Andre Norton Ksiezyc trzech pierscieni Tytul oryginalu: Moon of Three Rings Przelozyla: Dorota Dziewonska SCAN-dal Dla Sylwii Cochran,ktora byla mistrzem dla wielu "poczatkujacych" pisarzy Krip Vorlund I Czymze jest kosmos? Czy to nieokielznana przestrzen, ktorej czlowiek nie jest w stanie poznac, chocby zyl sto, tysiac razy i uparcie krazyl miedzy systemem slonecznym a planetami, szukal, odkrywal, gonil wciaz za czyms nowym, co kryje sie za nastepnym sloncem, nastepnym systemem? Takim poszukiwaczom dane jest zrozumiec, ze nie nalezy odwracac sie od wierzen, lecz wrecz przeciwnie, byc otwartym na wszelkie cuda, chocby wprawialy one w oslupienie wszystkich przywiazanych do jednej planety, ktorzy postepuja utartymi szlakami i nie potrafia nawet odbierac sygnalow nadawanych przez wlasne zmysly.Dla tych, ktorzy zapuszczaja sie w nieznane - Zwiadowcow Centrali, odkrywcow i w duzej mierze Wolnych Kupcow, czerpiacych zyski z handlu na obrzezach Galaktyki - nie jest niczym dziwnym, ze legendy i fantazje jednej planety w innym swiecie moga byc piekna lub ponura rzeczywistoscia. Kazda katastrofa bowiem na jakiejs planecie pozostawia po sobie zarowno tajemnice, jak i odkrycia. Moze to wszystko brzmi zbyt pseudofilozoficznie jak na rozpoczecie sprawozdania, ale nie potrafie wyrazic tego lepiej, gdyz nie przywyklem do pisania czegokolwiek poza raportami handlowymi dla Ligi Wolnych Kupcow, zawierajacymi czasami bardzo dziwne informacje. Kiedy czlowiek probuje zglebic cos tajemniczego i niewiarygodnego, to porusza sie jakby po omacku i potrzebuje wtedy jakiegos wprowadzenia. Zwiadowcy ze swoich wiecznych podrozy w nowe swiaty przysylaja wiele dziwacznych raportow do Centrali. Nawet planety, z ktorymi ludziom udalo sie nawiazac kontakty, moga posiadac wlasne tajemnice, mimo ze zostaly uznane za przyjacielskie bazy dla podrozujacych statkow i osadnikow. Wolni Kupcy, zyjacy z handlu roznymi towarami i w przeciwienstwie do Korporantow z wewnetrznych planet nie czerpiacy zyskow z zadnych monopoli, spotykaja sie czasem z rzeczami, o ktorych nie wie nawet Centrala. Tak wlasnie bylo na planecie Yiktor w czasie wplywu Ksiezyca Trzech Pierscieni. Ktoz wiec moglby lepiej napisac ten raport ode mnie, choc bylem tylko pomocnikiem magazyniera "Lydis", ostatnia osoba na liscie czlonkow zalogi. Z racji swego stylu zycia Wolni Kupcy z biegiem lat stali sie niemal odrebna rasa w Galaktyce. Nie posiadaja oni swego domu w swiecie, a statki ich nie maja wlasnego portu, lecz wiecznie podrozuja. Dla Wolnych Kupcow statek jest jedyna planeta i na wszystko, co znajduje sie poza nim, spogladaja jak na cos obcego. Nie sa jednak ksenofobami, bo przeciez z natury swej daza do poznania i zaakceptowania otaczajacej ich rzeczywistosci. Ludzie ci rodza sie, aby zostac kupcami, gdyz cale ich rodziny mieszkaja na wiekszych statkach. Dawno temu postanowiono, ze takie rozwiazanie bedzie lepsze niz przypadkowe i przejsciowe zwiazki w portach, co w rezultacie moglo prowadzic do utraty statkow przez mezczyzn. Duze porty w przestrzeni kosmicznej to w zasadzie samowystarczalne miasta. Kazde z nich dziala jako osrodek handlowy w sektorze, w ktorym przeprowadzane sa powazne transakcje. Tam tez Kupcy ze swymi rodzinami moga wypoczywac w cieple domowego ogniska w przerwach miedzy wyprawami. "Lydis" byla statkiem klasy D przeznaczonym do ryzykownych wypraw na obrzeza, dokad zapuszczaja sie tylko mezczyzni bez zadnych zobowiazan. I ja, Krip Vorlund, cieszylem sie, ze wreszcie wkrocze w swiat handlu. Moj ojciec nie powrocil ze swojej ostatniej wyprawy, a matka, wedlug zwyczaju Kupcow, nim uplynely dwa lata, wyszla ponownie za maz i przeprowadzila sie na inny statek wraz z nowym partnerem. Nie mialem wiec nikogo, kto bronilby moich interesow podczas zapisow. Naszym kapitanem byl Urban Foss. ktoremu wrozono blyskotliwa kariere, choc byl jeszcze mlody i czasem popisywal sie brawura. Zaloga najwidoczniej byla z tego zadowolona, gdyz chciala miec nad soba przywodce, ktory jednym ryzykownym posunieciem mogl sprawic, ze jego podwladni stana sie posiadaczami solidnych kont w centrum handlu. Magazynierem byl Juhel Lidj i, choc nie byl poblazliwy, moja jedyna z nim klotnia dotyczyla tego, ze strzegl on zazdrosnie niektorych swoich tajemnic handlowych, mnie pozostawiajac zaledwie domysly. Byl to chyba najlepszy sposob szkolenia - utrzymywanie mnie w czujnosci, gdy bylem na sluzbie, i zmuszanie do myslenia, gdy nie pelnilem dyzuru. Przed wyladowaniem na Yiktor odbylismy dwie pomyslne wyprawy, dzieki ktorym stalismy sie bardziej doswiadczeni. Jednak Jednostka Wolnego Handlu musi byc stale czujna. Po wyladowaniu, przed otwarciem wlazow. Foss zmusil nas wszystkich do wysluchania tasmy przestrzegajacej przed wszelkimi niebezpieczenstwami tego swiata. Jedyny port, choc nie najlepszy - bo byl to prawdziwie graniczny swiat - lezal poza Yrjarem, a bylo to miasto tak odlegle, jak to mozliwe tylko na Yiktor, polozone posrodku rozleglej krainy na polnocy. Z rozwaga zaplanowalismy nasze ladowanie w czasie trwania wielkiego jarmarku. Mozliwe jest wowczas spotkanie kupcow i mieszkancow z wszystkich zakatkow planety, odbywajace sie co dwa lata planetarne pod koniec pory jesiennych zniw. Podobnie jak targi w wielu innych swiatach, tak i to zgromadzenie ma religijne korzenie. W ten sposob obchodzono rocznice dnia, w ktorym dawny bohater ludowy spotkal i pokonal jakiegos demonicznego wroga, ratujac tym samym swoj lud, po czym zmarl od poniesionych ran i zostal z honorami pochowany. Mieszkancy wciaz uroczyscie czcili jego czyn, a towarzyszyly temu zabawy, w ktorych lordowie rywalizowali ze soba, kibicujac swoim reprezentantom. Zwyciestwo w kazdej konkurencji bylo nagradzane, a zawodnik i jego pan zyskiwali prestiz. II Rzady na Yiktor byly na etapie feudalizmu. Kilka razy w historii krolowie i zdobywcy jednoczyli cale kontynenty, lecz zazwyczaj takie imperia istnialy tylko do konca ich zycia. Czasami ziemie pozostawaly zjednoczone nawet przez dwa pokolenia, lecz w koncu rozpadaly sie za sprawa wasni moznych panow. Taki scenariusz regularnie sie powtarzal. Kaplani jednak kultywowali mgliste tradycje i opowiesci o tym, ze istniala dawna cywilizacja, ktorej udalo sie osiagnac wieksza stabilnosc i wyzszy poziom wiedzy technicznej.Nikt nie znal przyczyny stagnacji na obecnym etapie rozwoju. Nikt sie tym takze nie przejmowal i nie przypuszczal, ze moze istniec jakis inny sposob zycia. Przybylismy podczas jednego z okresow zametu, gdy pol tuzina wladcow feudalnych zwalczalo sie nawzajem. Zaden wladca nie mial poparcia, sily, szczescia lub czegokolwiek, czym powinien dysponowac przywodca, by przejac wladze. Tak wiec istniejaca rownowaga sil wiecznie wisiala na wlosku. Dla nas, Kupcow, oznaczalo to blokade umyslow i zamkniecie broni, choc bylo to uciazliwe i nieprzyjemne. W historii Wolnego Handlu znane byly obawy Kupcow przed potega Patrolu i gniewem Wladzy. Kupcy stosowali wowczas odpowiednie srodki bezpieczenstwa, gdy przebywali na prymitywnych planetach. Mianowicie nie wolno bylo sprzedawac niektorych informacji technicznych. Nie podlegala tez sprzedazy bron spoza danego swiata ani wiedza ojej produkcji. Wszelka bron inna niz ogluszacze skladana byla w zamknietym sejfie i nie mozna jej bylo uzyc, nim statek opuscil ow swiat. Stosowano tez blokade umyslow, co zapobiegalo wydobyciu od Kupcow jakichkolwiek informacji dotyczacych rozwiazan technicznych i broni. Ktos moglby sadzic, iz Kupcy wystawiali sie na latwy lup kazdego ambitniejszego wladcy, ktory mimo wszystko zapragnalby wydobyc z nich owe informacje. Jednak prawo handlowe calkowicie chronilo przybyszow przed niebezpieczenstwem, o ile przebywali w granicach ustalonych przez kaplanow w czasie pierwszego dnia targow. Wedlug niemal powszechnie przyjetego w Galaktyce zwyczaju, ktory pojawil sie w sposob naturalny w kazdym ze swiatow, gdzie od wiekow istnialy podobne zgromadzenia, teren jarmarku byl obszarem neutralnym i swietym. Mogli sie tam spotykac smiertelni wrogowie i zaden nie mial prawa siegnac po bron. Przestepstwa i zbrodnie mogly byc dokonywane wszedzie, ale kiedy zbrodniarz trafil na targ i przestrzegal tam prawa, nie podlegal pogoni ani karze dopoty, dopoki trwal jarmark. Taka impreza miala wlasne prawa i strozy porzadku, a kazde przestepstwo popelnione w czasie jej trwania bylo natychmiast karane. Z tego tez wzgledu w miejscu spotkan mozna bylo ostroznie wybadac poglady lordow na temat zakonczenia wasni, a moze nawet i zawrzec nowe koalicje. Kara dla kazdego, kto zaklocil spokoj targow, bylo wyjecie spod prawa, co rownalo sie wyrokowi smierci, a na przestepce spadaly udreki oraz cierpienia. Tyle wiedzielismy wszyscy, ale czekalismy cierpliwie, sluchajac powtarzajacej wciaz te same fakty tasmy. Na Jednostce Handlu zadnego raportu nie uznaje sie za niepotrzebny. Dlatego tez Foss przystapil po raz wtory do omawiania obowiazkow. Zakres naszych powinnosci zmienial sie w sposob rotacyjny miedzy ladowaniami. Zawsze jedna osoba pilnowala statku, a reszta parami mogla w wolnym czasie zwiedzac teren. Od porannego gongu az do wczesnego popoludnia moglismy zajmowac sie handlem i spotykac z miejscowymi kupcami. Foss byl juz wczesniej raz na Yiktor jako drugi kapitan "Coal Sack", nim jeszcze dorobil sie wlasnego statku, wyjal wiec teraz swoje notatki, by odswiezyc pamiec. Na wszystkich Jednostkach Wolnego Handlu, chociaz magazynier dba o towar oraz interesy calego statku, kazdy czlonek zalogi powinien bacznie obserwowac zwyczaje mieszkancow nowej planety, by odkryc mozliwosc popytu na nowe towary i tym samym przyczynic sie do ogolnej pomyslnosci wyprawy. Zachecano nas wiec do zwiedzania parami targowisk, obserwowania lokalnych towarow i wyczuwania potrzeb mieszkancow, ktore moglibysmy w przyszlosci zaspokoic, oraz wyszukiwania do tej pory zaniedbanych dziedzin eksportu. Lidj troszczyl sie o glowny ladunek z Yrjar. Byl to "mlodzik", gesty sok wyciskany z lisci niektorych roslin, prasowany potem w bloki. Bloki te latwo bylo przechowywac w najnizszej ladowni, gdy juz oproznilismy ja z bel murano - polyskujacego grubego jedwabiu, na ktory tkacze na Yiktor rzucali sie pozadliwie, cierpliwie wysuplujac z niego nici, ktore laczyli potem ze swym najlepszym materialem. W ten sposob uzyskiwali dwukrotnie wieksza dlugosc nowych tkanin. Czasami jakis lord placil cale sezonowe lenno za nie sfalszowana tkanine na dluga peleryne. Bloki mlodzika, przeniesione w bazie sektora na inny statek, zazwyczaj konczyly sie juz w polowie drogi przez Galaktyke, gdzie przerabiano je na wino, o ktorym Zakatianie mowili, ze zwieksza ich potencjal umyslowy i leczy kilka chorob owej starej rasy jaszczurczej. Swoja droga nie rozumiem, czemu Zakatianin mialby wzmacniac swoj potencjal umyslowy - oni juz i tak maja niezla przewage nad ludzmi w tej dziedzinie! Mlodzik nie stanowil jednak calego ladunku i do nas nalezalo zapelnienie reszty ladowni. Domysly nie zawsze sie sprawdzaly. Czasami to, co nam wydawalo sie cenne, okazywalo sie niepotrzebnym ciezarem, ktory trzeba bylo wyrzucic w przestrzen kosmiczna. Jednak podejmowanie ryzyka w przeszlosci czesto sie oplacalo, bylismy wiec pewni, ze i tym razem wszystkim nam przyniesie to korzysci. Kazdy Kupiec, ktoremu juz raz sie powiodlo, mial wieksze szanse na awans i nadzieje, ze juz niedlugo bedzie mogl wystapic o umowe wlasnosci i wiekszy udzial w zyskach z wyprawy. Trzeba bylo zawsze miec oczy otwarte, dobra pamiec do faktow zarejestrowanych podczas wczesniejszych wypraw i chyba posiadac cos, co starsi nazywali smykalka i co bylo naturalnym darem, ktorego nie mozna sie nauczyc, chocby sie bardzo uparcie tego pragnelo. Oczywiscie, zawsze istnialy latwe, niezawodne mozliwosci - nowy material, cenny klejnot - to, co przyciaga wzrok. Tylko ze byly one zazwyczaj zauwazane przez kazdego. Nie ulegalo watpliwosci, ze magazynier zauwazal je przy pierwszym spotkaniu Kupcow. Od takich transakcji zalezala atrakcyjnosc danej planety dla Kupcow spoza ich swiata. Transakcje byly wiec publicznie oglaszane. Byly tez artykuly nabywane z nadzieja na korzystna ich sprzedaz przy odrobinie szczescia. Najczesciej byl to malo znany produkt, ktory przyniosl na targ jakis miejscowy kupiec - male przedmioty, ktore w innym swiecie mogly przyniesc wielkie zyski - lekkie, latwe do transportowania, mozna je bylo sprzedac nawet za tysiackroc wyzsza cene dyletantom na zatloczonych planetach wewnetrznych, ktorzy wciaz szukaja czegos nowego, czym mozna by zadziwic sasiadow. Foss odniosl sukces podczas swojej drugiej wyprawy. Powiodlo mu sie wowczas z dywanami Ispan, arcydzielami tkactwa i barwy, ktore mozna zawinac w paczuszke nie dluzsza niz ludzkie przedramie, a po rozwinieciu pokrywaja one jedwabistym splendorem wielka podloge i zachwycaja ogladajacych bogactwem barw. Moj bezposredni zwierzchnik, Lidj, odkryl Crontax dlalho - niepozorny pomarszczony owoc, ktorego uprawa przyniosla planecie Lidze duze zyski, a Lidjowi dala prawo do powtornego kontraktu. Oczywiscie, nie mozna liczyc na wielkie szczescie juz na poczatku kariery. Jednak sadze, ze wszyscy maja skryta nadzieje, iz sukces mozna osiagnac niespodziewanie. Pierwszego dnia poszedlem z Lidjem i kapitanem na otwarcie targow. Odbywalo sie ono w Wielkiej Hali na polu poza murami Yrjaru. Chociaz wiekszosc budynkow na Yiktor byla ponura i ciemna, gdyz w kazdej chwili mogly sluzyc jako fortyfikacje, to Wielka Hala, jako miejsce nie zagrozone niebezpieczenstwem najazdu, zdecydowanie odbiegala od tego schematu. Sciany Wielkiej Hali zbudowane byly z kamienia, ale tylko czesciowo. Wewnatrz, niemal na calej szerokosci, rozciagala sie wolna przestrzen, ktora naruszaly tylko kolumny podtrzymujace stromy dach. Z murow wystawaly okapy chroniace przed opadami, ale jarmark i tak odbywal sie w porze suchej, gdy zazwyczaj bywa pogodnie. Cale wnetrze wypelnione bylo swiatlem, co rzadko mozna bylo spotkac w jakimkolwiek innym budynku na Yiktor. Bylismy jedyna Jednostka Wolnego Handlu w porcie. Stal tam, co prawda, koncesjonowany statek pod bandera Korporantow, lecz przewozil on w ramach umowy handlowej konkretny ladunek, o ktorym nie dyskutowalismy. Tym razem, miedzy przybyszami z przestrzeni kosmicznej panowala zgoda i nie trzeba bylo prowadzic ostrych negocjacji. Nasi kapitanowie i magazynierzy zgodnie dzielili wysokie krzesla starszych Kupcow. Cala nasza reszta, nic nie znaczacy Kupcy, nie zajmowala tak wysokich i wygodnych miejsc. W tutejszej hierarchii bylismy rowni zwyklym handlarzom i zgodnie z przyjetymi zasadami musielismy stac w zewnetrznych przejsciach. Kazdy z nas dzierzyl dumnie tabliczke do liczenia. Pelnily one podwojna funkcje: pozwalaly wejsc do srodka wraz z naszymi zwierzchnikami oraz wywolywaly wsrod ludnosci wrazenie, ze obcy nie naleza do nader bystrych, skoro potrzebuja takich pomocy. Oczywiscie, jest to zawsze dobry poczatek korzystnych transakcji. Tak wiec kucalismy u stop platformy z wysokimi krzeslami i ostentacyjnie robilismy notatki o wszystkich prezentowanych i zachwalanych towarach. Widzielismy futra z polnocy, o odcieniu glebokiej czerwieni, w ktorych - podczas demonstracji - przeblyskiwaly struzki zlotawego swiatla. Tkaniny prezentowano w duzych ilosciach, rozciagajac je na malych polkach, ktore rozkladali czeladnicy. Pokazywano takze wiele wyrobow metalowych, glownie bron. Miecze i wlocznie zdaja sie prymitywnym uzbrojeniem znanym w calej Galaktyce, jednak aktualnie prezentowane z pewnoscia wykonane byly przez mistrzow znajacych swoje rzemioslo. Byla tam kolczuga, helmy, niektore zakonczone miniaturowymi sylwetkami bestii lub ptakow, a takze tarczami. Na koniec zaprezentowano strzelanie do celu z nowego typu kuszy, a sadzac z poruszenia, jakie wywolala demonstracja, musialo byc to najnowsze osiagniecie techniczne na tej planecie. Wystawa broni i rynsztunku, stanowiaca istotna czesc lokalnego targu, nie interesowala nas zbytnio. Czasami ktos z nas wybieral miecz czy sztylet, by sprzedac go pozniej jakiemus kolekcjonerowi. Byly to jednak drobne prywatne transakcje. To byla dluga sesja. Yiktorianie zrobili przerwe dopiero na posilek, krecac sie wokol pojemnikow z gorzkim piwem i tzw. "szybkim daniem" z pasty owocowo-miesnej wcisnietej miedzy plaskie placki zbozowe. Gdy opuszczalismy sale, juz zmierzchalo. Zwyczajowo kapitan Foss i Lidj musieli pojsc na oficjalny bankiet wydawany przez organizatorow targow, a my wracalismy na swoje statki. Mlodszy przedstawiciel statku Korporacji, ktory dzielil ze mna niewygodne miejsce, przeciagnal sie i wyszczerzyl zeby w usmiechu, zamykajac swoja tabliczke. -No, to juz wszystko szczesliwie mamy za soba - odezwal sie. - Jestes juz wolny? Zazwyczaj Wolni Kupcy i Korporanci nie okazuja checi do zaciesniania blizszych wiezow. W naszej wspolnej przeszlosci bylo wiele zadraznien, lecz obecnie sytuacja ulegla poprawie. Liga zajmuje silna pozycje, a przywodcy Korporacji nie probuja torpedowac dzialan Kupca, ktory moze liczyc na poparcie Ligi. W dawnych czasach Jednostka Wolnego Handlu zlozona z jednego statku nie miala szans odparcia ataku Korporantow. Uprzedzenia i wspomnienia z owych dni wciaz jednak nas dzielily. Bez jakiejkolwiek serdecznosci, ale grzecznie odpowiedzialem: -Jeszcze nie. Az do raportu koncowego. -My tak samo. - Jesli nawet wyczul chlod w moim glosie, nie okazal tego. Poczekal, az zloze tabliczke, co robilem bardzo powoli, by pozwolic mu odejsc, lecz on nie skorzystal z okazji. - Jestem Gauk Slafid. -Krip Vorlund - odparlem, idac obok niego z niechecia. Przy wyjsciu tloczyli sie juz miejscowi handlarze i rzemieslnicy. Jak na rozsadnych przybyszow przystalo, nie wchodzilismy w tlum. Zauwazylem, ze Slafid spojrzal na moja odznake, wiec odplacilem mu tym samym. Pracowal w ladowni, lecz jego krazek mial dwa paski, a moj tylko jeden. Korporanci awansowali wolniej niz my, jednak prawdopodobnie awans przynosil im wieksze zyski. Nie mozna z wygladu ocenic wieku planetarnego osob. ktore wiekszosc zycia spedzaja w kosmosie. Czesto nie potrafimy okreslic nawet wlasnego wieku. Pomyslalem jednak, ze Gauk Slafid chyba jest troche starszy ode mnie. -Znalazles juz swoj towar? - To bylo pytanie wedlug mnie zbyt nietaktowne nawet jak na Korporanta, choc oni niemal z definicji uwazani sa za aroganckich. Gdy jednak na niego spojrzalem, zrozumialem, ze on naprawde nie zdawal sobie sprawy, iz to jedno z tych pytan, ktorych sie nie zadaje, chyba ze krewnemu lub bardzo bliskiemu przyjacielowi. Moze slyszal o zwyczajach Wolnych Kupcow i wykorzystujac te powierzchowna wiedze, probowal nawiazac rozmowe. -Nie mozemy jeszcze wychodzic. - Nie bylo sensu obrazac sie za to niewinne pytanie, choc zadane nietaktownie. Kontakty z obcymi ucza skrywania urazy, a Korporanci w przeszlosci byli bardziej obcy dla ludzi mojego pokroju niz wiele nieludzkich spoleczenstw. Moze rozumial moje rozterki, bo nie podtrzymywal tematu. Gdy doszlismy do zatloczonej bocznej ulicy, skinal reka w strone jaskrawych flag i proporcow z wywijasami lokalnego pisma znakowego, ktore oglaszaly imprezy rozrywkowe zarowno calkiem niewinne, jak i te graniczace z rozpusta. Skoro na targach spotykali sie sprzedawcy i handlarze, kaplani i powazane ogolnie osoby, bylo to takze skupisko tych, ktorzy zarabiaja na zycie, oferujac podniety dla ducha i ciala. -Duzo tu do zobaczenia... czy musisz byc w nocy na statku? - W jego pytaniu byl jakis ton wyzszosci, a przeciez nic nas nie laczylo, zachowywalem wiec dystans. -Chyba tak. Ale jeszcze nie losowalismy przydzialu wart. Znowu sie usmiechnal, unoszac dlon do czola w gescie przypominajacym salutowanie. -Zycze wiec powodzenia. My juz losowalismy i te noc mam wolna. Jesli i tobie sie uda. odszukaj mnie. - Ponownie wykonal ten swoj gest, tym razem wskazujac proporzec na koncu szeregu. Nie byl on tak jaskrawy jak wszystkie inne; tylko on jeden mial dziwny odcien szarosci zlamanej rozem. Gdy sie nan raz spojrzalo, wzrok uparcie powracal mimo pozornie bardziej necacych wokol barw. -To cos specjalnego - ciagnal Slafid - jesli lubisz pokazy zwierzat. Pokazy zwierzat? Po raz drugi wprawil mnie w zaklopotanie. W moich wyobrazeniach Korporant mial calkiem inne gusta, jesli chodzi o rozrywke - cos blizszego skomplikowanym, niemal dekadenckim przyjemnosciom z planet wewnetrznych. Wtedy odezwala sie we mnie podejrzliwosc. Zaczalem sie zastanawiac, czy Gauk Slafid nie posluzyl sie psychopolacja. Bezblednie wybral taka forme rozrywki, ktora natychmiast by mnie wciagnela. Pozwolilem sobie na delikatna penetracje mysli, nie w celach inwazji, oczywiscie - to ostatnia rzecz, jaka moglbym zrobic - lecz, by dyskretnie wybadac obecnosc psychopola. Niczego jednak nie wyczulem, wiec zawstydzilem sie swoich podejrzen. -Jesli szczescie mi dopisze - odpowiedzialem - zrobie, jak radzisz. Wtedy zatrzymal go ktos z zalogi z insygniami ich statku. Slafid jeszcze raz wykonal w moja strone znajomy gest i odszedl ze swym przyjacielem. Stalem jeszcze przez chwile, przygladajac sie temu niemal przesadnie skromnemu proporczykowi, usilujac zrozumiec, dlaczego tak uparcie przyciaga on wzrok. Kupcy powinni wiedziec takie rzeczy - to wazne. Czy tylko na mnie tak dziala, czy rowniez na innych? Uzyskanie odpowiedzi stalo sie tak wazne, ze postanowilem przyprowadzic tu kogos, by to sprawdzic. Mialem szczescie, bo wylosowalem przepustke na te noc. Zaloga "Lydis" byla tak nieliczna, ze tylko czworo z nas moglo opuscic statek. Trudno jest czworce, zobowiazanej do chodzenia parami, zorganizowac wspolny czas, gdy kazdy ma wlasne zainteresowania. Pozycja mlodszych na statku sprawila, ze wychodzilem z drugim inzynierem, Grissem Sharvanem. Coz, potrzebowalem towarzysza, by wyprobowac na nim dzialanie proporca, i los wlasnie podarowal mi Grissa. Jest on Kupcem z dziada pradziada, jak my wszyscy. Jednak jego najwieksza miloscia jest statek i nie wierze, by kiedykolwiek, chyba ze tego od niego wyraznie zadano, dokonywal jakichs transakcji handlowych. Na szczescie pamietalem, ze niedaleko pokazu zwierzat powiewal transparent o barwie glebokiej purpury, oznaczajacy wystawe oreza i wykorzystalem to, by zaciagnac tam Grissa. Griss jest hazardzista, ale hazard to kolejna rzecz zabroniona w obcych portach. Taka slabosc, podobnie jak pijanstwo, narkotyki i podrywanie corek gospodarzy, moze prowadzic do roznych klopotow, co oznacza narazanie statku. Wobec tego pokusy owych rozrywek sa w nas na jakis czas blokowane i wszyscy, na trzezwo, zgadzamy sie, ze jest to sluszne. Przy koncu ulicy, teraz oswietlonej latarniami, tak barwnymi jak transparenty ponad nimi, a przy tym zdobionymi rysunkami, przez ktore przebijalo swiatlo, pokazalem Grissowi proporce. Rozowoszara flaga wciaz powiewala na wietrze, a latarnia byla srebrnym globem, bez zadnych wzorow zaklocajacych jej perlowy polysk. Griss popatrzyl we wskazanym przeze mnie kierunku. -Co to jest? -Slyszalem, ze pokaz zwierzat - odpowiedzialem. Mozna by przypuszczac, ze Wolni Kupcy, zyjacy glownie w przestrzeni kosmicznej, raczej nie interesuja sie zwierzetami. Kiedys wszystkie statki przewozily zwierzeta z rodziny kotow dla ochrony ladunku przed roznymi szkodnikami. Przez wieki zwierzeta te byly integralna czescia zalogi. Bylo ich jednak coraz mniej. Nie pamietalismy juz, skad one pochodzily, wiec nie moglismy zdobyc nowych osobnikow do odnowienia gatunku. Pozostalo ich jeszcze kilka i te byly przechowywane w kwaterze glownej, obsypywane nagrodami, chronione, aby gatunek mogl sie odrodzic. Wszyscy probowalismy od czasu do czasu zastapic koty roznymi innymi drapieznikami z odwiedzanych swiatow. Jeden czy dwa gatunki zwierzat byc moze przystosowalyby sie do zycia na statku, lecz wiekszosc nie potrafila znosic trudow dlugich wypraw. Moze to tesknota za zwierzetami tak silnie nas pcha ku obcym stworzeniom. Nie wiedzialem, co Griss o tym sadzi, ale czulem, ze musze odwiedzic pawilon widoczny za ksiezycowa lampa. Gnss przystal na moja propozycje i poszlismy razem. Nagle uslyszelismy tepy, ciezki dzwiek gongu. Rozmowy, smiechy, spiewy - wszystko to ucichlo, a tlum zlozyl nalezny hold swiatyni. Cisza nie trwala jednak dlugo, bo choc jarmark byl swietem religijnym, z uplywem lat ten aspekt coraz bardziej tracil na znaczeniu. Doszlismy pod rozowoszary proporzec, prosto w swiatlo ksiezycowej lampy. Spodziewalem sie ujrzec jakies rysunki zwierzat przyciagajace publicznosc, a byl tam tylko plocienny ekran z gestwa znakow tubylczego jezyka i ponad drzwiami dziwna maska ni to zwierzecia, ni to ptaka, czegos, co zdaje sie posiadac cechy obu gatunkow. -A to co?! - Griss wydal krotki okrzyk. Jego zywe zaciekawienie troche mnie zaskoczylo. Takie spojrzenie widywalem u niego tylko wtedy, gdy mial do czynienia z nowa skomplikowana maszyna. -To prawdziwe znalezisko. Znalezisko? Pomyslalem o jakims szczesliwym towarze handlowym. -Prawdziwa osobliwosc - poprawil sie, jakby przejrzal moje mysli - to jest pokaz Thassow. Podobnie jak kapitan Foss, byl on juz na Yiktor wczesniej. Potrafilem tylko powtorzyc: -Thassow? Myslalem, ze gruntownie przestudiowalem zawartosc kaset na temat Yiktor, ale to slowo nic mi nie mowilo. -Chodzmy! - Griss pociagnal mnie w kierunku szczuplego Yiktorianina w srebrzystej tunice i wysokich czerwonych butach, ktory pobieral oplate za wstep. Czlowiek ten podniosl wzrok i wtedy doznalem szoku. Otaczal nas tlum urodzonych i wychowanych na Yiktor ludzi, ktorzy tylko nieznacznie roznili sie od mojego gatunku, ale ten mlodzian w jasnym odzieniu wydawal sie w tym swiecie jeszcze bardziej obcy niz my. Sprawial wrazenie bardzo delikatnego, zupelnie jakby wiatr targajacy transparentem ponad nami mogl go w jednej chwili porwac w gore. Skore mial zdumiewajaco gladka, bez jakichkolwiek sladow zarostu, i niezwykle jasna, jakby zupelnie bez pigmentu. Wygladalby bardziej ludzko, gdyby nie ogromne ciemne oczy. Jego srebrzystobiale brwi wyginaly sie na skroniach tak wysoko w gore, ze az laczyly sie z wlosami. Staralem sie nie przygladac mu zbyt nachalnie, gdy Griss wreczal oplate i ow czlowiek odslanial wejscie, by wpuscic nas do namiotu. III Wewnatrz nie bylo zadnych siedzen, tylko kilka szerokich platform na podwyzszeniu w koncu namiotu, ktore latwo mozna bylo rozmontowac. Naprzeciwko znajdowala sie duza scena, jeszcze pusta, udekorowana draperiami o tych samych rozowoszarych barwach co proporzec. Ze slupa, posrodku namiotu, zwisal rzad ksiezycowych latarni. Calosc byla skromna, lecz elegancka i nie kojarzyla mi sie z pokazem zwierzat.Przybylismy w sama pore - wlasnie kurtyna w tyle sceny uniosla sie i wyszedl treser, by przywitac licznie zgromadzona publicznosc. Mimo poznej pory przyszlo rowniez wiele dzieci. Mistrz? Nie, osoba, ktora sie pojawila, choc odziana w tunike, bryczesy i wysokie buty, podobne do tych u biletera, najwyrazniej byla kobieta. Jej tunika nie zapinala sie pod sama szyje, lecz z tylu glowy i tworzyla rodzaj wachlarza ze sztywnego materialu, polyskujacego drobnymi iskierkami rubinowego swiatla, ktory wspolgral z kolorem butow, i szerokiego paska. Miala tez na sobie krotka, dopasowana kamizelke z tego samego czerwonozlotego futra, ktore tego ranka widzialem na wystawie w Wielkiej Hali. Nie trzymala w rece zadnego bata, jak czyni to wiekszosc pogromcow dzikich bestii, lecz tylko cienka srebrna rozdzke, ktora nie stanowila zadnej obrony. Rozdzka harmonizowala z barwa wlosow kobiety, ktore zaczesane do gory, tworzyly stozek o rubinowym polysku. W trojkatnej przestrzeni, miedzy dlugimi wygietymi brwiami a srodkiem linii wlosow, nad czolem, spoczywala misterna arabeska ze srebra i rubinow, ktora zdawala sie przyczepiona do skory, bo nie poruszala sie przy zadnym ruchu glowa. Byla w tej kobiecie jakas pewnosc siebie, przekonanie cechujace mistrzow. Uslyszalem, jak Griss gwaltownie wciagnal powietrze. -Ksiezycowa Spiewaczka! - W jego okrzyku zabrzmiala nuta przerazenia, uczucia bardzo rzadko spotykanego wsrod Kupcow. Chcialem poprosic go o wyjasnienie, ale stojaca na platformie kobieta wlasnie w tej chwili skinela rozdzka i wszelkie rozmowy ucichly. Publicznosc okazywala jej wiekszy respekt niz tlum na zewnatrz wobec swiatyni. -Freesha i Freesh - jej glos byl niski, brzmial jak spiewne zawodzenie i sprawial, ze uslyszawszy pierwsze slowo, chcialo sie sluchac dalej - badzcie laskawi dla mojego malego ludku, ktory pragnie tylko was rozbawic. - Podeszla do konca platformy i wykonala kolejny gest rozdzka. Draperia uniosla sie na tyle wysoko, by umozliwic wejscie na scene szesciu malym futerkowym stworzeniom. Ich futra, choc krotkowlose, byly geste, puszyste i oslepiajaco biale. Zwierzeta wbiegly na tylnych lapach, trzymajac w przednich konczynach, opartych na brzuchach, male bebenki w kolorze rubinu. Lapy zwierzatek byly podobne do naszych ludzkich dloni, ale palce mialy bardziej dlugie i szczuple. Z ich okraglych glow wystawaly nagie, ostro zakonczone uszy. Jak u ich mistrzyni oczy tych stworzen wydawaly sie zbyt wielkie w stosunku do okraglych pyszczkow z szerokimi nosami. Kazde zwierze mialo gesty, jedwabisty ogon. Zwierzeta przemaszerowaly jedno za drugim na przeciwna strone sceny i kucnely za bebenkami, na ktorych polozyly swoje dlugopalce konczyny. Ich pani musiala dac im jakis znak, ktorego nie zauwazylem, bo zwierzeta zaczely dzwiecznie wystukiwac rytm. Kurtyna ponownie uniosla sie i na scene wyszla nastepna grupa "aktorow". Ci byli wieksi od doboszy i poruszali sie nieco wolniej. Ciala zwierzat byly ciezkie, a mimo to maszerowaly rowno w takt bebnow. Futra mialy ciemnobrazowa barwe, a olbrzymie, dlugie uszy i waskie odstajace ryjki sprawialy, ze zwierzeta te wygladaly obco i groteskowo. Zaczely kiwac rytmicznie glowami, potrzasajac przy tym ryjkami. Po chwili jednak okazalo sie, ze mialy one sluzyc tylko jako wierzchowce dla nastepnej grupy. Jezdzcy trzymali wysoko male glowy jasnokremowej barwy, z duzymi pierscieniami ciemniejszego futra wokol oczu, co nadawalo ich pyszczkom wyraz zdziwienia. Podobnie jak dobosze, jezdzcy uzywali przednich lap - jak my dloni - czesto chwytali kremowobrazowe ogony i unosili ich konce. Wierzchowce o sterczacych nosach i ich pregowani jezdzcy przemaszerowali dumnie ku przodowi sceny. I wtedy zaczela sie prawdziwa magia. Widzialem juz wiele pokazow zwierzat w roznych swiatach, ale zaden nie byl podobny do tego. Nie bylo tu strzelania z bata, zadnych glosnych rozkazow wykrzykiwanych przez treserke. Zwierzeta zachowywaly sie tak, jakby wykonywaly nie jakies wyuczone sztuczki, lecz raczej jakby odprawialy wlasna ceremonie z dala od wzroku innych przedstawicieli swojego gatunku. Publicznosc siedziala cicho, nie slychac bylo nic procz rytmow wybijanych przez owlosionych muzykantow i dziwnych okrzykow wydawanych chwilami przez aktorow. Ryjkowate zwierzeta i ich jezdzcy to byl dopiero poczatek. Bylem zbyt oszolomiony, by policzyc wszystkie akty. Gdy jednak w koncu zeszli ze sceny, odprowadzani gromkimi brawami, ktorych zdawali sie nie slyszec, pomyslalem, ze widzielismy co najmniej dziesiec roznych gatunkow. Treserka jeszcze raz wyszla na srodek sceny i pozdrowila nas rozdzka. -Moj ludek jest zmeczony. Jesli sprawili wam przyjemnosc, Freesh, Freesha, jest to dla nich wystarczajaca nagroda. Jutro wystapia znowu. Spojrzalem na Grissa. -Jeszcze nigdy nie... - zaczalem, gdy nagle poczulem na ramieniu dotyk i odwrocilem glowe. Ujrzalem mlodzienca, ktory wczesniej pilnowal wejscia. -Szlachetni Homo - mowil jezykiem basie, a nie mowa Yrjaru - czy nie chcielibyscie przyjrzec sie blizej naszym malenstwom? Nie mialem pojecia, czemu wlasnie do nas skierowano takie zaproszenie, ale byla to propozycja nie do odrzucenia. Nagle zaszczepiona w nas ostroznosc odezwala sie we mnie ostrzegawczo i zawahalem sie. Popatrzylem na Grissa. Poniewaz wiedzial cos o tych Thassach (kimkolwiek lub czymkolwiek mogli byc), pozostawilem jemu podjecie decyzji. Pozostawilismy za soba niechetnie wychodzacy tlum i ruszylismy za naszym przewodnikiem. Gdy znalezlismy sie juz za kurtyna, owionely nas dziwne zapachy zwierzat, ale czystych i zadbanych, zapachy wysciolek i nie znanej nam zywnosci. Przestrzen przed nami byla ze trzy razy wieksza od powierzchni namiotu. Ogromny obszar przedzielony byl drewnianymi przegrodami, wzdluz ktorych staly wozy transportowe, jakich uzywa sie zwykle do przewozenia towarow. Zobaczylismy tam rzad przywiazanych, ciezkich zwierzat pociagowych, kasow, z ktorych wiekszosc lezala spokojnie, przezuwajac pozywienie. Klatki ustawione w szeregu przypominaly miasto z waskimi uliczkami. Na koncu najwezszej alejki stala kobieta. Kobieta czy dziewczyna - nie potrafilem okreslic jej wieku. Wymyslne ulozenie wlosow, ozdoba na czole i pewnosc siebie dodawaly jej lat, ale gdy przyjrzalem sie jej z bliska, odnioslem inne wrazenie. Wciaz trzymala w rece srebrna rozdzke, przesuwajac jaw przod i w tyl miedzy jasnymi niczym alabaster palcami, jakby szukala w niej oparcia. Wlasciwie nie wiem, skad ta mysl przyszla mi do glowy, bo przeciez nic innego w jej wygladzie czy zachowaniu nie bylo takiego, co wskazywalo, aby kiedykolwiek czula oniesmielenie czy niepewnosc. -Witam, Szlachetni Homo. - Jej basie brzmial tak nisko jak rodzimy jezyk, ktorego uzywala na scenie. - Jestem Maelen. -Krip Vorlund. -Griss Sharvan. -Jestescie z "Lydis". - Nie bylo to pytanie, lecz wyrazne stwierdzenie. Kiwnelismy glowami. - Malez - odezwala sie do mlodzienca - moze Szlachetni Homo zechca zjesc z nami kolacje? Chlopak nie odpowiedzial, lecz odszedl szybko w jedna z alejek miedzy klatkami w strone ogrodzenia, na prawo od uwiazanych zwierzat. Maelen chwile sie nam przygladala, a potem skierowala rozdzke w strone Grissa. -Ty juz cos o nas slyszales - tu przesunela swoje narzedzie w moja strone - ale ty nie. Grissie Sharvan. co o nas slyszales? I nie przemilczaj zlego, jesli jest cos takiego. Griss byl ciemno opalony jak my wszyscy, ktorzy mieszkamy w kosmosie. Przy jasnej cerze tych ludzi wydawal sie niemal czarny. Na smaglej cerze zauwazylem jednak rumieniec. -Thassowie to Ksiezycowi Spiewacy - powiedzial. Usmiechnela sie. -Niezupelnie, Szlachetny Homo. Tylko niektorzy korzystaja z mocy Ksiezyca. -Ale ty do nich nalezysz. Milczala. Po usmiechu nie bylo juz sladu. Po chwili odpowiedziala: -To prawda, skoro juz to wiesz, Kupcze... -Thassowie naleza do roznych gatunkow i rodzajow. Nikt na Yiktor, moze procz nich samych, nie wie, skad i kiedy przybyli. Byli tu wczesniej niz mozni panowie i swiatynie. Maelen przytaknela. -Prawda. Co jeszcze? -Reszta to plotki. O mocach dobrych i zlych, jakich nie posiada ludzkosc. Mozecie przeklac czlowieka i caly jego klan... - Zawahal sie. -Przesady? - spytala. - Jest przeciez tak wiele sposobow, by zniszczyc ludzkie zycie. Szlachetny Homo, a kazda plotka ma dwa oblicza, prawde i falsz. Trzeba jej wysluchac i odnosic sie do niej z dystansem. Nie sadze jednak, by jakakolwiek obecnie zyjaca na tym swiecie istota mogla nas obwiniac o zla wole. To prawda, ze jestesmy starym ludem, ktory pragnie zyc po swojemu, nikomu nie zawadzajac. A co sadzisz o naszych malenstwach? - Nagle zwrocila sie do mnie. -Nigdy nie widzialem czegos takiego, w zadnym swiecie. -Myslisz, ze inne swiaty przyjelyby ich? -Czy chcielibyscie z waszym pokazem wyruszyc w kosmos? Mysle, ze byloby to ryzykowne, Szlachetna Fem. Transport zwierzat, ktore wymagaja zroznicowanego pokarmu, szczegolnej opieki... niektore gatunki w ogole nie moga sie przystosowac do lotow kosmicznych. Istnieje metoda zamrazania zwierzat miedzy ladowaniami, ale to stanowi dla nich duze ryzyko, gdyz moga wowczas umrzec. Sadze, Szlachetna Fem, ze to wymaga powaznego przemyslenia i moze specjalnie skonstruowanego i wyposazonego statku, ktory by... -Kosztowal fortune - zakonczyla za mnie. - Tak, tyle marzen rozbija sie o pieniadze. Ale jesli nie caly pokaz, to moze daloby sie przeniesc kilka ciekawszych numerow. Chodzcie, obejrzyjcie moj ludek, bedzie to dla was niezapomniane przezycie. Miala racje. Gdy prowadzila nas wzdluz klatek, zauwazylismy, ze zwierzeta nie czuly sie w nich jak w wiezieniu, a raczej - jak nam wyjasnila - jak w bezpiecznym schronieniu. Mieszkancy klatek podchodzili do frontu swych domostw, gdy Fem zatrzymywala sie przed kazdym i oficjalnie nas przedstawiala. Wydawalo mi sie, ze zwierzeta to naprawde "lud" z uczuciami i myslami nieco obcymi, lecz zblizonymi do moich. Wtedy ogarnelo mnie pragnienie, by miec obok siebie zwierze jako towarzysza podrozy, choc rozsadek sprzeciwial sie takiej nierozwadze. Dochodzilismy juz do konca ostatniej uliczki, gdy ktos nadbiegl. Byl to jeden z "obszarpancow", ktorzy zarabiali na jarmarku, pobierajac oplaty za roznoszenie wiadomosci, a pewnie tez i mniej legalnymi sposobami. Poslaniec przeskakiwal z jednej bosej nogi na druga, jakby mial do przekazania informacje, a nie smial przeszkadzac dziewczynie Thassa. Ona natomiast przerwala swoja krotka mowe i spojrzala w jego strone. -Freesha... ten sprzedawca zwierzat... Jest tak, jak myslalas... trzyma w niewoli jednego futrzanego. W jednej chwili twarz dziewczyny zmienila sie nie do poznania, jej oczy zwezily sie w gniewnym blysku i syknela przez zacisniete zeby. Opanowala sie jednak szybko i po chwili juz spokojnie zwrocila sie do nas: -Zdaje sie, ze ktos mnie potrzebuje, Szlachetni Homo. Malez sie wami zajmie. Zaraz wracam. Nie wiem, co mnie wtedy podkusilo, ale powiedzialem szybko: -Szlachetna Fem, czy moge pojsc z toba? -Jak sobie zyczysz, Szlachetny Homo. Griss spogladal na mnie i na dziewczyne, lecz nie zaproponowal swojego przylaczenia sie do nas. Oddalil sie wraz z Malezem do czesci mieszkalnej, a my ruszylismy za poslancem. O tak poznej porze na ulicy bylo jeszcze gwarno, choc obowiazywala zasada, ze dla dobra klientow, handel ma sie odbywac tylko przy jasnym swietle dnia, bo wtedy mozna zauwazyc wszystkie wady towaru. Noc kusila mezczyzn i kobiety perspektywa wszelkich rozrywek i wlasnie w strone przybytkow rozrywki skierowalismy swe kroki. Zauwazylem, ze gdy mieszkancy spostrzegali moja towarzyszke, ustepowali jej miejsca, niektorzy patrzyli na nia jak na kaplanke, z prawdziwym podziwem, a jednoczesnie i z trwoga. Ona jednak nie zwracala na nich uwagi. Nie przerywala tez milczenia miedzy nami, sprawiajac wrazenie, jakby zgodziwszy sie na moje towarzystwo, natychmiast o tym zapominala, by skupic sie na czyms wazniejszym. Doszlismy wreszcie do konca pawilonow rozrywki, gdzie znajdowal sie dosc pretensjonalny namiot o barwie surowego szkarlatu, skad dobiegaly odglosy gier hazardowych. Halas byl tak wielki, jakby powodzenie w grach zalezalo nie tyle od zdolnosci logicznego myslenia, ile od sily glosu. Moj wzrok padl na stolik przy drzwiach, gdzie grano w znana w calej Galaktyce "gwiazde i komete". A siedzial tam moj znajomy z popoludnia, Gauk Slafid. Widocznie na jego statku nie przestrzegano zelaznej dyscypliny Wolnych Kupcow, bo pietrzyl sie przed nim stos zetonow wyzszy niz i jego sasiadow, ktorzy, sadzac z odzienia, byli co najmniej bliskimi krewnymi lordow, choc wygladali zbyt mlodo jak na samodzielnych wladcow feudalnych. Gdy przechodzilismy, Gauk uniosl glowe i widzialem, :e przez chwile nie mogl ochlonac ze zdumienia. Lekko uniosl dlon, jakby chcial do mnie pomachac lub mnie przywolac, ale szybko powrocil do swojej gry, ktorej przypatrywal sie takze jeden z moznych. Ow nie spuszczal z nas wzroku i przeszywal nim na wylot zarowno mnie, jak i dziewczyne. W pierwszej chwili cofnalem sie, ale on nadal nie odrywal od nas wzroku, nawet wtedy, gdy zdecydowanie i spokojnie spojrzalem mu prosto w twarz. Nie wiedzialem, czy z jego strony bylo to wyzwanie czy tez zwykla ciekawosc, ale nie mialem odwagi w tym wlasnie miejscu i czasie wykorzystywac psychopolacji, by sie tego dowiedziec. Za namiotem gier hazardowych rozciagaly sie male zabudowania, w ktorych zamieszkiwali zapewne pracownicy rozrywki. Dolatywaly stamtad zapachy dziwnych potraw, ktorych won przyprawiala o mdlosci. Znow skrecilismy i wedrowalismy miedzy chatami, az w koncu doszlismy do miejsca, w ktorym znajdowaly sie wozy drobnych handlarzy. Wkrotce stanelismy przed kolejnym namiotem, z ktorego dobywal sie potworny smrod. Zdawalo mi sie, ze znow uslyszalem znajomy syk gniewu Maelen, gdy wyjmowala swoja srebrna rozdzke i jej koncem uchylala wejscie do namiotu, jakby brzydzila sie go dotknac palcami. Wewnatrz panowal odpychajacy zaduch, zewszad rozlegalo sie szczekanie, ryczenie, ochryple warczenie i inne odglosy wydawane przez grozne bestie. Stalismy w malej otwartej przestrzeni posrod klatek, ktore nie byly przyjemnymi kwaterami mieszkalnymi, a raczej wiezieniem. Wlascicielem tego calego przybytku byl handlarz zwierzetami, ktory najwyrazniej nie dbal o nic procz szybkiego zysku. Czlowiek ow wylonil sie z cienia i przywital nas lekkim usmiechem. Kiedy jednak spostrzegl obok mnie Maelen, usmiech zniknal natychmiast z jego twarzy, a w oczach pojawil sie chlod graniczacy pawie z nienawiscia; handlarz nie okazywal jednak swych uczuc, gdyz byl swiadom potegi Maelen. -Gdzie jest barsk? - W glosie Maelen brzmial ton nie znoszacy sprzeciwia. -Barsk, Freesha? Kto przy zdrowych zmyslach zawracalby sobie glowe barskiem, zamiast go po prostu zarznac? To diabel, demon bezksiezycowej ciemnosci, wszyscy to wiedza. Wygladala na zdumiona, jakby wsrod calego jazgotu wylowila jeden ton i starala sie zlokalizowac jego zrodlo. Nie zwracala juz uwagi na handlarza, lecz ruszyla prosto przed siebie. I wtedy zobaczylem wyrazniej, jak nienawisc pokonala w handlarzu strach i zawladnela nim bez reszty. Siegnal do pasa i nagle zrozumialem, co chce zrobic. Moim oczom ukazala sie bron - dziwna, ukryta, bardzo niebezpieczna rzecz, niepodobna do zwyklego sztyletu. Przedmiot byl na tyle maly, ze mogl bez trudu zmiescic sie w zamknietej dloni; bron nie posiadala ostrza, ale wygiety hak i pokryta byla zielona mazia, ktora z pewnoscia byla trujaca. Czy handlarz chcial uzyc broni, w tej wlasnie chwili? Tego nie wiem na pewno, ale nie mial zadnych szans. Moj ogluszacz dosiegnal jego palcow, zanim chwycily one za owo tajemnicze narzedzie. Padajac, handlarz oparl sie o jedna ze smierdzacych klatek i zawyl, a stworzenie zamkniete w srodku, rzucilo sie w szale, usilujac go dosiegnac. Maelen rozejrzala sie i uniosla rozdzke. Mezczyzna przykucnal na ziemi, a gniew byl w nim tak wielki, ze nie mogl wydobyc z siebie glosu. Maelen przygladala mu sie chlodnym wzrokiem. -Glupcze! Po dwakroc glupcze! Czy chcialbys, bym cie oskarzyla o naruszanie spokoju? Rownie dobrze mogla chlusnac mu w twarz wiadrem zimnej wody, tak szybko z jego twarzy zniknely plomienie gniewu. W jego oczach pojawil sie strach. To, czym mu grozila, oznaczalo wyjecie spod prawa. A na Yiktor byla :o najgorsza z mozliwych kar. Odsunal sie na czworakach z powrotem w cien. Pomyslalem jednak, ze rozsadnie byloby go pilnowac i powiedzialem to Maelen. Zaprzeczyla ruchem glowy. -Nie ma potrzeby go straszyc. I zwrocila sie do handlarza: -Thassow sie nie oszukuje, padalcu! - W jej glosie nie odczuwalo sie pogardy. Obojetnie stwierdzala fakt. Poszlismy jeszcze za kurtyne, gdzie bylo wiecej klatek i gdzie panowal jeszcze wiekszy smrod. Maelen, jakby wiedziona jakims instynktem, pospiesznie skierowala sie ku jednej z klatek polozonej na uboczu. To, co tam lezalo, wydalo mi sie martwe, poki nie zauwazylem, jak skora z wystajacymi koscmi unosi sie i opada w trakcie oddychania. -Ten woz, tam... - Kleczala przed klatka i uwaznie wpatrywala sie w ledwo oddychajace stworzenie, ale jej rozdzka wskazywala plyte na czterech kolach, ktora poslusznie przyciagnalem. Wspolnie zaladowalismy klatke na woz i zaczelismy wytaczac go z namiotu. Przed wyjsciem Maelen zatrzymala sie, wyjela z portfela przy pasie dwie monety i rzucila na jedna z pozostalych klatek. -Za jednego barska piec miarek i dwa czworniaki - zwrocila sie do mezczyzny wciaz skulonego w cieniu. - Wystarczy? Przeczucie mowilo mi, ze chcial sie nas pozbyc, jednak strach nie zabil jego chciwosci. -Barsk jest rzadki - wymamrotal. -Ten barsk ledwo zyje i nic nie jest wart, nawet jego skora, tak go zaglodziles. Jesli to za malo, zwroc sie do sedziego cen na otwartym przesluchaniu. -Wystarczy! Zauwazylem jej zadowolenie. Wypchnelismy ladunek na zewnatrz. Z ciemnosci wylonil sie chlopak, ktory nas tu przyprowadzil, a z nim jakis jego towarzysz. Wracalismy inna droga, przez furtke w ogrodzeniu. Gdy chlopcy toczyli woz z klatka wzdluz szeregu zwierzat pociagowych, te zaczely wyc, kilka z nich wstalo, poruszajac nozdrzami i kiwajac glowami. Maelen zatrzymala sie przed nimi. Jej rozdzka kiwala sie na wszystkie strony, a podniesiony glos o niskiej i lagodnej barwie przywrocil spokoj wsrod zwierzat. Chlopcy umiescili klatke na samym koncu rzedu i zatrzymali sie przy niej. Malez i Griss wyszli z namiotu. Mlody Thassa przystanal, aby zajrzec do klatki. Kiwajac glowa, zaplacil chlopcom. -Jest w beznadziejnym stanie - odezwal sie do Maelen, gdy uciszyla juz kasy. - Nawet ty nie potrafisz do niego dotrzec, Spiewaczko. Stala, spogladajac na klatke z niepokojem. W jednej rece trzymala rozdzke, a druga dlonia gladzila futro swojej krotkiej kamizelki, jakby to bylo ukochane zwierzatko, zywe i cieple. -Moze masz racje - zgodzila sie - a moze jego los nie jest jeszcze zapisany w Drugiej Ksiedze Molastera. Jesli musi wejsc na Biala Droge, niech rozpocznie podroz w spokoju i bez bolu. Jest zbyt wyczerpany, by z nami walczyc. Niech zamieszka na razie w klatce dla chorych. Razem otworzyli klatke i przeniesli barska do szerszej, przestronniejszej kwatery. Wymoscili ziemie delikatna podsciolka, by zlagodzic bol spowodowany ocieraniem kosci o podloze. Zwierze bylo wieksze od tych, ktore widzialem wieczorem na scenie. Gdyby bylo w stanie ustac na nogach, to w pozycji pionowej siegaloby mi chyba do zeber. Jego futro bylo zakurzone, obwisle i obszarpane, ale kolor byl dokladnie taki jak kamizelka Maelen. Proporcje jego ciala byly dziwaczne: tulow maly, a nogi bardzo dlugie i cienkie, jakby konczyny przeznaczone dla jednego zwierzecia przez pomylke dostaly sie innemu. Ogon zakonczony pedzelkiem, a spomiedzy spiczastych uszu, wzdluz szyi i w poprzek barkow, biegl pas dluzszych wlosow o duzo jasniejszym odcieniu, tworzac cos w rodzaju grzywy. Nos byl dlugi i ostry, a pod czarnymi wargami widac bylo mocne