym zeglarzom i potrafily popchnac statek na rafy, jesli ktos im ublizyl. Lecz zapraszano je rowniez na biesiady i wkladano im nowo narodzone dzieci w rece, aby blogoslawienstwem zjednaly im przychylnosc oceanu. Dlatego tamtego dnia, kiedy Zird Zekrun sprobowal obrocic na swoja korzysc moc morza, stanely przy skalistych brzegach wysp Zwajcow, a takze plazach Sinoborza, na klifach Skalmierza i nad Ciesninami Wieprzy, a kipiel wygladzila sie pod dotykiem ich dloni. Mowiono tez, ze z tego wlasnie powodu Zird Zekrun je znienawidzil. Kobieta pamietala rowniez, jak Pomort probowal zetrzec Zwajcow z powierzchni morza i nekal te wyspe corocznymi napadami. Jednakze teraz, kiedy jej serce styglo powoli i pokrywalo sie popiolem od zgryzot i zawiedzionych nadziei, coraz wiecej czasu spedzala w ojcowskim dworzyszczu. Lubila chwile, kiedy na pokladzie smoczego okretu zapuszczala sie w glab zatoki i skalne urwiska zaciskaly sie wokol niego tak mocno, ze niemal slyszala, jak burty ocieraja sie o glazy. Gdzies w polowie wodna sciezka rozszerzala sie, tworzac zwodniczo lagodne jezioro, kazdej wiosny zasilane przez splywajace z gor strumienie. Wlasnie tam jej ojciec rozkazal zatopic cztery lodzie: ich wraki strzegly przejscia przed wrogiem, ktory, nieswiadomy tych wod, usilowalby podplynac ukradkiem ku siedzibie wladcy. Pod gladka tafla kryly sie leniwe, przegnile potwory, rokrocznie przesuwane przez prady i plywy. Nawet mieszkancy wyspy mowili o nich z lekiem i niejeden pewnie przeklinal starego kniazia, kiedy zapuszczal sie na srodek jeziora. Wraki nie czynily bowiem roznicy miedzy najezdzcami a rybakami, zatem co roku dolaczaly do nich nowe lodzie, swojskie i obce. Gdy plynela poprzez to cmentarzysko statkow, czula, jak krew zaczyna jej zywiej krazyc w zylach - i odnosila kolejne, drobne zwyciestwo nad losem, kiedy udawalo jej sie postawic stope na twardym gruncie. Oczywiscie istnialy niebezpieczenstwa, ktorym przystepu nie bronily ani podwodne wraki, ani tarcze wojownikow. Kazdego dnia przypominaly jej o tym swieze, niepoczerniale dotad koly w palisadzie i slady kopyt, odcisniete w skale tak wyraznie, jak gdyby wypalono je pogrzebaczem w skorze. Poza tym bylo cos jeszcze. Jasnowlosa dziewczyna, spoczywajaca w komnacie na szczycie kamiennej wiezy. Tego dnia chmury rozproszyly sie na niebie i przez otwarte okiennice wpadalo sloneczne swiatlo. Wicher poruszal lekko kobiercami na scianach, mierzwil siersc na skorach, ktorymi zarzucono poslanie. Tutaj nigdy nie przestawalo wiac, chocby i u kresu lata, kiedy morze bylo rozgrzane sloncem, a nad lakami unosila sie won skoszonego siana. Na drewnianej framudze zaczepila sie pajecza nic. Falowala na wietrze, krucha i przezroczysta, na wylot przeswietlona sloncem. Uwieszony na niej pajaczek wygladal jakby wypelniono go krwia. Dziewczyna na wielkim, rzezbionym lozu nie poruszala sie. Jej waska biala twarz przypominala migdal. Kiedys, w czasach jej mlodosci, kupiec ze Szczezupin podarowal gospodyni dworca skorzany mieszek, pelen tych osobliwych, poludniowych orzechow. Nigdy wczesniej nie ogladala podobnego specjalu, wiec - co wspominala z mieszanina wstydu i rozbawienia - zjadla je pospiesznie, ukryta za weglem stodoly. Pamietala, ze strasznie rozbolal ja brzuch. Pamietala rowniez ich dziwny, slodko-gorzki smak. Kiedy patrzyla na to nieruchome dziecko, uwiezione w jej slubnym lozu i wewnatrz wlasnego snu, znow czula ten smak w ustach. Niekiedy stawal sie tak intensywny, ze ledwo powstrzymywala mdlosci. Rude wlosy opadly na podloge, potargane przez wiatr. Staruszka odwrocila wzrok. Te pozory zycia, przejrzysty i zloty blask, nawet teraz roztaczany przez dziewczyne, sprawialy, ze wszystko wydawalo sie jeszcze trudniejsze. Jednakze babka przychodzila tutaj kazdego dnia. Zawsze byla uparta, a na starosc nie pozostalo jej nic procz wytrwalosci. Wiatr zaklekotal okiennica i uniosl pajecza nic ku lozu. Lato dobiegalo kresu. Pnacza malin lamaly sie pod ciezarem owocow, a w brzeczenie pszczol wkradla sie nowa, leniwa nuta. Lecz w tej komnacie, w calym dworcu, nic nie zmienilo sie od dnia, kiedy podworzec pokryl sie lodem pod kopytami wierzchowcow, ktore nie urodzily sie ani w tym, ani w zadnym z innych swiatow. Llostris - corka jej wnuka, dla ktorej poplynal w niebyt - snila jak jedna z basniowych ksiezniczek, zamknietych wewnatrz krysztalowego sarkofagu, podczas gdy mezczyzna, ktory ja tu przywiozl... Babka gwaltownie obrocila sie ku palenisku i czubkiem laski rozgarnela zar. W komnacie nieustannie zalegal chlod, bijacy od kamiennej posadzki i od tej marmurowo obcej postaci na lozu. Staruszka nie ufala sobie wystarczajaco, by myslec tu o synu Smardza. Pogrzebala meza i synow i nikt nie mogl powiedziec, ze widzial jej lzy. Teraz tez nie zamierzala plakac. Wiedziala, ze jesli pozwoli sobie na rozpacz, na chocby jedna, jedyna lze, prysnie harda nieustepliwosc, dzieki ktorej trwala w tym miejscu na przekor ludziom, bogom i temu, co sobie nawzajem uczynili. Oczywiscie nic nie bylo przez to latwiejsze. Usiadla nieruchomo na zydlu, utkwiwszy wzrok w klepsydrze. Musiala przesypac sie jeszcze piec razy, zeby staruszka mogla sie podniesc, tlumiac westchnienie bolu, i odejsc. Dwanascie obrotow klepsydry. Co dnia. Tym wlasnie stalo sie jej zycie. Piasek opadal bezszelestnie. Za oknem, w dole na dziedzincu, szczekaly psy. Kazda mysl, kazde podejrzenie, plan i nadzieja, zostaly w tej komnacie po wielekroc przesypane w pamieci i okazaly sie jalowe jak piasek. Zlozono ofiary, odprawiono modly, wezwano alchemikow, wedrownych kuglarzy, medykow i wiedzace babki. Wszystko zawiodlo. Wlasciwie staruszka przewidziala te porazke juz wowczas, kiedy ksiaze - dziecko z kohorty boga - ulozyl rudowlosa na nagiej ziemi u jej stop. Nazwal ja wtedy iskra na dnie swojego serca. Lecz iskry gasna nieuchronnie, a wiedzac, co wydarzylo sie na Rogobodzcu, Zwajka watpila, by w sercu dziedzica zalnickiej korony pozostalo jeszcze cokolwiek z goracego, rozedrganego losu czlowieka. Jego plaszcz wciaz lezal w nogach lozka. Nie odwazyla sie go wyrzucic. Byl czescia tego, co sie stalo, nieodlacznym elementem ukladanki, zakleszczonej wokol nich jak zelazne wnyki. Podobnie jak blekitnoskrzydly wierzchowiec, ktory rozpalal zawisc w wojownikach. Krazyl wokol dworca, krzykiem przyzywajac swoja pania, podfruwal, tlukl skrzydlami w okiennice. Na darmo usilowali odpedzic go wrzaskiem albo kamieniami. Przestraszony, powracal wkrotce, sciagany przymusem, ktory okazal sie silniejszy niz glod i pragnienie, az wreszcie ktoregos dnia polamal sobie skrzydla o wystajacy okap dachu. Musieli go dobic. Przestraszyla ja ta smierc. Cuda, ktore zeszlego roku, kiedy Suchywilk sciagnal do dworzyszcza z odnaleziona corka, wydawaly sie kojace i laskawe, teraz nikly jedne po drugich. Jej czas dobiegl konca. Piasek przesypal sie. Wstala, jednak nieostroznie i zbyt szybko. Poczula w krzyzu ostrzegawcze uklucie i na chwile pociemnialo jej przed oczami. Bol, nieodlaczna przypadlosc jej wieku, nasilil sie tego lata. Nie buntowala sie przeciwko temu. Nie miala juz na co czekac. W drzwiach przystanela na moment, usilujac przyoblec twarz w surowa pewnosc, ktora pomagala jej ludziom przetrwac. Musieli miec nadzieje. Musieli wierzyc, ze to dziwne lato wreszcie minie. W koncu byla gotowa. Zaczerpnela tchu i wtedy za jej plecami, tak slaby, jak westchnienie dziecka, rozlegl sie glos: -Uslyszalam wolanie. Jak dlugo snilam? * * * Chciala plakac - lzy wydawaly sie stosowne w obliczu boskich cudow - lecz oczy, nieustepliwe i uparte, pozostaly suche. Tylko serce kolatalo sie z przerazenia jak ptak zlapany w siatke. Bo nie potrafila sie cieszyc. Nie umiala podbiec do tego dziecka, tak upragnionego, tak drogo okupionego, i schwycic go w ramiona, zeby upewnic sie, ze przebudzilo sie naprawde. Ogien wpleciony we wlosy Iskier nie ogrzewal smiertelnych. Zwajka przekonala sie o tym doglebnie, kiedy smierc jasnej Selli popchnela trzech sposrod jej prawnukow w szara, spieniona zgube pomiedzy Zebrami Morza.Przycisnela rece do piersi, nagle bardzo swiadoma swojej starosci, grzbietu przygietego do ziemi, oczu wypelzlych od nieskonczonych zdrad, okrucienstw i smutkow, jakie ogladaly. Swiat przemienial sie wokol niej. Z kazda jesienia i wiosna nabieral nowych, odrazajacych ksztaltow. Niektore z nich nosily imiona bogow, wysnute z ich potegi i uformowane przez umysly, ktorych nie dalo sie ogarnac. Lecz kiedys, gdy byla mloda, umiala znalezc pomiedzy nimi rowniez sprzymierzencow i uszczknac dla siebie, chocby podstepem, odrobine ich mocy. A teraz jej dary - uroda, potega rodu, nawet rozum - przeminely. Nic juz nie mogla zrobic. Zupelnie nic. Zaden bog nie stanie wiecej na jej progu. Nie zatrzyma sie tu, ani zeby jej poblogoslawic, ani zeby ja zabic. Jednak za ta zlota, roziskrzona dziewczyna, corka jej wnuka lub nie, podaza jak psy za suka. Jedni beda chcieli ja rozszarpac, inni nia owladnac. Zaden sie nie zawaha. Zastanawiala sie, czy zdolalaby ja na to przygotowac. Zapewnie. Smiertelnik nigdy nie moze byc gotow na spotkanie z bogiem. -Zbyt dlugo - przemowila wreszcie schrypnietym glosem. - Spalas zbyt dlugo, dziecko. Jasnowlosa odrzucila skory, wystawiajac cialo na podmuchy wiatru, a jej dlonie, zaglebione wsrod kocow, napotkaly pochwy zakrzywionych mieczy. Poglaskala je delikatnie, a potem jednym gwaltownym ruchem obnazyla klingi. Czerwony pajaczek toczyl sie po jej twarzy jak krwawa lza. -Sadzilam, ze bedziesz chciala je miec przy sobie - rzekla cicho staruszka. Dziewczyna przesunela palcami po zelazie. Wypolerowane ostrze chwytalo promienie slonca. -Teraz pamietam - powiedziala, wpatrujac sie w blekitny przestwor za oknem. - Pamietam uczte, krew i morze. Pamietam rowniez sok zrodla Ilv i moc Zird Zekruna, ktora zakielkowala we mnie jak jaskolcze ziele. Eweinren! - wykrzyknela naraz. Odwrocila sie ku staruszce. Jej oczy zdawaly sie plonac. - Co on zrobil? Co zrobil Kozlarz? Zwajka przymknela na moment powieki. Nie wiedziala, jak strescic te dlugie, znojne tygodnie lata i zamknac wszystko, co przyniosly, w kilku krotkich slowach. -Och, kochanie - rzekla w koncu. - Byla bitwa. W tej samej chwili wiatr pochwycil wreszcie szkarlatnego pajaczka i uniosl go w dal. * * * Zanim jednak rozpetala sie bitwa, wydarzylo sie cos jeszcze - jedno z drobnych, nieprzewidywalnych drgnien, ktore bezpowrotnie burza pajeczyne tkana przez bogow. Ukryty gleboko w zrenicy Zird Zekruna Mroczek sledzil armie, maszerujace poprzez Zalniki. Spogladal oczami slug Pomortu, nasluchiwal mysli i w miejsce niedawnego przerazenia roslo w nim poczucie wlasnej potegi. Porwal go rwacy nurt mocy, ktora nierozpoznana, unosila sie na powierzchni Zalnikow jak brunatna piana. Kaplani w podziemnych przybytkach, dziady proszalne z miseczka Cion Cerena pobrzekujaca u boku, bosonodzy heretycy, pyszni panowie w kontuszach i zbrojach oraz obdarte niewiasty uciekajace przed zaraza - wszyscy snuli plany, nienawidzili, glodowali, mscili sie, korzystali z rozkoszy i uciech, nie widzac podskornych sciezek, drazonych w ich umyslach poprzez Zird Zekruna. I Mroczek przez chwile stal sie czescia tej niepojetej potegi, ktora tak wezbrala w sile, ze niepomna na dawne uklady i zakazy, wylewala sie ze starego koryta.Zird Zekrun siegal po wyznawcow innych bogow. Podstepnie i skrycie wyrywal smiertelnikow z ich przeszlych przysiag i powinnosci. Owszem, od wiekow zdarzali sie odstepcy, ktorzy, uprzykrzywszy sobie jednego pana, oddawali sie innemu w opieke - nie bylo to jednak czeste i nie zaskarbiali tym sobie laski wspolplemiencow. Teraz wszakze dzialo sie inaczej. Zird Zekrun nie czekal juz na ludzkie przyzwolenie. Po prostu bral to czego pragnal, a skalne robaki kruszyly wszelki opor, niweczac po rowno cialo i wole. A moze jest jednak inaczej? - pomyslal Mroczek i poczul, jak skaly na moment przyblizyly sie do niego. Moze sami otwieramy sie na moc, a ona niepostrzezenie wlewa sie przez szczeline, kropla po kropli? Istotnie, dzis wydawalo mu sie, ze sam zaprosil boga i roztworzyl sie na jego przyjecie, zeby choc przez chwile uczestniczyc w jego przejmujacej wszechwladzy. Nikt nigdy nie znalazl sie tak blisko Zird Zekruna, myslal. Nawet Wezymord. Mroczek widzial go teraz, jak maszeruje goscincem, wyniosly i pyszny na jablkowitym rumaku. Nie czul wdziecznosci, ten syn kmiota, ktory zima ukladal sie posrod swin na spoczynek i na przednowku swinska karme jadal. Nie rozumial, ze bog wybral go, bez zadnej jego zaslugi, i wyniosl ponad innych. Przybiegal pod Halunska Gore jak pies, wyrywal z reki boga ochlapy mocy i uciekal precz, rownie krnabrny i dwulicowy jak niegdys. I knul. Nieustajaco snul swoje drobne spiski. Kamrat Twardokeska obserwowal go oczami kaplanow i slug, czujac narastajaca wscieklosc. Kiedys, w cytadeli, ktora strzegla ugoru, w jaki zamieniono dawna stolice Zalnikow, Wezymord spojrzal na niego jak na lajno. Grudke gnoju, ktora rozgniecie butem, gdy pan Pomortu znuzy sie nowa zdobycza Owszem, padly jakies slowa. Durne slowa o sciezkach i gwiazdach. Ale tutaj w glebi Halunskiej Gory, gwiazdy wydawaly sie kruche jak sopelki lodu i zadne sciezki nie prowadzily na powrot ku dawnemu zyciu. Bo tez Mroczek rozumial wysmienicie, ze nikt nie upomni sie o niego, nikt nie wyszepcze za nim slow modlitwy, kiedy Zird Zekrun postanowi go wreszcie odeslac mroczna sciezka ku Issilgorol. Pozostawiono mu jedynie to ciemne miejsce, gdzie bezustannie tracil samego siebie. Bylo jednak cos jeszcze. Czasami czlek mocarny poslizgnie sie i na gownie, myslal msciwie dawny zbojca z Przeleczy Zdechlej Krowy, a furia wrzala w nim jak szalejowy napar. Sam nie wiedzial, w jaki sposob udalo mu sie wplesc ja na chwile w moc boga. A wtedy napotkal inna nienawisc, rownie silna jak jego wlasna. * * * Nazywano ich Swietym Hufcem. Kiedy wjezdzali na bitewne pole, zakuci w lustrzane zbroje i ustrojeni w jablonne pedy z czystego srebra, nikt nie potrafil ich zatrzymac. Odgrazali sie, ze chocby niebo zaczelo im sie walic na glowy, podtrzymaja je kopiami.Teraz, gdy po czterech w szeregu jechali waskim traktem, wiatr igral z zielonymi proporcami i szelescil srebrzystymi liscmi na pedach jabloni osadzonych na kulbakach. Konie, potezne i wyszkolone do walki, stapaly rowno i spokojnie, a towarzysze tkwili w siodlach w pelnym rynsztunku, jakby w kazdej chwili spodziewali sie ataku. Istotnie, droga wila sie tutaj pomiedzy stromiznami gesto porosnietymi puszcza, w ktorej bez nijakiego sladu moglo sie zapasc kilka dobrych kop chlopa. Jednakze nawet jesli sie tam kryli, z pewnoscia nie pokwapiliby sie do ataku na konna rote, najznamienitsza w tej krainie i oslawiona w licznych bojach tak dalece, ze na sam jej widok nieprzyjaciel pierzchal precz. Gdyby uniesli kopie, kolysalyby sie nad nimi jak smukla, mloda drzewina - widok dawno nieogladany w tych stronach, bo spomiedzy wszystkich autoramentow tego wlasnie Pomorcy nienawidzili najbardziej. Jeszcze wieksze wrazenie czynily proporce. Wtapialy sie w zielen lasu, soczyste i jaskrawe jak swieze liscie. Na kazdym z nich jak pociagniete sadza odcinaly sie zalnickie kroczace lwy. Nizej bylo juz tylko zloto, srebro i blask. Zbroje, bogate ponad wyobrazenie, z nieodzowna oscia, biegnaca w poprzek piersi, zeby ostrza spis i koncerzy zeslizgiwaly sie z niej bez uszczerbku. Cetkowane skory lampartow i rysi, narzucone na barki. Szyszaki przyozdobione czaplimi piorami. Pyszne, barwione purpura ryngrafy na piersiach. Rzedy strojne srebrem i drogimi kamieniami, czapraki tkane blekitem i szkarlatem, jakoby przeznaczono je do swiatynnych przybytkow, nie zas na konskie grzbiety. Wszystko lsnilo, mienilo sie w sloncu. Ktos za plecami Bogorii westchnal rzewnie. -Synkowie nasi! Szlachcic obrocil sie gwaltownie. -Kurwi synkowie - rzucil z pasja - co dla bujdy pozlocistej poszli do zdrajcy na sluzbe. Wrazi sobie jeden z drugim jabloniowy chabaz w kuper, rad, ze oto sie w bohatera przemienil. Niedoczekanie! Pierwej im sie te chabazie swiezym kwieciem pokryja. Nikt sie nie zasmial. Czterech szlachcicow, wraz z Bogoria utajonych pomiedzy krzakami nad krawedzia zbocza, w zaklopotaniu odwrocilo twarze. Dwoch pozostalych bez skrepowania gapilo sie na przeciagajacy przesmykiem w dole hufiec. Bogoria wykrzywil sie kwasno. Oczy mial nabiegle krwia, podbite zmeczeniem. -Czego ty od nich chcesz? - Szydlo wzruszyl ramionami. - Toc kazdy jeno nogami przebiera, zeby tam swoich synaczkow ogladac, przybranych w blyskotki i pobrzekujacych jak zelezniak lancuchami na jarmarku. -Et, nie starczyloby zlociszow w mieszkach! - Bogoria zasmial sie rubasznie. - Wezymord nic darmo nie daje, ani w morde nawet. Po mojemu tam kazda szarza za suta wioszczyne kupiona albo i lepiej. -A wprzody inaczej bywalo? - Karzel machnal reka. - Animusz panski za darmo nie wzbiera, ani o suchym pysku. Szlachcic z namyslem poskrobal sie po glowie. -Ich sie nie lekam - oznajmil po chwili - jeno tamtych. Istotnie, w dolinie po drugiej stronie Rogonoszy rysowali sie juz drabowie w brunatnej barwie Wezymorda. Szli ciasno, wedle porzadku, nie mieszajac szyku. Za nimi majaczyly choragwie lekkiej jazdy, takoz przyozdobione zalnickimi lwami. -Patrzajcie, jak to sie Wezymordowi, psiej jusze, odmienilo. Bogoria splunal pomiedzy paprocie. - Ledwo poczul zar przy skorze, a juz sie niby liszka w lwia skore okrecil i prawowitego zalnickiego pana udaje, jego znakiem w oczy kluje. -No, nie wiedziec jeszcze, pod czyim zadkiem ten zar sie w ogien rozpali - zadrwil karzel. - Wedle mego rachunku kniaz ma po trzykroc wiecej zolnierza, nizli wam sie udalo sciagnac. -Leza, scierwa, jak na weselisko - mruknal ogorzaly na gebie szlachcic, niegdys chorazy z wilczojarskiego zaciagu. - Ani jazdy bokiem nie poslali, coby sie sprytnie rozpatrzyla. -A czegoz maja sie lekac? - Szydlo wykrzywil sie szpetnie. - Jasnie ksieciu Kozlarzowi ryby juz pewnie slepia wyjadly, Twardokesek wlasnym zbojectwem tak zaprzatniety, ze sie na druhow w opresji nie obejrzy. Kto zatem Pomorckim droge zastapi? Lisy i borsuki? -Borsuki to z takich bardziej wypasionych! - Bogoria z luboscia poklepal sie po kaldunie. - A i lisy zajadle jak trzeba, czyz nie tak, mosci Liszyco? - zwrocil sie do wychudlego szlachcica po swej prawicy. - Znajdzie sie tam u was jeszcze kiel ostry na Pomorca? -Znajdzie i zelazny. - Panek pogladzil rekojesc karabeli, ktora na okolicznosc podpatrywania nieprzyjaciela podlozyl sobie pod brode. - Juz i pierwej pomorckiej juchy kosztowal, a czego raz zazna, tego potem laknie - dodal butnie. Pozostali ze szlachty milczeli jednak, a na ich twarzach rysowalo sie zmieszanie. Bogoria zdawal sobie sprawe, ze widok pomorckiej armii w pochodzie odebral im ducha i zadne przesmiewki ani pokpiwania nie zatra obrazu Swietego Hufca, maszerujacego pod starodawnymi zalnickimi znakami. Panowie szlachta niby wiedzieli, ze w tej batalii brat stanie przeciwko bratu, syn przeciwko ojcu, bo przeciez wielu sposrod sasiadow i pobratymcow, czy z checi zysku, czy ze strachu lub w desperacji, przystalo na sluzbe u Wezymorda. Jednak wczesniej, na Lipnickim Polwyspie i w Wilczych Jarach, gdzie wojna toczyla sie od tuzina zim z okladem, wszystko wydawalo sie mniej prawdziwe. W co drugiej wioszczynie albo i na urzedzie siedzial krewniak, wprawdzie oplacany z Wezymordowej szkatuly, ale wszak swe obowiazki wzgledem pobratymcow rozumiejacy. Wrota tiurmy nocka odmykaly sie cudownym sposobem, zelazne kajdany same opadaly z nog. Rebelianci tez bardzo baczyli, by w pogoni za pomorckim zagonem nie stratowac swojakowi kapusty, a w potrzebie potrafili wspomoc go czastka zrabowanego najezdzcom dobra. I tak wszystko trwalo, niezmiennie od wielu zim. Teraz jednak mialo sie odmienic i to nie na dobre. -Las tutaj gesty wokolo. - Liszyca podrapal sie po brodzie. - Pewnikiem ichni zwiad pojdzie na zachod, zeby trakt na lipnicka strone przepatrzyc i stara kapliczke na zboczu Rogonoszy. Oby sie wasi ludzie dobrze pokryli, mosci Bogorio. * * * Pan Krzeszcz modlil sie z glowa nakryta rabkiem plotna. Nie potrzebowal oczu, by widziec, jak przekleci przyblizaja sie ku nim ze wszystkich stron. Swiat wokol chwial sie, chybotal, szukajac oparcia i wydalo mu sie raptem, ze gora pod jego stopami jest jak korab, ktory uniesie ich bezpiecznie ku kryjowce bogini. Tak, niezawodnie tak wlasnie mialo byc. Wyczul te pewnosc w glosie bogini, kiedy odnalazla go znienacka na sciezce ku Usciezy i wezwala w zupelnie inna strone. On zas pospieszyl jakoby na weselisko, z ta sama ochota, z jaka zawsze wypelnial jej wole.Bo to miala byc proba. Ostatnia proba, ktora dowiedzie, ze sa godni zabic wiedzme, ktora bronila ich pani przystepu na okrwawiona ziemie. Nie bal sie. Czyz nie byl nagim ostrzem w jej rece? Mieczem, ktory wyrabie droge poprzez zastepy zdrajcow i niewiernych? * * * Krzywy Wlokita z odraza poskrobal sie po karku. Ostatni raz dogladal wozow, ukrytych pomiedzy niska sosnina, sprawdzal ladunek i solidnosc klinow, ktore podlozono pod kola. Prorok nie lubil, kiedy cos szlo nie po jego mysli. A w gniewie nie szczedzil nawet najwierniejszych towarzyszy.Krzywy Wlokita bynajmniej do nich nie nalezal. Do sierotek przystal pozno, dopiero u schylku wiosny, kiedy w jego rodzinnych stronach na dobre rozgoscila sie czerwona zaraza. Uciekl z wyludnionej wioski z jednym syneczkiem, Kielbieniem, przyglupim na dodatek, pozostawiwszy za soba niepogrzebane trupy. Glod pchal go naprzod. Miedzy ludzi, w murowane dworce, gdzie zawsze mogla sie trafic okazja do napelnienia brzucha. Pod wiekowa kapliczka - w gebie posagu nie dalo sie juz dopatrzyc zadnych rysow, ani Bad Bidmone, ani Zird Zekruna - przylaczyl sie do pochodu patnikow. Wiesniacy, biczyskami odganiajacy ofiary moru, bywali znacznie bardziej laskawi dla bogobojnych wedrowcow. W kazdym razie na to liczyl, kiedy, powloczac z wyczerpania nogami, brnal wraz z innymi ku polyskujacym cyna dachom klasztoru. To, co wydarzylo sie pozniej - spieszna rzez pomorckich kaplanow i ucieszne widowisko, ktore nastapilo potem, kiedy grzebano ich w jabloniowym sadzie - napelnilo Krzywego Wlokite naboznym wrecz podziwem. Bez oporu pozwolil, aby tlum podochoconych piwskiem sierotek zagarnal go i poprowadzil do najblizszego panskiego dworu. Szerokimi z zadziwienia oczami patrzyl, jak pacholkowie, ktorzy probowali zastapic im droge, w kilka chwil zostali posiekani. Z reszta tez heretycy uporali sie szybko. I zaden ogien nie spadl na nich z nieba, kiedy smagali przy gumnie szlachcica w portkach z czerwonego sukna. Nic nie stalo sie rowniez nastepnego dnia, kiedy zlupili na dziedzincu kupieckie wozy. Ani kiedy podlozyli ogien pod klasztorek brunatnych mniszek. Ani gdy na niewielkiej polanie wybili do nogi podjazd rebeliantow. Samego proroka Krzywy Wlokita ogladal z rzadka i z daleka. Nie garnal sie do sluchania kazan, ktorymi zaczynano i konczono kazdy dzien w obozowisku. Nie wyrywal mu z szat nitek, jak czynily niektore z kobiet w przekonaniu, ze strzepki odziezy swietego meza strzega przed zaraza i wszelka ziemska choroba. Nie probowal sie zasluzyc w jego oczach szczegolna zajadloscia, kiedy gromadzie udalo sie schwycic zywcem kilku panow albo pomorckich poplecznikow. Wlasciwie nie zaprzatal sobie zbytnio glowy cala ta swieta wojna ani powtornym przyjsciem bogini. Grunt, ze mial pelny brzuch. I wreszcie nie musial sie o nic troszczyc. Trzymal sie blisko koni i teraz, kiedy spomiedzy chaszczy spogladal na maszerujace w dole wojsko, niepokoil sie, czy jego syn zadba odpowiednio o dwie siwe kobylki, ktore zeszlej nocy poodbijaly sobie kopyta na trakcie. Trupow sie nie bal. Zdazyl sie na nie wystarczajaco napatrzec, kiedy czerwona zaraza rozswawolila sie w jego stronach. Moze wlasnie dlatego wyznaczono go do tej roboty. Bo nie dopraszal sie o nia, wcale nie. Ale skoro juz padla na niego, zamierzal wykonac ja wedle swoich sil. Wyczekal, az prorok - a wygladal dzisiaj zgola po pansku, niczym karmazynowy kogucik w srebrzystym zupanie, purpurowym kontusiku, czapce z czaplim piorkiem i wysokich butach z polerowanej skory - da znak. Kiedy zas to nastapilo, ze spokojem usunal kliny spod kol. Woz z turkotem potoczyl sie po zboczu, a za nim kolejne. Krzywy Wlokita przygladal im sie z namyslem, jak gospodarz na skraju scierniska, oceniajacy swoja prace. Slonce swiecilo mu prosto w oczy. * * * Wedle legendy Bad Bidmone wynurzyla sie o poranku z toni rdestnickiego jeziora, swietlista i jasna jak jutrzenka. Zaledwie postawila stope na brzegu, sludzy miejscowego wladcy postanowili ja pojmac i w petach zaprowadzic do swego pana. Wowczas bogini uczynila nieznaczny gest lewa, karzaca dlonia o szesciu palcach i spomiedzy mchow wystrzelily w gore mlode pedy jabloni. Drzewka rosly i poteznialy, a potem na oczach zdumionych pogan przemienily sie w ludzi, uzbrojonych rycerzy. Tak wlasnie powstal Swiety Hufiec, chluba Bad Bidmone i widzialny znak jej potegi. Choc ozywieni z jabloniowego drewna, jego wojownicy na zawsze zachowali juz ludzki ksztalt. Z czasem osiedli w posiadlosciach wokol rdestnickiego jeziora i splodzili synow, dajac poczatek najznamienitszym sposrod zalnickich rodow. A ich potomkowie, ktorzy rowniez jezdzili w zastepie bogini, na pamiatke praojcow przyozdabiali swoje zbroje pedami jabloni, wykutymi w srebrzystej blasze przez kowalskich mistrzow.Zeby one tylko tak cholernie nie zawadzaly przy zamachu, pomyslal kwasno Rytar. Nie mial wyboru. Skoro Wezymord postanowil odnowic Swiety Hufiec, w Zarnikach zawrzalo jak w ulu, kiedy sie wen wrazi dobrze okopcony wiechec. Oczywiscie podkomorzy nie mogl pozwolic, by inni wyprzedzili go w wyscigu do zaszczytow i splendorow. -Kiep, kto od nas mienilby sie godniejszym - oznajmil, z duma glaszczac sie po brodzie. W glebi ducha gryzl sie jednak i martwil. Wiesc o niecnym postepku babki, ktora, pobuntowawszy pol czeladzi, zemknela do rebeliantow, mogla lada chwila dotrzec az na uscieski dwor. Z najmlodszego, durnego potomka zdolalby sie jeszcze jakos wytlumaczyc, wszak nic dziwnego, ze dal sie smark zbalamucic. Lecz w obled babki nikt nie uwierzy. Dlatego podkomorzy modlil sie do wszystkich bogow, zeby krewka starowina wnet zdechla, oszczedziwszy mu wstydu i dalszych nakladow, gdyby, bogowie uchowaj, przydybano ja na zbojectwie. I musial jak najpredzej zatroszczyc sie o pierworodnego. Do tej pory Rytar tylko zbijal baki. Niby jakas choragiew dla Wezymorda prowadzal, ale po prawdzie wiecej bylo z tego smrodu niz pozytku. Bo chlopak nie wdal sie w rodziciela. Babka mawiala z przekasem, ze noszac go pod sercem, matka musiala sie niezawodnie na woznego zapatrzyc albo inszego juryste. Nie wrzala w nim fantazja, z jaka miejscowe niedorostki zasadzaly sie przy trakcie na przejezdnych kupcow, tlukly po mordach chlopstwo i pchaly sie pod Jastrzebcowa komende, aby w zacnej kompanijce pohulac sobie wreszcie i pogrzeszyc do woli. Rytar, przeciwnie, do ksiag sie garnal i kazdy krok po trzykroc szacowal. -Jak jakis serowar albo byle kusnierz - smiala sie babka, zlosliwie spozierajac ku mosci podkomorzemu, ktory w takich chwilach odymal sie na gebie i czerwienial jak indor. - Oj, nie z naszej krwi idzie podobna ospalosc i pierzchliwosc. U nas w rodzie kazdy chlop byl jak plomien: co w sercu, to na jezyku, a w reku szabla gola. No, ale nie wiedziec, kto sie tam u was, zietaszku umilony, w pergaminach skrywa. Matka Rytara tymczasem plakala po katach w obawie, zeby syn z nadmiaru wilgotnosci w umysle w melancholije nie popadl albo i, uchowajciez bogowie, w szalenstwo. Sprowadzala nawet do dworu medykow, ktorzy zaordynowali upust krwi dla oczyszczenia panicza i pozbycia sie zlych waporow. Kuracja okazala sie zawodna, bo w dwa dni po niej znow przydybala pierworodnego z jakims nadplesnialym pergaminem w reku. Wezwano zatem nastepnego doktora, a potem jeszcze jednego, az wreszcie nieszczesny mlodzian pojal, ze pierwej wykrwawi sie jak wieprzek nizli jego czcigodna rodzicielka zrezygnuje z prob ocalenia mu zycia. Dlatego nie burzyl sie, kiedy ojciec postanowil go wyprawic do Usciezy. Zreszta i tak nikt by go nie sluchal. Wlasciwie wygnanie na dwor Wezymorda mialo i swoje dobre strony. Tutaj nikt nie dybal na niego z nozykiem do otwierania zyl, a wielka biblioteka w polnocnym skrzydle cytadeli stala otworem. Co wiecej, czesto zagladal tam sam kniaz, zatem brzydka sklonnosc synalka, ktora niegdys stanowila w oczach rodzica skaze na honorze rodziny, obecnie wydawala sie jakby bardziej znosna. I tylko niekiedy ojciec blagal w listach, zeby sie Rytar, chociazby z musu, upil w towarzystwie kamratow i zgral do nich w karty, bo inaczej przylgnie do niego miano skapca i mizantropa. Powolanie Swietego Hufca okazalo sie odpowiedzia na modly pana podkomorzego takze i w tym wzgledzie, bo w oddaleniu od ukochanej biblioteki chlopak pil i hulal jako reszta. Ale kiedy Rytar jechal teraz w promieniach wiosennego slonca, cale polyskliwe i zbrojne ochedostwo na grzbiecie gryzlo go i uwieralo jak nieczyste sumienie. Wiedzial, ze wiekszosc jego towarzyszy nigdy dotad nie ogladala krwawego pola. Ich szkolenie trwalo nie dluzej nizli cztery niedziele - dosc, by zapamietali swoje miejsce w szyku i nauczyli sie umocowac kopie w tulejce. Jednak niewiele wiecej. Nic nie uzasadnialo wystawienia Swietego Hufca jako przedniej strazy. Zwlaszcza tutaj, na przedpolu Wilczych Jarow, gdzie w kazdym wykrocie nalezalo sie spodziewac zasadzki. Zastanawial sie, czy nie zdradzic sie ze swoimi watpliwosciami przed rotmistrzem. Ale Pociej byl tak wzruszony, tak doglebnie przejety powierzona mu misja, ze Rytar nijak nie potrafil zepsuc starowinie radosci. Gryzl sie zatem i dreczyl w samotnosci, osobliwie odkad szpica armii weszla gleboko w gardziel Rogobodzca, skad waskim przesmykiem mieli sie przedostac prosto ku Wilczym Jarom. I moim ziomkom, pomyslal, zwilzajac czubkiem jezyka popekane wargi. Spomiedzy tych, z ktorymi nadmuchiwal zaby dymem i podkladal zaskronce w kaplicy swiatobliwych panienek, przemozna czesc zbiegla do rebeliantow. Mial nadzieje, ze nadejscie pomorckiej armii natchnelo ich puste lepetyny ta prosta mysla, ze nalezy siedziec w krzakach, poki sie wszystko nie uspokoi. Zdazyl jednak poznac szczerych wilczojarskich patriotow wystarczajaco dobrze, by wiedziec, ze nie przepuszcza okazji do godziwej awantury. Po prostu nie lezalo to w ich naturze. Oby tylko ojcu udalo sie na czas przydybac Nieradzica, pomyslal. Byloby zal smarkacza. Uniosl glowe i gdzies miedzy daszkiem a nosalem mignal mu zarys zrujnowanej kapliczki na szczycie Rogonoszy. Przez moment mial wrazenie, ze cos poruszylo sie wysoko na zboczu, pomiedzy chaszczami. Obiecal sobie solennie, ze gdy tylko stana wieczorem na popas, wedrze sie do namiotu Pocieja i wymoze na nim, by odtad szerzej rozsylal zwiady. Ktos powinien siedziec na gorze i pilnowac traktu. Nawet jesli Kozlarza wymiotlo precz, predzej czy pozniej wilczojarscy na nas skocza, pomyslal. Chocby grupa pijanych mlokosow. Chocby dla zabawy. Nagle jego uwage przykul jeszcze jakis ruch tuz nad traktem, miedzy niska sosnina. Zaraz potem na droge wpadl pierwszy woz, wlokac za soba kamienista kurzawe i odor smierci. * * * Kiedy na czele pochodu podniosl sie kurz, wielmozny Pociej pchnal naprzod konia. Jego przyboczni rzucili sie oczyszczac droge dla dowodcy, bo towarzysze juz lamali szyk, chcac dojrzec, jaka tez nowa uciecha im sie przytrafila. W innych okolicznosciach komendant zapewne skarcilby ich z tym samym dobrotliwym usmiechem, z jakim pozwalal im biesiadowac do bialego rana i rezygnowal z dodatkowego obwarowania obozu. Za to go przeciez kochali, tego siwowlosego starca, ktory byl dla nich laskawszy i bardziej cierpliwy niz ojciec.Teraz jednak Pociej pedzil na oslep, plazujac po grzbietach tych, ktorzy nie mieli dosc rozumu, by na czas uskoczyc mu sprzed konia. Nigdy nie nalezal do zausznikow starego kniazia, choc z racji urodzenia przynalezalo mu miejsce u jego boku. Ale mierzil go Smardz i jego drobne kretactwa. Zamiast rwac sie do synekur i skarbow, wolal Pociej siedziec w kniei, biesiadowac w gronie zacnych kamratow, z oszczepem chadzac na niedzwiedzia i mile podlechtany miodem, przysluchiwac sie graniu zab na groblach. Mial, czego tylko dusza zapragnie. Dostatek, statecznosc w oczach ludzi, a nade wszystko swiety spokoj. Ktory mu Wezymord brutalnie zaklocil, powolawszy Swiety Hufiec. Bylby sie moze z niego Pociej jakos wykrecil, chocby i sciagajac na siebie kniaziowska nielaske, na przeszkodzie stanela mu wszakze droga polowica. Skrupulatna we wszelkich niewiescich obowiazkach powila malzonkowi pieciu chlopakow i poltuzin corek na dodatek. A fortunka, choc zacna, kurczyla sie przy kolejnych ozenkach jak ziarno rozdziobywane przez kury. -Pojdziesz! - Pani Pociejowa migiem rozstrzygnela watpliwosci meza. - Oczywiscie, ze pojdziesz! - Stuknela w stol kopystka, ktora wlasnie skonczyla mieszac kluski. - Ech, trzeba bedzie klasztor dla Zird Zekruna wyszykowac, zeby mu sie za te laske wywdzieczyc. Pociej zmarszczyl wtedy brwi. Nigdy nie nadazal za jej bystrym umyslem, szybka mowa i nieustanna krzatanina, ktora sprawiala, ze od samego widoku beltalo mu sie we lbie. Posluchal jednak, bo przez cale zycie podazal za nia z lagodnoscia wielkiego zwierza, ktory tak przywykl do lancucha, ze juz go nawet nie czuje. Ale teraz byl skazany tylko na siebie. * * * Stojacy na wzniesieniu tuz przed wejsciem do przesmyku Surmistrz z trudem skryl grymas satysfakcji. Formacja Pocieja rozsypala sie jak garsc slomy zdmuchnieta wichrem z klepiska. Wcale im nie pomogly pokraczne srebrzyste zbroje. Nic dziwnego. Surmistrz dobrze pamietal, jak swego czasu wyrzynali ich wlascicieli calymi tuzinami. Bo kiedy Wezymord poprowadzil frejbiterow na niewiarygodna wyprawe w glab kraju, od tylu zim budzacego w nich groze, weszli w te ziemie jak noz w maslo. Surmistrz, ktorego pradziada trzy pokolenia wczesniej ofiarowano na mierzwe dla zalnickiej bogini, przypominal sobie, jak zatrzymywali sie przy swiatyniach i klasztorkach Bad Bidmone, a potem w zapamietaniu rabali toporami uparte pnie i sciagali je na wielki stos; iskry bily wysoko ku niebu, jemu zas zdawalo sie, ze kazda jest dusza jednego z brancow, uwolniona wreszcie spod wladzy Kwietnej Panny.Lecz im mocniej zanurzali sie w te niezwykla, nabrzmiala od lata kraine, tym bardziej gniew Surmistrza slabl. Ziemia chciwie wchlaniala krew i popiol porastal trawa. Jeszcze przed pierwszymi przymrozkami Wezymord nadal mu wlosci, daleko przy Skalmierskiej granicy. -Bedziesz uprawial winorosl - powiedzial, a w jego oczach polyskiwalo blekitne niebo i moc Zird Zekruna. - I bedziesz moim nagim mieczem dla tej ziemi. Surmistrz, ktory prowadzil prawe skrzydlo w bitwie pod Lutomierzem i rozgromil dla Wezymorda zbiegle z Rdestnika niedobitki Swietego Hufca, bez slowa skinal glowa, po czym zebral swych ludzi i wyruszyl w droge, zanim na kopytach konskich zakrzeplo bloto z poprzedniej wyprawy. Nie zalowal. Dobiegal zaledwie kresu drugiego tuzina zim - wszyscy byli wowczas tak szalenczo, nierozwaznie mlodzi - lecz wiekszosc doroslego zycia spedzil na wedrowce w lodziach zalewanych slona woda, wymykajac sie na skalistych sciezkach pogoni lub pedzac do okretu zrabowane owce. Wtedy poszedlby za Wezymordem na koniec swiata - i tak wlasnie uczynil, podobnie jak wielu jego druhow, ktorzy pewnego letniego ranka uslyszeli, po co naprawde wyruszyli do Rdestnikow. -Otworza nam bramy, a kiedy tylko wjedziemy na dziedziniec, uderzymy na nich - mowil Wezymord. - Nie beda sie niczego spodziewac. Obozowali nad jeziorem: nad woda unosila sie poranna mgielka i w glebi trzcin slyszal buczenie bakow. -A bogini? - zapytal ktos, nie Surmistrz. Wezymord nie poruszyl sie. Ci, ktorzy siedzieli wowczas w namiocie, nalezeli do jego najblizszych towarzyszy i wiedzieli juz, co sie wydarzylo przy zrodle jasnej wody Ilv. Jednakze jego zuchwalosc nawet ich przyprawiala o zawrot glowy. -Bogini jest scierwem - odparl beznamietnie. - Tak samo jak wielu tych, ktorzy jej sluza. Nie trapcie sie nia. Nie musicie sie lekac Bad Bidmone. Dopiero kiedy Zird Zekrun wystapil przed nich w plonacej twierdzy i odrzuciwszy kaptur, zszedl w podziemia pod przybytkiem bogini, Surmistrz zrozumial, ze Wezymord zaplanowal wszystko i obmyslil co do joty. Ale wtedy, nad jeziorem o tafli poznaczonej kregami grazeli i lilii wodnych, po prostu chcial miec udzial w jego szalenstwie. -Przyjelismy srebro zalnickiego kniazia - zaczal znow ktos, ten sam, ktory obawial sie Bad Bidmone. - I przysiegalismy... Choc ani najstarszy, ani najbardziej doswiadczony, Surmistrz obrocil sie naowczas ku tamtemu i wycedzil przez zacisniete zeby: -Komu? Komu przysiegales, glupcze? Czy nie tym, ktorych serca krzycza spomiedzy korzeni jabloni? To bylo ich zawolanie, znak kreslony palcem na powierzchni wody, kiedy jeszcze nie osmielali sie podzegac przeciwko Zalnikom w portowych karczmach i na thingach. Serca uwiezione w korzeniach drzew. I w mroczne grudniowe noce niejeden slyszal, jak krzycza do niego duchy przodkow, nieoplakanych i nieoczyszczonych w plomieniu. Tak sie zawsze dzialo na polnocy. Zemsta nie blakla wraz z odchodzacymi pokoleniami, utrwalala sie raczej i ciemniala, jak stare znaki wyciete na belkach nad paleniskiem. Dlatego poszli za Wezymordem, choc wydawal im sie obcy i budzil lek. Zausznik Zird Zekruna. Ziemskie ramie boga, utkane z krwi, kosci i bolu. I kiedy wreszcie zwyciezyli, zaden z pomorckich dowodcow nie mogl sie uskarzac na skapstwo wodza, a wioski, miasta i ogromne wlosci rozposcieraly sie przed nimi, czekajac na nowych panow. Nastal czas cudow, o jakich nawet nie marzyli, zujac zimowa, suszona rybe w niskich, okopconych dworzyszczach na czarnych skalach Pomortu. Wszystko bylo mozliwe. Wszystko znalazlo sie w zasiegu reki. A jednak ta ziemia, podbita i rozwarta przed nimi na osciez, znalazla sposob, aby ich okielznac. Aby nami zawladnac, poprawil sie w myslach. My, ktorzy bylismy ludzmi polnocy, stalismy sie ludzmi poludnia. Nie chodzilo tylko o miod, pszeniczny chleb i obfitosc zwierzyny. Nie o srebrny lancuch, ktory zwieszal mu sie teraz z karku, ani o rubinowe guzy przy zupanie. Nie o konie, sprowadzane z turznianskich targowisk, ani przejrzyste roztruchany, w ktorych polyskiwalo ciezkie Skalmierskie wino. Jego krzepkie, nawykle do postow i trudow cialo mogloby sie bez tego obyc, zamienic kosztowna, podbita sobolem delie na prosty plaszcz z foczej skory, byl pewien. Wciaz potrafilby trzymac w reku wioslo i pozeglowac z wiosennym wichrem w glab Wewnetrznego Morza. Nie potrzebowal wiele. Lecz gdzies po drodze stara nienawisc zdazyla sie wypalic i zblednac. Wbil wzrok w sklebione ksztalty, ktore teraz doszczetnie wypelnily juz przesmyk pomiedzy zboczami. Posrodku cizby zapewne tkwil Pociej, bezradny jak zwykle. Surmistrz syknal przez zeby. Nie po to wykrwawial sie pod Rdestnikiem, pod Lutomierzem i pod Karlim Borem, zeby dzis oslaniac spaslego durnia, sluge jabloniowej dziwki. Owszem, musial go cierpiec przy sobie, skoro taka byla wola Wezymorda. Ale nie zamierzal za niego walczyc. Jego pierwszym rozkazem w nowych wlosciach bylo wyciecie wszystkich jabloni. Nigdy nie pozwolil posadzic nowych, choc przysiegano mu, ze od dawna nikt juz nie podklada pod ich korzenie ludzkich serc. -Co czynic, panie? - odwazyl sie szepnac najmlodszy z przybocznych, jasnowlosy chlopak z warga ledwo co pokryta pierwszym zarostem. Ktorys z towarzyszy cmoknal ostrzegawczo. Surmistrz mial ciezka reke, jesli ktos odzywal sie niepytany. Dzis jednak komendant byl w wysmienitym humorze. I dodatkowo poprawial mu go kazdy jezdziec Swietego Hufca, ktory walil sie w pyl pod ciezarem spadajacych kamulcow. -Jak to co? - odparl z krzywym usmiechem. - Niechze Pociej wreszcie wygniecie to hultajstwo. Ci, co stali najblizej, z niedowierzaniem slyszeli, jak wesolutko pogwizduje przez zeby, podczas gdy masakrowano przednia straz jego armii. Kiedy pierwszy z wozow runal na trakt tuz przed czolem pochodu, Rytar odruchowo wyciagnal kopie z wytoki. Zadna komenda jednak nie padla. Kilku towarzyszy probowalo sie cofnac, lecz z tylu napierali juz inni, ciekawi, jakaz nowa rozrywke dla nich naszykowano. Rozbawienie trwalo pare uderzen serca, nie dluzej. Zaraz bowiem stoczyly sie miedzy nich kolejne furgony, miazdzac grupy rycerstwa i zbijajac je z siodel. Czy to juz teraz? - przemknelo Rytarowi przez glowe. Czy to naprawde dzis? Lecz nadal znikad nie widzial napastnikow. A jesli bedzie miedzy nimi Nieradzic? - pomyslal. Jesli nie zdaze go rozpoznac? Z gory spadl jeszcze jeden woz, osmy albo dziewiaty. -Zaraza! - wrzasnal ktos na cale gardlo. - Pomilujciez, slodcy bogowie! Zaledwie dwie dlugosci konia przed Rytarem fura przechylila sie na bok, zrzucajac upiorny ladunek. Kamule jely wypadac z chrzestem, a za nimi sypnely sie trupy, opuchle juz i spotworniale. Jeden z nich - niewiesci, bo przyodziany w bury serdaczek i plocienna spodnice - potoczyl sie az na kepy mchu. Kon pod Rytarem drzal i tupal z przestrachu, kiedy jej dlonie zatrzymaly sie o lokiec od niego. Twarz miala poznaczona czerwonymi, krwawymi cetkami. Zwiastunem moru. * * * -Teraz! - uslyszal za soba Krzywy Wlokita. - W imie bogini uderzajcie!Wokol niego tuziny sierotek podrywaly sie spomiedzy chrzesli. Bose stopy tlukly w potezne kamulce, okrwawialy sie o zwir, zalegajacy tutaj w kazdej nierownosci. Potykali sie, walili miedzy glazy, i znow podrywali do biegu. W tamtym dniu, na stokach Rogonoszy chyzosc byla ich modlitwa, darem uniesionym w wyciagnietych rekach ku bogini. Nic wiecej sie nie liczylo. I tylko mloda sosnina sklaniala ku nim galezie, smagala ich po glowach i ramionach, jakby chciala na chwile zatrzymac ich i spowolnic w tym pedzie, poki sa jeszcze bezpieczni, poki tamci na dole nie ockneli sie i nie zrozumieli, co ku nim nadchodzi. W gorze zaspiewaly piszczalki. Wlokita zawtorowal im pelnym uniesienia wrzaskiem. Osadzona na kiju konska szczeka klekotala przesmiewczo. Nizej pierwsze sierotki wbiegaly juz na trakt. Slonce gralo na zelezcach halabard, po ostrzach berdyszy, pik i kos bojowych zeslizgiwalo sie promieniami w dol, pomiedzy pyl i kamienie, ktore wkrotce oblekly sie w rdzawa barwe. I tylko je mial Wlokita przed oczami, kiedy stok urwal sie nagle pod nim, a nogi wyprysnely w gore, bezladnie mlocac powietrze. Krwawe bloto, z ktorego bogini ulepi nowy swiat. Cos zaklulo go w piersi. Moze przeczucie ostrza, ktoremu wybiegl na spotkanie. -Nie! - wykrzyknal Zird Zekrun i jego bezglosny wrzask natychmiast odarl Mroczka z wszelkiej woli. Ciemnosc, ktora tuz wczesniej wydawala sie pusta i bezpanska, napeczniala gwaltownie obecnoscia boga i wszystkie jego mysli zogniskowaly sie w odleglym obrazie bitwy. Pozno. Za pozno. Strzaly wyprysly juz z lukow i nic nie dalo sie zatrzymac. Rytar cial instynktownie, bo i braklo czasu na kalkulacje. Palasz wszedl w cialo posuwistym ruchem, nabytym podczas godzin cwiczen pod okiem rodziciela, fechmistrzow, a nade wszystko babki, ktora byla nauczycielem surowszym od innych. I suchy kmiotek z wytrzeszczonymi oczami i geba nabrzmiala od wrzaskow zwalil sie gdzies pomiedzy kopyta, scichl wsrod kwikow zwierzat i ludzkiego wycia. Tyle ze w jego miejsce natychmiast pojawil sie nastepny. Dzgnal czubkiem szydla, siegajac ku powezowi, w miekkie konskie podbrzusze. Zwierz steknal, sploszony, i uskoczyl, o wlos mijajac ostrze. Rytar krzyknal - ni to w przestrachu, ni w protescie - i uderzyl z zamachu napastnika. Chlopina, chyba zreczniejszy od pierwszego, a moze lepiej wycwiczony w grasantce, zwinal sie w sobie i uchylil sie. Nie uciekal jednak. Wparl sie pietami w stratowana ziemie i uchwycil oburacz szydlo, zeby zastawic sie przed ciosem. Rytar zasmial sie sucho - dzwiek, jaki wyszedl mu z gardla, przypominal raczej szczekniecie i zaraz zniknal wsrod wszechobecnego loskotu. Chlopak zawinal palaszem. Brzeszczot, hartowany przez kowalskich mistrzow jeszcze w czasach, gdy Kii Krindar chadzal pomiedzy smiertelnikami, rozplatal drzewce jak pergaminowa blone i az po prog zaglebil sie w cialo. Nie zdazyl go wyszarpnac, kiedy czyjes rece wczepily mu sie w strzemie. Dziewczynka szarpala go z calej sily, usilujac sciagnac z siodla. Oczy polyskiwaly goraczka w chudej, wynedznialej twarzy. Zawahal sie. Na moment oderwal od niej wzrok, szukajac ponad traktem jasnego szyszaka dowodcy. Wszedzie wokol, jak fala plugastwa, roili sie starcy w porwanych siermieszkach, nedzarze z kiscieniami, kobiety noszace na cialach znak moru. Owszem, przy wilczojarskim goscincu z dawna petaly sie gromady oberwancow, grabieza i zebractwem nekajac podroznych. Nigdy jednak nie smieli wystepowac z taka zaciekloscia. Chlopak nie pomnial, zeby kiedykolwiek zastapili mu droge, nawet jesli wracal z gospody bez czeladzi i spity na umor. Nie dojrzal ani Pocieja, ani regimentarskiej choragwi. Towarzysze rozproszyli sie pomiedzy pogruchotanymi wozami, na wlasna reke usilujac ujsc tej czerni, ktora klula ich i ogryzala jako psi niedzwiedzia. A przeciez tam w tyle szla cala potega Wezymordowej armii. Surmistrz musial juz wiedziec o ataku. Z pewnoscia ktos przebil sie do niego z wiescia. Chocby pojedynczy czlowiek. Lecz trabki regimentowe milczaly i zniknal gdzies znak Pocieja z nieodzownym zurawim skrzydlem, symbolem czujnosci, oraz pekami bialych i zielonych wsteg. Wiec kazdy walczyl z osobna, jedynie ze swoja smiercia u boku, nie dbajac o reszte. Raptem bol sciagnal wzrok Rytara w dol. Dziecko wbilo mu noz w lydke. Nigdy pozniej nie umial sobie przypomniec, co sie stalo. Cios zatarl sie w jego pamieci, podobnie jak krzyk i krew rozlewajaca sie nagle po zmizerowanej twarzy. We wspomnieniu pozostal tylko trzask kosci, upiorne mlasniecie, kiedy kopyta konia zaglebily sie w ciele dziewczynki i na zawsze popchnely je nizej, pomiedzy kamienie i bloto. Tymczasem kmiotkowie zewszad nadbiegali. W baranicach i skorzanych kaftanach, w watowanych kubrakach i zwyklych koszulinach parli ku rycerzom. Niepomni na ciosy, opadali ich po dwoch, po trzech, halabardami sciagali z siodel, dzgali wloczniami brzuchy wierzchowcow, kiscieniami gruchotali twarze jezdzcow. Niektorzy nie mieli nic, nawet maslakow z konskiej szczeki osadzonej na gibkim drzewie. Lecz nawet ci nie wahali sie, nie zostawali w tyle. Chwytali zbrojnych golymi rekami, ciagneli ich za konskie czapraki, za rozety na podpiersiach, za strzemiona. I zaraz znikali rozsiekani, rozniesieni na ostrzach. Na prawo od Rytara drab w baranicy poderznal gardlo jednemu z towarzyszy ze Swietego Hufca. Mizerykordia jak polyskliwa zmijka wslizgnela sie poza krawedz kirysu i zaraz wypelzla, toczac za soba struzke zdradzieckiej czerwieni. -O Kwietna Pani - jeknal Rytar, patrzac na pogruchotane resztki srebrnych galezi, oplatajace ramiona tamtego. - O slodka Bad Bidmone. Tyle ze tamci w gorze rowniez wzywali Bad Bidmone. -Cofnac sie! - Pociej darl sie tak, jakby mu gardlo mialo zaraz peknac od wrzasku, i z trudem usilowal zapanowac nad przerazonym wierzchowcem. - Cofnac sie, scierwa, bo pozabijam! Szabla wypadla mu z reki. Palily nieosloniete szyszakiem policzki, zolc podchodzila do gardla. Toczyl wokol wzrokiem, szukajac w powietrzu zarazowych szypow, ktore niezawodnie zaczely juz zbierac zniwo sposrod jego towarzyszy. A w umysle kolatala mu sie tylko jedna mysl. Uciec stad. Jak najpredzej. Gnac przed siebie, poki ped i wicher nie wywieja mu spod powiek widoku tych opuchlych, spotwornialych trupow. Alisci w zamecie wszyscy sklebili sie i zwarli ze soba. Parl wiec na oslep pomiedzy resztkami wozow, glazami, spod ktorych wystawaly martwe i dogorywajace ciala, platami potrzaskanych zbroi, kwiczacymi z bolu konmi oraz innymi jezdzcami, co rownie rozpaczliwie jak on usilowali wyrwac sie, byle dalej. Przez glowe przelatywaly mu ulomki obrazow. Kopystka w rece zony. Zatroskana twarz Bad Bidmone na starym, przenosnym oltarzyku. Jasna czupryna syna nad szkatula, wybita wewnatrz purpurowym aksamitem. Sliska blona wokol swiezo narodzonego zrebiecia. Ani sie spostrzegl, jak wyrosla przed nim zapora z ostrzy. -Dokadze to, serdenka? - Dowodca pomorckich pikinierow wystapil nieco przed szereg. Na jego zarosnietej gebie rysowal sie drobny, pelen satysfakcji usmieszek. - Jasnie wielmozny pan Surmistrz nakazal, byscie wydusili hultajstwo, a ordynansow dowodcy trza sluchac. Tedy dopilnujem, byscie wysluchali. Co do joty. I podyrdacie jeden z drugim na gore, chocby wam sama Morowa Panna droge zastapila. Dalejze, scierwa! - Bodnal ostrzem w piers najblizszego wierzchowca. - Hajda na wroga! * * * -Co to jest? - Wilczojarski chorazy porwal sie za resztki podgolonej czupryny. - Co sie tam dzieje?Z klebowiska w gardle przesmyku wypadali pojedynczy jezdzcy i zaraz walili sie pomiedzy sosnine, rozsieczeni przez gromady hultajstwa. -Jakze tak bez ostrzezenia? - belkotal dalej chudy szlachcic. - Gdzie nasi ludzie? Nasze zwiady? Bogoria prychnieciem zbyl troske o los wyslanych do starej kapliczki rebelianckich przepatrywaczy. Nie zyli, to pewne, wybici co do nogi przez rozwscieczona tluszcze. Powinienem to przewidziec, pomyslal gorzko, i zastawic sciezki. Ani chybi czern przekradla sie od wschodu, przez bagniska. Pomorzec tamtedy nie pojdzie, zbroje wciagna ich w trzesawisko i groble rozstapia sie pod ciezarem taborow. Lecz chlopstwo, zwlaszcza tak zajadle, przejdzie chocby i po wodzie. Nie rozumial tylko, dlaczego nie nadciaga odsiecz. Pomorcki dowodca musial juz dostac wiesc o napasci. Dlaczego wciaz zwlekal? I wtedy zza zakretu wylonila sie tylna czesc Swietego Hufca, ta, ktora zrazu zdolala wymknac sie z pulapki. Spychana wprzod przez zapore pomorckich pikinierow, skierowala sie na powrot ku skalnemu przejsciu, na poly zablokowanemu juz przez zmiazdzone wozy i trupy. Zagraly trabki. Bogoria w oslupieniu patrzyl, jak resztki regimentu zbieraja sie wokol znaku dowodcy. Zielone i biale wstegi polyskiwaly w gorze na uragowisko. -Co sie tam dzieje? - powtorzyl glosem krzywdzonego dziecka chorazy. - Na boginie, co sie tam dzieje? -A co sie ma dziac? - wycedzil przez zeby Bogoria, czujac, jak zlosc zaczyna podnosic mu wlosy. - Beda teraz Pomorcy patrzec, jak sie nasi nawzajem morduja. Kiedy trabki regimentarskie zagraly, Rytar pochylil na chwile glowe czujac, jak cos - krew albo pot - zalewa mu oczy. Dawno juz postradal srebrne galezie, podobnie jak wiekszosc ozdob na uprzezy. I z coraz wiekszym trudem opedzal sie od czerni. Juz nie atakowal, nie zmuszal konia do szybkich wypadow czy zwrotow. Teraz tylko parowal ciosy, za wszelka cene starajac sie utrzymac w siodle. Bo upadek znaczyl smierc. Jezdzcy trzymali sie blisko siebie - czesci udalo sie pokonac pierwsza panike i zewrzec szyk pomiedzy potrzaskanymi pojazdami i kopczykami trupow, tych obrzmialych od zarazy i tych, w ktorych zycie nie skrzeplo jeszcze na dobre. Wokol resztek Swietego Hufca utworzyl sie wir, najezony ostrzami halabard, pik i rohatyn, klapiacy ku nim hardo zebami konskich szczek i bojowych cepow. I raz po raz ten wir wyrywal ktoregos z towarzyszy, unosil sie i spietrzal ponad cialem, a potem wypluwal je gdzies na skraju goscinca, nieruchome juz i pozbawione zycia. Dlatego wszystkie spojrzenia pobiegly ku regimentarskiemu znakowi i ku choragwi, a gdy wsrod odsieczy mignal tez jasny szyszak dowodcy, z gardel ozwal sie ryk: -Wiwat mosci Pociej! Wiwat regimentarz! A stary wielmoza sunal ku nim, rozsiewajac srebrny i zloty blask. I cala bitewna wrzawa, cala ta rozjuszona nedza przycichla raptem wokol Rytara, jakby wszystkich porazila wspanialosc, co bila od powracajacego hufca. Przez okamgnienie chlopak mial nadzieje, ze chlopi opamietaja sie teraz i rozpierzchna jak zwyczajna kupa zloczyncow, ktorzy zobacza na goscincu staroscinska czeladz. Ale nie. Wir znow zawrzal, po czym jak fala rozstapil sie przed nacierajacymi. Czesc uciekla z traktu nieco wyzej, pomiedzy skalki, inni schronili sie wsrod resztek wozow. I przez moment te dwie masy ludzkie trwaly naprzeciw siebie, przyczajone w oczekiwaniu. Potem trabki regimentarskie znow zagraly. I blask zgasl. Czar rozwial sie, pozostawiajac niedobitki przedniej strazy oko w oko z ta prosta prawda, ze odsieczy nie bedzie. Pomorcki komendant nie myslal marnowac sil dla rozproszenia garsci pobuntowanej gawiedzi. Moze zreszta staly za tym i inne pobudki, oparte o ostrza pomorckich pikinierow, ktorzy kroczyli murem za plecami Pociejowego oddzialku. Moze wcale nie chodzilo o czern ani o trupy ofiar moru, zalegajace na pobojowisku. Dlatego kiedy Rytar odczytal z melodii komende, poczul, jak krwawa wilgoc zastyga mu na twarzy. Wodze wypadly mu z dloni. Lecz rumak, od zrebiecia szkolony w jezdzeniu przy ziemi, kolano przy kolanie, plynnie wpasowal sie w szyk. * * * -Jakze...? - Wilczojarski chorazy poderwal sie na rowne nogi i cala swoja osoba, cala moca wychylil sie ku krwawemu widowisku w dole. - Po coz?Nikt nie zwracal na niego uwagi. Nawet Bogoria milczal, niepomny, ze w kazdej chwili ktos moze ich spostrzec ponad krawedzia urwiska. Trabki graly bowiem nieublaganie, powtarzajac komende. Rozumial wysmienicie jej sens, podobnie jak kazde pachole z wilczojarskiego dworca. I krew natychmiast wzburzyla sie w nim w odpowiedzi na wezwanie. -Naprzod! Naprzod! - wolaly surmy. -Bij! Zabij! - odpowiadaly im wierzchowce, tlukac w bloto kopytami i rozdymajac chrapy. Tyle ze tu nie bylo miejsca, zeby rozwinac szyk i nabrac pedu. Nic nie bylo. Nawet dowodcy, ktory potrafilby przyjac na ramiona brzemie hanby i ocalic resztki swoich ludzi, skoro bitwa i tak byla juz przegrana. -A moze by tak skoczyc? - zapytal szeptem pan Liszyca. - Mrowie ich, lecz i nas niemala kupa. Zmozem. Bogoria nadal milczal, patrzac na rozpaczliwa, zalosna szarze, ktora od razu rozprysla sie i ugrzezla wsrod glazow i wozow. Jasny szyszak dowodcy - oby bogini pokarala jego nedzna dusze, czego szlachcic mu serdecznie zyczyl - zniknal na samym poczatku, pokryty warstwa baranic i steranych kubrakow. Pyszna choragiew z kroczacym lwem kolysala sie jeszcze przez moment. Skupieni wokol niej jezdzcy wygladali jak piaszczysta lacha, zewszad podmywana przez rzeke. -Mosci Bogorio! - Ktos szarpnal go za rekaw. - Miejciez boginie w sercu. Wciaz czas. Przymruzyl oczy. Z przerazliwa ostroscia widzial wybielonego trwoga chlopaka - szyszak zsunal mu sie z glowy, odsloniwszy jasna czupryne - jak kuli sie i pada pod ciosami bojowych cepow. Chlopy tlukly rzetelnie, z gorliwoscia gospodarzy, ktorym udal sie plon. Nieopodal inny jezdziec darl pazurami murawe, zbyt poturbowany, zeby sie zdolal o wlasnych silach dzwignac i wyrwac oprawcy. Na piersi siedziala mu krzepka baba i dlugim ostrzem macala pomiedzy folgami zbroi, usilujac sie dobrac do zywego miesa. A kawalek dalej ktorys z towarzyszy, zapewne smiertelnie ranion, bo trzasl sie w siodle i podrygiwal jako wor fasoli, pchnal wierzgajacego konia przeciwko dwom kmiotkom z blizniaczymi rohatynami w dloniach. I zaraz wierzchowiec padl, zwalil sie na bok z brzuchem rozplatanym kosa. Jego pan kopnal jeszcze ze dwa razy powietrze, po czym zniknal, przesloniety przez innych. -Przyzwolciez, mosci Bogorio! - syknal mu prosto w ucho pan Liszyca. - Wszak synkow naszych morduja! Bogoria wzdrygnal sie jak zwierz, kiedy go znienacka zmacac oszczepem pod zebro. Poczul na twarzy badawcze spojrzenie Szydla. Karzel przywarl niziusienko w trawie, lecz nie pochylal sie wraz z pozostalymi ku bitwie. Cala jego uwage zaprzatal Bogoria. I wcale sie nie kryl z zainteresowaniem, za jakie od co bardziej obrazliwego panka mozna bylo wziac w gebe. Ajusci! - pomyslal gniewnie Bogoria, bo wyczuwal we wzroku karla jakies wyzwanie albo niezyczliwosc, i bal sie, ze pokurcz gotuje mu pulapke. A niedoczekanie twoje, zarazo! Nie bedziesz ty mnie teraz kusil i na szwank wystawial. Smarknal i otarl twarz rekawem, zeby zamaskowac zdradziecka wilgoc, ktora z nagla wezbrala mu pod powiekami. -A nie zda sie wam, mosci Liszyco - rzekl dobitnie - ze nie bez przyczyny Pomorcy ciszkiem siedza? Tam w tyle Surmistrz czeka. Chudy szlachcic mimowolnie przelknal sline. Byl w srednich leciech, pomnial jeszcze rdestnicka kampanie i bitwy pod Lutomierzem oraz Karlim Borem. Jak reszta nienawidzil starego pomorckiego wodza, lecz nie mogl mu odmowic odwagi ni zrecznosci w polu. -Z nim nam przyjdzie wojowac - ciagnal ponuro Bogoria, starajac sie nie zerkac w dol, na dno przesmyku, gdzie bitwa powoli przemieniala sie w bezladny szlachtunek. - Przy nim glowna komenda, skoro Wezymord, jak przepatrywacze donosza, wojsk odbiegl. A Surmistrz nie zawaha sie, jemu przelew zalnickiej krwi niestraszny. Znam ja go dobrze! - Pokrecil glowa z pewnoscia wojownika, ktory cale zycie strawil na podstepach i zbrojnych podchodach. - Siedzi w tyle, goncow na wszystkie strony rozsyla, czekajac, co sie tez jeszcze zza krzakow pokaze, kiedy pojdzie po gorach bitewna wrzawa. Rozumiecie, mosci Liszyco? Szlachcic z ociaganiem przytaknal. Lecz jego rece, jakby ozywione odrebna wola, wciaz macaly po ptasiej rekojesci karabeli. -Furda mu, jesli caly Swiety Hufiec na Rogobodzcu wytraci - mowil z rosnaca furia Bogoria. - Kto pomsty nad nim zawola? Ojcowie tych golowasow? Czy moze sam Wezymord o zmarnowane wojsko sie upomni? Watpie. Zwlaszcza - dodal w naglym przeblysku chytrosci - jesli mu Surmistrz podaruje kilka tuzinow rebeIianckich lbow, co je przy okazji jako dojrzale makowki zetnie. Szydlo zerwal z krzewiny cienka galazke i z namyslem dlubal nia w zebach. Szlachcic zwarl szczeki z taka moca, ze cos mu strzyknelo w stawie. At, scierwo! - pomyslal wsciekle. Zwykle mu sie geba nie zamyka, a teraz, kiedy rady potrzeba, patrzajcie panstwo, milczy jak zaklety. A ja nie zapytam! Pierwej zdechne, nizli zapytam. -Bo mnie sie zdaje - potoczyl spojrzeniem po towarzyszach, ktorzy sluchali go w napieciu - ze wszystko to jeno fortel, zeby nas z jamy wywabic. I dlatego nie dozwole. Nie tom Kozlarzowi powinien. I powinnosci swej nie odstapie, chocby mi nie tylko cudze, ale i wlasne dzieci mordowali. Szlachcice az zesztywnieli od jego furii. Nikt nie smial sie poruszyc, jeden karzel podrzucil glowa. Na jego ustach zarysowal sie krzywy usmiech i zaraz spelzl bez sladu. -Twardziscie, mosci Bogorio - odezwal sie wreszcie Liszyca. - Twardziscie i nieuzytego serca. -Gdyby byl tu Kozlarz... - zaczal wilczojarski chorazy. -Ale go nie ma - przerwal szlachcic-lupiezca. - Nie ma ani Kozlarza, ani Wezymorda, ani nawet Twardokeska. Ostalismy sie jeno my. Lisy i borsuki. Rozdzial drugi Pomorcki wodz zamieszal lyzka, wylawiajac resztki miesa. Kucharz sprawil sie, jak nalezy, choc Surmistrz wlasciwie nie gustowal w zolwich zupach, pasztetach ze slowiczych jezykow czy omletach z truflami. W pochodzie zwidywaly mu sie raczej niegdysiejsze smaki - polewka na skorze dorsza, wymiecionej na przednowku z katow spizarni, na wpol upieczona dziczyzna, jaja wodnego ptactwa, ktore wypijali na surowo, szczesliwi, ze wreszcie moga napelnic brzuchy.Posiedzial jeszcze nieruchomo nad miska, osnuty przez cudowna, niedostatnia mlodosc, ktora wciaz go necila i poblyskiwala z glebi niepamieci. A przyboczni tkwili pod scianami namiotu, nie smiejac pytac, jaki nowy podstep lub wojenne lotrostwo obmysla wlasnie ten wojownik, stary a przeciez nieprzemozony ani przez wiek, ani przez wrogow. Wreszcie Surmistrz czknal. Srebrna lyzka z brzekiem wysunela mu sie z palcow. Poderwal glowe i jakby z ulga rozejrzal sie po wnetrzu, szczodrze przyozdobionym kobiercami, intarsjowanymi sepetami oraz klebami pior, aksamitu i pozlocistych naszywan, ktorych przeznaczenia nie potrafil odgadnac. Wszystko w namiocie bylo sute, zamaszyste i przesadzone. Tylko jego zylaste, wysluzone cialo tkwilo w srodku tego dostatku jak ciern, gotowy w kazdej chwili zadawac bol. Tuz za sciana namiotu parsknal kon. Inny zaraz zawtorowal mu tupaniem. -Czas wsiadac. - Surmistrz dzwignal sie od stolu, z luboscia prostujac zastale miesnie. Cnilo mu sie do jazdy, do pedu, ktory wywiewa ze lba mysli i maloduszne kalkulacje. I cnilo mu sie do zelaza, choc wiedzial, ze w tej kampanii nie stanie w pierwszym szeregu. Wezymord solennie mu tego zakazal, zanim zniknal jak mara posrodku kniei. Bo z Usciezy wyruszyli jeszcze razem, jak przystoi kniaziowi i jego najwierniejszemu dowodcy. A potem Wezymord znienacka zawrocil konia. Nic nie tlumaczyl. Nakazal Surmistrzowi poskromic rebeliantow i pognal na polnoc, zapewne ponaglony rozkazem boga lub jednym z tych nieludzkich przeczuc, ktore czasami spadaly na niego bez ostrzezenia. Albo zwyczajnie nie chcial, aby obwiniano go o rzez powstancow. Stary wojownik wzruszyl ramionami. Jego dawny wodz sie zmienial, trudno temu przeczyc. Ale Surmistrz nie zamierzal nad tym deliberowac. Chcial po prostu wygrac wojne. -Ano, czas najwyzszy - odezwal sie z przygana zakonny skryba. - Tamtych juz niemal do nogi czern wydusila. Skrybe przydzielono Surmistrzowi, zeby dla nauki potomnym spisywal wypadki wojenne. Mniszek, co mu sie chwalilo, okazal sie w swej robocie wielce gorliwy. Jednakze, ufny w wage niezliczonych kodeksow, jakie przetrawil w dusznym skryptorium, osmielal sie rowniez komentowac rozkazy wodza. Pomorzec zrazu tylko sarkal i fuczal pod nosem, ale nie smial popedzic zuchwalca precz. Lecz im bardziej oddalali sie od poteznych murow Usciezy, tym bardziej roslo w Surmistrzu przeswiadczenie, ze trzeba zuchwalego skrybe uciszyc. Raz a dobrze. Na razie tylko przeciagnal milczenie, poki nieszczesny mniszek nie zaczal sie wic i wiercic. -Dac rozkaz do odwrotu - rzucil do przybocznego, kiedy zmieszanie skryby stalo sie az nadto widoczne. Chlopak w stroju lekkiej jazdy poderwal sie natychmiast. Mniszek uczynil ruch, jakby chcial zastapic mu droge. -Jakiz to zaszczyt przed pobuntowana czernia uchodzic - rozdarl sie piskliwie - ani miecza z pochwy nie wysunawszy? Surmistrz zwrocil sie ku niemu gwaltownie i uniosl reke, ogarniety przez niepohamowane pragnienie, zeby uciszyc ten nachalny, jazgotliwy glosik, o ilez bardziej przystojny kaplonowi w klasztornym chorze niz komus, kto mial uwieczniac czyny pomorckiego oreza. Ale udal, ze tylko poprawia czapke i zasmial sie chrapliwie. Nie wiedzial, jakich to jeszcze szpiegow mogl poslac za nim Wezymord. -A jakiz to zaszczyt od moru zdechnac i wojsko przy tym wytracic? - zapytal, a dobry humor jal mu bezpowrotnie mijac. Mierzila go ta wyprawa. Zalniccy bluzniercy z jabloniowymi wiechciami przytroczonymi u ramion, dworskie chlystki, ktorymi go otoczono, wreszcie nadety skryba, co az sie prosil, zeby go nadziac na rozen. -Widzisz, mniszku - ciagnal dalej jowialnie, bo nie lubil zdradzac swych zamiarow przedwczesnie - nie tylko z zelazem przyjdzie sie nam zmierzyc. Nieprzyjaciel, trupy wykopawszy, na goscincu je rozrzucil, zeby morowym smrodem jak najwiecej z nas wytracic. A ja ludzi na zmarnowanie nie dam. Skonczyl. I az w nim duma wezbrala, tak godnie i dostojnie zabrzmialy jego slowa. Iscie, zeby je duchem na pergaminie zapisac i opieczetowane, poslac prosto do Usciezy. I niechze sie nimi Wezymord zadlawi. -Ale ciebie, zacny mniszku - zatrzymal sie w progu, juz ze stopami zanurzonymi w swiezej, letniej trawie - zeby gorliwosc w slusznej sprawie nagrodzic, na przednia straz wyznacze. Czas spoza pergaminow wychynac i prawdziwemu swiatu sie przypatrzec. * * * -Wycofuja sie? - Wilczojarski chorazy szarpnal sie za was tak gwaltownie, ze nieledwie wykarczowal go z korzeniami. - Jak to sie wycofuja?Bogoria nie mial checi odpowiadac. Zacial zeby, rece zlozyl za plecami i przechadzal sie przed furgonem, ktory sluzyl starszyznie za schronienie. Rytmicznie wbijal stopy w ziemie, ale mysli w zaden sposob nie umial zagluszyc. Dal sie okpic. Jak ostatni kiep. -A czegoscie sie spodziewali? - Szydlo wzruszyl ramionami. - Ze kiej gasiatka za matka przydrepca i szyje pod noz nadstawia? Zboj-szlachcic doszedl do dyszla, obrocil sie na piecie i starannie odmierzajac gesty, ruszyl ku opuszczonej klapie budy. Na trawie zaczynal sie rysowac wzor jego krokow. -Dajciez sobie wreszcie spokoj! - zachnal sie karzel. - Niczego nie wytupiecie. Trza bylo wczesniej myslec, a nie teraz nogami przebierac niby panna do chlopa. Bogoria podrzucil ze zloscia glowa. Zanadto szybka byla ta wyprawa, zanadto pochopna. Najpierw musial sciagnac, kogo tylko sie dalo. Potem pchnal ludzi do szalenczego marszu - bez kocnych wozow, bez sluzby, bez popasow. I dlatego w calym tym zamecie zbytnio zaufal Szydlu. Zawierzyl ze w potrzebie pokurcz przestrzeze go przed niebezpieczenstwem I dopiero kiedy znikad wyroilo sie pobuntowane chlopstwo w oczadzialym ze znuzenia lbie blysnela Bogorii mysl, ze przeciez karzel nijakich obietnic ani przysiag wiernosci nie czynil. Bies go nadal, sarknal w duchu szlachcic. No i prawda byla tez taka, ze sam najbardziej zawinil. -Wszak to jeno scierwa tchorzliwe! - wilczojarski chorazy powarkiwal, odslaniajac zolte, starte kly. - Czern plugawa, do widel i gnoju nawykla. Pieklil sie i zlorzeczyl tak zajadle, ze Bogoria zaczynal sie zastanawiac, czy ujadaniem nie maskuje ulgi. Nic dziwnego. Ani chybi nie kwapil sie do starcia z Surmistrzem - i zapewne nie on jeden. Jesli teraz pozwole im sie rozlezc, pomyslal cierpko, niepredko znow sie zbiora na odwage. Wlasciwie Surmistrz nie bedzie nawet musial nic robic. Wystarczy, ze poczeka. Niebawem panowie szlachta zaczna sobie skakac do oczu, klocic sie i dasac, a na koniec, zwasnieni do cna, rozjada sie kazdy do swojej wlosci na sianokosy albo zboza zbieranie. A wtedy Pomorcki ich nalapie jako wiosennych zab w kapelusz. Jeszcze sie bedzie jeden z drugim kumkaniem o uwage dopraszac. Policzki az go palily ze wstydu za wlasna glupote. A tamci spogladali na niego natarczywie. Z powaga. I tylko w oczach Szydla poblyskiwala kpina. -Jest sposob - burknal szlachcic, zatrzymujac sie w koncu. Popatrzyl na zgromadzonych przed soba ludzi. Z przodu przywodcy, dawni komendanci i regimentarze. Z tylu pospolitacy. Miedzy nimi stal Nieradzic oparty o pien mizernej brzozki. Drzewko zwieszalo wokol niego wiotkie galazki, jakby chcialo chlopca otulic, ochronic przed swiatem. Bogoria potrzasnal glowa. Cos sie musialo wydarzyc, ze dzieciak, ktory dotad o krok nie odstepowal Twardokeska, pojawil sie miedzy nimi zeszlej nocy, wynedznialy i zgoniony jak chart po polowaniu. I ani dwoch slow z siebie nie wydusil. Babke ledwie w reke cmoknal, po czym uciekl, jakby go czarny grzech scigal. A Bogoria nie smial pytac. Sposrod rozlicznych trosk nie chcial juz przed bitwa sciagac sobie na glowe jeszcze jednej. Lecz gdzies w glebi umyslu wiedzial, ze przybycie Nieradzica moglo oznaczac tylko jedno. Twardokesek nie nadejdzie. Wilcza, zbojecka natura dala znac o sobie i lupiezca z Przeleczy Zdechlej Krowy pogonil za wlasna zdobycza. Wlasciwie go nie winil. Serca nikt w sobie nie odmieni, chocby najbardziej pragnal. Nie rozumial jednak, co sam robi pomiedzy tymi ludzmi. Gdzies gorami Jacynna czekala na niego w sadzie pelnym jabloni. Dlatego slowa, ktore musial zaraz wypowiedziec, zapiekly go nagle na jezyku. -Surmistrz nam ujdzie - podjal z trudem. - Zolnierz u niego karny, nie zbiesi sie, chocbysmy mu zalnicka choragwia przed samym nosem zamachali. Znow powiodl po nich wzrokiem. Ci najbystrzejsi juz rozumieli. -Ale z biczownikami inna zgola sprawa. -Jeno na co nam oni? - odezwal sie ktos spomiedzy szlachty i natychmiast zamilkl, uciszony kulakiem, celnie wrazonym pod zebro. Bogoria zignorowal go. Przymknal na moment oczy, szukajac w sobie sily. Posylal juz wczesniej ludzi na pewna smierc - i przeciez nie na gody wyruszyli cztery dni temu z Wilczych Jarow. Lecz nic nie stawalo sie przez to latwiejsze. -Trzeba sie przekrasc - rzekl ochryple. Nieradzic uczynil krok w przod, wynurzajac sie spomiedzy zielonych witek brzozy. -Ja pojde! Jego glos poniosl sie jak trabka w zimnym gorskim powietrzu. I wszystko zostalo rozstrzygniete. W tyle, pomiedzy zolnierzami zaklebilo sie cos, zafurkotalo. To babka zamaszystym krokiem szla ku Bogorii, lokciami torujac sobie droge przez tlum. Ci, ktorzy z bliska zajrzeli jej w twarz, odskakiwali, jakby im z plomienia sypnelo w oczy garscia iskier. A chlopak stal przed Bogoria, wyprostowany jak struna. Przy prawym boku mial przytroczony kolczan pelen strzal, przy lewym - lekka szable. Osadzony w rekojesci rubin polyskiwal jak krew. Babka nie zatrzyma go, uswiadomil sobie Bogoria. Gdyby teraz, wobec wszystkich, kazala mu zostac, to jakby powiedziala ze jest niegodzien tej szabli i tej krwi, ktora wsiakla w klejnot na rekojesci. Zreszta szczeniak i tak by nie usluchal. Ja bym nie usluchal. I tylko zdjela go zlosc, potezna, nieprzemozona wscieklosc na Twardokeska: skoro juz postanowil zdradzic, nie musial sciagac zaglady i na tych, ktorzy mu zawierzyli. Milczal. Byl niewiele starszy od Nieradzica, kiedy uciekl na Lipnicki Polwysep. Coz mialby mu teraz rzec? Inni jednak nie zamierzali milczec. -Ty smarku! - prychnal ktorys z panow szlachty. - Wode ci koniom nosic, nie pchac sie miedzy godniejszych. Nieradzic odwrocil sie ku niemu tak chyzo, ze zafurczalo czaple piorko na kolpaku. Ale babka byla pierwsza. -A kto niby od niego godniejszy? - syknela. - Ty, Luszczyk, cozes cala swoja godnosc z bydla wzial, co nim jeszcze dziad twoj na jarmarkach kupczyl? Czy inszy jakis kiep, co zlotem gmerka pomazal i na choragwi kazal go sobie wymalowac? I taka byla w zlosci podobna do drapieznego ptaka, ze tamci cofneli sie przed nia bez slowa. -Zlebami konia przeprowadze. - Nieradzic spogladal prosto na Bogorie, zupelnie jakby nie byl swiadom obecnosci starej kobiety. - Z waszym pozwolenstwem zaraz pojde. Juz czas. -Jeno nie sam. - Ktos stanal tuz za chlopakiem i polozyl mu reke na ramieniu. Chlopak drgnal, lecz nie uchylil sie przed dotykiem starczej dloni. -Pazdzior, Kielpuz, do mnie! - huknela babka. Pacholkowie wypadli zza drzew - starowina przyprowadzila rebeliantom niemala garsc pobuntowanych slug i domownikow pana podkomorzego. -Za paniczem - powiedziala bardzo cicho. Musnela wargami czolo chlopaka, kiedy ten na moment przypadl do jej stop. -Juz czas - powtorzyl Nieradzic. Glowa Bogorii, jakby obdarzona wlasna wola, poruszyla sie na znak zgody. I tylko nie potrafil oderwac spojrzenia od starej kobiety. Stala nieruchomo, oburacz wsparta na rekojesci szabli jak na lasce, kiedy odchodzil najmlodszy z jej wnukow. -Na nas tez czas - rzekl, gdy nie mogl juz dluzej zniesc trupiego chlodu, ktory bil z jej postaci. -Czas... - poszlo wsrod regimentarzy oraz panow szlachty i wkrotce w calym obozowisku narastal jeden szmer: - Czas, czas, czas... * * * Wlokita pierwszy dostrzegl jezdzca. Konny pojawil sie mniej niz dlugosc strzalu od pobojowiska. Tkwil tam, jak przyrosniety w siodle, tylko wierzchowiec pod nim tanczyl, w przejrzystym gorskim powietrzu, siwy, prawie srebrny. Wiatr igral z czaplim piorkiem na kolpaku. Kpiaco lsnily czerwone nogawice i zbicza skora, ktora zascielono pod siodlem konski grzbiet.Biczownik podniosl sie z kolan. Bol na moment zacmil mu wzrok. Spomiedzy szmat, ktorymi Liszka obwiazala mu rane, pocieklo kilka cieplych kropel i rozmylo sie w wielkiej polaci czerwieni. Od pasa w dol przyodziewek Wlokity pokrywala krew. Nasiaknieta tkanina zaczynala juz gdzieniegdzie przesychac i drapala skore. A przeciez tyle pracy jeszcze na niego czekalo, poki ostatni z bluzniercow nie sczeznie i nie da pod zelazem gardla. Nawet ci ranni, ktorzy czepiali sie jego rak, okrwawionych znojem, i blagali o litosc. Nawet najmlodsi, w ktorych twarzach rysowala sie zwodnicza niewinnosc. Wszyscy byli przekleci. Wierzchowiec podrzucil lbem. Slonce przeslizgnelo sie po zamknietej rekojesci szabli, zalsnilo na pikowanym zielonym zupanie. Wlokita spogladal na konnego i znow mial wrazenie, jakby znalazl sie na krawedzi nad jakas niezmierzona, przepastna glebia. Jak o poranku, kiedy ze szczytu Rogonoszy patrzyl na ciagnacych dolem rycerzy. Wszystko wraca, pomyslal, zaciskajac spracowana prawice na kiscieniu. Wszystko krazy, znika i pojawia sie na nowo, jak sloneczko w niebiesiech. Czas siewu i scinania. Czas krwi. Wokol niego sierotki podnosily sie spomiedzy trupow. Choc poranieni i umozoleni, wypelzali spod resztek wozow i krzewinek na skraju lasu. Chmary much z bzyczeniem krazyly nad scierwem, rozgrzanym letnim sloncem. Poza tym jednak bylo calkiem cicho. Nikt nie uronil ani slowa. Biczownicy ze skupieniem chloneli obraz zielono-czerwonego jezdzca, ktory trwal przed nimi nieruchomo, jakby czarem obrocony w kamien. I przypominali teraz wilcza watahe, kiedy powoli, na przygietych lapach, obchodzi po sniegu komunik dzikich koni. Chlop przetarl kulakiem oczy. Moze to jakies z widziadel, przed ktorymi przestrzegal prorok? - pomyslal z niepokojem. Bo nie wierzyl, zeby ktokolwiek z bluzniercow osmielil sie znowu wejsc na to miejsce, ktore dopiero co splynelo krwia na chwale bogini. Stad nie prowadzily juz zadne szlaki ku obcym zamkom i heretyckim swiatyniom. Tu zaczynala sie pielgrzymka sierotek, ich wlasna sciezka ku chwale. Ku onej straszliwej wiedzmie, co zagradza Bad Bidmone droge powrotu w swoja ziemska dziedzine i wreszcie ku bramom, przez ktore bogini ponownie zstapi pomiedzy smiertelnikow. Tak przyobiecal im prorok. Raptem cos odmienilo sie, zafalowalo w skrzeplym krajobrazie. Zza jezdzca, z rzadkiego sosnika porastajacego skraj traktu, wynurzyli sie kolejni zbrojni. Drobiac kopytami, konie spuszczaly sie powoli na dno przesmyku. Jeden, drugi, trzeci - liczyl bezglosnie Wlokita. Drzewce w jego reku kolysalo sie niecierpliwie. Klekotala konska szczeka. I wtedy nad tamtymi rozwinela sie choragiew. Wiatr pochwycil plotno i rozpostarl je chelpliwie. Kmiec splunal przez zeby w tezejace bloto. Nie obchodzily go wojenne godla ani insze panskie fanaberie. Ani umial je rozpoznac, ani chcial zrozumiec. Lecz z tylu, w gromadzie sierotek, ktos sapnal z niedowierzaniem, ktos inny zaklal ohydnie. Na czystej zielonej materii polyskiwaly srebrem jabloniowe galezie. Znak bogini. -Bluznierstwo! - zakrzyknal Wlokita, wymierzywszy konska szczeka w te choragiew, ktora zdawala sie kroczyc ku niemu w przejrzystym powietrzu, naigrawac sie i szydzic. Pamietal, ze widywal podobne w wioskowej kacinie Bad Bidmone. Ale to bylo wczesniej. Zanim przybyli Pomorcy i swiat pekl niczym stary garnek. -Zostaw! - Liszka wczepila mu sie w ramie. - Prorok zakazal... Znal dobrze ciezar jej wymizerowanego, wiotkiego ciala. Czul pod soba w chlodne, wiosenne noce, kiedy zamierali na postoj sosnowych mlodnikach albo na starej porebie. Nioslo ulge, dlatego lgnal ku niej, choc ich przywodca nie pochwalal podobnych zazylosci. Teraz jednak odtracil ja od siebie bez wahania. Nie mial prawa samowolnie decydowac o losie towarzyszy. Lecz konska szczeka znowu zaklekotala. Wydawalo mu sie, ze nagli go, wabi przesmiewczo jak sroczka. -Wlokita! - Liszka znow schwycila go grubymi, poczernialymi od posoki rekami. - Poczekaj... Zakrecil kiscieniem i odwrocil sie ku dziewce. Nie chcial jej zbytnio poturbowac. Zamierzal tylko tracic ja drzewcem w twarz, zeby umilkla wreszcie i przestala brzeczec niczym mucha. Zapewne dlatego umknal mu drobny ruch, kiedy pierwszy z jezdzcow, ten karmazynowo-zielony i najstrojniejszy ze wszystkich, siegnal do sajdaka. Strzala nawet nie bzyknela. Nadleciala bezszelestnie jak widmowy szyp Zaraznicy. Mignely Wlokicie przed oczami rozwarte do krzyku usta Liszki i jej rece rozrzucone na boki, jakby w tej ostatniej minucie caly swiat probowala pochwycic i przygarnac. Potem zwalila sie w tyl, zapadla w bloto. Z piersi sterczala jej strzala, az po polowe brzechwy zanurzona w ciele. Znad ziemi podnioslo sie klebowisko much. Wlokite owionela won smierci, smrod krwi, gowna i trupa. I wszelkie zakazy proroka przestaly miec raptem znaczenie. -Bij, zabij! - ryknal, unoszac swoja konska szczeke jak drogowskaz, jak swiety znak patnikow. Bo przeciez byl patnikiem. Pielgrzymowal ku najswietszemu z miejsc, ku bogini, ktora im odebrano. Za nim tuziny gardel podjely okrzyk i runely naprzod w nieokielznanej furii. * * * W ruinach spladrowanej swiatynki Bad Bidmone pan Krzeszcz z duma przygladal sie swemu dzielu. Uzurpatorzy, ktorzy osmielili sie wystepowac w imie bogini, zostali starci w pyl, pogrzebani pod scierwem. Bo przeciez byli trupami, choc chodzili wciaz pod bozym sloncem, kalajac oblicze ziemi i mamiac niewinnych. Zreszta, poprawil sie w myslach, kto jeszcze pozostal niewinny procz tych, co przystali pod jego sztandary? Wszyscy inni wydawali sie po rowno przekleci.Bitwa toczyla sie teraz wlasnym rytmem. Pan Krzeszcz nigdy wczesniej nie ogladal zmagan poteznych armii - jego wojenny zapal sycil sie raczej krasomowstwem i ciezkim chmielowym piwem niz krwia. Jednakze jak wiekszosc szlacheckich dzieci odebral wystarczajace cwiczenie, by rozumiec, co dzieje sie ponizej w przesmyku i umiec przelozyc ten obraz na niezliczone strofy wierszokletow, zapaly dziejopisow oraz oratorow. Nie zastanawial sie nad tym, podobnie jak nie dociekal, dlaczego tego ranka postanowil przywdziac krasny stroj panow braci. Modlitwy jednak plataly mu sie na wargach i wszelka pokora ulatywala z mysli, kiedy jego sierotki roznosily doborowa jazde. Czul, jakoby wreszcie odnosil triumf nad Wezymordem, ktory wyszczul pana Krzeszcza z rodzicielskiego dworca jak nieme bydle, nad karczmarzami, wolajacymi o srebro za kazdy dzban piwa, nad niepoczciwymi pankami z Gor Zmijowych, na koniec zas nad ksieciem Piorunkiem, ktory smial ocwiczyc go u proga. Wlasnie teraz, pomiedzy szczytami Rogobodzca, zycie pana Krzeszcza wskakiwalo nareszcie we wlasciwa koleine. Zaiste, bogini przygotowala dla swego slugi zgola nieoczekiwane dary. Czyz nie to obiecala, nakazujac mu zboczyc z raz obranej sciezki ku Ciesninom Wieprzy i powrocic na to wyschle, kamieniste pole, gdzie biczownicy i pan Krzeszcz pospolu mieli ostatni raz zaswiadczyc o swej wierze, zanim przypadnie im najwyzsza nagroda? Dlatego zupelnie nie byl gotowy na glos Bad Bidmone, kiedy ten rozprysnal sie w jego umysle ze straszliwa sila. Nie umial stawic czola jej furii. Nie znajdowal zadnych slow usprawiedliwienia. Jej moc cisnela go w dol, pomiedzy kamienie. -Ty glupcze! - uslyszal jeszcze, zanim jej obecnosc rozwiala sie w nim jak dym. - Jak smiales mnie nie usluchac, ty przeklety glupcze! Potem zostal sam, zbyt przerazony i oszolomiony, by patrzec, jak jego ludzie gnaja prosto na ostrza pomorckich pikinierow. * * * Pikinierzy nie poruszyli sie ani nie zlamali szyku. Odwrocili sie tylko ku nacierajacej tluszczy. Mocniej zwarli szeregi. Powodca podrapal sie po policzku. Polamane paznokcie zostawialy pomiedzy szczecina krwawe rysy.-Trzy batalie - rzucil przez zeby. Spokojnie powiodl wzrokiem po swoich ludziach. Tu kazdy znal swoje miejsce, swoja prace. Goncy wskakiwali juz na podjezdki, zeby zaniesc dowodcy wiesc o ataku. Lucznicy spiesznie wbijali strzaly w zryta kopytami ziemie. Zolnierze z pierwszych szeregow uniesli piki na wysokosc glowy. Ci w tyle wciaz trzymali je prosto, jakby mogli na nie nadziac slonce. Nie darmo ustawiono ich w tylnej strazy. Wiedzial, ze dadza Surmistrzowi dosc czasu. Byli gotowi. Na czele biczownikow pedzil watly komunik. Nad nim powiewala jakas zielona szmata. Pikinier nie sadzil, ze przyjdzie im potykac sie z jazda. Ale nie bal sie. Do tego ich wlasnie wyszkolono. Tamci byli juz tak blisko, ze pomiedzy skapymi krzami odroznial rysy pojedynczych jezdzcow. Dowodce w zielonym kubraku, z glowa oslonieta jedynie grubym kolpakiem. Za nim sadzil wysoki, suchy drab z bunczukiem. A nieco po lewej - sztandarowy z wielka, zielona plachta. I na coz chlopstwu te znaki, co je niezawodnie w jakims dworze pokradli? - pomyslal pikinier z pogarda. Ot, nakryje sie koziel misia skora i pojdzie z niedzwiedziami wadzic. Czul, jak pod kirysem rozlewa sie znajome cieplo. Wciaz zwlekal. Nie chcial marnowac strzal. Jesli tamci podejda blizej, pierwsza salwa skosi nie tylko jezdzcow, co wygladali jak garsc zeschnietych wiorow, pedzonych przed kurzawa, ale i czern, ktora nastepowala im na piety. Uniosl ramie. I wtedy bez ostrzezenia zagraly piszczalki. Komunik rozdzielil sie przed czolem pikinierow, skrecil nieomal w miejscu i pognal w tyl. Przez jedna chwile dowodca pikinierow patrzyl w zadziwieniu, jak jazda wpada miedzy swoich, miazdzac ich i tratujac. A potem pojedynczy konni zaczeli sie zapadac w czern i cala ta ludzka fala, spieniona i potargana przy brzegach, runela ku nieruchomym kolumnom. * * * Wlokita nie zwolnil nawet, kiedy dostrzegl przed soba brunatny, najezony iglami kopiec. U jego boku biegla sama bogini. Czul w nozdrzach slodka won przejrzalych jablek. Drzewa i krzewy wokol traktu staly sie jasne, dziwnie rozmydlone, jakby okryly sie nagle jabloniowym kwieciem. Slyszal brzeczenie pszczol. Slodka, miodowa melodie, ktora koila strach, tlumila bol.Byl w najlepszym z miejsc. Nic nie moglo go dosiegnac. A potem bez ostrzezenia ostry dzwiek piszczalek wdarl sie w jego wizje. I wszystko zniklo. Komunik jezdzcow pekl przed nimi jak kra na wiosennej rzece. Kmiec zwolnil i potrzasnal oczadziala glowa, usilujac oprzytomniec. Lecz wtedy brunatny kopiec splunal ku nim i wokol Wlokity jely podnosic sie ludzkie wrzaski. Potknal sie, kiedy wpadla na niego jakas kobieta. Jej palce szarpaly, darly koszuline na piersi, a spomiedzy nich, jak upiorna ozdoba, sterczala opierzona brzechwa. Odepchnal babine, pobiegl dalej, nie czekajac, az jej rece znieruchomieja i znajda wreszcie ukojenie. Jego towarzysze wciaz padali. Wtulali sie w bruzdy jak zajace. Tesknie przywierali do ziemi w ostatniej, zarliwej modlitwie o ocalenie. Brunatny, kolczasty kopiec byl coraz blizej. Ostrza pik polyskiwaly uragliwie. Zadna nie drzala. Cos ugodzilo go w ramie, odrzucilo w tyl. Wlokita zatoczyl sie, bezwiednie uskoczyl w bok. Schwycil sie rekami za rane, lecz strzaly nie bylo. Rozerwala tylko miesnie i poleciala dalej w poszukiwaniu smiertelnej zdobyczy. Chcial sie jeszcze wyprostowac, lecz kolana ugiely sie pod nim, jakby zrobiono je ze szmaty. Lezal w krzach, na skraju lasu, kiedy jego ludzie zderzyli sie ze sciana pikinierow. * * * Pomiedzy kamiennymi scianami Halunskiej Gory nigdy nie wygasal ogien. Mieszkancy Pomortu czesto widywali rozzarzone struzki, jak pelzna po zboczach niczym drobne purpurowe wici - mawiano wowczas, ze skaly pokrywaja sie kwieciem boskiego gniewu. Za nimi zwykle szla morowa zaraza, nieurodzaj albo sztormy, ktore wciagaly rybackie lodzie w otchlan i druzgotaly budynki, wiec Pomorcy zazwyczaj z trwoga spogladali ku zboczom siedziby boga.Tego dnia jednak Halunska Gora szczelnie wypelnila sie ogniem. Plomienie szly przez podziemne korytarze, wnikaly pod skore Mroczka, zmienialy powietrze w palacy wyziew. Nie widzial ich, oczy wydrapal sobie w niemej mece znacznie wczesniej. Lecz pamietal ten zar, ktory nie odbiera zycia, ale przeciez niszczy czlowieka bardziej niz czerw i uplyw czasu. Gospoda Pod Wesolym Turem. Kosci, oporne i przesmiewcze, kiedy, grzechoczac, przegrywa swoj los. Przyjacielska zwada ze Skalmierskim najemnikiem. Kilka butnych slow o naturze Sen Silvara i przepowiedniach Sniacego. Zupelnie jakby czlowiek, chocby i nieswiadomie, mogl zagladac pod zaslony, skrywajace oblicza bogow. Dalej byl tylko ogien. Domostwo plonace w glebi Krowiego Parowu i krzyki kobiet, uwiezionych za zapartymi drzwiami. -Winienes zrozumiec - przemowil z wnetrza skaly Zird Zekrun - ze smiertelnik nie wchodzi nieproszony na sciezke boga. Nienawisc nie jest zadnym usprawiedliwieniem. Ale skoro wybrales nienawisc, pozwole ci jej zakosztowac. Raz, od nowa i na zawsze. Wspomnienia rozpryskiwaly sie wokol Mroczka jak bable na powierzchni ukropu. Obrazy, ktore staral sie zepchnac jak najglebiej w niepamiec, zeby bol po stracie zony i corek odrobine przygasl. Teraz jednak znow byly swieze i jaskrawe, zupelnie jakby nadal stal pod brama, przytrzymywany przez sasiadow, i patrzyl, jak plonie cale jego dotychczasowe zycie. Nie pamietal juz o niczym innym - ani o Zird Zekrunie, ktory postanowil ukarac jego zuchwalosc, ani o Wezymordzie, ktorego zapragnal upokorzyc. Nawet swiadomosc wlasnego nieposluszenstwa rozwiala sie bez sladu. Nie, teraz kupiec blawatny trwal w chwili, ktora przebrzmiala wiele zim wczesniej, rozciagniety w niej jak skazaniec na katowskim kole. * * * -Zatem dobrze! - Surmistrz ze zloscia trzasnal sie rekawicami po udzie.Goniec pikinierow ze zwieszona glowa przykleknal przed nim na jedno kolano. Dyszal ciezko. I bal sie. Surmistrz znow smagnal sie po nodze. Losiowa skora opadla z trzaskiem raz i drugi, az bol przycmil zlosc. -Wstan! - rozkazal przez zacisniete zeby. Zolnierz nic nie zawinil. Przekleta czern, pomyslal stary pomorcki wodz, a jego spojrzenie pobieglo ku szczytowi Rogonoszy, naznaczonemu strupem zrujnowanej kapliczki. Nie podobala mu sie ta przelecz. Ani trakt, nad ktorym gorowala umeczona, lecz przeciez wciaz rozpoznawalna swiatynka Bad Bidmone. Bo wszak nie szlo wcale o pobuntowany motloch. Nie z jego powodu sie cofnal - on, zwyciezca spod Lutomierza i Karlego Boru, ktory nigdy nie ustepowal przed wyzwaniem. Nie umialby tego dobrze objasnic golowasom, ktorzy wlasnie wgapiali sie w niego z natezeniem, lecz cos odstreczalo go od Rogobodzcowego przesmyku. Jakies przeczucie, wibrujace w kazdej kosci, kazdym wloknie jego wytrawionego wojna ciala. Prowadzil ze soba trzon zalnickiej armii, a jednak nie chcial zanurzac sie pomiedzy te gory, pozornie nieruchome i zwodniczo lagodne. Wydawalo mu sie, ze zdolal je troche nasycic, kiedy pchnal w nie Swiety Hufiec i pozwolil, by szczeki szczytow zwarly sie na nim z chrzestem. Lecz teraz upominaly sie o wiecej. Ten kraj, ta ziemia, ktora wszystko potrafila przemielic w czarny, zyzny humus, zawsze potrzebowala wiecej. Nie pozostawiono mu wyboru. -Zatem dobrze - powtorzyl, po kazdym slowie zaciskajac zeby tak mocno, ze kosci szczek graly pod skora. - Zduscie te czern. * * * Dzwieki przycichly. Odeszly tak ostatecznie, jakby swiat porosla gesta szara plesn, tlumiac wszelkie doznania. Nawet bol. Ten zreszta wyciekl znacznie wczesniej, kiedy czyjes rece obdzieraly go ze zbroi i przyodziewku, lamaly kikuty jabloniowych galezi, spiesznie zzuwaly buty. Odcieli sakiewke, zerwali z palcow pierscienie. To jeszcze czul. Podobnie jak szybkie ruchy noza, kiedy ktos szarpal koszule, niezawodnie w poszukiwaniu ukrytych pod nia skarbow.Zabrali mu nawet szkaplerzyk z szyi. Nie odstraszyl ich wizerunek Bad Bidmone, wyhaftowany przez jego matke srebrna nitka na kawalku kitajki. Wszystko to przyjmowal obojetnie. Nawet nie z wyrachowania czy jakiejs przemyslnosci, ktora kaze rannym przyczaic sie na pobojowisku w oczekiwaniu na zmierzch, kiedy mozna bezpiecznie odpelznac w chachmec i sprobowac przekrasc sie miedzy swoich. Po prostu nie mial sil. Nie drzal i nie krzyczal, gdy ostrze rabusia kaleczylo skore. Pograzyl sie w osobliwym odretwieniu, jakby ta pogruchotana smiertelna skorupa nie nalezala juz do niego. Potem lupiezcy znikneli. Tylko w gorze zaczynaly z krakaniem krazyc wrony i muchy bzyczaly wokol na swiezym scierwie. Cisza i bezruch byly blogoslawienstwem. Wilgotna od posoki ziemia poddawala sie miekko pod ciezarem jego ciala. Lezal wiec cierpliwie, czekajac, az ktos - Bad Bidmone albo wichrowe sevri z polnocnych basni - przybedzie, zeby go podniesc z krwawego pola. Nigdy pozniej nie umial zrozumiec, jak udalo mu sie rozewrzec powieki. Moze sprawil to dudniacy rytm, ktory odezwal sie nagle w trzewiach ziemi. Swiatlo wbilo mu sie w oczy i obraz rozmyl sie natychmiast. Krzyknal. Glos, ktory wyszedl z wyschnietego gardla, przypominal krakanie wrony. Dudnienie przybieralo na sile. Dzwignal sie na lokcie. Tak dobrze znal te melodie, spajajaca pojedyncze uderzenia w jedno przemozne staccato. Surmistrz wyslal odsiecz. Za pozno, pomyslal bez zalu. Za pozno na cokolwiek. Pelzl pomiedzy trupami - swoich i tamtych, przemieszanymi teraz w odretwialej zgodzie. Sam nie wiedzial, po co. Moze po prostu cialo pragnelo jeszcze raz zaczerpnac tchu i nasycic sie widokami, zanim zstapi w przestronne, chlodne sale Issilgorol. A jezdzcy wypadli juz zza zakretu traktu, wyrazni na tle soczystej zieleni mlodych sosen. Najpierw rozpoznal konia. Jasny ogier szedl rowno, z szyja poddana w przod, tak wyciagniety w pedzie, ze kopytami zdawal sie nie dotykac ziemi. Ale Rytar poznal go natychmiast. Znal wszystkie wierzchowce z ojcowskiej stajni. Sturlal sie w bok, miedzy glazy, z rzadka przetkane sosnina. Nie wiedzial, skad bierze sie w nim tyle sily. Moze z rozpaczy. To bylo niemozliwe. Po prostu nie mialo prawa sie zdarzyc. Lecz widzial bardzo wyraznie kaftan z zielonej kitajki. I kolpak z rysiego futra. Sam wyslal go z Usciezy w podarunku bratu. Temu najmlodszemu, najbardziej pieszczonemu. Glowa opadla mu w mech, kiedy jezdzcy mijali go w galopie. Nie zdolal jej juz uniesc. Miekka, bujna zielen wlala mu sie w usta, kiedy krzyczal bezglosnie: -Biegnij, malutki! Biegnij! Wokol byl sad. Brzeczaly pszczoly. I matka szla ku nim z pajdami swiezego chleba posmarowanymi miodem tak suto, ze sciekal po palcach. * * * -Ruszyl sie! - wykrzyczal goniec. - Pomorcki sie ruszyl!Bogoria popatrzyl po twarzach swoich ludzi. -A wiec i my wystepujmy! - powiedzial. - Wystepujmy w imie bogini. Spogladal ponad nimi w slonce, kiedy wychodzili spomiedzy drzew. Trakt rozgalezial sie tutaj: prawy gosciniec szedl na wschod, skrecajac wzdluz zbocza Rogonoszy, lewy zas zaglebial sie w podmokly las na polnocy. Wokol rozstajow stoki cofnely sie nieznacznie, tworzac otwarta przestrzen, nazywana Gardlem. Posrodku sterczal pojedynczy glaz, przy ktorym niegdys kazniono bluzniercow. Szlachcic powiodl wzrokiem po resztkach szubienicy. Belki sprochnialy i cala konstrukcja zapadla sie, lecz dawny zamysl pozostal wyrazny, a wokol pelno bylo swiezego, specznialego sokiem drewna. Zastanawial sie, kto o zmierzchu tutaj zawisnie - on czy Surmistrz. Gdyby cokolwiek mogl tym zmienic, juz teraz poddalby gardlo pod stryczek, bo kiedy jego ludzie wynurzali sie spomiedzy drzew, gdy na choragwiach lsnily wizerunki jabloni, a kroczace zalnickie lwy nadymaly piersi do ryku, stary lupiezca Bogoria czul jedynie lodowaty, przejmujacy strach. Ta bitwa miala wszystko odmienic. Odmienic lub zaprzepascic. * * * Jazda wyprzedzila ich gdzies w jednej trzeciej dystansu. Dowodca pikinierow nie przyspieszyl. Tak bylo dobrze. Do jego knechtow nie nalezaly gonitwy po trakcie ani chwackie machanie szabelka. Oni mieli po prostu dotrzec na czas, przetoczyc sie po tej czerni jak zelazne kolo i zemlec ja na pyl.Maszerowal miarowo, oszczedzajac oddech. U jego boku werblista poddawal rytm. Palka uderzala w wilcza skore, mitygujac smialkow, ktorzy chcieliby zlamac szyk. Bo dowodca czul ich niecierpliwosc, zwlaszcza tych mlodszych, co im jeszcze pod nosem matczyne mleko nie obeschlo. Rwali sie naprzod, jakby mialo dla nich tej rzezi zbraknac, jakby sie im mogla wymydlic i na rekach obeschnac. Stary zolnierz usmiechnal sie ponuro. Przed zmierzchem bedzie im skladal na powiekach mosiezne monety. Jedyny lup, jaki wyniosa z tego pola. Ale sam tez chcial miec to wreszcie za soba. Wlokl sie ten dzien, kasal raz po raz z ukrycia. A dowodca wiedzial, ze zolnierz musi zewrzec sie w sobie, zanim uderzy. Musi uwierzyc, ze w tej chwili, w tej jednej minucie jest niepokonany. Wowczas przezyje. Albo przynajmniej nie zawiedzie przed czasem. Dzis jego ludzie byli znuzeni szarpanina. Zbyt dlugo wsluchiwali sie w odglosy bitwy, ktora krazyla wokol nich, przyblizala sie i oddalala jak roj szerszeni. Dlatego nie zmartwial, kiedy wkroczyli w koncu na otwarta przestrzen, a pod cienistym lasem ujrzal armie. Nie czern, co niedawno ogryzla do kosci Swiety Hufiec. Ich sie nie bal, wszak odpedzili ja jak gromade wioskowych burkow. Lecz tamci pod lasem nie mieli z pobuntowanym chlopstwem wiele wspolnego. Jazda! - skonstatowal, pewnym wzrokiem wyluskujac wsrod zieleni kolejne formacje. Dalej tez spieszona jazda. Ciezka piechota. I jeszcze raz jazda. Stali w szyku, czekajac, az przeciwnik wyroi sie wreszcie i wynijdzie na skalna polane. Pomorcka kawaleria hamowala konie, lecz chlopstwo gnalo przed nimi na zlamanie karku. A potem szeregi jednych i drugich zaczely sie znienacka przerzedzac, jak gdyby rozgarniane wielka miotla. Spomiedzy nich poblyskiwala swiezo spulchniona ziemia. Wilcze doly! - ocenil w mig pikinier. Dobrze sie, scierwa, uszykowali. Nic dziwnego. Sam zrobilby podobnie. Dal znak werbliscie. Rytm na moment zamarl. Dowodca odwrocil sie ku swoim ludziom. Ci w pierwszych szeregach nadymali sie kragloscia pancerzy i polpancerzy, przeszywali powietrze ostrymi grzebieniami helmow. O nich, weteranow niezliczonych jatek, sie nie bal. Ale ci w glebi, posrodku kolumny marszowej, wydawali sie drzec pod ciezarem pik, nieksztaltni w swych watowanych kubrakach. Nie zdazyli sie jeszcze pozywic na lupie, nie wymienili pikowanych kapturow na kolcze helmy. Nawet oczy polyskiwaly im inaczej, po mlodzienczemu niecierpliwe i zachlanne. Zupelnie jakby nie rozumieli wybijanej na bebnie wilczej nuty. Splunal na ziemie. Z tylu trabka zagrala sygnal. Kolejne regimenty wysypywaly sie ze skalnego jelita przesmyku. Nie mogl dluzej odwlekac tej chwili. -No, detyny - rzekl ciezko. - Czas umierac. Werblista podjal wilcza piesn. Ruszyli naprzod. * * * Na zboczu Rogonoszy, pod niskimi sosnami, zalegal przyjemny cien. Surmistrz skinal i przyboczny spiesznie podal mu wino w srebrnym kubku. W gardle czul piekacy pyl, pil wiec chciwie, lecz nie odrywal oczu od bitewnego widowiska.W dole rebelianci rozciagali sie barwna wstega. Pierwsze szeregi jazdy Surmistrza mialy dopasc do nich lada chwila. I tylko resztki pobuntowanego pospolstwa tlukly sie gdzies pomiedzy dwiema armiami jak okadzone dymem mrowki. Oni mieli zginac najpierw. A wiec to juz teraz, pomyslal. Juz dzis. Nie mogl powstrzymac swoich ludzi, ktorzy w poscigu za biczownikami wyszli prosto na wilczojarska zgraje. Ale mogl zrobic cos innego. -Karlot! - przywolal poslanca, jednego z tych rozumniejszych. - Daj Bodyczowi znak, zeby obszedl ich od polnocy. Ma sie przekrasc albo zdechnac. I pedem! - ryknal, kiedy chlopak nie trafil noga w strzemie. - Jakby wam sam Zird Zekrun nastepowal na piety. Bodycz prowadzil cztery regimenty doborowej piechoty. Surmistrz powiodl wzrokiem po zacietych szczytach: nachylaly sie nad walczacymi jak placzki nad trumna. Ale wciaz mial czas, zeby obrocic wszystko na swoja korzysc. Wciaz mogl wygrac. -Reszta na nich - zdecydowal krotko. - Tylko odwody przy taborach. I gwardzisci ze mna. Tych nie wyzbywal sie nigdy. Uzbrojeni i wyszkoleni wlasnorecznie przez niego, stanowili najpewniejsza bron, ktorej nie odstapilby nikomu. Nawet Wezymordowi. Wychylil ostatni lyk i rzucil kubek w mech. Naczynie zalsnilo srebrzyscie. Surmistrz kopniakiem odpedzil pacholka, ktory probowal je podniesc. Zwyciezca zbierze lupy, pomyslal. Ten tez. * * * Z jazda poszlo im latwo. Rozochocona poscigiem za sierotkami, wpadala w Gardlo, a ono rozwieralo sie przed nia zasiekami, szczerzylo kly wilczych dolow, kaleczylo konskie kopyta zelaznymi gwiazdkami, ktore Bogoria kazal zawczasu rozrzucic na przedpolu. Zaledwie niedobitki dobiegaly do wilczojarskiej armii, gdzie przynajmniej oferowano im czysta, lagodna smierc od ostrza. Bo na tych, ktorzy z polamanymi nogami albo pogruchotanymi zebrami zalegli na dnie wilczych dolow, czekaly resztki biczownikow. Im bylo juz wszystko jedno. Nie mieli dokad uciec, kasali zatem na oslep. Po dwoch, po trzech opadali jezdzcow i sprawiali ich pospiesznie, z zawzietoscia chlopstwa, ktore przed deszczem chce zdazyc ze zwozka siana.Ale potem na plaska przestrzen Gardla weszla piechota. Suneli w ciasnym szyku, kazda kolumna idealnie dopasowana do pozostalych. I Bogoria, ktory wiekszosc swojego bujnego zycia spedzil na wojaczce, na burdach w gospodach, zasadzkach na trakcie, potyczkach z zacieznikami i kupcami, co nie mieli dosc rozumu, zeby od razu wyzbyc sie majatku, natychmiast rozpoznal weteranow. Nie musial nawet sluchac jazgotu werbli. Po prostu wiedzial. Od pierwszego rzutu oka. To musialo nadejsc. Przez ostatnie cztery dni myslal o tej chwili nieustannie. Zasypial i budzil sie z obrazem pomorckich najemnikow pod powiekami. Tyle ze pojawilo sie ich takie mrowie. Taka niewiarygodna, nieprzebrana masa. Zasieki pomoga troche, pomyslal, kiedy tamci zblizali sie, szczerzac ostrza pik. Zasieki i lucznicy. Ale potrzebowal ich wiecej, znacznie wiecej. O, slodka bogini! - pomyslal, bo na zadna inna modlitwe nie umial sie juz zdobyc. Jednak wlasciwie nie wierzyl, ze Bad Bidmone ich wesprze. Nie ufal takze w opieke ktoregokolwiek z pozostalych bogow, wlaczywszy w to pokurcza, ktorego zolte nogawice rozplynely sie bez sladu wsrod krzewiny na skraju lasu. Tutaj przemowic moglo za nimi tylko zelazo. I krew. * * * Stara kobieta zamrugala. Wyschniete oczy piekly, jakby zaproszyla je pieprzem. Ale nie plakala. Nie potrafila.Za to ze wszystkich sil wbijala wzrok w pikinierow, ktorzy brneli wlasnie przez Gardlo, stopniowo nabierajac rozpedu. Szesc szeregow. Piki ulozone w polksiezyc - te z przodu juz nastawione do klucia, te z tylu wciaz uniesione w gore. Za nimi szli lucznicy, halabardnicy, mlociarze - czern, ktora wprawdzie umiala kasac, lecz jesli juz uda sie rozproszyc formacje, atakujacy wyrwa ja z zycia szybko jak wnetrznosci z brzucha. Tak wlasnie o sobie myslala. Miala byc bocianem. Dlugim, klekoczacym dziobem, ktory uderzy jeden raz i rozplata tego kolczastego jeza, przewroci go brzuchem do gory, zeby inni mogli sie dorwac do miekkiego, nieoslonietego ciala. Nie, nikt tego od niej nie oczekiwal. Przeciwnie, Bogoria kazal jej przylgnac na tylach. Pilnowac, zeby nikt im znienacka nie wyszedl za plecy, tak powiedzial. Ale babka wiedziala lepiej. I nie zamierzala tkwic w obozie, pomiedzy ladacznicami i grajkami, kiedy w Gardle konaly jej dzieci. Pstryknela i pacholek spiesznie przyprowadzil konia. Unikal jej wzroku. Po tym, co powiedzial i co zrobil Nieradzic, wszyscy przechodzili mimo niej, jakby juz byla duchem. A ona zyla. I zamierzala zrobic ze swego kruchego, steranego zycia jak najlepszy pozytek. Zarzucila noge w strzemie, lecz nie zdolala sie dzwignac. Pacholek natychmiast opadl na kolana. Wspiela sie po jego grzbiecie, lecz zaraz prawie zsunela sie z siodla. Jeden ze zbrojnych przypadl do niej, podtrzymal mocno. -Babko... - zaczal z wahaniem. Wszyscy tak do niej mowili. Ale dzisiaj nie chciala tego slyszec. Jej dzieci umieraly gdzies tam z przodu. Samotnie. -Czemu oczy wytrzeszczasz?! - huknela, zeby zdlawic zdradziecka slabosc, ktora ucapila ja za gardlo. - Do siodla mnie przywiazac. Duchem! Nie osmielili sie sprzeciwic. Nie protestowali tez pozniej, kiedy pikinierzy zahaczyli lekko o wilczy dol i idealna symetria ich iglastej kolumny na moment prysla. Babka uniosla reke, a oni rzucili sie pedem ku tej szczelinie, ku tej niewielkiej luce w powloce jeza. I, nie baczac na zadne rozkazy Bogorii ani na wlasny zywot, weszli w nia cala moca. Jak bociani dziob. Jak klinga miecza. * * * Myslal, ze doskonale odczytal jej wole - czyz nie wykrzyczala mu jej prosto do ucha, zawracajac go ze sciezki ku wichrowej Usciezy? Utrudzony marszem, lezal wowczas na wilgotnej trawie, przywieral do niej brzuchem, zeby kazda czastka ciala slyszec szum jabloniowych korzeni, ktore gdzies tam gleboko wily sie i przesuwaly pomiedzy glazami, chcac utorowac swej pani droge wyjscia z niewoli. Wokol tetnila zielen, a w glebi ziemi dzien powrotu Bad Bidmone rowniez nabrzmiewal jak peki kwiatow. Kiedy przylozyl ucho do skaly, bardzo wyraznie slyszal jej szept. Byla zadowolona. Swieza krew krzepila jej sily.A jednak zawiodl Bad Bidmone, choc - slodka bogini, pomiluj! - najdokladniej jak umial wypelnil jej wole. Lecz jasna pani Zalnikow postanowila go porzucic. Bez ostrzezenia, bez najmniejszej winy z jego strony, odstapila pana Krzeszcza posrodku tej morderczej, krwawej bitwy. Lezal bezwladnie na ziemi, w swym czerwonym kontusiku widoczny z daleka jak dojrzala poziomka. Nie pomyslal, zeby odczolgac sie w bok i utaic pod mloda sosnina, kiedy wokol jeli krazyc zbrojno Pomorcy. Nie, pan Krzeszcz ani sie wlasnym bezpieczenstwem trapil, ani dbal o nie, skoro bogini odebrala mu swa laske. Jej odejscie wydawalo mu sie tak ostateczne, tak nieodwracalne, jakoby dusze wyszarpala mu z piersi. Dlatego nie zobaczyl jezdzcow, co wychyneli z cienia lasu, rozpoczynajac kolejny etap batalii, ktora pozniej nazwano Bitwa bez Wodzow. * * * Bogoria nie potrafil uwierzyc, ze ktos zlekcewazyl jego rozkaz. Chociaz wlasciwie nie powinien sie dziwic - wszak dorastal w Wilczych Jarach, gdzie od malego nasiakalo sie ta polyskliwa, szumna swawola, i sam zwykle czynil, co mu we lbie zagralo. Lecz tak wiele zalezalo od tej bitwy, wiec sadzil, duren, ze go posluchaja. I omylil sie. Bo wilczej natury nie da sie okielznac ani do jarzma nagiac.Lecz mimo calej wscieklosci i strachu nie mogl nie podziwiac szarzy, kiedy mosci Oczarzyna, pani na Uludnie i Miecznicy, szla do boju. Konie przesadzaly ponad przeszkodami - na pobojowisku nadal klebily sie niedobitki jazdy, zalegaly przemieszane ciala biczownikow i Wezymordowych zbrojnych - skrecaly pomiedzy wykrotami. Wciaz bok przy boku, w waskim, rozciagnietym szyku. a potem wbily sie w odslonieta krawedz czworoboku, na cala dlugosc zaglebily sie w wyrwe w kolumnie pikinierow, rozrywajac ja na czesci. Nie potrzebowal nic wiecej. Dal znak i wilczojarska szlachta, niespokojna i drzaca z niecierpliwosci, ruszyla w pole. * * * Gleboko w podmoklym lesie zolnierz ze stlumionym okrzykiem zsunal sie w bagno. Kozuch przegnilych roslin na powierzchni trzesawiska mlasnal zachlannie. Mezczyzna w kolczym helmie, do polowy ud zanurzony w gestej brei, desperacko targnal sie w przod. Jego palce o wlos minely drzewce halabardy, ktora podal mu jakis bardziej litosciwy komiliton. Sprobowal znowu, w panice mlocac powietrze, lecz ciezki polpancerz ciagnal go w dol, a do ciala przywieralo juz bloto. Jego towarzysz nie poddawal sie jednak. Przycisnal brzuch do ziemi, wysunal halabarde i jeszcze raz siegnal ku nieszczesnikowi.Za jego plecami na waskiej grobli uformowal sie pokazny zator. Ktos musial przytrzymac go za buty, kiedy niedoszly topielec gramolil sie z trzesawiska. Wydzwignawszy sie na pewniejszy grunt, wsparl sie ciezko o swego wybawce, po czym zaczal pluc, parskac oraz bluznic wszystkim bogom Krain Wewnetrznego Morza, podczas gdy druhowie na przemian szydzili z jego przygody i winszowali mu osobliwego szczescia. Stracili w czasie tej przeprawy juz ladny tuzin ludzi. Niby mieli przewodnikow. Bodycz kazal w wiosce przed przelecza Rogonoszy zasiegnac jezyka., wiec prowadzili ze soba kilku kmiotkow, tak zestrachanych, ze gdyby padl rozkaz, ani chybi przeprowadziliby zbrojnych az na ksiezyc. Zaden z nich z pewnoscia nie probowalby zmylic drogi. Tyle ze tutaj zadnej drogi nie bylo. Przewodnik zarzekal sie, ze w bardziej fortunnych czasach dalo sie pokonac doline bez wiekszego uszczerbku - miejscowi czesto skracali sobie tedy droge do targowego miasteczka. Ale tego roku wiosenne deszcze spadly nad podziw obfite i strumyki, przerzynajace podmokly zwykle las, polaczyly sie w jedno wielkie rozlewisko. Biegla przez nie waska grobla, moze pozostalosc po jakims zapomnianym trakcie, a moze po prostu dawna sciezka zwierzyny, podsypana nieco przez okolicznych wiesniakow. W niektorych miejscach niemal ginela w gestwinie blotnych roslin albo zapadala sie pomiedzy sprochnialymi pniami. A oni nie mieli czasu, zeby wybierac najbezpieczniejsze przejscie, sondowac tyczkami, gdzie pod skorupa na wpol przegnilych roslin kryje sie twardszy grunt. Brneli wiec na oslep, popedzani bezlitosnie przez dowodcow, usilujac pokonac jakos te polac zgnilizny. Sarkac nie smieli. Bodycz nie slynal z opanowania. Tuzinnik przepchnal sie z trudem miedzy gapiami. W okamgnieniu przypadl do dwoch mezczyzn - niedoszlego topielca i jego towarzysza, ciezko wspartego na halabardzie. I z zamachu strzelil w gebe tego drugiego. Zaskoczony zolnierz upuscil drzewce i zatoczyl sie w tyl. Przez chwile kolysal sie na krawedzi grobli, rozpaczliwie usilujac zlapac rownowage. Potem zwalil sie na plecy w bagno. Zadne rece nie wyciagnely sie ku niemu, kiedy rzucal sie w blocie, nadaremno probujac wydobyc glos. Tuzinnik odwrocil sie ku swoim ludziom. -Jesli jeszcze ktorys zechce opozniac nas w marszu - rzekl twardo - wlasnorecznie poderzne mu gardlo. Kto omsknie sie z tej grobli, ten trup. Ale jesli spoznimy sie na pole, wszyscysmy trupy. * * * Potrzaskana sciane swiatyni oplatal powoj. Kielichy mial szeroko rozchylone - na bezchmurny dzien, na pogode.Nieco nizej Pomorcy spiesznie kaznili wychwytane w chaszczach sierotki. Pan Krzeszcz nie litowal sie nadmiernie nad konajacymi. W tej chwili ze szczetem przewazyla w nim szlachecka natura. Bo dwie armie nadal scieraly sie zaciekle w czelusci Gardla. Szlachecka jazda zdolala rozpruc wieksza czesc kolumn pomorckiej piechoty. Tylko gdzieniegdzie jeszcze bronili sie knechci, poprzetykani nitkami lzej uzbrojonych oddzialow. Lecz skrzydla buntownikow wydluzaly sie wokol nich, podobne do rak, ktore wkrotce zamkna sie w uscisku. Wiedzial, ze wciaz bardzo wiele moglo sie zdarzyc. Szala zwyciestwa kolysala sie niepewnie, lecz sily rebeliantow krzeply, podczas gdy Pomorcy powoli tracili ducha. Nie spodziewali sie tak silnego poru. I nie czuli za plecami krzepiacej obecnosci Wezymorda. Slonce przechylalo sie wolno na zachodnia strone. Jego tarcza, o poranku jasna jak nadmorski piasek, zaczynala podbiegac czerwienia. Zupelnie jakby takze opila sie krwi, pomyslal pan Krzeszcz. Zmruzyl oczy. Mial swiadomosc, ze nadchodzi ten moment bitwy, kiedy pojedynczy czyn mogl przewazyc o wszystkim. * * * A okazalo sie nim uderzenie pomorckiej piechoty. Choc umordowani ponad miare - trzesawisko wyssalo ich sily - wynurzyli sie wreszcie nieopodal wilczojarskiego obozu.Tabory stanowily tlusty kasek - kobiety, zapasy, lupy. Chwile wytchnienia. Odpoczynek po rzezi. Jednakze weterani Bodycza przebili sie przez nie, z obojetnoscia gruchoczac tych, ktorzy staneli im na drodze. Wszak wszystko mialo sie wkrotce skonczyc. * * * Babka wcale nie dostrzegla ich pierwsza. Nie miala nawet tego usprawiedliwienia, ze zdolala innych przestrzec. Po prostu wszystko toczylo sie wlasnym rytmem i byla rownie slepa jak pozostali.Smierc omijala ja tego dnia. Owszem, trzymala sie tuz obok. Tak blisko, ze stara kobieta czula jej chlodny oddech, kiedy kolejny zbrojny nikl, zeby juz nigdy nie wyplynac z glebi tej przemielonej zelazem ludzkiej masy. A babka wciaz sie unosila na powierzchni jak szumowina. Nie rozumiala, dlaczego. Lecz - z dawna wyczulona na te wszystkie drgnienia i dzwieki, ktore przebiegaly przez bitewna cizbe - bardzo predko pojela, ze cos sie odmienilo w melodii charczen, konskich kwikow, zelaznego chrzestu i ludzkich wrzaskow. Usilowala sie dzwignac w strzemionach, lecz rzemienie trzymaly ja mocno. Musiala wyrabac sobie wiecej przestrzeni, zeby zawrocic konia i wreszcie zrozumiec, co sie stalo. Chciala krzyknac, lecz nagle zbraklo jej tchu. Od strony taborow, przesieka, przy ktorej miala strozowac, przebijala sie ku nim kompania Pomorcow. Wlasciwie nie musieli wiele walczyc. Spieszona szlachta rozsypala sie przed nimi jak slomiana chatka pod dmuchnieciem basniowego wilka. * * * Bogoria nie mogl wymagac od swoich wiecej. Nikt by nie mogl.Pomimo zasiekow i wilczych dolow pomorcka piechota trzymala sie mocno. Zwarte, najezone ostrzami kolumny uparcie brnely przed siebie. Krok po kroku. Ramie przy ramieniu. Zalnicka jazda przyskakiwala do nich i zaraz cofala, sie w poplochu. Ale powracala. Po kazdym uderzeniu nastepowalo kolejne, poki wreszcie kolczasta skorupa nie rozpadla sie na czesci. Nie, Bogoria nie mogl powiedziec, ze wilczojarskim brakowalo ducha, bo przeciez kurczyli sie w kazdym ataku, topnieli jak kropla wody, kiedy toczy sie po plycie goracego pieca. Weterani Surmistrza dobrze wyuczyli sie rzemiosla, wiec nic na tym polu nie przychodzilo latwo. Ale zalnicka szlachta wciaz atakowala - z zaciekloscia mysliwskich psow, ktore opadly niedzwiedzia i ze wszystkich stron beda szarpac mu boki, poki nie dobiora sie do gardla. Nie stracili ani jednej choragwi. Bogoria nie ogladal ich od upadku Rdestnika, od owego slawetnego roku, kiedy wszystko sie odmienilo tak bezpowrotnie, jakby swiat byl jedynie malowidlem, skreslonym farbka w foliale i zmazanym spiesznie przez nieuwaznego kopiste. A teraz patrzyl na te krasno-srebrzyste szmaty - bo przeciez nie byly niczym innym, zaledwie odrobina plotna, pokryta barwnymi nicmi - i cos sciskalo go w gardle. One rowniez czekaly, moze jeszcze bardziej rozpaczliwie niz ludzie. I niszczaly, ukryte gdzies w lamusach i na strychach starych dworow, pozaszywane w pierzynach, owiniete w woskowane plotno i zakopane na skraju sadu, zamkniete w okutych skrzyniach i podroznych petach. A dzisiaj slonce znow sycilo wyblakle kolory, litosciwie wygladzalo zetlale blizny na tkaninie i wplatalo sie zlotem w grzywy kroczacych lwow. Starzy ludzie mowili mu, ze takie slonce, ostre i zarazem kojace, swieci jedynie nad potem bitwy. I Bogoria wiedzial, ze nigdy juz nie zaswieci mu tak jasno. Tak ostro, ze mozna tylko stracic rozum lub odbic ten blask ostrzem klingi i pobiec za nim przez pole. Tyle ze w koncu przyszlo uderzenie od tylu. Nie spodziewali sie go. On rowniez sie nie spodziewal. I kiedy patrzyl na naostrzony klin piechoty, rozdzierajacy jego formacje, Bogoria pojal, jak wiele bledow popelnil tego dnia. Ale to nie byla jego bitwa. Nie on powinien stac tutaj, na wzgorzu na skraju lasu, pod cieniem pojedynczego debu. Owszem, potrafil lupic kupcow i napadac na zbrojne staniczki Pomorcow. Umialby tygodniami wodzic te armie po gorach, kasac ja, mamic i okradac. Ale to, co dzialo sie wlasnie na plaskiej glebinie Gardla, okazalo sie zbyt trudne. Nie ogarnial tego. Z poczatku wierzyl, ze rozumie wszystkie elementy i uda mu sie ulozyc je w jeden spojny obraz. Lecz teraz widzial, jak kolorowe figurki rozsypywaly sie, toczyly kazda w swoja strone. Po prostu nie myslal wystarczajaco szybko. Zostawil sobie zaledwie pol tuzina przybocznych i kilku goncow do wysylania rozkazow. Cala reszte natychmiast rzucil naprzod, naprzeciw tej kolumnie, ktora wychynela spomiedzy bagniska. Nie powstrzymal jej jednak. Jego ludzie odbili sie od niej, a potem przez chwile, ktora wydawala mu sie dluga jak cale zycie, wszystko trwalo w zawieszeniu. Wciaz mial nadzieje, ze zdolaja pozbierac sie po ciosie i raz jeszcze przejsc do ataku. Ale nie. Ktorys z koni drgnal, a moze to jakis piechur pierwszy nie wytrzymal naporu Pomorcow. I nagle wszystko sie skonczylo. Zwierzeta i ludzie, przemieszani w jedno, rzucili sie do ucieczki. * * * Bogoria zobaczyl, jak wielka wilczojarska choragiew zachwiala sie. Drzewce wysunelo sie z rak chorazego, omsknelo po konskim boku. Przez chwile wygladalo jak splachec trawy, tratowany konskimi kopytami. Lecz tutaj od dawna nie pozostalo juz ani jedno zielone zdzblo, wszystko zmiazdzono i urobiono w krwawa breje.Przegrali te bitwe. Przegrali wszystko. Wiedzial, ze powinien zebrac resztki swoich ludzi i wyprowadzic ich na gorskie sciezki. Nieraz uciekal i nie upatrywal w tym zadnej hanby, zadnego uszczerbku, ktorego nie zdolalby zalatac kolejnym rabunkiem albo jakims innym szumnym, zuchwalym lotrostwem. Lecz teraz nie chcial uchodzic, choc rozum buntowal sie w nim przeciwko temu, co zamierzal uczynic. Nie mogl czmychnac ukradkiem, opusciwszy druhow, ktorzy przyszli tu za nim i na jego wezwanie. Nie dzisiaj. I nie stad. Po prostu nie umial patrzec, jak dumne zalnickie lwy zdychaja, rozdarte pod konskimi kopytami i wdeptane w bloto. Wbil ostrogi w boki konia. Wierzchowiec kwiknal, zaskoczony bolem i poniosl go do przodu. * * * W dole dowodca pikinierow dal znak i werblista - juz trzeci, bo dwoch poprzednich wykruszylo sie pomiedzy kolejnymi uderzeniami palek - przyspieszyl rytm melodii. Pomorzec obejrzal sie przez ramie. Za nim formacja skurczyla sie zaledwie do trzech szeregow, nierownych, poszarpanych, gdzieniegdzie przeswitujacych pustka. Ale jego ludzie wciaz tam stali, choc sam nie pamietal juz, ile razy przyszlo im stawiac czolo tej morderczej jezdzie i odpierac ja bez wzgledu na koszty.Poczul, jak zalewa go goraca, zgola niemeska duma. Utrzymali sie. A teraz patrzyl na rebeliantow, ktorzy dostali sie pomiedzy dwa zagony piechoty i wiedzial, ze zwyciestwo jest tuz-tuz. Nie dalej niz ostrza ich pik. -Jeszcze troche, detyny! - zawolal, zeby dodac swoim ludziom sil. - Jeszcze kilka chwil. Poprzez bitewny huk nie mogli uslyszec slow. Ale cos widac dostrzegli w jego twarzy, bo odpowiedzieli mu wrzawa, upiornym wrzaskiem, ktory podniosl sie nagle ze wszystkich gardel. A wilcza melodia znow odezwala sie w glebi bebna, wzywajac do ataku. Ruszyli naprzod. Czartowskie zarna zaczely na nowo mlec. Tak, tamci nadal sie odgryzali. Obok niego jakis dzieciak padl z rozplatanym brzuchem, kiedy z bruzdy wychylil sie ranny rebeliant i cial go zdradziecko od dolu. Stary pikinier z calej sily wyrznal plugawca okutym tylcem w piers i nie czekal nawet, az jego usta podbiegna krwia. Nie musial. Znal dobrze to gluche mlasniecie - nie slyszal go, lecz wyczul je przez drzewce - kiedy mostek rozpryskuje sie i zapada pod ciosem. Buntownik juz nie zyl, podobnie jak jego towarzysze, ktorzy przebierali jeszcze nogami, usilujac na oslep wyrwac sie ku wolnosci, lecz cala ta ich krzatanina nie miala najmniejszego znaczenia. * * * Haliszka rowniez z calych sil przebierala nogami. Droga wiodla teraz pod gore i po miesniach lydek zaczynaly jej pelzac rwace, dokuczliwe kurcze. Koszula pod skorzanym polpancerzem przemokla na wylot od potu, w piersiach palilo. Oddalaby wszystko za spoczynek. Za kilka chwil w przydroznym cieniu, pare lykow wody do zwilzenia wyschnietego gardla. Ale nie smiala ukradkiem wesprzec sie o okuta burte wozu. Nie mogla sie okazac gorsza od chlopow, ktorzy maszerowali wokol niej zajadle, jakby bol i zmeczenie nie znajdowaly do nich przystepu.Jedno bylo dobre. Nie miala nawet sily sie bac. Cep bolesnie tlukl jej ramie. Kiedy wiosna w jej okolicy wybuchla zaraza i zadlawila jej meza z latwoscia, z jaka ona skrecala kark kurzeciom, Haliszka, matka czterech chlopyszkow, od razu wiedziala, ze predko bedzie musiala poszukac sobie nowego zajecia. Zaledwie truchlo syna wyzieblo, swiekra popedzila ja precz z obejscia. Ot, nie dogadywaly sie dwie kwoki pod jednym dachem. Poki maz zyl, potrafil oblaskawic matke i mitygowal braci, ktorzy ochoczo brali strone rodzicielki przeciwko przybledzie. Ale skoro meza zbraklo, Haliszka znalazla sie nagle na goscincu z czterema niedorostkami, ktorzy w przestrachu czepiali sie jej spodnicy. Dwoch starszych udalo sie jej umiescic w terminie. Nawet bez zaplaty, z czystej zyczliwosci dla ich ojca, ktory skladal najlepsze beczki w powiecie. Ale malcow musiala zatrzymac przy sobie. Na sluzbe nikt jej nie chcial najac, a na zebraczke wygladala zbyt krzepko, wiec bez skrupulow odganiano ja od folwarcznych bram. Dlatego kiedy do okolicy zawital zagon wozakow, nie wahala sie ani chwili. Z poczatku myslala, ze zechca ja na ladacznice. Przy wojsku zwykle paletalo sie wiele nierzadnic, pospolu z szynkarkami, zonami dowodcow i pielegniarkami napelniajac tabory furkotem sukien, duszna wonia pachnidel i wrzaskliwymi polajankami. Ale ku jej niezmiernemu zdumieniu okazalo sie, ze jasnie wielmozny Cherchel dopuszcza w obozie tylko trzy ladacznice, zeby chlopy wiedzialy, gdzie zlewku szukac. Inne panny niepoczciwe kazal kijami pedzic, az im mieso odchodzilo od kosci. Zreszta wyschniete cialo Haliszki, zniszczone pologami i trudami macierzynstwa, nie budzilo pozadania. Wlokla sie jednak za taborem tak wytrwale, ze wreszcie jakis tuzinnik, wielki, pleczysty chlop o ponurym spojrzeniu, zapytal ja, czy jest krzepka w garsci. Haliszka, majstrowa i matka czterech synow, ktora nieraz pol dnia przekladala drewno w suszarni, niemo skinela glowa. Nie wiedziala, czego od niej zechca, ale tamtego wieczoru jej dzieci pierwszy raz od dawna usnely z brzuchami pelnymi goracej soczewicy. Wszelako teraz, kiedy wspinala sie w skwarze ku przeleczy i ptaki podrywaly sie z krzykiem spomiedzy drzew, znaczac slad ich przemarszu, wcale nie byla pewna, czy wlasnie takiej pracy szukala. W taborze z tylu jej synowie ani chybi przysneli w babincu, ukolysani przez turkot kol i utuleni w czulych ramionach ladacznic. Bala sie. W jej wyborach nigdy nie pojawialo sie to miejsce wsrod gor, tak odlegle od wioski na porebie i poczernialej strzechy jej chaty. Padl rozkaz, zeby szykowac paweze. Haliszka zwiesila glowe wdzieczna za moment wytchnienia. Kiedy oslablo bolesne lopotanie krwi w skroniach i mroczki przed oczami przerzedzily sie nieco, uslyszala przed soba odlegly zgielk. Przelknela sline. Rece, zacisniete na drzewcu cepa, zwilgotnialy nagle. Hetman wozowy, cherlawy pokurcz w absurdalnym kolpaczku z niebieskim piorkiem, usmiechnal sie do niej. Haliszka sprobowala odwzajemnic usmiech, lecz zdolala jedynie odslonic zeby w grymasie przerazenia. W chwile pozniej wozy potoczyly sie naprzod i nie miala juz na nic czasu. Nawet na lek. * * * -Co?!- ryknal Surmistrz. - Jakim sposobem?Lecz ci, ktorzy znali go lepiej, wiedzieli, ze jedynie markuje wscieklosc. Spodziewal sie tego. Czul, ze wydarzy sie jeszcze cos, jakis podstep albo zdrada sprawia, ze zwyciestwo wyslizgnie sie jego zbrojnym z zakrwawionych palcow. Wedle wszelkich ludzkich rachub i kalkulacji bitwa zostala przez nich wygrana. Wygrana i okupiona krwia. Ale cos unosilo sie tutaj w powietrzu, sila tak przemozna i pelna nienawisci, ze niektorzy z pomorckich oficerow obracali sie ku ruinom swiatynki Bad Bidmone i czynili skrycie znak odpedzajacy zle moce. Goniec kleczal na kamienistej ziemi. Przytrzymywal bezwladne ramie. Spod palcow saczyla sie krew. -Frochcik, wez przybocznych - rzucil chropawym glosem Surmistrz. Jego twarz znieksztalcil dziwny tik: drgala lewa powieka, a dolna warga chodzila wprzod, jakby ktos pociagal ja na sznurku. - Wez wszystkich, nawet taborowe ciury. I przynies mi ich glowy. Przynies mi glowe Twardokeska. * * * Nie zwalniajac kroku, Twardokesek ogarnal panorame rzezi, rozciagajaca sie w plaskiej niecce pomiedzy szczytami. Bitwa wygasala. Gdzieniegdzie walka tlila sie jeszcze - widzial pojedyncze gromady rebeliantow, ktore niemrawo odgryzaly sie pomorckiej piechocie - lecz tuz obok trwalo juz dorzynanie rannych i wylapywanie uciekinierow. Przy brzegach, tam, gdzie goscince opieraly sie o las, chylkiem przemykaly skape grupki jezdnych, ktorzy usilowali sie zapasc miedzy milosierne drzewa.Niemal udalo mu sie zdazyc. Niemal. Pas bolesnie obijal mu sie o biodro. Przez ostatnie cztery dni schudl tak bardzo, ze nie mogl go zaciagnac, jak nalezy. Ani spostrzegl, jak brzuszysko, zrodlo jego dumy i znak boskiej przychylnosci, zapadlo sie i skleslo podczas marszu. Bo cala droge ze Starozrebca przeszedl sam, na wlasnych nogach. Ledwo sie z miasta wykaraskal, kazal odtrabic postoj - az sie dziwowano, ze taki ludzki z niego czlek, co sie uzala nad trudem tych, co w znoju dyrdaja wokol wozow - i wydobyl sie spomiedzy tych idiotycznych blach, co mu je Zlociszka na grzbiet nasadzila. Wdzial stara kolczuge, pod nia przeszywanice, na leb wcisnal zwyczajny, niezdobiony kapalin - tyle ze dobrze wewnatrz wylozony filcem, coby nie uwieral i mysli nie macil. I wreszcie poczul sie jak czlowiek. Byl to ostatni postoj w srodku dnia. Dalej zatrzymywali sie juz jedynie na krotki popas dlugo po zmierzchu, zeby pokrzepic ustale konie i dac ludziom kilka godzin plytkiego snu, zanim slonko ocknie sie na nowo i podniesie spomiedzy mgiel. Sam ze zmeczenia spac nie mogl, wiec tylko tlumil mysli podpalanka. Bo przy calym szalenstwie, jakie go znienacka ogarnelo, rozumial, ze grunt to nie myslec zbyt wiele. Jesli pozwoli sobie na chwile rozwagi, moze sie nagle zatrzymac gdzies posrodku tego dzikiego goscinca i nie ruszyc ani kroku dalej. Ale decyzja zostala podjeta - choc sam nie wiedzial, kiedy i dlaczego. I nie zamierzal sie cofnac. Juz nie. Wlasnie dlatego maszerowal na szpicy kolumny, pomiedzy kusznikami Zlociszki. Musial isc naprzod, o krok wyprzedzajac wlasne watpliwosci i rozterki. Zmeczenie bylo jego sojusznikiem. Niemal zdazyli. Lecz teraz, kiedy spogladal prosto w czelusc Gardla, rozumial, co sie za tym "niemal" krylo. Bogoria powinien byl poczekac, pomyslal ze zloscia. Nie nalezalo wierzyc w brednie Nieradzica. Powinien popedzic gnojka precz i jeszcze dupe rzemieniami skroic za pierzchliwosc i oszczerczy jezor. Jednak mysl, ze gdzies tam w dole jest chlopak, ciazyla mu i gniotla, jakby wsadzono go w gasior. Sam sobie gowniarz winien! - ofuknal sie w duchu i sztywno poruszyl szyja, zeby odegnac plugawa slabosc. Starzal sie, ani chybi sie starzal, skoro jeden durny niedorostek tak mu potrafi zalezc za skore. Furia rosla w nim mimowolnie. Chcial czuc w reku uchwyt kopiennickiego szarszuna i gnac na czele swych ludzi w dol, ku dolinie. Ale nie mogl, choc Pomorcy juz ich zobaczyli: kolumny piechoty przesuwaly sie powoli i zwieraly, szykujac na ich powitanie. Dzisiaj jego wscieklosc musi znalezc inne ujscie. Dal znak i kusznicy wystapili naprzod. Pozegnalny prezent od Zlociszki. Nie umial jeszcze odgadnac, jak dalece sie zda przeciwko pomorckiej piechocie. * * * Dowodca pikinierow nienawidzil lucznikow. Nienawidzil znakow na ich kubrakach, po ktorych szacowali sie nieomylnie jak gesi odnajdujace swe miejsce w kluczu. Nienawidzil ich plugawych podstepow - sam widzial, jak zatruwali groty strzal albo w przedswicie bitwy wbijali je przed soba w ziemie, zeby tym skuteczniej siac w ranie blotna zgnilizne. A nade wszystko nienawidzil ich wypchanych sakiewek. Dobrze wyszkolony lucznik pobieral bowiem z kniaziowskiej kiesy jurgielt po trzykroc bardziej suty niz chocby najlepszy hajduk. I tego im pikinier za nic nie umial podarowac.Plemie tchorzy, mawial. Zajecze skorki, kryjace sie za plecami innych. Po wygranej bitwie dla wrazych lukonoszy nigdy nie bylo litosci. Co z tego, ze dowodca zgodzil sie przyjac okup i gwarantowal jencom bezpieczenstwo. Starzy weterani umieli chylkiem wyzbyc sie lucznikow wroga. Nawet tych w petach, bez broni. Po prostu roztapiali sie jakos, nikli na sciezce do taborow. Nikt sie temu nie dziwil. Bo to lucznikow pikinierzy obawiali sie najbardziej, oni zwykle zadawali im najciezsze straty. I zwiastowali smierc, przed ktora nie sposob sie obronic. Slepy wyrok bogow, utajony w ksztalcie strzaly. Lecz czegos takiego, co rozpetalo sie teraz, stary zolnierz nigdy nie przezyl. Szypy przechodzily na wylot przez ciala i lecialy dalej, nieublagane w swym poscigu, jakby chcialy wyplenic z tej doliny wszelkie zycie. * * * Kiedy dojrzala przed soba to ogromeczne mrowie wojska, Haliszke ogarnelo takie drzenie, taki strach przejmujacy, ze malo co nie wypuscila drzewca z dloni. Cep ciazyl jej, jakby odlano go z metalu. Zeby szczekaly. Najchetniej ulozylaby sie na ziemi, zwinela w klebek z glowa nakryta rekami i przeczekala, poki nie opadnie pyl po tych wszystkich wozakach, jezdzcach i zbrojnych.Przerazali ja. Od czterech tygodni szla z taborem, zdazyla poznac twarze i imiona towarzyszy. Lecz nigdy wczesniej nie zabrali jej do bitwy. I teraz znajome oblicza i ksztalty odmienialy sie w jej oczach, nabierajac rysow potworow z basni. Nie mogla sie poruszyc. Nogi wpieraly sie pietami w kamienista ziemie, ciezkie i dretwe jak konary wiazu. Ruda procarka uderzyla ja kulakiem w plecy. -Dalej, dziewczyno! - huknela. A Haliszka po prostu nie umiala zapanowac nad dygotem. I wtedy hetman wozowy usmiechnal sie do niej jeszcze raz. Moze probowal dodac jej otuchy, moze tylko drwil z przestrachu. Wszystko jedno. Mysl, ze ten pokurcz, to posmichowisko, wazy sie z niej natrzasac, nieoczekiwanie dodala jej sil. Ze zloscia odrzucila na plecy dlugi czarny warkocz, po czym mocniej zlapala za bron, potrzasnela nia dla animuszu. -Wlasnie tak! - krzyknela ruda. Haliszka sprobowala jeszcze odszukac wzrokiem wozowego hetmana. Wcale nie byla dumna, ze przydzielono ja pod komende cherlaka, ale wyczuwala w tym pewien porzadek - musial miec doswiadczenie rownie male jak ona, a w potrzebie tez na nic sie nie zda. Nie dostrzegla go jednak. A zaraz pozniej uniosla ja naprzod fala wozow, zwierzat i ludzi. Nie pamietala juz, gdzie ma sie trzymac. Czy blisko koni, ktore najbardziej byly podatne na zranienie, a tylko one mogly popchnac naprzod opancerzone wozy? Czy powinna schronic sie wewnatrz dwoch szeregow zaprzegow, zanim szyk zewrze sie na polu bitwy, sciagajac przednie skrzydla i zamykajac tyl? Czy biec razem z babami - w obsadzie jej wozu byly jeszcze dwie, grubianska procarka i potezna mlynarka, ktora dzwigala ciezka pawez do oslaniania koni - czy dolaczyc do innych cepnikow? Nie wiedziala. W glowie miala zamet. * * * Woz zakolebal sie na kamieniu i biegnacy obok Cherchel spiesznie wsparl go ramieniem. Nie mialo to wiekszego znaczenia, bo bard byl postury nikczemnej i potezna masa rozpedzonego, okutego zelastwem drewna mogla go zgniesc na miazge. Ale zaraz przyskoczylo kilku paweznikow, a na nich wybierano tylko chlopy pieczyste i dobrze wyrosniete. Podtrzymali woz, popchneli go lekko ku srodkowi traktu.Czarnowlosa cepniczka zniknela mu z oczu. Zreszta nie myslal juz o niej. Teraz szedl prosto w ramiona zupelnie innej tanecznicy - i czul wyraznie na karku dotyk jej zimnych palcow. Gosciniec rozszerzal sie tu nieznacznie, i cale szczescie, bo inaczej nie zdolaliby ustawic wozow w dwa szeregi. Wszakze ten atak, nawet w zamknietym Szyku, i tak byl szalenstwem. Jeden wilczy dol posrodku drogi, jeden zator z pni drzew, mogl zmienic nacierajacy tabor w klebowisko pogruchotanych wozow i zaprzegow, ktore zaczna sie miotac na wszystkie strony, zbyt przerazone, zeby sluchac woznicow i znalezc wyjscie z matni. Zwykle przed taborem szli chlopi, zeby podsypywac niepewne groble, rownac wykroty i ciosac prowizoryczne mostki, jesli przeprawa nie budzila zaufania. Tyle ze teraz po prostu zabraklo im czasu. Bitwa na dole dobiegala kresu, wiec Twardokesek pchnal wozakow do samobojczego ataku i nie zwazal na nic. A ludzie Cherchela naprawde byli znuzeni, smiertelnie znuzeni czterodniowym marszem przez puszcze. Po drodze kilka razy natykali sie na luzne kupy Skalmierczykow, ktorzy odlaczyli sie od glownych sil zeby na wlasna reke szukac usmiechu fortuny. Rodacy Cherchela nie przypominali juz oddzialow zolnierzy, tylko karawany, pelne zagrabionego dobra. Pedzili przed soba stada bydla, gromady brancow - najcenniejszy towar na targowiskach pod Halunska Gora - a tylem szly drabiniaki, tak wyladowane zdobycza, ze ledwo sie toczyly. Brali wszystko, nie przebierajac. Srebra ze zlupionych szlacheckich dworzyszczy i gesi, wylapane na wloscianskich lakach. Nabijane szafirami sukienki, zerwane z cudownych obrazow w lesnych kapliczkach, i grube rauchy, wywleczone z sukiennego kramu. Doza musial zachecic do rabunku, pomyslal Cherchel, a Wezymord na niego przyzwolic. A to znaczy, ze prawdziwa wojna dopiero sie zacznie, bo caly ten kraj rzucono na pastwe zoldactwa. Nawet jesli wygramy dla Kozlarza bitwe, najemnicy i tak rozleja sie szeroko po zalnickim pograniczu. Za nimi zas przyjda ogien, mord, glod i zaraza, nieodlaczni towarzysze wojny. Nic nie bedzie tak jak w piesniach. Nigdy nie jest. Na razie jednak biegl pomiedzy wozakami, gromko ponaglajac ich do wysilku. Kusznicy troche przetrzebili pomorckich knechtow, lecz tamci juz zwierali na nowo szeregi, szykujac sie do odparcia kolejnego ataku. Twardokesek mial zbyt malo samostrzelnikow, zeby wybic znaczna czesc wroga, nadto ladowanie ich osobliwej broni trwalo za dlugo. Jedyne, co mogli zrobic, to zamieszac szyki piechocie i przerazic mniej odpornych. Ale dobrze wyszkolony zolnierz nie cofnie sie, chocby mu na glowe spadl zastep Servenedyjek na skrzydloniach. Cherchel usmiechnal sie ponuro. Sposrod jego wozakow moze jeden na tuzin umial rozpoznac brunatne kubraki i znaki na choragwiach, ktore powiewaly nad kolumnami pikinierow. Pewnie to i lepiej, bo tam na dole czekala na nich pomorcka piechota, wyszykowana i wyszkolona przez samego Wezymorda. Szpica - lekka jazda, wybrana starannie spomiedzy Lesnej Strazy - zaglebila sie juz w nieprzyjaciela. Jezdni zostali przeznaczeni na stracenie. Mieli po prostu rozproszyc drabow i utorowac droge ciezkim wozom. Pierwsze z nich wtaczaly sie wlasnie na rownine Gardla. -Kolo do kola! - wykrzyczal znajoma komende Cherchel. - Szykowac lancuchy! Jesli uda im sie zamknac tabor, czeka ich dluga, mordercza bitwa. Ostrze przeciwko ostrzu. Pika przeciwko kosie, halabarda przeciwko wloczni, luk przeciwko kuszy. Jesli zas pomorcka piechota zdola sie wcisnac w krag wozow, w kilka chwil wyrwie ludziom Cherchela flaki. * * * -Do mnie! - Bogoria stanal w strzemionach i rozdarl sie, ile tylko mial tchu w piersi. - Wilcze Jary, do mnie!Glos zapadl sie zaraz bez sladu w klebowisko innych dzwiekow. Ale rebelianci musieli dostrzec zalnickie kroczace lwy, ktore wciaz powiewaly nad glowa zboj-szlachcica, a takze nagi miecz, wzniesiony wysoko, ku sloncu. I zrozumieli. Niedobitki wilczojarskiej jazdy zdobyly sie na ostatni, niesamowity wysilek i zaczely przebijac sie ku Bogorii, podobnie jak krople zywego srebra zbiegaja sie i lacza ze soba na gladkiej szklanej tafli. Normalnie nie zdolaliby tego dokonac. Ale na jedna krotka chwile pomorcka piechota wstrzasnal widok wozakow, ktorzy wychyneli zza wschodniego zbocza Rogonoszy. To byla szansa Bogorii. Jedyna, jaka mogl jeszcze dostac. Wiedzial, ze bez wzgledu na to, kto zwyciezy w plaskiej otchlani Gardla, ludzie beda przeklinali jego imie, poki ta bitwa nie zatrze sie w pamieci smiertelnikow. Zbyt wiele bledow. Zbyt wiele pychy, zuchwalstwa, a takze zwyczajnych ludzkich pomylek. Nad taborem Twardokeska powiewala choragiew Bialej Gwiazdy. I znienacka szlachcica ogarnela taka doglebna, przejmujaca wscieklosc. To nie on powinien teraz stac na tym polu, desperacko usilujac wyrywac smierci krwawe ochlapy. Bo rebelianci nie za nim tu przeciez przyszli. Nie dla niego. -Gdzie oni sa?! - wykrzyczal ku jasnemu niebu. - Na wszystkich bogow swiata, gdzie jest Kozlarz?! I tamtego przedziwnego dnia bogowie go wysluchali, choc dlugo pozniej nie umial rozstrzygnac, czy naprawde winien im za to wdziecznosc. * * * Na poczatku uderzyl w nich wicher. Konie jely drzec i stawac deba, chcac pozbyc sie jezdzcow. Chmary ptactwa, ktore dobrze juz ucztowaly na scierwie w miejscu, gdzie sierotki starly sie ze Swietym Hufcem, poderwaly sie z lopotem.Przez las poszedl poszum. Zatanczyly cienie. Rytar ocknal sie, gdy ziemia wzdrygnela sie pod nim, zadygotala jak wstrzasane drgawkami zwierze. Sny rozproszyly sie, wypchnely go na powierzchnie, a tu nie bylo ani miodu, ani zapachu jabloni. Sam nie wiedzial, gdzie zaczynala sie jawa, gdzie konczyl sie sen, gdy granatowe niebo nad nim zaczelo pekac. Ze szczelin bilo swiatlo tak ostre, ze wywracalo caly swiat na nice. I przybywalo go z kazda chwila. Blyski zageszczaly sie. Pomruki gromow przypominaly slowa obcej piesni. Nie rozpoznawal jej jeszcze. Ale odpowiedz byla tuz-tuz, zagrzebana w jego skolatanym umysle. Zrozumial dopiero, kiedy w twarz sieknely go pierwsze okruchy gradu, a wraz z nimi spomiedzy burzowych chmur zaczeli spadac jezdzcy. Widmowa kohorta powrocila. * * * Surmistrz z takim natezeniem obserwowal pole bitwy, ze nie spostrzegl, jak slonce zaszlo, a dolina pomroczniala, jak gdyby olbrzym znienacka nakryl ja czapka. Dopiero kiedy wicher zdarl mu z ramion szkarlatny plaszcz - jeszcze jeden z przywilejow wodza, o ktory ani dbal, ani go pozadal - a w zbroje zatetnil deszcz, z niechecia podniosl wzrok ku niebu. Burza krzyzowala mu szyki. Ludzie rzadko chcieli sie bic w podmuchach lodowego wiatru, woleli sie rozlezc w swoje strony i przeczekac zawieruche. A on wcale nie zamierzal konczyc. Owszem, niespodziewane pojawienie sie Twardokeska oddalalo nieco zwyciestwo. Ale przynajmniej nie bedzie sie musial za nim miesiacami uganiac po chaszczach. Mial dzis wszystkich zdrajcow w jednym miejscu i mogl sie z nimi rozprawic raz a dokladnie.Bo Twardokeska rowniez czekala niebagatelna niespodzianka. Dwa wypoczete regimenty, ktore dotad pilnowaly taborow. Teraz Surmistrz mogl tylko patrzec. Wypuscil wszystkie strzaly z kolczanu. Ale jezeli bitwa potoczy sie po jego mysli, zalnicka rebelia wypali sie przed zmierzchem. Wlasnie tutaj, pomiedzy gorskimi szczytami, ktore z nienawiscia - czul to przeciez wyraznie - pochylaly sie nad pomorckim wojskiem. Potem bedzie czas na wylapywanie buntownikow, wywlekanie ich z lesnych kryjowek albo i cieplej poscieli, jesli ktorys, ufajac w kniaziowskie milosierdzie, postanowi powrocic do domu. Surmistrz ze zloscia smagnal sie rekawicami po udzie. Cokolwiek roilo sie w glowie Wezymorda, on sam nie zamierzal byc litosciwy. Nie zamierzal rowniez zanadto gorliwie ploszyc Skalmierskich najemnikow, pladrujacych pogranicze. Niechze sobie pohasaja do woli i uzyja uciechy. I niech obroca ten kraj w perzyne. Tak, aby szoste i dwunaste pokolenie pamietalo kare, jaka spadnie na tego kto podniesie bezbozna reke przeciwko pomorckiemu panowaniu. Pozostawala mu jedynie ta garstka czerni do rozpedzenia. I pragnal sie z nia uporac. W gorze z trzaskiem zaczely sie rozrywac blyskawice. -Panie! - Jeden z przybocznych osmielil sie szarpnac go za rekaw. Surmistrz kopnal go z calej sily w piers. Niebo ciemnialo coraz bardziej i oblok kurzawy przeslonil walczacych. Ale stary wodz ani myslal kryc sie przed deszczem, skoro ludzie gineli tam w dole w jego imieniu. Zreszta jedynym schronieniem byla zrujnowana kapliczka Bad Bidmone, a on pierwej by zdechl z wyczerpania, nizli dobrowolnie wszedl na skalana ziemie. Przyboczny podniosl sie. Jego helm odtoczyl sie pomiedzy kamienie i mokre wlosy przylgnely ciasno do glowy. Po policzkach splywala woda. Przy swietle blyskawicy Surmistrz zobaczyl blada, wykrzywiona przerazeniem twarz. -Panie! - zawolal zolnierz. - W gorze! Surmistrz odruchowo uniosl glowe. Blyskawice kreslily swoj plomienisty wzor tuz nad ich glowami. Tyle ze to wcale nie byly blyskawice. Spomiedzy chmur wypadaly wierzchowce - siwe, jablkowite i kruczoczarne - i gnaly w dol podoblocznym goscincem. Ledwo je widzial na tle burzowego nieba; dopiero blyski wydobywaly z ciemnosci ich ksztalty. Lecz lsnily miecze w rekach widmowych jezdzcow i polyskiwaly korony na ich glowach. Utkani z mroku i magii, zlatywali sie ku bitwie niczym wielkie kruki. Tak, jak czynili od wiekow. Nic nie moglo ukoic ich gniewu. -Odwrot! - wykrzyczal do goncow Surmistrz. Wargi mial sine, odretwiale strachem. - Kazcie piechocie sie cofnac. Niech wszyscy stad uchodza, jesli chca zachowac zycie. Niech uciekaja z tego przekletego pola! Ktos wystapil spomiedzy glazow. Kapelan. -Nie mozecie... - zaczal lamiacym sie glosem. Surmistrz prawa reka chwycil go za kapice pod szyja i uniosl az nogi mnicha zadyndaly nad ziemia. -Bylem w Zalnikach, kiedy Zird Zekrun zrzucil plaszcz - wychrypial szczesliwy, ze moze na kims wyladowac wscieklosc. - Widzialem obnazona twarz boga i jego lewa, karzaca dlon o szesciu palcach, kiedy wyrywala nagie dusze z ich smiertelnych powlok. Tam, w gorze, jest dzisiaj Org Ondrelssen od Lodu. Biada temu, kto stanie mu na drodze! Rozdzial trzeci -Wiec powrocil... - Jasnowlosa dziewczyna otoczyla sie rekami, jakby chciala stlumic chlod, ktorym przejmowalo imie Org Ondrelssena. - Powrocil w kohorcie boga.Siwowlosa Zwajka odwrocila wzrok. Nie chciala, nie umiala patrzec teraz corce Selli w twarz. Lecz opowiesc, raz rozpoczeta, powinna zostac dokonczona. Pomalowane ochra sciany zdawaly sie splywac krwia. -Nie, dziecko - odparla wreszcie. - Nie powrocil. * * * Kiedy pierwsze ziarna gradu uderzyly w ziemie, Haliszka po prostu przypadla do kola. Przycisnela twarz do szprychy i zamarla tam jak ptak, kiedy spojrzy w zrenice weza. Nie obchodzily jej ani pokrzykiwania tuzinnikow, ani zgrzyt lancuchow, ktorymi sczepiono wozy. W glebi jej chlopskiej natury, podatnej na znaki, cos przelamalo sie z brzekiem i peklo na pol.Nawet posrodku lata padal czasem grad. Kladl pokotem cale polacie zboz, bil bydlo na polu, odzieral z kwiatow owocowe drzewa. Ale nie taki. Dlatego Haliszka upuscila cep i wczepila sie pazurami w ziemie, najtroskliwsza rodzicielke, ale nie znalazla w tym zadnego ukojenia. Przeciwnie, poprzez skore wyczuwala trwozliwy jek, ktory po kazdym gromie rodzil sie gleboko pod korzeniami drzew i skalami. Pioruny bily coraz nizej. Byloby lepiej, gdyby nigdy nie podniosla wzroku. Zwiodla ja jednak zwykla, babska ciekawosc, ktora sprawia, ze chcemy dostrzec cud chocby i poprzez igielne ucho. Zerknela. Na moment i zaledwie jednym okiem. Wystarczylo. Jezdziec zatrzymal sie, jakby sciagniety jej spojrzeniem. Jakby sama przywolala go z niebytu. Jego wierzchowiec gorowal nad nia, smolisty niby noc. Na konskiej grzywie polyskiwal snieg, a oczy jezdzca, ledwo widoczne spod rogatego szlomu, takze byly zimne jak lod. W jednej rece dzierzyl miecz o szerokim ostrzu, a w drugiej - bulawe z gruszkowata glowica. Popatrzyl na nia. Haliszka poczula, ze wstaje. Wcale nie chciala. Po prostu nogi uniosly ja, jakby powodowane cudza wola. Kontur jezdzca falowal nieznacznie. Poprzez brzegi plaszcza przeswitywaly sylwetki zolnierzy, ktorzy rozproszyli sie bezladnie, szukajac drogi ucieczki. Na darmo. Widmowi jezdzcy scigali ich bezlitosnie, uderzeniami mieczy stracali w dol, mlotami bojowymi miazdzyli czaszki. Nic nie moglo ich zatrzymac. Zobaczyla, jak jakis czlowiek - Pomorzec czy ktorys ze szlachty, nie umiala rozpoznac, bo przyodziewek mial podarty i doszczetnie pokryty blotem - uniosl sie cicho w bruzdzie za plecami jezdzca i znienacka dzgnal go w pache tuz nad krawedzia puklerza. Wlocznia gladko wniknela w cialo, az po napiersnik, a potem wyszla po drugiej stronie. Haliszka chciala zacisnac powieki, zeby nie widziec grotu, ktory bluznierczo wystawal ze srebrzystej blachy. Nie udalo sie jej jednak poruszyc. Miesnie stezaly, jak porazone mrozem. Nie odrywajac spojrzenia od kobiety, jezdziec rozlamal drzewce, wyszarpnal oba kawalki i odrzucil je. Jego napiersnika nie znaczyla ani jedna kropla krwi, a dziura wyzlobiona przez ostrze zabliznila sie w okamgnieniu. Plynnym ruchem opuscil buzdygan na glowe napastnika. Zelazna barbuta rozprysla sie jak gliniany garnek. Wszystko dzialo sie tak szybko, ze zabijany nie zdazylby nawet wezwac boga na pomoc. Dla Haliszki wszakze tamta chwila rozciagnela sie w nieskonczonosc i powracala w snach az po kres jej zycia. Oto lsni blekitnawy blask na puklerzu jezdzca, kiedy ten popycha naprzod wierzchowca. Kon parska. Z jego nozdrzy unosza sie obloczki pary. Bloto pokrywa sie lodem pod kopytami. Blyskawice bija teraz tak gesto, ze Haliszka widzi nawet czarna krew, kapiaca ze zbrocza miecza. W gorze, pomiedzy burzowymi chmurami, koluja jakies ogniste ksztalty. Wyciera spotniale rece w spodnice. Spod rogatego szlomu patrza na nia martwe, niewdzace oczy. Zabije mnie, mysli. Zaraz mnie zabije. Cofa sie o krok. Jej reka napotyka rekojesc cepa, opartego o krawedz wozu. Spoglada wysoko, w ciemnosc ponad szczyty - nic moze zniesc tego trupiego wzroku - i unosi bron. -Nie mozesz mnie zabic! - wykrzykuje ku burzowemu niebu. - Mam dzieci! Piorun uderza tuz obok, wpisujac postac kobiety w zarys swiatla. Podmuch wiatru rozrzuca jej wlosy, sklebia spodnice. I nagle jezdziec smieje sie. Przez moment w jego glosie pobrzmiewa cos - Haliszka nie umie tego dobrze okreslic - jakby wspomnienie zycia. Ognia na palenisku. Wina w kielichu. Gaworzenia dziecka. Potem gasnie. Mezczyzna kiwa jej glowa, po czym obraca konia. Skrajem plaszcza muska jej wlosy. I znika. * * * Ci, ktorzy zdolali uciec z czelusci Gardla, mowili potem, ze kohorta Org Ondrelssena od Lodu nie szczedzila tamtego dnia nikogo. Ani swoich, ani obcych. Moze zreszta jezdzcy nie potrafili ich odroznic. Moze na oslep parli do zycia. Do krwi, goracego ciala, a takze wszystkich tych pragnien, marzen oraz lekow, ktorych juz sami nie czuli.Bogoria zrozumial to bardzo szybko, choc znal przeciez opowiesc o dziecku, co jezdzilo w kohorcie boga i rozpoznal je pomiedzy szczytami Rogobodzca. Ale ten hufiec nie nalezal do zalnickiego ksiecia i nie podlegal zyczeniom smiertelnikow. O, bogowie! - pomyslal z przerazeniem zboj-szlachcic. - Co sie tam wydarzylo, daleko na morzu? I zaraz pojal, ze to nie ma zadnego znaczenia. Teraz musial ratowac swoich ludzi - tych, ktorzy przybyli tu w imie Kozlarza i wkrotce mogli zginac od jego miecza. * * * Pomorccy pikinierzy slyneli z tego, ze nawet z najwiekszej kleski umieli sie wycofac w zwartym szeregu. Nie gnali na slepo przed siebie ani nie szukali schronienia w chaszczach, gdzie niezawodnie czailo sie okoliczne chlopstwo, czekajac na latwy lup. Oni po prostu przebijali sie do umocnionego obozowiska albo najblizszej twierdzy. I odgryzali sie przy tym nieprzyjacielowi wystarczajaco zajadle, zeby w koncu postanawial szukac zdobyczy, ktora nie utknie mu oscia w gardle.Tym razem nie udalo im sie utrzymac szyku. Pierwszy raz. Na polnocy stare opowiesci pelne byly widmowych krolow. Iskry plonely na burzowym niebie. Kipialo w kielichu wino, skladane na ofiare dawnym wladcom. Dzieci biegly za wioske, zeby ogladac na sniegu slady wierzchowcow, ktorych nie dosiadal zaden smiertelny czlowiek. Wszystko to trwalo tuz obok. Zaledwie krok za progiem. Stary dowodca wzdrygnal sie. Teraz drzwi do basni zostaly wywazone i lodowaty huragan uderzyl go prosto w twarz. Bo przeciez to nie hufiec widmowych wladcow przerazal najbardziej, tylko chlod, mrok i wiatr, ktory dul, jakby chcial ich zdmuchnac z tego swiata. Mieczom mogliby jeszcze sprobowac stawic czolo. Ale nie zywiolowi, ktory stanowil o najglebszej istocie polnocy. Ciemnosc nastala tak gesta, ze brodzil w niej niczym w morzu, pelnym dryfujacej kry - porzuconych mieczy, trupow pozwalanych na bezladne sterty, polamanych drzewc i wreszcie konajacych, ktorzy czepiali sie jego nog, wykrzykujac slowa porywane natychmiast przez zawieruche. I przypominaly mu sie dni spedzone na Wyspach Hackich, w domu stryja. Stada fok na oblodzonym brzegu, jaja podbierane z ptasich gniazd, nurkowanie w lodowatej wodzie. Lata tak krotkie, ze polarne kwiaty zaledwie zdolaly przekwitnac i wysiac nasiona. Blade, rozmazane slonce, ktore przetaczalo sie leniwie nad tym czarno-bialym krajobrazem. A takze tamten dzien, kiedy stryj nie powrocil do dworca: nad przerebla znaleziono jego oscien i haczyki. Nie wyplynal do wiosny. Nikt nie jest winny, powiedzieli rybacy. Morze porwalo go, unioslo w mroczna kraine Issilgorol. Tak sie czesto dzieje. Ale Pomorcy wiedzieli lepiej. Ta ziemia, zdobyta tak niedawno, ze plugi na polach wciaz zawadzaly o swieze kosci, nienawidzila ich. Nawet morze glosami mew krzyczalo o nienawisci. Zwabilo ich bogactwo - i wola Zird Zekruna, ktory chcial, by nowi osadnicy zamieszkali w dworcach, z ktorych wymieciono resztki wyznawcow zmijow. Lecz tutaj byla polnoc, zacieta i nieprzejednana. Zloto znikalo. Jak w basniach zapadalo sie w ziemie, by spoczac w kurhanach obok kosci dawnych bohaterow. Ziarno marnialo na polach albo wydziobywaly je ptaki. Piwo kwasnialo, nawet kiszona kapusta gnila, napelniajac dwor wonia zepsucia. Niewolnicy uciekali w srodku zimy, wynoszac z komory caly zapas suszonej ryby i miesa. Nikt nie umial znalezc na sniegu ich sladow. Sam rowniez stamtad uciekl. Nie zatrzymala go obietnica wlasnej ziemi ani kilka tuzinow przypisancow spomiedzy dawnych mieszkancow tego kraju, ktorych pomorcki zarzadca darowywal kazdemu, kto postanowil sie tutaj osiedlic. Wsiadl na lodz, wywianowany jedynie w wilczure i prosty miecz przy boku, i nigdy nie obejrzal sie za siebie. Juz wtedy rozumial, ze jesli zostanie, polnoc pokona go, jak wielu wczesniej i wielu pozniej. A teraz byl starszy, o wiele, wiele starszy. Dlatego nie szarpal sie i nie krzyczal jak inni, kiedy polnoc zapuscila sie az tu i upomniala o zadawniony lup. Nie blagal nadaremno o litosc. Zatopiony w pomroce, czekal w skupieniu na swoj los. Byc moze dlatego natychmiast spostrzegl ogien, ktory zaplonal na szczycie Rogonoszy. * * * Kiedy ciemnosc zatrzasnela sie nad wierzcholkami gor, babka byla juz wysoko na stoku. Furia rozszalalej kohorty oszczedzila ja - widmowi wojownicy nie zapuszczali sie pomiedzy drzewa, zupelnie jakby ich wscieklosc ograniczala sie do kamienistej rowniny Gardla. Slyszala jednak za soba odglosy rzezi tak straszliwej, ze przewyzszala wszystko, czego dotad doswiadczyla. Dlatego staruszka parla wzwyz, poki wierzchowiec potrafil sie utrzymac na waskiej sciezce. A kiedy przejscie stalo sie zbyt strome, zeby je pokonac, po omacku przeciela rzemienie podtrzymujace ja w siodle i piela sie dalej pieszo. Padala, pelzla na kolanach, wlokac za soba czarna szable. Byle naprzod, byle dalej od grozy, ktora rozsrozyla sie za jej plecami.Oprzytomniala dopiero przy ruinach kapliczki na szczycie Rogonoszy. Podniosla sie i wokol zobaczyla swoich ludzi. Ostatki czeladzi, wychowancow i domowitow wciaz trzymaly sie blisko. Ktos nawet prowadzil jej konia. Wciagnela glowe w ramiona. Grad zabebnil po pancerzu, deszcz sieknal przez twarz. Musiala ich wyrwac z tego chlodu. Natychmiast. Jezeli mieli przetrwac, potrzebowali ciepla. Ciepla i swiatla. -Sarnik, Hamal - wyszeptala, tak wyczerpana, ze z trudem przypominala sobie ich imiona - drew naniescie, byle zywo. Reszta za nimi. Duchem! - Sprobowala zrobic krok naprzod ku rumowisku swiatynki, lecz zatoczyla sie i niemal upadla. -Odpocznijcie, babko. - Czyjes rece podtrzymaly ja i uniosly jak wiechec slomy. Przywarla w zalomie, nisko przy ziemi, gdzie mury oslanialy ja przed wichrem. A w gorze wylo i huczalo. Grzmoty krazyly pomiedzy szczytami, jakby chcialy je rozszarpac, potrzaskac. W swietle blyskawicy babka dostrzegla inny ksztalt, skulony pod przeciwlegla sciana, w miejscu, gdzie kiedys stal oltarz bogini. Strzegacy jej pacholek rowniez go zobaczyl. Dobyl korda i wilczym krokiem jal sie skradac do zbiega. -Zostaw! - rozkazala babka. - Nie chce... - zawahala sie, bo jednak to wciaz bylo pole bitwy i tak wielu stracilo tu zycie. - Nie chce krwi przy tym ogniu. Nie w obliczu tego, co szaleje na dole. Jej ludzie ulozyli konary w wielki czworobok, zrzucajac do srodka mniejsze galazki i szczapki. Podeszla do stosu, a czeladz rozpierzchla sie przed gospodynia jak kurczeta. Przyklekla, wsparla sie rekami o ziemie. Przez moment zacmilo jej sie przed oczami, lecz zdolala sie opanowac. Wszyscy milczeli, ustawieni w krag wokol starej kobiety, kiedy mozolnie, trac kawalkiem drewna o sprochniala galaz, sprowadzala dla nich ocalenie. Nie smiala wyjac krzesiwa. To mial byc szczegolny ogien, zrodzony posrod najciemniejszej nocy, a takiego nie nalezy przyzywac oszukanstwem ani zelazna sztuczka. Kiedy pierwsze plomyki zatanczyly po szczapkach, uniosla sie z trudem i uczynila znak odpedzajacy zle moce. -Niech bedzie pozdrowiony swiety ogien - powiedziala cicho. -Niech bedzie pozdrowiony - zawtorowal jej chor glosow. Ktos podal jej noz, zeby odciela sponad plomieni dym - na ofiare dla zmarlych, aby nasycili sie mrokiem i porzucili tych, ktorzy wciaz nalezeli do swiata. W gorze wciaz tanczyly blyskawice. Inny rodzaj swiatla. Inny rodzaj mocy. Lecz tutaj na dole plomienie oswietlaly ich twarze, kiedy skupili sie wokol ognia, a litania do Bad Bidmone lagodzila loskot grzmotow. I nikt nie wyciagnal miecza, kiedy pierwszy Pomorzec wsunal sie chylkiem do kamiennego schronienia. * * * Niepomny na zimno i zawieje, pan Krzeszcz brnal przez las. Nie mogl dluzej zostac w kapliczce, odkad starucha zbezczescila swieta ziemie Bad Bidmone guslami. Nie chcial patrzec, jak jego wrogowie syca sie cieplem, bezpieczni juz i ukojeni.Pogrozil piescia blyskawicom. Jak to mozliwe? - pomyslal. Owszem, rozumial, ze cos w tej bitwie, jakas pana Krzeszczowa nieudolnosc, zdumialy boginie i napelnily ja gniewem. Ale jak mogla pozwolic na powrot bluznierczego ksiecia, brata najwszeteczniejszej wiedzmy? Wtulil twarz w ziemie, nie dbajac o krawedzie skal, ktore rozoraly mu policzki i wargi. Ale tu rowniez nie znalazl zadnej odpowiedzi. Bogini zniknela. Sciezka prowadzaca ku Ciesninom Wieprzy zatrzasnela sie bezpowrotnie. A przeciez nie zrobil nic zlego. Slowo po slowie, krok po kroku wypelnial jej rozkazy. -Dlaczego?! - wyryczal w mrok, lecz wichura zmiotla jego slowa i wraz z pylem uniosla precz z pola bitwy. - Dlaczego ode mnie odeszlas? * * * Tuz przed switaniem widmowi jezdzcy staneli wreszcie pod murami. Grad ustal i tylko gwaltowny deszcz siekl pnie drzew, odzierajac je z lisci. Ale nie mogl stlumic tetentu koni, kiedy gnaly po kamienistym zboczu ku kapliczce.Ludzie skupili sie ciasniej wokol ognia. Ci, dla ktorych nie starczylo miejsca wewnatrz, garneli sie i przywierali do siebie, chcac ocalic choc odrobine ciepla. Bo nie znali innej broni przeciwko zimnu, ktore nadchodzilo, zeby sie o nich upomniec. Lecz widmowa kohorta zatrzymala sie w mroku ponad drzewami. Smiertelnicy widzieli zaledwie rogate szlomy i pancerze, ktore polyskiwaly, jakby powleczono je lodem. Miecze, ktore budzily przerazenie na rowninie Gardla, spoczywaly teraz uspione w pochwach. Deszcz zmyl z puklerzy slady krwi. Pojedynczy jezdziec oderwal sie od hufca i powoli zstapil w dol. On jeden nie nosil korony, lecz twarz, wygladajaca spod helmu, byla blada jak snieg i nieruchoma. Bogoria zobaczyl, jak Twardokesek wysuwa sie spomiedzy cizby i rusza ku ksieciu po skoszonej gradem trawie. Wczesniej szlachcic ani myslal, ze zoczy tu starego grasanta - dalby sobie leb urznac, ze zbojca pierwszy zaszyje sie w jakiejs dziurze, zeby przeczekac nawalnice, i nie wychyli lba, poki nie nadejdzie pora dzielenia lupow. Zbojca szedl z gola glowa. Helm gdzies zgubil albo wyrzucil - wszedy wokol poniewierala sie nieprzebrana mnogosc zelastwa. Ale miecz mu zostal, potezny kopiennicki szarszun w skorzanej pochwie. Szlachcic nie sadzil jednak, zeby mogl sie tutaj na cos zdac. Ludzie przypatrywali sie im z natezeniem - wladcy na jablkowitym koniu, ktory nawet teraz, w oddaleniu od swoich towarzyszy, zdawal sie wyrastac ponad to miejsce jak kolumna dymu, i zbojcy, pleczystemu, brzuchatemu drabowi z niezdobionym mieczem u boku. Sa chwile, ktore, jeszcze zanim wybrzmia w pelni, obrastaja legenda i piesnia. To byla wlasnie jedna z nich. Bogoria sam nie wiedzial, dlaczego postapil w przod. Jak znalazl sile. Moze zacmil go blask, bijacy od martwych wladcow. A moze po prostu byl to winien swoim ludziom. Nie podszedl blisko. Zatrzymal sie kilka krokow za Twardokeskiem. Ale slyszal kazde slowo. I widzial twarz Kozlarza, ktory nie byl juz ksieciem Zalnikow, tylko dzieckiem, ktore jezdzilo w kohorcie boga i znow znalazlo sie wsrod swoich. Kozlarz odezwal sie pierwszy: -Wiec jednak wrociles. Zbojca, podrzucil glowa jak kon, kiedy czuje ostroge, znienacka wrazona w bok. -Ja zem moze i wrocil - burknal. - Ale ciebie chyba na dobre opetalo. Wierzchowiec parsknal, tracil kopytem grude ziemi, jakby gotowal sie do skoku. Ksiaze rozesmial sie. Smiech byl jasny i krotki, jak kiedy uderzysz ostrzem sople lodu. -Nie spokorniales, zbojco. Twardokesek pochylil leb. Wygladal jak stary tryk, ktory szykuje sie do zwady. -Gdzie zwajeckie kniazie? - wyrzucil zza zacisnietych zebow. - Co sie z nimi stalo? Gdzie wiedzma? Gdzie Szarka? Kozlarz przesunal dlonia po konskiej grzywie. -Spi - odpowiedzial cicho. - A tamci zostali. -Gdzie? - naciskal zbojca. W jego glosie pulsowala wscieklosc. Dopiero teraz Bogoria spostrzegl, ze napiersnik Twardokeska jest obtluczony i wgiety z jednej strony, kolczuga poszarpana. Widac nie kryl sie w tej bitwie za plecami innych. -Na morzu - odparl ksiaze. Cos blysnela w jego oczach, cien emocji, ktora jednak predko znikla, powleczona lodem. - Nie pamietam. Nie umiem sobie przypomniec. Zbojca rozprostowal grzbiet i nabral tchu w piersi. Bogoria przerazil sie, ze stary grasant zaraz ryknie Kozlarzowi w twarz przeklenstwem, a wowczas widmowa kohorta runie w dol, niepomna na nic. Ale Twardokesek zadygotal tylko. -Wiec zaplaciles druhami za to. - Powiodl reka po smudze widmowej kohorty, ktora wciaz trwala, zastygla ponad koronami drzew. - Za plugastwo, wysnute ze sprochnialych kosci i dymu. -Nie. - Ksiaze potrzasnal glowa. - Zaplacilem mieczem. Szlachcic uslyszal, jak cos, jakby zdlawione czkniecie, wyrywa sie zbojcy z gardla. Istotnie, nad plecami jezdzca nie sterczala rekojesc Sorgo. Zniknal tez plaszcz z kozlej skory. Teraz ksiaze nosil jasna zbroje i rogaty szlom, jak inni wojownicy Org Ondrelssena. Nic nie pozostalo po jasnowlosym wedrowcu, ktory pewnego dnia sprowadzil do Wilczych Jarow dwoch zwajeckich kniaziow i Iskre. -Powinienes przeciez wiedziec, zbojco - ciagnal Kozlarz. - Byles na Kanale Sandalyi i slyszales. Nie jest prawda, ze placi sie raz. Placi sie raz i drugi, a potem na nowo i bez konca. Poki starczy zycia. -Niewiele ci juz go zostalo - burknal herszt. - Nam tez, skoro o tym mowa. Wystarczy nastepna bitwa. I wasza pomoc. Ksiaze zasmial sie ponownie. Z gory odpowiedziala mu blyskawica. Zadudnil grom. -To nie stado owiec - wskazal reka po szeregu widm - a ja nie jestem pastuchem, zeby je kijaszkiem zaganiac. Pamietaj o tym zbojco, zanim postanowisz mnie znowu wezwac. -Ja zem cie nie wezwal! - rozdarl sie wsciekle Twardokesek. - Pierwej bym sobie dusze pazurami z piersi wydarl. Ale to nieprawda, pomyslal Bogoria. Bo wiedzial, ze tam, na dole, na zbroczonej arenie Gardla, zbojca tez wezwalby kazda moc, byle tylko pomogla mu zmiesc Pomorcow. Nie ogladalby sie na cene. Ani by o niej pomyslal. -To sie rowniez stanie. - Ksiaze przechylil glowe i jego oczy znow wyjrzaly spod szlomu, jasne jak zimowy lod. - Czyz nie to wlasnie robimy sobie nawzajem na tej wojnie? Wydzieramy sobie dusze z piersi, zeby zaraz cisnac je w lajno. Bez pozegnania, nawet bez najlzejszego skinienia, skrecil konia. Kopyta zanurzyly sie w sponiewieranej trawie, a potem oderwaly sie od niej bezdzwiecznie, kiedy ksiaze dolaczal do pozostalych jezdzcow. Uniesli sie jak dym. -Wiec to juz? - odezwal sie cicho, jakby do siebie, zbojca. - Wiec po wszystkim? Szlachcic wzdrygnal sie. Pil z Twardokeskiem, dziewki nieprawil, tlukl zbrojnych na goscincu. Teraz jednak nie wiedzial, jak do niego przystapic i co rzec, kiedy stal samotny posrod stratowanego pola. -Chodzmy - burknal wreszcie, kladac mu reke na ramieniu. - Czekaja nas. Zbojca strzasnal go z siebie i odwrocil sie gwaltownie. Twarz mial zacieta, wykrzywiona grymasem. -Ano, racja - wycedzil. - Czas zakonczyc te komedyje. * * * Kiedy dwaj rebelianci wrocili do ruin kapliczki, dowodca pikinierow pojal, ze spotkanie z przywodca widmowej kohorty nie poszlo im w smak. Zwlaszcza ten gruby - zbojca Twardokesek, jak domyslil sie z przyciszonych pogwarek - az dyszal od wscieklosci. Szedl z pochylonym lbem, mruzac nabiegle krwia oczka. Pomorzec poczul, jak scisk rozluznia sie. Ludzie odsuwali sie od niego niepostrzezenie, odwracali wzrok w inna strone, podczas gdy zbojca parl naprzod, odtracajac tych, ktorzy nie dosc zwinnie uskoczyli.