AntologiaopowiadanFantastyczno - Naukowych Krysztalowy Szescian Wenus ISAAC ASIMOV - Nastanie nocyGdyby gwiazdy swiecily przez jedna noc na tysiac lat, jakie ludzie czciliby je i wielbili, jak zachowywaliby przez pokolenia pamiec o Grodzie Bozym! E m e r s o nAton 77, dyrektor uniwersytetu w Saro, zrobil wojownicza mine i z furia spojrzal na mlodego dziennikarza. Teremon 762 potraktowal te furie po stoicku. W dawniejszych czasach, kiedy jego poczytna dzis kolumna codzienna byla szalonym pomyslem poczatkujacego reportera, specjalizowal sie w "nieosiagalnych" wywiadach. Kosztowalo go to guzy, podbite oczy, polamane kosci, w zamian jednak przynioslo znaczny zasob chlodu i pewnosci siebie. Teraz opuscil reke wyciagnieta i ostentacyjnie nie dostrzegana. Czekal cierpliwie, az minie najgorszy humor sedziwego dyrektora. Astronomowie to na ogol dziwacy, a jezeli wziac pod uwage akcje, ktora Aton prowadzi od dwoch miesiecy, jest on najwiekszym chyba wsrod nich dziwakiem. Starzec odzyskal mowe i chociaz jego glos drzal od tlumionego gniewu, nie zapomnial o wyslawianiu sie starannym, nieco nawet pedantycznym, z czego slynal, -Moj panie - rozpoczal. - Zdradza pan niecodzienna czelnosc przychodzac do mnie z tak bezwstydnymi propozycjami. Barczysty telefotograf obserwatorium, mlody astronom Binej 25, oblizal suche wargi koncem jezyka i zaoponowal nerwowo: -W gruncie rzeczy, panie profesorze... Aton 77 spojrzal nan i zmarszczyl brwi. -Nie wtracaj sie, Binej - przerwal. - Rozumiem, ze w dobrych intencjach sprowadziles do mnie tego czlowieka, nie mysle jednakze tolerowac niesubordynacji. Teremon osadzil, ze przyszla na niego kolej. -Panie profesorze, jezeli, pozwoli mi pan dokonczyc to, co zaczalem mowic, mam wrazenie... -Moj panie - przerwal znow Aton - nie wierze, by cokolwiek, co pan powie obecnie, moglo sie liczyc wobec tego, co pan pisal w ciagu ostatnich dwoch miesiecy. Prowadzil pan szeroka kampanie prasowa przeciw staraniom moim i moich kolegow, zmierzajacym do tego, by przygotowac jakos swiat w obliczu grozby, ktorej nie zdola uniknac. Robil pan wszystko, aby osobistymi napasciami szkalowac i osmieszac personel obserwatorium. - Chwycil ze stolu numer "Kroniki Saro" i z nowa pasja pogrozil nim natretowi. - Nawet pan, znany powszechnie z tupetu, winien sie zawahac, nim pan tu przyszedl zaproponowac, ze bedzie pan sledzil z obserwatorium przebieg dzisiejszych wydarzen, aby opisac je w swojej szmacie. Wlasnie pan! Ze wszystkich dziennikarzy! Aton rzucil gazete na podloge, odszedl w kierunku okna i splotl rece za plecami. -Zegnam pana - warknal przez ramie. Posepnie zapatrzyl sie w widnokrag, nad ktorym zachodzilo najjasniejsze z szesciu slonc planety - Gamma. Pobladlo i zmetnialo wsrod oblokow. Aton wiedzial, ze nie. zobaczy go juz nigdy jako czlowiek przy zdrowych zmyslach. Odwrocil sie na piecie. -Nie! Chodz no pan tutaj - niecierpliwie skinal na dziennikarza. - Bedzie pan mial material do reportazu. Teremon, ktory i tak nie zdradzal checi odejscia, podszedl wolno do starego astronoma. Aton wskazal reka niebo. -Z szesciu slonc pozostala jedynie Beta. Widzi pan? Pytanie bylo zbyteczne. Beta stala niemal w zenicie. Po zagasnieciu jasnego swiatla Gammy jej rudawy blask spowijal krajobraz dziwna pomaranczowa poswiata. Osiagnela apogeum, byla mala, mniejsza niz ja Teremon kiedykolwiek widzial, lecz niepodzielnie wladala niebem Lagazy. Alfa, wlasciwe slonce, wokol ktorego obracala sie planeta, oraz dwie pary jej odleglych satelitow swiecily na antypodach. Czerwona, karlowata Beta, bezposrednia towarzyszka Alfy, byla osamotniona - tragicznie osamotniona. Aton zwrocil ku dziennikarzowi twarz ubarwiona czerwonym blaskiem. -Za niespelna cztery godziny nastapi kres znanej nam cywilizacji - powiedzial. - Stanie sie tak dlatego, ze jak pan widzi, na firmamencie zostalo tylko jedno slonce - Beta. Niech pan to opublikuje. Prosze! I tak nie bedzie komu czytac. -A jezeli mina te cztery godziny i kolejne cztery, i nic nie nastapi? - zapytal cicho Teremon. -Niech sie pan nie martwi. Wydarzen bedzie dosyc. -Zgoda. A jezeli mimo wszystko nic sie nie stanie? Binej 25 ponownie zabral glos: -Mysle, panie profesorze, ze nalezaloby go wysluchac. -Moze pan profesor podda wniosek pod glosowanie? - zaproponowal dziennikarz. Wsrod pozostalych pieciu osob personelu, ktore dotychczas zachowywaly neutralnosc, nastapilo pewne poruszenie. -To zbyteczne - Aton wydobyl z kieszeni zegarek. - Panski przyjaciel Binej jest uparty, wiec daje panu piec minut. Prosze mowic. -Dobrze. Pan profesor pozwolil, aby zostal naocznym swiadkiem oczekiwanych wydarzen. Czy to zreszta nie wszystko jedno? Jezeli sprawdza sie panskie wrozby, nie wyrzadze szkody, bo reportazu nie napisze. A jezeli nic nie nastapi, i tak sie pan osmieszy albo jeszcze gorzej. Lepiej chyba powierzyc kompromitacje zyczliwym rekom. -Czy mowiac o "zyczliwych rekach" ma pan na mysli swoje? - rzucil cierpko astronom. -Naturalnie! - Teremon usiadl i zalozyl noge na noge. - Moje artykuly moga byc czasami przykre, ale wam, uczonym, daja pewna korzysc - krytyczne spojrzenie. Ostatecznie nasz wiek nie sprzyja kazaniom o bliskim koncu swiata na Lagazie. Ludzie przestali wierzyc w Ksiege Objawienia. To nalezy zrozumiec. Opinie drazni fakt, ze naukowcy zmieniaja front i w rezultacie przyznaja slusznosc kultystom... -Nic podobnego, moj panie! - przerwal Aton. - Kult dostarczyl nam przeslanek, ale wnioski sa wolne od wlasciwego mu mistycyzmu. Fakty pozostaja faktami, a tak zwana mitologia kultu opiera sie po czesci na faktach. Poddalismy je badaniom, ogolocili z tajemniczosci. Jestem pewien, ze kultysci nienawidza nas dzisiaj bardziej niz nawet pan. -Ja nie czuje do was nienawisci. Probuje tylko zwrocic uwage pana profesora, ze opinia publiczna jest zaniepokojona, podrazniona. -Niech sobie bedzie! - rzucil uczony i lekcewazaco wydal wargi. -A co przyniesie jutro? - podjal reporter. -Nie bedzie jutra. -A jezeli bedzie? Wtedy... Pomyslmy, co nastapi. Niezadowolenie przybierze zapewne ostrzejsze formy. Widzi pan, w ciagu ostatnich dwoch miesiecy daje sie zauwazyc gleboka depresja gospodarcza. W gruncie rzeczy inwestorzy nie wierza w bliski koniec swiata, wola jednak trzymac w garsci pieniadze do czasu, kiedy sie wszystko wyjasni. Szary czlowiek nie wierzy rowniez, ale jest zdania, ze na wszelki wypadek warto odlozyc na pozniej zakupy wiosenne. Zdaje pan sobie sprawe, do czego zmierzam? Kiedy minie cala histeria, biznesmeni rozpoczna polowanie na panska skore. Podniosa krzyk, ze w interesie planety lezy zwalczanie... bardzo przepraszam... szarlatanow, ktorzy w kazdej chwili moga wywolac przesilenie gospodarcze, szermujac demagogicznymi sloganami. Iskra trafi na proch, panie profesorze. Aton spojrzal bystro na dziennikarza. -Co pan sugeruje celem opanowania sytuacji? -Co sugeruje? - usmiechnal sie Teremon. - Chcialbym wziac na siebie sprawe opinii publicznej. Moglbym pokierowac nia tak, ze pozostalaby tylko smiesznosc. Bedzie to przykre, bo wyjdziecie na gromade idiotow. Jezeli jednak ludzie zaczna z was zartowac, rozgoryczenie i zlosc pojda w niepamiec. W zamian moi wydawcy prosza tylko o wylaczne prawa do reportazu. Binej przytaknal szybkim ruchem glowy. -Panie profesorze! - wybuchnal. - Teremon ma racje! Koledzy sa podobnego zdania. Od dwoch miesiecy bierzemy pod uwage wszystko procz szansy, byc moze jednej na milion, ze sie do naszej teorii lub obliczen zakradl jakis blad. Nie wolno zapominac o tej mozliwosci. Zgrupowani wokol asystenci poparli Bineja gluchym pomrukiem. Aton skrzywil sie jak ktos, kto czuje w ustach przykra gorycz i nie moze sie jej pozbyc. -Niech pan zostanie - burknal - jesli pan sobie tego zyczy. Tylko prosze nie utrudniac nam pracy i miec na wzgledzie, ze ja jestem odpowiedzialny za te prace i ze wbrew pogladom, jakim pan dawal wyraz w swoich artykulach, wymagam lojalnego wspoldzialania i szacunku dla... Profesor splotl rece za plecami, glowe mial podniesiona, wyraz twarzy stanowczy. Moglby rozprawiac w nieskonczonosc, gdyby nie przeszkodzil mu inny glos. -Halo, halo, halo! - zabrzmial wysoki tenor, a beztroski usmiech zmarszczyl rumiane policzki nowo przybylego. - Skad ta atmosfera jak w rodzinnym grobie? Mam nadzieje, ze nikt nie stracil rownowagi ducha. Aton zmieszal sie, urwal nagle. -A co ty tutaj robisz, Szirin? - fuknal. - Do licha! Myslalem, ze siedzisz spokojnie w Kryjowce. Nowo przybyly rozesmial sie, opadl na krzeslo calym ciezarem otylej postaci. -Niech diabli wezma Kryjowke! Okropnie nudna dziura! Wole byc u was, w newralgicznym punkcie. Nie sadzisz chyba, Aton, ze jestem wyprany z ciekawosci. Chce zobaczyc te gwiazdy, o ktorych kultysci plota od wiekow - zatarl rece i podjal powazniejszym tonem. - Zimno na dworze. Wiatr taki, ze pod nosem zamarza. Beta wcale nie grzeje. Siwowlosy dyrektor zirytowal sie, zacisnal zeby. -Dlaczego sie wtoczysz, Szirin? Co za pomysl? Co tutaj po tobie? -Co tutaj po mnie? - Szirin rozlozyl rece humorystycznym gestem rezygnacji. - W Kryjowce nie ma miejsca dla psychologow. Tam trzeba dzielnych, zdolnych do czynu mezczyzn i zdrowych kobiet, ktore moga rodzic dzieci. A ja? Jak na czlowieka czynu waze o sto funtow za duzo, no a z rodzeniem dzieci byloby jeszcze gorzej. Po co w Kryjowce jeszcze jedna geba do zywienia? Lepiej czuje sie tutaj. -O jakiej Kryjowce pan mowi, prosze pana? - zainteresowal sie Teremon. Szirin zmarszczyl czolo, wydal pucolowate policzki. Zdawac sie moglo, ze dopiero teraz zauwazyl dziennikarza. -Mozna wiedziec, z kim mam przyjemnosc, rudy mlodziencze? - zapytal. Aton odpowiedzial niechetnie, przez zacisniete wargi. -To Teremon 762, reporter. Musiales o nim slyszec. Dziennikarz wyciagnal reke do psychologa. -A pan jest oczywiscie Szirinem 501 z uniwersytetu w Saro. Slyszalem o panu -powiedzial szybko i powtorzyl pytanie. - Co to za Kryjowka? -Widzi pan - odrzekl psycholog - udalo nam sie przekonac garstke ludzi. Uwierzyli w slusznosc naszych przepowiedni na temat, ze tak powiem, palca przeznaczenia. Zgodzili sie zastosowac radykalny srodek. Sa to przewaznie rodziny personelu obserwatorium, pracownicy uniwersytetu i nieliczne osoby postronne. W sumie nie wiecej niz trzy setki, w tym siedemdziesiat piec procent kobiet i dzieci. -Rozumiem. Ci wybrani maja sie ukryc na czas trwania Ciemnosci. Nie zobacza tak zwanych gwiazd i ocaleja, gdy reszta swiata zwariuje. Takie jest zalozenie, prawda? -Mniej wiecej. Ale to nielatwa sprawa. Cala ludzkosc oszaleje. Wielkie miasta padna ofiara plomieni. Srodowisko bedzie malo sprzyjajace przetrwaniu. Co prawda w Kryjowce maja bezpieczny przytulek - zywnosc, wode, bron... -I cos znacznie wazniejszego - podchwycil Aton. - Maja wszystkie nasze sprawozdania -z wyjatkiem tych, ktore dzis sporzadzimy. Te dokumenty beda posiadaly nieoceniona wartosc dla kolejnego cyklu. One musza przetrwac. Reszte niech licho bierze. Teremon gwizdnal przeciagle, smutno. Pozniej siedzial przez kilka minut pograzony w myslach. Asystenci, zgrupowani wokol stolu, rozlozyli multiszachownice i zaczeli partie w szesciu. Robili posuniecia szybko, bez slowa. Nie odrywali wzroku od blatu stolu. Przez pewien czas Teremon przygladal im sie bacznie. Wreszcie wstal, by podejsc do Atona, ktory na uboczu rozmawial szeptem z Szirinem. -Prosze panow - powiedzial - chodzmy dokads, gdzie nie bedziemy przeszkadzac szachistom. Chcialbym zapytac o pare rzeczy. Stary astronom zrobil posepna mine, lecz Szirin ucieszyl sie wyraznie. -Z przyjemnoscia! Pogawedka dobrze mi zrobi, jak zawsze. Aton mowil wlasnie o panskich pogladach na przewidywana reakcje swiata w przypadku, gdyby nie sprawdzily sie nasze wrozby. Przyznaje panu racje. Nawiasem mowiac, czytywalem pilnie panska kolumne i w zasadzie podzielam zawarte tam opinie. -Daj spokoj, Szirin - oburzyl sie astronom. -Spokoj? Dobrze. Chodzmy do sasiedniego pokoju. W kazdym razie mieksze krzesla. W sasiednim pokoju byly istotnie mieksze krzesla, a takze ciezkie szkarlatne zaslony w oknach i rudy dywan na podlodze. W ceglastym blasku Bety calosc sprawiala wrazenie zakrzeplej krwi. Teremon wzdrygnal sie nerwowo. -Doprawdy, dalbym dziesiec kredytow za sekunde uczciwego, jasnego swiatla. Tesknie do Gammy czy Delty na niebie. -Sluchamy panskich pytan - odezwal sie Aton. - Prosze pamietac, ze nasz czas jest scisle wyliczony. Za godzine i kwadrans pojdziemy pod kopule obserwatorium, gdzie nie bedzie okazji do rozmow. -Ciesze sie, ze mamy ja obecnie - dziennikarz skrzyzowal rece na piersi. - Panowie traktuja cala sprawe tak niezwykle serio, ze sam zaczynam sie przejmowac. Prosze mi wytlumaczyc, o co wlasciwie chodzi? -Co takiego? - wybuchnal Aton. - Przyzna pan chyba, ze bombardowal nas pan drwinami, uprzednio nie zadawszy sobie trudu, by sprawdzic, o co wlasciwie chodzi... Reporter usmiechnal sie blado. -Nie jest az tak zle, panie profesorze. Mam ogolne pojecie. Dowodza panowie, ze za kilka godzin swiat ogarnie Ciemnosc, a cala ludzkosc ulegnie gwaltownemu atakowi szalu. Chcialbym poznac naukowe podstawy tych twierdzen. -Nie pozna pan, nie pozna - wtracil Szirin. - Gdyby nawet Aton raczyl udzielic wyjasnien, zaprezentowalby nieprzeliczone stronice liczb i tomy wykresow. Nic by pan nie zrozumial. Jezeli jednak zwroci sie pan do mnie, poprobuje przedstawic panu laicki punkt widzenia. -Doskonale. A wiec zwracam sie do pana - powiedzial reporter. Psycholog zatarl rece, zerknal spod oka na dyrektora. -Przede wszystkim chcialbym sie troche napic. -Wody? - burknal astronom. -Nie zartuj. -Chyba ty zartujesz? Nie ma dzis alkoholu. Moi ludzie latwo mogliby sie upic. Wole nie stwarzac pokus. Psycholog wydal nieartykulowany pomruk i zwrociwszy sie do reportera zmierzyl go bystrym wzrokiem. -Oczywiscie zdaje pan sobie sprawe - zaczal - ze cywilizacja Lagazy ma charakter cykliczny, najwyrazniej cykliczny. -Wiem, ze to modna teoria archeologow - odrzekl z rezerwa Teremon. - Czy zostala potwierdzona? -Mniej wiecej. W ostatnim stuleciu aprobowano ja na ogol. Ow charakter cykliczny stanowi albo raczej stanowil jedna z wielkich niewiadomych. Odkrylismy ciag cywilizacji, w czym dziewiec pewnych, nie mowiac o sladach innych. Osiagaly one poziom w przyblizeniu rowny naszemu, a nastepnie wszystkie, bez wyjatku, padaly ofiara ognia w szczytowym punkcie rozwoju. Przyczyn nikt nie zdolal ustalic. Splonely wszystkie osrodki kulturalne, nie zostawiajac odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak sie stalo. -No dobrze, a epoka kamienna? - wtracil Teremon, ktory pilnie sluchal wykladu. -Dotychczas wiadomo o niej tylko tyle, ze ludzie byli na poziomie odpowiadajacym srednio inteligentnej malpie. Mozemy o niej zapomniec. -Rozumiem i slucham dalej. -W sposob mniej lub wiecej fantastyczny tlumaczono powody katastrof. Jedni mowili o powtarzajacych sie periodycznie ognistych deszczach. Inni twierdzili, ze Lagaza od czasu do czasu przenika slonce. Wysuwano i jeszcze bardziej niepoczytalne hipotezy. Istnieje jednak teoria bardzo rozna od reszty i od wiekow przekazywana z pokolenia w pokolenie. -Wiem. Ma pan na mysli mit o gwiazdach, zawarty w Ksiedze Objawienia kultystow. -Wlasnie! - przyznal goraco Szirin. - Kultysci wierza, ze co dwa tysiace piecdziesiat lat Lagaza wchodzi do olbrzymiej pieczary. Slonca nikna i swiat spowija zupelna ciemnosc. Wowczas wlasnie maja pojawiac sie "tak zwane gwiazdy. Odbiera to zmysly ludziom i zmienia ich w dzikie bestie, ktore niszcza cywilizacje stworzona przez siebie. Oczywiscie kultysci ubieraja to w wiele mistyczno-religijnych ozdob, ale tak przedstawiaja sie z grubsza ich zasadnicze poglady. Szirin umilkl na moment, odetchnal gleboko. -A teraz - podjal - zblizamy sie do TEORII UNIWERSALNEJ GRAWITACJI. Zdanie wymowil tak, ze wyraznie zadzwieczaly duze litery. W tej chwili Aton odwrocil sie od okna, steknal glosno i zamaszystym krokiem ruszyl w kierunku drzwi. Szirin i Teremon spojrzeli nan z niepokojem. -Co sie stalo? - zapytal reporter. -Nic szczegolnego. Jego dwaj asystenci, ktorzy winni przyjsc pare godzin temu, nie zjawili sie dotad. Atonowi brak rak do pracy, bo wszyscy, z wyjatkiem najbardziej potrzebnych, sa juz w Kryjowce. -Moze tamci zdezerterowali? -Kto? Imot i Faro? Z pewnoscia nie. Jezeli jednak nie wroca w ciagu godziny, sprawy sie powiklaja. - Szirin wstal, mrugnal filuternie. - Tak czy inaczej, skoro nie ma Atona... Na palcach podszedl do okna, ukucnal i z szafki pod parapetem wydobyl flaszke. Kiedy nia potrzasnal, czerwony plyn zabulgotal apetycznie. -Mam nadzieje, ze Aton sie nie dowie - mruknal psycholog drepcac z powrotem w kierunku stolu., - Jest tylko jedna szklanka. Pan jako gosc... Prosze! Mnie wystarczy flaszka - z tymi slowy bardzo uwaznie napelnil mala szklaneczke. Dziennikarz wstal, poczal oponowac, ale uslyszal tylko sentencjonalne "Szanuj starszych, mlodziencze". Wobec tego usiadl znowu, lecz mine mial niepewna, zasepiona. -Niech bedzie - powiedzial. - Stary figlarz z pana. Jablko Adama drgalo, kiedy psycholog ciagnal z butelki. Wreszcie wydal pomruk zadowolenia, oblizal wargi l jal mowil dalej. -Ale co pan moze wiedziec o grawitacji? -Prawie nic. Tyle ze to niedawna teoria, slabo jak dotad sprecyzowana, a oparta na wyliczeniach matematycznych tak zawilych, ze podobno rozumie je zaledwie kilkunastu mieszkancow naszej planety. -Brednie! Nonsensy! Podstawowe zasady matematyczne moge panu przedstawic w jednym zdaniu. Prawo Uniwersalnej Grawitacji glosi, ze ciala niebieskie podlegaja wspolzaleznym silom dzialajacym tak, ze wartosc sily dzialajacej miedzy dwoma danymi cialami jest proporcjonalna do sumy ich mas podzielonej przez kwadrat odleglosci, w jakiej ciala znajduja sie od siebie. -To wszystko? -Wystarczy! Sformulowanie tego wymagalo czterystu lat. -Czemu az tyle? To, co pan powiedzial, wydaje sie calkiem proste. -Czemu az tyle? - powtorzyl Szirin. - Poniewaz wielkie prawa nie powstaja pod wplywem naglego olsnienia, jak sie panu moze wydawac. Zazwyczaj to rezultat zbiorowych wysilkow, pochlaniajacych stulecia. Astronomowie pracowali bez wytchnienia od czasu, kiedy czterysta, lat temu Genowi 41 stwierdzil, ze Lagaza obraca sie dokola slonca Alfa, a nie odwrotnie. Badano, analizowano, rejestrowano skomplikowane zagadnienie ruchow szesciu slonc. Powstawaly teorie po teoriach, aby po weryfikacjach i reweryfikacjach, zmianach i poprawkach isc w zapomnienie, a nastepnie wracac w zmodyfikowanej formie. To byla piekielna praca. Teremon powaznie skinal glowa i wyciagnal reke ze szklanka. Psycholog nalal oszczednie kilka kropel purpurowego plynu. Nastepnie zwilzyl nieco wlasne gardlo i podjal: -Dopiero dwadziescia lat temu udowodniono ostatecznie, ze orbitalne ruchy szesciu slonc sa zalezne od Prawa Uniwersalnej Grawitacji. Nie lada sukces! Szirin wstal i nie zapominajac o butelce ruszyl pod okno. -Docieramy do sedna sprawy. W ciagu ostatniego dziesieciolecia obroty Lagazy wokol Alfy zdradzaja nieprawidlowosci, a obserwowana orbita nie odpowiada teoretycznym wyliczeniom, nawet przy uwzglednieniu perturbacji innych slonc. Co stad wynika? Albo prawo nie ma sensu, albo tez dziala nowy, nie znany dotad czynnik. Teremon podszedl do okna, stanal obok Szirina. Nad lesistymi stokami wzgorz spojrzal w strone, gdzie wieze miasta Saro polyskiwaly krwawo na widnokregu. Dziwne nerwowe napiecie wzroslo w nim, gdy przeniosl wzrok ku Becie, polyskujacej szkarlatne w zenicie, skarlalej, zlowieszczej. -Slucham dalej, prosze pana - odezwal sie polglosem. -Astronomowie - podjal psycholog - bladzili na oslep cale lata. Kolejno wysuwali teorie jeszcze trudniejsze do obronienia niz poprzednie. Wreszcie, pod wplywem natchnienia, Aton siegnal do wierzen kultystow. Glowa kultu, Sor 5, dysponowal danymi, ktore znacznie upraszczaja caly problem. Aton wzial sie do pracy pod nowym katem. Przyjmijmy, ze istnieja inne nie swiecace ciala niebieskie, zblizone charakterem do Lagazy. Co wtedy? Ciala te blyszcza tylko zapozyczonym swiatlem, a jezeli, jak w znacznej czesci Lagaza, sa zbudowane z blekitnawych skal, nikna na jasnym tle nieba, posrod nieustannego swiatla slonc. Sa calkowicie niewidoczne. Dziennikarz gwizdnal przez zeby. -Naciagnieta teoria! -Panskim zdaniem naciagnieta? Prosze posluchac. Zrobmy nastepujace zalozenie. Podobne cialo krazy wokol Lagazy w takiej odleglosci i po takiej orbicie, ze jego sila przyciagania odpowiada scisle odchyleniom orbity Lagazy od teoretycznych wyliczen. Co sie wowczas dzieje? Reporter pokrecil glowa z powatpiewaniem. -W swoim czasie cialo to stanie na drodze slonca - powiedzial psycholog i jednym haustem wypil reszte zawartosci flaszki. -I zapewne ma to nastapic teraz - dodal sucho Teremon. -Nie inaczej. Ale tylko jedno slonce znajduje sie na niebie - Szirin wskazal palcem poczerwieniale, zmalale zrodlo swiatla. - Beta! Otoz udowodniono, ze calkowite zacmienie nastapic moze wowczas, gdy tylko Beta pozostanie na swojej polkuli niebieskiej - i to w maksymalnej odleglosci od Lagazy. W takim ukladzie z reguly odleglosc ksiezyca od Lagazy jest minimalna. Przy srednicy ksiezyca siedem razy wiekszej niz pozorna srednica Bety zacmienie ogarnie cala powierzchnie Lagazy i bedzie trwalo dluzej niz polowe doby. Wobec tego nie bedzie na planecie punktu, ktory nie doznalby skutkow tego zjawiska. Taki uklad zdarza sie co dwa tysiace czterdziesci dziewiec lat. Twarz Teremona zmienila sie w maske bez wyrazu. -Czy to juz caly material do mojego reportazu? -Caly. Najprzod zacmienie, ktore rozpocznie sie za trzy kwadranse. Pozniej kompletna Ciemnosc, byc moze owe tajemnicze gwiazdy, powszechne szalenstwo i koniec cyklu. Psycholog zadumal sie na chwile. -My, ludzie z obserwatorium, mielismy dwa miesiace - podjal. - Nie wystarczylo to jednak, by przekonac ludnosc Lagazy o grozacym niebezpieczenstwie. Mysle, ze i dwa wieki byloby za malo. Jednakze wyliczenia sa w Kryjowce, a dzis sfotografujemy zacmienie. Kolejny cykl zacznie sie juz z naukowymi podstawami i kiedy przyjdzie nastepne zacmienie, ludzkosc bedzie przygotowana. To rowniez niezly material dla panskiego reportazu. Teremon otworzyl okno, wychylil sie, spojrzal na purpurowy odblask slonecznego swiatla barwiacy jego rece. Lekki wietrzyk sfaldowal zaslone. Dziennikarz odczul nagly bunt, odwrocil sie gwaltownie. -A czemu Ciemnosc mialaby przywiesc mnie do obledu?! - rzucil. Szirin usmiechnal sie do siebie. Wahadlowo poruszal reka z oprozniona butelka. -Doswiadczyl pan kiedy ciemnosci, mlodziencze? - zapytal wreszcie. Teremon wsparl sie plecami o sciane, pomyslal chwile. -Prawde mowiac, nie. Ale wyobrazam sobie, co to moze byc. Po prostu... - urwal, bezradnie rozlozyl rece; nagle odzyskal pewnosc siebie. - Po prostu nie ma swiatla, jak w grocie. -Byl pan kiedy w grocie? -Ja? Skad? -Tak tez sadzilem. Ja zrobilem probe tydzien temu. Chcialem zbadac wlasna reakcje, ale ucieklem w pospiechu. Szedlem wsrod czerni, poki majaczyla jasna plama wejscia... Slowo daje! Nie przypuszczalem, ze osobnik mojej wagi potrafi biec tak szybko. Teremon wydal wargi. -Jezeli o tym mowa, mysle, ze nie musialbym biec, gdybym juz raz zaryzykowal. Psycholog zmierzyl go poblazliwym wzrokiem. Zmarszczyl brwi. -Bardzo pan pewny siebie - powiedzial. - Zechce pan zaslonic okno? -Dlaczego? - zdziwil sie reporter. - Gdyby swiecilo cztery albo piec slonc, trzeba byloby ograniczyc swiatlo. Ale teraz? I tak go za malo... -O to wlasnie chodzi. Prosze zaslonic okno i usiasc spokojnie przy stole. -Dobrze. Teremon szarpnal sznur zakonczony chwastem. Szkarlatna zaslona pokryla z wolna szerokie okno. Mosiezne kolka zgrzytaly sunac po precie. Pokoj pograzyl sie w rudawym mroku. Wsrod ciszy glucho zadudnily kroki. Dziennikarz przystanal w polowie odleglosci miedzy oknem a stolem. -Nie widze pana - szepnal. -Trzeba omackiem szukac drogi - poradzil psycholog. -Ja pana nie widze! - Teremon oddychal glosno, chrapliwie. - Nic nie widze! -A czego pan sie spodziewal? - padla szorstka odpowiedz. - Prosze podejsc tu i usiasc. Zadzwieczaly znow kroki, niepewne, chwiejne. Szurnelo krzeslo. -No... jestem... - glos dziennikarza odezwal sie piskliwie. - Czuje sie... eee... niezle. -Zadowolony pan? -Chyba... chyba nie. Jest strasznie. Jak gdyby sciany... - zajaknal sie - jak gdyby sciany mnie przygniotly. Chce je podeprzec, odepchnac. Ale to przeciez nie obled. Nic podobnego! Juz mi nawet lepiej. -Pieknie. Niech pan odsloni okno. Ostrozne kroki zatupotaly w mroku. Kotara zaszelescila, gdy Teremon szukal sznura na oslep. Wreszcie odezwal sie triumfalny chrzest mosieznych kolek i pokoj zalalo czerwonawe swiatlo. Reporter spojrzal czule na slonce i wydal radosny okrzyk. Szirin otarl spocone czolo wierzchem dloni. -To byl tylko ciemny pokoj - powiedzial drzacym glosem. - Mozna wytrzymac - rzucil beztrosko Teremon. -Racja. W ciemnym pokoju mozna wytrzymac. Ale czy byl pan dwa lata temu na wystawie Kontynentalnej w Dzonglor? -Nie. Jakos nie wyszlo. Szesc tysiecy mil to za daleka podroz, nawet z racji wystawy. -Ja tam bylem. Slyszal pan pewno, ze Tunel Tajemnic bil wszelkie rekordy powodzenia imprez w wesolym miasteczku?... No, w kazdym razie przez pierwszy miesiac. -Slyszalem. Narobil troche halasu. -Stosunkowo niewiele. Zatuszowano sprawe. Tunel Tajemnic byl korytarzem dlugim na mile i pozbawionym swiatla. Przez kwadrans jechalo sie wsrod ciemnosci otwartym wagonikiem. Tunel mial wielkie wziecie, poki funkcjonowal. -Mial wziecie? -Oczywiscie. To nie lada satysfakcja bac sie dla rozrywki. Dziecko przychodzi na swiat z trzema instynktownymi lekami: naglego halasu, upadku i braku swiatla. Dlatego za dobry zart uchodzi wrzasnac komus nad uchem "Bum!". Dlatego ludzie lubia zjezdzac ze stromej pochylni, dlatego Tunel Tajemnic byl zrazu popularny. Ludzie wychodzili z ciemnosci rozdygotani, bez tchu, polzywi z przerazenia, ale chetnie placili za wstep. -Zaraz, zaraz! - podchwycil Teremon. - Cos sobie przypominam. W Tunelu Tajemnic umarlo podobno kilka osob. Krazyly na ten temat plotki. Pozniej przycichlo. Psycholog wzruszyl ramionami. -Drobiazg. Dwa lub trzy zgony. Przedsiebiorstwo wyplacilo rodzinom odszkodowanie i uspokoilo sumienia ojcow miasta Dzonglor. Ustalono, ze osoby cierpiace na niedomagania serca moga zwiedzac tunel, ale tylko na wlasne ryzyko. Przy wejsciu otwarto gabinet lekarski. Kazdy klient musial poddac sie badaniom, nim zajal miejsce w wagoniku. Wplywy kasowe jeszcze zwyzkowaly. -No i co? -Widzi pan, wynikla inna kwestia. Niektorzy opuszczali tunel w doskonalym stanie. Tyle ze wzbraniali sie pozniej wejsc do budynku. Rozumie pan? Do jakiegokolwiek budynku! Mogl to byc palac, biurowiec, blok mieszkalny, willa, magazyn, barak, szalas, namiot. Teremon zrobil zdziwiona mine. -Chce pan powiedziec, ze musieli przebywac stale pod golym niebem? Gdzie sypiali? -Wlasnie pod golym niebem. -Trzeba bylo sila wprowadzac ich pod dach? -Stosowano ten srodek, stosowano. Rezultatem byly gwaltowne ataki histerii i proby rozbicia sobie glowy o najblizsza sciane. Chorego, wprowadzonego sila do budynku, niepodobna bylo utrzymac bez zastrzykow morfiny i kaftana bezpieczenstwa. -Taka histeria graniczy z obledem. -Nie tylko graniczy. To wlasnie obled. W podobnym stanie opuszczala tunel jedna osoba na dziesiec. Wezwano nas, psychologow, no i znalezlismy jedyne wyjscie. Trzeba bylo zlikwidowac tunel. -Co wlasciwie stalo sie tamtym ludziom? -Dokladnie to, co panu. Posrod ciemnosci mial pan wrazenie, ze wala sie sciany. Psychologiczny termin okresla wrodzony ludzkosci lek braku swiatla. Nazywamy to "klaustrofobia", poniewaz brak swiatla laczy sie zawsze z zamknieta przestrzenia, a zatem jedna obawa pociaga za soba druga. Rozumie pan? -Rozumiem. A tamci z tunelu? -Tamci z tunelu? - powtorzyl Szirin. - Biedacy. Nalezeli do osob, ktorych wladze umyslowe nie potrafily opanowac klaustrofobii zapoczatkowanej w ciemnosci. Kwadrans bez swiatla to dlugi okres. Pan przezyl tylko dwie lub trzy minuty, a i tak byl pan, zdaje sie, wytracony z rownowagi. Tamci z tunelu ulegli obledowi na tle klaustrofobii, obledowi chronicznemu i, o ile nam wiadomo, nieuleczalnemu. Oto, co moze zdzialac pietnascie minut bez swiatla. Zapadlo dlugie milczenie. Teremon zmarszczyl czolo. -Nie wierze, by mialo byc az tak niedobrze. -Raczej nie chce pan wierzyc - obruszyl sie psycholog. - Boi sie pan. Prosze wyjrzec przez okno. Dziennikarz posluchal. Szirin nie zrobil pauzy, mowil dalej. -Niech pan sobie wyobrazi ciemnosc. Wszedzie ciemnosc. Domy, drzewa, pola, niebo - wszystko czarne. Jak wzrok siegnie, nie ma swiatla. No i gwiazdy, te gwiazdy, o ktorych nic nam nie wiadomo. Potrafi pan to zrozumiec? -Potrafie - odparl z moca reporter. Szirin zirytowal sie, uderzyl piescia w stol. -Klamstwo! Nic pan nie rozumie! Panski mozg jest zbudowany tak, ze nie ogarnia tej koncepcji, jak nie ogarnia wiecznosci czy nieskonczonosci. Potrafi pan jedynie o tym mowic. Skoro znikoma czastka zaklocila panska rownowage, to co bedzie, kiedy przyjdzie wlasciwe zjawisko? Panska swiadomosc stanie w obliczu zagadnienia, ktore przerasta granice jej poznania. Oszaleje pan zupelnie i trwale. To nie podlega dyskusji - psycholog umilkl posepnie, aby niebawem podjac. - No i kolejne dwa tysiaclecia straszliwych walk i zmagan pojda na marne. Jutro nie bedzie na Lagazie nie zniszczonego miasta. Teremon odzyskal nieco werwy. -Cos tam nie gra - powiedzial. - Nie rozumiem dotad, czemu musze dostac fiola tylko dlatego, ze slonca znikna z nieba. Ale gdybym nawet zwariowal, ja i reszta ludzkosci, to co to ma wspolnego z miastami? Czy sadzi pan, ze wysadzimy je w powietrze? Psycholog zirytowal sie ponownie. -Czego najbardziej bedzie pan pragnal w ciemnosci? Czego bedzie domagal sie panski instynkt? Swiatla, do licha! Swiatla! -I co? -A jak zyskac swiatlo? -Nie wiem - przyznal otwarcie Teremon. -W jaki sposob moze powstac swiatlo - nie mowiac oczywiscie o dzialaniu slonc? -Nie mam pojecia. Psycholog i reporter stali teraz twarza w twarz. -Trzeba cos podpalic, mlodziencze - rzucil Szirin. - Widzial pan kiedy pozar lasu? Gotowal pan strawe nad plonacym drewnem? Cieplo to, drogi panie, nie jedyny skutek ognia. Daje on rowniez swiatlo i ludzie o tym wiedza. W czasie trwania Ciemnosci beda szukac swiatla i znajda je. -Zaczna palic drewno? -Wszystko, co im wpadnie pod reke. Koniecznosc swiatla. Jakiegokolwiek. A ze o drewno nie zawsze latwo... Rozumie pan? Beda palic wszystko. Osiagna swiatlo, ale wszystkie osrodki mieszkalne stana w plomieniach. Psycholog i dziennikarz patrzyli sobie w oczy, jak gdyby cala sprawa polegala na probie sily woli. Wreszcie Teremon odwrocil sie bez slowa. Oddech mial przerywany, zgrzytliwy. Zgielk, ktory powstal nagle w sasiednim pokoju, za zamknietymi drzwiami, ledwie do niego docieral. Szirin odezwal sie nienaturalnie rzeczowym tonem. -Slysze, zdaje sie, glos Imota. Pewnie wrocili z Faro. Chodzmy tam. Dowiemy sie, co ich zatrzymalo. -Chodzmy - przystal dziennikarz. Wzdrygnal sie, odetchnal gleboko. Napiecie zmalalo. W obserwatorium wrzalo. Wszyscy otoczyli dwoch mlodych mezczyzn, ktorzy zdejmujac wierzchnie okrycia odpowiadali na rzucane im bezladne pytania. Aton roztracil tlumek i z marsowa mina stanal przed nowo przybylymi. -Zdajecie sobie sprawe, ze do calkowitego zacmienia zostalo pol godziny? Gdzie byliscie tak dlugo? Faro 24 usiadl i zatarl rece. Policzki mial zarozowione od chlodu. -Konczylismy z Imotem drobny prywatny eksperyment. Chodzilo o urzadzenie, za ktorego pomoca daloby sie podrobic Ciemnosc i gwiazdy i sprawdzic zawczasu, jak to bedzie wygladalo. Wsrod sluchaczy rozlegl sie nieokreslony pomruk. Oczy Atona blysnely wyrazem zainteresowania. -Nic dotad nie mowiliscie. Na czym mialo polegac wasze doswiadczenie? -Obydwaj wpadlismy juz dawno na pewien pomysl - odparl Faro. - Zaczelismy w wolnych chwilach pracowac. Imot znalazl na peryferiach miasta niski, parterowy budynek z kopulastym dachem. Dawniej miescilo sie tam chyba muzeum. Tak czy inaczej, kupilismy dom... -Skad wzieliscie pieniadze? - przerwal zywo Aton. -Z wlasnych kont w banku - odparl zaczepnie Imot. - Dom kosztowal dwa tysiace kredytow. Wielkie rzeczy! Jutro dwa tysiace kredytow beda dwoma tysiacami swistkow papieru. -Naturalnie! - przyznal Faro. - Kupilismy wiec dom i od gory do dolu obili czarnym aksamitem, zeby uzyskac mozliwie najdoskonalsza ciemnosc. Nastepnie wywiercilismy w suficie i dachu otwory i zaslonili je metalowymi pokrywkami, ktore mozna usunac jednoczesnie za pomoca wylacznika. Nie wszystko robilismy sami. Zatrudnilismy ciesle, elektromontera i kilku innych rzemieslnikow. Nie liczylismy sie z pieniedzmi. Chodzilo o to, by swiatlo przeniknelo otworami do ciemnego wnetrza i stworzylo zludzenie gwiazd. Nastapila pelna napiecia niema pauza. Wszystkie oddechy umilkly naraz. Wreszcie Aton zaczal surowo i formalistycznie. -Nie mieliscie prawa we wlasnym zakresie... Faro zmieszal sie wyraznie. -Przyznaje, panie profesorze. Wiemy. Ale... Bede zupelnie szczery. Podejrzewalismy, ze to niebezpieczny eksperyment, liczylismy sie z mozliwoscia obledu. Po wszystkim, co mowil Szirin, wydawalo nam sie to prawdopodobne. Wolelismy zaryzykowac sami. Bylismy zdania, ze jezeli zachowamy zdrowe zmysly, uodpornimy sie zapewne na dzialanie prawdziwej Ciemnosci. W takim przypadku powtorzylibysmy oczywiscie doswiadczenie z calym personelem obserwatorium. Niestety, wszelkie nadzieje zawiodly. -Dlaczego? Co sie stalo? Imot uprzedzil towarzysza. -Zamykalismy sie - podchwycil - przyzwyczajali wzrok do braku swiatla. Potworne uczucie! W zupelnej ciemnosci czlowiekowi zdaje sie, ze przytlaczaja go sciany i sufit. Wytrzymalismy jakos. Pozniej przyszedl czas na przekrecenie wylacznika. Pokrywki ustapily. W gorze zablysly swietlne punkty... -I co? -Nic. Na tym wlasnie polega fiasko. Nic sie nie stalo. Mielismy nad soba podziurawiony dach i tyle. Wiele razy powtarzalismy probe. To wlasnie powod naszego spoznienia. I nic. Efekt byl zawsze jednakowy. Nastala znowu., pelna skupienia cisza. Wszystkie oczy zwrocily sie ku Szirinowi, ktory siedzial bez ruchu, z uchylonymi ustami. Teremon odzyskal glos pierwszy. Zwrocil sie do psychologa. -Rozumie pan, jak to kladzie teorie, o ktorej mowil pan przed chwila - zapytal z usmiechem ulgi. -Chwileczke! - Szirin podniosl reke. - Musze sie zastanowic. Umilkl na moment. Pozniej pstryknal palcami i podniosl glowe. Wyraz jego oczu nie swiadczyl o watpliwosciach czy zaskoczeniu. -Oczywiscie... - zaczal, ale nie dokonczyl, bo pietro wyzej rozlegl sie nagle loskot. Binej wstal raptownie i skoczyl w kierunku schodow z okrzykiem: -Coz to za licho?! Inni wybiegli za nim. Wydarzenia nastepowaly szybko. Znalazlszy sie pod kopula obserwatorium Binej objal jednym zalosnym spojrzeniem potluczone klisze fotograficzne i nachylonego nad nimi czlowieka. Rzucil sie na intruza, chwycil go za gardlo. Nastapila gwaltowna szarpanina; nadbiegli inni i nieznajomy ulegl pod ciezarem szesciu zacietrzewionych przeciwnikow. Ostatni zjawil sie zasapany Aton. -Podniescie go - zakomenderowal. Asystenci cofneli sie opornie i dzwigneli na nogi zdyszanego intruza z posiniaczonym czolem i w podartym ubraniu. Mial on krotka, jasna brode, ufryzowana wymyslnie na sposob praktykowany przez kultystow. Binej chwycil go za kolnierz, potrzasnal nim mocno. -Co ci do lba strzelilo, zlodzieju? Nasze klisze... -Nie klisz szukalem - przerwal chlodno kultysta. - To byl przypadek. Spojrzenie Bineja pobieglo sladem palajacego wzroku napastnika. -Rozumiem. Chodzilo ci o aparaty. Wobec tego przypadek z kliszami to dla ciebie usmiech szczescia. Gdybys wazyl sie tknac aparaty, zginalbys powolna i bolesna smiercia. A tak... - podniosl zacisnieta piesc. Aton chwycil go za rekaw. -Stop! Daj mu spokoj, Binej. Mlody technik zawahal sie, niechetnie opuscil reke. Astronom usunal go z drogi i stanal oko w oko z kultysta. -Pan ma na imie Latimer, prawda? Kultysta sklonil sie sztywno i wskazal symbol na biodrze. -Jestem Latimer 25, adiutant trzeciej klasy Jego Wznioslosci Sora 5. -I... - Aton zmarszczyl siwe brwi - towarzyszyl pan Jego Wznioslosci w czasie zeszlotygodniowych odwiedzie u mnie? Latimer sklonil sie ponownie. -A czego chce pan teraz? -Niczego, co. moglby mi pan dac dobrowolnie. -Zapewne przyslal pana Sor 5. A moze to panski wlasny pomysl? -Nie odpowiem na to pytanie. -Czy mam oczekiwac innych gosci? -I na to nie odpowiem. Aton spojrzal na zegarek, sposepnial jeszcze bardziej. -O co chodzi Jego Wznioslosci? - zapytal. - Przeciez dotrzymuje ukladu. Latimer usmiechnal sie blado, ale nie odpowiedzial. -Prosilem Sora 5 o dane, ktorych wylacznie kult moze dostarczyc. Otrzymalem je i jestem wdzieczny. W zamian obiecalem dowiesc prawdy podstawowych wierzen kultu. -Tej prawdy nie trzeba dowodzic - padla wyniosla odpowiedz. - Wystarczajacy dowod stanowi Ksiega Objawienia. -Dla garstki wyznawcow kultu. Zechce pan nie wypaczac mojej mysli. Obiecalem dac -naukowe podstawy waszym wierzacym. Obietnice spelniam. Oczy kultysty zwezily sie, zablysly gniewnie. -Tak. Spelnia pan z przebiegloscia godna lisa. Panskie badania rzekomo potwierdzaja nasza wiare, zarazem jednak czynia ja najzupelniej zbedna. Ciemnosc i gwiazdy przedstawia pan jako zjawiska naturalne, co pozbawia je wlasciwego znaczenia. To swietokradztwo, bluznierstwo. -Nie moja wina. Fakty pozostaja faktami. Moge je tylko stwierdzic. -Panskie tak zwane fakty to czcza iluzja. Aton tupnal gniewnie. -Skad pan wie? -Wiem! - odpowiedzial Latimer tonem niezachwianego przekonania. Sedziwy dyrektor spurpurowial, lecz gestem reki uspokoil Bineja, ktory zaczal cos zywo szeptac. -Czego wiec zada od nas Sor 5? - podjal. - Jak mi sie zdaje, jest nadal zdania, ze proby przygotowania swiata do podjecia stosownych krokow przeciw grozbie powszechnego obledu moga narazic na potepienie nieprzeliczona ilosc dusz. Proby te nie przynosza rezultatow. Moze bedzie to pewna pociecha dla Jego Wznioslosci. -Same proby wyrzadzily dosyc szkod. Trzeba polozyc kres waszym grzesznym zabiegom, by uzyskac wiadomosci z pomoca szatanskich instrumentow. My jestesmy posluszni woli gwiazd. Moge jedynie ubolewac, ze wlasna niezrecznosc nie pozwolila mi zniszczyc diabelskich wynalazkow. -Niewiele by pan zdzialal - odpowiedzial Aton. - Wszystkie dane, z wyjatkiem ostatecznego dowodu, ktory zamierzamy wkrotce uzyskac, sa w miejscu niedostepnym zamachom. Ale to nie zmienia panskiej obecnej sytuacji przestepcy i wlamywacza - zwrocil sie do zgrupowanych za nim asystentow. - Niech ktos wezwie policje. -Do wszystkich diablow! - obruszyl sie pelen niesmaku Szirin. - Co ty wyprawiasz, Aton? Nie pora na hece. Zaczekaj - energicznie wystapil do przodu. - Ja to zalatwie. Aton spojrzal z gory na psychologa. -Zechcesz pozwolic, ze zalatwie sprawe po swojemu. Pamietaj, jestes tu osoba postronna. Szirin skrzywil sie wymownie. -Po co zawracac sobie glowe wzywaniem policji, stwarzac zbedne trudnosci, skoro calkowite zacmienie jest kwestia minut, a nasz gosc jest gotow zobowiazac sie slowem honoru, ze tu zostanie i nie narobi klopotu? -Odmawiam! - zawolal zywo kultysta. - Robcie, co chcecie, ale prosta uczciwosc kaze mi uprzedzic, ze przy pierwszej sposobnosci dokoncze zadania, ktore mnie tutaj sprowadzilo. Do tego zobowiazuje sie slowem honoru. Jezeli mi ufacie, lepiej wezwijcie policje. Zyczliwy usmiech rozjasnil twarz psychologa. -Straszny z pana uparciuch. Lepiej pogadajmy troche. Widzi pan tego mlodego czlowieka pod oknem? Silny, bez skrupulow, skory do bicia... Kiedy rozpocznie sie zacmienie, nie bedzie mial do roboty nic poza pilnowaniem pana. Jestem tez ja, moze przyciezki do walki, ale tez sie przydam. Rozumie pan? -Rozumiem. I coz z tego? - rzucil lodowato Latimer. -Prosze posluchac. Kiedy rozpocznie sie zacmienie, Teremon i ja zaprowadzimy pana do malego schowka o jednych drzwiach z kolosalnym zamkiem i bez okna. Posiedzi pan tam, poki bedzie trzeba. -A nastepnie - podchwycil godnie kultysta - nie znajdzie sie nikt, kto by mnie uwolnil. Wiem nie gorzej niz wy, wiem o wiele lepiej, jakie znaczenie posiadaja gwiazdy. Oszalejecie wszyscy, trudno zatem liczyc, by ktos pamietal, ze jestem zamkniety w schowku. Grozi mi uduszenie albo powolna smierc z glodu. Czy nie mam racji? Czego innego mozna oczekiwac od bandy naukowcow? Ale slowa honoru nie dam. To kwestia zasad nie podlegajacych dyskusji. Zblakle oczy dyrektora przybraly wyraz niepokoju. -Doprawdy, Szirin... Zamknac tak czlowieka... -Za pozwoleniem! - psycholog uciszyl Atona energicznym ruchem dloni. - Nie sadze, by sprawy zaszly tak daleko. Latimer probuje blefowac. Cwaniak! Ale i ja nie jestem psychologiem tylko dlatego, ze lubie brzmienie tego wyrazu - usmiechnal sie do kultysty. - Chyba nie podejrzewa pan, ze na serio mysle o czyms rownie niskim jak zaglodzenie pana na smierc. Moj mily! Jezeli zamkniemy pana w schowku, nie zobaczy pan Ciemnosci ani gwiazd! Wystarczy pobiezna znajomosc elementarnych wierzen kultu, by wiedziec, ze odciecie od gwiazd w czasie, kiedy widnieja na niebie, rowna sie dla pana utracie niesmiertelnej duszy. Poczytuje pana za czlowieka honoru. Uwierze na slowo, jezeli zechce pan obiecac, ze zaniecha wszelkich dalszych szkodliwych dla nas krokow. Latimer jak gdyby skurczyl sie, zmalal. Zyly na czole mu nabrzmialy. -Daje slowo - powiedzial glucho i dodal zaraz z nagla pasja: - Pociesza mnie tylko mysl, ze wszyscy bedziecie potepieni z racji swoich praktyk. Odwrocil sie na piecie i ruszyl w kierunku znajdujacego sie opodal drzwi wysokiego stolka o trzech nogach. Szirin skinal na reportera. -Niech pan siadzie przy nim, Teremon. Na wszelki wypadek... Hej! Teremon! Dziennikarz nie zareagowal. Wargi mial pobladle. -Spojrzcie! Palec, ktorym wskazywal w niebo, drzal. Glos byl zdlawiony, ochryply. Wszyscy wstrzymali oddech. Oczy spogladajace sladem wyciagnietego palca znieruchomialy. Beta byla znacznie z jednej strony okrojona! Znikoma smuga czerni, nie szersza niz paznokiec, urastala w oczach przerazonych widzow do rozmiarow czelusci nieublaganego przeznaczenia. Po chwili oslupienia rozlegl sie gwar zmieszanych glosow. Trwal krotko i ustapil miejsca ozywionej metodycznej dzialalnosci. Wszyscy wrocili do wyznaczonej pracy. W szczytowym momencie braklo czasu na wzruszenia. Ostatecznie to grono naukowcow mialo konkretne zadania. Nawet Aton gdzies znikl. -Wstepny kontakt nastapil plus minus pietnascie minut temu - odezwal sie prozaicznie Szirin. - Troche za wczesnie. Ale i tak niezle, biorac pod uwage bledy nieuniknione w wyliczeniach. Rozejrzal sie dokola, podszedl na palcach do zapatrzonego wciaz w okno Teremona i odciagnal go lekko. -Aton jest wsciekly - szepnal. - Niech pan trzyma sie na uboczu. Przegapil wstepny kontakt z powodu awantury z Latimerem. Lepiej go unikac, bo kaze pana wyrzucic przez okno. Reporter skinal glowa i usiadl bez slowa. Psycholog spojrzal nan ze zdziwieniem. -Do licha! - zawolal. - Dygoce pan caly, czlowieku! -Co? Teremon oblizal zaschle wargi. Probowal sie usmiechnac. -Niezbyt dobrze sie czuje. To fakt - baknal. Szirin zmierzyl go chlodnym wzrokiem. -Ale nie traci pan odwagi, prawda? -Nie! - obruszyl sie gwaltownie. - Nie! Prosze mi dac troche czasu. Ja... Nie moglem uwierzyc w te brednie... Nie wierzylem... Dopiero teraz! Prosze mi dac troche czasu. Musze sie zastanowic, przywyknac... Wy wszyscy szykowaliscie sie dwa miesiace, moze dluzej... -Tak. To racja - przyznal z namyslem psycholog. - Prosze posluchac! Ma pan kogos bliskiego? Zone, dzieci, rodzicow? -Chodzi o Kryjowke, prawda? - reporter pokrecil glowa. - Nie, prosze sie nie klopotac. Mam tylko siostre. Mieszka dwa tysiace mil od Saro. Nie znam nawet blizszego adresu. -No, a pan? Zdazylby pan jeszcze do Kryjowki. Jest jedno wolne miejsce, moje. Nic tu po panu, a w przyszlosci... -Podejrzewa pan, ze umieram ze strachu - przerwal cicho Teremon. - Nie, drogi panie. Jestem dziennikarzem. Zlecono mi reportaz i nie mysle rezygnowac. Psycholog usmiechnal sie metnie. -Rozumiem. Ambicja zawodowa. -Niech i tak bedzie... Do licha! Oddalbym prawa reke za butelke bodaj o polowe mniejsza niz ta, ktora pan wysuszyl. Bardzo by mi sie przydala... - urwal, bo Szirin dal mu nagle kuksanca. -Slyszy pan? - rzucil i ruchem glowy wskazal kultyste, ktory, niepomny na nic, stal zapatrzony w okno i z wyrazem zachwytu na twarzy mamrotal cos przeciaglym, spiewnym glosem. -Co on mowi? - zapytal dziennikarz. -Cytuje piaty rozdzial Ksiegi Objawienia. Cicho! Niech pan slucha. Glos Latimera wzmogl sie nagle, zadzwieczal nuta uniesienia. "Dzialo sie, iz w owe dni slonce Beta trzymalo coraz dluzej i dluzej samotna stroze na niebiesiech, az przyszla pora, gdy przez cale pol obrotu zostalo samo jedno i swiecilo nad Lagaza, umniejszone i ostygle. I ludzie gromadzili sie na miejskich placach oraz drogach publicznych, by dziwowac sie i radzic, bowiem zawladnal nimi upadek ducha. Mysli mieli zmacone, mowe zajakliwa, a dusze ich oczekiwaly przybycia gwiazd. A w miescie Trigon, w samo poludnie, wystapil Wendret 2 i tako prawil ludziom z Trigonu:>>Sluchajcie moich slow, o, grzeszni! W pogardzie macie sprawiedliwosc, atoli bliski jest dzien porachunku. Oto Grota nadchodzi, aby pochlonac Lagaze, a takze was i wszystko, co sie wokol znajduje<<. Kiedy zas prawil tak, wargi Groty Ciemnosci minely skraj Bety i zniknela ona z niebios Lagazy. Gromko odezwaly sie krzyki, a wielki lek ogarnal ludzkie dusze. Dzialo sie tak, ze Ciemnosc Groty padla na Lagaze i na calej powierzchni jej zamarlo swiatlo. Ludzie jakoby zaniewidzieli, albowiem nikt nie mogl dojrzec sasiada, jakkolwiek oddech jego czul na swoim licu. I wsrod powszechnej czerni zajasnialy nieprzeliczone gwiazdy, a przybycie ich zwiastowala muzyka takiej krasy, ze nawet liscie drzew odmienily sie w jezyki wolajace ku niebiosom w zachwyceniu. W onej to chwili dusze opuscily ludzkie ciala, a ludzie odmienili sie w srogie bestie i niby dzik zwierz puszczy uganiali sie wsrod wrzawy ulicami miast Lagazy. Z gwiazd splynal Ogien Niebianski, a gdzie spoczal, miasta Lagazy obracaly sie w pogorzeliska i nie zostalo sladu czlowieka ani dziel jego. Naonczas... Nuta glosu Latimera ulegla ledwie uchwytnej zmianie. Kultysta nie spojrzal w strone sluchaczow, lecz zdal sobie widac sprawe z ich skupionej uwagi. Gladko, bez pauzy dla oddechu, zmienil ton, poczal wymawiac sylaby bardziej melodyjnie, plynniej. Teremon patrzyl nan zdziwiony. Wyrazy zdawaly mu sie niemal znajome, chociaz roznily sie akcentem, sposobem wymawiania samoglosek. Mimo to recytacja Latimera byla niezrozumiala. Szirin usmiechnal Sie chytrze. -Przeszedl na jakis starocykliczny jezyk, pewno z tradycyjnego dla kultystow drugiego cyklu. Widzi pan, w tym jezyku byla poczatkowo napisana Ksiega Objawienia. -Mniejsza z nim. I tak dosyc uslyszalem - Teremon cofnal sie z krzeslem, przygladzil wlosy dlonia, ktora juz nie drzala. - Znacznie mi lepiej. -Istotnie? - zapytal Szirin nie bez zdziwienia. -Znacznie mi lepiej, mowie panu! Wzielo mnie przed chwila! Sluchalem panskiej gadaniny na temat grawitacji. Pozniej zobaczylem poczatek zacmienia. Prawie sie wykonczylem. Ale to... - lekcewazacym gestem wskazal jasnobrodego kultyste. - Cos podobnego opowiadala mi nianka. Przez cale zycie drwilem z takich bredni. Trudno, bym sie dzis dal nastraszyc. - Dziennikarz odetchnal gleboko i podjal silac sie na ton swobodny. - Ale dla zachowania dobrej formy wole odwrocic krzeslo tylem do okna. -Slusznie - przyznal psycholog. - I radzilbym mowic ciszej. Aton wydobyl wlasnie glowe z pudla, w ktorym ja trzymal. A jak spojrzal na pana! Taki wzrok powinien zabijac. Teremon skrzywil sie z niesmakiem. -Zupelnie zapomnialem o staruszku. Starannie odwrocil krzeslo tylem do okna, zerknal przez ramie na kultyste. -Przyszlo mi na mysl - zaczal znow polglosem - ze musi istniec jakies zabezpieczenie przeciw gwiezdnemu obledowi. Jak pan sadzi? Psycholog zrazu nie odpowiedzial. Zamyslil sie, zerknal w kierunku slonca. Beta minela zenit. Odblask z okna, ktory tworzyl na podlodze krwawy prostokat, dosiegna! brzucha Szirina. Ciemny rabek zmienil sie tymczasem w czarna plame zakrywajaca trzecia czesc Bety. Psycholog wzdrygnal sie, a gdy odwrocil glowe, jego pulchne policzki wydawaly sie mniej czerstwe. Z prawie wstydliwym usmiechem rowniez odwrocil swoje krzeslo. -Mysle - odezwal sie - ze w samym Saro dwa miliony ludzi odzyskalo nagle wiare i na gwalt probuje przystac do kultystow - usmiechnal sie ironicznie. - Kult przezywa godzine niespodziewanego odrodzenia. Zapewne wykorzysta ja nalezycie. Przepraszam... Co pan mowil? -Ja? Niepokoi mnie pytanie, jak kultysci przekazuja Ksiege Objawienia z jednego cyklu w drugi, a zwlaszcza kto i kiedy mogl ja napisac. Musi istniec jakies zabezpieczenie przeciw gwiezdnemu obledowi, bo gdyby wszyscy potracili zmysly, ksiega nie moglaby powstac. Psycholog zmierzyl Teremona pochmurnym wzrokiem. -Oczywiscie, mlody czlowieku, nie dysponujemy wiarygodnymi zeznaniami naocznych swiadkow. Mamy jednak jako tako wyrobiony poglad na sprawe. Prosze posluchac. Trzy kategorie ludzi mogly zniesc katastrofe stosunkowo dobrze. Po pierwsze ci nieliczni, ktorzy nie zobaczyli gwiazd: niewidomi albo pijani do nieprzytomnosci od poczatku zacmienia do konca. Zostawmy ich w spokoju, bo nie potrafia dac zadnego swiadectwa. Druga kategoria to dzieci do szesciu lat, dla ktorych swiat jest tak nowy i dziwaczny, ze nie zatrwoza ich nawet gwiazdy i Ciemnosc. Poczytuja kataklizm za jeszcze jeden nowy szczegol obcego srodowiska. Rozumie pan, prawda? -Zapewne - baknal reporter tonem powatpiewania. -Na koniec sa osobnicy o umysle zbyt prymitywnym, by mogly w nim nastapic gwaltowne i nieodwracalne zaburzenia. Zacmienie nie moze zbytnio dotknac ludzi minimalnie wrazliwych, takich dla przykladu, jak ciemny, zatyrany chlop. Widzi pan - po jednym z kataklizmow dzieci zachowaly metne wspomnienia, ktore uzupelnione niedorzecznym belkotem debilow, daly poczatek Ksiedze Objawienia. Jak stad wynika, materialu historycznego dostarczali ludzie najmniej powolani na tworcow historii; male dzieci i polglowki. Oni stworzyli Ksiege Objawienia przepisywana, zmieniana i wznawiana z cyklu na cykl. -Sadzi pan, ze przekazywano ja metoda, ktora dzis chcecie zastosowac wobec tajemnic prawa grawitacji? -Moze - Szirin wzruszyl ramionami. - Nie chodzi o szczegoly metody. Fakt, ze Ksiege Objawienia przekazywano. Zmierzam do czegos zupelnie innego. Moze to byc jedynie belkot, jezeli nawet opiera sie na prawdzie. Przypomina pan sobie nieudany eksperyment z otworami w dachu, ktory przeprowadzili Imot i Faro? -Naturalnie. -Wie pan, dlaczego nie powiod... - Szirin urwal i wstal wyraznie zaniepokojony, bo do rozmawiajacych zblizyl sie Aton z twarza przypominajaca tragiczna maske. -Co sie stalo?! - zawolal psycholog. Kiedy Aton odprowadzal go na strone, Szirin wyczuwal lokciem drzenie jego palcow. -Nie tak glosno! - zaczal dyrektor cichym, udreczonym glosem. - Przed chwila przyszla bezposrednia linia wiadomosc z Kryjowki. -Cos nie w porzadku? - zaniepokoil sie Szirin. -Nie tam. Juz opieczetowali wejscie. Do pojutrza zostana jak w grobie. Sa bezpieczni. Ale miasto... Nie wyobrazasz sobie, Szirin... Straszliwy zamet... - sedziwy astronom zdradzal wyrazne zaburzenia mowy. -No i co? - rzucil niecierpliwie Szirin. - Bedzie jeszcze gorzej. Czemu sie trzesiesz? - urwal, lecz po chwili podjal podejrzliwie. - Powiedz no, jak sie czujesz? Oczy Atona blysnely gniewnie. Pozniej zblakly, przybierajac trwozny wyraz. -Nic nie rozumiesz. Kultysci nie proznuja. Podburzaja ludnosc do szturmu na obserwatorium. Obiecuja natychmiastowy stan laski, zbawienie wieczne... Czego nie obiecuja! Co robic, Szirin? Psycholog pochylil czolo. Dlugo przygladal sie w zamysleniu szpicom swoich butow, bebnil palcami po brodzie. Wreszcie podniosl wzrok. -Co robic? - rzucil szorstko. - Nic. Nie mamy nic do roboty. Czy twoi ludzie wiedza? -Nie. Skad znowu! -Dobrze. Utrzymaj sekret. Ile czasu do calkowitego zacmienia? -Niespelna godzina. -Nie ma rady. Ale mozna isc na hazard. Trzeba czasu, zeby zgromadzic i zorganizowac naprawde grozny tlum. Doprowadzenie go tutaj potrwa jeszcze dluzej. Znajdujemy sie dobre piec mil od centrum miasta. Pamietaj o tym. Szirin spojrzal przez okno ku stokom wzgorz, gdzie pola ustepowaly stopniowo miejsca koloniom bialych domkow na peryferiach. Podazyl wzrokiem dalej w kierunku stolicy, ktora wydawala sie metna plama na horyzoncie, tumanem mgiel w zamierajacym blasku Bety. -Trzeba czasu - powtorzyl nie odwracajac glowy. - Pracujmy i modlmy sie, aby calkowite zacmienie przyszlo pierwsze. Beta byla przepolowiona. Linia graniczna wyginala sie lekko ku jeszcze jasnej czesci. Jak gdyby opadala gigantyczna powieka. Psycholog nie slyszal stlumionego gwaru w obserwatorium. Odczuwal tylko gleboka cisze pobliskich pol. Nawet owady umilkly opanowane groza. Martwe przedmioty pociemnialy... Wzdrygnal sie, gdy glos zabrzmial tuz nad jego uchem. -Czy cos sie stalo? - zapytal Teremon. -Co?... Nie... Wroc pan na krzeslo. Przeszkadzamy tutaj. Odeszli do swojego kata, lecz Szirin dlugo sie nie odzywal. Palcem probowal rozluznic kolnierzyk, poruszal szyja do przodu i tylu. Widocznie jednak nie przynosilo mu to ulgi. Nagle podniosl wzrok. -Ma pan trudnosci z oddychaniem? - zapytal... Dziennikarz szeroko otworzyl oczy. Kilka razy odetchnal gleboko. -Nie... A dlaczego? -Mysle, ze za dlugo wygladalem oknem. Podzialal na mnie zmrok. Trudnosci z oddychaniem to jeden z pierwszych objawow klaustrofobii. Teremon wciagnal gleboko powietrze. -Nie... Nic mi nie dolega... O! Mamy trzeciego... Barczysta postac Bineja stanela miedzy swiatlem a zaszyta w kat para. Szirin spojrzal nan pytajaco. -Co slychac, Binej? Mlody czlowiek zaczal przestepowac z nogi na noge, usmiechajac sie z zaklopotaniem. -Pozwoli pan, ze przysiade sie na chwile? Chcialbym troche pogadac. Moje aparaty nastawione. Moge proznowac az do calkowitego zacmienia - urwal, zerknal w strone kultysty, ktory przed kwadransem wydobyl z rekawa maly oprawny w skore tomik i bez slowa zaczal czytac w glebokim skupieniu. - Nie sprawia klopotu, prawda? Szirin pokrecil glowa. Prostowal ramiona, zmuszal sie, by oddychac regularnie, co pochlanialo cala jego uwage. -Ma pan trudnosci z oddychaniem, Binej? - odezwal sie nagle. Binej pociagnal nosem. -Nie wydaje mi sie tu duszno... - odrzekl. -Ja zaczynam odczuwac cos w rodzaju klaustrofobii - baknal psycholog tonem usprawiedliwienia. -Aha... Na mnie dziala to inaczej. Mam wrazenie, ze oczy zapadaja mi sie coraz glebiej. Widze metnie... Jak to wyrazic... No po prostu przedmioty zatracily wyrazne kontury. I zimno mi, okropnie zimno. -Zimno jest naprawde. To nie zludzenie. - Teremon usmiechnal sie krzywo. - Palce u nog mam lodowate, jak gdybym podrozowal w wagonie-chlodni. -Jedno jest konieczne - zabral glos Szirin. - Trzeba zajac mysli sprawami zewnetrznymi. Niedawno tlumaczylem Teremonowi, dlaczego spelzl na niczym eksperyment z dziurami w dachu. -Ledwie pan zaczal - wtracil dziennikarz, objal rekami kolano i wsparl na nim brode. -Imot i Faro popelnili blad, przyjmujac Ksiege Objawienia zbyt doslownie. Sadze, ze nie nalezy przypisywac gwiazdom wlasciwosci fizycznych. Byc moze w absolutnej ciemnosci umysl ludzki odczuwa nieodparta potrzebe swiatla, stwarza je wiec w wyobrazni. W takim przypadku gwiazdy stanowilyby tylko iluzje. -Innymi slowy - przerwal Teremon - twierdzi pan, ze gwiazdy sa skutkiem, nie jedna z przyczyn szalenstwa. Po co zatem fotografie Bineja? -O ile wiem, po to, by dowiesc, iz gwiazdy to zludzenie, a moze, by dowiesc czegos przeciwnego. Ponadto... Binej przysunal blizej krzeslo. Ozywil sie niespodziewanie. -Ciesze sie, ze poruszyl pan ten temat - oczy blysnely