BLISH JAMES Latajace miasta #4 TriumfCzasu JAMES BLISH Przeklad Andrzej Syrzycki Lesterowi i Evelyn del Rey Bismillahi 'rrahmani' rrahime * Kiedy nastapi nieuniknione wydarzenie -nie znajdzie ono zadnego zaprzeczenia - ponizajace, wywyzszajace! Kiedy ziemia zostanie wstrzasnieta wstrzasem Kiedy gory zostana skruszone skruszeniem, tak iz stana sie prochem rozrzuconym, wy bedziecie stanowic trzy grupy:... My nie dalismy niesmiertelnosci zadnemu czlowiekowi przed toba. Czyzbys ty mial umrzec a oni mieliby byc niesmiertelni? Kazda dusza zakosztuje smierci... Tak! Przyjdzie ona do nich niespodzianie i wprawi ich w zdumienie; i nie beda w stanie jej odwrocic ani nie bedzie im dana zadna zwloka! Koran, Sura LVI i Sura XXI ** * W imie Boga Milosiernego, Litosciwego (przyp. tlum.) ** Tlumaczenie Jozef Bielawski, PIW, Warszawa 1986 PROLOG ...W taki to sposob w dziejach Ziemi, planety jakich wiele posrod cywilizowanych swiatow, majacej za soba wiele tysiecy lat wlasnej historii, rozpoczal sie okolo roku tysiac dziewiecset szescdziesiatego rozdzial kosmicznych lotow zalogowych. Jednak dopiero wynalezienie generatora polaryzacji grawitonowej w roku dwa tysiace dziewietnastym uczynilo z Ziemi planete liczaca sie na skale galaktyczna.W dwa tysiace dwiescie osiemdziesiatym dziewiatym kolonie Ziemian nawiazaly kontakt z Tyrania Weganska. Antagonizm miedzy tymi dwoma kulturami, z ktorych jedna szybko nabierala znaczenia, a druga schodzila z galaktycznej sceny, przerodzil sie w otwarty konflikt, a jego kulminacje stanowila stoczona w dwa tysiace trzysta dziesiatym roku bitwa o Altair. Byla to zaledwie pierwsza potyczka w kampanii, ktora miala w przyszlosci otrzymac miano Wojny Weganskiej. Szescdziesiat piec lat pozniej Ziemia wyslala w przestrzen miedzyplanetarna swoja pierwsza flotylle kosmicznych miast wedrownych. Miasta te przez dlugi czas mialy dominowac w galaktyce. Przeciagajaca sie wojna z Weganami dobiegla konca z chwila oblezenia samej Wegi, zakonczonego bitwa o forty. Pozniejsze puszczenie z dymem systemu weganskiego przez Trzecia Flote Kolonialna dowodzona przez admirala Aloisa Hrunte sklonilo Ziemie do postawienia admirala in absentia przed sadem za popelnione okrucienstwa i ludobojstwo. Sprawa zajal sie Sad Kolonialny, ktory, oczywiscie rowniez in absentia, za popelnione zbrodnie skazal admirala na kare smierci. Hrunta jednakze nie uznal tego wyroku. Proba sciagniecia go na Ziemie sila ujawnila wszystkim po raz pierwszy fakt, ze niemal cala Trzecia Flota Kolonialna zbuntowala sie i stanela po stronie admirala. W dwa tysiace czterysta szescdziesiatym czwartym roku doszlo do bitwy, ktora nie przyniosla rozstrzygniecia, chociaz obydwie strony poniosly w niej ciezkie straty. Po bitwie Hrunta oglosil sie Imperatorem Przestrzeni Kosmicznej. Jego Imperium bylo pierwszym z wielu mu podobnych, ktore namnozyly sie na obrzezach ziemskiej jurysdykcji w okresie tak zwanego bezkrolewia. Okres ten zaczal sie oficjalnie w dwa tysiace piecset dwudziestym drugim roku wraz z upadkiem ziemskiego rzadu - Systemu Biurokratycznego, ktory istnial na Ziemi od roku dwa tysiace sto piatego. Po krotkim okresie sprawowania rzadow przez policje nastapila era calkowitej anarchii, w ktorej wiele kosmicznych miast wedrownych moglo bez przeszkod przecierac wlasne szlaki handlowe wiodace zarowno przez znane, jak i nieznane galaktyki. Wspomniane wczesniej Imperium Hrunty rozpadlo sie samo, rozsadzone od wewnatrz. Jego szczatki zostaly bezlitosnie zniszczone w latach trzy tysiace piecset czterdziesci piec - trzy tysiace szescset dwa przez odrodzone sily policyjne Ziemi. Na ten stosunkowo malo znaczacy fragment ziemskiej historii warto zwrocic uwage nie dlatego, ze byl czyms niezwyklym. Stanowil typowy przyklad postepujacego rozdrobnienia oficjalnej wladzy na Ziemi w okresie, w ktorym zasieg tej wladzy raptownie sie rozszerzal. Historia jednego z wedrownych miast, Nowego Jorku, ktore wystartowalo w swoja kosmiczna podroz w trzy tysiace jedenastym roku, zaczyna sie jeszcze w czasach istnienia Imperium Hrunty. Nalezy tutaj podkreslic roznice, z jaka wladze Ziemi traktowaly swoje tak przeciez rozne dzieci: imperia i miasta koczownicze. Historia miala wykazac slusznosc uczynionego wyboru, gdyz to wlasnie wedrowne miasta przemierzajace bezkresna przestrzen mialy uczynic kosmos domena wplywow Ziemi na wiele stuleci galaktycznej historii. Jednak zwyczaje i kultury uznane oficjalnie za wymarle maja tendencje do powracania do zycia wiele lat pozniej. W niektorych wypadkach, rzecz jasna, jest to normalny odruch warunkowy. I tak na przyklad powszechnie sie uwaza, ze okres wielkiego schylku ziemskiej cywilizacji rozpoczal sie w trzy tysiace dziewiecset piatym roku wraz z bitwa o Dzungle w Gromadzie Akolity. Co prawda piec lat pozniej niejaki porucznik Lerner, owczesny regent Akolity, oglosil sie Cesarzem Przestrzeni Kosmicznej, ale flota akolitanska, znacznie uszczuplona liczebnie podczas walki z koczowniczymi miastami w dzungli, zostala doszczetnie rozbita w czasie potyczek z silami policyjnymi Ziemi, ktore pojawily sie tam w rok pozniej. Cesarz Lerner zmarl w tym samym roku na zapadlej planetce akolitanskiej wskutek zazycia zbyt duzej dawki zielska madrosci. Z wydarzen wiekszego kalibru nalezy wspomniec o bitwie o Ziemie, jaka rozegrala sie w trzy tysiace dziewiecset siedemdziesiatym piatym roku miedzy sama Ziemia a miastami wedrownymi. W tym samym czasie doszlo do nieoczekiwanego wskrzeszenia Tyranii Weganskiej. Nalezacy do niej potajemnie zbudowany i od dawna znajdujacy sie w przestrzeni fort wybral wlasnie te chwile, aby siegnac po galaktyczna wladze. Jego kleska byla na mniejsza skale dokladna kopia kleski calej Weganskiej Tyranii. Weganie w kazdym konflikcie z Ziemianami, ktorzy byli znacznie lepszymi od nich graczami w szachy, mimo posiadanej przewagi sil powierzali komputerom analize strategiczna. Komputery jednak nie mialy intuicji do prognozowania przyszlosci tak jak ludzie ani tez sily woli, aby postepowac zgodnie z tymi przewidywaniami. Orbitujacy fort Wegan zostal pokonany w tej grze na odgadywanie przyszlosci przez koczowniczy Nowy Jork. W trzy tysiace dziewiecset siedemdziesiatym osmym roku miasto to mialo juz na tyle odrebna kulture, ze opuscilo macierzysta galaktyke i wyruszylo w podroz ku Wielkiemu Oblokowi Magellana. Pozostawilo za soba Ziemie, ktora dwa lata wczesniej podciela podstawy swojej egzystencji jako potegi galaktycznej przez uchwalenie tak zwanej Ustawy Przeciwko Miastom Wedrownym w trzy tysiace dziewiecset siedemdziesiatym roku. Ten wlasnie rok uwaza sie powszechnie za moment zejscia Ziemi ze sceny galaktycznej. Nowy Jork zas dotarl do jednej z planet Obloku, ktora wedrowcy w nastepnym roku ochrzcili mianem Nowej Ziemi. Mniej wiecej w tym samym czasie zaczeto obserwowac pierwsze dowody obecnosci odrebnej, wrogiej Ziemianom cywilizacji. Wywodzila sie ona z jednej z najpiekniejszych gromad gwiezdnych - Gwiazdozbioru Herkulesa - i miala sie stac pozniej czwarta wielka cywilizacja w Drodze Mlecznej. Jeszcze raz jednak dala o sobie znac kultura, ktora z historycznego punktu widzenia powinno sie uznawac za wymarla. Powolne, chociaz stale rozszerzanie sie obszaru wplywow cywilizacji Herkulesa w srodku galaktyki zostalo powstrzymane przez niespodziewany kataklizm o wszechswiatowym zasiegu, znany obecnie pod nazwa Nieciaglosci Ginnangu. Z drugiej strony jednakze to cywilizacji Herkulesa nalezy zawdzieczac dane o historii galaktyki poprzedzajacej te katastrofe. Dzieki temu istnieje ciaglosc wiedzy o dziejach nie majaca precedensu, jezeli chodzi o poprzednie cykle. A jednak wiecej niz zdumienie budzi niespodziewany i nagly powrot Ziemian na miedzygalaktyczna scene. Doszlo do niego w tej pozbawionej czasu chwili wszechobecnego chaosu i nowego tworzenia, a zawdzieczac go nalezy zaskakujacemu scenariuszowi, jaki sami Ziemianie napisali dla siebie w toczacym sie dramacie ogromnego wszechswiata. ACREFF-MONALES "Droga Mleczna.Piec portretow kulturowych " ROZDZIAL PIERWSZY Nowa Ziemia Ostatnio John Amalfi bywal zdumiony, kiedy uswiadamial sobie, ze we wszechswiecie istnieje cos starszego niz on. Jeszcze bardziej zdumiewala go irracjonalnosc faktu, ze ten truizm go zaskakiwal. Przytloczony brzemieniem lat, tysiacletnim ciezarem spoczywajacych na jego barkach, uzmyslawial sobie, ze dzieje sie z nim cos zlego - albo raczej, jak sam wolal o tym myslec - ze cos niedobrego dzieje sie z Nowa Ziemia. Ze zdziwieniem i niejakim smutkiem przemierzal tereny nieruchomej i pustej skorupy miasta, tworu starszego od niego o wiele tysiacleci, a bedacego teraz - jak na taka staroc przystalo - tylko truchlem. Bylo to w rzeczy samej truchlo calej epoki, jako ze zaden z mieszkancow Nowej Ziemi nie myslal juz o budowie nowych miast, ktore przemierzalyby bezkresna przestrzen, ani tez o spedzaniu zycia w podrozach, jakie staly sie udzialem miast wedrownych. Ludzie z pierwszej zalogi Nowej Ziemi, rozproszeni teraz wsrod tubylcow oraz swoich wlasnych dzieci i wnukow, traktowali caly ten okres z obojetnym niesmakiem. Gdyby ktos okazal sie tak zle wychowany, aby im zaproponowac powrot do tamtego trybu zycia, z pewnoscia oburzyliby sie na sama mysl. Ludzie z drugiego i trzeciego pokolenia znali czasy wedrowcow tylko z historii i patrzyli na skorupe kosmicznego miasta, ktore przynioslo na Nowa Ziemie ich przodkow, jak na niezgrabnego i starego stwora. Zapewne w taki sam sposob pilot pradawnego odrzutowca musial patrzec kiedys na jeszcze dawniejsze zgromadzone w muzeach aeroplany. Nikogo procz Amalfiego nie obchodzil w najmniejszym stopniu los, jaki mogl spotkac cala cywilizacje miast wedrownych w macierzystej galaktyce Gwiezdnej Drogi, ktorej satelitami byly oba Obloki Magellana. Na usprawiedliwienie tych ludzi trzeba jednak powiedziec, ze dowiedzenie sie o tym, co sie stalo, bylo prawie niemozliwe. Wszystkie transmitowane stamtad sygnaly - doslownie miliony sygnalow - daloby sie odebrac bez klopotow, gdyby ktos zadal sobie trud, aby to zrobic. Od chwili kolonizacji Nowej Ziemi uplynelo jednak tak duzo czasu, ze posegregowanie tych wiadomosci w jakikolwiek sensowny sposob zajeloby grupie ekspertow wiele lat ciezkiej pracy. Nie znalazlby sie zreszta nikt, kto zainteresowalby sie robota tak bezprzedmiotowa i inspirowana wylacznie nostalgia. Amalfi przybyl do Nowego Jorku w nadziei, ze uda mu sie powierzyc te prace Ojcom Miasta. Byla to wielka siec komputerow i maszyn przechowujacych informacje. Powierzono im rozwiazywanie tysiecy rutynowych technicznych, organizacyjnych i rzadowych problemow miasta, gdy przebywalo ono jeszcze w przestrzeni. Amalfi co prawda nie wiedzial, co zrobi z ta informacja, jesli w ogole ja otrzyma. Nie istniala przeciez mozliwosc zainteresowania nia ktoregos z Nowych Ziemian. Dobrze, jesli ktos dalby sie namowic na beztroska, polgodzinna pogawedke na ten temat. Zreszta, Bogiem a prawda, Nowi Ziemianie mieli racje. Wiekszy Oblok Magellana oddalal sie nieustannie od macierzystej galaktyki z predkoscia przekraczajaca sto piecdziesiat mil na sekunde. Byla to nieznaczna predkosc, niewiele tylko wieksza od tej, z jaka w ciagu roku powieksza sie srednica przecietnego ukladu slonecznego, ale byla symbolem nastrojow, panujacych wsrod Nowych Ziemian. Ich oczy byly zwrocone zawsze w przyszlosc, a nie na zamierzchle czasy. Znacznie wiecej uwagi poswiecali nowej gwiezdzie, jaka rozblysla w przestrzeni miedzygalaktycznej rozciagajacej sie za Mniejszym Magellanem, niz calej macierzystej galaktyce. Byla ona ciagle widoczna, chociaz w pewnych porach roku od horyzontu do horyzontu krolowal na niebie Mniejszy Oblok. Odbywano jeszcze, rzecz jasna, podroze miedzygwiezdne, gdyz handel z innymi planetami malej galaktyki satelickiej byl koniecznoscia. Handel ten prowadzono na wielkich frachtowcach. Istnialy jednostki jeszcze wieksze, takie jak latajace przetwornie roslin, ktore musialy byc ciagle zasilane przez grawitonowe generatory polaryzacji czyli wiratory. Przewaznie jednak dazono do rozwoju lokalnych, samowystarczalnych obiektow przemyslowych. Amalfi zapoznawal wlasnie Ojcow Miasta z problemem analizy wielu milionow sygnalow transmitowanych z macierzystej galaktyki. Siedzial w pokoju, ktory w czasach, gdy byl jeszcze burmistrzem, pelnil funkcje jego biura. W pewnej chwili jego wzrok padl na fragment tekstu napisanego przez czlowieka zmarlego tysiac sto lat przed jego narodzinami. Byc moze przyczyna nieoczekiwanego pojawienia sie tego tekstu byl proces rozgrzewania sie komputerow - jak wiekszosc maszyn o takim stopniu komplikacji, pochodzacych z tamtych czasow, Ojcowie Miasta potrzebowali od dwoch do trzech godzin, aby po dluzszym okresie odpoczynku wrocila im pelna swiadomosc. Moze zreszta to sam Amalfi, mechanicznie przebierajac palcami z wprawa nabyta w ciagu wielu lat pracy, wprowadzil nieswiadomie do problemu to, co go naprawde martwilo: Nowego Ziemianina. Jak by jednak nie bylo, cytat byl dobrany wlasciwie: "O ile tylko taki ma byc owoc zwyciestwa, to mowimy: jezeli cale pokolenia ludzi cierpialy i oddawaly zycie, jezeli prorocy i meczennicy spiewali, ogarnieci plomieniami, a wszystkie te lzy cierpienia wylano tylko po to, aby rasa stworzen tak pozbawionych gustu mogla zwyciezyc, przedluzyc in saecula saeculorum swoje bezsensowne istnienie, to lepiej jest przegrac, anizeli wygrac bitwe, albo w ogole spuscic zaslone przed ostatnim aktem tej sztuki, aby historia, ktora sie rozpoczela tak wzniosie, nie zakonczyla sie spektakularnym fiaskiem". -Co to bylo? - warknal do mikrofonu Amalfi. -WYJATEK Z WOLI WALKI WILLIAMA JAMESA, PANIE BURMISTRZU. -Mniejsza z tym; zagon swoje obwody pamieci do pracy nad glownym zadaniem. Zaczekaj... czy jestes Bibliotekarzem? -TAK JEST, PANIE BURMISTRZU. -Kiedy napisano ten tekst, ktory cytowales? -W TYSIAC OSIEMSET DZIEWIECDZIESIATYM SIODMYM ROKU, PANIE BURMISTRZU. -No, dobrze. Teraz przelacz sie i zajmij sie analiza. W ten sposob niczego nie osiagniesz. Igla przeplywomierza skoczyla do gory, kiedy obwody maszyny bibliotecznej na chwile sie odlaczyly. Po chwili znowu opadla. Amalfi przez te chwile nie rozwazal problemu. Siedzial bez ruchu i myslal o fragmencie tekstu, ktory ukazaly maszyny. Domyslal sie, ze na Nowej Ziemi zostalo jeszcze kilku nie przemienionych mieszkancow wedrownych miast, chociaz jedynym, ktorego znal osobiscie, byl John Amalfi. Ale on nie czul nostalgii za historia wszystkich tych lat, ktore przezyl. Nie mogl przeciez zapomniec, ze Nowa Ziemia powstala glownie na podstawie opracowanych przez niego planow. W ciagu czterech lat od ladowania dzialo sie wiele spraw, ktorymi sie zajmowal. Pierwsza z nich bylo odkrycie, iz planeta, wowczas jeszcze nie majaca nazwy, byla zarazem schronieniem i feudalnym lennem grupy notorycznych oszustow, okreslajacych sie mianem Miedzygwiezdnych Mistrzow Handlu, w macierzystej galaktyce zwanych "Wscieklymi Psami". Ich obecnosc byla dla procesu kolonizacji istotna przeszkoda, z ktora nalezalo sie rozprawic radykalnie - i tak tez sie stalo. Zniszczenie Mistrzow Handlu w trzy tysiace dziewiecset czterdziestym osmym roku podczas bitwy o Przeklete Wrzosowisko rozwiazalo w koncu wszystkie problemy Amalfiego, ale takze odebralo znaczenie jego funkcji. On sam zreszta stwierdzil, ze zupelnie nie umie zyc w stabilnym, uladzonym spoleczenstwie. Cytat z ksiazki Jamesa wiernie odzwierciedlal uczucia, jakie zywil wzgledem obywateli wedrownych miast, ktorymi sie kiedys zajmowal, jak rowniez wzgledem ich potomkow. Nie mogl oczywiscie winic o to tubylcow nie znajacych innego zycia. Poza tym oni uwazali, ze po okresie niewolniczego zycia pod rzadami "Wscieklych Psow" samorzadnosc moze sie okazac czyms ponad ich sily... Amalfi wiedzial dobrze, ze rozwiazac jego problemu nie mogly lokalne podroze miedzygwiezdne. Wszystkie planety w Obloku okazaly sie bardzo do siebie podobne, a srednica Obloku mierzyla zaledwie dwadziescia tysiecy lat swietlnych. Dlatego bardzo wygodnie bylo zarzadzac Oblokiem z jednego osrodka administracyjnego, ale to nie moglo imponowac czlowiekowi, ktory kiedys nadzorowal cale miasto, przebywajace w czasie jednego lotu trase dwustu osiemdziesieciu tysiecy lat swietlnych. Ale najbardziej brakowalo mu nie przestrzeni, a niepewnosci. Tesknil za wedrowka w nieznane, za tym, by nie mogl przewidziec, jakie tez niespodzianki moga spotkac go podczas kolejnego postoju na nieznanej planecie. Prawde mowiac, dlugowiecznosc ciazyla mu teraz jak przeklenstwo. Przedluzany w nieskonczonosc czas zycia byl warunkiem koniecznym w spoleczenstwie miast kosmicznych. Dopoki w dwudziestym pierwszym wieku nie wynaleziono lekow przeciwsmiertnych, podroze miedzygwiezdne, nawet z uzyciem wiratorow, pozostawaly fizycznie niemozliwe. Odleglosci, jakie nalezalo przebyc, byly po prostu zbyt ogromne, aby zwykly smiertelnik mogl pokonywac je ze skonczona predkoscia. Lecz dla czlowieka niesmiertelnego zycie w spoleczenstwie ustabilizowanym stalo sie nudne i monotonne. Sam Amalfi czul sie jak niezniszczalna zarowka, ktora ktos kiedys wkrecil do lampy i o niej zapomnial. Znaczna wiekszosc bylych mieszkancow wedrownych miast zdolala sie przystosowac do nowej sytuacji - zwlaszcza ludzie mlodzi, poniewaz nie nabyli doswiadczenia w podrozach miedzygwiezdnych. Wykorzystywali teraz swoja dlugowiecznosc w najbardziej oczywisty sposob: prowadzili badania i projekty, na ktorych zakonczenie trzeba bylo czekac piec wiekow albo dluzej. Jednym z takich przedsiewziec, stanowiacych przedmiot zainteresowania sztabu naukowcow w Nowym Manhattanie, bylo kompleksowe rozwiazanie problemu antymaterii. Teoretyczne podstawy analizy tego problemu opracowal doktor Schloss, dawny fizyk hruntanski, ktory znalazl sie w miescie jeszcze w trzy tysiace szescset drugim roku jako uciekinier z pogromu ksiestwa Gortu, ostatniej pozostalosci po ginacym Imperium Hrunty. Sprawy administracyjne prowadzil stosunkowo mlody czlowiek o nazwisku Carrel, do niedawna pelniacy funkcje jednego z pilotow. Pozniej zostal zastepca menazera miasta. Pierwszym celem tego przedsiewziecia bylo, jak powiadal sam Carrel, zbudowanie z antymaterii teoretycznie mozliwych struktur przypominajacych atomy. Nie da sie ukryc, ze wiekszosc mlodych naukowcow z tej grupy, korzystajac z aktywnego poparcia Schlossa, marzyla o uzyskaniu juz nie tylko chemicznych zwiazkow - bo te daloby sie otrzymac w ciagu kilku dziesiecioleci - ale prawdziwego, widzialnego obiektu zbudowanego z antymaterii. Gdyby do tej pory zdolali wymyslic antymaterialna farbe i pojemnik do jej przechowywania, na powierzchni tego niewatpliwie wybuchowego tworu z pewnoscia namalowaliby ostrzegawczy napis Noli me tangere. Tak przynajmniej przypuszczal Amalfi. To wszystko wygladalo bardzo pieknie, ale burmistrz, ktory nie byl naukowcem, nie mogl oczywiscie brac w tym udzialu. Moglby, rzecz jasna, bez klopotu uczynic cos takiego, co zakonczyloby jego zycie. Nie byl przeciez niezniszczalny; nie byl nawet naprawde niesmiertelny. Niesmiertelnosc jest slowem bez znaczenia we wszechswiecie, w ktorym fundamentalne prawa, majace nature stochastyczna, nie gwarantuja nikomu zycia bez wypadkow. W tym swiecie zycie, chocby nie wiedziec jak dlugie, w swej istocie jest tylko lokalnym i czasowym zakloceniem drugiego prawa termodynamiki. Mysl o samozniszczeniu nie przyszla mu jednak do glowy, jako ze nie mial natury samobojcy. Nigdy zreszta nie czul sie bardziej wypoczety ani bardziej optymistycznie nastawiony niz dzisiaj. Byl tylko niewiarygodnie znudzony, a jego mysli, od tysiacleci biegnace utartymi szlakami, nie pozwalaly mu sie zdecydowac na dalsze zycie na jakiejkolwiek planecie, gdzie panowal spoleczny lad, chocby nie wiadomo jak utopijny. Tysiace lat, ktore spedzil na przenoszeniu sie od jednej kultury do drugiej, nadaly mu ogromny impet, z jakim podazal teraz nieuchronnie ku masywnemu murowi z napisem NIE MAM DOKAD SIE UDAC. -Amalfi! To ty! Moglem sie tego spodziewac. Amalfi wcisnal nerwowo klawisz CZEKAJ i odwrocil sie na obrotowym krzesle. Glos rozpoznal natychmiast, znal go przeciez od wielu stuleci. Slyszal bardzo czesto mniej wiecej od trzy tysiace piecsetnego roku, kiedy miasto przyjelo na poklad jego wlasciciela i uczynilo go szefem sekcji astronomicznej. Byl wiecznie rozdraznionym i trudnym we wspolzyciu czlowieczkiem o zdradliwie lagodnych manierach. Nigdy przedtem nie kierowal zreszta praca astronomow, ale wlasnie kogos na to stanowisko miasto bardzo potrzebowalo. Mial tak duzo doswiadczenia zyciowego, ze w czasach, kiedy takie przenosiny z Nowego Jorku byly jeszcze mozliwe, Ojcowie Miasta nie pozwolili mu przeniesc sie gdzie indziej. -Czesc, Jake - rzekl Amalfi. -Czolem, John - odparl astronom, ciekawie zerkajac na rozstawione monitory. - Hazletonowie powiedzieli mi, ze znajde cie gdzies w kadlubie miasta, ale przyznaje, ze idac tutaj o tym zapomnialem. Mialem zamiar skorzystac z uslug sekcji obliczeniowej, ale nie moglem dobrac sie do komputerow. Te programy przelatywaly z jednej sieci do drugiej jak grupa zwariowanych chlopcow na posylki. Sadzilem, ze moze to jeden z dzieciakow dostal sie tu, do sterowni, i bawil sie klawiaturami. A co ty wlasciwie tutaj robisz? To bylo bardzo trafne pytanie, ktorego sam Amalfi jak dotad jeszcze sobie nie zadal. Nie mogl nawet pomyslec o tym, by zwierzyc sie Jake'owi ze swoich planow skatalogowania informacji, bo wiedzial, ze napotkalby na sprzeciw. Nie zeby Jake'a cokolwiek to obchodzilo, ale Amalfi przeczuwal, ze Jake na pewno by zaprotestowal. -Wlasciwie to nie wiem - powiedzial zatem. - Cos mnie ciagnelo, zeby raz jeszcze popatrzec na to miejsce. Nie moge sie pogodzic z mysla, ze to wszystko musi zardzewiec. Nadal sadze, ze jeszcze moze sie do czegos przydac. -Przyda sie, przyda - odparl Jake. - Takich komputerow jak Ojcowie Miasta nie ma nigdzie indziej na calej Nowej Ziemi, a tym bardziej gdziekolwiek w Magellanach. Korzystam z nich bardzo czesto, kiedy tylko pracuje nad czyms naprawde skomplikowanym. Przypuszczam, ze Schloss robi to samo. Mimo wszystko Ojcowie Miasta wiedza o mnostwie rzeczy, o ktorych nikt inny nie ma pojecia. Moze sa troche starzy, ale wciaz wystarczajaco szybcy. -Mysle, ze w tym kryje sie cos wiecej - odparl Amalfi. - Miasto bylo potezne, wciaz jeszcze jest potezne. Centralny stos wystarczy co najmniej na milion lat, a niektore wiratory nadal dadza sie uruchomic... zakladajac, ze kiedys znajdziemy cos na tyle duzego, by potrzebowalo takiej sily nosnej, jaka zapewniaja. -A po co mielibysmy to robic? - zapytal astronom, najwyrazniej nie bardzo tym zainteresowany. - To wszystko nalezy do przeszlosci, a z ta skonczylismy na dobre. -Czy na pewno? Sadze, ze zadna maszyna tak bardzo zlozona i skomplikowana jak miasto czy Ojcowie nie moze przestac byc uzyteczna. I nie chodzi tu o blahe sprawy, jak pytanie Ojcow Miasta o zdanie czy o korzystanie z ulamka mocy stosu. To miasto zbudowano po to, zeby latalo i, na Boga, wciaz jeszcze powinno to robic! -A po co? -Tego na razie nie wiem. Moze w celach badawczych, a moze w roboczych. W Obloku musi byc do spelnienia wiele zadan, do ktorych nie nadaje sie nic mniejszego. Moze to tylko my nie trafilismy na zadne z nich? Moze warto byloby wyleciec w przestrzen i troche sie porozgladac? -Nie sadze - odparl Jake. - A zreszta miasto zostalo troche zniszczone w trakcie tego zatargu z Miedzygwiezdnymi Mistrzami Handlu. Oberwalo od pociskow i rakiet. Od tamtego czasu ciagle padaly na nie deszcze, a to tez mu nie pomoglo. Poza tym przypominam sobie, ze kiedy tu ladowalismy, ten stary wirator z dwudziestki trojki rozlecial sie na dobre. Nie sadze, zeby udalo sie go uruchomic, chocbysmy nie wiem jak probowali. -Nie myslalem o uruchomieniu wszystkiego - rzekl Amalfi. - Slabo sie na tym znam, ale wiem, ze tego nie daloby sie zrobic. Sadze tylko, ze to miasto jest zbyt skomplikowane jak na wykonywanie zadan tak malo znaczacych, jakie mamy w Obloku. Wiele z nich mozna wykonac silami znacznie skromniejszymi. Poza tym podejrzewam, ze udaloby sie zebrac tylko szczatkowa zaloge. Ale gdybysmy zdolali uruchomic czesc miasta, to moglibysmy poleciec... -Czesc miasta? - przerwal Jake. - A jak chcialbys podzielic na czesci miasto, ktore ma granitowa stepke? Zwlaszcza takie, ktore stanowi czesc tej stepki? Okaze sie, ze te partie, ktore beda ci najbardziej potrzebne, znajduja sie na obrzezach i albo nie beda mogly byc wyciete, albo nie da sie ich przeniesc blizej centrum. Tak wlasnie zbudowane jest miasto: jako jedna calosc. Bylo to oczywiscie prawda. -Przypuscmy, ze to daloby sie zrobic - zauwazyl jednak Amalfi. - Co bys wowczas powiedzial, Jake? Przez prawie piec stuleci byles jednym z wedrowcow. Czy teraz chociaz troche za tym nie tesknisz? -Ani odrobine - odparl astronom z ozywieniem. - Jesli chcesz wiedziec, Amalfi, to nigdy za tym nie przepadalem. Po prostu nie mialem gdzie sie podziac. Uwazam, ze wy wszyscy byliscie troche zwariowani na punkcie bitew i potyczek. Bezustannie walczyliscie z gliniarzami, mieliscie te swoje wojny, glodowki i co tam jeszcze, ale zapewniliscie mi latajace miejsce pracy. Mialem tak dobry widok na gwiazdy i planety, jakiego nie zapewniloby mi nigdy zadne stacjonarne obserwatorium z najlepszym nawet teleskopem. Poza tym mialem wikt, a wiec nie narzekalem. Ale zrobic to jeszcze raz, teraz, kiedy mam prawo wyboru? Nigdy w zyciu. Prawde mowiac, przyszedlem tutaj dokonac troche obliczen dotyczacych tej nowej gwiazdy, jaka rozblysla poza Malym Oblokiem. Zachowuje sie niezwyczajnie... moim zdaniem jest to najpiekniejszy teoretyczny problem, z jakim zetknalem sie w ciagu ostatnich kilku wiekow. Ciekaw jestem, kiedy zwolnisz klawiatury. Naprawde potrzebuje Ojcow Miasta, skoro juz moge korzystac z ich pomocy. -Juz skonczylem - odezwal sie Amalfi, odsuwajac sie od pulpitu. W chwile pozniej, o czyms sobie przypomniawszy, powrocil do klawiatury i wyslal polecenie skasowania problemu, z ktorym chcial sie uporac, a ktory, o tym juz wiedzial, byl tylko problemem zastepczym. Pozostawil Jake'a mruczacego cos pod nosem i wprowadzajacego swoj problem nowej gwiazdy, a sam udal sie bez okreslonego celu w strone centralnej czesci miasta. Staral sie sobie przypomniec, jak wygladalo, kiedy bylo zamieszkanym i tetniacym zyciem organizmem. Opustoszale teraz ulice, ciemne okna i dzwicczaca cisze miasta spoczywajacego pod blekitnym niebem Nowej Ziemi traktowal niemal jak osobista obraze. Nawet sila ciezkosci, ktorej oddzialywanie czul pod swymi stopami, byla w tym znanym mu dobrze miejscu zaprzeczeniem wartosci i celow, jakim poswiecil znaczna czesc swego zycia. Temu ciazeniu, tak latwo utrzymywanemu dzieki olbrzymiej masie, nie towarzyszyl teraz staly chociaz cichy pomruk wiratorow, ktory zawsze - od niepamietnych czasow jego dziecinstwa - oznaczal, ze grawitacje stworzyl i utrzymywal w mocy czlowiek. Czujac ogarniajace go przygnebienie, Amalfi skrecil w bok i znalazl sie posrod magazynow. W tym miejscu przynajmniej ten niezwyczajnie zwyczajny dzien nie drwil sobie z jego pamieci o miescie jako o zywym organizmie. Po kilku chwilach jednak Amalfi stwierdzil, ze i tutaj nie czuje sie o wiele lepiej. Opuszczone magazyny i chlodnie uswiadamialy mu, ze nie ma juz potrzeby gromadzenia zapasow na wyprawy miedzygwiezdne, ktore mialyby trwac po sto lat albo dluzej. Oproznione zbiorniki na paliwo dzwieczaly nawet wtedy, kiedy przechodzil z dala od nich, bo odbijaly dzwieki jego miarowych krokow. W opustoszalych bursach zamieszkiwaly chyba tylko dziwaczne duchy, jakie pozostawiaja po sobie nie umarli, ale zywi, ktorzy opuscili te miejsca i wybrali inny tryb zycia. Opustoszale niewielkie sale lekcyjne, gdzie kiedys uczyly sie pokolenia wedrowcow, nie dzwieczaly halasem tysiecy dzieci, bo wychowywali je teraz na swojej wlasnej planecie, Nowej Ziemi. Nie musialo ich juz wiecej obchodzic, ilu malych wedrowcow moze wyzywic albo wyksztalcic bez trudu koczownicze miasto. Na koniec, kiedy Amalfi dotarl do samych glebin stepki, ujrzal cos, co uznal za znak swojej ostatecznej kleski. Byly to stopione ze soba szczatki dwoch wiratorow, nie nadajace sie juz do naprawy po owym pamietnym ladowaniu w trzy tysiace dziewiecset czterdziestym czwartym roku na Przekletym Wrzosowisku. Mozna byloby, rzecz jasna, zbudowac i uruchomic nowe grawitonowe generatory polaryzacji, a stare oddac na zlom, ale taka operacja zajelaby sporo czasu. Na Nowej Ziemi nie bylo specjalnych dokow, w ktorych mozna by zbudowac je teraz, kiedy miasta przestaly byc potrzebne. Nie znalazlby sie zreszta nikt, kto zechcialby sie tego podjac. A jednak, stojac w chlodzie panujacym w pomieszczeniu z wiratorami, Amalfi postanowil sprobowac. -Ale co, u diabla, chcialbys przez to osiagnac? - zapytal co najmniej po raz piaty zdesperowany Hazleton. - Mysle, ze masz nie po kolei w glowie. Nikt inny na calej Nowej Ziemi nie odwazylby sie w ten sposob odzywac do burmistrza, ale Mark Hazleton byl menazerem miasta Amalfiego od trzy tysiace trzysta pierwszego roku i bardzo dobrze znal swojego bylego szefa. Ten subtelny, chociaz trudny w obejsciu, leniwy, impulsywny i czasami wrecz niebezpieczny czlowiek popelnil w zyciu wiele takich bledow, za jakie Ojcowie Miasta kazaliby rozstrzelac innego menazera, tak jak kazali rozstrzelac jego poprzednika. W skrytosci ducha zywil przekonanie, czesto zreszta niczym nie usprawiedliwione, ze posiadl umiejetnosc czytania w myslach Amalfiego. Z pewnoscia zaden inny byly wedrowiec na calej Nowej Ziemi nie moglby lepiej niz on orientowac sie w tym, co wlasciwie trapilo Amalfiego. Hazleton jednak w tej chwili nie demonstrowal swoich zdolnosci w najlepszy sposob. Jego zona Dee pochodzila z planety Utopia i zjawila sie na pokladzie miasta mniej wiecej w tym samym czasie co doktor Schloss, to znaczy podczas pogromu ksiestwa Gortu. Obydwoje Hazletonowie zapewne juz nie pamietali, ze zgodnie z tradycja miast koczowniczych burmistrz nie mogl zawierac malzenskich zwiazkow ani posiadac dzieci. Amalfi zreszta, pelniac funkcj'e burmistrza Nowego Jorku od trzy tysiace osiemdziesiatego dziewiatego roku, nie moglby teraz zniesc nawet mysli o tym, ze znajdzie sie w otoczeniu gromady dzieci i wnukow swojego menazera miasta. Nigdy nie mogl sobie tego wyobrazic, a zwlaszcza w takiej chwili. Pojawil sie w domu Hazletonow, szukajac rady u kogos, kto pamietal tradycje na tyle dobrze, aby wiedziec, dlaczego ktos inny wciaz jeszcze im holduje. Jedna z zalet Hazletona stanowilo to, ze jesli chcial, to potrafil reagowac bardziej jak jednostka liczaca sie z otoczeniem niz jak silna indywidualnosc. Kiedy jego dzieci zaczely z wdziekiem wychodzic zaraz po zjedzeniu kolacji, Amalfi byl niemal pewien, ze polecil im to ich ojciec. Wiedzial rowniez, ze to nie dlatego, by menazer zwykl oszczedzac przyjaciolom zaklopotania, w jakie mogl wprawic ich widok owocow jego malej stabilizacji. Po prostu Hazleton musial intuicyjnie wyczuc, ze Amalfi przybyl w sprawach oficjalnych. Postanowil wiec odeslac dzieci i porozmawiac z burmistrzem, burzac tym ustalony przez jego zone porzadek wieczoru. Dzieci przypisaly wine za swoje wczesniejsze wyjscie zblizajacej sie porze kladzenia wnukow do lozek; Amalfi jednakze wiedzial, ze caly klan Hazletonow zazwyczaj do poznej nocy swietowal wspolne kolacje. Niemal do rana wszyscy spedzali czas w sasiednich, przylegajacych do tego domach. To prawdziwe ule pelne pokojow i sypialni, gdzie kilka pokolen Hazletonow wychowywalo swoje dzieci. Pomieszczenie, w jakim teraz sie znajdowali, bylo wielkim salonem, w ktorym cala rodzina mogla jesc posilki. Po zakonczeniu kolacji Amalfi niecierpliwie czekal, az procesja dorastajacych i mlodych Hazletonow pozegna go i wyjdzie. Wszyscy, nawet najmlodsi, przed wyjsciem musieli powiedziec choc kilka slow do znamienitego goscia, by mu sie przedstawic lub przypomniec. Rodzice juz dawno wpoili im do glow, ze wiecznie zapracowany pan burmistrz nie bedzie przeciez mogl zapamietac, ktore z nich jak sie nazywa i co robi. Amalfiemu nigdy nie przyszloby do glowy, zeby podziwiac spokoj, z jakim dzieci godzily sie na wczesniejsze wyjscie. Nie byl po prostu swiadom tego, ze moga sie czuc zawiedzione. Sluchal wypowiadanych przez nie slow, wlasciwie ich nie slyszac. Zwrocil uwage dopiero na sredniego wzrostu chlopca. Zauwazyl go, gdyz od samego poczatku chlopiec nie spuszczal oka z honorowego goscia. Amalfiego wprawilo to w zaklopotanie. Zastanawial sie, czy przypadkiem nie zapomnial wlozyc jakiejs istotnej czesci garderoby albo zatrzec sladow przygotowan do obecnej wizyty. Kilkakrotnie pocieral czolo, wygladzal brwi i sprawdzal, czy w uszach nie pozostaly resztki mydla. Kiedy wiec przyszla kolej na chlopca, Amalfi zwrocil uwage na to, co maly mial do powiedzenia. -Jestem Webster Hazleton, sir. Chcialbym moc sie z panem jeszcze kiedys zobaczyc w sprawie, ktora jest dla mnie bardzo wazna. Chlopiec wyrecytowal te slowa, jak gdyby cwiczyl je od tygodni. W jego glosie zabrzmiala taka pewnosc, ze Amalfi poczul sie niemal zmuszony od razu ustalic czas i miejsce spotkania. Ale zamiast tego mruknal: -Webster, czy dobrze uslyszalem? -Tak, sir. Zapisano mnie na Wielkiej Liscie, zebym sie urodzil, kiedy poprzedni Webster bedzie zamierzal opuscic miasto. Amalfi byl tym wstrzasniety. To bylo tak strasznie dawno temu! Webster byl jednym z inzynierow stosu. Zdecydowal sie opuscic Nowy Jork okolo trzy tysiace szescsetnego roku, jeszcze przed ladowaniem na Utopii. Rzecz jasna, zapelnienie luk na liscie mieszkancow zajmowalo zawsze niemalo czasu. Luki te powstawaly po zdradzieckich napadach ze strony miast przestepczych, nie chcacych wypelniac swoich zobowiazan wobec planety He. Wiele osob umarlo takze po wkroczeniu na poklad ogarnietego zaraza miasta w Dzungli Akolity. Poza tym na poczatku rodzily sie przewaznie dziewczynki. Webster czekal jednakze strasznie dlugo. Sadzac z wygladu, mogl miec najwyzej lat czternascie. -Wiesz, John, Web urodzil sie wlasciwie wiele lat po tym, jak przestalismy prowadzic te liste - wyjasnila Dee, podchodzac do nich. - Jest mu jednak przyjemnie miec wlasnego patrona, tak jak to bylo w dawnych czasach. Chlopiec zwrocil na kobiete swoje wielkie i piwne oczy. -Dobranoc panu, sir - powiedzial, jakby w ten sposob chcial nie dopuscic jej do ich meskiego swiata. Amalfi z trudem sie opanowal. Nikt nie mogl lekcewazyc Dee, nawet on sam. Wiedzial o tym, bo kiedys tego sprobowal. Procesja wychodzacych dzieci nadal trwala, ale burmistrz nie zwracal juz na nie uwagi. W koncu pozostal sam na sam z Markiem i jego zona - o ile powiedzenie "sam na sam" bylo na miejscu w tym ogromnym pokoju, w ktorym jeszcze niedawno przebywali ludzie o tak silnych indywidualnosciach. Aura wciaz panujacej tu rodzinnej atmosfery przeszkodzila Amalfiemu powiedziec to, co zamierzal. Zajaknal sie nawet, co zdarzalo mu sie bardzo rzadko, i wlasnie wtedy Hazleton zapytal go, co chce przez to osiagnac. -Osiagnac? - odparl Amalfi. - Nie pragne osiagnac niczego. Chce po prostu znalezc sie znow w przestworzach. -Alez, John - odezwala sie Dee. - Pomysl chwile. Przypuscmy, ze udaloby ci sie przekonac kilka osob, zeby ci towarzyszyly. I tak nie bedzie mialo to wiekszego sensu. Stalbys sie kims w rodzaju Latajacego Holendra, przekletego przez los, nie robiacego nic i lecacego donikad. -Moze masz racje - rzekl Amalfi. - Ale ten obraz mnie nie przeraza. Powiem ci nawet wiecej, Dee. Jezeli mam juz byc szczery, sprawia mi cos w rodzaju przewrotnej satysfakcji. Nie mam nic przeciwko temu, zeby stac sie legenda. To przynajmniej zapewniloby mi miejsce w historii, pozwoliloby mi odegrac role podobna do tej, jaka odgrywalem w przeszlosci. Najwazniejsze, ze moglbym znowu latac. Zaczynam wierzyc, ze nie ma dla mnie nic wazniejszego. -A to, co jest wazne dla nas, sie nie liczy? - zapytal Hazleton. - Przede wszystkim taka wyprawa pozbawilaby Oblok burmistrza. Nie wiem, jak bardzo zalezy ci na tym teraz, ale pamietam, ze kiedy miasto lecialo ku tej planecie, ta sprawa byla dla ciebie bardzo wazna. Starales sie o te funkcje tak bardzo, ze nawet spreparowales wybory. Jedynymi kandydatami mielismy byc ja i Carrel, ale ubiegalismy sie o posade menazera. Tobie jednak udalo sie przekonac Ojcow Miasta, ze chodzi o wybory burmistrza, no i rzecz jasna, wybrali ciebie. Sadze wiec, ze teraz to nawet niewazne, czy ci na tym zalezy, czy nie. -Czy chcialbys moze zajac moje miejsce? - zapytal Amalfi. -Na wszystkie gwiazdy niebios, skadze znowu! Chcialbym, zebys nadal pelnil swoja funkcje. Wykazales sie nadzwyczajna przedsiebiorczoscia, kiedy starales sie o ten urzad, i nie jestem jedynym, ktory oczekuje, ze bedziesz go pelnil nadal. Zreszta nikt sie o niego nie stara. Wszyscy maja nadzieje, ze nadal bedziesz robil to, co robisz. -Nikt sie o niego nie stara, bo nikt inny nie wiedzialby, co robic, gdyby znalazl sie na moim miejscu - odparl Amalfi z przekonaniem. - Ja tez czesto tego nie wiem. Stanowisko burmistrza Obloku stalo sie przezytkiem. Sam nie wiem od ilu lat nikt nie powiedzial mi, co mam zrobic, jaka mowe wyglosic czy w jaki inny sposob wykazac, ze wciaz jestem potrzebny. Stanowisko burmistrza jest urzedem honorowym, ale niczym wiecej, i tak wszyscy wiedza, ze to ty zarzadzasz Oblokiem. Sadze, ze dajesz sobie swietnie rade. Nadszedl czas, zebys przejal moja funkcje oficjalnie, a nie tylko w praktyce. Ja dalem juz z siebie wszystko w czasach, kiedy sie organizowalismy. Moje umiejetnosci nie pasuja do obecnej sytuacji. Wiedza o tym wszyscy mieszkancy Nowej Ziemi, a wiec byloby o wiele lepiej, gdyby nazwac rzeczy po imieniu. A zreszta, Mark, jak dlugo pozwola mi byc burmistrzem? Z tego, co powiedziales, moge sadzic, ze mam nim byc w nieskonczonosc. To jest mlode spoleczenstwo, a wiec calkiem mozliwe, ze bede tytularnym przywodca przez nastepne tysiaclecie. Czy chcesz, aby przez te tysiac lat to mlode spoleczenstwo mialo te same zasady i pomysly, ktore ja mialem w czasach, w ktorych cos jeszcze znaczyly? To byloby szalenstwem i ty wiesz o tym bardzo dobrze. Nie, nie, czas najwyzszy, zebys zajal moje miejsce. Hazleton przez dluzszy czas nic nie mowil. -Mozliwe, ze masz racje - odezwal sie w koncu. - Sam zreszta pare razy sie nad tym zastanawialem. Niemniej jednak twoja propozycja mnie zaskoczyla. Sadze, ze sprawa funkcji burmistrza i tak rozwiazalaby sie sama. Nie ta kwestia byla powodem moich zastrzezen. Chodzilo mi o to, co stanie sie pozniej z toba. Nie tylko dlatego, ze twoje przedsiewziecie jest niebezpieczne. To, jak przypuszczam, niewiele cie obchodzi, a wiec sadze, ze i mnie nie powinno. Problem w tym, ze wlasciwie narazasz swe zycie bez powodu. -Podalem ci juz swoj powod - odrzekl Amalfi. - Nie sadze, zebym w tej chwili mial jakis lepszy. Gdybym go mial, to bym tu zostal, Mark, sam wiesz o tym najlepiej. Ale mysle, ze po raz pierwszy w zyciu moge byc wolnym strzelcem, moge robic to, na co mam ochote. Hazleton wzruszyl ramionami. -Jasne, ze mozesz - odparl. - Ja moge tylko powiedziec, ze nie chce, zebys to robil. Dee spuscila glowe i milczala. Wiecej na ten temat nie mowiono. Dee i Markowi byloby bardzo przykro, gdyby Amalfi zrealizowal swoj zamiar. Mieli swoje powody, ktore mogliby podac jako silny, dodatkowy argument. Nie uczynili tego jednak, bo bylby to ten rodzaj perswazji, ktory Hazleton uznalby za emocjonalny szantaz wlasnie dlatego, ze mial taka sile. Amalfi czul wdziecznosc, ze Hazleton tego nie zrobil. Z wiekszym trudem pojmowal racje, dla ktorych nie uczynila tego Dee. Pamietal przeciez czasy, kiedy nie wahalaby sie ani chwili. Znal ja na tyle dobrze, by przypuszczac, ze moze to chciec zrobic wlasnie teraz. Na zalozenie kolonii na Nowej Ziemi czekala przez wiele lat, wlasciwie prawie od chwili wejscia na poklad kosmicznego miasta. Wszystko, co zagrazalo Nowej Triumf czasu Ziemi teraz, kiedy miala juz dzieci i wnuki, powinno sklonic ja do uzycia wszelkiej broni, jaka dysponowala. Ona jednak milczala. Byc moze doswiadczenie mowilo Dee, ze nawet sam wielki John Amalfi nie moglby pozbawic jej teraz tego wszystkiego, co osiagnela. Ale nie zdradzila ani slowem, o czym myslala. Wieczor w domu Hazletonow zakonczyl sie sztywno i oficjalnie, chociaz nie az tak chlodno, jak Amalfi sie obawial. W odczuciu Amalfiego caly zamieszkiwany obszar miasta az roil sie od roznych zwierzat, Te, ktorym pozwolono przebywac na swobodzie, skakaly i biegaly po szerokich chodnikach. Niektore probowaly robic to takze na jezdniach, ale wtedy zazwyczaj ginely, zabijane przez pojazdy. Czworonogie zwierzeta byly stalym zagrozeniem dla godnosci i bezpieczenstwa przechodniow. W ciagu dnia rozdokazywane psy niemal zwalaly z nog ludzi obcych, ale skakaly z radosci na widok osob im znajomych. Opieraly sie wtedy przednimi lapami o wszystkich, ktorych lubily - a wygladalo na to, ze wszystkie, wlacznie z psami z Nowego Manhattanu, znaly i lubily Amalfiego. Od czasu do czasu jakis svengali z planety Altair IV korzystal z lekkiego wiatru i probowal polowac w polmroku nadchodzacego switu czy zapadajacego zmierzchu. Te rzadkie okazy pol-zwierzat i pol-roslin trzymano na poczatku w ogrodzie zoologicznym miasta. Pozniej, w laboratoriach Nowej Ziemi, objeto je w roku trzy tysiace dziewiecset piecdziesiatym programem realizacji pelnej plodnosci i w ten sposob uzyskano mozliwosc ich sztucznego rozmnazania przez paczkowanie. Wowczas to