-Ty! - wykrzyknal i nagle nagie ostrze znalazlo sie tuz przed twarza pikiniera. Pomorzec cofnal sie instynktownie, lecz miecz skoczyl za nim, niemal oparl sie czubkiem o grdyke. Katem oka ulowil jakis ruch. Nieco z boku jeden z jego ludzi wysuwal bron z pochwy. -Zostaw! - rzucil szorstko. Z trudem doliczyl sie pomiedzy szlachta dwoch tuzinow pomorckich knechtow. Jesli zacznie sie walka, wilczojarscy rozniosa ich na szablach. Twardokesek zasmial sie z falszywa dobrodusznoscia. -Niechze sobie pofolguje, nieboze, skoro jego los i tak przesadzony. Kopiennicki szarszun drzal i dygotal jak ogon weza, zanim uderzy. Pomorzec przymruzyl powieki. Wlasciwie zbojca mial racje. Pikinier nie pojmowal, co wydarzylo sie w nocy na tej gorze, lecz teraz ogien zgasl i swiat wracal w dawne formy. A skoro i tak wszystko zostalo przesadzone, mogli jeszcze zatanczyc. Jedyny rodzaj tanca, jaki rozumial. Znow zrobil krok w tyl, tym razem rozmyslnie, przyczajajac sie do ataku. Ostrze spiewalo w jego rece. -Precz! - Jakas kobieta przepychala sie pomiedzy cizba. Zbojca znieruchomial. Nie odstapil ofiary, lecz w jego twarzy pokazalo sie cos dziwnego. Cien leku? - pomyslal ze zdumieniem Pomorzec. Starucha szla spiesznie, podpierajac sie na kiju. U boku miala szable w czarnej pochwie. Nie zdziwilo go to. Pomiedzy zalnickimi szlachciankami niejedna nosila sie zbrojno, a i pomorckie niewiasty bywaly wojennego ducha. -Nie zbezczescisz ognia! - wysyczala wsciekle. - Nie pozwole splamic go krwia. -Zatem wypusc ich - zbojca nie odrywal wzroku od Pomorca - a wroca predzej czy pozniej. I wyrzna tych, ktorych dzisiaj nie dostali. -To prawda? - Kobieta odwrocila sie ku pikinierowi. Oczy miala zeszklone, wypelzle ze starosci. Nie dostrzegl w nich nienawisci, tylko wyczerpanie. Przez chwile mocowal sie ze soba. Mogl jej sklamac. Nie sadzil, zeby panowie szlachta naprawde mu uwierzyli, lecz po tym, co uczynila widmowa kohorta, wielu mialo dosc zabijania. Potrzebowali jedynie pretekstu, zeby pozwolic mu odejsc wolno. Ale przez te wszystkie zimy, odkad opuscil Wyspy Hackie, nigdy nie sprzeniewierzyl sie swemu slowu. -Oplacono nas - odpowiedzial powoli. - Przysiegalismy. Za plecami uslyszal jakis zdlawiony dzwiek. Jeden z jego ludzi - rudowlosy wyrostek o twarzy naznaczonej swieza rana - dygotal jak w febrze. -Pomorzec, a nie lze. Ot, dziwowisko - zakpil zbojca. - Rychlo i bydleta ludzkim glosem przemowia. Miecz przyblizyl sie znowu. Knecht zebral sie w sobie. Mial tylko jeden cios, zeby zabrac ze soba Twardokeska. Potem inni rozdziela ich, oslonia wodza. Lecz czasami bogowie przyzwalaja na to, co niemozliwe, wiec pikinier zamierzal przynajmniej sprobowac. -Nie! - Inny szlachcic, bardzo bogato odziany, wkroczyl miedzy nich. -Idz precz, Bogoria! - prychnal wsciekle zbojca. - Albo i sam oberwiesz. Szlachcic zmienil sie na gebie. Pomorzec sadzil zrazu, ze rzuci sie na towarzysza. Ale nie. Tylko wasy mu chodzily przez moment, jakby przezuwal obraze. -Nie trzeba nam tu... - odezwal sie pojednawczo. -Nie trza bylo bitwy rozpoczynac, jakes jej skonczyc nie umial - wdarl mu sie we slowo zbojca. Teraz juz nawet nie udawali, ze patrza na Pomorca. Twardokesek niby dalej trzymal go na sztychu, lecz pikinier mogl w kazdej chwili wytracic mu miecz z reki. Lecz za plecami wciaz czul swoich ludzi. Jesli uderzy, zaden z nich nie bedzie mial szansy. -Rozpoczalem - zaczal powoli szlachcic, a w jego twarzy powsciagliwosc walczyla o lepsze z uraza - bo lepszych ode mnie zbraklo. Bo sie rozbiegli po swiecie jako pchly na lisiej skorze. -Poczekac sie zdalo! - ryknal Twardokesek, teraz nie dbajac juz o nikogo i o nic. - Nie sluchac, co psi ujadali. A wy co? Jedno smarkaczowi durnemu daliscie sie podszczuc. Stara kobieta wychylila sie ku niemu. Kosmyk siwych, splowialych wlosow przywarl jej do twarzy, rozlupujac ja na pol. Wygladal jak zastala rana. -Nieradzic nic nie rzekl - wysyczala, pryskajac slina. - I nic wiecej nie rzeknie, bo zostal tam, w dole. Pomiedzy trupami. Twardokesek poszarzal, jakby mu ktos sypnal w twarz garscia popiolu. Kopiennicki szarszun w jego reku zachwial sie i wreszcie opadl ku ziemi. -Jakze tak? - zapytal slabo. - Czemu nie upilnowaliscie? Pikinier spostrzegl, ze co blizsi miedzy szlachta rozpraszaja sie i nieznacznie oddalaja od tych trojga, ktorzy wygladali teraz jak wilki wadzace sie nad padlina. Sam rowniez nie chcial sluchac - sa takie slowa, ktore zbyt gleboko zapadaja w pamiec, i tajemnice, za ktore trzeba placic za wysoka cene. Ale bal sie poruszyc. Nie chcial sciagac na siebie ich uwagi. -Pilnowac to wy go mieliscie! - huknela ze zloscia niewiasta, a wygasle wegle poczerwienialy i rozzarzyly sie na nowo. - Oka z niego mieliscie nie spuszczac. Nie na zmarnowanie go wam powierzylam. Zbojca opuscil nagle ramiona, zapadl sie w sobie. -Zbiesil mi sie - powiedzial cicho i jakby do siebie. - I uciekl. Jakoby sie szaleju opil. -Tak bez powodu? - naciskala kobieta. Twardokesek spojrzal na nia - zrazu nieprzytomnie, lecz jego spojrzenie zogniskowalo sie szybko, a na twarz wrocila zlosc. To nie jest czlowiek sklonny do niewczesnych zalow, pomyslal pikinier. I uzywa wscieklosci jak broni, wiec sprobuje zagluszyc nia wszystko. Nawet wyrzut sumienia. -Byl powod - zbojca hardo podrzucil glowa - ale miedzy mna i Nieradzicem. Nic wam do niego. Wam dosyc, ze tutaj stoje. Tu, gdzie mnie potrzebowaliscie. -Nie... - zaczela starucha. Jednak szlachcic byl szybszy. -To starczy - ucial twardo. - I wiecej swarow nie bedzie, poki mi jeszcze tyle sily w reku pozostalo, zeby miecz utrzymac. Bo jesli teraz zaczniemy kly szczerzyc i do gardel sobie skakac, rownie dobrze mozemy precz do domow sie rozejsc i czekac, poki nas Pomorcy jednego po drugim na kazn nie powioda. Twardokesek przygryzl warge i milczal. Stara patrzyla spode lba. -A z nimi co? - Zbojca skinal na Pomorcow. -Mnie ich dajcie. - Spomiedzy szlachty wysunal sie karzel w nogawkach koloru szafranu. Pikinier mial wrazenie, ze widzial go wczesniej przy ogniu. Blask plomieni kladl sie wowczas zlotem na powierzchni jego oczu. -Tobie? - Kobieta odwrocila sie ku niemu szybko jak atakujaca zmija. - A czymes ty sie nam zasluzyl, wesolku? Piesnia ucieszna? Czys moze na cytrze idacym na smierc przygrywal? Trefnis! - skonstatowal stary Pomorzec, patrzac na pstrokaty stroj niziolka. Nie wiedzial, co to moze oznaczac dla jego ludzi. Czy przydadza im teraz blazenskie czapki i beda oprowadzali po okolicy ku uciesze gawiedzi? Mogl to zniesc. Ale jego podwladni, zwlaszcza ci mlodzi, zapalczywi, ktorzy nigdy dotad nie zakosztowali niewoli, nie beda cierpliwie czekac okazji do ucieczki. Wystarczy kilka przesmiewek, pare zgnilkow, plwocina na twarzy i rzuca sie na przesladowcow, niepomni na ostrza. -Mozem sie zasluzyl, a moze i nie. - Wesolek usmiechnal sie kpiaco. - Ale to wam powiadam, ze zadbam o nich - machnal reka ku pomorckim knechtom i pikinier poczul, ze wlosy podnosza mu sie na glowie z nieokreslonej zgrozy. - Jako pani matka o nich sie zatroszcze. I nikomu nie juz stana na drodze. Stara niechybnie sprobowalaby cos wiecej rzec, ale szlachcic powstrzymal ja. -Niech i tak bedzie - rzekl szybko. - Tedy skonczone. -Jam jeszcze nie skonczyla. - Kobieta wyprostowala sie sztywno i wbila wzrok w zbojce. Przez jej twarz przebiegl grymas bolu i dopiero to uswiadomilo Pomorcowi, jak bardzo jest wiekowa i zmeczona. - Teraz zejdziecie ze mna w dol. Pomiedzy umarlych. * * * Zbojca nieraz bywal na pobojowiskach. Ba, obdzieranie trupow stanowilo czesc jego profesji, poniekad te bardziej przyjemna, bo po smierci nawet najbardziej zajadli pacholkowie nie odgryzali sie tak zarliwie, jako za zycia. Jednak to, co zobaczyl w glebi Gardla, pragnal jak najrychlej wyrzucic z pamieci.Nie chodzilo o mnogosc scierwa - smierc zwielokrotniona pozostawala jedynie smiercia. Nie o slady ciosow i uklady cial, po ktorych rozpoznawal niechybnie kolejne akty walki, jaka tu stoczono. Kiedy szedl przez martwe, jalowe pole, nad ktorym nie obudzil sie jeszcze brzask, czul sie, jakby zstapil do Issilgorol, gdzie wszelkie swiatlo wsiaka w szary piach. Za to jego mysli budzily sie i powracaly obrazy, uspione podczas tych czterech dni wedrowki na Rogobodziec. Zlociszka. Nagie ramiona, jedrna, niemal dziecieca skora polyskujaca w blasku pochodni, kiedy na dziedzincu przed kamienica plonie wiedzma. Nieradzic. Wyplowiale od slonca wlosy, rece i nogi niezgrabne ta pierwsza mlodoscia, kiedy kazda czesc ciala. zdaje sie nie pasowac do pozostalych. Pleskota, Bogoria i reszta szlacheckiej gawiedzi, co teraz spoglada ku niemu zachlannie, bo wreszcie moze go dosiegnac, zmusic, zeby zaplacil za wszystko - za to, co nigdy nie bylo jego wina, rowniez. Za slowa, ktore zostana wypowiedziane, oskarzenia, jakim wkrotce przyjdzie stawic mu czolo. Dalej Cherchel, Wekiera, Chasnik. Klamstwa tak skomplikowane, ze niebawem bedzie mogl w nie, jak w niewod, lowic ryby po stawach. A na koniec Kozlarz, zagubiony we wlasnej zgubie. Brodzil pomiedzy trupami, samotny jak czapla posrodku moczaru. Kiedy wyruszal ze Starozrebca na te szalona wyprawe, nie przypuszczal, ze tak wlasnie sie skonczy. Ze rownie dotkliwie przyjdzie mu zaplacic za przeblysk uczciwosci - bo nie szlo wszak o zwierzchnictwo nadane mu z woli jasnie ksiecia pana, lojalnosc wobec Bogorii ani zadne inne szlacheckie bzdury - wzgledem jasnowlosego niedorostka. Sam nie wiedzial, co go podkusilo. Nikt mu przeciez noza do gardla nie przykladal. Droga na Polwysep Lipnicki stala otworem. Skarbczyk kaplanow Bad Bidmone byl o wyciagniecie reki i wabil jak ladacznica ustrojona na jarmark. Tylko jego nagla zacma ogarnela. Jakby pierwszy raz w zyciu zapragnal udowodnic swiatu - tym chudopacholkom, holyszom, co we dwoch siadali na sterana kobyle i lyzka, dobyta zza cholewy zarli grubo tluczona kasze - ze jest kims, kim nigdy nie byl. Pleskota trzymal sie niedaleko, zaledwie o dwie dlugosci konia od zbojcy. Stary szlachecki sluga przyklekal, zagladal rannym w twarze, obracal trupy. Ale na herszta z Przeleczy Zdechlej Krowy ani spojrzal. Jakby go tu wcale nie bylo. Babka postepowala tylem, prowadzona pod lokcie przez dwoch pacholkow. Zbojca nie pojmowal, jaka sila pcha ja naprzod: bitwa trwala od rana, a przy ogniu w kapliczce nikt z walczacych nie znalazl wiele wytchnienia. Zdazyl jednak poznac ten kraj wystarczajaco dobrze, aby wiedziec, ze wyczerpanie jej nie powstrzyma. Bedzie szla naprzod, chocby na czworakach. Poki nie znajdzie Nieradzica. Brnal przez ciemnosc. Ksiezyc zniknal i w gorze nie swiecily zadne gwiazdy. W niezmierzonym mroku chwilami chwytal go niski, zwierzecy strach, ze swit nie wstanie nad tym ponurym polem, zawieszonym pomiedzy swiatem zywych i martwych. Nie wczesniej, niz znajda Nieradzica. A kiedy wreszcie sie tak stalo, zbojca cofnal sie o dwa kroki, zeby nie patrzec na plamy, ktore w swietle pochodni byly czarne jak smola. To bylo milosierne ciecie - ostrze zahaczylo o szyje i weszlo az po bark, niemal odwalajac go wraz z ramieniem. Twarz pozostala nietknieta. Nie stratowaly jej konie, nie pokrylo bloto. Mogl wiec zajrzec w oczy, ktore teraz byly nieruchome i pelne deszczu. Niebo napieralo na zbojce, niskie i ciemne jak okopcona pokrywa garnka. Bal sie, ze lada chwila runie mu na glowe. Zatem wszystko sie skonczylo, pomyslal. Nie bedzie zadnych wyjasnien, rozgrzeszen ani obietnic. Lecz zaledwie uczynil kilka krokow, babka poderwala glowe i wychylila sie ku niemu gwaltownie - zapowiedz tej drapieznej plynnosci dostrzegal czasami w gestach Nieradzica, choc na razie wciaz skuwala go mlodziencza niezdarnosc. -Stoj! - zazadala stara, siegajac ku niemu obnazona szabla. - Zycie za zycie. Zatrzymal sie w pol kroku. Nie zaskoczony, bo przeciez spodziewal sie tego, odkad ze zbocza Rogonoszy ogarnal pole bitwy. Nie zrezygnowany, choc nie zamierzal walczyc. Po prostu spokojny. Szlachta stloczyla sie wokol. Nikt jeszcze nie wyciagnal szabli. Zanadto sie bali. Zerkali tylko po sobie niespokojnie, czekajac, kto pierwszy uderzy. -Kleknij! - rozkazala staruszka. Usluchal w otepieniu. To pole rzadzilo sie wlasnymi prawami. Nie usilowal ich pojac. Kobieta przygladala mu sie, z glowa przechylona na ramie. -Nie dbam, co bylo - odezwala sie w koncu. Nie krzyczala, lecz jej glos niosl sie szeroko ponad polem bitwy, docieral do zywych i rannych, a nawet tych, ktorzy wedrowali juz mozolnie ku chlodnym salom Issilgorol. - Nigdy nie zapytam. Ani ja, ani nikt inny. Ale teraz jestes nasz. Kupiony krwia. Rozumiesz, zbojco? Skinal glowa. Na nic wiecej nie zdolal sie zdobyc. A kiedy uniosla szable, bez slowa pochylil glowe, odslaniajac kark. Ostrze spadlo na ramie, uderzylo tak mocno, ze zakolysal sie i niemal upadl. W tej samej chwili cos zimnego otoczylo mu szyje. -Zycie za zycie - powtorzyla babka. - Krew za krew. Obys okazal sie jej godny, zbojco. Potem odeszli, jedno po drugim. W ciszy. Zostawili go samego z trupem Nieradzica i jego ryngrafem na piersi. Z wilgotnej ziemi bil chlod. Wreszcie ktos tracil go w ramie. Bogoria. -Juz czas - powiedzial cicho. - Pogrzebiemy go. * * * -Czys ty do reszty z durna zszedl? - Rozjuszony Wekiera darl pazurami powierzchnie lawy, nie baczac, ze drobne drzazgi wchodza mu pod skore. - Czys calkiem zdurnial?Jedynie Cherchelowi zawdzieczali, ze maja gdzie przytulic glowe. Swit bowiem wciaz opoznial sie, jakby slonko nie chcialo zaswiecic ponad skrwawiona ziemia. Lecz mimo ciemnosci bard wyprowadzil wozy z pobojowiska i rozstawil oboz. Nie byl ani obwarowany, ani przesadnie porzadny, ale dawal schronienie wszystkim, ktorzy zdolali przezyc. Poszczerbione tabory sciagnieto w wydluzony owal, wewnatrz ktorego kryly sie resztki wozakow. Nikt nie swietowal. Ludzie tloczyli sie w ciemnosci wokol ognia i przywierali do siebie, zeby odegnac strach. Twardokesek i jego towarzysze przylgneli w najwiekszym furgonie. Mieli tu poslania, swieze odzienie i - nade wszystko - mnostwo mocnej gorzalki. A potrzebowali jej teraz jako nikt na swiecie. -Skadzeby znowu. - Chasnik prychnal. - On po prostu do lepszych od siebie przystal. Wymienil mozolna grasantke na trakcie na pieczone golabki z herbowego talerza. Czy nie tak, Twardokesek? -At, milczalbys lepiej, zamiast plesc, co slina na jezor przyniesie - zachnal sie zbojca. - Jakie herby? Jakie golabki? Ledwom szyje zdolal uniesc. -Razem z ryngrafem ze szczerego srebra - wypomnial szydliwie Chasnik. - Powinszowac szczescia. Twardokesek instynktownie dotknal wizerunku Bad Bidmone na piersi. Metal wional chlodem. -Nie takie lupyscie z pola zebrali - zaczal obronnym tonem. Nikt nie zaprzeczyl, bo tez istotnie, komilitonowie jego nie proznowali, kiedy on na darmo czas mitrezyl na pogwarki z zalnickim ksieciem. Tym razem jednak nie chodzilo wylacznie o lupy. -Ty durniu - odezwal sie z cicha Cherchel. - Ty imbecylu nieszczesny. Ona cie przyjela do rodu. Przez chwile zbojca trwal w bezruchu, zbyt wstrzasniety, zeby wybuchnac potokiem zlorzeczen. -No i co? - Szarpnal mocno lancuchem od ryngrafu, jakby chcial sobie kark na pol rozczlonkowac. - Co, nibym sie w pana przedzierzgnal od kawalka zelezstwa? Ale nawet we wlasnych uszach nie zabrzmial przekonujaco. Cos sie tutaj zmienilo, na tym posepnym polu, choc sam nie wiedzial jeszcze co. -Teraz juz jestes ich - podjal matowym glosem Cherchel. - Caluski, z sadlem i kosciami. Nie rozumiesz, glupi? To sie nie odmieni, nie da cofnac. Mozesz stad uciec, zdradzic ich i sprzeniewierzyc sie na tuziny sposobow, ale dla nich zawzdy pozostaniesz swoj. Przesiakniety wilczojarskim smrodem jak swiniopas wonia wlasnego chlewika. I on pojdzie za toba, chocbys zawedrowal az tam, gdzie morze zestala sie z ziemia. Bo sam z siebie rozumiesz, ze to sluszne. Oplacili cie. Krew za krew. -A bodajbys zdechl! - Zbojca poderwal sie, jakby go cos znienacka w zadek ubodlo. - Co kraczesz, kiejby kruk nad scierwem? -Bos ty juz, Twardokesek - Skalmierski minstrel usmiechnal sie polgebkiem - calkiem dobrze niezywy. I smierddzisz tez jakby z trupia. Koncept byl mierny, lecz w normalnych czasach wybuchliby smiechem. Teraz nikt nawet nie wzruszyl ramionami. -Ja zrazum gadal - rozdarl sie raptem Wekiera, ktory wprawdzie myslal wolno, lecz od raz powzietej mysli z trudem sie dawal oderwac - ze z tego spoufalenia ze szlachta nic dobrego dla nas nie przyjdzie! Po co nam to wszystko? - machnal reka w kierunku ciemnosci, wyzierajacej przez rozciecie namiotu. - Po co nam ta bitwa? Skarb mielismy rabowac. -Ano wlasnie - odezwal sie przeciagle Chasnik. - Skarb. Cherchel opuscil glowe i bardzo starannie wygladzal sfatygowane piorko u kolpaczka. Wekiera, przeciwnie, wodzil wzrokiem od zbojcy do pomorckiego grasanta i z powrotem. Niby nie kwapil sie wszczynac klotni, ale tylko czekal, az tamci skocza sobie do oczu. -Co skarb? - Twardokesek wyzywajaco odal wargi. - Tak cie srebro przypililo? -A przypililo. - Chasnik podjal wyzwanie. - Bo mysmy sie z toba nie po zaszczyty zeszli i nie na wojowanie, ale po zdobycz. To ja sie ciebie, Twardokesek, zapytuje, co z naszym skarbem. -Niby co ma byc? - Zbojca sie naburmuszyl. - Czeka. Pomorzec zacisnal rece na krawedzi lawy. -Masz mnie za glupca? - zapytal ze zlowieszczym spokojem. - Nie wiem, co sobie w durnym lbie uroiles, ale tys juz nas raz w pole wywiodl, Twardokesek. Na Przeleczy Zdechlej Krowy. Wiec ciebie przestrzegam, ze tym razem nie ujdziesz zywy, ze zrabowanym skarbczykiem na plecach. Bo bede tuz za toba. Wystarczajaco blisko, zeby ci noz miedzy zebra wsadzic. -Wiec moze zaraz sprobujesz? - Zbojca wychylil sie w przod. - Po coz z uciecha czekac? Chasnik zmruzyl oczy. Twardokesek nie pamietal go w bitwie. Nie poszedl na szczyt Rogonoszy, do ognia - tego zbojca byl pewien. Ale co robil wczesniej, kiedy jego rodacy wykruszali sie pod strzalami kusznikow Zlociszki? Co czul, kiedy tabor wszedl w kolumne pikinierow? -Mozesz go zadusic, Chasnik - rzucil lekko Cherchel, wciaz bardzo zajety uladzaniem kolpaczka. - Wekiera ci dopomoze i we dwoch wydolicie. Jeno kto nas pozniej do kaplanskiego skarbu zawiedzie? I jakim sposobem zamierzacie uciec, jesli rozejdzie sie wiesc, zescie zaszlachtowali zbojeckiego hetmana? -A mnie to za jedno - wycedzil przez zeby Chasnik. - I tak nas nie zaprowadzi do skarbu. Nigdy nie zamierzal. -Wszak... - usilowal wtracic Twardokesek. -Mielismy ciagnac na Polwysep Lipnicki! - wydarl sie Wekiera. - Sames nam to przyrzekal, lgarzu stary! I gdzie ninie jestesmy? W jakichs chaszczach, goli i bosi jak wprzody. -On nas tam wcale nie zamyslal prowadzic. - Skalmierski minstrel krecil w palcach pasmo wypelzlych wlosow. - Chcial jeno fortelem wojsko Kosciejowi wydrzec, a i nam we lbach zamacic. -Bo to nie moment sposobny! - zakrzyknal zbojca. - Zanadto sie tam teraz luda kreci! -Przeciwnie. - Pomorzec wykrzywil sie niemilo. - Wszakes gadal, ze wojsko cale za Bogoria poszlo. Ksiecia nie masz, ani zwajeckich kniaziow, ani szlacheckiej halastry. Nic, tylko isc i krasc. -Jeno ze jemu sie honorow zachcialo. - Cherchel zaniosl sie suchym, nieprzyjemnym smiechem. - Herbow, sztandarow i surm pozlocistych. Wekiera zwarl swoje potezne lapska na trzonku jesionowej palki. -To takis ty, Twardokesek? - Glos mu sie lamal ze wzburzenia. -Obcych nad swojakow przedkladasz? Nas na rzez przywiodles, coby tamtych wyratowac? A czemu niby oni tobie blizsi? Dla tych zaszczytow marnych? Dla chwaly zbojeckiego hetmana? -Nie - znow odpowiedzial Cherchel. Wciaz siedzial spokojnie, jakby zupelnie nieswiadom jawnej wscieklosci Wekiery i napiecia Chasnika. - Z powodu dzieciaka. Twardokesek zacisnal zeby. Milczal. Dziwne, lecz klamstwo nie chcialo mu przejsc przez usta, choc wczesniej nie miewal z tym przesadnych klopotow. -I co z tego? - Wekiera grzmotnal palka w ziemie. - Ilu takich przez Przelecz Zdechlej Krowy przeszlo? Ilu gardlo dalo pod katowskim ostrzem albo gdzies popod plotem w cichosci zdechlo? Za nimis przez pol swiata nie biegal! -Nie - powiedzial Cherchel. - Ale oni widzieli w nim zboja, nie bohatera. - Raptem podniosl wzrok na herszta i usmiechnal sie kacikami ust. - Marzenia to niebezpieczna rzecz, Twardokesek. Mozna sie w nich ze szczetem zagubic. Wekiera obrocil sie ku niemu, skonsternowany. Cherchel nie wzial broni, skonstatowal nagle zbojca. Owszem, wciaz nosil pas, naszpikowany malymi ostrzami niczym kasza szperka. Ale kordzik i miecz zostawil precz. Zatem nie kwapil sie do walki. -Czego chcesz? - zapytal wprost, swiadom, ze Wekiera podazy za kamratem: zanadto przywykl ufac jego sadom, zeby sie teraz zerwac z powroza. Bard uniosl brew, udajac rozbawienie. -Jako i wszyscy: klejnotow, dostojenstw, dziewek i mnostwa gorzalki. Ale zadowole sie rowniez nadaniami z laski jasnie ksiecia pana i jakas suta arenga. Byle na poludniu, gdzie ludzie zapijaja niesmak zacnym winem, a nie ogorcowym kwasem. -Nadaniami? - powtorzyl przeciagle Pomorzec. -Ano, zda mi sie, ze kiedy Kozlarz umosci sie na kniaziowskim stolku - odparl z powaga Cherchel - jego zausznicy nie poprzestana na ogorcowym kwasie. Teraz i Twardokesek nadstawil ucha. Zerknal ukradkiem na barda, rachujac w duchu, czy ten przypadkiem nie kpi z niego bezwstydnie. -Pomysl, Chasnik - ciagnal niezrazony minstrel - ile damy rade wywiezc z Polwyspu Lipnickiego? Tobolek srebra na plecach? Woz? Dwa wozy? Mielismy tyle i wprzody, a z wiatrem poszlo. -A co ja, niby, bankier, zeby zlocisze w mieszku trzymac? - zarechotal Wekiera. - Niechze lepiej, niebozeta, w swiat ida, wesolosci czlekowi przedtem przyczyniwszy. - Rozejrzal sie po kamratach, szukajac w ich twarzach aprobaty. Pomorzec milczal jednak. Cherchel wygial kpiaco kaciki warg. -Tyle ze zabawa mniej przednia, kiedy w krzyzu lupie oraz w stawach strzyka. I tak mnie sie zdaje, ze czas sie o miejsce zaciszne zatroszczyc. Pierzyne naszykowac, zapiecek cieply, mleka kwasnego garniec. -To babe se znajdz! - wrzasnal ogromny zboj. - Zawzdy, jak cie na nowa babe spiera, zaczynasz o gaciach, chatach i piernatach gadac. Idz, wygrzej gnaty, predko ci sie znudzi. Dotad tak bywalo i nigdy sie nie zmieni. Cherchel obracal w palcach sfatygowany kolpaczek. -Moze i nie - przytaknal wreszcie. - Lecz tutaj nie w babie rzecz... -Nie w babie? - Wekiera prychnal, az mu slina trysnela z geby, plamiac stol. - Przyznajze sie uczciwie, nie masz zadnej na oku? Cherchel znow zwlekal z odpowiedzia. Twardokesek przypomnial sobie metnie, ze mowiono mu o jakiejs niewiescie, ktora obronila furgon przed jezdzcami z widmowej kohorty. Nic dziwnego, ze minstrel krecil sie i wiercil, jakby mu podlozono wegli pod zadek. Ostatecznie w kazdej chwili mogl mu ktos sprzatnac te osobliwosc sprzed nosa. -Czyli masz. - Potezny zboj pokrecil z przygana glowa. - To se pouzywaj, skoro musisz. Ale pozniej. Kiedy sie uwiniemy ze skarbem. -Rzecz w tym - podjal Cherchel, zupelnie jakby nie slyszal wywodu Wekiery - ze teraz, skoro wilczojarscy przyjeli Twardokeska za jednego ze swoich, mamy do zdobycia znacznie wiecej niz garstke blyskotek... -Naprawde w to wierzysz? - przerwal mu Chasnik. - Za Wezymordem stoi Zird Zekrun. I pierwej sie caluska ziemia Pomortu znow na dno morza obroci, nizli on odda to, co raz wydarl Bad Bidmone. Tutaj nie ma zwyciezcow, Cherchel, tylko gromada trupow. -Moze tak byc - przyznal minstrel. - Lecz dzisiaj widzialem widmowa kohorte, jak walczyla pod przywodztwem smiertelnika. A to znaczy, ze moce sie budza i nie wiedziec, co jeszcze przyjdzie nam... -On ich nie umie powsciagnac! - wykrzyknal zbojca, niezdolny dluzej milczec. - Jest jak skorupa, wydrazony i pusty w srodku. Nic nie pamieta. Moze nawet nie chce. -A czego oczekiwales? - Minstrel splotl dlugie, delikatne palce. - Ze wejdzie w taka moc, a potem otrzasnie sie z niej jako burek ze sniegu? To sie nie uda, Twardokesek. Nigdy sie nie udaje. I tylko dlatego Kozlarz moze zwyciezyc. - Wbil wzrok w Chasnika. - Jesli otworzy sie na moce bez reszty, niczego nie chowajac dla siebie, i stanie sie szalony jak cala kohorta. Wekiera czknal. On jeden sposrod zbojcow smialo pociagal z gasiorka. Pozostali stronili od trunku, ledwo maczajac usta. -Czy... znaczy sie... na dobre... rozum postradal? - wykrztusil. -Za normalny to on i wprzody nie byl - burknal zbojca. -Nie masz juz Kozlarza. - Cherchel rozsmarowywal plame wina na blacie. - I pewnikiem nigdy nie bedzie. -Pies z nim tancowal! - Wekiera walnal kubkiem w lawe. - Niechze sie, jeden z drugim, powyrzynaja do woli. Mnie to za jedno. Srebra jeno chce kapke. Nic wiecej. -A ja chce wiecej - oznajmil Cherchel. - Chce posiadlosci nielichej, sluzby w karmazynowych kabatach i zeby sie przede mna mieszczanki w pas klanialy, kiedy na rynek wjade. -I baby w kazdej kamienicy, co przy tym rynku postrojona. - Wekiera zarechotal sprosnie. Nikt sie do niego nie dolaczyl w wesolosci. Chasnik ponuro wpatrywal sie w deski wozu. Cherchel przebieral palcami po krawedzi blatu. Twardokesek postukiwal kubkiem w kostki zacisnietej piesci. -Ja sie na pana nie nadam! - Wekiera poderwal sie z lawy i wsciekle kopnal miske, ktora smiala przed nim wyrosnac. - Kudy mi w kontuszu chodzic, z kadzielnicy we swiatyniach dac sie odymiac? Jego towarzysze milczeli roztropnie, bo i trudno bylo w zywe oczy przeczyc. Wiedzieli, ze Wekiera, potomek ladacznicy i wychowanek zebraczego bractwa, nie znajdzie uznania w oczach zalnickiej szlachty. Wystarczy, ze stanie w progu - potezny, przygarbiony pod niedzwiedzim futrem, z nieodlaczna palka z jesionowego drewna. Nie beda chcieli sluchac jego zmijogorskiego dialektu, w ktorym nieodmiennie pobrzmiewala chlopska chciwosc i malodusznosc. -Zatem to tak - rzekl powoli Wekiera, kiedy cisza przedluzala sie nadmiernie. - Tacyscie, kamraci. Twardokesek spial sie, zeby w czas uskoczyc na bok. Obawial sie, ze rozwscieczony grasant rzuci sie na niego, wyluskawszy sposrod pozostalych glownego sprawce swych nieszczesc. Lecz nie. Wekiera gapil sie na nich dlugo i bez slowa, a potem splunal na ziemie. -Tobie sie tylko, Cherchel, dziwuje - powiedzial - bom mial cie za poczciwszego od reszty. Alem widac zbladzil, i nie w tej jednej rzeczy. Tak i czas isc. Obaczym jeszcze, ktory z nas sie omylil. Ze starego nawyku skinal im glowa i zeskoczyl z wozu w mrok. Po twarzy Skalmierczyka przebiegl dreszcz: trzymal sie z Wekiera od tuzina zim z okladem i choc Twardokesek nie rozumial przyczyn ich zazylosci, musial przyznac, ze nigdy dotad sie prawdziwie nie poswarzyli. -A z nami jak bedzie? - zapytal herszt. -Sam nie wiem - odparl Chasnik, powstajac. - Jedna rzecz pewna. Mus nam sie teraz na spoczynek ulozyc, jesli chcemy choc odrobine snu przed switaniem uzyc. Bywajcie, kompani. -Zostanie - oznajmil z usmiechem Cherchel, kiedy kroki Pomorca przycichly na majdanie. - Lecz bacz, Twardokesek, bys mu sie w nowym oszukanstwie nie ujawnil. I nie jemu samemu zreszta. Odtad bedziesz stapac pomiedzy ostrzami. -Czy i twojego mam wsrod nich wygladac? - zapytal zbojca. -Nie. - Cherchel nasunal na czolo kolpaczek z niebieskim piorkiem. - Jeszcze nie teraz. Zbojca sie zasmial. Glosno i bez radosci. -Skadze ta laskawosc? Minstrel wygial kpiaco wargi. -Bom ciekaw. - Poniewaz jednak zbojca nie rzucil jednej z kasliwych uwag, jakie nieodmiennie pozwalaly im zapomniec o trudach tego swiata, dodal po chwili powazniej: - Jak myslisz, Twardokesek, dlaczego Lusztyk waruje w Ksiazecych Wiergach u boku twojej smarkuli? Dlaczego Chasnik snuje sie po obozowisku niczym wsciekl pies, nie wiedzac, kogo ukasic? Bo udala ci sie, Twardokesek, osobliwa rzecz. Bo mozemy cos jeszcze sprawdzic. Cos zmienic. Wyjsc poza to, czym sie stalismy na Przeleczy Zdechlej Krowy. Ten jeden, jedyny, ostatni raz. -A Wekiera? Cherchel zarechotal grubo. -Czego moze dopiac Wekiera? W co sie zmienic? W trzonek od motyki? Zbojca rowniez chcial sie zasmiac, lecz wesolosc naraz zamarla mu w gardle. Nie sadzil, aby kamraci pokladali w nim wieksza wiare niz w ogromnym, ociezalym Wekierze. Owszem, chodzili za nim, bo mial dryg do grasantki i krzepe w lapie nielicha. Ale w grze, ktora tutaj rozpoczal, zaden z nich nie stanie po jego stronie. Nie uszanuja go, chocby mu ziemia pod butami kwieciem zakwitla. Jeszcze w gebe napluja, jesli zanadto nad reszte wyrosnie. Byl zbyt zmeczony, by zlic sie dalej i wsciekac, lecz wiedzial, ze zapamieta sobie te chwile. Potrzasnal glowa. Odchrzaknal. -Czas na mnie. - Cherchel stal w rozcieciu plachty furgonu. Za nim niebo jasnialo nieznacznie. - Zwlaszcza ze na ciebie ktos wciaz czeka. Zbojca wychylil sie mimowolnie, zeby zerknac za plecy kamrata i na majdanie przed wozem dostrzegl nieruchoma, cierpliwa sylwetke Pleskoty. Zaklal szpetnie. Lecz wstyd mu sie bylo cofnac. * * * -Babka wybaczyla - Pleskota stal wyprostowany i patrzyl smiele, tak ze tylko lekkie poddanie glowy w przod i palce, nieustannie mnace czapke, swiadczyly o wzburzeniu - tedy i ja na was nastawac nie bede. Ale chadzac za wami wiecej nie chce. Bobym nie zdzierzyl. I tyle wam jeno rzec chcialem. Prosto w oczy. Zebyscie wiedzieli, ze nie z plochliwosci precz ide i nie dla wlasnej wygody.Zbojca odwrocil wzrok. Nauczyl sie polegac na starym szlachcicu i szczerze cenil jego przywiazanie. Ale zatrzymywac go ani chcial, ani mogl. Wciaz czul na rekach ciezar ciala Nieradzica. -Dokad pojdziecie? - zapytal w koncu, swiadom, ze ostatni raz tak mowia ze soba, bo jesli spotkaja sie jeszcze, moga miedzy nimi blysnac ostrza. -Do domu. - Pleskota przeczesal palcami szpakowate wlosy. - Synaczka trzeba panu podkomorzemu odwiezc. Juz go teraz slugi do kolebki klada. Pomieszalo mu sie w glowie, pomyslal ze zgroza zbojca. Ze zgryzoty biedak oszalal. Widac stary szlachcic spostrzegl konsternacje zbojcy, bo wyjasnil lagodniej: -Rytara. Tego, ktory w Wezymordowym regimencie sluzyl. Zbojca nie zdolal nad soba zapanowac. -Co? - syknal zduszonym glosem, tlumiac slowa, ktore niemal juz czul na jezyku. Pleskota siegnal szybko do rekojesci szabli, jednak zanim jej dotknal, cofnal reke i szarpnal sie za wasy. Przestapil z nogi na noge. -Cos wam rzekne, mosci Twardokesku - powiedzial plaskim tonem, jakby wbrew sobie - przez wzglad na dawne czasy. Jesli sprobujecie teraz powstrzymac tych, ktorzy dzwigaja z pobojowiska krewnych i druhow, narod rozniesie was na ostrych. Jako sie wam slusznie nalezy - dokonczyl sucho i wyszedl bez pozegnania. Zbojca wsparl sie rekami o blat i trwal tak chwile, pochylony. Ze zmeczenia krecilo mu sie w glowie, a jednak cos go necilo, pchalo naprzod. Zebral w garsc delie - karmazynowa, przybrana sobolowym futrem, ze srebrnymi guzami i podszewka haftowana w srebrne gwiazdki. Material byl ciezki, gladki, ale wlasnie w takich lubowala sie Zlociszka. Kiedy narzucil plaszcz na ramiona, przez chwile zdawalo mu sie, ze czuje jej zapach, te oszalamiajaca, niesamowita mieszanine mlodosci i buty, ktora sprawila, ze przez moment jej pozadal. Ale juz nie teraz. Tutaj stanowila wylacznie zawade. Jednakze wciaz czul ja przy sobie, maszerujac przez bitewne pole. Kpiace uniesienie brwi, kiedy spogladala na niego, umoszczona posrodku ich malzenskiego loza. Wlosy, czepiajace sie jego zarostu jak delikatna, jasna przedza. Cieply klebek, co przywieral mu do plecow posrodku nocy. Ani zgadywal, dlaczego wspomnienia ogarnely go wlasnie teraz. Owszem, wsrod smierci, ktora wychylala sie z kazdej bruzdy i spoza kazdego kamienia, ludzie lgneli lapczywie do zycia i szukali wszelakiej otuchy, jaka mozna znalezc w mroku i ciszy. Slyszal zduszone okrzyki, unoszace sie spomiedzy wozow i wsiakajace w wilgotna, poranna mgle, a poprzez zarosla i metny opar poblyskiwaly gdzieniegdzie watle ogienki. Tyle ze sam jakos nie potrafil przylaczyc sie do pijanego karnawalu, ktory mial sie lada chwila rozpetac. I nie obchodzilo go wcale, czy wozacy beda pozniej z niego kpic, ze nazbyt zniedoleznial, zeby uczcic wlasne zwyciestwo. Bo kiedy szedl przez cme, a pasma mgly zwijaly sie po jego bokach jak wstegi, w ciemnosci zwidywala mu sie znajoma, drobna postac. Wrazenie bylo tak nieodparte, ze slyszal trzask galazki pod butem, mlasniecie blota pod podeszwa - i wbrew wlasnemu rozumowi odwracal sie, spodziewajac sie dojrzec kolpaczek z rysiego futra i kabat z trawiastej kitajki. A potem, sam nie wiedzial, jak dlugo stal w mroku, gapiac sie przed siebie bez jednej trzezwej mysli. I nie rozumial tez, jak w koncu odszukal przybocznych mosci Oczarzyny, pani na Uludnie i Miecznicy. Nikt go tam nie wyczekiwal ani nie wital zyczliwie. Wiesc o niezwyklym postepku babki musiala sie jednak rozejsc szeroko wsrod czeladzi i szaraczkow, bo rozstapili sie przed Twardokeskiem - opornie, acz bez wstretow. Twarz chlopaka w kolebce byla bielsza od altembasu, jakim ja wyscielono. Policzki zapadly sie, upodabniajac oblicze do obciagnietej skora czaszki. -Wyzyje? - zagadnal zbojca. Babka delikatnie odgarnela kosmyki z czola chlopca. -W boskich to teraz rekach - odparla ze spokojem. Zdazyla juz obmyc sie z krwi i przebrac w niewiescia suknie. Pod oslona wdowiej krepy, nieprzybranej zadna zywsza ozdoba, jej postac wydawala sie jeszcze bardziej lamliwa. W lewej rece sciskala modlitewne paciorki i widzial wokol zacisnietych warg nieznaczny rys rozpaczy. Nic wiecej nie dalo sie wyczytac z jej twarzy i zbojca byl pewien, ze pierwej kamienie zaplacza nizli ta kobieta. Twardokesek przeniosl wzrok na rannego. Byl kilka zim starszy, lecz jego rysy, zarys ust, kontur oka, stanowily lustrzane odbicie twarzy Nieradzica. Syn podkomorzego. Najstarszy, pomyslal tepo. Pleskota, naszykowany juz do drogi, wystapil spomiedzy czeladzi i wpatrywal sie w zbojce wyczekujaco. Twardokesek chcial cos rzec, lecz nie znajdowal slow, ktore moglby cisnac tym ludziom w twarz, zeby rozproszyc milczenie, jakim postanowili go dzisiaj pokarac. Zrobil wiec cos zupelnie innego. Gwaltownym ruchem zerwal z ramion delijke i rzucil ja rannemu na piers. Na karmazynowym suknie zablysly srebrne gwiazdki. Tak wiele czasu minelo, odkad zobaczyl je w reku Szarki na zapylonym Placu przed swiatynia Fei Flisyon. Lecz dzis chcial blysnac nimi podkomorzemu w oczy, zeby szlachcic zrozumial dobrze, z czyjej laski i za czyim pozwolenstwem odzyskuje syna. -Nie umiecie sobie jednac przyjaciol - rzekla cicho babka. -Ano nie umiem - odpowiedzial zbojca, myslac o dziewczynie ktora podarowala mu plaszcz. W swiecie przedksiezycowych mocy za wszystko naznaczono cene, nawet za te suta, srebrna i karmazynowa wspanialosc. On swoja wlasnie zaplacil. Teraz nadchodzila jej pora. Rozdzial czwarty Przy brodzie nad Hnetka napatoczyli sie na dluga kawalkade wozow. Zlociszka przysiadla na przydroznym kamieniu, zaufanemu pacholkowi pozostawiajac targi z lodznikiem. Ogarnela ja raptowna bezsila. Nasunela glebiej kaptur na glowe i zagryzla rekawiczke, zeby stlumic szloch. Nigdy dotad nie czula sie tak slaba i nienawidzila tej ckliwosci, ktora nachodzila ja bez ostrzezenia i bez przyczyny.-Jesli to skutek swietego matrymonium - wymamrotala pod nosem - bodajbym wcale nie wychodzila za maz. -Czas na nas, panienko - mruknal starszy ze slug. - Przewoznik nie chce czekac. Pozwolila, by pomogl jej powstac i za lokiec poprowadzil na poklad. Wlasciciel, krzepki mlodzian o wystajacej grdyce i policzkach porosnietych rzadka, jasna szczecina, odpedzil kulakiem przygarbiona babine we wzorzystej chustce. -Ile daliscie? - zapytala dziewczyna. W glebi duszy wcale jej to nie obchodzilo. Jestem chora, pomyslala w panice. Jestem bardzo chora. -Po cwierci za czleka i tylez samo za konia - oznajmil z duma sluga. -Ile?! - Zlociszka stanela jak wryta tuz przed pomostem, do ktorego przycumowano prom. -W druga strone po dwakroc tyle bierze - usprawiedliwil sie niepewnie pacholek. - A jesli ktos zasobniejszy, to i calego grosza potrafi utargowac. -Grosza? - glos Zlociszki wzniosl sie do pisku. Przewoznik wsparl sie na wiosle i spojrzal na nia bezczelnie. Zlociszka poczula nagly przyplyw sil. Wlasciwie od nastepnej przeprawy dzielilo ich zaledwie pol dnia drogi, a ten zachlanny cham naprawde zaslugiwal na nauczke. -Panienko, dalej jest jeszcze gorzej - odezwal sie cicho sluga. Caly gosciniec zatloczony, glowy nie bedzie gdzie przytulic, a wam nie pora teraz w wykrocie nocowac. Pokonujac nagla sztywnosc karku, skinela na znak zgody i weszla na pomost. Zignorowala wyciagnieta reke przewoznika, zeskoczyla na poklad i zaraz pozalowala tego, kiedy kadlub zakolysal sie pod jej nogami. Odruchowo przycisnela dlon do ust, bo kubek piwnej polewki z serem, jaki zdolala w siebie wmusic na sniadanie, natychmiast podszedl jej do gardla. Kmiotek zarechotal grubo i popchnal ja na tyl lodzi, gdzie dla wygody podroznych naszykowano dwie waskie zerdki. -Baba na zad - burknal. - I nie platac sie podczas przeprawy. Naparl mocniej wioslem i lodz zakolysala sie gwaltownie. Zlociszka opadla z jekiem na zerdz, a przewoznik znow sie zasmial, wyraznie rad, ze zwycieza w tej potyczce. Wyraz samozadowolenia upodabnial jego kragla, podlana tluszczem fizjonomie do swinskiego ryja. Zdolala sie uspokoic, kiedy wplyneli pomiedzy lachy, gesto porosniete sitowiem, trzcinami i oczeretami, a i lodznik musial sie zajac swoja robota. Nadymal policzki z wysilku, a miesnie uwidacznialy sie grubymi pasmami na jego ramionach. Hnetka rozlewala sie tutaj wcale szeroko, kluczac pomiedzy tuzinem wysepek. Ich ksztalty zmienialy sie co roku. Niektore wrecz nikly pod falami, inne wynurzaly sie niespodziewanie. Chlopek jednak bez namyslu wybieral droge, kierujac sie jakimis wiadomymi tylko sobie znakami. Lodz niosla teraz gladko i pewnie, mimo ciezaru ludzi i zwierzat, wiec Zlociszka ochlonela nieco. -Jarmark w okolicy bedzie? - zagadnela przewoznika. Kmiotek wybaluszyl slepia, co nie przydawalo mu urody. -A poczemu niby? - zdziwil sie. -Bo tyle narodu sie cisnie wzgledem rzeki - wyjasnila cierpliwie, jako ze chlopek nie wygladal na bystrego. -E, po drugiej stronie to dopiero mrowie zobaczycie - prychnal pogardliwie. - Od rana tak, scierwa, leza, ze nie nadazam z przeprawa. -Trzeba bylo inna lodz do interesu przypuscic - poradzila mu dobrotliwie Zlociszka, w ktorej w obliczu zysku natychmiast odezwala sie kupiecka natura. - Jakiego stryja albo wuja, coby cie na urobku nie oszukiwal. A w kazdym razie nie zanadto - dodala po chwili namyslu. - Zarobku czesc bys od niego bral, co siodmy albo dziesiaty grosik. Kmiotek sluchal jej przemowy z takim oszolomieniem, ze nawet nie zauwazyl, jak lodz zdryfowala lekko ku kepie sitowia. Kiedy lodygi z chrzestem otarly sie o burte, ocknal sie i z mozolem pchnal ja na glebsze wody. -Ze co? - zapytal belkotliwie. - Ze niby ktos inny tutaj z lodzia? I ja mialbym za lichwiarza byc? Za postawnika? Zlociszka skrzywila sie nieznacznie. W wielkim miescie rajcy umieli sobie cenic zysk i poki lichwiarz regularnie odprowadzal podatek do kasy miejskiej, nikt sie za bardzo nie wzdragal przed mnozeniem pieniadza, ale po wioskach profesja jej rodzica nie cieszyla sie powazaniem i kmieci narodek potrafil tak obic bankierskiego sluge, ze mu skora platami odchodzila. -Zaraz tam za lichwiarza! - prychnela. - Grunt, bys grzbietu nie musial nad wioslem natezac, a pieniazki jednako plynelyby do trzoska. Wiesniak spojrzal na nia tak, jakby mu wlasnie zaproponowala przerobienie maloletnich dzieci na pieczyste i napalenie w piecu obrazem swiatobliwej ksiezniczki. -To moja przeprawa! - warknal, mierzac ja podejrzliwym wzrokiem. - Wedle prawa moja i niczyja wiecej. Ojczyszkowi spichrzanski ksiaze w arende ja nadal i jemu danine place. A jak sie zacznie jakis zawalidroga platac, predko mu sie nieszczescie przydarzy. Prady tutaj zdradliwe, latwo za burte wypasc. Co i wam pod rozwage poddaje, panienko - dokonczyl zlosliwie. Zlociszka poprawila sie na grzedzie. Zerdki bolesnie wpijaly sie w posladki. -A mnie sie zdawalo - rzekla z udawana pogoda, bo jej zoladek na razie dopisywal i nie zamierzala pozwolic sie gburowi zastraszyc - ze stad do Ksiazecych Wiergow blizej, tedy ich zwierzchnosc nad brodem ciazy. Przewoznik zasmial sie szyderczo. -Ano, przylazili tu mieszczanki, co by mieli nie przylazic? Gegali jeden przez drugiego prosto kiejby te gasiory, wlasne kupry zachwalajac. I co? Tyle bylo gegania, a teraz po wiergowskim panowaniu jeno pierze na wodzie zostanie i smrod we trzcinach. -No, z tym jeszcze roznie byc moze - rzucil od koni jeden z pacholkow, ani chybi nie chcac, by pryncypalka na srodku rzeki wdawala sie w polityczne swary. -Zas co by mialo byc? - prychnal kmiotek. - Odkad stary Kosciej zdechl, tylko becza jak owce. Zlociszka wydala zduszony jek i zaraz zagryzla do bolu wargi. -Nie wiedzieliscie? - Przewoznik usmiechnal sie z wyzszoscia czleka dobrze poinformowanego. - Dlugo stary zdychal i w bolesciach straszliwych, psim nieledwie glosem wyjac przed smiercia. I stad ta gestwa nad rzeka. Pono juz tam w Wiergach malo ktory czlowiek zostal. Nikt nie chce czekac, az po nich jasnie wielmozny ksiaze Evorinth siegnie. * * * Dalsza droga minela Zlociszce jak we snie. Musiala przebijac sie wzdluz niekonczacej sie kolumny mieszczan, uchodzacych z jej rodzinnego miasta. Znad furgonow, po brzegi wyladowanych dobrem, dwukolek, wozkow i mulow, osiolkow i mierzynkow nioslo sie jekliwe zawodzenie. Baby plakaly i mdlaly, bo mimo pieknej pogody kazda opatulila sie w kilka warstw spodnic, koszul i kabatkow, pod ktorymi skrywaly trzosiki, korale i insze rodzinne precjoza. Mezczyzni zacinali konie. Ryczalo strudzone bydlo. Gegaly gesi.Gdybym musiala teraz uciekac wraz z nimi, przeszlo Zlociszce przez glowe, nie moglabym sie zatrzymac wczesniej niz nad Kanalem Sandalyi, inaczej wyluskaliby mnie chocby i spod stogu siana. Kosciej, stary przechera, nigdy sie nie wyzbyl lichwiarskiej podejrzliwosci i czesc zlociszy ukradkiem, poprzez kantory Fei Flisyon, pchnal na poludnie. Gdyby jego corka zechciala, czekaly tam na nia winnice, stada koni i pszeniczne pola. Nawet wlasny zamek. Tyle ze nie chciala. I kiedy wreszcie przed switem nastepnego dnia staneli pod furtka u Trzewiczkowej Bramy, z ulga wciagnela w nozdrza znajomy miejski fetor. Tutaj wszystko trwalo po staremu. Ruty odprowadzajace nadmiar brudow z rynsztokow ciurlikaly pogodnie, pacholkowie wymieniali pijackie przechwalki, a komendant przyjal wziatek za otwarcie furtki z ta sama zachlannoscia co wprzody. Na ulicach bylo ciemno. Tylko ogniomistrzowie przesuwali sie w milczeniu pod domami, pilnujac, by swiatla pozostawaly wygaszone i by nikt nie macil nocnego wypoczynku zacnym gospodarzom. Straznicy szli smielej, srodkiem ulicy, na moment wypelniajac ja brzekiem zelaza i szmerem przyciszonych rozmow. Lecz bylo ich wielu i czujniej niz zwykle przepatrywali zaulki. Ale nie szukali Zlociszki. Jeszcze nie teraz. Po prostu wzieli od pacholka kilka cwierciakow, ani wysluchawszy lzawej historyjki o chorej matce. Mieszczki sie zawsze lajdaczyly, takze te z najszacowniejszych rodzin, wiec nawet nie probowali jej zagladac pod kaptur. Od niektorych tajemnic lepiej sie trzymac z daleka. Zanim dotarla pod ojcowska brame, zrozumiala jednak, ze cos sie w miescie odmienilo. Jakas nowa nuta pojawila sie stukocie strazniczych butow na bruku i wrzaskach kotow, umykajacych w ciemnosc nad dachami przybudowek. Strach. Odrzucila kaptur i po omacku pobiegla przez warzywnik. Znala tutaj kazda grzadke i kazdy rozany krzak, a przeciez miala wrazenie, ze zgubi sie bezpowrotnie, zanim dopadnie do kuchennego wejscia. Zza niedomknietych drzwi bil blask - jak lina utkana ze swiatla - i uczepila sie go z calej sily. A za nia poprzez dziedziniec, pomieszczenia czeladnej, stajnie i przybudowki biegl szept pelen naboznego zdumienia: -Panienka wrocila... Panienka wrocila... Na schodach prowadzacych do komnat na pietrze czekala piastunka. W reku trzymala swieczke, prawie ogarek. Watly plomien oswietlal jej twarz, dluga i wychudzona, a takze stroj z bialego sukna. Zawsze nosila sie skromnie, lecz teraz podwika nachodzila na czolo i policzki jak tafla lodu: kroj sukni wrecz krzyczal o nieszczesciu. Zlociszka zatrzymala sie na krawedzi stopnia. -Jakze z nim?! - wykrzyknela, lekcewazac trupia cisze, jaka zalegala w opustoszalym, wyzieblym domostwie. Staruszka przechylila glowe. Szyje miala krucha jak kurczak. -Wzywal cie przed koncem - przemowila niespiesznie, jakby kazde slowo utaczala od nowa niczym sniegowa kulke. - Plakal i wolal twoje imie. Raz za razem. I nie przestawal, nawet kiedy mowilismy mu, ze nie przyjdziesz. Nie wierzyl i wolal dalej. Dziewczyna przycisnela dlon do ust. Stala u podnoza schodow, gdzie nie siegalo swiatlo. I nie umiala zrobic ani kroku w gore. -A kiedy zbraklo mu sil, jeczal tylko. I blagal, zebys przyszla. Blagal do ostatniego tchu. Zlociszka az sie cofnela przed jej glosem. -Dlaczego mi to robisz? - zapytala slabo. Staruszka uniosla swiece i swiatlo zalalo jej twarz. -Potrzebowal cie, ty mala, zachlanna dziwko. Dla ciebie zyl. A ty polecialas, jak suka w rui, za swoim gachem. Na nic sie nie obejrzalas. Nawet na ojca, ktorego popchnelas ku smierci. -Ja? - wybelkotala dziewczyna. - Jakze bym...? -Dla ciebie to wszystko postroil. - Piastunka zatoczyla krag reka pod kolebiastym sklepieniem korytarza. - Dla ciebie znosil sie z rajcami i klul ich w oczy bogactwem. Zebys mogla sie przechadzac po ogrodzie w safianowych trzewiczkach i jedwabna suknia szelescic, kiedy ci beda rajcowscy synowie do nog przypadac. Zebys byla wielka pania. Bo dla siebie o nic nie dbal. Ani o bogactwa, ani o zaszczyty. Szczesliwszy bylby w kantorze na przystani. Stara klamala. Zlociszka wiedziala przeciez, jak ojciec kochal te gre wielkich, kiedy w okamgnieniu mozna bylo wszystko zyskac lub stracic. Taka mial nature, ze pchala go ku ryzyku, i umial narzucac innym swoja wole. On sklonil rajcow, aby opasano Wiergi scislejszym kregiem murow, choc wielu sarkalo na taki wydatek, on zbroil zawczasu miasto na okolicznosc wojny ze Spichrza. On wreszcie postanowil siegnac po skarbczyk zalnickich kaplanow, za nic majac gniew Bad Bidmone. -Nie - powiedziala cicho dziewczyna. - Byl szczesliwy tutaj, wsrod wszystkiego, co osiagnal. -I kiedy zdychal samotnie jak tredowaty pod plotem? - zakpila piastunka. - Nie lzyj, Zlotko, nie warto. Siebie moze oszukasz. Ale nie mnie. Dziewczyna w dwoch susach przesadzila te kilka stopni, jakie je dzielilo. Uniosla reke do ciosu, lecz staruszka nie odsunela sie, nie zaslonila przed policzkiem. Zmruzyla tylko oczy i czekala. Dyszac ciezko z wscieklosci, Zlociszka opuscila ramie. -Co ci sie zdaje, stara - wysyczala przez zacisniete zeby - ze po to cie ojciec wlasnym chlebem karmil, zebys mnie sadzila i na swoje kopyto przykrawala? To glupio ci sie zdaje. Z litosci cie tu trzymal... -Tedy i dalsza litosc zbedna - przerwala szorstko opiekunka. - Kosciej mnie pod ten dach przyjal i jego chleb jadlam, jalmuzniczy czy nie. Od ciebie nic nie chce. Bos sie tak wyrodzila, ze i zalowac cie trudno. -A co ci sie tak na zale zebralo? - zakpila. - Ani chybi z nudow. -Jakze to, nie slyszalas? - Piastunka wykrzywila waskie wargi. - Taka umna, swiatowa panna, a od starego grzyba musi wiesci zasiegac? Zlociszka podrzucila glowa i jasne loki opadly jej na oczy. Gdzies w glebi duszy chciala sie zatrzymac, przywrzec do tej przedwczesnie wyschnietej kobiety, ktora byla dla niej jedyna matka, jaka znala, i plakac na jej piersi, poki nie wygasnie ten zal i rozpacz, jakie ja ogarnely na przeprawie przez Hnetke. Jednak nie umiala powsciagnac wscieklosci i slowa same cisnely sie na usta. -Gadaj, jak chcesz, albo milcz. Byle predko, bo czasu na prozne pogwarki nie mam. Jesli zanadto zwloczysz, psami za brame wyszczuje. -I kufer zawczasu przepatrzysz, czy sreber stolowych nie kradne? - Staruszka zasmiala sie jej w twarz. - Zbytnia fatyga, Zlotko. Niczego ze soba nie wezme, niczego, poza tym, co na grzbiecie. Lecz tobie podarunek zostawie. Wiadomosc. Spichrzanski pan idzie na Wiergi. * * * Ksiaze wsparl glowe na lokciu i spogladal w letni fioletowy zmierzch, ktory z wolna zapadal nad jego dziedzina. Niebo zabliznilo sie juz po zeszlorocznym pozarze, znikly wyrwy pomiedzy budynkami i czarne polacie spalonych dachow. Lecz mimowolnie staral sie unikac wzrokiem miejsca, gdzie kiedys bielala wieza Nur Nemruta. Strach tkwil w nim jak ciern, bolesny, drazniacy. Nie chcial mu ulegac, pamietajac, jak bardzo ciazyla mu troska zwierzchnika kolegium kaplanskiego i jekliwa kuratela matki, we wszystkim powolnej swym duchowym opiekunom. A jednak skoro zabraklo Kraweska, a jego bog zagubil sie bez sladu wsrod niezliczonych okruchow zwierciadel, co po upadku wiezy jak snieg pokryly swiatynna gore, spichrzanski ksiaze nie myslal o nieprzebranych upokorzeniach i zawodach, jakich doswiadczyl za sprawa najwyzszego kaplana Nur Nemruta.Patrzyl na puste niebo ponad miastem i zastanawial sie, kto przeprowadzi go przez ciemna, pusta dziedzine Issilgorol, kiedy nadejdzie jego dzien. A dzien ten przyblizal sie coraz szybciej. Zwlaszcza teraz, kiedy wszystko mialo sie zmienic. Odwrocil sie ku ludziom, ktorzy czekali w glebi komnaty, cierpliwi i pelni uszanowania, jak przystalo w obliczu wladcy. To byl stosowny moment, zapewne najlepszy, jaki zostanie mu ofiarowany w tym zyciu i po tej stronie ksiezyca. Byl jednak pewien drobny problem. Jego zacni, bogobojni poddani - kwiat spichrzanskiej finansjery, synowie lichwiarzy, bankierzy w siodmym pokoleniu, spadkobiercy najwiekszych fortun Krain Wewnetrznego Morza - wbijali w niego wilgotny wzrok kozlatek prowadzonych na rzez. Oczywiscie mogl kazac ich wrzucic do Wiedzmiej Wiezy: wszak po zdlawieniu buntu oprawcy nabyli nowych, uzytecznych umiejetnosci. Dobrotliwi mieszczanie przekonali sie, ze gniew ksiazecy bywa dotkliwy, a smierc na palu potrafi trwac naprawde dlugo. Ale wydobycie z poczciwych rajcow srebra moglo sie okazac trudniejsze niz wycisniecie serwatki z kamienia. Bo ksiaze znal swoich ludzi, oj, znal ich bardzo dobrze. Oni rowniez znali jego. Dlatego na widok pilnego wezwania do cytadeli kazdy z nich niezawodnie wygmeral z tajemnych skrytek plik pergaminow, naszykowanych na najczarniejsza z godzin, i jednym pociagnieciem piora przepisal caly swoj majatek na zone, jakiegos bezimiennego pociotka czy wrecz na rzecz klasztoru, ukrytego w zapyzialej wioszczynie posrodku Gor Zmijowych. W gruncie rzeczy mogl go scedowac nawet na przydrozny kamien, byle lezal on wystarczajaco daleko poza granicami spichrzanskiego wladztwa. Slowem, mial przed soba trzy tuziny kompletnych golcow. Najbogatszych golcow Krain Wewnetrznego Morza. Patrzyli sie na siebie z natezeniem. Waz i ptak. Jastrzab i krolik. Wreszcie wlodarz Spichrzy usmiechnal sie tym slynnym usmiechem, od ktorego mieszczanskim corkom miekly kolana, a ich ojcowie odruchowo sprawdzali, ile kosztuje umieszczenie bekarta u jakichs poczciwych siostr. -No dobrze, panowie - odezwal sie jedwabistym glosem ksiaze Evorinth - ktory z was pozyczy mi pieniadze na te wyprawe? * * * W alkierzu palila sie cienka swieczka i krag swiatla drzal trwozliwie u krawedzi stolu. Nad poslaniem - solidnym debowym lozem o rzezbionym zaglowku, oslonietym przed wzrokiem wscibskich baldachimem z kotarami z ciezkiego aksamitu - zalegala ciemnosc, kiedy Nacmierz niespiesznie zzuwal buty. Ustawil je jak zawsze, tuz przy wezglowiu lozka, zaledwie o szerokosc dloni od lwiej lapy, podtrzymujacej cala drewniana konstrukcje. Potem przyszla kolej na nogawice, zlozone starannie w kostke na niskim zydelku obok nocnego naczynia. Wygladzil dokladnie obfite rekawy koszuli. Pomna sie przez noc, ale po prostu nie chcial i nie umial tego zaniedbac.Nocna komnata, podobnie jak cale domostwo, byla czysta i uporzadkowana. I kiedy prostowal zagniecenia na kubraku, mial wrazenie, jakby przywracal swiatu jego pierwotna, nieskalana harmonie. Wszystko, co skonczylo sie, kiedy jego matka i siostry splonely w pierwszym rozblysku tego, co nazwano pozniej Krwawym Spichrzanskim Karnawalem. Nadzial na glowe szlafmyce. Poprawil koszule. Sprawdzil, czy troczki pod szyja sa solidnie zawiazane. Nie modlil sie juz. Nie umial. Pozostal mu tylko ten bezuzyteczny rytual porzadkowania swiata w ciemnej komnacie. Gierasimka nie poruszala sie, ukryta przed swiatem pod pancerzem puchowej pierzyny. Z rytmu oddechu zgadywal jednak, ze czeka. Rzadko usypiala przed nim. Wsunal sie ostroznie na poslanie i natychmiast natrafil na poscieli cieply odcisk jej ciala. -Zrobi to - powiedzial. - Z nasza pomoca lub bez. Kobieta wzruszyla ramionami: nie widzial jej, lecz wyczuwal ruch i wiedzial, ze jej usta wygiely sie nieznacznie. -Ksiazeta bywaja zachlanni. Pokrecil glowa i zwrocila sie ku niemu, zaciekawiona i z lekka niespokojna. Rzadko sie nie zgadzali. Zwykle ich wieczorne rozmowy skladaly sie z nielicznych slow, przekladanych pasmami milczenia i ciemnosci. Lecz wlasnie w tej komnacie, zacisznej i oddzielonej od reszty domostwa dlugim korytarzem, rozstrzygano najwazniejsze sprawy domostwa. -To nie tylko chciwosc - rzekl Nacmierz z rozmyslem, a potem, poniewaz mrok i siedzaca obok kobieta zaslugiwali na uczciwosc, sprobowal opisac nieuchwytne wrazenie, jakie towarzyszylo mu w ksiazecej komnacie. - Wydaje mi sie, ze on odczuwa te wyrwe, jaka uczynilo znikniecie Nur Nemruta. Gierasimka przysunela sie. Cos blysnelo na powierzchni jej oczu. -I myslisz, ze ja rozumie? W takich chwilach bardzo wyraznie uzmyslawial sobie, ze mimo wszelkich prob i wysilkow pozostala kaplanka. Nie, w tej komnacie nie wyczuwal obecnosci Zird Zekruna i zaden z pomorckich kaplanow nigdy nie przekroczyl progu ich domu. Kiedy czasami na jazgotliwych ulicach mijali zausznikow pana Pomortu, cialo Gierasimki sztywnialo pod jego ramieniem. Spiesznie odwracala twarz, choc chyba przez ostatni rok zaczela po trochu wierzyc, ze nikt nie siegnie bez namyslu po kobiete spichrzanskiego patrycjusza. Ale wciaz bala sie swych dawnych mistrzow i jeszcze bardziej ich nienawidzila, bo zimy spedzone w uscieskiej kacinie pozostawily pietno, jakiego nie dalo sie usunac rozzarzonym zelazem. -Nie wiem - odpowiedzial, usilujac przypomniec sobie w ciemnosci twarz ksiecia, kiedy spogladal ponad dachami domow na opustoszale niebo. - Mysle, ze chce poprowadzic wyprawe na Wiergi, zeby uciec przed ta strata. Sprobowac ja wypelnic uprawnymi polami, srebrem, klejnotami, konmi i kobietami. Slawa i zawiscia mniejszych od siebie. Wszystkimi zdobyczami, jakie oferuje ziemia. -Zatem? - Dotknela lekko jego ramienia. - Wielu ludzi cale zycie ucieka przed ciemnoscia. To nic zaszczytnego ani godnego szacunku. Znajdowanie wlasciwych slow przychodzilo mu z trudem. Przywykl do liczb, drobnych, karnych znakow, ktore ukladaly sie na pergaminie wedle jego woli. O bogow nie dbal wiele i przed zeszlorocznymi Zarami zbywal ich kilkoma chwilami obojetnej modlitwy i srebrnym groszem, rzuconym od czasu do czasu w gestwe zebrakow pod swiatynnymi schodami. Nie czynili mu wiekszego uszczerbku ani w sakiewce, ani na sumieniu. Jednak kiedy rozpetaly sie tamte krwawe gody, cos sie dla Nacmierza odmienilo. I odmienila go rowniez Gierasimka. -Pamietasz, jak sie zaczelo? - zapytal szeptem. Oczywiscie pamietali obydwoje - karczme, wino, a takze ogien, ktory wybuchl, zanim czerwone plamy trunku wyschly na drewnianym blacie, i odmienil swiat. -On tam byl rowniez - ciagnal, wciaz nie rozumiejac w pelni, do czego zmierza. - Z Iskra, z Kozlarzem i zalnicka ksiezniczka. Gierasimka drgnela i przysunela sie jeszcze blizej - nie zeby poszukac ukojenia, lecz zeby zaslonic go przed zlem, ktore moglo kryc sie w mroku. -Cos sie z nia stalo - powiedziala powoli, mozolnie ksztaltujac kazde slowo. - Cos odmienilo sie z zalnicka ksiezniczka przez ten rok. -Z nia i z nami wszystkimi. -Z tym mdlym ksieciem, ktory gzil sie z corka Suchywilka, kiedy jego ludzie zdychali w ciemnosci, z dala od oblicza bogow?! - wykrzyknela ze zloscia. Znal te historie, podobnie jak inni mieszkancy Spichrzy. Niektorzy szczycili sie jurnoscia ksiecia, ktorego nie przerazily rzezie szczurakow ani pozar, ani nawet upadek wiezy Nur Nemruta. Wiekszosc jednak roztropnie milczala. Pamietali, jaki los spotkal kaplanow, gloszacych, ze kleski spadajace na miasto sa kara za grzechy wladcy. Ksiaze Evorinth nie wahal sie bowiem dlugo. Zanim miasto otrzasnelo sie na dobre po buncie Sinych Kciukow, rozkazal sprowadzic do siebie przywodczynie Servenedyjek. O czym radzili, nikt sie nie dowiedzial. Grunt, ze poludniowe wojowniczki przypatrywaly sie beznamietnie, jak ksiazecy pacholkowie wylapywali po placach i swiatyniach co bardziej halasliwych kaznodziejow i wlekli ich w czelusci popod Wiedzmia Wieza. Trudno dojsc, czy ktorys jeszcze na boze slonko wychynal, lecz wygadywania przeciwko wlodarzowi skonczyly sie jak nozem ucial. -Ktory przeprowadzil nas przez ten chaos, jaki ogarnal miasto - odparowal, nieszczesliwy, ze musi sie z nia spierac. Czul jednak, ze gdyby Gierasimka potrafila na moment zdlawic w sobie zajadlosc wobec moznych tego swiata, zrozumialaby, jak trudnej sztuki dokonal ten chlopak, ktory wczesniej wprawial sie tylko w draznieniu kaplanow i zadzieraniu spodnic dworek we fraucymerze matki. Byl taki moment - poniewaz Nacmierz urodzil sie i wychowal w tym miescie, wyczul go bardzo wyraznie - kiedy cale wladztwo moglo sie rozsypac jak chalupka z dwoch garstek slomy, o ktorej opowiadala mu matka, kiedy jeszcze basnie lsnily nad jego lozkiem jak niebianskie gwiazdki. Lecz minal. Zloty, beztroski ksiaze ze spichrzanskiej cytadeli zdolal na nowo zwiazac slome i scalic ja w kamien. Rowniez z tego powodu nalezalo wyprawic sie przeciwko Ksiazecym Wiergom. Musial dac ludziom jakis nowy triumf i nowe zajecie, zanim zaczna roztrzasac, co utracili, i nim przypomna sobie twarze kamratow czy sasiadow, jak obrzmiewaly i gnily na palach pod bramami miasta. -Jak sadzisz - podjal Nacmierz - czy potrafilby tego dokonac, gdyby nie przeobrazila go tamta noc? -Przeobrazila - powtorzyla nieobecnym glosem Gierasimka i wiedzial, ze w jej umysle odemknely sie jakies drzwiczki, jedne z wielu, ktorych on nie tylko nigdy nie zdola otworzyc, ale nawet ich nie spostrzeze. - Wasnie tak sie stalo. Cos ja przeobrazilo. -Kogo? - zapytal, choc zgadywal juz odpowiedz. -Zalnicka ksiezniczke - odparla niecierpliwie i nagle zacisnela dlon na jego ramieniu tak mocno, ze paznokcie wbily sie w skore. - Nie moge sobie przypomniec! - wykrzyknela. - Nie pamietam! Czekal. Nie probowal jej nawet przytulic. Teraz odtracilaby jego reke, pochlonieta tajemnica, ktora dreczyla ja jak uporczywy giez. -Bylam jej sluzka - odezwala sie raptem, kiedy stracil juz nadzieje. - Kazala mi uciec, zanim wszystko zaczelo sie na dobre. - Odwrocila sie do niego gwaltownie. - Wiedziales o tym? Bez slowa skinal glowa. Spichrza byla ogromnym miastem, lecz nawet w zamecie, jaki zapanowal podczas krwawego karnawalu, istnialy sposoby, zeby odnalezc kobiete, zwlaszcza te, ktora sluzyla pomorckiemu bogu. Nie tak latwo, jak na wiejskim jarmarku, ani nie tak szybko, jak by sobie zyczyl. Wystarczylo po prostu zaplacic. A naznaczanie wlasciwej ceny i wlasciwego czlowieka zawsze przychodzilo mu bez trudu. -Wiec wiedziales. - Gierasimka westchnela. - Jednak nic nie powiedziales. Ani slowa. -To - zawahal sie - nie mialo znaczenia. Wiem, kim jestes. Musialem tylko sprawdzic... -Co idzie za mna - dokonczyla. - Lecz tego nie wiem nawet ja. Chcialabym... - urwala, oddychajac szybko. - Chcialabym to zrozumiec. Bogowie cos nam zrobili, tamtej nocy i pozniej. Upadek wiezy Nur Nemruta, znikniecie Fei Flisyon sa czescia tego, podobnie jak zalnicka ksiezniczka. Ale nie umiem tego rozwiklac. Czasami prawie mi sie udaje, lecz w chwile pozniej mysli rozsypuja sie jak ziarnka grochu po polepie. -Wydaje mi sie, ze on rowniez to czuje. Ksiaze. Tyle ze - chcial teraz spojrzec prosto w jej oczy, lecz ciemnosc lezala pomiedzy nimi - nie bedzie w nieskonczonosc szukal tej wiedzy. Sprobuje znalezc odpowiedz pomimo jej braku. -Dlatego chcesz mu pomoc. Rozesmial sie. -I dlatego, ze nasze dzieci beda dzieki temu wprost obrzydliwie bogate. * * * -Wiec wrocilas. - Lusztyk siedzial na skraju jej lozka, czyszczac paznokcie czubkiem sztyletu.Nie dala po sobie poznac zdziwienia, kiedy sie odezwal w ciemnosci. Nie musiala zapalac kaganka i czekac, az swiatlo podpelznie do jego postaci. Wystarczyla ulotna won pizma, ktora unosila sie w pomieszczeniu. -Czyzbys w to watpil? - zapytala lekko. -Jutro czeladnicy beda pic na umor - zakpil. - Pol Ksiazecych Wiergow stawialo w kantorach srebro, ze wyszykowalas sobie przytulne mieszkanko z dala od Gor Zmijowych. -Ty tez? -Ja, Zlotko - zasmial sie - nigdy nie stawiam na kobiety. Nawet takie niedopierzone jak ty. Przygryzla warge. Nie miala ochoty wdawac sie teraz w swary. -Czego chcesz? - zapytala wprost. - Zmeczonam. Dusiciel prychnal pod nosem. -I wnet jeszcze gorzej bedzie. Nic dziwnego. Uwinelas sie, moja panno. Uwinelas sie, az nadzwyczaj sprawnie. Wzruszyla ramionami. Poniewaz jednak wciaz nie zamierzal odejsc, powoli zaczela odpinac guzy przy wierzchniej sukni. Kosciej zwykle w takich chwilach pierzchal w poplochu, zanim ukazala chocby skrawek golej skory - i bez znaczenia, jaka pilna sprawa albo polajanka go sprowadzila. Lusztyk wszelako okazal sie odporniejszy - albo tez bardziej nawykly do widoku niewiescich wdziekow. Nawet nie mrugnal, kiedy zdjela czepiec i zsunela ciezka suknie z ramion. -Popatrzec przyszedles? - syknela ze zloscia, bo czula, ze przegrywa w wymianie kasliwych slow i spojrzen. -To tez - przyznal bez skrepowania Lusztyk. - Trzeba sie nacieszyc, poki jest na co patrzec. Bo niedlugo tego. Cisnela w niego kalamarzem. -Predzej ciebie, dziadu ty, denna niemoc stoczy - mimowolnie wziela sie pod boki i poddala piers w przod - nizli moja uroda minie! Mezczyzna rozesmial sie. Za jego plecami inkaust splywal po scianie ciemna struga. -Moze i masz racje, Zlotko. - Skinal glowa, z aprobata mierzac wzrokiem jej ksztalty. - Moze sie tylko przemieni. Giezlo z cieniuskiego plotna niewiele krylo i nagle poczula sie bolesnie obnazona. Powoli, zeby nie wyczul jej skrepowania, siegnela po plat ciezkiego altembasu i owinela sie nim jak chusta. Kosmyki jasnych wlosow wymykaly sie spomiedzy spinek i opadaly na polyskliwa ciemnozielona materie. -Starczy - powiedziala, dumna, ze glos jej nie drzy. - Podrwilismy sobie i dosyc. Teraz wypoczac musze, a jutro z samego rana zabiore sie do sprzatania tego, coscie tak haniebnie zabagnili. Lusztyk pokrecil glowa. Cos w jego wzroku sprawialo, ze czula sie jak dziecko, przylapane na mierzeniu matczynych kosztownosci. -Jutro, Zlociszko, siedziesz sobie w wyscielanym fotelu i plotno zaczniesz kroic. -I moze jeszcze talary srebrne w ziemie siac i w lustereczku z miesiaczka sie przegladac? - Zmruzyla oczy jak rozjuszona kotka - Niedoczekanie twoje, durniu stary! Ledwo dni pare w Zalnikach popasalam, a coscie nawyprawiali? W miescie bezholowie, po goscincu zbiedzy jako stado baranow becza. Jeno obrony nikt nie gotowi! Dusiciel sluchal jej wybuchu z kpiaca mina, nieporuszony. -Takoz i ty, Zlotko moje, szykowac jej nie bedziesz, bo cie tak najpredzej na krype kaze wsadzic i w bezpieczniejsze miejsce odeslac. -Jak smiesz...? - az sie zachlysnela wlasnym oburzeniem. Lusztyk uniosl ostrzegawczo dlon i, o dziwo, usluchala. Umilkla. Mezczyzna wciaz sie usmiechal nieznacznie, lecz gdzies w glebi ducha czula, ze jego kragla, bezmyslna fizjonomia jest jedynie zaslona, skrywajaca cos niebezpiecznego, cos, co wykraczalo poza jej dotychczasowe doswiadczenia. Czasami miala wrazenie, ze bawi sie nia jak kocieciem. Pozwala, zeby wyciagala pazurki i gonila za myszka ze szmatki, ale kiedy sie tylko znudzi, zlapie ja za skore na grzbiecie i odrzuci precz. A potrzebowala go. Wiedziala, ze ten nijaki chlopina o dobrodusznych niebieskich oczach wiejskiego glupka rozumie Ksiazece Wiergi rownie dobrze jak ona. Moze nawet lepiej. Potrafi sledzic nici ludzkich losow i platac je wedle zyczenia. Dlatego musiala go powstrzymac, zanim przyjdzie mu do glowy, zeby pogonic za Twardokeskiem po udzial w skarbie zalnickich kaplanow. Byla corka kupca. Umiala placic i nie tylko srebrem. -Moge... - zaczela ochryple, pozwalajac, zeby brzegi tkaniny wysmyknely sie jej z palcow. Zadrzala. I nie z nocnego chlodu. Zaledwie pare niedziel temu wlasnie w tej komnacie przyszedl do niej Twardokesek. Mezczyzna nie poruszyl sie. -Zostaw, Zlotko - odezwal sie innym glosem, juz bez kpiny. - Tobie teraz nie do wojennych werbli pora. -Dlaczego? - Podeszla tak blisko, ze widziala ciemne plamy na wierzchu jego dloni. -Bo wnet sie innym bebnem wydmiesz. Twardokeskowym. Zakrecilo sie jej w glowie. -Ja... - powiedziala slabo i nie umiala dokonczyc. Wielkie, wprawne rece Skalmierskiego dusiciela uniosly ja i posadzily na poduszkach. Mial racje, to oczywiste. Gdyby tylko podczas mozolnej wedrowki z Zalnikow pozwolila sobie na chwile namyslu, sama odgadlaby co sie z nia dzieje. Wolala jednak pedzic naprzod, w szalenczym zludzeniu, ze przegoni slonce z ksiezycem i zdola powrocic w miejsce, z ktorego wyruszyla. -Skad...? - zapytala po chwili. Lusztyk szarpnal sie za kosmyk krzywo przycietych wlosow. -Z pacholkami mowilem. Zwloczylas z powrotem, tedy od razum wiedzial, ze cos sie stalo. Nad reszta dlugo nie trzeba sie bylo glowic. Objela sie ramionami, usilujac powstrzymac dreszcze. -Kobiet ci teraz trzeba, zacnych a wprawnych w niewiescich trudach - ciagnal mezczyzna. - I wypoczynku. Z rana ulagodzisz piastunke. - Wykrzywil wargi, znow uciekajac w kpine. - Sama wiesz. Wystarczy, ze zaplaczesz, przycisniesz reke do brzucha, a wszystko zostanie wybaczone i zapomniane. Ktos ci musi pomoc, kiedy zlegniesz w obcym miejscu, daleko od swoich. -Nigdzie nie pojade! - przerwala gwaltownie. - Nie jestem dzieckiem! -Lecz dziecko rychlo sie pojawi. I lepiej, by oblezone miasto nie stalo mu sie domem. -Jesli teraz uciekne, nigdy juz nie bedzie mialo domu. Ujal jej dlonie. Probowala sie wyrwac, lecz przytrzymal ja mocno i poczekal, poki nie przestala sie szamotac. -Zlotko, nie odmawiam ci odwagi. Byle plochliwa dziewka nie powazylaby sie na te szalona wyprawe do Zalnikow i nie spiskowalaby za plecami konajacego ojca, zeby ujac w karby jedno z najpotezniejszych miast Krain Wewnetrznego Morza. Lecz teraz idzie wojna i lada dzien zastuka nam do drzwi. A ty nosisz dziecko. -I co? - zachnela sie. - Rogi mi od tego wyrosna? Jezyk sie rozdwoi? Nie dal sie zbic z tropu. -Przyjdzie glod, a za nim pomor, tumulty i rabunek. Jak stawisz temu czolo? Z wydetym brzuchem bedziesz po murach chodzic? Z dzieckiem u piersi z najemnikami pertraktowac? Zacisnela zeby. -A chocby i tak. Rok po roku baby dzieci rodza i jeszcze nic od tego swiatu nie zbraklo. Luszyk znow szarpnal sie za wlosy. Nieuczesane, slomiaste kosmyki opadly mu na oczy. -Jeno mu kilka bab ubylo, tych z gruntu najglupszych. To szalenstwo, Zlotko - dodal po chwili miekko. - Juz nie hazard, lecz szalenstwo. Przez moment czula pokuse, zeby wsluchac sie w ten nowy ton w jego glosie, zamknac oczy i pozwolic plynac lzom. Przytulilby ja byla tego pewna, i moze wsrod ciemnosci ofiarowalby jej jakas watla pocieche, ktora zniknie wraz z brzaskiem. Jednak nie chciala dzisiaj zludy. Poderwala sie z poslania. -Tutaj umarl moj ojciec! - wykrzyknela. - Nie przegnasz mnie byle pogrozka! Mam prawo! Podrzucila glowa i resztki spinek posypaly sie na posadzke. Myslala, ze Lusztyk przyskoczy i sprobuje wytrzasnac z niej sprzeciw, skoro nie udalo sie zdusic go inaczej. Wlasciwie nawet by sie ucieszyla, gdyby tak zrobil. Wscieklosc wrzala w niej, domagala sie ujscia - chciala go uderzyc, zeby choc na krotko poczul rozpacz, jaka ja ogarnela, kiedy weszla do ojcowskiego domu. Jednakze Lusztyk odsunal sie tylko na skraj lozka. -Co zamierzasz? - zapytal sucho. Zrozumiala, ze tym razem udalo jej sie wygrac. Nie przeszkodzi jej. Moment bliskosci minal i znow zaczna wspolnie obmyslac intrygi, snuc plany. Lecz skoro juz pokonala jego opor, wcale nie byla taka pewna, czy cieszy sie ze zwyciestwa. Ruszyla wzdluz sciany, zeby wyprzedzic watpliwosci, zanim oblepia ja jak ciezkie, cuchnace bloto. -Kto zostal w miescie? Lusztyk splotl palce i wykrecil je, z trzaskiem strzelajac stawami. -Spomiedzy rajcow niewielu - rzekl z poblazaniem. - Grododzierzca pierwszy zemknal, piec wozow z sepetami wywiozl. Smigurst tkwi tu jeszcze, ale tylko dlatego, ze folusze nie daja sie tak latwo na furgony spakowac jako srebro czy zloto. Kreci sie w przystani, uwija jako mroweczka, wiec pewnikiem i on rychlo za kompanami podazy. -I pozwoliliscie im odejsc? - syknela. - Majatek caly precz wywiezc? -Kto powiedzial, ze caly? - Lusztyk poweselal. - Jeno dwanascie kesow srebra na glowe i dwanascie kesow zlota. I ani grosika wiecej. Zatrzymala sie, wlepiajac w niego zdumione oczy. -Toc to czysty rabunek. -Ano - dusiciel usmiechnal sie chelpliwie - do archiwum poszedlem, do monasteru waszego, co w nim pamiatki po swiatobliwej ksiezniczce trzymaja. Nie bardzo mnie tam chcieli wpuscic ale jak im dwoch Zwajcow grzecznie do furty zastukalo, jakos sie przemogli. Siedzialem tam dwa dni, zadek na zydlu obgniotlem, bo mi mnisi, ciury, najmniejszej poduszki poskapili. Ale oplacilo sie, oplacilo jak zloto! - Zatarl rece. - Bo kiedym wreszcie stamtad wychynal, mialem w reku kartelusz, a na nim czarno na bialym napisane, ze kto by bez przyczyny zacnej chcial z miasta odjechac, ten, zeby ojcowizny zanadto nie zubozyc, na droge nie wiecej nizli po dwanascie kesow srebra i zlota wziac moze. A wszystko pieknie opieczetowane i opatrzone podpisem swietej wiergowskiej ksiezniczki, naszej dobrodziejki. -Sfalszowales przywilej ksiezniczki? - sapnela z podziwem dziewczyna. Lusztyk wzruszyl ramionami. -Et, i falszowac nie trzeba bylo. Wasza ksiezniczka sklonnosc miala wielka do pergaminu - albo i do skrybow, nie mnie rozsadzac - bo tyle go zabazgrala, ze wszystko da sie tam znalezc, lacznie z przepisem na kisiel i sposobem darcia pierza. Wystarczylo dobrze pogmerac. -Ale czemu dwanascie? - dociekala Zlociszka. Lusztyk znow wzruszyl ramionami. -Widac miala babina do dwunastki sklonnosc, bo wszystko u niej w tuzinach. Tuzin blogoslawienstw do odmowienia przed smiercia i tuzin biczow w gola rzyc, jesli ktos nie dosc predko te blogoslawienstwa wyklepie. Nawet bogow jej sie tuzin w Krainach Wewnetrznego Morza zwidzialo. Zlociszka potrzasnela glowa. -I rajcy sie zgodzili? Machnal z lekcewazeniem reka. -Co mieli poczac, skoro im podsunalem pod nos rozkaz jasnie oswieconej ksiezniczki, a jeszcze opatka, prukwa stara, przyswiadczyla, ze prawdziwy? Zreszta i najemnicy, co ze mna przyszli popod ratusz, nielicho rajcom dali do myslenia. Ale tak na moj rozum, nie mnie sie zlekli, jeno wlasnych ziomkow. -Ziomkow? - powtorzyla Zlociszka, nie rozumiejac. -Ano - Lusztyk kolejno zginal i prostowal palce, udajac, ze zajecie to pochlania go przemoznie - kazalem ten pergamin przepisac i przy kazdej bramie, przy kazdej gospodzie do muru przyszpilic. A nikt, zaden rabus ni podatkowy urzedzina, tak czleka nie upilnuje, jak zawistny rodak. Ledwo poszla w narodzie wiesc, ze rajcy dobytek na wozy i barki laduja, zeby go skrycie w dziedzine ksiecia Evorintha powiezc, zleciala sie tam wielka hurma narodu i kazdy tobolek, kazda skrzynke podrozna chcieli otwierac. Powiadam ci, Zlociszko, malo biednym rajcom gardel nie popodrzynali. Garneli sie, niebozeta, do naszych kusznikow w ochrone niczym kurczatka do matki. Dziewczyna rozesmiala sie msciwie. Nie zapomniala ratusznikom, jak wyszykowali na nia zamach na schodach pod swiatynia. -A wiesz, co w tym wszystkim najprzedniejsza szutka? - zapytal dusiciel. - Ze jeden przez drugiego gegal, ze jeno za mury jedzie, wiejskim powietrzem odetchnac. Nie, skadzeby znowu, zaden sie przeciez ksiazecego najazdu nie spodziewa. Ot, taka ich ochota sparla, zeby po murawie zielonej pochodzic i slowikiem sie rzewnym zachwycic, czy tez jaka tam inna gadzina po krzakach teraz spiewa. Poczekal, az dziewczyna przestanie sie smiac i obetrze lzy. -Bo niechby sie tylko ktory przyznal, ze o najezdzie slyszal, wnet by sie ich lby pod brama potoczyly - dokonczyl twardo. - To tez swiatobliwa ksiezniczka przewidziala, zaraza stara. Przestrzegla, ze kto by zechcial w czas wojny miasto swoje zdradzic, zywicielke jedyna i macierz wierna spostponowac, ten bez zwloki na gardle ma byc ukaran. Co skrupulatnie rowniez kazalem po ulicach obwiescic. Zatem wojny ze Spichrza u nas nie masz, jeno patrycjat nagla chec do odpoczynku naszla. A ze lacniej zlocisze nizli zycie utracic, tedy wedruja skromnie, jedynie z dwunastoma kesami srebra w garsci. -Mierna to dla nich strata - mruknela Zlociszka, ktorej wesolosc mijala po trochu. - Owszem, przykrosc bez zastawy zostac bez klejnotow rodowych i bez statkow cennych. Lecz te mozna odkupic, jesli fortuna dopisze. A grosiwa zaden roztropny czlek w kufrze nie trzyma i pieniadze rajcow jeszcze przed nimi w swiat poszly. Teraz wystarczy, zeby listy zastawne ze soba wzieli. -Moze tak byc - zgodzil sie Lusztyk. - Ale w tym juz twoja glowa, Zlotko. Nakazalem pacholkom wszystkie ksiegi bankierom zabrac i insze lichwiarskie obrachunstwa. W ojcowym alkierzu je zrzucilismy, wypoczniesz, to sie w nich rozpatrzysz. -Odebrales im ksiegi? - Dziewczyna az sie wzdrygnela na to oburzajace, niepojete wrecz naruszenie boskich porzadkow. Lusztyk wyszczerzyl zeby. -Ano odebralem. Jeszcze mniszki ze mna po kantorach chodzily, zeby biesy, co sie w tych lichwiarskich komorach zalegly, dobrze z murow wyswiecic. A ichnia opatka nabozenstwo w najglowniejszej swiatyni kazala odprawic, ze wreszcie nadszedl kres temu plugawemu zgorszeniu. Przyobiecalem jej, ze co dziesiaty grosz z lichwiarskich zarobkow swiatyni oddam, coby go nabozne panienki mogly pomiedzy biednych rozdzielic. O, teraz jestem u waszej swiatobliwej patronki w laskach. Opatka tu co drugi dzien zachodzi, nawrocic mnie na te swoja herezje probuje, bo, powiada, zal jej, zebym po smierci w ogniach Issilgorol gorzal. Zlociszka znow zaczela chodzic po komnacie. Jej trzewiczki stukotaly nierowno po kamiennej posadzce - nie spostrzegla nawet, ze od lewego obcasa odpadla podkowka. -Cos ty narobil? - wypalila wreszcie. Mezczyzna popatrzyl na nia przeciagle i jego rysy sciagnely sie na chwile, jakby zbiegly w sobie, niweczac zludzenie dobrotliwej glupoty. -Zamet - oznajmil. - Robilem zamet, zeby sie nikt tu latwo nie mogl rozeznac, w jaka strone sie zwrocic i czyja sila w miescie najwieksza. Lecz dlugo sie tego nie da przewlekac. Jesli naprawde chcesz tu zostac, Zlotko, musisz w mig sojusznikow jednac. Bo kiedy ksiaze pod murami stanie, zbraknie ci czasu. Ukryla dlonie w faldach spodniej sukni i zacisnela je w piesci. Rozmyslala nad tym przez calusienka droge ze Starozrebca i wiedziala dobrze, co powinna zrobic. Lecz ta sciezka byla waska, bardzo waska. Podeszla do okna. Ze szpar pod okiennicami przebijalo blade swiatlo. Wstawal swit. -Rajcy uciekli - powiedziala powoli. - Beda sie teraz lasic do spichrzanskiego ksiecia, liczac, ze drogo sprzedadza swoja zdrade. Ale tutaj wnet ktos zalegnie sie w ich oficynach, zacznie wykradac talerze i kubki z komor. I ktos sie bedzie bal ich powrotu. Lusztyk uniosl brew. Wygladal na rozbawionego. -Nie potrzebujesz ksiecia Evorintha. Pewnego dnia sama podpalisz to miasto. Zlociszka nie sluchala go juz. Obracala na palcu pierscien, dar od Twardokeska. -Jutro sprowadzisz mi przywodce rzeznikow - ciagnela odleglym, nieobecnym glosem. - Tych partaczy, co ich ojciec pospraszal do miasta. Niedobitki Sinych Kciukow, ktorzy sie kryja na przedmiesciu. Wszystkich, ktorzy nienawidza Spichrzy. I kilku kaznodziejow. -Nie beda gadac z plocha dziewka. Rozmarzenie w okamgnieniu zniknelo z jej twarzy. Szarpnieciem rozwarla okiennice i cienie w komnacie rozproszyly sie. Cos zaczepilo sie o jej wlosy. Pajecza nic. -Rzeknij im zatem, zeby sie predko jeli wprawiac w milczeniu. - Zdjela nic z wlosow i patrzyla, jak malutki czerwony pajaczek biegnie po jej dloni. - Ponoc ksiaze Evorinth zwykl wyrywac skazancom jezyki, zanim kaze ktoregos na pal nanizac. Tak dlugo mnie tu nie bylo, pomyslala ze znuzeniem, a czerwony pajaczek zmykal po oscieznicy, az skryl sie wreszcie w szparze miedzy deskami. Czy jeszcze rozumiem te gre? Czy potrafie znow schwycic miasto w rece i jak ciasto na kluski zagniesc je wedle woli? A kiedy Lusztyk odszedl, mamroczac do siebie pod nosem na schodach, przyszla jej do glowy nastepna mysl - ojciec by potrafil. Gdyby tylko zyl. * * * -A moj ojciec? - Jasnowlosa dziewczyna wystawila twarz do bladego, polnocnego slonca. - Czy slyszeliscie o kniaziu?Staly na zboczu, wysoko ponad dworcem. Mewy krzyczaly, niechetne intruzom, ktorzy zanadto przyblizyli sie do gniazd. W dole jezioro lsnilo jak klejnot i nic nie macilo nieruchomej tafli. Wczesniej nie nazwala go ojcem, pomyslala stara kobieta. Kiedy wyciagal do niej dlon, wzdrygala sie i odsuwala, jakby owional ja zimny podmuch. Nigdy nie udalo mu sie jej dosiegnac. Dopiero teraz. Od pieciu dni corka Iskry wychodzila o swicie na skaly i tkwila na nich nieruchomo az do zmierzchu. Z okien dworzyszcza sludzy i domownicy widzieli jej smukla sylwetke i wlosy rozwiewane przez wicher. W dolinach ponizej zalegala mgielka, rozmywajac kontury glazow. Chwilami spomiedzy chmur przeswiecal blask lecz siwa zaslona zaraz zaciagala sie ponownie. W tej krainie nawet lato bylo ostrozne, jakby przytlumione. Barwy kwiatow zdawaly sie rozcienczone deszczem, pedy roslin pokrywal cienki, sliski nalot, a trawa plozyla sie nisko przy ziemi, kryjac przegnile klacza. Chlod przenikal staruszke mimo futrzanego plaszcza. Zaledwie kilkadziesiat zim wczesniej potrafila pokonac te droge z dzieckiem w ramionach, smiejac sie do wiatru i przeskakujac nad kamieniami. Teraz musiala raz po raz zatrzymywac sie i przysiadac na mokrych kamieniach. Nie nadaje sie juz do tego, pomyslala, przymykajac oczy. Nikt inny nie mogl jednak przekazac Iskrze nowiny. -Slyszalam jego glos - szepnela dziewczyna. - Przeprowadzil mnie przez sen. Staruszka westchnela gleboko. Skrzydla ptakow kreslily na niebie znaki w swym niepojetym jezyku. -O tak - odparla powoli. - Mamy wiesci o kniaziu. Dzis rano przyplynal okret. * * * Pod Rudym Psem nigdy nie gasly latarnie, nigdy nie dopalaly sie glownie na palenisku. Nad ranem przycichaly pijackie spiewki i przerzedzaly sie szeregi rznacych w kosci i tryszaka. Steranych, acz cenionych bywalcow pacholkowie przenosili do zacisznych komnat na zapleczu. Tych mniej cenionych po prostu wywlekano za nogi na dziedziniec i zrzucano w bloto pod koniowiazem.Gospodarz tkwil za szynkwasem, spod opuchnietych powiek lustrujac pomieszczenie. Nie lubil tej pory. Wlasnie tuz przed switem wybuchaly najbardziej zajadle spory - omroczeni pijackim snem wioslarze podrywali sie znienacka i rzucali na najlepszych druhow. Dziewki ni z tego, ni z owego wybuchaly opetanczym chichotem i zamiast wybrac sobie jurnego, obwieszonego blyskotkami zeglarza, zeby isc sie z nim pogzic na sianie na stryszku, pozwalaly sie obmacywac kilku opojom jednoczesnie, co nieodmiennie prowadzilo do bitki. Grajek beczal jak koza. Piwo zostawialo w gebie cierpki posmak. Nawet pochodnie kopcily bardziej niz zwykle, jakby nie mogly sie doczekac brzasku. Karczmarz popatrzyl nieprzychylnie po izbie. -Pojdz no, Ryzka! - rzucil przez zeby do dziewczyny, ktora od dluzszej chwili dawala sie bezproduktywnie gladzic po zadku ogorzalemu wioslarzowi. Wlasciciel gospody byl czlowiekiem nikczemnego wzrostu i kraglym jak glowka kapusty, przez co we wnetrzu pelnym pleczystych mezow, o szerokich ramionach i bujnych, splecionych w warkocze brodach, upodabnial sie do pulchnego, niezdarnego dziecka. Dziewczyna usluchala jednak natychmiast i bez grymasu. Szepnela wioslarzowi w ucho jakas wyrafinowana sprosnosc, w zarodku tlumiac jego niezadowolenie, i spiesznie przepchnela sie do szynkwasu. Oberzysta podal jej pekaty dzban z piwem. -Idzze, a szybko! - Popchnal ja lekko w kat izby. - Bo tam nielicha burda sie szykuje. Dziewka zerknela ku wysokiemu stolowi. Ustawiono go w glebi pomieszczenia, lecz pozornie niewiele roznil sie od pozostalych. Wprawdzie otaczaly go wyscielane krzesla, podczas gdy pod scianami izby staly zbite z prostych desek lawy, lecz wszystkie sprzety byly tu po rowno wysluzone i pokryte starym kopciem. Naczynia na blacie rowniez wygladaly pospolicie - zadne tam srebrne talerze, ale zwyczajne cynowe kubki i miski z gliny, bo tez zastawa Pod Rudym Psem terala sie nad podziw szybko. Uwage przyciagala jedynie sterta srebra na srodku stolu, suto poprzetykana barwnymi klejnotami i sznurami perel. -Tus mi, milenka! - Barczysty maz w kaftanie z niebieskiego plotna opasal ramieniem kibic dziewczyny i sprobowal ja przy. garnac. Zasmiala sie przymilnie i wykrecila z uscisku, nie odrywajac wzroku od dobra, ktore necilo i polyskiwalo w blasku kaganka. W tej gospodzie zdarzalo sie, ze poslugaczke, jesli dobrze sie gosciom zasluzyla, obdarowywano tyla masa kruszcu, ile tylko umiala uniesc w fartuszku. Dlatego Pod Rudym Psem nie widywano niewolnic z pietnem Halunskiej Skaly wypalonym na czole. Garnelo sie tu tak wiele wolno urodzonych panien, ze wlasciciel mogl do woli przebierac w najbardziej urodnych, choc sluzba byla ciezka i nie tylko w tej izbie. Te najroztropniejsze po kilku miesiacach odchodzily z pokazna fortunka, zeby kupic sobie w rodzinnych stronach szmat ziemi albo wlasny warsztat. Te niefrasobliwe po kilku zimach teraly sie jak gliniane miski, a potem, zbrzydle i opuchniete od nadmiaru trunku, sprzedawaly sie za garsc miedziakow w posledniejszych zamtuzach. Te najbardziej zachlanne albo po prostu zbyt wscibskie konczyly po kilku dniach w rynsztoku z poderznietym gardlem. Ryzka przelknela sline i spojrzala niepewnie po biesiadnikach. Zycie w Skwarnie bylo niebezpieczne i mijalo szybko. Ale nie im. Sposrod czterech mezczyzn, ktorzy dopijali resztki trunku przy wysokim stole, trzech spedzilo w Skwarnie wiecej niz poltora tuzina zim. Tyle, co moje zycie, pomyslala, napelniajac kubki. Lala rowno, starajac sie nikogo nie wywyzszac. Nad ranem nawet najdrobniejsze rzeczy stawaly sie Pod Rudym Psem przyczyna rozlewu krwi. Zaspany minstrel gapil sie tepo z rogu stolu. Brzdakal cos na lutni, ale nie udawal nawet, ze trzyma sie melodii. Oczy mial podkrazone zmeczeniem i napitkiem. -Zostaw! - Barczysty pochwycil ja za nadgarstek, kiedy pierwsze krople polaly sie do trzeciego z kubkow. - Niektorym piwo za kwasne. Ksiazece wino wola. Jej dlon ciezko opadla na blat. Chichotem zamaskowala grymas bolu. Wiedziala, ze gdyby scisnal mocniej, jej reka trzasnelaby jak sucha galazka. Wigon, czarnobrody i ogromny, mial juz dobrze w czubie. W Skwarnie malo kto smial stawic mu czolo, chocby i przypadkiem nie lal w siebie piwska przez pol nocy. Zreszta trunek tylko dodawal mu sil - i ujmowal rozsadku. Od strony szynkwasu oberzysta dawal jej rozpaczliwe znaki. Zalagodz to, dziewczyno! - wolaly jego zestrachane oczy. Postaraj sie. Naprawde sie postaraj. Ale ona nie potrafila. Tyle nocy dygotala z zimna w izbie poslugaczek - gospodarz skapil im siana na sienniki - albo jeczala mozolnie pod na wpol zamroczonym rabusiem, marzac, ze kiedys przywolaja ja do wysokiego stolu i sypna srebrem w fartuszek. Calymi garsciami srebra. A teraz, kiedy stala naprzeciw upragnionej fortuny, nie umiala wydobyc z siebie ani slowa. Nie umiala sie nawet usmiechnac. Po prostu nie wiedziala, ktorego z nich wybrac. Drugi gracz, wysoki i chudy starzec w obszarpanej koszuli z jasnego plotna, mial oczy rozwodnione i metne. Spogladal na nia, lecz nie byla pewna, czy ja naprawde widzi. O apetytach Wydzierka krazyly w Skwarnie legendy. Poslugaczki szeptaly, ze trzyma na okrecie kilku gibkich, mlodych niewolnikow dla wlasnej uciechy. Kiedy schodzil na lad, potrafil spedzic Pod Rudym Psem dobre dwie niedziele, nie wychodzac z alkierza - oberzysta co pare godzin musial mu podsylac swieza dziewczyne. Jedna z nich objasnila kiedys Ryzke, ze syci swoja ucieche rozmaitymi alchemicznymi specjalami, Skalmierska mucha, proszkiem z perel i bezoarami. Teraz jednak nie wygladal na gotowego do uciesznych igraszek. Jego lysa czaszka polyskiwala potem, grdyka niecierpliwie chodzila w gore i w dol, a palce zacisniete na kubku wydawaly sie kruche i lamliwe. Bala sie starca. Grabil zalnickie nawy i wyrzynal jencow, zanim splodzono ja w okopconej, wilgotnej chacie. Miala wrazenie, ze gdyby jej dotknal, odor starych trupow wniknalby jej pod skore. -Lekliwa turkaweczka! - Wigon usadzil ja sobie na kolanach. Natychmiast stezala, choc nie przydusil jej zbyt mocno ani nawet nie siegnal do cyckow. Wlasciwie zachowywal sie nad podziw oglednie. Niemal dwornie. Gladzil dlugie rude wlosy, ktore opadaly Ryzce az do posladkow, i wydawal sie wrecz rozbawiony - Zupelnie jakby czekal na jej decyzje. Jakby naprawde cos od niej zalezalo. Minstrel zamamrotal pod nosem. Tkwil smetnie wsrod wojownikow, obwieszonych bronia i blyskotkami, jakby przyszli na weselisko, a nie do podrzednej oberzy. Wynedznialy, szary wroblik pomiedzy chelpliwymi kurakami. Ryzka spod grzywki rzucila szybkie spojrzenie na trzeciego z mezczyzn. Srebro nalezalo do niego, w kazdym razie tak wnosila z pyszalkowatych pokrzykiwan wioslarzy. On jednak najwyrazniej nie dbal o kruszec. Obracal w palcach kubek, zamyslony i ponury. Zerknela na niego ponownie. Katem oka dostrzegla, ze Skalmierski grajek wykrzywil sie drwiaco. I zaraz reka Wigonia zacisnela sie na jej wlosach. Niezbyt mocno. Ale wystarczylo, by zrozumiala, ze popelnila blad. -Na niego nie patrz! - rozesmial sie rabus. - On o ciebie nie dba, dziewko. Nam, prostym ludziom, najwyzej kiszki kwas skreca, a jemu ksiazeca melancholija we wnapiu wzbiera. Szare oczy trzeciego z graczy przeslizgnely sie po obliczu Ryzki, po jej obfitym biuscie, napierajacym na sznurowke sukni, i gestych wlosach. Oberzysta czesto wybieral czerwonowlose dziewczyny - pieszczotliwie nazywal je swoimi rudymi psami i nieodmiennie znalazl sie jakis podpity duren, ktory wital ten wysluzony koncept wybuchem smiechu, choc ani Ryzki, ani jej kolezanek nie bawilo bynajmniej porownanie do wyschnietego truchla, ktore przybito tuz pod szyldem gospody. Ale pod wzrokiem Hardysza poczula sie jak kundel. Wychudle, jazgoczace bydle, ktore rzucilo sie z ujadaniem do konskich kopyt i zaraz ucieknie ze skowytem, wlokac za soba pogruchotana lape. Minstrel wyczul to od samego poczatku. Wcale nie szlo o Ryzke, jej obrzmiale wargi oraz zaglebienia i kraglosci, ktore obiecywaly zaspokojenie. Po prostu kapitanowie gotowali sie do jednej ze zwad, ktore ze zmiennym szczesciem toczyli, odkad Hardysz dochrapal sie wlasnego okretu, zmywajac z siebie znoj zim, przesluzonych na okrecie Wigonia. Teraz nie smierdzial juz dziegciem i smola zniknela z jego zlocistych wlosow. Ale drobna, zbielala szrama biegnaca od nasady ucha po kacik ust przypominala o czasach, gdy wylewal nieczystosci i skrobal kadlub. Wigon nosil bicz, nabijany ostrymi haczykami, jakich na Wyspach Hackich uzywano do polowu. Tyle ze piracki herszt zwykle polowal na wieksza zdobycz. Przechadzal sie po pokladzie swego statku i jesli gdziekolwiek dostrzegl niedbalosc albo partactwo, wlasna reka wymierzal kare. Niezbyt ciezka, bo roztropny kapitan nie szafowal jalowym okrucienstwem. Wystarczajaca wszelako, by skarcony nie zaniedbal wiecej obowiazkow. Poza tym jednak Ryzka nie widziala na Hardyszu innych blizn. Mial jasne, wciaz swieze oblicze, zdumiewajaco gladkie wsrod tych ogorzalych, pokancerowanych twarzy i tylko zmarszczki w kacikach oczu przypominaly, ze jego mlodosc mijala. Dziewczyna mogla siegnac ponad miskami, na ktorych krzepl tluszcz, zeby go dotknac. Kiedys, tuz po tym, jak przyplynela tutaj na statku wielorybnikow - oplaciwszy sie za przejazd tymi kilkoma srebrnymi monetami, ktore bracia wyplacili jej po smierci rodzicow - przygladala mu sie z rozmarzeniem. Owszem, w Skwarnie co drugi szyper chelpil sie, ze jest spadkobierca Skalmierskich dozow czy potomkiem ktoregos z polnocnych wladcow. I moze nawet bylo w tym cos z prawdy, ksiazatka bowiem legly sie po obu stronach Wewnetrznego Morza jak kijanki z blota. Ale zaden z nich nie wyrastal ponad wojennego kniazia Zwajcow. -A czemuz mialaby mu melancholia doskwierac? - prychnal Wydzierek. - Toc zlupil nas do ostatniej koszuli, wrecz zywcem ze skory obdarl. Wyczula, jak ramiona wojownika stezaly wokol jej ciala. A wiec to tak, pomyslala. Wiec Wigon przegral fortune i to do smiertelnego wroga. Teraz nie ogladala sie juz na oberzyste. Nie myslala o potluczonych kubkach ani piwsku, ktore niebawem wsiaknie w szpary pomiedzy deskami. Chciala po prostu uciec, zanim burda rozpeta sie na dobre. Hardysz uniosl glowe i usmiechnal sie do niej. Instynktownie oddala usmiech, a wtedy on poruszyl sie tak niewiarygodnie szybko, ze nie zdazyla nawet zrozumiec, co sie dzieje. W jednej chwili kubek byl w jego reku, a w nastepnej cos smignelo tuz kolo jej skroni, podrywajac w powietrze rude loki. Jej krzyk zagluszyl brzdek naczynia. Szarpnela sie, lecz Wigon trzymal mocno. -Slusznie - odezwal sie syn Suchywilka. Dziwne, bo mowil bardzo cicho, a przeciez Ryzka wiedziala, ze nikt w gospodzie nie uronil ani slowa. - Kryj sie za dziewka, Wigon. Nic wiecej ci nie pozostalo. Ani przy kosciach szczescia nie masz, ani na morzu. Czas wioslo na motyke zamienic i rzepe uprawiac. Wigon sapnal ciezko przy jej uchu. Ryzka pochylila glowe, zeby przypadkiem nie spojrzec mu w twarz. Bo to byla prawda. Od zeszlej zimy nie trafila mu sie ani jedna tlustsza zdobycz. Przeciwnie, z najwyzszym trudem umknal Skalmierskim nawom - co narazilo go na nie byle jakie kpiny, bo piraci ze Skwarny zwykle pedzili po falach ciezkie statki dozy niczym watahy wilkow przeganiajace tluste, ksiazece owce. Od kogos mniej znacznego i mniej doswiadczonego w lupiestwie predko odwrocilaby sie zaloga. Ale to byl Wigon. Ten sam, ktory potrafil sie zapuscic w glab Skalmierskich zatok i dla okupu porywal z kacin kaplanki Bad Bidmone. Tyle ze wszystko to wydarzylo sie dawno temu. Zanim Ryzka nauczyla sie przemykac - z poczatku trwozliwie, pozniej coraz smielej - pomiedzy bywalcami gospody Pod Ryzym Psem. A w Skwarnie zadna slawa nie trwala zbyt dlugo. Kazdego dnia do nabrzeza przybijaly nawy pelne chlopcow, ktorzy marzyli o chwale i zdobyczy. Kazdego dnia w niezliczonych zaulkach i oberzach dzielono zyski, zdobyte we wszystkich zakatkach Wewnetrznego Morza. Srebro plynelo z rak do rak. Laly sie krew i wino, nieodlaczni towarzysze grabiezy. Nikt nie ogladal sie na to, co bylo. Dlatego Wigon bedzie musial zrobic cos szalonego, cos, co zacmi wyczyny tych, ktorzy powrocili do Skwarny z pokladami pelnymi lupow. I to wkrotce. Moze jeszcze tej nocy. Starszy kapitan rozesmial sie gromko. Rechot bulgotal, przelewal sie w jego brzuchu jak woda. -Nigdym do roli zamilowania nie mial. Ty za to znasz sie na rzepie jak nikt. Czy aby gnoju nie podrzucales, kiedy twoja matke zarzynali Pomorcy? Nikt nie zawtorowal mu w wesolosci, obraza byla zbyt oczywista. Ryzka miala wrazenie, ze wokol niej stalo sie raptem jakos bardziej tloczno, chociaz biesiadujacy nie przyblizali sie jawnie do wysokiego stolu. Jednakze wszyscy, nawet ci, ktorzy przed chwila pochrapywali jeszcze blogo z glowa oparta w kaluzy rozlanego piwska, czujnie nastawili uszu. Psy zostaly spuszczone ze smyczy. Teraz czekano tylko, az skocza sobie do gardel. -Nie byla moja matka - odpowiedzial syn kniazia. Wciaz bez gniewu. Prawie lagodnie. Z ta sama lagodnoscia wieszal pomorckich frejbiterow, jesli ktorys mu bezrozumnie wszedl w droge. Nienawidzil ich. I nie kryl sie z tym przesadnie. -Ale ona ponoc jest twoja siostra - rzucil kpiaco Wigon. - Ta ryza dziewka, kochanka Zaraznicy, ktora Suchywilk przywiozl sobie z poludnia. Jak myslisz, czy i przed nim rozlozyla kolana? Poslugaczka skulila sie. Po kilku miesiacach Pod Rudym Psem nauczyla sie, ze przed bitka piraci zagrzewali sie obelgami, jakby podsycali ogien na palenisku. -Zapewne - odparl ze spokojem Hardysz. - Kaplanki bywaja chutliwe, a Suchywilkowi nigdy nie brakowalo meskich sil. A ty, Wigon, pamietasz to jeszcze? Pamietasz, jak jest z kobieta? Dlon pirata znowu wczepila sie we wlosy dziewczyny. Ryzka wiedziala, ze Wigon folgowal sobie na stryszku chyba nawet czesciej niz reszta. Nie zawsze placil, ale dziewczyny po prostu nie smialy mu odmawiac. Oblaskawianie takich jak Wigon - tych, ktorym nie powiodlo sie na morzu, ktorzy stracili cala fortune przy grze w kosci albo nie potrafili sprostac innym w oproznianiu kielichow - nalezalo do ich obowiazkow. Niejedna oberza poszla tutaj z dymem tylko dlatego, ze jej wlasciciel zlekcewazyl pijanego oberwanca. A teraz ktos zasmial sie cienko w glebi sali. Wydzierek rowniez zaniosl sie piskliwym chichotem, bryzgajac wkolo cuchnaca slina. Wigon szarpnal ja w tyl. Przypomnialo jej sie, ze widziala kiedys, jak kaplan zarzynal przed oltarzem krowe. Trzymal za rogi, odslaniajac miekkie gardlo. U nasady szyi pulsowala jej cienka blekitna zylka. Ale pirat nie siegnal po noz. Chyba nie czul nawet, ze wygina ja coraz bardziej. Nie uslyszal bolesnego stekniecia. Dla niego istnial teraz wylacznie jasnowlosy mezczyzna po drugiej stronie stolu. -Ujezdzalem kobiety, kiedys ty jeszcze ciagnal matczyny cycek - prychnal. - I ujezdzalem fale. Takze pomiedzy Zebrami Morza. Myslala, ze zaraz skocza ku sobie. Znala przeciez przyczyne, dla ktorej ten jasnowlosy syn kniazia trafil pomiedzy piratow. Nigdy Wszakze nie sadzila, ze ktos osmieli mu sie rzucic ja w twarz. Jednak nie. Wciaz nie rozumiala ich wystarczajaco dobrze, bo Hardysz rozesmial sie tylko. -Chyba tymi, co ci sie w Gnojnej Strudze zwidywaly! - prychnal. - Tam i baby dla ciebie najlaskawsze i wody najprzychylniejsze. Cios byl celny. Co przedniejsi kapitanowie zwykle nie wyprawiali sie do wschodniej czesci portowej dzielnicy, gdzie wioslarze przepuszczali w tanich zamtuzach swoje miedziaki. Ale ostatnio Wigon tak podupadl, ze podobno nie gardzil najpodlejszym, najtanszym trunkiem. Nieraz go widzieli, jak o brzasku pacholkowie wyrzucali go z przybytkow uciech wprost do strumienia, w ktory pospolicie lano nieczystosci. Odepchnal ja. Zaczerpnela tchu i zsunela sie z kolan Wigonia, blagajac wszystkich bogow, zeby pozwolili jej uciec. -Zostan! - syknal pirat. Cofnela sie, skulila w kacie. Od szynkwasu dzielilo ja zaledwie kilkanascie krokow. Przestrzen waska jak jeden ze strumykow, ktory na swojej rodzinnej wyspie pokonywala kilkoma wyrzutami ramion. A teraz nie smiala sie poruszyc. -A ty, Hardysz, zamiast ujadac, przed dziewka nisko sie poklon i o fartuszek pros - dopowiedzial Wigon. - Bo kiece tobie nosic, a nie spodnie, skoro tkwisz razem nami jak truten, kiedy najwyzszego zwajeckiego kniazia morze zakrylo. Teraz cos sie odmienilo w twarzy Hardysza. Ryzka przywarla plecami do drewnianych bali. -Zwajecki kniaz gnije kedys pomiedzy sinoborskimi psami - szydzil dalej Wigon. - A czemu? Bo synaczek jego ze strachu skwirczy. Gdyby moj ojciec... -Gdyby twoj ojciec w morde ci plunal - przerwal mu szorstko kniaziowski syn - i tak bys go nie rozpoznal. Bo i jakim sposobem dojsc, ktory cie splodzil spomiedzy tej kopy trzesikufli, z ktorymi twoja matka sie kladla dla zarobku? Wigon podrzucil glowa. W twarzy mial triumf. -Moze i tak! Jam sie nie kryl, ze mnie w zamtuzie z matki dziwki splodzono. Ale gdybym znal ojca, nigdy bym mu nie pozwolil sczeznac w obcej ziemi i z dala od swoich. To oczywiscie nie byla prawda. Nawet Ryzka wiedziala, ze Wigon za garsc srebrnych monet sprzedalby nie tylko wlasnego ojca, ale i cudownie odnaleziona Bad Bidmone od Jabloni. Tyle ze teraz nikt juz o tym nie myslal. Wszyscy spogladali na jasnowlosego mezczyzne. Syna zaginionego kniazia. On jednak nie podniosl na nich oczu. Wpatrywal sie w blat stolu. Ryzka podazyla za jego spojrzeniem i dostrzegla malego pajaka o czerwonym odwloku, ktory przemykal sie spiesznie pomiedzy potrawami. -Nie ma go na Przychytrzu - powiedzial cicho Hardysz. Polozyl dlon na drodze pajaczka. - Ani na zadnej z okolicznych wysp. Szukaly ich sinoborskie okrety, szukali sludzy Wezymorda i moi szukali. Zapadli sie niczym kamien w wode. Ktos mu przytaknal i inni zaraz przylaczyli sie chorem. -Tys nie szukal! - zagrzmial triumfalnie Wigon. - Wolales dupsko przy palenisku grzac, gorzalke zlopac i Skalmierskie nawy grabic, co jest zabawa godna starej baby, a nie kapitana wolnego bractwa. -Ale zyskowna - wtracil jasnowlosy. - Bractwo za zyskiem, nie za pusta slawa goni. -A tys mu sie, niebozoto, tak zasluzyc zechcial? - zadrwil starszy z mezczyzn. - A czymze jest twoja zdobycz wobec okupu, jaki dostalibysmy za najwyzszego zwajeckiego kniazia, wladce Sinoborza i Iskre? Hardysz zesztywnial. Pajak toczyl sie po jego rece jak drobina skrzepnietej krwi. -Iskry nie tykaj. -Bo co? - zarechotal Wigon. - Bo mi paluszkiem pogrozisz i rzekniesz "tak nie lza"? Tedy i ja ci cos rzekne. Ty sie jej boisz. Boisz sie, ze jesli ja odnajdziesz, kniaz ze szczetem wzgardzi bekartem. Pewnie dawno o tobie zapomnial, bo sial nasienie po wszystkich Krainach Wewnetrznego Morza. Oni zawzdy tak czynia, ci wielcy panowie, ktorzy plywaja na okretach o smoczych glowach. Rzuca dziewce kilka miedziakow i blekitna wstazke, a potem ani sie obejrza, ze zostala ze wzdetym brzuchem. Suchywilk ma corke o wlosach Iskry i w obreczy dri deonema na czole. Nie przygarnie tchorzliwego wyrzutka, ktory w tym jednym, jedynym dniu, kiedy ojciec go potrzebowal, lekal sie zawierzyc morzu i pozeglowac z poludniowym wichrem miedzy Zebra Morza. I teraz tez sie lekasz. Ojca, Iskry, a nade wszystko morza. Tym jestes. Strachem. -Masz mnie za glupca? - Syn kniazia uniosl sie lekko na siedzeniu i wychylil ku Wigoniowi. - Chcesz, zebym pozeglowal za ta sama zaglada, ktora ich pochlonela? -Zebys sie wreszcie przestal obnosic z ta kniaziowska mina! - huknal ze zloscia pirat. - Zebys sie nie kryl miedzy nami jak farbowany lisek. Bos nigdy nie zostal jednym z nas. Wprawdzie nadal nikt nie przysunal sie do wysokiego stolu i otwarcie nie poparl Wigonia, lecz Ryzka wyczuwala, ze wszyscy ci ogorzali, sekaci mezczyzni bardzo uwaznie wsluchuja sie w jego slowa. I kiedy obrzucali spojrzeniem Hardysza, ich twarze stawaly sie czujne i podejrzliwe. Nie ufali mu. Owszem, mial wlasny okret i dowiodl uzytecznosci dla bractwa. Jednak ani poplamiona koszula, ani polyskliwy piracki przyodziewek nie sprawialy, ze lepiej pasowal do tego miejsca. -Takim, ktory ojca dla okupu sprzeda? - Hardysz usmiechnal sie cierpko, zapewne rowniez rozumiejac, ze nikt w gospodzie nie wezmie jego strony. Czerwony pajaczek skulil sie we wnetrzu jego dloni. Kiedy indziej Ryzka powiedzialaby pewnie, ze barwa zapowiada mord, krwawe jatki, jakich wiele ogladano w gospodzie Pod Rudym Psem. Lecz teraz pojmowala juz, ze tutaj nie skonczy sie na bitce. Dzisiaj zanosilo sie na wiecej. Znacznie wiecej. -Ktory wezmie okup za kniazia - rzekl z moca Wigon. - Tos nam poprzysiegal, kiedy z pozwolenstwem bractwa brales okret. Ze przedlozysz wspolne dobro i zysk pospolity nade wlasne pozytki. Tedy czyn, cos przyobiecal. -Nie wiem, gdzie on jest. Starszy pirat szeroko rozlozyl ramiona. -A ktoz go lepiej od ciebie znajdzie? - Wyszczerzyl sie w drapieznym usmiechu. - Sprawniej od naszego malego kniaziatka, ktore wyzarlo sie i opierzylo na pirackim wikcie. Pamietasz jeszcze, jakes sie tutaj przywlokl? Jak o kes laskawego chleba jeczales? -Pamietam jeszcze, jak mi koscia w gardle stawal. - Blizna w kaciku ust Hardysza wygiela sie jak srebrny robaczek. -Ninie przyszedl czas odplaty - dokonczyl twardo Wigon. Odpowiedzial mu poszum z sali. Mezczyzni - szyprowie statkow, zeglarze z udzialem w zyskach, wolni majtkowie i zwyczajni wioslarze - wpatrywali sie z natezeniem w jasnowlosego kapitana. -Dobrze wiec. - Hardysz podniosl sie zza stolu. - Pozegluje za Suchywilkiem. Kto ze mna, niech przed switem bedzie w przystani. Kilka glow sklonilo sie z powaga. Ktos w glebi izby wymienial przyciszone uwagi. Hardyszowi sprzyjalo szczescie, wiec i ta wyprawa, jakkolwiek szalona, mogla okazac sie zyskowna. -Jak go znajdziesz? - wyrwalo sie Ryzce. Syn zwajeckiego kniazia spojrzal na nia i jego oblicze na moment wygladzilo sie jak letnie morze. -On pokaze mi droge! - Zasmial sie, otwierajac dlon. Dmuchnal. Czerwony pajaczek uniosl sie w powietrze. Rozdzial piaty Strumien lodowatej wody rozprysnal sie na pokladzie-Jeszcze! - Wigon uniosl ociekajacy leb; gebe mial opuchnieta i nalana czerwienia. - Lej predko! Zaskrzypial kolowrot i wioslarz z wysilkiem dzwignal kolejny cebrzyk. Siwowlosy szyper prychnal jak mors, otrzasnal sie. Nad morzem, daleko poza zaulkami, gospodami i targowiskami Skwarny wstawal golebiowy, letni swit. Na nabrzezu wciaz zalegala ciemnosc, rozpraszana z rzadka blyskami latarni. Na pokladach drzemali nieliczni wioslarze, pozostawieni na strazy okretow. Port nie przebudzil sie jeszcze. Jedynie czasami na bruku zastukaly buty strazy, uliczna dziewka zanucila cos cicho w zaulku, za zamknietymi okiennicami zaplakalo dziecko. Lecz od strony targowiska schodzily sie powoli kobiety z wielkimi koszami na glowach, a u wejscia do portu pomiedzy falami migaly juz pochodnie rybakow powracajacych z nocnego polowu. Wigon nie spogladal ku nim. Ze zmruzonymi oczami gapil sie na smukla lodz, ktora spiesznie oddalala sie z portu, popychana rytmicznymi uderzeniami wiosel. Cebrzyk ze stukotem opadl na poklad. Szyper drgnal. -Psi syn - mruknal tak cicho, ze nawet najblizej stojacy nie uslyszeli zawisci w jego glosie. - Ale nie pozwole... - reszta slow zginela w loskocie, kiedy dwoch mocno steranych gorzalka morskich lupiezcow przewrocilo stos narzedzi stolarskich. Kapitan przypadl do nich w dwoch susach i strzelil blizszego w leb, az nieszczesnik padl pomiedzy siekierki, strugi i oselniki. Z ucha ciekla mu ciemna struzka krwi. Palce drgaly konwulsyjnie. Na gebach najblizszych piratow pokazaly sie drapiezne usmiechy. Wigoniowi wrocil animusz, a to pewny znak, ze ma na oku zacne lupiestwo. -Tego za burte, a reszta do wiosel! - huknal kapitan. - Inaczej wymknie sie wam taka zdobycz, jakiejscie jeszcze w zyciu nie ogladali. * * * Sztorm trwal cztery dni. Chmury klebily sie, napieraly ciemnymi brzuchami na szczyty, jakby chcialy zmiesc wyspe z powierzchni ziemi. Wicher dul nieustannie. Dlatego kiedy wiedzma zawolala, Czarnywilk nie uslyszal slow, zawieja porwala je znad ziemi w ciemnej kurzawie. Zdolal jednak podniesc glowe i dojrzal, co mu pokazala w tumanie u wejscia do ciesniny.Okret. Odlegly, jasny zagiel, tak maly, ze mogl byc zaledwie platem piany, miotanym przez rozszalale morze. Lecz nie byl. Stary kniaz odgadl to z twarzy wiedzmy, kiedy z natezeniem wpatrywala sie w ton. Jej palce, zacisniete na pretach klatki, pobielaly z wysilku. Po policzku kobiety, mozolnie walczac z podmuchami wiatru, pelzl czerwony pajaczek. Czarnywilk az sie cofnal z odrazy. Moce, pomyslal z lekiem, znowu wzbieraja moce. Z tylu, od warowni, zabrzmial czyjs okrzyk, pelen oblakanczej, niewiarygodnej nadziei i z ruin jeli wysypywac sie sinoborscy wojownicy. Niektorzy na zlamanie karku gnali ku skalom, przeskakiwali ponad kamieniami, zeby jak najspieszniej dopasc do zbawiennych fal. Wiekszosc jednak wlokla sie ospale, zbyt wynedzniala i wyczerpana chorobami, zeby prawdziwie okazywac radosc. Czarnywilk nie dostrzegl wsrod nich kaplana Kei Kaella. Przezorny jak zwykle, wolal sie przyczaic, poki sie nie okaze, kogo przynioslo morze. Czarnywilk tez nie umial rozpoznac przybyszy. Okret wciaz chwial sie i znikal w kipieli, ulotny jak widziadlo. Wiedzma rozdetymi chrapami wciagnela powietrze. Krotkie, nierowne wlosy opadly jej na twarz, przeslaniajac since i stare szramy. Od burzy, ktora pochlonela czterech wojownikow, druzynnicy Warka ani razu nie probowali jej wywlec z klatki. Bali sie. Z ogromnym trudem Zbiegun zdolal ich przekonac, ze sztorm wcale nie przybyl na wezwanie przekletnicy - gdyby bylo inaczej, czyz pozostawilby ja w niewoli? Czarnywilk nie byl wcale pewien, czy uwierzyli. W kazdym razie nie nastawali wiecej na wiezniow. Czasami obrzucali ich nieczystosciami, lecz zwykle trzymali sie z daleka. Poddali sie, pomyslal Czarnywilk. Wszyscysmy sie poddali. Moze z wyjatkiem heretyckiego kaplana, ktory wylonil sie z ciemnej wyrwy, ktora niegdys byla wejsciem do warowni. Wiatr rozmiatal jego kapice, odslaniajac blade, pokrzywione lydki i kosciste kolana. Czarnywilk odruchowo sprobowal siegnac po sztylet, kikut ramienia uniosl sie i opadl bezwladnie. Zreszta nie mial broni. Cokolwiek przyblizalo sie z glebi Wewnetrznego Morza, byl zupelnie bezradny. Kaplan szedl ku nim dlugimi, posuwistymi krokami czlowieka, ktory wlasnie podjal decyzje, i stary Zwajca zrozumial, ze nie ma najmniejszego znaczenia, kogo niesie ta odlegla nawa. Nawet najzagorzalsi zausznicy Warka nie przyklasna temu, co wydarzylo sie na Przychytrzu, i nie uraduje ich widok poranionego wladcy. Poza tym niemoc Warka nie usprawiedliwiala okaleczenia Suchywilka. To nie byl zbuntowany bojar ani pomniejsze ksiazatko, ktore mozna wybatozyc, a potem nawlec za zebro na hak gwoli uciechy gawiedzi, tylko najwyzszy zwajecki kniaz. Sinoborskie brzegi nadal leczyly szczerby po najazdach smoczych okretow. Powinni nas zabic dawno temu, pomyslal, kiedy Zbiegun znalazl sie tak blisko, ze Zwajca odroznial kepki kedzierzawego szarego wlosia na jego czaszce, jeszcze pare tygodni wczesniej gladko wygolonego na kaplanska modle. Ale Sinoborzanin wciaz nie nasycil sie zemsta. Po prostu nie umial sobie odmowic widoku wrogow, ktorzy dzien po dniu zdychali na jego oczach. Chmury wyginaly sie nad nim, czarne i obrzmiale deszczem. Wicher spiewal o smierci, opuchlych cialach topielcow i statkach gnijacych na dnie morza. A jesli, pomyslal, dziwnie oszolomiony tym podejrzeniem, tak samo postapiono z Warkiem? Jezeli wszystko rozstrzygnelo sie rowniez poza jego wola? Odkad uciekli z Przychytrza, ani razu nie widzial sinoborskiego kniazia. Owszem, dorastajac pod bokiem Krobaka, chlopak musial nawrzec okrucienstwem i zdrada, jak gliniany garnek. Lecz upokarzanie Zwajcow bylo targaniem niedzwiedzia za brode. Zbiegun zatrzymal sie na wprost klatki. Nie wiecej niz trzy kroki od zelaznych sztab. Wciaz sie bal, Czarnywilk czytal to wyraznie w jego oczach. Niepotrzebnie. Kiedys, zanim zaczelo sie to upiorne lato, Zwajca zdusilby go jak slepego kociaka. Ale nie teraz. Wzdrygnal sie. Kikut ramienia swedzial go nieznosnie, lecz za nic na swiecie nie chcial sie drapac. Nie zamierzal przypominac temu nedznemu czlowieczkowi o swojej stracie. Kaplan nie patrzyl jednak na niego. Wpil sie wzrokiem w blekitnooka niewiastke, zupelnie jakby chcial ja przebic na wylot. -Nie zaspiewalas dla mnie - wyrzekl ochryple. - Nie zawolalas dla mnie ponad morzem. Czarnywilk az sie cofnal. Glupcze! - pomyslal. Czyz smiertelnik moze kierowac burza? Na czole niewiastki zastygl czerwony pajak - nieruchoma kropla krwi, ktora zaraz scieknie ku ziemi. Cos sie w niej budzi, odgadl z przestrachem Czarnywilk. Jednak nie mogl sie poruszyc. Jakby go bogowie spetali zakleciem. Katem oka ulowil jakies drgnienie. W glebi klatki klab szmat oraz przegnilego siana zadygotal i wybrzuszyl sie gwaltownie. Zwajecki kniaz uniosl sie, ogromny i straszliwy, pokryty brudem, zaschnietymi odchodami i krwia. Wychrypial cos niezrozumiale. Slowa gubily sie w niemal zwierzecych chrzaknieciach i charkotach. To jednak wystarczylo, zeby Zbiegun zawahal sie, i Czarnywilk zdolal wyrwac sie spod czaru. Szarpnal wiedzme i pociagnal ja w glab klatki, poza zasieg noza kaplana. Zbiegun zmruzyl oczy. Siegnal do sakiewki, gdzie trzymal klucze otwierajace klatke. -Bywaj tu ktory! - wrzasnal. Zaden z druzynnikow Warka nie zwrocil na niego uwagi. Jak oczadziali gapili sie na smoczy okret, ktory kolysal sie na grzbiecie fali, zeby zaraz zapasc sie w doline. Ale kaplan znow krzyknal, bardziej naglaco, i dwoch wojownikow niechetnie oderwalo sie od towarzyszy. Drobne kamyki pryskaly spod ich butow. Wtedy zwajecki kniaz znowu sie odezwal. -Moje dziecko - uslyszal ze zdumieniem Czarnywilk. - O bogowie, moje dziecko... Tyle ze to nie byla Szarka. Smocza lodz wyprysla ponad fale i jakis zagubiony promien slonca padl na dziobnice. Zloty smok rozdziawil paszcze i szpakowaty Zwajca rozpoznal znak powiewajacy na szczycie masztu. -Skwarna! - wykrzyknal ktos. - To idzie Skwarna! Suchywilk osunal sie w przegnile leze, zupelnie jakby znow odeszly go sily. Czarnywilk chcial podejsc, polozyc mu reke na ramieniu. Nie zdazyl, bo sinoborscy wojownicy zakolysali klatka i jeli ja sciagac ku ziemi. Lecz kiedy ich wiezienie opadlo ze stukotem na kamienie, wiedzma rozesmiala sie. Dzwiek byl tak nieoczekiwany, ze wszyscy znieruchomieli - kaplan, Zwajca i obaj Sinoborzanie, w ktorych twarzach obawa mieszala sie z nienawiscia. Jasnowlosa niewiastka z szeroko rozpostartymi ramionami zawirowala na metalowej podlodze. Dziwne, lecz Czarnywilk mial wrazenie, ze wysoko na niebie sine i granatowe chmury zatanczyly jak zywe stworzenia, wiernie nasladujac jej ruchy. Pasma wlosow unosily sie na wietrze, splataly z kurzawa. A pomiedzy nimi widzial jeszcze cos. Czerwone krople, plynace po policzkach jak lzy. Zbiegun cos wykrzykiwal. Nie osmielil sie jednak przyblizyc do klatki. Jego ludzie rowniez trwali nieruchomo, niepewni, co dalej czynic. A wiedzma obracala sie coraz predzej w oblakanczym tancu. Jej rece, wlosy, strzepy przyodziewku zbiegly sie w szary wir, gotowy pochlonac wszystko wokol. I kiedy Czarnywilk zaczynal wierzyc, ze jakas niesamowita, magiczna sztuczka zdola ich ocalic i uchronic przed smiercia, jasnowlosa niewiastka zatrzymala sie. Stala ze spuszczona glowa, dyszac ciezko. Zbiegun rzucal szczekliwe, naglace rozkazy. Wiedzma uniosla glowe. Blysnely zlotem oczy. -Juz czas - odezwala sie niskim, glebokim glosem, ktory zdawal sie siegac korzeni wyspy, wibrowac w kazdym kamieniu i garsci piasku. Delikatnie zdjela z policzka czerwonego pajaczka i Czarnywilk dostrzegl z przerazeniem, ze wiele ich roi sie i podryguje na jej twarzy. Przez moment oslaniala go w skorupce dloni, a potem cisnela nim prosto w Zbieguna. Kaplan zawyl, kiedy pajaczek opadl mu na czolo i zaczal tanczyc, wlokac za soba purpurowa nic. -Wszystko wraca - powiedziala wiedzma. - Pryskaja sny. * * * Umieli scigac statki na otwartym morzu. Sinoborskie nawy, ktore niosly won dziegciu i popiolu, zalnickie krypy, po brzegi wypelnione ziarnem, poludniowe galery, popychane naprzod przez niestrudzonych wioslarzy, i wreszcie Skalmierskie kogi, ustrojone srebrem i zlotem jak oblubienica w swiatyni. Malo ktory dorownywal smigloscia dzielom szkutnikow ze Skwarny, lecz wszystkie usilowaly uciekac. Kluczyly pomiedzy skalami, sprytnie prowadzily wroga na mielizne lub kryly sie w nocnej cmie.Zwykle na darmo. Wigon rzadko dawal sie wywiesc w pole. Przeczuwal, ze Hardysz rowniez sprobuje sztuczek. Ale nie. Musial widziec za soba pasiasty zagiel i z ksztaltu lodzi rozpoznawal, kto go sciga - byli ludzmi morza i spogladali na statki w taki sam sposob, jak inni patrza na konie w galopie lub niewiasty w tancu - lecz nie zwolnil ani nie probowal sie chowac. Plynal wprost przed siebie, rozdzielajac przestwor morza jak nozyce, tnace gladkie szaroniebieskie plotno. Na prozno Wigon mruzyl oczy i klal siarczyscie, usilujac rozwiklac kolejny podstep kniaziowskiego syna. Nic nie wymyslil. Ale tez, przyznal w koncu, z luboscia drapiac sie po pekatym, porosnietym czarnym wlosiem brzuchu, nigdy nie rozumial Hardysza. A poniewaz Wigon nie zwykl sobie nadaremnie lamac glowy, plynal dalej. Zostawili za plecami Polwysep Skalmierski oraz spadziste siedziby Zwajcow i wyszli na pelne morze, w dziedzine Mel Mianeta. Tutaj nie bylo nic, procz nielicznych, jalowych wysepek, ktore wynurzaly sie z odmetu jak kosci przedwiecznych potworow. Kiedy przyblizali sie do nich, fale pienily sie wokol czarnych skal niby napar w kotle wiedzmy. Wojownicy pochylali grzbiety nad wioslami. Wigon nie zdejmowal rak ze steru, wsluchujac sie w piesn morza i przytlumiona melodie drzewa, ktore przygieto w ksztalt kadluba i wiosel. Wciaz wypatrywal oczy w poszukiwaniu jakiegos znaku - smugi dymu, kregu ptakow nad rozbitkiem albo postaci na krawedzi klifu. Czegos, co pozwoli mu odnalezc cel tej szalonej wyprawy. Nic nie znalazl. Pozostawalo mu jedynie plynac dalej za synem Suchywilka. Wciaz dalej i dalej poprzez Wewnetrzne Morze. Piraci zaczynali sie niecierpliwic. Kiedy mijali kolejna tlusta skalmierska jolke albo szczezupinska galere, tak przeladowana dobrem, ze kolebala sie z boku na bok jak stara baba, mocniej napierali na wiosla. Nie wodzili wzrokiem za zdobycza, ktora umykala w pospiechu, nie dowierzajac wlasnemu szczesciu. Nadal ufali osadom kapitana. Zaczynali jednak sie zastanawiac, czy legendarne szczescie Wigonia nie steralo sie wsrod jesiennych sztormow i wiosennych wichrow. A to niedobrze. Lupiezca, ktory zbyt wiele mysli, moze w koncu zechciec siegnac zbyt wysoko. Dni mijaly. Lodz Hardysza sunela jak zakleta, az wreszcie Wigoniowi przeszlo przez mysl, ze wlasnie o to chodzilo temu bekartowi zwajeckiego glupca i Skalmierskiej dziwki. Owszem, gdzies w odmecie kryla sie zdobycz, jakiej nigdy wczesniej nie ogladano po obu stronach Wewnetrznego Morza - sinoborski kniaz i najwyzszy kniaz Zwajcow. Krolewski okup. Dosc zlota, srebra i klejnotow, by odebrac mezowi rozum. Ale szukano ich od tygodni - niezliczone lodzie przeczesywaly wyspe po wyspie, zatoke po zatoce. Na prozno. Wewnetrzne Morze nie oddawalo latwo zdobyczy. Lecz jesli Hardysz wcale za nimi nie gonil? Jesli postanowil po prostu skorzystac z okazji, by uczynic z Wigonia durnia i osmieszyc go w oczach ludzi? Zaciskal wiec zeby, coraz bardziej niespokojny i zniecierpliwiony. Jednak nie mogl sie cofnac. Zbyt dlugo to trwalo. Jezeli chcial teraz powrocic do Skwarny bez zaginionych kniaziow, musialby przyprowadzic tez okret Hardysza, zbryzgany jego krwia. Inaczej nie przetrwa w porcie ani niedzieli. Wlasni wioslarze zadusza go ukradkiem i rzuca scierwo w kanal. I kiedy juz z wolna poddawal sie rozpaczy, dojrzal na widnokregu szczyty. Byl to zaledwie skalny okruch, drobny i niegoscinny. Tu nie zawijaly statki, nie oznaczano go na zadnych mapach. Tylko granatowe chmury siekly go nieustannie miotlami splecionymi z wichru i deszczu. Zawieja odepchnela okret, zupelnie jakby sam Mel Mianet od Fali bronil im przystepu do wyspy. Przed nimi smocza lodz Hardysza mocowala sie z zywiolem. Wojownicy, przesadni jak to ludzie morza, szeptali trwozliwie, a z ich brod sciekaly strumyki wody. Gdyby nie Wigon, w zelaznym uscisku dzierzacy ster, zapewne cofneliby sie. Powstrzymywal ich jedynie strach przed szyprem. Lecz nawet najwiekszy strach wyczerpywal sie szybko w obliczu rozszalalej mocy Morskiego Konia. Myslal juz, ze nie zdolaja sie tam zblizyc, gdy pomiedzy zbeltanymi falami zobaczyl kawalek czarnego drewna. Deske z roztrzaskanego okretu lub ulomek pnia, nie wiedzial. Na nim, rozplaszczony jak kepka ryzego wlosia, dryfowal kociak. Wigon chrapliwie rzucil rozkaz. Sam nie pojmowal czemu, bo wczesniej, jesli spotkal w porcie takiego chuderlaka, odpedzal go poteznym kopniakiem. Ale teraz potrzebowal znaku - nie dla siebie, lecz dla zalogi, zeby znow poczuli na twarzach slodki powiew fortuny. Jeden z wojownikow wysunal wioslo. Ryzy kociak blyskawicznie wspial sie na pioro i pomknal w gore, z calych sil wczepiajac sie pazurami w drewniany trzon. Kiedy znalazl sie wreszcie na pokladzie i otrzasnal gwaltownie, bryzgajac slona woda na najblizszych wioslarzy, pomiedzy brodatymi, wytrawionymi morzem i grabieza mezczyznami przeszedl smiech. Bylo cos tak szczesliwego w widoku tej drobiny, ktora zmierzyla sie z Mel Mianetem i uszla z zyciem, ze glebiej zanurzyli wiosla. I tym razem burza nie zdolala ich odepchnac. * * * Heretycki kaplan zginal, zanim jeszcze okret Hardysza wszedl szczesliwie do przystani. Nie widzial, jak wojownicy Skwarny podrywaja tarcze i wskakuja do wody, zeby jak najszybciej nagarnac w ramiona tej niesamowitej, basniowej zdobyczy, jaka czekala na nich na brzegu. Lecz smoczy okret kolysal sie na falach, a potwor, wyrzezbiony na dziobnicy, rozwieral paszcze do krzyku, jakby domagal sie ofiary. Wiecej krwi, wiecej mordu. I wojownicy z Sinoborza usluchali niemego wezwania. Wynedzniali i glodni, musieli rozumiec, ze nie stawia czola rabusiom morza. Postanowili jednak sprobowac.Bo tak sie zwykle dzialo na polnocy. Topor napotykal topor, miecz uderzal o miecz. Nikt sie temu nie dziwil. Nie marnowal czasu na prozne modlitwy. A kiedy wreszcie rozpoznali jasnowlosego wojownika, ktory prowadzil Skwarne, zaczeli walczyc jeszcze zacieklej i z jeszcze wieksza rozpacza. Teraz juz nie liczyli, ze wyrabia sobie przez piratow droge na poklad. Nie wierzyli, ze powroca w rodzinne strony z pietnem brancow, wykupieni od Skwarny za szczere srebro. Po prostu chcieli drogo sprzedac swoje zycie i uniknac meki - wiekszej niz ta, jaka zadaja sobie wojownicy w boju. Wszystko bylo jasne. Syn Suchywilka przybyl po ojca. * * * Wiedzma nawet nie obejrzala sie na wojownikow. Przez moment stala jeszcze na skraju klatki, przygladajac sie oprzedowi, ktory pozostal ze Zbieguna. Ponad wyspa huczala wichura, lecz tutaj, wokol nich, powietrze zalegalo nieruchomo, gorace i rozpalone. Czarnywilk mozolnie zrobil krok i walczac z obawa, ktora we wlasnych oczach nie przynosila mu zaszczytu, dotknal jej ramienia. I cofnal sie zaraz z okrzykiem, bo od jej ciala bil zar jak z rozpalonego pieca.Purpurowy kokon nie poruszal sie juz i scichly wrzaski uwiezionego we wnetrzu kaplana. Kobieta gwaltownie wciagnela powietrze - jak plywak, zanim rzuci sie w najglebsza ton - chwycila metalowe prety i rozgiela je z latwoscia, po czym wyszla poza krawedz metalowej tafli, do ktorej podczas ostatnich tygodni skurczyl sie ich swiat. Zachwiala sie, gdy ostre kamienie ukluly ja w bose stopy, przekustykala kilka krokow i przystanela niepewnie. Za jej plecami oprzed pociemnial u podstawy. Purpurowa przedza zmatowiala, przybierajac barwe spopielalego drewna. Wiatr odrywal pojedyncze nici, kruszyl je i unosil precz, podczas gdy szarosc pelzla powoli ku gorze, pochlaniajac coraz wieksza czesc kokonu. Kiedy dotarla do konca, czubek oprzedu zapadl sie z dzwiekiem, jaki wydaje pekajaca purchawka. Jego scianki zaczely osypywac sie jak popiol, a wicher rozmiatal je, az wreszcie zniknely calkowicie. Wewnatrz nie bylo nic. Ani sladu ich dreczyciela. Niewiastka dotknela dlonia czola i pare czerwonych pajaczkow natychmiast wbieglo jej na palce. Wiedzma przypatrywala im sie z niemal bolesnym natezeniem, jak gdyby probowala zrozumiec, co sie stalo. Przez moment Czarnywilk mial nadzieje, ze kobieta zdola sie jakos otrzasnac, zanim do cna pochlonie ja wiedzmi szal. Lecz wtedy od strony warowni zabieglo jej droge kilku wojownikow. Moze trzymali straz przy Warku? A moze woleli sie kryc za plecami towarzyszy i dopiero na widok samotnej niewiasty wezbrala w nich odwaga? W kazdym razie czar prysnal - lub raczej rozszerzyl sie, bo wiedzma wyprostowala sie i jakby urosla na dziedzincu, a w jej dloniach zatanczyly purpurowe pajaczki. Wojownicy zwalniali, tracili impet, gdy pajaczki przywieraly do ich skory, blyszczac czerwienia jak krople krwi. Niektorzy z mozolem robili jeszcze kilka krokow, nim nieublagane nici oplotly ich i uwiezily. Potem wirowali tylko niczym upiorne wrzeciona. Znad oprzedu migaly klobuki. Ostrze topora. Usta wykrzywione cierpieniem. Lecz krzyki wiezly w przedziwie, gubily sie na wietrze. Magia i kurzawa krecily wojownikami, zeby po chwili rozsnuc ich bez sladu. W gorze, pomiedzy chmurami, nie pozostal juz ani promien swiatla. Wiedzma szla obojetnie pomiedzy konajacymi. Czarnywilk patrzyl, jak gladko przemierza te polac dziedzinca, o ktorej pokonaniu snil przez ostatnie tygodnie. I nie smial wyjsc. Wczesniej zdawalo mu sie, ze kiedy rygiel opadnie, natychmiast wyrwie sie z wiezienia. Chocby po wlasna smierc. Byle nie konac tutaj bez celu, nie gnic za zycia jak stary pies toczony przez robaki. A teraz, kiedy wokol szalala dzika magia - czul na twarzy zawirowania powietrza, szary pyl osiadal mu na oczach i wargach, strzepy nici wplataly sie we wlosy - z leku nie umial sie poruszyc. Dygotal jak w febrze. Zdolal sie wczepic pazurami w pret, wygiety przez wiedzme niby obejma beczki, i ostroznie wychylil sie na zewnatrz. Taki byl z natury - rozwazny, skryty jak dziki zwierz. Siegnal po topor, porzucony przez druzynnika Warka, jednego z tych, ktorzy zgineli od mocy wiedzmy. Nie darowala zadnemu, pomyslal. Nawet tym, ktorzy probowali uciekac. Jego palce stezaly i odwykly od broni, lecz dotyk gladkiego, wysluzonego drzewca przywracal im pewnosc. Na probe poruszyl bronia i zachwial sie lekko. I zaraz usmiechnal sie, czujac, jak w ciele rozlewa sie znajome, przedbitewne cieplo. Spoza resztek murow, ktore niegdys bronily dziedzinca twierdzy przed naporem wichrow i morza, wciaz dobiegaly odglosy potyczki. Czarnywilk zerknal zachlannie ku rozwartym wierzejom wartowni, w ktorych zniknela wiedzma. Nie zamierzal czekac, az wojownicy rozstrzygna miedzy soba o jego losie. Juz nie kurczyl sie, nie drzal na wietrze. Stary, bezlitosny drapieznik mogl wreszcie ruszyc po lup. Nie poszedl jednak. I nie zatrzymal go strach przed wiedzma. Ani litosc nad Warkiem, ktory zapewne zaplatal sie w te gre bogow rownie slepo jak oni. Przystanal, kiedy przez wicher przebil sie jek Suchywilka. Nagle od wschodu, przez szczerbe w murze przemknelo kilku uzbrojonych mezow. Czarnywilk odruchowo kucnal i przywarl plecami do zwalonych blokow, ktorymi usiany byl caly podworzec. Zza jego krawedzi obserwowal kolejnych piratow, ktorzy zakradaja sie na dziedziniec. Wciaz mogl ich wyprzedzic i pierwszy wtargnac w ciemne wejscie twierdzy, po przejsciu wiedzmy doszczetnie ogolocone ze straznikow. Chcial tak zrobic. W nieistniejacym ramieniu pulsowal bol, rozlewajac sie falami po calym ciele. Potrzebowal pomsty. Jesli mial powrocic do swoich z podniesionym czolem, jak mezczyzna, nie starzec, ktorego towarzysze z litosci biora na lodz i sluchaja, jak miedli w bezzebnych ustach bajdy o dawnej chwale, musial zmyc z siebie te przekleta niewole, i to krwia Warka, ktory ich zwabil na Przychytrze, potem zas zdradzil i okaleczyl jak niewolnikow. Tyle ze nie potrafil. Nie umial porzucic Suchywilka - bez wzgledu, jak niewiele pozostalo w nim zycia i jak malo przypominal wojownika, ktory pladrowal twierdze na wszystkich brzegach Wewnetrznego Morza. I zanim piraci Skwarny znikli w warowni, Czarnywilk podjal jedna z tych decyzji, ktore okreslaja czlowieka na cale zycie i bezpowrotnie zmieniaja jego przyszlosc. Mocniej ujal topor i stanal u boku krewniaka. * * * Wigon nie zamierzal przylaczyc sie do walki na brzegu, o nie. Owszem, spieszyl sie, jakby mu sam Zird Zekrun nastepowal na piety. Lecz bynajmniej nie po to, zeby wspomoc Hardysza w biedzie. W pirackiej Skwarnie lojalnosc stanowila rzadkie dobro. Istnialy jedynie sojusze, zawierane dla wlasnej korzysci i trwajace nie dluzej niz to konieczne.-Zwawo, psubraty! - darl sie szyper, przekrzykujac ryk kipieli. - Po srebro! Po zloto! Po krew! Dziob okretu zaryl w piach. Wigon zakrecil w powietrzu poteznym mieczyskiem, swoja ulubiona bronia, i czubkiem ostrza wskazal ruiny, tak porosniete trawa i nadszczerbione wiatrem, ze niemal zlaly sie z pobliskimi skalami. Klasztor flagellantow? - przemknelo mu przez mysl. Nie, ruiny byly zbyt stare. Moze jakas zapomniana wartownia z czasow, kiedy Zalniccy uganiali sie tutaj za okretami frejbiterow. Moze cos jeszcze dawniejszego. Ani o to dbal. W rzyci mial dziejopisow i ich klamliwe gadki. Bylo tylko teraz. Krotka chwila zanurzona w nieistnieniu. -Tam! - wrzasnal, az slowa bolesnie zawibrowaly w krtani. - Naprzod! I pognal przed siebie z wysluzonym brzeszczotem w reku i chuderlawym kocieciem, wczepionym w ramie. Chcial je strzasnac, bo drobne pazurki ciely mu skore jak brzytwa. Lecz potem droge zabiegl mu jasnowlosy woj w kolczudze i Wigon zapomnial o bozym swiecie. Zapomnial o wszystkim, procz lupu, ktory czekal na niego tuz-tuz, ukryty za warstwa kamulcow i zetlalej zaprawy - za plecami tych kilku glupcow, ktorzy smieli zastapic mu droge. Oczywiscie go nie powstrzymali. Wpadl w brame wartowni, rechoczac jak oblakany. Wiec byl tu wreszcie. I wyrywal zdobycz sprzed samego nosa Hardysza. Spodziewal sie paru wojownikow. Nawet zapory, bo obroncy mieli dosc czasu, zeby sciagnac troche klod i zablokowac przejscie w przewezeniu korytarza. Ale kobieta, ktora stanela przed nim na zruszonych schodach, zaskoczyla go tak bardzo, ze zatrzymal sie w pol kroku. Miala krotkie, pozlepiane lojem wlosy, a spod porwanej koszuliny wygladaly brudne, posiniaczone nogi. Nie to go zdumialo. Zastanowilo go raczej dziwne przechylenie glowy - jak gdyby nasluchiwala nieistniejacych glosow - i usmiech, jaki pomalu rozciagnal jej wargi. -On jest moj - odezwala sie lagodnie. - Nie dostaniecie go. Rudy kociak wyprysnal z ramienia Wigonia i runal ku kobiecie. * * * Czarnywilk szykowal sie na walke. Bez wzgledu na to, kto wygra poza murem, nie zamierzal pozwolic, by inni rozstrzygneli o jego losie, jakby byl postawem zdobycznego sukna. Na Wyspach Zwajeckich mial synow, ktorzy mogli wyplacic za niego okup - chocby jego ciezar w szczerym srebrze. Ale stary Zwajca pokosztowal juz niewoli. Nasycil sie nia na cale zycie.Z natezeniem wbijal wzrok w brame, przez ktora nadejda zwyciezcy. Mezczyzna, ktory pojawil sie pierwszy, nosil wysoki srebrny szlom i kolczuge spleciona z gestych kolek. Za plecami mial kilka tuzinow piratow, ktorzy natychmiast rozsypali sie w poszukiwaniu Sinoborzan i lupu. Lecz ich przywodca ogarnal spojrzeniem dziedziniec i wyluskal spomiedzy kamieni klatke oraz samotnie stojacego Zwajce. Alez bogowie z nas zadrwili, zdazyl jeszcze pomyslec Czarnywilk, a potem popatrzyl twardo w oblicze wojownika, ktory przewodzil piratom. Nie widzial go od dawna. Bardzo dawna. -Co z nim? - Hardysz zatrzymal sie przed klatka. Cien zelaznych sztab, rozgietych teraz jak galezie wikliny, zalegl na wilgotnym zwirze tuz przed czubkami jego butow. Pirat zawahal sie, jakby w obawie, ze ten cien przywrze mu do podeszew. Czarnywilk wyprostowal sie, wsparty o drzewce sinoborskiego topora. Nie usilowal zaslaniac sie czy kryc ucietego ramienia. Wciaz jednak bronil przystepu do kniazia. Od poczatku bitwy krewniak lezal nieruchomo w barlogu. Jego swiszczacy oddech scichl. Moze nie zyje, pomyslal gorzko Czarnywilk. Bogowie splatali tego lata wiele sciezek i smutkow, a oni nie slyna z milosierdzia. -Nie spieszyles sie, synku - powiedzial powoli. Pamietal chlopca z czystymi policzkami; w jego oczach malowal sie lek. Kiedy wiele zim temu odplywal z Wysp Zwajeckich nic nie wzial z rodzinnego dworca. Ani lodzi, ani miecza, ani rodowego pierscienia, ktory otwieralby przed nim podwoje polnocnych warowni. Teraz nie byl juz chlopcem, oczy mu sciemnialy. Przy pasie zamiast rzetelnego zwajeckiego szarszuna albo toporzyska, mial jeden z fikusnych Skalmierskich mieczykow. Z lewego ucha zwieszala sie wielka perla, pochwa miecza i pas blyszczaly od drogich kamieni. Szarawary uszyto z blekitnego adamaszku, tloczonego w jakies kwietne wzory. W kolczuge z cieniutkich podwojnych kolek wpleciono ozdobne paski i rozety. Jak jeden z tych dworskich glupkow, pomyslal z niesmakiem siwowlosy Zwajca. Jak pirat, podpowiedzial przesmiewczy glos w jego umysle. Przeciez uczynilismy go piratem. -Nikt mnie nie wolal - odparl Hardysz. Czarnywilk, ktory sam byl ojcem szesciu synow, odwrocil wzrok. Nigdy nie umial pojac zacieklosci kuzyna, ale Suchywilk zapiekl sie w rozpaczy. Nie mogl ani odzyskac corki, ani wywrzec zemsty na tych, ktorzy mu ja odebrali, wiec zwrocil sie przeciwko wlasnemu dziecku. -Naprawde liczyles, ze cie zawola? - zapytal cicho, ledwo swiadom piratow, ktorzy ich otaczali tak ciasno, ze musieli slyszec kazde slowo. Hardysz rozesmial sie pogodnie, juz bez zalu. Czarnywilk pamietal, ile dni i zim krylo sie za tym smiechem - a takze wiele innych rzeczy, o ktorych nie chcial teraz myslec. -Nie - odparl lekko pirat. - Moze z poczatku. Zanim zrozumialem, ze tamtego juz nie ma. Skonczylo sie, a ja wraz z nim. -Mogles sie odezwac. Czekal na ciebie. Mezczyzna potrzasnal glowa. Nic nie mowil, lecz cos bylo w jego usmiechu, cos na tyle szczerego, ze Czarnywilk nie umial zamilknac. -Przeslac wiadomosc - nalegal, choc rozumial wysmienicie, ze ta rozmowa nic nie zmieni, bo nalezalo ja przeprowadzic bardzo dawno temu. Chcial ruszyc za chlopcem. Bogowie swiadkami, ze zamierzal plynac do Skwarny, mimo ze scigano by go tam jak zajaca na sciernisku. Nie osmielil sie jednak - ze wzgledu na kuzyna, ktory utracil juz tak wiele. Jednakze tu przemieszano tyle rozmaitych lojalnosci, ze Czarnywilk sam z trudem potrafil je rozpoznac. Bo Hardysz zrobil krok naprzod. Pasma cienia zamknely sie wokol jego postaci. -Przeslalem - odpowiedzial szeptem, zanim wyminal stryja i uklakl przy ojcu. - Nie poplynalem na Skalmierz. * * * Kiedy dziewka zastapila im droge, Wigon zacisnal po prostu palce na jelcu i mocniej wsluchal sie w piesn zelaza. Nadobniejsza moze by oszczedzil, bo ludzie byli strudzeni i zaslugiwali na chwile wytchnienia. Ale to kostropate czupiradlo nie sklanialo go do litosci. Wrecz nalezalo skrocic mu cierpienia.Wojownicy najwyrazniej podzielali jego osad, bo czarnobrody wioslarz wysunal sie plynnie przed kapitana, unoszac solidne sinoborskie ostrze. Dziewczyna nie uciekala. Gapila sie na nich szeroko rozwartymi oczami. A pozniej stalo sie cos - Wigon wlasciwie nie umial sobie tego potem przypomniec, zupelnie jakby na moment caly swiat rozmazal sie i stracil kontury. Widzial przed soba dziewke i rudego kociaka, jak ocieral sie o jej bosa, umorusana kostke. Zapamietal jego cien, ciemny owal mroku, ktory zlewal sie z kamieniami muru. I nagle ten cien spoteznial, pochlonal ich niczym chmura dymu - albo tez oni w niego wpadli, pchani pragnieniem zdobyczy i mordu. Korytarz byl waski. Kiedy Wigon biegl, obijal sie ramionami o glazy wystajace z muru. Slyszal krzyki swoich towarzyszy. Charkoty. Trzaski i mlasniecia. Chrzest gruchotanych kosci. Ale najgorsza byla piosenka, nucona cienkim, prawie dzieciecym glosem. Nie rozumial slow, lecz to nic nie pomagalo. Scigala go. Owijala sie wokol jak lina. Bal sie. W jego rodzinnych stronach mawiano, ze czlowiek przejdzie jedenascie razy sciezka wiedzmy, lecz za dwunastym razem wiedzmia sciezka zacisnie sie petla wokol jego szyi. I teraz, gleboko w ciemnosci Wigon czul, jak uchodzi mu z pluc powietrze. Dusil sie. Kiedy spostrzegl przed soba potwora - rozpalone zlote slepia zgrzytniecia pazurow na kamieniach, smrod zgnilizny i wilgotnego futra - nie zdolal uniesc miecza. Zabraklo mu sil. Zelazo upadlo z brzekiem. Gdzies z tylu, w gorze schodow, ktorys z kamratow Wigonia rzezil, z trudem chwytajac oddech. Inny placzliwie wzywal opieki Bad Bidmone. Strach znieksztalcal dzwieki. Stary szyper nie umial rozpoznac glosow. Bestia zaryczala, wionac mu w twarz cuchnacym oddechem. Stala tak blisko, ze krople sliny prysly mu na twarz. Mimowolnie zacisnal oczy. I wtedy poczul na policzku szorstki, mokry dotyk. Cos pacnelo go w ramie - lekko, delikatnie. Z zaskoczenia rozchylil powieki. Zlotooka szpetota - wiedzma - tkwila tuz przed nim. Usmiechala sie. -Teraz juz dobrze - oznajmila cieplo i znow klepnela go krzepiaco. - Bedziesz rozsadny. Poslusznie skinal glowa. Pamietal ten ton. Ostatnio tak mowila do niego kurwigospodyni, skroiwszy mu wprzody rzyc rzemieniem po tym, jak go przydybala w spizarni zamtuza przy resztkach kielbasy. Dwie niedziele spal potem na brzuchu, a na sam widok jalowcowej kielbasy rzygal do tej pory. -Pomozesz mi - powiedziala wiedzma. - Trzeba go stad wyniesc. I tym sposobem Wigon wyszedl z ruin warowni, dyszac i stekajac, z sinoborskim kniaziem na rekach, choc zrazu ani sie go domyslal w wymizerowanym zdechlaku o twarzy przeslonietej brudnymi szmatami. Za nim, krok w krok i tak blisko, ze ich cienie mieszaly sie na kamieniach, postepowala wiedzma. -Pospiesz sie - ponaglila go, kiedy potknal sie tuz przed brama. - Smierdziuch sie niecierpliwi. Zbyt dlugo poscil. Syknal cos przez zeby. Cicho, zeby go przypadkiem nie zrozumiala. Pochylil nizej glowe. Czul na plecach wzrok swoich ludzi, tych, ktorzy trzymali sie w tyle, zeby w razie czego odegnac wioslarzy z zalogi Hardysza. Nie zamierzal sie im tlumaczyc. Oni nie byli w warowni. Lecz kiedy ukladal na morskim piasku wynedzniale cialo Warka, przyobiecal sobie solennie jedna rzecz. Nigdy wiecej nie ulituje sie nad kotem. Ani nad ptakiem, czlowiekiem ani inszym stworzeniem bozym. Bo najwyrazniej tak juz ten swiat urzadzono, ze za kazdy dobry uczynek przyjdzie zaplacic i oplakac go rzewnymi lzami. A on nie czul zadnej sklonnosci do placzu. Nigdy wiecej. * * * Hardysz delikatnie odsunal szmaty, okrywajace cialo jego ojca. Milczal, tylko nozdrza mu sie rozdymaly.