David Leigh EDDINGS KRYSZTALOWA GARDZIEL MARZYCIELE: KSIEGA TRZECIA Przelozyla Agnieszka Kwiatkowska Proszynski i S-ka GTW Tytul oryginalu CRYSTAL GORGE BOOK THREE OF THE DREAMERS Copyright (C) 2005 by David and Leigh Eddings Ilustracja na okladce Jacek Kopalski Redakcja Lucja Grudzinska Redakcja techniczna Elzbieta Urbanska Korekta Grazyna Nawrocka Lamanie komputerowe Aneta OsipiakISBN 978-83-7469-543-5 Fantastyka Wydawca Proszynski i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garazowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddzial Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Minska 65 Przedmowa I znow jestesmy zdruzgotani, gdyz to, do czego doszlo na ziemi zachodzacego slonca, powtorzylo sie na ziemi dluzszej pory letniej i nasza proba zyskania nowych terenow zakonczyla sie porazka. Czlowieki z tamtych miejsc okazaly sie jeszcze bardziej okrutne niz te, z ktorymi starlismy sie na ziemi zachodzacego slonca, i nasza ukochana Vlagh zawodzila w udrece, gdy zabieralismy ja znad wielkiej wody, rosnacej z kazdym pojawieniem sie tej, ktora niesie swiatlo swojemu krolestwu. Gdy czlowieki z ziemi dluzszej pory letniej sprowadzily wode i pokonaly nas, tak jak ci z ziemi zachodzacego slonca zwyciezyli nas wrzacym swiatlem, ktore wytrysnelo z wnetrza gor, nasza ukochana Vlagh stracila jeszcze wiecej slug. A wszechpotezny mozg, ktory tworzymy wszyscy, zadrzal od zadanego mu ciosu, gdyz zostalo nas tak niewielu. I smutek nasz byl niezmierny. * Teraz ci sposrod nas, ktorzy szukaja wiedzy, bardzo sie roznia od tych, ktorych jedynym zadaniem jest noszenie matki, wydajacej na swiat nas wszystkich, poniewaz wkroczylismy daleko na ziemie czlowiekow i zobaczylismy niemalo, a wiele z tego uznalismy za przydatne. Ci z nas, ktorych jedynym zadaniem jest opieka nad matka, kieruja sie jedynie instynktem, podczas gdy my, poszukujacy wiedzy, wyszlismy daleko poza granice nakreslone przez instynkt i poznalismy mysl. W krainie myslenia odkrylismy niejedno i wiernie przedstawilismy wszystko matce, ktora nas wydala na ten swiat, aby wszechpotezny mozg dowiedzial sie o wszystkim, o czym jej powiedzielismy. Z poczatku ow mozg, ktory kieruje nami wszystkimi, byl przytloczony tym, czego sie od nas dowiedzial; przerazony, ze czlowieki potrafia wypelniac zadania, choc zaden z nich nie zna innej mysli poza swoja wlasna. Jeszcze bardziej zatrwazajaca okazala sie inna wiesc: otoz czlowieki, te prymitywne istoty, ktore nas pokonaly raz i drugi, sa jedynie reproduktorami, nawet nie skladaja jaj. Najprosciej rzecz ujmujac, wyraznie sa rasa podrzedna i nie powinni w ogole istniec, gdyz jak wiadomo, rozplodowce zyja jedynie po to, by zapladniac tych, ktorzy skladaja jaja, dzieki czemu zwieksza sie liczba slug matki Vlagh, ktora sprowadzila na swiat nas wszystkich. Jest jeszcze jedna dziwaczna cecha czlowiekow. Maja one zwyczaj czynic halas, ktory najwyrazniej stanowi ich sposob na przekazywanie wiesci. Niektorzy z nas, sposrod tych, ktorzy szukaja wiedzy, powtarzali te dzwieki, lecz wkrotce odkryli, ze czlowieki wydaja rowniez tony nieprawdziwe. I zrozumielismy wowczas, ze skoro czlowieki wydaja dzwieki prawdziwe i nieprawdziwe, my takze mozemy powodowac powstawanie tonow falszywych i w ten sposob ukrywac prawde przed czlowiekami, a to powinno nam zapewnic ogromna nad nimi przewage. Jak dowiedzielismy sie - ku zgryzocie wszechpoteznego mozgu - czlowieki maja wiele patykow z kolcami, ktorymi potrafia zadawac bol, a nawet smierc slugom Vlagh, przy tym owe klujki nie sa czescia ich ciala, lecz zupelnie odrebnymi rzeczami, ktore latwo moga wziac i poniesc slugi ukochanej Vlagh. Wszechpotezny mozg w swojej nieskonczonej madrosci polecil nam zebrac je z pola bitwy, gdzie zostaly przy czlowiekach zabitych przez nas w walce. Potem jeszcze zrozumial wszechmocny mozg, iz nadal brak nam najpotezniejszej broni, jaka nas zabijala, takiej, ktora migocze i kladzie sie chmura blisko ziemi albo zawisa wysoko na niebie. A wowczas mysmy takze pojeli, ze ta swiecaca rzecz moze byc najlepsza bronia, wiec gdybysmy ja zdobyli, moglibysmy zabic wszystkich czlowiekow z daleka, a wtedy ich klujki by nas nie dosiegly. Lecz choc szukalismy wszedzie, nie znalezlismy tej swiecacej rzeczy, ktora blyszczy i tryska, wiec bylismy niepocieszeni. Wtedy zdecydowal nasz wszechpotezny mozg, ze nie powinnismy szukac swiatla w gorze, ale raczej chmur, ktore wisza nisko nad ziemia albo podnosza sie wysoko na niebo, gdyz te wlasnie chmury sa niechybnym znakiem, ze rzecz, ktora swieci, musi byc zrodlem oblokow. Niezliczone sa chmury unoszace sie z gniazd czlowiekow, lecz nie mielismy smialosci wchodzic do tych miejsc, gdyz czlowieki, ktore tam znajduja schronienie, maja wiele spiczastych klujek i gdyby dostrzegly nas w poblizu gniazda, z pewnoscia by nas zabily. Wowczas ci sposrod nas, ktorzy szukali wiedzy na temat czlowiekow w ziemi dluzszej pory letniej, uswiadomili sobie, ze wrogowie wykorzystywali niskie drzewa, by trzymac nas z daleka od ich rzeczy do jedzenia, gdyz przyziemne chmury pochodzace z tych niskich drzew sprawialy, ze ciezko nam bylo oddychac i przez wiele okresow swiatla liczni sludzy matki Vlagh stracili zycie, nie mogac oddychac. I tak wielu poszukiwaczy wiedzy okrazylo nowa wode, ktora przyniosla smierc rzeszom slug matki Vlagh, w poszukiwaniu niskich drzew, tworzacych chmury utrudniajace oddychanie. I po dlugich poszukiwaniach ujrzelismy ciemna chmure unoszaca sie z niskiego drzewa. Wowczas norownicy ostroznie rozkopali grunt wokol tej rosliny, by oswobodzic jej galezie zapuszczone w dol, dzieki ktorym pozostaje w miejscu, i przynieslismy je z ziemi dluzszej pory letniej do naszego gniazda. I mamy teraz to, co swieci, ale tylko jedno. Wowczas wszechpotezny mozg zrozumial, ze potrzebujemy znacznie wiecej tych swiecacych niskich drzew. Totez wrocilismy na ziemie dluzszej pory letniej i przynieslismy ich ogromna ilosc na miejsce, gdzie bylo jedno, z ktorego unosila sie chmura tak ciemna jak ta czesc czasu, kiedy swiatlo z nieba znika. I polozylismy wiele niskich drzew na tym jednym i zaiste! - w miejscu, gdzie przedtem bylo tylko jedno, mielismy wiele. * Potem dla wszechmozgu nastal czas niepewnosci, gdy ziemia zachodzacego slonca oraz ziemia dluzszej pory letniej znalazly sie poza naszym zasiegiem z powodu czerwonego ognia wytryskujacego z gor w ziemi zachodzacego slonca i wody spadajacej ze zbocza w ziemi dluzszej pory letniej. Pozostaly jeszcze dwie ziemie, na ktore moglismy sie przedostac: ziemia wschodzacego slonca i ziemia krotszej pory letniej. Do ziemi wschodzacego slonca mamy znacznie blizej, ale blizej sa tam takze czlowieki, ktore zabity tak wiele slug matki Vlagh. Ziemia krotszej pory letniej odlegla jest od miejsca, gdzie teraz przebywamy, lecz lezy takze dalej od czlowiekow. Wielu poszukiwaczy wiedzy powiedzialo: "Ziemia wschodzacego slonca!", a wielu innych rzeklo: "Ziemia krotszej pory letniej!". I wszechpotezny mozg dlugo nie umial rozsadzic sprawy. Wtedy poszukiwacze wiedzy wzieli patyki z zebami i ci, ktorzy wolali: "Ziemia wschodzacego slonca!", zaczeli zabijac tych, ktorzy krzyczeli: "Ziemia krotszej pory letniej!", a drudzy tak samo zabijali pierwszych. I tak sie stalo, ze slug bylo jeszcze mniej i matka Vlagh rozpaczala, gdyz jej dzieci wzajemnie odbieraly sobie zycie, a cos takiego nie wydarzylo sie nigdy wczesniej. Nie bedziemy wiedzieli, co sklonilo matke Vlagh do podjecia decyzji, ale wskazala ona ziemie krotszej pory letniej i rzekla: "Tam idzcie!". A wtedy zabijanie ustalo i wzielismy ze soba rzeczy, ktore zadaja bol i wszyscy ruszylismy w strone ziemi krotszej pory letniej, niosac ze soba liczne niskie drzewa, ktore swieca i tworza swiatlo, a nasza droge znaczyly geste ciemne chmury. Wodz, ktory nie chcial byc wodzem 1 Na zachodzie nastalo lato. Chlopiec o rudych wlosach obudzil sie przed brzaskiem. Slonce jeszcze nie wyszlo ponad gorskie szczyty na wschod od Lattash, lecz dzien udawal sie wymarzony na wedkowanie. Rudzielec mial rozne obowiazki, ale wyraznie przyzywala go ku sobie znajoma rzeczka, a niegrzecznie byloby sie sprzeciwiac wezwaniu.Po cichu wciagnal na grzbiet miekka skorzana koszule, wzial wedke i wyszedl z rodzicielskiej chaty, by powitac nowy letni dzien. Lato jest dla kazdego dziecka najwspanialsza pora roku, bo szczodrze podsuwa wszelkie smakolyki, a przy tym prozno by szukac sniegu, ktory zina obsypuje dom az po dach, i nie trzeba sie obawiac kasajacego zimnem wiatru, jaki w chlodnej porze roku nadciaga od zatoki. Chlopiec wspial sie na wal oddzielajacy rzeke od wioski i ruszyl w strone zrodla. Ryby najlepiej braly w gorze strumienia, a poza tym nie warto rzucac sie w oczy, zwlaszcza kiedy ojciec zacznie szukac syna zaniedbujacego obowiazki. Ryby braly jak zloto, wiec nim slonce wspielo sie nad szczyty, chlopak mial juz spory polow. W pewnej chwili zwir na brzegu rzeki zazgrzytal pod czyimis stopami. To przyszedl wuj chlopca, starszy syn wodza plemienia. Jak wszyscy tutaj, on takze mial na sobie ubranie uszyte ze zlotawej, miekko wyprawionej skory. -Ojciec cie szuka - oznajmil spokojnie. - Czyzbys zapomnial, ze masz to i owo do zrobienia? -Wczesnie wstalem... Nie chcialem nikogo budzic, wiec przyszedlem sprawdzic, czy nalapie ryb na kolacje. -I co, biora? -Malo powiedziane! - Chlopak z duma wskazal ryby lezace w trawie. -Tyle nalapales? - zdumial sie wuj. -Glodne jak wilki! Musze sie chowac za drzewem, zeby zalozyc przynete na haczyk, inaczej by wyskakiwaly z wody, zeby mi jesc z reki! -No, no, niezle! - ucieszyl sie wuj. - Chyba nie ma sensu, zebys teraz wracal do domu. Powedkuj jeszcze troche, a ja wytlumacze twojemu ojcu, ze na razie nic innego robic nie mozesz. Rzadko zdarza sie dzien takiego brania. Kto wie, moze wodz przysle tutaj wszystkich z wedkami. - Zerknal na siostrzenca z ukosa. - A dokladnie jak to sie stalo, ze akurat dzis postanowiles powedkowac? -Trudno powiedziec. Jakos tak... rzeka mnie wolala. -Jak cie jeszcze kiedys zawola, koniecznie sprawdz, o co jej chodzi. Moim zdaniem obdarzyla cie miloscia, nie powinienes jej zawiesc. -Nigdy w zyciu! - zapewnil chlopak, wyciagajac kolejna rybe. Wkrotce wszyscy mezczyzni z wioski przyszli na brzeg z wedkami. Niektorzy po raz pierwszy w zyciu widzieli tak obfity polow, nic wiec dziwnego, ze chlopaka podziwiali. Slonce opuszczalo sie juz nad zachodni horyzont, gdy rudzielec z niemalym trudem przytaszczyl swoj lup do Lattash. Wszystkie kobiety z wioski wyszly mu naprzeciw i chwalily go glosno, nawet Sadzonka, ktora rzadko sie usmiechala. Potem chlopiec poszedl na plaze, ogladac zachod slonca. Czerwona kula wylala na morze polyskliwa sciezke. Jak by to bylo, pomyslal, wstapic na nia i pojsc przez zatoke, ktora waskim kanalem otwiera sie na Matke Wode? * -Rudobrody, spisz? - spytal Dluga Strzala. -Juz nie - dobiegla go zirytowana odpowiedz. Zapytany usiadl i rozejrzal sie po swoim pokoju w domu pana Veltana. Owszem, sympatyczne wnetrze, ale kamienne sciany nijak sie mialy do przytulnych, drewnianych chat w Lattash. - Wlasnie snilem o starych dobrych czasach w mojej rodzinnej wiosce. Nalapalem ryb dla calego plemienia. Wszyscy byli zachwyceni. Pozniej podziwialem zachod slonca nad brzegiem morza i wlasnie mialem przejsc na druga strone zatoki, przywitac z Matka Woda, ale mnie obudziles. -Chcesz sie jeszcze zdrzemnac? -E, chyba juz nie. Gdybym teraz przysnal, pewnie ryby obgryzalyby mi palce, zamiast rzucac sie na przynete. Cos mi sie zdaje, ze tak zwykle bywa: jesli obudzisz sie przed koncem pieknego snu, nastepny bedzie koszmarem. - Wolno pokrecil glowa. - Chciales mi cos powiedziec? -Ach, w sumie drobiazg. W pokoju odpraw trwa rodzinna sprzeczka. Pani Aracia i pan Dahlaine dra koty mniej wiecej od godziny. -To moze jednak sie zdrzemne - zdecydowal Rudobrody. - Nie powtarzaj nikomu, ale cos mi sie zdaje, ze starsi bogowie z dnia na dzien robia sie coraz bardziej niesforni. -Co ty powiesz! - wykrzyknal lucznik z udawanym zdumieniem. -Wiecznie to samo - mruknal Rudobrody, odrzucajac koc. -Co takiego? -Zawsze ci tylko zarty w glowie. -Wybacz. Nie zamierzalem ci odbierac chleba. Idziemy? * -Dahlaine, jest calkowicie pewne, ze stwory z Pustkowia pojda teraz na wschod - oznajmila pani Aracia z przekonaniem. - Po tym, jak wulkany Yaltara zniszczyly przejscie w krainie Zelany, bestie ruszyly na poludnie, ku najblizszej czesci Dhrallu. Teraz najblizsza jest moja kraina. Wkrotce zaatakuja mnie. Bez zadnych watpliwosci. -O jednym zapomnialas, siostrzyczko. Sludzy Vlagha rozwijaja sie wyjatkowo szybko. Etap, na jaki inne istoty potrzebuja tysiace, a nawet miliony lat, pokonuja w bardzo krotkim czasie. Jezeli wyjdziemy z zalozenia, ze nadal mysla i dzialaja jak organizmy prymitywne, popelnimy blad i mozemy przezyc przykra niespodzianke. Jestem nieomal calkowicie pewien, ze ten ich uniwersalny mozg juz wie o klesce na poludniu, a przez to argument o bliskosci nastepnego celu przestal byc dla niego atrakcyjny. Moim zdaniem kolejny atak nastapi mozliwie najdalej stad. -Kochani, chyba tracimy czas - odezwala sie pani Zelana. - Przeciez dopoki ktorys z naszych Marzycieli nie bedzie mial proroczego snu, nie dowiemy sie, gdzie uderza robale. Najlepiej bedzie zaczekac. Po wojnie w mojej i Veltana krainie jestesmy madrzejsi, zgoda, ale trudno miec pewnosc. -Zelana ma racje - stwierdzil pan Veltan. - Nie mozemy byc niczego pewni, dopoki nie pojawi sie nastepny sen. -Moge cos zaproponowac? - wtracil sie Narasan, Trogita o wlosach przyproszonych siwizna. -Chetnie poslucham - oswiadczyl pan Dahlaine. -Oczywiscie nie wiem, gdzie wrog przypusci atak teraz, ale tak czy inaczej uwazam, ze dobrze byloby zaalarmowac mieszkancow obu krolestw. Nie zaszkodzi sie przygotowac na wszelka ewentualnosc. -Rzeczywiscie - przyznal pan Dahlaine. - Jesli wydarzenia w poludniowej i zachodniej krainie mozna potraktowac jako informacje o tym, co bedzie sie dzialo dalej, mieszkancy naszych domen odegraja zapewne niemala role w drodze do kolejnego zwyciestwa. Aracia obrzucila brata groznym spojrzeniem, ale sie nie odezwala. Dluga Strzala dotknal ramienia Rudobrodego. -Wyjdzmy na swieze powietrze - szepnal. -Fakt, atmosfera jest gesta - zgodzil sie wodz. - Prowadz, przyjacielu. Opuscili pokoj z mapa okolicy Wodospadu Vasha i oddalili sie mrocznym korytarzem. -Czy mnie sie tylko wydaje - zaczal lucznik - czy rzeczywiscie pani Aracia zachowuje sie... nie do konca powaznie? -W zasadzie wcale jej nie znam - stwierdzil Rudobrody - i raczej sie nie pale, zeby poznac. Najwyrazniej ma klopoty z grzecznym zachowaniem. -Malo powiedziane. Pamietasz, co sie dzialo w wawozie nad Lattash? Jak pani Zelana raptem chwycila Elerie i uciekla do groty na wyspie Thurn? -Tak, tak, pamietam - przyznal Rudobrody. - Kapitan Sorgan malo nie dostal zawalu, kiedy zniknela, nie placac mu zlamanego grosza, chociaz obiecala zlote gory. Pamietam, dobrze pamietam. Eleria poswiecila duzo czasu na doprowadzenie jej do przyzwoitego stanu. -Ja tez niewiele wiem o pani Aracii - stwierdzil Dluga Strzala - ale nie moge sie oprzec wrazeniu, ze zachowuje sie coraz bardziej bezsensownie. Jakby miala problemy z logicznym mysleniem. -Moze nam sie tak tylko wydaje... slyszalem, ze jesli ktos w jej krainie nie ma specjalnej ochoty zajac sie uczciwa praca, wstepuje do duchowienstwa i wtedy jedynym jego obowiazkiem jest adorowanie bogini. -Obilo mi sie o uszy. -Zolnierka to ciezki kawalek chleba, nie? -Nie tak ciezki jak praca na roli, ale rzecz jasna ciezszy niz okazywanie uwielbienia. -Jesli tak sie maja sprawy w jej krolestwie, chyba nie ma tam zadnej armii? To by wyjasnialo, dlaczego pani Aracia chce, zeby wszyscy zolnierze wynajeci przez innych bogow znalezli sie w jej domenie, gotowi bronic krolestwa, gdy ludzie-robaki postanowia tam zajrzec. -Bardzo mozliwe - ocenil Dluga Strzala. - Moze jej tok myslenia rzeczywiscie nie jest tak pozbawiony logiki, jakby sie moglo wydawac na pierwszy rzut oka. Skoro jej kraina jest kompletnie bezbronna, potrzebny tam bedzie kazdy miecz i luk. Bardzo samolubne podejscie, ale to jej raczej nie przeszkadza. Wydaje sie przekonana, ze jest najwspanialsza istota na calym swiecie, wiec z jej punktu widzenia wszyscy jestesmy zobowiazani zadbac o jej bezpieczenstwo. -Na razie niewiele mozemy z tym zrobic, przyjacielu. Jedynie podsunac pani Zelanie sugestie, by miala oko na starsza siostre. -Jestem pewien, ze pani Zelana doskonale orientuje sie w charakterze swojej siostry, ale mozemy uprzedzic kapitana Sorgana i komandora Narasana. -Masz racje. To co, wracamy i sluchamy dalej tych rodzinnych wrzaskow czy wolisz pojsc na ryby? * Dahlaine i Aracia nadal nie mogli dojsc do porozumienia. I sprzeczaliby sie pewnie jeszcze dlugo, gdyby nie to, ze w ktorejs chwili na galerii okalajacej pokoj sztabowy pojawila sie Ara, piekna zona Omaga. -Kolacja gotowa - oznajmila. -Dawno nie slyszalem lepszej wiadomosci - westchnal Sorgan Orli Nos. - Chodzmy jesc, zanim wystygnie. Wszyscy przeszli korytarzem do nowej jadalni. Rudobrody po drodze rozmyslal nad pewna szczegolna cecha starszych bogow, ktorej nigdy do konca nie pojal. Ze bogowie nie sypiali - nalezalo uznac za rozwiazanie szalenie praktyczne, poniewaz dzieki temu byli w zasadzie zawsze osiagalni w razie potrzeby, natomiast ze spiacym bogiem trudno byloby cos zalatwic. Natomiast jedzenie - o, to zupelnie inna sprawa. Za nic nie mogl pojac, dlaczego bogowie nie jedza. I nawet nie chodzilo o napelnianie zoladka, to takze sprawa podrzedna, ale przeciez wspolne posilki to nie tylko zaspokajanie apetytu i dbanie, by nie burczalo w brzuchu. Kazdy posilek, a zwlaszcza kolacja, stawal sie istotnym wydarzeniem dla ludzi, ktorzy w nim uczestniczyli: zblizal ich, lagodzil obyczaje, stwarzal okazje do wyjasnienia nieporozumien. Rudobrody mial prawie calkowita pewnosc, ze jadalnia w domu pana Veltana nie istniala przed przybyciem zamorskich wojownikow, a jej powstanie nalezalo zapisac w poczet zaslug Arze. Zona Omaga byla nie tylko najlepsza kucharka na calym swiecie, ale tez miala dosc rozumu w glowie, by wiedziec, ze nawiazywanie przyjazni przy stole jest bodaj wazniejsze niz samo jedzenie. Ary takze Rudobrody chwilami nie rozumial. Mial jednak szczery zamiar to zmienic. Tym razem pan Veltan i pani Zelana takze przeszli do jadalni. Poniewaz nie potrzebowali jedzenia, czy tez nie mieli ochoty go kosztowac, najwyrazniej prowadzil ich tam jakis inny powod. Rozmowa przy stole dotyczyla spraw ogolnych, lecz gdy wszyscy zjedli - rzecz jasna wiecej, niz powinni - pani Zelana oraz pan Veltan odeszli na bok z kapitanem Sorganem i komandorem Narasanem. Naradzali sie dluzszy czas. W ktorejs chwili Rudobrody tracil lokciem Dluga Strzale. -Moze sie myle, ale wyglada mi na to, ze w rodzinie bogow dojdzie do porozumienia, a pomoga w tym dwaj najemni dowodcy. -Dziwaczne wyjscie - mruknal lucznik. -Nie sposob zaprzeczyc. -Pani Aracia bedzie zawiedziona. -Fatalnie - oznajmil Rudobrody z szerokim usmiechem. -Zachowujesz sie paskudnie. -Jakas wade musze miec. * Wrociwszy do sali odpraw, Sorgan Orli Nos odchrzaknal, dajac znac, ze ma zamiar wyglosic mowe. -Naradzilismy sie z kapitanem Narasanem i smiem twierdzic, ze znalezlismy rozwiazanie problemu, ktory od jakiegos czasu nie daje spokoju nam wszystkim - oznajmil. - Skoro nie umiemy okreslic, w ktora kraine uderza teraz ludzie-owady, musimy wziac pod uwage obie mozliwosci. Poniewaz terytorium pana Dahlaine'a lezy dalej od poludniowej krainy niz krolestwo jego siostry, pani Aracii, zgodzilismy sie z komandorem, ze ja powinienem zajac sie tamta czescia Dhrallu. Nie dlatego ze moi ludzie sa lepszymi wojownikami, ale nasze statki sa szybsze niz trogickie. My, budujac okrety, kladziemy nacisk przede wszystkim na ich predkosc. Glownym zrodlem utrzymania Maagsu sa dobra zrabowane z trogickich statkow handlowych... Ale o tym innym razem. Skoro moi ludzie znajda sie na polnocy, wojska Narasana zabezpiecza kraine na wschodzie. - Gestem wskazal trojwymiarowa mape. - Jezeli mozemy polegac na tym, co tutaj widzimy, komandorska flota dotrze do krainy pani Aracii w kilka dni. Co oznacza, ze wladcy obu krain beda dysponowali silami zdolnymi powstrzymac atak ludzi-owadow. Skoro nasi zleceniodawcy przenosza sie z miejsca na miejsce w mgnieniu oka, gdy nastapi atak, bedziemy szybko wiedzieli, gdzie do niego doszlo. Jesli na wschodzie, ja poplyne na poludnie i dolacze do komandora. Natomiast jezeli wrog zaatakuje na polnocy, moi ludzie powstrzymaja go, az Narasan przybedzie ze wsparciem. Gdy dodamy do tego rachunku jeszcze konnych na polnocy i wojowniczki na wschodzie, z pewnoscia wystarczy nam ludzi do powstrzymania kazdej inwazji. Nastepnie, kiedy zjawia sie zaprzyjaznione wojska, zmieciemy nieprzyjaciela z powierzchni ziemi i w ten sposob wygramy trzecia wojne na Dhrallu. -Mniej wiecej tak wygladaly starcia na ziemi pani Zelany - dodal Narasan. - Bedziemy mieli dosc ludzi w obu krolestwach, by odpowiednio dlugo odpierac ataki. A gdy znajdziemy sie wszyscy w odpowiednim miejscu, sami przejdziemy do ataku. -Doskonale to ujales, Narasanie - zauwazyl Sorgan. -Zawsze dbalem, by jezyk gietki mowil to, co pomysli glowa - przyznal komandor skromnie. -Nie chcialbym wam przerywac - odezwal sie mezczyzna o twarzy poznaczonej bliznami, ksiaze Ekial - ale jak zamierzacie przerzucic moich ludzi oraz konie na ziemie pana Dahlaine'a? Konie pedza niczym wiatr, jednak nie beda galopowaly po wodzie. -Chyba znam rozwiazanie - powiedzial Narasan. - Gunda ma lodeczke, ktora nieomal frunie nad falami. Zabierze cie, ksiaze, do Castano, tam wynajmiecie statki. Potem we dwoch poplyniecie na ziemie ludu Malavi, zabierzecie ludzi i konie. W komplecie dotrzecie do krainy pana Dahlaine'a. -Ja wybiore sie z nimi, komandorze - oznajmil pan Veltan. - Interesy z Trogitami trzeba oplacac zlotem, a tylko ja bede potrafil zadbac, zeby nie trzeba bylo obciazac lodki sztabami. -Wobec tego rozwiazalismy wszystkie problemy. - Narasan potoczyl wzrokiem po obecnych. - Kiedy twoim zdaniem powinnismy wyruszyc? - zapytal Sorgana. -Masz jakies plany na jutro? -Nie przypominam sobie. -Niech wiec bedzie jutro. Rudobrody i Dluga Strzala przez caly czas bacznie obserwowali pania Aracie. Wyraznie miala ochote protestowac, ale dwaj zmyslni przybysze zza morza nie dali jej okazji. Tak, starsza siostra chciala miec wszystkie wojska na swojej ziemi, gotowe bronic jej krolestwa, ale Sorgan i Narasan, przekonani przez mlodsza dwojke boskiego rodzenstwa, pozbawili ja argumentow. -Nie wiem, czy zauwazyles - odezwal sie lucznik cicho - ze krolowa wojowniczych kobiet, ta... Trenicia, trzyma sie bardzo blisko komandora Narasana... Chyba go lubi. -Usilujesz powiedziec, ze czuje do niego miete przez rumianek? - upewnil sie Rudobrody. -Trudno miec pewnosc... Ale kto wie? -Pozyjemy, zobaczymy. 2 O pierwszym brzasku rolnicy z krainy pana Veltana zaczeli ladowac zywnosc na statki obu flot. Wczesne swiatlo poranka lsnilo metalicznym blaskiem. O takiej porze Rudobrody zawsze mial wrazenie, ze wyostrzaja mu sie wszystkie zmysly, odbieral swiat znacznie bardziej intensywnie.-Dobry dzien na polowanie - ocenil. We dwoch z Dluga Strzala przygladali sie, jak chlopi nosza zapasy na brzeg morza. -Pan Veltan nie bedzie zachwycony, jesli zaczniesz strzelac do mieszkancow jego krainy - odparl lucznik. -Ales ty dowcipny! Jak szczypiorek na wiosne. - Rudobrody usmiechnal sie lekko. - W takiej bladej poswiacie wstajacego dnia czuje doskonalosc czasu. Jakby nigdy nie moglo sie zdarzyc nic zlego. Dluga Strzala podniosl wzrok na pozbawione barw niebo. -Nie bede sie z toba sprzeczac. Jesli wszystko pojdzie dobrze, klopoty zaczniemy miec dopiero przed samym poludniem. - Przeniosl spojrzenie na trogickie i maagsowskie statki. - Pewnie wczesniej sie ten zaladunek nie skonczy. Chodzmy porozmawiac z pania Zelana, dowiemy sie, czy ma dla nas jakies polecenia, zanim opuscimy kraine pana Veltana. Pani Zelana i jej dwaj bracia obserwowali zaladunek ze szczytu wzgorza oddalonego nieco od plazy. -Nie bede ci dyktowala, co masz robic, braciszku - odezwala sie bogini - ale moim zdaniem trzeba dopilnowac, zeby Gunda i Ekial jak najszybciej trafili do Castano. Naprawde nie mamy pojecia, kiedy stwory z Pustkowia uderza ponownie, i nie bedziemy wiedzieli, poki ktores z dzieci nie zacznie snic. Do krainy Aracii wcale nie jest tak znowu daleko, wiec Narasan dotrze tam w kilka dni, a ze swiatyni mojej ukochanej siostry na wyspe Akalla, do wojowniczek Trenicii to juz naprawde rzut kamieniem. Znacznie dalej stad do ziemi Dahlaine'a. Flota Sorgana jest szybka, dotrze tam w mgnieniu oka, ale wy bedziecie musieli przeznaczyc sporo czasu na wynajmowanie trogickich statkow, a podroz na ziemie ludu Malavi tez troche potrwa. Potem musicie jeszcze dotrzec do krainy Dahlaine'a na tych trogickich krypach! -Na pewno dam sobie rade, siostrzyczko - odparl pan Veltan z usmiechem. - Matka Woda jest o tej porze roku wyjatkowo spokojna, Malavi zapewne beda zachwyceni podroza, ale zdaje sobie sprawe doskonale, ze nie wybieramy sie na wycieczke w celu podziwiania widokow, totez bedziemy sie spieszyc. Lecz to nie jest najwazniejsze. - Przeniosl wzrok na Dahlaine'a. - Czy mieszkancy twojej krainy przydadza sie w walce ze stworami z Pustkowia? -Mieszkancy regionu Tonthakan sa zrecznymi lucznikami - rzekl pan Dahlaine. - Terytorium, na ktorym mieszkaja, przypomina kraine Zelany, dlatego ich glownym zajeciem jest myslistwo. Natomiast centralny region, Matakan, to otwarte przestrzenie, trawiaste laki, gdzie zyja glownie bizony. To stworzenia wieksze niz zwierzyna plowa zamieszkala w lesie, maja duzo grubsza skore i futro. Strzaly sie ich nie imaja, totez ludzie osiadli na tym obszarze poluja za pomoca wloczni. -Wlocznia nie doleci tak daleko jak strzala - stwierdzil Dluga Strzala tonem znawcy. -Ale tez bizony nie sa tak plochliwe jak zwierzyna plowa - ciagnal pan Dahlaine. - Nie uciekaja przy pierwszym szelescie. A Matakanie uzywaja specjalnych miotaczy, dzieki ktorym wlocznie leca dalej. -Nigdy o czyms takim nie slyszalem - przyznal Rudobrody. - Jak tak miotacz dziala? -W zasadzie jest to przedluzenie ramienia mysliwego. Ot, zwykla zerdz z wglebieniem na jednym koncu, luzno przywiazana do jego reki. Mysliwy uklada tepy koniec wloczni w tym wglebieniu i rzuca cala zerdzia, przez co zyskuje duzo wiekszy zasieg. Poniewaz grot wloczni jest ciezszy niz u strzaly, bez trudu przebija skore bizona. Rozlega sie przy tym dramatyczny, prymitywny dzwiek, ale tak czy inaczej Matakanie regularnie jadaja mieso. Gdy znajdziemy sie na ich ziemiach, z pewnoscia zyskasz okazje na wlasne oczy przekonac sie, jaki to praktyczny wynalazek. -Masz jeszcze trzeci region - przypomnial bratu Veltan. Panu Dahlaine'owi wyraznie zrzedla mina. -Bylem ostatnio dosc zajety i zaniedbalem sprawy w Atazakanie. Mieszkancy tego regionu maja o sobie dosc wygorowana opinie, co pewnie jest odbiciem stanowiska grupy ludzi uwazajacych siebie za "rodzine krolewska". Nie mialem okazji zbadac blizej pojecia "zbiorowe szalenstwo", ale chyba to okreslenie byloby w tym wypadku najwlasciwsze. Aktualny wodz, przywodca, czy tez krol - jak zwal, tak zwal - jest kompletnie oblakany. Uwaza, ze jest bogiem, a ja uzurpatorem, ktory zamierza ukrasc mu to, co zgodnie z wszelkim prawem jemu sie nalezy. -Cos podobnego! - obruszyla sie pani Zelana. - A coz takiego starasz sie mu odebrac? -Swiat, oczywiscie. A moze i caly wszechswiat, nie mam pewnosci. -Dlaczego poddani sie go nie pozbeda? - spytal Rudobrody. - Tak latwo uzyc noza czy siekiery... -Poniewaz chronia go tysiace straznikow. Chyba co trzeci mieszkaniec Palandoru nalezy do tak zwanych Straznikow Boskosci. Nie jest to ciezka praca. Wydaje mi sie, ze ich rola polega glownie na donosnym wyciu o wschodzie i zachodzie slonca. -Jaki klimat panuje w tym regionie, panie? - zapytal Rudobrody. -Jesien jest calkiem przyzwoita. Wplywa na nia cieply prad morski, ktory niestety pod koniec tej pory roku wyraznie sie cofa i wtedy nastaje ostra zima. Na dlugie tygodnie swiat obejmuja we wladanie sniegi i mrozy, a wiosna pojawia sie tam najpozniej na Dhrallu. Lato jest najprzyjemniejsza pora roku, tylko od czasu do czasu zdarza sie o tej porze roku zla pogoda. Wtedy na morzu szaleje sztorm, we wschodnie wybrzeze uderzaja wsciekle fale. Swiety wladca lub moze raczej szalony krol Azakan zawsze usiluje przegnac niepogode, ale ona go jakos nie slucha. -Burze nigdy nie sluchaja rozkazow - przytaknela pani Zelana. - Gdy Matka Woda jest w zlym humorze, trzeba to przeczekac w bezpiecznym miejscu. -Na szczescie "pora wiatrow", jak nazywa moj lud czas, ktory trwa teraz, ma sie juz ku koncowi. -Moi ludzie nazywaja burze cyklonami - zauwazyl pan Veltan. -Pewnie dlatego ze u nas sie kreca w kolko. -W mojej czesci Dhrallu bardzo rzadko cos takiego sie zdarza - oznajmila pani Zelana. -Wobec tego masz duzo szczescia, siostrzyczko - stwierdzil pan Dahlaine. - Te burzowe wiry potrafia rozerwac na strzepy solidny dom. W Matakanie szaleja czesto, poniewaz w tym regionie malo jest gor, ktore by im stanely na drodze. Mieszkancy w razie ataku wirujacego wiatru zwykle szukaja kryjowki pod ziemia. -W jaskiniach? - zainteresowal sie Dluga Strzala. -Niezupelnie. Przygotowuja zawczasu glebokie jamy o grubych dachach i gdy widza nadciagajacy wir powietrzny, przeczekuja go w takiej kryjowce. Na plazy zjawil sie Zajaczek. -Mam przekazac od kapitana, ze "Mewa" jest gotowa do drogi - powiedzial. -Za chwile przyjdziemy - odparl pan Dahlaine. Przeniosl wzrok na siostre i brata. - Moglibysmy przybyc na miejsce pierwsi, ale chyba lepiej zrobimy, podrozujac z Maagsami. Beda potrzebowali wskazowek, a my mozemy dostarczyc im cennych informacji, zanim jeszcze dotrzemy do mojej krainy. Nawet szybkie statki beda plynely jakis czas, trzeba go dobrze wykorzystac. -Czy moglbys, panie Veltanie, zamienic slowo z komandorem Narasanem? - zapytal Dluga Strzala. - Moim zdaniem Keselo powinien plynac z nami. Uczyl sie dlugi czas i posiadl rozlegla wiedze, co moze sie nam przydac. - Lucznik usmiechnal sie lekko. - Zajaczek i ja dawno juz doszlismy do wniosku, ze ma cos nieglupiego do powiedzenia na kazdy temat. -Porozmawiam z komandorem, zanim wyrusze z Gunda i Ekialem. Jestem pewien, ze wyrazi zgode. Jak zapewne zauwazyles, sam wybiera sie na wschod glownie po to, by uspokoic moja starsza siostre, obrazona, bo nie wszystkie armie pobiegna bronic jej krolestwa. -To chyba nie jest cala prawda - odezwal sie Dluga Strzala. - Rozmawialismy z Rudobrodym w korytarzu przed sala odpraw, gdy pani Aracia i pan Dahlaine dyskutowali o tym, gdzie teraz uderzy wrog i zgodnie doszlismy do wniosku, ze twoja starsza siostra, panie, kieruje nie duma czy obraza, lecz strach. W jej krainie chyba nie ma nawet zalazka armii. W krolestwie pani Aracii zyja rolnicy, kupcy i ksieza, nie uwidzisz tam zolnierza. Jezeli stwory z Pustkowia zaatakuja Kraine Wschodnia, nikt nie stawi im oporu. Dlatego pani Aracia chciala sciagnac do siebie zarowno Maagsow, jak i Trogitow. Oczywiscie nie mozna powiedziec, ze jest wolna od egoizmu, ale jej poczynaniami kieruje strach. -Tego nie wzielismy pod uwage - przyznal pan Veltan. - Rzeczywiscie, twoja teoria wydaje mi sie bardzo prawdopodobna. Wszyscy zaczynamy sie zachowywac nieco dziwnie i chaotycznie pod koniec cyklu, dlatego zalozylismy, ze nasza siostra dziala przede wszystkim pod wplywem dumy, bo ciagla adoracja przewrocila jej w glowie. Nawet nie rozwazylismy innej mozliwosci... A strach jak najbardziej moze byc wytlumaczeniem jej zachowania. Podziel sie swoimi przemysleniami z Dahlaine'em i Zelana, ciekaw jestem, co oni na to powiedza. Na pokladzie bylo tloczno, gdy "Mewa" odbijala od brzegu. Lato mialo sie ku koncowi. Kapitan Sorgan nie byl czlowiekiem najszczesliwszym pod sloncem, poniewaz musial oddac swoja kabine pani Zelanie i panu Dahlaine'owi, ale tak nakazywal zdrowy rozsadek, skoro bogowie podrozowali w towarzystwie dzieci - Elerii, Ashada oraz Yaltara. Marynarze z Maagsu uzywali barwnego slownictwa, wiec jedynym sposobem ochronienia wrazliwego sluchu najmlodszych bylo oddzielenie ich od zalogi. Z powodow dla Rudobrodego calkowicie niezrozumialych pan Dahlaine nalegal, by Omago i piekna Ara takze poplyneli na polnoc. Czegos tu nie rozumial. Ta kobieta byla chodzaca zagadka. Piekna, rzeczywiscie, ale na tym nie koniec. W jej poblizu czesto dzialo sie cos dziwnego. Moze to byl przypadek, lecz Rudobrody mial duze watpliwosci. Na razie jednak opadly go powazniejsze zmartwienia. Gdy tylko "Mewa" wraz z reszta maagsowskiej floty minie poludniowe wybrzeza krainy pana Veltana, ruszy wzdluz brzegu Krainy Zachodniej, a wowczas pojawi sie mozliwosc, ze z jakiegos blizej nieokreslonego powodu zawina do przystani w Lattash. Musial sie solidnie zebrac w sobie, by poruszyc ten temat w rozmowie z pania Zelana. -Jestes, pani, bardzo zajeta? - spytal pewnego jasnego letniego poranka, gdy "Mewa" mknela na pelnych zaglach, a pani Zelana stala samotnie na dziobie. -Co cie gnebi, przyjacielu? -Mam nadzieje, ze martwie sie niepotrzebnie... Jak sadzi pani czy udaloby nam sie przekonac kapitana Sorgana, by nie zawijal do Lattash? -A co w tym zlego? -Nowe Lattash... - zajaknal sie Rudobrody. - Stare Lattash w niczym mi nie przeszkadzalo, ale juz go nie ma. Natomiast nowe... rzeczywiscie przysparza mi zmartwien. -Jakich zmartwien, drogi chlopcze? -Chlopcze? - zdziwil sie Rudobrody. -Nie przejmuj sie - ulagodzila go pani Zelana z usmiechem. - Powiedz, co cie trapi. -Wolalbym, zeby nie rozeszla sie wiesc, ze jestem na pokladzie Mewy". -Przeciez Lattash to twoj dom. -Stare Lattash bylo moim domem. A potem, gdy zostalo zalane plynna lawa, stary Bialy Warkocz, moj bliski krewniak, zrezygnowal z funkcji wodza i na nastepce wyznaczyl mnie. -Chyba o tym slyszalam. Czy zlozylam ci gratulacje? -Nie i wolalbym, zeby tak zostalo. Nie chcialem byc wodzem i nadal nie chce. Jesli mi sie poszczesci, wojna w roznych czesciach Dhrallu moze potrwac jeszcze kilka lat. Powinno mi sie udac przez ten czas nie podejmowac obowiazkow. Pani Zelana rozesmiala sie glosno. -Jestes zupelnie inny niz moja siostra! Ona pragnie wladzy i uwielbienia, ty od nich uciekasz. -Jak ona to wytrzymuje? -Wladza jest jej wyjatkowo na reke. Dzieki niej mniej boli ja palaca swiadomosc, ze w aktualnym cyklu Dahlaine jest od niej starszy i ma wieksze prawa. - Zamilkla, przyjrzala sie Rudobrodemu z namyslem. - Oczywiscie masz pojecie o naszych cyklach? -Mniej wiecej. O ile dobrze rozumiem, nie spicie przez tysiac lat, a potem przekazujecie swoje zadania mlodszym z rodziny i kladziecie sie na dlugi odpoczynek. Dobrze mowie? -W zasadzie tak - zgodzila sie pani Zelana. - Mylisz sie tylko co do czasu. Nasz cykl jest dwadziescia piec razy dluzszy. Rudobrody zamrugal z niedowierzaniem. -Tak dlugo rzadzicie swiatem? - W jego glosie pobrzmiewalo niebotyczne zdumienie. -Tyle trwa nasz cykl. Teraz zblizamy sie do czasu odpoczynku. Gdy rozpoczal sie nasz czas terazniejszy, ludzie jako gatunek znajdowali sie na bardzo niskim szczeblu rozwoju. Nie odkryli jeszcze ognia, a ich najbardziej wyrafinowana bron stanowily palki. Przezywamy teraz okres pod wieloma wzgledami najwazniejszy w historii swiata. Twoj gatunek wiele czasu poswieca na przeprowadzanie zmian. Dlatego ten akurat cykl jest wyjatkowo istotny - i wyjatkowo niebezpieczny. Ale tez to i owo nie powinno sie zmieniac i tu dochodzimy do sprawy Pustkowia. Co wiesz o pszczolach? Rudobrody lekko wzruszyl ramionami. -Daja miod i zadla kazdego, kto chce go wykrasc. Miod jest smaczny... ale nie az tak, zebym za niego musial cierpiec. -Bardzo madrze. Posluchaj wobec tego, co mam na ten temat do powiedzenia. Pszczoly, podobnie jak wiele innych owadow, tworza zlozone spoleczenstwo, ktore ma dbac o rozszerzanie terytoriow oraz zapewnienie odpowiednich zapasow zywnosci. I o to wlasnie tocza sie wojny na naszym kontynencie. Niestety, Vlagh jest doskonalym nasladowca. Gdy jedna z istot mieszkajacych w Pustkowiu spostrzeze u innego gatunku jakas ceche, ktora wyda jej sie pozyteczna, Vlagh zaczyna eksperymentowac i wskutek tych doswiadczen nastepny wyleg zostaje wzbogacony o te pozadana ceche. -W ten sposob powstaly robaki znajace ludzki jezyk. -Chyba powinno sie je nazywac robaczycami, takie okreslenie byloby blizsze prawdy. Pomiedzy stworami przybywajacymi z Pustkowia niewielu jest samcow. Prawie wszystkie to samice, ale jedynie Vlagh sklada jaja. Setki tysiecy za jednym razem. -Podejrzewam, ze mlode robaki nie sa specjalnie grozne - zasmial sie Rudobrody. -Rzeczywiscie. Ale bardzo szybko rosna. -Jak szybko? -Dojrzalosc osiagaja w ciagu tygodnia. Zyja zaledwie miesiac czy poltora, lecz w tym czasie powstaje nowe pokolenie. Ludzie zza morza, ktorych najelismy do pomocy, nie do konca pojmuja istniejacy stan rzeczy, ale tez nie musza. Prawdopodobnie nawet lepiej, ze nie maja jasnego obrazu. Gdyby wiedzieli, iz Vlagh potrafi w ciagu mniej wiecej dwoch tygodni zastapic nowymi wszystkie swoje sluzebnice, ktore wybili w czasie wojny, nie sklonilaby ich do walki zadna ilosc zlota. -Dlaczego mi o tym opowiadasz, pani? - spytal Rudobrody. -Kilka osob musi wiedziec, co sie dzieje naprawde. Wowczas latwiej im bedzie znalezc sie w odpowiednim miejscu we wlasciwym czasie. Porozmawiam o twoim klopocie z kapitanem Sorganem i jesli sie okaze, ze "Mewa" bezwzglednie musi zawinac do Lattash, jakos cie ukryjemy. -Od razu mi lzej - przyznal Rudobrody. Przez chwile zaciskal wargi. - Rozumiesz, pani, dlaczego nie chce byc wodzem? -Podejrzewam, ze ma to cos wspolnego z umilowaniem wolnosci. -Wlasnie. - Lekko zmarszczyl brwi. - Trafilas, pani, w dziesiatke. Skad wiedzialas? -Znam to, moj drogi. Ja z tego samego powodu dawno temu wynioslam sie na wyspe Thurn. Jesli sadzisz, ze rola wodza jest nieprawdopodobnie nudna, to przyjrzyj sie funkcji boga. Podobnie jak ty nie chcialam wladzy, wiec ucieklam i tysiace lat moglam poswiecic na komponowanie muzyki, ukladanie wierszy oraz zabawy z rojowymi delfinami. A potem moj starszy brat sprowadzil do mnie Elerie i przewrocil moj swiat do gory nogami. -Mimo wszystko kochasz te mala, pani, prawda? Zelana westchnela. -Kocham ja jak nikogo innego na swiecie. Dahlaine swietnie wiedzial, ze bedziemy uwielbiali swoich Marzycieli. W jakims sensie zachowal sie okrutnie, ale nie mial wyjscia. -No tak... - Rudobrody sie zamyslil. - Ja nie jestem taki znowu niezbedny w swoim plemieniu. Moga sobie znalezc kogos innego, kto bedzie siedzial z wazna mina. - Nagle wybuchnal smiechem. -Co cie tak rozbawilo? -Wlasnie sobie uswiadomilem, kto bylby najlepszym wodzem pod sloncem. Moze nie wszystkim by sie to podobalo, zwlaszcza mezczyznom niekoniecznie, ale najlepszym wodzem bylaby Sadzonka. Zelana usmiechnela sie leciutko. -Sadzonka juz jest przywodca plemienia - rzekla. - Nie potrzebuje do tego tytulu. Wszyscy wasi ludzie robia to, czego ona od nich oczekuje, a przeciez tylko to sie naprawde liczy, mam racje? -Glosno tego nie przyznam - stwierdzil Rudobrody rozbawiony. * Gdy flota kapitana Sorgana okrazyla pierwszy polwysep wystajacy z poludniowego wybrzeza krainy pana Veltana, zerwal sie wschodni wiatr. Wydal zagle, a dlugie, smukle statki niemal poderwaly sie do lotu. Rudobrody mial zwiazane z tym konkretne podejrzenia. Pani Zelana i jej rodzenstwo czesto wspominali o "manipulowaniu rzeczywistoscia", a wiatr ze wschodu byl tutaj i teraz niezwykly. O tej porze roku wiatry dely z poludnia i zachodu. Nie ze wschodu czy polnocy. W kazdym razie - nie same z siebie. Kilka dni pozniej "Mewa" okrazyla trzeci, ostatni polwysep, i flota maagsowskich statkow skierowala sie na polnoc. W powietrzu czuc bylo wczesna jesien, Rudobrodego ciagnelo na polowanie. Jesien zawsze byla czasem uzupelniania zapasow zywnosci na nadchodzaca zime. Tego dnia, jeszcze na jakis czas przed poludniem, gdy stal w poblizu dzioba statku razem ze starszym bratem pani Zelany, podszedl do nich Sorgan Orli Nos. -Dzisiaj w nocy przyszlo mi do glowy - odezwal sie kapitan - ze moi ludzie powinni sie dowiedziec jak najwiecej o mieszkancach twojej krainy, panie Dahlaine. Moj kuzyn, Skell, jakis czas temu odkryl, ze niedobrze jest puszczac marynarzy na lad, miedzy zwyklych ludzi, jesli zaden marynarz nie ma pojecia o zwyczajach miejscowych szczurow ladowych. -Masz racje, kapitanie - zgodzil sie pan Dahlaine. - Proponuje zwolac narade w twojej kabinie. Teraz. Rzeczywiscie, o kilku cechach mojej krainy i jej mieszkancow stanowczo powinniscie sie dowiedziec. Kajuta kapitanska na rufie "Mewy" nie byla szczegolnie przestronna, totez gdy po jakiejs godzinie przybyli wszyscy zwolani na narade, zrobilo sie tloczno. -Kapitan Orli Nos poprosil mnie o informacje na temat ludow zamieszkujacych moja kraine - zaczal pan Dahlaine. - Pomysl wydaje sie sensowny, dlatego chcialbym w ogolnych zarysach przedstawic ludzi z Polnocy. Potem odpowiem na ewentualne pytania. -Jakbym slyszal wodza plemienia - szepnal Rudobrody do lucznika. -Nie da sie ukryc, przyjacielu - przytaknal Dluga Strzala. - Wodz jest wodzem, obojetne, gdzie mieszka. -Najblizej Krainy Zachodniej zyje narod Tonthakanow - zaczal najstarszy bog. -Co to jest narod? - spytala pani Zelana zaciekawiona. -Wpadlem na ten pomysl juz jakis czas temu, droga siostrzyczko. Wydal mi sie najlepszym sposobem polozenia kresu wiecznym utarczkom miedzyplemiennym. Moja kraine zamieszkuja ludzie o trzech bardzo roznych kulturach, wiec ustanowilem trzy narody: Tonthakanow, Matakanow i Atazakanow. Od tego czasu wszelkie spory zalatwiane sa za pomoca rokowan, a nie walk. -To postepowanie calkowicie sprzeczne z natura - zakpil Rudobrody. -Dajze spokoj! - uciszyla go pani Zelana. -Narod Tonthakanow - podjal pan Dahlaine - mieszka na zachodnim wybrzezu mojej krainy Ziemia ta przypomina krolestwo Zelany, rozwinela sie tam podobna kultura. Gory sa wysokie i strome, lasy geste, wiecznie zielone, obfitujace w zwierzyne plowa. Tonthakanie sa przede wszystkim mysliwymi, doskonale strzelaja z luku. Przypuszczam, ze Dluga Strzala i Rudobrody szybko znajda z nimi wspolny jezyk i w ogole beda sie w tym regionie czuli jak w domu. Rozni sie on od ich rodzinnych stron jedynie zima, ktora w tej krainie trwa dlugo i jest bardzo mrozna. Latem dni sa tam dluzsze niz w domenie Zelany, a zima krotsze. Teraz, jesienia, tej akurat roznicy nie odczujemy. - Przeniosl spojrzenie na Keselo. - Jestem pewien, ze nasz mlody, doskonale wyksztalcony przyjaciel z Imperium Trogickiego wyjasni nam fenomen roznej dlugosci dni. -Jest to zwiazane z pochyleniem naszego swiata, panie. - Trogita poslusznie wdal sie w objasnienia. - Nie jest on ustawiony pionowo w stosunku do slonca, i wlasnie dlatego mamy pory roku. Glob sie obraca, przez co powstaje dzien i noc, a przy tym rownoczesnie okraza on slonce trasa, ktora uczeni nazywaja orbita. Gdyby nasz swiat sie nie obracal, na polowie zawsze panowalaby noc, a na drugiej dzien. Natomiast lekkie pochylenie powoduje pory roku. -Zawsze wiedzialem, ze cos z tym swiatem jest nie w porzadku - stwierdzil Zajaczek bez usmiechu. -Nie dopatrywalbym sie tutaj zadnych nieprawidlowosci - zaoponowal Keselo. - Gdyby nie zmiennosc por roku, trudno byloby tutaj zyc. Mysl o nieprzerwanej porze letniej jest mila sercu, lecz gdy by sie ziscila, nie bylibysmy zadowoleni. -Idzmy zatem dalej - odezwal sie pan Dahlaine. - Centralny region mojej krainy to wielki obszar nizinny, glownie trawiasty, z rzadka porosniety drzewami. -Co okazalo sie bardzo przydatne zeszlej wiosny - wtracil Dluga Strzala. -Nie rozumiem - przyznal pan Dahlaine, nieco zaskoczony. -W krainie pani Zelany istnieje tradycja uswiecony zwyczaj, ze pewne zadania naleza do mezczyzn, a inne wylacznie do kobiet. Mezczyzni poluja i walcza, kobiety hoduja rosliny oraz gotuja. Moze sie to wydawac podzialem sensownym, ale praktyka dowodzi, ze mezczyzni maja mnostwo wolnego czasu, ktory spedzaja na rozprawianiu o polowaniu i walce. Gdy gory plujace ogniem umozliwily nam wygranie pierwszego starcia z istotami z Pustkowia, wioska Rudobrodego, Lattash, zostala pogrzebana pod stopionymi kamieniami, a mieszkancy musieli poszukac sobie nowego miejsca. Znalezlismy rownine, gdzie kobiety mialyby mnostwo miejsca pod uprawy, gdyby nie to, ze ziemia byla porosnieta grubym kobiercem trawy. Wycinanie darni normalnie nalezy do kobiecych obowiazkow, ale Stary Niedzwiedz, wodz mojego plemienia, opowiedzial nam o wizycie na twoich ziemiach, panie, gdzie ludzie buduja chaty z darni, a nie z galezi drzew. Budowanie domow to meskie zajecie, wiec gdy plemie przybylo w nowe miejsce, mezczyzni sklecili chaty z galezi. Tymczasem najblizszej nocy zerwal sie wiatr i wszystkie swiezo postawione domy runely. -Niezle wietrzysko! - pokrecil glowa Omago. -Coz, nie byl az tak silny - przyznal Dluga Strzala z szerokim usmiechem. - Wsparlismy go troche we dwoch z Rudobrodym. Rano mieszkancy mieli nietegie miny, a my pomoglismy im dojsc do wniosku, ze chaty z galezi w tym wietrznym miejscu sie nie utrzymaja, i podsunelismy pomysl zbudowania domow z darni. Mezczyzni nie byli zachwyceni projektem, jednak wybrali sie na laki i zaczeli wycinac darn. A kobiety, korzystajac z okazji, na odkrytej ziemi zaczely sadzic fasole i inne rosliny jadalne. W ten sposob nikt nie ucierpial na honorze, nikt nie umarl zima z glodu i nikomu nie zabraklo dachu nad glowa. -Spryciarze z was - zauwazyla Ara. -Czlowiek powinien robic co w jego mocy dla dobra ogolnego - stwierdzil Rudobrody sentencjonalnie, a sliczna zona Omaga rozesmiala sie glosno. -Wrocmy do tematu - podjal pan Dahlaine. - W Matakanie, w poblizu zachodniego pasma gor, wystepuje inny gatunek zwierzyny lownej, bizony sa wieksze od saren i jeleni, na ktore poluja mieszkancy Tonthakanu, maja krotkie mocne rogi. Poniewaz zimy w moim krolestwie sa srogie, bizony maja tez geste futro i gruba skore. Moze udaloby sie ja przebic strzala, jednak wlocznie sa znacznie skuteczniejsze. - Tutaj pan Dahlaine opisal narzedzie ulatwiajace dalekie rzucanie wlocznia. -Cos mi sie zdaje, ze trudno czyms takim trafic w cel - ocenil Zajaczek. -Matakanie duzo cwicza, wiec czesto jadaja bizonie mieso. -I to jest najwazniejsze - podsumowal Dluga Strzala. -Czy groty wloczni sa z kamienia? - spytal Zajaczek. -Oczywiscie - odpowiedzial pan Dahlaine. - Przeciez jedyny metal, jaki tu mamy, to zloto, a nie przypuszczam, zeby sie nadawa lo do wloczni. -Widze, ze czas, bym sie wzial do roboty - stwierdzil maly kowal cokolwiek ponuro. -Zostala nam juz tylko trzecia kraina - podsunal Rudobrody. - Ziemia szalencow - dodal z kamienna powaga. -Zelano, czy on tak zawsze? - spytal pan Dahlaine. -O co pytasz, bracie? -Wszystko obraca w zart? -Znajduje w tym przyjemnosc, a szczesliwi ludzie sa znacznie milsi niz ponurzy. Na pewno sie o tym juz nieraz przekonales. Pan Dahlaine zmierzyl siostre uwaznym spojrzeniem, ale ona usmiechnela sie niewinnie. -Rozumiem... - rzekl w koncu. - Dobrze. Przejdzmy wobec tego do trzeciego narodu. Zamieszkuje on wschodnia czesc mojej krainy. Atazakanie, szalency, jak slusznie zauwazyl nasz mlody przyjaciel, ktory sie jeszcze nie goli. Wladca jest osoba niespelna rozumu, choc to niekoniecznie jego wina, poniewaz jego rodzina sklada sie z samych wariatow juz od pieciu pokolen. Tyle ze aktualny krol przekroczyl chyba wszelkie granice. Ubrdal sobie, ze jest bogiem. Codziennie rano pojawia sie na rynku w Palandorze i pozwala sloncu wzejsc nad horyzont. O zmierzchu wraca w to samo miejsce i daje sloncu zezwolenie na ukrycie sie za linia widnokregu. -Podejrzewam, ze bez jego pozwolenia i tak by odbywalo swoja wedrowke po niebie - odezwal sie Zajaczek. -Alez oczywiscie! - zapewnil go pan Dahlaine. - Ale w taki wlasnie sposob "najswietszy" Azakan udowadnia swoja bogowosc. -Nie przypuszczam, zeby istnialo slowo "bogowosc" - zaprotestowala pani Zelana. -Tak czy inaczej rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? -Chyba tak. -Wobec tego mozemy uznac, ze takie slowo istnieje. -Nigdy dotad go nie slyszalam. -Zelano, tworzysz poezje, wiec poslugujesz sie bogatszym jezykiem niz ja. Nie zadaj, bym ci dorownal. Wracajac do tematu, musze wam powiedziec, ze stary Azakan za wszelka cene pragnie boskosci. Czy szczerze wierzy w swoja boska moc, czy tez jedynie udaje, to pytanie otwarte, lecz jego poddani, a raczej wyznawcy, pogodzili sie z jego twierdzeniem, ze jest bogiem, poniewaz od tego zalezy ich zycie. -Czy istnieje, panie, w twojej krainie cos chocby z grubsza przypominajacego armie? -Niestety nie. Co prawda Azakan ma licznych obroncow, ktorzy nazywaja siebie Straznikami Boskosci, ale ich glowna powinnosc to zastraszanie mieszkancow Palandoru i zmuszanie ich do wiwatow na czesc wladcy za kazdym razem, gdy slonce na jego rozkaz wschodzi lub zachodzi. Uzbrojeni sa w marne wlocznie i palki, na dodatek nie potrafia z nich zrobic uzytku. Zaryzykowalbym stwierdzenie, ze ich udzial w wojnie ze stworami z Pustkowia ograniczylby sie do wziecia nog za pas. 3 Gdy "Mewa" razem z reszta maagsowskiej floty gladko minela waski kanal, zostawiajac za soba zatoke, nad ktora lezalo Lattash, Rudobrody odetchnal z nieskrywana ulga. Bylo mu troche wstyd, bo zdawal sobie sprawe, ze unika podjecia odpowiedzialnosci. Szybko jednak sobie wytlumaczyl, iz plemie doskonale da sobie rade bez wodza Rudobrodego.Im dalej podazali na polnoc, tym bardziej stawalo sie oczywiste, ze lato zmierza ku koncowi. Brzozy i osiki rosnace gdzieniegdzie wsrod lasow iglastych ubarwily zielen sosen, swierkow i jodel plamami zlota oraz czerwieni. Jesien to w lesie najpiekniejsza pora roku, lecz rownoczesnie milczace ostrzezenie: uwaga, zbliza sie zima. Tylko glupiec ignoruje te przestroge. Trzy dni po minieciu zatoki, nad ktora rozlozylo sie nowe Lattash, Dluga Strzala zawiadomil kapitana Sorgana, ze poplynie w kanoe na brzeg, by porozmawiac z wodzem swojego plemienia, Starym Niedzwiedziem. -Jesli na ziemiach Tonthakanow zaszlo cos niezwyklego, nasz wodz bedzie o tym wiedzial. Kapitan Sorgan byl wyraznie zaskoczony. -Naprawde tak dobrze sie znacie z mieszkancami ziem pana Dahlaine'a? -Bywamy tam wcale nierzadko - stwierdzil lucznik. - Dobrze jest znac sasiadow. Oczywiscie istnieja pewne ograniczenia i zakazy, ale zwykle potrafimy je obejsc. O ile sie nie myle, w krainie pana Dahlaine'a nie bedziemy potrzebowali lucznikow z ziemi pani Zelany. Chyba ze stwory z Pustkowia zaatakuja milionami. Tak czy inaczej warto zasiegnac jezyka u Starego Niedzwiedzia. W razie potrzeby posle wiadomosc do innych plemion i jesli bedziemy chcieli pomocy, szybko ja zyskamy. -Moze poplyniesz skifem? -Dziekuje, kapitanie, wole swoje kanoe. -Przydaloby ci sie towarzystwo? - zapytal Rudobrody. - Plywanie krypa ma swoje uroki, ale od czasu do czasu czlowieka nachodzi chec, by postawic stope na suchym ladzie. -Statkiem - poprawil go kapitan Sorgan. -Trafiony, zatopiony - usmiechnal sie Rudobrody. -Warto pamietac, ze to statki, nie krypy - podkreslil pirat. -Zdolasz mi wybaczyc? - Rudobrody sklonil sie kpiaco. -Zastanowie sie - burknal Sorgan. Rudobrody poszedl za przyjacielem. We dwoch spuscili kanoe przy burcie "Mewy". W zyciu nie widzial zgrabniejszej lodki. Choc z pewna niechecia, a moze z ukluciem zazdrosci, musial przyznac, ze wszystko, czego sie tknal Dluga Strzala, nosilo znamiona doskonalosci. Moglo sie to wydac irytujace, ale miedzy przyjaciolmi nie bylo obawy o zawisc. Rudobrody nie zamierzal rywalizowac z lucznikiem. W zadnej dziedzinie. Dzien byl piekny, fale niewielkie, a lodka mknela w strone kamienistej plazy jak na skrzydlach. Rudobrody juz jakis czas temu zauwazyl, ze ludzie z plemienia Dlugiej Strzaly zdawali sie unikac lucznika; w zasadzie trudno bylo sie temu dziwic. Na pewno dlatego ze zawsze jest taki strasznie ponury, myslal Rudobrody. Bylby bardziej lubiany, gdyby sie nauczyl przynajmniej od czasu do czasu smiac. Chata Starego Niedzwiedzia stala samotnie na szczycie pagorka, z ktorego roztaczal sie widok na plaze. Rudobrody uznal to za rzecz niezwykla, bo przeciez zwykle wodz plemienia mieszka w samym srodku wioski. Tymczasem ten wyraznie chcial zyc na uboczu i w samotnosci. Przywital rodaka powsciagliwie, ale coz, co plemie, to obyczaj. -Jak sie maja sprawy w krainie pana Veltana, synu? - zapytal wodz. Dluga Strzala lekko wzruszyl ramionami. -Skomplikowaly sie nieco bardziej niz tutaj - odparl - ale zwyciezylismy. Najwyrazniej mamy przyjaciolke, ktora potrafi dokonywac czynow lezacych poza mozliwosciami pani Zelany i jej rodziny, i to nawet bez pomocy Marzycieli. -Ach, wiec dawne podania mowia prawde... - Stary Niedzwiedz sie zamyslil. -Wszystko na to wskazuje. Tak sie zlozylo, ze nasza sojuszniczka akurat mnie wybrala na glosiciela swoich slow... Bylo to meczace zadanie, nie bardzo mialem kiedy spac... Stary Niedzwiedz byl wyraznie wstrzasniety. -Najwyrazniej zle zrozumialem pradawny przekaz - rzekl w zadumie. - Zawsze bylem przekonany, ze bedzie przekazywala swoje polecenia zamorskim przybyszom ustami ktoregos z Marzycieli. Co kazala ci mowic? -Przemawiala do mnie jezykiem bardzo formalnym, wodzu, ale jej gornolotne slowa mozna strescic w jednym krotkim zdaniu: "Zejdz mi z drogi". Jak sie okazalo, doskonale wiedziala, co robi. Rzeczywiscie, nie powinnismy byli sie wtracac w jej plany. Bylismy miedzy mlotem a kowadlem, w efekcie dwie wrogie armie wybily sie wzajemnie. -Co tym razem pomoglo nam w zwyciestwie, ogien czy woda? -Woda. W duzych ilosciach. Mieszkancy Pustkowia nie beda juz podazali na poludnie, gdyz miedzy ich kraina a ziemiami pana Veltana powstalo morze srodladowe. Stary Niedzwiedz rozesmial sie glosno. -No, to pewnie Vlagh byl wsciekly jak nie wiem co! -Rzeczywiscie. Dlugo slyszelismy wrzaski, niosly sie daleko. -Chetnie bym sie posmial razem z wami - rzekl Rudobrody, wchodzac do chaty. - O co chodzi? -Smiejemy sie z Vlagha - powiedzial Dluga Strzala - ale powinienes wiedziec, ze w naszym plemieniu z pokolenia na pokolenie przekazujemy sobie pewna opowiesc o katastrofie, jaka mialaby nam zagrozic w przyszlosci i co powinnismy zrobic, zeby jej uniknac. Jest w niej mowa o przybyszach zza morza, zapewne o kapitanie Sorganie i komandorze Narasanie, o silach natury, ogniu, wodzie i wietrze. Mit najpewniej ulegl w ciagu dlugich lat niejakim przeksztalceniom, jednak tak czy inaczej wydaje sie dosc wiernie traktowac o wydarzeniach, w ktorych teraz bierzemy udzial. -A moze mowi o tym, skad powinnismy sie spodziewac nastepnego ataku? - zaciekawil sie Rudobrody. -Niestety nie. I trudno sie dziwic. W miare uplywu czasu proroctwa traca wyrazistosc. -Jak sadzisz, Dluga Strzalo - odezwal sie Stary Niedzwiedz - czy przybysze zza morza beda potrzebowali naszej pomocy w walce ze stworami z Pustkowia na ziemi pana Dahlaine'a? -Najprawdopodobniej nie.Tonthakanie sa doskonalymi lucznikami, wiec powinni dac sobie rade w bitwie. Wystarczy, ze maagsowscy kowale wykuja im metalowe groty do strzal. Gdyby sprawy zaczely nam sie wymykac spod kontroli, przysle wiadomosc, wodzu. -Umilkl na chwile. - Jak sie ma Uzdrowiciel? -Niezbyt dobrze - przyznal Stary Niedzwiedz ze smutkiem. - Czas nie jest dla niego laskawy. A wlasnie z ta jedna dolegliwoscia, ze staroscia, nasz szaman nie umie sobie poradzic. -Szkoda - szepnal Dluga Strzala. - Jest... byl wyjatkowym nauczycielem. - Przeniosl wzrok na Rudobrodego. - Zostawie cie na kilka chwil, przyjacielu. Jak tylko wroce, powioslujemy na "Mewe". - Z tymi slowami opuscil chate wodza. -Dokad poszedl? - spytal Rudobrody. -Pewnie na grob Slodkiej Wody. -Chyba nie wymienil przy mnie tego imienia... ale moi wspolplemiency wspominaja niekiedy te dziewczyne. Ludzie, ktorzy nie znaja jej losu, nie rozumieja Dlugiej Strzaly, lucznik budzi w nich przerazenie. Chociaz to nic dziwnego, czasem nawet ja sie go boje... -Nie zawsze byl taki - westchnal Stary Niedzwiedz. - Oby nadszedl czas, gdy naciagnie luk i wypusci strzale przeznaczona dla Vlagha. -Mam nadzieje, ze nie chybi. -Nie ma powodu do obaw. Dluga Strzala nigdy nie chybia. -Zauwazylem. -Oczywiscie. Nie sposob tego przeoczyc. Castano 1 Laki, na ktorych mieszkali poddani ksiecia Ekiala, wladcy ludu Malavi, rozciagaly sie wzdluz polnocnego wybrzeza, dzieki czemu jego ludzie mieli pewna przewage nad tymi, ktorzy osiedlili sie bardziej na poludnie, w glebi ladu - mianowicie kupcy bydla z Imperium Trogickiego najchetniej prowadzili interesy w miastach nadbrzeznych, otoczonych wielkimi hodowlami bydla. Sytuacja taka byla wprost wymarzona dla polnocnych klanow Malavi, ktore nie musialy z daleka pedzic stad, gdy nadchodzil czas sprzedazy krow.Rodzinna osada ksiecia Ekiala znajdowala sie na poludniu ziem jego klanu, gdzie z niedalekich wzgorz splywal lsniacy potok. Laki byly tu zielone i soczyste, wiec bydlo nie mialo powodu szukac innych pastwisk. Ludzie mieszkali w domach o scianach ze skor i w tym takze tkwila niemala korzysc: otoz chaty, jakie stawiali trogiccy handlarze bydlem w nadmorskich miastach, budowane z drzewa, musialy pozostac na zawsze tam, gdzie je postawiono. Tymczasem skorzane chaty latwo dalo sie przenosic z miejsca na miejsce w zaleznosci od potrzeby. Wszyscy wywodzacy sie z ludu Malavi umieli jezdzic konno, nierzadko zanim jeszcze nauczyli sie chodzic. Ksiaze Ekial nie byl wyjatkiem. W swoim czasie z zapalem scigal sie z rowiesnikami. Kazdy z nich w dziecinstwie dostal od ojca konia, wcale nie wybitnego, raczego, lecz chlopcy uwielbiali sie scigac. Do najmilszych przyjaciol Ekiala nalezeli Baltha i Skarn, nieco od niego starsi, oraz Ariga odrobine mlodszy od ksiecia. Ekial dlugo nie pojmowal, dlaczego przyjaciele we wszystkim sa mu posluszni. Ani nie byl najsprawniejszy, ani nie mial najszybszego konia, a jakims niepojetym sposobem po nim zawsze oczekiwano podejmowania decyzji. Czy mowil "poscigajmy sie", czy proponowal "dajmy koniom odetchnac", czy pytal "nie czas na obiad?" - zawsze jego slowa byly najwazniejsze. W miare jak mijaly lata, chlopcy dowiadywali sie coraz wiecej na kazdy temat, sluchajac rozmow starszych. Uwielbiali opowiesci o dawnych czasach. Najbardziej znana byla historia o tym, jak bog Mala podarowal Malavi konie. Powtarzano ja czesto przy wieczornym ogniu, lecz Ekial z przyjaciolmi watpil, by zawierala wiele prawdy. Dzikiego konia trudno nazwac milym podarunkiem. Majac dwanascie lat, Ekial odebral od zycia twarda lekcje. Zwyczaj wymagal, by kazdy mlodzieniec poskromil wierzchowca, dzieki czemu stawal sie prawdziwym Malavi. Rumak, ktorego Ekial dostal od ojca na dwunaste urodziny, byl okreslany jako pelen werwy, choc zdaniem mlodego ksiecia lepiej pasowalyby do niego calkiem inne slowa, chocby "narowisty", "zlosliwy" czy po prostu "zly". Nie bez znaczenia byl tutaj fakt, ze przy pierwszej probie okielznania dzikiego ogiera mlody ksiaze zlamal reke. Ledwo sie zrosla, Ekial zajal sie swoim prezentem urodzinowym ponownie, tym razem jednak duzo ostrozniej. Mial juz niejaka wprawe w wykrecaniu koniom uszu, ale musial sobie poradzic jeszcze z problemem gryzienia. Nauczyl sie nigdy nie odwracac do konia plecami i zawsze mial na podoredziu gruby rzemien. Kilkakrotnie przylozyl zwierzeciu po pysku, nim wreszcie zrozumialo, ze gryzienie wlasciciela nie jest najlepszym pomyslem. Z czasem Ekial i Bestia poznali sie lepiej i zapanowal miedzy nimi kruchy pokoj. Ksiaze nadal nie odwracal sie plecami do swego wierzchowca, lecz poza tym trudno bylo miec do tego ukladu jakies zastrzezenia. Chlopak zaczal nawet byc dumny z Bestii, gdyz kon byl szybszy od wszystkich innych w najblizszej okolicy. Wyscigi odbywaly sie czesto, zwykle przyjmowano zaklady. Ekial, bardziej dziecko niz mezczyzna, dosiadal poldzikie zwierze. Ludzie z klanu mowili o nich "maly na dzikusie" i z poczatku nie dawali im duzych szans. Zwykle zakladano sie w stosunku dwa do jednego, a w przypadku mlodego ksiecia i jego Bestii zawierano zaklady cztery do jednego - na takie prawie zawsze zgadzali sie czlonkowie innych klanow. Tamtego lata, gdy ksiaze po raz pierwszy wygral w zawodach miedzyklanowych, rozeszla sie pogloska, ze mlody jezdziec oraz jego Bestia umieja przescignac wlasne cienie. Niektorzy zakladali sie nawet dziesiec do jednego. Ksiaze Ekial wygral i ludzie z jego klanu zyskali duzo pieniedzy. Sytuacja powtorzyla sie rok pozniej, a trzeciego lata nikt juz nie chcial obstawiac zakladow przeciw Ekialowi, wiec ksiaze i Bestia szybko przeszli do historii wyscigow - niepokonani. * Choc klany zyjace na lakach ladu Malavi ukochaly konna jazde ponad wszystko, najwazniejszym ich zajeciem byla hodowla bydla. Wiadomo bylo wszem wobec w tej czesci swiata, ze na soczystych lakach pasie sie pierwszorzedne bydlo. Od czasu do czasu Trogici usilowali wschodnie ziemie ludu Malavi przejac wraz z dobrodziejstwem inwentarza, ale zadna z tych prob nie skonczyla sie dobrze dla ludzi, ktorzy sami siebie nazywali cywilizowanymi. Poniewaz Trogici nie mieli koni, nie mogli poruszac sie z taka predkoscia jak klany Malavi, totez nic dziwnego, iz kazdy ich wypad nieodmiennie konczyl sie kleska. Ostatnia taka nieudana proba miala miejsce, gdy Ekial i jego przyjaciele byli jeszcze mlodymi chlopcami. Lud Malavi zareagowal, jak zwykle, szybko i skutecznie. Czlonkowie klanu nawet nie zadali sobie trudu, by rozpoczac walke, jedynie poslali do trogickich handlarzy bydlem stacjonujacych wzdluz polnocnego wybrzeza wiadomosc, ze nie sprzedadza nikomu ani jednej krowy, dopoki zolnierze nie wycofaja sie z pastwisk. Poniewaz wszyscy Trogici wielbia zloto, handlarze zdolali przekonac Palvanum - cialo sprawujace wladze w imperium - do wycofania armii z ziem ludu Malavi. Po tym incydencie czlonkowie klanow jezdzcow uswiadomili sobie, ze sa wylacznymi wlascicielami wspanialych stad, a co za tym idzie, nie musza akceptowac ceny zaproponowanej przez pozbawionych skrupulow handlarzy. Wtedy takze powstal zwyczaj, zgodnie z ktorym kazdej wiosny wodzowie klanow zbierali sie, by ustalic ceny na bydlo. Juz pierwszego roku po wprowadzeniu zmian handlarzom zrzedly miny, zamiast usmiechow pojawilo sie na nich przerazenie. Oto po raz pierwszy sprzedawcy odrzucili ich propozycje i postawili wlasne warunki, a wszelkie dyskusje ucinalo jedno zdanie: "Taniej nie damy". Ponoc ceny wolowiny w imperium osiagnely tamtego roku zawrotna wysokosc, a w szacownych murach Palvanum padlo wiele ostrych slow pod adresem ludu Malavi. Kilku Trogitow o awanturniczej naturze dostrzeglo szanse zrobienia fortuny na zjawisku, ktore zyskalo sobie nazwe "kryzys wolowy". Otoz na lakach Malavi krow bylo tysiace, w dodatku nikt ich nie pilnowal. Rzecz jasna, handel bydlem bylby znacznie bardziej korzystny, gdyby sie udalo uniknac placenia wlascicielowi za towar, owszem, ale trogiccy awanturnicy przeoczyli jeden istotny fakt, a mianowicie ten, ze krowy maja rogi, a takze, iz wbrew pozorom Malavi jednak pilnuja swoich stad, uzbrojeni w szable i dlugie lance. Doszlo do kilku przykrych incydentow, na skutek ktorych idea "swobodnego pozyskiwania krow" szybko upadla. Klan Ekiala hodowal pewnego zlosliwego byka, ktory dopadl pieciu trogickich zlodziei i w ten sposob zasluzyl sobie na miano obroncy stada. Zwierze zyskalo poklask i slawe, w nagrode bylo karmione ponad miare i na wszelkie sposoby rozpieszczane. Nie cieszylo sie dlugim zywotem - zdechlo z przejedzenia. * Ekial i jego rowiesnicy lubili powtarzac zaslyszana od starszych historie "wspolnej ceny", ale tez zyli wieloma innymi, znacznie powazniejszymi sprawami. Ot, chocby wypasanie bydla. Zajecie to moze sie wydawac na pierwszy rzut oka latwe i nieskomplikowane, lecz mlodzi ludzie szybko odkryli, iz pozory myla. Krowy nie sa ani najdzielniejszymi, ani najbardziej pojetnymi zwierzetami na swiecie, niewiele trzeba, zeby je wystraszyc. Jedna wystraszona krowa nie sprawia wielkich klopotow, ale setka - o, to juz zupelnie co innego. Setka przestraszonych krow to prawdziwa katastrofa. Podstawowa umiejetnoscia mlodych ludzi stalo sie zawracanie stada, a jest to czynnosc wyjatkowo niebezpieczna. Jeden z przyjaciol mlodego ksiecia, Baltha, stracil zycie, gdy w czasie takich wlasnie manewrow jego kon sie potknal i zrzucil jezdzca prosto pod kopyta sploszonego stada. Lud Malavi interesowal sie nie tylko bydlem. Czlonkowie klanow czesto sprzeczali sie o prawo wlasnosci jezior czy strumieni. Nierzadko zdarzalo im sie rozstrzygac watpliwosci za pomoca szabli albo lancy. W miare jak chlopcy dorastali, nabywali nowych umiejetnosci. Przyszedl czas takze na nauke poslugiwania sie szabla. -Nie dzgaj! - slyszeli. - Tnij! Jesli ostrze ugrzeznie we wnetrznosciach przeciwnika, jesli sie w nich zaplacze - wyjasnial starzec o twarzy poznaczonej bliznami - bron zostanie mu w brzuchu, a ty pojedziesz dalej rozbrojony. Natomiast lanca nalezalo wlasnie dzgac. Kij mial jakies piec metrow dlugosci, pierwotnie uzywano go do zaganiania bydla. Wowczas jeszcze byl zakonczony tepo, mozna nim bylo doslownie popychac krowe w odpowiednia strone. Ostry koniec dodano lancy podczas ostatnich zatargow z Trogitami, ktorzy z tego powodu zaczeli uzywac szerszych tarcz. Bron zmieniala sie bez przerwy. Z uplywem lat Ekial zdobywal sobie coraz wieksze uznanie jako pasterz i wojownik, zapominano natomiast o czasach, gdy razem z Bestia wygrywal kazdy wyscig. Starsi czlonkowie klanu cenili zwlaszcza jego madosc oraz umiejetnosci pasterskie. Zblizal sie do dwudziestych osmych urodzin, gdy wybuchla sprzeczka z sasiednim klanem, ktory zbudowal tame na strumieniu. Owszem, zrodlo znajdowalo sie na ziemi sasiada, lecz przegradzanie plynacej wody zawsze bylo uwazane za akt agresji. Ekial zareagowal w sytuacji zagrozenia doprawdy niezwyczajnie. Zamiast w blasku slonca przypuscic atak, zaczekal z Ariga i Skarnem do zmroku i dopiero wtedy ruszyl z przyjaciolmi wyschnietym korytem na terytorium wrogiego klanu. I to piechota, a nie konno. -To sprzeczne z natura! - skarzyl sie Ariga, gdy cicho suneli po kamieniach i przez geste krzaki. -Przestan utyskiwac - uciszyl go Skarn. - Jedna z najwazniejszych regul kazdej walki jest zaskoczenie przeciwnika. A zlodzieje wody na pewno sie nie spodziewaja, ze przyjdziemy pieszo i noca, zamiast w dzien, na konskim grzbiecie. -Ksiezyc wschodzi - wyszeptal Ekial. - Trzymajmy sie cienia, pewnie wystawili straze wzdluz brzegow. Blady ksiezyc rzeczywiscie wyplynal na niebo, pozbawiajac krajobraz wszelkich barw. Krzewy rosnace wzdluz koryta rzeki stracily ostatni slad zieleni, zmienily sie w czarne szkice, grozne w mrocznych polcieniach. Ekial nigdy nie przepadal za krzewami. Zwykle stawaly mu na drodze w najmniej odpowiedniej chwili, a przy tym niewymownie irytowaly konie, zapewne dlatego ze pachnialy inaczej niz trawa. Tymczasem jednak tej akurat nocy okazaly sie przydatne, poniewaz spowily dno koryta mrokiem, skrywajac ksiecia i jego towarzyszy przed wzrokiem czlonkow klanu, ktory smial zbudowac tame. Ksiezyc wznosil sie coraz wyzej i wyzej na niebo usiane gwiazdami, az wreszcie zawisl niemal dokladnie nad glowa Ekiala i jego przyjaciol. Akurat dotarli do przegrody. -Trzeba bylo wyruszyc wczesniej - szepnal Skarn. - Niepredko sie uporamy z ta konstrukcja. Ekial zmierzyl budowle uwaznym spojrzeniem. -Moze pojdzie szybciej, niz nam sie wydaje. - Kopnal spory kamien posrodku podstawy i spojrzal na przyjaciol. - Umiecie plywac? -Nie zartuj! - zasmial sie Ariga. - Przeciez ujezdzamy konie, a nie ryby. -Jezeli uda nam sie wyciagnac ten kamien, woda zatrzymana przez tame poplynie korytem. Znajdziemy sie w niebezpieczenstwie. Ariga wzruszyl ramionami. -Wystarczy, jesli poruszymy go nie rekami, ale dlugimi kijami. Przy okazji zyskamy dzwignie. - Stlumil smiech. -Co ci tak wesolo? - zapytal Skarn. -Wsciekna sie, jak zobacza, co zrobilismy! -To oni zlamali reguly - oznajmil Ekial. - My tylko przywracamy wlasciwy stan rzeczy. -Ty to wiesz i ja to wiem, ale oni widza sprawe zupelnie inaczej. Poswiecili na budowe tamy dlugie tygodnie, a jutro juz jej nie bedzie. -To sie moze skonczyc wojna - powiedzial Skarn. -Kilka potyczek nikomu nie zaszkodzi - odparl Ekial. - Juz od dluzszego czasu zyjemy w pokoju, konie obrastaja tluszczem. -Poza tym przeciez musimy dbac o nasze stada, temu nikt nie zaprzeczy. -To nasz obowiazek - potaknal Ekial. - Jasne. Do roboty. Sprobujmy obluzowac kamien. Bez niego na pewno cala tama sie zwali i rzeczka poplynie jak dawniej. Trudzili sie prawie godzine, az wreszcie im sie udalo. Woda najpierw trysnela przez nowo powstaly otwor, potem cala tama sie zawalila, wpuszczajac rzeke w suche koryto. Ekial z przyjaciolmi w pospiechu uciekli na brzeg, ale i tak zostali przemoczeni do nitki. Stali przez jakis czas, podziwiajac swoje dzielo, z radoscia patrzac na wartki nurt prowadzacy zyciodajna wode na ziemie ich klanu. -Mam nadzieje, ze nasze stada nocuja z dala od rzeki - odezwal sie Ariga. -Najwyzej zostana blyskawicznie dostarczone kupcom na wybrzezu - stwierdzil Skarn. -Nie podejrzewam, zebysmy dostali dobra cene za utopione krowy - uswiadomil mu Ariga. -Zrobilismy, co do nas nalezalo - oznajmil Ekial. - Wracajmy, zdazymy sie przespac przed switem. -Swietna mysl! - przyklasnal mu Ariga. - Ruszajmy. I to juz. Bo jesli nasi sasiedzi wystawili warty, beda chcieli sprawdzic, co sie tutaj dzieje. Lepiej wtedy byc daleko. Jest nas tylko trzech, i to pieszo. -Idziemy - zarzadzil Ekial. * Jeszcze przed poludniem nastepnego dnia sasiedzi przypuscili atak na klan Ekiala. Zostali odparci szybko, gdyz ich napasc nikogo nie zaskoczyla. W koncu rzeczywiscie doszlo do wojny, ale nie byla krwawa i nie trwala dlugo. Poniewaz ziemie rodakow Ekiala rozciagaly sie na polnoc od terytorium przeciwnikow, klan, ktory zbudowal tame, mial odcieta droge na wybrzeze, a co za tym idzie - do trogickich handlarzy bydlem. Tamtego roku nie sprzedal wiele, co takze bylo na reke polnocnym klanom. Im mniej krow na sprzedaz, tym wyzsza ich cena. W czasie potyczek na poludniowej granicy ziem klanu Ekiala ksiaze zostal naznaczony pierwsza blizna od szabli. Byla niewielka, biegla przez lewy policzek, od platka ucha po czubek brody. Ekial byl z niej dumny i zatrzymal sobie na pamiatke ucho wroga, ktory cial go przez twarz. Starcia trwaly jeszcze dwa lata, az wreszcie we wrogim klanie zwyciezyl rozsadek. Ich stada rosly w oczach, a poniewaz nie mieli dostepu do wybrzeza i - co za tym idzie - do trogickich handlarzy, na pastwiskach zaczynalo brakowac paszy. Negocjacje trwaly jakis czas, poniewaz starsi z klanu Ekiala postawili twarde warunki pokoju. Za kazdego mezczyzne, ktory stracil zycie w czasie walk, wrog mial dostarczyc piecset sztuk bydla. Za kazdego rannego - sto. Oczywiscie podniosly sie glosne protesty i lamenty, ale prawdziwa rozpacz ogarnela przegranych dopiero wowczas, gdy przedstawiono zadanie przesuniecia granic w taki sposob, by zrodla spornej rzeki znalazly sie na ziemiach klanu Ekiala. Poniewaz zwyciezcy nie ustapili na krok, zrozpaczone krzyki z czasem przycichly i w koncu zawarto pokoj. Ekial uznal wojne za interesujaca, lecz nie najwazniejsza na swiecie. * W miare jak mijaly lata, Bestia biegal coraz wolniej, az ktoregos razu Ekial doszedl do wniosku, iz czas przysposobic sobie nowego wierzchowca, a starego druha uwolnic od obowiazkow i puscic na soczyste pastwiska. Po dlugim namysle wybral kasztana z biala gwiazda na czole. Jak nietrudno zgadnac, mlody kon nosil dumne imie Gwiazda. Nie byl tak dziki jak Bestia w swoim czasie, ale biegal prawie rownie szybko i odznaczal sie ogromna wytrzymaloscia, a ta cecha byla dla ludu Malavi szczegolnie cenna. Tym razem oswojenie zwierzecia zabralo znacznie mniej czasu niz poprzednio, jezdziec i kon szybko osiagneli porozumienie. Gwiazda mial w porownaniu z Bestia weselsze usposobienie, ale tez warto pamietac, iz duzo mlodszy trafil w rece Ekiala. Od czasu do czasu wybuchala kolejna miedzyplemienna wojenka, Ekialowi przybylo szram od ciec szabla, a z kazda blizna zdobywal coraz wieksza slawe. Nim dobiegl lat trzydziestu pieciu, cieszyl sie opinia najlepszego konnego wojownika na ziemi ludu Malavi. Zapewne jego slawa sprowadzila z polnocy obcokrajowca o imieniu Dahlaine. Byl to czlowiek starszy, poteznie zbudowany, o srebrzysto-siwej dlugiej brodzie. -Powiedziano mi, ze jestes najlepszym jezdzcem w tej krainie - rzekl do Ekiala. -Pewnie tak. Ale juz sie nie scigam. -Nie przychodze do ciebie w sprawie wyscigow, Ekialu. Chcialbym, zebys razem ze swoim klanem pomogl nam wygrac wojne. Czy macie wprawe w wojennych potyczkach? -Zdarzaja nam sie starcia od czasu do czasu, choc ostatnio, przyznaje, bylo wyjatkowo spokojnie. Najwyrazniej plotka poszla w swiat i wiadomo, ze nie warto z moim klanem walczyc. -Naprawde jestes takim sprawnym wojownikiem? -Najlepszym. Oczywiscie nie bez znaczenia jest kon. Gwiazda nie jest tak dobry, jak byl Bestia, ale to najbardziej raczy kon na calej ziemi ludu Malavi. -Bestia... - powtorzyl Dahlaine w zamysleniu. - Dziwne imie dla ulubionego zwierzatka. -Zwierzatkiem bym go nie nazwal. Sporo czasu poswiecilem na ulozenie tego konia... Okazal sie najszybszy na calej naszej ziemi, wiec wygrywalismy kazdy wyscig. -Jakiej broni uzywa twoj lud? -Szabli i lanc. Szabla tniemy, a lanca klujemy. -Masz twarz poznaczona bliznami. Czy to oznacza, ze przegrales niejedna walke? Ekial pokrecil glowa. -Ze wszystkich potyczek uszedlem z zyciem, w przeciwienstwie do moich przeciwnikow. Tak okreslamy na ziemi Malavi zwyciestwo i porazke. Swoja droga... raczej nie bede ci pomocny, cudzoziemcze. Lubimy bijatyki, ale musimy dbac o bydlo, zarabiac. Trogitom sprzedajemy krowy za zloto. -Wobec tego z pewnoscia sie dogadamy - rzekl pan Dahlaine z usmiechem. - Skoro chcecie zlota, zaplace zlotem. - Siegnal pod futrzana tunike i wyciagnal spod niej blyszczaca zolta cegle. - Ladne? - zapytal, podajac ja Ekialowi. Ksiaze ujal sztabe drzacymi dlonmi. -Chodzmy porozmawiac w jakies spokojniejsze miejsce - zaproponowal. 2 Poszli na laki, z dala od ciekawskich uszu.