mu, uniosl palec wymownym gestem. - Duzo myslalem o gwiazdach i nasunela mi sie pewna koncepcja. Naturalnie to banka mydlana. Nie mam zamiaru wysnuwac powaznej teorii. Ale moja koncepcja chyba zasluguje na uwage. Chca panowie posluchac? Zawahal sie, lecz Szirin zasiadl wygodniej i powiedzial: -Prosze mowic. Sluchamy. -Otoz przyjmijmy, ze we wszechswiecie moga istniec inne slonca - mlody astronom zajaknal sie wstydliwie. - Naturalnie mam na mysli slonca tak odlegle, ze wytwarzane przez nie swiatlo jest za slabe, bysmy je mogli dostrzec na Lagazie. Pewno to brzmi jak fragment noweli fantastyczno-naukowej? -Niekoniecznie. Ale czy tej hipotezy nie obala fakt, ze zgodnie z prawem grawitacji panskie slonca winny zdradzac swoje istnienie sila przyciagania? -Nie - jezeli znajduja sie wystarczajaco daleko, w odleglosci dajmy na to czterech lat swietlnych albo wiecej. W takim przypadku nie bylibysmy w stanie za obserwowac perturbacji wystepujacych zbyt slabo. Przypuscmy, ze istnieje wiele takich slonc - dziesiec albo nawet dwadziescia. Teremon gwizdnal raz jeszcze. -Wyborny temat artykulu w swiatecznym dodatku! Dwadziescia slonc i kosmos o srednicy osmiu lat swietlnych! Czymze jest nasz wszechswiat - kruszyna! Ludzie by to pozerali! -To tylko przypuszczenie - usprawiedliwial sie Binej. - Sadze jednak, ze dostrzegli panowie sedno sprawy. Podczas zacmienia, kiedy nie bedzie prawdziwego swiatla slonecznego, takie slonca, w liczbie dziesieciu czy dwudziestu, moglyby stac sie widoczne. Ze wzgledu na odleglosc sprawialyby wrazenia kropek. Kultysci mowia o milionach gwiazd, ale to oczywista przesada. W kosmosie nie ma miejsca dla miliona slonc. Chyba, zeby sie stykaly. Szirin sluchal z rosnaca uwaga. -W tym cos jest, Binej - podchwycil. - Przesada stalaby sie nieunikniona. Jak panu zapewne wiadomo, umysl ludzki nie potrafi ogarnac bezposrednio liczby wiekszej od pieciu. Wyzej mamy tylko pojecie "wiele". Dziesiatek czy milion... nie ma wtedy roznicy... Wyborny pomysl! -Mam takze inny - podjal mlody astronom. - Przyszlo panu kiedy do glowy, ze w odpowiednio prostym systemie grawitacja stanowilaby bardzo nieskomplikowany problem? Wyobrazmy sobie swiat, w ktorym jest tylko jedna planeta z jednym sloncem. Planeta krazy po idealnej elipsie, a pojecie sily przyciagania narzuca sie tak oczywiscie, ze mozna je uznac za pewnik. Na takiej planecie astronomowie odkryliby prawo grawitacji zapewne i bez teleskopu. Wystarczylaby obserwacja golym okiem. -Czy taki system bylby dynamicznie stabilny? - zapytal Szirin tonem powatpiewania. -Z pewnoscia. Nalezaloby go nazwac ukladem "jeden do jednego". Matematycznie funkcjonowalby bez zarzutu. Mnie jednak interesuja bardziej zastrzezenia filozoficznej natury. -Milo pomyslec o czyms takim. Ale to piekna abstrakcja - niby idealny gaz czy zero absolutne. -Naturalnie - przyznal Binej. - Najslabsza strone stanowi fakt, ze na takiej planecie nie powstaloby zycie. Zbyt malo byloby ciepla i swiatla. Ale to nie koniec. Gdyby planeta obracala sie dokola wlasnej osi, przez polowe kazdego dnia musialaby panowac zupelna ciemnosc. Niepodobna liczyc, by zycie, calkowicie zalezne od swiatla, moglo rozwinac sie w takich warunkach. Ponadto... Szirin zerwal sie tak raptownie, ze przewrocil krzeslo. -Aton przyniosl swiatlo! - przerwal bez ceremonii. -Swiatlo! - powtorzyl Binej i z usmiechem niewyslowionej ulgi zwrocil glowe w strone dyrektora. Aton piastowal w ramionach kilka pretow o calowej srednicy, dlugich mniej wiecej na stope. Nad wiazka spogladal na zgromadzenia asystentow. -Do roboty! - zakomenderowal. - Chodz, Szirin, pomozesz mi. Psycholog przydreptal do Atona i wspolnymi silami, wsrod absolutnej ciszy, osadzali jeden po drugim prety w zaimprowizowanych metalowych uchwytach, zawieszonych na scianie. Jak gdyby sprawowal najbardziej uswiecony obrzed religijny, Szirin ozywil zapalke plomieniem, ktory z kolei przytknal do gornego konca jednego z pretow. Plomien pociemnial, drgnal niepewnie. Pozniej rozjasnil sie nagle i zoltawy blask syczacej pochodni dobyl z mroku pomarszczona twarz dyrektora. Aton cofnal reke. Spontaniczny okrzyk wstrzasnal szybami w oknach. Nad pretem unosilo sie szesc cali chwiejnego blasku! W taki sam sposob zapalili reszta pretow, dzieki czemu powstalo szesc niezaleznych zrodel ognia malujacego zoltawo glab pokoju. Swiatlo bylo metne, jeszcze bardziej przycmione niz nikly blask Bety. Plomyki drgaly ustawicznie, rodzily dziwaczne cienie, ktore snuly sie po scianach, niepewne i chwiejne, jak pijacy. Pochodnie kopcily obrzydliwie, rozsiewajac zaduch spalenizny. Dawaly jednakze zolte swiatlo, a to przeciez mialo swoja wymowe po paru godzinach pod slabnacymi promieniami Bety. Nawet Latimer oderwal wzrok od ksiazki i z zachwytem gapil sie na osobliwe zjawisko. Szirin poczal grzac dlonie przy najblizszym plomyku. Nie dbal o sadze osiadajace na skorze szarymi drobinami. -Piekne! - mamrotal do siebie. - Cudowne! Nie wiedzialem dotychczas, ze zolty kolor posiada tyle czaru. Teremon podejrzliwie przygladal sie pochodniom. Marszczyl nos, wietrzyl cierpki odor. -Co to takiego? - odezwal sie wreszcie. -Drewno - odparl krotko Szirin. -Nie! Cal od gory pret jest juz zweglony. Ogien wyrasta z niczego i swieci. -W tym wlasnie cale piekno. Ma pan przed soba naprawde doskonale urzadzenie produkujace sztuczne swiatlo. Mamy kilkaset takich sztuk, ale wiekszosc jest oczywiscie w Kryjowce. Widzi pan... - psycholog zerknal na swoje poczerniale dlonie, wytarl je chusteczka. - Widzi pan - wystarczy gabczasty rdzen zwyklej trzciny wodnej wysuszyc dokladnie i nasycic zwierzecym tluszczem. Pozniej przytyka sie do preta ogien i tluszcz plonie bardzo wolno. Pali sie to nieprzerwanie przez blisko pol godziny. Pomyslowe, prawda? Wynalazek jednego z mlodych pracownikow naszego uniwersytetu. Po krotkotrwalej sensacji w obserwatorium ucichlo. Latimer przeniosl swoje krzeslo bezposrednio pod pochodnie i czytal. Jego wargi poruszaly sie w monotonnym rytmie modlow do gwiazd. Binej odszedl, by skontrolowac aparaty fotograficzne. Teremon skorzystal ze sposobnosci i uzupelnial notatki do artykulu, ktory dnia nastepnego mial ukazac sie w "Kronice Saro". Robil to od dwu godzin metodycznie, sumiennie i, jak zdawal sobie sprawe, najzupelniej bezcelowo. Wesole blyski w jego oczach swiadczyly, ze pracowite zapiski nie dotycza zlowrogiego nieba, powlekajacego sie stopniowo ciemna purpura i coraz bardziej przypominajacego barwa swiezo obrany burak nadprzyrodzonych rozmiarow. Powietrze jak gdyby gestnialo. Pokoj wypelnial niemal dotykalny polmrok. Na tle szarzyzny rysowal sie wyraznie ksztalt zoltych plomieni. Pochodnie dymily mocno i syczaly. Od czasu do czasu slychac bylo ciche, niepewne kroki wokol stolu albo westchnienie czlowieka starajacego sie zachowac spokoj w swiecie groznych cieni. Teremon pierwszy zwrocil uwage na dobiegajace z zewnatrz odglosy. Byly to ledwie uchwytne echa dzwieku i zapewne przeszlyby niepostrzezenie, gdyby nie zalegajaca pod kopula smiertelna cisza. Dziennikarz wyprostowal sie, odlozyl notes. Przez chwile nasluchiwal. Pozniej wstal ciezko, niechetnie, przeszedl miedzy solaroskopem a jednym z aparatow fotograficznych i stanal na tle okna. Cisze rozdarl jego krzyk wezbrany groza. -Szirin! Praca ustala. Szirin i Aton znalezli sie momentalnie u boku reportera. Nawet Imot 70, ktory siedzial wysoko przy wzierniku olbrzymiego solaroskopu, odwrocil sie wraz z ruchomym stolkiem i niespokojnie patrzyl ku dolowi. Na niebie Beta - okopcony, rudy skrawek - po raz ostatni mierzyla Lagaze tragicznym spojrzeniem. Od strony miasta wschodni widnokrag ginal w ciemnosci, a droga laczaca Saro z obserwatorium przypominala brudnoczerwona kreske na tle drzew, ktore utracily indywidualnosc, tworzac jedna metna, brunatna mase. Uwage przykuwala glownie sama szosa, po ktorej sunela z wolna inna, niezwykle grozna brunatna masa. -Szalency z miasta! - zabrzmial zdlawiony glos Atona. - Ida! -Ile czasu do calkowitego zacmienia? - zapytal psycholog. -Kwadrans, ale... Ale oni tu beda za piec minut. -Nie szkodzi. Pracujcie dalej. Zdolamy ich powstrzymac. Obserwatorium to istna forteca. Aton! Na wszelki wypadek nie spuszczaj z oka tego mlodego kultysty. Teremon, za mna! Po chwili psycholog byl za drzwiami. Teremon deptal mu po pietach. Pod soba mieli szerokie, krecone schody, ktore opadaly spirala i w glebi szybu nikly posrod szarego mroku. Pierwszy impet przeniosl ich o piecdziesiat stop nizej. W gorze zniknal zoltawy prostokat otwartych drzwi. Z dolu nacierala zlowroga czern. Szirin zatrzymal sie, chwycil za piers pulchna dlonia. Oczy wyszly mu z orbit. -Brak... mi... tchu... - wyjakal przerywanym glosem. - Idz dalej sam, Teremon... Zarygluj... drzwi... Wszystkie!... O kilka stopni nizej dziennikarz przystanal rowniez, odwrocil glowe. -Nie wytrzyma pan minute dluzej? Szirin sapal glosno. Wdychal i wydychal powietrze, jak gesty, lepki syrop. Zdawal sobie sprawe, ze na mysl o samotnym zapadnieciu w tajemnicza Ciemnosc wzbiera w nim panika. Otwarcie mowiac - bal sie. -Prosze zaczekac - powiedzial Teremon. - W tej chwili wroce. Wspial sie na gore, po dwa stopnie naraz. Serce walilo mu jak mlotem - bynajmniej nie ze zmeczenia. Wtargnal do pokoju i gwaltownie wyrwal pochodnie z oprawki. Cuchnela brzydko. Dym gryzl w oczy, oslepial. Ale Teremon sciskal w reku zrodlo swiatla, jak gdyby mial ochote ucalowac je radosnie. Kiedy zbiegal schodami, plomyk chwial sie, umykal do tylu. Psycholog odemknal powieki i jeknal glucho, kiedy Teremon nachylil sie i potrzasnal go za ramie. -Juz dobrze. Trzymaj sie, Szirin. Mamy swiatlo. Uniosl pochodnie nad glowa, chwycil psychologa za lokiec i poczeli schodzic w opiekunczym, jasnym krazku. W pomieszczeniach biurowych na parterze bylo nieco widniej, wiec Teremon odczul wyrazna ulge. Groza ustepowala. -Trzymaj! - rzucil szorstko wreczajac pochodnie Szirinowi. - Slyszysz, co sie tam dzieje? Przez zamkniete drzwi dobiegaly strzepy ochryplych, nieartykulowanych wrzaskow. Ale Szirin mial slusznosc. Obserwatorium bylo zbudowane jak forteca. Wzniesiono je w ubieglym stuleciu, kiedy neogawotanski styl architektury osiagal szczyty rozkwitu i brzydoty. Budowniczowie mieli na wzgledzie raczej wygode i trwalosc niz piekno. W oknach widnialy kraty z grubych na cal zelaznych pretow, zapuszczonych gleboko w betonowe futryny. Poteznych scian nie nadwerezyloby nawet trzesienie ziemi, a ogromna debowa plyte glownych drzwi wzmacnialy metalowe cwieki. Teremon wyciagnal reke. Rygle szczeknely glucho. W przeciwleglym koncu korytarza Szirin klnac polglosem wskazywal reka zamek bocznych drzwi, wywazony, bezuzyteczny. -Z pewnoscia Latimer dostal sie tedy - powiedzial. -Nie stoj w miejscu! - rzucil niecierpliwie reporter. - Pomoz przesuwac meble. I nie tkaj mi pod nos pochodni. Dusze sie dymem! - strofowal psychologa wlokac ciezki stol w kierunku drzwi. Nim uplynely dwie minuty, stanela barykada, ktora brak piekna i symetrii wyrownywala waga i oporem bezwladnej masy. W oddali slychac bylo kolatanie golymi piesciami w drzwi. Bezladne krzyki tlumu wydawaly sie dalekie, nierealne. Napastnicy wyruszyli z Saro, opanowani jedynie dwoma uczuciami. Pragneli zniszczyc obserwatorium i dzieki temu zyskac obiecywane przez kultystow zbawienie, a ponadto ulegali niepohamowanemu oblednemu przerazeniu. Nie bylo czasu, by starac sie o pojazdy, bron, przywodce lub jaka badz organizacje. Pieszo ruszyli na obserwatorium, aby je szturmowac golymi rekami. Byli na miejscu. Ostatnie rubinowe krople blasku Bety splywaly na Lagaze, oswietlajac metnie ludzi, ktorym zostal jedynie powszechny paralizujacy strach. - Wracajmy na gore! - rzucil Teremon. Pod kopula tylko Imot zostal na dawnym miejscu przy solaroskopie. Inni zebrali sie wokol aparatow fotograficznych. Binej wydawal polecenia schrypnietym, pelnym napiecia glosem. -Uwaga! Zdejmuje Bete tuz przed calkowitym zacmieniem i zmieniam klisze. Kazdy z was ma jeden aparat. Pamietacie czas ekspozycji? Odpowiedzial mu zdyszany szmer potakiwan. Binej przetarl oczy dlonia. -Jak tam pochodnie, pala sie? Mniejsza z nimi. Widze - wyprostowal sie na krzesle. - Pamietajcie... Nie kusic sie o dobre zdjecia. Nie marnowac czasu, zeby objac dwie gwiazdy. Wystarczy jedna. A jezeli... Jezeli ktos poczuje, ze... ze z nim zle... niech nie dotyka aparatow. W poblizu drzwi Szirin szepnal Teremonowi: -Zaprowadz mnie do Atona. Nie widze go. Dziennikarz milczal. Metne sylwetki ukazywaly sie i nikly. W gorze pochodnie przypominaly drobne zolte plamki. -Ciemno! - westchnal zalosnie. Psycholog wyciagnal rece, omackiem poczlapal przed siebie. -Aton! - wolal. - Aton! Teremon chwycil go za ramie. -Czekaj! Zaprowadze cie. Z trudnoscia brnal przez pokoj. Zamykal oczy, zeby nie widziec Ciemnosci. Usilowal nie myslec o wlasnym wewnetrznym chaosie. Nikt ich nie slyszal, nikt nie zwracal na nich uwagi. Szirin zataczal sie wzdluz sciany. -Aton! Aton! Nagle poczul dotkniecie rozdygotanych palcow, uslyszal szept. -To ty, Szirin? -Aton! - psycholog zaczal oddychac normalnie. - Nie przejmuj sie tlumem. Ten gmach wytrzyma. Kultysta Latimer wstal. Twarz mial wykrzywiona spazmatycznie. Dal slowo. Jezeli je zlamie, narazi dusze na zgube. Ale zostal sterroryzowany, niczego nie obiecal z wlasnej woli. Gwiazdy pojawia sie rychlo... Nie moze stac bezczynnie, pozwolic... Mimo wszystko jednak wiaze go slowo... Binej uniosl glowe. Jego ledwie widoczna twarz majaczyla w polmroku, gdy spogladal na ostatnie promienie Bety. Pozniej pochylil sie znow nad aparatem. Wtedy Latimer powzial decyzje. Wyprostowal sie, zacisnal piesci tak, ze paznokcie wpily mu sie w dlonie. Zatoczyl sie i na oslep ruszyl z miejsca. Przed soba mial tylko cienie. Nawet podloga pod stopami zdawala sie niematerialna. Nagle zderzyl sie z kims, kto go obalil i przygniotl calym ciezarem. Kultysta poczul na szyi kleszcze palcow. Podciagnal kolano, uderzyl nim napastnika. -Pusc, bo zabije! - ryknal. Teremon, porazony naglym bolem, wrzasnal glosno. Pozniej syknal przez zeby: -Ty zlodzieju, oszuscie! Nagle uswiadomil sobie wszystko. Uslyszal drzacy glos Bineja. -Mam! Mam! Do aparatow, chlopcy! Reporter odczul w niepojety sposob, ze ostatnia nic slonecznego blasku pociemniala i zgasla. Jednoczesnie uslyszal zdlawiony jek Bineja i szczegolny, cichy i krotki, okrzyk Szirina - histeryczny chichot przerwany chrapnieciem. Uswiadomil tez sobie cisze - nagla smiertelna, glucha cisze za murami gmachu. Przeciwnik omdlal mu w rekach, spojrzal wiec w jego oczy i zobaczyl w nich pustke -odbijajaca zoltawy blask pochodni. Przez piane na wargach kultysty dobywalo sie zalosne zwierzece skomlenie. Urzeczony groza Teremon dzwignal sie na lokciu, zwrocil wzrok w strone zlowieszczej czerni okna. I wtedy zobaczyl gwiazdy! Nie marne trzy tysiace szescset gwiazd widocznych z Ziemi! Lagaza znajdowala sie w centralnym punkcie olbrzymiej galaktyki. Trzydziesci tysiecy slonc jasnialo przytlaczajacym splendorem, stanowiac grozbe straszniejsza nawet od szalonego wichru, ktory wstrzasal zlodowacialym, jalowym swiatem. Teremon wstal z wysilkiem. Brak mu bylo tchu. Miesnie kurczyly sie bolesnie pod wplywem paniki, niemozliwej do zniesienia. Popadal w obled i zdawal sobie z tego sprawe, wiec rozproszone resztki swiadomosci szamotaly sie w nim szukajac ucieczki z beznadziejnej powodzi mrocznego leku. Okropnie bylo wiedziec, ze nadchodzi szalenstwo, ze za moment, on, Teremon, zostanie cialem na miejscu, lecz wszystko, co najistotniejsze, odejdzie oden, zapadnie w czarna otchlan szalenstwa. To byla Ciemnosc - mrok, chlod, zatracenie. Walily sie jasne sciany swiatla. Jak mordercze, czarne gruzy przytlaczaly, miazdzyly. Zderzyl sie z kims pelznacym na czworakach, lecz zdolal jakos nad nim przelezc. Podnosil rece do umeczonego gardla. Zataczajac sie zmierzal ku pochodniom, ktorych blask pozbawial go resztek wzroku. -Swiatlo! - zawodzil. - Swiatlo! Gdzies niedaleko Aton plakal, zanosil sie szlochaniem jak przerazone dziecko. -Gwiazdy! - jeczal. - Wszedzie gwiazdy! Nie wiedzielismy nic! Myslelismy, ze szesc gwiazd to juz wszechswiat! Gwiazdy! Wszedzie gwiazdy! I Ciemnosc! Mury padaja! Nie wiedzielismy nic, nie wiemy, nie dowiemy sie nigdy... Stracona przez kogos pochodnia upadla na podloge i zgasla z sykiem. Przyblizyla sie groza gwiazd. Za oknem, na widnokregu, od strony Saro, purpurowa luna zaczela rosnac, jasniec, przybierac na sile. Nie byl to odblask slonecznego swiatla. Zapadla dluga noc. Stephen Barr - Jadro krystalizacji Kiedy wrocilem z biura do domu, bylem nie tyle zmeczony, co rozbity, lecz skutek byl ten sam. Wszedlem do mieszkania, w ktorym znac bylo nieobecnosc zony, i wzialem zimny prysznic. Temperatura w srodmiesciu, wedlug radia, wynosila trzydziesci stopni, ale na moim termometrze bylo trzydziesci szesc. Ubralem sie i przeszedlem do saloniku - mocno zalowalem, ze nie ma mojej zony, Molly, aby mi powiedziala, dlaczego dom sprawia wrazenie tak zaniedbanego. Co one takiego robia, myslalem, czego ja nie zrobilem? Odkurzylem dywan, sprzatnalem wszedzie, poprawilem poduszki. Co jeszcze? A, popielniczki! Wyproznilem je, umylem, postawilem z powrotem, ale w pokoju nadal znac bylo nieobecnosc kobiety. Mialem w ogole zly dzien. Zapomnialem nakrecic budzik, musialem sie wiec bardzo spieszyc, aby zdazyc na dyskusje w sprawie opowiadan w studio stacji telewizyjnej, dla ktorej pisze. Nie zwrocilem uwagi, ze nadciaga burza, wiec iscie podzwrotnikowa ulewa zaskoczyla mnie bez parasola. Bylbym wrocil do domu, ale podjechala akurat taksowka, ktora zwolnila wlasnie jakas kobieta, wiec popedzilem wsrod deszczu i wsiadlem. -Rog Madison i Piecdziesiatej Czwartej - powiedzialem. -Dobra - odparl kierowca. Uslyszalem zapuszczanie motoru. Kierowca zapuszczal motor, zapuszczal, ale bez skutku. -Bardzo mi przykro - rzekl po chwili - ale musi pan znalezc inna taksowke. Powodzenia. Deszcz, jesli to mozliwe, padal jeszcze wiekszy. Rozwinalem gazete, przykrylem nia kapelusz i pobieglem do kolejki podziemnej. Trzy przecznice. Ruch zatrzymywal mnie na kazdym skrzyzowaniu, wiec gdy zbieglem na peron - tuz po odejsciu kolejki - bylem przemoczony do nitki. Po dlugim czekaniu wsiadlem do nastepnej kolejki, ktora spoznila sie na polaczenie w srodmiesciu. To samo zdarzylo sie przy nastepnych dwoch przesiadkach, ale kiedy wyszedlem wreszcie na ulice, przekonalem sie, ze deszcz ustal. Zblizajac sie do biura minalem dlugi wykop, ktory szykowano pod fundamenty nowego budynku. Gromadka gapiow, jak zwykle, przygladala sie spychaczom i robotnikom, w szczegolnosci zas czlowiekowi ze swidrem pneumatycznym, ktory rozwalal ogromna grude skamienialej gliny. W chwili gdy na to spojrzalem, odpadl duzy kawal grudy i spod spodu ukazala sie jakby bryla brudnego szkla wielkosci sporej skrzyni. Rozblysla w promieniach slonca i w tym samym momencie trafil w nia swider. Rozlegl sie szklisty dzwiek i bryla rozpadla sie. Jeden z kawalow uderzyl robotnika w plecy, najwyrazniej nie robiac mu zadnej krzywdy. W tej samej chwili, w chwili wybuchu, jesli to mozna tak nazwac, poczulem jakby uklucie w twarz i dotknawszy policzka zobaczylem na palcach krew. Wytarlem twarz chustka, zadrasniecie bylo nieznaczne, mimo to krwawienie nie ustawalo. Wstapilem wiec do apteki, kupilem plaster i zakleilem ranke. Gdy wreszcie przyszedlem do studia, okazalo sie, ze jest juz po konferencji. Byl to typowy przyklad tego, co sie dzieje w srodowisku zwanym, zaleznie od tego, czy stoi sie wysoko, czy nisko w hierarchii, swiatem reklamy, gra reklamowa czy tez reklamowym kanciarstwem. W drodze powrotnej znowu gubilem polaczenia i wrocilem pozno. W bramie mojego bloku spotkalem znajomego policjanta rozmawiajacego z dozorca. -Dzien dobry, panie Graham - odezwal sie - co to bylo u was w Telewizji? - Spojrzalem pytajaco, wiec wyjasnil: - Slyszelismy przed chwila, ze w panskim biurze wszystkie szesc wind stanelo rownoczesnie. Zwariowana historia. Pan byl przy tym? -Nie, nie bylem - odparlem, a w duchu pomyslalem, ze u nas w reklamie wszystko jest mozliwe. Poszedlem wprost do siebie. Psychiatrzy twierdza, ze sa ludzie podatni na wypadki. Co do mnie, ostatnio jestem podatny na zbiegi okolicznosci - rzadzi mna po prostu przypadek i, z wyjatkiem budzika, ktory podlega mojej wladzy, nie mam wplywu na to, co sie dzieje. Wszedlem do kuchenki, by sie czegos napic, i aby raz jeszcze odczytac wskazowki Molly, co mam robic do czasu jej powrotu (wyjechala do matki i miala wrocic za dziesiec dni). Molly zapisala dokladnie, jak mam robic kawe, jak otwierac puszki, kogo wezwac, gdybym zachorowal, itd. Moja zona jest pielegniarka i wierzy swiecie, ze bez niej nie umialbym nawet oddychac. Ma racje, ale z innych powodow, niz sadzi. Otworzylem lodowke, by wyjac troche lodu, i spostrzeglem kartke: "Mleko i maslo chowaj zaraz z powrotem do lodowki i zamykaj szczelnie drzwiczki". Speszony ta uwaga, zabralem szklanke z whisky do saloniku i siadlem do pisania. Przejrzalem rozdzial powiesci, ktora miala mnie uwolnic od pracy w Telewizji, i zauwazywszy blad, siegnalem po olowek. Kiedy go odlozylem, olowek spadl z biurka, ja zas nie spuszczajac oczu z maszynopisu siegnalem dlonia pod fotel. Nastepnie spojrzalem w dol: olowek stal sztorcem. Oto, pomyslalem, jest ten jeden wypadek na milion, o jakich czasem slyszymy. Podnioslem olowek, wrocilem do powiesci i wypilem lyk whisky w poszukiwaniu natchnienia i ulgi od wilgotnego upalu - ale nic mi to nie pomoglo. Przeczytalem caly rozdzial dla nabrania rozpedu, ale na ostatnim zdaniu utknalem. Do licha z upalem, z olowkiem, z Telewizja i reklamami! Szklanka byla juz pusta, poszedlem wiec do kuchni i znowu przeczytalem notatki Molly. Spostrzeglem jeszcze jedna, ktorej dotad nie zauwazylem, przypieta do suszarki: "Smieci zabieraja o szostej trzydziesci, wiec trzeba wyniesc w przeddzien wieczorem. Kocham cie". Coz mozna zrobic, kiedy kobieta kocha? Przygotowalem sobie nowa szklanke whisky z lodem, wrocilem do saloniku i zagapilem sie przez okno na dach domu naprzeciw. Slonce znowu swiecilo i jakis czlowiek z dragiem poral sie ze stadem golebi. Krazyly wkolo chcac opasc na dach, a czlowiek im nie dawal. Golebie lataja zawsze w okreslonym szyku i zawracaja tak, ze ich skrzydla jednoczesnie chwytaja promienie slonca. Myslalem wlasnie o tym, gdy spostrzeglem, ze w chwili zawracania ptaki zdawaly sie skupiac w jednym punkcie. Jakims dziwnym przypadkiem chcialy wszystkie zawracac w tym samym miejscu na niebie, zderzaly sie i spadaly na dol. Czlowiek na dachu byl rownie zdziwiony jak ja. Podszedl do jednego z lezacych ptakow, wzial go do reki i gladzil mu piorka krecac ze zdumieniem glowa. Moje rozwazania o tym dziwnym wypadku w ruchu napowietrznym przerwaly donosne glosy plynace z korytarza. Poniewaz caly nasz dom to ludzie bardzo dobrze wychowani, bylem zdumiony ta wrzawa. Wsrod podniesionych glosow poznalem glos mego sasiada, Nata, dziennikarza, bardzo spokojnego czlowieka, u ktorego nigdy, o ile wiem, nie bylo halasliwych zebran, zwlaszcza po poludniu. -Jak pan moze twierdzic cos podobnego?! - krzyczal Nat. - Mowie panu, ze dopiero dzisiaj kupilem te karty i odpakowalem talie, dopiero gdy zaczynalismy grac. Kilka innych glosow wrzasnelo nagle w odpowiedzi: -Nikomu nie trafia sie kolor piec razy pod rzad! -I to wtedy, kiedy pan rozdaje! Spor stawal sie coraz goretszy, wiec otworzylem drzwi, by w razie potrzeby pomoc Natowi. Na wprost niego stalo czterech mezczyzn, wyraznie niezdecydowanych, czy wyjsc, czy pozostac i obic Nata. -Prosze! - wolal czerwony ze zlosci Nat podajac talie kart. - Sprawdzcie sami, czy sa znaczone! -Dobrze, magiku! - zawolal jeden z mezczyzn wydzierajac mu karty. - Powiedzmy, ze nie sa znaczone! Ale piec razy pod rzad... Urwal i wszyscy wpatrzyli sie w rozsypane po ziemi karty. Polowa lezala grzbietem do gory - wszystkie odkryte byly to karo lub kier. W tej samej chwili nadeszla winda i czterej mezczyzni, z wyrazem zdumienia i przerazenia, wsiedli do niej w milczeniu i zjechali na dol. Nat wpatrywal sie ciagle w dziwnie ulozone karty. -Do licha! - zawolal zbierajac je z ziemi. - Niech pan patrzy! Moj Boze, co za poker... Pomoglem mu zebrac karty, proszac, by wstapil do mnie na szklaneczke l opowiedzial cala historie, choc domyslalem sie, co uslysze. Nat stopniowo sie uspokajal, nie mogac jednak ochlonac ze zdumienia. -Nigdy nie widzialem nic podobnego - rzekl. - Tamci nie wierzyli i zreszta nikt by nie uwierzyl. Wszystkie rozdania zwyczajne: tu trojka, tam slaby sekwens czy cos w tym rodzaju, raz tylko ktorys mial trzy damy i dziesiatki - dopoki ja nie zaczalem rozdawac. Panie! Raz po raz kolor od krola! I za kazdym razem ktos inny mial cztery asy. Oddychal ciezko, wiec wstalem, by mu nalac jeszcze szklaneczke. Zostal mi jeden syfon wody, ale gdy nacisnalem, gora pekla i odlamki szkla wpadly do srodka. -Musze zejsc na dol po wode - powiedzialem. -Tez zejde. Musze wyjsc na powietrze. W delikatesach na rogu sprzedawca dal mi trzy butelki wody. Wlozyl je zapewne do wilgotnej torby, bo kiedy mi je wreczal poprzez lade, dno torby rozdarlo sie i butelki upadly na kamienna posadzke. Zadna sie jednak nie rozbila, choc spadly z wysokosci co najmniej pieciu stop. Nat zbyt byl pograzony w myslach, by to spostrzec, a ja przyzwyczailem sie juz do cudow. Opuszczajac sklep i sprzedawce z otwartymi ustami, natknelismy sie na mojego znajomego policjanta zagladajacego do srodka rowniez w oslupieniu. Na chodniku jakis czlowiek idacy przed Natem pochylil sie nagle, aby poprawic sznurowadla. Nat, nie chcac na niego wpasc, zszedl z kraweznika i w tej samej chwili nadjezdzajaca taksowka skrecila, by nie wpasc na Nata. Jezdnia wciaz byla mokra, taksowka zarzucilo i tylny zderzak lekko stuknal o przod malego wozu jadacego z duza szybkoscia. Woz skrecil w bok, wjechal na podjazd domu naprzeciwko i stanal z maska w drzwiach frontowych, ktore w tym samym momencie ktos otworzyl. Nadjezdzajacy kierowca, chcac uniknac zderzenia, wpadl w poslizg i kiedy wreszcie on i taksowkarz przestali manewrowac po jezdni, znalezli sie na wprost siebie, a w poprzek ulicy. W rezultacie zaden nie mogl ruszyc sie ani naprzod, ani w tyl, gdyz taksowka dotykala tylem latarni, a woz hydrantu. Ulica, choc waska, jest dwukierunkowa i w mgnieniu oka ruch z obu stron zostal zakorkowany az do najblizszych magistrali. Wszyscy kierowcy naciskali klaksony. Danny, policjant, byl wsciekly; jego zly humor wzmogl sie jeszcze bardziej po nieudanej probie zadzwonienia do komisariatu z najblizszej budki. Telefon nie dzialal. U mnie na gorze byl przeciag, wiec zamknalem okno. Chcialem takze odciac sie od halasow i wrzaskow z ulicy. Nat rozpogodzil sie. -Wypije z panem jeszcze szklaneczke, a potem musze isc do redakcji - rzekl. - Wie pan, to bedzie dobry material dla gazety. - Usmiechnal sie i skinieniem glowy wskazal ulice. Gdy wyszedl, spostrzeglem, ze robi sie ciemno, wiec zapalilem lampe na biurku. Wtedy tez zwrocilem uwage na firanki. Wszystkie powiazane byly w wezly. A jedna miala az trzy. No tak, pomyslalem, to pewnie wiatr. Uznalem jednak, ze warto zasiegnac czyjejs opinii, i podszedlem do telefonu, by zadzwonic do McGilla. McGill jest zastepca profesora na uniwersytecie na wydziale matematyki i mieszka W poblizu. Ma bujna wyobraznie, ale uwazam, ze zna sie na wszystkim. W sluchawce bylo jednak glucho. Jeszcze jeden klopot, pomyslalem. Wtem uslyszalem, ze ktos kaszle; powiedzialem "Halo!" Odezwal sie glos McGilla: -To ty, Alec? Musiales podniesc sluchawke w momencie, kiedy bylismy polaczeni. Szczegolny zbieg okolicznosci. -Wcale nie - odparlem. - Przyjdz do mnie, mam cos dla ciebie do rozszyfrowania. -Prawde mowiac, wlasnie dzwonilem, by zaprosic ciebie i Molly... -Molly wyjechala na tydzien. Czy mozesz przyjechac zaraz? Sprawa pilna. -Juz jade - odrzekl McGill i odwiesil sluchawke. Czekajac na niego chcialem napisac chocby maly fragmencik mojej powiesci - moze teraz przyjdzie mi cos do glowy. Istotnie, jakos mi poszlo, ale w pewnej chwili, gdy mialem napisac slowo "bulgot", wydalo mi sie, nie wiem dlaczego, ze brzmi to pretensjonalnie, i zatrzymalem sie na literze "l". Wtedy spostrzeglem, ze bezwiednie uderzylem trzy razy z kolei w sasiedni klawisz zamiast we wlasciwy. Zaczerwienilem sie i podarlem strone. Juz taki fatalny dzien. -Wlasciwie - rzekl McGill - nic z tego, co mi opowiedziales, nie jest niemozliwe ani nadprzyrodzone. Tylko po prostu bardzo, bardzo nieprawdopodobne. Jesli chodzi o tego pokera, to tez podejrzewalbym Nata, choc dobrze go znam. Ale lacznie z cala reszta zdarzen... Wstal, podszedl do okna i wyjrzal w upalny zmierzch, ja zas czekalem. Nastepnie odwrocil sie z wyrazem zatroskania. -Jestes rozsadny chlop, Alec, wiec mysle, ze nie obrazisz sie o to, co ci powiem. Wszystko, co od ciebie uslyszalem, jest tak bezgranicznie nieprawdopodobne, ze albo mnie nabierasz, albo podlegasz jakims halucynacjom. - Chcialem mu przerwac i wyjasnic, ale nakazal mi milczenie. - Wiem, co powiesz, ale rozumiesz chyba, ze takie wyjasnienie jest mozliwsze niz... - urwal, pokiwal glowa, zamyslil sie, wreszcie twarz mu sie rozjasnila. - Mam mysl. Moze zrobimy probe. Zastanawial sie dluzsza chwile, pelna napiecia, wreszcie spytal: -Czy masz przy sobie jakies drobne? -O, tak, nawet sporo. - Siegnalem do kieszeni. Musialo tego byc ze dwa dolary srebrem i drobniakami. - Czy moze przypuszczasz, ze wszystkie beda mialy te sama date? -Czy wszystkie te monety dostales dzisiaj? -Nie, zebralo sie przez tydzien. -W takim razie nie moga byc tej samej daty. Odrzucajac mozliwosc, ze przygotowales to z gory, byloby to nawet niepodobienstwem, jesli moja niejasna, prowizoryczna teoria jest sluszna. Wymagaloby to odwrocenia czasu. Pozniej ci to wytlumacze. A teraz rzuc po prostu monety. Zobaczymy, czy wszystkie padna orlem na wierzch. Zszedlem z dywanu i cisnalem garsc monet na podloge. Zadzwieczaly, odbily sie, otarly o siebie i ulozyly sie jedna na drugiej w rowniutki slupek. Spojrzalem na McGilla. Przymruzyl oczy. Bez slowa wyjal z kieszeni garsc monet i rzucil na ziemie. Nie ulozyly sie w slupek. Upadly, jedna przy drugiej, tworzac linie prosta. -Widzisz - rzeklem - czego jeszcze chcesz? -Moj Boze! - zawolal i usiadl. - Przypuszczam, ze znasz dwie pozornie sprzeczne zasady rzadzace swiatem: przypadek i plan. Piasek na plazy jest przykladem rozmieszczenia przypadkowego, a zycie przykladem planu. Ruchy czasteczek gazu nazywamy przypadkowymi, ale jest ich tak wiele, ze ujmujemy je w Drugie Prawo Termodynamiki, na ktorym mozna calkowicie polegac. Jest to sprawa olbrzymiego prawdopodobienstwa. Zyciem, z drugiej strony, zdaje sie wcale nie rzadzic zadne prawdopodobienstwo. W przeciwnym razie nie byloby tylu zjawisk przypadkowych. -Czy rozumiesz przez to - zapytalem speszony - ze jakas forma zycia sprawuje wladze nad tymi drobniakami i reszta rzeczy? -Nie. Sadze tylko, ze zjawiska nieprawdopodobne maja nieprawdopodobne uzasadnienie. Kiedy widze lamanie praw natury, nie mowie sobie: "O, to cud", ale poddaje rewizji moje dotychczasowe na ten temat poglady. Dzieje sie cos - nie wiem, jak to nazwac - co na zasadzie dziwnego prawdopodobienstwa wiaze sie z toba. Czy byles jeszcze w gmachu Telewizji, czy w poblizu, kiedy windy stanely? -To sie chyba stalo zaraz po moim wyjsciu z biura. -Hm. Wiec jestes osrodkiem. Tak, ale dlaczego? -Przede wszystkim czego? - spytalem. - Czuje sie, jakbym byl osrodkiem burzy elektrycznej. Cos we mnie dziala. -Nie badz zabobonny - usmiechnal sie McGill. - A przede wszystkim nie antropomorfizuj. -Ale jesli to przeciwienstwo przypadku, to musi to byc jakas forma zycia. -Na jakiej podstawie tak sadzisz? Wiemy tylko, ze ruchy przypadkowe sa porzadkowane, i to jedno jest pewne. Ale na przyklad krysztal nie jest forma zycia, lecz nieprzypadkowym ukladem czasteczek. Zastanawiam sie... - Urwal i zamyslil sie gleboko. Poczulem glod, a alkohol tez przestal dzialac. -Chodzmy cos zjesc - zaproponowalem. - W kuchni nic nie ma i nie wolno mi nic gotowac procz kawy i jaj. Wlozylismy kapelusze i wyszlismy na ulice. Zewszad slychac bylo, jak wozy ratunkowe holuja unieruchomione auta. Gromada znuzonych policjantow kierowala ruchem. Uslyszelismy, jak jeden z nich mowi do Danny'ego: -Nie rozumiem, co sie tu dzieje, ale cos sie zrobilo z kazdym z tych przekletych aut. Z jakiegos powodu zaden z nich nie moze ruszyc z sensem. Nigdy nic podobnego nie widzialem. Tuz kolo nas dwoch przechodniow wyprawialo jakies dziwne lamance, usilujac sie wyminac. Gdy tylko jeden odstepowal na bok, by przepuscic drugiego, tamten podskakiwal w te sama strone. Obaj mieli na twarzach usmiechy zaklopotania, wkrotce jednak w miejsce usmiechow zjawilo sie podejrzenie, a potem gniew. -Dowcipnis! - krzykneli obaj naraz i ruszyli wpadajac na siebie. Odskoczyli natychmiast i wystawili piesci, ktore spotkaly sie rowno w polowie drogi. Rozpoczela sie zupelnie niezwykla bojka - w ktorej piesc uderzala zawsze tylko o piesc, az przeciwnicy rozeszli sie wreszcie mamroczac te same wyjasnienia, miotajac te same pogrozki. Wzburzony Danny zblizyl sie do nas. -Jak pan sie czuje, panie Graham? - zapytal. - Nie mam pojecia, co sie tu dzieje, ale od chwili, kiedy objalem sluzbe, wszystko wariuje. Bartley! - zawolal do mlodszego kolegi - przeprowadz tamte panie na te strone! Trzy kobiety, zbite we wrzaskliwa gromadke i szarpiace za raczki splecione ze soba parasolki, przeprowadzono na nasza strone ulicy, co bylo niemal rownoznaczne ze wspinaniem sie po blotnikach aut. Bartley, przystojny mlody policjant, byl mocno zaklopotany - w przeciwienstwie do pan. -Chyba juz wystarczy, pani MacPhilip! - wolala jedna. - Niech pani wreszcie pusci moja parasolke! -Znowu pani wyjezdza z jakas MacPhilip! Co to za dowcip?! - odparla jej przeciwniczka. Trzecia kobieta, stojaca do nas tylem, z wygladu mlodsza, pociagala za raczke swej parasolki, chcac ja wyrwac z klebowiska. Spiorunowana wzrokiem, puscila raczke, ktora jednak zahaczyla o jej rekawiczke. Kobieta odwrocila sie do nas; byla to Molly, moja zona. -A, to ty, Alec! - zawolala uwalniajac sie wreszcie. - Jak sie czujesz? Jak j a sie czuje! -Molly! A ty co tu robisz? -Bylam tak zaniepokojona... A kiedy zobaczylam, co sie tu dzieje, nie wiedzialam po prostu, co myslec. - Wskazala unieruchomione wozy. - Naprawde nic ci nie jest? -Oczywiscie, ze nie. A dlaczego...? -Telefonistka powiedziala, ze ktos wykrecal ciagle numer mamy i wcale sie nie odzywal. Wiec kazalysmy sprawdzic i okazalo sie, ze to z naszego telefonu. Probowalam dzwonic, ale nasz numer byl ciagle zajety. Kochanie, czy na pewno nic sie nie stalo? Objalem ja ramieniem i spojrzalem na McGilla: byl pograzony w myslach. Rownoczesnie zauwazylem, ze Danny przyglada mi sie bacznie i podejrzliwie. -Wciaz kolo pana sa jakies klopoty - powiedzial. Poszlismy do nas. -Wytlumacz to wszystko Molly - zwrocilem sie do McGilla. - No i mnie. Bo dotad nic jeszcze nie rozumiem. McGill zaczal objasniac, ale kiedy przystapil do wysnuwania wnioskow, odnioslem wrazenie, ze Molly lepiej sie orientuje od niego. -To znaczy myslisz, ze to cos organicznego? -Watpie - odparl McGill. - Wlasnie zastanawiam sie nad jakims innym wyjasnieniem. Ale nic mi nie przychodzi do glowy - przyznal. -Jezeli dobrze rozumiem - rzekla Molly - to sa to tylko zbiegi przypadkow, bez zadnej regularnosci. -No nie, te zjawiska maja swoje centrum. Tym centrum jest Alec. Molly przyjrzala mi sie uwaznie. -A czy rzeczywiscie czujesz sie dobrze, kochanie? - spytala. Potwierdzilem z zapalem. - Moze to glupie - zwrocila sie do McGilla - ale czy to nie jakis uwieziony duszek? -Naciagana koncepcja - odparl. - Zadnego na to dowodu. -Magnetyzm? -Stanowczo nie. Po pierwsze dziala to z reguly na przedmioty amagnetyczne. Poza tym musisz pamietac, ze magnetyzm jest sila, a nie forma energii, ktorej duze ilosci wchodza tu w gre. To prawda, ze dostarczyly jej glownie same przedmioty, dotkniete tymi zjawiskami, ale w polu magnetycznym mamy do czynienia wylacznie ze zmagazynowana energia kinetyczna - na przyklad kiedy magnes przyciaga kawalek zelaza. Przyciagniete zelazo nieruchomieje, jak waga w zegarze, ktory stanal. A tu - zupelnie inaczej - wszystko sie porusza. -Dlaczego wiec wspomniales o krysztale? Dlaczego nie moze to byc jakas forma zycia? -To tylko dla analogii - odparl McGill. - Krysztal przypomina zycie przez to, ze ma okreslony ksztalt i tendencje wzrostu. Ale to wszystko. Owa tajemnicza rzecz nie ma uchwytnego ksztaltu - w gre wchodzi niewatpliwie ruch. Ale to jeszcze nie dowod - rosliny nie maja zdolnosci ruchu, a ameby nie maja ksztaltu. Poza tym krysztal wchlania, nie przetwarzajac tego, co wchlania, a tylko nadajac temu pewna nieprzypadkowa strukture. Tu mamy do czynienia ze zmiana ukladu przypadkowych ruchow; istota zjawiska polega na jadrze, ktore zdaje sie rosnac. -Wiec co to jest? - spytala z namyslem Molly. - Z czego to zrobione? -Mozna powiedziec, ze jest to zrobione z ruchow. Podobnie wyobrazamy sobie atom. A do krysztalu upodabnia to fakt, ze zdaje sie to formowac wokol jadra - z odmiennej od siebie substancji - tak jak ziarnko piasku wrzucone do przesyconego roztworu staje sie jadrem krystalizacji. -Niby perla w ostrydze - rzekla Molly spogladajac na mnie ironicznie. -Dlaczego - spytalem McGilla - powiedziales, ze monety nie moga miec tej samej daty? Oczywiscie pomijajac mozliwosc przypadku. -Bo nie sadze, zeby to cos zaczelo dzialac wczesniej niz dzisiaj. Daty byly juz na monetach i zmiana ich wymagalaby dzialania wstecz, odwrocenia czasu. A to jest, wedlug mnie, niemozliwe. Co zas do telefonu... Przy wejsciu odezwal sie dzwonek. Byl to monter od telefonow. Rozebral aparat i zaczal gderac. -Musial go pan upuscic na ziemie - powiedzial z wyrzutem. -Z cala pewnoscia nie - odparlem. - A czy cos sie potluklo? -Nie potluklo, ale... - monter pokiwal glowa. McGill podszedl do niego i zaczeli polglosem omawiac sprawe. Wreszcie monter wyszedl, a Molly zadzwonila do matki, aby ja uspokoic. Przez ten czas McGill usilowal mi wyjasnic, co sie stalo z telefonem. -Musiales cos obluzowac. Poza tym odlozyles sluchawke w taki sposob, ze obwod nie byl calkowicie zamkniety. -Alez Molly powiada, ze dobijano sie bardzo dlugo. A ja dzwonilem tylko do ciebie, i to dopiero przed chwila, kiedy ona juz dawno musiala byc w drodze - to prawie dwie godziny jazdy. -W takim razie musiales dotykac aparatu wczesniej. Tylko za ktoryms razem drgania w podlodze, czy cos w tym rodzaju, musialy wywolac wlasciwe impulsy indukcyjne. Wiem, rozumiem cie - dodal spogladajac na mnie. - Wyobrazam sobie jak to meczy. Molly skonczyla rozmowe i zaproponowala, abysmy poszli na obiad. Tak bylem zadowolony z jej przyjazdu, ze juz calkowicie zapomnialem o glodzie. -Nie jestem w nastroju do gotowania - rzekla Molly. - Chodzmy gdzies, zeby sie z tego wyrwac. -Jezeli - wtracil McGill z powatpiewaniem - to co? zechce nas wypuscic. Na dole spotkalismy Nata. Wygladal na bardzo zadowolonego. -Bede o tym pisal. Nic dziwnego, przeciez tu mieszkam. Poki co - nic z tego nie rozumiem. Rozpytywalem Danny'ego, ale niewiele umial mi powiedziec. Zdaje mi sie jednak, ze jestes w to wplatany w jakis mistyczny sposob. O, McGill, jak sie masz! -McGill ma swoja teorie - oswiadczyla Molly. Moze pan pojdzie zjesc cos z nami, a przy okazji pogadamy i o tym. Zdecydowalismy sie na przyjemna, klimatyzowana restauracje w sasiedztwie, wiec poszlismy piechota. Korek samochodowy wcale sie nie zmniejszyl, Danny byl nadal czynny. Rozmawial wlasnie z porucznikiem policji. Kiedy nas spostrzegl, powiedzial mu cos, a porucznik przyjrzal nam sie z zaciekawieniem. Szczegolnie mnie. -Pani parasolka - Danny zwrocil sie do Molly - jest do odebrania w komisariacie. A raczej to, co z niej zostalo... Molly podziekowala, nastapila chwila milczenia i znow poczulem badawcze spojrzenie porucznika. Wydobylem paczke papierosow i oddarlem, jak zwykle, u gory. Ale niechcacy odwrocilem paczke i wszystkie papierosy wypadly. Nim zdazylem poruszyc noga, aby je rozrzucic, porucznik i Danny odczytali wyraz, w jaki papierosy ulozyly sie na chodniku. Porucznik spojrzal na mnie niechetnie, ale nic nie powiedzial. Szybko stracilem papierosy do scieku. W restauracji bylo tloczno, lecz chlodno, choc chlodek nie mial trwac dlugo. Usiedlismy przy bocznym stoliku, blisko wejscia, i przed obejrzeniem karty zamowilismy cocktaile. Przy sasiednim stoliku siedziala tlusta paniusia w dlugiej wspanialej zielonej sukni wieczorowej i chudy, skwaszony jegomosc w smokingu. Kiedy zblizyl sie kelner, zatrzymali go i zamowili z wielkim namyslem obiad: zimne mieso dla jegomoscia, a dla tlustej paniusi zupe neapolitanska, rybe i krem truskawkowy. Skosztowalem cocktailu. Mial dziwny smak, jakby w nim byla sol zamiast cukru. Spytalem moich towarzyszy. To samo. Kelner, bardzo speszony, przepraszal i zabral szklanki do baru, w drugim koncu sali. Barman spojrzal na nas i skosztowal napojow. Zrobil zdumiona mine, wylal wszystko do zlewu i wlal do miksera nowa mieszanine. Ustawil nowy rzad szklanek, powkladal lod i zaczal nalewac. Scislej mowiac, potrzasnal mikserem nad pierwsza szklanka, ale nic z tego nie wyszlo. Uderzyl mikserem o blat i znowu sprobowal - znow z tym samym wynikiem. Zdjal zakretke i -caly czerwony z wysilku - usilowal wbic do wewnatrz dlugi szpikulec. Pomyslalem, ze zawartosc miksera musiala zamarznac na kosc. No coz, lod jest takze krysztalem. Drugi barman podal pierwszemu nowy mikser, ale znow bylo to samo. Dalej nic juz nie widzialem, bo klienci stloczyli sie przy barze udzielajac porad. Nasz kelner, oslupialy, podszedl do stolika, zapewnil, ze zaraz poda cocktaile, i zniknal w kuchni. Wrocil niosac neapolitanke dla naszych sasiadow, ustawil, podal buleczki i udal sie do baru, gdzie tlok robil sie coraz wiekszy. -Mysle - odezwala sie Molly zapalajac papierosa - ze to dalszy ciag tego samego... Tu sie robi dziwnie goraco... - dodala. Istotnie. Mialem przy tym wrazenie, ze zrobilo sie ciszej. Po chwili uswiadomilem sobie, ze nie slychac juz lekkiego brzeczenia klimatyzatora nad drzwiami. Wspomnialem o tym i wskazalem urzadzenie palcem. Reka moja zderzyla sie z reka Molly, ktora wlasnie strzasala popiol do popielniczki, i papieros jej wyladowal w neapolitance sasiadki. -Co to za dowcipy?! - warknal skwaszony jegomosc. -Ogromnie przepraszam - powiedzialem. - To czysty przypadek. -Rzucac w ludzi papierosami! - oburzyla sie gruba paniusia. -Doprawdy nie chcialem - zapewnilem zrywajac sie. W obrusie sasiadow musiala z brzegu byc dziura, o ktora zaczepilem spinka od mankietow, bo kiedy zrobilem krok miedzy ciasno ustawionymi stolikami, pociagnalem za soba wszystko - obrus, nakrycia, szklanki z woda, popielniczki i neapolitanke - na ziemie. Gruba paniusia skoczyla i wymierzyla mi tegi policzek. Jej towarzysz zacisnal piesci i zaczal sie zgrywac na boksera. Z konca sali podbiegl do nas wlasciciel, tegi mezczyzna o gestych, czarnych brwiach. Staralem sie wyjasnic nieszczesliwy wypadek, ale zakrzyczano mnie, a wlasciciel posepnie zmarszczyl brwi. W tym samym momencie podbiegl do niego jeden z kelnerow i powiedzial, ze klimatyzator nie dziala. Odwrocilo to chwilowo uwage wszystkich - poza gruba paniusia. -Pijany! - odezwala sie do swego towarzysza, ktory pogardliwie kiwnal glowa. Od strony kuchni nadszedl czlowiek ze skladana drabinka. Wpatrzony w klimatyzator, uderzyl w plecy wlasciciela, w momencie gdy ten odwracal sie ode mnie. Uderzenie bylo wlasciwie lekkie, wlasciciel jednak stracil rownowage i mimo woli uchwycil sie kelnera, po czym zwrocil sie do mnie, wyraznie przekonany, ze to ja go uderzylem. Sala podzielila sie teraz na dwie grupy. My - i reszta. W tej drugiej grupie wyroznial sie monter z drabinka, zajety wylacznie klimatyzatorem, oraz wlasciciel, wyraznie na mnie wsciekly. -Panie! - zawolal. - Lepiej bedzie, jak pan opusci lokal! -Nic podobnego! - powiedziala Molly. - To byl czysty przypadek, a pani - dodala pod adresem tlustej paniusi szykujacej sie do jakiegos nowego przemowienia - niech sie uspokoi. Zaplacimy za pani zupe! -Moze to byl i przypadek, jak pani mowi - oswiadczyl wlasciciel - ale to nie powod, zeby mnie pchac! Prosze stad wyjsc! Za cocktaile nic nie policzymy. -Nie dostalismy ich jeszcze - odparlem. - Poprzednie byly z sola. -Co pan opowiada?! Moi barmani... Klimatyzator ryknal nagle i odruchowo spojrzalem w gore. Drabinka, na ktorej stal monter, zaczela nagle rozsuwac sie niczym tancerka robiaca szpagat. Skoczylem, omijajac wlasciciela, by przytrzymac drabinke. Ale w tej samej chwili spinajaca ja metalowa poprzeczka puscila ostatecznie i drabina runela z halasem, wywracajac caly rzad stolikow. Monter padajac pociagnal za soba trzymana wlasnie czesc instalacji klimatyzatora; tasma wewnatrz pekla, a motor zaczal szalec. Buchnal czarny dym. -Co pan wyprawia! - jeknal wlasciciel usilujac przekrzyczec wycie motoru. - Moj Boze, dosc juz pan chyba narobil! Cofnalem sie o dwa kroki, oburzony nieslusznym posadzeniem, i przydeptalem suknie grubej paniusi. Zrobila dwa kroki w przeciwna strone i - jak gdyby wyszla z sukni. Dotychczasowe zamieszanie bylo niczym w porownaniu z tym, co nastapilo teraz. Dym stawal sie coraz gestszy. Wtem otwarly sie drzwi; ku memu przerazeniu wszedl Danny z porucznikiem i wzrok ich od razu padl na mnie. W tej samej chwili zaczela gwaltownie dzialac gasnica pozarowa. Cela byla czysta, choc bardzo duszna, i traktowano mnie niezle. Nawet, powiedzialbym, z jakims zabobonnym szacunkiem. Jeden z policjantow dal mi do czytania tygodniki, a nawet, wbrew przepisom, ostatnie wydanie dziennika. Nie bylo tam jednak jeszcze opisu zajscia w restauracji. Bylo natomiast przekrecone sprawozdanie z wydarzen na ulicy i wiadomosc o windach w gmachu Telewizji, chociaz bez podkreslenia zwiazku miedzy tymi wypadkami. Bylem jednak zbyt roztrzesiony, aby moc czytac, i przechadzalem sie tylko po celi. Wiele juz godzin minelo, odkad McGill wezwal mego adwokata Vinelliego, a zatem jakies niezwykle zupelnie przeszkody musialy go zatrzymac. Chodzac po celi szybkim krokiem, potracilem w pewnej chwili drzwi i przekonalem sie, ze zatrzask nie zaskoczyl. Jeszcze jeden zbieg okolicznosci. Tylko wlasciwie nie mialo sensu uciekac. Dokad moglbym pojsc. Zreszta musialbym przejsc przez sluzbowke, w ktorej siedzieli dyzurny oficer i podoficer. Ale ciekaw bylem, co bedzie, jezeli ich zawolam i powiem o zamku. -Hej! - krzyknalem, ale glos moj zagluszyl wybuch melodii z radia w dalszym pokoju, gdzie dyzurowal patrol. Zaraz potem nastapila cisza: ktos pewnie krecil galka. Nasunela mi sie nowa mysl. -Hej! - krzyknalem znowu i znow mnie zagluszono. Otworzylem zakratowane drzwi i spojrzalem w glab korytarza. Nie widac nikogo. Nie robiac zbednego halasu, ale i nie ukradkiem, krokiem zupelnie naturalnym, podszedlem do pokoju patrolu, gdzie wszyscy policjanci siedzieli tylem do drzwi, skupieni wokol radia, ktore nadawalo sensacyjne wypowiedzi znanego radiowego plotkarza, Billa Barta: -...I zdaniem waszego komentatora ten czlowiek jest niebezpieczny! Napadl kobiete w restauracji, wzniecil tam pozar, zostal zatrzymany i siedzi teraz w areszcie, ale przypuszczam, ze uczeni poczestuja nas znowu jakims naukowym ple-ple, w rezultacie czego my wszyscy, zwykli obywatele, nadal nie bedziemy wiedzieli, jak i dlaczego Graham urzadza wszystkie te sztuczki. Jak dotad, na szczescie, nie bylo wiekszych szkod, ale przepowiadam... Poszedlem korytarzem dalej. Wiec Bili Bart uzywa sobie na moj rachunek! Trudno po prostu przewidziec, jakie jeszcze brednie wmowi publicznosci. Myslac o tym, wszedlem do sluzbowki. W drzwiach przystanalem i rozejrzalem sie. W jednym rogu dyzurny sierzant rozmawial, odwrocony, z dwojgiem starszych ludzi. Przy biurku siedzial szpakowaty porucznik. W chwili gdy wszedlem, upuscil okulary na ziemie. Stlukly sie na drobny mak. -Matko Boska! - mruknal porucznik, po czym spojrzal na mnie przelotnie. - Dobranoc, doktorze - powiedzial. - Co prawda nie bardzo dobra. - Zaczal grzebac w biurku, ja zas wyszedlem. Po drugiej stronie ulicy stal w cieniu jakis mezczyzna, ktory podszedl do mnie, gdy schodzilem ze schodow. Byl to McGill. -Mialem przeczucie, ze tak bedzie - odezwal sie ujmujac mnie za ramie. - Woz zaparkowalem troche dalej. Vinelli bylby tu dawno, ale posliznal sie na chodniku i zlamal noge w kostce. -Ha, Judasz! - zawolalem. - Przepraszam! To wlasciwie wszystko przeze mnie. Dokad idziemy? McGill nie odpowiedzial, tylko wciaz mnie poganial. Goracy wiatr udawal, ze chlodzi miasto. Za rogiem ulicy dojrzalem zaparkowany stary woz McGilla z wlaczonymi swiatlami postojowymi. Zamykano wlasnie jakis bar j. kilku spoznionych klientow wyszlo kierujac sie w nasza strone. Jeden z nich stanal na moj widok i zwrocil sie do pozostalych. -To ten facet, o ktorym wam mowilem! Graham! Byl to monter, ktory po poludniu naprawial nasz telefon. Wygladal na trzezwego - w przeciwienstwie do swych kolegow. -Tak? - spytal jeden z nich patrzac na mnie zaczepnie. - Przeciez Bili Bart mowil przed chwila, ze go zamkneli. -Tak - odparl drugi - ale widocznie uciekl. Sluchajcie, ja go przytrzymam, a wy idzcie do baru i dzwoncie na policje. -Bar zamkniety - rzekl monter. - Ale komisariat jest zaraz za rogiem. Ty idz i daj znac, a my go przytrzymamy. Jeden z pijakow pobiegl za rog, a monter z trzema pozostalymi zaczeli ostroznie do nas podchodzic. Wtem uslyszelismy gwaltowne szczekanie: w nasza strone pedzil maly piesek goniac kota. Kot trzymal w pyszczku leb ryby i z impetem wpadl w sam srodek grupy mezczyzn upuszczajac przy okazji zdobycz. Pies, pedzac jego sladem, wpadl pod nogi monterowi, ktory runal jak dlugi. Monter chwycil sie odruchowo sasiada, ktory padl na niego. Trzeci pijak posliznal sie na rybim lbie. -Czarny kot - krzyknal padajac obok tamtych - przebiegl mi droge! Wsiedlismy do wozu McGilla, ktory natychmiast odjechal. Obejrzalem sie, zauwazylem, ze monterzy jeszcze sie nie podniesli, ale spostrzegli kierunek naszej jazdy. Rownoczesnie wydalo mi sie, ze latarnia za nami zgasla. -To byl szczesliwy przypadek - powiedzialem. - Ten pies z kotem. -Jasne - rzekl McGill. - Cos czuwa nad toba i wyraznie cie chroni. Mozemy bez obawy rozwinac najwieksza szybkosc. Pojedziemy do mojej pracowni i naradzimy sie. Podejrzewam, ze to cos po prostu sie ciebie trzyma. Ale kto wie, czy nie uda nam sie tego usunac. -Trzyma sie mnie? -Tak, ty jestes teraz jadrem. Wyjechalismy na autostrade zachodnia i McGill doda] gazu. Ruchu prawie nie bylo. -Ale co to wlasciwie jest? - dopytywalem sie. - Jak to dziala? I dlaczego upatrzylo sobie mnie? -Nie wiem, ale byc moze upatrzylo sobie ciebie na jadro, bo byles ofiara roznych zbiegow okolicznosci - w taksowce, w kolejce... Wiec niejako reprezentujesz istote tego zjawiska: zbiegi okolicznosci. Przeczuwam, ze nadal bedziesz podlegal ochronie. -A czy slyszales, co Bili Bart mowil przez radio? -Tak, to nie najlepiej. Ale... Spojrzalem w lusterko i dostrzeglem, ze goni nas woz policyjny, ktory sie stale zblizal, choc jechalismy dobra setka. -Policje juz mamy na karku - przerwalem McGillowi. Nim jednak zdazyl odpowiedziec, uslyszelismy lekki wybuch, woz policyjny zarzucil i ostro zahamowal, a po chwili stracilismy go z oczu. -Detka - powiedzialem. -Wiesz teraz, co mialem na mysli... - odparl Mc Gill i wjechal pedem w glowna alejke uniwersyteckiego miasteczka. - Molly czeka na nas w pracowni - dodal. Poczulem sie znacznie lepiej. McGill zwolnil i wjechalismy w jakas staroswiecka brame. Woz stanal przed zupelnie ciemnym budynkiem. Weszlismy na schody. Bylo tu chlodniej i wialo. McGill siegnal do klamki, ale drzwi byly zamkniete. Zaczal przeszukiwac kieszenie; brzydko zaklal. -Zapomniales kluczy? - spytalem. Potrzasnal glowa, potem zaczal szarpac drzwi i znow probowal szukac po kieszeniach. Wyciagnalem reke i ujalem za klamke. Zamek szczeknal i weszlismy do srodka. Spojrzalem przepraszajaco na McGilla, ktory uniosl tylko brwi. Weszlismy na pietro po zupelnie ciemnych schodach. Z zewnatrz wpadal tylko slaby odblask latarni. Mrocznym korytarzem, w ktorym nasze kroki dudnily glucho, dostalismy sie do pracowni, gdzie czekala Molly. Na biurku stalo radio, ktore Molly wylaczyla, gdy weszlismy. Bylem troche zaskoczony, ze nie okazala zdziwienia na moj widok. -Mialem racje - odezwal sie McGill. - Wydostal sie z aresztu. -Wlasnie widze - odparla Molly usmiechajac sie i patrzac na mnie z duma. - Jakim sposobem? Znokautowales dozorce? Zaprzeczylem i opowiedzialem cala historie - lacznie z psem, kotem i policyjna detka. -Nie zapominaj o drzwiach tu na dole - wtracil McGill, a gdy i to opowiedzialem, dodal: - Wyglada mi na to, ze to cos coraz bardziej sie wtraca. Zaczyna coraz wyrazniej czuwac nad swoim jadrem. Alec powinien teraz miec stanowczo szczescie. -Jakos tego nie czuje - odparlem. - Mam wrazenie, ze jestem osaczony. Molly spojrzala na mnie z troska. -Co teraz zrobimy? - spytala. -Przede wszystkim, nim wydarzy sie znowu cos szczegolnego, chce zrobic kilka testow i sprawdzic, czy i jakie zaszly w nim zmiany. Zbadam go nawet na SEM, zeby cie uspokoic. -Na co? - spytalem. -Na sile elektromagnetyczna. Ty, Alec, wypocznij sobie, a ciebie, Molly, poprosze o pomoc. Zawolamy cie, jak wszystko bedzie gotowe. Byle tylko policja i gapie nie zwiedzieli sie, gdzie jestesmy. Wyszli do sasiedniego pokoju, ja zas stanalem przy oknie. Wiatr unosil papiery i kurz, tworzac miniaturowe traby powietrzne. Widac bylo w slabym swietle, jak wiruja. Pomyslalem, ze pewnie nadchodzi burza. Kilku zapoznionych studentow, wracajacych do internatow, widocznie myslalo to samo, bo wszyscy wpatrywali sie w niebo. Podszedlem do biurka i nastawilem radio. -...Robia, co moga, a jest to, jak sie zdaje, niewiele - wywodzil Bili Bart. - Po raz ostatni spostrzezono go pedzacego autostrada zachodnia, ale policjanci stracili go z oczu. Miasto jest w kleszczach zabobonnego strachu. Obecnie wiadomo, ze to Graham unieruchomil windy w Telewizji dzis rano, ale jak - nikt nie wie. I w jaki sposob wylaczyl prad w calej dzielnicy Greenwich? Zwrocilem sie o wyjasnienie do Elektrowni, ale poczestowali mnie jakimis bzdurami, z ktorych nic nie wynika. Powtarzam raz jeszcze: ten czlowiek musi byc ujety! Jest... Wylaczylem odbiornik. Wiec to dlatego wydalo mi sie, ze latarnia zgasla, kiedy ruszalismy. Po chwili weszla Molly. -Chodz teraz, kochanie, i poddaj sie pomiarom. McGill ma przygotowane galwanometry i rozne przyrzady elektronowe i bedzie mogl wykryc, jesli cokolwiek emanujesz, az do miliwloska. Poszedlem za nia do laboratorium, gdzie usadowiono mnie na fotelu, oblepiono plastrami i otoczono mnostwem instrumentow. McGill wyprobowywal na mnie rozne przyrzady i odczytal bez liku roznych wskaznikow. Rozlegaly sie jakies brzeczenia, zapalaly sie i gasly kolorowe swiatelka, az wreszcie McGill pokiwal z rozczarowaniem glowa: -Doslownie nic - obwiescil. - Molly, masz za meza nie przewodzacego, amagnetycznego i nic nie emanujacego czlowieka. -Magnetyczny to on jest! - wykrzyknela Molly. Az zanadto! -Byc moze. W kazdym razie nic nie emanuje. To piekielne cos najwidoczniej po prostu go lubi. Jako jadro, rzecz jasna. -Czy to cos zlego? - spytala Molly. - Czy to moze byc niebezpieczne? -Zle to to jest! - wtracilem ponuro. -Ale moze byc takze i dobre - odparl McGill z blyskiem naukowego zapalu. - Wiesz, Alec, wcale bym sie nie zdziwil, gdybys mogl robic wszystko, co zechcesz - przy pozorach przypadku. Patrzyl na mnie jak na zwierze doswiadczalne, co wcale mi sie nie podobalo. Powiedzialem mu to wyraznie i dodalem, ze z wyjatkiem paru szczesliwych przygod, jak ucieczka z - aresztu, wszystko