-Dlaczego? - zapytal. Slowo spadlo na Czarnywilka jak uderzenie. -Twoja siostra... - zajaknal sie, bo usta Hardysza zacisnely sie w zlosci. - Byla uczta na Przychytrzu. Llostris pociela Warka i spalila im okrety. Hardysz wciaz kleczal w rogu klatki. Ostroznie zdjal srebrzysty szlom i odlozyl go na ziemie. -I zostawila was? -Twoj ojciec kazal Kozlarzowi ja zabrac. Ona... - znow sie zawahal, nie wiedzac, jak opisac tamta dzika magie, ktora zamknela sie nad nimi jak tafla jeziora nad tonacym. - Wark ja otrul. Napoil sokiem zrodla Ilv. Wsrod piratow poszedl poszum. Ktos cofnal sie nieznacznie, ktos opuscil miecz, az ostrze zaglebilo sie w kamienistej ziemi, ktos syknal przez zeby. Tutaj nawet najnedzniejszy wioslarz byl czlowiekiem morza. Slyszal, co trzy pokolenia wczesniej uczynil zmijom Wezymord, i wiedzial, ze sa takie trucizny, ktore nie lagodnieja z czasem. W soku zrodla Ilv pienila sie smierc, smierc skrzydlatych wezy nieba, ktora zakleto w przejrzysty ksztalt wody. -Nie przyplyneli - rzekl po chwili Hardysz. - Zadne z nich nie przybilo do brzegu. Lecz Kozlarz powrocil. W kohorcie Org Ondrelssena. Czarnywilk stezal. Zamrugal, zeby odegnac od siebie obraz dziewczyny - biel sukni, zloto wlosow - kiedy szla ku nim przez dziedziniec ze zmijowa harfa w reku. -Czy on... - slowa jakos nie chcialy mu sluzyc, rozbiegaly sie jak kurczeta, kiedy padnie na nie cien jastrzebia - czy on zyje? Hardysz zasmial sie niewesolo. -Ktoz to moze wiedziec? Ale schodzi pomiedzy smiertelnikow. I scina ich jako zboze. -Pomorcow? -I swoich, jesli mu w droge wejda. -Wiec taki czas nastal w Krainach Wewnetrznego Morza - powiedzial powoli Czarnywilk - ze moce chadzaja wolno po swietej matce ziemi? Tak wiele sie zmienilo? -Wiele - zgodzil sie Hardysz. - Lecz nie wszystko. I to - wskazal na ojca, ktory spoczywal nieruchomo na skraju barlogu - wciaz wymaga odpowiedzi. * * * -Poloz go. - Wiedzma stanela na wilgotnym zwirze. Fale omywaly jej bose stopy. - Szybko.Oddalili sie od warowni na dobry strzal z luku i z dala od ryzego potwora Wigon zebral sie na odwage. Marnowanie ciezko zagrabionego dobra zawsze go gniewalo. -Rany trza mu raczej opatrzec, a nie w wode ciskac - burknal. - Jeszcze nam od fatygi zdechnie. -Predzej zdechnie, jesli sie bedziecie ociagali - ofuknela go kobieta. Nikt wiecej sie nie sprzeciwil. Chmury wisialy nisko nad wyspa i niewiele swiatla przebijalo sie przez ciemna kotare, ale piraci bardzo wyraznie widzieli bryzgi krwi na kolczudze Wigonia. On jeden wyszedl ze zrujnowanej warowni. Znad murow wyzieraly sinoborskie klobuki, wiec zapewne jakas czesc Warkowej strazy zdolala schronic sie na szczycie przed furia zwierzolaka. Stary rabus nie postawilby jednak ani zlamanego grosza za ich zycie, a jego towarzysze rowniez mieli dosc rozsadku, by na wlasna reke nie probowac szczescia w walce z potworem. Zastanawial sie, czy wydostana sie z wyspy, czy tez wiedzma, opita krwia i szalem, wygubi ich, zanim zapadnie zmierzch. Zdumiewajace, lecz nawet nie przeszlo mu przez mysl, zeby siegnac do niej mieczem. Po prostu wiedzial, ze mu sie nie uda. Zelazo nie moglo tutaj pomoc. Nie przeciwko tej zlotookiej zagladzie. A moze Hardysz wszystko zawczasu uknul? I dlatego przezornie zatrzymal sie na brzegu morza, pozwalajac, by chciwosc i buta popchnely Wigonia w pulapke? Nie musial wcale brudzic sobie rak. Wystarczylo poczekac, az wiedzmia bestia dokonczy dziela. Mysli przelatywaly Wigoniowi przez glowe i znikaly. Nie umial sobie przypomniec, kiedy poprzednio czul sie rownie bezradny i przerazony. Czy wtedy, gdy kilku pijanych frejbiterow powiesilo jego matke na jesionie na dziedzincu zamtuza, pokrzykujac, ze stara kurwa nigdy wiecej nie wykradnie nikomu srebra z sakiewki? Czy wowczas, kiedy handlarz cisnal go do cuchnacej, ciasnej ladowni, obiwszy wczesniej rzemieniem tak solidnie, ze skora na plecach chlopaka pekala i luszczyla sie jak stary pergamin? A moze wtedy, gdy przyplynal do Skwarny z grupka zbuntowanych niewolnikow, ktorzy wyrwali sie ze szczezupinskiej galery, najmlodszy z nich wszystkich i najbardziej niewinny, tak niewinny, ze nie umoczyl nawet noza we krwi, kiedy rzezali pod masztem swoich niedawnych panow - okupiwszy te podroz jedynym, co udalo mu sie dotad zachowac: swoim gibkim, mlodzienczym cialem? Patrzyl, jak wiedzma przykleka w wodzie nad wyschnietym ludzkim strzepem. Fala podpelzla do niej powoli. Ranny jeknal, gdy woda przesaczyla sie przez szmaty na jego twarzy. Kobieta odrzucila z niego baranice. Wigon spostrzegl, ze koszula mezczyzny jest lepka od brudu i poprzepalana, zupelnie jakby wytrawiono ja kwasem, lecz gdzieniegdzie spomiedzy plam i zaciekow blyska cien szkarlatu. Czy to mozliwe? - pomyslal ze zdumieniem. Czy moze byc...? -Ruszze sie - burknela wiedzma. - Trzeba to zdjac. Kiedy szarpnela przyschniete szmaty, cialo mezczyzny, wczesniej bezwladne, wygielo sie w luk i Wigon musial przytrzymac jego rece. Ranny probowal walczyc, lecz byl slaby jak zdychajace kozle, wiec w koncu tylko jeczal w mece. Stary szyper mocniej scisnal jego nadgarstki. Ciekawilo go jedno - czyja twarz ukaze sie spod opatrunku. Nie rozpoznal jej. Opuchniete, poznaczone zrostami i plamami jatrzacej sie czerwieni mieso przypominalo mu tusze na rzezniczym kramie. Mezczyzna przestal sie rzucac, moze omdlal z bolu. Wigon cofnal sie z obrzydzeniem, wzmaganym jeszcze przez zawod. Chcial dostac kniazia. Potrzebowal go. Lecz, przebog, nie powinien byc tak zdesperowany, zeby widziec go w kazdym oberwancu. -Juz dobrze - powiedziala cicho wiedzma, odgarniajac z czola mezczyzny pozlepiane wlosy. Nabrala w dlon morskiej wody i powoli lala ja na jego twarz. Ranny wzdrygnal sie, lecz nie krzyczal, pewnie zbraklo mu sil. Krople spadaly bezszelestnie, rozlewaly sie po bliznach, rzezbily korytarze pomiedzy wezlami szram, przytlumiajac te szpetna czerwien, podlana zgnila krwia i ropa. Wigon zamrugal. Spod opuchlizny z wolna wylanialy sie rysy - luk szczeki, zarys kosci policzkowej, delikatne chrzastki nosa. Skora zasklepiala sie ponad zrostami, wypelniala niezabliznione rany. Nigdy czegos podobnego nie ogladal. Zupelnie jakby choroba splywala wraz z morska woda i gubila sie w bezbrzeznym oceanie. Ranny uniosl powieki. Mial oczy szare jak polnocne morze. Fale wymywaly resztki krwi z jego wlosow. -Co sie stalo? - zapytal. W jego glosie wciaz brzmial bol, lecz spogladal prosto w twarz wiedzmy z natezeniem, ktore sprawialo, ze po raz pierwszy Wigon zastanowil sie, co musialo sie wydarzyc na tej wyspie - a moze jeszcze wczesniej - pomiedzy tymi ludzmi. -Masz synow. - Kobieta nadal kleczala obok niego z ramionami opuszczonymi wzdluz bokow i dlonmi zanurzonymi w wodzie. Ranny zamrugal. Probowal uniesc sie na lokciu, lecz reka ugiela sie pod nim i opadl na wilgotne kamyki. -Jak...? - zajaknal sie. - Jak dlugo...? Wiedzma objela sie rekami, jakby nagle owial ja lodowaty wicher. Jak to mozliwe? - pomyslal ze zdumieniem Wigon, bo teraz nie mial juz watpliwosci, kim jest ranny mezczyzna. Nie zaprzatal sobie glowy mocami, jakie wiedzma zaprzegla, zeby go uzdrowic. Nie mial na nie wplywu, podobnie jak na ruchy ksiezyca oraz napady furii oceanu. Lecz napinal sie az do bolu, usilujac pojac, jakim sposobem sinoborski kniaz skonczyl na pustkowiu, z wiedzma u boku, poraniony i obszarpany jak nedzarz. -Cale lato. Oczy kniazia rozszerzyly sie w szoku. -A tamci? - spytal cicho. Wiedzma wzdrygnela sie i nierowne, jasne kosmyki zatanczyly wokol jej twarzy. -Nie wiem - odparla. Lzy plynely po jej policzkach. - Nie umiem ich dostrzec. Twoj kaplan kazal mi... - jej glos sie zalamal. - On poil mnie - podjela z trudem - poil mnie sokiem zrodla Ilv. Wark dzwignal sie mozolnie i tym razem udalo mu sie usiasc. Ujal w dlon chude, kosciste palce kobiety. -Nie chcialem - zawahal sie. - Nie po to sprowadzilem was na przychytrze - dokonczyl niezdarnie. -Wiem. - Wciaz plakala, ale Wigon nie dostrzegal w tym ani cienia zwyczajnych kobiecych sztuczek: pozwalala po prostu, by lzy plynely, ale mowila spokojnie, starannie formujac kazde slowo. - Lecz jak wiele to dzis znaczy? -Niewiele - zgodzil sie kniaz. Potem milczeli. Szumialo morze. Wigon odwrocil wzrok. Bylo cos takiego pomiedzy ich dwojgiem, ze nie potrafil teraz na nich patrzec. -Czas wracac - odezwala sie wreszcie wiedzma. - Czas wracac do domu. -Jak? - Sinoborski kniaz sie zasmial. - Nie mam okretow, nie mam ludzi. Jasnowlosa kobieta usmiechnela sie. Odwrocila sie ku Wigoniowi. -Oni cie zawioza. Ale nie przewidzieli jednego. Jasnowlosego mezczyzny, ktory zmierzal ku nim przez omiatana falami plaze. * * * -Stawajcie! - Koncem miecza wskazal sinoborskiego kniazia.Na innych nie patrzyl - ani na kobiete, ktora nadal kleczala w chlodnej wodzie, ani na otaczajacych ich wojownikow Wigonia. Po prostu nie istnieli. -Cos ty, Hardysz, z urna zszedl? - Wigon szczerze sie oburzyl. - Rabac go chcesz? Tyle srebra...? Jasnowlosy usmiechnal sie zimno. Czubek jego ostrza kolysal sie dygotal z niecierpliwosci. -A czemuz by nie? - spytal miekko. - Taka mnie dzisiaj zwajecka fantazja naszla. No, ruszcie sie! - rzucil ostrzej do Warka. - Bo jak prosiaka zaszlachtuje. Sinoborski kniaz dzwignal sie powoli. Wiedzma schwycila go za lokiec, lecz ja odsunal. Nie kryl sie. Tylko w twarzy mial wciaz oszolomienie. -Niech mu tam ktory poda mieczysko! - zazadal Hardysz. - Duchem! -On ledwo sie z ran podniosl - zaprotestowala kobieta. - Tak sie nie godzi. -Brednie! - ryknal Wigon. - Nie godzi sie dobytku z krwia na piasek spuszczac. -Moj ojciec takoz nie tryskal zdrowiem, kiedy mu ramie, jako psu, odrabal - rzekl sucho jasnowlosy. - A skoro mu odwagi nie zbraklo, zeby steranego starca okaleczyc, zdradziwszy go wprzody, tedy i walki z jego synem sie nie zleknie. Co sie zas tyczy ciebie - czubek miecza drgnal i plynnie skierowal sie na Wigonia - milcz. Chyba ze mamy rozstrzygnac to miedzy soba. Przez moment mierzyli sie wzrokiem. Potem, o dziwo, starszy mezczyzna sie cofnal, choc z kazdego jego ruchu przebijala tajona wscieklosc. Ale stracil dzisiaj zbyt wielu ludzi, by rozpetac bitke z zaloga Hardysza. -Konczmy. - Wark wyszedl na suchy lad i wyciagnal reke do Wigonia. - Uzyczycie mi miecza? -Nie przypuszczam. - Zlotooka niewiastka nieoczekiwanie wsunela sie miedzy nich. - Nie sadze, zeby to zrobil. Hardysz obrocil sie ku niej. Zamrugal, jakby dopiero teraz ja dostrzegl. Przesunal spojrzeniem po bosych stopach i posiniaczonych ramionach, widocznych w rozcieciach koszuliny. W gorze, ponad nimi, klebily sie granatowe chmury i pierwsze krople deszczu, szeleszczac, spadaly w morze. -Idzze stad, kobieto - powiedzial lagodnie. - Nie chcesz stac sie czescia tego. -Ty rowniez nie. - Podeszla do niego blisko. Siegala mu zaledwie do szyi, drobna i wychudzona. - On nie kaznil twojego ojca. Snil. Sok zrodla Ilv popychal go w pustke. Syn Suchywilka cofnal sie, jakby go odepchnela slowami. A moze po prostu wlasnie spostrzegl w jej oczach zludna zlota poswiate, ktora zdradzala wiedzme wypelniona moca. Opuscil miecz. -Wiec to byla woda ze zrodla Ilv? - Wark nie zdolal ukryc zdumienia. - Pamietam bol. I dym. Kozlarz wstawil sie za mna. - Przeniosl wzrok na wiedzme. - A ona byla zywym ogniem. Co z nimi? Co sie stalo potem? -Nie wiem. - Wiedzma potrzasnela glowa. - Kaplan... oslepil mnie. Jak ciebie. Zgarbila sie. Deszcz szemral, owijal sie wokol niej jak przezroczysty woal. -Kozlarz powrocil - powiedzial z cicha Hardysz. - Ale nie ona. Nie Iskra. Wark zacisnal szczeki. Jego spojrzenie zmetnialo, zapadlo sie w szara przestrzen pomiedzy falami i niebem. -Morze daje i morze zabiera - rzekl w koncu. W nadmorskich wioskach Sinoborza - podobnie jak na wszystkich krancach Wewnetrznego Morza - tymi slowami zegnano zmarlych, ktorzy nie zdolali powrocic na brzeg. -Nie - powiedziala wiedzma, wciaz stojac pomiedzy nimi. - Morze koi bol. I zaprowadzi was na powrot do domu. Dosc juz bylo smierci. * * * Ostatecznie zrobili, jak chciala. Wigon wciaz mial w oczach rzez, jaka zwierzolak zgotowal jego kamratom w warowni, wiec nie oponowal. Hardysz rowniez sie zgodzil, chociaz dopiero po tym, jak Czarnywilk opowiedzial mu o sinoborskich wojownikach, pochlonietych przez pajecze oprzedy. Wark takze w skupieniu przysluchiwal sie tej opowiesci. Siedzieli wszyscy w zalomie muru, ledwo co oslonieci przed wiatrem i deszczem, a malutki ogienek dawal niewiele ciepla. Morze uspokoilo sie, wiec nie mogli dlugo zwlekac - zaledwie tyle, zeby przewiazac rany i nasycic glod przed dalsza zegluga. Suchywilk, owiniety w suchy przyodziewek, pojekiwal przez sen. Wiedzma warzyla w cynowym kociolku jakis napar, naradziwszy sie wprzody ze starym zielarzem z zalogi Wigonia. Hardysz mieszal lyzka w garze z owsianka.Wigon tkwil samotnie pod wielkim blokiem, ktory osunal sie z muru i spadl w pewnej odleglosci od innych. Kazal, zeby zaloga co predzej opatrzyla okret, nabrala ze zrodla swiezej wody i szykowala sie do drogi. Wcale nie byl jednak pewien, czy pozwola mu odplynac. Zreszta, choc trzewia wciaz wywracaly mu sie na nice ze strachu, kiedy spogladal na chuda wiedzmia wywloke, nie zamierzal sie wymykac chylkiem i z niczym. Po prostu nie mogl. Jego wlasni ludzie obwiesiliby go na maszcie, gdyby powiedzial im teraz, ze maja puscic obu kniaziow samopas i jak niepyszni powrocic do Skwarny. Okrety, powtarzal sobie w myslach jak modlitwe. Beda potrzebowali okretow. Dwoch okretow. Nie pozegluja przeciez ze zdychajacym Suchywilkiem na Sinoborze ani nie powioza Warka na Wyspy Zwajeckie, gdzie byle krewki chlystek utrupi go w pomscie za kniazia. Dziwnym trafem w jego przebieglym, nawyklym do lupiestwa umysle ani postalo podejrzenie, ze mogliby mu ten okret zwyczajnie odebrac. Niedobitki Sinoborzan spedzono w kupe przy wejsciu do warowni, pozostawiwszy na strazy paru wojownikow z zalogi Hardysza. Druzynnicy nie probowali zmykac. Z wnetrza twierdzy wciaz dobiegaly ryki biesiadujacego zwierzolaka, co nawet najbardziej smialych sklanialo do rozwagi. Zreszta teraz, kiedy Zbiegun zdechl nedznie za przyczyna wiedzmy, wcale sie nie kwapili do bitki. Wiedzieli, ze piracka Skwarna nie morduje jencow, chyba ze takich, za ktorych nikt nie wysupla kilku tuzinow srebrnikow. Ale sluzba przy kniaziu przyczyniala dobytku, a oni wiedli sie sposrod najznamienitszych sinoborskich rodow. Dlatego spozierali tylko spode lba na piratow i zuli twarde placki, ktore Hardysz kazal litosciwie - acz skapo - rozdzielic pomiedzy brancow. Po tych wszystkich krwawych czarach, wiedzmach, Iskrach czy potworach, gromada zlaknionych lupu piratow nie przerazala juz jako wprzody. Wigonia intrygowal usadowiony pomiedzy Zwajcami Wark - ni to gosc przy ognisku, ni wiezien. Sinoborski kniaz malo mowil. Zjadl pare kesow chleba podanego mu przez wiedzme, oproznil kubek piwa. Nie spogladal w strone noszy, na ktorych ulozono Suchywilka. Lamal w reku galazki i machinalnie dorzucal je do ognia. Hardysz wciaz mieszal owsianke. Z kazdym obrotem lyzki jego twarz coraz bardziej sie zasepiala. -Dobrze wiec - cisze przerwal wreszcie siwowlosy Zwajca. - Czas ruszac. Wigon nie znal jego imienia. Domyslal sie jednak, ze to jeden z tych pomniejszych kniaziow, ktorzy obsiedli Wyspy Zwajeckie niczym huby stara lipe. Chyba krewniak Suchywilka, bo pirat wynajdowal te same rysy w ich twarzach. Krewniak wystarczajaco znaczny, zeby wojownicy Warka zawarli go z kniaziem w klatce. Albo po prostu zalazl im za skore, Wigon poprawil sie po chwili w myslach. Zwajcy to potrafia. -Oni pojda na "Kobyle". - Hardysz machnal lyzka ku wschodniemu brzegowi zatoki, gdzie zacumowano okret Wigonia. Stary szyper nie zdzierzyl, slyszac pogardliwe miano. Kiedy dochrapal sie wlasnego okretu, nazwal go z duma "Morska Klacza", bo byla to piekna lodz, jasna i smigla, prawdziwa oblubienica Morskiego Konia, zdolna na glebokim morzu doscignac kazda zdobycz i mieszczaca trzy tuziny wioslarzy na kazdej burcie. Nie chcial mniejszej. Nie pozadal nowomodnych dziwactw, ktore tylko czynily czlowieka miekkim i nieostroznym. Wciaz wystarczaly mu deski pokladu i solidny skorzany wor, zeby schwycic kilka godzin snu, kiedy morze kolysalo sie pod nim i szeptalo zapomniane melodie. Ale jesli mial w zyciu jakakolwiek milosc, to wlasnie ten drakkar. Kupa desek, polaczonych zelaznymi gwozdziami. I wprawdzie wojownicy miedzy soba czesto nadawali nawom pieszczotliwe czy przesmiewcze nazwy, jednak w przytomnosci Wigonia nikt nie odwazyl sie nazwac jego drakkaru "Kobyla". A teraz, kiedy wylowil ten kpiacy ton w glosie Hardysza - poslugacza, ktory niegdys skrobal kadlub "Morskiej Klaczy" i zalepial szczeliny miedzy deskami - az nim targnelo na podobna niewdziecznosc. -Nie bedziesz ty o moim statku rozporzadzal! - wrzasnal, nastawiajac w przod leb, co stanowilo nieomylny znak, ze szykuje sie do bitki. Kniaziowski syn popatrzyl na niego z politowaniem, po czym zaczerpnal lyzka owsianki i ostroznie wlal ja miedzy rozchylone wargi ojca. -Nie drzyj sie - napomnial Wigonia - niby babina na targu, kiedy jej jajce potluka. Powieziesz Sinoborskich i nie twoja w tym wola. Ani nie moja, skoro o tym mowa. Zaden nie spojrzal ku jasnowlosej niewiastce, ktora, nazarta teraz i napojona sowicie, przywarla do boku Czarnywilka. Oczy miala zamkniete i chyba drzemala, bo jej piers poruszala sie miarowo. -Do siebie ich wezmij, jeslis taki chetny - burknal szyper. Hardysz wlal kolejna lyzke w usta Suchywilka. Troche papki pocieklo z kacika warg i Wigoniowi nie zdawalo sie, zeby stary lykal. -Balbym sie. - Hardysz usmiechnal sie nieoczekiwanie. - Predzej czy pozniej przyjdzie do zwady, a wowczas moge nie byc w rownie milosiernym nastroju. Nawet jesli stanie pomiedzy nami wiedzma. -Wiec... - sens jego slow powoli przebijal sie przez umysl Wigonia. - Wiec dasz mi i kniazia? -Ja? - zdziwil sie falszywie syn Suchywilka. - Ty mi dasz. Polowe zaplaty, jaka za niego dostaniesz. -Polowe? - rozsierdzil sie starszy z piratow. - Toz cale ryzyko moje. Ja go przez morze wiozl bede, z bojarami sie wyklocal, a potem z pasci wymykal, bo przeciez nie poblogoslawia mi na droge, wyplaciwszy wprzody okup. Ani zlamanego grosza ci nie dam, bezwstydniku sprosny! Hardysz nadal karmil ojca. Zdaniem Wigonia tyle dotad osiagnal, ze na skorach, ktorymi otulono zwajeckiego kniazia, przybylo krzepnacej owsianki. -Gdyby nie ja, durniu - rzekl ze zlowieszczym spokojem syn Suchywilka - wciaz grzalbys rzyc w gospodzie i dziewki na sianie obracal. Za mna przez morze plynales, jak rzep uczepiony psiego ogona. Dlatego zrobisz, co kaze, i to z podziekowaniem. Tu nie karczma, niczego jazgotem nie dopniesz. Wigon milczal. Tylko grdyka mu latala w te i we w te, jakby lykal obelgi. -Wioslarzy mi trzeba - wydusil z siebie w koncu. - Zwierz ludzi mi wymordowal, nie doplyniem do brzegu. -Tamci ci posluza - Hardysz z ledwo co skrywana kpina pokazal na sinoborskich jencow. -Mam ich dopuscic do wiosel? - obruszyl sie pirat. - Tych krowich chwostow? Od much im sie oganiac, a nie kierowac "Morska Klacza"! -Te krowie chwosty - odezwal sie po raz pierwszy Wark - nie przyplynely na Przychytrze, wioslujac nogami na beczce. A kiedy Iskra popalila im okrety, nie stracily sobie nowych z gruszy, tylko je zbudowaly. Z ponadpalanych desek, z resztek sprzetow, z gwozdzi wygrzebanych ze zgliszczy. I doplyneli az tutaj. Jestesmy ludzmi morza. Wigon rozesmial sie ponuro. -Jestescie gromada wiesniakow, ktorych lapczywosc ponad miare sparla. Jeszczescie dobrze nie wylezli z bruzd po plugu, nie otrzasneliscie chodakow z gnoju, a juz wam sie roi panowanie nad swiatem. Wciaz chcecie wiecej i wiecej. Ot, wykroic sobie z gruntu sasiada nowy kawalek ziemi, wydrzec kobiete, bydlo przepedzic na wlasne pole. A morza nie da sie poszatkowac na czesci, nie da sie go rozgrabic. Nigdy tego nie zrozumiecie. -Ale wioslowac potrafia - osadzil go syn Suchywilka - i doprowadza okret do brzegu. Nic wiecej nie trzeba. Wigon odal sie jeszcze bardziej. -A on - kiwnal broda w kierunku Warka - co taki chetny? Jakiscie pospolu plan uknuli? Okret mi chcecie popalic? Ludzi w glebine wciagnac? Sinoborski kniaz z trzaskiem przelamal w dloni wyschnieta galaz. Nie przekonywal Wigonia, po prostu patrzyl na niego z tak obrazliwa poblazliwoscia, ze pirat poczul przemozna chec, aby, nie baczac na okup, pomacac go solidnie mieczem. To krewniak Suchywilka odezwal sie zamiast niego. -A gadali ludziska - prychnal, az okruchy jeczmiennego placka wypadly mu z geby na brode - ze Skwarna ludzie rozumne, zysku pilnujace. To albo tys sie, bracie, okrutnie wyrodzil albo zanadto was po przystaniach szanuja. Ale to nie dziwota, czasy takie spsiale, ze latwo ludziskom w glowach zabeltac. Wigon uniosl sie lekko. Nie sadzil, zeby pozwolili mu porachowac sie z kaleka, wiec nawet nie siegal do miecza. -Ty dziadu jednoreki a butny - wycedzil przez zeby - gebe lepiej zawrzyj i milcz. Bo krotko juz twego szczekania zostalo i hardosci twojej. Z gruntu nieuzytecznys, wiec zawra cie synkowie w komorze i kosze kaza wyplatac. Hardysz nadal, z nieublagana, tepa cierpliwoscia, usilowal karmic ojca. -Zastanawiales sie kiedys - zagadnal starszego szypra - jakim sposobem tu trafilem? Dlaczego spomiedzy tysiaca wysp Wewnetrznego Morza obralem wlasnie te jedna, wlasciwa? -A czort jeden cie wie! - syknal ze zloscia Wigon. Zwajca jednak sie nie zrazil. -Poprowadzil mnie pajak - wyjasnil. - Wciaz widzialem go przed soba. A kiedy tylko zbaczalem z drogi, sztorm popychal mnie naprzod. -Pajak? - zapytal przeciagle Czarnywilk. Wiedzma zachrapala cicho. Jasnowlosy pirat skinal glowa. -Czy to nie zabawne? Nie wydawal sie jednak rozbawiony. Wlasciwie zaden z nich nie tryskal radoscia. Ale cos wiedzieli, pomyslal Wigon, te nadete kniaziowskie pyszalki, i kpili z niego w zywe oczy. A bodajby wam kraby oczy wyjadly, zazyczyl wsciekle. Zebyscie zdechli. -Co? - warknal ponuro. Nie spodziewal sie, ze zlituje sie nad nim sinoborski kniaz. -Ze nasza dobra Przadka postanowila przemowic wlasnie przez wiedzme - rzekl Wark. - I ja z nia zadzierac nie smiem. Tobie tez nie radze. I bylby moze cos jeszcze powiedzial, lecz akurat wtedy przebudzil sie Suchywilk. Uchwycil syna, zacisnal na jego rece sekate, kosciste palce, po czym uniosl sie na lokciu i z wysilkiem zajrzal mu w twarz. -Zawiez mnie do niej. Zawiez mnie do domu. Dalej wszystko potoczylo sie szybko, tak szybko, ze Wigon nie wiedzial potem, jakie slowa padly miedzy Zwajcami i Warkiem, zanim rozeszli sie na dobre. W pewnej chwili mial po prostu przy sobie sinoborskiego kniazia, a wojownicy napinali grzbiety, spychajac lodz na glebine. Zapamietal tylko Hardysza, stojacego po kolana w morzu, z ojcem w ramionach. Rozdzial szosty Liche zolte maki giely sie pod naporem wichru. Kazdy podmuch niosl ostra won morza.-Wiec powrocili? - Rudowlosa kobieta odwrocila sie. - Suchywilk jest juz na wyspie? Staruszka splotla palce i mocno przycisnela je do piersi. -Nie tutaj - odpowiedziala cicho - lecz tam, gdzie wszystko sie zaczelo. * * * Nazywano te wyspe Gorzkoc. Zal.Nie zawsze tak bylo, lecz poprzednie imie ulecialo na wiatr, rozsnulo sie w bryzgach nadmorskiej piany, kiedy minstrelowie niesli po dworach i gospodach Krain Wewnetrznego Morza opowiesc o Iskrze, ktora zeszla z nieba z milosci do smiertelnika. Nic, ze wydarzylo sie to wiek wczesniej i w zgola innym miejscu. Piesn wila sobie koleine przez skaly i morze, by wreszcie powrocic w miejsce, gdzie wszystko dobieglo kresu. Na Gorzkoc. Tam, gdzie zlota basn zgasla i pozostal zal. Rodzinny dworzec Selli nigdy na dobre nie podniosl sie po najezdzie, w ktorym zabito jej rodzicieli. Cierpliwe dlonie przypisancow i niewolnych dzwignely potrzaskane toporami sciany i nakryly zgliszcza gontem. Nikt jednak nie wygladzil z miloscia bali ani nie wyrzezbil skrzydlatych wezy nieba w belkach u powaly. Nie wysypano podworca jasnym morskim piaskiem ani nie posadzono kwiatow, zeby zwabily pszczoly i zeslaly czlekowi nieco wytchnienia, kiedy utrudzony siadzie o zmierzchu przy ganku. Wyblaklo i starlo sie wapno, ktorym pobielono pnie jabloni, a same drzewa przykurczyly sie, kulac do ziemi galezie, oparszywiale plesnia i stoczone przez robaki. Stare dworzyszcze trwalo jeszcze. Wciaz orano pola pod zasiew i zbierano liche plony, wypasano bydlo i reperowano sprzety. Wszystko to dzialo sie jednak niejako sila przyzwyczajenia i nie nioslo prawdziwej radosci. To byla Gorzkoc. Zal spowijal te wyspe jak dym, ktorego nie rozegnaja zadne wiatry. W dworze pozostalo kilka tuzinow niewolnych, nad ktorymi piecze sprawowala stara Zwajka, odlegla ciotka Suchywilka. Pochodzila z rodu, ktory, od wiek wiekow sprzymierzony z jego przodkami, siedzial na pobliskiej wyspie, lecz swe najlepsze zimy spedzila daleko stad, w dworcu kniazia. Wraz ze smiercia Selli wszystko sie skonczylo - ludzie rozpierzchli sie, jakby obawiali sie, ze nieszczescie gospodarzy przejdzie na nich niczym wstydliwa choroba. Ale ona nie umiala zapomniec. Wiec kiedy jej maz zgasl cicho pewnej deszczowej wiosny, a gospodarstwo przeszlo na synow i ich polowice, przeniosla sie do dworu. Nikt jej nie powital z radoscia, ale nikt tez nie pedzil precz. Zostala zatem. Dogladala domowych porzadkow, pilnowala, by pola nie lezaly odlogiem, a sady nie popadaly w ostateczna ruine. Chodzila miedzy duchami, z kazdym rokiem starsza i bardziej pochylona ku ziemi. Bo w ziemi byla nadzieja, wilgoc i ziarno, ktore z wiosna wybijalo swiezym pedem. Ten widok pozwalal jej trwac tu i nie myslec o wszystkich stratach, ktore spadly na rod Suchywilka za sprawa Iskry o zlotym warkoczu. To ona pierwsza dojrzala nadplywajacy statek. Byc moze jest cos w naturze starych kobiet, co sprawia, ze spogladaja w dal. -"Morski Koziol"! - wykrzyknela i pognala ku skalom, zadzierajac spodnice jak mlodka, a wszyscy, ktorzy trudzili sie obok niej w obejsciu, podazyli za nia ku morzu, by na wlasne oczy ogladac powrot pana. Nowiny dochodzily na Gorzkoc powoli i z rzadka. Slyszala jednak, ze kniaz odnalazl corke Selli i przywiozl ja do swej siedziby - zima cale Wyspy Zwajeckie huczaly o powrocie Iskry o zlotych wlosach, ktora walczyla dwoma mieczami i spiewem uciszala fale. Zwajka cieszyla sie. Wszak kazda gorzkoc z czasem mija, myslala. Moze jeszcze Iskry powroca. Moze zagraja rogi, dzwonki, bebny i piszczalki, bo tutaj zawzdy szanowano panny, utkane z niebieskiego ognia i magii. Moze odmieni sie los. Na razie jednak stala z oczami utkwionymi w dal, oslaniajac je dlonia przed promieniami slonca i nie smiejac uwierzyc, ze oto bogowie wysluchali jej modlitw i naprawde wkrotce ujrzy kniazia. Okret przyblizal sie, razno przecinajac fale i przeciez nie mogla sie mylic. Rozpoznawala ksztalt kadluba, smukla igle masztu, pasiasty wzor zagla wydymanego wiatrem, bandere... Wzdrygnela sie. Nad "Morskim Kozlem" nie powiewal znak Suchywilka, tylko Skwarny. Znala go, lecz na Gorzkoci nie pozostalo wiele do zrabowania, a i Skwarna nie kwapila sie bardzo z napadami na zwajeckie siedziby. Slonce swiecilo jednak jasno, a oni zeglowali, nie kryjac sie, ku przystani. Jak po swoje. I wtedy przypomniala sobie. Suchywilk nigdy nie szczycil sie wyczynem syna, ktorego wypedzil i przeklal, lecz ludzie szeptali o okrecie, zrabowanym tuz spod ojcowego nosa. Najpiekniejszym, najsmiglejszym okrecie, jaki kiedykolwiek uczyniono na Wyspach Zwajeckich. Piracka Skwarna nie plynela zatem na grabiez. To kniaziowski syn wracal po dziedzictwo, ktorego mu poskapiono. Nie umiala zgadnac, co sie przemienilo w odmecie morza, ze Hardysz postanowil upomniec sie o nie wlasnie teraz. Lecz - choc serce rwalo sie jej do dziecka, ktore kiedys piastowala na kolanach - nie mogla mu otworzyc wierzei, jesli przybywal bez ojcowego blogoslawienstwa. Wyscielilaby mu droge przez kamienie wlasnymi dlonmi, lecz tego nie mogla uczynic. -Uzbrojcie sie - rozkazala - i bramy dworca zawrzyjcie. Sama jednak czekala. Mysli miala pelne jasnowlosych chlopcow, ktorzy biegna ku niej po piasku, rozchlapujac bosymi stopami wode. Na dziobnicy lsnila paszcza zmija. Lzy nabiegly jej do oczu. Zird Zekrun mogl zatruc jasne zrodlo Ilv i je zetrzec z powierzchni ziemi, lecz pomiedzy Zwajcami skrzydlate weze nieba wciaz trwaly, przyczajone w piesni i legendzie, wplecione w ksztalt lodzi, mis i niewiescich ozdob. I nawet tutaj, na Gorzkoci, gdzie kazdy sztorm odrywal od urwistego brzegu nowe kawaly ziemi, zupelnie jakby chcial poszarpac te wyspe i raz na zawsze pokryc ja falami, wciaz wierzono, ze zmijowie powroca. Odrodza sie, jak co wiosne jasnosc powraca nad ziemie i spomiedzy sprochnialych korzeni strzelaja swieze klacza. Nie cofnela sie, kiedy piraci podplyneli tuz obok i skoczyli na plycizne. Ich pstrokate kaftany i polyskliwe ozdoby przyciagaly wzrok, macily spokoj. Nie wdziali kolczug, nie szukali wiec lupu, powinna zatem znalezc jakies slowa powitania i zapytac, co ich sprowadza na te wyspe, gdzie zwykle zbiegaja sie tylko smutki. Nie myslala jednak o tym. Spogladala na mezczyzne, ktory stal przed nia po kolana w wodzie. -Laszczka. - Usmiechnal sie do niej tym samym usmiechem, ktory kiedys scisnal jej serce, na innej wyspie i dawno temu, kiedy Suchywilk na dobre wypedzal go ze swego dworu i serca. - Witaj, matenko. Tyle wystarczylo. Zaledwie jedno slowo. Rozwarla szeroko ramiona, zapominajac o wszystkich powinnosciach i smutkach, ktore na siebie wziela. Chciala po prostu go poczuc, mocno i blisko przy piersi, i przekonac sie, czy przyplynal naprawde, czy tez bogowie mamia ja tylko, zsylajac ten zludny, nielitosciwy sen. -Nie. - Potrzasnal glowa. - Nie moge. - I dodal, zanim zdazyla sie rozplakac z zalu: - Przywiozlem kniazia. Nie nazwal go ojcem, zauwazyla niemal mimochodem i zaraz znow zapomniala, bo wtedy dostrzegla Suchywilka. Dwoch wojownikow nioslo go na noszach z tyczek obciagnietych skora. -Bogowie... - Przycisnela do ust piesc i wbila w nia zeby, zeby stlumic krzyk. Kniaz byly wyschly na wior, odmieniony ta sina chudoscia, ktora nieodmiennie poprzedzala smierc. Pod skora rysowaly sie wybroczyny. Usta byly czarne od zaschnietej krwi. -Jak? - zapytala, nieskladnie usilujac zebrac mysli. - Dlaczego? Co sie stalo? -Kazal sie tutaj przywiezc - powiedzial Hardysz. - Do niej. -Do niej? - powtorzyla tepo. -Smierc nic nie zmienia, czyz nie? - Usmiechnal sie krzywo. - Caly swiat moze zgorzec, a my wciaz bedziemy chwytac iskry, ktore unosza sie w ciemnosc. To ja otrzezwilo - wspomnienie kobiety, ktora niegdys chodzila po tych skalach i przyniosla zgube tym, ktorych najbardziej kochala. -Chodzcie! Chodzcie do dworu! - wykrzyknela, zbierajac w garsc faldy spodnicy. Mezczyzna niemo potrzasnal glowa. Za jego plecami w wode spuszczali sie piraci. Piastunka ze zdumieniem dostrzegla wsrod nich kobiete: wiatr targal jej krotkie, postrzepione wlosy. Na reku trzymala male rude kocie. Zaplatala sie w poly oponczy i bylaby upadla, gdyby nie podtrzymal jej siwowlosy wojownik. Jego rowniez znala, choc bruzdy w jego twarzy poglebily sie, a oczy zmetnialy jak u starca. Nie mial ramienia, zauwazyla ze zgroza, gdy wiatr wyszarpnal spod plaszcza luzny rekaw kubraka. Hardysz nie poruszyl sie, choc tamci, wciaz objeci wpol, brneli z trudem przez piach. -Chodz, syneczku - poprosila, zupelnie tak samo, jak przywolywala go przed wieloma zimami, kiedy zapedzil sie nad urwisko albo w pogoni za bracmi wspinal sie na najwyzsze sosny. Wtedy przybiegal od razu. -Nie moge - jego glos niosl sie szeroko po plazy, docierajac do wiesniakow, poslugaczy oraz pacholikow. Ci bowiem tlumnie wylegli z domostwa. Dzwigali w garsciach sterane szarszuny, szydla, cepy, widly i nozyce do strzyzy i teraz, kiedy stalo sie jasne, ze piraci najwyrazniej nie zamierzaja pladrowac i mordowac wszystkiego, co zyje - a w kazdym razie nie natychmiast - dali upust ciekawosci. Wiekszosc nigdy nie widziala jasnowlosego mezczyzny, ktory stal w morzu, pyszny i dostatni w swoich barwnych szatach, z pierscieniami na palcach i perla zwieszajaca sie z ucha na srebrnym lancuszku. Najstarsi pamietali kniazia, kiedy przybyl tutaj po Iskre, pozniej zas uwiozl ja za morze. Ci pokazywali go, gdy lezal bezwladnie na noszach, i poszeptywali ze zgroza. Jednakze po chwili ich spojrzenia odplywaly ku mlodemu, barwnemu piratowi, ktory wygladal, jakby wychynal z innych czasow, z innych basni. -Nie moge - powtorzyl, jakby wyczuwal ich oczekiwanie, to doglebne pragnienie teatrum, w ktorym krew nie jest uczyniona jedynie z czerwonej farbki. - Ojciec wyswiecil mnie ze swego dworu i z calej zwajeckiej ziemi. Poprzysiaglem sobie wowczas, ze nie postawie na niej nogi. Nie, jesli mnie nie wezwie. -Brednie! - ofuknela go Zwajka. - Chodzze, dziecko, do dworzyszcza. Nie bedziemy po proznicy sterczec na wichrze. -Nie moge. Matka nigdy ich nie pragnela, pomyslala stara, bo wspomnienia wyplywaly teraz, nieproszone, z odmetow pamieci. Skalmierska branka potrzebowala kolejnej liny, jednej z wielu, aby jeszcze ciasniej spetac Suchywilka. A kiedy wiezy pekly, nie poswiecila im ani mysli. -Mozesz, mozesz, durniu! - Czarnywilk zrownal sie z nim i przystanal, dyszac z wysilku. Dzis nie przypominal wojownika, ktory potrafil ciosem topora przerabac debowe wierzeje. - Tylko ci ten kozli upor w duszy swidruje i wierci. Dokladniusienko ten sam, co u ojca. -Co sie stalo? - powtorzyla i znow nikt jej nie odpowiedzial, bo tamci juz zapadli sie w jakas obca, nieznana jej opowiesc i widziala tylko kregi pozostawione na wodzie. - On umiera - rzekla do siebie z niedowierzaniem, bo kniaz zawsze wydawal sie krzepki i niezniszczalny jak stare debczysko. - Dobrzy bogowie... -Dlaczego go nie uleczylas? - Hardysz odwrocil sie ku kobiecie, wspartej o Czarnywilka. - Pomoglas Warkowi, choc igral z sokiem zrodla Ilv i pozwolil, by zlo Zird Zekruna znow wychynelo z morza. Dlaczego nie jemu? -Bo za Warkiem stala moc Kei Kaella - odparla glucho jasnowlosa i piastunka czytala w jej obliczu znuzenie tak glebokie, ze nie da sie go zmyc snem, ciepla strawa ani swieza suknia. - Bogini chciala sprowadzic go do domu, wiec przyszla do mnie po pajeczej nici. Jest Przadka. -Tu jej moc nie siega - zauwazyl plaskim glosem syn Suchywilka. - Pozwalasz mojemu ojcu umrzec. Kobieta rozesmiala sie. Smiech byl chrapliwy i urwal sie jak krzyk ptaka. Kot z wscieklym sykiem wyprysnal z jej ramion. -Ty glupcze - powiedziala, odchylajac w tyl glowe, tak ze swiatlo padlo jej na twarz, wydobywajac z oczu zloty poblask. Wiedzma! - odgadla ze zgroza Laszczka. Sprowadzil do domu wiedzme. -Ty glupcze - powtorzyla wiedzma, a z kazdym jej slowem bursztynowe swiatlo poteznialo. - Jej moc jest wszedzie, w kazdej piedzi ziemi. Bogowie podzielili miedzy siebie te kraje, rozkroili je jak wieprzowa tusze, lecz nie zdolali wyplewic mocy, ktora drzemie w szumie lisci, w ozywczym chlodzie potoku i w glebi plomienia. Wciaz tu sa. Kazdy z nich. -I coz po tym? Zaden nie ocali mi ojca. -Dlaczego mieliby to uczynic? - Kobieta z kpina wygiela wargi. - Bo obiecasz, ze pojdziesz na kolanach do klasztoru i jalmuzne miedzy dziady proszalne rozdzielisz? A coz to dla nich za nowina? Malo zacnych ludzi zdechlo, placzac i wyklinajac niebiosy? Stala naprzeciw niego, odgieta w tyl i z rekami wpartymi na biodrach. Jej oblicze zmienialo sie w miare wypowiadanych slow, falowalo jak woda. Zwajka nigdy nie widziala czegos podobnego. Owszem, w jej rodzinnej wiosce trafialy sie wiedzmy, ale byly to wiesniaczki, na wpol oblakane, lecz poczciwe i szanujace panow, ktore zyly sobie gleboko w gluszy, nie wadzac nikomu. Jesli nawet bogowie spuszczali na ktoras mroczna, obmierzla magie, miala dosc rozumu, zeby ukryc sie w kniei, pomiedzy dzikimi bydletami. Ale to plugastwo, stojace wsrod nich smiele i z podniesionym czolem wygrazajace synowi kniazia, sprawialo, ze krew krzepla jej w zylach. -Ale ty bys mogla - rzekl Hardysz. -Ja? - Wiedzma rozesmiala sie. - Mam odwracac wyroki bogow i wystawiac sie na ich gniew dla twego ojca, podczas gdy ty nie chcesz poswiecic odrobiny dumy? Cios byl celny. Syn kniazia zmienil sie na twarzy. -Nie wiesz, o czym mowisz - powiedzial szeptem. Kobieta znow wybuchla ostrym, skrzekliwym smiechem. Dzwieki zdawaly sie rzezbic jej oblicze, az stalo sie stare i pomarszczone jak korzen wierzby. Skora nabrala glebokiego odcienia brazu, usta zwezily sie. Lecz nie ta przemiana napawala Zwajke przerazeniem, tylko oczy. Zlote, wiedzace oczy, w ktorych odbijala sie niesmiertelna moc. -Nie wiem? - Wiedzma pochylila sie lekko ku niemu i przez moment z jej glosu zniknela ta obca, przerazajaca nuta. - Mialam ojca. - A potem w okamgnieniu wrazenie pryslo i pozostala jedynie obcosc. - Ale czy on mial syna? - Wskazala broda na nosze z Suchywilkiem. - Czy teraz rowniez go zostawisz z leku i slabosci, jak wowczas, gdy umarla Sella? Zwajka glosno wciagnela powietrze. Twarz Hardysza byla blada jak u topielca. Przeciez to nieprawda! - pomyslala z gniewem Laszczka, ktora stala pomiedzy innymi kobietami pod zgliszczami dworca Suchywilka, kiedy posylal swych synow w poscig pomiedzy Zebra Morza. Nikt nie smial mu powiedziec, ze jedynie podsyca nieszczescie, ktore sprowadzili na jego rod Pomorcy, bo zemsta za umeczona zone i porwana corke nie odkupi smierci pozostalych dzieci. Nikt mu sie nie przeciwstawil. Nikt procz najmlodszego syna. Teraz Hardysz milczal, a w jego twarzy Zwajka widziala niepewnosc. Cien tamtego chlopca, ktory dawno temu bez zastanowienia wypowiedzial kilka slow, ktore kosztowaly go cale zycie. Dzieci i glupcy nie szacuja kosztow, pomyslala gorzko, nie patrza w przyszlosc. Pamietala, ze zeglowal jak wiatr. Najlepiej z czterech braci. Zapewne nie wybaczyl sobie do tej pory. -Wiec mozna go uzdrowic? - wyszeptal. Wiedzma przypatrywala mu sie, z glowa przechylona na ramie. Jej wlosy przybraly barwe mleka. Jest siwa, pomyslala z przerazeniem Zwajka. Calkowicie siwa. -Zalezy - rzekla w koncu. - Zalezy, jak wiele umiesz zniesc. Wyjdz na brzeg. Bardzo powoli, jakby kazdy krok sprawial mu nieskonczona trudnosc, Hardysz ruszyl przez plycizne. Fale rozsuwaly sie przed nim z pluskiem. -Czego chcesz? - zapytal. -To ty chcesz czegos ode mnie - zachichotala. - Wiec pros. Grzecznie a pokornie. Tak, zebym zechciala pomoc. Wokol nich ludzie czekali cicho, chciwie wyciagajac glowy, zeby nie uronic ani odrobiny z widowiska. Hardysz w swoich jaskrawych szatach, z perla zataczajaca chybotliwe luki obok szyi, odcinal sie od sinego przestworu wody, jakby fale usilowaly wypchnac go wprzod. Az na skaly, gdzie mewy wija gwiazda i ryby miotaja sie bezsilnie, kiedy odplyw zaskoczy je na plyciznie. Zwajka chciala wyjsc mu naprzeciw, ujac za rece i dodac otuchy. Nie odwazyla sie jednak. Wszystko stalo sie nagle obce, przerazajace. Nie wiedziala, jak mu pomoc. Piraci ze Skwarny przyblizyli sie do nich jak wilki, ktore zwietrza zdobycz. -Wiec? - ponaglila go kobieta. Usmiechnal sie. Zwajka z westchnieniem uniosla dlon do ust. Ten usmiech przypominal jej dawne zimy, rozbijajac jej serce na tuziny kruchych kawalkow. -Czy naprawde myslisz, ze to najtrudniejsze sposrod tego, co sie wydarzylo? - zapytal miekko, po czym uklakl w plytkiej wodzie. - Prosze. Jesli wlasnie tego chcialas. Wiedzma patrzyla na niego dobra chwile. I znow nic nie udalo sie wyczytac z jej twarzy, tylko kocie miauczalo z trwoga. -Wykopiesz grob - rzekla. -Dla kogo? -Dla niego. - Niewiastka przymruzyla oczy. - Wszak taka jest ostatnia synowska posluga. Wykopac ojcu grob. * * * -Pochowali go w ziemi? - Corka Selli nie zdolala ukryc zdumienia. - Jak...? - urwala bezradnie.Na Wyspach Zwajeckich nie kopano zmarlym grobow i zwyczaj ten, znany po drugiej stronie morza, uwazano za hanbiacy. Wodz odchodzil w chwale, tak jak zyl - na wlasnym okrecie, z mieczem w dloni, w ogniu, ktory oczyszczal go i zwabial wichrowe sevri, aby powiodly go i wskazaly mu droge poprzez ciemnosc. Najmezniejsi wyruszali na polnoc, by po kres czasow przemierzac swiat w widmowej kohorcie Org Ondrelssena. Pozostali odchodzili z wolna w mroczna kraine Issilgorol, lecz blask trwal przy nich az do konca i chronil, kiedy przechodzili przez bramy, z ktorych ostatnia nosila imie Annyonne, Niszczycielki. Zaden, nawet najnedzniejszy z wojownikow, nie wyrzeklby sie dobrowolnie tego ognia, chocby synowie mieli mu ulozyc stos z kawalow drewna, wypchnietego na brzeg przez morskie fale i oblanego wielorybim tluszczem. Na Wyspach Zwajeckich nie uznawano bogow, ktorzy mogliby po smierci przygarnac swoich wyznawcow i uchronic ich przed zaglada. Dlatego byl to tutaj jeden z najglebszych strachow - ze cialo czlowieka zostanie rzucone na zer dzikich zwierzat i stoczone przez robaki, podczas gdy dusza bedzie sie blakac po pustkowiach, bez iskry swiatla niezdolna odnalezc drogi w Issilgorol. Tak karano wrogow i zdrajcow, zeby nigdy pozniej nie zdolali sie odrodzic w zadnym ze swiatow. -Jak psa? - dokonczyla z krzywym usmiechem stara. - Tak wlasnie uczynili. * * * Wykopal grob wlasnymi rekami, na jednym z pagorkow ponad dworcem. W lepszych czasach wypasano tutaj panskie owce i kopano gline, lecz teraz wzgorze poroslo kolczastymi krzewami, w ktorych wily sobie gniazda ptaki - kosy, zieby, pokrzewki, slepowrony i makolagwy. W tlustej, namoknietej ziemi giely sie miekkie, bezbronne nici pedrakow i dzdzownic. Drobne, lakome muszki opadaly na twarz i szyje, a odpedzone, powracaly zaraz, jeszcze bardziej zachlanne niz poprzednio.Wiedzma nie pozwolila mu wziac lopaty. -Zelazo tnie i rani - powiedziala tym osobliwym tonem, ktory rozpadal sie na tuziny obcych glosow, a one wspolbrzmialy, rozchodzily sie i zbiegaly na nowo z kazdym slowem: wiedzial, ze nie rozmawia teraz z ta chuda, wynedzniala kobieta, lecz czyms znacznie potezniejszym, odwiecznym i nieustannie powracajacym. - Matka ziemia nie otworzy sie przed zelazem. Musial wiec drzec darn nagimi rekami: sekaty kostur przelamal sie w jego palcach jak slomka, kiedy probowal nim ryc w wilgotnej glinie. Padal deszcz i ziemia poddawala sie opornie, az wreszcie dol byl wystarczajacy, zeby zlozyc w nim czlowieka. Laszczka przyobiecala jego ludziom odpoczynek, jadlo i napitek, wiec pozostawili go z ulga w obliczu tej mrocznej, plugawej magii. Przybywali na skaliste nabrzeze Skwarny z roznych stron Wewnetrznego Morza i niejeden skrywal gleboko w pamieci wlasne posepne obrzedy i rytualy, ktorych nigdy nie wyjawiano obcym. Znali tez gorzka legende tej wyspy, odeszli wiec z ochota, by ucztowac, pic piwo i przechwalac sie skarbami, jakie powioza w ojczyste strony. Wszak przyobiecano im polowe okupu za Warka, a wciaz mieli w rekach najwyzszego zwajeckiego kniazia - gromada napredce uzbrojonych pastuchow i przypisancow nie zdola wyrwac im go z rak. Jesli zatem ich wodz postanowil znalezc jakis sposob, chocby najbardziej plugawy, zeby przywrocic ojcu zdrowie, lupiezcy ze Skwarny przyklasneli mu z calego serca: zyli z zysku, a martwy kniaz stawal sie bezwartosciowy. Sami jednak nie zamierzali sie do tego mieszac. Oddalali sie spiesznie, a niejeden czynil potajemnie znak odpedzajacy zle moce, kiedy zawadzil spojrzeniem o sylwetke wiedzmy. Od niektorych mocy nalezalo sie trzymac z daleka. Rozumial to kazdy skrobacz pokladu i kazdy wiesniak, siejacy owies na skapych poletkach polnocnych wysp. Tylko Czarnywilk sie ociagal, lecz wiedzma podniosla na niego bursztynowe oczy i rzucila twardo: -Odejdz! Usluchal. Wyczuwal dobrze, kiedy wypelniala sie wrzaca, roztanczona moca bogow. Nie bal sie jej, to pewne. Na chybotliwym pokladzie "Morskiego Kozla" lgnela do niego jak dziecko do matki, a stary Zwajca, choc poraniony i wynedznialy, trzymal ja przy sobie, koil nocne leki i otulal wlasnym plaszczem, kiedy ni z tego, ni z owego krzyczala nagle w przestrachu. Teraz jednak wolal isc precz i dopiero kiedy zniknal pomiedzy krzewina, Hardysz uswiadomil sobie, ze zostal sam z czyms, czego nie pojmuje i nigdy nie zdola ulagodzic. -Strach? - Wiedzma zarechotala chrapliwie, a czarne ptaki poderwaly sie spomiedzy chachmeci i jely nad nimi kolowac z wrzaskiem. Wzruszyl ramionami. Na coz kryc cos, co i tak jest oczywiste? -Co dalej? - spytal. Wciaz padal deszcz. Juz nie lodowate strugi, ktore zacinaly na morzu, lecz uporczywa, siapiaca mzawka, ktora osiadala wodnym pylem na twarzy. -A coz ma byc? - zakpila. - Uloz go w ziemi. Suchywilk nie wazyl wiele - ot, garstka kosci, obciagnietych skora tak skapo, ze jego syn mial wrazenie, jakby mogly mu zagrzechotac pod palcami. Derka zsunela sie, odslaniajac mizerie steranego ludzkiego strzepu. Glowa przetaczala sie jak u noworodka, spod uchylonych powiek lyskaly zmetniale bialka. Nadal jednak kolebal sie pomiedzy zyciem a smiercia - moze z uporu, a moze dlatego, ze w rozpaczy zapomnial drogi w ciemna kraine Issilgorol. Tak sie czasami zdarzalo na Polnocy. Wtedy najlepszy przyjaciel bral noz i trzykrotnie przecinal ostrzem plomien, zeby zaczerpnac w zelazo odrobine ozywczego ognia, a potem wymierzal cios - z litosci i prosto w serce - zeby odeslac iskierke duszy tam, gdzie jej miejsce. To byla godna smierc, podarowana z miloscia. Lecz ten wilgotny dol, ktory rozwieral sie przed nim niczym rana... Hardysz wzdrygnal sie. Nie mogl tak po prostu wlozyc tam ojca. Bal sie. Spomiedzy wielu nieslawnych czynow, ktore popelnil po tym, jak przylaczyl sie do pirackiej Skwarny, tej nikczemnosci nie chcial sobie przypisywac. A wiedzma wtorowala jego myslom drwiacym smiechem. I byl pewny, calkowicie pewny, ze slyszy je, jakby wypowiedzial na glos kazdy z lekow. -Wiec? - Spojrzala na niego spode brwi, wciaz z kpina, jakby chciala go szyderstwem ukluc, odrzucic precz. Zdjal z ramion plaszcz, podbity sobolowym futrem, i owinal nim lodowate cialo ojca. -Dobrze - zadrwila kobieta. - Tobie nie bedzie potrzebny. Ulozyl go ostroznie na dnie dolu, lecz nie umial wypuscic jego dloni. -Ruszze sie! - ofuknela go. - I ziemie syp. -On zyje - sprzeciwil sie, choc przeciez bylo za pozno: bruzda zruszonej ziemi czekala, aby ja zabliznic. -Niedlugo juz - odparla wiedzma. - Jesli mnie nie usluchasz. Zrobil wiec, co kazala. Oparl reke Suchywilka o krawedz jamy, po czym uklakl i zaczal - zrazu powoli, potem coraz szybciej - spychac namokniete grudy. Postac ojca nikla, a Hardysz z kazda cisnieta w dol garscia zastanawial sie, czy dzika magia, jaka mu przyobiecano, obudzi sie wreszcie do zycia. Ale nic sie nie stalo. Tylko deszcz sciekal mu po twarzy, rozmywal krajobraz, jakby probowal zepchnac wszystko w sen i nieistnienie. -Nie bedzie mogl oddychac - rzekl cicho. Wciaz trzymal zimne palce ojca. Jego dlon wystawala z ziemi jak wiazka bladych korzeni. Cala reszta zniknela. -Ty bedziesz oddychal za niego - powiedziala wiedzma. - Bedziesz za niego oddychal, snil i pragnal. A jesli sie zawahasz, jesli zaniechasz strazy z leku lub znuzenia, twoj ojciec umrze. Skinal glowa. To wydawalo sie uczciwe, bo przeciez bogowie nic nie dawali za darmo i wiedzial, ze przyjdzie mu zaplacic. -Zdejmij to - rozkazala, wskazujac na jego kubrak wyszywany srebrna nicia. Musial zostac w samej koszuli, boso i bez broni. Zadygotal. Zdawalo mu sie, ze wicher w jednej chwili wywial z jego ciala cale cieplo. Wiedzma zasmiala sie. Juz bez drwiny. Niemal przychylnie. -Zimno bedzie twoim sprzymierzencem - powiedziala. - Deszcz rowniez. -A kto wrogiem? -Ty sam. * * * Szarka ciasniej sciagnela poly plaszcza z kozlej skory. Wtulala sie w niego, jakby mogl ja ochronic przed calym zlem swiata.-Jak dlugo? - spytala. - Ile musial czekac? Stara kobieta, ktora pamietala dwoje dzieci - chlopca i malenka dziewczynke, jasnowlosych i radosnych w promieniach slonca - jak u stop ojca puszczali w strumieniu lodeczki z kory, przymknela oczy. -Siedem dni - powiedziala cicho. - I siedem nocy. * * * Letnie noce sa krotkie na Gorzkoci - czerwony ksiezyc przesuwa sie leniwie po niebie i blednie juz po wschodzie slonca, rozmywajac sie wsrod przejmujacego swiatla. Nie zapada ciemnosc, ledwie polmrok. Kwiaty trwaja z rozchylonymi kielichami, a ptaki nieustannie koluja ponad gestwa, usilujac nakarmic zarloczne, rozwrzeszczane mlode. Barwy zacieraja sie, jakby przysypano je warstwa popiolu, lecz wonie i smaki pozostaja dziwnie intensywne. Wszystko wrze i kipi krotkim, zachlannym zyciem, ktore skonczy sie wraz z jesiennymi deszczami.Lecz te noce byly ciemne, spowite chmurami i sina mgla. Daremnie Laszczka wypatrywala oczy, stojac w furcie starego sadu, na granicy pol uprawnych. Dalej juz nie smiala isc: wiedzma surowo przestrzegla ich, zeby nie wtracali sie w sprawy niesmiertelnych. -Oni umra - zapowiedziala, zanim zapadla w senne odretwienie. - Jesli ktokolwiek z was wedrze sie na wzgorze, obaj umra. Spala juz trzeci dzien. Przez trzy dni Laszczka na prozno usilowala przeniknac wzrokiem calun burzowych chmur. Wisialy tak nisko, ze niemal dotykaly dachow chat, granatowe i ciezkie od deszczu. Czasami na krotko przestawalo padac, lecz w powietrzu wciaz zalegala drobna, wilgotna mzawka, ktora wytlumiala dzwieki. Ledwie Zwajka wychodzila z dworca, letni deszcz opadal na jej ramiona, spowalnial ruchy i wysysal mysli. W dworzyszczu tymczasem trwala uczta. Piratom nie szczedzono jadla ni napitku, oni zas z kazda chwila poczynali sobie smielej. Stare domostwo, niezwykle podobnym harcom, jakby przyczailo sie w zdumieniu, kiedy wielka sala znow zatetnila od spiewow i okrzykow. W trzy dni prawie osuszono piwo, zgromadzone dla letnich robotnikow, wiec Laszczka musiala posylac po sasiadach z prosba, by wspomogli ja trunkiem. Na szczescie w krzewinie na wzgorzach legly sie cale stada perliczek, a piraci, znudzeni proznowaniem, chetnie wybrali sie z ptasznikami na low. Teraz swietowali udane polowanie. Odwrocila sie przez ramie, kiedy dobiegl ja kolejny wybuch wrzaskow. Wlasciwie nie czynili nic zlego, nic, co przewyzszaloby biesiady w dworcu Suchywilka, kiedy pare tuzinow wojownikow powracalo z lupieskiego wypadu na ziemie Skalmierza. Wowczas rowniez nad ranem sluzba wywlekala na dziedziniec co mniej odpornych biesiadnikow, kilka bab wdowialo przedwczesnie, a kilka dziewek kuchennych odymalo sie bekartem. Nic dziwnego. Nic, co napawaloby ja odraza. Wiedziala, ze domostwo na Gorzkoci potrzebowalo smiechu. Radosci, chocby cudzej i okupionej krwawym lupem. Wyczuwala te tesknote w skrzypieniu zmurszalych desek, ktore ozywaly pod stopami morskich rabusiow, w huczeniu komina i klekotaniu misek, rozkladanych na dlugim stole. Tyle ze Laszczka nie potrafila w niej uczestniczyc - kazda chwila sprawiala jej bol. Wreszcie, kiedy nie mogla juz wiecej zniesc, wymowila sie gladko. Nikt jej nie zatrzymywal. Stare kobiety bywaja zmeczone, a poslugaczki czesto staja sie smielsze, kiedy gospodyni zniknie szczesliwie w komorze. Jednakze Laszczka nie poszla bynajmniej do alkowy. Stopy same poniosly ja na dwor, poprzez warzywnik i waska sciezka pomiedzy owocowymi drzewami az pod wypleciony z chrustu plotek. I teraz stala w ciemnosci, przerazona i niepewna co dalej. Miala udane zycie, zasobne i pelne szczescia. Synow, ktorzy odziedziczyli ziemie i ojcowska slawe miedzy ludzmi. I corki, ktorych dzieci kolysaly juz u piersi wlasne dzieci. Wielu modlilo sie do bogow o podobny los. Lecz dzisiaj, kiedy spogladala w ciemnosc, wiedziala, ze gdzies tam, na szczycie wzgorza, dwaj mezczyzni, ktorych kochala, walcza o zycie. Jezeli nadal walczyli. Nie doslyszala krokow Czarnywilka. Wstrzasnela sie ze strachem, kiedy polozyl reke na jej ramieniu. Prawa reke. Lewa ucieto mu tuz u nasady. -Obudzcie wiedzme! - zazadala, nie umiejac ukryc paniki. -To nic nie pomoze - rzekl uspokajajaco Czarnywilk. - Ona nie bedzie wiedziec, nie bedzie pamietac. Moc wycieka z niej jak woda przez niewod. Nie da sie zatrzymac. -Wiec chcecie czekac? - Wzdrygnela sie. -Nic wiecej nie mozemy zrobic - powiedzial powoli. - Lecz jesli pozwolisz, zostane z toba. Wsparli sie zatem o siebie, dwoje starych ludzi w letnim deszczu. I stali tak az po swit. * * * Jednakze niemal przeoczyli nadejscie Hardysza. Siodma noc dobiegala kresu, a oni byli tak potwornie zmeczeni. Szalas dla pastuchow, powracajacych z wysokich pastwisk na czas strzyzy, dostarczal wprawdzie lichego schronienia, lecz zadne z nich nie moglo spac. Kiedy ciala uporczywie domagaly sie wytchnienia, kladli sie i lezeli kilka godzin w tepym odretwieniu, ktore nie jest snem.Wszystko spowijal cien. Slonce wschodzilo i gaslo, nie mogac sie przebic przez chmury i dni rozplywaly sie jalowo wsrod szarosci. Pewnie dlatego go nie spostrzegli. Dopiero kiedy minal szalas - idac powoli, na szeroko rozstawionych nogach, jak opoj, powracajacy o brzasku z gospody - Laszczka poderwala sie od plotu. -Syneczku! - wykrzyknela, rzucajac sie na oslep ku jasnej plamie koszuli. Lzy przeslanialy cala reszte. Hardysz czekal cierpliwie, kiedy dotykala jego ramion, nog, glowy i plecow, sprawdzajac, czy powrocil naprawde i czy nie broczy z ukrytych ran. Nic nie znalazla, ani jednego zadrapania czy krwawej szramy, jaka pozostawilaby nocnica albo inne plugastwo. Powieki mial przymkniete, ciezkie ze znuzenia. W ramionach trzymal kniazia, owinietego w szkarlatny plaszcz, poplamiony ziemia i trawa. Z tylu nadbiegal Czarnywilk, mlaskajac podeszwami w blocie. -Teraz bedzie juz dobrze - powiedzial cicho Hardysz, zanim przewrocil sie przed nimi na sciezce prowadzacej do sadu. * * * Ale nie bylo. Laszczka kazala ulozyc ich obu w jednej izbie, po dwoch stronach komina, na ktorym nieustajaco palil sie ogien. I nie dopuszczala do nich nikogo, zadnych wiedzm, znachorow czy leczacych babek. Nawet Czarnywilka popedzila precz, kiedy chcial posiedziec przy krewniakach.-Pozniej przyjdziecie - oznajmila nieprzyjaznie i zamknela mu drzwi przed nosem. Stara niewolnica przynosila jej strawe - drobno tluczona kasze, rosol, owsianke i napar z ziol, ktore Zwajka wlasnorecznie zebrala tego lata. Sluga kladla miske w drzwiach i uciekala, nie smiejac zerkac do pomieszczenia. A Laszczka siadala na niskim stolku i z nieskonczona cierpliwoscia karmila obu mezczyzn, kiedy na chwile wynurzali sie na powierzchnie snu. I mowila do nich. Przez dwa dni i dwie noce opowiadala o dawnych czasach, kiedy dworzyszcze Suchywilka tetnilo od smiechow i krzykow, o zabawach swoich dzieci, polowach bieluchy, zimowej sannie, strzyzy owiec, zarybianiu stawow. O wszystkim, co tylko przyszlo jej do glowy. Czasami wydawalo sie jej, ze glos staje sie cienka lina, ktora zdola ich zatrzymac w tej komnacie, w cieple ognia i pomiedzy drewnianymi scianami, z dala od wichru i deszczu. Czasami zas byla tak znuzona, ze nie slyszala wlasnych slow, bledly, gdy tylko je wypowiadala i unosily sie przez komin ku burzowym chmurom. Usilowala na dnie serca grzebac swe nadzieje. Jak najglebiej. Nie liczyc na zbyt wiele, nie doszukiwac sie znakow. Ale kiedy spogladala w twarz Suchywilka, miala wrazenie, ze nie drazy go juz to samo powolne umieranie, co wczesniej. Teraz spal. Opatrywala dawnymi czasy wojownikow poszczerbionych w boju i znala ciezki sen, u kranca ktorego czekalo ozdrowienie. Nie chciala myslec, co wydarzylo sie na wzgorzu. Bala sie nawet spogladac w tamta strone. Jednakze Suchywilk wracal do zdrowia, a jego syn spal, wyczerpany ponad miare. Wiedziala, ze kiedys - niebawem - sie obudzi. Martwilo ja raczej, jak odmienilo go tamtych siedem samotnych nocy. Bo nie mozna wszak dotknac mocy naga dlonia i bezkarnie naginac niesmiertelnych poteg do wlasnych zyczen. Lecz kiedy wreszcie sie ocknal i poczula na sobie jego spojrzenie - ma oczy swojej matki, pomyslala mimowolnie; moze to wszystko, ten ogrom nieszczescia i zalu, jest stad, ze kiedys popatrzyl na ojca jej oczami? - ogarnela ja radosc tak ogromna, ze ledwo powstrzymala smiech. Miela brzeg fartucha i szczerzyla sie jak mlodka. -Laszczka - wypowiedzial jej imie miekko, tak serdecznie, jakby nie bylo pomiedzy nimi tych wszystkich odleglych, obcych zim. - Kaz szykowac okret. Dzis odplywamy. I juz. Radosc prysla, jakby jej nigdy nie bylo. -Jakze tak?! - wykrzyknela. - Przeciez... -To nie moja ziemia - przerwal jej. - Przyplynelismy po okup za kniazia. -Ocaliles go tam na wzgorzu! - rzucila z pasja. - Czy chcesz to teraz zniweczyc? I znow jej slowa odbily sie po prostu od jego twarzy. -Skwarna plywa za srebrem - powiedzial spokojnie. - Za srebrem, zlotem i klejnotami. Daj mi je, a odejdziemy. Cofnela sie o kilka krokow, teraz juz rozgniewana, bo nie przywykla ustepowac, zwlaszcza przed glupota. -Nie mam ich - wycedzila przez zacisniete zeby. - Widzisz tutaj bogactwa? Zaslony ze zlotoglowiu i puchowe loza? -Nie - zgodzil sie. - Lecz jest skarb, zakopany w podwalinach domu. Wiesz o tym rownie dobrze jak ja. -Nie mozesz go tknac! - zawolala ze zgroza. - Ojciec sam go wybieral, dla niej. -Mylisz sie - powiedzial Hardysz i teraz bardzo wyraznie dostrzegala cien jego matki, tej Skalmierskiej niewiasty, corki dozy, ktora niosla ze soba jedynie zal. - Wybieralismy go wspolnie, ojciec i moi bracia. Obejrzelismy kazdy pierscien, naszyjnik i bransolete, ktore przeznaczyl dla naszej siostry. Wkladalismy je do skrzyni. I czynilismy to z radoscia, bo ona smiala sie do nas i wyciagala raczki z kolyski. Powinnas to pamietac, matenko. Miedzy nami i corka Iskry nigdy nie bylo nienawisci, zlych slow ani mysli. Ale kiedy odeszla, kiedy Pomorcy ja zabrali, nalezalo sie zwrocic ku zyciu, nie ku umieraniu. -Twoj ojciec nigdy go nie ruszyl - rzekla ochryple. - Nawet w najwiekszej biedzie. -Wszak czekal na corke. - Jasnowlosy mezczyzna wykrzywil sie brzydko. - Jakze moglby odbierac jej posag? Polano strzelilo na palenisku i oboje drgneli, odwracajac wzrok, jakby zawstydzeni slowami, ktore padly. -Zazdroscisz jej - wyszeptala Laszczka, - Tyle zim przeszlo, a ty wciaz... -Nie. - Potrzasnal glowa. - Nie umiem tylko czepiac sie zludzen. Moja siostra nie zyje i nikt tego nie zmieni, chocby pozeglowal pomiedzy Zebrami Morza az po krawedz switu, samemu Zird Zekrunowi na pohybel. Nie pomoze uparta niewiara jej ojca. Nie pomoze srebro, jakie rozdzielal pomiedzy handlarzy niewolnikow za wiesc, chocby jedno slowo, o jasnowlosej dziewuszce, ktora dawno temu porwano z ojcowskiego dworca. Nie pomoga rajdy na Pomorcow. Ani wygladanie jej w kazdej szczwanej komediantce. -Tyle zim - powtorzyla cicho. - Trzymal to zloto tak dlugo, a ty... Tracila go. Wkladal kaftan i buty, znow oddzielajac sie od niej platanina srebrnych wzorow, ktore wyszyto na ciemnozielonej materii. Z kazda ozdoba, barwnym skrawkiem materialu niknal chlopiec, ktorego niegdys piastowala w ramionach. Za chwile wstanie i wyjdzie stad na zawsze, myslala. Nie ma powrotu. -Niechze sie wiec wreszcie ocknie! - Hardysz ze zloscia poderwal sie z loza. - Niechze sie przebudzi z rojen, ktore sprowadzily na niego jedynie cierpienie. Tamtego dziecka juz nie ma. Nie ma rowniez dziewczyny, z ktora pozeglowal na Przychytrze, kimkolwiek ona byla. Jestesmy tylko my. -A ty chcesz jego srebra - dokonczyla prawie bezdzwiecznie. -Skwarna plywa za srebrem - powiedzial, siegajac po pas. - Zawsze tak bylo i sie nie odmieni. * * * -Odplynal - wyszeptala Szarka. - Nie powiedzieliscie mu o mnie.-Nie powiedzielismy nikomu. - Staruszka poprawila kosmyk, ktory wymknal sie spod kaptura. Wlosy byly szorstkie, pozbawione polysku. Jak siersc kozla, pomyslala, wspominajac boga, ktory kiedys wplotl palce w jej warkocze i prosil, by zstapila z nim na dno morza, do palacu, uczynionego z perel i morskiej piany. Czy tam rowniez dotarlaby fala krwi, ktora coraz wyrazniej wzbiera w Krainach Wewnetrznego Morza? -Nie powiedzielismy nikomu - powtorzyla, myslac o wojownikach, uzdrowicielach i kuglarzach, ktorych rozkazala udusic, kiedy usilowali sie wymknac noca ze dworca. Niektorzy sluzyli jej od wielu zim, podobnie jak ich ojcowie: ich rody byly zwiazane, jak daleko siega pamiec. Lecz teraz pokusa stala sie zbyt necaca, a groza, bijaca od strony Pomortu, zbyt dotkliwa. -Pomorcy przyobiecali nagrode - rzekla. - Ziemie, okrety, srebro i zloto. Wszystko, cokolwiek jest cenne pod bozym sloncem. Dla tego, kto cie odnajdzie. Jesli stad odplyniesz, zdradza cie nawet morskie ptaki. Rudowlosa usmiechnela sie nieoczekiwanie. -Woda ze zrodla Ilv - powiedziala. - Zird Zekrun juz mial zdobycz w reku, juz napawal sie jej smakiem. Bo przeciez nie oparlabym sie truciznie. A jednak Kozlarz znalazl sposob, zeby wysmyknac sie niesmiertelnej mocy. Jakze zaskakujace. Stara wzdrygnela sie na wspomnienie lodowatego podmuchu, ktory wiele tygodni temu, w przededniu lata, zwiastowal nadejscie widmowej kohorty. -O nie, kochanie - rzekla bardzo cicho. - On nie wymknal sie mocy. On sie w nia wlasnie zanurzyl bez reszty. * * * Powietrze przesycala slodka, miodowa won. Twardokesek umoscil sie wygodniej na derce, z glowa oparta o pien i ociezaly od snu. Choc ledwie minelo poludnie, slonce tu nie dochodzilo. Chlodny wiatr zawiewal znad falujacego zboza, szemrzac w listowiu, i rozstrzelane cienie tanczyly u jego stop na trawie. Szpaczeta darly sie dzwiecznie, przyzywajac rodzicow, ktorzy nieustajaco krazyli nad drzewem z owadami w dziobach. Gdzies od strony pol dobiegalo krakanie. Pewno mlode kruki juz ucza sie latac za starymi, pomyslal sobie, a potem nasunal glebiej kolpak i przymknal oczy, zdjety osobliwa, senna blogoscia. Wszystko tu bylo miekkie i swieze - won skoszonej trawy, ptasie pogwizdywania, smak kwasnego mleka, ktorym gasil pragnienie, bzyczenie pszczol i dusznosc kwiecia.I bylby moze zapadl w sen, spokojny i bez strachow, gdyby przez lipowe odurzenie nie przedarly sie glosy, glosne i piskliwe od zlosci. Przez moment liczyl, ze jego przyboczni odpedza intruzow. Bo Twardokesek dochrapal sie strazy, pieczolowicie wybranej przez Narzazka. Doradca, ktory pod nieobecnosc kniazia jeszcze bardziej obrosl w piorka i teraz robil za podskarbiego pelna geba, sprytnie wykoncypowal, ze trzeba zbojcy przydac do boku co mlodszych spomiedzy szlacheckiej braci, aby mu sluzyli. Wlasciwie nie mogl sie na nich krzywic. Wszyscy byli predcy i usluzni, przy tym nalezycie przejeci, ze oto postawiono ich na strazy zbojeckiego hetmana, towarzysza Iskry i powiernika Kozlarza. Przydawali sie tez niezmiernie, kiedy ktos na niego koso popatrzyl albo wzdrygnal sie niechetnie na dzwiek chlopskiego narzecza z Gor Zmijowych, bo wiedli sie ze starych szlacheckich rodow i mieli we krwi te moznowladcza pogarde, ktora sprawia, ze pomniejsi schodza czlekowi z drogi. Ale zaden z nich nie byl Nieradzicem. Zbojca nawet nie pamietal ich imion. Teraz jednak niewiele mogli poradzic przeciwko furii waszmosciow. Wrzawa sie wzmagala, az wreszcie Twardokesek, rozjuszony jak giez nad krowim zadkiem, uniosl nieznacznie glowe i otworzyl oczy. Szesciu czy siedmiu rozgoraczkowanych szlachcicow klebilo sie, powrzaskujac, pomiedzy jego przybocznymi. Ustroili sie jak na sejmik, w krasne lub sine zupany, suto przyozdobione na piersiach jedwabnymi listwami i zapinane na srebrne guzy. Spod nich blyskaly buty, paradne, z czerwonej lub zoltej skory. Jeden zerwal wlasnie z glowy kolpak i cisnal go na trawe, przeklinajac przy tym siarczyscie. Dwoch spomiedzy przybocznych ujelo go pod lokcie i usilowalo cos tlumaczyc, rzucajac lekliwe spojrzenia pod lipe, gdzie spoczywal zbojecki hetman. Szlachcic nie bardzo chcial sluchac. -A ja nie dozwole! - darl sie. - Zgody nie dam, ot co! -Szlacheckie moje prawo! - wtorowal mu inny. - Swiete, od bogow nadane. -Chocby i z samym kniaziem! - gardlowal ich niziutki towarzysz w ciezkiej, podbitej futrem delii z sobolowym kolnierzem, ktora, nie baczac na upal, wdzial na karmazynowy zupan. - Chocby i z samym kniaziem! Twardokesek westchnal ciezko, czujac, jak pryska przyjemne odurzenie, ktore jeszcze przed chwila przepelnialo go bez reszty. Usiadl. Cos w krzyzu chrupnelo mu bolesnie, zakluly kosci, otuczone w ostatniej potyczce. Rozmasowal ukradkiem bolace miejsce i dal tamtym znak, zeby sie przyblizyli. Usluchali skwapliwie. Po prawdzie potruchtali ku niemu jak stadko warchlakow ku maciorze, za nic sobie majac szlachecka dostojnosc. Na darmo ich przyboczni usilowali mitygowac. -Czego? - burknal zbojca, kiedy staneli przed nim, zadyszani, ale dumni, ze oto udalo im sie pokonac opor nierozgarnietych slug. Nawet kolpaka nie zsunal. Panowie szlachta wytrzeszczyli oczy na taka niepojeta, niewymowna niegrzecznosc, lecz zbojca ani drgnal. Patrzac na nich spode lba, rozparty na derce, podrapal sie po klakach, widocznych w rozcieciu koszuli. Dawno juz wykoncypowal sobie, ze zalnicka szlachte nalezy najpierw zbic z pantalyku i oglupic. Potem latwiej przyjdzie sie jej pozbyc. Gapili sie na niego w oslupieniu. Ten w delii poruszal niemo wargami, zupelnie jak ryba wyrzucona na brzeg. Zbojca nie umial zgadnac, czy usiluje cos powiedziec, czy tez zasapal sie, biedak, w ciezkim przyodziewku. -Panowie bracia przyszli z petycyja - zlitowal sie nad nimi jeden z przybocznych, kiedy cisza wydluzala sie ponad miare. - Upraszac laskawej uwagi waszej hetmanskiej mosci. Zbojca sie skrzywil nieznacznie. Wciaz nie mogl nawyknac do zalnickiej kwiecistosci, do nieustannej paplaniny, ktora najprostsza rzecz rozwadniala tuzinami slow. Jednakowoz przybyli zgola inaczej odczytali jego grymas, bo chlopina bez kolpaka wystapil nieco przed innych, nieomal nastapiwszy zbojcy na czubki butow, i wsparl sie gniewnie pod boki. -Z petycyja?! - zaskrzeczal, caly nastroszony i wsciekly. - Nie z petycyja my przyszli, ale po sprawiedliwosc. A jesli jej tu nie znajdziemy, tedy i gdzie indziej poszukamy. Chocby w trybunale. Zbojca lypnal na niego spod oka, nadal rozparty na derce i na pozor spokojny, choc czul juz bardzo dobrze, jak w piersi wzbiera mu znajome cieplo. Nie macal wcale za mieczyskiem, choc jego kopiennicki szarszun spoczywal bezpiecznie tuz obok, w prostej skorzanej pochwie zlewajac sie z barwa lipowych korzeni. Ale nie potrzebowal ostrza na byle pieniaczy. Mial dosc krzepy w piesci, zeby pogruchotac im te podlane tluszczem mordy. -Wy mnie tu, waszmosciowie, trybunalami nie straszcie - zaczal z namyslem, zeby chec do bitki nie przewazyla nad rozumem - bom wam ani brat, ani swat, i do sakiewek nie zagladam. Wdarliscie sie tu przemoca, spokoju mnie pozbawiwszy, choc uznojony jestem i nie dla swojej korzysci. Pewnikiem was po komorach i alkierzach nie doszla wiesc, ze wojne toczymy. Ledwo dwie nocki temu zagon Skalmierskich rozbilem, co sie az tutaj za lupem zapedzil. Byla to szczera prawda. Po bitwie pod Rogobodzcem Surmistrz wycofal sie na polnoc tak goraczkowo, ze zaniedbal nawet popalic mosty na drogach i sciagnac posterunki. W ich miejsce jednak natychmiast weszli Skalmierczycy, ciagnac na oproznione z zolnierza ziemie niczym mrowki do swiezego scierwa. Pomiedzy przelecza a granica ze Spichrza oraz Ksiazecymi Wiergami pozostalo tez troche pomorckich garnizonow i pomniejszych oddzialow, ktore teraz Bogoria oraz inni regimentarze starali sie wytepic z goraczkowa zarliwoscia, zeby jak najwiekszy szmat kraju dostal sie w rece powstancow, poki ludzie Wezymorda nie otrzasna sie po klesce. Chociaz wlasciwie nie oni przegrali te bitwe, pomyslal Twardokesek, a mysl ta nekala go nieustannie, odzywala sie w najmniej oczekiwanych momentach jak uporczywy bol zeba. Wszyscy ja przegralismy. Gdyby lodowa kohorta, odstraszona blaskiem ognia, nie rozprysla sie przed kapliczka Bad Bidmone, wymordowalaby nas tam jednego po drugim. Bez roznicy, kto Pomorzec, kto swojak. Dla nich wszyscy jestesmy tylko drgajacymi kawalami miesa, brylami, pelnymi cieplej krwi, ktora na chwile ogrzewa lod. -Po alkierzach? - Spomiedzy szlacheckiej braci wystapil suchy, ogorzaly maz. Lewa reke mial na temblaku, podwiazanym u szyi. - Wy mi, mosci Twardokesku, tchorza nie zadawajcie, bom sie pod babska pierzyna nie chowal, kiedy inni w boj poszli. Ale teraz do was przychodzim, jako do wodza i komendanta. Po sprawiedliwosc. Bo sie nam prawnie nalezy. Pozostali jeli mu przytakiwac, wyciagajac w przod szyje jako stadko gasiorow. Twardokesek, mile polechtany - jako wodz i komendant - pogladzil sie w zaklopotaniu po brodzie. -W czymze moge waszmosciom usluzyc? - rzekl nieco laskawiej. - Jeno o zwiezlosc prosze, bosmy tu jeno dla krotkiego wytchnienia staneli i wnet czas nam ruszac. Szlachcic w sobolowej delii az podrzucil glowa na taka nieoglednosc. Iscie, pomyslal zbojca, przygladajac mu sie zlosliwie. Chcialoby sie zaraz i pod zadek zydla, i dzbana piwska do garsci, a najlepiej i tlustego kaplona, coby brzuch napelnic. I tak by sie radzilo, zarlo, slowa piwskiem splukiwalo az po zmierzch. Potem z ranca trzeba by na poprawiny nowa beczke odbic, i znow az do wieczora. Mogliby Pomorcy przez ten czas na podworcu stanac, nic byscie, wieprze spasle, nie zauwazyli. -Wojsko nas najechalo, ot co! - prychnal ze zloscia ten bez kolpaczka. - Wasze wojsko, mosci Twardokesku. Co tu duzo gadac, jak hajdamacy sobie poczynaja albo inni zbojcy. Na dzwiek ostatniego slowa Twardokesek zmruzyl oczy, wietrzac obraze. Szlachcic zapedzil sie jednak tak daleko, ze nic nie spostrzegl. -Pacholkow mi potlukli, co przy bramie stali - ciagnal, wyraznie ukontentowany, ze wreszcie moze dac upust wscieklosci. - Potem na dziedziniec wpadli, kiejby piracka Skwarna. Wszystko ze spichlerza i piwniczki wzieli, ziarno, chleb, maslo, slonine. Swinie pobili... -Nawet kury wylapali - odezwal sie za jego plecami inny z panow braci. - Istne rozbojniki, nie wojsko. -Ledwo niewiasty w skarbczyku zawarlem, co najlepiej obwarowany - ciagnal ten z gola glowa, targajac sie za wlosy z irytacji - bo sie odgrazali, ze i im nie przepuszcza. A tak tylko bydlo precz popedzili i konie pobrali. -Widac im kobyly od waszych corek milsze - syknal jeden z Twardokeskowej strazy. Inny z mlodych parsknal stlumionym smiechem. Oj, nie kochali oni tutaj tych posesjonatow, co na wiesc o wojnie pokryli sie w swoich folwarkach, okopali jako krety w jamie, byle ich nikt nie tracal i do wojowania nie zmuszal. Szlachcic szarpnal za szable, lecz ten z reka na temblaku pochwycil go szybko. -Nie na burdy my przyszli - rzekl przyciszonym glosem, wbijajac w Twardokeska wzrok - jeno po sprawiedliwosc. Lecz ludzi swych powsciagnijcie, coby nas nie lzyli. Zbojca gwaltownie poderwal sie z ziemi. Szlachcic z gola glowa odskoczyl, przestraszony, zaczepil obcasem o lipowy korzen i bylby sie wykopyrtnal, gdyby go towarzysze nie podtrzymali. Twardokesek ani ku niemu spojrzal. Obrocil sie plynnie ku dowcipnemu mlodzikowi i trzasnal go w pysk, az zaswistalo. -Do stepki go wezcie - nakazal przybocznym, ktorzy gapili sie na niego w oszolomieniu. - Niechze mu rzemieniem wypisze na grzbiecie, coby geby nie otwieral, kiedy dostojniejsi gadaja. Na szlacheckich obliczach odbila sie satysfakcja tak doglebna, ze zbojca po prostu nie mogl ich nie rozczarowac. -Wojsko zrec musi. - Popatrzyl spode lba. - Taka jego, psiamac, natura. Co wam sie zdaje, ze my popedzimy Pomorcow, a potem wyzdychamy wam z glodu na przyzbie? -Z glodu? - Naprzod wysunal sie tyczkowaty jegomosc: zbyt obszerny siny zupan powiewal na nim jak choragiew. - Tuzin korcow pszenicy, cztery tuziny zyta, dwa tuziny jeczmienia, owsa korcow z dziesm tuzinow, do tego tuzin korcow grochu i drugi krup tuzin, sloniny dziesiec polci, miesa tuzin cwierci - wyliczal na palcach. - Do tego masla kopa fasek, serow po trzykroc tyle. - Tutaj zbraklo mu palcow, wiec rozcapierzyl je tylko, spogladajac gniewnie na zbojce. - A jeszcze ile garncow soli? Oleju ile? I piwa achtlow? Ile wozow siana poszlo, to sam nie zlicze. Do tego gesi i kury, baranow dobry tuzin, czosnek i cebulowe wience. Pozostali sposrod szlachty przytakiwali mu gorliwie, kiedy klepal te litanie spustoszenia. -A ja ledwo na jednej wsi siedze - dokonczyl, szarpiac ze zloscia srebrzysty guz przy zupanie. - Jakze mnie do zbiorow wyzyc? Czym zone i dziatki wykarmic? Znow podniosly sie gniewliwe pohukiwania. Zbojca przygryzl warge. -Wojsko zrec musi - powtorzyl, teraz juz prawdziwie rozsierdzony. - Nikt wam gwaltow nie czynil, skoro bezpiecznie przede mna stoicie, ani lbow nie poszczerbil. Wiec i to w nich rozwazcie, czybyscie do zbiorow doczekali, gdyby wojsko stad poszlo, na pastwe Skalmierczykow was ostawiszy. -Ale niechze mniej biora - sprzeciwil sie ten ze zraniona reka. - Niech komor do cna nie czyszcza... Zbojca uciszyl go machnieciem reki. -Mysmy, waszmosciowie, w pochodzie - rzekl twardo. - Nie nam rachowac, co komu nalezne i kto co na wozach wywiozl albo po lasach pochowal - dodal kwasno. Chyba ugodzil celnie, bo panowie szlachta jeli po sobie popatrywac podejrzliwie. Mam was, chytrusy! - pomyslal Twardokesek. Ano, miedzy soba sie zryjcie. -Wsrod nas ekonomow nie masz, coby korce liczyc i faski na cwiartki rozdzielac - ciagnal. - Chcecie sprawiedliwosci? Tedy ja sami uczyncie. Zamiast kryc sie po dworach i potem na gwalty biadolic, zbierzcie reprezentacyja i pospolek uradzcie, ile ktory powinien jadla i podwody dla wojska wyslac. Wyscie tu posesjonaty, ludzie z dawna osiadle, najlepiej tedy wiecie, kto chudopacholek, a kto na dobytku siedzi, i ile ktory moze dla pospolnego dobra oddac. Na twarzach kilku waszmosciow odbil sie niejaki namysl, a bylo to wiecej, niz sie zbojca spodziewal osiagnac. Lecz ten, co z samego poczatku cisnal kolpaczkiem o ziemie, najwyrazniej nie zamierzal uglaskac piorek. -Z niczym nas chcecie odeslac? - syknal przez zeby. - Niby pacholkow, co sie panskiej laski dopraszac przyszli? Ja tu nie laski szukam, jeno za prawem swoim obstaje. Prawem, co je i Pomorzec szanowal! - dorzucil z pasja. -Dajze pokoj, Borusz. - Ranny w reke pociagnal go za rekaw. - Slowa miarkuj. -Ani mysle. - Tamten wyszarpnal sie z moca. - Pomorzec nam wiary dochowal, co obiecal, to i uszanowal swiecie. I jesli ktos szlachcicowi w jego domu wlasnym uchybil, bylo na niego prawo naszykowane, i prag dla obwiesiow, i dusienica przy trakcie. I stal tak przed Twardokeskiem, zacietrzewiony jak krasny kogucik. Ale teraz zbojca rowniez nie zamierzal sie hamowac. -Za Wezymorda bylo wam lepiej? - zapytal przeciagle. - Bo szubienice scierwem gesto przystrajal? W tym go moge wyreczyc, jesli mi ktos jadla albo furazu odmowi. - Potoczyl po nich wzrokiem. -Ze co? - zaskrzeczal z wsciekloscia szlachcic. - Ze jak? -Ze tak! - Zbojca, dosyc juz zniecierpliwiony, ucapil waszmoscia za zupan i przyciagnal mocno, ze zas byl od niego nieledwie glowe wyzszy, nieszczesny szlachcic zadyndal w powietrzu, samymi czubkami butow muskajac ziemie. - Jak mi tu jeden z drugim nie przestanie bruzdzic, predko na drzewach wywieszam. - Cisnal panem bratem, tak ze ten uczynil trzy kroki wstecz, zanim sie oparl o towarzyszy i zatrzymal. - Niewdzieczne scierwa! - dokonczyl twardo. - Jak wam sie wydaje, kto waszej bezpiecznosci strzeze, zebyscie mogli te sloninowe polcie zrec i dziewki na sianie niewolic? Jeszcze czelnosc macie przychodzic i do oczu mi skakac? A precz mi stad, miekkochuje, zanim kijem popedze! - Schwycil miecz, przepchnal sie pomiedzy nimi i ruszyl przed siebie. Nie obejrzal sie na gniewne bulgotanie, ktore ponioslo sie w slad za nim. Ani wiedzial, co go bardziej sierdzilo: czy przerwana drzemka, czy szlachecka buta. Ale po prawdzie sam przed soba nie smial sie przyznac, ze cni mu sie do dawnych czasow, gdy podejmowano go po szlacheckich dworcach niby bohatera. I byly uczty huczne, i kielichy oprozniane do bialego ranka, i polowania na dzikiego zwierza, kiedy nikt na niego krzywo nie patrzyl i nie odymal sie na chlopski zaspiew. Wtedy czul, och, czul to bardzo wyraznie, ze przyholubily go Wilcze Jary i przyjely jak swego. A ninie sie skonczylo. Po bitwie pod Rogobodzcem wszystko sie odmienilo. Mieli mu za zle. Niby nikt tego wprost nie powiedzial, nawet nie zajaknal sie z lekka, ale przeciez Twardokesek byl nie w ciemie bity. Mogl teraz gromic Pomorcow, karku wlasnego nadstawiac, lecz oni nigdy nie zapomna, ze sie na Rogobodziec spoznil. Nie zaufaja mu jako niegdys. Wiedzial o tym wysmienicie i tez w nim wszystko chlodlo na skros, kiedy na nich spogladal. Od wlasnych towarzyszy rowniez stronil. Zle mu bylo i podle. Juz nie liczyl, ze wykroi sobie w Wilczych Jarach zacny kawalek gruntu i pozyje na nim jak pan. Nie dbal o ksiazeca laske. Gdyby nie pilnowali go we dnie i w nocy, moze by i pierzchnal, za nic majac wszelkie przysiegi i obietnice. Ale jego swoboda skonczyla sie wraz z Rogobodzcem - wsrod slug kladl sie do snu i wsrod slug podnosil. Nie mial nawet jak uciec. Nade wszystko zas mierzila go mysl, ze w cala te niedole i biede niezmierna popadl za przyczyna jednego golowasa. Na dodatek tak durnego, ze dal sie bez trudu zabic. Wpadl do chalupy, a drzwiami tak trzasnal, ze malo co nie wypadly z futryny. Klapnal na stolek przy piecu: ledwo wygarnieto chleby, bo wciaz od niego zar buchal. Zaraz tez pot oblal go rzesisty, ale wylezc na dwor nie chcial, jeszcze by sie znowu do niego jakis plugawiec przypetal. Tlukl sie wiec po izbie jako wesz pod kolpakiem, ani umial na zydlu spoczac, ani zlosci upuscic. Odglos przyblizajacych sie krokow bynajmniej nie poprawil mu humoru. I kiedy drzwi uchylily sie nieznacznie, natychmiast do nich przyskoczyl, coby popedzic intruza precz. Lecz zamiast jednego ze strazy, na progu stanal Bogoria, uznojony nielekko, ale i kontent. -Ot, nie umiecie sobie, mosci Twardokesku, przyjaciol jednac - rzucil z kpina w miejsce powitania. -Nigdym tego nie umial - odburknal zbojca. Wcale nie w smak bylo mu pojawienie sie szlachcica. Dawna komitywa miedzy nimi przeszla, jakoby jej nigdy nie bylo. Wprawdzie Bogoria bez zalu oddal zbojcy komende, pozostawiwszy mu odprowadzenie glownych sil rebelianckich w glab Wilczych Jarow, a sam uganial sie z lekka jazda po oczeretach, gromiac Skalmierskich. Nic tez Twardokeskowi nie zarzucal, przeciwnie, zawzdy sie do niego odnosil z najwiekszym uszanowaniem. Jednakze zbojca nijak nie umial mu zaufac. Moze wlasnie gryzla go ta atencja, od ktorej bardzo bylo daleko do niegdysiejszych igraszek, grasantki przy trakcie i inszych blogich lajdactw. A moze sam ze soba nie umial dojsc do ladu, tedy i z ludzmi nie umial sie ugodzic. -Nietega u was mina - skwitowal go pogodnie szlachcic. - A nam sie poszczescilo. Potezny zagon Skalmierskich wymietlismy wedle starego mlyna w Lykowni, a potem gromade pobuntowanego chlopstwa na dodatek. Ech, legnie sie teraz czern, klebi jako larwy na scierwie. - Pokrecil glowa. - Az wywieszac ich trudno. Zrzucil buty i z westchnieniem ulgi ulozyl nogi na stolku na wprost paleniska. Strudzony byl i brudny, spod rozerwanego zupana wystawala mu okrwawiona koszula. Lecz nie wygladal na poranionego, bo przeciagnal sie, az chrupnely kosci, i jal rozgladac po izbie. Widac nie znalazl tego, czego szukal, bo mlasnal z niesmakiem. -Kalina! - rzucil zbojca polglosem. Nie musial forsowac gardla - jak znal swoja kochanice, na pewno czaila sie tuz pod drzwiami komory. Zaraz po bitwie przywlokla sie do rebelianckiego obozowiska, a wlasciwie przygnala tak raczo, ze ledwo co nie ochwacila siwej kobyly. Z poczatku nawet zbojca sie uradowal: potrzebne mu bylo to chetne, milczace cialo, w ktore mogl sie zanurzyc i wyrzucic z siebie zraca zlosc, jaka nim owladnela pod Rogobodzcem. Kalina przyjmowala go bez slowa, choc robil, co swoje, a potem odwracal sie na drugi bok i zapadal w ciezki sen, pelen obrazow i dzwiekow, ktorych nie chcial po przebudzeniu pamietac. Tyle ze wcale nie przynosilo to ulgi. Ani sam spostrzegl, jak ciche uwielbienie Kaliny jelo go draznic i uwierac jak zle dopasowany przyodziewek. Nie chcial, zeby lazila za nim jak pies, podtykala pod gebe co tlustsze kesy, nalewala piwa w kubek. Nawet spac przy niej nie chcial - jej ramiona owijaly sie wokol niego jak wodorosty, palce wpelzaly w pory skory. Odsuwal ja, wychodzil pod gorace, czerwone od ksiezyca niebo. Lecz kiedy wracal, ona wciaz tam byla, zachlanna i uparta. Pies warujacy przy nodze pana. Wbiegla natychmiast z dzbanem piwa i dwoma cynowymi kubkami. Twardokesek zmarszczyl sie. Usluznosc Kaliny rowniez go mierzila. -Uch! - Bogoria duszkiem oproznil naczynie, a kobieta zaraz znow je napelnila, zalotnie wypinajac tylek i poblyskujac piersia, ledwo co oslonieta polprzeroczysta forbonka. - Cztery dzionki nam w pochodzie przeszly, ani byl czas gardlo z kurzu splukac. -Tedy spac idzcie - burknal zbojca. Bogoria kpiaco odal wargi. -Ano, zdaloby sie wytchnac - przyznal, wciaz zadowolony jak ptasze. - Ale wiesci przywoze. -Byle dobre! - prychnal zbojecki herszt. Nienawidzil tego. Cokolwiek sie dzialo w Zalnikach, od pomoru kur po dwa pomorckie regimenty, zablakane na bagnach i wybite cepami przez chlopstwo, szlachta po prostu przescigala sie w wysilkach, zeby mu o tym jak najpredzej doniesc. Zupelnie jakby oczekiwali, ze cos z tym zrobi. Pewnie uwierzyli, ze wypowiem magiczne zaklecie, pomyslal kwasno, i Wezymord rozpeknie sie niczym purchawka. Bogoria wpatrywal sie w niego z lekko uniesiona brwia. Niby nic nie mowil, lecz zbojca niemal namacalnie wyczuwal jego drwine. -A bo ja wiem? - wymamrotal, zajadle swidrujac palcem w nosie. - Zalezy, jak bardzo wam mily ten wasz kamrat. Chasnik go chyba wolali. Zbojca wybaluszyl oczy. -Chasnik? Toc przodem we Wilcze Jary go poslalem, zeby leze dla wojska przygotowal. Szlachcic starannie wycieral palce w stol. I rownie starannie unikal wzroku zbojcy. Kalina, przyczajona za jego plecami, w skupieniu osuszala fartuchem nieistniejace plamy piwa z blatu stolu. Ale zbojca widzial, ze cala az drzy z niecierpliwosci, zeby wysluchac nowin. Zupelnie jakby zwietrzyla krew. -Precz! - rzucil przez zeby z taka wsciekloscia, ze niewiasta pierzchla natychmiast. Zza drzwi uslyszal stlumiony szloch. Ale wcale nie ukoilo to jego zlosci. -I przygotowal - wyrzekl w koncu z westchnieniem Bogoria. - Az za dobrze przygotowal. * * * Chasnik byl czlowiekiem rozwaznym, nieulegajacym zlosci. Cenil spokoj - na tyle, na ile sie dalo w zbojeckiej profesji - i nie pozadal zbyt wiele. Owszem, srebro i klejnoty mialy swoja wartosc, lecz przeplywaly mu przez palce, nie pozostawiajac sladu. Nie martwilo go to przesadnie. Inni ludzie trapili sie i gryzli tym, co przyniesie los. A Chasnik rzadko wybiegal wzrokiem w przyszlosc. Po prawdzie i wspomnienia nie trzymaly sie go za bardzo. Nieraz kamraci, zamroczeni gorzalka, rozwodzili sie rzewnie nad jakimis bywszymi smutkami i niedolami, poki nie splukali ich w ciezki, trunkowy sen. Chasnik zas milczal i jesli kiedykolwiek wezbrala w nim jakas zalosc, to w gwiazdy sobie popatrzyl albo plynaca wartko wode. Nic go wiecej nie necilo. I bylo mu z tym dobrze.Moze dlatego zdrada Twardokeska dotknela go bardziej niz innych. Bo pierwszy raz w zyciu zachcialo mu sie siegnac dalej, niz mogl dotknac palcami. I kiedy okazalo sie, ze gonil za blahostka, polyskliwym klamstwem, ktorym dla drwiny zamachano mu przed nosem, poczul, ze w gardle wzbiera mu gorzka, spieniona wscieklosc. Z poczatku wierzyl, ze uda mu sie jakos scierpiec. Przelknac i zapomniec smak, jaki pozostawia oszustwo. Kiedy Wekiera odszedl, Pomorzec usmiechnal sie kpiaco i nawet uzalil nad nieroztropnym zacietrzewieniem glupka. Ale po prawdzie wcale nie bylo mu do smiechu. Dlatego nie protestowal, kiedy zbojca odeslal go na Polwysep Lipnicki. Mial nadzieje, ze jesli zejda sobie z oczu, piekaca furia zniknie bez sladu. Ale tak sie nie stalo. Nie pomagaly dziewki, ktorych sobie nie skapil, krwawe burdy w oberzach ani flaszki gorzalki, wlewane w siebie z dzika zajadloscia. Chasnik nie lubil sie meczyc - w przeciwienstwie do Cherchela i Lusztyka, ktorzy czasami az sie napawali wlasnym cierpieniem. Wlasna wyjatkowoscia. A on nie zamierzal byc wyjatkowy. Wrecz przeciwnie. Zamierzal tkwic w swej zwyczajnosci po same uszy. Zadnych niespodzianek i cudow. Po prostu pospolite lupiestwo. Chcial znow zrec, baby rozprawiczac i lby mieczyskiem szatkowac kiejby kapusciane. Myslal o tym, przedreptujac z nogi na noge przed lesna kacina Bad Bidmone. Usmiechnal sie krzywo. Nigdy w swoim dlugim zyciu nie sadzil, ze cokolwiek popchnie go w takie miejsce. No, ale skoro tu dotarl, ani myslal skradac sie chylkiem jak proszalny dziad. Zwlaszcza ze klechy z pewnoscia obserwowaly go przez male, okopcone okienka, lecz jak dotad zaden nie kwapil sie wrot otwierac, choc musieli widziec zalnicka choragiew, powiewajaca nad skapym pocztem. Skoro juz o to szlo, Chasnik mial gleboko w rzyci zalnickie lwy oraz wszelakie podobne blazenstwa. Jednak czasu mu bylo szkoda. Bo kiedy raz cos postanowil, zwykl rzecz cala szybko konczyc. -Dajze no ktory topora! - rzucil, po czym splunal w dlonie dla pewniejszego chwytu. -Ale kacina, panie... - wyjakal pacholek. - Przybytek bogini... - dodal z wahaniem, lecz pod ciezkim spojrzeniem Chasnika bez zwloki podal bron. Pomorzec zacisnal palce na wysluzonym stylisku. Ani sie za siebie musial ogladac, zeby wiedziec, ze jego zalnicki oddzial zbil sie ciasno w naboznej trwodze, zupelnie jakby zza tych drewnianych wierzei miala wyskoczyc sama Bad Bidmone i porazic ich zywym ogniem. Ale poszly tylko drzazgi, kiedy ostrze zaglebilo sie do polowy w pociemniala od deszczy debine. Rabal zajadle, bez wytchnienia. I kiedy otwor byl juz na dobre dwie dlonie, wierzeje uchylily sie opornie i pokazal sie w nich wygolony leb. Znajomy wygolony leb. Chasnik usmiechnal sie krzywo na widok Kostropatki. Kaplan jak zwykle zdawal sie az kipiec z wscieklosci. Czasami Pomorca zdejmowalo zadziwienie, jak tyle zlosci moglo sie zmiescic w rownie mizernej cielesnej powloce. -Gdzie sie pchasz, wieprzojebie?! - zawrzasnal kaplan, wspierajac rece pod boki i kolyszac sie na swych krotkich, kablakowatych nozkach. - Tutaj swiatynia, niesmiertelnej Bad Bidmone domostwo, a nie twoj chlewik rodzimy. -Z Kozlarzem rozmowic sie chcialem - oznajmil flegmatycznie Chasnik. Kostropatka zrazu wybaluszyl oczy i dobra chwile stal, w oslupieniu gapiac sie na przybylych. A potem wybuchnal szyderczym rechotem. Smial sie i smial. Brzuszysko mu chodzilo, z oczu pociekly lzy, a purpurowe blizny na gebie obrzmialy, jakby zaraz miala z nich trysnac krew. Chasnik czekal. Splunal na ziemie i dal pacholkom znak, zeby sie cofneli, bo przyplyw kaplanskiej uciechy do cna wyzul ich ze smialosci. -Patrzajcie go, blazna - wykrztusil wreszcie sluga bogini. - Kniazia mu sie zachciewa. A co ci sie zdaje, ciolku, ze ja go w komorze skrywam? Ze z nogami w popielniku drzemie, podczas gdy wrog kraj rozrywa? Pomorzec znow strzyknal slina, tym razem tuz obok stopy kaplana. -Ale go przeciez wezwac potraficie? - zapytal, nie tajac kpiny. - Na coz inaczej te wasze kaplanskie gusla, skoro nie potraficie przywolac pana? Kostropatka odal sie, jakby zamierzal cisnac w przybysza grubym slowem, a potem raptem policzki mu sklesly i tylko dolna szczeka mu chodzila nieznacznie, jak gdyby cos smakowal i obracal na jezyku. -Brancow wam dwa tuziny przywiodlem - ciagnal lekkim tonem pomorcki rabus. - Calkiem niedaleko przydybani, ot, popod jedna z waszych swiatyn mnichow bili, podobno na chwale Bad Bidmone. - Wykrzywil sie z drwina. W gruncie rzeczy bowiem smieszyly go zalnickie wasnie i gromady pobuntowanego chlopstwa, co sie chylkiem zasadzaly na slugi bogini. W jego rodzinnych stronach nikt nie powazylby sie na podobna napasc: Zird Zekrun nie cenil nadmiernej smialosci, a jego kaplanski ludek rowniez umial sobie radzic. Zreszta same pietna skalnych robakow, pulsujace na kaplanskich czolach, wystarczaly, zeby wiesniakow ogarnial namysl i nabozne skupienie. Bo na Pomorcie kara za swietokradztwo nastepowala szybko i nieuchronnie, a Halunska Gora nieustannie wznosila sie nad wyspa jak lewa, karzaca dlon boga. Zbojca dal znak i pacholkowie przepedzili pod wrota swiatyni powiazanych postronkami obszarpancow. Na widok Kostropatki brancy jeli pomstowac i zarzucac mu najgorsze sprosnosci. Sprawiali sie przy tym calkiem uciesznie, lecz w Chasniku znow zawrzala znajoma goraczka, co go dreczyla od bitwy pod Rogobodzcem. Rzucil przez zacisniete zeby rozkaz i sludzy uciszyli cale towarzystwo razami korbaczy. -Ponoc z wielkiej naboznosci swiatynie wasze pala - zwrocil sie do kaplana, wciaz z drwina, zeby nie pokazac po sobie, jak bardzo mu spieszno do rozmowy z ksieciem - zatem pewnie i za zasluge sobie poczytaja, jesli w dobrej sprawie gardlo poloza. Robcie, co trzeba. Serca im wyrywajcie, krwia balwany pojcie, dzieci w rozzarzony piec wkladajcie czy co tam jeszcze mus wam czynic, zeby Kozlarza do dom sciagnac. Byle predko - dokonczyl srogo. Kaplan przypatrywal mu sie w zamysleniu. Na chlopstwo, ktore miotalo sie i zawodzilo pod razami harapow, ani spojrzal. Wyraznie cos sobie w umysle wazyl i rachowal, zerkajac spod oka na Pomorca. -A jakaz to wiesc dla naszego kniazia macie tak pilna? - zapytal wreszcie. -Nie twoja rzecz, klecho! - ofuknal go Chasnik, ktory, dziwnym trafem, nie zastanowil sie wcale, co powinien w takiej okolicznosci rzec. - Wodzowie mnie do niego poslali - dorzucil po chwili, nadrabiajac mina - i przed nim sie tylko bede opowiadal. -No, chyba ze tak. - Kostropatka rozlozyl rece. - Jakze nam, skromnym slugom bozym, stanac na przeszkodzie waszej wojennej mosci? Skoro mus, to mus, przywolamy kniazia. A was prosim w nasze nedzne progi, byscie pierwsi mogli naszego milosciwego pana powitac. Przyskoczyl do Chasnika i wlasna reka przytrzymal mu strzemie. Zbojca zsunal sie z konia, po trochu zaskoczony, ze tak latwo mu poszlo, po trochu niespokojny. Spodziewal sie, ze bedzie musial bardziej na swiatynnych nastawac, pogrozkami ich smagac, moze nawet dni pare w oblezeniu potrzymac. I choc bez nijakiego trudu osiagnal, co chcial, doskwierala mu nieoczekiwana latwosc zwyciestwa. Coz mogl jednak poczac? Nakazal swoim ludziom, by duchem rozlozyli sie obozem, i wraz z Kostropatka zanurzyl sie w chlodny przestwor swiatyni. Rozdzial siodmy Chasnik, ktory niegdys sam pietnowal niewolnikow na chwale Zird Zekruna, beznamietnie przypatrywal sie, jak czarna posoka splywa do koryta, i myslal, ze niektore rzeczy sa calkiem jednakie we wszystkich Krainach Wewnetrznego Morza. Owszem, na Pomorcie wciaz ze zgroza wspominano sady Bad Bidmone, uswiecone trupami brancow. Ludzie pamietali, choc krwawe ceremonie ustaly dawno temu, a Wezymord skwapliwie wykarczowal wszelki slad po swietych drzewach bogini. Pamietali rowniez kaplani, holubiacy mysli o minionej potedze. Dlatego teraz rytual rozwijal sie przed oczami Pomorca jak szmat purpurowej tkaniny.Heretykow wyprowadzono na wewnetrzny dziedziniec. Z poczatku szarpali sie nieco. Ale wtedy jeden z kacerzy, wysoki, niezmiernie chudy obszarpaniec z glowa przewiazana brudna, okrwawiona chusta, przemowil szeptem do swoich towarzyszy i ci uspokoili sie, czy tez raczej popadli w odretwienie. Najwyrazniej postanowili pozbawic Kostropatke przynaleznej mu satysfakcji i umierac godnie. Chasnik wlasciwie im sie nie dziwil. W nim poblizniony na gebie kaplan rowniez budzil osobliwa przekore. -A tych drobin wam nie zal? - zapytal cicho, kiedy braciszkowie przycisneli do pienka glowe piecioletniego moze chlopiecia. -Dla nas juz one stracone - odrzekl sucho Kostropatka. -A bogowie rozpoznaja swoich pod ciemnymi bramami Issilgorol - dokonczyl Pomorzec, powtarzajac slowa, ktorymi w jego ojczyznie zegnano skazancow. Sluga Bad Bidmone rzucil mu ostrzegawcze spojrzenie i Chasnik zamilkl. Nie chcial niepotrzebnie rozjuszyc klechy. Odor krwi zalegal juz nad calym dziedzincem i draznil zmysly, przypominajac te szczegolna won - mieszanine wilgoci, plesni i zakrzeplej posoki - ktora przesycala kacine Zird Zekruna w jego rodzinnej osadzie. Uciekl stamtad, kiedy tylko odrosl od ziemi na tyle, by moc utrzymac w reku wioslo. Kiedy wreszcie rzez dobiegla konca, ledwo zdolal ukryc ulge. Cos w twarzy Kostropatki podpowiedzialo mu, ze poblizniony na gebie kaplan wysmienicie rozumie jego odraze i szydzi z niej skrycie. Ale bylo juz za pozno, zeby sie cofnac, i Chasnik poczlapal za nim bez slowa. W swiatynce wszystko wygladalo swojsko i po wiejsku zgrzebnie, nawet cudowny posag Bad Bidmone, wyrzezany w kawalku lipowego drewna. Zrazu Chasnika przeprowadzono przez czesc, w ktorej wierni sluchali kazan i pod swietymi obrazami modlili sie o boska laskawosc, potem zas po niskich, wkopanych w ziemie stopniach wpuszczono do wewnetrznego przybytku, gdzie zwykle bywali tylko kaplani i akolici. Tu rowniez wszystko wydawalo sie do cna zwyczajne, pozbawione przepychu. Na kamiennych scianach polyskiwala wilgoc, posadzka popekala ze starosci, a tepe, slabo obrobione rysy bogini zlewaly sie w mrocznym pomieszczeniu, tak ze w calym obliczu zywiej odcinaly sie jedynie oczy, ciemne, gleboko wydziabane dlutem. Rece kryly sie w faldach purpurowej sukni, dodatkowo podkreslajac niemoc tego ledwie obrobionego slupa. Czerwien w gorze wyplowiala juz, wniknela w glab drewna, na dole zachowala jednak zywa barwe, zupelnie jakby malarz pozwolil farbie splywac ku ziemi. Dwoch slug podsycalo ogien na malym palenisku u stop posagu. Dym, zamiast bic ku peknieciu w powale, rozpraszal sie po pomieszczeniu, drapal w gardlo i oczy. Chasnik przycisnal reke do ust, zeby stlumic kaszel, i patrzyl beznamietnie, jak braciszkowie nabieraja chochlami krew i chlustaja nia jak najwyzej na posag bogini. Odsunal sie tylko, by krople posoki nie padaly mu na twarz. Umial czekac. I jesli kaplani musieli od poczatku do konca odprawic swoje gusla, zeby wreszcie przywolac zalnickiego wywolanca, on mogl stac tu, poki bedzie trzeba. Cofnal sie jeszcze ze dwa kroki i dobyl z saczka solidna pajde chleba. Zul, przegryzajac cebulka, i za nic sobie mial gniewliwe spojrzenia slug bogini, ktorzy krzatali sie przy swoim krwawym obrzadku. Nie powazylby sie na podobna zniewage wzgledem Zird Zekruna, ale tutaj, pod dachem Bad Bidmone, mogl sobie nieco pofolgowac. Wszak jego pan pokonal ja w Rdestniku niczym slepe kocie. A nawet gdyby bylo inaczej, bogowie nie siegaja po cudze slugi, Chasnik zas nie wyrzekl sie Zird Zekruna. Zreszta znacznie bardziej niz na obrone swego boga liczyl na twarda stal. Kaplani nie probowali mu odbierac mieczyska. Slusznie. I tak by nie oddal. Rozzarl sie tak straszliwie, ze nawet nie zauwazyl, kiedy Kostropatka pochylil sie nad paleniskiem. Cos dorzucil do ognia, dym zgestnial, przeslaniajac go na chwile i tlumiac slowa, ktore szeptal nad plomieniem. A potem, ni z tego, ni z owego, sklepienie runelo im na glowy. Chasnik zdolal uskoczyc pod sciane i, wciaz z geba pelna oslinionego chleba, weprzec sie w nia grzbietem. Kamienie walily sie, ktos wrzeszczal przejmujaco, a on kaslal i prychal, walczac z pylem, ktory buchnal mu w twarz, i z okruchami w tchawicy. Kiedy wszystko utrzeslo sie troche, Chasnik spostrzegl, ze bynajmniej nie cala swiatynia legla w gruzach. Zawalila sie tylko czesc powaly, ta wokol dymnika, ktory powiekszyl sie tak mocno, ze Pomorzec dojrzal pokazny plat nieba. Tyle ze nie polyskiwalo ku niemu pogodnym blekitem. Teraz wszystko w gorze bylo mroczne i ciemne, jak w zimowa, bezgwiezdna noc. Moze by go to nawet zastanowilo, lecz oczy zacmil mu blask, bijacy ze srodka kaciny. Tam, ponad sterta pogruchotanych kamulcow, tanczyl w miejscu wielki, jablkowity ogier. Jego kopyta zawisly tuz nad glowa Kostropatki, kiedy kaplan dzwignal sie z wysilkiem spomiedzy gruzu. Chasnik czekal. Nie obejrzal sie, gdy z rumowiska jely podnosic sie jakies szlochy i wolania. W dziwnym natezeniu obserwowal, jak zalnicki ksiaze pochyla sie, zeby spojrzec w twarz swemu sludze. Zastanawial sie, co Kozlarz dostrzega pod falszywa pokora Kostropatki, kiedy ten sklonil sie az do kolan. Kaplan cos mowil, zadyszany z gorliwosci - jakies plaskie, bezmyslne brednie o wielkiej lasce niesmiertelnych bogow, ktorzy uzyczyli ksieciu swojej mocy. Ciekawe, czy dziekowalby za nia rownie gorliwie, gdyby stal wraz z nami na plaszczyznie pod stokiem Rogonoszy, pomyslal Chasnik posepnie, przypomniawszy sobie, jak lodowa kohorta biegla przed siebie, a pod kopytami ich koni rozwierala sie sciezka prosto w Issilgorol. Lecz teraz sie nie bal. Wszak nie zjechal do swiatyni walczyc, tylko w interesach. I bedac czlowiekiem rzeczowym, zamierzal doprowadzic sprawe do konca, czy sie to temu jasnemu ksieciu spodoba, czy nie. Kozlarz milczal. Jego bezruch zdawal sie rozszerzac na cale pomieszczenie, pochlaniac kamienie i ludzi, jakby sama polnoc przybyla tutaj w osobie tego wladcy, ktory niegdys byl dzieckiem, co jezdzilo w kohorcie boga. Mowa kaplana stawala sie coraz mniej pewna, slowa plataly sie bezladnie, az wreszcie zamarly na ustach. Dopiero wtedy ksiaze poruszyl sie. Siegnal ku Kostropatce tak szybko, ze Chasnik nie wychwycil ruchu reki. Moze zamrugal, kiedy okruch pylu utkwil mu w oku? Moze popatrzyl na moment w gore, gdzie na tle ciemnego nieba migaly szaro-srebrne ksztalty martwych wojownikow? A moze po prostu nie chcial pamietac czegos, co tak dalece nie przystawalo do swiata, w ktory przywykl wierzyc? Widzial juz przeciez widmowa kohorte pod Rogobodzcem. A wczesniej, jeszcze na skalach Pomortu, ogladal jasne blyski ponad gorami - matka wtedy zaslaniala go fartuchem, zeby martwi wojownicy nie spojrzeli mu w twarz i nie pociagneli go za soba. I chyba bylo cos z prawdy w tych babskich guslach, choc kaplani Zird Zekruna karali je bezlitosna chlosta, jako ze strach przed slugami Bialobrodego stanowil w istocie zniewage uczyniona panu Pomortu. Bogowie, zaden z nich, nie lubili, gdy watpiono w ich wszechmoc. Kazde pojawienie sie tych widm, ktore nie zyly, a przeciez wciaz sprowadzaly zaglade na zyjacych, w jakis sposob uragalo swiatu. Ale Chasnik nie zamierzal sie nad tym zastanawiac. Chcial tylko dobic targu. -Jak smiales? - odezwal sie cicho Kozlarz. - Jak smiales sadzic, ze masz nade mna wladze z powodu skradzionego strzepu chalatu i kilku wlosow? Ze wystarczy wrzucic w ogien cos, co nalezalo do mnie, aby odebrac mi wole? Kaplan desperacko majtal nogami, usilujac na oslep wymacac ziemie, lecz ksiaze przycisnal jego glowe do leku siodla. Kostropatka chyba protestowal, lecz z jego ust wydobywal sie jedynie belkot. -To sie nie zdarzy - powiedzial ksiaze. - Nigdy nie mialo sie zdarzyc. Nie bedzie kolejnego kniazia, zebyscie mogli nim obracac jako kukla. A wiesz, kaplanie, dlaczego? Chasnik wzdrygnal sie. Nie spostrzegl dotad, ze z kazda chwila powietrze stawalo sie coraz zimniejsze. Kostropatka zabulgotal cos z przerazeniem. Ksiaze przyciagnal go jeszcze blizej do twarzy. -Zdradze ci tajemnice, klecho. - Kiedy mowil, znad warg unosily mu sie smugi pary. - Bad Bidmone nie zyje i nie odrodzi sie nigdy w zadnym ze swiatow. Bo zginela od wlasnej mocy. Zginela przeszyta Sorgo, kiedy probowala mnie zabic. Nie ma jej. A ty podazysz za swoja pania. Trzask pekajacego karku byl zalosnie krotki. Ksiaze strzasnal martwego Kostropatke na ziemie, jak gdyby ten byl gruda lajna, ktora uwalal sobie palce. I nic nie poruszylo sie w jego obliczu. Byl to jeden z tych ulotnych, niemal nieuchwytnych momentow, kiedy wszystko moglo potoczyc sie inaczej. Ksiaze wciaz mogl odjechac do ktoregos z tych miejsc poza swiatlem i czasem, kedy chadzaja martwi. Lecz raptem braciszek - ten, ktory podrzynal gardla kacerzom, uswiadomil sobie Chasnik - z wrzaskiem poderwal sie spomiedzy kamieni. Wysoki, opetanczy wizg poszybowal w gore i scichl w pol dzwieku, sciety ostrzem miecza. Potem Pomorzec slyszal tylko krople krwi, skapujace w nieskonczonej, bezbrzeznej ciszy. Widmowa kohorta zbila sie w gromade w otworze potrzaskanego sklepienia. Zupelnie jak dzikie psy, kiedy zbiegaja sie do rannego jelenia. Chasnik przelknal sline i wystapil naprzod z cienia, ktory okrywal go jak cieply plaszcz w zimowa noc. Ale wnet wyprostowal sie hardo i zza zmruzonych powiek szacowal ksiecia, ktory mial stanac przeciwko samemu Zird Zekrunowi z Halunskiej Gory. -Ktos ty? - Ostrze Kozlarzowego miecza zwrocilo sie ku niemu. Krew wciaz kapala ze zbrocza, choc krople padaly teraz znacznie wolniej. Chasnik znow przelknal sline. -Twardokeskowy towarzysz. O dobro swoje przyszedlem sie upomniec. -O dobro? - powtorzyl odleglym, martwym glosem Kozlarz. -Ajusci! - wypalil zbojca. - Jesli mamy los swoj z waszym zwiazac, gwarancji chce od was pewnych. Od was, nie od Twardokeska, bo ksiazece slowo nad zbojeckie drozsze. I wiedzcie, ze za psi ochlap ani mysle wam sluzyc przeciwko wlasnemu bogu. Chce ziemi dla siebie. Ziemi, chlopow i bydla. Tego, co macie najlepsze. Kozlarz nieznacznie przechylil glowe. Jego oczy polyskiwaly metnie, nieruchome jak slepia snietej ryby. Kon drzal i wstrzasal grzywa. -Chcesz zatem los swoj z moim zwiazac? Chasnik mimowolnie cofnal sie o krok. Ledwo wyrzucil z siebie zadanie, ktore dreczylo go od dnia bitwy pod Rogobodzcem, zrozumial, ze popelnil blad. Ten ksiaze, stojacy wsrod widmowych wojownikow, ani go nie wyslucha, ani nie zrozumie, jest bowiem jeszcze bardziej martwy niz wojowie, ktorym przewodzi. Moze Cherchel mial racje? - przemknelo mu przez mysl. Moze naprawde trzeba sie bez reszty otworzyc na moc, zeby wytrwac na sciezce utkanej z lodu i dymu? Moze tylko w ten sposob mozna stawic czolo niesmiertelnym? Nic wiecej nie zdazyl juz zrobic. Bo Kozlarz - zalnicki ksiaze, dziecko z widmowej kohorty boga - znow na niego spojrzal. -Dobrze zatem, Pomorcu - powiedzial, wciaz nieobecny, zakotwiczony w zupelnie innym miejscu i czasie. - Podziele sie z toba tym, co mam najlepsze. Dal znak. Lodowa kohorta runela w dol i wrzask Chasnika na dobre utonal w tetencie koni i lopocie plaszczy. Czyjes lodowate rece uchwycily go i uniosly, jakby nic nie wazyl. A potem byl juz tylko chlod i ped, i ciemnosc. I niekonczacy sie krzyk, ktory zamarzal, zanim wydobyl sie z gardla. * * * Bogoria przysunal sie do Twardokeska i pochylil tak blisko, ze ich czola niemal sie zetknely.-Wymordowal ich tam - wyszeptal. - Mnichow, kaplanow, cala sluzbe. Wszystkich po rowno. Zbojca poderwal sie ze stolka i zaczal chodzic po izbie, zly az mu skry z oczu strzelaly. -A skadze o tym wiesc macie, skoro wszyscy wybici? - rzucil przez zacisniete zeby. Bogoria szarpnal sie za wlosy. Widac nie zdazyl w pochodzie podgolic po szlachecku czupryny, bo nad karkiem i przy uszach odrosla mu juz krotka szczecina. -Od niewolnych, co swiety ogien podsycaja. Dwoch jest ich zawsze w swiatyni, wedle obyczaju jeden niemy, drugi slepy, na znak, ze kazdy czlek, mimo ulomnosci wszelakich, moze bogini czesc oddawac. I oni, w przybytku od dobrych trzech tuzinow zim sluzac, nauczyli sie jakims sposobem ze soba rozmawiac. -A Kozlarz sie nad ich ulomnoscia zlitowal - prychnal pogardliwie zbojca - i zywcem ich puscil? Nie opowiadajcie mi bajek, mosci Bogorio! Szlachcic wzruszyl ramionami. -Nie chcecie, nie wierzcie, ja wam mowie, jak bylo. Ludziska, co do swiatyni na odpust ciagneli, takoz powiadaja, ze huk byl wielki na niebie, koni tetent i mrocznosc takowa, jakby posrodku dnia noc nastala. -Tedy im sie pochwalcie, ze to ich ksiaze pan dobry, cudowny wyzwoliciel, ze swymi towarzyszami wsrod oblokow harcuje - zadrwil zbojca. - Wprzody wymordowawszy dobry tuzin kaplanow, co mu w rebeliji pomoca sluza. Bogoria sciagnal brwi i jego oblicze spochmurnialo jeszcze bardziej. -Tego jednego rzec nikomu nie mozna. Niech jeno miedzy narodem pojdzie wiesc, ze ksiaze ze szczetem przez moce owladniety, nie beda nas nawet Pomorcy musieli rozpedzac, sami precz ze strachu pouciekamy. -Moze tak i lepiej by bylo - burknal Twardokesek. Szlachcic omiotl go twardym spojrzeniem. -Kpicie, mosci zbojco? W Wezymordzie takoz moc Zird Zekruna kipi i buzuje. Jesli nie Kozlarz, to kto przeciwko niemu stanie? Wy z mieczykiem czyli ja z szabelka? A moze babe naprzeciw mu poslecie, w miotle ja uzbroiwszy? Twardokesek milczal, wiercac czubkiem buta w polepie. Nad progiem i nad drzwiami, na oscieznicy, wymalowano czerwona farbka znaki chroniace przed zlem. Przez moment mial wrazenie, ze poruszaja sie, sciekaja w dol jak struzki krwi. -Tak i mnie sie zdawalo. - Bogoria kiwnal glowa, ale jakos bez satysfakcji. - Potrzebujemy ksiecia, nawet jesli w inne teraz spoglada swiaty. Bo wierze, zbojco, ze nie dzieje sie to wszystko bez przyczyny, choc przed nami ona utajona. Cokolwiek zatem sobie umyslili Kozlarz, wasza Szarka, wiedzma i niesmiertelni bogowie, ja zamierzam zrobic co w mojej mocy i przygotowac im sciezke, zeby mogli uderzyc, kiedy nadejdzie czas. Zbojca oderwal wreszcie wzrok od czerwonych linii. -Tyle ze jesli wiesc pojdzie, ze Kozlarz swoich sprzymierzencow morduje... - Wzruszyl ramionami. -Nie pojdzie - przerwal mu Bogoria. - Wam tylko jednemu mowie, boscie... - zawahal sie. Bo sie wam uroilo, zem juz wasz, pomyslal z gniewem zbojecki herszt i zdjela go nagle taka wscieklosc, taka dojmujaca gorycz, ze zachcialo mu sie wyc jak psu, ktoremu przyzegaja grzbiet. -Boscie winni sie strzec - dokonczyl niezrecznie szlachcic. - I nigdy, przenigdy ksiecia nie wzywac, chocby w najwiekszej potrzebie. Bo bedzie jak pod Rogobodzcem. Zgodnie umkneli wzrokiem w bok - byle nie spojrzec temu drugiemu w twarz, byle nie wracac mysla do bitwy, ktora tak ich rozdzielila. Mogli naradzac sie wspolnie, wodzic palcem po mapie, brancow brac na spytki i nad wojskowym cwiczeniem deliberowac, lecz nie wspominali o tym, co sie wydarzylo pod Rogobodzcem. I czasami tylko zdejmowala Twardokeska chec, zeby spic sie na umor i wyjawic Bogorii, jak bylo. Co sie naprawde stalo miedzy nim, Nieradzicem, Zlociszka i kamratami i z jakiej przyczyny przylaczyl sie do rebeliantow. Ale na szczescie ow zapal gasl w nim bardzo szybko. Teraz jednak nie zdolal zmilczec. -Toc ludzie beda gadac! - zaprotestowal. - Przeciez tam kaplani wybici, swiatynia pogruchotana. Jak chcecie te rzecz tlumaczyc? Wszak czapka jej nie nakryjecie. Szlachcic nalal sobie piwa, wychylil kubek i jakby nabral animuszu. -W tym nam wasz nieoceniony kamrat dopomoze - oznajmil wesolutko. - Szczesliwy traf, ze sie tam Pomorzec napatoczyl. Ludziom rzeklem, ze zdrajca przez samego Zird Zekruna byl poslan, coby naszego dobrego ksiecia plugawo utrupic. Zbojca wytrzeszczyl oczy. -Ale nie turbujcie sie - uspokoil go szlachcic - Wszyscy tu rozumieja, zescie z nim w zmowie byc nie mogli i ze was w pole wywiodl, kiedyscie go z misja na Polwysep Lipnicki wyslali. Onze z pomocnikami swymi na swiatynie napadl i na samego Kostropatke nastawal, torturami go zmusiwszy, zeby ksiecia naszego wezwal. Dobrze, ze Kozlarz z bogini pomoca podlosc Pomorca przejrzal i chwacko z zycia go wyzul. - Podrapal sie po szyi, grubej i pokrytej smugami brudu. - I wiecie co, mosci Twardokesku? Jeszcze sie beda nasi ziomkowie szczycic, ze laskawy nasz ksiaze tak gracko Zird Zekruna pognebil - dokonczyl ze smiechem. Twardokesek nie usmiechnal sie. Milczal, zasepiony. Bogoria poklepal go lekko po ramieniu. -Nie chmurzcie sie, mosci zbojco - pocieszyl go. - Bedzie dobrze. Nawet lepiej, bosmy sie tego Kostropatki pozbyli, a on z dawna przeciwko wam jatrzyl i ludzi buntowal. A teraz spokoj nastanie i w okolicy porzadek. Zbojca wciaz nic nie mowil. Ale nie zdawalo mu sie, zeby szlachcic mial racje. -Bedzie dobrze - powtorzyl Bogoria, podsuwajac Twardokeskowi pelny kubek. Moze nawet zdolalby mu uwierzyc - wszak z calej sily chcial wierzyc - gdyby nie to, ze wtedy na podworcu przed chata znow podniosl sie zamet. -Kogo nowe licho przynioslo? - sapnal niechetnie Bogoria, jeszcze nie podchmielony, ale juz rozebrany cieplem i spoczynkiem. -A bodajby zdechl! - zawtorowal mu Twardokesek szczerze. Tymczasem wrzawa przyblizala sie do drzwi chaty. -Do hetmana! Droge do hetmana dajcie! Trzecia fala uderza najmocniej, przemknelo mu przez mysl - bez sensu, bo nigdy nie mial sklonnosci do zeglugi i sam widok rozchybotanego morza nicowal mu wnetrznosci. Lecz nie mogl sie wyzbyc glupiego przeczucia, ze cokolwiek przynosi poslaniec, trzecie dzis wiesci ugodza go najmocniej. I zolcia do geby podplynela mu wscieklosc. Po co mi to wszystko bylo? - szarpnal sie w duchu. Gdyby nie wstyd przed Bogoria, bylby moze czmychnal za Kalina do komory. Bez gaci i z baby chyba by go nie zwlekli. -Duchem! Duchem! - pokrzykiwal ktos na zewnatrz. Zbojca oblizal wargi i poslal jeszcze jedno teskne spojrzenie na drzwi, za ktorymi zniknela jego kochanka. Nic wiecej nie zdazyl zrobic, bo do izby z impetem wpadlo dwoch pacholikow ze strazy, a za nimi, dyszac ciezko, krepy chlopina w przykurzonym, podroznym kubraku. Nie znam go! - skonstatowal z ulga zbojca i natychmiast zdal sobie sprawe, jak bezsensowna jest ta mysl. Nie znal wiekszosci ludzi, ktorzy go teraz otaczali, a wiesci pojawialy sie znikad, jak pajaki niesione jesiennym wiatrem. Nie mial na nie wplywu. Wlasciwie juz na nic nie mial wplywu. -Panie! - Krepy mezczyzna przypadl do ziemi i ku nieskrywanej konfuzji zbojcy schwycil go za nogi, a tak mocno, ze Twardokesek nie umial sie wyrwac. - Panie, spichrzanski ksiaze z cala potega na Ksiazece Wiergi ciagnie. Sila przy nim wojska, sila nieprzebrana. Zone wasza w oblezeniu trzyma. Litosci, panie! W miescie zapasow malo, rychlo glod nastanie. A pomocy znikad, znikad ratunku. Dlatego na wszystkie swietosci was blagam i imieniem zony zaklinam, ruszcie z odsiecza albo sczezniemy na dobre. Zaden z nich nie spostrzegl, jak w drzwiach komory stanela Kalina. Blada jak plotno, przyciskala do piersi gliniany dzban. Nie czula, ze naczynie przechylilo sie i struga piwa ciecze jej po sukni. -Zona? - wyszeptala z niedowierzaniem. - Masz zone? * * * Zbojca Twardokesek nie mial dla niewiast szczegolnego nabozenstwa ani nie zwykl nad nimi przesadnie dumac. Kiedy zrobil juz, co swoje, za towarzysza milszy byl mu solidny antalek, bo i mniej gadal, i mniej we lbie macil. Owszem, czasami trafialy sie rozumne bialoglowy, jak na ten przyklad Visenka, ktorej za najlepszy podarek starczal dobrze wyostrzony sztylet i na dodatek umiala nim sprawic opornego kupca szybciej niz jakikolwiek inny z kamratow z Przeleczy Zdechlej Krowy. W wiekszosci jednak baby sialy tylko zamet i zgryzote w spokojnym, zbojeckim bytowaniu, staral sie zatem poprzestawac na nierzadnicach, ktorych nie brakowalo w gospodach przy trakcie. One przynajmniej znaly swoj fach, braly cwiercgrosza i jeszcze poganialy, zeby szybciej konczyl.Niestety, niektora baba wczepiala sie w niego jak kleszcz i za nic nie chciala isc precz. Dokladnienko jako ta utrapiona Kalina. Bo skoro sie umoscila wygodniej, zaraz jej przyszlo do lba, ze bedzie wlodarzowac i zbojce za nos wodzic. Wlasciwie sam nie wiedzial, dlaczego jej nie powiedzial o Zlociszce. Pewnie czasu mu zbraklo - kazdy przyzna, ze wielce byl po Rogobodzcu zajety, chcac cale to szlacheckie zamieszanie ogarnac i przysposobic do marszu. Co dziwne, jego ludzie rowniez trzymali jezyk za zebami i nikt ani sloweczkiem nie zajaknal sie przed Kalina o godach, jakie z pompa odprawiono w Ksiazecych Wiergach. Twardokesek wykoncypowal sobie, ze uznali jego niedawne weselisko za zart dla skaptowania nieufnych mieszczan i wyciagniecia z nich zlota. I im dalej odjezdzal od wiergowskiej granicy, tym bardziej mu sie slubowanie wydawalo mgliste. Zupelnie jakby go wcale nie bylo. Niekiedy tylko, jesli pobladzil wzrokiem w szeregi kusznikow, pozegnalnego prezentu od Zlociszki, przypominala mu sie zaplacona za nich cena. Zaraz jednak wyrzucal ja z umyslu. I usilnie przekonywal sam siebie, ze nic sie nie zmienilo. Wszak Cherchel tez mial dobry poltuzin malzonek, rozsianych szeroko po Gorach Zmijowych. I zadna mu z tego powodu wstretow nie czynila, ale sie przypochlebialy na wyprzodki, kiedy wreszcie do domu zawital. Ale Kalinie nic nie powiedzial. Ba, nie musial przeciez. Ostatecznie nic jej nie obiecywal. Bo zbojca bardzo sie pilnowal, zeby babom przysiag nijakich ni obietnic nie skladac. Pewnie dlatego ciagnely do niego jak muchy do lepu. Jedno musial jej przyznac - predko sie pozbierala po wstrzasie. Chwile jeszcze stala nieruchomo, piwo cieklo jej po cyckach, a na policzkach nabrzmiewaly czerwone plamy. Wiergowski poslaniec, wciaz z rekami wokol zbojeckich cholew, wgapial sie wybaluszonymi slepiami w niewiaste, powtarzajac bezwiednie: -Sczezniemy... sczezniemy na dobre... sczezniemy... Wreszcie czknal i umilkl. I chyba wlasnie czkniecie przywrocilo Kaline do zycia. Trzepnela dzbanem w polepe, az gliniane odlamki posypaly sie szeroko; jeden ugodzil w policzek wyslannika Zlociszki, ktory kweknal ze zdziwienia i jal w palcach rozcierac krew. Kalina w trzech susach przesadzila izbe i przypadla do zbojcy, odtraciwszy poslanca kopniakiem. A buty nosila solidne, gospodarskie, nie zadne tam dyrdymalki z safianu, wiec chlopina jeno sapnal i zwinal sie z bolu. Szlachcianka tymczasem wczepila sie pazurami w koszule zbojcy i targnela z calej sily. -Ty zone masz? - wysyczala, za nic majac Bogorie i pacholikow ze zbojeckiej strazy, ktorzy przypatrywali sie tej scenie w niemym zdumieniu. - Babe sobie skrycie wziales, capie, a mnie na smiech ludzki wystawiasz? A zdawaloby sie, przemknelo zbojcy przez mysl, ze taka rozumna niewiasta. Nie jakas plocha mlodka, ale wdowa stateczna i w leciech wszak nie pierwszych. I co? Tez jej sie zeniaczka uwidziala. Chcial jej to delikatnie ze lba wybic i jeszcze zlociszami obdarowac ja na droge, bo wiedzial, jak sie swiat kreci i ze jesli baba majatek miec bedzie, to i upragniony malzonek wnet sie znajdzie. Tyle ze mu czasu zbraklo. Bo akuratnie kiedy dumal, jak subtelnie jej posag obiecac, Kalina wyrznela go w pysk. Raczke miala toczona, wprawna w wyrabianiu ciasta i w masla ubijaniu, wiec zrazu mu swieczki w oczach stanely. I w tymze samym momencie wszelka oglednosc i wzgledy dla plci niewiesciej wywietrzaly mu z glowy. Lapa sama podskoczyla mu do gory. -A ty babo durna! - ryknal, co sil w plucach, i strzasnal ja z siebie, odrzucil z taka moca, ze izbe przeleciala i ostala sie dopiero pod piecem. - Ty wywloko kaprawa! Co sie tobie uroilo? Ze przed kaplanem cie wezme, skoros mi sama pod pierzyne lazla? Wdowe wiekiem sterana i zwiedla, co ja przede mna pewnie wojska polregiment mial? W izbie zalegla taka cisza, ze slychac bylo kazda z much bzyczacych pod powala. Kalina macala reka po scianie. Jak slepa. Sprobowala sie podniesc, ale nogi ugiely sie pod nia i klapnela na zadek. Spodnica zadarla sie brzydko, odslaniajac gole nogi, poznaczone platanina zyl. Plakala. Lzy ciekly po policzkach, zmywajac barwiczke i wegielek, ktorym przyczernila rzesy. Gdyby wygladala ladniej, moze ulitowalby sie nad nia - wszak mial do krasawic slabosc i nieraz puscil z Przeleczy Zdechlej Krowy kupca, jesli mial corke nadobna, ktora o zycie ojca umiala nalezycie zabiegac. Ale ta starka, ktora mu sie nagle tak bezczelnie objawila i smiala jeszcze prawa do niego roscic, wydawala mu sie raptem zniewaga wobec hetmanskiej godnosci. A Twardokesek nader byl podatny na kpine, wiec tym wieksza nim wscieklosc zatrzesla. Toz nie bedzie go byle babiszcze paskudne w oczach kamratow ponizac i na szyderstwo wystawiac! -Co ci sie zdaje - stanal nad nia, nastroszony i zly - ze ty jedna za mna lazisz i kupra nadstawiasz? Ze sie na skorupe stara polaszcze, kiedy mi tam dziewke mloda, gladka i zasobna, przy tym burmistrzowa corke naraili? Z litosci przy sobie cie trzymam, ot co! Niemlodas, przy tym nedzarka, wiec ci dachu i kesa chleba uzyczam. Ale dosyc tego! Zanadtos na tej litosciwej strawie zhardziala i leb za wysoko unioslas. Idzze precz... -A pojde! - przerwala mu Kalina. - Zebys, kurwi synu, wiedzial, ze pojde! Nikt nie podal jej reki, lecz tym razem zdolala sie podniesc. Stala, przygryzajac warge, az miedzy zebami pokazala sie krew. Z jej twarzy taka bila zajadlosc, taka nienawisc zapiekla, ze az sie zbojca cofnal. Kobieta zadygotala, a potem zebrala w reke spodnice i niezdarnie, jakby na oslep, pobiegla do drzwi od komory. I wciaz nikt nie drgnal. Trwali nieruchomo, podczas gdy jej trzewiki stukotaly we wnetrzu domu coraz slabiej i dalej. -Rzeklem ci to pierwej, zbojco - odezwal sie znienacka Bogoria - ale i teraz powtorze. Nie umiesz ty sobie przyjaciol jednac. Oj, nie umiesz. * * * -Zatem wilczojarskich Twardokesek teraz prowadzi? - upewnila sie Szarka.-On i Bogoria - przytaknela babka. - Ale rebelia rozlala sie juz daleko poza Wilcze Jary. Cale poludnie Zarnikow w bezholowiu tonie. Niby Pomorcy stamtad uciekli, ale wciaz podsylaja zbrojne zagony, coby nieprzyjaciela wymacac. Skalmierscy z drugiej strony narod szarpia i dobytek grabia. W lasach luzne kupy siedza, a to pobuntowanego chlopstwa, a to szlachty, co jej dworce popalono, wiec sie w kniei schronila, a to zwyczajnych lupiezcow, co zawsze w wojenny czas smielej sie roja. Pol nikt tam nie obsiewa, bo i nie masz po co: wszystko na zmarnowanie pojdzie, na rozdrapiez od swoich i obcych. Rudowlosa kobieta skinela glowa. Staruszka nie umiala zgadnac, o czym moze teraz myslec ta zaginiona i nigdy nieodnaleziona corka jej wnuka. Slonce przechylilo sie juz daleko ku zachodowi i ze wzgorz padaly na nie coraz glebsze cienie. -Czy to juz wszystko? - zapytala. Zwajka mocniej zacisnela rece na przedmiocie, ktory kryla pod plaszczem. Tkwil w jej palcach, zimny i ostry jak ciern. I niemal czula jego niecierpliwosc. Cios, ktory musiala zadac na koncu. Najdotkliwszy ze wszystkich. -Nie, dziecko - powiedziala powoli. - Nie wiesz jeszcze ani drobnej czesci. * * * Jej dlonie nie zmienily sie ani troche - wciaz byly podrapane, z plamami ochry i cynobru i ciemnymi obwodkami pod paznokciami. Blizna nad kciukiem odcinala sie jak jasniejsza wyspa na morzu wytrawionej alchemicznymi ingrediencjami skory. To byly rece alchemiczki. Nie budzily szacunku, nie przystawaly zalnickiej kniahini.Na zewnetrz swiecilo slonce. Inkrustacja na Bramie Lwow polyskiwala blekitem lapis-lazuli, a w glosach niewolnic, wracajacych ze strumienia z koszami bielizny, dzwieczala wesolosc. Z pieca buchaly kleby dymu. Karty wyginaly sie jak zywe, skrecaly ciasno, chcac ochronic powierzona im wiedze. Ogien jednak w mig przetrawial iluminacje i zmienial litery w kruche struzki popiolu. Selveiin nie zamknela drzwiczek, wiec szare platki wymykaly sie znad paleniska i wirujac, unosily sie w komnacie. Niekiedy rozpoznawala w tych strzepach pojedyncze slowo, ulamek obrazu, drobna srebrna gwiazdke, ktora niegdys wpisano w owal wokol postaci Annyonne. Srebro opieralo sie zarowi najdluzej, lecz na koniec i ono rozsnuwalo sie w pyl. -Nie wszystko da sie spalic, ksiezniczko. Wezymord stal w drzwiach. Az zakrecilo sie jej w glowie od tego nieoczekiwanego wrazenia, ze czas, jak przyplyw, uderza w nia ta sama fala. Nic sie nie zmienilo - ani braz jego stroju, znak przynaleznosci do Zird Zekruna, ani sposob, w jaki spogladal na nia ponad progiem. Moze we wlosach przybylo mu nieznacznie bieli, lecz nie byla pewna. Czekala, bezwiednie zwierajac palce na kolbie z zywym srebrem, coraz mocniej i mocniej, poki Wezymord nie wyjal jej z dloni naczynia. -Oszczedz je - powiedzial - tym razem. Lecz nadal mieli przed oczami srebrzyste kulki, jak tocza sie pomiedzy nimi po posadzce, jakby szukaly sciezki. Rok temu, u zarania lata. Wowczas wszystko wydawalo sie jeszcze mozliwe. Swiat kolysal sie leniwie, jak lodka pod spokojnym letnim niebem, niepewna, w jaka strone sie zwrocic. A teraz sztorm rozbudzil sie na dobre. Wezymord pochylil sie, muskajac wargami jej dlon, a potem wzial jedna z kart, ktore zrzucila na stos obok pieca. Blysnela blekitem suknia Annyonne, przed wiekiem nakreslona reka Thornveiin i zaraz zarlocznie pochwycil ja ogien, kiedy mezczyzna cisnal wizerunek w glab pieca. -Nie spodziewalismy sie was tak predko. Uklakl, zwrocony do niej plecami. Bala sie zapytac, co oznacza ten powrot, tak zaskakujaco wczesny, i nie slyszala na podworcu pod bramami odglosow armii. -Jestem tylko ja - odparl, jak zwykle odczytujac niezadane pytania. Platki popiolu opadaly mu na wlosy. Przycisnela rece do piersi. Pod suknia tkwila twarda kropla zielonego kamyka w obejmie ozdobionej znakiem uscieskich alchemiczek. Podarunek Szarki ziebil skore, jakby wchlonal chlod trupow. Wezymord ciagnal wszak z pobojowiska. -Nie - zaprzeczyl z ta irytujaca wszechwiedza, ktora sprawiala, ze rozmowa z nim przypominala chodzenie po wodzie. - Nie ogladalem bitwy. A twoj brat zyje. Jesli mozna nazwac to zyciem. Klejnot szarpnal sie na lancuszku. A moze po prostu serce podskoczylo w niej z grozy. -Co sie stalo? Teraz na nia spojrzal. Jego zrenice skurczyly sie, zmieniajac w dwie poprzeczne kreski. W tej komnacie nie zamierzal ukrywac, kim jest. -Kozlarz powrocil. Bez Sorgo. Dziecko, ktore kiedys jezdzilo w kohorcie martwych wladcow, doroslo i nadal wedruje pomiedzy gwiazdami. A czasami, pod czerwonym ksiezycem, opuszcza sie nizej. Na pole bitwy. Znali sie tak dobrze, a przeciez nic nie umiala wyczytac z jego twarzy. Stala wiec tylko, oparta o wytrawiony kwasem stol alchemiczek, nie wiedzac, o co spytac. Czy cieszyc sie, czy plakac. Ktorego z tych dwoch mezczyzn, meza czy brata, scigac myslami, przeklinac i blogoslawic. Wezymord wzial ja za rece. -Usiadz - poprosil. Pociagnal ja ku wyscielanemu krzeslu, a potem podal czarke z krwawiennikiem. Znow wszystko bylo jak dawniej, jak wowczas, gdy pozwolil jej wyprawic sie w te niezwykla wedrowke do Spichrzy, gdzie czekali na nia Szarka i Kozlarz, i wszystkie przepowiednie zaklete w zwierciadlach Nur Nemruta. Tyle ze teraz za ich plecami plonely rekopisy Thornveiin. -Byla bitwa - rzekl Wezymord, nieswiadomie wypowiadajac slowa, ktore odtad po kres wiekow mialy znaczyc poczatek opowiesci o tym niezwyklym lecie. - Byla bitwa w przesmyku Rogobodzca. I byl Kozlarz w orszaku martwych krolow. Ale mnie tam nie bylo. -Dlaczego? Kciukiem starl z jej warg krople czerwonego napitku. -Nie jestem niema glina w reku boga. Czy wiesz, ze chlopski prorok zamierza cie zabic? Bez slowa skinela glowa. Jakze moglaby to przeoczyc, skoro wysylal do cytadeli tredowatych szpiegow, zeby zatruli studnie i usuneli ostatnia zawade, ktora zagradza powrotna droge bogini? -Ledwo wojsko wyszlo w pole, pchnal biczownikow na Usciez. Wielkie gromady chlopstwa, pobuntowanej goloty, a takze wszelkiego rodzaju zebrakow, prorokow, oblakancow, niedojd i grasantow. Szli z piesniami, z choragwiami, ze swietymi obrazami. Jakby na procesje. A gdziekolwiek staneli, przywracali dawne sady bogini. Wiedziala rowniez o tym. -Nie widzielismy go tutaj - powiedziala cicho. -Nie - zgodzil sie Wezymord. - Poniewaz cos sie wydarzylo. Nawet moc Zird Zekruna nie jest bez kresu. Wyczuwala napiecie w jego glosie, wiec bezwiednie przycisnela czarke do piersi, nie umiejac stawic czola kolejnym wiesciom. Tego lata nie bylo po prostu dobrych nowin. Kazde szczescie wbijalo sie jak ostrze w cudza niedole. -Prorok zawrocil. Raptem zatrzymal sie w marszu, a pozniej ruszyl pod Rogobodziec przeciwko naszym i tamtym. Przeciwko calemu swiatu. Dopiero teraz spostrzegla, ze wstrzymywala powietrze. Wypuscila je z bezbrzezna ulga, ze tym razem nie spada na nia nastepny wyrok Zird Zekruna. -Nie lekcewaz proroka - przestrzegl ja Wezymord. - Zbyt wiele patrzymy w gwiazdy, w proroctwa, sny i wzorce, by czasem nie przewrocic sie na zwyklym kamieniu. Mimowolnie rozmasowala kolano, usilujac przytlumic bol, ktory nigdy na dobre nie gasl. Spomiedzy smiertelnikow najwiecej chyba wiedziala o niebezpieczenstwach, zakletych w ksztalt kamienia. -Dlaczego zawrocil? - zapytala, chociaz sposrod rozlicznych trwog heretycki braciszek najmniej ja zaprzatal. -Nie wiem - odparl Pomorzec. - Choc chcialbym wiedziec. Bo czasami, kiedy bezzasadnie chwieje sie logika zdarzen, moze za tym stac jedynie moc. Chcialbym miec pewnosc, kto kieruje chlopskim prorokiem. Tym razem ukryla usmiech w czarce. Och, Wezymord, choc przeciez doglebnie naznaczony niepojetym, lubil rozumiec. To rowniez zblizalo ich do siebie. Zludna wiara, ze rozum stanowi bron przeciwko bogom i swiatu. -Wiec jestes tu z jego powodu? Mimo wszystko wydawalo sie jej niewiarygodne, ze porzucil wojsko w przededniu wojny dla czystej ciekawosci. -Z twojego powodu - poprawil. - Biczownicy zmietliby cytadele w kilka godzin. Spojrzala na niego ze zdumieniem, ale juz odwrocil sie, ciskajac do pieca kolejne karty. -To wlasnie mnie niepokoi - powiedzial, a sztylet Annyonne, nakreslony na pergaminie srebrna farbka, polyskiwal w jego palcach jak prawdziwa bron. - Kraj roztworzyl sie przed nimi na rosciez. Nie wiem, dlaczego. A ty, ksiezniczko? - Znad plomieni blysnely ku niej blekitne oczy. - Dlaczego postanowilas spalic dziedzictwo Thornveiin? Bylo oczywiste, ze zapyta o to predzej czy pozniej, a przeciez puls jej przyspieszyl. Nie istnialy bowiem dobre odpowiedzi. -Bo zdaje mi sie - zaczela powoli - ze poprzez ten caly natlok wzorcow, proroctw, wizji i postaci, ktore wolaja do mnie spoza mroku i z glebi luster, zaczynam gubic sama siebie. Spetlam zagadki, kazdemu slowu i obrazowi przydajac nowych znaczen. I boje sie uczynic cokolwiek, by nie zniknac doszczetnie wsrod snow i odbic. Tymczasem one rowniez moga okazac sie pulapka, zsylana na nas przed bogow i wlasna nature. Jakie to dziwne, pomyslala. Na zewnatrz plonie swiat i nie zapytalam nawet, kto zwyciezyl w tej bitwie, w ktorej on opuscil swoich ludzi, podczas gdy moj brat powrocil w orszaku widm. Zamiast tego rozmawiamy o sciezkach posrod gwiazd i chybionych przepowiedniach. -Przez cala zime - podjela, przelykajac sline - usilowalam dopasowac moja wiedze do pism Thornveiin. Do slow Szarki. Do rojen wiedzmy. Ale teraz... - zamilkla, na darmo probujac opisac osobliwy stan, jaki nia owladnal, kiedy Wezymord wyjechal wreszcie z cytadeli na wojne. Nie, nie przerazilo jej, ze zostala w Usciezy z mrowiem wrogich kaplanow i Pomorcow, swiezo przybylych z wyspy boga. Przeciwnie, miala wrazenie, jakby na koniec uwolniono ja spod zaklecia. Nie musiala dluzej udawac kniahini ani siostry przekletego wygnanca. Nie chodzila po salach w paradnych sukniach, nie wysluchiwala poselstw ani nie urzadzala uczt. Ten czas dobiegl juz kresu i z ulga zanurzyla sie znow w chlodne mury Wiezy Alchemiczek. Nie pracowala nawet. Owszem, odgonila sluzebne, niewolnice i spowiednika pod pretekstem zagadki zywego ognia oraz eksperymentow, ktore mogliby zniweczyc. Ale za polprzymknietymi okiennicami, w mroku zaklocanym jedynie przez krzyki mew, nawolywania rybakow i miarowa piesn Wewnetrznego Morza, usilowala mozolnie dojsc, co stanowi o jej najglebszej naturze i co pozostanie, jesli odsunie wszelkie wzorce, zagadki i klatwy. Samotnosc nigdy jej nie przerazala. A sposrod tuzinow miejsc, tylko to naprawde nalezalo do niej. Piece, tygle, stoly, retorty, kufry, alembiki, palniki, naczynia hermetyczne, ksiegi i skrzynie wyznaczaly granice jej krolestwa. Cala reszta byla nieprawdziwa. -Uroslas, moja mala ksiezniczko - zauwazyl Wezymord. Jak uroslam? - chciala go zapytac. Uroslam w twoich oczach? Uroslam do przepowiedni? Uroslam ponad ten krag wyborow, ktory dawno temu zakreslil nam Zird Zekrun? Nie byla pewna, czy z niej nie kpi. Wezymord spojrzal na nia tymi niewiarygodnie blekitnymi oczami, w ktorych odbijalo sie Wewnetrzne Morze i wszystkie jego smutki. -Masz racje - powiedzial miekko. - Juz czas. Dopiero wtedy pojela, ze podjela decyzje, ale on, jak zwykle, zdolal to zrozumiec wczesniej. Kazda karta z kodeksow Thornveiin, jaka rzucala w ogien, miala znaczenie wykraczajace poza purpurowozloty wzor plomieni. Bo nie potrzebowala ich, podobnie jak rojen wiedzm i proroctw Nur Nemruta. Cala wiedza trwala tu, ukryta w skorupie Wiezy Alchemiczek. Tyle ze najpierw musiala dostac od Wezymorda cos, czego nie miala prawa od niego wymagac. -Dlaczego chcesz mi pomoc? - zapytala, bo skoro znal jej intencje, nie przyszedl tu bez powodu. Podszedl do okna, rozchylil okiennice i sloneczny blask wpadl smuga do komnaty. Przeslizgnal sie po stole, po slojach, upchanych nieporzadnie pod scianami, az spoczal na skapej resztce kodeksow. Plonely szybko. Wezymord w milczeniu wpatrywal sie w Wewnetrzne Morze. Tak blisko, pomyslala. Znalazl sie tak blisko ostatecznej przemiany. Moze wystarczylaby jeszcze jedna wyprawa na Pomort, jeszcze jedna zima albo jesien i przemierzylby do konca sciezke, u poczatku ktorej legla smierc zmijow i zbrukanie zrodla wody Ilv. Czy naprawde zechce mi to teraz oddac? -Zapewne powinienem odpowiedziec, ze z milosci - odezwal sie wreszcie - ale to nieprawda, choc przeciez milosc istnieje. Kiedy wyruszalem na polnoc, tak nieskonczenie dawno temu i w zupelnie innym swiecie, niewiele wiedzialem o naturze Krain Wewnetrznego Morza. Wydawalo mi sie, ze krzywdy mozna wyrownac i zaplacic cene, tak, nawet jesli bedzie wysoka, zdolam ja zniesc. Ale potem, kiedy Zird Zekrun rozniecil swoja magie i jal wlewac we mnie sorelki, wiele sie zmienilo. - Nie mowil teraz do niej, caly wychylony ku Wewnetrznemu Morzu i wiedziala, ze wlasnie tam bija zrodla jego mocy. - Zird Zekrun podarowal mi czastke siebie. Nie mogl wszak zrobic inaczej. A nie da sie bezkarnie spogladac oczami boga. Nie da sie obojetnie przechodzic obok tej prostej wiedzy, ze zaglada zmijow niszczy powoli nasz swiat. Wszystko, czym jestesmy. Dlatego trzeba ja cofnac, jesli tylko potrafimy. -Czy ta swiadomosc wystarczy? - zapytala, zanim przeszlo jej przez mysl, ze moze nie powinna zadawac takich pytan, bo ostatecznie obroca sie przeciwko niej. - Czy wystarczy, zeby poswiecic tak wiele? Wezymord zamknal okiennice. -Tak - odpowiedzial po prostu, a zaraz potem znow przybral niedbaly, prawie obojetny ton, jakby mowili o nowej budowli w ogrodach albo barwie jej sukien. - Zird Zekrun nie wie, ze tu jestem. Owszem, zorientuje sie niebawem, lecz teraz z cala zajadloscia szuka zaginionej Iskry. Nie widzi jej, choc przez chwile niemal mial ja w swojej mocy i strata przyprawia go o szalenstwo i furie, po rowno. Lada moment ocknie sie i zechce ukarac tych, ktorzy zawiedli go pod Rogobodzcem i... - zawiesil glos - gdzie indziej. Lecz jeszcze nie tej nocy. -Chyba ze - ksiezniczka odlozyla puste naczynie na blat: w jasnej niecce czarki polyskiwal rdzawy osad - pozwoli wykuc sztylet jedynie po to, zeby przyciagnac do siebie Szarke. -Czy to cos zmienia? -Nie - odparla bez wahania. - Zupelnie nic. Wzrok Wezymorda pobiegl do juchtowego worka, ktory spoczywal pomiedzy kotlem warzelnym a kadziami z resztka zastyglego wytopu. Znaki bogow musialy swiecic do niego poprzez grubo tkane plotno rownie ostro jak smolna latarnia. -Zamierzasz dac go Szarce? Nie wyczytala z jego glosu ani przyzwolenia, ani potepienia. -Wiem, ze chocbym polozyla podobna moc na wodzie, znalazlaby swoja droge poprzez Krainy Wewnetrznego Morza. Ale tak, chce go dac Szarce. Ona przynajmniej rozumie, czym jest smierc niesmiertelnej istoty. -Lub tak jej sie zdaje. Skinela glowa. Nad tym rowniez wiele myslala przez ostatnie dni. -Nie sadze, zeby kiedykolwiek udalo sie nam ustalic, czym sa bogowie. Zebysmy w jednaki sposob zrozumieli cud albo przeznaczenie. I moze w tym nalezy upatrywac najwiekszego bledu kaplanow, ktorzy wierza, ze potrafia zamknac swiat w jednym wytlumaczeniu. Wsrod moich sadzy i kruszcow - potoczyla reka po komnacie - sciezki sa splatane i nieoczywiste. Idealny lad nie istnieje, podobnie jak zawsze sluszne odpowiedzi. A swiat, ten prawdziwy, jest znacznie bardziej metny i zlozony niz formuly alchemikow. Usmiechnal sie, jakby chcial caly ten wywod odsunac od siebie ku czasom, gdy kaplani zbierali sie jeszcze w jasnych, wysoko sklepionych kolegiach, zeby dyskutowac o naturze boskich mocy i liczbie czartow skulonych na czubku igly. -Wiec dlaczego Szarka? Wzruszyla ramionami. -Nie potrafie uwierzyc, ze sinoborskie kaplanki nie obrocilyby sztyletu na wlasna korzysc. Owszem, nienawidza Zird Zekruna, lecz jesli nadarzy sie okazja, zechca uszczknac odrobine mocy dla siebie. A Szarka... - Przymknela oczy, wydobywajac z pamieci rudowlosa wojowniczke, jak tanczy pomiedzy skrytobojcami na stopniach spichrzanskiej cytadeli. - Szarka go nie chce. Ponadto - odwrocila wzrok, bo czula sie nieswojo, wypowiadajac przy nim te slowa - jest jeszcze przepowiednia. -Kiedy umarle pokona smierc kiedy spetane potarga peta kiedy przeklete zdejmie przeklenstwo powroca zmijowie - przytoczyl natychmiast. - Twoje zyczenie. W naglej trwodze objela sie rekami. Zaledwie rok temu wedrowala z Wezymordem poprzez Zalniki, unoszona naprzod przez cudowne, duszne lato i piesn o milosci Thornveiin. Teraz tamte dni wydawaly sie tak odlegle, jakby pozostaly po drugiej stronie snu. -Jestem zmeczona - wyszeptala. - I niebawem zabraknie mi odwagi. -Dobrze - zgodzil sie rownie cicho. - Lecz wczesniej chcialbym, zebys o czyms pamietala. Zanim zdazyla cokolwiek zrobic, zdjal z blatu kawalek czerwonej kredy i szybkim ruchem nakreslil linie na chropowatej powierzchni sciany. Zaskoczona patrzyla, jak szkarlatna kreska rozwija sie na kamieniach, zawieszona tuz obok, na wysokosci jej twarzy, poki nie opasala calego pomieszczenia. Jak nic, pomyslala, ktora w Gorach Zmijowych omotuja progi, aby ochronic sie przed zlem. -W tej komnacie nie ma nikogo procz nas. - Mezczyzna rozkruszyl w palcach resztke kredy i dmuchnal, a chmura czerwonego pylu uniosla sie pomiedzy nimi, zeby zaraz rozproszyc sie wsrod drobinek kurzu. - Zadnych odbic, obcych imion, przeczuc czy boskich klatw. Zadnych cudzych wspomnien, ktore wolaja z glebi snow. Tylko ty i ja. Ogien. Kamien. Och, nie sadzila, zeby ta czerwona kreska - cienka i tak ulotna, ze niemal ginela na pomalowanej ochra scianie - mogla istotnie oddzielic ich od tego, co pozostawiali za plecami. Jednakze slowa mialy znaczenie, zwlaszcza jesli wypowiadal je uczen Zird Zekruna, przemieniony jego moca oraz krwia sorelek. I zapewne nie chodzilo mu jedynie o zar na palenisku ani chlod bijacy od murow. Praca narzucala jednak pewien rytm i na dlugo zbraklo im czasu na rozmowy. Nawet ich oczy nie spotykaly sie, gdy dokladali opalu do alchemicznego pieca, tak aby ogien plonal rowny, jasny i lekki. Kiedy w komnacie podniosl sie zar, zebrali znaki bogow w naczyniu hermetycznym. Polyskiwaly slabo na dnie alchemicznego jaja, gdy ksiezniczka wyliczala w myslach dary bogin - obrecz, wrzeciono, miecz i jablko - a takze bogow - fletnia, harfa, rog, jalmuznicza miska, naszyjnik. Gwaltownym ruchem zerwala z szyi zielony kamien i cisnela go na dno ampuly. -Znakiem Kii Krindara jest ogien - wyjasnila. - Pozamykal znaki innych bogow w metalu, lecz swoja moc pozostawil na swobodzie. Nie da sie jej wyekstrahowac, jest sama natura przemiany, ktora plonie w alchemicznych piecach. Nie potrzebowali wiec klejnotu jej matki. Ale chciala dorzucic do mocy bogow cos jeszcze - pamiec o Irdze, o bracie, ktorego utracila na dobre, wreszcie o sobie i wszystkim, czego musiala sie wyrzec, by w mozole dotrzec do tej chwili i okruchow metalu, ktore w okopconej komnacie alchemiczek nie budzily juz swietej grozy. Klejnot matki blysnal do niej z glebi naczynia hermetycznego, a potem jego slaby blask zgasl, wessany przez znaki bogow. Czy naprawde oslonia nas przed wzrokiem Zird Zekruna? - pomyslala w ostatnim przeblysku strachu. Czy istnieje wystarczajaca sila, zeby go oslepic? Wezymord zdjal koszule, wysunal ramie nad ampule i szybko nakreslil sztyletem dwa krzyzujace sie ciecia. Zacisnela powieki, kiedy krew pociekla wartko z rany. Jeszcze niedawno sam byl naczyniem, w ktore wlewano moc sorelek i pomorcka wodna magia napelniala ja odraza. Latwiej bylo odwracac wzrok, nie zastanawiac sie nad ludzmi, uwiezionymi w korzeniach jabloniowych sadow, frejbiterami, zakopanymi zywcem w podstawach zwajeckich dworcow czy rytualami poskramiania wolw w sinoboskich chramach. Lecz cala ta ciemna, dymiaca od posoki magia, przywarla tuz pod powierzchnia Krain Wewnetrznego Morza, zaledwie o pokolenie czy dwa wstecz i mogla znowu powrocic. Trudno bylo o tym nie myslec, kiedy struzki mocy Zird Zekruna, sorelek i dziedzictwo Iskry toczyly sie po ramieniu Wezymorda. I trwalo to tak przerazajaco, niepomiernie dlugo. Wreszcie musiala spojrzec mu w twarz, pobielala juz od uplywu krwi. Nawet wargi wygladaly jak oszronione. -Starczy - poprosila. -Jeszcze nie - odpowiedzial cicho. Kiedy wiec wreszcie udalo im sie zamknac naczynie i umiescic je w atanorze, oboje rozumieli, ze odtad nic nie bedzie takie jak wczesniej. Obojetne, czy uda im sie zebrac moce w ksztalt sztyletu, czy tez zmarnuja je bezpowrotnie, Wezymord nigdy wiecej nie popatrzy na Wewnetrzne Morze oczami boga ani nie uslyszy glosu boginek, placzacych na dnie Ciesnin Wieprzy. Skonczylo sie. Owszem, dworzanie, szlachta czy nawet kaplani niepredko dojda zrodel tej przemiany, lecz kniaz nigdy juz nie otoczy zony swoja moca jak wowczas, kiedy uratowal ja z rozpadajacej sie wiezy Nur Nemruta. Wiedziala wysmienicie, co oznacza ta strata w przededniu wojny, w ktorej przyjdzie mu stawic czolo lodowej kohorcie - i jej bratu. Byc moze Org Ondrelssen przewidzial to tamtego dnia, kiedy przybyl, zeby wlozyc jej w rece Sorgo, koronacyjny miecz zalnickich panow. Czyz nie obiecal wtedy Wezymordowi, ze spotkaja sie jeszcze, kiedy nadejdzie czas? Ogien plonal rownym, niemal bialym plomieniem, ogrzewajac piec, a jej zbieralo sie na placz. -Nie trzeba - powiedzial Wezymord, dotykajac lekko jej ramienia. -Zastanawiam sie, co bedzie pozniej. - Skinela ku atanorowi, gdzie w idealnie gladkich scianach naczynia hermetycznego transmutowaly sie moce bogow. - Co z nas zostanie. Niespodziewanie objal ja i dzwignal, sadzajac na stole. Jedna ze szklanych kolb przewrocila sie i spadla z trzaskiem, siejac wokol osmalonymi odlamkami. -Wystarczajaco wiele - odparl, pochylajac sie nad ksiezniczka, a wszedzie wkolo byl zar, metale przemienialy sie bezdzwiecznie i syczala parujaca krew, zeby zaraz opasc kroplami w falujaca mase. Magia miala odcien bieli i szkarlatu, i won prazonej soli. Ich skora rowniez smakowala sola, kiedy na oslep siegali ku sobie, bo w miejscu, gdzie w hermetycznej macicy z metalu, wegla i pary rodzila sie smierc bogow, musialo istniec takze zycie. -Czy pamietasz jeszcze moje imie? - zdolala wyszeptac, a on odpowiedzial cos, lecz jej wlasny oddech zagluszal slowa, zreszta one nie byly juz wazne, nie teraz. Czerwona nic polyskiwala na scianach, zlewajac sie z rdzawoscia ochry, i wszystko wreszcie dobiegalo kresu. Rozdzial osmy Sztylet spoczywal w rekach Szarki - toporny kes slabo obrobionego zelaza. Szerokie ostrze bylo chropowate, ledwo wygladzone, z pazurzastym sztychem. Stara Zwajka dostrzegala tu i owdzie zadziory oraz skazy, jakby miecznikarzowi zabraklo pieczolowitosci, by je wyszlifowac. Rekojesc stanowil prosty kawalek metalu, rownie szary i pozbawiony polysku jak glownia, zamkniety jelcem od strony klingi i zwienczony pokrzywiona galka. Nie lsnily na nim zadne ogniste znaki, o jakich prawiono w basniach, ani zaklecia zdolne spetac bogow. Pochwe obszyto szara tkanina, wytarta i poplamiona, a okucia przywodzily na mysl dzielo co bardziej tepego pomocnika kowalskiego.Babka widywala swiniopasow i lowcow bieluchy, ktorzy nosili przy pasie bron staranniej wykuta, cudniejsza i bardziej wyszukana. Jednak zaledwie Szarka wysunela sztylet z lubkow, staruszka poczula, ze przenika ja chlod. Dziewczyna przymknela oczy i przez dluga chwile trzymala bron w dloni, jakby szacowala jej ciezar i ksztalt, mozolnie przypominajac sobie ulozenie palcow na rekojesci. A potem poruszyla nim nieznacznie. Nakreslila w powietrzu polkole i nagle Zwajce przeszlo przez glowe, ze oto caly swiat drgnal i nawet powietrze odsunelo sie z przerazeniem pod naporem pazurzastego sztychu. Tak, ten sztylet nie byl podobny do ulubionych ostatnio przez mlodz Skalmierskich puginalow, ktore zdobiono przy rekojesci dwiema kulkami, aby wspomagaly jurnosc ich wlasciciela. Brakowalo mu zabojczej smuklosci mizerykordii albo wspanialosci cinquedei o glowni trawionej w wykwintne wzory i pokrytej zlotem. Byle zwajecki baselard wydawal sie przy nim wyrafinowany. Lecz zadna bron nigdy nie wzbudzila w starej Zwajce takiej grozy. Spogladala na ostrze, tak brzydkie i z pozoru tepe, i nakladaly jej sie na nie okrwawione miecze, ktore znoszono z odleglych pol bitewnych w sale zwajeckich dworcow. Ten sztylet byl matryca - wzorem i matka wszystkich broni, ktore uczyniono, zeby przecinaly smiertelne zywoty pod jasnym niebem bogow. I wciaz nucil, krzyczal o zagladzie, zlakniony krwi, tak jak konajacy na pustyni czlowiek pragnie wody. Szarka otworzyla powieki. Po twarzy plynely jej lzy, lecz nie poruszyla sie, zeby je obetrzec. -Wiec jednak zrobili to - rzekla w koncu. Ostrze odcinalo sie od jej dloni ciemna szaroscia, jakby utkano je z burzowych chmur. Rudowlosa zerknela na nie jeszcze raz i bardzo ostroznie wsunela je do pochwy. Powietrze ozylo. Wiatr zawirowal wokol nich, w mig osuszajac policzki Szarki. -Myslalam - powiedziala powoli dziewczyna - ze sok zrodla Ilv zdola mnie uwolnic. Nie bedzie juz zlotej panny ze snu i basni, znikna cudowne moce i piesni zmijowej harfy. Lecz sen nie przynosi ulgi, jesli nie zanurzysz sie w niego wystarczajaco gleboko, a mnie zawrocono w pol drogi. Stara Zwajka przycisnela rece do piersi, przypominajac sobie, co myslala, kiedy zeszlej zimy ogladala corke Iskry w dworcu Suchywilka. Dziewczyna tanczyla pod belkami rzezbionymi w smukle ciala zmijow, spelniala kielichy, z usmiechem przyjmowala pochlebstwa, spiewala dla uciechy biesiadujacych i nikomu nie dala sie przescignac w lowach na dzikiego zwierza. Jednakze staruszka nie mogla pozbyc sie wrazenia, ze naprawde nie ma jej pomiedzy domownikami, zupelnie jakby zawitalo do nich w goscine jedno z tych morskich stworzen, utkanych z uludy i piany przez bogow na posmiewisko ze smiertelnikow. Snila. Nieustajaco, chwila po chwili zapadala sie w odlegle, obce sny. Babka nie sadzila jednak, zeby dziewczyna znajdowala w nich wiele otuchy. Dlatego przekonywala wnuka, zeby pozwolil jej na szalony ozenek z zalnickim wygnancem. Skrzywila sie gorzko na wspomnienie basni, jakimi karmili ich minstrele. Widac pocalunek nie zawsze wystarczy, by wyrwac ksiezniczke z martwoty. Czasami potrzebna jest krew. Mnostwo krwi, ktora rozleje sie po wszystkich Krainach Wewnetrznego Morza. -Nie zrobil tego dla siebie - rzekla wreszcie chrapliwie. - I zaplacil, zebys pozostala wolna. Poza moca Zird Zekruna. Twarz Szarki wykrzywila sie w spazmatycznym usmiechu, ktory przypominal raczej grymas bolu. -Wydaje ci sie, ze moc Pomortu stanowi najsilniejszy przymus? - rzucila. - Mylisz sie. Zird Zekrun moglby mnie zlamac, o tak. I zapewne przyszloby mu to bez trudu. Lecz nie zdolalby mnie przymusic, zebym dala mu to, czego pragnie. Nie dlatego, ze jestem wystarczajaco silna, choc opieralabym sie ze wszystkich sil. Ale ja nie otworze przed nim ponadksiezycowych sciezek ani nie przywolam Delajati. Nie potrafie. Ostra krawedz glazu wbila sie Zwajce w plecy i dopiero wowczas spostrzegla, ze sie cofa. Nie rozumiala w pelni, o czym mowi rudowlosa, lecz wscieklosc az wibrowala w jej glosie. Babka nie przypuszczala, by jej zrodlem byl wylacznie sztylet, ukryty w pochwie z szarego sukna. Wydawalo sie raczej, ze bitewny szal zaklety w broni podsyca w jakis sposob gniew Szarki. Wsparla sie wiec mocniej o zimny glaz i mimo strachu postanowila stawic czolo furii, ktora wzbierala na jej oczach. -Usilowali cie uchronic, nie pytajac, co zrobisz potem. Szarka zasmiala sie gorzko. -Czy sadzisz, ze przez to cokolwiek staje sie latwiejsze? Milosc to najsilniejszy przymus i najtrudniej mu sie oprzec. -Dlaczego...? - sprobowala jeszcze. -Przestan! - ofuknela ja ruda. - Mowilas dzis duzo, pozwol teraz mnie cos powiedziec - dodala po chwili lagodniej. - Myslalam, ze wystarczy, jesli odrzuce ten swiat. Wszystkie wzory i sztance, jakie oferowal. Bo nauczylam sie je rozpoznawac, lecz kiedy udawalo mi sie uniknac jednej, na jej miejsce pojawiala sie nastepna, jeszcze blizsza i bardziej necaca. Tylko jedno chcialam przeniesc przez ogien i wode. Sama siebie. Zupelnie jakbym probowala bosymi stopami przemierzyc morze! - Rozesmiala sie znowu. - Lecz morze rozstepuje sie predzej czy pozniej. Nad woda wciaz wirowaly snieznobiale mewy, przerzucajac miedzy soba krotkie, klujace okrzyki. Fale ciemnialy juz przed zmierzchem. -Zostaw mnie - podjela Szarka. - Daj mi pomyslec. Zanim na dobre utone. * * * Myslala przez cztery dni. Przed wieczorna modlitwa Zwajka rozchylala okiennice, zeby spojrzec ku wzgorzom na smukla sylwetke, wytrawiona na tle letniego nieba, a rankiem po przebudzeniu odnajdowala ja w tym samym miejscu. Wiatr targal plaszcz z kozlej skory, wysmykujac spod kaptura nierowno przystrzyzone wlosy - pod burzowym niebem poblyskiwaly jak promienie slonca. Ludzie, czy to wojownicy na strazy u ostrokolu, czy dojki mozolace sie przy krowach, czy wreszcie pasterz, pedzacy stado sciezka w dolinie, mimowolnie siegali ku niej wzrokiem. I zaczynali gadac. Wiesc juz scigala sie z domokrazcami, w tlumie wiesniakow prowadzacych wozy na targ zmierzala ku wybrzezu. Nie dalo sie jej dluzej powstrzymac.Bo Iskra powrocila. Mlodsza siostra bogow przebudzila sie i niebawem ruszy upomniec sie o ojca i jego wojow wymordowanych gdzies w bezkresie morza. Znow plonal jasno ogien i opowiesci rozwijaly sie jak kielichy kwiatow. Wojownicy skrycie ostrzyli miecze i naprawiali ogniwa kolczug. Wkrotce Wyspy Zwajeckie zaczna szykowac sie do walki. Stara Zwajka nie byla wcale pewna, czy sa na nia gotowi. W Wilczych Jarach wzbierala wojna i huczala ponad Polwyspem Lipnickim lodowa kohorta, lecz polnoc przyczaila sie w oczekiwaniu. Wezymord trwal w Usciezy, jak spetany czarem. W Sinoborzu pod nieobecnosc kniazia kaplanki Kei Kaella twarda reka pilnowaly pokoju. Nawtet Zird Zekrun nie rozsylal ludzi na lupiezcze rajdy po wyspach. Wszyscy jakby zmowili sie, zeby sprawdzic, co przyniesie to lato, deszczowe i chmurne jak zadne inne za jej pamieci. Czwartego popoludnia rozpetala sie burza. Kobiety przedly w czeladnej, starajac sie piosenka zagluszyc strach. Nisko pochylone, nie spostrzegly w pierwszej chwili postaci, ktora stanela w drzwiach. Dopiero chlodny podmuch wymiotl je z piesni i pracy - podrywaly sie jak ptaki, z szelestem sukni i przytlumionymi okrzykami. Szarka tkwila na progu w przemoknietej sukni. Wlosy oblepialy jej twarz jak wodorosty. -Topielica! - szepnal ktos za plecami babki. Dziewczyna potrzasnela glowa i wtedy Zwajka zobaczyla cos, co zrazu wziela za falde plaszcza. W zalomie kaptura wsciekly jadziolek stroszyl oliwkowe piora. Zakrzywiony dziob szczekal, drzaly uwieszone na haczykach krople jadu. Mala glowa poruszala sie nerwowo, a osadzone blisko siebie slepia palaly jak wegle. Czekali nadal na progu - dziewczyna o wlosach koloru ognia i uczepiony jej potwor - a wszystko w izbie pomrocznialo. Nawet plomienie przygasly na palenisku, jakby na znak, ze nie przemoga tej obcej mocy. I znow bylo jak przedtem. Zwajka nie smiala podejsc do Szarki - swej wlasnej krwi, corki rodzonego wnuka - zeby nie ucierpiec od palacej sliny bestii. Bo jadziolek stroszyl sie, syczal i plul jadem, jakby chcial wszystkim uswiadomic, ze oto powrocil i znowu stoi na strazy swej pani. Staruszka wzdrygnela sie. Pozera ja, pomyslala. Trawi jak trucizna. Rownie niszczacy jak woda ze zrodla Ilv, z ktorej wlasnie zdolala sie wydobyc. Moze jeszcze gorszy. Nic jednak nie powiedziala. Milczala - na wlasnej ziemi i pod dachem wzniesionym przez swojego ojca - bolesnie swiadoma, ze jej wyschniete, starcze rece sa calkowicie bezuzyteczne przeciwko tym mocom. -Mam prosbe - przemowila w koncu dziewczyna. Jej glos niosl sie po sali jak nad tafla jeziora, gladko i wyraznie. -Mam prosbe - powtorzyla, unoszac twarz ku zmijom, wijacym sie wokol belek u powaly. - Wezwijcie kniaziow. * * * Przy Ruszystych Blotach plonely ognie. Pan Krzeszcz przechadzal sie wzdluz palisady, patrzac, jak plomienie pochlaniaja chlopskie siedziby. Spichrze i kupieckie dworzyszcza spalily sie na samym poczatku, zanim jeszcze jency, spedzeni w ciasna gromade na majdanie nieopodal mlyna, pojeli, ze nikt tu nie bedzie wywlekal dobra z chalup ani targowal sie o okup.