-Slyszalem, jak ludzie z twojego klanu tytuluja cie ksieciem - zaczal pan Dahlaine. - Czy to oznacza, ze jestes tu wladca? -W pewnym sensie. Przejelismy to okreslenie od Trogitow. Robi wrazenie na handlarzach bydlem, pozwala uzyskac lepsza cene za krowy. U nas nie ma rzeczywistego wladcy. O waznych sprawach decydujemy wspolnie. Wodzem klanu jest czlowiek stary i doswiadczony, wiec czesto sluchamy jego rad, ale nie mamy takiego obowiazku. Porozmawiajmy o twojej wojnie, panie. Ile jestes sklonny zaplacic? -A ilu konnych wojownikow mozesz nam zapewnic? Ekial w zamysleniu powiodl wzrokiem po trawiastej rowninie. -Jakies dziesiec tysiecy - ocenil. - Nie mozemy wyslac do obcej krainy wszystkich. Co najmniej polowa mezczyzn musi zostac, by pilnowac stad. - Zwazyl w reku zlota cegle. - Na pewno uda mi sie ubic interes z innymi klanami. -To sprawa przyszlosci - rzekl pan Dahlaine. - W tej chwili wojna toczy sie na ziemiach mojego brata, moim zdaniem powinienes zjawic sie tam jako obserwator. Poznasz przeciwnika, moze obmyslisz taktyke, ktora pomoze nam zwyciezyc. -Swietna mysl - przyklasnal Ekial. - Jak dotrzemy na miejsce? -To juz zostaw mnie - odparl pan Dahlaine z tajemniczym usmiechem na twarzy. * Ekialowi zdawalo sie, ze zasnal w czasie rozmowy i obudzil sie nagle tuz przed dziwacznym budynkiem, jakiego nigdy nie widzial na lakach. Co wiecej, najwyrazniej zapadla noc. -Co sie ze mna dzialo? - spytal podejrzliwie. -Nie ma powodu do niepokoju. Udalismy sie w podroz. Jestesmy w poludniowej czesci Dhrallu, wkrotce wrog przypusci atak. W tym domu mieszka moj mlodszy brat, Veltan, sa u niego ludzie, ktorych powinienes poznac. -Co to byla za podroz? - zdziwil sie Ekial. - Nigdzie nie pojde, poki sie nie dowiem. Pan Dahlaine westchnal zrezygnowany. -Mam wierzchowca bardziej raczego niz Bestia. Robi sporo halasu, ale zabiera mnie w dowolne miejsce doslownie w mgnieniu oka. -Moim zdaniem podroz wcale nie byla krotka - upieral sie Ekial. - Wyruszylismy z ziemi ludu Malavi rankiem, a tutaj znalezlismy sie noca. -Bo podrozowalismy na wschod. Jestesmy dosc daleko od twojego rodzinnego kraju. -Pol dnia drogi? -Nieco wiecej. Wolalbym odlozyc te rozmowe na pozniej, Ekialu. Przyda ci sie jakis kat do spania i pewnie chetnie bys cos zjadl, wiec wejdzmy do srodka i urzadzmy sie na noc. Jutro poznasz dowodcow wojsk. Bedziecie walczyc po tej samej stronie, wiec mozesz ich nazwac przyjaciolmi. Ekial wzruszyl ramionami. -Skoro placisz mi za udzial w wojnie, panie, decydujesz, co mam robic. Oczywiscie do pewnego stopnia. Weszli do kamiennego budynku i ruszyli dlugim pustym korytarzem oswietlonym pochodniami. -Czy noc jeszcze mloda? - spytal Ekial. -Zbliza sie polnoc. -Wobec tego jestesmy znacznie dalej na wschod, niz przypuszczalem. -Nie zaprzataj sobie tym glowy. Wstapimy do kuchni, poszukamy czegos do jedzenia. -Nie jestem glodny. Niedawno jadlem sniadanie. - Ekial pokrecil glowa. - Pewnie minie troche czasu, zanim sie przyzwyczaje do nowych warunkow. W korytarzu ukazal sie mlody mezczyzna ubrany w czarne skory, a wiec najwyrazniej Trogita, choc jego odzienie krojem bardzo przypominalo stroje jezdzcow. -Co nowego, Keselo? - zagail pan Dahlaine. -Wczoraj komandor Narasan zdegradowal Jalkana i w lancuchach odeslal go na statek - odpowiedzial zapytany. - Wszystkim nam zrobilo sie lzej na sercu. - Obrzucil Ekiala zaciekawionym spojrzeniem. -To jest ksiaze Ekial z ziemi ludu Malavi - przedstawil goscia pan Dahlaine. - Wszystko wskazuje na to, ze bedzie nam potrzebna pomoc jego ludu, dlatego sprowadzilem go, zeby sie przyjrzal walkom w krainie mojego brata. -Lud Malavi... - Keselo sklonil sie nisko. - Wiele slyszalem o wojownikach walczacych konno. Jestem zaszczycony, ksiaze. -Czy wlasnie z nim powinienem rozmawiac? - spytal wojownik pana Dahlaine'a. -Na pewno ci to nie zaszkodzi. Glowe dam, ze szybko znajdziecie wspolny jezyk. -Nie wszyscy Trogici sa tak chciwi jak handlarze bydlem, ktorych z pewnoscia miales okazje poznac, ksiaze - rzekl Keselo. - A tak przy okazji... - zawahal sie widocznie. - Jakiej ceny za bydlo zazadaja Malavi w tym roku? -Jeszcze o tym nie zdecydowalismy, ale pewnie zazadamy takiej samej jak w zeszlym roku. -Tak przypuszczalem. Moim zdaniem powinienes, ksiaze, zaproponowac swoim ludziom, by ustalili cene cztero- albo i pieciokrotnie wyzsza, handlarze zgodza sie na nia bez mrugniecia okiem. Oszukuja wasz lud od pokolen. Odsprzedajac dalej wasze bydlo, zadaja ceny dziesieciokrotnie wyzszej niz ta, ktora sami zaplacili. Wiem, bo widzialem. Bywalem na bydlecym targu. Handlarze beda, oczywiscie, rwali wlosy z glowy i wyrzekali na caly glos, ale i tak zaplaca. Ekial dlugo przygladal sie mlodemu Trogicie bez slowa, az w koncu wybuchnal smiechem. -Chyba wlasnie zawarlismy przyjazn! Dokladniej o handlu pogadamy pozniej. A teraz powiedz mi, co cie sklonilo do takiej rozmowy. Zdawalo mi sie, ze kazdy Trogita to urodzony kretacz i oszust. -Stanowczo nie kazdy, ksiaze. Poznasz wkrotce komandora Narasana, przekonasz sie, ze to jeden z najbardziej honorowych ludzi na tym swiecie. - Keselo usmiechnal sie lekko. - Jak w kazdej nacji, w naszej takze sa i dobrzy, i zli ludzie. -Pewnie, pewnie. U nas to samo. -Choc ostatnio coraz wiecej zla na swiecie - powiedzial mlody Trogita bez sladu usmiechu na twarzy. Jakis czas pozniej ksiaze Ekial, szykujac sie do snu w jednym z pokojow gdzies na tylach ogromnego kamiennego domu, uswiadomil sobie, ze polubil mlodego wojaka. Zapewne nie bez znaczenia byl fakt, ze uzyskane od niego informacje mialy calkiem wymierna wartosc. No i najwyrazniej rzeczywiscie nie wszyscy Trogici byli lotrami. Ksiaze Ekial zyskal nowe spojrzenie na swiat i nie bylo mu z tym zle. * Nastepnego dnia, tuz po swicie, pan Dahlaine zjawil sie w pokoju Ekiala w towarzystwie przystojnego mlodego czlowieka. -Poznaj mojego mlodszego brata, ksiaze. Jestesmy w jego domu i w jego krolestwie. Co za tym idzie, najlepiej bedzie, jesli sam przedstawi cie naszym gosciom i pomocnikom. -Jestem zaszczycony, ksiaze - rzekl pan Veltan. -Wzajemnie - rzucil Ekial krotko. Zerknal na pana Dahlaine'a. - Czy te wszystkie formalnosci sa naprawde konieczne? -Coz, jednak tak. Mamy do czynienia z ludzmi o bardzo roznych nawykach, czesto wybuchowymi i nieopanowanymi. W pewnych sytuacjach tylko respekt powstrzymuje ich od wywolania kolejnej bojki. Za chwile poznasz krolowa Trenicie, wladczynie Akalli. To wyspa polozona na poludniowy wschod od kontynentu. Krolowa, podobnie jak wszystkie jej poddane, wiedzie zywot wojownika, co moze ci sie wydac dziwne. Trzeba przy niej uwazac na slowa. Jest dumna i nieokrzesana, siega do miecza z byle powodu. -Moj przyjaciel, Ariga - usmiechnal sie Ekial - dosiada najbardziej narowistej klaczy na calym ladzie Malavi. Samice niezaleznie od gatunku potrafia zalezc za skore. -Lepiej nie wyglaszac podobnych madrosci przy naszych siostrach, ksiaze - odezwal sie pan Veltan z szerokim usmiechem. -Bede pamietal - obiecal Ekial. - A z innej beczki... Mialem czas przemyslec swoja role i postanowilem, ze nie bede ani tutejszym mieszkancom, ani przybyszom zza oceanu opowiadal o zwyczajach mojego ludu. Jestem tutaj, by sie uczyc, wiec zamierzam sluchac i patrzec, a nie gadac. * Dyskusja w pomieszczeniu, ktore pan Veltan nazywal sala odpraw, wydawala sie Ekialowi dziwaczna. Maagsowie, podobnie jak Trogici, najwyrazniej lubowali sie w ustalaniu najdrobniejszych szczegolow podczas planowania dzialan wojennych i chyba co drugie slowo padalo okreslenie "fort". Najwyrazniej do glowy im nie przyszlo, ze mozna dzialac spontanicznie, zaleznie od sytuacji. Moze dlatego iz wszystkie dzialania wojenne prowadzili pieszo. Konie bardzo ulatwialy zycie w razie potyczek, a co wiecej, umozliwialy niespodziewane wypady w tempie, o ktorym piesi mogli tylko marzyc. Ksiaze coraz czesciej ziewal, zaslaniajac usta. -Straszne nudy - odezwal sie do niego wysoki tubylec, Dluga Strzala. Ekial usmiechnal sie szeroko. -Trudno zaprzeczyc. Czy oni naprawde sa przekonani, ze przewidza kazdy mozliwy obrot zdarzen? -Maagsowie sa nieco bardziej elastyczni - stwierdzil Dluga Strzala. - Natomiast Trogici, choc bezdyskusyjnie wyjatkowo skuteczni, nie lubia niespodzianek. Ksiaze z ciekawoscia przyjrzal sie ubiorowi tubylca. Lud Malavi takze ubieral sie w skory, ale te byly wyjatkowo miekkie i mialy dziwny kolor przywodzacy na mysl stare zloto. Postanowil zglebic ten temat nieco pozniej, na razie mial pilniejsze sprawy. -Ile jest prawdy w opowiesciach o wykorzystaniu jadu w czasie bitwy? -Nie ma w nich ani slowa przesady. Jad to najpotezniejsza bron naszych wrogow. Zastepuje im miecze, wlocznie i luki. Za jego sprawa nawet niegrozne, zdawaloby sie, rany, nawet zadrapania powoduja smierc. -Hm... - Ksiaze sie zamyslil. - Dla mojego ludu moze sie to okazac klopotliwe... Jezeli jadowity wrog zabije konia, jezdziec bedzie musial toczyc walke pieszo. -Kiedy twoi rodacy oswoili konie? -Nie mam pojecia - przyznal Ekial. - Na pewno minely od tamtej pory dlugie wieki. Soczyste laki naszych ziem to wymarzona kraina dla zwierzat roslinozernych, wiec nic dziwnego, ze od zawsze jezdzimy konno, jadamy krowy i handlujemy bydlem. - Znowu sie zamyslil. - Znasz moze mlodego Trogite Keselo? -Dosc dobrze. -Czy to szczery czlowiek? -Tak. Uczciwy i prawdomowny. Dlaczego pytasz? -Rozmawialem z nim wczoraj wieczorem. Powiedzial, ze trogiccy handlarze oszukuja moj lud od dawna. Nie rozumiem, dlaczego mialby zdradzac wlasnych rodakow. -Bo ma krysztalowa nature. Nie znosi oszustow. Ekial pokiwal glowa z usmiechem. -Jak juz sie skoncza wojenne potyczki, pewnie az tutaj bedzie slychac lamenty trogickich handlarzy, bo zamierzamy podniesc ceny bydla. -Trogici beda cienko spiewac. -Raczej tak. Zwlaszcza ze ciagle tkwia w przekonaniu, iz moga nas oskubywac do woli. - Pokiwal glowa. - A z innej beczki - odezwal sie po chwili - kiedy, twoim zdaniem, ktos postanowi wreszcie ruszyc w gory obejrzec okolice, zamiast wlepiac wzrok w te gliniana imitacje? -Pewnie za pare dni. -Porozmawiam z panem Dahlaine'em. Chetnie bym sie wybral na taki zwiad. Powinienem obejrzec pole bitwy. Moi ludzie nie czuja sie najlepiej posrod lasow. -A ja porozmawiam z panem Veltanem - stwierdzil Dluga Strzala. - Ale, ale, o ile dobrze sobie przypominam, pan Dahlaine planuje skorzystac z waszej pomocy, w razie gdyby walki toczyly sie w srodkowej czesci jego krainy, w Matakanie. Tam przewazaja trawiaste rowniny. -W takim razie cala sprawa zaczyna miec sens - ocenil Ekial. - Bo na razie we wszystkich rozmowach o wojnie bez przerwy slysze a to "drzewa", a to "las"... Juz mialem zamiar powiedziec panu Dahlaine'owi, ze nie wezmiemy udzialu w walkach. Natomiast jesli wojna ma sie toczyc na trawiastej rowninie, o, to zupelnie inna sprawa. Wespre go, o ile oczywiscie dogadamy sie w sprawie zaplaty. 3 Ekial ruszyl na polnoc, w strone ujscia Rzeki Vasha, na pokladzie "Rekina", statku nalezacego do kapitana Skella. Od razu zaczal cierpiec z powodu mdlosci. Szybko dowiedzial sie od Maagsow, ze tak zwana choroba morska nie nalezy do zjawisk wyjatkowych. Nawet ludzie, ktorzy wieksza czesc zycia spedzali na wodzie, od czasu do czasu doznawali jej atakow.Przykre sciskanie zoladka minelo mu dopiero, gdy statek, wplynawszy na spokojniejsze wody rzeki, wreszcie przestal sie kolysac z boku na bok. W czasie podrozy szeroko dyskutowano o tym, ilu ludzi powinno wejsc w sklad sil posylanych przodem, ktore wojskowi nazywali zwiadem, natomiast ksiaze nie mial watpliwosci, ze jego obecnosc przy gorskim przejsciu odkrytym przez miejscowego pasterza jest calkowicie zbedna. Nie zamierzal przedzierac sie przez zarosla i pelzac miedzy drzewami. -Nie bedzie tam ze mnie zadnego pozytku - stwierdzil w rozmowie z Dluga Strzala. - Nie znosze lasu, drzew i chaszczy, robie sie drazliwy, jesli cos mi zaslania horyzont. -Znam to uczucie. Tyle ze mnie ogarnia ono zawsze, gdy znajde sie na odslonietej przestrzeni. Rozejrze sie na gorze i powiem ci, co zobaczylem. Zwiad ruszyl nastepnego dnia o swicie. Ekial poplynal na "Psote", statek mlodszego brata kapitana Skella, Torla. Poprosil o garsc wrazen z poprzedniej wojny. -Wiosenna batalia kosztowala mnie sporo nerwow - przyznal Torl. - Wszystko przez drzewa. Nie sposob zaprzeczyc, piekne sa i robia wrazenie, ale wole je ogladac z daleka. Kiedy mnie otaczaja, mam nerwy napiete jak postronki. -Na mnie dzialaja podobnie - stwierdzil Ekial. - Na rowninach w moim kraju drzew jak na lekarstwo i wcale mi to nie przeszkadza. - Umilkl niezdecydowany. - O ile mi wiadomo - podjal chwile pozniej - mieszkancy Maagsu od dluzszego czasu skloceni sa z Trogitami... Wlasciwie tocza miedzy soba wojne. -Wojna bym tego nie nazwal. - Torl skrzywil sie drwiaco. - Bo nie mamy godnego nas przeciwnika. Jak tylko trogicka zaloga dostrzeze nasz statek na horyzoncie, wskakuje do wody. Wiedza, ze ich nie skrzywdzimy, zalezy nam na towarach i zlocie, wiec rabujemy, a zabijamy tylko w ostatecznosci. -Jak widze, cywilizacja jest znacznie bardziej skomplikowana, niz mi sie wydawalo - stwierdzil Ekial z usmiechem. -Trogici byliby oburzeni, gdyby uslyszeli, ze nas nazywasz cywilizowanymi. A u was, na ziemi ludu Malavi, czesto wybuchaja wojny? -Zdarzaja sie niekiedy. Zwykle wowczas, gdy ktos usiluje zmienic odwieczne obyczaje. Jakis czas temu paru szalencow chcialo zaczac uprawiac ziemie... niedobrze sie to dla nich skonczylo. Plony splonely. A pewien klan, akurat na poludnie od naszych ziem, postanowil zbudowac tame na strumieniu, ktory nam niosl wode od pokolen. Wybralem sie do nich z kilkoma kolegami, podeszlismy korytem strumienia i rozwalilismy tame. I to byl, zdaje sie, najdluzszy spacer w moim zyciu. Wojna miedzy klanami trwala kilka lat, ale poniewaz nasze ziemie leza miedzy nimi a wybrzezem, do ktorego przybijaja kupcy, nasi wrogowie nie mogli sie pozbyc krow. Musieli sie poddac. -Czy kiedykolwiek byliscie zmuszeni walczyc z Trogitami? -Raz przeprowadzili inwazje, ale wtedy wodzowie sciagneli na wybrzeze i oznajmili, ze poki ostatni Trogita nie wroci do domu, nie sprzedadza ani jednej krowy. Na tym inwazja sie skonczyla. Najwyrazniej handlarze sa wsrod tamtego ludu waznymi osobistosciami, bo armia trogicka zostala natychmiast wycofana. -Rzeczywiscie, pieniadze sa dla Trogitow istotne - zgodzil sie Torl. -Tym bardziej ciekaw jestem, jak trogiccy kupcy zareaguja. - Ekial opowiedzial kapitanowi, co uslyszal od mlodego trogickiego wojaka. - Gdy tylko wojna sie skonczy, podniesiemy ceny dziesieciokrotnie. Wtedy dopiero zacznie sie lament! Kazdy handlarz bydlem bedzie plakal gorzkimi lzami i liczyl straty. -Ach, biedacy! - Torl cmoknal z udawanym wspolczuciem. - O ile dobrze rozumiem - spojrzal na Ekiala zmruzonymi oczami - nie hodujecie koni, tylko je ujarzmiacie. -Tak. -Czy trudno takiego okielznac? -W zasadzie wiele zalezy od konia. - Ekial opowiedzial kapitanowi o narowistej Bestii. - Biedaczysko, w zeszlym roku zszedl z tego swiata. Troche mi go brak - wyznal. -Nic nie jest wieczne - zauwazyl filozoficznie Torl. - Poza morzem, oczywiscie. * Wojna przy Wodospadzie Vasha okazala sie operacja znacznie bardziej skomplikowana, niz Ekial przewidywal. Owszem, inwazja ludzi-owadow przebiegala w zasadzie tak, jak sie spodziewal po slowach pana Dahlaine'a, chociaz napastnicy wyraznie byli tym razem nieco wieksi, a jednoczesnie mniej zreczni. Mur obronny Gundy oraz waly wymyslone przez Kesela najwyrazniej spelnily swoja role, a dzieki machinom miotajacym w przeciwnika ognistymi pociskami udzial konnych wojownikow okazal sie zbedny. Sytuacja ulegla zmianie, gdy doszlo do drugiej napasci - ze strony trogickich zolnierzy. Zdaniem Ekiala az sie prosilo o udzial jego ludzi, ktorzy mogliby rozgromic piechurow zdazajacych jak po sznurku, niezwracajacych wcale uwagi na to, co sie dzieje dookola. Jakze latwo byloby wpasc pomiedzy nich galopem i machajac szabla, kosic wraze lby niczym lany dojrzalego zboza. Latwo... Ekial zmarszczyl brwi w zamysleniu. Byloby latwo, skorygowal swoje spostrzezenie, gdyby zolnierze w czerwonych mundurach nie niesli lukow oraz kolczanow pelnych strzal o grotach z brazu. Taka bron nie dawala szansy ani koniom, ani ludziom i szarza na trogickie wojsko niewatpliwie skonczylaby sie katastrofa. Zanotowal w pamieci: jezdzcy nie powinni atakowac lucznikow. Najbardziej jednak nie dawalo mu spokoju zjawisko, ktore Dluga Strzala nazwal morzem zlota. Nawet wowczas, gdy drobny kowal imieniem Zajaczek dowiodl, iz owo zloto wcale zlotem nie bylo, Ekial nie mogl oderwac oczu od blyszczacego piasku. Takiej ilosci cennego kruszcu w jednym miejscu z pewnoscia nie bylo nigdzie indziej na swiecie. -Niebezpiecznie przygladac sie tej uludzie, ksiaze - przestrzegal go Keselo. - Moze zamacic w glowie. -Ale trudno oderwac od niej wzrok. W zyciu nie widzialem nic piekniejszego. -Wydaje mi sie, ze taka wlasnie rola tego zjawiska, jednak ma ono wabic koscielna armie, a nie ciebie, ksiaze. My wiemy, ze ten lsniacy pyl tylko udaje zloto. Natomiast sludzy Amara, zaslepieni chciwoscia, zrobia wszystko, by sie do niego dostac. Juz nie potrafia myslec o niczym innym, a pewnie o to chodzilo. Ludzie Kosciola, spragnieni zlotego piasku, zejda po zboczu prosto w rece... czy moze raczej lapy ludzi-owadow. Powybijaja sie wzajemnie, dzieki temu pokonamy wroga, nie kiwnawszy palcem. Cala ta polac zlota jest jedna wielka pulapka. Z pewnoscia nie chcesz, ksiaze, w nia wpasc. -Slusznie prawisz, mlody czlowieku. Wobec tego pojde sobie popatrzec na gory dla odmiany. -Bardzo rozsadna decyzja. * Dyskusje o jakiejs "tajemniczej przyjaciolce" zbijaly Ekiala z tropu. Na poczatku starc rozgrywajacych sie na poludniowych ziemiach Dhrallu mial wrazenie, iz pan Dahlaine oraz jego rodzina w mniejszym lub wiekszym stopniu panuja nad sytuacja. Natomiast gdy pojawila sie owa nieokreslona sila sprawcza, musial zmienic zdanie. Owa istota najwyrazniej potrafila dokonywac rzeczy nieslychanych, nieosiagalnych dla czworga panujacych nad tym kontynentem. Starsza z siostr pana Dahlaine'a odbierala taki stan rzeczy jako powod do osobistej obrazy, co z kolei martwilo Ekiala. Kilkakrotnie obilo mu sie o uszy, ze rodzina wladcow zbliza sie do konca cyklu i choc nie potrafil dokladnie okreslic, o co w tym chodzi, uznawal humory starszej wladczyni za nieomylny przejaw dziwactw zwiazanych z tym okresem przejsciowym. Rozwazal nawet, czy nie cofnac danego slowa i nie zawrocic z Dhrallu, zapominajac o calej sprawie, poniewaz zaczal miec watpliwosci, czy przyrzeczona zaplata, wyjatkowo kuszaca, w ogole trafi do jego rak. Maagsowie i Trogici z pomoca Dlugiej Strzaly oraz innych lucznikow radzili sobie doskonale. Ludzie-owady atakowali, ale nie mogli sie pochwalic szczegolnymi osiagnieciami. Stok na polnoc od muru Gundy pozostawal niezdobyty. Z poludnia nadciagali koscielni zoldacy, glusi i slepi na wszystko poza "morzem zlota". Gdy tajemnicza przyjaciolka nakazala obroncom Dhrallu trzymac sie na uboczu, Ekial chetnie sie podporzadkowal, natomiast dowodcy obroncow jakos nie mogli sie z ta decyzja pogodzic. Pewnego dnia w poblizu gejzeru, ktory stanowil zrodlo Wodospadu Vasha, wydobyl sie z glebi ziemi grozny pomruk. Pan Dahlaine zjawil sie wtedy niczym grom z jasnego nieba i rozkazal wszystkim najemnikom brac nogi za pas. Nikt z nim nie dyskutowal, wszyscy natychmiast usluchali - i dobrze, bo gdy biegli schronic sie za wschodnia krawedzia trawiastej rowniny, ziemia zadrzala. Ekial nabral wowczas przekonania, ze nie ma ochoty brac udzialu w wojnie na Dhrallu. Konni wojownicy chetnie uczestniczyli w roznych potyczkach nawet w najdalszych zakatkach swiata, ale skoro swiat trzasl sie w podstawach, nalezalo wracac do domu. * -Ponoc gejzer wcale nie jest rzadkim zjawiskiem - rzucil Keselo bez wiekszego przekonania. Grupka obroncow Dhrallu stala na szczycie najbardziej na wschod wysunietej wiezy muru Gundy. Wszyscy ze zdumieniem wlepiali wzrok w potezny strumien wody z hukiem i sykiem wyrywajacy sie z polnocnego stoku. - Gleboko pod ziemia, w ogromnych kieszeniach skalnych wypelnionych woda, ciecz poddana jest dzialaniu poteznego cisnienia. Jesli zdarzy sie w okolicy trzesienie ziemi i skala zamykajaca wode peknie, powstaje gejzer wlasnie... -Aha - przytaknal Sorgan Orli Nos. - Pytanie teraz, jak dlugo taka podziemna kieszen bedzie sie oprozniala. -Na pewno potrwa to jakis czas, panie kapitanie. Slyszalem o pewnym gejzerze na poludniu imperium, czynnym juz od kilkuset lat. Nie sposob sprawdzic, ile czasu bedzie istnial ten, bo kieszenie wodne znajduja sie naprawde gleboko. Niektorzy uczeni twierdza, ze pod ziemska skorupa cale oceany czekaja na okazje, by wydostac sie na powierzchnie. -Nie ma sprawy! - ucieszyl sie Padan. - Skoro ta czesc Pustkowia jest najnizszym fragmentem kontynentu, a woda bedzie jakis czas tryskala tak jak teraz, za tydzien powstanie tu piekne nowe jezioro, moze pozniej i cale morze. -Panowie - odezwal sie pan Dahlaine. - Nasza rola tutaj skonczona. Wracajmy. * W domu pana Veltana odbyla sie celebracja zwyciestwa. I choc rzeczywiscie wygrali kolejna batalie z ludzmi-robakami, wiec byl powod do swietowania, Ekial nie mogl sie pozbyc wrazenia, iz radosc wygranej przycmiewa "tajemnicza przyjaciolka", ktora sama jedna przechylila szale na strone zwyciezcow. Dlugo debatowano o tym, ktora z pozostalych czesci Dhrallu nastepna zostanie zaatakowana. Ekiala szybko znuzyla sprzeczka pana Dahlaine'a ze starsza z siostr. Pan Veltan i pani Zelana takze sprawiali wrazenie znudzonych. Od tamtego czasu staral sie omijac sale odpraw szerokim lukiem i czesto opuszczal kamienny dom pana Veltana, poznajac najblizsza okolice. Lato chylilo sie juz ku koncowi, wiesniacy zbierali plony. Pojecie uprawy ziemi bylo Ekialowi calkowicie obce, lecz z latwoscia dostrzegal zalety gromadzenia zywnosci na zime. Wolowina byla smaczna, ale po kilku miesiacach jednolitej diety nawet rzepa zyskiwala miano rarytasu. Wedrujac po okolicznych gospodarstwach, zaczal tracic pewnosc siebie i juz nie byl tak skory do obwieszczenia panu Dahlaine'owi, ze nie zamierza brac udzialu w wojnie na Dhrallu. Po pierwsze, trzesien ziemi sie nie obawial. Zwlaszcza takich, ktore wyraznie sluzyly konkretnemu celowi. Po drugie, mial w pamieci obiecana sowita zaplate za pomoc konnych wojownikow. Po trzecie, nie mogl sie pozbyc wrazenia, ze gdyby w nastepnej batalii zaczelo sie dziac zle, mozna liczyc na pomoc tajemniczej przyjaciolki. Nie potrafilby wytlumaczyc, skad mu sie bierze takie przekonanie, jednak swoje wiedzial. I tak, po gruntownych przemysleniach, doszedl do wniosku, ze glupota byloby wycofywac sie z latwej walki za doskonale wynagrodzenie. Pozostawal tylko jeden problem. Nalezalo go omowic z panem Dahlaine'em, totez Ekial powedrowal w koncu do pokoju odpraw. Zastal tam Sorgana i Narasana pograzonych w rozmowie. Poniewaz pana Dahlaine'a nie bylo nigdzie widac, uznal, iz podzieli sie swoimi watpliwosciami z kapitanami najemnych wojsk. -Wybaczcie, ze przeszkadzam - zagail - ale nurtuje mnie pytanie, jak moi ludzie, razem z konmi, przedostana sie na ziemie pana Dahlaine'a. Nasze zwierzeta sa racze, ale nie przebiegna po morzu. Narasan utkwil wzrok w suficie. -Mozecie wynajac statki w Castano. Najlepiej poplynac tam z Gunda. On zna sie na rzeczy. -Obysmy zdazyli tu dotrzec przed wybuchem wojny... Podszedl do nich pan Veltan. -Komandorze - zwrocil sie do Narasana - ja takze zajrze do Castano z naszym nowym przyjacielem. Bedzie potrzebowal zlota. Akurat w tej chwili zjawil sie pan Dahlaine. -Rozumiem, ze podjales ostateczna decyzje, Ekialu - stwierdzil z usmiechem. - Nad Wodospadem Vasha wyraznie sie wahales. -Mialem czas sie spokojnie zastanowic. Sprawy nie wygladaja zle, a zaplate obiecujesz, panie, przyzwoita. Twoi ludzie wygrali juz dwa starcia, wiec pewnie trzecie zwyciestwo takze bedzie do nas nalezalo. Takie warunki zawsze mnie skusza. - Przeniosl spojrzenie na lysiejacego Trogite, Gunde. - Kiedy ruszamy? -O pierwszym brzasku. -Swietnie. Tylko... steruj uwaznie, bo ja... nie umiem plywac. -Ze mna nie masz powodow do obaw, przyjacielu - odparl Gunda z szerokim usmiechem. 4 Swiatlo wczesnego poranka tuz przed wschodem slonca czesto lsnic szaroscia stali. Nie inaczej bylo tego dnia, gdy Gunda poprowadzil Ekiala i pana Veltana do swojej lodzi.Ksiaze z niejakim zdziwieniem przygladal sie swiatu pozbawionemu trzeciego wymiaru. Po jakims czasie uswiadomil sobie, ze ten nieslychany efekt powstal, gdyz nie pojawily sie jeszcze cienie. Nie mialy one szczegolnego celu istnienia, ale niezaprzeczalnie wzbogacaly otoczenie o glebie wyrazistosci. Gdy mineli szczyt wzgorza oddzielajacego ich od morza, ujrzal fale rownie bezbarwne jak ziemia. -Odplyw - powiedzial Gunda. - Trzeba bedzie sciagac lodke na wode. -Wiem, ze woda podnosi sie i opada w ciagu doby - odezwal sie Ekial - ale nie mam pojecia dlaczego. We trzech zepchneli na morze smuklego "Albatrosa". -To przez ksiezyc. Nudzi sie i musi sobie szukac zajecia - rzekl pan Veltan. -Nie calkiem rozumiem. -Sprawa jest nieco skomplikowana... Uporajmy sie najpierw z lodzia, potem bedzie czas na wyjasnienia. Jakis czas potrwalo, nim znalezli sie na pokladzie, wszyscy trzej mokrzy po pas. Gunda zajal miejsce przy wioslach, wyprowadzil lodke na otwarte morze. -Przed nami kawal drogi - mruknal na wpol do siebie. Odlozyl wiosla, postawil zagiel. - Teraz niech troche popracuje wiatr. - Mrugnal porozumiewawczo do Ekiala. - I to darmo! -A co sie dzieje, gdy dmucha w niewlasciwa strone? Wielki Trogita wzruszyl ramionami. -Trzeba sie brac do wiosel. Jeszcze nie wymyslilem, jak przekupic wiatr, jak go przeciagnac na wlasciwa strone, ale mysle nad tym intensywnie. -Powodzenia - usmiechnal sie Ekial. Zwrocil wzrok na pana Veltana. - Jak to w koncu jest z tym ksiezycem i morzem? -Ach, tak, przyplywy i odplywy. Chyba najprosciej bedzie wyjasnic to przez grawitacje. - I tym zdaniem pan Veltan rozpoczal przydlugi wyklad, z ktorego sluchajacy w zasadzie nic nie pojal. Ekialowi rozjasnilo w glowie dopiero okreslenie "przyciaganie". -Teraz wreszcie zaczynam rozumiec! - ucieszyl sie glosno. -Tak? - Pan Veltan byl wyraznie zdziwiony. -Jasne! Podobnie sie dzieje z krowami w okresie godowym! Jak morze wyczuwa, ze ksiezyc jest blisko, czuje chetke, zeby... no, tego... - ksiaze zamilkl, nie mogac znalezc slow. - Wiadomo - dodal wreszcie, czerwony jak burak. -Wysmienite! - ocenil Gunda. - Rzeczywiscie, takie wyjasnienie ma znacznie wiecej sensu niz opowiadanie o grawitacji! -Ale... zaraz, zaraz. Mam rozumiec, ze morze... czuje pociag dwa razy dziennie? - spytal Ekial zaskoczony. -Ja tego nie powiedzialem! - wykrzyknal pan Veltan. - Swego czasu nauczylem sie, ze nikt przy zdrowych zmyslach nie zartuje z Matki Wody. Nie warto, uwierzcie mi, skorka za wyprawke. -Wierze - przytaknal Gunda od razu. - I moim zdaniem nie ma czemu sie dziwic. Skoro, jak mowia, Matka Woda jest zrodlem wszelkiego zycia: ludzi, zwierzat, ptakow, roslin i co tam jeszcze przyjdzie ci na mysl, to pewnie musi czuc pociag dosc czesto. Zgodzisz sie ze mna? -Mozemy wrocic do tego tematu, gdy bedziemy w odleglosci dobrych kilku kilometrow od jakiejkolwiek wody - oznajmil pan Veltan stanowczo. * Kilka dni pozniej dotarli do Castano, portu na polnocnym wybrzezu imperium. Gunda od razu zaprowadzil towarzyszy do "gospody". -Stad najszybciej rozejda sie wiesci, ze chcemy wynajac statki i dobrze placimy. Trzeba zadbac, zeby kilka osob zobaczylo zlote sztaby. - Spojrzal na Ekiala. - Ilu konnych wojownikow zamierzasz sprowadzic na Dhrall? Ksiaze przymknal oczy i kalkulowal. -Na polnocnym wybrzezu jest szesc klanow. O ile dobrze zrozumialem pana Dahlaine'a, moze nas potrzebowac dosc szybko. Klany poludniowe nie zdaza na czas. Z samych polnocnych moze wyruszyc piecdziesiat tysiecy ludzi. I koni, oczywiscie. Wiekszosc musi zostac, zajac sie bydlem. Pan Veltan w zamysleniu potarl policzek. -Jesli wcisniemy piec setek ludzi na kazdy statek, musimy miec sto jednostek. -Chyba zapomniales, panie, o koniach - podpowiedzial Ekial. -A one wymagaja wiecej miejsca niz ludzie. -Szykuje nam sie calkiem przyzwoita flota - zauwazyl Gunda. -Bedzie potrzebna solidna stertka zlotych sztabek. -Niech cie o to glowa nie boli, dobry czlowieku. Znajdzie sie odpowiednia ilosc zlota. -Jakim cudem? - zdziwil sie Ekial. - Jestesmy na innym kontynencie, zloto zostalo na Dhrallu. -Bede musial z lekka nagiac rzeczywistosc - przyznal pan Veltan. - Ale jestem w tym ekspertem. -Tak podejrzewalem. - Gunda pokiwal lysiejaca glowa. - Rozpuszcze wiesci, ze chcemy wynajac statki, i rozejrze sie troche po Castano. Kosciol moze byc nieco zirytowany wydarzeniami na rowninie nad Wodospadem Vasha, kto wie, co knuje. A jesli cos sie szykuje, my powinnismy o tym wiedziec jak najwiecej. -Swietna mysl - przyklasnal pan Veltan. - Najpierw jednak zawiadom ludzi, ze wynajmujemy statki. Moj drogi brat bedzie nie w humorze, jesli zmitrezymy tutaj zbyt dlugo. * Wiesci rozeszly sie lotem ptaka, a ze pan Veltan oferowal zaplate dwukrotnie wieksza niz ogolnie przyjeta w tej czesci swiata, chetnych nie brakowalo. Ekial obserwowal nabor uwaznie, ale choc wypatrywal oczy, ani razu nie dojrzal, skad cudzoziemiec wydobywa zlote sztaby. Odnosil wrazenie, ze pojawiaja sie znikad, doslownie z powietrza. Tak czy inaczej w chwili, gdy ich potrzebowali, zawsze byly na podoredziu. Wiekszosc wlascicieli statkow, czy kapitanow, czy jak tam jeszcze kazali sie nazywac, z ochota przystawala na warunki proponowane przez pana Veltana. Na samym poczatku co sprytniejsi usilowali sie targowac, ale najmujacy szybko poradzil sobie z tym klopotem, wypowiadajac w takich wypadkach krotkie zdanie o magicznych wlasciwosciach, ktore brzmialo: "Nastepny prosze". Pierwszy dzien minal caly na ukladach. -Stracilem rachube - przyznal pod wieczor pan Veltan. - Ile statkow udalo nam sie wynajac? Ekial przesunal kciukiem po nacieciach na kiju. -Dwadziescia trzy. -Za wolno to idzie - ocenil pan Veltan. -Bo oni za duzo gadaja! - stwierdzil wojownik z przekonaniem. - Kazdy chce sie pochwalic statkiem, jego mozliwosciami, zdolna zaloga, a najchetniej jeszcze podbojami milosnymi od lat mlodzienczych. Mozna to ukrocic! -Tak? -My, jezdzcy z ladu Malavi, mamy w tym pewna wprawe, zyskana dzieki handlowi z Trogitami. -Chetnie poslucham. -Najlepiej dziala strategia, ktora nazywamy miedzy soba "woz albo przewoz". Nie ma gadania. Decyduj: tak lub nie - i tyle. Twoje opowiesci mnie nie interesuja. Takie nastawienie zawsze odnosi pozadany skutek. Mysle, panie, ze jestes dla nich zbyt mily. - Na moment ksiaze zamilkl niezdecydowany. - Nie chcialbym wydac sie grubianski... ale... tak z innej beczki, czy to madrze kazdemu, kto przedstawi sie jako wlasciciel statku, dawac sztabe zlota? Przeciez znajda sie miedzy nimi takze chciwi klamcy! -Niech cie o to glowa nie boli, drogi ksiaze - usmiechnal sie pan Veltan. - Zlodziej nie bedzie mial ode mnie ani grama szlachetnego kruszcu. -Nielatwo bedzie ich wytropic. -Nie ma takiej potrzeby. Pewnie zauwazyles, ze sztaby zlota pojawiaja sie znikad, akurat wowczas, gdy sa potrzebne? -Owszem. Oczom wlasnym nie wierze. -Zjawiaja sie na zawolanie. Wystarczy, ze te, ktore trafily do rak oszustow, wezwe z powrotem. -A jesli zostana zamkniete w zelaznych skrzyniach? -Nic to nie zmieni, przyjacielu. I tak do mnie wroca. * Dwa dni pozniej na kiju wojownika znajdowalo sie siedemdziesiat osiem naciec uczynionych sztyletem. -Jutro powinnismy skonczyc - oszacowal Ekial. - Przydaloby sie zawiadomic kapitanow, ze pojutrze wyruszamy. - Zmarszczyl brwi, tkniety jakas mysla. - Jeszcze statki dla koni... -Te sprawe zalatwimy inaczej, drogi ksiaze. -Jak? -Slyszales kiedys, ze lepiej nie wiedziec za duzo? -Czyli znowu jakies kombinacje. -Kombinacjami bym tego nie nazwal - sprostowal pan Veltan. - Raczej udogodnieniem. Akurat w tej chwili otworzyly sie szeroko drzwi gospody i w progu stanal Gunda usmiechniety od ucha do ucha. -Ales dzisiaj promienny! - zauwazyl pan Veltan. -Kosciol Amaricki zostal oczyszczony! - wykrzyknal Trogita radosnie. -Skad ta pewnosc? -Nowy naos, glowa Kosciola, najwyrazniej cierpi na powazny przypadek nieuleczalnej przyzwoitosci, a w dodatku jego choroba jest zarazliwa! Nakazal konfiskate palacow wysoko postawionych osobistosci koscielnych i urzadzenie w nich przytulkow dla bezdomnych. Dawni wlasciciele mieszkaja teraz w skromnych celach, w piwnicach kosciolow, w ktorych odprawiaja posluge. -Podejrzewam, ze nie obeszlo sie bez protestow? -Owszem, ale juz po wszystkim. Ci z dostojnikow, ktorzy podniesli zbyt wielki rwetes, sa przesluchiwani przez nowych regulatorow, o ile w tym wypadku mozna uzyc tej nazwy... Tak czy inaczej, znaleziono moze czterech wzglednie uczciwych adnari, a pozostali winni sa najrozniejszych lzejszych i ciezszych przestepstw, wiec staneli przed koscielnym sadem, ktoremu przewodzi sam naos, Udar IV. Kosciol nie uznaje kary smierci, lecz naos wymyslil cos znacznie gorszego. -Co moze byc gorsze od kary smierci? - zdumial sie pan Veltan. -Sprzedaje ich jako niewolnikow. Nie sa to najlepsi niewolnicy na swiecie, bez dwoch zdan, ale tez Udar wiele za nich nie zada. Pan Veltan czas jakis patrzyl na Gunde z niedowierzaniem, az wreszcie wybuchnal smiechem. * Dwa dni pozniej, tuz po swicie "Albatros" wyplynal z Castano na czele pokaznej floty niezgrabnych trogickich statkow handlowych, kierujac sie na zachod. Ekial ciagle byl pelen watpliwosci, gdyz nie potrafil okreslic, jak daleko na polnoc znajduje sie kraina rzadzona przez pana Dahlaine'a ani jak dlugo bedzie trwala podroz, lecz pan Veltan z pelnym przekonaniem powtarzal, iz nie ma powodu do zmartwienia, a jego bezpodstawny optymizm irytowal wojownika niezmiernie, poniewaz, doprawdy, powodow do trosk bylo bez liku. Podroz na wschod 1 Blade swiatlo nad wschodnim widnokregiem zapowiadalo nadejscie switu nad przystan nieopodal domu pana Veltana, gdzie Andar, zastepca komandora Narasana, stal na dziobie "Zwyciestwa". Rozkoszowal sie cisza, ktora zawsze przed nastaniem dnia zasnuwala wode. Podziwial urode morza w chwili calkowitego spokoju. Jakby wstrzymalo oddech, czekajac na slonce.Raptem jego uwage przyciagnal ruch. Z drugiej strony przystani piracki kapitan, Sorgan Orli Nos, wioslowal w jakiejs marnej szalupie. Kierowal sie ku "Zwyciestwu". - Zechciej przekazac komandorowi Narasanowi - rzekl Andar do przechodzacego mimo marynarza - ze pirat z Maagsu bedzie chcial sie z nim widziec. -Taaa jest! - Slowa zostaly wsparte wyprezona postawa na bacznosc i dynamicznym salutem. -Takie zachowanie nie jest konieczne, mlody czlowieku - powiedzial Andar, lekko krecac glowa. - Za wczesnie jeszcze na sluzbistosc. -Kapitan kazal nam sie zachowywac przyzwoicie i z szacunkiem - wytlumaczyl mlodzik. - Ale on jeszcze nie wstal - rozchmurzyl sie zaraz - wiec moze byc, jak ma byc. -Doceniam twoja inicjatywe, mlody czlowieku - rzekl zastepca komandora, przygladajac sie piratowi z uwaga. Ten, jak wszyscy zeglarze z Maagsu, byl poteznym czlowiekiem, mocno zbudowanym, jakby za mlodych lat zbyt wiele czasu spedzal przy wioslach. Coz, pewni ludzie zycia sobie nie wyobrazaja inaczej, jak na morzu, lecz Andar do nich nie nalezal. Owszem, docenial piekne krajobrazy, ale poza nimi nie widzial zadnych plusow takiej egzystencji. -Czego on tu szuka? - uslyszal nad uchem glos Narasana. -Jeszcze mi nie powiedzial, drogi komandorze. Ale na pewno sie dowiemy. -Hej, hej! - rozleglo sie z dolu. - Narasanie! Lodka Sorgana zblizala sie do "Zwyciestwa". -Wczesnie wstajesz, przyjacielu! - odkrzyknal komandor. - Co sie stalo? -Na razie nic, ale dzien ledwo nastal! - zasmial sie pirat. - Kto wie, czym nas zaskoczy? - Znalazl sie juz przy burcie. - Lada chwila poplyniemy w przeciwne strony, wiec pomyslalem sobie, ze zanim sie rozstaniemy, warto byloby obgadac to i owo. -Zapraszam - powiedzial komandor, rzucajac sznurkowa drabinke. Pirat przywiazal do niej lodke i zrecznie wspial sie na poklad. Potoczyl wzrokiem dookola. -Pani Aracii nie ma przypadkiem w poblizu? - zapytal cicho. Komandor Narasan pokrecil glowa. -Raczej nie - rzekl ostroznie. - Choc oczywiscie, jesli chodzi o te rodzine, trudno cokolwiek twierdzic z calkowita pewnoscia. Nie zawsze ich widac. -Zauwazylem - zgodzil sie Sorgan z kwasna mina. - Chcialbym wiedziec, czy juz wam zaplacila. -A, tak, owszem. Nie moge powiedziec, zeby nam zalowali zlota. -Ile dali? - dopytywal sie pirat. - Nie chce byc wscibski, ale chcialbym zyskac pewnosc, ze pan Dahlaine nie bedzie probowal nas wykiwac. -Mam nieodparte wrazenie, ze w tej kwestii rodzina wspolnie postanowila co i jak. Wczoraj wieczorem dostalem od pani Aracii dwadziescia piec slicznych zlotych sztabek. Sorgan pokiwal glowa. -Pan Dahlaine dal mi wczoraj wieczor dwadziescia piec sztabek. Ale, ale... masz dwa razy tyle ludzi co ja. Nie powinienes upomniec sie o wiecej? -Nie zamierzam sie targowac z pania Aracia, przyjacielu. Jak slysze jej piskliwy glos, zeby mi cierpna. - Usmiechnal sie krzywo. - Ile czasu wam zajmie dotarcie do ziem pana Dahlaine'a? -Jakies trzy tygodnie. Moze trzy i pol. Wiele zalezy od pogody. Jesien coraz blizej, wiatry zmieniaja sie co chwila. Poza tym... mamy za soba juz dwie batalie na tym kontynencie, wiec w razie potrzeby przytrzymamy ludzi-owady w miejscu, poki nie nadejdzie pomoc. Najwazniejsze, zebysmy wiedzieli, ktora czesc kontynentu zaatakuja, wtedy przerzucimy tam wszystkie sily, zanim sprawy zbyt sie skomplikuja. -Pewnie masz racje. A jak tam zapasy jadu? -Na pewno go nie zabraknie. Jest nieoceniony. Powiedzialbym, wart prawie tyle co zloto. -Rzeczywiscie. -Czy pan Veltan wspominal, kiedy dostarczy wojownikow na bydle, ktorzy maja mi pomagac? -Na koniach, Sorganie, na koniach - poprawil komandor pirata. - To nie bydlo, lecz konie. -Niech bedzie. Jak zwal, tak zwal, a w walce z ludzmi-owadami pewnie na nic sie nie zdadza. -Czy ja wiem? Slyszalem opowiesci o potyczkach na ladzie Malavi. Konni wojownicy spadaja na wroga jak grom z jasnego nieba, tna i odjezdzaja, zanim ktokolwiek uswiadomi sobie, co go wlasciwie spotkalo. Pod wieloma wzgledami sa podobni do was. I z pewnoscia najwazniejsza jest dla nich szybkosc. -Nie przyszlo mi to do glowy. - Sorgan sie zamyslil. - Coz, zanim uznam, ze sa przydatni w walce, musze ich zobaczyc w akcji. To kiedy pan Veltan sciagnie ich do polnocnej krainy? -Trudno powiedziec. Sam wiesz, jaki on bywa niekiedy. Podejrzewam, ze czas ma dla niego calkiem inne znaczenie niz dla kazdego z nas. -Pewnie dlatego ze dosiada blyskawicy. Musza byc jakies skutki uboczne. Aha, i jeszcze jeden drobiazg. -Tak? -Pozyczysz nam tego waszego lebskiego Kesela? Razem z Zajaczkiem i Dluga Strzala tworza swietna druzyne, dobrze byloby ich nie rozdzielac. -Zgoda, Sorganie - rzekl komandor, usmiechajac sie przebiegle. - O cenie wynajmu trogickiego oficera pomowimy przy nastepnej okazji. -Wolne zarty! - oburzyl sie pirat. -Jak interes, to interes - oznajmil komandor z kpiaca powaga. Narasan uprzejmie puscil maagsowska flote przodem. Piraci mieli przed soba dluzsza droge, to prawda, lecz zdaniem Andara decyzja komandora opierala sie na nieco bardziej konkretnych podstawach niz zwykla grzecznosc. Maagsowie mieli wrodzona zylke wspolzawodnictwa, Sorgan ledwie panowal nad kapitanami, wiec mozna bylo sie obawiac, iz w razie gdyby trogicka flota miala pierwsza podniesc zagle, Maagsowie uznaliby to za wyzwanie, a wyscigi na morzu stanowczo nikomu nie byly potrzebne do szczescia. Gdy maagsowskie statki opuscily przystan, komandor Narasan rozkazal szykowac flote do wyjscia w morze. Slonce stalo juz wysoko na niebie, Andar oslanial oczy dlonia. Tego wlasnie nie lubil. Na morzu nie bylo skrawka cienia, a slonce zawsze jakims cudem plasowalo sie przed dziobem. Dosc tego. Przeszedl na rufe. Za "Zwyciestwem" podazala cala armada. Wszystko w porzadku. Zastepca komandora zszedl do glownej kabiny, odraportowac zwierzchnikowi stan rzeczy. Jeszcze dobrze nie wszedl, gdy uslyszal przenikliwy glos pani Aracii. -Najwiekszy glupiec zauwazy, ze stwory z Pustkowia zaatakuja kraine wschodnia - perorowala. - A moj starszy brat usiluje podratowac swoj autorytet, zabierajac polowe wojsk, ktore lada moment beda mi bardzo potrzebne. Komandor Narasan zerknal na milczaca Trenicie i nie znalazlszy u niej wsparcia, sam podjal obrone. -Pani, razem z kapitanem Sorganem rozwazalismy sprawe dwukrotnie. Potrafimy zatrzymac wroga w razie potrzeby. Maagsowskie statki sa chyze jak wiatr. Jesli wrog zaatakuje twoja kraine, nasze wojska zatrzymaja go do czasu przybycia posilkow. - Przeniosl spojrzenie na Andara. - Jak nam idzie? -Ostatnie statki wyplynely z przystani, komandorze - rzekl Andar. - Mamy sprzyjajacy wiatr. -Kiedy twoim zdaniem dotrzemy do swiatyni pani Aracii? Andar potarl podbrodek w zamysleniu. -Jezeli wiatr sie utrzyma, zajmie nam to dziesiec dni. Gora jedenascie. O ile to, co slyszalem o ludziach-owadach, jest choc w przyblizeniu zgodne z prawda, wrog bedzie potrzebowal dwakroc tyle czasu, by znaczace sily przerzucic na ziemie pani Aracii. Co za tym idzie, nalezy sie spodziewac, ze zdazymy jeszcze postawic umocnienia. A statki, z ktorych wysiada nasi ludzie, beda mogly poplynac na Akalle, po armie krolowej Trenicii. Moim zdaniem ziemie wschodnie beda doskonale chronione, nim pokaza sie tam ludzie-owady w liczbie, ktora moglaby nam zagrazac. -Prosze bardzo! - Komandor sklonil sie lekko przed wladczynia Krainy Wschodniej. - Zakladajac, ze wszystko pojdzie zgodnie z planem, a nie mamy podstaw sadzic inaczej, pomoc Maagsow okaze sie zbedna. -W zasadzie... trudno sie z tym nie zgodzic - przyznala pani Aracia niechetnie. - Dobrze, niech wiec sobie Dahlaine zatrzyma tych piratow. Wlasciwie oni nie sa prawdziwymi zolnierzami, dlatego nawet lepiej pasuja do obrony ziem polnocnych, surowych i dzikich. Moja kraina to prawdziwe serce Dhrallu. Musicie zadbac, by wyszla ze starcia z wrogiem bez zadnego uszczerbku. -Zrobimy co w naszej mocy, pani - zapewnil ja Andar. -Jesli natraficie na jakies klopoty, panowie, dajcie mi znac - polecila Aracia laskawie. - Ja na pewno sobie z nimi poradze. - Powiedziawszy to, opuscila kajute. * -Andarze, jestem twoim dluznikiem - westchnal Narasan, ocierajac czolo. - Ta kobieta doprowadza mnie do szalu. A na tobie najwyrazniej nie robi wiekszego wrazenia. -Mam starsza siostre, bardzo podobna do pani Aracii. Szybko sie nauczylem, jak sobie z nia radzic. Przy okazji zyskalem wdziecznosc ojca. -Zyjecie w potwornie skomplikowanych ukladach - zauwazyla krolowa Trenicia. Narasan odpowiedzial jej tylko bladym usmiechem. -A ja wole prostote, panie Narasanie - oznajmila wojowniczka, pokazujac w usmiechu wszystkie zeby. -Czy pani Aracia zawsze zachowywala sie w ten sposob? - spytal komandor. -Nie znam jej od zawsze. Pojawila sie na Akalli zeszlej wiosny. Przywiozla cegly z zoltego olowiu, ktory nazywala zlotem. Najwyrazniej uwazala go za cos cennego. Oczywiscie w zamian za taka zaplate nie bylo mowy o zadnej walce. Potem pokazala mi diamenty, rubiny, szmaragdy i szafiry. Wtedy zaczelysmy rozmawiac o najeciu moich wojowniczek. -Nie poczytaj mojego pytania za obraze, krolowo - odezwal sie Narasan - ale spoleczenstwo, w ktorym rzadza i walcza kobiety, wydaje mi sie niezwykle. Jak doszlo do takiej zamiany rol? -Z naszego punktu widzenia dziwne sa spoleczenstwa rzadzone przez mezczyzn. Mezczyzni z Akalli nie nadaja sie do niczego poza rozmnazaniem. Cale godziny spedzaja przed lustrem, malujac twarze, by pieknie wygladac. -Chyba zartujesz! - obruszyl sie Narasan. -Wcale nie. Trzeba przyznac, ze w ich przypadku to dowod dzialania instynktu samozachowawczego. Tylko piekni mezczyzni maja szanse przetrwac. Brzydcy nie zyja na Akalli dlugo. - Trenicia zasmiala sie glosno. - Moja poprzedniczka wcale o nich nie dbala. Jak jej sie ktorys przestawal podobac, obcinala mu nos i wypedzala z domu. Zanim stracila zycie w potyczce z kobietami z innej czesci wyspy, zebrala calkiem przyzwoita kolekcje nosow! Komandor Narasan wpatrywal sie w krolowa pelen przerazenia. -Nie przejmuj sie, panie Narasanie - rzekla krolowa. - Twoj nos jest na najwlasciwszym miejscu. Andar przelknal glosno. Krolowa Trenicia z pewnoscia byla bardzo dziwna kobieta. I czesto spogladala na komandora Narasana. -I dobrze - mruknal Trogita pod nosem. - Lepiej niech patrzy na niego niz na mnie. 2 "Zwyciestwo" plynelo wzdluz wschodniego wybrzeza Dhrallu. Zaloga i pasazerowie nie mieli nic szczegolnego do roboty, totez Andar juz czwarty dzien ogladal mijane drzewa.-Co tam, zamierzasz inwestowac w handel drewnem? - spytal go ktoregos razu brygadier Danal, przyjaciel Andara z lat dziecinnych, szczuply mezczyzna o ciemnych wlosach. -Nie, raczej nie. Fascynuja mnie barwy tych drzew. Nadciaga jesien, a niektore liscie zmieniaja kolor z ta pora roku. Czerwien zwiastuje mundur zimowy, pamietasz? -Nie znosze zimowych mundurow. Od welny wszystko mnie swedzi. -Lepiej sie drapac, niz marznac. Granica pomiedzy kraina pana Veltana i ziemiami jego starszej siostry nie byla wyraznie zarysowana, ale czas podrozy wskazywal, ze powinni ja minac. Pani Aracia wraz ze swoja podopieczna, Lillabeth, zjawily sie kilka razy na pokladzie, jednak wiekszosc czasu spedzaly w kajucie. W zasadzie wszystkim zainteresowanym wychodzilo to na zdrowie, poniewaz humory wladczyni, jej wyniosly sposob bycia oraz ostry glos nikomu nie sprawialy przyjemnosci. I tak, gdy trogicka flota plynela na polnocny wschod, Andar przygladal sie niewielkim miasteczkom na wybrzezu. Zadnego nie okalaly mury obronne, wiec wydawaly mu sie nieukonczone. Na ziemiach Dhrallu, gdzie zawsze panowal pokoj, mury obronne byly zbedne, a nawet nieznane. Pola pszeniczne ciagnely sie jak okiem siegnac. W Imperium Trogickim poszczegolni wlasciciele oznaczali granice swoich posiadlosci, nierzadko stawiali ploty, tutaj natomiast okreslenia "twoje" czy "moje" nie mialy dla mieszkancow szczegolnego znaczenia. Andarowi wydawalo sie to nieprawdopodobne i nienaturalne, lecz dominujacym w tej krainie pojeciem bylo "nasze". Jesien zblizala sie wielkimi krokami, bezkresne pola pszenicy blyszczaly w blasku slonca ciezkim zlotem. Ziemia byla z pewnoscia bardziej urodzajna niz w imperium, poniewaz klosy zboza wyrastaly nieomal dwukrotnie wyzej. -Tutaj to juz na pewno nikomu nie brakuje jedzenia - mruknal do siebie Trogita. * -To niedorzeczne - zdumial sie Padan. - Miasto musi miec jakas nazwe. Zgromadzili sie wszyscy w kajucie komandora. -Podejrzewam, ze jej zdaniem to nie jest miasto. Stale mowi o nim "swiatynia". Owszem, jest tam pare sklepow, ale przeciez nadal mamy do czynienia z kraina, gdzie nikt nie zna pieniadza, wiec tak zwany interes nie bedzie tym samym co u nas. Zreszta swiatynia pani Aracii jest jedynym znaczacym elementem tego ludzkiego skupiska, przynajmniej zdaniem naszej pracodawczyni. Przyda sie troche rozejrzec po miescie. Skoro mamy swiatynie, sa tez pewnie duchowni, a oni niekiedy odstaja nieco od rzeczywistosci. Warto poznac zwyklych ludzi, prawdziwych mieszkancow tego kraju. No i uzyskac odpowiedz na pytanie, czy w tej czesci Dhrallu istnieje cokolwiek, co by przypominalo regularna armie. W krainie pana Veltana Omago umial skrzyknac chlopow i stworzyc z nich zdatne do walki oddzialy, u pani Zelany lucznicy Dlugiej Strzaly nie ustepuja doborowym wojskom, moze i tutaj cos sie znajdzie, chociaz... szczerze w to watpie. Jesli jednak istnieje tu jakas formacja, pani Aracia zapewne nie ma o niej zadnego pojecia. Jest zbyt zajeta dbaniem o znaczenie wlasnej osoby i sciaganiem na siebie uwagi calego otoczenia. Narasan staral sie nie zauwazac wiekszosci przykrych cech pani Aracii, nie dalo sie jednak ukryc, ze wladcy Dhrallu najwyrazniej faktycznie zblizali sie do konca cyklu, jak to sami zwykli okreslac, a co za tym idzie, coraz bardziej pasowaly do nich okreslenia takie jak: niezbornosc, zdziecinnienie czy brak rozsadku. Z drugiej strony tylko pan Dahlaine mial siwe wlosy i brode, u pozostalej trojki prozno by szukac oznak starosci. Nastepnego dnia wczesnym popoludniem "Zwyciestwo" na czele floty wplynelo do czegos, co cywilizowani ludzie z ogromnymi watpliwosciami nazwaliby przystania, w miescie-swiatyni pani Aracii. W morze wcinaly sie dwa doki. Prozno by szukac jakichkolwiek innych podobienstw do miasta portowego, chocby Castano. Wzdluz linii brzegu stalo kilka budynkow, jednak najwazniejsza budowle, najpotezniejsza strukture w miescie - o ile mozna bylo to ludzkie siedlisko nazwac miastem - stanowila z cala pewnoscia swiatynia. -Nie pozwolimy wojsku zejsc na lad - oznajmil Narasan, gdy ponownie zgromadzili sie w jego kajucie na "Zwyciestwie". - Niewiele wiemy o mieszkancach tej czesci Dhrallu, wiec lepiej nie ryzykowac. Zdecydujemy co dalej, kiedy ich lepiej poznamy. -Bron zostawiamy na pokladzie? - spytal brygadier Danal. W jego glosie brzmialo powatpiewanie. -Nie, skadze. Jestesmy zolnierzami, wynajeto nas do walki. Sam widok mieczy obwiesci wszystkim w swiatyni, kim jestesmy i co potrafimy. Padanie, zadnych smiechow ani zartow. Na pewno nie przyjdzie ci to latwo, ale masz wygladac powaznie. Nawet ponuro. Wysoko postawieni mieszkancy tego... miasta, zapewne ludzie Kosciola, musza od razu zyskac pewnosc, kim jestesmy i po co sie tu zjawilismy. - Potoczyl wzrokiem po zebranych. - Sa pytania? Nikt sie nie odezwal. -Wobec tego, rozumiem, ze nie ma zadnych watpliwosci. Andarze, badz tak mily i zawiadom "swieta" pania Aracie, ze dotarlismy na miejsce, a jesli uzna za stosowne, mozemy z nia zejsc na brzeg. -Tak jest, komandorze - potwierdzil Andar bez entuzjazmu i wyszedl z kajuty. W nastepnej chwili zastukal do drzwi kabiny pani Aracii. - Jestesmy na miejscu, pani! - zawolal. - Komandor pyta, czy potrzebna ci eskorta do swiatyni. -Nie, dziekuje - odparla krotko przez drzwi. - Pojde pierwsza i przygotuje moj lud na spotkanie z wami. Nie nawykli do widoku zolnierzy, a nie chce, zeby sie wystraszyli. -Jak sobie zyczysz, pani - powiedzial Andar. Odwrocil sie na piecie i powedrowal z powrotem do kajuty Narasana. - Jeszcze nie schodzimy na lad. Pani Aracia chce przygotowac tutejszych mieszkancow na nasz widok. -Albo musi posprzatac - zastanowil sie Padan glosno. - Zetrzec kurze z mebli, umyc okna, wyfroterowac posadzki, nakazac sluzbie wlozyc czyste ubrania... sami wiecie, co kobieta musi koniecznie zrobic, zeby wywrzec odpowiednie wrazenie na gosciach. -Bzdury gadasz - prychnal Danal. -Jasne - zgodzil sie Padan od razu. - Ale niestety, tym razem moge byc bardzo blisko prawdy. * Bylo juz prawie poludnie nastepnego dnia, gdy wreszcie do burty "Zwyciestwa" przybilo dziwacznie wygladajace kanoe. W przeciwienstwie do lodek uzywanych w krainie pani Zelany, ta przypominala wydrazony pien drzewa, gdzie przy kazdym z bokow siedzialo dwunastu wioslarzy. Na dziobie stal otyly mezczyzna w czarnej plociennej sukni oraz bogato zdobionej mitrze. Andarowi od razu sie to nie spodobalo. Takie stanie w lodzi to najlepszy sposob na szybka kapiel. -Potezni wojownicy! - krzyknal grubas co sil w plucach. - Swieta Aracia zaprasza was do swiatyni! Badzcie pozdrowieni, witajcie w jej krainie. Dziekujemy, ze przybyliscie do nas w godzine potrzeby, gdyz my, jej pokorni sludzy, nie potrafimy stawic czola bezboznym agresorom, ktorzy zapewne nawet teraz przygotowuja sie do napasci na nasze plodne ziemie. I choc wszyscy z radoscia oddalibysmy zycie w jej obronie, nasza ukochana pani, swieta Aracia, w swej nieskonczonej madrosci wybrala inna sciezke postepowania. Dzieki niej wy, o potezni wojownicy, wspanialomyslnie zgodziliscie sie stanac w naszej obronie i chronic nas przed wrogiem. Badzcie pozdrowieni, witajcie w krainie swietej pani Aracii, z ktorej rozkazu przybylem tutaj, by obwiescic wam, iz ona czeka, chce z wami omowic wszelkie istotne kwestie tyczace sie przygotowan do nadciagajacego konfliktu. Padan obrocil sie gwaltownie i szybkim krokiem przeszedl na przeciwlegla burte "Zwyciestwa". Po krotkiej chwili dobiegl stamtad tlumiony smiech. -Zechciej przekazac swietej pani Aracii, ze wkrotce sie pojawimy - odrzekl komandor Narasan z kamienna twarza. -Jestesmy wam ogromnie wdzieczni, o potezny wojowniku - odparl grubas. - Natychmiast wracamy do swiatyni pani Aracii, by jej obwiescic wasze nadejscie. Dal sygnal wioslarzom i wydrazony pien udajacy lodz obrocil sie w strone plazy. -Cisza ma byc! - syknal komandor Narasan. - Nikt sie nie wazy zasmiac, poki ten tlusty glupiec jest w zasiegu glosu. * -Czy mnie sie tylko wydaje, czy to miasto zostalo zbudowane na wzgorzu? - zapytal brygadier Danal. Szedl przez plaze ramie w ramie z Andarem. -Faktycznie, znajduje sie wyzej niz reszta wybrzeza. -Nieczesto spotyka sie pagorki w tak plaskiej okolicy. Jak sadzisz, czy mogl on zostac usypany celowo? Andar uwazniej przyjrzal sie zabudowaniom. -Moze i tak. Ale takie prace trwalyby kilka setek lat! Zreszta po co to komu? -Swiatynia zbudowana na wzniesieniu robi wieksze wrazenie niz budowla na plaskim terenie. A siostra pana Veltana lubi byc widoczna. -Umknal wam jeden istotny szczegol - wtracil sie Padan. - Jezeli pani Aracia sobie czegos zyczy, spelni sie to prawie na pewno. Wystarczy, by powiedziala: "stan sie", a nawet ziemia zrobi wszystko, by posluchac jej rozkazu. -Bo ja wiem...? - zastanowil sie Danal niespecjalnie przekonany do teorii przyjaciela. - Z drugiej strony, jak wiemy, polowa mieszkancow tej krainy to ksieza. Usypanie takiego pagorka daloby im zajecie na jakis czas. -Panowie - odezwal sie komandor Narasan - docieramy do celu. Sprobujcie wygladac jak zawodowi zolnierze. Zdaniem Andara skupisko ludzkich domow wyrosle dookola swiatyni pani Aracii jak zadne inne na Dhrallu zaslugiwalo na miano miasta. Sciany budynkow otynkowano na bialo, na dachach pysznily sie czerwone dachowki, ulice wybrukowano. Swiatynia znajdowala sie na samym szczycie pagorka, jakze by inaczej. Zdobily ja smukle wiezyce. Andarowi calosc wydawala sie mocno przeladowana, lecz pani Aracia z pewnoscia byla zadowolona z efektu. Poza tym niejeden raz w czasie potyczek w krainie pana Veltana dawala wyraz swojemu niezadowoleniu z faktu, ze funkcje najstarszego i najwazniejszego boga w tym cyklu pelnil pan Dahlaine, wobec czego mozna bylo przyjac, iz bogata swiatynia na szczycie wzgorza byla dla niej nie tylko symbolem zaakcentowania wlasnej waznosci. Smutne stad plynely wnioski, ale tez nie byly one niczym nowym w dziejach swiata. Do budynku prowadzily szerokie schody, konczace sie przed zdobionym portalem i masywnymi drzwiami pokrytymi zlotem. Trudno nie nazwac tego ostentacja! Otyly mowca, ktory powital przybyszow w przystani, czekal w progu. Kolejne powitanie kwiecistoscia stylu w niczym nie ustepowalo pierwszemu. Andar przestal sluchac prawie natychmiast. Sporo czasu uplynelo, nim najemnicy dotarli do centralnego pomieszczenia swiatyni, ktora w najmniejszym stopniu nie przypominala trogickich kosciolow czy klasztorow, poniewaz tutaj najwazniejszym elementem wnetrza okazal sie tron, nie oltarz. O tak, mieszkancy Dhrallu mieli nad Trogitami te przewage, ze znali swoja boginie, wiedzieli, jak wyglada, gdyz mieli zaszczyt przebywac w jej towarzystwie. Andar byl przekonany, iz ani pan Veltan, ani pani Zelana nie zniesliby adoracji, jaka otaczali pania Aracie miejscowi ksieza, lecz ona, sluchajac peanow pochwalnych, wyraznie rozkwitala. W pewnej chwili komandor szturchnal Andara w ramie i we dwoch dyskretnie usuneli sie ze swiatynnej sali tronowej. -Cos mi sie wydaje, ze ten grubas dopiero nabiera rozpedu - westchnal Narasan. - Pewnie dzien mamy z glowy. Chcialbym, zebyscie z Danalem rozejrzeli sie troche w miescie. Nie wiemy nawet, czy da sie go bronic. Nie rozumiem, jak ktokolwiek przy zdrowych zmyslach moze zbudowac miasto, a potem zaniedbac otoczenia go murem. -Znamy nasza pracodawczynie, wiec nie mowimy o zdrowym rozsadku. Rozejrzymy sie, ale chyba rzeczywiscie nie ma wiekszej nadziei. Tutejsi mieszkancy pewnie nawet nie znaja slowa "wojna". -Mozliwe, bardzo mozliwe. Mimo wszystko zbadaj teren, pogadaj z tubylcami. Chcialbym wiedziec, czy lud z krainy pani Aracii ma jakakolwiek formacje przypominajaca wojsko. Bo jesli ludzie-owady rzeczywiscie postanowia zaatakowac najpierw tutaj, bedziemy musieli ich powstrzymac przynajmniej do przybycia Sorgana, a to moze potrwac. -Zrobie co w mojej mocy, drogi komandorze, ale nie jestem dobrej mysli. 3 Andar i brygadier Danal dyskretnie opuscili sale tronowa pani Aracii oraz swiatynie.-Ten tluscioch, ktory uwielbia przemawiac, to takal Aracii - powiedzial Danal. -Skad wiesz? Co za "takal"? -Zapytalem na stronie jednego mlodzika. Chlopak calkiem niedawno dolaczyl do kleru i usilowal zrobic na mnie wrazenie. Sam wiesz, jacy sa nowicjusze. Wystarczy nadstawic ucha, a bedzie taki gadal bez konca. Tak czy inaczej, o ile dobrze zrozumialem, slowo "takal" oznacza mniej wiecej tyle, co u nas "naos", tyle ze ten ma cztery zony, co przeciez dla amarickiego duchowienstwa jest nie do pomyslenia. -Fakt, mogloby im to spedzac sen z oczu - przyznal Andar. - Czy dowiedziales sie przy okazji, jak ma na imie ten caly takal? -Chyba Bersla. Mlodziak gadal tak szybko, ze trudno bylo zrozumiec. Podobno ten gruby oplywa w dostatki, chociaz nie bardzo rozumiem, jak moze ktos byc bogaty w kraju, gdzie nie ma pieniedzy. Pewnie chodzilo o rozmiar jego brzuchala. Po wyjsciu ze swiatyni rozdzielili sie, Andar ruszyl na zachod. Jego mundur przyciagal zaciekawione spojrzenia, ale ludzie, nie wiedziec czemu, usuwali mu sie z drogi. W koncu zdolal pogadac z tym i owym, niestety, niezupelnie rozumial odpowiedzi, jakie dostawal, chocby na pytanie o mury. Slowo "mur" kojarzylo sie miejscowym wylacznie ze sciana domu. Najwidoczniej pojecie muru obronnego otaczajacego miasto bylo im kompletnie obce. Wiekszosc pytanych nie znala takze slowa "wojna". Metodycznie obszedl cale zachodnie przedmiescia, kazdemu napotkanemu mieszkancowi zadajac te same pytania. Gdy ponownie znalazl sie na plazy, Danal juz tam na niego czekal. -W calym miescie nie ma ani jednej tawerny - poskarzyl sie brygadier. - Za kazdym razem, kiedy pytalem, gdzie tu sie mozna czegos napic, prowadzili mnie do studni. Zdaje sie, ze pijaja tu wylacznie wode. -Moze religia im zabrania spozywac alkohol - zastanowil sie Andar. - W koncu czcza kobiete, a kobiety miewaja dziwaczne pomysly. Dowiedziales sie czegos na temat handlu wymiennego? -Niewiele. Nie mam absolutnej pewnosci, ale cos mi sie zdaje, ze oni placa za towary zbozem i owocami. Iles tam jablek za metr welny i tak dalej, rozumiesz. Targuja sie, jak nie wiem co. Czy spotkales kogos, kto wiedzial cokolwiek na temat murow? -Nie. Wszyscy uwazali, ze pytam o sciany. Stanowczo nie miesci im sie w glowie, ze mur moze stac osobno. Spojrzmy prawdzie w oczy: mamy tu do czynienia z ludem wyjatkowo prymitywnym. Jedyny metal, jaki znaja, to zloto, ale uzywaja go do ozdoby, a nie wyrobu monet. -Fatalnie - zgodzil sie Danal. - Czy zobaczylismy juz dosc? -Tak, chyba mamy komplet informacji dla komandora. -No to wracajmy do swiatyni. -Koniecznie? * Bersla, otyly ksiezulo, nadal perorowal, sluchajacy przysypiali, nawet pani Aracia na tronie miala podejrzanie nieobecny wyraz twarzy. Andar i Danal podeszli do komandora, ktory stal w towarzystwie krolowej wojowniczek. -Jak tam? - spytal Narasan cicho. -Nie tutaj - szepnal Danal. Omiotl uwaznym spojrzeniem najblizszych duchownych. - Czy pani Aracia mialaby nam za zle, gdybysmy wyszli zaczerpnac swiezego powietrza? Moim zdaniem ksieza nie powinni slyszec tego, co mamy do powiedzenia. -Pewnie nawet nie zauwazy naszej nieobecnosci - uznal Narasan. Skinal na Padana stojacego nieopodal i glowa wskazal drzwi. We czterech ruszyli w strone glownego wyjscia. -Mow juz - poprosil Padan cicho. -Zaraz. Poszukajmy jakiegos spokojnego kata - zarzadzil komandor. Przeslizgneli sie miedzy bogato odzianymi duchownymi, mineli zlote podwoje i wraz z krolowa Trenicia, ktora podazyla za nimi, znalezli sie na zewnatrz. -Andarze, czego sie dowiedziales? - spytal Narasan. -Nie ma tutaj zadnych umocnien obronnych, komandorze. Jesli uznamy, ze mury sa potrzebne, bedziemy musieli je zbudowac sami. Mur wokol swiatyni to zaledwie ozdoba. Na razie, moim zdaniem, swiete miasto jest calkowicie bezbronne. -I wlasciwie komu to przeszkadza? - spytal Padan. - Powinnismy pamietac, ze raczej nie bedziemy bronic swietego miasta. Potrzebna jest nam teraz trojwymiarowa mapa krainy pani Aracii. Jezeli zdolamy oznaczyc najbardziej prawdopodobna droge ataku ludzi-owadow, pewnie zdolamy ich powstrzymac, nim zejda na rownine. A jezeli dopuscimy do tego, by sie rozlali po calej tej ziemi, to i tak wojna bedzie przegrana. -To prawda - przyznal komandor niechetnie. - Niestety, "swieta pani Aracia" zyczy sobie, bysmy przede wszystkim chronili swiatynie. Bardzo jej na tej budowli zalezy, dlatego chce miec nieprzebrane zastepy wojsk w zasiegu wzroku. Teraz powiedzcie mi: czy natkneliscie sie na cokolwiek, co mozna by choc w przyblizeniu okreslic mianem armii? Chocby jednostke taka jak chlopi na ziemi pana Veltana? -Komandorze! - odezwal sie Danal. - Oni tu nie maja nawet strazy! I nie rozumieja slowa "bron"! -Chyba mam pomysl - powiedzial Andar. - Nie wiem, ile wart, sami ocencie... Jak tylko okreslimy najbardziej prawdopodobna trase atakujacych ludzi-owadow, zaczniemy glosno i czesto mowic o murach obronnych. Potem zawiadomimy "swieta" pania Aracie oraz tlustego ksiezula, ze nie wystarcza gliniane cegly i sloma. Ze potrzebne sa kamienie, nawet glazy. A poniewaz nie ma ich dosyc na rowninie, zaprzegniemy pare tysiecy mieszkancow do transportowania kamieni z gor. Wtedy pani Aracia bedzie przekonana, ze budujemy mur wokol jej swiatyni, i uszczesliwiona pozwoli sie dalej wielbic, my natomiast wezmiemy sie do budowy prawdziwego muru tam, gdzie okaze sie potrzebny. -Bardzo dobry pomysl - stwierdzila krolowa Trenicia. - Kobieta, ktora skupia sie na sluchaniu pochlebstw, nie zwraca szczegolnej uwagi na nic poza nimi, wiec dopoki w poblizu swiatyni bedzie rosla sterta kamieni, pani Aracia bez reszty sie odda sluchaniu peanow na swoja czesc. A wy zajmiecie sie prawdziwa robota. -Przede wszystkim potrzebna bedzie mapa - przypomnial Padan. - A nie mam pewnosci, czy nasza pracodawczyni w ogole zadala sobie trud, by chociaz spojrzec na swoja kraine poza murami swiatyni. Jak widze, przyjmowanie wyrazow uwielbienia nie zostawia jej czasu na nic innego. Oczywiscie na rozmowe z pania Aracia musieli czekac az do kolacji. Takal Bersla przemawial cale popoludnie, lecz jedzenie okazalo sie, na szczescie, wazniejsze niz adoracja bogini. Aracia calutenkie popoludnie spedzila na tronie. -Musimy zamienic kilka slow, pani - zwrocil sie do niej Narasan, gdy Bersla wreszcie umilkl. -Koniecznie teraz? I na jaki temat? -Szalenie wazny, pani. Bede sie streszczal. Jesli mam bronic twojej czesci Dhrallu, potrzebna mi mapa. Musze znac uksztaltowanie terenu, zanim podejme jakiekolwiek decyzje. -Na wybrzezu jest plasko - rzekla bogini. - Na zachodzie sa wzgorza, a za nimi gory oddzielajace moja kraine od Pustkowia. I tyle. -Niezbedne sa mi szczegoly, pani - nalegal komandor. - Bez nich nie moge naszkicowac zadnych planow. Potrzebna nam trojwymiarowa, plastyczna mapa, podobna do tych, z jakich korzystalismy w poprzednich dwoch potyczkach. -Porozmawiamy o tym przy innej okazji, komandorze - zdecydowala pani Aracia. - Takal niedlugo wroci i z pewnoscia bedzie mial mi cos do powiedzenia. -Poczeka - oznajmil Narasan stanowczo. - A ja czekac nie moge. Pozwol, o pani, ze ujme te kwestie jasno: jezeli nie otrzymam mapy twojej krainy do jutrzejszego poranka, oddam ci cale zloto i zabieram ludzi do domu. -Nie wazysz sie! - krzyknela pani Aracia z wladczym blyskiem w oczach. -Zobaczymy. * Nastepnego ranka takal Bersla wstal w wyjatkowo podlym humorze. Jego wieczorna oracja zostala poprzedniego dnia niespodziewanie odwolana, i to przez sama swieta pania Aracie! Nieslychane. Malo tego, gdy tylko wszedl do komnaty skupienia, zdumiony i niemile zaskoczony stwierdzil, ze jej bogato zdobiona posadzka cala uwalana jest blotem! A w zasadzie glina. -Naszym obroncom potrzebna jest mapa - wyjasnila pani Aracia. - Poniewaz bedzie spora, wybralam na nia duze pomieszczenie. -A co to jest mapa, o przenajswietsza? -Model ziemi. Nasi przyjaciele chca miec przed oczami kraine, ktorej maja bronic. -Bronic trzeba swiatyni, o pani. Puste ziemie reszty krainy nie maja zadnego znaczenia. Andar sluchal tlustego ksiedza, nie wierzac wlasnym uszom. W koncu nie zdzierzyl. -Nie pomyle sie chyba - zaczal spokojnie - jesli zgadne, ze twoj rod sluzy pani Aracii od pokolen. -Jestesmy na kazde skinienie naszej pani od wielu stuleci - odparl Bersla z nieskrywana duma. -To widac - usmiechnal sie Andar. - Zapewne z tego wlasnie powodu nie dostrzegasz pewnych waznych kwestii. -Rzadko mi sie zdarza cos przeoczyc, cudzoziemcze. -To doskonale. Powiedz mi w takim razie, ktora czesc swiatyni zjesz najpierw, gdy skoncza sie zapasy zywnosci. -Zywnosc jest tutaj zawsze. Pierwszym i najwazniejszym obowiazkiem ludu jest zaopatrywanie duchowienstwa. -I slusznie. Jezeli jednak lud nie bedzie mial pozywienia, nie zdola zadbac o zaopatrzenie swiatyni, chyba sie zgodzimy? A co za tym idzie, po krotkim zastanowieniu z pewnoscia przyznasz mi racje, jesli stwierdze, ze ziemia poza miastem jest duzo wazniejsza niz swiatynia. -Jak smiesz...?! - oburzyl sie Bersla. -Prawda bywa trudna do przyjecia - przyznal Andar. - Powiedz mi, drogi ksieze, ile razy dziennie spozywasz posilek? -Trzy, rzecz jasna, trzy. Kazdy czlowiek jada trzy razy dziennie. -A skad sie bierze twoje pozywienie? -To plody rolne. Tych nam nie zabraknie nigdy. -Pod warunkiem ze zatrzymamy inwazje ludzi-owadow. Poniewaz nasz wrog jada wszystko. Doslownie wszystko. Owoce, warzywa, zwierzeta, drzewa... a takze ludzi. Gdy zacznie jesc, gdy rozpleni sie w krainie pani Aracii, w krotkim czasie wszystko zniknie. I wtedy takze ksieza mieszkajacy w murach tej swiatyni nie beda mieli nic do zjedzenia. I umra z glodu. Slyszalem od ludzi, ktorzy znaja sie na rzeczy, ze czlowiek o twojej posturze umiera jakies trzy miesiace. Beda to najgorsze trzy miesiace twojego zycia. I bedziesz musial stale miec sie na bacznosci, bo twoi towarzysze, inni wyglodniali ksieza, niechybnie dojda do wniosku, iz taki pulchny ksiezulo stanowi lakomy kasek. Zwlaszcza po kilku tygodniach scislego postu. -Opowiadasz rzeczy przerazajace! - wykrzyknal Bersla. -Ale prawdziwe. Jezeli natomiast nie zostaniesz zjedzony przez swoich towarzyszy, twoje cialo zacznie samo siebie trawic. W pewnym sensie pozresz siebie sam. Skora zwisnie z ciebie jak wilgotne przescieradlo. Chociaz... tego etapu chyba nie trzeba brac pod uwage, bo zanim do niego dojdzie, ludzie-owady zjedza wszystko, co bedzie do zjedzenia na wsi, i przyjda tutaj, do swiatyni. Zjedza ciebie i wszystkich innych, ktorzy tu sie ukryja. Radzilbym ci nosic przy sobie ostry noz, bys mogl popelnic samobojstwo, zanim cie dopadna. Bo widzisz, ludzie-owady nie upieraja sie przy konsumowaniu martwego pokarmu. A byc pozarty zywcem to chyba los gorszy niz smierc glodowa. Jesli chcesz, pokaze ci, gdzie najlepiej wbic w siebie noz, by odejsc szybko i bez meczarni. Istnieje takze jeszcze inne wyjscie: mozesz sie ukrywac tak dlugo, az dosiegnie cie smierc z glodu. Wtedy nie zostaniesz pozarty za zycia. Tak czy inaczej nie miej zludzen, drogi takalu. Gdy zywnosc sie skonczy a skonczy sie z pewnoscia - umrzesz. Nie ma na to rady. Bersla patrzyl na Andara wzrokiem pelnym przerazenia. Pani Aracia miala bardzo podobny wyraz twany. Po chwili przeniosla spojrzenie na komandora. -Narasanie... to puste zarty, prawda? -Coz, pani, powiedzialbym raczej, ze przedstawil fakty w bardzo lagodnej formie. Trudno opisac, co sie tu bedzie dzialo, gdy zapanuje glod. Jest on gorszy niz sama wojna, a jesli nikt nie znajdzie na niego rady, wymra wszyscy. Prawda tez jest, ze im dluzej czlowiek umiera, tym bardziej cierpi. A teraz, pani, skoro juz rozumiecie, co sie tu moze zdarzyc, porozmawiajmy, jak temu zapobiec. Na poczatek skupmy sie na znalezieniu sposobu, by nie wpuscic ludzi-owadow do twojej krainy. Bo w chwili gdy zejda z gor i rozpelzna sie po rowninach, bedziemy musieli uznac wojne za przegrana, a twoj lud, pani, zmieni sie w jadlo dla potworow z Pustkowia. Ziemie polnocne 1 O pierwszym brzasku kapitan Orli Nos powioslowal w szalupie na brzeg. Zmierzal do domu pana Veltana, by porozmawiac z Narasanem. Z dziobu "Mewy" odprowadzal go wzrokiem Zajaczek.-Dokad wybiera sie twoj kapitan? - uslyszal za soba glos Kesela. -Do waszego komandora - odpowiedzial przyjacielowi. - Chce zasiegnac jezyka, zanim ruszymy w przeciwne strony, upewnic sie, ze ze wszystkim damy sobie rade, skoro rozstajemy sie na jakis miesiac czy dwa. Powiedz mi, co wiesz na temat tych konnych wojownikow, ktorymi wszyscy tak sie zachwycaja? -Nigdy nie bylem w tej czesci swiata, gdzie mieszkaja - przyznal mlody zolnierz - ale to i owo slyszalem, a jesli te historie sa choc w czesci prawdziwe, nie chcialbym, zeby wojownicy z ludu Malavi stali sie moimi wrogami. -A co to wlasciwie takiego ten kon? - spytal Zajaczek ciekawie. -To zwierze roslinozerne. Stanowczo wieksze niz owca, nie daje mleka jak krowa, lecz szybko biega. Malavi zdolali je oswoic czy tez ujarzmic, podrozuja na ich grzbietach, wypasajac stada bydla. Tak sie dzieje juz od wielu lat. -A jaka bron maja ci egzotyczni wojownicy? - spytal Zajaczek. -Uzywaja szabli i lancy. Szabla troche przypomina miecz, ale raczej sie nia tnie, a nie dzga. Ich lanca to taka wlocznia, tylko ma nieco dluzsze drzewce niz nasza bron. Swoja droga, podejrzewam, ze konni wojownicy mogliby napotkac pewne klopoty w starciu z ludzmi-owadami. Jad z pewnoscia zabije konia rownie szybko jak czlowieka, a Malavi bez swoich ulubionych wierzchowcow nie sa szczegolnie sprawni. -Nosza jakies zbroje? Keselo pokrecil glowa. -Pewnie by im przeszkadzaly. No i zbroja jednak wazy swoje, przez co kon poruszalby sie wolniej, a predkosc jest szalenie wazna w ich taktyce wojennej. Pod tym wzgledem lud Malavi jest podobny do twoich rodakow, Zajaczku. - Keselo sie usmiechnal. - W zasadzie mozna by powiedziec, ze konni wojownicy to ladowi piraci. -No to sie z nimi dogadamy - stwierdzil maly kowal. - Czas na mnie - westchnal z zalem. - Pora sie zajac kuznia. Dluga Strzala powiedzial, ze lucznicy z polnocy upomna sie o brazowe groty do strzal, jak tylko zobacza nasze. -Nie lepsze bylyby z zelaza? -I tak, i nie. Braz jest prawie tak samo dobry jak zelazo, ale o wiele latwiej z nim pracowac. Topi sie w nizszej temperaturze. W tym samym czasie zrobie dziesiec razy wiecej grotow brazowych niz zelaznych, a to sie liczy. -Duzo macie brazu na "Mewie"? - zdziwil sie Keselo. -Troche mamy tego towaru. Trogickie statki zwykle taszcza ze soba zapasowe kotwice, na wypadek gdyby pekla lina od glownej. Gdybys popytal kapitanow waszych jednostek, okazaloby sie, ze ostatnio jakos poginely, nie wiedziec jak i kiedy... Keselo gruchnal smiechem. -Prawdziwy z ciebie pirat, Zajaczku. -Bez dwoch zdan. W koncu pochodze z Maagsu, a tam ludzie wysysaja piractwo z mlekiem matki. To sprawa bezdyskusyjna. * Gdy maagsowska flota ruszyla wzdluz poludniowego wybrzeza krainy pana Veltana, Zajaczek nie mogl sie pozbyc wrazenia, ze krajobraz spowila cieniutenka mgielka szarosci. Znal to zjawisko, juz wczesniej odczuwal smutek. Jesien, choc urokliwa, czesto niosla ze soba melancholie. -Cos ponury dzis jestes, Zajaczku - zagadnela go Eleria. Staneli oboje na dziobie "Mewy". -Zima coraz blizej - westchnal kowal. - A to trudny czas. -Mozemy poprosic moja ukochana pania, by przegnala zime - powiedziala, mierzac go rozbawionym spojrzeniem. -Nie bylby to najlepszy pomysl. Jesli twoja pani zacznie sie bawic porami roku, a Matka Woda uzna to za niewlasciwe postepowanie, wysle ja na ksiezyc, jak kiedys pana Veltana. -Mojej pani by tego Matka Woda nie zrobila - stwierdzila Eleria z ogromna pewnoscia siebie. Wyciagnela do kowala drobne ramionka. - Usciskaj mnie, Kroliczku. Wszyscy ostatnio sa tacy zajeci w tej plywajacej chacie, ze nikt nie ma dla mnie czasu. -Ta chata nazywa sie kajuta, berbeciu. -Co za roznica... -W zasadzie zadna - przyznal Zajaczek. - Tylko kapitan moglby sie rozzloscic, jak wtedy, gdy ktos jego statek nazywa krypa. Uwierz mi, nie warto z nim zadzierac. -Usciskaj mnie wreszcie! - zazadala stanowczo. -Juz, juz, malenka. - Wzial dziewczynke na rece, przytulil. -Teraz lepiej - oznajmila, cmoknawszy go w policzek. * Nieco pozniej tego samego dnia wyszedl na poklad Dluga Strzala. Stanal na dziobie obok Zajaczka. -Ciesze sie, ze znowu plyniemy. Zaczynalem juz miec dosc tych wiecznych swarow. -I w dodatku nie wiadomo o co te wszystkie klotnie. W kazdym razie ja tego nie rozumiem. Dluga Strzala lekko wzruszyl ramionami. -Pani Aracia chciala, by wszystkie wynajete wojska bronily jej krainy, tymczasem pan Dahlaine sie na to nie zgadzal. Jego zdaniem obie zagrozone krainy sa rownie wazne, a jesli ktoras jest ewentualnie wazniejsza, to polnocna. Pani Zelana i pan Veltan traktowali rodzenstwo jak sklocone dzieci w piaskownicy. Zapominamy niekiedy, ze nasi starsi bogowie zblizaja sie do konca cyklu i troche nam dziwaczeja. -"Troche" to za malo powiedziane - westchnal Zajaczek. - Podejrzewam, ze Eleria juz niedlugo zastapi pania Zelane. -Pewnie tak, ale kto wie, co sie moze zdarzyc? Bogowie moga inaczej niz my rozumiec pojecie "niedlugo". Podejrzewam, ze mlodsi bogowie powinni dorosnac, zanim starsi przekaza im wladze. 2 -Zajaczku! Ty znowu przy pracy! - zauwazyl Omago.Dzien mial sie ku koncowi, a maly kowal ciagle stal przy palenisku. -Usiluje sprostac wymaganiom Dlugiej Strzaly. Jego zdaniem Tonthakanie takze beda chcieli miec metalowe groty do strzal. Zreszta jak tak stoje przy kowadle, to przynajmniej Wol i Wielka Piesc nie wyszukuja mi zajecia. - Odlozyl wielki mlot kowalski. - Co slychac u twojej malzonki? -Ara zawladnela kuchnia - odpowiedzial Omago z lekkim usmiechem. - Daje waszemu Grubasowi lekcje gotowania. Zajaczek rozesmial sie glosno. -Powinienem byl sie domyslic! Swoja droga ciekawy jestem, jakim cudem go przekonala, ze powinien sie podksztalcic. Grubasa trudno nazwac dobrym kucharzem, ale biada temu, kto by probowal go poprawiac! -Na Are nie sposob sie gniewac. A po sprobowaniu kilku potraw waszego kucharza uznala, ze nalezy mu sie odrobina teorii. Zanim dotrzemy do ziemi pana Dahlaine'a, bedzie z niego zupelnie inny czlowiek. A na pewno calkiem inny kucharz. -Nie mialbym nic przeciwko. Podejrzewam jednak, ze w czasie tej podrozy niewiele sie zmieni, bo w zapasach mamy glownie fasole. Ile potraw mozna przyrzadzic z fasoli? -Bedziesz zaskoczony, jak sie przekonasz, co potrafi zdzialac moja zona. Ara jest najwspanialsza kucharka na swiecie, wiec na pewno cos wymysli, by fasola zyskala niebianski smak. * Kilka dni pozniej flota minela polwysep poludniowy i skierowala sie na polnoc. Wiatr sprzyjal zeglarzom, dlugie, smukle okrety smigaly po falach jak uskrzydlone. Zajaczek chlonal bryze pelna piersia. To dopiero zycie! To sie nazywa zeglowanie! Wieksza czesc dnia spedzal na dziobie "Mewy", przy palenisku, topiac braz. -Niezle dmucha! - zagadnal go Dluga Strzala. -I bardzo dobrze. - Kowal zajrzal do zelaznego kociolka, w ktorym rozgrzewaly sie kawalki brazu. - Jak tak dalej pojdzie, dotrzemy na miejsce szybciej, niz przewiduje kapitan. Jestesmy juz na wysokosci ziem pani Zelany? Dluga Strzala uwaznie przyjrzal sie wybrzezu. -Jeszcze nie. Bedziemy jutro, najdalej pojutrze. - Przeniosl spojrzenie na palenisko. - Zaczyna sie topic - powiedzial, wskazujac kociolek. -Tak, tak. Ale to jeszcze malo. Jezeli braz nie rozpusci sie naprawde porzadnie, to groty wychodza pelne zadziorow. - Poskrobal sie po brodzie. - Jak ci sie zdaje, kiedy bedziemy przy zatoce Lattash? -Za dwa, trzy dni. Podszedl do nich Wol, poteznie zbudowany pierwszy oficer na "Mewie". -Pan Dahlaine chce nam opowiedziec o swojej ziemi - oznajmil - i wy tez macie sluchac. Podobno na polnocy jest inaczej niz w krainach, w ktorych walczylismy poprzednio. -Bez zadnej odmiany byloby nudno - zauwazyl filozoficznie kowal. -Jestesmy tu w pracy, a nie dla rozrywki - osadzil go Wol. -Jeszcze nikomu nie zaszkodzilo, jak sie udalo polaczyc jedno z drugim - stwierdzil Zajaczek z szerokim usmiechem. -Przestan medrkowac - westchnal pierwszy oficer - i idz do kajuty kapitana. Najpierw obowiazki, potem zabawa. W kajucie kapitana na rufie "Mewy" panowal scisk, ale zmiescili sie wszyscy, z ktorymi chcial porozmawiac wladca Krainy Polnocnej. Siwobrody bog potoczyl wzrokiem po obecnych. -Chyba jestesmy w komplecie - powiedzial. - Kapitan mial pytania na temat miejsca, w ktorym bedzie sie toczyla nastepna batalia, oraz ludow zamieszkujacych moje ziemie. Kwestie te sa istotne dla nas wszystkich, wiec postanowilem zaoszczedzic nam czasu i fatygi, czyli poinformowac od razu wszystkich zainteresowanych. Opowiem wam o ludziach zamieszkujacych Kraine Polnocna i o uksztaltowaniu terenu, potem bedzie czas na ewentualne pytania. - Przerwal, odchrzaknal. - Minawszy kraine Zelany, przybijemy do ladu na odcinku wybrzeza nalezacym do ludu Tonthakan. W mojej krainie zyja trzy duze ludy: Tonthakanie, pod wieloma wzgledami podobni do mieszkancow domeny Zelany, Matakani, zajmujacy trawiaste rowniny w centralnej czesci, oraz Atazakanie. Tonthakanie zyja z myslistwa, Matakani uprawiaja ziemie, natomiast Atazakanie nie zajmuja sie niczym, nie ma z nich zadnego pozytku. -Czy pogoda bedzie nam sprzyjala? - chcial wiedziec Sorgan. -Z poczatku tak. Cieply prad znad zachodniego wybrzeza dlugo powstrzymuje nadejscie zimy. Ale ona w koncu jednak przyjdzie. I bedzie trudna. Przyniesie ze soba mrozy i zamiecie sniezne trwajace dlugie tygodnie. Na szczescie minela juz pora trab powietrznych. -Znamy to zjawisko - odezwal sie Torl. - Spotykamy sie z nim na morzu. Mamy na jego okreslenie kilka wyrazen, ale wszystkie sa dosadne i nie nadaja sie do cytowania w obecnosci dam. -Jestem ci wdzieczna za te wzgledy - odezwala sie pani Zelana. -Czy Kraine Polnocna oddzielaja od Pustkowia gory? - zapytal Sorgan. Pan Dahlaine pokiwal glowa. -Jezeli potwory z wnetrza kontynentu rusza na polnoc, czeka je nielatwa przeprawa. W porownaniu z gorami klujacymi niebo w mojej krainie te, ktore napotkaliscie na zachodzie i poludniu, mozna okreslic lagodnymi wzgorzami. A zima, sciete lodem i przysypane sniegiem, pokazuja, co naprawde potrafia. * Wiatr utrzymywal sie przez nastepnych kilka dni, wiec flota Sorgana zwawo mknela wzdluz zachodniego wybrzeza Dhrallu. Ktoregos pieknego jesiennego dnia, gdy slonce jeszcze nie siegnelo zenitu, Zajaczek jak zwykle w czasie tej podrozy odlewal groty dla Tonthakanow. I jak to czesto w tym czasie bywalo, podszedl do niego Dluga Strzala. -Masz dosyc brazu? - spytal przyjaciela. -Wystarczy jeszcze na jakis tydzien. Ciekaw jestem, jak idzie robota kowalom na innych statkach. Powinna im sie palic w rekach, ale bo to wiadomo? -Mam do ciebie jedno pytanie. Doszly mnie sluchy, jak poradziles sobie z regulatorem Konagiem, i ciekaw jestem, gdzie wprawiales sie w lucznictwie. Zdziwiony bylem, bo zdawalo mi sie, ze twoje zajecie to odlewanie grotow, a nie strzelanie. -W zasadzie masz racje, ale ktoregos dnia wpadlo mi do glowy, ze chcialbym postrzelac. Od niepamietnych czasow robie strzaly, a jakos nigdy nie probowalem zadnej puscic z luku. Im dluzej o tym myslalem, tym bardziej chcialem chociaz raz naciagnac cieciwe. -Nie bylo mnie na miejscu, gdy Konag padl z twojej reki, ale wiesc o tym strzale przerodzila sie w legende. -Nie ma w tym mojej szczegolnej zaslugi. Po prostu skorzystalem z twoich rad. Nie kto inny, tylko wlasnie ty powtarzales mi na kazdym kroku, ze dobry strzelec jest zjednoczony ze strzala, lukiem i celem. Wystrugalem sobie luk, zalozylem mu cieciwe, wzialem kilka strzal i poszedlem do lasu sprawdzic, ile warta ta moja bron. Na odleglym drzewie byla plamka mchu. Przyjrzalem jej sie uwaznie i zaczalem strzelac. Nie wiem skad, ale mialem pewnosc, ze trafie dokladnie w cel. Gdy skonczylem, plama mchu przypominala jeza. Mniej wiecej wtedy doszedlem do wniosku, ze Konag znacznie lepiej wygladalby z drzewcem wystajacym z czola. - Usmiechnal sie pod nosem. - Jak sie okazalo, mialem racje. - Zmarszczyl brwi w zamysleniu. - Chociaz wlasciwie nie myslalem o zabiciu tego czlowieka, poki go nie zobaczylem. Natomiast wtedy... przepadlo! Musialem go zabic, nie umialem postapic inaczej. -Mam nieodparte wrazenie, ze maczala w tym palce nasza tajemnicza przyjaciolka - rzekl Dluga Strzala. - Konag sprawial klopoty, jego smierc stanowila doskonale rozwiazanie problemow. A skoro ty ze swoim lukiem znalazles sie pod reka, zwyczajnie cie wykorzystala. -Jak to? -Doskonale wiem, jak to sie odbywa, bo wczesniej przez dluzszy czas ja stanowilem dla niej pozyteczne narzedzie. Akurat gdy trzeba bylo zgladzic Konaga, nie bylo mnie w poblizu, wiec pewnie posluzyla sie toba. -Nieslychane! To znaczy, ta istota najwyrazniej zdolna jest do czynow, na ktore nie moze sobie pozwolic nawet sama pani Zelana. -Moim zdaniem potrafi zdzialac takie cuda, ze pani Zelana razem z cala swoja rodzina moga sie schowac. Wezmy chocby sprawe gejzeru. Bulgotal sobie spokojnie w jednym miejscu od setek lat, a ona w jednej chwili przestawila go ladny kawalek drogi na polnoc i jeszcze na dodatek skierowala w zupelnie inna strone, az splynal do niecki na Pustkowiu, zatapiajac ludzi-owady i koscielnych zoldakow. Nawet pan Dahlaine by czegos takiego nie dokonal. -Wobec tego nalezy sie cieszyc, ze wasza tajemnicza przyjaciolka jest po naszej stronie - uznal Zajaczek. - Lepiej nie miec w niej wroga. -Fakt - zgodzil sie Dluga Strzala bez szemrania. -Przyjacielu drogi, pogadajmy o czyms innym - zaproponowal Zajaczek. - Na sama mysl o tak poteznej mocy dostaje gesiej skorki. Powiedz mi na przyklad, co wiesz o tym regionie Krainy Polnocnej, gdzie bedziemy kotwiczyc. -Zagladam tam od czasu do czasu. Pierwszy raz dotarlem na te ziemie, kiedy mocno przerzedzilem populacje ludzi-owadow na ziemiach pani Zelany. W pogoni za niedobitkami wypuscilem sie na polnoc. -Pan Dahlaine mowil, ze ludzie mieszkajacy w regionie Tonthakan sa lucznikami, podobnie jak ty i Rudobrody. Dobrze strzelaja? -Calkiem przyzwoicie. Sa mysliwymi, gdyby sobie nie radzili ze strzelaniem, nie mieliby co jesc. Jest tam taki jeden... Athlan mu na imie, rzeczywiscie swietny strzelec. Przy okazji dosc sympatyczny, znam go nie od dzisiaj. Bedzie zachwycony grotami z brazu. -Przyjaciele naszych przyjaciol sa naszymi przyjaciolmi - rzekl Zajaczek sentencjonalnie. - Grotow wystarczy na pierwszy rzut, ale jak tylko wyjdziemy na brzeg, postawimy fabryczke, taka jak w Lattash. Wtedy dopiero bedzie przybywalo strzal tysiacami. Ludziom-owadom z pewnoscia sie to nie spodoba, ale coz, nie sposob zadowolic wszystkich. * Poniewaz maagsowska flota mknela na polnoc jak na skrzydlach, wydawalo sie, jakby jesien nadciagala wyjatkowo zwawym krokiem, szybciej niz powinna. Jasne brzozy polyskiwaly zlotymi lisciami na tle zielonych sosen i jodel, deby wtorowaly im czerwienia. Zajaczek stale wiekszosc czasu spedzal przy okretowym palenisku, topiac braz i odlewajac groty. Ktoregos dnia przyszla do niego Eleria. -Moge z toba chwile posiedziec, Kroliczku? - spytala. - Juz mi uszy puchna od tego ciaglego gadania w kajucie kapitana. -Trzeba ustalic jakies plany, malenka. -E, tam. To zadne ustalanie planow, zwykla strata czasu. Przeciez dopoki ktores z Marzycieli nie bedzie mialo snu, trudno cokolwiek przewidywac. -Czy tym razem ty bedziesz snila, kruszynko? -Raczej nie. Mozliwe, zawsze wszystko jest mozliwe, ale teraz chyba kolej Lillabeth. Tylko ona jeszcze nie snila. -Mamy do niej bardzo daleko... -Kroliczku! Tyle razy ci mowilam, ze odleglosc nie ma najmniejszego znaczenia. -No tak. Rzeczywiscie. Tak czy inaczej moim zdaniem byloby o wiele lepiej, gdyby kolejny sen wysnilo ktores z was trojga. Pani Aracia wcale nie bedzie szczesliwsza, jesli jej ukochana Marzycielka wysni przepowiednie, wedle ktorej kolejny atak nastapi na polnocy, a nie na zachodzie. Niech to zostanie miedzy nami, ale prawda jest wlasnie taka: nie przepadam za pania Aracia. -Nie musisz. Jedyna osoba, ktora masz lubic, jest najukochansza pani. Zreszta nie kto inny, lecz wlasnie ona placi Papuziemu Dziobowi. -Znowu sie naigrawasz z naszego kapitana Orlego Nosa... -Trudno nie skorzystac z okazji. Dasz mi moze buziaka? -Alez oczywiscie! Buziaki dla ciebie mam schowane w najcieplejszym kaciku serca, zeby mi ich nikt nie skradl. Zawsze na ciebie czekaja. -Wspaniale! - Dziewczynka podskoczyla i klasnela w dlonie. Oboje sie rozesmieli, maly kowal przytulil dziecko i kilkakrotnie ucalowal z dubeltowki. 