zeby. Gdyby to stworzenie nie bylo w tak zlym stanie, z pewnoscia uznalbym je za niebezpieczne. W chwili gdy kladli je na wysciolke w nowej klatce, podnioslo sie na tyle, by lekko klapnac pyskiem. Wtedy Maelen lekko dotknela barska rozdzka miedzy oczami i zaczela prowadzic ja w dol az do nosa. Glowa zwierzecia przestala sie poruszac. Malez wrocil z miska i skropil jakims plynem glowe zwierzecia, brzuch, a na koniec wlal mu niewielka ilosc plynu w usta. z ktorych zwisal poczernialy jezyk. Maelen wstala. -Na razie to wszystko, co mozemy zrobic. Reszta... - Zakreslila rozdzka jakis znak w powietrzu. Potem zwrocila sie do nas. - Szlachetni Homo, robi sie pozno, a ten biedak bedzie mnie potrzebowal. -Dziekujemy za laskawosc, Szlachetna Fem. - Jej chec pozbycia sie nas wydala mi sie nie na miejscu, jakby nagle zniknal powod sprowadzenia nas w to miejsce. Nie podobalo mi sie to. choc moglem sie mylic w swoich odczuciach. -I za twoja pomoc, Szlachetny Homo. Wkrotce powrocisz. - Nie bylo to pytanie i nawet nie rozkaz, lecz stwierdzenie faktu, co do ktorego oboje bylismy zgodni. W drodze powrotnej na "Lydis" Griss i ja prawie nie odzywalismy sie do siebie. Opowiedzialem mu tylko o tym, co zaszlo w namiocie handlarza zwierzetami, a on poradzil mi, bym opisal to w swoim raporcie na wypadek jakichs przyszlych klopotow. -Co to jest barsk? - spytalem. -Widziales przeciez. To one dostarczaly tych futer, ktore pokazywano rano; z nich uszyta byla kamizelka Maelen. Zwierzeta te uwazane sa za sprytne, inteligentne i niebezpieczne. Czasem sa zabijane, ale nie wierze, by czesto udawalo sie schwytac je zywe. Poza tym... - Wzruszyl ramionami. Mijalismy wlasnie straznikow w porcie, gdy nagle zrozumialem nie tylko nienawisc handlarza zwierzetami, lecz takze i jej zrodlo. Polaczone ze soba wrogie uczucia zaatakowaly moj umysl tak gwaltownie, jakby ktoras z wloczni, widzianej dzis rano na wystawie, wdarla sie w moje .cialo swoim ostrzem. Zatrzymalem sie i odwrocilem, by stawic czolo ciosowi, lecz nie ujrzalem nic procz cieni i ciemnosci. Griss natychmiast znalazl sie przy mnie. w dloni sciskal gotowy do zadania ciosu ogluszacz. Wiedzialem, ze on tez poczul to samo. -Co? -Handlarz zwierzetami, ale jeszcze cos... - Nie po raz pierwszy w zyciu pragnalem cala wewnetrzna moca odczytac psychopole. W niektorych sytuacjach ostrzezenie potrafi sparalizowac czlowieka, zamiast przygotowac go do walki. Griss wpatrywal sie we mnie. -Uwazaj, Krip. On moze nie bedzie mial odwagi wystapic przeciwko Thassom, ale moze uznac, ze ciebie da sie dosiegnac. Trzeba o tym doniesc kapitanowi. Oczywiscie mial racje, choc nie chcialem mu jej przyznac. Urban Foss mogl zakazac mi opuszczania "Lydis" az do odjazdu. W niepewnych miejscach ostroznosc byla tarcza Kupcow, ale jesli ktos zbyt kurczowo trzyma sie swej tarczy, moze przegapic tez cios, ktory by go wyzwolil z wszelkiego niebezpieczenstwa. A ja bylem wowczas na tyle mlody, by pragnac staczac swoje bitwy, a nie siedziec w ukryciu czekajac, az burza mnie zmiecie. Poza tym ten cios pochodzil z dwoch zrodel, nie z jednego. Bylem w stanie zrozumiec wrogosc handlarza zwierzetami, ale kto jeszcze czul do mnie nienawisc i dlaczego? Z kogo jeszcze uczynilem sobie wroga na Yiktor i w jaki sposob? Maelen IV Tala, Talia, z woli i serca Molaster i moca Trzeciego Pierscienia rozpoczynam moja czesc tej opowiesci na wzor bardow opiewajacych czyny lordow w gorskich krainach.Jestem, czy tez bylam, Maelen z Kontra, Ksiezycowa Spiewaczka, przywodczynia niewielkiego ludku. W przeszlosci bylam tez innymi rzeczami, a obecnie jestem znowu uwieziona w swej postaci na jakis czas. Coz mogl nas obchodzic jakis lord czy Kupiec na tym spotkaniu w namiocie podczas targow w Yrjar? Nie mam teraz ochoty opowiadac o Thassach, o ich wierzeniach i obyczajach, tylko o tym, jak moje zycie zostalo przeniesione z jednej przyszlosci w inna, bo nie zwazalam na dzialania ludzi, przeoczylam je, czego nie zrobilabym w przypadku malenstw, ktore szanuje. Osokun przyszedl do mnie w poludnie, przedtem przyslawszy swojego adiutanta. Chyba odczuwal wobec mnie taka trwoge, ze nie traktowal mnie jak kogos nizszego, choc mieszkancy nizin, za naszymi plecami, okreslaja Thassow jako wloczegow i wagabundow. Mlody poslaniec poinformowal mnie, ze Osokun prosi o spotkanie. Zaciekawilo mnie to, bo znalam reputacje Osokuna i nie wiedzialam, co o tym myslec. W naturze lordow lezy ciagla walka o wladze. Ten czy ow powstaje, by podporzadkowac sobie lub usunac wszystkich rywali i na krotko zostac Wielkim Krolem. Tak dzialo sie wielokrotnie w przeszlosci - ich historia to nieskonczona parada wzlotow i upadkow. Za panowania jednego lorda panuje chwilowo spokoj, a potem nagle wszystko sie wali. Od wielu, wielu lat na Yiktor nie ma jednego nadrzednego wladcy, tylko co najmniej kilku, skloconych ze soba. Osokun, syn Oskolda, mial w sobie zapal do wielkich czynow, te zadze wladzy, ktora, gdy ja polaczyc ze szczesciem i umiejetnosciami, moze wyniesc czlowieka na wysokie stanowisko. Nie wierzylam, by Osokun procz ambicji posiadal cos jeszcze. Tacy ludzie sa niebezpieczni nie tylko dla siebie samych, lecz rowniez dla swego gatunku. Moze nie jest dobrze trzymac sie z dala, jak robia to Thassowie, ktorych wasnie i spory innych narodow tylko bawia lub sa im calkiem obojetne. Taka postawa jednak oslabia czujnosc i rozsadek. Nie odmowilam przyjecia Osokuna, choc wiedzialam, ze Malez nie uwaza tego za rozsadne. Przyznaje, ze dziwnie mnie intrygowalo, dlaczego Osokun szuka kontaktu z Thassami, skoro uwaza nas za gorszych od siebie. Choc Osokun przyslal wczesniej swego zaufanego, to na spotkanie przyszedl sam, bez eskorty, za to w towarzystwie przybysza z innego swiata, mlodego czlowieka z przymilnym usmiechem, rozbieganymi oczami i z grzecznymi slowkami na zamowienie. Osokun nazywal go Gauk Slafid. Przywitali sie oficjalnie i ugoscilismy ich nalezycie, lecz niecierpliwosc, ktora niweczyla wszystkie plany Osokuna, szybko kazala mu przystapic do interesow. Byly one naprawde zuchwale, choc bardziej niebezpieczne dla niego niz dla mnie, gdyz wiazace go prawa to nie byly Niezmienne Slowa mojego ludu. Osokun pragnal zdobyc wiedze o nowoczesnej broni innych planet. Dzieki temu moglby bez przeszkod zostac panem calego ladu i byc krolem, jakiego nie znano tu od wiekow. Malez i ja usmiechalismy sie w duchu. Panowalam nad glosem, aby nie zdradzic rozbawienia i tego, co wedlug mnie brzmialo jak dziecinna naiwnosc, gdy dawalam mu dosyc kurtuazyjna odpowiedz: -Freesh Osokun, czyzby nie bylo powszechnie wiadomo, ze wszyscy obcy, nim postawia stope na Yiktor, w rozny sposob ukrywaja taka wiedze? Strzega takze swoich statkow, by nie mozna sie bylo don wlamac? Skrzywil sie, lecz po chwili jego twarz sie rozpogodzila. -Mozna zaradzic obu przeszkodom. Przy waszej pomocy... -Przy naszej pomocy? Owszem, posiadamy dawna wiedze, ale nic poza tym, co mogloby sie przydac w takiej sytuacji. - Pomyslalam wowczas, ze czasami nasza reputacja moze byc niewygodna. Prawdopodobnie moc Thassow moglaby przelamac obce bariery, ale nigdy nie uzylibysmy jej w tym celu. Nie tego jednak Osokun od nas chcial. Spieszyl sie, jego mysli i zadze tak go ponaglaly, ze slowa padaly z ust wartkim potokiem jak woda w gorskim strumieniu. -Musimy porwac Wolnego Kupca - powiedzial. - Ten Freesh - wskazal obcego, ktory z nim przybyl - dostarczyl nam informacji. Wowczas wyjal z worka przy pasie zapisany pergamin, ktory odczytal i wyjasnil. Przez caly ten czas ow obcy usmiechal sie, potakiwal i probowal wybadac, co o tym sadzimy. Utrzymywalam sie jednak na drugim poziomie myslowym i nie uzyskal niczego, co przyniosloby mu jakiekolwiek korzysci. Plan Osokuna byl dosc prosty, a bywaja sytuacje, gdy prostota poparta zuchwaloscia przynosi efekty - i to mogl byc taki wlasnie przypadek. Wolni Kupcy namawiani sa do szukania nowych towarow. Osokun chcial tylko wywiezc kogos z zalogi Kupcow poza teren, gdzie nie obowiazuja juz prawa jarmarku i porwac go. Gdyby nie mogl wydobyc z niego potrzebnych informacji, pozostawala mu jeszcze mozliwosc targowania sie z kapitanem o cene zwrocenia wieznia. Slafid zgodzil sie z tym. -To punkt honoru Wolnych Kupcow, ze dbaja o siebie nawzajem. Wezcie jednego, a reszta zaplaci za jego wyzwolenie. -A gdzie jest miejsce dla nas w waszym planie, gdybysmy sie zgodzili? - spytal Malez. -Wy bedziecie przyneta - odpowiedzial Slafid. - Pokaz zwierzat przyciagnie niektorych, bo nie wolno im pic, uprawiac hazardu ani zadawac sie z kobietami na obcych planetach. W zasadzie nawet nie mogliby, tak sa zablokowani. Nie mozemy ich skusic w normalny sposob, ale niech przyjda na jeden z waszych pokazow, zaproscie ich do siebie, zainteresujcie. Potem wymyslicie jakis pretekst, zeby na chwile opuscic jarmark. Jednego z nich zaprosicie znowu i wasze zadanie na tym sie skonczy. -A dlaczego mielibysmy to zrobic? - Malez nie probowal nawet ukryc wrogosci w glosie. Osokun spojrzal na nas oboje. -Moge wam zagrozic... Rozesmialam sie. -Thassom? Freesh, jestes dzielnym, odwaznym czlowiekiem! Nie widze powodow, dla ktorych mielibysmy brac udzial w twojej grze. Uzyj innej przynety i niech ci sprzyja taki los, na jaki zaslugujesz. - Wyciagnelam dlon, by odwrocic goscinny puchar stojacy na stole miedzy nami. Osokun zaczerwienil sie i siegnal po miecz. Jednak obcy polozyl mu dlon na ramieniu. Choc Osokun rowniez jemu poslal gniewne spojrzenie, wstal i odszedl bez pozegnania. Slafid, znow caly w usmiechach, pozegnal sie, sprawiajac przy tym wrazenie czlowieka nie pokonanego, ale majacego ochote wyprobowac inny sposob osiagniecia celu. Gdy juz ich nie bylo, Malez rozesmial sie. -Czemu maja nas za glupcow? Ja jednak obracalam w palcach goscinny puchar po gladkiej zielonej powierzchni stolu, probujac odpowiedziec na pytanie: -Czemu przypuszczali, ze bedziemy ich narzedziem? Malez powoli pokiwal glowa. -Tak, dlaczego? Jakim zyskiem czy grozba mieli nadzieje tak nas skusic, bysmy odstapili od swoich zasad? -Zaczynam myslec, ze nie bylo madrze pozbywac sie ich tak szybko - irytowalo mnie, ze zrobilam to tak malo subtelnie - a takze dlaczego jeden obcy gotow jest wydac innego? Osokun bardzo zle traktowalby kazdego zdobytego wieznia. -Tego akurat chyba sie domyslam - odpowiedzial Malez. - Istnieje stara wasn, choc obecnie rzadko sie do niej wraca, pomiedzy tymi z zapieczetowanych statkow towarowych a Wolnymi Kupcami. Moze z jakiejs przyczyny odkopali topor wojenny. Ale to ich sprawy, nie nasze. Chociaz... - wstal ze swojego stolka i splotl dlonie na pasku - powinnismy powiadomic o tym Dawnych. Nie poparlam go ani sie nie sprzeciwilam. W tamtych czasach czulam dziwna niechec do niektorych przedstawicieli naszych wladz, ale to byla moja prywatna sprawa, nie majaca nic wspolnego z nikim z wyjatkiem mojego wlasnego klanu. Nasz maly ludek wystepowal po poludniu i dostarczyl publicznosci wiele radosci. Przepelniala mnie duma, rozkwitajaca jak kwiaty lallang w blasku ksiezyca. Zrobilam tez to, co w innych latach jarmarkow: oplacilam chlopcow, ktorzy znajduja dla mnie zwierzeta. Taka bowiem pelnie prywatna sluzbe dla Molastera, ze gdzie i kiedy tylko moge, wyciagam z niewoli futerkowe istoty cierpiace z powodu zlego traktowania przez tych, ktorzy maja czelnosc nazywac siebie ludzmi. Tego wieczora, gdy ksiezycowe latarnie byly juz zapalone i wszystko bylo gotowe do wieczornego przedstawienia, powiedzialam Malezowi: -Moze istnieje sposob, by dowiedziec sie czegos wiecej. Jesli jacys Kupcy przyjda na pokaz i jesli wydadza ci sie nieszkodliwi, zapros ich tutaj, bym mogla z nimi porozmawiac. Czegokolwiek sie dowiemy, pomoze to Dawnym w zrozumieniu sprawy. -Lepiej nie posuwac sie za daleko - zaczal, po czym zawahal sie. -Nie posune sie za daleko - obiecalam, nie zdajac sobie wowczas sprawy, jak szybko taka obietnica moze stac sie ulotna niczym mgla o swicie, ktora unicestwiaja promienie slonca. W tym wzgledzie Slafid mial racje. Na przedstawieniu byli dwaj Kupcy. Nie potrafie dobrze oceniac wieku obcych, lecz wydali mi sie mlodzi i zaden nie mial wielu paskow na tunice. Ich skora byla bardzo ciemna, jak zwykle u osob przebywajacych w kosmosie, podobnie wlosy, gladko zaczesane, by helmy dobrze lezaly. Nie usmiechali sie jak Slafid i niewiele ze soba rozmawiali. Gdy moj maly ludek prezentowal swoje zdolnosci, Kupcy byli przejeci jak dzieci i pomyslalam, ze gdyby byli z Yiktor, moglibysmy sie zaprzyjaznic. Zgodnie z moja sugestia, Malez przyprowadzil ich po przedstawieniu. Gdy przyjrzalam im sie blizej, wiedzialam, ze nie sa podobni do Gauka Slafida. Moze to byli prosci ludzie, jak my Thassowie okreslamy wiekszosc innych gatunkow, ale byla to prostota nie majaca nic wspolnego z ignorancja, czesto wspierana przez ambicje i zlosc. Zaczelam rozmawiac z tym, ktory przedstawil sie jako Krip Vorlund, na temat mojego odwiecznego marzenia o wyruszeniu z moim ludkiem w inne swiaty. Wydawalo mi sie, ze byl szczerze zainteresowany, choc nie omieszkal przedstawic mi licznych niebezpieczenstw, ktore zagrazaja takiemu przedsiewzieciu, jak i faktu, ze mozna by tego dokonac tylko bedac w posiadaniu wielkich bogactw. W glebi duszy zaswitala mi mysl, ze moze i ja mam swoja cene. Jak na swoj gatunek, ten obcy czlowiek mial przyjemny wyglad - nie byl tak wysoki jak Osokun, raczej smukly i umiesniony. Mysle, ze gdyby zmierzyl sie bez broni z synem Oskolda, ten drugi mialby marne szanse na zwyciestwo. Moj ludek wzbudzil w nim zachwyt, nic zreszta w tym dziwnego, bowiem takie zwierzeta jak nasze potrafia wyczuc kogos bezblednie. Fafan, ktora w obcym towarzystwie jest bardzo niesmiala, pierwsza podala mu swoja lape i wolala za nim, gdy odchodzil, musial wrocic, przemawiac do niej pieszczotliwie jak do dziecka. Wybadalabym dokladniej tego czlowieka i jego towarzysza, ale Otjan, jeden z chlopcow na posylki, wlasnie przybyl z informacja o okrutnie wiezionym barsku i musialam odejsc. Ten Vorlund zaproponowal, ze ze mna pojdzie. Zgodzilam sie, choc nie wiem dlaczego. Wiem tylko na pewno, ze chcialam dowiedziec sie o nim czegos wiecej. Na szczescie jego refleks wybawil mnie z klopotow, bo kat futerkowego ludu, Othelm z Ylt, siegnal po podstepny hak. Vorlund uzyl broni ze swojego swiata, ktora nie mozna zabic ani powaznie zranic, a jedynie odstraszyc napastnika. Dalo mi to czas na siegniecie po rozdzke i unieszkodliwienie tego padalca. Potem przewiezlismy barska i znalezlismy dla niego mieszkanie. Zrozumialam wowczas, ze nic nie powinno mi przeszkadzac w pielegnacji tego biedaka, wiec odprawilam Kupcow tak grzecznie, na ile bylo mnie stac w tej sytuacji. Gdy juz odeszli, zajelam sie barskiem najlepiej jak tylko potrafilam, wykorzystujac cale umiejetnosci slugi Molastera. Cialo barska nie bylo w najgorszym stanie, ale umysl byl tak wyczerpany bolem i strachem, ze nawiazanie kontaktu bylo niemozliwe. Nie moglam jednak zdobyc sie na wyslanie barska w Biala Droge. Pozostawilam go we snie bez snow, by uleczyc jego tulow i konczyny oraz odegnac bol z jego mysli. -To nic nie da - rzekl do mnie Malez przed switem - bedziesz musiala utrzymywac go we snie albo uspic na zawsze. -Moze, ale poczekajmy jeszcze. Jest cos... - usiadlam przy stole ogarnieta takim zmeczeniem, jakie nadaje kosciom i miesniom ciezar olowiu i zwalnia ich reakcje na rownie powolne dzialanie umyslu - jest cos... - ale brzemie wyczerpania powstrzymalo mnie od prob. Powloklam sie na kanape i mocno zasnelam. Thassowie moga snic prawde, ale tylko w odpowiednich warunkach. To, co ujrzalam w glebokim snie, bylo wspomnieniem, ktore przyplynelo, by przeplatac sie z terazniejszoscia i zrodzic prawdopodobna przyszlosc. Trzymalam w ramionach kobiete pograzona w ogromnej rozpaczy, a jednoczesnie spogladalam na inna, ktora w pieknym i nieskalanym mlodym ciele pozbawiona byla wszelkiego rozsadku i nie mogla liczyc na powrot mocy. Potem spacerowalam z mlodym Kupcem, nie tak jak tamtej nocy na jarmarku, ale gdzies w gorach, ktore rozpoznalam ze smutkiem i przerazeniem. Czlowiek ten jednak skurczyl sie do postaci zwierzecia i obok mnie kroczyl barsk. Raz po raz odwracal sie i spogladal na mnie chlodnym wzrokiem pelnym zlosci, ktora przerodzila sie w blaganie, a potem w nienawisc. Szlam jednak bez strachu, nie z powodu rozdzki, ktorej juz nie trzymalam, ale poniewaz istnialy miedzy mna a owym zwierzeciem wiezy nie do zerwania. Wszystko w tym snie bylo zrozumiale i mialo swoje znaczenie. Dopiero gdy obudzilam sie z tepym bolem, jakbym w ogole nie spala, znaczenie sennych obrazow gdzies umknelo, a w mojej pamieci pozostaly tylko nikle wspomnienia snu. Teraz jednak wiem, ze sen odkryl w glebi mego umyslu namiar, ktory dojrzewal we mnie juz wczesniej, az zrodzil konkretny pomysl - i nie zawahalam sie ani przez chwile, gdy nadszedl czas, aby wprowadzic go w zycie. Barsk jeszcze zyl i intuicja podpowiadala mi, ze jego cialo powraca do zdrowia. Zaslanialam wlasnie klatke barska, gdy uslyszalam metaliczny dzwiek, jaki wydaja kosmiczne buty, i odwrocilam sie sadzac, ze ujrze Kupca. Ale byl to Slafid. -Niech swiatlo brzasku ci sprzyja, Freesha - przywital mnie w miejscowym jezyku jak ktos calkowicie pewny, ze jest mile widziany. Ciekawa bylam, co go tu sprowadza, wiec grzecznie go powitalam. -Widze - powiedzial, rozgladajac sie - ze wszystko w porzadku. -Czemu mialoby byc inaczej? - zapytal Malez. wylaniajac sie spomiedzy rzedow kasow. -Tutaj nie bylo zadnych incydentow ostatniej nocy, ale gdzie indziej tak. - Slafid spogladal na nas badawczo. A gdy nie zareagowalismy, ciagnal: - Pewien Othelm z Ylt wystapil z oficjalna skarga na ciebie. Freesha, i na kogos, kogo okresla jako obcego. -O co? -Korzystanie z obcej broni, kradziez cennej wlasnosci. Oba sa powaznymi przestepstwami wobec prawa jarmarku. W najlepszym razie moga was wzywac do sadu. w najgorszym wyklac i obciazyc grzywna. -Racja - zgodzilam sie. Nie obawialam sie skarg Othelma, ale przypadek Kupca to co innego. Czy Osokun mogl w jakis sposob to wykorzystac? Wedlug prawa portowego. Kupcy mogli nosic bron przy sobie, gdyz skutki jej uzycia byly stosunkowo nikle. W zasadzie owa bron byla mniej niebezpieczna niz miecze i sztylety, ktorych nie pozbywali sie lordowie i ich sludzy. A Vorlund uzyl swojej broni w mojej obronie, przeciwko narzedziu, ktore jest zakazane i ktorego samo posiadanie moglo narazic Othelma na surowsza kare, niz mogl sie spodziewac. Tylko ze juz sam zatarg z prawem jarmarku moze zwrocic zwierzchnikow Kupca przeciwko niemu. Wszyscy wiedzielismy, jak surowe reguly obowiazuja ich na obcych planetach. -Glownym straznikiem jest dzisiaj krewny Osokuna, Ocorr. -Co chcesz przez to powiedziec? - Malez stanal przed Slafidem, w jego glosie slychac bylo zniecierpliwienie. -Ze moze mimo wszystko spelniliscie wole Osokuna, Freesh. - Slafid powoli sie usmiechnal. - Mysle, ze mozecie upomniec sie o zaplate, nawet jesli nie planowaliscie takiego obrotu spraw. Teraz ja nie moglam powstrzymac pytania: -Dlaczego? Wciaz sie usmiechal, oparty o klatke. -Thassowie sa ponad i poza prawem nizin. Ale co stanie sie, jesli zostana wprowadzone nowe prawa? Jesli legenda o Thassach stanie sie tylko legenda, ktora niewiele czynow bedzie w stanie poprzec? Czy teraz jestescie wielkim ludem? Plotki glosza, ze nie. Nawet jesli takim ludem byliscie. Do tej pory trzymaliscie sie z dala od spraw ludzi z nizin. Nie jestescie mezczyznami jak oni ani kobietami - jak ich kobiety. Jak poruszacie sie pod Trzema Pierscieniami, Freesha, na dwoch nogach czy czterech, a moze za pomoca skrzydel? Przyjelam te slowa jak wojownik, ktory otrzymuje cios mieczem w brzuch. Bo to, co krylo sie za nimi, bylo mieczem, bronia, ktora sprawnie uzyta mogla wyciac w pien caly moj klan i gatunek. Wiec to byla grozba, za pomoca ktorej Osokun mogl nas zmusic do posluszenstwa. Bylam dumna, ze nikt z nas, ani Malez, ani ja, nie pokazal po sobie, ze ten cios byl celny. -Mowisz zagadkami, Szlachetny Homo - odpowiedzialam mu w mowie przybyszow z kosmosu. -Zagadkami, ktore inni zaczna rozwiazywac - odpowiedzial. - Jesli znacie jakies bezpieczne miejsca, Freesha, najlepiej byloby ukryc sie tam. Wowczas wojna moze was ominie. Inaczej zostaniecie w nia wciagnieci, jesli nie wstapicie w koalicje. -Nikt nie wystepuje w imieniu wielu, jesli nie jest wyslany jako poslaniec - zauwazyl Malez. - Czy mowisz w imieniu Osokuna, Szlachetny Homo? Jesli nie, to w czyim? Co ma obcy do roboty na Yiktor? Coz to za grozby wojenne? -A czymze jest Yiktor? - rozesmial sie Slafid. - Malym swiatem zacofanych ludzi, ktorzy nie maja nawet pojecia o bogactwie, potedze i broni innych swiatow. Mozna go bez trudu polknac i przezuc. -Wiec mamy byc polknieci? - Teraz ja pozwolilam sobie na smiech. - Coz, Szlachetny Homo, moze masz racje. Ale nawet zjedzenie czegos delikatnego moze wywolac bolesne dolegliwosci zoladka. Na pewno jestesmy malym i zacofanym ludem i zaczynam sie zastanawiac, o jakie skarby moze chodzic, skoro potezni spoza gwiazd sa nami tak powaznie zainteresowani. Nie spodziewalam sie, ze bedzie to latwy pojedynek i nie mylilam sie. Ale i on, jak sadze, nie dowiedzial sie od nas niczego, w kazdym razie niczego tak waznego, jak sam wyjawil, gdy zadawal cios, ktory mial nas powalic i umozliwic mu zdobycie wszelkich informacji. -Dziekujemy za ostrzezenie - mysli Maleza byly podobne do moich - w sadzie udzielimy wyjasnien. A teraz... -A teraz czekaja was zadania, ktore lepiej wykonac pod moja nieobecnosc - zgodzil sie wesolo Slafid. - Odchodze wiec i pozostawiam was. Tym razem nie musisz odwracac pucharu, Szlachetna Fem. Gdy odszedl, spojrzalam na Maleza. -Czy nie zdaje ci sie, kuzynie, ze odszedl z siebie zadowolony? -Tak. To, o czym mowil... - Ale nawet miedzy soba, w zasiegu sluchu tylko naszego malego ludku, ktory nie mogl ani plotkowac, ani zdradzic nic z tego, co uslyszy, nie powiedzial wiecej. -Dawni... -Tak - Malez zgodzil sie ze mna. - Dzis w nocy ksiezyca przybywa. Obracalam rozdzke w palcach, zdawala sie cala plonac od moich goracych mysli. Wykonanie tego, w samym srodku obszaru, ktory obecnie mogl byc wrogim terytorium, bylo bardzo ryzykowne. Ale Malez mial racje, koniecznosc zmuszala nas do podjecia tego kroku. Nie musialam juz nic mowic i aby nie tracic czasu, rozpoczelismy przygotowania do spektaklu. Dwukrotnie w ciagu dnia odwiedzilam barska i za kazdym razem probowalam nawiazac kontakt z jego umyslem. Rany goily sie powoli, ale jeszcze nie unosilam zaslony snu. Nie bylo czasu na takie eksperymenty w sytuacji, gdy mielismy na glowie cos innego. Jak zwykle przybyly tlumy i czesc widzow musiala odejsc z kwitkiem. Moj maly ludek byl szczesliwy i zadowolony ze swoich wystepow, a my oboje uwaznie strzeglismy swych mysli, aby nie udzielilo sie mu nasze zdenerwowanie. Szukalam wzrokiem Kupcow, jesli nie tych dwoch, ktorzy byli wczesniej, to innych. Bo gdyby Vorlund zlozyl raport o zajsciu w namiocie Othelma, z pewnoscia kilku z nich przyszloby do nas w tej sprawie. Nikt sie jednak nie pojawil. W poludnie Malez poslal Otjana, by sie dowiedzial, kto prowadzi handel w pawilonie nalezacym do "Lydis". Otjan wrocil z wiadomoscia, ze nie widzial tam ani Vorlunda, ani Sharvana, ale interes idzie bardzo dobrze i wszystko wskazuje na to, ze Kupcy moga pozbyc sie towaru i wyjechac przed koncem targow. -Co byloby madre z ich strony - zauwazyl Malez - a im rzadziej ich teraz widujemy, tym lepiej. Jakie spory tocza obcy miedzy soba i jakie Osokun ma plany, to nie nasza sprawa. Jesli to mozliwe, my tez powinnismy sie spakowac i wyjechac. Tego jednak nie moglismy zrobic. Przed poludniem moj niepokoj udzielil sie ludkowi pomimo moich wysilkow, by ich przed tym ustrzec. Dwa razy musialam uzyc rozdzki, aby usunac strach z ich umyslow, wylaczylam tez silne lampy, by nasz namiot nie byl tak widoczny. Z pozoru jednak nic sie nie dzialo. Stroz porzadku nie wezwal mnie do odpowiedzi na zarzuty Othelma. Zaczelam juz myslec, ze byloby madrzej z mojej strony, gdybym to ja pierwsza wystapila ze skarga. Umiescilismy ludek w klatkach i w katach ich domostw rozmiescilam ksiezycowe lampy nastawione na srednia moc. Mialo to ich chronic przed ciemnoscia. Wraz z Malezem zbadalismy barska, po czym poszlismy wyjac naszego poslanca z jego siedziby. Duza skrzydlata postac wiercila sie niezgrabnie, gdy Malez polozyl ja delikatnie na stole w naszej czesci mieszkalnej. Ptak bil mocnymi skrzydlami i mrugal, jakby budzil sie ze snu. Spalilam proszek i pozwolilam mu napawac sie smakiem popiolu. Rozchylajac lekko dziob, pochlanial go lapczywie. Wreszcie Malez przytrzymal jego lepek tak, bym mogla spojrzec mu w czerwone oczy, osadzone w waskiej czaszce. Zaczelam spiewac, nie na glos, jak to jest w powszechnym zwyczaju, lecz wewnetrznym glosem, ktorego nikt obcy nie moze slyszec. Wlozylam w ten spiew wiele wysilku. Rozdzka w moich dloniach stala sie goraca, a ja wciaz ja trzymalam, by moc przekazac energie poslancowi. Gdy skonczylam, glowa opadla mi w tyl, a nogi uginaly sie pode mna z wielkiego wyczerpania. O malo co nie zwalilam sie na podloge i z wysilkiem oparlam sie o stolek. Teraz Malez spogladal w oczy poslanca i przemawial do niego krotkimi slowami, wypowiadanymi szeptem. Umieszczal w ten sposob w jego pamieci slowa, ktore mialy byc dokladnie powtorzone. W koncu Malez wzial peleryne i owinal nia siebie i przyciskanego do piersi poslanca. Wyszedl w szarosc switu, by odszukac pole, na ktorym z dala od namiotow i straganow czasem pasly sie nasze zwierzeta. Nie mialam sil, by podniesc obolale cialo z miejsca. Pochylilam sie w przod, rozciagnelam ramiona nad stolem, ale glowa sama opadla na blat. Bylam wyczerpana niemal do omdlenia. Myslalam trzezwo, ale moj umysl nie kontrolowal mysli, ktore byly chaotyczne. Jeszcze raz ukazaly mi sie obrazy. Ciemna twarz Kupca przeslonila inna, lepiej znana, po czym obie zostaly zastapione warczacym pyskiem groznego zwierzecia. Wydawalo mi sie, ze to wszystko ma jakies znaczenie, ale nie bylam w stanie go zrozumiec. Roslo we mnie pragnienie odczytania fal, choc wiedzialam, ze w danej chwili nie bylam w stanie osiagnac potrzebnego skupienia. Obiecalam sobie jednak, ze sprobuje to uczynic. Czy odczytujemy przyszlosc, czy tez jej mozliwa sciezke? Czy moze poznawszy fale przyszlosci, podswiadomie stawiamy stopy na drodze, ktora widzielismy? Wiele razy slyszalam uczone debaty na ten temat. Owo przekonanie, ze czytanie fal ma wplyw na nasze wybory, sprawia, ze wielu z nas tego nie aprobuje. Mozemy za to odpowiadac przed Dawnymi. Czulam jednak, ze musze to wszystko jeszcze raz przemyslec. I z takim postanowieniem zasnelam. Spokoj ogarnal wszystkie moje mysli. Krip Vorlund V Prawo skutku i przyczyny nie nalezy do tych, z ktorymi nasz czy jakikolwiek inny znany mi gatunek moglby sie nie zgadzac. Zawsze mozna miec nadzieje na lepsze jutro, ale zawsze tez trzeba byc przygotowanym na najgorsze. Tak wiec przypadlo mi w udziale pogodzic sie z restrykcjami statku i zgodnie z logika nie sprzeciwiac sie. I tak mialem szczescie, bo kapitan Foss nie dodal - do tej stosunkowo lagodnej kary - adnotacji na mojej karcie E. Niektorzy kapitanowie na pewno by to zrobili. Mialem przy sobie osobista tasme, ktora wszyscy nosilismy przy paskach, dzieki czemu zdalem wierne sprawozdanie z zajscia w namiocie sprzedawcy zwierzat. Na szczescie moj wrogi gest zostal wykonany w obronie mieszkanca Yiktor, a nie po prostu w obronie wlasnej skory. Poza tym Foss wiedzial o Thassach i ich reputacji wiecej ode mnie.Nawet gdyby chcial wymierzyc mi bardziej surowa kare, nasza nieliczna zaloga na pewno nie pozwolilaby na calkowite uwiezienie mnie na statku. Skonczylo sie na tym, ze musialem sprzedawac towary w naszym pawilonie w okreslonych godzinach. Nie pozostawiono mi jednak watpliwosci, ze najdrobniejsze naruszenie rozkazow z mojej strony zakonczy sie dla mnie fatalnie. Kapitan powiedzial mi tez, ze teraz oczekuje na skargi ze strony wladz jarmarku. On bedzie moim obronca w ewentualnym procesie, a tasma bedzie moim najsilniejszym argumentem. Niemal caly ranek na straganie minal rutynowo. Nie mialem juz mozliwosci samodzielnego poruszania sie po miescie. Wciaz wracalem myslami do marzen Maelen o przewiezieniu pokazu zwierzat w przestrzen kosmiczna. O ile ni wiadomo, wczesniej nic takiego sie nie zdarzylo. Jednak wszystkie trudnosci, jakie jej przedstawilem, byly prawdziwe, zwierzeta nie zawsze sie przystosowuja, nasze odporne gatunki nalezaly do wyjatkow. Niektore nie rozmnazaja sie dala od swych rodzimych swiatow i moga jesc tylko takie ozywienie, ktorego nie da sie przewozic. Czesto takze nie potrafia zniesc zycia na pokladzie statku. Zakladajac jednak, ze udaloby sie znalezc gatunek, ktory moglby pokonac te wszystkie trudnosci, wytresowac go i zabrac na podboj gwiazd, to czy takie przedsiewziecie przyniosloby zyski? Umysl Kupca zawsze przede wszystkim zadaje to pytanie, a w przypadku pozytywnej odpowiedzi Kupiec gotow jest udac sie nawet a nastepne slonce. W tym przypadku moglem oceniac tylko wlasna reakcje a przedstawienie poprzedniego wieczora, a subiektywne oceny sa ryzykowne. Dlugo nas uczono, by wykorzystywac wlasny entuzjazm tylko do rozbudzenia zainteresowania, a potem waznie sprawdzic fakty, nim zaangazuje sie fortune w jakies przedsiewziecie. Zastanawialem sie nad barskiem, ktorego Maelen tak bardzo chciala uratowac. W namiocie handlarza byly tez inne zle traktowane zwierzeta. Ja jednak interesowal tylko barsk. to rzadkie zwierze, owszem, i rzadko spotykane w niewoli. Ale dlaczego? -Freesh. Pociagniecie za rekaw przywrocilo mnie do rzeczywistosci. Stalem przy straganie i spogladalem na obdartego chlopca, ktory pozdrawial mnie glebokimi uklonami. Rozpoznalem w nim naszego przewodnika po jarmarku z poprzedniego wieczora. -Czego sobie zyczysz? -Freesh, Freesha prosi, bys do niej przyszedl. Jest cos, co musi przekazac ci osobiscie. -Przekaz Freesha - przeszedlem na jezyk oficjalnej grzecznosci na Yiktor - ze musze byc posluszny swemu panu i nie moge spelnic jej woli. Z przykroscia musze to stwierdzic, na Trzy Pierscienie Prawdziwego Ksiezyca i kwitnienie Hress. Nie odszedl. Wyjalem z kieszeni niewielka monete i wreczylem mu ja. -Kup sobie cos do picia. Wzial monete, lecz nie odchodzil. -Freesh, Freesha bardzo prosi. Czy zaufany zalatwia wlasne sprawy, gdy ma do wypelnienia rozkazy swego pana? - odpowiedzialem. - Przekaz to, co powiedzialem, nie moge postapic inaczej. Wtedy odszedl, ale z pewna niechecia, ktora mnie zastanowila. Bo przeciez takie wyjasnienie bylo czesto slyszane i honorowane na Yiktor. Sluga musi sluchac swego pana i wola wladcy jest wazniejsza, o wiele wazniejsza od jakichkolwiek osobistych interesow, nawet od wlasnego zycia. Czemu Maelen po mnie poslala, po obcego, ktory nie ma z nia nic wspolnego procz owego incydentu z poprzedniej nocy? Rozsadek nakazywal trzymac sie z dala od namiotu Thassow, od malego ludku, od wszystkiego, co ma z nimi jakis zwiazek. Wciaz pamietalem jej srebrno-rubinowe odzienie, ja sama, gdy stala przed zwierzetami, nie kierujac nimi, zupelnie jak widz. Pomyslalem o jej trosce o barska, o pogardzie dla handlarza zwierzetami, gdy dosiegala go moca swojej rozdzki. Plotki przypisywaly Thassom posiadanie dziwnych mocy i zdawalo sie, ze jest w tym troche prawdy, przynajmniej Maelen mogla byc tego przykladem. Nie mialem jednak czasu na zastanawianie sie nad zagadkami, bo gdy chlopak odszedl, do pawilonu wsunelo sie dwoch bogatych kupcow z polnocy. Nie kupowali mlodzika, lecz proponowali nam swoje towary, drobne luksusowe przedmioty, ktore mozna zaladowac do skarbca na statku i tym sposobem zapewnic sobie duzy zysk przy malej objetosci ladunku. Kapitan Foss pozdrowil ich, gdyz byli to jego klienci, skuszeni nie glownym ladunkiem statku, lecz osobistymi drobiazgami. To byla prawdziwa arystokracja klasy kupieckiej, ludzie, ktorzy uczciwie dorobili sie swych fortun i teraz spekulowali, jak wyciagnac pieniadze z portfeli wysokiej szlachty. Podalem krysztalowe czarki z Farn, w ktorych swiatlo odbijalo sie, dajac polysk brylantow. Czarki byly tak lekkie, ze w rece wygladaly jak banki mydlane. Mozna by stanac na ich zaokraglonych miseczkach i smuklych nozkach, a one pozostalyby nie naruszone. Foss nalal do nich wina z Arcturus, tego ciemnoczerwonego plynu, dzieki ktoremu naczynia blyszczaly niczym rubiny na kolnierzu Maelen. Maelen... Zdecydowanie wyrzucilem ja z umyslu i stalem napiety jak struna, czekajac na polecenia Fossa lub Lidja. Czterej ochroniarze, ktorych kupcy przyprowadzili ze soba, wszyscy juz z duzym doswiadczeniem, zajeli miejsca po przeciwnej stronie pawilonu. Przed soba polozyli przyniesione male kufry. Wartosc swoich towarow podkreslali, noszac przy sobie zamiast sztyletow miecze obronne pomimo pokojowego charakteru jarmarku. Nigdy nie dowiedzialem sie, czego strzegli tak pilnie. Rozlegl sie przerazliwy gwizd u wejscia do pawilonu i gwar, do ktorego przyzwyczailismy sie juz, zamienil sie w zupelna cisze. Slychac bylo szczek zbroi i zgrzyt mieczy oznajmiajace przybycie szwadronu straznikow jarmarku. Bylo ich czterech, uzbrojonych, jakby wyruszali przeciwko warownej fortecy. Przewodzil im mezczyzna w dlugiej tunice w polowie bialej choc zakurzonej), w polowie czarnej, co mialo symbolizowac dwa oblicza sprawiedliwosci. Szedl bez helmu, na glowie mial lekko przekrzywiony, przywiedly wieniec z lisci Hress, po ktorym rozpoznalismy w nim kaplana na sluzbie. Mialo to przypominac, ze jarmark posiada religijny charakter. -Sluchajcie i uwazajcie. - Jego glos byl wysoki, specjalnie szkolony do kaplanskich obwieszczen. - Oto sprawiedliwosc Ksiezyca Pierscieni, z laski Domtatopera, z woli ktorego poruszamy sie, zyjemy i oddychamy, myslimy i czynimy. Niech wystapi ten, ktorego wzywa Domtatoper, nawet obcy, ktory wyciagnal bron na terenie Jarmarku Ksiezyca Pierscieni. Kapitan Foss blyskawicznie znalazl sie naprzeciwko kaplana. -Z czyjej skargi poslaniec Domtatopera przyzywa mojego czlowieka? - Byla to zwyczajowa odpowiedz na wezwanie. -Ze skargi Othelma, zlozonej na oltarzu i w obecnosci swiadkow. Trzeba odpowiedziec na zarzuty. -Tak sie stanie - odpowiedzial Foss. Pochwycilem jego spojrzenie i podszedlem. Mial w kieszeni moja osobista tasme. To powinno wystarczyc, by usprawiedliwic uzycie przeze mnie ogluszacza. Ale ile trzeba bedzie czekac na przesluchanie przed mieszanym trybunalem kaplanow i kupcow? -Prosze pozwolic mi pojsc - powiedzialem w jezyku basie. - Jesli zechca przesluchac mnie od razu, moge przeslac wiadomosc. Foss nie odpowiedzial, tylko krzyknal w glab pawilonu. -Lalfarns! Alec Lalfarns, mechanik, nie mial zadnych konkretnych obowiazkow, pomagal tylko w pakowaniu i ladowaniu towarow. -Ten czlowiek - zwrocil sie Foss do kaplana - pojdzie zamiast moich oczu i uszu. Jesli moj podwladny bedzie przesluchiwany, on mnie poinformuje. Czy to dozwolone? Kaplan spojrzal na Lalfarnsa i po chwili przytaknal. -Dozwolone. Niech ten - tu wskazal na mnie - zdejmie bron. Wyciagnal reke po moj ogluszacz. Jednak palce Fossa juz zacisnely sie na rekojesci i kapitan wyjal moja bron. -Jego bron nie nalezy do niego. Pozostanie tutaj, jak nakazuje obyczaj. Przez chwile zdawalo mi sie, ze kaplan ma zamiar protestowac, ale kapitan mial racje. Wedlug obyczajow na Yiktor, wszelka bron noszona przez podwladnego byla prawnie wlasnoscia jego pana i w kazdej chwili mogla byc przez niego przejeta, zwlaszcza gdy pan uznal, ze jego poddany naruszyl jakies prawo. Tak wiec pozbawiony broni wystapilem do przodu i zajalem miejsce miedzy straznikami. Lalfarns podazal kilka krokow za nami. Choc ogluszacz to nie bron palna, to jednak stale mialem go przy sobie, niemal nie zdajac sobie sprawy, ze wisi u mojego pasa. Teraz czulem sie jak nagi i ogarnal mnie dziwny niepokoj. Staralem przekonac samego siebie, ze to tylko reakcja na rozbrojenie mnie, na fakt, ze jestem, przynajmniej na jakis czas, zdany na laske prawa w obcym dla mnie swiecie. Ale moj niepokoj wzrastal, az uznalem to za ostrzezenie. Spojrzalem w tyl na Lalfarnsa, gdy on rowniez ogladal sie za siebie, a jego dlon siegala po ogluszacz. Opadla jednak, bo pewnie zdal sobie sprawe, ze taki jest moze zostac zle zrozumiany. Wtedy zwrocilem uwage na droge, ktora prowadzili mnie straznicy. Wedlug prawa, powinnismy isc do Wielkiej Hali, v ktorej przez dziesiec dni trwania jarmarku zasiadal sad. Widzialem stromy dach ponad namiotami i straganami przed nami. Szlismy w kierunku granicy jarmarku, w strone obszaru, gdzie miescily sie ozdobne namioty moznych, ktorzy nie mogli zamieszkac w Yrjar. -Wyznawco Wszelkiej Swiatlosci - podnioslem glos, by slyszal mnie odziany w biel i czern kaplan. W tym momencie kaplan przyspieszyl. - Dokad idziemy? Sad lezy... Nie odwrocil glowy, nie dal tez zadnego znaku, ze mnie slyszy. Wtedy zauwazylem, ze wychodzimy z ostatniego rzedu straganow i skrecamy miedzy namioty lordow. Nie bylo tu tlumow, tylko jeden czy dwoch sluzacych w zasiegu wzroku. -Hallie, Hallie, Hal! Nagle skads pojawila sie grupa jezdzcow i zaczela tratowac nas wierzchowcami. Uslyszalem krzyk Lalfarnsa. Wtedy straznik z prawej popchnal mnie miedzy dwa namioty z taka sila, ze nie moglem utrzymac rownowagi. Poczulem mocne uderzenie w glowe i stracilem przytomnosc. Bol pograzyl mnie w ciemnosci, a potem inny przyplyw bolu mnie z niej wydobyl. Przez chwile nie moglem zrozumiec, co dzieje sie z moim cialem. Wreszcie odgadlem, ze zwisam twarza w dol przerzucony przez grzbiet kasa, jestem przywiazany i bolesnie odczuwam kazdy krok zwierzecia. Slyszalem otaczajacy mnie gwar i rozmowy mezczyzn, dzieki czemu wiedzialem, ze porwalo mnie kilku jezdzcow. Nie mowili jednak jezykiem Yrjaru, wiec nie moglem ich zrozumiec. Nie wiem, jak dlugo trwal ten koszmar, bo kilkakrotnie tracilem i odzyskiwalem przytomnosc. Po jakims czasie modlilem sie, by na zawsze pochlonela mnie ciemnosc nieprzytomnosci. Cialo uodpornione przez lata podrozy w kosmosie, przyzwyczajone do ciaglego napiecia i niebezpieczenstwa, nielatwo zlamac zlym traktowaniem, o czym juz wkrotce mialem sie przekonac. Zrzucono mnie z kasa na bruk, przecinajac jedynie krepujace mnie wiezy. Gdzies w poblizu migotala pochodnia. Widzialem wszystko przez mgle. Porywacze jawili mi sie jako niewyrazne postacie. Ktos chwycil mnie za ramiona, powlokl troche i zepchnal w slabo oswietlone miejsce. Niczego juz nie rozumialem. Jakas postac podeszla do mnie. Nagle oblano mi twarz woda. Probowalem jezykiem zlizac wode z warg. Ktos pociagnal mnie gwaltownie za wlosy i uniosl moja glowe, a w usta wlano mi jeszcze wiecej wody. Omal sie nie udlawilem. Niewiele to pomoglo, ale przynioslo pewna ulge. Dlon we wlosach zwolnila uscisk, nim zaczerpnalem ze dwa lyki i moja glowa z powrotem uderzyla o ziemie. Po raz kolejny stracilem przytomnosc. Gdy przebudzilem sie ze snu czy tez z odretwienia, otaczala mnie przerazajaca ciemnosc. Wysilalem wzrok, aby cokolwiek dojrzec, az w koncu zrozumialem, ze to nie wina mojego wzroku, ale otoczenia. Z ogromnym trudem zdolalem podniesc sie na jednym ramieniu i wtedy lepiej moglem przyjrzec sie miejscu mojego uwiezienia. Nie bylo tam zadnych sprzetow procz lawki i to bardzo prymitywnej. Na ziemi walala sie jakas smierdzaca sloma, w ogole cale to miejsce przesiakniete bylo odrazajacym odorem, ktory im dluzej wdychalem, stawal sie coraz bardziej drazniacy. Otwor okienny, wysoki jak ja, stanowil pionowa szczeline w jednej scianie. Nie byl szerszy niz dwukrotna rozpietosc dloni, lecz wpadalo przezen szare swiatlo, ktore jednak nie docieralo do katow. Na lawce zauwazylem gliniany dzbanek i w tym momencie stal sie on jedynym na swiecie przedmiotem mojego zainteresowania. Nie mialem sily wstac, a gdy usiadlem, tak zakrecilo mi sie w glowie, ze musialem zamknac oczy i chwile odczekac. W koncu jakos dotarlem do tej obietnicy wody, czolgajac sie na brzuchu po zimnej kamiennej podlodze. W dzbanku byla ciecz, moja nadzieja i obawa. Nie byla to czysta woda, bo miala ostry, kwasny smak, ktory draznil podniebienie. Pilem jednak, bo w tym momencie wypilbym wszelkie swinstwo. Tak dobrze bylo zwilzyc jezyk, czuc jak lagodnieje suchosc w ustach i gardle. Rozsadek nakazywal mi jednak ograniczyc ilosc pochlanianego plynu. Musialem uzyc calej sily woli, by odlozyc dzbanek, w ktorym jeszcze chlupala ciecz. Moj umysl zaczal sie powoli rozjasniac i po chwili moglem juz sie poruszac bez zawrotow glowy. Moze ten dziwny smak wody pochodzil od jakiegos narkotyku albo srodka pobudzajacego? W koncu wzdluz sciany doszedlem do okna, by zobaczyc, co lezy na zewnatrz. Docieraly do mnie tylko slabe promienie slonca. Pole mojego widzenia bylo bardzo ograniczone. W pewnej odleglosci widzialem szary mur przypominajacy wszystkie fortece na Yiktor oraz chodnik biegnacy wzdluz muru. Zauwazylem na zewnatrz jakiegos czlowieka. Zapewne byl to adiutant ktoregos z lordow. Szedl w kolczudze i helmie, a okryty byl zolta oponcza z czarnym herbem. Nie widzialem dokladnie tego herbu, ale i tak nie bylbym w stanie go odczytac, gdyz skomplikowana heraldyka na Yiktor nie interesowala zupelnie Kupcow. Zolc i czern - gdzies juz widzialem to zestawienie barw. Oparlem sie o sciane i probowalem przypomniec sobie gdzie i kiedy. Kolor... ostatnim razem, gdy myslalem o kolorach... srebrny i rubinowy... stroj Maelen... szarorozowy proporzec, ktory wywieral taki dziwny wplyw... proporce innych miejsc rozrywki... Miejsca rozrywki... ostra czerwien i zielen namiotu gier hazardowych, ktore nie tylko przyciagaly... krzyczaly! Namiot gier hazardowych! Jakies wspomnienie przybralo wyrazniejszy ksztalt w pamieci. Gauk Slafid przy stole, zetony ulozone w stosiki i po jego lewej stronie ten mlody szlachcic, ktory tak uparcie sie we mnie wpatrywal, gdy szedlem z Maelen. Mial na sobie wlasnie taka oponcze, blyszczaca jedwabiem o intensywnej zoltej barwie z czarnym znakiem rodowym wyhaftowanym na piersiach. Jednak te strzepy wspomnien nie ukladaly mi sie w zadna logiczna calosc. Jedyny zatarg na Yiktor mialem z Othelmem, a nie z mlodziencem odzianym w czarno-zolty stroj. Nie dostrzegalem zwiazku miedzy tymi dwiema osobami. Handlarz zwierzetami nie wzywalby przeciez na pomoc ochrony lorda. Moja znajomosc obyczajow panujacych na Yiktor byla na tyle gruntowna, na ile pozwalaly tasmy Kupcow, ale przeciez nikt nie pozna niuansow zycia spolecznego w obcym swiecie bez wielu lat intensywnych studiow. Rownie dobrze klotnia z Othelmem mogla stac sie przyczyna mojej obecnej sytuacji. Uwieziony jednak bylem poza granicami jarmarku. Pamietalem czesc podrozy na grzbiecie kasa, co znaczylo - a bylem tego pewien - ze nie zostalem zawieziony do Yrjaru. Jednak sila zostalem usuniety spod jurysdykcji sadu jarmarku, co bylo zuchwalym podeptaniem obyczajow. Ci, ktorzy mnie porwali, moga zostac wyjeci spod prawa, gdy tylko moje znikniecie wyjdzie na jaw. Dlaczegoz mialem dla nich taka wartosc? Tylko moi porywacze mogli odpowiedziec na to pytanie. Jednak nikt sie mna nie interesowal, a godziny mijaly, jedna za druga. Bylem bardzo glodny i wypilem resztke wody, jaka mi zostala znow poczulem pragnienie. Wkrotce nikle swiatlo zgaslo, zapadla noc, ktora pograzyla mnie w calkowitej ciemnosci. Siedzialem oparty o sciane na wprost pochylni, po ktorej mie tu stoczono i wytezalem sluch. Chwilami zza okna dobiegaly jakies odglosy, znieksztalcone i przytlumione. Nagle rozlegl sie dzwiek rogu, ktory mogl oznaczac czyjes przybycie. Podnioslem sie i po omacku podszedlem do okna. Po mrze przebiegal snop swiatla latarni, uslyszalem jakies glosy. Pozniej zobaczylem czterech mezczyzn, z ktorych jeden ubrany byl w peleryne szlachcica. Niedlugo potem rozlegl sie szczek metalu na szczycie pochylni. Wrocilem wzdluz sciany na swoje miejsce na wprost drzwi. Po chwili do mojej celi wpadlo swiatlo na tyle silne, ze oslepilo mnie i nie moglem rozpoznac wchodzacych postaci. Dopiero po chwili moglem im sie lepiej przyjrzec. To byla ta sarna grupa, ktora przechodzila pod oknem. Teraz rozpoznalem w szlachcicu mlodego czlowieka z namiotu gier hazardowych. Zastosowalem stary jak swiat sposob, ktory przydaje sie w takich sytuacjach. Milczec, pozwolic przeciwnikowi odezwac sie najpierw. Nie zadalem wiec wyjasnien, tylko uwaznie przygladalem sie przybyszom. Dwaj z nich odsuneli lawke od sciany i ow lord usiadl na niej jak ktos, komu nalezy sie wygodna pozycja. Trzeci mezczyzna zawiesil latarnie na haku w scianie, skad swiatlo padalo rowno na nas wszystkich. -Ty! - Nie wiem, czy moje milczenie zdziwilo lorda, czy nie, lecz doszukalem sie nuty irytacji w jego glosie. - Czy wiesz, kim jestem? Bylo to typowe rozpoczecie wymiany zdan miedzy rywalami na Yiktor, przywolywanie imion i tytulow, by oszolomic potencjalnego wroga potega wlasnej pozycji. Gdy nie odpowiedzialem, spojrzal na mnie gniewnie, pochylajac sie w przod z piesciami opartymi na kolanach. -Oto Lord Osokun, pierworodny syn Lorda Oskolda, herbu Yenlade i Yuxisome. - Mezczyzna, ktory wciaz stal pod latarnia, zaintonowal glosem zawodowego herolda. Imiona syna oraz ojca nic mi nie mowily, a takze nazwy krain, z ktorych pochodzili, byly mi nie znane. Milczalem. Nie zauwazylem, by Osokun wykonal jakis gest czy wydal rozkaz. Jednak jeden z jego poteznych towarzyszy pochylil sie nade mna i uderzyl mnie w twarz otwarta dlonia. Bol byl tak silny, ze omal nie zemdlalem. Tylko sila woli utrzymala mnie na chwiejnych nogach i pomogla zachowac w miare trzezwy umysl. A wiec na to sie zanosi? Czegokolwiek ode mnie chcieli, byli gotowi uzyskac to sila. Juz po chwili Osokun wyjawil cel swojej wizyty: -Posiadasz bron, wiedze, obcy lachmyto. I obie z ciebie wyciagne, jesli nie tak, to inaczej. Po raz pierwszy odpowiedzialem, choc wargi puchly od otrzymanego ciosu. -Czyzbys znalazl przy mnie jakas bron? - Nie uzylem zadnych grzecznosciowych zwrotow. Rozesmial sie. -Nie, twoj kapitan byl zbyt sprytny. Ale posiadasz wiedze. I jesli on chce cie znow ujrzec, bedziemy mieli tez bron, juz wkrotce. -Jesli wiesz cokolwiek o Kupcach, to wiesz zapewne i to, ze stosujemy blokade umyslow dla ochrony przed takimi jak ty. Osokun usmiechnal sie szerzej. -Tak slyszalem. Ale kazdy swiat ma wlasne sekrety, ; czego ty tez zdajesz sobie sprawe. Mamy swoje sposoby otwierania takich blokad. Jesli one nie zadzialaja, trudno. Twoj kapitan bedzie mial transakcje do rozwazenia, i