-Precz! - syknal pan Krzeszcz, kiedy ktos przypadl mu ze skowytem do kolan. Odkopnal, nie patrzac, czy swoj, czy ktos z obcych. Podszedl blizej ognia i twarze rozmyly sie w czerwonej poswiacie. Pozoga strawila juz najzamozniejsza czesc osady wraz ze wszystkimi kupieckimi skarbami - korcami ziarna., blatami skor, belami sukna i zamorskimi specjalami, ktore stad wlasnie rozprowadzano po pograniczu Gor Zmijowych. Pan Krzeszcz nie pozwolil tknac ani krztyny, choc jego ludzie byli wyglodniali i utrudzeni wedrowka. Lecz ta strawa i dobytek nalezaly do bogini. A on w swej bezmyslnej pysze juz raz przeciwstawil sie jej woli. Od Rogobodzca bogini milczala. Ni jeden raz nie uslyszal jej glosu. Nie wiedzial nawet, czy teraz zechce przyjac przeblagalna ofiare. Bo przeciez blagal ja szczerze. Kazdej nocy lezal na golej ziemi, wyczekujac jej obecnosci. Ale nie odezwala sie. Nie do niego. Na wspomnienie Rogobodzca ogarnial go bezrozumny gniew. Wciaz nie pojmowal, jak zawrocono go z drogi. Nie pamietal, jak wydal rozkaz i cala rozpedzona masa ludzka cofnela sie ze sciezki ku Usciezy. Ani chybi owladnela nim moc podstepna i subtelna nad podziw. Moc zalnickiej wiedzmy. A teraz w Usciezy znow siedzial kniaz. Tkwil u boku przekletej kuternozki, gnusniejac w dostatku, podczas gdy rebelianckie hordy pladrowaly krolestwo. Odstapil krok w tyl, nadal nie odrywajac wzroku od plomieni. Za jego plecami rozpoczela sie rzez, lecz lopot pozaru zagluszal krzyki. -Spulchnijcie pole - nakazal. - Ziemia przyjmie krew. Nalezalo wywabic Pomorca z jam. Jesli zbraknie Wezymorda, pan Krzeszcz ruszy na Usciez, chocby sam i boso. Gdyby jeszcze bogini wrocila mu swoja laske! Hej, przemoglby z nia nie tylko nad wiedzma, ale i nad samym slonkiem. Obrocil sie raptownie. W tlumie robotnikow ze skladow, kupcow i ich rodzin, chlopow, ktorzy za zyskiem do faktorii jezdzili, ciemna plama odcinaly sie kurty slug Wezymorda. Spogladal na nich spomiedzy przymruzonych powiek. Was zul, palcami mlynka krecil, co znak byl nieomylny, ze jakas decyzje nieblaha wazy. Przyboczni wpatrywali sie w niego z wyczekiwaniem. A pan Krzeszcz dumal, nasluchiwal, czy z huku plomieni nie dobiegnie go upragniony glos Bad Bidmone. I w koncu sam juz nie byl pewien, czy uslyszal ja, czy tez znow zwiodly go wlasne pragnienia. -Bierzcie ich! - rzucil, wskazujac broda pacholkow w brunatnym przyodziewku, ktorzy zbili sie ciasno, jakby wyczuwajac, co ich czeka. - Gosciniec Wezymordowi poslem. Niech nie kryje sie dluzej w uscieskiej twierdzy i za babska spodnica nie chowa, kiedy jego ludzi kaznia. * * * Daleko od Ruszystych Blot Kalina takoz szykowala sie na smierc. Trzech pacholkow zaszlo jej dwukolke od przodu. Normalnie przejechalaby, bo kobylke miala zacna, nieplochliwa, a oni tak byli pewni zdobyczy, ze nie przegrodzili nawet lesnego traktu zwalonym drzewem. Nie spostrzegla jednak w czas draba, ktory wychynal niespodzianie zza jalowcow i rohatyna dzgnal klaczke prosto w naszelnik. Ostrze zeslizgnelo sie wprawdzie po skorzanym pasie - drab cwany, nie chcial na prozno ranic zwierzecia, obrocil wiec bron na plask - lecz klaczka stanela na zadnich nogach, podrzucajac wozem, a Kalina potoczyla sie po dwukolce jak parszywa gruszka i tyle bylo jej oporu.Skulila sie pomiedzy juchtowymi workami, podczas gdy jeden ze zbojow uspokajal kobylke: odpial ja od wozu, a teraz klepal po karku i przemawial do niej cicho, pieszczotliwie. Dalo sie od razu poznac, ze mial obycie z konmi i nie chce ukrzywdzic bydlecia. Szlachcianka watpila, czy z nia postapia rownie lagodnie. Bo pozostalych trzech zbojcow przyblizylo sie nieco do przewroconej dwukolki i stali polkolem, obserwujac, jak kobieta gramoli sie niezgrabnie. Kiedy sprobowala obciagnac spodnice, potargane przy upadku, jeden z nich usmiechnal sie oblesnie. Wciaz jednak nie przyskoczyli do niej. Po prostu gapili sie, smakujac te chwile jak najzacniejsze piwo. Co tu kryc, sama byla sobie winna. Nie nalezalo sie szastac i fukac jak kotka, kiedy Bogoria usilowal jej przydac kilku towarzyszy, zeby ja bezpiecznie przeprowadzili do krewniaczego dworca. Ale ona sluchac nie chciala. Ani dudu. Bo ktos inny powinien do niej przyjsc i klarowac jak tata dobrodziej niesfornemu dziecieciu. Nie Bogoria. Pakowala szatki, zbierala skape klejnoty, troche podplomykow na droge, worek krup, sloniny platek. Tego, co jej zbojca darowal, ani tknela. Wciaz rozdygotana wsiadla na dwukolke i sciagnela lejce. Bogoria cos za nia krzyczal, lecz nikt z obozowiska nie wybiegl, nie probowal jej zatrzymac. Jechala lesnym traktem, polykajac lzy. Gdyby Pleskota zostal w obozie, myslala, nie bylby zbojca smial tak mnie sponiewierac. Nie wystawilby mnie na posmiewisko przed narodem. Ale nie zbojeckie szyderstwo bolalo najbardziej, tylko wlasna glupota. Bo okazala sie durna, oj, durna kiejby mlodka. Uczepila sie nadziei, zebami i pazurami w nia wpila, chociaz powinna lepiej rozumiec i poprzestac na tym, co miala. Na szacunku ludzi. Pewnym schronieniu i krewniaczym chlebie. Pracy, ktora zawsze umiala sobie znalezc i ktora przyjmowano od niej z wdziecznoscia. Wspominkach o minionym szczesciu. Modlach. Tyle ze tej wiosny swieze soki znow wrzaly w jej ciele. Nie chciala umierac. Nie chciala zywcem klasc sie w te trumienke, w ktorej spoczywali jej bliscy i w ktora krewniacy wpierali ja bezwiednie - pelnym litosci wzrokiem, bialymi zalobnymi szatkami, nawet poslednim miejscem przy stole, jakie przynalezy samotnym nedzarkom. Kiedy miala przy sobie Twardokeska, czula, jak wokol niej wzbiera zycie. Wszystko ja w nim necilo: jurnosc, przasne halasliwe zwyczaje, sklonnosc do gorzalki i napady gniewu. Wystarczylo jej spojrzec, jak zbojca miota sie po izbie, wielki, zwalisty i grozny, i przez to chyba jeszcze smieszniejszy w swej zlosci, zeby wspomnienie zarazy rozpadalo sie w jej pamieci jak platki popiolu. Moze i lepiej, ze nie puszcza mnie stad zywej, pomyslala, szacujac poszarpane polkozuszki lupiezcow i ich grube, poczerniale od brudu mordy. Jakze bym teraz miala do swoich wrocic i stanac przed nimi z podniesionym czolem? Jako kochanica, ktora prosty zboj wzgardzil? Podniosla sie z zacisnietymi zebami i popatrzyla na nich hardo. Spod czepca wysunely jej sie potargane wlosy. Cieszyla sie, kiedy odrastaly po chorobie. Przypominaly jej o dawnym zyciu, blogim i pszenicznym. -Krzepka baba - rzucil z uznaniem jeden z drabow. Przyciasny fioletowy kolpaczek, ani chybi zdarty ze szlacheckiego trupa, bo porwany i poplamiony na boku jucha, kolebal mu sie na czubku glowy. Jego kompan uczynil sprosny gest i przysunal sie nieznacznie. -A co ty sie tak, pani, sama po trakcie tulasz? - zakpil, sepleniac. - Chlop do rebeliji przystal, a ciebie kiep swedzi? -Oj, to my cie po nim podrapiem, oj, podrapiem - skwitowal trzeci, najmlodszy. Kalina desperacko macala po ziemi w poszukiwaniu jakiejs broni. Ale nic nie wziela z obozowiska, ani marnego puginalu. Jak stala, tak precz uciekla. Ot, jakoby jej pomrocznosc na oczy padla. Wreszcie natrafila na cienki kij. Zacisnela na nim spazmatycznie palce i uniosla go w gescie, ktory moze odstraszylby wioskowego kundla, ale grasantow jedynie wprawil w lepszy humor. -Zadziorna! - Ten w kolpaczku zaszedl ja od lewej i stal teraz tak blisko, ze w twarz buchala jej won gorzalki i zle wyprawionej skory. Zamierzyla sie na niego, lecz sprochnialy patyk trzasnal jej w dloniach. Zbojcy zarechotali. Ten najmlodszy luzowal juz spodnie. Chyba ich spokoj najbardziej ja przerazil. Zabierali sie do niej powoli, bez zlosci. Jak wprawny gospodarz do mlocki. Zapewne zawczasu wypatrzyli z chaszczy, ze dobytek na wozie marny - skape dwa worki, w ktorych miescil sie caly jej majatek. Mimo to nie przepuscili. Mogli wszak siegnac po zdobycz, tedy wyciagneli reke, nie utrudziwszy sie przy tym ponad miare. Beda mieli krupy na wieczerze i babe na ich okrase. Poki jej ktorys gardla z nudow nie poderznie. Nawet nie probowala sie z nimi ukladac, przypochlebiac im albo mamic ich wykupem. To bylo proste chlopstwo, zbiegle buntowniki, jakich w wojenny czas naleglo sie w kazdym wykrocie. Nie mieli przywodcow ani stalych siedzib. Wloczyli sie jedynie wokol traktow jak uprzykrzone robactwo. I kasali, co popadnie. Mysli przelatywaly jej przez glowe. Ani spostrzegla, jak ten w kolpaczku ucapil ja za brode i obrocil ku sobie jej twarz. Mial na policzku paskudna, ropiejaca rane. Nie slad po katowskim pietnie albo kanczugu starosty, tylko ciecie od szabli. Dosc takich przemyla, zeby rozpoznac je od jednego rzutu oka. -Napatrzylas sie? - warknal zboj. - To spod Rogobodzca. Moze twoj chlop mnie naznaczyl. A ninie ja naznacze ciebie. Ten od koni syknal ostrzegawczo przez zeby. -Dajze juz pokoj, Wlokita! - ofuknal go starszy ze zbojcow. Opieral sie teraz o brzeg dwukolki, tuz obok Kaliny, i widziala, ze ma wybite przednie zeby. - Tys wzdy strachliwy jak zajac. Lecz Kalinie raptem wydalo sie, ze przez podeszwy trzewikow czuje znajome dudnienie ziemi. Ktos nadjezdzal. Duza gromada czleka. Luznego, bez wozow. Najmlodszy ze zbojow predko sznurowal portki. Palce mu sie plataly w pospiechu. Nie sadzila, ze jej serce moze sie jeszcze tak rozkolysac w piersi. Wiec jednak poslal za mna, pomyslala. Nie dbala juz o zbieglych chlopow, nie widziala, ze najstarszy trzyma w reku solidne szydlo. Odwrocila sie ku nadjezdzajacym i w tej chwili cala byla oczekiwaniem i nadzieja. -Zostaw, durny! - Ten w kolpaczku odtracil szydlo kamrata. - Po co? I zaraz czmychneli w las, porzuciwszy ja przy przewroconej dwukolce. Probowala przygladzic spodnice i upchnac pod czepiec krnabrne kosmyki, lecz nie zdazyla. Jezdzcy ogarneli ja, rozsypali sie po mchu i jagodowych krzakach. Krazyli wokol kobiety, powsciagajac konie, zgrzane i drzace po biegu. Tyle ze wcale nie okazali sie rebeliantami Twardokeska. Glosno przelknela sline, kiedy spomiedzy jezdnych wysunal sie pan w pozlocistym zupanie i sutej, podbitej futrem delii. Znala dobrze te oczy, modre, a przeciez rozmydlone, jakby pokryla je woda, i nochal ostry, sterczacy z wyschlej twarzy niczym dziob drapieznego ptaka. Wielmoza omiotl ja spojrzeniem - i laskawie wyciagnal reke. Nie wahala sie ani chwili. Skoczyla do niego i przywarla wargami do dloni, upierscienionej na kazdym palcu. -Stokrotne dzieki, wasza wielmoznosc! - wydyszala znad reki, suchej i pokrytej watrobianymi plamami. - Bogowie wam za zasluge policza, zescie mnie, sierote, wybawili z opresji. Wielmoza bez slowa mierzyl ja wzrokiem. Wreszcie skinal na zbrojnych. -Niechze tam ktorys skoczy za hultajstwem w las! - rzucil rozkazujaco. Hajdukowie usluchali bez zwloki. Pan nawet na nich nie spojrzal. Przywykl, ze w mig spelniano jego rozkazy. Kobieta wciaz stala tuz przy jego strzemieniu. Wierzchowiec parowal, roztaczajac wokol ostra, pizmowa won. -Ja Kalina jestem - wykrztusila, kiedy milczenie przeciagalo sie ponad miare. - Pleskotowa krewniaczka, co u waszej wielmoznosci sluzy. Twarz podkomorzego drgnela, jakis cien przemknal po niej zbyt szybko, by kobieta zdolala go rozszyfrowac. -Konia dla mosciej pani! - huknal, zanim zdazyla sie na dobre przestraszyc. - Duchem, duchem! - Smagnal rekawicami przez gebe najblizszego hajduka, gdy nie dosc predko zsuwal sie z siodla. Pacholik juz klekal, zeby po jego grzbiecie mogla sie wygodnie wspiac na konia, ale powstrzymala go gestem. W dawnych czasach jej maz zwykl trzymac kilka wierzchowcow, nie wlochatych, krotkonogich hmyzow, ale zwierzat pelnej krwi, i ukladal je wlasna reka. Umiala wiec i lubila jezdzic konno, co nie byla rzecz nadzwyczajna w Wilczych Jarach, gdzie i starki potrafily nierzadko wypuscic sie ze sfora na niedzwiedzia. Ona jednak siedziala w siodle pewniej niz niejeden chlop i kiedy teraz gnali przed siebie lesnym traktem, radowalo ja, ze w niczym nie opoznia wyprawy. Podkomorzemu bylo bowiem tak spieszno, ze wkrotce zapomnial dworskich obyczajow i az do zmierzchu nie zamienil z nia ani slowa. Rwal na przedzie kawalkady, zewszad otoczony przez hajdukow, ktorzy batozyli kazdego, kto mial nieszczescie zastapic im droge. Kalina nie przyblizala sie do wielmozy, zreszta czula w kosciach, ze sludzy powstrzymaliby ja w pol drogi. Jechala coraz dalej platanina lesnych sciezek, nie wiedzac, dokad zmierza. Na razie nie obawiala sie jednak. Wielcy panowie z rzadka zaprzatali sobie glowe mizerniejszymi od siebie. Ona zas od smierci meza zdazyla przywyknac, ze nikt nie przywiazuje do niej wagi. Zatrzymali sie tuz przed zmierzchem. Pacholkowie smialo wjechali na dziedziniec, widac dobrze znali te gospode. Westchnela z ulga, zsuwajac sie z siodla u koniowiazu. Podkomorzy obserwowal ja z uwaga. Od strony goscinnej izby nadbiegala karczmarka, spiesznie wycierajac rece w fartuch. -Jakaz laska! - zawodzila falszywie, bo z trwozliwych spojrzen, jakie rzucala po bokach, znac bylo, ze nieoczekiwany zaszczyt napawa ja nielekkim przerazeniem. - Prosim, prosim wasza milosc w nasze skromne progi. Kalina zachwiala sie. Jednak droga utrudzila ja bardziej, niz sie spodziewala. -Izba dla mosciej pani - zadysponowal szorstko podkomorzy. - Polewki cieplej nam dajcie, czy co tam macie w kominie naszykowane. I wino najzacniejsze. Karczmarka ze zle skrywana ulga przytruchtala do szlachcianki i ujela ja pod lokiec. -Chodzcie za mna, laskawa pani - zaszemrala usluznie. - Wody kaze nagrzac i balie naszykowac cynowa, cobyscie sie po podrozy obmyli. Nic sie nie turbujcie, pluskiew u nas nie ma ani inszego robactwa - paplala dalej, gadanina maskujac strach. - Do alkierza was powiode i core wlasna do uslugi podesle. Miedzy mezczynskim rodzajem trudno o chwile wytchnienia. Szlachcianka przymknela oczy, pozwalajac, by kolysal ja rzekotliwy glos karczmarki, ktory przywodzil na mysl granie zab w stawach i rownie malo niosl sensu. Ze znuzenia nie myslala juz o tym, co sie wydarzylo - o lesnym napadzie, nieoczekiwanym wybawcy w osobie podkomorzego, lecz przede wszystkim o Twardokeskowym przeniewierstwie. Ledwo skinela glowa plowej dziewce. Zgadywala, ze cwana gospodyni przyslala corke nie tyle przez wzglad na wygode goscia, ile zeby ja ochronic przed zalotami hajdukow, ktore lacno mogly sie skonczyc w stajni, chocby i bez panninego pozwolenstwa. Poczekala, az zreczne palce dziewczyny poluznily sznurowki sukni i wyczesaly z jej wlosow liscie i drobiny kory. Nie odwrocila sie, kiedy pacholkowie, zgodnie z obietnica karczmarki, wniesli pelna balie. Wkrotce potem popijala w parujacej wodzie z kubka grzane wino, tak zaprawione wschodnimi korzeniami i miodem, ze osiadalo lepkim nalotem na zebach. Pewnie dlatego nie spostrzegla, jak drzwi uchylily sie skrzypliwie. Ocucil ja zgrzyt stolka o posadzke. Podkomorzy przysunal sobie niski zydelek i bez nijakiej ceremonii usiadl przy balii. Kalina ze slabym okrzykiem uniosla rece, zeby zakryc kragle wdzieki, ale zaraz zdala sobie sprawe, ze wielmoza ma ja tuz pod powierzchnia, naga i w pelnej krasie. Coz, skoro postanowil ja zawstydzic, nie zamierzala piszczec i wzdrygac sie jak mlodka. Podniosla glowe i smialo spojrzala mu w oczy. -Zatem jestescie Pleskoty krewniaczka. - Podkomorzy z namyslem wodzil dlonia po krawedzi naczynia. Woda wciaz nie wystygla, lecz skora kobiety raptem pokryla sie gesia skorka. Cos bylo nie tak. Nie umiala jeszcze zgadnac co, lecz cos potoczylo sie zgola nie tak, jak nalezy. -Ano Pleskoty - potwierdzila. - Tego, co wam synaczka od Rogobodzca powiozl - wypalila z glupia frant i zaraz z miny wielmozy wyrozumiala, ze popelnila kolejny blad. - Jakze on tam? - brnela dalej, bo teraz juz ze szczetem nie wiedziala, co czynic. - Czyliz do sil przychodzi? Podkomorzy milczal. Tylko oczy mu pociemnialy. -Pleskota nie mnie, jeno Twardokeskowi sluzy - powiedzial powoli. - Jako i ty, kurwo stara, cos sie z nim wycierala, gdzie popadlo. Nie mysl, ze nie wiem. Mimowolnie skulila sie, podciagajac kolana az pod brode. Nie poczula sie przez to jednak ani odrobine lepiej. -I zgadnij, co ci jeszcze rzekne - ciagnal, nie kryjac szyderstwa. - Jesli chcial Pleskota wybaczenie zyskac i na nowo sie w moje laski wkupic, syna mi ledwo dychajacego w dom przywiozlszy, to sie srogo omylil. Bo zadna zasluga nie zmyje tego, ze mnie zdradzil, do rebelijej przystajac. Ani tego, ze mi dziecko do zguby przywiodl. Nie ma pod bozym slonkiem takiej rzeczy, ktora by mi o tym pozwolila zapomniec. Sluchala w osobliwym odretwieniu. Slowa zapadaly sie w jej umysl jak w wode. Bez sladu. -Zyw on jeszcze? - zapytala cicho. Sama nie wiedziala dokladnie, ktorego miala na mysli - Pleskote czy tez syna podkomorzego, chlopyszka, ktorego imienia nie umiala sobie teraz przypomniec, a od ktorego, wyczuwala to wyraznie, zawisl dzisiaj jej los. -Smierc dla niego za lekka. - Podkomorzy odal wargi. - W ciemnicy scierwo zawarlem, coby go za zycia robactwo stoczylo. Zeby odpokutowal jak pies, co reke pokasal, ktora go dlugie zimy karmila. Znow poslal jej badawcze spojrzenie. I raptem przyszlo jej do glowy, ze zboje, ktorzy ja w lesie zdybali, nie byli bynajmniej najgorsza z przygod, jakie mogly sie jej przydarzyc na trakcie. -Czego ode mnie chcecie? Gardlo miala tak wyschle, ze kazde slowo sprawialo bol. Podkomorzy zasmial sie. -A czego ja od ciebie, wywloko, moge chciec? Opowiesz mi, jak sie Twardokesek na sianie sprawuje czyli sama sie pode mna podscielisz? Pociemnialo jej przed oczami. Nikt wczesniej nie smial do niej mowic w ten sposob. Moze jeden czy drugi syknal za jej plecami albo usmiechnal sie plugawo, lecz otwarcie nigdy nie czyniono jej wstretow. Zbojca wzbudzal mores, to prawda. Lecz tutaj nie bylo Twardokeska. Z nagla przypomniala sobie, jak pierwszy raz przyszla do zbojeckiego hetmana. Nie pamietala, co ja wowczas omamilo. Wino? Chodzony, ktorego nie mogla tanczyc, bo wdowom nie przystoja zabawy i bale? Smutek, jaki ogarnal ja, kiedy zgasla muzyka? Wydawalo jej sie wtedy, ze po smierci meza i dzieci wicher porwal ja jak zeschniety wiechec. Tymczasem chronila ja gesta pajeczyna krewniaczej pomocy, sasiedzkich oczekiwan, pelnych wspolczucia spojrzen, bialych wdowich sukni, kartek brewiarza z odrecznie dopisanymi modlitwami za zmarlych. Dopiero teraz byla wolna. Pozbawiona wszelkiej opieki. -Naprawde sadzilas, ze nie wiem? - Podkomorzy krecil mlynka palcami, wielce z siebie rad. - Ludzie gadaja. A ja nowin slucham, bo czlek rozumny winien kazda sposobnosc chwytac. Tako i z ciebie, golabeczko, korzysc wycisne. Wyplacisz mi sie i za zbojce, i za krewniaka swego. Zwlaszcza za niego. Nie zapytala o nic wiecej. Nie chciala dac mu satysfakcji. Ta nikla proba oporu rozbawiala go chyba jeszcze bardziej. -Bo chcesz, zeby zyl, prawda? - zapytal, przeciagajac wyrazy. - Chcesz, zebym oszczedzil Pleskote? No, gadaj! - huknal, kiedy milczala. - Ja nie mnich, mnie w cierpliwosci nie cwiczono. Ani w milosierdziu. -Chce - wykrztusila. -Dobrze. - Poglaskal sie po brzuchu, opietym sinym zupanem i przepasanym grubym srebrzystym pasem. - Zatem zrobisz, co kaze. Dasz mi Twardokeska. Skinela glowa, zeby go choc troche udobruchac. Powoli docieralo do niej, ze ten pan - z pozoru tak ukladny i dwornych obyczajow - moze jej jeszcze tej samej nocy kazac zywot widlami rozpruc i niedobita w lesie zostawic na zatracenie. Znala pogloski, ze jesli mu ktos dobrze za skore zalazl, potrafil z czeladzia w dworcu go najechac i znienacka porwawszy, w tiurmie zaniknac. Poddani sluchali go jak samej Bad Bidmone, a sasiedzi, wiedzac o jego komitywie z Wezymordowymi slugami, schodzili mu z drogi. Dla takiego czleka nieudana zasadzka na Twardokeska musiala okazac sie twardym kaskiem do zgryzienia. Niby nikt z niego w oczy nie drwil, lecz podkomorzy rozumial na pewno, ze sie z wlasnej winy wydal na posmiechowisko. Zwlaszcza ze jego protektorzy slabli. Ledwo mogli o siebie sie zatroszczyc, na obrone poplecznikow braklo im juz sil. I wrogowie podkomorzego widzieli to wyraznie. Wszak jednego syna mu ubito. Drugiego, ledwo dychajacego, z laski Twardokeska do dom sluga przywiozl. O, gadano o tym, wiele gadano po odpustach. Bo ludzie wyczuwaja slabosc, sciagaja do niej niczym wilcy do krwi. Tu nie szlo dluzej o przypochlebienie sie Wezymordowi. Teraz pan podkomorzy walczyl o zycie. Musial ubic zbojce i nowym przykladem grozy tak pognebic nieprzyjaciol, zeby zostawili go w spokoju. Lypal na nia z szyderstwem, jakby widzial na wskros jej mysli. Zadygotala, obejmujac sie rekami. -A teraz wylaz! - rozkazal. - Niechze skosztuje tych zbojeckich delicji. * * * Stara Zwajka spogladala po twarzach mezczyzn, ktorzy zasiedli tego wieczoru w wielkiej izbie. Naszykowali sie na bitwe, nie na biesiadowanie, bo w polmroku, rozrzedzonym zatknietymi na scianach pochodniami, poblyskiwaly kolczugi splecione z zelaznych kolek i bechtery. Milczeli. Nikt sie nie smial. Nie wymieniono pozdrowien czy zwyczajowych pogwarek. Nie wezwano piesniarza, zeby przypochlebil sie panom i rozweselil ich serca, zanim wyrusza do boju. Tylko pasma dymu przetykaly kity szlomow, owijaly sie wokol stylisk toporow i rekojesci mieczy.Dziewki, ktore rozlewaly wino, napelnily roztruchany i przestraszone pierzchly z izby. A wodzowie Zwajcow czekali w ciszy, gladzac brody, polnocnym zwyczajem splecione w dwa warkocze. Stara Zwajka zastanawiala sie, jak wielu z nich sczeznie z powodu dziewczyny, ktora ich tutaj wezwala. Nie sadzila, ze przybeda tak licznie. Lecz prosba Iskry wciaz miala na Wyspach Zwajeckich swa wage. Nawet w przededniu wojny. Szarka weszla do sali w zwyczajnej bialej sukni. Kiedy stanela przed paleniskiem, jej niesplecione wlosy przechwycily caly blask plomieni. W rekach trzymala sztylet. -Nie pokonacie Pomortu - zaczela bez pozdrowienia i bez zadnych gladkich slow, ktore mogly ich mile polechtac. - Chocbyscie zdolali pokonac frejbiterow i samego Wezymorda, nie przemozecie nad Zird Zekrunem, jesli ten wyjdzie z Halunskiej Gory. Posrodku stolu podniosl sie jeden z wojow. Ani najstarszy sposrod nich, ani najbardziej czcigodny. Byl jednak synem Czarnywilka, ktory w zaraniu lata pozeglowal z kniaziem i Iskra poprzez Wewnetrzne Morze. Dlatego pozwolili mu przemowic w swoim imieniu. -Moze nie slyszeliscie, pani - rzekl powoli - ze wichrowa kohorta znow jezdzi pomiedzy smiertelnikami. Zwajka pamietala, ze zeszlej zimy jechal za Iskra przez rozbielony las i smiejac sie, stracal na nia z galezi fontanny sniegu. Potem w goracym wnetrzu drewnianego dworca podawal jej wino we wlasnym kielichu. Sluzace szeptaly po katach, ze chcial ja poslubic. To przeszlo, minelo bez sladu. Jak wiele innych rzeczy. -Widmowa kohorta go nie powstrzyma. Ani zadna moc zrodzona z czlowieka. -Zatem co? Dziewczyna wysunela przed siebie ostrze. -Wykuto sztylet. Bron wydawala sie tak toporna i ciemna, jakby nie uczyniono jej z zelaza, ale wyrzezbiono w czarnym kamieniu niby prastare ostrza z Wysp Hackich. Kiedys przynosili je zmijowie. Lecz teraz od dawna nie bylo juz zmijow, a w swiatyniach na Wyspach Hackich oddawano czesc Zird Zekrunowi. Syn Czarnywilka pochylil nieznacznie glowe. Nie chcial urazic rudowlosej w sali pelnej wojownikow - zapewne pamietal, jak walczy - lecz jego ojciec podazyl dla niej na zatracenie. U zarania wojny basnie, chocby najpiekniejsze, traca powab. -Zwiedziono was, pani. Nie w mocy smiertelnika wykuc takie ostrze. Zielone oczy zablysly, jakby powleczono je lodem. -Czy powiedzialam, ze wykul je smiertelnik? Zwajka odwrocila sie ku niej z szybkoscia drapieznego ptaka. Ona jedna w tej izbie mowila z przypisancem, ktory przywiozl sztylet. Nie mial wiecej niz tuzin zim i byl tak zestrachany samotna zegluga, ze nie umial nic powiedziec, procz tego, ze ksiezniczka kazala mu oddac sztylet Szarce i poslala go na fale w lodce kruchej jak sen. Plakal tylko i cos krecil o pannach z morskiej piany, ktore poily go z wlasnych dloni, i delfinach, co popychaly lodeczke, jesli wiatr ustal na dobre. Babka, utrudzona czuwaniem u boku Szarki i niespokojna o los wnuka, machnela w koncu reka na polglowka i kazala go poslac do pomocy w swiniarni. I dopiero teraz uderzylo ja cos, co przeoczyla jak glupia, a co Szarka dostrzegla w pierwszej chwili. Selveiin nie zdolalaby sama wykuc sztyletu. Wezymord wciaz tkwil w Usciezy, za nic majac rebelie, szerzaca sie po kraju jak pozar na sciernisku. Musial zatem wiedziec. I postanowil jej pomoc. Albo ten sztylet byl pulapka. Kolejnym z zamyslow Zird Zekruna. Otworzyla usta, zeby ich ostrzec, lecz zanim wydobyla glos ze scisnietego gardla, Szarka znow przemowila: -Zabije dla was Zird Zekruna. Ale mam zyczenie. Takich slow nigdy dotad nie wypowiedziano na polnocy, lecz skoro padly, nic w tej komnacie nie dalo sie juz cofnac ani wymazac. Dlatego teraz podniosl sie Moderek, najdostojniejszy z kniaziow i tak zgrzybialy, ze pacholek musial go podtrzymywac pod lokiec, kiedy siegal lyzka do geby. Nie mogl dluzej przewodzic wojownikom w bitwie, ale jego wiek i madrosc wciaz tyle znaczyly, ze inni ustepowali mu pierwszenstwa w radzie. -Jakie? - zapytal, wspierajac sie na ramionach siedzacych po bokach. Rece mu sie trzesly, lecz glos pozostal pewny. Szarka odrzucila w tyl glowe i wlosy zatanczyly wokol jej twarzy jak plomienie. Robi to celowo, pomyslala staruszka. Nie pozwala im zapomniec, kim jest. -Morze sprzyja nam w tej wojnie - odparla kobieta. - I bedziemy potrzebowali jego blogoslawienstwa. Dlatego chce, zebyscie wzniesli na kazdej z wysp brame. Wszedzie, gdzie mieszkaja Zwajcy i gdzie siega wasze panowanie. I zebyscie przysiegli mi, ze przez wzglad na ten sztylet i na mnie przyjmiecie laskawie wszystko, co przyjdzie z morza przez te brame. Ponad lawami wielkiej sali przeszedl szum. Niby nikt nie porwal sie z siedziska, nikomu nie wyrwalo sie glosniejsze slowo. Stojaca przed nimi dziewczyna, szczupla i delikatna jak ped leszczyny, zadala od nich czegos, o czym slyszeli jedynie w basniach. Przy stole, pod bierzmami rzezbionymi w ciala zmijow, nie zasiadali nowicjusze. Wyspy Zwajeckie nie obfitowaly w zyzne pola i z trudem tylko mogly wykarmic swych mieszkancow, wiec niemal kazdy kniaz prowadzal wojownikow i wynajmowal ich miecze z dala od rodzinnego domu. Goscie negocjowali kontrakty z cudacznymi zamorskimi ksiazatkami i ukladali sie z kupcami, co bez skrepowania sprzedaliby wlasna matke za garsc srebra. Wiedzieli, ze w dalekim swiecie zycie ich ludzi jest warte bardzo niewiele - ot, tyle co krew, ktora przeciecze przez palce z serdecznej rany, zanim czlek na dobre zdechnie. Dlatego kniaziowi Zwajcow nie wystarczyly szerokie ramiona i krzepa w walce. Musial miec jeszcze rozum, zeby uchronic swoich wojownikow i zapewnic im bezpieczny powrot do domu. Od mlodego uczono ich, by nie dawali swego przyzwolenia, zanim dokladnie nie wyrozumieja, na co sie godza. Umowy zawierane w ciemno i bez namyslu zwykle prowadzily jedynie do rozlewu krwi. A Zwajcy, chociaz cenili berserkerski szal, nie walczyli wylacznie dla uciechy. Lecz w tej sali mowiono o smierci boga. O wymazaniu ze swiata niesmiertelnej mocy, ktora od trzech pokolen panoszyla sie i rosla w sile posrodku morza, odbierajac im dech i sloneczne swiatlo. -Wszystko, cokolwiek przyjdzie od morza. Jesli zabije boga - powtorzyla Szarka. - Takie mam zyczenie. Jednakze mieszkancy tych wysp wiedzieli, ze morze zsyla nie tylko jantar i lawice ryb. Zbyt wiele dzieci porwaly z plaz utopce i zbyt wiele matek skamienialo od glosu nocnicy. Uchylenie drzwi przed morzem znaczylo, ze wpuszcza za prog sprzymierzenca niebezpieczniejszego niz niejeden wrog - bo nieobliczalnego. Moderek musial to rozumiec. Podobnie jak kazdy maz w tej izbie. I kobieta, pomyslala raptem staruszka. Szarka rowniez musi pojmowac istote tego zadania, mimo to wypowiedziala je. Zatem istnieje cos jeszcze. Cos, czego nie chce nam wyjawic. -Jezeli zabijesz dla nas Zird Zekruna... - Glowa Moderka zachybotala sie, jakby pod ciezarem tych slow. - Czy zdolasz tego dokonac? Szarka usmiechnela sie. Rozblysnal ogien za jej plecami. -A czy wy uszanujecie obietnice? Lecz nie patrzyla na Moderka, tylko ponad dlugimi lawami spogladala ku babce, ktora, wsparta na lawce, stala cicho tuz przy drzwiach do kobiecej czesci dworzyszcza. Staruszka byla corka swego ojca, dlatego zaden z wojownikow nie osmielil sie wygnac jej z tej sali, chociaz bialoglow zwykle nie dopuszczano do narad wojownikow. Dobrowolnie uczynili ten zaszczyt - skoro jej wnuk, najwyzszy zwajecki kniaz, kolebal sie na Gorzkoci pomiedzy zyciem i smiercia. Wcale jednak nie byla im wdzieczna. Ani troche. Poniewaz po tych wszystkich godzinach, jakie spedzila u loza Szarki, zaczela ja rozumiec lepiej niz wprzody. Moze zreszta bylo to oczywiste od poczatku i przed tym wlasnie bronila sie rudowlosa, kiedy tak rozpaczliwie odpychala Suchywilka. Nie mozna stoczyc takiej walki i przezyc. Nie mozna zabic boga, a potem wrocic do domu, fartuch wdziac, kapuste kisic i dziatki rodzic. Zacisnela powieki, a kniaziowie podnosili sie kolejno i skladali przysiege - przed obnazonym sztyletem i przed jasnym plomieniem. W niej zas serce kolatalo sie i tluklo jak dzwon na trwoge. * * * W tym samym czasie pewien Pomorzec odkryl, ze basn moze ugodzic go rownie dotkliwie jak miecz.Mial doswiadczenie z zelazem, ktore kluje i siecze, i wygarnia wojownikow z zycia niby skwarki z miski. Potrafil zdlawic strach i ukryc go gleboko, w sekretnym miejscu, gdzie nie siega miarowy jazgot bebna z wilczej skory. Jego rytm nie ogluszal go, jak czynil z tuzinami rybackich synow, wioslarzy i zabijakow z nadmorskich wiosek, ktorzy pewnej glodnej wiosny postanawiali szukac szczescia wsrod zacieznikow. Nie, dowodca knechtow unosil sie na powierzchni bitwy, jeden z niewielu, co zdolali oprzec sie melodii, wybijanej przez werbel i zelazo. Jednakze pod Rogobodzcem beben ucichl, a on powedrowal za karlem jak we snie. Krajobraz przesuwal mu sie przed oczami, jakies przysiolki, zagajniki, pola, rozlogi, bory, karczmy i pastwiska. Wydawaly sie jednak dziwnie splowiale, odlegle od niego zaledwie o jedno uderzenie serca, ale gdy wyciagal reke ku sliwie, ktora zwieszala sie nad plotem ciezka od owocow, jego palce rozmijaly sie z nimi o wlos i bezwladnie opadaly w pustke. Gdzies obok maszerowali jego podkomendni. Zbici w bezladna gromade, parli naprzod. Ich rowniez nie widzial wyraznie. Slyszal szuranie stop w piasku, chrapliwy ze znuzenia oddech, pochrzakiwania gardel wyschnietych od pylu, lecz kiedy sie odwracal, postaci odsuwaly sie od niego, tak ze lowil zaledwie cien, mglisty zarys na granicy widzenia. Mysli rozmazywaly sie, gdy kroczyl za karlem, rozszczepialy w platanine prostych barw. Zolte nogawice. Czerwona blazenska czapka. Romby i laty czarno-bialego kaftana. Dopiero pozniej, na wyspie, przerazila go potega tego czaru. Bo przeciez poruszal sie. Jadl suchy chleb z sakwy i zapijal woda ze strumienia. Umial przeprawic sie przez struge chocby i najwezsza kladka. Lecz nie zyl. Nie naprawde. Cale jego istnienie skurczylo sie do snu. -Czlowiekowi mozna ukrasc wszystko. - Karzel wykrzywil waskie wargi. - Mozna wyciagnac mu ziemie spod nog i przemienic powietrze w plucach w plynny olow. Mozna mu odebrac nawet dusze, wynizac ja z niego tak sprytnie, ze po ostatni oddech nie zrozumie straty. A moze tylko wyobrazil sobie te slowa? - zastanawial sie potem. Jakze mialby je utrzymac w pamieci, skoro nie pozostalo nic innego, zadne miejsca, spotkania czy twarze? Po obu stronach goscinca kwitly lubiny. Knecht mruzyl oczy: wielobarwne fontanny wystrzelaly spomiedzy splowialych traw jak fajerwerki. -Zmienilismy te wojne w nieustajaca kradziez. Podbieramy sobie moce i smiertelnikow, zeby obrocic ich na nice. Ze strzepow dawnych wzorow, pragnien, nienawisci i smutkow tkamy kobierce i sieci. Nic sie nie dzieje naprawde. To zaledwie barwna ukladanka, ktora mami glupich. Slowa scigaly Pomorca jak wilk ze snu. Im bardziej usilowal je zapomniec, tym natretniej zabiegaly mu droge. -Jestesmy zlodziejami, czyz nie? Kazdy z nas. Takze ty, bo nie przeliczysz, ilu wyzules z tej ziemi, wykradles im dech, przyszlosc, wszystkie nadzieje i smutki. Zelazo ma swoja cene, tak samo jak legenda. A nic, jesli raz zaplacze sie w krosno bogow, nader latwo rwie sie i supla. I bardzo trudno jest z powrotem wykrasc swoje zycie. Naprzeciw twarzy karla zawisl motyl. Plawil sie w powietrzu, nie poruszajac skrzydlami, i Pomorzec widzial na nich plamy czerwieni i zlota, ktore spogladaly na niego jak oczy. -Ale nawet ja nie potrafie wykrasc zmijow spod brzemienia zrodla Ilv. - Niziolek machnal dlonia i motyl rozmyl sie w swietlista smuge. - Nie umiem sprawic, by sycily slonce ogniem. Podobnie jak Zird Zekrun nie umie wykrasc nas poza zatrzasniete sciezki. Wiec jest granica kradziezy, knechcie. Nawet dla mnie. Dlatego wlasnie potrzebujemy smiertelnikow, zeby was popchnac tam, gdzie nasza moc swiecilaby jak pochodnia, sciagajac drapiezniki. Ale reszta... - Wzruszyl ramionami i gosciniec zmienil sie nagle przed Pomorcem w morze. Choc otepialy od snu, wstrzymal w panice oddech. Usilowal zamachac nogami i wybic sie nad tafle wody, lecz ona po prostu rozstepowala sie przed nim jak lan zboza. To rowniez przerazalo, tak samo jak ryby, ktore przeskakiwaly teraz ponad ich glowami, zupelnie obojetne na pochod jencow. -Snij - powiedzial do niego karzel. - Syp sny jak mak, zeby nie przebudzily sie sorelki ani Zird Zekrun w swojej gorze. Sny uniosa cie, utrzymaja na powierzchni mocy. Tak wlasnie ma byc. Potem, na wyspie, ktora moze wcale nie istniala, Pomorzec spostrzegl, ze sposrod tych, ktorych pojmano pod Rogobodzcem, co trzeci nie dotarl do konca wedrowki. Nie wiedzial, czy wybudzili sie znienacka spod czaru i zapadli w wode, czy tez popadli w inna, odrebna niegodziwosc. Bal sie o tym myslec. Owszem, przemierzyl niegdys stary szlak pielgrzymow na szczyt Halunskiej Gory i w tlumie patnikow patrzyl, jak kaplani prowadza niewolnikow na ofiare. Lecz nawet Zird Zekrun nie wydawal mu sie rownie przerazajacy, jak ten sen-niesen. -Potrzebujemy miejsca - rzekl blazen. - Wiezienia, grobowca albo schronienia, w zaleznosci, na czyja strone przewaza sie szale wojny. Lecz potrzebujemy miejsca, wykradzionego spod wszelkich mocy tak doszczetnie, ze powazylem sie dla niego zaryzykowac wiecej niz kiedykolwiek wczesniej. Bo ja jestem zlodziejem, wciskam sie w szczeliny swiata i czerpie z mocy, ktore mnie nie potrafia dostrzec. Moce sa moim lupem. Podobnie jak wy, Pomorcu. * * * Pomorcki wladca poruszyl misa i na dnie naczynia przetoczyly sie krwawe, przegnile grudy serc.Selveiin przylozyla dlon do ust, bezsensownie usilujac oslonic sie przed smrodem, ktory, wraz z uporczywym bzyczeniem much, zdawal sie napierac na sciany komnaty. Slyszala wczesniej o postepkach szalonego proroka, wciaz jednak nie potrafila uwierzyc, ze zdobyl sie na podobna ohyde. Ale ten dar nie pozostawial wiele miejsca na zludzenia. Ani na wahanie, skoro juz o tym mowa. W calej komnacie - sali posiedzen, gdzie kiedys zbierala sie kniaziowska rada i przyjmowano poslow znacznie czcigodniejszych niz wyrostek, ktory gapil sie teraz na nich wybaluszonymi oczami, zbyt glupi, by udawac strach - jedynie Wezymord zachowywal spokoj. Dworzanie cofneli sie pod sciany, idealnie wpasowali we freski, obrazujace wypietrzenie ciemnej ziemi Pomortu oraz zwyciestwo Zird Zekruna nad zalnicka boginia. Starali sie nie widziec twarzy wladcy, gdy z natezeniem wpatrywal sie w podarunek proroka biczownikow, zupelnie jakby mogl odczytac z tych skrzeplych strzepow los wymordowanych zolnierzy. Milczeli, chociaz nie ze swietego oburzenia. Bali sie. Wprawdzie zaden z nich nie zawinil, lecz znali dobrze swego pana i nie umieli zgadnac, przeciwko komu zwroci sie kniaziowski gniew. Tylko poslannik sierotek, mlody jeszcze chlopek o twarzy wiejskiego glupka, tkwil przed podwyzszeniem, gdzie zasiadal Wezymord z ksiezniczka, doskonale nieswiadomy, ze w gruncie rzeczy jest martwy jak knechci, ktorym jego pobratymcy wyrwali serca. Nie rozumial, ze podobna misje przyplaca sie zyciem. Tak, prorok dobrze wybral sobie gonca. Ksiezniczka powatpiewala, czy na torturach zdolaja wycisnac z niego jedno przytomne slowo. Bo z samej geby dalo sie latwo rozpoznac, ze nic nie wie, a chocby i kiedys wiedzial, to zapomnial. Ot, duren, poszkodowany w dzieciectwie kopytem konskim lub garncem, co mu na glowe spadl, albo z natury na umysle chromy. Poczciwe, tepe bydle, ktore bez wiekszej szkody mozna wyprawic w droge - na zmarnowanie. Jakby wyczuwajac jej mysli, wyrostek znow spojrzal prosto na nich, mezczyzne i kobiete tkwiacych sztywno w wysokich, rzezbionych krzeslach, w szatach polyskujacych glebokim brazem Zird Zekruna. Smarknal, moze dla dodania sobie animuszu, po czym roztarl urobek na wlosach. Czknal. -Cobyscie nie chowali sie za babska spodnica - powtorzyl, nie kierujac tych slow ku nikomu w szczegolnosci i wlasciwie nie zajadle, ot, jakby to bylo swojskie pozdrowienie. Nie zdawal sobie sprawy z wypowiadanych obelg. Nie musial jednak - w tym miejscu kazniono ludzi za o wiele mniejsze przewiny niz wypowiedzenie kilku nieroztropnych slow w zlym miejscu i zlym czasie. Wezymord nieznacznie uniosl brew. Musisz jechac, kochany, pomyslala. Mielismy zeszle lato, upalne i pelne slonca, a tego roku wykulismy sztylet. I to wystarczy. To az nadto jak na dwa splatane zycia. Zacisnela palce na poreczy krzesla. Tak, musial wyruszyc na wojne. Zird Zekrun zaczynal sie niecierpliwic bezczynnoscia slugi. Swiadczyly o tym narady, ktore odprawiano w swiatyni tuz pod bokiem kniazia. Jezeli chcieli zataic przed bogiem Pomortu, czego dokonali w Wiezy Alchemiczek, Wezymord musial odejsc. Nie dalo sie tego dluzej odwlekac. Po prostu fala, ktora sami wzniecili, wykuwajac sztylet, powracala do Usciezy, zeby ich zagarnac. Makabryczny dar od proroka stanowil jedynie dogodny pretekst. Pochylila sie, udajac, ze poprawia koronkowy mankiet. Nie zdolala jeszcze wykruszyc z pamieci obrazu czerwonych struzek krwi, sciekajacych w hermetyczne naczynie. Wciaz nie byla gotowa. -Spodziewalismy sie tego. Nie spogladal na nia, nadal skoncentrowany na upiornym podarunku biczownikow, lecz wiedziala, ze nie chodzi wylacznie o krwawe strzepy jego ludzi. Odeslali sztylet na morze - byla pewna, ze Mel Mianet doprowadzi go do celu - a potem nie wspominali o nim ni razu. Ksiezniczka nie zachodzila do Wiezy Alchemiczek, a Wezymord w niczym nie okazywal zalu po utraconej mocy. Zamiast tego w milczacym porozumieniu podarowali sobie kilka dni, poprzerzynanych gesto burzami i ulewami, ktorych nie szczedzilo im to lato. Jezdzili konno po okolicy, wyprawiali sie lodzia na morze i piekli w popiele podplomyki. Bez slow, bez obietnic usilowali sobie na koniec przypomniec, jak wyglada prawdziwe zycie. Lecz to nie moglo trwac w nieskonczonosc. Ich spisek przeciwko swiatu dopelnil sie i teraz musieli tylko odegrac swoje role. Jak przez mgle slyszala, ze Wezymord wydaje komendy. Tym razem nie bylo werbli, uczt ani paradnych choragwi, jak wowczas, kiedy wyruszal pod Rogobodziec. Goncy rozbiegali sie pospiesznie, regimentarze sluchali rozkazow, lecz wszystko wydawalo sie oschle, wyprane z tamtej szumnej, polyskliwej radosci, jaka towarzyszyla zbrojnym w poczatkach lata. Zbyt wielu zginelo. Wojna nie wabila juz z dala jak zalotna kochanka, tylko uragliwie klekotala konska szczeka. -Surmistrz, pojdziesz na polnoc. - Glos Wezymorda zabrzmial glosniej. - Wyprawisz sie na proroka. I nie daj sie pokonac po raz wtory. Pomorcki wodz z wdziecznoscia pochylil glowe. Odkad pokonany powrocil do Usciezy, widziala, ze skrycie gotuje sie na smierc, bo zaden wladca nie cenil wszak nieudolnosci. Nie usilowal sie jednak kryc, chociaz dworacy szeptali po katach, ze kniaz niezawodnie kaze go obwiesic, obwiniwszy wprzody o lekkomyslne wygubienie wojska. -Pierwej zdechne - wycedzil przez zeby, posepny i nieprzejednany w brunatnym pomorckim suknie, ktorego wbrew zalnickim zwyczajom nie zdobil pozlocistymi guzami ani sutym pasem. - Moj panie - dodal, jakby na koniec przypomnial sobie, gdzie sie znajduje i jaka droge przeszli wraz z Wezymordem od postnych i nedznych obozowisk frejbiterskich najemnikow. Kniaz rozesmial sie. W przeciwienstwie do wielu nie okazywal strachu ani niepokoju. Zeszlego lata powiedzial ksiezniczce, ze widzi swoja smierc w obreczy dri deonema. Wowczas nie chciala wierzyc, lecz obydwoje mieli dosyc czasu, zeby sie zmierzyc z ta wiedza. Przesunela dlon w dol brzucha. I tak podarowano im wiecej, niz oczekiwala. Jej gest nie przeszedl niezauwazony. Dobrze, pomyslala, prostujac sie w kniaziowskim krzesle. Pamietajcie. Wciaz tutaj jestem. Zyje. Wyslannik przywodcy biczownikow cofal sie ukradkiem, nie spuszczajac wybaluszonych slepi z kobiety na podium. Bal sie Selveiin bardziej niz mezczyzny u jej boku i gdyby nie wiedziala, ze stoja za nim sierotki wraz ze wszystkimi jabloniami, ktore zasadzono w cialach zmarlych, moze rozsmieszylby ja ten przestrach. Nie umiala zgadnac, co widzi glupek - poltuzina diablat uczepionych jej spodnicy czy ciemne klacze mocy Zird Zekruna. -Oszczedz go - poprosila cicho Wezymorda, chociaz nie liczyla zbytnio, by mogl spelnic jej zyczenie: przeciez wymordowano jego ludzi. Wsparcie przyszlo jednak z calkiem nieoczekiwanej strony. -Doprowadzi nas do swoich - rzucil przyciszonym glosem Surmistrz. Poslala mu zdumione spojrzenie. Nawet ona, zupelnie nieswiadoma wojennych wypraw, rozumiala, ze doswiadczony wodz nie potrzebuje wiejskiego glupka, aby odnalezc buntownikow, ktorzy nie czaili sie wszak samopiat w zapyzialym mielcuchu, tylko potrafili w jedna niedziele spustoszyc doszczetnie powiat. Lecz w oczach Pomorca dostrzegla jakis wilgotny cien: spomiedzy wielu, ktorzy przybyli do Usciezy dla bogactwa albo zaszczytow, on prawdziwie kochal Wezymorda. Owszem, buntowal sie przeciwko jego zbrataniu z zalnicka szlachta, knul po cichu i jatrzyl, zeby potargac niespodziewany sojusz, ale nigdy nie zapomnial tamtego lata, kiedy splonal Rdestnik, a gromada najemnikow w dziurawych butach ogarnela potezne krolestwo. Dlatego postanowil wstawic sie za zyczeniem ksiezniczki, chociaz ani je rozumial, ani pochwalal bialoglowska miekkosc. Ale cenil, ze siedzi tutaj, u boku swego meza, z dlonia przykryta jego dlonia, jednaka w wywyzszeniu i w upadku, choc po klesce pod Rogobodzcem niejeden zwatpil i wymknal sie chylkiem z cytadeli. Miala ochote skinac mu glowa, lecz stary wodz z pewnoscia nie zrozumialby powodow laskawosci. Zreszta nie zabiegal o nia. Widziala w jego twarzy, ze juz szykuje sie do wymarszu. Podobnie jak wielu innych. -Nie martw sie, ukochana. - Wezymord, zwykle tak powsciagliwy w okazywaniu bliskosci, pogladzil lekko jej dlon. Jednak nie obiecal, ze wroci. Rozdzial dziewiaty Spaliwszy dwa klasztory Zird Zekruna, poltuzina szlacheckich folwarkow - ale tylko tych, ktorych gospodarze zbyt nachalnie sprzyjali Wezymordowi - oraz trzy pomorckie straznice, zbojca Twardokesek otrzasnal sie nieco po awanturze z Kalina. Nawet rozeslal podjazdy, zeby sie o nia rozpytaly, zanim sobie niedole na leb sciagnie. Ona jednak jakoby pod ziemie sie zapadla. Niby ktos tam w obozowisku mowil, ze miala ponoc do krewniakow wracac. Inny znow gadal, ze nie mogac zniesc pohanbienia, pewnikiem do klasztoru zbiegla, do Doliny Thornveiin, gdzie nabozne wdowy czesto szukaly schronienia przed zlym losem. Ale w gospodach przy trakcie nikt nie slyszal o jasnowlosej szlachciance w dwukolce, a zbojecki zapal szybko wygasl. Chciala baba isc, tedy poszla, uznal, machnawszy reka na dalsze poszukiwania. Ganiac za nia po oczeretach nie zamierzal ani w ciuciubabke sie bawic. Inne go teraz zaprzataly sprawy.Wreszcie bowiem jelo sie na pograniczu ukladac po jego mysli. Szlachta, czy to w patriotycznym zapale, czy przez wzglad na ospalosc Wezymorda, ktory wciaz nie wychynal z Usciezy, przestala handryczyc sie ze zbojeckimi o kazdy korzec ziarna i barania tusze. Chylkiem podsylano zbojcy - albo i Bogorii - bron, pacholkow, spyze i obrok dla koni. Plynal tez wartko potok mlodszych szlacheckich synow, a takze rozmaitych ekonomiat, organisciat, soltysiat i co sie tam jeszcze uleglo po modrzewiowych dworzyszczach. Wszystko to bylo glupie, nierozwazne i nienawykle do munsztuka, ale tez szybkie do bitki i zachlanne jak rzadko. Owszem, kruszyli sie w potyczkach z pomorckimi knechtami. Zbojca wszelako nie trapil sie tym przesadnie, bo na miejsce wytraconych wkrotce przychodzili nowi - na niskich, wlochatych chmyzach, z karabelami po dziadusiu, co zalosnie dyndaly na przetartych rapciach. W ich gebach znac bylo dziwne otumanienie: widzieli juz siebie na urzedach, w kolasach paradnych, u boku dygnitarskich corek. Chocby Kozlarz kniaziowskie posiadlosci co do joty rozdal, myslal kwasno zbojca, nie nasycilby rozdziawionych gardel swoich adherentow. A Kozlarz na razie milczal. Zapadl sie gdzies w podobloczne krainy i sluch o nim zaginal. Owszem, raz po raz szla wiesc, ze go hen, za lasem, za gora widziano, jak Pomorcow w pyl rozniosl, gorliwych patriotow przed niechybna zguba ratujac. Lecz byly to jeno gadki, co zawzdy w czas trwogi pomiedzy narodem kraza i zbojca nie przywiazywal do nich wagi. Wszak i w Gorach Zmijowych nieustajaco bajano o powrocie Kii Krindara. Ba! - niejeden dziad proszalny ogladal pono wypalone w skale slady jego stop i jakos nigdy nic pewnego z tego nie wyniklo. W skrytosci ducha Twardokesek radowal sie szczerze Kozlarzowym zniknieciem. Przynajmniej spokoj mial. Zniknal precz karzel, ktory dogadywal mu tylko niezmiernie, a zadna pomoca nie sluzyl. Nie bylo wiedzmy z jej ciemna, nieprzewidywalna magia. Szarka wraz z jadziolkiem zagubila sie posrodku Wewnetrznego Morza - doszly go sluchy, ze widziano ja kedys pomiedzy Zwajcami, lecz odrzucil te mysl, podobnie jak odrzuca sie przegnila gruszke, zanim caly koszyk zakazi. Nawet sam Wezymord, jakoby zwachawszy, ze czas nie sprzyja magicznym mocom, zawarl sie na glucho w Usciezy ze swoja okulawiona ksiezniczka. I tak bylo dobrze, myslal Twardokesek. Wedle boskiego przykazania. Ludzie sobie, bogowie sobie. Zadnego zmieszania, od ktorego tylko nedza, a placz, a zgrzytanie zebow. Robil wiec to, co umial najlepiej. Wojowal z fantazja, jaka ani w sobie przeczuwal na Przeleczy Zdechlej Krowy. Zasadzal sie na Skalmierskich, jesli nierozwaznie zapuscili sie w glab pogranicza, zdobywal pomniejsze twierdze, przystrajal przydrozna drzewine trupami pomorckiej zalogi i puszczal na praszczeta tych sposrod panow braci, co zanadto sarkali na rebeliancka samowole. Powoli, mozolnie czyscil okolice ze sladow pomorckiego panowania. Poza Wilcze Jary jednak nie wystawial nosa, acz wielu go naglilo, zeby pociagnal dalej, chocby i na sama Usciez, poki Wezymord nie otrzasnie sie po klesce pod Rogobodzcem. A zbojca Twardokesek zludzen nie mial. Nijakich. Przeczuwal, ze ten spokoj, te zwyciestwa blogie, smakujace starym miodem, gesim tluszczem i jalowcowa kielbasa, stanowia jeno przygrywke. Wezymord najpierw uspi ich czujnosc, pozwoli pohulac, poswawolic ciupinke, ale kiedy sie wreszcie ruszy, nie zdolaja go zatrzymac. Moze uda im sie wygrac jeszcze bitwe jedna czy druga. Lecz przed jesienia zostana po nich tylko scierwa na dusienicach. Dlatego nie zalowal sobie niczego. Jadl, pil, z dziewkami swawolil, w kosci gral i grzbiet przyoblekl w zlocista kitajke. Zupelnie jak w zbojeckim obozowisku na Przeleczy Zdechlej Krowy. Zyl z wojny i z wojna. Nic innego nie umial. Az pewnego dnia przydybal go w mlynie poslaniec od spichrzanskiej strony. Zbojca, ckliwy i miekki cokolwiek po figlikach z mlynarzowna, nieopatrznie zgodzil sie wpuscic pacholka w spichlerz, gdzie wypoczywal po wojennych trudach. Chlopak byl mlody, jeszcze was mu sie nie sypnal - i nic dziwnego, bo wszystko, co starsze, rwalo sie teraz do wojaczki. Przypadl zbojcy do kolan, skonfundowany troche bujnymi wdziekami panny, ktora wciaz sie lasila do Twardokeskowego boku. -Mosci Twardokesku - wykrzyknal piskliwie - ratujciez nas, jesli macie boginie w sercu! Zbojca wywrocil oczami. Dzwignac mu sie nie chcialo, bo nogi mu opuchly, i radby sie pozbyl nazbyt wrzaskliwego kogucika. Ale mlynarzowna znow go lechtala po krzyzu, a ze paluszki miala nad podziw zreczne, dobry humor nie opuscil go na razie. -Niechze mu tam ktory piwa poda! - huknal, liczac, ze laskawosc panska omami natreta i sam mu z oczu zlezie. We drzwiach wnet pojawil sie sluzyciel ze dzbanem. Kiedy poslaniec zagulgotal, przechyliwszy naczynie, zbojca z ulga poddal sie pieszczocie dziewczyny. Wprawdzie powatpiewal w jej szczerosc, bo ledwo stanal na popas, usluzni doniesli mu, ze jej ojciec nader dobrze zyl z pomorckim komendantem, co stacjonowal w nieodleglej staniczce. Zapewne dlatego stary kaprawiec czmychnal w las, pozostawiwszy na strazy majatku przytlusta jejmosc i dwie nadobne corki. Te zas bronily rodzinnego dostatku, jak umialy. Jedna zaciagnela zbojce do spichrza, a druga w sieni swawolila z Bogoria - az tutaj dobiegaly jej popiskiwania. -Rzecz swoja jutro wyluszczysz - zwrocil sie zbojca milosciwie do pacholika. - Dzisiaj zanadtom utrudzony. Odeslal go skinieniem reki, a mlynarzowna natychmiast opadla na siano i podscielila sie gorliwie przed zbojca. Z blogoscia nabral w lape jej mlodych, jedrnych kraglosci i jal je mietosic zajadle, kiedy cos raptem szarpnelo go za rekaw. -Nie czas na rozkosze! - wykrzyczal mu nad uchem poslaniec. - Ksiazece Wiergi padly! Malzonka wasza, ledwo co siepaczom sie wymknawszy, o schronienie was blaga. -Kto?! - ryknal zbojca, bo umysl mial cokolwiek zmacony wdziekami mlynarzowny. -Zlociszka, pani wasza slubna! - oznajmil poslaniec, a tak donosnie, ze musieli go i na majdanie slyszec. Zbojca, rozjuszony, odepchnal od siebie dziewczyne, az sie stoczyla z siana. Zaprawde, stalo mu to malzenstwo koscia w gardle. -I czemu sie drzesz? - syknal do chlopaka. Ale we wrotach juz pojawil sie Bogoria z uwieszona ramienia dziewoja i zasmiewal sie serdecznie. -Oj, zgubia cie baby, mosci Twardokesku - wysapal, przytrzymujac sie rekami za kolebiace brzuszysko. - Zgubia cie niechybnie. -At, wy jak dziecko! - ofuknal go zbojca. - Byle lzymordzie dacie wiare. A zly byl tak, ze gdyby mieczyska nie odpasal, wraz by nim bezczelnego golowasa otlukl. -Lzymordzie? - oburzyl sie niespodziewanie pacholik. - Chyba was trunek omroczyl. Ja Lacikow jestem od Stolbistej Skaly, my familia stateczna, z dawien zasiedziala i wy mnie klamstwa nie bedziecie zadawac. Zbojca, ktory jako zywo nie slyszal ani o Lacikach, ani o Stolbistej Skale, tylko piesci zacisnal. I juz zamierzal gowniarza w czerep zdzielic a mocno, kiedy ten znowu sie odezwal. -A na znak, ze prawde gadam - wypalil, caly purpurowy ze zlosci - pierscien od pani Zlociszki dostalem, coscie go na jej rece sami mogli ogladac. Blysk ogromnego rubinu gwaltownie otrzezwil zbojce. -Dawaj! - Nieledwie wyrwal go chlopakowi z garsci. Kamien byl przejrzysty i wielki jak golebie jaje. -Cudnosci! - westchnela mimowolnie mlynarzowna, ktora, swiecac golym zadkiem, znow wspiela sie na sterte siana. -Poszla precz! - ofuknal ja Twardokesek. Obok Bogorii zebralo sie jednak dobre poltuzina rebelianckich towarzyszy i wszyscy wlepiali w zbojce slepia. Niby nikt nie zasmial sie glosno, lecz podejrzewal, ze skrycie naigrawaja sie z niego, ile wlezie. Na dodatek wiesc o nieszczesciu Zlociszki lada chwila rozejdzie sie pomiedzy narodem. Chuchnal w pierscien i aby zyskac na czasie, wytarl go starannie w koszule. Promienie swiatla zalamywaly sie w glebi wypolerowanego kamienia. Wlasciwie nie pamietal go na palcu burmistrzowny, ale prawda, ze Kosciej obdarowywal ja blyskotkami niczym jaka ksiezne. A klejnot byl wart kilka wiosek. Nikt roztropny nie rozstalby sie z nim bez potrzeby. Panowie szlachta gapili sie na niego z wyczekiwaniem. Najchetniej powylupialby im te wscibskie galy. -Swiatobliwe panienki z Miedzychodu daly waszej niewiescie schronienie - oznajmil pewniejszym glosem poslaniec. - Nie zwlekajcie, bo strach, co bedzie, jesli sie o niej Pomorcki dowie. -A co ma sie stac? - burknal zbojca. Wcale sie nie kwapil biec na ratunek niewiescie w opresji. Chlopak poslal mu zdumione spojrzenie. -I co to za swiatobliwe panienki? - pieklil sie dalej herszt. - Niby wszystkie swiatobliwe, a ledwo czlek buty zzuc zdazy, pedem kiecki zrzucaja. Bogoria smial sie otwarcie. Ani myslal udawac, ze dba o Twardokeskowe humory. -Te akuratnie sa swiatobliwe. O ile czlek moze zgadnac, co tam ktora baba pod sukienka kryje - dorzucil po chwili filozoficznie. - W Miedzychodzie klasztor stoi. Do niedawna pomorccy mnisi w nim siedzieli, ale ich szlachta przegnala, w ich miejsce sluzebniczki sprowadziwszy, co sie o powrot Bad Bidmone modla. -I moja Zlociszka z nimi modly odprawuje? - zachnal sie zbojca. - Tedy jej chyba nie znacie. Bogoria wzruszyl ramionami. -Jakos sie dotad nie zdarzylo - zakpil. - Ale wnet przyjdzie sie poznakomic. Bo racje ma dzieciak. Niech sie jeno Pomorzec albo Skalmierscy zwiedza, ze wasza zona tam skryta, a wiele zrobia, zeby polozyc na niej lapy. Zbojca milczal. Zly byl, az skrzylo. -Dobrze wiec! - zdecydowal wreszcie, ledwo panujac nad soba. - Co sie gapicie?! - huknal. - Konie siodlac. A mlyn i spichrze spalic. Tak mi sie zdaje, ze zanadto gospodarz z Pomorcem pokumany. * * * Ale pozoga nie ulagodzila go bynajmniej. I kiedy jechal miedzy pacholkami, a na trakt z wolna opadal zmierzch, malo co na oczy widzial ze zlosci. Dobrze, ze sie pilnowac za bardzo nie musial, jako ze okolica byla pare niedziel w rebelianckich rekach, wiec stodoly i zagajniki na skros przetrzasnieto. Znad plotow - bo na droge, niczym na wstege, nanizano tuziny wiosek i przysiolkow - wygladala ciekawie dziatwa, ogorzala od slonca i obsmarkana. Rodzice rozumieli wiecej i ani mysleli sie pokazywac bez potrzeby. Zupelnie jakby wyczuwali, ze zbojca tylko czeka, zeby komus leb rozszczepic czekanem.-Nie wiedziec, czy wciaz zywa, durniu - wyburczal do poslanca, kiedy przy wiejskiej studni napoili konie. - Wystarczy byle banda grasantow, zeby z tych swiatobliwych panienek jeno garsc okrwawionych szmat zostala. Pacholik usmiechnal sie chelpliwie. -Nie trapcie sie, mosci Twardokesku - oznajmil, gladzac rekojesc szabli. - Druh wasz z nia czeka na strazy. -Druh moj? - obruszyl sie zbojca. - Ja tu nie druhow mam, jeno podkomendnych. Ani myslal spoufalac sie ze szlachecka czereda. -To wasz jeszcze z dawniejszych czasow komiliton - upewnil go spiesznie poslaniec. - Wielki, koscisty pachol. Wekiera go wolaja. -Wekiera? - huknal Twardokesek. - A tego skad licho przywialo? Chlopak lypnal na niego spod opadajacej czapki z modrego filcu, ani chybi pozyczonej od starszego brata albo ojca. -Pania wasza ponoc w zasadzce zratowal, od grasantow na trakcie otoczona. Zbojca zarechotal grubo. -A to ci straszne terminy na swiat przyszly - wydyszal, kiedy atak wesolosci cokolwiek mu minal - ze Wekiera na goscincu poczciwych wedrowcow przed grabieza broni. Chlopaszek wytrzeszczyl na niego oczy, lecz nie osmielil sie pytac, co sprawilo hersztowi taka ucieche. Rozradowanie zaraz zreszta przeszlo bez sladu i zbojca odal sie jak wprzody. -Durna baba! - sarknal. - Czemu sie bez czeladzi po kraju wloczy? Dzieciak poczerwienial nieznacznie i odwrocil wzrok. -Ledwo kto przy niej zostal, kiedy Wiergi padly - wymamrotal cicho, lecz Twardokesek wyraznie slyszal pretensje w jego glosie. - Rzez tam pono nastala okrutna, spichrzanski ksiaze ni dla niewiast, ni dla dziatek bezbronnych litosci nie mial. -A jakze ci sie zdaje, he, czemu jego w Gorach Zmijowych Wieszatielem wolaja? - parsknal herszt. - Co jej sie, glupiej, roilo, ze on na wojne po babsku pojdzie, z tluczkiem i ozogiem w reku? Ze troche na nia pofuka, a potem do dom wroci? Trza bylo w komorze siedziec i welne greplowac, a nie miedzy wojownikow sie pchac. No, ale teraz dosyc tego - ciagnal z pasja, podczas gdy rumieniec na policzkach chlopaka poglebil sie tak bardzo, ze malo co krew zywa nie trysnela. - Koniec hulania po trakcie i mezczynskich zabaw. Znajdzie sie w klasztorku jaka komnatka zacna, coby w niej moja zonka schronienie miala. I nie pierwej z niej wychynie, poki sie caly ten zamet na dobre nie przemieli. A zechce sie stawiac przeciwko mojemu rozkazaniu, jeszcze zadek rzemieniem skroje, co jest moje swiete mezowskie prawo. -Ajusci! Ajusci! - jeli mu potakiwac gorliwie przyboczni. Nie slyszeli dotad podobnych peror z ust Twardokeska, domyslali sie zatem, jak bardzo jest rozezlony. I nawet jesli ciekawila ich ta znienacka objawiona zbojecka zona, nic nie dawali po sobie znac. Pacholik pochylil sie, niby to sprawdzajac kopyta wierzchowca. Lecz herszt widzial, ze rece mu dygotaly, drzala dolna warga, wciaz po dzieciecemu miekka i bezbronna. I chyba ten widok ostudzil go troche. At, zabeltala mu we lbie, pomyslal z rezygnacja, dajac znak do dalszej drogi. Nieszczescie z tymi babami. Istne nieszczescie. Wieczorny wiatr szelescil w listowiu, ptaki szykowaly sie do snu w przydroznej krzewinie, a Twardokesek jechal z wolna, kolysany wspomnieniem jasnowlosej corki lichwiarza, jej zuchwalych slepi i silnego, mlodzienczego ciala, ktore wkrotce przypadnie mu w udziale jako jeszcze jeden sposrod lupow tej wojny. Bo zamierzal jej teraz odplacic za haniebne weselisko. Oj, i to odplacic, ze hej! Zapewne dlatego nie spostrzegl postaci, ktora wychynela ku nim od starej kapliczki. W jej wnetrzu swiezym drewnem polyskiwal wizerunek Bad Bidmone - skoro tylko wymieciono Pomorcow, wiejski ludek poobalal znienawidzone posagi Zird Zekruna, na ich miejsce przywracajac dawna boginie. A zbojca tak sie jakos rozmaslil, tak owladnal nim obraz Zlociszki, ze niemal czul jej zapach. I dopiero kiedy jego ludzie zwarli sie wokol niego ciasno, obnazywszy szable, rozpoznal przed soba sylwetke kamrata. -Przejscie! - burknal i zaraz, zeby zamaskowac wlasna nieuwage, dorzucil przesmiewczo: - Co was, zajecze skorki, strach przez jednego czleka oblecial? I to zabiedzonego nad miare? Istotnie, czlek, ktory sie ku nim przyblizal, wychudzony byl straszliwie i wydawalo sie, jakoby szla ku nim sama smierc w postaci kosciotrupa, przystrojonego w kolczuge i w klobuku na glowie. Ale nadal dzierzyl wielgachna, nabijana krzemieniami palke. -Przyszla koza do woza, he? - Twardokesek przywital zgryzliwie przybysza. - Nie upasla sie na cudzym wikcie? Wekiera zamruczal jak niedzwiedz, kiedy go targaja za klaki, lecz nie odezwal sie glosno. Widac nie spodziewal sie przychylniejszego powitania. Ale zbojca nie kwapil sie do zwady i ledwo kamrat zatrzymal sie tuz przed nim, wyciagnal do niego prawice i serdecznie uscisnal jego nadgarstek, obleczony w plat nabijanej cwiekami skory. Poczul pod palcami kosc, malo co okolona miesniem. Nie powiodlo sie Wekierze, pomyslal, szacujac jego wychudle, znedzniale oblicze. Potezny zboj jakby zsechl sie i skurczyl w sobie. Owszem, ramiona mial nadal szerokie, lecz piers zapadla sie, a skora zbielala. Ani chybi te kilka niedziel po bitwie pod Rogobodzcem spedzil gleboko w ciemnicy, z dala od bozego slonka. Jednakze w czyms musialo mu sie poszczescic, bo zbojca nie przeoczyl, ze Wekiera kolczuge mial swieza, dopasowana i gesto tkana, helm tez swiecil nowoscia, podobnie jak rzad na koniu. Herszt nie przypuszczal, zeby kamrat zrabowal je na goscincu. Bo chocby sie trafila okazja - a rzadko bywali woje rownie chudzi i wielgachni - Wekiera zwykle nie zbieral z pobojowiska rynsztunku, chocby i najzacniejszego. Wolal bardziej ucieszna zdobycz: gotowizne, blyskotki albo gorzalke szczera. Ostatnimi czasy zbojca spostrzegl, ze nawet do dziewek juz go nie ciagnelo. Ot, wychlodl na starosc i zdziadzial. Lecz krzepe w reku wciaz mial, wiec w wojenny czas niejeden szlachcic chetnie przyjalby do czeladzi mocarnego pachola. -Gdziezes sie tyle czasu obracal? - zagail rozmowe. - Na sluzbe poszedles? -Na sluzbe? - Wekiera sie obruszyl. - Ja? Gwaltownie sciagnal wodze, wierzchowiec szarpnal glowa i odskoczyl w bok. Przez chwile jechali w milczeniu, wreszcie Wekiera sapnal ciezko. -W tiurmie siedzialem, a co! - rzucil wyzywajaco. Zbojca roztropnie milczal. Znal kamrata wystarczajaco, by nie prowokowac go nad miare. Niby mial dobry tuzin tych szlacheckich mydlkow, ktorych Bogoria przydal mu za przybocznych, ale zaden z tych dzieciakow, chocby najlepiej wycwiczony i pelen zapalu, nie dorowna rozwscieczonemu zbojowi. Nawet miecza nie zdazyliby obnazyc, bo Wekiera, choc ogromny i z pozoru ociezaly, ruszal sie nad podziw szybko. Zreszta jesionowa palka strzaskala juz niejedno ostrze. I niejeden czerep, skoro o tym mowa. -Kupczyka nieopodal Starozrebca zdybalem - podjal spokojniejszym glosem Wekiera. - Samiuski przez las sie kolebal, powiadam, tak bezczelnie, jakoby glowna spichrzanska ulica jechal. A woz beczek pelen. Ani chybi z miodem, tak sobie pomyslalem, albo winkiem zacnym. Toc grzech byloby nie skoczyc. Twardokesek westchnal. -Zatem skoczyles. -Ano - potaknal Wekiera. - Z kupczykiem latwo poszlo, cos tam bulgotal, nagrode obiecywal. To go palka stuknalem, zeby nie jazgotal. Herszt pokiwal glowa. Jego kamrat mial proste podejscie do zycia. Wrecz uzytkowe. I kiedy zapedzono go w kozi rog, uzywal maczugi. -W beczkach piwo bylo. - Wielgachny zboj odkaszlnal. - Miejscowe, ale calkiem zacne. I mocne. Wypilem sobie zdziebelko. - Poskrobal sie po karku. - No, moze ociupine wiecej. I ani sie spostrzeglem, jak mnie starosta, niecnota, z czeladzia przydybal. Tuz przy kupieckim scierwie, wiec krotka byla rozmowa. Co tu kryc, za leb mnie schwycili i w lancuchach powlekli. -Kedy? -Tedy i owedy! - Wekiera zasmial sie niewesolo. - Leb mialem trunkiem zmroczony, to i skad mnie wiedziec? Grunt, ze sie w ciemnicy ocknalem. A tam juz ani piwska, ani nawet splesnialego chleba nie bylo. -Tos sie nie nahasal - zauwazyl zbojca, lecz bez zgryzliwosci, bo wiezienie ciezka rzecz i sam go przeciez zakosztowal. Wekiera wyszczerzyl zeby. Twardokesek spostrzegl, ze z przodu sterczaly mu tylko potrzaskane pienki. Ani chybi pacholkowie, majac go w solidnych lancuchach, pofolgowali sobie na wiezniu. -Grunt, zes sie wyrwal na swobode. - Twardokesek machnal reka. - A jakimze sposobem? Tu zdalo mu sie, ze Wekiera zacukal sie odrobine, bo jal kaszlec, chrzakac i palka nerwowo potrzasal. Wlasciwie przy jezdzie wierzchem byla to bron nader nieporeczna i nalezalo ja raczej sprytnie do siodla przytroczyc. Zbojecki kamrat sciskal ja jednak w garsci, jakby cale jego zycie zawislo od kawalka jesionowego drewna. -Co tu kryc, nie wyrwalem sie - odburknal po dluzszej chwili. - Szlachcic jeden mnie od powroza wykupil. Twardokesek wpierw oczy ze zdumienia wybaluszyl, potem zas ryknal smiechem tak gromkim, ze az sie gawrony znad chaszczy podniosly. -Ale to chyba nie z dobrego serca - zakpil. Wekiera znow zakaszlal. Jesionowa palka w reku chodzila mu coraz szybciej. -Zatem jednak na sluzbe poszedles - skonstatowal zbojca. - I jak? Lepiej panski chleb smakuje nizli chuda polewka w kamrackiej kompanii? -Glod w zeby kole, nie chleb, chocby i omaszczony rozkazem - odparl nad podziw powaznie Wekiera. - A mnie zdychac niesporo. Jeszcze nie teraz. Na to zbojca darmo szukal odpowiedzi. Bo owszem, pod Rogobodzcem wiele wypowiedziano slow i trudno je bylo z pamieci zetrzec. Lecz dzis o nich nie myslal. Przeciwnie, radowalo go nagle odnalezienie kamrata. Wydawalo mu sie ono znakiem, ze oto wszystko da sie odmienic. Moze nie bedzie jak za dawnych czasow, kiedy grasowali pospolu wokol Przeleczy Zdechlej Krowy, wciaz niesyci zametu, wciaz chciwi zdobyczy. Ale mogli jeszcze zadziwic szlachecki narodek. -Na gosciniec mnie poslal, cobym zbojcow lapal - wyznal po jakims czasie Wekiera. - Wykladacie sobie? Kurewnik stary, mnie na hycla obrocil. Twardokesek usmiechnal sie nieznacznie. -Nikt lepiej rabusia nie pojmie nizli inny rabus. -Ale kiedy niesporo. - Wielki zboj zacmokal z niechecia pod nosem. - Oj, niepieknie swoich w niewole prowadzic. I tak szczerze wydawal sie wlasnym postepkiem zawstydzony, ze zbojca postanowil go pocieszyc. -Jakich swoich? Naszych ksiazecy siepacze wedle Modrej wybili - rzekl. - A tutejsi poderzneliby ci gardlo, niechby sie jeno okazja trafila. Male, szeroko rozstawione oczka Wekiery blysnely wesoloscia. -Naprawde? -Jak bogowie w niebiesiech - zapewnil go zbojca i dla dodania powagi slowom, walnal sie piescia w piers, az zadudnilo. - A jak ci sie zdarzylo niewiaste moja przydybac? Wydalo mu sie, ze kamrat spochmurnial nagle. Ale cma juz dobrze zalegla nad traktem, wiec moze mu sie przywidzialo. -Ano tak jakos. - Znow jal pocharkiwac i chrzakac. - Chlystki ja jakies na przesiece zdybaly. Nic wielkiego. -Trza bylo zrazu do mnie jechac, a nie niedorostka posylac - machnal pogardliwie na chlopaczka, ktory wysforowal sie nieco przed nich, a mine mial jak kocur ciagnacy do mleka. Wekiera jeszcze bardziej sie stropil. -Ba! - odparl po namysle. - Tak sie we mnie wczepila. Ani chybi ze strachu... Zbojca lypnal na niego podejrzliwie. Z nagla ubodla go mysl, ze Wekiera mogl sie przesadnie ze Zlociszka spoufalic. Baby, zwlaszcza cudownie ocalone spod ostrza, chetnie sie odwdzieczaly wybawcom. Zwykle zbojca nie grzeszyl skapstwem i ochoczo dzielil sie zdobycznym dobrem z kompanami. Lecz z zona byla zgola inna sprawa. -Alem juz dluzej nie mogl z mniszkami usiedziec - oznajmil Wekiera, zupelnie jakby wyczul, ze humor Twardokeskowy zwarzyl sie bezpowrotnie. - Nic tylko modly, kaszka bez omasty i woda do zapicia. Powiadam ci, jeszcze dzien lub dwa, a sam bym sie obwiesil. Twardokesek nie podjal tematu. Postanowil wszakze solennie, ze niech no dopadnie slubna malzonke, osobiscie wybierze jej cele w klasztorze. Najlepiej ciemna i za solidnymi kratami. Odegnal przybocznego, kiedy ten go zapytal o popas. Koniom ledwo pyski pozwolil umoczyc przy strudze i jechal dalej przez ciemnosc, ponury i rozsierdzony. -Juz niedaleczko - pocieszyl go Wekiera, pokaslujac nieustannie od wieczornego chlodu. - Z poltora stajania. Ale zbojca jeno grube slowo rzucil przez zeby. I sciagnal wodze nie predzej, az w dali, na szczycie niewielkiego wzniesienia, dojrzal swiatelka klasztoru. Kiedy podjechali blizej poprzez zagajnik, okalajacy miedzychodzkie opactwo, spomiedzy gestej krzewiny wychynely wysokie na poltora chlopa, miejscami poszczerbione, lecz wciaz solidne obwarowania. Az sie zbojca zadziwil, po co sie swiatobliwe panienki tak bojazliwie odgradzaja od bozego swiata. -Noc glucha! - zagadnal Twardokeska jeden z przybocznych. - Lepiej do brzasku poczekac, panien naboznych nie budzic! -A jam sie niby wyspal? - huknal ze zloscia zbojca, ktory wytrzasl sobie brzuszysko na wybojach, wiec nie zamierzal bynajmniej dbac o wygode bliznich. - Tedy i im nic nie bedzie, jesli sie z poslania podniosa, zeby podroznym schronienia uzyczyc. Wszak jedna z druga slubowala sluzyc. Niechze wiec sluza. Tamci jednak stloczyli sie wokol niego na ksztalt stada baranow i trwali tak nieruchomo, gapiac sie w zdumieniu na dowodce. Najwyrazniej nie miescilo im sie w glowach, zeby posrodku nocy zaklocic spokoj swietego miejsca. Jeden Wekiera trzymal sie z dala od innych. -Do bramy! - huknal zbojca. - Chyzo! Wtedy sie ruszyli, lecz wciaz tak opornie, ze zbojca mial ochote wyplazowac ich po grzbietach. Trakt wil sie pomiedzy wielkimi glazami, ze wszech stron porosnietymi gestwina. Konie stapaly powoli w mroku, rozciagniete w dlugi szereg. Zbojca niecierpliwil sie coraz bardziej, bo w zaden sposob nie mogl sprawy przyspieszyc: sciezka byla zdradliwa i ciemna. Ale kiedy wreszcie drzewa poczely rzednac, Wekiera niespodziewanie ucapil go za rekaw. -Ty zes mnie nigdy nie szanowal! - wykrzyczal, wpijajac palce w ramie herszta. * * * Woda szemrala cicho, przeciekajac przez szpary i pekniecia pogruchotanej cembrowiny. Wieczorne mgly podniosly sie sponad ziemi, zaslaniajac popalone kikuty drzew i resztki posagow. Nie wiadomo, kto zaproszyl ogien. Moze zbrojny zagon szlachty, ktora na wiesc o nadejsciu wojsk Twardokeska postanowila pozbyc sie znienawidzonych pomorckich mnichow. Albo uciekajacy w panice sludzy Zird Zekruna woleli raczej wydac swoj dobytek na strawe ognia nizli w rece wroga.Pozar rozprzestrzenil sie nad podziw szybko. Strawil zabudowania gospodarcze: drewniane kuchnie, piekarnie, browar, gesiarnie, obory, stodole, stolarnie, stajnie, chlewy i koziarnie, a takze domki sluzby, pacholkow, pomocnikow i nadzorcow, ktorzy wspomagali mnichow w ziemskim trudzie. Kamienne mury, pobudowane jeszcze przez Kozlarzowego dziada, rowniez nie oparly sie pozodze. Czesc budynkow klasztornych pozapadala sie, bodac teraz niebo osmalonymi kikutami scian. Tylko kosciol, dziwnym trafem, ostal sie nienaruszony. Panowie bracia, rozwscieczeni ucieczka zakonnikow, postanowili jak najspieszniej powetowac sobie utracone rozrywki. Skoro nie mogli wymazac slug Zird Zekruna w smole, wytarzac w pierzu i pod korbaczami przegnac po goscincu, chociaz spladrowali jego siedzibe. Niedziele z okladem klasztorna kuchnia ociekala tluszczem pieczonych wieprzy, jagniat i gesi, ktore w dwoch okolicznych powiatach slynely z osobliwej dobroci. Z braku piwa osuszono doszczetnie opacka piwniczke, do ostatniego ziarenka wyzarto zapasy ze spizarni, ba, wylapano nawet zlote karaski ze stawu. Ucztowano zajadle, przechwalajac sie gotowoscia do przyszlych patriotycznych poswiecen. Ze zas umysly podlane sowicie Skalmierskim winem latwo sie rozplomieniaja, zwrocili sie panowie szlachta ku dzielom bogobojnym a ckliwym. Otoz z wielka gorliwoscia jeli zmazywac z klasztornego domostwa slady pomorckiego panowania. Wywlekli wszeteczne ksiegi i rozpalili je w ogromny stos posrodku wirydarza, ale ze deszcz ulewny przeszkodzil im w tym zajeciu, wrzucili okopcone resztki w studnie. Szaty liturgiczne porwali na strzepy, podobnie jak choragwie, ktore przechowywano w nawach kosciola. Nawet posagi porabano w naboznym szale, zacierajac w ich twarzach rysy Zird Zekruna. Dobrzy wilczojarscy obywatele wrecz przescigali sie w wysilkach - kandelabry pogruchotali, kalefaktorium niemal pod powale zalali nieczystosciami, dom opata zrownali z ziemia i jakims cudownym sposobem pozwalali wielkie okna w swiatyni. Nikt nie smial ich hamowac. Sluzba wymknela sie pospiesznie jedna z klasztornych furtek. Chlopi ciszkiem wylapywali po polach i pastwiskach resztki mnisiego inwentarza, kryjac sie przed zmetnialym wzrokiem panow szlachty. Wreszcie wino w piwnicy sie skonczylo, a pewnej nocy nadwatlona powala w dawniejszej infirmerii zapadla sie bez ostrzezenia, pogrzebawszy czterech wilczojarskich sensatow. Pozostali uznali to za znak - aby dopelnic naboznego uczynku, wlasnymi rekami zalatali jeszcze dziury w klauzurowym murze, ze zas cegly im zbraklo, powyrywali ja, skad ktoremu bylo wygodnie z ocalalych murow. I wowczas dopiero uroczyscie sprowadzili do wydartego pomorckim bestiom klasztoru jego dawne panie, pokorne sluzki Bad Bidmone. Mniszek bylo ze dwa tuziny. Dotad kryly sie po lasach albo biedowaly na folwarkach u tych sposrod szlachty, ktorzy skrycie trzymali sie dawnej wiary. Wprawdzie ich ksieni pamietala jeszcze zycie w miedzychodzkim konwencie, wszak tutaj oddano ja jako maloletnia dziewuszke i tutaj swietowala swoje obloczyny. Nie miala jednak nijakiego doswiadczenia w administrowaniu spladrowana posiadloscia i nieoczekiwane dobrodziejstwo napawalo ja doglebnym przerazeniem. Slowem, mniszki przemykaly pomiedzy okopconymi budynkami jak stadko sploszonych kuropatw. Zadna nie probowala przegnac gromady zbrojnych, ktorzy pewnej nocy wylamali podwojna krate, oddzielajaca klauzure od reszty swiata, i obwarowali sie w refektarzu. Kalina usmiechnela sie gorzko na wspomnienie pierwszej rozmowy pana podkomorzego z ksienia. Kazal jej czekac pod drzwiami, choc byla wlasnie pora nieszporow. Kiedy wreszcie pacholkowie ja wpuscili, ledwo co podniosl sie ze stolka. I reke podal do ucalowania. Ot, pan rozmawiajacy ze sluga. Nie, ze strony przeoryszy Kalina nie mogla sie spodziewac pomocy. Zniszczona latami tulaczki i leku, bo przeciez Pomorcy scigali mniszki na rowni z kaplanami, tak dalece przywykla ulegac swoim szlacheckim dobroczyncom, ze teraz wolala nie widziec i nie slyszec, co dzieje sie w jej wlasnym konwencie. Zreszta moze i naprawde nie slyszala zbyt wiele. Albowiem niespelna dwie niedziele minely, odkad Kalina popadla w rece pana podkomorzego, a wycwiczyl ja niczym kuglarz malpe. Juz nie protestowala, kiedy kazal jej nosic rozpuszczone wlosy jak ladacznicy, albo chodzic pomiedzy jego ludzmi w podkasanej spodniej sukni. Nawykly do sluzby, ktora krzatala sie przy nim od rana do nocy, nie kryl sie przesadnie z amorami. Poki byli na trakcie, potrafil ja znienacka ucapic za kark i ulzyc sobie pod sliwa. Z poczatku chociaz odwracala twarz i usilowala sie oslaniac przed wzrokiem pacholkow, ale wszelkie oznaki wstydliwosci tylko wzmagaly jego pozadliwosc. Zreszta nie chodzilo przeciez o nia - kiedy zwalal sie wreszcie, utrudzony milosnym znojem, czula od niego won zmieszanej z miodem kantarydy i innych specyfikow, jakimi wspomagal swe mezczynskie sily. Wiec to nie nad nia triumfowal w przydroznym wykrocie, ale nad znienawidzonym Twardokeskiem. Lecz gdy zobojetniala i przestala sie przed nim wzdragac, zaczal ja bic. Rzemieniem albo palka, co sie trafilo. Tlukl tak, ze cale plecy miala pokryte sinymi wybroczynami. Na nic zdawaly sie jeki i blagania o litosc. Nalezalo po prostu odczekac, az podkomorzy utrudzi sie chlosta albo usnie, zmorzony trunkiem. Bo pil codziennie. Na umor. I wtedy tez musiala stac przy nim, baczyc, by nie wyschlo mu w kubku, i znosic zle slowa, jakich mu nigdy nie zbraklo. -Niecierpliwisz sie, wywloko? Teraz tez zaszedl ja od tylu, wsunal rece pod spodnice i zaczal mietosic zajadle. Palce byly zimne jak u trupa i sprawialy bol. Ale nie wzdrygnela sie, nie wydala dzwieku. Nauczyla sie, ze musi dostac, co chce, a wowczas da jej spokoj. -Co zrobiles Pleskocie? - odezwala sie cicho. Z poczatku pytala go o to co noc: imie krewniaka stalo sie jej wieczorna modlitwa, pomagalo zniesc wszystko, co czynil podkomorzy, i uwierzyc, ze uda sie jej znalezc odkupienie. I dopiero wczoraj pojela znienacka, ze nic z tego nie bedzie. Czlowiek taki jak podkomorzy, nie kierowal sie litoscia, lecz wlasnym kaprysem, zemsta, urazona duma albo pycha. W zadnym razie nie wybaczeniem. Zreszta Pleskota zapewne nie zyl od wielu dni. Podkomorzy nie poprzestalby na wtraceniu niewiernego slugi do ciemnicy. Nie po tym, jak stracil syna. Szczesliwie tego wieczoru podkomorzy nie mial ochoty na amory. Klepnal ja jeszcze po zadzie, tak po gospodarsku, jak krowe, lecz w gruncie rzeczy nasluchiwal juz odglosow przed furta. Bo ledwo trzy pacierze temu przybiegl pacholek z wiescia, ze Twardokeska widziano tuz przed lasem na trakcie. A w klasztorze wszystko uszykowano. Zbrojni pokryli sie na swoich miejscach. Mniszki spedzono w mielcuchu i dla pewnosci, ze zadna nie ostrzeze krzykiem nadjezdzajacych, powiazano szmatami jak kukly. Tylko Kalina stala posrodku wirydarza, w jasnej sukni niczym dziewicza narzeczona. -Ma cie widziec - szepnal jej jeszcze pan podkomorzy. - Ma wiedziec, kto go zdradzil, suko. Szarpnal ja na pozegnanie za wlosy - nie umial sobie odmowic takich gestow - i wsunal sie cicho pomiedzy trzony posagow. Zabolalo. Nie wyrwane wlosy, bo do tego zdazyla juz przywyknac, tylko slowo "zdradzic". Lecz taka byla jej rola. Miala zwabic Twardokeska na smierc. Oczywiscie gdyby jej zabraklo, podkomorzy posluzylby sie inna niewiasta. Byle wiejska siermiega, przydybana pod stogiem siana. W ostatecznosci chochola kazalby przystroic w babskie suknie. Lecz pomoc zbojeckiej kochanki dodawala zemscie pikanterii. Zrobila krok naprzod. Suknia z szelestem przesunela sie po kepie zieleni. Pozar strawil prawie wszystko, lecz gdzieniegdzie, pomiedzy posagami i resztkami kruzgankow, ostaly sie krzaki zielska. Mnisi Zird Zekruna najwyrazniej nie szczycili sie ogrodnictwem, bo wirydarz, ktory niegdys stanowil obraz swiata i doskonalosci Bad Bidmone, zarosl na dobre chwastami. Jak kazda gospodyni znala ich imiona, wiedziala, jak kwitna i owocuja. Nie poddawaly sie latwo ludzkiej woli. Takze tutaj spod warstwy popiolow zaczynaly sie przebijac swieze pedy. Pochylila sie i ukradkiem zerwala kisc kwiatow. Stulily juz kielichy, lecz nawet w ciemnosci swiecily purpura. Wsunela naparstnice w rozciecie sukni. Teraz byla gotowa. Mogla czekac. * * * -Zdurniales? - Twardokesek wyszarpnal sie kamratowi.-Nigdys mnie nie szanowal - powtorzyl posepnie Wekiera. - Ani ty, ani reszta. -I teraz chcesz sie, nieboze, pozalic? - Zbojca byl bardziej zdumiony niz wsciekly. Kamrat podrzucil nerwowo palke. Zakaszlal. -Lepsza sie moze okazja nie trafic - burknal. Herszt popatrzyl na niego z niedowierzaniem. Owszem, wielkiemu rabusiowi przytrafialy sie ataki szalu, zwlaszcza jesli sobie nadmiernie pofolgowal z gorzalka. Raz na Przeleczy Zdechlej Krowy w pijackim widzie poderznal gardlo dwom kamratom, ktorzy nieszczesliwie przysneli na stercie zrabowanego przez niego dobytku. Jednakze nie zwykl po proznicy uzalac sie nad soba. Ani gadac zanadto nie lubil. Zreszta po prawdzie nie bardzo mial o czym. -Jak juz cie tak sparlo, poczekaj chociaz, poki w klasztorze nie staniemy - jal perswadowac. - Zawzdy lepiej w cieple sobie pogwarzyc, pieczystym przegryzajac. Moze sie i jakas mniszka nadobna trafi. Wekiera az targnal sie w siodle z oburzenia. -A wy jeno o babach! - wycharczal, a w piersi mu swistalo przy kazdym slowie. - Nic, tylko ciegiem o babach! Za nimi na sciezce konie tlukly niespokojnie kopytami w namoknieta ziemie i ludzie tez zaczynali sie niecierpliwic. -Zona moja tam czeka. - Herszt z niejakim rozbawieniem machnal reka w strone klasztoru. - Steskniona, wylekniona nieboga. Zdaloby sie czym predzej jej lzy osuszyc. -Jeno jeszcze nie wiedziec, kto przede switem gorzko zaplacze! - wypalil Wekiera i bardzo szybko uciekl w bok wzrokiem. Zbojca znieruchomial. Cos, jakies podejrzenie ponure, zaklulo go raptem w piesi. -Precz! - syknal przez ramie do ludzi. - I geby trzymac zawarte na klodke. Poslanca - dodal w naglym impulsie - w srodek wziac i za kark ucapic. - Odwrocil sie do kamrata i zajrzal mu bacznie w oblicze. - A ty wraz gadaj, cos, glupi, nabroil. Potezny drab szarpal sie za brode. Milczal. Babe mi zbalamucil, pomyslal naraz Twardokesek. Jak mi bogowie mili, ten stary cap cherlawy Zlociszke mi wyonacyl. Sam nie wiedzial, jak w jego reku znalazl sie obnazony sztylet. -Mow mi zaraz - wysyczal wsciekle - albo ubije. Wekiera obracal w palcach nabijana krzemieniami palke. Znow zakaszlal - suche, szczekliwe kaszlniecia niemal rozrywaly mu pluca. W koncu zmilkl, lecz dlugo jeszcze lapal ustami powietrze. -Twoja to wszystko wina! - wypalil z gorycza. - Bo zes mnie od siebie odpedzil. Jak psa. -Sames poszedl! -Ales mi isc nie bronil. Zbojca rozsierdzil sie jeszcze bardziej. -A co ja, macierz twoja, zebym cie za reke prowadzal? -Ano, skoros miedzy panow popadl, juz cie dawni druhowie w gebe kola. I tak stali naprzeciw siebie, nastroszeni i sapiacy jak dwa tryki rogate. Zbojcy przelatywaly przed oczami jakies strzepy obrazow - Zlociszka w poscieli tamtej ostatniej nocy przed Rogobodzcem, blada twarz Nieradzica na pobojowisku, stosik zrabowanego zlota w obozowisku na Przeleczy Zdechlej Krowy, wyciagniete ramiona rozlamentowanego kupca, kiedy mu wywlekali z wozu skrzynki i sepety pelne poludniowych przypraw - wszystko skapane w purpurowej mgle. Sam nie wiedzial, co go tak ubodlo, czy zdrada dziewki, czy to, ze wybrala sobie wlasnie tego zdziadzialego polglowka. -Jej tam nie ma - powiedzial cicho Wekiera. -Czego? - odwarknal mu zbojca, wciaz tak zaprzatniety swa wsciekloscia, ze nie spostrzegl, jak twarz jego kompana wykrzywia sie w nerwowych tikach. -Zawzdy mna pomiatales. - Wekiera postanowil znow pograzyc sie we wlasnych zalach. - Za glupka mnie miales. Wielkiego pachola, co mniej rozumu ma nizli ta palka, co ja w garsci dzierzy. Ale pokis potrzebowal palki, poty i pachol sie nadal. A skoro bezuzyteczny, kopniakiem zes go precz przegnal. Zbojca potrzasnal glowa. Dobrze pamietal spor pod Rogobodzcem, kiedy kamraci wsiedli na niego jak na lysa kobyle, a kazdy mial gebe pelna narzekan oraz zadan. Lecz darmo bylo teraz przypominac komilitonowi, o co naprawde poszlo i kto na kogo najzajadlej naskoczyl. Bo rozumial, ze Wekiera tak sie juz zdazyl rozzalic i ugruntowac w swojej krzywdzie, ze zadne wyjasnienia nie zdolaja go ukoic. Co tu kryc, jak raz cos sobie wbil do lba, za nic nie dawal sie przekonac. Nawet Cherchel wolal czasami zmilczec, niz swarzyc sie z druhem, ktory potrafil dasac sie i upierac przez dlugie tygodnie. Jednakze zdaniem zbojcy nie usprawiedliwialo to bynajmniej chedozenia cudzych zon. -Uroilo sie wam - ciagnal wielgachny zboj, ktory mial jeszcze te jedna ceche, ze zwykle malo gadal, lecz kiedy go wreszcie sparlo, za nic nie mogl gadulstwa poskromic - ze teraz miedzy szlachte pojdziecie. Lecz nigdy nie bedzie pan przypisancowi przyjacielem. Nigdy! - powtorzyl, dyszac z wysilku, bo cale to przemowienie nie przychodzilo mu bez trudu. - Beda sie wam w twarz przymilac, usmiechami slodzic, ale za plecami opluja i nozem gardlo poderzna. Bo oni was nienawidza. Ani sobie wykladacie, jak was nienawidza. I znow cos w jego glosie przestrzeglo zbojce, zeby nie przerywac, machnac reka na Zlociszke i jej chuderlawe wdzieki. -Co, zdawalo ci sie, zes ty teraz prawdziwie zbojecki hetman? - Wekiera zasmial sie glucho. - Ze skoro ci czapkuja i z jednego kubka przepijaja, tedy ze szczetem za swojego cie wezma. Niedoczekanie! Niech sie jeno ta wojna skonczy, predko ty i tobie podobni na dusienicach zawisna. Albo jeszcze wczesniej... - zaniosl sie suchym kaszlem. Zbojca odczekal, az atak minie. -Mow - rzucil cicho. - Gadaj, co wiesz. Przez dobra chwile Wekiera tylko oddychal ciezko, poswistujac. Ani chybi w cuchthausie duchoty na niego spadly, przeszlo hersztowi przez glowe. Dlatego taki wysuszony. Lecz zdrowie kamrata nie obchodzilo go teraz przesadnie. Znowu odezwala sie bowiem stara, zbojecka ostroznosc, wycwiczona przez wiele zim podchodow i napadow na trakcie. Czul pulapke, podobnie jak niedzwiedz, ktory posrodku matecznika podnosi raptem leb, zanim z oddali dobiegnie go granie rogow i naszczekiwanie sfory. -Mow - ponaglil kompana. - Albo precz ruszaj, poki dozwole isc wolno. Wekiera zarechotal gardlowo. -Cos ty taki laskawy, herszcie? - zapytal przesmiewczo i na moment wszystko bylo miedzy nimi jak dawniej, jakby trwali w wykrocie, przyczajeni nad traktem nieopodal Przeleczy Zdechlej Krowy. Zaraz jednak spowaznial. - Mialem cie zdradzic. Twardokesek ani drgnal. Slyszal w glebi lasu pohukiwanie sowy i konskie parskanie, stlumione wnet przez jezdzca. Jak zwykle przed bitwa, jego zmysly wyostrzaly sie, serce bilo miarowo. Nie mogl sobie pozwolic na furie. Jeszcze nie. -Ten szlachcic, co mie wyciagnal z tiurmy - podjal szeptem Wekiera - nie z dobrego serca tak uczynil. I nie dla mojej krzepy. Jeno zeby ciebie dostac. -Kto on? - zapytal chrapliwie. Kamrat odkaszlnal. Podrzucil palka. -Podkomorzy. Zbojca zmruzyl oczy. Przez leb przeszla mu nieprzyjemna mysl, ze nalezalo sie tego spodziewac. Podkomorzy nie odpusci - ani ze go Twardokesek z poprzedniej zasadzki na bosaka popedzil, korbaczem mu wprzody grzbiet otluklszy, ani ze za przyczyna zbojcy syna najmlodszego stracil. -Tylko po co zone moja w te awanture mieszal? - parsknal ze zloscia. - Jam z niewiastami nie wojowal. Nie byla to moze swieta prawda, bo w istocie mial zbojca na sumieniu rozne grzeszki i niedawne podpalenie mlyna nie stanowilo bynajmniej najciezszego z nich, lecz w tej chwili rzetelnie w nia wierzyl. -Toc rzeklem, ze jej tu nie ma - odburknal Wekiera. - Inna za to jest. Ta druga. -Druga? - zdumial sie zbojca. -Ta niby szlachecka babina, co sie za toba wloczyla - objasnil go kamrat. Kalina! - zgadl natychmiast zbojca. I sam nie wiedzial, co czuje, czy ulge, ze nie zezarli jej gdzies wilcy na trakcie, czy zal, ze sie na ostatek przeciwko niemu zwrocila. -Wiele ci obiecal? - zagadnal jeszcze, choc wiedzial, ze czas na pogawedki juz minal, bo nieprzyjaciel, zaczajony w klasztorze, na pewno baczy na droge i ma wiadomosc o nadciagajacych. -Wiele - przytaknal Wekiera. - Lecz furda z nim, bo i tak nie dotrzyma. Jako i ty nie dotrzymales mi wiary, Twardokesek. * * * Poszlo im jak po masle. Wekiera podjechal pod glowna brame, prowadzac ze soba jednego z pacholkow, roslego jak trzeba i przebranego w zbojecka oponcze, podczas gdy reszta oddzialku przekradla sie boczkiem przez wyrwy w murze. Szczesliwie szlachecka czeredka nie znala sie zbyt dobrze na murarce i pozostawila niemalo dziur, moze niedostepnych dla bogobojnych panienek, ale calkiem sposobnych dla wycwiczonej mlodzi.Owszem, podkomorzy porozstawial straze, widac jednak nie spodziewal sie, by ktos bezczelnie probowal go podejsc w jego wlasnej zasadzce. Nadto dyscypliny nie trzymal. Paru pacholkow dodalo sobie animuszu gorzaleczka tak skutecznie, ze nie utrudzili sie w walce, bo ich zawczasu sen gleboki zmorzyl. Az sie Twardokesek zdziebko tym bezholowiem zdziwil. Bo wprawdzie wilczojarska szlachta nie wylewala za kolnierz, ale tez wlasnego interesu umiala pilnowac. Zwlaszcza szabla. Jednakze sam podkomorzy nie usilowal sie kryc, co to, to nie. I kiedy go zbojeccy pacholkowie wyluskali z cizby, trzech od razu usiekl, po czym dlugo sie jeszcze oganial w klasztornych kruzgankach. Wreszcie w kilku go zaszli i zepchneli do kata. -Zywcem! - huknal zbojca. - Zywcem scierwo ucapic! Z tym jednak nie poszlo latwo, bo wielmoza, nawet kiedy pojal, ze caly jego fortel zepsowano, bronil sie zajadle jakoby mu bies reka kierowal. Podrygiwal przy tym dziwacznie, pokrzykiwal cos, przytupywal jakoby w tancu i wypady czynil znienacka, lecz wszystko to jedynie bardziej zbijalo Twardokeskowych z pantalyku. Z rozdziawionej geby ciekla mu slina. Zbojca, ogladawszy wprzody zwajeckich berserkerow przy robocie, nie pchal sie do zwarcia z wielmoza. Ukryty za plecami swoich ludzi, dal znak Wekierze, zeby sprobowal zajsc go z tylu. -Precz od niego! - zakrzyknal nagle podkomorzy. - Precz od niego, plugawcy. Wygrac juz nie mogl, a po prawdzie chyba i nie chcial. Wszelako probowal pociagnac ze soba tylu, ilu sie da. I skakal ku nim, atakowal z zaciekloscia dzikiego zwierzecia, az zbojca poczul mimowolny podziw. Bo teraz nie mial przed soba butnego wielmozy, co sie wyrecza sluzba w najbardziej plugawych zajeciach, tylko wojownika, zajadlego i wprawnego w wojennym rzemiosle. Podkomorzy slabl jednak. Twardokesek widzial, jak slania sie i sapie, chwytajac powietrze niczym zdychajaca ryba. Nie mial dosc przytomnosci, by pilnowac plecow i Wekiera byl juz tuz-tuz, gdy nagle, bez ostrzezenia, szlachcic osunal sie na ziemie. Ktorys z rebeliantow wydal wysoki okrzyk triumfu. Blysnela naga szabla. -Precz! - Zbojca skoczyl ku nim gwaltownie i z calej sily zdzielil najblizszego po grzbiecie. - Rozstapic sie, scierwa! Pochylil sie nad szlachcicem, ktory lezal na boku z zamknietymi oczami. Kubrak ze szkarlatnego plotna mial poplamiony i cuchnacy, lecz na jego ciele Twardokesek nie dostrzegl smiertelnej rany, wiec przyblizal sie z rozwaga, wietrzac podstep. Wszak i wczesniej zdarzalo mu sie trafiac na frantow, ktorzy udawali rannych, zeby potem znienacka rozplatac latwowiernemu zwyciezcy brzucho. A podkomorzego nikt ostrzem porzadnie nie zmacal. Owszem, ucho mial szpetnie rozplatane i krwawil z ramienia oraz paru pomniejszych ran, lecz zadna z nich nie powinna go powalic na ziemie. Ostroznie tracil go czubkiem mieczyska. Wielmoza cos zagulgotal. Jego palce drgnely, wczepily sie w ziemie. I raptem przechylil glowe, czknal, sapnal i bryznal zbojcy pod nogi na wpol przetrawionym miesiwem, winem i kasza. Najblizsi zbrojni cofneli sie, przeklinajac srodze. Zbojca tez sie odsunal, lecz w skupieniu obserwowal podkomorzego, ktory wciaz wymiotowal jak wielblad, zrzucajac wszystko, co mial w zoladku, a wreszcie i sama zolc. -Wody mu podac! - nakazal. - Byle z ostrozna. Podkomorzy z wysilkiem rozwarl powieki i jego wzrok napotkal Twardokeska. Przez oblicze przebiegl mu spazmatyczny skurcz. Sprobowal poderwac sie z murawy, lecz nazbyt byl slaby. Usiadl tylko chwiejnie i nagle wyciagnal ku Twardokeskowi ramiona. -Syneczku! - wykrzyknal lamiacym sie glosem, a jego twarz rozjasnila dziwna, nieziemska radosc. - Synku, ratuj sie! Ja ich powstrzymam! - I jego reka zacisnela sie na rekojesci niewidzialnej szabli, a nadgarstek zaczal sie poruszac. Twardokesek odskoczyl jak oparzony, podczas gdy podkomorzy znow zachwial sie i zwalil, rozdziawiwszy gebe w nowym ataku wymiotow. Dlawil sie i charczal, lecz spomiedzy tych wszystkich odglosow zbojca mogl wyraznie wylowic mamrotania: -Nieradzic, w konie! Duchem... Niektorzy sposrod szlacheckich towarzyszy jeli sie rozgladac z trwoga po wirydarzu, cichym teraz i ciemnym, gdyz walka dobiegla konca. Ten czy ow ukradkiem czynil znak odpedzajacy zle moce, zupelnie jakby zza pasm mgly i osmalonych kikutow drzew mial ku nim lada chwila wychynac chlopaczek, ktory kilka niedziel wczesniej padl pod Rogobodzcem. -We lbie mu sie z zalosci pomieszalo - szepnal ktos ze wspolczuciem za plecami zbojcy. Zbojca jednak wcale nie byl tego pewien. Wszak podkomorzy calkiem dobrze mial we lbie, kiedy wywlokl jego kamrata z ciemnicy i zjednal sobie Kaline, aby tym skuteczniej zagnac Twardokeska w matnie. W walce tez stawal dzielnie i z nalezyta przytomnoscia umyslu. Czemu wiec teraz mialoby mu sie raptem odmienic? -Patrzajcie, kogo znalazlem! - wykrzyknal od strony kosciola jeden z przybocznych, na poly ciagnac, na poly wlokac za soba niewiaste w jasnej sukni. Trzymal babe za kark, a rece jej zwiazal z tylu, tak ze ledwo mogla isc i potykala sie raz za razem. -Synku! - zaskowytal z ziemi pan podkomorzy. - Wybaczysz ty mi, synku? - I znow targnal nim jakis atak, bo zaczal wic sie na ziemi i trawe pazurami szarpac. Kalina poruszyla sie, plowe wlosy opadly jej na twarz, lecz pacholek tylko przygial ja mocniej. -Zostaw - rzucil bez zastanowienia zbojca. Nie smakowala mu dzisiaj zemsta. Nie smakowala ani troche. Kalina zachwiala, sie, kiedy pacholek poslusznie odepchnal ja od siebie. Nie uciekala jednak. Z napieciem wpatrywala sie w podkomorzego. Kisc kwiatow w rozcieciu jej sukni polyskiwala purpura. Z ogromnym wysilkiem pan podkomorzy zdolal sie dzwignac. Nikt mu nie przeszkodzil - ludzie spogladali nan ze zgroza i litoscia, twarz mial bowiem obrzmiala, naznaczona juz smiercia. Obserwowali go tylko czujnie, jak zwierzeta, ktore wyczuwaja zdychajacego wspolplemienca. Wielmoza tymczasem szedl z trudem, wyciagajac ku zbojcy rece. Nie dotknal go wszakze. -Nie zostawiaj mnie, synku - zalkal jeszcze. I padl. Ludzie Twardokeska stali wokol niego nieruchomo, czekajac, az dusza wyjdzie z ciala i wyruszy w mroczna kraine Issilgorol. Wreszcie ktorys sapnal ciezko i zdjal czapke. -Niechze bogowie prawo nad nim uczynia - odezwal sie czyjs glos, lecz slowa dziwnie ponuro zabrzmialy pomiedzy zrujnowanymi zabudowaniami. -Nakryjcie go - rzucil posepnie zbojca. Niby powinien sie radowac, ze oto pozbyl sie przesladowcy gorliwego jak rzadko, a przeciez mial uczucie, ze wiktoria wymknela mu sie z rak. -Mnicha zdaloby sie sprowadzic - zaszemral obok dowodca przybocznych. - Nie wiedziec, jakie tu miedzy gruzami zlo jeszcze przytajone. Zbojca poslal mu wsciekle spojrzenie. Nie potrzebowal klechy, zeby sie paletal wsrod trupow z kadzidlem i kropidlem, zwidy ploszac. -Tu pono swieta ziemia! - prychnal niechetnie. - Bogini powierzona w opieke. A co jak co, lecz swego bogowie bronic potrafia. Wiec jesli chce ktorys modlow posluchac, niechze mniszki do kosciola zapedzi i sztaba wierzeje podeprze. -Jakze tak? - przestraszyl sie dowodca. - Swiatobliwe panienki po nocy niepokoic? -Niepokoic? - ofuknal go zbojca. - Pod ich oknami cztery tuziny ludzi z okladem na smierc sie szablami ciely. Toc one gluche i kolowate musialyby byc, gdyby sie do tej pory nie zaniepokoily. A co sie tyczy zamkniecia, pod straza wole je miec, zeby tu zbereznosci zadnych i gwaltow nie bylo. Zbrojny odstapil od niego z ociaganiem. Chrzaknal, zeby oczyscic gardlo i bylby sie moze spieral, gdyby Twardokesek nie ponaglil go wzrokiem. -Trupy zdaloby sie przetrzasnac - zagail z cicha Wekiera. Ktos syknal obok z pogarda. -A ocalalych przepytac - ciagnal niezrazony zboj - czy tu sie gdzies jakas nowa niegodziwosc nie szykuje. Cosik ja nie dowierzam, zeby tak podkomorzy bez dania racji zdechnal. Nigdy wczesniej on mnie sie slabowity nie wydawal. Przeciwnie, sprytna byla gadzina i jadowita jak rzadko. - Pochylil sie nad niezywym, posapujac podejrzliwie. -Zostawze trupa! - prychnal zbojca. - Dosyc juz tego dobrego. - Obrocil sie ku zbrojnym, ktorzy wciaz nie rwali sie do swoich zajec. - Straze rozstawic. -Byle szeroko - wtracil Wekiera, tlumiac nowy atak kaszlu. Twardokesek postanowil puscic jego slowa mimo uszu. -Wiezniow w kupe spedzic... -Aby solidnie zwiazanych - doradzil skwapliwie Wekiera. - Zeby znow scierwa nie zaczely kasac. Co mlodsi spomiedzy zbojeckich podkomendnych jeli rzucac mu niezyczliwe spojrzenia. Najwyrazniej nie chcieli, zeby ktos tak otwarcie powatpiewal w ich wojenne umiejetnosci. -...i jak oka w glowie pilnowac - dokonczyl herszt. - A ci, co na warcie nie stana, niechze sie za jadlem jakowyms i napitkiem rozejrza, bo nawet jesli nabozne panienki do postow nawykly, to podkomorzy o suchym pysku tu nie biedowal. Na te slowa przyboczni rozpogodzili sie nieco. Sluzba u boku zbojcy nie nalezala bowiem do latwych ani milych, lecz jedno musieli swemu dowodcy przyznac: ludziom jadla nie szczedzil, nadto umial je psim swedem odnalezc chocby i w najbardziej spustoszonej okolicy. -A ty do czego sie przymierzasz? - Wekiera lypnal na niego podejrzliwie. Twardokesek zlapal za lokiec Kaline i szarpnal ja do siebie. -Ja insze mam sprawy - oznajmil, po czym nie ogladajac sie na reszte, ruszyl w kierunku dormitorium. * * * -Co mu zadalas? - wycedzil przez zeby, kiedy drzwi do kwatery podkomorzego zamknely sie wreszcie za nimi.Kobieta wzruszyla ramionami i nie ogladajac sie na zbojce, opadla na zydel. Pomieszczenie bylo surowe, bo wiekszosc mebli zwycieska szlachta na odchodnym popalila i nawet na scianach pozostaly smugi po ogniu. Podkomorzy jednak wiele uczynil, aby nadac mu pozory dostojenstwa. Posciagal skades kilimy wielobarwne, ktorymi zaslano potrzaskana posadzke, wielkie loze zarzucil masa altembasowych poduszek. Na stoliku obok poslania wciaz tkwil buklak i kubek z resztka wina. Twardokesek podniosl go do ust, powachal trunek i z pogarda odrzucil naczynie. Kalina podskoczyla, kiedy z hukiem odbilo sie od muru. -Gadaj, babo - ponaglil ja. - Czym go umorzylas? -Tym i owym - odparla ze znuzeniem. - A skad ta ciekawosc nagla? Receptury potrzebujesz? Zdumial go spokoj w jej glosie - sadzil, ze bedzie sie zapierac, bo trucicielki, chocby i szlachetnego rodu, nierzadko konczyly na stosie. I wydala mu sie obca, kiedy tak siedziala nieruchomo, z glowa obrocona w bok, lecz przeciez nie usilujac sie kryc ani zabiegac o jego wybaczenie. Sypial z ta niewiasta, znal jej przejrzewajace cialo jak ulubiona, poprzecierana od wieku derke. Ale teraz zbraklo mu slow. Ba! - zbraklo mu wrecz sil, zeby ja kulakiem trzepnac, mimo ze nastawala na jego zycie. Raptem przeszlo mu przez mysl, ze na nic sie zdaly wszystkie te podchody, pijanstwa, rapty i bijatyki, jakimi doszczetnie zapelnil sobie czas od Rogobodzca, zeby choc na krotko uwierzyc, ze wszystko jest po staremu. Bo cos sie jednak odmienilo. Nawet smierc podkomorzego dlawila go teraz w gardle, chociaz pozbyl sie wroga zacieklego niczym dziki pies. Lecz w uszach wciaz wibrowalo mu nawolywanie "synku, syneczku!". Opadl na piernat, co ledwo wychlodl po panu podkomorzym, i wsparl ciezka glowe na rekach. Rad by sie spil do zamroczenia. Ale nie potrafil. Zbyt wielu od niego zalezalo. Kalina wzdrygnela sie. Suknie miala prawie przezroczysta, rozchelstana pod szyja. W rebelianckim obozowisku nie nosila takich strojow, bogatych, lecz licujacych raczej przeskoczce z zamtuza nizli szlachetnej pani. Spostrzegl tez, ze policzek ma zasiniony i opuchniety po swiezym ciosie, a na ramionach przyzolkle pregi od rzemienia. -Rece podaj. - Dzwignal sie ciezko z lozka i rozcial jej wiezy. Nie podziekowala. Obojetnie tkwila na stolku i ogarnelo go takie dziwaczne wrazenie, jakby jej tam wcale nie bylo. Chyba juz wolal tamta megiere zajadla, ktora rzucila mu sie do gardla na wiesc o ozenku. Przynajmniej zyla. Teraz przypominala przyodziewek wypchany sianem, podobny do kukly, jaka w jego stronach topi sie na pozegnanie zimy. Jego Kalina zagubila sie gdzies po drodze. Nie zostal po niej ani slad. Nie nalezalo pod Rogobodziec wracac, pomyslal tepo. Z tego cale zlo. Ze szlacheckiego wojowania, gadek o bogach, przepowiedniach, honorze i bzdurach inszych. Kobieta zebrala z posadzki wzorzysta chuste i okrecila nia nagie ramiona. Przeczesala palcami wlosy, jakby zamierzala je splesc, lecz zaraz opuscila reke. Nie smial jej dotknac. I co rzec nie wiedzial. Tylko ciezko mu jakos bylo na duchu. -Co z toba teraz bedzie? - zapytal. Kalina uniosla glowe. Cos blysnelo w jej oczach. Przez moment myslal, ze sprobuje go uderzyc, lecz jedynie zasmiala sie sucho. -A co ma byc? Szyje pod powroz nadstawie. Zrazu uznal, ze kpi sobie z niego i nawet sie po trochu obruszyl. Nie zamyslal jej przeciez wieszac. -Nic im nie rzekne - mruknal. - Niechze sobie mysla, ze podkomorzego bies opetal. -Moj dobroczynco. - Rozesmiala sie jeszcze donosniej. Postanowil, ze nie da sie sprowokowac. -Mozesz isc wolno. Wybuchla nowym smiechem, ale jakos tak zajadle, ponuro, jakoby pies sie rozszczekal przy stajni. A potem urwala gwaltownie. Siedziala z opuszczonymi rekami. -A dokad? - zapytala po chwili. - Kto mnie teraz taka przyjmie? Wnet hyr pojdzie po Wilczych Jarach, zem nie tylko kochanka zbojcy, ale i podkomorzego wywloka. Zdrajczyni. Trucicielka. Krewni mnie z dworca popedza, a obcy prosto w twarz spluna. Nawet kaplan do swiatyni przystepu wzbroni. Jesli mie pierwej za trucicielstwo w ogien nie wrzuca. Wiec powiadani ci - popatrzyla na niego z wyzwaniem, szyderczo - wieszaj, bo juz o nic nie dbam. Trzeba to skonczyc. Poki nie probuje uciekac. Nie mecze sie nadzieja. Przeszedl go zimny dreszcz. -Nie mam sily zaczynac od nowa - wyszeptala Kalina. Wyczul wyrzut w jej glosie. -Jam ci nie kazal...! - zachnal sie, lecz urwal zaraz. Coz mialoby mu przyjsc z tego, ze zaczna sie obrzucac wyrzutami? -Nie, nie kazales mi - odparla posepnie. Najchetniej wyszedlby z tej komnatki - nazbyt dobrze czul w niej obecnosc podkomorzego, juz nie pysznego panka, ktory nastawal na jego zycie, ale nieszczesnika, co zdychal jak pies, nie rozpoznawszy nawet prawdziwego przesladowcy. Bo niska spotkala go smierc, plugawa smierc z rak niewiasty. I moze rowniez dlatego zmilczal przed towarzyszami o zbrodni Kaliny. Nie chcial odbierac ojcu Nieradzica godnej smierci. -Obiecal mi, ze wypusci z wiezy Pleskote - szepnela Kalina. - Jesli mu cie wydam. Cieszylo go to. Wczepial sie w te swoja zemste jak kleszcz w skore. Pecznial nia. Nic wiecej nie dawalo mu radosci. Tylko ona. Potarla dlonia usta. I byla w tym gescie taka bezradnosc, ze zbojca prawie jej wybaczyl. -Ten syn - podjela kobieta - ten, co go z Rogobodzca zywego Pleskota zabral, wyzyje. Ale dwie noce temu, spiwszy sie, podkomorzy wyznal, ze nigdy na kon nie siedzie i szabli nie utrzyma w reku. Po prawdzie wolalby, zeby milczala. Bo rozpychaly sie jakos te slowa miedzy nimi, odsuwaly ich precz od siebie. -Tedys glupia - rzekl ochryple. Spojrzala na niego zaskoczona. -Glupia, zes uwierzyla, aby Pleskote zywego ostawil - wyjasnil. Kalina potrzasnela glowa. Oczy jej blyszczaly jak w goraczce. Wydawalo mu sie przez moment, ze zaplacze, lecz tylko znow otarla twarz dlonia, jakby mogla z niej zmazac smutek. -Ano glupia. Ani chybi Pleskocie leb czekanem rozszczepil. Ledwo z dzieciakiem na dziedziniec wjechal. Twardokesek odwrocil sie do okna. W rzeczywistosci byla to zaledwie szczelina w murze, szeroka na dlon i wysoka niespelna na lokiec, zeby do celi nie przedostaly sie przez nia zbyt donosne echa ziemskiego bytowania. Zacisnal zeby. Nie chcial zguby Pleskoty. Szpakowaty szlachcic byl mu dobrym towarzyszem. Lepszym niz wielu kamratow z Przeleczy Zdechlej Krowy. I znow jak uporczywy giez powrocila mysl - nie trza bylo pod Rogobodziec wracac. Nie trza bylo brac na siebie tych wszystkich smierci. -Dam srebro - powiedzial, nie patrzac na nia. - Jedz gdzies daleko. Daleko od tego wszystkiego. Milczala. Wolalby chyba, zeby go przeklela, z wrzaskiem skoczyla mu do oczu, oskarzyla o swoje nieszczescia. Lecz cisza przerazala go. Cuchnela kostucha. Wybawil go krzyk. Urwany wrzask grozy na klasztornym dziedzincu. * * * Rebelianci piekli polgeski i kurzecine nad ogniem. Nie zdziwilo to zbojcy - Wekiera, podobnie jak wiekszosc doswiadczonych grasantow, mial wech dziwny do znajdowania zarcia. Zdumial go za to widok trzech pacholkow podkomorzego, ciasno powiazanych powrozami, ktorzy wili sie u ogniska.-Wegli im rozzarzonych w buty sypnalem - rzekl z duma Wekiera. Stal nad jencami ze sztyletem w reku i przygladal im sie bacznie, niczym gospodarz skrzetny, ktory doglada swiniobicia. Zbojeccy podkomendni obserwowali go z mieszanina pogardy i fascynacji. -Juz dochodza - ciagnal Wekiera. - Wraz gadac zaczna. - Zarechotal, lecz smiech predko przeszedl w kaslanie. Twardokesek smarknal. Spalenizna krecila w nosie. -Co cie tak sparlo? - burknal do kamrata. - Gorzalki se lyknij, pieczystego pojedz. Wekiera charknal i wyplul flegme. -Tys podkomorzego nie znal - rzekl. - Nie wiesz, co to za czlek byl. Jaka w nim nienawisc gorzala. On na jednej pulapce nie poprzestal, o nie. Trzeba sie dowiedziec, co jeszcze uszykowal. Zbojca skrzywil sie. Nijak mu bylo wyrzucac Wekierze przezornosc - zwlaszcza ze po prawdzie sam powinien jencow wypytac - a przeciez mierzil go smrod palonego ciala i wrzaski kaznionych pacholkow. Zdziwilo go, ze zaden nie blagal o litosc. Widocznie podkomorzy, nawet po smierci, budzil wsrod czeladzi respekt. Pochylil sie nad najstarszym z brancow, mocno juz lysawym szlachcicem o sumiastych wasach. -To wachmistrz - objasnil go Wekiera. - Zajadly, scierwo, bo dluzej od inszych sie piecze. -A zebys zdechl! - wybuchnal raptem mlody jeszcze mezczyzna w szarej kucie przybranej herbem podkomorzego. Po czerwonej, nabrzmialej twarzy plynal mu pot. - Zeby cie zywcem skalne robaki stoczyly, rakarzu przeklety. Potezny zboj zasmial sie tylko. -Spiewaj, ptaszyno, spiewaj! - zadrwil. Braniec szarpnal sie w wiezach i usta juz roztworzyl, lecz powstrzymal go wachmistrz. -Milczec! - rzucil glosem znieksztalconym od meki. Wekiera wymierzyl mu poteznego kopniaka. -Sam geby nie roztwieraj, kiedy nie masz co rzec - napomnial go surowo. -A z tym mlodym probowales? - zagadnal go zbojca, bo zmeczony byl i nie chcial sprawy przeciagac ponad miare. -Mlody nic nie wie. Baba go twoja tak omotala, ze we wszystko swiecie uwierzyl. To dzieciak jeszcze - dodal lagodniejszym tonem. - Podkomorzy go nieopodal w gospodzie przydybal i zrazu babie kazal, zeby przed nim zone twoja udawala. Sam z dala tylko stal i boki ze smiechu zrywal, kiedy jej smarkacz kadzil i nadskakiwal. Nie, on nam nic nie powie. Co innego ci tutaj. - Znow z calej sily kopnal wachmistrza. - Trzeba aby poczekac, az skruszeja. -Predzej zdechne! - zakrzyknal krewki mlodziak. Zbojca widzial jednak po nim, ze nie moze juz zniesc cierpienia. Na razie probowal zdlawic wrzaskiem strach, lecz wkrotce i to minie. Tak, pomyslal. Ten bedzie gadac. -I tak sie moze, serdenko, zdarzyc. - Wekiera nieomal czule poglaskal go po policzku sztyletem. - Jeno predzej cie bede haczykami szarpal i nad ogienkiem opiekal. Jako twoj pan czynil, kiedy mnie z tiurmy wyciagnal i do zdrady naklanial. Pomnisz to jeszcze? Wtedys sie przed rakarstwem nie wzdragal. -A zebyscie sczezli, zdrajce - wykrztusil trzeci z jencow; mimo wiezow jego nogi podrygiwaly konwulsyjnie. - Zeby was ognie Issilgorol pochlonely. Potezny zboj zarechotal z poswistem. -Gadaj, kurwi synu - poradzil mlodzikowi. - Wasz pan juz ze szczetem zdechly, ale ty wciaz mozesz umierac. Dlugo. -Dobrze, ze przed smiercia zdazyl jeszcze pokarac tamtego zdrajce! - odszczeknal mu pacholek. -Pokrzyst! - napomnial go wachmistrz. - Mil... - Nie dokonczyl jednak, bo zwinal sie po kopniaku Wekiery. Zbojca tymczasem przypadl do jenca i porwal go za kubrak. -Jakiego zdrajce? Jednakze wlasciwie juz wowczas znal odpowiedz. Wszak podkomorzy nie bylby soba, gdyby odpuscil zniewage, a nie sam zbojca upokorzyl go przy tartaku. Chlopak zacial wargi i glowe w bok zwrocil. Milczal. -Posluchaj, synku - rzekl zwodniczo lagodnym glosem Twardokesek. - Ja cie nie bede przypiekal. Ja cie nawet wolno puszcze. Tu mlodzik nie wytrzymal. Musial obawiac sie kpiny, lecz zerknal szybko na zbojce i zaraz zesztywnial po tym, co zobaczyl w jego twarzy. -Wolno cie puszcze - powtorzyl Twardokesek. - Ale pojde za toba. Znajde twoj dom. Ojca, matke, zone czy narzeczona. Spale im obejscie. Wszystko, do golej ziemi. A potem zrobie im to, coscie mnie zamierzali z podkomorzym uczynic. Powolusku. Tak, zeby smakowac kazda chwile. Wiec pomysl, czy zdolasz ich przede mna obronic, albo gadaj, co jeszcze wyszykowal podkomorzy. Cos w jego glosie musialo przekonac pacholka. -Bogoria - wykrztusil. - Pokaral Bogorie. * * * Zwijali oboz jak w ukropie. Jak we snie. Zbojca az ochrypl od krzykow, chociaz niczego nie mogl juz przyspieszyc, bo nikt tutaj nie zwlekal ani nie ogladal sie na innych.-Bierz! - Wsunal Kalinie w garsc trzosik, wszystko, co mial przy sobie. -Na co mi to? Nie chcial sluchac. Zacisnal jej palce na sakiewce. Mocno. Do bolu. -Zebys mogla uciec, glupia. -Dokad? - Wykrzywila sie kurczowo. -Do Doliny Thornveiin. - Wciaz nie wypuszczal jej dloni z uscisku. - Dam ci dwoch pacholkow, coby cie nieszczescie na trakcie nie doscignelo. Przeczekaj. Tu rzez sie dopiero zaczyna, a kiedy dobiegnie kresu, ludzie zapomna - dokonczyl ciszej. - Zawsze zapominaja. Wyrwala rece. -Ale ja nie zapomne. Bylby moze cos jeszcze rzekl, lecz nie mogl marnowac wiecej czasu, a jej spojrzenie odstraszalo skuteczniej niz noz. Odwrocil sie zatem na piecie i uciekl na dziedziniec, pomiedzy pacholkow, ktorych znal i rozumial lepiej niz te jasnowlosa kobiete. -Co z nimi? - Dowodca oddzialku natychmiast przypadl do Twardokeska. Powiazani pospolu jency spogladali spode lba. Przytroczono ich do jednej z kolumn, lecz nikt z przybocznych nie kwapil sie, zeby dokonczyc sprawe zgodnie ze zbojeckim obyczajem. Ale hersztowi tez niespieszno bylo do mordowania. -Zostawic - rzucil krotko. - Niechze ich jutro mniszki uwolnia, jesli zechca sie wprawiac w milosierdziu. A jesli nie, niech zdechna. Nie moja rzecz - dodal. -Zarznac trza albo zostawic - przytaknal mu Wekiera. - Opoznialiby nas w pochodzie. Rosly zboj opieral sie niedbale o wierzchowca. Dobytku wlasnego nie mial wcale, lecz cos tam musial zebrac pomiedzy trupami, bo przytroczyl do siodla dwie pokazne sakwy. Niby uszykowal sie do drogi, lecz w reku wciaz sciskal pieczyste i pasl sie nim tak zachlannie, ze tluszcz mu sciekal po brodzie. Twardokesek az sie usmiechnal. Bo bylo cos swojskiego w widoku obzerajacego sie Wekiery, cos tak krzepiacego doglebnie, ze momentalnie nabral otuchy i uwierzyl, ze zdolaja na czas odnalezc Bogorie i ocalic go przed siepaczami podkomorzego. I wtedy Wekiera zaczal sie krztusic. Zanosil sie gluchym kaszlem, prychal, rzezil i charkal, lecz nie umial przestac. -Dosyc! - rozdarl sie na niego herszt, ktorego bezustanne kaslanie jelo niepomalu zloscic. - Hej, niechze mu ktorys wody poda! - rozkazal. Pacholek natychmiast rzucil sie z buklaczkiem, choc akurat woda nie nalezala w Wilczych Jarach do cenionych trunkow i powszechnie twierdzono, ze pomorek od niej przychodzi i watroba puchnie. Potezny zboj wczepil sie oburacz w sluge i zgiety wpol, kaszlal, jakby dusze chcial z siebie wytrzasnac. -Zamilknij, duchotniku, wreszcie - zniecierpliwil sie zbojca. - Albo zdychaj. Wekiera wciaz wpijal sie w pacholka, a tak mocno, ze ten z bolu krzyczal. Od kaszlu dobrze juz posinial na twarzy. -Puscze go, durniu! - Twardokesek zlapal kamrata za ramie. Zdolal uwolnic pacholika, lecz Wekiera nagle oklapl i zwiotczal. Zwalil sie na ziemie - zupelnie jak podkomorzy, tej samej nocy i ledwo kilka krokow dalej, pomyslal mimowolnie Twardokesek - i rekami na oslep macal po szyi. Potem znieruchomial, bez ostrzezenia, bez dania racji. Tylko oczy mial nadal wybaluszone i pelne zdumienia. -Bogowie slodcy - wykrztusil ze zgroza zbojca. Co to za miejsce przeklete? - pomyslal, a wlosy na karku podnosily mu sie i jezyly ze strachu. Zdawalo mu sie, ze czuje ciezar uczepionej rekawa kostuchy. Nie drgnal jednak. Wiedzial, ze jesli teraz okaze choc cien paniki, ludzie rozpierzchna sie jak sploszone kury. -Trza bylo mnicha sprowadzic! - rozdarl sie krzykliwie jeden z pacholkow. Zbojca obrocil sie na piecie i z zamachu strzelil zbrojnego w pysk. Dobyl miecza. -Jeszcze komu cos nie w smak? Cofneli sie, taka wscieklosc z niego bila. -Kurzeca sie koscia zadlawil. - Dowodca oddzialku nieoczekiwanie postanowil wesprzec Twardokeska. - Czasem i tak bywa. Zbojca otrzasnal sie. -Na kon! - zawolal. I dopiero dlugo, dlugo pozniej, kiedy gnali powrotnym traktem do obozowiska, imiona kamratow jely mu sie przesuwac przed oczami. Roznik. Osacznik. Chasnik. Wekiera. Topnieli, kruszyli sie jak zimowa kra na rzece, kiedy mocniej przyswieci slonce. Az go lek ogarnial, kto bedzie nastepny. * * * Daleko od Zalnikow, posrodku Wewnetrznego Morza, jego dawny druh wil sie w daremnej mece.Wydawalo mu sie wczesniej, ze przez bezkresne miesiace uwiezienia w Halunskiej Gorze poznal wszelkie strachy, jakie kryja sie w ciemnosci. Omylil sie. Najdotkliwsza groza kryla sie w ogniu. Czasami omdlewal i na krotko zapadal sie w niepamiec, lecz pozniej moc boga dzwigala go bezlitosnie i znow kroczyl waska uliczka pomiedzy kamienicami Krowiego Parowu. Spizowe bramy rzemieslniczych siedzib poblyskiwaly ku niemu zasobnoscia oraz gestwa galazek i pedow, splecionych w drzewa rodowe. Wiatr poruszal metalowymi choragiewkami nad warsztatami cholewkarzy, igielnikow, powroznikow, rzeznikow i piekarzy. Jemu zas w sakiewce pobrzekiwaly blogo srebrne ksiazece grosze. Nur Nemrut sprzyja swojemu sludze, tak sobie z duma pomyslal, zbaczajac z drogi do domu ku gospodzie, gdzie chcial z kamratami swietowac kolejny pracowity dzien w sukienniczym kramie. Bo jemu susza nie doskwierala, o nie. Zagadywany przez sasiadow, usmiecha sie z buta i gada, ze ludzie plotno musza kupowac, chocby i trumienny calun. To oczywiscie nieprawda, bo nedzarze, mracy z glodu i wycienczenia pod murami Spichrzy, nie nawiedzaja kramow. Nie, zasobnosc Mroczka bierze sie z konszachtow z handlarzami z Przerwanki, ktorzy pedza woly na wielkie targi bydla, a w powrotna droge radzi zabieraja cienko tkane plotna. Lecz nie chce sie chelpic przed ziomkami przemyslnoscia ani sklaniac zawistnych, zeby obnizali ceny. Mysli, ze kpina zjedna ich i oblaskawi. Tymczasem osiaga tylko tyle, ze ludzie zaczynaja spluwac za jego plecami i z nienawiscia spogladaja ku pulchnej, rudowlosej kupcowej, ktora z kazdym dniem suszy zdaje sie piekniec i rozkwitac, jakby jej jednej w ogromecznym miescie nie szkodzil zar, lejacy sie z bezchmurnego nieba. Nikt w Krowim Parowie, ani sam Mroczek, nie wie jeszcze, ze w jej lonie nabrzmiewa dziecko. Syn, ktory w swoim czasie przejmie kram blawatny wraz z calym ochedostwem. Dlatego wlasnie kupcowa zastyga w pol ruchu z tesknym usmiechem. Nie czaruje wtedy, jak podejrzewaja oszczercze kumoszki. Wsluchuje sie w melodie swego ciala, niepewna, czy powinna juz dzisiaj przekazac nowine malzonkowi. Nie rob tego! - chce krzyczec Mroczek, patrzac, jak jego zona usmiecha sie do siebie, wpatrzona niewidzacymi oczami w przestrzen, podczas gdy po drugiej stronie ulicy jednooka zebraczka z jazgotem przymawia sie o litosc pod rzeznickim kramem. Rzeznik odpycha ja bezceremonialnie, ale jego corka z nienawiscia spoziera na sasiadke. Mierzi ja ta radosc, okazywana tak bezwstydnie wobec cudzego nieszczescia. Przy czym nie chodzi jej bynajmniej o babine, ktora, powloczac nogami i wykrzykujac przeklenstwa, toczy sie w dol ulicy. Nie, pierworodna rzeznika mysli z rozpacza o posagu, ktorego nie udalo sie uskladac przez kolejny miesiac. W to gorace lato ludzie nie kwapia sie kupowac miesa, a jej oblubieniec nie bedzie dlugo czekac. Spichrza jest pelna panien na wydaniu. Raz jeszcze zerka na rudowlosa kobiete, taka promienna w rozkwicie bujnej urody, i z calego serca zyczy jej smierci. Kiedy zaplonie kram blawatny, corka rzeznika nie wymknie sie z domu, o nie. Nie zechce skalac swej panienskiej cnoty nocnymi harcami wedle plomieni. Ale odemknie okiennice i wysoko ponad ulica bedzie stala, ukryta za framuga, a zar od pozogi rozleje sie po jej wyposzczonym ciele jak pieszczota. Ocknij sie! - wola Mroczek, lecz jego zona juz sie odwraca, bo akurat w tej chwili powziela postanowienie, ze wieczorem opowie mu o swej tajemnej radosci. Tyle ze on zmierza wlasnie do karczmy, zaledwie o wlos rozmijajac sie z ta nieistniejaca, szczesliwa przyszloscia, w ktorej kolebie na ramieniu syna. W kazdym razie tak mysli, kiedy Zird Zekrun bezmilosiernie prowadzi go poprzez szpaler jego win i wystepkow. Bo sa jeszcze inne chwile, ktore niegdys wybrzmialy, zapadly sie bez sladu w niepamiec. Dwie dziewuszki ze smiechem tocza drewniany wozek po zapylonej uliczce, kiedy podbiegaja do nich dzieci powroznikow z sasiedztwa, piecioro wiecznie wyglodnialych obdartusow, ktorych plci ani imion nie potrafi Mroczek spamietac. -Bedziemy sie wozic na zmiane - proponuje starsza z sukienniczek, zanim na dobre zaczna sie przepychac i poszturchiwac u dyszla. Wtedy jej ojciec wybiega z kramu. -Nie daj sie! - pokrzykuje, przekonany, ze w tym miescie trzeba sie od malego wprawiac w hardosci i pilnowac swych praw, bo wszyscy jeno nastaja, jakby cos z nich uszczknac. - Bron swego! Dzieci powroznikow umykaja pospiesznie: rozumieja juz, ze blawatnik, choc mikry, popedliwy jest i predki do bitki. Dziewuszki placzliwie wyginaja wargi, po rowno nieszczesliwe z utraty towarzyszy zabawy i gniewu ojca. A w glebi ulicy stary powroznik z przeklenstwem spluwa w zaschniety pyl. W kilka dni pozniej zaprze belka tylne drzwi kamienicy sukiennika i bedzie patrzyl, jak ogien pnie sie po jej scianach niczym bluszcz. Bedzie myslal o swoich dzieciach, glodnych, ale zywych. Niczego nie pozaluje. Mroczek do krwi zagryza wargi - a moze mu sie tylko wydaje, bo w tej dziwacznej optyce snu i zludzenia jawa nieustajaco przeplata sie z mara. Czasami, kiedy plonie kamienica, ma wrazenie, ze lada moment zdola wskoczyc w ogien i skonczyc te bezmierna meke. Lecz Zird Zekrun juz popycha go naprzod. Dalej i dalej. Rozdzial dziesiaty Na bloniu cuchnelo lajnem. Ksiaze Evorinth skrzywil sie z niechecia, przelknal kes pieczonej gesiny i spiesznie zapil ja Skalmierskim winem. Mieso bylo spalone - kucharz zle znosil oblezenie, zwlaszcza ze nad ranem obroncy bezwstydnie obrzucili oboz plonacymi wiechciami, od czego zgorzalo kilka namiotow w bliskosci siedziby wladcy. Ale wstac od stolu nie mogl. Kazdego dnia, kiedy tylko slonce wtoczylo sie wysoko na niebosklon, oswietlajac rozlozona wokol miasta armie, ksiaze Evorinth kazal wynosic na pagorek stoly i zastawiac je jak najobficiej jadlem. A potem ucztowal. Az do zachodu slonca pracowicie tkwil przy stole. Nos zatykal z odraza, ale zarl pieczyste, zakaszal kielbasa, przegryzal krwawa kiszka szpikowana slonina, chleb smarowal pasztetem i jeszcze dodatkowo okladal skwarkami. Slowem, sily i zdrowie marnotrawil, podczas gdy obroncy wychodzili z siebie, zeby mu biesiadowanie zaklocic. Strzelali z przekletych lukow, obrzucali go pociskami z rozlicznych machin, nawet wycieczek probowali. Nic dziwnego. Po wielu dniach w zamknieciu glod musial im porzadnie zagladac w oczy.Rzucil kosc psom. Beknal. Westchnal ciezko. Odkroil kawal pieczonego boczku. Z murow miejskich coraz glosniej rozlegaly sie oszczercze okrzyki. Usmiechnal sie krzywo, wylawiajac pojedyncze obelgi. Wedle jego najlepszej wiedzy jasnie ksiezna Egrenne zbyt byla juz posunieta w leciech, by czynic wiele z rzeczy, o jakie oskarzali ja wyposzczeni mieszczanie. Ale istotnie, jej znajomosc z najwyzszym kaplanem Nur Nemruta budzila w swoim czasie rozliczne podejrzenia. Na szczescie teraz, w odludnym klasztorze, mniej jej doskwieraly swiatowe pokusy. Bo nie przypuszczal, zeby sedziwa przeorysza naprawde wpuszczala do swietego przybytku mularzy i swiniopasow. Jego matka nigdy nie miala sklonnosci do pospolstwa. Juz predzej podejrzewalby, ze ulegnie spowiednikowi. Wrzaski obroncow powoli tracily na finezji. Zwykle tak sie dzialo. Po prostu glod bral gore nad rozumem. Jakis kamulec lupnal tuz u podnoza pagorka. Mieszczanie zaiste sie dzisiaj starali. Dobry znak. Jak twierdzili zbiedzy, chwytani w obozowisku lub sitowiu nad rzeka, w miescie coraz dotkliwiej brakowalo zywnosci. Lada chwila zamsikowie tak zglodnieja, ze wlasnymi rekami zadusza te chytra, mala dziwke, ktora osmielila sie zamknac bramy przed ksieciem Evorinthem. Wyprostowal nogi. Nie, to juz nie potrwa dlugo, pomyslal, spogladajac na uwijajace sie na murach sylwetki. Ze dwie niedziele albo i mniej. Satysfakcja nie tlumila jednak smrodu. Wojsko, stloczone na bloniach wokol miasta, tonelo w nieczystosciach. Niby odpadki wyrzucano do specjalnie wykopanych dolow, a dowodcy pilnowali, by kazdy oddzial mial wlasna latryne. Jednakze w cichosci i z dala od bacznego oka ksiecia wszystko szlo dawnym torem. Zreszta nad taka masa ludzi, koni, wolow, oslow zwyczajnie nie dalo sie zapanowac. Knechci, dlugo juz przykuci do jednego miejsca, zaczynali sie burzyc. Dochodzilo do zwad, zbrojni chylkiem wymykali sie na rajdy po okolicznych wioskach, a po pijanemu zaczepiali nawet Servenedyjki. Trzeba bedzie im dac zajecie, pomyslal. Jakis pomniejszy szturm albo wypad po co blizszych przystaniach. Przynajmniej na troche przycichna. Niesporo bylo mu sie przyznac, ale mierzil go ten nieustanny harmider, fetor i zamet. Tesknil za chlodem spichrzanskiej cytadeli, bezszelestnymi krokami sluzby, potrawami, ktore nie sa ani przesolone, ani przypalone. Wreszcie za miekkimi ramionami kobiety, co nie cuchnelaby lojem i kiszona kapusta. Bo obozowe nierzadnice - kilka brudnych, rozczochranych popychadel sprowadzonych dla wygody zolnierzy - budzily w nim jedynie odraze. A godziwszej ladacznicy ani aktorki nie zamierzal sobie sprowadzac. Jakos nie uchodzilo. Zolnierz musi widziec, myslal, ze dowodca dzieli z nim trudy i niewygody obozowego zycia. Na szczescie trunek mial swoja moc i powoli pograzal ksiecia w blogim odretwieniu. Coraz przychylniejszym okiem popatrywal na uwijajacych sie na przedpolu twierdzy pacholkow. Gromada chlopow ociosywala belki na trebusz i wieze obleznicze. Nadworny inzynier przyobiecal mu solennie, ze ta czartowska machina w try miga skruszy miejskie mury. Ksiaze niezupelnie mu dowierzal, ale odkad belt, wystrzelony przez nadgorliwego obronce, przeszyl pod nim konia, darzyl nowomodne bronie pewnym szacunkiem. Po prawdzie widok korb, walow i przekladni przyprawial go o dreszcze. Wieksza nadzieje pokladal w staromodnych taranach. I glodzie. -Wasza wysokosc. - Nacmierz odchrzaknal, oczyscil gardlo. - Ludzie poczynaja szemrac. Ksiaze zerknal na mlodego bankiera. W ciemnym, niemal niezdobionym kaftanie tkwil u pysznego, zastawionego srebrnymi naczyniami stolu jak wyrzut sumienia. Komendanci zerkali na niego z odraza. Nie podobalo im sie, ze chuderlawy mlodzieniec, nieobeznany ze sprawami wojny, tak wiele przestaje z wladca. Czynili rozmaite ohydne psikusy, liczac, ze sam z siebie postanowi zemknac w domowe pielesze, gdzie, jak glosila plotka, czekala na niego brzemienna kochanica. Nacmierz znosil nieprzyjemnosci z pokora. Wyczolgiwal sie z ruin namiotu, kiedy ktos niepoczciwy chylkiem poprzecinal linki i podpilowal tyczki. Kazal slugom spalic wystawne loze, po tym, jak splugawiono je swinskimi wnetrznosciami. Nauczyl sie sprawdzac buty, zanim wzul je o poranku, bo nie raz i nie dwa cudownym sposobem napelnily sie przez noc konska szczyna. Nie odpowiadal na grube zaczepki wojakow ani nawet pomniejsze szturchance. Lecz bynajmniej nie kwapil sie do ucieczki. Ksiaze Evorinth nie mial mu tego za zle. Ostatecznie taki los bankiera, ze winien pilnowac gotowizny. A wszak Nacmierz utopil w tej wyprawie fortune. -Szturm sie nocka zrobi, coby ich z nudow wyleczyc. - Bagatelizujaco machnal reka. - A podkop jak idzie? Nacmierz skrzywil sie mimowolnie. -Mieszczanie przyczaili sie w zasadzce, gornikow do nogi wytlukli, a tunel zawalili. Zda mi sie, ze nowy trzeba bedzie szykowac i gdzies z daleka od murow, bo oni caly czas bacza... Ksiaze uderzyl w stol. Zabrzeczaly z trwoga srebrne polmiski i tace. Z przewroconego dzbana pocieklo wino. -Nic mi tutaj nie mowia! - zakrzyknal ze zloscia. - Klamia tylko i kreca. Bankier milczal. Trzeba przyznac, ze nigdy nie podszczuwal wladcy przeciwko komendantom. Moze dlatego nikt dotad nie poderznal mu gardla. Od strony lasu podturlal sie sznur wozow i powoli wbil sie pomiedzy namioty. Knechci zlorzeczyli woznicom i nie chcieli schodzic z drogi. Co smielsi siegali pod plotno, zeby sprawdzic, co tez tym razem sprowadzono dla uciechy panow. Bo wozy ciagnely ku nieznacznemu wzgorkowi w poludniowej czesci obozowiska, gdzie rozlokowala sie ciezka spichrzanska rota, a w niej synowie najzasobniejszego mieszczanstwa. Ze wzgorka wartko spuscila sie grupa konnych, zeby utorowac wozom droge przez coraz bardziej rozezlone pospolstwo. -W ludziach animusz slabnie - ciagnal posepnie bankier. - O pustym zoladku trudno wojowac. -Zold maja! - zachnal sie ksiaze. - I to godziwy. Nacmierz usmiechnal sie polgebkiem. Kredytowal wszak ksiecia od poczatku wyprawy i znal wartosc kazdego wyplaconego miedziaka. -Zold komendantowie do wlasnej kiesy wzieli - oznajmil. - Dobrze, jesli co dziesiaty grosz trafil do pospolitego czlowieka. -Taki obyczaj. - Wladca wzruszyl ramionami. - Wszystkich przeciez nie powywieszam. Zamilkl ponuro. Na srebrnych talerzach krzepl tluszcz. -Jeno ze glod bywa kiepskim doradca - mowil uparcie Nacmierz. - W sernenskiej rocie knechci dwoch szlachetnie urodzonych nocka zarzneli, dlatego ze ci ich z zoldu chytrze obrali. Ksiaze z zadziwieniem pokrecil glowa. Nie wiedzial, jak to mozliwe, ze chuderlawy bankierzyna wie wszystko, co sie w obozowisku dzieje. -Przyjdzie dostawcom szczodrzej groszem sypnac - skonstatowal. Zwykle pospolity zolnierz sam dbal o siebie, kradnac i lupiac okolice do zywej skaly. Ksiaze Evorinth nie dozwolil jednak czynic gwaltow ponad miare. Owszem, najblizsze wioski spustoszono i wygnano wiesniakow, ktorzy nie pokwapili sie z ucieczka na wiesc o najezdzie. Ale uczyniono tak, by zawczasu wyzbyc sie szpiegow i stronnikow oblezonych mieszczan, ktorzy przepatrywaliby dla nich okolice i sledzili poczynania ksiazecych wojsk. Potem wladca spuscil ze smyczy Servenedyjki, te zas bardzo predko wybily knechtom z glowy co weselsze wojenne zajecia. Nie chcial obracac tego kraju w ruine. Nie zamierzal palic foluszy, mlynow, farbiarni i garbarni, chocby i najbardziej cuchnacych. I to bez wzgledu, czy stanowily wlasnosc przykladnych zdrajcow, ktorzy zrazu deklarowali ksieciu swoje sluzby i przychylnosc, czy tez zwolennikow tej krnabrnej dziwki. Ostatecznie wiergowska wlosc miala wkrotce nalezec do niego. A nikt rozwazny nie niszczy wlasnego dobytku. Dlatego wlasnie potrzebowal Nacmierza. Rozsadnego, skrupulatnego bankiera, ktory nie ulegal wojennej zajadlosci. Zaufanego liczykrupy, zeby objechal wszelkie przysiolki, dwory, fabryczki oraz kuznie. Bo ksiaze Evorinth, gospodarz skrzetny i roztropny, postanowil swa dziedzine od razu zlustrowac i opisac. Wszystko, wszysciutenko. Do ostatniej oparszywialej owcy, przegnilej lodzi i wiazki slomy. W jego namiocie pietrzyly sie sterty pergaminow, pokryte rownym pismem Nacmierzowych pisarczykow. Kiedy spogladal na nie w swietle kaganka, polyskiwaly i mrugaly ku niemu jak szczery kruszec. Nie zamierzal wystawic tego bogactwa na pastwe zolnierskiej zgrai. Nacmierz zacisnal wargi. -Nie mam i nie dam - oznajmil krotko. Ksiaze zasmial sie. Szczerosc Nacmierza stanowila wrecz odswiezajace doznanie po ukladnych klamstwach dworakow i komendantow. Zatrzymam tego czlowieka, zdecydowal, podczas gdy na wychudlej twarzy bankiera wykwitaly ceglaste plamy, oznaka strachu. W przeciwienstwie do zacieznych dowodcow Nacmierz nie zapominal, dlaczego mlodzienczego, zlotowlosego pana Spichrzy nazywano w Gorach Zmijowych Wieszatielem. Wozy ze spyza tymczasem wtoczyly sie niemal na szczyt pagorka. W dole zolnierze zbijali sie w gniewne, huczace kupy. Jak pszczoly, pomyslal ksiaze, zanim zaczna ciac. Poskrobal sie po policzku. Dolal wina. -Zdaloby sie szturm przyspieszyc - mruknal Nacmierz. - Machiny w murach wyrwy czynia... -A zamsikowie wraz je zalataja - przerwal wladca. - Znam juz te spiewke. Jeno zolnierza wytrace. -Ale oni tez traca. A u nas ludzi wiecej. Ksiaze Evorinth poderwal sie, az jego zydel, suto wyscielony aksamitnymi poduchami, przewrocil sie na murawe. -Kiedy ja nie znosze marnotrawstwa! - zakrzyknal. Nacmierz poniosl glowe, napotkal wzrok ksiecia i usmiechnal sie nieznacznie. Bez leku, jakby stal przed rownym sobie. Bo to ich wlasnie polaczylo - jakas mieszczanska skrzetnosc i zapobiegliwosc, ktore sprawialy, ze obaj nie umieli przejsc spokojnie obok niegospodarnosci. I dlatego zwykle ksiaze mogl polegac na radzie Nacmierza. Ale nie teraz. -Jeszcze pare dni - oznajmil. - Poczekajmy na machiny. Mieszczankowie tez skruszeja i zelzeje w nich gorliwosc do odpierania szturmow. -Byle pierwej nas ludzie nie rozniesli na ostrych - burknal bankier. - Nie wystarczy ich zagnac do kopania nowych walow. W odpowiedzi ksiaze rzucil przez zeby grube przeklenstwo. Ze zmruzonymi oczami obserwowal wiergowskie mury. Zdalo mu sie, ze nad brama widzi blysk krasnej sukni. Czyzby dziwka przyszla na waly? - pomyslal cierpko. Mowiono mu, ze jest mloda. Mloda i powabna. Zastanawial sie, jak wiele zostanie z jej urody, zanim miasto ulegnie. Zapewne niewiele. A kiedy sprawy calkiem podupadna, wlasni ludzie skocza jej do gardla. Moze i zal. Kochanica zbojcy Twardokeska musiala byc goraca w poscieli. Moglaby przyczynic ksieciu troche rozrywki, poki jej nie odesle do jakiegos klasztoru o surowej regule. Po prawdzie od smierci Jasenki zadna niewiasta nie przypadla mu do gustu. Spiesznie otrzasnal sie z ponurych mysli. -Slowem, potrzebujemy gotowizny - rzekl, wspanialomyslnie dzielac sie tym klopotem z mosci Nacmierzem. -Kaplani nam nie dadza. A z mieszczan, sami wasza wysokosc wiecie, wiecej sie nie wycisnie. Ksiaze Evorinth zagryzl zeby. Istotnie, po niefortunnym pozarze kantorku Fei Flisyon jej sludzy stanowczo odmowili kredytowania ksiecia i nie dawali sie przejednac dobrodziejstwami, choc przyobiecal im nawet, ze zezwoli na odprawianie modlow wewnatrz spichrzanskich murow. Na wzgorku pacholkowie zaczynali juz wytaczac beczulki z wozow. Modre kubraki ciezkich towarzyszy polyskiwaly wokol nich jak kwiaty, chociaz na tym bloniu doszczetnie zadeptano chocby najmniejsze zdzbla trawy. Synowie patrycjuszy nie wyzbyli sie jednak dawnych nawykow. W oczekiwaniu na bitewna chwale wojowali tlusto i korzennie, splukujac nude winskiem. Nagle cos go tknelo. Sam wybieral ludzi do swojej choragwi. A zaproszeniu ksiecia - zwlaszcza jesli przekazywal je tuzin dobrze uzbrojonych pacholow, lomocac nad ranem do drzwi kamienicy - malo kto smial odmowic. Nawet jesli szczerze lekal sie o zycie ukochanego dziedzica. -Mieszczanstwo sypnie groszem - oznajmil z usmiechem. - Oj, sypnie groszem az milo. Postawa Nacmierza wyrazala glebokie powatpiewanie. -Sam ich o to poprosisz. - Ksiaze usmiechal sie coraz szerzej. - Byle grzecznie - zastrzegl. - Chamstwo nie poplaca. -Ale... - osmielil sie sprzeciwic bankier. Ksiaze Evorinth prawdziwie go cenil. Lecz co za duzo, to niezdrowo. Trzasnal zuchwalca w pysk, az rozleglo sie echo. -Milczec! - ryknal. Ale wlasciwie nie czul zlosci. Przeciwnie, narastal dobry humor. Odczekal, az Nacmierz pozbiera sie nieco. -Pojedziesz i powiesz im - ciagnal, wesolutki jak skowronek - ze jesli sie okaza kutwami, predko polece nastepny szturm odtrabic. A na bramy pchne moich przybocznych. Co do jednego. Skoro ich ojcowie grosiwa skapia, niechze oni krwia sie do zwyciestwa przyczynia. * * * Kiedy szla, ludzie milkli i odwracali glowy. Nie, nikt nie bluznal grubym slowem. Zwajeccy najemnicy za jej plecami nadal budzili respekt. Lecz miala wrazenie, ze otacza ja banka ciszy. Niby robota toczyla sie swoim torem. Pacholkowie wciaz nosili kamulce do machin, wciagali na kolowrotach wielkie kloce, ktore podczas szturmu zrzucano na tarany. Inni pod nadzorem czeladnikow i majstrow murarskich latali wyrwy w murze i wzmacniali przypory. Lecz czula, ze spod tej pozornie gorliwej krzataniny wyglada strach. I niechec.Wiedziala, ze obwiniali ja o swoja krzywde. Jakas kobieta przygarnela dziecko tak ciasno, ze jego glowa calkiem zginela w faldach poplamionego fartucha. Berbec, liczacy niewiele wiecej nizli trzy zimy, krzyknal z przestrachem, lecz grube faldy zdlawily placz. Matka nie zwolnila uscisku. Nie chciala, zeby spojrzal w twarz burmistrzowej corce. Zupelnie jakbym byla wiedzma, pomyslala z mimowolnym lekiem Zlociszka. Jakbym sprowadzila na nich ksiecia Evorintha. Mijala gromady kobiet, zgietych pod wiazkami drewna albo nosidlami z woda. Przy wielu dreptaly maluchy, uwieszone sukni i przerazone. Ci ludzie przewaznie pochodzili z przedmiesc i ich siedziby zostaly spalone z rozkazu Zlociszki, zanim jeszcze spichrzanscy zbrojni wylonili sie spomiedzy okalajacych Wiergi lasow. Teraz nienawidzili jej bardziej niz obcego ksiecia, ktory bezwstydnie ucztowal na wzgorku, poza zasiegiem kusz i balist. Ale pracowali, moze nawet pilniej niz inni. Bo tym, ktorzy trudzili sie na murach, corka burmistrza przykazala wydawac raz na dzien zupe, kilka pajd razowca oraz kwaterke wina. A uciekinierom z przedmiesc rzadko zostalo cokolwiek na sprzedaz. Lusztyk przekonywal, ze powinna ich precz przegnac, kiedy stali pod zawartymi murami miasta, zawodzac donosnie i wyciagajac w gore rece. -Nie wyzywisz ich wszystkich - rzekl szorstko. - Predko obroca sie przeciwko tobie. Nie usluchala go wtedy. Wydawalo sie jej jeszcze, ze zdola spoic tych ludzi z miastem, zupelnie jak kamienie w murze. Ale teraz wiedziala juz lepiej. Nienawidzili jej. Nie dbali, czy w miescie zasiada burmistrz, obrany przez rade miejska, czyli tez grododzierzca z ksiazecego nadania. Potrzebowali za to swych warsztatow, lozek nakrytych puchowymi pierzynami i cieplej polewki z soczewicy. Takie bylo ich zycie, wywalczone z trudem, bo przeciez wiekszosc zbiegla z panskich folwarkow i wlosci rozsianych po Gorach Zmijowych. Sciagali do Ksiazecych Wiergow, zeby przycupnac w cieniu wielkiego miasta i odetchnac tym niezwyklym, basniowym powietrzem, ktore sprawialo, ze czlowiek byl wolny. Dlaczego mieliby przychylnym okiem spogladac na te, ktora im je odebrala? Poczula tepy bol w dole brzucha. Uniosla dlon, zeby uspokajajaco poglaskac sie po sukni, lecz zaraz opuscila ja bezradnie. Bo kobiety patrzyly. Ich wiedzace, pociemniale od rozpaczy oczy obserwowaly ja bezustannie, gotowe wytropic kazda slabosc. Nie miala dosc najemnikow, zeby poskromic wszystkich. Przy wladzy trzymalo ja jeszcze przymierze z partaczami, sproszonymi do miasta przez jej ojca. Ci mogli wiele stracic na przejsciu miasta pod wladze ksiecia Evorintha. Wraz nim bowiem niezawodnie powrociliby dawni mistrzowie cechow i bez skrupulow wywieszaliby uzurpatorow, ktorzy rozbestwili sie w ich jatkach, warsztatach i stolarniach. Ale i z nimi nie ukladalo sie Zlociszce, jak przed zamknieciem oblezenia. Lichon, przywodca partaczy, nie czapkowal juz przed nia do ziemi i nie nazywal pania dobrodziejka. Ostatnimi dniami z rzadka mogla sie doprosic, zeby zaszedl na wieczorna narade do ratusza. Niby nadal jego ludzie pilnowali porzadku w miescie - bo stworzyl ze swoich zausznikow calkiem gracka straz, a Zlociszka wlasnym sumptem wyposazyla ich w halabardy i miecze - ale musiala okupywac jego lojalnosc wciaz nowymi przywilejami. Wolal siedziec w zrujnowanej siedzibie rzeznickiego cechu i knuc intrygi. I wiedziala, ze niebawem zechce sam zawladnac miastem. -Nie oczekuj wdziecznosci - mowil do niej Lusztyk. - Ludzie z natury sa sklonni wybaczyc sobie najwieksze zbrodnie i obarczyc swymi grzechami tych, ktorych skrzywdzili. Wspinala sie teraz po schodach prowadzacych na wieze. Obok skrzypialy kolowroty - wciagano beczki z olejem, woda i smola, belki, kamienie i cegly. Lusztyk chcial jej pokazac wielkie haki, ktore zainstalowano w miejscach najbardziej narazonych na atak. -Spichrzanscy niebawem skoncza budowac machiny - przestrzegl ja zeszlego wieczoru. - I wtedy znowu przyjda pod bramy. Ale juz nie z drabinami, ktore byle pachol da rade odepchnac widlami, tylko z wiezami oblezniczymi, katapultami i trebuszami. I znow zabolalo ja w brzuchu, jak gdyby dziecko zawczasu kulilo sie przed tymi wszystkimi ostrzami i pociskami, ktore wkrotce uderza w miasto. Zawahala sie. Od wielu dni byla slaba i senna. Poranne wstawanie z lozka przychodzilo jej z trudem. Pierzyny ciazyly, jakby odlano je z olowiu. Powieki opadaly nad miska mlecznej polewki, a cialo dygotalo z zimna, ktorego nie dalo sie niczym przegnac. -Jeszcze pare krokow - zachecil ja szeptem Lusztyk. - Ludzie powinni cie zobaczyc. Odtracila jego reke, kiedy probowal ja podtrzymac, ale poslusznie wspiela sie na szczyt murow. I ponownie zaskoczyla ja zupelnie obca panorama. Zaledwie kilka miesiecy temu cale przedpole miasta pokrywaly tuziny bud, budek, szalasow i budynkow. Dymily fabryczki, folusze i farbiarnie. Teraz wszystkie znajome zabudowania znikly, wymiecione przez ogien. Zamiast nich widziala waly spichrzanskiego obozowiska, a dalej, na pagorkach kolorowe namioty starszyzny. Nie musiala nawet wytezac wzroku, zeby sposrod cizby wyluskac ksiecia Evorintha. Kpil z nich, rozparty przy stole i osloniety od slonca purpurowym namiotem, zeby nikt przypadkiem nie przeoczyl jego obecnosci. Ucztowal. W Wiergach chodzily juz legendy o jego bogactwie. Opowiadano, ze konie z jego orszaku nosza podkowy z czystego srebra i zlota. Z pewnoscia mial dosc gotowizny, by przeciagac oblezenie w nieskonczonosc. Bo nie spieszyl sie. Nie pchal ludzi do kolejnych krwawych szturmow na bramy. Nie kazal przerzucac nad murami scierwa naznaczonego sladami zarazy. Owszem, najal wystarczajaco duzo okretow, zeby zablokowac przystan, ale przemytnicy - kiedy jeszcze smieli zakradac sie do miasta - donosili, ze nawet przesadnie nie pustoszyl okolicy. Moze chcial, aby wszyscy zrozumieli, ze nie przybywa jako lupiezca, tylko wlodarz, sprawiedliwy i pelen troski. A moze po prostu mogl sobie pozwolic na zwloke i poczekac, az glod dopelni tego, w czym zawiodlo zelazo. -Najbardziej obawiaj sie ukladow - przestrzegal ja Lusztyk. - Bo miasta nie padaja z braku mestwa. Miasta padaja z powodu zdrady lub przekupstwa. Zadyszana oparla sie o mur. Wiedziala, ze nie powinna - nie moze - okazywac teraz slabosci, a przeciez w glowie krecilo sie jej uporczywie, kolana drzaly od wysilku. Czasami nienawidzila tego dziecka. Nie czula go. Przesuwala dlonia po rosnacej wypuklosci brzucha, lecz nie towarzyszylo temu zadne przeczucie cudzej obecnosci. A jednak tam bylo. I wysysalo z niej sily wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebowala. Potrzebowala jeszcze kogos. Ojca tego dziecka. Zapatrzyla sie w dal, w ciemna smuge lasu pod blekitnym, letnim niebem. Poslaniec z pewnoscia zdolal go odnalezc. Zreszta poslala wielu. Pojedynczy czlowiek, chocby najbardziej doswiadczony, moze pasc ofiara wilkow albo zlych ludzi, moze skrecic kark w wykrocie albo utopic sie na przeprawie rzecznej. Ale sposrod tuzina goncow ktorys musi dotrzec do celu. Zwlaszcza ze zbojeckiego hetmana nietrudno wytropic. Czlowieczek z siwa broda, jeden z alchemickich pomocnikow, tlumaczyl jej cos o niezmiernych pozytkach ze stosowania hakow na dlugim, ruchomym ramieniu. Ledwo slyszala slowa. Odruchowo potakiwala glowa, nie odrywajac wszakze wzroku od wzgorz na zachodzie. Stamtad miala nadejsc odsiecz. Ani spostrzegla, ze gladzi sie po brzuchu. Gdy myslala o Twardokesku, czula potrzebe dotykania dziecka, ktore jeszcze nie spelnilo sie na jawie, ale tkwilo gdzies wewnatrz niej, jak skarb zaklety w kamieniu. I dopiero kolejna fala bolu uswiadomila jej, co robi. Spiesznie opuscila reke. Kazdy intymny gest znamionowal slabosc. Przypominal o jej kobiecej, ulomnej naturze. Bo jak ma rzadzic miastem ktos, kto nie potrafi nawet zapanowac nad swoim cialem? Mieszczanie juz sie jej nie bali. Spowszednialy kusze, ktore z poczatku budzily groze. W obliczu spichrzanskiej armii zwajeccy najemnicy wydawali sie licha garstka. A mury stanowily slaba zaslone przed strachem. -Jeno ze przeciwko wiezom obronnym haki owe niewiele wydola - uslyszala siwobrodego. Czula, ze powinna cos powiedziec. Milczala jednak. Miala wrazenie, jakby wlasnie obudzono ja z glebokiego snu. Lusztyk odchrzaknal. -Wieze niepredko przyjda - mruknal uspokajajaco. - Taka machina to nie woz, zeby sie przez wertepy przekolebac. Spichrzanscy rampy beda musieli wpierw usypac, coby je bezpiecznie pod mury podtoczyc. Pomocnik alchemika nie wydawal sie przekonany. -Jeszcze ledwo kilka dni trzeba przetrzymac - pocieszyla go Zlociszka. - Wkrotce odsiecz nadejdzie. A Spichrzanscy nie kwapia sie do szturmu. Mezczyzna pochylil glowe. Nie, nie zasmial sie w glos, ale moglaby przysiac, ze skrywa szyderczy usmiech. -Chodzmy juz! - Skalmierski dusiciel ujal ja za lokiec. Wyrwala sie. Och, nie powinna tak jawnie okazywac mu niezadowolenia, wszak Lusztyka tez tu nienawidzono. Moze nawet bardziej niz jej. Poczciwych wiergowskich mieszczan klul w oczy cudzoziemiec, ktory nie odstepowal burmistrzowej corki i kladl jej do ucha wszeteczne rady. Ostatnio Lichon rozpuszczal pogloski, ze w gruncie rzeczy to Skalmierczyk kroluje nad miastem z loznicy Zlociszki. Nie dodawal, ze sam rad by sie wcisnal na jego miejsce. Szla wzdluz blanek, zla i zasepiona. Kazdemu krokowi towarzyszyl bol, jakby dziecko postanowilo upomniec sie dzisiaj o swoje prawa. Jeszcze troche, blagala je w myslach. Jeszcze pare krokow. W domu odpoczniemy. Marzyla o chwili, kiedy poslugaczki wysuplaja ja z ciezkiej sukni, rozplota ciazace nieznosnie wlosy i poprowadza do lozka. Chciala spac. Zapomniec o balistach, kuszach i zbrojach. Nie myslec, chocby przez moment. Nie zastanawiac sie nad spichrzanskim ksieciem, ktory rozlozyl sie na bloniu pod miastem. Nie szacowac zasobow skarbca, zapasow zywnosci, opalu i cegiel. We snie czula sie bezpieczna. Znienacka ogarniala ja osobliwa pewnosc, ze lada dzien Twardokesek nadciagnie na czele zbrojnego hufca, przepedzi precz armie ksiecia Evorintha, a jego samego zmusi do przyjecia sromotnego pokoju. Dziecko uspokajalo sie, jakby ukolysane jej marzeniem. Bol przycichal. Az do ranka. Zanim zeszla, rzucila przez ramie ostatnie spojrzenie. Zbojca przybedzie, byla tego pewna. -On sie nie pojawi - odezwal sie cicho Lusztyk. Zacisnela dlonie w faldach sukni. -Nosze jego dziecko - wyszeptala ze zloscia. Lecz sama nie umiala zgadnac, kogo chce przekonac - zbojeckiego kamrata czy siebie. Lusztyk zasmial sie, a wlasciwie wydal z siebie suchy, niemal bezdzwieczny skrzek. Przysunal sie do niej tak blisko, ze czula cierpki, ziolowy zapach, ktory go nieustannie spowijal. -Jako i tuziny innych dziewek - wysyczal jej w ucho. - Twardokesek tak szczodrze sial nasieniem po Gorach Zmijowych, ze gdzieniegdzie w jednej wiosce zyje po paru jego bekartow. Ale moje nie jest bekartem! - chciala krzyknac, lecz dziecko znow bolesnie targnelo ja za wnapie. Wciagnela ze swistem powietrze, usilujac zamknac w sobie ten bol, zepchnac go gdzies gleboko, zeby nie stal dluzej na przeszkodzie. Nie umiala jednak. Drazyl ja jak robak. -Przestrzegalem cie, Zlotko - ciagnal Lusztyk, ktoremu nieoczekiwanie zebralo sie na kazania. - Prosilem, zebys sie opamietala. Ale tobie sie zdawalo, ze skoros go ucapila i popod oltarz zawlokla, to twoj juz bedzie i wedle przysiegi wiernosci ci dochowa. Tak sie wszakze nie zdarzy. Nie z Twardokeskiem. Milczala. Zbyt wiele wysilku kosztowalo ja robienie kolejnych krokow. -Nie przybedzie - podjal po chwili Lusztyk. - Wzial od ciebie wszystko, czego potrzebowal. Wszystko, cos miala, dziewczyno. Teraz goni za swoja fortuna. Nie obejrzy sie za toba. Miasto... - zawahal sie. - Ludzie wkrotce zorientuja sie, ze zadnej odsieczy nie bedzie, a wtedy zwroca sie przeciwko tobie. Musisz probowac ukladow. Poki jeszcze mozesz. Chciala zaprotestowac, ale bylo juz za pozno. Bo bol uderzyl mocniej niz poprzednio. A potem cos sie w niej rozerwalo i peklo. Zrazu nie zrozumiala co. Stala jak wryta pod bardzo blekitnym i bardzo odleglym nagle niebem, patrzac na krew rozlewajaca sie po sukni. * * * Heclik otarl sztylet z krwi. Na koralowym, tloczonym suknie kubraka pozostala brzydka brunatna smuga. Zal, pomyslal, choc przyodziewek i tak byl juz pomarnowany: jego poprzedni wlasciciel dostal ciecie w bok i przed smiercia zdazyl jeszcze paskudnie splugawic material.