3 Kilka dni pozniej "Mewa" odlaczyla sie od floty i zakotwiczyla tuz przy plazy, nieopodal jakiejs wioski. Znajdowali sie trzy dni drogi od zatoki Lattash.-Co nowego? - spytal Zajaczek drugiego oficera. Kryda Wielka Piesc wzruszyl ramionami. -Dluga Strzala chce zejsc na lad i zamienic slowo ze swoim wodzem. Stary Niedzwiedz powinien wiedziec, jesli cos sie dzieje na polnocy. A kapitan chce zasiegnac jezyka, czy ludzie-owady zaczeli sie juz przemieszczac. Dlatego Dluga Strzala i Rudobrody poplyneli na brzeg. Czasu duzo nie stracimy, a informacje nam sie przydadza. -Jasne, jasne. Informacja jest najcenniejszym towarem. Nawet cenniejsza niz zloto. Zwlaszcza gdy chodzi o walke z ludzmi-owadami. -Troche jednak przesadzasz - skrzywil sie Wielka Piesc. - Nie ma nic cenniejszego od zlota. -A zgodzisz sie ze stwierdzeniem, ze informacja jest nieomal cenniejsza od zlota? -Bede musial sie zastanowic. Wrocimy do tematu przy innej okazji. * Dluga Strzala i Rudobrody rzeczywiscie nie dali na siebie czekac. Wrocili na "Mewe" w niecala godzine. Od razu poszli zdac raport kapitanowi. Dluga Strzala mial dosc ponura mine, ale taki wyraz twarzy nie byl u niego rzadkoscia. Po niedlugiej chwili z kapitanskiej kajuty wylonil sie Rudobrody i podszedl do Zajaczka. -Jak tam - zagadnal go kowal - robale juz ruszyly? -O tym akurat nic nie wiadomo, ale wyszlo na jaw pare innych drobiazgow, w ktorych powinienes byc zorientowany. -W tym regionie od stuleci przekazywano z ust do ust pradawna przepowiednie, ktora najwyrazniej zaczyna sie spelniac za sprawa "tajemniczej przyjaciolki" Dlugiej Strzaly. Stary Niedzwiedz byl zdziwiony, gdy lucznik wspomnial o tej legendzie. Otoz ludzie bajali o jakiejs istocie zdolnej do czynow, o ktorych rodzina pani Zelany oraz ona sama moga tylko marzyc. Tutejsi bogowie nie moga wykroczyc poza scisle okreslone granice, natomiast ona nie musi ich przestrzegac. W przepowiedni jest mowa o obcych - o tobie, Sorganie, komandorze Narasanie - i nie tylko. Przybyli oni na Dhrall, by niesc pomoc w walce z ludzmi-owadami. Hm, momentami odnosze wrazenie, ze nasza "tajemnicza przyjaciolka" sama by sobie poradzila z wszystkimi inwazjami. Dlatego powtarzala Dlugiej Strzale, bysmy sie jej usuneli z drogi. Bo nie bylismy jej szczegolnie pomocni. Sam sie zastanow. W pierwszej bitwie natchnela mala Elerie snem o powodzi, a Yaltara o gorach plujacych ogniem. W Krainie Poludniowej stworzyla "morze zlota", ktore doprowadzilo do szalenstwa armie koscielne, a kiedy zoldacy w czerwonych mundurach pobiegli na Pustkowie, odwrocila bieg wody i skierowala gejzer na lsniaca pustynie, zatapiajac wszystkich naszych wrogow. Przy okazji od niechcenia stworzyla nowe morze. -Czasem tak sobie mysle - rzekl Zajaczek cicho - ze przy takiej sojuszniczce pani Zelana i jej rodzina nie potrzebuja najemnikow. I pytam siebie, po co im obce wojska. -Moze cudzoziemcy maja odegrac jakas inna, szczegolna role... - Rudobrody lekko uniosl brwi. - Moze maja sie uwaznie przygladac, dobrze zapamietac przebieg zdarzen i po powrocie opowiedziec rodakom, jak nieroztropnie byloby probowac dostac sie na Dhrall w poszukiwaniu bogactwa. Bo mozna tu stracic zycie z reki tajemniczej, wszechmocnej istoty, zanim czlowiek zdazy sie nacieszyc zlotem. -Mnie juz przekonala - obwiescil Zajaczek dobitnie. - Moze potrwa to nieco dluzej w wypadku kapitana i pozostalych, ale i oni w koncu zrozumieja przestroge. -Oby zdazyli ja pojac. * Flota maagsowskich statkow ciagnela na polnoc jeszcze kilka dni. Gdzies po drodze zostawili za soba ziemie pani Zelany i wplyneli w granice domeny jej starszego brata. Zajaczka nieodmiennie dziwilo, jak nieokreslone sa granice na tym dziwnym kontynencie. Ledwo zaznaczone linia rzek czy charakterystycznymi punktami krajobrazu, istnialy bardziej w swiadomosci mieszkancow niz faktycznie na ziemi. Tubylcom wyraznie to nie przeszkadzalo, natomiast Sorganowi owszem i pewnie dlatego dosc czesto wychodzil na poklad, pytac Dluga Strzale lub Rudobrodego, czy opuscili juz terytorium pani Zelany. Pewnego jesiennego dnia, z lekka okrytego mgielka, niedlugo przed poludniem, "Mewa" okrazyla niewielki polwysep na zachodnim brzegu Dhrallu, a wowczas oczom przybyszow ukazala sie wioska rybacka. Pan Dahlaine wyszedl z kapitanskiej kabiny na rufie i zblizyl sie do Sorgana, ktory od dluzszego czasu stal na dziobie, -Tutaj zakotwiczymy, kapitanie - oznajmil. - Dalej pojdziemy pieszo. Orli Nos zmierzyl osade uwaznym spojrzeniem. -Niezbyt duze to miasto. -To zadne miasto - zachnal sie pan Dahlaine. - Do miasta musimy dojsc. Stolica regionu lezy w glebi ladu. Tutaj rybacy osiedlaja sie na lato. Zima lepiej sie schronic w solidnych scianach, pogoda nie rozpieszcza. -Teraz wszystko jasne. Zajaczek z ciekawoscia przygladal sie chatom skleconym z patykow, niemal identycznym jak te, w ktorych zyli mieszkancy Lattash oraz czlonkowie plemienia Starego Niedzwiedzia, a stojacy na plazy tubylcy odziani byli w ubrania uszyte ze skor, podobnie jak Dluga Strzala i Rudobrody. Kraina miala innego wladce, ale zwyczaje panowaly tu takie same jak u pani Zelany. W pewnej chwili wysoki smukly mezczyzna zepchnal na wode kanoe i zwinnie do niego wskoczyl. Powioslowal w strone statku kapitanskiego. Zblizywszy sie, zwolnil. -Hej! Dluga Strzalo - zawolal. - Co ty tam robisz w tym plywajacym domu? -Witaj, Athlanie! - odkrzyknal Dluga Strzala. - Lenie sie, nie ukrywam. Zajaczek lekko szturchnal lucznika w bok. -Rozumiem z tego, ze go znasz? -Od dawna. To Athlan, swietny mysliwy. O ile sie nie myle, bedzie nas prowadzil do najwazniejszego plemiennego miasta. -Co slychac nowego?! - zawolal Athlan, ponownie biorac sie do wiosel. -Ostatnio glownie o wojnie. Stwory z Pustkowia przysparzaja nam klopotow. -Myslalem, ze juz wszystkie wybiles. -Zostawilem pare dla ciebie, zebys mial na czym pocwiczyc reke i oko. Jest z nami pan Dahlaine, chce z toba porozmawiac. -Nie jestem wodzem! - zaprotestowal Athlan, przyciagajac kanoe do burty statku. -Wiem, wiem, ale to nie ma znaczenia. Pan Dahlaine chce, zebys poznal naszych sprzymierzencow i potem opowiedzial calemu plemieniu, po co sie tu zjawili. Czy stary wodz jeszcze zyje? -Ledwo sie trzyma. Wyrecza go syn, Kathlak. Ale zachowuje pozory. Znika w chacie i czas jakis udaje, ze debatuja, a po wyjsciu oznajmia "wole wodza". Wszyscy wiemy, ze staruszek pewnie nawet sie nie budzi ze snu, a polecenia wydaje sam Kathlak, ale nie robimy z tego wielkiej sprawy. Dluga Strzala zrzucil przyjacielowi drabinke sznurkowa. -Skad sie wzielo cos takiego? - spytal Athlan, znalazlszy sie na pokladzie. Objal spojrzeniem caly poklad "Mewy", od dziobu po rufe. -Za Matka Woda, na zachodzie, jest inny lad. Pani Zelana wynajela tam ludzi do obrony swojej ziemi. Ich dowodca z pewnoscia bedzie chcial z toba rozmawiac, ale radze ci liczyc sie ze zdaniem tego tutaj czlowieka. - Wskazal Zajaczka stojacego na dziobie, jak zwykle przy palenisku. -Wielkolud to on nie jest. -Wzrostem rzeczywiscie nie imponuje, ale robi najlepsze na swiecie groty do strzal. -Ten maluczki czlowieczek rozbija kamienie? - spytal Athlan z niedowierzaniem. -Nie ma takiej potrzeby. Wyrabia groty z czegos calkiem innego. - Znalezli sie juz przy kowalu. Dluga Strzala podal przyjacielowi grot z brazu. Tonthakanin uwaznie go obejrzal, ostroznie pogladzil. -Co to takiego? - spytal Zajaczka. - I skad to wziac? -Wezmiesz ode mnie - oznajmil Zajaczek z usmiechem. - Mam juz kilka setek, a bedzie wiecej. Groty zrobione sa z metalu, ktory nazywa sie braz. Rozgrzewam go, az sie stopi, potem wylewam do glinianych form, a kiedy wystygnie, na nowo stwardnieje, ma ksztalt taki, jak widzisz. -Skad sie bierze braz? -Nie mam bladego pojecia - przyznal Zajaczek z rozbrajajaca szczeroscia. - Ja go kupuje albo kradne. Ponoc to mieszanina dwoch metali, z ktorych zaden nie odznacza sie szczegolnymi zaletami, ale wspolnie tworza rzecz godna uwagi. Jestem biegly takze w obrobce innego metalu, zwanego zelazem, wyrabiamy z niego noze i siekiery, ale zeby go stopic, trzeba znacznie bardziej rozgrzac palenisko. -Pewnie ani jednego, ani drugiego nie ma na naszym Dhrallu - zasepil sie tubylec. -Alez wrecz przeciwnie! - wykrzyknal Zajaczek. - Widzialem czerwono zabarwione skaly, prawie na pewno zawieraly rude zelaza. -Co bys chcial za pare dziesiatkow takich grotow? - spytal Athlan. -Nic. Jestem tu po to, zeby wam pomagac w walce z ludzmi-owadami. Groty do strzal dostajecie w prezencie. - Przewrocil oczami. - Sam ledwo wierze w to, co mowie. -Nie tylko ja bede potrzebowal nowych grotow - zauwazyl Athlan. - A tobie pewnie trzeba sporo czasu, by powstaly nastepne. -Nie bede pracowal sam. Na kazdym statku jest kowal. W wiosennej batalii zalozylismy cala fabryke strzal. Zanim snieg stopnial, mielismy bardzo przyzwoite zapasy. Kazdy lucznik w krainie pani Zelany dostal tyle, ile potrzebowal. -Ten czlowiek urosl w moich oczach - zwrocil sie Tonthakanin do Dlugiej Strzaly. - Moze nie wszyscy mieszkancy naszego regionu od razu dojrza przewage grotow brazowych nad kamiennymi, ale mam argumenty takze dla opornych... reczne argumenty, wiec i oni z pewnoscia w koncu sie zgodza z moim punktem widzenia. -Chodzmy porozmawiac z panem Dahlaine'em - powiedzial Dluga Strzala. - Przywozimy wiesci, ktore powinienes przekazac Kathlakowi. -Prowadz, przyjacielu. * -Wszystkie stworzenia zyjace na tej ziemi podlegaja przemianom - rzekl pan Dahlaine. - Normalnie zmiany te sa rozlozone w tak dlugim czasie, ze malo kto je zauwaza. Natomiast Vlagh igra z silami natury. Wystarczy, ze chocby jeden z potworow z Pustkowia dostrzeze w innym stworzeniu cechy, ktore uzna za przydatne, a najpewniej pojawia sie one w nastepnym legu. W czasie wojny na poludniu spotkalismy sie z zupelnie nowymi stworami. Mialy zolwie skorupy chroniace je przed strzalami, dzieki ktorym lucznicy w kraju mojej mlodszej siostry przechylili zwyciestwo na nasza strone. Zanim rozpoczely sie starcia w poszczegolnych krainach, mieszkancy Pustkowia w zasadzie sie nie zmieniali, teraz natomiast, gdy spotkali roznych przeciwnikow, sami takze sie odmienili. Dlatego tez mozemy z duzym prawdopodobienstwem spodziewac sie kolejnych odmian. -Czy mamy pewnosc, ze teraz napadna na Kraine Polnocna? - spytal Athlan. Pan Dahlaine pokrecil glowa. -Rownie dobrze moga sie wypuscic na wschod. Niczego nie wiemy na pewno, dlatego staramy sie chronic obie krainy. -Rozsadne posuniecie - przyznal Athlan. - Panie, powinnismy ruszyc do Stathy. Po pierwsze, im wczesniej Kathlak uslyszy wiesci, tym lepiej, a po drugie, mamy klopoty z plemieniem Lowcow Reniferow. Na razie udalo nam sie ich utemperowac, ale dobrze byloby zalatwic sprawe definitywnie, w przeciwnym razie wbija nam noz w plecy podczas walki z ludzmi-owadami. Pan Dahlaine wyraznie pobladl. Wstal od razu. -Ruszajmy - powiedzial. 4 Ziemie na wschod od wioski rybackiej byly bagniste. Brzegi plytkich stawow z brazowa, metna woda porastaly wysokie zdzbla szorstkiej trawy, sposrod nich wystawal tu i owdzie jasny pien martwego drzewa. W pewnej chwili Zajaczek dostrzegl cos, co go nie na zarty przerazilo. Otoz bagno zdawalo sie plonac! I nie byl to zwykly ogien. Ten, ktory Zajaczek znal, z ktorym stykal sie na co dzien, byl zloty z czerwonymi blyskami, jarzyl sie pomaranczem i przypiekal purpura, a tymczasem ow ogien bagienny mial trupia poswiate sinawego blekitu.-Nie zwracajcie uwagi na ten widok - odezwal sie Athlan. - To tylko ognie bagienne. Pokazuja sie na moczarach bardzo czesto. -A jakim to sposobem ogien plonie na trzesawisku? - zdziwil sie Wol. - Przeciez mokradla to przede wszystkim woda, nie myle sie, prawda? W zyciu nie widzialem, zeby sie woda palila. -To nie woda sie pali - rzekl mlody Keselo. - Nigdy dotad nie spotkalem sie z tym zjawiskiem, z bagiennymi ogniami, ale slyszalem o nich niejeden raz, na uczelni. Profesor opowiadal nam o metanie, gazie, ktory unosi sie nad stojaca woda. O ile dobrze pamietam, wydobywa sie takze w kopalniach wegla. Wlasnie ten gaz pali sie na niebiesko. W kopalniach potrafi byc bardzo grozny, jesli wybuchnie znienacka, powoduje katastrofe. -W zyciu nie widzialem niebieskich plomieni - dziwil sie Wol. -Niebrzydkie, trzeba im to przyznac - stwierdzil Zajaczek. -Ja tam wole normalny, czerwony ogien - ocenil Wol. - Niebieski jest jakis taki... upiorny. -Rzeczywiscie - wlaczyl sie ponownie Keselo - blekitne plomyki bagiennych ogni przerazaja niektorych ludzi. W pewnych krainach tubylcy wierza, ze oznaczaja, iz w poblizu znajduja sie duchy. Tacy ludzie trzymaja sie od bagien z daleka, to jasne. -W ogole nie moge sobie wyobrazic, kto i po co mialby sie wloczyc po grzezawisku - odezwal sie Sorgan. Zajaczka nagle olsnilo. -Moze byc niezla kryjowka, panie kapitanie. Zwlaszcza jesli sie ucieka przed kims, kto sie w niebieskim ogniu dopatruje duchow. -Ja tam wole szerokie wody - stwierdzil Sorgan. -Tyle mam do czynienia z ogniem, a niebieskiego nigdy nie widzialem. - Zajaczek nie mogl wyjsc z zadziwienia. -Metan wydobywa sie z wegla tylko przy braku swiezego powietrza - stwierdzil Keselo autorytatywnie. - Dlatego ludzie pracujacy w kopalniach bardzo sie go boja. Slyszalem o pewnej kopalni wegla w poludniowej czesci imperium, ktora plonie juz ze siedemdziesiat lat. Jej wlasciciele chwytali sie wszelkich sposobow na wygaszenie ognia, ale wegiel ciagle sie pali, a ich niedoszle zyski ida z dymem. * Statha okazala sie miejscowoscia prawie tak duza jak Lattash, ale zupelnie do niego niepodobna. Byla ukryta w glebi lasu. Kazda chata stala przytulona do jednego z poteznych drzew. Zajaczek dostrzegal w tym pewna logike - mocne pnie i rozlozyste korony z pewnoscia chronily domostwa przed kaprysami pogody. No i nikt przy zdrowych zmyslach nie zamierzalby sie z kamiennym toporem na pien o srednicy dziesieciu metrow. Tyle ze w tych warunkach trudno bylo okreslic, gdzie wlasciwie nalezalo szukac granic osady. -Interesujace... - mruczal Keselo pod nosem, gdy za Dluga Strzala i jego przyjacielem szli ku centrum stolicy. - Poniewaz ten region systematycznie nawiedzaja cyklony, oczywiscie nalezy stawiac domy z gliny i galezi przycupniete pod ochrona drzew. Malo tego. Tubylcy przytwierdzili swoje schronienia do pni grubymi, mocnymi linami. Wobec czego pewnie ten czy ow moze czasem stracic dach nad glowa, ale sciany powinny zostac nietkniete. Zajaczek, slyszac jego rozwazania, wzruszyl ramionami. -Ja tam wole mieszkac na pokladzie - stwierdzil. - Oszalalbym, gdyby mi kolace igly bez przerwy lecialy na glowe. -Opadle igliwie zapobiega przemianie ulic... jezeli mozna je tak nazwac, w blotne sciezki podczas pory deszczowej. W srodku osady znajdowalo sie kilka wiekszych budowli. -Co to ma byc? - spytal Zajaczek Dluga Strzale. - Zamki? Palace? -Niezupelnie - odpowiedzial lucznik. - Tonthakanie nazywaja je siedzibami Rady Panstwowej. Okazaly sie potrzebne, gdy pan Dahlaine ustanowil twor, ktory nazwal narodem, a zrobil to, by wreszcie zakonczyc plemienne wasnie. Od tamtej pory tutejsze ludy maja ze soba rozmawiac, a nie toczyc wojny. Ten region zamieszkuja trzy duze plemiona, spotykaja sie co piec lat. W kazdej glownej osadzie plemienia znajduja sie siedziby Rady Panstwowej: tutaj, na polnocy i w gorach. Jesli pojawia sie jakies nieporozumienia, zainteresowani zbieraja sie w siedzibie Rady Panstwowej i szukaja rozwiazania. Szukaja tak dlugo, az znajda. Athlan mowil mi o pewnej debacie, ktora trwala trzy lata. -Cos takiego! - zdumial sie Zajaczek. -Jej uczestnicy pewnie zapomnieli o przedmiocie sporu najdalej po pol roku obradowania, ale dyskutowali dalej. W koncu uzgodnili, ze kazda ze stron jeszcze przemysli sprawe, wtedy zbiora sie ponownie i znajda najlepsze wyjscie. O ile mi wiadomo, nigdy nie wrocono do tamtej kwestii. -Czyste wariactwo. -Moze i tak, ale nikt nie stracil zycia. Podejrzewam, ze wlasnie o to chodzilo panu Dahlaine'owi. Chcial uniknac rozlewu krwi. Dopoki ludzie rozmawiaja, nikomu nie dzieje sie krzywda, chyba ze ktos ugryzie sie w jezyk. Weszli do jednej z wiekszych budowli. Zastali tam mezczyzne w srednim wieku, o ponurej twarzy i ciemnych wlosach naznaczonych nitkami siwizny. -Witaj, Kathlaku - odezwal sie pan Dahlaine. - Co sie dzieje na polnocy? -Nie mamy pewnosci, panie. Docieraja stamtad oskarzenia o obrazy i zniewagi, ale nie potrafimy ocenic, czego by mialy dotyczyc. Plemiona polnocne sadza najwyrazniej, ze ktores z poludniowych dopuscilo sie jakichs karygodnych czynow, ale nie mamy pojecia, kto ani co zrobil. Nie sposob uslyszec, o co chodzi, skoro nie chca podejsc blizej, by nie znalezc sie w zasiegu strzalu z luku, a gdy my usilujemy podejsc, koncza sie wyjasnienia i zaczynaja grozby. -Cos mi tu brzydko pachnie... - zastanowila sie pani Zelana. - Chyba nie wszystkim sie podoba wprowadzenie panstwa. - Zmarszczyla brwi w zamysleniu. - A moze... Moze to sprawka jakiegos stwora z Pustkowia? Tylko czy to nie jest zbyt wyrafinowane dzialanie jak na te prymitywne istoty? -Trudno miec pewnosc - rzekl pan Dahlaine. - Rozwijaja sie znacznie szybciej, niz przypuszczalismy. Jezeli wpadli na pomysl, jak sklocic plemiona, nie zawahaja sie go wykorzystac. Nie odrzucalbym takiej mozliwosci. -Wiesz co, drogi bracie, moze ja po prostu zajrze na polnoc i sprawdze, co sie tam dzieje. -Zelano! To ja jestem odpowiedzialny za stan mojej krainy! - zaprotestowal pan Dahlaine. -Niby prawda, ale pamietaj, jestesmy rodzina, powinnismy sie wspierac. A ja mam nad toba te przewage, ze przemieszczam sie cicho i dyskretnie. Ty z ta twoja blyskawica...! Robicie wrazenie, to prawda, ale jednoczesnie za kazdym razem caly swiat dowiaduje sie o waszym ladowaniu. Ja podrozuje na skrzydlach wiatru, wiec nikt sie nie zorientuje, ze przybylam. -Jestes zdecydowana postawic na swoim. -Nalezy ci zazdroscic przenikliwosci, drogi bracie. - Pani Zelana czule pogladzila starszego boga po policzku. I zniknela. * -Wiosna, podczas wojny w krainie pani Zelany Zajaczek wymyslil cos wyjatkowo praktycznego - mowil Dluga Strzala, zwracajac sie do Athlana i Kathlaka. - Kapitan Sorgan Orli Nos nazwal to trojwymiarowa mapa. Okazala sie szalenie przydatna. Rudobrody polowal w wawozie nad Lattash, odkad pamieta, wiec znal tam kazdy strumien i kazdy kamien. Dzieki jego wiedzy ponieslismy tylko nieznaczne straty. -Skad ci sie wzial taki pomysl, Zajaczku? - spytal Athlan zaciekawiony. -Robilem z gliny formy na groty - rzekl maly kowal - i jak zobaczylem te mape, co to ja mial komandor Narasan, od razu sobie pomyslalem, ze jest za malo szczegolowa. A ze trudno wyrysowac doliny i gory, wymyslilem, zeby je ulepic z gliny. Wtedy Rudobrody zbudowal maly wawoz, pokazal nam dokladnie, co gdzie jest, jak strome sa stoki, jak szerokie rzeki i w ogole wszystko. Wtedy poznalismy te okolice prawie tak dobrze jak on. I sprawy toczyly sie po naszej mysli, dopoki nie wyszlo na jaw, ze ludzie-owady od stuleci drazyli w pobliskich gorach tunele. Przezylismy trudne chwile, w koncu jednak sie okazalo, ze to oni popelnili blad, ktory kosztowal ich zycie i przegrana. Gdy blizniacze szczyty u wylotu wawozu plunely ogniem, nasz wrog w kryjowce ugotowal sie zywcem. -Slyszalem o gorach plujacych ogniem - powiedzial Kathlak. - Czy rzeczywiscie wyrzucaja glazy i plynny kamien wysoko w gore? -Tak - potwierdzil Dluga Strzala. - I to bardzo wysoko. Pewnie z dziesiec kilometrow. -To musi byc niezapomniany widok. -Owszem - zgodzil sie Zajaczek - ale nie nalezy do niego tesknic, zwlaszcza jesli sie stoi ponizej miejsca wybuchu. -Czy drugie starcie takze wygraliscie dzieki jakims gorom plujacym ogniem? - spytal Athlan ciekawie. -Niezupelnie - rzekl Dluga Strzala. - Podczas wojny w Krainie Poludniowej najistotniejsza okazala sie woda. Batalia na zachodzie byla dosc prosta. Nastepna okazala sie bardziej skomplikowana. -Mimo wszystko wygraliscie. -Nie jestem pewien, czy mozna to tak ujac. Nasza rola polegala glownie na nieprzeszkadzaniu. Wszystko wskazuje na to, ze wspiera nas ktos, kto ma niemale mozliwosci. -Jak ten ktos ma na imie? - spytal Kathlak. -Nie zdradzila nam swego imienia. Powtarzala wylacznie "zejdzcie mi z drogi", a my juz wiemy, ze lepiej jej sluchac, i to bez ociagania. -Kobieta?! - zdumial sie Kathlak. - Jak to mozliwe? -Ano, zwyczajnie. - Dluga Strzala pokiwal glowa. - Sam sie zastanow. Pani Zelana jest kobieta, a dokonuje czynow, w ktore trudno uwierzyc. Wiele wskazuje na to, iz nasi wrogowie takze sa rodzaju zenskiego. Niewielu jest samcow w owadzim swiecie. -Przeciez kobiety sa slabe! -W swiecie owadow rzecz ma sie odwrotnie. Samica moze przenosic przedmioty dziesiec razy ciezsze od siebie. Moze niesc taki przedmiot przez calutenki dzien i nawet sie zbytnio nie zasapie. Dotychczas myslelismy o potworze Vlaghu, a powinnismy myslec o potwornej matce Vlagh. Ty tez bedziesz musial zmienic podejscie do swiata, drogi przyjacielu, a od tego, jak szybko tego dokonasz, zalezy twoje zycie. * Pani Zelana wrocila do Stathy nastepnego ranka. -Ladnie u ciebie - oznajmila starszemu bratu. - Lecialam nad brzozowym gajem... Naprawde przesliczny. -Dowiedzialas sie, o co chodzi plemionom z polnocy? -Wlasciwie nie. Tamci ludzie sami tego nie wiedza. Sa przekonani, iz plemiona z poludnia w jakis sposob ich obrazily, ale nie przypominaja sobie, czego ta zniewaga mialaby dotyczyc. Sa jednak pewni, iz byla niewybaczalna. Cos tu sie nie zgadza. Nie jest to oszustwo tak wielkie i dobrze widoczne jak "morze zlota" albo sprawa Kajaka, lecz zalicza sie do tego samego gatunku zdarzen. Pokrecilam sie troche po okolicy, wszedzie to samo. Czlonkowie plemion polnocnych zywia przekonanie, ze zostali zniewazeni, ale zaden z nich nie pamieta, o co wlasciwie chodzilo. -Wobec tego znow mamy do czynienia z jakas mistyfikacja? - upewnil sie pan Dahlaine. -Zdawalo mi sie, ze wlasnie to powiedzialam. Dorzucilabym jedynie, ze sludzy Vlagh nauczyli sie budzic w twoich poddanych konkretne odczucia, nie ugruntowujac ich zadnymi argumentami. Emocje sa prymitywne, ale przeciez moga stac sie przyczyna starc. Jesli nic sie nie zmieni, to gdy stwory z Pustkowia zaatakuja, nie bedziesz mogl liczyc na wsparcie mieszkancow tego regionu. Powinienes zajac sie ta sprawa natychmiast. Lucznicy sa w wojennych rozgrywkach bardzo istotni, a za chwile nie bedziesz mial do dyspozycji zadnego. -Lejesz mi miod na serce, siostrzyczko - burknal pan Dahlaine. -Robie co w mojej mocy. - Pani Zelana sklonila sie z lekkim usmieszkiem. Tonthakan 1 Athlan z Tonthakanu urodzil sie w miescie Statha, w poblizu poludniowej granicy regionu i byl czlonkiem jednego z osmiu plemion Lowcow Jeleni. Znacznie dalej na polnoc zylo siedem plemion Lowcow Reniferow, a w gorach - piec plemion Lowcow Niedzwiedzi. Szczyty tworzyly naturalna granice pomiedzy regionem Tonthakan a Matakanem.Ojciec Athlana, Athaban, byl zdolnym lucznikiem i wczesnie zaczal syna uczyc strzelania. Szybko stalo sie jasne, ze chlopiec wyrosnie na jednego z najlepszych lowcow plemienia ze Stathy. Mial siedem lat, gdy upolowal sarne, biegnac, z odleglosci stu krokow. -Ten chlopak daleko zajdzie - oznajmil Dalthak, wodz plemienia, gdy swiadkowie fenomenalnego strzalu doniesli mu o tym nieprawdopodobnym zdarzeniu. Dla rowiesnikow Athlan stal sie bohaterem, natomiast starsi chlopcy ironizowali i probowali przedstawiac jego dokonanie jako skutek dzialania czystego przypadku. Nic zatem dziwnego, ze ambitny chlopak postanowil przekonac niedowiarkow. Zabil tyle jeleni w tak nieslychanych warunkach, iz o zadnym przypadku czy szczesciu nie moglo juz byc mowy. Szyderstwa ucichly. Czas mijal, Athlan rosl i nabieral w strzelaniu coraz wiekszej wprawy. Jednoczesnie docieraly do niego wiesci o niezadowoleniu, jakie spowodowala wsrod starszych decyzja pana Dahlaine'a, ktory postanowil zlaczyc dwadziescia plemion w jeden narod. Starsi wyraznie uwazali takie dazenie za sprzeczne z natura, a nawet szkodliwe. Dla Lowcow Jeleni plemiona Lowcow Reniferow oraz Lowcow Niedzwiedzi zawsze byly naturalnymi wrogami, wiec nalezalo raczej porzucic absurdalna idee stworzenia narodu i wrocic do starych dobrych czasow, gdy strzaly byly przeznaczone w rownym stopniu dla zwierzyny lownej i nieprzyjaciol. Chlopak wyrosl na mlodzienca, dorosli wokol niego zaczynali sie starzec. Wodz plemienia posiwial, jego dzwieczny glos stracil na sile. Czlonkowie plemienia przestali sie do niego zwracac po imieniu, od jakiegos czasu tytulowali go starym wodzem, co swiadczylo o glebokim szacunku. Athlan nie bylby zachwycony, gdyby okazywano mu respekt poprzez dodawanie przed imieniem slowa "stary", poniewaz kojarzylo mu sie ono z przemijaniem. Tymczasem plemienna starszyzna wyraznie byla innego zdania. Swoja droga wodz rzeczywiscie nie byl juz szczegolnie zwawy, niekiedy zdarzalo mu sie przysnac w srodku mowy, nawet jesli sam ja wyglaszal. W dziesiatym roku zycia Athlana obowiazki wodza plemienia nieoficjalnie przejal Kathlak. Z kazda sprawa chodzil do chaty ojca, by "zasiegnac jego rady", potem obwieszczal "jego wole", uprawomocniajac wlasne decyzje. Chronil w ten sposob godnosc ojca i ucinal wszelkie ewentualne sprzeciwy. Gdy pan Dahlaine zdecydowal sie zjednoczyc plemiona Tonthakanu, Lowcy Jeleni postanowili uczynic Stathe siedziba Rady Panstwowej ludow poludniowych. Wielu czlonkow plemienia postrzegalo to jako wielki honor, lecz nie wszyscy. Znalezli sie i tacy, ktorym sie to nie podobalo, gdyz nalezalo zbudowac wielkie chaty sluzace jako miejsce spotkan, stale dbac o ich dobry stan i oczywiscie zapewnic dach nad glowa oraz wyzywienie gosciom przybywajacym na obrady. Lowcy Jeleni zbierali sie raz do roku na spotkania nieszczegolnie oficjalne, lecz gdy Athlan mial dwanascie lat, doszlo do zwolania calej Rady Narodowej i bylo to zgromadzenie zupelnie innego rodzaju. Kilka dni przed tym wydarzeniem Kathlak wezwal wszystkich podrostkow i wylozyl im najwazniejsze reguly. -Zadnych smiechow i zartow w czasie posiedzenia - oznajmil. - Wodzowie plemion beda wyglaszali mowy, dlugie i dla was niewyobrazalnie nudne. Macie udawac zywe zainteresowanie. Siedziec prosto i co jakis czas potakiwac skinieniem glowy. Spotkanie bedzie trwalo trzy dni, tyle wytrzymacie. -I tak co piec lat? - spytal Athlan. -Tak. Nastepne odbedzie sie na terytorium Lowcow Niedzwiedzi, a kolejne na ziemi Lowcow Reniferow. -Czy stanie sie wtedy cos waznego? -Nie. -Wiec po co to wszystko? -Na zyczenie pana Dahlaine'a. -Aha. No to w porzadku. -Dam mu znac, ze ma twoja zgode - rzekl Kathlak ze smiertelna powaga. -E, nie, po co mu zabierac czas? Na pewno ma mnostwo pilnych rzeczy na glowie. Umowmy sie, ze nic nie mowilem. -Skoro takie jest twoje zyczenie, zapomnimy o sprawie, ale jesli uznasz, ze nalezy przedstawic twoja opinie panu Dahlaine'owi, zrobie to, gdy tylko sie z nim zobacze. Athlan skrecal sie i zzymal, ale to i owo zapadlo mu w pamiec po tej krotkiej wymianie zdan. Po pierwsze, dobrze jest pomyslec, zanim sie cos powie, a po drugie, lepiej nie wchodzic w droge Kathlakowi, jesli to nie jest absolutnie konieczne. * Czternastoletni Athlan, mlodzieniec cieszacy sie opinia strzelca wyborowego, byl bacznie obserwowany przez ojcow dziewczat na wydaniu. Nierzadko wybierali sie oni do ojca chlopaka, by omowic rozne "interesujace mozliwosci". Athlan zwykle wtedy wychodzil do lasu. Matke stracil jako male dziecko i dobrze mu sie zylo pod ojcowska opieka. Owszem, zamierzal sie ozenic, ale jeszcze nie teraz. Na razie ponad wszystko cenil sobie wolnosc. Wloczyl sie po lasach samotnie, jedynymi towarzyszami byly mu zwierzeta oraz drzewa i niczego wiecej nie pragnal. Miesiace i lata praktyki zaczely przynosic owoce. Potrafil niezauwazony podejsc najbardziej plocha zwierzyne. Ktoregos pieknego letniego dnia, gdy polowal w lesie tuz nad brzegiem morza, zauwazyl obcego, ktory w smuklej lodce sunal na polnoc. Ten czlowiek z pewnoscia nie pochodzil z plemienia Lowcow Jeleni. Przy rekawach jego skorzanej koszuli prozno by szukac fredzli, nie bylo tez blyszczacych paciorkow na jej przedzie. Ku zdumieniu chlopaka, ktory sadzil, ze jest swietnie ukryty w zaroslach, przybysz uniosl obie rece, pokazujac, iz nie trzyma broni. Athlan byl z natury ciekawy, wiec nie zniknal w chaszczach, lecz przewiesil luk przez ramie i podobnym gestem podniosl dlonie do gory, zapewniajac obcego o wlasnych pokojowych zamiarach. Wolno zszedl na plaze. -Jestem Athlan z plemienia wodza Dalthaka. -A ja mam na imie Dluga Strzala i pochodze z plemienia Starego Niedzwiedzia - rzekl obcy, zblizajac sie do brzegu. - Przybywam w pokoju, nie mam wrogich zamiarow. -Wobec tego witaj w Krainie Polnocnej, na ziemi pana Dahlaine'a. -Jestem z domeny pani Zelany, z Krainy Zachodniej. Witaj, Athlanie z polnocy. -Chyba juz dosyc tych formalnosci? - rzucil nie calkiem pewnie Tonthakanin. -Raczej tak - usmiechnal sie Dluga Strzala. -No to chodz na brzeg, pogadamy. Przybysz wyciagnal kanoe na piaszczysta plaze. -Przyplynales tu do ktoregos z wodzow? - spytal Athlan. -Niekoniecznie - odparl Dluga Strzala z namyslem. - Wolalbym porozmawiac z toba. Jestes mysliwym, prawda? -Czlowiek musi sie czyms zajac, kiedy nie je i nie spi. Co chcesz wiedziec? -Czy znacie stwory z Pustkowia? -Slyszalem o nich, ale nigdy zadnego nie widzialem na wlasne oczy. Sluchaj, ukryjmy twoja lodke i wejdzmy troche glebiej w las. Nie lubie tak stac na otwartej przestrzeni. -Obawiasz sie jakiegos spotkania? -Wlasciwie nie. Ale jestem dobrym mysliwym i paru starszych czlonkow plemienia postanowilo mnie wyswatac, zeby w ich rodzinie nie zabraklo miesa. -Taka jest kolej rzeczy. - Dluga Strzala pokiwal glowa. Razem wciagneli kanoe w zarosla i weszli do lasu. -Tutaj czuje sie lepiej - odezwal sie Athlan. - O co chodzi z tymi stworami z Pustkowia? Z tego, co mi sie obilo o uszy, to karzelki, pewnie drobne zlodziejaszki. -Niestety, to tylko czesc prawdy. W rzeczywistosci szukaja informacji. Staraja sie nie ujawniac, dlatego nie wiemy, jak wiele ich jest naprawde. Z wygladu przypominaja ludzi, lecz niewiele maja z ludzmi wspolnego. Rzadzi nimi Vlagh. -Slyszalem o tym, ale sadzilem, ze to tylko bajeczka dla niegrzecznych dzieci. -Niestety, taka wlasnie jest prawda. Rzeczywiscie istnieje stwor, ktory chce rzadzic calym swiatem. I dlatego wlasnie posyla swoje slugi na nasze ziemie. Ich zadaniem jest sprawdzic, czy zdolamy sie obronic przed napascia. -A skad ty wiesz o tym wszystkim? - spytal Athlan z lekkim niedowierzaniem. -Stwory z Pustkowia odebraly zycie mojej wybrance. Od tamtego czasu tropie ich i zabijam. Jesli ktoregos spotkasz, zachowaj najwyzsza ostroznosc, nie pozwol mu sie zblizyc, bo jesli cie ukasi, umrzesz z pewnoscia. Kazdy z nich ma jadowite zeby, a ten jad jest smiertelny. Szaman z naszego plemienia uwaznie zbadal ich szczatki i nauczyl mnie zatruwac jadem groty strzal. Najdrobniejsze zadrapanie zabija w mgnieniu oka. -Sarne takze? -Na pewno. Athlana ogarnely watpliwosci. -Niby latwo byloby polowac w ten sposob, ale czy mieso nadawaloby sie do jedzenia? Nie byloby trujace? -Szczerze mowiac, nie wiem - przyznal Dluga Strzala. - Moze gotowanie zniszczyloby trucizne, ale glowy za to nie dam. -Mozna by sprobowac i nakarmic jakiegos psa. Jesli przezyje do nastepnego dnia, bedzie znaczylo, ze mozna jesc takie mieso. -Duzo macie psow? -Bardzo duzo. Jadamy je, gdy w srodku zimy snieg wiezi nas w osadach. Psie mieso nie jest tak delikatne jak dziczyzna, ale lepsze od zupy z patykow. - Athlan podniosl wzrok na horyzont, gdzie zachodzace slonce powloklo morze purpura. - Czas rozbijac oboz na noc. Moze jutro zapolujemy razem? Na sarny, nie na stwory z Pustkowia. - Zawahal sie przez chwile. - Masz pare strzal bez trucizny? -Kilka sie znajdzie. -Odrozniasz je bez trudu? -Czyste maja biale piora. Zatrute - czerwone. - Dluga Strzala sciagnal brwi w zastanowieniu. - A moze odwrotnie...? * W lesie bylo jeszcze ciemno, gdy Athlana obudzily jakies trzaski. To obcy rozpalal ognisko. -Co tak wczesnie? - spytal chlopak zaskoczony. -Nie tak znowu wczesnie - odparl Dluga Strzala z przekonaniem. - Nie znam zwyczajow tutejszej zwierzyny, ale jesli zachowuje sie podobnie do tej, na ktora poluje w Krainie Zachodniej, to zeruje noca i nad ranem wraca do ostoi. Przy odrobinie szczescia bedziemy mieli swieze mieso jeszcze przed wschodem slonca. Nie mam nic przeciwko wedzonym zapasom, ale od czasu do czasu czlowiek potrzebuje odmiany. -Zdaje sie na ciebie - oznajmil Athlan formalnie. -Chyba za duzo czasu spedzasz ze starszymi plemienia. -Musimy ich szanowac. -Jasne, jasne. A teraz opowiedz mi o tutejszej zwierzynie. Ile jest rodzajow? U nas w lasach na zachodniej czesci kontynentu zyja w zasadzie dwa rodzaje zwierzyny. Jedne sa mniejsze, bardzo plochliwe, drugie wieksze, o mniej rozrosnietych rogach, wyjatkowo nierozgarniete. Mniejsze biegaja chyzo i zgrabnie, wieksze zarzuca na boki. -Chyba nigdy nie spotkalem glupiej zwierzyny. -Zwierzeta, o ktorych mowie, zawsze uciekaja pod gore, a gdy znajda sie jakies piecdziesiat krokow nad mysliwym, przystaja i bacznie go obserwuja. -No tak, to rzeczywiscie nieszczegolnie madre postepowanie. -Maja ogromne uszy, dlatego troche przypominaja kroliki z rogami. -Nie mamy tutaj nic podobnego - stwierdzil Athlan. - Nasza zwierzyna jest plochliwa. A renifery, zyjace na polnocy, zbieraja sie w ogromne stada, wiec jesli dostrzezesz jednego, mozesz sie spodziewac kilku setek w najblizszej okolicy. Ale ich mieso nie jest tak smaczne jak saren i jeleni, wiec wole polowac u nas. -Jesli jestes gotow, mozemy ruszac. -Najpierw chyba sniadanie? Dluga Strzala potrzasnal glowa. -Zawsze lepiej mi sie poluje o pustym zoladku. -Ja nie jestem tego taki pewien... Jak sie nie najem, reka mi drzy. Nad wschodnim widnokregiem zapalila sie blada smuga poranka. Dwoch mezczyzn, niczym duchy, wsiaklo miedzy potezne drzewa. -Zatrzymajmy sie na pare chwil - powiedzial cicho Dluga Strzala. - Oczy nam sie przyzwyczaja do ciemnosci. Dlugo patrzylem w ogien, chcialbym odzyskac ostrosc wzroku. -Slusznie - zgodzil sie Athlan. - Za kazdym razem, gdy wstane od obozowego ogniska i zaglebie sie w mroczny las, musze jakis czas isc z wyciagnietymi rekami, zeby sie nie wpakowac na drzewo. A drzewa nie znosza, gdy sie na nie wpada w ciemnosciach. Po krotkiej chwili znow ruszyli przez las. -Malo tu krzewow - zauwazyl Dluga Strzala. -Od lat igliwie spada na ziemie, wiec malo ktora roslina z poszycia zdola sie przez nie przebic. Nawet jesli pojawi sie tutaj jakies nasiono, marne ma szanse dotrzec do gleby. Mamy pod nogami naprawde gruba warstwe igiel. W twoim kraju jest duzo krzakow? -Rosna dosc gesto wzdluz brzegu morza - odpowiedzial Dluga Strzala. - Nikomu nie przeszkadzaja, a zwierzyna ma co jesc. -U nas zwierzeta zywia sie na lakach. Jedna zobaczysz za chwile, jest tuz przed nami. Znam w okolicy kilka innych, ale ta znajduje sie najblizej, wiec jesli upolujemy na niej kilka sztuk, nie bedziemy musieli ich ciagnac daleko. A ja nie lubie sobie utrudniac zycia. -Rozumiem cie doskonale. Przekroczyli waski strumien zablakany w lesie i wkrotce ujrzeli ledwo widoczny przeswit miedzy drzewami. -Zblizamy sie - szepnal Athlan. -Tak podejrzewalem - tchnal Dluga Strzala. - Juz od jakiejs chwili czuje zapach zwierzyny. Athlan takze kilkakroc pociagnal nosem. -Wech masz rownie doskonaly jak wzrok. Przycupneli na skraju lasu. Przed nimi otworzyla sie polana. -Jeszcze troche za ciemno na strzelanie - wyszeptal Athlan. - Musimy troche zaczekac. -Lepiej sie pospieszyc, niz spoznic - stwierdzil Dluga Strzala z przekonaniem. -Pewnie, pewnie - usmiechnal sie Athlan troche krzywo. - My mowimy "Kto rano wstaje, temu bog daje". Oczywiscie to tylko powiedzenie, pan Dahlaine tak naprawde nie wtraca sie w ludzkie sprawy. Mrok stopniowo ustepowal przed swiatlem poranka. -Sa! - odezwal sie nagle Athlan. - Widze piec... szesc. -Malutkie - cmoknal Dluga Strzala. - Jeszcze kozlatka. Starsze pewnie stoja dalej na lace. -Zaczynam byc glodny - poskarzyl sie Athlan. -Sniadanie masz przed oczami. Rozjasnialo sie z chwili na chwile. Wkrotce widzieli cale stado. -Tam. - Dluga Strzala wskazal dorodnego jelenia. - Po drugiej stronie pniaka. Athlan przyjrzal sie celowi. -Duzy, mlody - ocenil. - Powinien byc smaczny. Ale... troche daleko. -Dosiegne go - rzekl Dluga Strzala. -No to ja chetnie popatrze. Sam nie probowalbym ubic jelenia z takiej odleglosci. -Powinienes zaufac swojej broni. Dluga Strzala powoli wstal. Spokojnym ruchem siegnal po strzale, napial cieciwe i strzelil. Jelen padl, jakby mu sie grunt usunal spod kopyt. -Niesamowite! - zachwycil sie Athlan. - W zyciu nie widzialem takiego strzalu! Przeciez ten jelen byl od nas ze dwiescie metrow! -Raczej dwiescie piecdziesiat. Nie ma wiatru, wiec bylo latwiej. Strzelasz? Nie wszystkie uciekly. -Ten jeden stanowczo wystarczy. Do obozu mamy kawalek drogi, a bedzie co ciagnac. Chyba ze wolisz rozbic oboz obok zdobyczy i swietowac przez tydzien. Dluga Strzala pokrecil glowa. -Stanowczo powinnismy zaciagnac go do obozu i ukryc w cieniu, bo jesli zostanie na sloncu, szybko zacznie sie psuc. Dopiero okolo poludnia wrocili nad brzeg morza ze zdobycza. Od razu zabrali sie do oprawiania zwierzyny. -Gdzie sie nauczyles tak strzelac?! - Athlan nie mogl wyjsc z zadziwienia. - A moze to pani Zelana udzielala ci instrukcji? -Nigdy jej nie spotkalem. Nie przepada za ludzmi, wiec przed wielu laty zamieszkala na wyspie Thurn. -Ciekawe. Pan Dahlaine ciagle jest miedzy nami. Ma mnostwo pomyslow i choc nie wszystkie sa trafione, mamy obowiazek sie podporzadkowac jego rozkazom. Nie powtarzaj nikomu, ale powiem ci szczerze, bogowie czasem zachowuja sie jak dzieci. -Jesli o mnie chodzi, moga sobie robic, co im sie zywnie podoba - stwierdzil Dluga Strzala. - Ja tam wiem, co do mnie nalezy. Zabijam stwory z Pustkowia i bede je zabijal az do smierci. To jedyna racja mojego istnienia. Jesli pozyje dosc dlugo, moze wybije te kreatury do nogi. - Od jego zimnego spojrzenia ciarki przebiegaly po krzyzu. Zostali w obozie jeszcze kilka dni, po czym Dluga Strzala uznal, iz nadszedl czas wsiadac do kanoe i wracac do domu. Athlan zegnal go, stojac na piaszczystym brzegu. Mial niezbita pewnosc, ze sie jeszcze spotkaja. -Nastepnym razem ja zdejme jelenia - obiecal sobie solennie. 2 Wczesna jesienia tego roku Athlan odkryl niewielka jaskinie w gorach, jakies dwa, trzy kilometry od Stathy. Po namysle zdecydowal, ze woli porzucic chate w lesie i tutaj sie przeprowadzic. Docenial tradycje, ktora kazala Tonthakanom mieszkac w drewnianych chatach, ale tez rozumial, ze jaskinia z pewnoscia nie zwali mu sie na glowe, niezaleznie od tego, jak mocno bedzie dmuchal wiatr.Zima nie dala sie we znaki ludziom ani zwierzetom, jedzenia bylo w brod. Athlan nabieral przekonania, ze znalazl dla siebie najwspanialsze miejsce na swiecie. Tuz po pierwszym wiekszym sniegu przyszedl do Athlana mlody lowca, Zathal, niosac mu wiesci o smierci ojca. -Kruszyl kamien na groty, jak zwykle - opowiadal - gdy nagle zgial sie wpol, chwycil za piers i padl martwy. Kathlak przyslal mnie do ciebie z wiadomoscia, ze jesli nie masz nic przeciwko, pogrzeb wyprawimy jutro. -Bede - odparl Athlan krotko. Ceremonia trwala, jak zwykle przy takich okazjach, przez calutki dzien. Ojciec Athlana byl dobrym mysliwym, wiec czlonkowie plemienia wychwalali go w dlugich mowach. Uroczystosc zaczela sie zblizac ku koncowi, gdy slonce sklonilo zlota glowe za horyzont. Wtedy wodz podszedl do Athlana stojacego przy ojcowskim grobie. -Zamierzasz wrocic do Stathy? - spytal. -Nie, wodzu. Zostane tam, gdzie jestem. -Ojcowie dziewczat na wydaniu nie beda cie teraz nachodzic. Okres zaloby potrwa, jak dlugo zechcesz. -Nie dlatego wzbraniam sie przed powrotem - powiedzial Athlan. - Znalazlem sobie dom, dobrze mi tam, zwierzyny w brod. W pewnym sensie jestem wdzieczny natretom, ze mnie wygonili z osady. Zostalem lowca, nie potrzebuje i nie chce towarzystwa. W razie wojny wespre plemie ze wszystkich sil, ale na czas pokoju wole byc sam. -Co mamy wobec tego zrobic z chata twojego ojca? Mlody mezczyzna wzruszyl ramionami. -Podarujcie ja komus, kto jej potrzebuje. Dla mnie nie jest wazna. Bywaj zdrow, wodzu. Odwrocil sie i odszedl w las. * Wczesna wiosna Dluga Strzala ponownie zawital w Tonthakanie. Bez wiekszego trudu odnalazl jaskinie Athlana. -Postanowiles zostac niedzwiedziem? - spytal przyjaciela. - Zapadasz tez w zimowy sen? Dobra drzemka nie jest zla, ale pewnie po kilku tygodniach obudzi cie burczenie w brzuchu. -Wybralem jaskinie, bo jest mocna. I zeby wial nie wiem jaki wiatr, jej nie zdmuchnie. -Rozumiem. A jak tu ze zwierzyna? -Doskonale. Jestem dosc daleko od jakiejkolwiek ludzkiej osady, wiec jelenie sa ufne i nie tak latwo je sploszyc. A ze maja apetyt, zeruja nawet w ciagu dnia. Co oznacza, ze nie musze sie zrywac w srodku nocy, zeby zapolowac. -Rozleniwiles sie. -Potrzebuje duzo snu. Jeszcze rosne. -Rzecz w tym, ze rosniesz, ale nie dorastasz. A teraz na dodatek szybko sie roztyjesz. Jeszcze pare lat takiego zycia i nie przepchniesz sie przez wejscie do jaskini. -Idziemy na polowanie czy wolisz tu stac i wyglaszac dowcipne uwagi? -Prowadz, przyjacielu. * Kilka lat pozniej pan Dahlaine przyniosl mieszkancom Tonthakanu wiadomosc, ze kraina jego mlodszej siostry zostala zaatakowana przez stwory z Pustkowia. Athlan uznal, iz Dlugiej Strzale w to graj, i zajal sie innymi sprawami. Bo i w Krainie Polnocnej nie dzialo sie najlepiej - idea narodu zaczela podupadac. Stary wodz, Dalthak, rzadko wiedzial, co sie wokol niego dzieje, a Kathlak zrezygnowal ze zwyczaju udawania, iz omawia wazne plemienne sprawy z ojcem, i wydawal polecenia bez "konsultacji". Moze i dobrze sie stalo, bo wkrotce wyszlo na jaw, iz Lowcy Jeleni potrzebuja zdecydowanego, silnego przywodcy. Granice ich ziem coraz czesciej naruszali Lowcy Reniferow, ktorzy najwyrazniej nie mieli zamiaru wyjasniac powodow tych napasci. Podtrzymujac reguly narzucone przez pana Dahlaine'a, Kathlak zwolal posiedzenie Rady Panstwowej, by wyjasnic nieporozumienia. Lowcy Niedzwiedzi pojawili sie na wezwanie, ale Lowcy Reniferow - nie. Wodzowie plemion Lowcow Niedzwiedzi podsuneli rozwiazanie, ktore wydawalo sie Athlanowi rozsadne. Proponowali urzadzenie kilku szybkich wypadow na terytorium wichrzycieli. Dzieki temu mieli nadzieje szybko sciagnac na siebie uwage pana Dahlaine'a, ktory powinien rozwiazac wszelkie problemy. Z punktu widzenia wiekszosci mieszkancow Krainy Polnocnej takie wlasnie byly obowiazki boga. Tymczasem jednak Kathlak widzial sprawe inaczej. Najwyrazniej zamierzal nadal wcielac w zycie idee panstwa. Athlan sie z nim nie zgadzal. Owszem, pokoj byl pozadany, ale nie za wszelka cene! Od czasu do czasu nalezalo krnabrnemu sasiadowi przetrzepac skore. Zwlaszcza jesli sam sie o to prosil. Posiedzenie Rady Panstwowej dalo niewiele, Lowcy Reniferow w dalszym ciagu niepokoili Lowcow Jeleni, najezdzali ich ziemie, palili osady, zabijali mezczyzn i uprowadzali kobiety. Athlan zaczal sie przygotowywac wraz z przyjaciolmi do wojny, ktora miala dla Lowcow Reniferow stac sie lekcja dobrych manier. Napasci trwaly cala wiosne i duza czesc lata. Od czasu do czasu naplywaly wiesci o wojnie w Krainie Zachodniej, a nastepnie w Krainie Poludniowej. Athlan wyraznie dostrzegal, ze syn wodza tlumi gniew i chec odwetu, czyli postepowal zgodnie z zaleceniami pana Dahlaine'a, by rozstrzygac nieporozumienia slowem, nie orezem. Niestety, wszystko wskazywalo na to, ze brak odwetu jedynie zachecal plemiona Lowcow Reniferow do coraz smielszych poczynan. Mniej wiecej w polowie lata Athlan wpadl na pomysl ominiecia zakazow. Ktoregos skwarnego dnia zebral przyjaciol w lesie. -Wodz Kathlak zabronil nam odplacac pieknym za nadobne, ale nie mowil nic o zaniechaniu obrony, zgodzicie sie ze mna? -Rzeczywiscie, nic takiego sobie nie przypominam - przytaknal Zathal. - Mow, co ci chodzi po glowie. -Sa tylko cztery przejscia z ziem Lowcow Reniferow na nasze. Osad tam niewiele. Gdybysmy wystawili odpowiednia liczbe pierwszorzednych lucznikow, nie dalibysmy wrogowi przejsc na nasza strone. Co by ktory wystawil nos za swoj region, tracilby zycie. Nie musimy wyprawiac sie na ziemie sasiednich plemion, przeciwnicy sami do nas przyjda! Wystarczy na nich zaczekac. Znamy nasza ziemie duzo lepiej niz oni, nie zdaza podpalic nawet jednej chaty. Szkoda tracic czas na wojenne okrzyki i inne ceremonialy. Po prostu: celujemy i strzelamy. A potem znikamy w lesie. Nie bedziemy przekraczac granicy, ale zatrzymamy napastnikow, ktorzy znajda sie po naszej stronie. Zatrzymamy ich na dobre. Moze ucieknie ich setka albo i dwie, ale beda mogli mowic o szczesciu, jezeli dwoch czy trzech wroci do domu. Lowcy Reniferow nie sa ludzmi bardzo pojetnymi, mimo wszystko ten przekaz chyba do nich dotrze. -Czy moge cos podpowiedziec, Athlanie? - spytal niesmialo Zathal. -Slucham. -Trupy z czasem zaczynaja sie rozkladac i wtedy strasznie smierdza. Proponuje sciagac je wszystkie na granice i tam zostawiac. O tej porze roku wiatr zwykle wieje z poludnia, wiec trudno bedzie w okolicy wytrzymac. Moze to skuteczniej przekona wroga, zeby zmienil rodzaj zabawy? -I latwiej bedzie znalezc granice! - wtracil inny mlody lucznik. - Nawet po ciemku! -To mi sie podoba! - zawolal Athlan. - Bierzmy sie do roboty! * Napasci na polnocna czesc terytorium plemion Lowcow Jeleni trwaly jeszcze kilka tygodni, lecz system walki z zaskoczenia wymyslony przez Athlana, polaczony z metoda "odpychania smrodem", coraz bardziej odbieral wrogowi chec do atakow i wreszcie, gdy jesien zaczela przypominac o swoim istnieniu, mozna bylo uznac problem za rozwiazany. Ktoregos wieczoru przyszedl do Athlana Kathlak. -Co ty wlasciwie robisz? - zapytal bez wstepow. -Poluje - odparl mysliwy z mina najniewinniejsza pod sloncem. - Taka moja rola. -Wlasnie dotarla do mnie wiesc od wodza jednego z plemion Lowcow Reniferow. Podobno od granicy ciagnie ku nim potworny smrod. Ludzie z poludniowych osad bardzo sie skarza. -W zasadzie z grubsza o to nam chodzilo - odparl Athlan. - Wymyslilismy sposob na zatrzymanie Lowcow Reniferow po ich stronie granicy. -Tak? A jaki? - spytal Kathlak zaciekawiony. Athlan nieznacznie wzruszyl ramionami. -Zabijamy ich i skladamy trupy na przejsciach granicznych. Jesli panu Dahlaine'owi nie spodoba sie to, co robie, niech rozkaze Lowcom Reniferow siedziec w domu. Kathlak upewnil sie, ze sa tylko we dwoch. -Rob swoje - rzekl polglosem. - Przyszedlem tutaj z polecenia pana Dahlaine'a, mialem cie napomniec. Czuj sie napomniany - dodal glosniej. -Powinienem teraz zaniesc sie szlochem i walic glowa w drzewo lub robic cos podobnego? -Nie przesadzajmy. Zawiadom mnie od czasu do czasu, jak tu sie sprawy maja. Jezeli Lowcy Reniferow zdecyduja sie zostac na swojej ziemi, bedzie po klopocie. Jezeli natomiast beda uparcie napadac nasze osady, nadejdzie czas na podjecie bardziej zdecydowanych krokow. -Bedziesz, wodzu, wiedzial o wszystkim - obiecal Athlan. * Wypady Lowcow Reniferow na ziemie Lowcow Jeleni skonczyly sie mniej wiecej w polowie kolejnego tygodnia, wiec Athlan powedrowal do Stathy i zawiadomil Kathlaka, ze znowu zapanowal spokoj. -Troche potrwalo, nim zrozumieli, w czym rzecz - powiedzial nieglosno - lecz gdy wreszcie pojeli, ze zabijemy po cichu kazdego, kto przekroczy granice, znalezli sobie inne zajecie. -Masz niepowszednie zdolnosci - zauwazyl Kathlak. Athlan usmiechnal sie niezobowiazujaco. -Jestem lowca, wodzu. A dobry mysliwy poluje w ciszy. Gdybym krzyczal do kazdej sarny, ktora zamierzam zjesc, umarlbym z glodu. Nagle tuz przed wodzowska chata rozlegl sie glosny huk. -Wolalbym, zeby tego nie robil - westchnal Kathlak zrezygnowany. -Kto? - zdumial sie Athlan, ktoremu ciagle jeszcze dzwonilo w uszach. -Pan Dahlaine, oczywiscie. Podrozuje na blyskawicy. Przyznaje, to szybki srodek transportu, ale potwornie halasliwy. Chodz, dowiemy sie, z czym przybywa. -Czy oswoil sie juz z mysla o wypadach moich ludzi przy granicy? - spytal Athlan lekko drzacym glosem. -Mozemy go o to spytac. Wyszli przed chate i od razu spotkali pana Dahlaine'a. -Witaj, panie. - Kathlak sklonil glowe. - Jak sie maja sprawy w krainie twojego brata? -Znacznie lepiej, niz przypuszczalismy - odparl bog. - Wojna skonczona, a Vlagh ma coraz mniej slug. Walczylismy z dwoma wrogami naraz i obu pokonalismy. -Ogniem? -Nie. Tym razem woda - odpowiedzial pan Dahlaine z szerokim usmiechem. - Jakos Vlagh nie ma szczescia w tym roku. -Gdzie uderzy teraz? - spytal Kathlak. -Nie mamy pewnosci. Zablokowalismy na dobre Kraine Zachodnia, ziemie na poludniu takze odcielismy od Pustkowia, zostaja wiec tylko dwie domeny. Aracia jest przekonana, ze jej ziemie sa teraz najbardziej zagrozone, ale trudno sie z nia zgodzic bez zastrzezen. Tak czy inaczej wynajelismy do pomocy w walce przybyszow spoza kontynentu, wiec wystarczy nam wojsk na obie krainy. Plynie do nas flota Maagsow, powinna sie zjawic lada dzien. Widzieliscie tu ostatnio stwory z Pustkowia? -A jak one wlasciwie wygladaja? - spytal Kathlak. -Sa nikczemnego wzrostu i przypominaja nas, ludzi - odezwal sie Athlan - ale Dluga Strzala ostrzegal mnie, ze maja jadowite zeby, podobnie jak weze, wiec nie nalezy sie do nich zblizac. -Znasz Dluga Strzale? - zdziwil sie pan Dahlaine. -Poznalismy sie kilka lat temu. Przyplynal tutaj dowiedziec sie, czy stwory z Pustkowia nie zjawily sie na przeszpiegi, jak w krainie pani Zelany. Potem zagladal tu co jakis czas, zwykle wybieralismy sie razem na polowanie. Jest doskonalym strzelcem. -Najlepszym - zgodzil sie pan Dahlaine. - Plynie razem z Maagsami, wiec niedlugo znow sie zobaczycie. - Przyjrzal sie Athlanowi uwazniej. - To ty zarzadziles mordowanie czlonkow plemion Lowcow Reniferow? -Nie nazwalbym tego mordowaniem - wstawil sie za mysliwym Kathlak. - Lowcy Reniferow napadali na nasze ziemie, by krasc i zabijac. Athlan doszedl do wniosku, ze lucznicy zdolaja ich powstrzymac, mial racje. Popieram jego pomysly bez zastrzezen. Skladowanie psujacych sie cial na granicy moze robic wrazenie dosc dziwacznego posuniecia, ale pomoglo nam osiagnac cel. Lowcy Reniferow zaprzestali napadow na nasze ziemie, a o to przeciez chodzilo. Jesli chcesz kogos ukarac za nieposluszenstwo, panie, ukarz mnie. Dahlaine zmarszczyl brwi w zamysleniu. -Nie zdawalem sobie sprawy z tego, co sie tutaj dzialo - przyznal po chwili. - Powinienem chyba zamienic dwa slowa z wodzem plemienia Lowcow Reniferow, ktory mi sie skarzyl. Najwyrazniej nie powiedzial mi wszystkiego. Utyskiwal jedynie, ze gnijace ciala obrzydzaja zycie jego ludziom. -W zasadzie o to mi chodzilo - przyznal Athlan. Na wszelki wypadek zmienil temat. - Jak sadzisz, panie, kiedy dotrze tu Dluga Strzala? -Bedzie nie dalej niz za tydzien. Poza Maagsami przybeda jeszcze inni wojownicy. Na pewno wzbudza powszechne zdziwienie. To ludzie, ktorym udalo sie okielznac stworzenia zwane konmi. Wojownicy podrozuja na ich grzbietach. -To znaczy, ze nie chce im sie chodzic? - uscislil Kathlak. -Niezupelnie w tym rzecz. Konie, zwierzeta zgrabne i hoze, poruszaja sie wyjatkowo szybko, dlatego tez wojownicy moga w nieslychanym tempie przemierzac ogromne przestrzenie. To waleczni ludzie, wiec z pewnoscia okaza sie cennymi sojusznikami, gdy wrog zaatakuje nasza czesc Dhrallu. 3 Athlan przeniosl sie do wioski, do ktorej rybacy sciagali na lato. Nie przepadal za miesem ryb, uwazal je za duzo gorsze od dziczyzny, ale tez przyznawal, ze latwo je suszyc, a wtedy sie nie psuje i mozna zrobic zapasy nawet na cala zime.Kilka dni pozniej zjawily sie cudzoziemskie lodzie. Tonthakanin ze zdumieniem przygladal sie ogromnym domom sunacym po wodzie, zachodzac jednoczesnie w glowe, jaka sila przestawia je na morzu, skoro podroznicy nie uzywaja wiosel. Wkrotce pojal, iz przybysze okielznali wiatr. Na dziobie pierwszej lodzi stal Dluga Strzala. Athlan wsiadl do kanoe i ruszyl powitac przyjaciela. Gdy po sznurkowej drabince dostal sie na poklad, zostal przedstawiony niewysokiemu mezczyznie, ktory nie wiedziec czemu najwyrazniej bawil sie ogniem. Chwile pozniej pokazano Tonthakaninowi cos tak nieprawdopodobnego, ze jego swiat wywrocil sie do gory nogami. Byl to grot strzaly niepodobny do niczego, co Athlan widzial do tej pory, jednak wartosc tego drobiazgu natychmiast rzucala sie w oczy. Chwile pozniej okazalo sie, ze mieszkancy Krainy Polnocnej beda dysponowali takimi grotami w nieograniczonej liczbie, a na dodatek otrzymaja je w prezencie. Tak powiedzial ten, ktory igral z ogniem. Kowal Zajaczek. Akurat wtedy Dluga Strzala przyniosl wiadomosc, ze pan Dahlaine chce porozmawiac z mlodym lowca. Poszli wiec do kabiny, w ktorej czekal bog, i tam Athlan opowiedzial o swoich obawach, ze Lowcy Reniferow ponowia ataki. Pan Dahlaine postanowil, iz najwyzszy czas z tym skonczyc. * Przybysze byli zdziwieni widokiem ogni bagiennych tanczacych na mokradlach, tylko mlody Keselo znal to zjawisko, choc przyznal, iz widzi je po raz pierwszy, i tlumaczyl jego istnienie, uzywajac niezrozumialych zwrotow. Gdy dotarli do Stathy, w siedzibie Rady Panstwowej czekal na nich Kathlak. Dluzszy czas rozmawial z panem Dahlaine'em o napasciach Lowcow Reniferow. Wreszcie pani Zelana postanowila zajrzec do polnocnej czesci regionu, by sie dowiedziec, dlaczego plemionom z tamtych okolic zachcialo sie nagle wstepowac na sciezke wojenna. -Nie podoba mi sie ten pomysl - zwierzyl sie Athlan Dlugiej Strzale. - Zwlaszcza gdyby miala sie tam wybrac calkiem sama. Nie jest to bezpieczna okolica. -Nie przejmuj sie - uspokoil go Dluga Strzala. - Nasza pani umie sluchac, nie bedac widziana. Dowie sie, o co caly ten krzyk, a Lowcy Reniferow nawet nie beda wiedzieli, ze w ogole tam byla. -Aha, wiec nie podrozuje na blyskawicy - wywnioskowal Athlan. -Pani Zelana dosiada wiatru. Jest rownie szybki jak blyskawica, lecz bez porownania cichszy. -Kiedy opuscila swoja ukochana wyspe? -Minionej zimy. Razem z podopieczna przekonaly mnie, zebym poplynal do Maagsu wynajac armie, ktora umialaby nas bronic przed stworami z Pustkowia. -Slyszalem to i owo o wojnie w Krainie Zachodniej, ale sadzilem, ze w tych opowiesciach jest mnostwo przesady. -A w rzeczywistosci prawdopodobnie nie uslyszales wszystkiego - rzekl Dluga Strzala. - Gora plujaca ogniem zalala lawa tysiace potworow, a potem nastapila powodz, w ktorej utonelo jeszcze wiecej naszych wrogow. -Czy stalo sie tak za sprawa pani Zelany? -Niezupelnie. Wydarzenia te spowodowala jej wychowanica Eleria i jej brat Yaltar. Czy znasz pradawna legende o Marzycielach? -Kiedys ja slyszalem - przyznal Athlan - ale zdazylem zapomniec. Chcesz powiedziec, ze ta bajka zawiera ziarno prawdy? -Nawet wiecej niz ziarno, przyjacielu. Wygralismy dwie batalie, ktorych wynik nie bylby dla nas korzystny, gdyby nie Marzyciele oraz pomoc jakiejs tajemniczej istoty, o ktorej nic nie wiemy. Ale to juz zupelnie inna historia, ktora tez pewnie slyszales jako dziecko. - Usmiechnal sie. - Jak to mowia, w kazdej bajce jest ziarno prawdy. A w niektorych jest tego ziarna calkiem sporo. I bardzo dobrze. Otrzymujemy tak wielka pomoc, ze mozemy z ufnoscia oczekiwac nastepnych starc. * Pani Zelana wrocila do Stathy nastepnego ranka. Na pieknej twarzy miala wyraz niebotycznego zdumienia. -O co chodzi? - spytal ja pan Dahlaine. -Dzieje sie cos dziwnego - odpowiedziala. - Lowcy Reniferow sa swiecie przekonani, iz plemiona z poludnia dopuscily sie wobec nich smiertelnej zniewagi, lecz nie potrafia okreslic, w jaki sposob zostali obrazeni. Rozejrzalam sie dyskretnie, posluchalam tu i owdzie - wszedzie to samo! Wszyscy tam wiedza, ze zostala im wyrzadzona krzywda, nikt jej nie pamieta i nie potrafi nazwac. Moim zdaniem stwory z Pustkowia znalazly sposob na sterowanie ludzka swiadomoscia. Zasialy w Lowcach Reniferow gleboka wrogosc w stosunku do innych plemion. Jesli tak dalej pojdzie, w razie ataku potworow nie bedziesz mial do dyspozycji ani jednego lucznika z Tonthakanu. Wtedy wystapil rolnik mieszkajacy w Krainie Poludniowej. Sklonil sie nisko. -Wybaczcie mi, ale sprawa jest rzeczywiscie powazna. Wlasnie przypomnialem sobie szczegol, byc moze przydatny. Ludzie-robaki umieja nasladowac ludzka mowe. Jeden z naszych pasterzy, Nanton, twierdzi, ze seplenia przy tym i nie potrafia wypowiedziec wyraznie pierwszego dzwieku w wyrazie. Dlatego slowa o jednej sylabie brzmia u nich bardzo podobnie i przypominaja czkawke. A dluzsze wyrazy sprawiaja im tak wiele trudnosci, ze wola ich nie wymawiac. Na przyklad nie moga poprawnie wymowic nazwy regionu Tonthakan. -To chyba odpowiedz na nasze pytanie - rzekl Dluga Strzala. - Pewni Lowcy Reniferow spotkali pare osob meczonych przez czkawke. I wiemy doskonale, ze stworom z Pustkowia zdarzalo sie manipulowac ludzmi. -Na przyklad Kajakiem - podsunal Zajaczek. -Na przyklad. -Niemozliwe! - zdumial sie Athlan. - Jakim cudem robak o wygladzie czlowieka mialby przekonac wodza plemienia, ze padl ofiara jakiejs obrazy, do ktorej w rzeczywistosci wcale nie doszlo? Trudno w to uwierzyc! -A jednak nie odrzucajmy takiej mozliwosci - rzekl pan Dahlaine. - Warto sie zastanowic takze nad inna ewentualnoscia. - Jego krzaczaste brwi prawie zetknely sie posrodku czola. - Niektore reakcje udaje sie wyzwalac przez okreslone zapachy, to zjawisko czeste wsrod owadow. Kto wie, czy nie zdarzylo sie tak w tym przypadku. -Chyba czas wybrac sie do Lowcow Reniferow i posluchac tej czkawki - podsunal Dluga Strzala. - Jezeli zobaczymy kogos, kto czka i jednoczesnie roztacza jakis zagadkowy zapach, rozwiazemy zagadke. * Pan Dahlaine prowadzil. Za nim szedl Dluga Strzala z kilkoma najemnikami. Podazali na polnoc od Stathy, w strone granicy z terytorium zamieszkiwanym przez plemiona Lowcow Reniferow. Dzien byl szary, pochmurny i wprawil Athlana w podly nastroj. Na granicy nie spotkali ani jednego lucznika, co bylo niezwykle, poniewaz sciezka, ktora szli, prowadzila bezposrednio z glownej osady, a co za tym idzie, zwykle byla pilnie strzezona przez obie strony. -Dziwne - mruknal Dluga Strzala. - Jesli Lowcy Reniferow czuja sie zagrozeni, powinni stale miec granice na oku. -Moze to zasadzka? - zastanowil sie glosno Wol. - Wycofali sie, by wciagnac lucznikow Athlana w zasadzke? W koncu on sam ostatnio nie robi nic innego. -To bardzo prawdopodobne wyjasnienie - poparl go Keselo. Pan Dahlaine w zamysleniu pogladzil brode. -Zadnego nie ma w poblizu - oznajmil po chwili. - Gdyby chcieli zwabic nas w glab swojego terytorium, rzeczywiscie sensownie byloby zostawic granice niestrzezona... No nic. Szukamy wodza Kadlara. Najglosniej skarzyl sie na trupi smrod. Poszukamy jego, bo zapewne od niego sie wszystko zaczelo. W droge, panowie, smialo. Jezeli jacys Lowcy Reniferow sa ukryci w lesie, z pewnoscia wyczuje ich odpowiednio wczesniej. Rozpoczela sie droga przez las, calkiem rozny od znanego Athlanowi, gesciejszy, mlodszy. Po jakims czasie Zajaczek, drobny, ale silny i zreczny, wyprzedzil grupe, wybral sie na zwiad. Wrocil bardzo szybko. -Sa niedaleko - rzekl cicho do pana Dahlaine'a. - Zbieraja sie na rozleglej lace, jakis kilometr na polnoc stad. -Lucznicy? -Maja luki, wiec pewnie sa lucznikami. Nie liczylem ich dokladnie, ale tak na oko ocenilbym ich sile na tysiac chlopa. -Czy las ciagnie sie nieprzerwanie az do samej polany? - spytal pan Dahlaine. - Chcialbym byc widoczny z daleka, to nas uchroni przed gradem strzal. Kadlar za mna nie przepada, to prawda, ale wie, kto tu rzadzi. -Mozemy isc korytem wyschlego strumienia - podpowiedzial Zajaczek. - Jest tam troche krzewow, lecz i tak bedzie nas widac. -Prowadz! - rozkazal pan Dahlaine. - Gdy znajdziemy sie tuz poza zasiegiem strzalu, poprosze o pomoc blyskawice, ona z pewnoscia zwroci na nas uwage Kadlara. Halasliwe z niej stworzenie, ale jednoczesnie to moja wizytowka! Zmienili kierunek marszu i wkrotce zeszli na dno koryta wyschnietego strumienia. Po kilku chwilach marszu zblizyli sie do polany, na ktora sciagneli lucznicy. -Kadlarze! - zagrzmial pan Dahlaine. Slychac go bylo w promieniu dziesieciu kilometrow. - Chce z toba mowic! Natychmiast! Wodz Lowcow Reniferow byl mezczyzna w srednim wieku, niegdys mocarnym i silnym, dzis obdarzonym wydatnym brzuszyskiem. Nie mial ochoty stawac przed obliczem boga. Zblizal sie powoli, niepewnie, o krok za nim podazalo kilku wspolplemiencow jak eskorta. -Co tu sie dzieje? - spytal pan Dahlaine gromkim glosem. -Plemiona Lowcow Jeleni smiertelnie nas obrazily. Nie bedziemy znosic tej zniewagi bez protestu. Wokol nich ludzie utworzyli nieregularny krag, ktory sie coraz mocniej zaciskal. Tylko dwie postacie przesuwaly sie w przeciwna strone. Jakos niezrecznie dzierzyly luki. -Zobacz tamtych. - Athlan tracil w bok Dluga Strzale. - Gdyby mogli, zapadliby sie pod ziemie. Chetnie bym im sie przyjrzal z bliska. Dluga Strzala popatrzyl bacznie. -Nic prostszego - ocenil. - Wole, czy poprosisz tamtych dwoch, by zechcieli do nas dolaczyc? Potezny Trogita zwazyl w dloni zelazny topor. -Chyba znajde odpowiednie argumenty. -Wierze w ciebie. Tymczasem pan Dahlaine nadal badal sytuacje. -Czym wlasciwie narazily wam sie plemiona Lowcow Jeleni? -Obrazili nas slowami, panie. Nie potrafie ich powtorzyc, ale mam pewnosc, ze byly wstretne i plugawe. -Kto obrazil was niewlasciwymi slowami? - dociekal bog. - Czy sam wodz Kathlak? Kadlar zamyslil sie na dluzsza chwile. -Nie, to nie byl Kathlak - odparl w koncu. - Raczej ktos, kto stal w jego poblizu. -Podaj mi jego imie. W przeciwnym razie nie bede mogl go ukarac. -Mam to imie na koncu jezyka... a nie potrafie go sobie przypomniec. - Kadlar byl wyraznie zdziwiony. Przyszedl Wol. Prowadzil dwoch opornych tubylcow. -Oto nasi wstydliwi przyjaciele - zaanonsowal z diabolicznym usmiechem. -Doskonale - odezwal sie Dluga Strzala. - Zajaczku, zamienisz z nimi dwa slowa? -Z najwieksza przyjemnoscia. - Maly kowal odwrocil sie do dwoch niepozornych postaci. - Przyjaciele, mam klopot. Czy moglibyscie mi podpowiedziec, w jakiej czesci ziemi pana Dahlaine'a sie znajdujemy? -Nie rozumiem - rzekl jeden z zapytanych. -Ten region z pewnoscia ma jakas nazwe. Glowe bym dal, ze juz ja slyszalem, ale jakos wyleciala mi z pamieci. -Mnie takze - stwierdzil tubylec. -Przeciez doskonale wiesz, ze to Tonthakan - wtracil sie Kadlar. -A, tak, rzeczywiscie, teraz sobie przypominam. -Moglbys mi te nazwe kilka razy powtorzyc, przyjacielu? - poprosil Zajaczek. - Moze dzieki temu uda mi sie ja wreszcie zapamietac. -Nie przyjmuje rozkazow od obcych - odparl zapytany hardo. Wol uniosl wyzej topor o szerokim ostrzu. -Zajaczek nie jest obcy - warknal. - Wiec jesli nie chcesz stracic zdrowia albo zycia, rob, co ci kaze. A teraz mow "Tonthakan", bo opuszcze topor. Nieszczesnik wymamrotal cos pod nosem. -Nie slysze! - zagrzmial Wol. -Tonthakan! - Wypytywany plunal niewygodnym slowem, suche czkniecie slychac bylo bardzo wyraznie. Jednoczesnie rozeszla sie dziwaczna won, ktora macila pamiec. -Bardzo dobrze - pochwalil Wol, klepiac konusa po ramieniu. Skierowal uwage na drugiego z przyprowadzonych. - Teraz twoja kolej. -Tonthakan - powiedzial ten drugi z wyrazna ulga. -Nie slyszalem nic szczegolnego - odezwal sie Athlan. - A ty, Dluga Strzalo? Nagle Wol dwoma ciosami, szybkimi jak blyskawica, rozplatal lby obu wypytywanym. Krew spryskala wszystkich stojacych w poblizu. Niezwykla won nagle znikla, Athlan natychmiast przypomnial sobie czkniecie, gdy pierwszy ze sprowadzonych wypowiedzial slowo "Tonthakan". -Co tu sie dzieje? - spytal Kadlar. Zdumiony patrzyl na zakrwawione ciala. - Sadzilem, ze znam tych dwoch, ale teraz wiem, ze ich dotad nie spotkalem. -To sa... to byli sludzy Vlagh - wyjasnil pan Dahlaine. - Omamili cie. -W jaki sposob? -Zapachem. Wydzielali won, ktora kazala ci wierzyc w kazde ich slowo. Ten sam zapach cie przekonal, ze padles ofiara niewybaczalnej zniewagi, choc w rzeczywistosci nic podobnego sie nie zdarzylo, nikt z plemienia Lowcow Jeleni w zaden sposob ci nie uchybil. Wkrotce wybuchnie wojna, a ci dwaj sa... byli naszymi wrogami. Chcieli was sklocic z Lowcami Jeleni, by lucznicy tej krainy wybijali sie nawzajem, zamiast stawiac czolo stworom z Pustkowia. - Pan Dahlaine przeniosl spojrzenie na Wola. - Skad wiedziales, co sie dzieje? Czy na ciebie nie dzialaja zapachy? -W ogole nic nie czulem, panie - odrzekl Wol. - O tej porze roku na ladzie wcale nie mam wechu. Kicham jak opetany, oczy mi lzawia i mam ciagle zapchany nos. Na morzu czuje sie zupelnie dobrze, ale wystarczy sam widok stalego ladu, zebym zaczal kichac. Pan Dahlaine rozesmial sie glosno. -Jestesmy ci winni wdziecznosc za kazde kichniecie. -W takim razie zaczne je liczyc. - Wol usmiechnal sie kacikiem ust. -Musze isc do Stathy, przeprosic Kathlaka - oznajmil Kadlar. - Pozostaje mi miec nadzieje, ze zechce mi wybaczyc. -Oficjalne przeprosiny moga poczekac - powstrzymal go pan Dahlaine. - Najpierw musisz zawiadomic pozostalych wodzow plemion Lowcow Reniferow, ze maja w swoich szeregach wroga, ktory chce ich pchnac do wojny z Lowcami Jeleni. - Siegnal za pazuche futrzanej kurtki i wyciagnal cos, co wygladem bardzo przypominalo bryle soli. - Kazdemu z nich podstaw to pod nos. Zniknie zapach rozsiewany przez slugi Vlagh. Powiedz wodzom, by zabili wszystkich, ktorzy go wydzielaja, a potem niech zbiora wojownikow, wszystkich lucznikow i sciagna z nimi do Stathy. Musimy sie przygotowac na atak stworow z Pustkowia. -Zrobie, co rozkazales, panie - obiecal Kadlar. -I bardzo dobrze. 4 Wrocili do Stathy nastepnego ranka. Szybko stalo sie jasne, ze wszyscy czlonkowie plemienia uwazali chorobe Wola, jego kichanie i zatkany nos, za dar od pana Dahlaine'a.-W rzeczywistosci nie mam z tym nic wspolnego - wyznal bog mlodszej siostrze - ot, Wol powiedzial nam, ze kicha i kaszle kazdej jesieni, jesli tylko znajdzie sie na ladzie. Wystarczy mu wyplynac na morze, a wszystkie klopoty znikaja. Tak czy inaczej, te dziwne objawy okazaly sie bardzo przydatne w rozmowach z plemionami Lowcow Reniferow. Powiedzialbym, ze cenniejsze niz zloto. -Jeszcze nie slyszalam, by ktos wolal kichanie od zlota, braciszku - odparla pani Zelana z usmiechem. Pan Dahlaine wrocil do najwazniejszego tematu rozmowy. -Skoro juz uwolnilismy Lowcow Reniferow spod wplywu potworow z Pustkowia, powinnismy wszystkie plemiona uprzedzic, ze czas sie szykowac do wojny. Skoro potwory zadaly sobie tyle trudu, by sklocic plemiona w mojej krainie, z pewnoscia rusza na polnoc. I to wkrotce. -Trudno sie z toba nie zgodzic. -Zajaczku - odezwal sie Rudobrody - czas stawiac fabryke strzal. Wolisz pracowac na plazy czy tutaj, w osadzie? -Narzedzia sa na statkach, wiec na plazy bedzie blizej i praktyczniej... chyba ze zacznie padac. -Ile czasu wam zajmie wytworzenie odpowiedniej liczby strzal? - spytal pan Dahlaine. Zajaczek w zamysleniu przyjrzal sie koronom drzew. -Niezbyt dlugo. Na "Mewie" mam formy na groty, jeszcze te z Lattash, wiec wystarczy roztopic braz, a potem poczekac, az zastygnie w odpowiednim ksztalcie. Za jakis tydzien bedziemy gotowi. Dluga Strzala i Rudobrody pokaza Athlanowi i jego przyjaciolom, jak zastapic kamienny grot metalowym, i sprawa zalatwiona. Mozemy stawac do walki. -Posle goncow do wszystkich plemion w Tonthakanie - rzekl Kathlak. - Wodzowie dowiedza sie o przygotowaniach do wojny, zobacza nowe groty strzal. Moze nie od razu, ale gdy rozpocznie sie inwazja, na pewno bedziemy mieli piecdziesiat tysiecy lucznikow. -Kiedy bedziecie gotowi? - spytal pan Dahlaine. Kathlak w zamysleniu potarl brode. Na dluzsza chwile utkwil wzrok w podlodze. -Jezeli pogoda sie utrzyma - powiedzial w koncu - wystarczy miesiac. Wielu lucznikow poluje, gromadzi zapasy na zime, wiec nielatwo ich znalezc. Pan Dahlaine zastanawial sie dluzsza chwile. -Powinnismy sie wszyscy zebrac w Gorze Rekiniej - oznajmil wreszcie. - Jest polozona centralnie, wiec bedziemy mogli wyruszyc w dowolna strone. Przesle wiesc Matakanom, zjawia sie w ciagu tygodnia. -A co z Atazakanami? - spytal Kathlak. -Nie ma z nich zadnego pozytku - odparl bog. - Zbierzcie lucznikow, ilu zdolacie, i przeniescie sie do Gory Rekiniej. - Pan Dahlaine pogladzil siwa brode. - Niech tu zostanie ktos, kto zna Gunde i Veltana, bedzie przewodnikiem dla konnych wojownikow z terytorium Malavi. -Zaczekam na nich - odezwal sie Rudobrody - ale ktos musi mnie zaprowadzic do Gory Rekiniej. -Ja znam droge - zglosil sie Athlan. Kathlak potrzasnal glowa. -Ty i Dluga Strzala musicie isc z nami. Twoj przyjaciel z Krainy Zachodniej zna obcokrajowcow, bedzie ci przekazywal rady, ktore uchronia nas przed popelnianiem bledow, a ty przekazesz je mnie. -Wodzu, jestem posluszny twoim rozkazom - rzekl Athlan po chwili. - Zathal takze swietnie zna droge do Gory Rekiniej - dodal. - Bez trudu zaprowadzi tam Rudobrodego i konnych wojownikow. Kathlak zgodnie pokiwal glowa. -Wszystko zapiete na ostatni guzik. -Doskonale - rzekl pan Dahlaine, zacierajac dlonie. * Ruszyli na poludniowy wschod, przez lasy, w ktorych Athlan polowal od dzieciecych lat. Lowca znal tutaj kazde drzewo, kazdy krzew, kazdy skrot. Lekka bryza z zachodu niosla zapach morza i szeptala w wiecznie zielonych galeziach, ktore spiewaly frasobliwa piesn o nadciagajacej zimie. -Smetnie jakos - odezwal sie cicho Dluga Strzala. -E, niespecjalnie. - Athlan wzruszyl ramionami. - To tylko wiatr. Moze faktycznie jest w podlym nastroju, ale i o to bym sie nie zakladal. Drzewa spiewaja zawsze, niezaleznie od pogody. Moze tym razem to kolysanka? -Gdybys tak przypadkiem poznal piesn, ktora usypia wichry, postaraj sie ja zapamietac. Bylaby wyjatkowo przydatna. - Dluga Strzala przystanal raptownie. - Lania! - szepnal, wskazujac kierunek broda. -Mikra jakas - zauwazyl Tonthakanin. - Niech jeszcze podrosnie. -Nie ma sprawy - przystal Dluga Strzala. A lania zastrzygla uszami i w kilku wdziecznych susach zniknela miedzy krzewami. Do mysliwych podszedl krzepki cudzoziemiec, do ktorego jedni zwracali sie "Sorganie", a inni "panie kapitanie". -Wydawalo mi sie, ze wiekszych drzew jak te w krainie pani Zelany juz nie zobacze. A tu, prosze bardzo! Kolosy, ktore drapia ksiezyc po brzuchu! -Chetnie bym to zobaczyl! - stwierdzil Dluga Strzala. - Ciekawe, czy ksiezyc by przy tym chichotal. -Na tym ladzie wszystko jest mozliwe. - Sorgan odwrocil sie do Athlana. - Jak daleko jest stad do gory pana Dahlaine'a? -Ze szesc dni - rzekl Tonthakanin z namyslem. - Moze i tydzien. Wszystko zalezy od tego, jak strome sa gory miedzy nami a Matakanami. Wiem, ktoredy isc, ale jeszcze tam nie bylem. -Nie polowales w gorach? -To jest ziemia Lowcow Niedzwiedzi. Inni nie powinni sie tam zasadzac na zwierzyne. -Nigdy dotad nie widzialem niedzwiedzia - odezwal sie rolnik z krainy pana Veltana, Omago. -No to miales duzo szczescia - stwierdzil Athlan. - Niedzwiedzie nie sa najmilszymi stworzeniami pod sloncem. To prawdziwe olbrzymy maja wielkie ostre zeby i pazury dlugie jak ludzkie palce. W gorach pomiedzy nami a Matakanem jest bezpiecznie tylko zima, bo niedzwiedzie zapadaja w sen. Ale z nadejsciem wiosny czlowiek nie zna dnia ani godziny. Niedzwiedz budzi sie z zimowego snu bardzo glodny i zje wszystko, co mu sie napatoczy. Tak mi w kazdym razie mowiono. -Naprawde sa duze? - spytal Omago. -Widzialem kiedys niedzwiedzia skore. Miala co najmniej trzy metry dlugosci. -Trzy metry?! - wykrzyknal rolnik. -Mniej wiecej. Totez jak widzisz, przyjacielu, doroslemu niedzwiedziowi daleko do slodkiego stworzonka. -Widze, widze - przyznal Omago ze zdumieniem. - A plemiona gorskie poluja na te potwory? -Podobno wypuszczaja sie na nie grupa. Jesli osmiu czy dziesieciu mezczyzn szyje do bestii z lukow, maja szanse ja pokonac. Ale we trzech czy czterech lepiej nie zaczynac. Nastepnego dnia dotarli do moczarow, gdzie znow powitaly ich tanczace ognie bagienne. -Czy na kazdym bagnie u was plonie ogien? - zapytal Sorgan. -Jesli nie na kazdym, to prawie. -Kto je rozpala? -Pewnie nikt. Jakas zblakana iskra... Czesto przechodza tedy burze, a i pan Dahlaine dosiada pioruna, jesli sie spieszy... W lesie bardzo latwo zaproszyc ogien. - Rozejrzal sie, sprawdzajac, gdzie sa, i usmiechnal sie krzywo. - Tutaj to akurat moja wina. Kilka lat temu rozbilem oboz niedaleko i nie upilnowalem ogniska. Nagle sie okazalo, ze mam znacznie wiecej ognia, niz potrzebuje. Wzialem nogi za pas. -I nic dziwnego - podsumowal Sorgan. Mineli polnocny kraniec mokradel i wczesnym popoludniem dotarli na granice terytorium plemion Lowcow Niedzwiedzi. Nie uszli stromym zboczem daleko, gdy ujrzeli krzepkiego mezczyzne odzianego w futrzana kurte. Siedzial przy niewielkim ogniu. Na widok pana Dahlaine'a wstal. -Dlaczego tak dlugo, panie? - spytal. -Przed wyruszeniem w droge musielismy wyjasnic nieporozumienia na granicy miedzy ziemiami Lowcow Jeleni i Lowcow Reniferow - odparl bog. - Czy jest jakis szczegolny powod do pospiechu? -Chyba nie. Tylko ze jeden Matakanin czeka po drugiej stronie gor. Chce koniecznie porozmawiac z toba, panie, a nie przyjdzie na nasze ziemie, bo trzesie portkami z powodu niedzwiedzi. -Czyzby u Matakanow pojawily sie jakies klopoty? -Pewnie tak. Mlodziak wygadywal paskudne rzeczy na Atazakanow. Jasne, ich nikt nie lubi, wiec w sumie nie powiedzial nic nowego... * Mlody Matakanin mial na imie Tlingar i najwyrazniej byl znajomym Ashada, Marzyciela pana Dahlaine'a. Athlan nie sluchal jego rozmowy z bogami, gdyz calkowicie skupil sie na ogladaniu miotacza wloczni mlodego lowcy. Niby nic, ot, dlugi patyk z niewielkim wglebieniem na jednym koncu. Nie bardzo wiadomo, jak to wlasciwie ma dzialac. Slyszal nie raz i nie dwa o miotaczach, ale pierwszy raz zobaczyl taki na wlasne oczy. -Tlantar kazal mi cie zawiadomic, panie - zaczal mlody lowca - ze Atazakanie naruszaja nasze granice. Na razie jeszcze nic zlego sie nie stalo, ale poniewaz dysponuja potezna armia, gdyby tylko zechcieli, mogliby wyslac do nas tylu ludzi, ze nie dalibysmy im rady. I calkiem nie wiadomo, co sie dzieje z ich wodzem. -Oszalal, to wszystko - odparl pan Dahlaine bez oslonek. - Ma sie za boga. Co rano wychodzi ze swojego palacu o brzasku i nakazuje sloncu wstac. A wieczorem pozwala mu ukryc sie za horyzontem. -No to rzeczywiscie najwyrazniej oszalal - zgodzil sie Tlingar, po czym wyszczerzyl w usmiechu wszystkie zeby. - Moglbys, panie, wypuscic na niego swoja blyskawice! -Nie moge, wiesz doskonale. Nie wolno mi zabijac. -Co innego zabic, a co innego przymknac oko na wybryki blyskawicy. Gdyby tak sobie zaszalala pod jego stopami, najlepiej wtedy, gdy rozkazuje sloncu budzic dzien, pewnie by mu sie przestalo wydawac, ze ma boskie moce. Dahlaine usmiechnal sie szeroko. Najwyrazniej pomysl przypadl mu do gustu. -Bracie - odezwala sie pani Zelana - napytasz sobie biedy. -Nie zrobie mu krzywdy - zapewnil ja bog. - Ale chetnie go nastrasze. -Tyle ze jesli twoja ukochana blyskawica chybi, spali tego glupca na popiol. A ty bedziesz za to odpowiedzialny. Zostawmy na boku te dziecinade. Zajmijmy sie tym, co naprawde wazne. - Zmarszczyla brwi w zamysleniu. - Nie wydaje ci sie, ze cos tu jest nie tak? Najpierw ludzie-owady wmawiaja Kadlarowi, wodzowi Lowcow Reniferow, ze zostal ciezko obrazony, a teraz wodz Atazakanow sadzi, ze jest bogiem. Niesnaski wsrod plemion Tonthakanow to jedno, ale wojna religijna pomiedzy Atazakanami i Matakanami to juz problem o zupelnie innym wymiarze. To moze byc katastrofa. Dahlaine przez chwile zastanawial sie w milczeniu. -Ruszajmy, siostrzyczko - zdecydowal. - Czas dolaczyc do przyjaciol czekajacych w Gorze Rekiniej. Potem sprawdze, co sie tutaj dzieje. * Athlan z niedowierzaniem przygladal sie Gorze Rekiniej. Nigdy nie widzial czegos rownie poteznego, majestatycznego i groznego zarazem. Gora zdawala sie tym wieksza, ze wyrastala niespodziewanie posrodku rownin Matakanu. Zapewne mozna bylo znalezc inne, nieomal rownie wysokie i strzeliste na gorzystym wybrzezu Tonthakanu, lecz otoczone innymi szczytami nie robily takiego kolosalnego wrazenia. -Niesamowita! - westchnal Dluga Strzala. - Tylko strasznie samotna. I jakas taka... gola. Prawie zadnych drzew na zboczach... Trudno sie tutaj spodziewac obfitosci zwierzyny. -O ile mi wiadomo - odezwal sie Athlan - Matakani poluja inaczej niz my i na innego zwierza. Na bizony. Podobno mieso tych zwierzat jest wysmienite, a ze maja tez potezne rozmiary, jednym naje sie wiele osob. - Odwrocil sie do Tlingara. - Slyszalem, ze bizony zyja w stadach. Duzo ich jest w takim stadzie? -To zalezy, w jakiej czesci Matakanu. Tutaj, w okolicy Gory Rekiniej, stada nie naleza do najwiekszych. Czterysta sztuk, moze piecset, nie wiecej. Ale nasz wodz, Tlantar, powiedzial mi kiedys, ze na centralnych rowninach spotkal stado, ktore mijal biegiem przez bite trzy dni. Ja umiem liczyc do tysiaca, ale stado, ktore sie mija biegiem trzy dni, musi byc duzo wieksze. Nie znam takiej liczby. -Sporo miesa - zauwazyl Athlan. -Miesem bizon staje sie dopiero wtedy, gdy sie go upoluje. Trzeba zebrac grupe ludzi, poswiecic kilka wloczni. Ale warto. Zawsze warto, bo mieso jest smaczne, a ze skor szyjemy kurtki na zimne dni. Takiej kurty byle wietrzyk nie przewieje. -Nam tez by sie takie przydaly - zauwazyl Dluga Strzala. - Drzew tu niewiele, wiec nic czlowieka nie chroni przed zimnem, a raczej predko sie stad nie zabierzemy. Pan Dahlaine poprowadzil ich wokol Gory Rekiniej, ku wejsciu do jaskini. Bylo juz pozne popoludnie, ziab coraz bardziej dawal sie we znaki. -Troche wieksza ta jaskinia od twojej - usmiechnal sie Dluga Strzala do Athlana. -Naprawde mieszkasz w jaskini? - zainteresowala sie pani Zelana. -Duzo lepiej chroni przed zla pogoda niz chata sklecona z patykow - oznajmil Tonthakanin. Dlugi czas podazali wnetrzem gory za panem Dahlaine'em. -Co tu zwisa z sufitu? - spytal Athlan pania Zelane. -Nacieki krystaliczne. Woda skapujaca z gory zawiera mineraly, ktore sie odkladaja, tworzac takie ksztalty. Jak zaostrzone kije. -Sadzac po ich rozmiarach, musi byc tych mineralow sporo. -Takie twory nie powstaja w ciagu jednej nocy - odparta pani Zelana. - Trzeba tysiecy lat, zeby wydluzyl sie o lokiec. Athlan z trudem przelknal sline. -Zostaw ten temat - poradzil mu Dluga Strzala. - Pani Zelana zawsze odpowiada na pytania, a jesli zadasz niewlasciwe, jej wyjasnienia moga ci tylko namieszac w glowie. Tonthakanin podniosl oczy na zlote swiatelko, ktore zdawalo sie plynac nad ich glowami. -No wlasnie - rzekl Dluga Strzala, podazajac wzrokiem za jego spojrzeniem. - O to tez lepiej nie pytac. Pan Dahlaine ma tu kilka ulubionych... istot. Przyjmijmy, ze jednym z takich stworzen jest to swiatelko, i nie wracajmy do tego tematu, dobrze? -Jasne! - zgodzil sie Athlan ochoczo. Po kwadransie marszu znalezli sie w czesci mieszkalnej. -Masz jakis osobny pokoj, bracie? - spytala pani Zelana. - Dzieci powinny sie zdrzemnac. Juz od kilku dni nie mialy okazji solidnie wypoczac. -Wujku, moze u mnie? - zaproponowal Ashad. - W moim pokoju jest cieplo, mozemy spac na bizonich skorach. -Doskonala mysl - przystal pan Dahlaine od razu. - Zaprowadz Yaltara i Elerie. My mamy do omowienia sprawy, ktore dotycza raczej doroslych. -Do zobaczenia rano - pozegnal sie Ashad i trojka dzieci zniknela w jednym z bocznych tuneli. -No dobrze. - Pan Dahlaine zatarl rece. - Jezeli Zelana ma racje, a zwykle ja ma, mieszkancy Pustkowia staraja sie sprawiac nam mozliwie najwiecej klopotow. - Usmiechnal sie blado. - Podepre sie powiedzonkiem naszych przyjaciol z Maagsu i powiem, ze juz dwa razy nasz wrog dostal becki, wiec teraz robi, co moze, by sytuacja nie powtorzyla sie w mojej krainie. -Moim zdaniem pani Zelana sie nie myli - powiedzial Sorgan Orli Nos. - Na razie odparlismy wszystkie ataki ludzi-owadow i ludzi-wezy, to oni dostali w skore, nie my. Nie mam pojecia, w jakim tempie Vlagh potrafi skladac jaja, ale to bez znaczenia. I tak jestesmy zawsze o krok do przodu i nawet najglupsze stworzenie swiata widzi jasno, ze jesli dojdzie do regularnej wojny, my wygramy. Dlatego stwory z Pustkowia maja tylko jedna szanse, by uniknac kolejnych becek: musza zajac nas czyms innym. No i staraja sie sklocic tubylcow z tej czesci Dhrallu, wciagnac ich w bratobojcza walke, by walczyli miedzy soba, a nie ze slugami Vlagh. - Spojrzal na pana Dahlaine'a. - Czy zalezy ci, panie, na zyciu tego wariata, ktory sie podaje za boga? -Chetnie bym ci podpowiedzial, kapitanie, jak wyrwac mu serce przez gardlo. A jesli zechcesz, rozpale ogien, bys je mogl latwo przyrzadzic na kolacje. -Zostawie kawalek dla ciebie, panie - obiecal Orli Nos ze zlowieszczym usmiechem. * Nastepnego ranka Athlan obudzil sie wczesnie. Nos nieomylnie podpowiedzial mu, ze gdzies w poblizu ktos gotuje mieso. -Mmm... Co to takiego? - spytal zaprzyjaznionego lucznika. - Pachnie inaczej niz mieso sarny czy jelenia. -I nic dziwnego - odparl Dluga Strzala. - Bizony nie sa spokrewnione z jeleniami. Niedaleko Gory Rekiniej znajduje sie osada Matakanow, przyniesli nam miesiwo. -Jezeli bizon smakuje tak, jak pachnie, to juz rozumiem, dlaczego tu sie na niego poluje. A jesli bedziemy stale zaopatrywani w takie delicje, wojna w tej krainie okaze sie czysta przyjemnoscia. U wylotu tunelu ukazala sie Eleria. -Daj buziaka! - zazadala, zwracajac sie do Dlugiej Strzaly. -Wczesnie wstalas, malenka - rzekl lucznik, przytulajac dziewuszke. -Musze porozmawiac z moja najukochansza pania. Gdzie ona jest? -Na zewnatrz, z bratem. Wlasnie wschodzi slonce, poszli na sniadanie. Dobrze spalas? -Wlasnie nie bardzo. W srodku nocy zdarzylo sie cos, co bardzo zmartwilo i mnie, i Ashada, i Yaltara. -Co to bylo takiego? -Nie moge ci powiedziec - odparla dziewczynka. - To sprawa rodzinna. Chociaz z drugiej strony przeciez ty wlasciwie nalezysz do rodziny... -Niezupelnie, malenka - odpowiedzial Dluga Strzala z lekkim usmiechem. -O, jest moja najukochansza pani - zauwazyla Eleria. -Wczesnie wstalas - powitala ja pani Zelana. - Sniadanie bedzie gotowe lada chwila. -Sniadaniem mozemy sie zajac pozniej, ukochana pani. A teraz musze ci powiedziec, ze Lillabeth miala zeszlej nocy wazny sen i bardzo nas wszystkich zmartwila. Pani Zelana byla poruszona. -Skad wiecie, co sie snilo Lillabeth? -Zawsze dzielimy sie snami. Pewnie o tym zapomnialas, najukochansza pani. Lillabeth jest niespokojna, bo gdy powiedziala twojej siostrze, ze stwory z Pustkowia ciagna na polnoc, pani Aracia postanowila nikomu o tym snie nie wspominac. -Co takiego?! - oburzyl sie pan Dahlaine. -Pani Aracia obawia sie, ze gdy dotrze do was wiesc o armii podazajacej do Krainy Polnocnej, sciagniecie tutaj komandora Narasana razem z jego wojskami, a wtedy Kraina Wschodnia pozostanie calkowicie bezbronna. Lillabeth jest bardzo zdenerwowana. Mamy przeciez ostrzegac ludzi, przekazywac im wiesci otrzymane w snach, a pani Aracia zabrania jej wykonywac obowiazki. Pan Dahlaine, dziwnie blady, przymknal oczy. -Ja sie tym zajme - zdecydowala pani Zelana. - Ty rozpocznij przygotowania do wojny, bedziesz mial dosyc zajecia. A ja zajrze do Aracii, do tej jej idiotycznej swiatyni i dopilnuje, zeby sie moja kochana siostrzyczka zaczela wreszcie zachowywac jak dorosla, odpowiedzialna osoba! Tak sie po prostu nie robi! Aracia musi odpowiedziec za swoja podlosc. Porozmawiam tez z Lillabeth, dowiem sie, co dokladnie wysnila, i zaraz wracam, wszystko ci opowiem. Sprawa rodzinna 1 Zelana poszla za Eleria do sypialni dzieci. Najnowsze wiesci wstrzasnely nia bardziej, niz chciala pokazac, dlatego zamierzala porozmawiac jeszcze z Ashadem i Yaltarem, zyskac wiecej szczegolow, zanim stanie przed siostra.