to juz niedlugo. A co do reszty, do dziela! - Ten ostatni rozkaz zabrzmial jak trzasniecie z bicza. Nie chce pamietac, co dzialo sie potem w owej kamiennej celi. Ci, ktorzy mnie przesluchiwali, byli prawdziwymi mistrzami w swoim fachu. Nie wiem, czy Osokun naprawde mierzyl, ze moglbym zdradzic to, co chcial wiedziec, czy tez moze takie zajecie sprawialo mu przyjemnosc. Wiele z tego, co sie potem dzialo, zniknelo gdzies z mojej swiadomosci. Na pewno nie dowiedzieli sie niczego waznego. Byli na tyle znawcami swego brudnego zajecia, ze nie torturowali mnie bez przerwy. Przez jakis czas nie zdawalem sobie sprawy ni z tego, ze juz poszli, ani z niczego innego. A gdy bol znow mnie obudzil, za oknem byl szary dzien. Lawka stala pod sciana, a na niej znowu ujrzalem dzbanek, tym razem obok talerza z masa czegos zanurzonego w zimnym tluszczu. Czolgajac sie na brzuchu, probowalem pic, czulem odzywcza sile gorzkiej wody, jednak przez dluzsza chwile zastanawialem sie, nim zdecydowalem sie sprobowac jedzeni. Tylko swiadomosc tego, ze musze zachowac silne cialo, zmusila mnie do przelkniecia czegos tak ohydnego. Wiedzialem tylko tyle, ze zostalem porwany przez Osokuna, ktory planowal wymienic mnie na bron i informacje. Bez watpienia moglby wykorzystac obie te rzeczy do zdobycia krolestwa. Zuchwalosc tego czynu swiadczyla, ze albo Osokun mial tak potezne poparcie, ze mogl nie liczyc sie z prawami jarmarku, albo mial nadzieje dokonac tej wymiany tak szybko, ze wladze nie beda mialy czasu mu sie sprzeciwic. Nierozwaga tego czynu byla tak bliska szalenstwa, iz trudno bylo w to uwierzyc. Ale juz minione godziny wystarczyly, bym uswiadomil sobie, ze ow lord przekroczyl wszelkie granice i nie pozostalo mu nic innego jak trzymac sie tej niebezpiecznej drogi. Nie mial juz odwrotu. To, ze kapitan Foss wykupi mnie za zadana cene, bylo niemozliwe. Choc Kupcy sa ze soba zwiazani i jedna z podstawowych zasad wspolzycia jest wzajemna lojalnosc, to "Lydis", jej zaloga i cale dobre imie Wolnych Kupcow nie mogly byc utracone w zamian za zycie jednego czlowieka, tego bylem pewien. Jedyne, co Foss mogl zrobic, to zwrocic sie do machiny yiktorianskiego prawa. Czy wiedzial, gdzie jestem? Co jezdzcy zrobili z Lalfarnsem? Jesli udalo mu sie uciec, Foss musial juz wiedziec, ze zostalem porwany, i mogl juz zaczac dzialac. Nie moglem jednak liczyc na kogokolwiek, lecz jedynie na samego siebie. Zaczalem wiec intensywnie zastanawiac sie nad swoja sytuacja. VI Nadeszla chwila, gdy postanowilem zastosowac penetracje mysli, choc moglo to byc meczace. Uznalem bowiem, ze w tej sytuacji pozostaly mi juz tylko radykalne metody. Poniewaz przeszukiwanie wiazek myslowych dziala roznie w zaleznosci od ras i gatunkow, nie moglem spodziewac sie zadnych konkretnych rezultatow, a moze nawet w ogole niczego. Czulem sie, jakbym przesluchiwal pasmo komunikacji tak wysokie lub tak niskie, ze moj odbiornik wychwytywal tylko niezmienny wzor. Zadnych slow, zadnych konkretnych mysli - to, co do mnie dotarlo, bylo jedynie przerazeniem. Uczucie to bylo chwilami tak silne, ze bylem przekonany, iz wysylajacy je znajduja sie w prawdziwym niebezpieczenstwie.Sygnal jeden, sygnal drugi - moze kazdy z nich oznaczal emocje innego obroncy fortu. Unioslem glowe, by spojrzec na blady otwor okienny, potem przysunalem sie blizej i zaczalem nasluchiwac. Na zewnatrz panowala cisza. Podnioslem sie i wyjrzalem. Byl dzien, a na murze dostrzeglem niewielka plame swiatla slonecznego. Wokol panowala cisza. Ponownie zamknalem oczy i usilowalem badac umysly w otoczeniu, aby uczepiwszy sie jednego z tych sygnalow strachu, moc odnalezc zrodlo niepokoju. Wiekszosc sygnalow wciaz ulatywala poza moj zasieg. Poczulem jeden przy samych drzwiach celi, albo tak mi sie zdawalo. Staralem sie dotrzec do niego z cala energia, jaka potrafilem z siebie wykrzesac. Moje proby mozna porownac do prob odczytania zniszczonej tasmy, ktora nie tylko zostala przeswietlona, lecz do tego zapisana byla jakimis obcymi symbolami. Owszem, dalo sie wyczuc emocje, bo te podstawowe sa takie same u roznych gatunkow. Wszystkie zyjace istoty odczuwaja strach, nienawisc, szczescie, ale zrodla czy przyczyny tych uczuc noga byc zupelnie rozne. Z tych powszechnych uczuc strach nienawisc sa najsilniejsze, a tym samym najlatwiejsze do wylowienia. Strach zniewalajacy te umysly byl coraz wiekszy i przemieszany z gniewem. Ale gniew byl slaby, przytloczony przerazeniem. Dlaczego? Co sie na zewnatrz dzialo? Przygryzlem dolna warge i cala energie wlozylem w probe znalezienia odpowiedzi. Strach... przed czyms... kims... nieobecnym... nadchodzacym? Trzeba... trzeba sie pozbyc... pozbyc mnie! To odkrycie nadeszlo tak nagle, ze wzdrygnalem sie jakby w reakcji na fizyczny bol. Jednak nikogo, :to moglby ow bol zadac, nie bylo w poblizu. Przeciez wiedzialem bardzo dobrze, ze moja obecnosc tutaj jest przyczyna strachu. Osokun? Nie, nie wierzylem, by lord, ktory probowal narzucic mi swoja wole, tak nagle chcial sie mnie pozbyc. Tik, tik... przygotowalem umysl, odrzucilem zdziwienie, wrocilem do cierpliwego penetrowania niezrozumialych mysli. Wiezien... niebezpieczenstwo... nie obecne niebezpieczenstwo, nie... lecz jako wiezien jestem zagrozeniem dla autora tych mysli. Moze Osokun az tak naruszyl prawa panujace na Yiktor, ze jego pomocnicy czy podwladni obawiaja sie konsekwencji swych czynow? Moze by sprobowac kontrsugestii? U wielu osob zbyt daleko posuniety strach przeradza sie w przemoc. Gdybym dodal moj wlasny strach i skupil sie na nim, moglbym odwrocic ostrze miecza. Zaczalem rozwazac wszystkie za i przeciw, wciaz utrzymujac lacznosc miedzy nami. To, na co sie zdecydowalem, mialo tak niewielkie szanse powodzenia, ze w zasadzie juz pogodzilem sie z porazka. Sprobowalem zasiac w polu mentalnym mysl, ze gdyby wiezien uciekl, nie byloby juz strachu oraz mysl, ze wiezien musi wyjsc z celi zywy. W najprostszy sposob i z najwieksza sila nadalem te wiazke mysli. Rownoczesnie posuwalem sie wzdluz sciany w strone pochylni, stanowiacej wejscie do celi. Podnioslem dzbanek, wypilem reszte jego zawartosci i zatrzymalem go w dloniach. Usilowalem sobie przypomniec, w ktora strone otwieraja sie drzwi, choc wtedy, gdy wchodzil Osokun, bylem otepialy i nie widzialem wyraznie. Na zewnatrz... na pewno na zewnatrz! Bylem juz w pol drogi w gore pochylni, przygotowany... Uwolnic wieznia... koniec ze strachem... uwolnic wieznia. Kontakt byl coraz silniejszy - ktos sie do mnie zblizal! Reszta zalezala juz tylko od szczescia. Przerazajacy jest moment, gdy kladzie sie swoje zycie na szali. Uslyszalem zgrzyt metalu... To drzwi... podnioslem dzbanek... teraz! Drzwi otworzyly sie, a ja rzucilem nie tylko dzbankiem, lecz rowniez wiazka strachu. Uslyszalem krzyk osoby. Dzbanek uderzyl straznika w glowe i mezczyzna zachwial sie. Wspinalem sie w gore, wkladajac w to resztki sil. Dotarlem do drzwi i minalem je. Swiatlo bylo slabe nawet w tym wewnetrznym korytarzu, ale zauwazylem, ze mezczyzna, ktory otworzyl drzwi, lezy oparty o sciane na wprost, rekami zakrywa twarz, a miedzy jego palcami cieknie krew. Jeczal. Moja pierwsza mysl: "miecz". Podszedlem blizej i odebralem miecz straznikowi. Posiadanie nawet nie znanej mi broni zwiekszalo poczucie bezpieczenstwa. Straznik nie opieral sie, gdyz fala strachu obezwladnila jego umysl. Mocnym pchnieciem wrzucilem mezczyzne do celi. Metalowy pret wciaz tkwil w drzwiach, wiec obrocilem go i wzialem ze soba. Uczyniwszy to wszystko, rozejrzalem sie. Swiatlo klulo mnie w przyzwyczajone do ciemnosci oczy. Po dluzszej chwili mrugania pomyslalem, ze musi byc pozne popoludnie. Nie wiedzialem, jak dlugo lezalem w celi, calkiem stracilem rachube czasu. Korytarz byl pusty. Nie czynilem planow wybiegajacych daleko w przyszlosc. Chcialem na razie wydostac sie na wewnatrz, bez spotkania sie z innym straznikiem. Penetracja mysli jest zbyt subtelna zdolnoscia, bym mogl uzyc jej jako instrumentu zwiadowczego. Wykorzystalem cala moc psychopolacji, by otworzyc cele. Teraz bylem zdany wylacznie la uzycie sily, a posiadana bron byla mi obca. Powloklem sie korytarzem, pilnie nasluchujac jakichkolwiek odglosow. Doszedlem do zakretu, gdzie przez waskie okno wpadalo swiatlo. Zatrzymalem sie, by wyjrzec. Stad rowniez widac bylo niewielki fragment dziedzinca otoczonego murem. Dojrzalem tez czesc szerokiej bramy, ktora byla zamknieta. Jezeli to jedyna droga ku wolnosci, to nie nam szans - pomyslalem. Dalej korytarz skrecal w lewo. W glebi widac bylo jakies drzwi i po raz pierwszy uslyszalem glosy. Byla to jednak jedyna droga ucieczki. Przycisniety plecami do sciany, z obnazonym obcym mieczem w dloni, ruszylem przed siebie. Minalem dwoje zamknietych drzwi. Choc bylem skrajnie wyczerpany, to jednak za pomoca psychopolacji staralem sie wykryc przejawy zycia przede mna. Wyczulem slaby sygnal. Juz z glosow wywnioskowalem, ze w jednym z pokoi sa co najmniej dwie osoby, a penetracja mysli to potwierdzila. Moglo ich jednak byc o wiele wiecej. Posunalem sie dalej. Glosy byly coraz bardziej wyrazne, moglem wyroznic oddzielne slowa, ale w obcym jezyku. Z ostrego tonu padajacych slow domyslilem sie, ze rozmowcy sie kloca. Dostrzeglem jasniejsze swiatlo. Drzwi do jednego z pomieszczen byly uchylone. Podobne byly do drzwi mojej celi. Otwieraly sie takze na zewnatrz dzieki systemowi uruchamianemu pretem. Lewa reka dotknalem preta, ktory nioslem ze soba. Czy daloby sie go uzyc do tych drzwi? Czy moglbym zamknac drzwi bez zaalarmowania osob znajdujacych sie wewnatrz? Nie smialem pokazac sie w otwartej przestrzeni. Glosy bliskie juz byly krzykom i mialem nadzieje, ze rozmowcy sa tak pochlonieci wymiana zdan, ze moj ruch nie bedzie zauwazony. Wetknalem miecz za pas, wzialem pret do prawej dloni. Lewa oparlem plasko o powierzchnie drzwi i delikatnie je popchnalem. Ale lekkie dotkniecie nie wystarczylo, by poruszyc tak potezna plyte. Musialem pchnac mocniej. W napieciu czekalem na jakies skrzypniecie, badz przerwe w konwersacji. W koncu drzwi drgnely i centymetr po centymetrze wsunely sie we framuge. Glosy nie umilkly, gdy manipulowalem przy zamku, usilujac wepchnac pret w dziurke. Poczulem lekki opor, pret wskoczyl w otwor, wiec obrocilem go. Moja nikla nadzieja spelnila sie - drzwi byly zamkniete. Z nieprzerwanego halasu wewnatrz wnioskowalem, ze rozmowcy jeszcze nie zauwazyli, iz sa uwiezieni. A wiec juz dwa razy mi sie udalo! Korytarz znowu skrecal. Dotarlem do okna, przy ktorym jeszcze raz zatrzymalem sie, by wyjrzec. Na chodniku i murze widac bylo matowe swiatlo zmierzchu. Noc zawsze sprzyja uciekinierom. Jak na razie nie mialem pojecia, co zrobie, gdy wydostane sie z twierdzy Osokuna. Moj umysl i wola byly w stanie wybiegac tylko o jeden krok w przyszlosc. Przede mna byly nastepne drzwi, otwarte szeroko na dziedziniec. Wciaz slyszalem odlegla klotnie za plecami, ale teraz interesowaly mnie odglosy przede mna. Uslyszalem ostry, wysoki dzwiek, w ktorym rozpoznalem ryk kasa, ale zadnych ludzkich glosow. Doszedlem do drzwi i wystawilem glowe. W dloni znowu sciskalem miecz. Po lewej stronie bylo zadaszone miejsce, w ktorym trzymano kasy. Ich trojkatne glowy ze sztywno stojacymi kepkami czarnych wlosow co chwile sie podnosily. Z pyskow zwisaly im postrzepione kawalki lisci - widocznie przed chwila dostaly karme. Rozwazalem mozliwosc uprowadzenia jednego z tych wierzchowcow, lecz z zalem zrezygnowalem. To prawda, ze latwiej jest penetrowac umysl zwierzat, nawet obcych gatunkow, niz humanoidow, ale skupianie sie na utrzymaniu wladzy nad zwierzeciem moglo okazac sie ponad moje sily. Bylem pewien, ze bezpieczniej bedzie polegac tylko na sobie. Bryla budynku, z ktorego wychodzilem, rzucala przede mnie dlugi cien. Nie widzialem zewnetrznej bramy, pobieglem wiec do miejsca w cieniu miedzy dwiema stertami karmy dla kasow. Stad mialem duzo lepsza widocznosc. Po prawej stronie byla szeroka brama, dobrze zabarykadowana. Ponad nia znajdowalo sie cos w rodzaju klatki, w ktorej zauwazylem poruszenie. Przylgnalem plasko do stert karmy. To byl wartownik. Czekalem na strzal, moze beltem z kuszy, na jakis znak, ze zostalem zauwazony. Nie moglem uwierzyc, ze nie zwrocilem na siebie uwagi. Gdy nic sie nie stalo, pomyslalem, ze ten wartownik ma wzrok i uwage zwrocone tylko na to, co dzieje sie poza murami, a nie wewnatrz fortecy. Zaplanowalem sobie trase, ktora moglem dotrzec dosc daleko - od sterty karmy dla zwierzat do stajni pomiedzy mna a straznikiem. Poruszalem sie powoli, choc kazdy moj nerw drzal z niepokoju. Czulem, ze gwaltowne ruchy moga przyciagnac uwage, a delikatne skradanie sie pozwala pozostac w cieniu. Policzylem zwierzeta, gdy je mijalem, pragnac na tej podstawie ocenic rozmiary oddzialu wojskowego. Stalo tam siedem kasow, z ktorych cztery wykorzystywane byly jako zwierzeta pociagowe. To jednak o niczym nie swiadczylo, bo forteca mogla miec stala zaloge bez zwierzat. Tak czy inaczej liczba wierzchowcow w stajni sugerowala, ze w twierdzy moze byc tylko niewielka czesc oddzialu. A to znaczylo, ze Osokun i jego adiutant mogli gdzies wyjechac. Zauwazylem jeszcze dwa wysokie stanowiska wartownicze. Choc przygladalem im sie uwaznie, nie dostrzeglem tam zadnych osob. Ukrylem sie za niskim murkiem, gdyz moje buty zaczely skrzypiec na kamieniach. Wtedy pojawil sie jakis mezczyzna. Choc mial na sobie kaftan zolnierza piechoty, jego glowa byla odkryta, a na ramionach trzymal nosidla z wiadrami pelnymi wody, ktora nastepnie wylal do koryta kasow. Po chwili odszedl. Nagle w mojej kryjowce poczulem nagly przyplyw emocji. Czlowiek ow zzerany byl silnym pragnieniem - dotarlo ono az do mnie jako osobna wiadomosc. Byc moze roznil sie on czyms od swoich towarzyszy i przez to byl bardziej podatny na moja psychopolacje. Bylem pewien, ze wypelnial jedynie swe obowiazki, chcac dzieki temu cos uzyskac. Nadszedl moment, w ktorym powinienem dzialac natychmiast. Skradalem sie wiec za nim, poniewaz to, czego pragnal, bylo tez moim pragnieniem. Na dziedzincu byla studnia, a od czesci centralnej budynku odchodzilo skrzydlo pod tak ostrym katem, jakby kamienne bloki chcialy otoczyc ramieniem zrodlo cennej wody. W owym skrzydle bylo sporo waskich okien i jedne drzwi. Czlowiek, za ktorym szedlem, nie zatrzymal sie przy studni. Gdy zblizal sie do niej, nerwowo rozejrzal sie na boki. Potem skierowal sie prosto ku drzwiom w skrzydle budynku. Odczekalem chwile i podazylem za nim. Bylo to polaczenie zbrojowni i spizarni. Na scianach wisialy polki z bronia, narzedzia lezaly ulozone w rowne stosy, a w pomieszczeniu panowal charakterystyczny zapach zboza i zywnosci dla ludzi i zwierzat. Za jednym ze stosow zywnosci ujrzalem porzucone nosidla i wiadra. Trzymalem sie jak cien mojego przewodnika. Doszedlem do nastepnych drzwi ledwie widocznych za stosem workow zboza. Dalej byly waskie strome schody. Zatrzymalem sie na chwile, bo slyszalem jeszcze kroki mojego przewodnika. Poczekalem, az wszystko ucichnie. Dopiero wtedy ruszylem powoli, ostroznie stawiajac stopy. Balem sie, by nie upasc, gdyz bylem juz bardzo oslabiony. Na szczescie zejscie nie bylo dlugie. Na dole biegl korytarz tylko w jedna strone. Bylo tam ciemno, a mezczyzna przede mna chyba nie uzywal pochodni ani latarni, bo nie widzialem zadnego swiatla. Widocznie znal te droge bardzo dobrze. Nie slyszalem go tez. Nagle na laczacym nas kanale komunikacji poczulem wybuch ulgi tak wyraznie odebrany przez moj mozg, jak oczy odebralyby blysk lampy. Czlowiek osiagnal swoj cel - opuscil fort. Pomyslalem, ze nie zabawi dlugo przy wyjsciu. Przyspieszylem wiec kroku i potykajac sie pobieglem. W ciemnosci obijalem sie o jakies ostre przeszkody. Nie upadlem jednak i po chwili wyciagnalem przed siebie rece, by zastepowaly mi oczy. Dotykiem wyczulem kolejne strome schody. Wchodzilem po nich na kolanach i rekach, bo inaczej chyba bym ich nie pokonal. Potem zatrzymalem sie, starajac sie znalezc nad glowa jakies wyjscie. W koncu odkrylem zapadnie, ktora poddala sie naciskowi. Znalazlem sie w rownie ciemnej jaskini, czy tez raczej przy stercie skal, ktora nie wygladala na naturalna. Bylo to sprytne ukrycie drzwi. W kraju tak czesto nawiedzanym przez wojny taki schron musial chyba byc w kazdym forcie. Na razie interesowalo mnie tylko to, by wydostac sie poza zasieg obserwacji straznikow. Skaly zakrywajace wejscie byly, jak zauwazylem, jedynymi na tym odcinku. Pomyslalem, ze mozna sie w nich dopatrzyc jakiejs regularnosci, jakby otaczaly miejsce duzo starszej i zrujnowanej fortecy. Po dezerterze, ktory doprowadzil mnie do wyjscia, nie bylo sladu, ale nadal poruszalem sie bardzo ostroznie. W koncu znalazlem schronienie za czyms, co moglo byc koncem ruin - ziemia tu byla zapadnieta, kamienie zwalone - i po raz pierwszy obejrzalem sie za siebie. Niebo blyszczalo szczegolnie dzika mieszanka barw, jaka na tej planecie malowany jest zachod. Czasem luna zachodu jest tak jaskrawa, ze az trudno dokladnie przyjrzec sie pasom nachodzacych na siebie odcieni. Na tle nieba fort rysowal sie ciemna plama, otoczona ponurym cieniem. Fort otoczony byl murem, za ktorym widzialem bryle jednego budynku. Byla nawet mniejsza niz mi sie zdawalo, gdy pokonywalem cala te trase na zewnatrz. Nie byla to zadna twierdza, raczej straznica graniczna. Wokol nie dostrzeglem siedzib ludzkich ani pol uprawnych. Obok glownego wejscia biegla droga od przeleczy miedzy dwiema liniami wzgorz do nieznanej rowninnej krainy. Pomyslalem, ze droga ta musi laczyc fortece zarowno z centrum dominium, jak i swiatem zewnetrznym, moze nawet z Yrjarem. Tej drogi musialem sie wiec trzymac. Nie mialem pojecia, czy fort lezy na polnoc czy na poludnie od miasta. Nie moglem tez wedrowac droga. Po raz pierwszy pomyslalem, ze szczescie, ktore towarzyszylo mi podczas wydostawania sie z twierdzy Osokuna, opuscilo mnie. Mialem ze soba miecz, ale brakowalo mi wody, pozywienia i ochrony, chocby przed burza. Stopniowo opuszczaly mnie sily. Zarowno fort, jak i ruiny, przy ktorych sie znalazlem, lezaly na niewielkim wzniesieniu. Przejscie, ktorym tu doszedlem, musialo biec pod obnizeniem terenu miedzy tymi obiektami. Poki bylem na tej otwartej przestrzeni, pozostawalem odsloniety. Wstalem, zdecydowany isc przed siebie tak dlugo, jak to mozliwe, a potem czolgac sie, pelzac, robic cokolwiek, byle tylko posuwac sie do przodu. Czas jakby przestal istniec, byl nieuchwytnym zjawiskiem poza wszelka kontrola. Jedyna miara jego uplywu staly sie stawiane przeze mnie kroki. Mialem tyle szczescia w nieszczesciu - metody sledczych Osokuna powodowaly bol, ale pozostawily miesnie i cialo zdolne do wysilku. Zapadlem w otepienie, a ucieczka moja kierowal juz jedynie moj instynkt samozachowawczy. Dwukrotnie oprzytomnialem na tyle, by odkryc, ze zszedlem na dol i wedruje gladka powierzchnia drogi. Jakis sygnal ostrzegawczy alarmowal mnie wowczas o mozliwym niebezpieczenstwie. Za kazdym razem bylem w stanie wspiac sie z powrotem na nierowny teren, gdzie krzaki i skaly dawaly mi schronienie. Przez chwile sledzil mnie jakis nocny mysliwy. Gdy jednak ta niewidoczna istota uznala mnie za nietypowa ofiare, przemyslala sprawe i odeszla. Ksiezyc swiecil jasno, tak jasno, ze jego pierscienie niczym plomien blyszczaly na niebie. Sotrath mial zawsze wokol siebie dwa pierscienie. Jednak w regularnym cyklu lat nadchodzil czas trzech pierscieni, traktowany przez mieszkancow jako czas szczegolny. Nie przygladalem sie temu cudownemu zjawisku, ale bylem wdzieczny za promienie swiatla, dzieki ktorym widzialem pod nogami najbardziej niebezpieczne kamienie. Zblizal sie juz swit, gdy mijajac wglebienie miedzy wzgorzami, wszedlem na droge. Czulem palace pragnienie, jakbym w ustach mial rozzarzony popiol. Tylko sila woli szedlem dalej, gdyz balem sie, ze jesli usiade, to juz sie nie podniose. Wiedzialem, ze jakos musze pokonac odcinek, na ktorym ubita droga stanowi jedyne wejscie do krainy na zachodzie. Obiecalem swemu cialu, ze wtedy odpoczne w pierwszej dolince, jaka znajde. Jakims sposobem udalo sie, wzgorza byly za mna. Zszedlem z otwartej przestrzeni w krzaki i szedlem jeszcze tak dlugo, az poczulem, ze jestem u kresu sil. Wtedy opadlem na kolana i zanurzylem odrapane i pobite cialo miedzy dwa geste krzewy. Lezalem nieruchomo i nie pamietam, co dzialo sie zaraz potem. Rzeka tchnela w moje cialo nowe zycie. Rozlegl sie grzmot, woda w rzece zawirowala. Staralem sie, by mnie nie znioslo do kotlujacego sie pasa wody, gdzie moglem zostac zmiazdzony przez skaly... Woda... Piorun... Nie bylem w zadnym strumieniu, tylko lezalem na twardej powierzchni, bezpiecznej i nieruchomej. Bylem mokry, a woda spadala na mnie gwaltownymi strugami deszczu. Piorun rzeczywiscie przeszywal niebo. Gdy podnosilem sie z ziemi, zlizujac z twarzy krople deszczu, dojrzalem blyskawice ponad szczytami wzgorz. Byl juz dzien, ale tak ciemny, ze widocznosc byla niewiele lepsza niz o zmierzchu. Przez chwile trzymalem twarz uniesiona ku niebu, otworzylem usta, by chwytac w nie deszcz. Gdzies w gorze rozlegl sie grzmot pioruna, potem blysk tak jasny jak przy starcie statku kosmicznego. Przez mala szczeline w krzakach widzialem grupe jezdzcow, ktorzy jakby pchani sztormem podazali na wschod. Mieli na sobie peleryny i kaptury, tworzyli dosc rozciagnieta kolumne. Wierzchowce ledwo dyszaly, z ich pyskow wydobywala sie piana. Jezdzcy wyraznie sie spieszyli. Gdy mijali moja kryjowke, uderzyla mnie fala emocji - strach, gniew, desperacja - tak silnych, ze byl to powazny cios dla mojego umyslu. Nie widzialem zadnych herbow ani barw. Nie wiezli tez ze soba proporca. Bylem jednak pewien, ze to Osokun wraca do swojej siedziby. I jezeli jeszcze nie wszczeto za mna poscigu, stanie sie to teraz. Moje cialo bylo tak sztywne i obolale, ze ledwo sie poru szalem. Pierwsze chwiejne kroki powodowaly bol. Wczesniej sadzilem, ze zycie Wolnego Kupca dostatecznie uodpornilo mnie na cielesne niewygody. Teraz jednak ledwo sie poruszalem, a bol i zmeczenie otaczaly mnie niczym pajeczyna. Burza rozorala ziemie i pod nogami plynely strugi wody. Od czasu do czasu gasilem pragnienie, zupelnie nie zwazajac, czy nie ma w wodzie jakiegos pierwiastka, ktory moglby mi zaszkodzic. Chociaz mialem wode, brakowalo mi zywnosci. Nie opuszczalo mnie wspomnienie tej tlustej papki, ktora tak niechetnie spozywalem... Kiedy? Poprzedniego dnia, dwa dni temu? Po chwili zerwalem z krzakow kilka lisci i zaczalem je zuc, by w koncu wypluc miazge. Znowu stracilem poczucie czasu. Furia deszczu zelzala. Niebo zaczelo sie przejasniac. Swiatlo? Nagle zdalem sobie sprawe, ze ide w kierunku swiatla. Nie zoltych latarni, jakie widzialem w forcie i w Yrjarze, nie... Glob ksiezyca... srebro... przywoluje... Juz gdzies widzialem taka kule. Ostatni blysk ostrzezenia w moim umysle szybko odplynal... Glob ksiezyca... Maelen VII Z woli Molastera posiadam moc Spiewaczki oraz dar obserwacji, a takze dalekowzrocznosc. Czasem jest trudno z tym zyc. Pragnelam tylko pozostac na wielkim jarmarku z moim malym ludkiem, i pewnego razu wstalam w nocy poczuwszy zew, choc nie znalam jego przyczyny ani zrodla. Z klatek dobiegaly zalosne piski, gdyz zew wyczuly rowniez zwierzeta. Pomyslalam wtedy o nich i poszlam do nich z rozdzka, by spojrzaly na mnie i zapomnialy o strachu. Gdy doszlam do klatki z barskiem, zobaczylam, ze zwierze stoi na nogach z glowa pochylona, a jego oczy plona ogniem szalenstwa.-Nadeszla wiadomosc - powiedzial Malez. -Tak, nadeszla - zgodzilam sie - ale nie z ust czy umyslow Dawnych. Nie oni przywolali moc. Spojrzal na mnie ponuro i wykonal gest, ktory czesciowo przeczyl moim slowom. Jestesmy blisko spokrewnieni i Malez nie zawsze widzi to, co ja. Czesto stara tez sie odwiesc mnie od tego, co sam uwaza za nierozsadne. Nie mogl jednak zaprzeczyc Spiewaczce, ktora twierdzi, ze odebrala sygnal. Czekal wiec. A ja umiescilam rozdzke miedzy dlonmi i powoli ja obracalam. Moj ludek byl spokojny i jego strach nie tworzyl muru zatrzymujacego fale mocy, wiec moglam rozdzke dowolnie skierowac. Polnoc, zachod, poludnie - rozdzka ani drgnela. Gdy jednak skierowalam ja na wschod, natychmiast sie poruszyla i wygiela na zewnatrz. Czulam jej cieplo, wiec powiedzialam do Maleza: -To jest prosba o pomoc. Musze zwrocic dlug. W przypadku splaty dlugow nie mozna sie wahac, gdyz branie i dawanie musi zawsze byc w rownowadze na wadze Molastera. Nakaz ten obowiazuje Spiewaczke bardziej nawet niz innych, bo tylko tak mozna zachowac moc i utrzymac jej silny plomien. -Co z tym obcym? I z Osokunem, ktory mial tajemne plany? - spytalam. Malez szurnal stopami po ziemi, nim odpowiedzial: -Osokun moze powolac sie na pokrewienstwo drugiego stopnia z Oslafem, ktory... -Ktory zostal w tym roku wybrany na reprezentanta lordow w trybunale jarmarku. Ten obcy Slafid wymienil tez innego krewnego, Ocorra, kapitana strazy. Ale przeciez zaden z nich nie moze zlamac prawa i obyczajow. W tym momencie stracilam pewnosc siebie, poniewaz Malez wcale nie spieszyl sie z przytaknieciem. Zauwazylam, ze byl zaklopotany, ale jego oczy nie uciekaly od moich, bo jest Thassem, a miedzy nami zawsze panuje szczerosc. -Wlasciwie to nie wiem - dodalam. -Ano tak. Krotko po poludniu straznicy zabrali Kripa Vorlunda, by odpowiedzial na zarzuty Othelma, handlarza zwierzetami. Na ten oddzial napadli jezdzcy spoza granic jarmarku. Gdy zamieszanie ucichlo, obcego juz nie bylo. Uwaza sie, ze wrocil do swoich. Glowny kaplan nakazal zamknac pawilon handlowy Kupcow, a im samym odleciec. -I nie powiedziales mi tego? - Bylam zla na siebie za naiwna wiare, ze Osokun nie odwazy sie popelnic takiego czynu. Powinnam poznac po nim, ze jest zdolny do wszystkiego bez rozwazenia przyszlych konsekwencji swego postepowania. -Wydawalo mi sie calkiem wiarygodne, ze uciekl na swoj statek - odpowiedzial Malez - bo przeciez wszystkim wiadomo, ze Wolni Kupcy popieraja sie nawzajem. Mogli nie wierzyc w sprawiedliwosc sadu. -Oraz ze to nie nasza sprawa - dodalam troche ostro. - Moze i nie... Thassow. Wiem, ze jestesmy zwiazani przysiega, by nie wtracac sie w sprawy ludzi nizin. Ale to jest moj osobisty dlug. I prosze cie o jedna rzecz, na wiezy krwi, bys odszukal kapitana "Lydis". Jezeli Kripa Vorlunda nie ma wsrod zalogi, opowiedz mu o wszystkim, co zaszlo. -Nie nadeszla jeszcze odpowiedz od Dawnych. -Biore na siebie cala odpowiedzialnosc, na wage Molastera! - Dmuchnelam na moja rozdzke az rozblysla srebrem. -Co masz zamiar zrobic? - spytal, lecz wiedzialam, ze juz odgadl odpowiedz. -Pojde szukac tego, czego musze szukac. Trzeba jednak wymyslic jakies uzasadnienie mojego odjazdu. Bowiem teraz na pewno znajda sie oczy i uszy sledzace nasze posuniecia. Przeto... - odwrocilam sie powoli i spojrzalam na rzedy klatek - zaladujemy woz, do ktorego wezme Borbe, Vorsa, Tantake, Simmle i - polozylam dlon na klatce z barskiem - jego. Naszym wytlumaczeniem bedzie to, ze zwierzeta zaslably i obawiam sie, by nie przeniosly jakiejs choroby na inne zwierzeta. Bezpieczniej wiec jest je wywiezc na jakis czas poza obecnie zatloczony teren. -A czemu on? - Malez wskazal barska. -W jego przypadku wykret moze byc prawdziwy. Moze na otwartej przestrzeni jego umysl odpocznie i uda mi sie nawiazac z nim kontakt. Tutaj zbyt wiele rzeczy przypomina mu okrutna przeszlosc. Zauwazylam cien usmiechu na ustach Maleza. -Ej, ej, Maelen, nigdy nie porzucasz marzen? Wiec ciagle sadzisz, ze ci sie uda, ze bedziesz ta pierwsza, ktora wlaczy barska do swojej trupy? -Jestem cierpliwa, mam silna wole. I wiem, kuzynie, ze bede wladala barskiem. Nie tym, to innym, kiedys, jakos... - odpowiedzialam mu z usmiechem. Wiem, ze Malez uwazal moje postepowanie za fanaberie. Jednak nikt nie spiera sie z tym, ktory otrzymal sygnal, nawet jesli to wezwanie do splaty dlugu. Zaprzagl wiec kasy, pomogl mi umiescic na wozie wybrane zwierzeta, przy czym klatke z barskiem polozylismy osobno i zaslonilismy ja. Choc stworzenie to ledwo zylo, wciaz nas obserwowalo i warczalo, gdy probowalismy sie zblizac. W zachowaniu barska widzialam jedynie oznaki szalenstwa. Wezwalismy Otjana, chlopca na posylki, by przyprowadzil jakiegos kaplana, ktory przez godzine popilnuje naszego pawilonu. Malez ruszyl na "Lydis", a ja skrecilam na wschod. Co prawda Malez prosil, bym poczekala na jego powrot, ale we mnie wzbierala niecierpliwosc i wiedzialam, ze nie ma czasu do stracenia. Bylam juz pewna, ze obcy nie jest bezpieczny i nie wrocil do swojej zalogi, lecz znajduje sie w powaznych opalach. Przymus splaty dlugu nie pojawilby sie tak nagle i nie bylby tak silny, gdyby obcy nie potrzebowal mojej pomocy. Woz nie mogl jechac szybko, a poza tym na terenie jarmarku musialam utrzymywac zolwie tempo dla zachowania pozorow. Kazdemu wydaloby sie podejrzane, gdybym trzesla chorymi zwierzetami. Tak wiec jechalismy wolnym klusem. W koncu minelismy ostatni rzad namiotow. Myslalam, ze ktos moze sie zainteresowac nasza wyprawa, wiec przygotowalam wiarygodne uzasadnienie dla kaplana i Otjana. Zwierzeta, ktore wybralam, by towarzyszyly mi w tej misji, byly najbardziej bystre i najbardziej agresywne z calego zespolu. Borba i Vors to glassie z gorskich lasow. Dlugosc ich ciala rowna jest rozpietosci czterech dloni ustawionych przy sobie, maja cienkie ogony tak dlugie jak tulow, a futro czarne jak burzliwa noc bez gwiazd. Ich lapy sa dlugie i wyposazone w ostre pazury, ktore, zazwyczaj ukryte, w razie koniecznosci potrafia zastapic miecz. Na czubku glowy glassii stercza kepki szarobialych sztywnych wlosow, ktore przed walka przylegaja do czaszki. Z natury zwierzeta te sa ciekawskie i odwazne, potrafia stawic czolo wrogom duzo wiekszym od siebie i czesto wychodza z takich walk zwyciesko. Rzadko spotyka sie je na nizinach, wiec bylo zrozumiala rzecza, ze nie chcemy ich utracic. Tantaka wygladala na bardziej grozna niz byla w istocie. Co prawda, gdy byla zdenerwowana, to stawala sie zawzieta i uparta. Byla pulchniutka, z plaskim nosem i malymi zaokraglonymi uszami oraz najzwyklejszym ogonem, ktory zazwyczaj nosila przytulony do tylnych konczyn. Dwa razy wieksza od glassii, miala potezne ramiona, bo w naturze jej ulubione pozywienie wystepuje tylko pod ogromnymi skalami, ktore trzeba usunac przed przystapieniem do uczty. Jej zoltawe futro bylo tak szorstkie, ze przypominalo raczej kolce niz wlosy. Nie byla urodziwa, wygladala nieporadnie i zabawnie, ale na przedstawieniach dodawalo jej to uroku - widzowie dziwili sie, ze tak niezgrabne zwierze potrafi byc inteligentne. Simmla nalezala do tego samego gatunku co barsk, lecz jej futro mialo bardzo krotkie wlosy scisle przylegajace do ciala. Z daleka wygladala, jakby w ogole nie posiadala futra, tylko naga skore dziwacznie oznakowana, bo w poprzek kremowego grzbietu i lap biegly ciemnobrazowe pasy. Jej ogon byl okragly i bardzo cienki, jak bicz. nogi niczym kosci pokryte skora, podobnie glowa, tak ze widac bylo krawedzie czaszki. Nie byla piekna, lecz sprawiala wrazenie szybkiej i wytrzymalej. Taka zreszta byla - zwierzeta te od dawna wykorzystywane sa do polowan. Prowadzac woz, czulam ich zaciekawienie, chec poznania przyczyn podrozy. Przekazalam im moje poczucie zagrozenia i potrzebe czujnosci, na ktore kazde odpowiedzialo na swoj sposob. Gdy w koncu znalezlismy sie tak daleko, ze nikt z jarmarku nie mogl nas dojrzec, wypuscilam je z klatek, by chwile posiedzialy przy mnie i porozgladaly sie. Bowiem ich oczy widza wiecej niz ludzkie, nosy odbieraja informacje, ktorych ludzie nie rozumieja, uszy slysza to, na co my pozostajemy glusi - i to wszystko chcialam wykorzystac. Simmla byla niespokojna nie z powodu czegos, co wyczula lecz z powodu barska. Inne zwierzeta ignorowaly jego obecnosc, skoro wiedzialy, ze nie moze ich skrzywdzic. Ale dla Simmli barsk byl wystarczajaco bliski i stale o nim myslala. Musialam wiec lagodzic jej strach. Na Yiktor czesto mozna zetknac sie z szalenczym zachowaniem. Uwaza sie, ze szalony czlowiek, mezczyzna czy kobieta, znajduje sie w objeciach Umphry - pradawnej mocy. Nikt nie krzywdzi takiej osoby. Gdy owa dolegliwosc zostaje wykryta, przekazuje sie dotknietego nia nieszczesnika kaplanom mieszkajacym w pewnej dolinie. Skrzywdzenie czy zabicie szalonego oznacza wpuszczenie do swojego ciala, jak wierza mieszkancy nizin, jego opetanego ducha. Zwierzeta ogarniete szalenstwem sa natomiast zabijane i sadze, ze to dla nich lepsze, bo w ten sposob wypuszcza sie je na Biala Droge, gdzie nie istnieje bol oraz cierpienie i dolaczaja do wielkiej trzody, ktora opiekuje sie Molaster. Balam sie, ze tak wlasnie bede musiala postapic z barskiem i wciaz zwlekalam z podjeciem ostatecznej decyzji. Jak powiedzial Malez, od dawna pragnelam dolaczyc tego bardzo rzadkiego i niezaleznego wedrowca do naszego zespolu. Moze zbyt ufalam swojej mocy i chcialam umocnic swa reputacje osoby, ktora dobrze sobie radzi z malym ludkiem. Przeprawilismy sie przez rzeke. Po drodze spotkalismy tylko kilku spoznionych uczestnikow jarmarku. Na ich pozdrowienia odpowiadalam jak ktos bardzo zatroskany, dwukrotnie zaznaczalam, ze do wyjazdu zmusila mnie choroba wsrod zwierzat. Po poludniu zjechalismy z glownej drogi na boczna sciezke prowadzaca na wschod, by przypadkowo spotykane osoby nie zastanawialy sie, czemu tak daleko szukam spokoju i ciszy dla moich chorych. Przed zachodem dotarlismy do laki nad strumieniem i tam urzadzilam oboz. Kasy pasly sie, a pozostale zwierzeta cieszyly sie wolnoscia. Wykorzystywaly mozliwosc weszenia i napicia sie wody ze strumienia, ale zadne nie odeszlo daleko. Tylko barsk pozostal w klatce. Gdy moi towarzysze byli juz nakarmieni i ulozeni do snu, spojrzalam na wschodzacy ksiezyc. Trzeci Pierscien byl juz bardziej wyrazny. Jeszcze jedna lub dwie noce i bedzie blyszczal widoczny przez jakis czas. Rozdzka w moich rekach uchwycila jego swiatlo i zalsnila. Nie moglam sie doczekac, kiedy sprobuje odczytac fale, ale poniewaz bylam sama, a ten, kto czyta, musi opuscic cialo, lezec w transie i nielatwo go obudzic, na razie nie odwazylam sie czytac. Bylam bardzo zdenerwowana, wiec musialam wstac i chwile pospacerowac, by uspokoic nerwy. Jeszcze raz uzylam rozdzki, ktora niezmiennie wskazywala wschod. W koncu doszlam do wniosku, ze musze uzyc Piesni Qu'lak, by przywolac sen. Zaintonowalam piec tonow i otworzylam swoj umysl, by odpoczac. Wstalam wczesnym rankiem. W trawie rozlegaly sie piski i szelesty, a ja podziwialam poranna mgle. Wypuscilam moj maly ludek, a sama przygotowalam pozywienie i zaprzeglam kasy. Nakarmilam barska, ktory lezal spokojnie na swym poslaniu. Sadzac z badania umyslu, byl slabszy, popadl w letarg, jakby atak szalu sprzed dwoch dni go okaleczyl. Wyruszylismy w dalsza droge. Szlak byl coraz bardziej wyboisty. Obawialam sie, ze w pewnym momencie woz nie bedzie mogl jechac i trzeba bedzie wrocic i szukac jakiejs innej bocznej drogi. Wszyscy bylismy spieci. Nie byl to strach przed niepowodzeniem, lecz przeczucie czegos, co Trzy Pierscienie przyniosa wszystkim, ktorzy otworza umysly na ich moc. Jechalismy w strone wzgorz i, choc nie znalam tych okolic, wiedzialam, ze gdzies w dali lezy posiadlosc Oskolda. Zastanawialam sie jednak, czy to nie zbyt ryzykowne przywozic tutaj wieznia. Z drugiej strony, juz sama zuchwalosc tego czynu mogla w jakis sposob byc dobrym kamuflazem. Nikt nie uwierzylby, ze Osokun moglby przywiezc wieznia w serce ojcowskiego dominium. Ale czy sam Oskold bral w tym udzial? To stawialoby sprawe w innym swietle. Oskold byl dosc inteligentny i przebiegly. Gdyby chcial wystapic przeciwko prawu i obyczajom, to musialby miec w odwodzie potezna bron, ktora moglby pokonac swoich wrogow. Pamietalam te grozbe obcego - Slafida - ktory twierdzil, ze duzo wie o nas i naszych zwyczajach. Mialam nadzieje, ze nasze ostrzezenie zmobilizuje Dawnych do podjecia krokow, umozliwiajacych im czytanie fal. Mieszkancy nizin zawsze o nas plotkowali. To prawda, ze bylismy na tej ziemi wczesniej niz oni, ze bylismy kiedys wielcy tak jak oni rozumieja wielkosc, nim nauczylismy sie w inny sposob mierzyc potege i rozwoj. Wznosilismy miasta, po ktorych pozostaly tylko porozrzucane kamienie w niektorych miejscach, znalismy wzloty i upadki historii. Ludzie albo sie rozwijaja, albo niszcza nawzajem, by znowu wracac do ponurych poczatkow. Z woli Molastera potrafilismy wybrac prawdziwy rozwoj. Obecnie klotnie i walki nowo przybylych sa dla nas jak wrzaski malych dzieci. Przez caly dzien pozostawalismy pod wplywem Trzeciego Pierscienia. Od czasu do czasu zwierzeta dawaly upust rosnacemu w nich podnieceniu, wyjac lub szczekajac. Raz uslyszalam barska, ktory odezwal sie ponurym, przeciaglym jekiem, czym wprawil reszte zwierzat w oslupienie. By go uciszyc, poslalam mu zyczenie snu. Kolo poludnia Simmla ostrzegla mnie, ze cos sie zbliza. Zatrzymalam woz i pieszo poszlam za nia przez zarosla na szczyt wzniesienia, skad widac bylo ubita droge na wschod. Podazal tedy oddzial z Osokunem na czele. Szwadron byl maly. bez proporca, bez dzwiekow rogu. jakby chcial przejechac zupelnie nie zauwazony. Przygladalam im sie, az znikneli mi z oczu, po czym wrocilam do wozu. Moje kasy mogly jechac tylko rownym tempem. Na dluzszym odcinku chyba moglyby nawet zostawic w tyle szybkie wierzchowce Osokuna, ale nie byly zdolne do naglych zrywow. Musialam sie z tym liczyc. Tej nocy dotarlismy do wzgorz. Ukrylam woz i ruszylam na zwiady. Znalazlam tylko jedna przelecz, przez ktora mogl przejechac woz, ale biegla przez nia droga. Zupelnie nie mialam ochoty sie tam zapuszczac. W takim miejscu kazdy lord trzymalby wartownikow. Simmla szybko wyczula dwoch, ktorzy z pewnoscia mieli dobry wzrok. Nie chcialam tez wyruszyc dalej pieszo. Postanowilam, ze tej nocy musze przywolac moc, bo dalsza jazda na slepo bylaby zwyczajna glupota. Wypuscilam Borbe oraz Vorsa i posialam ich na poszukiwanie bezpiecznego odludnego miejsca niezbyt daleko od drogi. Wrocili przed zmierzchem, kazde z innej strony. Borba znalazl to, czego potrzebowalismy. Woz zostawilismy w pewnej odleglosci od naszego obozu, ale udalo sie go ukryc w gaszczu zarosli. Uwolnilam kasy, by pasly sie w dolince, do ktorej zaprowadzil nas Borba. Zabronilam im sie oddalac, bo w jeziorku niedaleko bylo wody pod dostatkiem, a swieza roslinnosc wokol siegala kolan. Nie moglam zabrac do obozu klatki z barskiem, wiec gleboko go uspilam. Jedlismy przywiezione zapasy. Potem powiedzialam: "na stanowiska" i zwierzeta poslusznie zniknely w ciemnosciach. Odzyskalam spokoj umyslu, choc Pierscienie mi w tym przeszkadzaly. Wewnetrzne skupienie pomaga zebrac sily. Kiedy ujrzalam ksiezyc, bylam gotowa. Rozdzka nakreslilam na piasku nad woda tarcze i znak rozpoczecia, a bialymi kamykami z rzeki oznaczylam konce trzech lukow. Glob ksiezyca spoczal na plaskim kamieniu, tak ze jego promienie oswietlaly caly teren, dawaly tyle swiatla, ile potrzebowalam. Zaczelam Piesn Tarczy i spiewalam ja, obserwujac jak z moich kamieni spiralnie w gore wydobywa sie widzialna moc. Wtedy przystapilam do Prosby o Ruch i zamknelam oczy, odcielam sie od zewnetrznego swiata, by lepiej widziec wewnetrzny. Gdy przywoluje sie moc, posiadajac tak malo danych jak ja, wowczas trzeba liczyc sie z tym, ze ujrzy sie obrazy bez zwiazku i powiazania, a ze strzepow trzeba bedzie ulozyc potem calosc. Tak wlasnie sie stalo - bylam jak zawieszona w powietrzu ponad malym fortem, nie wiekszym niz wartownia. Spogladalam nan z gory oczami umyslu. Byl tam Osokun, a takze obcy - Krip Vorlund. Widzialam, co dzialo sie z obcym z rozkazu Osokuna. Wtedy przybyl poslaniec i Osokun z grupa ludzi odjechal o swicie. Z obcym nie moglam nawiazac kontaktu. Byla miedzy nami bariera, ktora moglabym przelamac, lecz czulam, ze w tej chwili nie mam ani czasu, ani sil na tak wielki wysilek. Widzialam ducha, ktory sie w nim kolatal - byl mocny i nielatwo go bylo pokonac. Jedyne, co moglam dla niego zrobic, to tak poustawiac pewne sily, by sprzyjalo mu szczescie, lecz on sam musial podjac pierwsze kroki. Potem wrocilam z miejsca, ktore tylko w czesci bylo na Yiktor. Swit byl jasny, a moj glob ksiezyca blady i slaby. Na razie wiedzialam, co robic - nie isc dalej, lecz czekac tutaj. Czasami czekanie jest duzo trudniejsze od dzialania. Minal dlugi dzien. Spalismy na zmiane, moj maly ludek i ja. Bylam ciekawa, jak bardzo pomoglam temu, ktory lezal ^ forcie po drugiej stronie. Jednak, choc jestem Spiewaczka, iie naleze do Dawnych, ktorzy moga ogarnac wzrokiem pol swiata, gdy zajdzie taka potrzeba. Podeszlam do wozu i zajelam sie barskiem. Obudzil sie, zjadl posilek, wypil wode, ale tylko dlatego, ze go do tego zmuszalam. Jego umysl popadl w apatie. Sam nie dbalby w ogole o wlasne potrzeby, musialam je wiec zaspokajac sila. Malez mial racje, pomyslalam z bolem, nie da sie nic :robic i trzeba bedzie go wyslac na Biala Droge. Nie moglam sie jednak na to zdobyc. Czulam sie, jakby obarczono mnie jakims obowiazkiem, ktorego jeszcze nie rozumialam. Nadeszla noc. Po polnocy mgla osnula ksiezyc, ciemne chmury szeroka siecia oplataly gwiazdy, owe slonca zasilajace niewidoczne dla nas swiaty. Znowu pomyslalam o odwiedzeniu innych swiatow, zobaczeniu obcych zwierzat i ludzi, dowiedzeniu sie czegos o wszystkich tych cudach, ktore wysnil Molaster. Zaczelam spiewac, nie jedna ze wspanialych piesni mocy, lecz slowa, ktore poprawiaja nastroj, umacniaja wole, stanowia pokarm dla duszy. Moje malenstwa podeszly do mnie w ciemnosci, a ja napelnilam ich serca i umysly spokojem. Przed switem zaczelo zanosic sie na burze. Nie nadszedl wiec prawdziwy ranek, ktory rozgonilby ciemnosc nad wzgorzami. Znalezlismy niewielkie wglebienie w zboczu naszej dolinki i wcisnelismy sie tam, by przeczekac nawalnice. Gromy hulaly po wzgorzach poganiane swiatlem blyskawic. Widywalam takie burze w gorskich krainach, ale nigdy tak blisko nizin. Niebo zwija sie w konwulsjach, a czas i czlowiek przestaja istniec, zdolnosc myslenia slabnie. Czulam przy sobie cieplo pokrytych futrem cial i zanucilam, by uspokoic zwierzeta. Chcialam zajac sie czymkolwiek, by zapomniec o troskach. Wreszcie najsilniejszy atak burzy minal. Wtedy poczulam sygnal mocy, ale raczej niewyrazny - jedynie wskazowke. Poszlam wraz z malenstwami nad zbiornik i wyzwolilam swoja moca glob ksiezyca z kamienia otoczonego kaluza wody. Doszlam do miejsca, gdzie trawa byla rzadsza, a wokol lezaly kamienie. Na jednym z nich umiescilam glob ksiezyca. Roslo we mnie przekonanie, ze w ten sposob przywolam tego, kogo szukam, jesli oczywiscie wystarczy nam szczescia. Simmla wstala i zawarczala, obnazajac zeby. Borba i Vors podniesli glowy, ich czuby oklaply na znak gotowosci do ataku, a Tantaka kiwala sie na boki na szerokich przednich lapach i wydawala ostrzegawczy sygnal, ktory byl rodzajem wibracji jej strun glosowych. W dol zbocza schodzila chwiejaca sie postac. Czlowiek ow chwytal sie krzakow i mlodych drzewek, czesciowo posuwal sie na czworakach, uparcie dazac do przodu. W koncu upadl i caly ublocony zesliznal sie w zasieg promieni globu ksiezyca. Pochylilam sie, chwycilam bezwladne cialo za ramie i obrocilam. Twarz byla powalana blotem, posiniaczona i opuchnieta, ale wlasnie ta, ktora spodziewalam sie ujrzec. Obcy wydostal sie z twierdzy Osokuna i przedarl przez wzgorza. Teraz moglam splacic swoj dlug - ale jak? Wygladalo na to, ze wydostal sie z jednego niebezpieczenstwa wprost w drugie, rownie wielkie. Stalismy na granicy kraju Oskolda, gdzie nikt nie mogl lekcewazyc jego rozkazow, a raczej ja stalam, a Krip Vorlund lezal pograzony w tak glebokim snie, ze nie moglam sie przezen przedrzec. Spal podobnie jak barsk, i moze tak bylo lepiej. Tak minela wieksza czesc dnia. Krip Vorlund VIII Slyszalem spiew, niski i lagodny - delikatne nucenie brzmiace w uszach jak szum wiatru, ktorego powiew zrodzeni w przestrzeni kosmicznej tak rzadko maja okazje czuc na sobie. Czulem, ze jestem jednoscia, ze cialo i dusza znow sa razem. Gdy otworzylem oczy, ujrzalem dziwne towarzystwo. Wlasciwie to ich obecnosc wcale mnie nie zaskoczyla, jakbym spodziewal sie tu zastac kazdego z nich. Zobaczylem dziewczyne o srebrnych wlosach widocznych pod kapturem peleryny oraz mordki spogladajacych po sobie zwierzat.