razem bylo bardzo klopotliwe. -Nie chce wygladac na niewdziecznika, ale wolalbym, zeby to cos dalo mi spokoj i zajelo sie kim innym. -Alez, czlowieku, czy nie rozumiesz, ze gdybys jutro poszedl na wyscigi, zaden z twoich koni by nie przegral? -Z pewnoscia nie dojechalbym do wyscigow - odrzeklem posepnie. -I zalozylbym sie - ciagnal McGill ignorujac moja uwage - ze gdyby ktos rzucil w ciebie nozem - nie trafilby! Wiesz co, sprobujemy malego doswiadczenia... -No, no, dziekuje bardzo! - zawolalem. -McGill! Czys zwariowal?! - krzyknela Molly. McGill, nie zwazajac na nas, otworzyl szuflade biurka i wyjal z niej pare kostek do gry, -Wyrzuc mi dwie siodemki - powiedzial wreczajac mi kostki. -Myslalem, ze zebralismy sie tu na narade - odparlem. - Nie wiem, czy wiesz, ale w calym Greenwich nawalil prad i Bili Bart sklada wine na mnie. -Masz, babo, placek! Skad wiesz? -Slyszalem przed chwila przez radio. Poza tym Bart mowi, ze cale miasto jest "w kleszczach zabobonnej trwogi". -To zupelnie mozliwe - przyznal McGill. - Ludzkosc niewiele posunela sie od czasow sredniowiecza. Przypomnij sobie, co bylo, kiedy Orson Welles nadal audycje o Marsjanach. -Moze byloby dobrze wyjechac troche z miasta? - zagadnela Molly. - Pojechalibysmy do mojej matki czy gdzies nad morze... - Nagle zaczela nasluchiwac. - A to co za halas? Przez okno, wraz z wyciem wiatru, dochodzil teraz gwar wielu glosow. Wyjrzelismy na zewnatrz. Tlum kilkuset osob stal na uniwersyteckim dziedzincu i wpatrywal sie w niebo. -Co oni tam widza? - spytal McGill. - Nikt chyba nie wie, ze tu jestesmy. Wychylilem sie z okna i zadarlem glowe, by spojrzec w gore. -Schowaj sie, Alec! Zobacza cie! - ostrzegl McGill i wciagnal mnie do srodka. -Czy mozna wyjsc na dach? - spytalem, a Molly zawolala nagle: -Patrzcie, juz sa! Zajechaly wlasnie trzy radiowozy i zaczeli wysiadac z nich policjanci. -Zgasmy moze swiatlo - zaproponowalem. Molly natychmiast przekrecila wylacznik przy lampie laboratoryjnej, ktora byla jedynym tu oswietleniem. Palilo sie tylko w pracowni McGilla. Zajrzalem tam. -A moze wyjdziemy? - odezwala sie Molly. Odpowiedzialo jej glosne dobijanie sie do drzwi frontowych na dole. -Mam nadzieje, ze ten piekielny zatrzask tym razem nie ustapi - szepnal McGill. -Ale moga wylamac drzwi - przerazila sie Molly. -Nic podobnego. To jest gmach uniwersytecki, a nakazu rewizji o tej porze tak latwo nie dostana. -Alec Graham! - zawolal jakis glos z dolu. Jest pan tam? -Nie odpowiadaj - ostrzegl McGill. - I nie podchodz do okien. Zdaje sie, ze zauwazyli swiatlo w pracowni. Czego chcecie?! - krzyknal wychylajac sie z okna. -Tu policja. Prosze otworzyc! -Ani mysle, chyba ze macie nakaz! Krzyki ustaly. Policjanci naradzali sie widocznie, natomiast tlum przybieral coraz grozniejsza postawe. Nagle ostry snop swiatla wpadl przez okno oswietlajac sufit: reflektor policyjny. Spostrzeglem, ze Molly znikla, i zrozumialem, ze poszla do pracowni. -Energicznie zabieraja sie do rzeczy - powiedzial McGill. - Ale jak, u diabla, trafili? -Zapominasz, ze cos jest na dachu. Wszyscy tam sie wpatruja. Powinnismy sprawdzic, co to takiego. -Dobrze, ale ty lepiej zostan. Dach jest wprawdzie plaski, ale bez okapu, wiec musieliby cie zobaczyc. McGill podszedl do drzwi, a ja postanowilem mu towarzyszyc az do wyjscia na dach. W tej chwili weszla z korytarza Molly. Byla wystraszona. -O Boze! Poszlam schodami przeciwpozarowymi i wyjrzalam na dach. Nad nami unosi sie maly cyklon - przynajmniej tona roznych papierow, kurzu i smieci wiruje nad dachem. Na pewno widac to z bardzo daleka! -No tak - jeknal McGill. - Teraz to cos urzadza sztuczki z wiatrem. Przez to nas wypatrzyli. -Musimy sie stad wydostac, McGill - rzekla Molly. -Moze najlepiej bedzie - wtracilem - jezeli oddam sie w rece policji. -Watpie - odparl McGill - czy zdolaliby cie przeprowadzic przez ten tlum. Slyszysz, co sie tam dzieje? Chcialbym tylko znalezc jakis sposob zaspokojenia tego przekletego krysztalu... Mam wrazenie, ze to cos czegos poszukuje. Nie moze wyprawiac tego wszystkiego bez zadnego powodu. Tylko nie wiadomo, czym sie to powoduje - poza jedynym pewnikiem, ze ci sprzyja. Od czego sie to zaczelo, chcialbym wiedziec. Odruchowo zapalil lampe laboratoryjna. Wzruszylem ramionami i potarlem policzek. Mimo woli zdrapalem przy tym plasterek i ranka zaczela znow krwawic. -Skaleczyles sie przy goleniu? - spytala Molly. -Nie - odrzeklem. - Wlasciwie to byl jakis glupi przypadek. -O! - zainteresowal sie McGill. - Wszelkie przypadki dotyczace ciebie bardzo mnie ciekawia. Opowiedz. Zaczalem opowiadac, a McGill sluchal z rosnacym skupieniem. -Mowisz, ze ta bryla szkla jakby sie nagle rozpadla? Jak wygladala? Duza byla? -Widzialem ja tylko przez moment. Byla brudna, mniej wiecej okragla, ale powierzchnie miala cala jakby oszlifowana. Dosc spora, moze ze dwie stopy w przekroju. McGill, bardzo podniecony, zblizyl sie do mnie. -Czy ten odlamek, ktory cie uderzyl w policzek, tylko cie zadrasnal, czy tez wbil ci sie w cialo? Jezeli sie wbil... - Mc Gili siegnal po butelke alkoholu i wate, z szuflady wyjal szklo powiekszajace. - Molly, w biurku znajdziesz pincetke. Przynies mi ja. - Skierowal lampe na moja twarz i przemyl ranke spirytusem. -Oj! -Nie ruszaj sie! To tylko troche szczypie... Tak, zdaje mi sie, ze widze. - Molly wrocila, McGill wzial od niej pincetke i zrecznie wydobyl cos z ranki. Trzymajac pod swiatlo obejrzal to przez lupe. Nastepnie splukal pod kranem, wysuszyl na kawalku bibuly i przyjrzal sie odlamkowi raz jeszcze. - Wyglada na szklo. Ciekawe. Moze to wlasnie jadro tej bryly szkla i... -umilkl, zamyslil sie gleboko i polozyl bibule z okruchem na stole. Wzialem to do rak. Wygladalo jak ziarnko piasku, ale bylo bardzo blyszczace. Nowe odkrycie pochlonelo na kilka minut nasza uwage. Po chwili jednak Molly zaczela krazyc niespokojnie po laboratorium. Nic wlasciwie nie moglismy na razie robic, a czekanie bardzo ja denerwowalo. Zaczela sie przygladac roznym sloikom i butelkom stojacym na polkach. -Co to jest? - spytala wskazujac duzy sloj czarnego proszku z napisem "Grafit sproszkowany". - Zaloze sie, ze policjanci poszli po nakaz. -Bardzo drobno zmielony wegiel - wyjasnil McGill. - Psiakosc, nie mam zielonego pojecia! Bryla szkla... rozpada sie... -Czy grafit jest weglem? - spytala Molly. - Chyba nie moga mu zrobic nic zlego... -Inna postac wegla. A jeszcze inna jest diament - to najrzadsza, krystaliczna postac. Ten tlum - dodal - zdolny jest do wszystkiego. -Tak, teraz przypominam sobie z chemii - rzekla Molly. - Ale chyba policja powstrzyma ich, co? -Przyszlo mi cos do glowy... - probowalem wtracic. -Moga nie dac rady - odparl McGill. -Musimy koniecznie sie stad wydostac! - zawolala Molly. -Jezeli diament... - zaczalem. -Chyba helikopterem - powiedzial McGill. - Bo jestesmy zupelnie otoczeni. -Moze go gdzies schowamy? - zagadnela Molly. - A sami udamy, ze nic nie wiemy. -Nie chce, zebyscie mnie chowali - zaoponowalem. - Mowilem juz, ze mam byc... -Albo przyznamy sie do winy. To byloby jeszcze lepiej. Beda przynajmniej zadowoleni... -Jezeli sie tu dostana - mruknal McGill - rozedra nas na kawalki. Wyjrzalem ukradkiem przez okno. Wydalo mi sie, ze McGill przesadza mowiac, ze jestesmy otoczeni: prawie caly tlum skupiony byl wokol radiowozu stojacego przed glownym wejsciem. Postawe mieli zaczepna i, choc nie mialem ochoty sie oddalac, obawialem sie rownoczesnie, ze moja obecnosc narazi Molly i mego najlepszego przyjaciela na atak tlumu. Policja bez nakazu nie wejdzie, ale tlum moze sie wedrzec. Postanowilem wiec zniknac w nadziei, ze jakies nowe zjawisko odciagnie tlum od laboratorium. Co do mnie - nic gorszego nie moglem juz oczekiwac. Najlepszy dla mnie sposob to wciaz sie poruszac Molly i McGill wciaz jeszcze omawiali polozenie, gdy ja na palcach wysunalem sie do korytarza. Chcialem poszukac zapasowego wyjscia - gdzies w suterenie - i zbieglem trzy pietra w dol. Znalazlem sie w ciemnym korytarzu o betonowej podlodze. Przy pomocy zapalek trafilem do drzwi wiodacych na tyly budynku. Uchylilem je i wyjrzawszy na dwor spostrzeglem kamienne schodki wiodace wzdluz niewysokiego murku na ziemie. Zamknalem za soba drzwi, zatrzask szczeknal i zrozumialem, ze spalilem za soba mosty, inaczej mowiac odcialem sobie powrot. W reku nadal trzymalem bibule z zawinietym w nia odlamkiem krysztalu. Nieco na prawo stalo dwoch policjantow. Rozmawiali zywo, odwroceni tylem, i spogladali w niebo. Podnioslem glowe i dostrzeglem opisana przez Molly trabe powietrzna pokaznych rozmiarow. Sciskajac w reku bibule, niczym talizman, zszedlem ostroznie po schodkach i skrecilem w lewo. Tuz za rogiem ujrzalem grupe mlodziezy, rowniez patrzaca w gore. -Moim zdaniem - mowil jeden z mlodziencow - ten tlum wyraznie szykuje sie do linczu. Nie bardzo wiem dlaczego... -Taka jest psychologia tlumu - odparl inny. Struchlalem, gdy zblizyli sie do mnie, ale uprzytomnilem sobie, ze w gazetach nie bylo mojego zdjecia - skad by zreszta wzieli. Nikt wiec nie mogl mnie poznac i moglem chyba swobodnie wyjsc z obrebu uniwersytetu. Co zrobie potem, to juz inna sprawa. W kazdym razie mialem czas sie zastanowic. Poruszalem sie teraz z wieksza pewnoscia siebie, udajac jednego z gapiow i spogladajac raz po raz na wir powietrzny. Kiedy znalazlem sie po drugiej stronie dziedzinca, przezylem nowy wstrzas. O kilka krokow przede mna stala grupa policjantow, wsrod ktorych, ku swemu przerazeniu, rozpoznalem porucznika z restauracji. Wlasnie odwracal sie w moja strone; ledwo zdolalem umknac do jakiejs bramy. Czulem sie jak powstaniec irlandzki w Dublinie podczas zamieszek. Przyczailem sie za drzwiami, skad slyszalem glos porucznika: -Oczywiscie jest tam na gorze! Madigan bedzie tu lada chwila z nakazem, a wtedy... - glos sie oddalil. Drzwi, przy ktorych stalem, otwarly sie nagle i omal nie upadlem. Ukazal sie student z plikiem zeszytow pod pacha. -Bardzo przepraszam - powiedzial i odszedl w strone tlumu. Nie zamknal za soba jednak drzwi, wiec, struchlaly, wpadlem do srodka. Panowal tu mrok, ale zorientowalem sie, ze mam przed soba schody przeciwpozarowe. Wspialem sie na trzecie pietro, wszedlem do jakiejs sali wykladowej, a stamtad do pracowni, przypominajacej pracownie McGilla. Laboratorium mialem teraz na wprost siebie. Z okna widac bylo dokladnie caly tlum, policjantow, gorny rzad okien gmachu laboratorium, oswietlonych jaskrawo przez reflektory, a ponad tym wszystkim wir papierow i smieci. Wlasnie w tej chwili wir zaczal wolno opadac. Molly ani McGilla nie moglem wypatrzec. Z niepokojem myslalem, czy spostrzegli moja nieobecnosc. Na stojacym w poblizu biurku zauwazylem telefon i postanowilem zadzwonic do McGilla. Przedtem jednak chcialem sprawdzic swoja nowa koncepcje. Opuscilem zaslony w oknach, zapalilem lampe na biurku i obejrzalem dokladnie wydobyty z bibuly odlamek. Dawal wspaniale blyski. Na biurku, obok przyborow do pisania, pucharu sportowego i pilki golfowej, stala oprawna w skore fotografia mlodej kobiety z pucolowatym dzieckiem na reku. Ramka byla oszklona. Potarlem szybke trzymanym w reku odlamkiem i dostrzeglem slabe, ale wyrazne zadrapanie. Tak wiec sprawdzilo sie jedno podejrzenie. Nakrecilem numer pracowni McGilla. Po chwili uslyszalem, ze podniesiono sluchawke -ale zadnego glosu. -Tu mowi jadro krysztalu - odezwalem sie, a w odpowiedzi McGill odetchnal z ulga. -Gdzie ty sie podziewasz? -W budynku naprzeciw. Wyjrzyj przez okno, a ja pare razy zapale i zgasze swiatlo. -Jestes - rzekl po chwili McGill - w pracowni profesora Crandala. Dlaczego uciekles? -O tym pomowimy pozniej. Sluchaj, McGill, ten odprysk to diament. -Co? -W kazdym razie rysuje szklo. -Dlaczego wczesniej tego nie powiedziales? I w ogole gdzie ten odlamek? Nie moglem go w zaden sposob znalezc. -Nie daliscie mi dojsc do slowa. A odlamek mam z soba. Wedlug mojej koncepcji... -Diament! Zaczynam wszystko rozumiec. A jaka jest twoja koncepcja? -Wciaz mowilo sie o krysztalach, wiec kiedy powiedziales Molly o weglu i diamentach, przyszlo mi na mysl, ze moze to cos usiluje sie wykrystalizowac. Cos, co kiedys bylo krysztalem, zostalo rozbite i chce odzyskac pierwotna postac. Probuje to zrobic z pomoca kart do gry, aut i innych sztuczek, ale nic z tego nie wychodzi. Wiec czy nie myslisz, ze wegiel?... Zapadlo milczenie. Spojrzalem naprzeciw, ale McGilla nie bylo widac. Zauwazylem kawalek starej gazety, ktory zahaczyl sie o gruby drut rozciagniety miedzy oknem laboratorium McGilla a oknem, przy ktorym stalem. Zapewne rodzaj anteny. Nastepnie spostrzeglem, ze wir, zamiast opadac, przesuwa sie w moim kierunku. Wkrotce wiec znow mnie zdradzi. -Chodzi ci pewnie o grafit - odezwal sie McGill. - Ale dlaczego wyszedles i zabrales ze soba ten odprysk? -Zapomnialem - odparlem - ze trzymam go w reku. Na dziedzincu nikt mnie nie poznal, wiec przypuszczam, ze zdolam wrocic. - Mialem juz odpowiedziec na pierwsze pytanie, gdy uprzytomnilem sobie, ze zatrzasnalem drzwi sutereny i ze McGill chyba nie bedzie mogl mnie wpuscic, skoro policjanci czatuja wszedzie dokola. Czulem sie jednak dziwnie bezpieczny i pewny siebie. Krysztal chronil swe jadro, a ja trzymalem je wlasnie w reku. -Zaczekaj chwile! - zawolalem. - Musze cos sprawdzic. Odlozylem sluchawke, wzialem z biurka pilke golfowa i polozylem na ziemi. Stanalem na niej prawa noga, a lewa ostroznie unioslem w powietrze. W kazdym razie nie spadlbym z wysoka. Lecz wcale nie padalem. Stalem wyprostowany, z bibulka w reku, i tylko lekko sie chwialem. Wobec tego zamknalem oczy - ale tez nic mi sie nie stalo. Talizman dzialal, jak przepowiedzial McGill. Zszedlem z pilki i ujalem sluchawke. -Zaraz do was przyjde - powiedzialem. - Jezeli tylko drut miedzy oknami mnie utrzyma. -Alec! Zwariowales! - krzyknal McGill, a ja odlozylem sluchawke. Przyjrzalem sie zamocowaniu drutu. Przytrzymywal go potezny hak, wbity mocno w sciane. Sciskajac w reku bibulke z okruchem wylazlem przez okno, postawilem stope na drucie i - natychmiast poczulem zawrot glowy. Drut wibrowal jak struna, ale ugial sie tylko nieznacznie, wiec stanalem na nim takze i druga noga. Bylem bliski zemdlenia. Zamknalem oczy. Kiedy je otwarlem, stwierdzilem, ze uszedlem spory kawalek nad przepascia. Nie mialem nic do pomocy dla utrzymania rownowagi, ale moje cialo zdawalo sie zachowywac ja automatycznie, jak gdybym byl doswiadczonym tancerzem na linie. Zamierajac ze strachu, posuwalem sie dalej z oczyma utkwionymi w okno laboratorium, w ktorym widzialem McGilla i Molly, obserwujacych mnie z pobladlymi twarzami. Bylem w polowie drogi, kiedy spostrzegl mnie tlum. Rozlegly sie okrzyki. Wybiegl jakis mezczyzna w kapeluszu o szerokich kresach. Ku memu przerazeniu wyciagnal rewolwer. Inny mezczyzna podjal z ziemi kamien, okrecil sie jak dyskobol i rzucil na sekunde przedtem, nim tamten nacisnal spust. Strzaly byly niezwykle celne: kula trafila w kamien i obydwa pociski rozpadly sie w powietrzu. Mezczyzna w kapeluszu chcial znowu strzelic, ale rewolwer sie zacial, a policja chwycila obydwu bohaterow za rece. Z bijacym sercem posuwalem sie dalej. Bylem juz o cztery kroki od okna, gdy noga mi ugrzezla. Spojrzalem w dol. Na drucie w tym miejscu byl wezel, z ostrym szpicem sterczacym do gory. Zachwialem sie, ale zaraz sie wyprostowalem i... bibulka wypadla mi z reki. Traba powietrzna znajdowala sie teraz nade mna i moj talizman porwal prad. Przez chwile chwialem sie rozpaczliwie, w koncu zlecialem tak gwaltownie, ze omal nie stracilem tchu. Pola marynarki zahaczylem o wystajacy drut i zawislem jak oklapla marionetka. Tlum zafalowal, rozlegly sie krzyki, a policjanci zaczeli sobie na gwalt wydawac polecenia. Porucznik kazal wezwac straz pozarna. Nie moglem patrzec w dol, chociaz moglem oddychac. Bezcenna bibula unosila sie teraz kolo okna laboratorium i McGill usilowal ja chwycic. Nagly podmuch wiatru cisnal bibule do srodka. Ukazala sie glowa McGilla, ktory gestami staral sie dodac mi otuchy. Molly nie odchodzila od okna, wzrok miala polprzytomny, trzymala za mnie figi. Probowalem usmiechnac sie do niej pogodnie, na co Molly usilowala mi odpowiedziec. W oddala slychac juz bylo szczek wozow strazackich. Gdzies za plecami Molly ujrzalem nagle silny niebieski blysk. Wzmagal sie gwaltownie, a postac mojej zony rysowala sie jak czarna sylwetka. Za nia dostrzeglem glowe McGilla. Wpatrywal sie w cos, co wygladalo jak szafirowa butelka. Wtem traba powietrzna zmienila sie w huragan - wszystkie zaslony w oknach laboratorium wydely sie do srodka, a rude wlosy Molly powiewaly do tylu. Wozy strazackie wjechaly na dziedziniec, jeden z nich ustawiono dokladnie pode mna. Slychac bylo odglos krecenia korba i poczulem, ze cos dotyka mej nogi. W tej samej chwili uslyszalem, ze cos sie drze. Moja marynarka pekla, Molly zamknela oczy, ja zas wyladowalem, niczym olbrzymi pajak, na szczycie drabiny. Strazacy i policjanci przescigali sie na drabinie nawzajem. Pierwszy dosiegna! mnie znajomy porucznik. Aresztowal mnie po raz drugi i zaczal ciagnac. Pokrecilem jednak odmownie glowa i z uporem przywarlem do szczytu drabiny. Okazalo sie, ze jest niepodobienstwem odczepic upartego czlowieka od szczebla drabiny, kiedy samemu sie na niej stoi. Policjanci dali wreszcie spokoj. I tu - znow powstal zbieg okolicznosci: zaciela sie maszyneria. Drabina odjechala unoszac mnie na szczycie. Porucznik kazal odwiezc drabine do jednego z komisariatow, gdzie wkrotce zjawil sie moj adwokat, Vinelli, i zwolnil mnie za kaucja. Policja okazala mi niezwykle wzgledy; byli zreszta wsciekli na Billa Barta. Rownoczesnie pewna wielka figura naukowa, znajomy McGilla, profesor Stein, przekonal policje, ze nie jestem niczemu winien, i sprawe umorzono. Nastepnie profesor Stein udzielil prasie calkowicie niezrozumialego, lecz uspokajajacego wywiadu, ja zas wyjechalem z Molly do jej matki nad morze. -Za dwa tygodnie wszyscy juz o tym zapomna - powiedzial porucznik. - Moze jeszcze wyjdzie pan na bohatera... Przed wyjazdem poszlismy z McGillem do laboratorium obejrzec diament. Spoczywal na stole, blyszczal wspaniale, powierzchnie mial gladkie, bez skazy. Mial co najmniej dwie stopy srednicy, tyle co bryla "szkla" na ulicy Piecdziesiatej Czwartej. -Policja wcale sie nie domysla, co to jest - powiedzial McGill. - Bo to takie wielkie... -Ktoz by sie domyslil... - wtracila Molly. - McGill, mam pomysl... -To bylo bardzo proste - nie odpowiadajac na jej uwage wyjasnil McGill. - Nasypalem grafitu na kupke zuzlu i na graficie polozylem odprysk. Nastepnie skierowalem na to promien Bunsena i wszystko natychmiast zaplonelo, dajac ogromny blask i wcale nie wydzielajac ciepla. Proces adiabatyczny - dodal, a ja skinalem glowa. - Niezbedne cisnienie - ciagnal McGill - jadro czerpalo z przypadkowych ruchow czasteczek grafitu. Tak, przypadkowe ruchy! Kiedy to sie skonczylo, jadro zasilalo sie najpierw zuzlem, a nastepnie dwutlenkiem wegla pobieranym z powietrza. To wlasnie spowodowalo gwaltowny ruch powietrza - fruwanie zaslon i... wlosow Molly. Ale tego juz chyba nie widziales. W kazdym razie... -McGill - przerwala Molly - mam mysl! -W kazdym razie trzeba to zatopic w morzu. -O! - jeknela Molly zgnebiona. - A ja wlasnie chcialam zaproponowac, zeby ulamac kawalek i sprzedac w Amsterdamie. -Bron Boze! Cala historia zaczelaby sie na nowo! -Tylko kawaleczek, McGill... -NIE! Z pomoca Steina McGill przekonal policje, ze trzeba rzecz zatopic. Wyplynelismy policyjna motorowka daleko na ocean i w oczach zdumionych policjantow starannie wrzucilismy diament w glebine. Ich zdumienie byloby niewatpliwie jeszcze wieksze, gdyby wiedzieli, co to jest. McGill odwiedzil nas nad morzem w niedziele i gralismy w karty. Pamietna to byla partia - karty zachowywaly sie normalnie i... nawet troche przegralem. McGill gratulowal mi, ale z jakas niepewna mina. -Dlaczego sie nie cieszysz? - spytalem. -Ciesze sie, owszem - odparl. - Tylko ze... -Ze co? - podchwycila Molly, nagle zafrasowana. -Tylko ze widzialem lawice ryb plynacych ogonem naprzod. I zastanawiam sie, czy to nie jest poczatek nowych historii. Wrocilismy do przerwanej gry, ale myslami bylismy gdzie indziej. I odtad wciaz nie mozemy odzyskac spokoju. Nie dalej jak wczoraj wielki transatlantyk zerwal line, zostawil holownik za soba i wybral sie w gore Hudsonu na krajoznawcza wycieczke. Alfred Bester - Ostateczne znikniecie Nie byla to ani Wojna Ostatnia, ani Wojna dla Skonczenia z Wojnami. Nazwano ja Wojna o Amerykanski Ideal. General Carpenter pierwszy uderzyl w ten ton i trwal przy nim niezlomnie. Istnieja generalowie frontowi (niezbedni dla armii), generalowie polityczni (niezbedni dla rzadu) i generalowie opiniotworczy (niezbedni dla prowadzenia wojny). General Carpenter byl mistrzem ksztaltowania opinii. Zawsze wytrwale i nieustraszenie idacy wprost do celu, zywil idealy tak wzniosle i zrozumiale jak dewizy ryte na monetach. Dla calej Ameryki byl uosobieniem armii i rzadu, tarcza obronna narodu, jego mieczem i poteznym ramieniem. A szczytem jego idealow byl oczywiscie Ideal Amerykanski. -Nie walczymy dla zysku, wladzy czy panowania nad swiatem - obwiescil general Carpenter na uroczystym obiedzie Zwiazku Dziennikarzy. -Walczymy wylacznie o Ideal Amerykanski - mowil na posiedzeniu Kongresu. -Celem naszym nie jest agresja ani wtracanie narodow w niewole - powiedzial na dorocznym zjezdzie wychowankow Akademii Wojskowej. -Walczymy o znaczenie cywilizacji - obwiescil w Klubie Pionierow w San Francisco. -Bijemy sie o najszczytniejsze idealy cywilizacji: o kulture, poezje, o jedyne rzeczy godne zachowania - stwierdzil podczas jubileuszu Gieldy Zbozowej w Chicago. -Toczy sie - mowil - wojna o przetrwanie. Walczymy nie za siebie, ale za nasze idealy. By to, co dobre, piekne i szlachetne, nie zniklo z powierzchni ziemi. Ameryka walczyla wiec. General Carpenter zazadal stu milionow zolnierzy. Armia otrzymala sto milionow zolnierzy. General Carpenter zazadal dziesieciu tysiecy bomb kosmicznych - dziesiec tysiecy bomb kosmicznych zbudowano i zrzucono na wroga. Wrog rowniez zrzucil dziesiec tysiecy bomb kosmicznych i zniszczyl wiekszosc amerykanskich miast. -Musimy okopac sie przeciw barbarzynskim hordom - obwiescil general Carpenter. - Zadam tysiaca inzynierow. Tysiac inzynierow zjawilo sie natychmiast i pod gruzami wybudowano sto podziemnych miast. -Dajcie mi pieciuset ekspertow sanitarnych, osmiuset dyspozytorow ruchu podziemnego; dwustu znawcow klimatyzacji, stu administratorow miast, tysiac inzynierow lacznosci i siedmiuset kadrowcow... Lista zadan generala Carpentera nie miala konca. Ameryka nie nadazala z dostarczaniem specjalistow. -Musimy stac sie narodem ekspertow - oswiadczyl general Carpenter w Centralnym Zwiazku Uniwersytetow Ameryki. - Kazdy mezczyzna i kobieta musi byc okreslonym narzedziem dla okreslonego zadania, zahartowanym i wyostrzonym przez szkolenie i zaprawe w naszych uczelniach pod katem wygrania walki o Ideal Amerykanski. -Nasz ideal - mowil general Carpenter na przyjeciu z okazji rozpisania pozyczki Wali Street - jest ten sam, co ideal lagodnych Grekow ze starozytnych Aten, co ideal szlachetnych Rzymian z... hmm... Rzymu. Jest to ideal dobra i piekna. Muzyki, sztuki, poezji, kultury. Pieniadz jest tylko bronia w walce o jego urzeczywistnienie. Ambicja tylko szczeblem dla wspiecia sie na jego wyzyny. Zdolnosci - jedynie narzedziem, by ideal ten uksztaltowac. Odpowiedzia byly nie milknace oklaski na Wali Street. General Carpenter zazadal stu piecdziesieciu miliardow dolarow, tysiaca pieciuset znawcow organizacji, trzech tysiecy ekspertow mineralogii, petrologii, produkcji masowej, wojny chemicznej i komunikacji powietrznej. Otrzymal ich. Kraj byl gotow na wszystko. Wystarczylo, by general Carpenter nacisnal guzik, a dostawal kazdego zadanego eksperta. W marcu 2112 roku przyszlo rozstrzygniecie losow wojny i Idealu Amerykanskiego. Ale nie na zadnym z siedmiu frontow, gdzie zmagaly sie zaciekle ze soba miliony zolnierzy, w zadnej z kwater glownych czy stolic wojujacych panstw, jak rowniez w zadnym z osrodkow przemyslowych produkujacych bez przerwy bron i zaopatrzenie. Dokonalo sie to na oddziale T Okregowego Szpitala Amerykanskich Sil Zbrojnych, zagrzebanego sto metrow pod powierzchnia tego, co bylo niegdys miastem St. Albans w stanie Nowy Jork. Oddzial T byl w St. Albans otoczony tajemnica. Na wzor wszystkich szpitali wojskowych w St. Albans utworzono osobne oddzialy dla kazdego typu ran i uszkodzen. Amputacje prawej reki zgromadzono na jednym oddziale, lewej na drugim. Oparzenia radioaktywne, urazy glowy, rany brzucha, wtorne zatrucia promieniami gamma itd. - wszystko to mialo w szpitalu swe osobne oddzialy. Wojskowa Sluzba Sanitarna podzielila wszystkie uszkodzenia bojowe na 19 klas, ktore lacznie obejmowaly wszelkie mozliwe rany, urazy, choroby i uszkodzenia mozgu oraz reszty ciala. Oznaczono je literami od A do S. Coz wiec leczono na oddziale T? Nikt tego nie wiedzial. Drzwi opatrzone byly podwojnym zamkiem. Pacjentow nie wolno bylo odwiedzac, zaden tez pacjent nie mial prawa wyjsc. Lekarze wciaz sie zmieniali, a zdumiony wyraz ich twarzy byl powodem najdzikszych poglosek. Rozpytywano skwapliwie pielegniarzy i pielegniarki pracujacych na oddziale T, ale milczeli jak zakleci. Przedostawaly sie na zewnatrz strzepy wiadomosci, skape i sprzeczne ze soba. Jedna ze sprzataczek twierdzila, ze przez caly czas, kiedy sprzatala, na oddziale nie bylo nikogo. Absolutnie nikogo. Dwanascie pustych lozek i juz. Czy wygladalo na to, ze na lozkach ktos spal? Tak. Posciel byla zgnieciona, przynajmniej na niektorych. Czy byly jakies inne oznaki, ze oddzial jest czynny? O, tak: na szafkach nocnych lezaly rozne osobiste przedmioty, ale robily wrazenie zakurzonych. Jakby ich od dawna nie uzywano. Opinia publiczna doszla do wniosku, ze jest to oddzial-widmo. Dla duchow. Ale nocny dozorca szpitala opowiedzial ktoregos dnia, ze przechodzac obok zamknietych drzwi slyszal wewnatrz spiewy. Chyba w obcym jezyku. Jakim - tego nie umial powiedziec. Niektore slowa byly zreszta jakby znajome. Ale nic nie mozna bylo z nich wywnioskowac sensownego. Rozgoraczkowana publicznosc orzekla wreszcie, ze to oddzial psychiatryczny. I tylko dla szpiegow. Dowodztwo szpitala wprowadzilo specjalny system dostarczania na oddzial posilkow. Trzy razy dziennie doreczano tam przez okienko po dwadziescia cztery tace z jedzeniem i tylez tac wkrotce potem zabierano. Niektore posilki byly zjadane. Wiekszosc wracala nie tknieta. Coraz bardziej podniecona publicznosc orzekla, ze oddzial T jest po prostu kantem. Klubem dla dekownikow i innych nabieraczy, ktorzy sie tam zabawiaja. A niezrozumialy jezyk to zwyczajne pijackie spiewy. Publicznosc St. Albans stanowili, oczywiscie, wylacznie pacjenci pozostalych oddzialow oraz personel. Nikt inny bowiem w podziemiu tym nie mieszkal. A wiadomo, ze srodowisko szpitalne jest stokroc bardziej plotkarskie niz sto najgorszych malomiasteczkowych plotkarek. Ponadto zas ludzi chorych byle glupstwo potrafi wytracic z rownowagi. Wystarczylo pare miesiecy jalowych domyslow, by wytworzyc atmosfere zupelnego szalenstwa. W styczniu 2112 roku St. Albans byl przyzwoitym, dobrze prowadzonym szpitalem. W marcu 2112 nastapilo kompletne rozprzezenie, co oczywiscie odbilo sie powaznie na osiagnieciach tego zakladu. Procent wyzdrowien wyraznie spadl. Coraz czesciej zdarzaly sie wypadki symulacji, a takze drobnych naruszen regulaminu. Powszechne niezadowolenie roslo. Trzeba bylo zmieniac personel, co zreszta nie pomoglo. Pacjenci plotkowali nadal i buntowali sie z lada powodu. Przeniesiono wiekszosc gdzie indziej, znow zmieniono personel, a niepokoj wzrastal. Wreszcie wiadomosc o tym wszystkim dotarla droga urzedowa do generala Carpentera. -W naszej walce o Ideal Amerykanski - oswiadczyl - musimy pamietac zawsze o tych, ktorzy juz poniesli ofiary. Przyslac mi eksperta od szpitalnictwa. Ekspert zglosil sie, lecz nie zdolal naprawic stosunkow w St. Albans. General Carpenter przeczytal jego meldunki i usunal eksperta. -Troska o chorych - rzekl general - jest pierwsza oznaka cywilizacji. Wezwac tu naczelnego lekarza. Naczelny lekarz zglosil sie natychmiast. Nie mogl zlikwidowac histerii w St. Albans, wiec sam zostal zlikwidowany przez generala Carpentera. Tymczasem oddzialem T zajela sie juz prasa. -Wezwac tu - polecil general - ordynatora oddzialu T. Z St. Albans przybyl kapitan doktor Edsel Dimmock. Byl to czlowiek mlody, ale juz lysawy, poza tym tegi. Zaledwie trzy lata temu skonczyl akademie medyczna, ale cieszyl sie doskonala opinia jako specjalista od psychoterapii. General Carpenter lubil specjalistow, wiec Dimmock mu sie spodobal. A Dimmock ubostwial generala jako rzecznika kultury, niedostepnej obecnie dla niego z powodu zbyt waskiej specjalizacji, lecz ktora spodziewal sie cieszyc w pelni po wygranej wojnie. -Sluchaj pan, Dimmock - zaczal general. - Kazdy z nas to narzedzie, zahartowane i wyostrzone, by wykonywac okreslona prace. Znasz pan nasza dewize: "Praca dla kazdego - kazdy przy pracy". Otoz na oddziale T ktos zle pracuje. Trzeba go usunac. Ale przede wszystkim powiedz mi pan, co to, u diabla, jest ten oddzial T? Dimmock wahal sie i jakal. Wreszcie wyjasnil, ze jest to oddzial specjalny, utworzony dla specjalnego typu urazow bojowych. Urazy psychiczne. -A Wiec masz pan na oddziale pacjentow? -Tak jest, generale. Dziesiec kobiet i czternastu mezczyzn. Carpenter potrzasnal plikiem meldunkow. -Wedlug zeznan pacjentow St. Albans na oddziale T nie ma nikogo. Dimmock byl oburzony. -Takie twierdzenie jest wierutnym klamstwem - zapewnil generala. -No, dobrze. A zatem, Dimmock, ma pan tam dwa tuziny stuknietych. Ich obowiazkiem jest wyzdrowiec. Panskim obowiazkiem jest ich wyleczyc. Wiec dlaczego, u diabla, caly szpital z tego powodu wariuje? -Czy ja wiem... Moze dlatego, ze ich trzymamy pod kluczem. -Oddzial T jest zamkniety? -Tak jest, generale. -Dlaczego? -Zeby utrzymac pacjentow, panie generale. -Utrzymac? Jak pan to rozumie? Czy oni chca uciekac, sa niespokojni czy jak? -Nie, nie sa niespokojni. -Dimmock, nie podoba mi sie panska postawa. Pan wciaz sie wykreca, odpowiada wymijajaco. I jeszcze jedno nie podoba mi sie w tym wszystkim: ta klasyfikacja "T". Kazalem sprawdzic to dokladnie znawcy rejestrow z korpusu sanitarnego i okazalo sie, ze nie ma zadnej klasy T. Co, u licha, wyprawiacie tam w St. Albans? -Jakby tu powiedziec... Klase T wymyslilismy sami. Bo... chodzi o to, panie generale, ze to dosc specjalne przypadki. Wciaz jeszcze nie wiemy, co z nimi robic i jak postepowac. Usilowalismy trzymac wszystko w sekrecie, poki nie opracujemy jakiejs metody. Ale to sa przypadki zupelnie nowe, panie generale. Zupelnie dotad nie znane. - Specjalista wzial w tej chwili w Dimmocku gore nad sluzbista. - To rzecz niezwykla! To wywola sensacje w medycynie! Najbardziej niezwykla rzecz, o jakiej kiedykolwiek slyszalem. -Ale co, Dimmock? Mow pan konkretnie. -Coz, panie generale, to sa urazy psychiczne. Stupor, niemal katatonia. Bardzo nikly oddech. Tetno zwolnione. Zadnego kontaktu. -Widzialem tysiace takich przypadkow - zzymal sie Carpenter. - Co w tym niezwyklego? -Tak jest, to, co powiedzialem dotad, brzmi jak standartowa klasyfikacja Q czy R. Ale procz tych objawow mamy jeszcze cos... Ci chorzy nic nie jedza i wcale nie spia. -Nigdy? -Niektorzy nigdy. -Wiec dlaczego nie umieraja? -Nie wiadomo. Cykl metaboliczny jest przerwany, ale tylko jesli chodzi o anabolizm. Katabolizm trwa nadal. Inaczej mowiac, panie generale, chorzy wydalaja produkty przemiany materii, ale nic nie przyjmuja. Wydalaja toksyny zmeczenia i odbudowuja zuzyte tkanki, ale bez pozywienia i snu. Bog jeden wie, jak. To wprost fantastyczne. -Dlatego trzymacie ich w zamknieciu? Czy to znaczy... Czy pan ich podejrzewa o wykradanie zywnosci i urzadzanie sobie drzemek gdzies indziej? -O, nie! - odparl zmieszany Dimmock. - Doprawdy nie wiem, jak to panu powiedziec, panie generale. Ja... my... zamykamy ich z powodow zupelnie tajemniczej natury... Bo oni... oni znikaja. -Co robia? -Znikaja, panie generale. W mgnieniu oka, nagle. Znikaja w oczach. -Co pan wygaduje? -Kiedy tak jest. Moga, powiedzmy, siedziec na lozkach czy krecic sie po sali. W jednej sekundzie widzi pan ich jeszcze, a w nastepnej juz nie. Czasem wszyscy sa na oddziale, to znow nie ma nikogo. Znikaja i pojawiaja sie bez zadnego ladu czy racji. Dlatego musielismy zrobic oddzial zamkniety. W calej historii medycyny wojskowej i urazow bojowych nie bylo dotad takiego przypadku. Totez nie wiemy, jak z tym postepowac. -Sprowadz mi pan tu trzech takich pacjentow - rozkazal general Carpenter. Nathan Riley zjadl grzanki, po francusku z jajami w majonezie; wypil dwie butelki porteru, zapalil hawanskie cygaro i - z leciutka czkawka - wstal od sniadania. Skinal glowa Jimowi Corbettowi, ktory przerwal rozmowe z Jimem Brylantem Brady, by go zlapac jeszcze przed okienkiem kasjera. -Powiedz, Nat - zagadnal Jim Corbett - kto wedlug ciebie zdobedzie w tym roku puchar? -Niebiescy - odparl Nathan Riley. -Kiedy nie sa w formie. -Ale u nich graja Snider, Furillo i Campanella. Oni na pewno zdobeda puchar w tym roku. I zaloze sie, ze zrobia to wczesniej niz jakakolwiek inna druzyna. Przed trzynastym wrzesnia. Zapisz sobie. Zobaczysz, ze mam racje. -Ty zawsze masz racje, Nat - powiedzial Corbett. Riley usmiechnal sie, zaplacil rachunek, wybiegl na ulice i wskoczyl do konnego tramwaju jadacego do Madison Square Garden. Wysiadl na rogu Piecdziesiatej i Osmej i udal sie na pietro, do bukmachera, urzedujacego nad sklepem radiowym. Bukmacher spojrzal na goscia, wydobyl z biurka koperte i wyliczyl pietnascie tysiecy dolarow. -Rocky Martiano - powiedzial - znokautowal Rolanda La Starze w jedenastej rundzie. Jak ty, u diabla, potrafisz typowac ich tak dokladnie, Nat? -Z tego przeciez zyje - usmiechnal sie Riley. - Czy przyjmujesz zaklad na wybory? -Eisenhower dwanascie na piec. Stevenson... -Pal szesc Stevensona. - Riley polozyl na ladzie dwadziescia tysiecy dolarow. - Stawiam na Ike'a. Zapisz to na mnie. Po wyjsciu od bukmachera udal sie do swego apartamentu w Waldorf Palace, gdzie czekal na niego niecierpliwie wysoki, chudy mlodzieniec. -Dzien dobry - powital go Riley. - Pan jest Ford, prawda, Harold Ford? -Henry Ford, panie Riley. -I szuka pan kredytu dla sfinansowania maszyny, ktora buduje pan w swoim warsztacie rowerowym, tak? Jak pan ja nazwal? -Ipsimobil. -Hmm, nie bardzo mi sie to podoba. Czy nie lepiej byloby automobil? -Swietny pomysl! Wykorzystam go, jesli pan pozwoli. -Podoba mi sie pan, Henry, jest pan mlody, energiczny, bystry, wierze w panska przyszlosc i w panski automobil. Zainwestuje dwiescie tysiecy w pana przedsiebiorstwie. Riley wypisal czek i odprowadzil Forda do drzwi. Spojrzal na zegarek i pod wplywem naglego impulsu szybko sie cofnal. Rozejrzal sie po saloniku, po czym wszedl do sypialni, rozebral sie, a nastepnie wlozyl szara koszule i szare spodnie. Na kieszonce koszuli, duzymi literami wyszyty byl napis: Szp. Woj. St. Alb. Nathan Riley zamknal teraz drzwi sypialni i - znikl. Pojawil sie w tej samej chwili na oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans przy swoim lozku, jednym z dwudziestu czterech lozek ustawionych pod scianami dlugiego koszarowego budynku ze stali. Nie zdazyl jeszcze odetchnac, gdy pochwycily go trzy pary rak. Nim zrobil najmniejszy gest obronny, dostal zastrzyk z 2 cc tiomorfatu sodu. Natychmiast znieruchomial. -Jednego juz mamy - powiedzial ktos. -Pilnujcie go poki co - odparl ktos inny. - General Carpenter zamowil troje. Kiedy Marcus Junius Brutus opuscil jej loze, Lela Machan klasnela w dlonie. Do komnaty weszla niewolnica i przygotowala kapiel. Po kapieli Lela ubrala sie, skropila wonnosciami, spozyla sniadanie, zlozone z fig smyrnenskich, rozowych pomarancz i dzbana purpurowego wina Lachryma Christi. Wypalila papierosa i kazala przygotowac lektyke. W bramie jej domu stal, jak zwykle, tlum pelnych uwielbienia zolnierzy z XII Legii. Dwoch centurionow odepchnelo ludzi z lektyka, ujelo drazki i ponioslo ja na wlasnych tegich ramionach. Lela Machan usmiechnela sie. Mlody czlowiek w szafirowym plaszczu przedostal sie przez cizbe i podbiegl. W jego reku blysnal noz. Lela zebrala sie w sobie, by meznie przyjac smierc. -O, pani! - wykrzyknal mlodzieniec. - O, Lelo! Mlodzieniec rozplatal sobie nozem lewe ramie, tak ze szkarlatna krew poplynela obficie plamiac szaty Leli... -Krew moja - zawolal mlodzian - jest tylko nedzna danina dla ciebie, o pani! Lela dotknela lagodnie jego czola. -Niemadry chlopcze - szepnela - na co to? -Na znak holdu i milosci dla ciebie, o pani! -Bedziesz dopuszczony dzis wieczor o dziewiatej - szepnela Lela, on zas patrzyl na nia w milczeniu tak dlugo, ze az sie rozesmiala. - Przyrzekam ci. A jak ci na imie, piekny chlopcze? -Ben Hur. -Dzis o dziewiatej, Ben Hurze. Lektyka ruszyla. Nie opodal Forum minal ich Juliusz Cezar, zywo dyskutujacy z Savonarola. Gdy ujrzal lektyke, skinal ostro na centurionow, ktorzy staneli jak wryci. Cezar rozsunal zaslony lektyki i wbil wzrok w Lele, ta zas spojrzala nan omdlewajaco. Grymas wykrzywil twarz Cezara. -Dlaczego? - spytal ochryple. - Prosilem, blagalem, szlochalem, rzucalem wszystko do twych stop... na prozno! Dlaczego, Lelo? Dlaczego? -Czy pamietasz Boadicee? - wyszeptala Lela. -Boadicee? Krolowa Brytow? Na Boga, Lelo, coz ona znaczy wobec naszej milosci? Jej nie kochalem. Pokonalem ja tylko w bitwie. -I zabiles ja, Cezarze. -Sama sie otrula. -To byla moja matka, Cezarze! - Palec Leli wymierzony byl w piers Cezara. - Morderco! Zostaniesz ukarany. Nim mina Idy Marcowe, Cezarze! Cezar cofnal sie, zdjety groza. Otaczajacy Lele tlum wielbicieli wzniosl na jej czesc okrzyk uznania. Ruszyla dalej i wsrod ulewy platkow roz i fiolkow, poprzez Forum, dotarla do swiatyni Westy. Tam porzucila swych wielbicieli i weszla do przybytku dziewiczej bogini. Przed oltarzem uklekla, zmowila modlitwe, rzucila szczypte kadzidla w plonacy na oltarzu ogien i zdjela szaty. Spojrzala na swe przepiekne cialo, odbite w srebrnym zwierciadle, i nagle doznala uczucia gwaltownej tesknoty za domem. Wlozyla szara bluze i szare spodnie. Na kieszonce bluzy wyhaftowane byly litery: Szp. Wojsk. St. Alb. Z usmiechem raz jeszcze spojrzala na oltarz i znikla. W tej samej chwili pojawila sie na oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans, gdzie natychmiast stracila przytomnosc pod wplywem zastrzyku z tiomorfatu sodu. -To juz dwoje - powiedzial czyjs glos. -Potrzeba jeszcze jednego. George Hanmer uczynil dramatyczna przerwe i spojrzal po sali - na lawy opozycji, na postac szefa Izby siedzacego symbolicznie na worku welny i na spoczywajaca na szkarlatnej poduszce przed nim srebrna bulawa. Cala Izba Gmin, zahipnotyzowana plomiennym krasomowstwem Hanmera, czekala z zapartym tchem na dalszy ciag jego mowy. -Wiecej nic juz nie powiem - rzekl wreszcie Hanmer glosem zdlawionym od nadmiaru wzruszenia. Twarz mu pobladla i przybrala wyraz zawziety. - Walczyc bede o te ustawe na piaskach nadmorskich, w miastach i miasteczkach, na lakach, polach i w wioskach. O ustawe te walczyc bede do smierci i, z boza pomoca, takze po smierci... Czy to, co mowie, jest prosba czy wyzwaniem - niech rozstrzygna sumienia dostojnych czlonkow Izby. Ale jedno jest dla mnie pewne i przesadzone: Anglia musi wladac Kanalem Sueskim. Hanmer usiadl. W Izbie zawrzalo. Wracal na miejsce wsrod oklaskow i glosnych owacji, a po drodze Gladstone, Churchill i Pitt zatrzymywali go, by z wylaniem uscisnac mu dlon. Lord Palmerston patrzyl nan chmurnie, lecz Disraeli szybko odsunal Palmerstona, z dala juz wyrazajac swoj zachwyt i uznanie. -Pojedziemy cos przegryzc w Tattersalu - rzekl Disraeli. - Moje auto czeka. Przed Parlamentem istotnie juz czekal czarny rolls royce. Siedzaca w nim Lady Beaconsfieid wpiela pierwiosnek w butonierke Disraeliego i czule poglaskala Hanmera po policzku. -Daleko, odszedles, Georgie - powiedziala - od czasow szkolnych - kiedy tak dokuczales Benowi. Hanmer zasmial sie, Disraeli zanucil Gaudeamus igitur... i razem z Hanmerem spiewali stara scholastyczna piesn az do chwili, gdy znalezli sie przed Tattersalem. Tam Disraeli zamowil piwo i pieczone galabki, a Hanmer poszedl do klubu na gore, aby sie przebrac. Bez zadnego wlasciwie powodu zapragnal nagle raz jeszcze przyjrzec sie swemu dawnemu zyciu. Moze nie chcial tak calkowicie zrywac z przeszloscia. Zdjal surdut, nankinowa kamizelke, prazkowane spodnie i lakierowane buty z cholewami, a wreszcie ciepla bielizne. Wlozyl szara koszule, szare spodnie i - znikl. Pojawil sie na oddziale T szpitala St. Albans, gdzie mocna doza tiomorfatu sodu pozbawila go przytomnosci. -To juz bedzie troje - stwierdzil ktos. -Odeslac ich do Carpentera. Tak wiec sierzant Nathan Riley, sierzant Lela Machan i kapral George Hanmer znalezli sie w gabinecie generala Carpentera. Mieli na sobie szare stroje" szpitalne i wciaz jeszcze byli pod dzialaniem tiomorfatu sodu. Gabinet, specjalnie na ten cel oprozniony, jarzyl sie od swiatel. Obecni byli rzeczoznawcy z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczenstwa i Centrali Szpiegostwa. Gdy kapitan Edsel Dimmock ujrzal kamienne twarze wpatrzone nieruchomo w niego i w jego pacjentow, niczym pluton egzekucyjny, zerwal sie z miejsca. General Carpenter usmiechnal sie posepnie. -Nie przyszlo panu na mysl, Dimmock, ze nie wszyscy dadza sie nabrac na panska opowiesc o znikaniu. -Panie generale. -Ja tez jestem ekspertem, Dimmock. Wyjasnie panu krotko, jak sprawa wyglada. Przebieg wojny jest niezadowalajacy. Nawet bardzo zly. Byly przecieki informacji. A balagan w St. Albans moze wskazywac na pana. -Alez oni naprawde znikaja, panie generale... -Moi rzeczoznawcy chca wlasnie pomowic o tym z panem i z panskimi pacjentami. Zaczniemy od pana. Rzeczoznawcy zabrali sie do Dimmocka, majac do dyspozycji zmiekczalniki podswiadomosci i wyzwalacze instynktow oraz stosujac blokade autokontroli. Uciekli sie nawet do narkoanalizy i wszelkiego rodzaju naciskow fizycznych i psychicznych. Trzykrotnie doprowadzili jeczacego Dimmocka do zalamania, ale na nic sie to zdalo. -Niech sie teraz wypoci po tym wszystkim - rzekl Carpenter - a panowie wezcie sie do pacjentow. Eksperci nie mieli ochoty stosowac drastycznych metod wobec kobiety i chorych zolnierzy. -Co za przewrazliwienie! - wsciekal sie general Carpenter. - Walczymy o cywilizacje. Musimy obronic nasze idealy bez wzgledu na cene. Prosze zaraz sie do nich zabrac. Eksperci z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczenstwa i Centrali Szpiegostwa przystapili do dziela. Jak plomienie trzech zdmuchnietych swiec sierzant Nathan Riley, sierzant Lela Machan i kapral George Hanmer znikneli w mgnieniu oka. A jeszcze przed sekunda siedzieli na fotelach, otoczeni przez znecajacych sie nad nimi rzeczoznawcow. Eksperci oslupieli. General Carpenter zachowal sie elegancko. -Kapitanie Dimmock - rzekl sztywno skloniwszy glowe - musze pana przeprosic. Pulkowniku Dimmock, awansuje pana za dokonanie donioslego odkrycia. Tylko... tylko co to wszystko, u diabla, znaczy? W kazdym razie musimy sprawdzic najpierw samych siebie. - Podniosl sluchawke. - Przyslac tu rzeczoznawce od urazow bojowych i psychiatre. Po chwili weszli dwaj eksperci. Skrupulatnie zbadano ich personalia, oni zas zbadali swiadkow, po czym zastanowili sie. -Wszyscy panowie cierpicie z powodu lekkiego urazu - rzekl ekspert urazowy. - Nerwica wojenna. -Pan sadzi, ze to znikniecie nam sie przywidzialo? Urazowiec potrzasnal glowa, spojrzal na psychiatre, ten zas rowniez potrzasnal glowa. -Zbiorowy omam - rzekl psychiatra. W tej chwili sierzant Riley, sierzant Machan i kapral Hanmer znow sie pojawili. Przed sekunda byli jeszcze zbiorowym omamem, a teraz siedzieli znowu na swych fotelach, otoczeni skonfundowanymi ekspertami. -Predko, Dimmock! - zawolal Carpenter. - Uspij ich pan z powrotem. Wstrzyknij im pan po dwa litry. Natychmiast - krzyknal w interfon - przyslac tu wszystkich ekspertow, jakich tylko mamy! Nadzwyczajne zebranie w moim gabinecie. Trzydziestu siedmiu ekspertow, twardych i hartownych jak nierdzewna stal, zbadalo nieprzytomnie lezace ofiary urazow bojowych i omawialo je potem przez trzy godziny. Pewne fakty byly oczywiste. Musi to wiec byc jakis nowy fantastyczny syndrom, wywolany przez nowe i fantastyczne potwornosci wojny. W miare jak rozwija sie technika bojowa, reakcja jej ofiar musi rowniez przybierac nowe formy. Kazda akcja powoduje rowna co do rozmiarow przeciwstawna reakcje. Na to zgoda. Nowy ow syndrom wiazac sie musi z jakas forma teleportacji - panowaniem psychiki nad przestrzenia. Najwidoczniej uraz bojowy, niszczac pewne znane sily psychiczne, musi rozwijac inne, utajone i dotad nie znane. Zgoda. Oczywiscie pacjenci potrafia wracac tylko do punktu wyjscia. Inaczej nie wracaliby stale na oddzial T ani tez nie wrociliby do gabinetu generala Carpentera. Na to tez zgoda. Oczywiste jest takze, iz pacjenci musza miec moznosc snu i zapewnienia sobie zywnosci tam, dokad sie udaja, gdyz ani zywnosci, ani snu nie potrzebowali na oddziale T. Rowniez i na to zgoda. -Drobny szczegol, panowie - wtracil pulkownik Dimmock. - Ich powroty na oddzial T zdaja sie byc coraz rzadsze. Z poczatku znikali i wracali codziennie. Teraz wiekszosc znika na cale tygodnie i malo kto z nich wraca. -Mniejsza z tym - przerwal Carpenter. - Ale dokad oni uciekaja? -Czy oni nie teleportuja sie przypadkiem poza linie frontu? - spytal ktos. - To by wyjasnialo przecieki informacji. -Tym niech sie zaraz zajmie Kontrwywiad - warknal Carpenter. - Czy nieprzyjaciel -ciagnal - ma podobne trudnosci na przyklad z jencami, ktorzy znikaja z tamtejszych obozow, a potem tam wracaja? Moze to wlasnie nasi pacjenci z oddzialu T? -Nasi pacjenci - powiedzial pulkownik Dimmock - byc moze uciekaja po prostu do domow. -Niech Bezpieczenstwo to sprawdzi - rozkazal Carpenter. - Nalezy zbadac stosunki domowe i powiazania kazdego z tych dwudziestu czterech znikaczy. A co do samego oddzialu T, prosze panow, pulkownik Dimmock opracowal pewien plan. -Ustawimy na oddziale T szesc dodatkowych lozek - wyjasnil Edsel Dimmock. - Skierujemy tam w charakterze pacjentow szesciu ekspertow, ktorzy beda wszystko obserwowac. Informacje od pacjentow moga byc uzyskiwane tylko posrednio. W okresach swiadomosci sa oni katatoniczni i niekomunikatywni, a pod wplywem narkotykow traca zdolnosc odpowiadania na pytania. -Panowie - zreasumowal Carpenter. - Mamy do czynienia z najpotezniejsza potencjalnie bronia w historii wojen. Nie potrzebuje wam tlumaczyc, czym bylaby dla nas moznosc przeteleportowania calej armii poza linie nieprzyjacielskie. W ciagu jednego dnia wygramy wojne o Ideal Amerykanski, jesli tylko uda nam sie rozwiklac te tajemnice. Musimy zwyciezyc! Eksperci krzatali sie, Bezpieczenstwo sprawdzalo, Kontrwywiad badal. Szesc ludzkich narzedzi, ostrych i hartownych, wprowadzono na oddzial T Szpitala St. Albans. Stopniowo zapoznawali sie oni ze znikaczami, ktorzy wracali coraz rzadziej. A napiecie w szpitalu roslo. Bezpieczenstwo zameldowalo, ze w ciagu calego ubieglego roku nie odnotowano w Ameryce zadnego wypadku niezwyklego zjawienia sie. Kontrwywiad doniosl, ze wedlug ich danych oraz danych wywiadu nieprzyjacielskiego nie mieli oni, jak sie zdaje, podobnych klopotow. General Carpenter byl zupelnie zbity z tropu. Poruszamy sie po zupelnie nieznanym terenie - mowil sobie - nie mamy zadnego w tej dziedzinie fachowca. Musimy wynalezc calkiem nowe srodki. -Polaczyc mnie z jakims wybitnym uniwersytetem - rzucil w interfon. Polaczono go z Yale. -Musze miec specjalistow od panowania psychiki nad materia. Prosze mi takich wyszkolic - rozkazal Carpenter. Uniwersytet w Yale natychmiast zorganizowal kursy dla absolwentow w zakresie taumaturgii, percepcji pozazmyslowej i telekinezy. Pierwszym sygnalem bylo zadanie, z jakim wystapil jeden z ekspertow umieszczonych na oddziale T: domagal sie przyslania lapidologa. -Po co, u diabla? - zdziwil sie Carpenter. -Nasz ekspert - wyjasnil pulkownik Dimmock - natrafil na wzmianke o drogocennym kamieniu. Ale ze sam jest specjalista od spraw personalnych, nie wie, co z tym fantem zrobic. -I slusznie - pochwalil Carpenter. - Kazdy jest specjalista w swojej dziedzinie, kazda dziedzina ma swego specjaliste. - Siegnal po interfon. - Przyslac mi lapidologa. Biegly lapidolog zostal oddelegowany z Arsenalu Sil Zbrojnych. Polecono mu zidentyfikowac brylant nazwany Jim Brady, Nie zdolal. -Sprobujemy innej metody - orzekl general Carpenter. - Przyslac mi semantyka - rzucil w interfon. Semantyk opuscil pospiesznie swe biuro w Ministerstwie Propagandy Wojennej, ale z nazwy "Jim Brady" nie umial wyciagnac zadnego wniosku. Dla niego byly to tylko imiona wlasne. Nic wiecej. Zaproponowal wezwanie genealoga. Genealog otrzymal jednodniowe zwolnienie od zajec w Komisji Badania Nieamerykanskich Antenatow, ale nic nie mogl ustalic poza faktem, ze "Brady" przez piecset lat bylo pospolitym nazwiskiem w Ameryce. Zaproponowal wezwanie archeologa. Archeolog, delegowany z Wydzialu Kartografii Dowodztwa Inwazyjnego, niezwlocznie zidentyfikowal znaczenie slow Jim Brylant Brady. Tak nazywala sie historyczna osobistosc glosna niegdys w miescie Maly Stary Nowy Jork, gdzies w okresie miedzy gubernatorem Peterem Stuyvesantem a gubernatorem Fiorello La Guardia. -Na Boga! - zdumial sie Carpenter. - To przeciez przed wiekami. Skad, u diabla, Nathan Riley go wytrzasnal? Niech pan przylaczy sie do ekspertow na oddziale T i zbada te sprawe. Archeolog zbadal sprawe, sprawdzil wyniki i zlozyl raport. Carpenter przeczytal raport i oslupial. Zwolal natychmiast nadzwyczajne zebranie swego sztabu ekspertow. -Panowie - obwiescil - oddzial T to cos wiecej niz teleportacja. Ci urazowi pacjenci dokonuja rzeczy znacznie bardziej niewiarygodnych... Znacznie bardziej donioslych. Panowie, oni podrozuja w czasie! Eksperci nie robili wrazenia przekonanych. Lecz Carpenter glosem stanowczym powtorzyl: -Tak jest, panowie. Podroze w czasie sa faktem. Nie doszlo do nich w taki sposob, jak sie spodziewalismy, to znaczy w wyniku scislych badan dokonywanych przez odpowiednich fachowcow. Podroze w czasie wystapily jako grozna plaga... zaraza... choroba wojenna... skutek urazow bojowych u zwyklych ludzi. A teraz, panowie, nim przejde do dalszych wywodow, prosze was o zbadanie tych meldunkow. Sztab ekspertow przestudiowal powielone meldunki: Sierzant Nathan Riley znikal udajac sie we wczesny wiek XX do Nowego Jorku... Sierzant Lela Machan odwiedzala I wiek w Rzymie... Kapral George Hanmer podrozowal do XIX-wiecznej Anglii. Podobnie reszta pacjentow: wymykali sie z zametu i grozy wspolczesnej wojny, uciekajac z XXII wieku do Wenecji dozow, na Jamajke, z czasow gdy byla siedliskiem korsarzy, do Chin dynastii Han, Norwegii Eryka Czerwonego, do wszelkich zakatkow swiata i wszelkich epok. -Nie potrzebuje podkreslac olbrzymiego znaczenia tego odkrycia - podkreslil general Carpenter. - Pomyslcie tylko, panowie, jaki bylby skutek dla dzialan wojennych, gdybysmy mogli wyslac cala armie w ubiegly tydzien, miesiac czy rok. Wygralibysmy wojne jeszcze przed jej zaczeciem. Moglibysmy ochronic nasze idealy... Poezje, piekno, kulture Ameryki... przed barbarzynstwem, zanim jeszcze cokolwiek im zagrozi. Sztab ekspertow przystapil do rozwazan nad zagadnieniem wygrywania bitew przed ich rozpoczeciem. -Sprawe komplikuje fakt - ciagnal general Carpenter - ze pacjenci z oddzialu T sa niepoczytalni. Moze i wiedza, a moze nawet nie wiedza, jak robia to, co robia, ale w kazdym razie nie sa zdolni do udzielenia najblahszych wyjasnien fachowcom, ktorzy mogliby przeobrazic ten cud w metode. A skoro oni nie moga nam pomoc, musimy sami znalezc do tego klucz. Zaprawieni i wytrenowani specjalisci popatrywali niepewnie na siebie. -Potrzeba nam bedzie ekspertow od tych spraw - rzekl general Carpenter. Sztab fachowcow odetchnal z ulga. Z powrotem znalezli sie na znajomym gruncie. -Potrzebny nam bedzie cerebromechanik, cybernetyk, psychiatra, anatomopatolog, archeolog i pierwszorzedny historyk. Skieruje sie ich na oddzial i nie wyjda stamtad, dopoki nie wykonaja zadania. Musza opanowac technike podrozy w czasie. Pierwszych pieciu ekspertow latwa bylo znalezc w roznych departamentach wojennych. Cala Ameryka byla wielka instrumentownia zaprawionych i wytrenowanych specjalistow. Powstaly natomiast klopoty z wyszukaniem pierwszorzednego historyka. Wreszcie Federalny Zarzad Wieziennictwa, w porozumieniu z wojskiem, udzielil warunkowego zwolnienia dyrektorowi Bradleyowi Scrimowi, skazanemu na dwadziescia lat ciezkich robot. Dyrektor Scrim, cierpki i kasliwy, byl kierownikiem katedry filozofii historii na uniwersytecie jednego z zachodnich stanow do czasu, gdy powiedzial, co mysli, o Wojnie o Ideal Amerykanski. Za to wlasnie dostal dwadziescia lat katorgi. Scrim nadal byl nieprzejednany, ale intrygujaca zagadka oddzialu T sklonila go; do wspolpracy. -Ale zwracam uwage - burknal - ze nie jestem zadnym ekspertem. W tym ciemnym spoleczenstwie ekspertow jestem ostatnim konikiem polnym spiewajacym kolo mrowiska. Carpenter chwycil sluchawke interfonu. -Przyslac mi natychmiast entomologa! - rzucil. -Zaczekaj pan! - przerwal mu Scrim. - Zaraz to przetlumacze. To wy jestescie mrowiskiem, gniazdem mrowek, bez przerwy krzatajacych sie, pracujacych i ciagle sie specjalizujacych. W jakim celu? -By chronic Ideal Amerykanski - odparl zywo Carpenter - walczymy o poezje, kulture i oswiate. O lepsze i piekniejsze zycie. -To znaczy, ze walczycie i o mnie - powiedzial Scrim. - Bo tym wlasnie sprawom poswiecilem zycie. A tymczasem coscie ze mna zrobili? Wsadziliscie mnie do wiezienia. -Udowodniono panu sympatyzowanie z wrogiem i poglady antyamerykanskie - zareplikowal Carpenter. -Udowodniono mi wiare w moj wlasny Ideal Amerykanski - rzekl Scrim. - To znaczy, innymi slowy, skazano mnie za to, ze mysle samodzielnie. Na oddziale T Scrim byl nadal nieprzejednany. Spedzil tam jedna noc, zjadl ze smakiem trzy dobre posilki, przeczytal meldunki i sprawozdania, odrzucil je i zaczal gwaltownie domagac sie wypuszczenia. -Kazdy ma wyznaczone zadanie - oswiadczyl mu pulkownik Dimmock - i kazdy musi swe zadanie wykonac. Nie wyjdzie pan, poki pan nie wykryje tajemnicy podrozy w czasie. -Nie ma tu zadnej tajemnicy, ktora moglbym wykryc - odparl Scrim. -Czy oni. podrozuja w czasie? -I tak, i nie. -Odpowiedz musi byc albo "tak", albo "nie". W zadnym razie jedno i drugie. Pan sie uchyla... -Niech mi pan powie - znuzonym glosem przerwal mu Scrim - jaka jest panska specjalnosc? -Psychoterapia. -Wiec jak, u diabla, moze pan zrozumiec, o czym ja mowie? Tu chodzi o koncepcje filozoficzna. Powiadam panu, ze nie ma tu zadnej tajemnicy, ktora moglby wykorzystac sztab. Ani zadna instytucja czy organizacja. To tylko dla jednostek. -Nie rozumiem pana. -Nie spodziewalem sie, ze pan to zrozumie. Prosze mnie odwiezc do Carpentera. Odwieziono Scrima do biura Carpentera. Scrim spojrzal na generala ze zlosliwym usmiechem; wygladal zupelnie jak rudy, wychudzony diabel. -Wystarczy mi dziesiec minut. Czy moze mi pan tyle poswiecic? Carpenter skinal glowa. -Wiec niech pan slucha uwaznie. Dam panu klucz do tajemnicy tak ogromnej i tak osobliwej, ze musi pan wysilic caly swoj dowcip, aby to pojac. Carpenter patrzyl wyczekujaco. -Nathan Riley cofa sie w czasie do poczatkow XX stulecia. Tam prowadzi zycie, jakie wymarzyl sobie w najrozkoszniejszych snach. Jest graczem na wielka skale, przyjacielem Jima Brylanta Brady'ego i innych graczy i spekulantow. Wygrywa zaklady dotyczace faktow z przyszlosci, bo