-Naprawde nie wiedzieliscie, ze dzielimy sie snami? - spytal zdziwiony Yaltar. - Nigdy nie robilismy z tego sekretu. Wszystko sie zaczelo, gdy Eleria miala pierwszy sen o czasach, kiedy swiat byl jeszcze bardzo mlody. Strasznie halasliwa epoka, prawda? -Rzeczywiscie - zgodzila sie pani Zelana. - Wszyscy czworo sniliscie jednoczesnie ten sam sen? - upewniala sie z niejakim zdziwieniem. -Niezupelnie... - zastanowil sie Yaltar. - Ashad, jak to wlasciwie bylo? -Snila Eleria - odparl chlopiec. - My widzielismy jej sen, ale on nie byl nasz. Mysle, ze mialo to cos wspolnego z jej rozowa perla. Perla zostala znaleziona pierwsza, wiec pierwszy sen miala Eleria. My raczej dotrzymywalismy jej towarzystwa, szlismy po jej sladach, uwazajac na to, co sie dzieje. Potem Yaltar znalazl opal i wysnil swoj pierwszy sen. Ten tez ogladalismy wszyscy. Ja bylem trzeci. Znalazlem agat i przyszedl do mnie sen. A teraz sni Lillabeth. My sie przygladamy. Tak wlasnie ma byc. Tak chce piekna pani. -Jaka piekna pani? - zdumiala sie pani Zelana, nieco urazona. -Mamy o niej nie mowic, o najdrozsza. Kocha ciebie, pani, twoja siostre i braci, ale nie chce was zajmowac swoja osoba teraz, kiedy jestescie tak bardzo zaprzatnieci wojna. Musimy skupic sie na pilnych sprawach. Pani Aracia chciala utrzymac sen Lillabeth w tajemnicy, bo sie bardzo boi, ze wszyscy zolnierze opuszcza jej kraine i sciagna na pomoc na ziemie polnocne. A wtedy nikt jej nie obroni przed ludzmi-owadami. Miala chyba nadzieje, ze nastepny sen obwiesci wszystkim, iz wrog zaatakuje wlasnie jej czesc swiata, wowczas polaczone armie naszych i obcych wojownikow podaza co sil bronic Krainy Wschodniej. Tymczasem Lillabeth wysnila sen nie po jej mysli... -Na pewno martwila sie tez tym - zabral glos Ashad - ilu wojownikow straci zycie na polnocy. Bo gdyby poleglo ich wielu, kto by bronil jej krainy? Ale to niemadre, prawda? Nasi obroncy nie przegrali jeszcze zadnego starcia, wiec i te wojne wygraja, a po batalii na polnocy beda bronili wschodu. Nie gniewaj sie na mnie, pani Zelano, lecz mnie sie wydaje, ze twoja siostra zachowala sie jak samolubne dziecko. -Najwyzszy czas nauczyc ja rozumu - stwierdzila pani Zelana stanowczo. -Zabierz nas ze soba, pani! - poprosil Yaltar. - Chcemy popatrzec! -Zabiore tylko Elerie - postanowila bogini. - Nie mozemy stad odejsc wszyscy, bo jesli ktores z was zacznie snic, Dahlaine powinien sie o tym dowiedziec natychmiast. Chodz, Elerio, ruszamy. Czas przemowic Aracii do rozumu! - Wziela dziewuszke za reke i razem wyszly z jaskini. -Czy sprawisz siostrze manto, pani? - chciala wiedziec dziewczynka. -Zastanowze sie, dziecko, co tez ty wygadujesz. - Pani Zelana ruszyla stromym zboczem na szczyt. - My sie nigdy nie bijemy. -Ale moglabys jej przynajmniej dac klapsa. Klaps i bicie to przeciez nie to samo. Pani Zelana rozesmiala sie wbrew sobie. -Zobaczymy - powiedziala. - Jesli bedzie sie upierac, moze dam jej klapsa. - Siegnela umyslem w poszukiwaniu dobrego, silnego wiatru wiejacego w odpowiednia strone. - Teraz stoj spokojnie. Przed nami daleka droga, bedziemy podrozowac bardzo szybko. Obejme cie mocno, wiec nie masz sie czego bac, ale moze lepiej nie patrz na dol, przynajmniej na poczatku. Z czasem sie przyzwyczaisz. -Ufam ci, najdrozsza pani - odpowiedziala dziewczynka. - I mysle, ze latanie moze byc przyjemne. -Ja zawsze lubilam unosic sie w powietrzu. W jakims sensie przypomina to plywanie w wodzie... tyle ze nie trzeba sie moczyc. - Dotknela silnego wiatru z polnocnego zachodu. - Ten bedzie dobry - zdecydowala, biorac Elerie na rece. Chwycila wiatr i we dwie uniosly sie do nieba, wystraszywszy klucz dzikich gesi. -Czy ptaki sa takie mile jak Meeleamee i inne rozowe delfiny? - spytala Eleria. -Nie, kochanie. Ptaki sa nudne i glupie. -Ojej! - wykrzyknela dziewuszka, spogladajac na lesny kobierzec daleko w dole. -Co sie stalo, malenka? -Drzewa sa czerwone i zlote... Piekne! -To prawda - przyznala bogini. - Nastala jesien, najpiekniejsza pora roku. -Dlaczego jedne drzewa sa zawsze zielone, a inne zmieniaja kolor? -Niektore lubia sie stroic, kochanie. Na pewno moj starszy brat wytlumaczylby ci dokladnie, jak to sie dzieje, bo uwielbia wdawac sie we wszelkie wyjasnienia. Niekiedy nawet bywa przy tym nudny... Ja wole proste odpowiedzi. Drzewa sa smutne, bo lato dobiega konca. -Na szczescie wroci. I drzewa o tym wiedza, prawda? -Jestem tego pewna. Niektore sa zielone przez caly rok, bo nie zasypiaja. Te natomiast, ktore zmieniaja kolor, przespia zime. -Wiec te piekne barwy to ich sposob na powiedzenie "dobranoc"? Pani Zelana rozesmiala sie glosno i mocniej przytulila dziewczynke. -Kocham cie, malenka - powiedziala. -I ja ciebie kocham, najdrozsza pani. Czy daleko jeszcze do krainy twojej siostry? * -Nie, juz calkiem blisko. Musimy tylko znalezc wiatr, ktory wie, dokad leci. Od czasu do czasu, najczesciej akurat wtedy, gdy sie spiesze, trafiam na taki, ktory sam dobrze nie wie, czego chce, i miota sie we wszystkie strony bez sensu i celu. -Mozna takiemu dac klapsa. Wtedy bedzie grzeczny. -Nie bardzo wiem, jak mozna dac klapsa wiatrowi. - Pani Zelana sie zasmiala. - Zaraz bedziemy w swiatyni Aracii. Zjawimy sie dyskretnie, zostawie cie w pokoju Lillabeth. Nie chce, zebys byla swiadkiem mojego spotkania z siostra. Zamierzam jej zrobic potworna awanture. Chce, by stracila zimna krew i zaczela gadac bzdury w obecnosci komandora Narasana i krolowej Trenicii. Na pewno zaprzeczy kazdemu mojemu slowu. Ty w tym czasie wytlumaczysz wszystko Lillabeth i gdy Aracia zacznie wywrzaskiwac swoje racje, zjawicie sie we dwie w sali tronowej. Skoro potwierdzicie moja wersje, Aracia straci grunt pod nogami. Narasan i Trenicia musza zyskac glebokie przekonanie, ze nie wolno jej wierzyc. -Lillabeth pewnie jest jeszcze smutniejsza z powodu zachowania pani Aracii niz ty, moja najukochansza pani. Powinnismy przekazywac ludziom nasze sny. Po to je snimy. -Trudno sie z tym sprzeczac, dziecino. Najwyzszy czas, by moja siostra pojela, w jakie klopoty moga ja wpedzic klamstwa. -Nie przepadasz za nia, najdrozsza pani. -Nie lubie, gdy mija sie z prawda. -Wobec tego bedziemy musialy ja przekonac, zeby wiecej nie oszukiwala. Gdy dotarly do marmurowej swiatyni, slonce wlasnie ukladalo sie do snu za horyzontem. Najpierw pani Zelana, zgodnie z planem, zaniosla Elerie do pokoju Lillabeth. Potem znowu wzniosla sie w powietrze i uwaznie sluchala rozmowy siostry z Narasanem oraz krolowa wojowniczek, Trenicia. Przybysze chcieli bronic calej Krainy Wschodniej, ale nie potrafili wytlumaczyc swojego punktu widzenia ani bogini, ani tlustemu duchownemu, ktory nie mowil, lecz przemawial. Zelana splynela spod marmurowej kopuly i niespodziewanie zjawila sie przed tronem siostry. Aracia wzdrygnela sie i odruchowo zaczela wstawac. -Ani drgnij! - rozkazala jej pani Zelana. - Zalatwimy sprawe tu i teraz, raz na zawsze. -Nie rozumiem... Nie wiem, o co ci chodzi. -O twoje klamstwa! Co cie opetalo, zeby ukrywac sen Lillabeth?! Nie przyszlo ci do glowy, ze inni Marzyciele takze go znaja? -Niemozliwe! -W takim razie jak wytlumaczysz moja obecnosc tutaj? Skad wiem, ze we snie Lillabeth stwory z Pustkowia zaatakowaly jako trzecia kraine Dahlaine'a? Za dlugo obywalas sie bez snu, droga siostro! Zaczynasz niedolezniec! Zwlaszcza na umysle!!! -Zelano! O co ci chodzi?! -O zdrade, Aracio, o zdrade. Przez glupote i proznosc narazilas na niebezpieczenstwo caly Dhrall! Co ty sobie wyobrazasz?! Przeciez jesli stwory z Pustkowia opanuja kraine Dahlaine'a, szybko zajma caly kontynent, wiesz o tym doskonale! A mimo to postanowilas zatrzymac dla siebie wiadomosc o snie Lillabeth! -Nic podobnego! -Nastepne klamstwa! Czys ty na glowe upadla? -Przepraszam - wtracila sie krolowa Trenicia. - Nie do konca rozumiem, o co wlasciwie chodzi. -Przeciez wiecie, ze Marzyciele maja nas ostrzegac przed atakiem potworow zamieszkujacych Pustkowie - zwrocila sie ku niej pani Zelana. - A moze... Czyzby moja siostra te wiadomosc takze przed wami ukryla? Coz, wcale by mnie to nie zdziwilo! Wielka pani Aracia robi oszalamiajaca kariere klamczuchy! Krolowa Trenicia zmierzyla pania Aracie badawczym spojrzeniem. -Co masz na ten temat do powiedzenia, pani? - spytala. Bogini pobladla. -Moja siostra mnie nienawidzi - powiedziala, z trudem panujac nad soba. - Zawsze mi wszystkiego zazdroscila. -Bzdury! - prychnela pani Zelana. Tlusty klecha spurpurowial na twarzy. -Jak smiesz! - wykrzyknal z oburzeniem. Stanal obok tronu swojej pani. - Swieta Aracia nie klamie! Jak na dany znak z komnaty Lillabeth wyszly dwie Marzycielki, trzymajac sie za rece. Podeszly do tronu, stanely przed boginia. -Mialam sen - powiedziala Lillabeth - w ktorym zobaczylam potwory z Pustkowia idace dolina o stromych zboczach oblozonych krysztalem. Szly do Krainy Polnocnej, a tam... -Milcz! - krzyknela pani Aracia. - Ani slowa! -...lud byl przestraszony - podjela Eleria - gdyz wiele znakow na niebie i ziemi wieszczylo, iz niektorzy ich przyjaciele nie sprzyjali juz starszemu bogowi, ktory wlada na polnocy. -Cisza, dosyc, zamilknij! - krzyczala pani Aracia, lecz Eleria mowila dalej, a co wiecej, do jej glosu przylaczyl sie glos Lillabeth i obie dziewczynki ciagnely razem, jakby deklamowaly wiersz: -I spadla na swiat plaga, ktora nie byla plaga, i wielu mieszkancow Krainy Polnocnej stracilo zycie. I po raz pierwszy w dziejach sludzy Vlagh mieli ze soba bron, ktora nie byla czesciami ich cial. Wreszcie jednak sludzy Vlagh zostali strawieni przez ogien, jakiego nikt dotad nie widzial, i tak sie zakonczyl sen naszym ponownym zwyciestwem. -To klamstwo!!! - wrzasnela Aracia. - Nieprawda! Lgarstwo! -Dziewczynki mowia prawde - odezwala sie smutno pani Zelana. - Ty klamiesz. Juz nikt nie ma watpliwosci. - Przeniosla wzrok na komandora Narasana. - Wlasnie otrzymal pan rozkaz do wymarszu, komandorze. Kapitan Sorgan z pewnoscia ucieszy sie ze spotkania. -Nie mozesz odejsc, Narasanie! - krzyknela Aracia. - Zabraniam ci! -Zabraniaj, ile chcesz, siostro, a komandor i tak rusza na polnoc. Natychmiast. Krolowa wojowniczek utkwila w pani Aracii nieodgadnione spojrzenie. -Widze, ze nie mozna ci ufac - wycedzila. - Oklamalas mnie, wiec nie chce miec z toba dluzej do czynienia. Ruszam na polnoc wraz z Narasanem. -Nie mozesz! Nie wolno ci! Nie zostawisz mnie bez ochrony! Wzielas ode mnie zaplate! Trenicia oderwala od zbroi kilka drogich kamieni i rzucila je bogini pod nogi. -Masz swoja zaplate z powrotem - wycedzila przez zeby. -I co, klamstwo jednak nie poplaca? - zwrocila sie do Aracii pani Zelana. - Oszustwo na nic sie nie zdalo, obrocilo sie przeciwko tobie, zostajesz zupelnie sama. - Przerwala na chwile. - Mimo wszystko przybedziemy bronic twojej krainy, gdy sludzy Vlagh ja zaatakuja. Nie zrobimy tego jednak z milosci. Bo szczerze mowiac, nikt cie nie kocha. Nawet ci tlusci kaznodzieje, ktorzy ci kadza, tylko udaja. W rzeczywistosci maja w sercach jedynie przebieglosc, chytrosc i pragnienie luksusow. Predzej umra, niz sie wezma do jakiejkolwiek pracy. Jestes zalosna, siostrzyczko. Niemadra, arogancka i godna politowania. Najwyzszy czas dorosnac i zobaczyc swiat taki, jaki jest naprawde. Tyle ze to cie przerasta. Zegnaj. Nie chce cie wiecej widziec. Pani Aracia zdruzgotana patrzyla na siostre oslupialym wzrokiem, po czym wybuchnela nieopanowanym szlochem i uciekla. -Troche chyba przesadzilas, pani - zauwazyl komandor z lekka nuta dezaprobaty w glosie. -Da sobie rade - odparla bogini. - Znam ja nie od dzisiaj. Za chwile odwroci kota ogonem i uzna swoja porazke za zwyciestwo. Juz nic jej nie odmieni. Za pozno, by sie postarala spojrzec prawdzie w oczy. - Obrocila sie do Elerii. - Skad znalas szczegoly snu Lillabeth? Wiedzialas, czego dotyczyl, ale detale byly ci obce, tymczasem wyrecytowalyscie jego tresc nawet identycznymi slowami. -Powiedzialam ci, moja najukochansza pani, ze poznajemy wzajemnie swoje sny. To znaczy, ze znalam jego tresc i wiedzialam dokladnie, jakich slow uzyje Lillabeth, by go opisac. Tak sie dzieje od pierwszego snu, mojego. Jesli zechcesz, to po powrocie do jaskini twojego brata przepytasz Ashada i Yaltara. Opowiedza te sama historie i tymi samymi slowami co Lillabeth i ja. Poniewaz nie my tym rzadzimy, najukochansza pani. Tym zajmuja sie klejnoty. -Nie wiedzialam - rzekla Zelana. - Zapomnialas mi o tym powiedziec. -Mozliwe - przyznala dziewczynka z rozbrajajacym usmiechem. - Tak czy inaczej teraz trzeba zawiadomic twoich braci, najukochansza pani. Rodzinne tajemnice nikomu nie sluza. Pani Aracia przekonala sie o tym na wlasnej skorze. Terytorium Malavi 1 Na terytorium Malavi wczesna jesien pozlocila kepki rachitycznych brzozek. Trawa splowiala w letnim upale, stracila resztki zieleni, bladozolte zdzbla przepowiadaly rychle nadejscie zimy.Obowiazki Ekiala, ktory zniknal gdzies na wschod od ziemi ludu Malavi, przejal Ariga. Nie byl z tego powodu uszczesliwiony. Coroczne pedzenie bydla w zasadzie nie stanowilo problemu, bo chlopak bral w nim udzial od najmlodszych lat i doskonale wiedzial, czego sie spodziewac, ale targi z trogickimi handlarzami w nadmorskich miastach... o, to zupelnie co innego. Do tej pory jego udzial w sprzedazy ograniczal sie do wizyty w najblizszej tawernie, tym razem mialo byc inaczej. Stanowczo mu sie to nie podobalo. Handel odbywal sie w podlej miescinie, gdzie domy nalezaloby raczej nazwac rozpadajacymi sie ruinami. Tam wlasnie kupcy wszelkiej masci, przybyli z Imperium Trogickiego, starali sie na najrozniejsze sposoby oszukac Malavi sprzedajacych bydlo, podsuwajac im cale beczki piwa oraz podstarzale kobiety nieciezkich obyczajow. W przystani u wejscia na kazde molo ustawiono byle jak sklecona chate. W nich czekali kupcy, pelni nadziei, ze kupia od Malavi doskonaly towar za psie pieniadze. Ariga zsunal sie z konia przed jedna z chat. Dluzsza chwile mierzyl spojrzeniem zaslone z plotna zaglowego zastepujaca drzwi. -Jest tam kto?! - zawolal w koncu. -Tak, tak, wejdz, czekam! - odkrzyknal ktos ze srodka. Mlody Malavi wzial sie w garsc. Trogita byl chudy i zezowaty - gdy jednym okiem patrzyl na rozmowce, drugie bladzilo spojrzeniem w okolicach powaly. Mial na sobie wymyslne szaty, choc nie najczystsze pod sloncem, a co za tym idzie, niezbyt zachecajaco pachnace. -Zapraszam, zapraszam serdecznie - wital przybysza. Przyjrzal mu sie uwazniej. - My sie chyba jeszcze nie znamy? -Nazywam sie Ariga, pochodze z klanu ksiecia Ekiala. -Ksiaze niezdrow? -Zajety czym innym - ucial Ariga krotko. - Tym razem ja przypedzilem stado. Przejdzmy do rzeczy. Mam piec tysiecy najlepszych krow. Na pewno znacie cene, jaka starsi wyznaczyli na ten rok, wiec w zasadzie nie ma o czym dyskutowac. -Moze sie najpierw troche lepiej poznamy? - zaproponowal Trogita. Zezujace oko nieomal skrylo sie pod na wpol opuszczona powieka. -Po co? Ja sprzedaje, pan kupuje. Tyle wiemy, a wiecej nam nie trzeba. -Napij sie piwa, przyjacielu. Pare kufli nie zaszkodzi. Odpoczniesz, zanim przejdziemy do rzeczy. Ariga bardzo mial ochote sie napic, ale wlasnie przed tym Ekial ostrzegal przyjaciol. "Nigdy nie przyjmujcie od Trogitow napitku - ostrzegal. - Nawet wody". -Nie jestem zmeczony i nie chce mi sie pic - odparl mlody Malavi. - Zalatwmy sprawe od razu, bo mam na dzisiaj jeszcze inne plany. -Coz... - Zezowaty pogladzil sie po brodzie. - Odnosze wrazenie, iz starszyzna ludu Malavi, ustalajac cene bydla na ten rok, przeoczyla kilka istotnych drobiazgow. A poniewaz juz kupilismy duzo bydla, pewnie wiecej, niz zdolamy sprzedac w imperium, w zadnym wypadku nie moge zaplacic takiej stawki, jakiej zadaja. Ceny na rynku nie sa stale, wiesz o tym na pewno. -Milo mi bylo cie poznac - rzekl Ariga, odwracajac sie do drzwi. -A ty dokad? - Kupiec zerwal sie na rowne nogi. -Skoro nie ubijemy interesu, szkoda czasu na gadanie po proznicy. Zwlaszcza ze cena wlasnie poszla w gore. -Tak nie wolno! - zaprotestowal Trogita. -E tam. Jak widzisz, nie ty tu stawiasz warunki. I tak to sie bedzie konczylo za kazdym razem, kiedy sprobujesz mnie wykantowac. Milego dnia. - Zamaszystym gestem odsunal zaslone i wyszedl. -Wracaj! - krzyknal handlarz. -Ani mi sie sni. Nie bede dla ciebie tracil czasu. Moze spotkamy sie za rok. Ale raczej za dwa lata. -Czlowieku! Wynajalem statki, zeby przetransportowac twoje bydlo do imperium! -A co mi do tego? - Ariga wsiadl na konia i pojechal do chaty u wejscia na nastepne molo. Wiedzial, ze plotka o tym, jak potraktowal zezowatego, rozejdzie sie miedzy Trogitami lotem blyskawicy. Jesli nie za rok, to za dwa lata bez szemrania przyjma narzucona cene. Z niejakim zdziwieniem doszedl do wniosku, iz negocjacje z trogickimi kupcami sprawiaja mu niemala przyjemnosc. Zyc nie umierac. * Ekial wrocil na ziemie swojego ludu kilka tygodni po tym, jak zakonczyly sie coroczne targi bydla. -Dlugo cie nie bylo - powital go Ariga. - Co cie zatrzymalo? -Przygladalem sie wojnie. Potem bylem z przyjaciolmi w Castano. To portowe miasto. Tam wynajelismy statki, zeby przetransportowac naszych ludzi i konie do polnocnej krainy na kontynencie, ktory nazywa sie Dhrall. Z tego, co widzialem, wynika, ze wojna nie powinna byc trudna, a zaplata jest hojna. No, ale dosyc o mnie. Jak poszedl w tym roku handel bydlem? -Bez najmniejszych klopotow - stwierdzil Ariga. - Musialem tylko ustawic do pionu jednego zezowatego Trogite. - Rozesmial sie pelna piersia, po czym opowiedzial przyjacielowi o spotkaniu z niedoszlym kupcem. -Ma siebie za najsprytniejszego handlarza pod sloncem - przytaknal mu Ekial - i zawsze probuje oszukiwac, zwlaszcza gdy ma z kims do czynienia pierwszy raz. I jak, znalazles w koncu kupca, ktory zaplacil przyzwoita cene? -Musialem sie rozprawic jeszcze z dwoma oszustami, ale nastepny Trogita byl uczciwy. W przyszlym roku juz nie bedziemy mieli tych problemow, a w kazdym razie mnie nikt nie bedzie probowal kantowac. Dostalem za stado bardzo dobra cene i wrocilismy do domu naprawde zadowoleni. A teraz ty mi jeszcze powiedz, co to za wojna, ktorej sie przygladales? -Bardzo wazna. - Ekial wyjal spod kurty zlota sztabe i podal ja przyjacielowi. Ariga, zaskoczony ciezarem, omal jej nie upuscil. -Czy to jest to, co mysle? - spytal drzacym glosem. -Tak. To zloto. Mlody mezczyzna zwazyl w rekach zlota cegle. -Bedzie tego ze dwadziescia kilo! -Mniej wiecej. Raczej wiecej. Wybierzemy sie w odwiedziny do kilku innych klanow. Na Dhrallu potrzeba piecdziesieciu tysiecy ludzi. Ludzi na koniach, oczywiscie. Mamy pomoc w walce z wrogiem, ktory chce zapanowac nad polnocna czescia kontynentu. Nieprzyjaciel jest dosc szczegolny, ale nie umie jezdzic, wiec pokonamy go bez wysilku. Mam nadzieje, ze pod moja nieobecnosc ktos raz na jakis czas dosiadl Gwiazdy? Bo jesli sie rozbisurmanil, bede musial najpierw go przytemperowac. No, ale do rzeczy. Pojedziemy na wybrzeze i pogadamy tam z jednym Trogita, Gunda mu na imie. Jest z nim tez mlodszy brat tego, ktory nas najmuje, pan Veltan. Wlasnie on dostarcza zloto. -Duzo ma strazy? -Zdziwisz sie, ale nikogo. Potrafi zloto dobrze ukryc - rzekl Ekial z lekkim usmiechem. - Wydobywa je w razie potrzeby, doslownie znikad. -Jakim cudem? -Nie mam pojecia. - Klepnal przyjaciela w plecy. - Poslij wiadomosc do wszystkich polnocnych klanow. Czas nagli. Pan Dahlaine nie ma pewnosci, kiedy rozpocznie sie atak, wiec powinnismy dotrzec do niego jak najszybciej. -Nie ma sprawy - zgodzil sie Ariga. Czule pogladzil ciezka sztabe. - Jestem pewien, ze dzieki takiemu argumentowi zyskam natychmiastowa uwage kazdego, kogo zagadne. * Kilka dni pozniej Ariga, Ekial i Gunda siedzieli w jednej z podlych tawern w nadmorskiej osadzie, gdzie dobijali targu handlarze bydlem. Zalogi ogromnych trogickich statkow budowaly podobne do tratw plywajace mola, by zaladowac na poklad ludzi i konie, wiec dwaj Malavi i ich przewodnik zyskali kilka wolnych chwil. -Nie jestem pewien, kto wlasciwie to wymyslil - zastanawial sie Ariga. - Ale na pewno pomysl powstal bardzo dawno. O ile mi wiadomo, jezdzimy na koniach od setek lat. -Na pewno latwiej podrozowac konno niz na wlasnych nogach - zauwazyl Gunda. -I duzo szybciej - podkreslil mlody Malavi. Czas jakis milczal, wyraznie cos rozwazajac. - Nie chcialbym obrazic twoich krajanow - odezwal sie w koncu do Gundy - ale bardzo sie roznisz od Trogitow, z ktorymi dotad mialem do czynienia. Tamci wszyscy stawiali sobie za punkt honoru wpuszczanie nas w maliny. Mozna by odniesc wrazenie, ze to ich najwazniejszy cel w zyciu. -Ci ludzie nazywaja siebie kupcami - na twarz Gundy wyplynal niewesoly usmiech - a powinni sie przedstawiac jako zlodzieje. Zreszta to w sumie jedno i to samo, tylko slowo inne. Ja wyrastalem w obozie wojskowym. Uczono nas, ze nie wolno krasc ani klamac. Wpajano nam poczucie honoru. Do tego stopnia, ze innym Trogitom robilo sie niedobrze na nasz widok. -Wyobrazam sobie. - Ariga mial jeszcze kilka pytan. - Kim wlasciwie jest ten wielki pan, ktory zabral Ekiala na zachod, gdy postanowil zrobic z nas swoich najemnikow? -Ten wielki pan ma na imie Dahlaine. Grozny typ. Inny niz jego brat i siostry. Pan Veltan jest wyjatkowo sympatyczny, pani Zelana przepiekna... choc czasem zachowuje sie nie calkiem rozsadnie... Tak czy inaczej pan Dahlaine jest zwykle ponury i niewzruszony jak gora. Aha, i jest jeszcze jedna kobieta w tym gronie, pani Aracia. Jak dla mnie zwykla wariatka. Ariga przelknal z trudem. -Po co pracujecie dla takich oryginalow? -Dobrze placa. O tym juz przeciez wiesz. A ja jestem gotow pracowac dla kazdego, u kogo dostane przyzwoite wynagrodzenie. No, prawie dla kazdego. -A z kim bedziemy walczyc? - zapytal Ariga. - Ekial nie potrafil mi opisac nieprzyjaciela zbyt dokladnie. -Bo w krainie pana Veltana toczylismy bitwe z dwoma wrogami - wyjasnil Gunda. - Jednego z nich spotkalismy juz wczesniej, w czasie starc na ziemiach pani Zelany. Tych kapitan Sorgan Orli Nos nazwal ludzmi-wezami. -Nie mieli rak ani nog? No to latwo bylo ich pokonac. -Byloby latwo, gdyby rzeczywiscie nie mieli konczyn. Ale oni mieli i nogi, i rece, i jeszcze jadowite zeby. Na waszej ziemi zyja jakies jadowite weze? -Slyszalem o takich - odpowiedzial Ariga - ale nie ma ich na terenach naszego klanu, wiec nigdy sie z nimi nie zetknalem. A jak wygladal ten drugi nieprzyjaciel? -Drugim naszym wrogiem byl trogicki Kosciol. To ludzie, ktorzy wymyslili chciwosc... i ona ich w koncu zabila. Prawie wszystkich. Gdy ludzie Kosciola dowiedzieli sie o gorach zlota na Dhrallu, doslownie potracili rozum. I na dobra sprawe wyreczyli nas w wygraniu wojny. Wystarczylo zejsc im z drogi. - Gunda rozesmial sie glosno. - Jest na Dhrallu ktos zdolny czynic rzeczy nieslychane. Wiemy jedynie, ze to kobieta. Nikt jej nie widzial. Kraina zwana Pustkowiem lezy w samym srodku kontynentu. Jest ogromna pustynia, nie znajdziesz tam nic procz skal i szarego piachu. A nasza tajemnicza przyjaciolka sprawila, ze jedno i drugie wygladalo jak zloto. I gdy ludzie-weze szarzowali po zboczu w gore, ludzie Kosciola przypuscili atak na zloto, popedziwszy w dol. Gdy byli zajeci wybijaniem siebie nawzajem, wszystkich razem zalala sciana wody. Potopili sie. -Skad woda na pustyni? -Dobre pytanie. O ile dobrze zrozumialem, w tamtej czesci ladu jest podziemne morze. Wyplynelo na powierzchnie akurat wtedy, kiedy bylo potrzebne. Pewnie ktos mu pomogl, jak to zwykle na Dhrallu bywa. Rodzina pana Dahlaine'a potrafi odmieniac czas i zdarzenia. Manipulowac rzeczywistoscia. Ale tez wszyscy czworo wydawali sie zaskoczeni, kiedy nagle woda zaczela tryskac ze zbocza gory i w mgnieniu oka potopila naszych przeciwnikow. -A jak dlugo splywala po zboczu? -Plynie caly czas! I raczej niepredko skonczy. Wedlug tych, co sie na tym znaja, bedzie plynela pare setek lat co najmniej. Odchodzac stamtad, widzialem u podnoza gory ogromne jezioro, ktore szybko roslo. Za pare lat bedzie tam prawdziwy ocean. Ludzie-owady z pewnoscia juz nie zaatakuja poludniowej czesci Dhrallu. -Zaraz, zaraz, chwileczke. Najpierw mowisz "ludzie-weze", teraz "ludzie-owady"... Jak oni wlasciwie wygladaja? Sa owadami czy wezami? Czy moze jednym i drugim? -Maja rozne wcielenia. Widzielismy nawet takich, ktorzy przypominali nietoperze. Wierz mi, przyjacielu, nie chcialbys spotkac w ciemnosciach jadowitego nietoperza. - Gunda zasmial sie nagle. - Jest wsrod Maagsow taki jeden spryciarz, Zajaczek go nazywaja. Ten to ma glowe nie od parady! Raz-dwa wymyslil, jak nas uchronic przed falszywymi nietoperzami. Za jego podszeptem rozpielismy nad nocnym obozowiskiem rybackie sieci. Slyszalem, ze lapaly sie w nie tysiace jadowitych gackow, lecz zaden nikomu nie zrobil krzywdy. - Lysiejacy Trogita zmarszczyl brwi w zamysleniu. - Ja jestem zolnierzem. Potrafie wypelniac rozkazy, umiem poslugiwac sie bronia. Ale na Dhrallu dzieja sie rzeczy, ktorych nie rozumiem. Vlagh, dowodca nieprzyjacielskich wojsk, a moze rownoczesnie matka ludzi-wezy, mieszka na Pustkowiu. Sklada jaja, tak jak kura, tylko zamiast kurczatek wylegaja sie z nich ciagle nowe zastepy jadowitych potworow. I kazdy wyleg rozni sie od poprzedniego. Podejrzewam, ze ta cala Vlagh zmienia naturalny stan rzeczy jeszcze bardziej niz pan Dahlaine i jego rodzina. Co krok natykamy sie na cos, co wydaje sie niemozliwe, ale dzieki tym nieprawdopodobnym zdarzeniom bez wiekszego trudu wygrywamy kolejne batalie, choc nie potrafie w zaden sposob wyjasnic, jak to sie dzieje. Gdyby karta sie nagle odwrocila, bylibysmy po uszy w... klopotach. -Nie powiem, zebys mnie podniosl na duchu - stwierdzil Ariga ponuro. * Na trogickich statkach wynajetych do transportu ludzi i zwierzat panowal ogromny scisk. Poniewaz Ariga pomagal Ekialowi sprowadzic na wybrzeze czlonkow dalszych klanow, znalazl sie pomiedzy ostatnimi Malavi wchodzacymi na statek. Gdy uslyszal od przyjaciela Ekiala, tego, ktory wyciagal zlote sztaby jak asa z rekawa, ze zamierza on na jednym statku umiescic piecdziesiat tysiecy koni, rozesmial mu sie w twarz. -Panie Veltanie, z calym szacunkiem, to potworna bzdura! Konie potrzebuja wiecej miejsca niz ludzie! -To prawda - zgodzil sie mlody wladca - ale jedynie wowczas, gdy zachowuja swoja normalna wielkosc. Slyszales ty kiedy o manipulowaniu rzeczywistoscia? -Gunda o tym wspomnial. Powiedzial, ze ty, panie, i twoja rodzina potraficie odmieniac czas i zdarzenia. I robicie to, kiedy tylko przyjdzie wam ochota. -Interesujace spojrzenie na sprawe - mruknal pan Veltan. - Coz... Tym razem zmienie rozmiary. Wielkosc koni, oczywiscie. Przed wejsciem na trogicki statek beda calkiem zwyczajne, natomiast gdy znajda sie na pokladzie, zmaleja, wiec beda potrzebowaly znacznie mniej miejsca i paszy. -Jak bardzo zmaleja? - zaniepokoil sie Ariga. Pan Veltan zerknal na potezna trogicka krype. -Mysle... - zastanowil sie chwile - ze powinny byc mniej wiecej takie jak myszy. Tak. Z pewnoscia zmiesci sie na tym statku piecdziesiat tysiecy myszy. I mnostwo odpowiedniego dla nich pozywienia. -Po co wiec bylo wynajmowac tyle statkow? - zdziwil sie Ariga. -Do przewozu ludzi, rzecz jasna. -Skoro potrafisz, panie, skurczyc konie, dlaczego nie zrobisz tego samego z ludzmi? Veltan zamrugal, potem spuscil oczy, wyraznie zawstydzony. -Nie pomyslalem o tym - przyznal cicho. - Ale rzeczywiscie, to chyba daloby sie zrobic. - Polozyl dlon na ramieniu Malavi. - Zyskasz moja ogromna wdziecznosc, cudzoziemcze, jesli nie wspomnisz o tym pomysle swoim przyjaciolom. Nie potrafie wyjasnic dlaczego, lecz coraz czesciej moj umysl nie pracuje tak sprawnie, jak bym sobie zyczyl. To pewnie oznaka starzenia... -Nie wygladasz na starca, panie. -Pozory myla. Czas najwyzszy, bym ucial sobie dluzsza drzemke. Bo moj umysl chyba juz poszedl spac. 2 Odbili od polnocnego wybrzeza ziem ludu Malavi nastepnego dnia o brzasku. Pan Veltan nalegal, by Ariga plynal z nim i Gunda na lodzi ochrzczonej imieniem "Albatros". Malavi mial swoje zdanie na ten temat. Podejrzewal - i pewnie nie bez racji - ze pan Veltan chcial go oddzielic od innych czlonkow klanu, by go nie kusilo opowiadanie o tym, jak to ich najemca mogl zaoszczedzic czas i pieniadze, zmniejszajac ludzi w taki sam sposob, jak zmniejszyl konie.Pogoda sprzyjala zeglarzom, wiec nim nastal wieczor, pokonali niemala czesc drogi. Ekial nie mial duzego pojecia o morskich podrozach, totez gdy trogickie statki opuszczaly na noc zagle i rzucaly kotwice, podszedl do burty, obserwujac je uwaznie. -Cos mi sie zdaje, ze te krypy nie plywaja zbyt szybko. -Normalnie rzeczywiscie nie sa najszybsze na swiecie - przyznal Gunda - ale z pana Veltana taki magik, ze pewnie jestesmy znacznie dalej, niz nam sie wydaje. -Magik? To okreslenie mi sie nie podoba - zaprotestowal pan Veltan. - Lepsze byloby stwierdzenie, ze manipuluje rzeczywistoscia, bo przeciez nikogo nie oszukuje, nikogo nie mamie, natomiast rzeczywiscie odmieniam czas, zdarzenia i oczywiscie odleglosc. Wybrzeze krainy mojej siostry, Zelany, jest z pewnoscia przepiekne, ale nie plyniemy na Dhrall, by podziwiac widoki. Dahlaine potrzebuje naszej pomocy, czeka na nas w Krainie Polnocnej, wiec staramy sie tam dotrzec jak najszybciej. A warto zadbac o dobry humor mojego brata, bo gdy sprawy nie ida po jego mysli, potrafi byc bardzo nieprzyjemny. -Udalo mu sie uspokoic pania Aracie? - zapytal Ekial zaciekawiony. -Mam nadzieje. Aracia ostatnio jest nieswoja. Dahlaine wyslal na jej ziemie komandora Narasana, by przy nim sie czula bezpieczniej. Nie wiemy jeszcze, w ktora kraine uderza teraz potwory z Pustkowia, wiec musimy sie przygotowac do ataku i na polnocy, i na wschodzie. Narasanowi pomoga kobiety wojowniczki z wyspy Akalla, a my plyniemy na polnoc, pomagac Sorganowi Orlemu Nosowi. -Co to za imie? - zdumial sie Ariga. - Czy wszyscy Maagsowie maja takie dziwaczne imiona? -Rzeczywiscie, to taka ich ciekawostka kulturowa - wyjasnil pan Veltan. - Wiekszosc mieszkancow Maagsu nosi imiona, ktore w taki czy inny sposob ich opisuja. Jest miedzy nimi jeden o imieniu Wol i rzeczywiscie, nie lada z niego osilek. -Ale nie ma rogow? - dopytywal sie Ariga. -O ile mi wiadomo, nie - rzekl Gunda z krzywym usmiechem. - Ale dawno mu nie macalem czaszki. -Wol jest doskonalym zeglarzem - rzekl pan Veltan - i zaloga na "Mewie" slucha go bez szemrania. Wol czesto zastepuje Sorgana, a kapitan darzy go pelnym zaufaniem. -Zauwazylem tez, ze ten maly, ktorego wolaja Zajaczek, to lebski gosc - stwierdzil Ekial. - Trzyma sie zwykle z lucznikiem Dluga Strzala. -No, z tym to lepiej nie zadzierac. Jest chyba najlepszym lucznikiem na swiecie. Po prostu nie umie chybiac. Gdyby pan Dahlaine mial dziesieciu takich jak on, nie potrzebowalby zadnej armii. -Dluga Strzala ma bardzo konkretne powody, by nienawidzic potworow z Pustkowia - rzekl pan Veltan. - Zabijanie ich jest jego jedynym celem w zyciu. - Wzrok boga powedrowal ku zachodniemu widnokregowi. - Slonce zachodzi, panowie, czas na kolacje i odpoczynek. Jutro czeka nas meczacy dzien. -Lubicie fasole? - spytal Gunda obu Malavi. - Obyscie lubili, bo nasz kucharz nie potrafi przyrzadzic wlasciwie nic innego. -Co ty bys chcial zjesc, panie? - zapytal Ariga Veltana. -Panu Veltanowi wszystko jedno - odpowiedzial Gunda za boga. - On nic nie jada. I nie sypia. Pan Veltan wzruszyl ramionami. -Tak to juz jest w naszej rodzinie - stwierdzil, nie wdajac sie w dalsze wyjasnienia. - Zjedzcie i odpocznijcie, przyjaciele. Jutro bedziemy mieli pelne rece roboty. -Rozumiem, ze znow bedziesz, panie, manipulowal rzeczywistoscia - rzekl Gunda z szerokim usmiechem. - Slyszalem, ze miales kiedys przez to jakies nieprzyjemnosci... Jakies kilka lat na ksiezycu...? -Po pierwsze, akurat nie z tego powodu, a po drugie, to bylo nieporozumienie. Moglem wrocic znacznie wczesniej, tyle ze Luna lgala jak pies, zeby mnie zatrzymac, bo sie nudzila we wlasnym towarzystwie. - Uniosl brew. - Chcesz poznac szczegoly? Chetnie przedstawie ci sprawe z uwzglednieniem najdrobniejszych detali. -Nie, nie, bardzo dziekuje. Wiem akurat tyle, ile trzeba. Naprawde czas juz na kolacje. -Co prawda, to prawda - poparl go pan Veltan z kamienna twarza. * Minelo kilka dni. Pogoda w dalszym ciagu sprzyjala podroznikom. Wiatr dmuchal z poludnia, wiec lodka Gundy zdawala sie frunac wzdluz zachodniego wybrzeza wyspy, ktora pan Veltan nazywal Thurn. -Zelana mieszkala tu przez wiele lat - oznajmil - zanim nasz ukochany brat uszczesliwil nas "podarunkami", ktore calkowicie odmienily nasze zycie. -Nie rozumiem - odezwal sie Ekial. - Skoro macie gory zlota, po co wam jeszcze jakies podarunki? -To byly dzieci, ksiaze - wyjasnil pan Veltan. - Najcenniejsze istoty na swiecie. Poznales juz wychowanke Zelany, Elerie. Spotkales ja kilkakrotnie na rowninie nad Wodospadem Vasha. -O tak - przyznal Ekial z usmiechem. - Ta mala jest niemozliwa. Ciagle sie dopomina o pieszczoty i pocalunki. -Cala Eleria, cala ona - przytaknal pan Veltan. - Byla taka od malenkosci. Delfiny karmily ja rybami, a gdy dziekowala im pocalunkami, zaczely sie klotnie o przywilej uslugiwania dziewuszce. Udalo sie jej zmiekczyc nawet Dluga Strzale, a to najtwardszy czlowiek na swiecie. Ludzkiego jezyka nauczyla sie calkiem niedawno, przedtem mowila wylacznie po delfiniemu. -Podczas wojny w twojej krainie, panie, slyszalem pewne zwiazane z tym pogloski - rzekl Ekial. - Nie chcialo mi sie w nie wierzyc. -W co dokladnie? -No, chocby w to, ze mala mowila po delfiniemu. Na dodatek zolnierz, ktory o tym opowiadal, twierdzil, ze delfiny, towarzysze Elerii, sa rozowe. A przeciez nie ma rozowych delfinow. -Wlasnie jeden plynie przed nami. - Pan Veltan wskazal na wode. - Na moje oko, jak najbardziej rozowy. Ekial odwrocil sie gwaltownie. Ariga takze wyjrzal za burte. -Fakt, rozowy - potwierdzil. - Rozumiem, ze nigdy dotad nie widziales rozowego delfina, ale to nie znaczy, iz takie nie istnieja. Jesli podoba ci sie ten kolor, znajde ci rozowego konia. Ale moze wolisz niebieskiego? Na niebieskim wyroznialbys sie w tlumie! Ekial przygladal sie przyjacielowi bez slowa. -Gorszy niz Rudobrody! - zasmial sie Gunda. - Cos mi sie zdaje, ze znajdziemy wspolny jezyk! * Flota trogickich statkow plynela na polnoc jeszcze kilka dni. Ariga z nieskrywanym zdumieniem przygladal sie ogromnym drzewom rosnacym na brzegu. Do tej pory znal tylko brzozy. -Panie Veltanie - spytal ktoregos razu - jak dlugo musi rosnac drzewo, zeby bylo az tak wielkie? -Kilka tysiecy lat. Jeszcze calkiem niedawno lud zamieszkujacy kraine Zelany wytwarzal narzedzia z kamienia, a siekiera o kamiennym ostrzu nie nadaje sie do scinania takiego drzewa. Wobec tego mogly rosnac do woli. -Sa bardzo ladne - ocenil Ariga. - Ale nie chcialbym tutaj mieszkac. -Dlaczego? -Prozno szukac w tym lesie trawy, krowy nie mialyby co jesc. Krowy sa dla Malavi najwazniejsze na swiecie. A tak przy okazji, czym sie tutaj ludzie zywia? -Glownie tym, co upoluja. W Krainie Zachodniej mieszkaja mysliwi, a u mnie rolnicy. - Pan Veltan wytezyl wzrok. - No, nareszcie. Jestesmy na miejscu. -Skad wiesz, panie? Las wyglada tak samo jak wczesniej. -To prawda, jednak wlasnie tutaj pojawil sie na morzu mezczyzna w kanoe. To zapewne Rudobrody. Brat mi powiedzial, ze on tutaj na nas czeka. -Czy nie bedzie zadnych klopotow z rozkurczaniem naszych koni? -Nie, nie. Na pewno nie. - Pan Veltan przylozyl dlonie do ust. - Hej! Rudobrody! - zawolal. - Jestem tutaj! -Dlugo was nie bylo, panie Veltanie! - odkrzyknal mezczyzna w lodce, wioslujac energiczniej. -Spotkaliscie juz jakies stwory z Pustkowia? Tubylec przywiazal lodke przy dziobie "Albatrosa". -Kilka - powiedzial. - Z poczatku nie wiedzielismy, ze to one, ale jak juz je rozpoznalismy, zrobilismy, co trzeba. Probowaly sklocic ze soba rozne plemiona, ale juz sa martwe, wiec wszystko idzie jak z platka. - Zmierzyl wzrokiem flotylle trogickich statkow podazajacych za "Albatrosem". - Mamy troche czasu, zanim nowi ludzie zejda na lad, a tu niedaleko jest osada rybacka. Zaprowadze was do niej i tam opowiem arcyciekawa historie o tym, jak sie uwolnilismy od paskudnych ludzi-owadow. -Nie moge sie doczekac - stwierdzil pan Veltan. -On chyba troche koloryzuje? - upewnil sie Ariga. -Zarty sie go trzymaja - odpowiedzial panVeltan. - Wszyscy go lubimy. Przyjazni sie z Dluga Strzala i chocby dlatego jest dla nas bardzo wazny. -Ekial wspomnial mi o tym luczniku. - Ariga westchnal i przeciagnal sie, az mu stawy zatrzeszczaly. - Stesknilem sie za suchym ladem. Lodz przydaje sie od czasu do czasu, ale ja wole czuc ziemie pod nogami. - Milczal przez chwile. - O ile mi wiadomo, nie znasz sie na koniach, panie Veltanie, wiec musze cie uprzedzic, ze bedziemy potrzebowali kilku dni, by je przywolac do porzadku. -Myslalem, ze sa oswojone. -Niby sa, ale dobry kon musi miec charakter i jesli sie go chociaz na krotko zostawi samopas, nalezy mu potem przypomniec, kto rzadzi. Zwierze zawsze podporzadkuje sie czlowiekowi, ale trzeba mu poswiecic kilka chwil. * Ekial ze zdumieniem obserwowal niekonczacy sie strumien wierzchowcow sprowadzanych po szerokiej rampie z trogickiego statku. -Jak on tego dokonal? - spytal przyjaciela. -Szczegolow nie znam - odparl Ariga - wiem tylko, ze zmniejszyl je, kiedy wchodzily na poklad. -Jak to? Zmniejszyl? -Skurczyl do rozmiarow myszy. Tak mi powiedzial. Z czego wynika, ze teraz je rozkurczyl. Dlatego tak dlugo schodza ze statku. Sporo ich sie tam zmiescilo. -Wlosy deba staja. - Ekial pokrecil glowa. - Chodz, posluchamy, co Rudobrody ma do powiedzenia. Podobno byly tu jakies klopoty. Jesli ten rudy tubylec przestanie choc na chwile stroic sobie zarty, moze sie od niego dowiemy paru szczegolow. We dwoch poszli do cienistego gaju tuz za plaza, gdzie Rudobrody opowiadal panu Veltanowi o tym, jak ludzie-owady oszukali Tonthakanow i jak zdradzilo ich seplenienie, o ktorym pamietal Omago. -Nie mam pojecia, jakim cudem przekonali wodza, ze doznal smiertelnej obrazy, ale on im uwierzyl, choc nie wiedzial, czego ta rzekoma obraza miala dotyczyc. Ale wystarczylo, ze Wol potraktowal tych sepleniacych toporem, i wodzowi od razu rozjasnilo sie w glowie. -Dosc drastyczne wyjscie z sytuacji - skrzywil sie pan Veltan. -Znasz go, panie. Wiesz, jaki on jest. Zawsze byl w goracej wodzie kapany. Najpierw wali, potem zadaje pytania. Wodz przeprosil wszystkich dookola i sytuacja szybko wrocila do normy. Nie chcialbym krakac, ale cos mi sie zdaje, ze tym razem stwory z Pustkowia sa o wiele sprytniejsze. Powinnismy byc znacznie ostrozniejsi. Przebiegly wrog to grozny wrog, wiec trzeba uwazac na kazdy krok. -Jesli chodzi o udzielanie dobrych rad, zawsze mozna na ciebie liczyc - stwierdzil pan Veltan z lekkim przekasem. -Ale to juz koniec nowin, panie. Dorzuce tylko, ze mieszkancy Krainy Polnocnej sa bardzo podobni do nas. Zyja tak samo jak my, poza tym ze sa zjednoczeni jako "narod", ktory wymyslil im pan Dahlaine. Dobrzy z nich mysliwi. Tak jak my strzelaja z luku, duzo czasu poswiecaja na polowanie. Dluga Strzala znalazl sobie nowego przyjaciela. To niejaki Athlan, doskonaly mysliwy. Chociaz nie tak dobry jak Dluga Strzala, ale on po prostu nie ma sobie rownych. 3 -Staruszka z tej chabety - stwierdzil Ariga. - Ledwie drepcze, ale zawsze lepiej na konskim grzbiecie niz na wlasnych nogach. Z tego, co mowil pan Veltan, do gor mamy ladny kawalek drogi.-Niestraszny mi marsz - stwierdzil Rudobrody. - Mam za soba dlugie trasy. Ale, ale... co sie stalo z wlascicielem tego wierzchowca? -Jak by to powiedziec... Hazard go wykonczyl. -Co takiego?! -Dla zabicia czasu gral w czasie rejsu w kosci. Szlo mu nadspodziewanie dobrze, az w pewnej chwili szczescie sie od niego odwrocilo. Ktorys z graczy uwaznie obejrzal jego kosci i odkryl, ze sa podrasowane. Jesli sie wiedzialo, jak sie nimi poslugiwac, mozna bylo wyrzucic dowolna liczbe. -Przeciez to oszustwo! -Owszem, jak najbardziej. Pozostali gracze byli oburzeni, totez postanowili wyrzucic go za burte. Jak pomysleli, tak zrobili, a ze biedak nie umial plywac, poszedl na dno niczym kamien. I kon zostal samotny jak palec. -Biedne stworzenie! - Rudobrody wykrzywil usta w parodii grymasu zalu. -Nie powinno czuc sie osamotnione. -Poswiece sie, jesli to je uszczesliwi - zdecydowal Rudobrody. - Czasami jestem taki szlachetny, ze sam siebie zadziwiam. -Zauwazylem - skwitowal jego wynurzenia Malavi. - A teraz, przyjacielu, dam ci dobra rade. Zanim sie wdrapiesz na konski grzbiet, mocno wsadz noge w strzemie. Bo jesli ci sie stopa wyslizgnie, zaorzesz ziemie nosem, a kon da noge i bedziesz szukal wiatru w polu. -Wszystko jasne. Sprobuje. - Rudobrody chwycil lek siodla, wcisnal stope w strzemie i dzwignal sie na konski grzbiet. - Ale dziwaczne wrazenie! -Przywykniesz. -Jak mam go namowic, zeby sie ruszyl z miejsca? -Szturchnij go pietami w boki. Z poczatku lepiej delikatnie, bo jesli wyrzniesz go z calej sily, skoczy do przodu i pogna jak wicher. -Aha. No dobrze, a jak go zatrzymac? -Wystarczy sciagnac wodze. On wie, co to oznacza. -W porzadku. Sprawdzimy, jak to dziala. Jak powiedzial, tak zrobil. Spadl z konia kilka razy, klal na czym swiat stoi, ale pod koniec dnia nabral cierpliwosci oraz wprawy i jesli wierzchowiec nie zaczynal brykac, utrzymywal sie w siodle bez wiekszego trudu. -Ludzie beda schodzili ze statkow jeszcze kilka dni, wiec masz czas pocwiczyc - stwierdzil Ariga. -Ten kon ma jakies imie? -O ile mi wiadomo, nazywa sie Siedem. Jego poprzedni wlasciciel byl rzeczywiscie zapalonym graczem, a liczba siedem ma przy grze w kosci ogromne znaczenie. -Nie znam tego rodzaju rozrywki, wiec uwierze ci na slowo - rzekl Rudobrody. Poklepal Siedem po szyi. - Dobry konik, dobry. Czas na odpoczynek. U ciebie nogi, u mnie tylek. - Zasmial sie glosno. - Czlowiek nie czuje, jak mu sie rymuje. Ariga, jak to wlasciwie jest z ta odwrotna strona czlowieka? Z czasem boli mniej? -Jak sie nauczysz jezdzic naprawde, nie bedziesz tak podskakiwal. Z poczatku to rzeczywiscie przykra sprawa, na razie pewnie bedziesz jadal na stojaco. Ale tez warto przy tym pamietac, ze Siedem zabierze cie, dokad zechcesz, znacznie szybciej, niz gdybys szedl piechota, no i po calym dniu podrozy nie beda cie bolaly nogi. -Jasne. Bede mial droge w... posladkach. -Za darmo nie ma nic - rzekl Ariga filozoficznie. * Gesty las po tonthakanskiej stronie gory bardzo martwil Malavi. -Nie przywyklismy do widoku takich wielkich drzew - tlumaczyl Rudobrodemu Ariga. - U nas rosna glownie brzozki, ktore na zime zrzucaja liscie. -Drzewa w krainie pana Dahlaine'a sa chyba najwieksze na calym kontynencie - przyznal Rudobrody, szturchajac Siedem pietami. - Zawsze uwazalem, ze te u pani Zelany sa ogromne, ale zmienilem zdanie, gdy sie tu zjawilem. Do tych im daleko. Taki stumetrowy gigant robi wrazenie. Wyobrazasz sobie, ile one maja lat? -Najwyrazniej starosc im sluzy - ocenil Ariga. - Konary pokrywaja sie srebrem, ale pnie stoja prosto i pewnie, zbedne im podparcie. -Drzewa sie nie starzeja. Jezeli nie dojdzie do jakiejs katastrofy, nie strawi ich ogien i nie powali wichura, beda staly wiecznie. Gdybysmy sie rozejrzeli dookola, znalezlibysmy drzewa, ktore maja po milion lat. W zaokragleniu do miesiaca czy dwoch. -Zartownis z ciebie. -Tak mi juz natura dala - usmiechnal sie Rudobrody. - Cicho! - syknal nagle. -A co? -Jelen przed nami. Ciekawy jestem, czy go trafie z siodla. - Powoli zdjal z plecow luk, wybral strzale, naciagnal cieciwe. - Stoj spokojnie - szepnal. - Jeszcze chwilke. - Lekko tracil Siedem pietami, a szkapa ruszyla poslusznie w strone jelenia skubiacego listki z krzewu. Rogacz podniosl leb, zastrzygl uszami. Po chwili sie uspokoil. Wtedy Rudobrody zwolnil pierzasty pocisk. Strzala trafila w szyje, utkwila gleboko w celu. Jelen zachwial sie, padl. -Swieze mieso! - krzyknal Rudobrody triumfalnie. Ariga podjechal blizej. -Swietnie strzelasz - pochwalil. -Cwiczenie czyni mistrza - odrzekl Rudobrody. - No, przyjacielu, teraz poznasz smak prawdziwego miesa! Dziczyzna jest o niebo lepsza niz wolowina. Czlowiek czuje, ze zyje. Nie obraz sie, ale krowie mieso jest stanowczo za lagodne. -Mnie jego smak odpowiada. A Trogici placa za te lagodnosc bardzo przyzwoita cene. -Trogici zjedza wszystko - stwierdzil Rudobrody. Zsunal sie z konia. - Rozbiore jelonka szybciutko i rozejrzymy sie za nastepnym. Podjemy sobie do syta. * -Nie powtarzaj Rudobrodemu - poprosil Ariga Ekiala - ale dziczyzna mi nie smakuje. -Zylasta, prawda? Ja stanowczo wole wolowine. Masz racje, nie bedziemy o tym rozpowiadali na prawo i lewo. Moglibysmy urazic tubylcow, a po co? Jechali przez gory na wschodzie regionu Tonthakan. Ariga z niejaka bojaznia zerkal na postrzepione szczyty. Nie bylo to dobre miejsce na walke konna. Nastroje Malavi zmienily sie, gdy dotarli na szczyt. Po drugiej stronie gorskiego lancucha niezrownanej urody zielona rownina ciagnela sie az po horyzont jak falujace morze. -No, tego mi bylo trzeba! - Ariga usmiechnal sie do Ekiala. -Mnie tez. Ile krow mozna by tu wypasac? Miliony? W cieniu zagajnika czekal na przybylych mieszkaniec tego regionu. -Ktory z was jest panem Veltanem? - spytal. -To ja. - Bog podjechal blizej. -Twoj brat, panie, zlecil mi przekazac wiesci. Ale pozwol, ze najpierw sie przedstawie. Jestem Tlatan, z plemienia Tlantara. Mam was przestrzec przed epidemia szalejaca wsrod ludow polnocy. Oraz uprzedzic, ze Atazakanie napadli na ziemie Matakanow. -Co takiego?! - wykrzyknal pan Veltan z niedowierzaniem. -Epidemia dziesiatkuje nasz lud, a nasze granice przekroczyl nieprzyjaciel - potwierdzil Tlatan. - Nie masz, panie, klopotow ze sluchem? -Epidemia zajmijmy sie za chwile. Na razie skupmy sie na inwazji. Dlaczego Atazakanie was napadli? -Bo ich wodz jest szalencem. Przeciez wszyscy wiedza, ze Azakan to wariat. -Kiedy zaczela sie inwazja? -Jakos tak w zeszlym tygodniu. Nie znamy jeszcze szczegolow, ale tak czy inaczej pan Dahlaine jest zatroskany. Pewnie by nie zaszkodzilo, panie, gdybys z nim porozmawial. Czeka w Gorze Rekiniej. Od niego dowiesz sie wiecej. -Dziekuje ci, Tlatanie. -Robie, co do mnie nalezy. - Poslaniec przyjrzal sie Malavi. - Czy ci ludzie zawsze siadaja na zwierzetach, ktore maja zamiar zjesc na kolacje? - spytal zaciekawiony. * -To jest bizon - objasnil pan Veltan. Ariga wpatrywal sie w potezne zwierze zbaranialym wzrokiem. - Matakanie poluja na nie przede wszystkim dla miesa, ale skorami tez nie gardza. -Wiekszy niz krowa! - zatchnal sie Malavi. - W zyciu nie widzialem takiego olbrzyma! Takiego mocarza! -Dahlaine wspomnial, ze byki sa wyjatkowo agresywne. Nigdy nie uciekaja przed niebezpieczenstwem, zawsze walcza, a walczyc potrafia! -Czyli polowanie na te zwierzyne to nie lada gratka! Swoja droga... strasznie kosmate. -Miedzy innymi dlatego Matakanie tak bardzo cenia sobie ich skory. Tutaj zima chlod daje sie we znaki, wiec kurty z bizoniej skory sa nieodzowne. -Gdyby nie fatalna pogoda, krowy mialyby tu jak w niebie - westchnal Ariga. -Niestety, nie masz racji. Oprocz zimna przesladowalyby je wilki, a tych jest w krainie Dahlaine'a co niemiara. Zjadlyby wam wszystkie zyski. -A tak, slyszalem o wilkach. Ale jeszcze nigdy zadnego nie widzialem. -No to masz szczescie i oby tak juz zostalo. Wilki sa przebiegle, a poluja w stadzie. Jesli dziesiec czy pietnascie wilkow zdecyduje, ze ma chetke schrupac cie na kolacje, raczej sie nie wywiniesz. -Najpierw musialyby mnie zlapac, a gotowy jestem dac w zaklad glowe, ze nie doscigna mojego wierzchowca. -Pewnie rzeczywiscie biegaja wolniej od niego, ale... jak dlugo moze galopowac kon? -Jesli trzeba - nawet caly dzien! -No, to by moglo nie wystarczyc. Wilki potrafia gnac przez dwa, nawet trzy dni, i to bez przerwy na sen! Wczesniej czy pozniej twoj kon opadlby z sil, a wtedy zjadlyby najpierw jego, potem ciebie, na deser. Ariga zadygotal. -Porozmawiajmy o czyms innym, panie Veltanie... -Alez oczywiscie, jak sobie zyczysz. Moze o pogodzie? * Gora Rekinia sterczala samotnie, jak odosobnione szczyty na poludniu ziem ludu Malavi. Wiekszosc gor wolala otaczac sie rodzina i przyjaciolmi, ale od czasu do czasu trafial sie jakis wielbiciel samotnosci, ktory stawal osobno. Moze nie potrafil sie dogadac z innymi. Ariga z usmiechem na twarzy wyobrazil sobie, jak rozezlona gora oddala sie od grupy znajomych. Pan Veltan, po krotkiej wymianie zdan z Ekialem, stanal w wejsciu do wielkiej jaskini. Przywital sie z bratem oraz mlodsza z siostr, najpiekniejsza kobieta na swiecie. Spokojna rozmowa nie trwala dlugo. -Nie wierze wlasnym uszom! - krzyknal pan Veltan. -Naprawde chciala utrzymac w tajemnicy sen Lillabeth - rzekla piekna kobieta z zarem w glosie. - Chciala sciagnac wszystkich obroncow na wschod, zeby bronili jej swiatyni. Przywolalam ja do porzadku. Zostala sama, nikt jej nie chroni. Ma do dyspozycji pare tysiecy tlustych, rozleniwionych klechow, ktorzy nie odrozniaja ostrza od rekojesci. Jestem za tym, zeby pozwolic jej sie troche pogotowac we wlasnym sosie, zanim wyslemy do niej pomoc. Wyjdzie jej to na zdrowie. Wtedy z jaskini wyszedl poteznie zbudowany mezczyzna ze zlamanym nosem oraz tubylec o ponurej twarzy. -Czy ja dobrze uslyszalem, pani Zelano? - spytal olbrzym. - Narasan podaza na polnoc? -Gdy opuszczalam Kraine Wschodnia, wchodzil ze swoimi ludzmi na statki - przytaknela bogini. - Ale niepredko zobaczysz przyjaciela, Sorganie, bo maja przed soba dluga droge wzdluz wschodniego wybrzeza i potem jeszcze marsz do Gory Rekiniej. -Oby sie zjawil jak najpredzej. Jest nam tu bardzo potrzebny. Przyjrzalem sie wawozowi, ktory miejscowi nazywaja Krysztalowa Gardziela, i juz wiem, ze bedziemy musieli postawic tam bardzo solidny fort, jesli mamy powstrzymac natarcie ludzi-owadow. A nikt nie buduje fortow tak jak ludzie Narasana. -Cos mi sie wydaje, ze o czyms zapomniales, kapitanie - odezwal sie pan Veltan z tajemniczym usmiechem. - Razem ze mna przyjechal zastepca komandora, Gunda, najlepszy budowniczy fortow w calym Imperium Trogickim. Ten mur, ktory postawil w mojej krainie, bedzie tam stal pewnie i za tysiac lat. Jesli twoi ludzie umieja spelniac polecenia, stwory z Pustkowia w zaden sposob nie przedostana sie przez Krysztalowa Gardziel. -Chyba ze znow beda fruwaly - dorzucil od niechcenia tubylec o ponurej twarzy. -Drogi Dluga Strzalo! - Kapitan Sorgan pokrecil glowa. - Ty zawsze potrafisz sprowadzic czlowieka na ziemie. -Wylacznie po to, by ludzie stali pewnie na wlasnych nogach. Zawsze lepiej przewidywac najgorsze. Jesli sie nie zdarzy, mozna zaliczyc dzien do szczesliwych. -Kapitanie - odezwal sie pan Dahlaine - ty nie bedziesz zajety przy budowie fortu, wiec porozmawiaj z ksieciem Ekialem. Mam przeczucie, ze jego konni wojownicy na zawsze odmienia sposob prowadzenia wojen na tej ziemi, a sludzy Vlagh przezyja kolejna przykra niespodzianke. Sala narad wojennych 1 Omago nie czul sie dobrze w krainie pana Dahlaine'a. Ogromne drzewa budzily w nim podziw, lecz rownoczesnie przytlaczaly. Malo tego, im czesciej myslal o powodach swojego zlego samopoczucia, tym bardziej dochodzil do wniosku, iz to nie drzewa go rozstrajaja, a nawet nie gory - lecz ludzie. Zachowywali sie jakos dziwacznie, calkiem inaczej, niz powinni. Podobnie jak Dluga Strzala i Rudobrody byli mysliwymi i o uprawie ziemi nie mieli duzego pojecia. Do tych dwoch jednak zdazyl sie juz przyzwyczaic, nawet zostali jego serdecznymi przyjaciolmi. Jesli chodzi o przybyszow zza morza, sprawa byla zupelnie jasna: roznili sie od mieszkancow Dhrallu bardzo, ale tego sie nalezalo spodziewac. W koncu pochodzili z zupelnie innych czesci swiata. Zreszta posrod Maagsow i Trogitow Omago rowniez znalazl takich, ktorych w myslach nazywal przyjaciolmi.Tymczasem mieszkancy krainy pana Dahlaine'a zbijali go z tropu. Byla w nich jakas niepojeta zacietosc, wojowniczosc, ktora wydawala sie wrecz sprzeczna z natura. Najmniejsza roznica zdan wystarczala, by doprowadzic do wybuchu kolejnej awantury, jak jedna iskra zapala caly stog siana. W pewnej chwili okazalo sie, ze ta zawzietosc jest skutkiem dzialania, ktore pan Veltan nazywal "zmienianiem rzeczywistosci", a juz on dobrze wiedzial, co mowi. Sam byl przeciez mistrzem w tej dziedzinie. Tyle ze bog zmienial rzeczywistosc, by ulatwic i uprzyjemnic zycie ludziom w swojej krainie, natomiast to, co dzialo sie w regionie Tonthakan, stanowilo najwyrazniej krecia robote wroga i mialo spowodowac rozdzwiek miedzy plemionami polnocy, a co za tym idzie, oslabic obroncow Dhrallu w czasie inwazji stworow z Pustkowia. Knowania wroga wyszly na jaw i w Tonthakanie udalo sie je zakonczyc, ale Omago wciaz sie martwil, gdyz wszystko wskazywalo na to, ze tym razem beda mieli do czynienia z przeciwnikiem znacznie bardziej przebieglym niz podczas starc w krainie pani Zelany czy nawet na rodzimych ziemiach rolnika, w domenie pana Veltana. Doskonale pamietal, jak kiedys bog wyjasnial mu prawidla rzadzace w naturze. Powiedzial wowczas, ze kazde osobniki danego gatunku potrzebuja tysiecy lat, by ewolucja dokonala w nich niewielkiej zmiany. Natomiast stwory z Pustkowia potrafily zmienic sie niemal nie do poznania z chwili na chwile. I wlasnie dlatego byly bardzo grozne. * Po tym jak Wol pozbawil zycia dwa potwory, ktore sklocily plemiona w regionie Tonthakan, sprawy potoczyly sie juz gladko. Pan Dahlaine zdecydowal, ze najwyzszy czas udac sie do jego domu, do Gory Rekiniej. Wyruszyli wiec ze Stathy i przeszli przez gory, ktore lucznik Athlan nazywal terytorium mysliwskim Lowcow Niedzwiedzi. Znalezli sie na ziemiach Matakanow. Omago patrzyl na ciagnace sie bez konca zielone rowniny z nieskrywanym podziwem. Trawa tam rosla mocna i wysoka, totez ziemia z pewnoscia byla zyzna. Pan Dahlaine powiedzial ludziom, iz na polnocy jego krainy rzeczywiscie znajduja sie rozlegle pola. Tutaj jednak, w regionie Matakan, nikt nie uprawial roli. Mieszkancy tej okolicy woleli polowac na bizony, ogromne roslinozerne zwierzeta, z ktorych mieli mieso i skory. Trudno sie bylo Matakanom dziwic. W krainie pana Veltana na porzadku dziennym byly klopoty z owcami, ktore potrafily zniszczyc ogromne polacie zyznych pol. Ile zlego mogly zrobic bizony, stwory dziesiec razy wieksze od najwiekszego barana? Pewnie dlatego tutejsi mieszkancy nie mieli ochoty uprawiac ziemi. Kilka dni zajelo podroznikom dotarcie do domu pana Dahlaina mieszczacego sie we wnetrzu Gory Rekiniej. Sama mysl o spaniu w srodku niebosieznej skaly budzila w Omagu zywy sprzeciw. Czyzby pan Dahlaine nie potrafil sobie zbudowac normalnego domu? Ara tez nie byla zachwycona boska siedziba. Od razu, z marszu, gdy tylko znalezli sie w glownym pomieszczeniu, rozejrzala sie wokol i poszla do kuchni. Po chwili dobiegly stamtad grzeczne, ale stanowczo niepochlebne uwagi na temat urzadzenia tego wnetrza: braku piecow i kuchni, garnkow i patelni, talerzy i kubkow, lyzek oraz innych przyborow, ktorych lista zdawala sie ciagnac w nieskonczonosc. Omago ukryl twarz w dloniach. Nie chcial nikomu pokazac usmiechu, jaki wykwitl mu na ustach, gdy uslyszal, jak jego zona tlumaczyla bogu, co powinien poprawic, zeby jego dom nadawal sie do zamieszkania. * Nastepnego dnia wczesnym rankiem w glownej czesci jaskini pojawila sie wychowanica pani Zelany, szukajac "najdrozszej, najukochanszej pani". Omago rozczulal sie za kazdym razem, gdy slyszal, jak dziewczynka nazywa swoja opiekunke, ale tez trudno mu bylo przywyknac do mysli, ze jest to okreslenie pochodzace z mowy rozowych delfinow. Wiec jak to tak: zwierzeta mialyby umiec rozmawiac? W takim razie zapewne rowniez myslaly? A skoro myslaly... Nie. Takie spekulacje szly juz stanowczo zbyt daleko. Omago wolal o tym nie myslec. Gdy Eleria w koncu odnalazla swoja najdrozsza pania, zreszta w towarzystwie pana Dahlaine'a, opowiedziala dwojgu bogow o snie siostry, jaki dzielila z bracmi. Fakt, ze dzieci znaly swoje mysli, ze najwyrazniej laczyly sie umyslami, nie zrobil na rolniku wiekszego wrazenia. Rodzenstwo czesto rozumie sie bez slow, nie ma w tym nic nadzwyczajnego, a przy tym w sytuacji, jaka zaistniala na Dhrallu, ich porozumienie bylo kwestia absolutnie podstawowa. Yaltar nigdy nie powiedzial wyraznie, ze uczestniczy w snach swojego rodzenstwa, ze widzial senne marzenie Elerii, ale dla Omaga zawsze bylo jasne, iz chlopiec zna niezbedne szczegoly. Eleria przyszla do najukochanszej pani z bulwersujaca wiadomoscia, ze jej siostra, pani Aracia, stara sie zachowac w tajemnicy proroczy sen Lillabeth. Dwoje bogow zaplonelo gniewem. W ich oczach samolubna siostra dopuscila sie najwyzszej zdrady. Omago natomiast nie byl jej zachowaniem az tak znowu bardzo zaskoczony. Od dawna wiedzial, jaka jest wladczyni Krainy Wschodniej: egoistyczna, rozkapryszona. Lekcewazyla wszystkich. Wiele jej reakcji podczas wojny w krainie pana Veltana swiadczylo o tym, ze uwaza siebie za najwazniejsza istote na calym swiecie, najwazniejsza tez wsrod boskiego rodzenstwa. Omago uwazal taka postawe za obrazliwa. Pani Zelana zareagowala na najnowsze wiesci bardzo gwaltownie. Widac bylo, ze "swieta" Aracie czekaja trudne chwile. Rolnik podzielil sie swoimi spostrzezeniami z zona. -Juz ty sie o to nie klopocz - uspokajala go Ara. - Jestem pewna, ze pani Zelana przywola siostre do porzadku i znowu wszystko bedzie dobrze. -Na pewno masz racje - powiedzial Omago, ale watpliwosci pozostaly. 2 Pani Zelana, wrociwszy z Krainy Wschodniej, udala sie od razu do starszego brata.-Nie jestem calkiem pewna, czy to haniebne zachowanie mojej siostry nie zostalo jej poniekad narzucone. Stale kreci sie przy niej klecha, tlusty i podly... Chyba mozna go porownac z adnarim Estargiem z Kosciola trogickiego. Mam wrazenie, ze owinal sobie nasza siostre dookola malego palca. Jego jedynym celem jest unikanie uczciwej pracy. Ach, no i zycie w luksusach, rzecz jasna. Gdy zaczyna mowic, a wlasciwie przemawiac, Aracia natychmiast przestaje myslec. Kocha byc wielbiona, a ten caly takal, na imie mu Bersla, o ile dobrze pamietam, adoruje ja dzien w dzien przez dlugie godziny. Nie zdziwilabym sie, gdyby nasza ukochana siostrzyczka przypadkiem zdradzila mu sen Lillabeth i od niego uslyszala rade, by utrzymac przed nami tajemnice. - Zasmiala sie z cicha. - Pamietasz Andara, zastepce komandora Narasana? Tego o tubalnym glosie? -Tak, przypominam go sobie. -Gdy armia Narasana dotarla do swiatyni Aracii i wyszlo na jaw, ze "miasto" jest calkowicie bezbronne, komandor ze swoim zastepca usilowali przekonac nasza siostre do okreslenia, ktoredy najprawdopodobniej beda nacierali ludzie-owady, by zablokowac im droge jakimis fortyfikacjami. Swiatobliwy Bersla gwaltownie zaprotestowal przeciwko takim planom i obwiescil zdecydowanie, ze jedynym miejscem zaslugujacym na ochrone i obrone jest swiatynia naszej siostry. Jego zdaniem cala Kraina Wschodnia nikomu nie jest do niczego potrzebna! -Co za glupiec! - wykrzyknal pan Dahlaine zdumiony. -Juz zmadrzal - oznajmila pani Zelana z usmiechem. - Andar przedstawil mu obrazowo proces umierania z glodu. Ale to nie wystarczylo, Bersla sie sprzeczal, twierdzil, ze w swiatyni zawsze bylo, jest i bedzie jedzenia pod dostatkiem. Na to zastepca komandora uswiadomil mu, ze jesli stwory z Pustkowia opanuja kraine, zjedza wszystko, co sie ich zdaniem bedzie nadawalo do zjedzenia. Rosliny, zwierzeta, a takze ludzi. Wiec nie zostanie nic dla faworyta Aracii, nawet gdyby wzial pod uwage kanibalizm. Zanim skonczyl odmalowywac ten obraz, swiatobliwy Bersla byl bliski zawalu. A potem jeszcze ja wtracilam swoje... Aracia oczywiscie zabronila swojej Marzycielce przyznac sie do snu, ale dziewczynki we dwie i tak powiedzialy prawde. -Mozesz mi przekazac istote snu Lillabeth? - poprosil pan Dahlaine. -Bez najmniejszego trudu - zasmiala sie pani Zelana. - Chodzcie tutaj! - zawolala do dzieci, stojacych w poblizu. - Opowiedzcie nam sen Lillabeth. -Mialam sen - rozpoczelo zgodnie dzieciece trio - w ktorym zobaczylam potwory z Pustkowia idace dolina o stromych zboczach oblozonych krysztalem. Szly do Krainy Polnocnej, a tam lud byl przestraszony, gdyz wiele znakow na niebie i ziemi wieszczylo, iz niektorzy ich przyjaciele nie sprzyjali juz starszemu bogowi, ktory wlada na polnocy. I spadla na swiat plaga, ktora nie byla plaga, i wielu mieszkancow Krainy Polnocnej stracilo zycie. I po raz pierwszy w dziejach sludzy Vlagh mieli ze soba bron, ktora nie byla czesciami ich cial. Wreszcie jednak sludzy Vlagh zostali strawieni przez ogien, jakiego nikt dotad nie widzial, i tak sie zakonczyl sen naszym ponownym zwyciestwem. -Masz jakies pytania? - spytala pani Zelana. - Czy moze chcialbys wdac sie w dyskurs na temat przeroznych spraw calkowicie niemozliwych? - Przechylila glowe, czekajac na reakcje brata. Nie doczekawszy sie komentarza, podjela: - Tak czy inaczej Marzyciele bez wzgledu na okolicznosci wypelniaja swoje obowiazki bez zarzutu. Nawet wowczas, gdy ktores z nas probuje im stanac na drodze. Tak. To wspaniale. - Obdarzyla brata promiennym usmiechem. - Naprawde fantastyczne! - wykrzyknela z dzieciecym entuzjazmem. * Zebrali sie w centralnym pomieszczeniu jaskini pana Dahlaine'a, by porozmawiac o snie Lillabeth. Teraz, gdy wszelkie watpliwosci zniknely, nalezalo znalezc najlepsze rozwiazania i ustalic strategie. Podobnie jak to mialo miejsce w czasie wojny przy Wodospadzie Vasha. -Od poczatku bylo pewne, ze jesli zaatakuja moja kraine, rusza przez Krysztalowa Gardziel - stwierdzil pan Dahlaine. - Jest w gorach jeszcze kilka przejsc, ale to z pewnoscia stanowi najdogodniejsza droge dla naszych nieproszonych gosci. Nie tak strome i krete jak pozostale. Jezeli sludzy Vlagh przyjma identyczna strategie jak do tej pory i znow przypuszcza zmasowany atak, nie beda mieli innej mozliwosci, niz isc wlasnie tedy. Wydaje mi sie, ze jeden przyzwoity fort moze rozwiazac problem. Nasi lucznicy i oszczepnicy obronia go z pewnoscia, a ewentualnych spryciarzy, ktorzy sie jakos przeslizgna przez nasza linie obrony, zatrzymaja Malavi. -Moim zdaniem najwyzszy czas na sporzadzenie mapy - podpowiedzial Dluga Strzala. - Ty, panie, doskonale wiesz, jak wyglada Krysztalowa Gardziel. Pora, bysmy i my sie jej nauczyli na pamiec. -Czy on zawsze musi miec racje? - zwrocil sie pan Dahlaine do siostry. -W zasadzie tak. Stoi twardo na ziemi i praktyczny z niego czlowiek. Warto go posluchac, bracie, naprawde warto. Stworz przyzwoita mape, a kiedy sie jej uwaznie przyjrzymy, wytkniemy ci wszystkie bledy. -Spodziewalem sie po tobie czegos takiego - stwierdzil pan Dahlaine z kwasna mina. -Wobec tego moge uznac, ze cie nie zawiodlam - odparla pani Zelana z usmiechem. - Zrob mape, braciszku. Pokaz nam, jaka masz piekna kraine, a wtedy my ci powiemy, co trzeba w niej zmienic. Omago sluchal rozmowy bogow z rozterka w sercu i podzielil sie swoimi watpliwosciami z zona. Ara jak zwykle szybko go pocieszyla. -Nie chmurz sie, serce moje. Oni w taki wlasnie sposob wyrazaja cieple uczucia. Kochaja sie, choc sluchajac ich, mozna odniesc przeciwne wrazenie. Moze ktoregos dnia wyrosna z tej dziecinady, ale maja coraz mniejsze szanse... * Pan Dahlaine umiescil mape swojej krainy w obszernej kamiennej komnacie, niedaleko tej czesci jaskini, gdzie spedzal wiekszosc wolnego czasu z Ashadem. Podobnie jak mlodszy brat otoczyl pomieszczenie galeria, by zainteresowani lepiej widzieli uksztaltowanie terenu. Sama mapa byla wieksza niz ta, ktora znajdowala sie w domu pana Veltana, totez nic dziwnego, ze Omago w pierwszym odruchu uznal, iz starszy brat chce po dziecinnemu okazac sie lepszy od mlodszego. Im dluzej jednak przygladal sie trojwymiarowemu modelowi Krainy Polnocnej, tym wieksza zyskiwal pewnosc, iz jego wymiary usprawiedliwiala wiernosc szczegolow. -Tu jest Krysztalowa Gardziel - rzekl pan Dahlaine, wskazujac zebranym wawoz tak istotny we snie Lillabeth. -Tutaj chyba daloby sie postawic fort - odezwal sie Sorgan i wskazal odpowiedni fragment gorskiej przeleczy. - Doskonalym fachowcem od budowy umocnien jest Gunda - dodal. - Jak tylko dotrze tutaj z panem Veltanem i konnymi wojownikami, moze zdecydowac, gdzie powinnismy zaczac stawiac fortyfikacje, wtedy moi ludzie beda juz konstruowac fundamenty. Podwladni Narasana postawia juz sam fort. - Spojrzal na pana Dahlaine'a. - Czy wiemy, kiedy ludzie-weze pojawia sie w wawozie? -Wydaje mi sie, ze czasu nam nie zabraknie - odpowiedzial bog. - Z krainy Veltana do mojej jest kawalek drogi, a Vlagh musi jeszcze stworzyc nowe stwory na miejsce tych, ktore zostaly potopione. -Czy Matakanie poluja blisko Krysztalowej Gardzieli? Nie chcialbym podwazac twoich slow, panie, ale mysliwi czesto widza znaki, ktorych inni nie dostrzegaja. Bog pokrecil glowa. -Tam sie nie zapuszczaja, bo bizony pasa sie na rowninach. -Ja wiem, kogo mozna zapytac, wujku - odezwal sie Ashad. - Dlugi Pazur spedza w tamtej okolicy mnostwo czasu. Lowi ryby. -Kto to jest Dlugi Pazur? - spytala Eleria. -Moj brat - powiedzial Ashad. -Ja nie umiem ci pomoc - odezwal sie Yaltar, mocno zdziwiony. -Mowilem o innym bracie - wyjasnil Ashad. - Wychowala nas jego mama, Ulamany Zab. -A ta mama to kto taki? - chcial wiedziec Zajaczek. -Karmila mnie, kiedy bylem calkiem maly. -Kobieta ze wsi? -Nie! - Chlopiec rozesmial sie glosno. - Moglaby sie obrazic, gdybym ja nazwal kobieta, a lepiej zeby byla w dobrym humorze. Czasami bywa popedliwa, ale tak to juz natura wymyslila. I lubi gderac. -No dobrze, wiec kto to taki? - dociekal Zajaczek. -Niedzwiedzica. Najlepsza matka na swiecie. -Panie, z calym szacunkiem... - Sorgan odwrocil sie do boga. - Czy rzeczywiscie oddales niemowle pod opieke niedzwiedzia? Szczescie, ze dzieciak nie zostal pozarty na sniadanie. -Mylisz sie, kapitanie - sprzeciwil sie pan Dahlaine. - Niedzwiedzice rzeczywiscie sa chyba najlepszymi matkami na swiecie. Mleko maja sycace i zdrowe, ucza swoje mlode znajdowac jadalne owoce i wyciagac ryby z gorskich strumieni. Potrafia tez przypilnowac u swoich podopiecznych dobrych manier. A na dodatek matka niedzwiedzica rozszarpie na strzepy kazdego, kto by zagrozil jej malym. -Tyle ze Ashad nie byl jej malym - zaprotestowal Sorgan. -Ona sadzila, ze jest. Niech pan spojrzy na to z innej strony, kapitanie. Jezeli ludzkie niemowle jest wychowywane przez samice o wzroscie trzech metrow, wazaca piecset kilogramow i uzbrojona w dlugie ostre zeby i pazury, to co moze mu zagrozic? -Taka sytuacja wydaje mi sie bardzo nienaturalna... -Wiec niech pan o tej sprawie nie mysli. -Sprawdze, gdzie jest Dlugi Pazur - powiedzial Ashad. - Na pewno bedzie mogl nam opowiedziec, co sie dzieje w Krysztalowej Gardzieli. * -Martwi mnie ta "plaga, ktora nie byla plaga" - stwierdzila pani Zelana, stukajac paznokciem o zeby. - Moze tu chodzi o jakas trucizne? -Mozliwe, calkiem mozliwe - zgodzil sie pan Dahlaine. - Ale czy trucie ludzi to nie zbyt wymyslny sposob walki jak na mozliwosci stworow z Pustkowia? -Uzywanie broni, ktora nie stanowi czesci ciala, tez jest u tych potworow nowoscia, i to takze zostalo przepowiedziane w proroczym snie. Sludzy Vlagh ewoluuja znacznie szybciej, niz sie spodziewalismy. Musimy przewidywac ich posuniecia, w przeciwnym razie nas pokonaja. Wydaje mi sie tez, ze ktos znowu manipuluje rzeczywistoscia. Z tego, co zrozumialam, ten szaleniec w Atazakanie zaczal wyczyniac rozne rzeczy, ktore do tej pory nie przychodzily mu do glowy. A szalenstwo rzadko podlega przemianom. Jesli dotad wystarczalo mu wydawanie rozkazow sloncu, czemu nagle postanowil dokonac napasci na sasiadow? To do niego niepodobne. Podejrzewam, ze ktos mu podszepnal taka mozliwosc. -Chyba Wol powinien zaostrzyc topor - podsunal Sorgan. - Ktos dostanie becki. -Moze faktycznie by nie zaszkodzilo? - zastanowila sie pani Zelana, wzrokiem szukajac poparcia u brata. - A nikt nie robi tego lepiej niz Wol. -Oho! - wykrzyknal Torl, kuzyn Sorgana. - Wlasnie pojawil sie nastepny problem. Omago szybko obrocil sie w strone wejscia do jaskini i ujrzal tam ogromne wlochate zwierze czlapiace obok Ashada. -To wlasnie jest moj mleczny brat, Dlugi Pazur - rzekl chlopiec glosno. - Obiecal powiedziec o wszystkim, co wie na temat tego wawozu. I nikogo nie zje, wiec mozna sie go nie obawiac. Potezny niedzwiedz wspial sie na tylne lapy. Omago malo nie zemdlal z wrazenia. Tymczasem Ara nie wydawala sie nawet przestraszona. Smialo wyciagnela rece w strone potwora. Dlugi Pazur obwachal jej dlonie i podstawil wielki kudlaty leb do poglaskania. Podrapala go za uszami i poklepala po karku, a on tracil ja nosem w bok. Najwyrazniej sie porozumieli, jednak Omago by wolal, zeby jego zona nie stala tak blisko tej kosmatej bestii. Ashad wydal z siebie kilka burkliwych dzwiekow, na co niedzwiedz zerknal z galerii na mape stworzona przez pana Dahlaine'a. Potrzasnal lbem i zaryczal. -Stad zle widzi - wyjasnil chlopiec. - Niedzwiedzie maja slaby wzrok. Zejdziemy na dol. -My zostaniemy na gorze - oznajmil pan Dahlaine. -Tak bedzie najlepiej, wujku. Dlugi Pazur nie czuje sie swobodnie w towarzystwie ludzi. - Poprowadzil mlecznego brata szerokim tunelem pod galerie i po kilku chwilach obaj pojawili sie obok modelu Krainy Polnocnej. Podeszli do tej czesci, gdzie widniala Krysztalowa Gardziel, i jakis czas rozmawiali w jezyku niedzwiedzi. -Wujku! - zawolal wreszcie Ashad. - W gorze strumienia kamien jest kruchy. Wydaje sie, ze trudno bedzie tam postawic fort. -Przyjrzyjcie sie terenowi nieco nizej! - odkrzyknal pan Dahlaine. - Grunt musi byc solidny. Chlopiec i niedzwiedz przesuneli sie nieco dalej. W pewnym momencie zwierze sie zatrzymalo i wydalo z siebie gleboki pomruk. -Mowi, ze tutaj bedzie najlepiej - przetlumaczyl Ashad. - Akurat tam jest najwiecej ryb. -Zaznacz to miejsce - polecil pan Dahlaine. -Juz zaznaczam. - Ashad wyciagnal klaczek futra z rekawa tuniki i wetknal w szczeline jednego z krystalicznie przejrzystych kamieni. -Podziekuj mu w naszym imieniu! - zawolala pani Zelana. - I niech wraca do mamusi. -Dobrze, cioteczko. -Cioteczko?!! - Zelana podejrzliwie zerknela na brata. -Tak to juz jest w rodzinie. Dla Elerii jestes najdrozsza, najukochansza pania, a dla mojego Marzyciela cioteczka. Tez sympatycznie. 