-Ty jestes... Maelen... - powiedzialem slabym i chrapliwym glosem. -Tak, to ja - przytaknela. Byla jednak czyms zaniepokojona, gdyz stale bacznie rozgladala sie wokol. Zwierzeta takze obserwowaly okolice, rownoczesnie warczac lub mruczac kazde na swoj sposob. Po chwili i ja stalem sie czujny. Dziewczyna podniosla dlon, a miedzy jej palcami cos zalsnilo - trzymala rozdzke. Polozyla ja ostroznie na otwartej dloni. Widzialem, ze choc jej nie dotykala, rozdzka sama drgnela i wskazala kierunek, w ktory dziewczyna sie wpatrywala. Futerkowe zwierzaki jakby czekaly na ten sygnal. Rzucily sie w mrok poza obrebem swiatla lampy. Maelen znowu podniosla rozdzke i wskazala nia glob ksiezyca, ktory rozplynal sie w nicosc. Pochylila sie nade mna i jej peleryna okryla nas oboje. -Cisza! - Jej rozkaz zabrzmial jak zwykly podmuch powietrza. Slyszalem pogwizdywanie wiatru, szum wody oraz dzwieki otwartej przestrzeni... nic wiecej... i jeszcze lomot tetniacej w moich skroniach krwi. Nasluchiwalismy dosc dlugo. -Wiec... poluja - rzekla Maelen. -Na mnie? - wyszeptalem. -Na ciebie - potwierdzila. - Sluchaj - ciagnela - to nie tylko wojsko Osokuna... oni nadchodza ze wszystkich stron. I... - zawahala sie - nie wiem, jak mozemy przedrzec sie przez siec, ktora rozsnuwaja. -To nie twoj klopot... Polozyla mi na ustach koniuszki swych palcow. -Moj jest dlug, czlowieku z gwiazd, moja zaplata, tak nowi waga Molastera... waga Molastera... - powtorzyla. Po chwili szeptala znowu: - Czy dac ci inna skore, Kripie Vorlundzie, dla zmylenia wroga? -Co to znaczy? - Zdawalo mi sie, choc peleryna rzucala wokol nas rozlegly cien, ze jej oczy blyszcza nade mna jak chlodne iskierki. Tak pewnie blyszcza oczy zwierzat, idy padnie na nie blask pochodni. -Moj umysl otrzymal odpowiedz Molastera - powiedziala dziko. Pewnosc, ktora zawsze w niej widzialem, chwiala sie. - Ale ty nie jestes Thassem... - Jej glos zalamal sie i zapanowala chwila ciszy. Potem odezwala sie z dawnym spokojem. - Niech tak bedzie, jesli sie zgodzisz, niech bedzie! Sluchaj teraz uwaznie. Nie sadze, bysmy mieli jakiekolwiek szanse ominiecia tych, ktorzy przeszukuja wzgorza, z ich wiazek myslowych wnioskuje, ze zabija cie, jak tylko cie znajda. -W to wierze - odpowiedzialem sucho. - Czy starczy ci czasu, by uciec? Moze nie jestem dobrym szermierzem, ale... Chyba ja to rozbawilo, bo dzwiek, jaki wydala, przypominal smiech. -Dzielny, oj, dzielny wedrowiec z gwiazd! Nie jestesmy jeszcze w takich opalach. Jest inny sposob, choc bardzo niezwykly i mozesz sadzic, ze smierc od mieczy Osokuna bylaby lepsza. Moze odebralem jako wyzwanie to, co bylo tylko ostrzezeniem. -Pokaz mi ten sposob, skoro uwazasz, ze to oznacza wybawienie - rzeklem. -Oto on: mozesz zmienic cialo. -Co? - Usilowalem usiasc, odepchnalem ja i oboje stracilismy rownowage i upadlismy na ziemie. -Nie jestem twoim wrogiem! - Maelen dotknela mojej klatki piersiowej, zadajac bol swiezym ranom - mowilam i myslalam o innym ciele, Kripie Vorlundzie. -A cialo, ktore teraz nosze? - Nie moglem uwierzyc, ze mowi powaznie. -Niech ludzie Osokuna je zabiora. -Piekne dzieki! - odparlem - albo strace zycie w moim ciele, albo zabija moje cialo, pozostawiajac mnie gdzies poza nim - lecz calkowite szalenstwo tego stwierdzenia wywolalo u mnie histeryczny smiech. -Nie! - sprzeciwila sie Maelen. Odgarnela peleryne i siedzielismy naprzeciwko siebie w bladym swietle zmierzchu. Widzialem jej twarz, ale trudno bylo z niej cokolwiek odczytac. Wierzylem jednak, ze dziewczyna jest szczera i mowi dokladnie to, co mysli. -Oni nie uszkodza twego ciala. Beda wierzyli, ze jestes w objeciach Umphry. -Pozwola wiec mojemu cialu odejsc? - Chcialem ja rozbawic. Moj umysl byl w dziwnym stanie, nic w tej przygodzie nie przystawalo do realnych wzorcow, jakie znalem. Zaczalem myslec, ze to jeden z tych dziwnych snow, ktore czasem nawiedzaja spiacego, zanurzaja go w wewnetrzny stan swiadomosci, tak ze sadzi on, iz to nie sen, lecz jawa, gdy dokonuje niemozliwych czynow. Zaczelo mi sie wydawac, ze w tym snie na jawie wszystko jest mozliwe. -Twoje cialo bedzie zamieszkane, bo dwa duchy zamienia sie miejscami. Na razie trzeba tylko tyle, a potem mozemy przejac twoje cialo i dokonac zamiany raz jeszcze. -A oni je tu zostawia? - podtrzymywalem watek, pragnac pozostac w swiecie basni. -Nie, zabiora je do swiatyni Umphry. A my pojedziemy za nimi, nawet do Doliny Zapomnianych. - Odwrocila glowe i mialem wrazenie, ze to, co powiedziala, mialo dla niej jakies znaczenie, zupelnie nie zwiazane ze mna. -A gdzie ja bede, gdy bedziemy szukac mojego ciala? -W innym ciele, moze nawet bardziej odpowiednim dla naszego dalszego postepowania. To tylko sen - pomyslalem. Nie mialem juz watpliwosci. Moze wszystko bylo snem: moja ucieczka z fortu, w ktorej tak bardzo sprzyjalo mi szczescie, koszmarna przeprawa przez wzgorza podczas burzy, dotarcie tutaj. Moze sen siegal jeszcze dalej, to znaczy nigdy nie bylem porwany z jarmarku, leze sobie na statku i to wszystko mi sie sni. Obudzila sie we mnie dziwna ciekawosc. Zapragnalem dowiedziec sie, jak daleko uniesie mnie ten sen i co nowego i niewiarygodnego jeszcze sie w nim wydarzy. -Niech bedzie jak sobie zyczysz - powiedzialem i zasmialem sie, uprzytomniwszy sobie calkowita fikcyjnosc wszystkich zdarzen. Popatrzyla na mnie jeszcze raz. W jej oczach ponownie pojawily sie iskry. -Naprawde pochodzisz z silnej rasy, gwiezdny wedrowcze. Moze poznanie wielu swiatow prowadzi do zrozumienia i zdolnosci akceptacji tego, co ma lub musi sie stac. Ale to nie powinno byc moje, lecz twoje zyczenie. -Niech wiec bedzie - odpowiedzialem w moim snie. -Zostan tu i odpocznij. - Polozyla mi dlonie na ramionach i popchnela mnie w tyl. Odpoczywalem na trawie, widzialem niebo nad soba, wdychalem zapachy lasu, slyszalem szum wiatru i plusk wody. Zamknalem oczy i probowalem sie obudzic. Ale nie moglem. Moj sen trwal nadal i byl realistyczny jak wczesniej. Cos poruszylo sie obok mnie, obrocilem glowe i otworzylem oczy. Bylo to pokryte futrem zwierze, ktore wpatrywalo sie we mnie. Futro mialo ciemne z szarym grzebieniem, sterczacym w gore niczym piorko na czubku metalowego helmu piratow z Rankini. Morscy piraci z Rankini... moje mysli bladzily, odplywaly... ale oni z pewnoscia nie byli snem... Naprawde stalismy z Lidjem na jednej z ich tratw handlowych i wymienialismy stalowe harpuny na perly Aadaa. Rankini, Tyr, Garth - to swiaty, ktore znalem. Wylawialem je z pamieci jak nawleka sie koraliki na sznurek. W tej chwili wszystkie one krazyly gdzies wokol... wirowaly... wirowaly... Nie, to ja wirowalem, bez pamieci, polprzytomnie... Talia, talia Cztery lapy posluza do biegu Wech wylowi tresc z wiatru powiewu Madrosc i szybkosc twoim udzialem Sila i piekno zdadza sie cialu. Powstan i ksiezyc powitaj Na Molastera i prawo Qu'eetah Przez moc podwojna do poczwornej Wysokogorski biegaczu wstan! Po nocy slonce dla ciebie wschodzi Bo oto swit twoich narodzin! Otworzylem oczy. Krzyknalem, bo swiat, ktory widzialem, byl znieksztalcony, o dziwacznych ksztaltach, cieniach, tak inny, ze ogarnelo mnie przerazenie. Jednak moje uszy nie zarejestrowaly krzyku, tylko ryk przerazenia. -Nie boj sie, zamiana sie udala! Mialam tylko nadzieje, ale sie udalo! W calosci przewedrowales i dotarles na miejsce. Czy slyszalem te slowa naprawde, czy tez byly to jakies omamy? Nie... nie! Chcialem krzyknac, ale wydalem z siebie rodzaj szczekniecia. -Czemu sie boisz? - W jej glosie bylo zdziwienie, nawet niepokoj. - Mowie ci, ze wszystko poszlo dobrze. I w sama pore. Simmla mowi, ze juz nadchodza. Lezec. Lezec? Zamiana? Probowalem dotknac reka glowy, w ktorej wciaz wirowalo. Wyslany przez mozg rozkaz zostal odebrany, lecz nie zobaczylem reki. Spojrzalem jeszcze raz. To byla... lapa pokryta czerwonym futrem, polaczona z dluga waska konczyna, a ta konczyna z cialem, a to cialo... ja bylem w tym ciele! Alez nie, to nieprawda, to nie moze byc prawda. Walczylem dziko jak w okropnym koszmarze. Obudzic sie, chce sie obudzic! W takim snie mozna oszalec. Obudzic sie! Wypusc mnie! - Czulem sie jak dziecko zamkniete w ciemnej szafie. Z moich ust nie wydostaly sie slowa, tylko skowyt. Zauwazylem, ze panika rzeczywiscie pograza mnie w ciemnosci, z ktorej moze juz nie byc powrotu. Walczylem wiec zazarcie jak nigdy przedtem, nie z zewnetrznym wrogiem, lecz z przerazeniem uwiezionym razem ze mna w obcym Poczulem dotyk na swojej glowie i odwrocilem sie. Spogladalem w zwierzece slepia osadzone w kremowo-brazowej glowie. Ze spiczastych szczek wysunal sie jezyk i zaczal mnie lizac. Za posrednictwem wyostrzonych zmyslow odebralem i tego dotyku pewnosc i spokoj. W jakis sposob wyciagnelo mnie to z uscisku szalenstwa. Zamrugalem, probowalem jak najlepiej przyjrzec sie twarzy mojego towarzysza i zauwazylem, ze ta chwila koncentracji oplacila sie. Znieksztalcenia byly juz mniejsze. Z kazda sekunda widzialem wyrazniej. To lizanie napelnialo mnie spokojem. Wstac - chcialem wstac. Zachwialem sie, przewrocilem. Wstac na cztery nogi to nie to samo co na dwie. Podnioslem glowe. Zapachy, moj nos odbieral zapachy. Tak mocno zaatakowaly one moje nozdrza, ze poczulem sie, jakby wszystkie mozliwe wonie rozpylono w jednej kabinie i zamknieto mnie w niej. Zakrztusilem sie, pomyslalem, ze nie umiem oddychac. Umialem jednak, a zapachy zaczely przynosic informacje, ktore rozumialem tylko czesciowo. Sprobowalem sie czolgac tak jak czlowiek na czworakach i zrobilem nawet krok czy dwa. Zwierze, ktore lizalo mnie po glowie, podtrzymywalo mnie, az zdolalem stanac pewnie. Patrzenie na swiat z calkiem innej perspektywy to kolejna rzecz, ktorej musialem sie nauczyc. Po chwili uslyszalem z tylu jakies poruszenie. Zwierze u mojego boku warknelo. W roznych glosach dobiegajacych z krzakow wyraznie slychac bylo zagrozenie. Obrocilem sie i podnioslem glowe najwyzej jak moglem, by zobaczyc, kto sie zbliza. Znieksztalcenie obrazu pozostalo, wszystkie rozmiary byly inne niz te, do ktorych bylem przyzwyczajony, a to wprawialo mnie w rozdraznienie. Zapachy znow byly bardzo silne. Zauwazylem Maelen, tylem do nas, w dlugiej pelerynie az do ziemi. Wyszla naprzeciw grupie mezczyzn. Dwaj z nich siedzieli na kasach, a trzej zblizali sie pieszo z obnazonymi mieczami w dloniach. Poczulem, jak moje wargi zwijaja sie, obnazajac zeby w odruchowej reakcji na zapach czlowieka. Odkrylem wlasnie, ze w zapachach kryja sie emocje, a tutaj dal sie wyczuc gniew, okrutny triumf i niebezpieczenstwo. Warczenie otaczajacych mnie zwierzat stalo sie glosniejsze. -...po niego. To, co bylo zlepkiem nic nie znaczacych dzwiekow, przybralo forme slow. A moze odczytalem te slowa, gdy przeszly juz przez umysl Maelen, ktora nie okazala wcale zdziwienia mi konsternacji. -To, co zrobiliscie z niego, jest tutaj - rzekla Maelen. Odwrocila glowe, wskazujac wzrokiem to, czego szukali. Ktos lezal na ziemi. Jego wargi zwisaly luzno, z ust plynela slina. Zamrugalem, zamknalem oczy. Gdy jednak je otworzylem, znow zobaczylem te postac. Ilu ludzi widzialo kiedykolwiek siebie nie w lustrze, lecz jak jakby cialo zylo w oderwaniu od ich istoty? Nie wierzylem, by bylo to mozliwe. A oto stalem na czterech lapach patrzylem obcymi oczami na cos, co bylo mna! Maelen podeszla do tego rozciagnietego ciala, polozyla dlonie na jego ramionach i podniosla je. Zdalo mi sie, ze to tylko moja skorupa, w ktorej nic juz nie pozostalo. Owszem, to cos zylo - widzialem, jak pod podarta tunika poruszala sie klatka piersiowa. Gdy Maelen podciagala je do gory, cialo zajeczalo. Zawylem wtedy i jeden z zolnierzy obrocil sie w moja strone. -Jorth, spokoj! - Slowa Maelen slyszalem w glowie domyslilem sie, ze mowi do mnie, a nie do bezwladnej rzeczy, ktora w koncu postawila i musiala jeszcze podpierac, bo walila sie z nog. Jej rozkaz ponowilo zwierze obok mnie, ktore delikatnie przysunelo sie do mojego ucha i przeslalo mi telepatyczne ostrzezenie. Maelen podprowadzila cialo - nie moglem juz myslec i nim jako o moim ciele - kilka krokow do przodu. Mezczyzni wpatrywali sie w te pozbawiona ducha rzecz, niespokojnie sie wiercac. -To wasze dzielo? - zwrocila sie do nich Maelen. - W takim stanie przyszedl do mnie, a wiecie kim jestem. Wygladalo na to, ze wiedzieli. Patrzyli na nia z trwoga z przerazeniem. Zauwazylem, ze jeden z nich wykonywal jakies gesty, jakby chcial odegnac zle moce. -Wiec jestescie moimi dluznikami, sludzy... - spojrzala na nich uwaznie - ...Oskolda. Ten ktos jest w objeciach Umphry, czy zaprzeczycie? Jeden po drugim, choc niechetnie, potrzasali przeczaco glowami. Ci, ktorzy trzymali obnazone miecze, umiescili je w pochwach. -Zatem zrobcie z nim to, co nalezy. Spojrzenia, jakie miedzy soba wymienili, sugerowaly, ze beda sie sprzeciwiac. Lecz jesli nawet chcieli sie sprzeciwic, to jej pewnosc siebie stlumila wszelka chec protestu. Jeden z nich przyprowadzil kasa i wlozyli te rzecz, ktora juz nie byla czlowiekiem, na grzbiet zwierzecia. Potem odwrocili sie i odjechali w strone wschodzacego slonca. -Dlaczego? Co? - Z moich ust wydobywaly sie szczekniecia, lecz Maelen musiala odczytac moje mysli, bo gdy tamci odjechali, szybko podeszla i uklekla przy mnie. Mocno ujela moja glowe w swoje dlonie i spojrzala mi w oczy. -Nasz plan dziala, Kripie Vorlundzie. Teraz niech sie troche oddala i ruszymy za nimi! Co? - Usilowalem myslec, by nie wydawac zwierzecych dzwiekow. Co mi zrobilas i dlaczego? Jeszcze raz spojrzala mi w oczy, wygladala na lekko zdziwiona. -Zrobilam, jak chciales, gwiezdny wedrowcze, dalam ci nowe cialo i zadbalam o to, by uratowac stare, zebys uniknal smierci od ran zadanych mieczami. To znaczy - powoli potrzasnela glowa - ze nie wierzyles mi, nawet gdy wyrazales zgode! Ale juz sie stalo i czyn ten lezy na wadze Molastera. Moje... to cialo... czy moge je odzyskac? I... co... czym teraz jestem? - zapytalem Maelen w myslach. Najpierw odpowiedziala na drugie pytanie. W poblizu znajdowal sie niewielki zbiornik wodny. Tam zaprowadzila mnie Maelen. Przesunela rozdzka ponad woda i tafla tak sie wygladzila, ze moglem przejrzec sie sobie jak w lustrze. Ujrzalem glowe zwierzecia z gesta grzywa miedzy uszami, opadajaca na ramiona, czerwone futro o zlotym polysku... Barsk! - pomyslalem. -Tak, barsk - powiedziala. - A co do ciala... zabiora je, tak jak musza, w pewne bezpieczne miejsce, bo inaczej juz zawsze przesladowalaby ich ciemnosc. Pojedziemy za nimi, a juz w Dolinie Zapomnienia Oskold nie bedzie nam zagrazal. Bo to byli ludzie Oskolda, co oznacza, ze na wiekszosci tych terenow czeka, czy tez raczej czekalaby cie smierc, gdybys pozostal w swojej skorze. Z dala od Oskolda bedziesz mogl znow byc soba i odejsc zdrow i caly. Mowila prawde. Mialem wiec jeszcze ostatnia iskierke nadziei. To sen - pomyslalem. -Nie sen, gwiezdny wedrowcze, nie sen. -A teraz - wstala - ruszajmy. Nie mozemy trzymac sie ich zbyt blisko, zeby nie wzbudzac podejrzen. Oskold nie jest glupcem i mysle, ze to Osokun swoja lekkomyslnoscia wciagnal ojca w to szalenstwo. Uratowalam cie w jedyny sposob, jaki znalam, Kripie Vorlundzie, choc z pewnoscia nie jestes zadowolony ze swojej sytuacji. Wychodzilem wiec za nia z doliny jako posluszne zwierze, zauwazylem, ze choc w ciele barska kryla sie ludzka dusza, to jednak bylem w nowy sposob powiazany ze swa powloka zupelnie inaczej patrzylem na swiat. Czworo zwierzat idacych ze mna nie bylo jedynie slugami zdazajacymi za swa pania, lecz byly to istoty o roznych naturach zjednoczone e swa opiekunka, ktora je rozumiala i ktorej okazywaly bezgraniczne zaufanie. Doszlismy do jednego z wozow, jakie widzialem na terenie pokazu zwierzat. Na nim znajdowaly sie klatki. Moi towarzysze spokojnie weszli do srodka, pootwierali sobie drzwi klatek i umoscili sie wewnatrz. Ja jednak zostalem a ziemi, struny glosowe drzaly dziwnym skowytem. Klatka... - mialem juz dosc zamknietych pomieszczen w twierdzy Osokuna. Maelen rozesmiala sie delikatnie. -No, dobrze, Jorth, tak cie nazwalam. W dawnym jezyku znaczy to "ten, ktory jest czyms wiecej niz sie zdaje" i niegdys bylo imieniem bitewnym nadanym jednemu z Yithamen, ktory wystapil przeciwko Nocnym Najezdzcom. Siadz obok mnie, a ja ci opowiem o twoim patronie i jego czynach. Nic w tym momencie nie bylo mi bardziej obce niz chec wysluchiwania yiktorianskich podan. Zmierzalem w przyszlosc, ktora wciaz zdawala sie tak niewiarygodna, ze moglem o niej myslec jedynie z wysilkiem. Zajalem miejsce obok Maelen. Usiadlem na tylnych lapach i patrzylem na swiat oczami, ktore wciaz przekazywaly dziwaczne obrazy. Wkrotce zrozumialem, ze w jej propozycji opowiadania bylo cos wiecej niz zwykla chec odwrocenia mojej uwagi od wlasnej sytuacji. Gdy bowiem Maelen ciagnela swoja opowiesc przekazywana za pomoca mysli, stopniowo coraz lepiej sie rozumielismy. Moze psychopolacja, ktorej uzywalem w ludzkim ciele, wciaz dzialala na moja korzysc? Poza tym uznalem jej opowiesc za cenna. Wpleciona w nia byla historia yiktorianskiej spolecznosci - nie obecnej, lecz starszej, duzo bardziej rozwinietej cywilizacji, ktora tu niegdys zyla i ktorej ostatnimi potomkami sa Thassowie. Nie moglem wszystkiego zrozumiec, gdyz w opowiesci Maelen nawiazywala do nie znanych mi wydarzen i osob. Nie jechalismy sciezka, lecz na przelaj przez dzikie tereny. Bylismy na wschodnich stokach pasma wzgorz stanowiacego granice miedzy ziemiami Oskolda a rowninami Yrjaru. Jednak nie chcialem wracac do portu w mojej obecnej postaci. Maelen zapewniala mnie, ze celem naszej podrozy jest tajemnicze miejsce w gorach, do ktorego eskortowane jest moje dawne cialo. Wyjasnila mi, ze tutejsi mieszkancy wierza, iz choroby umyslowe sa przejawem obecnosci pewnych mocy, a ci, ktorych owa dolegliwosc dotknie, przekazywani sa jak najszybciej pod opieke specjalnie wyszkolonych kaplanow. Nie zblizalismy sie zanadto do tego miejsca, by nikt nie podejrzewal jakiegos oszustwa. Jak ty to... jak mnie zmienilas? - zapytalem telepatycznie. Milczala przez chwile, a gdy odpowiedziala, jej mysli byly jakby dalekie i kontrolowane. -Uczynilam cos, czego dawno temu przysieglam nie czynic. Odpowiem za to w innym miejscu i czasie przed tymi, ktorzy maja prawo mnie sadzic. Dlaczego to zrobilas? - Spojrzalem na nia pytajacym wzrokiem. -Musialam splacic dlug - odpowiedziala, wciaz jakby nieobecna. - To przeze mnie wpadles w klopoty, wiec musialam wyrownac rachunki. Ale... przeciez nic mi nie zrobilas... to niewielkie zajscie i handlarzem zwierzat... - zdziwilem sie w myslach. -To tez. Ale rowniez co innego. Wiedzialam, ze masz wroga, i nie ostrzeglam cie. Bylam raczej sklonna twierdzic, ze jako Thassa nie powinnam sie wtracac w cudze konflikty, o ile nie dotycza mnie. I za to musze odpowiedziec. Maelen opowiedziala mi o tym, jak przyszli do niej Osokun i Gauk Slafid ze statku Korporantow i zaproponowali, jy pomogla im wpedzic Wolnego Kupca w przygotowana przez nich zasadzke. Choc nie wykonala dokladnie ich polecen, to wierzyla, ze z wlasnej ciekawosci przysluzyla im sie i rozpoczela lancuch wydarzen, ktore doprowadzily do mojego porwania. To nieprawda. To byl przypadek az do momentu, gdy... - warknalem, przeczac jej. -Zamienilam cie w barska dla twojego dobra - przerwala mi. Po chwili nie moglem nawiazac z nia kontaktu, i miedzy nami rosla bariera mentalna. Maelen siedziala obok mnie, ale jej oczy zwrocone byly do wewnatrz - myslami byla juz gdzies daleko. Kasy powoli posuwaly sie naprzod ciagle w tym samym kierunku. Swiecilo slonce i bylo cieplo. Postanowilem wowczas lepiej poznac swoje nowe cialo. Nie moglem jednak pozbyc sie wrazenia, ze wszystko jest tylko dlugim snem, ktory nawiedzil osobe bezpiecznie spiaca we wlasnym lozku. IX Podrozowalismy dwa dni, kryjac sie na noc w gestych zaroslach. Coraz bardziej przyzwyczajalem sie do nowego ciala. Przekonalem sie, ze podrozujac na czterech lapach i patrzac na swiat zwierzecymi oczami, mozna sie wiele nauczyc. Maelen czasami odrywala sie od rzeczywistosci, lecz zazwyczaj mowila duzo o legendach albo o krajobrazie i swoim zyciu wedrowca. O swoim ludzie mowila tylko w czasie przeszlym. Na niektore z moich pytan sprytnie unikala odpowiedzi. Doszlo do tego, ze wciaz probowalem cos z niej wydobyc, zaskoczyc ja, i mysle, ze ona to dostrzegala i z rowna przebiegloscia omijala pulapki.Rankiem trzeciego dnia, gdy weszlismy na woz, lekko sie nachmurzyla. -Tutaj - powiedziala - zaczyna sie obszar wiosek i ludzi. By nie zdradzic sie ze swym celem, odwolamy sie do umiejetnosci malego ludku, czyli wystepow. Do Doliny nie prowadza zadne boczne drogi. Mozemy sie tez dowiedziec czegos o tych, ktorzy byli tu przed nami. Maelen wciaz obiecywala, ze eskortujacy moje poprzednie cialo straznicy beda uwazali, by utrzymac tlaca sie jeszcze wewnatrz iskierke zycia i ze, wedlug ich przesadow, kazde niedopatrzenie sprowadziloby na nich taki los, jakiego za wszelka cene pragna uniknac. Czy i ja tez wezme udzial w pokazach? - Pytajaco spojrzalem w oczy mej pani. Usmiechnela sie nieznacznie. -Jesli sie zgodzisz, dostaniesz wielka role. Bo o ile wiem, nikt jeszcze nie prezentowal barska. Pytasz, co sie stalo z duchem, ktory nosil twoje obecne cialo? Byl chory, jeszcze dzien, dwa i z litosci wyslalabym go w Biala Droge. W twoim ludzkim ciele przebywa teraz slabiutki mieszkaniec. Nie cierpi, trwa tylko, by utrzymac plomien zycia do twego powrotu. Musialas robic juz przedtem takie zmiany - skierowalem bezposrednio do niej nurtujaca mnie mysl. -Kazdy ma swoje tajemnice, Kripie Vorlundzie. Powiedzialam ci... to moja sprawa, ty nie bedziesz odpowiadal za to, co sie stalo. Teraz zastanowmy sie, co powinnismy robic w najblizszym czasie. Przed poludniem dotrzemy do Yim-Sin, a tam jest swiatynia Umphry - ciagnela Maelen. - Zamieszkamy gdzies w poblizu i jesli to mozliwe, dowiemy sie czegos o ludziach Oskolda. Chyba ze pojechali inna droga, po wschodniej stronie gor. Dzis wieczorem damy przedstawienie. Zastanowmy sie wiec, czym moze barsk zadziwic swiat. Chcialem jej pomoc w realizacji planow, dlatego tez razem obmyslilismy wystep prezentujacy dobrze wytresowane zwierze. Gdy dotarlismy do miejsca, gdzie tarasowe pola, z ktorych juz zebrano plony, stanowily jakby szczeble na gorskim stoku, Maelen zatrzymala woz, a ja wszedlem do klatki. Niektore zwierzeta drzemaly, a Tantaka leniwie przewracala sie z boku na bok. Odkrylem, ze moje nowe cialo tez ma swoje nawyki. Zwinalem sie w klebek i, gdy woz ruszyl dalej, zasnalem. Zapachy otwartej przestrzeni ustapily innym - ostrym i drazniacym nozdrza. Uslyszalem gwar. Ludzie gromadzili sie wokol wozu, biegali obok, slyszalem tez piskliwe glosiki dzieci. Widocznie wjezdzalismy do Yim-Sin. Byla to wioska rolnicza z dwiema gospodami i swiatynia. Czasami wedrowali tedy ci, ktorzy mieli w dolinie krewnych. Poza tym kaplani Umphry czasem dokonywali cudow i niektorych podopiecznych udawalo im sie wyleczyc. Tak wiec nie kazdy, kto tedy podrozowal, byl stracony. Chociaz pola tej pofaldowanej krainy nie byly rozlegle ani zyzne, uprawiano tu winorosl, z ktorej produkowano cenione w miastach wino. Mieszkancom wioski powodzilo sie niezle, w kazdym razie ich panom feudalnym na pewno. Jednak w okolicy nie bylo posiadlosci lordow, tylko dwa zamki - zarzadcy i nadzorcy - przy drodze, ktora jechalismy. Probowalem zrozumiec krzyki, lecz uzywano tu miejscowego dialektu, a nie jezyka Yrjaru. Yrjar - nagle zaczalem sie zastanawiac, co sie tam dzialo po moim porwaniu. Czy kapitan Foss zwrocil sie do wladz jarmarku? Niektorzy z przedstawicieli tych wladz lub ich podwladnych musieli pomagac w spisku, by mogl on w ogole zaistniec. Czy zabrali Lalfarnsa, czy moze go zabili? Czy mialem az takie znaczenie, ze ryzykowano tak wiele? Przeciez Osokun musial wiedziec, ze nie wydobedzie ze mnie tego, czego pragnie. Ani Foss nie mogl dac im zadanej za mnie zaplaty. Maelen zasugerowala mi, co moglo byc wieksza afera - udzial Gauka Slafida. Ale przeciez walki na smierc i zycie miedzy Wolnymi Kupcami a Korporantami nalezaly juz do przeszlosci. Skad wiec teraz takie posuniecie? Obecnie Korporacje handlowaly glownie ze swiatami systemu wewnetrznego i niekiedy interesowaly sie polityka. Co jednak moglo zainteresowac ich na Yiktor? Woz zatrzymal sie i poczulem zapachy miasteczka. Mialem ochote wyjrzec zza zaslony i zobaczyc otoczenie, lecz bylem tam zwierzeciem, ktorego sie bano, wiec nie odwazylem sie spojrzec na zewnatrz. Borba i Vors przeciagneli sie i zaczeli wygladac z klatek. Simmla zamruczala na powitanie, na co moje struny glosowe barska odpowiedzialy niskim tonem. Mysli moich towarzyszy docieraly do mnie jako oderwane fragmenty wyrazen. Przewidywali swoj udzial w nadchodzacym pokazie. Widzieli w owych scenicznych popisach rozrywke przynoszaca radosc i entuzjazm. -Wiele zapachow. - Sprobowalem sie odezwac do zwierzat. Simmla zaszczekala: -Ludzki zapach... wielu ludzi. -Raz, dwa - skandowaly glassie - dobrze, dobrze! - Ich okrzyki osiagnely bardzo wysoki ton. -Jedzenie - zamruczala Tantaka - pod skalami, jedzenie - parsknela i wrocila do swojej drzemki. -Biegac - tesknila Simmla - biegac po polach dobrze! Polowac dobrze! Razem polowac... -Polowac dobrze! - zgodzilem sie z nia instynktownie. Maelen odslonila tylna plandeke i weszla na woz. Byl z nia jakis czlowiek w czarnej sutannie z bialo-zoltym krzyzem na plecach i piersiach. Usmiechal sie i mowil miejscowym dialektem, ale znaczenie jego slow docieralo do mnie za posrednictwem Maelen. -Naprawde mamy szczescie, Freesha, ze wlasnie teraz do nas wrocilas! Zbiory byly dobre i ludzie planuja swieto dziekczynienia. Starszy Brat pragnie, by wszyscy sie cieszyli. Otworzy dla was zachodni dwor i wszystko oplaci, aby twoj maly ludek mogl wszystkich ucieszyc swoja bystroscia. -Starszy Brat zaiste przynosi szczescie i czyni dobro w tej blogoslawionej wiosce -jej odpowiedz brzmiala oficjalnie - czy pozwoli, bym wypuscila moje malenstwa, aby rozprostowaly kosci? -Alez oczywiscie, Freesha. Mozesz prosic o wszystko, czego potrzebujesz, bracia trzeciego stopnia obsluza cie. - Uniosl dlon. Do kciuka i palca wskazujacego przymocowane mial dwie plaskie drewniane plytki, ktorymi mocno uderzyl o siebie. Za wozem pojawili sie dwaj chlopcy z gladko upietymi wlosami i dlonia Umphry odbita na czolach, co znaczylo, ze sa kaplanami. Usmiechali sie szeroko, wyraznie zadowoleni z mozliwosci pomocy Maelen. Maelen otworzyla klatke Simmli, ktora wyszla, energicznie machajac ogonem. Wtedy Maelen zalozyla jej sceniczna obroze polyskujaca drobnymi kamieniami. Borba i Vors zostali tak samo ustrojeni i wypuszczeni na wolnosc, potem Tantaka, do ktorej obrozy przyczepione bylo cos w rodzaju przepaski z bogato haftowanego czerwonego materialu wycietego w szpic miedzy uszami. Mozna by pomyslec, ze mlodzi kaplani witaja sie ze starymi przyjaciolmi, bo pozdrawiali wszystkich po imieniu, lecz z szacunkiem naleznym gosciom. Potem Maelen polozyla dlon na zamknieciu mojej klatki, a starszy ranga kaplan pochylil sie, by mi sie przyjrzec. -Masz nowego futerkowego przyjaciela, Freesha? -Faktycznie. Chodz tu, Jorth. Gdy przechodzilem przez drzwi klatki, oczy kaplana rozszerzyly sie i spomiedzy jego zebow wydobyl sie syk: -Barsk! Maelen zajeta byla zakladaniem mi kolnierza, ktory uszyla na naszym ostatnim obozowisku. Byl to czarny pas z polyskujacymi lustrzanymi gwiazdkami. -Barsk - potwierdzila. -Ale... - Jego zdziwienie przerodzilo sie w probe protestu. Maelen wyprostowala sie, dlonia wciaz lekko dotykala mojego czola. -Znasz mnie, Starszy Bracie, i moj maly ludek. To naprawde jest barsk, ale Jorth nie jest juz pozeraczem cial i mysliwym, tylko naszym towarzyszem, jak wszyscy inni podrozujacy ze mna. Kaplan z niepokojem patrzyl na Maelen i na mnie. -Istotnie, potrafisz dokonywac dziwnych rzeczy, Freesha. Jednak ta jest chyba najdziwniejsza, bo pierwszy raz widze, zeby barsk przychodzil na twoje wezwanie i znosil twoja dlon na swej glowie. Coz, skoro twierdzisz... ze nie dopusci on demonow... ludzie ci uwierza. Bo talenty Thassow sa jak prawa Umphry, ustalone i niezmienne. Potem odsunal sie, a ja zszedlem za Maelen z wozu. Mlodzi kaplani trzymali sie z dala od nas. Na ich twarzach widac bylo pelne respektu zdumienie. Szlismy na przedzie. Inne zwierzeta przylaczyly sie do nas. Simmla ustawila sie obok mnie, a gdy nasz krok sie wyrownal, polizala mnie w policzek. Wyszlismy z podworza, na ktorym pozostal woz, i wkroczylismy na dziedziniec przez dwuskrzydlowa brame. Dziedziniec byl pusty. Wzdluz scian, na wyznaczonych klombach, rosly winorosle i drzewa. W oddali widac bylo fontanne. Zwierzeta ruszyly w strone fontanny, zeby napic sie wody. Tantaka zanurzyla nie tylko plaska mordke, lecz rowniez przednie lapy i rozchlapywala wode na wszystkie strony. Usiadlem na tylnych lapach, by sie rozejrzec. W drugim koncu dziedzinca byly trzy szerokie stopnie prowadzace na ganek z kolumnami, a za nimi widac bylo drzwi z misternie rzezbionymi wzorami, ktorych symbolika nic mi nie mowila. Bylo to wejscie do budynku, ktory uznalem za centralna czesc swiatyni. Nie dostrzeglem w nim zadnych okien, tylko jeszcze wiecej ornamentow wykonanych w zoltym i bialym kamieniu na tle czarnej powierzchni murow. Maelen poprosila mlodych kaplanow, ktorzy niesli kilka skrzyn z wozu, by polozyli je przy schodach. Zauwazylem, ze wciaz spogladali na mnie nieufnie. Potem Maelen im podziekowala i siadla na najnizszym stopniu. Czym predzej do niej podbieglem. I co? - Chcialem uslyszec tylko, czy dowiedziala sie czegos o ludziach Oskolda. -Nie jechali tedy - odpowiedziala - i wcale nie twierdzilam, ze na pewno tutaj beda. Jesli musieli zameldowac swemu panu o tym, co zaszlo, pojechali na wschod, a potem inna droga prowadzaca do Doliny. Maelen ujela moja glowe w swe dlonie i uniosla ja lekko, by lepiej spojrzec mi w oczy, w ktorych dostrzegla niepokoj. -Zrozum, gwiezdny wedrowcze: o ludziach na Yiktor wiem naprawde duzo. Przestrzegaja zasad, ktorych nigdy nie lamia. Badz pewien, ze Oskold i jego ludzie przyniosa to, co nalezy do ciebie, do Doliny. -A wiec, Freesha, to prawda! - Czyjs glos zadzwieczal mi w uszach. Wzdrygnalem sie, bo po raz pierwszy "uslyszalem" i zrozumialem slowa bez jej posrednictwa. Wyrwalem sie z jej uscisku i zaczalem warczec, spogladajac na schody. Stal tam mezczyzna w sutannie kaplana. Byl stary, nieco przygarbiony, wspieral sie na dlugiej lasce, ktora tez byla oznaka jego rangi. Mial szczera twarz, na ktorej dostrzeglem madrosc zyciowa oraz wielkie wspolczucie. -Naprawde dokonalas cudu. - Zszedl jeden stopien nizej, a Maelen pospieszyla w jego strone i podala mu ramie. Obcosc odgradzajaca ja od ludzi nizin zniknela, a w jej glosie brzmial szacunek, gdy odpowiadala: -Prowadze barska, Starszy Bracie. Jorth, przywitaj sie. Tym sposobem pierwszy z numerow przygotowanych przez nas na przedstawienie zaprezentowalem straznikowi swiatyni. Trzykrotnie sklonilem glowe i zaszczekalem. Potem delikatnie, z tym samym usmiechem, kaplan skinal glowa w odpowiedzi na moje powitanie. -Niech cie milosc i troska Umphry prowadzi, bracie z gorskich sciezek - powiedzial. Wolni Kupcy nie wyznaja wielu wierzen. Rzadko tez je wyrazaja, nawet miedzy soba. Przy zaprzysiezeniu, zakladaniu rodziny, czy przy adopcji dziecka - mamy przysiegi i wzywamy rozne moce na swiadkow. Mysle, ze wszystkie zyjace istoty posiadajace inteligencje uznaja rzeczywistosc istniejaca PONAD I POZA NAMI. Widocznie jestesmy wiecznie zagubieni, a nasze obawy i watpliwosci zyja dluzej od nas. Szanujemy bogow innych swiatow, bo sa to tylko znieksztalcone przez ludzi wizje tego, co kryje sie za drzwiami prowadzacymi w nieznane. W czlowieku, ktory poswiecil zycie sluzbie bogu, ujrzalem kogos, kto dazy do Wielkiej Prawdy, nawet jesli jego wierzenia roznia sie od wierzen mojego ludu. Sklonilem wiec przed nim glowe, jak przed kims, kogo darze najwyzszym szacunkiem. Gdy unioslem wzrok i spojrzalem w jego twarz, zobaczylem, ze zniknal z niej usmiech. Kaplan przygladal mi sie bardzo wnikliwie, jakby dojrzal cos nowego, co przykulo jego uwage. -Wiemy o barsku tak niewiele, i to glownie zle rzeczy, przesiane przez sito strachu. Chyba jeszcze wiele powinnismy sie nauczyc - powiedzial kaplan w zamysleniu. -Moj maly ludek nie jest taki jak ich dzicy krewni - szybko odparla Maelen, a w mysli, ktora mi przeslala, odczytalem zaniepokojenie i ostrzezenie, ze kaplan jest czlowiekiem, ktory posiada wewnetrzny wzrok i nie wolno nam wzbudzac u niego podejrzen. Szczeknalem wiec i klapnalem paszcza za przelatujacym owadem, po czym oddalilem sie w strone innych zwierzat przy basenie z nadzieja, ze udalo mi sie naprawic potkniecie, jakiego sie niechcacy dopuscilem. Maelen pozostala przy kaplanie. Rozmawiali tak cicho, ze nic nie slyszalem. Odciela tez kanal komunikacji myslowej ze mna, a to mi sie nie spodobalo. Nie smialem jednak sie zblizyc, zeby podsluchiwac. Wczesnym wieczorem wystapilismy przed wszystkimi mieszkancami, ktorym udalo sie wepchnac do dworu. Powtorzylismy spektakl dwukrotnie, by wszyscy mogli go obejrzec. Ganek swiatyni byl nasza scena, ktora mlodzi kaplani pomogli Maelen zorganizowac. Robili to z taka wprawa, ze pomyslalem, iz to nie pierwszy raz, choc nie mialem pojecia, czemu Maelen mialaby przedtem tedy przejezdzac. Wystepy byly mniej wyszukane niz te, ktore cala trupa prezentowala na jarmarku. Tantaka siadala na tylnych lapach i wystukiwala na bebnie rytm, do ktorego Borba i Vors tanczyli i maszerowali. Simmla przeskakiwala przez szereg przeszkod, szczekaniem odpowiadala na pytania publicznosci, grala na malym instrumencie, przyciskajac przednimi lapami duze klawisze. Ja siadalem, klanialem sie i wykonywalem inne wymyslone przez nas drobne sztuczki. Chyba samo moje pojawienie sie juz by wystarczylo, bo chlopi byli niezwykle przejeci. Coraz bardziej zaczynala mnie interesowac zla reputacja, jaka przypisywano w tym kraju mojej powloce. Po przedstawieniu wrocilismy do klatek i po raz pierwszy nie narzekalem na te siedzibe. Bylem tak bardzo zmeczony, jakbym przez caly dzien obslugiwal klientow. Przekonalem sie jednak tej nocy, ze sen barska rozni sie od ludzkiego. Nie trwal on cala noc, lecz skladal sie z wielu krotkich drzemek, miedzy ktorymi lezalem przytomny i czujny, dzieki wechowi i sluchowi calkowicie swiadom wszystkiego, co dzialo sie poza wozem. Podczas jednej z takich przytomnych chwil uslyszalem poruszenie w przedniej czesci, gdzie Maelen miala lozko uzywane przez nia wtedy, gdy nie mogla spac na zewnatrz. Przez szczeline w zaslonie przeswitywalo slabe swiatlo. Skobel w mojej klatce nie byl opuszczony. Moglem wchodzic i wychodzic, choc wiedzialem, czym to grozi na terenie wioski. Otworzylem drzwi i przesunalem sie tak, by zajrzec przez szczeline do czesci wozu Maelen. Dziewczyna siedziala na lozku ze skrzyzowanymi nogami i zamknietymi oczami. Mozna by pomyslec, ze spi, lecz jej cialo powyzej talii poruszalo sie w przod i w tyl, jakby w rytm muzyki, ktorej nie slyszalem. Nie moglem tez nawiazac kontaktu z jej umyslem. Jej usta byly lekko rozchylone. Uslyszalem wydobywajacy sie z nich delikatny szept. Spiewala... Nie bylem pewien, czy to piesn, czy jakies ciche wezwanie, moze lament. Dlonie spoczywaly na kolanach, lecz rozdzka tworzyla napiety most miedzy palcami wskazujacymi i wlasnie stamtad dobiegalo slabe swiatlo. W powietrzu wokol mnie czulem rodzaj energii elektrycznej. Moja grzywa nasrozyla sie, czulem dreszcze na skorze i swedzenie w nosie. Widzialem wiec nowa moc, ale czy Maelen przyzywala ja do siebie, czy wysylala - nie wiedzialem. W tej chwili uswiadomilem sobie innosc nawet obcosc dziewczyny. Przez chwile milczala, a drganie powietrza zaczelo slabnac. Potem jej glowa z westchnieniem opadla na piersi i Maelen drgnela jak ktos, kto sie budzi. Polozyla rozdzke blisko siebie i wyciagnela sie na lozku. Swiatlo zniknelo. Bylem pewien, ze dziewczyna spi. Rankiem opuscilismy Yim-Sin. Mieszkancy zegnali nas wiwatami, ponownie zapraszajac. Jechalismy droga pod gore. To juz nie byly wzgorza, lecz prawdziwe gory. Powietrze bylo rzeskie i chlodne. Maelen okryta byla peleryna. Gdy jednak ja usiadlem obok niej, zauwazylem, ze moje grube futro nie potrzebuje okrycia. Zapachy tutaj byly tak podniecajace, ze chwilami odzywalo sie we mnie silne pragnienie, by zeskoczyc z wozu i biec przed siebie miedzy drzewa w poszukiwaniu nie wiadomo czego. -Wjezdzamy w kraj barskow - powiedziala do mnie z usmiechem - ale nie radze ci ulegac swemu pragnieniu blizszego przyjrzenia sie okolicy, Jorth. Bo choc czastka ciebie stad pochodzi, szybko znalazlbys sie w tarapatach. Czemu wszyscy patrza na barska w twoim towarzystwie jak na cos nadzwyczajnego? - spytalem Maelen intuicyjnie. -Bo chociaz barsk jest znany, pod wieloma wzgledami pozostaje tajemnica. Ludzie gor, ktorych jest niewielu, choc Thassowie z wyboru zamieszkuja osnute chmurami szczyty, zabijaja barski, a te z kolei poluja na nich, wykazujac przy tym cierpliwosc i przebieglosc. O barskach, Jorth, krazy wiele legend, w ktorych przypisuje sie im niemal taka moc, jaka ludzie obdarzaja Thassow. Wielu lordow zamyka barska w klatce, jesli uda im sie go zlapac, tylko po to, by sie przekonac, ze on albo sie uwolni i potem zemsci okrutnie na czlowieku, albo z rozpaczy umrze w niewoli. Bo te zwierzeta nie akceptuja zadnego ograniczenia ich wolnosci. Duch, ktory nosil twoje cialo, wlasnie tak wiadl z rozpaczy, gdy dokonano zamiany. A jesli ta jego wola smierci zwyciezy? - Drgnalem zaniepokojony. -Nie zwyciezy. Podczas zamiany ta wola zostala ograniczona. Twoje cialo nie umrze, Kripie Vorlundzie, nie bedzie porzucona skorupa, gdy je znajdziesz - spokojnie zapewnila mnie Maelen. - A teraz - zmienila temat - zblizamy sie do stanowiska wartowniczego Yultravan. Wiekszosc mieszkancow jest pewnie przy zniwach, wiec nie zatrzymamy sie. Dobrze by jednak bylo, gdybys przeszedl do klatki, nim straznicy cie zobacza. Niechetnie wszedlem z powrotem do klatki. Maelen wymienila pozdrowienia z dwoma uzbrojonymi mezczyznami, ktorzy wyszli z niewielkiego szalasu przy drodze. Jeden z nich uniosl plandeke z tylu wozu, wiec trzymalem sie w glebi, zeby nie zwracac na siebie uwagi. Znow odnioslem wrazenie, ze straznicy znaja Maelen. Tej nocy jeszcze raz obozowalismy na swiezym powietrzu. Maelen zagotowala garnek jakiegos plynu, ktory tak kuszaco pachnial, ze wszyscy zebralismy sie przy ognisku, by napawac sie ta wonia. Musze przyznac, ze pochlonalem swoja porcje z takim brakiem manier, jaki w tych warunkach moglby wykazac prawdziwy barsk. Tego dnia w drodze czulem podniecenie, bo wiedzialem, ze jestesmy juz bardzo blisko celu. Gdy jednak usadowilem sie na noc w klatce - Maelen uwazala, ze z jakichs przyczyn bezpieczniej bedzie, gdy wszyscy zostaniemy w wozie - natychmiast zasnalem i tym razem nie budzilem sie. Wstalismy wraz z pierwszymi promieniami slonca i zjedlismy drobny posilek - mieszanke zbozowego pieczywa i suchych kawalkow miesa. Potem znowu ruszylismy przed siebie. Co jakis czas zatrzymywalismy sie. pozwalajac kasom odetchnac. Maelen podkladala wtedy drobne przedmioty pod kola, by woz nie stoczyl sie z pochylosci. Nie zatrzymalismy sie na obiad. Podzielilismy znow pieczywo i napilismy sie wody. Po poludniu bylismy na szczycie. Stamtad droga biegla w dol przelecza miedzy dwiema gorami. Dolina zakryta byla klebami mgly. -Dolina - powiedziala Maelen, pozbawionym emocji glosem. - Zostan na wozie, musimy trzymac sie drogi. Sa tu pulapki i straznicy. Pogonila kasy i woz ruszyl w dol - do tajemniczego miejsca osnutego mgla. Maelen X "Patrz nie zamglonymi oczyma na wlasne pragnienia" mowia Dawni, gdy przemawiaja wsrod Thassow. Mozna jednak wierzyc w jasnosc swoich mysli i szczerosc motywow, a mimo to ulec jakiemus ukrytemu przymusowi. Czy moje ukryte pragnienie obudzilo sie juz wtedy, gdy opuszczalam Yrjar, szlachetnie tlumaczac sobie i Malezowi, ze musze przestrzegac prawa rownowagi? Jesli tak, to rzeczywiscie bylo ono gleboko ukryte.A moze zrodzilo sie po tym, jak zlamalam przysiege i przeslalam obcego z jego ciala w zwierzece, moze dopiero ten czyn byl zaczatkiem? Moze niektore nasze czyny, nie tylko z woli Molastera, wykraczaja daleko poza nasze zrozumienie? Dla Dawnych takie tlumaczenie jest bluznierstwem, bo wedlug nich, kazdy odpowiada za wlasne czyny, choc czasami, jezeli sprawa jest powazna, motywy tych czynow tez brane sa pod uwage. Kaplan Okyen w Yim-Sin mial dla mnie zle wiesci, a rozmowa z nim pozostawila mnie w desperacji i gniewie oraz uswiadomila wlasna bezsilnosc. Gdy wiec posuwalismy sie dalej w kierunku Doliny, w ktorej pogrzebanych jest tyle nadziei, uparcie powracala do mnie ta pokusa, choc wiedzialam, ze z tego nie moze wyniknac nic dobrego. Bardzo ciezko bylo mi myslec o sprawie Kripa Vorlunda. Postanowilam wiec, ze jesli znajdziemy zgube, natychmiast dokonam zamiany, by zwalczyc dreczaca mnie pokuse. Nie ufalam tez sobie, ze potrafie rozsadnie myslec o tym, ktory tam mieszkal i czyje dni byly zapewne juz policzone. Zjechalismy z gor przez chlodna mgle i chmury. Na pytania obcego odpowiadalam wymijajaco, wciaz walczac sama z soba. Zblizal sie juz wieczor, gdy wtoczylismy sie na przeznaczony dla gosci wewnetrzny dziedziniec wielkiej swiatyni. Powital nas dyzurny kaplan. Znalam jego twarz, lecz nie pamietalam imienia - czasami splywa na nas rodzaj milosiernego zapomnienia - a byl to ten sam czlowiek, ktory wital mnie tutaj przy innej okazji. Poprosilam o rozmowe z Orkamorem i uslyszalam, ze jest zajety i nie moze mnie przyjac. Przejechalismy na drugi dziedziniec, gdzie wypuscilam kasy oraz nakarmilam i napoilam maly ludek. Krip Vorlund wciaz zarzucal mnie pytaniami, na ktore nie moglam mu odpowiedziec. Zapalilismy ksiezycowe lampy przy wozie i wtedy nadszedl kaplan trzeciego stopnia z informacja, ze Orkamor mnie oczekuje. Krip Vorlund chcial pojsc ze mna. Interesowalo go tylko znalezienie swego ciala i polaczenie sie z nim. Wyjasnilam mu jednak, ze musze przygotowac Orkamora, wyjasnic mu cala sprawe, ktora jest dosc zagmatwana. To do niego przemowilo. Czy to wtedy zrodzilo sie owo przekonanie, ze musze tylko dzialac, a pozbede sie ciezaru, ktory dzwigalam tak dlugo? Orkamor nie jest mlody, a takze dzwiga na swych barkach wielki ciezar, ktory z biegiem lat staje sie coraz wiekszy. Nie ma on ciala Thassow, ktore z wiekiem stawaloby sie silniejsze. Totez za kazdym razem gdy go widze, wydaje ni sie bardziej skurczony, zgarbiony, watly. Plonie w nim jednak tak silny ogien woli oraz potrzeba sluzenia innym, ze mimo kurczenia sie zewnetrznej powloki jego duch stale sie rozwija. Juz po chwili rozmowy zauwaza sie w nim tylko ducha, a nie ludzkie cialo, ktore go okrywa. -Witaj, siostro. - Tego wieczora jego glos byl zmeczony, slaby i cienki, jakby dlugo i zbyt intensywnie mowil. Skinelam glowa ponad rozdzka. Niewiele jest osob, ktore Thassowie darza prawdziwym powazaniem, oczywiscie procz Dawnych. Orkamor jednak w pelni zasluguje na szacunek. -Pokoj z toba, Najstarszy Bracie. - Uczynilam trzy znaki rozdzka. -Pokoj z toba - odpowiedzial, i tym razem jego glos zabrzmial mocniej, glebiej, jakby kaplan swoja wola pokonal zmeczenie. - Nie trzeba ceremonii miedzy nami, siostro. Nie moge dac ci slow pociechy. -Wiem, przejezdzalam przez Yim-Sin. -Czy warto bylo przyjezdzac, siostro? Nic nie mozesz zrobic, a czasem ogladanie wraku rani serce tak mocno, ze pozostawia trwale slady. Lepiej pamietac bliskich jak dumnie spaceruja, niz pozbawionych dumy, a nawet czlowieczenstwa. Palce zacisnely sie na mojej rozdzce. Wiedzialam, ze on to widzi, ale przy Orkamorze nie musialam udawac. W swoim czasie widzial on gorsze oznaki slabosci. -Przybylam tu w innej sprawie - umyslnie nie podtrzymywalam tego tematu. - Otoz... Szybko i prosto przedstawilam Orkamorowi sprawe obcego. Kaplani Umphry nie sa Thassom tak obcy jak inni mieszkancy nizin. Gdy skonczylam, spogladal na mnie bez wielkiego zdziwienia. -Thassowie roznia sie od ludzi - powiedzial. -Powiedz mi cos, czego jeszcze nie wiem! - odpowiedzialam w ostrych slowach. Gdy zaczelam przepraszac, machnal dlonia, ze nie trzeba. -Tak, na pewno pomyslalas o cenie, nim to uczynilas, siostro. Nikt z twoim powolaniem nie dziala lekkomyslnie. Czy ten obcy az tyle dla ciebie znaczy? -To byl dlug. -O ktorego zwrot, gdyby on znal wszystkie konsekwencje, nie upomnialby sie. Musze ci powiedziec... nie bylo tu ludzi Oskolda. Nie bylam bardzo poruszona. -Jesli wrocili po zezwolenie Oskolda... my jechalismy bezposrednia droga, a ona jest krotsza. -Co bedzie, jesli go nie przywioza, siostro? Spojrzalam na rozdzke, ktora obracalam w palcach. -Nie moge... -Masz nadzieje, ze nie - poprawil mnie, a jego glos zabrzmial ostro. - Z tego, co mi powiedzialas, wynika, ze Osokun zlamal prawo jarmarku, porywajac czlowieka. Wciagnal tez swego ojca, gdy umiescil wieznia w forcie granicznym. Czlowiek Oskolda przyszedl dobic obcego w twoim obozie. Mozliwe, ze oni zechca go zabic, ukryc cialo i obciazyc ta zbrodnia swoich wrogow. Czy nie pomyslalabys o tym, gdybys byla Oskoldem? -Gdybym byla Oskoldem, z umyslem czlowieka z nizin, moze bym... Ale nie kogos, kto... -Kto jest w objeciach Umphry? - Orkamor nie musial czytac w moich myslach, by za nimi nadazac. - Jesli zlamie sie jedno prawo, latwiej jest lamac inne. -Na jarmarku zlamali prawo ludzkie, ale czy odwazyliby sie zlamac prawo Umphry? -Myslisz jak Thassa. - Byl teraz lagodniejszy jak ktos, kto musi pertraktowac z zupelnie obcym przybyszem. - Wy macie zaledwie kilka Niezmiennych Slow, a wasze smiertelne pojecia sa tak pewne, ze rzadko bywaja zagrozone. Jednak, siostro, nawet ty potrafisz zachowywac sie dziwnie pod Ksiezycem Trzech Pierscieni. -Zlamalam prawo, owszem, i odpowiem za to. Moze motywy tego czynu przemowia na moja korzysc. Znasz zasady osadzania mego ludu. -Zlamalas prawo swiadomie, choc nie z obawy o siebie sama. Strach jest poteznym batem, ktorego sily ciemnosci uzywaja do dreczenia wszystkich ludzi. Jesli strach jest dostatecznie silny, zadne prawo ludzkie czy boskie nie potrafi sie mu przeciwstawic. Slyszalem o Oskoldzie. To silny czlowiek, lecz bezwzgledny. Ma tylko jednego potomka, Osokuna, i na tym polega nieszczescie tego mlodzienca. Bo ojciec zbyt mu poblaza. Czy sadzisz, ze Oskold potulnie pogodzi sie z wyjeciem jego syna spod prawa? -Ale jak moglby ukryc... -To, co ludzie moga twierdzic i co sa w stanie udowodnic, to dwie rozne rzeczy. A jedynym prawdziwym dowodem winy Osokuna jest cialo obcego. -Nie! - Powinnam to byla przewidziec, oczywiscie. Jak moglam byc tak slepa? -Siostro, czego ty naprawde chcialas? - Orkamor znowu siegnal w glab mego umyslu i dojrzal to, czego nie chcialam ujawnic. -Przysiegam, na oddech Molastera, przysiegam... ja nie... - urwalam, slyszalam, jak mamrocze bez sensu i musialam sie opanowac. Orkamor patrzyl na mnie spokojnie, sprawiajac, ze prawda, czy tez to, co w tym momencie bylo prawda, stala sie dla nas obojga oczywista. -I sadzilas, siostro, ze to mozliwe? Mowie ci, nie cialo czyni czlowieka, lecz to, co zyje wewnatrz. Nie mozna wypelnic pustej ramy i spodziewac sie, ze przeszlosc ozyje i wszystko bedzie jak dawniej. Thassowie moga wiele, ale nie potrafia w ten sposob przywracac zycia zmarlym. -Nie, nie myslalam o tym! - zaprzeczylam tej gleboko skrytej mysli, ktora teraz ujawnila sie w moim umysle. - Uratowalam zycie obcego... zarzneliby go bez litosci... -A co on by wybral, gdyby wszystko wiedzial? -Zycie. W ostatniej chwili wiekszosc istot kurczowo trzyma sie zycia. -Wiec teraz zaproponujesz mu nowe zycie, w nowych warunkach? Moglabym, a byloby to takie proste. Krip Vorlund doznal szoku, gdy zdal sobie sprawe, ze jest Jorthem. Gdyby mu zaproponowac ludzkie cialo, czy wahalby sie, jesli byloby pewne, ze jego wlasne cialo jest nie do odzyskania? Nie do odzyskania... Odtracilam te mysl. -Niczego mu nie zaproponuje, poki sie nie upewnie, ze wszystko potoczylo sie tak opacznie - obiecalam. -Ale teraz mu to powiesz? -Tylko tyle, ze jego cialo jeszcze nie dotarlo do Doliny. Bo to moze byc prawda, czyz nie? -Zawsze mozemy zdac sie na laske Umphry. Wysle poslanca na zachodnia droge. Jezeli jada, bedziemy przygotowani. Jesli nie, moze przyniesie jakies wiesci... -Dziekuje, Najstarszy Bracie. Czy wolno mi... -Naprawde chcesz tego, siostro? - Dobroc i wielkie wspolczucie jeszcze raz ogrzaly jego glos. W tej chwili nie potrafilam sie zdecydowac. Moze Orkamor mial racje, ze nie powinnam wchodzic do wewnetrznej kaplicy i ranic swego serca drogim mi widokiem. Balam sie drogi, w