zna, oczywiscie, wyniki. Wygral stawiajac w wyborach na Eisenhowera, a w meczu bokserskim na boksera Martiano przeciw innemu bokserowi, nazwiskiem La Starza. Zrobil duze pieniadze inwestujac w fabryke samochodow zalozona przez Henry Forda. Na tym polega cala historia. Czy te fakty maja dla pana jakies znaczenie? -Nie bez pomocy analityka socjologicznego - odparl Carpenter i siegnal do interfonu. -Nie sprowadzaj pan analitykow, pozniej to panu wytlumacze. Sprobujmy rozwazyc jeszcze inne dane. Wazmy na przyklad taka Lele Machan. Ta ucieka do cezarianskiego Rzymu, gdzie prowadzi zycie, o jakim marzyla - jemme fa.ta.le, wampa. Wszyscy sie w niej kochaja: Juliusz Cezar, Sayonarola, cala Legia XII, osobnik zwany Ben Hurem. Czy widzi pan, gdzie lezy blad? -Nie. -Lela pali takze papierosy. -No wiec co? - spytal po namysle Carpenter. -Dobrze, idzmy dalej - rzekl Scrim. - George Hanmer ucieka do Anglii XIX wieku, gdzie jest czlonkiem Parlamentu i przyjacielem Gladstone'a, Winstona Churchilla oraz Disrealiego, ktory wozi go swoim rolls roycem. Czy pan wie, co to jest rolls royce? -Nie. -To byla marka samochodow. -Wiec co? -Jeszcze pan nie rozumie? -Nie. Scrim wzburzony krazyl po gabinecie. -Carpenter - rzekl - to znacznie wieksze odkrycie niz teleportacja czy podroze w czasie. W tym moze zawierac sie ocalenie czlowieka. Chyba nie przesadzam. Te dwa tuziny ofiar urazu bojowego, ci pacjenci oddzialu T zostali wbombardowani w cos tak gigantycznego, ze trudno sie dziwic, iz panscy specjalisci i eksperci nie moga tego zrozumiec. -A coz, u diabla, moze byc wiekszego od podrozy w czasie? -Niech pan uwaza, Carpenter: Eisenhower nie ubiegal sie o prezydenture przed polowa XX wieku. Nathan Riley nie mogl byc przyjacielem Jima Brylanta Brady'ego i stawiac w wyborach na Eisenhowera. W kazdym razie nie rownoczesnie. Brady nie zyl juz od cwiercwiecza, kiedy Ike zostal prezydentem. Martiano pokonal La Starze nie w tym samym roku, kiedy Henry Ford zakladal swa fabryke, ale w piecdziesiat lat pozniej. Podroz w czasie Nathana Rileya pelna jest podobnych anachronizmow. Twarz Carpentera wyrazala ogromne zdumienie. -Lela Machan nie mogla miec Ben Hura za kochanka. Ben Hur nigdy nie byl w Rzymie. I w ogole nigdy nie istnial. To tylko postac z powiesci. Lela nie mogla palic, w tamtych czasach nie znano tytoniu. Rozumie pan? Znowu anachronizm. Disraeli nie mogl wozic George'a Hanmera rolls roycem, bo samochody wynaleziono dlugo po smierci Disraeliego. -Wiec co, u licha, chcesz pan przez to powiedziec!? - wykrzyknal Carpenter. - Ze oni wszyscy klamia? -Nie. Niech pan nie zapomina, ze ci ludzie nie potrzebuja snu ani pozywienia. Oni nie klamia. Istotnie wedruja w czasie. Jedza i spia w tych dawnych epokach, do ktorych sie cofaja. -Ale sam pan powiedzial, ze ich opowiesci nie trzymaja sie kupy, ze sa pelne anachronizmow. -Bo oni wedruja w epoki ogladane oczyma ich wlasnej wyobrazni. Nathan Riley ma swoj wlasny obraz Ameryki poczatku XX wieku. Obraz ten jest bledny i anachroniczny, poniewaz Riley nie jest historykiem; ale dla niego ten obraz jest prawdziwy. Wiec moze tam zyc. I to samo dotyczy pozostalych. Carpenterowi oczy wyszly na wierzch. -Wszystko to jest wlasciwie nie do ogarniecia umyslem. Ludzie ci odkryli sposob zmieniania marzen w rzeczywistosc. Potrafia wejsc w rzeczywistosc swych marzen. Moga w niej przebywac, zyc w niej, moze na zawsze. Na Boga, Carpenter, oto pana Ideal Amerykanski. T o jest cudotworstwo, niesmiertelnosc, niemal boski akt stworzenia, wladza ducha nad materia... Trzeba koniecznie to zbadac, trzeba przestudiowac dokladnie, trzeba dac to swiatu. -Czy moze pan to zrobic, Scrim? -Nie, nie moge. Jestem historykiem. Jestem nietworczy, a wiec jest to ponad moje sily. Do tego potrzebny jest poeta... artysta, ktory rozumie mechanizm powstawania marzen. Od przelewania marzen na papier winien byc jeden krok zaledwie do obracania ich w rzeczywistosc. -Poeta?... Czy pan mowi powaznie? -Oczywiscie, jak najpowazniej. Czyz pan nie wie, co to jest poeta? Klarowal nam pan przez piec lat, ze toczymy te wojne, aby ocalic poetow. -Nie rob pan zartow, Scrim, ja... -Niech pan posle na oddzial T poete. On nauczy sie od nich tej sztuki. Tylko poeta potrafi sie tego nauczyc. A gdy juz raz bedzie wiedzial, nauczy panskich psychologow i anatomow. A oni z kolei beda mogli nauczyc nas. Bowiem poeta jest jedynym czlowiekiem, ktory moze sluzyc za tlumacza miedzy ofiarami tych urazow a panskimi ekspertami. -Zdaje mi sie, ze ma pan racje, Scrim. -A zatem niech pan nie zwleka, Carpenter. Bo ci pacjenci wracaja coraz rzadziej do naszego swiata. Musimy wiec zdobyc ich tajemnice, zanim znikna na zawsze. Trzeba wyslac na oddzial T poete. Carpenter siegnal po interfon. -Przyslac mi natychmiast poete! - rozkazal. General czekal. Czekal i czekal, podczas gdy Ameryka szukala goraczkowo wsrod swoich dwustu dziewiecdziesieciu milionow zaprawionych i wytrenowanych ekspertow, wsrod swoich narzedzi ludzkich, wyspecjalizowanych w obronie amerykanskich idealow piekna, poezji i urody zycia. Czekal, by wsrod nich znaleziono poete, i nie rozumial zwloki i bezowocnosci wszelkich poszukiwan. Nie rozumial takze, dlaczego ten fakt zupelnego, ostatecznego znikniecia tak bardzo rozsmieszyl Bradleya Scrima. Fredric Brown - Kopula Kyle Braden siedzial wygodnie na fotelu, wpatrzony w przelacznik umieszczony w scianie naprzeciwko. Zastanawial sie po raz stutysieczny, a moze stumilionowy, czy nadszedl juz czas, by przelacznik obrocic. Rozmyslal tak od trzydziestu lat; tak, dzis po poludniu uplynie dokladnie trzydziesci lat. Przekrecenie przelacznika moglo oznaczac smierc, nie wiadomo tylko, jakiego rodzaju. Na pewno jednak nie smierc atomowa - wszystkie bomby od lat juz musialy wypromieniowac. Promieniowania tego bylo, rzecz jasna, dosyc, by zniszczyc wszelki slad cywilizacji. A z jego dokladnych obliczen sprzed trzydziestu lat wynikalo jasno, ze musi uplynac co najmniej stulecie, nim czlowiek zacznie na dobre budowac nowa cywilizacje. Co jednak dzialo sie teraz na zewnatrz, poza chroniacym go od wszelkiej grozby polem mocy, uksztaltowanym w kopule? Czy krazyli tam ludzie zmienieni w bestie? Czy tez ludzkosc znikla zupelnie i miejsce jej zajely inne, mniej nikczemne stworzenia? Chyba nie. Ludzkosc musiala jakos to przezyc d czlowiek znow wstapi na droge rozwoju. A wspomnienie tego, co uczynil sam sobie, zostanie moze w postaci odstraszajacej legendy. Inna sprawa, czy mozna kogo odstraszyc... Trzydziesci lat, myslal Braden. Dluzyly sie potwornie. A przeciez mial i nadal ma wszystko, czego mu trzeba, no i samotnosc jest przeciez lepsza niz nagla smierc. Tak myslal trzydziesci lat temu, gdy mial trzydziesci siedem lat. I tak mysli teraz, gdy ma lat szescdziesiat siedem. Nie zalowal wcale tego, co zrobil. Byl jednak zmeczony. I zastanawial sie, po raz stutysieczny, czy nie czas juz obrocic przelacznika. Tam, na zewnatrz, doszli juz pewnie do jakiejs znosnej formy egzystencji, choc zapewne opartej na rolnictwie. Moglby wiec ludziom pomoc, uzyczyc im wiedzy i obdarzyc rzeczami, jakich potrzebowali, zakosztowac - nim sie naprawde zestarzeje - ich wdziecznosci i wlasnego zadowolenia, ze im pomaga. Poza tym nie chcial umierac samotnie. Zyl sam i mozna to bylo jakos wytrzymac, ale samotna smierc byla czyms zupelnie innym. Dla jakichs powodow czul, ze umrzec tu w samotnosci byloby jeszcze gorsze, niz zostac zabitym przez nowych barbarzyncow, jakich spodziewal sie znalezc poza kopula. Bo wlasciwie po trzydziestu zaledwie latach czegoz mozna sie bylo spodziewac... Dzien dzisiejszy bylby bardzo stosowny na konfrontacje. Minelo dokladnie trzydziesci lat, jezeli jego zegary nadal szly dokladnie. Nie mogly sie zreszta tak bardzo rozregulowac w takim czasie. Wiec jeszcze pare godzin i bedzie trzydziesci lat - co do minuty. Postanowil wiec, ze wtedy uczyni te nieodwolalna rzecz. Dotad bowiem wlasnie nieodwolalnosc przekrecenia wylacznika powstrzymywala go za kazdym razem, kiedy o tym pomyslal. Gdyby kopule mocy mozna bylo wylaczyc, a potem znow uruchomic, decyzja bylaby latwa i powzialby ja juz dawno. Moze po dziesieciu lub pietnastu latach. Ale stworzenie pola wymagalo olbrzymiej ilosci energii, choc bardzo niewiele bylo trzeba, by je utrzymac. Wtedy kiedy je uruchomil, na zewnatrz byla jeszcze dostepna energia, ale nie dzis. Samo pole - skoro je tylko uruchomil - przerwalo wszelkie polaczenia. Ale wewnatrz kopuly dosc bylo zrodel energii, aby zaspokoic jego osobiste potrzeby i pokryc zapotrzebowanie samego pola. Tak zaczelo sie trzydziesci lat zupelnej samotnosci. Braden nie chcial byc sam. Gdybyz tylko Myra, jego sekretarka, nie uniosla sie tak, kiedy... Teraz nie bylo celu juz o tym myslec, ale przychodzilo mu to do glowy miliony razy. Dlaczego tak bezsensownie uparla sie dzielic los z reszta ludzkosci, dlaczego chciala pomagac tym, ktorym pomoc nie bylo mozna... I przeciez go - kochala. Gdyby nie ten szalenczy pomysl, bylaby za niego wyszla. Zbyt nagle wyjawil jej cala prawde i to ja wzburzylo. A przeciez byloby tak cudownie, gdyby z nim zostala... Wszystko przez to, ze wiadomosci nadeszly wczesniej, niz sie spodziewal. Kiedy tamtego ranka wlaczyl radio, wiedzial, ze pozostaly zaledwie godziny. Nacisnal guzik przywolujac Myre - weszla, piekna jak zawsze, spokojna, opanowana. Mozna by sadzic, ze nie czytala gazet, nie sluchala wiadomosci radiowych, nie wiedziala w ogole, co sie dzieje. -Usiadz, kochanie - powiedzial. Oczy jej rozszerzyly sie nieco; w tej formie nigdy sie do niej nie zwracal. Ale usiadla z tym samym wyrazem twarzy jak zawsze, gdy miala mu stenografowac. Ujela olowek. -Nie, Myro - wyjasnil. - To sprawa osobista, bardzo osobista. Chce cie prosic, zebys za mnie wyszla. Zrobila wielkie oczy. -Czy pan zartuje, doktorze? -Nie, stanowczo nie. Wiem, ze jestem troche starszy od ciebie, ale nie tak wiele. Mam teraz trzydziesci siedem lat, choc moze wygladam na wiecej wskutek zbyt intensywnej pracy. A ty masz dwadziescia siedem, prawda? -Skonczylam dwadziescia osiem. Ale nie chodzi o wiek. Tylko ze to wszystko przyszlo tak nagle. Smiesznie to powiedziec, ale tak jest. Pan nigdy - usmiechnela sie troche zlosliwie -nigdy mi sie nawet nie przyjrzal. Pierwszy raz mi sie to zdarzylo, odkad pracuje. -Przepraszam - zasmial sie Braden. - Bardzo cie przepraszam. Ale teraz mowie powaznie, Myro. Czy wyjdziesz za mnie za maz? -Czy ja wiem... - odparla z namyslem. - Wlasciwie to zdaje sie, ze... kocham pana... troche. Chociaz nie bardzo wiem dlaczego. Pan zawsze byl tak bezosobowy, rzeczowy, pochloniety praca. Nigdy pan nawet nie sprobowal mnie pocalowac czy chocby powiedziec komplement. A teraz te oswiadczyny, takie nagle i - znowu - rzeczowe. Moze odlozmy to na troche. A przez ten czas powie mi pan przynajmniej pare razy, ze mnie pan kocha. To bardzo potrzebne. -Alez kocham cie, Myro. I nie gniewaj sie. W kazdym razie nie odrzucasz mojej prosby, prawda? Zaprzeczyla w milczeniu. Jej oczy, wpatrzone w niego, byly doprawdy piekne. -W takim razie pozwol, ze ci wyjasnie, dlaczego wystapilem z tym tak pozno i tak nagle. Po pierwsze pracowalem z rozpaczliwym pospiechem i na wyscigi z czasem. Czy wiesz, nad czym pracowalem? -Wiem, ze to ma cos wspolnego z obrona. Jakies urzadzenie. I moze sie myle, ale zdaje mi sie, ze pracowal pan nad tym bez porozumienia z rzadem. -To prawda - przyznal Braden. - Dygnitarze nie chcieli mi wierzyc, a wiekszosc kolegow fizykow nie podzielala moich pogladow. Ale na szczescie mialem osobiste srodki - dochody z roznych patentow na wynalazki w zakresie elektroniki. A to, nad czym pracowalem, bylo urzadzeniem ochronnym przeciw wszelkim bombom i w ogole wszystkiemu, z wyjatkiem przeobrazenia Ziemi w male slonce. Chodzilo o pole mocy, przez ktore nic absolutnie przeniknac nie moze. -I pan... -Tak, zbudowalem je. Moge wytworzyc je w kazdej chwili wokol tego budynku i trwac bedzie, jak dlugo tylko zechce. Nic nie zdola przez nie przeniknac, poki tylko bede chcial je utrzymac. Poza tym ten budynek zaopatrzony jest w olbrzymie ilosci wszelkiego rodzaju zapasow. Sa nawet wszelkie nasiona i chemikalia potrzebne do wyhodowania upraw hydroponicznych. Dwojgu ludzi wystarczy tego do konca zycia. -Ale pan przekazuje to chyba rzadowi? Jezeli to ochrona przeciw pociskom jadrowym... -Tak - odparl Braden marszczac brwi - ale niestety ma to nikla wartosc militarna. W tym sensie sztabowcy mieli racje. Widzisz, Myro, energia potrzebna dla stworzenia takiego pola mocy rosnie w stosunku szesciennym do jego wymiarow. Pole wokol tego budynku miec bedzie srednice osiemdziesieciu stop i kiedy je uruchomie, zuzyje tyle energii, ze przepali ono zapewne caly system oswietleniowy miasta Cleveland. Dla utworzenia takiej kopuly nad mala nawet wioska czy jakims jednym obozem wojskowym trzeba wiecej energii elektrycznej, niz zuzywa caly kraj w ciagu paru tygodni. A gdyby wylaczyc pole dla wpuszczenia czy wypuszczenia kogos, ponowne uruchomienie wymagaloby drugie tyle energii. Totez jedyny uzytek, jaki rzad moglby uczynic z wynalazku, bylby ten, jaki sam zamierzam zrobic. To znaczy zachowac zycie jednej, dwoch, najwyzej kilku jednostek i pozwolic im przezyc groze nadciagajacych zdarzen. Obecnie zreszta juz za pozno, aby zorganizowac to gdziekolwiek indziej niz tu, -Dlaczego za pozno? -Bo nie starczy juz czasu na zbudowanie sprzetu. Dlatego, moja droga, ze wojna juz sie toczy. Wpatrywala sie w niego, blada jak plotno. -Podano to przez radio - wyjasnil - pare minut temu. Wojna wypowiedziana, Boston zniszczony przez bombe atomowa. A wiesz dobrze - mowil coraz predzej - co to wszystko znaczy i do czego prowadzi. Przekrece za chwile wylacznik, by uruchomic pole, i utrzymam je do czasu, gdy bedzie mozna bezpiecznie wyjsc. - Nie chcac powiedziec, ze nie przypuszcza, by za ich zycia bylo to mozliwe, dodal: - Wiec jest juz za pozno, zeby komukolwiek jeszcze dopomoc, ale sami mozemy sie ocalic. Przykro mi - ciagnal z westchnieniem - ze musialem ci to wszystko wylozyc tak brutalnie, bez przygotowania. Ale rozumiesz chyba dlaczego. I stad te nagle oswiadczyny. Powtarzam zreszta: jesli masz jakies watpliwosci, nie zadam, abys wyszla za mnie natychmiast. Poczekaj tu, az decyzja w tobie dojrzeje. Przez ten czas bede mogl ci mowic to, co powinienem byl dawno powiedziec. A nie mowilem dotad, bo - usmiechnal sie smutno - tak bylem zapracowany. Teraz jednak bedzie mnostwo czasu. A ja cie naprawde kocham. Zerwala sie nagle i bez odpowiedzi, nie patrzac, niemal na oslep, ruszyla w kierunku drzwi. -Myra! - zawolal i rzucil sie w slad za nia. Byla juz przy drzwiach. Odwrocila sie i powstrzymala go skinieniem reki. Byla bardzo spokojna. -Musze isc, doktorze. Mam troche praktyki pielegniarskiej. Pewnie sie przydam. -Alez pomysl, co tam sie bedzie dzialo! Ludzie zmienia sie w dzikie bestie. Wymra okropna smiercia. Sluchaj mnie, Myro, kocham cie za bardzo, aby pozwolic ci odejsc. Zostan, blagam cie! -Niestety, musze pana pozegnac, doktorze - odparla z dziwnym usmiechem. - Obawiam sie, ze bede musiala umrzec razem z dzikimi bestiami. Taka juz widac jestem szalona. Drzwi zamknely sie za nia cicho. Widzial przez okno, jak zbiegala ze schodow, jak ruszyla pedem do miasta, gdy tylko znalazla sie na chodniku. W gorze slychac bylo wycie odrzutowcow. Zapewne nasze, pomyslal, ale moga byc i nieprzyjacielskie - a Cleveland to jeden z celow. Wrog moze nawet wiedzial o nim i o jego pracy, dlatego na poczatek wybral to miasto. Braden skoczyl do wylacznika i... przekrecil. Za oknem, w odleglosci dwudziestu stop, wyrosla szara nicosc. Z zewnatrz nie przenikal teraz zaden dzwiek. Wyszedl z domu i spojrzal: szara polkula, wysoka na czterdziesci stop i szeroka na osiemdziesiat, dostatecznie wielka, by pokryc dwupietrowy, niemal szescienny budynek, ktory byl jego domem i laboratorium. Braden wiedzial, ze druga polowa siega na czterdziesci stop w glab ziemi, tworzac lacznie z pierwsza doskonala kule. Zadna sila nie mogla przeniknac od gory, zaden robak i zadna potega nie mogly wpelznac czy wedrzec sie od dolu. I tak bylo przez pelnych trzydziesci lat. Nie byly w koncu tak zle, pomyslal, te lata. Mial swoje ksiazki, niektore czytal tak czesto, ze umial je prawie na pamiec. Prowadzil doswiadczenia i chociaz od siedmiu lat, odkad minela mu szescdziesiatka, zainteresowania jego i sily tworcze oslably, dokonal kilku wcale istotnych odkryc. Trudno je porownac z wynalazkiem pola czy wiekszoscia wczesniejszych jego wynalazkow; zabraklo mu juz bodzca. Prawdopodobienstwo, ze cokolwiek z tych nowych odkryc przyda sie jemu lub w ogole komukolwiek, bylo bardzo nikle. Jakiz pozytek z udoskonalen elektronicznych mogl czerpac dzikus nie umiejacy obchodzic sie z najprostszym odbiornikiem radiowym, nie mowiac juz o zbudowaniu go. W kazdym razie zajecia, jakie mial, wystarczyly, by Braden czul sie dobrze, choc daleko mu bylo do szczescia. Podszedl do okna i wpatrzyl sie w nieprzenikniona szarosc. Gdybyz tylko mogl ja uniesc na chwile i obejrzawszy, co chce, na powrot ja opuscic. Niestety, raz usunieta, nie dalaby sie przywrocic. Podszedl do wylacznika i dlugo sie przygladal. Nagle siegnal dlonia i przekrecil. Zwrocil sie do okna, po czym szybkim krokiem zaczal isc, w koncu podbiegl. Szara sciana znikla, a to, co ujrzal, bylo wprost nie do wiary. Za oknem rozciagalo sie zachwycajace miasto - nie Cleveland, jakie znal. Zupelnie nowe miasto. Na miejscu dawnej waskiej uliczki widnial szeroki bulwar. Z obu stron wznosily sie piekne budynki o dziwnej, nie znanej mu architekturze. Drzewa, trawniki - wszystko bylo starannie utrzymane. Co sie stalo, jak to bylo mozliwe? Po wojnie nuklearnej ludzkosc w zaden sposob nie mogla tak szybko odrobic zniszczen. Chyba ze wszystkie pojecia socjologiczne byly absurdalnie bledne. A gdzie sa ludzie? Jakby w odpowiedzi przejechal samochod. Samochod? Takiego nigdy nie widzial. Niezwykle szybki, zgrabny, poruszal sie znakomicie, ledwie dotykajac jezdni, jak gdyby antygrawitacja ujela mu ciezaru, a zyroskopy nadaly stabilnosci. W wozie siedziala para ludzi; prowadzil mezczyzna. Byl mlody, przystojny, podobnie zreszta jak kobieta. Spojrzeli w strone Bradena i nagle - mezczyzna zatrzymal woz, ktory stanal niewiarygodnie szybko. Oczywiscie, pomyslal Braden, musieli tu nieraz przejezdzac i ogladac szara kopule, ktorej teraz nie bylo. Woz ruszyl - pojechali pewnie kogos zawiadomic. Braden otworzyl drzwi i wyszedl na bulwar. Zrozumial teraz, dlaczego ruch byl tak slaby i dlaczego tak malo bylo ludzi. W ciagu trzydziestu lat jego zegary posunely sie o wiele godzin. Byl teraz wczesny ranek - okolo szostej, sadzac z polozenia slonca. Braden poszedl przed siebie. Mogl zaczekac w domu, gdzie przebyl pod kopula trzydziesci lat - na pewno by sie ktos zjawil, zawiadomiony przez pare mlodych ludzi. Ale Braden wolal nie czekac, chcial sam wszystko zobaczyc. Po drodze nie spotkal nikogo. Znalazl sie w pieknej dzielnicy mieszkaniowej, bylo jeszcze wczesnie. W dali zobaczyl pare osob, zauwazyl, ze rozni sie od nich ubiorem, ale nie na tyle, by wzbudzic sensacje. Przejechalo jeszcze kilka niezwyklych wozow, ale nikt z jadacych nie spostrzegl Bradena. Jechali zbyt szybko. Doszedl wreszcie do jakiegos otwartego sklepu. Wiedziony ciekawoscia, wszedl do srodka. Kedzierzawy mlodzieniec, ktory ukladal cos na ladzie, spojrzal na Bradena ze zdziwieniem i zapytal uprzejmie: -Czym moge panu sluzyc? -Prosze nie brac mnie za wariata. Wszystko za chwile wytlumacze. Niech mi pan tylko powie, co sie tu stalo trzydziesci lat temu? Czy nie bylo wtedy wojny jadrowej? -A, rozumiem - oczy mlodzienca rozblysly - pan musi byc mieszkancem kopuly. I dlatego... - urwal z zaklopotaniem. -Tak - potwierdzil Braden. - Bylem pod kopula. Ale co sie tu stalo? Co sie stalo po zniszczeniu Bostonu? -Przyszly statki kosmiczne. Zniszczenie Bostonu, prosze pana, bylo przypadkiem. Flotylla statkow przyszla z Aldebarana. Nalezaly do rasy przyjaznej i znacznie bardziej od nas rozwinietej. Przybyli, zeby nam pomoc i zaproponowac wstapienie do Unii. Niestety, jeden rozbil sie nad Bostonem. Wybuch energii jadrowej w motorze i w wyniku tego - milion ofiar. Ale inne statki wyladowaly zgodnie z programem, wszystko sie wyjasnilo i - wprawdzie w ostatniej chwili - ale uniknelismy wojny. Nasze statki, ktore byly juz w drodze, zdolano jakos odwolac. -Wiec nie bylo wojny? - spytal Braden stlumionym glosem. -Oczywiscie ze nie. A dzisiaj, dzieki Unii Galaktycznej, wojna jest tylko koszmarnym wspomnieniem ciemnego okresu dziejow. Teraz nawet nie byloby komu wypowiedziec wojny -nie ma przeciez panstw. Dzieki Unii zrobilismy olbrzymi postep. Skolonizowalismy Marsa i Wenus, ktore nie byly zamieszkane. Ale Mars i Wenus to tylko przedmiescie. Podrozujemy do gwiazd. Nawet... - tu urwal. Braden przytrzymal sie mocno krawedzi lady. Wiec ominely go tak niezwykle rzeczy! Trzydziesci lat przetrwal w samotni, a teraz byl starym czlowiekiem... -Co nawet? - zapytal odgadujac po trosze, jaka bedzie odpowiedz. -Nawet jestesmy bliscy niesmiertelnosci. Juz teraz mozemy zyc setki lat. Nie jestem chyba mlodszy od pana. Nie wiem tylko, czy sie pan nie spoznil. Bo srodki, w jakie zaopatrzyla nas Unia, dzialaja tylko na ludzi w srednim wieku, w kazdym razie przed piecdziesiatka. A pan ma... -Szescdziesiat siedem - odparl sucho Braden. - Dziekuje panu. Tak, ominelo go wszystko. Gwiazdy - dalby nie wiem co, aby sie tam dostac, ale juz nie teraz. No i Myra. Mogla przeciez nalezec do niego i oboje byliby jeszcze mlodzi. Wyszedl ze sklepu i skierowal sie w strone budynku do dzis jeszcze znajdujacego sie pod kopula, gdzie juz na niego czekano. Moze uzycza mu jedynego, o co chcialby prosic - energii, by mogl przywrocic pole mocy. Tak, jedyne, czego sobie zyczyl obecnie, to to, czego sie dotad najbardziej obawial: pragnal umrzec, jak zyl, w samotnosci. Raymond Z. Gallun - Posiew zmierzchu Byl to zarodnik mikroskopijnych rozmiarow. Twarda powloka, odporna na absolutna suchosc przestrzeni miedzyplanetarnej, chronila drobine roslinnej protoplazmy. Po ochlodzeniu niemal do zera absolutnego protoplazma nie przejawiala energii wzrostu. Posiadala jedynie zaciekla, uparta moc przezycia, stanowiaca wyzwanie dla samego losu. Zarodnik, wraz z bilionami identycznych zarodnikow, bladzil, wirowal pomiedzy drogami Ziemi i Marsa. Raz sila przyciagania Slonca zblizala go o pare milionow mil do Ziemi, raz potezne promieniowanie magnetyczne slonecznych mglawic odpychalo go w kierunku macierzystej planety. Wszystko wydawalo sie przypadkiem i do pewnego czasu niewatpliwie bylo przypadkiem. Ale za pozornie bezladnym bladzeniem kryla sie inteligencja, ktora w sposob rozumny potrafila wykorzystywac zasady prawdopodobienstwa. Dominujacy czynnik tej inteligencji polegal na woli przetrwania i odrodzenia, gdyz dzialo sie to w epoce, kiedy Ziemia zdradzala juz wyrazne objawy wieku starczego, a Mars byl prawie rownie zamarly jak Ksiezyc. Dziwne, zawile zbudowane zarodniki, poczete tak, jak sie poczyna nowy wynalazek, lecz w nierownie bardziej konkretnym procesie rozwoju organicznego, wystrzelily ku czarnym bezkresom kosmicznego nieba. Chmura dymu uleciala w zblizona do prozni strefe, ktora byla niegdys zyciodajna atmosfera. Wiekszosc zarodnikow opadla z powrotem na czerwona, jalowa glebe, ale czesc, stosunkowo nieznaczna, zostala uniesiona przez prady powietrzne i minawszy gorne warstwy gazowej szaty Marsa trafila bilionami do pustej przestrzeni eteru. Cale zjawisko, uzupelnione elementami swiadomego dzialania, bylo ilustracja starozytnej teorii zarodnikow, stworzonej przed niezliczonymi wiekami przez Arrheniusa i traktujacej o wedrowkach zycia pomiedzy swiatami. Ogromne, cudowne rodzicielki drobin zostaly w dogorywajacym swiecie, aby prowadzic nadal beznadziejna walke o przetrwanie. Kazdego kolejnego lata miotaly one obloki zarodnikow ku miedzyplanetarnym otchlaniom. Niebawem jednak mialy zmienic sie w brunatne, wyschle szczatki, powiekszajac liczbe zmumifikowanych sladow zycia na Marsie - jak szare, rzezbione monolity lub dziwaczne polkoliste budowle, upstrzone otworami niby plaster miodu -mieszkania wygaslego od dawna gatunku rozumnych istot, ktore nie znaly nigdy izb ani domostw w postaci, jaka wypracowala ziemska ludzkosc. Dla Marsa nadchodzila era zupelnej martwoty - na jego powierzchni nie mialo sie poruszac nic, z wyjatkiem cieni wedrujacych po gluchej pustyni lub drobin piasku czy zwiru, co wibruja pod wplywem miernego ciepla dostarczanego przez gorace jeszcze, chociaz zmalale Slonce. Smierc i nic wiecej! Jednakze rosliny, ktore byly ostatnimi cywilizowanymi istotami Marsa, nie stamtad pochodzily. Niegdys wegetowaly na satelitach Jowisza, a jeszcze dawniej... Coz, zapewne nawet w biologicznej pamieci gatunku zatarl sie obraz tamtych mrocznych, nieskonczenie odleglych czasow. Zawsze czekaly sposobnosci, kiedy zas nadchodzila pora, gdy jakis swiat stawal sie fizycznie wlasciwy dla ich rozwoju - zaczynaly dzialac. Jeden zarodnik wystarczal, by stworzyc przyczolek na nowej planecie. W pomyslnych warunkach taki wlasnie zarodnik trafil do wyzszych warstw ziemskiej atmosfery. Bylo to prawie nieuniknione, bo w gruncie rzeczy sposobnosc to element matematyczny, zalezny od czasu i ilosci powtarzanych prob. Przez miesiace zarodnik ulatywal posrod rzadkich, naelektryzowanych gazow, skad mogl wrocic w bezkresy przestrzeni. Bladzil wyzej i nizej, lecz sila przyciagania dzialala na znikoma mase, wiec szanse sprzyjaly ladowaniu na jalowiejacej powierzchni Ziemi. Wreszcie zarodnik znalazl dobre miejsce i spoczal w zlodowacialym pustynnym parowie. Opodal, na tle dziwacznych wzgorz w ksztalcie glow cukru, stal zabytek dawno minionej, lagodniejszej epoki - ruiny strzelistej wiezy z blekitnej porcelany. Przytulek zdawal sie nie sprzyjac zamierzonym celom, bo lezal na polnocnej polkuli, ktora sciskaly kleszcze morderczej zimy. Powietrze, zanikajace podobnie jak rezerwy wody, bylo suche i rzadkie. Temperatura spadla znacznie ponizej zera, chociaz nie byla az tak zabojcza, jak w przestrzeni miedzyplanetarnej. Mars w owym czasie nie zyl, Ziemia dogorywala. Jednakze w sumie warunki mogly uchodzic za niemal korzystne, gdyz zarodnik reprezentowal zycie przystosowane do rozwoju w srodowisku nierownie mniej przyjaznym niz Ziemia w okresie schylku. W parowie lezal snieg nie glebszy niz na cwierc cala. Nie topnial nawet w poludnie pod dzialaniem promieni slonca, ktore zbladlo i skarlalo po miliardach lat przetwarzania wlasnej masy na energie. Nie mialo to znaczenia. Sily zywotne, zawarte w zarodniku, znalazly warunki sprzyjajace rozwojowi - podobnie jak od nieprzeliczonych stuleci ziemskie nasiona znajduja pomyslne warunki z nastaniem wiosny. W sposob analogiczny do prostej fermentacji powstala w zarodniku drobna ilosc ciepla. Kilka najblizszych krysztalkow sniegu obrocilo sie w wilgoc, ktorej minimalny zasob podzialal na sily zycia i wzrostu. Korzonki, ciensze od pajeczyn, przeniknely warstewke sniegu. Zamarzaly nocami, ale za dnia wznawialy uparta walke. Zarodnik powiekszal sie, lecz nie otwieral. Jego powloka stanowila pancerz ochronny, zbudowany tak, ze mogl i musial rosnac nie pekajac. We wnetrzu zachodzily reakcje chemiczne. Chlorofil wchlanial swiatlo sloneczne, dwutlenek wegla, wode. Z poczatku przemiany te przypominaly procesy zachodzace w ziemskiej florze. Istnialy wszakze roznice. Przede wszystkim wolny tlen nie ulatywal w atmosfere. Minely wieki od czasu, kiedy podobne marnotrawstwo bylo mozliwe, bo nawet za dni mlodosci Ziemi rzadka atmosfera Marsa zawierala tylko znikome ilosci tlenu w triatomicznej postaci ozonu. Przybysz z Marsa gromadzil tlen, sprezajac go w mikroskopijnych zasobnikach porowatej i twardej powloki zewnetrznej. Cel byl prosty. Tlen, laczac sie wolno ze skrobia w procesie fermentacyjnym, wytwarzal cieplo rownowazace niska temperature zewnetrzna, ktora w innym przypadku zahamowalaby rozwoj. Zarodnik odmienil sie w rosline, ktora nie wieksza zrazu niz glowka szpilki, wkrotce dorownala sporemu paciorkowi. Ten nieokreslony, brunatnozielonawy ksztalt mocno trzymal sie gleby dlugimi wloknami korzonkow. Bylo to skomplikowane laboratorium chemiczne, gdzie -podobnie jak w kazdym okazie ziemskiej flory - zachodzily przemiany nielatwe do zrozumienia. W tej fazie roslina zaczynala prawdopodobnie odczuwac pierwsze przeblyski swiadomosci, w sposob zblizony do dziecka, wylaniajacego sie z mrocznej mglawicy narodzin. Oleiste drobiny, rozproszone wsrod tkanek, a polaczone delikatnymi, bialymi wloknami, pelniacymi funkcje systemu nerwowego, powiekszaly sie i, wraz z rozwojem, stopniowo tworzyly odpowiednik mozgu. Roslina zarodnikowa z Marsa zdradzala cechy rosliny myslacej, nawet w poczatkowym stadium rozwoju. Roslina myslaca? Tak. Przodkowie bezimiennego najezdzcy z prozni dawno przegraliby walke o przetrwanie, gdyby nie posiadali inteligencji. Jakie zmysly mial ten dziwaczny twor? Dzieki czemu byl w stanie przenikac swiadomoscia otoczenie? Zapewne dysponowal mozliwosciami poznania rownie niedostepnymi ludzkim pojeciom, jak wzrok jest niezrozumialy dla kogos, kto przyszedl na swiat ociemnialy. Ale roslina musiala odczuwac w jakis odmienny, prostszy sposob cieplo i zimno, a takze dzwieki. Niewatpliwie widziala otoczenie na modle zblizona do ludzkiej, na co wskazywaly rozproszone na zewnetrznej powloce i osadzone gleboko w jej porach drobne organy o soczewkach z przezroczystej roslinnej substancji. Byly to oczy, ktore rozwinely sie zapewne z bardziej prymitywnych swiatloczulych komorek, jakie posiadalo wiele form ziemskiej flory. W poczatkowych miesiacach wsrod zjawisk ziemskich nie krylo sie zadne niebezpieczenstwo dla zarodnika. Krolowala zima. Letarg ogarnial zycie pustyni. Ruch ograniczal sie niemal wylacznie do przejmujacego wichru, piaskowych wirow i od czasu do czasu przelotnej zamieci snieznej. Biale, mizerne slonce podnosilo sie na wschodzie i pelznac leniwie przez niebo wysylalo ledwie wyczuwalne, znikome cieplo. Pozniej zapadala noc, piekna, purpurowa, tajemnicza, ale posepna jak krysztalowy duch bezbolesnej smierci. Na przestrzeni wiekow skala ziemskiej rotacji malala wydatnie jako rezultat zmian zachodzacych w stosunku sil przyciagania Slonca i Ksiezyca, ktore stopniowo rosly, w miare jak satelita znajdowal sie coraz blizej Ziemi. Skutkiem zwolnienia obrotow planety noce i dnie byly odpowiednio dluzsze lub krotsze. Swiat otaczajacy rosline zarodnikowa stanowil dziedzine ponurej, bezludnej pustki. W czasie trwania zimy tylko raz owa monotonia zostala zaklocona. Pewnego wieczora, tuz po wschodzie Ksiezyca, przemknal po niebie z szybkoscia pocisku smukly metalowy pojazd. Na jego dziobie lsnila ksiezycowa poswiata, z rufy wykwital dlugi, waski proporzec ognia. Kiedy okret zblizal sie do pustynnego parowu, rozrzedzona atmosfera drzala od ostrego mechanicznego jeku, ktory niebawem utonal znowu w zadziwiajacej ciszy, zostawiajac po sobie bolesna pamiec. Bo roslina zarodnikowa pamietala. Niewatpliwie pietno strachu znaczylo jej wspomnienia, gdyz strach to uczucie powszechne, zwiazane scisle z instynktem samozachowawczym, ktory przejawiaja wszelkie formy zycia bez wzgledu na ich charakter i pochodzenie. Ludzie - albo raczej chlodne, bezlitosne, przebiegle, skarlale istoty bedace potomstwem czlowieka. Iteriu - jak sie sami zwali. Oczywiscie intruz nie wiedzial jeszcze, jak wygladaja, nie znal nazwy ich protoplastow. Ale latajaca maszyna, ktora zbudowali, sygnalizowala grozna potege. Dziedziczna pamiec musiala wplywac w pewnej mierze na lek, jaki nawiedzil przybysza z kosmicznej przestrzeni. Na innych planetach przodkowie rosliny zarodnikowej spotykali reprezentantow swiata zwierzecego dysponujacych podobnym zasobem wiedzy. A wiec na Ziemi intruz uprzytomnil sobie bez watpienia, ze budowniczowie wehikulu, ktory przemknal, stana sie jego najniebezpieczniejszymi i smiertelnymi wrogami. Ale Iteriu, zamieszkujacy rozlegle miasta podziemne, nie wiedzieli, ze cos takiego nawiedzilo ich planete i przynioslo wraz z soba potencjalne mozliwosci zguby. Z racji tej nieswiadomosci drobna roslina zarodnikowa byla bezpieczna w kryjowce parowu, gdzie od tysiaca lat nie stanela noga Iteriu. Musiala tylko rosnac, sposobic sie do rozrodu, uwazac pilnie na pomniejszych nieprzyjaciol i rozwijac swoje specyficzne sily. Nie nalezy sadzic, ze roslina zarodnikowa byla z natury rzeczy pozbawiona mozliwosci rozumienia fizyki, chemii czy nauk przyrodniczych. Nie miala oczywiscie retort ani czulych instrumentow w pojeciu ludzkim. Dysponowala wszakze czyms - nazwijmy to zmyslem introspekcji - dzieki czemu potrafila badac najdrobniejsze zjawiska, wszelkie procesy fizyczne i chemiczne zachodzace we wnetrzu wlasnej materii. Odczuwala nie tylko leniwe krazenie sokow w tkankach, lecz rowniez przemiane wody i dwutlenku wegla w wolny tlen oraz skrobie. Gdyby czlowiek posiadal taki dar wlasciwy intruzowi z prozni - dar swiadomego odczuwania przemian wewnetrznych az do podzialu komorek tkanki - latwo uwierzyc, ze po wiekach doswiadczen i wysilkow woli zdolalby zglebic istote zagadki zycia. Bo w badaniach nad ta zagadka musza niewatpliwie uczestniczyc wszystkie kolejne stopnie i fazy wiedzy praktycznej. Roslina zarodnikowa czynila postepy w cudownym samoksztalceniu, ktore polegalo czesciowo na odradzaniu w swiadomosci zasobow odziedziczonej pamieci. Chwilowo, pod wplywem zarowno leku, jak ciekawosci, badala skrupulatnie nowe bezplodne srodowisko. Musiala je zrozumiec, by dzialac skutecznie. Bezsprzecznie posiadala inteligencje, krepowaly ja jednak liczne ograniczenia. Byla roslina, wiec nie dysponowala zwierzecymi mozliwosciami szybkiej akcji zaczepnej lub obronnej. Ten wlasnie zakres nieublaganej walki byl i mial zostac na zawsze jej slaba strona. Mimo wszystkich utajonych mocy gosc z obcych swiatow mogl latwo ulec zniszczeniu. Na krawedzi parowu rysowaly sie szczatki strzelistej wiezy z blekitnej porcelany... Po godzinach i dniach pilnej obserwacji intruz poznal kazda ryse i szczeline, caly desen zawilych arabesek na widocznej stronie budowli... Byly to ruiny piekne i tajemnicze zarowno w swietle slonca i ksiezyca, jak i za powiewnym welonem sniegu. Ale obcy przybysz nie mogl zdawac sobie sprawy, ze sa zupelnie niegrozne. W poblizu wiezy sterczaly wysokie, posepne, nagie szczyty, podobne ksztaltem do glow cukru. Byly zbudowane z mocno ubitej ziemi i upstrzone niezliczonymi otworami, lecz wsrod chlodu zimy nie przejawialy zadnych oznak zycia... W trakcie dlugich arktycznych miesiecy roslina zarodnikowa rosla, rozwijala sie, sposobila do fazy rozrodu. Gotowala sie tez do dzialania, laczac nabyte obserwacje z trafnymi domyslami oraz wiedza - daleka jednak od technicznej obrobki metali lub jakichkolwiek innych surowcow. Wreszcie nastala lagodniejsza pora roku. Promienie slonca dawaly wiecej ciepla. Nieco sniegu stopnialo i zwilzylo grunt w stopniu wystarczajacym dla obudzenia ziemskich nasion. Wkrotce wystrzelily pedy, rozwinely sie liscie i groteskowe, niesamowite kwiaty. Posrod wzgorz., za blekitna wieza, z wolna rozpoczynal sie ruch. Pojawily sie nagle miliony drobnych, twardych, brunatnoceglastych zyjatek, gotowych podjac boj o przetrwanie ze sroga przyroda. Stulecia nieznacznie wplynely na mrowki: wzmogly tylko ich spryt i zawzietosc. Za pokarm sluzyla im prawie kazda substancja organiczna - bez wzgledu na smak. Naturalnym rzeczy porzadkiem mrowki musialy wkrotce odnalezc rosline zarodnikowa. Nie byly jednak jej jedynym nieprzyjacielem - nawet na tym pustkowiu. Najgrozniejszy byl Kua wraz ze swoim czarnopiorym gatunkiem. Niebezpieczenstwo nie polegalo na bezposredniej i zaczepnej akcji, ale na tym, ze ptaki mogly rozpowszechnic nowine szeroko i daleko. Oto samotny Kua krazy wysoko pod slonecznym blaskiem. Hebanowe skrzydla ma rozpostarte; jego bystre, okrutne, male oczy badaja pilnie posepny teren. Wraz ze swoja samica i stadem przespal zime, zagrzebany w piasku, ktory nie dopuszcza chlodu. Teraz jest piekielnie glodny. Moglby jesc mrowki, wie jednak, ze wiosna okolica powinna obfitowac w lepsza strawe. Nagle wysledzil szary ruch w dole. Zdawac sie moglo, ze nacisniecie cyngla zmienilo jego kurs pelen wdzieku i rownowagi. Kua runal ku ziemi nurkujacym lotem, bezszelestnie, niby olowianka. Atak byl prostszy niz zazwyczaj i bardziej bezposredni, lecz uwienczylo go powodzenie. Zdobycz stanowil spory, dlugoogoniasty gryzon, rownie przebiegly jak sam Kua. Pisnal ze strachu glosem przypominajacym ludzkie wolanie o pomoc, ale w jednej chwili ptak rozbil jego inteligentna, kragla czaszke stanowczym ciosem spiczastego, mocnego dzioba. Krwawy mozg byl nie lada uczta. Kiedy zostal pozarty, przyszla kolej na mniej smaczne mieso ofiary. Kua nie troszczyl sie o dobre maniery przy posilku, jesli nawet slyszal o nich kiedykolwiek. Byl istota na wskros praktyczna. Po udanych lowach mogl sobie pozwolic na zaspokajanie zlosliwej ciekawosci. Odziedziczyl ja po praprzodkach, ktorzy w zamierzchlych czasach, kiedy Ziemia przezywala mlodosc, wyrywali z korzeniami niejedno swieze zdzblo zboza, a na widok farmera nadchodzacego z fuzja krakali ostrzegawczo z wierzcholkow drzew. Kua podskoczyl po blazensku na czarnych, pokrytych luska lapach, strzepnal skrzydlami barwy przyproszonego hebanu i ponownie wzbil sie w powietrze. Znowu zataczal kregi i zwracajac ku ziemi slepia opatrzone bialymi powiekami, wypatrywal pilnie czegos, czemu moglby poswiecic uwage i energie. Wnet znalazl sie nad parowem i blekitna wieza, na ktorej szczycie on i jego samica zamierzali zbudowac gniazdo. Opodal ruiny zobaczyl blekitny oblok przypominajacy klab dymu lub pylu. Pozniej uslyszal dziwny odglos, jak gdyby gluche stukniecie. Oblok ulecial szybko w gore, gdzie rosl i rzednial, aby rychlo rozproszyc sie w czystej atmosferze. Kua zdumial sie naprawde - nie wydal ostrego, przejmujacego wrzasku, co zrobilby niewatpliwie na widok czegos mniej osobliwego. Zrazu zawrocil i jal oddalac sie spiesznie; mogl wysnuc jeden jedyny wniosek: o ile wiedzial, tylko Iteriu, potomkowie czlowieka, potrafia wywolywac takie eksplozje. A Iteriu sa okrutni i niebezpieczni. Jednakze odwrot trwal krotko. Nie nastepowalo nic niepokojacego, wiec Kua zatoczyl luk w kierunku zrodla dymu i halasu. Przez pewien czas zachowywal odleglosc, jak sadzil, bezpieczna i usilowal zbadac charakter dziwnej, szarozielonawej wypuklosci na dnie parowu. Wreszcie zadecydowal, ze blizsze obserwacje nalezy przeprowadzic z ziemi. Wobec tego wyladowal ostroznie o kilkaset jardow od rozpadliny na pustkowiu. Posuwal sie przezornie, krok za krokiem, wykorzystujac oslone glazow i kopcow piasku. Jego piora polyskiwaly teczowo. Duza glowa chwiala sie w rytm poruszen, na ptasia modle. Jego postawa stanowila zabawna mieszanine leku i smialej decyzji. Wreszcie Kua zerknal zza duzego odlamka skaly i zobaczyl z bliska to, co go zwabilo -pekata, lekko splaszczona bryle o srednicy mniej wiecej jarda. Z jej powierzchni sterczaly szarozielone pedy, przypominajace liscie kaktusa. Na nich z kolei wyrastaly czworokatne guzy o rogowej, szerokiej powloce - torby zarodnikowe. Jedna z nich musiala peknac skutkiem cisnienia nagromadzonych wewnatrz gazow. Nalezy sadzic, ze torby zarodnikowe byly prosciej zbudowane i nie tak wielkie jak na ojczystym Marsie, gdyz mialy sluzyc mniej skomplikowanym celom. Cala rosline pokrywaly dlugie, mocne kolce i wloski, ktore polyskiwaly w blasku slonca niby cienkie druciki ze srebra. Dookola lezaly tysiace martwych mrowek, tysiace zywych wycofywaly sie w poplochu. Kua objal bystrym wzrokiem te fakty i posepna ich wymowe ocenil z przenikliwoscia wieku dojrzalego. Wiedzial naturalnie, ze inne torby zarodnikowe poczna rychlo wybuchac z donosnym, niepokojacym loskotem. Kua odczuwal strach. W epoce nieublaganego, surowego wspolzawodnictwa ewolucja dzialajaca na zasadzie doboru naturalnego wyposazyla jego gatunek we wladze umyslowe, przerastajace znacznie mozliwosci przodkow. Potrafil obserwowac i interpretowac obserwacje z praktyczna wiedza, jaka moglaby posiadac pierwotna istota ludzka. Podobnie tez jak prymitywny czlowiek, zdradzal tendencje do zabobonnego leku. Szarozielony przedmiot mial fantastyczne ksztalty, dalekie od... powiedzmy od wszystkiego, co naturalne. Kua nie byl oczywiscie botanikiem, lecz zdawal sobie sprawe, ze to roslina. Ale jej drobne, jasne soczewki, jak gdyby oczy, stwarzaly niepojete wrazenie obserwacji, a polyskujace srebrzyscie kolce przywodzily na mysl upiorne dzialanie, budzily bezimienny niepokoj i groze. Kua zgadywal - lub wyobrazal sobie czy nawet wiedzial - ze pojawienie sie intruza moze wywolac w przyszlosci daleko idace nastepstwa. Byl swiadom prostego faktu, iz roslinnosc rozmnaza sie w wiekszosci za pomoca nasion lub ich odpowiednikow. Rozwoj owej splaszczonej kuli nie wydawal mu sie calkowicie obcy. Oczywiscie o tyle, o ile byly to torby zarodnikowe. Jaki stad wniosek? Biliony zarodnikow uleca z wiatrem. Skutki beda oczywiste. Niewatpliwie Kua niepokoilby sie w mniejszym stopniu, gdyby nie tysiace zwlok i zagadka ich smierci. Z pewnoscia mrowki probowaly zerowac na intruzie i zginely. Jak? Czy skutkiem dzialania roslinnej trucizny? Wnioski wyplywajace z logicznego rozumowania moga budzic lek w przypadkach, kiedy normalnie strach bylby nieprawdopodobienstwem. Pod wplywem pierwszego impulsu Kua chcial uciec, lecz fascynowala go groza. Ulegl pobudkom glebszym, rozumowym. Czlowiek, ktory poczuje w nocy zapach dymu, nie umyka z domu. Przeprowadza rozpoznanie. Nie inaczej postapil Kua. Drobnymi podskokami zblizyl sie i przystanal w odleglosci stopy od kraglej, szorstkiej powierzchni intruza; ustawil sie przezornie, jak gdyby mial zaatakowac jadowita jaszczurke. Dziob wystrzelil do przodu lekko i zwinnie. Dotknal ostrego kolca. Kua zostal porazony jakby naglym, ogluszajacym ciosem w glowe. Gwaltowny dreszcz wstrzasnal calym jego cialem. Ptak upadl i poczal trzepotac skrzydlami wsrod piasku. Elektrycznosc. Kua nie slyszal nigdy o czyms podobnym. W organizmie intruza prad powstawal chemicznie skutkiem reakcji zblizonych do tych, jakie w zamierzchlej przeszlosci zachodzily w cialach wegorzy elektrycznych i podobnych stworzen. Ale analogie byly pozorne. Wegorze elektryczne nie rozumialy nigdy charakteru wlasnej mocy i nie mialy na nia wplywu tak jak na ksztalt wlasnego ciala. Roslina zarodnikowa natomiast rozumowala scisle, drobiazgowo. Jej organy elektryczne zostaly dokladnie zaplanowane, nim pierwsza ich zywa komorka dala poczatek drugiej. Nie byly to organy odziedziczone. Byly dostosowane scisle do wymogow samoobrony w danym srodowisku. W czasie zimy intruz pilnie studiowal otoczenie, formulowal trafne wnioski. Kua stopniowo przytomnial. Slyszal monotonny pomruk i zdawal sobie sprawe, ze to glos rosliny. Nie wiedzial jednak, ze narzady dzwieku, podobnie jak organy elektryczne, powstaly w nowym srodowisku. Calymi dniami, od nastania wiosny, intruz nasluchiwal roznorodnych dzwiekow i ocenial ich znaczenie na Ziemi. Kua mial tylko jedno pragnienie: znalezc sie jak najdalej. Oszolomiony jeszcze, polprzytomny, wzbil sie w powietrze, aby rychlo uslyszec za soba tepe stukniecie. Nowe biliony zarodnikow przemieszaly sie z wiatrem, co mial je rozniesc szeroko i daleko. Pierwsze wrazenie minelo - Kua mial juz okreslony cel. Wiedzial, jak nalezy postapic, chociaz grozilo to zetknieciem z najgrozniejszym sposrod wrogow. Kiedy jednak przyszlo do wyboru, wolal niebezpieczenstwo znane od nie znanego. Wzbil sie wysoko, pod jasny lazur nieba. Rychlo zostawil za soba porcelanowa wieze, mrowiska, liczne kopczyki znaczace wejscia do kolonii gryzoni - jak gdyby caly monotonny krajobraz odplynal na ruchomej tasmie. Kua szukal swojej samicy i trzydziestu czarnoskrzydlych osobnikow, ktore stanowily jego plemie. Znalazl je pojedynczo lub w niewielkich grupkach i zebral w stado. Nastapila wymiana ochryplych, przejmujacych wrzaskow. Nad Ziemia zawisla grozba - dziwaczna, bezimienna grozba. Wzburzenie i podniecenie osiagnelo szczyty. Piekny, lagodny, a zarazem pelen niebezpieczenstw zmrok zastal ptasi klan w sali na jednym z glownych pieter olbrzymiej budowli, polozonej o wiele mil od miejsca, gdzie Kua dokonal odkrycia. Gmach stanowil relikt tej samej subtelnej kultury, ktora stworzyla blekitna wieze z porcelany. Bogata mozaika zdobila niegdys posadzke komnaty, lecz gruba warstwa pylu i ziemi pokrywala obecnie slady dawnego przepychu. Na scianach pozostaly malowane krajobrazy o zwiewnym uroku, a pogodne twarze pradawnych istot ludzkich usmiechaly sie tu i owdzie posrod cieni. Robily wrazenie widm, zdziwionych i zaniepokojonych losami swiata, do ktorego ongi nalezaly. Te delikatne stworzenia zyly w przychylniejszym klimacie, minionym bezpowrotnie na Ziemi. Same zostaly zmiecione przez nowy gatunek istot - rowniez ludzkich, lecz odmiennego, bardziej okrutnego typu. Wysoko, pod sklepieniem przestronnej rotundy, blednace swiatlo dzienne saczylo rozowy odblask przez bajkowe zaluzje z delikatnie rzezbionego, azurowego marmuru. Ale dawny przybytek smiechu, zabawy, strzelistych wzlotow sztuki byl dzis chlodnym, pelnym kurzu miejscem zgromadzen czarnopiorych, posepnych harpii. Ptaki skrzeczaly, pomrukiwaly, wrzeszczaly jak wrony z dawno minionej ery. Pod sklepionymi kruzgankami, wsrod mrokow zapadajacej nocy, zgielk brzmial ponuro i zlowrozbnie, lecz zupelnie inaczej niz krakanie sprzed wiekow. Niewatpliwie stanowil rozumna, swiadoma wymiane mysli. Kua siedzial wysoko, na ozdobnej, pokrytej patyna stuleci mosieznej balustradzie. Przemawial do towarzyszy wydajac przejmujace wrzaski i stlumione zalosne tony. Na swoj sposob posiadal cechy krasomowcy, lecz mimo staran trwajacych cale popoludnie nic nie osiagnal. Jego krewniacy byli przestraszeni, nabieral wiec coraz glebszego przekonania, iz niebezpieczna misje musi podjac samodzielnie. Nawet Teks, jego samica, odmawiala wspoludzialu. Wreszcie Kua nastroszyl piora szyi i gwaltownie potrzasnal glowa, co bylo gestem ptasiego oburzenia. Zeskoczyl z balustrady i przez pozbawione szyb okno odlecial z krakaniem przypominajacym gniewny okrzyk czarnego upiora. Pierwszy raz podejmowal noca tak daleka podroz, byl jednak zdania, ze krytyczna sytuacja nie pozwala na zwloke. Gwiazdy lsnily jasno. Powietrze bylo czyste, mrozne. Ziemie znaczyly z rzadka rudawe luny nad kominami prymitywnych palenisk, ktore ogrzewaly podziemne siedziby gryzoniow w chlodniejsze noce wiosny lub jesieni. Niebawem wyszedl Ksiezyc - ogromny i zolty, niby potworne oko. Przy jego poswiacie i wsrod absolutnej ciszy Kua latwo ulegl dreszczowi nieokreslonej grozy, ktora wzmagala sie i narastala niczym lawina. Oczywiscie nie mial pewnosci, ze rozumuje trafnie i ze jego misja posiada istotna wage. Lecz bystra intuicja zdawala sie potwierdzac wnioski. Musi odnalezc Iteriu, potomkow czlowieka. Musi podzielic sie z nimi nowina. Dobrze zdawal sobie sprawe, ze Iteriu darza miloscia tylko siebie. Ale byl tez swiadomy ich mocy wiekszej niz sila wiatru albo nawet obroty Slonca i Ksiezyca. Oni obmysla rychle i skuteczne srodki, aby zaradzic niepojetej grozbie. Kua lecial wiec i lecial, az do szarego brzasku, by pokonawszy wiele setek mil zobaczyc wreszcie niska metalowa kopule nad pagorkiem. W lagodnym swietle wczesnego rana jej regularne zarysy lsnily hebanem - byly piekne, lecz odstraszajace. Kua wiedzial, ze pod kopula znajduje sie szyb wiodacy do cudownej krainy Iteriu, intrygujacej nie mniej niz magiczny swiat cieni. Lek sciskal ptasie serce, lecz odwrot byl niemozliwy. Wysokosc stawki nie pozwalala na wahanie, Kua zatoczyl szeroki luk, okrazyl kopule. Nie uderzal dlugimi, czarnymi skrzydlami -posuwajac sie lotem slizgowym korzystal umiejetnie z najslabszych nawet podmuchow wiatru. -Iteriu! - krzyknal pelna moca pluc - Iteriu! Iteriu! Slowo to wymawial na ludzka modle, lecz z dziwacznym akcentem, jak papuga. Podobnie jak jego przodkowie - kruki - posiadal zdolnosc nasladowania glosu czlowieka. Opadajac coraz nizej nad kopula, bacznie wygladal znaku. Zar byl zly. Nie lubil samotnego strazowania na powierzchni i rutyny biezacych obserwacji astronomicznych, obowiazujacych na posterunku. Cala noc spedzil przy stole, wokol ktorego migaly swiatla sygnalowe. Wspolpracowal ze straznikami innych osiedli w ustalaniu pozycji nowej chmury meteorow. Katy, odleglosci, liczby. Mial tego dosyc. Czemu nie pospiesza sie ekipy konstrukcyjne? Caly rodzaj Iteriu winien od dawna przeniesc sie na Wenus - bo przeciez mogl. Wedlug opinii Zara nie nalezalo trzymac sie stygnacej Ziemi. Przed wiekiem juz trzeba bylo wykonczyc rodzimych mieszkancow Wenus. Czemu tak sie nie stalo? Jak zwykle zawinil niedorzeczny urzedowy bezwlad. Ochryply ptasi krzyk pulsujacy w glosniku na scianie nie wplynal dobrze na humor Zara. Poczatkowo nie zwracal uwagi na zaklocenia, lecz ostatecznie zirytowaly go i pobudzily do dzialania. Uparcie powtarzala sie jedna nazwa: -Iteriu! Iteriu! Zar wykrzywil gniewnie szeroka, sniada twarz, brzydka niby oblicze zlosliwego gnoma. Zerwal sie z krzesla. Chwycil bron przypominajaca maly pistolet. Po chwili stanal na piaszczystym stoku wzgorza i zmierzyl wzrokiem czarny ksztalt szybujacy lekliwie tuz nad jego glowa. Zar nie znal litosci. Odruchowo podniosl bron. -Iteriu! Loah! - wrzasnal Kua. W jezyku Zara "loah" znaczy niebezpieczenstwo, i to w najwyzszym stopniu. Przygotowana do egzekucji reka znieruchomiala - przynajmniej na moment. Zwezily sie male, przebiegle oczki. Usta jely wydawac chrapliwe dzwieki, nasladujace jezyk Kua. -Mow po swojemu, ptaku - padl szorstki rozkaz. - Zrozumiem. Kua byl wystraszony. Nerwowo trzepotal skrzydlami, to obnizal lot, to oddalal sie raptownie, ale wykrakal cala historie. Nieudolnie opisywal dziw, ktory odkryl, uzywal porownan, jakimi moglby sie posluzyc czlowiek pierwotny. Intruz byl podobny do kamienia, przypominal rowniez kolczasty kaktus, a w pewnym sensie i narzedzie smierci stosowane przez Iteriu. W kazdym razie bylo to cos osobliwego, nie widzianego dotad na Ziemi. Zar sluchal z rosnaca uwaga. Z opowiesci ptaka staral sie wylowic dane niezbedne do zlokalizowania szczegolnego zjawiska. Okazalo sie, ze informacje sa dokladne, wystarczajaco scisle. Byc moze Zar oszczedzilby skrzydlatego informatora, gdyby Kua zachecal go do czynu mniej natretnie. Ale Kua marudzil troche za dlugo, wrzeszczal zbyt glosno. Rozdrazniony Zar uniosl bron. Ptak odlecial niezwlocznie, lecz nie mogl umknac z zasiegu smiertelnej grozby. Wystrzelila ku niemu niewidzialna energia. Plonace czarne piora rozproszyly sie w porannym wietrze. Kua wydal okrzyk cierpienia i wyrzutu i opadl chwiejnie ku ziemi. Zar nie spojrzal nawet na ofiare. Leniwym krokiem wrocil pod kopule. Nim jednak uplynela godzina, zdazyl uzyskac zgode wladzy zwierzchniej i odbyc lot do parowu w sasiedztwie blekitnej wiezy. Pochylil sie nad dziwacznym ksztaltem intruza. Ulegl szczegolnej grozie. Nigdy nie byl na Marsie. Od przeszlo dwustu tysiecy lat zadna ziemska istota nie odwiedzila tamtej planety. Iteriu byli zbyt praktyczni, by podejmowac nieoplacalne przedsiewziecia, a ich poprzednikom braklo ducha przedsiebiorczosci niezbednego do dalekich, awanturniczych wypraw. Jednakze Zar czytywal starozytne ksiegi, pochodzace z epoki odleglej o pol miliona lat. Wiedzial, ze szarozielony osobnik przypomina flore dawnego Marsa. W jego na wskros rzeczowym umysle powstala idea wielkiej przygody, zbudzila sie swiadomosc nieokreslonej grozy i zawrotnych miedzyplanetarnych odleglosci. Kolce. Pekate, okryte twarda powloka, miesiste liscie magazynujace tlen pod cisnieniem. Chlorofil wchlania swiatlo sloneczne, wytwarza skrobie, jak to sie dzieje w pospolitych ziemskich roslinach. Tyle ze chlorofil znajduje sie pod mocna, przezroczysta oslona, ktora zmienia charakter przepuszczanego swiatla. Dlatego astronomowie z ery miedzyplanetarnej mniemali, ze na Marsie nie ma wegetacji. Zielona flora Ziemi, fotografowana przy uzyciu promieni infraczerwonych, wydaje sie srebrzysta, jak gdyby pokryta szronem. Flora Marsa nie zdradzala w ten sposob swojej obecnosci - z racji tej wlasnie oslony. Zar wzdrygnal sie, chociaz wedlug jego oceny nie bylo zimno. Drobne, blyszczace krazki na powierzchni intruza zdawaly sie obserwowac go krytycznie, chlodno, z glebokim zrozumieniem. Spogladal na otwarte torby zarodnikowe. Zdawal sobie sprawe, ze ich zawartosc uleciala z wiatrem, rozproszyla sie i osiadla gdzies, stwarzajac nieuchwytna grozbe. Wobec tej grozby, wobec rozsianych szeroko miliardow zarodnikow, nalezy zastosowac metody najbardziej bezwzgledne. Wreszcie przyszedl gniew. Zar dobyl noz zza pasa i po trosze ze zlosci, po trosze dla doswiadczenia zadal intruzowi cios, odcinajac spory plat powloki. Poczul uderzenie pradu elektrycznego - dotkliwe, lecz o wiele za slabe, by zabic istote jego rozmiarow. Z cichym syczeniem tlen poczal uchodzic z roslinnej rany. Intruz nie bronil sie dluzej. Na razie wyczerpal dostepne mu srodki. Zar odskoczyl do tylu. Jego piekielna mala bron ziala ogniem przez pelne dwie minuty. Kiedy na koniec zwolnil spust, miejsce upiornego najezdzcy z kosmosu zajela rozzarzona, dymiaca dziura. Zar w imieniu calego swojego gatunku odpowiedzial na napasc blyskawicznym zniszczeniem. Zachichotal zlosliwie. Tak. Istnieja sposoby uwolnienia Ziemi od zdradliwej grozby obdarzonych inteligencja roslin z Marsa - nawet gdyby to wymagalo czasu. Zreszta jest Wenus - swiat obiecany. Wkrotce zostanie tam przesiedlona polowa gatunku Iteriu. A i dla reszty znajdzie sie miejsce, jezeli zajdzie potrzeba. Jezeli zajdzie potrzeba? Zar wybuchnal smiechem. Czym moze zagrazac Iteriu bezwladna, przyrosnieta do gruntu masa? Zwrocil bron w kierunku blekitnej wiezy, znowu nacisnal spust. Nadwatlone kafelki posypaly sie z gluchym, zalosnym grzechotem - jak gdyby drwily z bezmyslnego wandalizmu. Niespodziewanie Zar poczul sie glupio. Kazda myslaca istota ma w sobie zmysl doradczy i krytyczny. Na moment Zar zobaczyl siebie i swoj gatunek w swietle nieco odmiennym niz zwykle. W przeciwienstwie do form nizej zorganizowanych potomkowie czlowieka nie posuneli sie daleko w sferze mysli. Nie sprzyjaly temu wzloty i upadki historii. Wojny udaremnialy korzystny dobor naturalny, gdyz niszczyly osobniki najbardziej powolane, aby wiesc przyszle pokolenia do chwaly. Zar wiedzial o tym. Jego niedorzeczna napasc na zrujnowana budowle stanowila zapewne podswiadomy akt zazdrosci wobec dawno wymarlych generacji - lepszych, rozumniejszych i szczesliwszych. Zalowal teraz i przedwczesnego zniszczenia rosliny zarodnikowej. Nalezalo ja zachowac celem przeprowadzenia badan. Ale coz? Niepodobna cofnac czegos, co zostalo dokonane. Zajal miejsce w szybkim, lsniacym pojezdzie rakietowym. Kiedy zamknal za soba drzwi kabiny, odniosl wrazenie, ze odcina sie od hordy szyderczych, groznych upiorow. Niebawem wrocil do powierzchniowej stacji obserwacyjnej. Zdal sluzbe innemu malemu czlowieczkowi o sniadej cerze i pograzyl sie w cylindrycznym, glebokim na mile szybie, ktory wiodl do krainy przypominajacej krolestwo cyklopow. Ogluszajacy loskot, migotanie swiatel, donosne krzyki robotnikow, zar plomieni oraz imponujacy majestat gigantycznych pracujacych niestrudzenie machin. Na rozleglym placu z kolumnada ukladano kile okretow kosmicznych, budowanych z mysla o emigracji i podbojach. Moze za rok - okres krotki, jesli wziac pod uwage ogrom zamierzen - okrety te wystartuja z Ziemi, poteznie uzbrojone. Beda ich wtedy tysiace, bo praca wre na calym globie, w dziesiatkach identycznych osrodkow podziemnych. Nieokreslony lek Zara rozproszyl sie wsrod marzen o przyszlych triumfach. Mieszkancy