-Spalcie to - rzucil ze zloscia. Zmarnotrawil w tym obejsciu wystarczajaco wiele czasu. Owszem, musial przyznac, ze trafila sie i rozrywka, ale lepszej doswiadczylby w byle portowym zamtuzie. Panowie szlachta nie mieli gustu do kochanic, co to, to nie. Zreszta i nie bardzo bylo w czym przebierac, bo baby w Wilczych Jarach rosly obfite, kuprzaste i po mesku krzepkie. A jego mierzily te zwaly cielska, piersi mleczne i bujne, podbrodki rozkolysane od nadmiaru jadla i policzki polyskliwe tluszczem. Moze dla tej przyczyny, ze dobry Sen Silvar obdarowal go misterniejsza postura i niejednej z tych wielmoznych pan siegal nie dalej jak do ramienia. Predzej jednak dlatego, ze wychowany w jednym z portowych miast Skalmierza, do szpiku kosci przesiakl patriotycznym obyczajem. W jego rodzinnych stronach nawet ladacznica nie wychynela na ganek, nie utrefiwszy sobie pierwej wlosow rozgrzanymi pretami, nie wymazawszy oblicza barwiczka i nie uczerniwszy brwi. Dlatego cnilo mu sie niezmiernie za niecnotliwymi panienkami, zalotnymi i sklonnymi do figli, ktore wychylaly sie z balkonow, smialo lyskajac spod fortugali jasnymi ponczoszkami. Chcialby znow wejsc do ulubionego szynku i blysnac kamratom w oczy sakiewka pelna srebra. Zlopac ciezkie, podszyte goryczka piwo, poki nie splucze z jezyka smaku tej plugawej wojny. A potem kupic warsztat czy dwa - sam jeszcze nie wiedzial jaki, bo drygu do rzemiosla nigdy nie mial - i zostac jasnie panem. Powazanym, a co! I tak okropecznie bogatym, zeby go sam doza prosil na wiosenna zabawe. Takie rzeczy sie przeciez w Skalmierzu zdarzaly. Nawy, ktore wedle powszechnego mniemania pochlonelo morze, powracaly po wielu zimach do portu, pelne najcenniejszych korzeni. Kondotierzy odsylali do domow wozy tak zaladowane lupem, ze sie zapadaly az po oski na polnych drogach. Corki garbarzy zostawaly kurtyzanami i pewnego dnia synowie dozy calowali skraj ich sukni. Nastal wszak czas cudow, kiedy Krainy Wewnetrznego Morza odmienialy sie jak w zwierciadle jarmarcznego kuglarza. Dlaczegoz wiec nie mialoby sie powiesc rowniez Heclikowi, trzeciemu synowi rymarza, ktory klepal biede w posiadlosci dozy na Skalmierskim pogorzu? Jego kamraci wrzucali na dach smolowe wiechcie. Nalezalo sie zbierac. Lada chwila domostwo stanie w plomieniach. A przeciez Heclik gapil sie jak skamienialy na zlote rozblyski ognia na strzesze. Bo zdalo mu sie nagle, ze oto wszystkie jego nadzieje zajmuja sie ogniem. Nie wiodlo mu sie na tej wojnie. Zupelnie jakby mu bogowie mieli cos za zle, choc zaciagnal sie z wlasnej woli, kiedy tylko heroldowie dozy jeli oglaszac po dokach, ze kto na wyprawe wyruszy, temu wszelkie wczesniejsze grzeszki beda darowane. I co? Ano, z czystej zlosliwosci rachmistrzow trafil pod komende Posiadlcy. Znaczy, wowczas zdawalo sie Heclikowi, ze samego Sen Silvara zlapal za piety, bo gdziez mu sie lepsza okazja do slawy i bogactwa nadarzy, jesli nie u boku dozowego siostrzenca? Ustawiono ich na szpicy wojsk. Dobrze, cieszyl sie Heclik. Niby niebezpieczna robota, ale przecie zyskowna jak rzadko. Bo Posiadlca pedzil naprzod niczym przez biesa opetany. Mysli swoich przed pospolitym zolnierzem nie kryl, obiecawszy im solennie, ze kiedy wykroi sobie suta posiadlosc ze zdobycznych ziem, to i dla nich sie cos trafi. Sek w tym, ze wnet wyszlo na jaw, jakie Posiadlca ma o wojowaniu pojecie. Dokladniusienko wtedy, kiedy sie pierwszy raz natkneli na rebeliantow. Na wspomnienie czartowskich wozow i strzal zelaznych, co bez nijakiego trudu przeszywaly pancerz, Heclikiem wciaz targal dreszcz. Dobrze, ze zdazyl czmychnac, a wraz z nim jeszcze paru kamratow, ktorych rowniez przeznaczono do obrony taborow. Kiedy jednak minela pierwsza radosc z ocalenia, pojal Heclik, w jaka nieszczesna popadli przygode. Bo Posiadlca zawiodl ich hen, w glab zalnickiego wladztwa, tak ze ani wiedzieli, w jaka strone sie obrocic, ani kedy do swoich przedzierac. Lecz czlek obrotny wszedzie sobie da rade. Tak tez i Heclik rychlo sie w lasy przepastne zapadl, po czym zaczal zbierac podobnych do siebie. Zbiegow, wloczegow, dezerterow, ktorych niemalo sie w ten wojenny czas po okolicy krecilo. Niebawem mial pokazny oddzialek, ale ani mu w glowie byly dalsze patriotyczne uniesienia w sluzbie jasnie wielmoznego dozy. Teraz postanowil dzialac na wlasny rachunek. Od rozmaitych wojennych kompanii stronil. Zysk marny, a wielki hazard, pomyslal sobie i lepszej wyczekiwal okazji. Ot, chocby kupcow ciagnacych na jarmark. Albo jakiejs zablakanej gromadki patnikow. A skoro juz nieco okrzepl i w nowym zajeciu sie wprawil, jal sie do trudniejszych spraw najmowac. Byle za szczere srebro. Duzo srebra. Tym razem jednak mu sie nie powiodlo. Wielmoza wprawdzie szczodrze naobiecywal mu skarbow, lecz ani chybi klamal. Bo Heclik nie wierzyl, zeby wiejska babina na mekach potrafila zelgac. A ta milczala. Znaczy, darla sie pod niebiosy, kiedy ja rozpalonymi cazkami targali, ale o skarbach ukrytych nic nie rzekla. Wiec moze obietnica bogactwa, jakie mieli tu znalezc, byla jeno bujda wierutna? Zagroda nie klula w oczy dostatkiem. Owszem, niebieskie szyby w oknach i latarenka nad drzwiami przysporzyly mu nieco nadziei. Ale juz wewnatrz statki byly proste, nieledwie siermiezne. Widywal zacniejsze po mieszczanskich obejsciach. Czy wiec szlachetny pan, chocby i lupiezca, trzymalby w takiej nedzy swoja kochanice? Zagryzl ze zloscia wargi. Nic innego, dal sie wystrychnac wielmozy na dudka. Dobrze, ze chociaz za trud Heclikowej kompanii pan sowicie srebrem zaplacil, wiec nie byli tak ze szczetem stratni. Zeby chociaz baba nie okazala sie taka paskudna, pomyslal z odraza. Do zamtuza nikomu jej nie sprzedam, a i nic czlowiek przy robocie uciechy nie mial. Zagroda plonela juz jak zloto. Nalezalo sie zbierac. -A babe gdzie do kolka uwiazcie - rzucil przez ramie. - Niechze sie uwedzi na wlasnych smieciach. * * * W sasiednim tymczasem powiecie swietowano z cala wilczojarska zajadloscia. Twardokesek, zaprzatniety pogonia za Bogoria, nie zamierzal bynajmniej przylaczac sie do zabawy, ale na przeszkodzie stanal mu rozebrany mostek nad stawem - oraz slawetna szlachecka goscinnosc.Ledwo konie zaryly kopytami w groble, zza walu wylonila sie przygarsc szlachcicow paradnie odzianych i nieco juz utrudzonych biesiadowaniem. -Gosc w dom! - zakrzyknal wesolo prowadzacy ich zazywny waszmosc o bardzo czerwonych policzkach. -Prosim, pieknie prosim w nasze skromne progi! - Drugi, w turkusowym kontuszu, zamiatal czapka gosciniec, a reka jednoczesnie siegal ku konskim wodzom. - Domek tu mamy niewielki, ot, pare kroczkow za grobla. Ich towarzysze tez czapkowali do ziemi, puszac sie przy tym i pohukujac niczym stado puchaczow. -Precz! - Zirytowany zbojca oswobodzil wodze. - Przejscie dajcie. W innych okolicznosciach bylby moze ogledniejszy, nawet by wychylil z waszmosciami na droge kusztyczek, lecz teraz nie mogl marnotrawic czasu. Blysnely obnazone szable. Panowie bracia jakby pewniej staneli na nogach. -Oj, niepieknie, bratku. - Ten czerwony na gebie pokrecil z przygana glowa. - To my cie grzecznie... -Z sercem - wtracil ten przyodziany w turkusowe sukno. -...na biesiade prosim, a ty nas grubym slowem chcesz od siebie odgonic? Niepieknie, nad wyraz niepieknie. Prawda, panowie bracia? Odpowiedzial mu chor potakiwan. Podgolone lby kiwaly sie z niedowierzaniem, jakoby zbojecka niegrzecznosc podkopala w nich wiare w porzadek swiata. Zbojca doliczyl sie dobrego tuzina waszmosciow, wprawdzie z piesza i podchmielonych nielicho, ale wiedzial, ze nie przebije sie przez nich bez uszczerbku i straty czasu. Postanowil wiec sprobowac inaczej, choc cala jego wilcza i harda natura rwala sie do bitki. -Wybaczciez, waszmosciowie, te niepolitycznosc, alem czlowiek prosty, nadto w wielkim pospiechu. Za druhem moim gonie, co tu po okolicy Pomorcow gromi, bo wrog nasz najbardziej zajadly zasadzke na niego gotowi. Dajciez mi przejazd wolny, inaczej jemu gardlo przyjdzie dac. Szable opadly nieco. Szlachcice jeli sie zastanawiac. -A druh wasz to kto? - zagadnal zbojce staruszek w powycieranym zupanie. -Bogoria - wypalil zbojca, bo ci spici waszmosciowie nie wygladali mu na pomorckich adherentow. -Cud! - zakrzyknal starowina, wyciagajac obie rece ku niebu. -Cud! - zawtorowala mu szlachecka brac. Zbojca obejrzal sie na przybocznych, zeby sprawdzic, czy aby im tez nie pomieszalo sie w glowach. Ale nie. Stali karnie w szeregu, w rownym jak on oslupieniu obserwujac szlacheckich oblakancow. -Ani chybi sama bogini przywiodla was w nasze progi. - Czerwony na gebie spiesznie wsunal szable do pochwy. - Bogoria drugi dzien u nas w goscinie popasa. Caly i zdrowy. * * * Niewielki domek okazal sie poteznym dworzyszczem, ustrojonym w kwiecie, choragwie i szkarlatne wstazki. Na dziedziniec prowadzila brama ze swiezych sosnowych desek, misternie spowita suknem, a po jej obu stronach wymalowano ogromeczne bohomazy. W jednym Twardokesek z trudem dopatrzyl sie szlachcica z sumiastym wasem i podgolonego jak trzeba, drugi wszelako z powodu niezmiernej rozowosci wydal mu sie podobny do prosiecia. Nad brama, wsrod girland i kwiatow, powiewal napis, lecz zbojca, nieznajacy liter, nie umial go rozszyfrowac.-"Winszujemy mlodego dziedzica" - ulitowal sie nad nim czerwonolicy panek. - Malarza az ze Starozrebca kazalem sprowadzic. Kosztowny gad - skrzywil sie bolesnie na wspomnienie wydatkowanej sumy - i isc nie chcial, bo u mniszek znalazl zatrudnienie. Ale wart swojej ceny, wszak cudnie mego brata wymalowal. Zdaniem zbojcy malarz wart byl najwyzej rozeg, czlek, ktory wypadl ku nim z dworu, w niczym bowiem nie przypominal konterfektu na bramie. -Witam, witam czcigodnych panow! - rozdarl sie z daleka, po czym znow zaczelo sie czapkowanie, przypochlebianie i gardlowanie. Niezgorzej juz zirytowany zbojca dal sie wreszcie wprowadzic do obszernej sieni, w ktorej ustawiono stoly biesiadne. A na zaszczytnym miejscu u szczytu, pod figurka Bad Bidmone, siedzial nie kto inny jak Bogoria, i hustal w zgieciu lokcia swiezuskie niemowle. -Twardokesek! - zakrzyknal z radoscia, zrywajac sie na rowne nogi. Dziecko, ledwo widoczne spod fald i koronek bielutkiego becika, zakwililo slabo, lecz piastunka natychmiast wyciagnela po nie rece. -Wyscie sa Twardokesek, hetman nasz zbojecki? - uradowal sie ten czerwony na gebie. - Niepolitycznie bylo wypytywac, alem zrazu wyrozumial, zescie znaczna persona. Staruszek w przetartym zupanie pojawil sie znikad przed zbojca i wcisnal mu w garsc kielich z winem. -Ot, szczesliwa dziecina - zaskrzeczal - skoro na jej chrzciny dwoch wodzow tak slawetnych przybylo. Zbojca jednym haustem wychylil trunek. Powiodl wzrokiem po rozradowanych twarzach, po niance, ktora, nucac z cicha, kolysala na podolku placzacego malucha. Niezrecznie mu sie jakos zrobilo. -Niedlugo to chyba potrwa - mruknal pod nosem. -Co tam, he, powiadacie? - zainteresowal sie starowina. - Ze wojna niedlugo potrwa? -Jakze ma dlugo potrwac, jesli ja tacy kawalerowie chwaccy odprawuja. - Czerwonolicy poczul sie w obowiazku skomplementowac przybocznych Twardokeska. - Prosim mosci panow, pieknie prosim. Nowo przybyli zaczeli sie wsuwac kolejno do izby i mieszac z barwnie przystrojonym sasiedztwem. Raptem spojrzenie Twardokeska sciagnal wysoki czlek w brunatnym suknie. Spojrzal uwazniej i az oczy przetarl ze zdumienia, bo oto w cizbie rozochoconych waszmosciow panoszyl sie butnie Pomorzec. A zza jego plecow wyjrzal nastepny. I jeszcze jeden. -Przebog, coz to?! - zawrzasnal zbojca i za mieczysko zlapal. -Zostaw! - Krzyk Bogorii osadzil go w miejscu. Twardokesek przymruzyl slepia. -To tak - rzekl powoli, wazac kazde slowo, bowiem w Wilczych Jarach polityka byla krotka i predko od rozmow przychodzilo do rabaniny. - Tak sie zatem z Pomorckimi po okolicach znosisz. Pomorcki knecht wyprostowal sie, kielich z reki wypuscil, lecz ani zdazyl do pasa siegnac, bo stanal przed nim czerwonolicy brat gospodarza i od Twardokeska wlasnym cialem zastawil. Niby zadne slowo nie padlo, nikt goscia ani krzywym spojrzeniem nie urazil, lecz raptem mur waszmosciow odgrodzil zbojce od Pomorca. Twarz Bogorii sciagnela sie w zlosci. Gospodarz wodzil wzrokiem miedzy nim a Twardokeskiem, zapewne niespokojny, czy tez uroczystosc wnet nie obmieni sie w potyczke. Lecz zboj-szlachcic raptem rozpogodzil oblicze i nawet jal pofiukiwac przez zeby. -A tos mnie na hak przywiodl, fiu, fiu - rzucil do Twardokeska, ktory od razu z tonu wyrozumial, ze druh z niego kpi. - Pomorzec w izbie. I swobodnie gadzina chodzi. Zasmial sie i dopiero w tejze chwili zbojca spostrzegl, ze szlachcice, ktorzy trwali wokol nich w osobliwym stezeniu, niczym woskowe figury, rozluzniaja sie powoli i wypuszczaja z pluc zastale powietrze. -Chrzciny swietujem! - huknal znienacka Bogoria. - Kawalera mlodego witamy, co go z dawien dawna rodzice wyczekiwali. Wiec tutaj nie ma, kto Pomorzec, kto nasz, jeno wszyscy mili goscie, przez boginie pod dach sprowadzeni. Takoz i ty, Twardokesek, zadek za stolem sadzaj i pij, jako statecznemu czlekowi przystoi. A o Pomorcow sie nie martw. - Poglaskal sie po boku, po glowicy karabeli. - Trzy dni wartko przejda, a kiedy swietowanie dobiegnie kresu, wnet i nasze pobratanie minie. Odstawi sie ich na groble, siwucha na pozegnanie przepije i da godzine lub dwie, coby sie od poscigu krzynke oderwali. Ja o tym wiem i oni - machnal ku knechtom - wiedza. Wiec ninie gebe zawrzyj i nie mac - dokonczyl twardo. - Nikomu tu nauk prawic nie musisz ani do gorliwosci zachecac. Zbojca sluchal perory z rosnacym zdumieniem i czul, jakoby uchodzilo z niego powietrze. Nie pojmowal tej krainy, gdzie wszystko bylo przemieszane, niczym kiszona kapusta w stagwi, i przesiakniete odorkiem swojskosci. Wekiera mial racje, pomyslal. Kudy nam do tych kuligow, polowanek, zjazdow i trybunalow, kusztyczkow, strzemiennych, gonitw i zapustow. Do tej purpurowej pozloty, co bije w oczy, chociazby skrywala jeno czerwie i prochno. Do tej nieustannej polityki domowej, bo kazdy aby patrzy, jak tu korzysc urwac, nie urazic potezniejszego, a od slabszego ostatni kes wyludzic. Do wymowy wykwintnej, komplementami cukrzonej, choc przeciez szlacheckie slowo tyle warte, ile konskie jablka na drodze. Do tych stryjow, synowcow, swiekrow i pociotkow, ktorzy siedza w kazdym urzedzie, na panskim dworze, w trybunale i celnej kamerze, zawsze usluzni, gotowi wspomoc krewniaka slowkiem dobrze szepnietym i wziatkiem zrecznie podanym. Z nagla opadlo go znuzenie i gorycz naplynela mu do geby. Po tom tlukl sie po trakcie, pomyslal, bez jadla i wypoczynku? Po tom marnowal konie i ludzi na szwank wystawil? Coby zratowac opilca, co sie nad stolem z Pomorcami brata? Tymczasem opilec szacowal go z drwina w spojrzeniu, jakby wysmienicie pojmowal bieg zbojeckich mysli. Nie speszyl sie bynajmniej. Jezykiem z cicha klaskal, pofiukiwal przez zeby, lecz nie znac bylo po nim nijakiej skruchy. -A gdziez towarzyszka wasza slubna? - zagadnal zbojce, jakby juz zapomnial o sprzeczce. - Przecie jej przed nami chyba nie chowacie? -Zona moja wielce bedzie rada - zawtorowal mu predko gospodarz. - W alkierzu z paniami modlitwa i winkiem korzennym sie krzepi, bo jeszcze czas pologu nie minal. Dziewka poprowadzi, bo i dziecie trzeba nakarmic. - Skinal na piastunke, ktora natychmiast przytruchtala karnie. Zbojca otarl spotniale nagle czolo rekawem. -Nie masz tu Zlociszki - rzekl ponuro. - Nigdy jej nie bylo. To jeno podkomorzy, kiep stary, zasadzke zastawil. W sieni uczynilo sie raptem cicho, jedynie od strony pieca dochodzilo slabe pomiaukiwanie: ruda kotka piastowala na zapiecku kilkoro kociat. I zbojcy wydalo sie, ze nawet pociemniale od dymu portrety przodkow bacznie obracaja ku niemu oczy. -Ales sie wyrwal! - Bogoria przerwal cisze i huknal kielichem w stol na znak, zeby sluzba dolala mu trunku. - Napijmy sie! Twardokesek odsunal pacholika, ktory przyskoczyl ku niemu z naczyniem. -Precz! - rzucil przez zeby. Teraz spogladano juz tylko na zbojce i z obliczy, wciaz rozebranych napitkiem, powoli znikala radosc. Trwala wszak wojna i takze w tej izbie, huczacej od gwaru i plomieni, co buzowaly i strzelaly na palenisku, nie dalo sie o niej ze szczetem zapomniec. Ludzie jeli sie przesuwac z wolna, przetasowywali sie niczym w jakims osobliwym tancu. Zbojca wparl sie mocno rekami w stol, pochylil ku Bogorii, az ich glowy znalazly sie dokladnie naprzeciw siebie. -Nie na mnie jednego podkomorzy pulapke zastawil - rzekl chrapliwie. Bogoria poruszyl slabo wargami. Przelknal sline. -Alem cie doscignal - dokonczyl zbojca. - W sam czas. Szlachcic uniosl sie na lokciach. Jego twarz pozostala nieruchoma, tylko na czole nabrzmiewaly sine zyly, kiedy przysunal sie ku zbojcy. -Ty durniu! - wyszeptal. - Jam mu syna doprowadzil do zguby. Skadze ci postalo we lbie, ze on po mnie siegnie? Corki! - przemknelo zbojcy przez glowe. Bogoria ma corki. Twardokesek slyszal, ze skrywa je gdzies w lesie ze swoja kochanica. Jednakze jego szlachecki kompan nigdy o nich nie rozprawial, nie chelpil sie przy dzbanie, jako czynili insi spomiedzy panow braci. O tej czesci swego zycia nawet nie napomykal, wiec zbojca wiedzial jeno, ze bekarcie corki istnieja, lecz tak dalece oszpecone w oczach wspolrodowcow Bogorii plugawym pochodzeniem, ze nie przypisywano im zadnych praw. Zboj-szlachcic dzwignal sie ze stolka - powoli, jakby bal sie, ze nogi zalamia sie pod nim na ksztalt dwoch trzcinek. I nagle w rozchybotane mysli zbojcy wdarla sie czysta groza, bo oto wlosy Bogorii uniosly sie niczym czub jakiegos osobliwego ptaka. Wszyscy w izbie zamilkli i patrzyli na tego meza, wielkiego i brzuchatego, przepasanego srebrzystym pasem, jak niemo porusza ustami w trupio bialej twarzy, podczas gdy zyly na jego skroniach pulsuja, jakby chcialy sie wyrwac spod skory. Zrobil kilka krokow, niby plywak rozsuwajac rekami niewidzialne fale i prac na oslep ku uchylonym drzwiom, zza ktorych bila smuga dziennego swiatla. -Czekaj! - Zbojca pochwycil go za rekaw. Bogoria odwrocil sie ku niemu - wytrzeszczone, nabiegle krwia oczy blysnely w jego obliczu - i wyszarpnal sie tak mocno, ze zbojcy zostal w garsci strzep materii. -Nie tykaj mnie, Twardokesek - rzekl niezmiernie cicho. - Nie dzis. I z kazdym wypowiadanym slowem zbieral sie jakos w sobie, tezal. Roztwarl drzwi, zatrzymal sie jeszcze na progu, glebiej zaczerpnal powietrza. W izbie zas ludzie trwali jak zaczarowani - z na wpol uniesionymi kuflami, wychyleni w przod na zydlach, wsparci pod boki, z rekami na szablach, przy czapkach, wasach, na polach kontuszy i rekojesciach lyzek. Twardokesek wraz z nimi, opetany tym samym czarem, az sylwetka Bogorii zniknela i drzwi zamknely sie ze skrzypem. -Za mna, kto w bogow wierzy! - Gospodarz wyprysnal spomiedzy nich i rzucil sie ku podworcowi. Ludzka cizba w jednej chwili uniosla Twardokeska. Slyszal pohukiwania i wrzaski tratowanych, belkotliwe polajanki pijakow, ktorzy wypelzali spod stolow i z ciemnych katow. Lecz na podworcu roilo sie od sluzby. Przyprowadzano konie. Pacholkowie podsadzali na siodla panow, mimo ze wielu z nich nie otarlo jeszcze z brody ostatnich lykow gorzalki i teraz chwiali sie i podrygiwali na grzbietach wierzchowcow niczym w rozkolysanej lodzi. Dziewki pod komenda krepej i niemlodej juz niewiasty - ani chybi matki gospodarza - troczyly w jukach jakies szynki, polgaski i pieczenie. Ktos u studni lal na leb wode. Stajenni odmykali wrota. Bogoria stal pod brama, zwrocony plecami do tej kotlujacej sie ludzkiej masy i doskonale obojetny na jej istnienie. Tuz za nim - podkomendni uszykowani do pochodu. -A wy dokad? - Twardokesek ucapil za kubrak jednego z pomorckich knechtow. - Nie wasza to rzecz. Byl to czlek dobrze na czubie oszroniony siwizna i sadzac po ozdobnym kubraku, znaczniejszy miedzy swoimi. Usmiechnal sie do zbojcy spod wasa, wyrwal mu sie z uscisku i wraz sam go za nadgarstek schwycil, a krzepko niczym imadlo. -Nasza, bo jeden my chleb jedli i jedno wino pili - wyrzekl spokojnie, a jego glos byl ze szczetem swojski, bez cienia wyspiarskiego narzecza. - Lecz nie turbujcie sie. Trzy dni predko mina, a wowczas, w miejsce wina, krwi waszej skosztujemy. I cofnal sie pomiedzy reszte, zostawiajac zbojce w bezmiernym zdumieniu. Potem zas Bogoria dal znak i oddzial ruszyl - przodem rebelianci, ustawieni w rownym szyku, dalej szlachta, z panska i bezladnie. Szlachcic stal chwile przy wierzejach, jakby chcial oszacowac liczbe i przydatnosc ludzi. Kiedy zbojca sie z nim zrownal, Bogoria odwrocil sie ku niemu. Pod pysznym krasnym kolpakiem twarz mial woskowa, obrzmiala od rozpaczy. -Ty nie jedz! - rzucil rozkazujaco, lecz zanim Twardokesek zdazyl sie odac i stanac okoniem, dodal lagodniej: - Nie wiedziec, co jeszcze podkomorzy uknul. -On juz nie dycha - wtracil zbojca. Bogoria tylko machnal reka. -Lecz ludzie jego zostali. Takoz Wezymord, ktory i bez rady podkomorzego wie, kedy nas szukac. A moze chcial nas pospolu w pulapke zwabic, podczas gdy sam ludzi nam podejdzie? Do naszych jedz. Nie moze wojsko w czas taki bez zadnego wodza pozostac. No, jedz! - huknal glosniej, widzac, ze zbojca zwleka. - Jedz predko. I na tym sie rozstali. * * * W wojennym obozie czekal na zbojce wypoczety i wesolutki Szydlo. Rajtuzy mial wciaz pstrokate, kubrak cytrynowozolty i pobrzekujacy uczepionymi rekawow dzwoneczkami, czubki butow tak zakrecone, ze nieledwie przeszkadzaly w chodzeniu, a na glowie czapke szpiczasta. Slowem, wygladal, jakby go wojna ni odrobine nie tknela. Nic dziwnego, ze Twardokesek naburmuszyl sie na jego widok.-Co, nie wiedzie sie w wojowaniu? - Trefnis wykrzywil gebe i z udawanym wspolczuciem pokrecil glowa. - Nie przypomina wojenka lupienia zestrachanych kupcow? Zbojca wymamrotal pod nosem nieprzystojne przeklenstwo. Innego zdzielilby od razu kulakiem i krwia dobrze obroczyl, lecz boga sie bal. Jedno utrapienie, pomyslal z gorycza. Na coz mnie Szarka ostawila z ta poczwara? -No, nie sierdz sie, zbojco i nie fukaj. - Szydlo poprawil sie na zydelku i pociagnal z kubka piwo, ktorego akuratnie nastala wielka obfitosc, jako ze rebelianci zalegli nieopodal slodowni. - Jam tu z dobrego serca przybyl - huknal sie piescia po watlej piersi - coby was przestrzec przed zguba. -Nie moze byc - mruknal kwasno Twardokesek. - Zguba? I to na takowej wojnie, co tu kazdy kazdemu do ocz skacze? Wszak niepodobna. Szydlo pogrozil mu palcem. -Oj, psieja obyczaje, calkiem na psy schodza, skoro wodz nasz cudowny, zbojecki hetman przeslawny, koncept blaznowi probuje podbierac. Trza bedzie kalesonow pilnowac, cobys ich, mosci Twardokesku, nie capnal i sie za wesolka nie przebral. Zbojca spurpurowial na gebie, bo wyzwac kogos od blaznow w Gorach Zmijowych bylo osobliwa obelga. Poniewaz jednak nie mogl Szydla w zaden sposob okielznac, obrocil sie na piecie, coby z izby precz odejsc. -Stoj! - Glos trefnisia osadzil go w miejscu. Szydlo podniosl sie ze stolka i odrzucil kubek. Jego oczy polyskiwaly bursztynem. -Wezymord na was idzie. Tym razem sie nie cofnie, bo stoi za nim sam Zird Zekrun. Okrety odbily od brzegow Pomortu. Juz tna Wewnetrzne Morze. Zbojca zmartwial. -Z Zird Zekrunem? - zapytal slabo. -Nie. - Niziolek potrzasnal glowa. - Jego teraz insza zdobycz zaprzata. Szarka. Nieoczekiwanie Twardokeskiem targnela wscieklosc. Ani myslal dociekac, co bog Pomortu zamierza uczynic kobiecie, ktora uwazal za przyczyne wszystkich swoich nieszczesc. -A bodajby zdechla! - ryknal. - Bodajby ja sobie Zird Zekrun wzial. -Co sie lacno moze zdarzyc - zauwazyl trefnis. * * * Morze bylo spokojne, jak czesto o tej porze przed switem, kiedy potwory opadaja w glebiny, a nocnica chowa ptasia, lysa glowe pod plaszcz z pior. Gwiazdy przyblakly, a nad powierzchnia wody unosila sie szarawa mgielka. W zelaznym koszu na dziobie lodzi dogasal zar. Czas bylo wracac.Rybak poprawil wielki, opadajacy na kark i na oczy, kapelusz i jal odmawiac dziekczynna modlitwe do Mel Mianeta. Bog sprzyjal mu tej nocy i polow byl obfity - piekne, srebrzyste wrzecionniki nie przyblakly jeszcze i kiedy na nie spogladal, ogarnial go lek, ze ktorys z nich moze uniesc znienacka leb i przemowic do niego glosem Morskiego Konia. Tak sie czasami dzialo, jesli czlek nie uszanowal darow wodnego pana. Osci z wieczerzy usypywaly sie w most nad ciesnina, oka okazywala sie morskim starcem, a blada dziewczyna, spotkana noca na wydmach, z chichotem wciagala cie w kipiel. Nic nie bylo dane raz na zawsze. Zywiol potrafil sie odmienic na tuziny sposobow. Dlatego teraz rybak niespiesznie wypowiadal imiona Mel Mianeta, chociaz zapewne inni, mniej pobozni od niego wlasciciele lodzi plyneli juz do Skwarny, a w porcie niecierpliwily sie przekupki. On nie zamierzal jednak urazic boga. Ani myslal wystawiac sie na szwank. Nie przewidzial, ze wodny przestwor upomni sie o niego w zupelnie inny sposob. Nigdy pozniej nie umial sobie przypomniec, dlaczego skrecil na otwarte morze. Nie pamietal, jak dlugo plynal - pamietal tylko, ze luski wrzecionnikow przybladly, a ich skrzela wyschly i cisnal je z powrotem w odmet, na strawe dla podmorskich bestii. Nie wiedzial rowniez, czy naprawde piesn prowadzila go poprzez fale, czy tez uslyszal ja pozniej, kiedy na skale posrodku morza znalazl dziewczyne. Miala wlosy polyskliwe jak ogien i skore tak jasna, jakby utoczono ja z morskiej piany. -Potrzebuje lodzi - rzekla, zagladajac mu w twarz. Potem plyneli. Patrzyl w niebo i nie rozpoznawal gwiazd. Tylko jej piosnka owijala sie wokol nich jak mgla, a od wlosow bil blask, wskazujac droge. Dopiero kiedy przybili do portu, spojrzal na nia przytomniej. -Wybacz mi - powiedziala. - Plynelam bardzo dlugo i potrzebowalam wytchnienia, a ty byles blisko. Wyskoczyla na brzeg. Krople zatetnily na piasku, kiedy wyciskala wode z wlosow. W domu powitala go zaloba. Ojciec i matka, oboje przygieci do ziemi staroscia i rozpacza, dotykali go, wodzili palcami po jego skorze, probujac wyczuc, czy powrocil naprawde, czy tez jakies morskie licho przywdzialo jego smiertelna powloke. Minelo piec dni, odkad wyplynal z portu. Nigdy wczesniej nie przydarzylo mu sie nic podobnego. Nikomu nie powiedzial, co sie stalo na morzu. Nie umial. W wiele dni pozniej dowiedzial sie, kim byla tamta kobieta i dokad zmierzala poprzez Wewnetrzne Morze. A wowczas wzial na ramie wioslo - swoj jedyny posag, zrodlo dostatku i cierpienia - i powedrowal do klasztoru Mel Mianeta. Nie opuscil go do konca zycia. * * * W tym samym czasie do klasztorku Zird Zekruna nieopodal paciornickiej granicy wjezdzal rozjuszony Surmistrz. Niska, nieksztaltna budowla w niczym nie przypominala siedziby najpotezniejszego boga Krain Wewnetrznego Morza. Zamiast bic w niebo strzelistoscia dachow, pysznic sie wiezami i dzwonnicami, przywarla do ziemi jak pies. Czolgala sie. Ronila sprochnialy gont, klekotala pokrzywionymi deskami, chowala w bloto zapadniety prog. Wszystko miala poczerniale, zawilgle. Wynedzniale. Niegodne.Skrzywil sie, kiedy wybiegl ku nim przeor w dlugiej, obloconej kapicy. Gnal, mlaskajac drewnianymi chodakami w rozmieklej ziemi. Nawet pietno skalnych robakow na jego czole znikczemnialo, wyblaklo. Gdyby mnich zaszedl mu w Usciezy droge, Surmistrz niezawodnie wzialby go za zebraka i precz biczem popedzil. -Stac! - wysyczal przez zeby do podkomendnych. Najblizsze konie zaryly kopytami w bloto. Stary wodz zawsze mial ciezka reke, lecz od czasow Rogobodzca knechci bali sie go jak samego Zird Zekruna. -Oboz na bloniu rozbijcie - nakazal surowo. - Zolnierz w murach gnusnieje. Po prawdzie jednak nie chcial, zeby nazbyt starannie przyjrzeli sie temu rumowisku, zwlaszcza ze i tak niesporo im szlo na paciornickim pograniczu. Bagniska ciagnely sie tutaj w nieskonczonosc, poprzecinane mrocznymi, oplesnialymi lasami. Drogi ni stad, ni zowad zapadaly sie w blotniste bajora. W wartowniach, do ktorych, jak zapewnial komendant w ostatnim miescie, niedawno przeslano swieze uzupelnienia, legly sie tylko ropuchy i wodne weze. Czasami slyszeli w koronach drzew przenikliwe buczenie i wowczas knechci pochylali nisko glowy, zeby nie przyciagnac zablakanego roju Hurk Hrovke. W rozwidleniach galezi widzieli posagi, tak grubo pokryte woskowina, ze nie dalo sie dojrzec ich rysow. Co najgorsze, Surmistrz musial patrzec bezczynnie na te obrzydliwosc, bo nie smial pchnac przeciwko nim zolnierzy. Bal sie, ze nie usluchaja. A przeciez przemierzali ziemie Zird Zekruna! Wywalczone i okupione krwia owego dziwnego lata, kiedy pod wodza Wezymorda zaglebili sie w Zalniki. -Witajcie, dostojni panowie! - Mnich zgial sie w uklonie nieledwie do konskich kopyt. Surmistrz z trudem powstrzymal grymas niesmaku. Znal swoja wartosc, lecz sludzy Zird Zekruna nie powinni sie tak ponizac. Nawet przed nim. Zsiadl jednak z konia i pozwolil sie poprowadzic do niskiego, przesyconego stechlizna refektarza. Zdolal przelknac kilka lykow wina, ktore smakowalo konska szczyna. -Co was, dostojny panie, w nasze skromne progi sprowadza? - Przeor zlozyl naboznie dlonie i spogladal na niego z lekiem. Wodz otarl rekawem gebe. Rad byl, ze predko przejda do rzeczy. W rogu stolu czyhal mlodziutki mniszek z dzbanem, a Surmistrz nie zamierzal wypic juz ani krztyny wiecej tego plugawego trunku. -Za heretykami ide - odparl krotko. - Onegdaj dwie ich kupy na trzesawisku roznieslismy, lecz dobra jeszcze czesc precz uszla. Akuratnie w te strone - dodal. Mlody mniszek drgnal. Moze mysz przebiegla mu przez stope. -Tu ich nie widziano - zastrzegl sie pospiesznie przeor. -Ano prawda - skinal z nieznacznym poblazaniem Pomorzec. - Bo gdyby tutaj przyszli, juz by wasze serca pod ziemia bily. Zapadla niemila cisza. Zwierzchnik klasztoru drapal sie po ogolonym policzku, unikajac wzroku komendanta. -Przewodnikow potrzebuje - przemowil w koncu Surmistrz. - Bo ci zdrajcy, co tutaj po wioskach siedza, jeno mysla, jakby nas na szwank wystawic. Ot, nie dalej jak wczoraj studnie zatruli, gdziesmy konie poili. Powiadam wam, woda z niej czerwona jak krew bila. Ze dwa tuziny chlopa kazalem knechtom wywieszac, opiwszy ich pierwej wlasnym specyjalem tak, ze im napitek wierzchem i dolem sie rzucil. -Oj, to niedobrze. - Mnich zafrasowal sie szczerze. -Ano niedobrze - potaknal Surmistrz z irytacja. - Bo drugie dwa tuziny zdrajcow w oczerety ucieklo, a tak raczo, ze ich doscignac nie szlo. Dlatego ludzi potrzebuje, pewnych a zaufanych, coby tu wszystkie sciezki umieli ogarnac. -Niedobrze, bo woda w tej okolicy, osobliwie po deszczach, czasem czerwonawa bywa - zaczal ostroznie mnich, lecz predko zamilkl pod spojrzeniem pomorckiego wodza. Znow zaczal sie drapac tak zajadle, ze slady na skorze wnet podbiegly krwia. - A z przewodnikami tez bedzie klopot - wydusil w koncu. - Bracia w klasztorze zyja, z dala od ziemskich pokus, tedysmy szlakow i sciezek nieznajomi. Surmistrz smagnal rekawicami w blat stolu. Kubki podskoczyly z brzdekiem. -Ale poslugaczy wszak macie! - ryknal, nie silac sie wiecej na szacunek wzgledem swiatobliwych osob. - Was przecie na trzesawisko nie ciagne, starzy jestescie i slabi, tylko byscie nas w pochodzie wstrzymywali. Pachola mi dajcie krzepkiego - dokonczyl lagodniejszym tonem, bo widzial, ze mnich dygocze jak w febrze, nie mogac pohamowac strachu. - Byle byl pewny. -Mamy czterech pacholkow - wymamrotal niewyraznie przeor. - Trzej jednak z daleka z bracmi przybyli, a jeden na umysle przyciezki, ktorejs nocy do bramy nam go rzemieniem przytroczyli. I istotnie, przywiazal sie do nas jak pies, a i mocarny nad podziw. Ale pozytku z niego miec nie bedziecie. Surmistrz wytrzeszczyl oczy. Nie miescilo mu sie w glowie, zeby w takim miejscu nie trzymano sluzby. Zwierzchnik klasztoru wszelako wydawal sie zbyt zestrachany by krecic. -Moze ktory z oblatow? - spytal, polykajac zlosc. - Albo jakis dzierzawca? Mnich pokrecil glowa. -Tutejsi nie posylaja do nas dzieci na wychowanie. Chyba zeby ktores bylo chore albo glupie, jakoby ten pachol, co o nim waszej wielmoznosci rzeklem. Dzierzawcow zasie jest kilku, ale nie zawierzylbym im waszej bezpiecznosci. Stary komendant poderwal sie ze stolka. -Jakze wy tu zyjecie? - zakrzyknal, popatrujac po brudnych scianach, luszczacych sie i upstrzonych zaciekami plesni. Przeor skulil sie jak pies pod korbaczem. Sprobowal usmiechnac sie usluznie do Surmistrza, lecz wargi mu drzaly. -Jakos powolutku... -Jako swinie w gnoju! - wypalil niespodziewanie mlody mniszek, ktory dotad ze zwieszona glowa przysluchiwal sie rozmowie. - Tak wlasnie zyjemy. Po brzuchy w nieczystosciach, brudzie i sromocie. -Cichaj, synku - usilowal mitygowac go przelozony. Jego przerazenie bylo tak widoczne, ze az zaintrygowalo Surmistrza -Niechze mowi. - Machnal reka. -Rozejrzyjcie sie. - Mlody mnich przyciskal do piersi dzban jak pawez. - Czy to jest siedziba godna Zird Zekruna? Czy nalezycie glosimy jego chwale? Pod paznokciami przeora pokazaly sie pierwsze kropelki krwi. -Robimy, co mozna - usprawiedliwil sie slabo. Chlopak zasmial sie sucho. -To trupiarnia. Klasztor na bagnisku, nad ktorym ani kniaz, ani sam bog nie ma pieczy. Kazdej jesieni morowe powietrze morzy poltuzin braci. Drugi poltuzin zdycha na wiosenna zimnice. Albo od ukaszen wezy, ktore wciskaja sie przez byle szczeline. - Grdyka chlopca chodzila w gore i w dol, jakby polykal wlasne slowa. - Marniejemy z zimna i glodu, bo zaden z miejscowych panow nie kwapi sie, zeby wesprzec klasztor na przednowku albo przyslac ludzi do naprawienia nadwatlalych murow. A wiecie dlaczego? Surmistrz w milczeniu mierzyl go wzrokiem. Bo mniszek niewatpliwie mial racje. Cos bylo z tym klasztorem nie tak. Toczyla go podskorna choroba, ktorej wodz, nieslynacy z przesadnej bogobojnosci, nie umial dokladnie okreslic. Jednakze odwiedzal wczesniej siedziby Zird Zekruna - chociazby we wlasnych posiadlosciach mial zwyczaj co najmniej raz w roku zaszczycac kazdy klasztor, zeby przy barylce zacnego miodu omowic z opatem wszelkie wazkie sprawy - i w zadnym nowicjusz nie mogl sie odezwac bez zgody przelozonych. Ba! - ani stapnac glosniej smial, zeby nie sciagnac na siebie krzywego spojrzenia starszych braci. Bo kary za nieposluszenstwo wymierzano surowe: wiele dni o chlebie i wodzie w odosobnieniu wlasnej celi czy baty tak dotkliwe, ze sam Surmistrz dotkliwszymi nie karal rekrutow. -Mysmy tu wszyscy w nielasce. - Mniszek mowil juz teraz spokojnie, niemal z pokora: jego gniew wyczerpal sie rownie gwaltownie jak wybuchl. - Odeslano nas, bysmy odpokutowali. By o nas zapomniano. Bo z tego miejsca nie ma powrotu. Nawet w sosnowej trumnie. Tu jeno wszystko gnije, porasta kozuchem plesni. Nad ranem wilkolki podchodza pod klasztor, wyjac jak potepiencze dusze, a moze istotnie sa to dusze wspolbraci, ktorzy w samotnosci zdechli, bez zadnej boskiej pociechy. -Zamilknij, Cierlej! - ofuknal go ostrzej przeor. - Bluznisz. -A bo to ja pierwszy? - szepnal mniszek. - Malo stad braci z rozpaczy albo rozumu zmacenia na trzesawisko ucieklo? Malo tych, ktorzy w skrytosci zanosza modly do Hurk Hrovke, blagajac, by ich z tej nedzy wybawila? -Starczy - odezwal sie z cicha Surmistrz. Istotnie, dosyc uslyszal. Mniszek spogladal na niego przez chwile, mrugajac raz po raz zalzawionymi oczami. Nagle upuscil dzbanek i uciekl, klapiac sandalami. Naczynie rozpryslo sie z hukiem. Przeor podskoczyl. -Dyscypliny nie macie - zauwazyl Surmistrz, usilujac zbagatelizowac rewelacje nowicjusza. W gruncie rzeczy jednak wiedzial juz wszystko, co powinien wiedziec. Nie znajdzie w tym miejscu pomocy, skoro mnisi nie umieli udzielic jej samym sobie. Bo mlody mial racje. Klasztor byl zapowietrzony: Surmistrz dostrzegal to rownie wyraznie, jakby na drzwiach i framugach okiennych nakreslono zolta kreda znaki ostrzegajace przed zaraza. Po powrocie do Usciezy zamierzal uprosic Wezymorda, zeby wypalil to miejsce do zywej ziemi, a mnichow zamurowal w pustelniach, by nie rozniesli wsrod braci zgubnego rozprezenia. Juz wystarczajaco sie zly przyklad rozplenil. Wszak nie z przypadku heretycki prorok wybral sobie tutaj schronienie i matecznik. Zlosc rozpalala sie w nim powoli, lecz nieuchronnie. Tu nie mnichow trzeba, myslal sobie, toczac wzrokiem po wypaczonej podlodze. Zdalyby sie raczej ze cztery regimenty wojska, zeby pobuszowaly do przyszlej wiosny. Niech dobrze okolice ogniem popieszcza, zelazem oraz nahajem. A kiedy juz knechci zajrza pod kazda kepe brusznic i kazdej babie pod kiecke, kiedy bydlo wybija, pola potratuja i kmiotow w niewolnikow obroca - wowczas niechze se znow mnisi wroca, modlitwa a naboznym spiewem wiesniakow pod opieke Zird Zekrunowi nagarniac. Bo taka jest w ludziach natura, ze musza wpierw od sily ucierpiec, zeby litosc i lagodnosc docenic. Zatem ja im grzbiet przygne, hej, przygne az do ziemi. Az im te bezczelne slepia blotnista woda zaleje. Teraz juz nieomal dygotal z wscieklosci. -Konie aby napoje i zaraz ku granicy rusze - oznajmil. Przeor zalamal rece. -Nie idzcie tam, wasza wielmoznosc - zabiadolil. - Poczekajcie dni pare, poki wam przewodnika nie znajde. Trakty niepewne, grzaskie. Jeszcze sie wam przygoda jaka przytrafi. Surmistrz przygladal mu sie z mieszanina obrzydzenia i litosci. -Mnie kniaz przeciwko buntownikom poslal, nie zebym przy kominie zadek wygrzewal. A na granice trakt bity. W trzesawisko sie on pod konskimi kopytami nie obroci, zdaloby sie go wreszcie z chlopstwa i ze zbojow oczyscic. -Jeno ze tam potwory - wyjeczal zwierzchnik klasztoru i jal sie czochrac po brzuchu. - Powiadali mi kupcy, potwory straszliwe nieopodal Czartowiska siedza. Konie plosza, ludzi zacnych morduja, a zajadle takie, ze ani przed modlitwa, ani przed zelazem nie ustepuja. Nikt juz tamta strona nie smie jechac. Handlarze wiele mil naddaja, klody przez trzesawisko klada, byle bokiem sie przemknac. Wodz wysluchal tej przemowy z zacisnietymi wargami. -Czas na nas - wycedzil, akcentujac kazde slowo uderzeniem rekawicy po udzie. Zanim jednak dotarl do drzwi, mnich uwiesil sie na jego ramieniu. -Blagam, wasza wielmoznosc - zaskowytal. - Miejsciez boga w sercu. Nad swymi ludzmi miejcie litosc. Tego juz bylo Surmistrzowi nadto. Oswobodzil sie, odepchnal przesladowce i nieomal wybiegl z klasztoru. -Konie siodlac! - rzucil przybocznym, kiedy tylko wychynal za mury. Knechci, choc zdrozeni, nie smieli sie sprzeciwiac. Dopiero w kilka godzin pozniej, kiedy jechali w gestniejacym zmierzchu, przeszlo mu przez mysl, ze moze zwiodla go wlasna zapalczywosc. Nalezalo poczekac, rozpytac sie pod klasztorem. Moze nawet przygarnac tego mlodego, bezczelnego mnicha, ktory ujadal przeciwko zwierzchnikowi. Poklepal po szyi wierzchowca. Konie byly niespokojne, podrzucaly lbami, parskaly ze strachem. Dwukrotnie mijali popalone resztki osad. Stare, dobrze juz porosniete zielskiem. Lecz zolnierze ciagneli w posepnym milczeniu, jakby cudownym sposobem rozniosla sie wsrod nich przestroga przeora. Surmistrz nie wierzyl w potwory. Owszem, istnieli bogowie w swoich wysokich i mrocznych miejscach, a kohorta Org Ondrelssena galopowala gdzies pomiedzy oblokami, zadna krwi i zniszczenia. Jednakze wszelkie inne monstra byly smiertelne i ustepowaly pod mieczem. Jechal zatem na szpicy, wlasna smialoscia upewniajac knechtow, ze nadal sa silni i przemoga kazda groze. Inaczej przeciez nie wystawialby sie rownie ochoczo na niebezpieczenstwo. Jego osoba byla zbyt cenna, by mial zdechnac na zapyzialym, nikomu niepotrzebnym trakcie, przy ktorym straszylo jedynie kilka rozpadajacych sie chutorow. Dlatego nie zdazyl nawet krzyknac, kiedy przezroczysta nic obnizyla sie przed nim i w jednej chwili odciela mu glowe. Wierzchowiec uskoczyl w panice w bok, lecz nad sciezka opadaly juz sieci. Przadki rozpoczynaly ucztowanie. * * * -To znak! - Siwobrody dziad wzniosl rece wysoko do nieba.Rekawy mial okrwawione po lokcie. Nie proznowal tej nocy. Inni natychmiast podchwycili jego okrzyk. Bylo ich tak wielu, ze ledwo miescili sie na lesnej polance - najdalsi kryli sie pomiedzy olszami, zachlannie wyciagajac szyje, by dojrzec umilowanego proroka. On zas stal na pagorku, usypanym posrodku pustej przestrzeni przez wiernych. W nieprzepasanej koszulinie spogladal na nich zalzawionymi oczami. Bose stopy mial okryte blotem, poszarpane cierniami. Bal sie. Nie odnajdowal w sobie ani krzyny tej rozpierajacej piers buty, z jaka pod Starozrebcem oglaszal sierotkom marsz na Usciez. Bogini milczala nieprzejednanie, choc do kosci okrwawil sobie grzbiet pokuta, wynedznial od postow i umartwien. Nie prowadzila go juz poprzez lesne sciezki. Nie widzial jej twarzy w zlocistych kwiatach kosacca, na ksztalt pochodni palajacych pomiedzy kalinami i karlowatymi wierzbami. Nie slyszal glosu w szmerze strumienia i krzykach dzikiego ptactwa przelatujacego nad rozlewiskami. Zupelnie jakby caly swiat wokol niego scichl, wyplowial. Dlatego nie smial nawet wierzyc, ze dzisiejsze niewiarygodne zwyciestwo nad armia Wezymorda jest jego zasluga. Owszem, w nocy zdawalo sie, ze wszelkie stworzenia walcza po ich stronie. Nawet bezrozumne przadki. Bo to byla noc zguby, noc krwawej ofiary i zatracenia. Bagniska az po swit rozbrzmiewaly krzykami konajacych. Dopiero kiedy promienie slonca jely sie obficiej przebijac pomiedzy koronami drzew, pan Krzeszcz nakazal, aby wierni zebrali sie na polanie, gdzie odprawiono modly. Nie sadzil, zeby wielu sposrod balwochwalcow odeszlo calo. Nie zamierzal ich jednak scigac. Las dokonczy dziela. Las, grzaskie blota i chlopi, ktorzy zapewne niebawem wyrusza na low. Na paciornickim pograniczu zarowno ludzie, jak i oparzeliska, potrafili strzec tajemnic. Jesli wiec Wezymord przysle tutaj kolejna ekspedycje, knechci nie odnajda sladow po swoich poprzednikach. Zaledwie jakas czaszke przykryta juz zielem i opadlymi liscmi. Resztki uzbrojenia wygladajace spod mchow. Przerdzewialy miecz. Lecz nikt z tutejszych nie wyjawi, co sie wydarzylo nieopodal Czartowiska. Wiktoria byla tak nieoczekiwana, tak druzgocaca, ze az napelniala pana Krzeszcza lekiem. Moze bogini zeslala mu nastepna probe? Chce wyprobowac jego pokore i posluszenstwo? Wszak raz juz ja zawiodl, dla wlasnej dumy wiodac ludzi na zgube pod Rogobodzcem. Czemuz wiec teraz mialaby mu na nowo zaufac? -Na Usciez! - rozlegl sie wsrod cizby czyjs donosniejszy glos. Sierotki wiwatowaly, krzepily sie swoja bliskoscia i laska bogini. Dzisiaj, w porannym swietle, jego ludzie czuli sie silni jak nigdy wczesniej. Bo przeciez nie pogromili byle wasatego panka, co szumial i swawolil po okolicy. Zdolali wygubic cala armie. Wielka, niezwyciezona armie, ktora poslano, aby ich zatracic. W przeciwienstwie do nich pan Krzeszcz rozumial wysmienicie, ze w istocie byl to jedynie zbrojny zagon. Trzon armii szedl zgola gdzie indziej - na poludnie, gdzie po pomorckiej klesce pod Rogobodzcem jeszcze szerzej rozlala sie rebelia. Wezymord nie mogl teraz marnowac wielu ludzi, aby uganiali sie po oczeretach za pobuntowanym chlopstwem. Wydzielil kilka oddzialow pod komenda doswiadczonego wodza, zeby na chwile przydusic sierotki. Czas prawdziwej rozprawy mial dopiero nadejsc - jesli kniaz zdola pokonac szlachte i stawi czolo kohorcie martwych wladcow. Wspomnienie Kozlarza bezustannie napelnialo pana Krzeszcza wsciekloscia. Najchetniej wymazalby z pamieci obraz bladolicych wojownikow, ktorzy przybywali sponad ksiezyca, z dymu i chlodu. Ich obecnosc rowniez przypominala o nielasce bogini. Bo odejscie Bad Bidmone stanowilo pierwsza ryse na powierzchni swiata. Skaze, ktora wypaczyla jego ksztalt tak dotkliwie, ze nie mogl juz dluzej istniec. Wszystko, co nastapilo pozniej, bylo jedynie powolnym umieraniem. -Na Usciez! Na Usciez! - pokrzykiwaly coraz smielej sierotki. Teraz Kozlarz wyruszy na spotkanie Wezymorda, pomyslal, na moment odnajdujac w sobie krzepkiego szlachcica, milosnika gorzalki i kiszonych ogorcow, ktory nieustannie rachowal, co i jak obrocic na swoja korzysc. Kniaz nie pozostawi nad Ciesninami Wieprzy wiele zolnierza. Zaledwie tyle, by strzegli bezpieczenstwa jego wiedzmy. Jednakze pan Krzeszcz raz juz obiecywal swoim ludziom pochod na Usciez, potem zas okazalo sie, ze poprowadzil ich na smierc. Prozna, bezuzyteczna smierc, ktora nie byla wypelnieniem woli bogini. Tym razem jednak to oni chcieli prowadzic jego. Ani sie obejrzal, jak ujeto go pod lokcie i tlum dzwignal go w gore. Unosil sie ponad stratowana trawa, podawany z rak do rak jak zywa statua. Kobiety calowaly mu dlonie i stopy. Dzieci garnely sie, zeby je poblogoslawil. -Na Usciez! Na Usciez! - nioslo sie coraz razniej. Gdzies wsrod tego zametu blysnela mu mysl, ze moze wlasnie takiej nauki chciala mu udzielic bogini. Moze nalezalo posluchac prostego, nieuczonego czlowieka i zawierzyc mu, chocby nawet rozum buntowal sie przeciwko tej decyzji. Zgodzic sie zostac ich przewodnikiem, nie zas przywodca. Nie ruszac z buta, z biciem bebnow i graniem fujarek, lecz w pokorze, w cichosci i z modlitwa. Juz bez zadnej doczesnej pychy, bez checi dowiedzenia czegokolwiek. Jedynie isc, cala swa sile wkladajac w nastepny krok. Skinal glowa. Rozdzial jedenasty -Zle sie to wszystko skonczy, oj, zle bez ochyby. - Cherchel czknal poteznie, lecz zaraz siegnal do dzbana z winem.Tyle ze reka, utrudzona ucztowaniem, rozminela sie z naczyniem. Bard zamrugal ze zdumieniem, znow macnal w kierunku dzbana - z tym samym skutkiem, co wczesniej - po czym zamarl i w skupieniu kontemplowal niezwykle zjawisko. -Haliszka, miejze boga w sercu! - wybelkotal w koncu. Mocarna cepniczka zacisnela wargi, lecz dolala mu trunku. Zbojca spostrzegl, ze miala w sobie chlopska karnosc i wytrwalosc, ktore sprawialy, ze baby po Gorach Zmijowych tyraly w polu niezgorzej od mezow, a w razie potrzeby przyprzegaly sie do plugow i wlokly je kamienista bruzda, poki nie zdechly. Zastanawial sie tylko, co poza bydleca wytrwaloscia dostrzegl w niej Cherchel, bo rysy miala grube, a mowe nieuczona. Zwykle bard bral sobie subtelniejsze niewiasty. Ale zbojca domniemywal, ze Skalmierczyka zwiodla slawa Haliszki, ktora wszyscy wozacy szanowali niezmiernie jako te, co pod Rogobodzcem stawila czolo widmowemu wladcy i ocalila tabor przed nieuchronna zaglada. Nic, rozprzedzie sie to lada dzien, pomyslal, bo pamietal wszak bardzo dobrze dawne milostki kamrata. Nigdy zadna baba nie umiala utrzymac przy sobie Cherchela, wiec i ta nie zdola. Irytowaly go jednak jej kose spojrzenia i skrzywienie ust, z jakim dolewala im wina. Pil w milczeniu, podczas gdy Cherchel perorowal coraz glosniej o niegdysiejszych przewagach Wekiery i ich wspolnych wyczynach na Przeleczy Zdechlej Krowy. Opowiesc plynela wartko, unoszac ich szczesliwie nad kolejnymi mieliznami nieprawdopodobienstw i bujd. Zbojca nie oponowal. Wprawdzie nie rozpoznawal siebie w herosie, przed ktorym drzeli najpotezniejsi panowie Gor Zmijowych i ktory z kazdego niebezpieczenstwa wychodzil calo. Basn wszakze krzepila, pozwalala zapomniec o doraznych strachach. O kluciu w krzyzu i zastalych miesniach. O nadciagajacym Wezymordzie. O troskach o obrok dla koni i jadlo dla zolnierzy. O karle, ktory kpil i jatrzyl na kazdym kroku. O panach braciach, co na wiesc o predkim nadejsciu kniazia gwaltownie wychlodli w milosci ku powstancom. Na koniec zas o tym, ze wszystko, caly ten powstanczy bardach, zostal na jego glowie. A takze o smierci kamrata, ktory wiele zim grasowal po trakcie, walczyl pod Rogobodzcem, wyrwal sie z wiezienia, zeby wreszcie zdechnac od kurzecej kostki. Haliszki jednakowoz nie urzekla powiastka o pladrowaniu mlynow i spichlerzy oraz o mniszkach, puszczanych golo po sniegu. -Sluzbe mam rano przy wozach - burknela, ani sie pytajac, czy moze isc precz. - Jeno zebys za mna nie lazl, bo dzieci pobudzisz - ofuknela barda na odchodnym. -Zasadnicza niewiastka, co? - Cherchel rozmaslil sie w usmiechu. - Ech, zebys ja widzial bez koszul i inderakow. Rzepa, powiadam ci, istna rzepa. Zbojca wzruszyl ramionami. Po ostatniej przygodzie z Kalina amory przejadly mu sie nieco. -Jakze tam? - Cherchel rozparl sie wygodniej na derkach. - Kiedyz nam nowa potyczke uszykujesz? -At, pysk zawrzyj, durny! - zachnal sie Twardokesek. - W lasy ludzi rozpuszcze! Bard zacmokal z udawanym potepieniem. -Ej, narzekac beda, ze to nie po pansku. -A kto im broni po pansku zdychac? - Herszt rozsierdzil sie do reszty. - Bo niech sie tu jeno Wezymord przywlecze, nic innego nam nie pozostanie. A ja zyc wole, chocby i po zbojecku. Reka barda znowu wyprysla do dzbana, rozmijajac sie z nim wszelako o dobrych pare palcow. Zbojca obserwowal zmagania kamrata z mimowolna fascynacja. W piciu byl bowiem Cherchel rownie wprawny jak reszta wesolej kompanijki z Przeleczy Zdechlej Krowy. Mial jednak te przypadlosc dziwna, ze wprawdzie gadal roztropnie i piosnki skladal obelzywe na zawolanie, ale czlonki w nim predko slably. Niby siedzial na zydlu i gegal kiejby gasior, a przeciez ledwo wstal, nogi rozjezdzaly sie pod nim jak pod nowo narodzonym gasiatkiem. Nie raz i nie dwa Wekiera bral go pod pache i niosl na poslanie albo bronil przed przygodnymi kompanami, ktorzy spotwarzeni szyderstwami barda, rwali sie do bitki. A teraz nie stalo juz Wekiery. Spomiedzy tych, ktorzy zeszlego roku goscili u Koscieja, dobrej polowy nie stalo. Ba, i sam gospodarz nie zyl, nadziany na kawal zelaza jako gaska zapustna. Nie chcial o tym myslec. Nie dzis. -Zal ci - zakpil Cherchel. - Oj, zal ci, az litosc bierze. Wprawdzie zbojca nie wyczul zrazu w zadku zadla, lecz znajac zjadliwy jezor kamrata i jego sklonnosc do szyderstw, najezyl sie natychmiast. -Czegoz to niby? -Tego wszystkiego. - Bard potoczyl reka, ogarniajac ochedostwo zbojeckiej siedziby. Po prawdzie jednak nie bylo czego zalowac, bo po odejsciu Kaliny Twardokesek jakos predko pozbyl sie poduch i wygod, o jakie zabiegala dla niego kochanica. -Zal ci hetmanowania - ciagnal bard. - Ze sie przed toba panowie herbowi klaniaja i niczym rownemu kadza. Ze cie szanuja jak swego. Ze kiedy przez wioske jedziesz, juz sie baby z lamentem nie chowaja we stogach, ale jedna z druga do oplotkow leci i dzieciaki przed soba gna, coby chociaz z daleka popatrzyly na wodza przeslawnego, pogromce nieprzemozonego pomorckiej zarazy. -Glupis - prychnal zbojca, ale jakos bez przekonania. Bard zasmial sie tylko. -Tyle ze to nie potrwa dlugo. Jedna przegrana bitwa, a obroca sie przeciwko tobie, jak sobaki do gardla skocza. Zbojca podrzucil glowa. Chcial oponowac, lecz nie znajdowal slow. Zwlaszcza ze i Cherchel nie wydawal sie szczerze ubawiony swym konceptem. -Byle ludzi bezpiecznie rozpuscic - wymamrotal, bardziej do siebie niz do Twardokeska. - Ale zal, bogowie jedni wiedza, ze zal. * * * A nastepnego poranka doscignal ich podstarosci Chabina, zdrozony wielce i w posepnym nastroju.-Wiesci o Bogorii przynosze! - zakrzyknal, kiedy probowano mu bronic przystepu do Twardokeska, ktory solennie odsypial nocne pijanstwo. Co poczac, zbojca niechetnie dzwignal sie z poscieli. Zrzucil z glowy nogawice Cherchela - kamrat wciaz zalegal gdzies posrod piernatow, jako ze w namiocie nioslo sie blogie pochrapywanie - podrapal sie po brzuchu. Znac jednak nie wytrzezwial jak trzeba, bo u boku wladyki dojrzal dwie przetowlose dziewuszki. Wlepialy w niego zdumione blekitne slepia. -Precz, maro nieczysta! - Uczynil znak odpedzajacy zle. Mlodsza wygiela usta w podkowke, lecz starsza natychmiast zatkala jej buzie reka. Obie kurczowo przywarly do Chabiny. -Toc nie strasz ich ponad miare, mosci Twardokesku! - skarcil go podstarosci. - Dosc sie wycierpialy. Do skolatanego umyslu zbojcy przedarla sie mysl, ze smarkulki nie rozwieja sie w blasku slonca. -A co to, pacholkow w Wilczych Jarach zabraklo - burknal, bo wciaz byl niewyspany i we lbie go cmilo od wczorajszej uciechy - ze dziewki za soba wloczycie, mosci podstarosci? -To Bogoriowe corki - opowiedzial wladyka. - Ojciec nakazal, zebym je do was odwiozl. Tedy jestesmy. Zbojca odskoczyl, jakoby ktos mu blysnal w slepia rozzarzonym zelazem. -Bogoriowe? Mlodsza dziewczynka plakala juz calkiem otwarcie. Po jej policzkach ciekly lzy, wielkie jak groch, ale nadal nie wydala z siebie dzwieku. -Miarkujcie sie, mosci Twardokesku - rzekl cicho szlachcic, lecz cos w jego glosie, jakas ciezkosc i powaga, natychmiast osadzilo zbojce. Zdazyl wystarczajaco dobrze poznac Chabine, by wiedziec, ze jest czlekiem ugodowym, baczacym, by nikomu zanadto na odcisk nie nastapic. Teraz jednak wydawal sie czyms doglebnie zafrasowany i napiety jak cieciwa przed strzalem. -Siadnijcie, mosci podstarosci. - Zbojca przeczesal palcami zmierzwione wlosy i wskazal gosciowi przewrocony zydel. - A one niechze na majdan ida, pobawic sie czy co... Starsza z dziewuszek pokrecila glowa. -Tatko przykazal, coby sie mosci podstarosciego wuja trzymac - wypalila cieniusienkim glosikiem, a z jej modrych oczu wyjrzalo ku zbojcy harde spojrzenie Bogorii. - Nigdzie nie pojdziem! Twardokesek spiesznie wymacal pod derkami noge Cherchela i jednym szarpnieciem przyciagnal kamrata do siebie. -Czego? - wybelkotal bard. - Co? -Po babe swoja lec! - wysyczal mu w ucho Twardokesek. - Duchem! Trzeba przyznac, ze Cherchel poderwal sie blyskawicznie i zapadl sie rownie szybko w bety, kiedy spostrzegl dwie pary dzieciecych slepi, wpatrzone w jego golizne. Wciagnal nogawice i koszuline, po czym pognal z namiotu tak, jakoby mu czarci na kuper nastawali. -No to jakze tam, mosci Chabino - zbojca zatarl rece - wypijem po kusztyczku na... - i zmilkl gwaltownie, kiedy jego wzrok padl na dwie blade, zestrachane twarzyczki. Nie mial ich Bogoria gdzie poslac, jeno w wojenny oboz, sarknal w myslach. -A dziekuje, dziekuje, mosci Twardokesku - odpowiedzial uprzejmie wladyka. - Zdaloby sie nieco mleka dla dzieci. I kolacza kes. -Bywaj tu ktory! - ryknal Twardokesek, rad, ze moze zawiesic umysl na czyms konkretnym. - Mleka mi przyniesc i kolacz - rozkazal, kiedy do srodka wpadl przyboczny. - Zwawo! Haliszka okazala sie pierwsza. Weszla do namiotu, ogarnela spojrzeniem panorame meskiego zlajdaczenia - buklaki puste, poprzewracane dzbany, piernaty i derki sklebione posrodku na golej ziemi - ale nic nie powiedziala. -Haliszko, wezze je sobie i oporzadz po trochu - poprosil zbojca i az sie sam zdziwil, jak pokornie zabrzmial jego glos. Cepniczka zlagodniala natychmiast. Przykucnela, wyciagajac do dziewuszek rece. Lecz nie zdazyla sie odezwac. -Mamy sie mosci wuja trzymac! - Starsza corka Bogorii jedna reka wczepila sie w zupan podstarosciego, druga zas tak mocno zaciskala na nadgarstku siostry, ze jej palce pobielaly. - Tak nam tatko nakazal. Kobieta przez chwile szacowala wzrokiem jej krnabrna twarzyczke, a potem wyszla bez slowa. -Dokadze to? - zaprotestowal zbojca. Haliszka jednak predko wrocila - z dlugim powrozem do wiazania koni. W milczeniu przytroczyla jeden koniec do pasa podstarosciego, a drugi podala dziewczynce. -Tedy sie go trzymajcie - rzekla lagodnie. - Daleko was nie prowadze, nie dalej jak ten sznurek. Wuj tez wam nie zemknie, kiej szarpniecie za powroz, to i on go pociagnie na znak, ze jest tu i czeka. A ja was we wozie oczyszcze, liczka woda przemyje, wloski grzebykiem przygladze. -Nas mama czesze - odezwala sie mlodsza z dziewczynek i zaraz z jej ocz znow pociekly lzy. Haliszka delikatnie poglaskala ja po ramieniu. -Toc nie chcialaby przeciez, zebyscie nieuczesane chodzily? - ni to oznajmila, ni zapytala. Dziewuszka z wahaniem pokrecila glowa. Ostroznie puscila zupan Chabiny. -Moj synek pokaze wam konika - ciagnela niewiasta. - Choc z drewna wystrugany, nogami jak zywy rusza, az rwie sie do galopu. Same zobaczycie. -A czerwonego? - zainteresowala sie mala. - Bo nasz byl czerwony, tata sam go nam zrobil, jeno ze sie teraz... - urwala i wtulila policzek w szorstkie sukno zupana. Podstarosci chcial cos rzec, ale cepniczka dala mu znak oczami, zeby milczal. -Zielonego z zolta grzywa - powiedziala spokojnie. - Bo kazdy konik na swiecie jest inny, chocby i drewniany. Ale wstazki do wlosow wam wplote czerwone i dam czyste koszulki, byscie wygladaly jak panienki, a nie powsinogi. -Nie jestesmy zadne powsinogi. - Starsza dziewczynka wyprostowala sie wyzywajaco. -Tedy sie nie zachowujcie jak one - odparla lagodnie kobieta. - Wuj da wam slowo, ze u mosci Twardokeska poczeka. -Ajusci, ajusci - zapewnil mosci Chabina z taka gorliwoscia, jakoby przed trybunalskim sadem stawal. - Szlacheckie slowo jak mur. Zatem przyobiecuje, ze ni o krok sie stad nie rusze. Powoli, z ociaganiem, dziewczynki daly sie oderwac od wladyki i powlokly sie za Haliszka. Starsza trzymala w reku sznurek, jakby to byla drogocenna relikwia. Mlodsza poplakiwala. -A kedy sie sam Bogoria obraca - zaczal ze zloscia Twardokesek, kiedy pochlipywanie przycichlo wsrod odglosow obozowiska - ze mi swe szczenieta na przechowanie podsyla? Godniejszych nie znalazl? Nie zamierzal sie przyznac, jak mu ulzylo na wiesc, ze zboj-szlachcic calo sie wyrwal z uszykowanej przez podkomorzego pulapki i zdrow po swiecie wedruje. -Niewiaste mu Skalmierscy ubili a sierot owych matke - rzekl ciezko mosci Chabina. -Jakze tak? - zdumial sie zbojca. -A tak. - Podstarosci wzruszyl ramionami. - Banda jakowas popod chate podeszla. Sprawni byc musieli albo ktos im wiadomosc dal, bo wiedzieli, gdzie pacholkow szukac, co ich tam Bogoria na strazy porozstawial. -Podkomorzy? Szlachcic skinal glowa. -Tako i mnie sie zdaje, bo mial do Bogorii nienawisc zapiekla. Sporo im musial srebra w karmany naklasc, bo skrzetnie sie spisali. Domostwo popalone, ni jedna sie tam belka nie ostala. A ogien zaproszywszy, niewiaste Bogorii na kolku uwiazali, coby sie zywcem upiekla. Zbojca sie skrzywil. Mial na sumieniu rozmaite grzeszki, domostw w Gorach Zmijowych popalonych ze trzy dobre kopy i znal sie na lupiezczym rzemiosle jak malo kto, ale ten postepek widzial mu sie na zemste, a nie zwyczajne lotrostwo. -Swawolny czlek, jesli sie krzynke popije, takoz chce pohultaic - rzekl bez przekonania. -Niech no Bogoria tych hultajow dopadnie, zywcem ich ze skory kaze oblupic! - wybuchnal podstarosci. - I traf szczesliwy, ze podkomorzego bogowie pierwej zabrali, bo tez by juz w nowych lapciach chodzil, z wlasnego grzbietu zdartych. Bogoria wsciekl sie - dodal spokojnej. - Dobrze, ze corki znalazl i musial sie pomiarkowac, bo inaczej ziemie by kasal, taka go rozpacz rwala. -A one jak sie uchowaly? Wladyka podwinal wasa. -Ano, osobliwa to od bogow laskawosc. Popod wieczor dopiero tam zjechalem, ale powiadali mi ludzienkowie, ze kiedy Bogoria wyl i jak potepieniec przeklinal, one ku niemu z pogorzeliska jely odkrzykiwac. I wnet doszli po glosie, ze loch tam byl wykopany w sadzie, zacnie cegla obmurowany, a wejscie do niego wiodlo od jednego z uli. Moze dlatego grasanci ich nie tkneli, pszczelich zadel sie obawiajac, matka tez ani slowa nie rzekla, choc ja - sciszyl glos - okrutnie przed smiercia meczyli. -A skadze wy wiecie - zbojca odchrzaknal, bo gardlo mial wyschle po wczorajszym pijanstwie - ze Skalmierscy? Pod Starozrebcem dostali po lbach, tedy raczej wedle granicy kraza. Po coz mieliby sie taki szmat w glab kraju zapedzac? -Kmiotek ich podsluchal, co tam nieopodal zagrody w lesie sidla na zajaczkow zastawial. -I cozze ten kmiotek z zarosli wybadal? - zakpil zbojca. Chabina spojrzal na niego z przygana. -Rozpoznal Skalmierskie czarne smoczysko, na ichnich plaszczach naszyte. -A nie mysleliscie przypadkiem - Twardokesek skrzywil sie kwasno - ze mogl ktos chlopka przekupic, coby ze zlej mysli na Skalmierskiego was podszczul? Podstarosci wybaluszyl oczy. -Jakze zas? -Ano zwyczajnie. - Zbojca, z braku lepszego sposobu na wyladowanie zlosci, jal bebnic palcami w kielich. - Groszem mu w trzosik sypnal, coby bredni wierutnych naopowiadal i prawdziwego winowajce utail. Bo moze zwykla banda grasantow, naszedlszy w lesie zagrode, a w niej babine samotna, postanowila zabawic sie zdziebko? Wladyka rozlozyl rece. -Ale po coz mialby tak czynic? Zbojca zacisnal piesc, az kruchy metal zgial sie jak plachtka pergaminu. -Aby nas tuz przed nadejsciem Wezymorda jeszcze bardziej podzielic. Bo jak znam Bogorie, nie pusci on takiej rzeczy plazem. I nie o obronie przeciw Pomorcowi teraz mysli, jeno o zemscie. Podstarosci poderwal sie z zydla i jal chodzic po namiocie, nerwowo szarpiac sie za skraj pasa. -Moze to byc! Moze to byc! - wyrzucil w koncu przez zeby. - Podkomorzy byl frant, jakich malo, mogl on taka intryge uknuc. Tyle ze juz za pozno. Twardokesek cisnal w kat sponiewierane naczynie. -Czemuz to? Chabina westchnal ciezko. -Bo Bogoria za Skalmierskim pogonil. * * * -"A ja, iz lepiej sie poczuwam w przystojnosci szlacheckiej nizli ty, i zwyczajem zdrajcow podchodzic cie nie chce, przeto czyniac prawu pospolitemu dosyc i powinnosci mej szlacheckiej, odpowiadam ci przez woznego i szlachte, abys sie mnie strzegl na wszelakim miejscu: w domu, w swiatyni, w polu, w lazni, spiac, chodzac - czytal drzacym glosem wozny, niezmiernie chudy sztachetka w wytartym, burym zupanie - za te krzywde, ktoras mi zdradliwie a niecnotliwie wyrzadzil, bez wszelkiej mojej przyczyny, bom z toba, jako zywo, ani jadl, ani pil i dziesieciu slow z toba nigdym nie mowil, zaczem na twym gardle mscic sie bede. Bo ktos ty jest? - Wozny zajaknal sie, lecz jeden ze stojacych za nim szlachcicow ponaglil go kulakiem do dalszej lektury. - Jakiegos ty rycerstwa dokazal? Ktoz o czynach twych slyszal...?"-Dosyc! - Oblojca machnal upierscieniona reka. - Wystarczy. Wozny zamilkl poslusznie. Wasy mu obwisly, czupryna opadla, upodabniajac cala gebe do zmierzwionego wiechcia. Zgarbil sie, jakby chcial umniejszyc swoj udzial w tej niebywalej zuchwalosci. Za to czterej szlachcice za jego plecami prezyli sie dumnie, poblyskiwali srebrnymi guzami przy zupanach, kluli w oczy sobolimi podbiciami plaszczy i modrymi piorkami przy czapkach, co ich w przytomnosci wyslannika dozy nie zdjeli. Oblojca stlumil westchnienie i splotl palce na stromiznie brzucha. Zgodzil sie przyjac delegacyje, aby miejscowych pankow nie draznic, wiedzial bowiem doskonale, jak byli na obraze czuli i wrazliwi w swej dumie. On zas nie chcial zadnych zbednych zatargow. W kazdym razie nie wczesniej, niz swieze Skalmierskie panowanie ustoi sie jak kozuch na mleku. Potem, gdy mleko podkisnie, latwiej je przyjdzie na kawalki pokroic i po trochu wybrac. Teraz jednak potrzebowal spokoju. -Wiec powiadacie, ze nieszczesnikowi onemu zone zamordowano? - zapytal, chcac zyskac na czasie, bo rozkazy dozy nie przygotowaly go na taka okolicznosc. - Niechze zatem do trybunalu pojdzie. -Do waszego? Lacniej tam zmijow znalezc nizli sprawiedliwosc! - prychnal przyciszonym glosem jeden ze szlachcicow, lecz zaraz zamilkl pod karcacym wzrokiem towarzyszy, ktorzy najwyrazniej wzieli sobie za punkt honoru nie rozmawiac z najezdzca. Ani przypuszczali, ze zniewaga splynie po Oblojcy jak woda po kaczce. Nie mial serca do polityki ani do dworskich rewerencji. Tak, przyjeto go do Wielkiej Rady, lecz nie z powodu szlachetnych koligacji czy pieknych obyczajow, tylko dla niezwyklych zyskow w handlu korzennym. I wcale sie nie ucieszyl, kiedy doza powierzyl mu zaszczytny tytul intendenta nowo zdobytych ziem. Owszem, jego miesisty czerwony nos umial zwietrzyc zysk sprawniej nizli swinia trufle, zrazu wiec zrozumial, ze moze w tej nowej rubiezy pomnozyc niebagatelna wszak fortunke. Ale za mlodu doswiadczyl wystarczajaco wiele podrozy, by nie ciagnelo go do zapchlonych, przygodnych poslan, cienkiego piwa i komendantow, ktorzy na zdobycznej ziemi rozpanoszyli sie, jakby nad nimi nie tylko wladcy, ale i boga nie bylo. Musial zaprowadzic w tym wszystkim porzadek. Spokojniutko, malutkimi kroczkami. Bez zatargow ze szlachta. Tej zreszta zanadto nie tykal. W kazdym razie nie posesjonatow. Nie musial. Dosc bylo porzuconych folwarkow, ktorych gospodarze zawieruszyli sie kedys w wojennej szarudze - albo do rebeliantow przystali, albo precz z pomorckim wojskiem uciekli. Moze tam gdzies po katach jakas babina jedna czy druga z bachorow przygarscia zawodzila rzewnie, jakis staruch pacholkom pergaminami w oczy swiecil. Oblojcy bylo to za jedno. Wyznawal zasade, ze czlek roztropny winien majatku pilnowac. A jesli, wiatrem podszyty, wolal po polach hulac, miast na gospodarstwo baczyc, sam byl sobie winien. Sekwestrowal wiec i obciazal, az po miedzach furczalo. Ale nie po zolniersku, bez nijakiego ladu. Oblojca nie marnotrawil na darmo czasu. Lupy na kolebiastych wozach szly do przystani, skad flisacy splawiali je az do morza. Niewolni po lasach cieli co bardziej strzeliste drzewa - a obfitosc lesnego bogactwa w okolicy przyprawiala Oblojce wrecz o zawrot glowy - i tratwy z nich skladali albo proste szkuty. W porcie je zasie znow na bale rozkladano i z zyskiem spieniezano, ktory to pieniadz Oblojca, procederu tego dumny wynalazca, w poczuciu slusznosci do wlasnej kiesy chowal. Nikt mu przy tym nie mogl zachlannosci zarzucic. Baczyl bowiem bardzo, aby w kazdym transporcie szly dary dla zacnych mezow z Wielkiej Rady. Ot, nawet teraz mial popod sciana ustawione malowidlo - bialoglowe naga, jak spi, przy niej lutnia i flaszka, a mezczyzna sie przypatrujacy. Wynalazl je w dworzyszczu, ktore po zauszniku Wezymorda sprawiedliwie i z wielka okolicznej szlachty radoscia przejal. Baba byla zwalista, nieledwie jak kobyla. W sam raz dla sedziwego dozy, ktory lubi co tlustsze. Z niechecia odwrocil wzrok od niewiasty. -Zda mi sie, mosci panowie - zaczal ostroznie - ze z zalosci okrutnej towarzysz wasz pomieszania zmyslow dostal. Przed wami i przed bogiem klne sie, zem do zbrodni tej strasznej reki nie przylozyl ani zaden z moich ludzi niewiasty jego nie mordowal. Wszak spokojny czlek jestem, z wszystkimi chce zyc w przyjazni - zakonczyl z przekonaniem. Potoczyl wzrokiem po wasatych obliczach, ktore wydawaly sie jakby zastygle w kamieniu. Dziwilo go to po trochu. Zwykle kiedy szlachta szla do niego z protestacyja - albo zwyczajnie na zebry - wili sie jako piskorze, pokrzykiwali, rekoma machali, slozy rzewne ronili, wyskakiwali pod powale albo na ziemie sie rzucali, slowem, czynili te wszystkie osobliwe gesty, ktore w jego oczach upodabnialy ich do jarmarcznych kuglarzy. Ich zajadlosc w jednej chwili zmieniala sie w pokore, gniew splukiwaly lzy. Znosil te wizyty z przykroscia, ktorej po sobie nie okazywal. A teraz zlil sie na siebie, ze pozwolil ich tu wpuscic. Czul, jak kwasy mu sie burza i przeczuwal, ze opowiesc o uwedzonej babinie przyprawi go o niestrawnosc. -Ja gwalty wszelkie karam - dodal dostojnym glosem, chcac skonczyc niewczesne odwiedziny. - Sprawe przykladnie zbadam i jesli na jaw wyjdzie, ze ktorys z ludzi moich w zbojeckie popadl rzemioslo, gardlo niechybnie da. Oj, da, pomyslal kwasno. Bo jesli mu sie przypadkiem na zabawy z baba zebralo, niechze chociaz sladow za soba nie zostawia. -Ale samowoli nam tutaj nie trzeba - rzekl twardo, zeby nie wydac sie przed nimi z frasunkiem. - Zatem was przestrzegam, ze gdyby druh wasz sprawiedliwosci wlasna reka probowal dochodzic, tedy, choc sie nad jego bolescia lituje, reke mu one wraz z glowa kaze urzezac. Bo tu Skalmierskie prawo panuje, ktore jest do swawoli niesklonne. A kto na mnie nastaje, w caly Skalmierski majestat godzi. Wysluchali go ze spokojem. Nadto spokojnie, jak mu sie zdawalo. Przez moment zlakl sie, zeby sie ktorys z szabla na niego nie rzucil, bo im je na znak osobliwej laskawosci pozwolil przy boku zatrzymac. Nic jednak sie nie stalo. Waszmosciowie wyszli - wozny, klaniajac sie unizenie i pochrzakujac z zaklopotaniem, pozostali zas jedynie niklym skinieniem glowy czyniac ustepstwo na rzecz dobrych obyczajow. Ale znikneli wreszcie. Oblojca z ulga zapadl sie glebiej w fotel. Pokrecil glowa, zeby rozprostowac sciagniete miesnie karku. Odprawil straz, ktora nieodmiennie towarzyszyla mu podczas posluchan dla szlachty. -Nikogo juz wiecej nie proscie - nakazal pokojowcowi. Pelne buty slowa szlacheckiego listu wietrzaly szybko, podobnie jak won chmielu, sloniny i czosnku, ktora pozostawili po sobie panowie bracia. Podszedl do okna i zsunal jedwabna chuste z klatki. Przycupniety na srebrnej galazce ptaszek przekrzywil glowke i blysnal czarnym okiem. Nie zaspiewal jednak. Cos sciagnelo uwage Oblojcy. Jakis nieoczekiwany ruch na pagorkach ponad folwarkiem. Ostatnie, co zobaczyl, zanim zaczal biec na oslep ku swoim ludziom, potykajac sie o kufry, sepety, zwoje tkanin, kobierce, obrazy, rzezby i zbroje, ktorych nagromadzenie upodabnialo jego siedzibe do magazynu, byla cizba szlachty, w wielkim pedzie spuszczajaca sie ze wzgorza. * * * Do przytomnosci wrocil go bol. Z mozolem rozwarl powieki i zobaczyl nad soba gebe, okrwawiona a straszna. Ktos stal nad nim. Szlachcic z podgolonym czubem, caly przybrany w szkarlatne sukno.-Ja ciebie trzy dni egzekwowac bede. - Kiedy nieznajomy pochylil sie nad Oblojca, krew z paskudnego ciecia na jego policzku skapywala wprost na oblicze Skalmierczyka. - Co dzien pas z brzucha udzierajac, jeden za niewiaste moja i po jednym za dziewki. Oblojca zamrugal oczami. Zrazu wydalo mu sie, ze to mara jakowas okrutna, choc pamietal kwik i zamieszanie na dziedzincu, kiedy jazda wpadla pomiedzy sklady. Ale przeciez nie mogli w puch rozbic trzech Skalmierskich regimentow. Niepodobna! Nie mogliby sie ich dowodcy rozpierzchnac, wydawszy pana swego na lup tej bezboznej tluszczy. Jednakze krew, ktora zalewala mu oczy, byla bolesnie realna. Podobnie jak rwanie rak, wykreconych do tylu i spetanych powrozami. -Okup - wybelkotal. - Wykupne sowite... Uderzenie wyrwalo mu w piersi dech. -A dnia trzeciego - ciagnal niemilosiernie szlachcic - brzuch ci otworzywszy, wnetrznosci z ciebie wynize i zywego cwiartowac kaze. Potem zasie cwierci na Skalmierskiej granicy na tyczkach wbije, coby caly Skalmierski majestat pojal, ze nie godzi sie na niewiaste prawego szlachcica nastawac i na dzieci jego. Takie ci prawo uczynie za moja krzywde. Za niewiaste moja i za coruchny male, co bez matki dorastac beda. * * * -Pozwoliliscie odejsc mojej coruchnie?! - wytyczal Suchywilk. - Pozwoliliscie jej precz odplynac?Babka usmiechnela sie krzywo. Juz na pokladzie lodzi, przemykajacej sie po jeziorze pomiedzy wrakami zatopionych statkow, rozpoznala sylwetke wnuka. Owszem, leb mial ze szczetem pobielaly, brode krotko przycieta, a rekaw kubraka powiewal z furkotem na wietrze. Lecz trzymal sie prosto. I stal przy dziobie, z glowa wyciagnieta wprzod niczym krogulec wypatrujacy lupu. Wciaz nosil miecz przy boku. Zyl. A teraz pieklil sie, jak mial we zwyczaju. Dwoch straznikow u bramy kulilo sie, probujac wcisnac sie pomiedzy koly palisady. Sluzebne, ktore zwykle wybiegaly na dziedziniec przypatrzec sie nowo przybylym i wysluchac wiesci, z furkotem spodnic zapadly sie po stajniach i oborach. Tylko babka niewzruszenie trwala przed dworzyszczem, wsparta na sekatym kiju. Jak wtedy, kiedy caluska lodowa kohorta zastukala do wierzei, pomyslala cierpko. Co sie z tymi mlodymi porobilo, ze drza przed byle wichrem? Jakze stawia czolo zawiei, ktora dopiero nadchodzi? -A coz niby mialam uczynic? - zapytala kwasno. - Lancuchem ja do ostrokolu przykuc? Po prawdzie nie mogla zrobic nic. Corka Iskry nie tracila czasu na pozegnania. Po prostu w dwa dni po naradzie kniaziow znikla chylkiem z dworca. Jeden z pasterzy owiec powiadal, ze widzial, jak o brzasku wskoczyla ze skaly do morza, byl to jednak pyszalek i opoj, wiec babka sadzila, ze chelpil sie tylko glupio przed pomywaczkami. Suchywilk posapywal ciezko, jakby zlosc dlawila go za gardlo. Oczy zapadly mu sie w glab czaszki. Sadlo cale zgubil, tak ze wydawal jej sie teraz obcy, nieznany. Czarnywilk, choc na lbie tez bieluski jak mleko, mial w obliczu jakas znajoma drwine i wiedziala, ze sie podniesie po tej sinoborskiej niewoli. Lecz o kniazia sie bala. Kiedy toczyl wzrokiem po podworcu, miala wrazenie, ze poprzez sciany budynkow spoglada w zupelnie inne miejsca. Cos go drazylo, pozeralo do srodka jak czerw. Nie wscieklosc. Rozpacz. Przypomnialo jej sie, kiedy poprzednio pokazal jej taka twarz, calkiem nieludzka, podatna na szalenstwo. W tamten dzien, gdy Pomorcy uprowadzili mu mala Llostris. Wtedy dzwignal sie jakos, choc musialo minac wiele miesiecy i wiele krwi zmieszac sie z morska woda. Teraz jednak nie mogli czekac. Czas naglil. -Jak duzo wiecie? - zapytala cicho. - O Llostris, o Kozlarzu, o bitwie, co sie zdarzyla wiele tygodni temu? Wreszcie o waszym synu? -Wiem wszystko - odparl krotko. Potrzasnela glowa, by zdlawic nierozwazna chec kpiny. Skadze moglby wiedziec? Choc sama miala znacznie wiecej czasu, zeby oswoic sie z nowinami, czula, ze zaledwie w drobnej czesci ogarnia te niewiarygodna wojne, ktora wybuchla w Krainach Wewnetrznego Morza wraz z letnimi kwiatami. Przejdzie jeszcze wiele dni i zim, zanim ludzie poskladaja sobie do kupy bitwy, kleski i triumfy, bogow i smiertelnikow, i sprobuja spomiedzy tego chaosu wyluskac jakis lad. Skutki i przyczyny. Teraz bylo za wczesnie, wciaz nie obeschlo z konskich kopyt bloto, nie zmyto z pokladow lodzi bryzgow krwi. Nie zamierzala jednak wytykac tego wnukowi. Dawno przerosl wiek, kiedy mogla go uczyc pokory rzemieniem po rzyci. -Tedy slyszeliscie zapewne, ze przyobiecala kniaziom zabic Zird Zekruna? Spostrzegla, ze z oczu wiedzmy, ktora wraz z Czarnywilkiem stala tuz za plecami kniazia, puscily sie lzy. Nie ulagodzilo jej to bynajmniej. Zeszlej zimy przywykla do obecnosci jasnowlosej niewiastki, tak samo jak przywyka sie do suki, ktora w obronie przed chlodem przypeta sie jesienia wraz ze swoim szczenieciem. Bez slowa mijala ja w ciemnej sieni i nie dozwalala, by inny popedzil przyblede kopniakiem. Ale jej tu nie chciala. Ani jej, ani wszystkich mrocznych mocy, ktore wlokly sie za nia, uczepione spodnicy. Suchywilk zasmial sie. Bury kundel, przerazony, podkulil ogon i pomiedzy poidlami dla bydla czmychnal do stajni. -Nie przestrzegliscie jej przed zguba? Wyprostowala sie. Rozumiala jego bolesc, lecz dosc juz bylo polajanek i slow wypowiedzianych na darmo. -Dozwolilam jej isc za jej losem - rzekla twardo. - Czy to przyplyneliscie uslyszec? -Nie. - Kniaz postapil ku niej krok. - Przyplynelismy was pozegnac. Serce zatrzepotalo w niej jak ptak. Wiec moze jednak pozostala nadzieja - dla wysp, dla tego posepnego, zlamanego czlowieka, w ktorego zmieniono jej wnuka, nawet dla niej. -Kniaziowie zbiora sie na Zawroci - powiedziala, opuszczajac glowe, by nie wyczytal w jej twarzy wyczekiwania. Ale to nie Suchywilk jej odpowiedzial. -Kto ich prowadzi? - Czarnywilk odezwal sie pierwszy raz, wciaz na wpol ukryty za plecami kuzyna. Jak daleko siegnela pamiecia, widziala dwoch chlopcow - potem mezczyzn i wojow - ktorzy brali sie za lby przy najlzejszej okazji, choc przeciez milowali sie mocniej nizli niejedni rodzeni. A teraz ta ich gra, pelna przymowek, przesmiewek, wyzwan i kasliwosci, urwala sie bezpowrotnie. Niepokoilo ja to bardziej niz odrabane rece i slady ran, ktore nie zdazyly sie jeszcze dobrze zabliznic na twarzy Czarnywilka. -Wasz syn - odparla. Zwajca zacisnal wargi. Milczal, choc wiedziala przeciez, ze pragnal dla pierworodnego tego zaszczytu, ba, zabiegal o niego od dlugiego czasu. -Wejdzcie pod dach - poprosila, bo dziedziniec nie byl stosownym miejscem, zeby to wszystko rozwiklac. -Nie. - Suchywilk pokrecil glowa. - Kazcie jeno wody przyniesc. Przed zmierzchem odbijemy. -Dokad...? - nie osmielila sie dokonczyc. Cien Pomortu siegal daleko w morze i pochlonal zbyt wielu jej bliskich. Tym razem nie chodzilo jednak wylacznie o smierc. Nie odwazyla sie rzucic tego w twarz Suchywilkowi, lecz poswiecil juz dosc dla rudowlosej corki Iskry. Rozumiala milosc do dziecka. Wszak sama urodzila synow, mozolnie i w bolach wypchnela ich ze swego ciala, zeby wyrosli na mezczyzn, wspanialych, silnych mezczyzn, ktorych musiala pochowac w tej kamienistej ziemi. Rozumiala wiec i bol. Lecz istnialy jeszcze powinnosci, ktore i tak zostaly wystarczajaco nagiete, kiedy najwyzszy kniaz Zwajcow jal sie uganiac po Krainach Wewnetrznego Morza za rudowlosa dziewka i wiazac sie w sojusze, ktore okazaly sie piana na wodzie. Szla wojna. Kadluby okretow pecznialy od wojownikow, wiosla uderzaly w wode. Jesli Suchywilk odwroci sie do tego wszystkiego plecami, zeby pogonic na Pomort z powodu dziewczyny, ktora uznal za swoja, jego rod nigdy nie podniesie sie z nieslawy. -Na Zawroc - odparl kniaz. Dopiero teraz spostrzegla, ze rekojesc jej laski jest mokra od potu. -Kazalam zebrac okrety. - Z trudem rozprostowala zacisniete palce. - Czekaja w Siewiorskiej Przystani. -Skad byliscie pewni, ze przyplyne? Pokrecila glowa. -Po tym, co zobaczylam, nie bylam pewna niczego. Ale myslalam, ze zechcesz przyplynac. Po nia. Patrzyl na nia bardzo dlugo. Tak dlugo, jakby chcial obrachowac kazda zmarszczke i kazdy smutek, ktory odlozyl sie na dnie jej oczu. Poruszyl lekko ustami, lecz nie wydobyl z nich dzwieku. Godzila sie na to. Nie pierwszy raz wysylala mezczyzn na wojne i wiedziala juz, ze ludzie nie sa w obliczu smierci ani roztropniejsi, ani godniejsi niz zwykle. Tak, minstrel, darmozjad przeklety, przyda im potem powabu, wyprostuje plecy i w piekne slowa ubierze zwyczajny strach. Ale w tej przerazajaco krotkiej chwili, kiedy okrety odbijaja od brzegu, slowa piesni staja sie zalosnie puste. Nie docenila jednak swego wnuka. -Przyjmijcie podziekowanie, babko. - Poklonil sie przed nia do ziemi. - Wyscie sprawili, ze nie stane przed druhami jak zebrak. Sam i na cudzym okrecie. Jego gniew minal. Pomyslala, ze jesli bedzie bardzo sie starala, moze z czasem zdola uwierzyc, ze nie przybyl tu jedynie z powodu corki. -Nie bylbys nim, dziecko, chocbys przyplynal na tratwie z morskiej trawy. Teraz mogla pozwolic sobie na czulosc. Tak bardzo pochlanialy ja prawa tej ziemi - wciaz miala wrazenie, ze jesli odwroci sie, zobaczy tuz za soba ojca, ktory podnosil dworzec ze zgliszczy - ze ani przeszlo jej przez mysl, ze Suchywilk moglby uznac te czulosc za obelge. Za nagrode, ktora rzucila mu jak psu ochlap, kiedy juz usluchal pana i karnie przybiegl polizac mu dlonie. Nie zauwazyla, jak spopielal na obliczu. Zbyt dlugo czekala na jego powrot i zarazem zbyt mocno sie go obawiala, by spostrzec, ze utracila go na dobre. -Wiec wrociles. - Zaplakala, wyciagajac do niego rece. - Naprawde wrociles. Nie poruszyl sie. Wiedzma za jego plecami trwala z zastygla, obojetna twarza. -Kniaz wrocil - odpowiedzial po chwili. - Nie ja. * * * Kiedy Kowlik spojrzal ze wzgorza na zatoke, wydalo mu sie, ze las zstapil ze stokow prosto w wode. Oczywiscie nie powinien zapuszczac sie tak wysoko - swinie pewnie uciekly juz z polany i az do zmierzchu nie zdola ich zegnac w kupe. A jesli zbraknie chocby najmniejszego prosiatka, kuzynowie nie tylko poskapia mu w letnim szalasie sera i razowca, ale ani chybi i grzbiet, jak nalezy, obija. Pasanie swin bylo na Zawroci powaznym zajeciem. A Kowlikowi szlo na osma zime, powinien wiec rozumiec, w czym lezy jego obowiazek.Tyle ze nie ogladal dotad takiej masy okretow. Lada dzien mialy odplynac. Moze nawet jutrzejszego ranka. Musial wiec raz jeszcze spojrzec na te pasiaste zagle, zanim wypelni je wiatr, na smukle dziobnice, kiedy zablysna na nich lby smokow oraz zmijow, wreszcie na wiosla, co poruszaja sie jak ozywione jednym sercem. Zwajcy szli na wojne. Kowlik nie pojmowal, dlaczego w tak niezwyklym dniu ojciec smial go odeslac z dworca na wzgorza, do chrzakajacej, smrodliwej swinskiej gromadki. Owszem, uwielbial wyprawy na letnie pastwiska i towarzystwo swoich nieokrzesanych kuzmow z gorskich osad. Ale nie teraz! Teraz chcial ze wszystkimi siedziec w halli ojca i przysluchiwac sie opowiesciom wojow. Mial wszak do tego prawo. Byl synem pana wyspy i pewnego dnia odziedziczy ja wraz ze wszelkimi innymi zaszczytami. Jesli tylko rozjuszeni kuzyni nie skreca mu pierwej karku za zagubione swinie. Byly wsrod nich dwie wielkie, kotne maciory, zbyt ociezale, by uciec przed drapieznikiem. Zreszta wystarczylo, zeby ktoras omsknela sie na stromej sciezce. Wiesc o stracie z pewnoscia doszlaby az do ojca. A ojciec by Kowlikowi nie wybaczyl. Wszak i wczesniej bil go i napominal, zeby nie wyszedl przed krewniakami na tchorza i lamage. Sek w tym, ze Kowlik jako swiniopas doswiadczenie mial mierne. Nie znal gorskich sciezek. Nie umial rozpoznac dolegliwosci trapiacych zwierzeta. Nawykly do tlustego miesa, krzywil sie i burczal na pasterska owsianke. Jeszcze zeszlej wiosny sam blagal ojca, by go choc na chwile wypuscil z dusznego dworca. A teraz chcialo mu sie do szumnego, odswietnego swiata na dole. Do tarcz i toporow, smoczych lodzi, rogatych szlomow, opowiesci i strachow. Kiedy wspominal ze ojciec wykluczyl go z tego jednym machnieciem reki - po prawdzie bylo i klepniecie po zadku, kiedy ponaglil opornego synaczka do pospiechu - lzy naplywaly mu do oczu. Przeciez byl juz prawie mezczyzna. Nosil na skorzanym pasku wlasny sztylet i od dwoch zim wprawial sie pod okiem wojownikow do przyszlych obowiazkow. Pociagnal nosem. Ze zloscia kopnal obluzowany kamien. Glaz potoczyl sie po urwisku, z halasem odbijajac sie od skalnych nawisow. Chlopiec podazyl za nim wzrokiem, na chwile odrywajac sie od pysznych lodzi w zatoce. I wtedy dostrzegl cos - cien na horyzoncie, slaby szary zarys czegos, co moglo sie zmienic w okret, lecz rownie dobrze okazac sie morskim ptakiem. Lecz Kowlik nie zastanawial sie nad tym. Biegl co sil w nogach ku ojcowskiemu dworcowi. Nie odpedza go przeciez z taka nowina. Nie przeszlo mu przez mysl, ze wypatrywacze w porcie zauwaza nadplywajacych rownie szybko jak on. Ani ze minie jeszcze wiele godzin, zanim zdyszany wpadnie na podworzec. Ciekawosc smagala go w lydki. Gnal, scigajac sie z wlasnym cieniem. * * * Kiedy, okulaly jak kon po gonitwie i glodny, przemknal sie wreszcie przez boczna furtke do dworu, niebo pociemnialo juz nad podworcem i wysoko wisial czerwony ksiezyc. Kucharka - jego mleczna matka, bo wlasna stracil w pologu - przygarnela go mocno.-Ojciec zli beda - wyszeptala, wciskajac mu w reke kubek cieplego mleka. -Okrety - wydyszal ciezko. W piersi bolalo go, jakby napil sie plynnego zelaza. - Musze... musze wiedziec. Kobieta pokrecila glowa. Kochala chlopca i wykarmila jak wlasne dziecko, lecz widywala tez suki, ktorym podrzucono wilcze szczenie, wiec nawet nie probowala go zatrzymywac. -Idz - powiedziala i popchnela go spracowana dlonia ku halli. Wewnatrz bylo wystarczajaco wielu obcych wojow, psow, pacholkow i niewolnych, zeby Kowlik skryl sie przed czujnym wzrokiem ojca. Owszem, ten i ow wojownik szturchnal go albo i kulakiem poglaskal przez plecy, kiedy przepychal sie na srodek, gdzie rozstawiono stoly dla kniaziow. Sala, chociaz zwykle wydawala sie chlopcu ogromna i pelna niepojetej wspanialosci, w zaden sposob nie mogla pomiescic cizby, mimo ze przeciez z kazdego okretu przybyla zaledwie garstka wioslarzy. Przeciskal sie z trudem, az wreszcie wsunal sie pod stol. Tutaj bylo spokojniej, choc podniesione glosy napieraly na deski blatu, nogi w skorzanych butach przytupywaly niespokojnie, rece pojawialy sie i znikaly, zacisniete w piesci, rozpostarte albo przykurczone jak szpony. Poczul na twarzy ciepla wilgoc i na kolanach drapanie lap ulubionego siwego brytana. Opasal ramieniem jego szyje. Teraz byl bezpieczny. Mogl sluchac. Z poczatku slabo odroznial glosy - wszystkie wydawaly sie takie same, huczace, rozkolysane podnieceniem. Oczywiscie slyszal ojca, lecz on odzywal sie slabo i wkrotce ginal pod naporem obcych. -Nigdy dotad nie bylo, zeby kaleka prowadzil wojownikow na wojne! - krzyknal ktos, mlody i zapalczywy. Zwajcy zawtorowali mu gromko, az glosy uderzyly pod sama powale. Kowlik ich rozumial. Dwie zimy temu ojciec zlamal noge i kilka chlodnych tygodni nie mogl dzwignac sie z loza. Syn omijal go wtedy z daleka, bo rodziciel pil nazbyt wiele i reke mial ciezka jak nigdy. Jest przerazony, wytlumaczyla chlopcu piastunka. Leka sie, ze kiedy Pomorcy przybija do brzegu, wojownicy nie stana wraz z nim do obrony. Bo ludzie musza isc za najsilniejszym. Za wodzem. Kiedy wyczuwaja w kims slabosc, rzucaja sie na niego jak wilki na najslabsza sztuke w watasze. Wowczas Kowlik takze zaczal sie bac. Sledzil podejrzliwie kazdy ruch ojcowskich ramion. Przysluchiwal sie slowom wypowiedzianym na dziedzincu. Nasluchiwal w ciemnosci brzeku mieczy, szczekniec toporow. Zamiast spac, wdrapywal sie na palisade i, przemarzniety do kosci, wypatrywal wrogich okretow. Nie przyplynely. A zanim zelzaly mrozy, ojciec wstal z loza i, najpierw czepiajac sie scian i o lasce, potem zas o wlasnych silach, jal na nowo probowac sie z mieczem. Z wiosna byl gotowy. Ale dzisiaj, podczas narady przy wlasnym stole, nie odzywal sie ani slowem. Ktos inny przebil sie przez wrzawe. Nikt stad, nikt z Zawroci. Kowlik byl pewien, ze wczesniej go nie slyszal. -Nigdy dotad wojownicy nie szli przeciwko Zird Zekrunowi. To ich uciszylo. W jednej chwili. -Nie macie reki! - zawrzasnal znow ten mlody. - Nie macie nawet prawa stac tu przed nami. Po tych slowach cisza nastala tak gleboka, ze psy ze skowytem tulily sie do bokow Kowlika. -Milcz - odezwal sie jakis czlowiek. Stary, starszy od innych, odgadl Kowlik. Musial miec powazanie wsrod wojow, bo nie usilowali go wysmiac ani zagluszyc. -Bogowie niesmiertelni zaswiadcza, ze tego chcialem - ciagnal tamten cicho, jakby slowa przychodzily mu z trudem. - Chcialem, zeby moj dziedzic, krew z mojej krwi, poprowadzil wojownikow w tej wojnie. Lecz dzis, powiadam ci, milcz. Bo nie wiesz, przeciwko czemu wystepujesz. Nikt tutaj nie wie. -Walczymy z Pomorcami. - Teraz przemowil ojciec Kowlika. Byl zly. Albo bal sie. - Co roku nasze miecze splywaja krwia i co roku przeklety frejbiterski pomiot powraca, silniejszy nizli wczesniej. Rodzimy sie i umieramy w cieniu Pomortu. Nie mow nam wiec, ze go nie znamy. To byla prawda. Rokrocznie frejbiterzy uderzali na Zawroc, az zasobna niegdys wyspa zubozala ponad miare i wiele posiadlosci popadlo w ruine. Zeszlej jesieni ojciec zabral Kowlika na obchod pastwisk i chlopiec pamietal gniew na twarzy ojca, kiedy mijali opustoszale, zapadajace sie dworzyszcza - jaskolki kolowaly nad nimi z krzykiem, jakby dopominaly sie dawnych wlascicieli. -Takesmy i my mysleli, kiedy pozeglowalismy na Przychytrze - odparl ten starszy z taka powaga, ze Kowlik nie zdziwil sie nawet, jak przybleda smie sprzeciwic sie jego ojcu. - Myslelismy, ze ruszamy przeciwko Pomortowi. Wszak wojujemy z nimi od tak dawna, ze niejeden tutaj, sluszny woj, koszuline jeszcze w zebach nosil, kiedy mysmy miecz nosili, dobrze w pomorckiej krwi obroczony. I znow nikt nie zakrzyknal przeciwko niemu. Nie, wojownicy sluchali w skupieniu, jak im wytyka mlodosc i niedoswiadczenie, az ukrytego pod stolem Kowlika sparla straszliwa ciekawosc, coby sprawdzic, chocby jeden raz zerknac, kim jest nieznajomy mowca. -Tyle ze tam na nas nie miecze naszykowano, jeno zatruta wode ze zrodla Ilv - ciagnal w przejmujacej ciszy stary woj. - I zdrade, wymierzona w nas wszystkich pospolu. W zalnickiego ksiecia, Iskre, nas. Nawet w sinoborskiego kniazia. -A ninie przez te wasza wyprawe Sinoborze przeciwko nam stanie! - zawolal ktos. -Nie stanie - rozlegl sie inny glos, nie najmlodszy, a ciezszy nawet niz ten poprzedni. - Bo nas z tej matni nie kto inny, jeno bogini Sinoborza wydobyla. -Jakimze sposobem? -Przeze mnie - odparla jakas kobieta. Tu juz Kowlik nie zdzierzyl. Wysunal sie cicho spod blatu, odepchnawszy noga skomlacego brytana. Jak na zlosc, ojciec natychmiast wyluskal go wzrokiem. Siedzial pod poprzecznym bierzmem, wyrzezbieni w drewnie zmijowie szczerzyli kly, a on sam mial sciagniete, zasepione oblicze. Ledwo dostrzegl syna, zgniewal sie jeszcze bardziej. Kowlik mimowolnie zaslonil rekami tylek, na ktorym dopiero co przyschly slady ostatniego bicia. Zwykle pod ojcowskim spojrzeniem kulil sie i zmykal do stajni albo do kuchni, gdzie mleczna matka umiala go pocieszyc i ukoic. Dzisiaj jednak chcial wiedziec. We wrzawie, jaka sie rozpetala w izbie, nikt poza ojcem nie zwracal na niego uwagi. Wydarzyla sie bowiem rzecz nieslychana. Nie dosc ze wpuszczono niewiaste na narade kniaziow, to na dodatek bezwstydnica smiala niepytana przemowic. Stala pomiedzy dwoma wojownikami - obaj byli, spostrzegl chlopiec, krzepcy, lecz dziwnie wychudzeni, twarze mieli pokurczone wiekiem, wlosy omaczone czasem. Nie to go wszakze zdumialo. Starcow zapraszano do rady. Ojciec Kowlika rowniez chetnie wysluchiwal co bardziej doswiadczonych sasiadow albo i prostych wojownikow. Obcy zas nosili sie godnie, w bechterach i z mieczami u boku. Ani chybi ktos znaczny, uznal chlopiec, przesuwajac wzrokiem po zdobieniach pancerza, az dojrzal puste rekawy, ktore kolysaly sie osobliwie przy kazdym ich gescie. Obaj nie mieli reki. Jeden prawej, drugi lewej. Kobieta tkwila pomiedzy nimi, jakby miala uzupelnic ten brak, przeslonic go swoja chuda, wymizerowana osoba. W rzeczywistosci jednak jedynie bardziej go uwypuklala, oddzielajac ich od pozostalych wojownikow, ktorzy az bili po oczach szumna, panska mocarnoscia. Tymczasem kobieta przywdziala lniana suknie, nieozdobiona na rekawach zadnym wzorem, nieudrapowana przy ramionach szpilami. Przy pasie nie nosila kluczy, trzosa ani nozyczek - widziala sie chlopcu raczej sluga niz pania, jakkolwiek stala prosto i spogladala tez smialo, nie kryjac rozczochranych wlosow ani wychudlej, brzydkiej twarzy. Jej oczy polyskiwaly jak bursztyn, lecz Kowlik tego nie spostrzegl. Bardziej ciekawili go bezrecy wojownicy. Ten mniejszy trzymal w reku tarcze, piekna, z polyskliwym umbem. Ten wiekszy wspieral sie na stylisku topora, jakby parl do bitki. Chlopiec wspial sie na palce, zeby pomiedzy lokciami i plecami wojownikow nie uronic ani krztyny z tego, co sie tu szykowalo. Nie wyczul, ze dla pozostalych, nawet dla jego ojca, w tej chwili liczyla sie jedynie niewiasta w jasnej sukni. Wlepiali w nia wzrok, jakoby zwyczajem przypoludnic utoczyla sie na ich oczach z piasku i pylu spod podeszew. Ze zgroza i strachem zarazem. -Kea Kaella uzyczyla mi mocy - mowila niewiasta - zebym mogla siegnac tam, dokad nie siegnal zaden ze smiertelnych. Zebym zawolala z miejsca, ktore woda Ilv wymazala ze wszystkich map i z ludzkich serc. Zebym sprowadzila pomoc. -Wiedzma! - Rudowlosy wojownik tuz obok Kowlika pospiesznie uczynil znak odpedzajacy zle moce i mocno zacisnal piesc na ukrytym na piersi amulecie. Nikt go nie zganil za malodusznosc. -Powazyles sie wpuscic wiedzme na nasze zgromadzenie? - To nie ojciec Kowlika uniosl sie spoza stolu, tylko mlody czarnowlosy wojownik w szlomie ozdobionym wysokim, polyskliwym czubem, nad ktorym falowala pyszna snieznobiala kita. Chlopiec rozpoznal jego glos: to on na poczatku klotni strofowal jednorekiego za przybycie. Nizszy ze starcow - w istocie wydawali sie Kowlikowi wiekowi jak glazy w zatoce - usmiechnal sie krzywo. -Powazylem sie na znacznie wiecej. Powazylem sie usluchac jej przestrog, synu. Kiedy wybrzmialo ostatnie slowo, chlopiec naprawde dostrzegl w ich twarzach podobienstwo. Choc jedna stara, druga mloda, zaledwie na progu statecznego wieku meskiego, wydaly sie odlane z tej samej formy. Nieoczekiwanie zdjelo go to lekiem. Nie miescilo mu sie w glowie, zeby kiedys mogl stanac tak wsrod wojownikow i otwarcie lajac swego ojca. No, ale jego ojciec, pan Zawroci, a wlasciwie jej poludniowej czesci, bo na polnocy, najbardziej narazonej na ataki Pomorcow, chadzal juz tylko dziki zwierz, w niczym nie przypominal tego steranego starucha. Tamci zas trwali naprzeciw siebie, ojciec i syn, sztywni, a przeciez zwarci spojrzeniem jak dwa wilki, zanim skocza sobie do gardel. Drugi z jednorekich rozesmial sie szczekliwie. -Omyliles sie, Czarny - rzucil glosem, ktory natychmiast wytlumil szepty w mrocznych katach komnaty i na nowo przyszpilil wojownikow do law oraz zydli. - Oni nie plyna na Pomort. Wlasny synaczek w pole cie wywiodl. Mial ich. Kowlik z fascynacja patrzyl, jak twarze wojownikow obracaja sie ku niemu w niemal naboznej trwodze, a oblicze syna Czarnego przez moment wykrzywia lek. Och, zdusil go zaraz, zanim inni, zaprzatnieci slowami jednorekiego, cokolwiek zauwazyli. Lecz chlopiec wiedzial swoje. Znal strach. W ponurym dworzyszczu, na wyspie, ktora niegdys kwitla i zielenila sie pod obfitoscia wlasnych pol i lak, strach budzil go o poranku i wieczorami razem z cieniem chowal sie na skraju jego poslania. -Plyna na Sinoborze - ciagnal wyzszy z jednorekich, a drwina wibrowala w jego glosie, jak wygrywana na niewidzialnej strunie. - Na lupiez. Po srebro, po klejnoty, po skory i niewolnych. Taka, Czarny, nauke wciagnal twoj synaczek z naszej przygody. I toscie uradzili, chylkiem, nie czekajac na powrot prawowitego kniazia. -Wiedzma mu powiedziala - wysapal za Kowlikiem jakis wojownik. Jednoreki mial jednak sluch wyczulony jak swistak. -Oczy mi powiedzialy! - huknal. - I rozum, ktorego wam, widac, zbraklo! -Mitygujcie sie, kniaziu! - napomnial go mlody, lecz na policzki wypelzl mu zdradliwy rumieniec. -Bo co? - zasmial sie jednoreki. - Jaka masz nade mna wladze, glupcze? Co jeszcze mozesz mi odebrac, czego bym juz nie utracil? I to rowniez musiala byc prawda, poniewaz starzec stal przed nimi z uragliwa twarza, a bez leku. Kowlik nie rozumial dlaczego. Lada chwila ktos mogl wyciagnac miecz albo toporzysko, raz a dobrze kladac kres lekkomyslnemu breszeniu. -Nie jestem tu dla swej dumy - ciagnal chrapliwie. - Ani dla wojennej slawy, bo i tej mi starczy. Jestem tu z waszego powodu. Boscie jako barany durne karki pod noz podkladac postanowili. -A wy ciegiem jeno przeciwko Pomortowi jatrzycie - nie zdzierzyl mlody. - Mysmy ninie slabi. Odetchnac nam trzeba, przeczekac, poki sie los nie poprawi, poki nie wzmocnimy sie z lekka... -Na sinoborskiej zdobyczy - wtracil starszy szydliwie. - Et, nie upasie sie kot jedna parszywa mysza. Wojownicy z coraz wieksza uwaga sledzili spor. Bo tez tak miedzy Zwajcami radzono: mowcy scierali sie jako zbrojni w boju i niejeden raz byle plocha przymowka mogla odmienic losy calej wyprawy. Mlody, swiadom, jak wiele zawislo od tej chwili, zacisnal palce na krawedzi stolu. Biala kita nad jego szlomem stroszyla sie gniewnie. -W Sinoborzu bezholowie az huczy! Kniaz ledwo co powrocil. Polowa kraju na kaplanki sie oglada, druga polowa zwleka, baczac, kto dla siebie wiecej wladzy wyszarpie. Nie w glowie im teraz obrone sposobic. A dobra tam po dworach mnostwo. Nic jeno w rece brac! Wielu jelo przytakiwac mu gorliwie, bo zarowno kniaziom, jak i prostym wojownikom podobal sie pomysl zyskownej, bezpiecznej wyprawy. -Pomorcki tez w inna strone pociagnal - mruknal ktos z aprobata. - Nikt przeciwko nam nie stanie. -Jeno dokad, lbie barani zakuty, ten Pomorzec powroci? - Starzec obrocil sie ku niemu blyskawicznie. - Kiedy juz zalnicka rebelie zadusi, w kogo Pomorzec uderzy? -Nienawisc was gniecie! - zawolal mlody, niezdolny dluzej hamowac gniewu. - Radzi byscie wojow na smierc posylac, byle sie zemsta nasycic! Kowlik nie spostrzegl nawet, co sie stalo. Tak, cos drgnelo w izbie, lecz umknal mu ruch reki i tor pocisku, kiedy topor jednorekiego wyprysnal nagle w powietrze. Dojrzal jedynie, ze mlody mowca uskoczyl w bok, usilujac sie uchylic. Za pozno. Pyszna biala kita zafalowala ostatni raz, a potem, scieta, upadla na ziemie. Mezczyzna potknal sie, przytrzymal ramienia jednego z wojownikow. Oblicze mial biale jak plotno. -Ty...! - wykrztusil. Lecz stary raptem byl tuz przed nim. Kolanem roztracil biesiadnikow przy stole i wskoczyl na blat, przykladajac mlodemu ostrze miecza do twarzy. Jego towarzysz, ten nizszy, oslanial mu tarcza plecy, szczerzac sie plugawo znad jej krawedzi. Nie, nie usmiechal sie. Przypominal Kowlikowi czaszke zloczyncy, ktora zatykano czasami na dragu u rozstajnych drog, zeby klekotaniem odstraszyla zle moce. Siedzacy najblizej poderwali sie z krzykiem. Jakis wojownik, wyklinajac donosnie, gramolil sie spod przewroconej lawy. Nie pchali sie jednak pomiedzy tamtych trzech. Czekali - z czujnie przymruzonymi slepiami, na przygietych nogach, sciskajac w reku miecze i topory - choc przeciez temu, kto pogwalcil swiety mir narady, zwykle brakowalo juz czasu na schowanie ostrza. -Moja corka poplynela na Pomort, by zabic Zird Zekruna - wysyczal jednoreki, wciaz nie odsuwajac ostrza od szyi mlodego wojownika. - Wiec nie mow mi, ze dla wlasnej zemsty cudze dzieci na smierc posylam. Kowlik nie czul, jak z rozdziawionych ust cieknie mu po brodzie struzka sliny. Nie myslal o bitwie, ktora miala sie tu lada chwila rozpetac, bo podobna napasc nie pozostanie niepomszczona. Nawet sie nie bal. Calym soba chlonal te niezwykle wiesci, choc nie rozumial ich ani troche. Owszem, wiedzial, ze szykowala sie jakas wyprawa, trudno ja bylo przeoczyc, skoro zatoka poczerniala od masztow. Lecz ojciec gonil go precz, kiedy wojownicy schodzili sie do halli. Kowlik mial o to zal niezmierny, bo rwal sie do morza i do wojaczki, zwlaszcza ze wielu panow zabieralo ze soba malo co starszych synaczkow. Otwarcie lekal sie okazac niezadowolenie, lecz boczyl sie na ojca i zaniedbal nawet ich wieczorne cwiczenia z mieczem. Ani mu przez mysl przeszlo, ze na swoj sposob ten surowy, ponury czlowiek usiluje chronic jedynego dziedzica. Chlopiec nie rozumial zatem, o co swarza sie wojownicy ani kto poplynal na Pomort. Wprawdzie jak wszyscy na Zawroci lekal sie i nienawidzil frejbiterow, a pan ciemnej Halunskiej Gory budzil w nim bezmierna groze, lecz wiadomosc, ze ktos postanowil zabic boga, ugodzila go bolesnie. Nie sadzil, ze to w ogole mozliwe. Ani ze ktos powazy sie na podobnie bluznierczy, swietokradczy uczynek. Zastanawial sie, dlaczego ojciec, ktory co miesiac przy rosnacym ksiezycu skladal ofiary bezimiennemu bogu, przyzwolil na taka niegodziwosc. Tym bardziej nie zalowal swego nieposluszenstwa. Nie zalowal go ani wieczorem, kiedy lezal na lawie z obnazonym zadkiem, a ojciec wyliczal mu starannie cene zuchwalstwa i samowoli, ani nad ranem, kiedy, wciaz opuchniety i obsmarkany od placzu, ukryl sie w stajniach, zeby uniknac pozegnania z rodzicem; dopiero opiekunka odnalazla go pomiedzy poidlami i wywlokla za ucho na dziedziniec, pokrzykujac gniewnie, ze moga sie nie zobaczyc nigdy wiecej. Zobaczyli sie jednak. A Kowlik, ktoremu bylo pisane dlugie zycie, pelne przygod i niebezpieczenstw w tych obcych, niepojetych krajach, kiedy otworzyly sie szlaki az poza Lysogory, na starosc zwykl sadzac sobie na kolanach wnuczeta i prawnuczeta. Moscil je wygodnie, spogladal na jasne, rozczochrane glowki, zeby spomiedzy tuzinow opowiesci, cudownych, krzepiacych albo budzacych groze, nieodmiennie wyluskac wlasnie te jedna. Jak zakradl sie na wojenna narade kniaziow i widzial jednorekiego Suchywilka w jego ostatniej wyprawie. Gdy nieomal zabil swojego nastepce, wojennego kniazia Zwajcow, obranego godnie i za powszechna zgoda, i przeprowadzil wyspiarzy przez te zawieruche, ktora zrodzila sie w trzewiach Wewnetrznego Morza. Ale na razie byl dzieckiem, zdumionym i przerazonym. Wodzil wzrokiem pomiedzy toporem, do polowy ostrza zaglebionym w sciane, a ostrzem miecza, przylozonego do szyi mlodego wojownika. Odblaski pochodni graly na zelazie, zupelnie jakby bron usilowala przemowic do chlopca w jezyku, ktorego jeszcze nie znal. Bez watpienia rozumieli go jednak ci starsi mezczyzni, podnieceni i przekrzykujacy sie nawzajem. Tylko posrodku pomieszczenia pozostalo nieco wolnego miejsca. Trzej wojownicy tkwili na pustej przestrzeni, udrapowani w dziwnych pozach, jak wschodnie posagi, ktore szczezupinscy kupcy pokazywali kiedys jego ojcu. Wspial sie na stolek, zeby pomiedzy ramionami wojow widziec ich jak najwyrazniej. Nizszy z jednorekich cos powiedzial. -Zostaw go, Suchy. - Kowlik odczytal to bardziej z ruchu warg, niz uslyszal, bo wojownicy wokol wrzeli juz coraz glosniej. Potem nie byl pewien, czy wlasnie te slowa padly. Ale okaleczony kniaz cofnal miecz. Odepchniety, mlodszy wojownik zachwial sie i oparl o sciane. Jednoreki obrocil sie ku Zwajcom, wystawiajac do pokonanego nieosloniete plecy. Zeskoczyl ze stolu, a towarzysz z tarcza szedl za nim krok w krok. -Tej wojny nie da sie stlumic. Ona do nas przyjdzie, proszona albo nie - powiedzial, a w jego glosie znac bylo dojmujace zmeczenie, i to nie niedawna utarczka, lecz czyms znacznie glebszym, znacznie donioslejszym. - Nie da sie jej przekupic, choc nawet teraz sa pomiedzy nami tacy, ktorzy chylkiem oplacali sie frejbiterskim wodzom. - Znow szmer w komnacie, ukradkowe zerkniecia na sasiadow. Kowlik odruchowo pobiegl wzrokiem do twarzy ojca, zeby poszukac w niej sladow zdrady. Pan wyspy, zasepiony, marszczyl brwi, lecz nie pokazywal po sobie zmieszania. Czy to mozliwe, pomyslal chlopiec, wspominajac skrzynie i worki, ktore nocami sekretnie przenoszono z dworca na lodzie, ze ojciec oblupial wlasny, i tak wszak ubozuchny, lud, by oblaskawic najgorszego wroga? -I coz wtedy uczynicie z sinoborskim lupem? Przyozdobicie nim bramy na powitanie nowych panow? Ponakladacie srebrne naszyjniki zonom i corkom, zeby wyszly w nich witac frejbiterow? -Pomorcki nie idzie przeciwko nam, jeno przeciw lipnickiej rebelii - rzekl ktos. - Niechze sie oni sami wykrwawia. Wowczas my obaczym, w jaka sie strone zwrocic. -Wyscie, kniaziu, sil i znoju nie szczedzili, zeby na te wojne wielkie przymierze zgotowac. - Mlody wojownik postapil naprzod, lecz nie obrocil sie do kaleki, tylko do Zwajcow i do nich przemawial. Reka sie trzymal za gardlo i znac bylo po nim, ze mowienie przychodzi mu z trudem. - Znosiliscie sie z zalnickim wygnancem, ze spichrzanskim ksieciem, nawet z sinoborskim kniaziem. Wszystko po to, cobysmy pospolek na Pomort mogli uderzyc. Jeno ze rozejrzyjcie sie teraz po Krainach Wewnetrznego Morza. Kedy wasze przymierze? Zalnicki wygnaniec pomiedzy marami po niebie goni. Co wam sinoborski kniaz uczynil, sami wiecie. A spichrzanski ksiaze ani mysli z Pomorcem wojowac. Pod Ksiazecymi Wiergami ninie z wojskiem stoi, baczac, jaki kes ziemi dla siebie w tej zawierusze uszczknac. Po minach Zwajcow dalo sie wyrozumiec, ze mowa wojownika przypadla im do gustu. -I nie on jeden tak czyni! - huknal ktos z glebi halli. - Nie inaczej Skalmierski doza pogranicze pladruje. Ale jednoreki nie zmieszal sie. -Tak silny czyni. Bo kazdy patrzy, jak by przez te zawieruche przejsc, nie ucierpiawszy zbytnio. Spichrzanski Evorinth bezpieczny. W Gorach Zmijowych pankowie na kupie siedza, jako kury na zerdzi, lecz zaden nie ma dosc sily, coby na jego glowe nastawac. Lecz jakze sie nam z nim rownac, kiedy u nas pod bokiem Pomort z morza wyrasta? Sala zafalowala jak woda pod podmuchem wichru. Wojownicy spogladali po sobie, niepewni, na czyja strone sie przechylic. Bo i w slowach jednorekiego byla przeciez prawda niezawodna, ktorej wszyscy niejeden raz doswiadczyli. -Sa na wyspach starcy - ciagnal kaleka - ktorzy jeszcze pomna te czasy, zanim Zird Zekrun obral sobie frejbiterow za slugi. I pamietaja dobrze, ze wowczas my obok siebie zyli, w zgodzie... -...albo i niezgodzie! - zakrzyknal ktos od tylu. -Albo i niezgodzie - potaknal jednoreki. - Ale po sasiedzku. Lecz odkad frejbiterzy do Zird Zekruna przystali, wszystko sie odmienilo. Sami to widzicie. Jesli oni rosna w sile, my podupadamy. Jesli u nas dostatek, u nich nedza. Bosmy z jednego szczepu. Bo za ciasne Wewnetrzne Morze, coby nas wszystkich pomiescic. I tego zadne sinoborskie lupy nie odmienia. -Samiscie im powodow nie szczedzili! - syknal mlody, w ktorym gniew znow zaczynal brac gore nad rozwaga. - Jatrzyliscie, parliscie do zwady. -Zamiast sie z nimi ulozyc? - Kniaz zasmial sie gromko. - Rzeknij mi zatem, synku, komu Pomorcki pokoj obiecal? Komu obietnic dochowal? Wojownik zerknal w bok, jakby szukal wsrod zbrojnych sprzymierzencow, moze podpowiedzi. Ta nie padla jednak. Zreszta jednoreki na nia nie czekal. -Kogut, poki mlody, zawzdy glosno pieje - zadrwil. - Ales ty nie kurzec i rozum swoj masz, po ojcach odziedziczony. Takes i nie poplynal na Halunska Gore z Pomorckim sie ukladac. -Jak smiecie...? - wykrzyknal woj. Kniaz uciszyl go machnieciem reki. Jak chlopca. -Nie poplynales, bos nie zdrajca. Bo w glebi duszy rozumiesz, ze nic to nie odmieni. Ale druhow ci zal i krwi, co niebawem poplynie, w obcej ziemi i na darmo. Dlatego wolisz obrocic oczy w inna strone i choc na chwile mamic je blaskiem srebra. Jak dziecko, ktore wyciaga rece do swiecidelka. -Jeno ze mnie, nie was, kniaziem obrano! - wybuchnal mlody. Nawet Kowlik pojal, ze tamten popelnil blad, jakkolwiek nie umial go jeszcze ocenic. Nie rozumial, ze wodz nie powinien zwracac sie do swoich ludzi po aprobate. Ani potwierdzac tego, co powinno byc oczywiste. Jednoreki usmiechnal sie krzywo. -Na mojego grabarza cie obrano, nie na kniazia. Ani ci to wyrzucam, ani cie winic zechce. Tylko zal, ze caly narod chcesz o smierc przyprawic. Ta sinoborska wyprawa - obracal glowe, jakby chcial wszystkim po kolei zagladac w twarze - jeno troche nasze zdychanie przedluzy. Lecz go nie odmieni. Ojciec Kowlika wysunal sie przed innych. -Czego od nas chcecie, kniaziu? - zapytal posepnie. - Bo prawde tu sie rzeklo. Nie masz juz tych, z ktorymi ukladaliscie sie na wojne. -Jam byl temu przeciwny - nieoczekiwanie odezwal sie drugi z jednorekich. - Wszyscy pomnicie, jakem nawolywal, coby kniaziowskiemu szalenstwu polozyc kres. Coby ku domowym sie zwrocic obowiazkom, a nie przez pol swiata lazic, zeby jego nienawisci i dumie uczynic zadosc. Samem u jego boku warowal jak pies i na kazdy krok baczylem, w jakie nas nowe niebezpieczenstwo popchnie. A teraz staje przed wami i mowie: omylilem sie. Znow wokol Kowlika nastal szum i wrzawa, i gniewne gesty zbrojnych, ktorzy na darmo usilowali ogarnac, co sie wlasciwie dzieje w tej okopconej komnacie. Lecz chlopca uderzyly przede wszystkim niedowierzanie i bol, jakie dojrzal w twarzy mlodego wojownika. I przypomnial sobie, ze oto ojciec przemawia przeciwko niemu. Staje przeciwko wlasnej krwi w obliczu wolnych wojow. Nie wiedzial dlaczego, lecz raptem owladnela nim osobliwa chec, aby przypasc ku rodzicielowi, schwycic go za reke i uscisnac ja mocno, az do bolu. -Rzeklem wam to juz raz, ale znowu powtorze. Omylilem sie - ciagnal w ciszy jednoreki z tarcza. - Bo Zird Zekrun tak rozkolysal swiat, ze moce wystapily ze swych koryt i pra dzisiaj przez Krainy Wewnetrznego Morza jak strugi palacej lawy. On obraca przeciwko nam nasz swiat, tak samo jak niegdys wydarl z dna morza kawal skaly i na nasza zgube zmienil ja w ciemny Pomort. Wiec nie idziemy przeciwko Pomorcom po lupy, ani po zemste, ani dla przymierzy. Idziemy, aby mogl istniec nasz swiat. Aby rodzily sie dzieci. Aby o poranku w zatokach spiewaly sorelki. Aby zmijowie plyneli po niebie. -On nie moze prowadzic wojownikow! - zawyl mlody, a Kowlik wzdrygnal sie, rozpoznajac ten zal, zal dziecka, krzywdzonego przez rodzica. - Jest kaleki! -Jako i swiat, w ktorym przyszlo nam zyc - odezwala sie niespodziewanie kobieta. Chlopiec zapomnial juz o niej - jasna suknia znikla gdzies, rozmyla sie pomiedzy bechterami i skorzanymi pancerzami. Teraz wychynela spomiedzy mezczyzn i znow stanela smialo przed nimi. Oczy miala wypelnione swiatlem, az najblizsi cofneli sie przerazeni przed ta moca, ktora rozjarzyla sie wsrod nich, nieproszona. W rekach cos trzymala. Lancuch. -To wlasnie nalezy uczynic. - Podeszla do jednego z okaleczonych; zelazne ogniwa miekly, przelewaly sie w jej palcach jak rzadkie ciasto, kiedy je wiazala mezczyznie wokol ramienia. - Polaczyc potrzaskane czesci swiata. - W pelnej oslupienia ciszy zaplotla okowy na ramieniu drugiego, laczac ich lancuchem jak pociagowe zwierzeta. - Bo innego nie mamy. Tak jak wy nie bedziecie miec innego wodza. Rozdzial dwunasty Ryzka z fascynacja wpatrywala sie w perle. Klejnot kolysal sie w przod i w tyl powolnym, usypiajacym rytmem, az wreszcie glowa Hardysza opadla na blat. Klejnot znieruchomial.Dziewczyna westchnela, jak obudzona ze snu. Mocniej przygarnela dzbanek z piwem i jela sie przeciskac pomiedzy lawami, wdziecznie odchylona. Furkotaly spodnice z grubego jedwabiu. Blyszczaly na ramionach srebrne spinki i naszyjnik w ksztalcie drobnoluskiego weza. Bo dzisiaj Ryzka w niczym nie przypominala zestrachanej poslugaczki z poczatku lata. Zdobyczne dobro przylgnelo do niej jak zloty deszcz, przydalo bujnosci wlosom, wypietrzylo piers, roziskrzylo oczy. Sunela przez izbe, polyskujac niby swiezutka moneta. Kiedy wojownicy gladzili jej wlosy, chcieli choc koniuszkami palcow dotknac tego niezwyklego szczescia, ktore spadlo na Skwarne za przyczyna kochanka Ryzki - i pijanego mezczyzny, ktory drzemal teraz przy wysokim stole z czolem w kaluzy wina. Bo lupy przyplywaly do portu kazdego dnia. Ale dotad nikt sposrod wolnej kompanii nie przywiozl okupu za kniazia Krain Wewnetrznego Morza. Za dwoch kniaziow. Wigon wiele jej o tym opowiadal. O bitwie, podczas ktorej stawili czolo wiedzmom i zlym mocom, zeby uwolnic sinoborskiego kniazia spod czaru. O zegludze na wschod, kiedy morskie bestie usilowaly wciagnac ich w odmet, a Zird Zekrun wysylal zimne wichry i nawalnice. Wreszcie o Sinoborzu, gdzie, zdziesiatkowani przez potwory i czary, musieli toporami wyrabac sobie droge do kniaziowskiego dworu - oraz do skarbu. Te opowiesci, moze nawet bardziej niz srebro, zloto i klejnoty, przyczynialy sie do slawy starego szypra. Wszak przeciwko zelazu umialo stawac wielu z pirackiego bractwa, podobnie jak tropic nawy na otwartym morzu i lupic przybrzezne wioski. Ale jedynie prawdziwy wodz mogl doscignac swoje szczescie i utrzymac je wbrew wszystkiemu. Dlatego i doswiadczeni wojownicy, ktorzy od zim garbili sie nad wioslem na niezliczonych nawach, i nieopierzeni majtkowie, co im ledwo obeschlo pod nosem matczyne mleko, garneli sie teraz na poklad "Morskiej Klaczy". A stary kapitan puszyl sie, sial wokol klejnotami, rozrzucal je po rynsztokach i zamtuzach Skwarny z taka latwoscia, jakby wytrzasal zeschniete wiechcie z cholew. Nie mogl przeciez uchybic swej godnosci i sprzeniewierzyc sie fortunie, ktora tak nieoczekiwanie obdarzyla go laska. Zreszta jego zaloga, a takze rozliczni pospolitacy, co zyli w zaulkach Skwarny, jak padlinozercy zywiac sie resztkami pirackiej zdobyczy, oczekiwala swego udzialu w lupach, przepychu i slawie szypra "Morskiej Klaczy". Wiec kiedy Wigon szedl pomiedzy budami starego portu - juz nie kryjac sie w cieniu ani nie przemykajac zaulkami - szczescie opromienialo go srebrzystym nimbem. Na razie nie szykowal sie do nastepnej wyprawy, choc wielu judzilo go, aby wystawil szczescie na probe, zanim, urazone, przylgnie do kogos innego. Wiekszosc wszelako rozumiala, ze musi wpierw uzyc zdobyczy. Rozumieli rowniez, dlaczego wciaz wraca do Rudego Psa. Ostatecznie tutaj wszystko sie zaczelo. Wigon pil wiec, zarl za trzech, folgujac sobie po dlugich miesiacach postu. Bratal sie z co zasobniejszymi szyprami, klecil nieprawdopodobne opowiesci o zeglarskich przygodach - i do przesytu uzywal dziewek. O Ryzke wolal najczesciej, a ona szla chetnie, mimo poczatkowego strachu, bo kazda brutalna pieszczote, kazde zasinienie na jej delikatnej skorze oplacal szczerym kruszcem. Ryzka zachodzila w glowe, skad ta niezwykla przychylnosc Wigonia. Nic wszak nie laczylo jej z przedziwnym swiatem kniaziow, skarbow oraz zakletych mocy. Uzbierala juz spory trzos srebra, ukryty za obluzowanym kamieniem w kominie. Dosc, zeby kupic wlosc i osiasc daleko od Skwarny jako zasobna wdowa. Wciaz jednak nie wybrala statku, nie oplacila przeprawy. Jeszcze jeden pierscien, jeszcze kilka srebrnych groszy, przekonywala sie w myslach. Ale naprawde nie chodzilo o skarby. Ani o zawisc w oczach innych poslugaczek, kiedy szyprowie przywolywali ja do wysokiego stolu. Nie, Ryzka chciala po prostu wiedziec, co sie dalej zdarzy. Bo oprocz Wigonia byl i drugi kapitan, ktory powrocil z morza z okupem za zwajeckiego kniazia. Kiedy dzielil go pomiedzy swoich ludzi na pokladzie "Morskiego Kozla", z calego portu zlecieli sie wioslarze, kupcy, mieszczanie oraz zwykle nieroby, zeby obejrzec cos, czego nie ogladano wczesniej w tych stronach. A potem Hardysz roztracil ich obojetnie i ruszyl do Rudego Psa. I pil. Moze nawet zajadlej niz Wigon. Srebrem rowniez wkolo sypal bez opamietania. Lecz nie przepijal do kamratow i slowem tez z rzadka sie do innych odzywal, a miejsca wokol niego coraz czesciej pozostawaly puste. Wreszcie ludzie jeli gadac, ze szczescie odwrocilo sie od Zwajcy - choc przeciez wlasnie Hardysz wyluskal sposrod nieprzeliczonych wysp Wewnetrznego Morza te jedna, na ktorej uwieziono kniaziow. Moze bogowie postanowili go pokarac, ze przyjal okup za wlasnego ojca? A moze cos jeszcze wydarzylo sie pomiedzy Zwajcami, jakis zadawniony grzech upomnial sie o niego po wielu zimach? Dosc, ze im bardziej Wigon puszyl sie i swawolil, tym bardziej Hardysz marnial i posepnial. Pol Skwarny zachodzilo w glowe, co go tak odmienilo. Nie wiedziec czemu, Ryzka zalowala tego kniaziowskiego dziecka, rzuconego przez los miedzy piratow. Zupelnie jakby ocmilo ja na chwile rzewne zawodzenie minstrela, co sobie zreszta wypominala w myslach, bo poza owym zauroczeniem pozostala trzezwa, przedsiebiorcza niewiasta. Ale przeczuwala w uparty, babski sposob, ze historia sporu pomiedzy Wigoniem i Hardyszem nie dobiegla bynajmniej kresu. Nie rozstrzygnely jej ani kniaziowskie okupy, ani zegluga wsrod potworow. Cos sie wciaz tlilo pod popiolem, czekalo na sposobnosc, by wybuchnac. Za nic nie chciala tego przeoczyc. A przeciez nie spostrzegla, ze nowy gosc uchylil drzwi Rudego Psa i przestapil prog. I nie byl nim Wigon, chociaz odgrazal sie nieraz, wypoczywajac nad ranem na piersi Ryzki, ze wnet poderznie gardlo zwajeckiemu bekartowi. Zimny podmuch owional ramiona dziewczyny. Morski wiatr bezustannie smagal portowe zaulki, wciskal sie w szpary pod okiennicami, swistal w szczelinach i dziurach po sekach. Obrocila sie wiec, juz z twarza wykrzywiona gniewem, zeby ofuknac gamioniowatego wioslarza, ktory nie zaparl za soba drzwi. Nie zdazyla nic powiedziec. Ogien w kominie przygasl, polozyl sie nisko na klodach, a w chwile pozniej wybuchl gwaltownie, strzelajac po najblizszych snopami iskier. Ktos zaklal. Inny spiesznie wylal zawartosc kufla na tlaca sie baranice. -Masz cos, co nalezy do mnie - odezwala sie obca kobieta. Stala juz przed wysokim stolem, szczelnie owinieta od chlodu w plaszcz z laciatej kozlej skory. Ryzka nie rozumiala, jakim sposobem nieznajoma przecisnela sie tak szybko przez zatloczona izbe. Moze popchnely ja wiatr i ogien. Hardysz z ociaganiem uniosl glowe, w oczach mial wciaz pijackie rozmaslenie. Potrzasnal nia, jakby probowal cos sobie przypomniec. -Kiepskos sie, dziewko, sprawila - rzucil ktos od komina - skoro cie nie pomni. -Ale ja gracko po nim poprawie! - zarechotal rudobrody wojownik. Wszyscy znali go tu bardzo dobrze - plywal w zalodze Wigonia i nazywano go Siny, bo przywdziewal niebieski kaftan nabijany zelazem. Teraz, w cieplej gardzieli izby, zostal w koszulinie, rozchelstanej na piersiach, tak ze wygladalo spod niej geste wlosie. Kamraci podbechtywali go okrzykami. W jednej rece wciaz trzymal kufel pelen spienionego piwa, druga zas siegnal do zadka nieznajomej. Ryzka spiela miesnie. Sama nie wiedziala dlaczego. Wchodzac do Rudego Psa, niewiasta godzila sie, ze nie wyjdzie stad nietknieta. Mieszkanki Skwarny, od bogobojnych majstrowych po wszeteczne dziewki, rozumialy to wysmienicie, a przybledy z daleka rzadko paletaly sie samotnie po portowej dzielnicy. Jesli ktoras nie rozpoznala dobiegajacej z wnetrza gospody melodii meskich wrzaskow i pijackich przyspiewek, sama byla sobie winna. Tu nikt nie uzalal sie nad glupota, chocby i najbardziej powabna, Siny musial sie zatem naprawde spieszyc, zeby wyprzedzic towarzyszy w uzyciu tej nieoczekiwanej zdobyczy. A przeciez nie zdazyl. Laciaty plaszcz opadl na klepisko. Blysnelo zelazo, zafurkotaly zlote wlosy. Na koszuline trysnela krew. Lecz to nie skrzek konajacego Sinego zmrozil Ryzke, chociaz wojownik zwalil sie miedzy stolki. Spod powaly, spomiedzy okopconych desek, dobiegl ja wysoki, przenikliwy wizg, jakiego nie wydalo ludzkie gardlo. Cos zalopotalo, sypnelo piratom prochnem w oczy. Nie zeby marnotrawili czas na spogladanie ku gorze; ci bardziej plochliwi juz rwali ku drzwiom, roztracajac zydle i lawy. Reszta odskoczyla, zbierajac sie pod scianami jak piana przy brzegach naczynia. Gdzies mignal Ryzce leb Wigonia. Szyper zdazyl dobyc miecza. Pozostali rowniez jezyli sie ostrzami szarszunow albo toporow i unosili je ku grozie, kolujacej ponad izba, zupelnie jakby zamierzali ja powstrzymac. Kobieta nawet sie ku nim nie obrocila. Trzymala w dloniach dwa smukle, zakrzywione ostrza. Odblaski plomieni pelgaly po metalu, zmienialy go w rozedrgane blyski. -Masz cos, co nalezy do mnie - powtorzyla, nie spuszczajac wzroku z syna zwajeckiego kniazia. - Statek. Ludzi. Zycie. Przyszlam je odebrac. Co to moze znaczyc? - pomyslala z przerazeniem Ryzka. Lecz inni, bardziej obyci w swiecie, zrozumieli szybciej. -Iskra! - wykrzyknal ktos. Poslugaczka nie smiala zgadywac, co sie za tym kryje. Zmysly miala napiete do granic, bolesnie skoncentrowane na tamtych dwojgu przy wysokim stole. Ogien w kominie huczal, buzowal, jakby chcial rozsadzic izbe. Cma, ktora tak dlugo pokrywala oczy Hardysza, rozwiala sie bez sladu. Wysunal sie zza stolu, plynnie i bez leku, jakby nie bylo tych wszystkich dni, strawionych w niemocy i pijanstwie. Tez trzymal w reku miecz - i lokciowy pomocnik o trojgraniastym ostrzu, ktore bez trudu wnika w najmniejsza szczeline zbroi. Jego ludzie ostroznie przesuwali sie pod scianami ku wysokiemu stolowi. Pod Rudym Psem nie zaprzatano sobie glowy rycerskim obyczajem. Zamierzali ubic te dziewke, chocby i sztyletem wrazonym zdradliwie w plecy. -Precz! - Hardysz osadzil ich z dzika gwaltownoscia. Sam jednak nie uderzal. Z glowa nieznacznie przechylona na ramie taksowal nieznajoma. -Czego chcesz? - zapytal, cedzac wyrazy. Ryzka nie umiala nic wyczytac z jego oblicza. Twarzy kobiety nie widziala, tylko jej wlosy polyskiwaly jak czerwone zloto. Z gory znow dobiegl upiorny wizg. Kolejny wojownik wymknal sie przez uchylone drzwi. -Ciebie! - Rudowlosa rozesmiala sie. - Chce ciebie. Ktores z nich sie poruszylo - Ryzka nigdy pozniej nie wiedziala, kto uderzyl pierwszy. Zapamietala niesamowita platanine ostrzy, ktore zderzaly sie ze szczekiem, zwieraly i odskakiwaly jak zywe stworzenia. Blyski swiatla tak szybkie, ze nie nadazala za nimi wzrokiem. Brzek i trzask tluczonych naczyn, kiedy zmagali sie posrodku izby, cofajac sie i przypadajac ku sobie, jakby to nie byla walka, lecz taniec do melodii, ktorej ona nie potrafila nawet ulowic. Nikt nie probowal sie wtracic. Moze przerazil ich potwor, ktory lopotal skrzydlami i skrzeczal spomiedzy belkowania. Ryzka nie byla jednak pewna. Wszystko co zywe mozna przeciez zabic, a ci ludzie rozsiekali na jej oczach wiedzme, sprowadzona tu dla igraszki przez Skalmierskiego szypra. Zaszlachtowali tez nocnice, ktora jeden z kapitanow kazal nosic za soba w klatce jak szlachetna pani malpeczke. Tamtego dnia rozochocony pirat zdarl jej z dzioba szmaty, a kiedy potworek jal smagac ucztujacych glosem, od ktorego wyplywaly oczy, a w uszach gotowala sie krew, swawolne bractwo rzucilo sie na nich i nie ustalo, poki nie utrupilo obojga. Szesciu kamratow padlo, zanim udalo sie dopasc nocnice. Lecz nikt sie nie zawahal. W Skwarnie nie stawiano swiatyn. Miejscowy narod czcil w domowych kapliczkach Mel Mianeta, pana niezmierzonego oceanu. Lecz w tej mieszaninie przybyszow ze wszystkich Krain Wewnetrznego Morza, jaka zapelniala poklady pirackich lodzi, nikt nie obnosil sie przesadnie z naboznoscia. Jednakze lupiezcy rowniez potrzebowali kryjowek przed przedksiezycowa groza. Tym wlasnie byla dla nich gospoda Pod Rudym Psem. Grota, obrebiona blaskiem ogniska. Ich wlasnym schronieniem, w ktorym ludzie skacza sobie do gardel, lecz moce i potwory pozostawiaja za progiem. Spodnica Iskry furkotala w strzepach, odslaniajac siegajace kolan skorznie, i krople krwi polyskiwaly na jasnej materii. Usmiechala sie. Teraz Ryzka widziala ja calkiem wyraznie. Skore miala blada jak topielica i oczy w kolorze wiosennej trawy. Niemal dorownywala Hardyszowi wzrostem i zrecznie parowala ciosy. Wlasciwie nie stanowilo to powodu do zadziwienia. Pomiedzy piratami trafialy sie niewiasty. Glownie Zwajki, zbiegle z rodzinnego dworca przed niepozadanym ozenkiem albo po krwawej rodzinnej wasni. Najsilniejsze dolaczaly do zalog i z toporem w reku wyruszaly na grabiez. Pare dochrapalo sie nawet wlasnych okretow. A jednak przeciwniczka Hardysza w niczym ich nie przypominala. Byla zbyt wiotka. Zbyt szczelnie polaczona z mieczami, ktore zmienialy sie w powietrzu w srebrzyste smugi. Zbyt zwodniczo szybka. Zwajca potknal sie na przewroconym dzbanku. Ostrze miecza przesunelo sie po jego boku, na moment gubiac rytm. Krew okazala sie tak ciemna, ze prawie czarna. I wtedy Ryzka - ktora przez ostatnie miesiace napatrzyla sie na pijackie zwady, lecz w sprawie walki, tej prawdziwej, bo ludzkie zywoty trzaskaja w niej jak slomki w rekach bogow, pozostala chlopska corka, przerazona i odurzona zarazem wlasnym przerazeniem - pojela jeszcze cos. Nieznajoma wcale nie chciala Hardysza zabic. Nie rzucila jednego z tych wyzwan, po ktorych wojownicy scierali sie smiertelnie o smocze lodzie, srebro czy kobiety. Takie pojedynki zdarzaly sie w Skwarnie, choc rzadko, bo jesli ktos niegodny probowal wystapic przeciwko kapitanowi okretu, zaloga potrafila rozsiekac go dla przykladu. Poki szyper byl pewien swych ludzi, mogl pic do woli i pijany w rynsztoku przysypiac. Nikt go nie ruszyl, swiadom, ze przyczajeni w ukryciu wioslarze nie spuszczaja z niego oka. Czyzby wiec teraz chodzilo wlasnie o nich? - zdumiala sie Ryzka. O wioslarzy, ktorzy przesadzaja o smiglosci "Morskiego Kozla", ktorego nigdy dotad nie doscignal zaden okret? Czy naprawde wystarczy pokonac ich szypra, aby poszli za przybleda? -Koncz - wychrypial Hardysz, zupelnie jakby chcial rozstrzygnac rozwazania poslugaczki. Byli z rudowlosa w zwarciu. Twarz przy twarzy. Tacy podobni do siebie w smiertelnym napieciu, ze az zapieralo dech. Kobieta znow sie zasmiala. Z gory odpowiedzial jej wsciekly wizg. Co to moze byc? - przemknelo Ryzce przez mysl. Zly duch? Nocnica? W gruncie rzeczy jednak nie zastanawiala sie nad tym. Walczacy odskoczyli od siebie, lecz ruchom Hardysza braklo juz tej oszczednej gracji, ktora przesadza o zwyciestwie. Po policzku plynela mu krew, kapala na cyraneczkowa koszule z cienkiego jedwabiu. Zebral sie w sobie, zamarkowal wypad, zeby lewa reka zaraz uderzyc podstepnie, od dolu. Rudowlosa nie uchylila sie. Przyjela cios na ostrze miecza, az zelazo zawrzaslo zgrzytliwie, a potem odepchnela Hardysza. Odrzucila go tak mocno, ze polecial kilka krokow w tyl, omsknal sie po krawedzi stolu i runal bezwladnie w dol, na plecy. Nie krzyknal. Rudowlosa skoczyla za nim szybko jak drapiezny ptak. Blysnely wzniesione miecze. Ryzka wrzasnela. Nogi uniosly ja do przodu. Wyprysla sposrod mezczyzn, z bezpiecznego mroku na srodek izby, miedzy pogruchotane miski, zwalone zydle i roztracone lawy. W jaskrawy blask padajacy z paleniska, na ktorym, syczac, buzowaly brzozowe polana. Przemknela przez pobojowisko, zupelnie nieswiadoma, ze zakrzywione miecze moga sie teraz obrocic przeciwko niej. Zapomniawszy o potworze, ukrytym wysoko, w dymie i ciemnosci. Minela przewrocony stol i za peknietym blatem zobaczyla ich dokladnie. Pochylona kobiete - rude wlosy opadajace w postrzepionych kosmykach. Powalonego Hardysza - otwarte usta, krew na skorze. I dwa ostrza wbite w ziemie po dwoch stronach jego twarzy. Raptem zaslyszane kiedys strzepy zbiegly sie w umysle Ryzki w jedna opowiesc. Brat i siostra. Jedno uprowadzone przez Pomorcow, drugie wygnane przez wlasnego ojca. Rozdzieleni, rozlaczeni na dobre az do tej osobliwej, krwawej chwili. -Pokonalam cie - slowa kobiety byly zaledwie szeptem nad klepiskiem. - Teraz nalezysz do mnie. Hardysz slabo poruszyl glowa. Przelknal sline. Zanim zdazyl odpowiedziec, rudowlosa podniosla sie. Wyrwala z ziemi miecze i powoli wsunela je do pochew. Omiotla wzrokiem brodatych wojownikow. Zeglarze o twarzach naznaczonych katowskim zelazem i rabunkiem wczepiali sie zachlannie w ten moment, jakby legenda byla zimowym jablkiem, ktore nareszcie dojrzalo, aby zerwac je z drzewa. Nie zamierzali walczyc. Wielu z nich czcilo Org Ondrelssena i wichrowe sevri zawieszone wysoko na niebie. To byla polnoc i legendy rzadzily sie wlasnymi prawami. Ryzka nie miala z ta opowiescia nic wspolnego, a przeciez kiedy wreszcie spoczelo na niej spojrzenie Iskry, zadygotala. -Wyplywam na glebie - odezwala sie siostra Hardysza. - W otchlan i glebine. Slowa rozeszly sie po izbie, dotarly do wszystkich katow, rozniesione przez niewidzialne prady. Nadal nikt sie nie poruszal - ani rozciagniety na ziemi mezczyzna, ani jego towarzysze i wrogowie, stloczeni pod scianami. Ryzka objela sie rekami, usilujac opanowac drzenie. Pyszny jedwab sukni nie stanowil zadnej ochrony przed chlodem, ktory znienacka podniosl sie w izbie, jakby na przekor plomieniom buzujacym na palenisku. Nie chronily przed nim rowniez srebrzyste spinki na ramionach ani drogocenne szpile podtrzymujace wlosy. I Ryzka zdala sobie nagle sprawe, ze szczescie Wigonia opada z niej wlasnie jak falszywa pozlotka. Nigdy nie bedzie podobna do tej kobiety, ktora z dwoma mieczami stoi samotnie posrod zgrai wilkow. Jesli nie ucieknie wystarczajaco szybko, swiat wnet obedrze ja ze wszystkiego, pozostawiajac jedynie rozklekotany szkielet. A Ryzka nie zdola sie mu przeciwstawic. Nie obdarzono jej przeciez niczym procz kilku garsci ryzych wlosow i ramion dosc silnych, by dzwignac chlebowa dzieze, lecz zbyt slabych, by pochwycic legende. Przymknela na moment oczy, czujac pod powiekami lzy. Nie chciala sie teraz rozplakac. Kiedy je otwarla, Iskry nie bylo juz w gospodzie. Przed switem ruda poslugaczka wydobyla z komina trzosik ze srebrnikami i chylkiem wymknela sie z izby. Nie upomniala sie o zalegla zaplate. Nie zabrala sukien, chust i trzewikow, jakich nie szczedzil jej Wigon. Nawet nie spytala szypra o nazwe statku. Byla trzezwa, rzeczowa niewiasta, ktora umie wyczuc niebezpieczenstwo, zanim zagesci sie cien. Wsiadla wiec po prostu na poklad i nigdy nie obejrzala sie za siebie. W miesiac pozniej kupila opuszczona wlosc na jednej z wysp tuz pod Skalmierskim wybrzezem. Przed pierwszym sniegiem poslubila zasobnego gospodarza, a skoro jablonie pokryly sie kwieciem, poczula w zywocie poruszenia plodu. Nikomu nie przyznala sie, czym bylo jej zycie, zanim przybila do brzegu. Nie wymienila imienia rudowlosej kobiety, ktora pewnego dnia przestapila prog gospody Pod Rudym Psem. Nie sluchala minstreli. Nie przysiadala na schodach kapliczki, kiedy wedrowny dziad prawil o czynach Iskry. I tylko czasami w nocy lezala bezsennie, nasluchujac przesiaknietego winem pochrapywania meza i trwozliwego kwilenia dzieci. Rozmyslala wowczas o glebi, na jaka sama nie odwazyla sie poplynac, i czula, jak po policzkach plyna jej lzy. Potem jednak slonce wymiatalo z katow cienie i dom wypelnial sie wrzawa. Zapominala. I u kranca zycia, modlac sie w kapliczce do Sen Silvara, ktory przeciez nie byl jej bogiem, zrozumiala, ze ta umiejetnosc zapominania, ktorej nie poskapili jej bogowie, stanowila najwieksze blogoslawienstwo jej zycia. * * * Cisza rowniez byla blogoslawienstwem. I mrok, ktory zalegal pomiedzy kotarami.Nie pozwolila otworzyc okiennic. Odeslala sluzebne, ktore pochylaly sie nad nia z twarzami pelnymi falszywego ubolewania. Czula, ze w gruncie rzeczy ciesza sie z jej nieszczescia. Choc wlasciwie nie, na nieszczescie byly obojetne: wszak cierpienie wpisano w niewiescia nature i mroz czesto warzy zawiazki, zanim rozwinie sie z nich owoc. Radowalo je, ze oto pyszna panienka wreszcie dzieli ich los. Strata zrownala ja z najlichsza poslugaczka, ktora przed switem wygarnia gnoj spod bydlat w oborze. W niczym jej juz nie przewyzszala. W oczach bogow i ludzi staly sie rowne. Bogowie mieli wiele sposobow, zeby okazac gniew i nie musieli sie spieszyc. Jednakze w Ksiazecych Wiergach wszyscy poznali ich wyrok. Przedksiezycowi odwrocili swa laskawa twarz od hardej dziewki, ktora powazyla sie wynosic ponad innych i uragala sloncu pycha. A mieszczanie, bogobojny ludek, wnet wyciagna wnioski. Zlociszka wcisnela twarz w poduszke. Nic jej to nie obchodzilo. Nie miala ochoty rozmawiac z Lusztykiem. Przychodzil do niej kilkakrotnie. Prosil, przekonywal, ganil, pokrzykiwal. Slowa odbijaly sie od niej bez sladu. Wyczekiwala tylko cierpliwie, poki Skalmierczyk sie nie zniecheci i nie odejdzie, gniewnie mamroczac pod nosem. Chciala tu zostac. Nic wiecej. Nawet nie snic, tylko lezec w bezruchu. Bez konca. Poki kolki baldachimu nie sprochnieja i nie rozpadna sie w pyl. Poki nie zmurszeja mury kamienicy i cale Ksiazece Wiergi nie znikna bez sladu. Ojciec nie zyl. Twardokesek nie przybedzie. Nikt sie o nia nie upomni. Ani maz, ktorego sobie wybrala, ani miasto, jeszcze kilka dni wczesniej stanowiace cale jej zycie. Lzy nie plynely dluzej. Przynajmniej nie musiala sie lekac, ze ktos je zobaczy i wydrwi jej rozpacz. Miekki aksamit kotar oslanial ja od swiata. Koldra tlumila dzwieki. Zlociszka znow zapadala sie w przyjazny pol sen, pol jawe, w ktorej byla jedynie dziewczynka, sluchajaca glosu ojca i wtulona w jego ramiona. Lomot nie poderwal jej z loza. W pierwszej chwili myslala, ze Lusztyk albo jakas bezrozumna dziewka dobijaja sie do komnaty. Ale halas narastal. Z hukiem rozpadlo sie szklo. Cos trzasnelo. Raptem wiatr rozchylil kotary. Dziewczyna skulila sie w cienkiej koszuli. Usilowala glebiej naciagnac koldre, lecz bylo za pozno. W pojasnialej od slonecznego swiatla komnacie zobaczyla okiennice, ktora kolysala sie na zerwanym zawiasie. O mur bebnily kamienie. Jeden z nich wpadl przez odsloniete okno i potoczyl sie az pod lozko, podskakujac niemrawo na barwnych kobiercach, ktorymi wylozono posadzke. Druga okiennica prysla pod naporem pocisku. Kamulec wielkosci dzieciecej glowy padl na pulpit, przy ktorym sfalszowala dla Twardokeska rodowe dokumenty, i strzaskal go doszczetnie. Loskotowi wtorowala radosna fala wrzaskow. Dobiegaly z zewnatrz. Z placu przed kamienica. Kolejne dwa glazy wsypaly sie przez pozbawione zaslony otwory okienne. Zlociszka podniosla sie, z trudem prostujac zastale cialo. Zrobila kilka chwiejnych krokow i bezmyslnie podeszla do okna. Wlasciwie chciala zamknac okiennice. Po prostu odsunac od siebie nachalne okrzyki i swiatlo, ktore bolesnie klulo w oczy. Powital ja ryk i grad kamieni. Pod kamienica klebila sie tluszcza. Straznicy Lichonia, uzbrojeni w miecze i halabardy. Rzemieslnicy w cechowych czapkach, uciekinierzy z podgrodzia. Robotnicy i mnogosc zwyczajnej biedoty, ktora nieodmiennie zbiega sie do kazdej ruchawki. Musieli sie wczesniej uszykowac do ataku, bo zwlekli nawet dwie machiny miotajace z murow i wlasnie rychtowali je do nastepnego strzalu. -Precz! - wykrzyczala. - Precz! Ktos zlapal ja wpol i rzucil na ziemie, zanim brukowiec, cisniety przez krzepkiego rzeznika, ugodzil w mur tam, gdzie jeszcze przed chwila byla jej glowa. -Co robisz, glupia? - wysyczal jej w ucho Lusztyk. Odepchnela go i przeturlala sie po podlodze. Ale dusiciel natychmiast ja pochwycil. Jedna reka wykrecil jej ramiona, druga ucapil ja za wlosy, po czym powlokl ku drzwiom, nisko przy ziemi. -Tego wlasnie mi trzeba - sarkal, szorujac nia po kobiercu, podczas gdy kamienie sypaly sie za nimi jak ulegalki pod wichrem. - Zebys sie dala ubic. Dopiero na korytarzu wyrwala sie z uscisku. Albo raczej on ja puscil. -Kto...? - zapytala, wciaz tak oczadziala z rozpaczy, ze nie czula nawet strachu. -Lichon. - Usmiechniety Lusztyk jeszcze bardziej niz zwykle przypominal wiejskiego glupka. - Poszla w miasto wiesc, ze dogorywasz. Nie mogl przepuscic okazji. Zlociszka zmruzyla oczy. Cos budzilo sie w glebi jej ciala. Jakies blogie cieplo. -Czego chca? -A czegoz by? - Dusiciel wzruszyl ramionami. - Zarcia, srebra i mordu, a przy okazji i tegiej pochedozki. Jak w tumulcie zwyczajne. Dziewczyna syknela z bolu i potarla ramie. Ani zauwazyla, kiedy ugodzil ja kamien. -Lichon z nimi? Przywodca rzeznikow zachowal wyglad lasicy, lecz dzisiaj nie wtapial sie w tlum rownie latwo jak wprzody. Bo pod nieobecnosc rajcow Lichon pilnie studiowal obyczaje dawnych ciemiezycieli i nie przyodziewal sie dluzej w poplamiony posoka skorzany fartuch. Nie, teraz nosil fikusne nogawice, trzewiki z zakreconymi noskami i pas ze srebrnych ogniw. Na ostatnia narade w ratuszu przylazl w purpurowym aksamicie, niby ksiaze, i z sygnetem na palcu. Wywabil nawet z klasztoru swiatobliwej ksiezniczki jakas rajcowska corke, biedna wprawdzie, lecz skoligacona z najzacniejszymi rodami w miescie. Chwacko obrociwszy ja w naloznice, wlasnie szykowal sie do zrekowin. -Nie. - Lusztyk wykrzywil sie z kpina. - Lichon u jasnie ksiecia pana o pokoju radzi. Mowilem ci, dziewczyno. Najbardziej obawiaj sie ukladow. Cieplo rozlalo sie fala, uderzylo do glowy. -U ksiecia? - wykrzyknela piskliwie. - Ja mu pokaze uklady! Cokolwiek Lusztyk uslyszal w jej glosie, nie oponowal. Pozwolil, by wdrapala sie na dach razem z najemnikami - wciaz w tej samej wymietej, przepoconej koszulinie, z rozpuszczonymi wlosami. -Jestes pewna? - spytal tylko cicho, kiedy kazala kusznikom strzelac. Skinela na potwierdzenie. I nie zamknela oczu, kiedy szypy opadaly i wbijaly sie ciezkim, zaostrzonym zelazem w cizbe. * * * Ksiaze Evorinth z blogoscia gladzil nozke roztruchana. Naczynie bylo piekne, przybrane srebrnym pedem winorosli, ktora wyginala sie w reku jak zywa. Az szkoda go dla tej rzeznickiej szumowiny.Z westchnieniem skinal na pokojowca, zeby podano kielich wyslannikowi mieszczan. Wcale nie mial ochoty dzielic z partaczyna trunku, nalezalo jednak chama oniesmielic i oglupic. Po prawdzie nie wymagalo to wiele wysilku. Nieszczesny rzeznik juz teraz lypal slepiami po bokach. Nic dziwnego. Zgromadzeni przy ksiazecym stole doradcy oraz komendanci w paradnych zbrojach prezentowali sie nad podziw godnie. W przeciwienstwie do strzegacych ich Servenedyjek, ktore z pewnej oddali szczerzyly ostro spilowane zabki. -Wiec powiadacie, zescie burmistrzowa corke zdolali okielznac? - zagail ksiaze. -Ajusci. - Lichon, dotad stropiony milczeniem, wyraznie sie ozywil. - Juz ja tam moi ludzie w dyby zakuwaja. Ksiaze uniosl brew. Nie dziwil sie, ze w miescie wybuchla ruchawka. Stojacy przed nim czlowiek nie wygladal na pokornego wykonawce cudzych rozkazow. Owszem, mial gruby czerwony kark, a rece, wylazace z bufiastych rekawow kubraka, przywodzily na mysl raczej katowskiego pacholka nizli czlonka miejskiej rady. Przyoblekl sie wedle najnowszej mody w czerwony aksamit, bogaty i polyskliwy od srebrnych nitek, okuc i guzow, ale jakos nie lezal na nim przyodziewek. Tu sie cos marszczylo, tam uwieralo, tu szew poszedl za nisko, tam znow podskoczyl na ramieniu. A jeszcze chlopek krecil sie, poprawial cos, wygladzal, jakoby nieustannie sklopotany, czy wywrze na ksieciu wrazenie. Pan Spichrzy usmiechnal sie nieznacznie. Oj, Lichon wywarl na nim wrazenie zgola odpowiednie. I kiedy tylko to niefortunne oblezenie dobiegnie kresu, ksiaze Evorinth zadba, by nieszczesny rzeznik odebral nalezyta nagrode. Najlepiej na katowskim pienku. -Przyszliscie zatem o laske mnie prosic - podjal ksiaze. Lichon rozpromienil sie. -Bo to, z przeproszeniem waszej ksiazecej mosci, rozsadny czlek z rozsadnym czlekiem zawzdy sie dogada - oznajmil, po czym zgial sie w usluznej pozie. Ksiaze Evorinth, ktory w calych Gorach Zmijowych slynal z rozsadku, umiarkowania oraz laskawosci wzgledem buntownikow, az musial sie napic, zeby ukryc twarz za kielichem. -My przeciwko waszej ksiazecej mosci nigdy nie wystepowalim - ciagnal Lichon, ruszajac przy tym osobliwie ramionami: ksiaze zgadywal, ze kaftan go uwiera albo tez dziwacznymi podrygami rzeznik usiluje dodac sobie animuszu. - Jeno przeciwko tym pijawkom, co do waszej ksiazecej mosci zbiegly. Przeciw tym rajcom, krwiopijcom, co sie na naszej krzywdzie upasli, scierwo zatracone, podczas gdy czlek pospolity z glodu i utrudzenia omdlewal... -Dobrze juz, dobrze. - Ksiaze Evorinth machnieciem reki przerwal zale pospolitego czlowieka, ktoremu pod ciezarem ozdob i aksamitnego kubraka zaczynal sie z wolna perlic pot na czole. - Rzeknijcie mi zatem, poczciwcze, czemu brama zawarta, skoro z ochoczym sercem na me panowanie przystajecie? -A bo nas ta wiedzma zwiodla. - Rzeznik zlozyl rece na piersi i spojrzal na ksiecia tak rzewnie, tak szczerze jakoby dziewica na slubowaniu. - Omamila nas, otumanila prostaczkow. A zlego przy niej sila, i najemnicy, i machiny straszliwe, i czary nieprzebrane. Lecz wejrzyjcie i na to, jasnie ksiaze panie, ze kiedym tylko spod jej wladzy sie otrzasnal, predko do was przychodze i o zmilowanie prosze. -Wejrze, ani chybi wejrze. - Ksiaze skwitowal kwasno krasomowcze popisy rzeznika, wiedzial bowiem jasno, kto od samego poczatku oblezenia popieral Zlociszke i gracko sie przyczynil do opanowania miasta. Lichon wyczul chyba ksiazece rozdraznienie, bo z nagla porzucil wiernopoddancze pozy. Wyprostowal sie, kciuki za pas zasadzil. -Rozejm nakazalem - oznajmil butnie - i na niebezpieczenstwa nie patrzac, samem do waszej ksiazecej mosci przyszedl, coby do pojednania jak najpredzej doprowadzic. -Wziawszy wprzody pod zaklad dobry tuzin dowodcow moich - mruknal ksiaze. - Iscie nieustraszonosc. Mierzil go ten chlopina, co na przemian puszyl sie przed nim i do niego lasil. Ale pan Spichrzy zamierzal zniesc jego obecnosc i podpisac, co trzeba. Pergaminy wszak plona, a kmiotka tez pozbedzie sie bez zalu. Byle miasto bramy otworzylo. -Mam pisma narychtowane, co nasze przywileje potwierdzaja - gadal dalej Lichon. - Nic ponad miare, jeno zlagodzenie lechkie ucisku patrycjatu. Handel wolny na mieso i win dawnych darowanie. Zaiste w niczym to majestatu waszej ksiazecej mosci nie naruszy. Ja nie jestem lapczywy - zastrzegl sie obludnie - i po cudze nie siegam. Ot, uszykowal sie lajdak, pomyslal ksiaze, dajac znak pokojowcowi, aby odebral od rzezniczyny zwitek zamazanych pergaminow. Partacz nie powstrzymal sie, odruchowo zatarl rece. Dobrze, ze mi w garsc nie naplul dla przypieczetowania paktu, skonstatowal z niesmakiem ksiaze. -Rade na wieczor zwolalem - rzekl poslaniec mieszczan - coby wszystkim ludziom godnym ugode nasza przedlozyc i pieczecie na niej postawic. Jak przystaniecie na nia, jutro mozemy bramy roztworzyc. -A nie zdaje mi sie - wtracil znienacka Nacmierz, ktory dotad w skupieniu przysluchiwal sie rozmowie. Trzymal sie z daleka od stolu, zeby nie kluc swoja osoba komendantow w oczy. Od wejscia do ksiazecego namiotu mial dobry widok na pole i miasto, ktore pierwszy raz od paru dni stalo przed nimi ciche, jakby pograzone we snie. Az do tej pory. Bo nagle mury miejskie ozyly, plunely chmara pociskow ku spichrzanskim szancom. Lichon pobielal na twarzy. -Jakze to? Jakze to? - wyrzucil z siebie goraczkowo i chyba chcial susem wypasc na wolna przestrzen, ale go dwoch ksiazecych przybocznych gracko za kark ucapilo. Ksiaze Evorinth powoli podniosl sie ze stolka. Wystarczylo jedno zerkniecie na jego stezale oblicze, aby najblizsi usuneli mu sie z drogi. -Ano, pojdziem popatrzec - rzekl przyciszonym, niebezpiecznie miekkim glosem - jak zacni mieszczanie dochowuja rozejmu. * * * Komendanci oczywiscie oponowali. Ksiaze wlasciwie nie mial im tego za zle. Wykonywali swoja prace. Nie znaczy to wszelako, ze zamierzal usluchac.Pacholkowie, rosle, barczyste chlopiska, oslaniali go pawezami. Musial jednak przyznac, ze mieszczankowie zachowywali pozory przyzwoitosci i nie miotali w niego glazulcami. Z lukow i samostrzalek tez za bardzo nie razili. Ale rozejm zostal zerwany. Ksiaze Evorinth nie mial w tej mierze najmniejszych watpliwosci. -Zda mi sie, ze nie mnie, ale wam, moj dobry Lichoniu, chca ziomkowie wiadomosc poslac - zauwazyl wladca Spichrzy, kladac stope na jednym z pociskow. Obrocil go lekko, az uciety leb wlepil w niego wybaluszone oczy. Smierc przyszla niedawno, bo trup nie zdazyl jeszcze zastygnac. Rzeznik, solidnie przytrzymany pod ramiona przez ksiazecych straznikow i skrepowany rzemieniem, targnal sie poteznie. -Pusccie - zezwolil laskawie ksiaze. - Niech sobie chlopina popatrzy. Pacholkowie uchylili nieco paweze i Lichon wyprysnal przez luke tak szybko, jak tylko pozwalaly mu rzemienie. Ksiaze, nie bez satysfakcji, podazyl za nim i ledwo sie uchylil przed kolejnym scietym lbem. -Jakis znajomek? - zapytal swobodnym tonem, kiedy Lichon przypadl do czerepu. -Ona zabija moich ludzi! - zawyl przywodca partaczy. - Scina im glowy! -Co ty nie powiesz, moj dobry czlowieku? - zakpil ksiaze. Wiergowscy mieszczanie najwyrazniej zaladowali lyzke machiny, bo glowy buntownikow znow sypnely sie gesto na blonie. Ksiaze uniosl wzrok, gdy na murach blysnela mu czerwona suknia. Dziwka stala nad brama. Calkiem blisko. Widzial jej rozczochrane wlosy i nagie ramiona. Tak i koniec z rozejmem, skonstatowal z irytacja. -A zebys zdechla, kurwo niewstydliwa! - wytyczal Lichon, przysuwajac sie tak daleko ku murom, jak pozwalaly naprezone powrozy. - Zeby zycie z ciebie zeszlo, jako to dziecie, cos go nie umiala donosic! Kobieta na murach poruszyla sie. * * * Lusztyk nie wierzyl, ze mala wytrzyma az tyle. Wybuchy jej wscieklosci nigdy nie trwaly dlugo, a tym razem dygotala z wyczerpania. Widywal to wczesniej. Niebawem, moze juz za chwile, zlosc sie wypali, a wowczas Zlociszka przelamie sie jak laleczka ze slomy. Niby glowe wciaz trzymala hardo i nie odwracala wzroku, kiedy trzech Zwajcow, obsadzonych w roli oprawcow, bo pomocnicy katowscy zaszyli