ktorej mialam przejsc tylko kilka stopni, ale byla to dla mnie odleglosc porownywalna z miedzygwiezdnymi :rasami pokonywanymi przez Kripa Vorlunda. Krip Vorlund... gdybym zobaczyla, czy potrafilabym oprzec sie pokusie? -Nie teraz - wyszeptalam. Orkamor uniosl dlon w gescie blogoslawienstwa. -Masz racje, siostro. Niech Umphra obdarzy cie sila. Zajme sie poslancem, a tobie niech sprzyja sen bez snow. Sen bez snow! Mile zyczenie, ale nie dla mnie na te noc, myslalam, wracajac do wozu. Obcy bedzie domagal sie wiadomosci. Moglam mu powiedziec tylko czesc prawdy. Prawda... moze reszta nie jest prawda, lecz przypuszczeniem, noze poslaniec Orkamora spotka oddzial, ktorego szukamy, wszystko dobrze sie skonczy... dla Kripa Vorlunda. W kazdym swiecie jest wiele rzeczy dobrych, a czasem rzeczy dobre dla jednych moga byc zle dla innych. Musialam wyzbyc sie takich mysli. Obcy byl zdruzgotany, gdy powiedzialam, ze oddzial Oskolda jeszcze nie przybyl, i niewiele go pocieszyla wiadomosc o poslancu. Nie mialam odwagi stosowac komunikacji myslowej, by w jakis sposob nie ujawnic swiezo zdobytej wiedzy o sobie samej. Wymowilam sie wiec zmeczeniem i polozylam sie. Przez pol nocy slyszalam, jak Vorlund obracal sie w swojej klatce. Rankiem rozlegly sie wezwania kaplanow z wiezy swiatyni. Sluchalam melodii, ktore choc nie posiadaja mocy spiewu Thassow, skupiaja w sobie moc innego rodzaju. Bowiem w tym miejscu, gdzie cierpienie i rozpacz osnuwaja wszystko smuga cienia, sluga Umphry potrafil spiewac o nadziei, pokoju i wspolczuciu. Tak niewiele trzeba bylo, by rozjasnic moj dzien. Wypuscilam moj ludek i pozostawilam ich na dziedzincu. Dwaj kaplani trzeciego stopnia, jeszcze prawie dzieci, z ochota przyniesli nam wode i pozywienie. Krip Vorlund usiadl przy mnie i widzialam, ze obserwuje kazdy moj ruch, jakby chcial mnie na czyms przylapac. Czemu tak pomyslalam? Moze dlatego, ze w takich niespodziewanych myslach czasem kryje sie prawda. -Kripie Vorlundzie - sadzilam, ze gdybym go teraz nazwala Jorth, wydaloby mu sie to podejrzane. Musial myslec o sobie jako o czlowieku chwilowo zamieszkujacym cialo barska - moze dzisiaj... Dzisiaj - podchwycil Vorlund z zapalem. - Czy bylas tu juz wczesniej? -Dwa razy - powiedzialam mu prawde. - Mieszka tu ktos mi bliski. Thassa! - Wydawal sie zaskoczony i pomyslalam, ze spoglada na moj lud z podobna trwoga, jaka czuja wobec Thassow ludzie z nizin. -Thassowie - odparlam ostro - maja podobne problemy jak wszyscy ludzie. Krwawimy, gdy ktos mieczem czy nozem skaleczy nasze cialo, umieramy, cierpimy. Czy myslisz, ze jestesmy wolni od tego, co gnebi innych? Chyba troche tak myslalem - przyznal w myslach - choc powinienem wiedziec, ze jest inaczej. Pod wieloma wzgledami roznicie sie od innych mieszkancow Yiktor. -Istnieja moze niebezpieczenstwa zagrazajace tylko nam, tak jak i twoj lud posiada swoje wlasne obawy. Z jakimi niebezpieczenstwami borykaja sie gwiezdni wedrowcy? Jest ich tyle, ze nie zdazylbym wszystkich teraz wymienic - zwrocil sie do mnie telepatycznie. - Lecz twoj bliski... ten, ktory tu jest... czy nic nie da sie zrobic... -Nie! - ucielam. Nie chcialam wyjasniac Vorlundowi niczego wiecej. Wszyscy, ktorzy maja zostac Spiewakami, musza przejsc testy pozwalajace ujawnic odpowiednie talenty. Maquad zostal porazony choroba podczas proby nie z wlasnej winy, lecz wskutek slepego zrzadzenia losu. Jego cialo i nieszczesliwa dusze oddalismy pod opieke Umphry, choc nie balismy sie wcale szalencow, ale wiedzielismy, ze tutaj wlasnie bedzie otoczony nalezyta troska. Thassowie przeciez nie maja juz stalych siedzib. Kiedys mielismy swoje miasta, domy. Potem wybralismy inny rodzaj zycia i juz nikt z nas nie musi powolywac sie na miejsce pochodzenia. Istnieja stare siedziby w ukrytych miejscach, gdzie zbieramy sie na narady lub w jednym z Dni Pamieci. Podrozujemy jak kto moze, mieszkajac w wozach. Przeto zajmowanie sie kims takim jak Maquad byloby dla nas czyms prawie niemozliwym. Nie byl on pierwszym oddanym pod pieke Umphry, choc na szczescie bylo ich bardzo niewielu. Kiedy sie dowiemy... - Vorlund zwrocil sie do mnie pytajacym spojrzeniem. Oderwalam sie od swych mysli. -Jak tylko poslaniec wroci. A teraz chodz, chce, bys poznal Orkamora. Jednak czlowiek w ciele barska nie podniosl sie, gdy wstalam, i ku memu zdziwieniu spostrzeglam, ze wstydzi sie. To uczucie jest Thassom zupelnie obce. - Czego sie wstydzisz? Jestem czlowiekiem, nie barskiem. Ty widzialas mnie jako czlowieka, a ten kaplan nie - przekazal Vorlund szczekajac. Nadal nie moglam zrozumiec. -Dla niektorych na Yiktor mialoby to znaczenie, dla Orkamora nie. - Czy sadzisz, ze jestes jedyna osoba na swiecie, ktora sie ukrywa, chodzi na czterech lapach, weszy drugim nosem? Sluchaj, Kripie Vorlundzie, nim zostalam Spiewaczka i opiekunka mego malego ludku, tez przez jakis czas biegalam po gorach w innym ciele. To czesc naszego szkolenia. Orkamor wie o tym, a takze inni, ktorych czasami odwiedzamy. Czasem wymieniamy sie doswiadczeniami. Teraz... powiedzialam ci cos, co moglbys wykorzystac przeciwko Thassom. I ty... bylas zwierzeciem! - zapytal mnie swym wzrokiem. Byl to dla niego prawdziwy szok, a potem, poniewaz byl to czlowiek o szerszych horyzontach niz przywiazani do jednej planety, pomyslal, ze jest to rzeczywiscie dobry sposob, by sie wiele nauczyc! Wyczulam, ze pozbyl sie jakiejs czesci swego niepokoju i pomyslalam, ze powinnam powiedziec mu o tym wczesniej. Rownoczesnie zdalam sobie sprawe, ze powiedzialam mu o tym teraz, aby dac mu jakas nadzieje, gdyby obawy Orkamora okazaly sie sluszne. Jednak nie chcialam na razie pokazywac mu Maquada ani tez opowiadac jego historii. Weszlismy przez swiatynie do malego ogrodu, w ktorym odpoczywal Orkamor. Siedzial na krzesle z drewna hrata tak gleboko wetknietym w ziemie, ze drewno zaczelo wypuszczac drobne galazki i odrosle, ktore tworzyly oslone przed wiatrem. W ogrodzie panowal prawdziwy spokoj. Nie tylko Orkamor szukal tu ukojenia, przyprowadzal tutaj takze tych, dla ktorych swiat walil sie w chwili, gdy ktos ukochany na zawsze przybywal pod opieke Umphry. Sa miejsca, w ktorych moc objawia sie w sposob budzacy przerazenie. Niewiele jest natomiast takich miejsc, gdzie owa moc uspokaja chorych. Tak wlasnie bylo w ogrodzie Orkamora. Orkamor odwrocil glowe i spojrzal na nas. Na powitanie usmiechnal sie. Podeszlismy blizej. -Oto nowy dzien, ktory mozemy przezyc zgodnie z wlasna wola, aby napis nagrobny brzmial jeszcze lepiej - zacytowal fragment z modlitwy do Umphry. Potem zwrocil sie do Kripa Vorlunda: - Bracie. Yiktor ostatnio pozwala :i wiele przezyc. Orkamor posiadal umiejetnosc komunikacji myslowej, wiec od razu wyczul, ze Vorlund sie z nim zgadza. -Kazdy z nas w ciagu swego zycia moze sie wiele nauczyc, a wiedza nie zna ograniczen. Tylko rezygnacja z wiedzy moze byc naszym wyborem, a ten, kto sie na to decyduje, rezygnuje z wielkiego bogactwa. Nigdy jeszcze nie rozmawialem z przybyszem spoza naszego swiata... Jestesmy jak inni ludzie - odpowiedzial Krip Vorlund telepatycznie - jestesmy madrzy i glupi, dobrzy i zli, przestrzegamy swoich zasad lub nie. Krwawimy od ran, smiejemy sie z dowcipow, placzemy gleboko zranieni, czyz nie dotyczy to wszystkich ludzi, na tym czy innym swiecie? -Prawda. A jeszcze bardziej dotyczy to tych. ktorzy tak wy widza kilka swiatow i moga dokonywac porownan. Moze zabawisz starego, przywiazanego do jednego swiata czlowieka i opowiesz cos o tym, co lezy poza naszym niebem... Orkamor nie patrzyl na mnie, ale zrozumialam, ze mnie odprawia. Nie wiedzialam, czemu chce zagarnac obcego dla siebie. i to mnie zaniepokoilo. Nie zaprzatalam sobie jednak tym glowy, bo Orkamor nie mogl przeciez nikomu zaszkodzic. Moze zgodnie z tym, co mowil, pchala go do tego ciekawosc. Z powodu swego powolania byl tak odizolowany od realnego swiata, ze czasem mozna bylo zapomniec, iz jest tez czlowiekiem i posiada ludzkie zainteresowania. Nie moglam sie juz doczekac, by w koncu odszukac Maquada. O tym nie ma potrzeby tutaj opowiadac. Rozdrapywanie starych ran nie ma sensu. Po raz kolejny podziwialam wszystko, co uczyniono w tym miejscu dla pozbawionych nadziei. W poludnie wrocilam na dziedziniec, na ktorym stal nasz woz. Moje malenstwa odpoczywaly w cieniu drzew, lecz po chwili wstaly i podeszly do mnie. Kripa Vorlunda z nimi nie bylo. Zdziwilo mnie to, bo nie wierzylam, by Orkamor mogl mu poswiecic caly ranek. Zwrocilam sie do jednego z kaplanow, ktory przyniosl nam jedzenie i wode. On jednak nie wiedzial nic o barsku, a Orkamora widzial w kaplicy medytacyjnej, gdzie nie wolno nikomu przeszkadzac. Wtedy zaniepokoilam sie. Wiedzialam, ze kaplani Umphry nie podniosa reki na zadne zywe stworzenie, ale w okolicy byli tez inni i ktos mogl bezmyslnie zareagowac na nagle pojawienie sie barska. Wracalam do wozu, gdy podszedl do mnie kaplan. -Freesha, nadeszly wiesci z zachodniej drogi. Ci, ktorych szukasz, nigdy nie przejezdzali przez miasteczko. -Barsk... - zaczelam, choc niby skad kaplan, ktory nie mial kontaktu z goscmi, mialby cos wiedziec. -Byl tutaj, gdy szukalem cie niedawno. -Kiedy to bylo, bracie? -Dwa uderzenia dzwonu przed poludniem. Gong odezwal sie, gdy poszedlem szukac cie gdzie indziej. Tak dawno! Podeszlam do Simmli, porozmawialam z nia telepatycznie. Zaszczekala nerwowo, w podnieceniu, i podbiegla do bramy. -Wyglada na to, bracie, ze moj barsk gdzies zniknal. Musze go znalezc. Przed wjazdem do Doliny ostrzegalam Kripa Vorlunda przed czyhajacymi tutaj niebezpieczenstwami. Nie moglam pojac, czemu opuscil teren swiatyni. Chyba nic, co zaszlo miedzy nim a Orkamorem, nie moglo sklonic go do tak szalenczego czynu. Simmla mogla go z latwoscia wytropic, o ile barsk nie oddalil sie za bardzo lub nie wpadl w jakas pulapke. Gdy bylysmy juz przy zewnetrznej bramie, uslyszalam za soba halas. Niespokojnie odwrocilam sie. Zauwazylam mlodego kaplana zajmujacego sie goscmi. -Freesha, podobno szukasz barska. -Tak. -Nie mogl odejsc daleko, bo gdy poslaniec wrocil, barsk pil wode. On jest dziwny... - zawahal sie. -Tak? - Chcialam czym predzej odejsc. -To znaczy... to bylo... jakby on slyszal, o czym rozmawialismy. Gdy go zauwazylem, zaszczekal, i zaraz potem juz go nie bylo. Czy obcy mogl ich rozumiec? Kaplani swiatyni porozumiewali sie ze soba wlasnym jezykiem telepatycznie, choc czasem wtracali miedzy mysli jedno czy dwa slowa. -O czym mowiliscie, gdy barsk zdawal sie was sluchac? -Starszy Brat... spytal, gdzie jestes. Odpowiedzialem, ze jestes w budynku wraz z jednym z chronionych. Troche... porozmawialismy o nim. I wtedy Starszy Brat powiedzial, ze oczekujesz tych, ktorzy przywioza jakiegos opetanego, ale oni nie nadchodza. Wtedy chyba barsk oddalil sie, bo gdy spojrzalem ponownie, juz go nie bylo. Czy... czyzby Krip Vorlund byl na tyle nierozsadny, by ruszyc na poszukiwanie swego ciala? Tylko dlaczego uciekl tak nagle, nie przyszedl do mnie? Skinelam na Simmle. -Znajdz go - wydalam rozkaz, po ktorym zwierze biegiem ruszylo przed siebie, a ja poszlam za nim. Bylam zdezorientowana i wzburzona, zastanawialam sie, co wydarzylo sie w tym krotkim czasie, gdy zajeta bylam wlasnym cierpieniem i zapomnialam o celu przybycia do swiatyni Umphry. Krip Vorlund XI Lezalem na ziemi i wdychalem jej zapach - zapach wszystkiego, co wyrasta z jej glebin, co porusza sie po jej powierzchni - zapach, ktory byl silny, kuszacy, wystawial mnie na probe. Jak daleko bylem od Doliny, jak dluga droge przebylem? Lezalem i lizalem obolale lapy. Bylem w tym momencie bardziej Jorthem niz Kripem Vorlundem.Czlowiek? Czy istnial jeszcze czlowiek, ktory byl kiedys Kripem Vorlundem? Kaplani Umphry doniesli, ze zaden oddzial nie przewozil ludzkiego ciala z terenow Oskolda. Po co wiec zostalem sprowadzony do Doliny? Jakie zadanie mialem wypelnic dla Maelen? Uslyszawszy slowa kaplanow, zrozumialem moja rozmowe z Orkamorem w ogrodzie spokoju. Rozmawialismy o innych swiatach, ale on uparcie powracal do tematu ludzi, ktorzy odwiedzaja takie swiaty, oraz do tego, co sklonilo ich, by zostac gwiezdnymi wedrowcami. Wydawalo mi sie, ze chcial sie dowiedziec, jaki to czlowiek przyjal postac barska, by uratowac zycie. Jakbym zrobil krok, od ktorego nie ma odwrotu i jakbym musial juz na zawsze sie z tym pogodzic. Maelen mowila o zamianie i brzmialo to logicznie. Zdawalem sobie sprawe z niebezpieczenstw, znalem je bardzo dobrze. Kaplani, ktorych podsluchalem, mowili nie tylko o moim zaginionym ciele, ale tez o Maelen i o tym, co nie po raz pierwszy sprowadza ja do Doliny. Byl ktos inny, kto biegal w skorze zwierzecia, moze na jej rozkaz. I nie bylo dla niego powrotu. Jego ludzka powloka mieszka teraz w Dolinie, ale o zwierzeciu nic nie mowili. Moze ten nieszczesnik nalezy do jej malego ludku? Moze wszystkie zwierzeta, albo wiekszosc, byly niegdys mezczyznami i kobietami? Czy tak Thassowie zdobywaja aktorow? Moze nazwa, ktora ich okreslaja - "maly ludek" - jest nadspodziewanie trafna? Maelen dlugo marzyla o wciagnieciu barska do swojej trupy, sama to przyznala. A ja wszedlem w jej pulapke z naiwnoscia ufnego dziecka. Moze narzucila mi swoja wole? W tym momencie liczyla sie dla mnie jedynie przyszlosc. Moje cialo, moje biedne ludzkie cialo - gdziez ono teraz jest? Jezeli ono jeszcze zyje... By je znalezc, musze przeszukac ziemie Oskolda. Nie mialem pojecia, co zrobie, gdy je znajde. Na razie calkowicie zawladnela mna palaca potrzeba znalezienia swojej skory. Nie wiedzialem, czy jeszcze jestem calkowicie normalny... Odezwaly sie we mnie glod i pragnienie. Wyczulem czlowieka i zapachy gospodarstwa. Weszac, wstalem na obolale lapy i przesliznalem sie przez zarosla. Jaka czesc mnie byla wowczas zwierzeciem? Nie znam odpowiedzi. Wiedza ludzka byla niewygodna obroza, ograniczajaca moje mysliwskie umiejetnosci. O zmierzchu, gdy skradalem sie wzdluz muru z luzno ulozonych kamieni, prowadzily mnie informacje wychwytywane i klasyfikowane przez nozdrza. Mieso... slina pojawila sie na wargach, zoladek dal znac pustce... zapach miesa. Przycupnalem miedzy dwoma krzakami i obserwowalem zagrode. Widzialem kasa tupiacego ciezkimi kopytami. Byly tam tez cztery udomowione forsy, z ktorych runa robiono material na ubrania. Forsy byly niespokojne, krecily dlugimi szyjami, pochylaly dziwacznie glowy, by zajrzec za mur, za ktorym siedzialem. Nagle jeden z nich wrzasnal. Musial chyba wyczuc moja obecnosc. Blisko mojej kryjowki przechodzil wlasnie jakis ptak. Bylo to dlugonogie stworzenie z ostro zakonczonym dziobem, ktorym co chwila dzgalo w ziemie. Naprezylem sie. Ptak w ogole nie wyczuwal niebezpieczenstwa. Wypadlem zza krzakow i zlapalem go. Szamotal sie z nieprawdopodobna energia i nagle poczulem ostry bol ponad lewym okiem. Tylko szybki unik uchronil mnie przed kolejnym atakiem. Ucieklem, ociekajac krwia, swiadom, ze tylko usmiech losu uratowal moj wzrok. Zwierzeta zaczely jazgotac, a ja pobieglem wzdluz muru, szukajac jakiejs kryjowki. Pokonalem dosc duza odleglosc, nim zbolale lapy i zmeczone pluca kazaly mi sie zatrzymac. Barski podobno swietnie poluja. Lecz ja nie bylem barskiem, bylem Kripem Vorlundem. W swym nowym ciele mialem nad cialem ludzkim jedna przewage - noc nie meczyla mnie. Noc mogla byc moim dniem. Przed nastaniem ranka zaspokoilem glod nie bardzo wyszukanym daniem, tzn. jakims gadem, ktorego wyciagnalem zza kamieni w strumyku. Potem znalazlem wglebienie pomiedzy zwalonym drzewem a skala, i zasnalem. Raz na jakis czas budzilem sie i lizalem lapy z nadzieja, ze nie sa zbyt pokaleczone i poniosa mnie dalej. Postanowilem, ze bede wedrowal noca, ktora jest naturalna pora zerowania barskow. Przedrzemalem wiec caly dzien i wstalem dopiero, gdy ksiezyc byl juz wysoko. Trzy Pierscienie wokol tarczy ksiezyca byly tej nocy bardzo jaskrawe. Moja glowa barska wygiela sie ku gorze i nim zdazylem opanowac ten odruch, wylem - moj gleboki lament niosl sie echem i brzmial dziwnie obco. Bylo cos wspanialego w widoku Trzech Pierscieni. Zrozumialem, dlaczego mieszkancy Yiktor przypisywali temu rzadkiemu zjawisku niezwykla moc. Ksiezyc Trzech Pierscieni oznaczal moc, lecz ja pragnalem tylko jednego - odzyskac swoje cialo. Wrocilem do strumienia i znow zapolowalem, ale z nieco lepszym skutkiem, bo tym razem schwytalem cieplokrwiste zwierze, ktore zaskoczylem u wodopoju. Ucztowalem jako Jorth, na czas posilku odrzuciwszy ludzkie wspomnienia. Potem zaspokoilem jragnienie i ruszylem w dalsza droge. Natrafilem na sciezke przecinajaca las ze wschodu na zachod. Po obu stronach tego szlaku zarosla i krzewy byly wyciete, co stwarzalo otwarta przestrzen. Posuwajac sie na zachod, trzymalem sie tej trasy. Ziemie Oskolda nie wygladaly na gesto zaludnione, przynajmniej nie w tej czesci. Przed switem minalem, okrazajac szerokim lukiem, fort podobny do tego, w ktorym bylem wieziony. Wokol twierdzy zauwazylem osade, choc domy, i raczej chaty byly bardzo niestarannie sklecone, jakby przeinaczone na tymczasowe schronienie. Pomyslalem, ze to obozowisko lub baraki dla osob, ktorych nie moze pomiescic fort. Wartownicy spacerowali ze zwierzetami po wschodniej stronie, dojrzalem tez kilka rzedow :asow. Wszystko wskazywalo, ze sily Oskolda sa w pogotowiu. Przeszedlem zbyt blisko kasa, ktory zarzal, a potem zawyl, ploszac tym samym inne kasy. Mezczyzni zaczeli pokrzykiwac i miedzy chatami pojawily sie blyski lamp. Oddalilem sie wiec w pospiechu z tego miejsca. Zewnetrzne obrzeza dominium nie byly zaludnione. Natomiast calkiem inaczej bylo na terenach, w glab ktorych prowadzila mnie droga. Opusciwszy oboz, przed switem minalem wioske. Zniwa ogolocily pola rozciagajace sie wokol. Gdy przemykalem obok jednego z gospodarstw, zaskoczylo mnie gwaltowne szczekanie. Inne zwierzeta przylaczyly sie do alarmu i po chwili cala wies rozbrzmiewala ich wrzaskami. Ponownie ujrzalem zapalone swiatla i uslyszalem kilka strzalow. Zachowanie ludzi z Yim-Sin i slowa Maelen upewnily mie, ze barsk to rzadkie i znienawidzone zwierze. Co by bylo, gdybym zostal zauwazony lub jakis rolnik spuscilby psy? Postanowilem wiec nie zapuszczac sie na gesto zaludnione tereny. Lazilem tam i z powrotem po gestwinie, ktora wybralem na dzienna drzemke. Slyszalem, jak mrucze do wlasnych mysli. Przeciez gdzies... gdzies na ziemi Oskolda istnialo rozwiazanie zagadki losow mojego ludzkiego ciala, a ja musialem je odnalezc. Po przebytych doswiadczeniach nie odwazylem sie na polowanie w ludzkich zagrodach. Dzikiej zwierzyny bylo w okolicy niewiele, wiec glod zaprowadzil mnie w koncu na otoczone murem pole. Tej nocy Trzy Pierscienie byly lekko zakryte chmurami. To dodalo mi odwagi do jeszcze jednej proby zapolowania na zwierzeta hodowlane. Na polu hodowano fodo. Probowalem juz smaku ich suszonego miesa, ktorym karmila mnie Maelen. Fodo byly dosc male, mniej wiecej wielkosci Tantaki. Moze w dalekiej przeszlosci fodo posiadaly z Tantaka wspolnych przodkow, ale lata hodowli i specjalnego zywienia sprawily, ze fodo maja ciezsze ciala, krotsze nogi i bez watpienia rowniez stepione zmysly. Fodo spaly w zwartej grupie, wiec atak na cale stado mogl zakonczyc sie niepowodzeniem. Skradalem sie wzdluz muru, uwaznie weszac, czy nie ma w poblizu jakichs psow. Wiatr wial w moja strone, przynoszac jedynie kuszacy zapach spiacych zwierzat. Gdybym mial jakiegos partnera, pomyslalem, sprawa bylaby prosta. Jedno z nas, atakujac z wiatrem, mogloby zagnac fodo prosto w rozwarte szczeki drugiego. W koncu postanowilem, ze szybkosc i zaskoczenie beda najlepsza moja bronia, i ruszylem z wiatrem. Mialem niewiele czasu. Spiaca gromada rozbiegla sie, zwierzeta zaczely pochrzakiwac. Pochwycilem jedno z nich i wloklem ze soba, nie zwazajac na jego szamotanine. Przedostanie sie przez mur z takim ladunkiem nie bylo latwe, ale glod sprawil, ze w koncu mi sie udalo. Gdy juz sie najadlem, wszedlem do rzeki i ruszylem przed siebie. Chcialem w ten sposob zmylic trop. Brzegi rzeki laczyl most, minawszy go, wyszedlem na brzeg i zaczalem zlizywac wode z futra. Wowczas uslyszalem niosacy sie echem stukot kopyt. Polozylem sie i skulilem w cieniu. Ujrzalem dwoch jezdzcow zblizajacych sie z przeciwnych stron. Stukot ucichl. Widocznie jezdzcy zatrzymali swoje wierzchowce. Osmielilem sie wystawic glowe i podpelznac do konca mostu w nadziei, ze uda mi sie uslyszec cos istotnego. Nie znalem zadnego z tutejszych dialektow, jedynie jezyk Yrjaru, de mysli kaplanow Umphry rozumialem tak wyraznie, jak ilowa w jezyku basie. Jezdzcy zatrzymali sie. Uslyszalem ciezki oddech kasow, i potem ludzkie glosy. Slowa... nie... - byly to tylko bezsensowne dzwieki ludzkiej mowy, ktorej przysluchiwal sie barsk. Sila woli staralem sie zastosowac metode psychopolacji, by uchwycic ich mysli. -...posyla po pomoc... - Slowa wyrazaly zdziwienie zlosc. -...smie. po tym... smie! - wyczulem w tych slowach desperacje. -...musi... jest scigany... obcy zazadali pelnego wyjecia spod prawa. -To niemozliwe. Nasz lord zwrocil ich czlowieka... zaproponowal splate krwi... to wszystko, co moze zrobic. Uczucia dwoch ludzi na moscie stawaly sie silniejsze i ich mysli docieraly do mnie coraz wyrazniej, podobnie jak dzwiek ilow. -...schronienie, musi sie schronic... -To szalenstwo! - Drugi poslaniec byl niewzruszony. - Nasz lord zostal juz pozbawiony miejsca w radzie, a ci : Yimik i Yomoke zwracaja sie przeciwko niemu. Mamy cala granice do utrzymania. Jesli wpusci tu banitow, kto ruszy mu z pomoca? -Niechaj on sam zadecyduje... -Jesli moc Yu stanie po stronie obcych, to wiecej osob noze zostac wyjetych spod prawa. Maja prawo odrzucic splate krwi i zazadac innej. To, co dostali z powrotem, to nie czlowiek... chyba nie zaprzeczysz? Nie bylo na to slownej odpowiedzi, tylko gniew i strach. Potem okrzyk mezczyzny poganiajacego wierzchowca. Jeden jezdziec ruszyl dzikim galopem na zachod. Drugi odjechal powoli w strone granicy. Polozylem glowe na lapach, slyszalem juz tylko szum rzeki. Czlowiek moze klamac slowami, lecz jego mysli mowia prawde. Wlasnie dowiedzialem sie, ze moje cialo nie jest juz na ziemiach Oskolda, lecz na statku. Nie ulegalo bowiem najmniejszej watpliwosci, ze poslancy mowili o mnie. Teraz moim celem stal sie Yrjar. Port... zabrali moje cialo na "Lydis", gdzie nasz medyk zrobi co w jego mocy dla tej pozbawionej ducha skorupy. Zalozmy, ze jakims cudem dotre do portu i statku, a nawet do swego ciala - co moge zrobic? Chociaz... Wolni Kupcy maja duze mozliwosci. Maelen nie byla jedyna Thassa na jarmarku, byl jeszcze Malez. Czy moglbym go znalezc, poprosic o pomoc? Moze nawet on moglby dokonac zamiany. Mialem sporo watpliwosci i obaw. Wciaz jednak mialem nadzieje, ze nie bede czlowiekiem na zawsze polknietym przez bestie. Trzeba wiec bylo wracac na wschod, przez wzgorza, do dolin Yrjaru, gdzie barsk jest czyms tak charakterystycznym jak czerwona peleryna na wietrze. Napilem sie jeszcze wody, bo gardlo mialem wyschniete, jakbym nic nie pil dzien lub dwa. Nogi mi sie trzesly, po kregoslupie przebiegaly ciarki. Nie bylo juz jednak odwrotu. Zanurzylem sie w wodzie i poplynalem z pradem. Rzeka skrecala dalej na poludnie, gdy wychodzilem na wschodni brzeg. Nie musialem juz trzymac sie drogi i tym samym narazac sie na niebezpieczne spotkania. Ciemne wzgorza przeslaniajace niebo byly wystarczajacym drogowskazem. Za nimi lezaly rowniny Yrjaru i port. Otwarte przestrzenie przebywalem pedem, a przez lasy maszerowalem. Odkrylem, ze choc barski uwazane sa za zwierzeta wysokogorskie, to nieproporcjonalnie maly tulow i niezwykle dlugie nogi ulatwiaja mi bieg po rownym terenie. Przed wschodem slonca bylem juz posrod wzgorz. O swicie minalem ten fort, w ktorym zaczely sie moje klopoty. Rowniez tutaj widac bylo dodatkowy oddzial mezczyzn zebranych w obozie poza murami. Szerokim lukiem ominalem ich kasy. Biegnac, zastanawialem sie nad tym, co uslyszalem od poslancow. Jeden z nich na pewno jechal do glownej twierdzy Oskolda. Mowiono, ze Oskold ma slabosc do syna, ale sadzac z reakcji drugiego poslanca, cos polozylo temu kres. Oskold zaoferowal splate krwi za moje cialo. Innymi slowy, usilowal zalagodzic spor miedzy synem a Wolnymi Kupcami w jedyny legalny sposob znany na Yiktor. Zaproponowal kapitanowi Fossowi cene czlonka zalogi. Splate krwi mozna proponowac za kogos zabitego bez premedytacji i bez urazy w czasie pokoju. Rzadko ja przyjmowano, a niemal nigdy, jesli ofiara posiadala bliskiego krewnego w wieku odpowiednim do noszenia broni, bo za bardziej honorowe rozwiazanie uwazano walke krwi. Jezeli jednak ofiara pozostawila tylko kobiety lub chlopcow zbyt mlodych, by walczyc, przyjmowano taka splate, a transakcja odbywala sie w Swiatyni w Yrjarze. Moze zalodze "Lydis" zlozono oferte z nadzieja na jej przyjecie. Zastanawialem sie jednak, czy Oskold na pewno wrocil moje cialo. Bardziej logiczne wydawalo sie, ze pozbedzie sie po cichu dowodu winy syna i zaprzeczy, ze cala sprawa w ogole miala miejsce. Czyzby strach przed oblakanymi tak bardzo ich paralizowal? W kazdym razie bylo oczywiste, ze kapitan Foss zazadal pelnej kary i Osokun zostal wyjety spod prawa. Wtedy wrogowie Oskolda zauwazyli mozliwosc pograzenia z synem takze ojca. Ziemie Oskolda Bliskie byly stanu oblezenia. Zastanawialem sie, czy Oskold wystapi przeciwko wszelkim prawom oraz obyczajom i udzieli pomocy synowi. Jesli tak, to czy jego ludzie pozostana mu wierni? Lojalnosc miedzy lordem a poddanymi jest silna wiezia, ktora potrafi przetrwac tortury i smierc, o czym dokladnie opowiada wiele ballad. Jednak obowiazuje ona obie strony - lord powinien byc rownie lojalny wobec tych, ktorzy skladali mu przysiege. Ukrywanie syna w tej sytuacji moglo zostac potraktowane jako otwarte zlamanie przysiegi i narazanie swoich ludzi bez powodu. Yrjar... usilowalem przypomniec sobie to miasto. Nie wiedzialem, ile dni minelo od mojego porwania, nie mialem nawet pewnosci, czy jarmark jeszcze trwa. Co bedzie jesli... przyspieszylem kroku... jesli "Lydis" wyruszyla juz w kosmos? Ta mysl byla bardzo prawdopodobna, wiec musialem szybko odegnac ja od siebie, zeby nie dopuscic przerazenia, jakie wywolala. Jezeli "Lydis" jeszcze stoi w porcie, to moze i Malez jest na jarmarku. Jesli nie... polizalem wciaz nie uodpornione na trudy podrozy lapy i zamruczalem cicho. Wtedy zrozumialem, ze barsk moze zyskac przewage nad czlowiekiem. Czy wlasnie tak stalo sie z tym, ktorym opiekuja sie kaplani Umphry na prosbe Maelen? Czy biegal w zwierzecym ciele tak dlugo, az zwierze zwyciezylo i ucieklo w gory, nie czujac zadnych wiezi z czlowiekiem? Potrafilem przeciez wyc do ksiezyca bez zadnych zrozumialych dla czlowieka przyczyn, chociaz staralem sie tlumic ten odruch. Griss Sharvan... on byl ze mna na pokazie... widzial przywiezienie barska, slyszal moja opowiesc o tym. co sie stalo. Moze potrafi wykazac taka otwartosc umyslu, ze jesli przyjdzie do niego barsk... zdola nawiazac kontakt. Wszyscy posiadamy zdolnosc psychopolacji, a u niektorych osob jest ona silniejsza niz u innych. Lidj... Lidj jest najlepszy na "Lydis"... gdybym tylko mogl podejsc dosc blisko. Nie, Krip Vorlund jeszcze nie zostal pokonany. Wykopalem kilka malych stworzen i zjadlem je, choc wystarczyly mi tylko na zaspokojenie pierwszego glodu. Wspinalem sie coraz wyzej, mrozne powietrze bolesnie draznilo pluca. Od chodzenia po latach sniegu bolaly mnie lapy. Zlizywalem z nich snieg, dostarczajac spragnionemu cialu wilgoci, ale myslami powracalem do rzeki, z ktorej tak przyjemnie bylo pic. Przed polnoca dotarlem do przeleczy tworzacej waska szczeline na stoku od strony rownin. Zmeczony ukrylem sie i zasnalem. Gdy sie obudzilem, cieple slonce ogrzewalo moja grzywe. Rozejrzalem sie, mruzac przy tym oczy i weszac. Poczulem zapach czlowieka, nieprzyjemny i silny. Slychac bylo cichy zgrzyt, jakby poslizg buta po skale. Zblizajaca sie osoba podjela niezwykle srodki ostroznosci, by poruszac sie bezszelestnie. Wyciagnalem sie, glowe polozylem na przednich lapach i spojrzalem w dol. Jacys ludzie przechodzili bardzo blisko mnie. Wspinali sie na gore. Na kolczugi i oponcze mieli naciagniete peleryny z kapturami w dziwacznych barwach. Czyzby to byli zwiadowcy ktoregos z wrogow Oskolda? Nie mialo to dla mnie znaczenia, poki mnie nie znalezli. Zaczalem sie wiec wycofywac. Powoli wsunalem sie w krzaki, tam wstalem i ruszylem w lewo i na dol. Dwa razy zamarlem w bezruchu, gdy obok przechodzilo wiecej zamaskowanych mezczyzn. Nie mialem pojecia, dokad zmierzali, nie dostrzeglem nigdzie zadnego fortu ani straznicy. Widac jednak bylo, ze mezczyzni zmierzaja w wyraznie oznaczonym kierunku. Musialem znowu skrecic na poludnie, bo skradajacy sie mezczyzni nadchodzili z obozu w dole. W koncu ukrylem sie i doczekalem nocy. Pod ksiezycem z trzema pierscieniami puscilem sie pedem. W ciemnosci bieglem i maszerowalem na przemian. Na chwile zatrzymalem sie w wodzie, tam tez nasycilem glod, bo jakies pierzaste stworzenie podeszlo zbyt blisko. Byl to najlepszy posilek od czasu, gdy jadlem fodo. Na zakonczenie uczty wyssalem kosci. Potem zaszylem sie w gestwinie. Nie dany mi jednak byl dlugi sen. Unioslem glowe i nasluchiwalem, bo tym razem najpierw dotarl do mnie dzwiek, nie zapach. Byly to polujace psy. Jako czlowieka scigali mnie po tych wzgorzach ludzie Osokuna. Teraz jako zwierze tez mialem poznac smak poscigu. Psy goncze sieja trwoge. Znieruchomialem nasluchujac, przekonany, ze to nie na mnie poluja. Wtedy z krzakow obok mnie wypadla istota na cienkich nogach i przemknela w wielkich podskokach. Rozpoznalem w niej jednego z dzikich mieszkancow rownin. Widac bylo, ze zwierze dawno nie bylo scigane i bieg nie sprawial mu trudnosci. Sfora tez byla pelna energii. Psy zblizaly sie, z rzadka poszczekujac. Znowu skrecilem na poradnie, omijajac jednak sciezke, ktora pobieglo scigane zwierze. Jesli bede mial szczescie, psy zajete swoja obecna ofiara nie wyczuja mojego zapachu. Popelnilem blad, zblizajac sie do otwartej przestrzeni. Nie dosc, ze nie bylo tam skal ani krzakow obiecujacych schronienie przed wzrokiem mysliwych, to jeszcze z pol zebrano plony. Na tle szarozoltego krajobrazu moje czerwone futro z daleka rzucalo sie w oczy. Wyczulem zapach wody i przypomnialem sobie, ze ze zbiornika, w ktorym moczylem lapy, wyplywal maly strumien. Zalozmy, ze podaze z jego nurtem, czy to zatrze moj slad? Cala moja wiedza o takich sprawach pochodzila z tasm, ktorych jako czlowiek sluchalem jedynie dla rozrywki. A przeciez sceny polowan, przedstawiane z punktu widzenia czlowieka, w mojej obecnej sytuacji mogly okazac sie zupelnie falszywe. Poniewaz jednak nic lepszego nie przyszlo mi do glowy, zanurzylem sie w strumieniu. Nie uszedlem daleko, gdy z mojego niedawnego legowiska dobiegl przerazliwy jazgot. Zrozumialem, ze stalo sie najgorsze. Psy zweszyly moj slad i zdecydowaly, ze jestem lepszym celem poscigu niz ich poprzednia ofiara. Wpadlem w panike i to mnie zgubilo. Zupelnie przestalem myslec. Jak zwierze z rownin, ktore mnie minelo, bieglem przed siebie, pragnac jedynie pozostawic sfore psow w tyle. Moje cialo bylo oslabione trudami dlugiej wedrowki , choc staralem sie nie zwalniac, zrozumialem, ze nie zdolam sie dostatecznie oddalic. Przeskoczylem mur, bieglem przez jakies pole, i... Nie bylo juz ziemi pod nogami. Bylem w powietrzu... spadalem... spadalem... XII Wokol mnie wirowaly ziarnka piasku. Uderzylem gwaltownie o ziemie i lezalem lekko ogluszony. Uslyszalem ujadanie psow. Sprobowalem sie podzwignac. Zauwazylem, ze jestem uwieziony za kamiennym ogrodzeniem. Czlowiek moglby sie stad wydostac, ale zwierze bylo zupelnie bezradne.Odrzucilem glowe w tyl i zawylem. Krzyk poniosl sie echem i sprawil, ze psy na moment zamilkly. Byly juz przy ogrodzeniu, podniecone poscigiem, jednak zaden nie wskoczyl do mojej siedziby, tylko wrzaskiem wyrazaly swoja nienawisc. Wtedy ktos brutalnie je odepchnal i zobaczylem spogladajacych na mnie z gory mezczyzn. Pierwszy krzyknal z przerazenia, a inni wpatrywali sie szeroko otwartymi oczami, jeden z nich uniosl kusze. Zastanawialem sie, czy tak uwieziony bede w stanie uchylic sie przed strzalem. Inny mezczyzna ostrym tonem nakazal strzelcowi opuscic bron. Przez jakis czas lezalem, ciezko dyszac, a psy i jeden z mezczyzn pilnowali mnie. Inni odeszli. Potem poczulem uderzenie i zauwazylem sznury na sobie. Skoczylem na rowie nogi i wlasnie o to im chodzilo. Siec mocno zacisnela sie. Tak spetanego wyniesiono mnie za ogrodzenie. Psy co chwile doskakiwaly do mnie, gdy lezalem w sieci na chlopskim wozie. W ten sposob przetransportowano mnie do gospodarstwa i wrzucono do ciemnej szopy. Otaczal mnie zapach zwierzat i ostra won czlowieka. Sapalem z wycienczenia, jezyk i usta mialem zaschniete. Wody... choc kilka kropel... Nikt jednak nie zajrzal do szopy. Skok przez ogrodzenie pozostawil bolesne slady na moim ciele, ale duzo bardziej dokuczliwe bylo pragnienie. W koncu niesmialo sprobowalem penetracji mysli, choc obawialem sie, by wskutek jakichs przesadow nie skonczylo sie to moja smiercia. Tak, byly wokol mnie jakies mysli. Chociaz resztkami sil usilowalem przekazac ludziom potrzebe napojenia mnie, nie potrafilem wystarczajaco dlugo utrzymac z nimi kontaktu, by dalo to jakies rezultaty. Popadlem w apatie, czulem sie niezdolny do dalszej walki. Na dworze bylo juz ciemno, gdy sciagnieto ze mnie siatke i w skrzyni wsunieto na woz. Mijalismy maly zbiornik. Zapach wody pobudzil mnie, wiec jeczac, unioslem glowe. Wtedy mocne uderzenie pozbawilo mnie swiadomosci. Byl dzien, jasne slonce razilo mnie w oczy. Wokol siebie slyszalem wrzaski, ktorych nie moglem zrozumiec. Woz zatrzymal sie i dwaj mezczyzni staneli za nim, by mi sie przyjrzec. Wody... - Chcialem powiedziec, lecz z mojego gardla wydobyl sie tylko skrzyp i jek. Jeden z mezczyzn nachylil sie i gdy przemowil, uslyszalem dialekt Yrjaru, ktorym dawno temu tez sie porozumiewalem. -Barsk... dziesiec miarek. -Dziesiec miarek? - wybuchnal drugi. - Jak czesto zdarza sie spotkac barska w tych stronach? I to zywego... -Ledwo... - skomentowal pierwszy - moze dozyje switu. A jego skora... potargana... nawet jak go wylecze, za futro nic nie dostane. -Dwadziescia. -Dziesiec. Ich glosy staly sie dla mnie brzeczeniem, dochodzily zza plandeki, ktora opuscili przed moimi oczami. Chcialem zanurzyc sie w goscinna ciemnosc, ktora obiecywala wygode i brak cierpien. Jeszcze raz przywrocono mnie do rzeczywistosci. Sciagnieto mnie bowiem z wozu i przeniesiono w ciemniejsze miejsce, gdzie panowal duszacy smrod zaniedbanych zwierzat. Juz kiedys... moja pamiec tlila sie jak iskra, ktora ma zgasnac na zawsze... juz kiedys czulem ten sam odor. Kiedy? Gdzie? Poczulem zelazny uscisk wokol gardla. Probowalem slabo sie opierac. Jakas sila wepchnela mnie do malego ciemnego miejsca i pozostawila w tym ciasnym wiezieniu, zamknawszy wieko u gory. Dwa otwory po bokach wpuszczaly nieco swiatla i bardzo malo powietrza. Na dnie bylo troche slomy, okrutnie smierdzacej, bo nie bylem pierwszym przetrzymywanym tu wiezniem. Byla to nie tylko won cial, lecz rowniez uczuc - strachu i nienawisci oraz rozpaczy. Probowalem zwinac zbolale cialo w klebek, ulozylem glowe na przedniej lapie, poszukujac ulgi w ucieczce od wspomnien i od wszystkiego, co mnie otaczalo. W ten sposob egzystowalem, trwalem, bo przeciez nie mozna powiedziec, ze zylem. Chwilami snilem o wodzie i o tym, jak wedrowalem wzdluz strumieni. Cos stuknelo nad moja glowa, wieko unioslo sie, wpuszczajac troche powietrza i swiatla. Chyba probowalem uniesc glowe, lecz cos ciezkiego zwalilo mi sie na szyje i przycisnelo mnie do dna. Nie moglem wiec zobaczyc, kto mi sie przygladal. -...prawie martwy. I proponujesz to mojemu panu? -Barsk. Jak latwo spotkac zywego barska w okolicy, Freesh? -Zywego? Ten jest bliski smierci, jak juz mowilem. A skora... tez nic nie warta. Chcesz piecdziesiat miarek? Nadajesz sie do Doliny... Ucisk na mojej szyi zelzal, chwile pozniej wieko opadlo. Bliski smierci... bliski smierci... bliski smierci... - dzwieczalo mi w uszach - barsk... bliski smierci... Barsk to zwierze. Ja nie jestem zwierzeciem, jestem czlowiekiem... czlowiekiem! Musza mnie wypuscic! Jestem czlowiekiem, nie zwierzeciem. Ta iskra zycia, ktora przed chwila niemal we mnie wygasla, znow zaplonela. Probowalem oprzec slabe cialo o sciany skrzyni, wywalczyc sobie wolnosc. Nic z tego. Muskuly napinaly sie, lecz brak mi bylo sil. Czlowiek... czlowiek! - Nie moglem krzyczec, lecz wydawalem slabe jeki. Moje mysli rwaly sie do swiata poza skrzynia. Tutaj umiera czlowiek... nie zwierze, lecz czlowiek! Jakas przelotna mysl, wyrazna i silna, napotkala moja. Uczepilem sie kurczowo. Pomocy... umiera czlowiek. - Te jedna mysl kierowalem na zewnatrz mego wiezienia. Gdzie? - nadeszlo wyrazne pytanie. W skrzyni... w ciele barska... czlowiek, nie zwierze. - Cala istota barska i czlowieka telepatycznie wolalem o pomoc. Mysl, mysl dalej! - otrzymalem rozkaz. Musze miec przewodnika, wiec mysl! Czlowiek, nie zwierze... - Nie moglem jednak dluzej byc tak skoncentrowany, jak przed chwila. Nadludzkim wysilkiem sprobowalem znowu: czlowiek, nie barsk... w skrzyni... w... nie wiem gdzie... ale w miescie. Yrjar? Czy to miasto to Yrjar? - dotarlo do mnie pytanie. W skrzyni jako barsk... barsk... Nie barsk... czlowiek! Zdawalo mi sie. ze nie moge oddychac, ze ciemnosc osacza mnie ciasno, miazdzy. Czlowiek... jestem czlowiekiem... - Trzymalem sie tej mysli, walczac zazarcie. Ciemnosc jednak byla tuz-tuz i wreszcie zapadlem w nicosc. Tutaj! Poprzez ciemnosc znowu nadeszla odpowiedz, szybka i zdecydowana. Nie sluchalem juz jednak, nie istnialo juz nic procz ciemnosci i konca walki. Dostrzeglem gdzies daleko swiatlo i glosy, ktore nic nie znaczyly. Czulem, ze ktos unosi moja glowe. Jak przez mgle widzialem twarz. -Sluchaj - rozkaz wyraznie zadzwieczal w moim mozgu - musisz mi pomoc. Powiedzialem, ze jestes jednym z mojego malego ludku, ze jestes tresowanym zwierzeciem. Mozesz to udowodnic? Udowodnic? Nie moglem nic udowodnic, nawet tego, ze jestem czlowiekiem, a nie czworonozna bestia, ktora atakuje w ciemnosciach. Poczulem wode na opuchnietym jezyku, na szczekach, za trzecim razem przelknalem. -Jorth, sluchaj! To kiedys cos znaczylo, ale nie moglem sobie przypomniec. Ktos tak mnie nazywal i... Kiwnalem glowa, usilowalem uniesc przednie lapy. Kiedys gdzies widzialem szerokie stopnie i czlowieka w czarno-zoltej sutannie, ktory mi sie przygladal. Musialem wiec sie klaniac i robic wszystko, cosmy razem zaplanowali. My? Kto? -Moje zwierze... -Nie ma dowodu, Freesh. -Zwroce, cos za niego zaplacil. Czy mam wezwac straznika? Znowu czyjes dlonie uniosly moja glowe. I jeszcze raz woda w ustach... przelknalem. Wraz z tym powrocilo zycie. Dlonie nie poluzowaly uscisku. -Wytrzymaj, wkrotce odjedziemy. Glosy nade mna przyplywaly i odplywaly. Potem objely mnie ramiona i uniosly ku oslepiajacemu swiatlu, az zajeczalem i przymknalem oczy. Ten, kto mnie niosl, polozyl mnie na miekkim materacu, gdzie rozciagnalem sie, niezdolny do niczego. Powierzchnia pode mna zatrzesla sie, poruszyla, slyszalem zgrzyt kol, ich uderzanie o kamienny bruk. Woz ruszyl, a moje nozdrza poczuly zapach miasta. Nie probowalem sie rozgladac, bylo to ponad moje sily. Turkot, stukot, turkot. Woz zatrzymal sie. -...tresowane zwierze... Zgrzyt plandeki odsuwanej i ponownie zasuwanej. Woz ruszyl. Swieze powietrze, lekki wiatr. Kolejny przystanek. Ktos zeskoczyl z miejsca woznicy, uklakl obok mnie. Uniosl moja glowe i jeszcze raz poczulem jakis plyn w ustach. Tym razem nie byla to tylko woda, a byl w niej jakis dodatek. Otworzylem oczy. Maelen... - pomyslalem. Nie byla to jednak dziewczyna, ale mezczyzna, ktory jej towarzyszyl na jarmarku. Pamiec zaczela powracac, jakbym ogladal wyblakle zdjecia. -Jestem Malez - odpowiedzial. - Teraz odpocznij, zasnij i nie obawiaj sie. Mamy troche czasu. Znaczenie tych slow niezupelnie do mnie dotarlo. Zrobilem, jak kazal i zasnalem glebokim i spokojnym snem. Gdy sie obudzilem, ujrzalem w poblizu ognisko. Jezyki ognia dawaly mi zawsze poczucie bezpieczenstwa. Oprocz ognia dostrzeglem takze inne swiatlo. Ujrzawszy je, zamruczalem i sam sie zdziwilem, slyszac ten dzwiek. Bowiem mialem wyrazna swiadomosc bycia Kripem Vorlundem i zaskoczylo mnie, ze wciaz nosze skore Jortha. Na moj pomruk odpowiedzialy jakies glosy z cienia, gdzie nie docieralo swiatlo ognia ani lampy. Po chwili pojawil sie jakis mezczyzna. W jednej rece niosl dzbanek, w drugiej czerpak z dlugim uchem. Widzialem, jak szedl wzdluz rzedu misek ustawionych na ziemi i do kazdej nakladal porcje zawartosci dzbanka. Podszedl tez do mnie. Malez z Thassow - pomyslalem. Krip Vorlund z innego swiata - odparl telepatycznie. Znasz mnie? Usmiechnal sie. Jest tylko jeden czlowiek, ktory biega w skorze barska. Ale...? - Spojrzalem zdziwiony. Ale zalozyles to futro nie w mojej obecnosci? Skorzystales z mocy Thassow, przyjacielu. Czy sadziles, ze pozostanie to tajemnica? To nie ja z niej skorzystalem - odparlem w myslach. Nie tak, jak sadzisz - zgodzil sie - ale zostala ona uzyta dla twojego dobra. Czy myslisz, ze przezylbys spotkanie z ludzmi Oskolda, gdyby Maelen nie zrobila dla ciebie tego, co tylko mogla, by zyskac na czasie? Oparl sie na pietach, tak ze teraz ja, siedzac na tylnych lapach, bylem troche wyzszy. Sadzisz, ze wykorzystala cie do wlasnych celow? - zapytal telepatycznie. Wszystkie rasy skladaja najswietsze przysiegi. Wiec moge ci przysiac, ze to, co wtedy uczynila, zrobila tylko dla ciebie, zeby ci uratowac zycie. Wtedy moze i tak, ale potem? Pojechalismy do Doliny... mojego ciala tam nie bylo, ale ona miala inne... - przedstawilem swoje watpliwosci Nie wygladal na zaskoczonego. Nie sadze, bym kiedykolwiek widzial kogos z Thassow okazujacego uczucia w taki sposob, jak robia to ludzie innych ras. Jednak nim odpowiedzial, zapanowala chwila milczenia. A co ty naprawde myslisz? - zapytal. Byly rozne zagrozenia procz tych, ktore mi przedstawila. Miala wlasny powod, by sciagnac mnie do Doliny, i to nie w moim interesie, lecz jej wlasnym. - Dokladnie sformulowalem w myslach swe racje. Powoli pokiwal glowa. Maelen nie narazila cie na zadne inne niebezpieczenstwa niz znane jej samej. I gdybys sie nie oddalil, nie bylbys w takim stanie, w jakim cie znalazlem. Zaden Spiewak Thassow nie moze przyzywac mocy, poki sam nie bedzie przez jakis czas istnial w powloce z futra lub pior. Maelen przezyla to, zanim twoj gwiezdny statek w ogole wystartowal w kierunku Yrjaru. Nie zabijamy zywych istot, ale to nie znaczy, ze smierc trzyma sie od nas z dala. Maquad przyjal zwierzeca powloke i pewien lord, ktory polowal bez naszego zezwolenia, oddal do niego smiertelny strzal. To byl przypadek, jeden na dziesiec tysiecy, bo nie wiedzielismy, ze ktokolwiek jest na naszej swietej ziemi, a zbyt pozno zostalismy ostrzezeni. Co do ciebie, to czy nie sadzisz, ze Maelen zaplaci za uzycie naszej mocy w interesie obcego? Ona naprawde wierzyla w to, co ci powiedziala, ze ludzie Oskolda dostarcza twoje cialo do swiatyni i wszystko dobrze sie skonczy. Gdybys tam zostal... Teraz musimy zmienic plany i nie przecze, ze trzeba to zrobic jak najpredzej. Twoi przyjaciele w swojej ignorancji moga probowac lekow, ktore zamiast pomocy przyniosa smierc twemu cialu. Drgnalem, po kregoslupie przebiegl mi chlodny dreszcz. Yrjar... musimy jechac - pomyslalem. Wlasnie stamtad przyjechalismy. Wydostalem cie z miasta, twierdzac, ze zabiore cie poza tereny zamieszkane. Maelen wie, lub wkrotce sie dowie, gdzie jestes. Przybedzie tu, potem uda sie do twojego kapitana, przedstawi swoja wersje... zobaczymy, czy to czlowiek, ktory wierzy w niezwykle opowiesci. Potem trzeba bedzie przemycic cie do portu, by Maelen mogla odczynic to, co sie stalo. A o calej tej sprawie - tutaj sie zachmurzyl - nie wiem, co pomysla Dawni, bo doszlo do zlamania Niezmiennych Slow. To znaczy, ze mieszkancy nizin nie wiedza, ze potraficie zmieniac ciala? - bezglosnie zapytalem. Wlasnie. Pomysl... to sa ludzie, ktorzy nie wiedza o istnieniu ducha. Powiedz tym nieswiadomym ludziom, ze istnieja na swiecie zywe istoty, ktore potrafia zamienic czlowieka w zwierze i na odwrot, a domyslasz sie, co mogloby sie stac? Strach kaze ludziom zabijac, wiec doszloby do takiej nagonki, ze Spokojne Miejsca tonelyby w strugach krwi. Juz wiemy, ze tak o nas mowia... tak mowi obcy Gauk Slafid, ktory probowal wykorzystac nasza wiedze do szantazu. Ludzie Osokuna zabiliby wiec cie, i jako barska, i czlowieka. Zaczely sie juz walki. Sasiedzi Oskolda zwracaja sie przeciw niemu. Pomysl, jak szybko moglby on wykorzystac wiedze o nas, by skierowac swych wrogow przeciwko Thassom. Wszyscy zgodziliby sie, by lorda, ktory posiada wiedze o zamianie cial i duszy, postawic na czele zjednoczonej armii. Jednak wierze, ze Gauk Slafid wiedze o naszych zdolnosciach zatrzymal tylko dla siebie. Bo gdyby Osokun posiadl nasza wiedze, to stanowilaby dla niego doskonaly rodzaj broni. Moglby stanac na czele "swietej wojny" przeciwko wspolnemu wrogowi i zjednoczyc ziemie pod swoim berlem. Jesli uda sie wam mnie przywrocic do dawnej postaci, wyjade i moge przysiac, ze nikt ode mnie nie uslyszy o tym, co bylo. - Spojrzalem na Maleza wymownie i nawet szczeknalem. Przyjrzal mi sie smutno i spokojnie powiedzial: -Dawni zadbaja o to, by niepozadane jezyki nie rozpowiadaly za duzo. Zgadzam sie, ze im szybciej dokonamy zamiany i wyprawimy cie z Yiktor, tym lepiej. Obecnie Osokun i jego sludzy sa wyjeci spod prawa. Moga zyc tylko w drodze i kazdy ma prawo zwrocic sie przeciwko nim. Wczesniej czy pozniej polaczone sily wytropia ich i zabija. Nie wiem, czy Oskold udzielilby synowi nawet potajemnie pomocy, skuszony jakas obietnica. Gdyby jednak mial taki zamiar, musialby to zrobic w wielkiej tajemnicy, bo jego ludzie mogliby uznac, ze lamie przysiege, i opuscic go. Wyjecie spod prawa to powazna sprawa, a kto pomaga skazanemu, natychmiast sam zostaje objety taka sama kara. Wystarczy przysiega trzech osob, by skazac czlowieka. Teraz Oskold bedzie mial dosyc problemow z tymi, ktorzy go napadaja. Poczekajmy teraz na Maelen - zwrocilem sie do Maleza ze swoja mysla. Klotnie panow feudalnych nie mialy znaczenia dla mojej przyszlosci, przynajmniej tak mi sie zdawalo. Poczekajmy na Maelen - powiedzial w myslach Malez. Ona pojdzie do twojego kapitana w Yrjarze. Jak juz mowilem, wiele bedzie