3 Kilka dni pozniej pod Gora Rekinia zjawili sie pan Yeltan, Rudobrody, Gunda oraz Ekial i konni wojownicy. Wszyscy, ktorzy przebywali w jaskini pana Dahlaine'a, szli obejrzec konie, o ktorych tyle slyszeli. Wobec takiej publiczsci jezdzcy chetnie pokazywali, co potrafia. Omago nie potrafil sobie wytlumaczyc, dlaczego wojacy zawsze koniecznie musza sie popisywac.Co ciekawe, Rudobrody takze przybyl na konskim grzbiecie, jego wierzchowiec nie wiedziec czemu mial na imie Siedem. Jezdziec nie radzil z nim sobie tak sprawnie jak Malavi, mimo wszystko jednak dzielnie trzymal sie w siodle, a to juz nalezalo uznac za male osiagniecie. I oczywiscie dowod na to, ze konie byly ujezdzone. Omago szybko wymyslil nowe zajecie dla tych imponujacych zwierzat. Natychmiast doszedl do wniosku, ze odpowiednio przyuczone i wyposazone we wlasciwy sprzet, moglyby sie okazac wyjatkowo uzyteczne. Postanowil uciac sobie z Zajaczkiem pogawedke na ten temat. Gdyby maly kowal wymyslil jakies sprytne urzadzenie, ktore mogloby zastepowac lopate, skonczyloby sie meczace przygotowywanie gruntu pod uprawy... Malavi rozlozyli sie obozem u stop Gory Rekiniej. Najwyrazniej nie mieli ochoty mieszkac w jaskini. Omago juz sie troche do niej przyzwyczail, ale nadal nie czul sie tam dobrze, wiec rozumial ich doskonale. Do tej pory mieszkancy Krainy Polnocnej zajeci byli wlasnymi sprawami, ale po przybyciu Malavi i innych najemnikow pan Dahlaine zdecydowal, ze czas poznac ze soba ludzi, ktorzy beda walczyli ramie w ramie. I tak Ashad wybral sie do pobliskiej osady, Asmie, by przyprowadzic stamtad Tlingara, swego rowiesnika. Od pierwszego rzutu oka widac bylo, ze chlopcy sa zaprzyjaznieni. Razem z nimi przyszedl mezczyzna o siwiejacych wlosach. Wodz Tlantar Dwureki. Dlaczego ludzie z jego plemienia nadali mu taki przydomek? Omago nie mial pojecia. -Dlatego ze posluguje sie rownie sprawnie obiema rekami, serduszko ty moje - wyjasnila mu Ara. - Zasluzyl sobie na to przezwisko juz jako dziecko. Potrafi rzucac wlocznia rownie wprawnie prawa i lewa reka... zreszta w ogole nigdy nie chybia. Czlonkowie plemienia sa z niego tacy dumni, ze juz od dawna nie wymawiaja imienia wodza bez przydomku. Chwala sie Dwurekim przed wszystkimi innymi plemionami. -Skad ty to wiesz, moja kochana zono? -Ot, po prostu uslyszalam, jak jeden z jego wspolplemiencow opowiadal te historie komus z innej czesci tej krainy. Tak to juz bywa. W sali narad wojennych przybywalo wojownikow ogladajacych z zajeciem Krysztalowa Gardziel i dyskutujacych o sposobach powstrzymania inwazji stworow z Pustkowia. Gunda, Trogita znajacy sie na budowie fortow, wybral nieco inne miejsce na umocnienia, niz zaproponowal niedzwiedz, i cierpliwie tlumaczyl wszystkim zainteresowanym, ze wysokie, strome sciany wawozu dadza im pewna przewage. W ktoryms momencie Ekial i Ariga wskazali kilka miejsc idealnych przy ich taktyce walki, polegajacej na tym, by zadac cios i zniknac. Omago sluchal dyskusji, krzyzujacych sie w powietrzu pytan i odpowiedzi z poczuciem, ze to wszystko jest oczywiste i nie wymaga zadnego omawiania. Ot, po prostu niepotrzebna strata czasu na uprzejmosci. -To sie nazywa "docieranie", moj drogi - wyjasnila mu Ara. - Wojownicy rozmawiaja o sprawach, ktore dla wszystkich sa jasne, i w ten sposob lepiej sie poznaja. A to wazne, skoro maja walczyc po tej samej stronie. Beda sie czuli pewniej, wiec nie jest to czas stracony. -O ile dobrze pamietam, podobnie sie dzialo w domu pana Veltana, gdy przybysze zza morza zjawili sie w Krainie Poludniowej. -W jednym miejscu beda razem walczyli wojownicy z roznych stron swiata. Dopoki sie nie poznaja, nie beda mogli sobie wzajemnie zaufac. Niedaleko rolnika Ariga rozmawial z Tlantarem. -Mam pewne zmartwienie - zwierzyl sie zamorski wojownik. - Co bedzie, jesli czlowiek-owad... czy jak tam go nazywacie, taki stwor o jadowitych zebach, ukasi konia? Zwierze padnie, skoro ten jad jest tak mocny, ze jedna jego kropla moze powalic roslego mezczyzne. Nawet sie nie obejrzymy, jak zostaniemy bez wierzchowcow, a wtedy dla nas wojna sie skonczy. -Chyba znam na to rade - stwierdzil wodz Tlantar. - Jak wiesz, polujemy na bizony glownie ze wzgledu na mieso, ale skorami tez nie gardzimy. Kurta z takiej grubej skory zatrzymuje cieplo w najmrozniejsza zime, wiec pewnie od jadowitych zebow tez potrafi uchronic. -Trzeba bedzie jakis czas przyzwyczajac konie do takiego rynsztunku - wtracil Ekial - natomiast pomysl jest doskonaly. Trudno zgadnac, czy sie koniom spodoba, ale to nie jest najwazniejsze. -Czy plagi i epidemie sa powszechne w tej czesci swiata? - chcial z kolei wiedziec mlody Trogita Keselo. - W proroczym snie jest mowa o "pladze, ktora nie byla plaga", nie bardzo rozumiem to przeslanie. -Slyszalem o nowej chorobie - powiedzial wodz. - Takiej tu jeszcze nie mielismy. Jest smiertelna i znacznie grozniejsza niz ta, ktora pokrywa cialo chorego czerwonymi plamami. Ludzie z polnocnych plemion mowili nam, ze chorzy dotknieci ta przypadloscia nie przezywaja nawet jednego dnia. -Zadna choroba nie rozwija sie tak szybko! - zaprotestowal Keselo. -Jesli masz ochote, mlodziencze, wybierz sie na polnoc i pogadaj ze zmarlymi. - Wodz obojetnie wzruszyl ramionami. - Raczej nie bedzie to ozywiona dyskusja. -Plaga... - rozmyslal Zajaczek glosno. - We snie dziewuszki mowa byla o pladze, nie epidemii, nie o chorobie. To moze oznaczac, ze stoja za tym nasi wrogowie z Pustkowia. Poza tym, skoro Marzycielka nas przed czyms przestrzega, to tez raczej przed nieprzyjacielem, nie przed zwyklym chorobskiem. -Warto sie nad tym zastanowic - uznal Keselo. * -Czy ten atak... ten najazd Atazakanow na Matakanow moze nam przysporzyc powaznych klopotow? - spytal pan Veltan brata. Pan Dahlaine nie zdolal sie opanowac, ryknal gromkim smiechem. -Najazd na Matakanow - nie - krzyknal, gdy udalo mu sie zlapac oddech. - Cala "armia" Atazakanu sklada sie ze Straznikow Boskosci, czyli ochroniarzy szalenca. Owszem, strasza ludzi, ktorzy za malo energicznie wznosza okrzyki radosci, gdy ich wladca rozkazuje sloncu wyjsc na niebo, ale wiekszosc z nich nie ma pojecia, za ktory koniec wlocznie trzymac. Matakanie zetra ich z powierzchni ziemi w mgnieniu oka. Moim zdaniem ta napasc jest kolejna intryga mieszkancow Pustkowia, ma rozbic nasza jednosc, tak samo jak dzialanie tego sepleniacego duetu w Tonthakanie. Tutaj tez im sie nie powiedzie. -A moze ta "armia" wcale nie ma za zadanie sprawiac prawdziwych klopotow - odezwal sie pan Veltan - tylko sciagnac nasze sily na polnoc, zeby jak najwiecej ludzi padlo ofiara nieznanej choroby? Wydaje mi sie zreszta, ze to raczej skutek dzialania trucizny. Na Pustkowiu tyle jest trujacych roslin... Wystarczyloby, zeby sludzy Vlagh podkradli sie do obozow Matakanow noca, zatruli im zywnosc i tyle. Pewnie im nie wystarcza trucizny, by zatruc cale zapasy, ale maja dosc, zeby Marzyciele nas przed tym ostrzegli. -Kto wie? - zamyslil sie pan Dahlaine. - Bardzo trujace sa zarodniki niektorych grzybow... Wiatr wiejacy w odpowiednia strone nioslby je tam, gdzie wrog sobie zyczy, i kazdy, kto oddycha, bylby narazony na wielkie niebezpieczenstwo. Na smierc. Zarodniki trujacych grzybow zapewne dzialaja wolniej w drogach oddechowych niz w przelyku, dlatego ludzie umieraja po niecalym dniu, a nie od razu. -Jesli jest tak, jak mowisz, stwory z Pustkowia nawet nie musza sie zakradac do naszych obozow! Ludzie nie moga zyc bez oddychania, a skoro wiatr niesie im smierc, bedziemy musieli posylac coraz to nowe oddzialy na granice atakowana przez wariata i w koncu zabraknie nam wojownikow w Krysztalowej Gardzieli! -Bardzo przepraszam - odezwal sie Omago. - Chyba wiem, jak temu zaradzic. W naszej czesci Dhrallu podpalamy pewien konkretny rodzaj drzew, zeby wyploszyc robactwo z pola. Te drzewa wyjatkowo mocno dymia. Niestety, my tez nalykalibysmy sie dymu, wiec musimy sie przed nim chronic. Zaslaniamy twarze kawalkiem grubej wilgotnej tkaniny. A jesli jeszcze staniemy pod wiatr, wlasciwie nie ma sie czego obawiac. Panu Veltanowi rozblysly oczy. -No wlasnie! - krzyknal. - Pod wiatr! I o to chodzi! Mamy odpowiedz, mamy rozwiazanie! Przeciez umiemy, przynajmniej w pewnym stopniu, narzucac swoja wole wiatrom! Jesli ktorys nas poslucha i zaniesie trujace zarodniki z powrotem w strone naszego nieprzyjaciela, bedziemy mieli z glowy ludzi-owady, a zaraz potem Straznikow Boskosci. Cudownie! I tak oto rozwiazalismy sprawe wariata atakujacego Matakanow, na dodatek dzieki broni dostarczonej przez nieprzyjaciela. * Omago stal na galerii otaczajacej sale narad wojennych pana Dahlaine'a, starannie notujac w pamieci kazdy szczegol gorzystego terenu u wylotu Krysztalowej Gardzieli. Nieopodal bog rozmawial z Sorganem Orlim Nosem. -Lokalne problemy nie powinny ci przeszkadzac, kapitanie. Zreszta mam pewnosc, ze szybko sobie poradzimy z wojskami szalenca oraz z ludzmi-owadami, ktorzy go omamili. Twoje zadanie polega na polozeniu fundamentow pod fort. Musi byc gotowy, gdy zjawi sie komandor Narasan. Sorgan pokiwal glowa. -Wiemy, co do nas nalezy, panie. Kiedy mozna sie spodziewac komandora? Pan Dahlaine w zamysleniu pogladzil siwa brode. -Jego flota potrzebuje tygodnia na podroz wzdluz wschodniego wybrzeza Dhrallu do granic mojej krainy. Stamtad musza jeszcze przejsc do Gory Rekiniej, a to kawalek drogi. Podejrzewam, ze zajmie im osiemnascie, moze dwadziescia dni. Tak wiec beda tutaj mniej wiecej za miesiac. -Mialem nadzieje, ze dotra wczesniej - powiedzial Sorgan. - No coz, bierzemy sie do roboty. Postawimy na solidnych fundamentach prowizoryczne umocnienia z pni. Mamy wielu lucznikow, wiec w razie potrzeby odeprzemy atak ludzi-wezy, a konni wojownicy wylapia tych, ktorym by sie udalo uniknac smierci od strzaly. Nalezy zalozyc, ze powstrzymamy nieprzyjaciela, dopoki komandor nie nadciagnie. Pan Dahlaine wolno pokiwal glowa. -Czas pokaze. Swiatynia 1 Jam jest najswietszy Azakan, jedyny, prawdziwy i wieczny wladca najwspanialszego na swiecie, swietego miasta Palandor. Wiele krazy legend i mitow o Marzycielach, ktorzy ponoc mieliby dnia pewnego objac we wladanie ten swiat, ale powiadam wam, jam jest Marzycielem prawdziwym i jedynym, gdyz ujrzalem we snie, iz jestem nie tylko prawowitym wladca Atazakanu, lecz takze bogiem panujacym nad calym Dhrallem, jak zostalo przepowiedziane w dawnych wiekach.Wiedzcie takze wy wszyscy, ktorzy mi sie klaniacie, ze wynagrodze sowicie tych, ktorzy mnie obdarzaja czcia, i ze tych, ktorzy tego nie robia, spotka sroga kara. Zebralem wokol siebie wielu, ktorzy beda mnie bronili i chronili, i to oni poniosa miedzy lud moja wole, gdyz znuzony jestem powinnosciami swoimi, jako ze dniem i noca strzege wedrowki slonca i gwiazd po niebie, by na swiecie nie zapanowal chaos. Spojrzcie na moja wspaniala swiatynie, na moj doskonaly swiat, a potem na prymitywny kraj Dahlaine'a i padnijcie przede mna na twarz, gdyz ja jestem jedynym i prawdziwym bogiem. I nadejdzie czas, gdy potomkowie moi w milionach liczeni wyrusza z mojego krolestwa, gdyz mam setki zon, ktore z radoscia sluchaja mojej woli i sprowadzaja na ten swiat boskie dzieci. Uciekaj, poki czas, barbarzynco Dahlainie, skryj sie w mysia dziure, gdyz zostales przeklety. * I tak oto nadszedl jesienny dzien, gdy pojawil sie przede mna w swietym Palandorze ten, ktory nie pochodzi z naszego rodzaju, i jak wszystkie inne stworzenia uklakl przede mna w mojej swiatyni i blagal, bym zechcial go wysluchac. A poniewaz jestem laskawy i dobrotliwy, zezwolilem mu, by powiedzial, w jakiej sprawie przybywa. Odezwal sie w te slowa: -Doszly nas sluchy, w naszej odleglej krainie, ktora miesci sie w samym srodku Dhrallu, o twoim panowaniu, przenajswietszy Azakanie. - Mowil niezwyczajnie, slowa wychodzily mu z ust z wezowym sykiem, lecz jestem bogiem lagodnym i poczciwym, wiec nie kazalem go wychlostac. - Uslyszelismy o tobie - ciagnal ten obcy stwor - gdyz zaprawde imie twoje znane jest daleko poza ziemiami, ktore zajal barbarzynca Dahlaine. Wielka blogosc splynela na mnie, gdy obcy opowiadal o mojej slawie, siegajacej nawet tych, ktorzy nie pochodzili z rodzaju ludzkiego. -Mow dalej, przybyszu - zachecilem go. -Zjawilem sie przed twoim obliczem, o przenajswietszy - podjal - gdyz chcielibysmy poznac zamiary uzurpatora, ktory rozpowiada wszem wobec, iz tylko on jest bogiem w tej czesci Dhrallu. -Moim bogiem nie jest z pewnoscia - odparlem z moca. - I nie wiem nic o jego planach, gdyz w ogole mnie one nie obchodza. -Z pewnoscia mamy wspolne cele, o najswietszy, gdyz my, podobnie jak ty, pragniemy udaremnic podle zamiary tego, ktory falszywie przedstawia siebie pod boska postacia. -Slucham cie, maly przyjacielu. -Dotarly do nas wiesci, ze uzurpator sprowadzil na swieta ziemie Dhrallu wielu pogan z obcych krajow, ktorzy maja wyrzadzic krzywde naszemu ludowi oraz tobie, o boski. Moglibysmy polaczyc sily, by tym latwiej pokonac wroga. Slowa przybysza wzbudzily moj niepokoj. -Moj lud chetnie przyszedlby twojemu z pomoca - rzeklem - gdyz sa to ludzie zdolni do wielkich poswiecen, lecz obawiam sie, iz nie maja znacznych talentow wojennych. -Przybylem tutaj, o boski panie, by przedstawic ci bron, ktora pokonac mozna kazde zywe stworzenie. -A coz to za potezna bron? -Jak z sam widzisz, boski wladco - podjal moj gosc - nie nalezymy do najsilniejszych czy najroslejszych gatunkow. A poniewaz jestesmy nikczemnego wzrostu, nie potrafimy sila pokonac zamorskich najezdzcow, sciagnietych na nasz swiety Dhrall przez rodzine uzurpatora Dahlaine'a. Mimo wszystko jednak dysponujemy bronia, ktora jest czescia naszych cial i ktorej zaden z nieprzyjaciol nie stawi oporu. Mamy kilka sposobow, by wykorzystac te bron przeciwko wrogowi, lecz ostatnio odkrylismy metode wyjatkowo obiecujaca. Dzieki pewnym naszym szczegolnym wlasciwosciom mozemy posylac te bron pod postacia mgly w miejsce, ktore uznamy za najstosowniejsze. A ten, kto owa mgla odetchnie, czy to bedzie czlowiek, czy zwierze, z pewnoscia wyzionie ducha. O zaprawde, niechby i sam uzurpator Dahlaine odetchnal ta mgla, a niechybnie spotka wlasna smierc. A ja odrzeklem wtedy malemu przyjacielowi: -Z pewnoscia byloby to ze wszech miar pozadane, gdyz powietrze, ktorym on smie oddychac, powstalo za moja sprawa i czas najwyzszy, by przestal je krasc. Niech wiec umrze za sprawa mgly, bo kazdy sposob, dzieki ktoremu straci zycie, jest wlasciwy. -Wobec tego musimy zwabic go wraz z poplecznikami na granice twego imperium, o boski, bysmy zdolali latwiej i pewniej doprowadzic do jego smierci. - Moj nowy przyjaciel na chwil kilka zamilkl. - Wydaje mi sie, o boski - podjal - iz pomocni okaza sie ci, ktorzy ci sluza i cie wielbia. Jesli napadna na Matakanow, ten z polnocnych ludow, ktory najwierniejszy jest uzurpatorowi, Dahlaine wysle przeciw nim wrogie oddzialy. A gdy poddani uzurpatora rusza, by zmiesc z powierzchni ziemi twoich wyznawcow, wowczas ja i moi bracia wyslemy do nich zabojcza mgle. Wszyscy, ktorzy sprzeciwiaja sie twojej woli, straca zycie. Moje serce napelnilo sie radoscia. -W ten sposob, drogi przyjacielu, umrze takze uzurpator Dahlaine i caly Dhrall nareszcie bedzie moj i tylko moj, jak powinno byc zawsze. * Wielkie bylo moje rozczarowanie, gdy ci, ktorzy strzega mojej boskiej osoby, oraz ci, co przychodza, by okazac mi swoja milosc i szacunek, nie dostrzegli blyskotliwosci planu mojego nowego i ukochanego przyjaciela. A wowczas otworzyly mi sie oczy i dostrzeglem smutna prawde: otoz ci, co mienili sie moim straznikami, znacznie bardziej niz mna zajeci byli wlasnym bezpieczenstwem oraz wygoda. Nie chcieli wypelnic moich rozkazow, wiec ledwo sie powstrzymalem przed unicestwieniem ich wszystkich, co do jednego. I wtedy podszedl do mnie moj najbardziej zaufany sluga Lazakan i poprosil o pozwolenie na rozmowe ze swoimi malowiernymi towarzyszami. -Jest mi za was wstyd, maloduszni - przemowil do nich glosem pelnym smutku. - Czyz nie wiecie, iz boski Azakan potrafi nas obronic swoja moca i ustrzec od wszelkiego zla? Zdradze wam, ze nasz nowy przyjaciel i ja odbylismy dluga rozmowe i to ja jemu uswiadomilem, ze swietemu Azakanowi moze sie spodobac mysl usuniecia Dahlaine'a raz na zawsze. Dlatego wzywam was, wszystkich razem i kazdego z osobna, byscie posluchali slow naszego nowego przyjaciela, niespodziewanego sprzymierzenca. - Na koniec Lazakan wskazal przybysza, stworzenie z innego gatunku, i skinal, by go zachecic do wyjasnienia, skad bierze sie pewnosc, iz zwyciestwo bedzie po naszej stronie. A gdy nasz przyjaciel przemawial do niezdecydowanych, moje nozdrza wychwycily szczegolna won emanujaca z jego ciala. Nie wiedziec jakim sposobem umacniala ona moja pewnosc, iz wyjdziemy z tej wojny wygrani. Co wiecej, wielu sposrod niezdecydowanych straznikow nabieralo takiej samej pewnosci i gdy nasz maly sojusznik skonczyl wyjasniac, dlaczego musimy zwyciezyc, ich wahanie ulotnilo sie niczym poranna mgla. Az pojalem nagle, iz to won unoszaca sie z ciala przybysza tak wzmocnila moje przeswiadczenie i dodala pewnosci moim niezdecydowanym slugom. A wowczas uznalem, iz objawila sie przede mna wyjatkowo interesujaca mozliwosc. Gdybym znalazl zrodlo tego nieprawdopodobnego zapachu - zapewne w ciele naszego dziwnego przyjaciela - i zdolal je z niego uwolnic, wowczas wszyscy ci, ktorzy by kiedykolwiek pojawili sie w mojej obecnosci, natychmiast rozpoznaliby we mnie prawdziwego i jedynego boga calego swiata. Zasmucilo mnie jedynie, ze wydobycie owej cennej woni z ciala mojego malego przyjaciela bedzie sie laczylo z pozbawieniem go zycia, jednak poniewaz moje potrzeby sa oczywiscie najwazniejsze, a ja sam jako jedyny jestem niezbedny calemu swiatu, musial, rzecz jasna, poswiecic zycie. Jestem tez dzielny i dysponuje odwaga trudna do opisania, wiec zyskalem pewnosc, iz zdolam przetrwac zal po stracie nowego slugi. Gdy entuzjazm tych, co mnie strzega, siegnal zenitu, nakazalem dzielnemu Lazakanowi poprowadzic armie Straznikow Boskosci przeciw naszym nieprzyjaciolom. Wowczas jednak, zapewne takze z mojego rozkazu, ktory z jakiejs istotnej przyczyny skryl sie w zakamarkach niepamieci, smialy Lazakan nakazal Straznikom Boskosci zebrac caly lud swietego miasta Palandor i wszyscy razem ruszyli przeciwko uzurpatorowi Dahlaine'owi oraz jego sojusznikom. I tak zwyciestwo pojawilo sie na horyzoncie, gdy moja armia opuscila swiety Palandor i pomaszerowala ku granicy niepotrzebnie oddzielajacej moj lud od Matakanow. Mam zwyciestwo w zasiegu reki, wkrotce stane sie krolem i bogiem calego Dhrallu, a w swoim czasie takze reszty swiata. Bo taka byla wola wszystkich i wszystkiego, nieba i ziemi - od poczatku swiata. Krolowa Trenicia 1 Krolowa Trenicia, wladczyni wyspy Akalla, nie czula sie juz zwiazana przysiega. Nic jej nie trzymalo na kontynencie. Bogini, ktora ja najela, okazala sie osoba dwulicowa, wiec nalezalo zerwac z nia wszelkie uklady, co Trenicia uczynila, pogardliwie rzucajac jej pod nogi klejnoty stanowiace zaplate za udzial w wojnie. Malo tego - biorac pod uwage zdradliwa nature bogini oszustki, nalezalo sie spodziewac, iz klejnoty nie sa prawdziwymi szlachetnymi kamieniami, tylko nic niewartymi swiecidelkami. W tej sytuacji krolowej pozostalo wlasciwie tylko jedno - rozejrzec sie za transportem na wyspe. Jakos jednak nie miala na to ochoty.Gdy przemyslala sprawe, uswiadomila sobie przyczyne niecheci do powrotu. Tak. Nalezalo spojrzec prawdzie w oczy. Na Akalli znala jedynie mezczyzn przypominajacych laszace sie domowe zwierzatka. Sama mysl o przedstawicielu brzydkiej plci, ktory wydawal rozkazy calej armii, przyprawiala o zawrot glowy, tymczasem rzeczywistosc przechodzila wszelkie wyobrazenia. Taki wlasnie okaz stal w odleglosci raptem dziesieciu krokow na pokladzie "Zwyciestwa". Na imie mial Narasan. Jesli wydal ludziom jakies polecenie, wypelniali je bez zwloki. Na Akalli rzecz nieslychana! Co wiecej, komandor mial nienaganne maniery, a srebrne nitki we wlosach dodawaly mu powagi. Dopasowany mundur uwydatnial walory muskularnego ciala, przez co Trogita stawal sie dla Trenicii jeszcze bardziej interesujacy. Nic jej w zasadzie nie kazalo wracac na wyspe akurat teraz, wiec nie widziala szczegolnego powodu, by sie spieszyc do domu. A na Dhrallu zanosilo sie na niezla drake. * -Na Akalli wojny nie sa takie skomplikowane - tlumaczyla krolowa Narasanowi. - I oczywiscie nie mamy takich wielkich armii, wyspa jest niewielka. -Ilu wojownikow liczy armia na wyspie, wasza wysokosc? - zapytal Andar tubalnym glosem. -Okolo piecdziesieciu kobiet. A do wroga mamy nie dalej niz czterdziesci kilometrow. -Jakbym skads to znal - usmiechnal sie brygadier Danal. - Pamietacie starcia miedzy baronami i ksiazetami u nas w imperium? -Tak, tak - potwierdzil Padan. - Chyba ze ktoregos stac bylo na wynajecie prawdziwej armii, wtedy rzecz wygladala inaczej. Cos mi sie zdaje, ze wojowniczki z wyspy Akalla walcza miedzy soba. -Czy to nie jest bezprawie? - spytal Danal z przebieglym usmiechem. -Wybacz moim przyjaciolom, wasza wysokosc - odezwal sie Narasan. - Takie juz z nich wesolki. -Czy widzisz usmiech na mojej twarzy? - zwrocila sie Trenicia do Danala. -Nie... - Trogicie wyraznie zrzedla mina. - Nie, prosze pani. - Odchrzaknal z trudem. - Ale tez jedna rzecz bardzo mnie ciekawi. Wiekszosc... a wlasciwie wszyscy mieszkancy Dhrallu maja bron zrobiona z drewna i kamienia, wy natomiast walczycie mieczami ze stali. Skad je macie? -Od czasu do czasu znajdujemy na plazy wraki, a na nich wiele roznych przedmiotow, bardziej lub mniej uzytecznych, takze rzeczy z metalu. Nauczylysmy sie go topic i kuc w taki ksztalt, jaki nam potrzebny. -A o co sie tocza walki na wyspie? - zapytal Andar. -Zwykle powodem jest duma i chec posiadania - odparla wladczyni z cala prostota. - Kazda z nas zywi przekonanie, ze to, co zobaczy, stanowi jej wlasnosc. Poniewaz jestem najdumniejsza kobieta na wyspie, wyspa do mnie nalezy. Musialam sciac kilka glow, zeby przekonac reszte o swojej racji, a gdy prawda stala sie oczywista, zapanowal spokoj. Mily, owszem, ale po chwili straszliwie nudny. Miedzy innymi dlatego przyjelam oferte pani Aracii. Uznalam, ze jesli wojowniczki zajma sie wojna na kontynencie, nie beda bez przerwy na mnie napadac. A ja chce zyc. * Kilka dni pozniej mniej wiecej w poludnie do kabiny na rufie wpadl Padan. -Chyba gdzies tutaj mamy przybijac - oznajmil. - Na plazy plonie wielki ogien i o ile sie nie myle, obok niego stoi Rudobrody. Pewnie pan Veltan przyslal go nam na przewodnika. -Doskonale - rzekl Narasan. - Porozmawiamy z nim. Na pewno ma dla nas najswiezsze wiesci. Wyszli na poklad. Rzeczywiscie, ognisko widac bylo z daleka. Piasek lsnil sniezna biela, a za nim daleko na zachod ciagnal sie ciemnozielony las przetykany czerwienia i zlotem. Dopiero na horyzoncie rysowal sie niewyraznie lancuch gorski, lub moze raczej rzad pagorkow, niewysokich i lagodnych, znacznie milszych dla oka niz postrzepione szczyty w krainie pana Veltana. -Czy wybierzesz sie z nami, wasza wysokosc? - spytal dwornie Narasan. -Z przyjemnoscia - odparla Trenicia. - Ja takze jestem ciekawa nowych wiesci. - Przygryzla dolna warge. - Mozesz mi mowic po imieniu. Narasan tylko sklonil glowe. Zeglarze spuscili na wode kilka szalup i komandor z przyjaciolmi poplynal do brzegu. Tam rzeczywiscie czekal Rudobrody. -Dlugo was nie bylo! - powital ich z usmiechem. -Zatrzymywalismy sie od czasu do czasu - odparl Padan ze smiertelna powaga - sprawdzic, czy ryby biora. Niestety, najwyrazniej nie byly glodne. -Fatalnie! - Rudobrody cmoknal ze wspolczuciem. -Jesli juz skonczyliscie kpiny, przejdzmy do rzeczy - odezwal sie komandor. - Mow, Rudobrody, co nowego. -Mielismy drobne klopoty w Tonthakanie. Ludzie-owady chcieli doprowadzic do wojny pomiedzy miejscowymi plemionami, na szczescie Wol, ten rosly druh kapitana Sorgana, potraktowal wichrzycieli toporem i klopoty skonczyly sie od reki. Odkrylismy, ze ludzie-owady rozsiewali zapaszek zjednujacy im sojusznikow. -Jaki zapaszek? - zdziwil sie Narasan. -Lepiej powiedziec "zapaszek" niz "smrod", ale w koncu na jedno wychodzi. Tak czy inaczej ta szczegolna won sprawiala, ze czlonkowie plemion z Tonthakanu bez szemrania przyjmowali sugestie narzucone przez ludzi-owady. Wspanialy plan szkodnikow mial tylko jedna ryse, a ta rysa okazal sie Wol. Nalezy on do tych nieszczesliwcow, ktorzy kichaja na sam widok jakiegokolwiek kwiatka. W sezonie kichania Wol nie czuje nic, zadnych zapachow: ani kwiatow, ani gnijacych cial, ani niczego innego, poniewaz nos ma calkiem zapchany i oddycha przez usta. Dwa robale z Pustkowia wychodzily z siebie, by wszystkich do siebie przekonac, smrodzily, ile wlazlo, ale Wola nie oszukaly, bo nic nie czul. Rozwiazal za nas problem. Toporem. Wtedy blyskawicznie wszyscy odzyskali zdrowy rozum i zrozumieli, co sie wydarzylo. Te sprawe mamy juz z glowy. -Zupelnie nowa taktyka - zauwazyl Narasan. - Za kazdym razem stwory z Pustkowia wymyslaja cos nowego, za kazdym razem sa grozniejsze. -Sluchaj no, Rudobrody - odezwal sie Padan. - Co to za zwierze stoi tam przywiazane do drzewa? -To wlasnie jest kon, od ktorego wzieli nazwe konni wojownicy z Malavi. Ten akurat ma na imie Siedem i nalezy do mnie. -Konni wojownicy nadaja zwierzetom imiona w postaci liczb? - zdziwil sie Padan. - Nie moga ich zwyczajnie ponumerowac? Rudobrody pokrecil glowa i opowiedzial Trogicie historie poprzedniego wlasciciela. -...I tak biedny Siedem zostal sie bezpanski. Dlatego Ekial i Ariga mnie go podarowali. -Jakie to uczucie siedziec na konskim grzbiecie? - chcial wiedziec Andar. -Calkiem, calkiem. Lepiej sie jezdzi, niz chodzi. Ja jeszcze nie mam wprawy, wiec przemieszczam sie duzo wolniej niz Malavi, ale i tak w ciagu dnia pokonuje dystans co najmniej trzy razy dluzszy niz na piechote. -Przez jaki teren bedziemy szli w drodze do Gory Rekiniej? - zapytal komandor. -Najpierw przez las, potem miniemy pasmo gorskie... a raczej: rzad pagorkow. Przejscia miedzy wzniesieniami sa szerokie, mozna maszerowac bez przeszkod. Potem wyjdziemy na trawiaste rowniny ziem Matakanow. To w zasadzie jedna wielka laka, prawie nie ma drzew. Mozemy napotkac bizony, wtedy troche zwolnimy, bo trzeba je bedzie ominac. Stada tutaj, na poludniu, nie sa tak wielkie jak te, ktore pasa sie blizej brzegu morza, ale i tak nie sposob rozbijac obozu na trzy dni, zeby przeczekac ich przejscie, wiec pewnie bedziemy musieli nadlozyc drogi. Tlantar Dwureki wspominal, ze kiedys siedzial na wierzcholku wzgorza przez tydzien, zanim go minely bizony. -Kto to taki, ten Tlantar Dwureki? - odezwal sie Padan. - I skad mu sie wzielo takie imie? -To wodz osady Asmie, niedaleko Gory Rekiniej. Wspolplemiency obdarzyli go tym przydomkiem, bo nie odroznia jednej reki od drugiej... Tak mi sie zdaje w kazdym razie. -Porozmawiamy o tym w drodze - zdecydowal Narasan. - Niech ludzie schodza ze statkow i przygotowuja sie do drogi. Mamy przed soba dwadziescia dni marszu. Trzeba sie zwawo ruszac. Trenicia przygladala sie obcej ziemi z uwaga. Jakze inaczej bylo na jej rodzimej wyspie! Nie wszystko jej sie tu podobalo, ale miala pewnosc, ze z latwoscia sie dostosuje. Najwazniejsze, by zaciesnic wiezy z komandorem, a to najwyrazniej szlo calkiem niezle. 2 Dwa dni zajelo armii Narasana zejscie na lad i przygotowania do drogi. Tak wielu spraw nalezalo dopilnowac! Trenicia chwilami miala ochote krzyczec z bezsilnej zlosci. Chciala ruszac, juz, natychmiast, a nie tracic czas nie wiadomo na co.-Czy to naprawde musi wygladac w ten sposob? - spytala Padana drugiego dnia. -Kiedys, w czasie wojny na poludniu imperium, komandor popelnil kilka bledow, za ktore drogo zaplacil, wasza wysokosc. Od tej pory jest bardzo ostrozny. -Ach tak... A co sie tam stalo? Padan westchnal z cicha. -Ojciec komandora stracil zycie w bezsensownej wojence, a jego matka z zalu postradala zmysly. Wtedy Narasan zdecydowal, ze nigdy sie nie ozeni. Trenicia sluchala z rosnacym zainteresowaniem. -Pewnie miedzy innymi dlatego obdarzyl wyjatkowa sympatia swojego siostrzenca, Astala. Traktowal go jak syna. Mlody czlowiek byl zdolny, czekala go swietna przyszlosc. Az ktoregos razu ksiaze Bergalty wynajal nas do walki w jakiejs wojence bez wiekszego znaczenia, w starciu z jednym ze swoich sasiadow. Placil dobrze, walka zapowiadala sie na krotka i latwa. Jak sie okazalo, pozory myla. Nasza armia nie miala sobie rownych w imperium, przez lata narobilismy sobie wrogow. No i akurat wtedy wielu z tych wrogow skrzyknelo sie i wymyslilo zasadzke, chcac nas wybic do nogi. -Zyjecie w bardzo skomplikowanym spoleczenstwie. Padan usmiechnal sie szeroko. -Wszystko to sprawka pieniedzy, wasza wysokosc. Bogaci ludzie maja wrogow i wczesniej czy pozniej potrzebuja ochrony. A placa bardzo dobrze. No coz... Ruszylismy na poludnie. Komandor oddal siostrzencowi dowodzenie nad kilkoma kohortami w zwiadzie. Teoretycznie chlopak mial sie wprawiac i zdobywac doswiadczenie, ale tak naprawde, Narasan po prostu pekal z dumy. Niestety, zwiad wpadl w zasadzke. Dwanascie kohort. Wszyscy zgineli. -Co to jest kohorta? -Tysiac ludzi, wasza wysokosc. - Westchnal smutno. - Komandor sie zalamal. Nie potrafil sie pozbierac, chociaz wynajelismy z Gunda paru skrytobojcow i doprowadzilismy do smierci wszystkich spiskowcow. Zemsta powinna byla podniesc Narasana na duchu, ale tak sie nie stalo. Nadal przytlaczala go zaloba i poczucie winy. Zlamal miecz na znak, ze nie bedzie juz wojowal, i zostal zebrakiem w Kaldacinie. Tam znalazl go pan Veltan i cudem jakims przekonal, ze czas wracac do pracy. - Zamilkl na chwile. - Komandor Narasan w dalszym ciagu jest nie tym samym czlowiekiem, ciagle go boli utrata siostrzenca i wiernych zolnierzy. Dlatego tez trudno sie dziwic, ze tak bardzo dba o przygotowanie kazdego posuniecia. Nie chce powtorzyc bledow przeszlosci. Trenicia miala lzy w oczach. -Co za smutna opowiesc! -Moge ci opowiedziec jeszcze smutniejsze, pani. Jezeli placz wychodzi ci na zdrowie, mozesz przy mnie oczy wyplakac. -Jestes straszny - rzekla Trenicia, smiejac sie wbrew sobie. -Wiem, wiem - przyznal Trogita skromnie. - Taki juz mam dar od bogow. Jak sie kiedys dowiem, ktory mnie tak uszczesliwil, serdecznie mu podziekuje. * Nastepnego ranka wyruszyli o swicie. Gdyby zachowali tempo przyjete na poczatku, robiliby ze dwadziescia kilometrow dziennie. Niestety, mniej wiecej po godzinie szyki zaczely sie mieszac, zolnierze dosc czesto wpadali na siebie wzajemnie i cala armia zwalniala kroku. Trenicia nie byla w nastroju, by wlec sie noga za noga, wiec szybko zostawila daleko za soba pierwsze szeregi armii Narasana. Geste lasy ciagnace sie na zachod od plazy przybraly sie w zloto i purpure na czesc jesieni. Krolowa wojowniczek widywala od czasu do czasu sarny i jelenie, wiec zabawiala sie podchodzeniem zwierzyny. Ciekawa byla, jak bardzo zdola sie zblizyc, nim zwierze wyczuje ja lub zauwazy. Swego czasu na wyspie osiagala calkiem niezle wyniki. I teraz tez miala sie czym pochwalic. Zwykle udawalo jej sie podejsc ploche zwierze nieomal na wyciagniecie reki, a kiedy mowila: "czesc, kochanie", sarna czy jelen z przestrachu skakal tak wysoko i daleko, ze budzil nieklamany podziw. Spotykala takze inna zwierzyne: kroliki, lisy i przepiorki, a raz nawet ujrzala pasace sie w trawie ogromne kosmate zwierze, ktore uznala za bizona. Tak wielkiego stworzenia nie widziala jeszcze nigdy w zyciu. Bylo potezne, wlochate i mialo dwa zakrzywione rogi. Doszla do wniosku, ze lepiej z nim nie zaczynac, i ostroznie wycofala sie miedzy drzewa. Pod wieczor wracala do armii Trogitow noga za noga wlokacych sie sladem Rudobrodego na grzbiecie Siedem. -Czy spotkalas w lesie jakichs ludzi? - spytal Narasan trzeciego dnia marszu. -Spotkalam sarny, jelenie i mnostwo krolikow. Chyba widzialam tez lisa. Ale czlowieka ani jednego. -A co z bizonami? - zapytal Padan. -Tych takze dzis nie bylo. -Czy widac moze zachodni kraniec lasu? - chcial wiedziec An-dar. -Nie wydaje mi sie - odrzekla z powatpiewaniem. - Wspielam sie dzisiaj na wysokie drzewo, moglam objac wzrokiem wielka czesc lasu, ale nie dojrzalam jego konca. Bedziemy nim szli jeszcze cztery dni. A moze i piec. -Z krolowej jest doskonaly zwiadowca - ocenil brygadier Danal. - Umie poruszac sie cicho i dostrzega wszystko, co istotne. -Oho, ho! Narasanie! - zasmial sie Padan. - Twoje imie zostanie uwiecznione na kartach historii! A dostojnicy w Kosciele Amara z pewnoscia zaplona swietym gniewem! Spojrzmy prawdzie w oczy: przyjales kobiete do sluzby wojskowej. -Nie tak predko! - pohamowala go krolowa. - Wszystko zalezy od tego, jaki zold proponuje dowodca. Slyszalam, ze placicie zlotem, a mnie zloto nie interesuje wcale. - Przeniosla wzrok na komandora. - Masz moze troche diamentow, przyjacielu? -Nie sprawdzalem ostatnio - odparl Narasan ze smiertelna powaga. - Mozliwe, ze gdzies tam tkwia w skarbcu... powinno byc tez troche perel... Ale nie mam absolutnej pewnosci. -I tak oto przeszla ci kolo nosa okazja do zdobycia chwaly - podsumowala krolowa z kpiacym usmiechem. -Trudno - westchnal Narasan. - Jakos bede musial przezyc. * Pare dni pozniej las zaczal rzednac i wkrotce Rudobrody na grzbiecie Siedem poprowadzil armie Narasana szerokim przejsciem miedzy lagodnymi wzgorzami. Trenicia napawala sie wspanialymi widokami, lecz czula sie odrobine nieswojo, bo po raz pierwszy w zyciu widziala kraine tak wyludniona. Jak okiem siegnac - zywego ducha. Wydawalo jej sie to bardzo niezwykle. Akalla nie byla gesto zaludniona, ale ludzi spotykalo sie wszedzie. -Czy jest jakis konkretny powod, dla ktorego nikt tutaj nie mieszka? - spytala krolowa Rudobrodego poznym popoludniem pierwszego dnia przeprawy przez gory. Przewodnik wzruszyl ramionami. -Jakis pewnie jest. Tyle ze nie ma kogo o to spytac. Moze zle sie tutaj poluje, moze ziemia nie jest dosc urodzajna, a moze plotka niesie, ze nocami straszy. Lub jeszcze nikt nie dotarl w te strony. W krainie pani Zelany takze sa ogromne obszary calkiem bezludne. Mnie to wcale nie przeszkadza. Zawsze lubilem samotnosc na lonie przyrody. Ludzie bywaja niekiedy trudni do zniesienia. Tobie, pani, nie podoba sie bezludna okolica? -Nieszczegolnie. Ale i nie przeszkadza. Ot, po prostu bylam ciekawa, dlaczego tu tak pusto. Jak dlugo bedziemy szli przez gory? -Najwyzej dwa dni. Nie czekaja nas po drodze zadne szczegolne niespodzianki, a szczyty, o ile mozna je w ogole nazwac szczytami, przez cala droge beda lagodne. Skoro ta kraina wydaje ci sie pusta, pani, ciekaw jestem, jakie wrazenie odniesiesz, widzac ziemie Matakanow. Tam nie ma w zasadzie nic poza morzem trawy siegajacej po pas, urozmaiconej niekiedy stadami bizonow siegajacych po szyje. Prowadzac Malavi do Gory Rekiniej, widzialem stado ciagnace sie niemal po horyzont. Chetnie bym sobie zapolowal na bizona, tyle ze moje strzaly na nic sie w tym wypadku nie zdadza. -Zawsze sie ciebie zarty trzymaja. -Smiech jest zdrowy, krolowo, ale tym razem mowilem zupelnie powaznie. Strzala nie przebije skory tego zwierzecia. Matakanie uzywaja wloczni, ktore, rzecz jasna, sa o wiele ciezsze i mocniejsze od strzal, wiec znajduja droge do serca bizona. Strzaly zabija lanie czy jelenia, a jesli trzeba, takze czlowieka, lecz bizonowi nie zrobia zadnej krzywdy. * Nastepnego dnia Trenicia znowu wyprzedzila armie Trogitow i stanela na szczycie kolejnego wzniesienia. Wtedy zrozumiala, co mial na mysli Rudobrody, mowiac o morzu trawy. Pierwszy raz w zyciu widziala kraine rownie rozlegla i pusta. Przed jej oczami rozposcieral sie prawdziwy ocean traw, kolysany zachodnim wiatrem. Krolowa wojowniczek dlugi czas stala bez ruchu, wpatrujac sie w zielona przestrzen. W pewnej chwili zjawil sie kolo niej Narasan. On takze byl pod wrazeniem. -Nie od razu czlowiek sie przyzwyczaja do czegos takiego - mruknal. -Pewnie trzeba by na to z piec lat - ocenila Trenicia. - Moze dluzej. Jakie to wielkie! Od samego patrzenia czlowiek sie czuje samotny. -Potrzymac cie za reke? - zaproponowal komandor. -Zastanowie sie nad twoja propozycja - stwierdzila krolowa z cieplym usmiechem. Dziwne, lecz wlasnie w tej chwili zielona pustka w dole przestala jej przeszkadzac i swiat wydal sie piekny. Dzien pozniej armia Narasana wyszla z gor i ruszyla trawiasta rownina. -Wezme ze trzy, cztery kohorty - rzucil w pewnym momencie Padan. -Po co? - zdziwil sie komandor. - Chcesz wypowiedziec wojne trawom? -Nie, skadze, najprzenikliwszy komandorze pod sloncem - zasmial sie Padan - ale jesli nie mamy zamiaru przez nastepny tydzien pozostawac na diecie skladajacej sie z suszonej fasoli, powinnismy zebrac drewno na opal, zanim na dobre wejdziemy w kraine, gdzie go nie uswiadczysz nawet na lekarstwo. -A, tak, rzeczywiscie. Masz racje. - Narasan zerknal na Trenicie. - Mialem glowe zaprzatnieta czyms innym... - Szybko odwrocil wzrok. A krolowa Trenicia rozpromienila sie jak slonce. Przez nastepny tydzien przebyta droge okreslaly jedynie gory malejace na wschodzie. Az wreszcie ktoregos dnia Rudobrody zawrocil konia i galopem stawil sie u boku komandora Narasana. -Jak sie uwaznie przyjrzec - powiedzial - to na zachodnim horyzoncie widac Gore Rekinia. Jeszcze mamy przed soba kawalek drogi, ale przynajmniej wiemy, dokad idziemy. Trenicia oslonila oczy dlonia. Na zachodzie dojrzala cos na ksztalt stertki kamieni. -Wreszcie - odetchnal Narasan. - Juz zaczynalem miec wrazenie, ze bedziemy wedrowali do zimy. Jak sadzisz, ile dni bedziemy isc do tej gory? -Ze trzy dni - ocenil Rudobrody. - Moze cztery. Niestety, jeszcze kawal drogi przed nami. Pan Dahlaine twierdzi, ze jego gora jest najwyzszym szczytem na swiecie, i wcale bym sie nie zdziwil, gdyby mial racje. Dobrze, ze nareszcie ja widac, ale predko tam nie dotrzemy. 3 Poniewaz na rozleglych trawiastych rowninach nie bylo zadnych przeszkod terenowych, komandor wykorzystal okazje i pozwolil armii podazac w luznym szyku, dzieki czemu szli szybciej. Dlatego tez dotarli do gory pana Dahlaine'a po niecalych trzech dniach.Zgodnie z tym, co mowil Rudobrody, Gora Rekinia stala samotnie na rowninie, przez co wydawala sie jeszcze wyzsza i potezniejsza. Trenicia docenila monumentalny widok, ale jej uwage szybko przyciagnely stada nieznanych zwierzat, pasacych sie nieopodal. Byly to konie, zwierzeta ludu Malavi. Ksiaze Ekial obiecal sciagnac piecdziesiat tysiecy jezdzcow i slowa dotrzymal, ale wierzchowce robily znacznie wieksze wrazenie niz zastepy wojownikow. Stado wydawalo sie ciagnac od jednego kranca horyzontu po drugi. W ogromnym wejsciu na zboczu gory pojawil sie pan Dahlaine w towarzystwie Sorgana i Ekiala. Trenicia slyszala juz o jaskiniach, ale widziala taka po raz pierwszy w zyciu. Zreszta, z tego co jej bylo wiadomo na temat bogow, nie nalezalo zakladac, ze Gora Rekinia faktycznie istnieje. Rownie dobrze mogla byc iluzja. Sorgan podszedl do Narasana i podali sobie rece w gescie przyjazni, ktory mezczyzni najwyrazniej uwazaja za niezbedny. Tymczasem Ekial zblizyl sie do krolowej. -Pani Zelana powiedziala nam o zdradzie swojej siostry. O tym, jak pani Aracia zamierzala nas wszystkich oszukac, ukrywajac przed nami sen swojej Marzycielki. O ile dobrze zrozumialem, krolowo, rzucilas starszej bogini w twarz klejnoty, ktorymi zaplacila ci za walke? -Zaluje, ale takie wyjscie nie przyszlo mi do glowy. Rzucilam je tej dwulicowej zmii zaledwie pod nogi. Zlosc zacmila mi umysl. -Nie musialas ich oddawac, pani - rzekl Ekial z namyslem. - Jej zdrada byla pogwalceniem warunkow umowy, wiec mialas prawo klejnoty zatrzymac. Skoro je dostalas, nalezaly do ciebie, krolowo. -Nie mam pewnosci, czy byly prawdziwe. Po pani Aracii mozna sie spodziewac najgorszego. A z pewnoscia nie bede sie ozdabiala falszywymi swiecidelkami. Dlatego rzucilam je na ziemie, zanim odeszlam. -Przykro mi widziec, jak ktos oszukuje osobe, ktora darze nieklamana sympatia, krolowo. -Uwazasz sie za mojego przyjaciela? - Trenicia uniosla brwi. -Oczywiscie! Walczymy przeciez po tej samej stronie. -Coz, niech wiec bedzie. Przynajmniej dopoki w jakiejs innej wojnie nie znajdziemy sie po przeciwnych stronach. -Zmienilas sie, pani, od czasu, gdy razem obserwowalismy walki na ziemiach pana Veltana - zauwazyl Ekial. - Rozmawiamy juz dluzsza chwile, a ty ani razu nie siegnelas po miecz. -Mam na glowie inne sprawy niz duma i honor. Powiedz mi, jak dobrze znasz komandora Narasana? -Rozmawialismy kilka razy i to w zasadzie tyle. Ostatnio spotkalismy sie w domu pana Veltana, przed wasza podroza do Krainy Wschodniej. Mialem okazje obserwowac go przy Wodospadzie Vasha i oceniam, ze jest swietnym wojownikiem. W kazdym razie jak na piechura. Doskonale wie, co nalezy zrobic, i dziala skutecznie. -Odnioslam podobne wrazenie. Ekial popatrzyl na krolowa zdziwiony. -Czy jest jakis konkretny powod, dla ktorego nie wrocilas do domu, pani? Nie jestes juz zwiazana kontraktem. -Tak. Ciekawosc. Tutaj ludzie tocza wojny zupelnie inaczej niz my na Akalli. Wiele sie nauczylam, obserwujac starcia w krainie pana Veltana, wiec uznalam, ze naucze sie jeszcze wiecej podczas kolejnej wojny. Moze nawet naucze sie jezdzic konno... jesli udzielisz mi kilku wskazowek. -Z przyjemnoscia wroce do tematu - zapewnil ja Ekial z usmiechem. * Trenicia wchodzila do wnetrza gory bez wielkiego entuzjazmu. Nie podobala jej sie mysl, ze ma przebywac w skalistej jamie, niezaleznie od jej rozmiarow. Przejscia, korytarze czy tez tunele zostaly - jesli mozna to tak nazwac - udekorowane soplami, tyle ze z kamienia, nie z lodu. Wydaly jej sie niezgodne z natura. Gdy wreszcie korytarz otworzyl sie na obszerna skalna komnate, odetchnela z ulga. -Tutaj za chwile wrocimy - oznajmil pan Dahlaine - na razie jednak przejdziemy do pomieszczenia, w ktorym umiescilem mape. Powinnismy wszyscy rzucic na nia okiem. Wiernie oddaje rzeczywistosc, wiec da nam pojecie o uksztaltowaniu terenu, gdzie zaatakuje wrog. Jesli sen Lillabeth sie spelni, a tego nalezy oczekiwac, wrogowie zaatakuja gorskim przejsciem, Krysztalowa Przelecza. - Spojrzal na komandora. - Poniewaz Gunda jest ekspertem od fortyfikacji, poslalismy go tam, by razem ze Skellem budowal fundamenty pod mury obronne. -Gunda i Skell swietnie sie rozumieja - przytaknal Narasan - wiec na pewno fundamenty znajda sie we wlasciwym miejscu o wlasciwym czasie, zanim dotra tam moi ludzie. Przyjrzyjmy sie mapie. Jestem wzrokowcem. Jasniej mysle, majac przed oczami obraz. Ruszyli kolejnym tunelem i po chwili znalezli sie w duzej skalnej komnacie okolonej galeria jak w domu pana Veltana. Trenicia wraz z innymi przyjrzala sie modelowi Krainy Polnocnej. Gory w jej poludniowej czesci wygladaly nieomal, jakby zawisly na obloku nad przewidywanym miejscem bitwy. Komandor usmiechnal sie zadowolony. -Mamy coraz lepsze mapy - stwierdzil. - Przypominam sobie, jak jeszcze calkiem niedawno moj przyjaciel Orli Nos malo nie dostal udaru, kiedy sie dowiedzial, ze Rudobrody, budujac mape, wykorzystal jako podstawe sztaby zlota. -Cwiczenie czyni mistrza, jak mawia rzeczony Rudobrody - odezwal sie pan Dahlaine. - Budowa umocnien takze z bitwy na bitwe idzie coraz lepiej. Teraz jednak mamy klopot, na ktory zwrocil nam uwage nasz nieoceniony Keselo. Otoz jesli Malavi maja stacjonowac w forcie, potrzebne beda drzwi, czy moze raczej brama, ktora da sie bardzo szybko otworzyc, by mogli wyruszyc w pole, a zaraz potem rownie szybko zamknac za ostatnim jezdzcem. Zachodzilismy w glowe dlugi czas, az wreszcie Keselo zaproponowal, by skonstruowac brame podnoszona do gory, a nie rozsuwana na boki. Twierdzi, ze mozna bedzie ja otwierac i zamykac bardzo szybko. -Caly Keselo, caly on! - zasmial sie Padan. - Wymyslil czarodziejskie wrota! -Wobec tego i mnie musisz oskarzyc o uzywanie czarow - odezwal sie maly kowal - poniewaz wlasnie ja ten pomysl dopracowalem w szczegolach. Gdy stanie fort, umiescimy brame w wejsciu. Po obu stronach otworu zamontujemy w scianach szyny, a brama zrobiona z zelaznych sztab bedzie sie podnosila i opuszczala na wielkich kolach wprawianych w ruch za pomoca lin. W zasadzie zeby ja otworzyc, trzeba bedzie ciagnac za liny, ale zeby zamknac, wystarczy je puscic. Na pewno nikt nie zdazy sie przemknac. -Brawo! - zawolal Narasan. -Mnie i mlodemu Trogicie tez sie ten pomysl spodobal - przyznal Zajaczek skromnie. - Musimy zadbac o regularne dostawy tluszczu, bo przeciez nie chcemy, zeby brama utknela w polowie drogi. -Jakie sa odstepy miedzy sztabami? -Nie przeslizgnie sie miedzy nimi zaden z ludzi-wezy - zapewnil kowal. - Brama bedzie bardzo ciezka, wiec proponuje - jesli taka propozycja nie lamie zadnych regul - zeby do jej podnoszenia przewidziec Maagsow, a nie Trogitow... ale to juz sprawa do ustalenia miedzy wami, dowodcami. Keselo i ja zadbamy, zeby brama byla sprawna. Jej obsluga to juz wasza rzecz. Trenicia wychylila sie za porecz, lecz nadal widziala model krainy niezbyt wyraznie. -Czy mozesz, panie - zwrocila sie do pana Dahlaine'a - dac wiecej swiatla? Strasznie duzo cieni tam na dole. -Oczywiscie, wasza wysokosc. - Bog uczynil nieznaczny gest dlonia w strone sloneczka wiszacego w powietrzu nad mapa. Rozjarzylo sie mocniej. - Jak teraz? -Duzo lepiej. - Krolowa uwazniej spojrzala na swietlista kule i oczy jej sie zrobily okragle ze zdziwienia. -To moja ulubiona kula sloneczna - rzekl pan Dahlaine z usmiechem. - Gdy Ashad byl maly, stale nad nim tkwila. Nie potrafilem jej przekonac, ze Marzyciel nie zywi sie swiatlem jak ja. Jezeli zechcesz, wasza wysokosc, mozemy przy najblizszej sposobnosci dluzej o tym porozmawiac. A teraz chcialbym, bys mi powiedziala, czy dostrzeglas moze w Krysztalowej Gardzieli cos, czego nie zauwazyli inni? -Raczej nie. Chcialabym tylko wiedziec, co to za kamien, ktory tak blyszczy. Czy to ogromne zloza diamentow? -Niestety nie. - Pan Dahlaine pokrecil glowa. - To kwarc. Mozna go uznac za dalekiego kuzyna diamentow, ale nie jest ani tak twardy, ani tak rzadko spotykany. -Mimo wszystko piekny. Przyszlo mi do glowy, ze gdyby ludzie Narasana, uzywajac katapult, strzaskali go na drobne kawalki, to taki deszcz ostrych kamieni bardzo by atakujacym utrudnil zadanie. Pan Dahlaine lekko zmarszczyl brwi, a nastepnie rozpromienil sie w usmiechu. -Pani, wlasnie zasluzylas na swoja wyplate - oznajmil. - Bedziemy mogli w ten sposob eliminowac wroga tysiacami, nie narazajac wlasnych ludzi na niebezpieczenstwo. -Bardzo sie ciesze, ze okazalam sie pomocna, natomiast jesli chodzi o wyplate, to akurat teraz sprawy tak wygladaja, ze nikt mi nie placi. Chyba przydaloby sie zmienic ten stan rzeczy, prawda? * -Martwi mnie ta "plaga, ktora nie byla plaga" - stwierdzila pani Zelana, gdy wrocili do glownej sali. - To niezrozumiala dla mnie przeciwstawnosc. -Ja tez nie widze w tym sensu - zgodzil sie pan Dahlaine. Spojrzal na Tlantara Dwurekiego. - Slyszales ostatnio o wybuchu jakiejs nieznanej choroby na terytorium Matakanow? -Owszem, dotarly do nas plotki - rzekl wysoki wodz z Asmie -ze na polnocy ludzie zapadaja na chorobe, ktorej nikt nie potrafi rozpoznac ani wyleczyc. Panoszy sie ona tam, gdzie Atazakanie naruszyli terytorium polnocnych plemion. Intruzi nie stanowia duzego zagrozenia, wiec nikt nie traktuje ich poczynan zbyt powaznie. Wystarczy urzadzic zasadzke i zasypac atakujacych wloczniami, a od razu biora nogi za pas. Nie sa zbyt odwazni. -Czy Atazakanie kiedykolwiek wczesniej napadali na ziemie Matakanow? - zapytal Dluga Strzala. -Nic mi o tym nie wiadomo. W zasadzie trudno ich w ogole nazwac wojownikami. Przecietny Atazakanin nie odroznia czubka wloczni od drzewca. -A teraz nagle stali sie agresywni? -No, powiedziec, ze sa agresywni, to jednak pewna przesada. Przenikaja na ziemie Matakanow, ale jak tylko kogos zobacza, robia w tyl zwrot i uciekaja na swoja strone granicy. -Jak sadzisz, czy mozemy uznac, ze mamy tu do czynienia z kolejna proba odwrocenia uwagi? - To pytanie skierowal Keselo do Dlugiej Strzaly. - Przypominam sobie starania, by sklocic plemiona Tonthakanu. Jezeli stworom z Pustkowia uda sie naklonic Atazakanow do ciaglych atakow na Matakanow, trzeba bedzie niemale sily przesunac z Krysztalowej Gardzieli na granice miedzy zwasnionymi narodami. -Rzeczywiscie - przyznal lucznik. - To bardzo prawdopodobne. Nie widze tu jednak miejsca na zadna plage ani tajemnicza chorobe. -Wobec tego teraz dobrze byloby poznac wiecej szczegolow tej plagi, ktora nie jest plaga - podsunal mlody Trogita. -Posle tam ludzi - zaproponowal wodz. - Niech zasiegna jezyka. Na razie niewiele wiemy. -W tej chwili chyba trudno zrobic wiecej - zgodzil sie Dluga Strzala. - A im lepiej bedziemy znali temat, tym latwiej znajdziemy rozwiazanie. 4 Kilka dni pozniej jeden z ludzi Tlantara przyszedl do domu pana Dahlaine'a, by porozmawiac z wodzem. Krolowa Trenicia przebywala w jaskini juz kilka dni z rzedu, wiec nie miala pojecia, czy jest ranek, czy wieczor albo nawet noc. I wcale jej sie to nie podobalo.-Wrocil poslaniec z polnocy - zawiadomil Tlantar sluchajacych - wiec dowiedzielismy sie wiecej na temat nowej choroby dziesiatkujacej tamtejsze plemiona. O ile wiadomo, zmarlo na nia juz kilkuset Matakanow. Osoba zarazona ma klopoty z oddychaniem, zaczyna majaczyc i umiera w ciagu kilku godzin. -Nieprawdopodobne! - wykrzyknal Keselo. - Choroba nie moze zabic w kilka godzin. Najgrozniejsza konczy sie zgonem po kilku dniach! Jezeli Matakanie na polnocy umieraja tak szybko, zabija ich cos innego. -Trucizna? - podsunal Sorgan Orli Nos. - Albo jad? Mlody Trogita podrapal sie po policzku, w zamysleniu pokrecil glowa. -Chyba mozemy skreslic jad, panie kapitanie. Ten, z ktorym mamy do czynienia na Dhrallu, zabija w mgnieniu oka. Ale rzeczywiscie, moze to byc jakas inna trucizna, dzialajaca dluzej. -Zalozmy, ze ktos sie zakrada do obozu Matakanow i rozpyla im trucizne na zapasach zywnosci? - podsunal Padan. -Moim zdaniem bardziej prawdopodobne byloby zatruwanie wody - stwierdzil Zajaczek. - Wiekszosc ludzi strzeze swoich zapasow jedzenia, moze dlatego, ze w taki czy inny sposob trzeba za nie placic, a woda jest za darmo, kazdy bierze ja, kiedy chce. Wrogowi latwiej wlac trucizne do zrodla albo do studni. Komandor Narasan mial watpliwosci. -Czy taka intryga nie jest zbyt skomplikowana jak dla stworzen, ktore przynajmniej czesciowo sa owadami? -Nie wolno nie doceniac przeciwnika - przestrzegl Rudobrody. -Mamy juz dowody na to, ze ludzie-owady staja sie z batalii na batalie sprytniejsi. Nie nalezy ich uwazac za glupcow. Juz chocby podstep z zapachem mamiacym umysly, ktory wykorzystali w Tonthakanie, powinien dac nam do myslenia. -Na razie mamy tylko domysly - wtracil sie Andar grzmiacym glosem. - Brakuje nam informacji o tym, co rzeczywiscie zabija Matakanow na polnocy. I przyznam, ze nie przychodzi mi do glowy nikt, kto by nam pomogl w rozjasnieniu tej sprawy. -Szkoda, ze nie ma z nami Uzdrowiciela - rzekl Dluga Strzala. - On z pewnoscia potrafilby szybko wyjasnic, co jest przyczyna epidemii. -Moge skoczyc do osady twojego plemienia - zaproponowal pan Veltan - i sprowadzic szamana. Wroce za godzinke. Dluga Strzala pokrecil glowa. -Nie przezylby podrozy na piorunie. Jest juz bardzo stary i schorowany. -Narasanie, mamy problem - stwierdzil Sorgan. - Co robimy? -Nie poganiaj mnie - rzekl komandor ze sciagnietymi brwiami. -Mysle. * Padan zaproponowal, by Keselo zbadal ktoregos ze zmarlych Matakanow i w ten sposob okreslil przyczyne smierci, lecz mlody Trogita odmowil. -Nie mam chemikaliow niezbednych do przeprowadzenia testow. Wody i zywnosci bez nich nie zbadam. To na nic. Wtedy Ara, zona rolnika z krainy pana Veltana, wzniosla oczy do sufitu i ciezko westchnela. -Moi drodzy, pozwolcie, ze sie wtrace i zaproponuje najprostsze rozwiazanie. Nie macie nic przeciwko? Nie chcialabym zadnego z was urazic, ale potrzebna nam odpowiedz na pytanie o przyczyne smierci ludzi na polnocy regionu Matakan. -Aro... - jeknal pan Veltan. - Przejdz do rzeczy. Wiesniaczka obdarzyla go promiennym usmiechem. -Jak kazesz, drogi panie Veltanie. Ujmijmy sprawe w ten sposob: istnieje pewien czlowiek, Uzdrowiciel, ktory potrafi w kilka chwil okreslic, co zabija Matakanow, zgadza sie? -Moze nieco wolniej - sprostowal Dluga Strzala. Ara puscila jego uwage mimo uszu. -Rzecz w tym, ze nasz znawca jest stary i schorowany i nie przezylby drogi do Gory Rekiniej, wiec nie mozemy go tu sprowadzic. Wszyscy nadazaja? - powiodla wzrokiem po zebranych. Odpowiedzialy jej skupione spojrzenia. - Doskonale. A teraz do rzeczy. Skoro nie mozemy sciagnac sprawcy tutaj, zaniesmy martwa ofiare plagi, ktora nie jest plaga, do niego. Do wioski plemienia Dlugiej Strzaly, do Uzdrowiciela. Moze sie zajac problemem na miejscu, nie wychodzac z domu. -Ech, dlaczego ja na to nie wpadlem? - zachnal sie pan Dahlaine. Wygladal na zawstydzonego. -Naprawde chcesz uslyszec odpowiedz, panie? - Ara wysoko uniosla brwi w wyrazie bezbrzeznego zdumienia. * Zdaniem Trenicii ledwo minela polnoc, gdy pani Zelana, pan Veltan oraz Dluga Strzala wrocili z podrozy, ktora krolowej wojowniczek zajelaby pewnie kilka miesiecy. -Dahlainie, juz wszystko wiemy - oznajmila pani Zelana. - Matakanie gina od tego samego jadu, ktorym zabijali ludzie-weze. -To niemoz... -Posluchaj do konca. Wszystko wskazuje na to, ze stwory z Pustkowia wymyslily jakis sposob na rozpylanie jadu w powietrzu. -Pewnie w postaci mgielki? - domyslil sie pan Dahlaine. -Owszem. Jad w dalszym ciagu jest smiertelny, ale nie zabija tak szybko jak ukaszenie, w czasie ktorego trucizna dostaje sie bezposrednio do krwi. Uzdrowiciel znalazl slady toksyny w nozdrzach martwego Matakanina. Mgielka nie zabija natychmiast, poniewaz jej najwazniejszy skladnik musi sie przedostac do krwiobiegu, a to troche trwa. Jezeli sludzy Vlagh potrafia zadbac, zeby byla niedostrzegalna w powietrzu, to najpewniej moga zabic kilkudziesieciu ludzi, zuzywajac tylko tyle jadu, ile wstrzykuja przy jednym ukaszeniu. -Straszne! - zasepil sie pan Dahlaine. -Przerazajace - zawtorowal mu brat. - Teraz powstaje pytanie, co z tym zrobic. Co za dzieci z tych bogow! - pomyslala krolowa Trenicia. Naprawde nie widza rozwiazania? -Jesli moge... - odezwala sie glosno. - O ile mi wiadomo, kazde z was czworga potrafi narzucic swoja wole wiatrom? -Do pewnego stopnia - przyznal pan Dahlaine. - Ale... - Az sie zatchnal. - Jak na to wpadlas, wasza wysokosc? -Swego czasu nauczylam sie wykurzac wroga z kryjowki za pomoca dymu. Jesli dymu jest malo, nikomu nie szkodzi, ale w gestej chmurze nie sposob oddychac. Nieprzyjaciel ma wtedy do wyboru: brac nogi za pas albo zostac i zginac. -Omago tez zna te metode - rzekl pan Veltan. - W mojej krainie rosnie szczegolne drzewko, wlasciwie krzew, ktory rolnicy wykorzystuja do podobnego celu. Jezeli owady mnoza sie bez opamietania, chlopi buduja z tych krzewow ogromne stosy i podpalaja je, a wtedy dym przepedza robactwo i ratuje plony. Oczywiscie ludzie takze maja klopoty z oddychaniem, wiec zakrywaja usta i nos wilgotna szmatka. Gdyby Matakanie rowniez zaslonili twarze, zyskaliby ochrone przed trucizna. A jesli jeszcze zmienimy kierunek wiatru, beda calkiem bezpieczni. Natomiast trujaca mgielka poszybuje prosto w strone wroga oraz Atazakanow, ktorzy sprzymierzyli sie z nieprzyjacielem. -Uwielbiam, gdy wrog dziala na wlasna zgube! - zagrzmial Sorgan. -Mam jedna watpliwosc - odezwal sie pan Dahlaine. - Czy sterowanie wiatrem nie bedzie sie rownalo zlamaniu regul? Matka Woda nie pozwala nam zabijac, a wiatr niosacy trucizne jest mordercza bronia. Sytuacja przypomina te, gdybysmy postanowili razic wroga piorunami. -Moim zdaniem nie ma sie czym przejmowac - ocenil Dluga Strzala. - Pamietajmy, ze pomaga nam tajemnicza przyjaciolka. Jezeli wiatry beda wialy tam, gdzie ona im wiac rozkaze, zaden z bogow nie zlamie praw natury. A skoro potrafila zmienic kierunek strumienia wody zasilajacego gejzer i wodospad, zmiana kierunku wiatru to pewnie dla niej drobnostka. -Wszystko to pieknie - odezwal sie Veltan - ale jak ja zawiadomic o naszych potrzebach? Lucznik beztrosko wzruszyl ramionami. -Jestem prawie pewien, ze juz o wszystkim wie. Chyba malo co sie przed nia ukryje. Wlasnie wtedy krolowa Trenicia nagle pojela sens i cel kilku zdarzen, jakie mialy miejsce nad Wodospadem Vasha. Wszystko pasowalo. Przeniosla zdumione spojrzenie na zone Omaga. Niezle, niezle, pochwalila ja Ara bezdzwiecznie. Jestes bystrzejsza, niz przypuszczalam, krolowo. I o niebo madrzejsza od niektorych tu obecnych. Ten i ow sie czegos domysla, ale nie potrafia zlozyc w calosc elementow, ktore maja w zasiegu reki. Trenicia usilowala odpowiedziec, lecz jezyk odmowil jej posluszenstwa. Nie na glos! - zarzadzila Ara. Jeszcze nie czas alarmowac dzieci. Ktore dzieci? - spytala Trenicia mysla. Przeciez oni wszyscy sa jak dzieci. Bawia sie w wojne, nie dostrzegajac, ze to tylko gra. Niech sie bawia. Przynajmniej maja zajecie i nie przeszkadzaja. Jesli zechcesz, wrocimy do tej rozmowy pozniej, teraz musze sie zajac czym innym. Trenicia zadygotala. Nie mogla oderwac wzroku od pieknej wiesniaczki. Zamknij usta, uslyszala w glowie. Tak nie wypada. Epidemia 1 Tlantar urodzil sie w Asmie, osadzie, ktora przycupnela u podnoza Gory Rekiniej, gdzie mieszkal pan Dahlaine, bog Krainy Polnocnej, najstarszy z bogow Dhrallu. Ojciec Tlantara, Tladan, byl wodzem, nic zatem dziwnego, ze pan Dahlaine czesto zagladal do jego chaty, gdy chcial przekazac jakas wiadomosc innym mieszkancom swojej ziemi. Co za tym idzie, Tlantar znal boga calkiem niezle, a w kazdym razie przywykl do jego obecnosci znacznie bardziej niz pozostale dzieci z Asmie.Bliskie sasiedztwo Gory Rekiniej nie mialo wiekszego znaczenia latem, za to zima, gdy szalaly sniezne zamiecie, bylo ono jak najbardziej pozadane, gdyz ogromna skalna sciana chronila osade przed wscieklymi atakami zimy. Matakanie budowali domy z kawalow darni, a strzechy przyciskali kamieniami. Malo tego, stawiali swoje domostwa tak blisko jedno drugiego, ze stykaly sie brzegami dachow. Zima z pewnoscia miala im to za zle, poniewaz nie mogla sypac sniegiem w waskie uliczki. Mieszkancy natomiast bardzo sie cieszyli z jej bezsilnosci. Przez osade plynal strumyk bulgoczacy wesolo na kamykach, wiec wody plemie mialo pod dostatkiem, a na poludniu ciagnely sie w nieskonczonosc laki, na ktorych nigdy nie brakowalo bizoniego lajna wykorzystywanego jako opal. Dziecinstwo bylo dla Tlantara czasem niecierpliwosci. Mezczyzni z osady wiekszosc czasu spedzali na polowaniu, Matakanie stworzyli wokol tego zadania bogaty rytual. A Tlantar mogl sie im tylko przygladac. Mysliwym i bizonom. Bizon to zwierze wielkie, barczyste i kudlate, a przy tym niespecjalnie rozgarniete. Ma potezne rogi nad szerokim, mocnym czolem. Niejeden mlody wojownik z Asmie sklonny byl uwazac, ze bizony sa glupie i plochliwe, ale Tlantar mial na ten temat inne zdanie. Szybko doszedl do wniosku, iz reagowaly na zagrozenie w sposob bardzo skuteczny. Jedno biegnace zwierze nie stanowilo w zasadzie zadnego niebezpieczenstwa, ale gdy do biegu zrywalo sie cale przestraszone stado, na jego drodze nie moglo ocalec nic. I w ten sposob te potezne zwierzeta bronily sie przed kazdym zagrozeniem. Czysta glupota byloby stanac im na drodze. Bizonie rogi robily ogromne wrazenie, ale bac sie nalezalo kopyt. Doswiadczeni mysliwi zawsze powtarzali podrostkom: "Uwaga na kopyta!". I dorzucali jeszcze: "Nie wolno sie znalezc przed uciekajacym stadem". Ktoregos dnia, gdy Tlantar skonczyl dziesiec lat, mysliwi po powrocie z polowania zabrali chlopcow na laki, by im cos pokazac. Poprowadzili ich na zachod od Asmie, kilometr z okladem, i w koncu wskazali miejsce, gdzie trawa zostala calkowicie wydeptana. -Idz, zobacz! - ojciec pchnal Tlantara. Podeszli wszyscy chlopcy. Gdy uswiadomili sobie, na co patrza, zaczeli wymiotowac. Tlantar zacisnal zeby i z ogromnym trudem zatrzymal sniadanie w zoladku. Przerazeni ogladali ludzkie szczatki wdeptane w ziemie, trudne do rozpoznania, trudne do okreslenia, tak niewiele pozostalo z lowcy, ktoremu zabraklo rozsadku czy zwinnosci, by usunac sie z drogi bizoniego stada. Mozna tez bylo wypatrzyc dlugie drzazgi z wloczni oraz miotacza i strzepy wyprawionej skory, zapewne ubranie nieszczesnika. Drewno i skory byly calkiem swieze, ale tylko po tym mozna bylo ocenic, ze wypadek zdarzyl sie niedawno. Samego mysliwego nie dalo sie rozpoznac. -Dosyc tego - zdecydowal wodz. - Wystarczy. Wracamy. - I poprowadzil chlopcow z powrotem do Asmie. - Teraz juz wiecie - tlumaczyl po drodze - co sie stanie, jesli popelnicie taki blad podczas lowow na bizony. Nie jest to piekny widok, ale trzeba raz obejrzec skutki nieostroznosci, zeby miec je przed oczami zawsze, wiedziec, czym grozi lekkomyslnosc. -Kto to byl? - spytal ktorys z chlopcow. -Nie wiadomo - odparl wodz. - Rozejrzymy sie w osadzie, sprawdzimy, kogo brakuje. I to bedzie wlasnie on. Oby brakowalo tylko jednego! W przeciwnym razie bedziemy musieli pochowac ich we wspolnym grobie, a przeciez kazdy czlowiek powinien miec oddzielna mogile. * Jakis rok pozniej Tlantar rozpoczal cwiczenia w rzucaniu wlocznia przy uzyciu miotacza. Doswiadczeni mysliwi nieraz przypominali mlodzikom, ze dzieki temu sprytnemu urzadzeniu mozna rzucac nieomal dwa razy dalej niz sama reka, a przy polowaniu na bizony kazdy dodatkowy metr mial ogromne znaczenie. Pewien wiecznie skrzywiony, stary lowca powtarzal do znudzenia: "Dzieki miotaczowi zyskujesz kilka chwil wiecej na ucieczke, jesli nie powalisz zwierzyny od razu. Bizon nie lubi byc kluty, trafiony wlocznia zaczyna biec. Wtedy ty musisz wziac nogi za pas, a im szybciej, tym lepiej. Dzieki miotaczowi mozesz rzucac z wiekszej odleglosci". Tlantar zaczal trenowac rzucanie, korzystajac z jednego ze starych i zniszczonych miotaczy ojca. Celowal w bizonia skore narzucona na slomiany koziol. I bardzo smucil swojego nauczyciela. -Zdecyduj sie wreszcie - gderal mysliwy. - Ktora reka bedziesz rzucal? Prawa czy lewa? -Chyba jedna i druga - odpowiedzial chlopak. - Wszystko mi jedno, miotacz mi w kazdej dobrze lezy. Nawet od jakiegos czasu sie zastanawiam, dlaczego inni ludzie uzywaja tylko jednej reki. -Sprawdzimy, ktora reka rzuca ci sie lepiej. Ktoras musi byc sprawniejsza. Prawie tydzien zajelo mu przekonywanie starego lowcy, ze nie odczuwal zadnej roznicy miedzy rzucaniem wloczni prawa i lewa reka. Od tamtego czasu nauczyciel obdarzyl go przydomkiem "Dwureki". Gdy wodz uslyszal to po raz pierwszy, byl wyraznie zdziwiony. -Przeciez kazdy ma dwie rece! - zaprotestowal. - Po co chlopaka przezywac? -Kazdy ma dwie rece - zgodzil sie stary - ale nie kazdy, a nawet malo kto, potrafi uzywac obu z jednakowa zrecznoscia jak on. Dla Tlantara sprawa niewarta byla az takiej uwagi. Skoro jednak inni chcieli ja rozdmuchiwac, mieli do tego prawo. Zwyczaj nakazywal, by w miare jak chlopcy nabierali wprawy, mysliwi coraz czesciej zabierali ich ze soba na laki, pozwalajac sprobowac sil w prawdziwym polowaniu na bizona, a nie kluciu wloczniami slomianej kukly. W czasie pierwszego takiego wypadu Tlantar - ku zdziwieniu wszystkich, a takze swoim wlasnym - upolowal bizona. Zabil zwierze jednym ciosem. -Ktora reka rzucales? - spytal go nauczyciel. -Nie wiem... Taki bylem zdenerwowany, ze nie pamietam. Stary mysliwy odszedl wolno, krecac glowa i mruczac do siebie pod nosem. Tego wieczoru bylo w Asmie glosno o ostatnim polowaniu, wszyscy rozmawiali o wyczynie mlodego Tlantara. Byl niedorostkiem, a mimo to, zgodnie z pradawnym obyczajem, mial sie wlasnie stac mezczyzna. Czlonkowie tego plemienia uznawani byli za doroslych w chwili, gdy upolowali swojego pierwszego bizona. Wodz Tladan puchl z dumy i tak sie chelpil sukcesami syna, ze az sasiedzi, znudzeni ciagle tym samym tematem, zaczeli go unikac. A sam Tlantar przez kilka nastepnych tygodni czyscil i garbowal skore, by nastepnie uszyc z niej kurte. Mogl korzystac z dobrych rad bardziej doswiadczonych mezczyzn, ale cala prace musial wykonac sam. Oczywiscie nie obeszlo sie bez bledow, ale zdolal je zamaskowac. Zima wystapil w kurcie wlasnej roboty. Niestety, wszystko, co dobre, szybko sie konczy, a Tlantar, chlopak w wieku, kiedy dzieci szybko rosna, rok pozniej, jako czternastolatek, musial szyc nastepna kurte. Kolejna, gdy skonczyl lat szesnascie. Kilka miesiecy pozniej ta rowniez byla za mala. Biedny chlopak zaczal miewac koszmary, w ktorych wystepowal w roli dziesieciometrowego olbrzyma, coraz to szyjacego nowa kurte z bizoniej skory. * Najgorsza pora roku w krainie pana Dahlaine'a byla zima. Wraz z nia przychodzil mroz i wyjace wichry, padajacy ciagle snieg zmienial krajobraz w biala pustynie. Zima, ktora przyszla siedemnastego roku zycia Tlantara, byla wyjatkowo sroga. Poniewaz poprzedzilo ja cudowne lato, gdy polowanie nie nastreczalo zadnych trudnosci, ludzie mieli wystarczajace zapasy wedzonego miesa, a fasoli bylo w brod od lat. Mieszkancy Asmie z przyjemnoscia oddawali sie przymusowemu lenistwu. Nie brakowalo im pozywienia ani opalu, grube sciany chronily przed wiatrem i zimnem - zyc, nie umierac. Tyle ze nie bylo co robic. A Tlantarowi, wyjatkowo zywemu mlodemu czlowiekowi, siedzenie przy ogniu w ojcowskiej chacie wydawalo sie nie do zniesienia. Wreszcie nastal dzien, gdy wiatr ucichl, mroz zelzal, a nad poludniowym widnokregiem pokazalo sie slonce. Niebo przybralo kolor blekitny, jedynie daleko na zachodzie pozostala ciemna sciezka chmur burzowych. Swiat jakby sie szykowal na przyjecie wiosny. -Musze rozprostowac nogi - powiedzial chlopak ojcu. - Jesli bede dalej tak siedzial, zapomne, jak sie chodzi. -Idz. Tylko badz ostrozny. Nie odchodz daleko. Zima czai sie tuz za progiem, moze na nas spasc w kazdej chwili. -Niedlugo wroce - obiecal Tlantar. Wodz usmiechnal sie wyrozumiale. -Za pare lat docenisz zimowy odpoczynek. -Ale na razie musze sie przejsc - odparl mlodzik. - Dosyc sie nasiedzialem od jesieni. - Wciagnal na grzbiet ciezka kurte, zawiazal ja pod szyja i wyszedl. Nadal byl mroz, promienie slonca odbite od zasp oslepialy zimnym blaskiem. Tlantar zmruzyl oczy. Zadymka atakujaca osade przez kilka ostatnich tygodni przyszla wyjatkowo z poludniowego zachodu, zamiast, jak zwykle, z polnocnego zachodu, totez silne wichrzysko wymiotlo z przejsc miedzy domami caly snieg. Tlantar poczytal to za dobry znak. Normalnie Asmie chronila od wiatru Gora Rekinia, a snieg najwyrazniej lubil takie osloniete zakatki, bo trzymetrowe zaspy wcale nie nalezaly w osadzie do rzadkosci. Niektorym udawalo sie przetrwac nawet do lata. A tymczasem teraz, w srodku zimy, lezala na ziemi ledwie cienka warstwa bialego puchu. Zapowiadalo sie piekne lato. Tlantar dlugim, sprezystym krokiem przeszedl przez osade i ruszyl przed siebie. Po jakims czasie ze zdumieniem ujrzal stado bizonow wyszukujacych pod sniegiem zeszloroczna trawe. Gdyby pogoda utrzymala sie jakis czas, moze zdobylby troche swiezego miesa? Warto bylo sie nad tym zastanowic. Szkoda, ze nie wzial ze soba miotacza wloczni. Zaczal wolniutko zblizac sie do zwierzyny. Chcial jedynie sprawdzic, jak blisko zdola podejsc stado. A malo nie zaplacil za te smialosc zyciem. Nagle zerwal sie wiatr. Bez ostrzezenia uderzyl z cala moca, mrozac chlopaka do szpiku kosci. Przyniosl ze soba gesta zaslone wielkich platkow. Tlantar zdolal opanowac panike. Mial na sobie ciepla kurte, wiec mogl sie nie obawiac, ze zamarznie. Mimo wszystko jednak wiatr byl bardzo grozny. Trzeba bylo znalezc jakies schronienie. Gorzej, ze w okolicy prozno by takiego szukac! Dookola tylko snieg. I nagle chlopakowi wpadla do glowy nieslychana mysl. Nalezalo szukac schronienia w sniegu! Oczywiscie nie byl cieply, ale przynajmniej nie mrozil tak jak to przeklete wichrzysko! Gdyby sie udalo zakopac w jakiejs glebszej zaspie, uchronilby sie przed zawieja i zyskal szanse na przezycie. Opadl na kolana, zaczal rozgrzebywac bialy puch. Za plytko. Ruszyl dalej, z niemalym wysilkiem wdrapal sie na wzgorze, Szczyt byl zupelnie nagi, bez sniegu. Aha! - pomyslal Tlantar. Skoro nie ma zasp po tej stronie wzgorza, beda po przeciwnej! I slusznie. Z drugiej strony wzgorza prawie natychmiast zapadl sie w snieg nieomal po pas. Wchodzil coraz glebiej w zaspe. Udeptywal snieg i na zboczu wzgorza szybko powstawal coraz glebszy tunel. Od pewnego momentu Tlantar musial torowac sobie droge takze rekami. Zatrzymal sie, by przemyslec, co robic dalej, i uspokoic oddech. Musial sie schowac przed wiatrem, a schronienie powinno w zasadzie byc podobne do chat w Asmie, tyle ze... nie musialo miec scian z darni. Moglo miec sciany ze sniegu. Czyli na koncu tunelu trzeba bylo z ubitego sniegu stworzyc tymczasowa kryjowke, a potem zaslonic przejscie, zeby sie uchronic przed kasajacymi zimnem atakami wiatru - i przezyc. Bede mial czym oddychac, wody mi nie zabraknie, jakos przetrwam, ocenil Tlantar. Znal rozmiary ryzyka, bal sie, ze zostanie pogrzebany w snieznej jamie, ale przenikliwe zimno na zewnatrz bylo znacznie grozniejsze. Kopal w dol tak dlugo, az dotarl do trawy, wtedy wygrzebal jeszcze kawalek tunelu, poslugujac sie stopami, ramionami i lokciami. Nadal doplywalo do niego swieze powietrze, lecz bylo nieporownanie cieplej niz na powierzchni. W koncu ocenil, ze kryjowka juz gotowa. Wygrzebal sobie calkiem przytulna norke w sniegowej pierzynie i czesciowo przeslonil tunel. Moze nie bylo bardzo cieplo, ale przynajmniej zacisznie. Nagle o czyms sobie przypomnial. Rozesmial sie na glos. Siegnal do skorzanej sakwy przytroczonej do pasa. W srodku znajdowalo sie kilka cienkich plastrow wedzonego miesa bizona. Mial jedzenie, wode, bezpieczne schronienie... Czego chciec wiecej? Mogl sie zdrzemnac. * Od czasu do czasu wedrowal do wyjscia z tunelu, by udeptac snieg, ktorego ciagle przybywalo, i odgarnac go z wejscia, a takze sprawdzic, czy nadal pada. Po czterech dniach lodowaty wicher najwyrazniej zrezygnowal z bezowocnych prob zmrozenia chlopaka na sopel lodu, uznawszy zapewne, iz szkoda czasu i energii. Wszystko ucichlo. Tlantar odczekal jeszcze dluzsza chwile, ot tak, na wszelki wypadek, ale w koncu owinal sie ciasniej kurta i wydostal z kryjowki. Przedzierajac sie przez glebokie zaspy, dotarl do Asmie. Zdziwilo go, ze w domu zastal przyjaciol odprawiajacych wraz z ojcem uroczystosc pozegnalna dla najdrozszego syna Tlantara. Dluzsza chwile zajelo mu przekonanie rodzica i wszystkich zebranych, ze nie jest duchem, ktory postanowil nawiedzac osade. Bez konca tlumaczyl niedowiarkom, gdzie sie ukryl przed wsciekla zamiecia. A gdy wiesc dotarla do pana Dahlaine'a, bog zarzadzil, by chlopak zaprowadzil wszystkich mezczyzn z Asmie do swojej snieznej kryjowki i pokazal im, jak przetrwac w razie potrzeby. -Co roku tracimy w zadymkach setki ludzi - rzekl pan Dahlaine. - Niech to sie wreszcie skonczy. Odkryles, jak przezyc. Naucz tego wszystkich mezczyzn w swojej osadzie, a potem z innych plemion. Twoj pomysl ocali tysiace ludzi. Tlantarze Dwureki, Matakanie beda cie pamietali dlugo po tym, jak spoczniesz w grobie. Tlantar chcialby byc slawny, ale raczej za zycia, nie po smierci. 2 Chlopak mial dwadziescia kilka lat, gdy jego ojciec, wodz Tladan, zostal stratowany przez stado bizonow.-Nie powinien byl sie z nami wybierac - rzekl smutno jeden z mysliwych, Tlodal. - Ostatnio biegal coraz wolniej, krzyz mu doskwieral. Pewnie zauwazyles, ze rankiem trudno mu sie bylo dzwignac z poslania. Przemawialismy mu do rozumu, ale sie uparl, nie chcial sluchac. Uwielbial polowania, pewnie mu sie wydawalo, ze jeszcze przez ten sezon sobie poradzi. -Zawsze taki sam! - Tlantar westchnal ciezko. - Chyba najbardziej uparty Matakanin na swiecie. -Dzieki temu byl doskonalym wodzem - rzekl Tlodal. - Ale w koncu przesadzil. Moze powinnismy ustanowic prawo zabraniajace polowac mezczyznom po trzydziestym roku zycia? Tlantar pokrecil glowa. -Sami sobie narobilismy klopotow. Kazdy czlowiek ma swoj rozum. Funkcja wodza byla u Matakanow dziedziczna. W zasadzie. Poniewaz ostatnie slowo zawsze mieli czlonkowie plemienia. Gdy zmarl ojciec Tlantara, jego syna uwazano za zbyt mlodego, by podolal takiej odpowiedzialnosci. Ktos najwyrazniej mial zakusy na to wazne stanowisko. -Dlugo rozmawialismy o tobie - rzekl Tlantarowi Tlerik, jeden ze starszych plemienia - i uznalismy, ze musisz sie ustatkowac. Znajdz sobie zone. Przydalaby sie tez gromadka dzieci, no ale to musi troche potrwac. -Tak, tak, cos mi sie obilo o uszy - stwierdzil Tlantar z grobowa mina. -Naprawde powinienes sie ozenic - podsumowal Tlerik. - Nie musisz szukac wielkiej milosci, wystarczy, ze znajdziesz sobie kobiete, z ktora zdolasz sie porozumiec. Twoja zona zyska doskonala pozycje w osadzie, wiec z pewnoscia bedzie duzo chetnych. -W twoich ustach brzmi to jak umowa handlowa - zaprotestowal Tlantar. Tlerik poskrobal sie po policzku i zapatrzyl na falujaca trawe. -Tak - przyznal po chwili. - Tak to wlasnie wyglada, dlatego ze tak jest. Ty potrzebujesz zony, w zamian oferujesz jej wazne miejsce w naszym plemieniu. Wielkie uczucie, namietnosc i co tam jeszcze nie maja znaczenia. Wiele par zaczyna w ten sposob. Czesto sie zdarza, ze po jakims czasie kobieta i mezczyzna odkrywaja milosc. A dobra strona takiego ukladu jest taka, ze wszystko przebiega wzglednie spokojnie. Namietnosc bywa dramatyczna i strasznie glosna. * Tlantar nie byl zachwycony planem przedstawionym przez Tlerika. Odkad pamietal, zawsze interesowalo go jedynie polowanie. Inni chlopcy ogladali sie za dziewczetami, on - nie. Nigdy nie mial czasu na takie sprawy. Poza tym dawno zauwazyl, ze mezczyzni, ktorzy laczyli sie z kobietami, mieli obowiazek wracac do domu co wieczor, nawet jesli polowanie udalo sie doskonale. Natomiast wolny Tlantar mogl wracac do domu, kiedy zechcial, nikogo to nie obchodzilo. Potem pomyslal o tych, ktorzy nie chcieli zlozyc funkcji wodza w jego rece. W wiekszosci byli to niezbyt dobrzy mysliwi, nie chcialo im sie w odpowiednim czasie cwiczyc i zdobywac odpowiednich umiejetnosci. Im dluzej o nich rozmyslal, tym bardziej dochodzil do wniosku, ze kazdy z nich chcial zostac wodzem jedynie po to, by nie martwic sie o jedzenie i dach nad glowa, prowadzic zycie wygodne, bez wysilku, bez myslenia. Czy rzeczywiscie jeden z tych leni powinien rzadzic plemieniem? Przeciez to bylaby katastrofa! Zmarly wodz dlugie godziny poswiecal na wpojenie synowi poczucia odpowiedzialnosci. Tlantar westchnal i wyszedl z chaty. Chcial sie rozejrzec wsrod panien na wydaniu. Bardzo szybko sie przekonal, ze stary Tlerik tym razem nie potrafil utrzymac jezyka za zebami. Co krok spotykal jakas mloda wystrojona kobiete trzepoczaca zalotnie rzesami. Tego bylo juz za wiele. Cale zycie polowal, ale nigdy dotad nie gral roli zwierzyny lownej! Gdyby mu ktos powiedzial, ze wzial nogi za pas, na pewno by sie sprzeczal, ale prawda tak wlasnie wygladala. Co tu kryc, zwyczajnie dal dyla. Uciekl z osady i biegl ladnych pare kilometrow. Wreszcie stanal, by zlapac tchu. -Ty glupku! - dobieglo gdzies spomiedzy traw. - Pol ranka tropie tego krolika! Wystraszyles go i szukaj wiatru w polu! -Wybacz. Zdenerwowalem sie, musialem zniknac z Asmie. Zaraz ci pomoge w lowach. -Teraz juz daj spokoj. Z traw uniosla sie wdzieczna postac ubrana w skory. Tlantar zobaczyl sliczna dziewczyne o jasnych wlosach splecionych w warkocze. W przeciwienstwie do swoich rowiesniczek z osady ubrana byla nie w suknie, ale w skorzane spodnie i dopasowana bluze. Mozna by ja wziac za chlopaka, gdyby nie to, ze obcisly stroj uwydatnial pewne charakterystyczne szczegoly, wlasciwe tylko dla tej plci. -Jestes z Asmie? - spytal Tlantar. - Chyba ciebie tam nie widzialem. -Rzadko do Asmie zagladam. W osadzie nie ma dla mnie nic ciekawego. -Mieszkasz na lakach sama? -Tego nie powiedzialam. I nie twoja sprawa, gdzie mieszkam. -Nie chce wtykac nosa w cudze sprawy - tlumaczyl sie Tlantar - po prostu nigdy jeszcze nie spotkalem kobiety, ktora by zyla na lakach i sama polowala. -Duzo takich nie ma - przyznala, podnoszac z ziemi proce. Zatknela ja za pas. - Moze to dla ciebie dziwne, ale kobiety tez umieja polowac. I lowic ryby. Ktoregos dnia zrobie sobie wlocznie i zasadze sie na bizona. -Odradzam. Bizony nie lubia byc laskotane. -Nie zamierzam zadnego laskotac. Bede je zabijac. -Chyba powinnas to jeszcze przemyslec - poradzil jej Tlantar. - Moj ojciec zginal stratowany. Byl juz stary i nie zdazyl uciec. -Wspolczuje ci. Stracilam ojca w ten sam sposob. Mialam wtedy osiem lat. -I od tego czasu dajesz sobie rade sama?! -Tego nie powiedzialam - odparla - ale jestes blisko prawdy. Poluje na kroliki, mam ostry kolec na ryby, wiec nie narzekam. A teraz powiedz, przed kim uciekales? Tlantarowi zrzedla mina. -Gonil mnie caly tlum. Starszyzna plemienia chce mnie ozenic. Jakos sie o tym zwiedzialy wszystkie dziewczyny i wziely mnie na cel. -A ty wymysliles, ze uciekniesz z osady i przeczekasz na lakach, az wszystkie mlode kobiety znajda sobie innych kandydatow? -Chcialbym... - Tlantar westchnal. - Ale to niemozliwe. Musze wracac do obowiazkow. Kilku leniwych glupcow przymierza sie do roli wodza plemienia. A jesli ktoremus sie uda, nasze plemie w ciagu paru lat przestanie istniec. -Aha. Ciekawie opowiadasz - stwierdzila dziewczyna - lecz czas ucieka, a ja nie mam nic na kolacje, bo jeden niedoszly wodz wystraszyl mi krolika. Wybacz, ide polowac. -Jak masz na imie? -Tleri - odpowiedziala. -Mnie nazywaja Tlantar Dwureki. -Dziwaczne imie. -Nie moj pomysl. -No tak. Ciagle to samo. Rodzice nazywaja swoje potomstwo, jak im sie zywnie podoba, a dzieci musza potem zyc z tymi imionami. - Wyjela proce zza pasa. - Czas na mnie - oznajmila. - Moze sie jeszcze spotkamy. - Odwrocila sie i zniknela w trawie. * Tlantar nie umial zapomniec o Tleri. Byla cudownie bezposrednia, w przeciwienstwie do dziewczat z Asmie. Zawsze odnosil wrazenie, ze kobiety uwielbiaja komplikacje i zwykle daza do celu jak najbardziej okrezna droga. No i oczywiscie te z osady nie polowaly. A ona - tak. To tez bylo niezwykle. Kobiety w osadzie nie mialy duzo pracy. Sadzily fasole, a potem az do czasu zbiorow w zasadzie nie robily nic. Gadaly i gadaly, ale sluchajac ich, odnosilo sie wrazenie, ze nie mowia nic konkretnego. Natomiast u Tleri kazde zdanie zawieralo gleboki sens i konkretne informacje. Mlode kobiety z Asmie nadal trzepotaly rzesami na widok przyszlego wodza i staraly sie tak zaplanowac zajecia, by spotykac go jak najczesciej, lecz Tlantar co innego mial w glowie. Minelo jeszcze kilka dni. Ktoregos razu, wyszedlszy z domu, zobaczyl na waskiej uliczce posrodku osady... Tleri, nadal ubrana jak mezczyzna. -O, widze, ze zajrzalas do nas z wizyta. -Jakich "nas"? -No, do osady. -Nie. Przyszlam do ciotki. Niedomaga ostatnio. -...Do ciotki? -Siostry mojego ojca. Pewnie ja znasz. Ma na imie Tiara. -Aaa... tak, rzeczywiscie. Znam. Od zawsze. Nie wiedzialem, ze jest chora. -Kobiece przypadlosci. Zwykle nie rozmawiamy o nich z mezczyznami. Interesuja cie szczegoly? -Nie, nie. W zasadzie nie. -Zarumieniles sie? - spytala dziewczyna z minka najniewinniejsza pod sloncem. Tlantar, rzeczywiscie lekko czerwony, teraz spiekl raka. Tleri zasmiala sie wesolo. -Chcesz dalej ciagnac temat, wielki wodzu? -Nie, nie. Wiem, kiedy przestac. -Milusi jestes. - Poklepala go po policzku. * Ceremonia zaslubin odbyla sie dwa tygodnie pozniej, asystowalo przy niej cale plemie, a takze pan Dahlaine. Ogolnie biorac, mlodej parze wszyscy dobrze zyczyli, poza kilkoma mlodymi kobietami i paroma starszymi leniami, ktorzy po ceremonii mieli obrazone miny. Swiezo upieczone malzenstwo musialo jeszcze sie dotrzec. Na przyklad Tlantar nigdy dotad nie zwracal szczegolnej uwagi na pore dnia. Jesli slonce wstalo, z pewnoscia byl dzien. Skoro zas zaszlo za horyzont, nastala noc - i tyle. Tleri jednak widziala te sprawy inaczej. Zajela sie gotowaniem i wymagala, by maz przychodzil na posilki. Jesli musiala na niego czekac, nie kryla niezadowolenia. Wkrotce wyszlo na jaw, ze nie jest tak nieobeznana ze sprawami osady, jakby sie moglo wydawac z poczatku. Doskonale wiedziala, kim jest Tlantar, a ich pierwsze spotkanie zostalo z gory ukartowane. -Nie bylo zadnego krolika - wyznala ktoregos razu. - Wymyslilam te scene, zeby z toba porozmawiac. -Cos podobnego! Jak moglas! Zona obdarzyla go zranionym spojrzeniem i niesmialym usmiechem. On do niej usmiechnal sie szeroko. -Wiedziales! - krzyknela oburzona. -Wybaczysz mi? - spojrzal na wybranke z ukosa. -Dostaniesz za swoje! -Moze wrocimy do tego innym razem...? - zaproponowal uprzejmie. * U schylku nastepnego lata Tleri zaczela przybierac na wadze, a zapytana o przyczyny, odparla, iz nie maja one nic wspolnego z jedzeniem. Oboje ucieszyli sie, ze zostana rodzicami. Dziwne rzeczy dzialy sie tej jesieni w domu. Tlantar niewiele z nich rozumial. Wydawalo mu sie, ze co rano jego wybranka zaczyna dzien od wymiotow. Nie chciala o tym rozmawiac, wiec martwil sie coraz bardziej i w koncu zwierzyl ze swoich trosk Tlerikowi. -Badz spokojny - rzekl mu przyjaciel. - Kazda kobieta, ktora ma w brzuchu dziecko, przechodzi przez takie sensacje. To zupelnie normalne. -A skad sie to bierze? -Nie mam pojecia, wodzu. To jeden z tematow, ktorych kobiety nie poruszaja w obecnosci mezczyzn. -Jakas tajemnica? -Czy ja wiem? Po prostu kobiety sa zupelnie inne niz my. Dzieja sie z nimi rzeczy dla nas niewyobrazalne. Ale to dobrze. Tak juz jest na tym swiecie. Zycie bez kobiet nie mialoby duzego uroku, chyba sie ze mna zgodzisz? Tlantar jednak nadal martwil sie o zone, az w pewnej chwili uswiadomil sobie, ze poranne klopoty odeszly w przeszlosc. Tyle tylko, ze teraz, dla odmiany, Tleri zaczela chodzic w sukience, zamiast w swoim ulubionym skorzanym komplecie. Brzuch jej rosl coraz wiekszy i to ja najwyrazniej zloscilo. Wczesna wiosna odstawal tak bardzo, ze latwiej byloby ja przeskoczyc, niz obejsc. Az przyszla noc, gdy Tleri zaczela krzyczec. Wtedy w domu Tlantara zjawilo sie kilka kobiet. Wyrzucily go bez pardonu. -Jak to tak...? - usilowal protestowac. -Znikaj! - rozkazala jedna z nich, krzepka osoba w srednim wieku. - I to juz! - Wladczym gestem pokazala mu drzwi. * Tlantar nie mial duzego pojecia o narodzinach dziecka, ale wydawalo mu sie, ze u Tleri trwa to znacznie dluzej niz u innych kobiet. Po dwoch dniach sluchania jej krzykow mial wrazenie, ze oszaleje. Az wreszcie ucichly. Wyraznie najgorsze minelo. Gdy zostal wyrzucony z wlasnej chaty, zamieszkal u Tlerika, ktory przez wieksza czesc minionych dwoch dni usilowal zajmowac go rozmowa o wymyslonej przez pana Dahlaine'a koncepcji czegos, co bog nazywal "narodem". -Pomysl wydaje sie interesujacy, wodzu - prawil. - Jest szansa, ze ucichna ciagle swary. Walki miedzy plemionami nie maja przeciez najmniejszego sensu, zwlaszcza gdy wisi nad nami inwazja stworow z Pustkowia. Musimy odsunac na bok wzajemne zale i nieporozumienia, zaczac sie szykowac do prawdziwej wojny. -Czy moglibysmy wrocic do tematu za jakis czas? - poprosil Tlantar. - Co innego mi teraz w glowie. -Chcialem ci zajac mysli... Niekiedy porod jest trudniejszy dla mezczyzny niz dla kobiety. Nie zamartwiaj sie. Tleri jest mloda i silna. Da sobie rade. * Tlantar obudzil sie gwaltownie. Nawet nie wiedzial, kiedy zasnal. Nie chcial spac, bo przynajmniej w ten sposob, chocby myslami, dotrzymywal towarzystwa zonie. Nie wiedzial, jak dlugo spal ani ile czasu trwa cisza, ktora go obudzila. Krzyki umilkly. Nareszcie. Odetchnal z ulga. Skonczylo sie cierpienie Tleri, zostali rodzicami. -Dlaczego mnie nie obudziles? - spytal Tlerika. -Potrzebowales snu, wodzu. -Chlopiec czy dziewczynka? -To byl chlopiec. -Co? Jak to? Dlaczego "byl"?! Co ty mowisz?! -Zle sie potoczyly sprawy. Porod trwal bardzo dlugo, Tleri opadla z sil. Przykro mi, ale twoj syn urodzil sie martwy. Tlantarowi scisnelo sie serce. -Nie mozna bylo go ozywic? - spytal zduszonym glosem. -Nie. W zaden sposob. Kobiety, ktore pomagaly twojej zonie przy porodzie, twierdza, ze dziecko umarlo na dlugo przed tym, zanim opuscilo lono Tleri. - Tlerik zajaknal sie, umilkl. -Cos przede mna ukrywasz. Stary Matakanin westchnal ciezko. -Twoj syn nie odszedl sam, wodzu. Tlantar patrzyl na starego, nie rozumiejac sensu slow, ktore wlasnie uslyszal. Gdy w koncu do niego dotarly, odrzucil glowe do tylu i zawyl, az gwiazdy przeszedl zimny dreszcz. 