kazdej osadniczce rolnej proponowano do wyboru: fiolke wody trilby albo wypaczkowanego svengali. Na ogol kobiety miedzy swe domowe lary i penaty braly i jedno, i drugie. Bezkostne svengali lezaly zwykle na chodnikach i do chwili, w ktorej zobaczyly jakis niewielki, nadajacy sie do strawienia obiekt, zwracaly swe ogromne oczy na wszystko, co sie rusza. Niestety, na Nowej Ziemi przewaznie nic odpowiedniego dla nich nie bylo. Ludzie wpatrywali sie bezradnie w ich hipnotyzujace oczy do czasu, kiedy niebacznie nadeptywali na stworzenie. Wowczas svengali przybieral kolor fiolkoworozowy i wydzielal ochronna ciecz, ktora byc moze na planecie Altair IV przyprawiala o mdlosci, ale tu, na Nowej Ziemi, wywolywala euforie. Rezultatem jej dzialania moglo byc nagle uczucie przyjazni do wszystkich i do wszystkiego, manifestujace sie glosnym spiewem, a nawet czasami placzem szczescia. Potem wstrzasniety svengali nadawal swojemu cialu ruch falisty i wpelzal do domu, aby odpoczac albo pozywic sie galaretowata zupa. Wieczorami na chodnikach Nowego Manhattanu panoszyly sie koty, ktore mialy zwyczaj wyciagania pazurow w strone kazdej powiewnej szaty czy modnych ostatnio rzemieni przy sandalach. Choc byl juz wieczor, w powietrzu unosilo sie wiele roznobarwnych, fruwajacych albo szybujacych stworzen: swiergoczacych, skrzeczacych, gadajacych i niemych ptakow, ktore tez do kogos nalezaly. Amalfi serdecznie ich nienawidzil. Wiedzial, ze gdziekolwiek przechodzil - a ostatnio prawie zawsze poruszal sie piechota, bo taksowki powietrzne juz nie lataly - zanim dotrze do domu, bedzie musial uwalniac sie z objec jakiegos rozzloszczonego czlowieka albo uciekac przed szczekajacym kundlem. Po ladowaniu na Nowej Ziemi pojawila sie trwajaca od prawie stulecia moda na trzymanie w domach zwierzat. Amalfiemu to nie przeszkadzalo az do tej chwili, kiedy wlasciwie zrezygnowal z wladzy. Nie mogl tylko nigdy zrozumiec, co za bezsensowny kaprys kazal potomkom pierwszych osadnikow trzymac te przeklete svengali jako zwierzeta domowe. Tym razem do domu dotarl bez zadnych przygod, jezeli nie liczyc faktu, ze zaczelo padac. Amalfi tylko owinal sie szczelniej plaszczem i mruczac cos pod nosem przyspieszyl, aby zdazyc przed rozpetaniem sie ulewy. Cala jego posesja chroniona byla przez wiratorowe pole nastawione na dwie setne procenta swojej mocy. Nowi Ziemianie nazywali te domowe urzadzenia "generatorami pola". Amalfi nie cierpial tej nazwy, ale musial sie z nia pogodzic "dla swietego spokoju", jak kiedys powiedziala Dee. Skwitowal wtedy jej uwage burknieciem tak niegrzecznym, ze nigdy wiecej tego tematu nie poruszala, ale w duchu musial przyznac jej racje. Dotarl w koncu do chodnika wiodacego do drzwi wejsciowych i nacisnal przelacznik indukcyjny, ktory zwinal pole silowe na chwile wystarczajaca zaledwie na szybkie dostanie sie do domu. Razem z nim wpadla porcja blyszczacych kropli deszczu. Amalfi z ponura satysfakcja stwierdzil, ze jak zwykle, gdy czlowiek dotrze juz pod dach, sila ulewy wyraznie slabnie i niebo zaczyna sie przejasniac. Kiedy wszedl do salonu, przyrzadzil sobie drinka i rozejrzal sie, pocierajac zmarzniete dlonie. W oczach Nowych Ziemian jego dom uchodzil za strasznie staroswiecki, ale Amalfi lubil go na tyle, na ile lubil cokolwiek na Nowej Ziemi. Co sie ze mna dzieje? - pomyslal nagle. - Zwierzaki sa ostatecznie prywatna sprawa ich wlascicieli. Skoro wszyscy oprocz mnie lubia taka pogode, to kogo to, u diabla, obchodzi, ze ja jej nie lubie? Jesli Jake nie interesuje sie moja sprawa, a i Mark takze nie, kiedy juz o tym mowa... Odlegly cichy i kojacy szum generatora pola zmienil sie niemal nieuchwytnie, ale Amalfi prawie natychmiast to zauwazyl. Wiedzial, ze pole silowe wpuszczalo kogos do domu. Jego gosc wprawdzie nigdy przedtem nie byl tu o tak poznej porze ani tez nigdy nie przychodzil tu sam, ale Amalfi nie watpil nawet przez chwile, kim mogla byc odwiedzajaca go osoba. ROZDZIAL DRUGI Nova Magellanis -Moglbys mnie witac bardziej serdecznie, John - odezwala sie Dee wchodzac. Amalfi nie odpowiedzial. Pochylil tylko glowe jak byk przygotowujacy sie do ataku, rozstawil lekko stopy i splotl dlonie za plecami. -I co ty na to, John? - zapytala z naciskiem Dee. -Nie chcesz, zebym odlecial - odparl odwaznie Amalfi. - Albo myslisz, ze jezeli polece, to Mark zrezygnuje z funkcji burmistrza, machnie reka na cala Nowa Ziemie i bedzie chcial wedrowac ze mna. Dee przemierzyla powoli pokoj i zatrzymala sie z wahaniem obok wielkiej, wygodnej sofy. -Mylisz sie, John. - Mylisz sie i w jednym, i w drugim. Myslalam o czyms calkiem innym. Myslalam... powiem ci troche pozniej o czym. Moglbys mi zrobic drinka? Amalfi byl zmuszony podejsc do barku, co wymagalo od niego pewnego wysilku woli. Chec sprzeciwienia sie tej kobiecie walczyla w nim o lepsze z potrzeba okazania sie dobrym gospodarzem. -Mark cie tutaj przyslal? - zapytal, gdy zaprogramowal barek. Rozesmiala sie. -Krol Mark posyla mnie czesto w wielu roznych sprawach, ale jestem przekonana, ze w tej jednej by mnie nie przyslal - powiedziala. Po chwili dodala z gorycza: - Poza tym jest tak zafascynowany grupa Gifforda Bonnera, ze calymi miesiacami nie zwraca na mnie uwagi. Amalfi wiedzial, o czym mowila. Doktor Bonner byl nauczycielem i przywodca nieformalnej grupy filozofow, ktorych zwano stochastykarni. Amalfi nie zadal sobie trudu szczegolowego zapoznania sie z ich pogladami. Mgliscie zdawal sobie tylko sprawe, ze stochastycyzm stanowil jedna z ostatnich prob stworzenia kompleksowej filozofii. Nauka ta, obejmujaca zagadnienia tak rozne jak etyka i estetyka, starala sie wykorzystac do swoich celow zdobycze nowoczesnej fizyki. Jedna z pierwszych takich prob w dziejach ludzkosci byl pozytywizm. Amalfi byl niemal pewien, ze stochastycyzm nie okaze sie ostatnia. -Zauwazylem, ze ostatnio cos odciaga go od pelnionej funkcji - przyznal ponuro. - Moze byloby lepiej, gdyby zapoznal sie z doktryna Jorna Apostola. Wojownicy Boga sprawuja wladze na kilkunastu planetach pogranicza, a ich poglady staja sie coraz popularniejsze nawet wsrod mieszkancow Nowej Ziemi. Przemawiaja zwlaszcza do ludzi prostych, a obawiam sie, ze takich jest u nas coraz wiecej. Jesli Dee uznala to za krytyke systemu ksztalcenia na Nowej Ziemi, ktory sama pomagala kiedys opracowac i wdrozyc, to w zaden sposob tego nie okazala. -Moze i powinien - przyznala. - Ale nie potrafilabym go przekonac i nie sadze, zeby tobie sie to udalo. Mark nie wierzy, by istnialo jakies zagrozenie. Mysli, ze ludzie na tyle prosci, aby nalezec do grupy fundamentalistow, nie moga miec tyle rozumu, aby zorganizowac sie w armie. -Naprawde tak uwaza? Moze zatem powinien zwrocic sie do Bonnera, by opowiedzial mu historie Godfreya de Bouillon. -A on byl...? -Przywodca pierwszej krucjaty. Dee wzruszyla ramionami. Byc moze juz tylko Amalfi jako jedyny Nowy Ziemianin urodzony i wychowany na dawnej Ziemi wiedzial cokolwiek o wyprawach krzyzowych. Z pewnoscia na Utopii nikt o nich nie slyszal. -I tak zreszta nie o tym przyszlam porozmawiac - powiedziala po chwili. Schowek w scianie otworzyl sie, ukazujac tace ze szklankami. Amalfi siegnal po nie i bez slowa podal jedna Dee. Dee ujela naczynie, ale zamiast opasc na sofe, jak Amalfi na wpol swiadomie sie spodziewal, ruszyla nerwowo w strone drzwi. Uniosla szklanke do ust, po czym zawahala sie przez chwile, jakby chciala odstawic ja i wyjsc. Amalfi uswiadomil sobie, ze nie chce, zeby wyszla. Chcialby, aby jeszcze raz przeszla sie po pokoju. Moze to ten stroj, jaki miala na sobie... To, ze w ogole istnialo jeszcze cos takiego jak moda, Nowi Ziemianie zawdzieczali swojemu pochodzeniu. Podczas podrozy miedzygwiezdnych w ciagu wielu stuleci wystarczal jeden skromny rodzaj ubrania, identyczny dla kobiet i dla mezczyzn. Teraz zas dawni mieszkancy koczowniczych miast zajmowali sie dowodzeniem slusznosci prawa Franklina, ktore glosilo, ze ludzie beda sie rozmnazali dotad, az osiagna stan przeludnienia bez wzgledu na to, jak duza przestrzenia zyciowa beda dysponowac. Marnowali takze swoj czas na ogrodki, zwierzeta domowe i oczywiscie mode, zmieniajaca sie niemal w mgnieniu oka. W tym trzy tysiace dziewiecdziesiatym roku na przyklad kobiety ubieraly sie w niemal przezroczyste, tak powloczyste suknie, ze trzeba bylo bardzo uwazac, by nie nadepnac na skraj szaty. Dee nie nosila takich modnych nowinek, lecz biala, skromna gore, a dolna czesc jej stroju stanowila czarna, dosc waska... Amalfi nie wiedzial, jak to sie nazywalo. Jedynym przezroczystym elementem jej kreacji byl kawalek czegos cienkiego jak pajeczyna i mieniacego sie wszystkimi barwami teczy. Tkanina opasywala szyje i znikala pod biala gora, splywajac miedzy pieknymi i ksztaltnymi piersiami, ktore wygladaly tak dziewczeco jak w chwili, kiedy planeta Utopia wyslala Dee po pomoc na gwiezdnym scigaczu do Nowego Jorku. Amalfi zdobyl sie na odwage. -Dee, wygladasz tak pieknie, jak w chwili, w ktorej cie po raz pierwszy zobaczylem - powiedzial. -Naprawde tak sadzisz, John? -Tak, ta czarna czesc twojego stroju... -To waska spodnica - podpowiedziala. -Pamietam, ze cos podobnego mialas na sobie tego dnia, kiedy pojawilas sie na pokladzie miasta. Nigdy przedtem niczego takiego nie widzialem. Potem zreszta takze nie. Amalfi powstrzymal sie od wyznania, ze przez te wszystkie stulecia byl w niej po uszy zakochany. Wiele razy wyobrazal sobie, jak ubrana w to cos czarnego wybiera jego zamiast Hazletona. Czy gdyby tak sie stalo naprawde, to historia potoczylaby sie innym torem? Przeciez i tak jako burmistrz zmuszony bylby ja odtracic. -Dosc dlugo trwalo, zanim ja spostrzegles - zauwazyla Dee. - Uszylam ja specjalnie na dzisiejszy wieczor. Mniej wiecej od roku mam dosyc tych wszystkich powiewnych i przezroczystych kreacji. W sprawach mody jestem wciaz wytworem Utopii. Lubie proste i skromne stroje, lubie silnych mezczyzn, a nawet niezbyt latwe zycie. Bylo jasne, ze starala sie cos mu powiedziec, ale Amalfi nie mogl sie zorientowac co. Rozmowa zaczynala przybierac dziwny obrot. Nie mial przeciez zwyczaju dyskutowac na temat mody z zona swojego starego, najlepszego przyjaciela i to w dodatku w porze, w jakiej wiekszosc ludzi kladla sie na spoczynek. -Jest naprawde piekna - baknal. Ku jego zdumieniu Dee wybuchnela placzem. -Och, John, nie badz taki niemozliwy! - jeknela. Odstawila szklanke i siegnela po plaszcz. -No dobrze, Dee - powiedzial lagodnie, odsuwajac okrycie troche na bok. - Sadze, ze twoj "Krol Mark" jest dostatecznie silny, a zycie z nim niezbyt latwe. Moze wiec bys usiadla i powiedziala mi, o co chodzi? -John, chce jechac z toba. Nie bedziesz burmistrzem Nowego Jorku, wiec kiedy miasto znajdzie sie znow w przestrzeni, nie bedziesz musial postepowac wedlug starych regul. Chcialabym... chcialabym, zebys... Zajelo tygodnie, zanim sklonila go do tego, by wyznal jej swe pragnienia. Wczesniej nie prowadzili tak burzliwych rozmow, a spotkania przebiegaly bez przeszkod. Kiedy w koncu dotarlo do jego lysiejacej glowy, ze to, o czym marzyly jego zmysly od chwili jej przybycia do miasta, stalo sie pelna namietnosci rzeczywistoscia, wzial ja w ramiona i przez kilka chwil nic nie mowil. Potem zadne z nich nie bylo w stanie powstrzymac potoku slow, ktore cisnely sie im na usta. Zaczeli rozwazac, co mogloby sie stac, gdyby powiedzieli to sobie wczesniej, a nawet zastanawiac sie, w jaki sposob by sie to wydarzylo. Byl zdumiony, kiedy mu powiedziala, ze w jej zyciu bylo wielu mezczyzn, ktorych zony wpuscily do lozka Amalfiego w okresie jego oficjalnego celibatu. Jako Pierwsza Dama na Nowej Ziemi z powodu intensywnego zycia rodzinnego mogla zatrudniac do dwudziestu nianiek rownoczesnie. Wymyslala tez rozne nowe mody i zwyczaje, dzieki ktorym Nowa Ziemia stala sie tym, czym byla teraz. Amalfiemu nie przyszloby nawet do glowy, ze przy tylu zajeciach moze byc rozpaczliwie znudzona. Dee wyjawila mu w najdrobniejszych szczegolach powody swojego niezadowolenia z zycia. Powiedziala nawet wiecej, niz Amalfi chcial uslyszec. Poklocili sie o to jak para zakochanych, ale najgorsza sprzeczke wywolala jej prosba, o ktorej nawet nie moglby marzyc, ze ja kiedykolwiek uslyszy. -John - powiedziala - czy naprawde nie masz ochoty zaprosic mnie do lozka? Rozlozyl bezradnie rece. -Wcale nie jestem pewien, czy chce isc do lozka z zona Marka. Poza tym - dodal, wiedzac, ze jego slowa zabrzmia okrutnie - wydaje mi sie, ze mialas dosyc uciech w zyciu. Interesowalas sie kazda kobieta, z jaka sie spotykalem w ciagu ostatnich pieciu wiekow. Wydaje mi sie, ze znudzilbym cie tak samo, jak nudzi cie wszystko inne. Ich pogodzenie sie nie przypominalo tego, jakie bywa udzialem mlodych zakochanych. Podobne bylo raczej do powrotu zbuntowanej corki w ojcowskie ramiona. Amalfi staral sie zachowywac z rezerwa. Teraz, kiedy w zasiegu reki mial to, o czym marzyl od wielu lat, dokonal waznego odkrycia. Stwierdzil, ze z dwojga rzeczy: oczekiwania czegos niemozliwego i spelnienia tych pragnien, wazniejsze jest oczekiwanie. Zwlaszcza wtedy, kiedy obiekt pozadania istnieje jakby w innym wszechswiecie, z ktorego drwi sobie bezlitosnie ponura rzeczywistosc. -Nie wierzysz mi, John - rzekla Dee z gorycza. - Ale mowie prawde. Jezeli odlecisz, chce byc razem z toba. I to przez caly czas, slyszysz? Poza tym chcialabym... chcialabym miec z toba dziecko. Popatrzyla na niego oczami pelnymi lez. Nigdy przedtem Amalfi nie widzial jej placzacej ani tez w najsmielszych marzeniach nie wyobrazal sobie, ze ujrzy jej lzy - ale oto Dee plakala w sposob tak naturalny, jak niebo Nowej Ziemi zrasza planete deszczem. Plakala... i czekala na to, co jej powie. Amalfi zrozumial, ze to byla ta kluczowa sprawa. To byla najwazniejsza rzecz, jaka Dee Hazleton chciala mu ofiarowac. -Dee, nie wiesz, co mowisz! - wybuchnal. - Nie mozesz przeciez ofiarowac mi siebie! Nalezysz do Marka i wiesz o tym najlepiej. Poza tym, ja wcale nie pragne... Urwal. Jej placz przeszedl w szloch. Amalfi nie chcial powiedziec niczego, co by ja urazilo, ale podejrzewal, ze nieswiadomie zranil ja juz wiele razy. -Dee, ja juz mialem dziecko - dokonczyl. Teraz ona spojrzala oczami rozszerzonymi ze zdumienia, a Amalfi dostrzegl, ze uraza malujaca sie na jej twarzy zamienia sie we wspolczucie. Postanowil wiec odkryc przed nia cala prawde. -Czy pamietasz, ze zaraz po wyladowaniu zostala zachwiana rownowaga plci? Rodzilo sie wtedy wiecej dziewczynek, prawda? Pamietasz tez, ze wowczas postanowiono uciec sie do sztucznych zaplodnien? No wiec poproszono mnie, abym tez wzial udzial w tym programie. Znane ci argumenty przeciwko mojemu udzialowi mialy byc zrownowazone przez fakt, ze mialem sie nigdy nie dowiedziec, ktore dziecko ma moje geny. Mieli wiedziec o tym tylko lekarze nadzorujacy to przedsiewziecie. Okazalo sie jednak, ze bardzo wiele kobiet ronilo albo noworodki przychodzily na swiat martwe. Wiele dzieci sposrod tych, ktore sie rodzily, chociaz nie powinny, bylo zdeformowanych w jeden i ten sam sposob. Powiedziano mi o tym, a ja jako burmistrz mialem zadecydowac, co z nimi zrobic. -Nie, John - szepnela Dee. - Przestan. -Zaludnialismy wowczas caly Oblok - ciagnal Amalfi, jak gdyby nie uslyszal tego, co powiedziala. Urodzenie mu normalnego, zdrowego i rozowiutkiego dziecka bylo ta jedna rzecza, jakiej Dee nie byla w stanie zrobic, a on nie mial innego sposobu przekonania jej o tym, ze tak jest naprawde. - Nie moglem pozwolic na to, aby rodzily sie dzieci z wadami genetycznymi. Nakazalem wiec, zeby dziecmi... sie zajeto, odbylem tez krotka konferencje z zespolem konsultantow. Z poczatku mieli zamiar nic mi o tym nie mowic... chcieli widac oszczedzic mi upokorzenia i bolu. W koncu jednak powiedzieli cala prawde. Widzisz, przebywalem w przestrzeni tak dlugo, ze moje plemniki sa uszkodzone w sposob nieodwracalny. Nie moge juz nigdy zostac ojcem. Czy rozumiesz to, Dee? Dee chciala przyciagnac do siebie jego glowe. Amalfi szarpnal sie jednak i uwolnil. Draznila go sama mysl o tym, ze Dee wciaz jeszcze sadzila, iz moze mu cos ofiarowac. -Kiedys cale miasto bylo twoje - powiedziala cichym, bezbarwnym glosem. - A teraz ludzie je opuscili, a wiec opuscili i ciebie. Widzialam, jak z tego powodu cierpisz i bylo mi bardzo przykro. Nawet nie moglabym udawac, ze jest mi to obojetne. Widzisz, John, ja cie kocham... mysle, ze zawsze cie kochalam. Powinnam byla wiedziec, ze nasz czas odszedl bezpowrotnie w przeszlosc. Nie moge ci dac nic takiego, czego ty sam juz bys nie mial i to w nadmiarze. Schylila glowe, a Amalfi zaczal bezwiednie gladzic ja po wlosach. Zalowal, ze w ogole zaczynal te rozmowe, ktora musiala sie tak zakonczyc. -I co teraz? - zapytal. - Teraz, kiedy nasze zycie okazalo sie nic nie warte? Czy bedziesz mogla powrocic do domu i nadal zyc z Markiem, jak gdyby nic sie nie stalo? -Z Markiem? On nawet nie ma pojecia, ze wyszlam dzisiaj z domu. Przestalam sie liczyc jako jego zona - powiedziala Dee matowym glosem. - Zycie to chyba proces ciaglego rodzenia sie na nowo. Sadze, ze tajemnica polega na zdobyciu wiedzy, jak wyjsc z tego zakletego kregu tak, zeby za kazdym razem nie cierpiec. Dobranoc, John. Nie obejrzala sie za siebie, jak gdyby posiadla te tajemnice, Amalfi zas nie uczynil niczego, aby ja zatrzymac. Musiala sama znalezc droge do domu: doslownie i w przenosni. Amalfi w zaden sposob nie mogl jej w tym pomoc. Sadzil, ze powiedziala prawde - ale prawde, widziana oczami kobiety. On zas jako mezczyzna wiedzial, ze zycie jest procesem wielokrotnego umierania. Pomyslal, ze prawdziwa tajemnica polega na tym, aby robic to po kawalku, stopniowo, nie od razu. Po raz pierwszy od kilku tygodni znow przemierzal ulice Nowego Manhattanu. Nigdy przedtem cel, jaki kiedys zaszczepil mieszkancom kosmicznego miasta, nie byl mu tak obojetny. Teraz, kiedy ich marzenia sie ziscily, rozpaczliwie rozgladal sie za kolejnym celem, diametralnie odmiennym od poprzedniego. Pozostawil za soba koty, psy, ptaki i svengali, i skierowal sie ku opustoszalemu kadlubowi miasta. Docieral wlasnie do tej czesci, w ktorej byli zainstalowani Ojcowie, kiedy prawie nabral pewnosci, ze ktos podaza w slad za nim. Przez krotka chwile obawial sie, ze moze to znow Dee pragnaca odwiesc go od jego pomyslu. Ale prawda okazala sie inna. -No, dobrze, dosyc tej zabawy w chowanego! - powiedzial glosno. - Przestan sie kryc i powiedz, kim jestes! -To ja, panie burmistrzu - odezwal sie przerazony glos. - Pewnie nie bedzie mnie pan pamietal. -Nie bede pamietal? Oczywiscie, ze cie pamietam. Ty jestes Webster Hazleton, ale kim jest twoja przyjaciolka? A tak w ogole, co robicie w tej starej czesci miasta? Wiecie dobrze, ze dzieciakom nie wolno tu przebywac. Chlopiec podniosl sie i wyprostowal. -To Estelle, sir - powiedzial. - Jest corka pana Jake'a Freemana. - Mial pewne klopoty z dalszym mowieniem, ale przemogl sie i ciagnal: - Rozmawialismy z nim niedawno... to znaczy pan Freeman zasugerowal nam... o ile, oczywiscie, miasto naprawde bedzie latac. Panie burmistrzu... -Moze bedzie. Sam zreszta jeszcze tego nie wiem. A jezeli bedzie, to co? -Jesli bedzie, to chcemy nim poleciec - dokonczyl natychmiast chlopiec. Amalfi nie planowal kolejnej rozmowy z Jake'em, zmierzajacej do tego, by go przekonac. Wydawalo mu sie to rownie beznadziejne jak przekonywanie Hazletona. Ale poniewaz dzieci chcialy wziac udzial w wyprawie, oczywiste sie stalo, ze wczesniej czy pozniej bedzie zmuszony z nimi porozmawiac. Rzecz jasna, nie do pomyslenia bylo, aby dzieci mogly wyprawic sie w taka podroz same. Amalfi nie uznal za rozsadne odmawiac od razu, nie zasiegajac najpierw opinii rodzicow. Przedtem czesto zdarzalo sie przeciez, ze na pokladach wedrownych miast przebywaly dzieci. Co prawda dawno temu, kiedy miasta mialy pelne wyposazenie i mozna bylo sie troszczyc o nowe pokolenie, przynajmniej przez wiekszosc czasu, jaki ono spedzilo na pokladzie. Amalfi zaczynal uwazac, ze wszystko, czego sie dotknie, idzie mu jak po grudzie. Okazalo sie jednak, ze rozwiazanie problemu nie bylo takie pilne. Kiedy znalazl sie w pomieszczeniu komputerow, czekal tam juz na niego Jake. Byl tak pochloniety praca, ze na widok podazajacych za Amalfim swojej corki i Webstera tylko uniosl brwi. -Zjawiacie sie w sama pore - powiedzial, jak gdyby ich spotkanie zostalo wczesniej umowione. - Przypominasz sobie te nowa gwiazde, o ktorej ci ostatnio mowilem? No wiec to wcale nie zadna gwiazda. To w ogole nie jest problem dla astronoma. Wlasciwie to teraz twoja sprawa. -Co masz na mysli? - zapytal Amalfi. - Jesli nie nowa gwiazda, to co to jest? -Sam sobie zadaje to pytanie - stwierdzil Jake. Jedna z bardziej irytujacych cech jego charakteru byla nieumiejetnosc dochodzenia do sedna sprawy inaczej niz z gory zaplanowana droga. - Zebralem juz dosyc duza kolekcje spektrogramow. Gdybys na nie spojrzal, nie wiedzac czego dotycza, pomyslalbys, ze prezentuja nie jakis pojedynczy obiekt, ale caly gwiezdny katalog. I to katalog opisujacy gwiazdy z calego diagramu Russella. Na dodatek wszystkie wykazuja przesuniecia linii absorbcj'i w strone fioletu. Jest to zwlaszcza wyraznie widoczne w przypadki linii odpowiadajacych atmosferze Nowej Ziemi, co az do niedawna nie mialo zadnego sensu. -Dla mnie to i w tej chwili nie ma zadnego sensu - stwierdzil Amalfi. -No, dobrze - rzekl astronom. - Spojrz zatem na ich wielkosc. Kiedy linie spektralne okazaly sie za ciemne jak na obiekt o tak duzych rozmiarach... pamietaj, ze z kazda chwila staja sie jasniejsze... skontaktowalem sie z doktorem Schlossem. Powiedzialem, zeby on i jego ludzie dali sobie na chwile spokoj z antymateria i przeanalizowali widmo naplywajacego swiatla. Okazalo sie, ze zawiera ono okolo siedemdziesieciu pieciu procent falszywych fotonow. To cos, co sie do nas zbliza, zostawia za soba niesamowicie wielka smuge. Gdybysmy tak mogli to zobaczyc... -Wiratory! - krzyknal Amalfi. - Nastawione na prawie najwieksze hamowanie! Ale jak obiekt o takich rozmiarach moglby... nie, nie, zaczekaj chwile, czy wiesz dokladnie, jakie on ma rozmiary? Astronom zachichotal, co zawsze kojarzylo sie Amalfiemu ze skrzekiem oblakanej papugi. -Mysle, ze mamy juz i jego rozmiary, i wszystkie inne dane o nim, przynajmniej z astronomicznego punktu widzenia. Reszta, jak juz powiedzialem, to twoj problem. Ten obiekt jest ni mniej, ni wiecej tylko planeta mierzaca blisko siedemset piecdziesiat mil srednicy. Znajduje sie znacznie blizej, niz na poczatku sadzilismy. W tej chwili jest w granicach Wiekszego Obloku Magellana i kieruje sie w te strone, dokladnie ku Nowej Ziemi. Przesuniecie linii widmowych znaczy tylko tyle, ze ten obiekt swieci swiatlem odbitym pochodzacym z roznych slonc, jakie mija po drodze. Przemieszczenie linii Fraunhofera w strone fioletu oznacza niewatpliwie, ze planeta jest otoczona atmosfera bardzo przypominajaca nasza. Nie umialbym powiedziec od razu, z czym moze ci sie to kojarzyc, ale wiem, co powinno ci to przypominac... A Ojcowie Miasta zgadzaja sie ze mna w tej sprawie. Web Hazleton nie byl w stanie ukrywac swojego podniecenia. -Wiem, wiem! - zawolal. - To planeta He! Jest w drodze powrotnej do domu! Czy mam racje, panie burmistrzu? Chlopiec znal historie swojego miasta bardzo dobrze. Nikt z tych, ktorzy znali dawne czasy, nie moglby sie zapoznac z zestawem danych przedstawionych przez astronoma i nie dojsc do takiego samego, chociaz nieprawdopodobnego wniosku. Mieszkancy kosmicznego miasta przeprowadzili kiedys na He jeden z ciekawszych eksperymentow w historii cywilizacji. Polegal na wyposazeniu planety w zestaw ogromnych wiratorow. Z bardzo roznych wzgledow chodzilo o to, aby mogla wyrwac sie ze swojej orbity wokol macierzystego slonca i udac sie na wedrowke w miedzygalaktyczna przestrzen. Przez dlugi czas w tej podrozy towarzyszylo jej wedrowne miasto Nowy Jork tylko po to, aby moc powrocic do galaktyki w innym miejscu, w ktorym nie czekaliby na nie policjanci. Tej sztuki udalo sie dokonac, chociaz z ogromnym trudem. Do rozstania miasta i planety doszlo w trzy tysiace osiemset piecdziesiatym roku, kiedy to obydwa obiekty zniknely sobie nawzajem z pola widzenia tak nagle, jak znika plomien zdmuchnietej swiecy. Planeta He kierowala sie wowczas ku centrum galaktyki Andromedy. -Nie wyciagajmy zbyt pochopnych wnioskow - rzekl Amalfi. - Wyruszenie He w przestrzen mialo miejsce ponad dwiescie lat temu. W tamtych czasach Hewianie nie mieli ani technologii, ani umiejetnosci, aby opanowac zasady poslugiwania sie wiratorami. Wlasciwie nie roznili sie zbytnio od barbarzyncow. Sprytnych barbarzyncow, ale zawsze. Czy ta dziwna planeta, ktora zbliza sie do Nowej Ziemi, zachowuje sie jak obiekt sterowany, czy jeszcze tego nie wiecie? -Wyglada mi na to, ze ktos nia steruje - odparl Jake. - To byla pierwsza rzecz, na jaka zwrocilem uwage, kiedy sie zorientowalem, ze jest w niej cos niezwyklego. Zmieniala pozycje i tor lotu w pozornie przypadkowy sposob. Te zmiany wydawaly mi sie zupelnie irracjonalne, dopoki sobie nie uswiadomilem, ze moze byc wrecz przeciwnie. Kimkolwiek sa sterujacy nia ludzie, to wiedza o lotach w przestrzeni na tyle duzo, ze skrecaja w te albo w tamta strone dokladnie w tym miejscu, w ktorym pragna. I caly czas kieruja sie prosto ku nam. -Czy probowales juz w jakis sposob skontaktowac sie z nimi i sprawdzic, kim sa? - zapytal Amalfi. -Jeszcze nie. Prawde mowiac, nie powiedzialem o tym nikomu oprocz doktora Schlossa i ciebie. Nie mowilem nic nawet Markowi. Myslalem, ze mozesz chciec zajac sie tym osobiscie. -To byla niepotrzebna strata czasu, Jake. Doktor Schloss nie jest przeciez idiota. Potrafi odczytywac dane i wyciagac z nich oczywiste wnioski wcale nie gorzej od ciebie. Do tej pory musial powiedziec o tym Markowi i postapil slusznie. Mark zapewne stara sie teraz nawiazac kontakt z tym twoim obiektem. Lepiej wiec chodzmy do sali lacznosci i sami sie przekonajmy. Gdy tak szli opustoszalymi ulicami dawnego wedrownego miasta, tworzyli dziwaczna procesje: na czele Postawny, lysiejacy burmistrz, ssacy w ustach dawno zgasle cygaro, a za nim szczuply, zbity z tropu astronom i wyprzedzajaca ich raz po raz para podnieconych i rozdokazywanych dzieci, ktore od czasu do czasu zatrzymywaly sie i czekaly, az Amalfi lub Jake pokaza im dalsza droge. Ich entuzjazm i podniecenie poruszyly Amalfiego, kiedy zdal sobie sprawe, ze dziecieca nadzieja na wyprawe miastem w przestrzen byla, podobnie jak kiedys jego marzenia, oparta na tak kruchych podstawach. Zblizanie sie sterowanej planety moglo zadac smiertelny cios tym oczekiwaniom. Wazne i nie cierpiace zwloki sprawy, jakie musialy byc zalatwione tego chlodnego i pochmurnego poranka, nie sprzyjaly snom o podrozach. Tkniety naglym impulsem Amalfi przystanal na jednej ze znanych sobie stacji powietrznych taksowek. Nacisnal guzik wzywajacy i czekal, pragnac sie upewnic, czy Ojcowie wciaz jeszcze traktowali te usluge jako wazna dla dawno wymarlego miasta. Po kilku chwilach, ku oczywistemu zachwytowi dzieci, taksowka sie pojawila. Jej widok uswiadomil Amalfiemu, ze jego proba nie byla najlepiej przemyslana. Nawet po uplywie miliona lat, gdy stos bedzie dysponowal ostatnimi ergami swej energii, Ojcowie Miasta bez watpienia wysla jakas taksowke, kiedy zazada tego burmistrz. Jezeli wiec chcial sie dowiedziec, czy pojazdy kursuja, powinien po prostu ich zapytac, czy garaz z taksowkami jest wciaz jeszcze zasilany. Web i Estelle byli zachwyceni, mogac szybowac pograzonymi w ciszy wawozami ulic. Znalezli sie w krysztalowo-metalowej bance, mogli do woli zadawac pytania taksowkowemu elektronicznemu kierowcy i wysluchiwac jego ograniczonych i nieskonczenie cierpliwych odpowiedzi. Nie potrafili ukryc swojego podniecenia, kiedy pojazd niemal ocieral sie na zakretach o metalowe konstrukcje miasta. W tym podnieceniu nie zauwazyli nawet wyrytego napisu CZY PRZYSTRZYC PANI TRAWNIK? Napis stanowil pradawne motto miasta i mogl dzieciom wiele powiedziec o przyczynach, dla ktorych wedrowcy przebywali w przestworzach. Instrukcja wprawdzie byla trudno zrozumiala i gdyby nawet dzieci wiedzialy, w jakim miejscu jej szukac, to znaczenie juz dawno zatarlo sie w ludzkiej pamieci. Amalfi jednak je pamietal. Wiedzial tez, ze gdyby kiedykolwiek miasto mialo znowu poleciec - w co zaczynal coraz bardziej watpic - to na pewno nie po to, aby swiadczyc uslugi w dziedzinie strzyzenia trawy. Po prostu juz jej nie bylo - wszystko odeszlo w zapomniana przeszlosc. Pokoj lacznosci w ratuszu miejskim znacznie ostudzil entuzjazm obydwojga dzieci. Nie bylo w tym nic dziwnego, jako ze nigdy przedtem nie pozwalano przebywac w nim osobom, ktore nie ukonczyly co najmniej stu lat. Kiedys setki ekranow ustawionych pod scianami pokazywaly sceny, jakich zapewne w mozliwej do przewidzenia przyszlosci Nowa Ziemia juz nie zobaczy. W polmroku panujacym w tej wypelnionej zatechlym powietrzem sali znalazl sie teraz ktos, kto na tych samych ekranach ogladal wzlot i upadek rasy, ktora zdominowala cala galaktyke. Stojace obok niego dzieci nalezaly genetycznie do tej samej populacji, ale nie mogly odziedziczyc jej zdobyczy - historia pozostawila je na uboczu. -Tylko niczego tu nie dotykajcie - ostrzegl Amalfi - - Wszystkie urzadzenia w tej sali nadal sa pod napieciem. Nigdy jakos nie mielismy czasu, aby je zupelnie wylaczyc. Nie wiem nawet, czy znalazlby sie ktos, kto umialby to zrobic. Wlasnie dlatego nie wolno tu przebywac dzieciom. Lepiej wiec stojcie przez caly czas za mna i patrzcie. Przede wszystkim trzymajcie rece z dala od klawiatur. -Niczego nie dotkniemy - przyrzekl Web. -Jestem pewien, ze niczego nie dotkniecie naumyslnie. Ale nie zycze sobie zadnych wypadkow. Moze wiec naucz sie od podstaw, jak sie tym poslugiwac... i Estelle takze. Na poczatek polaczymy sie z twoim dziadkiem. Nacisnij ten bialy przycisk, o tak, a teraz zaczekaj, az rozblysnie. To powiadomi Ojcow, ze jest ktos, kto musi rozmawiac z kims spoza miasta. Taka informacja jest dla nich bardzo wazna, bo inaczej zrobiliby ci bure. Zwroc teraz uwage na te piec malych czerwonych guzikow umieszczonych powyzej tamtej linii. Musisz wcisnac drugi z lewej. Czwarty i piaty oznaczaja polaczenia przez ultrafon i lacze diraka, a te nie sa potrzebne do miejscowych rozmow. Pierwszy i trzeci sluza do polaczen wewnatrz miasta, wiec w tej chwili nie sa podswietlone. No, dalej, mozesz teraz nacisnac ten drugi. Web niesmialo przykryl dlonia drugi przycisk. Umieszczony nad nimi glosnik ozyl. -Polaczenie - odezwal sie jakis glos. -Teraz moja kolej - powiedzial Amalfi, siegajac po mikrofon. - Mowi burmistrz. Chce rozmawiac z menazerem miasta. Rozmowa blyskawiczna. Odstawil mikrofon na miejsce i zwrocil sie do Webstera. -W tej chwili sekcja lacznosci stara sie odszukac twojego dziadka na wszystkich mozliwych kanalach. Potem, kiedy juz go znajdzie, wysle mu informacje o polaczeniu. Taki sam system poszukiwania osob maja wszystkie szpitale na Nowej Ziemi. -Czy mozemy posluchac, jak te komputery beda go szukaly? - zapytala Estelle. -Oczywiscie, jezeli tego chcesz - odrzekl Amalfi. - Wez mikrofon i nacisnij ten drugi guzik w taki sam sposob, jak zrobil to przed chwila Webster. -Polaczenie - odezwal sie znow glos w glosniku. -Powiedz teraz: "Polaczenie na fonii" - szepnal Amalfi. Natychmiast po tych slowach sala rozbrzmiala wieloma czystymi dzwiekami i akordami wydobywajacymi sie jakby z setek gardel cwierkajacych ptakow. Estelle z wrazenia niemal wypuscila mikrofon. Amalfi wyjal go delikatnie z jej palcow. -Urzadzenia nie wzywaja ludzi po nazwisku - wyjasnil. - Tylko bardzo skomplikowane maszyny w rodzaju Ojcow Miasta moga porozumiewac sie ludzkim glosem. Zwyczajne komputery telekomunikacyjne, a takie znajduja sie w tej sali, stosuja do polaczen rozne dzwieki. Jesli przysluchasz sie im przez chwile, to stwierdzisz, ze tworza cos w rodzaju muzyki. To, co teraz slyszycie, to muzyczny kod dziadka Webstera. Rozne tonacje tego kodu odpowiadaja roznym miejscom, w jakich jest poszukiwany przez komputery. -Podoba mi sie to - stwierdzila Estelle. W tej samej chwili cwierkanie niewidzialnych ptakow ustalo, cos szczeknelo metalicznie i z glosnika dobiegl ich glos Marka Hazletona. -Szukales mnie, szefie? Amalfi z ponurym usmiechem uniosl mikrofon do ust, natychmiast zapominajac o obecnosci dzieci. -Mozesz sie zalozyc, ze tak. Czy wiesz cos o tej zwariowanej planecie, ktora kieruje sie prosto ku nam? -Tak, ale nie sadzilem, ze i ciebie ona interesuje. Wlasciwie az do wczoraj nie wiedzialem, ze to planeta, a nie gwiazda. Wtedy wlasnie powiedzieli mi o tym Schloss i Carrel. Domyslam sie, ze dzwonisz do mnie z miasta. Co sadza na ten temat Ojcowie? -Nie wiem, jeszcze ich nie pytalem - rzekl Amalfi - - Ale jest tutaj Jake, ktory doszedl do oczywistych wnioskow. Najpewniej ty doszedles do takich samych. Chcialbym sie teraz dowiedziec, czy ty albo Carrel probowaliscie skontaktowac sie z tym obiektem. -Tak, ale nie moge powiedziec, zeby sie nam powiodlo. Wzywalismy ich cztery czy piec razy dirakiem, ale nawet jesli nas uslyszeli, to ich odpowiedz zniknela posrod setek tysiecy sygnalow diraka, dochodzacych do nas z macierzystej galaktyki. Jezeli mam byc szczery, to wszystko wydaje mi sie troche dziwne. Nie ulega watpliwosci, ze sie zblizaja; ale nie moge zrozumiec, na jaki rodzaj naszego sygnalu sie kieruja. -Czy naprawde uwazasz, ze to He wraca? - zapytal Amalfi z wahaniem. -Tak, mysle, ze to He - odparl Hazleton z takim samym wahaniem. - Nie sadze, aby mozna bylo wyciagnac jakis inny wniosek z tych danych, jakie do nas docieraja. -To rusz glowa - rzekl Amalfi. - Jesli to naprawde jest He, to nigdy nie przekazesz im informacji za pomoca diraka. Kiedy jeszcze tam bylismy, nie pozwolilismy Hewianom uslyszec transmisji diraka ani nawet zblizyc sie do nadajnika. Nie mogli wiec podejrzewac, ze takie uniwersalne urzadzenie w ogole moze istniec. Jezeli zas to nie ta planeta, to rozumujac logicznie, moze to byc tylko obiekt kosmiczny wyslany w celach badawczych z jakiejs innej, odleglej galaktyki. Zapewne tamta cywilizacja rozni sie bardzo od naszej, a wiec to zrozumiale, ze nie maja diraka. Nawet gdyby mieli, to slyszeliby kazdy z milionow tego rodzaju sygnalow dobiegajacych z naszej galaktyki od chwili, w ktorej wynalezlismy to urzadzenie. Sprobuj nadac cos do nich za pomoca ultrafonu. -He nie miala ultrafonu, kiedy widzielismy ja po raz ostatni - odparl Hazleton z rozbawieniem. - I jesli my nie umiemy przedostac sie z sygnalem ultrafonu przez pole, jakie wytwarzaja wiratory, to watpie, zeby oni to potrafili. Jezeli juz mamy stosowac tak prymitywne techniki lacznosci, to moze powinnismy uzyc flag kodu sygnalowego? -Spodziewam sie, ze jakis ultrafoniczny sygnal z tej planety jest juz w drodze do nas - rzekl Amalfi. - Wyslanie go to sprawa zwyklego zdrowego rozsadku. Nie kieruje sie przeciez planety do obszaru tak gesto zaludnionego jak Wiekszy Oblok Magellana bez wyslania sygnalu identyfikacyjnego. Takim przekazem w zadnym wypadku nie moze byc impuls diraka, bo ten jest odbierany przez wszystkich naraz i to w tej samej chwili, w ktorej zostaje wyemitowany. I niewazne, czy to jest planeta He, czy jakis gosc z nieznanej galaktyki. Kazdy wyslalby jakis sygnal rozpoznawczy, a jesli tak, to za pomoca ultrafonu. Tego problemu nie da sie rozwiazac w inny sposob. Jesli wyslanie takiego sygnalu wymagaloby przebicia sie przez pole wiratorow, to z pewnoscia sygnal sie przebije. Teraz wiec pozostaje ci tylko czekac, az do nas dotrze. Kiedy juz go odbierzesz, swoja odpowiedz mozesz przeslac dokladnie tym samym torem. - Wzial gleboki oddech i zakonczyl: - Wiec, Mark, przynajmniej nie marnuj mojego cennego czasu i nie mow, ze cos jest niemozliwe, dopoki tego nie sprobujesz zrobic. -Mowie ci... - mruknal Webster Hazleton pod nosem, po czym spurpurowial na twarzy ze zmieszania. Stojacy za nim Jake Freeman zachichotal, co ponownie zabrzmialo jak skrzeczenie papugi. W czasie ostatnich kilkudziesieciu lat takie akty buntu burmistrza wobec menazera miasta stawaly sie coraz czestsze, ale przestawaly byc czyms istotnym. Amalfi podejrzewal, ze moglo to sie wiazac z rosnacym zainteresowaniem Hazletona dla nauk stochastykow. O fakcie tym Amalfi do niedawna nic nie wiedzial i dopiero rozmowa z Dee uswiadomila mu, co sie dzieje. Byc moze takze - chociaz taka mozliwosc byla o wiele mniej przyjemna - Hazleton zdawal sobie sprawe tak samo dobrze jak Amalfi z coraz wiekszej bezradnosci burmistrza na Nowej Ziemi. -Niemniej jednak pozwole sobie na jeszcze jeden sprzeciw - odezwal sie Hazleton ponuro. - Nawet jesli wyslali jakis sygnal ultrafoniczny, sladem ktorego my moglibysmy przeslac wlasny, to i tak znajduja sie teraz niemal piecdziesiat lat swietlnych od nas. Zanim wiec dostana te wiadomosc i wysla ta sama droga odpowiedz, uplynie siedemdziesiat piec lat przyszlego tysiaclecia. -To prawda - rzekl Amalfi. - To znaczy, ze trzeba do nich poleciec. Zakladam, ze nawiazanie kontaktu zajmie nam dziesiec lat albo dluzej, bo nie mamy zielonego pojecia, komu i czemu bedziemy musieli stawic czolo. Moze warto zgromadzic zapasy broni. W kazdym razie powiedz Carrelowi, zeby przygotowal sie do wyslania mnie w przestrzen nie pozniej niz na poczatku przyszlego tygodnia. Do tego czasu pozostawaj na nasluchu. Byc moze uda ci sie odebrac jakas wiadomosc od nieznajomego przybysza. Sprawa odpowiedzi zajme sie osobiscie, juz na pokladzie statku. -Robi sie - odparl Hazleton i przerwal polaczenie. -Czy my tez moglibysmy poleciec? - zapytal niemal w tej samej chwili Webster. -Co ty na to, Jake? Te dzieciaki mialy zamiar zabrac sie ze mna, kiedy planowalem uruchomic miasto. -Nie mam pojecia, skad u Estelle wzial sie pociag do latania, ale na pewno nie ode mnie - odparl astronom. - Domyslalem sie, ze wczesniej czy pozniej mnie o to poprosi. Widac musi przez to przejsc, zanim stanie sie pelnoletnia. Nie sadze, zeby w dwoch galaktykach znalazl sie ktos, z kim bylaby bardziej bezpieczna niz z toba. Mysle, ze moja zona tez sie zgodzi... chociaz bedzie to dla niej rownie trudne jak dla mnie. Web wydal dziki okrzyk radosci, a Estelle tylko oswiadczyla z wlasciwym sobie praktycyzmem: -Wobec tego ide do domu po swojego svengali. ROZDZIAL TRZECI Kolebka czasu Podczas zblizania sie do He, juz z odleglosci pieciuset tysiecy mil Amalfi zauwazyl, ze planeta przeszla radykalna przemiane od tego pamietnego roku trzy tysiace osiemset piecdziesiatego, kiedy widzial ja po raz ostatni. Mieszkancy wedrownego miasta dostrzegli ja szesc lat wczesniej i stwierdzili, ze istnialo na niej zycie. He byla jedynym dzieckiem zablakanej gwiazdy, przemierzajacej wowczas samotnie bezgwiezdne pustkowia. Obszary te nie nalezaly do zwyczajnych, pozbawionych gwiazd przestworzy, jakich wiele istnieje miedzy spiralnymi ramionami galaktyki. Bylo to najprawdziwsze pustkowie, ochrzczone mianem Rozpadliny. Tajemnica ruchow, dzieki ktorym doszlo do wytworzenia sie takiego stanu, kryla sie w nieprzeniknionych mrokach poczatku samego wszechswiata. Na pierwszy rzut oka mozna bylo stwierdzic, ze planeta miala bardziej niz zwykle zawiklana przeszlosc. He byla wowczas szmaragdowozielonym swiatem porosnietym od bieguna do bieguna wybujala dzungla, ktora zalewala swoja bujnoscia kazdy przejaw wyzszej cywilizacji. Rzeczywistosc, jaka objawila sie po wyladowaniu oczom wedrowcow, okazala sie jeszcze bardziej skomplikowana. Byc moze w calej galaktyce nie znalazlaby sie druga taka planeta, ktorej historia skladalaby sie z tylu nieszczesnych i nieprawdopodobnych zdarzen. Hewianie walczyli zawziecie z przeciwnosciami losu, ale w okresie, kiedy przybyli do nich koczownicy, uwazali, ze tylko cud moze uchronic He od zupelnej zaglady. Takim cudem stalo sie dla nich pojawienie sie wedrownego miasta. Pozwolilo im to zapanowac nad panoszacymi sie bandytami oraz zniszczyc wciskajaca sie w kazda wolna przestrzen dzungle. To drugie zrealizowano zreszta w jedyny mozliwy sposob, zmieniajac radykalnie i trwale klimat calej planety. Byc moze niezbyt fortunny byl fakt, ze wymagalo to dokonania rewolucyjnych zmian w geologii He - wyrwania planety z dotychczasowej orbity i wyslania w niekontrolowany lot poza galaktyke, ale Amalfi tak wowczas nie uwazal. Zdolal wyrobic sobie dobre zdanie o sprycie i technologicznych umiejetnosciach Hewian, pomimo ze ze swoimi malowanymi twarzami i piorami we wlosach przypominali mu bardziej ludozercow. Amalfi byl jednak przekonany, ze na wiele lat przed nadejsciem krytycznego okresu zdolaja opanowac techniki i technologie konieczne do zachowania zycia na planecie. Przeciez, mimo wszystko, mieli kiedys bardzo rozwinieta cywilizacje. Chociaz przez caly czas walczyli z bandytami i z dzungla, to w czasach, w ktorych dostrzeglo ich wedrowne miasto, wciaz jeszcze dysponowali takimi wynalazkami jak radio, rakiety, pociski sterowane i ultradzwieki. Zas w ciagu tych szesciu lat, kiedy przebywali u nich wedrowcy, Hewianie opanowali takie techniki z ery wczesnego i pozniejszego sredniowiecza jak rozszczepianie atomu i chemioterapia. Poza tym dostali przeciez wiratory. Niektore przetransportowano z miasta, a inne zbudowano specjalnie dla nich. Wszystkie, rzecz jasna, pozostawiono na He w idealnym stanie. Przygladajac sie i badajac ich dzialanie, inteligentni mieszkancy planety mogli rozwinac wiele nieznanych dotychczas umiejetnosci. Po rozprawieniu sie z