zalezalo, czy kapitan zgodzi sie z nami. Moze udzielisz jej jakichs wskazowek, ktore pomoga go przekonac, opowiesz jakies wydarzenie z przeszlosci, o ktorym nikt na Yiktor nie moze wiedziec. Potem, jesli on jej uwierzy, bedziemy mogli planowac dalej. Wolni Kupcy maja szerokie horyzonty. Widzieli rozne rzeczy na wielu swiatach. Jednak przypadek z barskiem byl wyjatkowy. Czy wiara moze siegac az tak daleko? Pomysl Maleza spodobal mi sie. Zaczalem myslec o jakiejs historii, ktora Maelen moglaby przedstawic w moim imieniu. Czas mial teraz dla mnie ogromne znaczenie i poganial mnie niczym nadzorcy niewolnikow z Corfu. Malez odszedl do swoich obowiazkow, pozostawiajac mnie z myslami, ktore jak ciernie wrzynaly sie w umysl, gdy chodzilem tam i z powrotem w poblizu ognia. Napoj i pokarm, ktorymi mnie Malez uraczyl, musialy zawierac jakis srodek dopingujacy i odzywke, bo czulem sie pelen zycia i energii. Wkrotce Malez wrocil i usiadl przy ognisku. Siadlem obok niego, pragnac oderwac sie od wszystkich "jezeli" i "byc moze", ktore mnie dreczyly. Dlaczego Thassowie chca przyoblekac zwierzeca skore? - spytalem telepatycznie Meleza, patrzac uwaznie. Spojrzal na mnie, jego wielkie oczy w bladej twarzy wydaly sie jeszcze wieksze. -A dlaczego wy chcecie wedrowac od swiata do swiata, zadnego z nich nie czyniac swoim domem? - odpowiedzial pytaniem. To sposob zycia. Nie znam zadnego innego - odpowiedzialem mu skomlac. -Teraz juz znasz i moja odpowiedz - odparl. - Thassowie rowniez maja swoj wlasny sposob zycia. Kiedys bylismy innym ludem, podobnym do tych, ktore zyja dzis na nizinach. Potem nadszedl moment wyboru. Zrezygnowalismy z jednego sposobu zycia, by rozpoczac inny. Teraz w oczach mieszkancow nizin jestesmy wloczegami, ludzmi bez korzeni. Nie moga oni pojac, czemu odrzucamy to, co dla nich oznacza bogactwo i przyszlosc. Trzymaja sie wiec od nas z daleka. A poniewaz od czasu do czasu zdarza im sie zobaczyc czastke tego, co zyskalismy przez swoj wybor, rownoczesnie sie nas obawiaja. Doswiadczamy wszystkiego, czego oni nie znaja... no, nie wszystkiego, bo nie mozemy poznac niektorych rzeczy... wzrostu drzewa, wypuszczania nowych lisci, dawania owocow. Mozemy za to przyjac skrzydla ptaka i poznac przestworza, tak jak opierzone istoty, albo przyjac futro i na jakis czas stac sie czworonogiem. Znasz wiele swiatow, gwiezdny wedrowcze, ale zadnego tak, jak Thassowie znaja Yiktor i zycie na nim. Malez zamilkl. Zwrocil oczy ku plomieniom, do ktorych raz na jakis czas dokladal drewna ze sterty za plecami. Przestal juz zwracac sie do mnie w myslach. Nocne powietrze dostarczylo moim nozdrzom wielu informacji. Po jakims czasie wsunalem sie w cien przy obozowisku i zaczalem weszyc. Czesc malego ludku spala w klatkach, reszta obudzila sie i czuwala. Nie sadze, by jakakolwiek istota mogla sie przesliznac obok obozu nie zauwazona. Przed switem przybyla Maelen. Wyczulem jej zapach, nim uslyszalem stukot kol. Za mna rozleglo sie pomrukiwanie innych zwierzat bedace powitaniem. Malez wysunal sie spod koca przy gasnacym juz ognisku, a ja podszedlem do niego. Stalismy obok siebie, gdy Maelen pojawila sie w slabym swietle ogniska. Szukala mnie wzrokiem. Nie wiem, czego sie spodziewalem, moze nagany za wlasna glupote i opuszczenie Doliny, chociaz nie uwazalem tego za czyn glupi w swietle tego, co w tamtych okolicznosciach wiedzialem czy tez podejrzewalem. Na jej twarzy widoczne bylo tylko zmeczenie. Malez wyciagnal rece, by pomoc jej zejsc z wozu, a ona z westchnieniem w nie opadla. Wczesniej zawsze widzialem ja silna, teraz byla calkiem inna, ale nie wiedzialem dlaczego. -Na wzgorzach sa jacys jezdzcy - powiedziala. -Osaczaja Oskolda - odpowiedzial Malez - ale chodz... - podprowadzil ja do ognia, dolozyl troche drewna. Potem wlozyl w jej dlonie rog, ktory napelnil ciecza z malego buklaka. Maelen pila powoli, robiac przerwy po kazdym lyku. Po chwili, oparlszy rog o piersi, odezwala sie do mnie: -Czas mija, Kripie Vorlundzie. O swicie wyruszam do Yrjaru. Malez chyba chcial zaprotestowac, ale nie spojrzala na niego. Zwrocila wzrok ku ogniu i dalej lyk po lyku saczyla zawartosc rogu. XIII Ranek byl jasny, jeden z tych. ktore orzezwiajacym powiewem wiatru i oslepiajacym blaskiem slonca budza u ludzi oraz zwierzat chec i radosc zycia. Nim slonce musnelo promieniami skrawek ziemi, na ktorym Malez rozbil nasz oboz, Maelen wsiadla na kasa i ruszyla na zachod. Pragnalem pobiec za nia. Patrzylismy, az zniknela z pola widzenia. Wtedy Malez wszedl miedzy klatki i pootwieral je, by mieszkancy mogli wchodzic i wychodzic wedle zyczenia.Niektore zwierzeta jeszcze spaly pozwijane w futrzane klebki. Inne wstawaly, ale tylko kilkoro wyszlo z klatek. Simmla minela drzwi swojej siedziby i rzucila sie na mnie z goracymi oznakami powitania. Jej chropawy jezyk juz wyciagal sie w moja strone, gdy Malez polozyl dlon na jej lbie, a ona natychmiast popatrzyla na niego i podkulila ogon. Rozejrzala sie, zamruczala i odeszla w krzaki. -Maelen mowila, ze na wzgorzach sa ludzie. Pewnie nie wszyscy chca napadac na Oskolda. Wyjeci spod prawa dokads uciekaja - powiedzial glosno Malez. -Potrzebuja zywnosci i wielu innych rzeczy, jesli chca przetrwac. A jest tylko jeden sposob, by je zdobyc - zabrac sila. Nie mamy wiele, ale zdesperowany czlowiek bedzie walczyl nawet o okruchy. Zwierzeta... - pomyslalem pelen obaw. -Z niektorych gotowi sa urzadzic niewielki jak na taka grupe ludzi posilek. Niektore zechca zabic, bo ludzie, jesli nie maja nadziei, to zabijaja dla samego zabijania. Gdy bedzie niebezpiecznie, maly ludek ucieknie i ukryje sie przed ludzmi. A ty? - spojrzalem na Maleza pytajaco. Czynil przygotowania, jakby spodziewal sie napasci juz niedlugo. U pasa zawiesil sobie dlugi noz. Nie mial miecza, nie widzialem tez kuszy na terenie obozu. Usmiechnal sie. Znam te tereny jak nikt inny. Gdy nasi straznicy dadza znak, najezdzcy zastana pusty oboz - powiedzial Malez w myslach. Domyslilem sie, ze Simmla jest jednym ze straznikow. Ty tez, jesli chcesz... - zasugerowal wymownym spojrzeniem Malez. Czemu nie? Podobnie jak Simmla zanurzylem sie w krzakach, by sluzyc Malezowi swoim wechem, wzrokiem i sluchem. Chwile pozniej spojrzalem na wozy. Byly cztery - jeden mniejszy i lzejszy, ktorym przyjechala Maelen, i trzy przywiezione przez Maleza z Yrjaru. Kto jednak powozil dwoma z nich? Zastanawialem sie nad ta zagadka... Moze ciagnace je kasy same szly za pierwszym wozem? Wozy ustawione byly w krag dookola ogniska, z ktorego jeszcze wydobywaly sie kleby dymu. Nie wszystko bylo wypakowane. Obserwowalem, jak Malez chodzi od wozu do wozu i w kazdym z nich spedza chwile. Chyba przepakowywal ich zawartosc. Podobnie jak podczas samotnej podrozy przez ziemie Oskolda, skradalem sie od krzaka do krzaka, posuwajac sie coraz wyzej. Stwierdzilem, ze jestesmy na granicy wzgorz. Wspinalem sie tak dlugo, az znalazlem miejsce, gdzie rosl stanowiacy dobra kryjowke krzak. Chociaz galezie stracily juz wiekszosc lisci, to sama ich gestwina wystarczajaco mnie maskowala. Widzialem stamtad oboz oraz spory teren wokol niego. Do obozu nie prowadzila zadna droga, lecz slady wozow wciaz byly widoczne na trawie i ziemi, a szybkie ich ukrycie nie wydawalo sie mozliwe. Malez zniknal w glebi jednego z wozow. Wiatr ucichl, docieralo do mnie niewiele woni. Simmla chyba poszla na poludnie, prawdopodobnie byli tez inni straznicy rozmieszczeni na zachodzie. Slonce swiecilo na bezchmurnym niebie. Bylo bardzo cieplo. Malez wyszedl z wozu z nosidlami na ramionach i wiadrami. Ruszyl w strone strumienia. Wtedy Simmla gwaltownie szczeknela. Wyczolgalem sie spod krzaka. Podmuch wiatru przyniosl ostrzezenie. Zeskoczylem nieco nizej. Ten jeden okrzyk wojenny Simmli i nic wiecej - nic, jesli pominac zapach i glosy, ktorych ludzkie ucho z pewnoscia by nie wylowilo, ale dla barska byly donosne jak dzwiek fanfar. Skradalem sie na brzuchu w kierunku obozu, wreszcie wczolgalem sie pod najblizszy woz. Malez wracal od strumienia. Nie mial nosidel ani wiader. Chwial sie, potykal. Jedna reke przyciskal do piersi, druga wymachiwal, poruszajac palcami w prozni, jakby szukal jakiegos oparcia, ktorego nie znajdowal. Nim dotarl do kregu wozow, opadl na kolana i jeszcze powoli posuwal sie naprzod. W jego plecach tkwila strzala. Wyciagnal rece przed siebie i nagle jego wysilki ustaly. Upadl na twarz. Zwierzeta z klatek zaczely pierzchac na wszystkie strony, cicho i niezauwazalnie. Po chwili juz ich nie bylo. Moze i ukryly sie przed ludzkim wzrokiem, ale nie przed moim wechem i sluchem. Czolgalem sie, choc taki sposob poruszania nie przychodzil mi latwo. Ktos zblizal sie od strony rzeki, probujac pozostac nie zauwazonym. Podazajac dalej pod oslona wozu, zaczalem otaczac ognisko. Malez nie ruszal sie, ale jego napastnik byl bardzo ostrozny. Moze nie wiedzial, ze Malez byl tu sam. Probowalem porozumiec sie z Malezem za pomoca mysli. Jeszcze zyl, lecz stracil swiadomosc. Dotarlem do konca wozu. Byly tam klatki, ale nie bylem pewien, czy dostatecznie wysokie, by mnie ukryc. Czy mialbym odwage udawac rozwscieczone zwierze poza klatka? Gdy tak sie wahalem, po mojej lewej stronie smignela bezowa plama. Simmla! Co ona wyrabia?! Nie zatrzymala sie przy Malezie, lecz rzucila sie w dol. Wstalem i pobieglem za nia. Jeszcze nie widzialem jej ofiary, gdy ow mezczyzna zawyl. Chwile pozniej omal sie nie potknalem o klebowisko dwoch istot walczacych zazarcie. Skoczylem w ich strone. W tym momencie bylem bardziej barskiem niz czlowiekiem, wrzal we mnie zwierzecy gniew, o jaki nigdy bym sie nie podejrzewal. Rozlegl sie wrzask, cos swisnelo tak blisko mojego ramienia, ze poczulem cieplo pedu powietrza. Simmla wciaz dreczyla swoja ofiare. Skoczylem jeszcze raz, tym razem na nia, i przycisnalem ja swoim ciezarem do ziemi. Zostaw - wyslalem do niej myslowy rozkaz - zostaw... chodz! W poblizu znow swisnela strzala. Zapach krwi obudzil we mnie zwierzeca wscieklosc, ale staralem sie zwalczyc w sobie to uczucie. Zostaw... chodz. - Rozwarlem szczeki, by pochwycic Simmle w chwili, gdy ona zwolnila uscisk i spojrzala na mnie czerwonymi blyszczacymi oczami. Warczala jak zwierze, ktore chce odgonic intruza od swojego lupu. Chodz. - Ponownie rzucilem sie na nia i tym razem odepchnalem ja od ludzkiego ciala. Warczala, ale wstala, a strzala upadla dokladnie w miejsce, w ktorym byla przed sekunda. Parsknela z furia w strone chwiejacej sie strzaly i ruszyla za mna w gore stoku. Ludzie wciaz do nas strzelali. Bieglem zygzakiem z nadzieja, ze Simmla robi to samo. Wpadlismy do obozu tylko kilka metrow od Maleza, ktory wciaz lezal jak przedtem. Simmla tracila go nosem, a potem rozdzierajaco zawyla. Szybciej! - ponaglalem ja. Odwrocila sie i pokazala obnazone zeby, jakby chciala mnie zaatakowac. Po chwili czerwony blysk w jej oczach oslabl i ruszyla ze mna, ramie przy ramieniu, miedzy wozami poza obozowisko. Nie mialem pojecia, gdzie zniknely pozostale zwierzeta, choc czulem ich zapach, jakby biegly przed nami ta sama droga. Nie wiedzialem ani ile ich bylo, ani jakich gatunkow. W gore! - wydalem rozkaz Simmli. Obejrzala sie i zatrzymala na chwile, rzucajac spojrzenie na obozowisko. Jej zazwyczaj przylegajace do ciala wlosy zjezyly sie wzdluz kregoslupa, glowa zwisala miedzy ramionami, poplamione kly byly obnazone, bo Simmla wciaz warczala zlowrogo. Cofnela sie krok czy dwa. Potem obrocila sie znowu i dzikim pedem pognala w zarosla. Przedostalismy sie dosc wysoko, nim wreszcie zatrzymalismy sie. Lezelismy, sapiac i obserwujac oboz. Bylo tam kilku mezczyzn. Kopali w klatki, zagladali do wozow, jakby szukali czegos, co mialo tam byc ukryte. Z wozu Maelen wyciagneli skrzynie, w ktorych znalezli pieczywo. Wszyscy rzucili sie na nie z zachlannoscia osob, ktore od dawna niczego nie jadly. Odciagneli cialo Maleza na bok i wepchneli je pod jeden z wozow. Dwaj z mezczyzn ruszyli wzdluz rzedu kasow. Zwierzeta parskaly i pociagaly za uprzaz, rownoczesnie kopiac kazdego, kto podchodzil zbyt blisko. Puste klatki wyraznie intrygowaly niektorych z nich. Popychali je jakby nie mogli zrozumiec, ze nie ma tam nikogo. Do zdewastowanego obozu zblizala sie trojka jezdzcow. Jeden mezczyzna podtrzymywal drugiego w siodle, a trzeci jechal za nimi, oslaniajac tyly. Teraz ja zaczalem warczec. Ten, ktorego tak troskliwie otaczano opieka, byl mi znajomy ze spotkania w forcie granicznym. To byli wyjeci spod prawa ludzie Osokuna i ich przywodca, ktory widocznie niedawno zostal ranny. Jego prawe ramie spoczywalo na temblaku, a jego blada twarz, swiadczyla o skrajnym wyczerpaniu. Byl to teraz tylko zalosny cien tego napuszonego czlowieka, ktory probowal dyktowac warunki Wolnym Kupcom. Mezczyzni wciaz pladrowali wozy, przeszukiwali wszystkie skrzynie i kosze. Interesowala ich glownie zywnosc. Zachlannie rzucali sie na wszystko. Kilku z nich odeszlo w kierunku poludniowo-zachodnim, skad wrocili, prowadzac kasy dojazdy wierzchem. Kilka zwierzat kulalo, a wszystkie wygladaly na wyczerpane ciezka i zbyt dluga jazda. Najezdzcy nie spieszyli sie jednak z opuszczeniem obozu. Zdjeli Osokuna z wierzchowca i polozyli go na lozku wyciagnietym z wozu Maelen. Zagotowali wode nad ogniskiem i zajeli sie opatrywaniem ran swego pana. Wygladalo, ze Osokun juz nie sprawuje wladzy, bo kto inny wydawal rozkazy. Mezczyzni usuwali slady swego napadu na oboz. Dowodca uklakl na jednym kolanie obok wozu, pod ktorym lezalo cialo Maleza, i uwaznie przygladal sie ofierze pogromu. Potem, na jego rozkaz, wyciagnieto Thassa i zaniesiono go w krzaki. Poczulem obok siebie napiete miesnie Simmli. Slyszalem jej ciche warczenie. Jeszcze nie... - przekazalem jej mysl - jeszcze nie... Nie wiedzialem, czy potrafie ja powstrzymac. Bralem jednak pod uwage nasze polozenie. Maelen pojechala do Yrjaru. Mowila, ze czasu jest niewiele. Zatem bedzie sie spieszyla. Tymczasem nie zanosilo sie, by wyjeci spod prawa mieli szybko opuscic oboz. W pospiechu przywracali wozom ich pierwotny wyglad. Jeden z mezczyzn krazyl posrod pustych klatek i nie tylko ustawial je w pierwotnych pozycjach, ale jeszcze je zamykal. Gdy skonczyli, oficer rozejrzal sie i skinal glowa. To moglo oznaczac tylko jedno. Mysleli, ze Malez nie byl jedynym Thassem i przygotowywali pulapke na innych. Czy wiedzieli o Maelen? Moze wysledzili ja poprzedniego dnia i teraz czekali, by ja schwytac? Zaczalem weszyc. Wiele zapachow bylo znajomych. Maly ludek uciekl, ale nie oddalil sie zanadto. Wechem wyczulem okolo dziesieciu zwierzat w niewielkiej odleglosci ode mnie i Simmli. Sprobowalem nawiazac z nimi lacznosc myslowa. Nie tylko byly tam wszystkie, lecz mialy tak silne poczucie wspolnego celu, ze nie spodziewalem sie czegos takiego po zwierzetach tak odmiennych gatunkow. Nie myslaly wcale o ucieczce, jedynie o walce. Nie! - Usilowalem odegnac od nich te mysl. Zwierzeta jednak opieraly mi sie. Nie bylem Maelen ani Malezem, ani zadnym przywodca, ktorego by uznawaly. Nie teraz! - Sprobowalem zmienic informacje, lecz nie udalo mi sie do nich dotrzec. Walka z uzbrojonymi ludzmi wydawala mi sie samobojstwem dla zwierzat. Maelen... - Odtworzylem w swoich myslach obraz silnej Maelen w rubinowo-srebrnej szacie, ktora rozkazywala swojemu malemu ludkowi na scenie. Maelen! - rzucilem w nich ta mysla - pamietajcie o Maelen! Simmla zajeczala bardzo delikatnie - pamietala. Niemal calkowicie odcialem sie od zewnetrznego swiata dzwiekow, zapachow, obrazow - skoncentrowalem sie na swiecie umyslu. Skupilem sie na obrazie Maelen, usilujac rownoczesnie poznac reakcje zwierzat na ten obraz. Maelen! - odpowiedzialy zwierzeta. Odetchnalem z ulga. Teraz musialem skupic sie na dalszych informacjach. Maelen przybywa... Fala ozywienia. Jeszcze nie... - pospieszylem naprawic to, co moglo sie okazac fatalnym posunieciem - ale wkrotce, juz wkrotce... Zainteresowanie. Wkrotce. Na dole... ci mezczyzni czekaja na Maelen... - Probowalem przekazac swe mysli, jednak bylem swiadom, ze moge popelnic blad, i zwierzeta rusza w tym kierunku, w ktorym nie powinny. Musimy znalezc Maelen nim tu przybedzie! - Najlepiej jak potrafilem przywolalem ostatni jej obraz z pamieci, ale przedstawilem ja w drodze do obozu, a nie jak go opuszcza. - Znalezc Maelen, nim przybedzie... Zwierzeta zaczely odchodzic, ale nie w strone obozu i wrogow na dole, lecz omijajac szerokim lukiem to niebezpieczne miejsce, udawaly sie w kierunku rownin na zachodzie. Pozostalem na swoim miejscu, wciaz obserwujac oboz. Chociaz nie mialem doswiadczenia w prowadzeniu wojen, wierzylem, ze prawidlowo zinterpretowalem dzialania wroga. Osokuna zaniesiono do wozu Maelen, wraz z nim udal sie tam jego straznik i pielegniarz. Reszta mezczyzn - z wyjatkiem jednego, ktory zajmowal sie kasami - ukryla sie w wozach i pod nimi. Po krotkiej rozmowie z oficerem jeden z mezczyzn poszedl na zachod. Pomyslalem, ze ruszyl na zwiady. Zostan tu, czuwaj - zawarczalem do Simmli. Obnazyla kly i zawarczala. Zostan... czuwaj! Nie walczyc, czuwac... Maelen przybywa. Wyczulem jej zgode. Nie byla to tak wyrazna odpowiedz, jaka otrzymalbym od Maelen, Maleza czy innego czlowieka. Moglem miec tylko nadzieje, ze Simmla pozostanie w tym samym nastroju, gdy odejde. Moja uwage zaprzatal teraz zwiadowca. Wyczolgalem sie z ukrycia z zamiarem ostroznego ominiecia obozu. Ci, ktorzy czekali na dole, musieli zastanawiac sie, co stalo sie ze zwierzetami. Nie widzialem przy ludziach zadnych psow. Gdy wiec dzielila mnie od obozu spora odleglosc, szybko pobieglem na zachod. Mialem zamiar zawrocic w strone wzgorz, przeciac droge zwiadowcy i zaskoczyc go na tyle daleko, by w obozie tego nie zauwazono. Dwukrotnie natknalem sie na zwierzeta Maelen i za kazdym razem pytalem o zwiadowce i otrzymywalem negatywne odpowiedzi. Przekonalem zwierzeta o koniecznosci pozostania w ukryciu, dopoki ich pani nie przybedzie. Malez zostal raniony strzala kolo poludnia. Powrotu Maelen moglismy sie spodziewac najwczesniej za dwa dni. Mialem nadzieje... ze ludzie Osokuna zniecheca sie przed uplywem tego czasu. Strategia, jaka zastosowalem, by odciagnac zwierzeta od niebezpieczenstwa, miala szanse powodzenia pod warunkiem, ze nie straca one cierpliwosci i nie wroca. W trakcie poszukiwan zwiadowcy zdalem sobie sprawe, ze zaatakowanie go moglo przyniesc dwojakie korzysci. Jezeli on nie wroci, moze wysla kogos, by go poszukal - nastepna mozliwa ofiare - albo dojda do wniosku, ze sa w niebezpieczenstwie i odejda. Dotarlem do rzeki i tam ujrzalem slady naszych napastnikow. Pijac wode, zauwazylem jednego z mieszkancow rzeki, ktory akurat wyszedl spod kamienia, i upolowalem go. Nie bylo czasu na prawdziwe polowanie, a pozywienie jest cialu niezbedne. Powoli zapadl zmierzch. Trop ludzi Osokuna wciaz byl latwo wyczuwalny, choc przechodzili oni tedy kilka godzin wczesniej. Nie moglem natomiast wysledzic zwiadowcy - zaczelo mnie to niepokoic. Nagle przypomnialem sobie, ze sposrod wielu zapachow jeden wciaz natarczywie powracal - won kasa. Pominalem go jako slad przejscia calego oddzialu, ale byl on tak silny, ze zdawal sie calkiem swiezy. Na skrawku miekkiej ziemi znalazlem slad, ktory mnie zainteresowal. Mocno pachnial kasem, ale nie byl to odcisk kopyta kasa, lecz niewyrazny ksztalt nie przypominajacy zadnego znanego mi zwierzecego tropu. Przytknalem nos bardzo blisko tego odcisku i mocno wciagnalem jego won. Kas, tak, ten mocny zapach niemal zupelnie tlumil inne. Jednak towarzyszyl mu inny zapach, a za nim kryl sie jeszcze jeden. Pochylilem sie nisko i znow powachalem. W ludzkim ciele nigdy nie poznalbym sztuczek mysliwych. To byl zapach kasa, a pod nim won ziol i czlowieka. Zalozmy, ze czlowiek, pragnac oszukac tych, ktorzy posluguja sie wechem, nasmarowalby sie jakimis ziolami, by zdusic swoj wlasny zapach, a potem zalozyl zewnetrzne okrycie kasa? To mogla byc odpowiedz na moja zagadke, i taka wersje przyjalem. Musialem wiec ruszyc za tym kasem... Podazalem szlakiem, ktory zaczynal sie przy rozmazanym odcisku. Zapach byl silny, wyrazny, ale chwilami musialem odrozniac inne wonie. Nie mialem odwagi biec tropem samego kasa, bo w niektorych miejscach mieszal sie on z zapachem innych zwierzat, moze wierzchowcow uzywanych przez banitow. Mrok gestnial. Trop kasa prowadzil na zachod. Na otwartej przestrzeni, gdzie nielatwo bylo sie ukryc... a kazdy czlowiek mogl zauwazyc, ze jest sledzony, usiadlem na tylnych lapach i umyslem penetrowalem przestrzen wokol. Pierwszy sygnal nadszedl z polnocy. Rozpoznalem trudny do okielznania sposob myslenia Borby lub Vorsa. Pachnie kasem, nie kas. Gdzie? - Sprobowalem wyslac moja wiadomosc. Nie kas? - To bylo pytanie. Zapach kasa, ale nie kas - powtorzylem. Nie... - Ta odpowiedz byla stanowcza. Ponownie wyslalem swoje pytanie i otrzymalem niewyrazna odpowiedz. Kas, ale nie kas? Kas... tak... Ruszylem na poludnie. Moze to falszywy trop. ale trzeba go sprawdzic. Wkrotce mialem sie przekonac, ze ten, ktorego scigalem, byl prawdziwym mistrzem. Odnalazlem silny i wyrazny zapach kasa. Czym predzej pomknalem w ciemnosc, zdajac sie na wech. Wlasnie na to czekal moj przeciwnik. Wzialem gleboki wdech, nim w ogole pomyslalem o niebezpieczenstwie. W nozdrzach poczulem piekacy bol. Szok byl tak silny, ze az sie zachwialem. Wepchnalem nos w sciernisko i piach, lapa pocieralem obolale miejsce. Ten okropny zapach rozsadzal mi czaszke, wyciskal lzy z oczu. Rzucalem sie po ziemi, trac nosem o podloze, drapiac sie pazurami az do krwi. Nie czulem nic procz tego smrodu, ktory zdawal sie czescia mnie samego. Poczulem takie mdlosci, ze zaczalem sie tarzac. Pocieralem to jedna, to druga strona glowy o ziemie, az wreszcie wstalem i zwymiotowalem. Po pewnym czasie znowu zaczalem sie zastanawiac nad sytuacja. Albo ten, ktorego tropilem, podejrzewal, ze jest sledzony, albo zastosowal srodek ostroznosci na wszelki wypadek. Pozostawil na swoim szlaku jakis drazniacy plyn, ktory pozbawil mnie wechu. Oczy nadal mi lzawily, dokuczalo tez swedzenie w nosie. Procz powonienia mialem jednak jeszcze wzrok i sluch oraz pomoc innych zwierzat. Znow wyslalem sygnal. Otrzymalem trzy odpowiedzi z okolicy. Kas... nie kas... czlowiek... okropny zapach... Gdzies z oddali zawyl Borba: czlowiek nadchodzi. Jeszcze raz potarlem glowa o ziemie. Moje oczy lzawily. Noc sprzyja barskom. Ciemnosc dla mnie nie jest tak gesta, jak dla ludzkich oczu. Stanalem za skala, nasluchiwalem, obserwowalem, nie zwazajac na przykre doznania w nozdrzach. Zapewne prawdziwy barsk czy jakies inne zwierze zostaloby juz pokonane. Na swoje nieszczescie zwiadowca Osokuna nie mial do czynienia z prawdziwym barskiem. Poruszal sie powoli i zupelnie nie wygladal na czlowieka. Skora kasa zwisala na nim luzno. Przygotowalem sie do skoku... Chwilami przystawal na dluzej, prawdopodobnie staral sie zapamietac droge. Moze barski atakuja glosno. Ja uczynilem to bezszelestnie. Rzucilem sie na te czesc zblizajacej sie postaci, ktora uznalem za najlepszy cel. Choc moj przeciwnik byl przebiegly, udalo mi sie go zaskoczyc. XIV Zrobilem tak. jak pokazala mi Simmla, a potem lezalem, sapiac obok tej rzeczy, ktora jeszcze niedawno oddychala, chodzila, byla czlowiekiem. Nie czulem zadnych wyrzutow sumienia. To. co zrobilem, bylo faktem, ale wcale mnie to nie poruszylo. My, Kupcy, uzywamy broni do obrony, lecz nie wszczynamy wojen. Zawsze staramy sie znalezc pokojowe wyjscie z sytuacji. Przed wyladowaniem na Yiktor widzialem umierajacych ludzi, lecz glownie z przyczyn naturalnych i w wypadkach. Wszystkie inne przypadki smierci zdarzaly sie wsrod mieszkancow odwiedzanych przez nas planet.Jednak w to zabojstwo bylem tak wplatany jak prawdopodobnie nikt z mojej rasy od dawien dawna. Mimo to nie mialo to znaczenia, moze tylko o tyle, ze czulem swoista satysfakcje z dobrze wykonanego zadania. Obawialem sie, ze im dluzej pozostane zwierzeciem, tym silniejsza stanie sie jego natura we mnie i w koncu pozostanie juz tylko czworonozny Jorth. a Krip Vorlund przestanie istniec. To nie byla odpowiednia chwila do rozwazan. Zaczalem wiec zastanawiac sie nad swoja sytuacja. Czy mam pozostawic zwiadowce tam. gdzie jest i gdzie mozna go latwo znalezc? Czy tez jego calkowite znikniecie bedzie bardziej tajemnicze i przez to takze niepokojace? Martwy, martwy! - Z krzakow wyszlo i zaskomlilo jedno z dlugonosych zwierzat z dlugimi uszami, ktore widzialem na jarmarku podczas wystepu. Na jego grzbiecie siedzialo inne zwierze o pregowanym ogonie. Oba zwierzeta wpatrywaly sie w zwiadowce z wyraznym zadowoleniem. Martwy - potwierdzilem i polizalem lapy. W nosie wciaz przeszkadzal mi stechly smrod. Dlugouche zwierze obwachalo cialo ze wstretem. Popatrzylem na te szczatki i postanowilem pozostawic je tam, gdzie sa, a na miekkim podlozu obok porobic wyrazne slady. Oba stworzenia patrzyly na mnie zdziwione. Nigdy nie moglem byc pewien, jak mnie rozumieja. Moze sluchaly tylko wtedy, gdy moje propozycje zgodne byly z ich pragnieniami. Oba zwierzaki spogladaly na ziemie, gdzie celowo zrobilem odciski lap. Potem mniejszy zeskoczyl z plecow towarzysza i zanurzyl obie lapy obok moich sladow. Wstal na tylne konczyny i z przechylona glowa przygladal sie swemu dzielu. Te slady wygladaly jak male ludzkie dlonie. Dlugouchy chodzil tam i z powrotem, pozostawiajac zagmatwany wzor swoich tropow na ziemi. Potem jezdziec ponownie na niego wskoczyl. Dokladnie obejrzalem teren. Teraz pozostali napastnicy mogli znalezc cialo. Taki widok powinien nasunac im kilka mysli. Slady wskazywaly, ze w zabiciu czlowieka braly udzial trzy stworzenia roznych gatunkow. Jezeli udaloby sie przekonac wrogow, ze wszystkie zwierzeta z obozu zwrocily sie przeciwko nim, moglibysmy ich tak nastraszyc, ze baliby sie wlasnego cienia, zagladaliby za kazdy krzak i drzewo. W szumie lisci slyszeliby zblizajacy sie atak. Zwierzeta normalnie nie jednocza sie przeciw wspolnemu wrogowi, nie lezy to w ich naturze. Thassowie jednak posiadaja moce, ktorych mieszkancy Yiktor sie obawiaja. Banici byli na tyle zdesperowani, by zabic Maleza. Moze uwierza, ze nie tylko naturalne, lecz i nadnaturalne sily sprzysiegly sie przeciwko nim. Ludzi sciganych taka swiadomosc moze doprowadzic do zalamania. Odeszlismy razem, przez chwile nie starajac sie ukrywac. Pozostawilismy wyrazne slady wspolnie wedrujacej trojki. Po jakims czasie zaczelismy maskowac sie, by dla ludzkiego tropiciela wygladalo to tak, jakbysmy rozplyneli sie w powietrzu. Swit zastal nas w kotlince, gdzie bilo zrodelko. Ukrylismy sie pomiedzy skalami. Moi towarzysze drzemali, podobnie i ja. lecz gdyby cos sie dzialo, moglismy zerwac sie w jednej chwili. Znajdowalismy sie na wschod od obozu, wedlug mnie gdzies przy trasie, ktora powinna wracac Maelen. Nie wiedzialem, kiedy moglismy sie jej spodziewac. Moj nos wciaz byl zapchany, nie moglem wiec niczego wyweszyc. Slonce skrylo sie za chmurami, horyzont spowila mgla, ale nie zanosilo sie na deszcz. Mialem poczucie, ze poza zasiegiem wzroku moze dziac sie cos waznego i niebezpiecznego, ze nie mozna polegac na tym, co widac. Zalowalem, ze przynajmniej jedno ze zwierzat nie potrafi latac. Wowczas mielibysmy szpiega, ktory moglby zdobyc wiecej informacji. Jesli nawet wsrod malego ludku byly jakies ptaki czy inne latajace stworzenia, nigdy ich nie widzialem. Tak wiec nasz zasieg obserwacji byl ograniczony. Tego dnia natomiast poprawil sie kontakt z reszta rozproszonych w okolicy zwierzat. Dzieki temu fragmentaryczne sygnaly przebiegaly wzdluz tak duzego obszaru, ze mialem nadzieje, iz powracajaca Maelen w ktoryms punkcie sie na nie natknie. Niektore zwierzeta trzymaly sie parami. Borba i Vors, Tantaka, dobosze i kilkoro innych, ktorych nie potrafilem zidentyfikowac - wszyscy sie zameldowali. Simmla na pewno pozostala w obozie, jak ja prosilem, bo nie otrzymywalem od niej zadnych odpowiedzi. Nie zapuszczalismy sie dalej. Rozsadniej bylo oszczedzac sily i czekac na Maelen. Tego dnia, gdy utrzymywalem lacznosc z malym ludkiem, zauwazylem, ze w ich umyslach Thassowie nie sa utozsamiani z ludzmi z nizin. Tych drugich zwierzeta traktowaly jak naturalnych wrogow, ktorych trzeba unikac i odnosic sie do nich z podejrzliwoscia i nieufnoscia. Natomiast Thassowie akceptowani byli calkowicie jako bliscy, godni zaufania towarzysze. Przypomnialem sobie slowa Maleza i Maelen. ze Thassowie. ktorzy maja zostac Spiewakami, przez jakis czas zyja w cialach zwierzat. Jaka powloke nosila Maelen, gdy biegala jako zwierze po gorach? Czy taka jak Vors lub Simmla? Czy mozna dokonac wyboru? A moze to byl przypadek, tak jak ze mna i barskiem? Dwa razy w ciagu tego dnia wyruszalem na zwiady i sprawdzalem, czy nie widac jakichs podroznych. Podczas drugiej wyprawy dojrzalem bardzo daleko oddzial jezdzcow udajacy sie w strone wzgorz. Wiedzialem, ze nie zauwaza nikogo z nas. Po zapadnieciu zmroku szukalismy pozywienia, przeszukujac teren wokol nas. Nie moglem wytropic zadnej zwierzyny. Nie brakowalo nam natomiast wody. Ktos sie zbliza! - Odebralem sygnal w srodku nocy. Tylko jedna osoba, pomyslalem, mogla wywolac entuzjazm zwierzat. Maelen! - poslalem wezwanie w noc. Juz ide! - Odpowiedz byla slaba, jakby przekazana szeptem. Maelen - z kolei moj sygnal byl niczym krzyk - klopoty... uwazaj... czekaj... powiedz, gdzie jestes. Tutaj. - Dotarl do nas wyrazniejszy sygnal: wyszlismy z krzewow i zarosli. Maelen siedziala na zmeczonym kasie. Noc byla jasna, Trzy Pierscienie plonely pelna moca. Maelen miala na ramionach peleryne, na glowie kaptur, tak ze nie widzielismy kobiety, tylko ciemna postac na potykajacym sie wierzchowcu. Duzymi susami wybieglem na otwarta przestrzen. Maelen, klopoty! Co? - Jej sygnal znow byl bardzo cichy, zmeczony. jakby opuscily ja sily i podazala przed siebie gnana tylko sila woli. Teraz ogarnal mnie strach, podbieglem do niej. Maelen, co sie stalo? Jestes ranna? - spytalem telepatycznie. Nie, ale co tu sie dzialo? - Jej pytanie bylo juz silniejsze, wyprostowala sie. Ludzie Osokuna napadli na nasz oboz. Malez - zawahalem sie, nie umialem znalezc innych slow - nie zyje. Reszta jest ze mna. Czekalismy na ciebie. Oni probuja nas tam zaskoczyc. -Wiec to tak! - Zmeczenie jakby ja opuscilo. To westchnienie bylo niczym swist bata. - Ilu ich jest? Chyba dwunastu. Osokun jest ranny, kto inny dowodzi - przekazalem Maelen informacje. Blask ksiezyca odbil sie od rozdzki i rozprysnal srebrnymi iskrami. Nie moglem oderwac od rozdzki wzroku. Maelen zaczela spiewac. Najpierw byl to niski pomruk, w ktorym slowa i melodia zlewaly sie w jedno, powodujac drzenie w zylach, nerwach, miesniach. Stopniowo spiew stawal sie coraz glosniejszy, wzmacnial chec dzialania, ogarnial calego sluchacza. Zauwazylem, ze srebrna rozdzka porusza sie. Poslusznie zblizylem sie do Maelen, a ze mna cala reszta futerkowego towarzystwa. Piesn Maelen wyzwolila w zwierzetach wielki glod. Ow glod mogla zaspokoic tylko krew. Lezelismy w ukryciu, spogladajac na oboz. Wygladal na zupelnie opuszczony. Widac bylo tylko przywiazane kasy. Jednak nasze zmysly dobrze wyczuwaly obecnosc ludzi. Maelen znowu zaspiewala, a moze to odezwalo sie we mnie echo jej wczesniejszej piesni. Wyprostowala sie i zaczela schodzic w dol w kierunku wozow. Przed soba niosla rozdzke. Wczesniej, w swietle ksiezyca, rozdzka plonela srebrnym blaskiem. Teraz, choc byl juz dzien, nadal blyszczala, rozsiewajac iskry. Uslyszalem dobiegajacy z obozu krzyk. Po chwili zaatakowalismy. Nasi przeciwnicy przyzwyczajeni byli do kontaktow ze zwierzetami uwazanymi przez nich za istoty gorsze, ktore sie sciga, zarzyna, udomawia. Jednak zwierzeta, ktore potrafily sie zjednoczyc, by zabic czlowieka, byly dla ludzi Osokuna niezwyklym zaskoczeniem. Maelen nie przestawala spiewac. Jej piesn byla dla nas wezwaniem. Nie wiem natomiast, czym byla dla osob wyjetych spod prawa. Pamietam co najmniej dwoch mezczyzn, ktorzy rzucili bron, padli na ziemie i tarzajac sie oraz wrzeszczac cos bez sensu, probowali zatykac uszy dlonmi. Bylem jak ktos, kto zbudzil sie z pelnego wydarzen przerazajacego snu. Zobaczylem martwe ciala. Moja swiadomosc dopiero sie budzila i wypychala z pamieci wspomnienia walki. Maelen nie patrzyla na ciala, tylko gdzies przed siebie, jakby nie miala odwagi stawic czolo pogromowi, jaki odbyl sie wokol niej. W dloni trzymala rozdzke, ktora teraz miala barwe szara - podobna do barwy twarzy dziewczyny. Uslyszalem przerazliwy pisk. Podeszla do mnie Simmla, wlokac swe cialo po ziemi. Byla ranna. Potem uslyszalem inne krzyki i jeki. Zwierzeta usilowaly dotrzec do swej pani. Ona jednak wpatrywala sie przed siebie, niczego nie widzac i nie slyszac, jakby byla w transie hipnotycznym. Maelen! - Wlozylem w krzyk swego umyslu wszystkie sily. Simmla piszczala. Przysunela sie do stop Maelen, wyciagnela glowe, by ja zlozyc na zabrudzonym bucie. Maelen! - Poruszyla sie jakos niechetnie, jakby nie miala ochoty wracac z nicosci, w ktorej przebywala. Palce zwolnily uscisk, a rozdzka wypadla na ziemie i potoczyla sie w bloto. Maelen zalosnie krzyknela i polozyla dlon na glowie Simmli. Wiedzialem, ze juz do nas wrocila. Trzeba sie bylo szybko zajac rannymi zwierzetami. Zaden z mezczyzn nie przezyl bitwy. Powloklem wiadro do rzeki, napelnilem je woda. Powtorzylem te czynnosc kilka razy. gdyz Maelen potrzebowala wody do sporzadzania okladow i opatrunkow z ziol. Podczas trzeciej takiej wyprawy moj nos, ktory wreszcie zaczal przychodzic do siebie, poinformowal mnie o niebezpieczenstwie. Zapach czlowieka, silny, swiezy, prowadzacy w krzaki. Odlozylem wiadro i pobieglem tym sladem. Nie odszedlem jednak daleko, gdy poczulem wezwanie do powrotu. Wrocilem, lecz z postanowieniem, ze wkrotce zajme sie tym tropem. Ktos przezyl walke przy wozach, a wyposazony w kusze nawet jeden czlowiek mogl ukryc sie na gorze i wszystkich nas z latwoscia wybic. Przejety ta sprawa pobieglem do obozu i do Maelen, ale nim zdazylem doniesc o moim odkryciu, ona przemowila: -Kripie Vorlundzie, przywoze z Yrjaru zle wiesci. Po raz pierwszy od wielu godzin wrocilem myslami do sprawy Kripa Vorlunda. -Gdy porwali cie ludzie Osokuna, kapitan "Lydis" powolal sie na prawo jarmarku. Jeden z czlonkow waszej zalogi zostal ciezko pobity, ale wyzdrowial i opowiedzial, co zaszlo. Rozpoznal wzor klanu, jaki widzial. To juz dalo podstawy, by wystapic z oskarzeniem. Specjalny oddzial udal sie do Oskolda, gdzie znalezli twoje cialo. Zabrali je do Yrjaru przekonani, ze tortury Osokuna zniszczyly twoj umysl. Medyk z "Lydis" stwierdzil, ze tylko poza tym swiatem mozna udzielic ci pomocy. I tak... - przerwala, spojrzala mi w oczy. - I tak - zaczela ponownie - "Lydis" odleciala z Yiktor z twoim cialem na pokladzie. To wszystko, czego sie dowiedzialam, bo w miescie dochodzi do dziwnych zamieszek. Gdzies w glebi duszy wiedzialem, ze mowi prawde. Przez dluzsza chwile znaczenie tych slow do mnie nie docieralo, nie sluchalem tez, co jeszcze ma do powiedzenia. Czulem sie, jakby mowila w obcym jezyku. Nie ma ciala! Ta mysl zaczela tetnic w mojej glowie, uderzac coraz glosniej, az moglem wrzeszczec w rytm tych uderzen. Maelen patrzyla na mnie. Ale nic z tego. co mowila, nie mialo znaczenia. Jej rozkazy byly odlegle, przytlumione lomotem moich mysli. Jestem Jorthem, jestem smiercia... trzeba polowac... Wtedy ruszylem za tropem, ktory znalazlem w krzakach nad rzeka. Swiezy, intensywny zapach wypelnial mi nozdrza. Zabijac... ale zeby zabijac, trzeba zyc. Nie wolno byc nierozwaznym, barsk jest przebiegly, barsk... Niechaj obudzi sie we mnie bestia z wiekowym doswiadczeniem. Niech Jorth w pelni mna zawladnie. Wzdrygnalem sie, odskoczylem na bok, jak zrobilby to czlowiek obserwujacy przystapienie zwierzecia do tradycyjnego zajecia, jakim jest polowanie. Wyczulem trzy rozne zapachy, jeden za drugim. Nie kasy... ci ludzie uciekali pieszo. Wokol jednego roznosila sie won mowiaca o ranie. Bylo ich trzech, udawali sie z powrotem w strone wzgorz. Na pewno sprawdzali, czy ktos ich nie sledzi. Musialem uzyc wszystkich umiejetnosci. Weszylem wiec i rozgladalem sie na wszystkie strony, sprawdzajac, czy nie ma jakiejs pulapki. Chyba spryt Kripa Vorlunda wciaz towarzyszyl przebieglosci barska. Wygladalo na to, ze uciekinierzy nie maja zamiaru wspinac sie na strome stoki, bo wybierali najlatwiejsze podejscia. Raz znalazlem miejsce ich postoju, w ktorym pozostawili zakrwawiona szmate. Uparcie jednak posuwali sie naprzod, w strone granicy ziem Oskolda. Zaczalem szukac innych zapachow najezdzcow, ktorych poprzednio widzialem. Nie chcialem bowiem stracic lupu. Caly czas towarzyszyly mi jakies dobijajace sie do mojego mozgu sygnaly, lecz staralem sie je ignorowac. Bylem Jorthem i to Jorth polowal, tylko to bylo prawda. Doszedlem do miejsca, gdzie dwa krzewy oderwane byly od korzeni. Dalej biegly juz tylko dwa slady, nie trzy. Ci dwaj niesli trzeciego, przez co poruszali sie duzo wolniej. Potem zszedlem ze szlaku, bo prowadzil on do wawozu miedzy dwiema ostrymi skalami. Bylem przekonany, ze ci, ktorych scigalem, sa na dnie wawozu. Nie pedzilem jednak na oslep, lecz skradalem sie od jednej kryjowki do drugiej. Nie skupilem sie tez na zadnym wyraznym zapachu, pamietajac podstep zastosowany przez zwiadowce. Nadeszla noc, a ja jeszcze ich nie znalazlem. Troche mnie dziwilo, ze potrafili sie az tak oddalic. Chyba ze opuscili nasz oboz przed walka. Ksiezyc mi sprzyjal - widzialem ostre kontury krajobrazu, sam pozostajac w cieniu. Wreszcie ich dojrzalem. Dwoch z nich stalo, opierajac sie o duza skale. Jeden osunal sie wzdluz tej podpory i usiadl. Glowa opadla mu na piersi, rece zwisaly bezwladnie miedzy wyciagnietymi nogami. Drugi ciezko dyszal, lecz utrzymywal sie na nogach. Na prostych noszach lezal trzeci. Dobiegaly stamtad slabe jeki. Dwaj byli niegrozni, ale na tego, ktory jeszcze stal, musialem uwazac. W koncu sie poruszyl, ukleknal i przylozyl maly buklak do ust rannego. Ten jednak wysunal ramie i zamachnal sie. wydajac ostry, gwaltowny krzyk. Buklak uderzyl o skale i pekl. pozostawiajac ciemny zaciek na kamieniu. Przez caly czas siedzacy mezczyzna nie poruszal sie. Teraz jednak powoli potrzasnal glowa, jakby chcial rozproszyc zasnuwajaca umysl mgle. Potem podniosl sie, wciaz opierajac sie o skale. Na jego twarz padl blask ksiezyca i rozpoznalem zolnierza, ktory oslanial Osokuna, gdy wjezdzal ze swym lordem do obozu Thassow. Do tej pory nie zastanawialem sie nad tozsamoscia sciganych przeze mnie mezczyzn. Mezczyzna oparty o skale wykonywal wole swego pana w ciasnej celi granicznego fortu. Krip Vorlund? Kim byl Krip Vorlund i jakie mial prawo zadac od barska zemsty. To bylo bez znaczenia. Mezczyzna byl moja zdobycza... Do tego stopnia uwazalem ich juz za swoj lup. ze wyszedlem na otwarta przestrzen, nie zwazajac na nic i z glebi pluc wydobylem okrzyk wojenny mojego gatunku. Ten na noszach nie mial szans. Pozostalym pozwolilem walczyc o zycie. Tak bylo lepiej. Skoczylem na stojacego mezczyzne. Mysle, ze do jego zmeczonego umyslu dopiero wtedy dotarla wiadomosc o mojej obecnosci, gdy poczul na sobie moj ciezar. Przycisnalem go do ziemi, a moje kly wbily sie w jego szyje. Latwy... latwy lup! Sapalem i kasalem. Podnioslem wzrok na drugiego. Sciskal miecz polyskujacy w blasku ksiezyca. Wsunal sie pomiedzy mnie a nosze. Krzyczal... Okrzyki wojenne? Wezwania o pomoc? Nie mialo to znaczenia - nie byly przeznaczone dla moich uszu, a do innych i tak nie docieraly. Jednak ostrze miecza mialo w walce duze znaczenie. Zblizalismy sie do siebie ostroznie. Nasze ruchy tworzyly skomplikowany wzor przypominajacy rytualny taniec. Sprowokowalem go do ciaglych unikow i w koncu obrocilo sie to na moja korzysc, bo mezczyzna wyraznie zmeczyl sie. Nareszcie udalo mi sie zacisnac szczeki na nadgarstku dloni trzymajacej miecz. To byl poczatek jego konca. Zmeczony tancem smierci zwrocilem sie ku noszom. Mezczyzna siedzial. Moze strach pokonal slabosc ciala i dodal mu energii. Jego reka poruszyla sie i poczulem silny cios miedzy szyja a barkami. Mezczyzna zranil mnie nozem. Skoro jednak nie zabil mnie natychmiast, nie uratowal tym samym swojego zycia. W koncu lezalem sam posrod trupow i myslalem, ze zmarl tez barsk Jorth, ktory kiedys byl czesciowo czlowiekiem. Maelen XV Tyle czasu minelo, odkad wkroczylam na dziwna droge, by wyrownac szale wagi Molastera. Teraz jednak byly one tak samo nierowne, jak wczesniej, a zamiast dobra moje wysilki przyniosly zlo. Tepo zastanawialam sie nad tym, jak wiele zla mozna wyrzadzic w nadziei uczynienia dobra. Czulam sie, jakby Molaster mnie porzucil, pozostawil dryfujaca na fali. z ktora nie moge dac sobie rady. Moze zbyt ufalam swojej mocy i to byla zasluzona kara.Stalam w obozie posrod cial wrogow i moich malenstw. Rozgladalam sie z poczuciem, ze to wszystko w jakiejs czesci jest skutkiem moich czynow, za ktore ponosze odpowiedzialnosc. Moze to prawda, jak twierdza niektorzy, ze jestesmy tylko pionkami w grze wielkich sil. poruszanymi w nie znanych nam celach, a z pewnoscia nie dla zaspokojenia naszych wlasnych pragnien. Chociaz takie rozumowanie moze uspokajac, bo odsuwa wine od czlowieka, to nie jest ono do przyjecia dla kogos, kto podlega dyscyplinie Spiewaka. Nie moglam wiec zgodzic sie z takim wyjasnieniem. Moja dusza oplakiwala maly ludek i Maleza, choc wiedzialam, ze nie ma co zalowac bliskich, ktorzy weszli na Biala Droge. Czasami duzo trudniej jest pozostac przy zyciu niz przekroczyc brame prowadzaca w zaswiaty. Nie mozemy pozwolic sobie na oplakiwanie tych. ktorzy odeszli, wszak oni tylko zmienili stara szate na nowa. Dotyczy to rowniez mojego malego ludku. Lecz ci, ktorzy jeszcze cierpieli - to co innego. Czulam z ich powodu bol. Jeszcze musialam znosic ciezar zycia dla tego, ktory uciekl gnany przerazeniem, jakie kazdego czlowieka moze doprowadzic do smierci. Jego musialam odnalezc, o ile to mozliwe, bo wobec niego mialam wielki dlug. Dreczylo mnie tez cos duzo gorszego, a mianowicie podejrzenie, ze wewnetrznie pragnelam wlasnie takiego przebiegu wydarzen. A jesli mocne pragnienia powoduja czyny, to choc nie przywolalam ich spiewem do zycia, czyz moglam byc pewna, ze nieswiadomie nie zmienilam przyszlosci dla zaspokojenia tesknot wlasnego serca? Wiedzialam, ze moge jeszcze cos zaproponowac Kripowi Vorlundowi, i gdyby sie zgodzil, to... Porozmawialam z moim malym ludkiem. Poinformowalam zwierzeta, co trzeba zrobic. Zaspiewalam ponad rozdzka, choc nie bylo jeszcze nocy. Potem przygotowalam jedzenie i picie dla zwierzat. Usiadlam obok Simmli i wyjasnilam jej, gdzie i po co musze sie udac. Gdy zanurzalam sie w chaszczach, na niebie rysowaly sie pierwsze slady zachodu. Gdyby nie moc mojej rozdzki, nie odnalazlabym tropu. Wzielam ze soba worek z zywnoscia, bo nie wiedzialam, jak dluga podroz mnie czeka. Co prawda, przeczucie mowilo mi. ze nie musze isc daleko. Po krotkim namysle zrezygnowalam z zamiaru porozumienia sie z Jorthem za pomoca mysli. Bylo bardzo prawdopodobne, ze albo zamknie swoj umysl na moje sygnaly, albo sygnal przeszkodzi mu w chwili, gdy barsk powinien wykorzystywac caly swoj spryt do ratowania zycia. Wiedzialam, ze nie uciekl na oslep od prawdy, lecz pognal szukac walki. Moze nawet nie mial zamiaru wyjsc z tego starcia calo. Przyoblekajac forme zwierzecia, przyjmujemy tez czesc jego natury. A jesli czlowiek jest w takim stanie, w jakim byl Krip Vorlund, reaguje w najbardziej drastyczny sposob wlasciwy swej nowej skorze. Barsk jest przebiegly, inteligentny i dziki - te trzy cechy sprawiaja, ze inne zywe istoty na Yiktor trzymaja sie od niego z daleka. Mialam podstawy, by wierzyc, ze Jorth stal sie okrutnym mysliwym. Tropil z pewnoscia uciekinierow z bandy Osokuna. Ciala Osokuna nie bylo wsrod zabitych, wiec na pewno uciekl. Ile osob mu towarzyszy? Nie znalam liczby napastnikow. Trop prowadzil w kierunku granicy ziem Oskolda. Nadeszla noc, a wraz z nia ksiezyc, ktory zawsze sprzyja Thassom. Wtedy zaspiewalam - nie slowami, ktore mialyby wydobyc ze mnie moc, lecz wewnetrznym pytaniem, dzieki ktoremu rozdzka niezmiennie wskazywala kierunek. Nie czulam wcale zmeczenia. Gdy sie spiewa, nie mysli sie o niczym. Szlam przed siebie, chcac jedynie odnalezc tego, ktory zaginal. Wierzylam, ze jesli Molaster choc troche bedzie mi sprzyjal, jeszcze mozna bol i zlo obrocic w dobro. Teren sie podnosil. Wszystko wokol pograzone bylo w ciemnosciach. Szlam coraz szybciej. Przed switem dotarlam do doliny, w ktorej roznosil sie silny, przygnebiajacy odor smierci. Ujrzalam ciala trzech mezczyzn. Dwoch z nich nigdy wczesniej nie widzialam, a trzecim okazal sie Osokun. Gdy zblizylam sie do jego ciala, zobaczylam Jortha. Rozpoczelam penetracje jego mysli, przekonana, ze moge natrafic na cisze martwego ciala. Poczulam sygnal, lecz dusza wciaz byla dla mnie niedostepna. Zdazylam w ostatniej chwili! Rzuciwszy rozdzke na ziemie, zlozylam podziekowanie Molasterowi i przystapilam do szukania ran na czerwonym futrze barska. Ujrzalam zanurzony gleboko w ciele sztylet. Walczylam ze smiercia wlasnymi rekoma, wiedza i moca piesni. Zazwyczaj nie walczymy ze smiercia do samego konca. Thassowie nie sa az tak zazdrosni o cudza wolnosc, by zabraniac wstepu na Biala Droge. Sprowadzenie kogos z powrotem oznacza zniszczenie jego przyszlosci. Jednak w tej sprawie nie Thassowie mieli decydowac. Wiem, ze dla niektorych gatunkow smierc jest ostatecznym rozpadem i dlatego uwazana jest za cos przerazajacego, rzuca cien na cale ich zycie. Nie wiedzialam, jak Krip Vorlund traktowal smierc. Wierzylam jednak, ze ma on prawo dokonac tego wyboru, jesli zalicza sie do tych, ktorzy widza w smierci wroga, a nie zmiane. Dokonalam wiec czegos, czego nie zrobilabym dla przedstawiciela wlasnej rasy. Wczesnym rankiem zaspiewalam ponownie, tym razem na glos, przyzywajac cala moc, jaka potrafilam zebrac. Pod dlonia poczulam, ze ledwie bijace serce nabiera sil. Wreszcie podnioslam slaniajace sie cialo; bylo lzejsze, niz sie spodziewalam. Czulam kosci pod skora, jakby od dluzszego czasu Jorth jadal niewiele. Wracalismy przez wzgorza i cala droge spiewalam, podtrzymywalam go, spiewalam, by utrzymac go na ziemskich sciezkach. Gdy doszlismy do obozowiska, malenstwa ucieszyly sie na moj widok. Daly temu wyraz krzykami, ktore mnie zdekoncentrowaly. Polozylam Jortha obok Simmli. Simmla jeszcze zyla, co graniczylo z cudem. Opatrzylam jeszcze raz jej rane. Potem ujelam jej glowe w swe dlonie, jak czesto