Wenus zgina w niszczacym skwarze plomieni. Chwala Iteriu bedzie rozbrzmiewac coraz dalej i dalej... Kua zyl. Byl to cud, mozliwy zapewne tylko dzieki szalonej, nieokielznanej woli zycia. W drobnym, ptasim ciele plonelo zawziete mestwo, rownowazace wiele innych brakow. Przez dlugie godziny Kua lezal na pustynnym piasku, jak zalosny, zwiniety peczek pierza. Ruch jego ograniczal sie do pracowitego oddechu i mrugania oczami, palajacymi nienawiscia. Krew kapala wolno z ohydnych, rozjatrzonych ran na piersiach. Nieznosny, swidrujacy bol przejmowal mieknie. Jednakze przed zachodem slonca Kua zdolal podzwignac sie i odpelznac kilka sazni. Skostnialy, zagrzebal sie w plytkim piasku, szukajac ochrony przed nocnym chlodem. Przez trzy doby pozostawal bez ruchu. Byl za slaby, by opuscic legowisko. Nie czul urazy do Zara ani innych okrutnych Iteriu. Dosc dlugo zyl w okrutnych warunkach, by przywyknac do nieliczenia na zadne wzgledy. Ale ulegl pasji, niepohamowanej pasji wywolanej cierpieniem fizycznym. Pragnal zemsty lub raczej potrzebowal jej nie mniej niz ozywczego tchnienia. Nie wiedzial oczywiscie, ze Iteriu przygotowuja plany kampanii przeciwko zarodnikowym roslinom z Marsa i ze przy okazji zmiota z powierzchni Ziemi jego gatunek oraz cale zycie organiczne. Czwartego dnia rozstal sie z kryjowka. Szczescie mu dopisywalo - opodal znalazl padline - szczatki zwierzecia z rodziny antylop. Przez nastepne dni i tygodnie walczyl skutecznie ze smiercia. Gojenie postepowalo z wolna, bo zanieczyszczone rany zaczely sie jatrzyc. Kua zdazal ku rodzinnym stronom z poczatku pieszo, nastepnie podfruwajac od czasu do czasu po sto jardow. Trud i meka zdawaly sie nie miec konca, ale szatanskie blyski nienawisci nie gasly w zlych oczach z bialymi powiekami, a dlugi, czarny dziob klapal z nieokielznanej zawzietosci. Dlugie dni utworzyly miesiac, a potem dwa. Wreszcie pewnego dnia Kua wpelznal do glebokiego parowu. Wychudzony straszliwie, przypominal czarno odziany szkielet. Byl do cna wyczerpany - w swoim zamroczeniu nie uprzytomnil sobie, ze gestniejace cienie kryja cos niezwyklego. Ledwie zauwazyl tu i owdzie kragle ksztalty, ale gdyby nawet objal je metnym wzrokiem, sadzilby, ze to niewielkie glazy. Opanowany nienawiscia do Iteriu, prawie zapomnial o roslinie zarodnikowej. Nie wiedzial, ze wlasnie w tym miejscu los i zmienne podmuchy wiatru dokazaly cudu. Z milionow zarodnikow setka przynajmniej osiadla w jarze. Warunki sprzyjaly szybkiemu rozwojowi. Bylo w miare cieplo. Byla tez i wilgoc. Kua uslyszal wyraznie szmer wody. Zapragnal dostac sie do niej, ale braklo mu sil. Kua musial spac dlugo; zbudzil go jednostajny pomruk o dziwnie hipnotycznych wlasciwosciach. Ptak nadal byl slaby i odretwialy, lecz mimo glodu i pragnienia spokojniejszy. Rozejrzal sie dokola. Rozpadlina byla gleboka, cienista. Tonela w szarym polmroku, chociaz na zebatych szczytach jej zboczy polyskiwaly promienie slonca. Kua ocenil to wszystko w mgnieniu oka - spojrzal na rozproszone tu i owdzie dziwaczne ksztalty, ktore o zmierzchu poczytal za kamienie. Zrozumial. Byly to rosliny zarodnikowe - pokraczne, widmowe, kostropate, polyskujace malymi soczewkami swiatloczulych organow. W pierwszej chwili chcial odleciec, umknac przed smiertelnym wrogiem. Jednakze trwalo to krotko. Monotonny pomruk dobywajacy sie z membran organow glosowych roslin koil, lagodzil, sprowadzal coraz glebszy spokoj. Wokol lezaly martwe mrowki - ofiary pradu elektrycznego. Ptak nie mial do dyspozycji lepszego pokarmu, wiec zaczal jesc zarlocznie. Pozniej odnalazl metne zrodelko wyplywajace ze skalnej sciany i pil dlugo. Wreszcie osunal sie na ziemie i podczas drzemki mamrotal cos o sobie, o wlasnym gatunku i wszechwiedzacym Iteriu. Wkrotce jednostajny pomruk najezdzcow ulegl zmianom, upodobnil sie do majaczenia Kuy - jak gdyby uczono mowic male dziecko. Mozna bylo odroznic slowa "Kua", "Iteriu" oraz inne wyrazy i zwroty jezyka wrogiego klanu. Tak wygladal poczatek cudownej i zdumiewajacej przygody Kua, czarnopiorego wygi. Nie odczuwal juz potrzeby powrotu w ojczyste strony, chociaz Slonce wielokroc wschodzilo i zachodzilo. Nie znal przyczyny, bo nie wiedzial nic o czarach hipnotyzmu. W miare regeneracji sil podejmowal coraz to dalsze wyprawy. Polowal. Odzywial sie glownie owadami i robakami. Zawsze jednak wracal do parowu, by sluchac niesamowitych roslin, ktore szeptaly, mamrotaly, gawedzily jego mowa. Byla w tym mimo calej grozy nieokreslona, mglista zapowiedz czegos dobroczynnego, jak gdyby nowej dziwnej sprawiedliwosci obejmujacej caly swiat. Tymczasem smugi lsniacych pojazdow rakietowych przemykaly nad pustynia za dnia i w nocy. Niekiedy strzelala z nich niewidzialna energia, spowijajac piasek w plomien i niszczac rosliny zarodnikowe, tam gdzie zdolaly zapuscic korzenie. Prawo przypadku chronilo jednak jar i zapewne inne miejsca, wiec obce zycie kielkowalo. Pustynia byla bardzo rozlegla. Pierwszy etap walki Iteriu z najazdem roslin zarodnikowych stanowil wstep i mial na celu utrzymanie w szacha przeciwnika. Tylko sam Iteriu znal tajemnice generatorow konstruowanych gleboko pod ziemia - generatorow, ktore wytwarzaly straszliwa energie, zdolna unicestwic wszelka zywa plazme na powierzchni planety. Bylo to zadanie olbrzymie, wymagajace dlugotrwalych przygotowan, lecz Iteriu postanowili zapobiec raz na zawsze grozbie wydarcia im wladzy nad Ziemia. Zapadl wyrok smierci na Kue wraz z calym jego klanem, na gryzonie, mrowki i wszystkich innych pomniejszych mieszkancow ocalalych wsrod zmierzchu planety Ziemi. Nienawisc Kuy wobec potomstwa czlowieka miala podstawy sluszniejsze, niz sam Kua zdawal sobie sprawe. Nietrudno mu wiec przyszlo zastosowac sie do polecenia, ktore uslyszal: -Znajdz Iteriu. Sprowadz go tu. Samego. Pieszo. Od razu przyszedl mu na mysl Zar, ktory znajdowal sie najblizej. Ale okazja nastreczyla sie dopiero pod koniec lata, chociaz ptak nie proznowal i strozowal pilnie. Pewnego wieczora, kiedy Ksiezyc i Wenus swiecily jasno, Kua siedzial na szczycie wzgorka opodal wielkiej kopuly powierzchniowej, skad czesto prowadzil obserwacje. Nagle pojazd Zara wystrzelil z cylindrycznej wyrzutni, zatoczyl powolny luk i obral kurs polnocno-zachodni. Lecial prosto i nie tak predko, by mu ptak nie mogl dorownac. Bez watpienia pilot odbywal wycieczke dla rozrywki, bez konkretnego celu. Kua, zadowolony i podniecony, utrzymywal bezpieczny dystans, poki pojazd nie zblizyl sie do jaru. Wreszcie nadeszla pora... Ptak wiedzial, ze grozi mu zguba, jezeli jednak zalatwi sprawe zrecznie... Mocno uderzyl skrzydlami, aby doscignac mechaniczna zwierzyne. Jal nawolywac przejmujacym ptasim glosem: -Iteriu! Iteriu! Iteriu! Laduj! Jestem Kua, twoj dawny informator. Pokaze ci wiecej. Wiecej! Wiecej! Podstep przedstawial sie naiwnie prosto. Zar doslyszal glos mimo loskotu rakiety. Czy zywil podejrzenia? Oczywiscie. W owej epoce nie bylo na Ziemi istoty, ktora przyjelaby podobne zaproszenie bezkrytycznie. Ale i Zar byl dobrze uzbrojony i - wedlug wlasnego zdania -bezpieczny. Zwyciezyla ciekawosc. Wylaczyl silniki i zapytal w ptasim narzeczu: -Gdzie i co mi chcesz pokazac, czarny lajdaku? Kua wznowil nalegania: -Laduj! Nie dojedziesz swoja maszyna, tam gdzie trzeba. Laduj, Iteriu! Pertraktacje trwaly. Nieufnosc walczyla z zainteresowaniem. Tymczasem rosliny zarodnikowe czekaly cierpliwie na dnie szczeliny, ktora wartki potok wyzlobil w jakiejs odleglej epoce geologicznej. Soki krazyly w ich tkankach tak samo, jak w tkankach innych roslin, lecz delikatne wloski lowily dzwieki, a wrazliwe na swiatlo komorki zastepowaly oczy. Glebiej znajdowaly sie organy odpowiadajace mozgowi i systemowi nerwowemu. Rosliny zarodnikowe nie znaly motali ani narzedzi. Dzialaly w odmienny sposob -narzucony przez warunki wysoce niekorzystne w porownaniu z sytuacja zwierzat. Ale mialo to rowniez i swoje dobre strony. Teraz czekaly zaczajone niby kragle upiory. Slyszaly wrzaski Kuy, swojego wyslannika. Odczuwaly zapewne wzmozone napiecie - jak mysliwy, ktorzy wsrod ciemnosci czy mgly zlowil uchem kwakanie kaczek. Wreszcie zwir zgrzytnal i w pole widzenia wkroczyl maly czlowieczek w srebrzystej tunice. Drobna, szczupla reka mocno sciskala bron. Zawahal sie na moment, jak gdyby ulegajac naglej panice. Ale nie dano mu sposobnosci do odwrotu. Torba zarodnikowa pekla z trzaskiem. Zywy kurz wypelnil jar jak gesta, nieprzejrzysta mgla, oslepiajaca i duszaca. Zar odruchowo nacisnal spust. Plomien strawil kilka roslin. Kamienie potoczyly sie z loskotem w miejscu, gdzie zle wymierzona smuga energii napotkala sciane parowu. Maly czlowieczek przerazil sie, odetchnal gleboko, gwaltownie. W tej chwili upadl i poczal wic sie w bezradnej mece. Dlawiony mialkim pylem, mial wrazenie, ze jego swiadomosc zapada w czarna otchlan nieskonczonosci. Oto on, Zar, placi za wszystkie zle uczynki. Z opetancza furia sluchal szyderczych wrzaskow Kuy, ktory go zwabi? w matnie. Nie mogl jednak odpowiedziec obelgami - jego mysli roztapialy sie w nicosc. Swiadomosc zycia wracala z wolna i bolesnie. Poczatkowo Zar czul sie, jakby przechodzil zapalenie pluc dusznosci, wysoka temperatura, kompletne otepienie. Gdyby zarodniki mogly rozwinac sie w plucach, umarlby niezawodnie. Ale szczesliwie nie bylo to srodowisko ani zbyt cieple, ani zbyt wilgotne. Pomalu Zar wykaslywal balast. Byl zziebniety, zlodowacialy, bowiem wraz ze zmiana pory roku nastaly chlody. Drobny snieg sypal z pierzastych chmurek, perlowych i obrzezonych zlotem. Opadajace z wolna malenkie krysztalki polyskiwaly tysiacznymi refleksami swiatla. Grobowa cisza przytlaczala niemal fizycznym brzemieniem. Zdawac sie moglo, ze ow ciezar to zamierzchle dzieje swiata, dzieje wspanialego rozwoju zmierzajacego stopniowo i nieuchronnie do wiecznych cieni kamiennej smierci. Zar pragnal umknac z przerazajacego parowu, ktory zdawal mu sie czastka innej planety. Podzwignal sie, probowal stanac. W tym momencie spostrzegl, ze petaja go podobne do sznurow wasy, twarde jak rog, lecz cieple od organicznego fermentu, bardziej zwierzecego niz roslinnego. Delikatne szoki elektryczne draznily skore, ktora jak gdyby pulsowala. Zar zdawal sobie sprawe, ze w czasie kiedy lezal bezwladnie, pedy roslin zarodnikowych spowily go dokladnie - niby winorosl - przywodzac jednoczesnie na mysl rosliny owadozerne wystepujace w jednej z odleglych epok. Wiezy zaciesnialy sie. Zar czul, jak drobne kolce porastajace pedy przenikaja jego skore. Krzyczal z bolu i strachu, a gluche echa powtarzaly jego wolanie w pustynnym jarze. Niemilosiernie obojetny spokoj drobnego sniegu i panujacej wokol smiertelnej ciszy zdawal sie szydzic z pulapki, w ktora wpadl. Wreszcie stlumiony glos poczal szeptac we wronim narzeczu: -Ucisz sie, ucisz... Pokoj... Pokoj... Pokoj... Senne tony niosly ukojenie, chociaz Zar wiedzial dobrze, iz od najezdzcow nie moze oczekiwac nic dobrego. Rosliny obdarzone glosem - prawie ludzkim glosem! Zar osadzil, ze miesiste liscie musza kryc w sobie organy mowy. Z prac na temat Marsa wiedzial cos niecos o najezdzcach i ich zyciu. Organy dzialajace na sposob urzadzen mechanicznych powstaja i doskonala sie w miare wyniklych potrzeb. Obca wiedza jest adaptowana w zakresie wegetatywnej inteligencji -inteligencji, ktora nie opanowala jednak nigdy gornictwa ani wytopu czy obrobki metali. Spowity ciasno mackami potworow Zar uprzytamnial sobie ich moc. Dziwne, ale swiadomosc ta nie wplywala na hipnotyczny spokoj. Mars. Wedrowna roslinnosc, charakterystyczna dla zmierzchu swiatow, przetrwala wszelkie zycie na Czerwonej Planecie. Oplotla ja olbrzymia nieregularna siecia. Zapelnila wyschle koryta rzek i zatoki morz, ktore zniknely. Nie byly to osobniki - byl to system tworzacy specyficzna, przedziwna cywilizacje. Ogromne, puste wewnatrz i zagrzebane gleboko korzenie czerpaly wode z topniejacych sniegow polarnych. Pelnily funkcje kanalow irygacyjnych. Pulsowanie wewnetrzne pompowalo wode przez tysiace mil pustyni, dostarczajac wilgoci roslinom rozsianym po drodze wsrod konajacego, odwodnionego swiata. Kanaly Marsa! Oczywiscie. To kolosalny system nawadniajacy, wielkie dzielo techniki, niepojetej i niedostepnej dla Iteriu. Zywa siecia tych ogromnych polaczonych korzeni musialy niewatpliwie plynac impulsy mysli i rozkazow - wysoko zorganizowany system dowodzenia i bezpieczenstwa. Nawet dzis, kiedy Mars jest prawie martwy, jego schylkowa cywilizacja nie zrezygnowala pewno z ostatnich prob walki. Badacze z dawnych epok widzieli dziwne, cudowne czasy. Chlodny blask slonca na osobliwych ruinach pozostawionych przez wygasle gatunki. Rozrzedzone powietrze. Arktyczny klimat, surowszy niz obecnie na ziemi. Dokola smierc i tylko dlugie, najezone kolcami wstegi tych roslin. Widmowe ksztalty rysuja sie noca pod bliskim sierpem Ksiezyca i jego siostry Wenus. Zar nie wiedzial, czemu tak sie stalo, lecz slyszal, ze tylko niewielu ludzkich badaczy uszlo z zyciem przed roslinnymi mieszkancami Marsa. Mysli Zara poczely bladzic w oderwany, niezwykly sposob. Moze natura posiada jakis plan, ktory systematycznie realizuje? Wielkie gady ery mezozoicznej wymarly, aby ustapic miejsca ssakom. Pozniej prymat zyskal czlowiek i jego potomkowie. Nastepstwo gatunkow zgodnie z precyzyjnym planem? Kompletna cisza puszystego sniegu, urozmaicona jedynie slabymi podmuchami lodowatego wiatru, sprzyjala rozwazaniom - zwlaszcza ze Zar lezal bezwladnie w petach. Wasy intruza, sekate, kolczaste macki wyrosly niewatpliwie celowo, aby pojmac w niewole Iteriu. Zar poczynal rozumiec ow fantastyczny zmysl introspekcji, ktory pozwala najezdzcom z Marsa na bezposredni kontakt z fizjologicznymi zagadkami ich organizmow. Stad znajomosc chemii i biologii bardziej przejrzysta niz cokolwiek, co Iteriu moze osiagnac w tych dziedzinach. Zar chcial krzyczec, lecz oslabienie i groza dlawily go, pozwalajac tylko na gluche westchnienia. Wreszcie odzyskal glos potezny instynkt gatunku. Zar wiedzial, ze najprawdopodobniej zginie rychlo, ale Iteriu jako gatunek pozostanie, a to sprawa stokroc wazniejsza. Nie moze przepasc dysponujac tak poteznymi silami. Przypuszczenie, ze ulegnie polmartwym, nieruchawym najezdzcom, przeczy zdrowemu rozsadkowi. Za kilka miesiecy, kiedy dobiegna konca przygotowania do powszechnego procesu oczyszczajacego, Ziemia bedzie uwolniona od intruza. Sniada twarz Zara, nie pozbawiona znamion prawdziwej wielkosci, przybrala wyzywajacy wyraz. Brutalnosc, sila, spryt, zdolnosc szybkiego dzialania - oto narzedzia walki Iteriu. Ale nie na tym koniec. Sa rowniez inne moce. Zar nie byl krotkowzrocznym glupcem, sklonnym do pochopnego wysnuwania optymistycznych wnioskow, wiedzial jednak, ze wedlug wszelkich logicznych przeslanek zapasy miedzy Iteriu a najezdzcami z Marsa moga dac tylko jeden wynik. Umocniony ta wiara, zorientowal sie wkrotce, ze szczescie dopisuje mu bardziej, niz mial prawo liczyc. Po dlugich godzinach meki chwyt twardych, sekatych macek jak gdyby zelzal. Zar nie wiedzial, czemu to przypisac. Podejrzewal nowy zdradziecki podstep, lecz nie nastepowalo nic osobliwego. Cala niespozyta energie skoncentrowal na probach ucieczki - mial wrazenie, ze zdola pokonac slaby roslinny ucisk. Bacznie wygladal sposobnosci. Wreszcie okolo polnocy uwolnil zdretwiale dlonie i chwycil rekojesc noza. Po chwili stal wolny, uzbrojony w zabojcza strzelbe. Klal z cicha, gdy kustykajac sztywno wracal do pojazdu rakietowego. W parowie szalalo szkarlatne morze ognia. Mrozny wiatr unosil kleby dymu. Zar szukal Kuy, chcial wyladowac gniew rowniez i na zdrajcy. Ale czarny wyga przepadl bez sladu. Najblizsze dni przyniosly sroga zime, ktorej skutkow nie odczuwali Iteriu w swoich podziemnych miastach. Po upiornej przygodzie Zar zostal poddany badaniom lekarskim i uznany za zdrowego. Pracowal tez wydajniej niz inni. Dojrzewal plan kolonizacji Wenus. Niebawem potomstwo czlowieka zawladnie mloda, bliska Slonca planeta. Zielone rowniny, dzungla, cieply lazur nieba. Juz wkrotce, wkrotce, wkrotce! Zar snul marzenia o przygodach i prymitywnym szczesciu. Z miast Iteriu wylatywaly systematycznie pojazdy rakietowe, aby niszczyc swieze rozrosty najezdzcow. Przepojona tlenem materia ich organizmow plonela w pustynnych parowach i wzdluz brzegow slonych wysychajacych morz - wszedzie gdzie rosliny zarodnikowe probowaly ustanowic swoja cywilizacje. Najczesciej nie udawalo im sie jednak osiagnac wieku bodaj bliskiego dojrzalosci. Ale jeden dojrzaly niedobitek byl w stanie zakazic Ziemie bilionami zarodnikow. Skuteczna metoda mogl byc tylko powszechny proces oczyszczajacy. Znowu nadeszla wiosna, a za nia lato. Okrety kosmiczne byly prawie gotowe. Rychlo mialy wystartowac ku Wenus i wielkiej przygodzie. Generatory, ktore nasyca atmosfere zabojczymi dla zycia falami, czekaly pod bialymi kopulami hangarow. Zar spogladal z duma i zadowoleniem na wspaniale, lsniace wnetrze doku, w ktorym budowano okret przeznaczony dla jego wspolnoty. Wzrok plonal mu radoscia. -Jutro - rzucil pod adresem towarzysza. Tamten skinal glowa. Bialy odblask piecow atomowych rozjasnial jego rysy, podkreslal wilczy usmiech triumfu. -Jutro! - powtorzyl Zar z dziwna zawzietoscia. Kua dawno wrocil do wspolplemiencow. W ciagu ostatnich miesiecy zycie wroniego klanu odbiegalo tylko nieznacznie od wzoru utartego przez tysiaclecia. Dla bezpieczenstwa zaprowadzil stado w glab pustyni, gdzie machiny latajace Iteriu docieraly rzadko i bardzo niewiele roslin zarodnikowych zdolalo zapuscic korzenie. Pierwszym znakiem, po ktorym Kua poznal, ze dzieje sie cos niedobrego, bylo ogolne zle samopoczucie, ktore wystapilo raptownie pewnego dnia okolo poludnia. Dziwnemu niepokojowi towarzyszylo pieczenie i swedzenie calego ciala. Zadne inne objawy nie zapowiadaly zblizania sie niewidzialnej dloni smierci. Generatory Iteriu pracowaly gleboko pod Ziemia. Kua nie byl fizykiem. Wiedzial tylko, ze jemu i jego bliskim cos dolega. Wraz ze swoja samica Teka i stadem towarzyszy wzbil sie wysoko. Na krotki czas odczul ulge. W gorze, w poblizu slonecznego dysku, zobaczyl smugi okretow kosmicznych Iteriu, ktore sunac w piatke - raptownie zawrocily w kierunku Ziemi. Postepy zabojczej emanacji byly powolne. Pelna moc mial jej nadac dopiero rezonans skal tworzacych cienka wierzchnia powloke skorupy ziemskiej. Pod wieczor Kua odczuwal tylko nieznaczne pogorszenie. Ale nastepnego dnia o swicie byl zupelnie wyczerpany i oszolomiony. Powszechny proces oczyszczajacy postepowal miarowo i systematycznie. Byl zwrocony przeciwko intruzom, lecz przy sposobnosci mial zmiesc wszelkie inne formy rodzimego zycia Ziemi. Cztery dni. Klan Kuy czekal zgromadzony tragicznie w ruinach pozostalych z odleglej przeszlosci. Ptaki mialy matowe, nastroszone piora i drzaly jak gdyby z zimna. Niektore wydawaly krotkie, zdlawione okrzyki trwogi. Wieczorem Kua patrzyl na wschod Ksiezyca za wybitymi oknami budowli. Byl za slaby, by spac. Lezal wsparty na piersi. Jego oczy spogladaly metnie spod opuchnietych powiek, mimo wszystko jednak polyskiwaly zawzietoscia, ktora zachowaja byc moze nawet wowczas, gdy przestana zyc i widziec. Slabnacy umysl potrafi odgadnac sprawcow niepojetej kleski. Kua, bezradny, choc waleczny, zdobyl sie na chrapliwy okrzyk wyzwania, natchniony odwaga rownie niesmiertelna jak wiecznosc: -Iteriu! Iteriu... Krotko przed odwolaniem na Ziemie pierwszej grupy okretow kosmicznych zmierzajacych w kierunku Wenus Zar osunal sie bezwladnie na tablice rozdzielcza. Nalezal do drugiej ekipy, ktora nie weszla jeszcze do wyrzutni. Omdlenie przyszlo nagle. Kiedy Zar odzyskal zmysly, lezal na waskim materacu w szpitalnej dzielnicy miasta. Wzrok mial zamglony, robilo mu sie raz zimno, raz goraco. Zobaczyl jednak srebrzysta tunike pochylonego nad soba lekarza. -Zle ze mna? - wyjakal z trudem. - Dopiero co bylem zupelnie zdrowy... -Bardzo zle z toba - padla rzeczowa odpowiedz. - Od dawna nie byles zdrowy. Bakterie typu, ktory uwazalismy za wytepiony od tysiacleci, miesiacami pustoszyly twoj mozg i system nerwowy. To choroba utajona. Wczesniej nie moglismy postawic diagnozy. W okresie inkubacyjnym jady dzialaja pobudzajaco na wladze umyslowe i fizyczne. Stad pozory doskonalego zdrowia. Dzis juz wiemy, ze choroba jest bardzo zarazliwa. Trudno ja rozpoznac, ale przeprowadzilismy szczegolowe badania u licznych osobnikow pozornie zdrowych. U wszystkich stwierdzilismy nie tylko obecnosc, lecz rowniez daleko posuniety rozwoj choroby. Setki juz pomdlaly - tak jak i ty. Z pewnoscia beda dalsze przypadki. Moim zdaniem caly nasz rodzaj ulegl zakazeniu. Sytuacja jest katastrofalna. Szerzy sie panika. Wyraznie spadly dostawy zywnosci. Najprawdopodobniej odkryjemy antytoksyny... ale czy starczy czasu? Zar tracil przytomnosc, lecz zrozumial jeszcze slowa lekarza i domyslal sie zrodel tajemniczej epidemii. Poczal mamrotac na pozor bez zwiazku. -Przemiany Ziemi... Gady... Ssaki... Ludzie... Nastepstwa... Nastepstwa... Natura... - nagle zawolal glosem pelnym mocy: - Walcz, Iteriu! Walcz! Byl okrutny, jak caly jego gatunek, lecz nie braklo mu mestwa. Nagle usiadl na szpitalnym poslaniu. Byl to odruch wspanialy, jezeli nawet stanowil tylko ostatni dramatyczny gest zgrzybialej ludzkosci. Zamiast biadania nad nieuchronna zguba - apel, by do konca wypelnic zadanie. -Walcz! - wolal Zar, jak gdyby zwracal sie do nieprzeliczonych tlumow. - Walcz, Iteriu! Badaj! Ucz sie! Pracuj! To jedyna twoja nadzieja! Podtrzymaj dzialanie generatorow oczyszczajacych. Dawne pisma badaczy Marsa... Rosliny zarodnikowe inaczej niz my podchodza do problemow. Nie znaja metali. Nie znaja maszyn. W swoich tkankach wyhodowaly zabojcze bakterie. Wynalazly je. Rozpowszechnily. Stworzyly z wlasnej materii. Zakazily mnie, kiedy bylem w niewoli. Kolce na mackach... Stalem sie nosicielem... Odkryj antytoksyne, Iteriu! Walcz! Pracuj!... Minal rok, dwa, trzy lata. Slonce swiecilo jasno. Powietrze bylo prawie cieple. Na widnokregu rysowaly sie te same pustynne wzgorza. Odwieczne ruiny drzemaly wsrod ciszy -nie inaczej niz dawniej. Na zboczach pagorkow uwijaly sie roje mrowek. Liczne kolonie gryzoniow swiadczyly, ze populacja tego gatunku nie zmalala. Pod niebem klan Kuy zataczal leniwe kregi. Ziemia zmienila sie nieznacznie. Kragle kolczaste bulwy krzewily sie w parowach, siegajac swymi zagonami w pustynie. Ich prozne wewnatrz, polaczone korzenie budowaly z wolna rurociagi kolosalnego systemu nawadniajacego. Dzialo sie nie inaczej niz ongi na Marsie lub w jeszcze odleglejszych epokach na Ganimedzie, ksiezycu Jowisza. Saliny, pozostale z morz, i polarne sniegi dostarczaly wilgoci. Mysl przebiegala szybko wzdluz polaczonych korzeni, polyskiwaly swiatloczule soczewki i drobne, zlowieszcze kolce. Nic nie zaklocalo spokoju najezdzcow. Tylko Iteriu moglby stanowic grozbe dla ich zmasowanej sily. Pomniejsze formy rodzimego zycia nie przedstawialy niebezpieczenstwa. W podziemnych miastach dawnych wladcow Ziemi byly tylko szkielety i zablakane mrowki, ktorych, jak calej fauny planety, nie dotknela zaraza skierowana wylacznie przeciwko Iteriu. Ostatnia rasa ludzka nie roznila sie obecnie od gadow mezozoicznych. Ale na Ziemi panowal pokoj. Kua krazyl w powietrzu. Wydawal radosne, donosne krzyki. Rzadko teraz wspominal przeszlosc. Nowi wladcy nie byli zapewne przychylni, lecz przejawiali kompletna obojetnosc. Nie darzyli go uwaga, wiec Kua, produkt zmierzchu Ziemi, byl szczesliwy. Roslinnosc atakowala zewszad wielka kopule powierzchniowa, gdzie niegdys pelnil straz Iteriu imieniem Zar. Najezdzcy odniesli wielkie, lecz czcze zwyciestwo, gdyz Ziemia dogorywala. Pod kopula teleskop polyskiwal matowo, obrastajac kurzem. W swoim czasie Zar czesto zwracal go ku Wenus - celu niedosciglych marzen Iteriu. Kto wie? Najezdzcy przyszli z prozni. Przez Ganimeda i jalowa powierzchnie Marsa trafili na Ziemie. Moze kiedys, gdy Wenus postarzeje, nadejdzie pora... Maurice A. Hugi - Mechaniczne myszy Igrac z nieznanym to tyle, co szukac guza. A jednak Burman zaryzykowal! Do dzis wielu jest takich, co nie moga sluchac zadnych trzaskow, tykania, zgrzytow, terkotania - slowem wszystkiego tego, co przypomina stary astmatyczny budzik. Ludzie ci cierpia na mechano-fobie. A zawdzieczaja to wlasnie Danowi Burmanowi. Ktoz nie slyszal o Bajecznej Baterii Burmana? To ten sam facet! Wyczarowal ja wlasnym przemyslem - od poczatku do konca - i opatrzyl slawnym dzis na caly swiat sloganem "Elektrownia w kieszeni". To nie takie proste - zbudowac urzadzenie wielkosci pudelka od papierosow, ktore by produkowalo energie elektryczna o stokrotnie wiekszej mocy niz najsilniejsze znane dotad zrodlo pradu. Nie jest to proste dla nikogo - z wyjatkiem Burmana! Burman popatrzyl na mnie uwaznie i powiedzial: -Kiedy dwanascie lat temu przyslali cie z redakcji tego technicznego pisma, wysluchales mnie bardzo uprzejmie. Co dziwniejsze, nie potraktowales mnie ani jak marzyciela, ani jak idiote. Przeciwnie - napisales o mnie zupelnie sensowna notatke, ktora zapoczatkowala moja dzisiejsza popularnosc i - w konsekwencji - przyniosla mi pieniadze. -Nie wyobrazasz sobie chyba, ze zrobilem to przez osobista sympatie dla ciebie -pospieszylem go zapewnic - po prostu bylem uczciwie przekonany o wartosci twego wynalazku. -Mozliwe. - Przygladal mi sie w taki sposob, jakby mial zamiar mi sie z czegos zwierzyc. - Musze przyznac, zesmy sie dosyc zzyli od tamtej pory - podjal. - Przegadalismy niejedna chwile i wydaje mi sie, ze jestes jedynym sposrod moich nielicznych przyjaciol, ktoremu moglbym zrobic pewne, glupie byc moze zreszta, wyznanie. -No, smialo - probowalem go zachecic. Rzeczywiscie bylismy bardzo zzyci, jak powiedzial. Lubilismy sie. Istnialo miedzy nami jakies pokrewienstwo dusz. Burman byl czlowiekiem bardzo inteligentnym, ale nie mial nic z pedantycznego profesora. Przystojny, okolo czterdziestki, o zupelnie przecietnej powierzchownosci, na oko robil wrazenie -powiedzmy - wzietego dentysty. -Bili - powiedzial - bardzo powaznie - to wcale nie ja wynalazlem te baterie. -Nie ty?! -Nie. Ukradlem ten pomysl. Ale najidiotyczniejsze w tym wszystkim jest - to, ze wcale nie wiedzialem, co kradne i... skad. -Jasne jak slonce - zauwazylem. -Ale to jeszcze nic - zignorowal moja ironie. - Wyobraz sobie, ze po dwunastu latach cholernej orki zbudowalem cos jeszcze; cos niesamowicie skomplikowanego. - Uderzyl sie piescia w kolano, a jego glos stal sie niemal zalosny. - Wyobraz sobie, stary, ze teraz, kiedy skonczylem, nie mam zielonego pojecia, co to jest. -Na ogol wynalazcy wiedza, nad czym pracuja. -Owszem. Ale nie ja. - Burman zrobil sie nagle zabawnie powazny. - Dokonalem w zyciu tylko jednego wynalazku, i to wlasciwie przez przypadek. - Ozywil sie. - Ale ten jeden wynalazek stal sie kluczem do tysiaca innych. Dzieki niemu zbudowalem baterie. Dzieki niemu bylem bliski osiagniec znacznie wiekszej wagi. Malo brakowalo, a w zasiegu moich niedoskonalych rak i skromnego umyslu znalazlyby sie plany, ktore, byc moze, zmienilyby bieg swiata w sposob przechodzacy twoja wyobraznie. - Pochylajac sie do przodu, by dodac wagi slowom, Burman ciagnal: - Posiadlem tajemnice, ktora kosztowala mnie dwanascie lat pracy i zawrotna sume pieniedzy. Skonczylem dzielo wczoraj wieczorem, ale - zabij mnie - nie mam pojecia, co to jest. -Moze gdybys mi pokazal... -Wlasnie o to mi chodzi. - Burman zapalil sie nagle. - Mowie ci, ladny kawalek roboty, sam to musze przyznac. Zaloze sie, ze nie zgadniesz ani co to jest, ani do czego sluzy. -Ale z tego wynika, ze czemus jednak musi sluzyc, a wiec, ze jakos dziala. Burman otworzyl drzwi. -Chodz, zobacz. Byl to rzeczywiscie szlagier. Metalowa kaseta o blyszczacej pokrytej rodem powierzchni, z ksztaltu i wielkosci przypominajaca ustawiona pionowo trumne. Wokol tego dziwnego urzadzenia unosila sie jakas zlowrozbna atmosfera oczekiwania, by potencjalny jego wlasciciel wyzional ducha. Pare szklanych okienek, umieszczonych z frontu, pozwalalo dostrzec system niezwykle precyzyjnych - zupelnie jak w pierwszorzednym zegarku - zebatych kolek. Male, delikatne soczewki spogladaly na mnie z obojetnoscia Sfinksa. Po jednej stronie widnialy trzy przysloniete klapkami otwory, po drugiej podobne dwa, z przodu jeden - najwiekszy. Na samym czubku sterczaly dwie metalowe rozdzki, zakonczone galkami, jak diabelskie rogi, co nadawalo dziwnemu urzadzeniu jeszcze bardziej sataniczny wyglad, przywodzac na mysl cmentarna scenerie. -Automatyczny pogrzebowy punkt uslugowy - powiedzialem patrzac na pudlo z nie ukrywanym niesmakiem. Wskazalem na jedne z drzwiczek. - Tedy wrzucasz calun smiertelny, a z drugiej strony wychodzi juz gotowy nieboszczyk, odpowiednio ulozony i spowity. -Widze, ze i tobie sie to nie podoba - powiedzial Burman. Otworzyl jedna z szuflad biurka i wyciagnal plik szkicow. - Oto jego wnetrznosci - ma obwod elektryczny, zawory, kondensatory i cos, czego nie jestem pewny, a co mi wyglada na malenki, ale niezwykle wydajny grzejnik elektryczny. W kazdym razie sa tu zebate kolka, strugarka i kilka malych sztanc do blachy. Wszystko wskazuje, na to, ze w tym duzym pomieszczeniu, za frontowymi drzwiczkami, znajduje sie miniaturowa tasma montazowa. Zreszta popatrz sam na te rysunki: piekielnie skomplikowane urzadzenie do produkowania pewnie jakichs niewiele mniej skomplikowanych historii. Sadzac z rysunkow, mial racje, nie wyjasnialy one jednak wszystkiego. Zdolny konstruktor, na podstawie bardzo dokladnych planow, moglby wydedukowac dzialanie maszynerii. Burman zgodzil sie z tym, przyznajac, ze niektore rzeczy robil "pi razy oko", podczas gdy inne kopiowal bardzo dokladnie. Dosc bylo danych, zeby rozpalic ciekawosc, za malo jednak, by ja zaspokoic. -Uruchom po prostu to pudlo i zobaczymy, jak ono dziala. -Probowalem - odparl Burman - nie moge. Nie ma zadnego wylacznika, nic, co by choc sugerowalo, jak to uruchomic. Probowalem juz na wszystkie sposoby - nic z tego. Obwod elektryczny konczy sie w tych antenach na czubku i nawet udalo mi sie wlaczyc prad, ale bez zadnego skutku. -Moze ono sie jakos samoczynnie wlacza - poddalem. Nagle olsnila mnie pewna mysl. - Moze to urzadzenie jest zegarowe? -Co mowisz? -No tak, nastawione na jakis okreslony czas. Kiedy wybije oznaczona godzina, samo sie uruchomi - jak bomba. -Nie badz taki melodramatyczny - powiedzial Burman wyraznie nieswoj. Pochylil sie i spojrzal w jedna z malenkich soczewek. -Bzzz - zabrzeczalo pudlo ledwo doslyszalnie. Burman rzucil sie w strone machiny, nastepnie odsunal sie, zmierzyl ja uwaznie wzrokiem, wreszcie spojrzal na mnie. -Slyszales? -No jasne. - Zaczalem przerzucac rysunki. Znalezienie malenkiej soczewki zajelo mi sporo czasu - ale przeciez byla! Tuz za nia znajdowala sie selenowa komorka. - To oko - powiedzialem. - Zobaczylo cie i zareagowalo. Czyli ze to urzadzenie nie jest martwe - nawet jesli po prostu stoi, nie widzi, nie slyszy i nic zlego nie robi. Przylozylem do soczewki biala chustke. -Bzzz! - powtorzyla trumna z emfaza. Burman przylozyl teraz chustke do innej soczewki - nic. Zadnego dzwieku ani nawet tej pogrzebowej nuty. Po prostu nic. -To mnie wykonczy - wyznal Burman. I ja juz mialem dosyc calej tej historii. Gdyby ta idiotyczna machina zaczela dzialac, moglbym znow cos na ten temat napisac, na czym Burman raz jeszcze zbilby kabze. Ale co robic z pudlem, ktore bzyczy, i to tylko wtedy, kiedy ma na to ochote. Trzeba dzialac stanowczo -zdecydowalem. -Taki byles dotad tajemniczy w sprawie zrodla tych wszystkich pomyslow - powiedzialem - dlaczego nie wykorzystasz go, by cie oswiecilo w kwestii dzialania tej twojej machiny? -Powiem ci wszystko... albo raczej... pokaze. Burman wyciagnal ze swego sejfu szkatulke, a z niej pewien mechanizm. Byl on znacznie prostszy niz tamta bezuzyteczna kupa zelastwa. Przypominal radioodbiornik krysztalkowy starego typu, z ta roznica, ze sam krysztal byl spory, z duzym polyskiem, i miescil sie w poziomym walcu prozniowym - ale tak samo pojedyncza tarcza, taki sam schemat polaczen. Przymocowane na izolowanym drucie zwisalo cos w rodzaju sluchawek, ktore zamiast mikrofonow mialy okragle, wypolerowane plytki miedziane, sporzadzone tak, by dokladnie przylegaly do uszu. -Moj jedyny wynalazek - powiedzial Burman nie bez, uzasadnionego zreszta, odcienia dumy w glosie. -Co to jest? -Przyrzad do podrozowania w czasie. -Cha, cha, cha! - moj smiech musial byc dosyc cierpki. - Czytalem o takich rzeczach. Prawde powiedziawszy, to nawet o nich pisalem. Wszystko to bzdura! Nikomu jeszcze nie udalo sie odbyc podrozy w czasie - ani naprzod, ani wstecz. Chcialbym zobaczyc, jak robisz sie coraz bardziej mglisty i oddalasz sie w przyszlosc. -Owszem, pokaze ci cos podobnego, i to bardzo szybko. - Burman powiedzial to z pewnoscia, ktora mnie draznila, z przekonaniem czlowieka, ktory jest zupelnie pewny, ze potrafi zrobic cos, co w opinii innych jest zupelnie niemozliwe. Wskazal na krysztalkowe urzadzenie. - Nie wyobrazaj sobie, ze to takie proste. Tysiace uczonych eksperymentowalo nad tym bez skutku. Mnie pierwszemu sie powiodlo. Musialem trafic na jakis szczegolny krysztal. Dotad nie wiem, na jakiej zasadzie on dziala; nigdy tez nie udalo mi sie odtworzyc podobnego urzadzenia - nawet z pozornie identycznym krysztalem. -I rzeczywiscie mozesz poruszac sie w czasie? -Tylko, w przod, nigdy w tyl, nawet o jeden dzien. Za to jesli chodzi o przyszlosc, urzadzenie to ma wprost nieograniczone mozliwosci. Moze nawet do dnia Sadu Ostatecznego, a moze i przez cala wiecznosc! To mi w zupelnosci wystarczylo. Uwiklal sie we wlasne absurdy. Nie moglem powstrzymac glosnego wybuchu smiechu. -Mozesz podrozowac w przod dowolnie, ale nigdy w tyl, nawet o jeden dzien. No to jak do diabla wracasz z takiej wycieczki w przyszlosc?! -Ja po prostu nie opuszczam terazniejszosci. A przyszlosci nie przezywam. Ja ja obserwuje z punktu widzenia terazniejszosci. To jest podroz w czasie we wlasciwym tego slowa znaczeniu. - Burman usadowil sie wygodniej. - Powiedz mi, Bili, kto ty jestes? -Jak to kto ja jestem? -No tak. Kto ty jestes - ciagnal, dajac od razu odpowiedz na wlasne pytanie. - Nazywasz sie Bili. Masz cialo i umysl. Ktore z nich jest Billem? Mozesz mi powiedziec? -Jedno i drugie - odparlem. -No naturalnie. Ale sa to dwie rozne czesci, mimo ze zlaczone ze soba jak syjamscy bracia. - Jego ton stal sie powazny. - Twoje cialo porusza sie w terazniejszosci, ktora stanowi niejako linie demarkacyjna miedzy przyszloscia a przeszloscia. Ale umysl ma znacznie wieksza swobode: mysli - a wiec przebywa w terazniejszosci; wspomina - a wiec wraca w przeszlosc; wyobraznia zas przenosi go w przyszlosc, i to w przyszlosc, ktora zalezy wylacznie od jego wyboru. A zatem twoj umysl moze podrozowac w czasie. Przechytrzyl mnie. Moglem wprawdzie kwestionowac to czy owo i probowac dyskusji, ale w zasadzie mial racje. Nigdy nie patrzylem na te sprawy z tego punktu widzenia, ale przeciez nie mylil sie twierdzac, ze kazdy moze odbywac podroze w czasie w granicach wlasnej pamieci i wyobrazni. I nawet w tym momencie - wystarczylo, ze sie cofnalem pamiecia dwanascie lat wstecz, bym zobaczyl Burmana mlodszego, szczuplejszego, bledszego, bardziej zywiolowego w sposobie bycia, nie tak chlodnego i powsciagliwego jak dzis. Obraz byl rownie dokladny, jak wierna byla moja pamiec. Na te krotka chwile znalazlem sie - oczywiscie nie fizycznie - przed dwunastu laty. -Nazwalem to psychofonem - ciagnal dalej Burman. - Kiedy juz poznasz przyszlosc, dokonujesz swiadomego wyboru sposrod wszystkich mozliwosci i decydujesz sie na taka, jaka ci najbardziej odpowiada. Psychofon - Bog jeden wie, w jaki sposob - nastraja cie na przyszla rzeczywistosc. Pozwala ci ujrzec oczyma wyobrazni przyszlosc taka, jaka ona bedzie, eliminujac automatycznie wszystkie te okolicznosci, ktore sie nie zdarza. -Pobudzacz wyobrazni, maszyna do marzen - pozwolilem sobie zakpic, ale nie bylem taki znow pewny siebie, jakby to moglo wynikac z mego tonu. - Dobrze, moj drogi, a skad ty wiesz, ze to wlasnie ta, a nie inna przyszlosc? -Wskazywalaby na to konsekwencja, z jaka aparat powtarza te same fakty i zjawiska -odpowiedzial powaznie. - Zbyt czesto i zbyt wiernie na to, by mozna je uznac za przypadkowe. A zreszta... - zrobil reka wymowny gest - najlepszy przyklad to moja bateria. I pomysl, i plany wzialem wlasnie z przyszlosci. A co - moze nie dziala? -Dziala, oczywiscie - musialem przyznac. Wskazalem na psychofon. - No, to chyba ja tez moglbym sie wybrac w przyszlosc. Daj mi sprobowac, moze mnie sie uda rozwiklac twoja zagadke... -Prosze cie bardzo, sprobuj, jesli tylko chcesz - chetnie zgodzil sie Burman. Ustawil odpowiednio krzeslo i wskazal mi je. - Siadaj, masz, zerknij sobie w przyszlosc... Burman wlozyl mi na glowe sluchawki, sprawdzil, czy miedziane plytki szczelnie przylegaja do uszu, a nastepnie podlaczyl psychofon do sieci i zapalil go, a w kazdym razie wykonal jakis ruch, ktory wygladal na zapalanie. -Do ciebie nalezy tylko zamknac oczy, maksymalnie sie skupic i... puscic wodze wyobrazni. Przez chwile manipulowal przy aparacie; pare razy westchnal "ach!", co moj nieszczesny organ sluchu odebral jako wibracje. Po chwili westchnienie Burmana przeciagnelo sie w "aaach!". Zachowalem sie nie fair - zerknalem spod zmruzonych powiek. Krysztal gorzal jak szczurze slepia w mroku piwnicy - jakas tajemnicza purpura. Zamknalem oczy i... wyruszylem w przyszlosc. Miedzy miedzianymi elektrodami przelatywalo cos trudnego do opisania, co tysiacem delikatnych palcow wczepialo sie w najdalsze zakamarki mego mozgu. Odnioslem niesamowite wrazenie, ze akrobatyczne palce jakiegos prestidigitatora, ktory za chwile krzyknie "Presto!", wyjmuja bryle moich szarych komorek z trzydziestowiecznego kapelusza - zakladajac oczywiscie, ze w trzydziestym wieku ludzie beda nosili kapelusze. Co to bedzie - a wlasciwie jak to bedzie w tym trzydziestym wieku? Czy nastapi regresja? Czy ludzkosc znow odzieje sie w skory zwierzat i powroci do jaskin? Czy moze w wyniku stalego postepu swiat zaludni sie bogami? I nagle - przysiegam! - zupelnie przytomnie ujrzalem dzikusa, a nastepnie przedziwne indywiduum o ogromnej glowie i polyskliwych oczach. Stwor ten uosabial w moim pojeciu cala szpetote, ku ktorej ludzkosc zdaza. Wtem tajemnicze palce zmacily te chorobliwa wizje, podsuwajac inna, ktorej doswiadczalem z cala bezradnoscia i wyrazistoscia nocnego koszmaru. Zobaczylem mianowicie przemawiajacego tlusciocha. Zewnetrznie byl to zupelnie zwyczajny czlowiek. Tak dalece zwyczajny, ze az zrobil na mnie wrazenie typowego pantoflarza. Tluscioch mial na sobie jednak cos w rodzaju rzymskiej togi, a w miejscu, w ktorym winien sie znajdowac laurowy wieniec, mala czarna kasetke. Jego audytorium bylo podobnie odziane. Tresc przemowienia Tlusciocha byla dla mnie zupelnie niezrozumiala, jakkolwiek nie ulegalo watpliwosci, iz mowi z glebokim przekonaniem. Tlum zebrany byl pod golym niebem; na dalszym planie widnialy potezne trybuny. Sadzac z odleglosci ostatnich rzedow, musialo to byc cos gigantycznego. W dali strzelala w niebo olbrzymia budowla ze scianami z polyskliwych kwadratow - jak wielki szklany dom. Tluscioch grzmial w najwyzszym podnieceniu. Nagle energicznie uderzyl palcem w dziwny przedmiot na glowie i popatrzyl po zebranych. Tlum wyrazil aprobate dosc powsciagliwie, ale najwyrazniej wystarczylo to mowcy. Podejmujac blyskawiczna decyzje, potrzasnal pulchna piescia i zerwal z czaszki dziwna kasetke. Nikt sie nie odezwal; nikt sie nawet nie poruszyl. Tlum stal niemy, z szeroko otwartymi oczyma, jakby porazony widokiem ludzkiej istoty bez kasetki. Jakas zjawa o zwiewnych, oplywowych ksztaltach i rozlozystych skrzydlach wzniosla sie wdziecznie do gory i przeplynela nad milczaca, nieruchoma cizba. Tluscioch, z usmiechem tryumfu na szerokim obliczu, wykrzyknal cos i - urwal. Szybujaca w gorze zjawa okryla sie najpierw mglistym oblokiem, a nastepnie, w glebokiej ciszy, wyslala cieniutka, srebrzysta swietlna strzale. Pocisk ugodzil mowce. Tluscioch sczezl w oczach, jakby padl ofiara galopujacego tradu. Wiadl, kurczyl sie, rozkladal i znikal w faldach wlasnego ubrania, az wreszcie obrocil sie w proch. Bylo w tym cos przerazajacego. Sluchacze nie rozbiegli sie w panice; z zacisnietych ust nie dobyl sie ani jeden okrzyk strachu, nienawisci czy odrazy. W calkowitej ciszy stali - po prostu patrzac - jak oddzial drewnianych zolnierzy. Zjawa, ktorej antena rzucala wsciekle blyski, zatoczyla kolo, by przyjrzec sie swemu dzielu, a nastepnie dala nura zawisajac tuz nad tlumem. Wszyscy, jak jeden maz, zrobili zwrot w lewo. Wszyscy, jak jeden maz, zaczeli maszerowac - raz, dwa, raz, dwa. Zerwalem z uszu sluchawki i powiedzialem Burmanowi, co widzialem, czy moze raczej, jakie wrazenie wywarl na mnie jego wynalazek. -Co to wszystko ma do diabla znaczyc? -Automaty - mruknal Burman. - Szklane domy i statki odrzutowe. - Zaczal przegladac zapisany notatnik, ktory trzymal w reku. - Wyglada mi na to, zes sie znalazl w poczatkach trzydziestego pierwszego wieku. Zanim wybuchla Antykasetowa Rebelia, przez dwadziescia lat byly tam stale zamieszki. -Jaka rebelia? -Antykasetowa. Rewolucja automatow przeciwko Technokratom. Jackson-Dkj-99717, przebiegly maciciel ze zwichrowana kaseta, potajemnie znieksztalcil setki innych kaset i w 3047 roku poprowadzil buntownikow do zwyciestwa. Jego pra-prawnuk, chytry wielkoglowy osobnik, zorganizowal z kolei powstanie Wolnych Bezkasetowcow przeciwko klice Jacksokratow. Nie posiadajac sie ze zdumienia nad jego relacja, zdolalem wreszcie wyjakac: -Alez to wyglada na fakty historyczne. -Bo to nic innego, jak historia - zapewnil mnie Burman. - Historia, ktora dopiero przyjdzie. - Zamyslil sie na chwile. - Studiowanie przyszlosci wydaje ci sie czyms niesamowitym, niemal nadprzyrodzonym, ale dla mnie to zupelnie normalna rzecz. Robie to od lat i pewnie po prostu rutyna spowodowala u mnie zobojetnienie dla tych spraw. Caly klopot polega na slabej selektywnosci. Mozesz na przyklad dwadziescia razy pod rzad zlapac ten sam okres, ale nigdy nie trafisz na ten sam miesiac czy nawet rok. Dobrze jak zlapiesz to samo dziesieciolecie. Dlatego moje dane sa takie wyrywkowe. -Rozumiem - powiedzialem. - Mozna okreslic czas w granicach minuty czy dwoch, ale nigdy dziesieciu czy nawet piecdziesieciu sekund. -Otoz to! - podchwycil Burman. - Cala moja meka polegala na tym, ze korzystajac z przywileju podziwiania panoramy przyszlosci, nie moglem nigdy wyzyskac jej zdobyczy. Owszem, raz mi sie poszczescilo: udalo mi sie przesledzic od poczatku do konca proces montowania ogniwa w dwudziestym piatym wieku. Postanowilem je skopiowac, no i sam wiesz najlepiej, w jakim stopniu mi sie to powiodlo. -Aha! Stad twoja rewelacyjna bateryjka. -Tak, tylko ze moja, mimo calej jej doskonalosci, nie dorownuje swojemu prototypowi. Brakuje w niej jednego malego elementu. - Glos Burmana stal sie nagle tajemniczy. - Brak jej czegos, z czego musialem zrezygnowac! -Musiales? Dlaczego? - zapytalem zupelnie juz zdezorientowany. -Bo historia, przeszla czy przyszla, nie znosi razacych paradoksow. Bo kradnac ten wynalazek z dwudziestego piatego wieku pozostane jednak wynalazca dwudziestego wieku; przez te piecset lat dokonano pewnych ulepszen w tej dziedzinie, ktore automatycznie sa dla mnie niedostepne. Historia przyszlosci, tak jak historia przeszla, jest raz na zawsze przesadzona i nie podlega naszemu dzialaniu. -Wobec tego - zazadalem - wyjasnij mi ten skomplikowany mechanizm, ktory nie robi nic, tylko bzyczy "bzzz". -Do diabla z nim! - powiedzial Burman z wyrazna zloscia. - To mnie wlasnie doprowadza do szalu. Musi w tym tkwic jakis pozorny paradoks. -O key, ty mi powiesz, jaka jest przemyslowa, a co za tym idzie komercjalna wartosc twojego wynalazku, a ja juz mu zrobie reklame. Ignorujac moja ironie Burman ciagnal: -Probowalem zglebic przyszlosc tak dokladnie, jak tylko zdolny jest do tego ludzki umysl. Moja najdalsza wycieczke uwienczyl widok rozleglej sterylnej podlogi, na ktorej, polyskujac w swoim samotnym majestacie, stala taka wlasnie machina. Czulem, ze w jakis sposob jest ona swiadoma mojego natarczywego wzroku, docierajacego do niej poprzez bezmiar wiekow. Przykuwala moja uwage z niemal hipnotyczna sila. Przeszlo dobe, bo przez pelne trzydziesci godzin, nie tracilem sprzed oczu tej wizji - jak dotad najdluzszej. -No i co? -Narysowalem ja. Sporzadzilem rysunki z precyzja zawodowego kreslarza. Nie moglem wprawdzie zobaczyc wnetrza tego urzadzenia, ale jakos... bylem go swiadom. Znalem je. O czwartej nad ranem - oblozony niezliczona iloscia rysunkow, z piekielnym bolem glowy, zasypiajac ze zmeczenia i z uczuciem niewytlumaczalnego leku w sercu - stracilem wizje. - Burman zamilkl na chwile. - W rok pozniej zdobylem sie na odwage i przystapilem do konstrukcji. Kosztowalo mnie to mase czasu i mase pieniedzy, ale wreszcie - skonczylem! -I jedyne, do czego dzielo twego zycia jest zdolne, to "bzzz" - powiedzialem z nieklamanym wspolczuciem. -Tak - westchnal zdeprymowany. Uwazalem, ze nie ma sie nad czym dalej rozwodzic. Burman, zamyslony, patrzyl tepo w sciane. Ja bezmyslnie bawilem sie miedzianymi sluchawkami psychofonu. Pochlebiam sobie, ze moja wyobraznia dziala nie gorzej niz czyjakolwiek inna, a jednak w zaden sposob nie moglem wpasc na jakies rozsadne zastosowanie dla metalowej trumny wypelnionej starymi czesciami od zegarkow i tym podobnym szmelcem. Nie, nawet mimo ze wydawala takie osobliwe dzwieki. Od strony skrzynki doszedl nas lekki zgrzyt. Byl to calkiem nowy dzwiek, totez obrocilismy sie nagle zdumieni. -Wrrr - uslyszelismy znowu. Przez szybke z przodu widac bylo obracajace sie zebate kolka. -O Boze! - jeknal Burman. -Bzzz! Wrrr! Klap! - trumna przesunela sie nieznacznie na niewidocznych lozyskach. Diabel, ktorego znamy, nie jest ani w polowie tak niebezpieczny jak nieznany diabel. Nie chce przez to powiedziec, ze ten nagly przejaw zycia ze strony skrzynki napedzil nam stracha, w kazdym razie zrobilismy sie czujni, a ilosc uderzen naszych serc na minute wzrosla przynajmniej o tuzin. Trumna byla, a w kazdym razie mogla sie okazac, wlasnie czyms w rodzaju takiego nieznanego diabla. Czekalismy wiec zafascynowani, pelni nie sprecyzowanych obaw. Pudlo przesunelo sie o jakies dwie stopy i stanelo nie wydajac zadnego dzwieku i wlepiajac w nas swoje szklane spojrzenie bez wyrazu. Nagle przesunelo sie o nastepne dwie stopy. Jeszcze krok. I znow ta przedziwna kontemplacja. Wreszcie ostatnie szybkie przesuniecie i - zatrzymalo sie o stol. W tej chwili zaczelo emitowac roznorodne, ale zsynchronizowane dzwieki, przypominajace tykanie starych zegarow. Burrnan powiedzial spokojnie: -Cos sie chyba zaczyna dziac! Gdyby machina potrafila mowic, niewatpliwie wyjelaby Burmanowi te slowa z ust. Ledwo bowiem zdazyl to powiedziec, otworzyla sie jedna z bocznych klapek i metalowe przegubowe ramie ostroznym, wezowym ruchem siegnelo po stojacy na stole morski chronometr. Oslupialy Burman z przeklenstwem rzucil sie na ratunek chronometru. Za pozno. Ramie porwalo go i ukrylo we wnetrzu skrzynki, a klapa z glosnym loskotem, przypominajacym zlowrogi trzask niedzwiedzich sidel, powrocila do poprzedniej pozycji. Jednoczesnie uchylila sie druga klapa, z przodu, i identyczne niemal ramie wyskoczylo i schowalo sie - zbyt jednak szybko, by mozna bylo zareagowac. W spodniach Burmana, dokladnie w miejscu, gdzie przed chwila spoczywal w kieszeni kosztowny zegarek na zlotej dewizce, widniala pokazna dziura. - Jezus Maria! - jeknal cofajac sie przed machina. Przez chwile stalismy jak wrosnieci w ziemie, wpatrujac sie w Molocha. Stal spokojnie, tykajac tylko miarowo, jakby delektowal sie swiezo pochlonietym smakolykiem, i spogladal na nas tepym wzrokiem swoich soczewek jak nazarta krowa. Odnioslem idiotyczne wrazenie, ze ten stwor trawi wlasnie w bezgranicznej euforii ladunek zebatych kolek, srubek i trybikow. Poniewaz zlowieszcza atmosfera rozwiala sie jakos czy tez moze rozladowala w calkowitym zainteresowaniu machiny osobliwym posilkiem, podjelismy probe odzyskania drogocennego chronometru. Burman zaczal wiec energicznie szarpac klape, za ktora zniknal zegarek, ale jego wysilki okazaly sie daremne. Usilowalem mu pomoc - na prozno. Klapa ani drgnela - jak przylutowana. Nawet srubokret na nic sie nie zdal. Uznalismy, ze tylko porzadny lom zalatwilby sprawe, na to jednak Burman nie mogl sie zdecydowac. Budowa calego tego urzadzenia kosztowala go znacznie wiecej, niz wynosila wartosc zegarka. - Tik! Tik! Tik! - powtarzala flegmatycznie trumna. Znalezlismy sie znow w punkcie wyjscia - ani troche madrzejsi niz na poczatku. Bylismy bezradni i odnioslem wrazenie, ze przekleta trumna zdaje sobie z tego sprawe. Wpatrywala sie w nas swoimi soczewkami, szydzac: "tik, tik, lik!". Z jej brzucha czy tez moze z miejsca, w ktorym by sie znajdowal, gdyby byl, promieniowalo delikatne cieplo. Zgodnie ze szkicami Burmana tutaj wlasnie miescil sie grzejnik elektryczny. W kazdym razie nie ulegalo najmniejszej watpliwosci, ze wynalazek Burmana funkcjonowal. Jezeli jednak wynalazca doznawal podobnych uczuc co ja, musial go trafiac szlag. Stalismy jak dwa patentowane durnie, nie wiedzac, do czego ta cholerna skrzynia ma sluzyc, a ona sobie na naszych oczach wyrabiala, co jej sie zywnie podoba. Skad brala energie? Czy po prostu anteny sterczace z jej "glowy" jak rogi czerpaly ja z powietrza? A moze to fale radiowe? A moze sama byla zrodlem energii? Wszystko wskazywalo na to, ze machina ma jakas sile napedowa, ze cos produkuje - ba, ale co! Jedyna odpowiedzia na dreczace nas pytania bylo jej "tik, tik, tik!". Wybila polnoc, nasze pytania pozostaly bez odpowiedzi, nasza ciekawosc - nie zaspokojona. Odlozylismy sprawe do rana. Zanim jednak wyszlismy, Burman zamknal laboratorium na cztery spusty. Zadanie policjanta Burke'a bylo proste. Przechadzajac sie od przecznicy do przecznicy musial baczyc na pobliskie sklepy, w szczegolnosci zas na duzy sklep jubilerski i raz na godzine ze znajdujacej sie na rogu budki telefonicznej dzwonic do centrali. Mrukliwemu Burke'owi odpowiadalo to nocne zajecie. Mogl sie snuc, wiodac ze soba nie konczace sie rozmowy, w ktorych mu nikt nie przeszkadzal. W tej dzielnicy miasta bowiem nie dzialo sie w nocy nic -doslownie nic. Policjant zatrzymal sie przed zalozona kosztownosciami wystawa. Przez szybe i ciezka zelazna zaluzje przygladal sie oswietlonemu slaba zarowka masywnemu sejfowi. Spoczywal w nim klejnot radzy. Strzegla go krata w oknie wystawowym, skomplikowany system automatycznych urzadzen alarmowych i cala siec genialnie pomyslanych pulapek - na wypadek gdyby jakies niepowolane rece osmielily sie tu zabladzic. Przez dwadziescia lat jednak nie znalazl sie nikt, kto by po niego siegnal. Nie bylo nawet zakusow na zdobiace witryne pomniejsze klejnoty. Burke spojrzal w niebo na rozswietlona chmure, spoza ktorej wyzieral ksiezyc, i podjal spacer. Z ciemnosci ulicy wylonil sie i minal go kot, stapajac cicho i ostroznie i ocierajac sie o mur. Wprawne oko policjanta wylowilo ten ksztalt nawet z gestego mroku nocy. Kot przyczail sie kolo wystawy, ktora Burke przed chwila obserwowal. Stal z przednia lapa uniesiona do gory, z czujnie nastawionymi uszami; po chwili przywarl brzuchem do chodnika, bystre oczy malo nie wyszly mu z orbit, a ogon kolysal sie miarowo z boku na bok. Nagle - cos malego i blyszczacego smyrgnelo w strone kota z mysia wprost zwinnoscia i szybkoscia. Kot sprezyl sie do skoku i dal zwinnego susa. Pozadliwe pazury dopadly dziwnego stworzenia, ktorego powierzchnia - zamiast byc miekka, kosmata i ciepla - okazala sie twarda, polyskliwa i sliska. Przedmiot smigal wkolo jak nakrecana zabawka, zrecznie unikajac pazurow. Wreszcie, z gniewnym fuknieciem, kot odrzucil lapa niesfornego intruza, ktory upadl na grzbiet pare krokow dalej, wydajac na znak protestu ciche trzaski i delikatne szybkie impulsy. Dopadajac ofiary kot sprezyl sie ponownie do skoku - na widok drugiego podobnego przedmiotu, troche jednak wiekszego niz pierwszy, odrobine glosniejszego, ale za to roznego w ksztalcie. Przypominal on maly pozlacany walec, stozkowato zakonczony z jednego konca, z ktorego wystawalo niewielkie ostrze, i poruszal sie szybko na niewidocznych koleczkach. Kot skoczyl; Burke uslyszal jego pisk, a nastepnie zduszony charkot. Ale policjant pelniacy nocna sluzbe zna wszystkie, najdziwniejsze nawet odglosy, rozlegajace sie wsrod uspionych ulic, nie przerwal wiec swego flegmatycznego spaceru. W jakies trzy kwadranse pozniej policjant znalazl sie w miejscu, w ktorym rozegrala sie osobliwa scena. Swiatlo latarki ukazalo martwego kota; Burke odwrocil go butem. Zwierze mialo poderzniete gardlo, i to z takim okrucienstwem, ze glowa ledwie trzymala sie tulowia. Policjant popatrzyl zasepiony. Sam wprawdzie nie przepadal za kotami, ale nie wyobrazal sobie, ze zwierze to moze miec az tak zacieklego wroga. -Jakby je ktos zywcem probowal obdzierac ze skory - mruknal. Kocie scierwo, kopniete poteznym buciorem policjanta, wyladowalo w rynsztoku, skad je nazajutrz wymiota sprzatacze. Burke spojrzal w kierunku jubilerskiego sklepu, gdzie slaba zarowka oswietlala w dalszym ciagu nie naruszony sejf. Myslami byl jeszcze przy kocie, kiedy wprawne oko powiedzialo mu, ze cos tu jest nie w porzadku. Nagle oblal sie zimnym potem. Nie chodzilo o sejf; to z wystawa dzialo sie cos dziwnego. Na samym froncie, na ustawionych w szeregu tacach, polyskiwaly spokojnie wartosciowe pierscionki. Na prawo, jak dawniej, lezalo srebro. Ale po lewej stronie, w miejscu niewielkiej kolekcji bardzo precyzyjnych i kosztownych zegarkow, ziala pustka. Zniknely wszystkie. Co do jednego. Pamietal, ze dokladnie w samym srodku lezal piekny zegarek z kalendarzem wartosci mniej wiecej jego rocznych dochodow. I ten takze znikl. Swiatlo latarki migotalo, kiedy Burke probowal drzwi. Byly dobrze zamkniete. Sztabe, jak zwykle, zabezpieczala zelazna klodka. Policjant ruszyl ku wystawie: w rogu, gdzie dawniej lezaly zegarki, widniala w szybie wystawowej dziurka srednicy moze dwoch cali. Burke zaklal siarczyscie; pobiegl na rog i drzaca reka zlapal za sluchawke. Polaczywszy sie z centrala zrelacjonowal zajscie. Biorac je jednak za cos zupelnie innego, odgrzebywal w pamieci szczegoly podobnego wypadku, o ktorym kiedys czytal. -Wyglada na to, ze wycieli diamentem dziure, szklo usuneli za pomoca gumowej przyssawki i jakims teleskopowym pretem powyciagali te zegarki. - Burke sluchal przez chwile, po czym powiedzial: - Tak, wlasnie mnie to samego zastanawia. Przeciez te pierscionki sa znacznie wiecej warte. Sluchal jeszcze glosu po drugiej stronie, gdy jego oczy znow zaczely bladzic po ulicy. Odnalazly rynsztok i... spoczely na jakims niewyraznie zarysowanym ksztalcie. Tak. Nie ulegalo watpliwosci - bylo to scierwo drugiego kota! Burke, nie rozlaczajac sie ze swoim rozmowca, odszedl tak daleko, jak mu na to pozwolil sznur telefoniczny. Znow stracil butem z kraweznika kociego trupa. Swiatlo latarki ukazalo podobny widok. Kropka w kropke. -Halo! - wrzasnal w telefon. - Sluchajcie, jakis maniak szwenda sie tu po nocy i morduje koty. Powiesil sluchawke i wrocil do uszkodzonej wystawy pelnic warte, dopoki nie zjawil sie woz policyjny, z ktorego wysiadlo czterech funkcjonariuszy. -Rzeczywiscie ktos sie musial uwziac na te koty - powiedzial jeden z nich. - Minelismy po drodze dwa. Lezaly na srodku ulicy, oswietlilismy je dokladnie reflektorami. Mialy niemal calkowicie odciete glowy i byly jeszcze cieple. Drugi z policjantow, ogladajac dokladnie precyzyjna dziurke, zauwazyl: -Zbyt doswiadczony, zeby zostawic jakiekolwiek slady. -Ale za malo doswiadczony, zeby sie poznac