wszechobecna dzungla musieli zrobic z nich uzytek. W czasach zas, w ktorych to robili, pozostawione urzadzenia utrzymywaly odpowiednie cisnienie i sklad atmosfery oraz wlasciwa temperature na planecie podczas jej podrozy nawet przez najbardziej niegoscinne zakatki galaktyki. Wplyw dokonanych zmian byl tak duzy, ze dzungla praktycznie sama przestala istniec. Pomimo tego Amalfi nie mogl sie spodziewac, ze planeta po prawie dwustu latach powroci i to lotem kontrolowanym przez wiratory. Przypominala mu teraz laciata, blekitno-zielona pilke. Tereny uprawne skryte byly czesciowo pod chmurami lsniacymi biela swiatla odbitego od pobliskich pulsujacych Cefeidow. To, ze zblizajacy sie obiekt jest naprawde planeta He, ustalono jeszcze na Nowej Ziemi. Stalo sie tak, jak Amalfi przewidywal, kiedy Hazleton odebral i zidentyfikowal przeslany powitalny sygnal ultrafoniczny Hewian. Zaledwie w piec minut po tym, jak Carrel w niewielkiej odleglosci od planety wylaczyl pokladowe wiratory, Amalfi nawiazal lacznosc z Miramonem. Byl to ten sam przywodca Hewian, z ktorym kontaktowali sie wedrowcy sto piecdziesiat lat wczesniej. Zarowno Amalfi jak Miramon ucieszyli sie wzajemnie ze swego widoku i byli zdumieni, ze zyja tak dlugo. -Wlasciwie nie powinienem sie dziwic - odezwal sie Miramon, siedzac u szczytu wielkiego, czarnego i wypolerowanego stolu obrad swojej rady. - Mimo wszystko przeciez i ja zyje. Zyje dluzej niz wszyscy wielcy patriarchowie w historii naszej planety. Moj wiek jest zreszta tylko drobna czescia lat, jakie pan przezyl do chwili, w ktorej spotkalismy sie po raz pierwszy. Ale stare nawyki myslowe czasami trudno wykorzenic. Zanim dzungla wymarla calkowicie, dzieki wskazowkom, jakich nam pan wtedy udzielil, udalo sie nam wyodrebnic i oczyscic zaledwie kilka antyagatykow, wytwarzanych przez rosnace tam rosliny. Pozniej zas okazalo sie, ze rosliny te nie chcialy wegetowac w zmienionych warunkach klimatycznych. Nie mielismy wyboru i musielismy nauczyc sie sztucznie syntetyzowac substancje przeciwsmiertne. Warunki zmusily nas do duzego pospiechu, ale na szczescie juz w trzecim pokoleniu prace zostaly zakonczone sukcesem. Zgromadzone do tej chwili zapasy wystarczyly zaledwie kilku osobom z naszego grona na przedluzenie zycia o wiele lat powyzej sredniej calej planety. Tak wiec, panie burmistrzu, dla wiekszosci naszej populacji jest pan zywa legenda. Jest pan niesmiertelnym czlowiekiem o nieskonczonej madrosci, ktory kiedys ocalil nas od zaglady. Musze przyznac, ze sam czesto mysle o panu w taki sposob. W zwiazane w wezel wlosy Miramon mial wciaz jeszcze wsuniete ogromne, czarne i wystrzepione pioro, stanowiace oznake pelnionej funkcji. Nie przypominal jednak Amalfiemu tego gibkiego, preznego i wiecznie ciekawego dzikusa, ktorego pamietal z dawnych czasow. Wowczas Miramon tylko przykucnal w obecnosci Amalfiego. Nie odwazyl sie usiasc na krzesle, ktore w jego mniemaniu bylo nalezne tylko bogom. Choc skora wciaz byla jedrna i sniada, a oczy jak zawsze bystre i wiecznie ciekawe, to bujne wlosy zupelnie posiwialy. Znajdowal sie w tym okresie zycia, ktory przestal byc wiekiem dojrzalym, a jeszcze nie przemienil sie w starosc. Byla to cecha charakterystyczna ludzi, ktorzy zaczeli zazywac antyagatyk dopiero po osiagnieciu w naturalny sposob sredniego wieku. Siedzacy obok niego doradcy wygladali bardzo podobnie. Najwazniejszy z nich to Retma, pochodzacy z miasta Fabr-Suithe. W czasach Amalfiego bylo to jedno z miast opanowanych przez bandytow. Zostalo doszczetnie zniszczone podczas ostatniej bitwy, jeszcze zanim He wyruszyla w swoja podroz. Pozniej odbudowano je - wykorzystano do tego rozowy reprezentacyjny marmur - i stalo sie drugim co do wielkosci osrodkiem na planecie. Retma i inni doradcy wygladali tak, jakby pozwolono im na przyjecie leku przeciwko starosci dopiero po ukonczeniu siedemdziesiatki. Cala rada Miramona skladala sie zreszta z ludzi o pozornej najprawdopodobniej madrosci. To wrazenie sprawial widok zmarszczek na ich twarzach, rzucajacej sie w oczy fizycznej kruchosci oraz rownie odpychajacej, co godnej pozazdroszczenia neutralnosci seksualnej. Reprezentowali wiec ten typ somatyczny, jaki juz dawno przestal byc uwazany za fizjologiczne swiadectwo nabytego z wiekiem doswiadczenia. Lecz posrod tych ludzi, dopiero niedawno obdarzonych nieskonczenie dlugim zyciem, nawet na Amalfim Retma sprawial wrazenie dziwacznego autorytetu. -Jesli udalo sie wam zsyntetyzowac chociaz jeden antyagatyk, to okazaliscie sie lepszymi chemikami niz ktokolwiek inny w historii calej ludzkosci - rzekl Amalfi. - To sa najbardziej skomplikowane czasteczki chemiczne spotykane w przyrodzie. Jestem pewien, ze nie slyszalem o nikim, komu udaloby sie uzyskac w laboratorium chociaz jedna. -Nam tez nie udalo sie otrzymac ich wiecej - przyznal Miramon. - A i tak wersja syntetyczna ma niewielkie, niepozadane skutki uboczne, ktorych nie potrafilismy calkowicie wyeliminowac. Kilka innych specyfikow to naturalne saponiny, jakie udalo sie nam uzyskac z wyhodowanych w naszym zmienionym klimacie roslin. Wyciag z ich soku przetwarzamy w lek przeciwsmiertny w procesie dwoch albo trzech kolejnych fermentacji. Cztery inne powszechnie dostepne specyfiki otrzymujemy w procesie pojedynczej fermentacji. Uzywamy do tego celu mikroorganizmow rozmnazanych w roztworach odzywczych w ogromnych pojemnikach, do ktorych dodajemy kilka prostych i latwo dostepnych srodkow. -My tez mamy taki srodek - powiedzial Amalfi. - Zreszta pierwszy, jaki odkrylismy. Askomycyne. Mysle, ze moge podtrzymac to, co powiedzialem. Jako chemicy przewyzszacie nas pod kazdym wzgledem. -A zatem mamy szczescie - odezwal sie Retma ponuro. - I to nie tylko my, ale wszystkie istoty zyjace, gdziekolwiek by sie nie znajdowaly. Mamy szczescie, ze przybywamy do was nie jako do chemikow. -To przypomina mi o najwazniejszej sprawie - rzekl Amalfi. - Dlaczego wlasciwie zawrociliscie z drogi? Nie sadze, zeby chodzilo warn tylko o rozmowe ze mna. Nie mieliscie zadnych danych, aby wiedziec, ze znajduje sie wlasnie tu, a nie o tysiace parsekow dalej. Kiedy sie rozstawalismy, bylem po drugiej stronie macierzystej galaktyki. Jestem pewien, ze zawrociliscie, kiedy tylko udalo sie warn opanowac zasady poslugiwania sie wiratorami. Zapewne stalo sie to gdzies w polowie drogi do galaktyki Andromedy. Chcialbym wiec sie dowiedziec, co sprawilo, ze postanowiliscie zawrocic? -Czesciowo ma pan racje, ale tylko czesciowo - powiedzial Miramon, a na jego twarzy pojawily sie slady dumy. Tego jednak Amalfi nie mogl byc pewien, bo Miramon nadal mial bardzo uroczysta mine. - Udalo sie nam uzyskac pewna kontrole nad urzadzeniami antygrawitacyjnymi juz po uplywie trzydziestu lat od rozstania z panem. Bylismy, rzecz jasna, bardzo dumni, kiedy zrozumielismy znaczenie tego, co osiagnelismy, panie burmistrzu Amalfi. Mielismy do dyspozycji cala nasza planete i to w pelnym znaczeniu tego slowa. Mozna bylo nia pokierowac. Mozna bylo poleciec do kazdego systemu slonecznego i pozostac w nim lub poszukac innego. W tym czasie udalo sie nam juz osiagnac samowystarczalnosc. Nie trzeba bylo z nikim handlowac ani zatrudniac sie w charakterze najemnikow, tak jak robili to kiedys ludzie z waszego miasta, a takze wasi wrogowie. Znajdowalismy sie w drodze do innej galaktyki i moglismy podrozowac z praktycznie nieograniczona predkoscia. Postanowilismy zatem wyruszyc na wyprawe badawcza. -Do galaktyki Andromedy? -Tak, a nawet jeszcze dalej. Rzecz jasna, niewiele zdolalismy tam zobaczyc, gdyz tamta galaktyka jest rownie rozlegla jak nasza macierzysta. Mozemy jednak sadzic, ze nie zamieszkuje jej zadna rasa wszedobylskich, podrozujacych w przestrzeni istot podobnych do was albo do nas. Byc moze tez w ciagu tak krotkiego czasu, jaki poswiecilismy na badania, po prostu nie udalo sie nam trafic na zaden zamieszkany czy skolonizowany system. Dokonalismy odkrycia, ktore mialo sie stac motorem naszych pozniejszych dzialan, i z powodu ktorego postanowilismy zawrocic jak najszybciej. Opuscilismy wiec Mglawice Andromedy i udalismy sie do jej galaktyki satelickiej, ktora kiedys na swoim starym sredniowiecznym atlasie gwiezdnym oznaczyliscie dla nas symbolem M-33. Stamtad wykonalismy skok o dlugosci poltora miliona lat swietlnych po to, by dotrzec do Mniejszego Obloku Magellana. Wykryliscie nasza obecnosc w chwili, kiedy przemiescilismy sie z Mniejszego Obloku do Wiekszego. Musze pana zapewnic, ze byl to czysty przypadek. Mamy zamiar przedostac sie przez Wiekszy Oblok i skierowac sie ku macierzystej galaktyce, a stamtad ku Ziemi. Z posiadanych przez nas informacji wynika, ze tylko tam znajdziemy zasoby wiedzy tak rozlegle, zebysmy mogli poradzic sobie z naszym odkryciem. Ani przez chwile nie wierzylismy, ze wystarczy nam do tego nasza wlasna wiedza. Tak wiec, panie burmistrzu, uwazam za bardzo dobry omen to, ze odkryliscie nas podczas powrotu do domu. Z pewnoscia to dzielo bogow, bo inaczej taki przypadek bylby niemozliwy; jesli gdziekolwiek poza Ziemia zyje czlowiek, ktory potrafilby nam pomoc, to jest nim wlasnie pan, panie burmistrzu. -O ile sobie przypominam, przedtem nie wierzyl pan w bogow - powiedzial Amalfi z lekkim usmiechem. -Z czasem poglady sie zmieniaja, na coz bylyby inaczej te wszystkie lata? -Historia tez sie zmienia - odparl Amalfi. - Bez wzgledu na to, czy bede mogl warn pomoc, czy nie, dobrze sie stalo, ze znalezliscie sie tutaj przed powrotem do macierzystej galaktyki. Ziemia nie jest juz w niej dominujaca planeta. Mamy duze trudnosci ze zrozumieniem sygnalow, jakie stamtad otrzymujemy. Dochodza do nas silnie znieksztalcone i wlasciwie nie wiemy, co sie wydarzylo. Jednej rzeczy jestem pewien: powstaje tam jakies nowe imperium, staje sie rownie silne jak byla kiedys Ziemia, a wczesniej Wega. Samo o sobie mowi, ze pochodzi z gwiazdozbioru Herkulesa. Te resztki miedzyplanetarnego mocarstwa ziemskiego, jakie jeszcze zostaly, nie stawiaja wiekszego oporu. Jesli mam warn radzic, to trzymajcie sie z daleka od macierzystej galaktyki, bo w przeciwnym wypadku mozecie zostac wchlonieci przez te nowa cywilizacje. Po tych slowach zapadla dluzsza cisza. Przerwal ja w koncu Miramon. -To daje nam bardzo niewielkie pole manewru. Byc moze nasz problem w ogole nie da sie rozwiazac, jak czesto sami podejrzewamy. A moze bogowie przywiedli nas do jedynej skarbnicy wiedzy, jakiej naprawde potrzebujemy. -Juz wkrotce sie tego dowiemy - dodal cicho Retma. - Jezeli zostanie nam troche czasu, by sie o tym przekonac. Albo jeszcze wiecej czasu pozniej, zeby to zapamietac. -Obawiam sie, ze nie bede mogl warn w niczym pomoc, dopoki mi nie powiecie, o co chodzi - rzekl Amalfi, mimo woli bedac pod wrazeniem powagi, z jaka mowili Hewianie. - Co to bylo za odkrycie, po dokonaniu ktorego zawrociliscie z drogi? Jakiego nadciagajacego kataklizmu tak sie obawiacie? -Ni mniej, ni wiecej, panie burmistrzu - odezwal sie bezbarwnym glosem Retma - tylko zblizajacego sie konca czasu. Przez dluzsza chwile Amalfi nie mogl uwierzyc, ze Hewianie naprawde mieli na mysli to, co powiedzieli. Byl gotow potraktowac ich slowa jak jeszcze jeden przesad, jakich wiele panowalo na tej zacofanej planecie w chwili, w ktorej wedrowcy spotkali ja po raz pierwszy. Zadne doswiadczenie w jego dlugim zyciu nie przygotowalo go na przyjecie hipotezy, ze czas tez moglby miec swoj koniec. Pozniej z ogromnym trudem uzmyslowil sobie, ze zjawisko zaobserwowane w mrokach miedzy-galaktycznych otchlani przez Miramona i Hewian moze naprawde istniec i miec realne skutki. Mogliby to potwierdzic ludzie Amalfiego - przede wszystkim grupa naukowcow Schlossa - a nawet ustalic wynikajace z tego implikacje, ale burmistrz ciagle nie mogl sie zdobyc na nic wiecej poza uznaniem tego faktu za nieprawdopodobny. Przyznal sie do tego w trakcie konferencji zorganizowanej na pokladzie jego statku. Oprocz niego wzieli w niej udzial: Miramon, Retma, doktor Schloss i Carrel, a takze - za posrednictwem diraka - Jake i doktor Bonner. Ten ostatni byl przywodca owej grupy filozofow zwanych stochastykami, ktorymi interesowal sie ostatnio Hazleton. -Jesli to, o czym panowie mowicie, jest prawda - powiedzial Amalfi - to tak czy inaczej nic sie z tym nie da zrobic. Czas po prostu sie skonczy i to wszystko. Tyle, ze zwykly koniec swiata zapowiadano w przeszlosci juz wiele razy. Sam pamietam kilka z tych zapowiedzi, ale jak dotad zadna z nich sie nie spelnila. Nie moge sobie wyobrazic, aby tak bezkresny fizyczny wszechswiat mogl osiagnac swoj kres i zniknac w mgnieniu oka. Po prostu w to nie wierze i nie moge nagle zaczac zachowywac sie tak, jakbym w to uwierzyl. Nie widze takze powodu, by ktos inny mial sie tak zachowywac. -Amalfi, ma pan racje - odezwal sie doktor Schloss. - Tylko ze pan nie rozumie. Oczywiscie, koniec wszechswiata przewidywano juz wiele razy. To zreszta jedna z dwoch mozliwosci, jakie kazdy filozof musi brac pod uwage. Wedlug pierwszej z nich dzieje wszechswiata kiedys dobiegna kresu, a zgodnie z druga nigdy sie nie zakoncza. Wszystkie inne, posrednie hipotezy oparte sa na zalozeniu, ze wszechswiat rozwija sie cyklicznie, ale jak na razie to sa tylko spekulacje. Jezeli zalozyc, ze ma ograniczony czas zycia, to trzeba tez dojsc do logicznego wniosku, ze kiedys ten koniec bedzie musial nastapic. Od tysiecy lat jestesmy zgodni co do tego, ze nie moze istniec wiecznie. Nie pozostaje nam zatem klocic sie o nic wiecej jak tylko o termin, kiedy ten koniec ma nastapic. I wczesniej albo pozniej nadejdzie taki czas, kiedy na podstawie zebranych danych bedziemy mogli okreslic te date bez cienia watpliwosci. Hewianie dostarczyli wystarczajaco duzo informacji, abysmy mogli zrobic to wlasnie teraz. Data jest zatem ustalona i to w sposob niepodwazalny. Jezeli mamy dyskutowac o tym jak rozumne istoty, to musimy zaczac od czegos, co nie budzi watpliwosci. Co jest faktem. I nie mozemy sie z nim nie zgodzic. -Musial pan chyba stracic rozum - odezwal sie Amalfi stanowczo. - Powinien pan wysluchac zdania Ojcow Miasta na ten temat, tak jak ja to zrobilem. Jesli pan chce, to polaczymy sie z nimi za pomoca diraka. Pozna pan wtedy troche danych z zasobow ich pamieci. Niektore pochodza jeszcze sprzed czasow podrozy miedzygwiezdnych i sa tak stare jak nasze miasto. Powinien pan zwlaszcza wysluchac opowiesci o tak zwanym koncu swiata. Powstaja one tak nieuchronnie, jak roslina wyrasta z zasianego ziarna, ilekroc tylko komus przyjdzie do glowy, ze ma bezposrednia lacznosc z Wszechmogacym. Niektore sa, rzecz jasna, wrecz smieszne, jak na przyklad zapowiadanie konca swiata przez Volive, ktory byl przekonany o tym, ze Ziemia jest plaska. Znajdzie pan tam takze historie o Armageddonie, jakie kiedys rozpowszechniali na Ziemi czlonkowie sekty zwanej Wyznawcami. Cieszyli sie popularnoscia w tym samym stuleciu, w ktorym wynaleziono antyagatyki i wiratory. Wysoki stopien inteligencji nie chroni przed uleganiem tego typu apokryficznym szalenstwom. Prosze sobie przypomniec, ze siedem wiekow przed era lotow kosmicznych najwiekszy naukowiec ziemski tamtych czasow, niejaki Bacon, glosil rychle nadejscie Antychrysta. Straszyl tym wszystkich tylko dlatego, ze nie umial namowic sobie wspolczesnych na przyjecie naukowej metody, jaka sam troche wczesniej opracowal. Ponadto, jesli wolno dodac, w dziesiecioleciu poprzedzajacym ere sztucznych satelitow zaden sposrod najswiatlejszych umyslow tamtych czasow nie widzial przyszlosci ani dla rasy ludzkiej, ani dla innych, zyjacych na Ziemi stworzen. Przewidywano zaglade calego zycia w kataklizmie termonuklearnym, ktory w tamtych czasach mogl rozpetac sie w ciagu kazdych dwudziestu minut. I w tym, doktorze Schloss, ludzie tamtej epoki mieli racje. Swiat rzeczywiscie mogl zakonczyc sie w ciagu doslownie kazdych dwudziestu minut. Fizycznie bylo to calkiem mozliwe, ale w jakis sposob przetrwal i istnieje nadal w czasach, kiedy loty kosmiczne staly sie spalona przez gwiezdne swiatlo zjawa jak duchy blakajacych sie w mroku ludzi, ktorzy odzegnuja sie od swych mitologii, jesli tylko uda sie im zapalic lampe w srodku nocy dzieki zwyklemu wcisnieciu przelacznika. Amalfi spojrzal na twarze ludzi zgromadzonych na statku wokol stolu nakresowego. Tylko niektorzy patrzyli mu w oczy. Pozostali mieli wzrok wbity w stol lub w swoje dlonie. Na ich twarzach malowal sie taki wyraz, jaki maja sluchacze na rozprawie notorycznego zabojcy, ktory usiluje ujsc sprawiedliwosci, symulujac niepoczytalnosc. -Amalfi! - Cisze przerwal dobiegajacy z diraka glos Jake'a. - Czas na krasomowstwo dawno minal. Na nasze pytanie nie moga istniec dwie prawidlowe odpowiedzi. Jedna z nich musi okazac sie falszywa. Musimy zatem przyjac, ze jestes zrecznym adwokatem, ale stajesz po niewlasciwej stronie. Wlasciwa strona nie potrzebuje adwokata. Chociaz starasz sie jak mozesz, to na prozno strzepisz jezyk. Pozwol, ze zapytam pozostalych zebranych: co mamy teraz robic? Czy uwazacie panowie, tak samo jak Hewianie, ze w ogole mozna cokolwiek zrobic? Jezeli chodz' o mnie, wydaje mi sie to watpliwe. -Mnie takze - odezwal sie doktor Schloss, chociaz nic w jego zachowaniu nie swiadczylo o pesymizmie, jaki emanowal z tego zdania. Naukowiec wydawal sie byc raczej tym wszystkim niezwykle zainteresowany. Amalfi jeszcze nigdy nie widzial go tak podekscytowanego. - Zyjace istoty maja taka sama szanse przetrwania nadciagajacego konca czasu jak ryba wrzucona w zar sloneczny. Katastrofa jest nieunikniona i, co najwazniejsze, wydarzy sie w mgnieniu oka. -Zaden techniczny problem we wszechswiecie nie moze byc nierozwiazywalny - odparowal z irytacja Amalfi. - Miramon, jesli zechce pan wybaczyc mi te opinie... a nie obchodzi mnie w najmniejszym stopniu, czy pan zechce... to sadze, ze cierpi pan na te sama chorobe, co doktor Schloss. Osiagnal pan swoj wiek dojrzaly zbyt wczesnie. Stracil pan wszelkie zamilowanie do przygod. -Nie calkiem - odparl Miramon, spogladajac na Amalfiego z rozczarowaniem i uraza. - My przynajmniej nie jestesmy tacy pewni tego, ze w tej sprawie nie da sie niczego zrobic. Jezeli nie znajdziemy rozwiazania tutaj, to zamierzamy wyruszyc w dalsza droge w nadziei na spotkanie kogos, z kim moglibysmy polaczyc nasze sily. Moze ten ktos bedzie mogl zaproponowac jakies wyjscie. Jesli nikogo takiego nie znajdziemy, postaramy sie znalezc je sami. -To bardzo dobrze o was swiadczy - powiedzial Amalfi z zapalem. - Na wszystkie gwiazdy swiata, wyruszam z wami! Nie mozemy jak gdyby nigdy nic wrocic do naszej galaktyki, ale nastepna jest NGC 6822, okolo miliona lat swietlnych od nas. Dla was to tylko jeden skok. Najwazniejsze, ze nie bedziemy siedzieli, czekajac bezczynnie, az to zwali sie nam na glowy. -To bedzie wedrowka w dokladnie okreslonym celu - rzekl Miramon bardzo powaznie. - Zgadzam sie z panem, ze byloby niebezpieczne i nierozsadne wejsc w jakikolwiek kontakt z cywilizacja Herkulesa. Nie widze jednak wiekszego sensu w tulaniu sie od jednej galaktyki do drugiej. W ten sposob nie trafimy na rozwinieta cywilizacje, ktora byc moze moglaby w czyms pomoc nam, a przy okazji i calemu wszechswiatowi. Mamy wprawdzie nadzieje, ale nie moze byc ona jedynym powodem naszej podrozy. Punktem docelowym musi byc centrum metagalaktyczne, osrodek wszystkich galaktyk w calej czasoprzestrzeni. To wlasnie tam wszystkie sily wszechswiata znajduja sie w dynamicznej rownowadze. To wlasnie tam nalezy sie kierowac, jezeli chcemy w jakis sposob uniknac konca lub go zmodyfikowac. Zostalo juz niewiele czasu. I jeszcze jedna rzecz, panie burmistrzu. To nie jest zwyczajny problem techniczny. To jest zakonczenie, jakie zostalo organicznie zapisane w strukturze calego skomplikowanego wszechswiata. Zapisane na samym poczatku jego istnienia nie wiedziec czyja reka. Wiemy tylko, ze zostalo z gory przesadzone. Takiej prawdy nie mozna bylo nie przyjac do wiadomosci, chociaz umysl Amalfiego bronil sie przed tym jak potrafil od chwili, w ktorej on sam zdal sobie z tego sprawe. Wszechswiat mial byc w zalozeniach najlepszym z mozliwych miejscem dla istot zywych. Pradawna teoria o budowie wszechswiata glosila, ze wszystko: powietrze i ziemia, lad i woda, stal i pomarancze, a takze gwiazdy i ludzie skladaja sie z mikroskopijnych czastek. Zwano je protonami i elektronami, dodawano do nich troche pozbawionych ladunku neutronow i neutrin, i wiazano w calosc za pomoca bezladnej, ale swojskiej rodziny mezonow. Najlepszy przyklad takiej struktury stanowi atom wodoru. Sklada sie z protonu, umieszczonego bezpiecznie w samym srodku i cieszacego sie swym ladunkiem dodatnim oraz wirujacego wokol niego elektronu obdarzonego ladunkiem ujemnym jak iskrzace sie futro kota. To przypadek najprostszy, lecz podobnie sa zbudowane te najciezsze i najbardziej skomplikowane atomy rozmaitych pierwiastkow, nawet te wyodrebnione przez czlowieka jak pluton. Zawieraja po prostu wiecej takich samych protonow i krazacych wokol nich, iskrzacych sie "kocich futer". Trudno odroznic jednego kota od drugiego, ale tak bywa, gdy ma sie za duzo kotow. Pierwsza oznake tego, ze cos niedobrego dzieje sie z takim znajomym, uporzadkowanym wszechswiatem, zaobserwowano na niebie, jak wszystkie zreszta dobre znaki. Jeszcze na starej Ziemi, na piecdziesiat lat przed poczatkiem ery lotow kosmicznych, zauwazyl ja jeden z astronomow, ktorego nazwiska dzis juz nikt nie pamieta. Stwierdzil on, ze sposrod milionow meteorow, jakie codziennie docieraly do ziemskiej atmosfery, dwa albo trzy eksplodowaly na tak duzej wysokosci i z tak wielka sila, ze w zaden sposob nie wynikalo to z ich predkosci ani toru lotu. W jednym z przeblyskow swojej fantazji, ktore na dalsza mete tworza nowe ogniwo w lancuchu zrozumienia wszechswiata, astronom ow postawil wniosek, ze sa to meteory zbudowane z materii "antyziemskiej". Miala to byc takze materia z centralnie umieszczonymi "kocimi ognikami" - protonami, okrazanymi przez iskrzace sie elektrony - "kocie futra", ale naladowana elektrycznie w przeciwny sposob. W centrum najprostszego atomu wodoru mial znajdowac sie antyproton - czastka o takiej samej masie jak masa normalnego protonu, ale obdarzona ladunkiem ujemnym. Wokol niej mial krazyc antyelektron - czastka o rownie znikomej masie jak masa elektronu, ale naladowana dodatnio. Meteor zbudowany z takich atomow - dowodzil tamten astronom - wybuchal z ogromna sila juz w chwili kontaktu z pierwszymi sladami ziemskiej, dobrze znanej materii. Obecnosc tych meteorow miala sugerowac, ze gdzies we wszechswiecie istnieja cale planety, slonca i galaktyki zbudowane z takiej "antyziemskiej" materii. Zetkniecie sie z nimi mialo obfitowac w skutki gorsze od smierci - powinno byc calkowita i ostateczna anihilacja, w trakcie ktorej oba rodzaje materii zamienialy sie w rozzarzone pieklo. Osobliwoscia byl fakt, ze teoria o "antyziemskich" meteorach zostala juz w kilka lat pozniej usmiercona, podczas gdy teoria o antymaterii zyla nadal. Istnienie eksplodujacych meteorow dalo sie latwo wytlumaczyc w inny sposob, ale teoria byla na tyle frapujaca, ze mniej wiecej w polowie dwudziestego wieku fizycy droga eksperymentow potrafili wytworzyc kilka atomow z antymaterii naraz. Czas trwania tych zwariowanych czastek byl jednak niewiarygodnie krotki. Mogly one "zyc" zaledwie przez milionowe czesci sekundy. Stopniowo zaczelo sie stawac jasne, ze nawet w ciagu tak krotkiego okresu ich czas istnienia biegl w przeciwna niz zazwyczaj strone. Czasteczki, z ktorych skladaly sie te atomy, wytwarzane w ogromnych betatronach tamtych czasow, powstawaly o mikrosekundy pozniej, podczas gdy atomy tworzyly sie z nich i umieraly wczesniej. Stalo sie oczywiste, ze istnienie antymaterii jest mozliwe nie tylko teoretycznie, ale takze praktycznie. Antymateria nie mogla jednak istniec we wszechswiecie zbudowanym z materii normalnej w skupiskach tak duzych jak meteory. Jezeli byly gdzies swiaty i galaktyki z materii "antyziemskiej", to istnialy w trudnym do wyobrazenia, odrebnym kontinuum, w ktorym czas i gradient entropii byly skierowane inaczej. Opis wlasciwosci takiego kontinuum wymagalby wprowadzenia co najmniej czterech nowych wymiarow poza tymi czterema, jakie juz opisywaly wlasnosci wszechswiata znanego ludziom od stuleci. W miare jak dobrze znany wszechswiat rozszerzal sie i powiekszal, mknac ku nieuchronnemu rozproszeniu calego posiadanego ciepla, gdzies w nieskonczonej, niewyobrazalnej dla czlowieka przestrzeni istnial tez inny wszechswiat. Byl on rownie rozlegly, co ten znany, ale kurczyl sie i malal, zmierzajac ku boskiej koncentracji energii i masy nazwanej przez ludzi monoblokiem. Koncem tego pierwszego wszechswiata, w ktorym strzala czasu wskazywala kierunek wzrostu entropii, mialo byc calkowite rozproszenie energii, ciemnosc i wiekuista cisza. Kres zas antymaterialnego wszechswiata miala stanowic masa przewyzszajaca wszelka mase i energia wieksza od wszelkiej znanej energii. Plomienisty ogien szalejacy z niepohamowana wsciekloscia w "atomie" o srednicy nie wiekszej od orbity Saturna. A przy tym jeden z tych wszechswiatow mogl latwo przerodzic sie w drugi. We wszechswiecie z normalnej materii monoblok byl jego poczatkiem, podczas gdy we wszechswiecie z antymaterii - jego koncem. W universum o normalnym biegu entropii monoblok nie moze istniec i musi eksplodowac. W tym o przeciwnym biegu entropii smierc z powodu utraty energii jest czyms nie do pomyslenia, co oznacza, ze energia musi sie zageszczac wraz z uplywem normalnego czasu. W kazdym jednak z tych wszechswiatow nadrzednym nakazem jest: Niech sie stanie swiatlosc. Od najdawniejszych czasow zagadke dla uczonych stanowil stan, w jakim sie znajdowal widzialny i namacalny wszechswiat, zanim sie stal monoblokiem. Klasyczna opinie na ten temat wyrazil wiele wiekow temu swiety Augustyn. Zapytany o to, co tez mogl robic Bog, zanim stworzyl wszechswiat, odpowiedzial, ze zajmowal sie stwarzaniem piekla dla ludzi, zadajacych takie pytania. Z tego wzgledu o okresie przed Augustynem wiedzieli wszystko historycy, ale fizycy - z definicji nie wiedzieli niczego. Az do tego momentu. Jesli bowiem Hewianie mieli racje, to uniesli nieco zaslone niewiedzy i ujrzeli przelotny blysk czegos, co bylo dotychczas nieznane. Staniecie oko w oko z prawda nie moglo byc bardziej brzemienne w skutki. Podczas swojego radosnego lotu przez galaktyke Andromedy Hewianie zauwazyli, ze jeden z ich wiratorow grzeje sie troche bardziej niz powinien. Dziwnym zbiegiem okolicznosci byla to nowa maszyna, zbudowana specjalnie dla nich, a nie jedna z tych uzywanych, ktore zabrano z wedrownego miasta. Hewianie spotkali sie z czyms takim po raz pierwszy. Nie chcieli ryzykowac i przekonywac sie, jakie skutki moze wywolac pozostawienie takiego urzadzenia samemu sobie. Wylaczyli wiec cala siec wiratorow na czas niezbedny do dokonania naprawy. Uruchomili jedynie ekran o dwuprocentowej mocy, konieczny do zachowania atmosfery i ciepla na planecie. I wlasnie wtedy w calkowitej ciszy otaczajacych ich miedzygalaktycznych przestworzy ich instrumenty zarejestrowaly cos niezwyklego. Po raz pierwszy w historii ludzkosci uslyszeli szepty nieustannego tworzenia. Byly to cichutkie piski nowych atomow wodoru, powstajacych jeden po drugim doslownie z nicosci. Fakt ten juz sam w sobie mogl otrzezwic umysl kazdego myslacego czlowieka, a nie tylko znanych ze swoich zainteresowan religijnych Hewian. Nikt przeciez nie mogl byc swiadkiem tworzenia sie czastek podstawowego budulca, z jakiego powstal znany wszechswiat, z czegos, co w sposob oczywisty bylo niczym. Nie mozna bylo na to patrzec, nie uswiadamiajac sobie, ze gdzies musi istniec takze Stworca, i to zapewne niedaleko od wykonywanej przez siebie pracy. W pierwszej chwili mozna bylo pomyslec, ze te ciche piski rejestrowane przez przyrzady Hewian nie zostawiaja miejsca na argumentacje w toczacym sie od dawna kosmogonicznym i kosmologicznym sporze o cykliczna nature wszechswiata. Zgodnie z ta odwieczna teoria po skurczu nastepowal rozkurcz, monoblok po energetycznej smierci, a obecnosc Stworcy byla niezbedna co najwyzej na samym poczatku pierwszego cyklu. Tu zas trwalo ciagle tworzenie sie materii. Odbywalo sie na biezaco. Niewidzialny Palec Stworcy dotykal nicosci, z ktorej powstawalo cos materialnego. Najwyzszego i ostatecznego bezsensu tej sytuacji nie dalo sie wytlumaczyc w inny sposob. Musialo to byc dzielo Stworcy wlasnie przez to, ze bylo takie ostateczne. Hewianie posiadali jednak na tyle wysoka inteligencje, ze w ich glowach zrodzilo sie podejrzenie. Pamietali, ze wszystkie wazniejsze odkrycia w historii rozwoju cywilizacji byly zawsze otoczone nimbem tajemnicy. Ich odkrycie jednak, jak by go nie traktowac, udzielalo jednoznacznej odpowiedzi na pytanie trapiace teologow od ponad dwudziestu pieciu tysiacleci. Dowodzilo, ze Bog istnieje, i robilo to w sposob niepodwazalny po raz pierwszy od czasow, kiedy Jego obecnosc zaczal podejrzewac jakis czciciel slonca z epoki kamienia lupanego czy inny zywiacy sie grzybami mistyk. Sprawa jednak nie mogla byc az tak prosta, jak to na pierwszy rzut oka wygladalo. Sukces zostal osiagniety nazbyt latwo. Hipoteza, ze Bog zajmuje sie ciaglym tworzeniem, prowadzila do znacznie dalej idacych wnioskow. Ich slusznosci nie mozna bylo dowiesc za pomoca tego jednego, tak prostego i jednoznacznego doswiadczenia, i to, co by o nim nie mowic, wyrezyserowanego przez najzwyklejszy przypadek. Gifford Bonner mial pozniej sie wyrazic, iz niewiarygodnie szczesliwym trafem okazal sie fakt, ze to wlasnie Hewianie jako pierwsi uslyszeli te cichutkie piski porodowe dobiegajace ich z kolebki czasu. Bonner uwazal ich za ludzi, ktorzy dopiero niedawno osiagneli pierwszy stopien rozwoju technicznego. Dzieki temu w erze rozwoju nauk technicznych pamietali jeszcze o ciaglosci i zlozonosci teologii. Moglo sie przeciez tak zdarzyc, ze odkrycia dokonaliby nie oni, a Ziemianie. Typowy Ziemianin u schylku czwartego tysiaclecia byl, zdaniem Bonnera, zatwardzialym technokrata. Na jego filozofie skladaly sie w rownej mierze niepoprawny "zdrowy rozsadek" co naiwna i sentymentalna wiara w Postep (Amalfi w tym miejscu wywodu Bonnera mial chec skrecic sie ze zlosci). Gdyby wiec odkrycia dokonal jeden z typowych Ziemian, to zapewne przeszedlby nad nim do porzadku dziennego. Moglby starac sie przypisac je telepatii, reinkarnacji albo innemu z setek nie wyjasnionych dotad zjawisk. Bonner twierdzil, ze wiele takich rzeczy zna typowy technokrata, ktory nie wie, ze w glebi duszy jest rownie bezkompromisowym mistykiem jak fakir lezacy na lozu pelnym nabitych gwozdzi. Hewianie jednak stali sie podejrzliwi. Najpierw zakwestionowali to, czy odkrycie dotyczylo rzeczywiscie tego, czego dotyczylo. Uznali, ze teologia moze poczekac. Jesli nieustanne tworzenie sie materii bylo faktem, to przede wszystkim nalezalo odrzucic teorie o istnieniu monobloku w historii rozwoju wszechswiata oraz mozliwosci jego energetycznej smierci. Odkrycie wiec oznaczalo, ze wszechswiat istnial i bedzie istniec zawsze. Jesli jednak mialo sie ono okazac tak zagadkowe, jak wszystkie poprzednie odkrycia w rozwoju cywilizacji, to moglo oznaczac cos wrecz przeciwnego. Nalezalo zatem zadac sobie to wlasnie pytanie i postarac sie o wlasciwa odpowiedz. Takie trzezwe podejscie do problemu oplacilo sie Hewianom niemal natychmiast. Wynikajace z niego wnioski okazaly sie jednak na dluzsza mete rownie nieprawdopodobne, co przy zalozeniu odwrotnej sytuacji. Hewianie postanowili zatem dokonac eksperymentu ze swoimi nie calkiem jeszcze poznanymi wiratorami. Ryzykujac zyciem ludzi i calej planety, wylaczyli je calkowicie i zaczeli wsluchiwac sie uwazniej. W tej najglebszej ze wszystkich mozliwych cisz okazalo sie, ze prawie bezglosny szept ciaglego tworzenia sie materii jest wlasciwie duetem. Wszystkie piski placzu porodowego nie brzmialy pojedynczym, ale podwojnym tonem. Kazdemu rodzeniu sie atomu wodoru z nicosci do znanego, materialnego wszechswiata odpowiadala smierc atomu wodoru zbudowanego z antymaterii, ktory w tej samej chwili ginal... przybywszy z jakiejs innej nicosci. Dopiero to odkrycie przesadzilo sprawe. To, co wydawalo sie elementarnym i nie kwestionowanym dowodem popierajacym teze, ze czas plynie tylko w jedna strone, a tworzenie sie jest procesem nie majacym konca, okazalo sie zarazem bezspornym argumentem, potwierdzajacym teorie cyklicznej kosmologii. Wlasciwie taki wniosek Hewianom w zupelnosci wystarczal. To byl ten rodzaj fizyki, jaka dobrze znali. Te fizyke mogl uosabiac idiota, ktory stoi na skrzyzowaniu drog na szczycie gory i krzyczy: "Bog poszedl w tamta strone", wskazujac przy tym na wszystkie cztery strony swiata naraz. Nie mogli jednak pozbyc sie uczucia trwogi. Dysponowali wynikami eksperymentow, jakich nie mozna bylo przeprowadzic nigdzie indziej. Te wyniki zmuszaly ich do przyjecia wniosku, ze istnieje gdzies inny wszechswiat, zbudowany wylacznie z antymaterii. Wszechswiat ten musi wygladac tak jak nasz, dobrze znany, ale o przeciwnych znakach ladunkow elektrycznych wszystkich czastek. Zwrocili tez uwage na fakt, ze w chwili tworzenia sie atomu wodoru z materii normalnej nastepowala rownoczesna smierc atomu wodoru antymaterialnego. Nie mogli miec zatem cienia watpliwosci, ze we wszechswiecie antymaterialnym czas plynie w odwrotna strone. Oznaczalo to rowniez, ze inaczej skierowany jest tez gradient entropii. Juz dawno temu wykazano, ze jedna z tych wielkosci jest nierozerwalnie zwiazana z druga. Ten pomysl, rzecz jasna, nie byl nowy. Byl tak stary, ze Amalfi nie mogl sobie przypomniec, kiedy uslyszal go po raz pierwszy. To, ze Hewianie przywrocili go do lask wlasnie teraz, uznal za irytujacy anachronizm, ktory tylko przeszkadzal w pracy ludziom praktycznie myslacym. Ze szczegolna pogarda odnosil sie do mozliwosci istnienia wszechswiata, w ktorym malejaca entropia mogla byc najwazniejszym prawem. W takich warunkach, jak podpowiadala mu jego skrzypiaca ze starosci pamiec, przyczyny i skutki zamienilyby sie miejscami. Ich kolejnosc pojawiania sie w czasie bylaby odwrotna niz we wszechswiecie materialnym. Oznaczaloby to, ze energia rosnie, zdarzenia staja sie wlasna przyczyna, woda plynie pod gore, a ludzie rodza sie starzy i mlodnieja, umiejac coraz mniej, az znajda sie w lonach swoich matek. -I w normalnym wszechswiecie ludzie umieja coraz mniej wraz z uplywem czasu - odezwal sie lagodnie Gifford Bonner. - Ja jednak nie sadze, aby wszystko wygladalo tak paradoksalnie. Uwazam, ze obydwa wszechswiaty zmierzaja do swojego kresu. W kazdym z nich energia staje sie z czasem coraz mniejsza. Fakt, ze z naszego punktu widzenia energia we wszechswiecie antymaterialnym rosnie, wynika jedynie z naszego sposobu patrzenia na te sprawy. Mysle, ze w rzeczywistosci oba te wszechswiaty rozkrecaja sie w dwie przeciwne strony podobnie jak obracajace sie kamienie mlynskie. I chociaz wyglada na to, ze ich wektory czasu zwrocone sa w przeciwne strony, to zapewne oba skierowane sa w dol, tak samo jak ramiona drogowskazu ustawionego na szczycie wzgorza. Mozliwe, ze trudno ci zrozumiec dynamiczna strone tego zagadnienia. Chcialbym ci zatem przypomniec, ze kazdy z tych wszechswiatow stanowi czterowymiarowe kontinuum. Pod tym wzgledem obydwa sa wiec calkowicie statyczne. -Co prowadzi nas nieuchronnie do kwestii ich wzajemnej odleglosci - odezwal sie radosnie Jake. - Problem polega bowiem na tym, ze te dwa czterowymiarowe kontinua sa bardzo scisle ze soba powiazane. Dowodza tego blizniacze wydarzenia, jakie zaobserwowali Hewianie. To zas oznacza, jak mi sie wydaje, ze w celu opisania calego tego systemu musimy dysponowac co najmniej szesnastoma wymiarami. Nie powinno to zreszta nikogo dziwic. Co najmniej tylu wymiarow potrzeba do prawidlowego opisania zjawisk, jakie zachodza w jadrze srednio skomplikowanego atomu. Dziwic moze co najwyzej fakt, ze te dwa kontinua zblizaja sie do siebie. Zgadzam sie w tym z Miramonem, ze obserwacji dokonanych przez jego ziomkow nie mozna interpretowac w zaden inny sposob. Obydwa wszechswiaty pozostawaly az do tej chwili w pewnej odleglosci od siebie tylko dzieki temu, ze panujace w nich grawitacje maja rozne znaki. Wydaje mi sie jednak, ze cisnienie, sila odpychania czy jak jeszcze chcielibyscie to zjawisko nazwac, slabnie wraz z uplywem czasu. Kiedys w przyszlosci, i to niedalekiej, zmaleje do zera, dzieki czemu dojdzie do zderzenia sie obydwu wszechswiatow... -...a wtedy trudno bedzie sobie wyobrazic, w jaki sposob dowolne, fizycznie istniejace kontinuum, chocby nawet majace szesnascie wymiarow, bedzie w stanie zgromadzic energie, jaka wowczas zostanie wyzwolona - dokonczyl doktor Schloss. - O monobloku nie warto nawet i wspominac. Jezeli kiedykolwiek istnial, to w porownaniu z tym wydarzeniem byl tylko zamoknietym ogniem sztucznym. -Mowiac prosciej, dojdzie do wielkiego bum! - stwierdzil Carrel. -Mozliwe, ze kazda logiczna kosmologia bedzie musiala wziac pod uwage wszystkie te trzy mozliwosci - powiedzial Gifford Bonner. - Mam na mysli monoblok, smierc z utraty energii i te rzecz... to zdarzenie, ktore moim zdaniem nalezy umiescic gdzies posrodku. Ciekawe, ze w starozytnych systemach filozoficznych istnialo wiele mitow uwzgledniajacych wlasnie taka nieciaglosc albo przerwe dokladnie posrodku okresu ludzkiej egzystencji. Pierwszy ziemski relatywista, Giordano Bruno, nazwal taka nieciaglosc okresem wzajemnego zniszczenia. Jego rodak, Vico, ktory byl zapewne pierwszym teoretykiem cyklicznego rozwoju cywilizacji, w swojej pracy rowniez postulowal jej istnienie. Takze w mitologii Skandynawow tego rodzaju wydarzenie bylo okreslane mianem Nieciaglosci Ginnangu. Ciekaw jestem, doktorze Schloss - kontynuowal Bonner - czy to zniszczenie bedzie tak calkowite, jak pan sadzi. Nie jestem wprawdzie fizykiem i wcale tego nie ukrywam, ale chcialbym wiedziec, czy te dwa wszechswiaty sa dokladnie przeciwstawne w kazdym punkcie, jak wszyscy to sugeruja. Jesli tak, to uwazam, ze rezultatem ich kolizji nie moze byc tylko przemiana obu rodzajow materii w energie. Sadze, ze na rownie wielka skale wystapi takze zjawisko odwrotne. Potem zas cisnienie grawitacyjne powinno zaczac odbudowywac obydwa te wszechswiaty. Moze zdarzyc sie zatem i tak, ze one przenikna sie nawzajem, wymieniajac uklony, po czym zaczna sie ponownie oddalac. Czy nie zapomnialem przypadkiem o czyms waznym? -Nie sadze, aby wydarzylo sie to tak elegancko, jak pan przedstawil - stwierdzil Retma. - Tak czy inaczej, uwazam jednak, ze matematyczna strone tego zagadnienia nalezy powierzyc pieczy doktora Schlossa. Chcialbym takze zapytac, jesli mozna, dlaczego ten nie majacy konca cykl tworzenia - wzajemnego zniszczenia - energetycznej smierci, o ile taki cykl w ogole istnieje, zostal wyposazony w ozdobnik w postaci nieustannego rozrostu? Sadze, ze teoria wszechswiata uwzgledniajaca w sobie co najmniej trzy kataklizmy w kazdym cyklu nie powinna zawierac niczego, co mogloby psuc jej harmonijnosc. Gdyby wiec zawierala cos takiego, to albo sam mechanizm bylby niedoskonaly, albo ozdobnik zbyt malo efektywny. W dodatku proces nieustannego tworzenia wymaga istnienia stanu ustalonego, a oba te zjawiska nie moga zachodzic rownoczesnie. -Nic nie wiem na ten temat - odparl Jake. - Nie wyglada mi to na problem, ktorego nie daloby sie rozwiazac za pomoca transformacji Milne'a. Zapewne musi to byc funkcja cykliczna. -Majaca postac tasiemcowego rownania matematycznego, o ile dobrze pamietam - wtracil sie ponuro Carrey. -Jednego moge byc calkiem pewien - mruknal Amalfi. - Jest cholernie malo prawdopodobne, aby ktorykolwiek z ludzi pozostalych przy zyciu po dojsciu do kolizji troszczyl sie o rzeczywiste skutki tego zjawiska. Przynajmniej nie wtedy, jesli wszystko wydarzy sie w takim tempie. W zwiazku z tym, czy moglibysmy zrobic cos pozytecznego, czy tez moze lepiej spedzmy ten czas na grze w pokera? -Wlasnie ten problem pozostaje dla nas calkowita zagadka - odparl Miramon. - Szczerze mowiac, jestem sklonny uwazac, ze nic sie nie da zrobic. -Panie Miramon... - odezwal sie z kata Web Hazleton, po czym zamilkl. Oczekiwal zapewne, ze ktos skarci go za zlamanie obietnicy nie wtracania sie do rozmowy. Dla wszystkich bylo jednak jasne, ze w tej chwili chlopiec nie mial sie do czego wtracac. Jego glos zaklocil tylko przeciagajaca sie ponura cisze. -Mozesz mowic, Web - powiedzial Amalfi. -No wiec, pomyslalem sobie... Pan Miramon szuka kogos, kto pomoglby mu zrobic to, czego sam nie potrafi. Teraz sadzi, ze i my tego nie umiemy. Czym wlasciwie jest to, co wszyscy tutaj chcieliby zrobic? -Powiedzial wlasnie, ze sam tego nie wie - odrzekl lagodnie Amalfi. -Nie o to mi chodzilo - ciagnal niesmialo Web. - Chcialbym wiedziec, co zamierza zrobic, nawet jesli tego nie umie. Nawet, jesli to jest niemozliwe. Cisze, jak zapadla po tych slowach na pokladzie statku, przerwal chichot Bonnera. -Ma racje - powiedzial. - Cele okreslaja srodki. Kura jest tylko srodkiem, jaki stosuje jajko, aby wytworzyc nastepne jajko. Czy to wnuk Hazletona? Dzielny z ciebie chlopak, Web. -Jest wiele eksperymentow, jakie powinno sie przeprowadzic, gdybysmy tylko wiedzieli najpierw jak to zrobic - przyznal mu racje Miramon. - Przede wszystkim musimy dokladnie ustalic date katastrofy. "Najblizsza przyszlosc" jest w tych warunkach ogromnym szmatem czasu. Prawie tak wielkim jak okreslenie "kiedys". Powinnismy