sie w mysich norach, coby nie kaznic ziomkow, scinalo glowy zausznikom Lichonia. Robota byla krwawa i niekrotka, choc wojownicy uwijali sie zywo i nie szczedzili toporzysk. Raz tylko Zlociszka wzdrygnela sie i myslal, ze upadnie - kiedy bryznelo na nia posoka. Ale suknie wdziala czerwona, wiec krew znikla bez sladu. A ona nie podniosla nawet reki, by ja otrzec.Wdrapala sie na podwyzszenie. Lusztyk probowal ja od tego odwiesc, bo chociaz pacholkowie otaczali ja wokolo z uniesionymi tarczami, przecie byle chytry lucznik mogl ja ustrzelic z wysokosci jak kaczke. Nie usluchala jednak. Rozkazala naszykowac egzekucje na placu pod brama, aby nie przeoczyli jej takze obroncy murow. I stala pomiedzy zbrojnymi w sukni czerwonej jak plomien. Wciaz zyla. Nie sadzil, ze sie na to zdobedzie. Straznicy Lichonia rowniez nie przypuszczali, ze kara za bunt bedzie kazn. A ona nakazala zebrac wszystkich z pobojowiska przed kamienica. Nawet rannych. Ci rowniez polozyli glowe na pieniek, podczas gdy najemnicy przetrzasali kramy i gospody. Bo wielu sposrod rzeznickich partaczy pokrylo sie na wiesc o stlumieniu buntu. I wielu tez zmykalo zapewne przez sekretne furtki za mury albo przekradalo sie chylkiem brzegiem rzeki. Moze jeszcze paru uda sie jutro wylapac. Ale nie wszystkich. Z pewnoscia nie wszystkich. Z frasunkiem podrapal sie po glowie. Miasto trwalo teraz w otepieniu, przerazone gwaltownoscia rozprawy z zausznikami Lichonia. W gruncie rzeczy jednak Zlociszka pozbywala sie wlasnie niedawnych sprzymierzencow. Wszak oni pomogli utrzymac mieszczan w ryzach w tych pierwszych niespokojnych dniach oblezenia, kiedy znad murow ludek podgrodzia spogladal na zgliszcza swego dobytku. Oni tez zastraszyli resztki patrycjatu, wciaz niezdecydowanego, czy nie lepiej dojsc do porozumienia z ksieciem zamiast czekac na odsiecz, ktora bez watpienia nigdy nie nadejdzie. Bo nie nadejdzie, tego Skalmierczyk byl pewien. Jak znal Twardokeska - a znal go jak dziadowski szelag - herszt nie wysle z pomoca ani jednej kompanii. Przeciwnie, jeszcze chylkiem podbierze tych spomiedzy zoninych najemnikow, co siedza tuz nad zalnicka granica. Lusztyk go wlasciwie nie winil. Stary niedzwiedz musial sie oganiac przed pomorcka nawala, co szla nan ze wszystkich stron. A jesli dobral sie juz do kaplanskiego skarbu, nie zatrzyma sie w Ksiazecych Wiergach w drodze na poludniowe wyspy. Zerknal spod oka na Zlociszke. Blada twarz upiornie odcinala sie od szkarlatu sukni. Po prawdzie Lusztyka tez nic nie trzymalo w miescie. Umial rozpoznac stracona sprawe - a takze w pore wymknac sie z opresji, ot, chocby i w przebraniu jednego z tych rzeznikow, ktorym teraz z rozkazu burmistrzowej corki obcinano lby. Nic go tu nie trzymalo. Nic procz tej dziewczyny. To bylo jak gra na zupelnie nieznanym instrumencie. Niepokojaca igraszka, ktora mogla go zaprowadzic na taki sam szafot, na jakim niedawno wyrznieto zwolennikow Lichonia. Zlociszka kazala zebrac sciete glowy. Kobiety, pomagajace przy murach, niosly je w cebrzykach na gore. Wiele plakalo, lecz nie smialo sie wymowic od krwawej roboty. Strach latwo przechodzi w nienawisc, pomyslal. Ale Zlociszka jeszcze tego nie rozumiala. Moze zabraknac jej czasu, zeby sie nauczyc. Mimo to nie powstrzymal usmiechu, kiedy rozkazala strzelac odcietymi lbami do spichrzanskich knechtow. Ksiecia jasnie pana najwyrazniej rowniez ujal ten koncept, bo z kupa pacholkow wypadl z namiotu i pognal ku murom, szczelnie oslaniajac sie pawezami. Kilku lucznikow natychmiast jelo sie na niego rychtowac. -Zostaw! - rzucil Lusztyk przez zeby. Pacholkowie opuscili luki. Zlociszka chyba nic nie spostrzegla. Jeszcze za wczesnie jej mowic, pomyslal. Teraz nie stawi temu czola. Ale wojna zostala przegrana. Smierc ksiecia niczego nie zmieni - moze wojsko pojdzie na chwile w rozsypke, lecz wtedy spichrzanscy bankierzy sciagna z klasztoru ksiezna Egrenne, rozjuszona jak szerszen po smierci jedynego syna. Wowczas nie bedzie juz zadnych traktatow ani przywilejow, tylko rzez, po ktorej Ksiazece Wiergi zamienia sie w ugor. Zwlaszcza jesli z ksiezna przybeda kaplani Nur Nemruta. Za mlodego pana ledwo smieli wychylac lby z ruin potrzaskanej wiezy. Lusztyk domyslal sie wszelako, ze nie dali za wygrana. I niezawodnie znalazlby sie lebski kaznodzieja, ktory oglosilby smierc ksiecia kara za odstepstwo od boga przodkow. A grzech wszak najlatwiej zmyc krwia. Osobliwie zas krwia czcicieli bluznierczej ksiezniczki. Tak, jesli ksiaze zginie, po Gorach Zmijowych znow rozpelzna sie spichrzanskie krucjaty. Owszem, Lusztyk zapewne zdolalby sie wymknac z miasta, pozostawiajac wiergowskich na zatracenie. Ale rozumial, ze nie przymusi Zlociszki do ucieczki. Chocby ja otumanil przyprawnym trunkiem i z geba obwiazana szmata powiozl hen na wozie, wydarlaby sie w koncu na swobode. Nawet nie z milosci do Twardokeska, bo dzieciece zadurzenie chyba zaczynalo jej wietrzec z glowy. Dziewka nie umiala przegrywac. Po prostu byla za mloda. Zbyt zuchwala. Niepomna na straty. Trwala na murach, patrzac, jak lby buntownikow opadaja na ksiazecych knechtow, gdy znienacka spoza tarcz wyskoczyl Lichon we wlasnej osobie. -A zebys zdechla, kurwo niewstydliwa! - wolal. - Zeby zycie z ciebie zeszlo, jako to dziecie, cos go nie umiala donosic! Lusztyk odruchowo przypadl do niej, gotow ja powstrzymac, ucapic, gdyby cos niebezpiecznego strzelilo jej do lba lub gdyby postanowila sie wlasnie zalamac na oczach obu armii. Ale Zlociszka odtracila go lokciem. Wskoczyla na blanke, spocona, czerwona na twarzy, z oczami zapadnietymi od cierpienia. -Urodze sobie nastepne! - wykrzyczala, wysoko zadzierajac spodnice, tak ze nikt w miescie ani pod nim, na bloniu, nie mogl przeoczyc jej wdziekow. - Urodze je, kiedy ciebie beda toczyly robaki! * * * -Oz, wszetecznica przekleta! - syknal z podziwem siwobrody komendant ksiazecej strazy.Nie odwrocil oczu. Jeden Nacmierz wstydliwie spojrzal w bok. Wszyscy inni gapili sie zachlannie na odslonieta nagosc lichwiarskiej corki. -Kurwa chutliwa - sapnal Lichon, lecz szarpniecie postronka uniemozliwilo mu dalsze wynurzenia. -Ustrzelic bezwstydnice! - wycharczal kaplan, ktorego za wstawiennictwem ksieznej Egrenne wzieto na te wyprawe. -Nie - powstrzymal go ksiaze. - Ale sprowadzcie proce. Nie ukryl grymasu niecheci, kiedy pacholkowie sprawnie podtoczyli dwie pomniejsze machiny. Co tu sie krygowac, nie podobaly mu sie te nowomodne wynalazki. Swiat jednak szedl naprzod. -Co kazecie, wasza milosc? - zapytal dowodca. -Zaladujcie je chlebem - rozkazal ksiaze Evorinth, pan Spichrzy i polowy Gor Zmijowych. - Niech mieszczankowie zobacza, gdzie ich korzysc lezy. I niech sie ten jeden raz najedza z mojej laski. Zolnierze natychmiast zabrali sie do dziela. Ksiaze wszakze zwlekal z odejsciem, choc nikt tu nie potrzebowal jego pomocy czy wskazowek. Spogladal na mury, mimo ze dziewczyna w czerwieni zeskoczyla juz z blankow i cofnela sie miedzy swych ludzi. Bo pierwszy raz przeszlo mu przez glowe, ze ta wojna moze nie okazac sie rownie prosta, jak sadzil. I nie chodzilo bynajmniej o zdobycie miasta. * * * Twardokesek podrapal sie po lbie. Nie widziala mu sie ta wyprawa, wcale nie. Po prawdzie zreszta nic mu sie ostatnio nie widzialo. Ale co bylo poczac?Zerknal ponuro na Cherchela, mietoszacego w palcach piorko od kolpaczka, na Haliszke, ktora stala tuz przy nim z zacieta mina, wreszcie na podstarosciego Chabine. Szlachcic bez ustanku podkrecal wasy, lecz one zaraz opadaly, nadajac jego twarzy wyraz beznadziei i zobojetnienia. -A moze byscie je sami przygarneli? - sprobowal jeszcze raz zbojca. - Toc wasze krewniaczki... Wladyka zwawo pokrecil glowa, ze zas szyje mial chuda i wyschnieta, wygladalo to, jakby dziecie kolebalo makowkowa kukielka. -Wszak wam powiadalem, ze nie moge - rzekl posepnie. - Miedzy narodem powszechnie znane, ze wowczas, przy tartaku, ja Bogorie przed podkomorzym przestrzeglem. Niech teraz wiesc pojdzie o jego skonaniu, sam bede musial bacznie plecow pilnowac. -Toc sam z siebie sie zatchnal! - obruszyl sie Twardokesek. - Wlasnym sie jadem zadusil. -Kogo to obejdzie, jak mi dwor najada - prychnal w odpowiedzi Chabina - i ogniem chalupy przeczesza? Nie, mosci Twardokesku, strach na hazard sie wazyc. Kobiete i dzieciska precz kazalem odeslac, nawet wam nie rzekne dokad. -A wy tez nogi za pas wezmiecie, krewniaczki obcym ludziom podrzuciwszy - parsknal zbojca. -Dobytku musze pilnowac! - Wladyce ceglaste plamy wystapily na policzki. - Bogoria karmazyn, pienieznik. Furda mu wlosc zmarnowana albo folwarczek spalony. A dla mnie to cale zycie. Co ja synom ostawie? Kto mi majetnosc wroci, jesli przez wasza wojenke do nedzy przyjde? Kto srebrem w karmany sypnie? Wy? Czyli Bogoria moze?! Te jego dziewki to smierc - probowal mowic spokojniej, lecz slowa ze swistem wyrywaly mu sie z krtani, a glos wznosil sie i lamal ze wzburzenia. - Dlatego do was je poslal, choc ma po okolicy niemalo krewniakow i druhow zawolanych. Ale tych dzieci beda chcieli Skalmierscy uzyc i beda na nie Pomorcy nastawac. Bo przez nie najlatwiej ojca ugodzic. A Bogoria wrogow ma duzo, wiecej nizli sobaka pchel na futrze. Umilkl i tylko sapal ciezko, wyczerpany wybuchem. -Powiadam wam, mnie je dajcie - odezwal sie wesolutko niziolek. Siedzial na stolowym blacie, a ze nogami do polepy nie siegal, majtal sobie nimi z zamachem, ze jeno barwne cizmy blyskaly. -Ty milcz, gadzie! - huknal na niego zbojca, ktory od paru dni pasowal sie ze zgryzota i nerwy pomalu tracil. - Szyderstw mam dosyc. Wesolek zmarszczyl sie w udawanej urazie. -Moge milczec, moge - odparl bez najmniejszego strachu, przy tym tonem tak ugrzecznionym, ze zbojca od razu wyczul kpine. - Tyle zem ciekaw, czy Bogoriowe dziewki do plecow se przytroczycie, jak bedziecie przed Wezymordem po oczeretach zmykac. Co sie niebawem trafi - dodal, sznurujac usta. -Sa insze dzieci w taborze - wtracila Haliszka. Zbojca spojrzal na nia z uznaniem. Ot, roztropna kobieta, pomyslal, choc nad wymiar potezna. -Sa, sa, a jakze - zadrwil karzel. - Jeno czy ich ojciec Skalmierskiego intendenta trzy dni publicznie kaznil? Jak wam sie zdaje, co jasnie doza uczyni, kiedy go nowina o tym postepku najdzie? Kaze Bogorii garsc srebrnikow wyplacic, ze mistrza katowskiego w rzemiosle wyreczyl? Wiesc o wyprawie Bogorii na Skalmierskich doszla ich bowiem onegdaj, ku niezmiernej zlosci Twardokeska. Niby wypil ze zboj-szlachcicem dobrych pare beczek piwa, dziewek tez wyobracal niezgorsze dwa tuziny, a przeciez pojac nie mogl, ze ten posrodku rebelii rzucil sie w prywatna wojne. I to z powodu baby! Zwyczajnej przy tym, zadnej szlachetnej pani, jeno pospolitej kochanicy, co ja w przysiolku przed wszystkim skrywal. Podobny postepek nie miescil sie w zbojeckim pojmowaniu swiata. Siedzial wiec osowialy na zydlu, a nikt sie nie kwapil z odpowiedzia. Nawet Cherchel podrapal sie z zafrasowaniem po lbie. Zwykle nad podziw wymowny, przy Haliszce scichl jakos i stepial. -Moze by je tak do klasztoru odeslac? - zapytal niepewnie. -Do ktorego niby? - ofuknal go wesolek. - Do pomorckiego moze? Lepiej je juz od razu Wezymordowi oddajcie, mniejsza bedzie fatyga. -Ale to jest mysl! - Podstarosci ozywil sie wyraznie. - Sa wszak swiatobliwe panienki w Miedzychodzie, tam nie bedzie im krzywda. Twardokesek skrzywil sie na wspomnienie ostatniej wizyty u swiatobliwych panienek, lecz zmilczal. Rad byl jak najpredzej pozbyc sie klopotu. -Chyba ze Wezymord zechce pospolu i swiatobliwe panienki ukrzywdzic. - Karzel prychnal z pogarda. - Jak sadzicie, dlugo sie one ostana w opactwach i klasztorach, kiedy Pomorcki powroci? Ale niechby sie i ostaly. - Parsknal. - Jaki los zgotuja smarkulom? Ani sie obejrzycie, jak beda po obloczynach. Mosci Chabina i Twardokesek lypneli na siebie trwozliwie. Nie znali wprawdzie zamyslow Bogorii, ale cos im sie nie zdawalo, zeby chcial swe jedyne corki wyszykowac na mniszki-czernice. -Tu ich trzymac nie moge! - Zbojca w desperacji schwycil sie za czupryne. -Tak i mnie je dajcie. - Szydlo usmiechnal sie jak kot do sperki. - Wszak obiecalem Szarce, ze wam dopomoge. Tedy dopomagam. Juzes jencow spod Rogobodzca wzial, zlodziejska twoja mac, pomyslal cierpko zbojca, co ich potem zywy duch nie widzial. Skadze mnie wiedziec, czy i tych dzieciakow na zmarnowanie nie powleczesz? Podstarosci tymczasem jal sie krecic na siedzisku, jakoby mu kto pazdzierzy w portki nakladl. Widac bylo po nim, ze w obozowisku wstrzymywal go jedynie lek, aby mu nie zarzucono, iz o krewniaczki w potrzebie nie zadbal. -Gdybyscie nam chociaz rzekli, dokad je zabieracie... - wymamrotal niepewnie. Karzel zasmial sie grubo. -A jakaz wtedy tajemnica? - zakpil. - Nie, nic nie gadajcie - dodal, widzac, ze mosci Chabina probuje oponowac - znam ja was dobrze. Nic nie wymyslicie, az wreszcie Skalmierczyk pod obozowisko podejdzie i dziewki zadlawi. Bo doza na nie nagrode naznaczy, mozecie byc tego pewni. Niebawem kazda szumowina stad az po paciornicka granice zacznie na ich zycie nastawac. Znow zapadla cisza. Zbojca mamrotal pod nosem, bo choc chetnie sprzeciwilby sie pokurczowi, wiedzial przeciez, ze Szydlo ma racje. Cherchel skrobal sie po ciemieniu. Wladyka wasy targal. Tylko Haliszka wodzila pomiedzy nimi oczami i wygladala na coraz bardziej zniecierpliwiona. -Jak zatem bedzie? - zapytala w koncu. Szydlo znow parsknal smiechem. -Ano tak, jak rzeklem. Dziewki ja zabieram i w ukryciu przechowam, za co slowem recze. Twardokesek wykrzywil sie kwasno. Slowo niziolka nie wydawalo mu sie przesadna gwarancja. -Ja tez wezme. - Karzel pomachal zakrzywionym paluchem do Haliszki. - I jego - wskazal na Cherchela. - Zda sie nam ktos do obrony. -Przydam wam raczej dobry komunik jazdy - zaproponowal zbojca. Bard sciagnal w namysle brwi. -Nie trzeba - oznajmil. - Wozy wole. Latwiej sie przyjdzie przeslizgnac. Haliszka skinela glowa i zbojca wyrozumial od razu, ze tych dwoje musialo sie za jego plecami naradzac i dawno przystali na pomysl Szydla. Z trudem zdusil gniew. Moze i lepiej, pomyslal. Trza karla z obozowiska popedzic, skoro przeciwko mnie knuje i ludzi buntowac poczyna. -Dobrze zatem - zgodzil sie z westchnieniem. - Szykujcie konie. I niech was bogowie prowadza - dodal odruchowo. Szydlo, dwunasty z bogow Krain Wewnetrznego Morza, usmiechnal sie paskudnie. * * * Tego poranka w pirackiej Skwarnie rowniez szykowano sie na wyprawe. Noc minela bezsennie - wiesc o przybyciu Iskry szla przez portowa dzielnice jak pozoga. Z dachow tawern przeskakiwala na tarasy zamtuzow, tylnymi drzwiami lupanarow przemykala sie do kamienic wzbogaconych szyprow, wraz z nocna straza maszerowala po opustoszalych ulicach i wsrod wychudzonych ulicznikow zakradala sie do domow gry i lichwiarskich kramow. Kiedy wiec rudowlosa corka zwajeckiego kniazia pokazala sie o brzasku, nieopodal okretow czekal niezgorszy tlum.Hardysz siedzial na kolku do mocowania cum, wciaz w okrwawionej koszuli. Sam. Glowe odwrocil ku morzu. -Jestes gotow? - zapytala rudowlosa. Wokol piraci, robotnicy portowi, opilcy powracajacy ze zdroznych uciech w cieple domowe pielesze, przekupnie ryba, lichwiarze, wojownicy, bosonodzy poslugacze, wioslarze o brodatych, zatroskanych twarzach, rybacy, baby z dzieciakami kwilacymi w chustach u piersi - wszyscy wyciagali szyje, by nie uronic odpowiedzi. Mezczyzna spojrzal ku niej powoli. I usmiechnal sie. -Jestem gotowy od dawna. Przez nabrzeze poszedl poszum. Tego sie nie spodziewano. -Ale nawet "Morski Koziol" sam nie wyruszy na morze - mowil miekko Zwajca. - Bedziesz potrzebowala ludzi. Ja zalogi na zatrate nie posle. A wszystkich mieczem na poklad nie zapedzisz. Corka Suchywilka popatrzyla po cizbie. -Czy tak? - zapytala cicho i nikogo w szczegolnosci. - Czyzby w pirackiej Skwarnie sami tchorze sie legli? -Skwarna plywa za srebrem - odezwal sie z tylu Hardysz. - Za srebrem, zlotem i klejnotami. Nie za tym, czego ty pragniesz. -Czego ja pragne? - powtorzyla, a potem rozesmiala sie wysokim, nieludzkim smiechem, ktory wzburzyl fale i poderwal ze stert odpadkow mewy. - Czego ja pragne? Ktorys ze stojacych najblizej cofnal sie i wpadl plecami na druhow, kiedy przywarlo do niego spojrzenie zieloniuskich oczu. Nie mogl jednak uciec. Ci z tylu, nie wiedzac, co sie dzieje, napierali na kamratow, dotykiem tlumiac strach. Bylo bowiem cos przerazajacego w rudowlosej kobiecie, stojacej przed nimi bez leku, z dwoma mieczami i pierzastym potworkiem na ramieniu, ktory stroszyl sie i klekotal dziobem w rytm jej slow. Niejeden znal juz jej historie - zeszlej zimy minstrele rozniesli ja po dworach Krain Wewnetrznego Morza, a wielu sciagnelo rowniez do pirackiej Skwarny, gdzie misy ociekaly goracym tluszczem, a trzosy byly pelne srebra. Piraci slyszeli wiec, jak podpalila najpiekniejsze z miast Krain Wewnetrznego Morza w czas krwawego karnawalu i o jej zrekowinach z zalnickim wygnancem. Wioslarze popychali nawy przez welniaste fale, tropiac jej slad, kiedy zagubila sie w wodnym przestworze wraz z dwoma kniaziami. Teraz zas pojawila sie na nowo, chociaz nikt nie umial zgadnac, jakim sposobem ani z czyja pomoca. Mowiono, ze chodzi sciezka bogow. Tego sie nie dalo zlekcewazyc. Nie na polnocy. Dlatego nawet ci, ktorzy przybyli tutaj z Pomortu, krecili sie niespokojnie i spluwali pod jej wzrokiem. Ogien plonal w jej wlosach. Wydawalo sie, ze lada moment snopy iskier spadna na kamienie. -Nie pragne tego, lecz zanim slonce wzejdzie, wyplyne na glebie - rzekla Szarka. - Na wyprawe, jakiej swiat nie ogladal ani nie obejrzy, kiedy juz sczezniecie. Plyne po krew, po lup, po zatracenie. Kazde slowo mialo zostac zapamietane. Wygladzone, oszlifowane przez legende jak kamien przez fale przyplywu. Wielu pozniej zaklinalo sie, ze widzialo wtedy na nabrzezu w jej rekach sztylet. Ze uniosla go ku niebu, zeby wychwycic ostrzem pierwsze promienie slonca. Ale to nie byla prawda. Nad portem wisial jeszcze mrok, a sztylet spoczywal ukryty w pochwie. -Kto pojdzie ze mna? - zapytala cicho. Przez dluga chwile wydawalo sie, ze nikt nie odpowie. Ludzie trwali nieruchomo, jak pod wladza sennego czaru, zestrachani, niepewni swego. -Ja pojde! - rozleglo sie od strony wiezy z kolowrotem. Na pusty plac przed Szarka wysunal sie wojownik w zwajeckim rogatym helmie. Sekate ramiona i piers opinala mu kolczuga z drobnych kolek. Opadl kolanami na kamienie i szybkim ruchem dobyl miecza. -Za Iskra! - rzucil, pochylajac przed nia ostrze w gescie poddanstwa. Mial zginac, zanim jeszcze "Morski Koziol" przybije do brzegu. Nikt nie zapamietal jego imienia. -Za Iskra! - zawtorowal mu inny glos i spomiedzy pak i skrzyn, ktore dopiero co wyladowano ze zdobycznego statku, wystapil rudowlosy wyspiarz. Jego druhowie wiedzieli, ze pochodzil z Wysp Hackich, gdzie od wielu zim Pomorcy wladali nad wolnym narodem. Nie rzekl im jednak, ze wygnano go z rodzinnej wioski za ojcobojstwo, bo pochwycil za widly, kiedy go pewnej letniej nocy rodziciel przydybal za wedzarnia z mloda macocha. -Za Iskra! - Dwoch blizniaczych pacholkow wyrwalo sie przed piratow. Mieli kragle policzki, rumiane i ledwo co pokryte mlodzienczym puchem, a ich glosy lamaly sie w chwilach wzruszenia. Zbiegli do Skwarny spod reki surowego ojca, marzac o slawie, bogactwie i niezwyklych przygodach, jakich bogowie nie skapia w pirackim rzemiosle. Nie powiodlo im sie wszakze. Z okretow odpedzano ich, nie szczedzac drwin, bo mimo chlopskiej krzepy nie umieli sie obchodzic z wioslem i platali liny. Pieniedzy na miecze im braklo, musieli wiec, wzorem wielu wyrostkow, najac sie na sluzbe w jednej z portowych tawern. Na golych rekach wciaz obsychaly im resztki mydlin. Niebawem jeden z nich skona, na darmo usilujac wepchnac sobie do rozplatanego brzucha wnetrznosci. Drugi dozyje sedziwego wieku - dlatego, ze poslizgnawszy sie na krwi brata, uniknie smiertelnego ciosu. -Za Iskra! - Na twarzy kolejnego z wojownikow widnialy krwawosine slady po tatuazu. Kiedys sklanial glowe przed posagiem Bad Bidmone. Tak dawno, ze prawie w innym zyciu, bo nie pamietal nawet slow modlitw, ktore niegdys kolysaly go do snu. Teraz sluchal wylacznie miecza. -Za Iskra! Za Iskra! Za Iskra! - Glosy odzywaly sie coraz szybciej i coraz wiecej wojownikow klekalo na kamiennym nabrzezu. I zanim niebo zaczelo jasniec, bylo ich wystarczajaco wielu. * * * -Ja tego nie odpuszcze! - Wigon potrzasnal lbem, ponury i straszny w swym rozjatrzeniu.Spogladal na krzatanine na pokladzie "Morskiego Kozla" i czul, ze cos wymyka mu sie z rak. Sam nie wiedzial co. -Ale powiadaliscie, ze dziwka ryza... - smial zaprotestowac jeden z marynarzy. - Ze na zatrate... Szyper odepchnal go z calej sily. -Na zatrate albo i nie - prychnal, mruzac male, wodniste oczka, ktore potrafily wylowic lup chocby i wsrod najwiekszej zawiei. - Kto ja tam wie. Potoczyl wzrokiem po zalodze. Nie brakowalo nikogo. Niby nie zwolal ich na poklad, lecz jakims sposobem zlezli sie co do jednego. Wychyneli z domow uciech, karczem albo spod puchowych pierzyn, bo przeciez wielu z nich mialo po chatach utrzymania albo i slubne zony, ktore za okrawki lupow rodzily im dzieciska i pieszczotliwie skrobaly ich po karku, kiedy na krotko zawitali do portu. Niektorzy wciaz byli opuchnieci na gebach od snu, inni zas od bijatyki albo trunku. Przyszli jednak wszyscy, sciagnieci tym samym niepokojem, ktory wygarnal Wigonia z Rudego Psa. O towarzyszu z wolnego bractwa mawiano, ze nawet we snie nie przymyka obu powiek. Bo ludzie Skwarny przywykli nieustannie weszyc - za niebezpieczenstwem, za zdobycza, za uciecha, ktora na chwile rozkolysze zastale serce, wleje nieco rozkoszy w zyly. Za szczesciem. Szczescie Wigonia kolatalo sie niecierpliwie w jego piersi, obijalo o sciany zeber. Naglilo. Radosc z upokorzenia Hardysza zgasla w nim, zanim jeszcze wybiegl z innymi na ulice. Niby smial sie, zanosil grubym, szczekliwym smiechem, bo przeciez woj, ktorego byle baba pokonala. na oczach druhow, nigdy juz nie odzyska powazania ani nie poprowadzi okretu w bitwie. Lecz zaraz przyszlo opamietanie. To byla Iskra, mlodsza siostra bogow. A Wigon, choc nie przywykl ustepowac przed nikim, w glebi duszy wiedzial, ze sam tez nie dotrzymalby jej pola. Jednakze znacznie bardziej ubodla go inna mysl. A jesli wszystko, wyzwanie, bojka, wyprawa, zostalo zawczasu ukartowane? Wszak gdyby Hardysz sprobowal chylkiem wymknac sie z przystani, dobre dwa tuziny szyprow ruszylyby w poscig. Poprzednim razem jedynie Wigon mial dosc rozumu, by za nim podazyc, a nagroda za wytrwalosc okazal sie bajeczny sinoborski okup - i slawa, ktora nie zagasnie za jego zycia ani za zycia jego potomkow. Dlatego kapitanowie tkwili teraz bezczynnie w porcie, w cichosci przepijajac lupy i baczac, czy tez syn Suchywilka nie gotuje sie do nowej zeglugi. Jesli zatem rudowlosa dziwka wcale nie byla jego siostra, tylko zwyczajna najemniczka, ktora pomogla Hardyszowi uszykowac widowisko dla gapiow? Zdarzaly sie przeciez baby, potrafiace niezgorzej robic mieczem. Wlasciwie jednak ani dudu w to nie wierzyl. Usilowal po prostu zagluszyc niepokoj, ktory nim owladnal. -Jezeli to Iskra - rzekl powoli - bedzie umiala wysledzic posrodku morza skarby, jakich wczesniej nie ogladano. Przywola z dna morskiego zatopione okrety, a sorelki podaruja jej perly wielkie jak kurzece jaja. Od steru podszedl ku niemu Ciekun. Leb mial juz zupelnie lysy, jedno oko powleczone bielmem. -Jezeli to Iskra - powiedzial Ciekun ostroznie - nie za skarbami zechce ona gonic. Wiecie, co o niej powiadaja, i ze jej matke Pomorcy ubili. Bo one nie niosa smiertelnikom szczescia. Czlek sie nie nasyci tym, co wyrwane bogom. Wigon zacisnal zeby, az mu chrupnelo w szczece. Nie mogl zdlawic osobliwego poczucia, ze oto Hardysz okrada go w najnikczemniejszy, najbardziej podstepny sposob. Ten pomywacz, z laski przyjety na poklad, kiedy byl jak slepe szczenie, bezradny i podatny na ciosy. To nic. Teraz odbiera swemu kapitanowi caly swiat. Cale szczescie. Wszystko, co bogowie stworzyli pod blekitnym niebem, choc nie ma innej zaslugi procz tego, ze urodzil sie w kniaziowskiej izbie. -Zapomna o mnie! - wyryczal Wigon, syn nierzadnicy i wioslarza, ktory nie pozostawil potomkowi zadnego dziedzictwa, ani ziemi, ani miecza, ani krewniaczego rodu. - Nikt nie bedzie nawet pamietal mojego imienia! * * * Wydzierek w zamysleniu glaskal szyje niewolnika. W przeciwienstwie do wiekszosci Skwarny stary szyper nie budowal swej fortuny na bezmyslnej grabiezy. Czasy pogoni za zwajeckimi lodziami mial juz dawno za soba. Niekiedy dawal sie jeszcze skusic na tlusta Skalmierska galere. W gruncie rzeczy wolal jednak zysk pewniejszy i obciazony mniejszym ryzykiem.Wewnetrzne Morze nie mialo przed nim tajemnic - obracal sie po nim wszak prawie cztery tuziny zim. Wciaz przechowywal w pamieci opowiesci swoich kapitanow, choc ich slawa zgasla bezpowrotnie, a imiona staly sie teraz niezrozumiale jak krzyki mew nad skalami. Znal zatoki, wyspy, groty i kryjowki, ktorych nie zaznaczono na zadnych mapach. Czasami wydawalo mu sie, ze po smierci Mel Mianet nie poprowadzi go w ciemne sale Issilgorol, gdzie nawet lzy wysychaja na popiol i cienie statkow na darmo krzycza o zegludze, tylko pozwoli mu rozmyc sie w bryzgach piany na brzegu morza. Bo oral je kadlubem okretu niczym rolnik obrabia swoja dziedzine, powoli, pieczolowicie i z troska. Ani znal inne zycie, ani go pozadal. Przy sprzyjajacych wiatrach podplywal noca pod sam brzeg. Zapuszczal sie w glab ladu z nurtem rzek i parl naprzod, ku ludnym osadom, targowym miastom, opactwom, przy ktorych rozsiadly sie kregiem osiedla rzemieslnikow i kupcow. Tam znajdowal najcenniejsza zdobycz. Ludzi. Znano go dobrze na targowiskach pod Halunska Gora. Znano tez na Szczezupinach, bo poludniowi kupcy nie brzydzili sie zadnym zyskiem. A Wydzierek zawsze umial wybrac najzacniejszy towar. Zdrowych, krzepkich pacholkow do wiosla. Dziewki o szerokich biodrach i mlecznych piersiach, zdolne do rodzenia dzieci i krzataniny w obejsciu. Wreszcie wiotkie, wielkookie stworzenia do uciechy, jak ten dzieciak, ktory dygotal przed nim, polnagi w powiewach morskiego wichru. Chlopiec byl mlody, nietkniety przez swiat. Piraci wywlekli go z celi w sinoborskim klasztorze i teraz stary szyper sycil sie jego strachem i uroda po rowno. Nie patrzyl jednak na jenca, ktory, zmartwialy z przerazenia, nie pojmowal jeszcze, ze jego zycie wlasnie sie skonczylo na pokladzie tego smuklego okretu, bo nie byl juz synem, oblatem, uczniem w scholi, tylko kawalkiem miesa na sprzedaz. Nie, Wydzierek spogladal na "Morskiego Kozla", powoli zmierzajacego do wyjscia z portu, i "Morska Klacz", ktora postepowala w tyle, miarowo mlocac wioslami. Zyl wystarczajaco dlugo, by wiedziec, ze cos sie wazy. Wyczuwal w powietrzu odretwienie, jakie nastaje nad morzem, kiedy scichnie wiatr, a ryby i osmiornice schowaja sie gleboko pod powierzchnia, czekajac, co przyjdzie wraz ze wzbierajacymi chmurami. Rozdymal nozdrza bulwiastego, pokrytego siatka popekanych zylek nosa, chcac wyniuchac, co przyniesie ten dzien. I nie wiedzial. Pierwszy raz od dawna. Wojownicy chetnie plywali z nim na wyprawy. Nikt nie przechodzi obojetnie obok bogactwa, zwlaszcza w Skwarnie. Jednakze Wydzierek byl swiadom, ze nie ceniono go na rowni z brodatymi, barczystymi szyprami, ktorzy, ryczac i pryskajac slina, przetaczali sie po wybrzezach z toporzyskiem w reku. Zanadto byl rozumny. Nie mial sklonnosci do brawury. Nie wpadal w berserkerski szal. Nie, Wydzierek wszystko wazyl, kalkulowal, zwlekal, zanim uderzyl. Ot, bardziej kupiec nizli kapitan wolnego bractwa. Tak o nim mawiano za plecami. Kupiec. Stary, przebiegly lis, ktory w trwodze podwija kite pod zadek i wciska sie miedzy korzenie sosny. Wojownicy szli za nim po zysk, ale tamtych czcili i o nich ukladali piesni, chocby i powracali z pustymi rekami. Zwykle Wydzierek nie klopotal sie slawa. Mial juz pastwiska, wioski, mlyny i winnice, gdzie wygrzewal sterane w niezliczonych wyprawach kosci. Mial tez okrety, na ktorych mlodsi nadstawiali karku za zyskiem, placac mu sowity procent. W niczym nie zalezal od tej zgrai pijanych wyrzutkow. Tyle ze po kilku niedzielach z dala od Skwarny wracal tu nieodmiennie, wszystko jedno, jak solennie sobie obiecywal skonczyc z dawnym rzemioslem. To bylo jego zycie. Dotykal reka ziemi i czul, jak podwodne zyly pulsuja, wzywajac go na morze. Nad dziobnica "Morskiego Kozla", zwienczona srebrzystym lbem zmija, polyskiwaly rude wlosy. Iskra. Potrzasnal glowa. Czy musiala sie przypaletac wlasnie teraz? Czy nie bylo innego sposobu, aby odejsc? Znal swoich ludzi. Wiedzial, ze wciaz maja w oczach okup za kniaziow. Bajeczny, polyskliwy skarb, ktoremu nie dorownaja kupieckie grosze spod Halunskiej Gory. Ktos zaszural za nim nogami. Wioslarze w napieciu sledzili dwie lodzie, ktore rozpedzaly sie juz na gladkiej powierzchni zatoki. Wydzierek, niewolny chlopski syn, ktory przed polwiekiem zbiegl z okopconego kurenia, kiedy pan postanowil go wytrzebic i poslac do swiatyni na chwale Kei Kaella, zacisnal mocno wargi. A potem dobyl noza i plynnym ruchem poderznal brancowi gardlo. Zabulgotala spieniona krew - na dobra wrozbe, na sowita nagrode. -Do wiosel! - huknal. Matka powiedziala mu kiedys, ze zeglarze odchodza na tamten swiat na statkach. * * * To wlasnie przewazylo szale. Kiedy okret Wydzierka poruszyl sie na fali, inne lodzie jely spiesznie szykowac sie do drogi. Kto zyw pchal sie na poklad. Szyprowie mogli wybierac wsrod wioslarzy jak w garnkach na jarmarku. Kobiety oferowaly klejnoty, byle tylko znalazlo sie wioslo dla ich synow. Tedzy wojownicy plakali jak dzieci, gdy zbraklo dla nich miejsca.Bo Skwarna szla na wojne. Co do ostatniego okretu i smoczej lodzi wyruszala na morze, nie rozumiejac nawet, za czym goni. Ale z przodu trzy zagle lsnily jak wyzwanie. A malo kto na polnocy umial sie oprzec wyzwaniu. Plyneli za srebrem, zlotem i klejnotami. Po krew, po lup, po zatracenie. Na wyprawe, ktora miala stac sie przyczyna ich upadku. Rozdzial trzynasty Narzazek zul paznokiec kciuka. Nie zwracal uwagi na panow szlachte, ktorzy zwarta kupa obiegli stol. Milczal, skrywszy oczy pod krzaczastymi brwiami. Przed nim, na skraju blatu, polyskiwala jasna plama pergaminu.-Wiec prosi mosci Twardokesek, coby w lasy uchodzic? - odezwal sie w koncu ksiazecy sluga. Doradca wladcy, ktory wiele tygodni temu zniknal posrod upiorow. Kwatermistrz wojny, nad ktora nikt juz nie panowal. Poslaniec skinal glowa, jakkolwiek Narzazek wcale nie potrzebowal jego potwierdzenia. Skryba nader udatnie wypisal slowa zbojeckiego herszta, a zbojca tez niemala przywiazywal do nich wage, skoro kazal je skreslic w epistole i opatrzyc pieczeciami. Sam, jak pisal, w obliczu nadciagajacego Wezymorda ludzi porozpuszczal, zeby sie w mniejszych kupach pozapadali w knieje i trzesawiska, gdzie Pomorcy nieradzi sie zaglebiaja. Tam zamierzal bezpiecznie przeczekac do zimy, kiedy zwykle zamieralo wojowanie. Narzazek westchnal ciezko. Niby zbojca mial racje. Nie nalezalo isc teraz na zwarcie z Wezymordem, zwlaszcza ze doradca slyszal rowniez o knechtach, ktorych na gwalt sciagano z Pomortu. Widac po klesce pod Rogobodzcem ani Wezymord, ani Zird Zekrun nie ufali dluzej zalnickim oddzialom i postanowili siegnac po bardziej wyprobowana bron. Tak sie przy tym spieszyli, ze za pewnym zyskiem najeli Skalmierskich kapitanow do przeprawy. Pomorccy najemnicy bez watpienia plyneli juz po Wewnetrznym Morzu, spokojnym o tej porze i przychylnym zegludze. A skoro tylko poczuja pod stopami suchy lad, uderzenie pojdzie na Wilcze Jary z dwoch stron - od Wezymorda i od dozy, rozwscieczonego mordem na intendencie. Polwysep Lipnicki nie zdola sie oprzec, skonstatowal ponuro doradca. Raz na zawsze skonczyly sie wesole pohulanki, podchody z miejscowymi komendantami i burdy na goscincu. I wlasnie na taki czas szykowali sie od dawna z Kozlarzem. Tyle ze teraz zbraklo ksiecia. Narzazek nie przypuszczal, zeby Kozlarz mial sie szybko odnalezc. Tak, wedle wszelkich ludzkich rachub Twardokesek mial racje. Wszak obaj wiedzieli, jakim straszliwym trudem okupiono wygrana pod Rogobodzcem. A to byla zaledwie przygrywka. Rozprawa z wojownikiem wprawdzie doswiadczonym i strasznym, ale ze szczetem czlowieczym i podatnym na zelazo. Zreszta i on rozgromilby powstancow, gdyby nie przybycie widmowej kohorty. Narzazek wciaz skrobal zebami pazur. Bil sie w myslach i mocowal. Zbojca mial racje. Bezsprzeczna. Chcial odwlec katastrofe, poczekac, az napor najezdzcow ugrzeznie w jesiennym blocie. Jednakze wojna nie mogla trwac bez konca. Narzazek znal te ziemie, jej barwe, zapach i zyzny, tlustawy osad, jaki pozostawiala, rozpadajac sie w palcach. I wlasciwie liczyla sie tylko ziemia, nie ci sumiasci i kontuszowi panowie, ktorzy otaczali go teraz w naboznym skupieniu. Oni mogli sie jeszcze zmagac, scigac, wymykac pogoni. Moze przez cale zimy. Ale nie zdolaja ocalic ziemi. Nie oni. -Nie - powiedzial powoli, nieswiadom, ze oto znalazl sie w sercu jednej z tych niezliczonych, zwyczajnych chwil, ktore przewazaja o przyszlosci swiata. - Nie usluchamy Twardokeska. Zamkniemy sie w Horezy. * * * Z poczatku karzel rowniez kazal poprowadzic furgony traktem ku Horezy. Haliszka nie smiala pytac po co, bo Cherchel wprawdzie nadrabial mina, jednakze Szydlo wcale nie wtajemniczyl go w swoje plany. Ale po cichu cieszyla sie. Wspomnienie murow starej twierdzy, widzianych kiedys z daleka w pochodzie, napelnialo ja otucha. Nie, nie lekala sie obozowania pod golym niebem ani nawet pomniejszych band grasantow. Ciagneli bowiem w szesc wozow, z garstka jezdnych: niejeden pan podrozowal w ten wojenny czas z mniejszym ochedostwem. Karzel, widac dobrze znakomy tych stron, wiodl ich goscincem suchym i rownym, wiec wozy toczyly sie gladko, a w okolicy, choc mocno juz przetrzebionej przemarszem wojsk i rozlicznych zbrojnych kup, wciaz dalo sie znalezc schronienie i co swiezsza strawe dla dzieci.Jednakze chciala wreszcie skryc sie za okuta brama, za zasiekami z zaostrzonych kolow - i szabel panow braci. W Zalnikach nie ostaly sie bezpieczne miejsca, to prawda. Horez przynajmniej oferowala wytchnienie po tej niekonczacej sie, krwawej wedrowce. Potem jednak Szydlo zwrocil sie na poludnie, zjechal z bitego goscinca i zanurzyl sie w platanine lesnych traktow. -Bedzie dobrze - pocieszal ja bard, kiedy dzielili w ciemnosci szorstka derke. - Im glebiej w Wilcze Jary, tym pewniej. Odwrocila sie do niego plecami, nasluchujac spokojnych oddechow dzieci. Rozgoraczkowane natlokiem nowych miejsc i zdarzen, spaly twardo w glebi furgonu. A jej wciaz zwidywala sie w nocnej cmie tamta chwila na Rogobodzcu, kiedy zaledwie z cepem w reku stanela pomiedzy swoimi synami i zaglada. Cherchel tego nie rozumial. Nie mogl pojac, jak kruche jest drzewce, jak zwodnicze zelazo, kiedy zabraknie innego oparcia. Moze kamienne mury Horezy nie okazalyby sie pewniejsza zapora. Moglaby jednak zaczepic o nie mysli. W tej wojnie tak trudno bylo czemukolwiek zaufac. -Bedzie dobrze. - Przywieral do niej koscistymi kolanami i dychawiczna piersia steranego konia. Wiedziala, ze wiele niewiast zazdrosci jej wzgledow dowodcy wozakow. A ona przyjmowala je niemal obojetnie, z wyrachowania. W normalnych czasach nie obejrzalaby sie dwa razy za tym mikrym, nerwowym czlowieczkiem o twarzy naznaczonej sladami lajdactwa. Bo Haliszka nie widziala w bliznach zacnosci ni bohaterstwa, wcale nie. Zacny czlowiek oral swoje pole, sial i zbieral plony, scinal trawe w czas sianokosow, a na jesieni zrywal jablka i kapuste kisil. Skladal beczki, drutowal garnki, by pod wieczor, kiedy ptaki cichly i pszczoly powracaly do ulow, podrzucac swoich synow wysoko, az do nieba. I smial sie wtedy - serdecznym, szczerym smiechem meza, ktory caly dzien spedzil zgodnie z boskimi nakazami i wreszcie moze udac sie na spoczynek. Dlatego potem, na ich waskim i twardym malzenskim poslaniu, czula jakas blogosc i slodycz, ktorej jej teraz brakowalo. Nie wiedziala dlaczego. Cherchel byl dla niej dobry. Uwazny. Oferowal lepszy los i bezpieczenstwo dla synow. A przy tym nie wymagal zbyt wiele. Nie wiecej, niz czynila wczesniej z niejednym przygodnym knechtem, kiedy swiekra wygnala ja z obejscia, a dzieci wolaly o strawe. Az lzy naplynely jej do oczu. -Nie boj sie. - Bard roztarl palcem wilgoc na jej policzku. - Zadbam o ciebie. Nie musisz sie bac. Nastepnego dnia ogarnal ich pomorcki podjazd. * * * Prawda, ze karzel od poczatku bardzo naglil. Zatrzymywali sie na popas tylko wtedy, kiedy konie potrzebowaly wytchnienia. Haliszka na rowni z chlopami podsypywala ziemie pod kola, zwlekala z goscinca poprochniale konary albo podpierala furgon na nierownosciach. Pod wieczor napredce warzyla ciepla strawe, a rano przegryzali chleb ze slonina, by razem ze sloneczkiem ruszyc w droge i nie ustawac przed nim w wedrowce. A jednak okazalo sie, ze spieszyli sie niewystarczajaco.Zjezdzali wlasnie po zboczu sporego pagorka do mostu na Welniance. Do innej przeprawy mieli az trzy dni drogi na wschod, bo rzeka wartka byla tutaj i zdradliwa. Musieli wiec spuszczac sie laka po bujnej od deszczy trawie. I dobrze - bo z daleka juz dostrzegli nadjezdzajacych jezdzcow. I zle - bo nijak sie nie mogli przed nimi utaic. Cherchel blyskawicznie przypadl do niziolka. Szydlo nie rwal sie do pomocy przy porzadkowaniu traktu dla wozow i najchetniej siedzial na kozle obok Haliszki. -Pomorccy! - wykrzyknal minstrel, chociaz cepniczka i bez przestrog wyczula, ze pojawienie sie w gorze traktu cizby zbrojnych nie wieszczy nic dobrego. Tamci bowiem rowniez ich spostrzegli i natychmiast ponaglili konie. Nie patrzyla, jak rozciagaja sie ku nim w dlugi zagon. Szarpnela lejcami. -Siewierz, pisklat dopilnuj! - zawolala przez ramie do starszego z synow, lecz dzieci juz zalegly na dnie furgonu, popiskujac jak kocieta. -Byle do mostu doskoczyc! - Jeden z kusznikow biegl, co sil w nogach, obok wozu. Nie zdazym, pomyslala Haliszka. Sciezka nierowna. Konie nad miare popedzimy, wnet sie furgon wykolei. Widac to samo przeszlo przez mysl Cherchelowi, bo znow wskoczyl na burte wozu, wczepil sie w nia pazurami. -A ty co zrobisz, knypku? Szydlo tylko ramionami wzruszyl. -Co niby mam robic? -Powiadal mi Twardokesek, zes wladny...! - rozdarl sie Cherchel wsciekle. Niziolek odwrocil sie ku niemu szybko. -Wiec mam ich jasnym ogniem spalic? Tego chcesz, durniu? I zeby sie zaraz Zird Zekrun na kamieniu objawil? - wysyczal jak zmija, lecz Haliszka nigdy pozniej nie byla pewna, czy naprawde slyszala te slowa, czy tez zwiodly ja strach i oszolomienie. - Zeby moce zaczely stawac przeciwko sobie jak bezpanskie psy, wyrywajac strzepy ze scierwa swiata? Tego chcesz, glupi? Nie zdazyla spojrzec w twarz Cherchela - w jej swiecie istnial teraz jedynie most nad Welnianka, ktory przyblizal sie ku nim tak rozpaczliwie powoli, jakby nigdy nie mieli go dosiegnac. Uslyszala zdlawiony dzwiek - stekniecie, moze przeklenstwo - i bard zeskoczyl z wozu. -Mknij, Haliszka! - zakrzyknal do niej jeszcze. - Mknij, jakby cie sama Annyonne gonila! Usluchala: wsrod wozakow przyuczono ja do wykonywania rozkazow. Zignorowala tetent narastajacy ponad pagorkiem i turkot pozostalych wozow, ktory scichl gwaltownie. Slyszala tylko wlasny glos, lagodny, przerazajaco spokojny, kiedy ponaglala koniki do wiekszego wysilku. Oczy jej lzawily od wichru. Zwierzeta ostatkiem sil wspiely sie na grobelke, usypana na skraju niecki, ktora w czas najwiekszych roztopow zalewala rzeka. Zaturkotala drewniana kladka nad dolem odprowadzajacym nadmiar wody, a dalej droga znow zapadla sie w niska, podmokla lake. Trawa rosla tutaj bujna, soczysta, siegajaca koniom wyzej brzuchow, a powietrze przesycala won blota i kwiecia. Potem zwierzeta zwolnily, pnac sie z mozolem ku brzegowej skarpie. Most kolysal sie przed nia z kazdym wykrotem, kazdym podskokiem wozu. Stopniowo wylanialy sie poszczegolne bale, wyslizgane kolami, tu i owdzie poprzerzynane warstwa prochna. Powrozy, ktorymi powiazano na bokach luzne deski. Seki i gwozdzie. Lecz ped i przerazenie nie zgasly w niej, nawet kiedy zmienil sie rytm, wybijany przez okute kola furgonu, i z nawilglej ziemi wjechali na drewniane dyle. Nie wymiotl go szum rzeki ani rozbryzg piany, jaki w pewnej chwili opadl jej na twarz. Dopiero po drugiej stronie, za linia szuwarow, nad ktorymi z krzykiem kolowaly ptaki, na zboczu kolejnego pagorka osmielila sie obejrzec. I zobaczyla smierc. * * * Dowodca podjazdu usmiechnal sie szeroko, kiedy posrodku wolnej przestrzeni dojrzal grupke wozow. Nie widzialy mu sie przesadnie na poczciwe kmiecie fury, co zwoza siano do stodol, ani na kupiecki konwoj. Slyszal zreszta od weteranow Surmistrza, ile w potrzebie potrafia te ociezale, okute zelazem podwody.Poprawil sprzaczke helmu. Tutaj sprawa rysowala sie zgola inaczej niz pod Rogobodzcem. Mial przed soba zaledwie szesc furgonow, skapo oslonietych jazda i z garscia pieszych pacholkow po bokach. Zbyt malo, zeby mogli mu zagrozic. Nie mieli szansy ustawic wozow w krag i zza nich odpierac atakow konnych. Mogli jedynie probowac uciec. Jeden z furgonow odlaczyl sie od reszty i wartko potoczyl do mostu. Pozostale tez rwaly naprzod, chociaz nijak nie mogly ujsc pogoni. Dowodca jazdy nie dziwil sie im zbytnio. Jest w naturze ludzkiej osobliwa lekkosc, pomyslal, co sprawia, ze czlowiek wbrew rozsadkowi mami zmysly nadzieja. Ale bynajmniej nie trapil sie rebeliancka panika. Przeciwnie, latwiej uciekajacego nieprzyjaciela doscignac i w puch rozbic, nizli stawac przeciwko nielicznym, lecz karnie uszykowanym zastepom. Rebelianci rowniez musieli to pojac, bo przy pierwszej grobli zatrzymali sie nieoczekiwanie. Pomorcy juz niemal do nich przypadali. Buntownicy ledwo zdazyli skupic ciasniej furgony, plunac ku nadjezdzajacym strzalami. Potem atakujacy opadli ich, zmiatajac niedbale tych kilkunastu jezdnych, co sie nie schronili za zapora z wozow. Reszta byla wylacznie kwestia chwil. * * * -Nie ufaj karlowi - przestrzegal Twardokesek, kiedy Cherchel goraczkowo szykowal sie do drogi i zbraklo im czasu nawet na opicie rozstania. - Sluchaj przestrog, lecz nie wierz, ze wesprze cie w potrzebie.Bard skinal glowa. Nie wypytywal kamrata, bo spostrzegl znacznie wczesniej, ze zagadywany o trefnisia herszt chmurzy sie i sznuruje usta. Wtedy jednak zbojca oparl sie o bok furgonu i stal ze zwieszonymi ramionami, jak ktos niezmiernie wyczerpany. -To niesmiertelnik - wydusil z siebie wreszcie. - Przeklety boski pomiot. Nie pytaj - zastrzegl, widzac, ze Cherchel gebe rozwiera z zadziwienia - bo i tak nic wiecej nie rzekne. Jeno strzez sie i oczy miej otwarte. Bard przypomnial sobie te przestroge, kiedy Pomorcy zachodzili go polkolem. Lypnal ku rzece. Welnianka kiwala ku nim bujna broda z sitowia, stroszyla tatarakowe wasy. Moze jeszcze zdolalby dac w nie nura, odciac jednego z koni i na oslep rzucic sie naprzod, a potem zawierzyc nurtowi rzeki. Ale Haliszka wciaz nie dognala do mostu - jej woz tak rozpaczliwie powoli pial sie ku brzegowi. Zaledwie wczoraj obiecal jej, ze bedzie bezpieczna. Ot, slowa bez znaczenia, jakich wiele mamrocze sie w poscieli. Tyle ze bogowie potrafia wepchnac czlowiekowi do gardla nawet najglupsze zaklecia. -Teraz! - wykrzyknal i kusze plunely ku jezdnym. Wolno. Zbyt wolno, bo pomorccy pacholkowie juz byli tuz przy wozach, zaczynali wloczniami macac ponad burtami. Cherchel odepchnal drzewce, a pozniej wychylil sie blyskawicznie, by dzgnac rohatyna jezdzca, ktory lekkomyslnie przyblizyl sie do furgonow. Cztery z wozow zdolaly sie zewrzec, tworzac niewielki czworobok, lecz zabraklo czasu, aby powiazac kola lancuchami i sczepic burty. Dwaj woznice odcieli konie, ktore sploszone pognaly przez lake. Trzeci, wciaz z kozikiem w reku, zwisl bezwladnie, usieczony przez jezdnego. Czwarty chyba z przerazenia stracil rozum, bo szamotal sie, na darmo usilujac powsciagnac zwierzeta, ktore stawaly deba i bily kopytami. -Konie! - Cherchel bodnal lokciem poteznego kopijnika. - Konie odcinaj! Ale bydleta zdazyly ruszyc naprzod, odtaczajac woz, a pomorcka jazda bez namyslu wniknela w luke. Potem nastapilo to, co zawsze - wrzawa, tumult, bezwladne ruchy i krzyki konajacych. Ostatnim, co Cherchel zapamietal, byla mysl, ze to juz teraz. Na tym podmoklym bloniu. Bez zadnych wielkich slow. Bez znaczenia nawet. W obronie chlopki i czworki dzieci. * * * -Z wozu! - Karzel uderzyl ja kulakiem w plecy tak, ze prawie spadla z kozla. - Na co sie, glupia, gapisz?!A ona nie umiala oderwac wzroku od walczacych. Stala, kurczowo zaciskajac palce na lejcach. Widziala wczesniej kilka potyczek. Ba! - byla przeciez w bitwie. Nigdy dotad nie ogladala jednak, jak precyzyjnie, nieomal bez wysilku mordowano jej towarzyszy. Jednego po drugim. Zupelnie jakby patrzyla na dziecieca igraszke, nie zbrojna potyczke. -Rusz sie, babo przekleta! - Szydlo znowu zdzielil ja piescia w grzbiet. - Zaraz dzieci ci wyrzna! Popatrzyla na niego nieprzytomnie. Karzel przecinal juz konska uprzez. -Zwawiej! - ponaglil ja. - W lozine! Starszy z jej chlopcow wychylil sie spod plotna. -Matuchno? - Usilowal kryc strach, lecz w glosie mial placz. Zeskoczyla z wozu, znow szybka i opanowana tym rodzajem spokoju, ktory wyplywa z paniki. Zlapala mlodszego syna za reke, mniejsza dziewczynke schwycila na rece i pognala ku podmoklym zaroslom. Za soba slyszala tupot dzieciecych stop i przeklenstwa karla, ktory zlorzeczyl pospolu Pomorcom, rebeliantom, a takze glupim zalnickim gospochom, co sie biora do wojowania. Zamilkl dopiero, kiedy wpadli w szuwary, pomiedzy geste, cuchnace mulem lodygi trzcin. -Glebiej! - syknal z wsciekloscia, wiec brnela za nim w chlodna wode, przyciskajac do piersi dziecieca glowke. Nieopodal zaterkotal trzciniak. Wiele z nich mialo w sitowiu gniazda, opustoszale teraz i niepotrzebne. Wkrotce zapewne ptaki zaczna sie zbierac do odlotu. Lato dobiegalo kresu. * * * Wychyneli z loziny dopiero tuz przed noca. Niebo gaslo w czerwonej lunie - na wiatr i niepogode - a wieczorny ziab zwiastowal bliska jesien. Nigdzie wokol nie dostrzegla Pomorcow, ich glosy ucichly znacznie wczesniej i teraz po obu stronach rzeki zwolywalo sie wodne ptactwo. Jednakze karzel nie pozwolil im rozpalic ogniska, zeby wysuszyc przyodziewek, ani nawet zatrzymac sie przy przewroconym, spladrowanym wozie w poszukiwaniu strawy.-Rozgrzejecie sie w pochodzie - burknal, ciagnac za soba jednego z chlopcow. Haliszka odciela kawal steranej plachty i zarzucila go sobie na plecy. Ale zamiast chrustu dzwignela najmlodsze dziecko: dziewczynka tak dygotala z zimna i przerazenia, ze w zaden sposob nie dotrzymalaby im kroku. Korcilo ja, zeby zawolac - a nuz ktorys z kamratow ocalal w ukryciu i przyjdzie im na pomoc. Nie osmielila sie jednak. Powlokla sie za mamroczacym gniewnie niziolkiem, zbyt przestraszona i umordowana, by pytac, dokad zmierzaja. -To niedaleczko. - Szydlo sprobowal chyba dodac jej otuchy. - Wnet wytchniecie. Ksiezyc zdazyl sie wszakze wspiac wysoko, zanim staneli przed dworem. Wtedy Haliszka nie oczekiwala juz niczego. Oparla sie ciezko o ostrokol, z jednym dzieckiem na plecach i drugim w ramionach, utrudzona jak pociagowe zwierze. Dzwieki i glosy przebijaly sie do niej z daleka, mozolnie. Karzel wrzeszczal, lomotal we wierzeje. Nie zastanawiala sie nad sensem jego wysilkow - wszak karczmy w tej okolicy niechetnie uchylaly noca podwojow. Powieki jej opadaly, w piersiach pieklo. Nie spostrzegla, kiedy wrota odemknely sie ze skrzypem. Ktos zapalil latarnie i podbiegl do nich. Czyjes rece wyluskaly z jej uscisku dzieci, podniosly z ziemi te starsze. Potem byla jakas izba, czysta i nagrzana, wypelniona cieplem smolnych szczap i wonia chleba. Dobre, bezpieczne miejsce, pomyslala, nie broniac sie juz przed snem i znuzeniem. I wtedy przeszlo jej przez mysl cos jeszcze. -Ludzie! - wychrypiala, z calej sily wczepiajac sie w dlonie, ktore wlasnie rozdziewaly ja z wilgotnego kubraka. - Wedle Welnianki ludzie zostali na pobojowisku. * * * Kiedy wrzaski u bramy nie cichly, Rytar z niechecia zwlokl sie z loza. Psy ujadaly, jakoby zle w nie wstapilo, pacholkowie pokrzykiwali na dziedzincu i slyszal za drzwiami, ze niewiasty zaczynaja sie juz trzepotac w sieni jak motyle w siatce. Babka pohukiwala od swojej izby i gromila czeladz, ze smie zaklocac panu nocny odpoczynek. A przeciez i tak nie spal. Lezal, wgapiajac sie w belki powaly. Jak zeszlej nocy. I poprzedniej, i wielu, wielu innych, odkad przywieziono go do tego dworzyszcza, gdzie wszystkie sciany i sprzety przepajala won smierci.Po omacku wymacal laske i podniosl sie mozolnie. Zaklula slabo zaleczona rana. -Ty sie poloz lepiej, syneczku. - Na progu opadly go matka z babka. - Jeszcze ci sie rany od nocnego chlodu otworza. Roztracil ich zachlanne rece i wyszedl na majdan, pojasnialy od pochodni i swiatel. Matka dalej biadolila, lecz babka zlapala ja za ramie, szarpnela w cien. Zadna sie nie wtracala, kiedy Rytar o lasce wspial sie na platforme nad brama. Sam nie wiedzial, dlaczego to robi. Po smierci brata i ojca ten dom zamknal sie wokol niego jak grobowiec. Wiezil, wysysal sily, gdy w kolejne bezsenne noce Rytar na darmo usilowal rozwiklac zagadke swego losu. Dlaczego, skoro tak wielu leglo, jemu udalo sie ujsc calo z krwawego pola. Jaka tajemnicza moc sprawila, ze oto stal pomiedzy ojcowska czeladzia, na wpol zywy, na wpol martwy, wychudzony jak trup i rownie bezwolny. Bo i na co mu zycie? Ani mogl miecz utrzymac. Rece, niegdys pewne i zreczne, drzaly jak u starca. Mysli tez nad ksiega zebrac nie umial. Predzej czy pozniej zapadal sie w sobie. Siedzial potem na stolku, zmetnialymi oczami gapiac sie w przestrzen. Nie widzial pacholkow ani niewiast, ktore trwozliwie przesuwaly sie obok. Nie slyszal gospodarskich odglosow, bydla ryczacego w oborze i skrzypienia zurawia. Nie, Rytar znow powracal pod Rogobodziec. Pomiedzy martwych. Nikt go nie potrafil wyrwac z odretwienia. Ani ojciec, gdy miotal klatwy na nieprzyjaciol i obiecywal im straszliwa pomste. Ani matka, zawodzaca po katach pacierze. Ani nawet babka, ktora po smierci podkomorzego nadaremno usilowala zaprowadzic w folwarku porzadek. Bo Rytar nie umial wziac sie do gospodarowania, podobnie jak nie umial wziac sie do zycia. W okolicy zaczynali gadac, ze za pozno go wtedy podniesli z pola, spomiedzy trupow. Za pozno i niepotrzebnie. Bo czlek sie przeznaczeniu nie wykpi, chocby i najbardziej probowal. A jemu, widac, smierc byla pisana, nie zycie. Czul na plecach spojrzenia czeladzi, kiedy stanal ponad brama. Nikt jeszcze nie zawolal za nim: "Upior!", lecz i na to przyjdzie czas. Niebawem jakas dziewka, do krwi pokasana przez pluskwy, podniesie sie z wrzaskiem z poscieli i o swicie ucieknie z dworca. Wiesniaczki zaczna oslaniac dzieciom twarze. Ich mezowie splunieciem powitaja go w gospodzie i wzbronia wstepu do swiatyni. Wiedzial, ze tak bedzie. Lecz nie potrafil pokonac bezwladu, ktory ogarnal go pod Rogobodzcem. Nieradzic, Pleskota, wreszcie ojciec. Tak wiele smierci. Tak wiele smutku, ze jedna rodzina stala sie zbyt mala, zeby go pomiescic. Jego bracia, roztropniejsi z natury, od razu wyczuli zmore. Jeden szukal szczescia gdzies pomiedzy zwolennikami Wezymorda, drugi zaciagnal sie na Skalmierski okret. Rytar nie winil ich za rejterade. Sam rowniez rozumial, ze powinien uciec jak najdalej z dworu, tyle ze mu sil braklo. Pod brama stala licha grupka wedrowcow. Babina, znac po barach, ze krzepka, lecz utrudzona tak, ze klonila sie do ziemi. Przy niej chlopek, dla odmiany mizerak, przyodziany pstro, jakoby zbiegl z jarmarcznej budy. I dzieciaki, ktore niby psieta legly pokotem na ziemi. -Otwierajcie! - zawolal ten mikry. -Poszli won! - Jeden z pacholkow pogrozil mu piescia. Panicz - teraz juz dziedzic posiadlosci - dal mu reka znak, zeby milczal. Dziwaczni wydali mu sie ci przybysze, odziani nedznie i z chlopska, choc kmiecie mieli dosc rozsadku, aby nie pchac sie po omacku do dworu. Nie przypominali tez zebrakow, ktorych ostatnimi czasy naleglo sie ponad miare po goscincach. Predzej heretyckie lachudry, ktore, jak slyszal, nie raz i nie dwa imaly sie podstepow, zeby bez walki zagarnac szlacheckie siedziby. Ale chyba nawet im nie postaloby w glowie, ze ktos kaze posrodku nocy rozewrzec brame. Tymczasem karzel stal przed wierzejami z taka pewnoscia i buta wypisana na twarzy, jakoby przywykl bywac w ksiazecych siedzibach. -Czego sie tluczecie? - zapytal Rytar. - Noc jest i czas niespokojny. Ranka poczekajcie, wtedy furtki odemkniemy. Karzel strzyknal flegma na zawarte wrota. -Poczekamy, czemu nie? - zakpil. - Jeno czy one doczekaja? - Wskazal na skulone na ziemi dzieci. - Pomorzec za nami idzie. -A coz nam do tego? - zarechotal ktorys pachol. Rytar ze zmarszczonymi brwiami obserwowal przybyszy - szesc postaci, zastyglych w roznych pozach, lecz rownie ociezalych ze zmeczenia. Przypominaly litery, nakreslone w obcym, niepojetym jezyku. A jednak mial wrazenie, ze jeszcze moment, krotka chwila, a zdola odczytac ich sens. -Moze i nic - zgodzil sie z nim pogodnie karzel. - A moze cos. - Spojrzal prosto w twarz Rytara. - To Bogoriowe corki - powiedzial cicho i wlasciwie bez nacisku, ot, jakby wymienial cene kapusty. Laska wypadla chlopakowi z reki, a pacholkowie wokol niego juz podawali te zadziwiajaca nowine dalej. -A po coz on te wywloki tu przywlokl? - ozwal sie na podworcu glos matki Rytara. - Pomiot zboja, mordercy! Niechze zdycha! Chlopak obrocil sie ku niej, pierwszy raz od bardzo dawna czujac, jak podnosi sie opar, ktory osnuwal mu mysli. -Zamilcz! - rzucil rodzicielce tak ostro, ze az cofnela sie zadziwiona. Nie wiedzial jeszcze, kim jest niziolek i skad go poslano, lecz jesli przybysz nie klamal - a byle wiejski albo nawet panski frant nie wymyslilby podobnego lgarstwa - dostrzegal juz wyraznie, dokad zmierza ta noc. -Odemknijcie furtke - rozkazal cicho. -Czyscie sa, panie, pewni? - zafrasowal sie siwowlosy wachmistrz, jeden z tych, ktorzy razem z babka przystli do rebeliantow, a ninie powrocili, by po smierci pana dopilnowac majatku. - One mi sie na szlacheckie mlodzionki nie widza, pokurczowi osobliwie zle z geby patrzy. Zreszta, czemu mialyby Bogoriowe bekarcieta akuratnie u nas zratowania szukac? - dodal, a twarze jego towarzyszy wyrazaly to samo zdumienie. Karzel wybuchnal zgrzytliwym smiechem. -No wlasnie, czemu? Objasnisz ich, synku? Ledwo wybrzmialo ostatnie slowo, Rytar wyprostowal sie, czujac, jak mu krew uderza do glowy. Oj, zaklulo go w piersi, zapieklo, jakby przypalili zywym ogniem. Lezal bez przytomnosci w goretwie, kiedy pan podkomorzy mordowal Pleskote. Slabosc rozmazywala kontury, gubila slowa. Lecz zostala mu przed oczami zwalista sylwetka ojca, przyobleczona w srebrno-siny kontusz, gdy siadywal na brzegu poslania, ujmowal jego reke i prawil, jakie klatwy i kary spadna na tych, co smieli zabic jednego, a okaleczyc drugiego z jego synow. Wowczas Rytar nie umial mu sie sprzeciwic. Mogl jedynie zapadac w omdlenie i w ten sposob kryc sie przed nienawiscia, jaka wraz ze slina tryskala spomiedzy ojcowskich warg. Potem pan podkomorzy zniknal. Zemsta, jak bicz ukrecony ze zmijowych splotow, wygnala go z dworca. Syn nie podarowl mu nawet pozegnania, tylko na odchodnym przymknal oczy, udajac slabosc. A przeciez prawdziwa przyczyna jego choroby siegala znacznie glebiej niz rany. Nie potrafil jej w sobie rozpoznac ani uleczyc. Lecz byl pewien jednego. Nie chcial, zeby ktokolwiek nazywal go jeszcze synem. -Odemknijcie furtke - powtorzyl. I cos w jego glosie, jakis ton, moze odbicie tonu starego pana, sprawilo, ze pacholkowie pchneli sie w dol, ku wrotom. Jemu ta sama droga zajela o wiele wiecej czasu. -Dzieci do alkierza poniescie - nakazal, kiedy, spocony i slaby, stanal wreszcie na podworcu. - Pochodnie wygasic, a ludzie pod dach - ciagnal, wyczuwajac we wlasnych poleceniach dziwna twardosc, ktora kiedys przerazala go u ojca. - Ale nie spijcie a bron mocno sciskajcie. To wcale nie koniec. * * * Pomorcki komendant nie zwykl przesadnie ufac szlacheckim pomocnikom. Owszem, znali okolice, trakty, brody, stanice, i zawsze umieli objasnic, kto ma krewnych oraz powinowatych pomiedzy Wezymordowym wojskiem, kto zas sprzyja rebeliantom. Jednakze ich usluznosc zostawiala mu w gebie cierpki posmak: czul, ze gardza nim skrycie, a kordialnoscia maskuja strach. Wszak tuz za nim postepowal Wezymord, a nikt nie potrafil przewidziec, czego mozna sie spodziewac po najzaufanszym sludze Zird Zekruna.Sam Pomorzec tez nie wiedzial. Rozumial tyle, ze musi byc ostrozny, ostrozniejszy niz kiedykolwiek przedtem. Surmistrz gorzko zaplacil za zlekcewazenie tego kraju i nie pomogly mu dawne zaslugi, kiedy kniaz odeslal go na paciornickie blota na zatracenie. Wiec gdy jency wyznali na mekach, ze w furgonie kryly sie corki jednego z przywodcow rebelianckiej zgrai, Pomorzec zrazu kazal oboz zwinac i zasypac ognie. Panowie szlachta, trzech wasatych waszmosciow, prowadzili ich sciezka i ostepem, raz po raz mylac kierunki i tropy. Niepokoilo go to. Okolica byla tutaj zbuntowana, niepewna i podejrzewal, ze jego przybocznymi moglo powodowac nie przywiazanie do prawowitego kniazia, tylko chec pognebienia prywatnych nieprzyjaciol. Juz i wczesniej bywalo, ze wywieszani rebelianci okazywali sie poniewczasie bogobojnymi ziemianami, ktorzy mieli nieszczescie zwasnic sie z sasiadem o kes laki albo nie ustapic spoufalonemu z Pomorcem wielmozy lawki w swiatyni. A jego ludzie szli na szpicy, skapym zagonem zapuscili sie w samo serce Wilczych Jarow. Mial sie tu jeno rozpatrzec, jezyka zasiegnac, a nie podsycac wasnie. W przeciwienstwie do Surmistrza komendant rozumial, ze czasy, kiedy Wezymord chcial ten kraj zmiazdzyc i rzucic na kolana, minely. Sam jeszcze pamietal Pomort, ciemne skaly gdzieniegdzie przyproszone trawa, zolte morskie maki i rozpaczliwy krzyk ptactwa, kiedy wyglodniale dzieciaki podbieraly mu jaja z gniazd. Ale jego bracia urodzili sie juz tutaj, na tlustej, zasobnej ziemi, pocietej korzeniami wielkich drzew. I chociaz matka bardzo pilnowala ojczystego obyczaju, niechetnie spogladali na pomorckie brunatne sukno. Cnilo im sie raczej do sutych pasow, kontuszy haftowanych srebrna nicia, butow o czerwonych cholewach, czupryn podgalanych i sumiastych wasow. Necila ich szlachecka swojskosc, zjazdy, kuligi, biesiady, sejmy i polowania, gdzie kazdy byl sobie panem, chwalca, sedzia oraz mowca. Sam poruszal sie w tym swiecie niepewnie, z ostroznoscia nowicjusza, ktory, choc nawykly, nie wyczuwa wszystkich znakow i zmiennych nastrojow. Jego bracia nie znali juz nic innego. Nie potrafiliby zyc na ciemnych skalach Pomortu u stop Halunskiej Gory. Nawet Zird Zekrun wydawal sie stad bardziej laskaw, przychylniejszy. Oddalony zaledwie o piedz Wewnetrznego Morza - ktora wszak przebyl kiedys bez trudu, zeby pokonac przekleta zalnicka boginie - nie budzil, jak wprzody, bezrozumnego leku. Komendant nie umialby nazwac tej zmiany, wyczuwal ja jednak, gdy bil w swiatyni poklony przed obrazami wladcy frejbiterow. Bo i one sie zmienily. Dawniej, na Pomorcie, czcili na malowidlach surowego pana, ktory poprzez strugi ognia wymierzal sprawiedliwa kare bluzniercom i mscil sie za ich wystepki. Teraz, w ocienionych bzem i jasminem wiejskich kapliczkach, pochylali karki przed wizerunkiem sprawiedliwego sedziego, ktory w jednej rece dzierzyl wprawdzie miecz, lecz w drugiej zwoj praw i lilie milosierdzia. Jak daleko komendant siegal pamiecia, lilie nie kwitly na skalach Pomortu. A jednak wlasnie ten wizerunek jego towarzysze najchetniej nosili na szkaplerzach, pracowicie wyhaftowany przez zony, matki i narzeczone - zupelnie tak samo, jak niegdys zalnicka szlachta przywdziewala do boju jasna twarz Bad Bidmone. Marzenie powoli lagodzilo prawde. Ale nie zastanawial sie nad tym. Sam nakladal prosta zbroje i spluwal na ziemie, kiedy przejezdzali obok pozostalosci swiatynnych sadow. Jego bracia nie umieli ich nawet rozpoznac. Jak wszystkie dzieci, jesienia wyprawiali sie do opuszczonych wlosci i wspinali sie na drzewa, ociezali od kwaskowatych, wonnych owocow. Nie rozumieli. Nie chcieli juz rozumiec. Myslal o nich, kiedy nad ranem dojezdzali do dworu. Nie dostrzegal tu ostentacji, z jaka szlachta potrafila obsadzic cala okolice jabloniami, zupelnie jakby kilka pobielonych pienkow moglo rzucic wyzwanie pomorckiemu panowaniu. Nie, drzewa rosly tutaj spokojnie, grusze, wisnie, sliwy i jablonie przemieszane i zastygle o tej najcichszej porze nocy, zanim odezwa sie pierwsze ptaki. Na galeziach nabrzmiewaly owoce. Konczylo sie lato. I wiele mialo sie skonczyc wraz z nim. Nie otworzono przed nim bramy. Z poczatku wierzyc nie chcial, bo mial ze soba oddzial wystarczajaco pokazny, by rozniesc byle szlachecka bude. Ale zapewniano go, ze gospodarz jest przychylny Wezymordowi. I jedynie dlatego cierpliwie wysluchal burkliwego pacholka, ktory kazal mu czekac przed wierzejami, poki jasnie pan nie podniesie sie z poscieli. Jasnie pan nie spieszyl sie przesadnie. Nic dziwnego, bo kiedy sie wreszcie pojawil, mial na sobie i kolpak paradny, i zupan ciasno tkany, i buty wysokie, a dla ochrony przed nocnym chlodem wdzial delijke futrem podbita. Ale bramy nie odemknal, tylko przez mala furtke wysunal sie naprzeciw nim na gosciniec. Szedl z trudem, o lasce, i mlody byl nad podziw, zauwazyl komendant, sam przeciez w leciech niepodeszlych. Smarkacz nie odezwal sie pierwszy. Nie pozdrowil ich nawet, jak jest we zwyczaju gospodarza, kiedy wita gosci na swojej ziemi. Czekal, sam jeden i pieszo. -Zdrajcow szukamy - rzekl komendant, nad ktorym powiewala choragiew z pomorckim znakiem. - Wrota roztworzcie. Szlachcic - zaledwie chlopak, a blady na twarzy tak, jakoby po ciezkiej chorobie - uniosl ku niemu glowe. -Kpem by mnie obwolano i kuroploszkiem - odparl - gdybym we cmie i pod przemoca zbrojnych na wlasna ziemie wpuscil. -Jakze tak...?! - zakrzyknal tuzinnik, lecz komendant natychmiast uciszyl go skinieniem. -Mam kniaziowskie glejty - oznajmil cicho - co kaza mi pomocy udzielic i wszelkie klodki otworzyc. -A ja - odparl mlodzik, wciaz spokojny - mam prawa dawne i przywileje, co szlachcica na jego wlasnej ziemi bronia. Ani kniaz je wladny obalac, ani wy, mosci rycerzu. Pomorcki komendant slyszal wyraznie, jak za jego plecami tupia konie, rece glaszcza rekojesci palaszy. Lecz wcale nie kwapil sie do natarcia na brame. Owszem, przemoga nad pankiem. Wtedy jednak szlachta w trzech powiatach podniesie wrzask straszliwy na pomorckie gwalty i przemoc, a wielu z tych, co sie dotad w swych sympatiach wahali, zechce przystac do rebeliantow. Nie sadzil, aby Wezymord wlasnie tego oczekiwal w zaraniu wojny. -Zatem z buntownikami trzymacie? - zapytal, zeby zyskac na czasie. - Przeciwko prawowitemu panu? -Bylem pod Rogobodzcem. - Szlachcic usmiechnal sie krzywo. - Stalem u boku Pocieja, kiedy Surmistrz poslal naszych na zmarnowanie. I choc wiekszosc moich druhow legla, wciaz dzwigam poranione cialo. Komendant mimowolnie sapnal. Glupi blad Surmistrza, ktory dal sie omamic wlasnej nienawisci i pchnal Swiety Hufiec na pewna smierc, kosztowal ich znacznie wiecej niz kilkanascie tuzinow wymordowanych przez tluszcze szlacheckich synkow. Po calym kraju poszedl hyr, ze Wezymord bynajmniej nie poniechal dawnych obyczajow, a jego laskawosc wzgledem zalnickiej szlachty byla jeno fortelem, zeby ja tym latwiej przywiesc do zguby. Niby nielaska i marna smierc znamienitego niegdys wodza duzo mowily o stanie kniaziowskiego umyslu, lecz raz zasiana nieufnosc trudno bylo wyplenic. Po dworach powtarzano z gorycza, ze nigdy Pomorzec Zalnickiemu nie bedzie bratem i podejrzliwie sluchano Wezymorda, kiedy wzywal dobrych obywateli do swego boku. -Walczyliscie wraz z nami - zaczal ostroznie komendant - rozumiecie tedy, ze nie mozemy odejsc, nie upewniwszy sie wprzody, ze nie przytaila sie u was w obejsciu rebeliancka zaraza. Chocby i bez waszej wiedzy - zastrzegl sie szybko, widzac grymas na twarzy mlodzienca. Szlachcic milczal przez chwile, jakoby wazyl te slowa sumiennie i w umysle rachowal. -Mosci komendancie - przemowil wreszcie powoli - wszyscy tutaj w sasiedztwie potwierdza, ze ojciec moj liczyl sie pomiedzy pierwszymi adherentami kniazia i wiernosci swej w licznych potrzebach dowiodl, ni krwi, ni majetnosci nie szczedzac. I ja sie jego pamieci nie sprzeniewierze, zwlaszcza ze nie zapadla sie jeszcze ziemia nad jego mogila. Ale nie dozwole, abyscie ludziom wykazali, ze we wlasnym obejsciu porzadkow nie umiem trzymac i obcy mnie musza wyreczac, spichrze i stodoly przetrzasajac. Sami, mosci komendancie, zrozumcie, ze ja wam w obowiazku na przeszkodzie stac nie chce, ale tez na ludzka obmowe i smiech sie nie wydam. Komendant spojrzal na niego bystro. Podobal mu sie ten chlopak, ktory wystepowal smialo i mowil rozsadnie, bez min butnych i fanfaronad. Lecz na szali polozono corki wodza rebelii. Kniaz z pewnoscia docenilby podobna zdobycz i jesli nawet grozba nie zdola rodzica wywabic z kniei i do posluszenstwa przywolac, przeciez po stlumieniu powstania chetnie podaruje dziedziczki ktoremus z co bardziej zasluzonych slug. Na przyklad temu, ktory je pojmal. -Ja rowniez swoj obowiazek mam i w niczym ustapic nie moge - oznajmil. - Ledwo co dobra kupe rebeliantow znieslismy, lecz kilku wolno uszlo. A wasz dworzec od przeprawy najblizszy. -Tutaj dopiero co egzekwie po ojcu moim, podkomorzym, wybrzmialy - rzekl chlopak - ktory z rebelianckiej reki padl. Wszyscy o tym slyszeli. -Tedy ludzi wyznacze - ustapil z westchnieniem komendant - pol tuzina i najbardziej zaufanych, co z waszymi pacholkami po izbach i komorach sprawdza, czy sie gdzies byle niecnota nie schowal. Szlachcic sklonil sie w podziekowaniu, lecz jego slowa przeczyly gestom. -I na to, choc z zalem niezmiernym, przyzwolic nie moge - powiedzial. - Bo gardlem swoim recze, ze nie skrywam tu zbrojnych, co by przeciwko wam oreznie stawali. A nie masz takiego prawa, zeby samowolnie wiernemu obywatelowi gwalt czynic i w domu na niego nastawac. Komendant zawahal sie. Jeszcze kilka niedziel temu dalby znak do ataku, za nic sobie majac gladkie slowa albo i dawniejsze zaslugi tego wyrostka. Teraz jednak nie chcial prowokowac ruchawki, zwlaszcza ze tytul podkomorski wiele znaczyl. -A skadze wam wiedziec, czy sie ktos w nocy niepostrzezenie do obejscia nie zakradl? - wtracil tuzinnik, jako i reszta mocno juz ta pogawedka zniecierpliwiony. Chlopak wyprostowal sie, wsunal kciuki za pas. -Wyscie sie nie zakradli - wytknal. - Ani nikt inny, wierzajcie. A wiecie dlaczego? Bo niemalo jest takich, co po smierci ojca z dymem chce nas puscic albo spiacych po cichu zadusic. Pod bronia my tu spimy i furtek pilnujemy, ze ani mysz sie nie przeslizgnie. Nie, zdaje mi sie, ze zbiedzy wasi pierwej w las poszli albo po olsach nad Welnianka sie pokryli. Pomorzec przygryzl warge. Dalsza zwloka mogla go zbyt duzo kosztowac, a chlopak wydawal sie pewny swego. -Przysiegnij! - zazadal, nie spuszczajac wzroku z mlodego. W swietle pochodni twarz mlodziaka byla czysta i niewzruszona. -Klne sie na wszystkich bogow i wlasna czcia zareczam, ze w domu i obejsciu nie masz nikogo, procz krewnych i slug naszych - oswiadczyl donosnie. - Nikt z nas przeciwko wam nie stawal tej nocy. Komendant skinal z aprobata, bo jesli chcial uniknac zwady, nie mogl dalej naciskac. Lecz wyczuwal wyraznie swoja porazke i zly byl. -Ludzi potrzebuje - prawie szczeknal - coby okoliczne kryjowki umieli przetrzasnac. -Dam ludzi - zgodzil sie chlopak bez zwloki. - Pod wachmistrza mojego komenda, bo sam, wybaczcie, mosci komendancie, na kon wsiadac sil jeszcze nie mam. Rana ledwo sie zasklepila. -Moze i dla was lepiej. - Komendant nie oszczedzil sobie pozegnalnej zlosliwosci. - Zanim sie do konca wygoi, juz pewnie i po wojnie bedzie. -Widze, zescie nad podziw dobrej mysli. - Mlodzik usmiechnal sie. - Oby sie to ziscilo, choc tutaj z dawien dawna powstancy po lasach buszuja i nikt ich nie moze wytrzebic. -Tym razem bedzie inaczej - powiedzial twardo Pomorzec. - Lada dzien kniaz uderzy na Horez. * * * Rok temu, pod goracym niebem Traganki, zamarzyla mu sie powrotna zegluga w rodzinne strony. Chlodny wiatr, fale sine, a nie blekitne jak u brzegow wyspy Fei Flisyon, i strzeliste sosny Polwyspu Lipnickiego, podobne do tych, jakie rosly na skraju drogi prowadzacej do ojcowskiego dworca. A teraz, pochylony nad wioslem Skalmierskiej galery, Seradela przeklinal wlasna glupote - i bogow, ktorzy podchwycili jego niewypowiedziane pragnienie i rzucili mu je w twarz. Nawet nie podniosl glowy, kiedy trzy niedziele temu w oddali zamajaczyl zalnicki brzeg. Zreszta nie zdolalby rozpoznac cypla, wysunietego na polnoc, daleko od Wilczych Jarow, a nikt sposrod zalogi nie klopotal sie wyjasnianiem wioslarzom marszruty.Dla niewolnikow byl jedynie suchy chleb, stechla woda i ocet na rany. Seradela wyuczyl sie tego przyslowia, jak tylko Skalmierski oficer wyluskal go spomiedzy innych nieszczesnikow na traganskim targowisku i bykowcem zapedzil na poklad. Z poczatku zak nawet sie ucieszyl, bo po paru miesiacach w kaplanskiej tiurmie powiew portowego smrodu napelnil go swieza otucha. Wnet sie przydarzy okazja, zeby czmychnac, pomyslal sobie i nie oponowal, kiedy powleczono go Spizowa Brama ku nabrzezu, gdzie cumowaly obce nawy. Wystarczy zwolac garsc kamratow, tumulcik niewielki wszczac i ani sie Skalmierscy pyszalkowie obejrza, jak zostana z pustymi rekami. Ale na darmo gwizdal zakowskie wezwanie, gdy mijali grupe pstrokatych wesolkow. Zaden na niego nie spojrzal. Jakoby gwaltownie ogluchli. Pochylili sie zgodnie nad flaszka z porzeczkowym winem, poki pochod kajdaniarzy, wesolo pobrzekujac zelastwem, nie zniknal za rogiem ulicy. Dopiero wtedy jeden z nich splunal na bruk z pogarda. Seradela nie wiedzial, niestety, ze uszykowana przez niego napasc na siedzibe zakonu Fei Flisyon okazala sie ostatnim akordem w dlugiej i barwnej historii niezawislosci traganskiej wszechnicy. Owszem, uniwersytet wciaz istnial, lecz Mierosz krok po kroczku wyczyscil go z nieprawomyslnych profesorow i wiekszosc miejsc obsadzil swoimi zwolennikami. Wydzial teologii rozrosl sie niezmiernie, podczas gdy sztuki wyzwolone, z dawien dawna zarzewie buntu i heretyckiej zarazy, podupadly tak dotkliwie, ze nie udalo sie zapelnic wszystkich katedr. Mierosz zazadal bowiem, aby profesorowie mieli aprobate bogini - kazdy nowo obrany musial mozolnie wspiac sie na Bialogore i zanurzyc w groty, gdzie wprzody chadzali tylko dri deonemowie. Nie wszyscy wracali, zatem co bardziej smiali mysliciele woleli raczej szukac szczescia w miastach Przerwanki, gdzie na wiesc o upadku starej wszechnicy ksiazeta ochoczo jeli zakladac wlasne studia. Czesc zakow podazyla za nimi, wypatrujac na stalym ladzie tego ducha niezaleznosci i swobody, jaki niegdys sciagnal ich na Traganke. Wszyscy zgodnie przeklinali Seradele. Po miescie poszla wiesc, ze ulegl heretyckim namowom i wraz z kamratami knul zgube samej Fei Flisyon. To, co w zamierzeniu bylo jedynie kolejna ruchawka i kpina z wygolonych slug bogini, na dobre odmienilo oblicze wyspy i przyczynilo sie do kresu jednej z najzacniejszych wszechnic Krain Wewnetrznego Morza. Jednakze Seradela nie rozmyslal nad swa akademicka kariera, kiedy bebnista podawal rytm. Wraz z szescioma towarzyszami miarowo pochylal sie i prostowal nad ogromnym wioslem. Na nic wiecej nie starczalo mu sily. Nie smial zerknac w bok, zeby nie zaklocic idealnego zgrania niewolnikow i nie sciagnac na siebie wzroku nadzorcy, ktory przechadzal sie wzdluz rzedow wioslarzy z wielkim dragiem i biczem. Sposrod tych, z ktorymi zawleczono Seradele na statek, polowa juz nie zyla. Wrzucono ich w fale Wewnetrznego Morza bez nedznego plata sukna, zeby ochronic smiertelna powloke, bez modlitwy na droge. Sam nie rozumial, skad wzial sily, zeby przetrwac. Inni niewolnicy szeptali pod czerwonym ksiezycem o zonach, dzieciach, rodzicach. Przeklinali wrogow, snuli historie powrotu, zemsty czy odkupienia. On nie mial niczego, zadnej kotwicy na suchym ladzie, o ktora moglby zaczepic mysli. Zadnej historii. Zupelnie jakby utracil ja tamtej nocy, kiedy podczas szalonej uciechy w ogrodach bogini spotkal kobiete w obreczy dri deonema. Teraz nie pamietal juz jej twarzy. W pamieci zostal mu tylko blysk zlota. Kilka rzedow za nim ktos krzyknal. Swisnal bat i Seradela naparl na wioslo. Krew szumiala mu w uszach, nagarniana przez paniczny strach. Bo nie jest prawda, ze czlowiek z czasem przyzwyczaja sie do bolu, do skory pekajacej pod uderzeniem bykowca i brzytewek slonej wody, zaglebiajacych sie natychmiast w ranie. Ani morskie wichry, ani glod i niepogody nie zahartowaly Seradeli. Przeciwnie, wyplukaly z niego wszelka hardosc i chec oporu. Gdyby spojrzal w zwierciadlo, nie rozpoznalby siebie w wychudlym, szczerbatym nedzarzu, ktory kuli sie na kazdy glosniejszy dzwiek czy klasniecie w dlonie. Z poczatku wiec nic nie spostrzegl. Nie niepokoily go kadluby, zmieniajace szyk wokol galery. Odkad odbili od Pomortu, plyneli w sporej flotylli, a okrety rozbrzmiewaly okrzykami najemnikow i wojakow, ktorzy z zapalem oddawali sie meskim rozrywkom. Nauczyl sie ignorowac ich glosy. Wprawdzie knechci nie zadawali sie z niewolnikami, lecz pijackie przyspiewki i spory przy kosciach przypominaly mu, ze na swiecie istnieje jeszcze cos poza tym rozkolysanym pokladem. A Seradela nie chcial pamietac. Teraz tez slyszal nad glowa pokrzykiwania marynarzy i lopot plotna, nie ciekawilo go jednak, dlaczego zwijaja zagiel. Zrozumial, dopiero kiedy bebniarz zmienil nagle rytm, a nadzorca zaczal szybciej strzelac z bicza. Zatetnily nogi najemnikow, a wkrotce potem pomiedzy niewolnikami poszedl szept. Szykowali sie do bitwy. * * * Skwarna parla na polnoc, rozciagnieta w dluga linie za lodzia Iskry. Pasiaste zagle polyskiwaly na niebie, lsnily na dziobnicach rozwarte paszcze zmijow. I wielu wojownikow przysiegalo potem, ze uslyszeli ich triumfalny ryk, kiedy okrety wyplynely znienacka na skalmierska flotylle.Istnieje wiele szlakow poprzez Wewnetrzne Morze. Wiele przesmykow miedzy wyspami. Mielizn, raf i wirow. Sciezek poprzez welniste fale, ktore dla wprawnego oka sa rownie wyrazne, jak trakty wyrzezbione przez kola furgonow i obwarowane na rozstajach kamiennymi slupami. Dlatego nie raz i nie dwa zastanawiano sie pozniej, jakim sposobem tamte dwie flotylle spotkaly sie wowczas na morzu nieopodal Obnuzy. Byl to nedzny, bezludny splachetek, gdzie bila metna, wapienna woda - ci, ktorzy musieli przybic do brzegu, zeby jej zaczerpnac, wyrzekali potem, ze zrodlo zostalo przeklete przez sorelki, nie nioslo bowiem smiertelnikom ulgi w skwarze ani nie gasilo pragnienia. Jedynie ptaki cenily jej nieprzyjazne brzegi i wily na skalach nieprzeliczone mnostwo gniazd, o tej porze roku wszelako pustych juz i niszczejacych w podmuchach wiatru. Tylko jeden czlowiek nigdy nie watpil, jak doszlo do tego spotkania. Hardysz obrocil sie ku kobiecie, ktora stala przy dziobie cala spowita blaskiem. -Tego chcialas - ni to oznajmil, ni spytal. Wzruszyla ramionami. -Woda spiewa - odpowiedziala po chwili. - O kadlubach, ktore tna ja okuta zelazem ostroga, i o wioslach, co nie zapadaja w sen. Woda, ryba i ptak przenosza wiesci. Ledwo ukryl strach. Tutaj, w przestworzu Wewnetrznego Morza, Iskra wydawala mu sie jeszcze bardziej obca niz wowczas, kiedy w gospodzie Pod Rudym Psem wymierzyla w niego obnazone miecze. Wytyczala szlak zeglugi, lecz niewiele mowila, jak gdyby posrodku morskiego zywiolu nasluchiwala zupelnie innych glosow, nie smiertelnych, lecz przedksiezycowych. Z kazdym dniem coraz glebiej zanurzali sie w basn. Znajome brzegi odsuwaly sie, nikly, az wreszcie pozostalo tylko morze, gladkie jak lustro i wyzlocone sloncem, oraz wiatr, ktory lagodnie popychal ich ku Pomortowi. I kobieta, ktora ich prowadzila. Tyle ze Hardysz w zaden sposob nie umial jej polaczyc z jasnowlosa dziewuszka, ktora kiedys zbierala na piasku muszle i okruchy bursztynu. Na szczycie masztu siedzial jadziolek. Bardzo ciezko bylo pokonac te wszystkie poziomy obcosci. -Twoja matka rowniez rozumiala glos morza - sprobowal, bo pamietal jeszcze, jak burzowe fale wygladzaly sie pod glosem jasnej Selli. Znow odwrocila sie ku wodzie. -Nic nie wiesz o mojej matce - odparla oschle. Z poczatku dziwily go obojetnosc i chlod, jakie od niej bily. Jego towarzysze spogladali na laciaty plaszcz i poprzez szum fal slyszeli glos minstrela, kiedy w okopconej izbie spiewal o ksieciu zagubionym w lodowej kohorcie boga i milosci, ktora siega poza smiertelne ksztalty. Zerkali wtedy chciwie na Hardysza, chcac do znanej opowiesci dodac jeszcze braterska milosc i cudownie odnaleziona siostre. Ale ona nie uczynila ku niemu zadnego gestu. Nie snula wspominkow ani przyjacielskich pogwarek, jakich czesto uzyje oszust, jesli zechce sie wkrasc w czyjes laski. Nie opowiadala o miesiacach spedzonych u boku Suchywilka ani nie spytala Hardysza, w jakim zdrowiu odnalazl go w sinoborskiej niewoli. Milczala, pozwalajac, by morze popychalo ja wraz ze statkiem ku Pomortowi, i Zwajca bardzo szybko zrozumial, ze w gospodzie powiedziala prawde. Potrzebowala statku, ktory przewiezie ja na Pomort. Kapitana, zalogi. Moze nawet tych wszystkich lodzi, ktore na widok Skalmierskiej flotylli jely sie wysuwac naprzod jak wilki, stadem atakujace jelenia. Nie dbala jednak, co sie z nimi stanie. Legendy, te zlote i najpiekniejsze, przypominaja ogien - wybuchaja wysokim plomieniem i nie zostawiaja za soba nic procz nagiej skaly. -Nie tylko pomorccy knechci wyplyneli na morze - odezwala sie nagle. - Takze twoj ojciec. Nie "nasz ojciec", pomyslal predko, lecz nie zapytal jej o to, zbyt uradowany, ze Suchywilk zdolal sie podniesc z ran. Bo uwierzyl jej od razu, choc pozniej nie rozumial dlaczego. Moze z dlonia na dziobnicy i glowa przechylona na ramie wygladala, jakby naprawde slyszala podmorskie nawolywania sorelek? A moze tak bardzo chcial w to uwierzyc? -Dokad? - wychrypial przez scisniete gardlo. Potrzasnela wlosami, lecz nie obrocila sie ku niemu. Tak jest latwiej, pomyslal. Kiedy nie patrzymy sobie w twarze. -Pod Horez - wyjasnila spokojnie. - Jak tamci - uniosla reke ku Skalmierskim lodziom, ktore zbily sie ciasno, wysuwajac ku piratom najciezsze, najpotezniejsze galery. -Skad wiesz? - zapytal gwaltownie, choc obiecywal sobie przeciez, ze nie bedzie dociekal. Zaledwie to powiedzial, a juz zwatpil, czy chce poznac odpowiedz. -Prowadzi ich wiedzma. Zwajcow - dodala po chwili, jak gdyby i ona gubila sie czasem w tej ukladance armii i wodzow, ktorzy przesuwali sie pomiedzy Krainami Wewnetrznego Morza, jak plewy miotane przez wicher. - Czasami ja slysze. We snach. Natychmiast zrozumial, dlaczego zgarnela z suchego brzegu Skwarne i pchnela ja na sciezke Skalmierskiej flotylli. -Jesli sam Zird Zekrun wyprawil sie na bitwe, nie zdolamy ich powstrzymac. Wiesz, co zrobil w Rdestnikach. -Wiem, ze nie obejdzie go, chocby Wewnetrzne Morze wypietrzylo sie wokol okretow i porwalo je na dno - odpowiedziala ze spokojem, ktory coraz bardziej go przerazal. - Skoro ma dostac to, czego pragnie, nie dba o los tych ludzi. Los wojny. -A czego pragnie Zird Zekrun? Rozesmiala sie. Najblizsi wojownicy wstrzasneli sie pod tym smiechem, jakby smagnela ich biczem. -Mnie. I sposobu, zeby otworzyc sciezki, ktore siegaja poza czas. Inne lodzie mijaly ich po obu burtach - z pokladami naszykowanymi do ataku, z uzbrojonymi wojownikami, ktorzy potrzasali mieczami i napinali luki. Spojrzala wreszcie na niego jasnymi, rozswietlonymi oczami. -Plyn na Pomort. Ci, ktorzy przezyja, zdolaja nas doscignac. * * * Bo Skwarna oczywiscie nie oparla sie pokusie. Gdyby piraci popatrzyli trzezwo, zapewne wzdrygneliby sie przed mnogoscia Skalmierskich lodzi i po dwakroc zastanowili, z jakimze to cennym ladunkiem plyna o tej porze roku na poludnie. Lecz Wigon ani pomyslal. Dojrzal tylko dozowskie flagi oraz nisko zanurzone, brzemienne od lupow burty okretow i krew zawrzala w nim jak ukrop. Mocniej uchwycil ster, a okret odpowiedzial na jego dotyk niby zywe stworzenie.-Gotowac sie! - rzucil krotko. "Morska Klacz" plynela smigle, wyczuwajac niecierpliwosc swego pana. Kiedy udalo jej sie wyprzedzic okret Hardysza, z gardla Wigonia dobyl sie przeciagly ryk, podchwycony natychmiast przez tuziny piratow. Znow czul w piersi swoje szczescie. Lup, krew, bitewna goraczke. Wszyscy bogowie Krain Wewnetrznego Morza nie zdolaliby go powstrzymac. Jednakze Skalmierski kapitan sprobowal. Na maszcie jednej z galer, potezniejszej od reszty, zalopotala nowa flaga. Pomorcki dwuglowy waz. I zaraz po niej blysnela biela i zolcia zapowiedz srebra i zlota. -Okup! Okup! - rozleglo sie na pokladzie. Wigon poslal jednego z wojownikow do steru i sam przyskoczyl do dziobnicy. Widzial wyraznie kapitana galery w pysznym helmie z czerwona kita. Stal na rozstawionych nogach i zapewne mial w twarzy te bute, na jakiej nigdy nie zbywalo Skalmierskim najemnikom. Jakis bog pchnal ku Wigoniowi po pokladzie wlocznie. Szyper schwycil ja, zwazyl w reku i natezywszy sily, cisnal ku purpurowej kicie i wszystkiemu, co za nia stalo. -A zeby zdechli! - wykrzyknal, obracajac sie ku swoim piratom. - Ninie my sa ci dobrzy i nas bogowie prowadza! * * * Tyle ze tamtych rowniez prowadzili bogowie - smigly Sen Silvar, pan nadmorskich wiatrow, i sam Zird Zekrun w brunatnej oponczy - dlatego Skalmierskie okrety nie probowaly szczescia w ucieczce i nie zwrocily sie ku brzegom Obnuzy, zeby kryc sie po skalistych zatoczkach. Wokol Seradeli przelatywaly rozkazy, lecz nie rozumial ich, wsluchany w rytm bebna i miarowe uderzenia wiosel. Bal sie. Byl wczesniej w bitwie, wiedzial wiec, ze strzaly nie oszczedzaja niewolnikow.Lecz kiedy pierwsze szypy zatetnily o deski, osmielil sie uniesc glowe. Moze chcial dostrzec smierc, ktora szla ku niemu nieublaganie poprzez fale? Zobaczyl jednak cos innego. Nieoczekiwanie wsrod gestwy pirackich okretow, ktore przyblizaly sie ku nim ze wszystkich stron, wyluskal wzrokiem pojedynczy blysk zlota. Nie, nie leb zmija, jaki polnocnym zwyczajem mocowano do dzioba lodzi. Nie tarcze okute zelazem. Nie piratow w zbroi. Pomiedzy bryzgami dojrzal kobiete, ktora zeszlej wiosny spotkal na Tragance. Stala z twarza poddana ku wiatrowi. Jej wlosy tanczyly jak plomienie. Sunela lekko ponad falami - sam nie wiedzial czy na lodzi, czy na blekitnym skrzydloniu, czy tez na tratwie utkanej z morskiej piany. Nigdy pozniej nie pamietal, czy miala wokol siebie innych ludzi, czy nad jej glowa lopotal zagiel. Lecz w tamtej chwili poczul, jakby na pokladzie Skalmierskiej galery runelo na niego dawne zycie. Gwar ojcowskiego dworca, zur okraszony kielbasa, letnia wedrowka po zapylonym goscincu, zakowskie przyspiewki, klotnie z profesorami, usciski ladacznic i mieszczanskich corek, burdy z czeladnikami, slodycz wina w portowych tawernach. Wszystko, co zostalo mu odebrane przez te jasnowlosa niewiaste. Wytezal sily nad wioslem, lecz wspomnienia rozchodzily sie przed jego oczami jak kregi na wodzie. Nie, nie napelnialo go gorycza okrucienstwo bogow, ktorzy pozwalali jej wedrowac swobodnie pod blekitnym niebem, podczas gdy on okrwawial sobie rece w niewoli. Zdumiewala raczej doskonala symetria ich losow, bo oto spotykali sie znow w obcym krancu swiata. I w niepojety sposob wydalo mu sie, ze niesmiertelni postanowili ofiarowac mu szanse, zeby odmienic przyszlosc, ktora wszak zostala przesadzona dawno temu. Wsluchiwal sie w bicie bebna i loskot wlasnego serca. Uderzenie po uderzeniu. Pot splywal mu po twarzy jak lzy. Miesnie poruszaly sie w wycwiczonym tempie nawet wowczas, gdy piraci wbiegli na poklad i starli sie z pomorckimi knechtami. Dopiero kiedy tuz obok jego lawki przesunely sie nogi nadzorcy, Seradela zmylil rytm. Wciaz jak we snie, oczadzialy od widoku rudowlosej, poderwal sie i uchwycil Skalmierczyka za szyje. Mimo dlugiej historii szkolarskich burd i tumultow, nigdy wczesniej nie zabil golymi rekami czlowieka. Zdumial sie, ze poszlo mu tak latwo. Wokol wrzala bitwa. Okrety klebily sie, napieraly na siebie burtami, gruchotaly nawzajem wiosla, oraly ostrogami kadluby. Wiele z nich, pozbawionych wiosel czy sterow dryfowalo juz na lasce Mel Mianeta. Inne zanurzaly sie w odmet, ku podmorskim dziedzinom sorelek. Ale na wiekszosci trwala walka. Podobnie jak na jego wlasnym, gdzie knechci w brunatnych kubrakach odpierali ataki piratow. Szybko odmowil modlitwe do Kwietnej Pani, te sama, jaka u kolan ojca szeptal w rodzinnym dworcu. I skoczyl w fale, powierzywszy sie opiece Bad Bidmone. Spomiedzy tych, ktorzy probowali szczescia w morzu, zaledwie garstka zdolala doplynac do Obnuzy. Ale Seradela przetrwal. W dwie niedziele pozniej zalnicki kupiec przybil do brzegu, zeby uzupelnic zapasy wody. Kiedy rozpoznal w polnagim nieszczesniku krajana, ulitowal sie nad jego niedola i dal mu swobodny przejazd do ojczyzny. Seradela nigdy nie chwalil sie, ze - choc bez wlasnej woli i zaslugi - wzial udzial w tej ogromnej bitwie morskiej, w ktorej Skwarna rozniosla pomorckie posilki zmierzajace przeciwko rebeliantom w Horezy. Nie zajaknal sie ani slowem, co porabial przez rok, jaki minal pomiedzy obwolaniem zwajeckiej kniahinki dri deonemem a jej wstapieniem na Halunska Gore. Nikomu tez nie wyjawil, skad wziely sie pobielale blizny na jego plecach. Powrocil w rodzinne strony, jak z nich wyszedl - z pustymi rekami i bez chocby jednej basni, ktora moglby zarobic na kes strawy i kusztyczek gorzalki w gospodzie. Wszelako niebawem odnalazl w sobie cien dawnego czaru, ktorym na Tragance zaskarbial sobie laski sprzedajnych dziewek i zacnych pan kupcowych. I kiedy nawinela mu sie zasobna wdowa - a tamtej jesieni wdowy obrodzily w Zalnikach niczym gruszki - nie wahal sie ani chwili. Potem juz tylko oral, sial i kosil. I nie ogladal sie na obce kraje ani obce basnie. Rozdzial czternasty Noc byla goraca i tak jasna, ze ptaki nie ukladaly sie spac i wciaz pokrzykiwaly niespokojnie w krzewach pod Brama Lwow. Ludzie rowniez czuwali. Wartownicy przechadzali sie po murach, a w cytadeli, za zakrytymi okiennicami, poblyskiwalo swiatlo. Czasami podmuch wiatru przywiewal od strony swiatyni Zird Zekruna przeblagalny zaspiew. A wtedy oczy zolnierzy mknely mimowolnie ku swiatelkom, drzacym daleko, na krawedzi nocy.Jak to mozliwe, pomyslala Selveiin, ze krolestwa upadaja tak szybko? Wiedziala, ze heretycy nadejda. Nie sadzila jednak, ze sierotki przebija sie do cytadeli tak sprawnie. Zupelnie jakby kraj rozstapil sie przed nimi na przestrzal, byle tylko poszli dalej, jak szyp nieuchronnie zmierzajacy do celu. Wezymord mial racje, pomyslala. Niezawodnie za chlopska rebelia stoi jeszcze cos, moc wystarczajaco potezna, by pomorckie panowanie wokol Usciezy rozsypalo sie jak chatka ze slomy. Wzdrygnela sie. Nie bala sie, ze wlasnie jej krew ma stac sie cudownym eliksirem i ozywic boginie. Znacznie potworniejsza byla mysl, ze tamta jedna chwila gleboko w podziemnych salach rdestnickiego przybytku - bogini, chlopiec i miecz, ktory znalazl sie pomiedzy nimi, uderzajac bezlitosnie i niechybnie - tak nieodwolalnie poszarpala trzewia kraju. Bad Bidmone nie umarla jeden raz. Umierala nieustajaco, kazdej wiosny i kazdej jesieni. W znakach kreslonych przez jaskolki na jasnym niebie, w szumie pszczol. Owszem, zboza dojrzewaly i dzieci rodzily sie jak wczesniej, lecz pomimo tego pozornego ladu kraj pozbawiony boga obumieral i niszczal. Wyczuwala te zaglade rownie silnie, jak heretycki prorok, ktory tej nocy rozlozyl sie obozem na wzgorzach wokol Usciezy. A teraz nie bylo juz nawet Sorgo, tylko sztylet w rekach Szarki. Jesli naprawde do niej dotarl. Rozesmiala sie glucho. Wezymord ciagnal na poludnie, zbierajac wojsko. Spychal pomniejsze oddzialy buntownikow, lecz do bitwy sie nie kwapil, jako ze najwieksze posilki wciaz plynely z Pomortu. Wszystko rozstrzygnie sie zatem daleko od uscieskiej cytadeli i los Selveiin nie mial zadnego znaczenia. Dla nikogo. Przypomniala sobie, jak ostatniego dnia, juz na dziedzincu, Wezymord, zwykle tak powsciagliwy i skryty, uscisnal ja na oczach zamkowej cizby. -Pamietam twoje imie - wyszeptal z twarza ukryta w jej wlosach i wypowiedzial je. Owczarze, koniuchy, dziewki sluzebne, kuchciki i praczki wiwatowali, a ksiezniczka myslala tylko o tym, ze nie zdolala ani przez moment utrzymac tego imienia w pamieci, wicher pochwycil je jak zeschly lisc i uniosl precz - i to samo stanie sie niebawem z blekitnookim mezczyzna. Znow sie zasmiala. Przez lzy. Musieli sie szykowac na dlugie oblezenie. -Co z wami, pani? - Pomorcki oficer ostroznie dotknal jej ramienia. - Mury to nie miejsce dla niewiast. Zwlaszcza w waszej kondycji - dodal, z zaklopotaniem odwracajac wzrok. Wiedzial o dziecku. Wszyscy w cytadeli wiedzieli. -Mury to dobre miejsce, zeby czekac - powiedziala cicho. - A podczas tej wojny niewiasty moga jedynie czekac. Poza jedna, pomyslala, pozwalajac, by jej mysli znowu pomknely ku broni, ktora wykuli w bezpiecznej skorupie Wiezy Alchemiczek. -I modlic sie - odparl rownie cicho oficer. - Czy zaszczycicie nas dzisiaj w kaplicy, pani? -Tak - odpowiedziala, pozwalajac, by zaprowadzil ja do przybytku boga, ktorego nienawidzila i ktory ja okaleczyl. - Wszyscy potrzebujemy otuchy. * * * Tej jednak braklo na wyspie, ze wszech stron opasanej bezmiarem morza.Bo kiedy sen rozwial sie wreszcie, Pomorcy spostrzegli, ze stoja na kamienistym gruncie. Strzasali wiec sennosc i przerazenie, wyczuwajac w powietrzu znajomy podmuch oceanu. Ktos upadl na ziemie i glosno blogoslawil Zird Zekruna, ze wyrwal ich spod wladzy przekletych rebeliantow. Inny wolal, ze wszystko to czar lodowej kohorty i Kozlarz podstepem uwiozl ich z bitewnego pola. Wielu, zwlaszcza sposrod mlodszych, plakalo. Przesadni synowie rybakow i kolodziei potrafili - choc z trudem - stawic czolo wioskowej wiedzmie i jesiennym ceremoniom przeblagalnym, kiedy pietna skalnych robakow otwieraly sie na czolach kaplanow, zeby zaswiadczyc o ich prawowiernosci. Lecz teraz swiat po raz pierwszy usunal im sie spod stop grzaski jak trzesawisko. Nic nie bylo juz pewne. Chcieli wierzyc, ze Zird Zekrun objawil im sie pod postacia karla posrodku Zalnikow. Ba! - byli nawet gotowi przyjac zadanie, ktore dla nich naszykowal na tej zapomnianej wyspie, i wykonac je z radoscia, jako pokute za te nieszczesna Rogobodzcowa kleske. Dowodca knechtow milczal. Widzial na szczycie jednego ze wzgorz cien na wpol zrujnowanej wiezy. Na darmo odwracal sie ku morzu. Zarys budowli tkwil, jak ciern, w kaciku oka. -Potrzebujemy miejsca - powiedzial karzel. I teraz Pomorzec rozumial juz, po co ich tutaj sprowadzono. Ani laska, ani pomsta Zird Zekruna nie mialy tu nic do rzeczy. Zreszta bog Pomortu z pewnoscia wcale nie wiedzial, co uczyniono jego slugom. Kradziez byla zbyt gladka, zbyt niepostrzezona. Trzy tuziny ludzkich zywotow wyslizgnely sie nagle Zird Zekrunowi z reki. Tak latwo, jakby spadl lisc. A jency nie znali nawet imienia swego przesladowcy. Nikt przeciez nie nastawal na ich dusze. Wciaz mogli slawic swego pana i zasylac modly ku ciemnej scianie Halunskiej Gory. Dziwna rzecz, lecz dowodca byl pewny, ze zadna z tych modlitw nie podniesie sie ponad szczyt zrujnowanej wiezy. I niewazne, czyja niesmiertelna moc ich tutaj spetala. Skoro ktos, jedno z bogow Krain Wewnetrznego Morza, powazyl sie na taki hazard, nie wypusci ich teraz z dloni. Nie wczesniej, niz spelnia zadanie, do ktorego ich sprowadzono. Moze nigdy. Zaledwie wspieli sie pod ruiny, pojal, czym jest to zadanie. -Mamy wzniesc wieze! - wykrzyknal jeden z jego podkomendnych. - Musimy zbudowac przeblagalna swiatynie dla naszego pana. Wydawal sie drobny i chudy w ciezkim, przeszywanym kaftanie, a nierowno przyciete wlosy opadaly mu na twarz jak wiechcie zeschlej trawy. Jednakze w jego glosie brzmiala taka gorliwosc, ze nikt nie zasmial sie, kiedy jal wyrownywac mur i ociosywac z mchu kamienie, ktore przewalaly sie przy gruzowisku. Kilku innych przylaczylo sie do niego. Nie dowodca. W wiele rzeczy zdazyl zwatpic, byl wszelako calkowicie pewny, ze ani wyspa, ani wieza nie maja nic wspolnego z Zird Zekrunem. Wieza powstawala jednak. Dowodca nie smial pytac, ale podejrzewal, ze wszystkim knechtom jednako wryly sie w pamiec slowa karla - choc jego samego mogli nie widziec albo nie chciec pamietac. Nie dzielil sie z nikim niepokojem. Nie, ludzie potrzebowali nadziei, zeby przetrwac w tym miejscu jak najdluzej. Bo z czasem, kiedy pierwszy nabozny zapal minal i jeli sie smielej rozgladac po swiecie, spostrzegali kolejno, jak osobliwe bylo to miejsce. Nie szlo bynajmniej o stada fok, ktore wylegiwaly sie rankami na plazach, tak lagodne i nieplochliwe, ze knechci mogli je zabijac calymi tuzinami i piec nad ogniskiem tluste, skwierczace mieso. Nie niepokoily ich ptaki, ogromnymi chmarami zasiedlajace skalne plaze. Znali ich ksztalty, nazwy i glosy, jakimi krzyczaly przed snem. Ale nie potrafili pojac, dlaczego w gniazdach wciaz pojawialy sie jaja, ktore wybierali i pozerali lapczywie. Lecz tutaj nawet pora roku nie wydawala sie oczywista. Slonce przygrzewalo laskawie, ukryte w rozpalonej mgielce, chociaz pamietali, ze w Zalnikach noc zaczynala juz przewazac nad dniem. Mogli obozowac pod golym niebem - wielu balo sie skalac smiertelna obecnoscia przybytek, ktory szykowali dla boga - bo deszcze ustaly zupelnie i tylko o swicie gestniala slodka, obfita rosa Trawa rosla jednak soczysta i bujna, jakby sycily ja niewidzialne zrodla, a woda, bijaca nieopodal ruin, byla chlodna i rzezwiaca. Niepokoilo to knechta. Niepokoilo bardziej, niz byl sklonny przyznac. Nie chcial podejrzliwoscia kalac tych dzieciakow, ktorym wydawalo sie, ze prosto z pola bitwy bog doprowadzil ich na niezwykla, zarliwa przygode. A on juz nie wierzyl ani w przychylnosc Zird Zekruna, ani zadnej innej sposrod mocy Krain Wewnetrznego Morza. Mlodosc wciaz sie burzy, miota ze skrajnosci w skrajnosc, myslal sobie, spogladajac na swych podkomendnych, ktorzy poscili i sprawowali nocne modly, z wojakow przedzierzgnawszy sie nagle w mnichow. Jednakze milczal, bo bardzo predko pojal, ze cala wyspa jest wiezieniem, obszerniejszym wprawdzie od tiurmy, lecz rownie dotkliwym. Nie mogli sie stad wydobyc. W oddali nie przesuwaly sie obce zagle, ptaki nie wypuszczaly sie glebiej na morze, zupelnie jakby to miejsce chronila niewidzialna bariera. Nawet slonce kolebalo sie, jak pijane, po niebosklonie i po prawdzie nie wiedzialby, w ktora strone sie zwrocic, zeby doplynac na Pomort. Ale wiedzial, ze jego ludzie potrzebuja nadziei. Dlatego modlil sie wraz z innymi i glazy spajal zaprawa, a wieza rosla i z kazdym dniem wyciagala sie ku niebu. * * * W Ksiazecych Wiergach bylo juz zbyt pozno na modly.-Wieze! - przebieglo po murach. - Wieze ida! Szturm trwal drugi dzien. Ksiaze Evorinth dlugo zwlekal, wyczekujac, czy zwatpienie i glod nie otworza przed nim bram pierwej niz zelazo. Skoro jednak wreszcie zdecydowal sie na atak, pchnal ludzi ze wszystkich stron i w niezmiernej masie. Pod wieczor pierwszego dnia padla boczna brama i spichrzanscy pacholkowie wlali sie na dziedziniec. Ogromnym wysilkiem udalo sie ich odepchnac, by na nowo zaprzec wierzeje. Lecz zaraz pokazaly sie kolejno dwa podkopy na zachodniej stronie murow, gdzie dotad ksiazecy postepowali sobie oglednie i Lusztyk musial tam podeslac czesc sil z glownej bramy. Tymczasem ludzi brakowalo im wszedzie. Najemnicy wykruszali sie. Po niedawnej rzezi stronnikow Lichonia malo kto z milicji stawial sie na murach, a zwyczajni rzemieslnicy i robotnicy portowi rowniez powoli tracili ducha. Nawet najzamozniejsi mieszczanie musieli zaciagac pasa - jesli nie z prawdziwej potrzeby, to zeby nie kluc wspolobywateli w oczy dostatkiem - podczas gdy biedota glodowala coraz dotkliwiej. Zapasy w magazynach, takze prywatnych, ktore Zlociszka mimo sprzeciwu rajcow kazala pootwierac, byly na wyczerpaniu. Najgorsze jednak, ze nikt dluzej nie wierzyl w nadejscie odsieczy. Jakims cudem do miasta przedostala sie, zapewne nie bez udzialu spichrzanskich szpiegow, wiesc, ze Wezymord pogromil zalnicka rebelie, a niedobitki szlachty bronia sie w Horezy, z dala od wiergowskiej granicy. -O swieta ksiezniczko! - Tuz obok Lusztyka chlopaczek w za duzym klobuku przycisnal reke do ust, jakby chcial zdlawic okrzyk przerazenia. - Jakaz moc przekleta je ozywila? Istotnie, wygladalo, jakby machiny obleznicze kroczyly ku nim, tak gladko przesuwaly sie po rampie, ktora podsypano az pod sama brame. Lusztyk wiedzial, ze pod miastem zwolnia - konstrukcje latwo sie wywracaly, zatem ksiazecy pacholkowie beda musieli sciagac z drogi martwe ciala i potrzaskane belki. Ale jesli zdolaja przerzucic na mury pomosty, obroncy zapewne ugna sie pod naporem spichrzanskich zbrojnych. Katem oka ulowil blysk czerwieni. Suknia falowala na wietrze, kiedy Zlociszka wychylila sie spoza blanki i z przygryziona warga obserwowala powolny marsz wiez. -Idz stad, dziewczyno! - syknal, niespodziewanie zirytowany tym dzieciecym zaciekawieniem. -Zaczekaj! - Wciaz nie odrywala wzroku od nacierajacych. Za ich plecami zatetnily kroki. Lusztyk wychwycil komendy, rzucane w twardym zwajeckim narzeczu, i juz wiedzial, ze wezwala swoich najemnikow. Ostatnio czesto zamykala sie nocami w komnacie z ich dowodca i konferowala zaciekle az po blady swit. Dusiciel pozwalal na to. Zlociszka, z kazdym dniem coraz bardziej zalezna od jego rad, potrzebowala tej drobnej manifestacji niezaleznosci. Nadto dowodca zbrojnych, choc dojrzaly w leciech i doswiadczony w targach z panami, zapewne nie byl calkowicie odporny na wdzieki smarkuli. A skarby zgromadzone przez Koscieja kurczyly sie i Lusztyk wiedzial wysmienicie, ze niebawem zabraknie im na zold. Dlatego nie zamierzal dociekac, nad czym tak zajadle radzi po omacku Zlociszka. Kazdy sposob byl dobry, byle najemnicy nie postanowili otworzyc bram przed ksieciem Evorinthem. Slonce wisialo juz nisko nad horyzontem, spowijajac blonie przed miastem czerwonawym blaskiem. Wieze przyblizaly sie. Odwrocil sie ze zmruzonymi oczami. -Idzze stad, powiadam... - zaczal ze zloscia i urwal w pol zdania. Zwajcy cos taszczyli. Urzadzenie. Wielka drewniana rure z miechem przymocowanym na jednym koncu. -Co to? - Lusztyk przypadl do dziewczyny, za ramie ja ucapil i obrocil ku sobie jak fryge. - Czys ty z uma zeszla? Z usmiechem polozyla mu palec na wargach. -Poczekaj - poprosila, wciaz rozradowana jak dziecko. Zupelnie nie dbala o ludzi, ktorzy spogladali na nia ze strachem i gniewem. Nawet o nich nie pomyslala. I znow bila z niej ta zachlannosc, z jaka rzucala sie na swiat. Az cala lsnila. Jakby sposrod mieszczan, ktorzy w przerazeniu gapili sie na zblizajace sie machiny, tylko ona jedna zyla. Sam nie umial rozstrzygnac, jakie pragnienia w nim budzi. Wieze obleznicze podciagnieto tak blisko, ze rozpoznawal znaki na pancerzach pacholkow, ktorzy na ich szczytach czekali, zeby zarzucic na mury pomosty. Zwajcy ustawiali kolejne rury. Po ich sprawnych, odmierzonych ruchach Lusztyk zgadywal, ze wycwiczyli sie wczesniej w tej robocie - czymkolwiek byla. Zlociszka wpatrywala sie w nich z niecierpliwoscia. Dowodca najemnikow poskrobal sie po glowie. -Jestescie pewni, panie? - zagadnal z wahaniem Lusztyka. -Jest! - uciela Zlociszka, zanim jeszcze Skalmierczyk zdolal sie odezwac. - Ja jestem - dodala zaraz. -Bogowie, pomilujcie! - zakwilil chlopak w klobuku. Wieze prawie podchodzily pod brame. Spichrzanscy lucznicy pluneli strzalami ku murom. Raz i drugi. W odpowiedzi pofrunely ku nim kamienie, klody, wrzaca woda. Obsluga machin miotajacych nie ustawala ani na chwile. Tyle ze same machiny psuly sie. Belki pekaly, nieprzystosowane do ciaglej pracy, puszczaly sworznie i wiazania. Lusztyk nie sadzil, zeby udalo sie pogruchotac ktoras z wiez. Wyszkoleni wojownicy zdolaliby moze odepchnac pomosty i wywrocic cale konstrukcje. Ale na murach, zamiast wojow, pozostala garsc czeladnikow i mieszczan, ktorzy kulili sie ze strachu na sama mysl, ze mieliby stawic temu czolo. Wlasciwie wcale nie chcieli walczyc. Byli gotowi pokochac tego ksiecia, ktory bombardowal ich chlebem i w gruncie rzeczy nie zadal niczego innego poza tym, zeby otwarli bramy, a potem lepili garnki, szyli oponcze i buty, szykowali beczki i uprzaz dla koni, wykuwali miecze i kisili kapuste. Wojna przerazala ich. Zwlaszcza przegrana. Zlociszka przypatrywala sie wciaz atakowi. Bez strachu. Jak dziecko, ktore bawi sie laleczkami z galgankow. -Zdumiewajace, prawda? - zdazyla jeszcze powiedziec, zanim pierwszy pomost opadl tuz nad lewa krawedzia bramy. Odwrocila sie ku Zwajcy. -Teraz! - wykrzyknela, unoszac dlon. Rury plunely ogniem. * * * -Zmijowie! - wykrzyknal ktos. - Swiety Nur Nemrucie pomiluj, zmijowie wrocili!Pierwsza z wiez zachwiala sie i runela, siejac wkolo plomieniami i potrzaskanymi belkami, na ktorych srozyl sie, buzowal ogien. Dowodcy usilowali jeszcze powsciagac knechtow, zaganiac ich na powrot do ataku. Ale ksiaze Evorinth wiedzial, ze im sie nie uda. Zolnierze, przerazeni do granic zmyslow, nie sluchali zwierzchnikow. Chcieli co predzej uciec z blonia, gdzie na ich oczach ozywal jeden z pradawnych lekow. Zacisnal zeby. Nie wierzyl w powrot zmijow, choc jego machiny plonely jak smolowe pochodnie, a woda jedynie podsycala ten ogien, zachlanny i chciwy. Obrocil sie powoli ku Nacmierzowi. Bankier stal tuz obok, ze spopielala twarza i lekiem w oczach. -Dziwka ma ogien alchemikow - stwierdzil oschle ksiaze. - Odwolac atak. -Wasza milosc - przypadl do niego jeden z dowodcow - nasi wytrzymaja! Pan Spichrzy odrzucil puzderko z wonnymi olejkami, ktore przysuwal do nosa, zeby przytlumic nieco smrod spalenizny. Schwycil niespodziewajacego sie ataku komendanta za kark i szarpnieciem zwrocil go ku murom. -Wytrzymaja? - wysyczal mu w ucho. - Jak wytrzymaja? Patrz, durniu. Istotnie, oddzialy, ktore jeszcze niedawno szly w zwartym szyku do szturmu, rozsypaly sie teraz w bezladne zbiorowisko struchlalych tkaczy, farbiarzy, pomocnikow murarskich i wiesniakow, z ktorych kazdy osluchal sie w malenkosci bajek o skrzydlatych wezach nieba. Rwali naprzod przez blonie, byle dalej od potwornej bramy, nad ktora przyczaily sie bestie z legend. Niektorzy spadali z rampy albo, popchnieci przez tlum, zanurzali sie w ogniste rumowisko wiez oblezniczych. Nawet z oddali ksiaze Evorinth widzial plonacych pacholkow, ktorzy w poplochu gnali przed siebie lub tarzali sie w pyle, usilujac zdlawic przeklete plomienie. -W traby dac! - Z gniewem odepchnal przerazonego komendanta. - Chyzo! Wiedzial, ze jesli natychmiast nie powsciagnie paniki, wielu spomiedzy piechoty ucieknie az do Spichrzy. Nie powstrzymaja ich zadne grozby, obietnica dodatkowego zoldu ani ksiazece przysiegi, ze nie walczyli ze zmijami, tylko z alchemicznym plugastwem. -To wiedzma! - wyrzekl glucho jeden z przybocznych. - Przekleta wiedzma. Dotad nie smieli sie niepytani odzywac w przytomnosci pana Spichrzy. Lecz teraz, w obliczu tak zaskakujacej kleski, zapominali o strachu. Na murze ponad brama zamajaczyla czerwona suknia. Ksiaze bezwiednie zmruzyl powieki, zeby zobaczyc ja dokladniej poprzez dym, ogien i rozgrzane, falujace powietrze. Ale nie. Musialo mu sie tylko przywidziec. Zreszta niewiasta, chocby nie wiadomo jak harda, nie stalaby chyba pomiedzy zbrojnymi podczas szturmu. Musiala wiedziec, jak wiele wojen zakonczyla jedna nieopatrznie wypuszczona z luku strzala albo - zwazywszy na nastroje panujace w miescie - noz wrazony znienacka w plecy. Taki piekny atak, pomyslal cierpko, usilujac jakos zdlawic wlasna wscieklosc, pokryc ja drwina, zeby zdolal znow trzezwo myslec i zebrac na nowo swoich ludzi. Bo przeciez wygrywali. Wiergi nie mogly sie bronic w nieskonczonosc mimo wszelkich cudow, jakie naszykowala ta przekleta dziwka. Od szpiegow wiedzial, ze mieszczanie burzyli sie coraz bardziej przeciwko temu bezsensownemu oblezeniu. Brakowalo jadla. Brakowalo zbrojnych. Nie mogli wygrac. Lecz mogli odeprzec dzisiejszy szturm. I zrobili to. * * * -Odstepuja! - Zlociszka objela ramionami blanke, jakby chciala usciskiem podziekowac murom, ktore po raz kolejny oparly sie atakowi.W dole Spichrzanscy cofali sie spiesznie, zwolywani dzwiekiem trabki do obozu. Dzieciak, pomyslal Lusztyk, kiedy dziewczyna wyjrzala, zeby nic nie uronic ze swojego triumfu. Dzieciak, ktory bawi sie w wojne. A jednak ludzie wpatrywali sie w nia w przestrachu i podziwie. Nawet ci, ktorzy jeszcze tego ranka przeklinali ja i szczerze zyczyli jej smierci. W tej chwili nie pamietali ani o pustych brzuchach, ani o wymordowanych rzeznickich czeladnikach. W calej ich postawie, w gestach i okrzykach Lusztyk znow widzial dume, ze oto udalo im sie odeprzec te spichrzanska armie, ktora po wielekroc przewyzszala ich liczebnoscia, uzbrojeniem i wycwiczeniem. Przy czym nie zawdzieczali tego bogom, cudom ani strachom, tylko wlasnej rzemieslniczej przemyslnosci. Bo rury byly wszak dzielem kowalskich mistrzow, a mieszanine stworzyli alchemicy. Zlociszka odwrocila sie do Lusztyka, wciaz rozpromieniona i radosna. Twarz miala osmalona, pokryta potem i brudem. -A jak myslales, czym zajmowalam sie przez te wszystkie noce? - wytknela mu kpiaco. Zwajecki najemnik chrzaknal z zaklopotaniem. Poskrobal sie po grubym karku. -Wybaczcie, mosci Lusztyku - usprawiedliwil sie. - Sekretnie rzecz musielismy prowadzic, bo, sami rozumiecie, gdyby przedwczesnie na jaw wyszla, mniejsza bylaby panika. Skalmierski dusiciel tylko reka machnal. Obaj dobrze wiedzieli, ze Lusztyk tajemnicy w niczym nie zagrazal i wszelkie podchody oraz sekrety temu jedynie sluzyly, zeby go mogla jedna smarkula wystrychnac na dudka. Nie zajaknela sie ani slowem, pomyslal gniewliwie. Pozwalala, bysmy resztka sil odpierali kolejne szturmy, az Spichrzanski podciagnal przeciwko nam obleznicze wieze. Wyczekala do ostatniej minuty. Akuratnie, jak nalezalo. Nie umial rozstrzygnac, co teraz czuje - zlosc czy dume - i ta niepewnosc rozjuszala go jeszcze bardziej. -Musimy pomowic - oznajmil szorstko. Zwajca zerknal na niego badawczo, jego dlon odruchowo pobiegla do rekojesci miecza. Ciekawe, jak nim dziewka owladnela, pomyslal mimowolnie Lusztyk. Czyzby z braku Twardokeska predko poszukala sobie nowego opiekuna? Tedy sie zawiedzie. Najemnik, choc juz nieco przystechly od wieku, chetnie sobie przyjemnosci uzyje, skoro mu sie, nieproszona, w lapy pcha, ale wlasnego zysku nie odstapi. Kiedy wyczerpia sie zlocisze, odejdzie. Chocby i do ksiecia Evorintha. A w powitalnym prezencie otworzy przed nim bramy. Ruszyli w kierunku naroznej wiezy. Trzy dni wczesniej Zlociszka zdecydowala sie nie wracac dluzej na noc do ojcowskiej kamienicy. Lusztyk zgodzil sie bez zalu - mieszczanie okazywali jej bowiem tak jawna wrogosc, ze musialby dobra garsc pacholkow wyslac, aby czuwali nad jej bezpieczenstwem, a przez to oslabic i tak mizerna obsade murow - i kazal naszykowac dla niej komnatke w podbaszciu. -Ostawcie nas samych - fuknal na Zwajce, kiedy znalezli sie w skapo urzadzonym wnetrzu. Wojownik usluchal z ociaganiem i ta krotka chwila namyslu, zanim pociagnal za skobel, powiedziala Lusztykowi wiecej niz wszelkie zapewnienia Zlociszki. Nalezalo przerwac te wojne, zakonczyc ja, zanim pochlonie po rowno i miasto, i dziewczyne. Stanela przy stoliczku, nerwowo przekladajac jakies pergaminy. Pusty gest, pomyslal. Przeciez nikt do niej nie pisze. Twardokesek nie przyslal nowych wiesci, a ksiaze Evorinth tez w zaden sposob nie komunikowal sie z miastem - poza wystawieniem na publiczny widok ciala Lichonia, ktorego wczesniej lamano kolem i przemyslnie meczono na wzgorzu przed murami. Tego jednak Zlociszka musiala sie spodziewac, skoro kazala wywieszac spichrzanskich zakladnikow. Zastanawial sie, jakie slowa zdolaja sie przebic przez jej szalencza radosc z odpartego szturmu, kiedy odezwala sie, zaskakujac go po raz kolejny. -Nie mam wiecej mieszaniny - powiedziala cicho. - Alchemik nie zostawil receptury, a nikt z nas nie potrafi wyczytac jej z jego notatek. -Nie masz wiecej?! - wykrzyknal, zbyt zdumiony, by zachowac ostroznosc. Pochylila sie nizej nad karteluszami. Wciaz widzial jedynie jej plecy. -Gdyby alchemik zyl... - wyszeptala po chwili. - Gdybyscie tylko nie pozwolili go zabic... Nie zwrocil nawet uwagi na obelzywa niesprawiedliwosc jej slow, bo przeciez nie z jego winy alchemik dal sie utrupic podczas tumultu, jaki wybuchl po pokazie fajerwerkow podczas slawetnego weseliska Zlociszki z Twardokeskiem. Goraczkowo rozwazal cos innego. Dzisiejszej nocy kto zyw bedzie swietowal w Wiergach cudowne ocalenie. Ludzie wyciagna z kryjowek ostatnie flaszki okowitki, ugotuja polewke na kosci po szynce, ktora dotad trzymano na czarna godzine, zagniota podplomyki z resztek maki. Mezowie powroca z murow do zon i legna z nimi, wielu ostatni raz. Matki przyprowadza dzieci na plac pod brame, zeby chociaz z daleka spojrzaly na te niezwykla bron, ktora w chwili najwiekszego zwatpienia przyniosla im zwyciestwo. W klasztorze naboznej ksiezniczki ani na moment nie zamilkna modly o zdrowie dla burmistrzowej corki, ktora niewatpliwie jest narzedziem w reku swietej patronki miasta. W kazdym razie mieszczanie beda dzisiaj wierzyc w ocalenie. Az po swit. Nastepnego szturmu nie zdolaja juz odeprzec. -Wiec przegralam? - zapytala spokojnie i z taka powaga, jakby oszacowala wlasnie cale swoje zycie na kupieckiej wadze i zapisala je w ksiedze. Przelknal sline. -Przegralas - przytaknal. Dopiero wtedy spostrzegl, ze mala bezdzwiecznie placze. Nie poruszyla sie jednak, a on nie podszedl jej pocieszyc. O czym mial jej mowic? O mestwie i chwale przegranych, ktora jakis stary grzyb zapisze w swoich annalach? Byla przeciez kupiecka corka. Od dziecka szkolono ja, czym jest zysk, czym strata. -Nie chcialabym... - powiedziala z trudem. - Nie chcialabym, zeby wszystko poszlo na marne. Za pozno, pomyslal. I nigdy potem nie wiedzial, czy to ona dotknela go pierwsza, wciaz mokra od lez i goraca od ognia, czy tez on wyciagnal do niej reke. Pod murami dopalaly sie resztki ksiazecych machin, a w komnacie z sykiem migotala pojedyncza swieczka. Slonce gaslo. Nadchodzila ciemnosc. * * * Jednakze w alkierzu babki buzowal ogien i mrok przylgnal jedynie w odleglych katach, pod listwami na scianach, za malowanym kredensem, pod stolikiem, na ktorym jasna plama trwala otworzona ksiazka do nabozenstwa. Za oknem noc juz nastala kompletna i powietrze wychlodlo po dziennym upale, lecz tutaj nie przedostawal sie nawet najlzejszy powiew - okiennice zawarto na rygle i kolki, tak ze i za dnia swiatlo z trudem przesaczalo sie przez poszarzale szybki w olowianych obejmach. W pomieszczeniu panowaly wiec zaduch i cieplo tak nieznosne, ze poty wystepowaly na twarz sluzkom, ktore czuwaly przy lozku konajacej. Tylko staruszka, niemal niewidoczna spod wzburzonej pierzyny, nieustajaco dygotala z zimna.-Aby szczap dorzuccie! - pokrzykiwala spomiedzy poduch i piernatow glosem, w ktorym, chociaz slaby, pobrzmiewal wciaz ton wojskowej komendy. - Wiele wam juz nie potrwam, tedy mi nie skapcie. W tej chwili zdawala sie spac. Lezala sztywno, z na wpol przymknietymi powiekami. Oddech swistal jej w gardle, mozolnie swidrowal wyschle piersi. -Niebawem sie skonczy - oznajmil uczony medykus, specjalnie na te okolicznosc sprowadzony az ze Starozrebca. Chcial jeszcze pijawki przykladac i krew puszczac, lecz Rytar wyrozumial, ze doktor leka sie, aby mu bezradnosci nie wzieli za zaniedbanie, jak sie czesto dzialo, kiedy konajacego nie umial ocalic. Szlachcic kazal wiec naklasc medykusowi w trzos srebra i odeslac go do domu. Nie potrzebowal tu obcych. Nie teraz. Spod puchowej pierzyny wysunela sie wychudla reka. Palce ledwo co obciagniete skora, paznokcie sine, jakby juz tkniete rozkladem. Przysunal sie blizej na wyscielanym aksamitem karle i ujal ja delikatnie, zeby chocby na krotko przeploszyc chlod, jaki ja ogarnial pomimo ciepla izby. Nie sadzil, ze tak szybko to pojdzie. Nikt sie nie spodziewal. Medykus powiedzial, ze choroba musiala tlic sie od dawna i drazyla cialo jak czerw toczy z pozoru czerstwe drzewo. A babka nie stekala po katach. Raz czy drugi wyrwalo sie jej suche kaszlniecie. Poswistywala troche oddechem, kiedy poganiala po komorach panny sluzebne. Owszem, czasem zeslabla znienacka i na moment wsparla sie dla wytchnienia o almarie albo skrzynie. Lecz komenderowala wszystkimi jako wprzody. Nic sie nie zmienilo. Az wreszcie, nazajutrz po najezdzie Pomorcow, ktorzy sila sie chcieli wedrzec do dworca, babka zaniemogla. Nie podniosla sie rankiem z loznicy - choc zwykle zrywala sie przed switem, zanim dziewki krowy zaczely doic, a pacholkowie oporzadzac bydlo - jeno lezala ciszkiem, w milczeniu, poki niespokojne panny nie zaalarmowaly jej corki. -No, czas na mnie - zawyrokowala, kiedy macierz Rytara, wciaz bielutka jak golab w zalobie po mezu, ze szlochem wpadla do jej komnaty. - Kaplana mi predko sprowadzcie. Byle naszego, wilczojarskiego, co juz za starego kniazia z boginia byl w komitywie. Nie ufam tym swiezym wyswiecencom. Na te slowa pani dworca popadla w jeszcze wiekszy szloch. Babka usmiechnela sie krzywo, kiedy panny jely podkomorzyne cucic solami, a wreszcie, na wpol omdlala, odprowadzily na spoczynek. Po prawdzie nigdy nie miala corki w wielkim nabozenstwie, a jej malzenstwo tylko poglebilo ich rozdzwiek. Spogladala na watla, lekliwa niewiaste i zastanawiala sie, jakimze sposobem udalo jej sie poczac taka lichote - jakby przy dorodnym, pracowitym drzewie ulegla sie oparszywiala plonka. Nie liczyla nawet, ze corka zechce jej towarzyszyc w przygotowaniach do ostatniej drogi. Wdowe po podkomorzym zanadto pochlaniala jej wlasna bolesc - czy tez raczej niepewnosc, bo oto zabraklo meza, ktory wprawdzie mial polowice za nic, ale tez nadawal ramy jej zyciu i bronil przed wszelkimi turbacyjami. Jednakze za jedno byla staruszka corce szczerze wdzieczna. Za tych czterech chlopyszkow, ktorych powila, zeby przeniesli rod w przyszlosc ponad nieslawnym truchlem pana podkomorzego. Choroba postepowala szybko, jak zapowiedzial medykus, i dopiero podczas ostatnich, dusznych dni babczynych Rytar pojal, jak niewiele wiedzial o najblizszych. Od czeladzi, ktora towarzyszyla babce w wyprawie do rebeliantow, uslyszal, ze po bitwie pod Rogobodzcem staruszka slabowala kilka dni i zbrojni niemalo lekali sie o jej zycie. Przemogla sie jednak i zazadala, aby na wozie powieziono ja do rodzinnego dworca, zakazawszy im chocby sloweczkiem wspominac o niedawnej bolesci. Rytar, ktory wprawdzie nie byl ulubiencem babki jak Nieradzic, ale tez wiele czasu spedzil u jej kolan, podejrzewal, ze wcale nie ozdrawiala, lecz zebrala sily, zeby stanac przy dziecku, kiedy jej potrzebowalo. Oczywiscie nie powiedziala mu tego po powrocie. W ogole malo mowila, siedzac przy jego lozku, a on zaciskal powieki i udawal sen. Za to jej wrzaski i swary z podkomorzym niosly sie rozglosnie przez sien i pokoje. Nigdy tych dwoje nie umialo zyc ze soba w zgodzie, lecz teraz, kiedy ojciec winil babke za smierc najmlodszego i kalectwo pierworodnego, sprawy pogorszyly sie tak dalece, ze podkomorzym chylkiem wyekspediowala matke do jej wdowiego majatku. Mosci Oczarzyna ulegla szlochom corki i wyniosla sie do dworku w Uludnie, ale i tak kazdego ranka meldowala sie przy lozku Rytara. Podkomorzy zebami na jej widok zgrzytal, szabla trzaskal i gromko sie odgrazal, ze brytanami kaze wyszczuc. Babka zas odpowiadala mu z werwa, ufna, ze ziec cofnie sie przed jej starcza i niewiescia mizeria. Dopiero kiedy wielmoza powzial nieszczesny plan pogoni za Twardokeskiem, w dworcu uspokoilo sie troche. Stara pani znow wprowadzila sie do swoich komnat, a pacholkowie - ci na sluzbie u podkomorzego i ci, co za nia poszli do rebelii - przestali sie brac za lby na dziedzincu. Na wiesc o smierci ziecia nie kto inny, jeno babka wziela na siebie trud wyprawy po jego smiertelna powloke, przygotowania egzekwii oraz nalezytego pogrzebu. Bo wprawdzie za zycia nienawidzila go szczerze, jednak to wielki pan schodzil z tego padolu, karmazyn i pienieznik, przy tym glowa rodu, ktory nalezalo uszanowac. Ale po pomorckiej napasci cos przelamalo sie w starowinie i peklo na dobre. Rytar czul pod palcami jej skore, tak sucha, jakby miala ja zaraz zrzucic niczym jaszczurka. Cala jej doczesna wylinka luszczyla sie juz, rozpadala. Babka odchodzila. Z jego przyczyny. Dotad wyczekiwala. Pazurami wczepiala sie w zycie, wytezala resztki sil, zeby przeprowadzic bezpiecznie majatek i rod, poki dziedzic nie przyjdzie do siebie. Jego ozdrowienie ja zabilo. Taka byla prawda. -Jest majateczek zakopany w piwnicach starego mielcucha - klarowala mu, poki jeszcze mogla mowic. - I dwie okute skrzyneczki przy plocie, nieopodal samborza. Niechze sie wojna pokonczy, a wydobedziesz wszystko i braci w gotowiznie splacisz, niech nie krzywduja. - Milkla, sapliwie nabierajac tchu. - A tym, co zostanie - podejmowala po cichu - Pleskotowych obdarujesz i o wybaczenie poprosisz. Nagrobek mu ufundujesz i msze za jego dusze w dzien skonania kazesz swiecic, poki zyw bedziesz. Bosmy tego czlowieka nad miare ukrzywdzili. Kiwal glowa i przyrzekal, co chciala, chociaz nie wydawalo mu sie, zeby granitowa narzutka i won kadzidla mogly wynagrodzic staremu sludze smierc, jaka zgotowano mu w tym dworcu za to jedynie, ze przywiozl ranionego Rytara z pobojowiska i uratowal mu zycie. Wiedzial, ze konanie Pleskoty - ktorego nie widzial, ale przeciez nie potrafil odepchnac z pamieci - bedzie mu towarzyszylo po ostatni oddech jako najciezsza wina, niezawiniona swiadomie, lecz dotkliwsza od innych. -A matke za maz wydaj! - Starowinka smiala sie rubasznie, lecz wesolosc urywala sie predko, wiezla w charkotach. - Nie umie ona soba powodowac, oj nie, jeszcze ze zgryzoty w chorobe popadnie albo pijaniczka na starosc ostanie. Jeno jej wdowca wynalez statecznego, coby nie tylko wedle jej skarbow, ale i wedle niej samej chodzil. W sieni tetnil tupot dzieciecych stopek i czasami jakas jasna glowka zagladala chylkiem w uchylone drzwi. Obie Bogoriowe dziewuszki, zrazu wystrachane w wielgachnym dworze, rozbisurmanily sie szybko i wraz z chlopaszkami Haliszki ganialy ninie po obejsciu, nie przepuszczajac zadnym prewetom, komorom, strychom i tranzytom. Matka chlopiat statecznie trzymala sie czeladnej izby i Rytar odgadl juz niechybnie, ze to nie szlachcianka, lecz prosta niewiasta, co szla z rebeliantami Twardokeska. Ochoczo przyjela jednak kobiece suknie, jakie jej ofiarowano, i nie stronila od niewiescich zajec, rozumial wiec, ze przyda sie na folwarku, poki nie postanowi sie inaczej. Teraz glowne sily i troski obracala na pielegnowanie jedynego z rebeliantow, ktorego udalo sie szczesliwie odnalezc w sitowiu przy moscie na Welniance. Rytar nie dociekal, kim jest ocaleniec. Nie wypytywal karla, ktory zreszta pewnego ranka zniknal bez pozegnania z dworca. Nie chcial wiedziec. Nie smial sie zastanawiac, czy to jeden z tych, ktorzy pod Rogobodzcem mordowali jego towarzyszy. I jesli nawet czasem taka mysl postala mu w glowie, wnet nikla, przytlumiona dzieciecym smiechem. -Krasne bestyjki. - Babka usmiechala sie zapadnietymi ustami do Bogoriowych corek. - No, jeszcze kilka zim trzeba poczekac. A ty, poki czas, oba siwki do klaczy dopuszczaj, bo zacne koniki i rzadkiej masci. Jak znalazl, kiedy przyjdzie karete do swiatyni zaprzegac. I tak to szlo. Przestrogi, rady, recepty i opowiesci, wszystko przemieszane jako groch z kapusta. Zupelnie jakby chciala na gwalt nadrobic te zimy, ktore spedzil daleko od domu, na pomorckim dworze. Albo pod troskliwymi slowami przemycic zapewnienie, ze on rowniez jest jej bliski, mimo ze sluzyl Wezymordowi, a z twarzy i postawy przypominal swego ojca tak wiernie, jakoby z niego skore zdjeto. Potem umilkla. Oczy zaczely sie jej cmic, mysli platac. Pani podkomorzyna uciekla ze szlochem, kiedy matka przywolala ja imieniem swej z dawna niezyjacej siostry. A Rytarowi nie wadzilo. Usmiechal sie tkliwie, gdy widziala w nim Honczyka, zmarlego w dzieciectwie synka, o ktorym ponoc nie wspominala pol wieku. Przysiadal na karliku tuz przy poslaniu i trzymal ja za reke, tak samo jak ona trwala przy nim, kiedy nie potrafil stawic czola swiatu. I dopiero wtedy w dusznej, cichej izbie, pojmowal, jak droga jest mu ta starowinka i co starala sie ocalic, kiedy przygarnela go mocno w podziece, ze wyrwal Pomorcom corki Bogorii. -Nic sie nie trap! - Ucapila go za ramie, kiedy padl przed wizerunkiem Bad Bidmone i z placzem wyznawal jej krzywoprzysiestwo. - Ja na swoja glowe to wezme. Bogini dopomoze, a jeszcze sie twoje klamstwo na prawde obroci! Pamietal, ze matka wtedy do niego nie przyszla. Zaryglowala sie w komnacie, piastujac swoja krzywde i wyrzekajac, ze przedlozyl dobro szczeniat po mordercy ojca nad bezpieczenstwo bliskich. I chyba tylko babka zrozumiala, co usilowal uczynic tamtej nocy. Jakim nieocenionym, niezasluzonym darem byly te dwie jasnowlose dziewuszki. -Bedziesz ich bronil, chocby wlasnym zyciem - rzekla mu pod figura Kwietnej Pani. Nie potrzebowal w tej mierze jej napomnien, ale zgodzil sie. Dla niej. Zeby poczytala to sobie za wlasna zasluge. Zalowal, tak ogromnie zalowal, ze babka nie doprowadzi ich do jesieni. Nie doczeka kresu wojny ani czasu siewu, ktory przeciez nadejdzie nieuchronnie. Nie zobaczy, jak zablizniaja sie rany, a jego bracia powracaja z obcych stron, z niedoli. Nie spojrzy w twarze prawnukow. -Zle, wszystko zle zrobilam - wyznala w jednym z ostatnich przeblyskow przytomnosci. - Tyle krzywdy na was sprowadzilam, tyle nieszczescia. Wybacz mi, synku. Probowal oponowac, lecz machnela tylko reka. Potem jednak, po rozmowie z kaplanem, wydala mu sie pogodzona i z zyciem, i ze smiercia. Lagodniejsza. Poruszyla sie niespokojnie. Mocno scisnela jego palce. -Honczyku, serce moje - wyszeptala, patrzac na niego rzewnie blekitnymi oczami. - W izbie chlod. Chodzze do mnie, przytul sie do matuchny. Ostroznie ulozyl sie obok niej na poduszce. Przez koldre czul watle, starcze cialo, wytrawione przez goraczke i bolesc. -I Nieradzic na mnie czeka - wymamrotala slabo. Poprzez lzy usmiechnal sie do brata, jesli istotnie przybyl tu, utajony w cieniach. Mial nadzieje, ze naszykowano dla nich zacna siedzibe w mrocznych izbach Issilgorol. Dla obojga. -Taka dobra smierc - powiedziala, zanim jej glowa opadla mu na ramie i zastygla. - Bogowie, nie zasluzylam... * * * To byla dluga noc takze w Ksiazecych Wiergach.Lusztyk lezal nieruchomo, wpatrujac sie w ciemne kamienie sklepienia. Slyszal obok miarowy oddech Zlociszki, lecz ona rowniez nie spala, tego byl pewien. Zalowal, ze nie maja wina, by smakowac te chwile, kiedy ciala sa bliskie bolu ze zmeczenia, z braku snu i goraczkowego dygotu nerwow, a jednoczesnie spelnione. Zalowal tez, ze nie pozostalo nic wiecej. Wiecej ludzi, wiecej broni, wiecej zapalu. Nawet wiecej czasu. -Idz do niego - odezwal sie w koncu, nie dotykajac jej, bo oferowali sobie juz to przelotne ukojenie, na jakie bylo ich jeszcze stac. - Tej nocy. I nie sprzedaj nas tanio. Przez moment myslal, ze sie nie poruszy, taka bezwolna wydawala sie w tej komnacie. Lecz nagle uniosla sie z gwaltownoscia mlodego zwierzecia, ktore podjelo decyzje i zrywa sie do dalszej ucieczki. I juz jej przy nim nie bylo, choc cieplo trwalo na poslaniu. Ubierala sie, pospiesznie wyszukujac kolejne czesci przyodziewku. Nie tracila czasu na zapalanie swiecy, wygladzanie sukni, czesanie wlosow. Nie sadzil, ze ze skromnosci. Po prostu uznala, ze w tej bitwie, ktora wlasnie miala stoczyc, nie suknia bedzie jej bronia. Zatrzymala sie na chwile, zanim odeszla od niego na dobre. -Dziekuje. Usmiechnal sie tylko i nie zapytal, czy za te noc, czy za wszystko, co wydarzylo sie wczesniej. -Idz juz, dziewczynko - powtorzyl. - Biegnij. A kiedy wybiegla, starannie odmierzajac swoj strach stukotem butow na kamiennych schodach, poczul, ze znowu jest wolny. Skonczylo sie. Wszystkie historie dobiegaja wszak kiedys kresu. * * * Ze znuzenia wyrwal go rwetes.-Nie dopuszcze! - perorowal ktos przyciszonym, a przeciez az nazbyt dobrze slyszalnym glosem. - Milosciwy pan na spoczynek udac sie raczyl. Do mosci Nacmierza idzcie, on was wyslucha! -Jeno ze oni prosili wyraznie do jego ksiazecej mosci - sumitowal sie inny glos. -A jakby obozowa praczka do milosciwego pana przyjsc chciala - zachnal sie ten pierwszy - tez byscie jej dali przejscie? Pan Spichrzy z westchnieniem poniosl sie z poslania. I tak zasnac nie mogl, zanadto gryzly go dzisiejsze wydarzenia. Przeczesal palcami wlosy i uchylil zaslone przepierzenia, za ktorym czuwali sluzebni. -Spijcie! - Machnal laskawie reka, kiedy jeden ze slug zerwal sie z barlogu, ktory urzadzili sobie w kacie pomieszczenia. Cale wycienczenie przeszlo mu bez sladu, gdy tylko wyjrzal przed namiot, gdzie dowodca nocnej strazy na darmo usilowal odpedzic pokazna grupe zbrojnych. Ksiaze Evorinth zmruzyl oczy, rozpoznajac wsrod uzbrojonych pacholkow zwajeckich najemnikow. Jako zywo, nie on przyjmowal ich na sluzbe. Spodziewal sie tej wizyty. Nie, raczej czekal na nia z utesknieniem, jak na zacne wino albo uscisk niewiasty, ktorej pragnie sie od bardzo dawna. Nie sadzil jednak, ze przyjda wlasnie tej nocy, po szturmie, ktory okazal sie tak malownicza katastrofa. Ale najwyrazniej cos sprawilo, ze kleska miala sie jeszcze obrocic na jego korzysc. Skinal na nich zapraszajaco i sam przytrzymal pole wejscia, kiedy w otoczeniu spichrzanskich pacholkow wsuwali sie kolejno do namiotu. -Z czym przybywacie? - zapytal, choc przeciez domyslal sie odpowiedzi. Zawsze nadchodzi taki moment, kiedy fatyga i chec zysku przewazaja nad lojalnoscia. -Ze mna - odezwal sie jeden z najemnikow, drobniejszy i chudszy od pozostalych, a nastepnie wystapil przed nich i zrzucil kaptur plaszcza. Ksiaze Evorinth uslyszal czyjes zduszone sapniecie. Swoje wlasne. -Wiergowska dziwka! - wykrzyknal ktorys z przybocznych i uczynil krok w przod, lecz zanim zdazyl zrobic cos jeszcze, ksiaze uderzyl go otwarta reka w twarz. -Precz! - zawolal. - Wszyscy precz! -Jestescie pewni, milosciwy panie? - osmielil sie zapytac dowodca nocnej strazy. - Ona... -Czy sadzisz, ze nie zdolam sie obronic przed jedna niewiasta? - przerwal ksiaze. Na to nie znalezli odpowiedzi, ale wychodzili powoli, z ociaganiem, jakby chcieli mu dac czas, zeby zmienil decyzje. W koncu jednak znikneli, a ich glosy niespiesznie przycichly pod namiotem. Wowczas ponownie spojrzal na kobiete. Na poczatku dostrzegl, ze nie zmienila nawet sukni - o ile naprawde widzial ja dzisiaj na murach podczas szturmu. Na twarzy miala rozmazana sadze, ale jedwabna materia polyskiwala czerwienia, poprzecierana nieco i brudna, lecz wciaz pelna wyzwania. Wlascicielka sukni rowniez wydawala sie zanadto harda jak na to miejsce i czas. Odrzucila z policzka splatane kosmyki jasnych wlosow i zadarla brode, patrzac mu prosto w oczy. -Zatem? - zapytal. Na wiergowskich murach wygladala na wieksza. I starsza, bardziej doswiadczona. -Przyszlam poddac miasto - powiedziala. Skinal glowa. -Wiem. Odwrocil sie, zeby nalac jej wina, i natychmiast pomyslal, ze to blad, bo przeciez mogla skrywac w tych szkarlatnych fatalaszkach ostrze naznaczone sprytna trucizna. Nie poruszyla sie jednak. Nie wyciagnela tez reki, kiedy podal jej naczynie. -Co teraz? - spytala. Zapewne musiala slyszec, ze naszykowal zelazna klatke. Spichrzanscy kowale wykuli ja specjalnie dla tej kobiety, a zolnierze powtarzali ze smiechem, ze zawiesza ja na kolumnie przy Ksiazecym Trakcie, zeby mieszczanie do woli nasycili sie widokiem wiedzmy, ktora miala czelnosc wystapic przeciwko ich wladcy. Ale dopiero kiedy sie nia naciesza. Ostatecznie zaciagnela u nich dlug. Tyle dni trzymala ich pod murami tego przekletego miasta. -Nic - odparl, ujmujac ja za nadgarstek: byl kruchy jak galazka. - Nic - powtorzyl i wsunal jej w palce chlodna nozke roztruchana. - Wszystko sie wlasnie skonczylo. * * * Noc rowniez dobiegala kresu. Poreba byla swieza, pienki wciaz swiecily we cmie jasnym drewnem. Nieco nad nia, na piaszczystym wydmuchu, ostaly sie cztery sosny, wyrastajace ponad pustote jak garstka straznikow.-Konie ustaja - rzucil z cicha zbrojny. Zbojca raz jeszcze objal wzrokiem porebe: dziwil go ten oczywisty slad ludzkiego trudu, podobnie jak to, ze ktos moze w ten czas dzien caly w gospodarstwie sie mozolic, kiedy zas ksiezyc wzejdzie, bogow pozdrowiwszy, snem zdrowym zasypiac. A przeciez pora nastala juz niemal jesienna. Wysokie trawy przy sciezce dawno okwitly i teraz pochylaly sie pod ciezarem klosow. Twardokesek powiodl po nich dlonia - na kazdym wisialy krople rosy. Nadchodzil swit. Pociagnal nosem. -Ani chybi budniki tu siedza albo i smolarze - zawyrokowal. - Dym czuc. -Ano sa, juchy - potaknal zbrojny, ktory jak wielu z Lesnej Strazy, wszerz i wzdluz schodzil okoliczne puszcze. - Ot, trzeba za wydmuchem w las skrecic i niedaleczko tam, na polance, budy i popielarnie maja. Jakze zatem bedzie, mosci Twardokesku? Przystaniem? Zbojca obejrzal sie przez ramie na podkomendnych. Czekali - konie z lbami zwieszonymi nad sciezka, ludzie, utrudzeni, podrzemujac w kulbakach. Westchnal ciezko. -A bezpieczne te smolarze? Zbrojny podrapal sie po karku. -Ot, jak to ludzie - odparl po chwili. - Pan tu w okolicy ze starego nadania siedzi, lecz spokojny i od obcych stroniacy. Z czeladzia to on na nas nie przyjdzie, ale czy Pomorckiemu wiadomosci nie da, tego nie wiem. Twardokesek jal niepewnie szarpac brode. Odkad pomorckie wojsko stanelo w Wilczych Jarach, szlachta mocno wyziebla w patriotycznych zapedach. Coraz rzadziej uzyczano rebeliantom koni, obroku oraz strawy. Ba! - nie raz i nie dwa zdarzalo sie, ze uprzedzony przez kmieci szlachcic wychodzil naprzeciw rebelianckiej gromadzie i upraszal ja grzecznie, coby z jego ziemi precz szli i niebezpieczenstwa na rod nie sciagali. Skonczyly sie wspolne biesiady, chrzciny i kuligi, choc przeciez Wezymord nie wzial sie jeszcze dobrze do wojowania. Ale wystarczyla wiesc, ze sam kniaz idzie z wojskiem, aby strach padl na panow braci. Zreszta i wsrod rebeliantow nie wyczuwal juz zbojca tego entuzjazmu, jaki gruchnal w poczatkach lata, kiedy Bogoria jal rozpuszczac wici i poprowadzil szlachte ku Rogobodzcowej wiktorii. Trwali nadal przy Kozlarzowej sprawie, lecz ot tak, z nawyku, wiedzac, ze nic te lesne podchody, zwady i potyczki nie zmienia. We dworach panowie gadali, ze tym razem nie szykuje sie kolejna wesola wojenka. Wezymord zbieral ludzi - z polnocy, gdzie niemal odslonieto paciornicka granice, i z morza, gdzie na Skalmierskich okretach plyneli pomorccy knechci. Nie, tego lata Wezymord chcial sie raz na zawsze rozprawic z rebelia. Twardokesek zas wciaz zwlekal z decyzja. Ryngraf od babki pod koszula nosil. Zzymal sie, owszem, i miotal. Jakoby kobyle bierzmo mi wypalili, mamrotal niekiedy pod nosem, lecz przeciez nieustajaco czul na sobie szlachecki znak. Meczylo go to i napelnialo strachem. Kolo poludnia doscignal ich zastep Pomorcow. Zbojca bylby przysiagl, ze Pomorcy dostali wskazowke od folarzy, na ktorych sie jego oddzial ledwo co wczesniej napatoczyl na lesnej sciezce. Bitwa byla krotka, lecz zacieta, bo knechci nie odstapili, poki im dowodcy nie ubito i dobrej cwierci czleka. Sam zreszta tez nie wyprowadzil podkomendnych bez straty, bo mu poltuzin szlachty padl, a rannych mial dwakroc tyle. Martwil sie tym niepomalu. Wiedzial bowiem od pacholat, zdybanych na przesiekach przy barci, ze nieopodal kreci sie jeszcze niemalo pomorckich zolnierzy. -A dwor stad daleko? - zagadnal. -Ano niedaleko. - Zbrojny znow podrapal sie po karku, widac gzy go pociely albo insze robactwo. - Przed switem dwa razy obroci. -Tak i niedobrze - mruknal pod nosem herszt. Raptem nieprzyjazny wydal mu sie ten las i ludzie lesni, co sie w nim poruszali niczym ryby w morzu. Obce tu wszystko bylo i zgola niepojete. Nie mogl jednak czasu na strachy mitrezyc, bo zbrojnym istotnie nalezalo sie troche wytchnienia. -Zatem skrecajmy - zgodzil sie niechetnie. Jednakze i w osadzie budnikow miotal sie niespokojnie i rozgladal. Dzgalo go cos w zadek, klulo pod kubrakiem - trwoga jakowas doglebna, ze nie powinni teraz wypoczynku zazywac, jeno gnac w knieje, uciekac coraz predzej. A moze zdaloby sie w Gory Zmijowe wrocic? - pomyslal, poprawiajac sie na zwalonej klodzie, ktora sluzyla budnikom za lawe. Moze juz czas zmykac? Z budy dochodzily odglosy rumoru i pokrzykiwania. Bo po ostatniej potyczce zbojca mocno podupadl w wierze w przychylnosc miejscowego ludku i na wszelki wypadek kazal budnikow powrozami zwiazac i na klepisko w chalupie zwalic. Tyle ze, znac, nie wszystkich udalo sie ucapic i jeden, najbardziej raczy, w las spiesznie zemknal. -Odpusccie, mosci Twardokesku - usprawiedliwil sie przed zbojca wachmistrz. - Ludzie umeczeni, tak i nie dopilnowalim. Skinal tylko glowa. Jego tez znuzenie opadlo. Powieki ciazyly jakoby odlane z olowiu, a czlonki wszelakie ogarnela slabosc. Nie, nie na jego wiek byly te nocne przemarsze, niespokojnosc i nedza. Ktorys ze smolarzy krzyknal i scichl, kiedy wetknieto mu szmate w gebe. -Byle ich nie turbujcie zanadto, bo nic nie rzekna - przestrzegl zbojca. Wachmistrz usmiechnal sie po lisiemu. -Kto by ich tam turbowal? Z izby kazalem ich pobrac i w dol smolowy ciepnac. Juz ich tam chlopcy krata zelazna nakryli i gracko drzazgami smolowymi okladaja. Wytopi sie z nich prawde, jak oni smole wytapiaja. Mial w rekach czapke, chyba czekajac na pochwale, lecz zbojca siedzial osowialy, z glowa wciagnieta w ramiona. Wokol las zalegal cicho w leniwosci przedswitu. -Ale zda mi sie, mosci Twardokesku - odezwal sie znowu wachmistrz - ze nic oni nie kryja. To ludzia prosta, trwozliwa. Ze strachu ich kamrat w las zbiegl. Pewnie sie w bruzdzie przytail i dotad jak zajac trzesie. Jakzeby on mial Pomorcow odnalezc? I wtedy, jak echo jego slow, dobiegl ich konski kwik. W poplochu poderwaly sie spomiedzy rokicin czajki. -W kon! - Zbojca do siodla przyskoczyl, bo nierozkulbaczone wierzchowce kazal trzymac, a zbrojni zlatywali sie do nich zewszad jak ciemne nocne ptaki. Ale z drugiej strony polany rozleglo sie gromkie: -Bywaj tu! Bywaj! - I zbojca zaraz rozpoznal glos przybysza. * * * -Dni piec za wami ide! - oznajmil z przygana Bogoria, przegryzajac lapczywie razowcem ze szperka. - Juzesmy was dzisiaj nad ranem mieli zgonic, kiedyscie znowu susa w knieje dali jak szarak.Siedzieli przy niklym ogienku - cala okolice i tak przesycala won smolarni, wiec zbojca nie wzbranial ognisk, byle nieprzesadnych - i krzepili sie resztka gorzalki z Twardokeskowych zapasow. -Cud prawdziwy, zescie nas naszli - zauwazyl wachmistrz, ktory, przypuszczony do konfidencji z panami, takoz buty zzul i z luboscia popuscil pasa. -Nie cud - prychnal szlachcic - jeno mosci Parszcza eksperiencja. Mistrz on nad mistrze, po tropie jak po sznurku prowadzi. -A kimze jest mosci Parszcz i jego eksperiencja? - zagadnal z lekcewazeniem zbojca. Towarzysz Bogorii, chudy szlachcic w zielonym kontusiku, bez slowa poklepal sie po boku. -Co to, mosci Twardokesku, nie poznajecie kordelasa? - zapytal Bogoria. - Jest tam i kniejowka u pasa. Toc on lesniczy. -Ano, nie rozpoznaje, bom waszych szlacheckich godnosci nieswiadom - odburknal zbojca. - Nie rozpoznaje tez, co niby miedzy nami robicie. Doszly mnie wiesci, ze ze Skalmierskim teraz wojujecie - dodal kwasno. Bogoria przymruzyl oczy i spojrzal na niego bystro ponad ogniem. -Tego nie tykajcie - przestrzegl. -Bo co? - Twardokesek wyciagnal w przod szyje. - Bo pasy ze mnie zedrzecie, jak z tego Skalmierczyka, coscie z jego powodu druhow na szwank wystawili? Bogoria pobielal na twarzy i wczepil sie pazurami w darn, ze wszystkich sil tamujac gniew. -On niewiaste mi zabil! Zbojca skinal broda ku zbrojnym, ktorzy w cichosci obozowali pomiedzy budami. -Jako i niejednemu z tamtych - rzekl, bo zlosc w nim kipiala. - Moja baba tez sie w Wiergach przed Spichrzanskim ogania. Nie pomne, byscie mi radzili na ksiecia Evorintha uderzac! -Wyscie z nia nigdy nie zyli! - Bogoria zgrzytnal zebami. - Sami najlepiej wiecie, nie stadlo to bylo uczciwe, jeno wasza pohulanka. Ognisko sypnelo im w gebe iskrami, gdy zbojca poderwal sie na rowne nogi. -Nie wasza rzecz, z kim hulam! - huknal. - Zona, zona jest i basta, i moja w niczym od waszej nie posledniejsza! Na to dictum Bogoria jal zrazu sapac jak sum wyciagniety na brzeg, potem zas podniosl sie z ziemi. -Pomiarkujcie sie, mosci panowie - probowal ich mitygowac lesniczy, lecz wachmistrz, lepiej znajacy temperament zbojcy oraz szlachcica, powoli cofal sie od ognia. - Nieprzyjaciel wokol, nie czas na prywatne wasnie... -Ty tu kazania nie glos, bos, wasaczu, nie klecha! - ofuknal go Twardokesek. - Z Bogoria o zdradzie i prywacie rozprawiaj, on ich az nadto swiadom. Zboj-szlachcic juz trzymal w garsci na wpol odslonieta szable. Ale jego towarzysz ani drgnal, wciaz wbijajac w zbojce zielonkawe, jakby podbiegniete woda oczy. -I wam sie, mosci Twardokesku, kazanie przyda - rzekl flegmatycznie i bez cienia strachu. - Kazanie, pokuta i skrucha. A wiecie wy dlaczego? Bo ani zgadnac, ile jeszcze czasu wam miedzy smiertelnymi przeznaczono. Narzazek sie w Horezy zamknal i na Wezymorda czeka. * * * W komnacie nie zgromadzono wiele sprzetow. Ot, lozko, kobierzec przy nim splowialy, zydel, stolki dwa proste, stol, kubki trzy, polmiski cynowe, miednice, kalamarz, okute zelazem skrzynie, w ktore kobiety upchnely jakas zapomniana koszule, rozeschniete buty. Az dziw, pomyslal Narzazek, jak malo po czlowieku zostaje, chocby i najznaczniejszym. Jak ciezko sie w rzeczach czegokolwiek dopatrzec.Kaplani Bad Bidmone ofiarowali sie przywolac ksiecia chocby i najblizszej nocy. Potrzebowali zaledwie troche klejnotow, kilka wiedzm, zeby, jak lodyga fasoli, omotac wieze ciemna, krwawa magia i wspiac sie po niej wysoko, kedy chadzaja bogowie. Ale Narzazek im nie dowierzal. Skoro nie zdolali ani ublagac, ani przymusic do powrotu wlasnej bogini, nie sadzil, zeby z dziedzicem tronu poszlo im lepiej. Zreszta chociazby nawet przyzwali Kozlarza - co dalej? Jak porozumiec sie z widmem, ktore pod Rogobodzcem jednako mordowalo swoich i obcych? Jak odnalezc ksiecia w zabojcy, ktory bez racji i przyczyny ukatrupil Kostropatke, sluge najwierniejszego, co sil ni trudow nie szczedzac, wyprawil sie po niego az na Szczezupiny? Jak odwrocic i zapomniec te letnie tygodnie, kiedy rebelianci miotali sie po poludniu Zalnikow pod wodza warchola i prostego zbojcy, zaprzepasciwszy jakze drogo okupione zwyciestwo pod Rogobodzcem? Przesunal palcami po poslaniu, wyrownal faldy koca. Kazal przeniesc do tej komnaty wszystko, co zostalo po Kozlarzu. Sam nie wiedzial po co. Wezymord mial lada dzien stanac pod twierdza. Czekal jeszcze na pomorckich knechtow i Skalmierskie posilki, jakie obiecal mu doza, urazony mordem na swym intendencie. Moze nawet spodziewal sie samego Zird Zekruna. Pan Pomortu juz wczesniej przeprawil sie wszak przez morze. Narzazek mogl wystawic kilka garsci szlachty. Troche najemnikow posciaganych z Gor Zmijowych za resztki kaplanskiego skarbu. Dobrze przetrzebiona przez wojne gromadke Lesnej Strazy. Stare mury, latane pospiesznie i bez ladu. Nic wiecej. Wiedzial, ze serce twierdzy nie bilo. Nie pozostal nikt, kto zdolalby spoic kamienne sciany, wieze, bramy i ludzi w jeden organizm i ozywic ich wlasnym duchem. Drewniane stolki i kufry nie mogly zastapic Kozlarza. Ani Iskry. Ani zwajeckiego kniazia. Tymczasem przez otwarte okiennice wiatr nawiewal do komnaty won jesieni i maly purpurowy pajaczek wspinal sie mozolnie po nici, uczepionej na meluzynie. Szly chlody. Narzazek usiadl na zydlu. Glowe uznojona wsparl na blacie, na darmo szukajac w starym, gladkim drewnie odciskow ksiazecej dloni. I czekal. Rozdzial pietnasty Nie tylko powstancy umykali przed Wezymordowym pochodem. Ledwo sie pomorckie wojsko glebiej zanurzylo w zrewoltowane powiaty, jelo lesne dukty oczyszczac i dusienice przy rozstajnych drogach trupem przystrajac, Heclik gwaltownie zatesknil za ojczyzna. Kazal zaladowac lupy na wozy i co predzej ruszyl na wschod, gdzie, jak mu powiadano, gracko trzymalo sie jeszcze Skalmierskie panowanie. Ciagnal nocami, z dala od ludnych traktow, jako ze natenczas wiele zbrojnych partii chylkiem sie po kraju przemieszczalo. Wiejski lud, srodze juz doswiadczony, na widok zolnierzy, co im popod ploty zajezdzali, ani wypytywal, komu sluza - Wezymordowi, Kozlarzowi lubo Skalmierskiemu dozy albo chlopskiemu prorokowi - wszyscy bowiem opowiadali sie zwolennikami prawowitego kniazia i slugami prawdziwego boga. Jednako tez spyze kradli, niewiasty niewolili i czerwonym kurem okadzali chaty. Dlatego ledwo kopyta zatetnily na drodze, kto zyw lapal dobytek i rwal w oczerety, w knieje i chaszcze nieprzebyte, modlac sie do wszystkich niesmiertelnych, coby to straszne wojowanie wreszcie dobieglo kresu.Ale Heclikowi rakarze nabyli na goscincu wprawy i czesto udawalo im sie chwycic jezyka. Dzisiaj prowadzil ich zestrachany straszliwie weglarz, ktorego z nagla ogarneli na porebie - zanadto sie, widac, zamroczyl trunkiem, bo nie zmykal w las predko jako inni. Z rzadka go tylko musial Heclik szpikulcem w zadek dzgac i do szybszego marszu poganiac. Liscie szelescily pod kopytami i chlod dotkliwy wisial nad ziemia. Czas wracac, pomyslal Heclik, ciasniej sie okrecajac oponcza. Czas do domu. Drozka obnizala sie dnem piaszczystego wawozu. -Daleko jeszcze? - syknal przez zeby. Weglarz obrocil sie ku niemu trwozliwie. -Aby ze dwa pacierze, jasny panie, wielmozny panie... Heclik machnal mu reka, zeby zamilkl. Jekliwy glos chlopiny zbyt glosno rozbrzmiewal w lesie. -A wozy w rzece nie ustana? - zaniepokoil sie Skalmierczyk, kiedy mijali drzewo, podciete i okorowane przez bobry. -Gdziezby tam, milosciwy panie. - Weglarz pozwolil sobie na usmiech. - Sami tu z weglem jezdzim. A okoliczni az od Skalmierskiej strony... - urwal zmieszany. Heclik zamruczal cos pod nosem. Wczesniej sie domyslil, ze chlopek prowadzi ich przemytniczym szlakiem, co nie dziwilo, bo wielu szlo na ryzyko, byle uniknac cel na Skalmierskie wina i malmazje. Obejrzal sie na kolumne, ktora ciagnela korytem parowu. Wyladowane dobrem wozy wiezly w piachu. Nikt jednak nie narzekal. Niemalo pacholkow poschodzilo z koni i wedle potrzeby popychalo furgony. Dobrze rozumieli, ze swoja przyszlosc wioza. Czul juz w powietrzu wilgoc, a parow meandrowal, to sie rozszerzal, to zwezal, prawie niknac pomiedzy nawisami sosnowych korzeni. Konie parskaly utrudzone. -Sarni Brod gracko przejdziecie - podjal weglarz, ktorego, widac, niepokoilo Heclikowe milczenie. - A w dwa dni nad Lisica staniecie. Grod przy niej zobaczycie, na wzgorzu, pieknie obmurowany, co w nim kasztelan siedzi. Ale jego sie nie lekajcie, bo dwie niedziele nazad do rebeliantow zbiegl, wojsko caluskie pobrawszy. Heclik skrzywil sie. Istotnie, zmierzali ku Lisicy, za ktora rozciagal sie kraj bardziej mu znajomy, bo przemierzyl go w poczatkach lata pod komenda Posiadlcy. Liczyl, ze ostala sie tam jeszcze czesc garnizonow, jakie z rozkazu dozy pozakladano w miastach i po zameczkach. -Tos ty, chamie, niezle w nowinach obeznany - zauwazyl podejrzliwie. -Bo odpust byl zeszlej niedzieli - usprawiedliwil sie szybko weglarz - akuratnie na Liszkowej Gorze. Ledwosmy stamtad do budnikow wrocili. -I nie otrzezwieli ze szczetem - skonstatowal Heclik. - Ano, i tak bywa. Chlop poslal mu ponure spojrzenie, ale nic nie powiedzial. Z pewnoscia pamietal, dla jakiej przyczyny popadl w kabale. Wyturlali sie wreszcie na piaszczysta lache. Rzeka toczyla sie leniwie na dnie szerokiego zakola, porosnieta po brzegach kepami sitowia i paproci. -Jakze, jasny panie, bedzie? - zaskomlal chlopek, wyciagajac ku dowodcy zwiazane powroslem rece. - Wszak doprowadzilem... Heclik skrzywil sie nieznacznie. Woda polyskiwala w promieniach porannego slonka. Lsnily zawieszone nad brzegiem switezianki, pokrzykiwaly w szuwarze bekasy i dzikie kaczki. Czasami ryba wyskoczyla nad ton, schwytala na srebrny grzbiet garsc slonecznego blasku. Wszystko tu bylo blogie i spokojne jak obietnica bezpiecznego powrotu. -Mnie doprowadziles - odezwal sie z wolna - tedy i innych doprowadzisz... - Obrocil sie, zeby dac znak wielkiemu druhowi, ktory byl w reku tak krzepki, ze potrafil kark zdruzgotac jakoby sucha galazke. Nie zdazyl jednak. I rozkaz, i blogosc ulecialy z niego bez sladu, kiedy spomiedzy rdzawych sosen blysnelo zelazo. * * * Mosci Liszyca nogi w wodzie moczyl. Zajecie moze niegodne prawdziwego szlachcica i chorazego Wilczych Jarow, lecz jakze przyjemne. Kaldun mial do sytosci wydety, bo mu chlopkowie z rana nalapali po jamach rakow, ktore osobliwie lubil. Zapil je malmazja, skonfiskowana kupcom, co, za nic sobie majac szlachecko-skalmierska wojne, wiezli ja z dziedziny dozy. Mosci Liszyca beczki kazal zabrac, po czym, zeby w wojsku pijanstwo sie nie rozplenilo nadmiernie, pobic je i z mostu w rzeke wrzucac. Kupczykowie pod niebiosa biadali, a niejednemu ze szlachty tez oczy lzami zaszly, kiedy nurt poczerwienial od zmarnowanego dobra. Ale chorazy niewzruszenie pilnowal dziela. Bo Bogoria na odjezdnym przykazal, coby wojsko w gotowosci trzymac. A mosci Liszyca nie byl moze umyslu przesadnie bieglego, lecz obowiazek swoj znal. Kazali czekac, wiec czekal.Zachowal dla siebie jedynie antaleczek przedniej malmazji, co go tutaj w samotnosci osuszal. Nad rzeka, ktora ujela go lagodnoscia i cisza, chociaz miejscowi wyrzekali, ze wezbrala ponad miare, laki i pola pozalewawszy. Mosci Liszyca nad Lisica. Pasowali do siebie jak ulal. Ostatni taki dzien, westchnal. Ostatnie chwile. Ech, pojsc teraz w moczar z psem wiernym, pomyslal tesknie, z sokolikiem zacnym na ptaki sie zasadzic. Zeszlego wieczoru widzial klucze zurawi. Krzyczac, zegnaly sie z rozlewiskiem. Niebawem odleca tez gesi: wyczuwal w ich glosach niepokoj przed wedrowka. O tej porze roku najbardziej lubil ruszac na bagna. Z rzadka jeno do dworca powracal, aby low w kuchniach zrzucic, i zadna poduszka nie byla mu tak mila, jak wiazka tataraku pod glowa i z sitowia poslanie. Juz czas, pomyslal, sledzac wzrokiem ptactwo, ktore sunelo ponad Lisica, zeby przed jesienna podroza wyprobowac skrzydla. Czas, najwyzszy czas. Tak mu bylo zal, tak strasznie zal, tego lata. Sztandarow, potyczek i powszechnego zbratania, kiedy po krwawym trudzie wojownicy siadali przy jednym ogniu, by krzepic sie gorzaleczka i nadzieja przyszlych triumfow. Ale tych wszak nie bedzie. Mosci Liszyca, choc tepy, rozumial wysmienicie, ze nie opra sie Wezymordowi. Owszem, tkwili mu teraz w boku jak ciern kluli, skore jatrzyli, lecz w zaden sposob nie mogli go naprawde nadszczerbic. Zwlaszcza ze od Skalmierskiej strony szly swieze posilki. W przeciwienstwie do wielu swoich znajomkow pan Liszyca lubil z chlopstwem dobrze zyc, osobliwie zas tutaj, gdzie rzeka natchnela go lagodnoscia. Dlatego nie zdziwil sie, kiedy onegdaj soltys przytruchtal do rebelianckiego obozowiska z wiescia, ze dwa dni drogi opodal widziano juz Skalmierskie i pomorckie roty. Wilczojarski chorazy z zasepionym obliczem wysluchal wiesci. Knechci ponoc ciagneli od Skalmierza, tyle ze z ostrozna, a wraz z nimi szla wiesc o klesce straszliwej na morzu. Kto im wszelako ja zadal, soltys nie wiedzial i ani umial dociekac. Pan Liszyca podziekowal mu pieknie i dla okazania wdziecznosci do wlasnego stolu zaprosil, gdzie zestrachany chlopina ogryzl cwiartke gesieca i gorzaleczki wychylil kusztyczek, ale tak predko, ze sie malo nie zatchnal. Potem jeszcze predzej uciekl, znac nie chcial, zeby mu zapamietano przesadne zbratanie z rebelia. Szlachcic podrapal sie za uchem, tesknie popatrujac po rzece. Widzial grodek na wzgorku, dobrze powstancami obsadzony, nad ktorym powiewala stara kniaziowska choragiew. Widzial i pale, ktorymi z dawien dawna oznaczano przeprawe na Lisicy. Ech, przejdzie Pomorzec bez trudu, skonstatowal z zalem, jeno peciny pomoczy. O tym, zeby mu tutaj droge zastapic, ani myslal. Nie z braku checi. Ludzi jednak mial malo, ot co. Za malo, zeby ich bez pozytku tracic. Poruszyl stopami, omywanymi leniwa fala. Grzal sie tu jak zaba na kamieniu. W gorze zaskwirlil sokol. Klucz gesi rozsypal sie w poplochu. Pan Liszyca nabral w reke wody. Ciepla i jedwabista, przesuwala mu sie miedzy palcami jak zywe stworzenie. Ech, podpowiedzialabys mi, rzeko, pomyslal z zalem, zycia nie poskapilbym za rade. I rzeka doradzila. * * * -Grasanci - ocenil wprawnym okiem Twardokesek. - Jeno ze lichutcy i bez rozmyslu ciagna.Bogoria ledwo glowa skinal. Od ich ostatniej zwady ponury byl, milkliwy nad miare. Aby o swoje corki zbojce zagadnal, a wywiedziawszy sie, ze je karzel wywiozl na zatrate, nawet obelga nie bluznal, tylko leb zwiesil smetnie i w las uciekl. -Poniechajcie - poprosil lesniczy, kiedy herszt chcial, wedle starej znajomosci, za nim ruszyc. - Jemu sie wpierw ze soba trzeba pojednac, dopiero potem z reszta. Na razie jednak Bogoria od innych stronil, a i oni nie wychylali sie ku niemu, jakoby zarzut zdrady, ktorym mu zbojca w gniewie w oczy sypnal, przylgnal do niego na dobre. Szeptano, ze ludzi bez miary wygubil, na wojne ze Skalmierskim z prywatnego urazu ich porwawszy. Malo kto jeszcze widzial w nim i pamietal zwycieskiego wodza, ktory poprowadzil rebeliantow ku Rogobodzcowej wiktorii. Zbojca, chociaz sam wiedzial lepiej, bynajmniej sie nie kwapil z wyjasnieniami. Za zle mial kompanowi, ze nie przyszedl do niego, z utrapienia sie nie zwierzyl, nie wyzalil. Ale reki ku niemu wyciagnac nie umial, wiec polac obcosci pomiedzy nimi poszerzala sie z kazdym dniem. -Chyba Skalmierscy - dorzucil, bacznie obserwujac przyodziewek tamtych. Szlachcic szarpnal glowa, oko mu blysnelo i przez moment nie przypominal tego zlamanego bolescia czleka, w jakiego sie zamienil. -Skalmierscy? - powtorzyl przeciagle. Cos z nagla zaklulo Twardokeska w boku. Nie litosc nawet. Jakas przemozna chec, zeby cofnac czas, zeby znow bylo jak dawniej, kiedy szumno i z panska zasadzali sie na Pomorca wedle Czymborskiej Debrzy. Przemknely mu przez umysl tamte figliki i smiechy, podchody i trafunki, z ktorych wszelako zawsze sie potrafili szczesliwie i z zyskiem wydobyc. -Skoczysz? - zapytal, skinieniem brody wskazujac zbrojnych w dole. Bogoria przymruzyl powieki, spomiedzy nastroszonych wasow blysnely mu zeby. Wysunal sie na czub piaszczystego garbu, przerytego korzeniami sosen. Uniosl szable. Oddzial runal na zdobycz jak drapiezny ptak. Nim grasanci zdolali sie porwac z pieszek czy w ciasna kupe zebrac, szable spadly im na karki. Bogoria parl na przedzie. Konia ostrogami dzgal i cial z ramienia w prawo i w lewo, jakoby zeniec na polu. Skalmierscy rabusie ani probowali sie bronic. Ten czy ow jeszcze w poplochu rwal w las, chcial sie chronic w sitowiu lub pomiedzy krzami, lecz wylapywano ich szybko. Potyczka wygasla doszczetnie, zanim Twardokesek powoli zjechal ze skarpy. Zbrojni przepatrywali wozy, kilku skoczylo miedzy drzewa w pogoni za uciekinierami. Bogoria chodzil po pobojowisku, trupy a rannych szabla klul. -Zostaw! - rzucil mu zbojca, bo sam wprawdzie z milosierdzia nie slynal, lecz dreszczem przejela go milczaca, nieludzka zajadlosc, ktora nie oszczedzala nawet martwych. - Nad Lisice czas, po twoich. -Po moich - powtorzyl jak echo Bogoria. * * * Soltysowi po twarzy plynely lzy jak groch. Stal nad stosem dyli, czerwony i obrzmialy na gebie od szlochow.