na tych pierscionkach - mruknal Burke. -A moze cos w tym jest - zastanawial sie tamten - zostawil jedno, to mogl zostawic i drugie. W kazdym razie trzeba dokladnie poszukac odciskow. Z mroku ulicy wylonila sie taksowka i przystanela obok wozu policyjnego. Wysiadl z niej elegancko ubrany mezczyzna, najwyrazniej mocno wzburzony, i zblizyl sie do grupy policjantow. W jego bladej, wilgotnej dloni zabrzeczaly klucze. -Maley jestem, wlasciciel sklepu. Panowie do mnie dzwonili - powiedzial bez tchu. - Boze! To potworne. Ta kolekcja byla warta tysiace, grube tysiace. Co za strata! -Czy pan moglby nas tam wpuscic? - zapytal spokojnie jeden z policjantow. -Naturalnie, naturalnie. Maley, uzywajac do tego celu co najmniej szesciu roznych kluczy, otworzyl najpierw krate, a nastepnie drzwi sklepu, czemu towarzyszyl przenikliwy pisk i zgrzyt. Weszli do srodka. Zrozpaczony wlasciciel zapalil swiatlo, natychmiast wetknal glowe miedzy szklane polki i obejrzal dokladnie uszkodzona wystawe. -Moje zegarki, moje zegarki! - lamentowal. -Tak, to rzeczywiscie okropne - zauwazyl uroczyscie jeden z policjantow, mrugajac porozumiewawczo do kolegow. -Wszystkie, wszystkie co do jednego! - desperowal Maley. - Cala kolekcja najwspanialszych zegarkow na... Auuuu! - zebranych jakby porazil prad. Maley o malo sie nie przewrocil, usilujac poprzez zawadzajace mu polki siegnac do kraty i do szyby wystawowej. - Moj zegarek, moj wlasny zegarek! Kazdy z obecnych stawal na palcach, by zajrzec Maleyowi przez ramie. Zdazyli jeszcze zobaczyc, jak zlota sprzaczka od czarnego zamszowego paska jego zegarka ginie w okraglym otworze. Burke pierwszy znalazl sie na zewnatrz i za pomoca latarki zaczal przeszukiwac ulice. Nagle... tak, nie ulegalo watpliwosci: niknacy za rogiem przedmiot byl to zegarek Maleya. Zanim jednak Burke stracil go z oczu, zegarek zatrzymal sie pod wplywem swiatla latarki, ktore na niego padlo. Burke'owi wydawalo sie, ze widzi, jak cos metalicznie poblyskujacego czmycha szybko z kregu swiatla. Podniosl zegarek, ale chwile jeszcze stal nasluchujac. Kroki wychodzacych ze sklepu zmacily cisze, ale moglby przysiac, ze slyszal cichutenkie bzyczenie i jakby pospieszne miarowe tykanie - nie pochodzace jednak od trzymanego w rece zegarka. To pewnie nerwy - zadecydowal w koncu i z marsem na czole wrocil do towarzyszy. -Z cala pewnoscia nie ma nikogo. Musial panu spasc z reki i sie tam potoczyc. Do diabla - pomyslal jednak. - Czyzby zegarek mogl sie potoczyc az tak daleko? Co za piekielna noc! Nagle, w odleglosci paru krokow, rozlegl sie pisk, a zaraz potem charkot. Burke zadrzal - wiedzial dobrze, co to znaczy. Spojrzal na towarzyszy, ale tamci najwyrazniej nic nie slyszeli. Rano gazety pelne byly sensacyjnych wiadomosci. Ogolem zginelo szescdziesiat zegarkow i osiem kotow, nie liczac jakichs drobnych czesci z laboratorium pewnego naukowca, zajmujacego sie konstruowaniem roznego rodzaju aparatury naukowej. Przeczytalem to w jednym z dziennikow idac rano do Burmana. Szczegolow nie skapiono, wiadomosci nie byly jednak scisle. Uzupelnilem je sobie nieco pozniej, kiedy odkrylismy istotna przyczyne nocnych wydarzen. Burman czekal juz ma mnie. Byl zaniepokojony i zmartwiony. W rogu stala trumna tykajac miarowo, znacznie jednak glosniej niz wczoraj. Jak wracy praca ul. -No i coz? - zagadnalem. -Rozrabiala w nocy - powiedzial Burman. - Stlukla mi pare termometrow i wyssala z nich rtec. Niektore szuflady i szafki byly zamkniete, inne pootwierane, ale mam niejasne wrazenie, ze buszowala po wszystkich. W kazdym razie wsiakla rolka niklowej folii i szpulka miedzianego drutu. - Ze zloscia wskazal na dol drzwi, ktorymi wlasnie wszedlem. - Te dziury to tez jej sprawka. Wczoraj ich przeciez nie bylo. Rzeczywiscie, w drzwiach, u dolu, widnialo pare dziur. Nie mogly byc one jednak dzielem szczura - mialy idealnie gladkie brzegi i byly dokladnie koliste, jakby zostaly wyciete laubzega, i to przez fachowca. -Ale co by jej przyszlo z tych dziur, przeciez i tak by sie przez nie nie zmiescila. To nie ma sensu - zaoponowalem, -A czy w tym wszystkim jest w ogole jakikolwiek sens? - Burman popatrzyl na skrzynie, ktora odpowiedziala mu pustym spojrzeniem swoich soczewek, nie ustajac przy tym w pracowitym "tik, tik, tik". Wtem: bzzz - bum - klap! Wlasnie otwieralem usta, by uraczyc cholerna trumne epitetem, kiedy z jej wnetrza dobyl sie dzwiek niezwykle wysoki, cienki i subtelny. Nagle przez jedna z mysich dziur smyrgnelo cos malego i polyskujacego metalicznie. Zanim zdazylem przyjrzec sie temu blizej, jedna z klapek otwarla sie blyskawicznie i tykajace monstrum wchlonelo owo dziwne stworzenie. Zdolalem jedynie zauwazyc, ze mialo ono ksztalt cylindryczny i bylo gladkie jak czolenko od maszyny do szycia, tylko ze cztery razy wieksze. A poza tym taskalo jakis drugi metalowy przedmiot. Popatrzylem na Burmana. Burman popatrzyl na mnie. Przeszukal dokladnie cale laboratorium i znalazl ze trzy stopy polcalowego stalowego preta. Nastepnie przysunal krzeslo do drzwi i trzymajac pret w pogotowiu, nie spuszczal z oka tajemniczych otworow. Tykajaca machina obserwowala go dokladnie. W jakies dziesiec minut pozniej znow dalo sie slyszec klapniecie i ten sam przejmujacy wysoki ton. Tym razem otworzyla sie jedna z klapek; identyczny wrzecionowaty stwor wyskoczyl z wnetrza skrzyni i podjechal, jesli tak mozna to nazwac, pod drzwi, przy ktorych czatowalismy. Ale i teraz refleks zawiodl Burmana. Zamachnal sie pretem, ruchliwe wrzeciono przemknelo jednak zwinnie kolo jego stop, unikajac ciosu, ktory spadl na podloge, i zniknelo w jednej z dziur. -Cholera! - zaklal Burman. Patrzyl na niestrudzona trumne, nie wypuszczajac z reki stalowego preta. - Rozbilbym przeklete pudlo w drobny mak, gdyby nie to, ze koniecznie chce zlapac takiego drobnego wrzecionowatego stwora. Patrz! - wrzasnal nagle. Niestety, bylo juz za pozno. Wymachujac ciezkim pretem rzucil sie do drzwi, ale jego reakcja byla odrobine za wolna. Trzy czolenka byly juz w polowie drogi do skrzyni, ktora wchlonela je blyskawicznie z trzaskiem zamykanej klapki. Wojownicze trio przemknelo szeregiem, tak ze tym razem moglem dokladniej zaobserwowac szczegoly. Dwa pierwsze, zlociste, czolenka przypominaly te, ktore widzielismy na poczatku. Trzecie bylo wieksze, szybsze i chyba zwinniejsze. Z przodu sterczalo mu cienkie, zlowrogo polyskujace ostrze - jak skalpel. Z powodu szybkosci, z jaka sie poruszalo, nie moglem przyjrzec sie tak dokladnie, jakbym chcial, wydaje mi sie jednak, ze sam czubek skalpela umazany byl na czerwono. Zrobilo mi sie goraco. Po drugiej stronie drzwi rozleglo sie skrobanie i w jednym z otworow pokazala sie biala lapa. Kot cofnal sie na bezpieczna odleglosc, kiedy Burman otworzyl drzwi, ale nie spuszczal z oka laboratorium. Nie ulegalo najmniejszej watpliwosci: zwierze musialo wyczuc obecnosc tych piekielnych stworow. Ta sama mysla tknieci, popatrzylismy na siebie z Burmanem. Koty sa bajecznie zwinne i atakuja blyskawicznie. Jak mu stworzymy warunki, moze zlowi dla nas jedna z tych myszy. Zaczelismy wiec wabic kota czulymi slowy. Podniecenie wzielo gore nad instynktowna nieufnoscia w stosunku do obcych i zwierze weszlo. Natychmiast zamknelismy drzwi. Burman, z pretem w reku, usiadl przy wejsciu, jednym okiem obserwujac otwory, drugim kota. Musial sie zdobyc na maksymalna podzielnosc uwagi. Kot myszkowal po katach, pomialkujac zalosnie. Wygladalo na to, ze w swoich poszukiwaniach polega raczej na wzroku niz na wechu. Nie bylo przeciez zadnego zapachu. Z cierpliwoscia czatujacego na zdobycz drapieznika przeszukal cale laboratorium. Kilka razy przechodzil obok bzykajacej trumny, lekcewazac ja calkowicie. Na koniec zrezygnowal; skoczyl na stol i zaczal sie myc. Nagle: tik, tik, tik! - bzzz - bum! Otworzyla sie klapka, wypuszczajac jednego wrzecionowatego stwora, ktory blyskawicznie smyrgnal ku drzwiom, a zaraz potem drugiego. Pierwszy byl za szybki nawet dla kota, nie mowiac juz o oslupialym Burmanie. -Bang! - stalowy pret uderzyl o podloge, gdy blyszczacy przedmiot znikal juz w pierwszym z brzegu otworze. Kot jednak spisal sie lepiej. Wykonal wspanialego susa i wysunietymi w locie pazurami dopadl ofiary o jakas stope od drzwi. Zwierze probowalo przytrzymac gladki przedmiot, czolenko jednak wysmyknelo sie z pazurow napastnika w szalonych piruetach. Kot zlapal je ponownie, znow wypuscil, wydal wsciekly pomruk i odwrocil zdobycz lapa na grzbiet. Wrzeciono lezalo do gory czterema malenkimi kolkami, ktore obracaly sie z zawrotna szybkoscia i ledwie doslyszalnym skrzypieniem. Z oczyma plonacymi podnieceniem Burman odlozyl bron i podszedl do bezradnie lezacej na grzbiecie ofiary. Nim jednak zdazyl siegnac, z glosnym brzekiem otworzyla sie klapka i z przedziwnej machiny wyskoczyl nastepny egzemplarz. Ze zdumiewajaca zrecznoscia kot rzucil sie na nowa zdobycz. Rozgorzalo istne pieklo: robiac zwinne uniki, metalowy mechanizm atakowal fukajacego i plujacego kota. Pole walki spowil bialo-czarny oblok puchu, wsrod ktorego raz po raz migalo zloto, a poprzez kocie wrzaski przebijal to wznoszacy sie, to opadajacy cieniusienki pisk. Nagle kot zachlysnal sie dziwnie, a na podlodze wykwitly czerwone plamy. Pazury zamknely sie w spazmatycznym przedsmiertnym skurczu, kot zacharczal raz jeszcze, zabulgotalo mu w krtani; pare drgawek, fontanna krwi trysnela z szerokiej rany i... zwierze padlo martwe. Ledwie zdolalismy zdac sobie sprawe z potwornosci tej sceny, kiedy pogromca kota ruszyl w strone Burmana, ktory wciaz jeszcze stal z bzykajacym czolenkiem w reku. Mojemu przyjacielowi oczy malo nie wyszly z orbit, zachowal jednak przytomnosc umyslu na tyle, ze wykonal zreczny skok na sekunde, zanim napastnik dosiegna! jego stop. Wyladowal za krwiozerczym mechanizmem, ktory dokonal blyskawicznego obrotu, by podjac atak. W szalonym pedzie blysnal mi tylko skalpel, na jakies dwa cale unurzany w lepkiej czerwieni. Burman raz jeszcze przesadzil napastnika i wskoczyl na stol. -Boze! - jeknal bez tchu. Ja tymczasem dopadlem stalowego preta. Poczulem w rece jego zbawczy ciezar. Ale moje wysilki, zeby zdzielic nim mechanicznego potworka i wyrzucic go za okno, okazaly sie daremne. Zaciekle czolenko bylo dla mnie za szybkie. Wirowalo coraz predzej, unikajac ciosu, i dwukrotnie zdazylo okrazyc stol, na ktorym Burman szukal schronienia. Ignorowalo mnie przy tym calkowicie, odpowiadajac jednoczesnie na jakis magiczny zew tego, ktore trzymal moj przyjaciel. Zamachnalem sie raz jeszcze i znow chybilem, chociaz przysiaglbym, ze najwyzej o milimetr. Widzialem, jak przez otwory w drzwiach smyrgaja, a nastepnie, przy akompaniamencie trzasku otwieranych i zamykanych klapek, nikna w czelusciach macierzystego mechanizmu nastepne wojownicze czolenka. Calej tej nieprzytomnej krzataninie towarzyszylo niezmienne "tik, tik, tik". Wymierzylem jeszcze jeden, ostatni cios, ktorego ofiara i tym razem padla li tylko podloga, a ktory jako jedyny skutek pozostawil mi silny bol w ramieniu. Nagle, nieoczekiwanie, nasz przesladowca zaprzestal swojego szalenczego tanu wokol stolu. Z donosnym trzaskiem i glosniejszym jeszcze niz dotychczas bzyczeniem bez najmniejszego trudu wspial sie po nodze na stol. Jednym susem Burman opuscil swoj azyl, trzymajac jednak w dalszym ciagu przeklete czolenko. Jeszcze nigdy nie widzialem, zeby byl tak blady. -Do diabla z tym cholernym robotem! - wrzasnal ochryple. - Rozwal go! -Bang! - odpowiedziala machina. Uchylila sie klapka, wypuszczajac nastepnego opatrzonego skalpelem demona. - Tzzz! - i znow ruch przy drzwiach. Cztery czolenka z charakterystyczna szybkoscia zniknely w czelusci robota, piate, obciazone sprezyna od zaworu samochodowego, poruszalo sie nieco wolniej. Udalo mi sie je kopnac pod sciane. Moj przyjaciel tymczasem zdolal jakos umknac napastnikowi, ktoremu przyszedl w sukurs drugi, podobny, rozcinajac Burmanowi ostrym skalpelem czubek buta. Teraz nacieraly juz na niego z przerazajaca wprost energia trzy jednoczesnie. Raz jeszcze poszukal schronienia na stole. -Rzuc to przeklete swinstwo! - wrzasnalem. Nie usluchal mnie. Dopiero kiedy wsciekle trio dopadlo go i tam, z calej sily cisnal czolenkiem w tajemnicza machine, ktora dala mu zycie. Trumna jeknela, a malenki mechanizm - nieruchomy juz i cichy - legl na podlodze. W tym samym momencie uzbrojone wrzeciona jak gdyby nagle zmienily zamiar: opuscily stol i wysunely sie przez otwory w drzwiach. Za nimi podazylo czwarte, ktore dopiero co wyskoczylo z robota, eskortujac dwa zwykle czolenka. W sekunde czy dwie pozniej przez jedna z dziur w drzwiach wpelzlo cos zupelnie nowego, co nie przypominalo zadnego z dotychczasowych stworow: bylo oble w ksztalcie, zadartonose, dlugosci mniej wiecej polowy policyjnej palki, mialo szesc kolek i bylo z przodu podwojnie zabkowane; przejechalo niemal przez caly pokoj, pozwalajac nam napasc oczy swoim widokiem. Dziwne wyrostki poruszaly sie i falowaly, kiedy stwor wpelzal do robota jak do ula przez najnizej umieszczone drzwiczki. Ale Burman mial juz tego dosyc. Byl zdecydowany. Scisnal mocno w dloni stalowy pret i podszedl do znienawidzonej skrzyni, ktora zdawala sie lypac zlosliwie w jego strone. Dwanascie lat pracy zniszczyc za jednym uderzeniem! Tyle dni i nocy ogromnego wysilku za jednym zamachem obrocic wniwecz! Ale Burmanowi juz nie zalezalo. Wscieklym ciosem rozbil w drobny mak szybe, a nastepnie znajdujacy sie za nia system zebatych kolek i sprezynek. Pod coraz silniejszymi uderzeniami pudlo dygotalo i przesuwalo sie z miejsca na miejsce. Wszystkie klapki staly otworem, a z wnetrza robota wysypywal sie jego martwy miot. Burman nie ustawal w swym niszczycielskim dziele, ktoremu towarzyszyly zgrzyty i trzaski. Wreszcie -wszystko umilklo. Z robota pozostala kupa bezuzytecznego szmelcu. Podnioslem jedno z czolenek, ktore przed chwila skrylo sie w glebi macierzystego pudla; bylo zastanawiajace ciezkie, ale mimo nawet znacznego stopnia zniszczenia moglem podziwiac precyzje konstrukcji. Z przodu mialo ledwie dostrzegalne oczko, ale miniaturowa soczewka byla stluczona. Czyzby wrocilo do remontu? -No - powiedzial Burman niemal bez tchu - juz po wszystkim! Otworzylem drzwi, zeby sprawdzic, czy halas nie wzbudzil zainteresowania sasiadow. Ale nie. Za drzwiami lezalo martwe czolenko, o krok od niego drugie. Pierwsze mialo przyczepiony do wystajacego z tylu haczyka kawalek delikatnego miedzianego lancuszka. Lebek drugiego zial otworem przypominajacym wentylatorek, z glebi wyzieraly dwa ramiona, w ktorych uchwycie tkwil sredniej wielkosci brylant. Wygladalo na to, ze wlasnie wracaly z jakiejs wycieczki, kiedy Burman rozprawil sie z robotem. Podnioslem je. Nie zdradzaly najmniejszych sladow zniszczenia, ale ich kompletny bezruch swiadczyl o tym, ze byly sterowane przez macierzysta machine, z ktorej czerpaly sile napedowa. Zalatwilismy wiec sprawe radykalnie: niszczac robota-matke, zniszczylismy cale potomstwo. Burman odzyskal w koncu glos. -Robot-matka! Oto, co zbudowalem! Zupelnie nieswiadomie skonstruowalem jedno z najbardziej niebezpiecznych urzadzen na swiecie: twor grozny przez swoja zdolnosc rozmnazania, ktora dzieli z rodzajem ludzkim! Bogu dzieki, zesmy ja w pore zahamowali. -Wobec tego - zauwazylem - mielismy do czynienia z potencjalnym gospodarzem ziemi. Mila perspektywa dla ludzkosci, nie ma co! -Niekoniecznie. Nie wiem, jak daleko zaszedlem w swojej wedrowce w przyszlosc, ale odnosze wrazenie, ze to sprawy bardzo odlegle: prawdopodobnie do tego czasu Ziemia - z punktu widzenia ludzkosci - bedzie juz sterylna. Byc moze ludzie osiedla sie w jakims innym miejscu Kosmosu, pozostawiajac kule ziemska na wpol rozumnym robotom, by na wlasna reke walczyly o byt. I moze wlasnie w walce tej wygraly... -Po to, by zafalszowac przeszlosc na swoja korzysc - zasugerowalem. -Nie sadze. - Burman byl juz prawie spokojny. - Nalezy to raczej traktowac jako interesujacy eksperyment niz jakas rzeczywista grozbe. Cala ta historia musi byc w sferze bardzo odleglej przyszlosci - inaczej bylby to nieprawdopodobny wprost paradoks. W przyszlym wieku nie istnieja roboty, a nauka milczy na ich temat. Ten intruz musial wiec w naszej rzeczywistosci ulec zniszczeniu, a nawet wiecej - zapomnieniu. -Co sie sprowadza do tego - pozwolilem sobie spuentowac - ze musisz zniszczyc nie tylko robota, nie tylko wszystkie rysunki i plany, ale takze psychofon, pozostawiajac jedynie w naszej pamieci ten niezwykly epizod - jako ciekawy material do wykorzystania dla mnie w felietonie. -Naturalnie, ze wszystko zniszcze. Myslalem juz o tym, ale dopiero teraz zrozumialem ponad wszelka watpliwosc, ze nigdy nie bede mial z psychofonu najmniejszej korzysci. Pozwala mi on bowiem jedynie dokonywac wynalazkow przewidzianych dla mnie przez historie, a wiec takich, ktorych prawdopodobnie i tak bym dokonal, bez pomocy tego piekielnego urzadzenia. Tak, nie mozna jednak igrac z historia, czy to przeszla, czy przyszla. Ha! Trudno mu bylo odmowic slusznosci! -Zauwazyles pewne cechy pszczelej psychologii w tych stworach? Zbudowales ul, w ktorym byly i robotnice, i zolnierze, i nawet - tu wskazalem na najwiekszy okaz - jeden truten. -Taaak... - powiedzial Burman ponuro. - Tylko ten miod... Osiemdziesiat zegarkow! Nie liczac innych rzeczy, o ktorych jeszcze przeczytamy w gazetach. No i koty. Cale szczescie, ze nie jestem biedny. -Ale przeciez nikt tego nie kojarzy z twoja osoba. Mozesz zreszta po cichu poplacic ludziom odszkodowania, jesli juz koniecznie chcesz. -Zrobie to z pewnoscia - oswiadczyl. -No coz, wszystko dobre, co sie dobrze konczy. Cale szczescie, zesmy sie pozbyli tego piwa, ktoregosmy zreszta sami nawarzyli. Z westchnieniem ulgi skierowalem sie do drzwi. Cienki pisk miniaturowego robocika osadzil mnie w miejscu i przyciagnal moj wzrok. Gdy obaj z Burmanem stalismy jak wryci, zlociste wrzeciono wychynelo z jednego z otworow w drzwiach, ale najwyrazniej poczuwszy smierc robota-matki, blyskawicznie czmychnelo z powrotem. To, co Burman przezyl dotad, bylo niczym w porownaniu z szokiem, jakiego doznal teraz. Podszedl do drzwi i nie wierzac wlasnym oczom wpatrywal sie w otwor, w ktorym zniknal przed chwila malenki intruz. -Bili - jeknal - twoje porownanie do pszczol bylo genialne. Nie rozumiesz? Gdzies tutaj musi byc drugi roj. Ocalala krolowa! Moj przyjaciel mial racje. W ciagu nastepnych czterdziestu osmiu godzin rozpetalo sie istne pieklo. Caly niemal ten czas Burman spedzil na policji, probujac przekonac jej funkcjonariuszy, ze jego zeznanie nie jest wytworem fantazji. Za cala pomoc mial rownie nieprawdopodobne meldunki, ktore nadchodzily ze wszystkich stron. A wiec na przyklad: stary Gildersome uslyszal gdzies okolo polnocy dziwny trzask w swoim sklepie z aparatami fotograficznymi i projektorami filmowymi; wciagnal spodnie i pognal na dol. Kiedy byl w polowie drogi, uklulo go w podbicie prawej stopy malenkie, przypominajace brzytwe ostrze. Stary stracil rownowage, spadl ze schodow i lezal potluczony i na wpol ogluszony, a wokol niego roilo sie cos, bzyczalo i tykalo w ciemnosciach. Przez ten czas jeden po drugim wywedrowaly z kasety przez otwor w drzwiach wszystkie wysokowartosciowe obiektywy. Podobny los spotkal cala mase kolek zebatych i roznych czesci projektorow. Inni skarzyli sie, ze zostali w nocy obrabowani z zegarkow i budzikow. Ktos wpadl nawet w histerie i twierdzil, ze jego napastnik byl "szesciocalowym karaluchem", ktory bzyczal jak dziecinne dynamo. Wstajac z lozka postawil na nim bosa stope i czul, jak umyka spod niej cos twardego i zimnego. Kiedy z odraza cofnal noge z powrotem na lozko, "nadpelzl nastepny karaluch". Burman powstrzymal sie przed uswiadomieniem pokrzywdzonemu, jak bliski byl utraty nogi. Nazajutrz wplynelo dalszych trzydziesci skarg. Ze dwadziescia mieszkan i co najmniej cztery sklepy zostaly spladrowane przez stworzenia ruchliwoscia przypominajace szczury - z ta tylko roznica, ze wydawaly dzwieki podobne do cichutkiego tykania i bzyczenia. Widziano, jak jeden z nich sunal doslownie przy nodze pewnego przechodnia, kolejarza. Kiedy czlowiek ten schylil sie, by go podniesc, stracil kciuk i palec wskazujacy i zabralo go pogotowie. Ofiara dziwnych tykajacych rabusiow padaly rzadkie metale i rozne precyzyjne czesci. Nie wyobrazalem sobie, jak Burman czy ktokolwiek inny zdola opanowac te plage. A jednak moj przyjaciel dal sobie rade: podjal regularna akcje, cos w rodzaju odszczurzania, systematycznie zakladajac przynety. Pomagalem mu w tym ze specjalnie sporzadzona mapa w reku. -Kazdy meldunek - twierdzil Burman - prowadzi na te ulice. Tu gdzies znaleziono porzucony budzik, ktorego dzwonek rozlegl sie w nocy ni z tego, ni z owego. W tej okolicy dwa samochody zostaly obrabowane z precyzyjnych czesci. Tutaj tez widziano krecace sie czolenka. Nie mowiac juz o pieciu martwych kotach. Wszystkie inne incydenty, o jakich doniesiono, wydarzyly sie rowniez w poblizu. -Czyli - dopowiedzialem - trzeba gdzies tu szukac krolowej. -Tak - Burman rozejrzal sie po pustej, cichej ulicy, oblanej widmowym swiatlem ksiezyca. Byla druga w nocy. - My sie z nimi rozprawimy. Do nawinietej na szpulke mocnej bawelnianej nitki przywiazal kawalek srebrnego lancuszka; przytwierdziwszy szpulke do muru, spuscil lancuszek na chodnik. To samo zrobilem z mechanizmem starego zegarka. Rozrzucilismy jeszcze w poblizu pare zebatych kolek, czesci od starych aparatow fotograficznych, kilka zwitkow miedzianego drutu i inne drobiazgi, ktore mogly sie wydac atrakcyjne naszej zwierzynie. W trzy godziny pozniej powrocilismy z policja. Wszyscy bylismy uzbrojeni w mloty i mlotki, a nogi mielismy zabezpieczone specjalnie w tym celu wyklepanymi z blachy ochraniaczami. Polknely przynete! Kilka sznurkow zastalismy zerwanych, reszta jednak byla cala. Wszystkie wiodly do stalowego okratowania okienka piwnicy w starym opuszczonym skladzie. Przyjrzawszy sie blizej, dostrzeglismy kilka nitek wymownie ginacych w ciemnej czelusci okienka. -No! - powiedzial Burman i ruszylismy z impetem. Zardzewiale zamki szczeknely, sprochniale drzwi ustapily. Wtargnelismy do skladu, a w chwile potem bylismy juz w piwnicy. Pod jedna ze scian stal niewielki, z ksztaltu przypominajacy trumne przedmiot, ktory tykal miarowo i wpatrywal sie w nas upiornie obojetnym spojrzeniem swoich soczewek. Do zludzenia przypominal robota-matke, z ta tylko roznica, ze byl ze cztery razy mniejszy. Swiatlo policyjnej latarki ukazalo nam zlowrogi obraz rozmnazajacego sie samiczego mechanizmu. Dokola, wsrod bzyku i tykania, roila sie z metaliczna furia aktywna progenitura. Mimo wscieklego chrzestu i zgrzytu malenkich skalpeli o nasze ochraniacze, torowalismy sobie jakos droge. Pierwszy dopadl robota Burman. Jednym ciosem dwudziesto-funtowego mlota zgniotl go, a nastepnie rozbil doszczetnie seria szybkich uderzen. Dziecie macierzystego robota przestalo istniec, a wraz z jego smiercia ustal wszelki ruch w wojowniczym plemieniu. Burman usiadl na starej skrzynce, otarl z czola pot i powiedzial z ulga: -Bogu dzieki, ze juz po wszystkim! -Tik, tik, tik! Zerwal sie na rowne nogi i z obledem w oczach chwycil za mlot. -To tylko moj zegarek - wyjasnil ze skrucha jeden z policjantow. - Tandeta. Dlatego robi tyle halasu. - Wyciagnal go, zeby uspokoic Burmana. -Tik, tik, tik! - powtorzyl zegarek z mechaniczna pewnoscia siebie. Leiber Fritz - Mutanci Kabina steeltonskiego rakietowca wygladala jak dluga mahoniowa skrzynia pedzaca w jakis cudowny sposob poprzez noc. Wewnatrz grzmot rakiet byl stlumiony, brzmial jak lagodne dudnienie. W przycmionym swietle pasazerowie drzemali lub wymieniali polglosem urywane uwagi. W kabinie bylo wygodnie, zacisznie, bezpiecznie. Ale Greer Canaryon siedzial odwrocony od reszty pasazerow. Patrzyl przez okno na zwaly ciemnych chmur, pedzone wiatrem i wysrebrzone na brzegach przez ksiezyc. Zwijaly sie i skrecaly niby cienie jakichs potworow, to spowijajac rakietowiec dokola, to rozsuwajac sie tak, ze widac bylo oswietlone ksiezycem dzikie wzgorza Dakoty. Gdzies tam wsrod nich, myslal Greer, przebywa jego prawdziwy krewny, jeden jedyny czlowiek podobny do niego w straszliwej swej niezwyklosci. Pelen tych samych groznych i nieznanych ciemnych sil. Nieludzkich i nienormalnych, jakkolwiek ukrytych pod maska czlowieczenstwa. Greer odczul znowu ostre pragnienie, by zobaczyc brata, by z nim byc razem, pragnienie dotad nigdy nie spelnione. Wydobyl z kieszeni radiogram, mocno juz wymiety, choc otrzymal go dopiero wczoraj, RADIO DAKOTA Teleekspres Nr 3A-3077-B89 9/17/1975Greer Canarvon Ulica Buny 209 Compton, OhioDrogi bracie, Czas najwyzszy sie spotkac. Jezeli jestes tym, czym mysle, bedziesz wiedzial, ze mamy wiele do pomowienia o rzeczach, ktore ty jedynie i ja rozumiemy. Adres moj: ulica Damona 1532, Steelton. Pospiesz sie. John Hallidane. Serce Greera bilo mocno - serce, ktorego uderzenia wprawialy w zdumienie kazdego lekarza, kiedy osluchiwal go przez stetoskop. Siegnal po papierosa, lecz paczka byla juz pusta. Spojrzal na swoj standartowy promienio-czynny zegarek. Jeszcze pol godziny podrozy. Na miejscu bedzie wiec za jakas godzine. Jedyny brat. Blizniak. I jesli mozna ufac danym sierocinca na temat ich uderzajacego podobienstwa - blizniak identyczny. Jedyna istota w swiecie, ktorej chromozomy i geny mogly zawierac cechy tej straszliwej mutacji. Bo z pewnoscia byla to mutacja. Trudno sobie wyobrazic, aby ich rodzice byli obdarzeni taka moca, zyjac w tak trudnych, niemal nedznych warunkach, jak wynikalo z rejestrow. Podobnie zreszta trudno sobie wyobrazic, by takie cechy spoczywaly uspione w plazmie zarodkowej przez cale pokolenia, zagluszone przez inne czynniki, i doszly do glosu jedynie droga przypadkowego doboru. -Wracam o dzien wczesniej - mowil polzartem pasazer siedzacy przed nim. - Moja zona bardzo nalegala. Ta sprawa Carstairsow strasznie ja niepokoi. -Cale miasto jest w strachu - potwierdzil jego sasiad. - Tez sie ciesze, ze juz bede z rodzina. "Z rodzina" - powtorzyl w mysli Greer z gorycza. - Wszystko, co rodzinne, zaciszne, bezpieczne, pewne - bylo teraz daleko od niego. Moze by tak pochylic sie naprzod i szepnac im do ucha: "Jesli mowa o rzeczach strasznych, panowie, to moge wam zdradzic, ze tym rakietowcem leci potwor". Na dobra sprawe jego dotychczasowe zycie uplywalo bardzo przyjemnie i szablonowo. Przybrani rodzice byli wspanialymi ludzmi - pod tym wzgledem poszczescilo mu sie znacznie lepiej niz bratu. Zreszta przez cale dziecinstwo i wczesna mlodosc tylko bardzo niejasne oznaki wskazywaly na to, co pewnego dnia mialo go wyodrebnic sposrod reszty swiata. Lekarzy dziwilo jego serce, zdumiewalo ich cos w jego oczach i niezwykly odcien cery. Wyczuwali jakies zupelnie nieuchwytne dowody innosci. Lecz jako ludzie rzeczowi i trzezwi stwierdzali tylko, ze chlopak ma serce w porzadku, i nie zaglebiali sie w te sprawy. A moze jakis rodzaj intuicji, niemal automatycznie chroniacej ludzi przed zetknieciem z czyms nienaturalnym, kazal im powstrzymywac sie od tego rodzaju badan? Czasami Greer zastanawial sie z niejasnym lekiem, czy nie jest przypadkiem jakis inny. Ale to robia wszystkie dzieci. Poza tym zas rosl w sprzyjajacych warunkach jako zdrowe, normalne dziecko. Jego idealy, cele, zamiary i kryteria postepowania byly dokladnie te same co wszystkich dzieci dokola; moze cokolwiek wyzsze, bo jego przybrany ojciec byl bardzo prawym czlowiekiem. A jednak przez caly ten czas owa tajemnicza sila stopniowo dojrzewala. Kabina lekko sie przechylila, odglos rakiet stal sie nieznacznie glebszy, srebrzystoszare otwory chmur troche sie przyblizyly. Uswiadomienie sobie tajemnej sily wystapilo u Greera nagle - jak uderzenie piorunu. Pozniej dopiero przypomnial sobie ostre bole glowy, jakie mial od tygodni, i zdal sobie sprawe, ze cos musialo rosnac mu w mozgu. Jakis nowy organ, dla ktorego nie bylo wlasciwie miejsca pod czaszka. Nie wszystkie cechy jednostki - normalne czy mutacyjne - musza wystepowac juz w chwili urodzenia. Niektore, jak cechy plciowe, dojrzewaja pozno. Tak bylo z ta jego sila. Spojrzal znow na poszarpane chmury. Widok ich przypominal taniec potworow, jakby wywolywanie ducha dziwacznej, nieurodzajnej krainy, nad ktora przelatywal rakietowiec. Greera ogarnal tajacy sie gdzies w kosmosie lek przed nienormalnoscia. Ewolucja to proces przerazajacy, nieludzki, dzialajacy na zimno. Mutacja rzadzi sie prawem przypadku - bez wzorca czy planu. Zwykle znieksztalca tylko troche normalny organizm. Czasem, bardzo rzadko, nieznacznie go doskonali. Ale nie zdarza sie, by stworzyla cos zupelnie nowego. Greer uprzytomnil sobie, ze przeszywaja go lekkie dreszcze. Twarz stezala mu w maske. Odruchowo siegnal znow po papierosa, przypomnial sobie, ze paczka jest pusta, i zgniotl ja. Bal sie wlasnej sily, przerazala go. Bylo to cos tak nieludzkiego, jak magia czy czarnoksiestwo. Dlatego wlasnie nie byl w stanie sie przemoc, by komukolwiek o tym opowiedziec. Ta sila kryla w sobie zawrotne mozliwosci. Robila z czlowieka wladce, a nawet wiecej. Domagala sie, by jej uzyc. Kusila go i Greer przeczuwal, ze w koncu ulegnie pokusie. Musi o tym z kims porozmawiac! Za niecala godzine spotka sie z bratem. Z nim bedzie latwiej. Razem moga obmyslic plan postepowania. Greer nie mogl sie juz doczekac. O tym, ze ma brata, dowiedzial sie nie tak dawno. Kiedy przybrani rodzice zabrali go z sierocinca, drugi blizniak byl juz adoptowany przez panstwa Hallidane. Pozniej dopiero przybrani rodzice powiedzieli mu o istnieniu tamtego chlopca i chcieli urzadzic spotkanie. Lecz panstwo Hallidane odrzucili stanowczo propozycje. Wyszly zreszta pozniej na jaw w zwiazku z nimi rozne niemile rzeczy, o ktorych przybrani rodzice mu nie powiedzieli. Dowiedzial sie o tym dopiero teraz, czyniac poszukiwania przez sierociniec. Zarzucano tym ludziom mianowicie brak opieki i okrucienstwo w stosunku do przybranego syna; obylo sie jednak bez sprawy sadowej. A potem przyszla tragedia ostateczna: ojciec zamordowal matke, a nastepnie popelnil samobojstwo. Stalo sie to niecaly rok temu. I od tej chwili John Hallidane zniknal bez sladu. Lagodne swiatla kabiny mrugnely raz i drugi, a zimny blask ksiezyca, wpadajacy przez wyrwe w chmurach, zmienil na moment wszystkich pasazerow w gromade widm, pedzacych w jakiejs posepnej misji. Od chwili gdy Greer dowiedzial sie, ze ma brata blizniaka, gubil sie w bezustannych domyslach. Wyobrazal sobie, ze brat ma te same przekonania, robi te same rzeczy. Uswiadomienie sobie, ze jest mutantem, zmienilo te rozwazania w gorace pragnienie spotkania. W ciagu ostatnich miesiecy robil, co mogl, by trafic na slad brata. Bez skutku. Wreszcie brat sam odezwal sie do niego. Najwidoczniej John Hallidane nie mial najmniejszego pojecia o istnieniu blizniaka i fakt ten odkryl tylko przypadkiem. Moze zreszta odezwal sie do sierocinca. Greer ponownie odczytal lakoniczna depesze. Miedzy wierszami oglednego tekstu wyczuwal niepokoj podobny do jego niepokoju. Wyczuwal te sama tesknote za kims bliskim, ten sam lek, by tajemnicy nie wykryli obcy. "Jezeli jestes tym, czym mysle..." Greer az namacalnie wyobrazal sobie to spotkanie. Domysly, jaki jest brat i jakie jest jego zycie, przelatywaly mu przez glowe z szybkoscia blyskawicy. Tysiac rzeczy chcial wiedziec naraz. -Juz za pare minut bedziemy - mruknal jeden z pasazerow siegajac po kapelusz. - Wtedy dowiemy sie wszystkiego. -Na pewno - odparl troche nerwowo jego sasiad. - W calym Steelton nikt o niczym innym chyba nie mowi. A wiec za pol godziny, moze mniej! Chowajac depesze Greer zauwazyl, ze drza mu rece, a krew pulsuje gwaltownie. Stlumiony odglos rakiet znow zmienil tonacje. Greer przywarl twarza do okna. Rakietowiec obnizal lot. Przez otwor w chmurach, jak przez soczewke teleskopu, mozna bylo dostrzec ulice i wieze Steeltonu. Miasto wygladalo widmowo, nie bylo zadnych punktow swietlnych, tylko nad wszystkim unosila sie wielka luna. Greer poczul nie tyle tesknote za bratem, co lek. -Candeny - powiedzial Greer do dziewczyny w kiosku, malym budyneczku z plastyku, zagubionym w nieskonczonosci lotniska. -Samozapalne? Zaprzeczyl glowa. Dziewczyna siegnela po papierosy. Greer dociekal, co go tak zafrapowalo w zachowaniu ludzi dokola. Wyraz ich twarzy byl szczegolny - kazdy ruch przejawial napiecie. Przypominali troche zmechanizowane manekiny demonstrujace wspaniale suknie w wystawowym oknie naprzeciw. Wszyscy mowili stlumionym glosem. Nagle w glosniku rozlegly sie donosne slowa spikera. Niepokoj, jaki Greer wyczuwal od chwili ladowania, wzmogl sie tak bardzo, ze stal sie niemal dotykalny - jak mgla. Steelton robilo wrazenie miasta oczekujacego ataku. Greer pomyslal, ze to zapewne tylko odbicie jego wlasnego nastroju. Odwrocil sie ponownie do dziewczyny w kiosku i zauwazyl, ze ta wpatruje sie wen uporczywie. Wzial od niej paczke papierosow; zmarszczyla twarz w usmiechu i wydala mu reszte, nie przestajac mu sie przygladac. Zapalil papierosa i uslyszal glos spikera: -Glowny komisarz Marly zapewnil przed chwila delegacje obywateli Steeltonu, ze schwytanie Roberta Carstairsa jest tylko kwestia czasu. Cala policja zostala postawiona na nogi, rzekl Marly, powolano dwustu rezerwistow. Siec zaciesnia sie. Godziny wolnosci Roberta Carstairsa sa policzone. Greer zdal sobie nagle sprawe, ze gwar rozmow i odglos krokow ustal niemal zupelnie. Dziewczyna z kiosku skierowala wzrok na ogromny ekran telewizyjny. Pozostali zrobili to samo. -Przy okazji przypominamy wczesniejsze oswiadczenie komisarza Marly - ciagnal spiker. - Jest obowiazkiem wszystkich obywateli dopomoc w uwolnieniu Steeltonu od tej grozby spolecznej. Robert Carstairs jest niebezpieczny. Jak tego az nazbyt dobrze dowiodla tragedia w rezydencji Carstairsow, posiadl on piekielny talent wkradania sie w zaufanie swych ofiar i podporzadkowywania ich swej woli. Kazdy, kto go zobaczy, ma niezwlocznie wezwac policje. W tej samej chwili Greer ujrzal na ekranie swoje olbrzymie zdjecie - ludzaco wierne. To, co sie stalo nastepnie, przypominalo zwolniony film. Dziewczyna z kiosku znow na niego spojrzala i otworzyla usta jak do krzyku. Lecz krzyku nie wydala. Greer uzyl swej sily. Nie czytal w jej myslach, rzadko sie do tego uciekal. Po prostu uzyl swej sily. I dziewczyna znieruchomiala jak kloc. Greer pochylil glowe tak, ze kapelusz zaslanial mu pol twarzy, i szybko ruszyl naprzod. Mogl utrzymac dziewczyne w swej wladzy na odleglosc jakich stu krokow. A potem... Obok szedl wysoki mezczyzna z czarna walizka. Spojrzal bacznie na Greera raz, drugi. Puscil walizke i wyciagnal reke, aby go pochwycic. Ale nie pochwycil. Pod wplywem tajemnej wladzy ujal walizke i odszedl. Kilka osob spostrzeglo incydent. Z zaciekawieniem patrzyli na Greera. Musial rozciagnac swoja wladze najpierw na dwie osoby, potem na trzy - w miare jak rozpoznawano w nim czlowieka ukazanego na ekranie. Nie wiedzial, nad ilu naraz zdola panowac, bo nigdy tego nie probowal. Sadzil, ze najwyzej nad czworgiem czy pieciorgiem ludzi. W dali rozlegl sie przejmujacy krzyk. To dziewczyna z kiosku uwolnila sie spod wplywu. Reakcja publicznosci na krzyk dziewczyny nasunela Greerowi mysl. Trzeba odwrocic ich uwage. Wlasnie mijal go mlody czlowiek, ubrany podobnie do niego. Poniewaz liczba osob, ktore go rozpoznaly, stala sie zbyt wielka, nakazal mlodziencowi ucieczke, a kilku ludziom pogon. "Tam, tam ucieka!" Sam skierowal sie do wyjscia. Odczuwal glebokie zadowolenie. Dobrze bylo poslugiwac sie tajemnicza wladza, nie miec czasu na strach, namysly, rozwazanie nastepstw. Kazdy krok byl celowy, wzrok bacznie wypatrywal wszelkiej oznaki rozpoznania, tajemna sila unieruchamiala kazdego podejrzanego. Raz po raz ktos, wymykajac sie spod jego wladzy, ze strachem sobie uprzytamnial, ze stracil kilka sekund nie wiadomo jak. Dopiero co widzial tego arcyzbrodniarza Roberta Carstairsa, juz chcial podjac jakies kroki, gdy tamten nagle znikal. Zupelnie jakby zycie bylo filmem i film ten skoczyl nagle o kilka metrow. A moze byla to halucynacja? I kim byl ten zbrodniarz? Opowiadano sobie o nim niezwykle wprost rzeczy, choc spikerzy radiowi starali sie nie rozdmuchiwac historii. Lodowata groza sciskala ludzkie serca. Fala podniecenia plynela w slad za Greerem - nie mogac go dognac. Wciaz przenosil swa wladze z jednej grupy osob na druga. Mlody czlowiek, ktory uciekal, przyszedl tymczasem do siebie i gesto sie tlumaczyl przed jakas starsza kobieta potracona w biegu. Jego przesladowcy staneli dokola, rownie jak on zdumieni. Specjalna siec radiowa alarmowala policje i tajnych agentow porozmieszczanych przy wszystkich wyjsciach, a z wysokiej galerii starszy oficer kierowal akcja. Greer byl juz blisko wyjscia. Ale podniecenie dokola roslo, coraz wiecej ludzi skupialo sie wokol niego rozpoznajac go. Coraz trudniej bylo panowac nad sytuacja. Jeszcze chwila i... nie da rady. Zmienil taktyke. Nakazal czterem mezczyznom utworzenie jakby zapory kryjacej go przed wzrokiem publicznosci. Nastepnie szybkim krokiem ruszyl naprzod - z wyrazem twarzy dygnitarza spieszacego w pilnej sprawie. Ludzie odruchowo ustepowali mu z drogi. Przy wyjsciu dwaj mundurowi policjanci patrzyli podejrzliwie. Lecz ze zblizeniem sie Greera wyraz ich twarzy zmienil sie; otwarli przed nim drzwi. Wyszedl porzucajac swoj kordon. Zachowal jednak wladze nad policjantami, nakazujac im powstrzymanie wszelkiego poscigu. W tej samej chwili nawinal sie maly lotowoz. Greer zatrzymal go i az przechylil na bok przy wsiadaniu. Woz wyrownal i ruszyl natychmiast. Na milczacy rozkaz kierowca zatoczyl kilka kregow, by zmylic pogon, po czym ruszyl juz prosto na miejsce spotkania. Steelton bylo miastem mlodym, wiec wprowadzono tu wszedzie oswietlenie posrednie. Totez ulice wygladaly widmowo, pozbawione nawet sladu cieni. Przechodniow nie bylo prawie wcale. Nikt nie wychodzil z domu, powszechny niepokoj wyczuwalo sie tutaj jeszcze wyrazniej niz na dworcu lotniczym. Lotowoz sunal gladko. Greer odczuwal przykre zmeczenie. Bylo cos wstretnego w poslugiwaniu sie ludzmi jak marionetkami - nie wiedzac przy tym, jak daleko trzeba sie bedzie posunac. Czy to wlasnie zdarzylo sie jego blizniakowi? Czy ulegl pokusie, by uzyc niezwyklej wladzy dla wlasnej korzysci, by wyzyskiwac ludzi? Mysl Greera cofala sie przed takim podejrzeniem. Najprawdopodobniej, mowil sobie, brat znalazl sie w klopotach przez nieostrozne ujawnienie swojej potegi. Wystarczy sie z nia zdradzic, aby narazic sie na nienawisc ludzka, strach i falszywe oskarzenia o wszelkie mozliwe zbrodnie. Zreszta, trudno bylo spodziewac sie czego innego. Jak mieli zachowac sie ludzie wobec mutanta obdarzonego wladza bezposredniej hipnozy? Skad jednak ta zmiana nazwiska z Hallidane na Carstairs? Czyzby... Greer usilnie zwalczal brzydkie podejrzenia. Czesciowo przez spontaniczna lojalnosc, czesciowo zas wskutek przemoznego pragnienia, by ujrzec brata, nie mogl zniesc mysli, iz cokolwiek mogloby ich dzielic. Postawa brata musi byc taka jak jego. Rozlegl sie warkot radiolotu policyjnego. Greer ukryl glowe, swiadom tego, ze cokolwiek zagraza jego bratu - on jest w tych samych opalach. W chwili obecnej w Steelton jest dwoch Robertow Carstairsow. Mogl, oczywiscie, w razie potrzeby dowiesc swej tozsamosci. Mogl? Czyzby? Miasto ogarnela histeria grozaca samosadem. Poza tym, gdyby dowiodl swej tozsamosci, oznaczaloby to, ze jest identycznym blizniakiem Roberta Carstairsa. Z tego plynal prosty wniosek, ze zamiast jednego potwora nalezy zlikwidowac dwoch. Brat musi rozpaczliwie potrzebowac pomocy. Greer zrozumial teraz ostatnie zdanie radiogramu: "Pospiesz sie". Lotowoz znalazl sie teraz w zamoznej dzielnicy willowej. Domy staly daleko od siebie, osloniete drzewami. Slabsze tutaj swiatlo uliczne laczylo sie posepnie z zimnym blaskiem ksiezyca. Przy zmniejszonej szybkosci motoru prawie nie bylo slychac. W oddali rozlegl sie i ucichl jek policyjnych syren. Twarz kierowcy byla bardzo blada i nieruchoma. Greer zadrzal, choc wiedzial, ze sprawuje wladze nad tym czlowiekiem. A jednak nie mogl sie oprzec wrazeniu, ze woz prowadzi duch. Cicho, jakby ukradkiem, reagujac na nastroj Greera, kierowca zatrzymal woz przed wysoka brama, na ktorej widnialy blyszczace metalicznie cyfry: 1532. Greer wysiadl i rozejrzal sie ze zdumieniem. Niewatpliwie cos bylo nie w porzadku. Stanowczo nie spodziewal sie znalezc brata w takim otoczeniu. W odpowiedzi na milczace pytanie kierowca spojrzal posepnie na Greera. W swietle ksiezyca byl bialy jak papier. Bezbarwnym glosem wyjasnil: -Tak, to tu. To rezydencja Carstairsow. W tej samej chwili mgliste, telepatyczne odczucie ostrzeglo Greera niejasno, ze w poblizu znajduja sie wrogie mu jednostki. Z bramy rezydencji i z podobnej bramy po przeciwnej stronie ulicy wytrysly strumienie bialego swiatla, ostre jak peki wloczni. Greer wiedzial, ze takie swiatlo toruje droge salwom policyjnym. Ale to samo niepokojace ostrzezenie telepatyczne, jakie kazalo mu sie miec na bacznosci, uchronilo go przed strzalami. Zanim palce policjantow zdazyly nacisnac spusty, mozgi rzadzace tymi palcami znalazly sie we wladaniu Greera. Jednakze samotna kula z ostrym gwizdem otarla sie niemal o jego ucho, a z chodnika tuz poza nim wystrzelil snop iskier. Z dachu, w odleglosci okolo stu jardow, wypatrywal go samotny reflektor, nieublaganie torujac szlak drugiemu pociskowi. I znowu, jak na dworcu lotniczym, Greer odniosl wrazenie, ze wszystko, z wyjatkiem jego mysli, toczy sie w tempie zwolnionym. Wytezyl umysl, aby owladnac strzelajacym policjantem. Niestety, jak sie tego obawial, odleglosc byla za duza. Samotny reflektor juz go prawie odszukal. Ucieczka byla niepodobienstwem. Zanim by sie schronil, strzelec dosiegnalby go co najmniej ze dwa razy. Jedno tylko pozostalo mu do zrobienia. Odruchowo, bezwiednie prawie, skierowal pozostale reflektory policji, nad ktorymi panowal, na sylwetke jakiegos przechodnia ukrytego w pobliskim zalamaniu muru. Czlowiek ten przytail sie tam widocznie, zdjety lekiem na widok tego, co sie dzialo. Nastapila krotka, szarpiaca nerwy pauza, po czym rozlegl sie gluchy odglos ciala padajacego na chodnik. Dreszcz obrzydzenia wstrzasnal Greerem. Swiadomie nakazal morderstwo. Wiedzial, ze strzelec na dachu nie moze postapic inaczej. Szybko zwalczyl w sobie uczucie odrazy. Naprezajac wole, by utrzymac wladze nad policjantami, rozumial doskonale, ze kieruje nim nie tylko instynkt samozachowawczy. Mial pewne zadanie do spelnienia i tylko on jeden mogl to zadanie wykonac. W Steelton znajdowal sie potwor. Trzeba uwolnic miasto od potwora. Nie tylko zreszta miasto. Caly swiat. Wszystkie jego obawy i podejrzenia skrystalizowaly sie w mgnieniu oka. Dotad byl zaslepiony, zaslepiony lojalnoscia wobec nie znanego brata i dojmujacym pragnieniem odszukania bliskiej istoty. Dlaczego brat wezwal go tutaj, nie ostrzegajac o smiertelnym niebezpieczenstwie, na jakie musial sie narazic? Dla jednej jedynej przyczyny: chcial, by Greer Canarvon zostal zabity. W Steelton zapanowaloby wowczas przekonanie, ze Robert Carstairs juz nie zyje, a blizniak Greera moglby bezkarnie wykorzystywac swa tajemna sile, oczywiscie z wieksza niz dotad ostroznoscia, lecz i z nieporownanie wieksza grozba dla ludzkosci. Serce Greera przepelnialo teraz jedno uczucie. Nie byla to nienawisc, lecz zimne i niewzruszone zdecydowanie. Blyskawicznie ulozyl sobie plan. Policjanci, ktorych mial w swej wladzy, odprowadzili go do radiolotu. Myslal z szybkoscia maszyny. Cale Steelton bierze udzial w poscigu za czlowiekiem. Jesli mozg jego brata dziala jak jego mozg, to jedno jest tylko miejsce, w ktorym moze sie w tej chwili znajdowac John Hallidane. A Greer znal bardzo prosty sposob, by sie tam dostac. Chmury znow przyslonily ksiezyc. Pustymi ulicami pedzil radiolot, jekiem syren oglaszajac swoje zblizanie sie. Greer siedzial miedzy dwoma policjantami, dwoch innych zajmowalo siedzenia z przodu. Wszystko wskazywalo, ze jest ich wiezniem. Monotonnym glosem jeden z policjantow streszczal przebieg sprawy Carstairsow. I ta wlasnie monotonia glosu wskazywala, ze dziala pod bezposrednia hipnoza, rownie posluszny milczacym rozkazom Greera jak kierowca. -Z poczatku myslelismy po prostu, ze po miescie grasuje niezwykle zreczny kieszonkowiec. Co prawda juz wtedy nastapila cala seria dziwnych samobojstw, ale dopiero pozniej zrozumielismy zwiazek. Niektorzy z okradzionych twierdzili, ze doznawali jakby przelotnych zamroczen, i to zwykle kiedy szli jakas ruchliwa ulica. Gdy przychodzili do siebie, stwierdzali brak roznych kosztownosci. Przypuszczalismy, ze kieszonkowiec obserwuje przechodniow, wykorzystujac chwile zamyslenia. Pozniej wszakze musielismy zmienic zdanie, bo w dwoch wypadkach swiadkowie zeznali, ze widzieli, jak ofiary same, na pozor dobrowolnie, wreczaly swe portfele jakiemus mlodemu czlowiekowi. Mniej wiecej w tym samym czasie zaczela sie seria niezrozumialych napadow. Ludzie na odglos dzwonka podchodzili do drzwi wejsciowych swych mieszkan, otwierali, popadali w nagle zamroczenie, a gdy odzyskiwali przytomnosc, mieszkania byly ograbione. Ktorys z reporterow rozpowszechnil wiadomosc, ze zloczynca posluguje sie tajemniczym gazem w celu obezwladniania swych ofiar. Policyjni lekarze stwierdzili jednak, ze przypuszczenie takie jest bezpodstawne. Radiolot ostro zarzucil na zakrecie, ale policjant ciagnal dalej swa opowiesc. -Pierwotnie podejrzewalismy, ze grabieze sa pozorowane dla podjecia ubezpieczenia czy w innych oszukanczych celach. Rabunkow jednak bylo za duzo i trudno bylo sadzic, by wszystkie pozorowano w ten sam sposob. Az wreszcie zglosila sie do nas pewna kobieta z nastepujaca relacja: Otoz sluzaca Carstairsow wygadala sie, ze jej panstwo sa bodajze najbogatszymi ludzmi w miescie. Padli oni rzekomo ofiara jakiegos mlodego czlowieka, ktory u nich zamieszkal i wobec gosci uchodzi za dalekiego krewnego. Sluzaca wyznala, ze moze on im nakazac, co chce, czy przyprawic ich na przyklad o zamroczenie, ze w tym stanie spelniaja oni wszystkie jego zyczenia. Mlody czlowiek grozil, ze rozprawi sie z nimi bez litosci, gdyby szepneli komukolwiek choc slowko nie bedac pod jego wplywem. Sterroryzowal wszystkich. Sluzaca tez byla potwornie wystraszona, ale nie mogla powstrzymac sie od mowienia. Relacja kobiety brzmiala wprost nieprawdopodobnie, wygladalo to na stek bzdur. Mimo to udalismy sie do domu Carstairsow dla zbadania sprawy i zabralismy ze soba kobiete. Corka Carstairsow zaprzeczyla wszystkiemu, mowiac, ze sluzaca zmyslila cala historie. Tak, ich kuzyn, Robert, mieszka tutaj, ale to bardzo powazny i solidny mlodzieniec. Oskarzenie jest zupelnie bez sensu. Nie wiedzielismy wtedy, ze Robert Carstairs znajduje sie w sasiednim pokoju. Dziewczyna mowila bardzo rozsadnie i spokojnie; nic nie wskazywalo na to, ze sie czegokolwiek boi. I to wlasnie nas zmylilo. Tym bardziej ze nasza informatorka wpadla w histerie. Poniewaz jednak nie chcielismy pominac zadnych srodkow ostroznosci, zarzadzilismy sledzenie Roberta Carstairs. W dwa dni pozniej sledzacy go detektyw zamknal sie starannie w swoim mieszkaniu i popelnil samobojstwo. Samobojstwo nie ulegalo najmniejszej watpliwosci; detektyw zostawil nawet wlasnorecznie pisana kartke. Jednakze zbieg okolicznosci byl zastanawiajacy. Komisarz Marly polecil zebrac wszystkie dane dotyczace Roberta Carstairsa. Sledztwo prowadzono, rzecz jasna, w wielkiej tajemnicy, gdyz Carstairsowie maja ogromne wplywy, a jezeli znajdowali sie we wladzy kuzyna, z pewnoscia na jego rozkaz zdolaliby wstrzymac dochodzenie. Stopniowo, dodajac szczegol do szczegolu, doszlismy prawdy. Znajomi Carstairsow skarzyli sie, ze cala rodzina od pewnego czasu popada w dziwne nastroje. Niekiedy, zwykle w obecnosci Roberta, byli pogodni i mili, choc jakby troche inni niz zazwyczaj. To znow sprawiali wrazenie zatroskanych, jakby ciazyla im jakas tajemnica, ktorej nie maja odwagi zdradzic. Niektorzy z ich przyjaciol wspominali, ze w obecnosci Roberta doznaja wyraznie przykrego uczucia. Bali sie go, choc nie umieli okreslic dlaczego. Ktos wspomnial takze, ze w domu Carstairsow podlegal niezrozumialym zamroczeniem. Zwolniona ze sluzby pokojowka opowiedziala o bardzo brzydkim incydencie, swiadczacym, ze slowo Roberta jest dla Carstairsow prawem. Staralismy sie ustalic jego przeszlosc, zbadac, skad przybyl. Ale tu dochodzenie trafialo na slepy mur. Rozni przemyslowcy twierdzili, ze stary Carstairs calkowicie zmienil polityke finansowa swojej firmy. Niektorzy byli zdania, ze jest to w jakis sposob sprawka Roberta. A zbrodnie nie ustawaly. Coraz wiecej przestepstw sprawialo wrazenie, jakby ich dokonywano nie tyle dla zysku, co dla sportu, dla zaspokojenia kaprysu czy zadokumentowania wladzy. Wygladalo na to, ze zbrodniarz zabawia sie po prostu swymi ofiarami. Az ktoregos dnia, w sprawozdaniu telewizyjnym z jakiegos przyjecia, pokazano zdjecie rodziny Carstairsow. I wtedy jeden ze swiadkow ulicznej kradziezy zglosil sie do komendy i zidentyfikowal Roberta Carstairsa jako tego wlasnie mlodego czlowieka, ktoremu ofiara wypadku wreczala swoj portfel. Na to tylko czekalismy. Komisarz Marly przeczuwal chyba, co moze sie zdarzyc, bo wyslal az szesciu ludzi dla przeprowadzenia aresztu. Ale i tych szesciu bylo za malo. Gdy weszli do domu Carstairsow, cos im sie stalo. Popadli jakby w obled, w szal morderczy. Nie zostalo to dotad ujawnione, ale pozabijali sie nawzajem. W kazdym razie wszystkich znaleziono martwych, pozabijanych z broni, jaka nadal trzymali w rekach. To samo zaraz potem zdarzylo sie z rodzina Carstairsow, z ta roznica, ze tu wszystko wskazywalo na zbiorowe samobojstwo. Z jekiem syren radiolot wpadl na jasno oswietlona ulice, ale Greer mial uczucie, jakby nadal byl pograzony w mroku. Dzialal w napieciu, ale chlodno i sprawnie. Przypomnial sobie okolicznosci smierci przybranych rodzicow Johna Hallidane: potworna tragedie rodzinna -zamordowanie matki przez wlasnego meza, ktory zaraz potem sam sie zabil. Samobojstwo bylo jakby autografem wypisywanym przez jego brata na popelnianych przez niego przestepstwach. Greer az nadto dobrze rozumial ich mechanizm. Rozumial pokuse wykorzystywania wladzy nad ludzmi, a nastepnie jej naduzywanie. Gdyby sie znalazl w zasiegu wplywu brata... Cale miasto powstalo przeciw bratu Greera i teraz dopiero, zbyt pozno, zdal on sobie sprawe, ze i jego wladza ma granice. Niewatpliwie mogl sie wymknac z miasta, lecz zawsze scigac go bedzie zbrodnicza przeszlosc. O ilez prosciej sprawic, by Robert Carstairs umarl. Greer posepnie skinal glowa, jakby przytakujac swym myslom. Opowiesc wydobyta z zahipnotyzowanego policjanta calkowicie potwierdzila wlasny poglad Greera na mechanizm myslowy brata. W dazeniu do potegi blizniak opanowal najbogatsza rodzine Steeltonu i do ostatka staral sie jej trzymac. Lecz teraz sciga go cale miasto. W komendzie policji dyzurny spojrzal na przybylych. Zobaczyl aresztanta i otworzyl szeroko oczy. -Tak, ujelismy Carstairsa - powiedzial jeden z eskorty. - Prowadzimy go do komisarza. Ruszyli korytarzem, po dwoch z kazdej strony i z tylu, z rewolwerami przylozonymi do jego plecow. Dyzurny patrzyl za nimi w zdumieniu. Nadal nie wierzyl, ze to Carstairs. Nie mogl uwierzyc wobec tego, co wczesniej widzial. A tamci prowadzili go jak gdyby nigdy nic! Po chwili dopiero dyzurny uprzytomnil sobie, ze nie powiadomil komisarza o ich nadejsciu. Greer czul rosnace napiecie - chcial je zwalczyc, uwolnic mozg od wszelkiej mysli, utrzymac tylko wladze nad czterema otaczajacymi go ludzmi. Musi pilnowac, by ich nie poprzedzilo zadne ostrzezenie. Na zakrecie korytarza nakazal wszystkim czterem policjantom isc przed soba. Pod wplywem jego nakazow przyspieszyli kroku. Jeszcze chwila, myslal Greer, jeszcze chwila! Nagle ciemnosc, w jakiej pograzyl sie jego umysl, rozjasnil oslepiajacy blask - niczym zywe swiatlo. Uderzalo o Jego mozg coraz potezniejszymi falami, jakby chcac go przeniknac. Najwyzszym wysilkiem Greer oparl sie. Idacy przed nim czterej policjanci wchodzili wlasnie w drzwi z napisem "Glowny komisarz". Greer dostrzegl metalicznie polyskujace biurko i siedzacego za nim w towarzystwie dwoch policjantow ogorzalego siwego mezczyzne. Ale za nimi znajdowal sie jeszcze ktos. Jak gdyby w nieznacznie znieksztalcajacym lustrze Greer ujrzal samego siebie. Domysly jego byly trafne. Brat zrobil te wlasnie oblednie logiczna rzecz, jakiej sie po nim spodziewal Greer: cale miasto scigalo w tej chwili jego brata, ktory sam kierowal poscigiem. Patrzac mu w twarz, mierzac sie z nim umyslem, myslal, czym mogliby byc dla siebie, w innych okolicznosciach. Na sekunde zawahal sie z wydaniem rozkazu. Sekunda spoznienia. Nim policjanci, ktorymi wladal, zdazyli wzniesc rewolwery, zwalila ich salwa oddana przez komisarza i jego dwoch towarzyszy. Rozlegl sie lomot padajacych cial. Po raz trzeci tego wieczoru czas jakby stanal. Greer rzucil sie w bok. Na mgnienie oka znalazl sie poza zasiegiem strzalow. Lecz wiedzial, ze nastepna salwa bedzie wymierzona w niego. Usilowal zawladnac komisarzem i jego asysta. Z tym samym jednak skutkiem, jakby chcial owladnac mozgami posagow. Ci ludzie byli we wladzy nie jego, lecz jego brata. Slyszal jeszcze, jak w korytarzu zamiera echo poprzedniej salwy, widzial wstege dymu klebiacego sie w drzwiach. Sekundy zdawaly sie minutami. Znal na wylot zamiary swego brata, odczytywal je wprost z jego mozgu. Panowanie nad swiatem. Tak przeciez latwe do zdobycia. Wystarczylo znalezc sie w poblizu ludzi, ktorzy maja lub moga miec wladze, i tymi ludzmi zawladnac. Greer zdola temu zapobiec, jezeli... Jezeli... Cala moca zaatakowal nagle umysl swego brata, by nad nim zapanowac. Przez chwile mial wrazenie, ze mu sie powiodlo. Za moment znow, ze przegral! Dwie potegi myslowe usilowaly sie nawzajem unicestwic. Greer poczul, jak dretwieja mu miesnie, a umysl ogarnia ciemnosc. Najwyzszym wysilkiem zwalczyl ja. Gral na zwloke. Rozlegl sie huk wystrzalow. Greer nie potrzebowal patrzec. Czul, jak umysl jego brata zamiera. Zwalczajac atak Greera blizniak musial uwolnic ze swej wladzy komisarza i jego asyste. Przez glowe Greera przemknela mysl, czy i on nie powinien zginac. On takze byl przeciez niebezpiecznym potworem. Przed godzina zabil niewinnego czlowieka, a teraz stal sie przyczyna smierci czterech innych. Procz tego zniszczyl jedyna bliska sobie. istote, kogos, z kim mogl nawiazac bezposredni duchowy kontakt. Stracil te szanse raz na zawsze. Od strony biurka komisarza doszedl go stlumiony okrzyk zdziwienia. Greer Canarvon zrozumial, ze jezeli chce ujsc, musi dzialac szybko. Ruszyl na spotkanie swego przeznaczenia. Matheson Richard - Czlowiek-encyklopedia Pewnego dnia Fred Elderman obudzil sie i stwierdzil, ze mowi po francusku. Bylo to zupelnie niespodziewane. O wpol do siodmej budzik zadzwonil, jak zwykle, i oboje z zona poruszyli sie. Fred jeszcze na wpol przytomnie wyciagnal reke i wylaczyl dzwonek. Przez chwile bylo cicho. Potem Eva odrzucila koldre po swojej stronie, a on zrobil to samo po swojej. Spuscil na podloge zylaste nogi i powiedzial: -Bon matin, Eva. -Czego? - spytala Eva po chwili milczenia. -Je dis bon matin - odpowiedzial. Jej nocna koszula zaszelescila gwaltownie, kiedy odwrocila sie, zeby na niego spojrzec. -Cos ty powiedzial? -Powiedzialem tylko dzien... Fred Elderman spojrzal na zone zdumiony. -Co ja mowilem? - spytal szeptem. -Powiedziales "bon mate" czy cos takiego. -Je dis bon matin. Cest un bon matin, n'estce pas? Gwaltownym ruchem zakryl dlonia usta, a sponad dloni patrzyly zdumione oczy. -Fred, co sie z toba dzieje? Powoli odejmowal reke od ust. -Nie wiem, Eva - powiedzial ze strachem i bezwiednym gestem podrapal sie w lysine na czubku glowy. - To