3 -Twoja zona miala za waskie biodra - tlumaczyla mu tega kobieta, ktora pomagala Tleri w czasie porodu.Bylo to kilka tygodni pozniej, Tlantar troche sie uspokoil, lecz nadal nie mogl sie pogodzic ze smiercia ukochanej. -A dziecko bylo duze i nie moglo sie wydostac - ciagnela kobieta. - Tleri robila, co mogla, ale potem zaczela krwawic i krwi bylo duzo wiecej niz normalnie. Nie moglysmy temu w zaden sposob zaradzic. Wspolczuje ci, wodzu, niestety, takie jest zycie. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wiele kobiet umiera przy porodzie. -Slyszalem, ze tak sie zdarza od czasu do czasu - przyznal Tlantar. -Zdarza sie czesciej niz od czasu do czasu, wodzu - stwierdzila ponuro. - Prawie polowa kobiet umiera w czasie porodu. -Polowa?! -Prawde mowi - przytaknal Tlerik. -Ale... przeciez u zwierzat wyglada to zupelnie inaczej...! -Rzeczywiscie - przyznala kobieta. - Samice zwierzat najczesciej rodza bez klopotu. Pytalam o to pana Dahlaine'a, a on powiedzial, ze zwierzeta, poniewaz chodza na czterech lapach, maja silniejsze cialo, zwlaszcza miesnie brzucha. My wolimy uzywac rak do trzymania, nie do chodzenia, ale nasze brzuchy jeszcze sie nie przystosowaly do innej pozycji. Podobno moze im to zajac jeszcze kilka tysiecy lat. -A czy pan Dahlaine nie moglby... - Tlantar nie dokonczyl zdania. Kragla kobieta pokrecila glowa. -Sama go o to zapytalam od razu, ale nie wolno mu zmieniac kolei rzeczy. -Wodzu - odezwal sie Tlerik. - Powinienes niedlugo pomyslec o wzieciu nowej zony. Oczywiscie gdy minie okres zaloby. Tlantar pokrecil glowa. -Moja zona byla Tleri. I w glebi serca bedzie nia zawsze. -Pozostaje jednak pewna wazna sprawa. - Tlerik nie dawal za wygrana. - Musisz miec syna. Jezeli nie zostawisz po sobie spadkobiercy, klotnie o stanowisko wodza zaczna sie, nim jeszcze twoje cialo ostygnie, a takie swary najczesciej prowadza do rozlewu krwi. Ilez plemion zniknelo z powierzchni ziemi wlasnie z tego powodu! Tym razem Tlantar potrzasnal glowa energiczniej. -Nie zdradze Tleri dla takich powodow. Dla zadnych. Powinienes o tym wiedziec. Znasz mnie nie od dzisiaj. -Mozesz przysposobic cudze dziecko - podsunela kobieta. - Takie wyjscie bywa nawet lepsze, bo widzisz, kogo bierzesz. A twoje dziecko, wodzu, niekoniecznie musialoby byc najmadrzejsze pod sloncem. - Zaslonila reka usta. - Nie chcialam cie obrazic. Sam wiesz, jak to na swiecie bywa. Ty jestes madry, ale madrosc nie zawsze splywa z ojca na syna. Spojrzmy chocby na Atazakan. Jeden rod panuje tam od wiekow i juz od dawna kolejni wladcy sa coraz bardziej niezdolni do sprawowania rzadow, a ostatni to po prostu wariat! -Ma racje, wodzu! - wsparl kobiete Tlerik. - Bywa, ze rody slabna z kazdym kolejnym pokoleniem i nastepcami geniusza sa ostatni glupcy. - Przyjrzal sie kobiecie uwazniej. - Duzo wiesz o ludzkiej doli... -Milo mi, ze mnie doceniasz - odparla z widocznym szacunkiem, sklaniajac glowe. -Chyba cie jeszcze nie widzialem...? -Moze niezbyt uwaznie patrzyles - odparla. - Jesli to wszystko, na mnie czas. - Odwrocila sie i wyszla z chaty. * Jednym z prawidel, ktore ojciec przez cale zycie wkladal Tlantarowi do glowy, bylo stwierdzenie, ze wodz musi byc zaprzyjazniony z czlonkami swego plemienia. -Przyjaciol nigdy za wiele! - powtarzal z przekonaniem. Rzeczywistosc jednak wygladala inaczej. Przyjaciele nie uchronili starego wodza przed smiercia pod bizonimi kopytami. Tladan wiedzial, ze jest slaby, juz nie potrafi szybko biegac, nie dotrzyma kroku innym mysliwym, a ukrywal to przed tymi, ktorych nazywal przyjaciolmi. Utykal tylko w chacie, przy synu. Nie powinien byl uczestniczyc w lowach, ale tak dbal o wizerunek swojskiego wodza, ze jak to mowia, dla towarzystwa dalby sie powiesic. Tlantar wyciagnal ze smierci ojca odpowiednie wnioski. Sympatie - czemu nie, ale z przyjaznia - ostroznie. Zeby przypadkiem nie zaplacic za nia zyciem. Strata zony usprawiedliwiala go, gdy odsuwal sie od innych, wiec pamietal, by miec powazny wyraz twarzy i w dyskusji zawsze od razu przechodzil do sedna. Nawet najwieksi pieniacze nie mieli smialosci sie z nim sprzeczac, ustepowali mu i przyznawali racje. Najwyrazniej Tleri pomagala mezowi zza grobu. Mimo ustanowienia narodow wymyslonych przez pana Dahlaine'a, nadal od czasu do czasu wybuchaly potyczki miedzy plemionami. Zwykle powodem bylo klusownictwo. Kazde plemie mialo obowiazek polowac wylacznie na wlasnym terytorium, co do tego nie bylo zadnych watpliwosci. I wiedzieli o tym wszyscy - oprocz bizonow, ktore w slepym pedzie nie zwracaly uwagi na zadne granice. A za nimi na ziemie innego plemienia wpadali takze mysliwi. Wiele bylo nieporozumien z tego powodu, tu i owdzie dochodzilo do butalnych potyczek. Tlantar mial w tej sprawie sztywne stanowisko. Odsuwal na bok tlumaczenia o "goraczce poscigu", wszelkie wyjasnienia i usprawiedliwienia. -Na naszej granicy macie sie zatrzymac - mowil. - W przeciwnym razie bedziemy z wami walczyc. Trzeba bylo kilku krwawych demonstracji, by przekonac sasiednie plemiona, iz wodz Tlantar Dwureki mowi zupelnie powaznie. W miare uplywu czasu pan Dahlaine rozpoczal propagowanie idei narodu wsrod poludniowych plemion swojej krainy. Tlantar, mimo niemalych obiekcji, spotkal sie z wodzami sasiadow, by zbadac mozliwosci wprowadzenia idei boga w zycie, a jego rosnaca slawa ulatwiala mu zadanie. Zarowno on sam, jak i jego rozmowcy powoli nabierali przekonania, iz wprowadzenie idei narodu jest rozwiazaniem sensownym. -Jezeli pan Dahlaine ma racje, a zwykle ja ma, wkrotce zetrzemy sie z bardzo groznym wrogiem, ze stworami z Pustkowia - przekonywal Tlantar. - Juz niedlugo hordy potworow zupelnie do nas niepodobnych pojawia sie w naszej czesci swiata z jednym tylko zamiarem: wybic nas do nogi. I jesli bedziemy podzieleni swarami, jezeli bedziemy wzajemnie swoimi wrogami, nieprzyjacielowi uda sie osiagnac cel, jedno po drugim zetrze nasze plemiona z powierzchni ziemi, i nie zajmie mu to wiele czasu. Dzisiaj nasze niesnaski na temat prawa wlasnosci stada bizonow nie maja znaczenia. Musimy sie zjednoczyc, zeby przetrwac. * Wkrotce po tym, jak Tlantar skonczyl trzydziesci cztery lata, pan Dahlaine przyjal na siebie role opiekuna malenkiego Ashada. Wodz Matakanow nie mial pojecia, skad u boga wziela sie ta kruszyna, a kiedy sie dowiedzial, ze dziecina zostala oddana pod opieke niedzwiedzicy, wlosy stanely mu deba. -Panie, jak tylko zwierze sie obudzi, pozre chlopczyka! -Nie, nie. Nie ma czego sie obawiac. Ulamany Zab uzna Ashada za wlasne male i rozszarpie na strzepy kazdego, kto by sie osmielil chocby probowac zrobic mu krzywde. Niedzwiedzice sa troskliwymi matkami. Ashad bedzie doskonale zadbany i chroniony przez jedno z najdzikszych zwierzat w tej krainie. -Moze i tak... - rzekl Tlantar z widocznym powatpiewaniem. - Czy wiesz, panie - zmienil temat - kiedy stwory z Pustkowia moga nas zaatakowac? Pan Dahlaine pokrecil glowa. -Nie umiem podac zadnego terminu. Mam jedynie przeczucie, ze do ich ataku zostalo jeszcze kilka lat. Na razie niewiele o nas wiedza, tylko wesza, przemykajac lasami w krainie mojej mlodszej siostry. Chca zyskac przed napascia jak najwiecej informacji. Dlatego tez jestem prawie pewien, ze najpierw zaatakuja domene Zelany. -Czy tamtejsi mieszkancy poradza sobie z odparciem wroga? -Staramy sie im pomoc. I ty takze rob, co do ciebie nalezy. Rozmawiaj z wodzami innych plemion, przekonuj ich do zjednoczenia. Nie mamy duzo czasu na utworzenie narodu. -Powolutku zaczynaja sie przekonywac, panie - zapewnil Tlantar. - Opowiadam im o honorze, wiec polaczenie z innymi plemionami nie wydaje im sie juz tak nienaturalne jak dawniej. Gdy namalowalem im obraz tysiecy wrogow wylewajacych sie z Pustkowia, stosunki miedzy plemionami zmienily sie na dosc przyjazne. -Moglyby pewnie wygladac jeszcze lepiej, gdybys im opowiadal o milionach przeciwnikow. -Chyba nie znam tego slowa. Ile to jest milion? -Tysiac tysiecy. -Nie ma takiej liczby! - wykrzyknal Tlantar. -Mylisz sie, niestety. Ta liczba okresla zaledwie ulamek potegi wroga. Bo stworow na Pustkowiu jest naprawde nieprzebrana ilosc. Rob swoje. Przylaczaj kolejne plemiona. Bo juz niedlugo bedziemy musieli walczyc razem, i to z calych sil. * Wkrotce Tlantar uswiadomil sobie, ze im wiecej plemion jednoczy sie w narodzie, tym bardziej niespokojne staja sie te, ktore tego kroku nie zrobily. Po jakims czasie dysponowal, przynajmniej teoretycznie, kilkoma tysiacami wojownikow. Glowy w zaklad by nie dal, ale nalezalo przypuszczac, ze inni wodzowie takze potrafili liczyc. Wychowankowi pana Dahlaine'a wyrosly zeby, wiec przestal sie zywic niedzwiedzim mlekiem. Duzo czasu spedzal na zabawie z niedzwiadkiem Dlugim Pazurem, ale po kilku latach znalazl sobie nowego przyjaciela, Tlingara, chlopca z osady Asmie. Rozumieli sie bez slow. Gdy dziecko mialo piec, a moze szesc lat, pan Dahlaine zjawil sie wczesna wiosna w Asmie, by zawiadomic Tlantara oraz innych starszych, ze stwory z Pustkowia napadly na kraine Zelany. Nie do konca wyjasnil, kto pomaga bogini i jej ludowi walczyc z wrogiem, nie zdradzil rowniez, jak to sie stalo, ze w chwili najkorzystniejszej dla obroncow nastapila powodz o niespotykanej dotad sile. -Tlantarze, czas, by twoi wojownicy zaczeli sie solidnie przykladac do cwiczen z miotaczami wloczni. Juz radza sobie calkiem przyzwoicie, lecz beda znacznie bezpieczniejsi, jesli naucza sie rzucac dalej, mocniej i celniej. -Nie wiem, jak ich do tego zachecic. Na pewno mi odpowiedza, ze ciezko trenuja calymi dniami, ale jesli nie bede ich pilnowal, nie zechca sie przykladac do cwiczen. - Rozwazyl cos w myslach. - Moze urzadzilbym zawody? Mieszka tu dwadziescia plemion. Odkad pamietam, wszystkie ze soba rywalizuja. Gdybym oglosil turniej, zmagania, kto rzuci wlocznia dalej i celniej, moze potraktowaliby takie wyzwanie jak wojne, tyle ze bezkrwawa. Powiem im, ze nasz bog chce sie dowiedziec, kto jest najwspanialszym wojownikiem w calym Matakanie. Wtedy zaczna trenowac dniami i nocami. I w koncu pewnie ktorys okaze sie najlepszy, ale zanim poznamy zwyciezce, wszyscy nabiora wprawy. -Swietna mysl! - ucieszyl sie pan Dahlaine. - Wrogosc zmieni sie we wspolzawodnictwo, a my osiagniemy cel bez rozlewu krwi. -W kazdym razie naszej - uscislil Tlantar. * -W zasadzie nigdy nie pytam pana Dahlaine'a, dlaczego ma takie a nie inne zyczenie - rzekl Tlantar do Tlartala, wodza jednego z zachodnich plemion. - Jezeli czegos chce, po prostu sie staram, by jego polecenie zostalo wypelnione. A teraz najwyrazniej pragnie sie przekonac, kto w Matakanie najlepiej rzuca wlocznia. I dlatego wymyslilem turniej. Nie wiem, czy to bardzo wazna sprawa, ale skoro naszemu bogu na niej zalezy, to chyba powinnismy pojsc mu na reke? -Pewnie mam niewielkie szanse, bys zapomnial, ze moje plemie jest czescia twojego narodu? -Wlasciwie zadne. Zreszta wasza nieobecnosc niewiele by zmienila. Powiedz swoim ludziom, zeby zaczeli trenowac. Dopiero co przyszla wiosna, turniej ma sie odbyc jesienia, wiec macie cale lato na cwiczenia. Mozesz powiedziec wszystkim, ze beda wspolzawodniczyc o tytul najlepszego w Matakanie, dzieki temu powinni nabrac wiecej checi do wysilku. -Zobaczymy, zobaczymy... - Tlartal pokrecil glowa bez przekonania. * Tak jak przewidywal Tlantar Dwureki, mlodsi mieszkancy regionu Matakan podjeli wyzwanie z prawdziwym entuzjazmem. I to mimo rezerwy wodzow. Byc najlepszym jest szalenie wazne dla mezczyzny, ktory dopiero co zostawil za soba dziecinstwo. Z drugiej strony starszym wojownikom, mezczyznom w sile wieku, nie miescilo sie w glowie, by jakis mlodzik mial sie okazac od nich lepszy. Ambicje zaczeli przejawiac nawet rozleniwieni wodzowie. W slad za sugestia pana Dahlaine'a Tlantar podkreslal mocno dwie najwazniejsze kwestie: celnosc i zasieg rzutu. Jak bylo do przewidzenia, wyzsi mezczyzni rzucali dalej, nizsi blizej. Za to ci drudzy stanowczo lepiej celowali. I regula ta potwierdzila sie w kazdym plemieniu. Tlantar mial o czym rozmyslac. Mysliwi zwykle nosili ze soba tylko jedna wlocznie, totez po jednym rzucie stawali sie bezbronni. Na polowaniu nie stanowilo to duzego klopotu, co innego na wojnie. Pozna wiosna pan Dahlaine na krotko zajrzal do swojej krainy. Przyniosl wiesci o starciach na ziemi swojej siostry. Sprawy toczyly sie po mysli obroncow, glownie dzieki obecnosci przybyszow zza oceanu. -Jak wygladaja walki? - dopytywal sie Tlantar. -Obroncy zbudowali umocnienia, tak zwane forty. -Co to takiego? -Z grubsza rzecz biorac, sciana, tyle ze z kamieni, nie z darni. I dosc wysoka. -Czy to samo bedzie sie dzialo w naszej krainie? -Z pewnoscia. Dlaczego pytasz? -Jakis czas temu uswiadomilem sobie, ze nasi lowcy poluja z jedna wlocznia, a gdy ja rzuca, dla nich sprawa jest skonczona. Nie dawalo mi to spokoju i znalazlem rozwiazanie. Przygotujemy duzo wloczni, kazdy zaniesie do fortu, ile tylko udzwignie, i wtedy predzej wrogowi zabraknie atakujacych niz nam wloczni. -Niezla mysl - stwierdzil pan Dahlaine. - Ach, jeszcze jedno. Przybysze zza oceanu robia groty nie z kamienia, ale z metalu. Beda tego metalu mieli ze soba dosc, zeby wystarczylo na groty do wszystkich wloczni. Nie jest tak piekny jak kamien, lecz znacznie skuteczniejszy. Przyplynie tutaj pewien czlowiek imieniem Zajaczek, on potrafi wytwarzac groty setkami, a nawet tysiacami. Te do wloczni musza byc wieksze niz do strzal, lecz kowale na pewno sie z tym uporaja. Twoi ludzie musza tylko dostarczyc drzewca. Im wiecej, tym lepiej, a Zajaczek z towarzyszami zalozy fabryke wloczni, od razu w samym forcie. Jesli dobrze pojdzie, beda je produkowac szybciej, niz zdolacie nimi rzucac. - Na kilka chwil popadl w zamyslenie. - Powiedz mi, Tlantarze - odezwal sie wreszcie - co myslisz o lucznikach z regionu Tonthakan? -Strzelaja celnie, niestety, ich pierzaste pociski powala jelenia, ale nie nadaja sie na bizona. -Z sila razenia nie bedzie klopotu - ocenil bog. - Ludzie-owady sa mniejsi niz zwierzyna plowa. Mniej wiecej o polowe, wiec strzaly z metalowymi grotami beda dla naszego wroga stanowily smiertelne niebezpieczenstwo. Co prawda jestem przekonany, ze istnieja duzo wieksi ludzie-owady... Przy nich wlasnie potrzebni beda twoi ludzie z wloczniami. Nie marnujcie broni na tych drobnych. Przyda sie na wiekszych. -Jak sobie zyczysz, panie - rzekl Tlantar z usmiechem, klaniajac sie nisko. -Dajze spokoj! - zachnal sie pan Dahlaine. -Coz, nie bardzo wiem, co robic, kiedy tlumaczysz sprawy oczywiste nawet dla dziecka. Posle ludzi do lasu na poludniowej granicy, niech szykuja drzewca, bedziemy gotowi na przybycie tego... Zajaczka. -Jeszcze jedna istotna sprawa. Potwory z Pustkowia sa jadowite. Jak niektore weze. Nie ma jadowitych wezy tak daleko na polnocy, wiec pewnie nie wiesz, jak grozne jest ich ukaszenie. Pewien lucznik z krainy Zelany, zwa go Dluga Strzala, wymyslil, by maczac grot w jadzie i strzelac zatrutymi pociskami. Wlasnie w ten sposob zabija stwory z Pustkowia od lat. -Chcialbym go poznac - stwierdzil Tlantar. -Poznasz, poznasz - zapewnil go bog. - Zjawi sie tutaj. Bedzie nam pomagal. Nie dlatego ze nas darzy szczegolna sympatia, ale poniewaz pala nienawiscia do ludzi-owadow. Chce ich wybic do nogi. Nie mam pojecia, jakie sa powody jego zawzietosci, ale bezdyskusyjnie widze cos takiego po raz pierwszy. -Kiedy sie zjawi? Pan Dahlaine rozlozyl rece bezradnie. -Nawet nie bede probowal zgadywac. Wydaje sie, ze w krainie Zelany wygrywamy, ale nie wiadomo, w ktora strone skieruja sie pokonane stwory z Pustkowia. Na polnoc? Na poludnie? A moze na wschod? Trzeba zaczekac, az ktorys z Marzycieli nam podpowie. Nie ma na to rady. * Pan Dahlaine zjawial sie w Gorze Rekiniej od czasu do czasu i przekazywal wodzom najswiezsze wiesci. Tlantar darzyl boga zywa sympatia od zawsze, od wczesnych lat dziecinnych, natomiast do jego sposobu podrozowania mial ogromne zastrzezenia i choc za nic w swiecie nie powiedzialby tego glosno, marzylo mu sie, by wladca krainy zmienil srodek transportu na cichszy i spokojniejszy. Zaczynalo sie juz lato, gdy pan Dahlaine przybyl do swojego ludu z wiescia, ze wojna w krainie pani Zelany dobiegla konca. -Chyba nie docenialismy mozliwosci Marzycieli - powiedzial bog Tlantarowi zatroskanym glosem. -Jak to? Co sie stalo? -Nieprzyjaciel wykopal tunele w scianach wawozu, gdzie toczyla sie walka. Juz myslelismy, ze stracilismy wszelkie szanse na zwyciestwo, bo wszedzie roilo sie od wroga, gdy nagle wychowanek mojego brata obudzil dwa blizniacze wulkany zamykajace przejscie miedzy Kraina Zachodnia a Pustkowiem. Roztopione kamienie zalaly kanion i tunele, w ktorych kryl sie napastnik. Nie wiem, czy wygralibysmy te wojne bez pomocy Marzyciela, lecz skora mi cierpnie na sama mysl o tym, co sie tam dzialo. - Jak goracy musi byc ogien, ktory stopi kamienie? -Pewnie z tysiac razy goretszy od ogniska. Ludzie-owady przyczajeni w podziemnych tunelach w mgnieniu oka zmieniali sie w obloczki pary, a rzeczka, ktora plynela dnem kanionu, zniknela w zetknieciu z wrzaca lawa. Czy Ashad mowil ci o swoim snie? -On rzadko wychodzi z jaskini, panie. Staramy sie mu nie przeszkadzac, tylko sprawdzamy, czy ma co jesc. -Dziekuje wam za te troske. Czasami zapominam, ze nie zywi sie swiatlem. Ostatnio powiedzial mi, ze snil o wojnie w krainie Veltana, a sprawy sie tam skomplikowaly. Najwyrazniej bedziemy musieli stawic czolo dwom armiom. -Zaatakuja dwa rodzaje stworow z Pustkowia? -Gorzej. Druga armia bedzie sie skladala z ludzi. Przyplyna na Dhrall z poludnia. Zelana juz zaproponowala Maagsom wiecej zlota, by pomogli Trogitom w obronie Krainy Poludniowej, wespra ich takze lucznicy z jej ziem. -Innymi slowy nie zanosi sie na to, zebysmy zostali napadnieci przed jesienia - wywnioskowal Tlantar. - To dobrze. Ludzie trenuja rzucanie wloczniami, ale wiekszosc z nich musi jeszcze dlugo cwiczyc. Im wiecej czasu zyskamy, tym beda lepsi. A jesli nam sie poszczesci i starcia na poludniu potrwaja do zimy, mozemy sie spodziewac ataku dopiero wiosna. Gdy spadnie snieg, nikt nie przedrze sie przez gory. -Nigdy nic nie wiadomo. Pilnuj, zeby ludzie nie rezygnowali z cwiczen, nawet zima. Im lepiej beda rzucali wloczniami, tym wieksze zyskaja szanse na to, ze dozyja nastepnego lata. 4 Podczas wojny w Krainie Poludniowej pan Dahlaine rzadko zagladal do domu, wiec Tlantar podejrzewal, iz nie wszystko toczy sie tam w taki sposob, jak mozna by sobie zyczyc. Wreszcie jednak, pod koniec lata, bog pojawil sie na blyskawicy, wiozac dobre wiesci.-Wygralismy - oznajmil - ale przyznam szczerze, nie bardzo wiem, jak do tego doszlo. Gdy szala zwyciestwa przechylala sie na strone wroga, ktos pokierowal naszymi dzialaniami, a jednoczesnie dokonal czynow, ktorych sam nie do konca rozumiem... Tak jak dowiedzielismy sie ze snu Ashada, rzeczywiscie mialy miejsce dwie inwazje. W pewnym momencie, gdy z dwoch stron nacieraly na nas dwie wraze armie, jakas istota, ktora nazwalismy "tajemnicza przyjaciolka", przekazala przez Dluga Strzale, bysmy sie usuneli z drogi, a skoro tylko posluchalismy jej rozkazu, zaczely sie dziac rzeczy nieslychane i dwie wrogie armie zostaly starte z powierzchni ziemi. Wyobraz sobie, owa tajemnicza istota przesunela gejzer, ktory bil spod ziemi pewnie od dwudziestu tysiecy lat! I nie dosc, ze przeniosla go piec kilometrow na polnoc, to jeszcze zmienila kierunek strumienia, tak ze tryskal nie w gore, jak to jest w zwyczaju u gejzerow, ale poziomo z gorskiego zbocza. U podnoza gory szybko zaczelo powstawac jezioro, ktore rosnie z kazdym dniem i na zawsze juz odcielo droge potworom z Pustkowia do Krainy Poludniowej. Mrowie wrogow sie w nim potopilo. W ten sposob po raz kolejny zwyciezylismy. Nie wiemy tylko, w ktora strone rusza teraz mieszkancy Pustkowia. Ogien zamknal im droge na zachod, a woda na poludnie, jednak zostaly im dwie krainy. Nie wiemy, gdzie ich sie teraz spodziewac ani jak ich powstrzymac. -Ziemia albo powietrze - stwierdzil Tlantar. - Sa tylko cztery zywioly, dwa juz za nami. -Interesujace spostrzezenie - przyznal pan Dahlaine. - Na razie podzielilismy naszych wynajetych sojusznikow. Maagsowie plyna tutaj, Trogici podazyli chronic kraine Aracii. -Dlaczego nie odwrotnie? - spytal Tlantar zaciekawiony. -Statki Maagsow sa znacznie szybsze niz trogickie, a do nas od Veltana duzo dalej niz do Krainy Wschodniej. Do nas przyplynie jeszcze jedna flota, przywiezie wojownikow, ktorych ja najalem. Podejrzewam, ze przezyjecie niemale zaskoczenie na widok Malavi, bo ci ludzie oswoili zwierzeta nazywane konmi i na nich jezdza. Uzywaja ich takze do walki. Poniewaz kon porusza sie kilka razy szybciej niz czlowiek, Malavi wypracowali wlasna metode ataku. Podjezdzaja do wroga, tna i gnaja dalej. Zawracaja i napadaja ponownie. Umieja w mgnieniu oka pociac nieprzyjaciela na cwierci. -Cudownie, ze beda po naszej stronie! - ucieszyl sie Tlantar. - Panie, powiedz mi jeszcze, jak przekonaliscie tych zamorskich wojownikow, by dla nas walczyli? -Zaproponowalismy im zloto. - Pan Dahlaine rozlozyl dlonie. - Oni za zloto zrobia wszystko. -Widzialem je kilka razy - zastanowil sie Tlantar. - To miekki metal, nie nadaje sie na narzedzia... w zasadzie do niczego sie nie nadaje. -Za morzem robi sie z niego monety. Pieniadze. Tak czy inaczej, niektorzy sklonni sa w zamian za zloto dokonac kazdego czynu. -Dziwni ludzie. -Dziwni. Ale to nas maja za dziwakow. * Tego roku jesien przyszla nieco pozniej niz zwykle. Tlantar pilnowal, by plemiona na poludnie od Asmie przykladaly sie do treningow. Pan Dahlaine przyslal wiadomosc, ze Maagsowie dotarli juz do regionu Tonthakan i wkrotce pojawia sie pod Gora Rekinia. Tlantar oczekiwal obcych z rosnaca ciekawoscia. Ktoregos chmurnego dnia przybyl poslaniec jednego z polnocnych plemion Matakanu. Stawil sie od razu pod Rekinia Gora i chcial rozmawiac z bogiem. -Nie ma go - poinformowal gonca Tlantar. - Jest w Tonthakanie. Mozna by go tam poszukac, ale kto wie, czy uda sie znalezc. A co sie u was urodzilo? -Raczej wrecz przeciwnie - stwierdzil poslaniec z grobowa mina. - Pojawila sie jakas nowa choroba, straszna epidemia! Nigdy jeszcze takiej nie bylo. Szamani sa bezsilni! Najbardziej martwi nas wszystkich szybkosc, z jaka ta choroba dziala. Czlowiek jest zdrowy przy sniadaniu, a po obiedzie juz gryzie ziemie. Na polnocy ludzie pouciekali z osad, kazdy mieszka osobno. Nikt nie chce sie zarazic. -Postaram sie zawiadomic pana Dahlaine'a - obiecal Tlantar. Po czym uwazniej przyjrzal sie poslancowi. - A ty przebywales blisko jakiegos chorego? - zapytal. -Mam dosc rozumu w glowie, zeby zachowac ostroznosc. My juz nawet nie rozmawiamy. Krzyczymy do siebie, bo ludzie boja sie podejsc blizej niz na sto krokow. Jedno dobre w tym wszystkim, ze zarazony umiera szybko, nie zdazy zakazic innych. Lepiej zyc w samotnosci niz wcale. * Kilka dni pozniej u podnoza Gory Rekiniej pojawili sie przybysze zza morza oraz wiekszosc mezczyzn z plemion Tonthakanu. Pan Dahlaine zajrzal do Asmie, by porozmawiac z Tlantarem. -Maagsowie i Tonthakanie swietnie sie rozumieja - stwierdzil - ale niech jeszcze przywykna do nowych warunkow, zanim sie zjawicie w mojej jaskini. Czasami spotkanie z obcymi wymaga silnych nerwow, nie narzucajmy im sie od razu wszyscy. Ty bedziesz mi potrzebny caly czas, ale inni mezczyzni niech na razie zostana w osadzie. Aha, i jeszcze jedno. Powiedz kobietom, zeby sie nie zblizaly do Maagsow. Licho wie dlaczego, ale widok spodnicy wyzwala w nich najgorsze instynkty. -Zdarza sie - przyznal Tlantar. -Jesli mozesz, chodz ze mna od razu. Chcialbym ci przedstawic kilka osob, ktorym wytlumaczysz, jak sie uzywa miotacza wloczni. Luki znaja doskonale, jednak wiekszosc z nich w zyciu nie widziala z bliska bizona, wiec nie rozumieja, dlaczego potrzebujecie ciezkich grotow. Tlantar wzial w reke wlocznie, nastepnie miotacz. -Pokaze im swoja skorzana kurtke - zaproponowal. - Zobacza, jaka gruba jest bizonia skora, i zrozumieja, ze strzala sie jej nie przebije. -Doskonale. Idziemy? Gdy okrazyli skaliste podnoze Gory Rekiniej i otworzyl sie przed nimi widok na laki po drugiej stronie, Tlantar az przystanal ze zdziwienia. Nie spodziewal sie az tylu obcych. Obozowisko ciagnelo sie po horyzont. Kilka osob stalo w wejsciu do jaskini. Rozpoznal wsrod nich Tonthakanow, poniewaz mieli na sobie tradycyjne koszule z jeleniej skory; pozostali ubrani byli w egzotyczne stroje i wygladali calkiem obco. Wszyscy byli potezni, Tlantarowi wydali sie najwiekszymi ludzmi na swiecie. -To wodz Tlantar - przedstawil go pan Dahlaine - dowodzi Matakanami. Bron tutejszych mieszkancow moze wam sie wydac niezwykla, dlatego poprosilem go, zeby pokazal wam, jak sie nia poslugiwac. Jest doskonala przy polowaniu na zwierzeta o gestym futrze i grubej skorze. Liczymy sie z tym, ze niektore ze stworow z Pustkowia, atakujacych te kraine, moga takze miec bardzo gruba skore, a nawet ochronne skorupy, jakie sprawily nam mnostwo klopotow w krainie Veltana. W takim wypadku rozwiazanie problemu beda stanowily wlocznie. Zwlaszcza jesli Zajaczek dorobi do nich metalowe groty. Nastepnie pan Dahlaine przedstawil Tlantara swojej pieknej siostrze, pani Zelanie, oraz mlodszemu bratu, Veltanowi. Chwile pozniej do wodza podszedl obcokrajowiec ze zlamanym nosem. -Widzieliscie tu ostatnio ludzi-owady? - zagail. -Jak wygladaja ludzie-owady? - zaniepokoil sie Tlantar. -Kapitan Orli Nos uzywa tego barwnego okreslenia w stosunku do mieszkancow Pustkowia - wyjasnil pan Dahlaine. - Niektore inne sa na tyle dosadne, ze nie wyrywa sie z nimi przy mojej siostrze... Stwory z Pustkowia sa potomkami owadow. Ich wyglad zostal zmieniony przez Vlagh do tego stopnia, ze w zasadzie juz wcale ich nie przypominaja. -Rozumiem. W takim razie nazwa "ludzie-owady" doskonale pasuje. - Tlantar odwrocil sie do wielkiego przybysza. - Ostatnio nie zauwazylismy w gorach nic szczegolnego, kapitanie - powiedzial. - Ale tez nie wedrujemy tam czesto. Polujemy na bizony, zwierzeta roslinozerne, ktore zyja na nizinach. Prosilem juz poludniowe plemiona, zeby mialy oko na Krysztalowa Gardziel, od nich takze nie mam zadnych alarmujacych wiadomosci. -Pewnie jeszcze za wczesnie - uznala pani Zelana. - Z krainy Veltana do twojej naprawde jest daleko, Dahlainie, a na dodatek Vlagh pewnie musi zaczekac, az najnowszy wyleg podrosnie. -Ale wiemy, ze jej sludzy juz tutaj wesza. Dwaj usilowali sklocic plemiona w Tonthakanie i byloby im sie udalo, gdyby ich Wol nie potraktowal toporem. - Starszy bog odwrocil sie do wodza. - Czy ktores z poludniowych plemion Matakanow zachowuje sie ostatnio jakos dziwnie? -Nic mi o tym nie wiadomo - stwierdzil Tlantar. - Chociaz nie interesowalem sie blizej innymi plemionami. Niektore patrza na zjednoczenie w narod krzywym okiem, wiec staram sie nie wlazic im na glowe. Pogadalem tylko z wodzami, powiedzialem im, co maja robic, i tyle. Pewnie trzeba kilku pokolen, zeby zjednoczenie sie dokonalo. Staram sie ludzi nie denerwowac niepotrzebnie. -Panie - odezwal sie wysoki mezczyzna o twarzy jak wykutej z kamienia, ubrany w jelenia skore. - Madry czlowiek z tego wodza. Wie, kiedy nie naciskac. Glupiec narobilby wiecej szkody niz dobrego. -No - pan Dahlaine zatarl rece - widze, ze sie dogadacie. - Spojrzal na Tlantara. - Dluga Strzala jest odlany z tej samej formy cory. -Aha! Wiec to ty wymysliles, zeby korzystac z jadu martwych wrogow, by zabijac kolejnych - powiedzial Tlantar. Dluga Strzala usmiechnal sie ponuro. -W zasadzie to nie byl pomysl moj, lecz naszego szamana. Uzdrowiciel nam pokazal, jak uzyskiwac jad i jak zatruwac nim groty strzal, by zabijac latwiej i szybciej. -Dluga Strzala - wlaczyl sie wyjatkowo niski i szczuply Maags - jest skuteczniejszy niz cala armia. A juz odkad mu odlalem metalowe groty do strzal, nie ma sobie rownych w zabijaniu ludzi-owadow. -Wiec to o tobie opowiadal mi pan Dahlaine - ucieszyl sie wodz Matakanow. - Jego zdaniem metalowe groty sa lepsze od kamiennych, ktore swietnie nam sluza przez cale wieki. -Za to mi placa - stwierdzil Zajaczek beztrosko. - Ale zanim sie wezme do roboty, musze obejrzec jakas wlocznie. Pewnie przydaloby sie, zeby nowe groty mialy rozmiar i wage podobne do starych. -Rzeczywiscie. - Tlantar wolno pokiwal glowa. - Jesli waga sie bardzo zmieni, wlocznie beda lecialy, gdzie zechca. - Podal kowalowi swoja bron. -Oho, ho! - Zajaczek zwazyl ja w dloniach. - Duzo wieksza i duzo ciezsza niz strzala. Ale ksztalt grotu w zasadzie ten sam, wiec nie przewiduje klopotow. A teraz jeszcze mi powiedz, przyjacielu, co to jest ten miotacz wloczni, o ktorym wszyscy tyle gadaja. Matakanin podal mu miotacz. -Wkladamy tepy koniec wloczni w zaglebienie na koncu i rzucamy. Trzeba miec troche wprawy, ale warto cwiczyc, bo dzieki temu mozna rzucac o wiele dalej i szybciej, a takze uderzac mocniej. -W ten sposob naprawde mozna cos upolowac? - zdziwil sie Zajaczek. -Nieczesto chadzamy glodni - zapewnil go Tlantar. * -Pan Dahlaine mowil, ze twoim glownym celem w zyciu jest zabijanie stworow z Pustkowia. Tlantar i Dluga Strzala przygladali sie Zajaczkowi, ktory walil mlotem w rozgrzany metal. Wlasnie powstawal pierwszy metalowy grot. Dluga Strzala milczal. -Nie powiedzial tylko, dlaczego to robisz. A chcialbym wiedziec. Chociaz niby to nie moja sprawa, wiec jesli nie chcesz o tym mowic, zapomnijmy, ze spytalem. Lucznik obrzucil wodza taksujacym spojrzeniem. -Bedziemy razem walczyc - rzekl. - Musimy sobie ufac, powinnismy sie znac... - Westchnal ciezko. - Opowiem ci. Poznalem kiedys dziewczyne, ktora pokochalem z calego serca. Postanowilismy sie pobrac. W dniu wyznaczonym na slub poszla sie oczyscic w sadzawce, a wtedy podkradl sie do niej czlowiek-owad i pozbawil ja zycia. Zaczynali sie wtedy krecic w lasach niedaleko naszej wioski, pewnie chcieli, zeby to pozostalo tajemnica. A teraz ja ich zabijam. - Usmiechnal sie niewesolo. - Dowiedziala sie o mnie pani Zelana, postanowila zyskac moja pomoc w czasie inwazji mieszkancow Pustkowia na jej kraine. Odmowilem od razu. Ale potem zjawila sie ta mala... Owinela mnie sobie wokol paluszka, nawet nie zauwazylem kiedy. Uwazaj, z nia nie ma zartow. Urocza, czarujaca - i zawsze stawia na swoim. -Co prawda, to prawda - poparl go Zajaczek. - Trzeba przy niej uwazac. A najlepiej trzymac sie z daleka. Sa ludzie, ktorzy forsuja swoja wole sila, a ta mala jest tysiac razy gorsza, bo w tym samym celu wykorzystuje calusy. Nie sposob jej niczego odmowic. -Zajaczek wie, co mowi - stwierdzil Dluga Strzala. - Eleria zawsze stawia na swoim. Na czym to ja skonczylem... Aha. Mala od razu sie zorientowala, ze chce zabic tyle potworow, ile zdolam, wiec obudzila we mnie watpliwosci, czy aby Maagsowie nie zabija ich wiecej niz ja, nawet gdybym zyl i tysiac lat. Potem powiedziala mi jeszcze, ze jest bardzo prawdopodobne, iz pozbawimy zycia sama Vlagh, a kiedy juz zasiala w moim sercu zwatpienie i podsycila chec zemsty, zaproponowala, bym do nich dolaczyl. -Rozumiem. - Tlantar ledwo zauwazalnie sie usmiechnal. - A kto to wlasciwie jest ta Vlagh? Ciagle o niej slysze, a jakos nie mam jasnosci. Dluga Strzala wydawal sie wstrzasniety. -Pan Dahlaine ci o niej nie opowiedzial? -Nie. Wiem o jej istnieniu i nic wiecej. Wspomnial jej imie raz czy drugi. Wydawalo mi sie, ze mowi o wodzu Pustkowia. Wiecej nic nie wiem. -Tak to wlasnie bywa - podsumowal Zajaczek. Dluga Strzala mruknal cos pod nosem, po czym spojrzal na Tlantara pytajaco. -Co wiesz o pszczolach i mrowkach? -Niewiele - przyznal Matakanin. - Slyszalem, ze miod to prawdziwa delicja, ale nie mialem okazji go skosztowac. -No, bracie - zwrocil sie Zajaczek do Dlugiej Strzaly - masz o czym pogadac. -Najdluzsza droge zaczyna sie od pierwszego kroku - stwierdzil lucznik ze stoickim spokojem. Usiadl wygodniej. - Znasz sie na bizonach, wiec masz pojecie o zwierzetach stadnych. Pszczoly - i mrowki - sa w pewnym sensie podobne do bizonow. Kazde zwierze ma swoj rozum i do pewnego stopnia samo nim sie posluguje, ale niemala role odgrywa instynkt stadny, a na dodatek owady maja krolowa, ktora mysli za nie wszystkie. -Ta krolowa? -I pszczoly, i mrowki legna sie z jaj. Krolowa jest matka wszystkich stworzen z gniazda, wiec wykonaja kazde jej polecenie, spelnia kazdy kaprys. Jedne i drugie zyja krotko, miesiac, najwyzej dwa, ale ciagle przybywa nowych. Tak wlasnie jest z Vlagh. Nawet jesli zabijemy milion jej slug, za chwile pojawi sie ich nastepny milion. Jedynym sposobem, by naprawde odniesc zwyciestwo, jest zabicie Vlagh. Matki wszystkich stworow z Pustkowia. Ona sama jest dziwaczna mutacja insekta, wciaz eksperymentuje i w efekcie stala sie wyjatkowa, a jednoczesnie bardzo niebezpieczna. Gdy dostrzega u innego gatunku ceche, ktora uznaje za przydatna, powiela ja w nastepnym legu. Dlatego walczylismy z owadami wygladajacymi jak ludzie, jak zolwie czy pajaki albo nietoperze. Podejrzewam tez, ze moga przypominac niedzwiedzie lub wilki. -A o co jej wlasciwie chodzi? - spytal Tlantar. - Po co wysyla swoje slugi z Pustkowia, po co nas atakuje? -Potrzebuje miejsca. Chce zajac nasze ziemie, caly Dhrall. Wtedy zyska wiecej zywnosci, a dzieki temu zlozy wiecej jaj. I w krotkim czasie na Dhrallu zapanuja jej dzieci. Potem wyruszy do innych czesci swiata i obejmie wladanie nad nim calym. -A co zrobi z ludzmi? -Zje ich - odparl Dluga Strzala, wzruszajac ramionami. * -Bardzo sie kochalismy - ciagnal Tlantar smutno. - Nie bylo drugiej takiej kobiety. Tleri umiala polowac, a jak gotowala...! Umarla przy porodzie. Zostalem sam. Starsi z osady radzili mi, zebym sobie znalazl nowa zone, ale odmowilem. Jedyna prawdziwa towarzyszka byla dla mnie Tleri. Nie obraze jej ducha, wiazac sie z inna. Razem z nia umarla czesc mojego serca, wiec dalej bede szedl przez zycie sam. -Zostaniemy przyjaciolmi - stwierdzil Dluga Strzala. - Nie wiem, jak to sie dzieje, ze ostatnio mam coraz wiecej przyjaciol. Samotnosc nie jest pozbawiona uroku, ale czasami czlowiek musi z kims pogadac. -Rzeczywiscie, tez to zauwazylem - przyznal Tlantar. - Dziwne, ze obaj doszlismy do tego samego wniosku. - Wskazal broda Zajaczka. - Z nim tez sie przyjaznimy? - spytal. -Czemu nie - przystal lucznik. - Moze sie przydac, kiedy bedziesz mial ochote sie posmiac, bo dowcipnis z niego przedni. 5 Tlantar calkiem nie rozumial zdziwienia pana Dahlaine'a, gdy bog dowiedzial sie od pani Zelany, ze Marzyciele dziela swoje sny. Skoro przepowiadaly przyszlosc, to przeciez nic szczegolnego, ze mialy rowniez wiele innych niezwyczajnych zdolnosci.Uwage wodza zaprzatnal Keselo, uczony Trogita, bardzo zmartwiony wzmianka o "pladze, ktora nie byla plaga". -Czy w tej czesci Dhrallu powszechne sa jakies plagi? Epidemie? Choroby zakazne? - wypytywal mlody Trogita Tlantara, gdy nastepnego dnia wszyscy dowodcy zebrali sie w sali narad wojennych pana Dahlaine'a. -Nie. Chorujemy nie czesciej i nie bardziej niz inni - odparl Tlantar. - Nekaja nas rozne dolegliwosci, niektore sa charakterystyczne dla tej czesci swiata, ale wiekszosc znana jest wszedzie. Zapadaja na nie glownie dzieci. Tez kilka razy chorowalem i jakos zyje. A o tej zarazie nowej, owszem, slyszalem. Niedawno zjawil sie u nas poslaniec z polnocnego Matakanu i opowiadal, ze ludzie z tamtejszych plemion tak bardzo sie boja, ze nie pozwalaja nikomu - choremu czy zdrowemu - podejsc blizej niz na sto krokow. Mnie najbardziej przeraza, ze ta choroba wyjatkowo szybko zabija. Silny mlody czlowiek jest zdrow przy sniadaniu, a po obiedzie - zimny trup. -Niemozliwe! - zaprotestowal Keselo. - Zadna choroba nie zabija w takim tempie. -Jesli masz ochote, mozesz sie wybrac na polnoc i przekonac umarlych, ze nadal zyja, tylko im sie zdawalo, iz jest przeciwnie. Nie wiem tylko, czy beda chcieli cie sluchac. -A nie wydaje wam sie - rzekl Zajaczek - ze skoro o epidemii wspomniala Marzycielka i w dodatku nazwala ja plaga, to oznacza, ze stoja za tym ludzie-owady? Przeciez Marzyciele ostrzegaja nas o zdarzeniach zwiazanych z naszymi wrogami. -Posle ludzi, niech sie wywiedza - zdecydowal Tlantar. - Musimy wiedziec o tej chorobie jak najwiecej. -O ile to rzeczywiscie choroba - zmitygowal go Keselo. - Bo moze to byc cos zupelnie innego. -Na przyklad? -Na przyklad skutki dzialania trucizny. Choroby nie zabijaja tak szybko, ale trucizny moga usmiercic nawet duzo predzej. 6 -Chyba ci nie uwierza, poki im nie pokazesz miotacza - stwierdzil pan Dahlaine kilka dni pozniej.Stali we dwoch z Tlantarem w sali odpraw wojennych. -Zaprosze ich na polowanie - zaproponowal wodz. - Widok paru martwych bizonow przekona ich najlepiej, ze Matakanie wiedza, co robia. -Tylko przypilnuj, zeby nikt nie zginal - przestrzegl pan Dahlaine. - To bylaby prawdziwa katastrofa. -Wiem, co robie. Poluje od trzydziestu lat i jeszcze zyje. Przed jaskinia, traf chcial, Tlantar natknal sie na doborowe towarzystwo: Athlana, Kesela i Zajaczka. -Czas najwyzszy wyjasnic pewne sprawy - rzekl nowym przyjaciolom. - Macie ochote zapolowac? -Ja zawsze chetnie - zadeklarowal sie Athlan. - Tylko ze jak slyszalem, moje strzaly nie zdolaja powalic bizona. -Dobrze slyszales. I dlatego zapraszam was wszystkich jako obserwatorow. Bedziecie mogli przekonac sie na wlasne oczy, jak skuteczne sa miotacze wloczni. Jak latwo nimi powalic zwierze piec czy dziesiec razy wieksze od takich, na jakie zwykle polujecie. Dzieki takiemu pokazowi bedziecie pewnie lepiej spali. -Zasniemy snem wiecznym, jezeli zostaniemy wdeptani w ziemie - stwierdzil Zajaczek. -Znam takie miejsce, skad mozna bezpiecznie przygladac sie polowaniu - oznajmil wodz. - To skaliste wzgorze niedaleko wodopoju. Bizony nie znosza wspinaczki, wiec nic wam tam nie zagrozi. -Skad ten pomysl? - zdziwil sie Dluga Strzala. -Zawsze lubilem uczyc - odparl Tlantar z szerokim usmiechem. - Tym razem chce nauczyc was, drodzy przyjaciele, ze mozecie spokojnie spac. -Wobec tego ruszamy jutro rano? - zaproponowal Dluga Strzala. -A dlaczego nie teraz? - zdziwil sie wodz. - Bizony nie chowaja sie w lesie, sa zawsze widoczne. W droge! * Zaprowadzil przyjaciol do Asmie, gdzie zwerbowal kilku mysliwych. Na niebie pokazaly sie chmury i wodz poczytal to za dobry znak, bo w pelnym sloncu bizony stawaly sie czasem niespokojne. Widzial kiedys, jak stado rzucilo sie do ucieczki, bo wystraszyl je cien przelatujacego jastrzebia. Przez dlugie lata polowan nabral niemalej wprawy, wiedzial, ze te ogromne zwierzeta zamieszkujace jego kraine sa wyjatkowo plochliwe, moze je przestraszyc cien, szmer albo blysk. Potrafily natomiast stac spokojnie i przezuwac trawe w srodku burzy, od ktorej ziemia drzala. Wiesc o polowaniu rozeszla sie lotem blyskawicy. Wodz zebral grupe najbardziej doswiadczonych mysliwych, wiec zapowiadalo sie wspaniale przedstawienie. A gdy przybysze z obcych krain opowiedza swoim ludziom, co widzieli, zapanuje inny duch. -Tu sie zatrzymamy - powiedzial Tlantar cicho, gdy dotarli do stop wzgorza niedaleko strumienia, ktory splywal z gorskich szczytow lezacych w poludniowej czesci krainy pana Dahlaine'a. - Najpierw sprawdzimy, czy sa w poblizu bizony. Posle zwiadowcow i oni nam powiedza, czy jest sens wchodzic na wzgorze. Bizony zwykle okolo poludnia podchodza do wody, wiec powinno nam sie udac. -Bede polowal z toba, przyjacielu - odezwal sie Dluga Strzala. Powstrzymal protesty uniesieniem dloni. - Chcialbym je obejrzec z bliska - rzekl. - Nie obawiaj sie. W razie potrzeby szybko biegam. -Dlaczego nagle tak cie zaciekawily bizony? - spytal Zajaczek. -Nigdy nie wiadomo, kiedy jaka wiedza okaze sie przydatna. Slyszalem, ze wielu mysliwych zostalo stratowanych na smierc. Jesli stwory z Pustkowia zaatakuja te czesc Dhrallu, uciekajace stado bizonow moze przerzedzic ich szeregi. W koncu to zwierze takze jest tu u siebie, zwykla przyzwoitosc nakazywalaby mu pomoc nam w obronie ziemi przed wrogiem. Mlody Keselo zasmial sie z cicha. -Madre slowa. Bizony moga sie okazac rownie przydatne jak koscielne armie podczas wojny w krainie pana Veltana. Miejmy nadzieje, ze nastepna wojne takze wygramy, po prostu schodzac z drogi. -Najlepsze sa sprawdzone sposoby - zgodzil sie Dluga Strzala. Jakis czas pozniej wrocil jeden ze zwiadowcow wyslanych przez Tlantara. -Duze stado podchodzi do wodopoju od wschodu - odmeldowal. - Mamy jakis kwadrans. -Doskonale - stwierdzil wodz. - Idzcie na szczyt wzgorza - poprosil Zajaczka, Kesela i Athlana. - Stamtad bedziecie mieli doskonaly widok. A po powrocie do jaskini pana Dahlaine'a opowiecie wszystkim, jak przydatne sa wlocznie. Moze podniesiecie ich na duchu. W czasie podchodzenia zwierzyny Tlantar trzymal sie blisko Dlugiej Strzaly. -Umiesz sie skradac? - szepnal. -Troche praktyki mam - odpowiedzial cicho lucznik. - Ale w lesie nie musze sie czolgac. Wystarczy przemykac od drzewa do drzewa. -Drzew tutaj ani na lekarstwo, wiec do bizonow trzeba sie podkradac na czworakach albo pelznac na brzuchu. -Jak blisko musicie podejsc? -Na odleglosc jakichs stu krokow. Grot wloczni sporo wazy, bo dorosly bizon ma naprawde gruba skore. A z jakiej odleglosci strzela sie z luku? -Kiedys polozylem sarne z dwustu piecdziesieciu krokow. Jak sie celuje w bizona? W glowe? -Nie. Leb ma twardy. Kamienny grot sie na nim roztrzaska. Dzisiaj pierwszy raz mam grot metalowy, moge sprobowac cisnac w leb. -Lepiej odlozyc to na inna okazje - poradzil lucznik. - Dzisiaj masz zrobic wrazenie na obserwatorach, wiec nie czas na eksperymenty. Pokaz, co potrafisz. -Masz racje - zgodzil sie Tlantar. Wystawil czubek glowy ponad trawy i zaraz znowu przycupnal. - Jeszcze ze dwadziescia krokow. Kiedy gwizdne, zrywamy sie na rowne nogi i biegniemy na bizona. -Biegniemy? -Dzieki temu mozna mocniej rzucic wlocznia. -Aha. Rozumiem. No tak. To logiczne. Popelzli dalej przez trawe, po kilku chwilach wodz ponownie ostroznie wystawil glowe. -Swietnie - ocenil. I gwizdnal. Matakanie rownoczesnie zerwali sie na nogi i rzucili ku bizonom, ktore gasily pragnienie w strumieniu. Tlantar gwizdnal jeszcze raz, a wtedy wszyscy mysliwi zaczeli ciskac wloczniami. Kilka zwierzat padlo natychmiast, inne zachwialy sie i zrobily kilka niepewnych krokow, zanim upadly na ziemie. -Powalilismy siedem! - krzyknal Tlantar uradowany. -No to bedziemy mieli osiem - rzekl Dluga Strzala, wyciagajac luk. Gdy wypuszczal strzale, cieciwa zabrzeczala melodyjnie. Pierzasty pocisk swisnal jak blyskawica i utkwil w oku wybranego bizona. Zwierze padlo jak sciete. -To nie byl przypadek? -Nie - odpowiedzial Dluga Strzala. - Mialem do niego ledwie siedemdziesiat krokow, wiec strzal nie byl trudny. - Na twarzy lucznika pojawil sie wyraz skruchy. - Postanowilem przeprowadzic eksperyment. Rogi chronia bizona, ma on takze potezna czaszke, ale oczodoly to droga do mozgu, wiec chcialem sprobowac... -Po prostu miales dziki fart - ocenil Tlantar. -Alez skad! - zaprotestowal Dluga Strzala. - Nie wiem, czy da sie to zrobic za pomoca wloczni, ale z luku tak sie wlasnie strzela. Nazywa sie to jednosc. Lucznik musi zjednoczyc oczy, dlonie i luk z celem. Jesli tego dokona, nigdy nie chybi. - Zasmial sie, choc niewesolo. - W Lattash, w fabryce strzal, wyszykowanej przez Zajaczka, byl pewien kowal, Mlot sie nazywal, przekonany, ze wytapiajac metalowe groty, marnujemy czas i cenny surowiec. Dalem mu do reki muszle i poprosilem, zeby szedl plaza, trzymajac ja nad glowa. Znajdowal sie dwiescie piecdziesiat krokow ode mnie, kiedy mu ja przestrzelilem. Rozpadla sie na drobne kawaleczki. Od tamtej pory ustaly wszelkie narzekania. -Ciekawe dlaczego? - zasmial sie Tlantar. Po chwili spowaznial. - Jak sadzisz, czy mozna by urzadzic podobna demonstracje, jesli chodzi o rzucanie wlocznia? Czy mozna osiagnac taka jednosc? -Zawsze mozna sprobowac - odparl Dluga Strzala nie do konca przekonany. - Chociaz zjednoczenie z wlocznia moze byc bardziej skomplikowane. Trudno przewidziec, jakie beda efekty. * -No to jestesmy na miejscu - oznajmil Rudobrody, siedzacy na grzbiecie dosc duzego zwierzecia. Sciagnal linke w skomplikowany sposob polaczona z jego pyskiem. -Jak najbardziej - zgodzil sie Dluga Strzala. - Czy to zwierze, na ktorym siedzisz, to wlasnie kon? -Nie, skadze, to krowa, ktora zgubila rogi. -Humor ci dopisuje, jak zwykle - stwierdzil lucznik glosem wypranym z wszelkiego wyrazu. Rudobrody obejrzal sie przez ramie. Wlasnie zblizalo sie kilku ludzi na koniach. -To ksiaze Ekial - powiedzial. - Przydaloby sie zawiadomic pana Dahlaine'a, ze juz jestesmy. Pojawili sie jacys ludzie-owady? -Niewielu. Vlagh jak zwykle wyslala szpiegow. - Dluga Strzala polozyl dlon na ramieniu Tlantara. - To jest wodz Matakanow, Tlantar. Matakanie poluja na bizony, a poniewaz strzaly nie moga przebic skory tych zwierzat, uzywaja wloczni. -Zaszczytem dla mnie jest poznac ciebie, wodzu Tlantarze - rzekl Rudobrody zgodnie z dobrym obyczajem. Wtedy u wylotu z jaskini zjawil sie pan Dahlaine w towarzystwie kilku innych osob. Zamienil pare slow z mlodszym bratem. -Co zrobila?! - wykrzyknal w pewnej chwili. Wtedy siostra zdala mu krotkie sprawozdanie z wydarzen w krainie pani Aracii. Przy okazji Tlantar zanotowal w pamieci, ze nawet najstarszy i najpowazniejszy z bogow rzadzacych Dhrallem przezyl powazny wstrzas, gdy odkryl, ze sprzymierzeniec, bliska osoba, usilowal go oszukac i zdradzic. Niekiedy wodzowi wydawalo sie, ze bogowie sa jak dzieci. Gdy pan Veltan doszedl do siebie, przedstawil wszystkim Arige oraz kilku innych Malavi. Nastepnie konni wojownicy z duma demonstrowali swoje umiejetnosci w jezdzie wierzchem i strzelaniu do celu z konskiego grzbietu. Wyrazne zdumienie patrzacych sprawialo im ogromna przyjemnosc. Tlantar od pierwszego rzutu oka docenil wartosc udzialu konnych wojownikow w nadciagajacej wojnie, ale przechwalki i pokazy wydawaly mu sie dziecinada. -No coz - westchnal ciezko. - Jesli im to potrzebne do szczescia... Nagle zorientowal sie, ze piekna zona Omaga obserwuje go z uwaga, ale i lekkim rozbawieniem. I ni z tego, ni z owego - puscila do niego oczko. 7 -Nastepnego dnia z samego rana pojawil sie w Gorze Rekiniej jeden z ludzi wyslanych przez Tlantara do polnocnych plemion. Przyprowadzil ze soba niejakiego Tloraka.-Ten jeszcze nie zapomnial jezyka w gebie, wodzu - stwierdzil poslaniec. - Bo tam wiekszosc ludzi nawet nie chciala ze mna gadac. -Wszystko przez te plage, wodzu - rzekl Tlorak. - Kazdy sie boi chocby usta otworzyc.Trzymamy sie na sto krokow jeden od drugiego, tak ze w efekcie nie mozemy sie obronic przed tymi wariatami z Atazakanu. -Ale jakos sie porozumiewacie? Chocby krzykiem? Ciskacie wloczniami na sto krokow. Nie musicie stac jeden przy drugim, zeby walczyc. Sa sposoby, zeby sie nie pozarazac - jesli to rzeczywiscie choroba - a jednoczesnie odeprzec Atazakanow. Wystarczy utrzymac odpowiednia odleglosc. -Nie pomyslelismy o tym - przyznal mlody czlowiek. - Ta przekleta plaga tak nas wystraszyla, ze najwyrazniej poglupielismy. -Jeden z naszych sprzymierzencow, pewien mlody, wyksztalcony Trogita, twierdzi, ze wasze nieszczescie nie ma nic wspolnego z zaraza ani z plaga. Wie o epidemiach niemalo i uwaza, ze nie zabija was choroba, poniewaz gdyby tak bylo, powinniscie umierac znacznie dluzej. -W takim razie co to takiego? -Jego zdaniem jakas trucizna. Gdyby Atazakanom udalo sie zatruc studnie i jeziora, kazdy, kto napilby sie wody, bylby z gory skazany na smierc. Mamy tu do czynienia z czyms innym i jeszcze nie do konca wiemy z czym, ale opowiedz swojemu wodzowi o naszych domyslach. Niech ludzie strzega studni, zrodel i stawow, a wtedy moze przestaniecie umierac. Mlody Matakanin mial ponura mine. -Jesli Trogita ma racje, to plemiona Atazakanu przestana istniec - oznajmil. - Sam zaczne rzucac wloczniami co sil. Oczyscimy kraine z wroga w ciagu miesiaca. -Zrobisz to, co razem z wodzem uznacie za stosowne - rzekl Tlantar. * Kilka dni pozniej Maagsowie ruszyli w gory na poludniu, by zaczac prace nad fortem. Poniewaz Tlantar nie do konca wiedzial, co wlasciwie mialo z tego wyniknac, postanowil wypytac Dluga Strzale. -Najlepszymi fachowcami od budowy fortow sa Trogici - wyjasnil lucznik. - Maagsowie jedynie postawia fundamenty w Krysztalowej Gardzieli. Potem, gdy zjawia sie tutaj ludzie Narasana, na fundamentach wzniosa wysoka kamienna sciane, przegradzajaca gorskie przejscie, dzieki czemu stwory z Pustkowia nie przedostana sie na wasze ziemie. -I to dziala? - upewnial sie Tlantar pelen watpliwosci. -W dwoch poprzednich wojnach sie sprawdzilo - rzekl Dluga Strzala. - No, przynajmniej czesciowo. W czasie pierwszej ludzie-robale wykopali tunele, ktorymi przedostali sie poza nasze umocnienia. Natomiast w krainie pana Veltana mielismy przeciwko sobie sily dwoch wrogow nacierajacych z przeciwnych stron i w rezultacie zajeli sie wzajemnym wybijaniem, dopoki ich nie pogodzila sciana wody tryskajaca z litej skaly. -Z czego by wynikalo, ze te cale forty nie sa takie znowu przydatne - skwitowal Tlantar. - Raz nieprzyjaciel okrazyl umocnienia, a za drugim razem sami z nich uciekliscie. -Nie da sie ukryc. W zasadzie rzeczywiscie forty sluzyly glownie odwroceniu uwagi. Stwory z pustkowia sadzily, iz jest to nasz jedyny sposob obrony, dlatego na nim sie skupily, nie widzac, co sie dzieje naprawde. Lepiej tego nie rozglaszaj, ale tobie powiem, ze mamy tajemnicza przyjaciolke zdolna do czynow, o jakich nasi bogowie nie moga nawet marzyc. Wlasnie ona spowodowala wybuch blizniaczych szczytow, a potem wyplyniecie oceanu ze srodka ziemi. -W takim razie po co nam zamorskie armie? -Nie mam pewnosci - przyznal Dluga Strzala. - Podejrzewam, ze maja sie napatrzyc na potege naszej tajemniczej przyjaciolki i rozglosic to po powrocie do domu, by zadni poszukiwacze zlota nie osmielili sie zaklocac nam spokoju. -A kto to taki, owa tajemnicza przyjaciolka? -Nie wiem. Ale wiem, ze nie nalezy wchodzic jej w droge. * Kilka dni pozniej armia trogicka zjawila sie wreszcie u stop Gory Rekiniej. Tlantar dluzszy czas nie mogl sie oswoic z widokiem ludzi ubranych w metal. Gdy juz wszyscy dowodcy zostali sobie przedstawieni, weszli do jaskini pana Dahlaine'a i zebrali sie w sali narad wojennych. Przybysze zza morza uwaznie ogladali trojwymiarowy model Krysztalowej Gardzieli. Szybko doszli do wspolnego wniosku, ze da sie ja obronic. -Wystarczy postawic fort w miejscu, gdzie nas nie omina - zdecydowal dowodca trogickiej armii. Tlantar mial co do tego spore watpliwosci. Z tego, co uslyszal od Dlugiej Strzaly, wynikalo, ze kamienne umocnienia sa tylko na pokaz. Oczywiscie wyplynela takze sprawa plagi nekajacej plemiona Matakanu. Wodz opowiedzial zebranym wszystko, co mu bylo wiadomo. -Ludzie boja sie zblizyc do kogokolwiek na odleglosc mniejsza niz sto krokow - ciagnal - wiec rozpierzchli sie po calej rowninie i nie moga bronic swoich ziem, nawet przed silami tak niewprawnymi, jak wojska Atazakanow. Poradzilem im, zeby sie trzymali z dala jeden od drugiego, ale jednak rzucali wloczniami we wroga. -Podzialalo? - zapytal Padan. -Mam nadzieje. Nie dostalem jeszcze wiadomosci na ten temat. Po dluzszej dyskusji piekna zona Omaga zaproponowala, by jeden z bogow zaniosl cialo zmarlego na tajemnicza chorobe Matakanina do krainy pani Zelany, gdzie zyl stary szaman znajacy sie na najrozniejszych przyczynach smierci. Uzdrowiciel mial okreslic, co zabijalo lud polnocy. Pan Dahlaine wygladal na oniesmielonego i lekko zawstydzonego, gdy przyznal, ze propozycja pieknej kobiety stanowi najlepsze rozwiazanie problemu. * Kiedy pani Zelana, pan Veltan i Dluga Strzala wrocili z Krainy Zachodniej, wszyscy dowiedzieli sie o zrodle pochodzenia "plagi, ktora nie jest plaga". Otoz w nosie zmarlego Uzdrowiciel znalazl slady jadu, niechybny znak rozpoznawczy ludzi-wezy z Pustkowia. Omago zaproponowal, by Matakanie oslaniali twarze zmoczonymi szmatkami, ale Tlantar mial watpliwosci, czy to okaze sie skuteczne. Z pewnoscia jakas ilosc jadowitej mgly przeniknie przez kazda tkanine. Pan Dahlaine z uporem godnym lepszej sprawy odmawial ingerencji. Nie chcial zmienic kierunku wiatru, by trucizna leciala z powrotem do Atazakanow oraz ich sprzymierzencow z Pustkowia. Przypominal, ze zadnemu z bogow nie wolno wykorzystywac nadprzyrodzonych mocy, by powodowac smierc - nawet najgrozniejszego przeciwnika. W koncu Dluga Strzala stwierdzil, ze tajemnicza przyjaciolka, o ktorej wczesniej wspomnial Tlantarowi, zapewne moglaby uzyc swoich sil, by zawrocic trujaca mgle do wroga. -Ale jak ja zawiadomic? - zmartwil sie pan Veltan. -Nie zdziwilbym sie, gdyby juz o wszystkim wiedziala - powiedzial lucznik. - Nic sie przed nia nie ukryje. I wtedy Tlantar spostrzegl, ze krolowa wojowniczek, Trenicia, patrzy z nieskrywanym zdumieniem na piekna zone Omaga. Ara odpowiedziala jej promiennym usmiechem, ale nie rzekla ani slowa. Moze slonce pana Dahlaine'a przygaslo i dziwaczne cienie wyostrzyly jej rysy? Raptem wydala sie Tlantarowi starsza, bardziej dojrzala, a jednoczesnie znajoma. Tak. Rozpoznal ja. To byla ona. Znal te twarz i nigdy nie zapomnial, choc widzial ja tylko raz, przed dwudziestu pieciu laty. Teraz kobieta zdawala sie mlodsza, znacznie szczuplejsza, ale tak, to byla ona. To ona ratowala zycie jego Tleri w te straszna noc przed cwiercwiekiem. Matakanin zadygotal. Nie mogl w to uwierzyc. Nic juz nie rozumial. Koniec Azakana 1 W tym dniu, gdy armia Narasana dotarta do stop Gory Rekiniej, Dluga Strzala rozlozyl sie obozem nieopodal Asmie. Tak, oczywiscie, byl zaprzyjazniony z ludzmi, ktorzy zostali w jaskini pana Dahlaine'a, ale po latach samotnosci w krainie pani Zelany nie umial spac w tloku. Najlepszymi towarzyszkami jego snu byly gwiazdy - niewypowiedzianie piekne i na dodatek nigdy nie chrapaly.W dzien po przybyciu armii Narasana obudzil sie o pierwszym brzasku i poszedl do jaskini. Dlugo wedrowal kretym korytarzem, nim wreszcie dotarl do glownej skalnej komnaty. Wlasnie Ara przyrzadzala sniadanie. Kuchnia, urzadzona przez pana Dahlaine'a po tym, jak zamieszkal z nim Ashad, zmienila sie nie do poznania. Wiesniaczka porozkladala plyty piecyka w roznej odleglosci od ognia, najwyrazniej poszczegolne potrawy wymagaly konkretnych temperatur. Dluga Strzala nigdy dotad nie myslal o gotowaniu jako o sztuce kulinarnej, przyszlo mu to do glowy dopiero teraz, bo zona Omaga wyraznie tak do tego podchodzila i stanowczo wiedziala, co robi. Przy stole siedziala Eleria. Z ogromnym zainteresowaniem przygladala sie poczynaniom zony rolnika. -Gdzie byles, Dluga Strzalo? - zapytala lucznika. -W krainie marzen sennych - odrzekl z usmiechem. -Naprawde? I co, dzialo sie tam cos interesujacego? -Mozliwe, ale moglem nie zauwazyc, bo spalem. -To wcale nie jest smieszne! - poskarzyla sie dziewuszka. -Mozesz mi dac lanie, jesli masz ochote. -Chyba za duzo przebywasz ostatnio w towarzystwie Rudobrodego. Zaczynasz sie zachowywac tak samo jak on, a to wcale nie jest zabawne. -Nikt nie jest doskonaly. - Dluga Strzala wzruszyl ramionami. - Przechodzimy przez rytual buziakow teraz czy wolisz po sniadaniu? -Wole przed i po - zdecydowala dziewczynka. - Jestes mi winien mnostwo buziakow za te propozycje lania. -Czesto sie tak zachowuje? - spytala Ara zaciekawiona. -Stale - odpowiedzial lucznik. - Eleria uwielbia buziaki tak bardzo, ze po jakims czasie mozna by przy niej pewnie stracic skore na ustach. Wiesniaczka usmiechnela sie promiennie. -Jakos nie przypuszczam. A jak juz skonczycie z buziakami, idzcie pobudzic reszte. Sniadanie prawie gotowe, trzeba jesc, poki cieple. * Skalne komnaty we wnetrzu Gory Rekiniej byly ogromne, a prowadzil do nich dlugi i waski korytarz wijacy sie we wnetrzu gory niczym pelznacy waz. Odchodzily od niego liczne odgalezienia, ktore jednak donikad nie prowadzily. Latwo bylo zabladzic w tym skalnym labiryncie. Miedzy innymi z tego wlasnie powodu pan Dahlaine zdecydowal, ze tylko dowodcy i najblizsi doradcy sojusznikow zamieszkaja w jego domu. Pozostali rozbija sie obozem u wejscia do jaskini. -W przeciwnym razie polowe ludzi pogubilibysmy w przejsciach - zgodzil sie z nim Sorgan Orli Nos. - Tunel dlugosci dwudziestu kilometrow wiodacy przez wnetrze gory donikad moglby sie okazac zabojczy dla wielu zolnierzy. -Doskonale ujete, kapitanie - pochwalil przyjaciela komandor Narasan. Po sniadaniu wszyscy zebrali sie w komnacie narad wojennych, by nadal z uwaga przygladac sie trojwymiarowemu modelowi Krainy Polnocnej. Dochodzilo juz poludnie, gdy zjawil sie tam Toladak, Matakanin z polnocnej czesci regionu. Szukal wodza Tlantara Dwurekiego. -Moze sie myle, wodzu - rzekl od razu - ale tak na moje oko, w inwazji wziela udzial cala ludnosc Atazakanu. Sa wszyscy ci, ktorzy kaza siebie nazywac Straznikami Boskosci, ale nie tylko oni! Nawet kobiety i dzieci! I z tym mamy potezny klopot. Nie chcemy rzucac wloczniami w niewinne istoty, ale za nimi chowaja sie Straznicy Boskosci. -Czy zauwazyliscie miedzy napastnikami bardzo bladych i nikczemnego wzrostu? - spytal Keselo. -O tak. Sa ich cale setki. Wygladaja zupelnie inaczej niz normalni Atazakanie. -Bo nimi nie sa. To istoty odpowiedzialne za plage, za epidemie. Sa jadowite jak weze, ale rozsiewaja jad w powietrzu, tak ze wschodni wiatr niesie go w wasza strone. Jezeli ktorys z was odetchnie ta mgielka, zostanie otruty i umrze na pewno. Toldak odwrocil sie do pana Dahlaine'a. -Panie, czy mozesz cos na to zaradzic? -Robimy co w naszej mocy. Na razie przekaz ludziom, by trzymali sie z daleka od Atazakanow i ich malych sojusznikow. Nie znalezlismy jeszcze rozwiazania kwestii jadu rozsiewanego pod postacia niewidocznej mgly. Zajaczek strzelil palcami. -Wiedzialem, ze cos przegapilismy! - wykrzyknal. - Dluga Strzalo, domyslasz sie? Lucznik spojrzal na niego, niewiele rozumiejac. -Omawialismy te sprawe dziesiatki razy - powiedzial. - Rozwazalismy kazda mozliwosc. -A wlasnie ze nie kazda - zaprzeczyl maly kowal z szerokim usmiechem. - Odwrocenie wiatru tak, by wial w twarz naszym wrogom i ich sprzymierzencom z Pustkowia, mogloby przyniesc niezle skutki, gdyby nie to, ze ani panu Dahlaine'owi, ani pani Zelanie, ani panu Veltanowi nie wolno zabijac. Nikogo. Nawet wroga, ktory chce im odebrac zycie. Wobec tego, jesli wiatr stwarza nam problemy, czemu by go nie uciszyc? Jadowita mgla nie bedzie nigdzie plynela przez nieruchome powietrze. Wystarczy, ze pan Dahlaine zatrzyma wiatr. - Spojrzal na boga. - Czy mozesz to zrobic, panie? Czy mozesz rozkazac wiatrowi, by przestal wiac? W ten sposob nie spowodujesz smierci wroga, nawet takiego, ktory tobie probuje odebrac zycie. Wystarczy, ze wiatr ucichnie. Pan Dahlaine zamrugal. Byl wyraznie zawstydzony. -Czy masz jeszcze jakies klopoty, bracie? - spytala pani Zelana. - Bo jesli tak, wystarczy je przedstawic naszym sprzymierzencom. * -Powinienem byl sam na to wpasc - stwierdzil pan Dahlaine ponuro. Mlodszy brat sluchal go z uwaga. - Najwyrazniej nie tylko Aracia zaczyna miec klopoty z mysleniem. -Dlatego wlasnie najelismy cudzoziemcow - przypomnial mu Veltan. - Zeby za nas mysleli. Zycie jest znacznie latwiejsze, gdy mozna korzystac z czyjejs pomocy. Wszyscy szli razem z Dahlaine'em dlugim kretym korytarzem ku wyjsciu z jaskini. W pewnej chwili dotarl do nich wiatr ze wschodu, ale wystarczylo, by bog podniosl reke, a podmuch natychmiast zamarl. Pan Veltan zmarszczyl brwi w zamysleniu. -Nie chcialbym cie denerwowac, bracie, ale czy uspokajanie wiatru nie jest ingerencja w przebieg por roku? -Nie przypuszczam. Nie wygasilem go calkiem. Jedynie skierowalem w inna strone w odleglosci jakichs dziesieciu kilometrow. Wieje nadal, tyle ze nie tutaj. Calkowity brak wiatru bedzie nam potrzebny, gdy stwory z Pustkowia znajda sie w niewielkiej odleglosci. Sorgan Orli Nos podrapal sie po brodzie. -Pewnie chwile potrwa, zanim ci glupcy sie zorientuja, ze wiatr im juz nie pomaga. -Raczej tak - zgodzil sie pan Dahlaine. - A w czym rzecz? -Jezeli pluja jadem na wiatr, krople trucizny beda spadaly z powrotem na nich, tak mi sie zdaje. Czy to prowadzi do zlamania jakichs regul, ktorym musisz sie, panie, podporzadkowac? -Nic podobnego! - Pan Dahlaine usmiechnal sie z zadowoleniem. - Jesli sa tak glupi, zeby sie sami truli, to juz nie moja wina. - Przeniosl spojrzenie na Zajaczka. - Sorganie, zadbaj, zeby ten czlowiek byl zawsze w poblizu. Ma doskonale pomysly. * Komandor Narasan ze sciagnietymi brwiami przygladal sie Tlantarowi. -Nie chce byc wscibski - zapewnil - ale skad ci sie wzial przydomek Dwureki? -Kiedy uczylem sie miotac wlocznia, wychodzilo mi to rownie dobrze jedna i druga reka. Nauczyciel chcial, bym zdecydowal, ktora rzuca mi sie lepiej, ale nie potrafilem. A kiedy mu udowodnilem, ze nie chybiam ani jedna, ani druga, nadal mi taki przydomek. Przezwisko szybko sie przyjelo, w krotkim czasie cale plemie nazywalo mnie Dwurekim, zupelnie jakbym byl jakims dziwem natury. A mnie sie zawsze wydawalo nieslychane, ze inni ludzie maja jedna reke sprawniejsza od drugiej. Narasan zerknal na Kesela. -Slyszales kiedys cos podobnego? -Owszem. Mialem na uniwersytecie profesora, ktory potrafil pisac jedna lub druga reka, a nawet obiema rownoczesnie, jesli tylko chcial sie pochwalic. Przyznawal jednak, ze to dosc rzadko spotykana cecha. Wiekszosc ludzi woli uzywac jednej reki. Jedni prawej, inni lewej, ale zwykle jednej. Tacy jak moj profesor albo wodz Tlantar nie zdarzaja sie czesto. - Przyjrzal sie ciekawie Matakaninowi. - Dostrzegles kiedys jakas roznice, wodzu? - spytal. - Czy na przyklad wlocznia rzucana prawa reka mknela szybciej? -Nie ma zadnej roznicy. Czasem dalej leci wlocznia rzucona prawa reka, a czasem lewa. Moze to zalezy od tego, na ktorym boku spalem. -Co wiesz o Atazakanach? - spytal wodza Narasan. - Czy sa dobrymi wojownikami? -W ogole nie sposob ich tak nazwac! - zasmial sie Tlantar. - W tamtym regionie bron nosza wylacznie Straznicy Boskosci. Sa tlusci i rozleniwieni, a ich zadanie polega glownie na zastraszaniu ludzi, ktorzy nie dosc nisko pochyla sie w uklonie, gdy nieopodal przechodzi "najswietszy Azakan". Owszem, maja wlocznie, ale nie wiedza, jak ich uzywac. Dzgaja nimi jak panienki. O ile mi wiadomo, nigdy nie brali udzialu w zadnej prawdziwej wojnie. -Dlaczego maja tylko wlocznie? - dociekal Narasan. -Podobno "najswietszy Azakan" wielu rzeczy swojemu ludowi zabronil. I wiele narzuca. To szaleniec. Wierzy, ze wlada calym wszechswiatem, i wciaz wymysla zasady, ktore nie maja najmniejszego sensu. - Tlantar rozesmial sie ponownie. - O ile dobrze pamietam, raz, kiedy zwichnal noge, przez poltora miesiaca caly lud Atazakanu musial utykac, bo Straznicy Boskosci grozili kazdemu, kto smial chodzic normalnie. -Dlaczego ludzie go sluchaja? - Padan nie mogl zrozumiec. - Powinni go gdzies zamknac albo po prostu zabic. -Pewnie dlatego ze gdy tylko zostal koronowany na imperatora, krola, boga czy jak go tam nazwac, najal setki mezczyzn do ochrony. Taka fucha to raj na ziemi dla tych, ktorzy chca byc wazni, a nie w glowie im uczciwa praca. -Jakbym to skads znala, prawda, Narasanie? - odezwala sie krolowa Trenicia. - Pamietasz tego tlustego kleche, Bersie, z krainy pani Aracii? Glownym jego zajeciem bylo przemawianie. Ach, no i oczywiscie jedzenie. -Tak, daje sie tu dostrzec niejakie podobienstwo - przyznal pan Veltan z krzywym usmiechem. -Moglibysmy poslac na polnoc zastepy Matakanow, zeby sie z tym uporali - zauwazyl Keselo. - Ale moze lepiej bedzie wydzielic niewielki kontyngent z kazdej armii? Glowna bitwa rozegra sie w Krysztalowej Gardzieli. Powinnismy o tym pamietac, angazujac sie w inwazje Atazakanow, bo w przeciwnym razie zabraknie nam wojownikow, gdy dojdzie do wlasciwej wojny. -Co racja, to racja - ocenil Sorgan Orli Nos. - A poza tym, jesli poslemy niewielka grupe z kazdej armii, wojownicy z roznych ziem beda sie uczyli pracowac razem. Nie wiadomo, czy taka okazja sie powtorzy, zanim ludzie-weze stana w Krysztalowej Gardzieli. A jak juz nasi skoncza z Atazakanami, wroca tu i powiedza nam, co w walce sie okazalo przydatne, a co bezuzyteczne. -Doskonala mysl - przyznal Narasan. - Robisz postepy w planowaniu walk na ladzie, przyjacielu. Co kraina na Dhrallu, idzie ci lepiej. Zaczynasz myslec jak zawodowiec. 2 Dluga Strzala mial sie naradzic z wojownikami i lowcami, ktorzy razem z nim ruszali na polnoc.-Wyjdzmy na zewnatrz - zaproponowal na poczatek. - Tutaj, w sali narad wojennych, bedziemy tylko przeszkadzac, a poza tym na swiezym powietrzu o wiele lepiej mi sie mysli. -Slusznie prawisz, przyjacielu - poparl go konny wojownik o twarzy poznaczonej bliznami. - Cos jest takiego w kamiennych scianach, ze czlowiek ma klopoty z mysleniem. Poszli dlugim korytarzem do wyjscia z jaskini. -Od razu lepiej - stwierdzil Dluga Strzala, obejmujac spojrzeniem szeroka trawiasta rownine. Nastepnie odwrocil sie do Athlana. - Duzo lucznikow zostalo w Tonthakanie? - spytal. Mysliwy zmruzyl oczy. -Wiekszosc juz przybyla pod Gore Rekinia. Pan Dahlaine raczej nie bylby zadowolony, gdybysmy sposrod nich wybrali oddzialy do walki na polnocy. Ale jest sporo plemion mieszkajacych nieco dalej od granicy... gdybym pchnal do nich poslanca, stawiliby sie od razu na miejscu. -Akurat mam pod reka wlasciwego czlowieka - rzekl Dluga Strzala, spogladajac znaczaco na Rudobrodego. -Skad ja wiedzialem, ze tak bedzie... - Rudobrody pokrecil glowa. -Przyprowadziles tutaj konnych wojownikow, wiec znasz droge. Athlan powie ci, z kim rozmawiac i gdzie znalezc odpowiednich ludzi. A twoj kon poniesie cie jak wiatr. Jezeli ty zaniesiesz wiesci do plemion Tonthakanu, pewnie zjawia sie na polnocy mniej wiecej w tym samym czasie co my. -Dobrze, dobrze. Nie musisz mi wykladac kawy na lawe. -Ilu lucznikow mniej wiecej zostalo w Tonthakanie? - spytal Dluga Strzala Athlana. -Jakies szesc do osmiu tysiecy. Zgaduje, ale chyba sie bardzo nie myle. -Jesli nie masz nic przeciwko - odezwal sie Ekial - wezme setke ludzi i pojade na zwiad. Musimy wiedziec, jak daleko Atazakanie weszli na terytorium Matakanow. Jezeli pan Dahlaine bedzie pilnowal wiatru, nic nam nie grozi. -A czy mamy pewnosc, ze panu Dahlaine'owi spodoba sie taki plan? - zapytal Padan. - O ile mi wiadomo, wynajal was do walki z ludzmi-owadami. Dokladnie rzecz biorac, w Krysztalowej Gardzieli. -Na razie trzeba tam tylko budowac fort. Od czasu do czasu rusza zwiad w poszukiwaniu wroga, tym sie moze zajac Ariga. Teraz wazniejsza jest inwazja Atazakanow. Musimy ich zatrzymac, zanim dotra na poludnie. W przeciwnym razie znajdziemy sie miedzy mlotem a kowadlem. -To rzeczywiscie ma sens - przyznal Padan. Przyjrzal sie uwaznie Ekialowi. - Nie znam twojego ludu. Jakiej uzywacie broni? -Lancy. To bron bardzo podobna do waszych wloczni, tyle ze dluzsza. Lanca mierzy jakies siedem metrow. Z poczatku sluzyla do popedzania bydla, a z piecdziesiat lat temu ktos wpadl na pomysl, by wyposazyc ja w zelazny grot na koncu. Doskonale sie sprawdza w walce na dystans, natomiast przy blizszych starciach uzywamy szabli. -Szabla to inaczej miecz? -Niezupelnie. Miecze sa dosc grube i proste, a szable, ciensze i zakrzywione. Stworzone do ciecia, a nie dzgania, bo uzywamy ich w galopie. Gdybysmy dzgali, ostrze mogloby ugrzeznac we wnetrznosciach wroga lub utknac miedzy zebrami, a wtedy jezdziec zostalby bez broni. Ciecie jest w tej sytuacji znacznie poreczniejsze. -No tak, rzeczywiscie - przyznal Padan. Ekial odwrocil sie do Dlugiej Strzaly. -Daleko jest stad do miejsca, gdzie Atazakanie przekroczyli granice? -Wedlug mapy pana Dahlaine'a jakies sto piecdziesiat kilometrow. - Lucznik poszukal wzrokiem Tlantara Dwurekiego. - Jak to sie ma do rzeczywistosci? -Wszystko sie zgadza. -Moi ludzie moga pokonac te odleglosc w dwa dni - oznajmil Ekial. - Wobec tego bedziemy jechali na polnoc jeden dzien i tam zaczniemy sie rozgladac. Przyslemy czlowieka z wiesciami. -Zawiadomie pana Dahlaine'a, ze jedziecie na polnoc - powiedzial Dluga Strzala. - Niech i tam uspi wiatr. -Swietna mysl. - Ekial pokazal w usmiechu wszystkie zeby. - A skoro juz nie bedzie wiatru, pozwolimy sobie na kilka wypadow w strone Atazakanow. Kto wie, moze podekscytowani spryciarze, ktorzy pluja jadem, zaczna uzywac swojej broni i unicestwia polowe wrogow, zanim wyciagniemy szable? Bo przeciez przy bezwietrznej pogodzie jad bedzie im spadal prosto na glowy. -Padanie - odezwal sie Dluga Strzala - jak sadzisz, ilu ludzi pozwoli zabrac komandor Narasan? -Zasugeruje mu dziesiec kohort. Jezeli pomysl Zajaczka z zatrzymaniem wiatru sie sprawdzi, nie powinno nam nic grozic, wiec tylu ludzi wystarczy. Maagsow tez zabieramy? -Przydaloby sie. Kapitan Sorgan mial racje, mowiac, ze wojacy docieraja sie w walce. Tym razem tez tak bedzie. Aha, przekaz dowodcom, ze Zajaczek i Keselo takze z nami jada. Obaj miewaja doskonale pomysly. * Keselo szedl obok Ekiala, a Dluga Strzala, idacy przed nimi, slyszal kazde slowo. -Zastanawialem sie nad jedna sprawa, ksiaze - powiedzial mlody Trogita. - Czy Malavi wykorzystuja konie takze do dzwigania ciezarow, czy jedynie do jazdy? -Od ciezarow sie zaczelo - wyjasnil Ekial. - Najpierw konie byly zwierzetami jucznymi. Dopiero pozniej nauczylismy sie je dosiadac. Dlaczego pytasz? -Jak zapewne zauwazyles, ksiaze, w czasie wojny na ziemi pana Veltana dysponujemy wieloma machinami wojennymi. Niestety, sa ciezkie, wiec do ich transportu potrzeba wielu ludzi. Przyszlo mi do glowy, ze skoro rownina jest prawie idealnie plaska, mozna by je transportowac na saniach ciagnionych przez konie. Na pewno poszloby szybciej niz przy wykorzystaniu sily ludzkich miesni. -Mowisz o katapultach, ktore miotaly w ludzi-owady plynnym ogniem? - upewnil sie Ekial. - No, Atazakanom przydaloby sie takie samo traktowanie. - Zastanowil sie chwile. - Ale, ale, chyba nie widzialem tutaj waszych katapult? -Na statkach nie bylo na nie miejsca, wiec bedziemy musieli skonstruowac nowe. - Keselo potoczyl wzrokiem po lace. - Chociaz moze z tym byc pewien klopot. Skoro nie ma drzew, nie ma ich z czego zbudowac. - Westchnal niepocieszony. - Coz, trudno. Lecz pomysl byl niezly. Dluga Strzala odwrocil sie do rozmawiajacych. -Nie rezygnuj z niego, poki nie rozwazysz wszystkich mozliwosci. W Tonthakanie jest drzew pod dostatkiem, a Padan bedzie jutro mial dziesiec kohort pod rozkazami. Wezmiesz kilka, pojdziesz na zachod i zrobicie katapulty. A potem wsadzicie je na sanie. - Przeniosl spojrzenie na Ekiala. - Czy konie pociagna sanie z katapultami? -Wlasnie mialem o tym powiedziec. W zasadzie nie ma powodu, zeby sie koniom chcialo ciagnac ciezkie sanie. Dlatego przywiazemy liny do nich i do siodel, a wtedy juz jeden jezdziec na kazde sanie wystarczy, by wszystko poszlo jak z platka. Keselo cmoknal. -Kapitan Sorgan Orli Nos najwyrazniej wiedzial, co mowi, kiedy stwierdzil, ze im predzej ludzie z roznych kultur wzajemnie sie poznaja, tym szybciej rozwiaza kazdy problem. - Wyprostowal sie. - Musze porozmawiac z zastepca komandora, Padanem - stwierdzil. - Bedziemy potrzebowali nafty i smoly. -Zawsze czekacie do ostatniej chwili ze zmieszaniem skladnikow na pociski? - zainteresowal sie Ekial. -Tak. To bardzo niebezpieczna mieszanina. Wystarczy iskra, zeby spowodowac wybuch. -Dostaje gesiej skorki na sama mysl o pociskach ognistych. * Nastepnego dnia popsula sie pogoda. Ruszajacych w droge zegnal deszcz ze sniegiem. Zajaczek badal droge przed nimi i zawracal z informacjami. -Wyglada na to, ze pan Dahlaine radzi sobie z wiatrem - meldowal Dlugiej Strzale i pozostalym. - Poniewaz nie wieje, burza pewnie powisi nad nami dzien lub dwa. Deszcz i snieg leca prosto w dol, nie ma najlzejszego podmuchu. Z innej strony nadjechal Tlantar Dwureki. Towarzyszyl mu Malavi na koniu. -Jakis kilometr z okladem od nas jest stado bizonow - powiedzial. - Powinnismy zwolnic i je przepuscic. Byle nie wystraszyc. -Ma racje - poparl Matakanina Malavi. - Te kosmate olbrzymy sa ze cztery razy wieksze od naszych krow! W zyciu nie widzialem takiego zwierza! -To jest Skarn - przedstawil go Tlantar. - Bedzie prowadzil Malavi, ktorzy pojada do Tonthakanu, ciagnac katapulty na saniach. Od komandora Padana wiem, ze budowa katapult i san nie potrwa dlugo, wiec za kilka dni Skarn zabierze tam ludzi. Wroca jak najszybciej. -Oczywiscie, jesli nie natrafimy na zbyt wiele stad bizonow - poprawil go Skarn. - Krowy moge przepedzac, ale bizony przepuszcze. Zdarzaly mi sie w zyciu glupoty, jednak mam tyle rozumu w glowie, zeby nie zadzierac z takimi potworami. -Sa dla nas bardzo wazne - przypomnial mu Tlantar Dwureki. -Dzieki nim mamy co jesc. - Obrzucil spojrzeniem reszte grupy. - W poblizu bizonow zachowujcie najwyzsza ostroznosc. Byle co moze je wystraszyc, a wtedy rzucaja sie do ucieczki. -Jakbym to skads znal - odezwal sie Skarn. - Nasze krowy robia to samo. Potrafia stratowac nieostroznego czlowieka. -Podobnie jak bizony. Niejeden mysliwy stracil zycie pod ich kopytami. Chocby moj ojciec. * Nastepnego dnia Ekial poprowadzil konna setke Malavi na polnoc, reszta grupy maszerowala ich sladem. Tuz przed wieczorem ujrzeli na horyzoncie dziwacznie wygladajaca chmure, ktora zdawala sie nie zwazac na brak wiatru. -Myslalem, ze wiatr zostal uciszony - odezwal sie Zajaczek. -To jest traba powietrzna - wyjasnil Tlantar. - Chyba nawet pan Dahlaine nie moglby jej rozkazywac. -U nas to sie nazywa cyklon - poinformowal wszystkich Padan. -I rzeczywiscie, chyba nikt go nie powstrzyma. Jak sie przed nimi bronicie? -Chowamy sie do piwnic. W kazdej osadzie sa podziemne schronienia, zbudowane wlasnie w tym celu. Traba powietrzna rzadko zaglada do ludzkiej osady, ale wolimy nie ryzykowac. * Ciemna stozkowata chmura przesunela sie na polnoc, a Dluga Strzala i inni wojownicy byli jej za to gleboko wdzieczni. Z nastaniem wieczoru rozbili sie obozem i zjedli skromna kolacje. Ledwo ciemnosc ogarnela swiat, przy ogniu zjawil sie jakis Malavi. -Mam na imie Orgal - przedstawil sie, zeskakujac ze spienionego konia. - Ksiaze Ekial przyslal mnie, bym wam opowiedzial o najnowszych zdarzeniach na polnocy. Widzielismy Atazakanow i nie wydaja sie groznymi przeciwnikami. Jest ich wielu, ale co najmniej polowa to kobiety i dzieci. Kilku usilowalo wygladac groznie, lecz musieliby jeszcze sporo pocwiczyc, zeby sie ich ktokolwiek przestraszyl. Mozna uznac, ze w zasadzie nie wiedza, co oznacza slowo "wojna". Oczywiscie pamietamy o tym, ze bylismy na konskich grzbietach, wiec mogli nas wziac za jakies dziwaczne dwuglowe istoty o czterech nogach i dwoch ramionach. Tak czy inaczej gdy zaczelismy sie do nich zblizac, uciekli. -Gdzie sa dokladnie? Daleko stad? -Troche ponad sto kilometrow. -Dotrzemy tam najwczesniej za trzy dni. Czy ksiaze Ekial wytrzyma? Wojownik usmiechnal sie szeroko. -Takiego przeciwnika ksiaze moze pokonac sam. -No, to byloby nieuprzejme - rzekl Dluga Strzala z lekkim usmiechem. - Czy mozesz poslac gonca na zachod? Nadciaga stamtad kilka plemion lucznikow, Trogici buduja katapulty. Jedni i drudzy potrzebuja przewodnika, ktory zaprowadzi ich w odpowiednie miejsce na polnocy. Z Keselem jest pewien Malavi, Skarn. Ma ze soba konnych, wiec bedzie mogl rozeslac wiadomosc, jak tylko pozna droge. -Skarn to moj stary przyjaciel - stwierdzil Orgal. - Sam pojade, chetnie z nim pogadam. Szturchnal konia pietami i odjechal na zachod. 3 Dwa dni pozniej, kiedy slonce chylilo sie juz ku zachodowi, Dluga Strzala nabral pewnosci, ze zblizaja sie do tej czesci polnocnego Matakanu, gdzie ksiaze Ekial wstrzymywal inwazje Atazakanow. Niestety, akurat gdy nabrali nadziei, ze wkrotce dolacza do konnych, okazalo sie, iz nie stanie sie tak ani tego dnia, ani zapewne nastepnego.