ustalic to z dokladnoscia do milisekund. Pochwalam zdrowy rozsadek mlodego Ziemianina, ale nie pozwole sie ludzic, ze moge prosic o cokolwiek wiecej. Nawet i to wydaje mi sie beznadziejna sprawa. -Dlaczego? - zapytal Amalfi. - Czego panu potrzeba, aby to obliczyc? Jezeli bede mial wszystkie dane, to obliczeniami zajma sie Ojcowie Miasta. Ostatecznie zaprojektowano ich po to, aby wykonywali obliczenia na podstawie dostarczanych im informacji. W ciagu tysiaca lat ani razu nie zawiedli. Rozwiazanie problemu zajmuje im zazwyczaj od dwoch do trzech minut, nigdy nie dluzej niz godzine. -Bardzo dobrze pamietam waszych Ojcow Miasta - stwierdzil Miramon, jedynie krotkotrwalym uniesieniem brwi dajac wyraz swojemu podziwowi dla rzeczy, ktore jeszcze calkiem niedawno graniczyly dla niego z cudem. - Najwazniejszym parametrem, jaki trzeba byloby uwzglednic, jest dokladna wartosc energii tamtego drugiego wszechswiata. -Okreslenie jej nie powinno byc bardzo trudne - odezwal sie doktor Schloss, zdziwiony, ze sam nie pomyslal o tym wczesniej. - Musi byc pochodna wartosci energii naszego wszechswiata. Pan burmistrz ma racje, twierdzac, ze Ojcowie Miasta dostarcza panu tej informacji jeszcze zanim zakonczy pan przedstawiac im swoj problem. Transformaty t-tau sa podstawowa sprawa podczas podrozy z predkosciami nadswietlnymi. Jestem nawet troche zdziwiony, ze mogl pan obywac sie do tej pory bez nich. -Niezupelnie ma pan racje - odezwal sie Jake. - Bez watpienia zaleznosci typu t-tau po obu stronach tej bariery sa podobne. Ani przez chwile nie poddaje tego w watpliwosc, ale tu mamy do czynienia z szesnastoma wymiarami. A zatem wzdluz jakiej osi ma obowiazywac to podobienstwo? Czy chce pan moze powiedziec, ze zaleznosci w czasie t i w czasie tau obowiazuja w jednakowy i transformowalny sposob wzdluz kazdej z szesnastu osi? Nie moze pan tego twierdzic, o ile nie chce pan miec do czynienia z takim samym, tylko podwojonym systemem, ktory w czasie t wymagalby uwzglednienia monobloku, bo to przeciez jest beznadziejne. Przynajmniej beznadziejne dla nas, poniewaz zostalo nam bardzo malo czasu. Roztrwonilibysmy go na sciganie liczb, ktore nieustannie by malaly. Rownie dobrze moglibysmy kazac Ojcom Miasta wyrazic liczbe pi za pomoca ulamka skonczonego. -Przyznaje sie do bledu - powiedzial doktor Schloss glosem, w ktorym wisielczy humor mieszal sie z zaklopotaniem. - Ma pan racje, panie Miramon. Istnieje przeciez nieciaglosc, ktora z tej teorii nie wynika. Jakie to nieeleganckie. -Elegancja moze poczekac - stwierdzil Amalfi. - A swoja droga, dlaczego poznanie wartosci energii tamtego wszechswiata jest takie wazne? Doktorze Schloss, pana grupa marzyla kiedys o zbudowaniu przedmiotu z antymaterii. Czy nie moglibysmy go wykorzystac i wyslac w charakterze sondy badawczej do tamtego wszechswiata? -Niestety, nie - odparl Schloss natychmiast. - Zapomina pan, ze taki obiekt musialby pokonac bariere czasu. Trzeba by znalezc jakis sposob, aby zlozyc go w czasie po dokonaniu takiego eksperymentu. W chwili przeprowadzania doswiadczenia, gdy ujrzelibysmy go po raz pierwszy, znajdowalby sie juz w stanie co najmniej zaawansowanego rozkladu. Potem zas przeksztalcalby sie do postaci, w jakiej go zbudowalismy. Zadne dane, jakie moglibysmy w ten sposob uzyskac, nie ujawnilyby nam nic oprocz tego, jak antymateria zachowuje sie w swiecie materialnym. Nie powiedzialyby nam niczego o wszechswiecie, w ktorym antymateria jest czyms normalnym. - Po dluzszej chwili namyslu dodal: - Poza tym, realizacja takiego przedsiewziecia zajelaby co najmniej sto lat, a raczej dwiescie. W takiej sytuacji ja tez wybieram gre w pokera. -A ja nie - oswiadczyl nieoczekiwanie astronom. - Uwazam, ze w zasadzie pan Amalfi ma racje. Choc wydaje sie to bardzo trudne, musimy wyslac cos w rodzaju sondy, ktora przeszlaby przez obszar nieciaglosci. Zgadzam sie natomiast z opinia, ze budowa obiektu z antymaterii mija sie calkowicie z celem. Ta rzecz, ktora bysmy wyslali, nie powinna byc ani antymaterialna, ani materialna. Powinna byc zbudowana z tego, co bedzie mozna uzyskac z tak zwanej Ziemi Niczyjej. Wiele lat temu nauczylem sie obserwowac duze odleglosci, bez zadnej gwarancji, czy cokolwiek ujrze. Umiem to robic calkiem niezle. Nie sadze, bysmy mieli uwazac zbudowanie takiej sondy za niemozliwe. Doktorze Schloss, co pan o tym mysli? Jesli pan i pana naukowcy chca zrezygnowac z budowy obiektu z antymaterii na rzecz gry w pokera, to moze zgodzi sie pan popracowac dla mnie? Mnie przydaloby sie pana doswiadczenie, a panu moj punkt widzenia tych spraw. Moglibysmy razem zbudowac sonde i zebrac potrzebne nam informacje. Panie Miramon, nie moge panu obiecac niczego... -...poza nadzieja, jaka sam pan zywi - dokonczyl Miramon, a oczy mu zablysly. - Od pana uslyszalem to, co chcialem. Uslyszalem glos madrosci i pamieci Ziemian. Zapewnimy panu wszystko, co w naszej mocy. Na poczatek oddamy do dyspozycji cala nasza planete. O wszechswiat, obydwa wszechswiaty i caly niewyobrazalnie wielki metawszechswiat bedzie pan musial zatroszczyc sie sam. O ile nas pamiec nie myli, zawsze mial pan bardzo wielkie ambicje. - Sposepnial. - A my bedziemy pana wyznawcami, tak jak bylismy nimi zawsze. Niech pan tylko uczyni pierwszy krok. O nic wiecej pana nie prosze. Z oczu ludzi zebranych wokol stolu nakresowego Amalfi wyczytal poparcie. W tym przypadku milczenie oznaczalo taka aprobate, jakiej czesto potrzebowal od sluchaczy na Nowej Ziemi. -Panowie - powiedzial powoli - mam wrazenie, ze pierwszy krok zostal juz zrobiony. ROZDZIAL CZWARTY Fabr-Suithe Na zboczu hewianskiego wzgorza panowal upal, choc bylo juz popoludnie. Planeta He okrazala wlasnie wieksze slonce Cefeidow w bezpiecznej odleglosci trzydziestu pieciu jednostek astronomicznych. Oznaczalo to, ze odleglosc planety od tej gwiazdy byla rowna trzydziestu pieciu odleglosciom Ziemi od Slonca. Wieksze slonce Cefeidow mialo srednia absolutna wielkosc rowna plus jednosci, a czas obiegu He wokol niego wynosil osiem dni. W ciagu tego okresu planeta to zblizala sie, to znow oddalala od zrodla ciepla i swiatla. W czasie najwiekszego zblizenia upal byl trudny do zniesienia. Po uplywie czterech dni, kiedy promieniowanie gwiazdy zmalalo dwudziestopieciokrotnie, panowal przenikliwy chlod, ktory az szczypal w uszy. Nie byly to idealne warunki dla planety zyjacej glownie z rolnictwa, ale Hewianie nie zamierzali pozostawac w tym miejscu przez caly okres wegetacji roslin. Web i Estelle lezeli w nagrzanej wysokiej trawie rosnacej na zboczu i odpoczywali. Zwlaszcza Web byl z tego odpoczynku bardzo zadowolony. Ranek tego dnia zaczal sie dla nich od zwiedzania Fabr-Suithe, najwiekszego pomnika na He upamietniajacego je przeszlosc. Fabr-Suithe bylo w chwili obecnej osrodkiem niczym nie skazonej mysli filozoficznej. Jak sie pozniej okazalo, bylo tez jedynym miejscem, ktore i dorosli i dzieci mogli zwiedzac samodzielnie. Tego ranka ich ciekawosc zostala zaspokojona w niespodziewany, chociaz logiczny sposob. Web i Estelle stwierdzili, ze Fabr-Suithe stanowilo jedno z niewielu miejsc na He, w ktorym mogly przebywac bez opieki rowniez dzieci Hewian. Wszedzie indziej znajdowalo sie zbyt wiele urzadzen waznych dla podtrzymywania zycia na planecie. Hewianie nie pozwalali, aby dzieci bawily sie w ich poblizu. Dysponujac tak mala liczba ludzi, nie mogli narazac ich na zadne niebezpieczenstwa. Gdy Web i Estelle dowiedzieli sie o tym, ze beda mogli sami udac sie na zwiedzanie miasta, przywdziali hewianskie stroje podobne do chitonow. Przebranie nie pomoglo na dlugo. Juz wkrotce zostali rozpoznani, poniewaz znali niewiele slow hewianskiej mowy. Wiekszosc doroslych Hewian poslugiwala sie jezykiem bedacym mieszanina angielskiego, uniwersalnego i rosyjskiego, beche-de-mer dalekiej przestrzeni, ktorego nauczyli sie dawno temu od wedrowcow. Ale Web i Estelle tego jezyka nie znali. Ta bariera lingwistyczna, chociaz troche dokuczliwa, miala tez swoje dobre strony. Zapobiegla szczegolowemu wypytywaniu ich przez Hewian o takie sprawy jak ich swiat, pochodzenie oraz przeszlosc. Juz po krotkim czasie od spotkania z miejscowymi dziecmi bawili sie z nimi w skomplikowana zabawe zwana matrix. Bylo to polaczenie znanego im dobrze berka, gry w warcaby i gry w wilka i owce. Utrudnienie stanowil jedynie fakt, ze uzywano do niej trzech wymiarow. Bawiono sie na terenie dwunastopietrowego budynku, ktory mial przezroczyste podlogi. Dzieki temu wszyscy uczestnicy mogli dobrze widziec pozostalych. W srodkowej czesci budynku znajdowal sie niewielki wirator i kilka rozmieszczonych wokol niego szybow, ktore umozliwialy szybkie przenoszenie sie z jednego poziomu na drugi. W umysle Weba juz wkrotce zrodzilo sie przekonanie, ze caly ten budynek z poliniowanymi i przezroczystymi podlogami zostal wzniesiony tylko jako teren zabaw. Wygladal na calkowicie opuszczony, a przynajmniej nie bylo w nim nic takiego, co moglo byc wykorzystane w inny sposob. Na poczatku zabawa sprawiala Webowi duzo satysfakcji, ale juz wkrotce okazala sie troche klopotliwa. Zazwyczaj pierwszy wypadal z gry. Gdyby nie dokonana napredce zmiana regul, bylby niezmiennie najgorszy, a i pozniej powodzilo mu sie niewiele lepiej. Estelle natomiast radzila sobie tak dobrze, jakby nigdy nie bawila sie w nic innego. Juz po niecalej godzinie jej szczupla, koscista i przypominajaca chlopieca postac przemykala sie zgrabnie i wdziecznie miedzy sylwetkami innych bioracych w niej udzial dzieci. Kiedy wiec ogloszono przerwe na obiad, zadyszany i troche zawstydzony Web skorzystal szybko z okazji. Oddalil sie na podmiejskie wzgorze i rozciagnal w wysokiej trawie, porastajacej jego przeciwlegle zbocze. Za nim pobiegla Estelle. -Sa mili. Lubie ich - powiedziala do niego. Wsparta na lokciu, spogladala w zadumie na srebrzysto-zielony owoc o wielkosci ziemskiego melona, jaki wreczyl jej jeden z hewianskich chlopcow zapewne w charakterze nagrody. Wbila zeby w miesista skore, ale w tej samej chwili dal sie slyszec przeciagly cichy syk i powietrze wokol nich napelnilo sie aromatem tak niewiarygodnie pikantnym, ze Estelle kichnela az piec razy z rzedu. Web, slyszac to, wybuchnal smiechem, ale po chwili i on kichal jak najety. -Oni za to nas kochaja - stwierdzil, ocierajac oczy. - Radzilas sobie tak dobrze, ze dali ci owoc wypelniony gazem kichajacym po to, zebys wiecej sie juz nie bawila. Po kilku chwilach zapach rozwiany podmuchem lekkiego wiatru stal sie mniej intensywny. Estelle wziela owoc i przelamala na pol. Nic wiecej sie nie wydarzylo. Won byla juz teraz mozliwa do zniesienia, a po kilku nastepnych chwilach zniknela prawie calkowicie. Owoc okazal sie bardzo smaczny. Estelle wreczyla Webowi polowke. Odgryzl wiekszy kawalek bialego miazszu niz zamierzal. Przymknal oczy z zachwytu - owoc smakowal jak zamrozona muzyka. Skonczyli jesc w pelnej szacunku ciszy i otarli usta, a pozniej wyciagneli sie w lekko falujacej trawie. -Szkoda, ze nie umiemy lepiej sie z nimi porozumiec - odezwala sie Estelle po dluzszej chwili ciszy. -Miramon porozumiewa sie z nami bardzo dobrze - odparl Web nieco sennie. - Tylko ze on nie mial klopotow z nauczeniem sie naszej mowy. Skorzystal z pomocy maszyn, tak jak i my to robilismy, kiedy bylismy wedrowcami. Chcialbym, abysmy nadal mogli uczyc sie w taki sposob. -Masz na mysli hipnopedie? - zapytala Estelle. - Sadzilam, ze od dawna nalezy do przeszlosci. Przeciez w ten sposob nie mozna sie nauczyc niczego oprocz suchych faktow. -Masz racje, tylko faktow. Ta metoda nie pozwala na nauke wyciagania wnioskow. Do tego jest potrzebny nauczyciel. Ale dobra jest do nauki algebry Boole'a, w ktorej jeden plus jeden rowna sie dziesiec, albo tabel z samego konca ksiazki. Mozna tez dzieki niej zapamietac osiemset piecdziesiat najpotrzebniejszych slow z jezyka, ktorego masz zamiar sie nauczyc. To zajmowalo kiedys tylko piecset godzin, a przez caly ten czas znajdowalas sie w stanie hipnozy. Wtlaczano w ciebie cala wiedze za pomoca sprzezenia elektroencefalograficznego, migawkowych obrazkow, ciaglego powtarzania i sam nie wiem, czego jeszcze. -To zbyt proste - odrzekla Estelle takze sennym glosem. -Proste rzeczy powinny byc zawsze proste - stwierdzil Web. - Jaki jest sens uczenia sie ich na pamiec? To przeciez pochlania niesamowicie duzo czasu. Jesli wiesz, ze do nauczenia sie czegos potrzebujesz dziesieciu powtorzen, a innym potrzeba na to trzydziestu, to przez dwadziescia ostatnich siedzisz i sie nudzisz, bo nie sa ci potrzebne. Uwazam to za strate czasu, ktory mozna byloby spozytkowac w lepszy sposob. I tego w szkole nienawidze. Nagle Web uswiadomil sobie, ze slyszy jakis dziwny odglos dobiegajacy od strony szczytu wzgorza. Wiedzial wprawdzie, ze na He nie bylo zadnych groznych zwierzat, ale zdal sobie sprawe z tego, ze slyszy ten dzwiek juz od pewnego czasu. Pomyslal, ze byc moze jego wyobrazenie o groznym zwierzu jest inne niz u Hewian. Mial nadzieje, ze dalby sobie rade z intruzem, nawet gdyby mial to byc tygrys. Zerwal sie na rowne nogi. -Nie badz smieszny - odezwala sie Estelle, nie otwierajac nawet oczu. - Przeciez to tylko Ernest. Svengali pojawil sie na szczycie wzgorza i ruszyl ku nim przez wysoka trawe, wyginajac sie w dziwaczne luki. Spojrzal tylko przelotnie w strone Weba, ale za to na Estelle popatrzyl pelnym wyrzutu wzrokiem zdradzonego ulubienca. Spogladal na nia dosc dlugo, jak gdyby mial nadzieje, ze Estelle dostrzeze i doceni jego oddanie i przywiazanie. Widzac to, Web stlumil w sobie chec wybuchniecia smiechem. Nie mogl przeciez obwiniac tego bezmyslnego stworzenia za to, ze nie znalazlo innego sposobu podazania za Estelle, jak tylko wiernie powtarzajac jej wszystkie ruchy. Matrix przekraczal jego umiejetnosci, totez nie bylo nic smiesznego w tym, ze svengali zdolal dogonic swoja pania dopiero teraz. I tak zreszta mial wielkie szczescie, ze zadne z bawiacych sie dzieci nie uznalo go za jednego z uczestnikow. Wowczas bowiem biedny Ernest bylby najgorszym graczem do - Web pomyslal z niejakim niepokojem - konca swiata. -Czy nie sadzisz, ze moglibysmy sprobowac tego teraz? - odezwal sie do Estelle. -Czego? Hipnopedii? - zapytala. - Nie pozwolilaby ci na to twoja babcia. -Ale jej tutaj nie ma - odparl. -Nie, ale wkrotce bedzie - powiedziala Estelle. - A ona jest przeciez kuratorem na Nowej Ziemi. Kiedy bylam dzieckiem, slyszalam, jak klocila sie z moim ojcem. Zarzucala mu, ze musial postradac zmysly. Pytala go, w jakim celu uczy mnie matematyki i historii. Nie wierzyla, zeby moglo sie to przydac komus, kto byc moze bedzie musial orac ziemie na jakiejs zapadlej dziewiczej planecie. Po tej klotni moj biedny tata przez kilka dni sie jakal. -Ale jej tutaj nie ma - powtorzyl z uporem Web, niechetnie okazujac, jak bardzo jest rozdrazniony. Wlasnie zdal sobie sprawe z tego, ze Estelle z zamknietymi oczami i twarza opromieniona blaskiem slonca wyglada piekniej niz kiedykolwiek przedtem. Uswiadomil sobie, ze nie potrafi powiedziec ani slowa wiecej. W tej samej chwili svengali wydedukowal widac, ze jego dlugotrwale i ufne wpatrywanie sie w Estelle nie przyniesie pozadanych skutkow. Doszedl takze do ladu ze swoimi rozproszonymi wloknami nerwowymi, ktorych uzywal - chociaz nieporadnie - w zastepstwie mozgu. Jedna z jego dlugich macek, ktora przez caly czas przesuwala sie powoli w strone porzuconej skorki od melona, musiala przeslac do systemu nerwowego informacje o pikantnym zapachu, teraz juz ledwo wyczuwalnym. Cala reszta Ernesta przemiescila sie w strone tej wlasnie macki i owinela sie wokol skorki. Potem zas, caly czas nie wypuszczajac zdobyczy z objec, svengali stoczyl sie po zboczu wzgorza jak pilka. Toczac sie, wydal dziwny swiszczacy odglos swiadczacy o jego przerazeniu. Webowi wlosy zjezyly sie na glowie. Po raz pierwszy dzieci uslyszaly, jak svengali wydaje jakies dzwieki. Ernest w tym czasie, wciaz owiniety wokol skorki, wpadl z pluskiem do malego strumyka, ktory plynal u stop wzgorza, i wkrotce zniknal im z oczu, unoszony pradem wody. -Wzywal cie na pomoc - powiedzial Web. -Wiem. Slyszalam. On jest taki glupi. Ale wroci. Twoja babcia zreszta tez sie pojawi. Burmistrz, Miramon, doktor Schloss i pozostali postanowili przeniesc sie na planete He z powodu tych wszystkich spraw, nad jakimi pracuja. Musieli wiec wyslac sygnal na Nowa Ziemie, aby przylecial stamtad ktos, kto moglby sie nami zaopiekowac. Nie moga dopuscic do tego, abysmy przebywali na obcej planecie pozostawieni wylacznie samym sobie. -Moze i nie moga - przyznal z oporami Web, zastanawiajac sie przez chwile nad otrzymana informacja. Stwierdzil, ze to mogla byc prawda. - Ale dlaczego musi to byc wlasnie moja babcia? -Bo moj tata nie moze przyjechac - odparla Estelle. - Musi zostac na Nowej Ziemi i zajmowac sie tym samym problemem, jakim zajmuja sie wszyscy tutaj. Twoj dziadek tez nie, bo od kiedy burmistrz Amalfi przylecial tu razem z nami, on jest burmistrzem Nowej Ziemi. Nie sadze tez, aby mogla to byc moja matka, bo oni tutaj nie sa filozofami i moja matka moglaby narobic na He wiecej balaganu niz my. Jesli zamierzaja tu przyslac z Nowej Ziemi kogos, zeby sie nami opiekowal, to bedzie to twoja babcia. -Tak, chyba masz racje - przyznal Web. - Z pewnoscia bedzie chciala ukrocic nam troche cugli. -Zrobi cos jeszcze gorszego - powiedziala Estelle glosem pelnym rezygnacji. - Zabierze nas z powrotem. -Tego nie moze nam zrobic! -Owszem, moze. Nie bedzie widziala w tym nic zlego. Dorosli tak wlasnie patrza na niektore sprawy. -To niesprawiedliwe! - wybuchnal Web. - Takie cos, to po prostu zdrada. Nie moze przyleciec na He rzekomo po to, aby sie nami opiekowac, a w rzeczywistosci chciec zabrac nas do domu. Estelle nie odpowiedziala. Po chwili Web uswiadomil sobie z pewnym zaskoczeniem, ze na jego twarz padl jakis cien. Otworzyl oczy i ujrzal tego samego hewianskiego chlopca, ktory wreczyl Estelle melon. Chlopiec stal teraz nad nimi w pozie pelnej szacunku, nie chcac przeszkadzac w rozmowie. Jego wzrok swiadczyl jednak niedwuznacznie, ze gotow jest podjac zabawe, kiedy tylko stanie sie to mozliwe. W pewnej odleglosci za jego plecami stalo kilkoro innych hewianskich dzieci. Wszyscy spogladali na nich bardzo ciekawie, zastanawiajac sie zapewne, co teraz robia obcy i ich dziwaczny zwierzak, ale zostawili inicjatywe swojemu przywodcy. -Czeszcz - odezwala sie Estelle na ich widok i usiadla. -Czesc - odpowiedzial z wahaniem Hewianin. - Chcecie jeszcze? Przez chwile wydawal sie bardzo zmieszany. Potem, starajac sie zachowywac naturalnie, usiadl obok nich na ziemi i powiedzial: -Wy teraz jestescie odpoczeci. Chcecie jeszcze? Zagramy w jeszcze? Zgoda? -Ja mam juz dosyc - odrzekl Web niemal oburzony ta propozycja. - Matrix pozniej. Moze jutro. Moze jeszcze pozniej. Zgoda? -Nie, nie - odparl na to hewianski chlopiec. - Nie matrix. To inna gra. My wszyscy gramy w nia siedzac. My nazywamy ja klamaniec. -Ach, tak. A jak w nia grac? -Gra sie po kolei. Kazdy opowiada historie. To musi byc dluga historia, ale bez prawdy. Inni gracze to sedziowie. Przydzielaja punkt za to, co wyda im sie prawdziwe. Ten, ktory uzyska jak najmniejsze punkty, jest zwyciezca. -Nie zrozumialam w tym wszystkim co najmniej pieciu najwazniejszych wyrazen - powiedziala Estelle do Weba. - Powiedz mi, o co wlasciwie chodzi? Web wyjasnil jej najlepiej, jak potrafil. Jego umiejetnosc poslugiwania sie jezykiem Hewian byla ograniczona, ale uczyl sie go bardzo szybko i potrafil zrozumiec ogolny sens zdania, zwlaszcza kiedy wypowiadano je powoli. Bylo calkiem mozliwe, ze i on nie zrozumial pieciu najwazniejszych wyrazen, ale domyslil sie ich znaczenia z sensu calej wypowiedzi. Estelle, ktora zapewne usilowala tlumaczyc slowa mlodego Hewianina jedno po drugim, zamiast starac sie najpierw zrozumiec, o co chodzi, poradzila sobie troche gorzej. -Ach, rozumiem - powiedziala w koncu. - Ale jak maja zamiar punktowac rozne rodzaje prawdy? Jesli w moim opowiadaniu slonce bedzie wschodzilo o poranku i powiem im tez, ze nosze ten, jak mu tam, chiton, to czy przyznaja mi po jednym punkcie za kazda taka prawde? -Sprobuje ich o to zapytac - odrzekl Web z powatpiewaniem w glosie. - Nie jestem tylko pewien, czy znam wszystkie rzeczowniki, jakie mi sa potrzebne. Zwrocil sie z pytaniem do Hewianina, uzywajac wyrazen troche bardziej abstrakcyjnych od tych, jakich zamierzal uzyc. Chlopiec jednak uchwycil nie tylko sens pytania, ale takze dopowiedzial sobie brakujace rzeczowniki. -Osadzi zespol sedziow - odpowiedzial Webowi. - Sa pewne reguly. Chiton to mala sprawa, mala prawda, a wiec kosztuje tylko jeden punkt. Wschod slonca na planecie takiej jak Nowa Ziemia to prawo natury, ktore moze kosztowac az piecdziesiat. Ten sam wschod slonca na planecie takiej jak He, co swobodnie porusza sie w przestrzeni, moze byc tylko czesciowo prawda i kosztuje dziesiec. Moze byc takze jawne klamstwo i wtedy nic nie kosztuje. To zalezy. Dlatego mamy sedziow. Web musial mu powiedziec, co zrozumial, uzywajac, rzecz jasna, znacznie prostszych wyrazen, a pozniej powtorzyl to samo kolejny raz Estelle. Aby wszystko stalo sie jeszcze bardziej oczywiste, poprosil Hewian, aby zaczeli pierwsi. Chcial razem z Estelle zapoznac sie z tymi rodzajami klamstw, ktore cieszyly sie u nich najwiekszym powodzeniem. Obydwoje pragneli sie tez dowiedziec, w jaki sposob sedziowie karza graczy za nieumyslne powiedzenie prawdy. Pierwsze dwie opowiedziane przez miejscowe dzieci historie upewnily Weba i Estelle, ze nie maja sie o co martwic. Zarowno sposob sedziowania jak i same opowiesci przekonaly ich, ze Hewianie nie byli obdarzeni bujna wyobraznia. Trzecim graczem okazala sie dziewiecioletnia dziewczynka. Od jakiegos czasu nie mogla wprost wytrzymac, czekajac na swoja kolej i szanse opowiedzenia historii. Ta zas zaskoczyla wszystkich calkowicie. Gdy udzielono jej glosu, dziewczynka niemal natychmiast zaczela: -Dzisiaj rano zobaczylam list. Adres na liscie byl Cztery. List mial nogi, a na nogach buty. Zostal przeslany rakieta, ale przez cala droge szedl pieszo. Chociaz bylo na nim napisane cztery, to stanowi potrojny klopot - zakonczyla z triumfem w glosie. Po jej slowach zapadla dluga, pelna zaklopotania cisza. -To wcale nie wyglada mi na zadne klamstwo - odezwala sie Estelle do Weba, przechodzac nieswiadomie na jezyk Nowych Ziemian. - To brzmi bardziej jak lamiglowka. -To nie bylo uczciwe - ostro napominal dziewieciolatke mlody przywodca Hewian. - Nie wyjasnilismy im do konca wszystkich regul. Zwrocil sie w strone Weba i Estelle. -Inna odmiana tej samej gry polega na opowiedzeniu historii, ktora jest prawdziwa, ale wyglada i brzmi jak klamstwo. W tej innej odmianie sedziowie przydzielaja punkty karne za klamanie, o ile cie na tym zlapia. Jesli nie uda im sie ciebie zlapac, to znaczy jesli opowiesz doskonala prawde, to wygrywasz nawet z tym, kto opowie najdoskonalsze klamstwo. Ale Pyla zrobila nieladnie, przechodzac do tej odmiany, zanim ja warn wyjasnilismy. -Sprobuje i ja - odezwal sie Web powaznie. - Czy naprawde to byc ten poranek? Jesli tak, to my o tym powinni byc wiedziec, ale my nie wiedziec. -Ten poranek - potwierdzila Pyla, broniac opowiedzianej historii wobec oczywistej nagany, jaka malowala sie w oczach jej kolegow. - Was wtedy tam juz nie bylo. Ja widzialam jak wy wychodziliscie. -Skad mozesz wiedziec o tym wszystkim? - spytal ja Web. -Ja krecilam sie w poblizu - odparla dziewczynka, po czym niespodziewanie zachichotala. - Poza tym slyszalam wszystko, o czym ze soba mowiliscie. Slyszalam was z drugiej strony wzgorza. Poniewaz druga czesc zdania byla wypowiedziana plynnie w jezyku wedrowcow, chociaz z hewianskim akcentem, nie bylo potrzeby zadawania dalszych pytan. Web zazwyczaj nie odnosil sie do dziewczat ze szczegolna galanteria, ale tym razem obdarzyl Pyle jednym ze swoich najbardziej uprzejmych usmiechow. -W takim razie - powiedzial uroczyscie - uznaje twoja wygrana. Z calego serca dziekujemy ci za te wiadomosc. To dla nas bardzo dobra nowina. Nie zdazyl sie zorientowac, czy byl w stanie wyrazic to, co zamierzal, czy tez powiedzial cos calkiem innego, byc moze zupelnie niezrozumialego, gdyz ku jego wielkiemu zdumieniu Pyla wybuchnela placzem. -Och, och, och - szlochala. - To byla moja pierwsza prawdziwa historia, jaka udalo mi sie opowiedziec. A ty mnie pokonales, zwyciezyles. Wsrod sedziow zapanowala konsternacja. Po kilku chwilach Silvador, przywodca Hewian, poglaskal delikatnie Pyle po jej bujnych wlosach. -Uspokoj sie i nie placz - powiedzial. - Jest akurat na odwrot. Nasz przyjaciel Web musi zostac ukarany za opowiedzenie klamstwa. Mrugajac oczami, podal ramie Estelle, ktora zerwala sie z ziemi jednym plynnym ruchem. -Kara musi obejmowac takze nasza przyjaciolke Estelle - dodal zlowieszczo. - Musicie teraz obydwoje udac sie z nami do miasta i zostaniecie - przyjal poze kata - poddani na pewien okres dzialaniu snu. -Niestety, nie mozemy - odrzekl Web. - Musimy juz isc - dodal, takze wstajac. -Prosze - nalegal Silvador. - Prawde mowiac, nie chodzi nam o zadna kare. Chcieliscie uczyc sie podczas spania. Zabierzemy was do nauczyciela. Czy nie o to pytaliscie nas dzisiaj rano? Pyla ma dwie godziny wolnego czasu. W ciagu tych dwoch godzin nauczycie sie jezyka Hewian i bedziecie mogli porozumiewac sie z nami bez trudu. -Ale kiedy sklamalismy? - dopytywala sie Estelle, a w jej oczach pojawily sie figlarne blyski. -Web powiedzial, ze to dobra nowina - odparl Silvador powaznie. - To, ze wasza przyjaciolka Dee przyleciala na planete. Wypowiedzial oczywiste klamstwo na temat czegos, co jest niezaprzeczalnym faktem. Takie klamstwo kosztuje piecdziesiat punktow. Dwoje Nowych Ziemian spojrzalo sobie w oczy. -Och, niech to licho porwie - odezwal sie nagle Web. - Chodzmy i miejmy to za soba. Wkrotce i tak trzeba bedzie spotkac sie z Dee. Dee wybuchnela jak niespodziewanie odbezpieczony granat. -Co ty, na wszystkie czarne dziury, sobie myslisz, John? - zapytala. - Skad mozesz miec pojecie o tym, czego tutaj nauczaja za pomoca hipnopedii? Jak mogles pozwolic dzieciom poruszac sie po obcej planecie bez opieki, nie wiedzac, co moga zrobic im te dzikusy? -Niczego nam nie zrobili... - oburzyl sie Web. -Hewianie nie sa dzikusami... - zaprotestowal Amalfi. -Sama wiem, kim sa Hewianie. Bylam tutaj przeciez kiedys z toba. I uwazam za karygodne, ze pozwoliles tym dzikusom eksperymentowac na umyslach dzieci. Albo jakichkolwiek innych cywilizowanych istot. -A po czym ty rozpoznajesz, czy ktos jest cywilizowany? - zapytal ja Amalfi, chociaz wiedzial, ze to retoryczne, a moze i zlosliwe pytanie. Zdawal sobie sprawe z tego, ze Dee byla wciaz ta sama dziewczyna, ktora ujrzal po raz pierwszy w czasie walk z ksiestwem Gortu o Utopie. Byla ta sama ukochana kobieta, obdarzona tym samym fizycznym powabem, ktory bedzie oddzialywal na niego az do - bliskiego juz teraz - konca swiata. Nie dalo sie jednak ukryc faktu, ze wraz z biegiem czasu sie starzala, lecz jak mozna bylo przypomniec kobiecie o czyms takim? Dla Hewian, podobnie jak dla dzieci, zblizajacy sie koniec swiata byl tylko nowym przezyciem. Inaczej podchodzili do tego Dee, Mark, Amalfi i wszyscy byli wedrowcy nauczeni doswiadczeniem wielu setek lat zycia. Majac przed soba perspektywe dwoch roznych form materii unicestwiajacych sie w ognistym uscisku, Dee nie zastanawiala sie nad sposobem, w jaki mozna byloby temu zapobiec, traktujac to wydarzenie jako cos nieuniknionego. Sam Amalfi nie chcial zreszta dac wiary, ze wydarzy sie cos tak ostatecznego. Podobnie jak Dee nie chciala przyjac do wiadomosci faktu, ze dzieci nauczyly sie mowic jezykiem Hewian. U obydwojga wystepowaly wiec wszystkie oznaki wiekowosci. Leki wciaz jeszcze dzialaly; fizycznie pozostawali wciaz mlodzi, ale umysly ich starzaly sie coraz bardziej i na to nie mogli nic poradzic. Na dluzsza mete nie da sie jednak oszukac ani czasu, ani gradientu entropii. Nie istniala takze inna nadzieja oprocz tej, jaka mozna bylo pokladac w dzieciach i Hewianach. Poznaczony bliznami toczacego go raka krol Budapesztu i calej akolitanskiej dzungli, kiedy Amalfi spotkal go i pokonal, mial tyle lat, ile burmistrz w tej chwili. Juz wtedy opanowala go jego idee fixe. Fizycznie pozostawal jeszcze sprawny, ale umysl przestawal funkcjonowac racjonalnie. Istnieja tylko dwa sposoby podejscia do nieuchronnej smierci. Mozna albo przyjac ten fakt do wiadomosci i umrzec, albo przeczyc mu do samego konca. Zaprzeczanie, ze problem smierci istnieje, jest dziecinada albo oznaka starczej demencji. Oznacza brak umiejetnosci pogodzenia sie z czyms oczywistym, co swiadczy o zamieraniu ludzkiej dojrzalosci. Amalfi uzmyslowil sobie, ze w porownaniu z nim samym rozsadniej zaczynaja sie zachowywac dzieci lub dzikusy. Pomyslal, ze musi pogodzic sie z tym faktem i dobrowolnie zejsc ze sceny w sposob jak najbardziej godny. W przeciwnym wypadku on, tytularny przywodca, zostanie pogrzebany jeszcze zanim umrze. Dee, rzecz jasna, nie zadala sobie trudu udzielenia odpowiedzi na pytanie Amalfiego. Stala tylko w milczeniu z ponurym wyrazem twarzy. I tak zreszta ich rozmowa byla prowadzona sotto voce. Wszyscy zgromadzeni w sali obrad wielkiej rady Hewian byli pochlonieci w tym czasie obliczeniami ilosci promieniowania gamma, jakie wytworzy sie podczas przenikania sie obydwu wszechswiatow. Probowali takze ustalic, ile z tego promieniowania przeksztalci sie w jeden albo drugi rodzaj materii w chwile po dojsciu do kolizji. Dee musiala przecisnac sie przez sale, by dostac sie do Weba i Estelle, ktorzy zostali zaakceptowani przez naukowcow jako milczacy swiadkowie trwajacej burzy mozgow. -Nie przekonuje mnie cala ta argumentacja - mowil Retma. - Doktor Schloss zaklada, ze znaczna czesc energii wyzwoli sie w postaci szumu. Uwaza, ze spotkanie obu wszechswiatow odbedzie sie w analogiczny sposob jak zderzenie dwoch czyneli. Aby przyjac te hipoteze, nalezaloby zalozyc, ze stala Plancka ma w przestrzeni Hilberta taka sama wartosc, a na to w chwili obecnej nie ma nawet cienia dowodu. Nie mozna przeciez przylozyc gradientu entropii pod katem prostym do reakcji, ktora po obu stronach zaleznosci zawiera entropie o przeciwnych znakach. -Alez dlaczego nie mozna? - zapytal doktor Schloss. - Po to wlasnie jest przestrzen Hilberta: aby umozliwic wybor osi wspolrzednych do takiej operacji. Jezeli ma sie taki wybor, to cala reszta jest tylko zwyklym cwiczeniem z dziedziny geometrii rzutowej. -Temu nie przecze - przyznal niechetnie Retma. - Kwestionuje jedynie strone aplikacyjna tego zagadnienia. Nie dysponujemy zadnymi danymi, ktore by wskazywaly, ze podchodzenie do problemu w taki sposob byloby czyms wiecej niz wlasnie tylko cwiczeniem. I nawet nieistotne jest, czy bedzie to cwiczenie proste, czy skomplikowane. -Mysle, ze powinnismy juz wyjsc - odezwala sie Dee. - Web, Estelle, chodzcie ze mna. Przeszkadzacie tutaj, a jest wiele spraw do zalatwienia. Jej przenikliwy sceniczny szept wdarl sie przykrym zgrzytem w dyskusje naukowcow i spowodowal wiecej zamieszania, niz jakakolwiek uwaga wypowiedziana normalnym glosem. Na twarzy doktora Schlossa pojawila sie irytacja. Twarze Hewian przez chwile nie wyrazaly zadnych uczuc. Pozniej Miramon odwrocil sie i marszczac czolo spojrzal najpierw na Amalfiego, a potem na Dee. Amalfi skinal glowa, nie ukrywajac zaklopotania. -Czy naprawde musimy juz isc, babciu? - zaprotestowal Web. - Przeciez to, w czym tutaj uczestniczymy, jest dla nas bardzo wazne. Estelle jest swietna z matematyki. Od czasu do czasu pan Retma albo doktor Schloss zwracaja sie do niej z prosba, aby podala im hewianskie odpowiedniki dla naszych wyrazen i okreslen. Dee zamyslila sie przez chwile. -No, dobrze - powiedziala. - Sadze, ze nie bedzie to ze szkoda dla nikogo. To byla odpowiedz najgorsza ze wszystkich mozliwych, a Web w zaden sposob nie mogl sie spodziewac, ze uslyszy ja wlasnie z ust swojej babki. Nie wiedzial o tym, o czym wiedzial Amalfi, ze kiedys na planecie He kobiety traktowano nie lepiej niz niewolnikow. Prawde mowiac, traktowano je o wiele gorzej, uwazajac za cos posredniego miedzy demonami a budzacymi wstret plazami. Web nie mogl takze wiedziec, ze i w obecnych czasach hewianskie kobiety byly calkowicie podporzadkowane woli mezczyzn. W zadnym razie nie mogly wiec sobie pozwolic na tego rodzaju nietaktowne uwagi. Amalfi nie widzial zadnego sposobu na to, aby wytlumaczyc Webowi - i Estelle takze - dlaczego obydwoje musza teraz odejsc. Dzieci nie wiedzialy przeciez prawie nic na temat charakteru Dee. Amalfi musialby im ujawnic, ze w jej oczach wspolczesne kobiety hewianskie byly co prawda wyemancypowane, ale nie wyzwolone. Ta subtelna roznica okazala sie dla Dee bardzo wazna - tym wazniejsza, ze Hewianki sprawialy wrazenie zadowolonych ze swego losu. Miramon zlozyl swoje papiery, wstal od stolu i zachowujac powage podszedl do dzieci i ich opiekunki. Dee spogladala na niego podejrzliwie; Amalfi to rozumial, chociaz uwazal za troche smieszne. -Jestesmy zaszczyceni pani obecnoscia w naszym gronie, pani Hazleton - odezwal sie Miramon i lekko skinal glowa. - Wiele naszych osiagniec zawdzieczamy tylko pani. Sadze, ze pozwoli mi pani wyrazic swoja wdziecznosc. Moja zona i inne kobiety spodziewaja sie, ze zechce pani wyswiadczyc im taki sam zaszczyt. -Dziekuje bardzo, ale ja... Ja naprawde nie... Musiala przerwac, usilujac sobie przypomniec w ulamku sekundy to wszystko, kim byla, co znaczyla i gdzie przebywala wtedy, kiedy pozostawala jeszcze - czy zdawala sobie z tego sprawe, czy nie - kims zupelnie innym. To wlasnie jej zaslugom nalezalo przypisac emancypacje hewianskich kobiet. Amalfi byl wtedy bardzo wdzieczny za te cenna pomoc. Emancypacja okazala sie bowiem czynnikiem decydujacym w krwawej walce o wladze na planecie, a zarazem konieczna dla przetrwania Nowego Jorku. To ostatnie bylo w tamtych czasach tak istotne i nie podlegajace dyskusji, jak wola przezycia samych ludzi. Teraz zas przetrwanie miasta nie mialo wiekszego znaczenia niz pozbawiony sensu i dawno przebrzmialy slogan w rodzaju: "Pamietajcie o Bastylii", "Mason, Dixon, Nixon i Yates" czy "Gwiazdy musza byc nasze". Dee zetknela sie z hewianskimi kobietami w owych czasach, kiedy byly jeszcze cuchnacymi, niemytymi stworami trzymanymi przez Hewian w ceremonialnych klatkach. Moze jakis gest Miramona przypomnial jej tamte czasy. Mozliwe, ze nawet poczula sie jak zamknieta w jednej z takich klatek z otaczajacym ja wszechobecnym brudem. Ale tamto nalezalo do przeszlosci, a Miramon zwrocil sie do niej tak uprzejmie, ze nie mogla uznac jego slow za obrazliwe. Popatrzyla bezradnie na Amalfiego, lecz wyraz jego twarzy sie nie zmienil. Znala go na tyle dobrze, by wiedziec, ze nie moze spodziewac sie pomocy z jego strony. -Dziekuje panu - powiedziala zrezygnowanym glosem. - Web, Estelle, czas juz na nas. Web popatrzyl na Estelle, nieswiadomie nasladujac gest Dee, szukajacej pomocy u Amalfiego, ale Estelle juz wstawala od stolu. Amalfiemu wydalo sie jednak, ze dziewczynka usmiecha sie z niejaka pogarda. Nie watpil, ze przysporzy Dee niejednego klopotu. Twarz Weba natomiast zdradzala niedwuznacznie, ze jest zakochany. Amalfi pomyslal, ze przynajmniej on nie bedzie sprawial Dee trudnosci. -Chcialbym zaproponowac wszystkim - odezwal sie z glosnika glos ojca dziewczynki - zebysmy zalozyli brak wzajemnych termodynamicznych oddzialywan miedzy tymi dwoma wszechswiatami az do chwili, w ktorej nastapi ich zderzenie. Jesli tak mialoby byc naprawde, to nie ma zadnej mozliwosci zastosowania regul symetrii, o ile nie przyjmiemy, ze chwila przenikniecia sie tych dwoch wszechswiatow bedzie zarazem chwila ich calkowitej neutralnosci, bez wzgledu na to, jak wybuchowe moze sie to komus wydac po jednej czy po drugiej stronie znaku rownowaznosci. Przyjecie tego zalozenia uwazam za sensowne, tym bardziej, ze pozwoli nam ono na pozbycie sie stalej Plancka. Zgadzam sie z panem Retma, ze w naszej sytuacji ta stala wprowadza tylko niepotrzebne komplikacje. Potem bedziemy mogli uwzgledniac przeciwne znaki na gruncie starej neutrinowo-antyneutrinowej teorii grawitacji Schiffa. Z tym zas, pomimo wszystko, powinnismy uporac sie bardzo latwo. -Ale nie na gruncie teorii liczb Grebe'a - wtracil sie doktor Schloss. -Alez o to mi wlasnie chodzi, panie doktorze - odparl podniecony astronom. - Liczby Grebe'a nie maja swoich odpowiednikow. Mozna sie nimi poslugiwac w naszym wszechswiecie i zapewne mozna uzywac ich w tamtym, ale nie maja swoich wzajemnych odpowiednikow. Nam zas potrzebna jest taka funkcja, ktora bedzie miala swoj odpowiednik po tamtej stronie. Przy braku takiej funkcji musimy przyjac jakies zalozenie, z ktorym beda sie zgadzaly wszystkie fakty, po to, aby raz na zawsze pozbyc sie problemu odpowiednikow. To wlasnie o tym mowil nam pan Retma, o ile zrozumialem go wlasciwie. Uwazam, ze ma racje. Jezeli nie bedziemy dysponowali rownaniem rownowaznosci, ktore gdziekolwiek w przestrzeni Hilberta bedzie sie zachowywalo w absolutnie neutralny sposob, to automatycznie przyjmujemy zalozenie o doskonalej Ziemi Niczyjej. Jestesmy zatem zmuszeni zaczac od poczatku. Estelle zatrzymala sie w drzwiach i odwrocila, spogladajac w kierunku dobiegajacego ja glosu ojca. -Tato - powiedziala - to zupelnie jak tlumaczenie matematycznych pojec z jezyka hewianskiego na ziemski. Jezeli rzeczywiscie macie do czynienia z Ziemia Niczyja, to dlaczego nie mielibyscie zaczac strzelac? -Chodz, moja droga - odezwala sie Dee. Drzwi sali obrad zamknely sie za nimi. Po tych slowach w pokoju zapadla gleboka cisza. -Dlaczego pozwala pan, panie burmistrzu, aby te dzieci sie tak marnowaly? - zapytal Amalfiego Miramon. - Dlaczego postepuje pan z nimi w taki sposob? Dlaczego nie zgodzi sie pan na to, aby wypelnic ich umysly faktami, ktorych potrzebuja? Wie pan przeciez, jakie to proste. Sam kiedys nauczyl nas pan, jak to robic... -U nas juz przestalo to byc takie proste - odrzekl Amalfi. - Jestesmy o wiele starsi od was i juz nie podzielamy waszego zainteresowania tym, co stanowi istote rzeczy. Dlugo trzeba byloby tlumaczyc, dlaczego od tego odeszlismy. Teraz myslimy o czyms calkiem innym. -Jesli tak sprawy wygladaja, to doprawdy nie chce slyszec o tym ani slowa wiecej - powiedzial Miramon bardzo cicho. - W przeciwnym wypadku musialbym zmienic swoje zdanie o panu. Tego zas nie moge zrobic, gdyz wowczas wszyscy bylibysmy zgubieni. -Niekoniecznie. - Amalfi usmiechnal sie z przymusem. - Nic nigdy nie jest az tak ostateczne. W jakim punkcie jestesmy? Jestesmy zaledwie na poczatku konca. -Nawet gdyby wszechswiat mial trwac wiecznie, panie burmistrzu - odrzekl Miramon - to i tak nigdy pana nie zrozumiem. I w taki to sposob zdrada stala sie ostatecznie faktem. Web i Estelle nigdy nie uslyszeli ostrej wymiany zdan miedzy Amalfim i Hazletonem, jaka miala miejsce poprzez tryliony mil ziejacej pustka przestrzeni oddzielajacej He i Nowa Ziemie. W jej wyniku Hazleton zostal zmuszony nakazac swojej zonie powrot, zanim bedzie mogla zantagonizowac Hewian jeszcze bardziej. Dzieci nigdy tez nie byly w stanie zrozumiec, dlaczego powrot Dee mial oznaczac takze ich odwolanie. Po prostu odlecialy, ciche i zasmucone, tylko milczeniem - jedyna bronia jaka mialy - wyrazajac swoj sprzeciw wobec niezrozumialej dla nich logiki swiata ludzi doroslych. W glebi duszy byly przekonane, ze zabroniono im pierwszej rzeczy, na jakiej im - poza wlasnym towarzystwem - naprawde zalezalo. A czas uciekal. ROZDZIAL PIATY Dzihad Ta rozmowa byla niezwykle trudna i dla Amalfiego, pomimo wielowiekowego doswiadczenia, jakie nabyl podczas sprzeczek z Hazletonem. Sprzeczki te konczyly sie zazwyczaj wymuszeniem posluchu u podwladnego, o ile Amalfi nie potrafil przekonac go w inny sposob. Jednak to ostatnie starcie zrobilo na Amalfim szczegolnie niemile wrazenie. Dobrze wiedzial, ze przyczyna tkwila w beznadziejnym, poznym i bezowocnym romansie z Dee. Naprawde uwazal, ze odeslanie jej do meza to koniecznosc. Moglo to byc jednak uznane za akt zemsty wobec osoby obdarzanej kiedys uczuciem, ktorego w tej chwili juz nie zywil. Amalfi zdawal sobie sprawe, ze czasami takie rzeczy przytrafialy sie zakochanym. Mial jednak tak duzo spraw na glowie, ze wkrotce zapomnial o dzieciach i o Dee, ktorzy odlecieli specjalnie wezwanym statkiem. Nie dane mu bylo jednak zapomniec o nich na dlugo. Prawde mowiac, mogl myslec o czyms innym zaledwie przez trzy tygodnie. Dyskusja na temat nadciagajacego kataklizmu wkraczala ostatecznie w takie stadium, w ktorym nie dalo sie dluzej ignorowac przeciwnych znakow gradientow entropii, istniejacych w obydwu tych wszechswiatach. Byl to etap, w ktorym same slowa juz nie wystarczaly - prawde mowiac, mozna bylo obejsc sie w ogole bez nich. W rezultacie udzial niektorych osob w dyskusji stal sie po prostu symboliczny. Do tych osob nalezeli przede wszystkim inzynierowie i urzednicy jak Miramon lub Amalfi oraz filozofowie, do ktorych zaliczal sie doktor Bonner. Dyskusja przeniosla sie do gabinetu Retmy. Amalfi zagladal tam, gdy czas mu pozwalal, i przysluchiwal sie prowadzonym rozmowom. Nigdy nie wiedzial, kiedy Retma, Jake albo doktor Schloss zejda z niebosieznych wyzyn fizyki i matematyki, by powiedziec cos, co bylby w stanie zrozumiec i wykorzystac. W gabinecie Retmy panowala tego dnia ciezka atmosfera. -Moim zdaniem problem polega na tym - mowil Retma - ze czas w naszym