chyba jakis... jakis zagraniczny jezyk. -Przeciez ty nie znasz zadnego obcego jezyka. -No wlasnie. Siedzieli tak patrzac na siebie oslupiali. Wreszcie Fred spojrzal na zegar. -Lepiej sie ubierajmy - powiedzial. Eva slyszala, jak spiewal w lazience Elle fit un fromage, du lait de son mouton, ron, ron, du lait de son mouton... ale nie chciala mu przeszkadzac przy goleniu. Przy porannej kawie Fred znowu wymamrotal cos niezrozumialego. -Co? - spytala automatycznie. -Je dis, que vous dire ceci? Uslyszal, jak zona glosno przelknela kawe. -Chcialem powiedziec: "co to ma znaczyc?" -Wlasnie, sama chcialabym wiedziec, co to ma znaczyc. Nigdy przeciez nie mowiles w zadnym obcym jezyku. -Wiem - powiedzial trzymajac w powietrzu kawalek chleba - jaki to moze byc jezyk? -Wyglada mi na francuski. -Francuski? Nie umiem po francusku. Eva wypila kolejny lyk kawy. -Umiesz - powiedziala slabym glosem. Fred wpatrywal sie nieruchomo w obrus. -Le diable s'en mele - mruknal. Eva podniosla glos: -Co ty mowisz, Fred? Spojrzal na nia zawstydzony. -Mowie, ze to jakies diabelskie sztuczki. -Fred, jestes... - Wyprostowala sie na krzesle i gwaltownie zaczerpnela powietrza. - Tylko nie bluznij, Fred - powiedziala. - Cos w tym musi byc. - I nie slyszac odpowiedzi dodala: - Prawda, Fred? -Chyba tak. Ale... -Tylko bez ale - uciela pospiesznie, jakby sie bala przerwac. - Czy jest jakis powod, zebys nagle, ni z tego ni z owego, zaczal mowic po francusku? Zaprzeczyl niezdecydowanym ruchem glowy. -W takim razie - ciagnela zastanawiajac sie, co teraz powiedziec - musimy pomyslec. - Popatrzyli na siebie w milczeniu. - Powiedz cos - zdecydowala. - Zobaczymy... - przez chwile szukala slow - zobaczymy, co to wlasciwie jest - dokonczyla cicho. -Powiedziec cos? -Tak. Mow! -Un gemissement se fit entendre. Les dogues se mettent a aboyer. Ces gants me vont bien. Il va sur les quime ans... -Fred? -Il fit fabriquer une exacte representation du monstre. -Fred, przestan! - krzyknela przestraszona. Glos mu sie zalamal, wpatrywal sie w zone mrugajac oczami. -Co mowiles teraz, Fred? - spytala. -Powiedzialem: "Uslyszano jek. Dogi zaczely szczekac. Te rekawiczki pasuja na mnie. On ma prawie pietnascie lat i... -I co dalej? -Kazal zrobic dokladna kopie potwora. Sans meme 1'entamer. -Co? -Bez jednego zadrasniecia - dodal zlamanym glosem. O tej porze na terenie uniwersytetu panowal spokoj. Tak wczesnie zaczynaly sie tylko wyklady z ekonomii, ale odbywaly sie one w innym miejscu. Tu bylo zupelnie cicho. Za godzine chodniki zapelnia sie rozgadana, rozesmiana zgraja studentow, ale na razie bylo cicho i spokojnie. Jednak Fred Elderman wcale nie byl spokojny, kiedy wedrowal w strone budynku administracyjnego. Zostawil oslupiala Eve w domu i rozmyslal nad swoim problemem po drodze do pracy. Co to jest? Kiedy sie to zaczelo? C'est une heure - odpowiedzial sobie w mysli. Gniewnie potrzasnal glowa. To okropne. Na prozno wytezal umysl, aby znalezc odpowiedz na dreczace go pytania. Wszystko to bylo snem. Mial piecdziesiat dziewiec lat, byl woznym na uniwersytecie, nie mial zadnego wyksztalcenia i prowadzil spokojne, zwyczajne zycie. I nagle pewnego dnia budzi sie mowiac plynnie po francusku. Po francusku. Zatrzymal sie jak wryty i stal na przenikliwym pazdziernikowym wietrze, patrzac na kopule Palacu Jeremy. Wczoraj wieczorem sprzatal sale seminarium francuskiego. Czy to moze miec cos wspolnego...? Nie, to smieszne. Ruszyl przed siebie mruczac bezwiednie pod nosem: -Je suis, tu es, U est, elle est, nous sommes, vous etes... Dziesiec po osmej wszedl do pomieszczen wydzialu historycznego, aby naprawic kran przy umywalce. Pracowal dokladnie godzine i siedem minut, po czym spakowal narzedzia i skierowal sie do wyjscia. -Dzien dobry - pozdrowil po drodze profesora. -Dzien dobry, Fred - odpowiedzial profesor. Fred Elderman wyszedl do hallu, myslac, jakie to niezwykle, ze dochody Ludwika XVI, uzyskiwane z tych samych podatkow, byly o sto trzydziesci milionow luidorow wyzsze od dochodow Ludwika XV i ze wartosc eksportu wynoszaca w 1720 roku sto szesc milionow podskoczyla do stu dziewiecdziesieciu dwoch milionow w 1746, i ze... Nagle zdal sobie sprawe ze swoich mysli i zatrzymal sie wpol kroku z wyrazem zdziwienia na twarzy. Tego ranka odwiedzil jeszcze wydzial fizyki i chemii, anglistyki i historii sztuki. Knajpa "Pod wiatrakiem" miescila sie w poblizu glownej ulicy. Fred chodzil tam w kazdy poniedzialek, srode i piatek, aby wypic kilka piw i pogawedzic z przyjaciolmi - Harrym Bullardem, kierownikiem kregielni Hogana, i Lou Peacockiem, ktory pracowal na poczcie i byl zamilowanym ogrodnikiem. Kiedy tego wieczoru Fred przekroczyl prog tonacej w polmroku sali, mozna bylo uslyszec, jak mowil sam do siebie: -Je connais tous ces brayes gens - Fred rozejrzal sie dokola z wyrazem skruchy. - Chcialem powiedziec... - mruknal, ale nie dokonczyl. Harry Bullard pierwszy zobaczyl go w lustrze. Odwracajac glowe, osadzona na masywnej szyi, powiedzial: -Chodz, Fred. Tu daja pic - a do barmana: - Nalej pan dla pana starszego - i zasmial sie. Fred podszedl do baru i po raz pierwszy tego dnia usmiechnal sie. Peacock i Bullard przywitali sie z nim, a barman postawil przed nim pieniacy sie kufel. -Co nowego, Fred? - spytal Harry. Fred otarl wasy z piany. -Niewiele - odparl, nie mogac sie. zdecydowac na to, by im opowiedziec o swoich klopotach. Obiad w towarzystwie Evy tez byl meka - nie konczacym sie komentarzem na temat Wojny Trzydziestoletniej, Wielkiej Karty i zycia prywatnego Katarzyny Wielkiej. Byl zadowolony, kiedy wreszcie o wpol do osmej mogl wyjsc z domu, mruczac na pozegnanie: Bon nnit, ma chere. -A co u ciebie? - spytal z kolei Bullarda. -Malowalismy dzisiaj kregielnie. Kolejna zmiana dekoracji. -Naprawde? - powiedzial Fred. - W wypadku gdy poslugiwanie sie barwnym woskiem bylo niedogodne, malarze starozytnej Grecji i Rzymu uzywali tempery, to jest farb laczonych za pomoca takich srodkow, jak... Fred przerwal nagle. Zapanowala cisza. -Jak? - spytal Harry Bullard. Fred nerwowo przelknal sline. -Nic - powiedzial pospiesznie. - Ja tylko... - Zajrzal w bursztynowa glebie kufla. - Nic takiego - powtorzyl. Bullard popatrzyl na Peacocka, ktory wzruszyl ramionami. -Jak tam twoje kwiaty w oranzerii, Lou? - powiedzial Fred, zeby zmienic temat. Maly Lou kiwnal glowa. -Doskonale. -To dobrze - powiedzial Fred i rowniez skinal glowa. Vi sono piu di cinquanta bastimenti m porto. -Co to znaczy? - spytal Lou drapiac sie w ucho. Fred zachlysnal sie pospiesznie polknietym piwem. -Nic - powiedzial. -Nie, co tam powiedziales? - nalegal Harry z usmiechem, jakby oczekiwal dobrego kawalu. -Ja... powiedzialem, ze w porcie jest przeszlo piecdziesiat okretow - wyjasnil Fred niechetnie. Usmiech znikl z twarzy Harry'ego. -W jakim porcie? Fred staral sie nadac glosowi naturalne brzmienie. -To taki kawal, ktory dzis uslyszalem, tylko ze zapomnialem zakonczenia. -Aha - Harry spojrzal na Freda i zajal sie kuflem. Przez chwile pili w milczeniu. Potem Lou zwrocil sie do Freda: -Skonczyles juz robote na dzisiaj? -Nie, musze jeszcze sprzatnac na matematyce. -Szkoda - westchnal Lou. Fred w zamysleniu otarl wasy i pod wplywem naglego impulsu powiedzial: -Co bys zrobil, gdybys obudzil sie ktoregos dnia mowiac po francusku? -A komu sie to zdarzylo? - zapytal Harry mruzac oczy. -Nikomu - powiedzial Fred pospiesznie. - Ale przypuscmy... Przypuscmy, ze ktos umie rzeczy, ktorych sie nigdy nie uczyl. Rozumiecie? Po prostu umie. Jak gdyby zawsze byly w jego umysle i nagle je odnalazl. -O jakich rzeczach mowisz, Fred? - spytal Lou. -No, na przyklad... historia. Rozne jezyki. Wiadomosci o ksiazkach i obrazach, o atomach i chemii. - Wzruszyl ramionami. - Rozne takie... -Nie rozumiem cie, przyjacielu - powiedzial Harry, tracac ostatecznie nadzieje na kawal. -To znaczy, ze wie rzeczy, ktorych sie nigdy nie uczyl? - spytal Lou. - O to ci chodzi? Bylo cos w ich glosach - jakies niedowierzanie, rezerwa, podejrzliwosc. Fred przecial dyskusje: -Tak mi tylko przyszlo do glowy. A zreszta nie ma o czym mowic. Wypil tylko jedno piwo tego wieczoru i poszedl posprzatac sale po wykladzie matematyki. Zamiatajac i wycierajac kurze przez caly czas zastanawial sie, co sie z nim dzieje. Kiedy wreszcie wrocil do domu poznym wieczorem, stwierdzil, ze Eva czeka na niego w kuchni. -Chcesz kawy, Fred? - spytala. -Z przyjemnoscia. - Eva wstala. - Nie trzeba, s'accomodi, lo prego - wyrwalo mu sie. Spojrzala na niego ponuro. -Chcialem powiedziec - przetlumaczyl - siedz, sam sobie wezme. Przy kawie Fred opowiadal zonie o swoich klopotach. -W zaden sposob nie moge tego zrozumiec, Eva. To mnie... przeraza. Wiem tyle rzeczy, o ktorych nigdy nie slyszalem. Nie mam pojecia, skad sie to bierze... najmniejszego pojecia. - Zacisnal wargi. - Ale wiem mnostwo rzeczy, to pewne. -Juz nie tylko francuski? - spytala. Potrzasnal glowa. -Wiecej. Duzo wiecej - powiedzial zmartwiony. Podniosl wzrok znad filizanki. - Na przyklad... posluchaj tego: najwiekszy postep w uzyskiwaniu szybkich czasteczek osiagnieto wykorzystujac stosunkowo niewielkie napiecie i wielokrotne przyspieszenie. W wiekszosci urzadzen naladowane czasteczki nabieraja predkosci poruszajac sie po orbitach kolowych lub spiralnych, przy zastosowaniu... Sluchasz mnie? Widzial, jak nerwowo przelknela sline. -Slucham. -...przy zastosowaniu pola magnetycznego. Przyspieszenie mozna uzyskac roznymi sposobami. W tak zwanym betatronie Kersta i Serbera... -Co to znaczy, Fred? - przerwala. -Nie wiem - powiedzial bezradnie. - To tylko slowa, ktore sa w mojej glowie. Rozumiem wszystko, kiedy mowie w obcym jezyku. Ale to...? Eva zalamala rece i zatkala. -To cos niedobrego - powiedziala. Przygladal jej sie przez chwile. -Dlaczego tak myslisz? -Nie wiem, Fred - powiedziala cicho i potrzasnela glowa. - Po prostu nie wiem. Kiedy obudzila sie w srodku nocy, uslyszala, jak Fred mruczy przez sen: -W badaniach teoretycznych stosowane sa logarytmy naturalne, zwane tez logarytmami Nepera albo hiperbolicznymi. -Fred, spij - powiedziala zdenerwowana. -Podstawa logarytmow naturalnych jest liczba e = 2,71828... Szturchnela go lokciem. -Spij, Fred. -Co? - Fred jeknal i przewrocil sie na drugi bok. W ciemnosci slyszala, jak na wpol przytomny poprawia sobie poduszke. -Fred? - powiedziala cicho. -Co? -Lepiej idz do doktora Boone'a jutro rano. Fred westchnal gleboko. -Ja tez tak mysle. W piatek rano, kiedy otworzyl drzwi do poczekalni doktora Boone'a, przeciag porwal papiery ze stolu pielegniarki. -Och - powiedzial ze skrucha. - La chiedo scusa. Non vale la pena. Panna Agnes McCarthy pracowala przez siedem lat u doktora Boone'a i nigdy nie slyszala, zeby Fred Elderman choc raz przemowil w obcym jezyku. Dlatego teraz wytrzeszczyla oczy ze zdziwienia. -Co pan powiedzial? - spytala. Fred z wysilkiem zmusil sie do usmiechu. -Nic, prosze pani. W odpowiedzi panna McCarthy usmiechnela sie bardzo sucho. -Niestety, doktor nie mogl przyjac pana wczoraj... -Nic nie szkodzi. -Zaraz doktor bedzie wolny. Wkrotce Fred siedzial przy biurku, na wprost masywnej postaci doktora Boone'a, ktory odchylajac sie w fotelu, pytal: -Co wam dolega, Fred? Fred opowiedzial o swoim zmartwieniu. W miare jego opowiesci kordialny usmiech stopniowo znikal z twarzy doktora. -Naprawde? - spytal. Fred ponuro skinal glowa. -Je me laisse conseiller. Doktor Boone uniosl krzaczaste brwi. -Francuski - powiedzial. - Co to znaczy? Fred przelknal sline. -Powiedzialem, ze chce sie poradzic. -O, psiakrew! - zaczal doktor Boone wyciagajac dolna warge. - Niech to diabli. - Wstal i obmacal starannie glowe Freda. -Nie uderzyliscie sie ostatnio w glowe? -Nie, panie doktorze. -Hmm. - Doktor Boone opuscil rece. - Nie wyczuwam zadnych guzow ani sladow obrazen. Sprobujemy przeswietlenia. Przeswietlenie rowniez niczego nie wykazalo. Obaj siedzieli teraz w gabinecie i naradzali sie. -Trudno w to uwierzyc - mowil doktor krecac glowa. Fred westchnal ciezko. - No, nie trzeba sie tym w kazdym razie przejmowac. To nie jest powod do rozpaczy. Mozecie teraz wystepowac w teleturniejach. Fred nerwowym ruchem pogladzil wasy. -Ale to nie ma sensu. Dlaczego tak sie dzieje? Ja sie tego boje, doktorze. -Nonsens, Fred. Nonsens. Fizycznie jestescie w doskonalej kondycji. Macie konskie zdrowie. Za to recze. -A co z moim... - Fred zawahal sie - z moja glowa? Doktor Boone usmiechnal sie pocieszajaco. - O to tez mozecie byc spokojni. Nie widze powodu do zmartwienia. - Uderzyl dlonia o blat biurka. - Zreszta pomysle o tym, Fred. Poradze sie kolegow. Zastanowimy sie wspolnie i dam wam znac. Dobra? Odprowadzil Freda do drzwi. -A na razie nie przejmujcie sie tym. Naprawde nie widze powodu do zmartwienia. Jednak sam doktor Boone wygladal na zmartwionego, kiedy w kilka minut pozniej nakrecal numer telefonu. -Fetlock? Mam cos, co cie zainteresuje. Tego wieczoru Fred zaszedl do knajpy "Pod wiatrakiem" raczej z przyzwyczajenia niz wiedziony pragnieniem. Eva chciala, zeby zostal w domu i odpoczal; sadzila, ze to wszystko z przepracowania, ale Fred stwierdzil stanowczo, ze czuje sie doskonale, i wyszedl mruczac na pozegnanie Au revoir. Przywital sie z Harrym Bullardem i Lou Peacockiem przy barze i wypil swoj pierwszy kufel w milczeniu, podczas gdy Harry wyjasnial wszystkim, dlaczego nie powinni w nadchodzacych wyborach glosowac na Milforda Carpentera. -Powiadam wam, ze ten facet ma prywatne polaczenie z Moskwa. Kilku takich jak on we wladzach i jestesmy zalatwieni. - Harry spojrzal na Freda, zadumanego nad piwem. -Co cie trapi, staruszku? - zapytal klepiac go po ramieniu. Fred opowiedzial przyjaciolom wszystko tak, jakby opowiadal im o jakiejs chorobie. Lou Peacock patrzyl z niedowierzaniem. -Wiec o to ci wtedy chodzilo? Fred przytaknal. -A nie robisz ty z nas przypadkiem wariatow? - powiedzial Harry. - Naprawde wiesz wszystko? Jego twarz przybrala chytry wyraz. - A co bedzie, jesli cie spytam o cos, czego nie wiesz? -Bede szczesliwy - powiedzial ponuro Fred. Harry usmiechnal sie. -Dobra. Nie bede cie pytal o atomy - czy zwiazki chemiczne i inne takie rzeczy. Chce tylko, zebys mi opowiedzial o okolicy miedzy moim rodzinnym Au Sable i Tarva. - Zadowolony z siebie uderzyl dlonia o kontuar. W oczach Freda przez chwile zablysla nadzieja, ale zaraz twarz mu sie wydluzyla i zaczal recytowac z mina nieszczesnika. -Z Au Sable do Tarvy droga prowadzi przez tereny porosle niegdys borem sosnowym, na ktorych obecnie rosna lasy mieszane. Po wycieciu lasow przez wiele lat glownym zajeciem okolicznej ludnosci byl zbior jagod. Harry sluchal z otwartymi ustami. -Poniewaz jagody rosna najlepiej na pogorzeliskach, zbieracze celowo wzniecali pozary, ktore niejednokrotnie wyrzadzaly powazne straty. -To jest bezczelne klamstwo! - powiedzial Harry wojowniczo. Fred spojrzal na niego zdziwiony. -To swinstwo opowiadac ludziom takie bzdury. I on to nazywa znajomoscia okolicy! -Ja tego nie powiedzialem - bronil sie Fred. - To jest tak, jakbym... jakbym to skads wyczytal. -Tak? - Harry nerwowo bawil sie kuflem, -Wiec naprawde wiesz wszystko? - spytal Lou, troche dlatego, zeby zmienic temat, a troche z rzeczywistej ciekawosci. -Zdaje sie, ze tak - odpowiedzial Fred. -To nie jest zaden... kawal? Fred potrzasnal glowa. -Zaden. Lou Peacock zastanawial sie chwile. -Co mozesz mi powiedziec na przyklad o pomaranczowych rozach? Przez moment twarz Freda miala bezmyslny wyraz, ale zaraz zaczal mowic: -Pomaranczowy nie jest kolorem podstawowym, powstaje z polaczenia kolorow rozowego i czerwonego o roznej intensywnosci - z zoltym. Do czasu wyhodowania odmiany Pernatia roze pomaranczowe byly niezwykle rzadkie. Wszystkie gatunki o kwiatach pomaranczowych, morelowych, chamois i koralowych maja tendencje do odcienia rozowego. Niektore osiagaja wspanialy i rzadki odcien Cmsse de Nymphe Emue. Lou Peacock sluchal w niemym podziwie. Harry Bullard dyszal ciezko. -A co wiesz o Carpenterze? - spytal zaczepnie. -Carpenter Milford urodzony w roku 1898 w Chicago... -Zostaw to - przerwal mu Harry - to mnie nie ciekawi. On jest komunista i to wystarczy. -W kampanii politycznej - ciagnal Fred nie mogac sie zatrzymac - odgrywa role wiele czynnikow, takich jak osobowosc kandydata, stanowisko prasy i grup ekonomicznych, tradycje, wyniki badania opinii publicznej itp. -A ja wam mowie, ze to komunista! - stwierdzil Harry podnoszac glos. -O ile pamietam, sam glosowales na niego ostatnim razem - wtracil Lou. -Nieprawda! - ryknal Harry czerwieniac sie. Fred Elderman znow mial nieobecny wyraz twarzy. -Wiara w prawdziwosc wydarzen, ktore nigdy nie mialy miejsca, jest schorzeniem pamieci znanym pod nazwa patologicznego klamstwa lub mitomanii. -Nazywasz mnie klamca, tak? -Mitoman rozni sie od zwyklego klamcy tym, ze sam wierzy swiecie w to, co mowi... -Na litosc boska, kto ci tak podbil oko? - spytala Eva, kiedy wrocil do domu. - Chyba sie nie biles... W twoim wieku... Na widok jego miny przerwala jednak wyrzuty i podbiegla do lodowki. Kazala mu usiasc i przylozyla mu do oka kawalek surowej wolowiny, podczas gdy Fred opowiadal, co sie zdarzylo. -On jest cham - powiedziala Eva - zwykly cham! -Wcale nie mam do niego pretensji - zaprotestowal Fred. - To ja go obrazilem. Sam juz nie wiem, co mowie. Jestem... wszystko mi sie placze. Eva spojrzala z gory na jego przygarbiona postac, na bezradny wyraz twarzy. -Czy doktor Boone zrobi cos, zeby ci pomoc? -Nie wiem. Pol godziny pozniej, wbrew radom zony, Fred wraz z drugim woznym poszedl sprzatac biblioteke. W momencie, kiedy przekraczal prog wielkiej sali, jeknal, przycisnal rece do skroni i upadl na kolana szepczac: "Moja glowa! Moja glowa!" Dopiero po dluzszym odpoczynku bol glowy ustapil. Fred siedzial nieruchomo, wpatrujac sie w klepki parkietu z takim uczuciem, jakby wytrzymal dwadziescia dziewiec rund z mistrzem swiata wagi ciezkiej. Rano przyszedl Fetlock. Arthur B. Fetlock, kierownik katedry psychologii. Byl to niski, tegi mezczyzna w slomkowym kapeluszu i plaszczu w krate. Nadszedl szybkim krokiem, wskoczyl po stopniach ganku i gwaltownym ruchem nacisnal guzik dzwonka. Czekajac na otwarcie drzwi, sapal niecierpliwie i zacieral dlonie. - Slucham - powiedziala Eva otwierajac. Profesor Fetlock wyjasnil cel swojej wizyty. Nie zauwazyl przy tym, jak zmienil sie wyraz twarzy Evy, kiedy uslyszala o jego specjalnosci. Upewniwszy sie, ze profesor przybywa z polecenia doktora Boone'a, Eva poprowadzila go na gore. -Jest jeszcze w lozku. Wczoraj mial atak. -Tak? - zdziwil sie gosc. Kiedy wreszcie profesor Fetlock zostal sam na sam z woznym, zasypal go lawina pytan. Fred siedzial w lozku, oblozony poduszkami, i odpowiadal najlepiej, jak umial. -Ten atak... - spytal Fetlock - jak to sie stalo? -Nie wiem, panie profesorze. Wszedlem do biblioteki i... jakby tona cementu spadla mi na glowe. Nie, raczej wpadla do glowy. -Zadziwiajace. A ta wiedza, ktora pan ostatnio zdobywa... Czy zauwazyl pan jej wzrost po wizycie w bibliotece? Fred skinal glowa. -Tak, wiem teraz wiecej niz przedtem. Profesor zastanawial sie chwile. -Ksiazka Pela o jezyku. Dzial 9B, numer 429.2, o ile pamietam. Czy moze pan cos z niej zacytowac? Fred spojrzal nieprzytomnie, ale zaraz znalazl wlasciwe slowa. -Leibniz pierwszy wysunal teorie rozwoju jezyka z pierwotnych dzwiekow. W pewnym sensie byl on prekursorem... -Dziekuje, dziekuje - przerwal mu Fetlock. - Przypuszczalnie przypadek spontanicznej telepatii polaczonej z jasnowidztwem. -Wiec co mam robic? -Telepatia, panie Elderman, telepatia! Wyglada na to, ze zapamietuje pan zawartosc kazdej ksiazki lub umyslu, w poblizu ktorych pan sie znajduje. Pracuje pan w sekcji francuskiej i zna pan francuski. Pracuje pan na matematyce i moze pan cytowac liczby, tablice, prawa. Podobnie ze wszystkimi innymi naukami, przedmiotami i ludzmi. Tylko dlaczego. -Causa qua re - mruknal Fred. Profesor Fetlock chrzaknal dziwnie. -Tak, ja tez chcialbym wiedziec... o co chodzi. -Jak to sie dzieje, ze moge zapamietac tyle rzeczy - spytal Fred przybity. -To proste. Widzi pan, zaden czlowiek nie wykorzystuje w pelni mozliwosci mozgu, ktory wciaz jeszcze zachowuje ogromny potencjal. Prawdopodobnie to, co sie dzieje z panem, jest wlasnie uruchomieniem tych potencjalnych rezerw. -Ale jak to jest? -Spontaniczny przejaw telepatii i jasnowidztwa plus absolutna pamiec. - Doktor gwizdnal cicho. - Zadziwiajace. Rzeczywiscie zadziwiajace. No, to ja juz pojde. -Ale co ja mam robic? - spytal blagalnie Fred. -Cieszyc sie z tego - powiedzial profesor radosnie. To naprawde wspanialy dar natury. Czy nie zechcialby pan spotkac sie z grupa moich kolegow z wydzialu? Oczywiscie nieoficjalnie. -Ale... -Oni powinni to zobaczyc, koniecznie. Musze napisac artykul do "Przegladu". -Ale co to wszystko znaczy, profesorze? - pytal Fred drzacym glosem. -Zastanowimy sie. Prosze byc dobrej mysli. To jest prawdziwa rewelacja. Jedyny w swoim rodzaju przypadek. Nieprawdopodobne! - Profesor cmoknal z podziwu. - Nie do wiary! Po wyjsciu profesora Fred siedzial zgnebiony do reszty. Wiec nic sie nie da zrobic! Trzeba bedzie nadal wyrzucac z siebie nie konczacy sie potok niezrozumialych slow i glowic sie po nocach, co to wszystko ma znaczyc. Profesor byl zachwycony, byc moze to podniecajaca przygoda intelektualna dla ludzi z zewnatrz. Dla niego byl to przygnebiajacy i przerazajacy wypadek. Dlaczego? Dlaczego? Bylo to pytanie, na ktore nie mogl znalezc odpowiedzi i przed ktorym nie mogl uciec. Gdy tak rozmyslal, weszla Eva. Fred spojrzal na nia i uniosl sie w lozku. -Co mowi profesor? - spytala z napieciem. Kiedy jej opowiedzial, zareagowala podobnie jak on. -I to wszystko? Cieszyc sie? - gniewnie zacisnela usta. - I po to doktor Boone go przyslal? Fred potrzasnal glowa w milczeniu. Na jego twarzy malowal sie taki strach i bezradnosc, ze Eva w przyplywie wzruszenia poglaskala go po twarzy. -Boli cie glowa, kochanie? - spytala. -Boli mnie w srodku - powiedzial i chrzaknal. - Jesli traktowac mozg jako tkanke, ktora tylko w niewielkim stopniu daje sie sciskac otoczona dwoma zmiennymi faktorami - krwia, ktora zawiera, i plynem mozgowo-rdzeniowym, ktory ja otacza i wypelnia komory wewnatrz mozgu - to otrzymamy... Nagle glos mu sie zalamal, zaczal drzec caly. -Boze, zlituj sie nad nami - szepnela Eva. -Jak mowi Sextus Empiricus w swoich "Argumentach przeciwko wierze w Boga", ci, ktorzy utrzymuja z cala pewnoscia, ze Bog istnieje, grzesza brakiem pokory, gdyz... -Fred, przestan! Fred spojrzal na zone nieprzytomnym wzrokiem. -Fred, ty chyba... sam nie wiesz, co mowisz? - Tak. Nigdy nie wiem, co mowie. Ja tylko... Evo, powiedz, co sie ze mna wyrabia? Eva scisnela go mocno za reke. -Wszystko bedzie dobrze, Fred. Prosze cie, nie przejmuj sie. Ale on sie przejmowal, gdyz mimo calej tej skomplikowanej wiedzy wypelniajacej jego umysl pozostal soba - prostym, niczego nie rozumiejacym, przestraszonym czlowiekiem. Dlaczego tak sie dzialo? Jakby byl gabka nasiaknieta wiedza - az do momentu, kiedy nie bedzie w niej wolnego miejsca i gabka trzasnie. W poniedzialek rano na uniwersytecie zatrzymal go profesor Fetlock. -Elderman, rozmawialem o panu z kolegami, nie moga sie doczekac, zeby pana zobaczyc. Czy moglby pan przyjsc dzisiaj po poludniu? Jesli potrzeba, zwolnie pana z pracy. Fred spojrzal tepo na ozywione oblicze profesora. -Dobrze, przyjde - powiedzial. -Wspaniale. A wiec o wpol do piatej w moim gabinecie. -Dobrze. -I jeszcze jedno. Jesli mozna, chcialbym prosic, zeby pan sie przeszedl po uczelni - po wszystkich gmachach. Kiedy sie rozstali, Fred poszedl do piwnicy schowac narzedzia. O wpol do piatej otworzyl masywne drzwi wydzialu nauk psychologicznych. Stanal w drzwiach, czekajac cierpliwie, az ktos z licznie zebranych pracownikow naukowych go zobaczy. Profesor Fetlock pospieszyl mu naprzeciw. -Pan Elderman, prosze, prosze. -Panie profesorze, czy doktor Boone cos panu mowil? - spytal Fred. - Chodzi mi o... -Nie, nic nowego. Prosze sie nie obawiac, zalatwimy to jakos. A teraz prosze tu stanac. Chce pana przedstawic. Panie i panowie, prosze o uwage! Po prezentacji Fred stal posrodku gabinetu; mimo bicia serca i zdenerwowania staral sie opanowac. -Czy zrobil pan, jak prosilem? - spytal Fetlock glosno. - Odwiedzil pan wszystkie wydzialy? -Tak jest. -Doskonale. - Profesor Fetlock kiwnal glowa znaczaco. - Wyobrazcie sobie, panie i panowie, ze cala suma wiedzy naszego uniwersytetu miesci sie w glowie jednego czlowieka! Wsrod zebranych przebiegl szmer niedowierzania. -To nie sa zarty - powiedzial Fetlock. - Panstwo moga sami sie przekonac. Prosze zadawac pytania. Fred Elderman stal posrod ciszy, ktora nagle zapanowala, i myslal o tym, co przed chwila powiedzial profesor Fetlock. Wiedza calego uniwersytetu jest w jego glowie. To znaczy, ze nic juz wiecej do niej nie wejdzie. Co bedzie dalej? Posypaly sie pytania - odpowiadal drewnianym, monotonnym glosem. -Co sie stanie ze Sloncem za pietnascie milionow lat? -Jesli natezenie promieniowania utrzyma sie na obecnym poziomie, to w ciagu pietnastu milionow lat cala masa Slonca przeksztalci sie w energie. -Co to jest tonacja? -Jest to podstawa harmoniczna utworu muzycznego, oparta na harmonice funkcyjnej, wyznaczona przez akord foniczny gamy, ktorej dzwieki stanowia glowny material melodyczny i harmoniczny utworu... Wiedza calego uniwersytetu w jego glowie! -Piec porzadkow architektury rzymskiej. -Toskanski, dorycki, koryncki, jonski i kompozytowy. Toskanski jest uproszczeniem stylu doryckiego, dorycki zachowuje tryglify, koryncki charakteryzuje sie... Nie ma rzeczy, ktorej by nie wiedzial. Wszystko zostalo wtloczone w jego mozg. Dlaczego? -Co to sa mieszaniny buforowe? -Sa to mieszaniny wodnych roztworow slabych kwasow z solami tych kwasow, wykazujace scisle okreslone wartosci PH. Wartosci te praktycznie nie ulegaja zmianie podczas rozcienczania, a nawet po dodaniu malych ilosci mocnych kwasow. Dlaczego? -Jak bedzie po francusku "przed chwila"? -Il ny a qu'un instant. Napiecie wsrod zebranych rosnie. Pytania sa prawie wykrzykiwane. -Co jest przedmiotem literatury? -Przedmiotem literatury sa idee, poniewaz zajmuje sie ona czlowiekiem w spoleczenstwie, a wiec przedmiotem jej sa... Dlaczego? -Przepis o umieszczaniu swiatla sygnalizacyjnego na masztach parowcow. - Smiech na sali. -Parowiec winien miec na przednim maszcie lub - jesli nie ma masztu - na przedniej czesci pokladu jasna latarnie koloru bialego, skonstruowana tak, aby... Nikt sie nie smieje. Znowu pytania. -Jak odbywa sie start rakiety trzystopniowej? -Rakieta trzystopniowa startuje pionowo i dopiero pozniej tor jej odchyla sie w kierunku wschodnim. Zwrot nastepuje na wysokosci... -Kto to byl hrabia Bernadotte? -Jakie sa produkty uboczne rafinacji nafty? -Jakie miasto jest... -Jak mozna... -Co to jest... -Kiedy... A kiedy juz odpowiedzial na wszystkie pytania, w gabinecie zapanowala wielka, przygniatajaca cisza. Fred stal nieruchomo; w glowie zaczynalo mu cos switac. Nagle zadzwonil telefon i wszyscy drgneli. Sluchawke podniosl profesor Fetlock. -To do pana, Elderman. Fred podszedl do telefonu i wzial sluchawke. -Fred? - byl to glos Evy. -Oui. -Co? -Przepraszam. Chcialem powiedziec, ze to ja. Na drugim koncu przewodu uslyszal westchnienie. -Martwilam sie, dlaczego nie wracasz, wiec zadzwonilam i Charlie powiedzial mi... Fred powiedzial zonie o zebraniu. -Ach tak, a przyjdziesz na kolacje? Powoli narastalo w nim zrozumienie. -Postaram sie, Eva. Chyba zdaze. -Martwilam sie, Fred. -Niepotrzebnie sie martwisz. W tym momencie dotarl do jego swiadomosci rozkaz. Ze slowami: "Do widzenia, Eva" odlozyl sluchawke. -Musze juz isc - powiedzial do Fetlocka. Nie slyszal dobrze, co mu odpowiedziano. Slowa, przejscie z gabinetu do hallu - wszystko to przeslonila nagla, niepokonana potrzeba wydostania sie na zewnatrz. Twarze pytajacych pozostaly w tyle, szedl szybko poprzez hali w strone wyjscia, a ten pospiech, podobnie jak poprzednie jego odpowiedzi, byl nie umotywowany i niezrozumialy. Cos nim kierowalo. Wtedy mowil nie rozumiejac swoich slow - teraz szedl w strone wyjscia nie wiedzac dlaczego. Prawie biegl, z trudem lapiac oddech. Rozkaz brzmial: "Chodz. Juz czas". Tyle faktow - kogo to wszystko moglo interesowac? Prawie cala wiedza Ziemi. Wiedza Ziemi... Kiedy wybiegl na schody prowadzace w ciemnosc wczesnie zapadajacego zmierzchu, ujrzal migotliwe, niebieskawe swiatlo na niebie. Jego promien biegl ponad drzewami i budynkami wprost na niego. Stal jak wryty, patrzac w gore, i wtedy zrozumial ostatecznie, dlaczego zdobyl cala te ogromna wiedze. Bialoblekitny snop swiatla zblizal sie do niego z przenikliwym swistem. W ciemnosciach rozlegl sie krzyk dziewczyny. "Zycie na innych planetach jest nie tylko mozliwe, ale wysoce prawdopodobne" - byla to ostatnia mysl, jaka przebiegla jego umysl. Potem swiatlo dotarlo do niego i wrocilo ta sama droga do swego zrodla - jak blyskawica bijaca z piorunochronu w chmure burzowa - pozostawiajac go w strasznej ciemnosci. Na terenie uniwersytetu znaleziono blakajacego sie starego czlowieka. Poniewaz nie odpowiadal na pytania, przeszukano mu kieszenie; znaleziono nazwisko i adres i odwieziono go do domu. W rok pozniej, kiedy znowu nauczyl sie mowic, wypowiedzial swoje pierwsze niepewne slowa. Powiedzial je ktorejs nocy do zony, kiedy zastala go w lazience z gabka w reku. -Fred, co ty tu robisz? -Zostalem wycisniety - powiedzial. 0'Donnevan Finn - Bezglosny pistolet (Robert Sheckley) Czy to trzasnela galazka? Dixon obejrzal sie - odniosl wrazenie, ze jakis ciemny ksztalt znikl w podszyciu. Zamarl w bezruchu, wpatrujac sie w glab lasu. Ale wszedzie panowalo zupelne, calkowite milczenie. Wysoko nad glowa jakis drapiezny ptak szybowal prawie bez ruchu i wyczekujacy, pelen nadziei, rozgladal sie po spalonym sloncem krajobrazie. Nagle, wsrod krzewow, rozlegl sie cichy, niecierpliwy kaszel. Dixon zrozumial, ze jest sledzony. Dotad nie byl tego pewien. Ale obecnie juz wiedzial, ze niewyrazne, slabo widoczne ksztalty sa rzeczywistoscia. Z poczatku pozwolily mu isc samemu drozka wiodaca do stacji sygnalizacyjnej i tylko przygladaly sie czujnie, jakby cos rozwazajac. Obecnie byly gotowe do dzialania. Wydobyl bron z kabury, sprawdzil bezpiecznik, schowal z powrotem i podjal wedrowke. Znow rozleglo sie kaszlniecie. Cos szlo cierpliwie jego sladem, czekajac zapewne, az opusci busz i wejdzie do lasu. Dixon usmiechnal sie sam do siebie. Nic mu nie moglo zagrazac. Mial przeciez bron. Bez niej nie oddalilby sie tak znacznie od statku kosmicznego. Nie mozna przeciez wloczyc sie po obcej planecie. Lecz nie dotyczylo to Dixona. Na biodrze czul bron doskonala, zabezpieczajaca zupelnie i calkowicie przed wszystkim, cokolwiek chodzi, pelza, lata czy plywa. Ostatnie slowo w zakresie broni recznej, najznakomitszy srodek obrony osobistej. Znow spojrzal za siebie. O jakies piecdziesiat krokow za nim posuwaly sie trzy bestie. Z odleglosci wygladaly na psy czy hieny. Naszczekujac, wolno posuwaly sie naprzod. Dixon siegnal po bron, ale postanowil na razie wstrzymac sie z jej uzyciem. Bedzie na to dosc czasu, kiedy bestie sie zbliza. Alfred Dixon byl niski, krepy, szeroki w ramionach, mocno zbudowany. Mial jasne wlosy i jasne wasiki, zakrecone na koncu do gory. Wasiki te nadawaly jego opalonej, zawadiackiej twarzy wyraz szczerosci. Stalym jego miejscem pobytu byly szynki i knajpy na Ziemi. Zawsze w pomietym, pobrudzonym polowym mundurze, zamawial napoje glosem donosnym, zaczepnym i towarzyszy pijatyki przeszywal ostrym wzrokiem szarych oczu o metalicznym blasku. Z zamilowaniem wyjasnial im roznice miedzy coltem a iglicowym rewolwerem Sykesa, tonem nieco wzgardliwym mowil o broni uzywanej na Marsie i na Wenus, tlumaczyl, jak sie zachowac, gdy w gestym buszu atakuje ramaryjski czolgorog i jak sie bronic przed napascia skrzydlatych chyzoblyskow. Niektorzy uwazali Dixona za blagiera, ale nikt nie smial mu tego powiedziec. Inni sadzili, ze jest to w gruncie rzeczy, mimo calego swego zarozumialstwa, porzadny czlowiek. Ma tylko nadmierne pojecie o sobie, tlumaczyli. Ale smierc czy kalectwo naprawi kiedys ten defekt. Dixon byl wielkim zwolennikiem broni recznej. Jego zdaniem podboj amerykanskiego Dzikiego Zachodu byl po prostu proba sil miedzy lukiem i szybkostrzelnym coltem. Afryka? To karabin przeciw wloczni. Mars? Colt przeciw dwusiecznemu nozowi. Bomby wodorowe niszczyly miasta, ale kraje podbijal czlowiek uzbrojony w bron reczna. Po co szukac zawilych racji gospodarczych, filozoficznych czy politycznych, gdy wszystko jest tak proste? Dixon obdarzal pelnym zaufaniem bron doskonala. Obejrzal sie wstecz i zauwazyl, ze do trzech bestii przylaczylo sie dalszych szesc. Nie skrywaly sie teraz, przyspieszyly tylko kroku wywiesiwszy dlugie jezyki. Dixon postanowil zaczekac jeszcze chwile. Wstrzas bedzie tym wiekszy. Rozne juz zawody uprawial w zyciu: byl badaczem, mysliwym, zwiadowca, kosmonauta. Jak dotad jednak niewiele mial szczescia. Inni zawsze trafiali jakos na zagubione miasto, udawalo im sie zastrzelic rzadkiego zwierza czy znalezc zlotonosny strumien. On - nie. Ale coz na to poradzic. Przyjmowal swoj los pogodnie. Obecnie byl radiotechnikiem i kontrolowal automatyczne stacje sygnalizacyjne na dziesieciu nie zamieszkanych planetach. Ale co wazniejsze, mial przeprowadzic pierwsza probe polowa z najdoskonalsza bronia reczna swiata. Wynalazcy nowego pistoletu spodziewali sie, ze bron ta bedzie powszechnie wprowadzona. Dixon zas liczyl, ze w zwiazku z tym zrobi kariere. Doszedl do skraju lasu. Jego statek znajdowal sie o dwie mile stad na malej polance. Wkraczajac w ponury cien drzew uslyszal podniecone piski zwierzat nadrzewnych. Byly pomaranczowo-niebieskie i przygladaly mu sie uwaznie z gory. Las wywarl na Dixonie wrazenie afrykanskiej dzungli. Spodziewal sie spotkania wielkiej zwierzyny i ustrzelenia co najmniej paru sztuk. Dzikie psy byly juz w odleglosci zaledwie dwudziestu krokow od niego. Szarobrunatne, wielkosci jamnikow, mialy paszcze hien. Niektore z nich smykaly przez podszycie usilujac przeciac mu droge. Nadeszla chwila uzycia broni. Dixon wyciagnal ja z kabury. Bron miala ksztalt pistoletu, byla ciezka i dosc niewygodna. Wynalazcy zapowiedzieli udoskonalenie w przyszlosci, polegajace na zmniejszeniu wagi i poprawie ksztaltu. Ale Dixonowi odpowiadala taka wlasnie, jaka - byla obecnie. Przyjrzal sie broni z zadowoleniem, po czym odbezpieczyl ja i nastawil na pojedynczy strzal. Psie stado zblizalo sie w podskokach, warczac i ujadajac, Dixon zmierzyl i strzelil. Bron brzeknela cichutko. W odleglosci stu krokow czesc lasu po prostu znikla. Dixon wystrzelil pierwszy dezintegrator. Z lufy o przekroju niecalego cala dobyl sie pek promieni o srednicy dwunastu stop. W lesie powstala prozna przestrzen w ksztalcie stozka o zasiegu okolo stu metrow; w jej obrebie wszystko zniklo bez sladu - drzewa, krzaki, trawy, owady, motyle i dzikie psy. Roslinnosc siegajaca powyzej stozka wygladala jakby ja przecieto olbrzymia brzytwa. Dixon ocenil, ze w zasiegu wybuchu znalazlo sie co najmniej siedem psow. Siedem bestii za jednym polsekundowym wybuchem. Swietna bron, nie ma problemu celu czy odchylen, jak przy broni zwyklej. Nie ma potrzeby ladowania na nowo, gdyz bron ta mogla dzialac osiemnascie godzin bez przerwy. Bron doskonala. Dixon wlozyl pistolet do kabury i poszedl naprzod. Dokola panowala cisza. Stwory lesne rozwazaly zdarzenie. Po chwili jednak oslupienie minelo. Po drzewach nad glowa Dixona znow skakac zaczely pomaranczowo-niebieskie zwierzeta, ptak drapiezny znow szybowal po niebie w towarzystwie innych czarnoskrzydlych ptakow. W zaroslach znow naszczekiwaly dzikie psy. Nie daly za wygrana. Dixon slyszal, jak z obu stron posuwaja sie szybko, ukryte gleboko w lesnym podszyciu. Wydobyl bron, zastanawiajac sie, czy bestie osmiela sie znow zaatakowac. Jakby w odpowiedzi, z krzakow tuz za nim wyskoczyl laciaty buldog. Brzeknela bron, pies znikl wpol skoku, a drzewa zaszumialy, gdy powietrze z sykiem wypelnilo nagle powstala proznie. Jeszcze jeden pies rzucil sie naprzod; Dixon zdezintegrowal go. Przeciez te bestie nie sa chyba tak glupie... Dlaczego wiec nie rozumieja oczywistosci - ze nie mozna mierzyc sie z nim i z jego bronia? W calej galaktyce wszystkie stwory szybko uczyly sie wystrzegac uzbrojonego czlowieka. A tu jest inaczej. Dlaczego? Trzy psy z trzech roznych kierunkow rzucily sie bez zadnego ostrzezenia. Dixon nacisnal spust i zniszczyl je w oka mgnieniu. Klab kurzu wypelnil proznie. Dixon zaczal nasluchiwac. Caly las wypelniony byl teraz gluchymi odglosami szczekania. Zblizaly sie inne stada. A zatem niczego sie nie nauczyly? Nagle prosta mysl rozswietlila mu sprawe. Nie mogly sie przeciez niczego nauczyc -nauka byla zbyt subtelna. Bron unicestwiala wszystko szybko i bezglosnie. Psy w jej zasiegu po prostu znikaly. Nie bylo czasu na jeki konania, wycie, piski czy ryki. Przede wszystkim zas nie bylo odglosu strzalu, ktory by je zadziwil i przerazil, nie bylo zapachu prochu, nawet szczekniecia pocisku wprowadzanego do lufy. Moze wiec, myslal Dixon, nie sa dosc sprytne, by zrozumiec, ze ta bron zabija. Moze nie pojmuja tego, co sie dzieje. Moze sadza, ze jestem bezbronny? Przyspieszajac kroku zaglebil sie dalej w las. Nie grozi mu zadne niebezpieczenstwo, perswadowal sobie. Bestie moze nie rozumieja, ze bron zabija, ale przeciez ona zabija. Trzeba jednak bedzie zazadac, aby nowe modele wydawaly jakis odglos. Nic prostszego. Stwory na drzewach rozzuchwalily sie na dobre i obnazajac kly opuszczaly sie teraz niemal do poziomu glowy Dixona. Chyba sa miesozerne, pomyslal. Strzelil i poczynil wielkie spustoszenie wsrod drzew. Zwierzeta uciekly z wrzaskiem, a z gory spadl deszcz galazek i lisci. Nawet psy czmychnely, wyleknione. Dixon zasmial sie i zaraz potem upadl, silnie uderzony w ramie przez duza galaz. Bron wypadla mu z reki i wyladowala w odleglosci dziesieciu stop, odbezpieczona, siejac dokola zniszczenie. Wygramoliwszy sie spod galezi Dixon siegnal po pistolet. Ubieglo go jedno z nadrzewnych zwierzat. Dixon padl twarza na dol. Zwierze piszczac zwyciesko wymachiwalo dokola pistoletem. Olbrzymie drzewa, rowno przeciete, spadaly na ziemie, poryta i zaslana zwalami galezi i lisci. Wybuch z pistoletu obalil drzewo tuz obok Dixona i poryl ziemie przy samej jego nodze. Dixon odskoczyl i gwaltownie sie pochylil, cudem ocalajac glowe. Stracil juz teraz wszelka nadzieje. Ale zwierze, zaintrygowane trzymana w reku bronia, probowalo zajrzec do lufy. W tej samej jednak chwili stracilo glowe w sposob bezszelestny. Dixon wykorzystal te chwile. Skoczyl naprzod i odzyskal pistolet, zanim pochwycilo go inne zwierze. Wylaczyl spust automatu. Psy wrocily i bacznie przygladaly sie czlowiekowi. Ale Dixon nie osmielil sie strzelac. Rece tak mu drzaly, ze niebezpieczenstwo bylo rownie wielkie dla niego, jak dla psow. Utykajac powlokl sie w strone statku. Psy szly jego sladem. Czlowiek szybko sie opanowal. Spojrzal na trzymana w reku bron. Budzila w nim teraz szacunek, a nawet strach. Obawial sie jej znacznie bardziej niz psy, ktore najwidoczniej wcale nie laczyly zniszczenia w lesie z pistoletem, przypisujac je zapewne naglej burzy. Burza jednak minela i psy rozpoczely lowy na nowo. Dixon strzelal raz po raz, torujac sobie droge w gestych zaroslach. Psy towarzyszyly mu z obu stron, dotrzymujac kroku. Byly ich teraz dziesiatki. Do licha, pomyslal, czy nie licza swych strat? Uprzytomnil sobie jednak, ze zapewne nie umieja rachowac. Byl juz teraz niedaleko statku. Droge zagradzal ciezki pien. Dixon chcial przeskoczyc, gdy pien nagle ozyl i rozwarl olbrzymie szczeki. Dixon skierowal pistolet w dol i uruchomil go na trzy sekundy. Stwor znikl, ale Dixon wpadl nagle w swiezo powstala jame. Psy otoczyly go warczac i naszczekujac. Dwoma strzalami oczyscil brzeg jamy i mimo zwichnietej kostki usilowal sie wydostac. Ale sciany rozpadliny byly strome i gladkie jak szklo. Jeszcze jeden wysilek - bez skutku. Zaczal wiec myslec. Przez bron znalazl sie w jamie, dzieki broni musi sie wiec wydostac. Nacial jedna ze scian, dzieki czemu zdolal sie wygramolic na powierzchnie. Stapal z trudem, ale jeszcze bardziej dokuczal mu bol w ramieniu. Wycial kij i powoli ruszyl naprzod. Psy raz po raz rzucaly sie do ataku. Unicestwial je tyle razy, ze zmeczenie zaczelo mu sie coraz bardziej dawac we znaki. Sepy spadly na scierwo. Dixon czul, ze ciemnieje mu w oczach. Przemogl sie, nie wolno mu zemdlec, poki psy sa w poblizu. Statek bylo juz widac. Probowal biec, ale natychmiast upadl. Obskoczyly go psy. Strzelil, przecinajac dwa psy i odstrzeliwujac sobie czubek prawego buta. Wstal z trudem i poszedl w strone statku. Piekna bron, myslal. Niebezpieczna dla wszystkich - lacznie z tymi, ktorzy jej uzywaja. Chcialby dostac w swe rece wynalazce. Co za pomysl! Bron bezglosna! Dotarl wreszcie do statku. Nie zdazyl otworzyc komory wyjsciowej, gdy znow opadly go psy. Unicestwil najblizsze dwa i wczolgal sie do srodka. Macilo mu sie w glowie, odczuwal silne mdlosci. Ostatkiem sil zatrzasnal drzwi komory i usiadl. Nareszcie jest bezpieczny. Wtedy uslyszal obok siebie chrobot. Zamknal ze soba jednego z psow. Czul sie za slaby, by wladac ciezka bronia, zdolal ja jednak uniesc. Pies, ledwie widoczny w ciemnym wnetrzu statku, skoczyl na niego. Dixon byl przekonany, ze nie uda mu sie uruchomic pistoletu. Bestia siegala mu juz do gardla. Odruchowo zacisnal jednak dlon. Zwierze pisnelo i zamilklo. Dixon stracil przytomnosc. Gdy ja odzyskal, dlugi czas lezal nieruchomo napawajac sie cudownym uczuciem, ze zyje. Postanowil odpoczac jeszcze pare minut, a potem zabierac sie stad czym predzej. Zaszyje sie w jakiejs knajpie na Ziemi i upije sie do nieprzytomnosci. A potem odszuka wynalazce broni i wtloczy mu jego cudo w gardlo. Tylko niebezpieczny wariat mogl wynalezc bezglosna bron. Tak, ale to wszystko potem. A teraz mozna po prostu cieszyc sie zyciem, lezec sobie w sloncu... W sloncu? Slonce w statku kosmicznym? Skoczyl na rowne nogi. U jego stop widnialy szczatki zabitego psa. A tuz obok zygzakowata linia przebiegala dluga szpara w scianie statku. To tedy przedostawalo sie swiatlo sloneczne. Przez szpare widac bylo sylwetki zwierzat zagladajacych do srodka. Zabijajac tamta bestie Dixon sam zrobil te szpare. Rozejrzal sie i dostrzegl inne jeszcze otwory. Jak to sie stalo? Ach tak! Przeciez torujac sobie droge musial nieraz trafic w statek! Przyjrzal sie uszkodzeniu. Dobra robota, nie ma co! Tu naruszone dwie tablice rozdzielcze. Tu zas do niedawna stalo radio. Tam za jednym zamachem przedziurawione zostaly zbiorniki tlenu i wody. A do tego wszystkiego przestrzelone przewody doprowadzajace paliwo. Zgodnie z prawem ciazenia paliwo utworzylo kaluze na ziemi pod statkiem. Jak na kogos, kto sie wcale o to nie staral, myslal oblednie Dixon, to wcale niezle! W rok pozniej, gdy Dixon nadal sie nie zglaszal, wyslano drugi statek, aby urzadzic mu przyzwoity pogrzeb, jesli uda sie odnalezc jakies szczatki, i przywiezc prototyp nowej broni. Statek ratowniczy wyladowal w poblizu statku Dixona i zaloga z zaciekawieniem obejrzala szpare i inne uszkodzenia. -Sa faceci - powiedzial inzynier - ktorzy nie potrafia obchodzic sie z bronia. -Ano tak - potwierdzil glowny pilot. Od strony lasu rozlegly sie odglosy uderzen. Ruszyli w tamtym kierunku. Dixon podspiewywal sobie przy pracy. Drewniany szalas otoczony byl ogrodkiem warzywnym, zabezpieczonym palisada. Dixon wbijal wlasnie nowy palik w miejsce przegnilego. -A wiec zyjesz! - zawolal jeden z zalogi. -Jak widzicie - odparl Dixon. - Zaczekajcie, az skoncze naprawiac plot. Ohydne bestie te psiska! Ale nauczylem je rozumu. Dixon z usmiechem wskazal luk z mocnego, gietkiego preta, oparty o palisade. Obok znajdowal sie zapas strzal. -Nabraly szacunku - dodal - kiedy kilku z nich wsadzilem strzale. -A bron? - spytal pilot. -Przydala sie! - zawolal Dixon z wesolym blyskiem w oku. - Nie dalbym sobie bez niej rady. I zabral sie na powrot do pracy. Wtedy dopiero spostrzegli, ze wbija palik ciezka, plaska rekojescia pistoletu. A. E. Van Vogt - Krysztalowy szescian Wenus Schodzilem do ladowania na powierzchni Wenus. Odrzutowe dysze hamownicze dzialaly doskonale. Wszystko wydawalo sie snem. Niewielka maszyna osiadla lagodnie na otwartym bloniu, rozposcierajacym sie wsrod dlugiej, plytkiej, jasnozielonej doliny. A w kilka minut pozniej pierwszy czlowiek, jaki kiedykolwiek znalazl sie na planecie Wenus, wyszedl ostroznie i stanal na swiezej i bujnej murawie obok rakiety o ksztalcie cygara. Kilgour westchnal gleboko. Powietrze bylo tu jak wino. Zawieralo niezbyt wiele tlenu, ale co za swiezosc i slodycz, aromat i przyjemne cieplo! Nagle wydalo mu sie, ze trafil do raju. Wydobyl notes i zapisal swe wrazenia. Przeciez kazda mysl podobna do tej bedzie na wage zlota po powrocie na Ziemie. A on bedzie potrzebowal wowczas naprawde duzo pieniedzy. Skonczyl pisac, schowal notes. I wowczas ujrzal szescian. Lezal po prostu obok niego na trawie w niewielkim wglebieniu, jakby spadl z niezbyt duzej wysokosci. Ot, przezroczysty blok krystaliczny, posiadajacy cos w rodzaju uchwytu czy raczki. Bok szescianu liczyl okolo osmiu cali dlugosci. Ta dziwna bryla swiecila przycmionym blaskiem, troche podobnie jak wypolerowana kosc sloniowa. Wydawala sie nie posiadac zadnej przydatnosci ani okreslonego przeznaczenia. Kilgour przyniosl ze soba kilka licznikow energii i dotykal kolejno koncami drutu roznych czesci krysztalu. Nie wykazywal ani energii elektrycznej, ani dzialalnosci elektronow. Nie odznaczal sie takze radioaktywnoscia ani nie dawal zadnego odczynu pod wplywem dzialania kwasow, ktorych probowal na nim Kilgour. Ta szescienna bryla nie przepuszczala pradu elektrycznego, jak rowniez odrzucala wiazki elektronow o duzej skali drgan. Przybysz nalozyl specjalne gumowe rekawice ochronne i dotknal uchwytu szescianu. Nic sie nie stalo. Delikatnie, niemal pieszczotliwie, przesuwal palcami po powierzchni bryly. W koncu mocno scisnal uchwyt w dloni. Nic. Kilgour zastanawial sie. Nastepnie szarpnal za uchwyt. Z latwoscia podniosl krysztal, oceniajac jego ciezar na okolo cztery funty. Na powrot polozyl szescian na ziemi, cofnal sie nieco i lustrowal go uwaznie. Z wolna budzilo sie w nim coraz wieksze zainteresowanie i podniecenie, ktore osiagnelo szczyt, gdy zdal sobie sprawe, co przed nim lezy. Szescian stanowil przeciez niewatpliwie produkt dzialalnosci przemyslowej. A wiec na Wenus znajdowala sie jakas forma zycia wyzszego rzedu. Kilgour spedzil samotny, ponury rok w przestrzeni miedzyplanetarnej, marzac o spotkaniu jakichs zywych istot. A teraz sprawa sie wyjasnila. Wenus jest zamieszkala. Kilgour zawrocil w kierunku statku, myslac intensywnie. Powinien znalezc jakies miasto. Mniejsza z tym, ze zuzylby paliwo rakietowe - obecnie uzupelnienie go byloby mozliwe. Wracajac do statku rzucil jeszcze okiem na krysztalowy szescian. Jego entuzjazm opadl na chwile. Coz wlasciwie poczac z tym przedmiotem? Nie ma przeciez sensu zostawiac go tutaj. Jesli bowiem raz oddali sie z tej doliny, moze jej juz potem nie odnalezc. Nalezy jednak postepowac rozsadnie i zachowac najdalej posunieta ostroznosc wobec wszystkiego, cokolwiek by zabieral na poklad statku. A moze szescian podrzucono tu specjalnie? Mysl ta wydawala sie jednak tak fantastyczna, iz czesc jego watpliwosci rozwiala sie. Wystarczy jeszcze kilka doswiadczen - zdecydowal. Sciagnal ochronna rekawice i delikatnie dotknal uchwytu obnazonym palcem. -Mam we wnetrzu farbe! - powiedzial dziwny przedmiot. Kilgour odskoczyl wstecz. -Ach! - zdumial sie. Rozgladal sie polprzytomnie dokola. Lecz byl zupelnie sam w zielonej niewielkiej dolinie. Znow dotknal uchwytu krysztalowego bloku. -Mam we wnetrzu farbe! - Teraz juz nie bylo zadnych watpliwosci. Mysli ukladaly sie w mozgu Kilgoura jasno i precyzyjnie. Wyprostowal sie z wolna. Stal, olsniony swym odkryciem, wpatrujac sie jak zahipnotyzowany w znaleziony przedmiot. Minela dluzsza chwila, zanim zebral mysli na tyle, by wyobrazic sobie poziom techniczny i wlasciwosci rasy, ktora - byla zdolna wynalezc taka fantastyczna puszke farby. Umysl jego bujal w oblokach i niechetnie juz wracal na ziemie. Popadal w coraz silniejsze oslupienie. W calej bowiem ludzkiej wiedzy nie ma nic, co by zacmilo tej miary odkrycie, chociaz bylo ono zupelnie proste. Puszka z farba, ktora przemowila. Opatrzono ja widocznie w jakis prosty mechanizm myslacy. Kilgour usmiechnal sie. Jego prosta, pociagla twarz pokryly zmarszczki. Zablysnely szarozielone oczy. Rozchylily sie wargi, odslaniajac biale zeby. Smial sie serdecznie. Puszka farby! Prawdopodobnie farba ta zawiera inne substancje niz biel cynkowa, olej lniany i jakis barwny tlenek. Lecz to mozna bedzie sprawdzic pozniej. Obecnie wystarczal sam fakt posiadania. Niezaleznie od tego, cokolwiek odkryl na Wenus, jego wyprawa oplacila sie juz chocby dzieki temu znalezisku. Przeciez licza sie wlasnie te zwykle przedmioty codziennego uzytku. Kilgour schylil sie energicznie, ujmujac uchwyt naczynia gola reka. Wlasnie dzwignal puszke z ziemi, gdy nagle lsniacy, jasny plyn wytrysnal mu na piersi, rozlewajac sie natychmiast po skafandrze, lepki jak klajster, lecz szybko splywajacy. Z poczatku bialy plyn poczal stopniowo zmieniac barwe na czerwona, zolta, niebieska, fioletowa. Az w koncu mienil sie tysiacami odcieni. Gdy sie wreszcie Kilgour wyprostowal, jego skafander lsnil wszystkimi kolorami teczy. Z poczatku rozzloscilo go to raczej niz zaniepokoilo. Poczal sie rozbierac. Mial na sobie koszule sportowa i sportowe szorty, nic poza tym. I jedno, i drugie lsnilo jak wielokolorowe ognie. Blyskawicznie zrzucil ubranie. Poczul plyn sciekajacy po nagim ciele. Ten przykry i dziwny fakt zauwazyl dopiero po zdjeciu koszuli, gdy szorty opadly mu do kostek. Farba, ktorej wieksza czesc znajdowala sie na koszuli, calkowicie splynela na skore Kilgoura - ani kropla nie spadla jednak na ziemie, rowniez i szorty byly czyste. Farba zdawala sie zarzyc, rozplywajac sie po coraz wiekszej powierzchni, gdy zas probowal ja zetrzec za pomoca koszuli, pienila sie i lsnila jak plomien. Z wsciekloscia usilowal zetrzec ja ze skory. Przywierala wowczas do palcow, goraca i lepka, migotala i mienila sie roznobarwnie, wedrujac stopniowo z miejsca na miejsce. Kolorowa plama stanowila zwarta calosc, przemieszczajaca sie bardzo szybko. Przyjmowala kolejno wszystkie mozliwe ksztalty, ale wciaz pozostawala jedna spoista plaszczyzna - jak nieslychanie barwny szal czy wstega. Minelo dziesiec minut, a Kilgourowi nie udalo sie usunac jeszcze ani krzty farby. -"Farbe" - czytal Kilgour na glos w swym chemicznym poradniku - "wywabia sie za pomoca terpentyny". Mial na szczescie w magazynie troche terpentyny. Wylal spora ilosc plynu na dlon, by go wetrzec, zaraz jednak terpentyna wylala mu sie z reki, splywajac na ziemie. Farba nie dala sie nawet dotknac. Ponowne proby ostatecznie przekonaly zdumionego Kilgoura - powrocil do statku. Kolejno staral sie zetrzec kolorowa plame gazolina, woda, winem, a nawet odrobina cennego plynu, stanowiacego paliwo napedowe rakiety. Niestety, farba nie wchodzila w reakcje z zadna substancja. Wszedl pod prysznic. Woda zraszala jedynie plaszczyzny skory wolne od farby. I tylko w tych miejscach czul wyraznie, jak zazwyczaj, ostry masaz cieniutkich struzek prysznica. Reszta byla jakby znieczulona. Kilgour napelnil wiec rozkladana wanne i zanurzyl sie po szyje. Kolorowa plama wpelzla, mieniac sie, na kark, szyje, podbrodek, a nawet na usta i nos. Nie mogla wedrzec sie co prawda do nozdrzy i ust, lecz przykryla szczelnie wszystkie otwory. Kilgour przestal oddychac, ale z uporem nadal siedzial w kapieli. Wowczas plama zaczela posuwac sie ku oczom. Wyskoczyl wiec z wanny i zanurzyl glowe w wodzie. Farba wycofywala sie stopniowo z nosa, ust i pomalu splynela na podbrodek. Stad, pomimo ze coraz glebiej i czesciej zanurzal glowe w wodzie, nie chciala sie juz ruszyc. Kilgour rozlozyl gumowy materac na specjalnym lezaku i usiadl, by przemyslec te przykra sprawe. Caly incydent byl wlasciwie komiczny. I zapewne Kilgour stalby sie posmiewiskiem calego systemu slonecznego, gdyby sie dowiedziano o fantastycznej sytuacji, w jakiej sie znalazl. Przypadkiem zostawiono czy zagubiono naczynie z wenusjanska farba, ktorej padl ofiara. Szybkosc, z jaka zalepila mu usta i nozdrza, wskazywala na to, iz substancja moze byc smiertelnie niebezpieczna, niezaleznie od tego, czy jest istota myslaca, czy nie. A gdyby tak nie ustapila... - udusilby sie jak nic. Poczul chlod w kregoslupie. Chlod nie opuscil go nawet wowczas, gdy przekonal sie, ze z latwoscia moglby zrobic otwor w warstwie farby, umozliwiajacy mu oddychanie. Dreszcz nie ustepowal - niesamowite mazidlo jedynie przez przypadek nie zalepilo mu oczu. Wyobrazil sobie slepego, duszacego sie czlowieka, szukajacego wyjscia z przestronnej kabiny nawigacyjnej. Minal dluzszy czas, zanim odzyskal rownowage. Siedzial odretwialy, myslac goraczkowo i intensywnie. Farba, ktora wylala sie z puszki, wcale nie wysychala. Ale wlasciwie nie byla plynem, bo ani nie wsiakala w odziez, ani nie splywala zgodnie z prawem grawitacji, jak rowniez nie dopuszczala do zetkniecia z zadna ciecza. Kilgour probowal rozgryzc problem: dlaczego farba posiada takie mozliwosci? Oczywiscie jest wodoodporna. Powinien przeciez o tym pamietac! To nie byla zwyczajna farba, lecz wodoodporna impregnowana, nie przepuszczajaca zadnych plynow. Podniecony tym odkryciem, zerwal sie gwaltownie i zaczal chodzic po kabinie. Przez dwadziescia piec lat, gdy pierwsze z superrakiet osiagnely martwy Ksiezyc, a nastepnie polmartwa planete Mars - Wenus stanowila cel dla wszystkich odkrywcow przestrzeni miedzyplanetarnych. Podroze jednak do tej strefy byly zakazane, dopoki nie odkryto pewnych srodkow chroniacych statki przed niebezpieczenstwem zderzenia ze Sloncem. Taki bowiem tragiczny los spotkal dwa statki miedzyplanetarne. Udowodniono matematycznie nieuchronnosc tego typu katastrof tak dlugo, dopoki Ziemia i Wenus nie osiagna pewnej szczegolnej pozycji wobec siebie wzajemnie i wobec Jowisza. Ale zaistnienia tych idealnych warunkow nie spodziewano sie w ciagu najblizszych dwudziestu osmiu lat. Dopiero pol roku przed wyprawa Kilgoura slynny astronom ustalil, iz planety osiagna sprzyjajace polozenie w ciagu biezacego roku. Rozprawa naukowa na ten temat wywolala sensacje wsrod astronautow. I chociaz rzad nie chcial zatwierdzic prognozy astronoma, to jednak - jak sie dowiedzial Kilgour - pewien wysoki urzednik Wydzialu Patroli Kosmicznych stwierdzil nieoficjalnie, ze sprawa przybralaby zupelnie inny obrot, gdyby ktos wystartowal na Wenus, a ponadto, ze - dopilnuje, by ludzie podobnie myslacy dokonali koniecznych przed wyprawa badan i lotow przygotowawczych. Kiedy Kilgour startowal swa mala rakieta ku Wenus, ostentacyjnie i pieczolowicie szykowano kilka ekspedycji na Marsa. Spodziewano sie po Wenus rewelacji. Ale nie takich wielkich jak ta. A przeciez rasa, ktora doszla do stworzenia farby doskonalej, doskonalej pod kazdym wzgledem - chocby juz dzieki temu zasluguje na blizsze poznanie. Na tym skonczyl rozmyslania. Spojrzal po sobie i wowczas zauwazyl cos niesamowitego. Poderwal sie zaniepokojony. Farba, lsniac i mieniac sie tysiacami odcieni, rozprzestrzeniala sie coraz bardziej. Na poczatku pokrywala jedna czwarta powierzchni jego ciala. Teraz zajela juz przeszlo trzecia czesc. Jesli tak dalej pojdzie, pokryje go od stop do glow, zalepi mu oczy, uszy, usta, nos - wszystko. Od tej chwili Kilgour zaczal powaznie myslec nad wynalezieniem jakiegos sposobu pozbycia sie farby. Tymczasem zapisal: Farba doskonala