-Jak ocean futra, prawda? - Zajaczek z zapartym tchem przygladal sie stadu bizonow ze szczytu wzgorza. Bieglo w panice na zachod, przecinajac droge idacym wojownikom. - Ciekawe, co je tak wystraszylo... -Moze dziesiec kilometrow stad ktos kichnal - rzekl Tlantar Dwureki. - Boja sie wszystkiego. Byle co podrywa je do biegu. Gnaja na zlamanie karku. Wystarczy, ze jeden sie czegos przestraszy, wiecej nie trzeba. -I dzieki temu podroze w tej czesci swiata naleza do wyjatkowo interesujacych - stwierdzil Zajaczek. -Chyba nigdy w zyciu nie widzialem tylu zwierzat naraz - powiedzial Athlan. -Bo mieszkasz w lesie - odezwal sie Padan. - Zwierzeta lesne maja zwyczaj sie ukrywac. -Nie chcialbym pasac takich olbrzymich zwierzat - wtracil jeden z Malavi. - Bizon biega prawie tak szybko jak kon, a jest od niego dwa razy wiekszy. Szkoda, ze Ekial nie zostawil dowodztwa w rekach kogos innego... Jesli popelnie blad, wielu ludzi straci zycie. - Spojrzal na Tlantara Dwurekiego. - Mowiles, wodzu, ze stado moze sie rzucic do ucieczki za jednym wystraszonym bizonem. Czyzby te zwierzeta bez przerwy obserwowaly sie nawzajem? -O ile mi wiadomo, porozumiewaja sie takze za pomoca zapachu - odparl Matakanin. - Przestraszony bizon zaczyna wydzielac szczegolna won i to ona sprawia, ze cale stado zaczyna uciekac. -Zdarzalo mi sie spotykac marynarzy, ktorzy po tygodniowym pijanstwie cuchneli tak, ze sam chetnie dalbym noge - powiedzial Zajaczek. Usmiechnal sie szeroko. - Mam mysl. W razie potrzeby spoimy Wola, a gdy bedzie odpowiednio smierdzialo, podrzucimy go bizonom, zeby uciekly na drugi koniec swiata. -No, usmialem sie po pachy! - stwierdzil Dluga Strzala z grobowa mina. -Bardzo mi milo - odpowiedzial kowal. * Do polnocnej czesci Matakanu, gdzie czekal na nich ksiaze Ekial, wraz ze swoimi ludzmi powstrzymujac inwazje Atazakanow, dotarli dwa dni pozniej. -Co tak dlugo? - powital ich konny wojownik. - Juz mialem slac ludzi na poszukiwania. -Trafilismy na stado bizonow. Biegly w panice, nie bylo jak ich wyminac. -Rozumiem. Powinienem byl sie domyslic. Czy byliscie w niebezpieczenstwie? -W zasadzie nie. Wspielismy sie na wzgorze, a bizony niewiele maja wspolnego z kozicami. -Rzeczywiscie. Raczej przypominaja krowy. Od czasu do czasu zdarza im sie zahaczyc o jakies zbocze, ale za wspinaczka nie przepadaja. -A co sie tutaj dzieje? - spytal Padan. -Mamy niezly ubaw - przyznal Ekial ze zlosliwym usmiechem. - Ci Atazakanie sa beznadziejni. Uzbrojeni w cos, co tylko kompletny laik moglby ewentualnie uznac za wlocznie, i nie maja bladego pojecia, jaki uzytek zrobic z broni. Podjezdzalismy do nich od czasu do czasu, przypuszczalismy atak lancami i znikalismy. A jak nam sie znudzilo, cielismy szablami. Oni nawet nie wiedzieli, ze nasze szable to bron! -Ktos kiedys powiedzial, ze glupi wrog to prezent od laskawego bostwa - powiedzial Zajaczek. -Chyba wiem, jak im uprzykrzyc zycie - odezwal sie Padan. - Jakis kilometr stad jest wzgorze. Mozemy tam postawic fort z darni i spokojnie czekac. Jezeli przypuszcza atak, beda mocno zawiedzeni. A jesli sprobuja nas ominac, zejdziemy ze wzgorza, zabijemy kilka setek i wrocimy za umocnienia. W koncu beda musieli na nas ruszyc, a wtedy malo ktory ujdzie z zyciem. -Beda mieli jeszcze mniejsze szanse, jesli zaczaje sie z moimi ludzmi gdzies w trawie i wyskocze im na tylach. Moze niedobitki zrezygnuja z tej idiotycznej inwazji i wroca na swoje terytorium. -Nic z tego. - Padan pokrecil glowa. - Wypelniaja rozkazy naszego prawdziwego wroga, wiec sie nie wycofaja. Nie warto ryzykowac. Musimy ich zniszczyc, zanim rozpocznie sie prawdziwa wojna, ta w Krysztalowej Gardzieli. Podjechal do nich Orgal. -Rudobrody przesyla wiadomosc, ze juz nadchodzi z Tonthakanami. Bedzie najdalej za dwa dni. Keselo z Trogitami skonczyl budowe machin wojennych, zlozyli je na saniach. Ludzie Skarna przypilnuja transportu i takze do nas dolacza. -Co my bysmy bez nich zrobili - usmiechnal sie Padan. -To mialo byc smieszne czy co? - mruknal Orgal. * Nastepnego dnia tuz po swicie Dluga Strzala, Athlan oraz Tlantar Dwureki razem z ksieciem Ekialem wybrali sie obejrzec z bliska Atazakanow. -Maja dziwnie malo broni - zauwazyl lucznik szeptem. -Ci z bronia sa schowani w glebi - odpowiedzial Ekial. - Patrzysz na zwyklych ludzi, nie na wojownikow. Im nie wolno miec broni. Wcale nam sie to nie podoba, bo najelismy sie do walki z uzbrojonym przeciwnikiem, a nie do rzezi bezbronnych. Przyjrzyj sie, a zobaczysz wystrojonych mezczyzn z wloczniami w dloniach. To zolnierze. W kazdym razie tak o sobie mowia. Wypchneli przed siebie nieuzbrojonych ludzi, uzywaja ich jako zywej tarczy. W ten sposob utrzymuja moich wojownikow i Matakanow z dala od tych, ktorzy uwazaja siebie za najwazniejszych. Nie chce zabijac niewinnych, ale nie wiem, co mam robic, skoro klebia sie na przedzie. -Moze ich przepedzic z drogi? - zastanowil sie Dluga Strzala. -Nie umiem przepedzac ludzi. Robilem to tylko z bydlem. Dluga Strzala pograzyl sie w zamysleniu. -Bedziemy musieli zaczekac na lucznikow Athlana - rzekl wreszcie. - Wtedy przypuscicie pozorowany atak. -Pozorowany atak? -Ruszycie na nich, jak gdybyscie mieli zamiar ubic kazdego Atazakanina, jakiego dosiegniecie. Wtedy ci z wloczniami wypchna nieuzbrojonych naprzod, zeby was powstrzymac. A skoro znajda sie w jednym miejscu, lucznicy ich powystrzelaja. Ci, ktorzy przezyja, uciekna poza zasieg strzal. W ten sposob nieuzbrojeni zostana sami. Nie powinno byc trudno przegnac ich w jakies bezpieczne miejsce. Po godzinie strzelania zostanie niewielu Straznikow Boskosci, a ktory przezyje, najprawdopodobniej wezmie nogi za pas. W ten sposob biedny swiety i szalony Azakan zostanie sam i tylko dla siebie bedzie mogl rozkazywac przeplywajacym po niebie chmurom, sloncu, ksiezycowi i gwiazdom oraz innym silom natury, ktore nie zwracaja na niego najmniejszej uwagi. Wtedy wystarczy jedna strzala albo lanca, zeby zakonczyc sprawe. -A co z ludzmi-owadami? - spytal Padan. -Damy sobie z nimi rade - zapewnil go Zajaczek. - Niewinni ludzie beda bezpieczni, szaleniec i jego zwolennicy straca zycie, a ludzie-owady znikna z powierzchni ziemi. Wtedy wrocimy do Krysztalowej Gardzieli i zajmiemy sie prawdziwym wrogiem, ktoremu na imie Vlagh. Te wojne musimy wygrac. Cala ta inwazja Atazakanow jest tylko oszustwem majacym nas odciagnac od Krysztalowej Gardzieli. -Czy Vlagh naprawde jest owadem? - spytal Ekial Dluga Strzale. -Nigdy jej nie widzialem - odparl lucznik. - Ale wczesniej czy pozniej sie spotkamy, a wtedy zalatwimy sprawe raz na zawsze. 4 Mniej wiecej w poludnie nastepnego dnia Dluga Strzala podkradl sie w gestej trawie na szczyt niewielkiego pagorka, by obejrzec Atazakanow. Wydawali sie niezbyt dobrze zorganizowani, w ich obozie panowalo spore zamieszanie. Straznicy Boskosci wyrozniali sie z tlumu, gdyz mieli na sobie kosztowne barwne stroje i dzierzyli w dloniach wlocznie, ktorych zwyklym smiertelnikom najwyrazniej nie wolno bylo nawet dotknac. Tak jak mowil Ekial, zaganiali bezbronnych ludzi na front, by sie oslonic przed Malavi.Obok lucznika pojawil sie kowal. -Robia cos? - spytal cicho. -Nic szczegolnego. Ustawiaja przed soba kobiety i dzieci. Chyba sie boja ataku Malavi. Ekial stoi z ludzmi na srodku rowniny, wiec widza go doskonale. I dobrze. Wszystko idzie zgodnie z planem. -Rudobrody z lucznikami z Tonthakanu powinien tu dotrzec jutro. Jak tylko zdejma Straznikow Boskosci, Ekial bedzie mogl przepedzic niewinnych ludzi na polnoc. Zastanawialismy sie, gdzie beda najbezpieczniejsi, i zgodzilismy sie, ze u stop wzgorza, na ktorym Padan buduje fort. Ksiaze konnych wojownikow nie obnosi sie z sercem na dloni, ale widac, ze los niewinnych ludzi nie jest mu obojetny. Podchodzi do nich troche jak do jakichs ulubionych zwierzatek. -Jak do bydla - poprawil go Dluga Strzala. - To nie calkiem to samo. Malavi chronia swoje stada. Podejrzewam, ze Ekial widzi w bezbronnych Atazakanach cos w rodzaju stada krow, a konni wojownicy dla dobra stada zrobia wszystko. -To dla mnie zupelnie nowy punkt widzenia - przyznal Zajaczek. - Podejrzewam, ze ludzie zwykle nie mowia "muuuu!", ale Ekialowi zdaje sie to nie sprawiac specjalnej roznicy. - Zasmial sie raptem. - Ale moze mowia "beeee!", bo z owcami maja sporo wspolnego. Owce zyja w krainie pana Veltana i o ile pamietam, pasterz, ktorego tam poznalismy, niejaki Nanton, sklonny byl bronic swojego stada przed wilkami za wszelka cene. -Nie widzialem jeszcze pasterza z bliznami od szabli na twarzy - powiedzial Dluga Strzala. - Tak czy inaczej, gdy Ekial przegoni niewinnych Atazakanow w bezpieczne miejsce, bedziemy sie mogli wziac za Straznikow Boskosci. Pewnie chwile potrwa, zanim swiety szalony Azakan uswiadomi sobie, ze stracil cala straz przyboczna i wiekszosc wyznawcow, ale w koncu jednak zrozumie swoja sytuacje. Zajaczek uniosl glowe wyzej. -Czy to on? - zapytal, wskazujac wystrojonego Atazakanina siedzacego na ogromnym krzesle mniej wiecej w centrum atakujacych sil. -Tak przypuszczam. Pare chwil temu wywrzaskiwal w niebo jakies rozkazy. Nie podejrzewam jednak, by natura sie nimi specjalnie przejmowala. -A ci mali wokol niego to pewnie plujacy jadem. Dluga Strzala pokiwal glowa. -Przypominaja wygladem tych, ktorych zabijalem dawno temu. Nie zauwazylem, zeby dzisiaj byli aktywni. Odkad wiatr zamarl, plucie jadem nie jest najlepszym pomyslem. -Mialem cicha nadzieje, ze sobie tego nie uswiadomia. Najlepszy wrog to taki, ktory wykancza sie sam. Wystrojony Atazakanin powstal z tronu i wielkim glosem zawolal do nieba. Wzywal pod swoje rozkazy blyskawice. -Uderzajcie w moich wrogow! - ryczal. - Nakazuje wam spalic wszystkich! A potem oczyscic mi droge, bym mogl stanac twarza w twarz z moim najwiekszym wrogiem, Dahlaine'em uzurpatorem! Sluchajcie moich rozkazow, poniewaz ja jestem jedynym prawdziwym bogiem Dhrallu. A jesli mnie nie posluchacie, skaze was na banicje, wygnam z nieba, ktore takze jest moja wlasnoscia. -Kompletnie oszalal - ocenil Zajaczek. - W zyciu nie widzialem takiego wariata. Jest na to jakies lekarstwo? -Kiedys udalo mi sie umiescic strzale w samym srodku czola pewnego szalenca - zamyslil sie Dluga Strzala. - Ale drogi swiety Azakan jest od nas oddalony jakies trzysta krokow. Nie chcialbym nadwerezyc luku. -Mozna skrzywdzic luk? - Zajaczek byl do tej koncepcji nastawiony wyraznie sceptycznie. -Nie mam pewnosci - przyznal Dluga Strzala. - Ale teraz nie bede tego sprawdzal. * Kolejnego dnia, poznym popoludniem, w tymczasowym obozie pojawil sie Skarn w towarzystwie Rudobrodego. -Lucznicy sa niedaleko za nami - powiedzial Malavi, zeskakujac z konia. -A Keselo ze swoimi ludzmi tez juz niedlugo tu dotrze - dodal Rudobrody. Spojrzal na Tladaka, ktory akurat dotarl ze swojej czesci Matakanu. - Na zachod stad byla kiedys rzeka, nie myle sie, prawda? -Wyschla przed wielu laty. Jak sie domysliles? -Zostala po niej charakterystyczna dolina. Kanionem bym tego nie nazwal, ale od razu widac, ze to koryto rzeki. Macie tu zima sporo sniegu, co? -O tak. -I to wyschniete koryto wiosna pewnie nie jest takie znowu calkiem suche? -Jakbys przy tym byl. -No, tutaj akurat nie, ale podobnie sie dzialo w miejscu, gdzie dorastalem. Milo wiedziec, ze pewne rzeczy sie nie zmieniaja. - Rozejrzal sie dookola. - Cos ten twoj oboz jakis nieporzadny, Dluga Strzalo - zauwazyl. -Nie zostaniemy tu dlugo. Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, za pare dni ruszymy z powrotem do Gory Rekiniej. -Rozumiem z tego, ze Atazakanie nie stanowia duzego zagrozenia. -Wlasciwie zadnego. Sa beznadziejni. Nie maja pojecia o walce. Rudobrody rozejrzal sie dookola. -A gdzie Padan? -Buduje fort z darni. Tam, na wzgorzu. Wiesz, jak wazne sa dla Trogitow forty. Zreszta juz prawie skonczyli. Niedlugo sprowadzi ludzi nizej, zeby postawic pare murow obronnych bardziej na wschod. -Czy przywodca Atazakanow jest rzeczywiscie tak szalony, jak ludzie gadaja? -Nawet bardziej - stwierdzil Dluga Strzala z przekonaniem. - Widzielismy go wczoraj z Zajaczkiem. Grozil blyskawicom przepedzeniem z nieba. -Wyjatkowo szalony pomysl. -Szukalismy sposobu, zeby go wyleczyc z choroby. -Tak? -Najlepszym lekarstwem bylaby dla niego smierc. Zauwazylem, ze leczy wszelkie dolegliwosci. * -Wcale nie wygladaja na zolnierzy - zauwazyl mlody lucznik Zathan. -Rzeczywiscie, zolnierzami trudno ich nazwac - zgodzil sie Athlan. - Ci u podnoza zbocza to zwykli ludzie, ktorych w ogole nie powinno tu byc. Wydajacy im rozkazy szaleniec postanowil wykorzystac ich jako zywa tarcze. Nawet nie maja broni. Glowe daje, ze nie chcieli tu przyjsc, ale ci, co stoja za nimi, ci z wloczniami w rekach, zmusili ich do tego, zeby moc sie za nimi schowac. Popsujemy im plany. Wtedy szaleniec zwariuje do konca. Az wreszcie ktoremus z nas uda sie podejsc na tyle blisko, by tuzin strzal utkwil mu w brzuszysku. A po jego smierci wszystko sie rozpadnie, runie swiat tych, ktorzy uwazaja sie za lepszych od innych, i ta glupia wojna skonczy sie raz na zawsze. -To mi sie podoba - oznajmil Zathan z szerokim usmiechem. - Bedziemy mogli na koniec zaciagnac trupy na granice, zeby zatruwaly Atazakanom zycie? -Zobaczymy, co na to pan Dahlaine - powiedzial Athlan. - Ale pomysl jest przedni. Jesli smrod bedzie dostatecznie przykry, nie bedziemy sie musieli obawiac juz zadnych inwazji. -W czasie wojny z Lowcami Reniferow ten sposob zadzialal. Nie widze powodu, dla ktorego nie mialby sie sprawdzic po raz drugi. -Poczekamy, zobaczymy. Dluga Strzala, sluchajacy tej rozmowy, usmiechnal sie skrycie. Lubil prostote i bezposredniosc Tonthakanow. Zreszta prostota zwykle byla godna polecenia, tyle ze zamorskich przybyszow raczej nielatwo byloby o tym przekonac. 5 -Nie do konca wiem dlaczego - przyznal Keselo, gdy nastepnego dnia dolaczyl do pozostalych - ale przez caly wczorajszy dzien za saniami podazalo stado bizonow.-Moze mialo to cos wspolnego z konmi ciagnacymi ladunek - podsunal Padan. - Zauwazylem, ze ciezko pracujacy kon wydziela szczegolna won. Czy to stado bylo tak wielkie, jak opowiadaja Malavi? Z tych, ktore przechodza przez tydzien albo i dwa? -No nie, az tak wielkie to nie. Nagle Dlugiej Strzale zaswitala pewna mysl. -Powiedz mi, Tlantarze - odezwal sie do matakanskiego wodza - czy bizony boja sie ognia? -Wszystkie zwierzeta boja sie ognia. Od czasu do czasu na lakach wybucha pozar, wtedy bizony uciekaja gnane bezbrzezna panika. -A gdyby tak ogien wybuchl na tylach stada, ktore podazalo za saniami? Pobiegloby na wschod, prawda? -Rozumiem, do czego zmierzasz - stwierdzil Zajaczek. - Ale chyba cos przegapiles. Bez wiatru ogien nie bedzie sie rozprzestrzenial. A wiatr jest nam tutaj najmniej potrzebny. -Zaraz do tego dojde - stwierdzil Dluga Strzala. - Tlantarze, Tladaku, widzieliscie uciekajace bizony niejeden raz, prawda? Tlantar pokiwal glowa. -Zbyt wiele razy - przyznal ponuro. -Nie smuc sie, przyjacielu. Tym razem taki widok moze byc wyjatkowo mily. Rzeczywiscie, ogien bez wiatru nie bedzie sie rozprzestrzenial. Jezeli podlozymy go tuz za stadem, ktore przywedrowalo z saniami Kesela, zwierzeta rusza korytem wyschlej rzeki, zgadza sie? -Niekoniecznie. Wystarczy, ze jedno skreci, a cale stado pojdzie w jego slady i pobiegnie inna droga. -Chyba ze wtedy pojawi sie przed nimi kolejna plama ognia. -Hm... interesujacy pomysl - rzekl Tlantar Dwureki. - Jest jednak w tym planie kilka luk. Ogien bez wiatru nie bedzie buzowal jak trzeba. Masz zamiar biec za stadem i rozpalac nowy co jakies sto krokow? -Nic podobnego - oznajmil Dluga Strzala z szerokim usmiechem. - Nasz drogi Keselo podpali, co zechcemy, kiedy zechcemy i jak zechcemy. Ma pod reka narzedzie stworzone do miotania ognistymi pociskami, wiec moze bombardowac lake wokol stada zgodnie z naszymi potrzebami. Wtedy bizony na pewno podaza wyschlym korytem, a jesli ktorys bedzie chcial zmienic kierunek, to nie na dlugo. Kolejnymi pociskami skierujemy je na wschod. Pewnie nawet nie zauwaza swietego Azakana i jego straznikow. Przebiegna po nich, nie zwalniajac kroku. * -Czy to sie uda? - pytal Ekial pelen watpliwosci. - Moi ludzie maja oddzielic niewinnych Atazakanow od Straznikow Boskosci i zapedzic ich w bezpieczne miejsce, zanim Keselo poderwie bizony do ucieczki... Nikt nie ma pewnosci, co ile potrwa. Malo tego, gdy dotrzemy w bezpieczne miejsce, stracicie nas z oczu, wiec skad bedziecie wiedzieli, ze mozna juz podpalac trawy? -No to wracamy do rogow, prawda? - usmiechnal sie Zajaczek do lucznika. -Tak, oczywiscie - przyznal Dluga Strzala. - Ekialu, byles z nami w czasie wojny w krainie pana Veltana i z pewnoscia slyszales nasze granie. -Jakie granie? - zdumial sie konny wojownik. -Granie na rogach - wyjasnil Dluga Strzala. - Maagsowie przekazuja sobie wiesci, dmac w rogi z brazu. Mieszkancy krainy pani Zelany uzywaja do tego samego celu rogow zwierzecych. Jezeli Rudobrody pojedzie na grzbiecie Siedem z wami, zadmie w rog, gdy zagonicie niewinnych Atazakanow w bezpieczne miejsce. Wtedy Keselo podpali trawy. - Zmarszczyl brwi, pomyslal chwile. - Dla bezpieczenstwa nie zaszkodzi, jesli Keselo takze zadmie w rog, gdy zacznie strzelac ognistymi pociskami. Wtedy ci z nas, ktorzy beda tkwili za murami obronnymi, zrownaja je z ziemia i uciekna. -Maja zniszczyc umocnienia, ktore moi ludzie wzniesli dla ich ochrony? - zaprotestowal Padan. -Nic nie powinno stac bizonom na drodze. Zwierzeta, choc nieswiadomie, wykonaja dla nas wazna prace. Powinnismy im ulatwic zadanie, prawda? Pobiegna wprost na boskiego szalonego Azakana i jego oddanych straznikow, a wtedy zaginie wszelki slad po calej inwazji. Swiety Azakan bedzie wykrzykiwal rozkazy pod adresem blyskawic, wiatrow, a moze nawet traw i ziemi, ale nie przypuszczam, zeby odniosl jakikolwiek skutek. Natomiast prawdziwie wspaniale efekty jego istnienia dadza sie podziwiac przyszlej wiosny. Trawa w miejscu obozowiska Atazakanow wyrosnie wyjatkowo bujnie. Nie ma to jak dobry nawoz. -Jestes strasznym czlowiekiem - oznajmil Ekial, lecz w jego oczach daly sie zauwazyc wesole blyski. * Nastepnego dnia o swicie Dluga Strzala z przyjaciolmi wybral sie na szczyt wzgorka u wylotu koryta wyschnietej rzeki. Widac z niego bylo mury obronne Padana i lagodne zbocze, na ktorym rozlozyli sie Atazakanie. -Troche za ciemno - mruknal Zajaczek. - Dni robia sie coraz krotsze. -To jedna z osobliwosci tej pory roku - rzekl Tladan. - Nie wiedziec czemu, zima nie lubi dlugich dni. -Podobno na ziemiach jednego z plemion Lowcow Reniferow slonce kryje sie za horyzont pozna jesienia i wstaje dopiero na wiosne. Dla odmiany mniej wiecej przez miesiac w srodku lata w ogole nie zachodzi. I mieszkancy tamtych rejonow maja jakies czterdziesci dni bez nocy. -Pewnie trudno im sypiac w tym czasie - zastanowil sie Tlantar Dwureki. -Przypuszczam, ze odbijaja to sobie zima - domyslil sie Athlan, wygladajac spomiedzy traw. - O ile dobrze widze, Keselo ustawil katapulty wzdluz koryta rzeki z piec kilometrow od miejsca, gdzie ma zaczac rzucac plonace pociski. Nie za daleko? -Zdziwisz sie, jak zobaczysz, co te machiny potrafia - stwierdzil Zajaczek. - Ja mialem okazje sie o tym przekonac w czasie wojny na ziemiach pana Veltana. - Przeniosl spojrzenie na lucznika. - Czy Ekial powiedzial, kiedy mniej wiecej zamierza spedzic niewinnych Atazakanow w bezpieczne miejsce? -Chyba potrzebuje wiecej swiatla - odrzekl Dluga Strzala. - Musi byc pewien, ze zagnal wszystkich. Zreszta Keselo tez powinien wyraznie zobaczyc bizony, zanim da rozkaz do podpalania traw. Pociski musza spasc za stadem, a nie w jego srodek. Lucznicy z Tonthakanu przypuscili atak. Nad niewinnymi Atazakanami poszybowala chmura pierzastych pociskow i juz w nastepnej chwili na wielu Straznikach Boskosci wykwitly piora - widomy znak, ze zostali trafieni. -Zdawalo mi sie, ze mielismy ich zmiesc z powierzchni ziemi, korzystajac z pomocy stada bizonow - rzekl Tlantar Dwureki. -Dopiero wowczas, gdy Ekial odprowadzi niewinnych ludzi w bezpieczne miejsce - wyjasnil Dluga Strzala. - Omowilem to z Athlanem. Uznalismy, ze krotki deszcz strzal skloni Straznikow Boskosci do odwrotu. Nie beda stali Ekialowi na drodze, co mu bardzo ulatwi zadanie. Poza tym, jesli sie wycofaja, bizony beda mialy wiecej miejsca na rozped. Wdeptywanie w ziemie w pelnym biegu powinno przyniesc lepsze skutki. Wybaczcie mi na moment, panowie. - Uniosl rog i zadal wen, dajac umowiony sygnal. - Teraz ruszy Ekial. Nie ma pewnosci, jak szybko beda sie przemieszczac niewinni Atazakanie. Ostatnio zapewne nie odzywiali sie najlepiej, wiec moga byc slabi. Ksiaze Ekial i jego ludzie z zadziwiajaca wprawa rozpoczeli zaganianie atazakanskich nieszczesliwcow w bezpieczne miejsce. Ekial pozowal na brutala i zimnego drania, jednak Dluga Strzala doskonale wiedzial, ze to tylko gra. Ksiaze byl czlowiekiem o zlotym sercu. W koncu cale zycie opiekowal sie stadami krow, dbalosc i troske mial we krwi. Zreszta pozory szybko prysly, gdy posadzil przed soba na siodle dziecko, ktore potykalo sie ze zmeczenia. -Czy ja dobrze widze? - Zajaczek uniosl brwi. - Nasz grozny wojownik ma dosc miekkie serce! -Na twoim miejscu przy nim bym o tym nie wspominal - poradzil mu lucznik. -Ani mi to w glowie! - zapewnil go kowal. - Ale gdybym tak zaczal utykac, moze mi sie trafi okazja i ktos mnie podwiezie? * Horyzont na wschodzie juz powlokl sie blada poswiata, gdy zabrzmial rog Rudobrodego. Wszyscy zrozumieli: bezbronni Atazakanie dotarli w bezpieczne miejsce. Wtedy swoj rog podniosl Zajaczek. Przekazal wiadomosc mlodemu Trogicie. -Na wszelki wypadek - usprawiedliwial sie kowal. - Keselo jest dosc daleko, a musimy miec pewnosc, ze uslyszal. Dluga Strzala spojrzal na wschod. Rzeczywiscie, Straznicy Boskosci wycofali sie, ale jedynie tuz poza zasieg strzal tonthakanskich lucznikow. Najwyrazniej swiety Azakan w dalszym ciagu trzymal w garsci tych, ktorzy mieli go chronic. Nagle gdzies ze scian wyschnietego koryta rzeki dobiegl glos rogu Kesela. Zaraz potem powietrze przecial ognisty pocisk. Tuz za nim polecialy nastepne. Bizony zrobily to, co do nich nalezalo. Zerwaly sie do biegu. -Najwyrazniej wszystko idzie zgodnie z planem - zauwazyl Athlan. -Keselo to odpowiedzialny mlody czlowiek - powiedzial Zajaczek. - Mozna na nim polegac. -Nie chwalcie dnia przed zachodem slonca - odezwal sie Tlantar Dwureki. - Poczekajmy, az sie okaze, czy potrafi zawrocic stado, jesli ktorys bizon poprowadzi w zla strone. Wtedy dopiero bedziemy mogli sie cieszyc. Malo tego. Jesli ktorys bizon uzna, ze niebezpieczenstwo minelo, stado sie zatrzyma. -Straszny z ciebie ponurak - zauwazyl kowal. - Popatrz na sprawe od jakiejs jasniejszej strony. -Od kiedy nastala tu plaga, trudno znalezc jakies jasniejsze strony - odparl Tlantar Dwureki. -Zaraz bedziemy mieli jasnosc - wtracil Tladak. - Na poludniowym brzegu wyschlej rzeki jeden bizon wlasnie zaczal sie wspinac na zbocze. Dluga Strzala wstrzymal oddech. -No i mamy odpowiedz Kesela - stwierdzil Zajaczek. Rzeczywiscie, przed zwierzeciem, ktore wspinalo sie po lagodnym trawiastym zboczu, wyladowal ognisty pocisk, sypiac iskrami na wszystkie strony. Przestraszony bizon obrocil sie o sto osiemdziesiat stopni i galopem wrocil do stada. -Jak tam, Tlantarze? - zainteresowal sie kowal. - Teraz lepiej? -Czy on tak zawsze? - Matakanski wodz tylko pokrecil glowa. -No, w kazdym razie bardzo czesto - przyznal Dluga Strzala. - Zajaczek jest czlowiekiem bystrym, a przy tym lubi innym ucierac nosa. Probujemy go od tego odzwyczaic, ale jeszcze sporo pracy przed nami. * Zolnierze Padana i tonthakanscy lucznicy goraczkowo rozbierali waly obronne. -Szybciej! - zawolal Dluga Strzala. - Po prostu zrobcie w nich wyrwy i tyle. Nie ma czasu na znoszenie budulca na bok. Bizony i tak wszystko stratuja. -Tak wlasnie robimy, szanowny dowodco! - odkrzyknal Padan. -Nastepny blazen - zachmurzyl sie Dluga Strzala. -Stado zwalnia! - zawolal kowal, wystawiony na przedzie pagorka. - Chyba sie bizony zadyszaly. -Keselo podpala trawe? -Sek w tym, ze mu sie trawa skonczyla. Ale ogniste pociski leca. Odtrabic przerwe? -Tak - zdecydowal Dluga Strzala. - Padan nie nadaza. Kowal uniosl rog i zadal, wydobywajac z niego kilka ostrych dzwiekow. Katapulty zastygly w bezruchu, bizony widocznie zwolnily. Dluga Strzala spojrzal na wschod od pagorka. Chmura pylu wzniesiona przez Malavi podczas ratowania bezbronnych Atazakanow powoli osiadala na ziemi, a Straznikow Boskosci, ktorzy uciekli przed gradem tonthakanskich strzal, wyraznie ogarniala panika, poniewaz wlasnie sie orientowali, ze ich zywa tarcza zniknela. Stojacy najblizej boskiego Azakana najszybciej zorientowali sie w sytuacji. Chwycili wlocznie mocniej i cala postawa mowili innym, ze nie ma ucieczki z pierwszych rzedow. -Czesciej groza wloczniami sobie nawzajem niz przeciwnikowi - zauwazyl kowal. -Zalezy im, zeby ktos oddzielal Straznikow Boskosci od wroga - zgodzil sie Dluga Strzala. - Najbardziej dbaja o wlasne bezpieczenstwo. Zajaczek uniosl sie wyzej i oslonil oczy dlonia. -Aha! Te konusy, co to pluja jadem, wlasnie uznaly, ze wracaja do swojej piaskownicy. Czolgaja sie przez krzewy, uciekaja. I nic dziwnego. Odkad pan Dahlaine uspil wiatr, stali sie calkiem nieprzydatni, co zapewne zirytowalo boskiego Azakana, delikatnie mowiac. A granie szalencowi na nerwach nikomu nie wychodzi na zdrowie. -Dluga Strzalo! - zawolal Padan. - Waly obronne juz prawie rozebrane. Potrzebni tu jeszcze jestesmy? -Nie! - odkrzyknal lucznik. - Zabierajcie sie stamtad. - Obrzucil uwaznym spojrzeniem stado bizonow. Jeszcze sie niespokojnie krecily, jeszcze nie zaczely sie pasc. - Graj - polecil Zajaczkowi. - Niech Keselo popedzi stado. -Juz myslalem, ze sie nie doczekam - rzekl kowal, unoszac rog. * Nad wschodnim widnokregiem zatrzymalo sie kilka pierzastych obloczkow. Slonca jeszcze nie bylo widac, ale juz dawalo o sobie znac, malujac chmurki we wszystkie odcienie rozu i zlota. Dluga Strzala, choc stanowczo nie czul sie dobrze na otwartej przestrzeni, gdzie prozno by szukac drzewa, a wzrok bez przeszkod wedrowal po trawiastej rowninie, musial jednak przyznac, iz nigdzie indziej nie uswiadczyl piekniejszych wschodow i zachodow slonca. Wrocil myslami do rzeczywistosci. W suchym korycie rzeki Keselo zrzucal ogniste pociski nie dalej niz dwadziescia krokow za stadem przerazonych bizonow. Potezne zwierzeta gnaly przed siebie, ogarniete panika. Wiele wskazywalo na to, ze nie byly az tak plochliwe jak zwierzyna plowa w krainie pani Zelany, jednak ogniste pociski robily swoje. Stado pokonalo krawedz wyschnietego koryta o lagodnych zboczach niedaleko wzgorka, z ktorego lucznik wraz z przyjaciolmi obserwowal przebieg zdarzen. -Nie wiedzialem, ze sa az takie wielkie! - zatchnal sie Zajaczek. - Mam nadzieje, ze nie wpadnie im do lbow przebiec przez ten pagorek... Tlantar Dwureki pokrecil glowa. -Zawsze wybieraja najkrotsza droge. Tym bardziej teraz, kiedy uciekaja od ognia. Przyspiesza na zboczu. -Na terytorium Atazakanow tez sa bizony? - spytal Athlan. -Nigdy tam nie bylem - powiedzial Tlantar Dwureki. - Ale nie, o ile mi wiadomo. Bizony zywia sie trawa, nie jadaja drzew, wiec nie byloby im dobrze w tamtym regionie. -Wobec czego mozna zalozyc, ze Atazakanie nigdy nie widzieli stada bizonow? -Bardzo prawdopodobne. Zreszta nawet gdyby w tamtej czesci Krainy Polnocnej zyly bizony, boski Azakan, ktory nie wysciubia nosa z Palandoru, nie wiedzialby o ich istnieniu. Jesli chodzi o dzikie stworzenia, to pewnie widzial tylko ptaki. Dlatego moze sobie nawet nie uswiadomic niebezpieczenstwa, az bedzie za pozno. To jest "uczenie sie na bledach". Gorzej nie mozna. -Ale tez nie zapomina sie tej wiedzy do konca zycia - rzekl Zajaczek. - Choc w ich przypadku potrwa to niezbyt dlugo. * Zgodnie z przewidywaniami Tlantara stado przyspieszylo na zboczu. Straznicy Boskosci z szeroko otwartymi ustami gapili sie na szarzujace olbrzymy. Po kilku sekundach, gdy minelo zaskoczenie, ruszyli do ucieczki, ale gdy tylko natkneli sie na tych, ktorzy z wloczniami w dloniach bronili boskiego Azakana, kazano im wrocic na pozycje. Dyskusje nie trwaly dlugo. Zwasnionych rozsadzilo pedzace stado. Boski Azakan po raz ostatni udowodnil, ze jest szalencem. Powstal z tronu i uniosl reke w rozkazujacym gescie. -Ani kroku dalej! - zawolal. - Jestem waszym wladca, waszym bogiem! Kleknijcie przede mna! Pokloncie mi sie! A jesli tego nie uczynicie, jesli mnie nie posluchacie, ukarze was wszystkich, zniszcze co do jednego, zetre na proch! Bedziecie cierpiec niewymowne katusze! Rozkaze ziemi, by sie otwarla i was polknela! Rozkaze sloncu, ktore jest moim ojcem, by was spopielilo! Zaprawde, powiadam wam, nastal wasz dzien ostatni i wielka bedzie rozpacz waszego rodzaju, gdyz... - Przerwal i rozejrzal sie dookola, a oczy rozszerzyly mu sie z przerazenia, poniewaz zostal sam. Jego straznicy rzucili sie do ucieczki, inni juz wyli z bolu pod ostrymi kopytami bizonow. - Mamusiu! - zawyl Azakan. - Ratunku! Mamusiu, pomoz! Nie daj mnie skrzywdzic! - Jego glos zmienil sie w przenikliwy krzyk i wkrotce umilkl, zagluszony dudnieniem kopyt pedzacych bizonow. -I prawidlowo - stwierdzil Tlantar Dwureki znienacka. -Masz na mysli cos konkretnego? - spytal Dluga Strzala. -A owszem. Wiesz, jaki byl pierwszy rozkaz Azakana po wstapieniu na tron? Nie? To ci powiem. Kazal zamordowac swoja matke i rodzenstwo, zeby nikt nie zagrazal jego pozycji jedynego wladcy. No i teraz kolo fortuny sie obrocilo. Umarl, wzywajac matke na pomoc. Ale jej juz dawno nie ma. Przez niego. * -Niewielu uszlo z zyciem - powiedzial Tlantar Dwureki. Wlasnie wrocil ze zwiadu. - Niektorzy mieli dosc rozumu albo szczescia, by sie ukryc za rozrzuconymi w trawie glazami. Co z nimi zrobimy? -Niech wracaja do domu. - Dluga Strzala odwrocil sie do Ekiala. - Powinienes chyba przekazac niewinnym Atazakanom, ze boski Azakan zakonczyl zywot, a jego sladem podazyla wiekszosc Straznikow Boskosci. I... moze niech oni zdecyduja, co zrobic z niedobitkami. -Sadzac po tym, jak traktowala ich straz Azakana, raczej nie obejda sie z nimi lagodnie. -To juz ich sprawa - stwierdzil Tlantar Dwureki. - My mamy inne sprawy na glowie. Dluga Strzala oddalil sie nieco od przyjaciol. -Jestes, pani? - spytal w myslach. -Oczywiscie! - uslyszal glos pani Zelany. - Co tam u was? -Skonczone. Chyba mozna powiedziec, ze wygralismy. -Szybko poszlo. -Zyskalismy niespodziewana pomoc. -Co sie stalo z szalonym Azakanem? -Juz nie jest szalony. -Wyleczyliscie go? Jakim sposobem? -Znalazl sie w niewlasciwym miejscu o fatalnym czasie. Chociaz moze wrecz przeciwnie? To pewnie zalezy od punktu widzenia. W kazdym razie juz nie ma okazji do szalenstw. Teraz jego glowne zajecie to rola trupa. -Trafiles go strzala w srodek czola? -Nie bylo to konieczne. Moze znajdziemy jakies jego szczatki, by je przekazac panu Dahlaine'owi, ale glowy bym za to nie dal. Dosc szybko przestal byc w jednym kawalku. Czy chcesz, pani, poznac szczegoly? Bogini wydala dziwny, stlumiony dzwiek. -Oszczedz mi ich - poprosila. - Czy zdolales przekonac reszte Atazakanow, by wrocili do domu? -Niewielu zostalo do przekonywania. Za kilka dni znajdziemy sie pod Gora Rekinia, Ekial z Malavi dotrze tam szybciej, wiec w razie potrzeby beda juz pod reka. Czy sludzy Vlagh rozpoczeli inwazje? -O ile mi wiadomo, na razie nic sie nie dzieje. Wracajcie jak najszybciej. Bez ciebie, Dluga Strzalo, swiat traci swoj wdziek. -Postaramy sie. Pozdrow ode mnie Elerie, pani. -Przekaze jej twoje slowa. Slodki jestes. -Tylko bez przesady - mruknal pod nosem. Forteca 1 W rzeski dzien pod koniec jesieni Narasan i Sorgan prowadzili swoje armie oraz sojusznikow z obozu pod Gora Rekinia do pasma gorskiego na poludniu.-Kto dowodzi ludzmi wyslanymi Gundzie do pomocy przy budowie fundamentow pod fort? - zapytal Narasan. -Skell z Torlem - powiedzial Sorgan. - Zawsze staram sie na zastepstwie zostawiac krewniakow. - Rozejrzal sie dookola, odetchnal pelna piersia. - Dobrze byc znowu na swiezym powietrzu. Nie ma potrzeby powtarzac tego panu Dahlaine'owi, ale tygodnie spedzone w jaskini nie podniosly mnie na duchu. Raczej wrecz przeciwnie. Jak nie mam nad glowa nieba, zaczynam sie robic nerwowy. -Trzeba sie przyzwyczaic do skalnego sufitu - przyznal Narasan. - Jestesmy zolnierzami. Nie dla nas zycie w zamknietych pomieszczeniach. Ani w jaskiniach, ani w domach. - Usmiechnal sie do przyjaciela. - Mam wrazenie, ze kiedy wychowanek pana Dahlaine'a przyprowadzil niedzwiedzia do sali narad wojennych, jaskinia wyraznie sie skurczyla. -Male zwierzatko to nie bylo. U nas tez mieszkaja niedzwiedzie, zyja na wzgorzach nad Weros, ale w porownaniu z tym kolosem, ktorego Ashad uwaza za brata, to zaledwie karzelki. Nawet nie sadzilem, ze niedzwiedzie moga byc takie wielkie. -Pewnie wszystko zalezy od gatunku. Spojrz chocby na was, Maagsow i mieszkancow imperium. Ten wasz Wol jest ze dwa razy wiekszy od Gundy albo Padana. -Fakt. Ale tez warto pamietac, ze Wol jest jednym z najwiekszych znanych mi ludzi. Miedzy Trogitami takze wyroznia sie wzrostem. - Usmiechnal sie do siebie. - Taki przyjaciel ulatwia zycie. Odkad zostal u mnie na "Mewie" pierwszym oficerem, zaloga bez szemrania spelnia najprzykrzejsze rozkazy. - Przerwal na moment. - Twoim zdaniem daleko jest do tej Krysztalowej Gardzieli? Nie znam sie na mapach. Cale zycie spedzam na morzu, odleglosc mierze w dniach, nie w kilometrach. -Bedzie jakies osiemdziesiat kilometrow do ujscia wawozu, a do fundamentow jeszcze ze dwadziescia. -Twoi ludzie przejda takie dwadziescia kilometrow w jeden dzien? -Wiele zalezy od terenu. Po plaskim, gdzie nie ma zbyt wielu drzew, pokonuja dziennie trzydziesci. Pod gorke i w lesie, mamy szczescie, jesli przejdziemy dziesiec. Sorgan zerknal w bok. -Krolowa Trenicia - powiedzial, znizajac glos. - Nie rozumiem tej kobiety. Skoro rzucila pani Aracii w twarz swoja zaplate, drogocenne kamienie i wymowila jej prace, to po co zabrala sie z nami na polnoc, zamiast wracac do domu? -Nie wiem - przyznal Narasan. - Moze chciala pozwiedzac Dhrall albo sprawdzic, czy pan Dahlaine bedzie mial dla niej zajecie? Ma zlozona nature, jak to kobieta. Stac ja na czyny, ktore mnie by nawet przez mysl nie przeszly. Gdy maszerowalismy ze wschodu do Gory Rekiniej, szla w swoim tempie, wyprzedzajac armie. Zabawiala sie straszeniem zwierzyny plowej i bizonow. Udowodnila, ze jest doskonalym zwiadowca. Co wieczor pojawiala sie w obozie z bardzo dokladnym i wiernym opisem trasy na nastepny dzien. Z pewnoscia ma jakies powody, by nie wracac na wyspe, ale ja ich nie znam. -Takie wlasnie sa kobiety. Zawsze maja jakies tajemnice. -Narasanie! - Krolowa Trenicia wlasnie do nich podeszla. - Idziemy naprzod bez zadnych zmian? Jest przed nami cos interesujacego? -Nieszczegolnie. Tylko zielona pustka. -Widzialas, pani, jakies bizony w poblizu? - zapytal Sorgan. -Owszem, ze dwadziescia kilometrow na zachod pasie sie wielkie stado. Nie idzie w nasza strone. -Cale szczescie! - Kapitan odetchnal. - Po tym, co uslyszalem od Tlantara Dwurekiego, wolalbym nie znalezc sie na drodze biegnacego stada. Gdyby byl z nami Dluga Strzala, nie bylbym pewnie taki spiety, ale coz, sluzba nie druzba, ktos musi sie rozprawic z Atazakanami. -Na pewno niedlugo do nas dolaczy - stwierdzil Narasan. - O Atazakanach wiem nieduzo, ale podejrzewam, ze nasi szybko sie z nimi rozprawia. -Ja tam nie rozumiem, dlaczego pan Dahlaine w ogole pozwolil szalencowi przejac rzady nad czescia Krainy Polnocnej - przyznal Sorgan. -Azakan byl prawowitym dziedzicem rodu panujacego w tej czesci ziem Dhrallu. Tron dostal mu sie po smierci ojca. -W normalnych okolicznosciach nie mialbym nic przeciwko temu, ale moim zdaniem szalenstwo dyskwalifikuje kandydata do tronu. -Wiele zalezy od tego, ilu ludzi przekona on do swoich racji. Sam pomysl, pani Aracia tez nie robi najlepszego wrazenia, a duchowienstwo wielbi ja dniami i nocami. Ja rowniez mialby pan Dahlaine pozbawic wladzy? Z przednich kohort zawrocil ku nim Andar, zastepca komandora. -Przyjechal z poludnia Malavi Ariga - zameldowal basem. - Prosil, by ci przekazac, komandorze, najnowsze wiesci. Jak dotad nie spotkali zadnych stworow z Pustkowia. -A dotarli juz do miejsca fortecy? -Jeszcze nie. Ale juz widza wylot kanionu. Sprawdzaja kazdy skalny zalomek, kazda szczeline. Chca miec pewnosc, ze ani jeden czlowiek-owad nie ukryl sie na tym koncu przeleczy. -Coz, wobec tego sami zobaczymy, w jakim tempie posuwaja sie prace. -Na pewno Gunda sie nie ociaga - powiedzial Andar. - Jest najlepszym budowniczym fortow na swiecie. * Dwa dni pozniej trawiasta rownina ustapila miejsca stromym skalnym scianom. -Wszedzie tylko gory i gory na tym Dhrallu - mruknal Narasan niezadowolony. -Czego chcesz, ladne sa - uznal Sorgan. -Ladne, ladne - zgodzil sie komandor. - Niestety trzeba sie na nie wspinac. W imperium mamy troche wzgorz, ale gdzie im do tych skalistych szczytow! Sorgan westchnal ciezko. -Doskonale cie rozumiem, przyjacielu. Wlasnie z powodu wzgorz i gor wybralem zycie na morzu. Zdarzaja sie tam wielkie fale, niekiedy tak strome i postrzepione jak gorskie szczyty, ale wspina sie na nie statek, nie ja. -Bardzo uprzejmie z jego strony. - Narasan osloni! dlonia oczy, przyjrzal sie ciemnemu punktowi u podnoza gor. - To ona. Krolowa Trenicia. -Znowu pedzi na zlamanie karku! - zauwazyl Sorgan. - Czy ona musi bez przerwy gnac? Jeszcze nie widzialem, zeby szla spokojnie. Nie minelo wiele czasu, a krolowa wojowniczek zrownala z nimi krok. -Strasznie sie wleczecie - rzucila. -Nie, to ty, pani, ciagle jestes w biegu - stwierdzil Sorgan. -Lubie biegac - odparla z lekkim wzruszeniem ramion. - To doskonaly sposob na utrzymanie kondycji. Znacznie lepszy niz zlopanie piwa calymi dniami. -Pani! Nie mozesz mi tego zarzucac! - oburzyl sie pirat. -Mowie, jak jest. - Wskazala w lewo. - Tamtedy bedzie latwiej. Mniej drzew. -Jak daleko jeszcze do wylotu Krysztalowej Gardzieli? - spytal komandor. -Biegiem jakies trzy godziny. W waszym slimaczym tempie pewnie ze dwa dni. Ide naprzod, bede sie rozgladala za stworami z Pustkowia. Jesli jakiegos zobacze, wroce was ostrzec. - Odwrocila sie i pobiegla. -Ta kobieta zaczyna mnie denerwowac - oznajmil kapitan Sorgan bez cienia szacunku. * Rzeczywiscie, tak jak przewidziala krolowa Trenicia, armia brnela przez gory jeszcze dwa dni, zanim dotarla do wylotu Krysztalowej Gardzieli. Odczuwali skutki dlugiego obozowania pod Gora Rekinia. Narasanowi przypomnialo sie ostrzezenie starego sierzanta Wilmera, ktory przy kazdej okazji powtarzal: "Wystarczy nie cwiczyc przez trzy dni, a robisz sie miekki i slaby. A jak jestes miekki i slaby, wrog z latwoscia posieka cie na kawalki. Taka jest prawda". -Powinienem byl pamietac dobre rady starego wojaka - mruknal komandor pod nosem. Drugiego dnia marszu przez skaliste gory tworzace granice na poludniu krainy pana Dahlaine'a, juz dobrze po poludniu, wyjechal im na spotkanie Ariga. -Zostalo wam jeszcze doslownie pare kilometrow - powiedzial, wykrecajac sie w siodle. - Krysztalowa Gardziel w zasadzie tuz przed wami. -Ciekaw jestem, jak wlasciwie wyglada ten krysztal... - zastanowil sie Sorgan. -To ten blady kamien, ktory ludzie nazywaja kwarcem - stwierdzil Ariga. - Mamy go na ladzie Malavi, tyle ze nie taki czysty. Nie przejrzysty. U nas jest rozowawy. Sorgan zasmial sie glosno. -Lepiej nie mowic o tym Elerii. A i pani Zelanie pewnie tez. Na sam dzwiek slowa "rozowy" obie zaczynaja sie oblizywac. -Dotarles do miejsca, gdzie Gunda i ludzie Sorgana stawiaja fundamenty pod fortece? - spytal poslanca Narasan. -Kilka razy. Jesli chcemy sprawdzic, co sie dzieje dalej w przeleczy, musimy przechodzic przez brame. -Jak wyglada przelecz za umocnieniami? -Od glownego kanionu odchodzi w bok mnostwo mniejszych jarow i parowow, wprost wymarzonych na zasadzki. Jestem pewien, ze przyszykujemy stworom z Pustkowia wiele przykrych niespodzianek. -I kazdy z was bedzie ich tymi niespodziankami zaskakiwac az do momentu, kiedy ktorys nieprzyjaciel mu ukasi konia - dorzucil Sorgan. - Na piechote zabawa okaze sie znacznie mniej sympatyczna. -Zabezpieczylismy sie przed tym, kapitanie - powiedzial Ariga. -Przyzwyczailiscie konie do noszenia bizonich skor? - domyslil sie pirat. Malavi pokrecil glowa. -Postawilismy na buty. -Co takiego? Nie rozumiem. -Ja nigdy nie widzialem na oczy stwora z Pustkowia, ale Ekial mowil, ze to mikrusy. Wiec poowijalismy koniom nogi bizonimi skorami. Zreszta, nie bedziemy sie nadstawiac. Kiedy ludzie-owady pokaza sie w kanionach, wybijemy pare setek i zarzadzimy odwrot. -Beda wam siedzieli na ogonie - stwierdzil Sorgan. -I o to wlasnie chodzi, kapitanie! - oznajmil Ariga z szerokim usmiechem. - Dogadalismy sie z lucznikami z Tonthakanu. Ukryja sie w kanionach, uzbrojeni w te zatrute strzaly, o ktorych tak glosno. Nas przepuszcza, a robale naszpikuja az milo. Nie podejrzewam, zeby ktorys przezyl. -Bardzo pomyslowe! - przyznal Narasan. * Nastepnego dnia pod wieczor Narasan i Sorgan wspieli sie na skalisty pagorek i ujrzeli polnocny kraniec Krysztalowej Gardzieli. Nad zachodnim niebosklonem zawisl wal ciemnych chmur, slonce powloklo je karmazynowym blaskiem. -Nie chcialbym rzucac bezpodstawnych oskarzen - odezwal sie Sorgan - ale ta przelecz nie wyglada mi na twor naturalny. Ktos tu chyba pomogl przyrodzie. -Nie jestem na tyle obeznany z gorami - powiedzial Narasan - zeby moc oceniac je po wygladzie, ale nawet mnie wydaje sie ona dziwna. -Coz, pan Dahlaine jest tu u siebie, wiec jesli ma ochote wyrabac pare dziur w swoich gorach - jego sprawa. -Musialby miec niezly toporek do tego wyrabywania - zauwazyl Narasan, przygladajac sie pionowym scianom po obu stronach gorskiego przejscia. - I juz rozumiem, dlaczego ta przelecz nazywa sie Krysztalowa Gardziel. Ten krysztal to kwarc, o ile dobrze pamietam, co mowil Ariga. Widzialem kiedys w imperium taki kamien. Niebrzydki, przyznaje, ale za kruchy, zeby byl z niego jakis uzytek. Domu bym z niego nie zbudowal. W kazdym razie nie dla siebie. Osobiscie wole granit. -Wyglada na to, ze Ariga mial racje. Skalne sciany polyskuja na rozowo. -Pewnie kwarc jest zabarwiony ruda zelaza. Ona wszystkiemu nadaje odcien czerwieni. -A moze to robota nieznajomej tajemniczej przyjaciolki Dlugiej Strzaly? - podpowiedzial Sorgan z krzywym usmiechem. -Pilnuj jezyka. Bo jesli ja obrazisz, moze cie zmienic w zabe. -Zaraz pekne ze smiechu. - Sorgan przyjrzal sie przeleczy. - Glowy nie dam, ale wydaje mi sie, ze dnem plynie rzeka. -To prawie pewne. Ten niedzwiedz, ktory pojawil sie w jaskini pana Dahlaine'a, przekazal nam, ze co roku przychodzi tu lowic ryby. Znienacka pojawil sie obok nich krzepki Matakanin Tlodal. -Uwierzycie, jesli wam powiem, ze w zyciu tego nie widzialem? Mieszkam osiemdziesiat kilometrow stad, a nie przyszlo mi do glowy, zeby sie tu wybrac na spacer. Piekny widok! Tylko malo interesujacy dla bizonow. One jadaja trawe, nie kamienie. -Czy to ty jestes wodzem Asmie pod nieobecnosc Tlantara Dwurekiego? - spytal Narasan. -Robie co w mojej mocy, zeby go godnie zastepowac. Jego wszyscy sluchaja bez gadania, ja natomiast moge ich ewentualnie poprosic o jakas pomoc, a oni i tak zrobia, co zechca. - Tlodal cmoknal niezadowolony. - A tak przy okazji: rozmawialem z wodzem Kathlakiem ze Stathy. Zgodzilismy sie, ze jego lucznicy beda przede wszystkim strzelali do nieduzych ludzi-owadow. Natomiast my, wlocznicy z Asmie, razem z innymi Matakanami zaczekamy, az nadejda wieksze stwory i wezma sie do zdobywania tej kamiennej sciany czy fortu, jak wolicie. Strzala leci duzo dalej niz wlocznia, ale za to nie przebije czegos w rodzaju pancerza. -Widze, ze sie dobrze rozumiecie - zauwazyl Narasan. -Jestesmy obaj mysliwymi. Znamy podstawowe zasady. -Jakie zasady? - zdziwil sie Sorgan. -No jest tylko jedna, choc mozna ja ujac na wiele sposobow. Dosc prosta. Zwiazana z klusownictwem. "Nie zabijaj cudzej zwierzyny". Chcecie rozbic oboz gdzies tutaj czy wolicie przejsc jeszcze ze dwa kilometry? Tutaj jest wiecej przestrzeni, ale decyzja nalezy do was. -Dalej nie idziemy - zdecydowal Sorgan. - Juz za pozno. Gdybys zjawil sie wczesniej, wtedy rzeczywiscie mielibysmy jakis wybor. -Milo mi, ze dzieki mnie latwiej wam podjac decyzje - powiedzial Tlodal. Narasan z trudem stlumil smiech. * Sila rzeczy oboz byl dosc prowizoryczny. Gdyby maszerowala tylko trogicka armia, zolnierze dostaliby ostra reprymende, ale Tonthakanom i Matakanom pojecia takie jak "porzadek" czy "linie proste" wydawaly sie calkiem obce, wiec Narasan machnal reka na wojskowy dryl. Zreszta, rozkladali sie tylko na jedna noc. Po zadziwiajaco sycacej kolacji, na ktora skladala sie gotowana fasola i pieczone bizonie mieso, Tlodal, Kathlak i krolowa Trenicia podeszli do komandora i Sorgana, by omowic kilka spraw. Niedlugo pojawil sie takze Ariga, ktory wiedzial, czego sie spodziewac w przeleczy. -Droga nie jest latwa - przestrzegl. -Co dokladnie masz na mysli? - zapytal Sorgan. -Glownie osypiska. Kwarc jest kruchy. Zima woda w najmniejszych szczelinach zamarza i wtedy odpadaja cale plachty kamienia, ktory rozbija sie o skalne sciany. Bedziecie musieli pare razy przechodzic przez rzeke. Tylko w ten sposob mozna ominac sterty potluczonego kwarcu. Chyba ze wolicie kopac. -Teraz juz rozumiem, skad sie bierze tluczony kwarc - stwierdzil Sorgan. - Czy osypiska spotkamy tylko u wylotu kanionu, czy dalej jest tak samo? -Pan Dahlaine wspomnial - odezwal sie Narasan - ze kwarc jest wyplukiwany przez wode ze strumieni. Im dalej na poludnie, tym mniej wilgoci, mniej wody, mniej strumieni. Wobec czego, moim zdaniem, bedziemy mieli po obu stronach lita skale. A juz na pewno w miejscu, gdzie Gunda stawia fort. -I to jest najwazniejsze - uznal Sorgan. Spojrzal na Arige. - Rozumiem, ze przemierzyles przelecz juz kilka razy? -Mam pojecie, jak wyglada. -Czyli wiesz, gdzie szukac brodow? -Dosc dobrze. -Do czego zmierzasz? - zniecierpliwil sie Narasan. -Ida z nami Matakanie i Tonthakanie. Na pewno umieja sie w takim terenie poruszac szybciej niz twoi ludzie. Gdybysmy ich jutro rano wyslali przodem, Ariga pokaze im, gdzie przechodzic przez rzeke i przy kazdym takim miejscu kilku na nas zaczeka, zeby przeprowadzic trogicka armie. Dzieki czemu zaoszczedzimy mnostwo czasu i powinnismy dotrzec do fundamentow fortu przed jutrzejszym zachodem slonca. Ludzie sie porzadnie wyspia i od rana wezma solidnie do roboty. -Jestes coraz bieglejszy w sztuce wojennej, Sorganie - pochwalil komandor przyjaciela. - Zawsze mi sie zdawalo, ze planowanie jest dla Maagsow koncepcja calkowicie egzotyczna, a tu prosze, uszom wlasnym nie wierze. -Ostatnio mam dobrych nauczycieli - odparl pirat. - Jednym z nich jestes ty, drogi panie komandorze, ale najlepszym Keselo. -Pewnie. Nie ma rozy bez kolcow... -Na dobre ci wyjdzie odrobina krytyki. Slyszalem, ze skromnosc to wielka zaleta. Od Kesela mozesz sie nauczyc pokory. 2 Mijal kolejny dzien. Slonce, jak to mialo w zwyczaju, chylilo sie ku zachodowi, malujac na zachodnim widnokregu czerwona poswiate. Narasan nie do konca rozumial, jak to sie dzieje, ze w krainie pana Dahlaine'a niebo o zachodzie najczesciej powleka sie akurat purpura, ale tak wlasnie bylo. Polaczone wojska szly prowadzone przez Arige i jego ludzi, omijajac liczne osypiska.Po jakims czasie mineli dosc ostry zakret i niespodziewanie staneli przed solidnymi fundamentami, na ktorych mial powstac fort. -Mamy niezly czas - zauwazyl Sorgan. - Ariga zasluzyl na uznanie. -Rzeczywiscie, przydal sie - przytaknal Narasan, przygladajac sie fundamentom umocnien. Wzniesiono je z wielkich blokow rozowawego kwarcu, co nie budzilo zaufania do calej konstrukcji. Kwarc byl piekny, zgoda, ale przeciez takze kruchy, a wiec nietrwaly. -Co tak dlugo?! - zawolal na ich widok Gunda. -Zatrzymywalismy sie od czasu do czasu, sprawdzac, czy ryby biora! - odkrzyknal Sorgan. -Jakbym slyszal Padana. - Komandor pokrecil glowa. - Nie moglbys wymyslic czegos bardziej oryginalnego? -Stare, ale jare. - Sorgan wzruszyl ramionami. - Przyjrzal sie fundamentom. - Niezle - ocenil. - Teraz to juz pojdzie piorunem. Fort bedzie gotowy w kilka dni. Gunda zszedl z umocnien. -Nie przecze, dobre fundamenty. -Szkoda tylko, ze z kwarcu, a nie z granitu - zauwazyl Narasan. -Innych kamieni tu nie mamy. Skell i Torl szukali granitu, lecz najblizszy jest jakies dwadziescia kilometrow stad. Cala zime by nam zajelo wycinanie blokow i transportowanie ich w odpowiednie miejsce. A tyle czasu raczej nie mamy. Najmocniejszy budulec to nie jest, rzeczywiscie, ale pamietajmy tez, ze - jak slusznie zauwazyl Torl - jedynymi narzedziami, jakimi dysponuja stwory z Pustkowia, sa ich zeby i pazury. Jezeli rzuca sie na umocnienia z golymi rekami, beda potrzebowali z dziesiec albo i pietnascie lat, zeby wyszczerbic kamien. A do tego czasu z pewnoscia zostana bezzebnymi kalekami. -Wykorzystaliscie do budowy ogromne bloki! - zauwazyl Sorgan. -Tak jest najlatwiej. A poza tym glowe daje, ze nikt nie bedzie ich rozrzucal dookola, zwlaszcza gdy je zaprzemy o sciany wawozu. -Jestesmy w najwezszym miejscu? -Tak - stwierdzil Gunda. - Pietnascie metrow, nie wiecej. Tutaj mozemy budowac w gore, nie wszerz, a fort im wyzszy, tym lepszy. -Jak wygladaja zbocza na poludnie od umocnien? - chcial wiedziec Narasan. -Strome, wysokie, nie ma sie gdzie schowac - odparl Gunda z usmiechem. - Jeszcze niedawno bylo pare skalnych blokow tu i tam, ale wykorzystalismy je do budowy fundamentow, a zanim skonczymy fort, nie zostanie ani jeden. Wrog nie znajdzie zadnej kryjowki. Bedzie musial atakowac z podniesiona przylbica. -Chodzmy sie rozejrzec - zaproponowal Sorgan. -Jak pan sobie zyczy, kapitanie - rzekl Gunda z uklonem. Bloki uzyte do budowy fundamentow okazaly sie wyjatkowo potezne, a liczne slady na ich bokach swiadczyly, ze Maagsowie wykuwali je bardzo ostroznie. Stoki na poludnie od umocnien faktycznie okazaly sie strome i gladkie, nie dawaly zadnego schronienia. -Swietna robota - pochwalil Narasan. -Nie bede sie sprzeczal - oznajmil Gunda z usmiechem. -Brama juz dziala? - upewnil sie Sorgan. - Keselo i Zajaczek opisali ja dosc dokladnie, ale chetnie bym na wlasne oczy zobaczyl w akcji ten wynalazek. -Dziala, dziala. Tylko potrzeba do niej duzo smaru. Wol daje sobie z nia rade. -Jak ja postawiliscie, skoro fort jeszcze dobrze niezaczety? - zapytal Narasan. -No, troche przesadzilem... - przyznal Gunda. - Postawilismy oscieznice i obudowalismy ja blokami kwarcu. Wiedzialem, ze od razu zainteresujecie sie brama, nie chcialem was rozczarowac. Wol zostal naczelnym odzwiernym. Bawi sie podnoszeniem i opuszczaniem bramy od tygodnia. Wszystko jest tak, jak wymyslil Keselo. Wol dobral sobie kompanie podobnych mu osilkow, wiec kiedy razem ciagna za liny, brama idzie w gore jak burza. Jesli czlowiek w tym czasie mrugnie, straci cale widowisko. -Czyli wiemy, co z otwieraniem - uznal Sorgan. - A jak wyglada zamykanie? -Latwiej byc nie moze. Wystarczy puscic liny, brama spada jak kamien. Huk przy tym sie rozlega, jakby runela cala gora, wiec wszyscy wiedza, ze brama zamknieta. Nie mam pojecia, czy Keselo i Zajaczek przewidzieli jeszcze jedna wlasciwosc tego rodzaju wejscia, czy tez wyszlo im to przypadkiem, ale poniewaz brama jest ze sztab, a nie pelnych plyt, bedziemy widzieli, co szykuje wrog. Malo tego, jesli nam sie jego dzialania nie spodobaja, mozemy strzelac do niego z luku, nie otwierajac bramy. -Narasanie - odezwal sie Sorgan - czas obejrzec z bliska ten cud. Nie moge sie doczekac. * -Czy wiadomo, co sie dzieje na polnocy? - zapytal Skell Narasana. Zapadal wieczor. -Jest duzo lepiej, niz moglibysmy sie spodziewac. Odkad odkrylismy, ze plaga to wcale nie choroba, poszlo juz gladko. -Skoro nie choroba, co to bylo? -Stwory z Pustkowia sa z legu na leg coraz pojetniejsze. Odkryly, ze ich jad jest zabojczy takze wowczas, gdy sie go rozpyli w powietrzu. Totez pluli nim na wiatr i kazdy, kto odetchnal zatrutym powietrzem, wkrotce umieral. -Straszne! - wykrzyknal Gunda. -Nie bylo lekko - przyznal komandor. - Ale Zajaczek wymyslil bardzo proste rozwiazanie. -Jakie? -Nazwal je uspieniem wiatru. Pan Dahlaine, ktory bez trudu dokonuje nieslychanych cudow, mial nietega mine, gdy kowal wyjawil swoj pomysl. Otoz ten lebski czlek doszedl do wniosku, ze jesli wiatr nie bedzie wial, plucie w powietrze moze stworom z Pustkowia co najwyzej nic nie dac, a kto wie, moze nawet zaszkodzic. Beda zatruwali sami siebie. I Atazakanow, ktorych pozyskali do pomocy w swojej sprawie. -I jak, zadzialalo? - spytal Gunda. -Nie wiem. Opuscilismy Gore Rekinia, zanim dotarly tam wiesci o wydarzeniach na polnocy. Ale, tak sobie mysle, ze gdy sie do roboty wezma Dluga Strzala, Keselo i Zajaczek, wrog nie ma latwego zycia. - Komandor Narasan przerwal, zastanowil sie nad czyms. - Potrafisz okreslic, ile czasu zajmie twoim ludziom zbudowanie umocnien? Skoro stwory z Pustkowia usiluja odwrocic nasza uwage od wawozu, przypuszczam, ze niepredko tu dotra, ale lepiej nie zwlekac. -Juz niedlugo, Narasanie - uspokoil go Gunda. - Pomagaja nam prawie wszyscy Maagsowie. Sciagaja tutaj nieociosane bloki skalne, zeby nasi zolnierze mogli sie skupic na samej budowie. Moim zdaniem tydzien wystarczy. * Nastepnego dnia chudy stary sierzant przyniosl niewesole wiesci. -Nie znalezlismy niczego, co by sie chociaz w przyblizeniu nadawalo na zaprawe. W tym kanionie... czy przeleczy, niech im bedzie, jest kwarc i tylko kwarc. Jutro szukamy dalej, ale nie podejrzewam, zebysmy mieli wiecej szczescia. -Tego sie obawialem - mruknal Gunda. -Jak zbudowac fort bez zaprawy? - zamyslil sie komandor. -Bedziemy musieli pasowac kamienie - oznajmil Gunda. -Nie rozleci sie cala konstrukcja? -Mowy nie ma! Metoda jest wolniejsza, ale rownie skuteczna jak stosowanie zaprawy. Gdyby ludzie-owady byli uzbrojeni... mogloby byc gorzej. Albo gdyby mieli pojecie o katapultach czy taranach. Ale pazurow i zebow nie ma co sie obawiac. Jezeli zechca sie przegryzc na druga strone umocnien, zajmie im to pare lat. - Tupnal z calej sily. - Gdybysmy mieli duzo czasu, moglibysmy caly fort zbudowac z takich blokow. Wtedy ci glupcy ugrzezliby tutaj na tysiac lat. -Dziesiec by mi wystarczylo - stwierdzil Narasan. - Jesli wszystko pojdzie dobrze, za dziesiec lat nie bedzie juz ani jednego stwora z Pustkowia. Buduj fort, Gundo. A ja sprawdze, jak idzie montowanie katapult. Ostroznie zsunal z fundamentow i poszedl do swoich ludzi zajetych stawianiem wojennych machin. Byla tam takze krolowa Trenicia. Z zajeciem obserwowala prace trogickich inzynierow. -Witaj! - Usmiechnela sie do komandora. - Zawsze mi sie zdawalo, ze katapulty sluza do kruszenia murow miast i fortow. Na co nam one tutaj? -Katapulta ma wiele zastosowan. Jesli chcemy kruszyc mury, uzywamy wielkich kamieni, natomiast setkami malych ciskamy we wroga. Dobrze skonstruowana katapulta wyrzuca pociski nawet trzydziesci metrow w gore, dzieki czemu na wroga spada kamienny deszcz. Moze nie wszystkich on zabije, ale z pewnoscia bardzo przerzedzi szeregi nieprzyjaciol. Deszcz kwarcowych odlamkow bedzie jeszcze skuteczniejszy, poniewaz kwarc rozlupuje sie na ostre szczapy. Spadajac na istoty z Pustkowia, poszatkuje je na kawalki. -Wasze wojny sa naprawde znacznie bardziej skomplikowane niz na Akalli - stwierdzila Trenicia. - My zwykle walczymy twarza w twarz. A wy, niby ludzie cywilizowani, zabijacie wroga, ktorego nawet nie znacie, z daleka, z dystansu. -Najwazniejsze jest zwyciestwo - przypomnial jej Narasan. - I jesli zginie wiecej nieprzyjaciol niz twoich bliskich, wygrana jest po twojej stronie. W przeciwnym razie przegralas. Zareczam ci, ze przez dlugie lata komplikowalismy sprawe, wlaczajac w rozgrywke najrozniejsze machiny wojenne, ale zalozenia sa ciagle takie same. -A czy uzywanie takich urzadzen jest honorowe? - Trenicia wbila w Narasana palace spojrzenie. Komandor skrzywil sie niezadowolony. Czasami mial wrazenie, ze wszelkie pojecia wiazace sie z szeroko pojetym honorem powinny zostac zakazane. Nie odpowiedzial. Krolowa Trenicia usiadla na wielkiej plycie kwarcu. Mine miala chmurna. -Duzo sie musze nauczyc - powiedziala. - W krainie pana Veltana dzialy sie rzeczy, ktorych dotad nie rozumiem. Widze, do czego moga byc przydatne takie urzadzenia, jasne, widze. Ale wydaje mi sie, ze zostaly wymyslone glownie po to, by rozbijac nieprzyjacielskie forty. A potem widzialam, jak miotano nimi ogniste pociski. Myslalam, ze forty to najwazniejszy element cywilizowanej wojny, a tu widze, ze po bitwie nikt sie nimi nie przejmuje. -Wojny na Dhrallu sa dla mnie dosc egzotyczne - przyznal Narasan. - Zwykle forty stanowia najwazniejsza linie obrony, tymczasem tutaj tajemnicza przyjaciolka Dlugiej Strzaly ma wlasne koncepcje. W krainie pana Veltana to ona wygrala dla nas wojne. Jest zdolna do takich cudow, o jakich rodzina pana Dahlaine'a moze tylko marzyc. -Wiem. Rozmawialam z nia w Gorze Rekiniej. -Jak to? - zdumial sie Narasan. - I nikomu nic nie powiedzialas? -Ona mnie o to prosila. Zdarza mi sie od czasu do czasu palnac glupstwo, ale wiem, kiedy trzymac jezyk za zebami. Powiedzmy, ze ma zamiar nam pomagac, i na tym zamknijmy temat. Wrocmy do wojen cywilizowanych narodow. O co wlasciwie w nich chodzi? -Najczesciej o ziemie - objasnil Narasan. - I oczywiscie o zloto. Zabieramy innym ziemie, poniewaz mozna ja przeznaczyc pod uprawe roli. Plony sprzedajemy temu, kto najlepiej zaplaci. - Usmiechnal sie lekko. - Tobie na zlocie nie zalezy, prawda? -Wcale - przyznala krolowa. - Wole klejnoty. Sa o wiele piekniejsze i na dodatek cenniejsze niz ten zolty olow, ktory cywilizowane ludy doprowadza do bialej goraczki. Co jest najwazniejsze w czasie waszej wojny? -Zajmowanie terytorium. Zawsze chcemy byc o krok przed wrogiem. Zawsze o jedno wzgorze dalej. Wtedy bedzie musial sie wysilic, zeby nas dosiegnac. - Sciagnal brwi w zamysleniu. - W zasadzie chyba taka wlasnie jest geneza stawiania fortow. W pewnym sensie podnosimy poziom gruntu, wiec utrudniamy nieprzyjacielowi zadanie. -Ale tez zatrzymuje was to w jednym miejscu. Skoro zbudujecie fort, musicie w nim siedziec. Wasze wojny sa chyba strasznie nudne. My walczymy na calej wyspie, wciaz jestesmy w ruchu. Podbiegamy do wroga, atakujemy i uciekamy. Potem nieprzyjaciel robi to samo. Jesli przeciwniczki zostana troche z tylu, okrazamy je i napadamy z drugiej strony. Po kilku takich wypadach wojowniczek jest zdecydowanie mniej. - Krolowa wydela wargi. - Powinnam porozmawiac z Dluga Strzala i lucznikami z Tonthakanu. Gdyby moje poddane nauczyly sie strzelac z lukow, na zawsze zostalabym wladczynia i jedyna pania Akalli. -Sadzilem, ze juz nia jestes - usmiechnal sie Narasan. -Owszem. Ale ciagle nie wszystkie mieszkanki o tym wiedza. * W miare jak fort zaczynal nabierac ksztaltow, komandor czul sie coraz swobodniej. Co prawda pan Dahlaine go zapewnial, ze stwory z Pustkowia nie pojawia sie w Krysztalowej Gardzieli szybko, ale mimo wszystko... Konni wojownicy codziennie robili wypady na poludnie i jak na razie nie natkneli sie na wroga. Komandor zaczynal wierzyc, ze fort powstanie na czas. Az ktoregos chlodnego dnia, gdy slonce skrylo sie za chmurami, Ariga pojawil sie od poludnia na spienionym koniu. -Mamy towarzystwo! - krzyczal z daleka. -No, nareszcie - uznal Gunda z krzywym usmiechem. - Zaczynalem sie obawiac, ze zagineli na pustyni. - Objal dumnym spojrzeniem swiezo ukonczony fort. - Czekamy. Jestesmy gotowi. Sorgan Orli Nos wyszczerzyl zeby w usmiechu. -A mnie sie juz zdawalo, ze nie zechca nas odwiedzic i zbudowalismy fort na darmo. -Nie ciesz sie za wczesnie, kapitanie - powiedzial Ariga. - Podobno stwory z Pustkowia nie mialy broni? Walczyly zebami i pazurami? To juz przeszlosc. Teraz sa calkiem niezle uzbrojone. -Jaka maja bron? -Najrozniejsza. Miecze, wlocznie, topory i palki z zelaznymi kolcami. -Zaczeli wyrabiac prawdziwa bron? - zdumial sie Sorgan. -Nie przypuszczam. Raczej ja pozbierali. Miecze sa identyczne jak te, ktorymi posluguja sie panscy ludzie, kapitanie, wlocznie - prosto od Trogitow. Byly jednak straty w ludziach w dwoch poprzednich wojnach i wrog najwyrazniej przeszedl sie po polu bitwy, zbierajac wszystko, co uznal za przydatne. -Pewnie tez beda wiedzieli, jak uzywac broni, prawda, Narasanie? - spytal Orli Nos. -Przygladali nam sie przez dwie wojny, wiec chyba maja ogolne pojecie, co sie robi z wlocznia czy mieczem. Na razie raczej brakuje im wprawy, ale z czasem jej nabiora. -To nie jest w porzadku! - burknal Sorgan. - Wszystko szlo jak z platka, a teraz nagle bedziemy musieli bic sie ze zlodziejami. -Pierwszy raz slysze slowo "zlodziej" w ustach Maagsa - zauwazyl Narasan. * Trzy dni pozniej stwory z Pustkowia nadal nie dotarly do fortu. Ludzie zaczeli sie denerwowac. Poznym popoludniem zjawil sie ksiaze Ekial. Za nim sciagali inni Malavi, ktorzy brali udzial w potyczce na poludniowych ziemiach Matakanow. Pojechali na poludnie opozniac rosnace sily nieprzyjaciela. Byla w konnych wojownikach jakas niezaleznosc, ktora nie do konca odpowiadala Narasanowi. Zolnierze powinni tworzyc wspolnie wieksza calosc, armie dzialajaca jak dobrze naoliwiona machina. Tymczasem oni znikali i pojawiali sie nie wiadomo skad, a gdy juz niby byli pod reka, robili glownie to, co sami uznali za stosowne. -Nie przejmuj sie nimi, przyjacielu - rzekl Gunda, gdy Narasan zwierzyl mu sie ze swoich watpliwosci. - Dzialaja rzeczywiscie inaczej niz my, ale to nie znaczy, ze gorzej. My budujemy forty, a potem czekamy w nich na wroga, oni wola zaczepiac nieprzyjaciela w marszu. Na pewno nie dadza rady wszystkim stworom z Pustkowia, ale tez bezdyskusyjnie uszczupla ich stado. -Ty juz nawet mowisz jak Malavi. "Uszczupla stado"...? -Trudno. Naprawde nie ma powodu do zmartwienia. Nasi sojusznicy na konskich grzbietach maja swietna zabawe, a jednoczesnie wybijaja przeciwnika. Mimo wszystko my takze bedziemy mieli z kim walczyc. Tak przy okazji... Masz pojecie, kiedy dotrze tu Dluga Strzala? -Wedlug Ekiala za kilka dni. Wola sie przemieszczac luznymi grupami, nie w szyku, w ten sposob poruszaja sie szybciej. Gunda uniosl sie nieco, wyjrzal przez mur. -Chcesz sie schowac? - zapytal. -Nie rozumiem. -Nadciaga krolowa Trenicia. Jesli cie znajdzie, bedziesz jej sluchal do zachodu slonca. -Pekam ze smiechu, taki jestes dowcipny. -Milo mi, ze sie cieszysz. 3 Kilka dni pozniej Padan, Dluga Strzala, Keselo i Zajaczek rzeczywiscie dotarli do fortu w Krysztalowej Gardzieli. Narasan wolal nie mowic o tym glosno, ale zdawalo sie, ze wszyscy obroncy odetchneli z ulga. Lucznik z krainy pani Zelany byl swietnym wojownikiem, najwyrazniej sama jego obecnosc podtrzymywala ludzi na duchu.-Opowiedzcie nam, co dokladnie dzialo sie na polnocy - poprosil Sorgan. - Jak to sie stalo, ze postanowiliscie skorzystac z pomocy stada bizonow, zamiast uzywac strzal? -Ot, znalazly sie pod reka - stwierdzil Dluga Strzala - i znacznie latwiej bylo im wykonac zadanie niz nam. My moglismy zetrzec sie ze Straznikami Boskosci, ale na pewno nie wszystkich zmietlibysmy z powierzchni ziemi i niedobitki ciagle sprawialyby nam klopoty. Bizony zadeptaly prawie wszystkich. Na dodatek nie zmarnowalismy ani jednej strzaly. - Usmiechnal sie lekko. - O ile mi wiadomo, zaden bizon nie zostal skrzywdzony w czasie walk. -Skad wiedzieliscie, ze te kudlate olbrzymy zrobia, co do nich nalezy? - spytala krolowa Trenicia. -Kazdy mieszkaniec Matakanu doskonale wie, ze bizony boja sie ognia. Oczywiscie nie ma w tym nic dziwnego, wiekszosc zwierzat boi sie plomieni. Keselo skonstruowal katapulty i zmieszal odpowiednie skladniki, by uzyskac ogniste pociski, wiec mielismy wszystko, co potrzebne, zeby skierowac stado bizonow tam, gdzie nam bylo na reke. Wystarczylo rzucac bomby zapalajace trawe w miejsca, gdzie stado mialo nie skrecac. Zostawilismy mu tylko jedna mozliwosc, a pedzilo naprawde na zlamanie karku. Zaden Atazakanin nie mogl uciec. -Zgineli wszyscy? - dopytywala sie Trenicia. -Nie, kilku ocalalo - odpowiedzial jej Tlantar Dwureki. - Ukryli sie za wielkimi glazami, bizony ich nie zauwazyly i przebiegly obok. Ale to nieliczni. Inni sa z metr pod ziemia. Stratowalo ich pare setek bizonow, wiec nie zostaly pewnie nawet szczatki. Trenicia zadrzala. -Straszne. -Byli naszymi wrogami - rzekl Tlantar obojetnie. - I zyczylismy im wszystkiego co najgorsze. -To prawda, jednak wolalabym juz o tym nie rozmawiac. * Nastepnego ranka Padan obudzil Narasana bardzo wczesnie. -Mamy towarzystwo. Komandor przeciagnal sie i ziewnal szeroko. -Ludzie-owady zjawili sie z wizyta? -E, nie. Nic z tych rzeczy. Dziwi mnie, ze jeszcze spisz. Huk grzmotu omal nie zburzyl fortu. Jak juz sie domyslasz, zajrzal do nas pan Dahlaine. Z rodzina. -Dlaczego od razu nie mowiles?! - Narasan zerwal sie na rowne nogi, blyskawicznie wciagnal mundur. -Od razu ci powiedzialem. I nie musisz sie spieszyc, najwspanialszy komandorze na swiecie. Gunda zaprowadzil gosci na wieze. Lubi sie popisywac, wiec zanudzi dzieci na smierc, ale tak czy inaczej troche potrwa, zanim ich uwolni od swojego towarzystwa. -Przyprowadzili ze soba dzieci? - Narasan byl wyraznie zdziwiony. - To niezbyt dobry pomysl. Ludzie-owady jeszcze nie zaatakowali, ale wiemy, ze sa niedaleko. -Sytuacja ulegla zmianie. Malavi wybrali sie na zwiady przed switem i jak dotad nie spotkali w kanionie ani jednego przeciwnika. Moze dlatego pan Dahlaine postanowil sie tu zjawic. Co wiecej, sprowadzil ze soba takze Omaga i jego piekna zone, a ona juz przygotowuje sniadanie. -Cos ty taki wesolek z samego rana? - burknal Narasan. -Robie, co do mnie nalezy, wiec jestem w dobrym humorze. Za chwile zjem pyszne sniadanie, co tez mi nie psuje nastroju. - Padan pokazal w usmiechu wszystkie zeby. Komandor mruknal cos pod nosem i ruszyl w strone waskiej drabinki prowadzacej na szczyt frontowej sciany fortu. Po chwili znalazl sie w towarzystwie bogow. -A, jest pan, komandorze - zauwazyl go siwobrody pan Dahlaine. - Przykro mi, ze cie obudzilem, ale to nagle znikniecie nieprzyjaciela jest bardzo niepokojace. Czy masz pojecie, dlaczego odeszli? -Wcale o tym nie wiedzialem. Wczoraj wieczorem ksiaze Ekial meldowal, ze nadal ida kanionem. -Moze zerkneli na fort i stwierdzili, ze lepiej wracac do siebie. - Sorgan sie zasmial. -Niemozliwe - sprzeciwila sie pani Zelana. - Dla nich nie istnieje cos takiego jak odwrot. -A moze zabrali sie do rycia podziemnych korytarzy? - podsunal Rudobrody. Dluga Strzala pokrecil glowa. -Nie. Przeciez dookola skaly. -No to gdzie sie podziali? - spytal Rudobrody. -Rozejrze sie po okolicy - powiedziala pani Zelana. -Ja to zrobie, siostrzyczko - zaprotestowal pan Dahlaine. - Moja kraina jest zagrozona. Ja jestem za nia odpowiedzialny. -Ty robisz za duzo halasu - odparla pani Zelana. - Ja sie rozejrze cicho i dyskretnie. Zaczekaj. Niedlugo wroce. - Tak jak stala, uniosla sie w powietrze. Narasan zadrzal. -Wolalbym, zeby tego nie robila - powiedzial cicho. -Popisuje sie, nie ma rady - rzekl pan Dahlaine. - Uwielbia byc podziwiana. -Ale i tak jest lubiana - stwierdzil pan Veltan z czulym usmiechem. - I skoro takie drobiazgi sprawiaja jej przyjemnosc, nie mamy nic przeciwko. Pan Dahlaine zmierzyl Dluga Strzale uwaznym spojrzeniem. -Nie krytykuje cie, przyjacielu, ale chcialbym wiedziec, co was natchnelo, by wykorzystac w walce stado bizonow. Lucznik lekko wzruszyl ramionami. -Po pierwsze, byly pod reka. Od jakiegos czasu wszyscy dookola opowiadaja o tym, jak ten czy ow zginal, stratowany przez bizonie stado. Po drugie, choc Atazakanie sa bardzo niewprawnymi wojownikami, wolalem nie narazac zycia obroncow. Doszedlem do wniosku, ze jesli bizony stratuja wroga, rozwiaza nam pare problemow. A sprawy potoczyly sie jeszcze lepiej, niz planowalem. Jesli ocalalo czterech lub pieciu Straznikow Boskosci, to wszystko. Reszta zostala wdeptana w ziemie. -Planujesz nastepne tratowanie, zeby dobic ocalalych? -Bizony zrobily swoje. Ekial zostawil ludzi, ktorzy odeskortuja niewinnych Atazakanow na ich ziemie. Jestem pewien, ze Malavi wytropili tych kilku Straznikow Boskosci, ktorzy zdolali calo ujsc spod bizonich kopyt. Przydaloby sie teraz znalezc Atazakanom nowego wladce. Najlepiej zeby nie byl wariatem. -Troche zaniedbalem sprawy - przyznal pan Dahlaine niechetnie. - Bylem zajety wojnami w innych krainach... -Inwazja na ziemie Matakanow byla czescia planu stworow z Pustkowia - przypomnial mu Dluga Strzala. - Sludzy Vlagh chcieli poroznic mieszkancow twojej krainy, panie, sklocic ich miedzy soba, tak samo jak - o ile dobrze pamietam - swego czasu w maagsowskim porcie Kweta z pomoca Kajaka probowali zasiac niezgode wsrod naszych sojusznikow z floty Sorgana. Niedawno w Tonthakanie omal nie doprowadzili do wojny miedzy plemionami Lowcow Jeleni i Lowcow Reniferow. Moim zdaniem Vlagh uswiadomila sobie, ze jej sludzy nie maja z nami szans w otwartym starciu, dlatego stara sie nas rozbic i oslabic. Raptem zjawila sie przy nich pani Zelana. -Znalazlam te stwory - oznajmila. - Z pewnoscia cos knuja. -No, to akurat nic nowego - stwierdzil pan Veltan. - Co tym razem? -Zebrali sie tuz przed poludniowym wejsciem do wawozu i wyraznie na cos czekaja. -Moze na nowy wyleg? -Chyba nie. Rozejrzalam sie po Pustkowiu, nikt nie nadciaga. Narasan przeniosl zamyslone spojrzenie w dal i nagle gwaltownie zaczerpnal powietrza. -Mamy klopoty. -Tak? - zdziwil sie Gunda. - Przeciez wrog nie zdobedzie fortu. -Nasz wrog ma sprzymierzenca - odparl Narasan. - Na imie mu dym. Patrzcie. Wszyscy wbili spojrzenia w gesta czarna chmure klebiaca sie na calej wysokosci kanionu. -Zaslonic usta i nosy! - krzyknal Omago. - Najlepiej mokrymi szmatami! Tym dymem mozna sie udusic! -Co to za koszmar? - spytal Gunda. - W zyciu nie widzialem takiego czarnego dymu. -Bo to z konkretnego drzewka - odparl rolnik. - Z ziemi pana Veltana. Uzywamy go do wyplaszania robactwa z pol i sadow. -My nie jestesmy robakami - oburzyl sie Gunda. -Ale tak jak one musimy oddychac. -Mozesz zatrzymac dym? - spytal brata pan Veltan. -Na jakis czas. Ten wawoz przypomina komin. Ciagnie w gore pelna para. -Moze deszcz? - podsunal Dluga Strzala. - Gdyby tak zgasic ogien, nie bedzie dymu. -Chodz do mnie, malenka! - zawolal pan Veltan. Blysnelo, zagrzmialo i bog zniknal. -Co za koszmar - mruknal Padan. -Niech tylko zgasi ogien, mniejsza o halasy - stwierdzil Gunda. Jakis czas pioruny uderzaly jeden za drugim, a niebo lsnilo setkami blyskawic od horyzontu po horyzont. Raptem burza ucichla, odeszla rownie nagle, jak sie pojawila. Pan Veltan wrocil, przeklinajac w kilku jezykach rownoczesnie. -Nie jest dobrze - podsumowal. - Rozpalili ogniska w jaskiniach. Nie do wiary. Zbieraj ludzi, komandorze, musicie uciekac z kanionu, a czasu macie niewiele. Dahlaine i ja zrobimy co w naszej mocy, zeby dym plynal jak najwolniej, ale zatrzymac go nie zdolamy Jesli nie uciekniecie, stracicie zycie. Odwrot 1 Gesta chmura czarnego dymu nadciagala nieublaganie. Trogiccy zolnierze wraz z przyjaciolmi z Maagsu pospiesznie zbierali wyposazenie i przygotowywali sie do marszu na polnoc.Keselo, choc w czasie studiow na uniwersytecie w Kaldacinie liznal nieco botaniki, nigdy nie slyszal o drzewie, jakie opisal Omago. -Co powoduje, ze przy jego spalaniu powstaje taki gesty dym? - zapytal rolnika. -Ja tam nie za bardzo wiem - przyznal Omago. - Zawsze mowilismy o nim "tluste drzewo" i mamy tyle rozumu, zeby go nie uzywac w kuchni ani do ogrzewania. Od bardzo dawna mieszkancy krainy pana Veltana wiedza, ze chmura gestego, tlustego dymu przepedza szkodniki z pola i sadu. Przylepia im sie do wszystkich otworow, wiec gina z braku powietrza. Maja do wyboru uciekac albo zdychac. Robaki nie sa madre, ale z czasem nauczyly sie rozpoznawac zapach tego drzewa, tego dymu. Zdarzalo mi sie widziec, jak istoty, ktore normalnie sa wrogami, uciekaly przed nim ramie w ramie. -Czy taki dym zabija wszystkie owady? - dopytywal sie Keselo. -I nie tylko owady. Takze zwierzeta oraz ludzi. Bardzo rzadko, ale jednak zdarza sie, ze wiatr zmieni kierunek, a wtedy dym zawraca nad chaty i ludzie zaczynaja kaslac, musza uciekac z domow. Troche pomaga zasloniecie ust i nosa wilgotna szmatka, ale tylko na jakis czas. Slyszalem o wypadkach, kiedy nieostrozni rolnicy gineli od dymu. -Niekiedy odnosze wrazenie, ze uprawa roli jest rownie niebezpieczna jak zolnierka. -Ruszac sie! - poganial ludzi Gunda. - Dym przesuwa sie coraz szybciej! -Spieszcie sie - ponaglal ich pan Dahlaine. - My robimy co w naszej mocy, Veltan sciaga deszczowe chmury, ale deszczu bedzie i tak niewiele, bo to nie ta pora roku. -Zabiore dzieci w bezpieczne miejsce - oznajmila pani Zelana. - Nie nalykaj sie dymu, bracie. - Odwrocila sie i pospieszyla na szczyt wiezy, gdzie czekali Marzyciele. -Omago - zaczepil rolnika Gunda. - Mowisz o zaslanianiu ust i nosa wilgotna szmatka. A gdybysmy tak zatkali wilgotnymi szmatami wszystkie drzwi i okna w forcie? -Nic by to nie dalo. Trzeba by bylo je bez przerwy moczyc. A rzeka na dnie wawozu o tej porze roku zmienila sie w marny strumyczek. -Nienawidze takiego odwrotu! - burknal Gunda. - Mamy doskonaly fort, ale z powodu przekletego dymu musimy go opuscic. -Wrog nie zostawil nam wyboru - rzekl Narasan. - Czasem trzeba odtrabic odwrot. -Albo ucieczke - wtracil Sorgan. - Co w tym wypadku znacznie blizsze prawdy. * Ruszyli na polnoc w pospiechu. -Skoro w kanionie zawisl dym, to chyba oznacza, ze ludzie-owady nauczyli sie rozpalac ogien - myslal glosno Zajaczek. Wlasnie przechodzili w brod rzeke na dnie wawozu, omijajac jedno z kwarcowych osuwisk. -Nie mozna miec pewnosci - uznal Keselo. - Mogli znalezc jakis zar albo tlace sie galezie. Jeden z profesorow uniwersyteckich twierdzil, ze czlowiek najpierw nauczyl sie korzystac z ognia, ktory udalo mu sie znalezc, a dopiero potem krzesac iskry. -Zaczynam rozumiec, dlaczego owady podazaja ta sama droga ewolucji co my. -Tyle ze rozwijaja sie znacznie szybciej. Przeciez wojny na tym ladzie zaczely sie wiosna, czyli pol roku temu, moze siedem miesiecy. I w tym czasie stwory z Pustkowia zebraly nasza bron, ktora pewnie umieja sie przynajmniej jako tako poslugiwac, a takze nauczyly sie wykorzystywac dym. -Rozgarnieta z nich rasa. -Coz, chyba rzeczywiscie trzeba ich za taka uznac. Nalezy przy tym pamietac, ze rozwijaja sie znacznie szybciej niz my na tym samym etapie. Nam taki postep w rozwoju zajal pewnie z tysiac, moze i dwa tysiace lat, a oni zalatwili sprawe w pol roku. -Z czego wynika, ze powinnismy sie zastanowic, jak ich przyhamowac - stwierdzil Zajaczek. -Jak cos wymyslisz, daj mi znac. Sam sie nad tym mecze juz od jakiegos czasu i nic. -Pomysle, pomysle - obiecal Zajaczek - chociaz na razie musimy przede wszystkim brac nogi za pas. * -Ile jeszcze do wylotu z kanionu? - spytal Gunda Dluga Strzale. Lucznik rozejrzal sie na boki. -Z dziesiec kilometrow, ale nie powinnismy sie tam zatrzymywac. Musimy znalezc jakies miejsce, gdzie dym nas nie dosiegnie. -Na przyklad jaskinie? -Naszym wrogom sie przydaly, wiec dlaczego my nie mielibysmy skorzystac? -To nie rozwiaze problemu, panowie - odezwal sie Narasan. - Mamy zatrzymac napastnikow, a ukrywajac sie w jaskiniach, nie osiagniemy tego celu. Teraz trzeba wymyslic sposob na zablokowanie wyjscia z wawozu. Jezeli ludzie-owady rozleja sie po calej krainie, pozabijaja wszystkich jej mieszkancow i zagarna ziemie. -Moze mury obronne? - zaproponowal Gunda. - Tylko jak je budowac w tym dymie? -Chyba daloby sie zawalic wylot kanionu skalami - podrzucil Keselo. -W jaki sposob? - Gunda byl wyraznie sceptycznie nastawiony do pomyslu mlodego Trogity. -Pamietam, jak ktos, opisujac ten wawoz, jeszcze w Gorze Rekiniej, powiedzial, ze kwarc na polnocnym jego krancu jest bardzo kruchy, wyplukany przez wode, ktora w dodatku zima zamarza. Jezeli znajdziemy sposob, zeby poslac na gorna krawedz zbocza ludzi z mlotami i dlugimi zelaznymi sztabami, odbija dosc kwarcu, zeby zasypac przejscie. -Tyle ze dym poplynie jeszcze dalej - uznal Gunda. -Raczej nie. Na razie unosi sie w strone polnocnego wylotu, poniewaz miedzy wysokimi scianami wawozu nie rozprasza go wiatr. Jesli zasypiemy przejscie, bedzie sie musial podniesc nad bariera. Zaraz potem wyjdzie z kanionu i wtedy spotka sie z zachodnim wiatrem, ktory poniesie go na wschod, akurat w rejon prawie niezamieszkany. -Uda nam sie? - zapytal Gunda komandora Narasana. -Na moje oko plan Kesela wyglada calkiem niezle. Sprobujmy. 2 Minelo juz popoludnie, gdy dotarli do wylotu Krysztalowej Gardzieli. Nieustajacy huk grzmotow swiadczyl, ze boscy bracia dwoili sie i troili. Dym rzeczywiscie zwolnil.-Jeszcze troche, a bedziemy uciekac przed powodzia - stwierdzil Zajaczek. - Ale robakow nie byloby mi szkoda. -Jakich robakow? -Korzystam z szansy, by obrazic przeciwnika - wyjasnil kowal ze zlosliwym usmieszkiem. -O ile dobrze sobie przypominam mape pana Dahlaine'a, po zachodniej stronie zbocze jest bardzo strome - powiedzial Keselo. -To prawda - potwierdzil Tlantar Dwureki. -Wobec tego tam zaczniemy odlupywac glazy, ktore zamkna swiatlo wawozu. Nie wiemy, jak daleko za dymem posuwaja sie ludzie-owa-dy, wiec powinnismy zamknac wylot wawozu mozliwie najszybciej. -Ten mlody czlowiek ma glowe nie od parady! - Tlantar Dwureki tracil Dluga Strzale w bok. -Rzeczywiscie, umie myslec - przyznal lucznik. - Nie raz i nie dwa oszczedzil nam niepotrzebnego wysilku, wiec sluchamy z uwaga tego, co ma do powiedzenia. -Dosyc tego gadania - zniecierpliwil sie Zajaczek. Uniosl mlot. - Idziemy na sciane kruszyc kwarc. Jak sie okazalo, kwarcowa sciana po zachodniej stronie kanionu byla jeszcze bardziej krucha, niz przypuszczal Keselo wyslany wraz z doborowa druzyna do kruszenia kamienia. W przewazajacej czesci byli to Maagsowie, wieksi i silniejsi od trogickich zolnierzy. Co moze sie wydawac dziwne, piraci uznali kruszenie skaly za czynnosc nieslychanie zajmujaca, wiec wkladali w nia cale serce i juz wkrotce w dol potoczyla sie prawdziwa skalna lawina. Kilku z nich przywiazalo liny do drzew rosnacych na krawedzi stromego zbocza, spuscilo sie w dol i tam odlupywalo kwarcowe bloki, krzyczac "Uwaga! Leci!" nieomal za kazdym uderzeniem mlota. -Nigdy nie zrozumiem tych ludzi - mruczal Keselo pod nosem. Poszedl kawalek na poludnie, by sprawdzic, jak daleko jest grozny dym. Czarna zaslona wyraznie sie przerzedzila. Ulewny deszcz zrobil swoje. Przemyslny plan ludzi-owadow mial coraz mniejsze szanse powodzenia. * Dopiero wieczorem Keselo z pomocnikami wrocil do przyjaciol. -Chyba jest lepiej, niz sie spodziewalismy - powiedzial Narasan. - Dym zaczal sie podnosic na rumowisku, ktore zamknelo wyjscie z przeleczy, a wiatr z zachodu od razu go odsuwa. Poczekamy do rana, wtedy zyskamy pewnosc, ze zniknal, i zaczniemy budowe nowych umocnien. Ludzie-owady rusza w gore kanionu, dopiero kiedy zagasna ognie, wiec mamy troche czasu. -Przyszla mi do glowy pewna mysl - odezwal sie Athlan. - O ile mi wiadomo, po tej stronie kanionu mamy pod nogami najzwyklejsza ziemie. -Jest w niej sporo kamieni - zauwazyl Gunda - ale przydadza nam sie do budowy umocnien, wiec faktycznie zostanie sama ziemia. Co wymysliles? -Do wody tez nie mamy daleko. Jezeli zmieszamy ja z ziemia, powstanie bloto, zgadza sie? -Zwykle taki wlasnie jest skutek. Do czego dazysz? -Mamy w Tonthakanie sporo bagien, stad wiem, ze chodzenie po sliskim blocku nie jest latwe ani szybkie. Jesli przed naszymi umocnieniami znajdzie sie sporo blota, ludzie-owady beda latwym celem dla lucznikow. Niewielu dotrze do muru. -W zasadzie to sie nazywa fosa - stwierdzil Keselo. - W imperium spotykana bardzo czesto, choc zwykle wypelniona woda. Athlan wydawal sie zbity z tropu. -Sadzilem, ze pierwszy wpadlem na ten pomysl. -Mysl dalej - poradzil mu Keselo. - Koncepcja wykorzystania blota zamiast wody jest zupelnie nowa. I moze sie okazac skuteczniejsza. -Troche potrwa, zanim ludzie zmienia bieg strumieni - zauwazyl Padan - ale tez warto pamietac, ze nie jestesmy sami. Sciagnelo nas tutaj cale mrowie. Jedni beda stawiali mury, drudzy zajma sie blotem. -Moze nam zabraknac wody na row z blotem przed kazdym murem obronnym - ostrzegl Zajaczek. - Nie lepiej byloby zostawic otwarta przestrzen przed drugim murem? Tam konni mogliby robic wypady i wybijac nieprzyjaciol, ktorzy zaatakuja druga linie umocnien. -Proponuje wykorzystac do obrony trzeciej linii katapulty miotajace ogniste pociski - powiedzial Keselo. - Stwory z Pustkowia nie reaguja na zmiany na biezaco, wiec jesli za kazdym murem obronnym spotka ich nowa niespodzianka, daleko im bedzie do calkowitego zadowolenia. -Przed czwartym wstawmy kolki z zatrutymi jadem czubkami - dorzucil Wol. - A w piatej linii znowu fosa. Duzo nie trzeba, zeby sie kompletnie pogubili. -Narasanie - usmiechnal sie Sorgan - co za czarne charaktery dla nas pracuja! -Nie mam nic przeciwko temu, przyjacielu. * Slonce juz zaszlo za horyzont, z gor zaczal spelzac chlod. Keselo nigdy dotad nie byl w gorach dluzej niz kilka godzin, wiec nie byl przygotowany na gwaltowny spadek temperatury po zmierzchu. Wyraznie chwytal mrozek, choc przeciez jeszcze nie nadeszla zima. Grube futrzane kurty Matakanow z poczatku wydawaly sie Trogicie lekka przesada, ale teraz zaczynal rozumiec, do czego sluza. Jesli zimy rzeczywiscie byly na tym ladzie tak srogie, jak mozna bylo sadzic po jesieni, mieszkancom tego regionu nie zaszkodzilyby nawet jeszcze cieplejsze okrycia. -Rzesko, co? - zagail Zajaczek. -Malo powiedziane - wstrzasnal sie Keselo. -Masz, wkladaj. - Kowal podal Trogicie ciezka matakanska kurte. -Dziekuje, bardzo chetnie. - Mlody uczony starannie owinal sie futrem. - Nie kradzione? -Ubran nie kradne - zapewnil go Zajaczek. - Na maagsowskich statkach wiekszosc ciuchow nigdy w ciagu swojego istnienia nie zetknela sie z pewnym wynalazkiem zwanym mydlo, wiec strach sie zblizac! Te dwie kurty dostalismy w prezencie od Tlantara Dwurekiego. Dba o nas, przeciez mamy walczyc w obronie jego ludu. Jak myslisz, ile czasu zajmie stawianie murow obronnych? -Najwyzej tydzien, wiec prace beda sie posuwaly szybko, bo skal mamy pod dostatkiem. Blysnelo, rozlegl sie donosny huk. -Ciekawe, kto to moze byc... - Zajaczek usmiechnal sie krzywo. - Uwielbiam braci pani Zelany, ale obaj robia strasznie duzo halasu. -Jestes szalenie spostrzegawczy - skrzywil sie Keselo. Wkrotce ujrzeli obu bogow. -Gdzie znajdziemy komandora? - zapytal pan Veltan. -Pewnie na zboczu, przy wylocie z wawozu - powiedzial Zajaczek. - Razem z Gunda i Padanem wybieraja miejsca na mury obronne. Budowa ma ruszyc jutro z rana. Czyzby ludzie-owady zaczeli nacierac? -Jak dotad, zadnego nie widzielismy - stwierdzil pan Dahlaine. Rozejrzal sie, przetarl oczy. - Kto wpadl na pomysl, zeby zagrodzic wejscie do wawozu? -Komandor Narasan uznal, ze podniesienie gruntu spowoduje skierowanie dymu w gore - poinformowal go Keselo. - A przy okazji, rzecz jasna, utrudni marsz stworom z Pustkowia. -Jak wam sie udalo tak szybko zgromadzic tu tyle kwarcu? -Odkulismy go od scian kanionu. Sprawa wcale nie byla trudna. Kwarc jest kruchy, a na dodatek od lat poddany dzialaniu wody. -Mozna by te przegrode podciagnac jeszcze odrobine wyzej. -Zaczelo sie juz sciemniac, panie. Jutro z samego rana znow zabierzemy sie do pracy. -Tym juz my sie zajmiemy - zdecydowal pan Veltan. - Nie wiem, jakie zamilowania maja wasze pupile, ale moja ukochana blyskawica uwielbia podobne wyzwania. Nie posiadala sie z radosci, gdy wypalala tunel w lodowej zaporze Aracii, by umozliwic armii komandora Narasana dostep do Dhrallu. -A tobie, braciszku, tez wcale to nie przeszkadzalo - zauwazyl pan Dahlaine z szerokim usmiechem. -Wypelnialem swoje obowiazki, zawsze robie to z przyjemnoscia. Ty nie? Pan Dahlaine zasmial sie w glos. -Ech, Veltanie,Veltanie... Czy ty kiedy dorosniesz? -Staram sie do tego nie dopuscic. -No dobrze, chodzmy sie zajac tym kwarcem. * Huk byl ogluszajacy, blyskalo co chwila tak jasno, ze bolaly oczy, ale bariera przegradzajaca wylot z Krysztalowej gardzieli rosla z chwili na chwile. -Milo jest popatrzec, jak bogowie pracuja - rzucil Gunda naboznym tonem. -Bierzmy sie do murow obronnych - podsunal Narasan. -A juz bylo tak dobrze! 