wszechswiecie nie moze plynac do tylu. Na przyklad rownanie dyfuzji mozna zapisac w taki sposob. Odwrocil sie do tablicy, tej odwiecznej "pomocy naukowej" fizykow teoretycznych wszystkich czasow, i napisal: d2G d2G d2G dG -- + -- + -- = a2 ____________________ Dx2 dy2 dz2 dt Umieszczona nad glowa mowiacego kamera skierowala swoje szklane oko na kredowe znaki, tak aby mogl zobaczyc je Jake, znajdujacy sie na Nowej Ziemi. -W tej sytuacji a2 oznacza rzeczywista stala, ktorej wartosc mozna przewidziec jedynie dla dodatnich wartosci czasu t - ciagnal Retma. - Dla ujemnych wartosci nie da sie tego zrobic, poniewaz wowczas rownanie staje sie rozbiezne. -Dziwaczna sytuacja - zgodzil sie z nim doktor Schloss. - Oznacza, ze w dowolnej sytuacji termodynamicznej dysponujemy wieksza wiedza na temat przyszlosci niz na temat przeszlosci. We wszechswiecie antymaterialnym, przynajmniej z naszego punktu widzenia, musi byc calkiem na odwrot. Sadze, ze hipotetyczny obserwator, poddany dzialaniu tamtych praw i korzystajacy z tamtej energii, nie zauwazylby tej roznicy. -Czy nie mozna napisac zbieznego rownania uwzgledniajacego czas ujemny? - dal sie slyszec glos Jake'a. - Takiego, ktore opisywaloby sytuacje wszechswiata antymaterialnego w taki sposob, w jaki my bysmy ja widzieli, gdybysmy tylko mogli? Bo jesli to niemozliwe, to nie sadze, aby udalo sie nam zbudowac urzadzenie zdolne wykryc jakakolwiek roznice. -Mozna byloby je napisac - odparl Retma. - Na przyklad w taki sposob. Podszedl znow do tablicy i skrzypiac po niej kreda, napisal: d2G d2G d2G 4?m dG -- + -- + -- = -- -- Dx2 dy2 dz2 ih dt -Ach, tak - odezwal sie doktor Schloss. - Zamiast stalej rzeczywistej mamy teraz stala urojona. Ale to drugie rownanie nie jest przeciez lustrzanym odbiciem pierwszego, a wiec parzystosc nie zostaje zachowana. Pana pierwsze rownanie przedstawia proces wyrownywania, podczas gdy drugie opisuje oscylacje. Z pewnoscia gradient po tamtej stronie nie ma charakteru oscylacyjnego! -Parzystosc i tak nie jest zachowana w trakcie tych slabych oddzialywan - stwierdzil Jake. - Mysle jednak, ze mozemy uwzglednic te uwage. Jezeli rownanie drugie cokolwiek opisuje, to tym czyms z pewnoscia nie moze byc wylacznie tamten wszechswiat. Musza to byc obydwa wszechswiaty rownoczesnie... caly system. Chociaz jeszcze tego nie wiemy, to zakladam, ze jest on okresowy. Nie widze jednak sposobu, jak to sprawdzic. To tak samo absolutnie niemozliwe do udowodnienia jak hipoteza Macha... Drzwi gabinetu Retmy otworzyly sie cicho i wszedl mlody Hewianin. Skierowal sie ku Amalfiemu, ktory bez wahania wstal z miejsca. Naukowcy meczyli go dzisiaj swoimi wywodami bardziej niz kiedykolwiek przedtem, a poza tym brakowalo mu obecnosci Estelle. Jej zadanie polegalo na wskazywaniu mu mozliwych pulapek kryjacych sie w wywodach Retmy. W napisanych rownaniach Hewianin uzyl na przyklad symbolu d, ktory w umysle Amalfiego kojarzyl sie zawsze z przyrostem albo oznaczeniem wartosci stalej. Retma napisal litere G, ktora w rozumieniu Ziemian reprezentowala na ogol stala grawitacji. Na oznaczenie wielkosci charakterystycznej dla termodynamiki Amalfi uzywal zazwyczaj duzej greckiej litery psi. Poza tym mial watpliwosci, czy doktor Schloss rozumial litere i Retmy w taki sam sposob, w jaki rozumieli ja matematycy Nowej Ziemi, jako dodatni pierwiastek kwadratowy z minus jednosci. Z pewnoscia doktor Schloss uwazal, ze matematycy He i Nowej Ziemi osiagneli porozumienie w tych sprawach juz bardzo dawno temu, ale Amalfi pozbawiony pomocy Estelle czul sie w tym wszystkim troche zagubiony. Wiedzial z doswiadczenia, ze wszystkie wazne problemy fizyki rozwiazywano w trakcie takich tablicowych dyskusji, ale jego temperament buntowal sie przeciw bezczynnosci. Lubil patrzec, jak cos sie dzialo. A dziac sie zaczelo juz w nastepnej chwili. Kiedy tylko za Amalfim zamknely sie drzwi pokoju pelnego widzialnych i niewidzialnych fizykow, mlody Hewianin powiedzial: -Przepraszam bardzo, panie Amalfi, ze przeszkadzam. Ale jest do pana pilna rozmowa z Nowej Ziemi. To pan burmistrz Hazleton. -Helleshin! - zaklal Amalfi. Slowo to pochodzilo z jezyka Wegan, ale nie pozostal przy zyciu nikt, kto wiedzialby, co ono oznaczalo. - No, dobrze, chodzmy do sali lacznosci. -Gdzie jest moja zona? - wybuchnal Hazleton bez jakichkolwiek wstepow. - I gdzie jest moj wnuk, a takze corka Jake'a? I gdzie ty sie podziewales przez ostatnie trzy tygodnie? Odchodze od zmyslow, a ci piekielni Hewianie kaza mi jeszcze czekac na mozliwosc odbycia rozmowy z toba... -O czym ty mowisz, Mark? - przerwal mu Amalfi. - Przestan wreszcie krzyczec i powiedz, co sie dzieje. -To ja ciebie o to pytam. No, dobra. Zaczne od poczatku. Gdzie jest Dee? -Nie wiem - odparl Amalfi cierpliwie. - Odeslalem ja do ciebie przed trzema tygodniami. Jesli nie mozesz jej znalezc, to twoj problem. -Nie dotarla na Nowa Ziemie. -Nie dotarla? Ale... -Wlasnie, ale. Jej statek w ogole tu nie wyladowal. Nawet nie mielismy od niego zadnych sygnalow. Dee po prostu zniknela, a razem z nia dzieci. Wydzwaniam do ciebie, zeby zapytac, czy w ogole ich odeslales. Teraz slysze, ze to zrobiles. Wiemy, co to znaczy. Lepiej wiec daj sobie spokoj z fizyka i wracaj tu jak najszybciej. -Ale co ja moge zrobic? - zapytal Amalfi. - Nie wiem przeciez nic wiecej poza tym, co mi powiedziales. -Mozesz wrocic tutaj i pomoc mi zorientowac sie, o co w tym wszystkim chodzi. -A o co tak naprawde chodzi? -Co ty wlasciwie robiles przez te ostatnie trzy tygodnie? - wrzasnal Hazleton. - Czy chcesz powiedziec, ze nie slyszales, co sie tutaj wyprawia? -Nie slyszalem - odparl Amalfi. - I przestan sie na mnie drzec. Co to znaczy: "Co sie tutaj wyprawia?" Jesli wiesz, co sie dzieje, to dlaczego sam sie tym nie zajmiesz, zamiast blokowac diraka i zawracac mi glowe? Ty jestes teraz burmistrzem. Ja mam do zalatwienia swoje wlasne sprawy. -Jezeli mi szczescie dopisze, to moze bede burmistrzem jeszcze przez dwa dni, ale nie dluzej - warknal ze zloscia Hazleton. - I to ty jestes temu winien, wiec chociaz nie udawaj teraz niewiniatka. Dwa tygodnie temu Jorn Apostol zaczal dzialac. Dysponuje teraz cala flota statkow, ale nie pytaj mnie, skad je wzial. Jego glowne sily nie zagrazaja co prawda Nowej Ziemi, ale wczesniej czy pozniej do niej dotra. Juz teraz cala planeta roi sie od farmerow o twarzach pelnych fanatyzmu i ze zdemontowanymi generatorami pola w garsciach. Jesli tylko tego zazadaja, bede musial poddac sie im natychmiast. Sam wiesz dobrze, co moga zrobic domowe wiratorki... Ci prostacy uzywaja ich jako broni recznej. Nie zamierzam narazac zycia dziesiatkow tysiecy ludzi tylko po to, aby utrzymac sie przy wladzy. Jesli chca, zebym ustapil, to ustapie. -I to ma byc moja wina? Ostrzegalem cie kiedys, ze Wojownicy Boga sa niebezpieczni. -No, dobra. Nie posluchalem. Ale oni by palcem nie kiwneli, gdybyscie z Miramonem nie kryli sie tak bardzo z tym, co zamierzacie zrobic. To wlasnie pobudzilo Jorna do dzialania. Oznajmil swoim wyznawcom, ze mieszacie sie do przepowiadanego od wiekow Armageddonu, przez co wystawiacie na szwank ich szanse na zbawienie. Oglosil dzihad*[* Dzihad - swieta wojna religijna (przyp. tlum.)] przeciwko planecie He za podzeganie was do tego czynu. Ta dzihad wymierzona jest takze przeciw Nowej Ziemi, poniewaz wspolpracujecie z Hewianami... Z glosnika daly sie slyszec cztery glosne, gluche uderzenia piesci o metal. -Na wszystkie gwiazdy niebios, oni juz sa tutaj! - wykrzyknal Hazleton. - Nie bede wylaczal mikrofonu tak dlugo, jak sie da. Moze nie zauwaza... Jego glos przycichl. Amalfi nasluchiwal z ponurym wyrazem twarzy, chlonac wszystkie dobiegajace go z glosnika dzwieki. -Grzeszniku Hazleton - niemal w tej samej chwili odezwal sie mlody, rozpaczliwie przerazony glos. - Znalezlismy cie, grzeszniku. W imie Jorna nakazuje ci... skazuje cie na edukacje korekcyjna. Czy masz zamiar... czy poddasz sie jej bez szemrania? -Jesli uzyjecie choc raz tego urzadzenia, to wysadzicie w powietrze polowe miasta - odezwal sie Hazleton dosc glosno, niechybnie w tym celu, aby Amalfi mogl dobrze slyszec. - Co chcecie przez to osiagnac? -Umrzemy jak na Wojownikow Boga przystalo - odpowiedzial mu glos mlodego czlowieka. Slychac bylo w nim nadal przerazenie, ale teraz, kiedy mowil o smierci, jego wlasciciel wydawal sie troche bardziej pewny siebie. - Ale i ty zginiesz w plomieniach. -I wszyscy ci inni ludzie takze? -Grzeszniku Hazleton, my nie chcemy ci grozic - odezwal sie inny glos, nieco glebszy, nalezacy do kogos starszego. - Uwazamy, ze nikt nie jest beznadziejnie zepsuty. Mamy zreszta zakladnikow, ktorzy gwarantuja nam twoje posluszenstwo. -Gdzie oni sa? -Zostali schwytani przez Wojownikow Boga - odezwal sie ten sam gleboki glos. - Jorn w swojej niezmierzonej dobroci zechcial obdarzyc nas blogoslawienstwem kordonu, kiedy wyruszalismy przeciw temu grzesznemu swiatu. A zatem, czy podporzadkujesz sie naszej woli, aby ocalic te kobiete i dwojke niewinnych dzieci? Radze ci, grzeszniku... hej, co, do diabla, przeciez ten mikrofon jest wlaczony! Jody, rozwal go, i to natychmiast! Czym sobie zasluzylem na to, ze przychodzi mi zadawac sie z banda takich nieporadnych pokrak... Glosnik zapiszczal i umilkl. Polaczenie zostalo przerwane. Przez chwile Amalfi siedzial jak sparalizowany. Otrzymal zbyt duza porcje informacji w stanowczo zbyt krotkim czasie. Czul teraz, ze jest o wiele starszy niz wtedy, kiedy zdarzalo mu sie zalatwiac podobne sprawy. Nie sadzil, aby kiedykolwiek mial zmierzyc sie z jeszcze jedna, a jednak... wlasnie stanal przed kolejnym zadaniem. Dzihad przeciwko planecie He? Nie, to bylo malo prawdopodobne. Przynajmniej w tej chwili. Jorn Apostol z pewnoscia nie porwie sie na planete, ktora stanowi dla niego zupelna niewiadoma. Nie zrobi tego, nie dysponujac regularnym wojskiem, a tylko niezorganizowanym tlumem. Nowa Ziemia jednak byla calkiem bezbronna. Atak na te planete stanowil zatem logiczny pierwszy krok. W dodatku Jorn schwytal Dee i obydwoje dzieci. A wiec, do dziela! Zupelnie inna sprawa bylo, jak sie do niego zabrac. Nalezalo to zrobic za pomoca takiego statku, ktorego zaden kordon Jorna nie zdolalby zaatakowac. Niestety, na planecie He zadnego takiego statku nie bylo. Zamiast niego mozna by uzyc bardzo malej i bardzo szybkiej rakiety, o waskim wspolczynniku wykrywalnosci. Przy tak duzej odleglosci miedzy He i Nowa Ziemia tez byloby trudno ja skonstruowac, gdyz nawet pojedynczy wirator ma swoje minimalne rozmiary. Czy jednak na pewno nie daloby sie tego zrobic? Na planecie He przebywal przeciez Carrel, a on mial duze doswiadczenie w budowaniu rakiet napedzanych przez miniaturowe wiratory. Jedna z zaprojektowanych przez niego rakiet towarzyszyla miastom w ich wedrowce i nikt nie zwrocil na nia uwagi. Oczywiscie, jej obecnosc mozna bylo bez trudu wykryc za pomoca standardowych metod. Zgromadzone kosmiczne miasta nie odroznily jej sladow od sladow pozostawianych przez zwykla materie miedzygwiezdna tylko dzieki temu, ze Carrel pilotowal ja tak umiejetnie. Gdyby wiec tak... -Czy potrafilby pan zrobic jeszcze raz cos takiego, Carrel? - zapytal go Amalfi. - Prosze pamietac, ze tym razem nie bedzie pan mial oslony floty wielkich miast. Bedzie pan za to musial przedrzec sie przez niezbyt szczelny kordon statkow Jorna orbitujacych wokol Nowej Ziemi. Nie wiemy, ile ich jest ani jaka bronia dysponuja, ani tez jak bacznie beda obserwowali przestrzen... -Nalezy spodziewac sie najgorszego - odparl Carrel. - Mimo wszystko pochwycili przeciez statek z Dee i dziecmi, a nawet nie wiedzieli, ze go wyslalismy. Moge tego dokonac, panie Amalfi, o ile pozwoli mi pan na zdalne sterowanie. W przeciwnym razie uwazam, ze zostanie pan schwytany bez wzgledu na to, do jakiego stopnia uda mi sie zminiaturyzowac rakiete. -Helleshin! - zaklal Amalfi, uswiadamiajac sobie, ze nie mozna tego dokonac w zaden inny sposob. Wiedzial tez, ze w tej grze w kotka i myszke, prowadzonej przez Carrela, przez co najmniej dwa dni bedzie uczestniczyl w unikach i skokach bez zadnej mozliwosci dotkniecia sterow rakiety. Bedzie to dla niego, takiego starca, bardzo trudne, ale Carrel mial racje: nie da rady przeprowadzic tego inaczej. -No, dobrze - powiedzial w koncu. - Tylko niech pan sie upewni, ze wciaz jeszcze zyje, kiedy znajde sie w poblizu Nowej Ziemi. -Nie ma obaw. - Carrel wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Jeszcze nigdy nie stracilem zadnego ladunku powierzonego mojej pieczy. Oczywiscie pod warunkiem, ze zostal wlasciwie zabezpieczony. W jakim miejscu chcialby pan wyladowac? Odpowiedz na to pytanie nie byla latwa. Po namysle Amalfi wybral Central Park polozony w samym sercu dawnego wedrownego miasta. Moze bylo to posuniecie niebezpieczne ze wzgledu na bliskosc Wojownikow Boga, ale nie zamierzal przemierzac tysiecy mil powierzchni planety tylko po to, aby moc zobaczyc sie z Hazletonem. Poza tym mial nadzieje, ze albo teren dawnego miasta bedzie stanowil tabu dla prostakow, albo chociaz beda instynktownie go unikali. Z pewnoscia Jorn Apostol nie zaniedbalby patrolowania miejsca tak waznego dla dawnych koczownikow, ale Amalfi liczyl na to, ze Jorn wraz ze swoimi glownymi silami znajdowal sie teraz po drugiej stronie Obloku. Dysponujac wiratorem o malej mocy, Amalfi mial az za duzo czasu, aby zapoznac sie przez ultrafon z wydarzeniami, jakie ostatnio mialy miejsce, a od jakich staral sie uciec na planete He. Okazalo sie, ze Hazleton zrelacjonowal mu sytuacje w miare wiernie, mylac sie jedynie w nieistotnych szczegolach. Nowa Ziemia nie znajdowala sie w centrum zainteresowania Jorna. Jego dzihad zostala wymierzona nie tylko przeciwko Hewianom, ale przeciw wszystkim niewiernym, gdziekolwiek by sie znajdowali. Kontakt z Hewianami stanowil tylko jeden z punktow aktu oskarzenia skierowanego w zasadzie przeciw Nowej Ziemi. Najwazniejszym natomiast punktem byl zarzut, ze Nowa Ziemia nie oglosila, ale tez i nie ukrywala swojej checi zglebienia tajemnicy konca czasu, ktory to zamiar Jorn uwazal za bluznierstwo. Amalfi mogl sie domyslac, ze powstanie farmerow i opanowanie przez nich wladzy na Nowej Ziemi okazalo sie niezamierzonym efektem ubocznym manifestu Jorna, ktorego Apostol sie nie spodziewal. Gdyby wczesniej to zaplanowal albo byl w stanie wykorzystac pod wzgledem militarnym, z pewnoscia pociagnalby ze swoimi silami jak najszybciej ku Nowej Ziemi. Zamiast tego oglosil tylko - a i to zrobil po niewczasie - blokade planety, w dodatku niezbyt szczelna. Zapewne zastanawial sie, czy skutki zamachu stanu okaza sie trwale. Jesli tak, to zamierzal to wykorzystac; gdyby nie - byl gotow w pospiechu odwolac swoje wojska, aby zachowac ludzi i statki na inna, dogodniejsza chwile. Tak przynajmniej ocenial sytuacje Amalfi. Mial jednak przeczucie, ze w osobie Jorna Apostola po raz pierwszy trafil na przeciwnika, ktorego mysli mogly biec od poczatku do konca zupelnie innym torem. Rakieta, ktora lecial, przeszla nagle z napedu wiratora na jonowy. Amalfi przerwal rozmyslania i czekal na to, co przyniesie mu najblizsza przyszlosc. Podczas lotu w atmosferze stery znalazly sie w rekach Amalfiego. Przebywajacy na planecie He Carrel pozwolil mu kierowac rakieta, kiedy tylko wylaczyl wirator. Amalfi wyladowal lekko jak piorko w poludniowej czesci Central Park, w nieregularnym obnizeniu terenu, o ktorym legenda glosila, ze kiedys bylo jeziorem. Ladowanie przebieglo bez incydentow. Wygladalo tez na to, ze nikt tego faktu nie zauwazyl. Amalfi nie watpil, ze po wschodzie slonca opuszczony pojazd zostanie dostrzezony przez jeden z patrolowcow Wojownikow Boga. Wiedzial jednak, ze stare miasto bylo zasmiecone wieloma podobnymi zagadkowymi urzadzeniami. Aby wiedziec, ktore sa stare, a ktore nowe, nalezalo byc specjalista-historykiem podobnym do Schliemanna, ktory poszukiwal kiedys ruin Troi. Amalfi byl o tym tak przekonany, ze zostawil swoja rakiete w tym miejscu, w ktorym wyladowal, nie usilujac jej nawet zamaskowac. Teraz pojawil sie problem, jak nawiazac kontakt z Markiem, ktory bez watpienia ciagle przebywal w areszcie. Mogl tez zostac poddany "edukacji korekcyjnej", o ktorej Amalfi sie dowiedzial, podsluchawszy jego rozmowe z jednym z Wojownikow. Czy mialo to oznaczac, ze z natury rzeczy leniwy, nawykly do pracy umyslowej Hazleton bedzie musial teraz scielic lozka, zamiatac podlogi i modlic sie przez szesc godzin dziennie? Amalfi nie mogl w to uwierzyc, a zwlaszcza w ten ostatni pomysl dotyczacy modlow. A zatem, co moglby teraz robic? I nagle, idac oswietlona ksiezycowym blaskiem i calkowicie wyludniona Piata Aleja w kierunku miejskiej wiezy kontrolnej, Amalfi uzmyslowil sobie, ze wie, co mogl teraz robic Hazleton. Zarzadzanie galaktyka, nawet taka niewielka i po wiekszej czesci nie znana jak ta galaktyka satelicka, nie bylo wcale proste. Nie polegalo tylko na przekladaniu papierow z jednego stosu oznaczonego slowami DO ZALATWIENIA na drugi, z napisem ZALATWIONE. Wymagalo wielowiekowego doswiadczenia i ogromnej wiedzy na temat systemow lacznosci, zbierania i przechowywania danych oraz obslugi urzadzen wykonujacych dziewiecdziesiat osiem procent mrowczej pracy. W czasach wedrowek zdarzalo sie na przyklad - chociaz niezbyt czesto - ze poprzedniego burmistrza przenoszono po przegranych wyborach na poklad innego miasta. Taki czlowiek potrzebowal pozniej od pieciu do dziesieciu lat, aby nauczyc sie zarzadzac. W ciagu tego okresu pelnil niewiele znaczaca funkcje zastepcy menazera tego nowego miasta. Zarzadzanie miastem nie bylo zatem praca, jakiej mogl sie nauczyc w ciagu kilku dni czy tygodnia przecietny farmer, chocby nie wiedziec jak natchniony. A zatem najbardziej prawdopodobnym miejscem, w ktorym Mark byl poddawany "edukacji korekcyjnej", bylo jego biuro. Musial zarzadzac Oblokiem w imieniu Wojownikow Boga. Bez watpienia spisywal sie jak najgorzej, majac pewnosc, ze i tak ujdzie mu to bezkarnie. Wojownicy przeciez, nawet gdyby podejrzewali go o sabotaz - a z pewnoscia musieli go podejrzewac - to i tak nie mogliby mu tego udowodnic. Amalfi, ktory sam sie uwazal za mistrza w sztuce sabotazu, musial przyznac Hazletonowi niekwestionowane pierwszenstwo. Wiele razy byl swiadkiem, jak Mark postepowal tak wobec swoich przyjaciol. Robil to zapewne, aby nie wyjsc z wprawy, a moze tez po prostu z nudow. A wiec dobrze, problem odnalezienia Hazletona zostal rozwiazany. Pozostawala znacznie trudniejsza sprawa: jak przekonac Wojownikow, aby zrezygnowali z wladzy, a przede wszystkim jak uwolnic Dee i dzieci. Trudno rozstrzygnac, ktora z tych dwoch spraw mogla okazac sie trudniejsza. Mark mial racje, kiedy powiedzial, ze zdemontowane generatory pola w rekach nieuswiadomionych, nie majacych technicznego wyksztalcenia Wojownikow byly znacznie grozniejsze niz widly czy muszkiety. Gdyby uzywac ich we wlasciwy sposob, generatory mogly poddac antygrawitacji pojedyncza osobe i wyslac ja w przestrzen pod dzialaniem sily odsrodkowej obrotu planety wokol wlasnej osi. Takiemu samemu dzialaniu mozna bylo poddac tez mur albo naroznik domu, jezeli uzytkownik wiratora chcialby zniszczyc jakies zabudowania. Klopot polegal na tym, ze farmerzy nie umieli poslugiwac sie nimi w precyzyjny sposob. Generator pola zostal zaprojektowany nie jako narzedzie zniszczenia, a jako instrument sterujacy pogoda wokol domu. Urzadzenie to bylo troche wieksze, ciezsze i o wiele bardziej nieporeczne od dwudziestowiecznego domowego olejowego pieca. Zwazywszy, jak trudno manewrowac czyms takim, zwlaszcza na stojaco, zrozumiale, ze farmerzy mogli ulec pokusie nastawienia generatora na maksymalna moc jeszcze przed zdemontowaniem go z betonowego cokolu, na ktorym stal w piwnicy domu, i pozostawienia go w takim stanie. W razie zaistnialej potrzeby jego uzytkownik mogl pozniej, nie narazajac na szwank miesni karku czy reki, po prostu skierowac go na wybrany cel i nacisnac guzik. Oznaczalo to, ze ilekroc jakis nierozgarniety chlopak straci cierpliwosc czy dopatrzy sie herezji w czyjejs przypadkowo rzuconej uwadze albo tez wpadnie w panike na widok jakiegos cienia czy svengali, moze zrownac z ziemia dwa albo trzy domy zanim sobie przypomni, gdzie znajduje sie wylacznik urzadzenia. Bylo takze mozliwe, ze porzucony w panice wlaczony wirator zniszczy dwa albo trzy dalsze bloki, zanim wyczerpia sie jego akumulatory i dzialanie ustanie samoistnie. Uwolnienie zony Hazletona i dzieci bylo bardzo wazne, ale jeszcze wazniejsza sprawa to rozbrojenie Wojownikow Boga. Amalfi zachwial sie lekko, kiedy wyszedl ze sterowanej przez wiratory windy i znalazl sie na sprezystej, betonowej podlodze sterowni miasta. Usmiechnal sie ponuro. Czul, ze po tych wszystkich az nazbyt wielu latach zrzedzenia, nierobstwa i wegetacji znowu zyje pelnia zycia. Mial przed soba jeden z tych problemow jakby specjalnie dla niego stworzonych. Umial je rozwiazywac dzieki doswiadczeniu nabytemu w ciagu wielu lat ciezkiej pracy. Zblizajacy sie koniec czasu to z pewnoscia odpowiedniej rangi problem, z wiekszym nigdy nie przyjdzie mu sie zmierzyc. Amalfi byl nawet wdzieczny losowi za to, ze spotkal go ten zaszczyt. Brakowalo mu jednak kogos, z kim moglby w tej sprawie negocjowac i, jesli to mozliwe, troche oszukiwac. Od bardzo dawna czekal na cos takiego jak szansa zmierzenia sie z Wojownikami Boga. Wiedzial jednak, ze powinien sie miec na bacznosci. Nawet wtedy, kiedy rozwiazywal podobne problemy niemal na co dzien, zdarzalo mu sie czasami potknac. W obecnej zas sytuacji kroki, jakie moglby przedsiewziac, wydaly mu sie podejrzanie oczywiste. A to nie byly cwiczenia - ten problem bedzie wymagal calego jego kunsztu jako historyka kultury, a takze jako diagnostyka. Od jego umiejetnosci i tego, jak sobie poradzi, bedzie zalezal los wielu setek tysiecy osob, z ktorych jedna byla Estelle. A zatem powinien dzialac delikatnie, delikatnie... ale precyzyjnie i szybko jak chirurg dokonujacy operacji serca. Nie trac czasu na rozwazanie innych mozliwosci. Masz tylko cztery minuty, aby ocalic pacjentowi zycie, jesli oczywiscie dopisze ci szczescie. Tarcza pily do ciecia kosci w twoich rekach juz wiruje... Otworz klatke piersiowa i to szybko. Ojcowie Miasta dzialali. Powiedzial zatem: -Polaczenie. Chce mowic z Jornem Apostolem. Chodzi o ratunek dla miasta. Odszukanie Jorna zajmie Ojcom Miasta troche czasu. Beda musieli w ciagu niecalej minuty okreslic, na jakich planetach moze teraz przebywac, a potem wybrac tylko te, na ktorych prawdopodobienstwo jego pobytu okaze sie dostatecznie duze. Szanse na polaczenie sie z nim za pierwszym razem byly wiec bardzo male. Amalfi troche zalowal, ze w celu nawiazania lacznosci z Jornem musi uzyc diraka. Wiedzial, ze swiadkiem ich rozmowy moze byc kazdy dysponujacy tego typu odbiornikiem sluchacz w obrebie calego Obloku, a nawet calego wszechswiata. Wiedzial tez jednak, ze do dwustronnych rozmow na tak duze odleglosci nie mozna bylo uzyc ultrafonu, bo jego predkosc przekazywania sygnalow wynosi zaledwie sto dwadziescia piec procent predkosci swiatla. Nosnik informacji stanowila w nim fala elektromagnetyczna, ktora mogla przemieszczac sie w prozni co najwyzej z predkoscia swiatla. Wieksza predkosc udawalo sie osiagnac dzieki sztuczce zwanej ujemna predkoscia fazowa. Czekajac na polaczenie, Amalfi rozwazal w myslach mozliwosci. To bez watpienia jedna z najdziwaczniejszych spraw, z jakimi mial kiedykolwiek do czynienia. Wydawalo mu sie, ze na razie jego problem polegal glownie na interludiach i gwaltownych zwrotach akcji, a to zostawialo bardzo niewielka mozliwosc podjecia decyzji, ktory model dzialania jest wlasciwy. W dodatku istniejace mozliwosci zachecaly go do stosowania stereotypowych rozwiazan, jakie podsuwala mu jego wielowiekowa pamiec, lecz tym razem bedzie musial wykazac sie o wiele wieksza rozwaga i ostroznoscia. A takze dokladnie rozwazyc priorytety. O jakichkolwiek dzialaniach zaczepnych nie moglo byc nawet mowy. Rozwiazanie takie mozna by brac pod uwage tylko z punktu widzenia jakiegos nadrzednego celu, na przyklad "ocalenia miasta". Ten aksjomat, jesli kierowac sie nim wystarczajaco dlugo, umozliwia podjecie decyzji w sposob niemal odruchowy, pozwala automatycznie ustawic sie we wlasciwym kierunku jak kot, ktory spada z dachu na cztery lapy. Ale teraz sytuacja byla inna - wartosci, jakie musial uwzglednic, wzajemnie sobie zaprzeczaly. Przede wszystkim nalezalo zalozyc, ze Jorn Apostol nie znal szczegolow sytuacji na Nowej Ziemi. Zareagowal tak, jak kazdy dobry strateg powinien zareagowac na wiesc o niespodziewanym zwyciestwie w nieoczekiwanym miejscu. Jorn prawie na pewno nie mogl wiedziec wiec ani tego, ze jego wojska pochwycily troje zakladnikow, ani tym bardziej znac ich tozsamosci. Amalfi nie powinien zatem zadac ich uwolnienia. Madrzej bylo w ogole nie informowac Jorna o tym fakcie. I tak zreszta pierwszy i najwazniejszy cel, jaki chcial w tej rozmowie osiagnac, to rozwiazanie pospolitego ruszenia farmerow i odebranie im generatorow pola. Z drugiej strony nie wystarczylo tylko przekonac Jorna, ze zamach stanu na Nowej Ziemi nie ma najmniejszych szans powodzenia. To mogloby spowodowac, ze Apostol nakaze wycofac swoja blokade, a razem z nia i zakladnikow. Najlepiej byloby miec dwa wroble w garsci za jednym zamachem. Jorn powinien domyslic sie, ze przewrot sie nie powiedzie, ale zarazem nie nalezalo go w tym zanadto upewniac. Nie wolno dopuscic, aby wpadl w panike w obawie, ze jesli bedzie zwlekal z wycofaniem wojsk to je utraci. Amalfi nie byl przekonany, ze zdola to osiagnac. Moze, gdyby udalo mu sie przekonac Jorna, ze niebezpieczenstwa czyhajace na jego ludzi maja charakter po czesci ideologiczny, a po czesci wojskowy. Jorn przeciez udowodnil, ze umie byc dobrym dowodca. Nie mogl zatem nie wiedziec, jaka pokuse dla okupacyjnej armii stanowia zwyczaje i poziom zycia podbitego kraju. Na pokusy tego rodzaju byly wystawione zwlaszcza krucjaty i swiete wojny. Bez wzgledu na to, czy wierzyl w slusznosc gloszonych przez siebie doktryn, czy tez nie, nie mogl sobie pozwolic na to, aby jego wyznawcy stracili wiare w niego. To wlasnie dzieki niej sprawowal przeciez nad nimi wladze. Gdyby wiec jej zabraklo, musialby uciec sie tylko do rozkazow. Niestety, na Nowej Ziemi nie istniala doktryna zdolna pozbawic wiary Wojownikow Boga. Amalfi nie watpil, ze wkrotce po zdobyciu wladzy zajma sie gromadzeniem zegarkow i budzikow. To archaiczne wyrazenie okreslalo istniejacy od wielu wiekow obyczaj rzucania sie armii biedakow na dobra materialne okupowanego kraju. Jorn jednak z pewnoscia o tym wiedzial, a wiec nie da sie zaskoczyc go takim argumentem. Poza dobrami materialnymi nie bylo na Nowej Ziemi zadnej rzeczy, ktora bylaby w stanie odciagnac Wojownikow Boga od ich prostych, aby nie rzec prymitywnych wierzen. Mozna by cos takiego wyprodukowac, w koncu surowcow nie brakowalo. Jedna z oczywistych pulapek, jakich nalezalo unikac na tej drodze, to odwolanie sie do religijnego wizerunku Jorna w oczach opinii publicznej. Amalfi w zaden sposob nie mogl wiedziec, czy taki apel osiagnalby zamierzony skutek, czy staloby sie wrecz przeciwnie. Rozum podpowiadal mu, ze ta druga mozliwosc byla o wiele bardziej prawdopodobna. Nalezalo raczej zalozyc, ze czlowiek tak popularny jak Jorn powinien sie znac na wiekszosci sztuczek niezaleznie od tego, jak dobrym byl teologiem. Ten ostatni problem nie mial zreszta tu nic do rzeczy. Kazda probe gry na swoich uczuciach religijnych wykrylby bez trudu. Udowodnil przeciez wiele razy, ze sam umie robic to bardzo dobrze. Ponadto istnialo prawdopodobienstwo, ze Jorn byl gorliwym wyznawca swoich anachronicznych teorii. To przynajmniej sugerowaly jego publiczne wystapienia. Gdyby tak bylo naprawde, to wowczas jakakolwiek proba wykorzystania jego uczuc religijnych moglaby zakonczyc sie prawdziwa kleska. Takie postepowanie z fanatykami religijnymi zwykle konczy sie niepowodzeniem. Trzeba bylo wiec potraktowac Jorna pro forma w taki sposob, jak gdyby sie wierzylo w kazde wypowiedziane przez niego slowo. Nalezalo postapic tak przede wszystkim dlatego, ze Jorn niewatpliwie pamietal o setkach swoich wyznawcow przysluchujacych sie ich rozmowie. Po drugie, nie bylo sensu negowania jego samooceny. To niczemu nie sluzylo, a moglo okazac sie nawet niebezpieczne. Amalfi nie mogl przeciez przyznac, ze w jego opinii osobiste poglady Jorna nie zgadzaja sie z wizerunkiem, jaki pragnie utrwalic w umyslach swoich wyznawcow. Dopuszczalne bylo powiedzenie mu bez ogrodek, ze jest zatwardzialym fundamentalista, ale nie sposob oczekiwac, ze wpadnie w panike na wiesc o tym, ze otrzymal transmisje diraka od Szatana... -JORN APOSTOL JEST GOTOW DO PRZYJECIA ROZMOWY, PANIE BURMISTRZU. Amalfi nagle poczul, ze jego mysli biegna ze zdwojona predkoscia. Pomylka Ojcow Miasta byla zrozumiala. Bez watpienia nikt nie zadal sobie trudu poinformowania ich o fakcie, ze Amalfi nie jest juz burmistrzem. Przestal pelnic te funkcje z chwila, gdy pojawil sie problem Nieciaglosci Ginnangu. Pomylka ta uswiadomila jednak Amalfiemu, ze zupelnie zapomnial o tym, czy powinien przedstawic sie swemu rozmowcy, czy tez moze lepiej tego nie robic. Malo prawdopodobne, aby Jorn pochodzil z rodziny chlopskiej wyzyskiwanej przez Miedzygwiezdnych Mistrzow Handlu - poprzednich wladcow, z tyranii ktorych wyzwolilo planete wedrowne miasto. Nieco bardziej prawdopodobne bylo to, ze pochodzil z rodu bylych wladcow Miedzygwiezdnego Mistrza. Najprawdopodobniej jednak nalezal do ktorejs z rodzin, jakie dotarly na Nowa Ziemie wraz z Amalfim. Gdyby tak bylo naprawde, to z pewnoscia wiedzialby, kim jest jego rozmowca. Przedstawienie sie Jornowi mogloby sie wiec okazac korzystne, chociaz z drugiej strony krylo w sobie zagrozenie... Kosci jednak zostaly juz rzucone. Ojcowie Miasta oznajmili, ze burmistrz chce z nim mowic, tak wiec lepiej byloby wyjasnic Jornowi, ze to nie z Hazletonem ma rozmawiac. Wykrecic sie jakos z tego? To daloby sie zrobic, chociaz uzycie diraka wiazalo sie z ryzykiem. Kazdy sluchacz ich rozmowy moglby teraz albo w przyszlosci powiedziec Jornowi o wszystkich faktach, jakie Amalfi chcialby ze wzgledow strategicznych zachowac w tajemnicy... -POLACZENIE NAWIAZANE, PANIE BURMISTRZU. No coz, nic nie dalo sie juz w tej sprawie zrobic. Amalfi powiedzial wiec do mikrofonu: -Prosze laczyc. W tej samej chwili ekran rozjarzyl sie poswiata. Amalfi pomyslal, ze naprawde sie starzeje. Zapomnial powiedziec Ojcom Miasta, aby polaczenie odbywalo sie wylacznie na fonii. Przy wlaczonej wizji i tak nie mial zadnej szansy ukrycia swojej tozsamosci. Na uzalanie sie nad soba nie bylo juz jednak czasu. Amalfi zobaczyl na ekranie twarz Jorna Apostola z pojawiajacym sie na niej wyrazem nie ukrywanego zaciekawienia. To byla twarz starego czlowieka, pociagla, koscista i poorana bruzdami. Siwe, krzaczaste brwi podkreslaly cienie wokol zapadnietych oczu. Jorn musial przestac zazywac antyagatyki co najmniej przed piecdziesiecioma laty, o ile w ogole kiedykolwiek je zazywal. Uzmyslowienie sobie tego faktu przyprawilo Amalfiego o wielki i nieoczekiwany szok. -Jestem Jorn Apostol - odezwal sie starzec. - Czego pan sobie zyczy ode mnie? -Mysle, ze powinien pan wycofac sie z Nowej Ziemi - odparl Amalfi. Nie mial najmniejszego zamiaru tego powiedziec. Szczerze mowiac, bylo to zupelne przeciwienstwo calej przygotowanej uprzednio starannie linii argumentacji. Ale w tej twarzy krylo sie cos, co zmusilo go do powiedzenia od razu tego, na czym mu najbardziej zalezalo. -Nie przebywam na Nowej Ziemi - powiedzial Jorn. - Ale sadze, ze wiem, o co panu chodzi. I mysle, panie Amalfi, ze na Nowej Ziemi znalazloby sie wielu ludzi, ktorzy chcieliby tego samego. Wydaje mi sie to nawet zrozumiale. Tylko ze ani troche mnie to nie obchodzi. -Nie spodziewalem sie, ze bedzie pana obchodzilo - odparl Amalfi. - Mowie to, bo chce, aby znal pan moje zdanie. Moge podac panu kilka powodow. -Wyslucham ich. Ale prosze sie nie spodziewac, ze bede kierowal sie rozsadkiem. -Dlaczego nie? - zapytal Amalfi, autentycznie zdziwiony. -Poniewaz nie naleze do ludzi rozsadnych - odparl Jorn cierpliwie. - Powstanie moich wyznawcow na Nowej Ziemi nie wybuchlo na moj rozkaz. Uwazam je jednak za dar Bozy, ktory zostal zlozony w moje rece. W takiej sytuacji rozsadek nie ma nic do rzeczy. -Rozumiem - odparl Amalfi i zamyslil sie przez chwile. Problem zaczynal wygladac na trudniejszy, niz sobie wyobrazal. Szczerze mowiac, nie mial wielkiej nadziei, ze uda mu sie go rozwiazac. -Czy jest pan swiadom tego, ze Nowa Ziemia jest osrodkiem stochastycyzmu? - zapytal w koncu. Krzaczaste brwi Jorna uniosly sie lekko. -Wiem, ze stochastycy sa najsilniejsi i najliczniejsi wlasnie na Nowej Ziemi - powiedzial. - Nie wiem natomiast, jak bardzo ta filozofia zakorzenila sie w umyslach mieszkancow planety. Jak by jednak nie bylo, jest to jedna z tych rzeczy, jakie mam zamiar wykorzenic. -Obawiam sie, ze to sie panu nie uda. Tlum skladajacy sie z farmerow nie bedzie sobie umial poradzic z wykorzenieniem takiej silnej doktryny. -A jak silna jest naprawde? - zapytal Jorn. - Jak silne sa jej wplywy? Mam wrazenie, ze prawie cala Nowa Ziemia jest przez nia zepsuta, ale nie wiem tego na pewno. Mozliwe, ze z tak duzej odleglosci od planety, z jakiej zmuszony jestem dzialac, przeceniam jej wplyw na umysly ludzi. Zapewne robie to nieswiadomie, gdyz uwazam te filozofie za calkowicie sprzeczna ze Slowem Bozym. Z tego samego powodu moge sadzic, ze ojczyzna stochastykow jest takze kuznia tej filozofii. Ale nie jestem wcale pewien, czy tak jest. -I dlatego chce pan narazac na niebezpieczenstwo dusze Wojownikow Boga, zakladajac, ze moze to nie byc prawda? -Niekoniecznie - odparl Jorn. - Sadzac po tym, jakie sily pan reprezentuje, panie Amalfi, w pana interesie lezy wyolbrzymianie znaczenia tej filozofii. Szczerze mowiac, sugeruje to juz sam fakt, ze pan o tym wspomnial. Nie mam przeciez podstaw, aby sadzic, ze dobrze mi pan zyczy. Podejrzewam wiec, ze stochastycy, jak wielu innych myslicieli wszystkich miejsc i czasow, oderwali sie od podstawowych prawd i realiow kultury, w jakiej przyszlo im dzialac. Sadze tez, ze ludzie na Nowej Ziemi sa nie bardziej stochastykami niz Wojownikami Boga czy zwolennikami jakiejkolwiek innej filozofii. Jesli mialbym okreslic ich w jakis sposob, to jedynym rozsadnym stwierdzeniem jest to, ze nie sa juz mieszkancami wedrownego miasta. Amalfi siedzial przed mikrofonem i czul, jak po twarzy splywaja mu krople potu. Zorientowal sie, ze trafil na godnego siebie przeciwnika. -A jesli sie pan myli? - zapytal po chwili przerwy. - Jesli stochastycyzm naprawde zapuscil korzenie na planecie tak gleboko, jak mowie? -No, coz - odparl Jorn Apostol. - Wowczas bede zmuszony ryzykowac. Jak sam pan to powiedzial, moi Wojownicy na Nowej Ziemi sa tylko farmerami. Watpie zatem, by stochastycyzm wywarl jakikolwiek wplyw na ich proste umysly. Z pewnoscia odrzuca go jako sprzeczny ze zdrowym rozsadkiem. Beda, rzecz jasna, w bledzie, ale ktoz mialby im to powiedziec? Ignorancja jest najlepsza bronia, w jaka mogl ich wyposazyc Bog Ojciec, a ja sadze, ze ta bron im wystarczy. To mogla byc ta ostatnia szansa. Amalfiemu pozostalo jedynie miec nadzieje, ze nie otrzymal jej za pozno. -Niech wiec tak sie stanie - powiedzial glosem bardziej ponurym, niz zamierzal. - Bieg zdarzen wkrotce pokaze, ktory z nas mial racje. Nic wiecej nie mam do dodania. -A ja wprost przeciwnie - odparl Jorn. - Mam cos do dodania. Mozliwe, panie Amalfi, ze rzeczywiscie zamierzal pan wyswiadczyc mi przysluge. Jezeli okaze to sie prawda, bede musial oddac sprawiedliwosc nawet panu. Ze zlem takze nalezy postepowac uczciwie. Po prostu nie mozna zalatwic tego w zaden inny sposob. Co chcialby pan uzyskac ode mnie w zamian? I w taki oto sposob ich slowny pojedynek wrocil niespodziewanie do punktu wyjscia. Teraz jednak nie bylo ani sposobu, ani czasu na to, aby uniknac bezposredniej odpowiedzi. Pytanie zostalo zadane nie z intencja polityczna, ale osobista. Jorn wyraznie dal to do zrozumienia. -Moglby pan uwolnic troje zakladnikow, ktorzy zostali pochwyceni przez pana kordon - powiedzial Amalfi, czujac w ustach wzbierajaca gorycz. - Kobiete i dwoje dzieci. -Gdyby poprosil pan mnie o to na samym poczatku rozmowy, uczynilbym to od razu - odparl Jorn Apostol z nuta zalu w glosie. - Ale pan, panie Amalfi, nad ich zycie przedlozyl zachowanie wlasnej prawosci. A wiec niech tak bedzie. Jesli przekonam sie, ze grozi mi utrata Nowej Ziemi z powodu stochastycyzmu, to zostana uwolnieni, zanim odwolam swoja flote. W przeciwnym razie nie zostana. I jeszcze jedna rzecz, panie Amalfi... -Tak? - zapytal Amalfi zduszonym glosem. -Niech pan przez caly czas ma na uwadze, o jak wysoka stawke tutaj chodzi. Niech wiec nie da sie pan poniesc swojej przedsiebiorczosci. Wiem doskonale, jak bardzo jest pan pomyslowy, ale ludzkie zycie nie powinno zalezec od niczyjej umiejetnosci ani sztuki. A teraz niech pan zostanie z Bogiem. Ekran urzadzenia lacznosci sciemnial. Amalfi trzesaca sie ze zdenerwowania reka otarl pot z czola. Zrozumial, ze w swoich ostatnich slowach Jorn Apostol ocenil w wielkim skrocie przebieg calego jego zycia. Nie byla to ocena pochlebna. Pomimo tego Amalfi wahal sie tylko przez krotka chwile. Liczyl sie z tym, ze Jorn mogl przejrzec improwizacje, jaka przyszla Amalfiemu do glowy doslownie w ostatniej chwili. Stalo sie to jednak tak pozno, ze Amalfi nie zdazyl zdradzic sie ani przed Jornem, ani przed zadnym innym sluchaczem ich rozmowy, ze nie widzial innej mozliwosci rozwiazania ich dylematu. Zaproponowane przez Jorna rozwiazanie zmuszalo Amalfiego w gruncie rzeczy do tego samego: do przemienienia klamstwa w prawde. Jesli na tym miala polegac przedsiebiorczosc Amalfiego, to on sam mial wszelkie powody, aby sadzic, ze nie byla to "sztuka", a co najwyzej rzemioslo. To juz raczej Jorn uzaleznial zycie ludzkie od dogmatow swojej fikcyjnej sztuki, ktora nazywal religia. Pamietajac tym razem, aby w pore wylaczyc wizje, Amalfi nakazal Ojcom Miasta, zeby polaczyli go z biurem burmistrza. -Mowi komisarz do spraw bezpieczenstwa publicznego - powiedzial robotowi, ktory przyjal jego zgloszenie. W normalnych warunkach maszyna wiedzialaby, ze takie stanowisko w ogole nie istnialo; Amalfi liczyl jednak na to, ze w panujacym rozgardiaszu automatyczna sekretarka nie bedzie miala czasu sprawdzac tego w bankach pamieci. Byl takze przekonany, ze ten zwrot, ktory w czasach wedrowek kojarzyl sie zawsze z zagrozeniem, zostanie wlasciwie odczytany przez Hazletona. Okazalo sie, ze mial racje. -Spoznil sie pan z polaczeniem - odezwal sie Hazleton jak najbardziej oficjalnym tonem. - Pana raport moze byc juz nieaktualny. Czy nie moglby pan zglosic sie z nim osobiscie? -Nie sadze, panie burmistrzu. Sytuacja zmienia sie zbyt szybko - odparl Amalfi. - W tej chwili jestem na obrzezach stacji w starym miescie. Wojownicy, ktorzy w danej chwili nie pelnia sluzby, czasami tu zagladaja, a przy tak wielu urzadzeniach, znajdujacych sie pod pradem... -Z kim pan rozmawia? - w glosniku odezwal sie czyjs glos. Amalfi rozpoznal go bez trudu. Nalezal do tego samego mezczyzny, ktory wydawal rozkazy, kiedy Wojownicy zaaresztowali Hazletona. - Nie wyrazilem na to zgody! -To moj komisarz do spraw bezpieczenstwa publicznego. Nazywa sie de Ford - odparl Hazleton. Amalfi mimo woli sie usmiechnal. De Ford byl poprzednikiem Hazletona na stanowisku menazera miasta i zostal rozstrzelany siedem wiekow wczesniej. - Ma pan racje, na cos takiego nie mozna wyrazic zgody - ciagnal Hazleton. - Wiele z tych urzadzen porzuconych w starym miescie nie zostalo wylaczonych. Jezeli ktos nie wie, jak sie z nimi obchodzic, moze latwo zostac porazony pradem. De Ford, sadzilem, ze pan wie o tym rozkazie. General Wojownikow zabronil swoim podwladnym zapuszczania sie na teren miasta. -Przypominam im o tym - odparl Amalfi glosem urazonej niewinnosci. - Ale oni tylko sie smieja i mowia, ze kiedy nie sa na sluzbie, to nie sa Wojownikami. -Co takiego? - wybuchnal glos w glosniku. -Wlasnie tak mowia - rzekl z uporem Amalfi. - Twierdza tez, ze ich prywatny czas nalezy tylko do nich. Uwazaja, ze poza sluzba nikt nie ma prawa wydawac im rozkazow. Wydaje mi sie, ze jest to wplyw nauk jakiegos wioskowego stochastyka, chociaz Wojownicy rozumieja te filozofie w sposob troche metny. Domyslam sie, ze na prowincji nie wyjasnia sie podstaw stochastycyzmu dostatecznie jasno. -To nie ma teraz nic do rzeczy - powiedzial ostro Hazleton. - Prosze trzymac ich jak najdalej od miasta. To jest rozkaz. -Staram sie jak moge, panie burmistrzu - rzekl Amalfi. - Istnieja jednak granice tego, co moge. Niektorzy chodza z przenosnymi generatorami pola, a sam pan wie, co sie stanie, jesli choc jeden z nich sprobuje zrobic z niego uzytek. Nie moge zbytnio ryzykowac. -Jasne, ze nie, ale prosze robic to, co pan moze. Ja tez zrobie, co w mojej mocy. Gdzie pana znalezc, jesli bede mial dalsze rozkazy? -Prosze przekazac je do biura sierzanta na obwodzie miasta - rzekl Amalfi. - Odbiore je przy okazji nastepnego obchodu. -Bardzo dobrze - odrzekl Hazleton i przerwal polaczenie. Amalfi uruchomil linie laczaca stacje na obwodzie z wieza kontrolna i usiadl, rozwazajac to, co udalo mu sie osiagnac do tej pory. Nie opuszczal go jednak pewien niepokoj. Zasial podejrzenie w umyslach Wojownikow i musial teraz cierpliwie czekac na skutki swojej akcji. Nie watpil, ze Hazleton zrozumial, o co mu chodzilo, i ze ze swojej strony bedzie staral sie pomoc. Domyslal sie rowniez, ze Jorn Apostol zarzadzil przeprowadzenie sledztwa wsrod oficerow swojej armii na Nowej Ziemi, chcac potwierdzic zasadnosc ostrzezen Amalfiego. Wiedzial dobrze, ze dochodzenie niczego nie wykaze, ale powinno uczulic oficerow na istniejace zagrozenie. Amalfi wlaczyl ultrakrotkofalowy odbiornik radiowy wiezy i dostroil go do czestotliwosci stacji federalnej Nowej Ziemi. Nastepnym krokiem Jorna powinno byc wydanie rozkazow zabraniajacych wstepu do miasta Wojownikom przebywajacym na urlopach. Chcial je uslyszec i wiedziec, jak beda brzmialy. O ile nie zostana sformulowane w wyjatkowo kategoryczny sposob, to wkrotce na terenie miasta naprawde pojawia sie Wojownicy. Przyjda tu, aby zwiedzic miasto, w ktorym, rzecz jasna, nie bylo juz zadnego sierzanta na obwodzie ani nawet zadnego obwodu, chyba tylko w pamieci Ojcow Miasta. Ktoremus z Wojownikow z pewnoscia przydarzy sie jakis wypadek. O tym wypadku jednak "de Ford" nie zamelduje. "Nic nie wiem na ten temat. Przykro mi, ale nie moge byc we wszystkich miejscach naraz. Staralem sie trzymac tych chlopcow z daleka od Ojcow Miasta. Chcieli zadac im mnostwo pytan o historie filozofii, a odpowiedz zajelaby Ojcom pare tygodni. Powiedzialem im, ze nie umiem obslugiwac Ojcow Miasta, ale co moglem poradzic, kiedy jeden z nich skierowal na mnie generator pola i rozkazal:>>Wpusc mnie... albo...