to czynilam. Zadalam jej Pytanie. Siedzialysmy tak dluzsza chwile, wreszcie udzielila mi Odpowiedzi. Otaczajaca nas czesc naszego towarzystwa piszczala i plakala. Malenstwa nie sa Thassami i nasza wiara nie jest ich wiara, a udzielenie Odpowiedzi wymaga od nich wielkiej odwagi. Roztoczylam w wyobrazni wszystkie najlepsze wspomnienia i pozwolilam Simmli wsrod nich wedrowac. Nie czula juz bolu. Byla szczesliwa, zadowolona. Gdy osiagnela najwyzszy stopien szczesliwosci, wyzwolilam ja zgodnie z Odpowiedzia. Czulam jednak w sercu bol. Owinelam cialo Simmli i wcisnelam je miedzy skaly. Jorth lezal pograzony we snie. Rozejrzalam sie po obozie. Wiedzialam, ze musze cos przedsiewziac, i to szybko. Skoro bowiem dotarl tu Osokun, moga tez przyjsc inni. Nakarmiwszy siebie i swoj maly ludek, rozpoczelam przygotowania do podrozy. Musialam pozostawic jeden woz. Napastnicy wiele zniszczyli i zabrali, ale pozostaly resztki zywnosci i artykuly opatrunkowe. Klatki zaladowalam na dwa wozy, wygodnie umiesciwszy w nich moich podopiecznych. Polozylam Jortha na materacu zaraz za siedzeniem w pierwszym wozie. Wtedy wydalam kasom komende do odjazdu i wozy ruszyly. Slonce swiecilo juz slabiej. Zblizala sie zima. Niektorzy uwazaja jesien za pore smutku. Nadejscia zimy oczekuje sie wiec z trwoga. Dla Thassow zima to czas odpoczynku, spotkan, ocen i analiz. Wiedzialam, ze w tym rokuja, Maelen. moge spotkac sie z osadem mojej rasy w sposob nie znany od pokolen. Dwukrotnie widzialam jezdzcow udajacych sie grupami gdzies w dal. Jezeli nawet moj maly karawan wozow wzbudzal zainteresowanie, to nikt mnie nie szukal. Moze nawet lepiej, ze posuwalismy sie jawnie podczas dnia, bo Thassowie zawsze byli obcy mieszkancom nizin i uwazani za wloczegow. Podrozowanie noca mogloby wzbudzic podejrzenia. Kasy dobrze nakarmione i napojone przez wiele godzin utrzymywaly wolne, lecz rowne tempo. Postanowilam wiec, ze calodzienna podroz bedzie dluzsza niz zazwyczaj. To bylo konieczne, bo czas dzialal na nasza niekorzysc. Zatrzymywalismy sie od czasu do czasu, bym mogla opatrzyc rannych. Najbardziej brakowalo mi obecnosci Simmli u mego boku. Znaczyla dla mnie wiecej niz ktorekolwiek ze zwierzat, bo bylysmy zwiazane zamiana, ktora niegdys polaczyla nasze ciala i umysly. Takiego zwiazku nie da sie wyjasnic slowami. Z nikim nie bede czula takiej wiezi, jak z nia. Gdybym to ja odeszla pierwsza, ona czulaby taka sama pustke. Za kazdym razem, gdy spogladalam na Jortha, zastanawialam sie, czy jesli jego cialo bedzie juz nalezalo do niego, a duch barska powroci na swoje miejsce, to czy obcy poczuje sie zjednoczony z innymi formami zycia w taki sposob, jakiego nie doswiadczyl nikt z jego rasy i gatunku. Posuwalismy sie naprzod, znowu droga do Doliny. Myslalam o Dawnych. Co stalo sie z wiadomoscia, ktora wyslalismy z Malezem z Yrjaru? Odpowiedz nie nadeszla, tak twierdzil Malez. Wiedzialam, ze wkrotce nadejdzie chwila, ktorej nie da sie uniknac. Stane przed zgromadzeniem i bede musiala opowiedziec o wszystkim, co uczynilam, podajac przyczyny. Nie wierzylam, bym mogla podac usprawiedliwienie, ktore zlagodziloby ich gniew. Porzucilam spekulacje, bo ponure mysli sprowadzaja nieszczescie. Zaczelam natomiast spiewac. Wybralam piesn o wzroscie, gdyz proces wzrostu jest bliskim krewnym uzdrowienia i to. co tkwi w jednym, jest tez czescia drugiego. Gdy kasy zmierzaly miarowo w strone Yim-Sin, spiewalam dla Jortha i malego ludku. W takim spiewie cala energia skierowana jest na jedno pragnienie i wszystko inne przestaje istniec. Jechalismy przed siebie. Nadeszla noc. W ciemnosciach na niebie pojawila sie luna ognia, bedaca znakiem uzycia przemocy. Za wzgorzami lezaly tereny Oskolda. Pomyslalam, ze albo to on prowadzi wojne z najezdzcami, albo wybuchl pierwszy spor. ktory pociagnie za soba wiele innych. Myslalam o plotkach zaslyszanych w Yrjarze. ze obcy wplatali sie w klotnie lordow, iz "Lydis" wyruszyla w kosmos, by uciec przed jakims niebezpieczenstwem. W czasach wojen miedzy mieszkancami Yiktor Thassowie zawsze stosuja sie do starej zasady - wycofuja sie w gory i kryja w bezpiecznych miejscach. Pomyslalam wiec, ze i inne karawany beda tej nocy podrozowac. Nie probowalam jednak nawiazywac komunikacji myslowej. Spiewalam, podtrzymujac malenki plomyk zycia. Moze dlatego, ze nad nami blyszczal Ksiezyc Trzech Pierscieni, moj spiew posiadal wieksza moc niz kiedykolwiek' przedtem. Poruszalam rozdzka ponad wychudzonym cialem barska, machajac nia w gore i w dol bez dotykania skory ani wlosow, wykorzystujac cala moc. Moj nadgarstek zmeczyl sie, w ustach mi zaschlo, w gardle czulam piekacy bol. Odlozylam rozdzke i pochylilam sie. Wiedzialam, ze Jorth bedzie zyl. Po powrocie do zycia musi wyrazic zgode na to, co mialam mu do zaproponowania. Zatrzymalismy sie przy wjezdzie na glowna droge do Yim-Sin. Wypuscilam zwierzeta, ktore rwaly sie na wolnosc, i opatrzylam pozostale. Borba podszedl do mnie z wiadomoscia, ktora kazala mi wrocic na droge. Moj nos nie wylawial z powietrza informacji dostepnych zwierzetom. Jednak golym okiem dalo sie zauwazyc, ze przejezdzal tedy duzy oddzial jezdzcow. I chociaz nie potrafie wykorzystywac wechu, umiem innymi sposobami czerpac informacje z powietrza. Czulam czyjs gniew i strach. Isc tedy oznaczalo narazac sie na niebezpieczenstwo. Nie mialam jednak wyboru. Nie sadzilam, by jacys najezdzcy z wlasnej woli wybrali droge wiodaca do Doliny. Do Doliny prowadza dwie drogi - jedna z zachodu, czyli ta. na ktorej wlasnie stalismy, a druga ze wschodu, przez ziemie Oskolda. Czyzby ktorys z wrogow Oskolda zaslepiony nienawiscia postanowil poprowadzic swych ludzi do Doliny i stamtad chcial uderzyc na terytorium Oskolda? To zupelnie niewiarygodne, by az tak pogwalcic obyczaje. Jednak w czasach szalenstw wojennych czyni sie wiele rzeczy, na ktore potem ludzie spogladaja z niedowierzaniem. Ludzie wiedzeni nieokielznana zadza pokonania wrogow popadaja w rodzaj transu, w ktorym staja sie nieobliczalni. Myslalam o spokoju Umphry i tych, ktorzy strzegli go od wielu lat. Bylo rzecza niewyobrazalna, by ktokolwiek mogl zaklocic ten spokoj. Opatrzylam moje malenstwa i odpoczelismy do wschodu ksiezyca. Tej nocy potrzebowalam ksiezyca do pokrzepienia swych sil. Wreszcie ksiezyc sie pojawil, nie zasloniety chmurami. Nie blyszczal jednak az tak mocno, by przycmic lune ognia na niebie. Bylam przekonana, ze zrodlo plomieni znajduje sie w Yim-Sin. Taki czerwony kwiat wyrasta tylko z ziemi wojny. Z pewnoscia stalo sie to, czego sie obawialam! Zaprzeglam kasy i wyprowadzilam je na droge. Uslyszalam za soba delikatny szmer na materacu. Obejrzalam sie. Oczy Jortha byly otwarte, ale nie widac w nich bylo oznak inteligencji. Odezwal sie we mnie nowy strach - czyzby Jorth naprawde wygral i czlowiek przestal istniec? Czasami, choc bardzo rzadko, zdarzalo sie. ze czlowiek nie potrafil oprzec sie zwierzecej naturze. Zastosowalam komunikacje myslowa. Kripie Vorlundzie! Moje wezwanie bylo silne niczym wezwanie do walki. Wlozylam w nie wszystkie posiadane umiejetnosci. Oczy wciaz patrzyly tepo, bez wyrazu. Zupelnie jakbym widziala barska, ktorego wywiozlam od Othelma. Kripie Vorlundzie! - Jeszcze raz poslalam to wezwanie w strone jego mozgu. Poruszyl glowa, jakby chcial uchylic sie przed ciosem. Jego umysl byl niemal tak daleko, jak wczesniej sily witalne. Kripie Vorlundzie! - Unioslam rozdzke, uchwycilam nia blask ksiezyca i skierowalam ku glowie barska. Wydobyl z siebie okrzyk bolu i przerazenia, jakiego nigdy przedtem nie slyszalam u zadnego zwierzecia. Probowal sie podniesc. Polozylam mu jednak rece na ramionach, uwazajac, by nie dotykac rany. -Jestes Kripem Vorlundem! Jestes czlowiekiem... czlowiekiem! - krzyczalam. Spogladal na mnie zwierzecymi oczyma, choc dojrzalam w nich zmiane. Nie probowal odpowiadac, ale pozostawiony sam sobie zapewne znowu popadlby w bezmyslnosc. Nie moglam na to pozwolic. -Jestes czlowiekiem - powtorzylam - a poki czlowiek zyje, zyje tez przyszlosc. Przysiegam ci - umiescilam blyszczaca rozdzke miedzy nami i zauwazylam, ze jego spojrzenie przesunelo sie ze mnie na nia i z powrotem przysiegam ci na moc, ktora tu spoczywa... a dla mnie jest to przysiega wiazaca nawet poza granice zycia i smierci... ze jeszcze nie wszystko stracone! Przez dluga, naprawde dluga chwile balam sie. ze przegralam, ze zrozumial, lecz nie chce uwierzyc. Co pozostaje...? - zapytal telepatycznie. Jego sygnal myslowy byl bardzo slaby, ledwo go uchwycilam. -Wszystko! - Czym predzej podtrzymalam kontakt. -Na razie nowe cialo... ludzkie cialo. Tak odziany bedziesz mogl bezpiecznie udac sie do Yrjaru. Potem mozesz albo wyruszyc za swoim statkiem w kosmos, albo sprobowac przywolac go tutaj. To mnie osmielilo. Kontakt z nim byl coraz lepszy, Krip nie odwracal sie ode mnie jak na poczatku. Musialam wierzyc wlasnym slowom, inaczej wszystko by przepadlo. Spojrzal mi w oczy. Wiez z nim znowu oslabla, lecz tym razem nie za sprawa woli, to cialo go zawiodlo. -Masz racje. Ale jestes powaznie ranny, musisz spac - powiedzialam szeptem. Polozyl glowe na materacu i zamknal oczy. Woz toczyl sie dalej. Ja jednak nie moglam spac. Wszystko przebieglo zgodnie z planem. Odeslalam dwa wozy trasa wyznaczona w mozgach kasow. Z czasem moje polecenie wygasnie, ale wtedy zwierzeta beda juz w gorach. Zwierzeta spaly w klatkach, ale nie zamknietych. Zywnosc i picie zostawilam w widocznym miejscu. Spogladalam za nimi. az wozy zniknely mi z oczu. Wtedy wrocilam na swoje miejsce. Jorth wciaz pograzony byl w glebokim snie. Popatrzylam na lune przed nami. Byla juz troche bledsza. Na wschodzie jasnialo. Czekala nas podroz az do switu nastepnego dnia. Nie probowalam zgadywac, w jakie zmierzamy niebezpieczenstwo. XVI Zawsze kochalam gory, wole je od nizin, gdzie czasami oddech grzeznie w gardle i panuje taki zaduch oraz brud, ze mysli staja sie mniej bystre. Nie wiem, skad pochodzi moja rasa. Nasza przeszlosc siega bardzo daleko i ginie w mglistych poczatkach. Czasami na wspolnych zgromadzeniach rozmawiamy o tym, snujemy domysly. Mowi sie miedzy nami, ze moze nawet nie pochodzimy z Yiktor. lecz z jakiegos innego swiata i bylismy niegdys tutaj obcy. Jesli nawet tak bylo. nasze przybycie odbylo sie tak dawno, ze nie zachowaly sie z tych czasow nawet na wpol zapomniane legendy.Gdy jeszcze mieszkalismy w domach, budowalismy miasta w gorach, i dlatego nie przeszkadzalismy nowym osadnikom, ktorzy zaczeli osiedlac sie na nizinach. Oni bowiem szukali dolin, tak jak my krain gorzystych. Teraz, gdy nasz woz zmierzal w kierunku Yim-Sin. moj nastroj sie poprawil, jak zapewne u kazdego wedrowca, ktory wkracza na bliskie sercu tereny. Tym razem jednak odezwal sie tez strach. Gdyby nadal byla przy mnie Simmla, moglaby ruszyc na zwiady. Slonce wzeszlo, lecz przyslonily je szczyty gor, wiec nie docieralo do nas ani jego swiatlo, ani cieplo. Posililam sie w drodze i przestalam spiewac. Moja moc byla juz powaznie oslabiona wezwaniami, ktorych dokonywalam w ciagu ostatnich godzin, a jeszcze moglo sie okazac, ze czesc energii bedzie mi potrzebna. Siady podazajacego przed nami oddzialu wciaz byly wyrazne. Na gorskich zboczach ciagnely sie tarasowe winnice. Liscie winorosli byly purpurowe, co wyraznie swiadczylo, iz pora zniw miala sie ku koncowi. Zza grzbietu gor dobiegal swad spalenizny. Nie mialam juz watpliwosci, co zastaniemy w Yim-Sin. Z niektorych stert popiolow wciaz leniwie wydobywal sie dym. Zmoczylam szalik i obwiazalam nim nos oraz gardlo. Oczy mi lzawily. Jedynie swiatynia Umphry nie plonela. Glowna brama byla wyrwana z zawiasow. Zatrzymalam woz i nasluchiwalam. Bardzo niewyraznie spoza dziedzinca dobiegal stlumiony jek. Zeszlam z wozu i ruszylam w strone bramy. Oczywiste bylo, co sie tu stalo. Yim-Sin zostalo zaatakowane z zaskoczenia, lecz garstka mieszkancow zdolala dotrzec tutaj z nadzieja, ze wrog nie wazy sie napasc na sanktuarium. Szukalam zywych. Odnalazlam dziewczynke. Wzielam ja na rece, a ona spojrzala na mnie obojetnie, ani sie nie wzbraniajac, ani nie garnac do mnie. Polozywszy dziewczynke w wozie z dala od Jortha, jeszcze raz poszlam do swiatyni Lmphry. Oto jaki moze byc czlowiek, gdy odrzuci wszelka kontrole nad okrucienstwem i zlem, ktore mieszkaja w jego wnetrzu. Jestem Spiewaczka i aby posiasc moc, musialam przejsc wiele ciezkich prob. Naleze do ludu, ktory wybral zycie w pokoju. To, co ujrzalam owego dnia w Yim-Sin, przekraczalo wszelkie granice. Poczulam drzenie i mdlosci, nie moglam uwierzyc, ze mogl tych zbrodni dokonac ktos, kogo nazywamy czlowiekiem. Jezeli Yim-Sin tak ucierpialo, to co stalo sie w Dolinie? Dolina ma straznikow do obrony swych mieszkancow przed nimi samymi. Czy ci straznicy potrafili obronic sie przed atakiem z zewnatrz? Wrocilam do wozu i wydalam rozkazy kasom. Potem wzielam na rece znaleziona dziewczynke i zaspiewalam jej piesn, by sprowadzic sen i otworzyc gleboko ukryte miejsce, w ktorym ukryla sie jej przerazona dusza. Gdy polozylam ja z powrotem na wozie, Jorth uniosl glowe i spojrzal na nas. Co sie stalo? - skierowal na mnie pytajace spojrzenie. Powiedzialam mu prawde o tym, co tu zastalam, oraz ze przed nami podaza smierc. Moglam jedynie przypuszczac, ze jakis wrog chcial zaatakowac ziemie Oskolda od strony Doliny. Ostatniej nocy plonely ognie na nizinach. Domyslalam sie, ze nie byla to zwykla inwazja na ziemie Oskolda, lecz konflikt o duzo szerszym zasiegu, ktory moze juz objal caly la. Nie ma bowiem logicznego uzasadnienia tego. co sie tu wydarzylo. Mogliby tak postapic wyjeci spod prawa, ale nie ma ich az tylu, by zdobyc miasto... a zreszta Osokun i jego ludzie nie zyja. wiec kto jest tymi wyjetymi spod prawa? Ale jedziemy... do Doliny? - Jorth wyraznie sie niepokoil. -Zlozylam ci przysiege - odpowiedzialam wyczerpana. - Zrobie, co tylko mozliwe, by zwrocic ci choc czesc tego, co utraciles. A jedyna mozliwosc stanowi Dolina. Proponujesz mi cialo Maquada? - skierowal wprost swe mysli do mnie. -Tak. jesli sie zgodzisz, cialo Maquada. W nim byc moze uda ci sie dotrzec do Yrjaru, a mnie wraz z toba. Stamtad moze da sie zawiadomic twoj statek, by wrocil. Milczal. Zastanawial sie. Mialam nadzieje, ze to wlasciwy sposob ukierunkowania jego mysli. Czyli dla was. dla waszego ludu. naprawde nie ma znaczenia, jakie posiadacie cialo? - sformulowal swe watpliwosci. -Oczywiscie, ze ma znaczenie! Musialabym postradac zmysly, zeby twierdzic inaczej. Lecz wierzymy, ze czesc wewnetrzna jest duzo wazniejsza od zewnetrznej, ze wlasnie wewnatrz tkwi nasza prawdziwa osobowosc, a powloka to tylko odzienie na uzytek oczu i innych zmyslow. Odzienie Maquada wciaz zyje, lecz to, co bylo Maquadem, odeszlo z ciala i od nas. Moge zaproponowac ci te siedzibe, w ktorej masz szanse znowu byc czlowiekiem. Thassem! - poprawil mnie. -A czy to nie to samo? - spytalem. Nie! - zaprzeczyl ostro. Jestesmy bardzo rozni. Jako Jorth przekonalem sie, ze resztki po pierwotnym mieszkancu. jak bys to nazwala, pozostaja w jego ciele i moga na mnie oddzialywac. Czy nie bedzie tak samo. gdy sprobuje innej zamiany? Czy nie bede bardziej Kripem-Maquadem niz Kripem Vorlundem? -Kto rzadzi Jorthem? Barsk czy czlowiek? Czyz wiec Krip Vorlund nie bedzie Kripem Vorlundem w kazdym ciele? Ale nie jestes pewna... - Widzialam watpliwosci w jego oczach. -Czy ktokolwiek - wybuchnelam - moze byc czegokolwiek pewien? Tylko smierci. - Odczytalam bezblednie jego mysli. -Czyli smierc jest dla was, obcych, czyms pewnym? Czy wierzycie, ze to koniec, a nie poczatek? Ktoz to wie - odpowiedzial - moze nie mamy prawa odpowiadac na takie pytania. Czyli proponujesz mi cialo blizsze mojemu wlasnemu. Mowisz wez to i jedz do Yrjaru, opowiedz swoje przygody i popros o zwrot ciala, ktore jest twoje. Wyglada jednak na to, ze mamy przed soba nie tylko wlasne sprawy, ale i wojne dzielaca nas od Yrjaru. -Posluchaj, Kripie Vorlundzie, czy kiedykolwiek obiecywalam, ze to bedzie latwe? Dolina posiada straznikow do obrony jej mieszkancow. Moze oni pokonali najezdzcow. Co zrobisz z tym dzieckiem? - zapytal, skomlac jednoczesnie. -Jesli Dolina pozostala nietknieta, Umphra sie nim zaopiekuje. Jesli nie, wezmiemy je ze soba. Po raz pierwszy zauwazyl brak reszty zwierzat. -Odeslalam je tam, gdzie mam nadzieje odnajdzie je moj lud. Jezeli nie, beda mogly zyc na wolnosci - odparlam. Nasz wspolny spacer na jarmarku w Yrjarze odmienil i moje, i jego zycie. Nie uwierzylabym w to, gdybym tego nie przezyla. Tak wlasnie powstaja legendy. Maelen. kim byl dla ciebie Maquad? - Dotarlo do mnie jego pytanie. Utracilam czujnosc i on chyba to wyczul. Ten nagly atak wydobyl ze mnie prawde. -Byl towarzyszem zycia mojej siostry. Merlay. Kiedy... kiedy od nas odszedl, myslalam, ze ona pojdzie za nim. Wciaz odwraca twarz od pelni zycia. Zastanawiasz sie z pewnoscia, czy ten zwiazek ozylby, gdyby Maquad wrocil'? Mysle, ze moze twoj wyglad moglby ja na tyle poruszyc, iz pogodzilaby sie z rzeczywistoscia i wyszlaby z cienia w swiatlo. Nie sadz jednak, ze przed jakimkolwiek Thassem moglbys ukryc swa prawdziwa tozsamosc. Kripie Vorlundzie. Oni rozpoznaja cie przy pierwszym spotkaniu. Musze ci tez powiedziec, ze moj lud nie pochwali tej zamiany. Dajac ci cialo Maquada, nawet na niedlugo, naruszam wszystkie nasze Niezmienne Slowa. Ja jestem odpowiedzialna za cale to zamieszanie i musze wszystko naprawic. Jestem zobowiazana najsilniejsza z przysiag mojego ludu do uczynienia co w mojej mocy, by ci pomoc. Nie wiem, dlaczego mnie tym obarczono. Lecz kto dzwiga brzemie zeslane przez Molastera, ten nie buntuje sie. Nie zadawal wiecej pytan, a ja bylam zadowolona, ze skupil sie na wlasnych myslach. Bowiem bylam juz bardzo zmeczona. Powiedzialam mu cala prawde. Bedzie nosil cialo Maquada, ale nie bedzie Maquadem. Jednak jak zwierze potrafi wplywac na czlowieka, tak i cialo Maquada moze wywrzec na niego swoj wplyw. A obcy posiada przeciez silna zdolnosc psychopolacji. Maquad byl Spiewakiem drugiej rangi. Poszukiwal wiedzy potrzebnej do zdobycia wyzszego stopnia wtajemniczenia, gdy zostal zabity w skorze czworonoga. Zwierze biorace udzial w zamianie popadlo w katalepsje. z ktorej nic nie moglo go wydobyc. Zwierzeca czesc nie mogla posiasc calego ludzkiego mozgu, tak jak i czlowiek nie mogl calkowicie zawladnac zwierzeciem. W naszej historii nigdy nie zdarzylo sie. by czlowiek ostatecznie znalazl sie w ciele innego czlowieka czy tez Thassa, a nie w swoim wlasnym. Wpatrywalam sie w kasy i droge, ale nie widzialam ani zwierzat, ani drogi, tylko twarz siostry i zmiane, jaka moglaby w niej zajsc, gdyby Maquad towarzyszyl jej przez jakis czas! Chocby nawet to. czego tak pragnelam, nie mialo sie stac, to i tak musialam dotrzymac zlozonej przysiegi i pojechac do Yrjaru. Myslalam tez o Dolinie i o tym. co tam moze sie dziac. Wedle wszelkich znakow ci, ktorzy zniszczyli Yim-Sin, powinni juz tam byc. Minelismy juz miejsca, gdzie zwykle stali straznicy strzegacy wjazdu. Nie bylo ich. a ja nie zatrzymywalam sie, by ich szukac. Nie mialam zamiaru sie spieszyc, zeby nie przybyc w trakcie walki. Straznicy Doliny mogliby nie odroznic przyjaciela od wroga. Dziecko spalo, Krip Vorlund chyba tez. bo lezal cicho z glowa na przedniej lapie. Nie odzywal sie juz wiecej. Poludnie zastalo nas w dzikich ostepach, przez ktore przebiegala tylko jedna droga. W gorskim strumieniu szumiala woda. Wypuscilam kasy. by odpoczely. Zadnych sladow? - spytal obcy. gdy przynioslam mu miske wody. -Zadnych procz tego, ze tedy jechali - odparlam. Twoja moc - skomentowal - zdaje sie miec granice. -Jak wszystko. Potrafisz komunikowac sie myslami. Czy umiesz tez teleportowac albo robic cos podobnego? Nie. Sa tacy. ktorzy umieja, lecz ja jeszcze musze sie uczyc. Myslalem tylko, ze Thassowie... -Potrafia dokonywac jeszcze dziwniejszych rzeczy? Czasami, ale miejsce i czas musza byc odpowiednie. Dysponujac oboma czynnikami, moglabym uzyskac przyblizony wglad w przyszlosc, czy raczej w jedna z przyszlosci. Czemu w jedna? Czy przyszlosci sie zmieniaja? - Spojrzal na mnie pytajaco. -Owszem, bo zaleza od naszych decyzji, a czy czlowiek zawsze mysli tak samo, dzien po dniu, godzina po godzinie? To, co zdaje sie sluszne i wazne w danej chwili, moze takie nie byc chwile pozniej. Przeto przyszlosc w szerokim sensie mozna odczytac. Lecz nasz stosunek do przyszlosci zmienia sie wraz z koniecznoscia stawienia czola takiej lub innej sytuacji kryzysowej. Moglabym ci przepowiedziec los narodu, ale nie jednostek tworzacych ten narod. A moglabys przewidziec los Doliny? - zapytal telepatycznie. -Moze, w odpowiednim czasie. Teraz jednak nie. Wkrotce przekonamy sie osobiscie, co dzieje sie w Dolinie. Zjadl mi z reki pokruszone pieczywo z miesem i popil woda. Dziecko poruszylo sie i zaplakalo. Wzielam dziewczynke na rece i przylozylam do jej ust mala filizanke z mieszanka wody i soku z leczniczych ziol. Wypila, po czym zwrocila glowe w moja strone i zapadla w jeszcze glebszy sen. Maelen. czy jestes mezatka? Masz dziecko? - Jorth spojrzal na mnie wymownie. Pomyslalam, ze w calej tej dziwnej przygodzie zadne z nas nie zadawalo drugiemu takich pytan, przeszlosc byla niewazna. -Nie, jestem Spiewaczka. Poki spiewam, nie mam zyciowego partnera. A ty. Kripie Vorlundzie? Slyszalam, ze Kupcy zakladaja rodziny. Czy mozecie poswiecac sie tylko jednej rzeczy? Opowiedzial mi telepatycznie o zyciu swego ludu zwiazanego z wieloma gwiazdami, nie tylko zjedna. Kupcy maja zyciowych partnerow, ale dopiero gdy osiagna pewna range wsrod towarzyszy. Zdarza sie, ze kobieta z jakiejs planety wybiera zycie Kupca dla mezczyzny, ale jest nie do pomyslenia, by Kupiec porzucil swoj statek z powodu kobiety. -Jestescie jak Thassowie - powiedzialam. - Dla was przywiazanie do jednego miejsca oznacza smierc. My przemierzamy lady i morza Yiktor z wlasnej woli. Mamy miejsca, gdzie spotykamy sie w razie potrzeby. Ale co do reszty... Cyganie - pomyslal Vorlund. -Co? - spytalam. Bardzo stare slowo. Oznacza lud. ktory zyje. wedrujac. Mysle, ze byl kiedys taki narod, bardzo dawno temu, gdzies, na ktoryms ze swiatow. -Wiec Thassowie maja gdzies daleko swoj odpowiednik. Wspomnialam kiedys o statku i moim malym ludku, o odwiedzeniu innych swiatow. To teoretycznie mozliwe. Ale kosztowaloby wiecej pieniedzy niz lezy w skarbcu swiatyni Yrjaru. Taki statek musi zostac zbudowany w innym swiecie, po wielu eksperymentach i badaniach. To tylko marzenie, Maelen, bo nikt nie posiada takiego majatku, by je zrealizowac. -Co to jest majatek, Kripie Vorlundzie? Jest to cos rzadkiego i cennego na kazdej poszczegolnej planecie. Rzadkosc plus piekno w niektorych przypadkach, rzadkosc plus przydatnosc w innych. Na Zakatii jest to wiedza, bo Zakatianie za najwiekszy skarb uwazaja nauke. Nie znane mi dzielo sztuki oznacza skarb. Na Sargol jest to mala zielona roslina, niegdys powszechna na zapomnianej Terra, zupelnie niedostepna dla Salarkian, ktorzy chetnie oddaja za nia klejnoty. A te same kamienie na innej planecie, malej jak paznokiec, pozwalaja ludziom zyc jak lordom na Yiktor przez piec lub wiecej lat. Na Hasku skarbem jest pierze sprokjan. Moge ci wymienic szereg skarbow w jednej czwartej galaktyki, bo znajduja sie one w naszych ladowniach. -Czyli w kazdym swiecie co innego jest cenne. A to, co wydaje sie fortuna na jednej planecie, na innej moze byc niewiele warte. Rozesmial sie do siebie i nawet szczeki barska utworzyly cos w rodzaju usmiechu. Klejnoty, drogie kamienie sa najlepsze, bo kamienie i piekne rzeczy wielu ludom i gatunkom wydaja sie warte nabycia i przechowywania. -A jaki rodzaj majatku jest w cenie na swiecie, gdzie mozna by zbudowac statek do przewozu mojego malego ludku'? Najcenniejsze przedmioty. To wewnetrzna planeta, do ktorej dociera wszystko, co najlepsze z setek innych swiatow. Statki, ktore sprzedaja, sprowadzaja cokolwiek tylko moze kogos zainteresowac. Musialoby to byc cos rzadkiego, moze nigdy wczesniej nie widzianego, lub w tak duzej ilosci, ze trzeba by oproznic polowe naszych magazynow. Ulozylam spiace dziecko wygodnie, ale znowu wytworzylam miedzy nim a barskiem bariere, aby po obudzeniu dziewczynka nie zobaczyla zwierzecia. Potem zaprzeglam kasy. Po raz drugi podrozowalismy ta sama droga. Moje mysli wracaly do istoty skarbu, do tego. jak oceniaja to rozne swiaty. Wiedzialam, co obcy wywoza z Yiktor, i domyslalam sie, ze taki ladunek nie jest uwazany za nic nadzwyczajnego. Posiadalismy drogie kamienie, ale nie tak rzadkie. by obcy walczyli o ich zakup. Doszlam do wniosku, ze Yiktor moze uchodzic w oczach ekspertow za stosunkowo biedna planete. Thassowie nie zabiegaja o przenosne bogactwo, jak czynia to ludzie z nizin. Jesli mamy czegos wiecej niz potrzeba, na jednym ze zjazdow oddajemy nadwyzke tym, ktorzy tego potrzebuja. Pokazy zwierzat przynosza nam pieniadze, lecz nie gromadzimy kapitalu. Traktujemy te wystepy jako metode szkolenia zarowno zwierzat, jak i Spiewakow. Poza tym stwarza nam to mozliwosc tulaczego zycia. Natomiast gromadzenie majatku jest nam obce. Jesli nawet robilismy to w przeszlosci, przed porzuceniem miast, to juz zdazylismy o tym zapomniec. Gdy znow powoli zmierzalismy w strone Doliny, spytalam Kripa Vorlunda: -Co jest u was najwiekszym skarbem? Klejnoty? Czyi inne rzadkie rzeczy? Odpowiedzial mi jednym slowem: statek. -I niczego nie gromadzicie? To, co gromadzimy z pozadanych przez innych skarbow, sluzy tylko temu, by dorobic sie wlasnego statku. -Ilu z was to osiaga? Moze tylu, ilu jest lordow na Yiktor. Walka jest rownie zacieta, choc prowadzona innymi metodami. -A ty... czy i ty wierzysz, ze kiedys zdobedziesz skarb? Nikt z wlasnej woli nie porzuca marzen, nawet gdy moment, w ktorym mozna je bylo zrealizowac, juz minal. Czlowiek chyba do samej smierci wierzy, ze spotka go cos dobrego - przekazal telepatycznie swe mysli Vorlund. Tej nocy rozbilismy oboz, lecz tylko na kilka godzin. Obserwowalam wschod ksiezyca, ale nie uczynilam nic, by przyciagnac jego moc. Energii nie mozna zbyt dlugo magazynowac. Nie unioslam wiec mojej rozdzki, nie zaspiewalam. Dotarlismy do zjazdu w Doline. Jak zawsze noca mgla okrywala wawoz gruba warstwa. Ze swojego miejsca nie widzialam zadnych oznak niebezpieczenstwa. Jednak zdawalam sobie sprawe, ze moj wzrok moze mnie mylic. Uslyszalam ruchy barska. Obejrzalam sie i zobaczylam, ze usiluje wstac. Powstrzymalam go wyciagnieta reka. -Jestesmy nad Dolina. Lez spokojnie, odpoczywaj. Zjedziesz na dol? - zapytal bezglosnie. -Bede ostrozna. - Wyciagnelam rozdzke. Ksiezyc nie byl w zenicie, ale jasnial wyraznie. Rozpoczelam piesn skierowana do wewnatrz, a kasy ruszyly w dol. do Doliny. Krip Vorlund XVII Gdy sie obudzilem i zrozumialem, ze jestem zywy, pod opieka Maelen. znowu w wozie Thassow, poczulem sie tak. jakby sen. w ktorego mocy sie znalazlem, zatoczyl krag. Odkrylem w sobie szczegolny rodzaj akceptacji, dzieki ktoremu w koszmarach nie dziwia nas nawet najbardziej niewiarygodne zdarzenia. W ciagu nastepnych godzin zauwazylem, ze Maelen rozni sie od znanej mi dotychczas. Widzialem ja teraz w roli kogos, dla kogo obowiazek stal sie prawdziwa gwiazda przewodnia. Mimo silnego pragnienia poznania przyszlosci nie moglem wyjrzec poza ustalone przez Maelen granice.Podczas zjazdu do osnutej mgla Doliny woz trzymal sie dokladnie srodka drogi. Odczytalem w myslach Maelen, ze srodki ostroznosci, o ktorych mowila, mogly rownie dobrze obrocic sie przeciwko nam, mimo iz przybywalismy w pokojowych zamiarach. Niepokoilo mnie jeszcze cos. Chociaz moj umysl byl przytomny, cialo bylo slabe i nie sluchalo moich rozkazow. Gdyby nas zaatakowano, nie moglbym uczynic nic nawet we wlasnej obronie. Moglem podnosic glowe, prostowac nogi i klasc sie na materacu. Gdy jednak oddychalem, czulem bol w piersiach. Rownoczesnie przyplywaly i odplywaly fale znuzenia. Wiedzialem, ze Maelen posiada uzdrawiajaca moc, ale czy potrafi uleczyc rane w mojej piersi? Mialem podstawy sadzic, ze ostrze Osokuna wdarlo sie zbyt gleboko i w tym ciele przezycie nie oznacza powrotu do zdrowia. Pogon za Osokunem i jego ludzmi byla wlasciwie poszukiwaniem smierci. W stan chwilowego zamroczenia wprawily mnie wiadomosci przywiezione przez Maelen z Yrjaru. Jednak w mojej duszy zaswital promyk nadziei. Propozycja Maelen brzmiala realnie. W ciele Thassa faktycznie moglbym wrocic do Yrjaru. Kupcy posiadali przedstawiciela konsularnego na tej planecie. Poznalem go, gdy ...Lydis" wyladowala. Moglbym udac sie do owego Prydo Alceya. przedstawic swoja sprawe, przeslac wiadomosc do kapitana Fossa. Przekazalbym informacje, ktora moglaby pochodzic tylko od Kripa Vorlunda. Potem, gdyby przywiezli moje cialo, nastapilaby kolejna zamiana, i bylbym naprawde soba. Oczywiscie, w danej chwili od tego celu dzielilo mnie wiele przeszkod. Kilka z nich moglo lezec bezposrednio przed nami. Sprobowalem sie poruszyc, podniesc ciezka glowe i omdlale cialo. Lezalem jednak bez sil. Nagle dotarlo do mnie, ze Maelen zajeta jest czyms wiecej niz tylko powozeniem kasow. Otaczalo ja psychopole, ktore wskazywalo na przesylanie energii. Widzialem jej profil. Wlosy Maelen zwisaly luzno wokol glowy. Na czole nie miala arabeski z rubinow i srebra, ktora pamietalem. Jej oczy byly polprzymkniete, powieki tak opuszczone, jakby spogladala w glab siebie lub na obrazy nie z tego swiata. Na jej twarzy zauwazylem jasnosc, co mnie troche oszolomilo. Czy byl to blask ksiezyca na jej jasnej skorze, czy tez czesc tej jasnosci pochodzila gdzies z wnetrza, byla odbiciem zgromadzonej energii? Zawsze dotad widzialem w Thassach ludzi, ale w tym momencie Maelen wygladala jak istota obca. Nazywala ten stan "byciem ostroznym". Ja okreslilbym to jako "zbrojenie sie". Opuscilem ciezka glowe. Chociaz juz nie widzialem Maelen. to jej obraz byl wciaz ze mna. Nagle pojawilo sie przy nas nowe uczucie - rodzaj ostrzezenia. Jakby jakis zwiadowca na odleglym wzgorzu dawal znaki o naszym przybyciu. Gdy zignorowalismy to ostrzezenie, moj niepokoj wzrosl. Nie potrafilem poznac, czy to byl jeden ze srodkow ochrony Doliny. Wyraznie jednak nie wplynalem na Maelen i nie odwiodlem jej odjazdy naprzod. Uslyszalem niespokojne ruchy dziecka pod kocem. Nie wiedzialem jednak, czy snily mu sie koszmary, czy tez obudzilo sie i zauwazylo koszmarna rzeczywistosc. Drazyl mnie moj wlasny niepokoj. Znuzenie ogarnelo wszystkie moje czlonki. Chwilami dokladnie wiedzialem, gdzie jestem i co dzieje sie wokol, a znow w innych momentach odplywalem w nicosc, gdzie zawroty glowy przytepialy zmysly. Nie potrafilem wiec stwierdzic, czy mgly zasnuwajace moj wzrok. gdy probowalem przygladac sie jakims elementom wozu, byly czescia realnego swiata, czy tez skutkiem poglebiajacej sie slabosci. Podroz ciagnela sie w nieskonczonosc. Czas przestal istniec. Lezalem na wozie i slyszalem placz dziecka... bylem gdzies daleko, jakbym odpoczywal na wahadlowcu kursujacym gdzies w kosmosie. Powietrze wokol pulsowalo i wirowalo... w rytm kolysania wahadlowca. Nie. to pulsowanie zaklocilo rytm, przybilo mnie do wozu. Wtedy uslyszalem dzwiek bedacy czescia tego rytmu i pomyslalem, ze to spiew. Nie pochodzil od Maelen, lecz z Doliny, i z kazdym krokiem kasow przybieral na sile. Co dziwne, rytm spiewu dodal mi sil. jakby napelnil moje bezwladne cialo energia, ktora wciaz ze mnie odplywala, odkad dosiegna! mnie cios Osokuna. Nie bylem juz tylko istota kurczowo trzymajaca sie resztek zycia, bylem znowu zdolny do myslenia o czyms wiecej niz wlasne cialo i niepokoje. Jeszcze raz przemoglem sie i spojrzalem na Maelen. Jej glowa byla odrzucona do tylu, rece wyciagniete przed siebie. Miedzy jej zlaczonymi dlonmi tkwila rozdzka, wirowala rozsiewajac srebrne blyski, ktore uderzaly o glowe i piersi dziewczyny, po czym znikaly. Maelen spiewala - nie w rytm, ktory wciaz drzal w powietrzu, lecz bardzo wysoko i lagodnie, a dzwieki skierowane byly do mnie. Jakims sposobem udalo mi sie mocno oprzec lapami o dno wozu i wstac. Moj wzrok byl na wysokosci siedzenia woznicy. Byla noc lub bardzo wczesny ranek. Ksiezyc swiecil mocno, lecz przed nami w dole widac bylo inne swiatla. Nie byly to zolto-czerwone plomienie ognia ani blekitny odcien lamp, jakie widzialem w Yrjarze. Byly to raczej ksiezycowe lampy, jakich uzywala Maelen, z tym ze nie byly przymocowane, lecz wykorzystywane w charakterze latarek. Swiatlo dobiegalo z miejsca, z ktorego dochodzil spiew, coraz silniejszy i glebszy. Podciagnalem sie wyzej i pomimo bolu polozylem jedna lape na siedzeniu, a na niej ulozylem glowe. Maelen nie zauwazyla mnie. wciaz pochlonieta spiewem. Podeszli do nas trzej mezczyzni z ksiezycowymi latarniami. Zauwazylem czarne sutanny z bialo-zoltym wzorem. Nie pozdrowili Maelen, nie probowali tez nas zatrzymac. Gdysmy ich mijali, stali w milczeniu, jeden po prawej, drugi po lewej. Ich oblicza pozostaly beznamietne. Wznowili piesn, ktorej slow nie rozumialem. Po drodze minelismy innych kaplanow Umphry. Czulem swad spalenizny, pod ktorym nozdrza barska wylowily tez won krwi. Czyli Dolina nie uniknela losu, jaki spotkal Yim-Sin. Kasy skrecily bez zadnego widocznego sygnalu ze strony Maelen i przejechalismy przez brame. Portal, ktory tam wczesniej widzialem, byl oberwany i zniszczony. Wokol snuly sie dymy zniszczenia. Wjechalismy na dziedziniec swiatyni. Po raz pierwszy Maelen poruszyla sie, uniosla rozdzke, dotykajac blyszczaca koncowka czola. Nie emanowalo juz z niej swiatlo, i gdy po chwili dziewczyna opuscila rece, rozdzka byla juz zwyklym kijkiem. Maelen otworzyla oczy. Podszedl do nas kaplan. Glowe mial owinieta bandazem, prawe ramie na temblaku. -Orkamor? - spytala Maelen. -Doglada swego ludu, Freesha. Ponuro pokiwala glowa. -Wyrzadzono wam krzywde, bracie? -Wiele zniszczono. - Jego glos byl zgaszony, a twarz zmeczona z zapadnietymi oczami. - Nie zniszczono jednak tego. co najwazniejsze. -Kto to zrobil? Ale jeszcze gorzej jest w Yim-Sin. -Tak nam powiedziano. Napadli na nas ludzie, ktorymi wladala ciemnosc. -Czy zostali zniszczeni? -Sami siebie zniszczyli. Nie zwazali bowiem na straznikow. Niestety, pozostawili po sobie ruiny. -Ci... ci, ktorzy zostali powierzeni Umphrze... - zaczela niesmialo - co z nimi. Starszy Bracie? -Ten, o ktorego sie troszczysz, Freesha. zyje. Inni... niektorych Umphra wypuscil wreszcie na Biala Droge. Odetchnela. Dlonmi potarla czolo. Rozdzka spoczywala na jej kolanach. Wiec Maquad jeszcze zyje. Uczepilem sie tej mysli. Poczulem, jak znow ogarnia mnie znuzenie. Czulem sie, jakby opuscila mnie resztka energii. Swiatlo przedostawalo sie przez male szczeliny miedzy przymknietymi powiekami. Probowalem odwrocic glowe, lecz ktos ja pochwycil i zmusil mnie do wdychania ostrej woni rozjasniajacej umysl. Otworzylem oczy i zobaczylem, ze leze w jakims pokoju, nade mna pochyla sie Maelen z miska wypelniona zlotawym plynem. Z miski podnosily sie opary. ktore przywrocily mi przytomnosc. Obok Maelen byl tez ktos. kogo znalem. Kiedys, bardzo dawno, siedzielismy w spokojnym ogrodzie i rozmawialismy o zyciu poza Yiktor oraz o tym, jak ludzie realizuja swoje przeznaczenie w wielu dziwnych miejscach. To byl Orkamor, sluga Umphry. Probowalem wymowic jego imie. -Mlodszy bracie - jego slowa slyszalem w mozgu - czy naprawde chcesz zamienic swe obecne cialo na inne? Slowa... slowa... alez tak, chcialem, oczywiscie, ze tego chcialem. To byl czlowiek... czlowiek! Pragnalem ludzkiego ciala. Odezwalo sie we mnie nie zwykle pragnienie, lecz zadza, ktorej nadalem taka moc, jaka tylko moglem zebrac. -Niechaj wiec bedzie, jak sobie zyczysz, siostro, bracie... Orkamor zniknal z zasiegu mego wzroku, jakby odplynal gdzies w dal. Maelen pochylila sie nade mna ponownie z miska wydzielajaca rozjasniajace umysl opary. -Powtorz, Kripie Vorlundzie, slowo po slowie: Pragne cala moca odrzucic futro i kly, moc chodzic znow w ciele czlowieka. -Pragne... cala... moca... odrzucic futro... i kly... moc chodzic... chodzic znow w ciele... czlowieka! - Z triumfem zakonczylem przysiege, zalujac, ze nie moge jej wykrzyczec z gorskiego szczytu, tak by slyszal ja caly swiat. -Wypij! Przyblizyla miske z aromatycznym plynem. Przypialem sie do niej z zapalem. Smakowalo jak chlodna woda z gorskiego strumienia. Poki nie zaczalem pic, nie zdawalem sobie sprawy z wlasnego pragnienia. To bylo dobre... dobre... pilem, az miska byla pusta, az poczulem jezykiem dno. -Teraz... - odlozyla miske, by przysunac jedna z ksiezycowych lamp - spojrz w to - rozkazala - uwolnij, spojrz, uwolnij... Uwolnic? Uwolnic co? Wbilem wzrok w lampe. To byl swiat ze srebra, jaki mozna ujrzec na ekranie "Lydis" podczas wkraczania w nowy system - srebrny swiat daleko... blizej... Kto przemierza srebrne swiaty i co tam mozna zobaczyc? Gdzies z glebi wylonila sie ta mysl. Ale to byla jawa, nie sen. Wciaz jednak nie otwieralem oczu, bo cos sie zmienilo i jakas ostrozna czastka mnie pragnela powoli wybadac te zmiane. Wzialem gleboki oddech i czekalem, by nos i zmysly barska powiedzialy mi wszystko, co potrafia. Lecz te zmysly byly jakies otepiale, stlumione. Owszem, czulem zapachy, won jakiejs rosliny i jeszcze inne, ale wszystko bardzo niewyrazne w porownaniu z tym, co znalem. Jeszcze nie probowalem sie poruszac. Gdy jednak gleboko westchnalem, bol, ktory ciagle mi towarzyszyl, zniknal! Otworzylem oczy. Wszystko bylo znieksztalcone! Kolory jakos mniej ostre... Zamrugalem. Nic sie jednak nie zmienialo. Skoncentrowanie wzroku na jednej rzeczy wymagalo nie lada wysilku. Juz... juz kiedys tak bylo... Odezwaly sie we mnie wspomnienia. Wpatrywalem sie przed siebie. Widzialem szeroka powierzchnie, czyli sciane, a w niej okno. Dalej dostrzeglem kolyszace sie na wietrze galezie. Moj umysl szybko nadal rzeczom nazwy, mimo ze wszystko widzialem inaczej. Otworzylem usta, probowalem polizac jezykiem ostre kly. Jednak jezyk nie byl dlugi, przesunal sie po zebach... zebach, ktore nie byly groznymi klami barska. Moje... moje lapy. Podnioslem przednia konczyne w pole mojego widzenia, wciaz nie majac odwagi uniesc glowy. Nade mna powoli podnosilo sie ramie... dlon... palce, ktore zginaly sie na moj rozkaz... Ramie... dlon? Nie bylem barskiem... bylem... czlowiekiem! Gwaltownie podnioslem sie do pozycji siedzacej. Pokoj, wciaz w jakis sposob znieksztalcony, zakolysal sie. Bylem sam. Unosilem ludzkie dlonie, obie, by dobrze sie im przyjrzec i spogladalem na ludzkie cialo! Skora byla jasna, tak jasna, ze az poczulem sie nieswojo. To nie w porzadku - powinienem byc smagly, bardzo ciemny. Siedzialem na krawedzi lozka, na ktorym wczesniej lezalem. Przyjrzalem sie badawczo dlugosci mojego nowego ciala, jego sylwetce, smuklosci bliskiej wychudzenia. Potem osmielilem sie podniesc rece i dotykiem zbadac twarz. Byla dostatecznie ludzka, ale samym dotykiem nie potrafilem stwierdzic roznicy miedzy tym obliczem a nalezacym do Kripa Vorlunda porwanego z jarmarku w Yrjarze. Potrzebowalem lustra. Musialem sie zobaczyc! Troche sie slaniajac, bo po tak dlugim czasie poruszania sie na czterech lapach nie bylo latwo przyzwyczaic sie ponownie do pionowej pozycji, wstalem. Wysunalem jedna bosa stope przed siebie, rece rozpostarlem na boki, by utrzymac rownowage przy przestepowaniu z nogi na noge. Tak dotarlem do okna i odwrocilem sie. Czulem sie, jakbym odnowil stara umiejetnosc zapomniana na jakis czas. Rozejrzalem sie, szukajac ciala Jortha, ale go nie bylo - nie zobaczylem go juz nigdy wiecej. Pokoj byl bardzo maly, wiekszosc jego powierzchni zajmowalo lozko. Przeciwlegla sciane urozmaicaly drzwi i kufer, ktory pelnil tez funkcje stolu, sadzac z obecnosci na jego wieku filizanki i dzbanka. Z okna dobiegal chlodny powiew, ktory przyprawil mnie o dreszcze. Wrocilem do lozka i owinalem sie narzuta. Tak bardzo pragnalem ujrzec swoja twarz. To, co widzialem, wskazywalo, ze bylem Thassem... Maquadem... Ku swemu zdumieniu odkrylem w sobie kilka powodow do tesknoty za zmyslami, ktore tak dobrze sluzyly Jorthowi. Wygladalo na to, ze Thassowie posiadaja takie same ograniczenia jak moja rasa. Owiniety w kape z lozka podszedlem do kufra. Pragnienie kazalo mi zajrzec do filizanki. Byla pusta, lecz dzbanek na tej samej tacy zawieral zlotawy plyn. Napoj byl chlodny, smaczny, wywolal uczucie zadowolenia. Uslyszalem chrzakniecie i podnioslem wzrok. Ujrzalem kaplana z obandazowana glowa, ktory ostatnio wital Maelen. Sklonil glowe i podszedl do lozka, by polozyc to, co przyniosl - szare ubranie z czerwonymi wzorami w stylu Thassow. -Najstarszy Brat porozmawia z toba, bracie, gdy bedziesz gotow. Podziekowalem mu i zaczalem sie ubierac. Moje ruchy byly coraz pewniejsze. Gdy skonczylem, pomyslalem, ze musze wygladac jak Malez. Malez! Kolejne wspomnienie i wraz z nim gniew. Malez wydobyl mnie z piekla w Yrjarze... i jak sie to skonczylo? Wiedzialem o nim tak malo, a zawdzieczalem mu tak wiele. Chociaz w nowym pasie posiadalem sztylet z dlugim ostrzem, nie bylo miecza ani oczywiscie takiej rozdzki, jaka dysponowala Maelen. We mnie natomiast, gdy pomyslalem o smierci Maleza, odezwalo sie pragnienie posiadania oreza pasujacego do dloni. W pokoju nie bylo lustra, nie moglem wiec zobaczyc przebrania, jakie teraz nosilem. Kiedy wyszedlem na korytarz, spotkalem jednego z kaplanow. Czekal na mnie. Kulal, prowadzac mnie, a na jego twarzy malowala sie pustka spowodowana szokiem i zmeczeniem, jaka widac bylo u jego przelozonych. Miejsce caly czas pachnialo gniewem, lecz nie czulem juz tej woni tak wyraznie, jak nozdrzami barska. Weszlismy do malego ogrodu, w ktorym ostatnio przyjal mnie Orkamor. Jak i wowczas Orkamor siedzial na wysokim krzesle z drewna z galazkami, lecz teraz liscie byly przywiedle. Obok znajdowal sie stolek, a na nim siedziala Maelen. Jej ramiona byly opuszczone, oczy zapadniete, zmeczone, wygladala jak ktos, kto dokonal wielkiego wysilku na wlasna niekorzysc. Odezwala sie we mnie chec podejscia do niej, ujecia tych nieruchomych, bezwladnie lezacych dloni i podniesienia ich. Tak obca wydawala mi sie w Yrjarze, gdy widzialem ja pewna siebie, obca pozostawala przez cala nasza podroz, lecz w tym momencie juz nie. Widzialem w niej tylko kogos, komu cos zawdzieczam, a kto jest utrudzony i wyczerpany. Nie podniosla jednak wzroku i nie zaprosila mnie. Wzrok Orkarnora napotkal moj i przeszyl mnie tak gleboko, jakby chcial dotrzec do kazdej mysli, nawet najglebiej skrytej w mym umysle. Penetracja mysli byla zdecydowana, a kaplan poszukiwal skazy, o ktorej istnieniu dobrze wiedzial. Po chwili usmiechnal sie i podniosl reke. Zauwazylem duza, groznie wygladajaca rane na zewnetrznej powierzchni dloni, jeden z palcow byl obandazowany i usztywniony. Wykonany przezen gest oznaczal powitanie. To juz zostalo dokonane i to dobrze - przekazal nam swa mysl telepatycznie. Maelen poruszyla sie, lekko uniosla glowe i wreszcie spojrzala na mnie. Ujrzalem w jej oczach zdziwienie i rodzaj zadumy, co z kolei mnie zastanowilo. Bo skoro dokonala dla mnie tej zamiany, czemu rezultaty mialyby ja dziwic? -Czy to dobrze. Najstarszy Bracie? - zapytala Orkamora. -Jesli masz na mysli, czy wykonalas to tak, jak chcialas, to tak, zrobione jest dobrze. A jesli chodzi ci o to, czy to doprowadzi do wiekszych klopotow, to nie potrafie dac jasnej odpowiedzi. -Odpowiedz nalezy teraz do mnie. Coz, co sie juz stalo, to sie stalo, a co musi byc zrobione... Za twoim pozwoleniem, Najstarszy Bracie, pojedziemy dalej, by przekonac sie, jaki bedzie koniec tej historii. Wciaz nie odzywala sie do mnie. w dodatku wygladalo na to, ze nie chciala na mnie ponownie spojrzec, bo po tym pierwszym oceniajacym spojrzeniu odwrocila glowe. Poczulem sie dziwnie odtracony, jakbym wyciagnal dlon na powitanie, by spotkac sie z calkowitym brakiem zainteresowania moja osoba. Rownoczesnie nie moglem nic uczynic, by przyciagnac jej uwage. Weszlismy na posilek. Maelen jadla jak ktos, kto byl bardzo glodny. Ja robilem to samo i odkrylem, ze moje cialo chetnie przyjmuje pozywienie. Maelen nadal pozostawala za murem obojetnosci, ktorego nie potrafilem zwalic ani obejsc. Gdy wyszlismy na dziedziniec swiatyni, ocenilem, ze jest okolo poludnia. Po wozie nie bylo sladu, lecz czekaly na nas dwa kasy do jazdy wierzchem, na nich peleryny podrozne i zapasy zywnosci. Chcialem pomoc Maelen wsiasc, lecz byla szybsza. Podszedlem wiec do drugiego kasa. Czy to mozliwe, by czula awersje do wszelkich kontaktow ze mna? Jechalismy przez zdewastowana Doline. Mijalismy zweglone ruiny i inne slady walki. Maelen prowadzila droga do Yim-Sin. Widac bylo, ze bardzo sie spieszy, by wykonac reszte swego planu, doprowadzic nas oboje do Yrjaru i rozwiazac, o ile to w jej mocy, ten wezel, ktorym zwiazal nas los. Nie spogladala na mnie podczas drogi pod gore, nie kontaktowala sie w zaden sposob. Czy bylo dla niej przykre, ze nosilem cialo kogos bliskiego, kogo mozna bylo uwazac za podwojnie martwego? Oburzylem sie na te mysl. Dwukrotnie uratowano mnie od smierci. Po raz pierwszy zastanowilem sie nad tym, kto zamieszka w tym ciele, ktore mam na sobie, gdy w koncu zdobede moje wlasne. Czy wowczas Maquad naprawde ostatecznie umrze? Poniewaz w narzuconym przez Maelen tempie poruszalismy sie duzo szybciej niz wozem, przed wieczorem bylismy juz daleko za Dolina. Zanosilo sie na to, ze przed wschodem znowu ujrzymy Yim-Sin. Poniewaz musialem poznac choc rabek przyszlosci, zwrocilem sie do swej towarzyszki: -Co sluga Umphry powiedzial ci o wydarzeniach w dolinach? -Ci. ktorzy przyszli z zachodu - odpowiedziala - byli obcy. Wyglada na to, ze na Yiktor pojawil sie nowy wrog, bardziej bezwzgledny niz jakikolwiek tutejszy lord. A jego sila pochodzi spoza tego swiata. -Ale Kupcy... - Bylem zbyt zaskoczony, by to zrozumiec. -To nie sa tacy Kupcy, jak ludzie z "Lydis". Ci przybysze walcza o zakorzenienie sie na naszej ziemi, o zyskanie wladzy, zbudowanie krolestwa. Niektorych lordow juz pokonali... potajemnie od jakiegos czasu pracowali nad tym, by zasiac niezadowolenie wsrod ich poddanych. Innych przyciagneli obietnicami wielkich bogactw. Sklocili lordow ze soba, mieszajac w tym kotle wojny tak, ze doprowadzili do najwyzszego stadium wrzenia. Nie wiem, co zastaniemy w Yrjarze. Nie wiem nawet, czy uda nam sie dotrzec do miasta. Mozemy tylko probowac. To, co powiedziala, nie brzmialo pokrzepiajaco. Cala sprawa wygladala na powazniejsza niz przypuszczalismy. Zapuszczac sie na tereny, gdzie kazdy zwracal sie przeciwko kazdemu, bylo bardzo