3 Ciagle mzyl przykry lodowaty deszczyk, ale za to resztki gestego czarnego dymu odplywaly na wschod znad kwarcowej bariery przegradzajacej wylot z Krysztalowej Gardzieli.Standardowe procedury wznoszenia fortow, czy to stalych, czy prowizorycznych, byly wdrazane w zycie od pierwszej wojny, tej, ktora miala miejsce wiosna, w wawozie nad Lattash. Tam maagsowscy zeglarze zebrali ogromne kamienne bloki i sciagneli je we wlasciwe miejsce, a nastepnie trogiccy zolnierze zbudowali z nich mur, ktory mial zatrzymac nieprzyjaciela. Nie zawsze umocnienia spelnialy swoja role, lecz Keselo wierzyl, ze jest to doskonaly tryb postepowania. Pierwszy mur obronny u wylotu Krysztalowej Gardzieli byl juz niemal ukonczony, gdy u boku mlodego Trogity pojawil sie Athlan. -Nic z tego - stwierdzil ponuro. - Woda nie chce wsiakac w ziemie. Bloto jest do niczego. -Fatalnie - zmartwil sie Zajaczek. Nagle mlodemu trogickiemu uczonemu wpadla do glowy pewna mysl. -Czy Ara, zona Omaga, jest tu gdzies w poblizu? - zapytal. -Chyba widzialem ja za murem obronnym - stwierdzil Zajaczek. - A dlaczego pytasz? Ma nas nauczyc robic bloto? -Kto wie, kto wie... - Keselo usmiechnal sie tajemniczo. - Chodzmy, Athlanie. Zaprowadze cie do osoby, ktora ci pomoze. Wspieli sie na prawie ukonczony pierwszy mur i odszukali Omaga z zona. -Piekna pani - zwrocil sie do niej Keselo - mamy klopoty, a sadze, ze ty nam pomozesz i objasnisz, co robimy zle. -Tak? A w jakiej sprawie? -Wiemy, ze z wody zmieszanej z ziemia powstaje bloto, lecz chociaz nasi przyjaciele z Tonthakanu zmienili bieg kilku strumieni i skierowali je na gola ziemie u stop muru obronnego, bloto sie nie tworzy. Ara przyjrzala sie zolnierzowi i lucznikowi po kolei. -A zamieszaliscie? - spytala. -Eee... Co? - Athlan nie zrozumial. Piekna kobieta wzniosla oczy do nieba. -Ech, ci mezczyzni! Czy ktorys z was kiedykolwiek w zyciu cos ugotowal? -Ja pieke mieso nad ogniskiem od malenkosci - zadeklarowal Athlan. Keselo milczal. -Pieczenie miesa a gotowanie to dwie rozne rzeczy - oznajmila Ara. - Ale wracajac do spraw, ktore interesuja was teraz, musze wam z przykroscia uswiadomic, ze przemiana suchej ziemi w bloto bedzie wymagala sporego nakladu ciezkiej pracy. -Na bagnach nie potrzeba niczyjej pomocy - zaprotestowal Athlan. -Rzeczywiscie - przyznala wiesniaczka - ale tam trwa to kilka lat. Jezeli chcecie miec bloto jeszcze w tym roku, musicie mieszac. - Lekko sciagnela brwi. - Najlatwiej chyba byloby wykopac row, napelnic go woda mniej wiecej do polowy, a potem wsypac ziemie z powrotem na miejsce. -Ile to roboty! - przestraszyl sie Athlan. -Nie obiecywalam, ze dzieki mojej radzie bedziecie mogli siedziec z zalozonymi rekami. Lucznik z Tonthakanu westchnal ciezko. -A tak mi sie podobal ten pomysl z blotem! -I jest bezsprzecznie doskonaly - stwierdzil Keselo. - Tyle ze bedziemy musieli sie troche postarac, by osiagnac pozadane rezultaty. Jak widac, bez pracy nie ma kolaczy. -I tu masz racje. - Athlan westchnal sobie raz jeszcze. * Nastepnego dnia tuz przed poludniem Dluga Strzala wrocil ze zbocza wawozu. -Napastnicy pozwolili, by ogien zagasl, resztki dymu powinny sie ulotnic przed zachodem slonca. -A kiedy rusza do ataku? - spytal komandor. -Juz ruszyli. Trzymaja sie z daleka od dymu, ale juz sa w drodze. -I naprawde maja nasza bron? - upewnil sie kapitan Sorgan. -Nie wszyscy. Widzialem miecze, topory, ale wiekszosc niesie dlugie zaostrzone kolki. -Wiec nie mamy sie czego bac - ocenil Gunda. -Nie bylbym taki pewien - zaoponowal Sorgan. - Przeciez maja jad, daleko szukac nie musza, wystarczy przycisnac przedni zab i napluc na czubek wloczni, a maja w rekach smiertelna bron. - Zwrocil sie do lucznika. - Kiedy tu dotra? -Za jakies poltora dnia. Oczywiscie zmarnuja troche czasu na pokonanie kwarcu zamykajacego wylot Krysztalowej Gardzieli. Jezeli lucznicy obsadza krawedzie scian po obu stronach, napastnikom nie pojdzie latwo. Moga probowac sforsowac barykade po zachodzie slonca. Zwykle nie walcza po ciemku, ale nie powinnismy ryzykowac. * Deszczowe chmury sciagniete przez bogow nad wawoz klebily sie jeszcze przez kilka dni. Zanim odeszly, ostatni raz sypnely deszczem zmieszanym ze sniegiem. Komandor Narasan obsadzil wysokie zbocza u wylotu kanionu ludzmi zaopatrzonymi we flagi, by dali znac, gdy zobacza ludzi-owady. A Keselo lamal sobie glowe nad wymysleniem odpowiedniej nazwy przeciwnika, skoro mieli juz pewnosc, ze wiekszosc atakujacych to samice. -Ktorys z waszych macha flaga! - Zajaczek szturchnal go w bok. Mlody uczony spojrzal na krawedz zbocza. -Mowi, ze wrog nadciaga - odczytal. -Co za niespodzianka! - zasmial sie kowal. - Przeciez wiemy o tym nie od dzisiaj! -Pewnosci nigdy za wiele - stwierdzil Keselo, nadal wpatrzony w sygnaly dawane flaga. - Mowi, ze dzieki lucznikom dociera do nas niewielka czesc pierwotnych sil. Podeszla do nich krolowa Trenicia. -Co sie tam dzieje? - spytala Trogite. -Przeciwnik nadciaga. A w zasadzie resztki jego armii. Tonthakanscy lucznicy polozyli trupem kilka setek ludzi-owadow. -Zamierzaja wybic ich wszystkich? - zapytala Trenicia z wyrazna troska w glosie. -Ja bym tam nie mial nic przeciwko - przyznal Zajaczek. Krolowa pominela jego uwage milczeniem. Ze szczytu zbocza jeszcze jakis czas naplywaly informacje, ale zdaniem Kesela nie bylo juz mowy o niczym waznym lub nowym. -Wlasnie jeden wystawil leb nad rumowiskiem! - syknal Zajaczek. -Nie musisz mowic szeptem - powiedzial Keselo. - Mamy do nich przynajmniej kilometr. Nagle znow rozpoczelo sie sygnalizowanie flagami. -Coz, nalezalo sie tego spodziewac - stwierdzil Keselo po chwili. -Co znowu? - zirytowal sie Zajaczek. -Tonthakanom zabraklo strzal. -Co takiego?! - Zdumienie kowala nie znalo granic. - Zrobilem tysiace grotow! -Najwyrazniej Vlagh wyslala do nas wiecej niz tysiace swoich slug. -No, zostanie paru dla nas! - Trenicia odetchnela ulga. * O pierwszym brzasku napastnicy zaczeli sie wspinac na kwarcowa barykade. Wkrotce pojawili sie na otwartej przestrzeni miedzy polnocnym wylotem Krysztalowej Gardzieli a krancem dziury z blotem wymyslonej przez Athlana. O dziwo, pulapka w niczym im nie przeszkodzila. Nacierali, idac stale naprzod i nie zwracajac najmniejszej uwagi na cale zastepy towarzyszy, ktorzy topili sie w blocie. -Slepi czy co? - zdumial sie Torl. - Nie widza, co sie dzieje z ich przyjaciolmi? -Owady nie maja przyjaciol - wyjasnil pan Veltan. - Zapewne nie rozumieja, co sie dzieje z tymi, ktorzy ida przodem, i po prostu robia swoje. W ich krainie woda jest bezcennym skarbem, spotyka sie ja bardzo rzadko, na pewno wiekszosc z nich w zyciu nie widziala blota. Nie maja pojecia, ze ono nie daje oparcia. -Oszczedzamy strzaly, jak widze - podsumowal Zajaczek. - Jezeli wszyscy popelnia samobojstwo w fosie, bedziemy mieli sprawe z glowy. -Tak dobrze nie bedzie - stwierdzil Keselo. - Oni buduja pomost. -Z cial swoich towarzyszy?! - Zajaczek nie wierzyl wlasnym uszom i oczom. -Powinienes przestac myslec o nich jak o ludziach - poradzil mu Dluga Strzala. - Ludzie rozumuja samodzielnie, a owady nie. Jezeli potrzebna im droga przez fose pelna blota, zbuduja ja z tego, co maja pod reka. Poniewaz nie ma w okolicy zadnych kamieni, ich zbiorowy umysl zdecydowal o wykorzystaniu w roli budulca wlasnych slug. Doskonaly pomysl, nawet nie trzeba ich znosic na miejsce. Sami pojda. -To straszne! - wykrzyknal Zajaczek. -Straszny jest powod tej wojny, przyjacielu - westchnal Dluga Strzala. * -Pogubia sie kompletnie, komandorze Gundo - przekonywal Keselo - a my nie stracimy ani jednego czlowieka. -Zaczynam miec dosyc budowy fortow albo murow obronnych tylko po to, zeby je zostawiac przeciwnikowi. -Zaden z naszych ludzi nie zginie, slyszales? - odezwal sie Padan. - A przeciez o to wlasnie chodzi. Wrog ma zginac, my mamy ocalec, zgadza sie? -Komandorze, zgodzisz sie na takie wyjscie? - zapytal Gunda. -Jest sensowne. - Narasan pokiwal glowa. - Wielu naszych nieprzyjaciol zginelo od strzal. Wielu stracilo zycie w fosie. Jezeli zastana opuszczony mur obronny, co najmniej jeden dzien straca na planowanie dalszych posuniec, beda zbici z pantalyku. Potem przypuszcza kolejna szarze, a wtedy spadna na nich Malavi. -I oczywiscie wtedy opuscimy drugi mur obronny - skrzywil sie Gunda. -Nie widze zadnego powodu, zeby tego nie zrobic - przyznal Narasan. - A kiedy ludzie-owady zaatakuja trzeci mur, potraktujemy ich ognistymi pociskami. Jest ogromna szansa, ze dzieki trzem murom obronnym zdolamy wyeliminowac nawet milion nacierajacych. A sami przy tym nie stracimy ani jednego czlowieka. Trudno o lepsze rozwiazanie. W koncu Vlagh po prostu zabraknie wojska. * Wymyslona przez Tonthakanina fosa z blotem byla nieco glebsza posrodku niz na poludniowym koncu, a przeciwnik przypuscil atak akurat srodkiem. Dzien mijal, a kolejne dziesiatki i setki ludzi-owadow topilo sie w blocie. Wreszcie zaczelo wygladac na to, ze beda mogli sie przedostawac po zaimprowizowanym przejsciu stworzonym z cial towarzyszy. Czekali na nich Athlan i Kathlak z lucznikami. -Musimy sie wycofac z pierwszego muru tuz po zachodzie slonca - ocenil Dluga Strzala. - W przeciwnym razie beda nam deptac po pietach. Pewnie kolo poludnia zorientuja sie, ze nas tu nie ma, a wtedy jeszcze zaczekaja na decyzje zbiorowego umyslu. Raczej nie rusza wczesniej niz pojutrze rano. -Kiedy mamy ich zaatakowac? - spytal Ekial. -Chyba okolo poludnia. Co o tym myslisz, Keselo? -Tak, najlepiej kolo poludnia. Bedziemy potrzebowali czasu na wycofanie sie z drugiego muru, a nie powinnismy ich dopuscic zbyt blisko. Nadal zatrzymuja sie po zachodzie slonca, pewnie w ciemnosciach nie widza dobrze. Jak sadzisz, Dluga Strzalo, czy cofna sie po zapadnieciu zmroku? -Zawsze tak robili do tej pory. Pewnie sluchaja instynktu. Mozemy zaczac sie wycofywac z drugiego muru juz w czasie ataku Malavi. -A potem robaczki rozpelzna sie po drugim pustym murze i beda przez caly dzionek szukaly jakiegos przeciwnika - dorzucil Zajaczek. -Robaczki? - Narasan wydawal sie nieco zbity z tropu. -Od kilku dni okresla tym zdrobnieniem naszych wrogow - wyjasnil Gunda. - Uznal, ze to ich obraza czy kladzie sie cieniem na honorze... Sam dokladnie nie wiem. -Ile murow obronnych postawiliscie? - zapytal Kathlak. -Osiem - powiedzial Gunda. Narasan pokiwal glowa. -Andar pracuje nad kolejnymi dwoma. Jest juz blisko szczytu. Tam trzeba by postawic cos solidniejszego. Nie mozemy dopuscic, zeby wrog nas ominal przed nastaniem zimy. Potem juz nie bedzie zmartwienia. -Straszna szkoda - stwierdzil Sorgan Orli Nos z udawanym smutkiem. 4 -Pierwszy raz widze cos takiego - powiedzial Torl, wskazujac przepyszny zachod slonca. - Piekny, owszem, przyznaje, ale gdzie mu do tego, co sie dzieje na morzu! Gory jakos dziwnie wplywaja na niebo.-Raczej chmury, kapitanie - sprostowal Keselo. - O ile mi wiadomo, nad morzem walesaja sie, gdzie im przyjdzie ochota. Tutaj natomiast musza sie z jednej strony zbocza wspinac, a z drugiej zeslizgiwac. Zawsze przy tym sie troche podrapia, wiec robia sie ciensze, i to nierownomiernie. Dlatego zachod slonca w gorach mieni sie tyloma odcieniami czerwieni. -Czy ty na tych swoich studiach uczyles sie rzeczywiscie o wszystkim? -Nie, kapitanie. Czesc wiedzy zaczerpnalem z praktyki. Ojciec mial wobec mnie plany, ktore mi nie odpowiadaly, wiec nie spieszylem sie z ukonczeniem uniwersytetu. Nie interesowala mnie polityka ani handel, jakis czas przygladalem sie zyciu. Potem wstapilem do armii komandora Narasana... chyba bardziej po to, by zirytowac ojca, niz z wielkiego entuzjazmu. -Na Maagsie jest tylko jedna droga kariery - zasmial sie Torl. - Kiedy Skell i ja bylismy jeszcze mali, zakradalismy sie na statki cumujace w Kormo i chowalismy sie po roznych zakamarkach, chcac nielegalnie wyplynac na morze. Nie do uwierzenia, ile razy bylismy wyrzucani za burte. No, ale dzieki temu swietnie plywamy. - Zerknal na lake pomiedzy pierwszym a drugim murem obronnym. - Zadnego schronienia - powiedzial. - Najmniejszej kryjowki. Ludzie-owady nie beda mieli zadnych szans, kiedy spadna na nich Malavi. Drugi mur obronny byl w zasadzie identyczny z pierwszym, a takze podobny do wszystkich innych murow wzniesionych przez armie w ciagu minionych pokolen. Zolnierze maja swoje nawyki, kochaja rutyne i dopoki okreslone rozwiazanie sie sprawdza, nikt nie zmienia oryginalnego wzoru. Tym razem, na prosbe ksiecia Ekiala, zwiekszono nieco odleglosc pomiedzy dwoma murami do pieciuset metrow. -Potrzebne nam miejsce - tlumaczyl Narasanowi konny wojownik. - Bedziemy uderzali w przeciwnika kilka razy, nie mozemy sie gniesc w tloku. - Usmiechnal sie kacikiem warg. - Warto pamietac, ze ten, ktory padnie od naszej broni, nie bedzie atakowal nastepnych umocnien. * Ranek minal juz dawno, gdy Keselo zauwazyl jakis ruch na opuszczonym pierwszym murze obronnym. Ciagle jeszcze z drzeniem serca wspominal, ilu nieprzyjaciol poswiecilo zycie, by armia zdolala przejsc blotem fose. Poniewaz pierwszy mur obronny znajdowal sie dobre piecset metrow od drugiego, mlody Trogita nie widzial dokladnie, co sie dzieje na opuszczonych umocnieniach, ale tak czy inaczej mial nieodparte wrazenie, iz wrog nie bardzo wie, co poczac. -Widze, ze pokonali fose - odezwal sie pan Veltan, wyraznie zadowolony. - Dzieje sie tam cos interesujacego? -Trudno powiedziec. Niezbyt dobrze widac. Pan Veltan przyjrzal sie uwazniej pierwszemu murowi obronnemu. -Chyba nie wiedza, co robic. -Nawet nie przypuszczalem, ze owad moze przezywac takie rozterki - przyznal Keselo. -Jeden z pewnoscia nie - stwierdzil pan Veltan. - Ale w tym wypadku to zbiorowy umysl jest wytracony z rownowagi. Znowu zrobilismy cos, czego nie zrobilby zaden owad na swiecie. -A co takiego? - zainteresowal sie mlody uczony. -Opuscilismy gniazdo. -Gniazdo? -Oczywiscie. Przeciez owady nie rozumieja slowa "fort". Z ich punktu widzenia wszystkie te umocnienia, ktore stawiamy im na drodze, to gniazda - tam powinnismy bronic krolowej i jej potomstwa. Ci wrogowie, ktorzy przekroczyli fose, przeszukuja mur obronny, chcac odnalezc nasza krolowa oraz jej leg, oczywiscie po to, zeby ja zabic, a jej dzieci pozrec. A takze jaja, z ktorych jeszcze nic sie nie wyklulo. Istnieja formy zycia bardziej prymitywne niz owady, ale tez roznica miedzy nimi nie jest taka znowu wielka. Dla insekta zycie jest wyjatkowo proste. Pierwszy i najwazniejszy obowiazek to chronienie krolowej matki. Za wszelka cene. Obroncy sami umra z glodu, byle jej nie zabraklo pozywienia. Poniewaz jesli nie je, nie sklada jaj. A co za tym idzie, powstaje grozba wyginiecia gatunku. -Ich zachowanie wydaje mi sie podyktowane kodeksem honorowym. PanVeltan tylko sie usmiechnal. -Pojecie honoru jest im calkowicie obce. To ludzki wymysl, czlowiecza koncepcja. Owady nie maja o honorze zadnego pojecia. Ich krolowa Vlagh wpaja im przekonanie o wyzszosci jej potrzeb i koniecznosci chronienia jej samej, bez wzgledu na straty. Takie przekonanie stanowi sens i cel istnienia owadow. One nie mysla. Od myslenia jest matka, krolowa. A dokladniej twor, ktory moj brat nazywa zbiorowym umyslem. To, co mysli ona, mysla wszyscy. Koncepcja prosta i najwyrazniej skuteczna. Vlagh istnieje od milionow lat. Jakos przetrwala. -Chyba wlasnie podjela decyzje - zauwazyl Keselo. - Ludzie-owady ruszyli do natarcia. -Prosze, prosze! Interesujace. Jeszcze niedawno bylbym sklonny przysiegac, ze bedzie sie namyslala najmniej do jutra. Stanowczo nabiera wprawy. Nie zdziwilbym sie, gdyby kazala swoim dzieciom rozebrac pierwszy mur obronny, tak zeby nie zostal kamien na kamieniu. * Keselo uchwycil katem oka jakis ruch. Spojrzal uwazniej i dostrzegl konnych wojownikow Malavi zbierajacych sie miedzy drzewami na wschod od stoku. Odwrocil glowe w przeciwna strone, przyjrzal sie grupie drzew na zachodzie. I tam, juz bez zaskoczenia, takze dojrzal Malavi. -Szykuje sie niespodzianka - zawiadomil pana Veltana. -Jaka? -Jesli spojrzysz uwaznie, panie, to w zagajnikach na wschodzie i na zachodzie dostrzezesz konnych wojownikow. Ludzie-owady przezyja wkrotce przykre zaskoczenie. Malavi najwyrazniej chca uderzyc z obu stron jednoczesnie. Niewielu zywych napastnikow zostanie po tym wypadzie. -Jakos mnie to nie martwi. -Trudno sie dziwic. Z zachodu dobiegl ich ostry krzyk, Keselo rozpoznal glos ksiecia Ekiala. Malavi wyplyneli spomiedzy drzew szeroka struga, ze wschodu podazyla na jej spotkanie druga. Zachodnia zdawala sie nieco wyzej, ale nie mialo to wiekszego znaczenia. Wrog najwyrazniej nie pojmowal, co sie dzieje. Ludzie-owady staneli bez ruchu, jakby nie potrafili zdecydowac, w ktora strone uciekac. Niektorzy bez wiekszego przekonania machali bronia znaleziona na polu bitwy, inni niemrawo wystawiali przed siebie zaostrzone patyki udajace wlocznie, ale na pierwszy rzut oka bylo widac, ze nie stanowia dla Malavi godnego przeciwnika. Po niedlugim czasie na lace miedzy murami obronnymi zostala ledwie garstka nieprzyjaciol. Ksiaze Ekial znowu krzyknal glosno i oba oddzialy konnych wojownikow zawrocily, tratujac ciala zabitych. -Nigdy w zyciu nie zadre z Malavi! - Keselo zadygotal. - Nikt nie przezyje ich ataku. A konni wojownicy, zakonczywszy szarze, z radoscia machali szablami. Wkrotce na lace zostaly tylko trupy. * Kilka dni pozniej Keselo stal obok katapulty tuz za trzecim murem obronnym, w towarzystwie sierzanta Shwarka o ogorzalej twarzy. -Trzeba z nimi uwazac, panie oficerze - powiedzial Shwark. - Pociski ogniowe to nie skaly, robia, co chca. A na dodatek strzelanie z katapulty w dol zbocza jest trudniejsze niz kazde inne. Jak czlowiek nie ma duzego pojecia, prawie na pewno pocisk poleci za daleko. -Wy jestescie ekspertem, sierzancie. Nie smialbym podwazac zdania fachowca, ktory od dwudziestu lat obrzuca wrogow kamieniami i ogniem. -A pewnie, pewnie. Tak samo jak nie wolno zle mowic o oficerach. -Jestescie dobrym czlowiekiem, sierzancie, i macie doskonale maniery. Wiecie, co wolno, a czego nie. A ja chetnie bym sie dowiedzial, co zrobic, zeby ognisty pocisk rozpadl sie na mniejsze. Zanim dosiegnie celu. Jeden duzy pocisk moze podpalic raptem z pieciu przeciwnikow, no i szkody poczyni niewielkie. -No taaa... Glupia sprawa - przyznal sierzant. -Rzeczywiscie, glupia - zgodzil sie mlody oficer. Sierzant podrapal sie po glowie. Na dluzsza chwile pograzyl sie w zamysleniu. -Moze by rzucac kacze pociski? - odezwal sie w koncu. - Chyba jeszcze nikt nie probowal tego z plonacymi, ale w sumie, czemu by nie? -Wspaniale - ucieszyl sie Keselo. - A wytlumaczysz mi, co to sa kacze pociski? -Pewno, pewno. Wlasciwie to mysmy ten pomysl podwedzili w jednej innej armii. Wtedy walilismy z katapult calkiem zwyczajnie. A w tamtym wojsku ktos ruszyl glowa, no i wymyslil, zeby nie klasc na lyzke jednego wielkiego glazu, tylko sterte mniejszych kamieni. No i jak miotneli, to wrogowi pol oddzialu padlo, a nie pieciu zolnierzy, jak to bywalo pod jednym duzym pociskiem. Potem sami probowalismy tak miotac, jak juz wrocilismy do Kaldacinu, i wychodzilo bombowo. W kazdym razie na drzewach. Bo na ludziach nie bylo jak sprawdzic. I juz bylismy pewni, ze mamy nowa bron, a wtedy taki jeden mlodzik, wcale niespecjalnie bystry, wymyslil, zeby walic kamieniami w ziemie przed wrogiem, a nie w samego nieprzyjaciela. Ze to moze bedzie tak, jakbysmy puszczali kaczki na wodzie. Sprobowalismy pare razy i okazalo sie, ze mial racje. Nie daj boze znalezc sie w poblizu...! No i od tamtej pory tak strzelamy. Z ognistych pociskow tez mozemy tak walic. -Dobry czlowieku, wlasnie zasluzyles na podwyzke! * -Jestem w zasadzie pewien, ze to zadziala, komandorze - przekonywal Keselo nastepnego dnia, w czasie codziennego porannego spotkania. - Wykorzystujac kacze pociski, zasypiemy ogniem cale zbocze przed atakujacymi. -Mnie tez sie ten pomysl podoba - poparl go Padan. - Co nam szkodzi sprobowac? Pamietamy wszyscy, ze ludzie-owady nie zwracaja szczegolnej uwagi na umierajacych towarzyszy, ale jak im sie ten czy ow pod nosem zapali zywym ogniem, to chyba go zauwaza? -Zreszta jesli takie strzelanie da niewiele - wtracil sie Gunda. - zawsze mozemy wrocic do starych obyczajow. Sprobujmy, komandorze. Przekonajmy sie, co daje zastosowanie kaczych pociskow. * Tuz po poludniu pierwsi ludzie-owady zaczeli niepewnie opuszczac drugi mur obronny i ruszac na zbocze. Keselo mial nieodparte wrazenie, ze calkowicie zapomnieli o ostroznosci. Spotkaly ich juz dwie bardzo przykre niespodzianki, a mimo to brneli naprzod, prosto na spotkanie nastepnych klopotow. -Pan tu rozkazuje - odezwal sie sierzant Shwark - ale ja bym jeszcze poczekal. Niech podejda blizej, niech wyjda na otwarta przestrzen. -Zaufam waszemu doswiadczeniu, sierzancie. -Ja tam nie chce nic mowic, panie oficerze, ale mnie to sie zdaje, ze pan troche za dlugo siedzial w tych swoich szkolach w Kaldacinie. Normalnie to ludzie nie gadaja tak elegancko. -Na razie nic na to nie poradze. Moze z czasem sie przystosuje. Czy macie pojecie, sierzancie, czego powinnismy sie spodziewac? -Ani troche. Chyba tak walic to jeszcze nikt nie probowal. -Wobec tego przecieramy szlaki i ustanawiamy nowa jakosc. Nazwiemy ten sposob walki manewrem Shwarka. Bedziecie slawni, sierzancie. -Slawny bede, jak sie wszystko uda - sprostowal sierzant. - A jak nie, to ja pieknie dziekuje za taka slawe. Keselo byl zdenerwowany. Coraz wiecej nieprzyjaciol wylewalo sie z poprzedniego muru obronnego i ruszalo w gore zbocza. Najwyrazniej tym razem Vlagh stworzyla nieprzebrane zastepy slug. -Jeszcze mi cos przyszlo do glowy, panie oficerze - odezwal sie sierzant. - Jak bysmy tak na poczatku miotali ogniowymi pociskami, ale niezapalonymi? I potem cisnac raz a dobrze, jednym zapalonym, to wszystkie sie zajma ogniem, co? Keselo zamrugal oszolomiony. -Sierzancie, jestescie geniuszem! - wykrzyknal. - Skad wam sie biora takie pomysly?! -Jakos tak... znikad. -I tak trzymac! Zaraz zobaczymy, jak sie ten najnowszy sprawdzi w praktyce. -Trzymajmy kciuki - rzekl Shwark z usmiechem. Nagle podbiegl do pierwszej katapulty. Wyrwal zolnierzowi z reki pochodnie. -Dobra jest! Ognia! - zawolal. -Jak to tak...? - zaprotestowal wojak. -Zamknij sie i strzelaj! - warknal sierzant. Obrzucil ostrym spojrzeniem grupke zolnierzy obslugujacych katapulte. - Powiedzialem: Ognia! Juz! Jeden z Trogitow zwolnil lyzke i na atakujacych spadly grube krople gestego plynu, ktory normalnie bylby podpalony. Sierzant dopadl drugiej katapulty. -Teraz z ogniem! Zapalaj! I strzelaj! Plonacy pocisk ruszyl w gore, ciagnac za soba czerwono-czarny ogon dymu i ognia. Po chwili uderzyl w ziemie na stromym zboczu i zablysnal setkami parzacych odpryskow. Juz samo to wystarczyloby, zeby zmiesc nacierajacych z powierzchni ziemi, ale na tym nie koniec. Zajelo sie ogniem paliwo wyrzucone z pierwszej katapulty i caly stok stanal w plomieniach. Keselo patrzyl na to ze zgroza. Gdziekolwiek zwrocil wzrok, widzial plonacych przeciwnikow, ktorzy biegali we wszystkie strony bez ladu i skladu. Zapalali sie jedni od drugich, padali, umierali. -Ostre zagranie - zauwazyl Torl. - Takie zamieszanie to juz chyba nawet Vlagh zauwazy. Na szczycie muru pojawila sie krolowa Trenicia, tuz za nia komandor Narasan. -Co wy robicie?! - krzyczala wladczyni z Akalli. -Prowadzimy wojne, wasza wysokosc - odpowiedzial Keselo z naleznym szacunkiem. - Rzeczywiscie, zeszlismy nieco z utartych szlakow, ale skutki sa nie do pogardzenia. -Do walki sluzy miecz, nie ogien! - ciskala sie krolowa. -Czasy sie zmieniaja. Ogien bywa znacznie bardziej skuteczny. Spojrz, pani, na jasniejsza strone tej sytuacji. W tej wojnie nie wyszczerbisz ostrza, a odniesiesz zwyciestwo. Cudownie, prawda? - Spojrzal na nia szeroko otwartymi oczami o niewinnym spojrzeniu. -Keselo, zachowuj sie - mruknal polgebkiem komandor Narasan, ktory sam z trudem powstrzymywal smiech. Pieklo 1 Ara od razu uznala, ze pan Dahlaine mial racje, skupiajac oddzialy sprzymierzencow wokol Krysztalowej Gardzieli. Kraine Polnocna z Pustkowiem laczylo wiecej przejsc, ale gdy sie im blizej przyjrzala sama swiadomoscia, nabrala przekonania, iz sludzy Vlagh rusza wlasnie ta droga, poniewaz inne wawozy, jak doplywy wielkiej rzeki, wczesniej czy pozniej laczyly sie wlasnie z tym kanionem i tylko on przecinal w poprzek lancuch stromych gor przegradzajacych inne drogi inwazji.Fort, zbudowany przez Trogitow w nizszej czesci kanionu, powinien byl zatrzymac nacierajacych z Pustkowia, tymczasem sludzy Vlagh znalezli sposob, by przegonic stamtad obroncow. Ara bardzo sie wtedy zirytowala. Co gorsza, jej przeciwniczka wykorzystala sposob, ktory ukradla ludziom. Vlagh okazala sie utalentowana zlodziejka. Trogici wraz z innymi obroncami robili, co mogli, by zagrodzic droge stworom z Pustkowia. Skalna bariera blokujaca polnocne wyjscie z Krysztalowej Gardzieli wydawala sie dosc skuteczna, row z blotem, pomysl iscie genialny, spelnilby swoja role, gdyby napastnicy byli ludzmi. Tymczasem sludzy Vlagh nie mieli dosc rozumu, by sie bac, wiec pokonali fose, ponoszac przy tym ogromne straty, i zajeli pierwszy mur obronny. Gwaltowny atak Malavi zatrzymal marsz nieprzyjaciol, ale nie na dlugo. Najskuteczniejsze, jak dotad, okazaly sie wymyslone przez Trogitow pociski ogniowe. A kacze pociski, pomysl rubasznego sierzanta, byly prawdziwym przeblyskiem geniuszu. W ostatniej chwili Ara podszepnela wojakowi, jak wykorzystac je jeszcze lepiej. Wszystko wskazywalo na to, ze stwory z Pustkowia boja sie tylko jednego: ognia. Wynikalo z tego, ze plomienie beda najlepsza bronia w tej wojnie. To samo zreszta mozna bylo wywnioskowac ze snu Lillabeth. Mowa w nim byla o ogniu, "jakiego nikt dotad nie widzial", chociaz to akurat trudno bylo zrozumiec, bo przeciez ogien to ogien i w zasadzie kazdy wyglada tak samo. Dym, ktory wygonil obroncow Dhrallu z Krysztalowej Gardzieli, rozwial sie juz calkiem, a chmury sciagniete przez boskich braci odplynely. Niebo nad kanionem znow rozjarzylo sie przejrzystym blekitem. Blekit! Aha! Blekitny ogien bylby rzeczywiscie niezwykly. Tyle ze tutaj, w gorach, nie uswiadczysz ani jednego blekitnego plomyka. Gdy Athlan opowiadal o bagiennych ogniach, Keselo wyjasnial to zjawisko, mowiac o metanie, gazie z wegla. Wspomnial o kopalni wegla w Imperium Trogickim, ktora plonie juz od siedemdziesieciu lat, a bedzie plonac pewnie jeszcze kilka stuleci. Blekitny ogien. Dobrze. Wszystko jasne. Teraz trzeba tylko znalezc to cos, co Keselo nazywal weglem. Wypuscila swiadomosc w gory, szperajac po zboczach, szukajac pod skalami po bokach kanionu. Odkryla kilka bogatych zloz wegla, niestety zadne nie lezalo dogodnie. Zajrzala glebiej i wreszcie znalazla to, czego szukala. Jedno ze zloz bieglo wzdluz krawedzi zbocza i schodzilo do podloza u polnocnego wylotu przeleczy. Co wiecej, w nim wlasnie sporo bylo kieszeni napelnionych zbitym pod cisnieniem gazem. Bardzo dobrze, pomyslala. Trzeba bedzie roztrzaskac kilka skal, zeby uwolnic gaz, ale to juz najmniejszy problem. Raptem zamarla w bezruchu. Niedobrze. Calkiem zle. W Krysztalowej Gardzieli wiatr ciagnal w strone polnocnego wyjscia. Nie wolno rzucic na ten wiatr plonacego gazu. Potrzebowala ognia, ale przesuwajacego sie w odpowiednim kierunku. -Musze nad tym jeszcze popracowac - mruknela do siebie, wracajac swiadomoscia przez lita skale i polyskliwy kwarc. Wyslala pamiec daleko wstecz, do wlasnych odleglych wspomnien, do czasow gdy Dhrall stanowil czesc wiekszej calosci, nie byl oddzielony od innych kontynentow. W tamtych zamierzchlych czasach ziemia, na ktorej teraz znajdowala sie Krysztalowa Gardziel, pokrywal gesty las, pierwotna puszcza. Te drzewa w jakims sensie staly sie przodkami tworu przez Kesela nazywanego weglem. Teren byl tutaj bagnisty, wiec korzenie drzew nie mialy dobrego oparcia w ziemi i byle burza mogla je przewrocic. Wyjasnila sie jedna z watpliwosci, jakie dreczyly Are. Otoz drzewa, bagna i gory byly - wbrew pozorom - blisko spokrewnione. Im dluzej zastanawiala sie nad rozwiazaniem, tym bardziej umacniala sie w przekonaniu, ze wygrana bedzie uzalezniona niemal calkowicie od kierunku wiatru. I od jego sily. Moze udaloby sie namowic do pomocy pewien konkretny rodzaj wiatru... Mieszkancy polnocnego Dhrallu nazywali go traba powietrzna, Keselo - cyklonem. Tak czy inaczej, ten wiatr byl wyjatkowo potezny. Dlatego wlasnie miala pewne watpliwosci. Najwyzszy czas na eksperyment. Poslala swiadomosc do najbardziej na polnoc wysunietej czesci regionu Matakan i zaczela bawic sie z wiatrem. Nie bylo to latwe. Traby powietrzne, jak nalezalo sie spodziewac, mialy swoje kaprysy i zachcianki. Mimo wszystko po kilku probach Ara opanowala metode kierowania tym zywiolem. Trzeba bedzie jeszcze ostrzec obroncow, ale w tym juz miala wprawe. Doskonale wiedziala, do kogo sie zwrocic, gdy nadejdzie wlasciwa chwila. Raz jeszcze rozwazyla wszelkie za i przeciw. Ogien pedzony przez trabe powietrzna bedzie niewyobrazalnie wielki. Najpierw oczysci Krysztalowa Gardziel, bez dwoch zdan. Tyle bylo pomniejszych wawozow odchodzacych od glownego, plomienie wyplenia tam wszelkie zlo. Jezeli uda sie dobrze pokierowac traba powietrzna, zetrze z powierzchni ziemi wszystkie slugi Vlagh w pol godziny. -Moze to ja wreszcie przekona, zeby z nami nie zaczynac - szepnela Ara. Jeszcze cos nie dawalo jej spokoju. Przyda sie drugi ogien, blizej poludniowego kranca Krysztalowej Gardzieli, uznala. Vlagh potrafi byc uparta, wiec lepiej sie upewnic, ze ta droga juz nikogo nie posle. Westchnela i przeniosla sie w poludniowy koniec wielkiego kanionu. Tam poszlo znacznie latwiej. Wegiel mial szczegolny zapach, a gaz charakterystyczny smak, znalazla go bez klopotu - i wybuchnela glosnym smiechem. O ironio losu! Fort Gundy stal nieomal dokladnie na zlozach gazu. Zanurzony w kipieli niebieskiego ognia bedzie stanowczo nie do zdobycia. Zaraz, po kolei... - napomniala siebie i wybrala sie na poszukiwanie Dlugiej Strzaly. Na ziemie splynela juz noc, pograzyla w czerni trogickie umocnienia na polnoc od Krysztalowej Gardzieli. Nic zatem dziwnego, ze lucznik spal snem sprawiedliwego. -Witaj, dzielny wojowniku - odezwala sie do niego w myslach. -A, to ty, pani. - Rozpoznal ja od razu. - Mamy uciekac? -Nie, tym razem nie. Ale ostrzez przyjaciol, ze nadciaga traba powietrzna, niech poszukaja schronienia. Najlepiej w jaskiniach. Uwierz mi, nie bedzie to lagodna bryza. Sciagnijcie ludzi ze zboczy wawozu. Caly bedzie wypelniony ogniem. -Pani, nie slysze w twoim glosie wielkiej pewnosci. -Nigdy wczesniej tego nie robilam - przyznala Ara. - Wszystko powinno pojsc zgodnie z planem, ale lepiej nie ryzykowac. Na razie spij, Dluga Strzalo. A rano przekaz wiadomosci obroncom Dhrallu. Wszystko bedzie dobrze. Taka przynajmniej mam nadzieje. Odplynela z mysli lucznika. Musiala podjac jeszcze jedna istotna decyzje. Z poczatku wydawalo sie jej, ze najwlasciwszym Marzycielem do wypelnienia czekajacego ich zadania bedzie Yaltar, czyli Vash. Skoro jednak trzeba przepalic Krysztalowa Gardziel blekitnym ogniem, bardzo wazna okaze sie pogoda, a tu musiala zaczac dzialac Enalla, Lillabeth. Dziewuszka, ktora i tak juz niejedno przeszla w czasie trzeciej wojny na Dhrallu. W dodatku byla chyba troche za malo subtelna, no i znajdowala sie teraz bardzo daleko, choc to akurat w niczym nie przeszkadzalo. Poniewaz tym razem najwazniejsza role mial odegrac wiatr, musiala nad nim panowac dziewczynka. Balacenia...? Wlasciwie czemu nie? Im dluzej Ara zastanawiala sie nad tym wyjsciem, tym sensowniejsze sie wydawalo. Balacenia, znana ludziom jako Eleria, najlepiej da sobie rade ze stalym blokowaniem przejsc z Pustkowia do krainy Dahlaine'a. Ara siegnela ku Gorze Rekiniej, gdzie pani Zelana opiekowala sie dziecmi, i lekko dotknela uspionego umyslu Balacenii. -Spij, malenka, spij. Ale polacz mysli z moimi, bysmy razem stawily czolo Vlagh. -Bardzo chetnie - odezwala sie Balacenia. - Zapomnialas o moim istnieniu? -Nigdy o tobie nie zapominam, kochanie. Masz najzywszy umysl z was czworga i najbogatszy w doswiadczenia. Czy zdolasz zapanowac nad traba powietrzna? -Bez najmniejszego trudu. -Powolanie jej do zycia bedzie latwe, ale potem trzeba ja wyslac okreslona droga. -Tego sie wlasnie spodziewalam. Bede musiala ja troche podszkolic i przypilnowac, zeby nie szalala po Krysztalowej Gardzieli, ale z pewnoscia zrobi to, czego od niej zazadam. Jak ma wygladac ten ogien ze snu Enalli? -Bedzie niebieski, moja malenka -Taki jak ognie bagienne? -W kolorze taki sam, ale znacznie wiekszy. Gaz wydobywajacy sie z gnijacych w bagnach drzew znalazlam takze pod zlozami wegla. Trzeba bedzie roztrzaskac kilka skal w Krysztalowej Gardzieli i wypuscic go na wolnosc. Wtedy musi wkroczyc do akcji traba powietrzna. Zepchnie gaz na poludnie, w strone Pustkowia, a jednoczesnie, poniewaz ciagle strzela blyskawicami, zapali go i w rezultacie bedzie pchala sciane ognia. -Powstanie kolejne morze w glebi ladu - zauwazyla Balacenia. - Tylko tym razem bedzie to morze ognia. I to niebieskie! Veltan bedzie zachwycony. -Spokojnie, powolutku. Nie wszystko naraz. - Przepraszam, mamusiu. 2 Zrobilo sie zimno. Sorgan Orli Nos cieszyl sie z futrzanej kurty otrzymanej od wodza Tlantara Dwurekiego jak nigdy. Zerknal w niebo ledwo rozjasnione wschodzacym sloncem.-Przynajmniej snieg nie pada - mruknal pod nosem Byl na Dhrallu juz prawie rok i nadal doskonale pamietal gleoki snieg w okolicy Lattash, ktory zalegal tam wysokimi zaspami, gdy przybyla piracka flota. Ach, to byly czasy! Wtedy jeszcze czul sie dowodca pelna geba! Teraz, kiedy obroncow Dhrallu przybywalo, jego zdanie mialo coraz mniejsze znaczenie. A wcale mu to nie pasowalo. Postanowil zamienic pare slow z Narasanem, bo nie dawala mu spokoju jeszcze jedna dziwaczna sprawa. Gdyby jakis czas temu ktos mu powiedzial, ze zaprzyjazni sie z Trogita, wysmialby takiego szalenca bezlitosnie. Tymczasem komandor, ktory na pierwszy rzut oka robil wrazenie niedostepnego i zamknietego w sobie, okazal sie wyjatkowo sympatycznym czlowiekiem, a po blizszym poznaniu cala jego rezerwa gdzies sie ulotnila. -Wczesnie wstales, przyjacielu - zauwazyl, gdy Sorgan pojawil sie u jego boku po zachodniej stronie muru obronnego. -Czy ja wiem? Chyba raczej slonce wstaje pozniej. Nie rozumiem jednej sprawy i ciekaw jestem, czy potrafisz mi ja wyjasnic. Bylem pewien, ze blotna fosa zatrzyma stwory z Pustkowia na dobre. A one, jak gdyby nigdy nic, nawet specjalnie nie zwolnily. W zyciu by mi do glowy nie przyszlo, ze przejda na druga strone po cialach swoich towarzyszy. Jak to mozliwe? -Ludzie mysla inaczej niz owady. Ja tez nie wierzylem wlasnym oczom. Nie przypuszczam, zeby nasz wrog znal slowo "przyjaciel". Zlodowacialem, patrzac, jak pra naprzod. Stwory musialy z czegos zbudowac droge przez fose, a skoro nie bylo pod reka nic innego, zbudowaly ja z siebie samych. -Nadal trudno mi w to uwierzyc. Jak myslisz, uda nam sie wrocic do fortu w Krysztalowej Gardzieli? -Nie przypuszczam. A juz poza wszystkim innym, skoro sie raz nauczyly, jak nas stamtad wykurzyc, zrobia to w razie potrzeby po raz drugi. -Moze konni wojownicy urzadziliby wypad do jaskin i zadbali, zeby tam nikt nie podkladal ognia pod dymiace drzewa. A wtedy, siedzac w forcie, moglibysmy odpierac ataki w nieskonczonosc. -Nie wydaje mi sie, zeby taki plan mial szanse powodzenia. -Twoi ludzie miewaja genialne pomysly. To zagranie z ognistymi pociskami trzeba by zapisac kreda w kominie. -Poszlo lepiej, niz oczekiwalismy. Ale i tutaj widze pewien problem. Gdybysmy czesciej stosowali te metode, ludzie-owady w koncu tez ja opanuja i zaczna w nas miotac ogniem. Sorgan zerknal na poludnie. -Nic tu po mnie, Narasanie - rzekl. - Twoi ludzie z pomoca konnych wojownikow sobie poradza. Wybiore sie na zwiady krawedzia zbocza. Sprawdze, ilu jeszcze napastnikow ma ochote sprawiac nam klopoty. -Masz nowe hobby, kapitanie? - spytal Narasan z lekkim usmiechem. -Narasanie, musze przeciez cos robic! Nie moge siedziec z zalozonymi rekami i tylko sie przygladac, jak przyjaciele wygrywaja wojne. -Czy ja wiem? Pomysl nie jest taki zly. - Komandor spowaznial. - Idz na zwiady, idz. Mlodzi zwiadowcy to ludzie o goracych glowach, przyda sie nam trzezwiejsze spojrzenie. Na twoim raporcie z pewnoscia bedzie mozna polegac. Wzialbys ze soba Padana? Bystry jest i chyba lubisz jego towarzystwo. -Jak se pan zyczysz, panie komandorze. - Sorgan pokazal w usmiechu wszystkie zeby. -Blazen. - Trogita pokrecil glowa i obaj sie rozesmieli. * Sorgan doszedl do wniosku, ze nie zaszkodzi zabrac ze soba jeszcze kilku przyjaciol. Ludzie-owady byli niekiedy calkiem nieprzewidywalni, a nic nie stalo na przeszkodzie, zeby jeszcze pare osob rozprostowalo nogi. W zasadzie powinien zaprosic przede wszystkim Dluga Strzale, ale poniewaz bez niego najwidoczniej nie moglo sie nic wydarzyc, kapitan postanowil tym razem uczynic wyjatek i wybrac sie na zwiad w towarzystwie krewnych. Skell byl w pieskim humorze. Ciagle nie mogl przebolec, ze opuscili fort. -Stawialismy go ladnych pare tygodni, a wrog wypedzil nas stamtad w jeden dzien. Za malo nam placa na tej idiotycznej wojnie! Jak tak dalej pojdzie, to zabieram manatki i wracam do domu. -Wzielismy zloto - przypomnial mu Sorgan. - Mamy obowiazek tu zostac. -A czego wlasciwie zamierzasz szukac w wawozie? - zainteresowal sie Torl. -Sam dobrze nie wiem - przyznal Orli Nos. - Dlatego miedzy innymi chce sie rozejrzec. Ludzie-owady ciagle szykuja nam jakies niespodzianki, a na wojnie zaskoczenie jest najprostsza droga na cmentarz. -Bracie, on wie, co mowi - ocenil Torl. - Jak chcesz, siedz tutaj i udawaj purchawe. Ja ide z kuzynem. Przypilnuje, zeby sie nie wpakowal w klopoty. -Serdeczne dzieki - skrzywil sie Sorgan. -Nie ma za co. Rodzina to rodzina. Kto jeszcze idzie z nami? Bo wiesz, jesli zabierasz te kobiete, co rzadzi na Akalli, to chyba zmienie zdanie. Zeby mi cierpna na jej widok. Czy ona w ogole nie potrafi sie smiac? -Padan moze byc? -Jak najbardziej. Ten potrafi byc prawie tak zabawny jak ja. -Nie idziemy na zabawe - mitygowal go Sorgan. -Dobra, zachowam smiertelna powage. Bierzemy Padana i ruszamy. Trogita czekal na nich przy trzecim murze obronnym. -Komandor powiedzial, ze wybieracie sie na zwiad, kapitanie. Chetnie pojde z wami. Czego bedziemy szukac? -Gdybym wiedzial, nie mielibysmy po co isc. - Sorgan objal spojrzeniem lake, na ktorej nie tak dawno ploneli napastnicy. - Rzeczywiscie, ogniowe pociski to byl genialny pomysl. -Mnie tez sie podobal - stwierdzil Padan. - Do pelni szczescia brakuje mi jedynie, zeby ktos obrzucal wroga ogniem bez uzycia tych kotapultow. -Czego? -Znalem takiego jednego sierzanta, jeszcze jako chlopak w Kaldacinie, ktory nie potrafil wymowic slowa katapulta. Nikt nie wiedzial dlaczego, ale kojarzylo mu sie ono z kotami i za kazdym razem, kiedy musial zahaczyc o ten temat, wychodzilo mu "kotapulta". I nie bylo mocnych. Torl zasmial sie glosno. -Ja sobie kiedys urzadzilem zabawe kosztem jednego rybaka. Przekrecalem nazwy ryb. Mowilem "lilibut" zamiast "halibut", "plotek" zamiast "plotka, "szczuplak" zamiast "szczupak"... Biedak malo zawalu nie dostal, tak mnie poprawial, a w koncu koledzy omal go nie zlinczowali, bo mieli dosyc tej niekonczacej sie lekcji. A tak z innej beczki, czego zamierzasz szukac w wawozie, drogi kuzynie? -Ide liczyc - odparl Sorgan. - Sily przeciwnika. Ale przede wszystkim chce sprawdzic, czy pozbierali nasze strzaly i czy wiedza, jak je wykorzystac. Lepiej zeby nie zaczeli szyc do nas z lukow. -W droge! - rzucil Padan. - Jezeli w kanionie pojawili sie jacys ludzie-owady strzelajacy z luku, powinnismy o tym wiedziec i wybic ich, zanim sie tutaj dostana. Gdyby zasypali nas gradem strzal, znalezlibysmy sie w nieciekawej sytuacji. * Wspieli sie po stromym zboczu od zachodu i poszli w dol, do koryta niewielkiego strumyka przecinajacego wejscie do Krysztalowej Gardzieli. Sorgan staral sie nie myslec, ile czasu potrzebuje taki potoczek na wyzlobienie koryta w skale. Podejrzewal, ze setki lat to za malo. Pewnie nalezalo brac pod uwage tysiace, a moze nawet miliony. Miliony lat. Straszne. Slonce wspielo sie juz na niebo, cienie drzew nabraly granatowego odcienia. Sorgan, choc niechetnie, musial przyznac, ze gory sa piekne. Nie tak piekne jak morze, o, co to, to nie, ale mialy swoj urok. Szli w strone zrodla, az znalezli sie na krawedzi stromego zbocza. -Zaluj, kuzynie - odezwal sie Torl - ze cie tu nie bylo, jak z Keselem odlupywalismy kwarcowe bloki. Robota nie byla meczaca, bo skaly sa tak wyplukane przez wode, ze wystarczy mocniej kichnac, zeby wszystko spadlo. -Caly Keselo, caly on - wtracil Padan. - Co otworzy usta, to ma nowe pomysly. -Niezly jest - przytaknal Torl. Podniosl wzrok. - Idzie wodz Athlanow. Jak mu tam? Kathlak? Moze od niego sie wszystkiego dowiemy i nie bedziemy schodzic na dno wawozu. -Ja z nim porozmawiam - zdecydowal kapitan Sorgan. - Miejscowi przywiazuja duza wage do formalnosci, a tutaj ja jestem wodzem Maagsow. -Potrzebujecie pomocy? - zapytal siwowlosy wodz plemienia Lowcow Jeleni. -Informacji, wodzu - powiedzial Sorgan. - Ludzie-owady atakuja juz od kilku dni. Czy wielu ich jeszcze podaza wawozem? -O tak - rzekl wodz ponurym tonem. -Czy pojawily sie jakies klopoty? - nie wytrzymal Torl. -Mlodzi ludzie z mojego plemienia popelnili glupstwo... Wawoz byl pelen ludzi-owadow, wiec lucznicy strzelali bez opamietania... i zuzyli wszystkie strzaly z metalowymi grotami. Teraz bedziemy musieli znowu uzywac kamiennych! -Po powrocie dam znac Zajaczkowi - obiecal Sorgan. - Namowimy go, zeby odlal wiecej grotow. -Bede wdzieczny. - Kathlak sklonil glowe. -Ludzie-owady zaopatrzyli sie w bron - podjal kapitan - ktora zbierali na polu bitwy. Widzielismy u nich miecze, topory i wlocznie. -My tez - przytaknal wodz. -Stad najwazniejsze pytanie. Czy widzieliscie ich z lukami? -Chyba jednego - powiedzial Kathlak. - Ale raczej nie ma sie czym przejmowac. Wygladalo na to, ze nie wie, co z nim zrobic. Odcial cieciwe i przywiazal nia grot wloczni do jednego z koncow luku. -Niemozliwe! - wykrzyknal Padan. -Nikt im nigdy nie zarzucal szczegolnej bystrosci. - Wodz lekko wzruszyl ramionami. - Jesli juz, to raczej tepote. -Widzieliscie moze jakies dziwaczne nowe istoty? - wypytywal dalej Sorgan. - Podczas ostatniej wojny spotkalismy sie ze skrzyzowaniem owada i zolwia. Strzaly odbijaly sie od skorup, lucznicy nie dawali im rady. -Athlan mi o tym opowiedzial. Dluga Strzala opisal mu te walke. Wtedy myslalem, ze mieszkaniec krainy pani Zelany zakpil z mojego ziomka i stroi sobie z niego zarty. -Dluga Strzala nie zna sie na zartach - stwierdzil Torl. - Czy ludzie-owady probowali sie wspinac na szczyt zbocza? -Kilku, owszem. Ale skonczylo sie na tym, ze zuzylismy pare strzal wiecej. My strzelalismy do tych, ktorzy wspinali sie na wschodnie zbocze, a mysliwi z plemienia Lowcow Reniferow zdejmowali wspinajacych sie po zachodnim. Szczerze mowiac, bylem pod wrazeniem. Jak nasi wrogowie potrafia wchodzic po gladkiej scianie? -Owady nie potrzebuja oparcia dla rak czy nog, moga chodzic nawet po suficie - stwierdzil Padan. - Wezmy dla przykladu chocby zwykla muche, prawda? -Prawda - przyznal Kathlak. - A co sie dzieje poza kanionem? -Niezle nam idzie. Mozecie byc, wodzu, dumni z Athlana. Wpadl na pewien pomysl, ktory nie przyszedl do glowy zadnemu zawodowemu zolnierzowi! Trogici zbudowali cos w rodzaju niskiego fortu, nazywamy to murem obronnym. Athlan zaproponowal, zeby przed nim wykopac row i napelnic go blotem. -Taki wlasnie jest Athlan. I jak, zadzialalo? -Coz, niezupelnie. Ludzie-owady postanowili zbudowac przeprawe z wlasnych cial. Gineli calymi zastepami, ale zaden sie nie zawahal. -Nie chcialbym miec takich przyjaciol. -Poradzilismy sobie z nimi inaczej - ciagnal Padan. - Opryskalismy ich plynna smola i podpalilismy. Zostaly tylko zweglone trupy. Dawno juz sie nauczylismy, ze ogien dziala cuda. -Jestescie swietnymi wojownikami - powiedzial Kathlak. -Staramy sie - rzekl Padan skromnie. 3 Dochodzilo poludnie, gdy ponad zachodnim zboczem dmuchnal chlodny wiatr. Raz, drugi, trzeci, a potem juz wial ciagle, gnajac ciemne chmury, ktore wyraznie ostrzegaly przed burza. Sorgan regularnie ogladal dno wawozu. Wydawalo mu sie, ze ludzie-owady ciagna sie od sciany do sciany, przez cala dlugosc waskiego przejscia. Nieomal wszyscy mieli bron. Wielu nioslo miecze i topory zebrane po wczesniejszych potyczkach, ale wiekszosc uzbrojona byla w zaostrzone kije. Tyki z ostrymi czubkami same w sobie nie byly grozne, ale nalezalo zachowac ostroznosc wobec przeciwnika, ktory wyraznie madrzal z kazdym dniem. Na poczatku walk na Dhrallu stwory z Pustkowia uzywaly tylko zebow i pazurow, teraz sie uzbroily i stosowaly taktyke w rozgrywkach wojennych. Jesli mialyby nadal rozwijac sie w takim tempie, wkrotce moglyby przewyzszyc inteligencja ludzi. Wedlug dawnego maagsowskiego powiedzenia glupi wrog to prezent od laskawego bostwa, ale inteligentny jest gorszy niz klatwa.-Najwyzszy czas wybic to towarzystwo do nogi, a potem skoczyc do ich krainy i tam zakonczyc sprawe. -O czym mowisz? - zapytal Torl. -A, tak tylko glosno myslalem - powiedzial Sorgan. - Dosyc tego dobrego. Zostalo nam jeszcze pare kilometrow do poludniowego konca przeleczy. Sprawdzimy, co sie tam dzieje, i wracamy do Narasana. Przydadza mu sie najswiezsze informacje. * Po poludniu zachodni wiatr glosno wyl miedzy szczytami, a chmury prawie calkiem przeslonily niebo. Sorgan zerknal w gore, -Moze byscie urzadzily ten sabat gdzies indziej? - burknal. -Kapitanie! - rozleglo sie za jego plecami. To Zajaczek, kowal o szybkich nogach, pedzil na zlamanie karku. - Wracajcie! - krzyczal. - Musimy sie schowac w jakiejs jaskini! -Co sie dzieje? -Tajemnicza przyjaciolka Dlugiej Strzaly znowu cos wymyslila! Tym razem chyba chce wykorzystac ladowa trabe wodna. -To znaczy cyklon? - upewnil sie Padan. -Tak, tak. Tak to sie nazywa na ladzie. Mniejsza o nazwe. Dluga Strzala powiedzial, ze taki wiatr zakrecony w spirale popedzi przez caly kanion. Porwie wszystkich naszych wrogow i wyrzuci ich na kilometr w gore. Miedzy innymi dlatego musimy sie ukryc. A potem, jak juz ta traba przejdzie, bedzie pewnie z godzine albo dwie padalo ludzmi-owadami. -O rany! - zachwycil sie Torl. - Beda mocno splaszczeni! Ale nie chcialbym, zeby mi taki wyladowal na glowie... -Trzeba ostrzec Tonthakanow - rzekl przytomnie Padan. - Jezeli nadciaga cyklon, ludzie musza sie znalezc przynajmniej kilometr od brzegu kanionu. -Juz o to zadbalem - powiedzial Zajaczek. - Wszyscy sie wycofali. Teraz czas na nas. -Moze tutaj? - zaproponowal Padan, wskazujac skupisko szarawych glazow. - Pewnie znajdziemy tam jakas jaskinie, a przynajmniej osloniete miejsce. -Predzej! - popedzal Zajaczek, spogladajac na polnoc. - Jeszcze nic nie widze, ale dlugo czekac nie bedziemy. Przyjaciolka Dlugiej Strzaly potrafi w razie potrzeby dzialac bardzo szybko, a teraz wlasnie jest taka potrzeba. -Galopem! - poparl go Sorgan. * Skupisko glazow wspartych jeden na drugim tworzylo zaciszne korytarze. -Chodzmy tutaj - powiedzial Padan. - Ten glaz jest wielki jak dom i tkwi od strony, z ktorej nadciagnie cyklon. -Juz nadciaga! - krzyknal Torl. Nagle stanal jak wryty. - Dobry Boze! - krzyknal! - Cyklon sie pali! Sorgan obrocil sie na piecie i z szeroko otwartymi ustami utkwil spojrzenie w trabie powietrznej. Tak, wiatr sie palil. Ale nie zwyklym ogniem. Nie plomieniem czerwonym albo zlotym. Nie. Palil sie na niebiesko. 4 Zwiadowcy przykucneli miedzy dwoma ogromnymi skalnymi blokami, sluchajac wycia wichru. Zajaczek czesto podpelzal na czworakach do waskiego przejscia i wygladal na zewnatrz.-Chyba jestesmy bezpieczni! - meldowal przez ramie od czasu do czasu, przekrzykujac ryk wichury. - Traba plonie, lecz trzyma sie wawozu. Kilka jezykow ognia wystaje za krawedz kanionu, ale nie powinny byc grozne. -Ktoregos dnia ciekawosc cie zabije! - odkrzyknal mu w pewnym momencie Sorgan. -Raczej nie, kapitanie. W kazdym razie nie wtedy, kiedy w sprawe zamieszana jest tajemnicza przyjaciolka Dlugiej Strzaly. Ma zamiar usmiercic stwory z Pustkowia, nie nas. Po kolorze ognia sadzac, pali sie gaz, taki jak na mokradlach. Jesli jest pan ciekawy, kapitanie, to chyba wiem, jak ona to zrobila. -Chetnie poslucham - zgodzil sie Sorgan. -Na pewno gdzies pod wylotem kanionu znalazla wielka skalna kieszen wypelniona tym gazem, ktory sie pali na niebiesko. Otworzyla ja, ale gaz zatrzymala. Sprowadzila cyklon i pchnela go we wlasciwa strone. -Bajki opowiadasz, drogi Zajaczku - zasmial sie Torl. -Zwaz, o kim rozmawiamy - upieral sie kowal. - To nie jest jakas pierwsza lepsza kobieta. Pamietasz, jak zmienila piasek w imitacje zlota? A jak odwrocila gejzer i stworzyla nowy ocean, w ktorym potopila ludzi Kosciola i ludzi-owady? Chyba nie ma dla niej nic niemozliwego. -Poddaje sie - uznal Torl. - Jeszcze mi tylko powiedz, w jaki sposob zapalila gaz. -Przygladales sie kiedy trabie powietrznej? Ja zawsze mam wrazenie, ze jest opleciona blyskawicami. Trudno o lepsza zapalniczke. Glowy nie dam, ale podejrzewam, ze to mialo byc tak: najpierw tajemnicza przyjaciolka Dlugiej Strzaly uwolnila gaz, potem podpalila go blyskawica, na koniec wyslala z cyklonem do kanionu. Ot i cala sztuka. A teraz sciana ognia wedruje w strone Pustkowia, palac wszystko na swojej drodze, a zwlaszcza ludzi-owadow, ktorzy mieli atakowac trogickie mury obronne. Zmienia wroga w popiol. A znajac te tajemnicza osobe oraz jej sposob myslenia, powiedzialbym, ze nie poprzestanie na oczyszczeniu kanionu. Pewnie zaplanowala cos na ksztalt sciany wody, ktora odciela Pustkowie od reszty Dhrallu na poludniu kontynentu. Tylko ze tym razem bedzie to ogien, w ktorym splonie kazdy sluga Vlagh w promieniu stu kilometrow od wyjscia z wawozu. -Morze ognia? - zastanowil sie Torl. -Tak to chyba trzeba bedzie nazwac - zgodzil sie Zajaczek. * Gdy wycie wichru zaczelo sie oddalac na poludnie, Sorgan z przyjaciolmi ostroznie wyszli z kryjowki. Koniecznie chcieli sprawdzic, co sie dzieje w wawozie. Oczywiscie zastepy ludzi-owadow dazace na polnoc zniknely. Jesli pojawili sie miedzy nieprzyjaciolmi tacy, jakich widzieli w krainie pana Veltana, okryci zolwimi skorupami, mieli podwojnego pecha. Co innego osmalic sobie cialo, a co innego ugotowac sie zywcem we wlasnej skorupie. Dno wawozu pokrywala gruba warstwa popiolu, poruszana od czasu do czasu niespokojna bryza. Kapitan piratow dopiero po dluzszej chwili uswiadomil sobie, na co patrzy. Poniewaz nie bylo tam wczesniej zadnej roslinnosci, z pewnoscia ogladali to, co zostalo z tysiecy, a nawet setek tysiecy ludzi-owadow. Sorgan zadrzal. To byl wrog, nieprzyjaciel, ale mimo wszystko... * Choc pewnie nie bylo takiej potrzeby, Sorgan i pozostali zeszli obejrzec fort, ktory niedawno musieli opuscic. Kapitan powiedzial sobie, ze Narasan chcialby wiedziec, czy budowla nadal stoi, i nie szukal innych pretekstow. Zreszta nie mieli sie juz do czego spieszyc. Wrog zostal zmieciony z powierzchni ziemi. W glebi duszy kapitan przyznawal po cichu, ze przez ostatnie kilka kilometrow popychala go glownie ciekawosc. Fort pozostal nietkniety, ale jednak zaszla pewna istotna zmiana. Stal skapany w niebieskim ogniu wydobywajacym sie spod ziemi. -Cud! - wykrzyknal Padan. - Fort, w ktorym nie potrzeba zalogi! -Nasza tajemnicza przyjaciolka nienawidzi ludzi-owadow z calego serca - stwierdzil Zajaczek. - Jeden blekitny ogien pustoszy ich kraine, ale na wszelki wypadek, gdyby mu sie zdarzylo wypalic gdzies za rok, drugi strzeze przejscia na ziemie pana Dahlaine'a i bedzie strzegl co najmniej sto lat. -Mozemy wracac do Gory Rekiniej - ocenil Sorgan. - Ten ogien... oba ognie zakonczyly wojne. Tajemnicza przyjaciolka pomogla nam zeszlym razem, tworzac nowy ocean, a teraz - dzieki morzu ognia. -Trzy do jednego - podsumowal Padan z szerokim usmiechem. - Jak tak dalej pojdzie, czwarta wojne wygramy przed wiosna. Potem wrocimy do domu i przez nastepne czterdziesci lat bedziemy liczyli zarobione tutaj zloto. Powrot do Ziemi Marzen Sennych 1 Balacenia przysiadla w rzadko uzywanej skalnej komnacie pod Gora Rekinia. Musiala rozwazyc kilka spraw, wiec oddzielila swoja swiadomosc od spiacej Elerii. Chciala zostac sama ze swoimi myslami.Nie mogla sie nadziwic, jak daleko sklonna jest sie posunac matka, by zatrzymac inwazje stworow z Pustkowia na Kraine Polnocna. Wzniecenie wiecznego ognia bylo bezsprzecznie wyjsciem ostatecznym. -A jednak koniecznym, serduszko - uslyszala glos matki dochodzacy z ciemnosci w glebi jaskini. Balacenia wcale nie byla zaskoczona, poniewaz matka zwykle pojawiala sie w chwilach, kiedy byla potrzebna. -Nie bardzo rozumiem dlaczego - przyznala bogini. - Przybysze zza morza dawali sobie rade z powstrzymaniem nieprzyjaciol, w koncu pokonaliby twory z Pustkowia. -Ale nie na czas. -Czy czas jest naprawde az tak wazny? -Wazniejszy niz ci sie wydaje, serduszko. Gdyby odpowiednie zdarzenia nie zaszly we wlasciwym czasie, stwory pokonalyby naszych sprzymierzencow, a wtedy Vlagh zostalaby wladczynia swiata. Jej dzieci rozwijaja sie znacznie predzej, niz sadzimy. Musimy ja zniszczyc bardzo szybko, poniewaz w przeciwnym razie rozwina inteligencje zywsza niz czlowiecza, a wtedy rodzaj ludzki znajdzie sie na drodze prowadzacej wprost ku zagladzie. Musimy dzialac na zgube Vlagh juz teraz. -My? -Ja, ty i pozostala trojka dzieci. Kocham starszych bogow, ale znajduja sie juz blisko konca cyklu i niewielki z nich pozytek. Wlasnie dlatego Vlagh tak dlugo zwlekala. Obserwatorzy doniesli jej, ze starsze pokolenie bogow mysli coraz wolniej i dziala z mniejszym przekonaniem, wiec czekala, az nadejdzie korzystny dla niej moment, i dopiero wtedy wypuscila swoje slugi na podboj swiata. Mieszkancy Dhrallu i przybysze zza morza ciagle jeszcze sa madrzejsi od stworzen z Pustkowia, lecz nie potrwa to dlugo. Sludzy Vlagh ucza sie od ludzi. Kradna ich mysli. Przez niecaly rok, odkad rozpoczela sie inwazja, stwory sluzace Vlagh nauczyly sie uzywac broni, pojely sile ognia. Az sie wzdrygam na mysl, jak bardzo rozwina sie ich umysly, nim nadejdzie wiosna. Zbierz swoje rodzenstwo, Balacenio, i zabierz ich do Ziemi Marzen Sennych, ktora stworzyliscie z Vashem. Musimy wkrotce podjac wazkie decyzje, a czas nagli. * -Elerio, musimy porozmawiac - rzekla Balacenia mysla. -Kim jestes? - spytala spiaca dziewczynka. -Jestem... toba. Osoba, ktora sie staniesz, gdy dorosniesz. -Nie rozumiem. -Zrozumiesz, jesli sie chwile zastanowisz. -Przyszlas do mnie z przyszlosci? -Albo z przeszlosci. W marzeniach sennych czas nie ma znaczenia. Elerio, matka potrzebuje naszej pomocy. -Trzeba tak bylo mowic od razu! Dla mamy zrobie wszystko! -Wiem, wiem. Ja takze. - Balacenia sie zawahala. Choc stanowily jednosc, istnialy miedzy nimi pewne roznice, nie chciala niepokoic swojego drugiego "ja". - W niedalekiej przyszlosci zdarza sie takie sytuacje, gdy bede musiala przejac twoja postac. Trzeba pewnym wypadkom zapobiec. Mam wiecej doswiadczenia niz ty, wiec latwiej sobie w takich sprawach poradze. Prosze, nie walcz ze mna przy takich okazjach, pozwol mi swobodnie dzialac. -Dobrze... chyba mi sie uda - odpowiedziala dziewczynka. - Ale bedzie cie to kosztowalo pare buziakow. Balacenia musiala sie zasmiac. Eleria byla dojrzalsza, niz moglo sie wydawac na pierwszy rzut oka. Balacenii przyszla do glowy mysl, ktora pewnie nigdy by sie nie pojawila, gdyby dziewuszka nie wspomniala o buziakach. -Mialam sama wybrac sie w pewne miejsce, ale jesli chcesz, zabiore cie ze soba. -Dokad? -Do mojej wyobrazni, kochanie. A wlasciwie mojej i Vasha... czy tez Yaltara, jak wolisz. -Jak sie to miejsce nazywa? -Ziemia Marzen Sennych. Pewnie je polubisz. Mamie sie tam bardzo podoba. -Ona tam bedzie? -Skoro tylko tego zechcesz. -Ruszajmy! - zawolala Eleria rozochocona. * W krainie marzen sennych, wymyslonej przez Balacenie i Vasha przed wielu, wielu laty, wszyscy czuli sie jak w domu. Ciemny las tchnal swiezoscia, w strumieniach krystalicznej wody prozno by szukac sladu mulu, a nad horyzontem tysiacem barw mienila sie jutrzenka jak tecza, ktora wreszcie odnalazla swoje miejsce. -Balacenio! Ale masz bujna wyobraznie! - zachwycila sie Eleria. -Mamy bujna wyobraznie, dziecino. Mamy. -Niezupelnie - skorygowala ja Eleria z chytrym usmieszkiem. -Wymyslilas morze, ale jest w nim tylko nikly slad mojej rozowej perly. -Wybaczysz mi to niedopatrzenie? -Zastanowie sie. Wkrotce przybyli Vash, Dakas i Enalla. Wyszli z lasu, lecz minawszy linie drzew, staneli zdumieni i z niedowierzaniem przygladali sie dziewczynce. -Czy jestes pewna, ze dobrze zrobilas, przyprowadzajac ja tutaj? - spytal Vash Balacenie nerwowo. -Alez oczywiscie, Yaltarze! - odpowiedziala zamiast niej Eleria. - Gdyby mnie ze soba nie zabrala, marudzilabym jej bez konca. Powiedziala mi, ze mama czesto tutaj zaglada. A ja chce sie z nia zobaczyc. I chce z nia porozmawiac. -O czym? - spytala Balacenia, zdumiona tak samo jak reszta rodzenstwa. -Dowiesz sie we wlasciwym czasie - odparowala dziewuszka z ciut zlosliwym usmieszkiem. -Jak sobie zyczysz, malenka - przystala Balacenia. Powiodla wzrokiem po twarzach rodzenstwa. - Nie mam zamiaru dyktowac wam, co robic, ale sadze, ze powinniscie pojsc w moje slady. Dahlaine, spychajac nas w dziecinstwo i wyrywajac ze snu, oddzielil nas od poprzednich tozsamosci. Eleria jest mna, to oczywiste, ale jednoczesnie stanowi inny odcien mojej osobowosci. Tak samo jest z Yaltarem, Ashadem i Lillabeth. Zdobyli doswiadczenia, jakie nigdy nie byly naszym udzialem, wiec powinni sie nimi z nami podzielic. -Oni to wiedza - wtracila Eleria. - Kochani! Mozemy zaczac sie cieszyc! Idzie mama! Balacenia odwrocila sie gwaltownie i rzeczywiscie, zobaczyla matke otoczona wszystkimi barwami teczy, schodzaca z wyobrazonego nieba. -Coz to? - spytala kobieta z rozbawieniem. - Kolejny zjazd rodzinny? -Chcialam podzielic sie z innymi wiadomosciami, ktore dostalam od ciebie, mamo - powiedziala Balacenia. - O grozbie wyginiecia ludzi. A Eleria zabrala sie ze mna, zeby z toba porozmawiac. Matka dopiero teraz zauwazyla dziewuszke. -Przyprowadzilas ja tutaj? - Popatrzyla na Balacenie z przygana. - Czys ty sie zastanowila, co robisz? -Mamo, to nie jej wina - wstawila sie za Balacenie Eleria. - Uparlam sie, ze chce byc tutaj z wami. Kiedy Dahlaine zbyt wczesnie nas obudzil, zostalismy w jakims sensie rozdwojeni. To oznacza, ze w nastepnym cyklu bedzie nas panowalo osmioro, nie czworo. Mozemy wypelniac swoje zadania, mieszkajac parami w jednym ciele, ze swiadomoscia, ze mamy rozne osobowosci. I bardzo dobrze! My, dzieci, mozemy bogom podsuwac rozwiazania, a o rzeczywistosci tego swiata wiemy znacznie wiecej niz wy. Powiedzialas mi, Balacenio, ze Vlagh pragnie zaglady gatunku ludzkiego. O ludziach wlasnie my wiemy najwiecej. -Trudno jej odmowic racji - stwierdzila matka. -No pewnie! Bo ja zawsze mam racje. Jestes mi, mamusiu, winna mnostwo buziakow. I wyciagnela do matki ramionka. 2 Narasan i Sorgan wlasnie wrocili do Gory Rekiniej i wszystkim zainteresowanym zlozyli raport o przebiegu wypadkow w Krysztalowej Gardzieli. Wreszcie zyskali chwile oddechu, wiec wyszli przed jaskinie porozmawiac spokojnie o tym, co ich czekalo w najblizszej przyszlosci.Byla tam takze Balacenia, to oczywiste, tyle ze w innym wycinku czasu. Druga czesc jej osobowosci, nalezaca do Elerii, wiedziala o sprytnej sztuczce matki, wiec nietrudno jej sie bylo rozdwoic. -Drogi Sorganie - zaczal Narasan wzniosie. - Czy ty wiesz, co sie bedzie teraz dzialo? -Niech no sie chwile zastanowie. - Kapitan udal glebokie zastanowienie. Strzelil palcami. - Ktos zaoferuje nam kilka ton zlota, zebysmy zgodzili sie walczyc w obronie Dhrallu tam, gdzie jeszcze nie doszlo do starc wojennych. -Zostala juz tylko jedna kraina. -A, tak. Teraz, kiedy to powiedziales, przyznaje ci racje, przyjacielu. Dziwne, ze sam sobie tego nie uswiadomilem. -Badzze wreszcie powazny - poprosil komandor. -Strasznie jestes ponury jak na czlowieka, ktory wygral trzy wojny z rzedu. -Nic podobnego. Ale tak czy inaczej, nie zamierzam pracowac dla wladczyni Krainy Wschodniej, chocby wylala morze lez i na kolanach blagala mnie o pomoc. I zaoferowala gory zlota. -Nie wiesz, co mowisz, przyjacielu! - wykrzyknal Sorgan. - Jestesmy najemnikami. Pracujemy dla tego, kto nam obieca dobra zaplate, solidnie wykonujemy swoja robote i wygrywamy wojny, poniewaz kochamy zloto. -Mow za siebie. Mnie nic nie skloni do sluzby dla pani Aracii. Na sam jej widok robi mi sie niedobrze. -Nie musisz na nia patrzec. Ja sie zajme negocjacjami. I nawet cie nie oszukam przy podziale zlota. No juz, daj spokoj, nie bocz sie jak dzieciak. Przejdzmy do konkretow. Czy twoi ludzie zdolali okreslic najbardziej prawdopodobna droge ataku na tamta ziemie? -Zadanie nie bylo trudne. Ta droga nazywa sie Dluga Przelecz, a w zasadzie powinna nosic nazwe Jedyna Przelecz, poniewaz innej nie ma. Cala reszte granicy zamykaja wysokie gory. -No to mamy jasnosc! - ucieszyl sie Sorgan. - Ja zostane w swiatyni i bede urabial nasza zleceniodawczynie, wyciagajac od niej wszystko, co ma jakakolwiek wartosc. Powiem, ze budujesz forty w gorach i nie masz czasu skladac jej wizyt. -Nie, nie. Wole wrocic do domu - upieral sie Narasan. - Dacie sobie rade beze mnie. Skoro nasza tajemnicza przyjaciolka potrafi na jednym gazie usmazyc dziesiec tysiecy przeciwnikow, zanim my zdazymy wyciagnac miecze, nic tam po mnie. Z jaskini wyszedl Ekial w towarzystwie krolowej Trenicii. -Zapadly juz jakies decyzje? - spytal. -Rozwazamy kilka problemow - powiedzial Sorgan. - Nasz drogi przyjaciel, szanowny komandor Narasan, nie chce miec do czynienia z pania Aracia. Kiedy u niej byl, potraktowala go niewlasciwie. A ja uwazam, ze znajdziemy sposob, by nie musial jej ogladac na oczy. I zeby sie do niej nie zblizal. W kazdym razie nie na tyle, by moc ja poszatkowac. -Naprawde chcesz wracac, Narasanie? - zmartwila sie Trenicia. -Sorgan macha mi przed nosem odpowiedzialnoscia i zobowiazaniami, a ja... - komandor Narasan westchnal ciezko - przyznaje mu racje. Wojna z Vlagh jeszcze nie dobiegla konca. Nie przepadamy za pania Aracia, delikatnie mowiac, lecz jesli nie podejmiemy walki w obronie jej krainy, narazimy na niebezpieczenstwo takze jej krewnych. -To prawda. Ale tez, jesli postanowisz stanac w jej obronie, bedziesz musial od czasu do czasu sie z nia spotkac - zauwazyl Ekial. -Wlasnie Sorgan otworzyl mi oczy, ze niekoniecznie musi to tak wygladac. Inwazja na jej kraine przebiegnie z cala pewnoscia przez Dluga Przelecz, wiec trzeba bedzie postawic tam kilka fortow. Moge zabrac swoich ludzi w gory, zajmiemy sie tym, co umiemy robic najlepiej. Kapitan zglosil sie na ochotnika do prowadzenia negocjacji cenowych z niewypowiedzianie swieta pania Aracia. Nasz drogi przyjaciel jest mistrzem oszustwa, wiec pewnie oprozni jej skarbiec do ostatniej monety, a dzieki jego staraniom ja nie bede musial sie z nia spotkac. -Jaki znowu mistrz oszustwa?! - zaperzyl sie pirat. -Krok lub dwa od zlodzieja - uscislil Narasan z bladym usmiechem. -Kapitanie, jesli nie masz nic przeciwko - odezwal sie ksiaze Ekial - chetnie wybiore sie z toba do swiatyni. Znam kilka sposobow podbijania stawki, moge sie przydac. -A ja zostane z Narasanem - oznajmila krolowa Trenicia. - Tez nie moge patrzec na te klamczuche. Od razu mi sie reka podrywa do miecza. -Zanim posuniemy sie w planach dalej - zmitygowal wszystkich Narasan - musimy rozwiazac jeszcze jeden problem. Mozemy postawic w Dlugiej Przeleczy dowolna liczbe fortow, ale nie beda nic warte, jezeli ludzie-owady zasnuja kanion tlustym czarnym dymem. -Na pewno jakos sobie z tym poradzimy - zapewnila go Trenicia. -Pewnie, pewnie - poparl ja Sorgan. - Pamietajmy, ze Dluga Strzala ma tajemnicza przyjaciolke, ktora robi wszystko, co zrobic nalezy. Sluchajaca tej rozmowy Balacenia usmiechnela sie zadowolona. Reputacja matki rosla z kazdym dniem. * -Zawsze cierpiala z tego powodu wczesniej i bardziej niz my - powiedziala pani Zelana. Razem z bracmi znajdowala sie w sali narad wojennych pana Dahlaine'a. Byla tam takze Balacenia, lecz o tym starsi bogowie, rzecz jasna, nie wiedzieli. -Moze to wina tego idiotycznego duchowienstwa - zastanowil sie pan Veltan. -Nie, na pewno nie - sprzeciwila sie Zelana. - To sie zaczelo na dlugo przed zaistnieniem ludzi. Aracia po prostu nie moze zniesc mysli, ze gdy odplyniemy w sen, nadejdzie czas przekazania Krainy Wschodniej Enalli. Doskonale pamietam identyczna sytuacje, kiedy jedynym przejawem zycia na calym Dhrallu byla trawa. Aracia po prostu nie moze sie pogodzic z mysla, ze przez jakis czas nie jest najwazniejsza. Moim zdaniem ona nienawidzi Enalli. -To bez sensu! - zaoponowal Veltan. -Wiem. Na dobra sprawe Aracia chyba od zawsze zachowuje sie irracjonalnie. Tak sie rozkochala w roli wladczyni, ze chyba jej sie w glowie poprzestawialo! Az strach pomyslec, jak by sie to skonczylo, gdybysmy normalnie dotrwali do konca cyklu. -Damy sobie z tym rade - uspokoil ja Dahlaine. - Ale teraz mamy inny klopot. Musimy zdecydowac, jak rozprawic sie z Vlagh. -Trogici wymyslili chyba najlepszy sposob uwolnienia Dhrallu od stworow z Pustkowia - rzekl Veltan. - Nawet najwierniejsi sludzy Vlagh opuszczaja swoja matke i wladczynie, gdy zostaja podpaleni. -Tak, rzeczywiscie - odezwala sie Zelana. - Ten sposob wydaje sie skuteczny. Niestety, Vlagh jest mistrzynia w dostosowywaniu kolejnych legow do coraz to innych warunkow, wiec nalezy sie spodziewac, ze wkrotce jej dzieci zaczna miotac ogniem w naszych sprzymierzencow. Nie mam pewnosci, ile jest warta moja propozycja, ale gleboki snieg powinien skutecznie zgasic ogien... -Zasiejemy te mysl w glowie Lillabeth - zdecydowal Dahlaine. -Lepiej u Elerii - podsunela pani Zelana. - Z ogromna przykroscia musze wam przypomniec, ze Aracia moze probowac wywierac wplyw na swoja Marzycielke. -Tym zajmiemy sie pozniej - zdecydowal pan Dahlaine. - Teraz powinnismy sie skupic na zaplanowaniu przemieszczenia naszych sojusznikow do krainy Aracii. Pan Veltan wyszedl za bratem z sali narad, pani Zelana zwlekala. -Balacenio - odezwala sie cicho, gdy bracia sie oddalili. - Co zamierzasz? -Tylko zbieram informacje, moja najdrozsza pani - odrzekla bogini, nasladujac glos Elerii i jej sposob mowienia. -Dajze spokoj! - zachnela sie pani Zelana. - Nie jestes Eleria. Obie wiemy o tym rownie dobrze. -Ot, tak sobie sprobowalam... Nie denerwuj sie, Zelano. My sie z Eleria swietnie rozumiemy. Znamy sie doskonale i wiemy, ze jestesmy jedna osoba. A ona jest najwspanialsza dziewczynka, jaka widzialam. -Rozmawialas z nia? - Pani Zelana byla zdumiona. -Oczywiscie. Planujemy posuniecia na czas wojny w krainie Aracii. Prosze, nie przeszkadzaj nam, Zelano. Naprawde wiemy, co robimy. Na pewno zauwazylas, ze Eleria potrafi kazdego przekonac do swoich racji. Podejrzewam, ze niedlugo nawet sama matke podporzadkuje sobie pocalunkami. -Poznala matke!!! -Alez tak. I matka ja uwielbia. Jakzeby inaczej. -Balacenio, nie zrozum mnie zle, ale sluchajac ciebie, trudno sobie wyobrazic, ze ty i Eleria jestescie jedna osoba. -Bo nie dopominam sie o calusy u kazdego napotkanego? Dahlaine mial genialny pomysl, ale skutkiem jego dzialan byl podzial mlodszych bogow. Eleria nie jest mna. Sama bylam tym zdziwiona. Mysli o mnie "stara ja". A o sobie "mlodsza ja". Dostrzega sprawy, na ktore ja jestem slepa. W naszym cyklu bedzie rzadzilo osmioro bogow. - Balacenia uniosla brwi, usmiechnela sie promiennie. - Ale bedzie zabawa! - wykrzyknela, nasladujac Elerie. * Balacenia czas jakis szukala Dlugiej Strzaly w jaskini Dahlaine'a, lecz nie mogla go znalezc. Poniewaz brakowalo takze kilku co wazniejszych mieszkancow Dhrallu, doszla do wniosku, ze wszyscy razem poszli sie naradzic nad jakimis sprawami, ktorych nie chcieli omawiac w obecnosci przybyszow zza oceanu. Dluzsza chwile potrwalo, zanim ich w koncu znalazla. Lucznik potrafil sie ukryc. -Wydaje mi sie - mowil do zebranych - ze nasi sojusznicy nie maja specjalnej ochoty walczyc w krainie pani Aracii. Po tym, jak wladczyni Krainy Wschodniej usilowala zachowac w tajemnicy sen Lillabeth, nasi przyjaciele zza morza uswiadomili sobie, ze nie jest godna zaufania. Nie chca miec z nia nic wspolnego. -Dziwni ludzie - rzucil Rudobrody sarkastycznie. -Jedna sprawe przeoczyli, jak mi sie zdaje - podjal Dluga Strzala, nie zwracajac na niego uwagi. - Vlagh uczy sie na bledach i sciaga nasze pomysly. Jej sludzy sa z kazdym legiem coraz sprawniejsi i madrzejsi. Gdy przescigna nas, ludzi, stracimy szanse na przetrwanie. I to nie tylko tu, na Dhrallu. Vlagh chce objac we wladanie caly swiat i osiagnie swoj cel, gdy zetrze w proch wszystkich ludzi. Balacenia domyslila sie bez trudu, ze za przemowa lucznika stoi jej matka. Tylko ona mogla go natchnac, by powiedzial nieomal slowo w slowo to samo, co kilka chwil temu ona, Balacenia, rzekla w jaskini Dahlaine'a. -Powiedzmy zolnierzom prawde - zaproponowal Kathlak. - Ze jesli sludzy Vlagh wygraja tutaj chocby jedno starcie, wkrotce na ziemi nie bedzie ani jednego czlowieka. -Nie uwierza. - Tlantar machnal reka zrezygnowany. - Wydaje im sie, ze sa znacznie madrzejsi od nas, bo znaja metal. A co dopiero od ludzi-owadow! -Wlasciwie, czy my nadal potrzebujemy ich pomocy? - zastanowil sie glosno Athlan. - Zajaczek by sie przydal i pewnie Keselo, ale przeciez jesli zdarzy sie cos, z czym nie poradzilibysmy sobie sami, mozemy liczyc na pomoc tajemniczej przyjaciolki Dlugiej Strzaly. Stworzyla ocean na pustyni, morze ognia w gorach... Skoro mamy tak poteznego sprzymierzenca, na co nam zamorskie armie? W tym momencie Balacenia postanowila interweniowac. Przyjela postac Elerii. -Bardzo dobry pomysl, Athlanie - pochwalila lucznika - ale chyba o czyms zapomniales. Jezeli Vlagh zobaczy, ze nasi sojusznicy odplyneli, nabierze pewnosci siebie i przekonania, ze wygrana jednak do niej nalezy, a co za tym idzie, rzuci na nas wszystkie swoje sily, nieprzeliczone zastepy oddanych slug, odnawiane bez konca. Owady dorosleja w ciagu tygodnia, wiec kazdy wojownik na Dhrallu bedzie musial stawic czolo tysiacom atakujacych. Czy damy rade? Jezeli Vlagh zwyciezy ludzi na naszym kontynencie, stworzy jeszcze wiecej dzieci i w koncu zapanuje nad calym swiatem. Niezaleznie od tego, czy lubimy naszych zamorskich sojusznikow i czy oni nas darza sympatia, potrzebujemy ich pomocy. -A jesli mimo wszystko postanowia odplynac? - zapytal Kathlak. -Mozemy skusic ich zlotem. Jestem przekonana, ze obsypani taka iloscia zlota, by ledwo mogli je uniesc, zrobia wszystko, o co sie ich poprosi. 3 Nieco pozniej pan Dahlaine uznal, ze nadszedl czas na zwyczajowe swietowanie zwyciestwa. Balacenia dostrzegala wyraznie smiesznosc sytuacji, gdy jedyna prawdziwa zwyciezczyni walk w Krysztalowej Gardzieli, matka bogow, przygotowywala uczte dla wszystkich, ktorzy siebie uwazali za zwyciezcow.Bogini krazyla po komnacie pana Dahlaine'a niewidoczna dla nikogo i przysluchiwala sie rozmowom. Zamorscy sojusznicy ze zdumieniem rozprawiali o blekitnym ogniu, ktory spopielil slugi Vlagh w ciagu kilku minut. Mlody Trogita Keselo, doskonaly material na uczonego, rozprawial z zajeciem o poteznej mocy zywiolu, ktory nazywal cyklonem. -Normalnie ogien strzelalby w gore - perorowal - ale schwytany w wir cyklonu, poszedl w dol. Taki wicher moglby nawet przepolowic gore, wiec nic dziwnego, ze ten, ktory przeszedl Krysztalowa Gardziela, ciagnac ze soba plonacy gaz, palil wszystko, czego nie zniszczyl wir powietrza. - Podniosl wzrok, wyraznie sie nad czyms zastanawial. - Tak... Moim zdaniem po raz kolejny doszlo do ingerencji w prawa natury - oznajmil. - Normalny cyklon z pewnoscia nie przeszedlby przez cala Krysztalowa Gardziel az do Pustkowia. Cyklon to wiatr, a wiatr jest zywiolem i robi, co chce. Ktos go naklonil, zmusil, poslal ta, a nie inna droga. -Prawdopodobnie tajemnicza przyjaciolka Dlugiej Strzaly - zauwazyla Balacenia w postaci Elerii. - Wiec jestesmy jej winni mnostwo calusow w podziekowaniu! -Ja nie mam zamiaru calowac kogos, kto potrafi robic takie rzeczy - oznajmil Skell. - Gdyby cos poszlo nie tak, jak trzeba, moglaby mi na przyklad wyciagnac wnetrznosci przez nos. -Albo przenicowac cie na lewa strone - podsunal mu Torl. - Ale bys dziwacznie wygladal! -Daj spokoj, nie gadaj bzdur - zachnal sie Gunda. - Zaczyna mnie brac chetka, zeby sprobowac, jak smakuje jego watroba. -Nie ma sprawy, pomoge ci sprawdzic! - ucieszyl sie Torl. * -Kolacja gotowa! - oznajmila matka. - Zapraszam. Balacenii przyszla do glowy intrygujaca mysl. Skoro matka tak uwielbia gotowac, dlaczego bogowie Dhrallu nie jadaja zwyklego pozywienia? -Porozmawiamy o tym przy innej okazji, serduszko - uslyszala w myslach lagodny glos. - Teraz i ty idz na kolacje. * Gdy goscie zaspokoili glod, pan Dahlaine wstal, by wyglosic mowe. Lubil przemawiac, wiec robil to czesto. -Chcialbym podziekowac naszym przyjaciolom zza morza za zwyciestwo w Krainie Polnocnej. Jednoczesnie musze im przypomniec, ze ciazy na nich odpowiedzialnosc za losy ostatniej czesci Dhrallu, ktora nie zostala jeszcze odcieta od Pustkowia. Wszyscy mamy pewnosc, iz Vlagh nie zrezygnuje z proby zajecia tych ziem. Atak na wschod nastapi niebawem. Czas zaplanowac jego obrone. -Jesli moge... - odezwal sie Narasan i wstal. - Moi ludzie i ja spedzilismy jakis czas na ziemiach pani Aracii. Moj zastepca, komandor Andar rozmawial z jej poddanymi, zeby sie zorientowac w szansach obrony miasta-swiatyni i calej krainy. Powiedz, Andarze, czego sie dowiedziales. Trogicki oficer o dudniacym glosie wysunal sie zza stolu. -Sprawdzalismy miasto-swiatynie we dwoch z brygadierem Danalem. Mozemy z cala pewnoscia stwierdzic, ze tego miejsca nie da sie obronic. Nie jest otoczone murami, nie dysponuje zadnymi umocnieniami. Nie sposob liczyc na pomoc mieszkancow, poniewaz nawet nie wiedza, co to jest bron. - Andar podrapal sie po brodzie. - Komandor Narasan z duzym trudem przekonal pania Aracie, by stworzyla trojwymiarowa mape swojej krainy. Przyjrzelismy sie tej mapie bardzo dokladnie z brygadierem Danalem. Uznalismy, ze jedyna droga inwazji moze byc wawoz nazywany Dluga Przelecza. Rzeczywiscie jest dlugi, natomiast czy to przelecz... To dawne koryto strumienia, waskie i krete. Znalezlismy tam kilka doskonalych lokalizacji na forty, ktore z pewnoscia okaza sie niezbedne. -Zapomniales juz o czarnym dymie? - odezwal sie Gunda. -Wlasnie mialem do tego przejsc. W tamtym rejonie wiatr wieje od wschodu, a wiec od morza. Co oznacza, ze wszelki dym, gdyby nieprzyjaciel znow probowal nas uwedzic, odplynie na zachod. Wystarczy budowac forty zawsze od wschodu. Wtedy przeciwnik zaszkodzi sobie, nie nam. -Dziekuje, Andarze - powiedzial Narasan, ponownie wstajac. - Chyba mamy juz ogolne pojecie, jak moze wygladac czwarta wojna na Dhrallu. Zbudujemy forty w Dlugiej Przeleczy i bedziemy ich bronic przed wrogiem... za odpowiednim wynagrodzeniem, rzecz jasna. Chcialbym jednak dorzucic jeszcze jeden warunek, panie - dodal, patrzac na Dahlaine'a. - Bardzo wazny. -Jaki? -Dopilnujecie, zebym pod zadnym pozorem nie spotkal waszej siostry. Jezeli ja zobacze, a co gorsza w towarzystwie tego tlustego klechy, tego calego takala Bersli, natychmiast zwijamy manatki i wracamy do domu. Nie bede, nigdy i w zadnych okolicznosciach, przyjmowal rozkazow od pani Aracii. Niech sie trzyma ode mnie z daleka. -Naprawde az tak jej nie lubisz? - spytala pani Zelana. -To nie jest kwestia sympatii, pani - odparl trogicki zolnierz. - Ja mam ja w glebokiej pogardzie. Balacenia zakryla usta, by nikt nie zobaczyl nikczemnego usmieszku, ktory pojawil sie na jej ustach. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/