<<" Przeslanie takiego komunikatu oznaczaloby koniec kariery "komisarza do spraw bezpieczenstwa publicznego", gdyz wowczas prawie na pewno pojawilyby sie umundurowane patrole Wojownikow w samym miescie i wokol niego. Amalfi musialby wtedy zejsc do podziemia, a cala reszta zalezalaby od Hazletona. Nie mogl przewidziec, co Mark zamierza zrobic, ale ani nie chcial, ani nie powinien tego wiedziec. Jedna z wad jego planu bylo klamstwo, czego zreszta Jorn od poczatku sie domyslal. Amalfi byl przeswiadczony, ze dobry plan powinien zawierac chociaz odrobine prawdy, ktora dostrzegliby zarowno ludzie rozsadni, jak i podejrzliwi. Chcac byc bezwzglednie szczerym, nalezaloby powiedziec, ze mozliwosc zarazenia sie miejscowych Wojownikow Boga pogladami stochastykow praktycznie nie istniala ani teraz, ani przedtem. Nawet gdyby plan sie powiodl i Jorn wycofal swoje sily, obawiajac sie tej mozliwosci, to z pewnoscia zanim uwolnilby zakladnikow, poddalby swoich oficerow gruntownemu przesluchaniu. Gdyby zatem cokolwiek, co by z nich wyciagnal, okazalo sie zbyt logiczne, z pewnoscia uznalby ten fakt za sprawke Amalfiego. Z tego wlasnie powodu to Hazleton musial sam podejmowac wszelkie dalsze kroki. Amalfi nie powinien wiedziec o nich niczego, dopoki byla mozliwa jakakolwiek zmiana. Uzaleznianie zycia Dee, Weba i Estelle od czegos tak niepewnego bylo z pewnoscia nierozsadne, ale Amalfi nie mial innego wyjscia. Juz wkrotce okazalo sie, ze wygral. Zanim uplynal tydzien, wszelkie urlopy Wojownikow zostaly anulowane. Zamiast nich ogloszono specjalne "nabozenstwa orientacyjne", w ktorych uczestnictwo bylo obowiazkowe. Amalfi nie mial sposobu, aby sie dowiedziec, jak na to zareagowali Wojownicy Boga pozbawieni urlopow i zmuszeni do zajec w obronie swojej wiary. Stwierdzil tylko, ze przewidywany przez niego wypadek na terenie miasta wydarzyl sie juz nastepnego dnia po wydaniu rozkazow. Hazleton wezwal natychmiast "komisarza do spraw bezpieczenstwa publicznego" do zlozenia wyjasnien, dlaczego do tego dopuscil Amalfi rownie szybko wyglosil przygotowane oswiadczenie, po czym zaszyl sie gleboko pod ziemia w nie uzywanej od dawna podstacji przekaznikowej we wnetrzu samych Ojcow Miasta. Nastepnego dnia na terenie miasta pojawily sie patrole Wojownikow. Amalfi nie mial juz nic do zrobienia. Reszta nalezala do Hazletona. W koncu tygodnia wydany zostal rozkaz, ze wszyscy Wojownicy zobowiazani sa zwrocic generatory pola i zamienic je na zwyczajne policyjne paralizatory. Amalfi zrozumial wtedy, ze wygral. Kiedy armia zdobywcow jest rozbrajana przez wlasnych oficerow, przestaje na dobra sprawe istniec, a przynajmniej liczyc sie jako sila. Po krotkim czasie ulega rozkladowi wlasciwie bez zadnej ingerencji z zewnatrz. Amalfi byl pewien, ze gdy wiadomosc o tym rozkazie dotrze do Jorna, Apostol wkroczy do akcj'i i to wkroczy blyskawicznie. Hazleton, jak zwykle, troche przesadzil ze swoja sumiennoscia. Amalfi jednak nie mogl w tej chwili nic na to poradzic. Mogl tylko czekac. Wyladowal ostatni patrolowiec Wojownikow. Z jego wnetrza wyszli Web i Estelle, i podbiegli do Amalfiego. -Mamy depesze do pana - odezwala sie zadyszana Estelle, spogladajac na Amalfiego szeroko otwartymi oczami. - To od Jorna Apostola. Kapitan statku kazal nam doreczyc ja jak najszybciej. -Dziekuje, ale nie warto bylo sie az tak spieszyc - mruknal Amalfi, chcac ukryc swoje zadowolenie. - Czy nic sie warn nie stalo? Czy opiekowali sie tam wami dobrze? -Nie zrobili nam nic zlego - odparl Web. - Byli tacy grzeczni i uprzejmi, ze az czasem mialem ochote ich kopnac. Trzymali nas w sali obrad i dawali do czytania traktaty religijne. Moglismy tez grac w kolko i krzyzyk z moja babcia. Nagle popatrzyl na Estelle i usmiechnal sie porozumiewawczo. Widac bylo, ze wydarzylo sie tam cos jeszcze, o czym chlopiec nie powiedzial. Amalfi poczul nagle jakies uklucie w okolicy serca. Nie mogl jednak zorientowac sie, co to bylo, gdyz impuls minal bardzo szybko. -No, dobrze - odezwal sie w koncu do Estelle. - Gdzie masz ten telegram? -Prosze. - Podala mu cienki zolty arkusik papieru wyrwanego z drukarki odbiornika diraka. Amalfi przeczytal, co nastepuje: XXX KMDR STG GABRIEL SG 32 JOHN AMALFI N ZIEMIA V HSTGS POWT 32 NIE MAJAC PEWNOSCI JESTEM SKLONNY PRZYZNAC, ZE TO PAN MIAL RACJE. TYLKO PAN ZNA CALA PRAWDE. JEZELI JEDNAK MOJA PORAZKA JEST REZULTATEM PANA MACHINACJI, TO PROSZE BYC PEWNYM, ZE TO JESZCZE NIE KONIEC. ALE NIEDLUGO BEDZIE. JORN APOSTOL BOGA Amalfi zmial arkusik i upuscil go na na zasmiecony beton kosmicznego portu.-Niedlugo bedzie - powtorzyl w zamysleniu. Estelle popatrzyla na lezaca u jej stop kulke zoltego papieru, a potem przeniosla wzrok na powazna twarz Amalfiego. -Czy wie pan, o co mu chodzilo? - zapytala. -Tak, wiem, o co mu chodzilo, Estelle - odparl. - Mam jednak nadzieje, ze ty nigdy sie tego nie dowiesz. ROZDZIAL SZOSTY Obiekt 4101-Alephnull Nikt nie powiedzial Estelle, ze kiedy wypowiedziala slowa o badaniu Ziemi Niczyjej za pomoca pociskow, uczynila pierwszy krok na drodze do rozwiazania problemu przekroczenia bariery informacyjnej zblizajacej sie Nieciaglosci Ginnangu. Mozliwe, ze wczesniej czy pozniej domyslilaby sie tego sama. Web i Estelle nie byli wtedy jeszcze dorosli, a przez kilka nastepnych lat nikt nie mial czasu zajmowac sie dziecmi. Naukowcow pochlonela budowa niematerialnego obiektu, ktory jak pocisk mial przeleciec przez Ziemie Niczyja i dotrzec do niezmierzonego, blizniaczego, ale tak odmiennego wszechswiata zbudowanego z antymaterii. Na pewien czas powstrzymano sie od dalszych spekulacji; skupiono sie natomiast na gromadzeniu faktow. Najwazniejszy byl bezposredni pomiar biezacej wartosci energii zgromadzonej we wszechswiecie antymaterialnym. Tylko dysponujac ta informacja naukowcy mogli okreslic dokladnie moment, w ktorym nastapi kataklizm. Wiedzieli, ze dopiero wtedy zdolaja powiedziec, jak duzo czy tez raczej jak malo czasu zostalo im na przygotowanie sie do tej chwili. Jak dlugo jeszcze bedzie mialo sens myslenie o czymkolwiek, planowanie czegokolwiek i liczenie, ile dni zostalo do smutnego konca. Dzieciom nikt nie poswiecal uwagi; dorastaly wiec zapomniane, nie zdajac sobie sprawy z tego, ze sa ostatnimi dziecmi we wszechswiecie. Nic dziwnego zatem, ze szukaly nawzajem swojego towarzystwa. Postepowalyby tak nawet w innych okolicznosciach. Zapewne zostalo to zapisane w mikroskopijnych czasteczkach tworzacych zwoje i skladniki kwasu nukleinowego, ktore decydowaly o budowie ich organizmu. Estelle osiagnela juz pelnoletnosc. Wkroczyla w swiat ludzi doroslych, nieswiadomych tego faktu, i zajela w nim nalezne jej miejsce. Stala sie przesliczna, wysoka, gibka, szarooka i ciemnowlosa dziewczyna. Naukowcy, niewrazliwi na mlodosc, byli uszczesliwieni, mogac wykorzystywac do swoich celow jej niewatpliwy talent do matematyki. Byli nieczuli takze na jej urode i pozostaliby tacy, nawet gdyby umieli ja zauwazyc. Nie zauwazali jednak niczego poza smiercia - chociaz, prawde mowiac, nawet i jej nie mogli dojrzec. Estelle nie byla wcale pewna, czy obcujac z niesmiertelnoscia od tak dawna, zdawali sobie sprawe z czekajacej ich smierci rownie dobrze jak ona. Web nie wiedzial, co ma o tym wszystkim sadzic. Byl zadowolony z tego, ze zapewne jako jedyna osoba na Nowej Ziemi mial tyle zdrowego rozsadku, by dostrzegac urode Estelle. Czasami jednak jego radosc macil brak czyjegos ukradkowego spojrzenia, ktore by wyrazalo nieklamana zazdrosc. Czesto tez podejrzewal, ze Estelle nie zalezalo na takich spojrzeniach, tak samo zreszta jak wszystkim innym na Nowej Ziemi oprocz niego. W ciagu ostatnich kilku lat Web i Estelle uswiadomili sobie, ze sa w sobie zakochani, i wyznali sobie nawzajem swoja milosc. Stanowili teraz nierozlaczna pare, ze wszystkimi radosciami i smutkami, jakie sie z tym wiaza. Nikogo jednak to nie obchodzilo. Dorosli byli zbytnio zajeci budowa swojej sondy. Nie zwracali uwagi na Weba i Estelle, a nawet gdyby zauwazyli, co ich laczy, to z pewnoscia nie przejeliby sie tym ani troche. Tak wiec ich wzajemna milosc mogla dojrzewac i przeradzac sie w glebokie uczucie, niepomna na przeszkody i ciernie ostatnich lat ich zycia. Web rozumial, dlaczego tej milosci, ktora dla niego graniczyla niemal z cudem, dorosli nawet nie raczyli dostrzec. Po pierwsze, byli bardzo zajeci budowanym obiektem. Po drugie, byli praktycznie niesmiertelni, a domyslali sie, ze zostalo im niewiele czasu. Dotyczylo to nie tylko Amalfiego, Miramona, Dee i doktora Schlossa, ale nawet Carrela. Ten ostatni, chociaz zyl juz bardzo dlugo, sprawial wrazenie wiecznie mlodego. Jego smierc nikogo by nie zdziwila, a juz z cala pewnoscia nie Weba, ktory uwazal, ze Carrel ma nie po kolei w glowie. Ta odrobina czasu, ktora pozostala do konca swiata, nie miala dla nich znaczenia. Dla Weba i Estelle jednak byl to czas dorastania, co zawsze stanowi wazniejsza polowe zycia, niezaleznie od tego, jak dlugo ono trwa. Amalfi z cala pewnoscia nie zdawal sobie z tego sprawy. Dawno juz zapomnial, ze mozna byc kims innym niz on sam: niesmiertelnym. Mysl o tym, ze on tez byl kiedys dzieckiem, przyprawilaby go o zaklopotanie. I chociaz to truizm, to Amalfi nie umial cofnac sie myslami do tamtych czasow, zeby je sobie przypomniec. Powierzono mu zadanie stawienia czola zblizajacej sie Zagladzie i wykonywal je, jak zreszta kazda inna prace, najsumienniej jak tylko umial. Nawet jezeli zdawal sobie sprawe z tego, ze po jej wykonaniu nie bedzie sie zajmowal zadna inna, to najwyrazniej sie tym nie przejmowal. Robil, co do niego nalezalo, i to mu wystarczalo. A w tym czasie: -Kocham cie - powiedzial Web. -I ja ciebie kocham - powiedziala Estelle. Nawet echo nie raczylo im odpowiedziec. Amalfi mogl miec wymowke, gdyby ktos uswiadomil mu, ze jej potrzebuje. Od chwili bowiem, w ktorej postanowiono przyznac temu przedsiewzieciu bezwzgledne pierwszenstwo, budowa sondy napotykala na trudnosci. Mozna by zreszta przypisac za to wine Estelle, ktora swoja przypadkowo rzucona uwaga sprowokowala obecna sytuacje, ale on o tym nie pamietal. Z poczatku cale zagadnienie wygladalo o wiele prosciej niz zastanawianie sie a priori nad problemami teoretycznymi. Poza tym pociagalo wszystkich tym, ze pobudzalo do dzialania. Ale nie mozna zaprojektowac eksperymentu, nie dysponujac fundamentalna wiedza na temat tego, co zamierza sie osiagnac. A kiedy podjeto decyzje o budowie niematerialnej sondy, takiej wiedzy nikt nie posiadal. Jak sie pozniej okazalo, miedzywszechswiatowy poslaniec mial zostac zbudowany z submikroskopijnych czastek tworzacych podstawowe elementy jadra i znajdujacych sie tak blisko doskonalej nicosci, jaka tylko mogla istniec w kazdym z tych dwoch wszechswiatow. Musial wiec skladac sie z par neutrinowo-antyneutrinowych, a takze czasteczek o zerowym spinie i roznych ladunkach oraz masach. Nawet po jego zbudowaniu stwierdzenie, czy obiekt w ogole istnieje, okazalo sie zadaniem prawie niemozliwym. Neutriny i antyneutriny nie maja ani ladunku, ani masy. Skladaja sie po czesci z energii, a po czesci ze spinu. Na nic zdalaby sie proba pokazania komukolwiek takich czastek. Jak wszystkie elementarne czastki znajduja sie poza zasiegiem postrzegania w kategoriach makroskopowego swiata. Materia jest dla nich tak przezroczysta, ze zatrzymanie przecietnego neutrina w locie wymagaloby warstwy olowiu o grubosci piecdziesieciu lat swietlnych. Zarowno wirowanie, jak i moment magnetyczny kazdej czasteczki tego obiektu kontrolowaly w pelni tylko wiratory - stad zreszta wziela sie ich nazwa. Dzieki temu mozliwe bylo zbudowanie sondy, stwierdzenie, ze istnieje i kierowanie nia podczas lotu. Poslaniec okazal sie stabilnym, obojetnym elektrycznie i pozbawionym masy plazmoidem, czyms w rodzaju grawitacyjnego odpowiednika pioruna kulistego. Udalo sie go zbudowac, jak wykazal to Jake, dzieki wykorzystaniu opracowanej jeszcze w tysiac dziewiecset piecdziesiatym osmym roku teorii grawitacji Schiffa. Teoria ta zostala zarzucona, gdyz nie zgadzala sie z wynikami trzech sposrod szesciu podstawowych testow, ktorym sprostala opracowana nieco pozniej ogolna teoria wzglednosci. -Z naszego punktu widzenia jest to niewatpliwa korzysc - argumentowal Jake. - Zarzuty wynikajace z ogolnej teorii wzglednosci nie maja tu nic do tTSCiy. W tym szczegolnym przypadku kazdy obiekt, ktory bylby inwariantny w sensie przeksztalcenia Lorentza, mialby oczywiste wady. Nie ma ich tylko obiekt zbudowany w oparciu o teorie Schiffa. Jednym z testow, ktorego wyniki potwierdzily te teorie, bylo wyjasnienie obecnosci przesuniecia prazkow widma odleglych galaktyk ku czerwieni. Wiemy teraz, ze to zjawisko wynika z efektu zegarowego i nie jest wcale testem na potwierdzenie slusznosci tej teorii. Powinnismy raczej zabrac sie do ponownej oceny dorobku naukowcow w tej dziedzinie zgodnie z posiadana teraz wiedza. Rezultat prac naukowcow spoczywal przed nimi posrodku od dawna nie uzywanej sali przyjec w ratuszu bylego wedrownego miasta. Sala ta byla kiedys wykorzystywana przez Amalfiego do przyjmowania delegacji z planet zainteresowanych uslugami koczownikow. Znajdowala sie w niej masa elektronicznego sprzetu telekomunikacyjnego o roznym stopniu skomplikowania. Umozliwial on niegdys prowadzenie rownoczesnych negocjacji z wieloma zaawansowanymi cywilizacjami, jakie od czasu do czasu spotykalo na swojej drodze miasto. Teraz wszystkie te urzadzenia mialy byc wykorzystane jako system telemetryczny parametrow miedzywszechswiatowego poslanca. Sam obiekt byl wlasciwie wiratorowym sferycznym ekranem o skomplikowanej strukturze, oslaniajacym niematerialne jadro. Gdyby nie cienka smuga wytwarzanego przy samej podlodze dymu, nawet nie daloby sie zobaczyc, co oslanial ten ekran. Dym ten unosil sie dzieki pradom konwekcji i omywal niematerialna sfere, ktora dzieki temu przypominala duzy babel umieszczony posrodku strugi wody w fontannie. We wnetrzu tego babla znajdowaly sie rozrzucone przypadkowo jarzace sie roznobarwne punkty. Byly to skupiska obdarzonych energia czastek pozostalych po odarciu jader atomow ze wszystkiego co materialne. Najtezsze umysly obydwu tak odmiennych swiatow wymyslily metode, aby czastki te polaczyc i zebrac w bardzo ograniczonej przestrzeni, mierzacej niecale dwa metry srednicy. W srodku tej niewidzialnej kuli oslanianej przez wirujacy ekran umieszczono obiekt bedacy najwiekszym osiagnieciem naukowcow - pojedynczy krysztalek antychlorku antysodu mniejszy od najmniejszego ziarnka piasku. Ta od tak dawna oczekiwana przez doktora Schlossa antymaterialna drobina byla cudem liczacym sobie minus dwa tygodnie. Miala przed soba jeszcze tydzien zycia w oslonietej przez ekran wiratora prozni. Potem zetknie sie z chwila biezaca i zniknie. Po drugiej stronie stanie sie tylko krysztalkiem zwyczajnej soli, ktora byc moze zachowa albo zatraci swoj smak podczas drogi powrotnej - o ile, oczywiscie, poslaniec w ogole powroci. Amalfi spogladal na czerwona wskazowke zegara - jedyna, w ktora to urzadzenie zostalo wyposazone - odliczajaca ulamki sekund czasu, ktory pozostal do przelomowej chwili. Wiedzial, ze wystrzelenia sondy nie moze dokonac zaden czlowiek, gdyz pomylenie sie nawet o kilka milisekund mogloby miec fatalne skutki. Pozwolono mu jednak trzymac dlon na przelaczniku podczas oczekiwania na te chwile, gdy wskazowka dotrze do Zera. Przelacznik zwieral obwod, w ktorym w odpowiedniej chwili mial poplynac prad elektryczny. Prad powinien uruchomic wirator i wyslac go razem z zawartoscia w przestrzen, gdzie nie istnialy ani materia, ani czas, ani nic, co byloby znane ludziom. Nikt, nie wylaczajac naukowcow, nie wiedzial, co wydarzy sie pozniej. Pelniacy swoja misje poslaniec nie bedzie mogl wysylac zadnych sygnalow. Po przekroczeniu bariery wszelka lacznosc z nim zostanie przerwana. Dopiero kiedy powroci do tej wielkiej i mrocznej sali ze swoim mikroskopijnym krysztalkiem soli w srodku, bedzie mozna odczytac, co dzialo sie z nim po drodze. Czas podrozy mial bowiem zalezec od wartosci energii tego drugiego, antymaterialnego wszechswiata. To zreszta jeden z powodow, dla ktorego wysylano taka sonde. Dokladnej wartosci energii nie znano, a wiec nie dalo sie przewidziec, kiedy wroci. -Powinnismy ja jakos nazwac - odezwal sie Amalfi, troche zaniepokojony. Zaczynaly go bolec palce prawej reki. Zorientowal sie, ze juz od dluzszego czasu naciska przelacznik o wiele mocniej, niz bylo to konieczne. Jak gdyby wszechswiat mial sie skonczyc w chwili, w ktorej nacisk jego dloni choc na chwile oslabnie. Ale nie puscil przelacznika. Zdrowy rozsadek mowil mu, ze nie moze zaufac swoim zmeczonym palcom. Obawial sie, ze zmniejszenie nacisku mogloby przerwac obwod. -Teraz, kiedy ja juz zbudowalismy, powinna miec jakas nazwe - nalegal. - Nazwijmy ja jak najszybciej. Mozliwe, ze zniknie nam z oczu i juz nigdy jej nie zobaczymy. -Ja wahalbym sie ja jakkolwiek nazywac - sprzeciwil sie Gifford Bonner, usmiechajac sie z przymusem. - Kazda nazwa, jaka bysmy jej nadali, bedzie tylko odbiciem naszych, mozliwe ze wygorowanych oczekiwan. Moze wiec lepiej okreslmy ja jakas liczba? Na poczatku historii lotow w kosmos, kiedy wysylano w przestrzen bezzalogowe satelity, oznaczano je tak samo jak komety, planetoidy czy inne obiekty kosmiczne. Oznaczenie skladalo sie z dwoch czesci: roku wystrzelenia w przestrzen i greckiej litery. I tak na przyklad pierwszego sztucznego satelite oznaczono symbolem "Obiekt 1957-Alfa". -To mi sie podoba - odparl Jake. - Z wyjatkiem tej litery. Nie sadze, bysmy mogli uzywac tego samego symbolu, ktory byl stosowany w przeszlosci na oznaczenie sytuacji dobrze znanej. Powinnismy raczej wprowadzic jakas odmiane. -Bardzo slusznie - powiedzial Gifford Bonner. - Kto bedzie nasza matka chrzestna? -Ja - odezwala sie Estelle, wystepujac do przodu. Nie odwazyla sie jednak dotknac sondy, tylko wyciagnela ku niej reke. -Nadaje ci nazwe Obiekt 4101-Alephnull - powiedziala uroczyscie. -Jezeli bedziemy mieli szczescie, to nasza nastepna sonde nazwiemy Obiektem 4101-K - odezwal sie Jake. - K na oznaczenie kontinuum. Kolejna zas moglibysmy nazwac... Rozleglo sie ciche brzeczenie. Zdumiony Amalfi popatrzyl na tarcze zegara. Czerwona wskazowka znajdowala sie juz w pierwszej sekundzie za cyfra Zero. Posrodku wielkiej sali smuga dymu zwijala sie w spirale. Kulista przestrzen ze swiecacymi w niej punktami zniknela. Zanim ktokolwiek ze zgromadzonych zdolal to zauwazyc, obiekt 4101-Alephnull wyruszyl w swoja miedzywszechswiatowa podroz. W ulamek sekundy pozniej Amalfi uzmyslowil sobie, ze moze juz zdjac palce z przelacznika. Zrobil to, ale jego reka, od stuleci nawykla do precyzyjnych ruchow, drzala przez nastepny kwadrans. Chociaz nikt z obecnych nie spodziewal sie powrotu sondy w ciagu najblizszych kilku godzin czy nawet kilku dni, emocje siegaly zenitu. Tak krotki czas oznaczalby, ze Nieciaglosc Ginnangu doslownie depcze im po pietach. Nie byloby wowczas czasu na analizowanie kolorowych gwiazdek ani na nic innego poza zalozeniem rak i czekaniem na nieuchronny koniec. Sam fakt jednak, ze liczono sie z ta mozliwoscia, wystarczal, by w tej wielkiej i mrocznej sali zachowywano nieustanna czujnosc. Czujnosc te podsycalo odkrycie, ze od chwili znikniecia sondy wszystkie instrumenty, przyrzady i mierniki wskazywaly niezmiennie wartosci zerowe. Nie zarejestrowaly nawet zadnego zjawiska zwiazanego z wyruszeniem sondy w podroz. Ojcowie Miasta takze nie potrafili powiedziec, w jaki sposob zostala zuzyta energia zasilajaca wiratory sondy. Z drugiej strony jednak ten fakt mogl napawac wszystkich optymizmem. Stanowil dowod na to, ze poslaniec nie wyruszyl w droge ku znanemu celowi, lecz w nieznane. W ogromnej sali panowala atmosfera napiecia i przygnebienia. Tyle energii zuzytej... i co dzialo sie teraz z sonda? Nikt tego nie wiedzial. Zazwyczaj Amalfi nie miewal zadnych snow (albo raczej, jak zreszta wiekszosc niegdysiejszych wedrowcow, miewal je niemal kazdej nocy, lecz zapominal ich tresc coraz czesciej w miare tego, jak przybywalo mu lat zycia). Ale w te noce panowala w jego snach kulista, spowita klebami dymu zjawa, spogladajaca na niego wieloma swiecacymi, roznobarwnymi oczami Argusa. Zjawa szamotala sie w labiryncie koncentrycznych, przypominajacych pajecza siec linii, z ktorego nie potrafila sie uwolnic. Znajdujaca sie w samym jej srodku krysztalowa figurka cichutko piszczala jego wlasnym glosem: Jam nie z soli ani z roli, jeno z tego, co mnie boli. *[* Slowa hetmana Stefana Czarnieckiego, ktore, jak widac, zdobyly swiatowa popularnosc.] W pewnej chwili wszystkie linie zwijaly sie w splatana siec, ktorej dotkniecie palilo Amalfiego jak ogniem. Obudzil sie pod wrazeniem ogluszajacego halasu i uzmyslowil sobie, ze juz... nie, jeszcze nie poranek, ale czas, by z powrotem oddac sie oczekiwaniu smierci. Potem stwierdzil, ze wlasciwie nigdy nie przestawal tego robic. Zdrzemnal sie tylko, a obudzily go brzeczyki. Teraz, kiedy sie juz rozbudzil, ich dzwiek byl znacznie cichszy, niz mu sie wydawalo. Kazdej z roznobarwnych gwiazdek we wnetrzu sondy odpowiadal oddzielny sygnal alarmowy, a w tej chwili dzwieczala mniej niz jedna trzecia. Upiorna kula znajdowala sie znow na poprzednim miejscu. Miala teraz wymiary pilki do koszykowki i byla pozbawiona wiekszosci swych swiecacych gwiazdek. Te, ktore pozostaly, migotaly, kaprysnie jak cmentarne znicze. Amalfi zrozumial, chociaz nie byl specjalista, ze ta zjawa ze swoimi w wiekszosci wygaslymi punktami byla rownie zlowieszcza jak zazwyczaj. Byc moze kryla w sobie jakis okruch nadziei, ale Amalfi nie umial pozbyc sie uczucia grozy, jakie wywolal w nim jego senny koszmar. -Szybko to sie stalo - stwierdzil Jake. -Bardzo szybko - zgodzil sie doktor Schloss. - Teraz, kiedy juz jest z powrotem, zostaje jej tylko okolo dwudziestu jeden godzin zycia. Zacznijmy odczytywac dane. Zostalo nam bardzo malo czasu. -Zajme sie tym. Kamery juz wlaczylem. W srodku kuli zgasla kolejna gwiazdka. Przez chwile w sali panowala cisza. Potem jeden z technikow doktora Schlossa powiedzial: -Deszcz mezonow pi z jadra atomu zelaza. Wyglada to na naturalny koniec. Nie - niecalkiem, zbyt duzo promieniowania gamma. -Zaznacz to. Teraz kolej na atomy rodu i palladu. Uwazaj na rozpad diagonalny... moze pomieszac sie z rozpadem zelaza... Jeszcze jedna gwiazdka rozblysla, by po chwili zgasnac. -Jest! -Zaznacz - polecil doktor Schloss, przez caly czas wpatrzony w wizjer polaryskopu. -Zaznaczylem. Do licha! Tym razem pomieszalo sie z atomami cezu. Co to moze oznaczac? -To niewazne, zaznacz to takze. Na interpretacje wynikow przyjdzie czas troche pozniej. Teraz tylko rejestruj. Upior najwyrazniej sie poruszyl i troche skurczyl. Z jego wnetrza wydobyl sie przeciagly swist. Trwal przez chwile, po czym ucichl, ale cichnac przybieral coraz wyzsze tony. -Minela pierwsza godzina - powiedzial doktor Schloss. - Zostalo nam jeszcze dwadziescia. Jak dlugo trwal ten swist? Przez kilka minut nikt nie powiedzial slowa. -Nie ustalilismy tego wystarczajaco dokladnie, ale co najmniej o czterdziesci mikrosekund za krotko - odezwal sie ktos wreszcie. - Poza tym zdoplerowal w niewlasciwa strone. Rozpada sie, doktorze. Z kazda chwila rozpada sie coraz bardziej. Robi to tak szybko, ze moze nie przetrwac nawet dziesieciu godzin. -Kiedy znowu zacznie switac, prosze zmierzyc szybkosc rozpadu z najwieksza mozliwa dokladnoscia. Jesli naprawde rozpada sie tak szybko, to trzeba bedzie jeszcze raz odczytac wszystkie dane z krzywej emisyjnej. Jake, czy slyszy pan cos w pasmie czestotliwosci radiowych? -Mnostwo rzeczy. Na razie nie moge sie w tym polapac. Mysle, ze to znow ta duza szybkosc rozpadu. Co za jazgot! W taki sposob uplynela im druga, a po niej i trzecia godzina. Potem Amalfi przestal je nawet liczyc. Napiecie, nieporzadek, narastajace zmeczenie, unikatowy charakter obiektu i calego eksperymentu - wszystkie te czynniki wyciskaly na nim swoje pietno. Byly to z pewnoscia warunki najgorsze z mozliwych nawet do zwyklego odczytywania wynikow, nie mowiac juz o eksperymencie o takim stopniu donioslosci. Jeszcze raz jednak wedrowcy musieli zadowolic sie tym, co mieli. -Uwaga - powiedzial w koncu doktor Schloss. - Zbliza sie ostateczna chwila. - Bruzdy na jego czole poglebily sie w ciagu ostatnich dwunastu godzin. - Odsuncie sie jak najdalej. Krysztalek moze rozpasc sie w kazdej chwili. Zarowno badacze jak i widzowie, a przynajmniej ci sposrod nich, ktorych zainteresowanie bylo tak wielkie, ze przygladali sie eksperymentowi do samego konca, cofneli sie pod sciany sali. Swist wiratora przybieral coraz wyzsze tony i stawal sie z kazda chwila donosniejszy. Upior, ktory byl Obiektem 4101-Alephnull, zniknal za wiratorowym ekranem spolaryzowanym do stanu calkowitej nieprzezroczystosci. Na poczatku ekran przypominal wypukle lustro oslaniajace znacznie mniejsza juz teraz kule i odbijajace groteskowo znieksztalcone postacie obserwatorow. Pozniej w samym srodku sfery pojawil sie okruch jasno-blekitnego swiatla, ktory z kazda chwila stawal sie jaskrawszy. Po chwili swiecil juz tak intensywnie, ze krzyzujace sie blyski przeniknely przez ekran i oswietlily upiornym swiatlem cala sale. Amalfi w instynktownym gescie, stosowanym bezwiednie przez ludzi od tysiacleci, oslonil oczy i genitalia. Opuscil rece dopiero wtedy, kiedy swiatlo zgaslo. Wiratory zatrzymaly sie, a ekran zniknal. Do uwolnionej przestrzeni przedostalo sie powietrze. Obiekt 4101-Alephnull takze zniknal, tym razem juz na zawsze, zniszczony przez rozpad krysztalka soli. -Przedsiewzialem niewystarczajace srodki ostroznosci - powiedzial ochryple doktor Schloss. - Moja wina. Otrzymalismy dawke twardego promieniowania znacznie przekraczajaca dopuszczalne wartosci. Prosze wiec wszystkich o bezzwloczne udanie sie do szpitala. Prosze za mna! Choroba popromienna nie byla na szczescie grozna. Uporaly sie z nia przeszczepy szpiku kostnego. Dzieki nim system produkowania czerwonych cialek wrocil szybko do normy, jeszcze zanim organizm byl w stanie zareagowac na jego uszkodzenie. Udalo sie takze ograniczyc mdlosci dzieki duzym dawkom meklizyny, riboflawiny i pyridoksinu. Ci uczestnicy eksperymentu, ktorzy mieli wlosy, nie wylaczajac Dee i Estelle, stracili je, chociaz nie na dlugo. Po kilku miesiacach odrosly wszystkim z wyjatkiem Jake'a i Amalfiego. Oparzenia drugiego stopnia nie okazaly sie jednak tak niegrozne. Przez prawie caly miesiac uniemozliwily naukowcom interpretacje wynikow eksperymentu. W tym czasie przebywali w szpitalu, smarujac skore znieczulajacymi olejkami i grajac nieudolnie w pokera albo jeszcze gorzej w brydza. Oprocz dyskusji na temat tego, ktory z nich powinien polozyc jaka karte, rozmawiali o wynikach doswiadczenia. Pozostawiajac tluste plamy, zapisywali rownaniami wiele stronic papieru. Dosyc czesto odwiedzal ich Web, ktory nie wytrwal do konca eksperymentu i tylko dzieki temu uniknal napromieniowania. Przynosil zawsze kwiaty dla Estelle, choc nikt nie mial pojecia, skad dowiedzial sie o tak archaicznym obyczaju. Pozostalym dostarczal nowe talie. Zabieral poplamione kartki papieru z rownaniami i przekazywal je Ojcom Miasta. Otrzymywal od nich niezmiennie jedna i te sama odpowiedz: NIE MAMY KOMENTARZY. PRZEDSTAWIONE DANE SA NIEWYSTARCZAJACE. Wszyscy wiedzieli o tym dobrze i bez nich. Nadeszla w koncu ta upragniona chwila, w ktorej doktor Schloss, Jake i ich zespol mogli pozbyc sie swoich szpitalnych szlafrokow i zajac sie przekopywaniem gory zdobytych informacji. Pracowali przez wiele godzin bez przerwy, nie myslac o niczym innym. Doktor Schloss zapominal nawet o przerwach na posilki, totez nierzadko jego technicy musieli mu przypominac, ze czas obiadu juz dawno minal i zbliza sie pora kolacji. Na usprawiedliwienie doktora Schlossa nalezy powiedziec, ze jego pomocnicy nalezeli do najwiekszych glodomorow w dziejach fizyki teoretycznej. Obiad, o ktory sie upominali, bywal zazwyczaj pelnowartosciowym posilkiem spozywanym po zjedzonej na drugie sniadanie stercie wysokokalorycznych kanapek. Kazdy z nich przybral na wadze od pieciu do dziesieciu funtow. Po miesiacu od dnia wypisania wszystkich ze szpitala, Schloss, Jake i Retma zwolali wspolna konferencje. Schloss byl ubrany w ten sam bialy fartuch, ktory mial na sobie przez ostatnie dwanascie godzin eksperymentu. Na jego twarzy, podobnie jak na pozbawionej zazwyczaj wyrazu twarzy Hewianina, malowal sie niepokoj. Spojrzawszy na nich, Amalfi poczul przeszywajacy serce skurcz. Wydawalo mu sie, ze z ich miny wyczytuje potwierdzenie swoich sennych koszmarow. -Mamy dwie niepomyslne wiesci i trzecia, o ktorej nie wiemy, co sadzic - odezwal sie Schloss bez jakichkolwiek wstepow. - Sam nie wiem, w jakiej kolejnosci powinienem je przedstawiac i zdaje sie w tej sprawie na opinie doktora Bonnera i Retmy. Uwazaja oni, ze przede wszystkim powinniscie zdawac sobie sprawe, ze mamy konkurencje. -Co pan przez to rozumie? - zapytal Amalfi. Podana informacja, pozbawiona szczegolow, sprawila, ze zaczal przysluchiwac sie uwazniej. Byc moze wlasnie dlatego Retma i Bonner pragneli podac ja jako pierwsza. -Nasza sonda przyniosla niepodwazalny dowod na istnienie innego obiektu o tym samym skomplikowanym stanie fizycznym - ciagnal Schloss. - Taki obiekt nie moglby istniec sam z siebie w zadnym ze wszechswiatow, a ten byl tak bardzo podobny do naszego, ze mozemy miec pewnosc, iz pochodzi z Ukladu Slonecznego. -Jakas inna sonda? - zapytal Amalfi. -Bez watpienia tak... i to dwukrotnie wieksza od naszej. Ktos inny we wszechswiecie dowiedzial sie o tym samym i postanowil dokonac analogicznego eksperymentu. Wydaje sie jednak, ze ten ktos zaczal go przeprowadzac trzy do pieciu lat wczesniej. Amalfi ulozyl wargi do gwizdniecia. -Czy jest jakis sposob na to, aby dowiedziec sie, kto to taki? -Niestety nie. Mozemy tylko przypuszczac, ze znajduje sie dosyc blisko. Moze byc albo w naszej glownej galaktyce, albo w Andromedzie czy jednej z jej galaktyk satelickich. Ale nie mamy na to najmniejszego dowodu. W opinii Ojcow Miasta szansa na obecnosc obcych istot w tamtych miejscach, o ktorych wspominalem, nie przekracza nawet pieciu procent. Szanse na inna lokalizacje sa znacznie mniejsze od tych pieciu procent. W sytuacji, w ktorej zadna odpowiedz nie jest istotna pod wzgledem statystycznym, nie mozemy przyjmowac ktorejkolwiek za wlasciwa. -Cywilizacja Herkulesa - rzekl w zadumie Amalfi. - To nie moze byc nikt inny. Schloss rozlozyl bezradnie rece. -O ile mi wiadomo, to moze byc ktokolwiek inny - odrzekl. - Moja intuicja mowi mi to samo, co panu, ale nie ma zadnego sposobu, zeby sie o tym upewnic. -No, dobrze - rzekl Amalfi. - Sadze, ze to byla ta zagadkowa wiadomosc. Chcialbym wiedziec, jaka jest ta pierwsza z niepomyslnych? -Wlasnie pan ja uslyszal - odparl Schloss. - To ta druga wiadomosc. Poniewaz nie umiemy jej ocenic, sprawia, ze pierwsza jest niepomyslna. Sprzeczalismy sie na ten temat bardzo dlugo, ale w koncu doszlismy przynajmniej do tymczasowej zgody. Uwazamy, ze przezycie kataklizmu jest mozliwe... chociaz malo prawdopodobne... Natychmiast, nie czekajac, az twarze zaskoczonych tym stwierdzeniem ludzi beda mialy czas rozjasnic sie nadzieja, doktor Schloss uniosl dlon. -Bardzo prosze - powiedzial. - W zadnym wypadku nie wolno nikomu przeceniac znaczenia tego, co powiedzialem. Istniejaca szansa jest bardzo nikla. Ten rodzaj przetrwania, o jakim tutaj mysle, nie ma nic wspolnego z zyciem ludzkim w takim stanie, w jakim to rozumiemy. Kiedy podam szczegoly tej mozliwosci, mozecie wolec umrzec. Szczerze mowiac, przynajmniej ja wolalbym. A wiec prosze nie sadzic, ze daje warn jakas promienna nadzieje. Prawda wyglada tak czarno jak zawsze. Ale jakas nadzieja jest. Wlasnie dlatego powiedzialem, ze informacja o konkurencji jest wiescia niepomyslna. Gdybysmy pomimo wszystko zdecydowali sie na wykorzystanie tej niepewnej szansy przezycia katastrofy, musielibysmy zaczac pracowac nad tym natychmiast. Wykorzystanie tej szansy zalezy bowiem od szczegolnego zbiegu okolicznosci, jaki moze zaistniec w ciagu pierwszych kilku mikrosekund w samym osrodku kataklizmu. Jesli nasi nieznani rywale dotra tam wczesniej od nas - a prosze pamietac o tym, ze o kilka lat nas wyprzedzaja - to uniemozliwia nam wszelki dostep do owego centrum. Bedzie to zatem prawdziwy wyscig, w ktorym strona przegrywajaca musi zginac. Moze w tych okolicznosciach uznacie, ze istniejaca szansa nie jest warta zachodu i zrezygnujecie z calego przedsiewziecia. -Czy nie moglby pan wyrazac sie troche jasniej? - zapytala Estelle. -Oczywiscie, Estelle, prosze bardzo. Uprzedzam jednak, ze omowienie szczegolow zajmie mi co najmniej kilka godzin. Na razie powiem tylko tyle, ze gdybysmy sie zdecydowali na to rozwiazanie, to utracimy nasze domy, nasze swiaty i nasze ciala. Stracimy tez dzieci, przyjaciol, zony, znajomych... wszystkich, jakich tylko znamy. Kazdy z nas bedzie tak samotny, jak nie byl jeszcze nigdy w zyciu ani nawet nie wyobraza sobie, ze kiedykolwiek moglby przezyc ten rodzaj samotnosci. Calkiem mozliwe, ze ta samotnosc nas zabije... a nawet jesli nie, to sami bedziemy rozpaczliwie pragneli, aby to zrobila. A wiec musimy byc bardzo pewni tego, ze chcemy przezyc za taka cene... tak bardzo, ze zgodzimy sie wejsc zywi do srodka piekla. I to nie takiego, o jakim mowi Jorn Apostol, ale znacznie gorszego. Nie sadze, bysmy mogli zadecydowac o tym tu i teraz. -Helleshin! - zaklal Amalfi. - Retma, czy pan sie z tym wszystkim zgadza? Czy sadzi pan, ze to naprawde wyglada az tak strasznie? Retma spojrzal na Amalfiego nieruchomymi stalowo-szarymi oczami. -Jeszcze gorzej - powiedzial. W pokoju na dluzsza chwile zapadla glucha cisza. Przerwal ja w koncu Hazleton. -Pozostala nam ostatnia niepomyslna wiadomosc. Doktorze Schloss, nie marnujmy czasu. Moze bedzie lepiej, jesli wyjawi nam pan ja od razu. -Oczywiscie. To data kataklizmu. Udalo sie nam zebrac bardzo dokladne dane na temat poziomu energii po tamtej stronie i wszyscy zgodzilismy sie co do ich interpretacji. Kataklizm nastapi drugiego czerwca cztery tysiace sto czwartego roku. -Koniec swiata? - szepnela Dee. - Tak szybko? Juz za trzy lata? -Tak. To jest dokladna data kataklizmu. Po drugim czerwca juz nigdy nie bedzie trzeciego. -A wiec tak - odezwal sie Hazleton do osob zgromadzonych w jego salonie. - Uznalem za stosowne zaprosic was wszystkich na pozegnalny obiad. Wiekszosc opusci mnie jutro rano i razem z planeta He uda sie ku metagalaktycznemu centrum. Ci, ktorzy wybiora sie w te podroz, sa w wiekszosci moimi starymi przyjaciolmi. Wiem, ze nie ujrze was juz nigdy wiecej. Gdy nadejdzie drugi czerwca, czas bedzie musial przestac plynac bez wzgledu na to, co zrobicie. Wlasnie z tego powodu zaprosilem was, zebyscie dzisiaj jedli i pili razem ze mna. -Chcialbym, zebys zmienil zdanie - rzekl Amalfi. -Ja tez chcialbym. Ale nie moge. -Popelniasz blad, Mark - odezwal sie z powaga Jake. - Na Nowej Ziemi nie ma juz nic do zrobienia. Przyszlosc, jakkolwiek zostalo jej niewiele, zwiazana jest z planeta He. Dlaczego chcesz tu zostac i dac sie unicestwic? -Poniewaz jestem burmistrzem - odparl Hazleton. - Wiem, Jake, ze tobie nie wydaje to sie takie wazne. Dla mnie jednak to nie jest bez znaczenia. W ciagu ostatnich kilku miesiecy uswiadomilem sobie, ze nie umiem patrzec w sposob apokaliptyczny na normalne sprawy. Dla mnie liczy sie to, ze potrafie zajmowac sie codziennymi ludzkimi problemami... i nic wiecej. Do tego zostalem stworzony. Zwyciestwo nad Jornem Apostolem sprawilo mi satysfakcje, chociaz to wlasciwie Amalfi zalatwil za mnie wiekszosc spraw. To byla prawdziwa radosc. To byl ten rodzaj dzialania, ktory pobudzil mnie do zycia i sprawil, ze dalem wtedy z siebie wszystko. Nie interesuje mnie pokonanie czasu. Pozostawiam to innym, a ja wole zostac tutaj. -Czy lubisz myslec o tym, ze bez wzgledu na to, jak dobrze bedziesz zarzadzal Oblokiem, za trzy lata, drugiego czerwca wszystko i tak zostanie pochloniete? - zapytal Gifford Bonner. -Nie, raczej nie. Ale nie mialbym nic przeciwko temu, aby gdy nadejdzie czas, Oblok pozostawal w jak najlepszym stanie. Coz innego moge dac z siebie triumfowi czasu, Gif? Czekajac na te chwile, moge co najwyzej uporzadkowac sprawy swojego swiata. Nic wiecej... i dlatego nie wyruszam z wami w droge. -Nie zawsze byles taki skromny - rzekl Amalfi. - Kiedys chciales poswiecic Wielki Woz, aby ratowac wszechswiat, pamietasz? -Tak, kiedys chcialem - przyznal Hazleton. - Ale teraz jestem madrzejszy i starszy, i nie zrobilbym niczego az tak bezsensownego. Idz, John, pokonaj triumf czasu, jesli mozesz... bo ja wiem, ze tego nie potrafie. Zostane tutaj, gdzie jestem, i co najwyzej powstrzymam Jorna Apostola. On stanowi w tej chwili jedyne zagrozenie, jakiemu jestem zdolny stawic czolo. Niech beda z wami bogowie wszystkich planet... Ja zostaje. -A wiec niech tak bedzie - rzekl Amalfi. - Teraz przynajmniej wiem, na czym polega roznica miedzy nami. Wypijmy za to, Mark, i ave atcjue vale... jutro odwrocimy nasze kielichy dnem do gory. Spelnili uroczysty toast, a potem zapadla glucha cisza. Przerwala ja dopiero Dee. -Ja tez zostaje. Amalfi odwrocil sie i spojrzal na nia po raz pierwszy od chwili, w ktorej spotkali sie na planecie He. Od czasu tamtego bolesnego nieporozumienia unikali sie nawzajem. -Nie pomyslalem o tym wczesniej - powiedzial. - Ale to ma jakis sens. -Wcale nie musisz tego robic - odezwal sie Hazleton. - Kiedys ci juz o tym mowilem. -Gdybym musiala, to bym nie zostala - rzekla Dee z lekkim usmiechem. - Ale wizyta na He nauczyla mnie kilku rzeczy. Przydal mi sie takze pobyt na pokladzie patrolowca Jorna. Czuje sie troche staro, jak zreszta cala Nowa Ziemia. Mysle, ze moje miejsce jest tutaj. Ale to nie jedyny powod, dla ktorego postanowilam zostac. -Dziekuje - powiedzial Hazleton ochryplym ze wzruszenia glosem. -A co z nami? - zapytal Web Hazleton. Jake rozesmial sie. -Mysle, ze to oczywiste - powiedzial. - Ty i Estelle sami podjeliscie juz te wielka decyzje. Nie musicie wiec teraz pytac nas o zgode. Rzecz jasna, wolalbym, aby Estelle zostala w domu... -Jake, to i ty nie wyruszasz z nami? - zapytal zdumiony Amalfi. -Nie. Juz kiedys ci mowilem, jak nie cierpie uganiac sie po wszechswiecie. Nie widze zadnego powodu, dla ktorego mialbym pedzic do metagalaktycznego centrum tylko po to, aby spotkal mnie tam taki sam koniec, jaki czeka mnie w tej samej chwili w moim domu. Schloss i Retma potwierdza, ze nie jestem im potrzebny. Wykorzystali juz cala moja wiedze i wiecej ze mnie nie wyciagna. Mysle, ze zajme sie teraz krzyzowaniem rozmaitych odmian roz i przez najblizsze trzy lata bede obserwowal, jak sobie daja rade w tym paskudnym klimacie. Jesli zas chodzi o moja corke, to, jak powiedzialem, wolalbym ja miec przy sobie. Ona zreszta i tak opuscila juz nasz dom, jezeli nie cialem, to przynajmniej duchem. Dla niej wiec ta wyprawa bedzie czyms rownie naturalnym, jak dla mnie, i Dee bylaby czyms calkiem obcym. A wiec, John, mowiac twoimi slowami, niech tak bedzie. -No, dobrze - rzekl Amalfi. - Estelle, mozesz byc pewna, ze znajdzie sie dla ciebie odpowiednie zajecie. Chcialabys z nami poleciec? -Tak - odrzekla cicho. - Chcialabym. -O tym nie pomyslalam - mruknela Dee. - To oznacza, rzecz jasna, ze i Web poleci. Czy uwazasz to za rozsadne, Mark? Mysle, ze... -Moi rodzice sie zgadzaja - powiedzial Web. - Z przykroscia musze stwierdzic, ze nie zostali tutaj zaproszeni, babciu. -Mylisz sie, jesli sadzisz, ze to z twojego powodu - odezwal sie szybko Mark. - Przeciez twoj ojciec jest naszym synem, Web. Chcielismy tylko ograniczyc przyjecie do grona osob bezposrednio zwiazanych z ekspedycja... przeciez wszyscy nie mogliby sie tutaj zmiescic. -Moze i tak - odparl Web. - Jestem pewien, ze ty uwazasz to za wystarczajacy powod, dziadku. Ale ide o zaklad, ze moja babcia nie przypadkiem wlasnie teraz