-Zywicielka nasza! - lkal ze wzrokiem utkwionym w leniwym nurcie rzeki. - Karmicielka jedyna! -Dajciez juz spokoj, imc soltysie. - Wilczojarski chorazy uspokajajaco poklepal go po plecach. - Dzionek wartko mija, nie lza go mitrezyc. Chlopina az zadygotal ze strachu. -Nie wybacza nam bogowie tego bluznierstwa - wymamrotal slabo. Jeden ze zbrojnych znaczaco tracil pochwe miecza. Soltys podskoczyl jak dzgniety ostroga. Rybacy z podgrodzia, zbici w ciasna gromadke, przypatrywali mu sie oczami wytrzeszczonymi ze zgrozy. Zaden nie kwapil sie do zadania, jakie wyznaczyli im rebelianci. Ale pan Liszyca nie mogl dluzej zwlekac. -No, czas na was, dobrzy ludzienkowie - rzekl i znow kordialnie poklepal soltysa po plecach. - Koly, gdzie wbijac, pokazujcie! * * * -Wiktoryja! - Goniec na spienionym koniu wpadl na wewnetrzny dziedziniec Horezy.Zacial wierzchowca i przepchnal sie pomiedzy zbrojnymi ku Narzazkowi. Tuz przed ksiazecym doradca zsunal sie z siodla, wodze rzucil ktoremus ze szlachty. -Wiktoryja! - zakrzyknal, wydobywajac zza pazuchy poszarpany pomorcki sztandar. - Zwyciestwo wielkie a niespodziewane bogowie nam zgotowali. Ludzie potrzebuja symboli, pomyslal mimochodem Narzazek, spogladajac na zakrwawione plotno. Potrzebuja znakow, zeby je poniesc ze soba przez ciemnosc. Nie rozwaznych slow, dociekan oraz powsciagliwosci. Potrzebuja takich chwil i wodzow, ktorzy umieja isc naprzod, chocby i wbrew sobie. Nie potrzebuja mnie. -Mowcie, co sie stalo - rzekl, unoszac zwiniety klab sztandaru, zeby mogli go wyraznie dojrzec ciekawscy, co zlatywali sie spiesznie ze wszystkich stron twierdzy. Goniec zdjal helm i zwrocil ku niemu twarz, jasna i pelna uniesienia. -Pol pomorckiego wojska w Lisicy potopione! - zawolal, rozkladajac szeroko rece. - Twardokesek i Bogoria to sprawili, i moc bogini przy nich. * * * Bogoria z natezeniem wpatrywal sie w rzeke. Toczyla sie niespiesznie pomiedzy kepami porosnietymi mlodymi wierzbami i topolami. Na drugim brzegu, na bialej lasze piasku, bylo pusto, tylko dwie lodki tkwily przy poczernialym palu.Na podgrodziu rowniez zalegala cisza. Ludzie przyczaili sie za ostrokolem. Jedynie choragiew z zalnickimi kroczacymi lwami tlukla sie i lopotala niespokojnie. -Jestescie pewni? - Twardokesek podrapal sie po piersi. -Jakom i siebie samego pewien - odparl szorstko szlachcic. I znow czekali, zbojca posapujac z irytacji, Bogoria zas z ta sama obojetnoscia, z jaka ostatnio przyjmowal wszelkie obroty losu. Cale wojowanie, skonstatowal w myslach herszt, zasadza sie glownie na czekaniu. A on czekac nie lubil, oj, za nic nie lubil. Jeszcze na Przeleczy Zdechlej Krowy pomstowal na nie nierzadko. Ale tam chociaz w kosci mogl pograc lub leb gorzalka zaproszyc. Teraz, przy Bogorii ponurym jak sama Annyonne, jakos nie uchodzilo. Niektorzy potrafili przylgnac, uspokoic sie przed bitwa, jak chocby ten wynedznialy szlachcic, mosci Liszyca, ktory w sitowiu brodzil i ryby niewodem podbieral, nawet kiedy knechci podeszli tuz pod brzeg rzeki. A zbojca nie. Marne dwa dni, ktore w drewnianym grodku spedzil, ciagnely mu sie jak wiecznosc. Wreszcie na lace na drugim brzegu zamajaczyly konie i Kozlarzowa choragiew nad nimi. A zaraz pozniej w slad za nim wyprysnal pomorcki hufiec suty. -Blisko ich dopuscili - zauwazyl zbojca. -Tak trzeba - rzekl szlachcic. - Teraz patrzajcie. Pierwsze konie wpadly w nurt rzeki. * * * -Powiadam wam - ciagnal goniec, nakarmiony juz i napojony - sadny dzien tam nad Lisica nastal, kiedy sie Pomorcy do przeprawy wzieli.Stal w wielkiej sali zamku, pod sklepionym lukiem, zeby go wszyscy widzieli, i kolejny raz powtarzal te niewiarygodna opowiesc. Panowie szlachta pokrzykiwali, przepychali sie przez tlum, by przepic do gonca lub chocby poklepac go po ramieniu. Zapal powszechny uderzal do glow jak Skalmierskie wino, wiec zwyciestwo nad Wezymordem wydawalo sie teraz prawie pewne. Tylko Narzazek tkwil za filarem, niemal niewidoczny w polcieniu. Jak zwykle sam. Jak zwykle w ciemnym suknie. Jak kruk. -Naszych dobrano spomiedzy najsprawniejszych plywakow i konie im przydano zacne, wody sie niebojace - gadal dalej. - Nadto od rybakow rzeke znajacych wywiedzieli sie dobrze, gdzie tam mielizna, a gdzie row i glebina. Kiedy sie zatem za Zadziergowska Kepa skryli, ze ich Pomorcki zoczyc dluzej nie mogl, nie wedle slupow szli, jeno na plycizny skrecili. Znow smiechy i wiwaty przerwaly mu, doszczetnie zagluszyly glos. Rebelianci wiedzieli juz, co dalej, chcieli jednak napasc sie ta historia, nacieszyc, poki pora. -A Pomorcy, nieswiadomi, ze rzeczny ludek slupy tam na glebine przeniosl, w brod jako do gospody po trunek wpadli. Ani koni powstrzymywac nie chcieli, taka ich zajadlosc niosla i chec, coby naszych wydusic. Powiadam wam, trzy najzacniejsze pomorckie hufce Lisica zabrala i piechoty wielka moc, ktora takoz do rzeki wlazla. -Wiwat Bogoria! - huknal ktos az pod powale. -I Twardokesek wiwat! - zawtorowal mu inny. - Ichze to zasluga! Goniec potrzasnal glowa i na moment posmutnial. -Przy nich komenda byla - wyjasnil jakby z ociaganiem - lecz fortel caly obmyslil mosci Liszyca, chorazy wilczojarski, ktory pod nieobecnosc mosci Bogorii brod w swojej pieczy trzymal. On pale przesunac kazal, nadto sam na czele oddzialku stanal, ktory mial Pomorcow w pasc podprowadzic. -I gdzieze on bywa? Zali daleko? Dajciez go tutaj! - odezwaly sie krzyki. Poslaniec wyczekal, az umilkna. -Rzeka go zabrala - wyznal w ciszy, jaka nagle zapadla w pelnej luda sali. - Lecz inni tuz za mna ida, o dzionek, o dwa w tyle. Ida nasi - podnosil glos, znow ozywiony tym entuzjazmem, jaki ogarnia ludzi przed bitwa. - Sciagaja obywatelowie na zew ojczyzny milej. Idzie wojsko, mosci panowie! Wojsko ze wszech stron idzie. * * * Ale nie samo wojsko szlo.Heclik w bruzdzie lezal, pomiedzy korzeniami sosny. Nie pamietal, jak sie zdolal tam dowlec. Wszystko po ataku zalnickich jezdzcow bylo dziwnie rozmazane, nieostre. Ktos go w leb cial, ale szyszak, co go jeszcze pod komenda Podsiadlcy dostal, wytlumil cios. Czul jednak osobliwa slabosc w czlonkach i krew zalewala mu oczy, kiedy rebelianci chodzili po pobojowisku i trupy szablami dzgali. Heclika sam Sen Silvar musial wowczas ocalic, bo szlachcic w sinym kontuszu niemal na pol rozplatal pacholka, ktory z piersia okrwawiona tuz obok w meczarni ziemie kasal, a jego nietknietego zostawil. Teraz, pod korzeniami sosny, ktore rozposcieraly sie nad nim jak pazurzasta lapa, Heclik nie slyszal dluzej pokrzykiwan panow szlachty i rzenia koni. Pognali dalej, niezawodnie uchodzac w glab Zalnikow przed polaczonymi silami dozy i pomorckich knechtow. Ci zas blisko musieli byc, skoro powstancy pobojowiska dobrze nie przetrzasneli. W tym tez upatrywal Skalmierczyk swoja nadzieje. Byle sie jakos doturlac do rzeki, myslal sobie, bo na drugiej stronie pewnie nasi stoja. Uda mu sie przeciez. Obity byl, poraniony, lecz dowlecze sie jakos. Tyle ze nocy musial doczekac. Przedrzemywal wiec, ocmiony bolem i slonecznym blaskiem. Czujnie jak zajac na miedzy. Tak mu sie zdawalo. Obudzil go szelest. Cienie przemykajace nad pobojowiskiem. Trzask lamanej galazki. Gruchot kosci i smrod gazow uchodzacych ze wzdetego upalem trupa. Wilki? - pomyslal z przestrachem. Ale to nie byly wilki. -Patrzajcie! - uslyszal tuz obok, ledwie ze cztery stopy w prawo, i raptem nad bitewnym polem znow zatetnilo i zafurkotalo. -Grosz srebrny! - westchnal ktos inny z zachwytem. - Groszem jak kaplon sie wypchal. Heclik ani drgnal. Powieki odrobine uchylil i dostrzegl gromadke chlopstwa, jak cisnela sie nad trupem w poszukiwaniu zdobyczy. Zabity byl postury poteznej lub tak nabrzmial po smierci, ze brzuch mu sterczal jak beczka, kiedy dwoch pacholkow przykleklo i jelo go gracko rozkrajac. Fetor nasilil sie, gdy gazy i czlowiecze ciecze uchodzily z ohydnym sykiem. Lecz jeden pachol, widac od pozostalych znaczniejszy, bo miecz nosil, bez wahania zanurzyl w ranie rece. Gmeral gleboko, kiszki macal, przebieral. -Nic wiecej w nim nie masz - rzekl i nagle odwinal sie ze zloscia, cial mieczyskiem kolejnego truposza. Tym gestem jakoby dal innym znak. Chlopi bowiem rozbiegli sie po polu, zeby rozpruwac brzuchy zabitych, za pazuchy im zagladac, czy aby ktorys nie przytail sprytnie dobytku. Heclik bal sie glebiej odetchnac. Wargi wiec gryzl, tlumiac przerazenie, i gebe w ziemie wciskal, byle go nie dostrzegli, a przeciez i tak nie uniknal swego losu. -Tus mi, bratku! - Czyjes rece poderwaly go, powlokly na otwarta przestrzen. Szarpnal sie odruchowo, lecz oprawcy zaraz go przygnietli. -Ten zyw jeszcze! - zakrzyknal nad nim twardy, nieuczony glos. Dwoch drabow mocno trzymalo go przy ziemi, podczas gdy trzeci sprawnie przetrzasal przyodziewek w poszukiwaniu trzosika albo i skrytych klejnotow. Raz-dwa obcieli mu guzy u kubraka, wyluskali kolczyk z ucha i pasek z kuta sprzaczka, w ktorej osadzone byly zacne turkusy, po czym jeli wylamywac palce i zrywac z nich pierscienie i obraczki, w jakie sie Heclik ostatnimi czasy oblowil. Zaskowytal rozglosnie, kiedy jeden z palcow pekl. Pacholkowie zasmiali sie tylko. -A ty, oparszywiencu, nie piskaj - zakpil ktorys - cobysmy ci i czegos inszego nie urzneli. -Znam ja go! - rozlegl sie nieopodal znajomy glos i Heclik ze zgroza dostrzegl weglarza, tego samego, ktorego dopiero co pojmal i w przewodnika obrocil. - On wsrod nich najzacniejszy, innym przewodzil. -Tedy tez pewnie ma kaldun dobrem wypchany! - Wielki, czarnobrody chlop o gebie spalonej sloncem przykucnal nad Heclikiem i jal mu obmacywal brzuszysko. Skalmierczyk zakwiczal jak swinia. -Tlusciutki. - Weglarz gniotl mu i mietosil sadlo. - Widac, ze wypasiony na cudzym dobytku. No, zobaczym, lajdaczku, czymes brzucho napelnial. Rozszerzonymi z szoku oczami sledzil Heclik ostrze, ktore z nagla znalazlo sie w rece weglarza. Wciaz nie dowierzal. Dopiero kiedy noz zaglebil mu sie w skore, szarpnal sie i krzyczal takim glosem, ze ledwo sie pod nim ziemia nie rozstapila. Potem nic nie czul. Rozplatali mu brzuch, az kiszki wylaly sie na wierzch jak sliskie, bialawe robaki. Drab macal w nich, zagladal, przebieral jakoby na targu. Nic nie znalazl. W przeciwienstwie do swego przedsiebiorczego kamrata Heclikowi ani sie we lbie roilo, zeby w godzinie trwogi lykac zrabowane srebro. Nie wiedzial, jak to sie stalo, ze postawili go na nogi i oparli o drzewo. -Skoro nic nie masz, lajdaku - weglarz przyblizyl ku niemu twarz, wykrzywiona jakas zapiekla, dzika uciecha - daruje cie zyciem. Idzze wolno do swoich. Droge znasz dobrze, sam ci ja wskazalem. I smial sie. Jego smiech odprowadzal Heclika waska, mozolna sciezka ku Issilgorol. Spomiedzy pomorckich knechtow, tych, co szczesliwie wyszli z przeprawy przez Lisice, polowe chlopi po lasach wygubili, kiedy sie w rozproszeniu blakali. Dlugo jeszcze potem po chalupach, po budach i kureniach znajdowano na Skalmierskim pograniczu przerdzewiale szyszaki, w ktorych dzieci jagody nosily, i rozmaite zelezca, przekuwane w rolnicze narzedzia. Jeno Heclika nikt nie znalazl. Bogowie wciaz platali tego lata sciezki i losy. * * * Czasami udawalo sie ich jednak oszukac. Takie wrazenie mial Czarnywilk, kiedy wreszcie przybil do Rankorskiej Przystani. A jednoczesnie nie umial sie szczesliwa zegluga cieszyc. Zbyt dotkliwie doswiadczyli go bogowie, by potrafil slepo zaufac ich przychylnosci.Lancuch palil, przypominal o kalectwie. Zaglebili sie w las, pozostawiwszy na strazy smoczych lodzi tylko tylu wojownikow, by mogli w potrzebie odplynac na otwarte morze. Do samej twierdzy Suchywilk wprowadzac ich nie chcial, rozbili zatem Zwajcy warowny oboz na jednym ze wzgorz, gesto porosnietych drzewami. Trudzili sie przy nim kilka dni, a codzienna krzatanina wywiewala z umyslow zle mysli. Lecz dziwna to byla wyprawa, niepodobna do innych. Ludzie pracowali ponuro, bez przyspiewek i zartow, ktorymi zwykle rozgrzewano serca. Niby biesiadowali przy ogniach, skladajac ofiary wichrowym sevri, ktore niebawem niejednego uniosa z krwawego pola, i pod jasnym sloncem wspolzawodniczyli w zapasach czy strzelaniu do celu. Milkli jednak i odwracali wzrok od Suchywilka. Owszem, zdolal ich przekonac na Zawroci. Wszelako napelnial wojownikow lekiem. Kiedy spogladali na niego, widzieli zapowiedz kleski. Nazywali go za plecami polczlowiekiem. I nie chodzilo bynajmniej o odrabana reke ani zdrowie sterane w sinoborskiej niewoli. Wielu Zwajcow nawet gorzej szczerbiono podczas lupiezczych wypraw, a dozywali przeciez swych dni w kamiennych dworcach, otoczeni szacunkiem i miloscia bliskich. Jednakze wojownicy wyczuwali, ze Suchywilk powrocil zlamany. Hardysz niby przywrocil go do zycia, zupelnie jakby wlal w niego wlasne sily. Lecz dusza zwajeckiego kniazia, ktory kolejny raz utracil corke, nie dala sie zdrutowac jak stary garnek. Szedl teraz juz tylko po smierc, w ktorej upatrywal dopelnienia swego losu. Czasami Czarnywilkowi zdawalo sie, ze wszyscy pospolu zegluja przez jalowe, ciemne wody, nad ktorymi nie unosi sie krzyk morskich ptakow ani szum fal. Owszem, legenda omroczniala te wojne od samego poczatku, krosno bogow stukotalo glucho, a nici plataly sie od krwi i grozy. Nie takiej basni i nie takiej slawy pragnal dla swoich synow. Pierworodny ledwo dwa slowa z nim zamienil. Mial za zle ojcu, ze przedlozyl starego kniazia nad wlasna krew i Czarnywilk wiedzial wysmienicie, ze tego rozdzwieku nie da sie latwo pokonac. Moze nawet nigdy, bo obu im plynela w zylach ta sama zacieklosc. Na razie jednak staral sie o tym nie myslec, co przychodzilo tym latwiej, ze powszednie zycie stalo sie nad podziw trudne. Granice jego wolnosci wyznaczaly ogniwa lancucha. Na lodzi, gdzie wojownicy byli scisnieci ponad miare i skazani na swoje towarzystwo, dalo sie to jeszcze jakos zniesc. Ale tutaj, gdy ptaki spiewaly w koronach drzew, a sposrod korzeni dochodzila wilgotna, plesniowa won ziemi, ledwo co panowal nad gniewem. I zdawalo mu sie, ze jak Suchywilk, on sam tez nie zdolal powrocic z morza i zagubil sie nieodwracalnie pomiedzy falami. Moze na tym wlasnie polegala ta wojna, myslal, ze ludzie, niegdys przyjazni i bliscy, zapadali sie w swoje losy jak kamienie w wode? Polludzie. Pollosy. Dwa ulamki peknietego miecza. Az razu jednego, ledwo trzy dzionki po tym, jak przybili do brzegu, w obozowisko zawital Twardokesek. Szedl zamaszyscie, w kubraku pstrym i czapce przybranej piorem, niby z szarszunem kopiennickim u boku, a przeciez tak odmieniony, ze mial mu sie ochote Czarnywilk w twarz rozesmiac. -Widze, obrosliscie w piorka - rzucil, choc zeszly wieczor przesiedzial z Narzazkiem i mial juz niejakie pojecie, jak to herszt z Bogoria wojowali pod nieobecnosc Kozlarza. Zbojca lypnal na niego podejrzliwie. W ogole wydawal sie dziwnie sploszony, choc brzuch wypinal dumnie i brode raz po raz glaskal. -Ano, zdobyczne - mruknal. Czarnywilk usmiechnal sie, czujac, jak mu wraca dawna ochota do kpin. A Suchywilk tkwil na drugim koncu lancucha, ponury i smetny. -A zona wasza w zdrowiu dobrym? - zagadnal z udawana troska. - Ot, zal, zescie wiesci o ozenku nie poslali, bo i podarku marnego dla was nie mamy. Zbojca zmienil sie na twarzy i oczkami w bok umknal jak panna, gdy na jej cnote nastaja. -W Wiergach przed ksiazecym oblezeniem sie broni - burknal. -Wiergi padly - rozlegl sie glos. W wejsciu do namiotu stala wiedzma, jak zwykle rozczochrana i w telejce kusej, ktora wisiala na niej jak szmata na strachu, jeszcze podkreslajac niezmierna chudosc. Jedynie oczy pozostaly te same, niebieskie, lecz Czarnywilk mial wrazenie, ze ostatnimi czasy moc nigdy nie odstepowala jej na dobre. -Jakze tak... skadbys...? - wybelkotal zbojca, a tak zestrachany, ze sie go Zwajcy z nagla zrobilo zal. -Wiem, niby czemu mam nie wiedziec? - Wiedzma wsparla sie dlonmi pod boki. - Wiem tez, ze maz z ciebie lichy jak rzadko. I nie dziwota. Talentu ty do zeniaczki nie masz ani checi. Lecz nie martw sie, wiecej cie juz ona turbowac nie bedzie. Zbojca poszarzal na gebie. -Ubita? -Zaraz tam ubita. - Jasnowlosa niewiastka usmiechnela sie krzywo. - Zywa jak rybka i znow ogonkiem pluskac poczyna, jeno ze w inszej sadzawce. A ty slepi nie wybaluszaj i zebami nie zgrzytaj - przestrzegla go cierpko - bo nic nie wyzgrzytasz. Na ziemie lepiej padaj, byle predko. Twardokesek istotnie oczy wytrzeszczyl tak, ze malo mu z orbit nie wyszly. -Czego...? - zaczal z wahaniem. -Wybaczenia pros! - Wiedzma rozdarla sie, az Czarnywilka w uszach zaklulo. - I za te zeniaczke, i za insze lajdactwa, co ci z geby az swieca! Ku zadziwieniu Zwajcy, zbojca wyprostowal sie hardo i dalejze ku wyjsciu. Widac tak ze szczetem ducha nie stracil. Jednak kiedy pokazal jej plecy, wiedzma wsciekla sie jeszcze bardziej. -A cos ty sobie myslal, ze ci poblogoslawie? - wrzasnela bez najmniejszych wzgledow na wojownikow stojacych przed namiotem. - Ze do cyckow przygarne? Wstydu ty nie masz, lajdusie! To mysmy w niewoli zdychali, od bogow niedole cierpieli, a ty babom pod kieckami macales? Nic zes, synu kurwi, dla nas nie zrobil! -Ja zem dla was nie zrobil? - Zbojca obrocil sie na piecie. - A komuscie caly ten bardach na leb zrzucili? Kto sie z pomorcka potega za bary bral, zdrowia i sil nie szczedzac? Kto korzysci wlasnej zaniechal, lecz dla pospolnego dobra po oczeretach sie kolatal, szlachte panow braci do wojowania szykowal? -A ktorychze to? - Niewiastka tak sie rozsierdzila, ze czerwone plamy wystapily jej na policzkach. - Czyliz Nieradzica moze? Czarnywilk z radosci po kolanach sie klepnal - obiema rekami, bo te ucieta tez czasami czul jak zywa - gdyz klotnia zapowiadala sie przednia. Nawet zwajecki kniaz, ktory dotad tepym okiem w dal popatrywal, ozywil sie nieco i leb podniosl. Dobrze, pomyslal siwy Zwajca. Potrzebna teraz uciecha, aby sie pokrzepic przed bitwa, chocby i kosztem Twardokeskowej dumy. Lecz zaraz okazalo sie, ze nie zbojecka duma stanie temu na przeszkodzie. -Nieradzic pod Rogobodzcem padl - rzekl stlumionym glosem Twardokesek. Czarnywilk poczul, jak zolc nabiega mu do ust. -Zacny byl pacholek - rzucil. - I szczytna smierc mu bogowie przeznaczyli. -Akurat! - Wiedzma przyskoczyla do zbojcy, wczepila mu sie pazurami w sukno na piersi. - Nie bogowie mu te smierc uszykowali, jeno on. - Szarpnela Twardokeskiem ze wszystkich sil, lecz tyle dopiela, ze guz od kubraka mu odpadl i potoczyl sie po ziemi, migoczac czerwonym oczkiem. - No, co jak kol stoisz? Ku zdziwieniu Czarnywilka zbojca milczal, odwracajac tylko spojrzenie od uwieszonej na nim kobiety. I dopiero wtedy Zwajca zrozumial, jak wiele musialo sie zdarzyc w Zalnikach, kiedy oni kolatali sie pomiedzy zyciem i smiercia w sinoborskiej niewoli. Narzazek, choc niby niczego przed nimi nie kryl, nie mogl w zaden sposob objasnic ich w tej przedziwnej mieszaninie strat, zawiedzionych nadziei i przeniewierstw. Zmienil sie swiat, podobnie jak ich zmienila zegluga na Przychytrze, skad mieli wrocic jako zwyciezcy, z sojusznikiem mocarnym u boku, a wrocili samowtor, na cudzej nawie i poprzetracani. -No, gadaj! - zaskowytala wiedzma, po czym trzasnela herszta na odlew w pysk. - Gadaj! Glowa Twardokeska odskoczyla, lecz przeciez nie uczynil kroku ani nie strzasnal z siebie niewiastki. Uchylal sie tylko i przytrzymywal jej reke, by Uniknac kolejnych ciosow. -Nie zdradzilem - wykrztusil w koncu. -Jeno ze nie z braku checi - odparowala wiedzma. Zbojca targnal sie ze zlosci. Ucapil ja za krotkie wlosy, szarpnal w tyl, zeby musiala mu spojrzec w oczy. -A tobie co sie zdaje, przekletnico? - wysyczal. - Ze wrocisz, nie wiedziec skad, i zaczniesz krzywdy rozsadzac i winy? Ze zrazu wyrozumiesz kto lajdak, a kto bohater, kiedy tu wszystko przemieszane, ot, jak w krowim lajnie sieczka? Zes nam potrzebna, coby cudze grzechy obrachowac, skoro i wlasnych zliczyc nie potrafisz? Wiedzma oklapla nagle. Rozluznila uchwyt i bylaby upadla, gdyby jej Czarnywilk nie zlapal. -Nie moglam jej uratowac - zaplakala. - Nie moglam. Lancuch zagrzechotal, kiedy Suchywilk podniosl sie ze swojego poslania. -Cichaj, dziewczyno - rzekl powoli, gladzac plecy wiedzmy. - Nikt nie mogl. * * * W swej pirackiej karierze Hardysz niejeden raz zlekcewazyl szypra. Wciaz nosil na skorze slady ciegow, jakich nie szczedzono krnabrnym wioslarzom. Lecz kiedy zobaczyl, jak jedna z galer uderza ostroga w "Morska Klacz", nie strzymal i zawrocil okret.Na Iskre ani nie spojrzal, choc wciaz stala obok niego. Krzywy usmieszek nie spelzal z jej ust, podczas gdy mezowie sczepiali sie ze soba zelazem lub dlawili golymi rekami, gineli od ciosow albo w morskim zywiole. Przerazala go. Iskry kochaja sie w rozlewie krwi, tak powiadano na wyspach. Nie wiedzial wiec, czy nie przywiodla ich tutaj po to jedynie, by posoka zabarwila na krotko fale. Nie umial zajrzec w jej mysli. I kiedy skierowal "Morskiego Kozla" w miejsce, gdzie jego dawni druhowie - i wrogowie - walczyli pod naporem wody, nie byl nawet pewien, czy nie wrazi mu miecza w plecy. Nie zrobila tego. Przeciwnie. Pierwsza wbiegla po pomoscie na poklad Skalmierskiej nawy. Lecz oba okrety tonely juz, zwarte w ciasnym uscisku. Piraci Wigonia, zepchnieci na rufe przez knechtow, na widok kamratow raz jeszcze uderzyli na Pomorcow, ale wiele nie mogli dokonac. Gesto scielac truperm, przebijali sie na "Morskiego Kozla". Hardysz zrazu nie dostrzegl pomiedzy uciekinierami starego szypra. Dopiero kiedy odbijali spiesznie od zanurzajacych sie okretow, jego wzrok przyciagnela samotna sylwetka Wigonia. Stal w oddaleniu od innych, zupelnie jakby marynarze obawiali sie, aby jego nieszczescie nie opadlo na nich jak bryzgi morskiej piany. Plakal. -Zaraza na was, kniaziowskie dzieci! - wykrzyczal. Zwajca poczul, jak Iskra przysuwa sie do niego. Koszule miala okrwawiona i miecze w rekach, lecz jadziolek zagubil sie gdzies podczas bitwy. Pewnie ucztowal na scierwie. -Zaraza na was i gniew bogow! - przeklinal dalej Wigon. - Obyscie w plomieniach sczezli... -Tak bedzie. - Twarz Szarki wykrzywila sie ni to w grymasie, ni to w usmiechu. - Niechybnie tak wlasnie sie stanie. Hardysz milczal. Mial z pirackim szyprem zatargi zadawnione, ktorych zadna fala i zadna bitwa nie potrafily zatrzec. Lecz wiedzial, ze Wigon kochal swoj okret szczera miloscia, najpewniej jedyna, jakiej doswiadczyl w zyciu. Jego strata byla zbyt dotkliwa, by ja zlekcewazyc lub wysmiac. -Tegoscie chcieli! - Wigon zachlystywal sie wlasna zloscia; po ramieniu ciekla mu krew, lecz otarl ja bez zastanowienia i chyba nie zauwazyl, ze jest ranny. - Pociagneliscie nas za soba na zatrate. Nie dla slawy, nie dla lupu nawet, ale dla igraszki i dla wlasnej pychy. Albo dla korzysci. - Rozesmial sie glucho. - Czyz nie o to szlo? Zeby powstrzymac pomorckich knechtow i znow sie wkrasc w ojcowskie laski? Szarka odrzucila glowe w tyl. Wicher rozdmuchiwal kosmyki jasnych wlosow wokol twarzy. Zaraz w niego uderzy, pomyslal Zwajca. -Nie! - wyciagnal reke, zeby ja zatrzymac, lecz sie cofnal dziwnie przestraszony, ze mialby jej dotknac. Jak plomien, przemknelo mu przez mysl. Jakbym wiozl na okrecie zapalona glownie. Wigon obrocil sie ku niemu. Oczy mial opuchniete i w swej nieskrywanej rozpaczy wydal sie Zwajcy calkiem obnazony. Hardysz opuscil wiec wzrok: istniala pomiedzy nimi dluga historia zwad i nienawisci, lecz czul, ze nieprzyzwoitoscia byloby spogladac teraz na starego szypra. -Tys zawsze nienawidzil Skwarny! - wysyczal do niego pirat. - Jadles nasz chleb i wino piles, kiedy nikt inny, nikt w caluskich Krainach Wewnetrznego Morza, nie chcial ci udzielic schronienia. A ty dla odplaty postanowiles cala Skwarne wygubic, okrety i ludzi rzucic prosto w odmet. Jak wielu naszych uszlo zywo z tej bitwy? Jak wiele okretow pochlonelo morze? Sam chciales za mna plynac, pomyslal Hardysz. Po zysk, po nagrode, po szczescie od bogow, jak wowczas, na poczatku lata, kiedy uczepiles sie mnie i dopadles sinoborskiego kniazia. Inni kapitanowie tez rzucili sie za Iskra z wlasnej woli i wlasnego wyboru. Poszli za zlota legenda, liczac, ze kruszec przywrze im do palcow warstwa monet i slawy. Tyle ze to nie ten czas, nie ta sciezka. U jej kresu nie ma klejnotow i srebra, tylko Halunska Gora. Nie zamierzal jednak Wigoniowi teraz przypominac, co obiecywala im Iskra. Zwlaszcza ze Hardysz sam nie potrafil w pelni rozwiklac powodow, ktore popchnely go na morze. -Jak sadzisz - zapytal, bezwiednie przybierajac ton kniaziowskiego syna, ktory od dziecka przysluchiwal sie wojownikom i umial wychwycic to, czego nie dostrzegali pozostali - co nastapi, jesli ta wyprawa sie powiedzie? Jesli ona naprawde zdola zabic Zird Zekruna? Wigon gapil sie na niego z otepieniem w twarzy. Nie rozumial. Jeszcze nie. -Pomort na nowo zanurzy sie w odmet - mowil powoli Hardysz - zabierajac ze soba wladztwo frejbiterow. Lecz niech tylko opadnie kurz, a kniaziowie rusza na morze. Bo skoro zbraknie Zird Zekruna, ktory siedzi posrodku Wewnetrznego Morza jak jadowita zmija, znow ozyja stare kupieckie szlaki i statki zaczna przeciagac przez fale jak woly przez gosciniec. Kniaziowie beda chcieli morza spokojnego i bezpiecznego niby sadzawka. Podziela miedzy siebie wyspy i zaczna przystrajac porty trupami piratow. Moze nie zdarzy sie to od razu. Moze zechca najmowac nas na sluzbe i szczuc przeciwko wrogom. Lecz jesli ta wyprawa sie powiedzie, czas Skwarny dobiegnie kresu. Juz wkrotce. Moze za naszego zycia. Ledwo skonczyl, spostrzegl, ze wojownicy gapia sie na niego w oszolomieniu. Jakby widzieli go pierwszy raz w zyciu. Nawet Wigon, z ktorego twarzy zdumienie wymiotlo gniew. Sfora psow, pomyslal. Sfora psow, niepewna, w ktora strone sie zwrocic. -Sciezke Iskry znaczy krew - odezwala sie miekko kobieta. - Krew i lopot plomieni. Wiec zanim ta opowiesc sie skonczy, wielu jeszcze ludzi splonie i zadlawi sie wlasna krwia. Tak zwykle bywa. Lecz macie wybor, chocby i teraz. Mozecie przeciez ciac ziemie plugiem, owce na pastwisko wodzic albo w kupieckim kramie miary odmierzac. Mozecie tez pozeglowac przez Wewnetrzne Morze na wyprawe, jakiej swiat nie widzial i nie ujrzy nigdy wiecej. Zanim wybrzmialy ostatnie slowa, Hardysz zobaczyl, ze Iskra znow ich ma. Wszystkich, co do jednego. Nawet Wigonia, ktoremu wiatr ledwo co osuszyl na policzkach lzy. Legenda owijala sie wokol nich jak konopna lina i ciagnela na glebine. * * * Alchemik byl steranym, chuderlawym czlowieczkiem. Kiedy mowil, oczka biegaly mu nerwowo po komnacie, a palce wyrywaly klaczki z siwej, zmierzwionej brody. W wyszywanej cudacznie szacie wygladal na taniego, jarmarcznego kuglarza.Ale nie byl tani, o nie. Treglanskie mieszczki zostawialy u niego klejnoty slubne, a i pokazna czesc mezowskiej fortuny, jesli zawiedli medycy i modly przed posagiem bogini. Alchemik, jak kleszcz upasiony na srebrze i zlocie, rezydowal wprawdzie z dala od rynku, bo ludzi jego profesji nie dopuszczano do przyzwoitszych dzielnic, ale bez skrepowania postroil sobie suta, kamienna siedzibe, godna zasobnego bojara albo i jednego z pomniejszych kniaziow. Wozil sie powozem, z zasiadaczami biesiadowal, a w pyche tak dalece urosl, ze kiedy grododzierzca prosil o horoskop dla nowo narodzonego syna, kazal wielmozy lezc do siebie na wieze, bo to, powiadal, bez nalezytego teleskopu nic sie w gwiazdach nie wyczyta. Teraz cala zuchwalosc opadla z niego jak zeschly lisc z drzewa. Kulil sie, szyje w ramiona wciagal, a o zaplacie ani smial wspomniec. Przeciwnie, ciegiem powtarzal, jaki to dla niego honor i zaszczyt niezasluzony, poki mu kniaz machnieciem reki nie kazal zamilknac. Siedzial wiec cicho i tylko raz po raz zerkal z niepokojem ku jasnowlosemu mezczyznie. Nowiny byly bowiem zle i nie dalo sie ich dluzej kryc. Z poczatku alchemik usilowal zwlekac. Mikstury warzyl, nowe horoskopy stawial, byle odwlec chwile, gdy przyjdzie mu wyznac prawde. Nawet skrycie szykowal ucieczke z miasta, choc serce mu krwawilo na mysl o dobytku, jaki utraci. Wkrotce sie jednak zorientowal, ze jego siedzibe otoczono czula opieka. Niby kniaz nie postawil druzynnikow przy bramie ani majatku sekwestrem nie objal, lecz alchemik czul wyraznie, ze kazdy jego krok jest bacznie obserwowany. Klientow tez dziwnie ubylo. Niepewni intencji kniazia, postanowili sie trzymac z daleka. Bo mlody wlodarz Tregli dal sie im dobrze poznac i to bynajmniej nie dzielami milosierdzia. Wlasciwie alchemik podziwial sprawnosc, z jaka kraj zostal wziety w karby. Umial docenic mistrza, chocby i w obcym fachu. A jednoczesnie obawial sie, zeby przypadkiem nie trafila mu sie niebawem okazja do blizszej znajomosci z katowskim rzemioslem. -A zatem? - Mezczyzna odwrocil sie od okna. Alchemik nie mial zwykle klopotu z czytaniem w ludzkich twarzach, lecz tym razem ani zgadywal, co kryje sie za nieruchomym obliczem kniazia - laska czy wyrok. Przelknal sline. Glosno. Zbyt glosno w tej komnacie, gdzie kazdy skrawek podlogi i sciany zaslano barwnymi kobiercami i skorami, a przeciez wszystkie one wydawaly sie osobliwie wyblakle wobec tego mezczyzny w jasnej plociennej koszuli. -Bogini cofnela czar - przemowil w koncu, zdumiony, ze jego glos brzmi tak pewnie, podczas gdy ledwo panuje nad wewnetrznym drzeniem. - Wiekszosc szkod zostala naprawiona, milosciwy panie. Jestescie mlodzi, silni, rychlo przyjdziecie do pelnego zdrowia. -Ale? - zapytal kniaz. Alchemik zawahal sie. Ta czesc byla znacznie trudniejsza. -Nigdy nie splodzicie dziedzica - rzekl powoli i z rozmyslem. - Gwiazdy sa w tej sprawie calkowicie pewne. Obiecuja wam dlugie zycie, wiele zim dobrobytu i pokoju. Ale nie synow. Zamilkl, zaciskajac palce na rabku gwiazdzistej szaty. Nie chcial pokazac po sobie strachu, lecz mial wrazenie, ze za drzwiami dudnia juz kroki pacholkow, ktorzy powloka go do ciemnicy. A zaraz potem pomyslal, ze kniaz musial sie przeciez spodziewac zlych wiesci. Nieprzypadkowo wyznaczyl spotkanie w mysliwskim palacyku, z dala od dworu. I przyjmowal go sam, bez dworzan, zausznikow i druzynnikow, ktorzy od powrotu do Tregli nie odstepowali go ani na krok. -Aby prawde mi rzekles? - zagadnal go kniaz spokojnym, jakby powleczonym miodem glosem. - Czy nie jestes na ich uslugach? Mistrz nie musial przesadnie dociekac, kogo ma wladca na mysli. W jednej chwili zsunal sie z krzeselka, rozciagnal sie na podlodze, czolem nieomal dotykajac czubka buta z safianowej, barwionej szkarlatem skory. -Ja...? - wybelkotal. - Gdziezbym mogl, milosciwy panie... -Moglbys, mogl - przerwal mu wladca sucho. - Jeno w tym moja nadzieja, ze mnie sie boisz bardziej niz ich. -Co? Jakze to...? - Alchemik zdumial sie tak, ze uniosl glowe znad posadzki i osmielil sie spojrzec kniaziowi w twarz. Wladca Tregli sie usmiechal. Ale nie prawdziwym usmiechem, tego nikt bowiem nie widzial na jego obliczu, odkad z laski bogini powrocil z morza. Nie, Wark wykrzywial sie w dziwacznym grymasie, mieszajac szyderstwo z bolem. Bo alchemik wiedzial wysmienicie, ze bol go nie odstepowal. Za dnia dawal sie jeszcze przytlumic, slabl wsrod codziennej krzataniny. Ale noca, kiedy komnaty i sale pograzaly sie w spoczynku, mlody kniaz na darmo obracal sie w lozu, blagajac wszystkich bogow o sen i wytchnienie. Bol pojawial sie w ciemnosci, by znow wgryzac sie w umeczone cialo. Na skorze nie pozostaly juz blizny po przekletej wodzie zrodla Ilv, lecz nie wszystkie slady dawaly sie zetrzec tak latwo. Takze te w pamieci. Alchemik bal sie w jakikolwiek sposob okazac temu mezczyznie wspolczucie albo chocby zrozumienie. Sciezki wladcow sa pokretne i zalowal, ze sie w nie zaplatal. -Chodzmy. - Kniaz lagodnie dotknal jego ramienia. - Czekaja nas na dziedzincu. Mistrz stal u boku wladcy, kiedy wieszano bojarow. Tanczyli na sznurach jak stado kwiczolow, wybijajac nogami szybki rytm smierci. Egzekucja byla krotka, niemal zdawkowa. Bez mow, pozegnalnych przeklenstw i okrucienstw. Wiezniowie, swiezo wyciagnieci z tiurmy, mruzyli oczy, gdy slonce uderzalo w nich jasnymi strzalami. Wielu buntownikow padalo na ziemie przed wladca, blagajac o litosc dla rodziny. Wlasciwie, pomyslal alchemik, powrocil w ostatniej chwili. Jeszcze trzy-cztery niedziele, a resztki wiernych rodow odstapilyby namiestnika, a wowczas to Warka wieszano by w nieslawie na placu przed treglanska cytadela. Obwolaliby go uzurpatorem. Zdrajca, ktory usiluje sie podszywac pod umilowanego przez boginie wladce. Obwiazaliby mu szyje sznurem, nawet gdyby wszyscy bojarzy rozpoznawali w nim prawowitego kniazia. A moze zwlaszcza wtedy, poprawil sie w myslach. Prawda bywa czesto grozniejsza niz falsz. Jakby wyczuwajac jego mysli, Wark polozyl alchemikowi reke na ramieniu. -Czy powiedziales mi prawde? - zapytal znow. Mistrz magii natychmiast zgial sie wpol, lecz ramie kniazia podtrzymalo go, zanim siegnal w uklonie do ziemi. -Mow - ponaglil go niecierpliwie wladca. -Na ksiezyc i gwiazdy przysiegam... - jal skamlac alchemik. -Nie - przerwal mu oschle wlodarz Sinoborza. - Na wlasne zycie przysiegnij. -Przysiegam, milosciwy panie, przysiegam. - Mistrz obiema rekami wpil sie w brode. Kniaz skinal powoli glowa. -Wierze ci - oznajmil. - Wierze, ze wiernie mi sluzysz, lecz sekrety wladcow nigdy nie sa bezpieczne - dodal miekkim, niemal przepraszajacym tonem, po czym przywolal gestem druzynnikow. I dopiero wtedy alchemik zobaczyl, ze zadzierzgnieto jeszcze jedna petle. * * * Z poczatku myslala, ze przygotuja dla niej stryczek. Predko, moze jeszcze przed switem, zeby rzecz cala zamknac bez ceremonii i wzburzenia. Ale nie. Ku jej zaskoczeniu ksiaze Evorinth wychylil z nia kielich wina, a potem pozegnal sie uprzejmie, odstapiwszy jej tej pierwszej nocy wlasne poslanie.Wiergi otworzyly bramy nastepnego ranka. Ksiaze Evorinth odwiedzil ja, zeby zapytac, gdzie naszykowac jej siedzibe. -To juz nie moje miasto - odparla. Nawet tutaj, daleko na bloniu, wychwytywala okrzyki radosci, jakimi witano spichrzanskiego wlodarza. Ksiaze uszanowal jej zyczenie i pozostawil ja w warownym obozie, pod straza. Nie mogla opuszczac namiotu ani pokazywac sie zbrojnym. Przydzielono jej dwie dziewki do poslugi, a kazdego dnia o zmierzchu ksiazecy pacholek pytal ja o zyczenia. Nie miala ich jednak. Czula, jakby cale mestwo i upor, ktore napedzaly ja podczas oblezenia, a moze i wczesniej, po okaleczeniu ojca, wypalily sie i znikly bez sladu. Nie zastanawiala sie, co sie stalo z ludzmi, ktorzy jej sluzyli lub jej nienawidzili. Nawet z Lusztykiem. Po prostu trwala w ksiazecym namiocie, czekajac, co przyniesie los. Tymczasem ksiaze nie spieszyl sie z egzekucja. Niechybnie za jego opieszaloscia przemawialy wazkie przyczyny, rozumiala to wysmienicie. Po coz mialby marnowac takie widowisko pod murami zdobycznego miasta, gdzie przyjdzie je podziwiac zaledwie garsc pijanych knechtow i miejskich oberwancow? Nie, znacznie korzystniej zabrac branke do rodzinnego miasta i przeprowadzic w triumfalnym pochodzie Ksiazecym Traktem az do cytadeli. Pamietala, ze pan Spichrzy mial z dawien dawna sklonnosc do hucznych zabaw, a po upadku wiezy Nur Nemruta i buncie Sinych Kciukow z rzadka nadarzala mu sie okazja do swietowania. Na razie jednak siedzial w Ksiazecych Wiergach: wiele nalezalo uporzadkowac i zmienic, zeby wyniszczone obrona i wewnetrznymi sporami miasto znow zaczelo turkotac jak dobrze naoliwiona turbina. Zlociszka nie zastanawiala sie nad tym. Nie dociekala, ktore sposrod patrycjuszowskich rodow odmiana wladzy wyniesie, ktore zas ponizy i zubozy. Kto zasiadzie w ratuszu i wlozy na szyje namiestnikowski lancuch, a kto wymknie sie ukradkiem z miasta i do konca zycia zaszyje w wiejskiej posiadlosci. Nic juz od niej nie zalezalo. Zupelnie nic. Dzieci, kobiety i starcy rodzili sie i konali niezaleznie od jej woli i sprawialo jej to nieoczekiwana, niemal ekstatyczna radosc. Dlatego cieszyla sie, gdy na strazy jej namiotu postawiono Servenedyjki. Moze ksiaze, nie ufajac wystarczajaco pacholkom, obawial sie, ze Zlociszka zechce ktoregos uwiesc lub przekupic? A moze, przeciwnie, przypuszczal, ze moga nastawac na jej zycie, bo przeciez winili ja za smierc kamratow? Poludniowe wojowniczki tymczasem wydawaly sie calkowicie obojetne. Trzymaly sie od niej z daleka, milkliwe i pograzone we wlasnych sprawach. Tatuaze zmienialy ich twarze w maski obcosci. W przedziwny, pokretny sposob pasowaly do tego namiotu, w ktorym wszystko bylo znajome i oswojone, a poza ktorym rozciagaly sie polacie niepewnosci i grozy. Jednakze najwiekszego z niebezpieczenstw nie spostrzegla w pore. Dopiero mocne szarpniecie za wlosy - tutaj, gdzie nikt nie patrzyl, czesto nosila wlosy luzno rozpuszczone na plecach, nie chcialo jej sie mozolic nad trefieniem ich i ukladaniem w pukle - zwrocilo jej uwage. Dziecko stalo tuz obok, zanurzajac stopy w miekka run ksiazecego kobierca. Spod kusej koszuliny wygladaly pulchne, gole nozki. Chichoczac, czepialo sie purpurowej sukni, probujac wspiac sie wyzej i siegnac kolejnego kosmyka. Rozesmiala sie rowniez, a dziecko, sploszone, zachwialo sie i przewrocilo na pupe. Jego usta wygiely sie w podkowke. -Nie placz! - przestraszyla sie Zlociszka, ktora dorastala bez matki i siostr, nie miala wiec zadnych doswiadczen z uspokajaniem wrzeszczacych oseskow. Pochwycila dziecko - chlopca, jak zdazyla zauwazyc, kiedy fikal nogami w powietrzu - na rece. Gest przyszedl jej nad podziw latwo. Maluch zagulgotal. I znow z calej sily szarpnal ja za wlosy, skoro tylko znalazly sie w jego zasiegu. -Au! - krzyknela Zlociszka, a maluch ze smiechem ugryzl ja w palec. Bez namyslu, zupelnie instynktownie, wymierzyla mu klapsa w goluski tylek. Dziecko zamilklo na moment, chyba zdumione, a potem wybuchlo przerazliwym rykiem. -Cicho, prosze, badz cicho - wybelkotala dziewczyna, oszolomiona natezeniem wrzasku. Spiesznie zdjela naszyjnik z krwawnikow i sprobowala wcisnac mu go w garsc, majaczylo jej bowiem, ze dzieci lubia blyskotki. Zarobila jednak tylko uderzenie w twarz, naszyjnik stuknal w ziemie i pekl, a ryki bynajmniej nie scichly. Poczula, ze po sukni cieknie jej goraca struzka. Chlopiec sikal, nie umiala rozstrzygnac, z rozpaczy czy zemsty. Rozesmiala sie, tak nieoczekiwane i idiotyczne wydalo sie jej to wszystko. Coz to dziecko robi posrodku wojskowego obozu? Jakim sposobem zwiodlo Servenedyjki i weszlo do ksiazecego namiotu? Czyzby pan Spichrzy, ktory, o ile pamietala plotki, nie stronil od uciech, nawet na wojne wozil ze soba kochanice wraz z przychowkiem? Raptem chlopiec rowniez zamilkl, chyba uspokojony jej smiechem. Ostroznie odstawila go na kobierzec. Natychmiast opadl na czworaka i pogonil za naszyjnikiem. Z westchnieniem obserwowala, jak usiluje odgryzc najpokazniejszy kamien. -Ciekawe, czyjs ty, pedraku? - powiedziala stlumionym glosem, zeby go nie przestraszyc. Nic nie wskazywalo jego pochodzenia. Koszulinka byla prosta, ze zwyklego plotna, bez zdobien i naszywek, ale te tylko draznilyby delikatna skore. Spostrzegla, ze dziecko na szyi ma srebrzysty lancuszek: kiedy sie przewrocilo, w rozcieciu giezla blysnal ostry ksiezycowy rog, amulet albo herb ktoregos ze spichrzanskich rodow. -Lubic - uslyszala za soba. - Lubic ciebie. Az podskoczyla ze strachu. Wytatuowana wojowniczka szczerzyla - w usmiechu? grymasie wscieklosci? - spilowane sine od barwiczki zeby. Chlopiec obejrzal sie. Zagulgotal i z naszyjnikiem w zebach poraczkowal do Zlociszki. Schwycil ja za suknie i z mozolem stanal na slabych i po dzieciecemu krzywych nozkach. Nie wiedziala, ile maluch moze miec zim. Rok? Moze dwie zimy? Nie umiala ocenic. Chyba jeszcze nie mowil albo po prostu nie potrafila go zrozumiec. Przez moment zastanawiala sie, czy jej dziecko byloby rownie ladne z okragla buzia i wijacymi sie, ciemnymi wlosami. Ale wlasciwie nie umiala go sobie wyobrazic - zarowno ono, jak i zaslubiny z Twardokeskiem staly sie juz tak odlegle, jakby sie nigdy nie zdarzyly. -Lubic czerwien. - Servenedyjka pokazala chlopca, ktory pracowicie tarmosil dol sukni. - Krew. -To twoje dziecko? Wojowniczka nachmurzyla sie. Schwycila protestujacego chlopca i uniosla go ku wyjsciu. Maluch piszczal w jej uscisku i wykrecal sie jak piskorz. Zlociszka musiala sie usmiechnac na widok jego zupelnie jalowej, a przeciez tym dotkliwszej wscieklosci. -Przyjdziesz jeszcze do mnie? - zapytala, wyciagajac do niego reke. Dziecko bez wahania schwycilo ja za palec i przyciagnelo go do buzi, usilujac ugryzc. -Tak - odpowiedziala za nie Servenedyjka z dziwna satysfakcja. - Teraz i potem. * * * Kiedy wiesc o pochodzie Wezymorda doszla do dworca, pokoje i korytarze wypelnil tupot stop i placz niewiast. Najglosniej zawodzila pani podkomorzyna, dostojna i uroczysta we wdowiej bieli. Podtrzymywana przez dwie sluzebne, w czepcu wyszywanym srebrem i w sutej bramce na szyi, z impetem wkroczyla do sieni, gdzie dziedzic majatku obradowal z co starszymi spomiedzy przyjaciol domu i sluzebnikow.-Zrazum wiedziala, ze nieszczescie na nas te bekarty sprowadza! - wykrzyknela, z trzaskiem wylamujac palce. - Niech sie jeno wywie Wezymord, kogo w komorze hodujem! Chlopak zerknal na matke. Piers jej falowala, policzki palaly czerwienia, a z oczu zniknal wyraz zaszczucia i niepokoju, jaki nie odstepowal jej za zycia malzonka. W istocie od dawna nie wygladala rownie mlodo i powabnie - gdyby nie byla jego matka, przysiaglby, ze przyczernila rzesy i dodala sobie kolorow barwiczka. Na jej palcach i przy czepcu lsnily perly, ktore w Wilczych Jarach pospolicie uwazano za przynalezne zalobniczkom. Pani podkomorzyna dbala jednak, by wybierac klejnoty najczystsze i najbardziej okazale, aby nikt nie przeoczyl jej rangi i dostojenstwa. Ze zas zaraz po smierci meza nie mogla sie pojawiac miedzy ludzmi ani u siebie uczt hucznych wyprawiac, duzo czasu spedzala w swiatyni, polyskujac w blasku swiec jak drogocenny skarb. Zreszta naprawde byla skarbem - z jej oprawa wdowia, polami, mlynami, karczmami i lasami - zatem nic dziwnego, ze wielu sposrod statecznych wdowcow albo i kawalerow zapalalo nagle szczegolna poboznoscia. Przybywali na jesienne nabozenstwa w paradnych kontuszach, krecac wasa i pobrzekujac szabelkami na rywali, po to tylko, by podac na reku pani podkomorzynie wode swiecona albo ujac ja za ramie, kiedy powoli sunela ku lawkom kolektorskim. Tak, babka miala racje, pomyslal Rytar, spod opuszczonych powiek taksujac kobiete, ktora nie przestawala pomstowac i desperowac. Matka nie zrobi nic glupiego, co to, to nie. Nazbyt sie dobrze wyuczyla, ile nieszczescia moze spowodowac jeden nietrafny wybor. Nie wda sie w ploche milostki ani w niczym nie uchybi dobremu imieniu rodu. Lecz przyszlego roku, ledwo zboza okwitna i ptaki zaczna uczyc lotu mlode, przyjdzie nam wyprawic weselisko. Nie trapil sie tym. Owszem, mial nadzieje, ze jego rodzicielka osiadzie niedaleko z poczciwym czlekiem przy boku, ale nie potrzebowal jej juz - ani ona jego. Wojna i wszystkie smierci, ktore ze soba przyniosla, odepchnely ich od siebie, rozklinowaly na dobre. -Rod do zguby przywiedzie - zawodzila nadal podkomorzyna. - Dworzec popali, ludzi w niewole obroci! Domownicy sluchali jej ze spuszczonymi glowami i wzrokiem utkwionym w lawie. Wybuchy gospodyni wciaz stanowily dla nich nieblaha nowosc, za zycia malzonka bowiem nie pozwalala sobie na jawne okazywanie woli. Dzisiaj zas smielej wyrazala strachy niejednego z nich. Wprawdzie Rytar nie opowiadal sie, kim sa dwie plowowlose dziewuszki, ktore coraz glosniej hasaly po dworcu, ani kogo kuruje w lamusie Haliszka, ale przeciez czeladz slyszala, co karzel wygadywal pod palisada, nadto doswiadczeni mezowie umieli zlozyc dwa do dwoch. Zgadywali, ze jest to sprawa zawila i sekretna, nadto niezle z rebelia zwiazana. Dlatego miny mieli nietegie i nadejscie Wezymorda nie napawalo ich radoscia. Pomorcy ciagneli lawa ku Horezy, lecz tym razem pacholik przyniosl wiadomosc, ze do dworcu zbliza sie oddzial samego kniazia. Rytar wiedzial wysmienicie, ze nie sposob uniknac spotkania, wykpic sie slaboscia lub zaloba. Przybywal wszak Wezymord, prawowity - przynajmniej we wlasnym mniemaniu - wlodarz tej ziemi, przed ktorym nalezy roztworzyc wszelkie klodki i zamki. Tymczasem na folwarku hodowano corki jednego z przywodcow rebelii, a procz nich kryli sie tam ranny wozak i jego kochanica. -Biada nam, biada! - lkala pani, slaniajac sie pomiedzy sluzkami. - Precz je trzeba popedzic! Co rychlej z dworca wygnac! Rytar skrzywil sie, chociaz wlasciwie smiac mu sie chcialo, gdy widzial, ile serca i trudu wklada matka w te tragiczna poze, ktora ani chybi musiala podpatrzyc w teatralnej budzie. Nagle zdjela go osobliwa tkliwosc dla tej niemlodej juz niewiasty, ktora z pewnoscia kochala go szczerze, podobnie jak pozostalych synow, a przeciez nigdy nie potrafila byc im opoka. Przeciwnie, czujac swa slabosc, probowala ja zagluszyc lzami i rwetesem. Miala jednak racje, ze czasu na decyzje ostalo niewiele. Pacholik powiadal, ze Wezymord prze wartko przez gosciniec i stanie w dworcu przed wieczorem, teraz zas slonce zaczynalo sie juz chylic na zachodnia strone. -Wyjde mu na spotkanie - rzekl z westchnieniem. - Kto ze mna? Matka przypadla do niego natychmiast. -Tys niezdrow jeszcze! - zawolala i po raz pierwszy spod wysilonych gestow wyjrzal prawdziwy strach. - Poniechaj, ja pojde... Pokrecil glowa. -Kim bylbym, chowajac sie za matczyna spodnica? -Moim dzieckiem. - Do bolu scisnela go za reke. - Moze jedynym, jakie mi zostalo. Delikatnie otarl z jej policzka lze, ktora zlobila sobie sciezke pomiedzy bielidlem. -Bracia wroca - powiedzial pocieszajaco - i ja tez nie zgine. Lecz wpierw musze powitac kniazia. -Ja cie nie puszcze - zaplakala pani podkomorzyna, ale jej palce rozluznialy sie juz: wiedziala, kiedy ustapic przed tym, co nieuchronne. Reszta domownikow milczala, moze po trochu zawstydzona jej niewyglednoscia w okazywaniu uczuc, a moze niechetna Rytarowej brawurze. Pod rozkazami podkomorzego nawykli do posluszenstwa, nie kwapili sie wiec wyglaszac swoje zdanie. Zaden nie wyrywal sie przesadnie do witania Wezymorda, o ktorym wiedzieli tyle, ze ma niezwykla moc od Zird Zekruna dana i potrafi czytac z ludzkich umyslow jak kleryk z pergaminu. Wlasciwie Rytar nie mogl ich winic za strach. Sam spedzil w Usciezy wiele czasu i niejeden raz otarl sie o kniazia w kamiennych korytarzach cytadeli, a przeciez ten syn frejbitera, nieodmiennie okryty zwyczajnym brunatnym suknem, wciaz stanowil dla niego zagadke. Nie umial okreslic jego pragnien, rozpoznac granic mocy. Tym bardziej nie chcial wiec przymuszac ludzi, by towarzyszyli mu w tej sprawie. Wezymord bywal straszny w gniewie. -Kto pojdzie ze mna? - powtorzyl, liczac w glebi ducha, ze trafi sie jakis smialek. Jednak nadal milczeli, unikajac jego wzroku. -Ja! - rozlegl sie od pieca srebrzysty dzieciecy glosik. Starsza z corek Bogorii wyskoczyla na srodek izby. Stala prosto w jasnej telejeczce z plotna - pani podkomorzyna nie kwapila sie zadbac o przybledy, a Rytar nie mial wielkiego rozeznania w dzieciecych fatalaszkach - i patrzyla smialo spod krzywo przycietej grzywki. -Ty, pisklaku? - zasmial sie Rytar. - Niezawodnie mi sie do obrony przydasz. -Inszej miec chyba nie bedziesz - zauwazyla rezolutnie dziewczynka. -Milcz, ty nasienie bekarcie - syknela przez zeby pani podkomorzyna i uczynila gest, jakby chciala ja uderzyc. Dziewczynka nie zwrocila sie ku kobiecie, lecz z naglego zacisniecia jej szczek Rytar rozpoznal, ze dobrze uslyszala obelge. Trwala posrodku sieni z wyzywajaco uniesiona broda. Zrodzona w prawym lozu czy nie, pomyslal Rytar, ma w sobie czesc Bogoriowej fantazji i dumy. Nie zamierzal jednak brac malej tam, gdzie groziloby jej najwieksze niebezpieczenstwo. -Wianki tobie wic i lalki piastowac - rzekl lekko - nie lezc miedzy zbrojnych mezow. Corka Bogorii potrzasnela glowa, jakby zawiedziona jego slowami. Ale widzial w niej cos jeszcze, jakas powage i wazkosc wykraczajaca poza wiek dzieciecy, chociaz nie potrafil jej dzisiaj nazwac i okreslic. -Dlaczego? - zapytal cicho. Odpowiedz nadeszla predko i bez wahania. -Nie chce sie znowu kryc - powiedziala dziewczynka. - Nie zmuszaj mnie, zebym czekala, az rozstrzygniecie o moim losie. Tutaj jeden ze slug, wasaty i dziobaty na gebie szlachcic, co z laski podkomorzego siedzial nieopodal na zagonie, ale za dnia po staremu przychodzil do dworca czeladzi dogladnac, zasmial sie suchym smiechem. -To ci sie rzeklo paradnie, kwoczko niedopierzona - zakpil. - Taka juz twoja niewiescia natura, ze cie na gniazdo nasadza i jajca kaza znosic. I cala wolnosc taka, zebys se mogla pogdakac, zanim jajo wynijdzie. Dziewczynka zamrugala, wargi jej zadrgaly. Nie spuscila jednak wzroku z Rytara. -Wezmiesz mnie? - spytala. Rzecz oczywista, bylo to calkowite szalenstwo, ale ujal jej mala, chlodna lapke o brudnych palcach i po dzieciecemu polamanych paznokciach. -Jesli tak chcesz - zgodzil sie, nie przeczuwajac nawet, ze bezwiednie odnajduja slowa, ktore zostana wypowiedziane jeszcze raz, znacznie, znacznie pozniej. Ulozyli sobie, ze poczekaja na Wezymorda przy studni - nie tej na podworcu, ale nieco dalej na trakcie, gdzie dla wygody utrudzonych podroznych bil z glebi ziemi ocembrowany zdroj. Jednakze kiedy nadeszli - pod wieczorna luna, nagrzana, zapylona sciezka - wojsko juz tam stalo. Rytar przygarnal mocniej dziewczynke, po czym opowiedzial sie przed pacholkami i kazal prowadzic do kniazia. Wezymord siedzial na cembrowinie studni i pil wode z korowego kubka. Kiedy pokazano mu przybylych, dal znak, zeby ich podprowadzono. -Znam ciebie - przemowil, zanim Rytar zdazyl sie chocby poklonic. - Sluzyles mi. Chlopak zgial sie i zamiotl czapka gosciniec. -Pod Rogobodzcem i pierwej, w Usciezy - rzekl, kontent, ze tak sie obraca rozmowa. Spostrzegl, ze dziewczynka zastygla sztywno, jakby ja zamieniono w kamien. Rozszerzonymi - ze strachu? ze zdumienia? - zrenicami wpatrywala sie w kniazia, kurczowo sciskajac w reku wiazke niebieskich kwiatkow, ktore wyzbierala po drodze. -Pamietam. - Wezymord usmiechnal sie kacikami ust. - Byles ranion? -Od heretyckiej halastry - wyjasnil pospiesznie Rytar. - Ale mnie do dom poniesiono, gdzie wydobrzalem nieco. - Mimowolnie dotknal rany, ktora wciaz mu dokuczala, i zaraz, zawstydzony slaboscia, zasadzil za pas reke. Kniaz musial jednak juz wczesniej z nierownego chodu i laski wyrozumiec jego kontuzje, bo skinal laskawie glowa. -Tedy dla ciebie sie wojna pokonczyla - skwitowal. Rytar mial mgliste wrazenie jakiejs niezmiernej dziwnosci: nigdy dotad nie mowil z nim kniaz rownie laskawie i otwarcie. Nie mogl sie wszakze teraz nad tym zastanawiac. Corka Bogorii stala u jego boku i niebezpieczenstwo wcale nie minelo. -W dom was chcialem prosic, najmilosciwszy panie - rzekl, znow klaniajac sie nisko. - Matka uczte naszykowala. Zaszczyt bylby to wielki, gdybyscie nie pogardzili nasza goscina. -Rad bym dom slug mych wiernych odwiedzil, jeno nam pod Horez spieszno - odparl kniaz. - Lecz w powrotnej drodze nie zapomnimy o tobie. Chlopak pochylil sie, zeby wladca nie zobaczyl jego ulgi. -Dziekuje wam za laskawosc. Chcial sie jeszcze raz poklonic, moze dorzucic jakies gladkie pochlebstwo, zanim blekitne oczy Wezymorda wyswidruja z niego prawde o zdradzie, jakiej sie wzgledem niego dopuscil. Ale wtedy corka Bogorii odezwala sie nagle donosnym, jasnym glosem: -Nie jestem bekartem! Rytar poczul, jakby powietrze usunelo sie naraz, wypchnelo go naprzod, ku temu mezczyznie, ktory wciaz trzymal w reku korowy kubek i przygladal sie im na pozor dobrotliwie. Zaraz da znak, pomyslal. Rozpozna ja i bedzie po wszystkim. Ale kniaz usmiechnal sie tylko. -Z pewnoscia nie jestes - zgodzil sie z rozbawieniem - jesli tak smialo dowodzisz tego przed samym kniaziem. Lecz nikt z nas nie wybiera sobie ojcow, skoro o tym mowa. Cos tlilo sie pod jego slowami, jakis podskorny sens, ktorego Rytar, przerazony do granic zmyslow, nie dostrzegal. Wyrzucal sobie, ze nie przyjrzal sie baczniej, jak traktowano corki Bogorii w jego dworcu. Obelga podkomorzyny musiala mocno zapasc malej w pamiec, jezeli postanowila ja podniesc przed Wezymordem. Rytar domyslal sie, ze wczesniej rowniez wypowiedziano wiele slow, kpiacych i obelzywych, ktore rania az do kosci. Nie dopilnowal tego. Nie zastanawial sie wcale, jakim imieniem przywolywano Bogoriowe dziewuszki na wieczerze i z jakim pozdrowieniem ukladano je do snu. -Moj ojciec poslubil matke - upierala sie dziewczynka. - Przed boginia i w obecnosci kaplana, jak nalezalo. I byly na to pergaminy, byly pergaminy i pieczeci, ale sie spalily z cala reszta - glos jej sie zalamal i raptem znow byla dzieckiem, przestraszonym i zawstydzonym w obliczu tylu obcych, poteznych i zbrojnych mezow. Nikt sie nie zasmial. Rytar mial bolesna swiadomosc, ze w kazdym normalnym miejscu, wsrod szlachty, mieszczan czy chlopstwa, mala wykpiono by i odeslano, by odpokutowala bezczelnosc, kleczac na grochu lub szorujac komin. Ale teraz komendanci i zwyczajni knechci pospolu spozierali tylko na Wezymorda, niepewni, jak sie odniesc do tych az nadto smialych slow. Corka Bogorii nie spostrzegla najwyrazniej, ze wlasnie wydala, iz jej ojciec czcil stara boginie. Chlipala cicho kilka krokow przed kniaziem. -Podejdz do mnie, dziecko - poprosil Wezymord. Przyblizyla sie z ociaganiem, a on podniosl ja lekko, usadzil sobie na kolanie, po czym gleboko zajrzal jej w twarz. -Wierze ci - oznajmil. - Widze w twoich oczach, ze nie klamiesz, i takie jest rowniez moje slowo. Jesli wiec ktos wystapi przeciwko twojej prawdzie, wystapi takze przeciwko mnie. Dziewczynka przez moment siedziala nieruchomo; jej jasna sukienka odcinala sie ostro od brunatnego kubraka kniazia. -Naprawde? - zapytala, wyciagajac ku niemu piastke z kwiatami pomietymi juz i poszarzalymi od jej uscisku. Kniaz przyjal kwiaty i obracal je w palcach, jakby nie potrafil pojac, do czego sluza, podczas gdy corka Bogorii oraz wszyscy inni obserwowali go niespokojnie. -Lepiej niech zostana tutaj - powiedzial wreszcie Wezymord, odkladajac je na cembrowine. - Nie posluza mi tam, dokad ide. Wielu ludzi - gdyz kazda istotna chwila, chocby najbardziej samotna, obrasta z czasem swiadkami, gapiami i komentatorami - przysiegalo potem, ze dostrzeglo w jego slowach zapowiedz przyszlosci. Rytar nie. Wyczul jedynie smutek, lagodny, przyproszony sloncem i pylem z wyschnietych drog. Lato dobiegalo kresu jednako dla kniazia i dla chlopa. -Czy moj ojciec wroci? - spytala naraz dziewczynka. -Nie wiem tego - odparl kniaz i Rytar znow wychwycil w jego tonie nute rozbawienia. -A ty? -Tego rowniez nie wiem. Lecz pozostawie ci cos, zebys o mnie nie zapomniala. Zdjal z piersi lancuch i zawiesil go dziecku na szyi. Wykuty z gladkich srebrnych ogniw zaraz omsknal sie i ciezkim wisiorem opadl jej az do kolan. Na medalionie byly zalnickie kroczace lwy, nie znak Pomortu. Dlaczego? - pomyslal Rytar. Dlaczego nic w tej wojnie nie jest tak, jak powinno byc, jak spodziewalismy sie u zarania lata? Nie mial jednak czasu tego rozwazac. Nalezalo podziekowac kniaziowi za laskawosc. -Hojny to dar nie poprzez sama wartosc kruszcu, lecz reke darczyncy... -Dosyc! - przerwal mu w pol zdania Wezymord. - Skonczmy, zanim ktores z nas powie zbyt wiele. On wie! - przemknelo przez mysl Rytarowi. Wie wysmienicie, czyja ona jest corka. Czemu wiec robi to, co robi? Kniaz spojrzal na niego, jakby naprawde odczytal pytanie z jego umyslu. -Szczesliwy, kto moze powiedziec, ze bronil i kochal swojego ojca tak jak to dziecko - rzekl. - Ja mojego kochalem. Potem odjechal ku Horezy, zostawiajac ich z echem swoich slow i srebrnym lancuchem, ozdobionym znakiem starych zalnickich kniaziow. A ludzie bardzo dlugo pokazywali sobie odcisk jego dloni, wytrawiony w cembrowinie, i dziwili sie, ze ze szczerego kamienia wyrastaja blekitne kwiaty. Rozdzial szesnasty Wreszcie niczego nie dalo sie juz dluzej odwlec i na horyzoncie pokazal sie Pomort. Z poczatku podobny do ciemnego morskiego ptaka, wkrotce rozrosl sie, spoteznial, az stal sie wyspa o brzegach z czarnego kamienia, obrebiona grzebieniami ostrych skal. Podplywali bowiem od polnocy, najtrudniejszym szlakiem. Iskra prowadzila ich pomiedzy rafami i wysepkami, ktore, zdawalo sie, tanczyly i dygotaly nieustannie w rozbryzgach piany, jak gdyby dno morskie, wypchniete niegdys na powierzchnie wola Zird Zekruna, bez wytchnienia walczylo i usilowalo powrocic na przypisane mu miejsce.Poza tym jednak wszystko bylo ze szczetem zwyczajne - i napor morza, i krzyki ptakow, i lodowaty wicher, ktory bolesnie garbowal skore. Nawet smierc. Bo trzy okrety, ktore odbily nieco ze sciezki naznaczonej przez Iskre, wnet rozbily sie na podwodnych skalach. Jednakze Hardysz martwil sie coraz bardziej. Przyblizyli sie juz mocno do siedziby Zird Zekruna i szli zbyt blisko brzegu, by flotylla smoczych lodzi mogla pozostac niezauwazona. Chocby wiekszosc knechtow wyruszyla na odsiecz Wezymordowi, byly jeszcze druzyny panow, ktorzy z pewnoscia patrolowali brzeg, i lodzie rybackie, co zapuszczaly sie daleko na polow. Tymczasem piraci nie natkneli sie dotad na nikogo. Zupelnie jakby bog postanowil usunac im z drogi wszelkie przeszkody, byle jak najpredzej znalezli sie w jego mocy. -Oczywiscie, ze to pulapka. - Iskra usmiechnela sie kwasno. - Lecz nie chodzi mu o was, tylko o mnie. Ale Hardysz wcale nie byl tego taki pewien. Moze Zird Zekrun naprawde pozadal nade wszystko Iskry, dlaczego wszakze mialby wzgardzic i pomniejsza zdobycza, zwlaszcza ze sama pchala mu sie w gardziel? Zapewne pozostalych szyprow takze dreczyly watpliwosci, bo lodzie zbily sie tak ciasno, jak pozwalala sciezka pomiedzy skalami. -Plyn wedle skaly, plyn tam, gdzie sie morze klebi - powiedziala Iskra. Nie sadzil wczesniej, ze mozna tak znac morskie szlaki. Bo ona wyczuwala kazda piedz dna morskiego i zawirowanie pradow w taki sposob, w jaki smiertelnicy widza drzewa i trakty, wyrzezbione kolami w swietej twarzy ziemi. Wyplywal na morze z Sella, ktora rowniez potrafila sprawic, by lodz frunela nad piana. Lecz nawet Sella, dziecko wykarmione przez wodne panny, nie rozmawiala tak z falami. Zastanawial sie, czy to znak. Czy to naprawde mozliwe, aby ta obca kobieta o posepnych oczach byla jego siostra? -Jej juz nie ma - rzekla mu pewnej nocy, kiedy ksiezyc scielil sie gladko na powierzchni morza, a latajace ryby wypryskiwaly w gore jak srebrne wrzeciona. - Nie ma dziewczynki, ktora niegdys odebrali wam frejbiterzy. Nie odnajduje jej w mojej pamieci. Wszystkie moce Iskier i sorelek nie zdolaja zawrocic nurtu czasu i jej juz nie ma, obojetne, co Suchywilk wyczytal w mojej twarzy i jakim milosiernym klamstwem sypneli mu w oczy bogowie. Nie ma corki Selli. Jestem tylko ja. Swieta Sharkah od Noza, Swieta Llostris od Pozogi. Po prawdzie czasami wolalby, zeby przyznawala sie do ich pokrewienstwa - wowczas latwiej byloby mu zaprzeczyc albo chociaz oskarzyc ja o wlasne wygnanie. Wkrotce jednak zrozumial, ze jest dla niej zaledwie przewoznikiem i nie podziela sie ze soba niczym - ani chlebem, ani zyciem. To go zabolalo. Sam nie wiedzial dlaczego. -Dalej bedzie wyspa - jej glos wciaz wiodl go pomiedzy kipiela. - Z pojedynczym drzewem, zwieszajacym sie nad otchlania. Po obu stronach czyhaja skaly i zguba sie kryje niechybna, ale jego cien cie poprowadzi. Plynal wiec, nie ogladajac sie za siebie, bo tez ocalenie "Morskiego Kozla" wymagalo teraz takiego natezenia uwagi i umiejetnosci, jak nigdy wczesniej. Ale i tak prawie slyszal, jak scigaja go przeklenstwa kamratow, i wiedzial, ze jesli u kresu tej podrozy nie czeka ich suta zdobycz i chwala, piraci ze Skwarny poszukaja zemsty i nie przerazi ich zloty blask Iskry. -Trzymaj sie blisko brzegu, kadlubem trawe tracaj - ciagnela z polprzymknietymi oczami, jakby nie musiala spogladac na droge, lecz wrozyla ja sobie z szumu fal i syku piany. - Raf sie tutaj nie lekaj. -Sorelki cie tak prowadza? - odwazyl sie spytac. Podniosla powieki i popatrzyla na niego z szyderstwem. -Zird Zekrun. To go uciszylo na dluzej, wiec kiedy wydostali sie juz z tego wiedzmiego waru, uszykowanego sposrod glazow, raf i wirow, ona odezwala sie pierwsza. -Powstrzymaj okret - zazadala. - Stad poplyne. -A my? - zapytal, wkladajac w pytanie cala zlosc, jaka sie w nim nagromadzila podczas tej wyprawy. Wyciagnela reke w lewo. -Tam jest miasto - oznajmila - i dworzec grododzierzcy nad nim. Sa na wzgorzach siedziby panow i swiatynie, az pod powale wypelnione skarbami. Jest wszystko, za czym gonicie. Wiec lupcie, palcie, rabujcie, jako macie we zwyczaju. Nikt wam nie stanie na przeszkodzie. Zachnal sie. -Skadze taka pewnosc? -Zird Zekrun nie mysli o was. - Skrzywila sie, a jadziolek na jej ramieniu zawtorowal uragliwym klekotaniem. - Dopoki nie wespne sie na Halunska Gore, nie zapragnie niczego wiecej. Znow przejela go groza tego, co zamierzala uczynic. -Pojdziesz tam sama? Spojrzala na niego, jakby zobaczyla go po raz pierwszy. -Czy moglbys byc mi pomoca? Potrzasnal glowa. -Nie. Ale wydaje mi sie, ze smiertelnik, jakikolwiek smiertelnik, nie powinien byc samotny wobec tego, co tam czeka. Cos zmieklo w glebi jej zrenic. -Zabilam juz kiedys brata - powiedziala cicho, niemal przepraszajaco. - Nie chce tego zrobic znowu. Uciekaj. Na pewno sa brzegi, do ktorych nie dotrze przyplyw, ktory niebawem wzbudzi sie z tej wyspy. Potem, zanim zdazyl cokolwiek zrobic, zatrzymac ja, przeklac lub blagac, skoczyla w fale. * * * Kiedy fale ja przyjely, Mroczek poczul, jak koszmar rozluznia sie. Wokol rozposcieralo sie morze, a ona przebudzila sie do zycia i byla tak niewiarygodnie, tak dojmujaco blisko.Ta mysl rozplomieniala go nawet tutaj, w glebinie skaly, mrocznej i chlodnej jak granice Issilgorol. I zdawalo mu sie, ze powietrze znow drzy od zaru i rozchylonymi lapczywie wargami na darmo usiluje chwytac oddech. Bo to juz nie jest Halunska Gora i ten zloty blask, w ktory zaplatal sie bezpowrotnie w czas spichrzanskiego karnawalu, wcale nie bije z wlosow Iskry. O nie. To plona swiece w domostwie w Krowim Parowie, po raz pierwszy rozpalone reka jego malzonki, podczas gdy oni przypatruja sie sobie ponad plomieniami, jeszcze obcy, nie wymieniwszy slow ani usciskow. Wstydzil sie. Bogowie, jak sie wstydzil tej dorodnej, rozlozystej niby dzieza niewiasty, bo miala w usmiechu, w wypieciu piersi i pulchnosci ramion ukryta wiedze, jakiej mu poskapiono. Zreszta chodzilo tylko o sklep. O niezmierna obfitosc altembasow, kierow, karazji, lundyszy, sztamotow, blawatow i szkarlatow. Srebrne grosze i zasobnosc w swieto, kiszke dobrze okraszona i skorzane buty. A jednak przyjela go - tamtej nocy, kiedy swiece plonely jedynie dla nich, a on z watlego handlarza przeobrazil sie w blawatnego kupca. Wciaz pamietal, jak swiatlo zmienialo jej skore w najbardziej niezwykla tkanine, a on rozwijal ja powoli, opuszkami palcow. Ze strachem. Bo handlarz, chocby najmarniejszy, zawsze wie, jak wiele mozna stracic. Wiec stracil. Tyle ze pozniej, znacznie pozniej. Az skurczyl sie z leku, bo zwykle Zird Zekrun predko podsuwal mu huk ognia i dwie rudowlose dziewuszki wychylaly sie ku niemu z ogarnietego plomieniami wykusza. Pozar zmiatal wszystkie wonie i barwy, a dawny kupiec blawatny, dawny zbrodzien z Przeleczy Zdechlej Krowy, zdrajca kamrata i wiezien pomorckich kaplanow, wil sie i krzyczal w bezrozumnej bolesci, na nowo i w nieskonczonosc przezywajac swa strate. Ale nie dzisiaj. Dzis Zird Zekrun milczal, a rudowlosa kobieta szla ku niemu, wciaz pelna niespelnionych obietnic i zachwytow. Dni odmierzanych wspolnym trudem, slodycza swiezego chleba i dzieciecym smiechem. * * * Wiatr porwal czapke Bogorii, rozwichrzyl Twardokeskowi brode. Zbojca zadygotal w cienkiej przyodziewie. Dziwne, jak te panskie szmaty nie trzymaja ciepla, pomyslal, na darmo usilujac zebrac poly delijki. Wdzialby czlek na grzbiet baranice i bylby pewny swego.Sterczal na szczycie wiezy, skulony pod zimnym wichrem. Nie podobalo mu sie, ze towarzysze zawlekli go az tutaj, ale nie mial wyboru. Wezymord stal juz niemal pod Horeza, a oni wciaz nie byli gotowi. Czul na sobie spojrzenia panow szlachty. Gapili sie z uszanowaniem i lekiem, jakoby im sie nagle w wiedzme nad kotlem przemienil. Az go skora swierzbila od tego patrzenia. A tu jeszcze dziejopis czekal, coby chwile wazka na pergaminie uwiecznic. I spomiedzy komendantow co bardziej w walce z Pomorcem zasluzeni. Karmazynow garsc, co w swych naszywanych srebrem kontuszach wygladali jak statuy odlane ze szczerego kruszcu. Nadto obaj Zwajcy, polaczeni lancuchem, ktory pobrzekiwal na wietrze. I wiedzma z wytrzeszczonymi blekitnymi jak niezabudki oczami. Wydalo mu sie raptem, ze wszyscy z niego kpia - a ona najbardziej. Dlaczego bowiem wlasnie jemu mialoby udac sie cos, czego nie dopieli znaczniejsi i bardziej potezni? Poskrobal sie nerwowo po brzuchu, pas poprawil. Ani chybi na uragowisko go tu przywiedli, na posmiech pusty. W tej chwili byl gotow skrecic im szyje. Co do jednego. Zwlaszcza zas Narzazkowi, ktory rzecz cala uknul i tak mu sprytnie podsunal, tak podlal Skalmierskim winkiem, ze lyknal ja Twardokesek jak gasior, aby jezorem mlasnal. Jakaz to w ludziach chytrosc, pomyslal zbojca, spozierajac nieprzychylnie po towarzyszach broni. Jaka podlosc okrutna, ze jak czlowieka obleza, to juche ciagnac beda, poki duszy nie wyssa. Bal sie. Co tu kryc, bal sie okrutnie. Pamietal Rogobodziec i smierc Chasnika. Ale nie dalo sie dluzej zwlekac - ani zal, ani wscieklosc nie mogly go wybawic. Splunal jeszcze, lypnal z pretensja po druhach. -No, chodzze tu, kurwi synu! - ryknal wreszcie, wygrazajac niebu piescia. * * * -A zebys zdechl! Zeby ci robaki oczy wyjadly!Knecht stal przed wieza, unoszac ku niebu nagie ramiona. Burza rozwiewala mu brode, wichrzyla wlosy, nadajac mu wyglad jednego z szalonych prorokow, ktorzy wedruja pomiedzy klasztorami Rozenicy-Wieszczycy. Dowodca nie sadzil, zeby to byl przypadek. Nie, chlopak tak bardzo uwierzyl w swoje poslannictwo, ze zapragnal upodobnic sie do kaplana i, choc pozbawiony blogoslawienstwa skalnych robakow, na wlasny sposob wczepic sie w moc boga. A teraz rozpaczal, ze ktos smial sie targnac na jego dzielo i zagrozic pragnieniu, ktore nadawalo sens ich pracy na tej wyspie. Obudzila ich burza. Pierwsza, odkad tutaj zawitali. Pioruny bily tak gesto, jakby chcialy spopielic firmament. Przerazeni ludzie przywarli do ziemi, zaszyli sie gleboko w ziemiankach, trwozliwie wyczekujac, az niebo zlagodnieje w gniewie. Ale nie mlodzik, ktory kazal im sie zwac Samoslancem. Wypelzl z kryjowki, ktora dzielil z najbardziej zazartymi nasladowcami, i w blasku blyskawicy dostrzegl, jak ktos usiluje zniweczyc jego wieze. Straty nie okazaly sie w gruncie rzeczy dotkliwe: jeden czlowiek, chocby i w najwiekszym szale, nie potrzaska kamiennej budowli. Jednakze buntownik musial sie srozyc dobrych pare godzin, bo zanim go pochwycono, zdolal nadszczerbic najwyzsze pietro i wykuc obok okna dwie pokazne dziury. Zabija go! - pomyslal dowodca, spogladajac po twarzach swoich podkomendnych. Bo przeciez nie chodzilo o wyrwy, ktore zialy ku nim z muru jak ciemne oczodoly. Pomorcy nabrali wprawy w murarce i zdolaja je zalatac przed zmierzchem. Ale Samoslaniec nie pusci plazem odstepstwa, nawet jesli nie stalo za nim nic procz slabosci i choroby. Spajali w te wieze nie tylko kamienie, dowodca rozumial to wysmienicie. Wplatali w nia rowniez swoj strach, desperacje i lek, ze bog juz nigdy nie zechce ich wydobyc z tego przekletego miejsca. Wszystko laczylo sie z kamieniami, pozwalajac ludziom zachowac nadzieje. -Zostawcie go. - Wystapil naprzod, a knechci rozstapili sie jakby na moment znow owladnal nimi wilczy dzwiek werbla. - Z trudu i odosobnienia niejeden czlek zbladzi. Samoslaniec zawahal sie: podobnie jak reszta nie wyzbyl sie w pelni szacunku dla dawnego dowodcy i wcale nie kwapil sie wystepowac przeciwko niemu. Ale slowa knechta nieoczekiwanie wzburzyly wieznia. -Samiscie, nieszczesnicy, zbladzili! - zakrzyknal gromko. - Zamydlono wam oczy, zwiedziono jako glupcow. Bo przeciw panu naszemu te wieze wznosicie, na wlasna i jego zgube. Samozwanczy prorok az podskoczyl. -Bluznierca! - zawolal, wymierzywszy w towarzysza oskarzycielski palec. - Chce nasz trud zniweczyc i Zird Zekruna... Cokolwiek chcial powiedziec, nie zdolal dokonczyc, bo wiezien wysmyknal sie z uscisku trzymajacych go wojownikow. -Zird Zekrun nie ma z tym nic wspolnego, glupcy! - Pochwycil ciezki kilof i z rozmachem uderzyl nim w kamienna sciane. - Ta wyspa jest tylko snem. Musimy przestrzec Zird Zekruna i zniszczyc wieze! - Obrocil sie ku dowodcy, zupelnie jakby szukal u niego otuchy. - Musimy wyrwac sie na wolnosc... - dodal ciszej i jakby z lekiem. Stary knecht skinal glowa. Tak, musieli wyrwac sie na wolnosc, ale nie sadzil, aby wystarczylo po prostu rozwalic kupe kamieni. Nie podzielil sie wszelako ta watpliwoscia z towarzyszami. Zbyt zarliwie zabiegali o wybawienie, kiedy kamien po kamieniu, powoli dzwigali ponad skaly te ponura, pusta wieze. Teraz jednak sprawy zaszly za daleko. Sen, zeslany na nich przez karla, przecieral sie jak znoszone portki. Ludzie zaczynali watpic. A zwatpienie, dowodca wiedzial o tym bardzo dobrze, wnet rozmiecie ich, rozrzuci na cztery strony. Potem zaczna walczyc. Jednakze namyslal sie za dlugo - ledwie o jedno uderzenie serca. Bo kiedy otworzyl usta, zbuntowany knecht wstrzasnal sie spazmatycznie. Kilof wypadl mu z reki. Sapnal miekko, a pozniej z niezmiernym zdumieniem opuscil wzrok na czubek miecza, ktory wystawal mu z piersi. Chcial jeszcze cos powiedziec, lecz zdolal tylko poruszyc ustami, po czym zwiotczal i przewrocil sie na ziemie. -Bluznil - Samoslaniec mowil cicho, niemal przepraszajaco i spogladal dowodcy prosto w oczy. - Nie moglismy... -Nie mogliscie - przytaknal stary knecht, ktory wiedzial doskonale, jak kruche jest w takich chwilach zycie. Prorok wypuscil powietrze i z ulga skinal glowa. Ale dowodca rozumial, ze bylo juz za pozno. Cos przelamalo sie na tej wyspie, az po najwyzsze szczyty zanurzonej we snie. Popatrzyl raz jeszcze ku otworom, ziejacym u szczytu wiezy. Usilowal uspokoic oddech i odnalezc jakies slowa, co pozwola je zalatac i wplesc w te konstrukcje takze martwego czlowieka, ktory spoczywal pomiedzy nimi na skalach. Ale nie potrafil. Nie potrafil rowniez przypomniec sobie glosu wilczego werbla. Zagubil w sobie rytm, ktory niegdys wiodl ich do bitwy. I pojal, ze tym razem nie doprowadzi swoich ludzi do bezpiecznej twierdzy. Odwrot sie nie uda. Knechci ugrzezli w majaku, z ktorego nie zdolaja sie juz podniesc. Nadchodzil czas zdrady. Czas wasni, czas przelewu krwi. * * * Mroczek w skupieniu nasluchiwal mocy. W tej chwili bog nie dbal o wieznia, caly wychylony ku kobiecie, ktora z wolna przyblizala sie do Halunskiej Gory. Gdzies na skraju umyslu kupiec blawatny wyczuwal niemal bolesne pulsowanie skaly. Bable goracej lawy nabrzmiewaly i pekaly z sykiem, warstwy ziemi ocieraly sie o siebie niespokojnie. Pod zaslona z piasku, wapna i bazaltu bog szykowal sie na przyjecie zdobyczy.Jej kroki byly coraz blizsze - kazdy rozchodzil sie kregami po skalach, bo wszystko tu drgalo i wibrowalo z niecierpliwosci - az na ostatek zanurzyla sie w rozpadline prowadzaca do wnetrza skaly. Wtedy poczul jej zapach. Juz nie we wspomnieniu. Teraz przyszla naprawde, wychynela spoza siedmiu bram piekiel, spoza sciezek siegajacych az za smierc. Nic wiecej nie mialo znaczenia, nawet lewa, karzaca dlon Zird Zekruna. Chyba plakal, bo niekiedy obrazy mglily sie, rozpadaly na strzepy, podobnie jak jego sterany umysl. -Wiec jestes wreszcie - powiedzial do rudowlosej kupcowej, kiedy wyjrzala ku niemu zza skal - a moze zza lady zaslanej wielobarwnymi materiami? - To trwalo tak dlugo. W tej chwili byla zaledwie blaskiem, rozmazywanym, rozbijanym na tuziny migotliwych owali. -Czyz mialam jakis wybor w tej sprawie? - odparla, teraz juz tak bliska, ze mogl zbadac gladka kruchosc jej skory. Nie zrobil tego jednak. Wiedzial, ze dotyk ja zniszczy. Byla ulotna i slaba, jak wszystkie zabawki, ktore Zird Zekrun sprowadzal dla niego w te ciemnosc, i zapewne nie przetrwalaby dlugo pod naporem skaly. A on nie chcial jej utracic. Nie znowu. -Jak to mozliwe, ze potrafilas przemierzyc sciezki? - Krazyl wokol niej w mroku, ostroznie, zeby nie przyblizyc sie przedwczesnie, gdyz czul w sobie moc Zird Zekruna i mial swiadomosc, ze nic, co zostalo zrodzone ze smiertelniczki, nie zniesie obnazonej twarzy boga. - Poznac powrotna droge z Issilgorol? -Wiesz, ze nie zrobilam tego z wlasnego woli. Bezwiednie skinal glowa: istotnie, przywolala ja moc Zird Zekruna, lecz przeciez znalazla sie tu naprawde. Stala tuz obok, tyle ze odmieniona przez ogien, ktory obrocil w popiol zreby blawatnego kramu. -Cos jednak musisz pamietac - nalegal. - Tropy, znaki i sposoby, zeby otworzyc ten swiat na osciez, jak brame, przez ktora bedziemy mogli powrocic w nasze wlasne miejsce. Do blawatnego kramu, pomyslal tkliwie. Do domu krytego blekitna dachowka i z drzwiami przybranymi kolatka w ksztalcie lba kota, w ktora tak lubily uderzac jego corki. Kiedy byly male, podnosil je, cieple i rozchichotane, a brzdek metalu mieszal sie z ich srebrnymi glosami. Wystawialy miski z mlekiem w podworzu kamienicy - och, jak ich matka zloscila sie, ze sprowadzaja z polowy Krowiego Parowu wyliniale kocie parszywce. Ale Mroczkowi obie wydawaly sie doskonale - i w swiateczny dzien, kiedy szly z rodzicami do swiatyni w sukienkach az sztywnych od krochmalu, i w parne popoludnia, kiedy potrafily wylac wode z koryta i tarzac sie z prosietami w blocie. Z pewnoscia istnial sposob, zeby je odzyskac. Zeby znow mogli byc razem. Wszyscy, cala rodzina, w swiecie nietknietym pozoga i smiercia. Musial jedynie wydobyc go z ich matki, chociazby przynioslo im to obojgu wiele bolu. Bo rudowlosa kupcowa byla uparta, o tak. Pamietal, jak zamykala przed nim drzwi, jesli zbyt dlugo biesiadowal z kamratami w gospodzie, i kulakiem po grzbiecie uczyla corki szacunku. Potrafila jednak docenic dobra rade. Moze nie z poczatku, jak to kobieta, przy tym nienawykla do mezowskiego munsztuka. Lecz na koncu zawsze dochodzili do porozumienia, chocby i splukanego jej lzami. Potrzasnela glowa. -Zagralam w kostki o moj los z boginia i nic nie bylo takie, jak sadzilam, nawet wygrana. Mroczek zmarszczyl brwi. Mylila sie: przeciez to on calymi miesiacami walczyl z bogiem, zwodzac go i na darmo szukajac ucieczki. Chcial jej wytknac te pomylke i ponaglic, bo Zird Zekrun z pewnoscia nie pozostawi im juz zbyt wiele czasu, gdy nagle jego uwage przyciagnal blysk. Polysk na jasnym metalu, ktory trzymala ostrzem ku gorze. Pamiec natychmiast podsunela mu obraz nozyc, roztanczonych i zrecznych w jej palcach. Tkanina przeplywala przez nie jak woda, podczas gdy kupcowa wyluskiwala z niej ksztalty plaszczy, kotar, serwet i sukni. Miala w oku miare, przyznawaly to nawet zawistne sasiadki, i umiala dostrzec na plotnie zarys nieistniejacych rzeczy, ktore dla niej wychylaly sie z przyszlosci, rownie materialne jak ciepla, wygladzona dlonmi krawedz stolu czy dobitna smuklosc igly. Spomiedzy innych darow, jakimi ja obdarzono, ten wcale nie wydawal sie bagatelny. Mroczek pamietal, jak od niechcenia podnosila z ziemi zapomniana skorupe, zeschla galaz, wyblakla wstazke, a potem te przedmioty ozywaly pod jej dotykiem, nabierajac blasku. I kiedy myslal o domu, widzial przestrzen wypelniona wlasnie nieustajacym blaskiem. Czasami rano ukradkiem zdejmowal z poduszki dlugi rudy wlos i okrecal go wokol palca, zeby zatrzymac przy sobie choc odrobine jej swiatla. -Zatem przynioslas dla mnie dar? - zapytal, wyciagajac w ciemnosci rece ku ogniowi, ktory nadal trwal, przyczajony w jej wlosach. Uchylila sie. Z niedowierzaniem patrzyl, jak odsuwa sie od niego - po tym wszystkim, co przeszedl, co wycierpial z rak Zird Zekruna, zeby mogla stanac obok. Nie wypuscila jednak noza. Lsnil, blyszczal nieublaganie w jej uchwycie. -Chcesz mnie zabic? - Wciaz nie dowierzal, ze to widmo, takie slabe i bezwolne wobec tego, czym on sie stal, mogloby w niego uderzyc. - Czy nie wiesz, ze zginiesz wraz z moja smiercia? Nie klamal. Wszak przywolano ja tu dla niego i utkano z jego wspomnien, a zludy nie powinny sie buntowac przeciwko swoim panom, podobnie jak jego rudowlosa zona nigdy naprawde nie wystapila przeciwko niemu. Tak, byly jakies spory, jakies klotnie, kiedy gliniane naczynia pryskaly o sciany, a brytan pod brama, wyjac, przylaczal sie do krzykow. Jednak nie trwali w zajadlosci zbyt dlugo, ona zas rozumiala swoje miejsce przy panu-mezu, chudym wprawdzie jak postny kielbik, lecz przeciez naznaczonym od bogow na zwierzchnictwo. -Wiem - odpowiedziala cicho. Zgoda na nieistnienie zabolala go chyba bardziej niz zdrada i ten noz, ktorego nie przestawala sciskac w dloniach. Pojmowal, ze to Zird Zekrun kala ja i mami swa moca. Ale oznaczalo to tyle, ze musi jak najszybciej ja uwolnic, chocby i wbrew jej woli. -Zrob to zatem - uslyszal i nie wiedzial juz, kto wypowiedzial te slowa: on czy Zird Zekrun. Uderzyla tak zaskakujaco niezrecznie. Tak przewidywalnie. Zupelnie jakby sama nie wierzyla, ze zdola go dosiegnac. To natchnelo go otucha. Bo moze jednak nie chciala go naprawde zabic. Moze to byla jedynie gra, zeby okpic i zmamic Zird Zekruna. Odepchnal ja. Delikatnie, bo bal sie zedrzec z niej te zetlala, widmowa powloke, spod ktorej przeswiecal blask. Upadla na skaly, o tak, ostra krawedz przeorala jej ramie i natychmiast pochwycil w nozdrza won krwi. Ale zdolala utrzymac noz. Rozesmial sie - albo tez wypelnil go cudzy smiech, rezonujac w skale. -Wiec tym ostatecznie okazuja sie wasze piesni i zaklecia? Kiedy umarle pokona smierc, kiedy spetane potarga peta, kiedy przeklete zdejmie przeklenstwo, nic sie nie wydarzy. Nie wystarczy pragnac, jatrzyc i spiskowac z co pomniejszymi spomiedzy mocy, zeby okielznac skale w jej wlasnej siedzibie. Nie wystarczy przyjac imie, zeby stac sie zabojczynia bogow. -To rowniez wiem - odparla miekko i z gotowoscia, ktora go przerazala, choc nie umial jasno okreslic zrodel tego leku. A potem znow nastawila noz do ciosu. * * * W zwichrowanej perspektywie jadziolka nie istnial mrok ani cienie. Przenikal przez nie bez wysilku, rozwierajac dwie pary bursztynowozlotych slepi. Widzial zatem swa wlasna rzecz, poraniona i slaba wsrod skaly, ktora wysysala wszelkie moce i tlumila swiatlo. Widzial tez te druga rzecz, tak zbrukana, ze nawet jej krew cuchnela zgnilizna. Przede wszystkim widzial jednak moc, wezbrana i kipiaca w tym podziemnym miejscu u kresu snow.Moc odbierala mu jego rzecz. Jego wlasna rzecz, odnaleziona i zdobyta daleko stad, na goracych, jalowych skalach. Krew, sny i szalenstwo, ktore nalezalo podsycac umiejetnie, by nie dopelnilo sie przed czasem. Wszystko, czego jadziolek pozadal i na czym pasl sie zachlannie, poniewaz swieze, drgajace jeszcze mieso nie moglo zaspokoic jego glodu. Wciaz rosnacego glodu. Bo jego rzecz nie byla juz tym samym, co niegdys. Trucizna - woda Ilv - naznaczyla ja, pozbawila swobody snow i popchnela na sciezke prowadzaca az tutaj. Jadziolek tez slabl. Przeczuwal to bardzo nieudolnie, zwiazany ze swoja rzecza tak ciasna pepowina jak plod we wnetrzu matki. Nie istnial bez niej po tej stronie snow. Byc moze nigdzie. Byc moze nie istnialy rowniez zadne odbicia i dale, w ktorych uda sie schronic. Kiedy z niej czerpal, wysysal trucizne, jaka jej podsunieto. I nigdy nie mogl sie nasycic do woli. Byla zbyt slaba, zbyt wyczerpana po tym lodowatym snie bez snow, ktory zeslaly obce sily. Moja, moja, moja! - zaskrzeczal we wscieklym sprzeciwie. Moce nie powinny sie mieszac do jego rzeczy. Nie powinny siegac po cudze. Lecz uczynily to i zamierzaly znow uczynic. Nastawil dziob niby sztylet. Jego rzecz miala w reku ostrze, zelazo tak pelne swiatla, ze skala rozsnuwala sie wokol niego jak przetarte plotno. On tylko dwie pary oczu, jad lsniacy na haczykach pior, dziob, zakrzywione szpony. Wiec uderzyli. Razem. Siegajac az do zrodel swiata. * * * -Cos sie wydarzylo. - Kozlarz zatrzymal sie tuz przy krawedzi wiezy; jego wierzchowiec stal w pustce, drobiac kopytami ponad kamiennym murem.Zbojca cofnal sie ze zgroza. Od pamietnego spotkania pod Rogobodzcem minelo zaledwie jedno lato, lecz zalnicki ksiaze odmienil sie niezmiernie. Wyplowial, jakby stopniowo tracil barwy i upodabnial sie do widm, ktore trwaly za nim nieruchomo, przyczajone w mroku. Srebrzyste szlomy, zbroje, topory i miecze lsnily, jak gdyby powleczono je lodem, lecz twarze jezdzcow rozmywaly sie w dymie. Twardokesek bal sie, ze ktorys znienacka zaklekocze ku niemu naga, obrana z miesa zuchwa. -Cos sie wydarzylo - powtorzyl Kozlarz, a jego oczy bladzily w ciemnosci ponad twierdza. -Panie! - Narzazek wyciagnal do niego rece. - Milosciwy panie, wyscie utrudzeni i slabi. Policzki doradcy zawilgly od lez, kiedy wysunal sie spomiedzy panow szlachty, po czym wspial na blanki i powoli siegnal do konskiego strzemienia. Wierzchowiec tupal, gniewnie potrzasal glowa. -Chodzcie, panie - Narzazek mowil lagodnie jak do dziecka. - Rady waszej potrzebujemy, rady i pomocy. Nie ostawiajcie nas, sierot, bez nijakiego wsparcia. -Nie ostawiajcie! Nie ostawiajcie! - zaszemraly wokol glosy. Ksiaze niespiesznie obrocil sie ku doradcy. Narzazek jedna reka przytrzymal mu strzemie, druga ostroznie ujal go za ramie. Przez moment zbojcy wydawalo sie, ze Kozlarz odepchnie go i straci w przepasc. Ale nie. Jak we snie wypuscil wodze i zsunal sie z siodla. Zachwial sie zaraz i bylby upadl, gdyby go Narzazek nie podtrzymal. -Noc juz chlodna, struchleliscie, milosciwy panie - doradca wciaz mowil, z cicha i kojaco, jakby melodia jego glosu mogla wyczarowac wokol nich zaslone i odpedzic widma, ktore nie cofnely sie przeciez ani o krok. - Pod dach pojdzcie, przy ogniu sie ogrzejcie, winem wzmocnijcie... Dopiero wowczas Twardokesek dostrzegl, ze ksiaze istotnie wychudl i znedznial. Policzki zapadly mu sie, nos sterczal w wymizerowanej twarzy jak ptasi dziob. Nawet ramiona wydawaly sie waskie i kruche jak u starca. Wiedzma zalkala cicho. Kozlarz pobiegl ku niej spojrzeniem, lecz nic nie drgnelo mu w twarzy. Nie rozpoznal jej, pomyslal w trwodze zbojca. Nie poznaje zadnego z nas. Bogowie, po coz sprowadzilismy to truchlo? Omylil sie jednak, bo kiedy ksiaze mijal zwajeckiego kniazia, skutego lancuchem ze swym kuzynem, zatrzymal sie nieoczekiwanie, wyprostowal i jakby urosl, na krotko przypominajac meza, ktorym byl, kiedy w zaraniu lata wyruszal na Przychytrze. -Gdzie ona jest? - zapytal zaskakujaco czystym glosem. - Gdzie jest Iskra? * * * Wrzask ogluszyl Mroczka. Oszalaly z bolu rzucil sie na kolana i jal tluc glowa w skale, by uciszyc to upiorne wycie. Nic nie widzial. Obrazy znikly, wchloniete przez mrok.Cos sie stalo. Nie rozumial co. Juz wczesniej Zird Zekrun okazywal mu swoj gniew, a teraz wokol kamienie pekaly i osypywaly sie z hukiem, ze szczelin wydobywaly sie cuchnace miazmaty, lecz kamrat Twardokeska nie wyczuwal nigdzie obecnosci boga. Ale zona wzywala go na ratunek, chociaz nie odroznial w jej wyciu swego imienia. Pelzl ku niej na oslep przez ciemnosc, kaleczac kolana i dlonie, lecz kiedy w koncu jej dosiegnal, odsunela sie. I nie umilkla. Nie milkla, a on nie potrafil jej uspokoic. Rozumial, ze musza sie stad wydostac. Natychmiast, zanim bog sie ocknie i postanowi ich zatrzymac. Pochwycil ja mocno i choc walczyla z nim, odpychala, szarpala paznokciami twarz i szyje, jal wlec ja po kamieniach ku gorze. Ku zyciu. * * * Na Gorzkoci z deszczu i mgly przyszli do niego umarli. Tak ich zapamietal - na wpol rozmytych i wyblaklych, o wodnistych oczach topielcow. Mimo wszystko nie mogl sie mylic, choc rysy zatracily dawna wyrazistosc, ciala pozapadaly sie i zwiotczaly. Jego bracia zachowali po smierci strzeliste sylwetki kniaziowskich synow, a wlosy Selli wciaz palaly czerwonym zlotem.Wlasciwie wolalby, zeby do niego mowili. Opowiadali o minionych czasach, wzywali w ciemne dale Issilgorol, obrzucali wyzwiskami. Nawet zarzucali tchorzostwo. Oni jednak milczeli, ukryci w mlecznym tumanie. Niekiedy wiatr odpychal ich, rozsnuwal wniwecz. Lecz wkrotce wracali i trwali u jego boku, poki nie przeploszyl ich swit. Rozmawial z nimi. Tlumaczyl, przekonywal, plakal i blagal o wybaczenie, az wreszcie nieodmiennie cichl wobec ich niemych, obojetnych twarzy. Moglby ich przeklinac albo usilowac odpedzic wraz ze wszystkim, co przynosili. Ale nie chcial, chocby stanowili jedynie drwine bogow albo zludzenie, utkane z czarnej, babskiej magii. Tamten dzien, dzien uprowadzenia Llostris, potoczyl sie tak szybko. Tak niewiarygodnie szybko. Wciaz tlily sie zgliszcza chalup, podpalonych przez frejbiterow, w koniuszkach palcow martwej Selli wzbierala zdradliwa sinosc, a Hardysz, jednego po drugim, tracil braci. Ani spostrzegl, kiedy wszyscy znikneli. Pozostal mu tylko na wpol martwy starzec, ktorego palce sciskal teraz w reku jak konopna line. Kiedy ojciec go wypedzil, ocalal dzieki Skwarnie, tak sadzil. Nie pozostawiala mu czasu na rozpacz, a podczas tych pierwszych zim z dala od ojcowskiej ziemi rozpacz okazala sie najwiekszym niebezpieczenstwem. Potem wydawalo mu sie, ze przycichla, bo kazdy ogien kiedys sie wypala. Dopiero widok okaleczonego ojca uswiadomil mu, ze to nieprawda. -W zyciu jest tak wiele sciezek - powiedziala mu Iskra w trakcie zeglugi, ktora trwala zaledwie kilkanascie dni, a przeciez w jego pamieci rozciagnela sie w nieskonczonosc. - Szlakow, tropow, drog i traktow, ktore placza sie i krzyzuja miedzy soba zgodnie z wzorem, ktorego nie zapisano w gwiazdach ani w locie ptakow. A kiedy wybierasz jedna z nich, pozostale obumieraja i schna jak pedy drzewa. I raptem wiesz, ze nigdy nie pogalopujesz przez puszcze z przepowiedzianym dzieckiem Servenedyjek ani nie pofruniesz na blekitnym skrzydloniu na szczyt Halunskiej Gory, poniewaz te sciezki, oczywiste niegdys i tak bliskie, ze niemal parzyly czubki palcow, rozwialy sie bez sladu. Wzor zmienia sie, drga nieustajaco, i nie sposob go odczytac. Choc kiedys - dodala z dziwnym skurczem na twarzy - kiedys wydawalo mi sie, ze zdolam tego dokonac. -Moze to blad - zauwazyl wtedy Hardysz. - Bogowie sa zazdrosni o moce. -Bogowie! - Rozesmiala sie. - Parthenoti nie maja z tym nic wspolnego. Moze i tworza osnowe zdarzen, ale zeby je odczytac, zeby prawdziwie widziec wzory ludzkich losow tak, jak my widzimy znaki zapisane na jasnej karcie, trzeba znacznie wiecej. Popatrzyl na nia. Stala przy burcie, jasna jak sztylet i rownie bezlitosna. -Czy pomyslalas - zapytal, bo jej slowa wprawialy go w rozdraznienie - co w istocie sie wydarzy, jesli zabijesz Zird Zekruna? Co stanie sie z ludzmi, kiedy odbierzesz im bogow i ich kojacy dotyk, gdy prowadza smiertelnikow poprzez bramy do Issilgorol? Jak zmieni sie nasz swiat, kiedy zabijesz jedno spomiedzy niesmiertelnych? Spojrzala na niego, jakby dopiero wtedy zobaczyla go naprawde. Zielone teczowki rozblysly niby dwie latarenki i zaraz zmetnialy. -Umierali juz wczesniej - odpowiedziala cicho. - Wiedzieliscie przeciez o smierci Stworzycieli. -To bylo dawno - odparowal natychmiast, poniewaz ta rozmowa byla jak szermierka: szybka, polyskliwa potyczka kniaziow. - I nie mialo sie wydarzyc ponownie. -Nie - zgodzila sie bez zlosci. - Lecz wydarzylo sie, kiedy w ciemnosci moc Bad Bidmone starla sie z Sorgo. Potrzasnal glowa, zirytowany. Slyszal wielu prorokow i wedrownych glupcow, ktorzy mamrotali niezrozumiale proroctwa za lyzke strawy i suchy kat. Wystarczylo splatac kilka starych przepowiedni, dodac garsc belkotliwych przeklenstw, powywracac oczami, utoczyc nieco sliny. Wowczas kazde slowo nabieralo dodatkowych sensow. Wiesniacy dopowiadali je sobie na wyprzodki, rozpaczliwie zagluszajac wlasna bezradnosc i lek. Lecz zdaniem Hardysza wszystko to stanowilo oszustwo, podobnie jak wynurzenia Iskry. Probowala mu zmacic w glowie i jak prostaka napelnic zboznym podziwem. -Zird Zekrun pokonal ja, to prawda - rzekl powoli. - Lecz inni odchodzili juz wczesniej. Kii Krindar... -Nie odeszla - przerwala mu niecierpliwie Iskra. - Zginela i nie odrodzi sie wiecej w zadnym ze swiatow. Gdybyscie tylko chcieli sluchac, rozpoznalibyscie te smierc w bzyczeniu pszczol i spiewie strumieni, bo ona nie wybrzmiala raz na zawsze, lecz wciaz trwa, przenikajac Zalniki na wylot. Woleliscie jednak wierzyc, ze nic sie nie wydarzylo. Lecz teraz... -Teraz nie da sie dluzej kryc - dopowiedzial i przez moment wydalo mu sie, ze niemal dotyka czegos istotnego. - Smierc Zird Zekruna odmieni caly swiat. Rozesmiala sie i wrazenie pryslo: jego przeczucia uniosly sie i zawirowaly jak zeschle liscie. -Nie zdolam go zabic - powiedziala lekko, prawie pogodnie. - Wszystko zostanie po staremu. I znow gniew zakrecil nim, jakby byl piaskowa fryga. Okupili te zegluge zbyt wieloma stratami, by mogla je zbyc smiechem. -Dlaczego zatem to robisz? - rzucil ze zloscia. Milczala dluga chwile. -Bo swiat owinal sie i spetlil wokol mnie - odparla w koncu - wiec nie jestem juz rownie nieskrepowana jak zeszlej wiosny, na Tragance, kiedy sie wszystko rozpoczelo. Swiat obrosl mnie jak mech. Ojcowie, bracia, stronnicy, wrogowie i kochankowie - niezwykle trudno strzasnac to bez sladu i nie slyszec glosow wolajacych z glebi plomieni. Jadziolek zaswiergolil, rozwierajac druga pare powiek. Hardysz mimowolnie przesunal dlon na glowice sztyletu, a wtedy stwor zaskrzeczal hardo, z wyzwaniem. -Zostaw! - syknela Iskra, nie potrafil ocenic, czy do niego, czy do potworka. - Kazdy dzien - podjela po chwili z wysilkiem - popycha mnie ku Zird Zekrunowi i ku Halunskiej Gorze. Bez wzgledu na to, co zrobie, z kim sie zwiaze i jak wiele wzorow zdolam zniszczyc czy potargac. Bo caly swiat stanowi pulapke. -Bogowie nie sa tak potezni - zaprotestowal, nawet nie z przekonania, ale po prostu chcac ja uciszyc albo pocieszyc. Usmiechnela sie i przez moment tuz za jej twarza rozposcieraly sie laki wokol ojcowskiego dworca. Lsnily od wody dzieciece tamy, wznoszone pod naporem morza i muszelki gromadzone skrzetnie w tajemnych miejscach. Ciezko klusowaly kucyki, mokre od dzdzu podczas jesiennych wyscigow po skalach, a dym w wielkiej halli dworca owijal sie wokol dzieci jak koc, kiedy po zmierzchu z ciemnej wneki przysluchiwaly sie piesni minstrela. Starszym synom pozwalano siedziec u stolu pomiedzy druzynnikami, ale oni, chlopiec i malenka dziewczynka, wciaz tulili sie do siebie jak szczenieta, unikajac wzroku ojca - choc przeciez wiedzial doskonale, ze tu sa i czasami posrodku uczty, kiedy wojownikow morzyl trunek, a maluchy sen, podnosil sie z kniaziowskiego stolka i niosl je do wlasnej sypialni, owijajac plaszczem ich bose, zziebniete stopy. Sella smiala sie i spiewala, jasna i szybka jak plomien w tym panskim dworcu z gladko ociosanych bierwion, lecz ona zawsze pozostala obca - cos w poruszeniu ramion, raptowne drgnienie warg, nie pozwalalo zapomniec, ze przystanela tu tylko na chwile, bo jej prawdziwe miejsce jest wysoko ponad wyspami, na niebie. Pierwszego dnia, kiedy ojciec wprowadzil ja do rodowego domostwa jako prawowita malzonke i usadzil pod belka rzezbiona w smukle ksztalty zmijow, przygarnela mezowskie bekarty otwarcie i ze szczeroscia, ktorej nikt nie zdolal podwazyc. Bo ona nie byla zachlanna, ta Iskra, ktora Suchywilk wymarzyl sobie i zdobyl jak skarb z basni. Nie w swiecie smiertelnikow i nie na zaszczyty, klejnoty czy inne dostatki. Wystarczalo jej morze, a nim rowniez dzielila sie szczodrze, jak inne najpiekniejsza suknia czy splotem tkackim. To ona, nie ojciec, pierwszy raz wlozyla Hardyszowi w rece ster. Stala tuz za nim. Wiatr pchnal na niego chmure jej wlosow i przez okamgnienie wydawalo mu sie, ze czuje morze tak jak ona. Jakby plynelo w jego zylach. Kochal te macoche i bal sie jej, po rowno. Ojciec nie budzil takiego leku, choc w gniewie potrafil rozszczepic tegiego woja niby licha szczape. Kiedy spogladal na Iskre, wszystko to wracalo do Hardysza jak fala. I bez znaczenia, ze najpewniej wcale nie byla jego siostra i nie mogla pamietac, co wydarzylo sie wiele zim temu na jednej z Wysp Zwajeckich. -Nie bogowie - zgodzila sie z nim i na krotko mial nadzieje, ze teraz ucichnie, bo wioslarze z niepokojem zaczynali nasluchiwac ich slow. - Nad nimi rowniez sa prawa, ktorych nie moga pokonac. Niemniej nie oni nakladaja na nas najwiekszy przymus. Urwala, czekajac pewnie, az mezczyzna zada pytanie i skloni ja do wyjawiania dalszych szalenczych sekretow, ktore w rzeczywistosci nic nie znaczyly i mialy jedynie pochlebic jej arogancji, a on milczal uparcie. -Czy Suchywilk powiedzial ci, czym zaplacono, zebym mogla odplynac wolno z Przychytrza? - Kiedy odezwala sie znowu, jej glos byl zaledwie szmerem, ginacym w kolysaniu sie fal. Potrzasnal glowa. Nie zamierzal wyjawiac, ze wprawdzie ocalil ojcu zycie, lecz potem zostawil go, nieprzytomnego, bojac sie slow, jakie pomiedzy nimi padna, gdy sie obudzi. -Zepchneli nas na wode jak lodeczke z kory - wyszeptala, na wpol zwrocona ku morzu. - Kozlarza i mnie, bo nic wiecej nie dalo sie ocalic, pozniej zas umierali kolejno, zupelnie jakby krew mogla odwrocic moc Zird Zekruna i splukac sok zrodla Ilv. A potem Kozlarz wezwal lodowa kohorte i kupil dla mnie slodki, lagodny sen za cene Sorgo i wlasnej duszy. Jak myslisz, jak powinnam na to odpowiedziec? Czy istnieje w ogole odpowiedz? I czy odmieni ja przygarsc piratow, ktorzy sterali sie gdzies po drodze? Jej potworek znow zaklekotal dziobem. Otworzyl nieznacznie skrzydla i otrzasnal je: krople jadu potoczyly sie, wypalajac dziury w plaszczu z laciatej skory. Hardyszowi przemknelo przez mysl, ze jadziolek niecierpliwi sie, jak gdyby rozumial te rozmowe i potepial ja z calego serca. -Na koncu zawsze postepujemy zgodnie ze swoja natura - odezwala sie jeszcze Iskra tak cicho, ze musial domyslac sie slow. - Jestesmy bezradni wobec szlachetnosci. Dlatego kiedy czubek Halunskiej Gory zaczal dymic, a ziemia pod jego stopami poruszyla sie i steknela jak konajace zwierze, Hardysz postanowil postapic zgodnie ze swoja natura. Nie bez znaczenia byli rowniez ci trzej widmowi bracia - a takze wszystko, czym mogli sie stac - z ktorymi scigal sie przez te dlugie zimy wygnania. Bo kiedy przyszli do niego na Gorzkoci, uswiadomil sobie, ze wcale nie udalo mu sie wyprzedzic przeszlosci. Nie, zeglowala obok niego na pirackim okrecie i roztracala miecze wrogow w tym samym nerwowym rytmie, ktory odpedzal smierc. Nie potrafil sie uwolnic. Zatrzymal sie posrodku bitwy. Wokol plonelo portowe miasto, zasobne i syte jak zapusty. Pomorcy gnali na oslep przez blotniste, namokle ulice, umykajac przed groza, ktora objawila im sie znienacka tuz pod bokiem Zird Zekruna. W ich pokoleniu nikt nie zaznal na rodzinnej ziemi najazdu. Owszem, sami zapuszczali sie w glab Sinoborza i pladrowali zwajeckie siedziby, tutaj jednak nie spodziewali sie grabiezy i smierci. Na brzegu Pomortu jedyne niebezpieczenstwo stanowil gniew Zird Zekruna. Ich zaskoczenie sprawialo, ze krew zaczynala szybciej krazyc w zylach. Piraci ze Skwarny oddawali sie swemu zajeciu zapamietale i z radoscia. Ale nie Hardysz. Znow zostawil cos za plecami - Iskra, jego siostra lub przybleda, weszla na szczyt Halunskiej Gory - lecz nie zdolal ubiec zbyt daleko. Szedl przez miasto, wpadal do kolejnych izb, wywlekal kobiety z komory, rozbijal skrzynie pelne perel i srebra, tlukl statki i meble gruchotal, parowal ciosy. A jednoczesnie w glebi ducha przemierzal zupelnie inne sciezki, te mozliwe i przeczuwane, ktore wszak zamknely sie przed nim bezpowrotnie w chwili, gdy wystapil przeciwko wlasnemu rodzicielowi. Siegaly az do malego chlopca, gdy wtulal sie ufnie w ramiona ojca i zasypial okrecony w jego kozuch, spowity wonia dziczyzny, dymu i potu, ktora byla wtedy bezpieczna i suta jak chleb. Nad Halunska Gora coraz gesciej unosily sie ciemne kleby. Piraci poczynali przystawac wsrod krwawej pracy i ze strachem zerkac na szczyt. Hardysz oddychal ciezko. W oczach mu sie cmilo. Wparl w ziemie czubek miecza i przez moment stal nieruchomo, usilujac zrozumiec, co sie wlasnie wylania z bitewnego chaosu, sposrod tych ludzi, przerazonych lub triumfujacych, ktorzy biegali wokol, przekrzykujac plomienie. Ktorys z kamratow zatrzymal sie obok z niepokojem. I zaraz nastepny. Z bocznej uliczki wypadl zazywny Pomorzec. Chyba kupiec, bo nie mial miecza, tylko okuta skrzynke z czarnego drewna, ktora milosnie przytulal do piersi. Gnal na oslep, podrygiwalo obciagniete aksamitnym, pikowanym kubrakiem brzuszysko. Trzech piratow nastepowalo mu na piety. -Stoj! - Hardysz skoczyl ku niemu jak lasica i ucapil go za brode. Kupiec szarpnal sie rozpaczliwie, nie uwolnil sie jednak, a inni sposrod pirackiego bractwa przyblizali sie ku niemu kregiem, wyczekujac, co uczyni kapitan. Zwajca przyciagnal kupca do swojej twarzy, okopconej i pokrytej rozbryzgami krwi. Nieszczesnik zamarl. Z przestrachu nie mogl nawet krzyczec. Tak samo, zdazyl jeszcze pomyslec Hardysz. Tu jest dokladnie tak samo, jak wszedzie indziej. Tak samo ludziska sie rodza, za bary biora z losem i uciekaja przed groza. I smierc tu bedzie ta sama. Niebawem. -Znasz droge na Halunska Gore? - wydyszal. - Znasz droge? Nigdy pozniej nie umial pojac, dlaczego tak wielu sposrod Skwarny poszlo za nim. * * * Zbocze bylo jalowe, tylko gdzieniegdzie wyrastala kepka trawy, niskiej jednak i przyszarzalej, jakby za wszelka cene usilowala sie zlac w jedno z kamieniem. Glazy pietrzyly sie wokol grafitowe, smoliste i brunatne. Niektorym wiatr stepil krawedzie i powykrawal z nich dziwaczne ksztalty lir, maczug, porostow i grzebieni, ktore prezyly sie bunczucznie przed wspinajacymi. Inne wciaz polyskiwaly swieza, gladka skorupa. Dolem, w zlebach i szczelinach wyschlych potokow, wily sie struzki ledwo co zakrzeplej magmy - piraci czuli bijacy od nich zar i niejednemu przywodzily na mysl skrzydlate weze nieba, ktore przysiadly tu dla wytchnienia po podniebnym locie i zostaly uwiezione poprzez czar Zird Zekruna.Wojownicy bali sie. Przerazala ich cisza i dym, gestniejacy w miare, jak sie wspinali. Zaslaniali plaszczami twarze w leku, ze rozwscieczony bog porazi ich trujacym oddechem, i wszelka walecznosc nikla w nich bezpowrotnie. Nizej, wsrod konajacych kupcow i niewiast wywlekanych za wlosy z loz, ktore dzielily z mezami czy kochankami, podazali po prostu za lsnieniem toporow i mieczy. Ale na zboczu, ktore wygladalo, jakby nie tknela go nigdy smiertelna stopa, nie mogli sie dluzej ludzic. Tu nie docieral swiat wiosek, portowych miast, targowisk i ludnych swiatyn. Na Halunskiej Gorze zaczynalo sie cos zupelnie innego. Pedzili przed soba kupca jak tlustego wieprzka. Ponaglali okrzykami i kluli mieczem, kiedy dyszal ze zmeczenia albo przewracal sie na kamieniach. To zajecie nadal wydawalo sie zrozumiale i celowe. Zmierzch nadszedl niepostrzezenie, spowijajac gore jeszcze gestszym dymem. Co mniej odporni sposrod piratow spazmatycznie wyrzucali zawartosc zoladka lub ustawali w marszu, niezdolni isc wyzej. Kupiec slanial sie, obojetniejac na razy i pogrozki. Hardysz zastanawial sie, czy we cmie wciaz potrafi odnalezc droge. Brneli zlebem, ktory wil sie, coraz glebiej wnikajac w cialo gory. Wysoko, ponad jego krawedziami, polyskiwaly czerwienia i fioletem jasniejsze punkty - poprzez wszechobecny opar Hardysz nie umial rozpoznac, czy to gwiazdy na letnim niebie, czy tez ogniska lawy. Niekiedy ziemia wstrzasala sie i uciekala spod podeszew. Kupiec lkal wtedy i padal na ziemie w przeblagalnej modlitwie do Zird Zekruna. Wiem, co gna go naprzod, pomyslal Hardysz. Nadzieja, ze na szczycie gory czeka wszechpotezny, nielitosciwy wladca, ktory ukarze bluzniercow. Sam jednak ani zgadywal, co spodziewa sie zobaczyc. Nie smial o tym myslec. Wojownicy milczeli. Jeszcze u podnoza gory kupiec, wowczas znacznie bardziej rozmowny, wyjawil im, ze ida starym szlakiem blagalnikow. Raz w roku zwyczajni rybacy, kupcy i wojownicy mogli wyruszyc ku Zird Zekrunowi w procesji i tuz przed wejsciem do najswietszego przybytku wypowiedziec swe prosby i blagania. Przy samym szczycie sciezka miala sie zmienic w wypolerowane stopnie z szarego granitu, lecz ostatnie wstrzasy musialy je powywracac i zrujnowac - zreszta zleb rowniez coraz czesciej przerzynaly osypiska i wielkie glazy, ktore z trudem pokonywali. Nikt z nich nie umial zgadnac, jak daleko zdolali dotrzec. Zbyt wiele wysilku kosztowala ich sama wedrowka. Wreszcie musieli porzucic kupca: przelewal sie przez rece i tracil przytomnosc, wiec jakis pirat milosiernie skrocil mu meke sztyletem. Hardysz obejrzal sie za siebie. Spomiedzy tych, z ktorymi wyruszyl ze Skwarny, pozostal przy nim zaledwie poltuzin. Nedzny kes w gardzieli Halunskiej Gory. Bez wzgledu, co potem opowiadali w tawernach, palacach i na targach - ci trzej, ktorzy ocaleli i mogli po wielu zimach opowiadac o niezwyklej wedrowce na szczyt Halunskiej Gory - zaden z nich nie dobyl nawet miecza. Wszystko rozstrzygnelo sie poza nimi i znacznie wczesniej, kiedy rozkoszowali sie rzezia oraz grabieza na brzegu morza. Bardzo niewiele tez zabraklo, by caly ich morderczy wysilek poszedl na marne. Ale jeden z piratow - krepy sinoborski zlodziej, ktory od dwoch zim plywal w zalodze Hardysza i umial okpic w karty samego szypra - potknal sie znienacka na kamieniu i z przeklenstwem padl na ziemie. A kamien odpowiedzial mu skowytem. * * * Wciaz musieli oszczedzac oddech, lecz nagle peklo to przerazajace milczenie. Hardysz, niemal osleply od pylu i dymu, przypadl do ziemi i macal pomiedzy glazami. Schwycil strzep tkaniny, ktory zaraz wysmyknal mu sie z jekiem z palcow.-Nie dajcie mu ujsc! - wychrypial do swych ludzi, a ci poslusznie jeli osaczac to cos, co pojekiwalo i umykalo przed nimi w mrok. Pyl opadal coraz gesciej i platki popiolu osiadaly na twarzach. Pelzali na czworakach, groteskowo pokrzykujac do siebie. Nie mieli juz sil trzymac mieczy, a co dopiero stawic czolo najpotezniejszemu bogu Krain Wewnetrznego Morza. Raptem Zwajcy wydalo sie, ze widzi w rumowisku ciemniejszy ksztalt, przykurczony nisko nad sciezka. Poruszal sie niezgrabnie, ciagnac cos po ziemi, skomlal i charczal, lecz wicher i sadze natychmiast tlumily dzwieki. Kiedy Hardysz go dotknal, odchylil w tyl glowe i zaskowytal jak pies, a wtedy opadl kaptur i pirat zobaczyl w jego wychudlej, osmalonej twarzy puste oczodoly. Zwajca cofnal sie z litoscia, myslac, ze to jeden z blagalnikow albo niewolnik okaleczony dla uciechy Zird Zekruna, gdy wtem cos zablyslo ku niemu spomiedzy szmat. Wlosy Iskry. Dopiero wowczas dopatrzyl sie jej w bezksztaltnym tobole. Odepchnal slepca, nie dbajac o jego piski i charkoty, i przyciagnal ja ku sobie. Ciazyla bezwladnie w rekach, a twarz miala szara - wiatr ciagle wzmagal sie, nawiewajac wciaz wiecej i wiecej popiolu, zupelnie jakby swiat rozpadal sie wokol nich na pyl. Zadymka nieustannie przybierala na sile. Zird Zekrun najwyrazniej pieklil sie i srozyl w swojej samotni, jak wowczas, kiedy dla igraszki plul ku wioskom i nadmorskim osadom strugami popiolu i lawy. Hardysz przysunal ucho do piersi Iskry, nasluchujac oddechu. Wcale nie byl pewien, czy zdolala dotrzec do siedziby boga: tutaj, z dala od Skwarny, jej bunczuczne obietnice mocno podbiegly kpina. Nie mogl teraz nad tym rozmyslac. Potega Zird Zekruna gestniala nad nimi, z kazda chwila bardziej niebezpieczna. -Na dol! - wykrzyknal. Poczul, jak slepiec wczepia mu sie w noge i rwie sukno. -Precz! - wychrypial, odtraciwszy go kopniakiem. Nad Wewnetrznym Morzem z pewnoscia budzil sie brzask. * * * Jednakze jedynym swiatlem, jakie ich powitalo, okazala sie pozoga plonacego miasta: w obliczu furii Halunskiej Gory piraci ze Skwarny postanowili co predzej dokonczyc dziela. Nie pladrowali juz budynkow. Po prostu zostawili je wraz z mieszkancami na pastwe plomieni, sami zas zepchneli okrety na wode i spiesznie odbili od brzegu.O poranku slonce nie podnioslo sie znad morza i nad cala zatoka zalegal cien: wicher nawiewal go coraz gesciej. Lecz piraci nadal czekali. Z pozapalanymi latarniami - zeby choc na moment rozproszyc te upiorna ciemnosc, ktora napawala lekiem i zapowiadala niebezpieczenstwo dotkliwsze od smierci - przesuwajac w ustach slowa zapomnianych modlitw, wypatrywali powrotu Iskry i jej brata. W wiele zim pozniej, kiedy doszedl do kresu starosci w obcym, niesamowitym swiecie, jaki nastal po wyprawie na Pomort, spomiedzy wazkich chwil, jakich nie szczedzilo mu zycie, sposrod zachwytow, rozpaczy, uniesien i zwatpien, wlasnie tamten moment Hardysz wciaz uwazal za najwiekszy. Kiedy z Iskra w ramionach stanal nad brzegiem Wewnetrznego Morza i opuchnietymi od dymu oczami dostrzegl okrety. Jego ludzie, piraci, cudzoloznicy i mordercy, oparli sie ciemnosci i wytrwali. -Co sie stalo? - wykrzyknal na ich widok Wigon, a potem jego wzrok padl na nieruchome cialo Iskry i zamilkl jak inni. Ciazyla Hardyszowi jak kamien, lecz kiedy przysunal ucho do jej warg, slyszal nieustajacy, chrypliwy jek. Usilowala krzyczec, choc gardlo miala tak zdarte, ze ledwo mogla dobyc dzwieku. -Nie wiem - odpowiedzial z wolna. Piraci wpatrywali sie w niego. Pierwszy raz w zyciu nic nie umial wyczytac z ich twarzy. I wtedy wsrod strzepow popiolu ujrzal sorelke. Spowita pasmami zielonych i sinych wlosow unosila sie na fali kilkanascie lokci od burty "Morskiego Kozla" i kiwala na niego. Jej usta ukladaly sie w slowo. Imie. Nie wiedzial, czy inni rowniez ja widzieli. Nigdy nie zapytal. Zrozumial jednak, ze jest tylko jeden czlowiek, ktory potrafi rozwiklac zagadke Iskry i wodna panna doprowadzi ich do niego. Lecz zaraz sorelka zanucila jeszcze cos i Hadysz poczul, jakby spod wody i sprzed wielu zim wyjrzalo ku niemu oblicze ojca. Nie darmo bowiem kaplani powiadaja, ze wszystko znika i powraca - slonce, czas siewu i owocowania, a nawet ludzkie winy. Popatrzyl po swoich ludziach. Czekali, czujni i napieci jak struny. -Czas nagli - oswiadczyl. - Poplyniemy pomiedzy Zebrami Morza. Rozdzial siedemnasty Wedrowal trzy niedziele. Sam nie wiedzial, co go pedzilo na polnoc, ale natenczas niemalo narodu przemieszczalo sie po goscincu i Krzywy Wlokita zginal w tej cizbie bez sladu. Jedni uciekali z poludnia na wiesc o lodowej kohorcie Org Ondrelssena, ktora przetoczyla sie po wybrzezu jak lodowa rozga. Inni z leku przed pobuntowanym chlopstwem parli ku spichrzanskiej granicy. Jeszcze inni gnali na oslep, byle dalej od tej straszliwej wojny, ktora pewnego dnia zapukala im w drzwi domostw.Przesuwal sie zatem w niestrudzonym potoku powozow, furmanek, wozkow, podwod, mezczyzn i bab przygietych pod ciezarem tobolow, z wolami, konmi, kozami, z ryczacymi dzieciskami uczepionymi do ramion. Sam szedl z pustymi rekami: zdobycz przeplynela mu przez palce latwo i niepostrzezenie, a kamraci tez wykruszyli sie bez sladu. Po prawdzie Wlokita od poczatku nie mial do nich serca ani do rabunku sie nie rwal. Wowczas, pod Rogobodzcem, rozkolysal go bitewny zapal i czul wokol siebie opiekuncze ramiona bogini. Potem jednak trwozliwa, chlopska natura znow dala znac o sobie. Dlatego nie wiodlo mu sie szczegolnie na lupiestwie i pozegnal je bez zalu. Ale isc dokad nie mial. Moze dlatego na wiesc, ze prorok na dalekiej polnocy oblega wiedzme, puscil sie naprzod traktem ze smialoscia, ktorej dotad w sobie nie przeczuwal. Wedrowal przez obce krainy, coraz dalej i dalej, rozpytujac ukradkiem pomiedzy zebrakami, bo wielu sposrod dziadow sprzyjalo potajemnie heretykom. Pamietal nazwe miejsca, do ktorego dazyl - Usciez, wietrzna Usciez, jak mawiali jalmuznicy. Lecz skoro ja wreszcie zobaczyl, gebe rozdziawil ze zdumienia, bo nie spodziewal sie, ze na bozym swiecie moze istniec twierdza tak ogromna, opasana trzema rzedami murow, najezona kolcami blankow, rozposcierajaca sie na nadmorskich skalach jak przedwieczny potwor. Nie przerazil sie jednak, bowiem wokol onej straszliwej budowli kregiem zalegali sludzy proroka: akuratnie zmierzch nastal, jesienny, skapany w fioletach i siny, wiec przedmurze rozblyskiwalo kopami ognisk, ktore drgaly i trzepotaly w mroku jak swietojanskie ogniki. Natychmiast ogarnelo go uniesienie, jakoby sie gorzalki opil. Nie przemoze wiedzma ani jej sludzy przekleci, pomyslal, skoro tylu wiernych zeszlo sie ze wszech stron na wezwanie proroka. I nagle zapragnal miec swoj udzial w zwyciestwie jak wtedy, gdy pod Rogobodzcem spychal na przekletych wozy pelne zarazowego scierwa. Tygodnie lupienia patnikow i napadow przy goscincu gwaltownie zatarly sie w jego pamieci. Przepelniony gorliwoscia, na oslep rzucil sie do przodu. -Stoj! Z chaszczy wyskoczylo ku niemu trzech pacholkow. Ani zdazyl kwiknac, jak wparto mu w piers ostrze rohatyny. -Ktos ty? - Mlody chlopak o twarzy przecietej paskudna blizna zmruzyl oczy i popatrywal nieprzyjaznie na wedrowca. -Ja Wlokita jestem - wyjakal, nawet nie z lekiem, raczej doglebnie zdumiony, ze tak go ziomkowie witaja po powrocie. -A mnie Nieszczyk wolaja. - Sierotka wykrzywil sie szpetnie, co wszakze nie dodalo mu dostojenstwa i Wlokita wyraznie widzial, ze ledwo co mu sie na brodzie pierwszy zarost sypnal. - Tedy skoro, kozojebie, przed boginia staniesz, rzekniesz jej, ze wlasnie Nieszczyk cie od ciezaru grzechow wydobyl i z ziemskiej powloki wyluskal. Jego kamraci zarechotali z aprobata. Rohatyna zatrzesla sie, rozcinajac Wlokicie sukmane. Poczul, jak po piersi scieka mu struzka krwi. I zaraz targnal nim gniew. Nie pamietal tych zbirow spod Rogobodzca. Nadto golowasowi ze slepi wyzieraly chytrosc i rozpasanie. Nie, pomyslal, nie przywiodla ich pod sztandary proroka prawdziwa zarliwosc, lecz zwyczajna, plugawa chec mordu. -Wlokita jestem! - powtorzyl hardo i wyprostowal sie, nie dbajac o ostrze, ktore oralo mu skore. - Pod Rogobodzcem wozy prowadzilem, coby zaraza niewiernych pokarac. Na obliczach obu zbrojnych odbila sie niepewnosc, ale chlopak zasmial sie tylko. Wlokita mimochodem spostrzegl teraz, ze jego przyodziewek byl godziwszy niz proste przeszywanice kamratow. Smarkacz wdzial karmazynowy kontusik i szarawary z altembasu, do tego czapke z piorkiem i taki, ustrojony niczym kogucik na jarmarku, przyskakiwal do Wlokity, nadymal sie i puszyl. A wygladal przy tym bardziej na mieszczanskiego synka, co w pogoni za zyskiem ostatni grosz konajacemu z rak wydrze, niz poczciwego sluge bogini. Dlatego Wlokita nie zamierzal spuscic przed nim z tonu. Jal wykrzykiwac glosno imiona swoich towarzyszy - tych, ktorzy stawali wraz z nim pod Rogobodzcem, i tych, ktorych poznal jeszcze wczesniej, w pochodzie poprzez Wilcze Jary. -Uciszze go, kpie oparszywialy! - zachnal sie chlopak, ale bylo zbyt pozno, na sciezke bowiem wychynela pokazna gromadka sierotek. -Tys to, Wlokita? - Kobieta w spranym modrym serdaczku i takiejz chuscie, ciasno zamotanej na glowie, przyblizyla sie ku niemu spiesznie. Nie pamietal jej twarzy, lecz przytaknal gorliwie, swiadom, ze wlasnie wazy sie jego los. -Wrociles. - Babina przebiegla palcami po jego piersi, jakby chciala sie upewnic, czy nie rozwieje sie pod dotykiem. - A mysmy cie pochowali i oplakali sowicie. -Malo zbraklo - wyrzekl, czujac, jak cos go sciska i dlawi w gardle. - Spomiedzy trupow sie podnioslem. Kobiecina mamrotala przez lzy, a na sciezce klebili sie juz inni z kiscieniami, cepami i sztyletami, lecz zyczliwi i nabozni, jak bylo we zwyczaju wsrod ludku, ktory sluchal proroka. Wnet tez otoczyli Wlokite, jeli go pozdrawiac i w imie bogini blogoslawic, gdyz w cudownym odnalezieniu bojownika spod Rogobodzca upatrywali znaku szczegolnej laski Bad Bidmone. We Wlokicie predko wezbrala smialosc, a po czesci i uraza na bezczelnego mlodziaka, ktory chcial go ukatrupic tuz pod obozowiskiem wspolbraci. -Ci zas kto sa? - zagadnal, zerkajac na swych niedoszlych oprawcow. -A nikt. - Kobiecina lekcewazaco machnela reka. - Dwie niedziele temu jakis kaplan ich przyprowadzil. Straz wedle drogi pelnia. Wlokita chytrze przymruzyl oczy. -Tak mnie sie zdaje - rzekl z wolna, aby wszyscy zdolali docenic wage jego slow - ze nie z prawdziwej ku bogini milosci oni tu sluza. O nie... - pokrecil glowa z udawanym smutkiem. -Jakze tam nie! - prychnal jeden z drabow, ten z rohatyna. - Toc my panow pod Obezdnem gromili i serca im wykluli. Ale jego mlody kompan, znac lepiej rozumiejacy nastroje cizby, usilowal juz chylkiem drapnac. Na prozno. Sierotki ucapily go i do ziemi przygiely. Wlokita wparl sie piesciami pod boki. Bol w zranionej piersi juz przygasl. Teraz cieszyl sie bliska zemsta. -Zemknac probowal, kogutek - wycedzil, usmiechajac sie okrutnie. - Ani chybi ze strachu. A skad strach? Ano z sumienia nieczystego. -Kiedy on z kaplanem szedl, sluga bogow pokornym - zaprotestowal drugi z drabow. - A jak pieknie o upadku Zird Zekruna prawil i do sluzby swietej naklanial. -Ha! - Wlokita uniosl palec. - Sluga bogow, powiadasz? A jakze on ma sie szczerze przed boginia klonic, skoro jej wrogom przekletym czesc oddaje? Zbrojni przysuneli sie ku sobie, czujac nieprzychylnosc tlumu, ktory juz teraz calkiem jawnie na nich napieral. Swiezo przylaczywszy sie do sierotek, ani przeczuwali niebezpieczenstwo. Pomiedzy patnikami bowiem z dawien dawna latwo bylo o podejrzliwosc, ktora sam prorok nierzadko podsycal. Czasami wystarczylo, ze komus w gebe zajrzal, a wraz oglaszal, ze jest czlek wiedzmia moca skazony, ze na sluzbe do przeniewiercow przystal albo go panowie za suta oplata na przeszpiegi poslali. Dlatego w gromadzie slug Bad Bidmone strach stanowil powszechna przyprawe - zagryzano nim postny chleb o poranku i chuda polewke na noc. Nic dziwnego. Rozumiano wybornie, ze kazdy dzien przybliza upragnione nadejscie bogini. A nie wszyscy wyczekiwali przeciez jej powrotu, o nie. Co wiecej, zwolennicy Kozlarza albo przeniewierczy kaplani nieustajaco podsylali szpiegow, zeby zwiesc sierotki i zasiac w ich szeregach zwatpienie - wszak prorok sam oglosil, ze za ich przyczyna spadla na wiernych okrutna kleska pod Rogobodzcem. Z tego powodu nieufnie spogladano na obcych, dopoki sie sowita ofiara krwi - cudzej czy wlasnej - nie wkupili w laski ziomkow i nie rozwiali podejrzen. Gdyby Wlokita bardziej byl sklonny do namyslu, wnet pojalby, nieboraczek, na jak wielkie niebezpieczenstwo narazil sie niewczesnym powrotem. Wystarczylo przeciez, zeby ktorys z sierotek zakrzyknal: "On pod Rogobodzcem na stracenie nas powiodl!" i bylby Wlokita w mig na powrozie zadyndal. Jemu wszelako ani to we lbie postalo. Przemawial z takim zapalem i pewnoscia niezmierna, ze nikt nie smial powatpiewac w prawde jego slow. W okamgnieniu wywleczono z namiotu towarzysza mlodziaka, owego kaplana, steranego czleczyne w brudnym plaszczu. Gulgotal cos i zaklinal sie, ze gorliwie bogini sluzy, lecz nikt mu nie dawal wiary. -Do proroka ich prowadzic! - zakrzyknal ktos w tlumie, najezonym z nagla rohatynami, widlami i kiscieniami, bo sierotki zawsze byly chetne dowiesc swej prawowiernosci. -Do proroka! - podchwycili inni i wraz skrepowano obu nieszczesnych drabow, wyrostka i kaplana. Wlokita kroczyl na czele pochodu. Dumnie piers wypinal, rad, ze oto tuz po powrocie podarek suty dla proroka zdobyl. Bo w wine nieszczesnikow zdolal juz szczerze uwierzyc. Ostatecznie nie nastawaliby na jego zycie bez wiedzmiego poduszczenia. -A syna mego gdzies macie? - zagadnal kobiecine, ktora rozpoznala go pierwsza. -Ano - rozpromienila sie cala - wlasnie go tam bracia od wozow prowadza. Zyw i w zdrowiu dobrym, a czego dokazal, sam wam opowie. Istotnie, ledwo przeszli pomiedzy zagrodami, w ktorych trzymano zwierzeta, przytruchtala ku nim radosnie gromada, prowadzac wyleknionego Kielbienia. Ojciec jeno sie skrzywil na jego widok. Nic przez ten czas potomek sie nie zmienil, ani dudu. Wciaz wielka, ociezala glowa chwiala mu sie na dychawicznym karku, wciaz slepiami przewracal jakoby w goretwie i belkotal ze strachu. I znow porazila Wlokite okrutna niesprawiedliwosc bogow - trzech mial synow udanych, mocarnych i rozumnych, ale mu ich zaraza wraz z niewiasta zabrala, pozostawiwszy tlumoka, glupca nieszczesnego, co kustykal teraz ku niemu, pryskajac po bokach slina. A zebys ty zdechl, niedojdo, pomyslal nienawistnie, zebym cie wiecej na oczy nie ogladal. I zanim sie zawstydzil tej mysli, owional go kwasny smrod brudu, moczu i gnoju, a synowskie ramiona zacisnely mu sie na szyi. Na darmo usilowal sie wyrwac. Idiota trzymal mocno, gulgoczac z radosci. -Jak to sie, nieboze, z ojcowego powrotu cieszy! - rozrzewnila sie babina. - Osobliwie bogini takowych biedaczynow ukochala. -Ajusci! - odezwal sie ryzy pachol, od ktorego takoz niezmiernie cuchnelo bydlem, wiec zapewne razem z Kielbieniem przy zwierzetach pomagal. - Wszak on samemu Wezymordowi wyzwanie rzucil i bez nijakiej szkody na ciele czy umysle nazad z Usciezy sie wymknal. Tu towarzysze proroka jeli jeden przez drugiego wykrzykiwac o przeslawnej wyprawie Kielbienia, ktory poniosl az na uscieski dwor serca pomorckich knechtow. -Tedy powiadacie, ze u Wezymorda byl? - zdumiewal sie Wlokita, ktoremu jakos wadzilo nieoczekiwane wywyzszenie Kielbienia. -Ano - przytaknal pachol gorliwie. - Prorok mu poslanie uszykowal, a dziady pod sarna twierdze powiedli, coby w drodze nie zbladzil. -Cobyscie nie chowali sie za babska spodnica - wybelkotal Kielbien, popatrujac wyczekujaco na ojca. Jak pies pokazujacy ulubiona sztuczke, pomyslal ze zloscia Wlokita. Ale sierotki wokol niego zaczely wiwatowac i klepac mlodego po plecach, co ten przyjmowal zarazem z zadowoleniem i lekiem. -Ukochala bogini biedakow, oj, ukochala. - Babina, rozczulona, poglaskala Kielbienia po karku. Otarl sie o nia natychmiast i jal wedle zapaski weszyc. Dorasta, skonstatowal w myslach ojciec. Wnet nowa bieda bedzie. Jednakze rebelianci smiali sie tylko i kpili z zawstydzenia niewiasty, a i ona niby opedzala sie od glupka, ale bez przekonania. Korzystajac z zamieszania mlodziak, ktory przy sciezce grasowal, wykrecil sie jakos sprytnie, rece wygial i juz-juz sie z powroza wysuwal, kiedy go Wlokita za szyje capnal. -A kudy ty, kurwi synu?! - zakrzyknal. Zbrodzien jal sie wyrywac, lecz Wlokita, choc krzywy i chuderlawy, z calych sil trzymal, gromko wzywajac pomocy. Inne sierotki wszelako przygladaly sie ze smiechem widowisku, poki zdesperowany chlopak nie obalil Wlokity. Wowczas ktos zdzielil smarkacza maczuga, az mu sie krew z geby i uszu puscila. No, niebawem zmarnieje, pomyslal Wlokita, ktory wsparl sie przy nim o ziemie i ciezko dyszal. Tym bardziej nalezalo sie spieszyc. Pod namiotem przywodcy biczownikow droge zastapily im straze, dobierane spomiedzy najwierniejszych jego adherentow. Zwykle nie przypuszczano tu pospolitych biczownikow, prorok bowiem od postow i nieustannych modlow wielce oslabl. Tym razem jednak straznicy postanowili ulec przed zapalem tlumu. Zreszta moze po prostu nie smieli go powstrzymywac, jako ze na wiesc o odnalezieniu wiedzmich szpiegow zbiegla sie niezmierna mnogosc narodu i gdyby nie upor Wlokity, rozdarliby plugawcow zywcem na strzepy. -Ktory to oszukanstwo obmierzle pierwszy na jaw wydobyl? - zapytal tegi, czarnowlosy przywodca strazy. Krzywy Wokita pamietal go dobrze jeszcze z dawnych czasow, kiedy za prorokiem chodaki nosil i na popasach mu uslugiwal. -Ja! - wyrzekl dumnie i wypial chuda piers. Z namiotu wychylily sie ciekawie swiatobliwe niewiasty - w wiekszej czesci brzydkie i stare, wiec nikt im wszetecznosci nie smial zarzucic. Im dotkliwiej je zycie doswiadczylo, tym bardziej garnely sie do proroka, on zas z laski pozwalal im w swojej bliskosci modly odprawiac, wiec litanie do Bad Bidmone i piesni przeblagalne nigdy nie gasly w jego przytomnosci; powszechnie wierzono, ze ich przyciszony szmer odpedza zle duchy, ktore nieustajaco wysyla przeciwko prorokowi zdradziecka wiedzma. -Ty pojdziesz - zgodzil sie z namaszczeniem przywodca straznikow. -I syn jego. - Babina pchnela wprzod Kielbienia. - Onze juz raz z poslaniem do Wezymorda pielgrzymowal, szczegolna laska bogini nad nim. Ojciec skrzywil sie kwasno, lecz nijak mu bylo oponowac. Tylko w duchu sarkal na tego garba, na ten pomiot dziadowski, co mu nalozyli na kark bogowie. Ostatecznie wybrano jeszcze czterech roslych pacholkow oraz babine, ktora poty jeczala i obcalowywala straznikow po rekach, poki sie nie zgodzili jej wpuscic. Zanim odeszli, dowodca strazy zlozyl im solenna przysiege, ze nie bedzie sie szpiegow pokatnie kaznic, jeno po osadzeniu przez proroka i na majdanie. Przywodca biczownikow lezal u stop posagu bogini. Przed wizerunkiem Bad Bidmone palily sie swiece, rozswietlajac mroczne, zatechle wnetrze, ale Krzywy Wlokita i tak z trudem rozpoznal w wynedznialym starcu dziarskiego meza, co klul w oczy krasna barwa kontusza oraz podgolona czupryna, kiedy pod Rogobodzcem pchnal sierotki przeciwko Swietemu Hufcowi. Palce, ktore drapaly klepisko, wyschly jak u trupa, szyje znaczyly wezly zyl i zasinien. Pod wlosiennica rysowalo sie chude, umeczone cialo. Jeden ze straznikow wyczytal w twarzy Wlokity przerazenie, bo pochylil sie nad nim i wyszeptal szybko: -To wiedzma tak go meczy. Mary noca nasyla, dech z piersi wysysa... Prorok z wysilkiem dzwignal sie na lokcie i podniosl. -Z czym, bracia, przychodzicie? - odezwal sie i w jego glosie chlopek z ulga wychwycil cien dawnej mocy. A potem - o zgrozo! - Wlokita dostrzegl na jego czole brunatne znamie. Daleko od Ciesnin Wieprzy i wietrznej Usciezy, lecz zaledwie chwile wczesniej sztylet wykuty ze znakow bogow uderzyl z precyzja, do jakiej go stworzono. Moc ugodzila w moc, zanurzyla sie w niej po rekojesc i kregi zaczynaly sie juz rozchodzic po powierzchni swiata. -Uiiiiii! Uiiiiii! - rozwrzeszczal sie naraz Kielbien, jak czynil w chwilach osobliwego wzburzenia. Inaczej bylby sie moze Wlokita cofnal i zlekcewazyl swiadectwo oczu - jakze mialby zaufac wlasnemu osadowi, skoro tyle godniejszych i bardziej czcigodnych osob wgapialo sie naboznie w proroka, nie dostrzegajac stygmatow jego upadku? Ale Kielbien pomstowal, pieklil sie i rzucal, az wreszcie na ziemie padl i jal miotac sie z krzykiem, rekami bic, pietami ja kopac, az najblizsi odsuneli sie, z trwoga spogladajac na to nowe widowisko. Nie, Kielbien nie mogl sie mylic, pomyslal ojciec. Choc glupi ponad miare, wszelka zgnilizne rozpoznawal najpierwszy. Kiedy na przednowku zakradali sie do panskiego lasu po padlo, glupek zaraz trutke wyczul albo i chorobe, od ktorej zwierze zdechlo. Jak kury po kurnikach zaczely mrzec, tez wiedzial, czy je ratowac, czy wszystkie pospolu wybic, i zab czarny w mace wyniuchal, chocby i najdrobniej zmielonej. Jeno na zaraze nic nie pomogl, pomyslal z zaloscia Wlokita. No, ale przeciwko bogom nikt niewladny. -Arzg! - belkotal uparcie Kielbien. - Zarz! Zarghaz! - wykrztusil w koncu. Ojciec przyklakl przy nim, przytrzymal go za ramiona. -Zaraza - oznajmil, toczac wzrokiem po sierotkach. - Powiada, ze zaraza. Kobiecina, zapomniawszy w trwodze o szacunku naleznym prorokowi, ktory wszelkie zabobony okrutnie tepil, szybko nakreslila znak odpedzajacy zle moce. Wokol Krzywego Wlokity tez naraz uczynilo sie jakby przestronniej: gapie stloczyli sie pod scianami namiotu. Wszyscy procz proroka. Ten wciaz stal przed posagiem bogini, przygladajac sie niemo gosciom. Swiece migotaly, a znamie na jego czole wybrzuszalo sie i pecznialo. Poprzez pelgajace cienie Wlokita widzial skalne robaki, wijace sie tuz pod skora. Roily sie, splataly ciasno i rozplataly na nowo, zupelnie jakby usilowaly znalezc droge ucieczki. Ponizej twarz chlopskiego proroka byla zupelnie nieruchoma, wyprana z wszelkich mysli. Oczy wpatrywaly sie tepo w przybylych, powleczone cienka biala blona. Z rozchylonych warg sciekala slina - i Wlokita nagle zobaczyl w obliczu przywodcy biczownikow te sama ociezalosc glupca, jaka kazdego dnia rozpoznawal w synu. -Wiedzma! - wykrzyknal. - Wiedzma go opetala! Pochwycil rohatyne - ani chybi sama bogini dodala mu sil - i z cala moca pchnal nia w piers proroka. Ostrze wniknelo gleboko. Przywodca sierotek postapil trzy kroki w tyl, wciaz z tym samym nieobecnym wyrazem twarzy, i zatrzymal sie, przyszpilony do posagu bogini. Krew powoli skapywala na wlosiennice. Kielbien przygryzl sobie jezyk. Przez moment prorok wil sie i dygotal na ostrzu, jak pedraki, ktore dawno temu, kiedy jeszcze pasal ojcowskie kozy, Wlokita nawlekal z bracmi na zdzbla trawy. Potem pietno na czole rozpeklo sie z nieznacznym trzaskiem, jaki wydaje stara skora, i ze srodka jely sie wysypywac ohydne brunatne larwy. Zanim pierwsza uderzyla o polepe, prysly bezpowrotnie cisza i bezruch, skuwajace biczownikow. Straznik ze zdlawionym okrzykiem cial resztki twarzy proroka i zaraz pozniej pozostale sierotki rzucily sie ku martwemu. Kluli go, siekli, szatkowali mieso pospolu z drewniana statua, z ktora je zlaczono. Lecz skalne robaki nie daly sie rownie latwo pogromic. Musieli je chwytac pojedynczo, wyluskiwac ze scierwa i niweczyc w przyplywie swiatobliwego zapalu. Dopiero kiedy krwawa robota dobiegla konca, dowodca strazy porwal sie za glowe. -Co my poczniemy? - wyjeczal. - Kto nas poprowadzi? Babina wystapila naprzod. Chustka jej sie zsunela, odslaniajac skape, posiwiale kosmyki. Swieca, ktora ocalala podczas rabaniny, przeswietlala je slabym blaskiem. -On - oznajmila z uniesieniem, wskazujac palcem na Kielbienia, ktory juz znieruchomial na klepisku i oddychal teraz spokojnie. - Czlek madry a prosty, co raz wstapil w gniazdo wiedzmy, zasie nie ulegl jej podszeptom. I nie mialo znaczenia, ze nikt z nich nie wiedzial jeszcze, co sie wydarzylo w ciemnej glebinie Halunskiej Gory ani nie ogladal pioropusza dymu, ktory powiewal nad jej szczytem. * * * Zgromadzeni w Horezy rowniez go nie widzieli: dla nich stygmatem grozy byla lodowa kohorta boga, kiedy sposrod mlecznych mgiel wypryskala w cwale na mury twierdzy. Pojawiala sie o poranku lub o zmierzchu - w porze, kiedy dzien miesza sie z noca i wszystko staje sie niedookreslone, zupelnie jakby moc przesaczala sie poprzez cienie i rozmyte kontury. O tej godzinie sen, poprzecierany i pelen dziur, nie chroni przed lekiem i nie przeslania upiorow, jakie podnosza sie sponad morza i wilgotnej ziemi. Szelesty wciskaja sie natretnie pod kapoty, tetent widmowych koni wibruje w kamiennych posadzkach, kot z sykiem tuli uszy, a plomien kladzie sie na palenisku. Zwykle matki przygarniaja wtedy dzieci i czynia znak odpedzajacy zlo, starki krzesza swiezy ogien, a mnisi odmawiaja litanie do milosciwej Bad Bidmone. Lecz szlachcie, zgromadzonej w Horezy przed bojem, poskapiono takich pociech. Nie pomagaly ani galazki wilczomlecza, ani czerwone nitki, ktorymi oplatano progi i oscieznice.Ostatecznie sami otworzyli sie na moce. Z wlasnej woli zaprosili je pod dach. Ksiaze wstawal ze swojego krzesla w wielkiej sali, gdzie tkwil wsrod doradcow, nieruchomy i dretwy jak posag. Panowie szlachta mogli jedynie patrzec, jak wspina sie na mury, a potem po nieistniejacej, podniebnej kladce przechodzi ponad blankami i wskakuje na siodlo. Nie ogladal sie. Sciagal wodze wierzchowca, wysnutego z dymu i mroku, po czym ruszal pomiedzy cienie. Na bitwe. Na rzez, ktora do tych, co uszli calo, miala powracac az po kres ich dni. Praszczecy Dolek. Nieokrotly. Chrascinne Blota. Zalnicka szlachta miala dopiero poznac te nazwy, wiesc bowiem wedrowala wolniej niz widmowe konie, lecz domyslala sie wiele, spogladajac na ksiecia, kiedy powracal z szata zbryzgana swieza krwia i w puklerzu powyginanym od ciosow. Pytac nie smieli. Nazbyt dobrze pamietali, jak pod Rogobodzcem lodowa kohorta w przedwiecznym, nieukojonym pragnieniu mordu po rowno zwrocila sie przeciwko swoim i wrogom. Jednakze ksiaze wciaz chronil sie w mury twierdzy, chociaz po kazdej potyczce jakoby go ubywalo. Cienszy sie wydawal i bardziej watly jak miesiac, ktory ginie przed nowiem, a kiedy podnosil do ust puchar, srebro przeswiecalo poprzez czubki palcow. Taki byl ten ich wladca, odzyskany cudem i opetany moca bogow. Innego nie mieli. Minely zaledwie trzy dni od jego przybycia, kiedy pacholek przyniosl wiesc o pierwszej wiktorii. W Praszczecym Dolku dwie doborowe choragwie ciezkiej Skalmierskiej jazdy polozyly sie jak mlode zyto, kiedy sposrod wysokiego nieba spadla na nich kohorta boga. Pod Nieokrotlami pomorccy knechci zostali rozgromieni w pyl, kiedy swietowali zwyciestwo nad szlachecka partia w ruinach opactwa Bad Bidmone - ni zywa noga nie uszla tam poza klasztorne mury, wszyscy legli cicho pomiedzy potrzaskanymi posagami i resztkami fontann. Na Chrascinnych Blotach dwie kompanie Wezymordowej piechoty potopily sie, umykajac w poplochu przed widmowymi jezdzcami. Groza jela rozlewac sie po zalnickim wybrzezu. Lodowa kohorta trzymala sie bowiem blisko morza, zupelnie jakby odpychaly ja zlociste scierniska i sady, na ktorych slodycz nabrzmiewala w jesiennych sliwach, gruszach i jablkach. Pomorcy szeptali, ze przywiewa ja wiatr, wilgotny, ostry wiatr od morza, w ktorym trwa wspomnienie gnijacych wodorostow, zatopionych statkow i malenkich utopcow, co posrodku zawiei wspinaja sie chylkiem do izby, zeby siegnac do kolyski z dziecieciem i wydusic z niego dech. Przerazalo ich to: byli wszak ludzmi morza i nigdy dotad morze tak otwarcie nie okazywalo im wrogosci. Lecz Wezymord nie dal sie zastraszyc, mimo ze musial przeciez wiedziec o powrocie dziecka, ktore, choc doroslo, nadal jezdzilo pomiedzy martwymi wojownikami. Stanal tuz obok twierdzy, pod niewielka cytadela Rankoru, ktora w mig oczyscil z zalnickiej zalogi. Kiedy Twardokesek wdrapal sie na mury Horezy, widzial ognie jego obozowiska rozscielone gladko na zboczach. Od twierdzy powstancow, Wezymorda dzielila jedynie dolina, ktorej srodkiem toczyla sie Ranka, wezbrana teraz i spieniona od nadmiaru wody. Deszcze padaly bowiem ostatnio bezustannie, a slonce ani na chwile nie wyzieralo spoza chmur. W normalnych czasach zagadnalby wiedzme, czy w owej obfitosci wod niebieskich nalezy upatrywac jakowegos znaku. Dzisiaj jednak nie kwapil sie z nia gadac, o nie. Urazony byl niezmiernie, ze pogonila go bez wzgledu na jego nowa hetmanska godnosc. Nadto, co tu kryc, wobec powrotu zalnickiego wygnanca oraz zwajeckich kniaziow, zbojca mocno spowszednial panom braciom i nie zabiegali o jego przychylnosc, jako wprzody. Owszem, nie braklo mu towarzyszy do picia i pochlebcow trafialo sie niemalo, lecz nie szli mu jakos w smak. Cnilo mu sie za dawna zazyloscia z Bogoria, za przesmiewkami z Czarnywilkiem, za wspolnym z wiedzma poslaniem. Nawet za kamratami, sposrod ktorych juz chyba tylko Lusztyk obracal sie pomiedzy zywymi, jesli go ksiaze Evorinth nie ukatrupil razem ze Zlociszka. Snul sie po majdanie sam jak palec. Czasem wozakow obsobaczyl, jesli ich zdybal na pijanstwie albo nieporzadku. Od waszmosciow uciekal, bo mierzilo go, ze glusza strach przechwalkami i tak spuscili sie na swego cudownego ksiecia, jakby Kozlarz mogl widmowym mieczem wszystkich Pomorcow pospolu zepchnac w nieistnienie. Najchetniej zwykla baranice wdziewal i z ciurami pil, bo ci za jedyna wartosc mieli gorzalke, ktorej im nie skapil. Splukiwal gorycz, a przeciez naplywala na nowo, bez kresu. Zmarnowal, wszystko zmarnowal. I skarb nieprzebrany, co go mial zdobyc, i ludzi powazanie, i godnosc wlasna. Wszystko zniklo, jak grudka blota rozmyta deszczem. Kiedy potem wspominal te szesc dni pomiedzy powrotem Kozlarza a bitwa, nic nie pomnial oprocz niezmiernego pijanstwa. Az pewnego ranka na mury zbladzil. Sam nie wiedzial po co. Ogarnal go jakis naglacy niepokoj, ktory nawet okowita nie dawal sie ukoic. Tlukl sie w izbie jak w tiurmie i o sciany obijal, az wreszcie uciekl, byle dalej od ludzi. Przez mury szedl, wartownikow warknieciem rozpedzal, a ze znano go tutaj, rozstepowali sie przed nim bez slowa. I trudno rzec, dopokad bylby zaszedl, bo necila go ciemnosc, rozposcierajaca sie w dole, nad bloniem, ale znienacka natknal sie na zalnickiego ksiecia. Kozlarz stal za zalomem muru, nieruchomy w siwym plaszczu. Oczy utkwil w morzu. -Okrety - wyszeptal, nie skloniwszy glowy ku zbojcy, moze nieswiadomy jego obecnosci. - Okrety na morzu. Twardokesek obrocil sie gwaltownie ku wodzie, przelekniony, jakiez nowe dziwo, nowy strach niezmierny wychynie ku nim z odmetu. Zamiast tego dojrzal jedynie tuman, na ktorymi widnialy plomieniste znaki Skwarny. * * * Sorelki otworzyly przed nimi droge. Cos sie odmienilo w glebi Wewnetrznego Morza i wodne panny, ktorych od wielu zim nie ogladano wsrod smiertelnych, wychylily sie z glebiny. Spiewaly. Pierwszy raz od bardzo dawna fale rozbrzmiewaly piesnia slug Mel Mianeta.