ryzykowne. Jednak port lezal na obrzezach Yrjaru, i byla to jedyna moja szansa dotarcia do "Lydis". Do Yrjaru bylo daleko, a podroz z ponurymi myslami bardzo sie dluzyla. Czy to w ogole rozsadne wybierac sie w droge w takiej sytuacji? Ta mysl nie dawala mi spokoju, gdy nagle poczulem wezwanie. Bylo ono ostre i silne, brzmiace niczym dzwiek rogu. Nie odbieralem go jednak sluchem. Potem nastapila chwila ciszy i znowu ten wyrazny, natarczywy rozkaz, ktory nie sposob bylo zignorowac. Uslyszalem krotki krzyk Maelen, krzyk protestu... Nim zdazylismy cos postanowic, zwrocilismy wierzchowce w prawo i zjechalismy z drogi w dzikie ostepy polnocnych rejonow. Byla to odpowiedz na zew, ktoremu musi sie podporzadkowac i cialo, i umysl - wezwanie Thassow rozlegajace sie tylko w chwilach wielkiej wagi. XVIII To, co widzialem na Yiktor, w duzej mierze przypominalo inne swiaty - rowniny otoczone wzgorzami, roznorodna roslinnosc. Nawet Yrjar, fort Osokuna, Yim-Sin i swiatynia Umphry mialy swe odpowiedniki na wielu planetach, wiec nie byly dla mnie niczym niezwyklym.Jazda droga, w ktora skrecilismy, byla bardzo trudna. Sygnal, ktory odebralismy zniewolil nas i nie moglismy mu nie ulec. Jechalismy przed siebie, wciaz na polnoc, w gory. Gory nie byly porosniete drzewami ani nawet drobnymi zaroslami. Tylko niewielkie obszary trawy, o tej porze zmrozonej pierwszymi podmuchami zimy. wnosily nieco zycia w te kamienna pustynie. Byl to naprawde bezludny lad. Widywalem juz planety spalone w wojnach nuklearnych, jednak widok przed moimi oczami byl jeszcze bardziej ponury. To byla samotnosc, ktora odrzuca zycie, jakie znamy. Byly to nagie kosci prawdziwego Yiktor. Niemniej jednak istnialo tu zycie. Gdy zaglebilismy sie dalej w dzikosc nagich skal i piachu, ujrzelismy slady wozow i kopyt kasow. Bylismy jak zaczarowani, nie odzywalismy sie do siebie, a ja nawet nie czulem checi powrotu na rowniny, do tego, co jeszcze niedawno wydawalo sie najwazniejsze. Nadeszla noc. Od czasu do czasu schodzilismy z kasow, by dac im odpoczac, jedlismy cos z naszych zapasow, po czym znowu ruszalismy w droge. O swicie dotarlismy miedzy dwie wysokie skaly. Pomyslalem, ze w ktoryms momencie dawnej historii Yiktor musialo tu byc koryto rzeki. Byl tam piasek, zwir, kamienie wygladajace na wyplukane woda, ale zadnych oznak zycia, nawet jednej kepki zwiedlej trawy. Koryto rzeki doprowadzilo nas do olbrzymiej kotliny. Jezeli szlismy tu wzdluz rzeki, to doszlismy teraz do dna wyschnietego jeziora. Tutaj po raz pierwszy widac bylo, ze czlowiek przelamal dzikosc przyrody. W skalach wokol jeziora wykuto wiele szerokich otworow. Kazdy z nich otaczaly skalne ryty, ktore choc niegdys zlobione gleboko, byly juz splowialymi, nieczytelnymi wzorami. Skalne siedziby najwidoczniej mialy swych mieszkancow, bo przed nimi staly wozy, w powietrze wzbijal sie dym ognisk. Dokola walesaly sie zwierzeta, lecz ludzi nie bylo widac. Maelen przejela prowadzenie, bo od wejscia w kotline opuscilo mnie poczucie przymusu, ktore kazalo mi trzymac sie jej boku. Uwiazala swojego kasa obok innych, zeszla z jego grzbietu i zdjela juki. Kas potrzasnal lbem, polozyl sie i zaczal tarzac w piachu, chrzakajac glosno. Moj wierzchowiec, gdy go rozkulbaczylem, zrobil to samo. -Chodz - odezwala sie do mnie po raz pierwszy od wielu godzin. Polozylem moje juki obok jej i ruszylismy przez doline w strone centralnego punktu naprzeciwleglej sciany. Znajdowalo sie tam wejscie co najmniej dwa razy wieksze od wszystkich innych. Zachwycily mnie cudowne rzezbienia i ogrom wlozonej w nie pracy, lecz nie potrafilem doszukac sie w tych wzorach zadnych znaczen, gdyz byly powaznie zniszczone. Zastanawialem sie, gdzie sa Thassowie. Widzialem tylko wozy i zwierzeta. Gdy jednak zblizylismy sie do skalnego wejscia, otrzymalem odpowiedz. Dobiegal stamtad dzwiek, ktory byl czyms wiecej niz zwyklym spiewem. Stanowil on jakby czesc drgan powietrza w sposob, na ktorego okreslenie nie ma slow w naszym jezyku. Nieswiadomie uleglem rytmowi i dopiero wtedy zauwazylem, ze byl to glos Maelen. Przeszlismy ze swiatla doliny przez masywny portal do korytarza, gdzie lampy nad glowami oswietlaly nam droge niczym swiatlo ksiezyca. Doszlismy do miejsca, gdzie rozposcierala sie owalna scena. Stala tam czworka Thassow: dwoch mezczyzn i dwie kobiety. Choc ich ciala byly silne i oczy bystre, to otaczala ich aura starosci, wladzy i madrosci, ktore tworzyly dystans. Kazdy z nich trzymal rozdzke. Nie byly to krotkie rozdzki, lecz siegajace glow wlascicieli, gdy opierali je na podlodze. Maelen stanela przed podwyzszeniem. Gdy niepewnie podszedlem do niej, zauwazylem, ze jej twarz jest blada i nieobecna. Nie przestawala spiewac. Wszyscy spiewali, az zaczelo mi sie wydawac, ze nie stoimy na twardej skale, lecz chwiejemy sie w oceanie dzwiekow. Czulem, ze nie patrze na Thassow, tylko na innych ludzi. Jak dlugo tak stalismy? Do dzis nie rozumiem znaczenia wszystkiego, co sie tam dzialo. Sadze, ze zjednoczona wola budzili okreslone moce potrzebne im do jakis celow. Piesn zaczela zamierac, odplywala seria wolnych, rytmicznych tonow. Niosla z soba brzemie rozpaczy, jakby wszystkie prywatne smutki dawnego, bardzo dawnego ludu przez wieki byly destylowane, a kazda malenka kropelka rozpaczy zostala zachowana na przyszlosc. Piesn Thassow nie byla przeznaczona dla obcych uszu. Moglem nosic cialo Maquada, w jakiejs drobnej czastce byc do nich podobny, ale nie bylem Maquadem i zatkalem uszy rekoma, by stlumic te piesn, ktorej nie moglem dluzej zniesc. Czulem lzy na policzkach, moja piersia wstrzasaly spazmy placzu, chociaz otaczajace mnie osoby w zaden sposob nie okazywaly smutku. Jeden z czworki przywodcow poruszyl sie. Rozdzka rozkolysala sie i wskazala na mnie. Wtedy juz niczego nie slyszalem! Bylo tak dopoki piesn sie nie skonczyla. Wtedy poruszyla sie jedna z kobiet na platformie. Jej rozdzka wskazala Maelen. Z dloni Maelen wypadl jej wlasny symbol wladzy i pomknal w strone duzej rozdzki niczym metal przyciagany przez magnes. Maelen westchnela i wyciagnela dlon, jakby chciala pochwycic swoja rozdzke. Potem rozlozyla obie rece na boki i stala bez ruchu. Jaka jest twoja opowiesc w tym miejscu i czasie. Spiewaczko? Pytanie, ktore zabrzmialo rowniez w moim umysle, nie zostalo wypowiedziane na glos, lecz mimo to bylo bardzo wyrazne. -Zatem to tak... - zaczela nasza historie i wylozyla ja prosto i zwiezle. Nikt jej nie przerywal ani nie komentowal zadnego fragmentu naszych niewiarygodnych przygod. Gdy Maelen skonczyla, osoba na platformie, ktora zadala pytanie, przemowila: -Tkwilo rowniez w twoich myslach, Spiewaczko, ze jest bliska ci osoba, ktora zaznala glodu serca i ze gdyby przywrocono jej tego, do ktorego teskni, moze dokonaloby sie dobro. -Czy tak? - spytal mezczyzna po prawej stronie mowczyni. -Na poczatku chyba nie. Pozniej... - Reka Maelen uniosla sie i opadla w gescie, ktory uznalem za rezygnacje. -Niech wystapi ta, ktorej to dotyczy - wezwala kobieta. Nastapilo poruszenie i z prawej strony wyszla kobieta Thassa. Chociaz nie potrafie rozrozniac ich wieku, wydala mi sie mlodsza od Maelen. Wyciagnela reke do Maelen i ich palce zacisnely sie w powitaniu swiadczacym o glebokim uczuciu. -Merlay, spojrz na tego czlowieka. Czy to ten, ktorego oplakujesz? Obrocila sie, by spojrzec na mnie. Przez moment na jej twarzy obecne bylo zdziwienie, w oczach pojawil sie blysk, jaki moglby towarzyszyc spojrzeniu w lustro. Po chwili ten blysk zniknal, twarz byla nieprzenikniona, spokojna. -To nie on - wymamrotala. -I nie moglby byc! - odezwala sie ostro kobieta na platformie - o czym dobrze wiesz, Spiewaczko! - Jej ton byl jeszcze bardziej ostry, gdy ponownie zwrocila sie do Maelen - Niezmiennych Slow nie wolno lamac, Spiewaczko, dla zadnych osobistych celow. Skladalas przysiegi, uwazasz sie za zaprzysiezona. Drugi z mezczyzn na podwyzszeniu podniosl teraz rozdzke i lekko rozhustal jej koniec miedzy Maelen a trojka pozostalych. -Niezmienne Slowa - powtorzyl. - Tak, Niezmienne Slowa sa naszym oparciem, ostoja. Jednak wydaje mi sie, ze cala ta przykra sprawa zaczela sie przez Niezmienne Slowa. Maelen - on pierwszy wymowil jej imie i chyba uslyszalem w jego glosie wspolczucie - najpierw uratowala tego czlowieka z powodu dlugu. Nie mozna jej tez winic za wiekszosc tego, co wydarzylo sie pozniej. Przeto zobowiazujemy ja, by wykonala to, co zamyslila, niech wraca z nim do Yrjaru i tam odczyni to, co sprawila swoja moca. -Co jest niemozliwe - odparla kobieta o ostrym glosie, a w jej wypowiedzi odczytalem zadowolenie. - Bo czyz nie doszly nas sluchy o tym, co stanie sie ze Spiewaczka Maelen, gdy zostanie tam zauwazona? Maelen podniosla glowe i spojrzala na kobiete zaskoczona. -Co masz na mysli, Dawna? Co grozi mi w Yrjarze? -Obcy, ktorzy wzniecaja ogien, rozlewaja krew i wypuszczaja barski wojny, twierdza, ze to Maelen otumanila Osokuna, pomieszala mu zmysly i ze za to ja zabija... wielu im wierzy. -Obcy? Jacy obcy? I dlaczego? - Po raz pierwszy wtracilem sie do tego, co zdawalo sie nie moja sprawa, tylko sprawa miedzy Maelen a przywodcami jej ludu. Jednak obcy... co sie za tym krylo? -Nie twojej rasy, synu - odparl mezczyzna, ktory ujal sie za Maelen. - To ten, ktory odszukal Maelen, nim to wszystko sie zaczelo, i chcial uczynic z niej swoje narzedzie, oraz ci, ktorym on sluzy. Wyglada na to, ze ty i twoi przyjaciele macie poteznego wroga w przestrzeni, ktory obecnie przeniosl ten zatarg na Yiktor. -Ale... jesli chodzi o Korporantow... - bylem zaskoczony - nie mam wsrod nich osobistego wroga. Dawno temu ich rasa i moja zwalczaly sie, to prawda. Lecz w ostatnich latach spory zalagodzono. To jakies szalenstwo. Jedna z kobiet na platformie usmiechnela sie smutno. -Wszystkie wojny i pogromy to szalenstwo, czy to miedzy ludzmi, czy miedzy ludzmi a zwierzetami. Jednak z jakiejkolwiek przyczyny sprowadzili oni wojne na niziny, faktem jest, ze pragna schwytac Maelen. Moze boja sie, ze wie o nich za duzo. Wyruszac teraz do Yrjaru... -Jako Maelen - odezwala sie dziewczyna stojaca obok mojej towarzyszki - moze tak. A jako Merlay? Najstarszy mezczyzna zastanowil sie. Potem potrzasnal glowa jakby z zalem. -Istnieje problem czasu. Trzy Pierscienie sa juz noca coraz slabsze. A tylko pod nimi mozna dokonac zamiany miedzy Thassami. Nie przezylabys wiecej niz cztery dni. -Nie musi tak byc - ciagnela Merlay - jesli zamiany dokonamy nie tutaj, ale na wzgorzach stanowiacych granice z nizinami. Stamtad do Yrjaru... cztery dni wystarcza. Maelen potrzasnela glowa. -Lepiej pojade we wlasnym ciele niz mialabym narazac twoje, siostro. Splacam wlasne dlugi. -Czy powiedzialam, ze nie? - odparla Merlay. - Ja tylko cie prosze, bys kierowala sie rozsadkiem. Powiedziales, Mylrinie - zwrocila sie do przywodcy - ze Maelen ma prawo doprowadzic te sprawe do nalezytego zakonczenia. Sa w Yrjarze osoby, ktore wiedzialy o moim zwiazku z Maquadem. Jesli bedziemy podrozowac razem, czy bedzie to podejrzane? To najlepszy sposob. W koncu postanowiono, ze to istotnie najlepszy plan. Mnie nie pytano o zdanie. W zasadzie wowczas myslalem glownie o obcych. Wedlug Maelen, Slafid od poczatku byl wplatany w intrygi Osokuna. Chcac naklonic Maelen i Maleza do wspolpracy, grozil rozpowiedzeniem o zamienianiu cial przez Thassow. Jednak, o ile mi bylo wiadomo, byl on tylko mlodszym oficerem na statku Korporacji. Czemu jakikolwiek Korporant chcialby wojny tutaj, na Yiktor? W przeszlosci dzialali podobnie na innych prymitywnych planetach, chocby po to, by moc lowic ryby w spornych wodach, gdy obie strony byly juz wyczerpane walka. Ale na Yiktor, wedlug mojej wiedzy, nie ma takich bogatych zasobow, dla ktorych warto byloby narazac sie Patrolowi. Zastanawialem sie nad tym, gdy wrocilismy na szlak. Maelen i ja, Merlay i jeszcze dwaj Thassowie wsiedlismy na kasy. Jechalismy z szybkoscia, na jaka tylko bylo stac nasze wierzchowce. Po czterech dniach dotarlismy do dolinki, w ktorej rozbilismy oboz. Tej nocy spalismy, caly nastepny dzien tez spedzilismy na odpoczynku, bo to, co mialo sie dokonac miedzy Merlay a Maelen, wymagalo cial nie zmeczonych trudami podrozy. W tym czasie probowalem dowiedziec sie czego tylko moglem o obcych. Gdy Thassowie poznali przyczyne mojego zaniepokojenia, rozmawiali ze mna o tym, lecz nie potrafilismy zrozumiec, dlaczego wlasnie Yiktor stal sie miejscem takiej ingerencji. -Bogactwo - powiedziala Maelen. - Mowiles o skarbach, ktore sa liczne i bardzo rozne. Powiedziales, ze to, za co w jednym swiecie warto oddac ludzkie zycie lub wolnosc kraju, w innym moze nie miec zadnej wartosci. Nie wiem, jaki skarb mogl sciagnac na nas to nieszczescie z gwiazd. -Ja tez nie wiem - odparlem. - Twierdzilas, ze na targach nie przedstawiono niczego nowego ani zaskakujacego. Wszystkie te towary byly tez juz znane Wolnym Kupcom. Oczywiscie, moglismy zarobic na ladunku z Yiktor... inaczej bysmy nie przybyli... ale tylko na czyms rozsadnym, nie takim, co sprowokowaloby Korporantow do wznowienia atakow. -Mathan - jeden ze straznikow zwrocil sie do swego towarzysza - gdy juz stad odjedziemy, moze nie powinnismy mowic: "To nie nasz problem, niech mieszkancy nizin robia z tym, co chca". Bo moze sie zdarzyc, ze caly nasz swiat zostanie w to wplatany i wtedy bedzie to nasz problem. -W Yrjarze jest konsul obcych - uchwycilem sie swojej ostatniej szansy poznania przyczyn i okolicznosci wszystkiego, co wydarzylo sie od wyladowania "Lydis" - on na pewno bedzie cos wiedzial. Nastepnej nocy Thassowie dokonali swoich czarow. Tym razem nie bralem w tym udzialu. Kazano mi czekac na osobe, ktora opusci namiot rozbity dla zamaskowania ich czynnosci. Gdy wyszla, w butach i pelerynie, gotowa do drogi, ruszylismy w strone nizin, pozostawiwszy reszte Thassow w dolince. Wszedzie spotykalismy slady wojny, choc wybieralismy tak puste i rzadko uczeszczane drogi, jak to tylko bylo mozliwe. Niepokoilo mnie, czy uda sie nam przedrzec do Yrjaru. Moglismy tez zastac miasto w rekach wroga. Ta, ktora nosila cialo Merlay, lecz byla Maelen, nie podzielala mojego pesymizmu. Yrjar zawsze byl swego rodzaju neutralnym miejscem spotkan, nawet poza okresami trwania jarmarku. Jezeli powstanie rzeczywiscie zostalo wywolane przez obcych, to z pewnoscia zadbali oni o spokoj w porcie. Wojny na Yiktor zawsze mialy charakter najazdow, szybkich atakow, a nie dlugiej okupacji. Nie przynosilo to duzych korzysci, a luzno polaczone jednostki szybko rozpadaly sie na mniejsze. Na szczescie dotarcie do naszego celu podrozy nie wymagalo wejscia na otoczony murami teren miasta. Budynek konsulatu miescil sie na skraju obszaru portowego. Skrecilismy wiec na poludnie, by ominac glowne drogi do Yrjaru, i wkrotce znalezlismy sie w porcie. Byl tam tylko jeden pojazd kosmiczny - statek kurierski, ktory - jak zauwazylem - stal niezwykle blisko budynkow konsularnych. Poza tym port byl pusty. Zblizylismy sie ostroznie, zmeczeni dwudniowa jazda od namiotu u podnozy wzgorz. Nasze kasy byly bliskie wyczerpania i gdybysmy mieli kontynuowac podroz, trzeba by bylo zdobyc nowe. Dotyczylo to Maelen, boja liczylem na wydostanie sie z Yrjaru na statku kosmicznym. Bez przeszkod dotarlismy na skraj portu. Nie podobala mi sie panujaca tu cisza, uczucie bycia jedynymi zywymi istotami w porzuconym swiecie. Ostroznie doszlismy do bramy i tam zostalismy zatrzymani. Nie przez straznika jednak, lecz przez wiazke energii. Caly budynek musial byc otoczony energia! Przycisnalem dlonia przycisk na zewnetrznym slupie, chociaz dlon Thassa nie miala na zamek takiego dzialania, jakie bylo przewidziane. Potem powiedzialem do mikrofonu, ze mam wazna sprawe do Prydo Alceya. Nastapila dluga, bardzo dluga chwila milczenia i myslalem juz, ze albo mowie do pustego biura, albo jestem tak podejrzana osoba, iz w kazdej chwili moge sie spodziewac strzalu z blastera. Wreszcie jednak plyta zalsnila i ujrzalem twarz konsula. Wiedzialem, ze i on mnie widzi. Zaczalem w jezyku Kupcow, a on wpatrywal sie we mnie zdumiony. Odwrocil glowe i odezwal sie do kogos za soba, potem znow spojrzal na mnie. -W jakiej sprawie? - mowil jezykiem Yrjaru. Ja jednak odpowiedzialem w jezyku Kupcow. -Pilnej, do ciebie. Szlachetny Homo. Myslalem, ze mnie odprawi, bo plyta pobladla, a on nie udzielil mi odpowiedzi. Jednak po kilku sekundach otworzyly sie drzwi na wewnetrzny dziedziniec i ujrzalem go w towarzystwie dwoch straznikow. Uzbrojeni w tarcze silowe byli zabezpieczeni przed wszelka znana na Yiktor bronia. -Jestes... Postanowilem mowic prawde w nadziei, ze ewidentne nieprawdopodobienstwo rozbudzi jego ciekawosc na tyle, by chcial wysluchac calej mojej opowiesci. -Krip Vorlund, pomocnik magazyniera. Wolny Kupiec z "Lydis". Wpatrywal sie we mnie. Po chwili skinal. Jeden ze straznikow dotknal sciany i blask tarczy silowej zniknal na moment. Obaj straznicy trzymali nas na muszce, prowadzac do wewnatrz. Wprowadzilismy zmeczone kasy na dziedziniec i uslyszalem zgrzyt podnoszonego za nami ekranu. -Teraz - powiedzial Alcey cicho - przypuszczam. ze tym razem zaczniesz od prawdy. Wszyscy pokonujacy gwiezdne szlaki musza wyksztalcic w sobie zdolnosc akceptowania dziwacznych rzeczy wykraczajacych poza granice wiary. Mysle jednak, ze dla konsula w Yrjarze moja historia byla bardziej niewiarygodna niz cokolwiek, co slyszal wczesniej, mimo ze potrafilem podac tak wiele szczegolow, ktore mogl znac tylko ktos sluzacy na statku Kupcow. Kiedy skonczylem, popatrzyl na mnie, potem na Maelen i jeszcze raz na mnie. -Widzialem Kripa Vorlunda, gdy go przyniesiono... to, co z niego zostalo. Teraz przybywasz i opowiadasz mi taka historie. Czego chcesz? -Polaczyc sie z "Lydis", prosze o pozwolenie wyslania wiadomosci. Moge podac szczegoly, ktore potwierdza wiarygodnosc moich slow. Usmiechnal sie. Byl to usmiech, ktory potrafil zatrzymac kazdy potok slow. -Masz moje pozwolenie na przesylanie w przestrzen jakichkolwiek informacji, jezeli tylko zdolasz. -Jesli zdolam? -Nie jestem juz, jak mogles sie domyslic z powitania, wolnym przedstawicielem na Yiktor. Tam - wskazal palcem w gore - znajduje sie satelita plaszczowy dzialajacy na krotkiej orbicie. -Satelita plaszczowy! Ale... -Tak, ale... i ale... i ale. Sto lat planetarnych temu moglaby to byc wzglednie normalna sytuacja. Teraz... to spada jak grom z jasnego nieba... prawda? Korporacja Korburg, a przynajmniej kilku agentow twierdzacych, ze ja reprezentuja, wyladowala tutaj i jest przekonana, ze kontroluje sytuacje. Wczoraj wieczorem probowalem odeslac ten statek kurierski i zostalem ostrzezony, ze wlaczony jest system powrotu. Poniewaz widzialem juz inne dowody ich bezwzglednosci w dzialaniu, nie zaryzykowalem. -Ale czego oni chca? - spytalem. Sto lat temu takie piractwo byloby normalne, ale teraz! Apetyty wielkich Korporacji i Spolek od dawna byly temperowane przez Patrol. Takie dzialania byly surowo karane. -Czegos - odpowiedzial Alcey - czego nie wyjasnili. W tej sytuacji twoj problem - pokiwal glowa - jest stosunkowo blahy, choc oczywiscie nie dla ciebie. I jeszcze... - zawahal sie - moze nie powinienem ci tego mowic, ale lepiej, zebys byl przygotowany. Widzialem twoje cialo, gdy je przyniesli. Wasz medyk nie byl pewien, czy wytrzymasz... "Lydis" zostala ostrzezona prywatnie przez jednego z tutejszych kupcow. Wasz kapitan zgodzil sie przewiezc wiadomosc ode mnie do najblizszego posterunku Patrolu. Wtedy dobiegaly nas tylko plotki, pogloski, ale wiadomo bylo, ze wasz statek wkrotce wystartuje. A ty... to jest twoje cialo... moglo nie przezyc tego startu. Medyk sprzeciwial sie dla twojego dobra. Przerzucalem wzrok z jego oczu na spoczywajace przede mna na pulpicie stolu dlonie. Dlugie szczuple palce, jasna skora, dziwne dlonie... lecz wykonywaly moja wole, poruszaly sie zgodnie z moimi zyczeniami. Co jesli... jesli Krip Vorlund naprawde jest martwy, moze juz zlozony w pojemniku trumiennym zgodnie z obyczajem mojego ludu, by spoczywac posrod gwiazd na wieki? Maelen poruszyla sie obok mnie. -Musze juz isc - powiedziala. Jej glos byl slaby, bardzo cichy. Przypomnialem sobie... zamiana miedzy nia a jej siostra nie mogla trwac dlugo. Zagrozenie wzrastalo z kazda chwila. -Ale nie wiesz, czego Korburg tu chce? -Wiem tylko tyle: ostatnio zaszly zmiany w Radzie, zwlaszcza osob wmieszanych w rzady kilku wewnetrznych planet. Ten swiat moglby stac sie schronieniem czy tez baza... chwilowa oczywiscie, ale moze potrzebna jakiejs osobistosci, gdyby nie udal sie pucz na macierzystej planecie. Stad mozna by wracac z wyszkolona tu armia. Brzmialo to nieprawdopodobnie. ale jego zdolnosc przewidywania niewatpliwie byla wieksza od mojej. Bylo jasne, ze na razie nie mialem nadziei na polaczenie sie z "Lydis". Jesli kapitanowi Fossowi udalo sie dotrzec do najblizszego posterunku Patrolu... Ich wizyta na Yiktor bylaby tylko kwestia czasu. Z drugiej strony Maelen nie zostalo juz wiele czasu. Bezpieczniejszy wydawal sie powrot do jej ludu i tam przeczekanie walk. Poprosilem o magnetofon i w obecnosci ich obojga nagralem wiadomosc, ktora powinna udowodnic moja tozsamosc wszystkim na pokladzie "Lydis". Potem powiedzialem Alceyowi o moich planach. Poparl mnie. Konsul zaopatrzyl nas w swieze wierzchowce, lecz nie byly one tak silne i wyszkolone do jazdy po gorach, jak te dwa, na ktorych przybylismy. Tym razem nie mielismy juz tyle szczescia - zostalismy dostrzezeni. Scigano nas i tylko dzieki temu, ze Maelen podzialala na goniace nas wierzchowce, udalo nam sie uciec. Spiew jeszcze bardziej ja oslabil, wiec poganiala mnie, by nie opasc z sil przed dotarciem do obozu. Pod koniec tej koszmarnej podrozy podtrzymywalem ja przed soba w ramionach, bo nie mogla juz usiedziec na swoim kasie. Pedem przebylismy ostatni odcinek do odosobnionej kotlinki miedzy dwoma stromymi wzgorzami, gdzie pozostawilismy reszte naszej grupy. Byl tam namiot potargany i zwalony na ziemie. Obok lezal jeden z Thassow na wpol wplatany w faldy namiotu. -Monstans! - Maelen wysunela sie z mojego uscisku i powlokla w jego strone. Upadla przy nim, probujac spojrzec w jego nieruchoma, blada twarz. Chwycila jego glowe w swe dlonie, schylila sie, by przylozyc swoje usta do jego i podzielic sie z nim swoim oddechem. Zauwazylem drgnienie jego powiek. Caly przod tuniki byl zalany krwia, lecz mezczyzna jakims cudem utrzymywal sie przy zyciu do naszego przybycia. Merlay... - to byl szept w naszych umyslach, a nie slowa wymowione bladymi ustami - zabrali ja... mysla, ze... to ty... -Dokad? - Nasze pytanie bylo jakby jednoglosne. Na wschod... - Tak wiele dla nas uczynil, ale nie mogl juz wiecej. Zycie, ktorego dotad kurczowo sie trzymal, odeszlo z niego wraz z jednym krotkim westchnieniem. Maelen spojrzala na mnie. -Chca mojej smierci. Jesli wierza, ze mnie maja... -Mozemy jechac za nimi - musialem to obiecac. I wiedzialem, ze niezaleznie od wszystkiego dotrzymam slowa. XIX Zaraz potem mialem sie przekonac, jak sila woli potrafi pokonac ograniczenia ciala. Ta, ktora jeszcze niedawno musialem podtrzymywac, nabrala takiej woli zycia, ze byla w stanie o wlasnych silach opuscic oboz.-Mathan? - Rozgladalem sie, chcac znalezc slady innych Thassow, nim odjedziemy. Maelen siedziala w siodle, obiema dlonmi zakrywala twarz. Palce tlumily jej glos. -Pojechal wczesniej. -Wiezien tez? -Moja moc slabnie tak szybko. Nie wiem. - Opuscila rece, by spojrzec na mnie. Patrzyla tepo. Zycie opuszczalo ja z kazda chwila. - Przywiaz mnie - poprosila - nie wiem, jak dlugo bede mogla siedziec. Zrobilem to, o co prosila i wyjechalismy z doliny za napastnikami, ktorzy zupelnie nie starali sie ukrywac. Wyraznie widac bylo slady kasow i choc nie mialem pewnosci, sadzilem, ze jechalo tedy ponad pol tuzina jezdzcow. Nie byla to ubita droga, ale najwidoczniej czesto jej uzywano. Posuwalismy sie przez wzgorza na zachod w kierunku posiadlosci Oskolda. Maelen nawet nie probowala kierowac swoim wierzchowcem, ktory i tak podazal za moim. Jeszcze raz zaslonila twarz rekami i pomyslalem, ze odciela sie od swiata zarowno fizycznie, jak i psychicznie. Noc przeszla w dzien. Dotarlismy do opuszczonego obozu, w ktorym jeszcze tlilo sie ognisko. Glowa Maelen opadla ciezko na piersi, rece zwisaly luzno po bokach. Budzila sie tylko na dzwiek moich ponaglen. Wlalem jej wody w usta. Polykala, jakby byla to czynnosc trudna i bolesna. Wypila tylko odrobine. Dziwnie bylo patrzec, jak ktos, komu przypisywalem nadludzkie moce, stal sie tak slaby. Jednak zaspokoiwszy pragnienie, spojrzala na mnie przytomnie na wpol otwartymi oczami. -Merlay jeszcze zyje... wioza ja do jakiegos wladcy... - Jej glos brzmial bardzo slabo. -A Mathan? - Trzymalem sie nadziei, ze ten Thassa uniknal smierci oraz ran i ze w koncu sie z nim polaczymy, by wydobyc cialo Maelen z rak napastnikow. -On... odszedl... -Nie zyje! -Nie... niezupelnie. Poszedl wezwac... - Jej glowa znowu opadla w przod i wiotkie cialo zachwialo sie w wiezach na grzbiecie kasa. Nie moglem jej juz dobudzic. Tak wiec stalem w opuszczonym obozie wroga i zastanawialem sie, co teraz robic. Maelen nie mogla podrozowac, a samotna jazda dalej byla czystym szalenstwem. Ale tez nie moglem zaprzestac poscigu. -Ach... - Uslyszalem pol jek, pol westchnienie z ust Maelen. Podbieglem do niej. Choc dzwiek dobiegal spomiedzy jej warg, ona sama nie ocknela sie z odretwienia. Cos poruszylo sie w krzakach. Obrocilem sie. Noz Thassow nie najlepiej pasowal do mojej dloni, gdyz byla to dla mnie zupelnie nowa bron. Spomiedzy nisko opadajacych galezi wciaz porosnietych liscmi wyszlo zwierze... zwierze? Nie - bylo ich wiecej, nadchodzily z roznych stron. Nie byl zwierzeciem ten. ktory jako pierwszy wysunal pysk z zarosli, dajac przyklad innym. Byl tam Vors i Borba, podobna do nich Tantaka, byl odpowiednik... Simmli... i wiele, wiele innych! Zwierze, ktore przewodzilo tej cichej, zgranej grupie, bylo mi nie znane. Dlugie i zwinne cialo, kocie ruchy, zadarte uszy i... oczy z przeblyskiem ludzkiej inteligencji! -Co? Kto? - probowalem zadac przywodcy pytanie. Mathan! - Dotarly do mnie mysli zwierzecia. Czy wszyscy pozostali to tez Thassowie? Czy moze to zwierzeta wypuszczone przez Maelen na wolnosc? Albo towarzysze jakiegos innego tresera czy treserki? Masz racje - odpowiedzial mi telepatycznie Mathan. Podbiegl do kasa Maelen, stanal na tylnych lapach, by sie jej przyjrzec. -Ach... - Znow ten jek. Nie otworzyla jednak oczu, nie spojrzala na niego i reszte towarzystwa. Z krzakow coraz wiecej zwierzat wychodzilo na polane. -Ona nie moze dalej jechac - powiedzialem Mathanowi. Futerkowa glowa odwrocila sie, okragle oczy spojrzaly na mnie. Musi! - Chwycil zebami jeden ze sznurow, zacisnal mocno. To bedzie trzymac. Ona musi jechac! - zapiszczal gniewnie. Jesli wydal jakas komende swoim towarzyszom, ja jej nie slyszalem. Zwierzeta minely Maelen i ruszyly na zachod. Po chwili wszystkie zniknely w zaroslach. Nie znalem dokladnej ich liczby, ale bylo ich wiecej niz kiedykolwiek przedtem zdarzylo mi sie widziec w jednej grupie. Mathan biegl przed nami, gdy jechalismy dalej. Staralem sie trzymac obok Maelen. by ja podtrzymywac. Osunela sie w przod, lezala juz na szyi kasa, zupelnie nieswiadoma tego, gdzie jest. Zwierzeta podbiegaly i odbiegaly, czasami ktores wracalo do Mathana. Na pewno przekazywaly sobie informacje, lecz do mnie nic nie docieralo. Bylismy juz na wzgorzach. Wybralismy stroma trase pod gore. Zszedlem ze swojego wierzchowca i prowadzilem kasa Maelen. Nie widac tu bylo zadnego szlaku i kilka razy musielismy powoli posuwac sie wzdluz waskich skalnych krawedzi. W takich chwilach nie odrywalem wzroku od ziemi, by nie zakrecilo mi sie w glowie. Wreszcie wyszlismy na plaska przestrzen. Lezal tam snieg, ktorego delikatne platki rozsiewaly skry i draznily nozdrza. O ile na nizinach nie czuc jeszcze bylo konca jesieni, to tutaj juz zaczela sie zima. Owinalem Maelen szczelniej peleryna. Poruszyla sie pod moja dlonia. Poczulem drzenie jej watlego ciala, uslyszalem, jak chwyta powietrze i krzyczy. Wyprostowala sie, jak nie czynila tego od wielu godzin, by spojrzec na mnie, na skaly i snieg oczami, ktore najpierw byly dzikie i nieobecne, a potem pojawil sie w nich przeblysk swiadomosci. -Maelen! - Jej glos byl ostry, dostatecznie dzwieczny, by wywolac echo. Zwierze z oczami Mathana zawarczalo. Za pozno przycisnela usta dlonmi, by zdusic ten krzyk. Maelen uniosla glowe, jak gdyby wielkimi falami naplywala ku niej energia. Na jej policzkach pojawil sie delikatny rumieniec, bardziej intensywny niz kiedykolwiek u niej widzialem. Maelen? Teraz stalo sie dla mnie jasne... to nie byla Maelen. To Merlay wrocila do swojego ciala. Nim zdazylem to powiedziec czy spytac o przyczyne, przytaknela: -Merlay - potwierdzila to, czego sie domyslilem. Czas Maelen juz uplynal i zamiana nastapila samoistnie, bez zadnej ceremonii ani bodzca z zewnatrz. -A Maelen? - Moje slowa i mysl Mathana zespolily sie. Merlay wzdrygnela sie i wiedzialem, ze to nie z zimna. Rozejrzala sie po szczytach, jakby szukala jakiegos charakterystycznego punktu. Potem wskazala jedna z gor po prawej stronie, dosc daleko przed nami. -Obozuja na przeciwnym stoku. Czekaja na kogos czy jakas wiadomosc. Nie sadze, bysmy mieli duzo czasu. Z gardla Mathana znow wydobylo sie warkniecie. Futrzana sylwetka rzucila sie przed siebie. Wiedzialem, ze wszyscy pozostali, ktorymi dowodzil, pobiegli za nim. Merlay popatrzyla na mnie. -Nie jestem Spiewaczka. Nie moge korzystac z mocy, moge jedynie byc twoim przewodnikiem. Pogonila kasa za Mathanem, a ja popedzilem za nia. Zalowalem wowczas, ze nie mam juz ciala barska, w ktorym moglbym biec za wojownikiem Thassow. W tym labiryncie skal i rozpadlin tempo zdecydowanych zwierzecych krokow byloby duzo szybsze niz nasz powolny marsz. Ponaglala mnie niecierpliwosc. Musialem sie az hamowac, zeby nie wyprzedzic swojej towarzyszki. Raz na jakis czas spogladala na mnie i natychmiast odwracala wzrok. Najwyrazniej cos przyciagalo jej wzrok, wciaz szukala czegos, czego jednak nie znajdywala. Domyslilem sie, co ja tak przyciaga i odpycha. -Nie jestem Maquadem. -Nie. Oczy moga oszukiwac, sa brama dla iluzji. Nie jestes Maquadem. Ale ciesze sie, ze masz jego cialo. Maelen padla ofiara nie tylko swoich czynow. Czesto serce zdradza umysl. Nie bardzo rozumialem jej slowa, ale to nie mialo znaczenia. Wiedzialem jedno: moglem wygladac na Thassa, ale nie wierzylem, bym w tej chwili mogl zdazac inna droga, do innego konca niz ten, ktory byl mi pisany. Jeszcze raz poczulem nekajaca mnie od dawna watpliwosc - czy jeszcze jestem Kripem Vorlundem. Tak jak wykorzystywalem nature Jortha, czasami wyzwalajac czlowieka w zwierzeciu, tak tez moglem chyba laczyc sie z pozostalosciami Maquada w obecnej powloce. A gdy juz wreszcie powroce do ciala Kripa Vorlunda - co wydawalo sie w tamtej chwili bardzo odlegle - czy bede wtedy tylko Kripem Vorlundem? -Dlaczego chca schwytac Maelen? l jak was znalezli? Najpierw odpowiedziala na drugie pytanie. -Sledzili nas. Ale czy trafili na nasz slad przypadkiem i potem nim podazali, tego nie wiem. A do czego potrzebna im Maelen... to tez trudno zrozumiec. Chca obciazyc ja, jak slyszelismy, czescia winy za to, co sami zrobili. Mysle, ze chca ja w jakis sposob wykorzystac, by pozyskac Oskolda albo by zyskac wplywy w zachodnich krainach, gdzie moze on wciaz jest waznym lordem. Moge powiedziec ci tylko tyle: ci, ktorzy ja przetrzymuja, maja rozkazy, aby robic tylko to, nic wiecej. Decyzje podejmie ten, ktory ma nadejsc. Znowu wspinalismy sie i zjezdzalismy w dol poza jakimkolwiek szlakiem, lecz kasy wiedzialy dokad isc. Wokol nie slychac bylo zadnego szmeru idacych z nami zwierzat, tylko gdzieniegdzie pojawial sie odcisk jakiejs lapy. Merlay zeszla z kasa. -Kasy nie moga isc dalej. Stad pojdziemy pieszo. Droga byla stroma i niebezpieczna. Chwilami ledwie mielismy o co zaczepic czubki palcow, lecz posuwalismy sie naprzod. Obeszlismy jedna skale i znalezlismy sie po drugiej stronie gory. Snieg przestal padac, ale nastal przejmujacy chlod. Weszlismy do skalnej niszy, skad spojrzelismy na dol na surowe barwy wschodnich granic ziem Oskolda. Zblizala sie noc. Zalowalem, ze nie posiadam oczu Jortha. Teren przed nami byl tak samo nierowny, jak dopiero co przez nas pokonany. Zejscie po ciemku nie wrozylo nic dobrego. Jednak czas naglil. Merlay wskazala. -Tam! Zadnych namiotow ani wozow, ale widac bylo ognisko. Wygladalo na to, ze obecni tam ludzie zupelnie nie starali sie ukrywac. Probowalem zlokalizowac miejsce, gdzie mogli umiescic straznika. Z ciemnosci wysunal sie jakis cien... kontakt myslowy... to zblizal sie Borba. Ruchem lba wskazal sciezke. Poczolgalismy sie za nim. Schodzilismy na dol najciszej jak sie dalo. Przy tym zejsciu minelismy pasmo ciemnosci, z ktorego wysunela sie sztywna reka o bezwladnych palcach. Borba obnazyl kly, warknal, gdy przechodzil obok dloni i tego, co lezalo za nia. Zeszlismy ze skaly i weszlismy do lasku. Nie widzielismy stamtad ogniska, musielismy polegac na swym futrzastym przewodniku. Nie posiadalem juz wechu Jortha, ale zdawalo mi sie, ze Thassowie dysponuja lepszym powonieniem niz moja rasa. Wylawialem bowiem zapachy zwierzat, a to wystarczalo, by wiedziec, ze oddzial Mathana jest w poblizu, choc go nie widzimy ani nie slyszymy. Nagle u naszych stop jak spod ziemi wyrosla spora postac i uchwycilem mysl Thassa przywodcy. -Jakis oddzial zbliza sie do obozu. Szybciej! Wsunelismy sie za skale. Plomien ogniska wzbil sie wyzej, dal wiecej swiatla, bo dwaj mezczyzni energicznie zaczeli dokladac drew. Doliczylem sie pieciu osob w zasiegu wzroku. Wszyscy wygladali jak typowi zolnierze w Yrjarze. Nie moglem odczytac symboli na pelerynach i oponczach. Czyj? - nadalem mysl do Mathana. Oskolda tam... tam... tam... - Wskazal trzech. Reszta... nigdy nie widzialem takiego herbu. Dzwiek rogu, ostry i wyrazny, stlumil drobne odglosy obozu. Przez sekunde panowala cisza, potem nastapily okrzyki powitania. -Maelen? -Tam! Merlay odpowiedziala na moje pytanie. Blisko ognia lezalo nieruchomo cos, co wczesniej wzialem za zwiniety koc. -Boja sie jej... spojrzec w oczy - wyszeptala Merlay - wiec owineli ja w peleryny, zeby ich nie zamienila w zwierzeta. Powiedziano im, ze ona to robi, ze my wszyscy to robimy. Nie uslyszalem warczenia Mathana, ale poczulem wibracje futrzanego ciala, ktore sie do mnie przysunelo. -Czy mozemy sie do niej dostac... - zaczalem, gdy w blasku ogniska pojawil sie inny oddzial. Plomienie blyszczaly i odbijaly sie od wzorow na pelerynach i helmach. Przywodca byl starszy od pozostalych. Oskold. - Mathan rozpoznal go. Slychac bylo ich glosy, ale uzywali jezyka, ktorego nie rozumialem. Probowalem odczytac ukryte za slowami mysli. Byl tam triumf, satysfakcja, gniew. Tak, latwiej bylo rozpoznac emocje niz slowa. Jeden z tych, ktorzy dokladali do ognia, pochylil sie, szarpnal za tobolek uformowany z Maelen i podciagnal dziewczyne do pionowej pozycji. Inny zerwal okrycie z jej glowy i ramion. Jej srebrne wlosy opadly luzno na twarz i ramiona. Potrzasnela glowa gwaltownie i odsunela srebrna zaslone wlosow z twarzy. Stala z podniesiona glowa, wyprostowana, naprzeciwko Oskolda. -Ostroznie, panie, ona zamieni cie w zwierze! - Jeden z towarzyszy Oskolda polozyl dlon na jego ramieniu, chcac go odciagnac w tyl. Z latwoscia odczytalem jego mysl. Oskold rozesmial sie. Uderzyl Maelen w twarz. Dziewczyna skulila sie i upadla. Tak wiec to Oskold dal nam sygnal. Gdy Maelen upadla, dzika furia zawrzala w ciemnosciach. Sposrod zarosli wypadly cienie, ktore targaly, warczaly, piszczaly, wyly. Slyszalem krzyki mezczyzn, tumult zwierzat, lecz rzucilem sie w kierunku Maelen. Nie bylem szkolonym wojownikiem, a moj noz nie stanowil najlepszej broni, lecz nagle poczulem w sobie gniew Jortha. Plomienie gniewu rozpalily moj umysl. Bylo dokladnie tak, jak wtedy, gdy scigalem Osokuna i jego ludzi... Czulem Maelen pod swoja dlonia... nieruchoma... bez zycia, z twarza zwrocona ku gorze. W miejscu uderzenia miala gleboka czerwona rane. Kucnalem nad nia i warknalem, jak futerkowe zwierzeta, ktore walczyly wokol. Sytuacja przypominala te. gdy wyjeci spod prawa zabili Maleza i przejeli nasz oboz. Walka niesie z soba jakis rodzaj przerazenia, ktorego ludzkie umysly nie potrafia objac. Atak zwierzat sprawil, ze czesc mezczyzn utracila nad soba panowanie, choc przeciez byli to wojownicy. Inni mobilizowali sie, zabijali, kilku bronilo skrawka ziemi, jeszcze inni probowali sie wycofywac, wciaz przewracani i atakowani. Dla mnie liczyl sie wsrod nich tylko jeden. Z nozem w reku skierowalem sie ku niemu. Pomimo zaskoczenia naszym atakiem jeden ze straznikow znalazl sie przy Oskoldzie i odparl swoja tarcza dwa ataki pary venzes, ktore odskoczyly, by czekac na lepsza okazje. Potknalem sie o jakies cialo i upadlem niemal w sam srodek ogniska. Wtedy moje dlonie, na ktorych wspieralem sie, by wstac, zacisnely sie na blasterze... czyms, czego nie spodziewalem sie tu znalezc, ale co pasowalo do mej dloni jak dlugo noszona rekawica. Nie probowalem nawet podniesc sie na kolana. Lezalem i przyciskalem cyngiel broni, ktora nie miala prawa sie tam znajdowac. Wiazka, jaka sie z niej wydobyla, blysnela oslepiajaco. Zadna tarcza nie mogla przed nia ochronic. Wolalbym, by Oskold poczul na sobie moje dlonie, ale wykorzystalem srodki zeslane mi przez los i uzylem broni spoza tego swiata. Raz, dwa, trzy... Oskold mogl juz byc na ziemi, ale byli tez inni... Uslyszalem zgrzyt - zasilanie wyczerpalo sie. Odrzucilem bron w ogien i wrocilem do Maelen. Miala otwarte oczy. Zobaczyla mnie, poznala - tego bylem pewien. Chwycilem ja i zabralem w ciemnosc, do skaly, przy ktorej czekala Merlay. Nie bylo mi lekko, wiec gdy dotarlem do tego ubogiego schronienia, musialem oprzec sie o zimny kamien. Merlay czekala, ale nie dotknela Maelen, tylko polozyla dlon na moim ramieniu. W ten sposob zasilila mnie swoja energia. To byla prawdziwa bitwa. Gineli ludzie i zwierzeta, ale dla mnie byl to koszmar, ktory nie najlepiej pamietam. W koncu nastala cisza i ponownie zblizylismy sie do ogniska. Wygladalo na to, ze odnieslismy zwyciestwo. Rownie dobrze mogla to byc kleska. Polozylem Maelen na pelerynach rozciagnietych w tym celu przez Merlay. Spojrzala na mnie, na Merlay. na zwierzeta, ktore do niej podeszly i w koncu na Mathana, ktory dowlokl sie do ogniska z rana w boku. Jednak jej mysli nie docieraly do mnie. Tylko oczy mowily, ze jeszcze zyje. Nagle poczulem, ze nie moge w nie dluzej patrzec. Wstalem i rzucilem sie na oslep przed siebie, potykajac sie o martwe ciala. Ktos pobiegl za mna i chwycil moja reke ostrymi klami. Byl to Borba. Rozciete ucho krwawilo, lecz oczy spogladaly na mnie przytomnie. Chodz - zawarczal. Poniewaz nic sie juz nie liczylo, spelnilem jego prosbe. Przedarlismy sie przez krzaki do rzedu przywiazanych kasow. Ktos poruszal sie przede mna tak wolno, ze pomyslalem, iz chyba jest ranny. Borba syknal i pociagnal mnie za reke. Postac obrocila sie w moja strone. W ciemnosci nie widzialem twarzy, ale wiedzialem, ze to uciekinier z obozu. Rzucilem sie na niego. Padl pod moim ciezarem, choc probowal sie opierac. Uderzylem go ciosem znanym w kosmosie. Moj przeciwnik lezal nieruchomo. Chwycilem go za kolnierz i wyciagnalem na oswietlony teren. -Kripie Vorlundzie! Nie bylo to rozpoznanie, lecz wezwanie. Pozostawilem mojego wieznia w pozycji lezacej i podszedlem do tej trojki, ktora na mnie czekala. Mathan lezal z glowa na kolanach Merlay, a Maelen... nie potrafilem zdobyc sie na to, by na nia spojrzec. Lecz to ona mnie wezwala. Opadlem na kolana i ujalem jej dlonie. Nie odpowiedzialy usciskiem, nie daly znaku zycia. Z tylu cos sie poruszylo i zapiszczalo. Vors... lub inne zwierze tej samej rasy? Merlay poruszyla sie, Mathan uniosl glowe. Oswietlal nas plomien ogniska, a w gorze blyszczal ksiezyc. Trzeci pierscien, ktory byl wyraznie widoczny, gdy zaczelo sie to cale szalenstwo, teraz byl tylko mglistym zarysem. -Ksiezyc! - wyszeptala Maelen - Mathan... ksiezyc! Jej rece byly bardzo zimne, nic juz nie moglo ich ogrzac. Nagle glassia za mna zawyl, jakby oplakiwal zmarlego. Glowa Mathana uniosla sie. Z jego gardla wydobyl sie potezny glos, lecz nie byl to skowyt zwierzecia. Byl to raczej spiew. Wtedy uslyszalem, jak Merlay podjela piesn, ktorej nie mogla rozpoczac, lecz mogla ja wspierac. Maelen wpatrywala sie we mnie, szukala mnie wzrokiem. Zaczalem rowniez spiewac, choc nie bylem tego pewien. Spiewem pomagalismy Maelen przeniesc sie z objec smierci w nowe zycie. Kiedy znowu w pelni swiadomie sie rozejrzalem, dlonie w moim uscisku nalezaly do skorupy opuszczonej przez ducha. Na moim ramieniu spoczywala mala futrzana glowa. Odrzucilem martwe dlonie, by dotknac bliskiego ciala i zycia. Wiezien, ktorego schwytalem przy kasach, przygladal mi sie, gdy przywrocilismy mu swiadomosc, lecz nie poznawal nikogo. Ja natomiast poznalem go od razu, bo niewiele sie zmienil od tego popoludnia, gdy proponowal mi spotkanie z Maelen. Byl to Gauk Slafid. Probowal pertraktowac z tymi z nas, ktorych uwazal za Thassow. Nie rozumialem takiej glupoty, chyba ze fakt dostania sie w niewole chwilowo pomieszal mu zmysly. Potem zaczal wyglaszac grozby i opowiadac, co stanie sie z wszystkimi Thassami, jesli go natychmiast nie wypuscimy i nie pojdziemy na ugode z jego wladcami. Chyba tylko strach sklonic go mogl do wyglaszania bredni. Alcey byl bliski prawdy. Yiktor od dluzszego czasu byla obserwowana przez ludzi, ktorzy potrzebowali dla swych celow prymitywnej planety na baze wojskowa i surowcowa. Korporacja Korburg wplatala sie w polityke i musiala pomoc wyzyskiwaczom lub utonac wraz z nimi. Thassowie mieli posluzyc jako straszak. Zaplanowano przeciw nim wielka krucjate. W planach bylo zjednoczenie lordow pod jednym przywodca stojacym na czele armii, ktora po odpowiednim przeszkoleniu moglaby byc wykorzystywana przez kosmicznych przybyszow. Stare wasnie i zatargi miedzy lordami utrudnialy jednak realizacje tych planow i Korporanci postanowili wykorzystac incydent Maelen z Osokunem do podburzenia mieszkancow przeciwko Thassom. Kto wie, jak by sie to skonczylo. W tamtej chwili Gauk Slafid byl juz tylko pionkiem usunietym z szachownicy. Sadze, ze wciaz zzerala go zadza realizacji tych planow i dlatego mamrotal i bredzil, nie chcac spojrzec prawdzie w oczy. Zabralismy go ze soba do dziwnej doliny w zaschnietym jeziorze w gorach. Tam wszyscy stanelismy przed Dawnymi. Slafidowi nie poswiecili Dawni wiele czasu - przekazali go mnie, bym zabral go do portu przed sad jego rasy. Uzasadnili to tym, ze jest on mojej krwi i ja jestem za niego odpowiedzialny. Potem przystapili do sadu nad Maelen wedlug wlasnych praw. Nie pozwolili mi niczego kwestionowac ani wypowiadac sie, bo jak mi powiedzieli, bylem tam tylko dzieki ich uprzejmosci. Gdy opuszczalem ich siedzibe w towarzystwie straznika Thassa, wiozlem ze soba futerkowa istote, ktora nie byla Vorsem, ale kims zupelnie innym. Taki bowiem byl ich wyrok - Maelen miala mieszkac w ciele podarowanym jej dobrowolnie przez tego. ktory ja kochal, i tak doczekac chwili, gdy ksiezyc i gwiazdy beda jej sprzyjac. Tymczasem miala pozostac ze mna, ktory jak twierdzili, padlem ofiara jej czynow, choc wedlug mnie wcale tak nie bylo. Wraz ze Slafidem, ktory ponuro milczal cala droge, dotarlismy do Yrjaru. Tam znowu jezyk mu sie rozwiazal i zaczal rozmawiac z oficerami Patrolu, ktorzy przybyli w odpowiedzi na przeslana z "Lydis" wiadomosc. Tak oto zakonczyl sie ten kosmiczny spisek, przynajmniej jesli chodzi o Yiktor. Na planecie mogl zapanowac lad. W koncu spotkalem sie z kapitanem Fossem i zaloga "Lydis". Spojrzalem ponad ich glowami w lustro na scianie gabinetu konsula. Ujrzalem tam Thassa. Jednak w tym ciele, choc moze troche zmieniony, bylem ja, Krip Vorlund. Nie czulem sie Thassem. Nie bedac Thassem, nie moglem zyc jak oni. Gotowi byli mnie przyjac. Mathan, znow w ludzkiej skorze, zaproponowal mi przylaczenie sie do jego klanu, lecz ja czulbym sie wsrod nich jak kaleka bez reki, nogi czy oka. Powiedzialem to Fossowi, ale ostateczna decyzja wedlug naszych zwyczajow zalezala nie tylko od niego. Oprawy, w ktorej Krip Vorlund przybyl na Yiktor, juz nie bylo, zostala wyrzucona w przestrzen, gdy "zmarla" kilka tygodni wczesniej. Czekalem wiec na decyzje - czy Krip Vorlund jest naprawde martwy, czy tez moze powrocic do zycia. -Wolny Kupcze - zaczal Foss - widzialem handel roznymi rzeczami w wielu swiatach, ale po raz pierwszy spotkalem sie z wymiana cial. Mowisz, ze ci Thassowie patrza na swoje cialo i kosci, jak my na ubranie, ktore mozna zmienic w razie potrzeby. Czy dotyczy to tez ciebie? -Mojego wlasnego ciala tak, ale nie innych. Posiadam wyglad Thassa, ale nie jego mozliwosci. Pozostane juz taki, jakim mnie widzicie. -Wystarczy! - Lidj uderzyl w blat stolu miedzy nami. - Udowodniles juz wczesniej, ze potrafisz dac z siebie wszystko. To, ze pozostaniesz w innym ciele, niczego nie zmieni. Mam racje? Spojrzal na Fossa, na pozostalych. Zrozumialem ich werdykt, nim go oglosili. Pytalem sam siebie, czy slusznie postapilem, proszac o pozwolenie na powrot. Gdzies we mnie tkwila mala czastka Jortha, a takze Maquada. Moze dostalem od nich cos wiecej niz cialo. Wiedzialem jednak, ze jesli moi towarzysze uznaja mnie za Kripa Vorlunda, postaram sie byc nim w pelni. Spojrzawszy na port i czekajaca "Lydis" zrozumialem, ze musze pozbyc sie wszelkich watpliwosci. Jorth i Maquad byli niczym wobec tego, co mnie czekalo. Bylem przeciez Kripem Vorlundem, Kupcem, i nikim wiecej! Procz nowego ciala zabieralem z Yiktor jeszcze cos. Odtad mala futrzana istota dzieli ze mna kabine i mysli. Czesto widze ja nie taka, jaka jest, lecz jaka byla. Przyszla z wolnego wyboru i woli Thassow. Czas ogarnia wielkie przestrzenie miedzy gwiazdami, a los przynosi nam dobro i zlo. Istnieja najrozniejsze skarby. Moze jakis wpadnie w nasze rece lub lapy? Moze kiedys bedziemy mieli swoj statek oraz maly ludek? Kto wie? Jestem Kripem Vorlundem z "Lydis" i moi towarzysze zapomnieli juz, ze dawniej wygladalem inaczej. Lecz ja nie zapominam, kto mieszka w skorze Vorsa i ktoregos dnia stanie na dwoch nogach. Oboje znow zobaczymy Yiktor i jesli wowczas bedzie nad nami lsnil Sotrath Trzech Pierscieni... ktoz przewidzi, co jeszcze moze sie zdarzyc? This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/