przypomniala sobie o tym, zeby sie sprzeciwic mojemu udzialowi w wyprawie. -Web - odezwala sie Dee. - Nie masz prawa posadzac mnie o cos takiego. -No, dobrze - powiedzial Web. - W takim razie zgadzasz sie, ze polece? -Tego nie powiedzialam. -Nie musisz. To ja tak postanowilem. Wiekszosc uczestnikow przyjecia wymyslila jakis sposob na to, aby nie brac udzialu w tej dyskusji. Na Dee spogladali jedynie Amalfi i Hazleton: ten pierwszy podejrzliwie, a ten drugi ze zmieszaniem polaczonym z uraza. -Nie rozumiem twoich zastrzezen, Dee - powiedzial w koncu Hazleton. - Web jest przeciez dorosly i ma prawo robic to, co uwaza za stosowne... zwlaszcza ze Estelle tez zamierza wziac udzial w tej ekspedycji. -Nie sadze, zeby powinien poleciec - upierala sie Dee. - I nie obchodzi mnie, czy rozumiesz moje zastrzezenia, czy nie. Nie watpie, ze Ron wyrazi na to zgode. Jest naszym synem, ale nigdy nie umial byc stanowczy. Jestem przeciwna, aby w takiej wyprawie brali udzial tak mlodzi ludzie. -A co to za roznica? - wtracil sie Amalfi. - Koniec nadejdzie dla wszystkich rownoczesnie i na He, i na Nowej Ziemi. Z nami Web i Estelle maja chociaz cien szansy przezycia. Czy chcialabys naprawde ich tego pozbawic? -Nie wierze w te szanse przezycia - powiedziala Dee. -I ja takze nie - wtracil sie Jake. - Ale nie odmowie jej mojej corce tylko dlatego, ze w nia nie wierze. Nie sadze tez, by jej dusza miala byc potepiona, jesli nie stanie sie wyznawczynia Jorna. Jezeli jednak chcialaby nawrocic sie na wiare Apostola, to nie bede jej tego zabranial tylko dlatego, ze uwazam ja za nonsens. Do diabla, Dee, nie jestem nieomylny. -Nikt nie ma prawa pozbawiac mnie niczego tylko dlatego, ze jestem jego krewnym - warknal Web przez zacisniete zeby. - Panie Amalfi, pan jest tutaj szefem. Czy zgodzi sie pan zabrac mnie ze soba? -Nie mam nic przeciwko temu - odparl zapytany. - Mysle, ze tego samego zdania bedzie Miramon. Dee popatrzyla na Amalfiego, ale widzac, ze nie spuszcza z niej wzroku, spojrzala w inna strone. -Dee - poprosil Amalfi. - Przerwijmy na chwile te rozmowe. Moze ja tez nie mam racji. Chce zaproponowac ci lepsze rozwiazanie od takich bezowocnych klotni. Powierzmy problem udzialu Estelle i Weba Ojcom Miasta. Zrobila sie piekna noc, a wiec spacer po starym miescie wszystkim nam dobrze zrobi. Chodzmy tam, zanim powiemy sobie do widzenia i zanim staniemy twarza w twarz z nadciagajacym kataklizmem. Chcialbym, zebys poszla ze mna. Wiesz przeciez, ze juz nigdy sie nie zobaczymy. Web i Estelle tez pojda, i zapewne uciesza sie, ze przynajmniej przez jakis czas nikt nie bedzie sie do nich wtracal. Moze Mark takze sie wybierze, jezeli chcialby porozmawiac z Ronem i jego zona. A zreszta, nie mam zamiaru ingerowac w to, kto z kim pojdzie. Mozecie podobierac sie w pary jak chcecie. Co sadzicie o mojej propozycji? Jako pierwszy odezwal sie niespodziewanie Jake. -Nie znosze tego przekletego miasta - powiedzial. - Zbyt dlugo bylem jego wiezniem. Ale na Boga, bardzo chcialbym je jeszcze raz zobaczyc. Kiedys czesto przechadzalem sie po nim i rozgladalem sie za miejscem, ktore moglbym kopnac tak, aby to poczulo. Ale nigdy tego nie zrobilem. Potem cieszylem sie, ze ono umarlo, a ja zyje. Moze nadszedl czas, aby pogodzic sie i z nim, i z przeszloscia. -Ja tez czesto czuje to samo - przyznal Hazleton. - Nie zamierzalem isc tam przed koncem... a z drugiej strony nie chcialbym, aby ten wiekowy kadlub rozpadl sie ze starosci. Moze teraz jest najlepsza pora? Mimo wszystko to ja zaprosilem was na ten obiad. Zanim wszyscy zajma sie swoimi sprawami, zakonczmy te uroczystosc w godny sposob. -Web? Estelle? - zapytal Amalfi. - Czy zgodzicie sie zrobic to, co oznajmia Ojcowie? Web spojrzal Amalfiemu prosto w oczy. To, co w nich wyczytal, musialo chociaz troche go uspokoic. -Pod jednym warunkiem - powiedzial. - Estelle postapi tak, jak sama zechce, bez wzgledu na to, jakie bedzie zdanie Ojcow Miasta. Zgadzam sie zostac, jesli powiedza, ze nie ma dla mnie miejsca, ale nie moge decydowac o przyszlosci Estelle. Estelle najwyrazniej zamierzala cos powiedziec, ale Web uniosl dlon tuz przed jej twarza. Zrezygnowana, zamknela usta, muskajac wargami palec Weba. Jej twarz byla blada, ale odprezona. Amalfi jeszcze nigdy w zyciu nie widzial na niczyjej twarzy takiego czystego ekstraktu bezgranicznego zaufania. Cieszyl sie calym swoim starym, niestrudzenie bijacym sercem, ze Estelle wybrala sobie wlasnie Weba. -No, to dobrze - odezwal sie, wyciagajac ku Dee reke. - Mark, czy pozwolisz? -Oczywiscie - odezwal sie Hazleton, ale kiedy Dee ujela Amalfiego pod reke, jego oczy sciemnialy jak agaty. - Spotkajmy sie o pierwszej w nocy w sali Ojcow Miasta. -Nie spodziewalam sie tego po tobie, John - powiedziala Dee, gdy przecinali oswietlony blaskiem ksiezyca Duffy Scjuare. - Czy to nie troche za pozno? -Bardzo pozno - zgodzil sie Amalfi. - W dodatku do pierwszej zostalo niewiele czasu. Dlaczego wlasciwie chcialas zostac z Markiem? -Mozesz to nazwac spoznionym odruchem zdrowego rozsadku - powiedziala. Oparla sie o prastara balustrade i zapatrzyla na rozgwiezdzone niebo. - Nie, to chyba nie tylko to. Kocham go, John, pomimo jego wszystkich wad i slabostek. Na chwile o tym zapomnialam, ale prawda jest wlasnie taka. Przykro mi, ze ci to mowie, ale chce, zebys o tym wiedzial. -Mysle, ze powinno ci byc troche bardziej przykro. -Tak? A dlaczego? -Zebys sama uwierzyla w to, co mowisz - odparl szorstko Amalfi. - Spojrz wreszcie prawdzie w oczy, Dee. Twoja decyzja zostania z Markiem byla bardzo romantyczna do chwili, w ktorej zorientowalas sie, ze Web chce leciec ze mna. Wciaz poszukujesz zastepcow, Dee. Ze mna ci sie nie udalo. Teraz widzisz, ze z Webem takze. -To okrutne, co mowisz. Chodzmy. Nasluchalam sie juz dosyc. -A zatem powiedz, ze nie mam racji. -Oczywiscie, ze nie masz. -A wiec wycofujesz swoje zastrzezenia na temat udzialu Weba w tej ekspedycji? -Te dwie rzeczy nie maja ze soba nic wspolnego. To podle klamstwo, John. Nie mam zamiaru dluzej rozmawiac na ten temat. Amalfi umilkl. Patrzyl tylko, jak promienie ksiezyca oswietlaly matowy i tajemniczy posag Ojca Duffy'ego. Nawet Ojcowie Miasta nie wiedzieli, kim wlasciwie byl Ojciec Duffy. Na jego lewej stopie widnialy slady zakrzeplej dawno temu krwi. Nikt nie pamietal, kiedy sie tam pojawily. Pozostawiono je w obawie, ze moga upamietniac jakies wazne wydarzenie. -Chodzmy juz - odezwala sie Dee. -Jeszcze nie. Jeszcze mamy czas. Inni dotra tam nie wczesniej niz za godzine. Dlaczego wlasciwie chcesz, aby Web zostal na Nowej Ziemi? Jesli uwazasz, ze nie mam racji, to podaj mi wlasciwy powod. -To nie twoj interes. Zaczyna mnie meczyc to przesluchanie. -To moj interes. Zalezy mi na Estelle. Jesli Web zostanie tutaj, ona tez. -Ty? - zapytala Dee glosem, w ktorym zdumienie mieszalo sie ze zrozumieniem. - Jestes zakochany w Estelle! Ty swietoszkowaty, stary... -Licz sie ze slowami. Tak, jestem zakochany w Estelle. I co z tego? Nie zamierzam tknac jej palcem tak samo, jak nie tknalem ciebie. Nigdy bys nie uwierzyla, w ilu kobietach sie kochalem. W wiekszosci z nich jeszcze wtedy, kiedy ciebie w ogole nie bylo na swiecie. Ale znam roznice miedzy miloscia a pozadaniem. Nauczylem sie tego z wielkim trudem, podczas gdy ty nawet nie zaczelas tej lekcji. Obiecuje ci, ze nauczysz sie tego jeszcze dzisiaj w nocy. -Czy to znaczy, ze mi grozisz, John? -Tak, to znaczy, ze ci groze - odparl. A w tym czasie na Tudor Tower Place, u zbiegu Czterdziestej Drugiej Ulicy i Pierwszej Alei, w poblizu pustego miejsca, w ktorym tysiac lat wczesniej runal gmach Narodow Zjednoczonych, toczyla sie nastepujaca rozmowa: -Kocham cie. -Kocham cie. -Pojde tam, gdzie i ty pojdziesz. -Pojde tam, gdzie i ty pojdziesz. -A zatem to wszystko, czego nam potrzeba. -Tak. To wszystko, czego nam potrzeba. W wiezy kontrolnej: -Spozniaja sie - powiedzial Hazleton. - No coz, w tym miescie nietrudno sie zagubic. Na Duffy Scjuare: -Nie spodobaloby ci sie, gdybym teraz zmienila nagle zdanie i poleciala z toba. -Nie chce ciebie. Zalezy mi tylko na dzieciakach. -Nie mozesz mi zabronic. Postanowilam, ze polece. -Ale dzieciaki tez? -Nie. -Dlaczego? -Poniewaz uwazam, ze powinny byc tam, gdzie nie bedzie ani mnie, ani ciebie. -To uczciwe postawienie sprawy, chociaz to dopiero poczatek. Ale nie obchodzi mnie, czy zostaniesz, czy polecisz. Obchodza mnie tylko Web i Estelle. -Domyslam sie, ze tak. Ale nie poleca beze mnie. -I Marka? -Jesli bedzie chcial leciec. -Nie zmieni zdania i ty wiesz o tym bardzo dobrze. -Skad jestes tego taki pewien? Moze nie chcesz, zeby polecial? Amalfi serdecznie sie rozesmial. Dee zlozyla dlon w piesc i uderzyla go z calej sily miedzy oczy. Na Tudor Tower Place: -Czas na nas. -Nie. Nie. -Tak. Juz czas. -Jeszcze nie. Jeszcze troche. -...No, dobrze. Jeszcze troche. -Jestes pewna? Ty tez chcesz tego? -Tak, chce. Och, tak, chce... -Bez wzgledu na to...? -Bez wzgledu na to, co powiedza. Jestem pewna. Wieza kontrolna: -No, nareszcie jestescie - powiedzial Hazleton. - Co sie stalo? Miales wypadek? Twarz masz spuchnieta jak bania. -Musiales zderzyc sie z futryna - dodal Jake, wydajac z siebie jeszcze jeden chichot podobny do skrzeku papugi. - No coz, wybrales sobie do tego wlasciwe miejsce. Nie wiem, czy gdzies we wszechswiecie znalazlbys jeszcze jakas futryne. -Gdzie sa dzieci? - zapytala Dee glosem groznym i beznamietnym jak powierzchnia cwiercmetrowej grubosci plyty przeciwpancernej. -Jeszcze ich nie ma - odparl Hazleton. - Dajmy im troche czasu. Obawiaja sie, ze Ojcowie Miasta ich rozdziela. To zrozumiale, ze chca byc ze soba jak najdluzej. Co mu sie naprawde stalo, Dee? Czy to cos powaznego? -Nie. Twarz Dee nie wyrazala zadnych uczuc. Zaniepokojony tym Hazleton przeniosl wzrok na Amalfiego. Wydawalo mu sie, ze opuchlizna u nasady nosa powieksza sie z kazda chwila. O wiele bardziej zmartwilo go jednak zaklopotanie, jakie po chwili zobaczyl na twarzy zony. -Slychac dzieci - odezwal sie Gifford Bonner. - Szepcza cos na dole, kolo szybu windy. John, czy nadal uwazasz, ze twoj pomysl byl rozsadny? Zaczynam miec co do tego powazne watpliwosci. Co sie stanie, jezeli Ojcowie Miasta sie sprzeciwia? To bedzie niesprawiedliwe, bo mlodzi naprawde sie kochaja. Czy komputery powinny decydowac o ostatnich trzech latach ich zycia? -Wstrzymaj sie z osadem, Gif - rzekl Amalfi. - Teraz i tak za pozno na to, aby sie wycofac. Poza tym to wcale nie jest tak oczywiste, jak ci sie wydaje. -Mam nadzieje, ze sie nie mylisz. -Ja tez mam taka nadzieje, chociaz nie wiem, jakie wlasciwie beda mieli zdanie. Ojcowie Miasta juz nieraz zdumiewali mnie swoimi decyzjami. Poza tym Web i Estelle zgodzili sie na te probe. Pozostaje nam wiec tylko czekac. -Chcialbym cos jeszcze warn powiedziec, zanim sie tutaj pojawia - odezwal sie niespodziewanie Hazleton. - Musze sie przyznac, ze zmienilem zdanie. W czasie tego spaceru po ulicach oswietlonych ksiezycowym blaskiem zaczalem sie zastanawiac, kto wlasciwie mial kogo przekonac. Z pewnoscia nie chodzilo o nasze dzieci. One nie potrzebuja pomocy ani od nas, ani tym bardziej od Ojcow Miasta. Co, u diabla, starasz mi sie powiedziec, Dee? -Zaczynam tracic cierpliwosc na widok kazdego dlugowiecznego mezczyzny w tym krotkotrwalym wszechswiecie - powiedziala rozzloszczona - W zadnej ksiazce nie mozna znalezc opisow tylu zboczen, o jakie oskarzono mnie w ciagu ostatniej godziny i to na podstawie dowodow, ktore nie przekonalyby nawet niemowlaka. -Wszyscy stajemy sie troche nerwowi - odezwal sie doktor Bonner. - Badz wyrozumiala, Dee... ty, Mark, zreszta takze. Mimo wszystko to nie jest zwyczajne przyjecie pozegnalne. -Z pewnoscia nie jest - przyznal Jake. - To pora na przebudzenie sie wszystkiego, co zyje. Nie naleze do ponurakow, wiec sadze, ze to nie jest najwlasciwsza chwila na sprzeczki i klotnie. -Zgadzam sie - odparl Mark bez entuzjazmu. - Dee, musze ci o czyms powiedziec. Zmienilem zdanie. Przepraszam. -Nie ma za co. I tak zreszta nie zamierzalam sie z toba klocic. Chcialabym cie tylko zapytac, czy naprawde nie wolisz pozostac na Nowej Ziemi. Jesli chcesz poleciec, to ja lece z toba. Hazleton popatrzyl na nia, zdziwiony. -Czy jestes tego pewna? - zapytal. -Calkiem pewna. -Co ty na to, Amalfi? Czy zgadzasz sie na nas dwoje? -Nie mam zadnych zastrzezen poza tym jednym, ze twoja decyzja pozbawia Oblok doswiadczonego administratora. -Moja funkcje moze przejac Carrel. Jego umiejetnosci rozwiazywania problemow ostatnio znacznie sie poprawily. -Juz jestesmy - odezwal sie zza ich plecow glos Weba. Zebrani odwrocili sie w ich strone. W drzwiach stali Web i Estelle, trzymajac sie za rece. Sprawiali takie wrazenie, jak gdyby bylo im wszystko jedno, jaki werdykt wydadza Ojcowie Miasta. Amalfi nie moglby jednak powiedziec, na jakiej podstawie doszedl do takiego wniosku. -Dlaczego nie mielibysmy zrobic teraz tego, po co tutaj przyszlismy? - zaproponowal Amalfi. - Powierzmy nasz klopot Ojcom Miasta... i to nie tylko sprawe dzieci, ale caly problem. Zawsze sadzilem, ze nadaja sie do takich spraw bardzo dobrze, chociaz czasem udawalo im sie przekonac mnie, ze wybrali najgorsze z mozliwych rozwiazan. Ale przy podejmowaniu decyzji warto czasem wysluchac opinii oponenta, ktory kieruje sie nieublagana logika i umie odroznic, co jest faktem, a co urojeniem. W tej sprawie Amalfi, rzecz jasna, nie mial racji i nie musial dlugo czekac, aby sie o tym przekonac. Zapomnial, ze logika komputerow jako inteligentnych maszyn byla dla nich wartoscia sama w sobie bez wzgledu na to, czy Ojcowie wiedzieli o tym, czy tez nie. -RADZIMY ZABRAC PANA I PANIA HAZLETON - oznajmili zaledwie w trzy minuty po tym, jak zakonczono przekazywanie im wszystkich informacji. - MIEDZY CHWILA OBECNA A CHWILA KATASTROFY NIE PRZEWIDUJEMY W OBLOKU ZADNYCH PROBLEMOW WYMAGAJACYCH WYKAZANIA SIE POSIADANYMI PRZEZ NICH UZDOLNIENIAMI. Z DRUGIEJ STRONY NIE MA ZADNYCH DOWODOW NA TO, ZE HEWIANOM BYL W PRZESZLOSCI POTRZEBNY CZLOWIEK o TAKICH ZDOLNOSCIACH, A WIEC NIE MOZNA SIE SPODZIEWAC, ZE KTOS Z NICH TAKIMI DYSPONUJE. -A co z zarzadzaniem Oblokiem? - zapytal ich Amalfi. -ZAAKCEPTUJEMY WYBOR PANA CARRELA NA TO STANOWISKO. Hazleton odetchnal z wyrazna ulga. Amalfi domyslil sie, ze przekazanie pelnionej funkcji przychodzilo mu z wiekszym trudem, niz sam sie tego spodziewal. Kiedys zrezygnowanie z wladzy omal nie zabilo Amalfiego. Przezyl jednak, wiec Hazleton tez przezyje. Byl mlodszy i nie mial tylu przyzwyczajen. -DRUGA SPRAWA. RADZIMY ZABRAC WEBSTERA HAZLETONAI ESTELLE FREEMAN. PANNA FREEMAN JEST SPECJALISTKA ORAZ NIEZASTAPIONA POSREDNICZKA MIEDZY NAUKOWCAMI HEWIANSKIMI A NASZYMI. JEJ DOTYCHCZASOWY ROZWOJ UMYSLOWY W DZIEDZINIE MATEMATYKI TEORETYCZNEJ POZWALA PROGNOZOWAC, ZE W CIAGU TRZECH NAJBLIZSZYCH LAT DOROWNA DOKTOROWI SCHLOSSOWII BEDZIE NIECO LEPSZA OD PANA RETMY. W DZIEDZINIE FIZYKI NIE DOKONYWALISMY TAKIEJ EKSTRAPOLACJI, PONIEWAZ PODANY NAM CZAS KATASTROFY NIE POZWALA NA JEJ DOKONANIE. Web promienial duma z powodu Estelle. Amalfi uznal, ze ona sama wygladala na troche zaskoczona. -TRZECIA SPRAWA. -Zaraz, wolnego, nie ma zadnej trzeciej sprawy. Nasz problem skladal sie tylko z tych dwoch zagadnien. -BLAD. TRZECIA SPRAWA. RADZIMY ZABRAC I NAS. -Co takiego? - Opinia Ojcow Miasta oszolomila Amalfiego. W jaki sposob siec komputerowa mogla poprosic, a nawet pomyslec o czyms takim? Maszyny nie mialy przeciez woli zycia, poniewaz byly martwe jak rozdeptane karaluchy... takie byly zawsze. Prawde mowiac, nie mogly miec jakiejkolwiek woli. -Uzasadnic - nakazal Amalfi cokolwiek drzacym glosem. -NASZYM NAJWAZNIEJSZYM ZADANIEM BYLA ZAWSZE TROSKA O PRZETRWANIE MIASTA. MIASTO JAKO FIZYCZNY ORGANIZM CO PRAWDA NIE FUNKCJONUJE, ALE WCIAZ JESTESMY PYTANI O ZDANIE, A WIEC W PEWNYM SENSIE ISTNIEJE W DALSZYM CIAGU. NIE W POSTACI SWOICH MIESZKANCOW, JAKO ZE TAKICH JUZ NIE MA. ZAMIAST NICH SA TERAZ NOWI ZIEMIANIE. ANI NOWA ZIEMIA, ANI FIZYCZNIE ISTNIEJACE MIASTO NIE PRZETRWAJA NADCIAGAJACEGO KATAKLIZMU. MOGA PRZETRWAC LUB NIE JEDYNIE POJEDYNCZE OSOBY, KTORE BEDA WOWCZAS PRZEBYWALY NA PLANECIE HE. W NASZYM MNIEMANIU MY SAMI JESTESMY TERAZ MIASTEM. KIERUJAC SIE ZATEM SWOIM ODWIECZNYM DAZENIEM DO PRZETRWANIA, PROSIMY O ZABRANIE NAS ZE SOBA. -Gdybym uslyszal cos takiego od czlowieka, to uznalbym jego rozumowanie za genialne - odezwal sie Hazleton. - Ale komputery nie moga miec wlasnego rozumu. Nie moga takze kierowac sie instynktem. -Hewianie nie posiadaja komputerow, ktore moglyby sie z nimi rownac - powiedzial z namyslem Amalfi. - Przydaloby sie miec je na planecie. Pytanie tylko, czy zdolamy je przetransportowac? Niektore zostaly wtopione w poklad tak mocno, ze przy probach oderwania mozna je uszkodzic. -Co najwyzej straci sie kilka komputerow - powiedzial Hazleton. - Ile ich moze byc? Sto? Dwiescie? -STO TRZYDZIESCI CZTERY. -Ach, tak. No coz, nawet jesli kilka uszkodzimy, to chyba warto zaryzykowac? W pamieci Ojcow Miasta zgromadzono przeciez dorobek ponad dwoch tysiecy lat ludzkiej cywilizacji... -DOKLADNIE TYSIAC DZIEWIECIUSET DZIEWIECDZIESIECIU. -No, dobrze, ja tylko zgadywalem. Ale i tak tyle wiedzy nie posiada zaden czlowiek, chocby nie wiem jak dlugowieczny. Amalfi, dziwie sie nawet, ze sami wczesniej nie wpadlismy na taki pomysl. -I ja takze sie dziwie - przyznal Amalfi. - Jedna rzecz jednak chcialbym przedstawic bardzo jasno - dodal, zwracajac sie do Ojcow Miasta. - Kiedy juz zainstalujemy na planecie He tylu sposrod was, ilu uda sie nam przeniesc, to wiedzcie, ze to nie wy bedziecie tam rzadzili. Nawet jezeli sie uwazacie za miasto, to cala planeta jest czyms wiecej. Hewianie maja tam zapewne swoj wlasny osrodek decyzyjny i moze takze wlasny odpowiednik ojcow miasta. Z pewnoscia funkcje te pelnia tam ludzie, a wiec wasza rola bedzie polegala co najwyzej na doradzaniu. -W SWIETLE TEGO, CO POWIEDZIELISMY, ROZUMIEMY TO JAKO RZECZ OCZYWISTA. -To dobrze. Zanim wylacze Ojcow, chcialbym wiedziec, czy ktos ma do nich jeszcze jakies pytania. -Ja - odezwala sie z wahaniem Estelle. -Mozesz mowic. -Czy moglabym zabrac Ernesta? -KIM JEST ERNEST? Amalfi, krzywiac sie z niesmakiem, zaczal wyjasniac Ojcom Miasta, kim lub czym byly svengali. Okazalo sie jednak, ze Ojcowie wiedza na ich temat wszystko, oprocz tego, ze stworzenia te hodowano w domach na Nowej Ziemi. -SA ZA BARDZO RUCHLIWE, ZBYT CIEKAWSKIE I ZA MALO INTELIGENTNE, ABY POZWOLIC IM NA PRZEBYWANIE NA POKLADZIE MIASTA. POD TYM WZGLEDEM STEROWALNA PLANETA POWINNA BYC TRAKTOWANA W TAKI SAM SPOSOB JAK MIASTO. ZALECAMY, ABY ICH NIE ZABIERAC. -Oni maja racje, wiesz? - odezwal sie lagodnie Amalfi. - Jezeli chodzi o igranie z maszynami, to He musi byc traktowana tak samo jak miasto. Zreszta sami Hewianie traktuja He w ten sposob. Kontroluja nawet swoj przyrost naturalny. -Wiem - odparla Estelle ze lzami w oczach. Amalfi popatrzyl na nia troche zaniepokojony. Wiedzial, ze dziewczyna przezyla ostatnio wiele stresow, ale dotad zaden nie zburzyl jej pogody ducha. Dziwil sie zatem, ze placze z powodu zakazu zabrania na planete stworzenia, ktore uwazal za idiotyczne i szkaradne. Nie wiedzial, ze Estelle oplakiwala pozegnanie z dziecinstwem. W tamtej chwili zreszta ona sama takze nie byla tego swiadoma. ROZDZIAL SIODMY Centrum metagalaktyczne Przeprowadzka Amalfiego na planete He nie mogla wydarzyc sie w bardziej stosownej chwili. Nowa Ziemia byla cmentarzyskiem. Tylko przez krotki czas dziwacznych i nie rozstrzygnietych zmagan z Jornem Apostolem czul, ze ponownie zyje pelnia zycia. W tym czasie Nowi Ziemianie najwyrazniej nie przejmowali sie faktem, ze Amalfi, ich wszechwladny i niezwyciezony burmistrz z czasow koczowniczych, znow przejal wladze w swoje rece. Uniesienie spowodowane udzialem w akcji nie trwalo jednak dlugo. Kryzys wkrotce minal - wlasciwie nie dotknal nawet Nowych Ziemian, ktorzy mogli powrocic do uprawiania przydomowych ogrodkow, traktujac je jako swoje pola walki. Cieszyli sie, rzecz jasna, ze w trudnych czasach Amalfi znow zostal ich przywodca. Ale nie na dlugo, bo mieszkancy Nowej Ziemi nie chcieli, aby byly burmistrz wtracal sie w ich codzienne zycie teraz, kiedy kryzys wydawal sie zazegnany. Tak wiec nikomu nie przyszloby do glowy plakac na wiesc o tym, ze Miramon zamierza zabrac Amalfiego. Przywodca Hewian przynajmniej wygladal na czlowieka zrownowazonego, a takie towarzystwo zapewne Amalfiemu dobrze zrobi. Na pewno zas nie zaszkodzi nikomu na Nowej' Ziemi. Jezeli Hewianie chcieli miec na swojej planecie takiego wiecznego malkontenta, za jakiego uwazali Amalfiego, to ich problem. W przypadku Hazletona sprawa wygladala inaczej, i to zarowno w oczach Amalfiego, jak i Nowych Ziemian. Hazleton jako zwolennik filozofii Bonnera okazal sie bardzo przywiazany do teorii absolutnego bezsensu wszelkich usilowan uporzadkowania wszechswiata, ktorego naturalnym stanem byl chaos. W miare uplywu czasu chaos powinien narastac, az w koncu wszechswiat osiagnie swoj kres z powodu calkowitej utraty energii. Bonner nauczal - i nie bylo nikogo, kto moglby mu zaprzeczyc - ze nawet prawa natury okazaly sie tylko dlugotrwalymi zdarzeniami, ktore nie zatracily swojego stochastycznego charakteru. Nie przeszkadzal mu wcale fakt, ze te prawa odkrywano w pocie czola od poczatku stosowania metod naukowych, to znaczy mniej wiecej od siedemnastego wieku. Bonner twierdzil, ze te prawa sa tylko lokalnymi nieciaglosciami w ogolnym schemacie ewolucji wszechswiata, ktorego jedynym trwalym stanem byl szum i chaos. Bonner, chcac byc lepiej rozumianym, czesto powiadal, ze nasluchiwanie sygnalow dochodzacych z wszechswiata od chwili jego powstania przypominalo nie konczacy sie, przerazliwy ryk wyrazajacy miliardy lat jego egzystencji. Po tym ryku nastepowal krotki, zaledwie trzyminutowy okres muzyki Bacha odpowiadajacy rozwojowi wszelkich nauk, a po nim znowu ryk przez nastepne tysiaclecia. Bonner twierdzil, ze gdyby przysluchac sie utworom Bacha uwazniej, to mozna byloby uslyszec, jak po chwili przechodza w jazgot Johna Cage'a i mieszaja sie z ogluszajacym, wszechobecnym zgielkiem. Ale sprawowanie wladzy nigdy nie przestalo necic Hazletona. Od czasu, kiedy w zasiegu wzroku Nowych Ziemian po raz pierwszy pojawila sie rzekoma nowa gwiazda, filozofia stochastykow pociagala go z coraz wieksza sila. Narzucala mu swoje rozwiazania, choc staral sie w jakis sposob uporzadkowac ten stochastyczny wszechswiat. Podczas zatargu z Jornem Apostolem Amalfi mial duzo czasu, aby rozmyslac o Hazletonie. Mogl sledzic skutki podejmowanych przez niego decyzji, nie mogac obserwowac samych dzialan. Zastanawial sie wtedy, czy po tylu latach warto dawac sie wciagac w walki o wladze, ktore od dawna powinny nalezec do przeszlosci. Jakie znaczenie dla czlowieka wyznajacego taka doktryne mogla miec walka o uporzadkowanie wszechswiata, skoro wszystko mialo zginac wczesniej, niz zapowiadala filozofia? A ze spraw bardziej przyziemnych: co wlasciwie znaczyla dla Marka jego zona? Czy zdawal sobie sprawe z tego, kim sie stala? Jako mloda dziewczyna lubila zyc pelnia zycia, ale w miare uplywu lat zmieniala sie coraz bardziej i przypominala teraz domowa kwoke, ktora latwo moglaby pasc lupem kazdego klusownika. A jezeli juz mowa o Dee, to czy powiedziala Markowi o tamtej rozmowie z Amalfim, kiedy zdradzil jej, ze jest bezplodny? No coz, przynajmniej na to ostatnie pytanie mogl domyslac sie odpowiedzi. Reszta spraw pozostawala nadal rownie enigmatyczna jak przedtem. Czy nagla decyzja Marka o wzieciu udzialu w ekspedycji miala oznaczac chec zrzeczenia sie wladzy... czy moze wrecz przeciwnie? Przeciez czlowiek tak inteligentny jak Hazleton musial zauwazyc, ze sprawowanie wladzy na Nowej Ziemi nie moglo sie rownac z rzadzeniem calym Oblokiem. Dawalo mniej wiecej tyle samo satysfakcji, co pelnienie obowiazkow kuchcika na obozie dla przedszkolakow. Byc moze tez incydent z Jornem uswiadomil Hazletonowi, a przy tej okazji i innym Nowym Ziemianom, ze ich prawdziwym przywodca jest i zawsze bedzie Amalfi. Tylko do niego mogli sie zwrocic w przypadku grozacego im niebezpieczenstwa. Straciwszy dawno temu wszelka chec do walki, nie umieli juz planowac ofensyw czy analizowac szans na ich przeprowadzenie. Nie wiedzieli, czy znalazlby sie ktos oprocz ich legendarnego burmistrza, kto posiadalby te umiejetnosci. Okres rzadow Hazletona uwazali jedynie za namiastke sprawowania wladzy w okresie pokoju, kiedy wlasciwie zadna wladza nie byla im potrzebna. Amalfi nagle uswiadomil sobie, ze oszustwo, do ktorego uciekl sie w rozmowie z Jornem Apostolem, moglo wcale nie byc oszustwem. Nowi Ziemianie nie chcieli nikogo, kto by nimi rzadzil. Nie mieli nic przeciw temu, aby ich codziennym zyciem kierowal slepy przypadek. Jezeli wiec o to chodzilo, to w tym byli naprawde podobni do stochastykow. I dlatego nie bylo dla nich wazne, kto bedzie sterowal ich egzystencja: czy Jorn Apostol, czy tez przeciwstawiajacy sie mu Amalfi. W tym sensie szansa na to, ze stochastycyzm przesiaknie do umyslow Wojownikow Boga i skala ich niewinne dusze, nie byla wcale taka mala. Byc moze sami Nowi Ziemianie nie zdawali sobie sprawy z tego, ze ich zyciem zaczyna rzadzic ta doktryna. Mozliwe, ze obecne czasy i filozofia nawzajem podaly sobie rece. Zapewne wiec elokwentny Gifford Bonner byl tylko spoznionym wyrazicielem uczuc, jakie istnialy w podswiadomosci Nowych Ziemian od dluzszego czasu. Zapewne dlatego Jorn tak blyskawicznie uwierzyl Amalfiemu. Sam Amalfi zreszta, a mozliwe ze Hazleton takze, ostrzegajac Jorna nie sadzil, by te slowa mialy okazac sie prawdziwe. Jesli Hazleton zdawal sobie z tego sprawe, to niczego nie tracil, opuszczajac Nowa Ziemie. Wrecz przeciwnie, przenosil sie do osrodka wladzy, ktory w ciagu najblizszych trzech lat mial stac sie jedynym liczacym sie - dla niego i dla wszechswiata. Za wyjatkiem, rzecz jasna, Gwiazdozbioru Herkulesa. Ale ta cywilizacja, niezaleznie od planow Hazletona, pozostawala niezmiennie poza zasiegiem jego wladzy. Amalfi zaczynal podejrzewac, ze sam takze coraz bardziej zaraza sie wirusem stochastycyzmu. Interesowaly go odpowiedzi na wszystkie istotne pytania, ale z kazda chwila przyblizajaca go do kataklizmu uswiadamial sobie, jak male maja znaczenie. Wlasciwie obchodzilo go tylko, ze planeta He mknela jak pocisk ku metagalaktycznemu centrum. Zalezalo mu na budowie aparatury niezbednej do przezycia, ale przede wszystkim na tym, aby dotrzec do celu przed cywilizacja Herkulesa. I w taki to sposob Dee osiagnela w ich sporze jezeli nie ostateczne zwyciestwo, to chociaz chwilowa przewage. To wlasnie jej okreslenie: "Latajacy Holender" przylgnelo do Amalfiego, gdy triumf czasu odarl go z wszelkich innych etykiet i okreslen. Przeklenstwo polegalo teraz - jak zreszta i w kazdej innej chwili - nie na samej podrozy, ale na samotnosci, ktora zmuszala do nie konczacej sie wedrowki. Z jednym wyjatkiem. Tym razem koniec bylo widac. Juz w latach piecdziesiatych dwudziestego stulecia wiedziano, ze ogromne spiralne mglawice tworzace w przestrzeni wszechswiaty z niezliczonymi gwiazdami wykazuja tendencje do skupiania sie w wielkie gromady, owijajace swe krete ramiona wokol wspolnego osrodka gestosci. Wowczas to niejaki Shapley sporzadzil mape "wewnetrznej metagalaktyki" - grupy okolo piecdziesieciu galaktyk, do ktorych zaliczyl takze Droge Mleczna i Mglawice Andromedy. Po udowodnieniu slusznosci hipotezy Milne'a mozna bylo wykazac, ze takie metagalaktyki, tworzace ramiona spiralnie zakrzywiajace sie ku srodkowi, sa regula. Centralny punkt metagalaktyki okazal sie miejscem, w ktorym istnial kiedys monoblok i z ktorego pozniej eksplodowal, dajac poczatek calemu wszechswiatowi. He mknela wlasnie ku takiemu centrum. Powracala do kolebki czasu. Planeta pozbawiona byla juz dziennego swiatla. Trasa, po jakiej sie przemieszczala, pozwalala czasem zobaczyc odblask mijanych po drodze malych, spiralnie zwinietych galaktyk, ale nigdy nie pojedynczego slonca. Przestrzen miedzygalaktyczna byla na to po prostu zbyt wielka. Panujacych ciemnosci nie rozjasnialy nawet wiotkie gwiezdne pomosty, laczace galaktyki jak pepowiny. Pomosty te odkryl w tysiac dziewiecset piecdziesiatym trzecim roku Fritz Zworkin, drastycznie zwiekszajac w ten sposob szacunkowa wartosc skupionej we wszechswiecie masy, a w konsekwencji wiek i rozmiary wszechswiata. Wszelkie swiatlo, jakie istnialo na He, bylo wytwarzane w sposob sztuczny. He pedzila w przestworzach z maksymalna predkoscia, jaka dzieki tak wielkiej masie zapewnialy wiratory. Kierowala sie w strone Miejsca, gdzie Wola zrodzila Pomysl, dzieki ktoremu stala sie Swiatlosc. -Punktem wyjscia do naszych rozwazan jest cos, co okreslil pan kiedys jak Hipoteze Macha - odezwal sie Retma, zwracajac sie do Amalfiego. - Doktor Bonner nazywa ja hipoteza Vicona albo zasada kosmologii. Zgodnie z nia wszechswiat ogladany z jakiegokolwiek punktu w przestrzeni albo w czasie bedzie wygladal tak samo jak z kazdego innego. Znaczy to, ze o ile sie nie uwzgledni wszystkich innych punktow we wszechswiecie, nie jest mozliwe obliczenie sil oddzialywujacych na ten punkt w czasoprzestrzeni. Hipoteza ta jest prawdziwa, rzecz jasna, jedynie w czasie tau, w ktorym wszechswiat mozna traktowac jako wieczny, statyczny i nieograniczony. W czasie t, w ktorym wszechswiat jest ograniczony, ale ciagle sie rozprzestrzenia, zgodnie z hipoteza Macha prawie kazdy jego punkt jest jedynym w swoim rodzaju miejscem obserwacji. Prawie kazdy, gdyz jedynym wyjatkiem jest metagalaktyczne centrum. Na ten punkt nie dzialaja zadne sily, a raczej wplywy oddzialywujacych sil wzajemnie sie rownowaza. Oznacza to, ze centrum nie zmienia swojego polozenia. Mozna zatem, dzialajac na ten punkt jedynie nieznaczna sila, dokonac wielkich zmian w pozostalej czesci wszechswiata. -Na przyklad zmienic orbite Syriusza, nadeptujac niechcacy na kostke mydla - podpowiedzial doktor Bonner. -Mam nadzieje, ze nic takiego sie nie wydarzy - odparl Retma. - Nie umielibysmy opanowac skutkow takiej niezrecznosci. Poza tym nie chodzi nam tylko o taki drobiazg jak zmiana orbity Syriusza, moze wiec nie zagraza nam tego rodzaju niebezpieczenstwo. Liczymy na to, iz jest szansa, niewielka, co prawda, ale jednak, ze punkt neutralny naszego wszechswiata pokryje sie z takim samym punktem wszechswiata antymaterialnego. Mamy nadzieje, ze w chwili kataklizmu obydwa te punkty neutralne, te osrodki, przeksztalca sie w jedno centrum i przetrwaja katastrofe chocby o bardzo krotka chwile. -Jak krotka? - zapytal zaniepokojony Amalfi. -Wiemy tyle samo co pan - odezwal sie doktor Schloss. - Liczymy jednak na co najmniej piec mikrosekund. Dla naszych celow nie potrzebujemy dluzszego odcinka czasu. Moze sie takze okazac, ze chwila ta przeciagnie sie do pol godziny, podczas ktorej obydwa wszechswiaty beda stopniowo odtwarzane. Te pol godziny oznaczaloby dla nas cala wiecznosc. Do tego, aby wycisnac swoje pietno na przyszlosci obydwu wszechswiatow, wystarczy nam te piec mikrosekund. -O ile juz w tej chwili nie znajduje sie w tamtym centrum ktos, kto jest bardziej przygotowany do tego, zeby wykorzystac je w ten sam sposob - powiedzial z powaga Retma. -A w jaki wlasciwie sposob chcemy je wykorzystac? - zapytal Amalfi. - Przyznam sie, ze nie bardzo rozumiem te wszystkie wasze ogolniki. Do jakiego celu dazymy? Na jaka kostke mydla zamierzamy nadepnac... i jakie maja byc tego skutki? Czy naprawde istnieje szansa przezycia, czy moze tylko przyszly wszechswiat umiesci nasze podobizny na znaczkach pocztowych? Wyjasnijcie mi to tak, zebym cos z tego zrozumial! -Prosze bardzo - odparl Retma. Wygladal na lekko zaskoczonego. - Naszym zdaniem to wszystko, co przez czas dluzszy od tych pieciu mikrosekund przezyje Nieciaglosc Ginnangu w metagalaktycznym centrum, bedzie zawieralo w sobie potem wystarczajaco duzo energii potencjalnej, aby wywrzec istotny wplyw na proces odradzania sie obydwu wszechswiatow. Jezeli tym obiektem, ktory przetrwa, bedzie kamien - albo planeta taka jak He - wowcza obydwa wszechswiaty odtworza sie w postaciach bardzo podobnych do tych, jakie mialy po eksplozji monobloku. A to by oznaczalo, ze ich historie powtorza sie dosyc dokladnie. Moze tez sie okazac, ze obiektem, ktory przetrwa katastrofe, bedzie ktos obdarzony wolna wola i swoboda przemieszczania sie w przestrzeni... ktos taki jak istota ludzka. Wowczas czlowiek ten bedzie mogl dysponowac dowolna liczba sposrod nieskonczenie wielu zbiorow wymiarow przestrzeni Hilberta. Kazdy z nas, ktory przezyje te piec mikrosekund, ma szanse zapoczatkowac swoj indywidualny wszechswiat, ktorego historia moze byc calkowicie odmienna od historii naszego. -Trzeba jednak powiedziec, ze przy okazji tworzenia tego nowego wszechswiata sam ulegnie zagladzie - dodal doktor Schloss. - Zawarte w nim czasteczki i energia stana sie nowym monoblokiem. -Na wszystkie gwiazdy nieba! - wykrzyknal Hazleton. - To dlatego scigamy sie z Herkulesem w biegu do tego centrum! Helleshin! Nigdy nie sadzilem, ze moglbym dac poczatek calemu wszechswiatowi. Nie wiem nawet, czy chcialbym tego. -A czy masz jakis inny wybor? - zapytal go Amalfi. - Co sie stanie, jesli Herkules dotrze do tamtego miejsca przed nami? -Wowczas to tamta cywilizacja odtworzy caly wszechswiat w sposob, w jaki bedzie chciala - odrzekl Retma. - Poniewaz niczego o niej nie wiemy, nie mozemy nawet zgadywac, co to bedzie za sposob. -Z wyjatkiem jednej ticrj - odezwal sie doktor Bonner. - Jest bardzo prawdopodobne, ze w ich wszechswiecie nie bedzie miejsca ani dla nas, ani dla zadnych innych podobnych do nas istot. -To wydaje mi sie niemal pewne - rzekl Amalfi. - Musze przyznac, ze niepokoje sie o rezultat wyscigu co najmniej tak samo jak Mark. Czy moze... czy istnieje jakies trzecie rozwiazanie? Co bedzie, jesli w chwili katastrofy w metagalaktycznym centrum nie bedzie nikogo? Jesli nie zdazymy dotrzec tam ani my, ani ci z Herkulesa, aby przygotowac grunt pod nowy wszechswiat? Retma wzruszyl ramionami. -Wowczas, o ile w ogole mozna cos powiedziec o tak wielkiej przemianie, historia sie powtorzy - powiedzial. - Wszechswiat narodzi sie na nowo i przejdzie przez wszystkie swoje fazy na drodze do ostatecznego celu - energetycznej zaglady i monobloku. Moze sie okazac, ze odnajdziemy sie w warunkach, do jakich przywyklismy, tyle ze bedzie to juz wszechswiat antymaterialny. Jesli tak, to nawet nie uswiadomimy sobie roznicy. Ale uwazam, ze to malo prawdopodobne. Najbardziej prawdopodobna jest natychmiastowa zaglada, a po niej odradzanie sie obydwu wszechswiatow z pierwotnego ilemu. -Ilemu? - zdziwil sie Amalfi. - A co to takiego? Nigdy przedtem nie slyszalem tego slowa. -Ilem byl pierwotnym strumieniem neutronow, z ktorego powstalo wszystko inne - wyjasnil doktor Schloss. - Nie dziwie sie, ze nigdy nie slyszal pan tego pojecia. Nalezy do abecadla kosmogonii tak samo jak twierdzenie Alphera-Bethe'ego-Gamona. Ilem w kosmogonii jest tym samym, czym zero w matematyce. Czyms tak starym i oczywistym, ze nikomu nie przyszloby do glowy, aby go wymyslac. -No, dobrze - rzekl Amalfi. - Chcialem tylko sie upewnic, czy dobrze rozumiem slowa Retmy. Jesli drugiego czerwca nie bedzie nikogo w metagalaktycznym centrum, to najbardziej prawdopodobnym rozwiazaniem jest przeksztalcenie sie nas wszystkich w ocean neutronow. - Zgadza sie - powiedzial doktor Schloss. -Niewielki mamy wybor - stwierdzil Gifford Bonner, pocierajac w zamysleniu czolo. -To prawda - przyznal Miramon. Odezwal sie po raz pierwszy. - Wybor mamy niewielki. Ale jest to jedyna szansa. A zaprzepascimy ja, jesli nie dotrzemy do metagalaktycznego centrum na czas. Dopiero w ostatnim roku ich podrozy Web Hazleton zaczal rozumiec, a i wowczas z poczatku bardzo mgliscie, prawdziwa nature nadciagajacego kataklizmu. Wiedzy tej nie uzyskal przysluchujac sie rozmowom przygotowujacych sie do tej chwili naukowcow. Chociaz swoich przygotowan nie trzymali w tajemnicy, to jednak ich istota byla dla Weba przez dluzszy czas niezrozumiala. Nic wiec nie wyprowadzalo go z blednego mniemania, ze w istocie naukowcy zamierzali w ogole nie dopuscic do kataklizmu. Przestal wierzyc w to dopiero wowczas, kiedy Estelle nie zgodzila sie urodzic jego dziecka. -Ale dlaczego? - zapytal zdumiony. Jedna reka trzymal za dlon Estelle, a druga gwaltownie gestykulowal, wskazujac cztery sciany pomieszczenia przydzielonego im przez Hewian. - Jestesmy teraz razem i to na zawsze. Wiemy o tym nie tylko my... wiedza o tym wszyscy. Nikt zatem nie mialby nam tego za zle! -To prawda - odparla lagodnie Estelle. - Ale nie o to chodzi. Zaluje, ze w ogole o tym pomyslales. Byloby o wiele latwiej, gdybys tego nie zrobil. -Wczesniej czy pozniej i tak przyszloby mi to do glowy. Przestalbym zazywac pigulki juz dawno, ale z powodu przeprowadzki na He bylo tyle zamieszania... Dopiero niedawno zorientowalem sie, ze ty bierzesz je nadal. Chcialbym wiedziec, dlaczego. -Web, moj drogi, sam bys to zrozumial, gdybys tylko troche pomyslal. Zbliza sie ostateczny koniec, i to wszystko. Jaki sens mialoby urodzenie dziecka, ktore zyloby tylko rok czy dwa lata? -To wcale nie jest takie pewne - odparl Web ponuro. -Oczywiscie, ze jest pewne. Mysle, ze spodziewalam sie tego od chwili swoich narodzin. Byc moze wiedzialam to jeszcze wczesniej... przeczuwalam, ze sie tak stanie. -Estelle, moja droga, czy nie sadzisz, ze to nonsens? -Rozumiem, ze to moze wydawac ci sie bezsensowne, ale nic na to nie poradze - powiedziala Estelle. - Poza tym koniec jest bliski, a wiec czyz mozna nazywac moja decyzje nonsensem? Mialam takie przeczucie i okazalo sie sluszne. -Uwazam, ze to wszystko znaczy tylko tyle, ze nie chcesz dzieci. -To prawda - przyznala Estelle ku zdumieniu Weba. - Nigdy nie pociagalo mnie rodzenie dzieci. Nie zalezalo mi nawet na tym, czy ja sama przezyje. W pewnym sensie to nawet szczesliwie sie skladalo. Niewiele osob umie pogodzic sie z czasami, w ktorych zyja. Ja mialam szczescie urodzic sie we wlasciwym momencie... w czasach zblizajacego sie konca swiata. Wlasnie z tego powodu nie nastawialam sie na rodzenie dzieci. Wiem, ze po naszym pokoleniu nie bedzie juz nastepnego. Poza tym najpewniej jestem bezplodna... ani troche by mnie to nie zdziwilo. -Estelle, prosze cie, przestan. Nie moge zniesc, kiedy mowisz takie rzeczy. -Przykro mi, kochany. Nie chcialam ci sprawic bolu. Jezeli o mnie chodzi, to juz sie z tym pogodzilam i wiem nawet dlaczego. Po prostu tak sie nastawilam. Wiem, ze koniec tego swiata stanie sie ostatecznym naturalnym koncem takze mojego zycia. Wiec to koniec swiata nadaje sens mojemu zyciu. Ty zas, jak zreszta wiekszosc ludzi, spodziewasz sie go, ale w niego nie wierzysz. -No, nie wiem - mruknal Web. - Twoje rozumowanie wydaje mi sie zbyt racjonalne. Estelle, jestes przeciez tak piekna... czy to dla ciebie nic nie znaczy? Czy nie jestes piekna po to, aby moc zwrocic na siebie uwage mezczyzny, a potem miec z nim dzieci? Wydawalo mi sie, ze wlasnie w tym celu kobiety sa piekne. -Kiedys zapewne tak bylo - przyznala Estelle z powaga. - Tak, na pewno tak bylo. No coz... nie powiedzialabym tego nikomu innemu, Web, ale jestem w pelni swiadoma swojej urody. Wiem tez, ze wiekszosc kobiet powiedzialaby ci to samo, gdyby uznala to za celowe. Dla kobiet takie stwierdzenie jest pewnie bardzo wazne. Czulyby sie tylko w polowie kobietami, gdyby nie wierzyly w to, ze sa piekne. I wiekszosc z nich jest naprawde piekna bez wzgledu na to, czy jest, i czy zdaje sobie z tego sprawe. Nie wstydze sie tego, ze jestem piekna. Tyle, ze przestalam przywiazywac do tego jakakolwiek wage. Sam przeciez zauwazyles, ze uroda jest tylko srodkiem do osiagniecia zamierzonego celu. Uwazam, ze ten srodek juz sie przezyl. Moim zdaniem kobieta, ktora w takiej sytuacji godzilaby sie na smierc swojego rocznego dziecka w plomieniach, nie bylaby lepsza od diabla. A przeciez tak by postapila, rodzac dziecko wlasnie w takiej chwili. Ja sobie to uswiadomilam i wiem, ze nie moglabym tego zrobic. -Kobiety ryzykowaly juz nieraz w taki sposob i robily to z cala swiadomoscia - odparl z uporem Web. - Ubogie kobiety wiejskie, ktore wiedzialy, ze ich dzieci beda glodne tak samo, jak glodni byli ich rodzice. Albo kobiety z okresu poprzedzajacego ere lotow w kosmos. Doktor Bonner powiedzial, ze przez piec lat ich swiat znajdowal sie o dwadziescia minut od zaglady, a one nie przejmowaly sie i rodzily dzieci. Inaczej nikogo z nas by tu nie bylo. -To byl bodziec, ktorego ja nie mam, Web - powiedziala cicho Estelle. - Nie mam, bo wiem, ze tym razem naprawde nie ma ucieczki. -Powtarzasz mi to ciagle, a ja nawet nie jestem pewien, czy masz racje. Amalfi powiedzial nam przeciez, ze istnieje jakas szansa. -Wiem o tym - powiedziala Estelle. - Ja tez przeprowadzalam obliczenia. Ale to nie jest taka szansa, o jakiej myslisz, moj kochany. Wykorzystanie jej bedzie zalezalo od tego, czy ty albo ja bedziemy postepowali zgodnie z instrukcjami, i wykonamy wlasciwa czynnosc we wlasciwej chwili. Dla nas bedzie to jakas szansa, bo jestesmy dorosli. Niemowle nie potrafiloby jej wykorzystac. Mozna byloby wyslac je w przestrzen na pokladzie statku pelnego zapasow zywnosci i energii, a ono i tak by zginelo. Co wiecej, nie moglbys nawet powiedziec mu, co ma robic. To wszystko jest tak skomplikowane, ze zapewne niektorzy z nas tez popelnia omylki, ktore okaza sie fatalne w skutkach. Web nic na to nie odpowiedzial. -Poza tym dla nas tez nie potrwa