-Morze nas prowadzi - mowili wioslarze, kiedy ciemne skaly Pomortu nikly za burta okretow i zanurzaly sie w jasnej pianie. - Morze jest nam przychylne. W istocie jednak nie potrafili podazyc za piesnia sorelek. Bez wzgledu na to, jak sie potem chelpili i co sobie przypisywali, slyszeli zaledwie szmer rozwodniony szumem morza i strachem. Bo mimo wszelkich dziwow, jakich dotad doswiadczyli, malo ktory z nich z radoscia powital wiesc o zegludze poprzez Zebra Morza. Po obu stronach morza nazywano je Cmentarzyskiem Mezow. Sterczaly wysoko ku niebu, jak wyciagniete po pomoc dlonie topielcow, i naprawde niejeden zatonal tutaj, zabierajac w ostatnia zegluge obraz ich posepnych, nieprzejednanych wyzyzn. Bo mimo ponurej slawy, jaka otaczala te skaly, w kazdym pokoleniu znalazlo sie wielu smialkow, ktorzy pragneli sprawdzic swoje szczescie i zdobyc wiecznotrwala pamiec miedzy zeglarzami. Niegdys przeprawila sie pomiedzy nimi jasna Sella, kiedy powracala z lupiezczej wyprawy na Pomort. Zaden ze scigajacych ja okretow nie przybil do brzegu, a ci, ktorzy robili dla niej wioslem, wciaz mogli liczyc na piesn barda i dzbanisko trunku we wszystkich portach Wysp Zwajeckich, Sinoborza i nawet Skalmierza. Potem jednak, powtarzano szeptem nad stolami, Zebra Morza upomnialy sie o zaplate i pochlonely trzech jej przybranych synow. Braci Hardysza. Zeglowal w zawiei. Deszcz zmiekczal kontury skal, nieustajaco sklebionych z kipiela i wodnym pylem, lecz czasami wydawalo mu sie, ze zamiast pirackich naw widzi obok siebie okrety braci. Prowadzily go, bardziej moze niz piesn sorelek, teraz juz niestrudzone i smiglejsze od rybitw. Dlatego bez leku przyblizal sie do skalnych scian, co z nagla wyrastaly ponad okretami i nie odczul dziwnego zawirowania czasu, jakie owladnelo Skwarna wraz z deszczem i melodia wodnych panien. Nie, Hardysz nie zastanawial sie, dlaczego slonce nie wstaje nad nimi ani niebo nie ciemnieje pomiedzy deszczowymi chmurami. Plynal przed siebie, smialo i niepomny na niebezpieczenstwa, gdyz na krotko wszystko bylo, jak byc powinno. Zeglowal z bracmi przez morze. W gruncie rzeczy nie pragnal wiecej, zwlaszcza ze tam, miedzy Zebrami Morza, gdzie zycie zalezalo od pojedynczego drgnienia steru i uderzenia wiosla, udalo mu sie zapomniec o siostrze - jesli naprawde nia byla, bo przeciez nie mial pewnosci i ta zagadka miala pozostac nierozstrzygnieta - ktora spoczywala bezwladnie na dnie lodzi. Deszcz nie zdolal zmyc z niej popiolu. Nie zagluszyl tez charczenia, ktore wciaz dobywalo sie z jej gardla. Lecz spiew sorelek wszystko koil, wiec plynal, plynal naprzod jak we snie, nie dbajac o ognie Pomortu za plecami, nie dbajac o wedrowke slonca i ksiezyca, ktore zamarly na niebosklonie, nie dbajac nawet o samego siebie. I tak sie zatracil w zegludze, ze nie istnialo juz nic oprocz wody, wiatru i deszczu, rozpryskujacego sie na twarzy i tlumiacego lzy. Ocknal sie dopiero, kiedy zobaczyli brzeg i wysoko sklepione wieze twierdzy ponad skalami. Zmruzyl oczy. -Horez - mruknal Wigon. Stary pirat stal obok, zgnebiony, lecz niepokonany. Gdyby Hardysz wsluchal sie glebiej w oddechy wioslarzy, zrozumialby, ze ci wieszcza nagie ostrza, jakie niebawem blysna miedzy dwoma szyprami, oplatanymi nienawiscia i zawiscia jak rybacka siecia. Zwajca nie myslal jednak o Wigoniu. Bladzil wzrokiem pomiedzy twierdza i skalistym cyplem, na ktorym wzniesiono cytadele, drobna z tej odleglosci i pozbawiona znaczenia. Nie umial sobie przypomniec jej nazwy, chociaz bywal wczesniej przy tym brzegu i nieraz przemycal dla Jastrzebca bron i insze dobra. Gdzies tam jest moj ojciec, przemknelo mu przez mysl. Obejrzal sie. Wokol nie bylo juz widmowych okretow braci. Tylko pirackie nawy plynely klinem po obu stronach "Morskiego Kozla". Zadnej nie utracil pomiedzy Zebrami Morza. I dziwna rzecz, ale nie czul triumfu. Dokonal wreszcie czynu, ktorego od niego zazadano wiele zim temu i o ktorym marzyl kazdy zeglarz Wewnetrznego Morza. Tyle ze nie mialo to juz zadnego znaczenia - bo Iskra zeszla ze sztyletem w glab Halunskiej Gory i fale rozchodzily sie po wodzie coraz dalej. * * * Jedna z nich dotarla az w dziedzine sinoborskich kniaziow.Kiedy nad morzem pokazala sie kolumna ognia, Wark stal pod bramami swiatyni Kei Kaella. Od powrotu z wyspy nie uczestniczyl w modlach ani nie oddawal holdu bogini. Owszem, kazal zwinac oblezenie spod przybytku. Zreszta pod jego nieobecnosc i tak rozpelzlo sie po okolicy. Jednakze nie przywolal na dwor zadnego kaplana ani mniszki. Dworzanie domyslali sie zatem, ze kniaziowska nieprzychylnosc wzgledem zakonu nie wygasla bynajmniej, tylko czeka stosownej chwili. -Chce mowic z najwyzsza kaplanka - oznajmil przy furcie. - Natychmiast. Sluzebniczka nie okazala zdziwienia. Sklonila sie lekko i gestem zaprosila go do srodka. Mijal znajome kolumny, sale i korytarze. Wszedzie zalegala cisza, lecz tuz pod jej powierzchnia kolatalo sie wspomnienie szeptow i zadyszanych oddechow. Zachlanna, mroczna legenda o milosci Thornveiin wciaz wirowala wraz z kurzem w snopach swiatla. Zastanawial sie, czy jego mala kuzyneczka nadal ja czuje w kacikach warg. Tyle ze nie z tego powodu przyszedl i kiedy zobaczyl Firlejke w drzwiach jakiejs izdebki - komnaty posluchan, mnisiej celi czy jednej z sal przybytku, ktorych prawdziwego przeznaczenia nigdy nie zdolal odgadnac - jego serce nawet nie drgnelo. Najwidoczniej pewne sprawy wypalily sie bez sladu na skalach Przychytrza albo splukala je ciemna woda Ilv. Kobieta czekala jak posag udrapowany z czarnej tkaniny i milczenia. Jej twarz w obrebieniu mnisiej podwiki byla idealnie gladka i teraz nie potrafil juz wyczytac, co sie za nia skrywa. Ale sluzebniczka bogini pierzchla pod nieznacznym poruszeniem jej palcow. Cos sie zatem odmienilo w trzewiach przybytku Kei Kaella. Widac mala kuzyneczka, ktora tulila sie kiedys do ulud i cieni, znalazla inne zrodla sily. Spojrzala na niego. Inaczej niz wczesniej. Z tak niezmiernej dali, jakby pomiedzy nimi pozostal nie drewniany prog, lecz wiorsty nieprzebyte i ciemne lasy. -Zrobilam cos - powiedziala cicho. - Cos bardzo zlego. Potem ujela go za reke. Tak zwyczajnie, jak gdyby nie istnialy minione tygodnie, knowania Lelki, smierc Krobaka, Warkowa wyprawa, dzieci, ktorych on nie chcial, a ona go pozbawila, i zmetniala woda zrodla Ilv. Posadzila go na drewnianym zydelku, na jakim siadywal w swiatynnych kuchniach, kiedy ojciec wyslal go tutaj, by ukorzyl sie w sluzbie bogini. Sama zatrzymala sie przy oknie, wsparta o oscieznice. Ponad jej glowa, daleko na morzu, pulsowala kolumna plomieni. Moze o to chodzi, pomyslal, bo jego latwowiernosc i ufnosc zagubily sie w glebi wodnego przestworu. Nie pozwoli mi zapomniec, kim zostala, ani o mocy bogow, ktora zywym ogniem bije tam, posrodku Wewnetrznego Morza. Lecz Firlejka zaskoczyla go znowu. -Zabilysmy Zird Zekruna - wyszeptala. - Mysle, ze tak wlasnie sie stalo. Opowiadala dlugo, wciaz przy oknie roztworzonym na osciez, zeby swiat mogl wniknac do wnetrza swiatyni, topornej i ciezkiej niczym skala. W pewnej chwili przemknelo mu przez mysl, ze tak ja zapamieta - powsciagliwa i nieruchoma, wpisana profilem w slup ognia, co kazdemu jej slowu przydawal nowych znaczen. Zapewne dlatego nie zadawal pytan, kiedy wyjawila mu plan, jaki wiele zim wczesniej uknula Lelka, jego siostra, gdy poprzez krew wolw i znaki wykute w ogniach Kii Krindara postanowila pochwycic moc przedksiezycowych. Tyle klamstw i polprawd uprzedziono na kolowrotkach bogini, ze nici splotly sie nieodwracalnie i nikt nie umial odczytac dawnych wzorow, ani on, ani ona. -Poswiecilam naszych synow, zeby przywolac boga - mowila, a plomienie tanczyly za nia na niebie jak zorza. I wtedy pierwszy raz przyszlo mu do glowy, ze zastygla pomiedzy nimi okrutna rownowaga mocy, po ktore siegneli i ktore okaleczyly ich bezpowrotnie. Zwiedziono ich tez rownie bezlitosnie, bo klamstwo ukryte w planie Lelki nie bylo w niczym lzejsze od tego, ktore on przyjal z rak okaleczonej kaplanki. Ognie Zird Zekruna i woda zrodla Ilv, pomyslal. Tak samo zbrukane, naznaczone zniszczeniem. Moglby teraz chwycic Firlejke i wytrzasnac z niej, jak dalece uczestniczyla w tym, co dla niego naszykowano. Nie chcial jednak. Upadek Pomortu zmienial bardzo wiele. Wiecej, niz potrafil w tej chwili ogarnac. -Oddasz mi ich? - zapytal. Szybko, konwulsyjnie przycisnela rece do piersi. -Czy moge odmowic? Czy moge ich pozbawic takze i tego dziedzictwa? Skinal glowa. Zawsze myslala szybko, ta jego drobna, smukla kuzyneczka, jesli nie gubila sie wsrod wlasnych snow. -Nie bede mial innych synow. Nie uspokajal jej - bo tez czasy, jakie nadchodzily, nie beda spokojne i oboje o tym wiedzieli - po prostu stwierdzal fakt. Z pewnoscia wezmie sobie zone. Bojarska corka albo siostra w kniaziowskim lozu lagodzila niemalo sporow. Jednakze jedynych dziedzicow da mu ta cicha, smagloskora mniszka, u ktorej pasa nie kolysal sie juz srebrzysty znak bogini. Z nikim nie beda sie musieli dzielic ojcowskim przywiazaniem ani troska. Zadne spory nie wnikna miedzy nich, nie oddziela ich od Warka tak, jak jemu niegdys Krobakowa surowosc i zawod odebraly ojca. W kazdym razie tak mu sie zdawalo, kiedy widzieli sie ostatni raz, a moc Zird Zekruna gorzala ponad nimi na morzu jak pochodnia przymierza. A jednak potem ten ogien przygasl w jego pamieci na bardzo dlugo. Przypomnial go sobie jeszcze raz, w wiele, wiele zim pozniej, kiedy upokorzony i osamotniony uciekal saniami przez zamarzniete oparzeliska po ostatniej, przegranej bitwie. Wszystko bylo juz za nim. Nadzieje, te zawiedzione i spelnione. Podboje, bitwy i zdrady. Mlode, gorace lona, w ktore zanurzal sie coraz chciwiej, w miare jak jego wlasne cialo zieblo i schlo. Milosc do synow, ktora z czasem przemienila sie w podstepna, zimna podejrzliwosc, bo kiedy na nich spogladal, coraz czesciej dostrzegal odbicie Lelki. Wyniszczajace pragnienie, zeby wbrew wszelkim wyrokom bogow splodzic potomka, ktory nalezalby tylko do niego - krew z krwi i kosc z kosci, bez zadnych przepowiedni, snow i piesni, ktore wygladalyby ku niemu spoza siwych zrenic. Wreszcie wojna, ktora wybuchla, kiedy jego synowie zdolali sie noca wyrwac z matni, tuz przed tym, jak ich miano oslepic i wytrzebic. Wszystko minelo. Zdumiewajace, ale kiedy kra zalamala sie pod nim, w tej ostatniej chwili, pelnej konskich kwikow, trzaskajacego lodu i wrzaskow bojarow, ktorzy miotali sie wokol w panice, widzial nad soba ogien, jakby ciemna ziemia Pomortu znow zanurzala sie w odmety. -Jak zdolamy dalej zyc? - zapytala go na pozegnanie Firlejka, zanim wlozyla mu w ramiona dzieci. - Jak zdolamy dalej zyc po tym, co uczynili nam bogowie i co uczynilismy sobie z wlasnej woli? -Bedziemy musieli - sklamal wowczas, a ona usmiechnela sie jeszcze, dotknela jego policzka i odeszla. Pozniej, znacznie pozniej, dowiedzial sie, ze tamtego samego dnia kazala sie zamurowac w celi. * * * Na razie jednak nad Rankorska Zatoka wstawal swit - czy tez raczej jego przeczucie wisialo juz w wodnej mgielce ponad brzegiem, bo morze nadal ginelo w mroku i puchacze wciaz odzywaly sie z niepokojem ponizej murow. Zwajeckie lodzie podniosly sie blyskawicznie sponad brzegu i jely ciac wode, smigle i smukle jak sosnowe igly, zeby odpedzic nieprzyjaciela. Predko rozstapily sie wszakze przed nadplywajacymi, zapewne wyczytawszy z ksztaltow okretow te sama wiadomosc, ktora zaczela krazyc po murach Horezy.-"Morski Koziol" - szeptano, wskazujac okret na czele pirackiej flotylli. - "Morski Koziol" wraca do swoich. Twardokesek charknal gorzka slina. Jemu wszystkie nawy wydawaly sie takie same - i odkad zyl, nie zwiastowaly niczego dobrego. I nie omylil sie, bo wkrotce wyszlo na jaw, z jakim ladunkiem przybijaja do brzegu. -Iskra! - przekrzykiwali sie na murach prosci straznicy i panowie bracia w karmazynowych zupanach. - Iskra przybywa z odsiecza! Tylko Twardokesek trwal nieporuszenie u boku zalnickiego ksiecia i jedno spojrzenie w napieta biala twarz Kozlarza starczalo, by stlumic w zbojcy wszelka radosc. W cokolwiek chcieli wierzyc ci pankowie, ktory podskakiwali teraz w deszczu jak zaby, Iskra nie potrafila samotnie przewazyc nad kazda moca. Ani nie chciala. Pamietal to. "Nikomu nic nie jestem winna", powiedziala mu dawno temu w spichrzanskiej cytadeli, zanim wybuchl krwawy karnawal i swiat zaplonal jak smolna szczapa. Jednak naprawde przybyla do Horezy. Pamietal pozniej, ze szedl u boku Kozlarza przez dziedziniec, a rebelianci odsuwali sie od nich z przestrachem. Gdzies na majdanie dolaczyl do nich karzel. Powinno to zaalarmowac zbojce, bo pojawienie sie Szydla zwykle zwiastowalo zle nowiny. Ale tak sie opil gorzalka, ze ani mogl przytomnie myslec. We lbie mu sie wszystko beltalo: miejsca, slowa, twarze. Z wysilkiem parl naprzod - jakby rozgarnial ramionami niezmierna sina wode. Deszcz stukotal po helmach, po tarczach i ryngrafach ozdobionych obliczem Bad Bidmone. Na brzegu Wewnetrznego Morza stali kregiem Zwajcy. Rozstapili sie przed zalnickim ksieciem, kloniac glowy w rogatych szlomach. Gdyby zbojca byl przytomniejszy, dostrzeglby zapowiedz nieszczescia w ich twarzach, w skwapliwosci, z jaka umykali spojrzeniem przed Kozlarzem. Ale nie. Przesunal sie pomiedzy nimi obok ksiecia-mary, w tej chwili tak samo jak on oczadzialy, wyzuty z tego miejsca, z tego czasu. Bo nie chcial ni odrobine zwolnic, ni o krok zostac w tyle. Bo prawo mial. A co! Mial prawo do tej rudowlosej dziewki, rownie dobre jak Kozlarz, a moze jeszcze lepsze, bo kiedy ksiaze paletal sie po niebiesiech z widmami pospolu, zbojca dla niej krew toczyl - wlasna oraz cudza. W wodzie po kolana stal wojownik: owinieta plaszczem Szarka zwisala bezwladnie w jego uscisku i tylko pojedyncze pasma plomienistych wlosow zwieszaly sie az po fale. Zbojca nie poplynal na Przychytrze, umknela mu zatem powtarzalnosc tej sceny, bo przeciez zdarzylo sie wczesniej, ze jeden wojownik stal z nieprzytomna Iskra w ramionach, a drugi zachlannie spogladal ku nim z brzegu. Teraz jednak pirat postapil naprzod i jego twarz jakby wynurzyla sie ku zbojcy z deszczu. Dostrzegl cos znajomego, sam nie wiedzial co - jasne oczy i wlosy, ciasne sciagniecie warg - chociaz moglby przysiac, ze nie spotkali sie dotad. Lecz pirat szedl ku nim niestrudzenie przez wode - Zwajcy zafalowali w szepcie, ktory zaraz znikl wsrod szumu dzdzu - az wreszcie zatrzymal sie przed zalnickim ksieciem i podal mu Iskre. Kozlarz odruchowo przyjal ciezar. Reka Szarki wysunela sie z plaszcza. Zbojca spostrzegl, ze jest czarna, jakby obtoczono ja w smole. Odskoczyl w tyl, wpadl na kogos, zabluznil w przestrachu. Cos poszlo nie tak, zupelnie nie tak, jak trzeba. Ale nie potrafil przestac patrzec. Zalnicki ksiaze przyklakl, ukladajac na ziemi kobiete, dla ktorej wstapil pomiedzy martwych wojownikow. Zbojca wiedzial o tym, podobnie jak wszyscy zebrani tamtego pochmurnego dnia nad Rankorska Zatoka. I jak oni lapczywie wpijal sie wzrokiem w Kozlarza, chcac wysledzic slad piesni, ktora oto rodzila sie na ich oczach. Nic nie znalazl. Ksiaze odwijal Iskre ze zwojow plaszcza, lecz jego oblicze pozostalo nieruchome, jakby gruba warstwa lodu wciaz oddzielala go od smiertelnikow. Kiedy wreszcie Szarka sie ukazala, zbojca piesc w gebe wrazil, zeby stlumic szloch, bylo bowiem cos tak bezboznego, tak obelzywego w jej poczernialej, spalonej zarem twarzy, wokol ktorej wily sie pyszne, polyskliwe wlosy. Wiatr rozdmuchiwal zlote pasma. Przeslizgiwaly sie przez palce Kozlarza, wirowaly w powietrzu, poki deszcz nie przytlumil ich blasku i nie sciagnal na dol. Twardokesek w udreczeniu gapil sie na tamtych dwoje, a przed oczami zwidywaly mu sie inne spotkania, inne wody. Kanal Sandalyi, kiedy Szarka po raz pierwszy spiewala, zeby ukoic gniew rozszalalej boginki. Przelecz Skalniaka, gdzie walczyli z Kozlarzem przeciwko sobie tuz pod grota potwora - wowczas rowniez padal deszcz, a towarzysze zostawili ja na zatracenie. Uroczna Przystan zeszlej wiosny: tam zbojca zdal sobie sprawe, ze piesn spetlila sie wokol tamtych dwojga jak lina dusienicy i nikt nie zdola jej potargac. Az wreszcie dzien, kiedy Suchywilk polaczyl corke zrekowinami z zalnickim ksieciem i pozeglowal przez morze na zatracenie. Suchywilk. Imie pobrzekiwalo mu w uszach, powracalo z metalicznym echem. Obejrzal sie. Zwajecki kniaz przepychal sie przez tlum wojownikow, podzwaniajac lancuchem. Czarnywilk kroczyl u jego boku z dziwnie sciagnieta twarza. -Moj syn? - rozdarl sie Suchywilk. - Moj syn przyplynal z Iskra? -Twoj syn? - Jasnowlosy pirat usmiechnal sie krzywo. - Ty masz syna? Twardokesek wybiegl ku niemu wzrokiem, ale zaraz przylgnal nim z powrotem do Szarki. Zbyt wiele dzialo sie na tej plazy, zeby zdolal to ogarnac. Zreszta w gruncie rzeczy nic juz nie mialo znaczenia. Bo w tej chwili, nad rozkolysanym morzem, liczyla sie tylko kobieta, ktora zeszlego roku, pod goracym niebem Traganki, zapytala go o droge. Zadne z nich nie przeczuwalo wtedy, dokad na ostatek popchna ich bogowie. -Mam syna! - zakrzyknal Suchywilk, wystepujac przed wojownikow. - Mam syna, upartego, nieposlusznego, zlodzieja okretow i skarbow. Prawdziwe utrapienie dla ojca. Ale mam, mam syna! Jakis nowy dzwiek wplotl sie w melodie deszczu. Ktos smial sie. Ktos inny plakal. Zbojca nie patrzyl. -Chyba moge to przyjac - odpowiedzial pirat, a w jego glosie wciaz pobrzmiewal smiech i cos jeszcze, zapowiedz przyszlosci, ku ktorej zbojca nie chcial i nie smial wybiegac. Bo jego bez reszty zaprzatala kobieta, nieruchoma na kamienistej plazy. I mezczyzna, ktory bez slowa, w calkowitym skupieniu, przesuwal w reku pasma jej wlosow. Nagle zbojca pojal, ze dla niego, dla lupiezcy z Przeleczy Zdechlej Krowy, ktory przez ostatni rok zaszedl tak niewiarygodnie daleko od traktu, na ktorym gromil bogobojnych kupcow, nic nie bedzie sie moglo rownac z historia tamtych dwojga. Ta opowiesc przelamala mu zycie jak skorupe orzecha i wydobyla z wnetrza jadro, jakie ani w sobie przeczuwal, ani sie go spodziewal. Cokolwiek mu sie jeszcze przydarzy, bedzie jedynie konsekwencja dwoch chwil - tamtej, kiedy, siedzac u stop Spizowej Bramy, poslal Szarke na smierc, i tej, kiedy jej smierc doscignela go naprawde i pozostawila samotnego na brzegu morza. Pod powiekami wybuchl mu ogien. -Gore! Gore! - Jal trzasc sie i szczekac zebami. Najblizsi odsuwali sie od niego z lekiem, kiedy odwrocil sie i uciekl przed siebie, byle dalej od tamtych dwojga, ktorzy wciaz trwali nieruchomo, uwiezieni w mocach jak owady w bursztynie. Lzy ciekly mu po twarzy. Sam nie wiedzial, dokad zmierza. Po prostu biegl, dygoczac, i czul na karku goraco, jakby i jego dognaly plomienie, o ktorych tyle razy mowila Szarka. -Gore! Gore! - wykrzykiwal coraz glosniej, bo deszcz nie umial ugasic ognia, ktory zaplonal znienacka wokol niego. -Co wam, mosci Twardokesku? - Droge zastapil mu hetman wozowy z dawnego zastepu Cherchela. Herszt z Przeleczy Zdechlej Krowy spojrzal przytomniej. Zbladzil w obozowisko wozakow i ze wszech stron otaczaly go gwiazdki Szarki - wyhaftowane na proporcach, wyrzezane w burtach wozow, wytrawione w pochwach mieczy. Znak Sharkah, przypomnial sobie jej slowa. Znak zebatego sierpa, ktorym Annyonne obciela glowy Stworzycielom. Az nim zatrzeslo z bezsilnego gniewu. Cokolwiek sie wydarzylo w ciemnej glebi Halunskiej Gory, nie bylo tego warte. Szarka odeszla. Smierc, pomyslal. Przynajmniej nie z jej reki, bo i to mu przeciez kiedys obiecywala. Ale na koncu jest zawsze smierc. Podniosl leb. Gebe mial wykrzywiona i straszna. Jasna choragiew Gwiazdy wciaz lopotala na wietrze. Dal znak. * * * Wiedzma ciasno opasala sie ramionami. Stala nieco z boku, chodaki zanurzyla w chlodna ton i wicher przewiewal ja na wylot. Nikt tu o nia nie dbal. Panowie bracia zmieszani z piracka Skwarna, wozacy Twardokeska i Zwajcy w rogatych szlomach - wszyscy spogladali na ojca i syna, ktorzy, placzac, obejmowali sie na brzegu morza. Wiedziala, ze tak powinno byc. W przedswicie bitwy smiertelnikom nalezy sie odrobina wesolosci. Nawet gdyby zaraz miala sie okazac zludzeniem.Zwierzolak miauczal gniewnie z glebi jej kaptura. Niecierpliwil sie, wyczuwajac bliska rzez. Wyjela go ostroznie i przez chwile tulila do piersi, kojac sie szybkim rytmem jego serca. Nie, nie mogla go zatrzymac. Juz raz samolubnie nagiela go do swojej woli i tylko dzieki lasce Kei Kaella zdolala odzyskac - bo nie watpila, ze bogini poslala go ku niej przez morze. Moce powinny chadzac wolno, zgadzala sie w tym z Szarka. Wszelkie moce. Takze te najbardziej niszczycielskie. -Biegnij! - zawolala, wyrzucajac go ponad falami ku ziemi i uwalniajac od siebie oraz calego smiertelnego swiata. Zasyczal wsciekle, gdy deszcz sieknal go po rdzawym, pregowanym futrze. Okrecil sie w powietrzu jak fryga, rozmyl sie i spoteznial, powracajac do pierwotnej postaci. Nikt nic nie zauwazyl. Ludzie nie potrafia patrzec, wiedziala o tym bardzo dobrze. Zwykle umyka im istota rzeczy. Morze omywalo jej lydki. W Gorach Zmijowych wiesniacy czesto budowali osady nad strumieniami, liczac, ze nurt wody odbierze moc plugastwu i odegna je od bezbronnych zagrod. Tyle ze ona nie miala wiecej zadnej mocy. Wszystko wypalilo sie na Przychytrzu, zdlawione woda zrodla Ilv. Dlatego tez Kea Kaella wniknela w nia bez trudu, kiedy wreszcie postanowila odzyskac swego marnotrawnego kniazia i popchnac te straszliwa wojne dalej, zeby potoczyla sie jak plonacy klab poprzez Krainy Wewnetrznego Morza. Wciaz jednak slyszala wiecej niz inni. O tak. Nie potrzebowala zwierzolaka, zeby wychwycic wsrod deszczu odglosy bitwy. Twardokesek szukal ujscia dla rozpaczy. Nie dziwila mu sie. Lzy nie zmywaly juz smutku. Wydarzylo sie zbyt wiele. Umarl bog. W glebinie Halunskiej Gory Zird Zekrun zniknal raz na zawsze, zmieciony wlasna moca, i nie odrodzi sie w zadnym ze swiatow. Czy to bylo konieczne? - myslala. Czy nie dalo sie uniknac tych spiskow, zdrad, rozpaczy i smierci, zeby ocalic nasz swiat przed marzeniem boga, gdy ten zapragnal sie uwolnic i znow chadzac pomiedzy gwiazdami sciezka, do jakiej go stworzono? Czy musielismy polaczyc wszystkie znaki i przekuc je w jasny ksztalt sztyletu, odbicie ostrza Sharkah, zeby dosiegnac boga? Czy nie wystarczylaby moc, ktora Zird Zekrun wsaczal Wezymordowi w zyly wraz ze smiercia sorelek? Czy wladca Zalnikow nie wyzbylby sie Sorgo, gdyby nie rozegralo sie to ponure, krwawe misterium? Czy treglanskie kaplanki naprawde musialy odtwarzac mord Stworzycieli? Mord, ktory legl u podwalin wszystkich swiatow? Lecz ludzkie plany sa ulomne, tak rozpaczliwie ulomne. Podobnie jak zamiary bogow. Ich umysly ciaza ku temu, co juz sie wydarzylo, powiedziala kiedys Szarka. Powracaja w odbiciach i wzorach, w nieskonczonosc. Wiedzma zastanawiala sie przez chwile, czy to, czego dokonala Szarka, stanowilo jakakolwiek odmiane wzoru. Czy na koniec, jak pragnela, zdolala wyrwac sie na wolnosc. Przerazaly ja te mysli, ktore opadaly ja znienacka, nieproszone, i oplatywaly jak pajecze sieci. Nie chciala ich i nie nalezaly do niej, a przeciez nie umiala ich odpedzic. Lecz nagle nie mialy juz znaczenia, poniewaz Szydlo przyblizyl sie cicho do ksiecia. On rowniez potrafil chodzic miedzy ludzmi, nie zostawiajac sladow. Jak kot, ktory przychodzi i znika. -Jej umysl przepadl wraz z Zird Zekrunem - powiedzial szeptem. - Nikt z nas jej nie ocali. Wiedzma go uslyszala. Och, tak, uslyszala kazde slowo. Rozpryskiwaly sie po powierzchni morza. Karzel - bog Krain Wewnetrznego Morza, jeden z osmiorga, ktorzy w nich pozostali - dotknal ramienia ksiecia. Kozlarz drgnal. Uniosl glowe - nie do Szydla, lecz wystawiajac twarz na deszcz. Krople uderzaly w rozbielona skore, spadaly w szeroko rozwarte oczy, a wokol powoli milkly radosne pokrzykiwania i Zwajcy rozstapili sie wreszcie wokol Suchywilka, ukazujac mu corke. Przez moment wiedzma myslala, ze kniaz rzuci sie ku Szarce i obraz jej poczernialego ciala przesloni cala reszte. Ale nie. Kurczowo wczepil sie w syna, przygarnal go mocno jedyna ocalala reka i trwali tak pospolu wsrod zawiei. Bogowie ucza nas pokory, pomyslala wiedzma. Predzej czy pozniej przyginaja chocby i najbardziej oporne karki. -Kiedys uslyszala, jak ja wzywacie na pomoc - wyszeptala z trudem - i przybiegla na wezwanie zza krawedzi snu. Lecz juz nie uslucha. Nie podeszla jednak blizej i nie dotknela jego ramienia, zeby choc odrobine ulzyc mu w bolu. Teraz obok zwajeckiego kniazia byl jego syn. -Nie zyje - wyrzekl cicho Suchywilk. - Ona nie zyje. Kozlarz spojrzal ku niemu gwaltownie i wiedzma poczula, jak lod rozpryskuje sie wreszcie z trzaskiem. -Nie. Slysze, jak krzyczy. -Bo zapomniala - powiedzial Szydlo. - Zagubila sie w konaniu Zird Zekruna i zapomniala nawet, jak umrzec. Ksiaze stal nieruchomo, przez dluga chwile usilujac odepchnac od siebie te slowa, odparowac je jak cios. -A wiec to tak - rzekl w koncu. Nic wiecej. Potem odwrocil sie od nich ku morzu - juz nie widmowy wladca, lecz smiertelnik, bo czar dopalil sie, zgodnie ze swa natura - i po raz ostatni przywolal lodowa kohorte. * * * Wiele atramentu wylano potem nad ta bitwa i wiele slow wypowiedziano o wojownikach, ktorzy scierali sie i pomarli na Rankorskim Polu. Zwajcy opowiadali o dwoch kniaziach, co staneli ramie przy ramieniu, powstrzymujac atak pomorckich knechtow, ktorzy przedarli sie na wybrzeze, zeby spalic okrety. Zbrojni z Lesnej Strazy rozniesli po karczowiskach, po lesnych wioskach, po osadach weglarzy i pszczelarzy legende Twardokeska, jak parl naprzod pod znakiem Srebrnej Gwiazdy, ktora juz na zawsze miala przywrzec do ich strojow. Piracka Skwarna chelpila sie zegluga pomiedzy Zebrami Morza, a takze latwoscia, z jaka przyszlo im pod Horeza pogromic Skalmierskich najemnikow. Jednakze wszystkie te historie przycmiewala jedna.Pojedynek Wezymorda i Kozlarza. Oczywiscie wszyscy wiedzieli, ze do tego starcia musi wreszcie dojsc. Przez ostatnie zimy roztrzasano je na tuziny sposobow nad stolami w gospodach, w sieniach szlacheckich dworow, w pomorckich straznicach i klasztornych refektarzach. Szacowano szanse, wyliczano przewagi i slabosci. W gruncie rzeczy jednak malo kto smial wskazac zwyciezce. Za pierwszym stala ciemna moc Pomortu, za drugim - lodowa kohorta. Dlatego tylko w jednym byli zgodni i starzy, i mlodzi. Ta walka miala odmienic Krainy Wewnetrznego Morza. Ci, ktorzy znalezli sie tamtego dnia w dolinie, rozpietej pomiedzy twierdza Horezy i cytadela Rankom, mowili potem, ze Kozlarz od poczatku szukal jedynie Wezymorda. W orszaku martwych krolow przetoczyl sie przez rownine, scinajac przy ziemi szeregi pomorckich knechtow. Zanim przekroczyl wstege Ranki, wezbranej i zmetnialej od deszczu, bramy cytadeli rozwarly sie i Wezymord wyszedl mu na spotkanie. Posrodku burzowego nieba Kozlarz swiecil jak gwiazda: blask niezmierny bil od zbroi, od szyszaka jasnego i tarczy, a wierzchowiec mienil sie pod nim jak lodowa bryla. Wezymord rowniez wznosil sie ponad smiertelnikow jak waz ogromny, opity trucizna ze zlych ziol, kiedy w noc ciemna wypelza z jaskini. Swiatlo i cien, tak ich zapamietano. Dwie blizniacze strony mocy. Pierwszy raz starli sie na brzegu rzeki. Miecze zderzyly sie ze szczekiem, podczas gdy obie armie zamarly w bezruchu, czekajac, na czyja strone przechyli sie zwyciestwo. Wojownikow porwal ow niezwykly taniec - blysk ostrzy, podrzucenie tarczy, tetent konskich kopyt - ktory sprawia, ze czlowiek zostawia plug i bliskich, by ruszyc na krwawe pole, po smierc. Krople dzdzu rozpryskiwaly sie na zbrojach, sciekaly po helmach i w polmroku, pod pochmurnym niebem, nikt nie wiedzial, jak dlugo trwala wymiana ciosow, i nie potrafil ocenic, ile z nich siegnelo celu, bo deszcz natychmiast splukiwal z pancerzy krew i bloto. Az wreszcie kon Wezymorda poslizgnal sie na wystajacym korzeniu: mowiono pozniej, ze pokarala go dzika jablon, rosnaca tam od prawiekow, zasadzona jeszcze reka bogini. W rzeczywistosci nie bylo jednak w tym zadnej magii, tylko slepy traf, jaki zwykle przesadza o losie czlowieka. Kon padl, przygniatajac jezdzca. Jedna armia w dolinie zawyla z triumfem, druga z rozpacza. Kozlarz zeskoczyl na ziemie, nastawiajac miecz. Widmowy wierzchowiec rzal, potrzasajac grzywa. Lecz Wezymord zdolal sie juz wydobyc spod konia, ktory parskal i bil kopytami w ziemie. A kiedy zalnicki ksiaze znalazl sie tuz przed nim i wreszcie mogli zajrzec sobie w oczy, rzucil sie do ucieczki. To rowniez mialo przetrwac po kres wiekow i dopokad istnialy Krainy Wewnetrznego Morza, te dwie sylwetki zastygle w biegu, pochwycone w siatke piesni i legendy. Po trzykroc okrazyli cytadele Rankoru, nieswiadomi krzykow tych, ktorzy z dala zachecali ich do wytrwalosci i mordu, gdyz w tamtej chwili liczyl sie tylko ped i poswist wiatru, i dobiegajace z oddali bicie fal. I cos sie niezawodnie odmienilo w tej gonitwie, bo potem, w zakolu rzeczki, Wezymord odwrocil sie i znowu stawil Kozlarzowi czolo. Byli juz zmeczeni, jako ze nawet niesmiertelne moce teraja sie na czarnych kamieniach ziemi. Ciosom zbraklo plynnosci, ramiona zamieraly pod ciezarem tarcz. Wokol bitwa toczyla sie wlasnym torem, wojownicy konali samotnie, z ustami pelnymi blota. I kiedy miecz Pomorca opadl na ramie ksiecia, wydawalo sie, ze Kozlarz rowniez umrze. Cios byl potezny i tym razem krew nie splynela natychmiast w strugach deszczu. Kozlarz osunal sie na kolano, lecz poderwal sie zaraz i dalej walczyli, posuwajac sie wzdluz brzegu Ranki coraz blizej ku morzu, az wreszcie znalezli sie na plazy, kamienistej i oslonietej od wiatru. Byli sami, choc wielu pozniej przysiegalo, ze stali nieopodal, kiedy tamci starli sie po raz ostatni. A jednak nic nie pozostalo niezauwazone i z glebi oceanu sledzily ich czujne oczy, kiedy wszystko mialo sie w koncu rozstrzygnac. Bo teraz spelzl juz srebrny blask ksiecia i groza wyplukala sie z Wezymorda pod naporem deszczu. Taniec dobiegl kresu. Teraz przyszedl czas na mozolny szlachtunek. Broczyli obaj. To rowniez przetrwalo w legendzie. U ujscia rzeki rosl jesion. Nic nie zostalo zapomniane. Miecz Kozlarza - nie Sorgo, ale zupelnie inne ostrze, wykute w polnocnych ogniach przez bezimiennego kowala, ktory umarl dawno temu i sluzyl nie bogini, lecz bogu - spadl w to miejsce, gdzie szyja laczy sie z ramieniem. Wniknal gleboko, ku samym zrodlom zycia. I to bylo po prostu zbyt wiele. Nawet jak na potomka Iskry, karmionego moca morza. Lecz Kozlarz nie uderzyl ponownie, kiedy jego wrog lezal bezwladnie i woda przeplywala przez rane, unoszac go prosta sciezka ku Issilgorol. Spogladal ku morzu, gdzie wsrod bryzgow i piany ocknela sie, niezaproszona, jeszcze jedna moc. Nikt poza nimi dwoma nie ogladal sorelki, jak stala po pas w wodzie, a deszcz sciekal jej po wlosach modrych, seledynowych, sinych i szarych. Wreszcie ksiaze opuscil miecz i sklonil glowe przed wodna panna, jedna z niewielu, ktore wymknely sie furii Zird Zekruna. -Mozesz go zabrac - powiedzial, uznajac jej prawo w obliczu wszystkiego, co zrobiono jej siostrom za przyczyna tego czlowieka, jego wroga, ktory ostatecznie okazal sie tak zdumiewajaco smiertelny. - Mozesz pomscic swoich. -Moge rowniez okazac milosierdzie - odparla sorelka, po czym pochylila sie nad Wezymordem i uniosla go w glab morza. Rozdzial osiemnasty Wszyscy odeszli. Bitwa przewalala sie bezwladnie pomiedzy wzgorzami, na obu brzegach Ranki, od obwarowan horeskiej twierdzy po mury cytadeli Rankoru, zbrojnymi jezorami siegala az na kamieniste plaze. Ale tutaj, gdzie spoczywala Szarka, bylo cicho i tylko z dala dobiegaly przedsmiertne pokrzykiwania mezow i szczek zelaza. Wiedzma przyklekla na wilgotnym zwirze. Ktos - moze Suchywilk albo Hardysz, bo plaszcz suto ozdobiono zwajeckim wzorem wilkow i toporow - milosiernie zakryl twarz Szarki, lecz szczupla dlon wysunela sie spod materii i zwisala ku ziemi jak poczerniala kisc kwiatu. Jasnowlosa niewiastka ujela ja w milczeniu. Palce Szarki pozostaly w jej uscisku zimne i twarde jak kamien.Rozstawiono straznikow, pamietala wiedzma. Kiedy stalo sie jasne, ze walka wybuchla niespodzianie i wojska Wezymorda nastepuja na nich ze wszech stron, zabraklo czasu, by przeniesc Szarke do Horezy lub chocby naszykowac bardziej godziwe poslanie. Dlatego sposrod Zwajcow, rebeliantow i piratow wybrano dobre trzy tuziny wojownikow, ktorzy mieli strzec Iskry: poprzysiegli, ze predzej legna, niz pozwola, zeby, chocby martwa, wpadla w rece Wezymorda. Teraz wszakze odeszli. Wiedzma nie przypominala sobie zadnej potyczki. Nie, nie zniesiono ich w boju. Po prostu znikli bez sladu, jak budowle z piasku zmyte morska woda. -Juz czas. Umarle pokonalo smierc, spetane potargalo peta - uslyszala. - Ot, dopelniaja sie sny i przepowiednie zbiegaja sie ze wszystkich stron. Czas na ciebie, dziewczynko. Na korzeniu starej sosny siedziala staruszka, przykurczona i okutana siwa chusta. Jej spalona sloncem twarz zlewala sie w jedno z rdzawym pniem drzewa i w jakis osobliwy sposob wymykala sie spod spojrzenia wiedzmy: rysy falowaly nieustannie, nakladaly sie na siebie jak listowie roztrzasane wiatrem. Tylko oczy sie wybijaly; dwa gorejace wegle, ktore lsnily i palaly tak mocno, ze wiedzma poderwala sie z okrzykiem. -Nie trwoz sie, dziewko. - Stara zasmiala sie chrapliwie. - Nie droz i nie trwoz, bo czyz nie dopomoglam ci raz, na wyspie, gleboko wsrod morza? -Kea Kaella... - wypowiedziala cicho wiedzma, lecz nie przypadla do ziemi ani nie sklonila glowy. Nawet nie z nadmiaru buty. Po prostu nie umiala tego zrobic obok nieruchomej Szarki. Ciskali nas kolejno, pomyslala, jak szczapy w ogien. Sami kryli sie w cieniu, poki plomien nie ogarnal wreszcie Zird Zekruna. I wielu, bardzo wielu wraz z nim. Takze tych, co przezyli i wyjda calo z dzisiejszej bitwy. Bo czy mozna przezyc smierc boga i otrzasnac ja z siebie jak zetlaly plaszcz, chodaki wytrzec o przyzbe i przy stole siasc, pola orac i siac, bajdy w deszcz opowiadac i dzieci plodzic? -Coz z tego? - prychnela bogini. - Nie zmusilam cie przeciez. Dobrowolnie wezwalas pomocy i teraz zaplacisz cene. Nie jest prawda, ze placi sie raz, przypomniala sobie wiedzma slowa Szarki. Placi sie raz i drugi, a potem na nowo i bez konca. Bogowie Krain Wewnetrznego Morza nie slyneli wszak z milosierdzia. -Juz czas - powtorzyla bogini. - Czas spelniac zyczenia i sny, ktore legly u podstaw wszystkiego. Podniosla sie, siegnela w faldy chusty i wydobyla z nich miotle. Zwyczajna, zwiazana z wierzbowych witek. -Lodz bedzie czekala w sitowiu - rzekla, podajac ja wiedzmie. - Oplacono ja i wyposazono nalezycie. Wystarczy, zebys weszla w wode. Wsunela w reke niewiastki chropowaty kij. Drewno bylo cieple i pelne swiezych sokow, jakze inne od skory Szarki. -A gdybys chciala jeszcze kogos ze soba zabrac - odezwala sie Kea Kaella i w jej glosie pierwszy raz zabrzmialo rozbawienie - spiesz sie. Musisz wyruszyc z odplywem. * * * Pod Ksiazecymi Wiergami odplyw zaczal sie wiele dni wczesniej. Zasobniejsi mieszczanie, uwolnieni wreszcie spod niedogodnosci oblezenia, wymykali sie ze spladrowanego miasta ku wiejskim posiadlosciom. Biedota z podwala pognala pedem ku spalonym dzielnicom, usilujac spod zgliszczy domostw wygrzebac zapomniane sprzety i dostatki. Ksiaze Evorinth rozpuscil czesc zolnierzy: wyruszali na barkach, ktore nieustajaco odbijaly z przystani, albo konwojowali do Spichrzy wozy pelne skonfiskowanego dobytku.Pod pozorami porzadkowania wojennych zniszczen w miescie trwala bowiem grabiez, lagodna jednak i stroniaca od gwaltow, mieszkancy przyjmowali ja przeto bez szemran, jako rzecz oczywista i konieczna. Sprzyjala temu oglednosc ksiecia, ktory, jak sie okazalo, umial dbac o wzgledy zarowno najubozszych, jak i pienieznikow. Tych pierwszych zjednywal sobie chlebem i winem, ktore kazal rozdzielac pomiedzy wynedzniala biedote. Tym drugim chetnie okazywal laske, goszczac ich w ratuszu, ktory obral sobie za siedzibe. Dlatego rajcy, pomni na slawe pana, pospolicie zwanego w Gorach Zmijowych Wieszatielem, gieli sie w poklonach i ochoczo podpisywali sekwestry, oddajac dziesiata czesc majatku na potrzeby, jak to ogloszono, podzwigniecia miasta z nieszczesnych zniszczen. Tak, trzeba przyznac, ze spichrzanski wladca nie lupil ponad miare, a i zacni wiergowscy mieszczanie rozumieli, ze raz wytargawszy lwa za wasy, musza go potem ulagodzic. Kwitly zatem harmonia i wzajemna milosc, sowicie podlane z jednej strony strachem, z drugiej zas nieufnoscia. Lecz synowie spichrzanskiego mieszczanstwa, sprytnie wcieleni przez ksiecia Evorintha do zwycieskiej armii, jeli sie juz zwachiwac z przedstawicielami co bardziej przedsiebiorczych wiergowskich rodow. Knuto wspolne interesy, spekulowano zbozem i kruszcem, podkupywano majstrow i najcwanszych robotnikow. Jedne fortuny rosly, inne podupadaly. Trudno sie dziwic, ze wsrod tego rozhoworu uznano, iz wine za nieszczesne oblezenie ponosza-li wylacznie partaccy rzeznicy spod znaku Lichonia. Wywieszano ich zatem co do nogi - a nie bylo to nazbyt klopotliwe, jako ze wiekszosc wczesniej wylapali Zlociszka z Lusztykiem - na pieknej, nowej dusienicy nieopodal glownej bramy. Egzekucji w zgodzie przygladali sie wiergowscy mieszczanie oraz spichrzanscy najezdzcy i rownie radosne wznosili okrzyki. Sam doradca Zlociszki jakoby sie pod ziemie zapadl. Nic nie pomogla nagroda, jaka za niego suto naznaczyl ksiaze Evorinth. Wladca Spichrzy, czlek rozwazny, po dwoch niedzielach bezowocnych poszukiwan uznal swoja porazke. Nakazal wydobyc z lochow matkobojce, ktory z postury i kraglosci oblicza przypominal nieco Skalmierskiego dusiciela. Szarpano go potem okrutnie cegami, przypalano i cwiartowano na koniec, coby uczynic zadosc poczuciu sprawiedliwosci pospolitego czlowieka. Nawet jesli ktokolwiek z tych, co stali blizej i widzieli wyraznie zmasakrowane, wykrzywione cierpieniem oblicze matkobojcy, rozpoznal falsz, roztropnie postanowil zmilczec. I tym sposobem ostatni akord wiergowskiego szalenstwa wybrzmial bezpowrotnie. Zreszta wszyscy chcieli zapomniec o oblezeniu, jak rowniez o niepohamowanej dziewce, ktora na kilka tygodni owladnela miastem. Nikt o nia nie rozpytywal. Ci, ktorzy niedawno z uniesieniem wykrzykiwali na murach jej imie, teraz ani szeptem nie smieli go wymowic. Odwracali wzrok, kiedy przypadkiem dostrzegli na bloniu pod miastem ksiazecy namiot, a pozniej spluwali z pogarda i szli do swoich zajec. Tak, spiski tej malej dziwki kosztowaly ich wystarczajaco wiele. Liczyli, ze ksiaze wyplaci jej nalezyta nagrode. A ksiaze wciaz zwlekal. Nie zachodzil do niej, choc nadal co wieczor przysylal pacholka, dwornie pytajac o zyczenia. Tyle ze Zlociszka, corka kupca, gardzila dwornym obyczajem. Wiedziala, ze dlugi i skrypty zostaly juz obliczone, a wyrok zapisany w ksiegach. I wreszcie wyczekiwanie zaczelo jej doskwierac. Nudzila sie. Przez ostatnie niedziele przywykla zyc szybko i gwaltownie, a teraz nie widywala nikogo, oprocz Servenedyjek i dziecka. Maluch wyciagal do niej rece - jedyna istota na bloniu nierozumiejaca jej roli w zniszczeniu miasta, ktore bylo zrenica w oku jej ojca - i nie umiala sie oprzec nie tyle wesolemu gaworzeniu, ile jego nieswiadomosci. Schwycila chlopczyka, uniosla wysoko i przez moment wirowali w chmurze rozpuszczonych wlosow, furkoczac purpurowa suknia i nie pamietajac. Dlatego w pierwszej chwili nie spostrzegla ksiecia. Przystanawszy w wejsciu namiotu, dal znak Servenedyjkom, by zostaly na miejscach, i z nieodgadniona mina przygladal sie zabawie. Dopiero kiedy Ztociszka, wyczerpana, lecz wciaz z chichoczacym malcem w ramionach, padla na poslanie, zobaczyla w cieniu wysoka, smukla postac w srebrze i blekicie. Poderwala sie natychmiast, zaskoczona i zla, ze przydybal ja wlasnie dzis. Chlopiec rozwrzeszczal sie na cale gardlo, wyczuwajac napiecie ulubionej opiekunki, i ugryzl ja w ramie. Wydala zdlawiony okrzyk, dziecko wilo sie i pomstowalo, a Zlociszke z nagla wscieklosc ogarnela tak ogromna, ze prawie czula, jak rozrywa jej piers. -Czy to twoje? - spytala zimno. A potem, zanim zdazyla pomyslec i powstrzymac sie w pore, rzucila mu prosto w twarz: - Czy teraz mam nianczyc twoje bekarty? Ksiaze tylko uniosl brew, po czym skinieciem przywolal wojowniczke. Servenedyjka zlapala dziecko i spiesznie wybiegla z namiotu. Pozostale strazniczki podazyly za nia. -Nie moje - odparl, kiedy zostali sami. Nie uwierzyla mu wtedy: ktoz inny smialby zabrac dziecko do wojennego obozu i powierzyc je pieczy Servenedyjek? Wojowniczki otaczaly malego zbyt nabozna czcia, by mogla go uznac za ich wlasne szczenie. Byla ponadto jakas naloznica - Zlociszka pamietala to bardzo wyraznie - zabita podczas zeszlorocznych zamieszek. Jesli przed smiercia zdazyla powic syna, nic dziwnego, ze ksiaze chcial go miec przy sobie. -Do moich bekartow zdolasz sie jednak przyzwyczaic, tak sadze - dodal, przyblizajac sie ku niej. Nagle zdala sobie sprawe, ze stoi przed tym wymuskanym, jasnym ksieciem z rozczochranymi wlosami, w sukni, ktora od wielu dni sama musiala prac i latac, nad potarganym poslaniem, w ktorym jeszcze przed chwila tarzala sie z jego dzieckiem. I chociaz wczesniej planowala spotkanie z wladca Spichrzy, starannie odmierzala slowa i spojrzenia, ktore mialy pomoc jej wydobyc sie z matni, teraz czula wylacznie zlosc. Przejmujaca, nieprzebrana zlosc na cudzoziemca, ktory odwazyl sie odebrac jej wszystko. -Dziecko jest czescia kary, czyz nie? - Wsparla rece pod boki, jak handlarka ryb na targowisku, i prawie krzyczala, zapominajac o wszelkich obyczajach, jakie usilowala wpoic jej piastunka. - Nie mogles mi oszczedzic nawet tego? Zaskoczenie w jego twarzy musialo byc prawdziwe. Zauwazyla je, ale zdolala zepchnac w glab umyslu, pod ciepla, kojaca warstwe wscieklosci. -Nie wystarczy, ze trzymasz mnie pod miastem, ktore mi odebrales? Ze kazdego dnia musze patrzec, jak rozkradasz je i upokarzasz coraz bardziej? Jak je niszczysz, cegla po cegle, czlowiek po czlowieku? Wyzuwasz je z niezaleznosci, dumy i wiary, dzieki ktorym zapanowalismy nad polowa Gor Zmijowych? -Ta mniejsza polowa - udalo mu sie wtracic z rozbawieniem. - W gruncie rzeczy calkiem niewielka polowa. Mial racje: w lepszych czasach smiala sie wraz z ojcem z bunczucznych przechwalek wspolziomkow, ktorzy widzieli sie potezniejszymi od ksiecia Piorunka i od samej Spichrzy. Ale teraz pokonane miasto uroslo w jej oczach do miary olbrzyma z basni. Wierzyla w swoje slowa. Po prostu nie mogla zwatpic. -Ale ty na dodatek musisz mi przypominac o tym, co stracilam! - Goraco uderzylo jej do glowy. - O mezu, ktorego nie ma przy mnie, i dziecku, ktore mi odebrales! Ksiaze z wahaniem uczynil ku niej krok, w jego twarzy nie widnial nawet cien kpiny. -Przykro mi... -Przykro ci? - Odepchnela jego reke, ktora w jakis sposob znalazla sie przy niej. - Przykro ci? I wtedy bez ostrzezenia powrocily do niej wlasne slowa i cala niezmierna rozpacz, jaka sie za nimi kryla. Zgiela sie wpol i bylaby upadla, gdyby jej ksiaze nie schwycil. -Pusc! - Szarpnela sie, ale trzymal mocno, wiec pozostala jej jedynie jalowa szamotanina. Lusztyk przestrzegal ja, ze napiety material peknie kiedys z trzaskiem, nie spodziewala sie jednak, ze nastapi to tak gwaltownie i w tak niedobrym momencie. Slyszala jakis wysoki, zwierzecy skowyt. Dobywal sie z jej ust i po prostu nie umiala go powstrzymac. Bo nagle wszystko wrocilo - zdradziecka napasc pod swiatynia, rana Koscieja, szalencza wyprawa do Twardokeska oplacona smiercia ojca, wygnanie piastunki i samotnosc oblezenia, utrata dziecka i bunt rzeznikow. Plakala, jakby lzy, jakich wowczas nie przelala, upomnialy sie o nia wreszcie. Zachlystywala sie, zanosila placzem, cichla na chwile, ale natychmiast przychodzil nastepny spazm, az na koniec mogla tylko dygotac z wyczerpania. Ksiaze znosil to cierpliwie, szepczac jakies uspokajajace brednie, ktorych ani chciala sluchac, ani probowala je rozumiec. Ale czula obok cieplo jego ciala, co z jakiegos powodu irytowalo ja jeszcze bardziej. Srebrne szamerunki przy kaftanie drapaly w policzki, zapach natretnie wciskal sie w nozdrza i bez namyslu rozchylila wargi, kiedy pochylil sie do niej blizej. Rozpacz przemienila sie w inny rodzaj spazmu, lecz nie znikla bynajmniej, podobnie jak pragnienie, zeby zadac bol - jemu, sobie, sama nie wiedziala. A ksiaze odpowiadal jej rownie gwaltownie, zupelnie jakby rozumial goraczkowa niecierpliwosc, ktora na krotko przeslania lek. Wiatr zalopotal zaslona w wejsciu do namiotu. -Nie! - Odskoczyla, zbierajac na piersiach suknie. - Nie jestem moneta, zeby przechodzic z rak do rak. Odsunal sie rowniez. Kaftan mial poszarpany, czesc guzow oderwano. Jak to mozliwe? - pomyslala z glupawym, dzieciecym zdumieniem. Przygladal sie jej chwile bez slowa, po czym przeczesal palcami wlosy. Drobny, bezradny gest mial ja zapewne ulagodzic, a przeciez na nowo rozjuszyl. Nigdy nie potrafila pierwsza przerwac klotni, mieli sie o tym jeszcze oboje przekonac. Zreszta nawet jako dziecko nie przychodzila do ojca, zeby sie przyznac do winy. Plakala, demolowala komnate, w ktorej zamykano ja za kare, niezdolna zlamac sie i poprosic o wybaczenie. Po prostu slowa nie przechodzily jej przez gardlo. Dusila sie nimi. W koncu jedynie dygotala, wbijajac paznokcie w rece, zeby wydac z siebie choc odrobine bolu, jaki dlawil ja od srodka. Piastunka wyrzekala na te jej bezbozna krnabrnosc, ale ojciec rozumial. Przygarnial corke, a wtedy slowa zaczynaly plynac, bo wiedziala w glebi ducha - takze wowczas, zbyt mala, by osadzac intencje i charaktery bliznich - jak nieskonczenie lepszy od niej jest ten lichwiarz. Nie, nie kochal jej bardziej, odpowiadala na jego milosc rownie mocno. Potrafil jednak odslaniac sie na slabosc w sposob, jakiego ona nigdy sie nie nauczyla. -To jak zdobywanie miasta, czyz nie? - wysyczala z wsciekloscia. - Jak ostateczny triumf? Ksiaze cofnal sie znowu. Panowal nad soba, chociaz w jego twarzy nie widniala ukladna, dworska drwina. -Na bogow, zdecyduj sie, kochana - poprosil cicho. Prawie nie uslyszala slow. Porazil ja sam ton - w ten sam sposob mowil do niej Kosciej, kiedy odnajdowal ja, splakana, w jakiejs kryjowce. Slowa byly przeciez niewazne. Wystarczyl sam glos. Wszystko bedzie dobrze, zapewnial. Chodz do mnie, kochanie. Jestesmy teraz razem. Ty i ja. Czy oszalalam? - przemknelo jej przez glowe. Ksiaze musial wyczuc te trwoge, bo nie poruszyl sie ani nie ponaglil jej, kiedy wyszukala najdalsze krzeslo i usiadla na nim, starannie ukladajac faldy sukni. Siegnal po dzban i wychylil pucharek wina, po czym znow napelnil naczynie i pchnal ku niej poprzez stol. Odmowila gestem. Wladca Spichrzy pijal mocne Skalmierskie wina, a ona potrzebowala przytomnosci umyslu. -Nie zniszcze Wiergow - powiedzial nagle. - Polacze je ze Spichrza, zeby oba miasta wzmocnily sie wzajemnie. To juz sie dzieje. Owszem, wrogosc pozostanie, lecz najpozniej za pokolenie splucze ja fala srebra. Bo razem opanujemy szlaki splawne ku wybrzezu, a potem siegniemy po trakty, ktorymi plyna towary poprzez Gory Zmijowe. Caly handel z polnocy i poludnia bedzie przechodzil przez nasze rece. -Przez twoje rece - zauwazyla zgryzliwie. Wzruszyl ramionami. -Nikt inny nie moglby tego dokonac - odparl po prostu, nawet bez buty, lecz z pewnoscia, ktora musiala uznac za prawde. Nie ulagodzilo jej to. Bynajmniej. -Zatrzymacie swoje przywileje - ciagnal ksiaze, nie zwracajac uwagi na jej oczywista irytacje. - Doloze do nich nowe, kiedy tylko opadnie zlosc i rany po wojnie zabliznia sie nieco, bo chce zrownac ludzi Wiergow z ludzmi Spichrzy. Mozecie dalej czcic swoja ksiezniczke, zreszta i u nas po upadku wiezy wielu poszuka sobie innych bogow. Nie dbam o to, poki kaplani nie uragaja mej wladzy. -Jaka laskawosc - zakpila. Zerknal na nia spod oka. -Rozsadek - odparowal. - Nigdy wiecej zakony nie beda wladac Spichrza ani ponad naszymi glowami dobijac targow w imieniu swoich bogow. Ale jestem tez laskawy. Czy watpisz? Teraz on z niej drwil i mimowolnie zacisnela wargi, zeby znalezc blyskotliwe szyderstwo, kiedy przypomniala sobie, co kryl pod zartem. Jego ojciec usilowal obalic wszechwladze slug Nur Nemruta i przegral, zdradzony i wydany przez wlasnych poddanych. -Chce zdobyc Gory Zmijowe - powiedzial ksiaze. - Ogryzc je kawalek po kawalku jak tlusta kosc. Zamierzam zjednoczyc wladztwa, ktore niegdys nalezaly do Kopiennikow, wyrwac ksiazetom ich dziedziny, wykarczowac szczurakow, co siedza w Gorach Sowich. Dlatego potrzebuje Ksiazecych Wiergow, waszych umiejetnosci, pieniedzy i ludzi, zeby pomaszerowali dla mnie przez gorskie sciezki. Ktokolwiek wygra wojne w Zalnikach, polnocne kraje beda potezniec, a my nie uchowamy sie dlugo w rozproszeniu. Chce wiec wszystkiego. Calej ziemi, rozciagajacej sie pomiedzy Zalnikami i Kanalem Sandalyi. Tego wlasnie chce dokonac. Wstrzymala oddech, zeby nie wydac sie z zadziwieniem. To marzenie oszalamialo, moze jeszcze bardziej niz gniew. -A potem poprowadzisz Kopiennikow na nastepna krucjate jak Vadiioned? Wolala sie z niego naigrawac. Tak bylo bezpieczniej. Ale i tak czula sie jak niesforne dziecko. -Nie. - Ksiaze potrzasnal glowa. - Wojna przyjdzie do nas. Wraz z tym dzieckiem. -Dzieckiem? Pan Spichrzy bezradnie wzruszyl ramionami. -Dzieckiem Servenedyjek. Jest przepowiednia... - Siegnal po dzban, ale zaraz odlozyl go, widac uznawszy, ze tym razem trunek w niczym nie pomoze. - Zeszlej wiosny, kiedy corka Suchywilka przeszla przez Spichrze, jedna z wojowniczek powila dziecko. Dziecko z przepowiedni, urodzone z grudka krwi w zacisnietej dloni i wydobyte z martwego ciala matki. Dziecko, ktore w przyszlosci poprowadzi je na wielka wyprawe przeciwko niewiernym. Przeciwko nam. -Dlaczego wiec trzymasz je przy sobie? - zdumiala sie. Usmiechnal sie. -Servenedyjki od wielu zim przybywaja do Krain Wewnetrznego Morza na przeszpiegi. Owszem, ucza sie nas, ale i my uczymy sie ich. Dlatego wole miec to dziecko blisko, nawet jesli naprawde jest zdobywca z przepowiedni. -Dzieci czasami nie dozywaja dojrzalego wieku - zauwazyla sucho. -W ich miejsce rodza sie nowe - odpowiedzial, nie spuszczajac z niej wzroku. - Nie, Zlociszko, te wojne mozna odsunac, lecz niewiele. Moze pokolenie. Nie tylko ludy Birghidyo wysylaja szpiegow, wiec uwierz mi, ze jesli nie nas, to doscignie naszych synow. -Nie mamy dosc sily, zeby stanac przeciwko Servenedyjkom - rzekla powoli, bo te rozwazania byly bezpieczne, znacznie bezpieczniejsze niz przeszlosc i przyszlosc Wiergow. -Nie - zgodzil sie pogodnie ksiaze. - Nie mamy tez dosc sily, zeby wystapic przeciwko Zird Zekrunowi, dlatego bedziemy wylapywac rebeliantow, ktorzy po klesce zechca sie przekradac na nasza strone, i na jakis czas ulagodzimy Wezymorda. Lecz razem z Wiergami okrzepniemy. Niebawem. Skinela glowa. Rozumienie zachlannosci przychodzilo jej bez trudu. -Czy do tego jestem ci potrzebna? Skrzywil nieznacznie wargi. -Twoj ojciec byl lichwiarzem? Stezala natychmiast. Tej sprawy nie zamierzala mu pozwolic tykac. -Tak - syknela przez zeby. Nie byl glupcem. Musial zrozumiec. Istotnie, ksiaze Evorinth podniosl sie i zlozyl jej ceremonialny, dworski uklon. -Wiec ty mi powiedz, corko lichwiarza. Obrachuj korzysci i straty. Po co mi jestes potrzebna? * * * Podczas bitwy Twardokesek mial mglista swiadomosc, ze cos mu towarzyszy. Jakis cien podazal tuz za nim. Ogarnial tych, ktorym udalo sie wymknac spod zbojeckiego szarszuna, i odrzucal spryciarzy, co zdradziecko probowali ugodzic go w plecy. Herszt nie ogladal sie jednak. Chlopska roztropnosc i trwozliwosc, z jaka niegdys planowal lupiestwa i gwalty, znikly na polach Rankoru. Bo, owszem, grabiezca z Przeleczy Zdechlej Krowy bic sie umial i nawet gustowal niemalo w tym poczciwym zajeciu. Ale nigdy bez potrzeby nie narazal wlasnej skory. Przeciwnie, rad z tylu szedl, wypuszczajac przed siebie niedowarzonych zagonczykow, co chcieli mestwem przed kamratami blysnac, a potem sami slepiami w niebo swiecili, wronom a krukom na ucieche.Jednakze podczas rankorskiej bitwy wszelka rozwaga opuscila Twardokeska. Nie kalkulowal, nie liczyl wrogow, lecz sam rzucal sie w najwieksza cizbe, jakby blyski zelaza mogly mu zetrzec z oczu widok spalonej twarzy Szarki. Nieustannie mial ja przed soba. Ludzie zmagali sie w chlodnym deszczu, mlocili stopami bloto i krew. A zbojcy zdawalo sie, ze miotajac sie wraz z innymi pomiedzy dwiema warowniami, ktore strzegly tej doliny, w istocie znow wedruje z Szarka goscincem, hen, od Kanalu Sandalyi az po Wilcze Jary. Wspominal dawne pulapki, zbojectwa i zdrady - i czasami znienacka wybuchal huczacym smiechem, bo plakac juz nie potrafil. Wojownicy, towarzysze i wrogowie, odsuwali sie od niego z trwoga. Wygladal tamtego dnia jak opetany. A zbojca parl, wciaz parl przed siebie, wiedzac, ze wszystko sie skonczylo. Bogowie mili, jakze on wierzgal, jakze sie opieral, kiedy go Szarka wlokla na polnoc! Kark bylby jej przetracil, gdyby tylko zdolal. I dopiero teraz, popod Rankorem, pojal, ze na nic sie zdala cala jego szamotanina i knucie, gdyz basn pozarla go ze szczetem. Ani, biedny, spostrzegl, jak sie zapadl w jej trzewia. Bo przeciez kiedy sie z kamratami znosil i na kaplanski skarbczyk zasadzal, juz wtedy powodowala nim jedynie przekora. Chec, zeby sie sprytnie odwinac i pokazac butnej ryzej dziewce, ze on, herszt z Przeleczy Zdechlej Krowy, nie da sie na pasku wodzic jak byle mlokos. Ale dalby. Hej, zeby choc jedno slowo rzekla, a powedrowalby za nia dalej, az na samiuski szczyt swiata, az do glebin Halunskiej Gory. Tyle ze ona go wcale nie potrzebowala. Odbiegla, ani sie obejrzala. Gnal wiec przed siebie i smial sie. Z gola glowa, wielki i straszny, zbryzgany krwia. Zwajeccy wojownicy powiadali pozniej, ze wygladal jak syn wilka, owladniety bitewnym szalem. W koncu jednak musial sie zatrzymac w niewielkiej kotlince, pomiedzy wzniesieniami porosnietymi wrzosem, rokitnikiem i bazyna. Kilku pomorckich knechtow zalegalo na swiezej, wymytej deszczem zieleni, a na owocach, modrych i pomaranczowych, polyskiwaly drobiny krwi. Wokol nikt juz nie pozostal. Nikt do zabicia. Wtedy sie obejrzal. -Przezylismy - powiedzial Bogoria. Byl tuz za zbojca. Puklerz mial z boku wgiety i spod blach saczyla sie krew, ale trzymal sie prosto i ryngraf z wizerunkiem Kwietnej Pani polyskiwal na jego piersi jak dawniej. I pierwszy raz od wielu, wielu dni spogladal przytomniej, bez tej zapieklej nienawisci, jaka nim owladnela po smierci zony. Twardokesek skinal glowa. Wiec jednak to krwawe lato moze sie skonczyc, pomyslal. Nawet dla nas. -Ano, przezylismy - przyznal, choc bitwa dopalala sie jeszcze i czasami, kiedy fale dzdzu slably nieco, wicher przywiewal ku nim odlegle krzyki. - Jeno po co? Szlachcic-lupiezca opuscil naraz ramiona, jakby opadl mu na nie niezmierny ciezar. Czekal chwile z lbem zwieszonym, utrudzony jak stara szkapa. Wreszcie bez slowa wydobyl manierke i podal ja zbojcy. Przepili raz i drugi. Gorzalka koila, wypedzala chlod. Zbojcy wydalo sie nagle osobliwie sluszne, ze stoja tu teraz pospolek, dwaj zloczyncy, ktorzy rownie slono zaplacili za te legende, co im znienacka droge zastapila. Chcial zapytac, czy szlachcic wciaz pomni, jak im w gospodzie Szarka na zmijowej harfie grala, ale nie smial. Ucapil go tylko z nagla za nadgarstek, kiedy trunek oddawal, i uscisnal mocno. Bogoria oddal uscisk i cos mu w siwych oczach blysnelo, jakis zal. A Twardokesek pobiegl wzrokiem za tym spojrzeniem i dostrzegl w rokicinie wiedzme. Chudziutka dalej byla i wynedzniala. Suknia zsunela sie jej z ramienia, odslaniajac cienkie jak u kurzecia kosci. Nie wypiekniala przez ostatni rok, oj nie. Twarz jej sie zapadla, nierowno obciete wlosy namokly deszczem i ciasno przywarly do czaszki. Tylko oczy blyszczaly nadal, blekitne jak niezabudki, i dzisiaj nie gorzala w nich zadna magia. W dloniach trzymala miotle, spostrzegl zbojca. -Przyszlam po ciebie - oznajmila, wyciagajac do niego reke, szczupla i jakos po dzieciecemu bezbronna. Kudy ci tutaj, dziewko, chcial jej powiedziec, z ta miotla wierzbowa, w chodakach z drewna lipowego wyrzezanych. Tutaj mezowie marli od stali, od zelaza siwego, i wciaz mrzec nie przestali, bo tak juz swiat urzadzono, ze ostrze z ostrzem sie zwiera i nie ustanie po kres. Milczal jednak, bo gdzies w glebi duszy rozumial, ze watla, jasnowlosa niewiastka otwiera przed nim sciezke, o jakiej dotad nie pomyslal i nawet nie wiedzial, ze istnieje. -Dokad? - wychrypial, bo gardlo mial wyschniete na wior od smiechu i od rozpaczy. - Dokad idziesz? Lecz ona usmiechnela sie tylko i pojal, ze tym razem musi wybrac sam. Nie bedzie Szarki, zeby mu noz do gardla przylozyla i na postronek wziela. Nikt go dzis nie wyreczy. -Tys przeciez nasz! - Bogoria dotknal jego ramienia. - Zbojecki hetman. Prozno bylo kryc. Czul przeciez pod koszula ciezar ryngrafu, ktory mu Nieradzicowa babka na szyje wlozyla. Czasami spogladal w zimne, martwe oczy bogini i spluwal, bo nijak jej nie powazal. Ale blachy nie zdjal. Nie, nosil ten ryngraf na golym ciele jak wyrzut sumienia. Zeby nie zapomniec. Bo nie chcial. Bo cos mu sie tego lata rozpeklo w duszy i za nic sie nie dawalo zasklepic, wiec scalal to, jak umial, chocby tym kawalem kutego metalu. Obrocil sie ku Bogorii. -Nigdy nie bede wasz - rzekl powoli, bo szlachcic wiele dla niego znaczyl i nie zamierzal go zbywac nieroztropnym slowem. Ani spostrzegl, jak osunal sie w kopiennicki dialekt, ktorego przez ostatni rok prawie sie miedzy szlachta wyzbyl. - Zostane obcy. Poki uzyteczny, bedziecie mnie pod dach prosic i gorzalka poic. Ale nie uszanujecie. I ja sam siebie nie uszanuje. Pierwej czy pozniej dur mi do glowy uderzy i znow zbojowac rusze. Z zalu albo glupoty. Nawet przeciwko swoim. Podczas tej przemowy Bogoria usta kilka razy otwieral, jakby chcial przerwac, lecz zmilczal i ostatecznie tylko was targal. -Juz czas - odezwala sie znienacka jasnowlosa niewiastka. - Dopelniaja sie sny i przepowiednie zbiegaja sie ze wszystkich stron. Idzie odplyw. Twardokesek potoczyl wzrokiem po niecce, po martwych knechtach, spomiedzy ktorych blyskal krasnym zupanem jeden czy drugi sposrod panow braci, po owocach rokitnika, po nawilglych korzeniach, ktore wysuwaly sie spod piaskowych lach jak skalne robaki. Z nagla opadlo go straszliwe znuzenie. -Chce wiedziec, jak sie to konczy! - wykrzyczal, do siebie chyba, bo przeciez nie do wiedzmy, ktora rozumiala znacznie mniej niz on i glupsza wszak byla niezmiernie. - Chce wiedziec! Niewiastka podeszla do niego, podpierajac sie miotla. Drewniane chodaki zamlaskaly w blocie. -Tutaj nic sie nie konczy - powiedziala, wspinajac sie na palce i delikatnie scierajac z jego twarzy smuge krwi. - Zrodla basni bija daleko. Niezmiernie daleko. Zamrugal. Juz sam nie wiedzial, co rzec, kiedy palce wiedzmy wslizgnely sie w jego dlon, zwinne i cieple posrod calej tej zawiei i chlodu. -A ty? - obrocil sie jeszcze ku Bogorii. Szlachcic huknal smiechem i przez moment znow bylo jak dawniej, jak wowczas, kiedy po karczmach pili i zasadzali sie na Pomorcow wedle Czymborskiej Debrzy. -A ja po corki wroce - oznajmil. - Skoro tatula nie stalo, sam na ziemi osiade, a co. Siac bede, orac, sprzedawac. Moze wnukow doczekam, bom nie grzyb przeciez, o nie. - Usmiechnal sie, lecz tak po staremu, jakoby wilk pysk szczerzyl, i Twardokesek pojal, ze moze nie wszystko stracone i Bogoria zdola sie dzwignac z nieszczescia. - Koniki im wystrugam i na kolanie bede wozil. Byle u siebie, po domowemu. Z dala od wielkich spraw. Zbojca potrzasnal glowa. Nie zdawalo mu sie, zeby szlachcic usiedzial dlugo na folwarku pomiedzy kmieciami i bydlem. Zmilczal jednak. Niechze sobie kazdy hoduje i holubi te przyszlosc, jak umie, pomyslal. I pozwolil, zeby wiedzma poprowadzila go naprzod. W deszcz. * * * Deszcz przycichl dopiero o swicie. Niebo zaczynalo sie rozmydlac nad borem, lecz nad zdobyta cytadela Rankoru plonelo jasniejsze swiatlo, kiedy widmowa kohorta opadla na dziedziniec.Kozlarz wyszedl im na spotkanie. Narzazek chcial dotrzymac mu kroku, ale ksiaze oddalil go skinieniem. -Zostaw - powiedzial spokojnie i jakos tak zwyczajnie, wiec doradca zapragnal uwierzyc, ze oto ustaly basnie i wladca powrocil do nich, nieskalany, jakby nie tknely go zadne moce. I bylo w tym wiele prawdy, bo ci, ktorzy ogladali ksiecia w bitwie, bajali potem, ze z kazda chwila, z kazdym zabitym wrogiem odmienial sie i przyblizal ku innym smiertelnikom. Blyskawice nie przeswiecaly juz przez niego, kiedy szedl po kamiennym podworcu, i trupia biel rowniez zniknela, chociaz zachowal w obliczu dostojnosc martwych wladcow - ta miala go nie opuscic az do smierci. Kozlarz zatrzymal sie tak blisko, ze widmowe wierzchowce prawie siegaly kopytami jego czola. W reku trzymal miecz. Nie Sorgo, pomyslal z bolescia Narzazek, juz nie Sorgo. Lecz wlasnie tym ostrzem ksiaze pokonal dzis Wezymorda. Spomiedzy widm wysunal sie jezdziec, mniejszy i jakby skromniejszy od pozostalych. Nie nosil srebrzystej zbroi ani pysznego szlomu, tylko zwyczajny, ciemny kubrak, nieco oszroniony lodem. Narzazek mial wrazenie, ze widzial wczesniej jego twarz, lecz nie zastanawial sie nad tym, bo znienacka zdjal go dojmujacy, straszliwy lek. A jesli lodowa kohorta przybyla upomniec sie o Kozlarza? Jesli znow mieli utracic tego jasnego ksiecia, ktory nareszcie poprowadzil ich do zwyciestwa? Odruchowo miecza dobyl, choc pewniej lezalo mu w reku pioro nizli bron. Ale nie zdolal trzech krokow postapic. Lodowaty wiatr odepchnal go natychmiast, rzucil ku podcieniom, gdzie wiazano konie i garsc jeszcze innych ludzi kulila sie przed zimnem, z ogromnym natezeniem gapiac sie na Kozlarza. -Uwolnij nas - powiedzial jezdziec. - Obiecales, ze podzielisz sie ze mna tym, co masz najlepsze. Moca. Ksiaze milczal dlugo. Narzazek sadzil, ze nie odezwie sie wiecej. -Wiec tego chcesz, Pomorcu? - zapytal wreszcie. Widmo podrzucilo glowa. -Na polnocy konaja moi rodacy - odparlo. - Az tutaj dobiegaja krzyki pochlanianych przez ogien lub wode. Czy tak wlasnie mialo byc? Czy to zapisano w gwiazdach? -Nie. - Ksiaze uniosl w wyciagnietych rekach miecz i podal go jezdzcowi. - W gwiazdach nie zapisano zupelnie nic, procz tego, ze smiertelnik moze odejsc z widmowej kohorty tylko wtedy, jesli inny dobrowolnie ofiaruje sie na jego miejsce. Zastanow sie zatem dobrze. To nieblaha cena. Lecz tamten zdazyl pochwycic ostrze. Zablyslo mu w dloniach jak lodowy sopel, kiedy kohorta znow poderwala sie ku niebu. -Coscie zrobili, panie? - wykrzyknal jakis chlopak, golowasy szczeniak w kolczudze. - Oddaliscie taka bron wrogowi? Narzazek przypadl natychmiast do niego i kulakiem w gebe rabnal, nie zdolal jednak zdlawic slow, ktore juz wypowiedziano. Rozeszly sie szeroko wsrod szlachty i powrocily do ksiecia. Kozlarz z niezmaconym spokojem przyblizyl sie do chlopca i podzwignal go z blota. -Sadzisz, ze zbyt malo uczynilem? - zapytal cicho. - Ze powinienem caly zywot strawic w gorze, pomiedzy widmami? Mlodzik milczal przerazony, ze oto obrocila sie na niego uwaga wszystkich, i spodziewajac sie kary dotkliwszej niz jeden kuksaniec. -Na polnocy rozpekla sie ziemia - ciagnal ksiaze w calkowitej ciszy - i plomien bije z Halunskiej Gory coraz wyzej. Niebawem ciemna ziemia Pomortu wroci tam, skad ja wyrwala moc Zird Zekruna. Nie powstrzyma tego ani lodowa kohorta, ani zaden z bogow Krain Wewnetrznego Morza. Jednakze z pomoca kohorty tamten Pomorzec moze zrobic cos, dzieki czemu nasza sprawa i ta wojna nie beda przeklinane po kres wiekow. Bo nie jest dobrze, jesli caly narod ginie bez sladu. * * * Kalina nic nie wiedziala o lodowym moscie, co znienacka wyrosl ponad falami, zeby dac bezpieczne przejscie ludziom Pomortu i wyprowadzic ich spod furii Halunskiej Gory, gdy plula trujacym wyziewem, ogniem, pylem i zniszczeniem. Basnie dobiegaly kresu i dziwa chowaly sie znow pod kamienie, musialo zatem minac wiele dni, nim wedrowcy, zebracy i minstrele przyniesli w Wilcze Jary wiesc o nieprzebranym mrowiu mezow, kobiet, dzieci i starcow, ktorzy po sciezce wyrzezbionej z mocy Bialobrodego przybywali na brzegi Wysp Zwajeckich. Stawali pod bramami, jakie uprosila od kniaziow Szarka, zanim wyprawila sie przeciwko Zird Zekrunowi, blagajac, aby udzielono im schronienia. I wszedzie, od Wysp Hackich az po skraj Ciesnin Wieprzy, przyjmowano ich laskawie. Bez radosci, bo niedawno przelana krew nie zbielala jeszcze pod polnocnym sloncem, ale i bez nienawisci. Wiec moze czas cudow nie ustal jednak na dobre i nie wypalily sie wszystkie moce?Jednakze Kalina nie zastanawiala sie nad tym. Nie wiedziala rowniez o zwycieskiej bitwie na polach Rankoru, kiedy z gromadka mniszek kulila sie na najwyzszym pietrze mielcucha. Niegdys klasztor slynal z ciemnego piwa. Slodownie postrojono tedy zacna, z gladko ciosanego kamienia, a drzwi i okna wzmocniono zelaznymi sztabami dla ochrony przed zlodziejem, ktory targnalby sie na mienie swiatobliwych panienek. Kaplani Zird Zekruna, gdy objeli posiadlosc, nie zaniechali warzenia piwa, dlatego budynek nie zniszczal, a stojac w pewnym oddaleniu od zabudowan klasztornych, uniknal pozogi. Kiedy wiec zbrojni wyniesli sie wreszcie z klasztornej siedziby, wlasnie mielcuch obraly sobie mniszki za schronienie, nie mogac scierpiec skalanej mordem ziemi. Kalina sama nie wiedziala, dlaczego nie uciekla stad precz, gdy sie uwolnila pospolu od wilczojarskiego wielmozy i swego zbojeckiego kochanka. Po trochu uzalila sie nad trudem swiatobliwych niewiast, steranych poniewierka i raczej niemlodych, kiedy o poranku jely zwlekac z dziedzinca trupy i gotowic je do pochowku. Po wiekszej zas czesci nie miala dokad isc. Zbojca zostawil jej srebro. Tak, wcisnal jej w reke trzos wypchany dobytkiem jak faszerowana kiszka. Coz jednak z tego? Kruszec nie zacieral wszystkiego. Nie tlumil pamieci. Mniszki przygarnely ja bez slowa. O nic nie pytaly, nawet jesli znienacka wybuchala opetanczym smiechem albo plakala, kiwajac sie w tyl i w przod jak polglupie dziecko. Nie kazaly spiewac piesni ani do modlow wstawac. Wystarczalo, ze jest obok. W niespelna dwie niedziele pozniej zgasla stara ksieni. Ani sie Kalina spostrzegla, jak wyleknione mniszki skupily sie wokol niej niczym piskleta przy kurze. Bo szlachcianka byla obrotna i nie bala sie jako inne - moze mniej jej pozostalo do stracenia. Kiedy braklo zywnosci, smialo siadala na woz i z dwiema co starszymi jalmuzniczkami objezdzala miejscowych pankow, klujac ich w oczy swiatobliwa nedza. Umiala szlachte podejsc. Rozumiala, komu sie przypochlebic, komu modlitwe obiecac, komu wreszcie zemsta bogini zagrozic. Teraz jednak nie wiedziala, co poczac. Lupiezcy podeszli pod klasztor tak cicho, tak zrecznie, ze ledwo zdazyla popchnac chlopaka, jednego z sierot, co sie przy siostrach chowaly, do dworu z prosba o pomoc. Nie miala wszakze wcale pewnosci, czy sie przemknie. Albo czy go posluchaja, dodala w myslach. W okolicy ledwo kto w wieku meskim sie ostal. Jedni przystali do rebelii, inni do Wezymorda, kiedy ciagnal pod Horez. Jeno zbojcy, ktorych sie od zeszlego roku osobliwie po lasach naleglo, poczynali sobie coraz smielej i przed nikim nie drzeli. Jako ci, ktorzy wlasnie lomotali dylem w wierzeje mielcucha. Podloga az wibrowala od uderzen, z dachu sypalo sie prochno. -Slodka bogini, pomiluj! - skowytala przy kazdym uderzeniu starenka mniszka. Inne ze spokojem odmawialy litanie do Bad Bidmone, lecz w twarzach, w oczach mialy strach. Przez ostatnie miesiace dosc zaznaly poniewierki. Niejedna tez zbrojna kupa przetoczyla sie przez klasztor. Niby nikt, ani podkomorzanscy, ani rebelianci, nie czynil otwarcie swiatobliwym panienkom gwaltow, lecz prawie wszystkie mniszki, bez wzgledu na wiek czy ulomnosc, wyszturchano przy studni i wyszczypano srodze - albo i wiecej im uczyniono. Z kazdym dniem wojny ludzie twardnieli coraz bardziej i malo kto mial dalej wzglad na mnisia sukienke. Wierzeje steknely glucho. Prysla kolejna deska. Jeszcze kilka uderzen, pomyslala Kalina. Jeszcze chwila. Jednakze zbojcy utrudzili sie nieco albo mieli jakis klopot wedle dyla, bo ciosy nagle ustaly i z dolu, spod bramy, daly sie slyszec podniesione glosy. Korzystajac z przerwy, przywodca grasantow - jednooki chlopek w zieloniutkim kaftanie - cofnal sie troche, tak ze szlachcianka widziala go teraz dokladnie przez niewielkie okragle okienko, ktore wybito na strychu. -Ano, swiatobliwe panienki, otwierajcie! - zawolal lupiezca. - Wszak zyciem was daruje, przysiegam. Jeno skarby mi wskazcie, w klasztorze zakopane, a precz stad pojdziemy, ani godziny nie zwlekajac. Kalina wykrzywila sie gorzko. W opactwie nie pozostaly zadne skarby, a z nedzy mniszki tez powyzbywaly sie wszelkiego dobra, co je ktora przy sobie miala. Zreszta szlachcianka nie ufala obietnicom grasanta. Zdobywszy skarb, z pewnoscia wyrznalby swiadkow grabiezy, ktorzy mogliby twarz jego przed starosta rozpoznac i wydac go na tortury katu. Mniszki gotowaly sie zatem na smierc. Po wszystkim, czego ostatnimi czasy doznaly, malo ktora wierzyla jeszcze, ze Bad Bidmone spusci z nieba piorun, zeby pokarac zuchwalego bluznierce, albo sprowadzi na grasantow bratobojczy szal. Nie, na to nie liczyly. Nie darmo w Wilczych Jarach gadano, ze bogowie odmierzaja swe cuda z iscie aptekarska oszczednoscia. Omylily sie jednak. Zbojcy nie zdazyli juz podzwignac kolu. Od strony zrujnowanego kosciola wypadli ku nim jezdni. Szlachecka czeladz, przystrojona w zacne, jednobarwne kaftany, sprawnie ogarnela zloczyncow, choc ten czy ow usilowal wiac w krzaki. Kalina dala znak mniszkom, by siedzialy cicho, a sama zeslizgnela sie nizej i ostroznie podniosla klape, przy ktorej kiedys zamocowany byl zuraw. Zmruzyla oczy, gdy uderzylo w nie ostre slonce. Przesiedzialy w mielcuchu dwa dni. W dole, pomiedzy jezdzcami, stal szlachcic. Mlody jeszcze, w modrym zupanie. Jedna reke wsparl o laske, druga przytrzymywal klasztornego sierote, ktory, strwozony niedawna bitka, poplakiwal z cicha. Na widok Kaliny mlodzik poklonil sie nisko, a czeladz za jego przykladem pozdejmowala czapki. -Juzescie, swiatobliwa panienko, bezpieczne - rzekl chlopak. - Z laska bogini zdazylim. Istotnie, nieco dalej wiazano lupiezcow. Szlachcianka nie bez ukontentowania spostrzegla wsrod jencow i jednookiego przywodce. -Mozecie wierzeje roztworzyc - ponaglil ja mlody. - Wszyscy wychwytani. Z respektem ucalowal Kaline w reke, kiedy, prowadzac pod lokiec jedna z najbardziej wiekowych mniszek, zeszla na placyk pod mielcuchem. Czyzbym az tak sie postarzala? - zdumiala sie szlachcianka, nienawykla do takich holdow, ktore wszak rezerwowano dla niewiast najstarszych i najbardziej czcigodnych. -Wozy tylem jada - wyjasnil szlachcic. - Matka w nie dobra nakladla, boscie pono w niedoli. -Niechze was bogini, panie, wynagrodzi. - Kalina pochylila sie w pokornym uklonie. Nie mogla zrazic panka. Swieci bogowie zaswiadcza, ze naprawde potrzebowaly pomocy. -Rzeknijcie mi swoje imie, panie - ciagnela, aby mu tym wieksza wdziecznosc okazac i zreczniej sie przypochlebic - zebysmy o was pamietaly w swych modlach. -Rytar - odparl chlopak i spojrzal na nia tak bystro, ze az ja ciarki przeszly. - Syn podkomorzego - dodal. Jego syn! - pomyslala, niezdolna zamaskowac strach, bo miala wrazenie, jakoby jej z nagla widmo przed oczami stanelo. Cofnela sie, potknela o kamien i pewnie by upadla, gdyby jej mlody nie podtrzymal. -Usiadzcie, slabiscie jeszcze - poprosil, podsuwajac jej zydel, zascielony wlasnym plaszczem. -To z utrudzenia - usprawiedliwila sie slabo. -Cherchel, wina! - Strzelil palcami. - Wina pani dajcie. Ze zdenerwowania nie doslyszala jego slow. Zrozumiala dopiero, jak sluga w opadajacym na gebe kolpaczku z niebieskim piorkiem wcisnal jej w reke kubek. Miala wrazenie, ze metal ja parzy: pod opuszkami czula wybity w cynie herb podkomorzego. Drzac, uniosla naczynie, duszkiem wypila trunek i natychmiast pozalowala. Przez ostatnie dni poscily, bo tez zostalo im ledwo troche stechlego chleba i kilka garstek kaszy, a wino bylo po pansku mocne i korzenne. Nie wiedziec, czy rozebrana napitkiem, czy ze strachu - dosc ze Kalina zeslabla raptem i zwiotczala jak lachman. Patrzyla bezsilnie, jak sludzy krzataja sie wedle wygody mniszek i jencow odprowadzaja w bok na przepytywanie, zeby krzykiem i blaganiami o litosc nie przyczyniali dalszej fatygi swiatobliwym panienkom. Syn podkomorzego wciaz siedzial przy niej, troskliwie wypytywal, czy jej czego nie trzeba, a ona glowe klonila i twarz odwracala, zeby jej nikt nie wydal. Bo przeciez w kazdej chwili jakis pacholek mogl rozpoznac w wysokiej mniszce kochanice pana. Moze zreszta wlasnie dla tej przyczyny syn podkomorzego zawital do klasztoru? Moze doszla go wiesc, ze wsrod swiatobliwych panienek skrywa sie ojcowa trucicielka i nie czekajac na staroscinska sprawiedliwosc, sam postanowil dac zadosc rodowym powinnosciom? Moze gdzies tam w chachmeci, na przedmurzu klasztoru, naszykowano juz dla Kaliny zgrabny stosik, a teraz Rytar bawi sie tylko, mamiac ja laskawoscia? Jego ojciec uczynilby tak bez watpienia. Tak, pan podkomorzy zwodzilby ja dlugo, sycilby sie jej strachem, a synowie z rzadka wyradzaja sie z ojcow. -Nie lekajcie sie, pani swiatobliwa. - Chlopak delikatnie dotknal jej ramienia, a przeciez i tak podskoczyla, jakby ja szydlem uklul. - Ludzi wam przygarsc zostawie, coby od dalszej napasci ustrzegli. Chce mnie pilnowac! - przemknelo jej przez glowe. Boi sie, ze uciekne. -W kraju wnet lepiej bedzie - ciagnal syn podkomorzego, nieswiadom jej paniki. - Wprawdzie jeszcze dobrych pare niedziel przejdzie, nim ludzie zaczna do dom wracac, ale po ostatniej wiktorii juz padl na grasantow strach... -Wiktorii? - przerwala mu zaskoczona. Spojrzal na nia z niedowierzaniem. -Nie wiedzialyscie, swiatobliwa pani? Wybaczcie, te nowine zrazu winienem wam rzec, jenom nie sadzil, ze mnie ten zaszczyt przypadnie. Wezymord pogromion - wzniosl nieco glos, aby slyszano go szeroko na podworcu. - Od Kozlarza, wlasna jego reka, utrupiony i w morze rzucon. Koniec nad nami pomorckiej wladzy i samego Pomortu koniec, bo Zird Zekrun takoz przez Iskre zabity. -O slodka bogini! - Kalina przycisnela dlon do ust, a mniszki jely pokrzykiwac w zdumieniu i strachu, bo wiesci, choc szczesliwe, przeciez przejmowaly trwoga. -Bitwa wielka byla - ciagnal Rytar - na polach Rankoru i pod bokiem horeskiej twierdzy. Wielu leglo, lecz tusze, ze teraz ku lepszemu swiat pojdzie. Prawowity pan bezprawie ukroci, kraj z nieprawosci oczysci, nieprzyjaciol wygna. Jeno ze ciezka to praca i trudu przed nim niemalo. Wciaz Skalmierczyk w granicach, sa garnizony Pomorcow i chlopstwa pobuntowanego gromady. Ale wszystko sie powoli uladzi i wyczysci. I wedle tego ladu z dawien chcialem do was, pani swiatobliwa, zajechac, tyle ze mi z powodu rany niesporo. -Wyscie ranni? - zapytala, znow kryjac oczy. Wiedziala przeciez dokladnie, jak go Pleskota spod Rogobodzca ledwo zywego do rodzicieli wiozl i czym swoja wierna sluzbe oplacil. -Pod Rogobodzcem sie bilem - wyjasnil chlopak. - Ot, noga sztywna jako zeschla galaz. Ani na konia siasc, na wozku jak starzec sie tocze. - Machnal reka ku dwukolce, ktorej wczesniej Kalina nie spostrzegla. - Nic to jednak. - Skrzywil sie cierpko. - Ponoc drzewiej i rycerze na wozkach bez ujmy jezdzili. Pochylila sie jeszcze nizej. Litowac sie nad nim ani mogla, ani chciala, a zadne gladkie klamstwo nie przychodzilo jej do glowy. Rytar nie zauwazyl jej zmieszania - albo tez nie dbal o nie. -Moj ojciec niedawno w tych murach legl - ciagnal, wskazujac na osmalone opactwo. - Pewnie slyszeliscie, pani. Nie bylo to pytanie, lecz zamruczala cos niezrozumiale w odpowiedzi. Na nic wiecej nie zdolala sie zdobyc. -Pochowek mu godny urzadzilismy w kosciolku, co go jeszcze pan pradziad w podziece dla bogini ufundowal. Zda mi sie jednak... - zawiesil glos i spojrzal na nia bystro. - Zda mi sie jednak, ze trzeba i tutaj, gdzie sie z doczesnej powloki wyluskal, smierc jego dzielem naboznym uczcic. Dlatego uradzilismy z matka, a wierze, ze bracia temu zamyslowi przyklasna, klasztor z niedoli podniesc i nowym sklepieniem zamknac. Wiedziala, ze powinna mu przypasc do rak i za laskawosc dziekowac, bo byl to dar niezmierny, kosztowny wielce i rzadki, zwlaszcza w tych czasach, gdy kraj caly wyniszczal od wojny i lupiestwa. Zamiast tego trzesla sie tylko i dygotala bez slowa. Bo w niepojety sposob czula, ze on zwleka i milczy wlasnie po to, aby mogla sie przyznac. Wie doskonale, kto mu ojca umorzyl i za jakie winy, a teraz bawi sie z nia, nim zada cios. -Tak wielu padlo - powiedzial cicho chlopak. - Iskra, zwajecki kniaz, Wezymord. Bardzo wielu naszych nie wroci sie w Wilcze Jary... Znow zwlekal, a Kalina nie smiala zapytac o los swego zbojeckiego kochanka. Bo przeciez nie zostawila tego jeszcze w pelni za soba. Kiedy siedziala z mniszkami, nawiedzala ja balamutna nadzieja, ze oto Twardokesek wroci po nia. Podjedzie znienacka o swicie pod klasztorny mur, na siodlo ja porwie, przygarnie. Tyle ze to nie nastapi. -Beda do was niewiasty sie schodzic i plakac, i na los wyrzekac, i pocieszenia prosic - mowil dalej syn podkomorzego, nie spuszczajac z niej oka. - Dlatego trzeba, zebyscie tu zostaly i zeby sie cale to zlo wreszcie na dobro obrocilo. Milczala. Przestraszyla sie, ze jesli teraz cos powie albo sie chocby poruszy, lzy puszcza sie jej z oczu i wyzna wszystko. Rzuci sie temu dzieciakowi do stop i bedzie go blagac o wybaczenie. Nie sadzila wczesniej, ze tak jej zaciazy smierc jego ojca, zawiniona przeciez. Bo podkomorzy byl okrutnik jak malo, gwaltownik i pan butny, co nikogo uszanowac nie chcial, a ja sama pohanbil tak, ze wciaz sie czula zbrukana do glebi, do samego serca. -I wlasny dlug chce splacic. - Spostrzegla, jak zaciska palce na sprzaczce pasa: widac i jemu nie bez trudu przychodzila ta rozmowa. - Bo gdyby nie czlek jeden, stary sluga mego domu, nie wyzylbym po tym, jak mnie poraniono. On mnie na wpol martwego do domu powiozl i nie odplacono mu godziwie za wierna sluzbe. Wydaje mi sie wiec slusznym, zeby ten klasztor odbudowac i zebyscie sie modlily za jego dusze. - Ujal ja za reke. - I za dusze mojego ojca. Czy mozecie mi to, swiatobliwa pani, obiecac? Rozplakala sie wreszcie. W tej chwili zrozumiala bowiem, ze nie ma znaczenia, czy syn podkomorzego wie - a byla pewna, calkowicie pewna, ze wiedzial - jaka smiercia zginal jego ojciec, gdyz wlasnie otwiera przed nia sciezke, o ktorej nigdy dotad nie pomyslala. Istniala jednak i ten chlopiec, wciaz taki mlody, ze przypominal jej wlasne dzieci, odnalazl ja, rozwiklujac splot nienawisci, krzywdy i zemsty, ktore ich do siebie przyciagnely. Nie musiala sie bac. Oznajmil jej to bardzo wyraznie juz wtedy, gdy pierwszy raz pochylil sie nad jej dlonia i nazwal swiatobliwa pania. W wiele zim potem, kiedy zza kraty patrzyla, jak prowadzi do oltarza narzeczona - i kolejna wasn wygasala na jej oczach - nadal byla mu za to wdzieczna. -Tak - odpowiedziala, nareszcie wolna, choc jeszcze nie szczesliwa, bo szczescie mialo przyjsc znacznie pozniej, kiedy wyuczyla sie na nowo swego zycia. - Bede sie za nich obu modlic. A takze za siebie. I za wszystkich, ktorych pogrzebano na krwawym polu. * * * Niektorzy jednak musieli szukac spoczynku znacznie dalej. Bo kiedy z pobojowiska zebrano rannych, wybrzmialy triumfalne okrzyki i Zwajcy wraz ze Skwarna odplyneli ku skalom Skalmierza, zeby w lupach i srebrze odebrac wreszcie nagrode za zwyciestwo, nalezalo stawic czolo jeszcze jednej rzeczy. Tej najtrudniejszej.Szarke zaniesiono do twierdzy. Kozlarz sam wybral komnate, lecz nie potrafil wysiedziec dlugo u poslania Iskry: zbyt wielka groza napelnial go widok tej smierci-niesmierci, ktora ja pochlonela. Innym przychodzilo to latwiej - czyz nie powiadano na polnocy, ze Iskry strzelaja bujnym plomieniem i gasna? - po czesci i dlatego, ze wciaz mieli w pamieci jasna panne, ktora przyplynela wiosna na smoczym okrecie i piesnia naklaniala fale do posluszenstwa. Ksiaze jednak za dobrze wiedzial, co zdarzylo sie pozniej, podczas calego lata, kiedy przez chwile zeglowali razem poprzez Wewnetrzne Morze i wypowiedziano wreszcie wszystkie slowa, ktore powinny zostac wypowiedziane znacznie wczesniej, a takze kiedy na bardzo dlugo kazde z nich zagubilo sie we wlasnej basni. I chyba ta osobnosc bolala go najbardziej. Nie to, co zrobili dla siebie i przeciwko sobie, niezdarnie, opacznie, na oslep, bo wcale nie byl przeciez pewny, czy jej dzisiejsza niesmierc nie jest jedynie kontynuacja czaru, jaki na nia sprowadzil i wytargowal u Org Ondrelssena. Nie, bolalo go raczej, ze przeszli przez owo lato tak okrutnie oddzielnie. Bez gestu, bez slowa. Bez pozegnania. Dlug, pamiec i obietnica, przypominal sobie z gorycza. -Juz dosyc, ksiaze. - Ktos dotknal jego ramienia. Szydlo stal za nim w cytrynowych rajtuzach i w blazenskiej czapce. Nie kpil jednak. -Nie nalezy jej wystawiac ludziom na posmiewisko - rzekl z powaga. -Nie osmiela sie chyba... - Kozlarz zaprotestowal gwaltownie. Niziolek pokrecil glowa. -Osmiela sie, osmiela, jesli nie dzisiaj, to jutro. Chocbyscie ja na wiezy ukryli lub w ziemi gleboko schowali, wnet ja na nowo dobeda. I zaczna do niej przychodzic, za wlosy targac, szaty na relikwie drzec, chromych o stopy pocierac, palce slepych w oczy klasc. A nie pomoze, to przeklna i o wlasne nieprawosci obwinia, bo przeciez krzywda i grzech nie znikna na swiecie, a ona zabila boga. Nie, ksiaze. Basn niech sie do basni wroci i tam bezpiecznie spocznie. Bo was wielki trud czeka i musicie sie sklonic ku zywym. Bogini umarla i Zird Zekrun nie zyje. Pomoge wam oczyscic Zalniki ze smierci, ale ta rana nie zablizni sie za waszego zycia. Moze nigdy. -Chcesz ja zabrac - odgadl ksiaze. -Mam moc, zeby to uczynic - przytaknal karzel. - Jesli sie zgodzicie. Potem juz tylko milczeli, az zapadl zmierzch. * * * Pod koniec pozostalo ich ledwie siedmiu. Stary Pomorzec nie mogl sie nadziwic, jak ludzie potrafia sie ukrzywdzic nawzajem, bo przeciez ani zimno, ani trud, ani niepewnosc nie zaszkodzily knechtom tak bardzo jak wlasni towarzysze. Skoro bowiem raz zaczely sie spory, nie udalo sie ich zazegnac na dlugo. Zolnierze, ktorzy niegdys w jednym szeregu walczyli przeciwko nieprzyjacielowi, teraz rownie zajadle rzucili sie sobie do gardel. Zwady wybuchaly o wszystko. O zle polozony kamien, soczystszy kawal miesiwa, wreszcie krzywe spojrzenie. A potem nawet powod nie byl juz potrzebny, zeby jency zabijali jeden drugiego.Brak nadziei, pomyslal ze znuzeniem. W gruncie rzeczy zabija nas brak nadziei. Nie przyniosl jej rowniez ogien, ktory znienacka pokazal sie na niebie. -To Halunska Gora! - wolal w uniesieniu Samoslaniec. - Zird Zekrun postanowil sie upomniec o swoje slugi. -To Skalmierskie wybrzeze - powiadali inni - plonie pod atakiem naszych. Dziwna rzecz bowiem dziala sie z wyspa. Wiatry owiewaly ja ze wszystkich stron i slonce przesuwalo sie po niebosklonie jakoby we snie, tak ze nie umieli okreslic, gdzie polnoc, a gdzie poludnie. Dowodca knechtow odnosil czasami wrazenie, ze podczas tej wojny - a moze jeszcze wczesniej - swiat jal sie rozpadac na mnostwo skalistych, nieurodzajnych wysp. Kiedys, w dziecinstwie, zachowywal dla niego jakas jednosc - choc moze bylo to tylko zludzenie. Wtedy jednak nie czul tego straszliwego rozdzwieku i potrafil smialo pozeglowac przez morze. Teraz juz nie. Stronil wprawdzie od spiskow i mial osobliwa zdolnosc przezycia, ktora zadziwiala mlodszych. Lecz po Rogobodzcu nic nie wydawalo sie jak dawniej. Wieza od kilku dni byla skonczona. Pozostawalo im jedynie czekac. Ale Pomorzec nawet nie podniosl sie z kamienia, kiedy spomiedzy skal wylonil sie przeklety karzel. Widok falujacego morza przynosil mu ulge. Sam nie pojmowal, czemu. -Twoi towarzysze juz wyruszyli w droge - oznajmil niziolek. Dowodca knechtow wzruszyl ramionami. Dawno zrozumial, ze nie przeprowadzi swoich ludzi przez niewole. Ustalo huczenie bebna z wilczej skory. Nie musieli przychodzic do niego po rade. -Po co to wszystko? - zapytal. Karzel przysiadl obok, zmoczyl cizmy w wodzie. -Zebyscie nie zdolali odnalezc wyspy - odpowiedzial po chwili. - I by sie narodzila legenda. Pomorzec skinal glowa. Tak, kazdy z jego dawnych podkomendnych, jesli szczesliwie dotrze do swoich, nie omieszka opowiedziec o wiezy, ktora wlasnym trudem wzniesli na przyjecie cudu. Powracali przeciez z pustymi rekami, bez lupow, bez kniaziowskiego srebra. Tylko z opowiescia. Coz wobec niej znaczyly pomarnowane zycia tych, ktorzy rowniez ukladali kamienie w wieze, lecz skonali, zanim stanela? -Chcesz zobaczyc? - zagadnal go karzel. - Zasluzyles. Nie mial wlasciwie ochoty, lecz wspial sie za niziolkiem po ciemnych, koslawych schodach do pomieszczenia, ktore uszykowali tuz pod szczytem wiezy. Komnatka byla mala i duszna, z okienkami wychodzacymi na cztery strony swiata. Nie uczynili w niej zadnych mebli, zdziwil sie wiec, ujrzawszy posrodku dluga, polyskliwa skrzynie. Blask bil od niej, jakby wykrawano ja z gorskiego krysztalu. Az oczy musial zmruzyc. -Co to? - zapytal mimowolnie, bo zdawalo mu sie wczesniej, ze uprzykrzyl sobie wszelkie dziwy i ani mysli wiedziec wiecej niz konieczne. -Skarb. - Karzel usmiechnal sie i na moment jego rysy zmiekly. - Wojna dopalila sie i moce szukaja sobie schronienia. Sam nie rozumiejac dlaczego, Pomorzec uczynil krok w przod i zajrzal do skrzyni. Zlotowlosa kobieta spala na boku, odwrocona do niego plecami i od razu zgadl, ze to Iskra - wszak tylko ona mogla dopalic sie wraz z wojna, zabijanie i ogien po rowno byly jej zywiolem. Cofnal sie jednak i nie spojrzal jej w twarz. Nie chcial. A potem, kiedy pomimo wzburzonych fal i Halunskiej Gory plonacej ponad widnokregiem szczesliwie przeprawil sie na Wyspy Hackie lodzia, ktora podarowal mu karzel, nikomu nie opowiedzial o skrzyni i spiacej w niej dziewczynie. Morze wciaz kotlowalo sie, miotajac ludzmi w rozliczne strony i nie zamierzal do starych smutkow dodawac nowych niepokojow. Moze tez pragnal zachowac te basn dla siebie. Czasami, bardzo juz wiekowy, siadal nad brzegiem i myslal o Iskrze, co gdzies tam lopocze we snie na wyspie, ktorej nikt nie potrafi odnalezc, na wyspie zakletej i przekletej po rowno, bo przeciez grzebal tam swoich towarzyszy. Ogarniala go wtedy niezmierna tkliwosc. Pozniej zas spogladal na swoich wnukow, ktorzy splatali sieci i niewody na polow, lecz sami nie byli przedza w reku bogow. I cieszyl sie z zycia. Rozdzial dziewietnasty Jeszcze zbojca dobrze do lodzi nie wszedl, a juz chcial sie z niej cofnac - i takie zreszta bylo cale jego zycie, ze wszystko, cokolwiek powzial, wydawalo mu sie niesluszne, mdle i zbyt pochopne. Nieustannie ogladal sie za siebie, mruczal, zwlekal, przeklinal, az wszelka radosc przeciekla mu przez palce. Bez wzgledu na to, co laskawy los zsylal, wszystko bylo mu za male i nikczemne.Na razie jednak plynal wraz z wiedzma przez morze, wygladzone i cieple pod jesiennymi gwiazdami. Fale kolysaly go blogo, bryza chlodzila twarz, wciaz rozplomieniona od przelanej krwi. Wiedzma drzemala, owinieta kosmatym plaszczem. Tylko ryby wyskakiwaly nad powierzchnie i gladko sklepionymi slepiami zagladaly do lodzi. A Twardokesek nie spal, ale brode szarpal i dawne wypadki roztrzasal. Gdzie blad popelnil? Kiedy jeszcze mogl sie rozmyslic? Na szczescie zapasow mieli w brod, nie do przejedzenia. I napitku, ktory nigdy nie wysychal w skorzanym buklaku. Zapewne krylo sie w tym nowe czarodziejstwo, lecz jak dotad nie tlumilo jego pragnienia. Bo pic musial, zeby nie pamietac, co pozostawil za soba. Kiedy lodz uderzyla wreszcie o brzeg, ledwo leb podniosl. Wszystko jedno mu bylo. Nawet dni i nocy nie liczyl, jakie przewiedli na tej nieszczesnej zegludze. -Chodz! - Wiedzma pociagnela go naprzod silna, ciepla reka i ruszyl za nia jak oczadzialy, w chlod i pomiedzy lody. Musielismy znalezc sie daleko na polnocy, pomyslal z roztargnieniem, bo snieg zalegal tu swiezy, choc gdzieniegdzie na brzegu spomiedzy bialych lach lyskala jesienna trawa. Okrecil sie ciasniej baranica, ktora znalazl w lodzi wsrod innych pakunkow. Na co mi to bylo? - pomyslal, omiatajac ponurym wzrokiem bezmiar bieli przed soba, przelamanej tylko na horyzoncie postrzepionymi czarnymi skalami. Wiedzma niecierpliwie postukiwala miotla w stezala ziemie. -Dobrze juz, dobrze - burknal. Nie mial dokad sie cofnac, wiec pozostalo mu tylko niezadowolenie, ktorym potrzasal niczym wojenna choragwia. Z ociaganiem zarzucil na plecy sakwy, buklak z dobroczynnym trunkiem przewiesil przez ramie i poczlapal za wiedzma. Oddech unosil sie z jego ust w obloczku pary, kasalo zimno. I nagle bardzo ciezko bylo mu pamietac o czleku, ktory jeszcze niedawno, ledwie pare krokow wstecz, rozmawial z Bogoria ponad trupami Pomorcow. Szli z trudem, zapadajac sie w snieg. Zastanawial sie, czy jasnowlosa niewiastka w calej swej wiedzmiej tepocie pojmuje lub przeczuwa chocby kres ich drogi. Ale nie pytal. Po tych dlugich miesiacach, kiedy musial zabiegac o innych, prowadzic ich i niebezpieczenstw wygladac, dobrze mu sie tak szlo, nie troskajac sie niczym. Zaglebili sie pomiedzy skaly, oblepione gestym, lepkim sniegiem. Wytrawione wichrem i lodem, wyginaly sie nad sciezka jak zebra poteznego zwierza. Zbojca sunal miedzy nimi powoli, nie podnoszac glowy. Nie przestrzegly go krzyki ptactwa, ktore dlugo odprowadzalo ich znad brzegu, zeby tuz przed skalami zniknac bez sladu. Nie dal do myslenia gladki przestwor sniegu, nieskalany ludzkim ni zwierzecym tropem. I dopiero kiedy staneli nad brzegiem zrodla, zrozumial, ze na koncu drogi nie czeka ogien pod szczelna wiezba ani ciepla strawa, ani dzban wina. Woda bila spomiedzy sniegu, rzezbiac w nim polyskliwe korytarze, a wszystko wokol bylo puste, ciche i wymarle. Pociagnal z buklaka, az po uda zakopany w zaspie. Skora go swierzbila i lek jakis klebil sie w gardle, choc sam nie potrafil pojac dlaczego, bo znikad nie widzial ni zywego ducha i nic im nie zagrazalo. Nic procz nich samych. Bo oto wiedzma zrobila jeszcze kilka mozolnych krokow do zrodla, az mleczna woda omyla czubki jej chodakow. -Chodz! - powtorzyla, zaciskajac palce na nadgarstku zbojcy. I skoczyla w glab. I pociagnela go za soba. Zamlocil rekami w powietrzu, lecz stopy nie znalazly na sniegu oparcia i runal w biala ton, a woda zatrzasnela sie za nim z hukiem jak wierzeje. Z poczatku szamotal sie i walczyl, usilujac wzniesc sie ku zbawiennemu swiatlu, ktore migotalo ponad nim. Ale sakwy ciagnely go w dol, a lodowata woda oklejala ze wszech stron, odbierajac sily, wiec niebawem juz tylko opadal bezwladnie, z rozwartymi oczami, lowiac jakies odlegle szepty i blaski. Wszystko od niego odbieglo, nawet slowa modlitwy i nie wezwal Kii Krindara od Ognia, aby wsparl go w ostatniej minucie i poprowadzil mroczna sciezka ku Issilgorol. Nie umarl jednak. A moze i umarl - nigdy pozniej nie byl pewny. Poczul pod stopami twardy grunt i poluznila sie nagle obrecz wokol jego piersi. Niezdolny wstrzymywac dluzej oddech, zaczerpnal gleboko wody, wciagnal ja w nos i w pluca, az do samych zrodel zywota. Chlod rozlal sie po nim, a zbojca ujrzal wyraznie, ze stoi posrodku osady. Domki chylily sie nisko ku ziemi, zielonej od swiezej trawy. Lsnily bielone sciany i blekitna glazura dzbanow, ktore suszyly sie na plotach. Porzucone u studni wiadro przeswitywalo dziura ku niebu. Bo nad nimi, w bezmiernej dali, plynely biale obloki i swiatlo dobywalo sie z gory, choc mdle i przytlumione. Az zbojcy zakrecilo sie w glowie, bo nie wiedzial, gdzie sie znalazl, w basni, snie czy na jawie. Wiec jednak istnieja zagubione swiaty, pomyslal ze strachem, jak w gadkach starek ukryte pod lustrem jeziora albo w glebi studni. I mimo wszystkiego, czego wczesniej doswiadczyl, taki go lek zdjal niezmierny, ze trzasl sie i dygotal, niezdolny wymowic jednego slowa. Wreszcie oslabla reka zmacal buklak i odkorkowal go z ulga. -Zostaw. - Wiedzma pochwycila go za lokiec. W innym miejscu bylby sie moze opieral, ale tutaj ulegl, przybity i znuzony. Stal i wpatrywal sie w wiedzme, wyczekujac jej pomocy. Polozyla mu rece na ramionach i gleboko zajrzala w twarz. Oczy miala niebiesciutkie i czyste jak niebo. -Juz czas - powiedziala. - Czas przywrocic lad. Zamrugal. Nie rozumial jej. Podczas wedrowki przez Gory Zmijowe to on ja prowadzil, bezradna jak dziecko mimo trawiacej ja magii, a teraz sam u niej wygladal opieki i otuchy. -Spojrz - dodala, sciskajac go lekko. Rozejrzal sie. Choc wioska byla przestronna, a chalupy pokazne, otoczone sadami i warzywnikami, wszystko tutaj zniszczalo i zasnulo sie kurzem. Zialy wyrwy po sprochnialych sztachetach, tu i tam pozapadaly sie dachy, drzewa i chaszcze rozkrzewily sie, pedami malin siegajac az na progi domostw. Wicher kolysal obluzowanymi wierzejami stodol i obor, zza ktorych nie dobiegal ryk zywiny i zadna kura nie przechadzala sie po podworcu. Porzucone gniazdo bociana ronilo galezie na przyzbe. Tak, cokolwiek sie tutaj wydarzylo, od dawna nikt nie naprawial gontow, nie przetykal kominow ani nie omiatal znad progu pajeczyn. Nadal jednak nie rozumial, czego oczekuje od niego wiedzma, poki nie popchnela go ku pile, siekierze i mlotkowi, ustawionym w drewnianej skrzynce pod sciana najblizszej chaty. -Idz - nakazala wiedzma, a Twardokesek usluchal bezwolnie jak we snie. Bo tez wszystko, co dzialo sie pozniej, przypominalo senna mare, lagodna i przytlumiona. Heblowal deski, cial i ciosal, a swieze struzyny pryskaly w trawe, przypominajac mu zycie w zapomnianej wioszczynie, gleboko w Gorach Zmijowych. Zycie, jakim mogloby byc, gdyby nie najazd norhemnow. Zycie, przed ktorym uciekl na oslep po smierci matki, na dobre, jak sadzil, zatrzaskujac za soba rygle i sciezki. Snil o nim teraz. Jego rece rozumialy trud i pewnie zaciskaly sie na rekojesciach narzedzi, ktorych nie trzymal tyle zim, niemal polwiek. Ruchy przychodzily mu z latwoscia. Zniknal bol w karku i zdradliwe lupanie krzyza. Byla bowiem w tej pracy jakas gladkosc, jakas nieludzka wrecz radosc, jakby i drewno, i stal spiewaly mu w reku z uniesieniem. Drzwi wprawial, oscieznice rychtowal, gonty latal, bez wysilku odnajdujac w glebi umyslu wlasciwy ksztalt rzeczy, ktorych wszak nigdy wczesniej nie ogladal. Nie zastanawial sie, jak wiele jego mozol mogl odmienic w tej panoramie opuszczenia i zalosci, bo tez nawet zwatpienie zdolalo sie jakos zagubic w miarowym ruchu narzedzi, stukocie mlotka i jekliwym zawodzeniu pily. Nie doskwieral mu glod ani znuzenie i calkowicie sie zagubil w tej pracy, ktora jeszcze niedawno wzgardzilby bez slowa. Niekiedy tylko migala mu pomiedzy chalupami sylwetka wiedzmy, ktora odgarniala ze sciezek zeschle galezie i wysypywala je czystym piaskiem, omiatala kurze i pajeczyny narosle wokol bloniastych szybek i wygarniala z piecow tluste sadze. Na nic wiecej nie patrzyl. Pod wieczor wiedzma odnalazla go i, utrudzona, wsparla sie czolem o jego ramie. Pachniala znojem - potem, lugiem i mydlina. -Trzeba nam wypoczac - rzekla, a potem poprowadzila go do izby, swiezo pozamiatanej i czystej. Przelamali sie kolaczem bialym jak snieg, po czym legli na jednej poduszce i siennik pachnial blogo sianem, kiedy wartko zapadali sie w sny w tym swiecie-nieswiecie. A rano obudzil go blask. Slonce wpadalo przez otwarte okiennice, przeswietlajac biale platki, ktore sypaly sie z kwitnacych sliw. Pomiedzy drzewami wirowala dziewczyna w jasnej sukni: wlosy tanczyly wokol niej, tak pelne blasku, ze w pierwszej chwili wzial ja za Szarke. Ale nie. Miala kragla, wiejska twarz, perkaty nos i usta czerwone jak maliny, nienaznaczone przez zadne przepowiednie i smutki. Tak mu sie wydalo. Skrzypiala studnia. Babina w bieluskim czepcu i koszuli az sztywnej od krochmalu przesunela sie przez podworzec, postekujac pod ciezarem nosidel z woda. Z tylu, zza chaty dobiegal stukot siekiery i miarowe sapanie niewidocznego drwala. Poswistywal kos. Spomiedzy galezi wychylil sie chlopiec o wlosach jak zmierzwiona strzecha i cisnal kawalkiem kory w wylegujacego sie na plocie kota. Zbojca zacisnal palce na krawedzi pierzyny, przerazony eksplozja zycia, ktore sklebilo sie wokol niego glosami ludzi, ktorych - moglby przysiac! - jeszcze wczoraj tu nie bylo. Nie smial drgnac, zeby nie rzucili sie ku niemu, wypytujac, skad sie tu wzial, w ich chatach, w ich piernatach, przy stole, ktorego nie wyciosal wlasna reka. Znow dlawil go w gardle lek przed tym magicznym bezecenstwem, co w jednej chwili caly swiat wywraca na nice. Siegnal na oslep ku wiedzmie, struchlaly, ze nie znajdzie jej przy sobie, ze porzucila go na dobre w tym obcym, niepojetym miejscu. Ale nie. Byla tuz obok, rozgrzana po nocy. Usmiechnela sie do niego sennie, uchylajac powieki. Pod oknem przesunal sie, kustykajac, staruszek ze skopkiem pelnym swiezego mleka. Na szyi mial polyskliwa, drobno kuta opaske. Luskowaty wzor falowal w rytm oddechu, gietki i gladki jak skora. Kot z piskiem zabiegl mu droge, starowina potknal sie, nieomal przewrocil, lecz zwinal sie jakos w powietrzu, skulil ze zrecznoscia niezwyczajna w jego wieku i wyprostowal tak szybko, ze ani kropla mleka nie spadla na trawe. -A pojdziesz ty! - wrzasnal skrzekliwie, usilujac wymierzyc kopniaka utrapionemu zwierzeciu. Kot uciekl, zadzierajac nastroszony ogon. Wiedzma poderwala sie z poduszki. -Czekaj, glupia! - syknal zboj i probowal sciagnac ja na bezpieczne poslanie, gdzie przez chwile mogli sie utaic przed wzrokiem tych obcych i zastanowic, jak uciec. Lecz ona oswobodzila sie, sliska raptem jak piskorz, i wyprysla na posadzke, roztraciwszy pierzyny i poduchy. -Wiec wrocili! - wykrzyknela jeszcze ku zbojcy, zanim pobiegla ku tamtym z roztworzonymi szeroko ramionami. - Udalo sie nam! Zmijowie wrocili! * * * Powroty trwaly przez cala jesien. Swiat szykowal sie do zimowego snu: gacono chalupy, napelniano spizarnie, kiszono kapuste i zwozono rzepe z pol. Ptaki sunely ponad goscincami, z krzykiem zegnajac sie z rodzinnymi stronami, dolem zas ludzie wedrowali ku swoim siedzibom. Wojna dogasala leniwie. Zwajcy pozeglowali na polnoc, po smierci kniazia prowadzeni przez Hardysza. Doza spiesznie sciagal do Skalmierza rozsiane po pograniczu oddzialy najemnikow po tym, jak piraci pod wodza Wigonia spadli mu znienacka na stolice. Nawet znaczna czesc szlachty rozlazla sie na zimowe leze chociaz pod Uscieza nadal obozowaly obdarte gromady sierotek, niszczac i pustoszac wszystko wokol.Kozlarz nie probowal ich zatrzymywac. Cokolwiek myslal o siostrze, ktora tkwila w oblezeniu, jak powiadano z szyderstwem, dobrze juz ociezala od Wezymordowego bekarta, nie mogl jej ruszyc na odsiecz. Po ostatnim krwawym paroksyzmie, jaki rozegral sie na Rankorskim Polu, ludzie potrzebowali oddechu. Choc nie wszyscy. Im wiecej dni mijalo jej na jalowym wyczekiwaniu, tym wieksza rosla w Zlociszce zlosc. Ksiaze bowiem nie pojawial sie, znow porzuciwszy ja na pastwe Servenedyjek. Bawila sie wiec z dzieckiem, nijak nie potrafiac dopatrzyc sie w nim znamion zniszczenia, jakie zgotuje w przyszlosci Krainom Wewnetrznego Morza. Cerowala spodnice. Z nudow redagowala w myslach pisma do ojcowskich kantorow, podliczala nieistniejace zyski i straty. Prosic o nic nie chciala, nawet o inkaust, ktory pozwolilby jej spisac te rachunki i na dluzej zaprzatnac czyms wyobraznie. Jako jedyne ksiegi pozostawiono jej w namiocie zywot Vadiioneda, mowy starozytnych medrcow i czyny slawetnych praszczurow ksiecia. Wiedziala, ze nie bylo w tym zlosliwosci: po prostu spoczywaly u wezglowia lozka, kiedy wlodarz Spichrzy wspanialomyslnie odstapil jej wlasna siedzibe. Wkrotce znala je na pamiec, ale jej zywy, praktyczny umysl nie lgnal bynajmniej do tych czcigodnych, strupieszalych wspanialosci, az staly sie czescia tortury, jaka stanowilo oczekiwanie. Nadal prowadzili z ksieciem dziwna gre i chociaz nie rozumiala jej regul, ze wszystkich sil pragnela wygrac. Budzila sie i zasypiala ze zloscia, przeklinajac go siarczyscie. Nie mial prawa skazywac jej na niekonczace sie odosobnienie. Az wreszcie pewnego wieczoru pacholek w barwie Spichrzy wsunal sie cicho do namiotu. W twarzy mial powage, kiedy sklonil sie, prawie dotykajac czolem ziemi. Poprowadzi mnie na szafot, pomyslala i w pierwszej trwodze ciasno opasala sie rekami, bo przeciez byla jeszcze mloda, lekkomyslnie, zachlannie mloda, i wcale nie gardzila zyciem tak bardzo, jak chciala wierzyc. Zaraz jednak wyprostowala sie. Cokolwiek postanowil spichrzanski bekart, syn cudzoloznej dziwki i kaplana - ktory nie mial nawet dosc odwagi, by we wlasnej osobie oznajmic jej wyrok - nie zamierzala przyjmowac tego ze lzami. O nie. -Ksiaze kazal wam... ksiaze prosil, pani... - Pacholek jal sie plonic i jakac na widok jej oczywistego gniewu. Niemal usmiechnela sie msciwie. -Ksiaze kazal wam rzec, pani - zebral sie w sobie - ze wasz malzonek nie zyje. I wszelka satysfakcja wyciekla z niej jak woda z sita. -Jakze to? - zdolala wykrztusic. Servenedyjskie wartowniczki trwaly pod sciana nieruchome jak posagi. Ich oczy przypominaly krople zastyglego szkla. -Zginal na Rankorskim Polu - oznajmil pacholek, chylac czolo przed jej strata. Ale Zlociszka bynajmniej nie rozpaczala po zbojcy, wcale nie. I jesli lzy jej nabiegly do oczu, to wylacznie z powodu wlasnej glupoty, ktora kazala jej widziec w spaslym, postarzalym lupiezcy wojownika, ktory zawojuje dla niej pol swiata. On tymczasem nie tylko odstapil ja w niebezpieczenstwie, ale na dodatek dal sie zabic. Legl w jakiejs bitwie bez znaczenia. Bez lupu. Bez slawy nawet, ktora moglaby jej oslodzic gorycz wdowienstwa. Przygryzla warge, zeby stlumic krzyk wscieklosci. -Nikt go wiecej nie widzial - ciagnal z cicha pacholek - choc dobry kes czasu minal. Darmo zalnicki kniaz kazal wszedy rozpytywac, a i nagrody sowitej nie szczedzil, kto by mu wiesci dal o zbojeckim hetmanie. -Tedy na pewno nie zyw! - wyrwalo sie jej cierpko, bo sposrod wszystkich rozumiala najlepiej, jaka Twardokesek mial sklonnosc do zlociszy. Chlopiec spojrzal na nia zdumiony: jego oczy byly wciaz po mlodzienczemu jasne, a twarz gladka i nieprzeorana smutkiem ani cierpieniem. Jakze miala mu tlumaczyc, ze dla sowitej nagrody jej maz sprzedalby wlasna dusze? Albo to, ze byla dla niego jedynie zdobycza, sakiewka srebra, ktora nalezalo oproznic do ostatniej monety i cisnac precz? Tak wiec zbojca uciekl przed nia ostatecznie. Zanurzyl sie w smierc i nie mogla go wiecej doscignac. -Gdzie ksiaze? - zapytala chrapliwie. Pacholek uczynil jakis pozbawiony znaczenia gest: nie spodziewal sie takiego pytania. Otaczali ja sami durnie i nieudacznicy. -Gdzie twoj pan, glupcze?! - Chwycila go za wylogi kaftana. Chlopak szarpnal sie w tyl i spogladal na nia rozszerzonymi ze strachu oczami. -Gdzie Evorinth?! - zawolala raz jeszcze, tak doglebnie wsciekla na ksiecia, ktory nie znalazl dosc odwagi, zeby we wlasnej osobie oznajmic jej smierc meza, a poniewaz pacholek nadal sterczal jak kolek, wymierzyla mu siarczysty policzek. Uderzenie otrzezwilo chlopaka. Odskoczyl w poplochu, najwyrazniej niepewny, jak sobie radzic z furia wieznia. Servenedyjki usmiechaly sie, szczerzac ostro spilowane zabki. Lecz Zlociszka nie zamierzala sie dluzej na nie ogladac. Zebrala w garsc spodnice i bez namyslu ruszyla na zewnatrz. Najpierw porazilo ja swiatlo, choc slonce dogasalo wlasnie w czerwonej lunie. Jednakze przez tygodnie niewoli odwykla od niebianskiego blasku i zaskoczyl ja zimny, jesienny wiatr, kiedy rozdmuchal jej wlosy i zalopotal suknia. Z tylu Servenedyjki szczeknely bronia. Rzucaly jakies rozkazy w swym niepojetym, swiergotliwym jezyku. Ale Zlociszka ani na nie spojrzala. Wodzila wzrokiem po bloniu, wyszukujac znajome miejsca i znaki, az wreszcie jej wzrok padl na namiot okazalszy od innych. Nalezy to skonczyc, myslala, sunac ku niemu przez namoknieta, rozjechana wozami ziemie. Jej suknia natychmiast ublocila sie i jela wchlaniac chlodna mzawke, ktora wisiala w powietrzu. Ludzie spogladali ze zdumieniem na drobna dziewczyne w obszarpanej czerwonej sukni, ktora z odkryta glowa brnie pieszo przez blocko w eskorcie Servenedyjek. Nikt jednak nie usilowal jej zatrzymywac, mimo ze ksiaze rozkazal wyraznie, aby nie smiala sie samowolnie pojawiac na bloniu. Moze juz jej po prostu nie pamietali. Albo, zaprzatnieci swoimi sprawami, wzieli ja za jeszcze jedna ladacznice, jakich wiele krecilo sie po pustoszejacym obozowisku. Podeszwy safianowych trzewiczkow mlaskaly gniewnie w namoknietej ziemi. Szla naprzod, coraz szybciej, zeby wyprzedzic te natretna mysl, ze swiat swietnie poradzil sobie bez niej i nikt nawet nie zauwazyl znikniecia corki pewnego lichwiarza. Rozpoznawala znaki i barwy, spichrzanski blekit i biel, ktora w istocie byla srebrem, bo przeciez bogactwo zawsze sprzyjalo najpiekniejszemu miastu Krain Wewnetrznego Morza. Stroje wartownikow takze polyskiwaly od srebrnej nici i choragiew powiewala nad namiotem na znak, ze w srodku kryje sie samowladny pan. Zatem nie uciekl, pomyslala kwasno. Po prostu nie chcial mnie ogladac. Ksiaze pochylal sie nad pergaminami. Na jej widok uniosl sie zza stolu i spiesznie odprawil mlodego mezczyzne w skromnym kubraku. -Wiec jestes wreszcie - powiedzial cicho, zanim zdolala zaczerpnac tchu i rzucic mu w twarz fale zlosci. Znow byli w namiocie sami. Servenedyjki usunely sie, wymiecione na zewnatrz jego gestem lub uprzedzone zawczasu, zeby im nie przeszkadzac. To ja rowniez gniewalo. Nie przywykla, zeby ktos z taka swoboda kierowal jej losem. -Przyslales mi wiesc o smierci meza - wycedzila przez zeby. Ksiaze usmiechnal sie. -Czy to cie cieszy? - zachnela sie Zlociszka. -Tak - odpowiedzial po chwili. - W gruncie rzeczy tak. To oszczedza nam trudu. Usiadz! - nakazal, wskazujac jej krzeslo, po czym zrzucil na ziemie zwitki pergaminow, ktore zascielaly je szczelnie. Posluchala, zirytowana wlasna ulegloscia. -Zatem zdecydowalas sie. - Ksiaze przygladal sie jej bez skrepowania. -Na co? - prychnela jak kot i zaraz potem dodala msciwie, bo przekrecanie jego intencji sprawialo jej radosc: - Wreszcie mozesz mnie zabic. Nikt sie o mnie nie upomni. Wlodarz Spichrzy zamilkl, postukujac piorem o kalamarz. Spostrzegla, ze palce ma uwalane inkaustem. -Nie mam zwyczaju niszczyc tego, czego pragne - odparl, kiedy z koncowki piora sciekla purpurowego kropla. Gdyby taka rozmowa przydarzyla jej sie dawniej, jeszcze przed oblezeniem Wiergow, umialaby nia pokierowac usmiechem i wdziecznym przechyleniem glowy: wszak nieraz wodzila na manowce synow patrycjuszy, kiedy przychodzili sie zalecac do ukochanej coruchny burmistrza. Ale teraz juz nie potrafila. Tkwila na jedwabnej poduszce, tepa jak kolek albo zle zaostrzone pioro, co zostawia na pergaminie krzywy, rozlany slad. Zreszta sama nie wiedziala, co moglaby napisac. Ksiaze Evorinth wprawial ja w zbyt wielkie rozdraznienie. Lecz umysl, skrupulatny, precyzyjny umysl lichwiarskiej corki, natychmiast podsuwal jej odpowiedzi. Czyz istnial lepszy sposob, aby przekonac jej ziomkow o przychylnosci ksiecia, niz obrocenie niedawnej buntowniczki w kochanke? Towarzyszylaby mu wowczas jako podwojny znak - ujarzmionego miasta oraz laski, jaka okazano pokonanym. Wszak wladca mogl sobie pozwolic na kaprys, nawet gdyby paru rajcow, co na wojnie potracili dziedzicow, wzdragalo sie na nieoczekiwany pokaz milosierdzia. Policzki zapiekly ja od krwi. Jakby wyczuwajac jej mysli, ksiaze odezwal sie niskim, melodyjnym glosem. Och, moze byla jedynie corka liczygrosza, ktory dorobil sie na cudzej krzywdzie. Umiala jednak rozpoznac, gdy obracal przeciwko niej nie tylko slowa, ale i ton. Sama uciekala sie do podobnych sztuczek, spacerujac z zalotnikami w podcieniach ojcowskiej kamienicy. -Zobaczylem na murach oblezonej twierdzy dziewczyne - powiedzial ksiaze - ktora uragala wrogom, uzywajac nagosci jak mezczyzna miecza. W innym zyciu, w innym swiecie, pomyslala. Zanim woda przemienila sie w krew. -Nawet nie wiesz - ciagnal ksiaze ze spokojem, lecz cos, napiecie ramion i sztywne pochylenie szyi, podpowiadalo jej, ze bynajmniej nie jest taki swobodny, jak sie wydaje - jaki spowijal cie wowczas blask. Jak pochodnie. Na swoj sposob ploniesz rownie jasno jak Iskra. Cofnela sie, uderzajac plecami w oparcie krzesla. On wiedzial, co mowi, ten zloty ksiaze Spichrzy, ktory, pol miasta moglo zaswiadczyc, w noc krwawego karnawalu trzymal w ramionach naga Iskre. A jednoczesnie Zlociszke przerazalo, ze teraz zwraca sie do niej bez oslon, nie chowajac sie za maskami ani gladkimi slowkami, choc zapewne wycwiczono go w tej szermierce dworakow, ktora potrafi ukryc wszystko, niczego nie odslaniajac. Nawet w Wiergach mlodzi szacowali sie bacznie w przytomnosci piastunek, matek i siostr, a slowa krazyly pomiedzy nimi, barwne i nic nieznaczace. Moze daleko im bylo do dworskiego wyrafinowania, lecz w kamienicach Dlugiego Rynku rowniez rozumiano, ze pieniadz biezy do pieniadza, zaszczyt do zaszczytu. I targowano sie zaciekle pod pozorem umizgow i zabaw, ukrywajac prawdziwe mysli i slabosci. Nikt z nia wczesniej tak nie rozmawial. Ni jeden z zakochanych mlokosow, ktorzy przeciez zakradali sie pod jej panienskie okna. -Dlaczego mi to mowisz? - zapytala, juz nie wsciekla, lecz niespokojna. Tym bardziej zaskoczyla ja odpowiedz. -Bo chcialbym miec pewnosc, ze jesli mnie zabraknie, bedziesz dla mnie bronila miasta i nie roztworzysz bram, chocby stukala do nich sama Annyonne. Zadne z nich nie potrafilo jeszcze dostrzec krucjat w Gory Zmijowe, zmagan ze szczurakami, buntow ksiazat ani najazdow norhemnow. Lecz wszystko to juz trwalo, przyczajone w cieniach miedzy sprzetami. -A tego nie zaskarbie sobie podstepem - ciagnal ksiaze. - Nie zdolam cie kupic pochlebstwem ani licha blyskotka. Czyz nie tak, zlota moja? Pieszczotliwe miano zaleglo pomiedzy nimi i Zlociszka az wstrzymala dech, tak nieoczekiwane wydawalo sie jej w tym miejscu i czasie. -Jestem... - zaczela, lecz zaraz urwala, bo nie wiedziala, jak dokonczyc. Niepewna? Przestraszona? Watpiaca? Zapewne wszystko po trochu, a takze o wiele wiecej. -Nie powinnas zmarniec w odludnym klasztorze albo na dnie wiezy. - Ksiaze odlozyl pioro, rozcierajac w palcach smuge inkaustu. - Nawet Servenedyjki to czuja i dlatego pozwalaja ci sie bawic z dzieckiem z przepowiedni. -Wiec to dlatego? - szepnela. - Z powodu malca? -Nie - zaprzeczyl ksiaze. - Z powodu mojej zachlannosci. Bo jestesmy tacy sami, zlota moja. Zachlanni, niecierpliwi, waleczni. Ty i ja. Tacy sami. W pol tuzina zim pozniej, rozwscieczona kolejna faworyta tak bardzo, ze porzucila wszelka roztropnosc, usilowala go otruc. Udaremnil intryge jednej nocy, chociaz pocwiartowane ciala spiskowcow dlugo jeszcze gnily nad bramami miasta. A potem przyszedl do jej alkowy i patrzyl, jak czesze wlosy, niepewna, czy tym razem czeka ja wygnanie, czy smierc. Ale on rozesmial sie, zmieniajac wlasne zabojstwo w blahostke, w kolejny blyskotliwy, barwny gest w ich niekonczacej sie wymianie ciosow i pieszczot, po czym podal jej w kielichu wino - jak wowczas, kiedy spotkali sie po raz pierwszy. Bo cokolwiek dostrzegly w niej Servenedyjki, naprawde trwal pomiedzy nimi ten dziwny blask, ktorego nie potrafil przeniknac nikt wiecej. Och, nie bylo w tym wiele z tego, co spiewano po goscincach o milosci Kozlarza i Iskry. Byly za to spiski, skrytobojstwa, klamstwa oraz zdrady. Zlozony, morderczy taniec wladzy, ktora ksztaltowali na najbardziej wyrafinowanym dworze Krain Wewnetrznego Morza. Nawet wtedy, kiedy ostatecznie rozkazal ja uwiezic w klasztorze, a potem przyjezdzal pod mury w przebraniu blednego rycerza, zeby znow chociaz przez jedna noc plonely jasno pochodnie i czerwienilo sie wino, i skora nabrzmiewala od pieszczot. Urodzila mu synow. A ksiaze Evorinth, w tak wielu rzeczach podstepny i sklonny do przeniewierstwa, zadnej z metres, kochanek ani zwyklych dworek, ktore umilaly mu bezsenne noce, nie pozwolil wierzyc, ze moglaby zastapic u jego boku drobna jasnowlosa corke lichwiarza, ktora w posagu nie wniosla mu nic, procz miasta, ktore musial zdobyc. Wiec znacznie pozniej, kiedy zwyczajna wieczorna przechadzka przyprawila go o zaziebienie i sterany wiekiem i wojennymi podchodami nie zdolal sie juz podniesc z loza, wlasnie ja przywolywal w chwili konania. Ale jej nie bylo. Wiesc o smiertelnej chorobie meza roztworzyla bramy jej wiezienia i ostatni raz jak mlodka puscila sie ku niemu wierzchem poprzez gorskie goscince. Nie zdazyla jednak. Na koniec smierc okazala sie zachlanniejsza zalotnica. Jednakze czula go przy sobie, kiedy wreszcie nadeszly Servenedyjki. Nie myslala wowczas o przepowiedniach ani bogach, ktorzy znow mieli stanac u boku swych zatrwozonych wyznawcow. Nie, sedziwa i wyschnieta jak lisc ksiezna-wdowa czekala na murach twierdzy, wzniesionej przez jej meza nad brzegiem Trwogi, i wspominala, jak niegdys wyciagnal ku niej reke z kielichem wina. -Nie wiem, czy nadal potrafie... - wyszeptala wiele zim wczesniej, kiedy ksiaze uklakl przy jej krzesle. Nie umiala nazwac swoich obaw, lecz wiedziala, ze zatracila w sobie nieodwracalnie te butna, zapalczywa panne mloda, ktora lezala nago na slubnym lozu, obserwujac Twardokeska. To minelo wraz z pierwotna prostota, w jakiej jednego lata objawil sie swiat pewnej glupiutkiej kupieckiej corce. -Naucze cie - obiecal ksiaze, dotykajac opuszka jej warg, i dotrzymal slowa. * * * Selveiin rowniez dotrzymala slowa, wyczekujac na murach Usciezy, az wybrzmia ostatnie slowa przepowiedni. Bo cala reszta sie dopelnila. Wiesci o klesce Wezymorda na polach Rankoru przeslizgnely sie poprzez pierscien oblezenia, a slup ognia bijacy znad Halunskiej Gory bylo widac az nad Ciesninami Wieprzy. Frejbiterzy biegali w trwodze po murach, kiedy szla ku nim olbrzymia fala, a Pomort zanurzyl sie ostatecznie w glebine morza. Glosno przyzywali niezyjacego boga - wszak nie pozostalo im nic wiecej - gdy woda spietrzyla sie ponad nimi jak gora. I scichli, kiedy sorelki, tak dawno niewidziane nad Ciesninami Wieprzy, wygladzily ja dotykiem dloni.Wodne panny zniknely, podczas gdy ognie heretykow nadal plonely wokol cytadeli i zadne wojsko nie kwapilo sie, zeby uwolnic ksiezniczke z oblezenia. Frejbiterzy spogladali ku niej z nadzieja, kiedy sunela przez dziedziniec, ciezka i nieksztaltna pod brzemieniem plodu. Pamietali o dwojgu dzieci, ktore bawily sie w ogrodach Rdestnika, zanim zostaly nieodwolalnie rozdzielone przez gniew Zird Zekruna, i teraz, po smierci boga, ludzili sie, ze brat przybedzie na ratunek uwiezionej siostrze. Selveiin jednak wiedziala, ze tak sie nie stanie: juz w Spichrzy pojela, ze zaginione dzieci nie odnajduja sie na nowo pod tym samym niebem. Chocby chcial, Kozlarz nie ruszy przed wiosna na polnoc i nie pchnie w zimowy czas utrudzonych rebeliantow do nastepnej walki, aby ocalic malzonke swego wroga. Wroga, ktorego pokonal i zabil nad sinym brzegiem morza. Tak jej powiedziano. Nie umiala wyplakac smutku. Wraz z dzieckiem przeniosla go w ciele przez cala zime. A potem, kiedy w wietrze przeswiecala pierwsza zapowiedz wiosny i wrony z krakaniem zwolywaly sie na bialym sniegu, dziecko jelo przesuwac sie w niej ku swiatu. Czy to juz koniec? - myslala, a dotyk i szepty starych kobiet prowadzily ja poprzez bol. Czy teraz przeklenstwo Zird Zekruna, utrwalone jego smiercia na dobre, zasklepi sie w moim ciele w kamien? Czy jedynie dziecko, zrodzone wsrod najdzikszych mocy z rozpaczy, nadziei i pragnienia, powstrzymywalo klatwe przed spelnieniem i teraz wraz z nim wypycham ja na swiat? Z poczatku nie umiala uwierzyc, ze przezyli oboje. Chlopiec byl duzy i silny - ssal co sil i z krzykiem zaciskal na jej palcu rozowa piastke. Moze jego obecnosc dodawala frejbiterom otuchy, kiedy odpierali kolejny szturm, glodni i zdziesiatkowani przez heretykow. Zastanawiala sie, co podsyca w nich opor. Przeciez nie nadzieja. Ta twierdza, wbita w Ciesniny Wieprzy jak drzazga, stanowila ostatni slad po wspanialym wladztwie Zird Zekruna. Nic wiecej nie zostalo. Potega frejbiterow, ktorzy na trzy pokolenia wypelnili polnoc szczekiem zelaza, zetlala i rozsnula sie jak pajeczyna. Za to z wiosna, obiecywali biczownicy, miala zawitac w Zalniki Bad Bidmone. Selveiin wykrzywila sie z kpina. Nie, wloscianie nie zamierzali wierzyc w smierc bogini. Nie przekonaloby ich nawet jej gnijace truchlo. Jesli sie nie pojawi, kiedy rusza rzeki, obwinia o te zwloke wiedzmy, pomorckich bluzniercow i sama ksiezniczke. Beda kolatac w przyszlosc przepowiednia, odnawiac ja raz za razem, wiosna po wiosnie, jesien po jesieni. Dojrza jasna twarz Bad Bidmone w lustrze wody, w klebach ostowego puchu, w dziupli drzewa. Ale najpierw musza zabic wiedzme. Uwolnic ziemie od plugastwa, ktore swym istnieniem rani boginie. Zadygotala w podmuchach lodowatego wichru i dziecko na jej piersi zakwililo przez sen. Wciaz miala dosc mleka, zeby nie glodowalo, chociaz w cytadeli brakowalo juz zywnosci i najubozsi, ci, co nie musieli sluzyc na murach ani krzatac sie w panskich komnatach, marli z wycienczenia. Nawet Selveiin schudla przez ostatnie miesiace tak dalece, ze przy mocniejszym podmuchu wiatru chwiala sie, jakby jej stopy lada moment mialy sie oderwac od ziemi. Nadal jednak tu trwala, na przekor zelazu i smierci, wczepiona we wlasne sny. Tyle ze z kazdym dniem jej zyczenie wydawalo sie coraz bardziej odlegle. Wystawila twarz ku blademu, zimowemu sloncu. W Dolinie Thornveiin zapewne kwitly juz sliwy, lecz tutaj, nad Ciesniny Wieprzy, wiosna nadciagala pozniej. Wiec moze to nie dzis, pomyslala z cieniem smutku. Jeszcze nie dzis. Wtedy jej uwage przyciagnal slaby blysk, ktory odprysl od slonecznej tarczy. Za nim pojawil sie nastepny. I jeszcze jeden. Cos krzyknelo wysoko na niebie. Nie ptak. Kolujac, opadaly na blanki cytadeli. Smukle jak zeschniete liscie. Cale srebrne i zlote od swiatla. * * * Krzywy Wlokita rowniez zobaczyl potwory, kiedy przysiadaly na murach twierdzy. Dlaczegoz by nie? Wszak mial oczy, zeby spogladac ku niebu, i chlopski spryt, dzieki ktoremu przez zime zdolal utrzymac sierotki wokol Usciezy. Ba! - jeszcze im ludzi przysporzyl, bo w przeciwienstwie do zdechlego proroka chetnie przygarnial kaplanow ze sladami tatuazu na wychudlych gebach oraz drobnych waszmosciow, co w wojennej zawierusze sterali wszelka majetnosc. Nie mierzili go przesadnie, byle z odpowiednim zapalem ruszali w szturmie ku twierdzy i nie nosili na czole zapowiedzi zaglady.Ze wszystkich strachow, jakie przez ostatnia zime utrapily boza ziemie, heretycki ludek najbardziej upodobal sobie skalne robaki. Lekano sie ich pospolicie i dopatrywano w kazdym znamieniu. Nie bez powodu zreszta, skoro moca obmierzlej wiedzmy zdolaly zadac smierc najczcigodniejszemu z ludzi, ich pierwszemu przywodcy. Dlatego Wlokita sypial slabo i bezprzestannie w zwierciadlo zagladal, chcac wytropic pod skora slady zlowrogiej mocy. Dopotad nic nie znalazl. Frejbiterzy coraz rzadziej wypuszczali sie za mury twierdzy i nie smieli juz przesladowac sierotek nocnymi wypadami, ktorych nie szczedzili im w pierwszych miesiacach oblezenia. Niby wszystko szlo ku dobremu. Tym bardziej musial byc czujny. Zlo zwykle najdotkliwiej kasa, kiedy je niemal pokonano. Na widok skrzydlatych bestii, co szorowaly brzuchami po ciemnych kamieniach murow, strach zdjal go przeogromny. Widzial, ze sludzy wiedzmy rowniez sie boja - drobne figurki frejbiterow rozpryskiwaly sie na rozne strony, jeden z knechtow runal nawet w dol i roztrzaskal sie pomiedzy skalkami. Wlokita nie mogl sobie jednak pozwolic na okazywanie leku. Zbyt wielu potajemnie knulo, jak by tu odsunac go od Kielbienia. Lek przed skalnymi robakami zelzal po przerazajacych jesiennych tygodniach, kiedy kazdego dnia na czolach zebrakow, ladacznic, oberzystow i kramarzy znajdowano nowe znamiona. Teraz wszystko przycichlo. Przeklenstwo Zird Zekruna dogaslo wraz z nim, a ludzie szykowali sie do wiosny. Ktora zwiastowala powrot bogini. Jesli Wlokicie uda sie wczesniej wyplenic plugastwo i oczyscic ogniem jej siedzibe. Tak, sierotki pamietaly slowa starego proroka - kleska, jaka ostatecznie poniosl z rak wiedzmy, nie przeslonila im jego przestrog - ze wiedzma z Usciezy broni Bad Bidmone ponownego przyjscia. Wlokita rozumial, ze z wolna zaczynaja go winic za nieudolnosc. Owszem, z poczatku radowali sie, ze nie pcha ich z dzika furia na mury, pozwala palic ognie i budowac chaty, zeby zdolali jakos przetrwac zime na tym chlodnym, niegoscinnym wybrzezu. Lecz kiedy dnie jely sie wydluzac, obozowisko zawrzalo niecierpliwie i miano Wlokicie za zle jego nieustajace zwlekanie. Nienawidzili go, byl tego pewny. Zwlaszcza wojenni komendanci, co poobrastali w piorka jeszcze za bywszego proroka i rwali sie do wojowania jak kot wylenialy do sperki. Albo kaplani, co niby mu potakiwali i klaniali sie nisko, a przeciez smiali sie w kulak, ze chlop z niego plugawy, kudy mu do przejasnej bogini. Albo masa wieszczkow i kuglarzy, ktorzy smieli rozprawiac o objawieniach bogini. Kazdemu sie wydawalo, ze zdola ja przywolac tak gracko, jakoby wpedzal tlusta maciore do chlewika. Wlasnie z tego powodu Wlokita coraz chetniej otaczal sie szlacheckimi zausznikami. Potrzebowal ich, zeby prowadzili szturmy, tunele pod murem kopali, a nade wszystko - zeby trzymali w ryzach huczace, rozwrzeszczane obozowisko. Nie wiedzial oczywiscie, ze jego szlacheccy sludzy dawno juz poslali na poludnie do Kozlarza i sprzedali leb Wlokity za obietnice wybaczenia. Teraz tylko czekali, az sie trawa zazieleni na polach i armia triumfujacego wladcy ruszy na polnoc. Wprawdzie do konca nie pojmowali, kim jest szarooki ksiaze, ktory dorastal z daleka od ojczystego kraju i wiodl do bitwy martwych wladcow, lecz bynajmniej nie zamierzali go witac wiescia o zaszlachtowaniu siostry, o nie. Dlatego szturmy szly opornie, a powstancy coraz bardziej grzezli w bezwolnosci. Nikt zreszta nie potrafil zapanowac nad niezmierna cizba narodu, w wiekszej czesci ubogiego i nieuczonego, ktory sciagal tu z calej polnocy. Lezli wszyscy - i wiejscy oblakancy, wieszczacy rychly kres swiata, i wiesniacy, ktorzy w wojennej zawierusze utracili wszystko, i buntownicy, co sie bali powrocic w rodzinne strony, i nieprzebrana mnogosc sierot, wdow i nedzarzy. Ci ostatni wierzyli najszczerzej i nieustajaco wypatrywali na sniegu odciskow stop bogini. Miala przeciez powrocic lada dzien, a wraz z nia powszechna szczesliwosc, dobrobyt, zdrowie, zacnosc, miod i mleko. -Ziemia rozstapi sie przed nia w plomieniach! - krzyczeli na majdanach samorodni kaznodzieje. -Nie bedzie slugi ani pana! - wtorowali im pobuntowani kaplani. -Woda w rzekach w mleko sie obmieni, a z drzew beda spadac polgeski! - dodawali wedrowni slepcy, a biczownicy usmiechali sie z rozmarzeniem do tego bezmiaru szczescia, jaki dla nich naszykowano. Czasami Wlokita dorzucal do przepowiedni jedno czy drugie dziwo, podsluchane z belkotow Kielbienia. Jednak po prawdzie powrot bogini wydawal mu sie tak niepojety, ze rad o nim nie myslal. Teraz jednak nie mial gdzie sie ukryc. Skrzydlate bestie zalegaly na murach. Moze to uluda? - przemknelo mu z nadzieja przez glowe. Kolejny czar, sprowadzony przez wiedzme, aby nas omamic? Sam nie wiedzial, co myslec. A sierotki wypelzaly z ziemianek i namiotow, z szalasow, krytych bud i furgonow, zeby popatrzec na to nowe, niespodziewane zjawisko. Nawet Kielbien wytoczyl sie z cytadeli, spasiony od dostatku niby wieprz i jakis skisly, zzolkly na gebie jak jelczejacy ser. Wierzeje cytadeli otworzyly sie bowiem i pokazala sie w nich wiedzma. * * * Kiedy pierwszy ze zmijow krzyknal, zrozumiala, ze to juz. Nic nie zostanie odroczone. Dluga zima dobiegla kresu i wlasne marzenie powrocilo do niej, odmienione przez miesiace, jakie minely, odkad pewna kulawa dziewczyna wypowiedziala je w czas krwawego spichrzanskiego karnawalu.Selveiin, Pani Zmijow. Wiatr szarpal jej plaszcz, a dziecko, zupelnie juz rozbudzone, spogladalo w twarz madrymi blekitnymi oczami. Zmij znowu krzyknal: luski na jego grzbiecie chwytaly sloneczne blaski i rozmienialy je na nieprzeliczona mnogosc iskier. Uniosl leb i wydawalo jej sie, ze patrzy wprost w jej serce wyblakla, wezowa zrenica. A potem pozostale tez zaczely nawolywac. Glosy wznosily sie wysoko ku niebu, raz za razem, ostre i czyste jak sztylety. Wedrowala przez te chwile w snach. Przemierzala ja krok po kroku - krotka sciezka od Wiezy Alchemiczek, pomiedzy kuchniami, w ktorych wygasly paleniska i oprozniono wszystkie korce, w dol ku morzu, gdzie ukryto tajemnice jej ukochanego, jego smierc albo ocalenie, nie wiedziala, az ku Rybnej Bramie, ogoloconej teraz z rybakow, ich koszy pelnych sliskiego, wrzecionowatego dobra i chrapliwych glosow. Dalej rozposcierala sie polnoc, ta najdalsza, siegajaca poza Wyspy Hackie i Czerwienieckie Grody. Niezmierzone, przepastne polacie sniegu, lodowcow i skal, na ktorych, procz polarnych kwiatow, zakwitaja najdziwniejsze basnie. Smiertelnik nie mogl tam dotrzec niezaproszony. Zawsze potrzebowal mocy, aby go wziela za reke i poprowadzila w kraj cudow, gdzie ozywaja zmijowe harfy i jasna woda Ilv bije z glebi ziemi. Zmijowie powrocili po nia z najodleglejszych snow na znak, ze zyczenie zostalo spelnione. A jednak wahala sie, zbyt przestraszona, by postapic naprzod. Bo okazaly sie tak potezne. Tak przerazliwie, nieludzko ogromne, kiedy owijaly sie wokol blankow, a kamien i mur pekaly w ich splotach. Nie bylo harf ani zapachu jablek, w krzykach nie brzmiala zadna melodia. To musialo jeszcze poczekac, moze pokolenie, moze dwa, a moze az odmieni sie swiat i pozablizniaja rany. Zastanawiala sie, czy wlasnie w tej postaci zobaczyl je Wezymord, kiedy ruszyl na polnoc z nienawiscia w sercu i garsciami pelnymi mocy Zird Zekruna. I dopiero teraz pojela, na co w istocie powazyl sie ten wyrzutek, ktory mial pozniej, wiele zim pozniej, zostac jej mezem. Ale ona sie bala, chociaz przeciez brnela mozolnie ku tej chwili od dawna, od dzieciecych strachow, marzen i basni. Uwolnila moc. Na nowo wysmyknela ja spod lodu, spod skalanego zrodla Ilv. Zacerowala dziure, wyrwana w powloce swiata, i zaplacila za to sowita cene. Frejbiterzy, dworacy i sluzba stloczyli sie ciasno w cieniu cytadeli. Milczeli. Nikt jej nie probowal zatrzymac, nie zawolal nawet. Oni rowniez rozumieli nieprzejednana logike basni, ktora, raz rozpoczeta, musi wybrzmiec do konca. W tej chwili musiala byc sama. Tak, aby zapamietano jej plaszcz, bose stopy na kamieniach i dziecko w ramionach. I chwiejne, bolesne kroki, bo w tej chwili odarto ja z wszelkich atrybutow wladzy, ktore nalozyl na nia niegdys Wezymord, z korony, naszyjnikow i pierscieni, polyskliwych sukien i rodowych kroczacych lwow. Pozostala jedynie ta najglebsza wlasciwosc, ktora ja zawsze okreslala w oczach ludzi i az po kres przetrwa w legendzie. Chuda zalnicka kuternozka, przekleta przez Zird Zekruna i naznaczona kalectwem, szla mozolnie ku zmijom. Ku swojemu wlasnemu zyczeniu. Kazdy oblodzony kamien pod stopami byl czyjas smiercia. Zadawnionym smutkiem. Brama roztworzyla sie ze skrzypem. Tutaj jeszcze siegala wzrokiem. Umiala zawczasu zobaczyc kamienista plaze, na ktorej jak przerazone, wieloglowe zwierze przewalal sie ciemny tlum sierotek, wojownikow, proszalnych bab, ladacznic i rozryczanych dzieci. Klebili sie w swoich welnianych chustach, w baranicach wywroconych wlosem na wierzch, w zupanach zrabowanych z grzbietu dogorywajacym panom i pospiesznie wdzianych siermieszkach. Zawieszeni pomiedzy strachem i zdumieniem, zadzierali lby ku murom, zeby ujrzec nowa basn i cud, ktory jak lupina orzecha rozpekl sie tuz pod ich bokiem. I nagle ksiezniczka znajduje sie na progu, i nie ma nawet tyle czasu, zeby obejrzec sie za siebie, bo zmij sfruwa ku niej z blankow albo raczej zsuwa sie gladko po ociosanym murze, zwinny i smukly, jakby na przekor prawom, ktore petaja ludzi i zwierzeta. Pachnie pizmem, i dymem, i smola. Podpelza blizej, brzuch z chrzestem szoruje po kamieniach, i pochyla glowe, stozkowata, pokryta lsniaca luska. Wokol snieg paruje, odslaniajac czarna ziemie. A kiedy zmij wysuwa rozdwojony jezyk, Selveiin ma wrazenie, jakby weszla w zar ogniska. Zewszad otacza ja wyschniete, gorace powietrze, a skrzydlaty waz nieba kolysze sie i tanczy w rytm nieistniejacej piosenki. Poki jeden z oblakanych prorokow nie zrzuca kozlej skory i nie przyskakuje ku nim z obnazonym ostrzem. * * * Dostatek i gnusnosc nie otumanily Wlokity, o nie. Wciaz rozumial obdartusow, ktorzy obozowali wokol Usciezy. Rozumial ich moze nawet lepiej nizli dawny prorok, bo podobnie jak oni doswiadczyl zarazy, glodu, poniewierki i panskiej surowosci. Nie przyswiecaly mu zadne mrzonki o uroku straconych spraw ani bohaterstwie na krwawym polu. Mor ogolocil go ze wszystkiego i teraz zyl w pustej, jalowej przestrzeni, pozbawiony przodkow, ktorzy pozostali na wiejskim cmentarzyku, i wnukow, ktorych nie doczeka, z polglupim Kielbieniem u boku, trawiony przez strach i nienawisc.Nie znaczy to jednak, ze pragnal umierac. Kiedy wiec poslyszal, jak za jego plecami wzbiera nienawistny szum, od razu pojal, ze jego chwila nadeszla. Czas zaplacic za tluste polgeski, za malmazje i okowite, za pokorne sluzki bogini, ktore nocka wpelzaly do jego poslania. Bo na samym koncu jest tylko potwor i bohater, wiec jesli chce przezyc i chodzic dalej miedzy swymi ludzmi, musi stawic czolo grozie, ktora znienacka zstapila do obozowiska sierotek. Inaczej ci sami ludzie, ktorzy o poranku klonili sie przed nim nisko i nazywali glosem proroka, zaszlachtuja go jeszcze przed zmierzchem. Odrzucil kozla skore, ktora owijal sie zawsze, kiedy wychodzil pomiedzy biczownikow. Pamietal przeciez bogobojnego starca, ktory kryl sie w pustelni nieopodal jego wioski. Instynktownie przybieral jego stroj, rozumiejac, ze sierotki musza wierzyc w jego swiatobliwosc, musza ja zawsze miec przed oczami, bo wiedzma nie ustawala w plugawych podstepach i ziarna zwatpienia pienily sie wszedzie. W reku trzymal noz. Prosta, chlopska bron, ktora przeniknie klatwe. Bohater i potwor. Urok i ostrze. Bogini byla tuz-tuz. Przepowiedziano wszak, ze nadejdzie wsrod topniejacych sniegow, a skoro inni zaczeli juz powracac - z zapomnianych basni, z odleglych snow - jej czas rowniez nabrzmiewal w glebi ziemi. Nalezalo tylko zlamac czar, zanim plugawa moc, wysnuta z krwi i sliny, zniweczy caly trud, jakiego wszak nie skapil w sluzbie proroctwa. Bo przeciez znalazl sie tak blisko. Czul na policzkach zar basni i gdzies pod powierzchnia skal wrota wiezienia Bad Bidmone rozwieraly sie ze skrzypem. Potwor sunal ku nim po czarnych kamieniach, bezwstydnie uragajac wiernym, ktorzy zgromadzili sie pod murami cytadeli, zeby przygotowac droge dla bogini. Wlokita poczul, jak ogarnia go swiete uniesienie. Jak pod Rogobodzcem. Znow slyszal naglacy klekot konskiej szczeki i glosy towarzyszy, ktorych wymordowano zdradziecko pomiedzy gorami i pozostawiono niepogrzebanych, zeby blakali sie bez celu i nigdy nie odnalezli sciezki w Issilgorol. Wiec wystapil naprzod. Zdazyl jeszcze spostrzec w ramionach potwora niemowle. Drobna, pomarszczona twarzyczka blysnela ku niemu spomiedzy sukna, przypominajac dzieci, ktore odebral mu mor. Prawdziwe dzieci, madre i silne, niepodobne do niedojdy Kielbienia, ktory nawet teraz, w chwili ostatecznej proby, potrafil tylko slinic sie i jeczec, jakby chcial ojca zatrzymac. Pomyslal, ze takze to dziecko zmarnieje, bo potwor wykrzywi je, odmieni na swoje podobienstwo. Zrobil krok naprzod i raptem owionelo go goraco. Zmijowie tez wili sie w wiedzmim uscisku. Pozbawieni glosu i woli, na darmo siegali ku potworowi rozdwojonymi jezykami. Nie mogli sie uwolnic. Wbiegl pomiedzy nich z okrzykiem, mlaskajac podeszwami w rozmoklej ziemi. Blade slonce polyskiwalo na ostrzu. A potem skraj kozlej skory musnal luske zmija i nagle caly swiat Wlokity stanal w plomieniach. * * * W tym pokoleniu nie bedzie zapachu jablek ni piesni, co rozpalaja zyly jak plynny ogien, mysli ksiezniczka, podczas gdy szalony prorok gorzeje jak swiatynna pochodnia, a jego ludzie rozbiegaja sie w poplochu. I nie moze im poswiecic ani jednej wiecej mysli, bo zmijowie zaraz prowadza ja na brzeg morza i wpelzaja pomiedzy skalki, zeby wic sie coraz ciasniejszym splotem. Moment przemiany umyka jej, choc czuje wokol siebie drzenie powietrza i fale goraca niemal skrecaja jej wlosy. Lecz dziecko zaczyna ssac i strachy rozpraszaja sie na krotko.Przed nia rozposciera sie morze i przyszlosc, ktorej nie przeniknela w zadnym snie. Nie wie, nie potrafi zgadnac, czy u jej kresu czeka kamien, omywany przez fale, i przeklenstwo Zird Zekruna, ktore po smierci boga utrwalilo sie na dobre, czy nieoczekiwana laska utajona w lyku cudownej wody. Nie umie tego rozstrzygnac, podobnie jak nie przypuszcza, ze w legendzie ta chwila, ktora jest spelnieniem jej snow, stanie sie triumfem ciemnej, wiedzmiej mocy, co odepchnela powracajaca boginie i zgubila najswietszego z prorokow. Wiele rzeczy pozostaje zakrytych. Tuli wiec w ramionach syna i podtrzymywana przez zmijow wchodzi na lodz, ktora ma ja poniesc ku zupelnie innym brzegom. Ku miejscu, gdzie nie doscigna jej sny i nikt nie zabije jej syna. Tak jej sie wtedy wydaje. Wioslarze uderzaja wioslami w wode. Kazdy ma na szyi cienka opaske ze srebrzystozlotej luski. Selveiin nie umie jeszcze powiedziec, czy to dosyc. Dziecko usypia jej przy piersi i ksiezniczka nie chce teraz spogladac ku minionym zdradom, rozpaczom i spiskom. Morski wiatr suszy lzy, zanim splyna po policzkach. Lecz wowczas jeden ze zmijow znienacka dotyka jej dloni. Ma goraca, sucha skore, wytrawiona przez ogien na wior. Na krotko, niezmiernie krotko ksiezniczka slyszy przez te skore melodie piesni, ktore nieudolnie przeczuwala poprzez zaklecia alchemikow, proroctwa, odbicia i wzory. Zmij spiewa dla niej bezdzwiecznie i dziecko spi. Nie ma nic wiecej. * * * Mroczkowi rowniez nie pozostalo wiele z tego swiata. Utracil zone, wiec cala tragedia Pomortu, pograzajacego sie z wolna w morskie fale, nie obeszla go ani troche. Poprzez pyl, duszace wyziewy, popiol i siarke czul w powietrzu jej won, przemieszana z odorem zloczyncow, ktorzy smieli mu ja odebrac po tym, jak przemierzyla dla niego powrotna sciezke z Issilgorol. Dlatego udalo mu sie dotrzec az na wybrzeze. Podazal przeciez jej sladem, jak gonczy pies zwietrzywszy spomiedzy tuzinow innych wlasciwy trop.Oczu nie potrzebowal. Nie odrosly mu, kiedy wynurzyl sie wreszcie ponad skalna skorupe mocy Zird Zekruna. Lecz przywykl do ciemnosci tak dalece, ze nawet slepy poruszal sie teraz pewniej i swobodniej niz wiekszosc zestrachanych Pomorcow, ktorzy miotali sie na brzegu morza, darmo wyczekujac pomocy. Co smielsi spuszczali sie na wode na smoczych okretach, w rybackich lodziach lub nawet na tratwach, pospiesznie zbitych z bali. Lecz w tamten czas morze bylo im nieprzychylne, burzylo sie i spychalo z powrotem na brzeg lub ciagnelo w kipiel. Kiedy kohorta Org Ondrelssena rozerwala kopytami ciemnosc, przerazona ludzka cizba uniosla Mroczka na lodowy most. Nie opieral sie. Po niewoli u Zird Zekruna pozostal mu osobliwy powidok mocy i nie dogasal mimo smierci boga. Nie panowal wprawdzie nad skalnymi robakami i nie slyszal ludzkich mysli jak niegdys, kiedy nierozwaznie zaplatal sie w zamysly heretyckiego proroka. Wciaz jednak czul w powietrzu i na wodzie slad swojej zony. I szedl za nia niestrudzenie, pewny, ze wreszcie ja odnajdzie. Czyz nie przebyla dla niego najmroczniejszej ze sciezek? Jakze moglby ja teraz porzucic? Zajelo mu to wszakze wiele czasu. Znacznie wiecej, niz sadzil. Tuz po upadku Pomortu malo kto smial sie wyprawiac na Wewnetrzne Morze, a bezoki zebrak nie stanowil najcenniejszego ladunku. Obietnica modlow i wstawiennictwa u niesmiertelnych potrafil czasami wyjednac u rybackiego szypra czy pomniejszego kupca, zeby przewiozl go dalej. Zaledwie o krok. Na nastepna wyspe. Do przystani, choc odrobine blizszej celowi jego podrozy. Najwiecej czasu spedzal jednak w porcie, niewidzacymi oczami wpatrujac sie w morze. Poprzez wielka odleglosc nasluchiwal bicia serca swojej zony. Nadal mieli przed soba przyszlosc, a w niej kamienice o scianach tak mocnych, ze nie zdola przez nie przeniknac glod, niewola ani pozoga. I dzieci. Byl pewien, ze znow urodzi mu corki, bystre, radosne i wystarczajaco silne, by dozyly do doroslosci, a takze synow, podpore wieku sedziwego, ktorzy u kresu naszykuja ich do wieczystego snu. Musial sie tylko jeszcze troche postarac. Wszak walczyl dla niej z Zird Zekrunem. Jakby mogl dac sie teraz pokonac morzu? Na koncu sam puscil sie na fale. Ukradl w porcie lodz, odczepil ja ukradkiem i przed brzaskiem zepchnal na wode. Byl juz tak blisko. Jej slad scielil sie na fali jak srebrna, ksiezycowa sciezka. Ale rudowlosa kramarka nie wyszla mu na spotkanie, jak wtedy, kiedy witala go na progu domu, zarumieniona od pieczenia chleba. Musial wdrapac sie na ostre skalki, a potem po krzyku ptakow i wirowaniu wiatru odnalezc wieze. Tam ja uwieziono. Spala, skulona na boku jak dziecko, z rekami zlozonymi na piersi i wysoko podciagnietymi kolanami. Dotykal jej, gladzil wlosy, wsuwal palce w zakamarki szaty, napawajac sie jej bliskoscia. Nie poruszyla sie, nawet kiedy szeptal jej w ucho obietnice, ze teraz wszystko bedzie jak dawniej. Moze sie ocknac, bo zly czar minal i nikt ich wiecej nie rozdzieli. Sczezl na dobre Zird Zekrun i znikli oprawcy, ktorzy pojmali ja na zboczu Halunskiej Gory. Nie musi sie dluzej lekac. On ja ochroni przed wszelkim zlem tego swiata. Wszak pokonali razem smierc. Dlaczego nie mieliby tego dokonac raz jeszcze? Jego zona jednak spala i nadaremnie usilowal ja ogrzac cieplem swego ciala. Z pewnoscia go rozpoznawala, bo czasami w jej gardle wibrowal smiech. Wtedy ukladal sie przy niej blisko, tak blisko, ze stanowili jedno, jak w owych dawnych czasach, kiedy dzielili sny i poslanie. Zywil sie tym, co znalazl na brzegu morza, i pil deszczowa wode. W gruncie rzeczy nie potrzebowal nic wiecej. Nic procz jej bliskosci. Kiedy slonce zaczelo przygrzewac, wystrugal z galazki flet i siadywal z nim na schodach do wiezy, wygrywajac dla niej piosenki. Melodia siegala dalej niz jego dotyk i niekiedy wydawalo mu sie, ze slyszy, jak jego zona krzata sie w gorze, omiata komnate, jakby to byla kuchenna izba, garnkami nad ogniem trzaska i rozmawia z kims przyciszonym, spiewnym glosem. Usmiechal sie wowczas rzewnie. Reszta mogla poczekac. Mogl tu czekac w nieskonczonosc, az jego zona znajdzie wreszcie dosc odwagi i sily, zeby zejsc ku niemu po kamiennych stopniach i na nowo zwrocic sie ku swiatu. -Zostaw mnie - dobiegal go z gory jej szept. - Jestem zmeczona. Chce spac. Kolysac sie w nieswiadomosci, z dala od ziemskich milosci, powinnosci i zdrad. A potem przeczyla sama sobie smiechem, ktory rozpryskiwal sie na kamieniach jak drobne szklane dzwoneczki. -Czyz nie tego chcialas, kiedy wyruszalas powrotna sciezka poprzez siedem bram? - Jej glos zmienial sie wtedy i przenikal na wylot, wieze, skaly, powietrze i wode. - Czyz nie chcialas go po prostu odnalezc? Wiec teraz jest twoj. Tuz o wyciagniecie reki. Znow zapadala cisza. Swierszcze budzily sie w trawie i ptaki krzykliwie nawolywaly sie na gody. -Czy to nagroda, czy kara? - pytala znowu jego zona, prowadzac ze soba spor, ktorego nawet nie usilowal ogarniac. - Czy mam przyjac z twoich rak jeszcze jedno zycie, czy jedynie kolejna smierc? Nie odrywal ust od fletu i jej smiech naplywal ku niemu falami, silniejszy niz wczesniej. -Skadze mam wiedziec? - odpowiadala sobie tym drugim, potezniejszym glosem, ktory sprawial, ze cala wyspa kolysala sie w rytm slow. - Czyz moje obietnice nie sa pulapka? -Teraz jestem wolna - szemrala jego zona, powoli zapadajac znow w sen. - Niespetana dlugiem, pamiecia ani obietnica. -Jednakze one pozostaja - odpowiadalo jej echo. - Nic sie nie zmienia. Milkla na dobre, znowu ogarnialy ja bezwlad i bezczucie. Ale Mroczkowi wystarczalo to, co dostawal. Nie musial jej widziec, nie musial z nia mowic. Dni sie krecily z turkotem na wielkim kolowrotku bogow. Az wreszcie pewnego deszczowego ranka wkradl sie w nie jeszcze jeden dzwiek. Jego zona schodzila ostroznie po schodach, jak slepiec macajac stopa kazdy krok. Lzy puscily mu sie po policzkach. Trzasl sie, niezdolny powiedziec choc slowo. Polozyla mu na ramieniu reke, waska i chlodna. -Twoje pragnienie, starcze, otworzylo droge dla Delajati. Wzdrygnal sie. We wlasnych oczach nie byl starcem, choc wymeczone, przykurczone cialo zawodzilo nieustannie. Nie, wciaz czul w ramionach dawna moc i wole, ktora popchnela go na Przelecz Zdechlej Krowy, a potem pozwolila przetrwac w najglebszej niewoli u boga. Chcial jej o tym powiedziec, lecz juz sie cofnela. -Nie nalezy tak pragnac - ciagnela kramarka, jego zona - do bolu, do zatracenia. Za wszelka cene. Probowal jej dotknac, lecz znow odsunela sie pospiesznie i ulowil w garsc powietrze. -Zostan - poprosil. Niemal zobaczyl szybkie potrzasniecie glowy i jej wlosy przelewajace sie zlotoruda fala przez ramiona. -Teraz potrzebuje tylko szumu morza - powiedziala, a potem jej glos rozmyl sie w kroplach deszczu. Odeszla. Mroczek poruszyl sie niespokojnie, ciasniej otulil plaszczem. Nad nim wieza rozposcierala sie jak peknieta, opustoszala skorupa. Mogl czekac. Mogl czekac az po kres dni, pewien, ze ona powroci. Epilog Polana byla niewielka i mroczna, ale samym jej srodkiem plynal obficie strumyk, wezbrawszy wiosennym sniegiem. A jezdzcow bylo trzech i przystaneli grzecznie, kiedy starowina wynurzyla sie z chaszczy. Miala na sobie wielkie, oblocone buciory, chustke w czerwone roze, zamotana na glowie, pomiedzy nimi zas niezmiernie duzo burych zapasek, spodnic, kubraczkow, koszul i rabkow, ktore ze szczetem upodabnialy ja do przysadzistego lesnego straszydla. W plachcie na plecach taszczyla wielgachna sterte galezi, lecz wsciekle, palajace oczy nie pozostawialy watpliwosci, ze nie natkneli sie na byle babine, ktora dla ulzenia nedzy poszla zbierac chrust w kniaziowskim lesie.-Wspomozecie starowine, czcigodni panowie? - zagadnela ich, chytrze zerkajac ku gorze. - Wasz druh uszanowal mnie kiedys wedle Przeleczy Zdechlej Krowy. Cofneli sie zgodnie. Niby polowali w kniaziowskiej kniei, a tuz za nimi szly psy z nagonka i dworzan nieprzebrana mnogosc, i panowie szlachta, ktorzy w wielkiej gromadzie zjechali sie na powtorna koronacje wladcy. Stali jednak przed wiedzma, a wypadki minionego lata zniechecaly ich do mocy. Babina tymczasem zsunela sie na sam brzeg strumyka i tkwila tam, znaczaco postukujac butem w ziemie. Znali wszak opowiesci. Trudno ich bylo nie znac. Lecz zaden nie kwapil sie do zaszczytnego zajecia. -O, nie ma mowy! - zastrzegl sie predko mezczyzna w sutym blekitnym zupanie i czapce rysiem obszytej. - Ja prosty grasant jestem i tylko sie przypadkiem w kompanii zaplatalem, a jak sie tu zasadzacie na zbojeckiego hetmana, to wiedzcie... Kpil, a przeciez pchnal konia, ostroznie, niby to mimochodem, zeby zastawic jej droge do kniazia. Slowa nie mialy znaczenia, bo prawice polozyl juz na rekojesci szabli w czarnej rodowej pochwie. Spojrzala mu gleboko w twarz, pobruzdzona od strat, ale wciaz czerstwa, i zobaczyla zywot szumny i butny, na poly grasancki, na poly gospodarski, przelamany na pol, zupelnie jak jego twarz, przecieta rysa od ostrza. Awantury, zajazdy, rady i zasiewy, a takze radosc serdeczna i swojskosc, ktora teraz przygasla od straty, lecz odrodzi sie w szczebiocie dzieci i wnuczat. Wiecej, niz da sie zamknac w portrecie trumiennym, wymalowanym na gladkiej desce, kiedy poniosa go wreszcie do palacu bolesci. -...ze nie znajdziecie go, babko! - dokonczyl smialo najmlodszy, jasnowlosy chlopak w srebrzystym, polnocnym szlomie. Ten przyplynal z daleka: na policzkach, na kubraku nie obeschla mu jeszcze slona woda. Morze bedzie mu sprzyjac, pomyslala, znow spogladajac w przyszlosc. W uczty, zasadzki, przymierza. Slawa i piesni w kamiennym dworcu ojca, ktory pozostanie jedna z najwiekszych legend swego ludu. Wszystko, czego pragna na polnocnych wyspach wojownicy. Nie, tego losu rowniez nie chciala zmieniac. -Tuz po rankorskiej bitwie - ciagnal lekkim glosem Zwajca - jakoby w ziemie sie zapadl i nie widzielismy go wiecej. Moze nie zyje. A szkoda wielka, bo on do wiedzm byl predki, przez strumien by was przeniosl, a moze i przyholubil na dobre. Wiedzma rozesmiala sie, odchyliwszy w tyl glowe. Wrony w poplochu poderwaly sie z buczyny i jely nad nimi kolowac z krakaniem. -Et, nieduza strata - zaskrzeczala, bo przebyla dluga droge, zeby znalezc sie w tym miejscu i nie zamierzala odstapic, poki z nimi nie poigra wedle obyczaju. - Ty mi sie lepiej nadasz - mlody, gladki, zasobny i wysokiego rodu. Chwytaj i przenos, moj slodki, a wynagrodze cie hojnie zyczeniem, dobrym slowem, a moze i calusem! - Wyszczerzyla oba nadprochniale zeby. Tanczyli teraz wokol siebie - trzech zbrojnych mezow oraz pokurczona starowina - i nikt nie chcial ustapic ze sciezki. -A zabieraj te gebe, bo inaczej ci, babo, kijem grzbiet wymloce...! - zamiast mlodzienca obruszyl sie grasant w blekitnym zupanie, nader wymownie potrzasajac zgrabna zalnickia szabelka. -Zostaw, Bogoria! - Trzeci z jezdzcow, wysoki maz w zwyczajnym, ciemnym kaftanie i gladkiej srebrnej opasce na czole, zeskoczyl z siodla. - Ja was, babciu, przeniose. Nie powinien tego robic. Niedawno przysiegal w swiatyni, ze bedzie bronil swego ludu i ziemi przed kazdym nieprzyjacielem, nie mial zatem prawa lekkomyslnie wystawiac sie na hazard. Lecz kiedy stanal naprzeciw niej, zrozumiala, ze nie potrafi inaczej. Az po kres dni bedzie walczyl z mocami, bral za bary z nieuniknionym, bo sprzeciw lezy w jego naturze, podobnie jak prawosc, co sprawia, ze pragnie sie nadawac swiatu wlasciwy ksztalt i nie oglada na koszty. I zrobilo sie jej raptem zal tego szarookiego kniazia, ktory sam sobie pozostanie najsurowszym sedzia. -Jestescie pewni, panie? - zaniepokoil sie szlachcic. - Przecie to jest, z przeproszeniem, wiedzma. Po stroju widac, ze obca, i nie wiadomo nawet, czy jej kto od pomorckiej strony na nieszczescie nie naslal. Czlek w srebrnej opasce na czole nie sluchal go jednak. Zdjal z ramion plaszcz, pyszny, podbity sobolem, i z wielka starannoscia owinal wen staruszke, a potem ujal mocno, ze nie mogla sie ruszyc, i przeniosl przez strumyk. Ani chybi obawial sie, ze polozy mu palce na golej skorze i w jednej chwili odbierze dusze. -Wcale nie chcialam cie dotknac - zarechotala wiedzma. - Nie chcialam cie uczarowac. Daremne zreszta zachody, bo tobie juz niewiele zostalo do odebrania. Jesli cokolwiek, kniaziu. Na przeciwnym brzegu zboj-szlachcic w rysiowej czapce pobielal nagle na obliczu, uczyniwszy gest, jakby chcial pchnac konia w strumien i stratowac wiedzme. -Skoro tak mowicie. - Mezczyzna nader ostroznie postawil ja na brzegu i cofnal sie ze dwa kroki, w sam nurt potoku. - Znam wiedzmy. Bywajcie zdrowa, babciu. -A zyczenie, kniaziu? - Baba zmruzyla oczy. - Jakze wam moge dogodzic za te dla starej laskawosc? Och, teraz go jednak dotknela, bo az sie zmienil na twarzy. Spomiedzy trzech jezdzcow on najlepiej znal nature zyczen, wypowiadanych na prozno i nieopatrznie. -Nie mam zadnego zyczenia - odpowiedzial oschle z samego srodka potoku. -Czy naprawde, kniaziu? - Wiedzma usmiechnela sie i w tej samej chwili jej oczy nabrzmialy magia, plomienista jak ogien. - Wiec skoro prosic nie chcesz, dam ci je z wolnej woli. Sciezka cie poprowadzi w dol z wartkim nurtem strumienia, ale na lasu skraju rozwidli sie w trzy rozne strony - na zachod, polnoc i na wschod. Na krancu zachodniej - zaglada, niepredka, lecz nieuchronna, bo pustynna kurzawa zaczyna sie juz podnosic wsrod piaskow Birghidyo. Na krancu zas polnocnej - bogactwo i slawa niesmiertelna, a dla krolestwa spokojnosc dluga jeszcze niezmiernie. Na krancu zas wschodniej - zaniosla sie skrzekliwym smiechem - jest skala posrodku morza, daleko od wszystkich brzegow, i jest na skale dziewczyna, co piesni morzu spiewa. Jej wlosy - garsc wodorostow, jej oczy - wody dwie krople, jej umysl - jak pusta muszla. Sam wybierz, kniaziu. Uniosla w gore ramiona i, zanim zdazyli chocby mrugnac powieka, odmienila sie w kruka i kraczac, pofrunela nad lasem. I pozniej nie widzieli jej wiecej. KONIEC This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/