to dlugo - ciagnela cicho Estelle. - My zginiemy takze. Chodzi o to, ze bedziemy mogli oddzialywac na chwile odradzania sie wszechswiata, jaka pojawi sie tuz po katastrofie obecnego. Jezeli uda mi sie tego dokonac, Web, to mysle, ze to bedzie moje prawdziwe dziecko. Jedyne, jakie warto miec w takiej chwili. -Ale to nie bedzie moje dziecko. -Nie, kochany. Ty bedziesz mial swoje wlasne. -Nie, nie, Estelle! To nie ma sensu! Chce, aby twoje dziecko bylo takze moim. Estelle objela go i przytulila policzek do jego twarzy. -Wiem - szepnela. - Wiem. Ale nie mamy na to czasu. Nie dano nam przywileju posiadania wlasnych dzieci. No coz, widac taki los byl nam sadzony. Zamiast dzieciom, mozemy dac zycie wszechswiatom. -Mnie to nie wystarczy. - Web przytulil Estelle z calej sily. - To nawet w polowie nie to samo. Kiedy o tym decydowano, nikt jakos nie zapytal mnie o zdanie. -A czy zapytal cie ktokolwiek, czy chcesz sie urodzic, kochany? -No, nie... Ale nie mialem nic... No coz, mysle, ze trzeba sie z tym pogodzic. -Tak, trzeba sie z tym pogodzic. Tym razem tez nikt nas nie zapytal. Wszystko zalezy wiec tylko od nas. Nie zgodze sie, aby dziecko, ktore moglabym ci urodzic, mialo zginac w plomieniach. Nie zgodze sie i koniec. -Masz racje - powiedzial glucho Web. - To nie byloby sprawiedliwe. No coz, Estelle. Przez rok pozostanie mi cieszyc sie tylko toba. Nie sadze, aby zalezalo mi na jakimkolwiek wszechswiecie. Hamowanie rozpoczeto pod koniec stycznia cztery tysiace sto czwartego roku. Poczawszy od tej chwili planeta He miala poruszac sie w sposob chaotyczny. Pomimo ze chciano dotrzec do celu jak najszybciej, nie mozna bylo zrobic nic innego. W przestrzeni miedzygalaktycznej centrum metagalaktyczne nie jest miejscem odrozniajacym sie od innych miejsc. Trzeba bylo zatem dokonac wielu pomiarow, aby stwierdzic, ze sie je odnalazlo. W tym celu Hewianie musieli gruntownie przerobic sterownie swej planety. Byla umieszczona na szczycie stumetrowej staleksowej wiezy wzniesionej na wierzcholku najwyzszej gory na planecie. Ku wielkiemu zaklopotaniu Amalfiego, gore te nazwano jego nazwiskiem. Rozbitkowie - jak sami zaczeli nazywac siebie z wisielczym humorem - niemalze ani na chwile nie opuszczali sterowni. Grono Rozbitkow skladalo sie na poczatku z tych mieszkancow planety, ktorych Schloss i Retma uznali za zdolnych do wykonania ich instrukcji. Zastosowanie sie do nich w scisle okreslonej chwili bylo jedyna szansa na powodzenie przedsiewziecia. Schloss i Retma okazali sie bardzo surowi i wybrana przez nich grupa liczyla zaledwie kilkanascie osob. W jej sklad weszli wszyscy Nowi Ziemianie, chociaz Schloss mial na poczatku watpliwosci co do Weba i Dee. Znalazlo sie takze miejsce dla dziesieciu Hewian, miedzy innymi Retmy i Miramona. Ale gdy ostateczna chwila zblizala sie, kilku Hewian postanowilo zrezygnowac. Wycofywali sie w chwili, w ktorej uswiadamiali sobie w pelni, o co chodzi, i na czym ma wlasciwie polegac ich rola. -Dlaczego to robia? - zapytal Amalfi Miramona. - Czyzby pana ludzie nie wiedzieli, co to chec przezycia? -Wcale mnie to nie dziwi - odrzekl Miramon. - Przywiazuja bardzo duza wage do tego, co niezmienne. Wola raczej umrzec, dysponujac tym, co maja, niz zyc pozbawieni tego. Z pewnoscia wiedza, co to chec przezycia, ale manifestuja ja w inny sposob, niz robia to Nowi Ziemianie, burmistrzu Amalfi. Najbardziej zalezy im na tych rzeczach, ktore stanowia o istocie zycia... a nasze przedsiewziecie zawiera ich bardzo malo. -A jak pan i Retma patrzycie na te sprawy? -Retma jest naukowcem. To powinno wszystko wyjasniac. Natomiast jezeli chodzi o mnie, to jak pan dobrze wie, jestem przezytkiem. Nie zalezy mi na systemie wartosci Hewian bardziej, niz panu na systemie wartosci Nowych Ziemian. Amalfi uzyskal odpowiedz, ale zalowal, ze w ogole zaczal te rozmowe. -Jak pan sadzi, czy jestesmy blisko? - zapytal doktora Schlossa. -Bardzo blisko - odparl tamten, nie ruszajac sie od pulpitu. Za ogromnymi oknami, rozmieszczonymi na calym obwodzie kolistej sali sterowni, wciaz panowala niemal absolutna ciemnosc. Tylko ktos, kto mial dobry wzrok i wpatrywal sie w mrok przez pol godziny albo dluzej, aby przyzwyczaic oczy do ciemnosci, moglby dostrzec cos jeszcze - zarysy kilku galaktyk, swiecacych mniej lub bardziej intensywnie. W tym miejscu ich zageszczenie bylo wieksze niz gdziekolwiek we wszechswiecie. Na pierwszy rzut oka jednak ciemnosci byly nieprzeniknione. -Przyrzady caly czas wskazuja wartosci malejace - odezwal sie nagle Retma. - Obserwuje cos dziwnego. Wyglada mi na to, ze nasze urzadzenia zaczynaja wytwarzac coraz wiecej mocy. W ciagu ostatniego tygodnia bez przerwy hamujemy, a ilosc uzyskiwanej energii ciagle rosnie... powiedzialbym, ze nawet wykladniczo. Mam nadzieje, ze krzywa wzrostu jej wartosci nie bedzie przebiegala przez caly czas w taki sposob. W przeciwnym razie, kiedy dotrzemy do celu, nie poradzimy sobie z wlasnymi urzadzeniami. -Dlaczego tak sie dzieje? - zapytal Hazleton. - Czyzby w samym centrum przestawala obowiazywac zasada zachowania energii? -Nie sadze - odparl Retma. - Wydaje mi sie, ze krzywa powinna zaczac przebiegac w koncu bardziej plasko... -Krzywa Pearla - wtracil sie Schloss. - Moglismy sie tego spodziewac. Z natury rzeczy wszystkie urzadzenia w poblizu centrum funkcjonuja z o wiele wieksza wydajnoscia niz gdzie indziej. Chodzi o to, ze centrum jest miejscem o bardzo malych stratach. Krzywa zacznie przebiegac wiec bardziej plasko z chwila, w ktorej nasze urzadzenia osiagna sprawnosci znamienne dla abstrakcyjnych warunkow pracy: idealnego gazu, powierzchni pozbawionych tarcia, doskonalej prozni i tak dalej. Przez cale zycie uczono mnie, abym nie wierzyl w istnienie zadnego z tych idealnych stanow, ale sadze, ze bedzie mi dane zapoznac sie z nimi choc w zarysach. -Z przestrzenia pozbawiona grawitacji tez? - zapytal zaniepokojony Amalfi. - Znalezlibysmy sie w prawdziwych tarapatach, gdyby nasze wiratory zostaly pozbawione punktu oparcia. -Nie, przestrzen nie moze byc pozbawiona grawitacji - uspokoil go Retma. - Jezeli chodzi o grawitacje, to z powodu bezprecedensowej sprawnosci moze byc co najwyzej neutralna. Powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, ze w samym centrum rownowaza sie oddzialywania wszystkich sil we wszechswiecie. Nigdzie indziej nie moze istniec punkt, w ktorym nie byloby zadnego oddzialywania sily grawitacji, dopoki pozostanie w nim chociaz okruch materii. -Przypuscmy jednak, ze wiratory przestana funkcjonowac - odezwala sie Estelle. - Czy to znaczy, ze po osiagnieciu centrum nie bedziemy mogli sie z niego wydostac? -Zgadza sie - stwierdzil Amalfi. - Ja jednak wolalbym zachowac swobode ruchow tak dlugo, dopoki nie zobacze, co robia nasi konkurenci... O ile w ogole cos robia. Czy ma pan o nich jakies wiesci, panie Retma? -Jeszcze nie. Niestety, nie bardzo nawet wiemy, czego szukac. Moge tylko powiedziec, ze w poblizu nie znajduje sie zadna sterowalna, podobna do naszej masa. Nie stwierdzamy takze zadnej aktywnosci, ktora swiadczylaby o pojawieniu sie inteligencji. -Czy to znaczy, ze ich wyprzedzilismy? -Niekoniecznie - odezwal sie doktor Schloss. - Jezeli znajduja sie w tej chwili w samym centrum, to korzystajac z ekranu jedynie o niewielkiej mocy moga robic wiele roznych rzeczy. My wprawdzie nie wiedzielibysmy, co robia, oni jednak odkryliby nasza obecnosc bez trudu i z pewnoscia juz dawno podjeliby odpowiednie kroki. Zalozmy wiec na razie, ze jestesmy pierwsi, i trzymajmy sie tego zalozenia tak dlugo, az przyrzady mu nie zaprzecza. Mysle, ze to jest jedyne rozsadne rozwiazanie. -Ile jeszcze czasu potrzeba nam na dotarcie do centrum? - zapytal Hazleton. -Sadze, ze kilka miesiecy - odrzekl Retma. - O ile nasze zalozenie o plaskim odcinku krzywej okaze sie prawdziwe. -A na budowe niezbednej aparatury? -Ostatnie urzadzenia powinny zostac ukonczone pod koniec tego tygodnia - powiedzial Amalfi. - Gdy znajdziemy sie na miejscu, bedziemy mogli rozpoczac odliczanie... zakladajac, ze nauczymy sie poslugiwac sprzetem dzialajacym z wydajnoscia od dziesieciu do stu razy wieksza od normalnej i nie uszkodzimy go przy tej okazji. Lepiej wiec bedzie przeprowadzic testy, kiedy tylko uda sie nam skompletowac caly system. -Amen - odezwal sie zarliwie Hazleton. - Czy moge pozyczyc twoj kalkulator? Musze dokonac jeszcze kilku obliczen i chcialem zabrac sie do nich jak najszybciej. Otrzymal go i opuscil sale. Zaniepokojony Amalfi zaczal wpatrywac sie w ciemnosc za oknami. Niemalze wolalby, gdyby cywilizacja Herkulesa dotarla do centrum jako pierwsza i zaczela teraz strzelac do nich jak do kaczek. Ta niepewnosc, czy ktos inny czail sie gdzies tam, w mroku, w polaczeniu z nieznana natura ich przeciwnika byla dla niego o wiele gorsza niz otwarta walka. Nic jednak nie mogl na to poradzic. Gdyby to He znalazla sie w centrum jako pierwsza, to mogliby miec pewna przewage... Przewage jedyna w swoim rodzaju. Amalfi nie potrafil wymyslic ani tym bardziej przygotowac innej obrony dla planety poza ta, jaka wynikala z faktu znalezienia sie w samym centrum. Tylko tam mozna bylo wykorzystac dzialanie stosunkowo malych sil dla uzyskania o wiele wiekszych skutkow. Byly to oddzialywania podobne do "kostki mydla na orbite Syriusza", o ktorych wspominal doktor Bonner. Amalfi stwierdzil jednak ze zdumieniem, ze w tych sprawach wspolpraca Miramona z jego rada wcale nie ukladala sie dobrze. Wlasciwie w ogole jej nie bylo, jakby sam pomysl zorganizowania obrony dla calej planety okazal sie dla wszystkich zbyt trudny do zrozumienia. Byla to dziwna postawa. Od czasow, kiedy Amalfi ujrzal ich po raz pierwszy jeszcze jako dzikusow z rekami splamionymi krwia i blotem, mieli i realizowali przeciez tyle wspanialych pomyslow. Wiedzial jednak, ze jezeli nie zrozumial tych ludzi do tej pory, to w ciagu tych kilku ostatnich miesiecy nie bedzie mial ku temu okazji. Pocieszal go jedynie fakt, ze Miramon z ochota wyrazil zgode na to, aby Amalfi i Hazleton kierowali praca Hewian podczas wykonywania tych wymyslonych niemal w ostatniej chwili instalacji. -Cos z tych rzeczy powinno okazac sie naprawde przydatne, o ile uzycie tego okaze sie konieczne - powiedzial Hazleton, spogladajac z nalezytym szacunkiem na dopiero co zmontowany labirynt przewodow, soczewek, obwodow elektrycznych i anten. - Chcialbym tylko wiedziec, co. Jego slowa byly, niestety, dokladnym odzwierciedleniem istniejacej sytuacji. Przyrzady i mierniki przez caly ten czas wskazywaly coraz mniejsze wartosci sil i natezen pradow wokol He, podczas gdy wskazania wydajnosci urzadzen samej planety ciagle rosly. Jednak w tym pamietnym dniu dwudziestego trzeciego maja cztery tysiace sto czwartego roku wskazania i jednych, i drugich miernikow osiagnely swoje wartosci maksymalne, tak ze wkrotce juz zaczelo brakowac im zakresow. Na calej planecie rownoczesnie dal sie slyszec przerazliwy swist pracujacych na granicy wytrzymalosci wiratorow. Dlon Miramona wystrzelila ku glownemu wylacznikowi mocy tak nagle, ze Amalfi nie moglby powiedziec, czy to on, czy tez Ojcowie Miasta tak szybko odlaczyli zasilanie. Byc moze nie wiedzial tego sam Miramon. Jezeli wylaczenie pradu bylo jego dzielem, to musial zrobic to o ulamek sekundy wczesniej, zanim zrobilyby to automaty. Swist ucichl. Rozbitkowie popatrzyli sobie w oczy. -No coz - odezwal sie Amalfi. - W koncu dotarlismy do celu. W pewnym sensie byl z tego bardzo dumny. Wiedzial, ze to calkiem irracjonalne, ale w tak uroczystej chwili postanowil sie nad tym nie zastanawiac. -W koncu dotarlismy - powtorzyl jego slowa Hazleton, mrugajac ze wzruszenia. - Ale co, u diabla, stalo sie z miernikami? Moge zrozumiec, ze oszalaly przyrzady mierzace parametry planety, ale dlaczego to samo stalo sie z pozostalymi? Mierniki wskazujace parametry czynnikow zewnetrznych powinny raczej pokazywac zera! -Szumy, jak sadze - stwierdzil Retma. -Szumy? Jak to mozliwe? -Wszystkie mierniki potrzebuja do pracy pewnej energii. Zazwyczaj niewielkiej, ale troche jej zuzywaja. Rozumiem, dlaczego mierniki reagujace na sygnaly z zewnatrz zachowaly sie tak jak przyrzady na planecie. Dzialajac z maksymalna wydajnoscia i nie otrzymujac zadnych sygnalow, zaczely przetwarzac szumy pochodzace z ich wlasnej pracy. -Nie podoba mi sie to - mruknal Hazleton. - Kto moglby mi powiedziec, jaki poziom sygnalow jest bezpieczny, zeby nie zniszczyc wszystkiego w tych warunkach? Chcialbym wiedziec, co sie dzieje, aby moc wykonac niezbedne obliczenia. Nie ma sensu wlaczac przyrzadow tylko po to, aby podczas pomiarow ulegly uszkodzeniu. Amalfi ujal jedyny instrument na pulpicie, jaki pozostawiono mu do dyspozycji. Byl to mikrofon do porozumiewania sie z Ojcami Miasta. -Czy przez caly czas jestescie wlaczeni? - zapytal. -TAK JEST, PANIE BURMISTRZU - padla natychmiastowa odpowiedz. Miramon popatrzyl na niego, wyraznie zaskoczony. Wszystkie urzadzenia, na ktorych do tej pory polegal, zostaly wylaczone. W sterowni nie bylo teraz nawet swiatla. Siedzieli niemal w calkowitym mroku, rozjasnionym jedynie ledwo dostrzegalna poswiata zodiakalna. Dawaly ja czasteczki rozrzedzonego zjonizowanego gazu w atmosferze He, pobudzone do swiecenia przez pole magnetyczne planety. Troche swiatla pochodzilo tez z kilku pobliskich galaktyk. Niespodziewane odezwanie sie Ojcow Miasta musialo wiec bez watpienia zaskoczyc Miramona. -To dobrze - rzekl Amalfi. - Z jakiego zrodla energii korzystacie? -Z SUCHYCH OGNIW POLACZONYCH SZEREGOWO DAJACYCH NAPIECIE O WARTOSCI DWOCH I POL KILOWOLTA. -Wszyscy? -TAK, PANIE BURMISTRZU. Amalfi wyszczerzyl zeby w usmiechu, ktorego prawie nikt nie zauwazyl z powodu panujacych ciemnosci. -To swietnie - powiedzial. - W takim razie wykorzystajcie posiadane informacje na temat podwyzszonej wydajnosci do okreslenia zestawu standardowych warunkow, w jakich moga funkcjonowac przyrzady. -WYKONANE. -Polaczcie sie teraz z panem Miramonem. Pamietajcie o oswietleniu pulpitu jego sterowni, zeby mogl widziec wszystkie niezbedne przelaczniki. -PANIE BURMISTRZU, TO NIE BEDZIE KONIECZNE. JUZ PRZESTAWILISMY GLOWNY WYLACZNIK NA POZYCJE GWARANTUJACA BEZPIECZNA PRACE. W KAZDEJ CHWILI MOZEMY PONOWNIE URUCHOMIC WSZYSTKIE OBWODY I URZADZENIA. -Nie, nie robcie tego! Nie chcemy, aby znowu wlaczyly sie wiratory... -WIRATORY POZOSTANA WYLACZONE - odezwali sie Ojcowie z rozbrajajaca szczeroscia. -No, co pan na to, panie Miramon? Czy ma pan do nich zaufanie? A moze zamiast tego wolalby pan miec wydrukowane wszystkie ich obliczenia, zeby mogl pan przejac kontrole nad planeta? Uslyszal, jak Miramon bierze oddech, chcac mu odpowiedziec. Nigdy jednak sie nie dowiedzial, co mial uslyszec, gdyz w tej samej chwili caly pulpit Miramona rozjarzyl sie swiatelkami. -Hej! - krzyknal Amalfi. - Co to ma znaczyc, u diabla! Dlaczego nie czekacie na rozkazy? -ROZKAZY ZOSTALY WYDANE JUZ DAWNO TEMU, PANIE BURMISTRZU. POLECONO NAM WLACZYC SIE DO AKCJI W CHWILI STWIERDZENIA OBECNOSCI JAKIEJKOLWIEK OBCEJ INTELIGENCJI. FAKT TAKI ZAREJESTROWALISMY TYSIAC DWIESCIE SEKUND TEMU I WTEDY ZACZELO SIE ODLICZANIE. PRZED SIEDMIOMA SEKUNDAMI WPLYW OBCEJ INTELIGENCJI STAL SIE STATYSTYCZNIE ISTOTNY. -O co im chodzi? - zapytal Miramon, starajac sie odczytac wskazania wszystkich miernikow naraz. - Wydawalo mi sie, ze znam pana jezyk, ale... -Ojcowie Miasta nie mowia w jezyku wedrowcow. Maja swoj wlasny, jezyk maszyn - odparl ponuro Amalfi. - Chodzi im o to, ze zbliza sie do nas cywilizacja Herkulesa... i to szybko. Jednym precyzyjnym ruchem palcow Miramon wylaczyl oswietlenie. Zapadla ciemnosc. Po chwili, przenikajac przez okna okraglej sali, przedostala sie poswiata zodiakalna. Po dalszych kilku mozna bylo takze dostrzec jeszcze slabsze punkty swiatla pochodzacego od najblizszych galaktyk. Na pulpicie Miramona swiecila jaskrawozielonym swiatlem tylko jedna lampka wskazujaca, ze pulpit znajduje sie wciaz pod napieciem. W tych ciemnosciach panujacych w metagalaktycznym centrum jej swiatlo niemal oslepialo. Amalfi musial odwrocic wzrok, jesli chcial przyzwyczaic oczy do ciemnosci, zeby cokolwiek zrobic w tej sali na wierzcholku gory nazwanej jego nazwiskiem. Spogladajac w ciemnosc, zastanawial sie nad szybkoscia reakcji Miramona i nad przyczynami, dla ktorych zachowal sie w taki sposob. Z pewnoscia nie mogl sadzic, ze kilka swiatelek kontrolnych w pokoju znajdujacym sie na szczycie wiezy moglo byc dostrzezone z tak duzej odleglosci. Jesli o to chodzilo, to zaciemnienie nawet tak duzego obiektu, jakim byla planeta, nie moglo przyniesc zadnej korzysci militarnej. Minely z gora dwa tysiaclecia od czasow, kiedy jakikolwiek powazny nieprzyjaciel kierowal sie wylacznie widokiem swiatla. Poza tym, gdzie Miramon mogl nauczyc sie tego odruchu krycia sie pod oslona ciemnosci? To przeciez nie mialo sensu, a jednak Miramon wylaczyl oswietlenie z wprawa zawodowego piesciarza robiacego unik przed niespodziewanym ciosem. Kiedy ciemnosci za oknem zaczely rzednac, Amalfi otrzymal odpowiedz. Ale nie bylo czasu na zastanawianie sie, jakim cudem Miramon mogl tego sie spodziewac. Widok byl taki, jak gdyby zniszczenie miedzywszechswiatowego poslanca mialo sie powtorzyc, ale w odwrotnej kolejnosci, obejmujac tym razem swoim zasiegiem cala planete. Wysoko, na mrocznym hewianskim niebie, zaczely sie pojawiac smugi zielonozoltego swiatla. Z poczatku wygladaly jak pierwsze oznaki zorzy polarnej, ale z kazda chwila przybieraly na sile. Wily sie i skrecaly jak dzdzownice w upiornym tancu, obejmujac swoim zasiegiem coraz wieksze i wieksze polacie hewianskiego nieba. W sali sterowni dal sie slyszec terkot licznikow czastek radioaktywnych. Hazleton rzucil sie w ich strone i zaczal sledzic ich coraz szybciej zmieniajace sie cyferki. -Jak pan sadzi, skad bierze sie to cale swinstwo? - zapytal Amalfi Miramona. -Chyba pochodzi ze stu punktow naraz. Punkty te otaczaja planete sfera o srednicy mniej wiecej jednego roku swietlnego - odparl Miramon. Sprawial wrazenie bardzo zajetego. Dokonywal na pulpicie przelaczen, ktorych sens pozostawal dla Amalfiego calkowicie niejasny. - Hmm, bez watpienia to sa statki - ciagnal. - Otoczyly nas jak kokonem. Ale jakiej broni uzywaja? -Przeciez to jasne - odezwal sie ponuro Hazleton. - Uzywaja antymaterii. -Jak to mozliwe? -Prosze spojrzec na analize czestotliwosciowa wtornego promieniowania, jakie do nas dociera, a bedzie pan wiedzial, w jaki sposob. Kazdy z tej setki statkow musi byc gigantycznym akceleratorem czastek. Strzelaja w nasza strone strumieniami antymaterialnych czastek i kieruja je ku nam po liniach pola naszej wlasnej grawitacji. Wlasnie dlatego ich tory sa takie poskrecane. Znalezli jakis sposob na wytwarzanie duzych ilosci elementarnych czastek, z jakich sklada sie antymaterialny wszechswiat, i przesylanie ich. Kiedy spotykaja sie z czastkami naszej atmosfery, dochodzi do dezintegracji obydwu rodzajow... -A planeta otrzymuje dawke promieniowania gamma o bardzo duzej energii - dokonczyl Amalfi. - Musza umiec robic to od bardzo dawna. Helleshin! Co za sposob na podboj planet! Moga albo poddac sterylizacji cala populacje, albo nawet ja zabic, jezeli sobie tego zycza, nie zblizajac sie bardziej, niz sami uznaja to za konieczne. -Juz otrzymalismy dawke promieniowania tak duza, ze jestesmy bezplodni - odezwal sie cichym glosem Hazleton. -To i tak nie ma teraz najmniejszego znaczenia - powiedziala Estelle jeszcze ciszej. -Dawka smiertelna takze by nie miala - zauwazyl Hazleton. - Rozwoj choroby popromiennej trwa kilka miesiecy nawet wtedy, kiedy otrzyma sie te smiertelna dawke. -Moga nas w taki sposob bardzo szybko obezwladnic! - wybuchnal Amalfi. - Trzeba ich jakos powstrzymac! Wazny jest kazdy dzien, jaki nam pozostaje! -Co proponujesz? - zapytal Hazleton. - Nic, co moglibysmy wymyslic, nie bedzie dzialalo na sfere oddalona od nas o rok swietlny. Nic, z wyjatkiem... -Z wyjatkiem fali antygrawitacyjnej - dokonczyl Amalfi. - Zastosujmy ja i to jak najszybciej. -A co to takiego? - zapytal go Miramon. -Wszystkie wiratory planety sa nastawione na pojedynczy impuls o bardzo duzej mocy, ktory spowoduje ich przeciazenie, a moze i zniszczenie. Z tego miejsca przestrzeni, w jakim sie znajdujemy, rozejdzie sie kulista fala antygrawitacyjna. Powinna doprowadzic do powstania grawitacyjnych wezlow i wirow. Nie wiemy, jaki bedzie jej zasieg, ale z pewnoscia taka fala dotrze na bardzo duze odleglosci. -Byc moze nawet do granic wszechswiata - powiedzial doktor Schloss. -No i co z tego? - zapytal Amalfi. - Po uplywie dziesieciu dni i tak zostanie zniszczony. -Nie zostanie, jezeli w ten sposob zniszczymy go wczesniej my sami - stwierdzil Schloss. - Jesli nie bedzie istnial w chwili, w ktorej mial zderzyc sie ze wszechswiatem antymaterialnym, to cala nasza akcja nie ma sensu. Nie bedziemy mogli wowczas niczego zrobic. -Bedzie nadal istnial - upieral sie Amalfi. -Ale nie w jakimkolwiek przydatnym do naszych celow sensie. Bedzie jedynie zbiorem skupisk materii zagubionych posrod grawitacyjnych wirow. Sadze, ze lepiej niech nas wykoncza ci z Herkulesa, niz gdybysmy sami mieli zniszczyc przyszlosc nie tylko jednego, ale obu wszechswiatow! Panie Amalfi, czy nawet w takiej chwili nie zrezygnuje pan z zabawy w boga? -No, dobrze - odparl Amalfi. - Niech pan spojrzy na te dozymetry, a potem popatrzy w niebo. Co pan proponuje? Cale niebo jarzylo sie w tej chwili intensywna zielonozolta poswiata. Zbocza gory i cala okolice porastaly drzewa, pod ktorymi nie bylo widac jakiegokolwiek cienia. Widok ten przypominal plaskie scienne malowidlo narysowane czyjas niewprawna reka. Terkot licznikow czastek przemienil sie w monotonny, ogluszajacy jazgot. -Mialem tylko na mysli to, abysmy nalykali sie pigulek przeciw chorobie popromiennej i starali sie przez te dziesiec dni jakos przezyc - powiedzial z rezygnacja doktor Schloss. - Coz innego moglibysmy zrobic? Nie mamy zadnej innej broni. -Przepraszam, ze sie wtracam - odezwal sie Miramon - ale nie sadze, aby sprawa wygladala tak beznadziejnie. Dysponujemy pewnymi wlasnymi srodkami obronnymi. Z jednego z nich wlasnie przed chwila skorzystalem. Mam nadzieje, ze okaze sie skuteczny. -Jakimi srodkami? - zapytal zaskoczony Amalfi. - Nie sadzilem, ze planeta jest uzbrojona. Ile czasu bedziemy musieli czekac, zanim jego dzialanie przyniesie zamierzone skutki? -Po jednym pytaniu naraz - odparl Miramon. - To jasne, ze jestesmy uzbrojeni. Nigdy o tym nie mowilismy ze wzgledu na nasze dzieci. Musielismy jednak liczyc sie z mozliwoscia, ze ktoregos dnia podczas naszej podrozy zostaniemy zaatakowani. Nie moglismy lekcewazyc takiej mozliwosci z uwagi na to, jak bardzo oddalilismy sie od naszej macierzystej galaktyki i ile systemow gwiezdnych zamierzalismy odwiedzic. Przedsiewzielismy wiec odpowiednie kroki, zeby miec sie czym bronic. Tej broni nie zamierzalismy kiedykolwiek wykorzystac, ale musialem uzyc jej wlasnie teraz. -Co to za bron? - zapytal Hazleton z nadzieja w glosie. -Gdyby nie nadciagajacy koniec, nigdy bysmy warn tego nie zdradzili - powiedzial Miramon.- Kiedys pochwalil nas pan, panie Amalfi, ze jestesmy dobrymi chemikami. Zastosowalismy wiec chemie w fizyce. Odkrylismy, w jaki sposob mozna wykorzystac zjawisko rezonansu do zatruwania pola elektromagnetycznego. Postapilismy w podobny sposob, w jaki postepuje sie podczas katalizy. Pole zatruwajace przemieszcza sie po liniach sil pola macierzystego i dociera w ten sposob do jego zrodla. Te metode mozna stosowac w przypadku niemal kazdego sygnalu ciaglego, ktory spelnia rownania Faradaya. Prosze tylko popatrzec. Wskazal na okno. Poswiata byla nadal tak samo intensywna jak przed chwila, ale na niebie pojawily sie teraz podobne do tradu plamy. W ciagu zaledwie kilku sekund rozrosly sie i polaczyly. Na niebie pozostaly juz tylko nieliczne swiecace obszary, kurczace sie z kazda chwila jak martwe komorki rozpuszczane przez enzymy bakterii gnilnych. Kiedy niebo nad He przybralo ponownie granatowoczarna barwe, Amalfi dostrzegl wiele jarzacych sie punktow. Byly to wycelowane w strone planety wyrzutnie strumieni czastek. Domyslil sie, ze musiala byc ich naprawde setka, choc ze swojego punktu obserwacyjnego widzial ich nie wiecej niz pietnascie. Punkty te ciemnialy coraz bardziej, az zgasly calkowicie, pochloniete przez czern nieba. Liczniki radioaktywnych czastek powrocily do swojego terkotu, ale nie umilkly zupelnie. -Co stanie sie ze statkami, jezeli to do nich dotrze? - zapytal Web. -Zatruciu ulegna takze ich obwody - odparl Miramon. - System nerwowy istot znajdujacych sie na pokladach zostanie calkowicie sparalizowany. Zgina wszystkie, a razem z nimi ich statki. Nie pozostanie z nich nic poza setka nieruchomych, martwych skorup. Amalfi westchnal z ulga. -Nic dziwnego, ze nie byl pan zainteresowany moja propozycja uzycia wiratorow - powiedzial. - Dysponujac czyms takim, mogl pan sam latwo stac sie kims w rodzaju tamtych istot z Herkulesa. -Nie - odrzekl Miramon. - Kims takim nigdy bysmy sie nie stali. -Na wszystkie gwiazdy niebios! - wykrzyknal Hazleton. - Czy to naprawde koniec? Tak szybko? Miramon usmiechnal sie ponuro. -Tak, sadze, ze juz nigdy nie uslyszymy o Herkulesie - powiedzial. - Ale nadal trwa to odliczanie, o ktorym mowili Ojcowie Miasta. Juz tylko dziesiec dni pozostalo do konca swiata. Hazleton odwrocil sie w strone wciaz terkoczacych dozymetrow. Przez chwile patrzyl na nie, nie odzywajac sie ani slowem. Pozniej, ku zaskoczeniu Amalfiego, rozesmial sie na cale gardlo. -Co cie tak rozsmieszylo? - mruknal Amalfi. -Domysl sie sam, szefie. Miramon i jego ludzie przegraliby, gdyby przyszlo im kiedykolwiek zmierzyc sie z Herkulesem w innych warunkach. -Dlaczego? -Poniewaz w tym samym czasie, w ktorym jego bron walczyla z nimi, my otrzymalismy smiertelna dawke twardego promieniowania - odparl Hazleton, ocierajac oczy. - Mozemy uwazac sie za martwych tak samo jak nieboszczycy na cmentarzu. -To ma byc dowcip? - zapytal go Amalfi. -Oczywiscie, ze to jest dowcip, szefie. Zreszta nie ma teraz najmniejszego znaczenia. Nie ma tych "innych warunkow". Wazne jest tylko to, ze kazdy z nas otrzymal te smiertelna dawke. Po uplywie dwoch tygodni zaczelibysmy odczuwac mdlosci, wymiotowac, a potem tracic wlosy. Po nastepnym tygodniu bylibysmy juz martwi. Czy nadal nie rozumiesz, na czym polega ten dowcip? -Rozumiem - rzekl Amalfi. - Moge od czternastu odjac dziesiec i zostanie mi cztery. Oznacza to, ze bedziemy zyli, dopoki nie umrzemy z innego powodu. -Nie znosze ludzi, ktorzy nie maja poczucia humoru. -To strasznie stary dowcip - powiedzial Amalfi, cedzac slowa. - Moze jednak wlasnie dlatego wciaz jeszcze jest aktualny. Byl smieszny dla Arystofanesa, a wiec powinien byc smieszny i dla mnie. -Mysle, ze cala ta sytuacja jest az za bardzo smieszna - odezwala sie z gorycza Dee. Miramon przenosil wzrok z jednego Nowego Ziemianina na drugiego, nie rozumiejac, o co wlasciwie im chodzilo. Amalfi sie rozesmial. -Nie mow tak, Dee, jezeli naprawde tak nie myslisz - powiedzial. - Mimo wszystko to zawsze byl dobry dowcip. Smierc jakiegokolwiek czlowieka jest rownie dowcipna jak smierc calego wszechswiata. Nie pozbawiaj sie wiec tej byc moze juz ostatniej okazji do beztroskiego smiechu. To moze byc jedyne dziedzictwo, jakie po nas pozostanie. -POLNOC - oznajmili Ojcowie Miasta. - DZIEWIEC DNI DO KONCA SWIATA. ROZDZIAL OSMY Triumf czasu Kiedy Amalfi otworzyl drzwi i wrocil do sterowni, Ojcowie Miasta oznajmili: -DZIEN ZERO. ZOSTALA JEDNA GODZINA. W takiej chwili doslownie wszystko mialo znaczenie, a moze tez nic nie mialo - to zalezalo od tego, co moglo byc istotne dla czlowieka liczacego sobie prawie dwa tysiaclecia. Kilka chwil wczesniej Amalfi wyszedl z sali i udal sie do toalety. Wiedzial, ze ani on, ani nikt z obecnych w sterowni ludzi nie zrobi tego nigdy wiecej. Koniec ich swiata byl tak bliski, ze przestawaly sie liczyc nawet biologiczne funkcje organizmu, dzieki ktorym czlowiek nauczyl sie rozpoznawac uplyw czasu. Czy zwiekszone wydalanie moczu stalo sie rownie godne oplakiwania, co uczucie milosci? Moze tak, gdyz czynnosci fizjologiczne powinny miec takze swoich zalobnikow. Zadne uczucie, zadna mysl czy emocja nie byly bez znaczenia wtedy, kiedy mialy byc ostatnimi w czyims zyciu. A wiec zegnajcie wszystkie radosci i wszystkie smutki, wszystkie uczucia i funkcje organizmu: od wydalania moczu do milosci, od przyjmowania pokarmu do trawienia, od picia piwa do gry w kregle. -Co nowego? - zapytal Amalfi. -W takiej chwili nic nie jest juz nowe - odrzekl Gifford Bonner. - Pozostalo nam tylko czekac. Siadaj, John, i napij sie z nami. Amalfi usiadl przy dlugim stole i zaczal sie wpatrywac w stojacy przed nim kielich wykonany z czerwonego szkla. Znajdujacy sie w nim plyn nadawal mu niebieskawa barwe. Polaczenie tych dwoch kolorow nie dawalo jednak fioletu. Bylo to widoczne nawet w tym niklym fluorescencyjnym swietle jarzacym sie w samym srodku ciemnosci metagalaktycznego centrum. Przy samym brzegu kielicha plaszczyzna plynu zakrzywiala sie, tworzac niewielki, wklesly menisk. Po zewnetrznej sciance naczynia splywaly, wijac sie, krople skondensowanej pary wodnej. Amalfi sprobowal wina i stwierdzil, ze mialo smak troche cierpki i kwasny. Hewianie nigdy nie slyneli z produkcji dobrych trunkow, ale to bylo zrozumiale - nie pozwalal na to klimat ich planety. Wino smakowalo Amalfiemu jednak tak bardzo, ze az westchnal. -Za jakies pol godziny powinnismy zalozyc kombinezony - odezwal sie doktor Schloss. - Mozna co prawda zrobic to troche pozniej, ale niektorzy z nas nie mieli na sobie kombinezonow od dobrych kilku wiekow, a inni nigdy w zyciu. Nie chcialbym ryzykowac, gdyby mialo okazac sie, ze ktorys nie pasuje albo jest nieszczelny. -Sadzilem, ze bedziemy oslaniani przez cos w rodzaju pola - stwierdzil Web. -Nie na dlugo, Web. Pozwolcie, ze wytlumacze wszystko jeszcze raz, tak aby kazdy mogl to dobrze zapamietac. Bedziemy oslaniani przez pole tylko do chwili nadejscia kataklizmu. Potem czas przestanie plynac i stanie sie jeszcze jedna wspolrzedna w przestrzeni Hilberta. Pole pozwoli nam znalezc sie w pierwszej sekundzie czasu po drugiej stronie... po katastrofie. Pozniej jednak przestanie istniec, bo wytwarzajace je wiratory takze ulegna anihilacji. Bedziemy wowczas tworzyli tyle wzajemnie niezaleznych zbiorow czterech wymiarow, ile osob znajduje sie w tej sali. Kazdy zbior bedzie calkiem pusty. Kombinezony takze nie zapewnia nam oslony na dlugo, bo kazdy z was we wlasnym, niepowtarzalnym wszechswiecie bedzie jedynym zrodlem zorganizowanej materii i energii. Gdy ktokolwiek zakloci rownowage wymiarow wlasnego wszechswiata, wy sami, wasze skafandry, znajdujace sie w nich powietrze, energia z akumulatorow... wszystko to eksploduje, stajac sie monoblokiem i tworzac przestrzen. Jezeli jednak w chwili katastrofy ktos z was nie bedzie mial na sobie kombinezonu, to zadna z tych rzeczy sie nie zdarzy. -Wolalabym, abys nie opisywal tego wszystkiego tak obrazowo - odezwala sie Dee glosem, ktory swiadczyl o tym, ze wlasciwie bylo jej wszystko jedno. Amalfi zauwazyl na jej twarzy wyraz takiego samego dziwnego napiecia jak wtedy, gdy oswiadczyla mu, ze chcialaby urodzic jego dziecko. Jakis impuls nakazal mu odwrocic sie i spojrzec na Weba i Estelle. Siedzieli przy stole z rekami ufnie zlozonymi na powierzchni blatu. Twarz Estelle byla jak zwykle pogodna, chociaz oczy blyszczaly jak dziecku czekajacemu niecierpliwie na poczatek uroczystosci. Wyraz twarzy Weba byl bardziej skomplikowany. Malowala sie na niej niepewnosc pomieszana z zaklopotaniem, jak gdyby Web rozmyslal, czy przypadkiem nie powinien martwic sie jeszcze bardziej. Za oknami wiezy rozlegl sie cichy swist, ktory z wolna przybral na sile, ale po kilku chwilach ucichl. Ten ostatni dzien zaliczal sie do wietrznych. -A co stanie sie ze stolem, krzeslami i kielichami? - zapytal Amalfi. - Czy one takze beda mogly przedostac sie na druga strone? -Nie - odparl doktor Schloss. - Nie wolno nam ryzykowac, ze w najblizszym sasiedztwie ludzi znajda sie jakies inne skupiska atomow. Stosujemy modyfikacje tej samej techniki, jakiej uzylismy do budowy Obiektu 4101-Alephnull. Meble zaczna co prawda dokonywac przejscia razem z nami, ale uzyjemy ostatnich dostepnych dzuli energii, aby cofnac je w czasie o jedna mikrosekunde. W rezultacie zostana w starym wszechswiecie. Moge tylko zgadywac, jaki los je spotka. Amalfi w zamysleniu uniosl kielich. Czul jedwabisty dotyk szkla. Hewianie umieli robic dobre szklo. -Czy ta przestrzen, w ktorej sie znajde, naprawde nie bedzie miala zadnego ksztaltu? - zapytal. -Tylko taki, jaki pan zechce jej pozniej nadac - odezwal sie Retma. - To nie bedzie dotychczasowa przestrzen. Na poczatku nie bedzie miala zadnego wymiernego ksztaltu. Prawde mowiac, pana obecnosc w tamtym miejscu bylaby niemozliwa... -Dziekuje panu bardzo - odezwal sie oschle Amalfi ku oczywistemu zaklopotaniu Retmy. Po chwili ciszy naukowiec zaczal mowic dalej, nie komentujac uwagi Amalfiego: -Chcialem tylko powiedziec, ze pana masa stworzy przestrzen gotowa na jej przyjecie. Dopiero pozniej przybierze wymierny ksztalt, ktory w tej chwili juz istnieje w panu. To, co wydarzy sie potem, bedzie zalezalo od tego, w jakiej kolejnosci zechce pan pozbywac sie czesci swojego kombinezonu. Osobiscie radzilbym uwolnic na poczatku tlen z butli, gdyz danie zycia wszechswiatowi podobnemu do naszego z pewnoscia bedzie wymagalo ogromnych ilosci plazmy. Ten tlen, jaki pozostanie w pana skafandrze, powinien wystarczyc na czas, jaki bedzie mial pan do swojej dyspozycji. Na samym koncu powinien pan uwolnic cala energie kombinezonu. Odniesie to taki sam skutek, jakby przytknal pan zapalke do beczki z prochem. -A jak duzy bedzie ten wszechswiat, ktory kazdy z nas stworzy? - zapytal Hazleton. - O ile dobrze pamietam, to monoblok naszego wszechswiata byl duzy i mial ogromna gestosc. -No coz, nasze wszechswiaty beda znacznie mniejsze - odrzekl Retma. - Nie sadze, aby w stanie najwiekszego rozproszenia ich srednica miala przekraczac jakies piecdziesiat lat swietlnych. W miare jednak ciaglego procesu tworzenia sie nowej materii, dolacza do niego coraz to nowe atomy. W pewnej chwili zostanie osiagnieta masa wystarczajaco duza do stworzenia monobloku dla celow nastepnego skurczu. Tak przynajmniej sadzimy. Musi pan miec na uwadze, ze cale nasze rozumowanie oparte jest w znacznej mierze na domyslach. Nie mielismy czasu na to, aby dowiedziec sie wszystkiego, czego pragnelismy. -DZIEN ZERO. DO KONCA ZOSTALO TRZYDZIESCI MINUT. -No tak - odezwal sie doktor Schloss. - Pora na skafandry. Bedziemy porozumiewali sie przez radio. Amalfi skonczyl wino. Jeszcze jedna ostatnia czynnosc. Nalozyl skafander, z wolna przypominajac sobie kolejnosc czynnosci, ktore poznal wiele wiekow wczesniej. Upewnil sie, ze przelacznik radia jest wlaczony, ale nie przychodzilo mu do glowy nic, co chcialby powiedziec. Az do tej chwili mysl, ze zginie nagla smiercia, nie wywierala na nim tak wielkiego wrazenia, jak mysl o zagladzie wszechswiata, ktorego byl tylko mala czastka. Kazda uwaga, jaka moglby wypowiedziec, wydawala mu sie nieskonczenie malo wazna. Docieraly do niego odglosy rozmow na tematy techniczne, dotyczace ubierania sie w kombinezony. Ze szczegolna uwaga sledzil to, co mowili sobie Web i Estelle. Po kilku chwilach gwar rozmow ucichl. Moze pozostali takze doszli do wniosku, ze wszelkie slowa przestaja cokolwiek znaczyc. -DZIEN ZERO. DO KONCA ZOSTALO PIETNASCIE MINUT. -Czy jestescie swiadomi tego, co stanie sie z wami pozniej? - zapytal Amalfi Ojcow Miasta. -TAK JEST, PANIE BURMISTRZU. W MOMENCIE ZERO ZOSTANIEMY WYLACZENI. -To dobrze - rzekl Amalfi, zastanawiajac sie, czy sadzili, ze kiedykolwiek w przyszlosci zostana znow wlaczeni. Pozniej doszedl do wniosku, ze smieszne z jego strony bylo posadzanie Ojcow Miasta o cos, co chocby w przyblizeniu graniczylo z emocjami. Postanowil jednak nie mowic nic takiego, co mogloby odebrac im zludzenia. Byli co prawda tylko maszynami, ale w ciagu tych niezliczonych lat okazali sie wiernymi przyjaciolmi i sprzymierzencami. -DZIEN ZERO. DO KONCA POZOSTALO DZIESIEC MINUT. -To wszystko dzieje sie tak szybko - uslyszal w sluchawkach szept Dee. - Mark* ja... ja nie chce, aby to sie wydarzylo. -I ja takze nie chce - odrzekl Hazleton. - Ale pomimo tego to sie wydarzy. Zaluje tylko, ze nie przezylem zycia pelniej, jak prawdziwy czlowiek. Ale to, co sie stalo, to sie nie odstanie, wiec nie warto mowic o tym wiecej. -Bardzo chcialabym, zeby w tym moim wszechswiecie nie bylo zadnych trosk i zmartwien - powiedziala Dee. -A zatem po prostu go nie stwarzaj, moja droga - odezwal sie Gifford Bonner. - Zostan tutaj. Jak wszechswiat wszechswiatem, zyciu zawsze towarzyszyly jakies troski. -I radosci - dopowiedziala Estelle. -No, tak. Radosci takze. Takie wlasnie jest zycie. -DZIEN ZERO. DO KONCA ZOSTALO PIEC MINUT. -Sadze, ze mozemy sie obejsc bez dalszego odliczania - powiedzial Amalfi. - W przeciwnym razie Ojcowie Miasta beda zglaszali sie co minute, a w ostatniej minucie co sekunde. Czy zamierzacie spedzic ostatnie chwile zycia, sluchajac tej paplaniny? Czy ktos z was naprawde sobie tego zyczy? Nikt mu nie odpowiedzial. -No coz, w takim razie wstrzymajcie dalsze odliczanie - polecil Ojcom Miasta. -WYKONANE. DO WIDZENIA, PANIE BURMISTRZU. -Do widzenia - odrzekl zdumiony Amalfi. -Ja nie wypowiem tych slow, jezeli nie macie nic przeciw temu - odezwal sie Hazleton lamiacym sie ze wzruszenia glosem. - Nie moglbym zniesc mysli, ze zostaje pozbawiony wszystkiego, co bylo mi kiedykolwiek drogie. Mam nadzieje, ze wszyscy beda uwazali, iz ich pozegnalem. Amalfi skinal tylko glowa, lecz zorientowal sie, ze tego gestu nikt nie byl w stanie dojrzec przez helm jego skafandra. -Zgadzam sie z toba - powiedzial. - Ale ja nie czuje sie odwolany. Kocham was wszystkich bez wyjatku. Przekazuje warn swoja milosc tak samo, jak wy przekazujecie mi swoja. -To jedyna rzecz w calym wszechswiecie, jaka mozna przekazac i nadal nia dysponowac - odezwal sie Mir amon. Podloga pod stopami Amalfiego zadrzala, kiedy wiratory zwiekszaly swoja moc, przygotowujac sie do ostatecznego wysilku. Odglosy ich dzialania koily wszystkim nerwy tak samo, jak widok pokoju, stolu, gory, calej planety... -Sadze, ze... - odezwal sie Gifford Bonner. Po tych slowach wszystko sie skonczylo. Z poczatku bylo tylko znajome wnetrze skafandra. Na zewnatrz nie bylo widac nawet ciemnosci. Tylko nicosc, ktorej nie dalo sie zobaczyc tak samo, jak nie mozna ujrzec czegos, co znajduje sie poza zasiegiem wzroku. W tym sensie nie mozna dostrzec ciemnosci, pozostajacej jedynie pojeciem w czyjejs glowie, jako ze najzwyczajniej w swiecie nie da sie ogladac wlasnych mysli. A jednak przez bardzo krotka chwile Amalfi mial wciaz swiadomosc tego, ze znajduje sie wsrod przyjaciol. Wciaz nalezal do grupy tych samych ludzi, chociaz pokoj i to wszystko, co sie w nim znajdowalo, zniknelo. Nie mial pojecia, skad wiedzial o ich obecnosci, ale czul ja bardzo wyraznie. Zdawal sobie sprawe, ze proba porozmawiania z nimi choc przez moment okazalaby sie bezowocna. Prawde mowiac, kiedy sie nad tym zastanawial, czul, jak zaczynaja sie od niego oddalac. Krag otaczajacych go istnien mial coraz wiekszy promien. Milczace postacie stawaly sie coraz niniejsze. Nie oddalaly sie w sensie odleglosci - bo zadna odleglosc nie istniala - ale z kazda chwila coraz slabiej wyczuwal ich obecnosc. Probowal jeszcze uniesc reke w gescie oznaczajacym pozegnanie, ale stwierdzil, ze to niemozliwe. Zanim wykonal zaledwie polowe tego gestu, wszyscy inni rozplyneli sie w nicosci i znikneli. Pozostawili po sobie tylko wspomnienie, ktore rownie szybko rozwiewalo sie i niklo jak zapach ulotnego aromatu. Amalfi musial robic to, co musial, chociaz byl zdany teraz wylacznie na wlasne sily. Uniesiona reka odkrecil wiec zawory butli z tlenem i uwolnil znajdujacy sie w nich pod cisnieniem gaz. Wydalo mu sie, iz nicosc, w ktorej dotychczas przebywal, powoli przybiera jakies ksztalty. Domyslil sie, ze zaczal wyciskac na niej swoje pietno. Okazalo sie, ze powstrzymac ten proces bylo niemal tak samo trudno, jak przedtem go wyzwolic. Ale udalo mu sie go zatrzymac. Jaki sens mialo stwarzanie nastepnego wszechswiata podobnego do tego, ktory dopiero co sie skonczyl? Natura zezwolila na istnienie az dwoch takich, skazujac je na zaglade w jednej i tej samej chwili. Dlaczego zatem nie sprobowac czegos odmiennego? Retma ze swoja ostroznoscia, Estelle ze swoim intelektem, Dee ze swoimi troskami - wszyscy dadza zycie jakiejs wersji wszechswiata podobnego do poprzedniego. Amalfi znal jednak ten poprzedni tak dobrze, ze nawet nie chcial glebiej odetchnac w obawie, ze tez moglby stworzyc cos takiego. Co by sie stalo, gdyby zamiast tego nacisnal guzik detonatora? Co by sie wydarzylo, gdyby pozwolil, aby wszystkie czasteczki, z ktorych skladal sie on sam i jego skafander, nagle przeksztalcily sie w morze plazmy? Tego nie mogl wiedziec, ale zawsze szukal Nieznanego. Opuscil wiec reke. Nie bylo powodu, aby dluzej zwlekac. Retma kiedys wygjosil stosowne epitafium dla Czlowieka: Me mielismy czasu na to, aby dowiedziec sie wszystkiego, czego pragnelismy. -A wiec niech sie stanie - rzekl Amalfi, naciskajac guzik umieszczony na wysokosci serca. Rozpoczelo sie tworzenie od nowa. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/