powinna byc wodoodporna i niewrazliwa na dzialanie atmosferyczne, powinna posiadac piekna barwe, a ponadto byc latwa do usuniecia. Spojrzal posepnie na ostatnie zdanie, rzucil olowek i pobiegl przejrzec sie w lustrze. -Ladne rzeczy! - Przeciez to nie ja! - wyjakal do swego bladego odbicia. - Wygladam jak w cyganskim przebraniu. Po blizszym przyjrzeniu sie stwierdzil jeszcze wieksze bogactwo kolorystyczne. Przerozne barwy stapiajac sie w jedno emanowaly silne swiatlo rzucajace ostre cienie. Sama farba byla jednak niewidoczna. Jasniala, ale nie oslepiajac, a jej jaskrawosc nie razila poczucia dobrego smaku. Rozsmieszylo to wreszcie Kilgoura - nie mogl oderwac oczu od zadziwiajacego zjawiska. Wreszcie odwrocil sie. Jeslibym zdolal zaczerpnac lyzka nieco farby, pomyslal, to bym ja wlal do retorty i zanalizowal. Ale przeciez juz tego probowal. Ozywiony nadzieja sprobowal ponownie. Jak poprzednio, farba chetnie wplywala do lyzki. Skoro jednak podniosl lyzke do gory, na powrot wylewala sie na niego. Kilgour usilowal nozem zatrzymac farbe na lyzce; wysliznela sie jednak spod ostrza, podobnie jak olej. Kilgour doszedl do wniosku, iz ma za malo sily, by przycisnac szczelnie noz do brzegow lyzki. Poszedl wiec do kabiny, gdzie mial maly czerpak ze szczelna nakretka. Naczynie okazalo sie jednak zbyt okragle i za male. Mozna bylo wcisnac don zaledwie odrobine farby. A ponadto przykrecanie wieczka trwalo przeszlo minute. Kilgour odszedl i siadl gwaltownie w fotelu. Odniosl jakies osobliwe, przykre wrazenie, ze bedzie chory. Jego mozg pod wplywem naglego odprezenia nie mogl normalnie funkcjonowac. Dopiero po chwili zdolny byl pomyslec nad dalszym dzialaniem. Oczywiscie, logicznie rzecz biorac, powinien zaraz starannie usunac z siebie cala farbe za pomoca przed chwila stosowanej metody. Tymczasem przelal farbe z naczynka do menzurki. Plynu bylo niewiele, troche wiecej niz lyzeczka deserowa. Jak przypuszczal, mial na ciele co najmniej piecset takich lyzeczek farby, a zdjecie kazdej z nich zajmie mu ponad dwie minuty. Razem tysiac minut! Siedemnascie godzin! Usmiechnal sie zalosnie. Przez ten czas bedzie musial posilic sie cztery lub piec razy. I wlasnie teraz byl czas na posilek. W trakcie jedzenia rozwazal cale zagadnienie ze spokojem czlowieka, ktory znalazl rozwiazanie problemu i ktorego stac na to, by sie zastanowil nad innymi mozliwosciami. Siedemnascie godzin to mnostwo czasu! Teraz, gdy "zlowil" troche farby do naczynka, niezwlocznie uda sie do malego podrecznego laboratorium i odkryje z tuzin reakcji chemicznych, ktore go uwolnia od calego klopotu w ciagu kilku minut. Moze w wiekszym i lepiej wyposazonym laboratorium byloby to mozliwe. Niestety -pracownia Kilgoura byla na to za mala. Farba nie reagowala na zaden z odczynnikow, jakimi dysponowal. Nie mozna jej bylo z niczym zmieszac ani z niczym polaczyc chemicznie. Nie dala sie rowniez zapalic. Byla odporna na dzialanie kwasow oraz metali i zdawala sie nie podlegac niczemu, co wobec niej stosowal. Farba byla calkowicie obojetna. -Oczywiscie! - rzekl do siebie Kilgour ze zloscia. Jakze moglem zapomniec! Substancja ta winna byc przede wszystkim odporna na dzialanie atmosferyczne przez duze "A". Przeciez jest farba doskonala. Zabral sie do pracy. Zamykanie i otwieranie naczynia szlo mu tak sprawnie, iz kazda operacja napelniania lyzki i umieszczania jej zawartosci w pojemniku nie trwala obecnie dluzej niz trzy czwarte minuty. Tak bardzo zalezalo mu na utrzymaniu szybkiego tempa pracy, ze naczynie bylo juz do polowy napelnione, gdy zauwazyl cos, co nim wstrzasnelo: na jego ciele znajdowalo sie tyle samo farby, co poprzednio. Kilgour zdretwial. Drzacymi rekami dokonal pomiaru farby w naczyniu. Nie bylo juz zadnej watpliwosci - zebral niemal cala ilosc, ktora wytrysnela na niego z osobliwego krysztalu, co nie zmniejszylo ilosci substancji na jego skorze. Widocznie farba doskonala raz uzyta samoczynnie uzupelniala swa ilosc. Zapisal to na koncu listy wlasciwosci farby. I wtedy uswiadomil sobie, ze moze sie swobodnie pocic. Na nie przykrytych substancja czesciach ciala wystapily perliste krople potu. Kilgour natychmiast wyciagnal wnioski z ostatniego zjawiska, porwal notes i pospiesznie nakreslil kilka slow: "Farba doskonala jest rowniez odporna na zmiany temperatury". Trudno w ciagu pol godziny wyrobic sobie bezstronny sad w tej sprawie. Niemniej farba nadal pokrywala prawie polowe jego ciala. Wytezona praca silnie rozgrzala Kilgoura. Byl rozpalony od wlasnego ciepla, ktore narastalo. Przerazil sie. Myslal teraz goraczkowo: "Musze wyjsc stad za wszelka cene. Nastepnie trzeba odnalezc jakies wenusjanskie miasto i wykombinowac antidotum na ten niesamowity plyn". Bylo mu juz obojetne, czy sie osmieszy, czy nie. W przystepie paniki wpadl do kabiny nawigacyjnej. Juz-juz siegal reka do drazka sterowego, gdy niemal w ostatniej chwili cos go powstrzymalo. Wenusjanskie naczynie samo przeciez powiedzialo: "Mam we wnetrzu farbe". Z pewnoscia ma rowniez wskazowki co do uzytkowania swej zawartosci i pozniejszego jej usuwania czy wywabiania. -Co za balwan! - szepnal do siebie Kilgour wstajac. - Ze tez nie wpadlem na to od razu! Krysztalowe naczynie lezalo na trawie tam, gdzie je zostawil. Wzial ostroznie krysztal do rak. -Mam we wnetrzu jedna czwarta swej farby! - poinformowal krysztal. A wiec wylal na siebie trzy czwarte zawartosci naczynia! Bardzo wazna wiadomosc. Byl na tyle trzezwy, ze nie poddawal sie panice. Delikatnie musnal golymi rekami krysztalowy szescian, baczac, by nie poruszyc go ani nie zmienic jego polozenia. Prawie natychmiast nastapila odpowiedz: -Instrukcja: Umiescic skrzynki manipulacyjne wokol powierzchni, ktora nalezy pomalowac, i dopiero wowczas rozpoczac dzialanie. Farba wyschnie, gdy tylko powierzchnia zostanie nia pokryta. Farbe usuwa sie przyciskajac do pomalowanej plaszczyzny zaciemniacz przez jeden terard. To ostatnie niezrozumiale slowo mialo prawdopodobnie oznaczac mala jednostke czasu. -Uwaga! - bezszelestny glos przekazywal bezposrednio do jego mozgu dalszy ciag instrukcji. - Zaciemniacze mozna otrzymac w najblizszym sklepie z zelastwem lub z farbami. -Rozkoszniak! - powiedzial Kilgour z wsciekloscia. - Leciec teraz po zaciemniacze. Rzuciwszy z pasja te slowa, poczul sie znacznie lepiej. Przeciez na szczescie swiat, na ktory przybyl, okazuje sie konkretnym, praktycznym swiatem, a nie planeta makabrycznych stworow o dziesieciu oczach i osmiu nogach, ktore strasza i dybia na przybyszow z Ziemi. Istoty uzywajace farby nie zabija go chyba od razu. To jasne! Jego intelekt wypracowal na poly racjonalny obraz uporzadkowanego, zorganizowanego swiata. Naturalnie, nie wszyscy mieszkancy kosmosu darza ludzi sympatia. Ale ostatecznie i ludzie potrafia sie nienawidzic. Jesli krysztalowy szescian i farbe w nim zawarta przyjeloby sie za kryteria oceny, to cywilizacje Wenus nalezy uznac za stojaca na wyzszym szczeblu rozwoju niz ziemska. Wenusjanie z pewnoscia chcieli zastosowac wobec przybysza testy kontrolne, co pociagalo za soba pewne przykrosci. Fantastyczne mazidlo, ktorym sie tak pechowo upackal, mialo zapewne spelnic te role. Jednakze odkrycie to nie pomoglo powstrzymac procesu coraz silniejszego wewnetrznego rozgrzewania sie Kilgoura, pokrytego szczelna powloka farby. Nadszedl czas, by wczuc sie w sposob myslenia Wenusjan. Ostroznie ujal od dolu i podniosl krysztal. Szescian tchnal w niego mysl: -Zgodnie z przepisami rzadowymi farba zawiera nastepujace skladniki: 1)!?!?!? - 7% 2)!?!?!? - 13% 3) Plynne swiatlo - 80%-Plynne co? - zapytal Kilgour glosno. -Uwaga! - nadeszla w odpowiedzi mysl z szescianu. - Ta farba nie moze przebywac w poblizu paliwa, materialow palnych i lotnych substancji. Mimo oczekiwan Kilgoura dalsze wyjasnienia nie nastapily. Widocznie Wenusjanie dobrze rozumieli, ze przepisow urzedowych trzeba sluchac bez zadnej dyskusji. Tymczasem on probowal laczyc farbe z substancjami lotnymi, z terpentyna, gazolina, paliwem rakietowym i szeregiem innych wybuchowych odczynnikow. I nic sie strasznego nie stalo. Chyba wiec przepisy urzedowe sa nie przemyslane albo oznacza to jeszcze cos innego. Kilgour postawil szescian i ponownie podszedl do tablicy kontrolnej. Ujal w dlon gladka jak szklo dzwignie startowa i przesunal, az zaskoczyla z lekkim szczeknieciem. Nastepnie usiadl i zapial pasy w oczekiwaniu na rozruch silnikow odrzutowych przez specjalne urzadzenie automatyczne. Nic jednak nie nastapilo. Bylo to ostrzezenie. Przesunal dzwignie sterowa z powrotem na poprzednia pozycje. Zaskoczyla, szczeknela. Lecz znow eksplozja nie nastapila. Silniki milczaly. Kilgour dyszal ciezko. Ostrzezenie pochodzilo od jakiejs zywej sily, ktorej wplyw i moc odczuwal wprost calym cialem. Paliwo, ktorym probowal zmyc farbe, zlal z powrotem do wielkiego zbiornika. Zostalo zaledwie kilka litrow. Astronauci potrafia oszczedzac, a farba najwyrazniej nie podzialala na paliwo. -Uwaga! Ostrzegam! - znow przemowil krysztalowy szescian. - Ta farba nie moze pozostawac w poblizu cial lotnych. Ta obojetna substancja pozbawila widocznie energii osiemnascie tysiecy galonow paliwa w jednym zapasowym zbiorniku. Kilgour wlaczyl radio. Jeszcze przedtem, gdy znajdowal sie o milion mil od Wenus, rozpoczal nadawanie sygnalow radiowych. Wciaz pilnie nasluchiwal przy swoim aparacie, lecz nie otrzymal zadnej odpowiedzi. W eterze panowala niczym nie przerwana cisza. A przeciez Wenusjanie musza znac radio. Z pewnoscia odpowiedzieliby na wolanie o pomoc. Minelo pol godziny, a sygnaly na prozno szly w przestrzen. Odbiornik Kilgoura wciaz milczal. Nie dochodzil nawet najmniejszy trzask na zadnej dlugosci fal. Byl zupelnie samotny w tym zabitym deskami swiecie - swiecie agresywnej, mnozacej sie, doprowadzajacej do szalenstwa i mieniacej sie roznymi kolorami farby. Zaciemniacz... Plynne swiatlo! Do diabla! Moze ono swieci nie tylko promieniami odbitymi... Gdyby wiec zgasic swiatlo... Jeszcze trzymal palce na wylaczniku, gdy po raz pierwszy zauwazyl, ze na zewnatrz panuje zupelna ciemnosc. Wlaz byl otwarty. Kilgour podszedl don z wolna i spojrzal na bezgwiezdne, ponure niebo. Zapadla noc, zasnuwajac firmament nieprzenikniona zaslona ciemnosci. A wiec musialy tu istniec chmury, oczywiscie chmury typowe dla atmosfery Wenus. Wskutek bliskosci Slonca insolacja na planecie stawala sie za dnia tak silna, ze chmury zaledwie przygaszaly oslepiajacy blask. Teraz, noca, sprawa miala sie zupelnie odmiennie. Pierscien chmur spowijal cala planete nieprzerwana powloka ciemnosci. Oczywiscie dochodzily tu jakies promienie swietlne. Zadna bowiem planeta, polozona tak blisko slonca czy gwiezdnych konstelacji, nie moze byc zupelnie pozbawiona swiatla i energii. Jego seleniometr zarejestrowalby ich nasilenie z dokladnoscia do jednej stutysiecznej. Kilgour oderwal wzrok od nieba i zauwazyl iz podloga lsni swiatlem pochodzacym od jego farby. Zdumiony, wyszedl na zewnatrz, oddalajac sie od swiatla przedostajacego sie poprzez wlaz statku. W ciemnosciach postac Kilgoura zarzyla sie i migotala kaskada plomieni jak pochodnia. Trawa wokol mienila sie gama barw. Jego smierc bylaby wspanialym widowiskiem. Kilgour wyobrazil sobie siebie rozciagnietego na podlodze i pokrytego od stop do glow farba. Byc moze Wenusjanie znalezliby go na tej odludnej lace". Zastanawialiby sie, kim jest i skad przyszedl. Niewatpliwie nie posiadali oni komunikacji miedzyplanetarnej. Wszystko o tym swiadczylo. A moze jednak mieli? Kilgour natychmiast opanowal goraczkowa gonitwe mysli. Czyzby to bylo mozliwe, zeby Wenusjanie rozmyslnie unikali wszelkich kontaktow z istotami ludzkimi? Umysl Kilgoura nie byl w stanie skoncentrowac sie na tak trudnym problemie. Astronauta powrocil wiec do statku. Przesladowala go jakas nieokreslona mysl - cos, co powinien zrobic - tak! Radio! Szybko nastawil aparat. Nagle podskoczyl z wrazenia: z glosnika wydobywal sie jakis dziwny glos: -Przybyszu z planety Ziemi! Przybyszu z planety Ziemi! Czy jestes? Kilgour gwaltownie przywarl do aparatury stacji nadawczej i wlaczyl nadajnik. -Tak! - krzyknal radosnie. - Tak! Jestem! Ale w jakim okropnym stanie! Przychodzcie niezwlocznie. -Znamy twoje polozenie! - odpowiedzial bezbarwny glos. - Jednakze wcale nie zamierzamy ci pomoc. -Ach! - westchnal zrozpaczony Kilgour. -Pojemnik z farba - ciagnal dalej glos - podrzucil niewidzialny statek tuz przy wlazie twej rakiety w kilka sekund po twoim ladowaniu. Przez kilka tysiecy lat my, ktorych nazywacie Wenusjanami, obserwowalismy z rosnacym niepokojem rozwoj cywilizacji na trzeciej planecie systemu slonecznego. Naszej spolecznosci obca jest wszelka zadza przygod. A historia planety Wenus nie zna w ogole wojen. Nie oznacza to, iz nie znamy trudow walki o byt. Mamy niezwykle powolna przemiane materii. I juz w zamierzchlej przeszlosci nasi psychologowie zdecydowali, ze nie nadajemy sie do astronautyki. Stosownie do tego skoncentrowalismy sie na doskonaleniu czysto wenusjanskiego sposobu zycia. Dlatego tez z chwila pojawienia sie twego statku w atmosferze Wenus stanelismy wobec koniecznosci podjecia decyzji, na jakich warunkach moglibysmy nawiazac stosunki z istotami ludzkimi. Postanowilismy rzucic naczynie z farba w takim miejscu, w ktorym moglbys je od razu znalezc. Gdyby to zawiodlo, znalezlibysmy inny sposob dokonania na tobie testu. Tak! Dobrze zrozumiales! Byles i nadal jestes poddawany probom. Test wypadl niepomyslnie: wszyscy ludzie o podobnym tobie lub nawet nieco nizszym poziomie inteligencji winni byc usuwani z Wenus. Wypracowanie wlasciwych testow do badania zupelnie odmiennej rasy stanowilo niezwykle skomplikowany i trudny problem. Dlatego tez obojetnie, co myslisz o przebiegu proby, musisz umrzec. Tylko w ten sposob inni, ktorzy przyjda tu po tobie, beda mogli zostac nieswiadomie poddani takim samym lub innym testom. Jest to dla nas sprawa nieprzecietnej wagi. Szukamy bowiem takiego czlowieka, ktory by wyszedl z testu zwyciesko. Wtedy dopiero zbadalibysmy go za pomoca naszych instrumentow. A wnioski wyciagniete na tej podstawie posluzylyby do podjecia wlasciwych krokow wobec przyszlych przybyszow na Wenus. Wszyscy obdarzeni inteligencja rowna lub wyzsza od inteligencji pierwszego kandydata, ktory szczesliwie przejdzie przez wszystkie badania, beda mogli swobodnie przybywac na te planete. Oto nasze ostatecznie postanowienie. Osoba przebadana musi takze umiec bez naszej pomocy opuscic Wenus. Zaraz zobaczysz, jak dalece jest to konieczne. Nie wykluczone, ze pozniej moglibysmy nawet wspolpracowac z ludzmi nad udoskonalaniem statkow kosmicznych. Rozmawialismy z toba za pomoca specjalnej maszyny mowiacej. Proste mysli, jakie przekazywala ci puszka z farba o ksztaltach krysztalowego szescianu, wtloczylismy do tego naczynia za pomoca niezwykle skomplikowanego urzadzenia. Nawiazanie bowiem kontaktu myslowego z niewenusjanskim mozgiem stanowi nieslychanie trudny problem. Ale teraz -zegnaj! I chociaz moze to zabrzmiec dziwnie, zyczymy ci szczescia! Nastapil charakterystyczny trzask w glosniku. Kilgour goraczkowo manipulowal galkami aparatu. Lecz nie wydobyl juz z niego dzwieku. Wylaczyl wszystkie swiatla, a nastepnie usiadl w oczekiwaniu smierci. Bylo to pelne niepokoju oczekiwanie. Cale jego jestestwo tetnilo checia zycia. Zaciemniacz! Coz to u diabla moze byc? - pomyslal nagle z zaciekawieniem. Ostatecznie dla Kilgoura nie bylo to nowe zagadnienie. W ciagu godziny, ktora spedzil w pokoju rozswietlonym fantastycznym blaskiem, goraczkowo przegladal wszystkie swoje zapiski i dane. Farba doskonala, zlozona w osiemdziesieciu procentach z plynnego swiatla! No coz, swiatlo jest swiatlem, a wiec i w formie plynnej musi podlegac takim samym prawom. Ba! Ale czy rzeczywiscie musi? Zreszta co z tego? Farba doskonala, zdolna... - jego umysl odmowil ponownego przegladu jej wlasciwosci. Kilgour poczul sie wprost chory fizycznie, walczyl z mdlosciami. Byl rozgrzany wewnetrznie jak w wysokiej goraczce. Wsadzil nogi do naczynia z woda. Istniala bowiem teoria, iz krew nie przejdzie w stan wrzenia, o ile sie w ten sposob obnizy jej temperature. Co prawda chwilowo nie zagrazalo mu bezposrednio niebezpieczenstwo wzrostu temperatury ciala znacznie po nad osiagnieta wysokosc. Z tego zdawal sobie sprawe. Istniala przeciez poza tym gorna granica cieploty organizmow zwierzecych i ludzkich. Zrozumial to i postanowil nie dostarczac organizmowi wiecej kalorii, poprzestajac na kapsulkach witaminowych. Najgorsze jednak niebezpieczenstwo polegalo na czyms jeszcze innym. Mianowicie jego skora nie mogla prawie wcale oddychac, cialo pokrywala na znacznej przestrzeni szczelna powloka farby. Smierc wydawala sie nieunikniona. Jak szybko nadejdzie? - tego Kilgour nie wiedzial. Ta niepewnosc nie wplywala na niego uspokajajaco. Dziwne - teraz, gdy juz czekal calkowicie przygotowany, smierc zwlekala z przyjsciem. Nagle uderzyla go pewna mysl. Zwlekala? Zerwal sie gwaltownie z miejsca, pomknal do lustra i z ogromnym podnieceniem obserwowal uwaznie swoje odbicie. Farba w dalszym ciagu pokrywala polowe ciala. Podczas ostatniej godziny nie rozprzestrzenila sie ani troche. Byla to wlasnie ta godzina, ktora spedzil w ciemnosci, rozswietlonej jedynie emanujaca z niego poswiata. Farba wyraznie trzymala sie go jeszcze. Oczywiscie - musiala miec przeciez odpornosc na czern wenusjanskich nocy. A moze by wiec sprobowac jeszcze glebszej ciemnosci, wchodzac na przyklad do pustego zbiornika paliwa? Pol godziny spedzil Kilgour w zbiorniku. I chociaz po wyjsciu nie byl pewien rezultatu, podjal ostateczna decyzje. Zupelna ciemnosc musi byc wlasciwym rozwiazaniem i jednoczesnie wyzwoleniem. Musial tylko jeszcze przeoczyc jakis istotny czynnik. Wydawalo sie oczywiste, ze jesli wystarczyloby samo zaaplikowanie ciemnosci, to wowczas paliwo w pelnym zbiorniku powinno przez ten czas uwolnic sie od fatalnego wplywu, jaki wywarla, na nie farba. Nacisnal starter. Cisza. Silniki wciaz milczaly. Gdzies musial byc blad... Caly problem - pomyslal Kilgour - sprowadza sie do usuniecia z farby tych osiemdziesieciu procent plynnego swiatla za pomoca ciemnosci o wlasciwym stezeniu lub w jakis inny sposob. Ale przeciez intensywniejszej ciemnosci niz wnetrze tego pustego zbiornika nie zdola osiagnac. To po prostu niemozliwe. Zbiornik posiadal bowiem specjalna izolacje i byl zabezpieczony przed dzialaniem wszelkiego rodzaju energii z zewnatrz. Gdziez wiec, u licha, tkwi blad? Oczywiscie! Izolacja! Swiatlo wydzielane przez farbe odbijaly izolowane sciany. Odbite zas promienie musialy powracac do farby, ktora je na powrot wchlaniala. Swiatlo nie mialo po prostu ujscia. Jedynym wiec rozwiazaniem bylo usuniecie izolacji. Nie! A jednak nie byloby to rozwiazanie. Radosc Kilgoura przygasla. Gdyby usunac izolacje, swiatlo z nieznosnej substancji by ucieklo, a na jego miejsce wtargnelyby promienie z zewnatrz, w pelni uzupelniajac utracone przez farbe elementy. Lepiej jednak zbadac te sprawe dokladnie... Rozumowanie Kilgoura okazalo sie sluszne. Wyszedl ze zbiornika pokryty farba w takim samym stopniu jak poprzednio. W poczuciu zupelnej bezradnosci stal dluzszy czas jakby w odretwieniu obok zbiornika. I nagle - rozwiazanie problemu przyszlo zupelnie nieoczekiwanie. Miesiac pozniej, w drodze powrotnej na Ziemie, Kilgour odebral sygnaly radiowe innego statku kosmicznego zmierzajacego na Wenus. Nawiazali lacznosc i Kilgour wyjasnil wszystko, co mu sie przydarzylo na nowo odkrytej planecie. -A wiec, jak juz mowilem, nie napotkacie zadnych trudnosci w czasie ladowania - konczyl. - Wenus Janie dadza wam klucze do swych kolorowych miast. -Zaraz, zaraz! Chwileczke! - nadeszla pelna watpliwosci odpowiedz. - Z twoich wyjasnien zrozumialem, ze beda tolerowac ludzi o takim samym poziomie inteligencji lub wyzszym niz inteligencja osobnika, ktory pomyslnie przejdzie przez ich testy. Jestes wiec niewatpliwie zdolna jednostka, skoro ci sie to udalo. My jestesmy zupelnie przecietni. Jakiez wiec mamy mozliwosci? -Nigdy nie wyroznialem sie wysokim wskaznikiem inteligencji, jak wiekszosc kosmonautow, a jedyne moje kwalifikacje to po prostu energia i umilowanie przygody - odparl skromnie Kilgour. - Poniewaz jednak stanowie dla was miernik mozliwosci wstepu na Wenus, musze dodac, ze nawet wedlug ostroznego szacunku dziewiecdziesiat dziewiec procent mieszkancow naszej planety odpowiada wymogom. -Ale przeciez... -Nie pytaj mnie tylko - przerwal mu Kilgour - dlaczego ich testy byly takie proste. Moze to zrozumiesz, gdy sie z nimi zetkniesz. - Zmarszczyl czolo. - Nie bedziesz nimi zachwycony, moj drogi. Ale juz pierwszy rzut oka na ich wielonozne i wieloreczne cialo pozwoli ci zrozumiec, co mieli na mysli, twierdzac, ze sporzadzenie testow kontrolnych dla zupelnie odmiennych osobnikow sprawilo im tyle trudu. Czy moge wam jeszcze sluzyc jakimis informacjami? -Tak! Jak wlasciwie oswobodziles sie od tej dziwacznej farby? -Fotokomorki i sole baru. Zabralem ze soba transformator fotokomorkowy i mosiezne naczynie z barem. One pochlonely w koncu swiatlo farby. Co po niej pozostalo? Brazowy proszek, ktory opadl na ziemie. I znow stalem sie wolnym czlowiekiem. W ten sam sposob przywrocilem energie swym silnikom rakietowym. -Hallo! - krzyknal radosnie Kilgour. - Do zobaczenia! Mam na pokladzie ladunek, ktory musze szybko przehandlowac. -Ladunek? Czego? -Farby! Tysiace krysztalowych szescianow wspanialej farby. Ziemia stanie sie naprawde piekna. A poza tym uzyskalem wylaczne przedstawicielstwo... Dwa statki kosmiczne minely sie wsrod czarnej jak noc przestrzeni miedzyplanetarnej, podazajac w odmiennych kierunkach swego przeznaczenia. Wallace F. L. - Feliksa Pierwszego rana po wyladowaniu na planecie komendant wyszedl ze statku kosmicznego. Ledwie dnialo. Komendant Hafner spojrzal w nikle swiatlo, szeroko otworzyl oczy i cofnal sie spiesznie. Po chwili wyszedl znow - tym razem w towarzystwie biologa. -Wczoraj wieczorem twierdziles, ze nie grozi niebezpieczenstwo - powiedzial. - Nie zmieniles zdania? Dano Marin zrobil zdziwiona mine. -Nie zmienilem. Byl zaklopotany. Rozesmial sie niepewnie. -To nic smiesznego - podjal Hafner. - Pozniej porozmawiamy. Biolog zostal przy statku. Spogladal sladem komendanta, odchodzacego w strone szeregu spiacych kolonistow. -Pani Athyl - Hafner nachylil sie nad nieruchoma postacia. Ziewnela, otworzyla oczy, obrocila sie na drugi bok i wreszcie wstala. Kocow, ktore winny ja okrywac, nie bylo. Zniknelo rowniez ubranie, w jakim pani Athyl ulozyla sie do snu. Obecnie przybrala konwencjonalna poze kobiety stwierdzajacej nagle, ze nieswiadomie i wbrew woli zostala obnazona. -Nic sie nie stalo, prosze pani - powiedzial komendant. - Ja nie naleze do gapiow z zamilowania. W kazdym razie prosze cos na siebie wlozyc. Tymczasem obudzili sie prawie wszyscy kolonisci, wiec Hafner rzucil pod ich adresem: -Jezeli nie macie na statku ubrania, zaopatrzy was intendent. Wyjasnien udzielimy pozniej. Kolonisci rozproszyli sie wstydliwie. Nie holdowali przesadnej skromnosci, ktora nie mogla sie ostac w ciagu osiemnastu miesiecy spedzonych wspolnie w ciasnocie pojazdu kosmicznego. Badz co badz jednak to wstrzas - ocknac sie bez ubrania i nie wiedziec, w jaki sposob zniklo ono podczas nocy. Byli zdziwieni, zaskoczeni - i to glownie zbijalo ich z tropu. W powrotnej drodze do statku Hafner zatrzymal sie na moment. -Masz poglad na te kwestie? -Skad? - Dano Marin wzruszyl ramionami. - Planeta jest rownie obca dla mnie, jak dla ciebie. -Bezsprzecznie. Ale ty jestes biologiem. Marin byl jedynym naukowcem w grupie tych nieokrzesanych kolonistow i specjalistow budowlanych, czesto wiec wymagano oden odpowiedzi na pytania w zakresach nie zwiazanych bynajmniej z jego specjalnoscia. -To chyba jakies nocne owady - baknal bez przekonania. Watla hipoteza, chociaz Marin pamietal, ze dawnymi czasy szarancza ogolacala pola w ciagu godzin. Cos podobnego mogla tez chyba zrobic z ludzmi - nie budzac spiacych... -Zbadam kwestie - dodal - a jak bede wiedzial cos konkretnego, poinformuje cie zaraz. -Dobrze - zgodzil sie Hafner i zniknal we wnetrzu pojazdu. Dano Marin poszedl do lasku, w ktorym nocowali kolonisci. Pozwolono na to omylkowo, ale wydawalo sie, ze nic nie stoi na przeszkodzie. Po poltorarocznej podrozy zatloczonym statkiem wszyscy tesknili spontanicznie do swiezego powietrza i szelestu lisci nad glowa. Biolog rozejrzal sie po opustoszalych zaroslach. Kolonisci - mezczyzni i kobiety -znikneli w glebi pojazdu; ubierali sie zapewne. Niewysokie drzewa mialy liscie koloru ciemnozielonego szkla butelkowego. Gdzieniegdzie ogromne biale kwiaty polyskiwaly w sloncu i - oswietlone jasno - wydawaly sie wieksze niz w rzeczywistosci. Magnolie nie mogly oczywiscie rosnac nie na Ziemi, lecz drzewka przypominaly magnolie i Marin poczal tak je w myslach nazywac. Problem znikniecia odziezy zakrawal na paradoks. Instytut Badan Biologicznych nie mylil sie nigdy, lecz w tym przypadku musiala zajsc omylka. Te - wlasnie planete uznano za najodpowiedniejsza dla czlowieka posrod wszystkich odkrytych dotychczas. Malo owadow, zupelny brak groznych zwierzat, niemal idealny klimat. Nazwe "Feliksa" uznano za najwlasciwsza. Caly obszar ladowy zdawal sie jedna rozlegla, urocza laka. Widocznie pewne szczegoly uszly uwagi ludzi z Instytutu Badan Biologicznych. Marin uklakl, przystapil do szukania sladow. Gdyby w gre wchodzily owady, zostaloby niewatpliwie troche niezywych, zgniecionych przez ludzi poruszajacych sie przez sen. Nie znalazl jednak owadow - ani zywych, ani martwych. Podniosl sie, zawiedziony, i wolno ruszyl w glab lasku. Czyzby drzewa? W nocy mogly wydzielac opar zdolny rozpuscic material, z ktorego sporzadzona byla odziez. Troche to naciagniete, ale ostatecznie mozliwe. Biolog zgniotl lisc w palcach i potarl nim rekaw. Poczul ostry zapach, ale nie nastapilo nic szczegolnego. Oczywiscie pierwsze doswiadczenie nie moze obalic teorii. Poprzez drzewka spojrzal na blekitne slonce. Bylo wieksze niz na Ziemi, lecz jak gdyby dalsze. Mimo wszystko odpowiadalo raczej ziemskiemu. Idac dalej prawie przegapil lsniace oczy zerkajace nan z podszycia. Domena biologii obejmuje wszystko - od gornych warstw atmosfery do traw, mchow i zyjacych wsrod nich drobnych stworzen. Marin pochylil sie szybko. Stworzenie umknelo z piskiem. Zlapal je na murawie juz za skrajem lasu. Uniesione, zmienilo sie w cos bezksztaltnego, wrzeszczacego. Przemowil lagodnym tonem i panika minela. Zwierzatko, po drodze do statku, zabralo sie z apetytem do marynarki biologa. Komendant Hafner spogladal niechetnie na klatke. Zwierzatko bylo nieciekawe, male -przypominalo slabo rozwinietego gryzonia. Siersc mialo rzadka, szczeciniasta, bez polysku. Niepodobna liczyc na przyszly eksport takich skorek. -Uda sie je wytepic? - zapytal. - Oczywiscie lokalnie. -Watpie. To gatunek ekologicznie podstawowy. Komendant zrobil tepa mine, wiec Dano Marin podjal wyjasnienia. -Wiesz naturalnie, jak Instytut przeprowadza rozpoznanie biologiczne. Po odkryciu planety i stwierdzeniu, ze sie nadaje do kolonizacji, wysylamy statek z wlasciwa aparatura. Statek przelatuje nisko nad znaczna czescia ladu i instrumenty rejestruja prady neuronowe wysylane przez znajdujace sie w dole organizmy zywe. Instrumenty te sa w stanie zanotowac charakterystyczny uklad neuronowy wszystkiego, co posiada mozg, nie wylaczajac owadow. Daje to wzglednie dokladny obraz gatunkow znajdujacych sie na planecie oraz ich zasadniczego rozmieszczenia. Naturalnie ekspedycja zwiadowcza bada pozniej kilka okazow. Trzeba to zrobic, aby porownac zwierze z osiagnietymi wynikami. W przeciwnym razie wykres ukladu neuronowego pozostalby szeregiem niezrozumialych hieroglifow, zapisanych na mikrofilmie. Ekspedycja zwiadowcza stwierdzila, ze te zwierzeta naleza do jednego z czterech gatunkow ssakow zyjacych na Feliksie. Nawiasem mowiac, to gatunek najliczniejszy. Hafner wydal nieartykulowany pomruk. -Jezeli wiec wytepimy je tutaj, nadciagna zaraz chmarami z sasiednich okolic. -Mniej wiecej. Na polwyspie musza ich byc miliony. Oczywiscie mozna by je lokalnie wytepic, gdyby zbudowac zapore na przesmyku laczacym polwysep z ladem stalym. Komendant zmarszczyl czolo. Budowa zapory byla mozliwa, lecz kosztem wiekszych nakladow, niz moglby sobie pozwolic. -Co one jedza? - zapytal. -Jak sie zdaje, wszystko po trosze. Owady, jagody, orzechy, owoce, nasiona. Zaliczylbym je do wszystkozernych. Nawet nasza odziez przypadla im do smaku. Hafner nie zdobyl sie na usmiech. -Podobno nasza odziez miala byc odporna na szkodniki... Marin wzruszyl ramionami. -Owszem, dotyczy to dwudziestu siedmiu planet. Na dwudziestej osmej spotkalismy male stworzonko posiadajace lepsze soki zoladkowe. To caly sekret. -Czy twoje wszystkozerne stworzenia beda napastowac zasiewy? - zapytal zalosnie Hafner. -Bo ja wiem? Wydaje sie, ze nie, ale to samo powiedzialbym wczoraj o tkaninach. Komendant powzial decyzje. -Dobrze. Nie martw sie o zbiory. Znajdziesz sposob, by nie dopuscic plagi na pola. Tymczasem wszyscy maja sypiac na statku, poki nie wybudujemy koszar. Marin pomyslal, ze indywidualne jednostki mieszkalne bylyby wlasciwsze na obecnym etapie rozwoju kolonii. Ale nie on sprawowal wladze, a komendant nalezal do ludzi poczytujacych kazdy plan za cos, co warto skrytykowac. -To zwierze wszystkozerne... - rozpoczal biolog. -Dobrze... Pracuj nad zagadnieniem - przerwal Hafner i odszedl. Dano Marin westchnal. Wszystkozerne bylo istotnie ciekawym zwierzeciem, nie stanowilo jednak kluczowego zagadnienia. Czemu na przyklad istnieje na Feliksie tak malo zwierzat ladowych? Liczne ptaki, tylko cztery gatunki ssakow i kompletny brak gadow. Wszystkie inne podobne planety kipia bogactwem zycia. Czemu nie rozwinelo sie ono tutaj mimo warunkow pozornie idealnych? Marin postaral sie o ten przydzial, poniewaz ostatnia kwestie uwazal za niezwykle interesujaca. Tymczasem mial zostac tylko tepicielem. Siegnal do klatki i wyjal Wszystkozerne. Na Feliksie nalezalo spodziewac sie ssakow. Przemawialy za tym analogie ewolucji. W warunkach srodowiska z grubsza podobnego winny powstawac zblizone rodzaje i gatunki. W poznoweglowym okresie zylo w ziemskich lasach zwierze odpowiadajace Wszystkozernemu: pierwotny ssak, z ktorego rozwinely sie inne. Na Feliksie nie miala miejsca ewolucja pokrewnego typu. Co stanelo na przeszkodzie? Co zahamowalo nature? Oto prawdziwy problem - a nie wyniszczanie szkodnikow! Marin zaglebil igle w zwierzatko, ktore pisnelo i zwislo bezwladnie. Wlozyl je do klatki napelniwszy strzykawke krwia. Potrafil sie wiele dowiedziec o istotach zywych dzieki probom ich zabijania. Kwatermistrz krzyczal, chociaz normalny ton wystarczylby w zupelnosci. -Skad wiesz, ze to myszy? - zapytal go biolog. -Spojrz! - obruszyl sie kwatermistrz. Marin spojrzal. Istotnie, wszystko wskazywalo na myszy. Nim zdazyl odpowiedziec, kwatermistrz warknal gniewnie: -Tylko nie gadaj o jakichs myszoksztaltnych stworzeniach. To juz znam. Chodzi o jedno. Jak sie tej zarazy pozbyc? -Probowales trucizny? -Powiedz, jakiej uzyc. Bardzo chetnie sprobuje. Kwestia nie byla latwa. Co moze byc trujacego dla zwierzecia, ktorego Marin nie widzial nigdy i nic o nim nie wiedzial. Przeciez wedlug opinii Instytutu Badan Biologicznych nic takiego nie istnialo. Problem okazal sie nadspodziewanie powazny. Kolonia mogla zyc niezaleznie od plonow i byla na to przygotowana. Jednakze kolejnej partii kolonistow oczekiwano mniej wiecej za trzy lata. Nalezalo gromadzic nadwyzki zywnosciowe dla zwiekszonej liczby ludnosci. Gdyby w przyszlosci produktow wlasnych nie udalo sie przechowywac lepiej niz koncentratow, nadwyzki bylyby nader szczuple. Marin przeprowadzil szczegolowe ogledziny magazynu - zwyklej prymitywnej budowli, malo estetycznej, lecz za to bardzo mocnej. Klepisko podlogi wzmocnione, grube na stope sciany, podobnie plyty stropu. Calosc laczona piankowym cementem, praktycznie biorac gazoszczelnym. Dwoje wrot - kompletny brak jakichkolwiek otworow. Z pewnoscia taki magazyn winien byc niedostepny dla gryzoniow. Dokladniejsze badania zdradzily nieprzewidziany defekt. Podloga byla twarda niczym szklo, zadne zwierze nie zdolaloby jej przegryzc. Ale podobnie jak szklo, odznaczala sie kruchoscia. Zaloga, ktora budowala magazyn, spieszyla sie widocznie na Ziemie, nie wykonala wiec pracy z nalezyta uwaga. Podloga byla gdzieniegdzie zbyt cienka i pekala pod spietrzonym wysoko ciezkim sprzetem. Tamtedy wlasnie zdolaly wtargnac zyjace w norach zwierzeta. Trudno bylo o skuteczniejszy sposob, jak postawienie nowego magazynu. Ale podobne myszom zwierzeta znajdowaly sie we wnetrzu budynku i tam nalezalo je opanowac. Biolog nabral pewnosci siebie. -Zlapcie troche zywych okazow, a zobacze, co sie da zrobic - powiedzial. Nastepnego rana dostarczono do laboratorium kilkanascie zywych okazow. Istotnie, bardzo przypominaly myszy. Reakcje ich okazaly sie dziwaczne. Zadna trucizna nie dzialala jednakowo na bodaj dwa osobniki. Po srodku, ktory jedne usmiercal w ciagu paru minut, inne pozostawaly zdrowe i razne. Trucizna stosowana przez Marina przeciwko Wszystkozernym okazala sie calkiem nieskuteczna. Pustoszenie magazynow trwalo. Czarne myszy, biale, popielate, brunatne, o krotkich ogonach i dlugich uszach lub odwrotnie pozeraly koncentraty oraz zanieczyszczaly to, czego zjesc nie mogly. Marin odbyl rozmowe z komendantem. Scharakteryzowal zagadnienie w swietle wlasnych pogladow i przedstawil projekty skutecznego zaradzenia klesce. -Nie mozemy wybudowac nowego magazynu - zaoponowal Hafner. - W kazdym razie nie przed zainstalowaniem generatora jadrowego. A i wtedy bedziemy mieli inne potrzeby -oburacz scisnal skronie. - Nie! Bardziej podoba mi sie drugi pomysl. Trzeba skonstruowac jedna sztuke takiego stworzenia i przekonac sie, jak dziala. -Myslalem o trzech - podchwycil biolog. -Jedna wystarczy - rzucil stanowczo komendant. - Nie mozemy szastac materialem, poki nie zobaczymy skutkow. Najprawdopodobniej mial slusznosc. Kolonia dysponowala zapasami, ktore zdolaly dostarczyc trzy statki, ale im wiecej dostarczano, tym bardziej rosly potrzeby i wymagania. W rezultacie odczuwano zawsze niedobory sprzetu i materialow. Marin przekazal stosowne zlecenie inzynierowi. Po drodze poprawil specyfikacje na wlasna reke. Byl zdania, ze skoro nie moze dostac tyle sztuk, ile zazadal, niech przynajmniej ta jedna bedzie lepsza. W ciagu dwu dni maszyna zostala zbudowana i w malej klatce dostarczona do magazynu. Kiedy klatke otwarto, maszyna wyskoczyla i stanela opodal w zrownowazonej pozie. -Kot! - zawolal radosnie kwatermistrz i wyciagnal reke do misternego robota. -Ostroznie! - przestrzegl biolog. - Mogles dotknac czegos, z czym mysz miala uprzednio kontakt. To reaguje na zapach nie gorzej niz na dzwiek lub obraz. Kwatermistrz cofnal spiesznie reke. Robot zniknal bezszelestnie posrod nadwerezonych zapasow. Po uplywie tygodnia okazalo sie, ze myszy sa wprawdzie jeszcze w magazynie, lecz nie przedstawiaja juz niebezpieczenstwa. Komendant wezwal Marina do swojego biura, niewielkiego, lecz solidnego budynku, umieszczonego posrodku osady. Kolonia rosla, zaczynala sprawiac wrazenie czegos trwalego. Hafner siedzial na krzesle i z zadowoleniem patrzyl na mlode uprawy. -Dobra robota z tymi myszami - zagail rozmowe. -Niezla - przyznal biolog. - Tyle ze na Feliksie nie powinno byc myszy. Instytut Badan... -Daj spokoj - przerwal komendant. - Kazdy moze sie omylic, nawet I.B.B. - Rozsiadl sie wygodnie i z mina bardzo serio spojrzal na Marina. - Mam jedno wazne i pilne zadanie. Rozumiesz, brak mi ludzi. Jezeli wiec nie mialbys nic przeciwko temu... Komendant odczuwal z reguly brak ludzi i mial go odczuwac do czasu, gdy na Feliksie wystapi przeludnienie. Lecz nawet wtedy bedzie zapewne poszukiwal obcych, ktorzy wykonaliby prace obowiazujaca w zasadzie jego zespol. Dano Marin nie podlegal bezposrednio Hafnerowi. Zostal wypozyczony ekspedycji przez Instytut Badan Biologicznych. Byl jednak zdania, ze winien wspoldzialac z komendantem. Westchnal cicho. -Nie taka zla robota, jak sie obawiasz - Hafner usmiechnal sie interpretujac westchnienie w sposob prawidlowy. - Zmontowalismy sonde. Chce, zebys ty ja poprowadzil. Praca miala byc badawcza, wiec Marin odczul znaczna ulge. -Widzisz, musimy importowac prawie wszystko, z wyjatkiem zywnosci - ciagnal Hafner. -To dluga droga i trudny transport, wiec powinnismy korzystac z wszystkiego, czego planeta moze dostarczyc. Potrzeba nam ropy. W ruch puscimy mnostwo kol i kolek, a kazde z nich wymaga przeciez smarow. W swoim czasie uruchomimy produkcje syntetyczna, ale chwilowo musimy szukac chocby srednio wydajnych naturalnych zloz. -Zakladasz, ze geologia Feliksy jest zupelnie podobna do ziemskiej? -Czemu nie? - Hafner machnal reka. - Feliksa to po prostu bardziej udana blizniacza siostra Ziemi. Czemu nie? Marin pomyslal, ze powierzchnia nie swiadczy o niczym. Feliksa zdaje sie przypominac Ziemie, ale czy rzeczywiscie az tak dalece? Coz, nastrecza sie dobra sposobnosc, by zbadac dzieje planety. Hafner wstal. -Jak tylko zechcesz, technik zapozna cie z sonda. Daj mi znac przed odjazdem. W istocie rzeczy sonda nie byla sonda. Nie poruszala z miejsca ani grama warstw zewnetrznych lub skaly. Pozwalala jednak zagladac pod powierzchnie do kazdej glebokosci. Byl to pojazd gasienicowy, wystarczajaco duzy, by czlowiek mogl w nim zyc przez tydzien bez szczegolnych niewygod. Sama sonda skladala sie z ogromnego ultradzwiekowego generatora i urzadzenia kierujacego wiazke promieni w glab planety. To byl nadajnik. Zasadnicza czesc odbiornika stanowily wielkie soczewki dzwiekowe, ktore chwytaly wiazki promieni zalamanych na dowolnej glebokosci i po przetworzeniu na energie elektryczna rzucaly je w formie wizji na ekran. Glebokosc dziesieciu mil dawala obraz metny, lecz wystarczajaco przejrzysty, by wyrobic sobie pojecie o ogolnej strukturze pokladu. Na glebokosci trzech mil bylo lepiej. Sonda moglaby uchwycic dzwiekowe odbicie spoczywajacej tam monety i przetworzyc je w obraz, na ktorym nawet data bylaby wyrazna. Sonda stanowila dla geologa to, czym dla biologa byl mikroskop, a Dano Marin, jako biolog, potrafil ocenic nalezycie jej znaczenie. Rozpoczal prace od cypla polwyspu i zakosami posuwal sie w kierunku przesmyku. Metodycznie badal teren, a nocami sypial w pojezdzie. Rano trzeciego dnia zaobserwowal slady ropy, a okolo poludnia zdolal zlokalizowac glowne pole. Powinien byl wrocic zaraz, lecz po odkryciu ropy mogl sobie pozwolic na swobodniejsze badania. Rozpoczal przeglad od powierzchni i siegal coraz glebiej i glebiej. Wyniki przedstawialy sie odwrotnie, niz nalezalo oczekiwac. Warstwy do glebokosci niewielu stop obfitowaly w pozostalosci glownie czterech znanych gatunkow ssakow. Zwierze przypominajace wiewiorke oraz drugie, trawozerne i znacznie wieksze, byly pierwszymi mieszkancami lasow. Na rowninach zyly dwa pozostale gatunki, odpowiadajace wymiarami zwierzetom lesnym. Pod warstwami powierzchniowymi, pokrywajacymi w przyblizeniu dwadziescia tysiecy lat, nie bylo zadnych sladow zycia zwierzecego. Pojawialy sie znow dopiero na glebokosci odpowiadajacej ziemskiemu okresowi poznoweglowemu i swiadczyly o wystepowaniu zwierzat typowych dla tej epoki. Na wspomnianej glebokosci i nizej dzieje Feliksy byly podobne do dziejow Ziemi. Zaskoczony biolog przeprowadzil sondowanie w kilkunastu odleglych od siebie punktach. Wszedzie stwierdzil to samo: pozostalosci z ostatnich dwudziestu tysiecy lat i nic z okresu mniej wiecej stu milionow. Glebiej nietrudno bylo odkryc slady normalnego rozwoju. A zatem, z grubsza liczac, sto milionow lat temu cos jedynego w swoim rodzaju wydarzylo sie na Feliksie. Co to byc moglo? Piatego dnia sygnal radiowy przerwal tok badan. -Tu Marin. Slucham - przelaczyl aparat na odbior. -Jak predko zdazysz wrocic? Spojrzal na fotomape. -Za trzy godziny. Dwie, jezeli sie pospiesze. -Lepiej za dwie. Nie zaluj benzyny. -Znalazlem rope. Ale co sie stalo? - Wole ci to pokazac. Pogadamy na miejscu. Marin niechetnie zwinal aparature i ruszyl w droge powrotna. Jechal prosto, nie zwracajac uwagi na teren. Bloto tryskalo wysoko spod gasienic. Zwierzeta umykaly z wrzaskiem. Mniejsze laski omijal, przez wieksze sunal na przelaj, zostawiajac za soba spustoszenie. Gwaltownie zatrzymal sonde na skraju osady. Caly ruch koncentrowal sie wokol magazynu. Lekkie ciezarowki wjezdzaly tam i wyjezdzaly, transportujac zapasy na pobliski plac, oczyszczony i starannie przygotowany. W kacie magazynu Marin odszukal komendanta zajetego rozmowa z inzynierem. Hafner zwrocil sie do biologa. -Twoje myszy podrosly, Dano. Marin spojrzal na podloge, gdzie lezal kot-robot. Przykleknal, aby go obejrzec. Stalowy szkielet byl zgnieciony, polamany, skora z mocnego, grubego plastyku zdarta. Precyzyjny mechanizm zmienil sie w bezksztaltna miazge. Wokol kota lezalo dwadziescia, moze trzydziesci niezwykle duzych szczurow. Kot walczyl niewatpliwie. Trupy jego przeciwnikow nie mialy glow, byly wypatroszone, poszarpane straszliwie. Widocznie jednak szczury zwyciezyly dzieki przewadze liczebnej. Instytut Badan Biologicznych stwierdzil, ze na Feliksie nie ma szczurow. Mialo tez nie byc myszy. Skad ta omylka? Biolog wstal z kleczek. -Jak myslisz sobie poradzic? - zapytal. -Zbudujemy nowy magazyn o monolitycznych scianach i podlodze na dwie stopy grubej. Przeniesie sie tam wszystkie zagrozone materialy. Biolog skinal glowa. Sposob wydaje sie skuteczny, chociaz musi pochlonac wiele czasu i energii - cala energie swiezo uruchomionego reaktora jadrowego. Wszelkie inne budowy zostana na razie przerwane. Nic dziwnego, ze Hafner ma zatroskana mine. -A moze jednak skonstruowac wiecej kotow? - zaproponowal Marin. Komendant usmiechnal sie krzywo. -Nie bylo cie, kiedy otworzylismy wrota. Magazyn roil sie od szczurow. Ile robotow daloby im rade? Piec? Pietnascie? Nie wiem. W kazdym razie inzynier twierdzi, ze mamy material tylko na trzy koty. Tego, co tutaj lezy, niepodobna wyremontowac ani nawet wykorzystac na czesci. Marin pomyslal, ze nie trzeba inzyniera, by wydac taka opinie. -Gdybysmy chcieli zbudowac wiecej kotow - ciagnal Hafner - musielibysmy rozebrac mozg elektronowy, ktory pracuje w pojezdzie kosmicznym. Na cos takiego stanowczo nie pozwole. Oczywiscie! Pojazd kosmiczny to jedyny srodek lacznosci z Ziemia do czasu przybycia nastepnej ekspedycji. Zaden komendant przy zdrowych zmyslach nie mogl zgodzic sie na takie rozwiazanie. Marin zastanawial sie, dlaczego Hafner polecil mu wrocic. Czy po prostu chcial go zaznajomic z sytuacja? Hafner jak gdyby odgadl mysli biologa. -W nocy - podjal - oswietlimy reflektorami zapasy przeniesione z magazynu. Wystawi sie tez uzbrojone warty do czasu, kiedy bedziemy mogli umiescic zywnosc w nowym budynku. Zajmie to okolo dziesieciu dni. Tymczasem dojrzeja szybko wegetujace plony. Domyslasz sie, ze szczury zaraz sie na nie rzuca. Trzeba zabezpieczyc nasza przyszla zywnosc, musisz wiec uaktywnic swoje zwierzeta. i - Jak to? - zdziwil sie biolog. - Przepisy zabraniaja wypuszczania jakichkolwiek zwierzat na teren planety przed ostatecznym zakonczeniem badan nad mozliwosciami zlych skutkow. -To potrwa dziesiec, moze dwadziescia lat. Sytuacja jest alarmowa. Ja przejme odpowiedzialnosc na pismie, jezeli sobie zyczysz. Marin byl stanowczo przeciwny. Bal sie powtorzenia plagi krolikow w Australii czy tez historii planety opanowanej przez slimaki. Jednakze nie mial wyboru. -Obawiam sie, ze to nie jest sposob na szczury takiej i wielkosci - baknal. -Masz hormony. Mozesz je zastosowac. Hafner odwrocil sie i zaczal omawiac z inzynierem szczegoly przyszlej budowy. Marin polecil zebrac martwe szczury i przechowac w zamrazalni celem przeprowadzenia dokladnych badan. Nastepnie udal sie do laboratorium - pracowal nad metoda postepowania ze zwierzetami domowymi, ktore przywiezli kolonisci. Zastosowal pierwsze zastrzyki i bacz nie obserwowal swe obiekty do czasu, gdy ustapil wstrzas poczatkowej fazy wzrostu. Upewniwszy sie, ze zyciu pacjentow nie grozi niebezpieczenstwo, podjal dalsze zabiegi. Z kolei zajal sie szczurami. Zastanawiajace byly roznice ich wymiarow, wystepujace rowniez i w budowie wewnetrznej. Szczury posiadaly normalne organy, ktore jednak roznily sie miedzy soba znacznie. Uzebienie tez bylo niejednolite. To potezne kly tkwily w nieproporcjonalnie drobnych szczekach, to miniaturowe zabki nie pasowaly do silnie rozwinietej struktury kostnej. Dotychczas Marin nie zetknal sie nigdy z gatunkiem rownie niezwyklym. Kiedy rozpoczal mikroskopowe badania tkanek i zestawil wyniki, stwierdzil mniejsze rozbieznosci. Osobniki roznily sie pod tym wzgledem nie tak wyraznie, lecz wystarczajaco, by budzic zdziwienie. Tyczylo to szczegolnie komorek reprodukcyjnych. Pod wieczor biolog odczul raczej, niz uslyszal ledwie uchwytny szelest maszyn budowlanych. Wyjrzal z laboratorium i zobaczyl ulatujace w gore kleby dymu. Po wypaleniu roslinnosci dym niezwlocznie opadl. Tylko powietrze wibrowalo nadal od goraca. Magazyn budowano na wzgorzu. Drobne zwierzatka buszujace w trawie zaatakowaly najwrazliwsze miejsce: zaopatrzenie w zywnosc. Wobec tego wszelka roslinnosc zniknela z placu przyszlej budowy. Nie pozostalo ani zdzbla murawy. Teriery. W przeszlosci byly to psy lowne okresu rolnictwa. Maly wzrost wyrownywaly zaciekloscia w bojach z gryzoniami. Poslugiwano sie nimi ongi na polach i w spichlerzach, a przez krotki czas pelnily podobne zadania. na nowo kolonizowanych planetach, gdzie warunki byly zblizone do ziemskich. Kolonisci przywiezli ze soba teriery. Byly one nadal zwinne i usposobione wrogo do gryzoniow, lecz juz nie male. Marin dokonal nie lada dziela - psy zachowaly szybkosc ruchow i energie, osiagajac przy tym wzrost doga. Szczury przeniosly sie tymczasem na uprawy szybko-wegetujacych plonow. Odmiany te wyhodowano specjalnie na uzytek kolonistow. Zbior odbywal sie w niewiele tygodni po zasiewie. Po czterokrotnym wykorzystaniu zasoby gleby wyczerpywaly sie doszczetnie, co nie mialo znaczenia w poczatkowym okresie zycia na nowej planecie, obfitujacej w urodzajne tereny. Powodz szczurow zalewala pola, wypuszczono wiec psy. Uganialy sie wsrod roslinnosci, polowaly. Skok, klapniecie zebami, jeden ruch glowy i - szczur lezal z pogruchotanymi koscmi, a pies szukal kolejnej ofiary. Po calych dniach teriery myszkowaly na polach i mordowaly. Wieczorem wracaly do osady, wyczerpane i zbroczone krwia - zazwyczaj nie wlasna. Marin ladowal je antybiotykami, bandazowal rany, odzywial dozylnie, a nieuleczalnie okaleczone zabijal podczas snu. Rano budzil psy zastrzykami podniecajacymi i - wzmocnione - wyprawial do walki. Przed uplywem dwoch dni szczury zorientowaly sie, ze nie sposob zerowac za dnia. W zmniejszonej liczbie atakowaly pola noca. Wspinaly sie na lodygi, obgryzaly klosy, niszczyly jarzyny. Kolonisci zainstalowali reflektory. Godzine przed zmierzchem biolog zwolal psy i uspil zastrzykami. Obudzone tak samo po nastaniu ciemnosci, poszly ku polom chwiejac sie na nogach. Ozywil je dopiero zapach szczurow. Byly rownie zawziete jak zwykle, chociaz mniej zwinne. Szczury nadciagnely z sasiednich lak, nie - jak dotychczas w pojedynke czy po kilka. Przyszly gromada. Piszczac, szeleszczac trawa postepowaly w strone pol. Marin nie widzial nic, lecz slyszal wyraznie. Kazal oswietlic teren wielkimi reflektorami. Szczury zatrzymaly sie, oslepione. Piszczaly krecac sie w miejscu. Psy zaczely drzec i skomlec; Marin powstrzymal je na razie i wypuscil dopiero, gdy gryzonie wznowily pochod. Teriery ruszyly naprzod, lecz nie wazyly sie zaatakowac glownej masy. Chwytaly maruderow, zmuszajac przeciwnika do zaciesniania szykow, co z kolei zapewnialo szczurom bezpieczenstwo. Naturalnie mozna byloby spalic zwarta kolumne gryzoniow, lecz kolonisci nie posiadali odpowiedniego sprzetu, a sprowadzenie go trwaloby lata. Ponadto uzycie ognia zagroziloby zbiorom, ktore nalezalo uchronic za wszelka cene. Pozostawaly tylko psy. Formacja szczurow rozbila sie na skraju upraw. Zwierzeta maszerowaly zwarcie w obliczu wspolnego nieprzyjaciela, ale w bliskosci zeru zapomnialy o jednosci i rozproszyly sie nieopatrznie. Glod okazal sie poteznym wrogiem solidarnosci. Psy skoczyly do walki - lowily wyglodzone gryzonie, usmiercajac jednego po drugim. Nim nastal dzien, plaga minela. W nastepnym tygodniu kolonisci zebrali plony i przygotowawszy zywnosc do magazynowania, rozpoczeli zaraz kolejny zasiew. Marin siedzial w laboratorium, probowal analizowac sytuacje. Kolonia przezywala kryzys po kryzysie - wszystkie w zakresie wyzywienia. Poszczegolne krytyczne momenty nie byly grozne, lecz razem wziete - mogly wiesc do zguby. Tak czy inaczej, ekspedycji brakowalo sprzetu niezbednego do zagospodarowania Feliksy. Wina zdawala sie lezec po stronie Instytutu Badan Biologicznych, ktory nie wykryl plag zagrazajacych zapasom zywnosci. Komendant moze mowic, co chce. Instytut pracuje sprawnie. Jezeli stwierdzil, ze na Feliksie nie ma myszy ani szczurow, musialo ich nie byc w czasie prowadzenia badan. Nasuwa sie pytanie, skad mogly przyjsc i w jaki sposob? Biolog siedzial zapatrzony w sciane. Roztrzasal w myslach hipoteze po hipotezie. Ze sciany przeniosl wzrok na klatke z Wszystkozernymi - zwierzetami lesnymi rozmiarow wiewiorki. Byl to gatunek najliczniejszy na Feliksie, stanowil wiec widok powszedni dla oka kolonisty. Niemniej jednak Wszystkozerne zaslugiwalo na uwage wieksza, niz Marin byl w stanie sobie zrazu uprzytomnic. Brzydkie, niepozorne, moglo wszakze byc najwazniejszym stworzeniem, jakie czlowiek napotkal na wielu opanowanych swiatach. Im dluzej Marin patrzyl, tym bardziej sie umacnial w swoich domyslach. Do zmroku siedzial spokojnie, bez ruchu. Przygladal sie bacznie. Wreszcie Wszystkozerne podjely normalne dzialanie. Normalne? Ten wyraz nie pasowal do Feliksy. Seans w laboratorium udzielil jednej odpowiedzi. Biolog potrzebowal drugiej. Odgadywal ja, lecz wymagala dalszych badan, uzupelniajacych danych. Troskliwie instalowal swoj sprzet na krancach osady. Pewien czas spedzil w sondzie, na porownaniach z wynikami wstepnymi. To uzupelnilo obraz. Kiedy upewnil sie ostatecznie, poszedl do Hafnera. Komendant byl pogodny, jak gdyby stanowil wierne odbicie latwosci, z jaka kolonia wypelnia jedno zadanie po drugim. -Siadaj - powital goscinnie Marina. - Zapalisz? Biolog usiadl, siegnal po papierosa. -Mysle, ze chetnie wysluchasz, skad wziely sie myszy - zaczal. -Juz nam nie dokuczaja - usmiechnal sie Hafner. -Odkrylem takze pochodzenie szczurow. -Iz nimi koniec. Wszystko idzie jak z platka. Przeciwnie, pomyslal Marin zastanawiajac sie nad wlasciwym wstepem. -Feliksa - odezwal sie wreszcie - ma klimat i topografie typu ziemskiego. Przynajmniej od dwudziestu tysiecy lat. Znacznie dawniej, plus minus sto milionow lat temu, rowniez przypominala Ziemie z analogicznej epoki. Na twarzy komendanta spostrzegl wyraz uprzejmego zainteresowania, wlasciwego komus, kto slucha rzeczy oczywistych. Tak! Przeslanki sa oczywiste, ale nie da sie tego powiedziec o wnioskach. -W okresie miedzy stoma milionami a dwudziestoma tysiacami lat temu cos sie dzialo na Feliksie - ciagnal Marin. - Nie znam istoty tych procesow. Naleza one do historii kosmosu, moze wiec nie przenikniemy ich nigdy. Mogly to byc fluktuacje Slonca, zaklocenie rownowagi sil we wnetrzu planety albo spotkanie z chmura pylu miedzygwiezdnego o zmiennym zageszczeniu. Tak czy inaczej, klimat Feliksy ulegl zmianie. Zmienil sie z niepojeta gwaltownoscia i nadal przejawial wahania. Przed mniej wiecej stoma milionami lat Felikse porastaly lasy weglorodne. Zyly wsrod nich olbrzymie gady przypominajace dinozaura i bardzo male ssaki. Pierwsza wielka zmiana zmiotla dinozaura, podobnie zreszta jak na Ziemi. Nie wyginal jednak pierwotny protoplasta naszych Wszystkozernych - zwierze, ktore potrafilo przystosowac sie do nowych warunkow. Chcialbym dac ci jakie takie pojecie, na czym polegaly raptowne zmiany klimatyczne. Otoz przez pewien czas dany obszar stanowil pustynie, nastepnie przeobrazal sie w dzungle. Z kolei powstawal lodowiec, a kiedy ustepowal, cykl zaczynal sie od nowa, i to z najbardziej zaskakujacymi roznicami. Wszystko to moglo nastapic... powiem raczej: nastepowalo - w okresie zycia jednego osobnika z gatunku Wszystkozernych. Zjawiska powtarzaly sie cyklicznie. Przez, z grubsza liczac, sto milionow lat stanowily normalne warunki bytu na Feliksie; warunki nie sprzyjajace oczywiscie zachowaniu skamienielin i innych pozostalosci. Hafner zrozumial, zaczal zdradzac niepokoj. -Powiadasz, ze wahania klimatyczne ustaly nagle dwadziescia tysiecy lat temu. Czy moga sie powtorzyc? -Nie mam pojecia - wyznal szczerze biolog. - Zapewne mozna by to sprawdzic... gdyby sprawa okazala sie interesujaca. Hafner zmarszczyl czolo. -Jest interesujaca, nawet bardzo - powiedzial. Dano Marin przyznal mu w duchu racje. -Chodzi o to, ze przetrwanie bylo trudne. Ptaki mogly szukac bardziej sprzyjajacego klimatu, wiec migrowaly. Zachowalo sie sporo ich gatunkow. Ale tylko jeden gatunek ssakow zdolal sie uchronic. -Cos tu nie gra - wtracil Hafner. - Sa przeciez cztery gatunki: w rozmiarach od wiewiorki do bawolu. -Jeden gatunek - powtorzyl z naciskiem Marin... - Naleza do niego wszystkie ssaki. Jezeli polepszaja sie warunki bytowania dla zwierzat duzych, male rozrastaja sie. I odwrotnie. W razie niedostatku odpowiedniej zywnosci nastepne pokolenie kurczy sie, przystosowuje do nowych warunkow. Pokolenie takie moze powstac, jak sie zdaje, zdumiewajaco szybko. -Myszy... - zaczal wolno Hafner. -Myszy nie bylo na Feliksie, kiedy wyladowalismy tutaj - dokonczyl jego mysl Marin. - Narodzily sie z Wszystkozernych wielkosci wiewiorki. Komendant przytaknal skinieniem glowy. -A szczury? - zapytal. -To kolejny wiekszy kaliber. Hafner byl czlowiekiem praktycznym, wyszkolonym do administrowania kolonia. W swiecie koncepcji czul sie niepewnie. -Wiec te mutacje - zaczal. - Sadzilbym... Biolog usmiechnal sie polgebkiem. -Na Ziemi bylyby to mutacje. Tutaj wystepuje tylko normalne przystosowanie droga ewolucji. Nie mowilem ci nigdy, ale Wszystkozerne, ktore na pozor moglyby uchodzic za zwierzeta ziemskie, nie posiadaja genow ani chromosomow. Bez watpienia wystepuje u nich dziedzicznosc, lecz w jakiej formie - nie wyobrazam sobie. W kazdym razie reaguja na warunki zewnetrzne szybciej niz jakikolwiek zywy organizm, z ktorym zetknelismy sie dotychczas. -Innymi slowy, nigdy nie uwolnimy sie od roznych plag - rzucil posepnie Hafner. - Chyba ze oczyscimy planete z wszelkiego zycia zwierzecego. -Myslisz o pyle radioaktywnym? - zapytal biolog. - Zycie zwierzece na Feliksie wytrzymalo gorsze kataklizmy. Hafner wzial pod uwage przeciwna alternatywe. -Moze nalezaloby opuscic planete, pozostawic ja zwierzetom? -Za pozno - westchnal biolog. - Te zwierzeta beda wkrotce na Ziemi, na wszystkich innych zamieszkalych planetach. Komendant zmierzyl Marina zatroskanym wzrokiem. W jego wyobrazni zarysowal sie ten sam obraz. Na Felikse wyprawiono trzy pojazdy kosmiczne. Jeden zostal z kolonistami, jako ostateczny srodek ratunku na wypadek nieprzewidzianych okolicznosci. Dwa wrocily na Ziemie, by zameldowac, ze sprawy ukladaja sie pomyslnie, i zazadac nowych dostaw. Na statkach tych odlecialy rowniez okazy miejscowej fauny. Klatki byly mocne, ale najmniejsze egzemplarze mogly wymknac sie miedzy pretami, zagniezdzic sie w komorach ladunkowych pojazdu. Nie mozna bylo zrobic nic, aby zatrzymac statki. A skoro wyladuja na Ziemi... Biologom nie nasuna sie zadne podejrzenia. Przynajmniej na razie. Najpierw pojawi sie nowa odmiana szczurow. Wiadomo - mutacja. Nikt nie skojarzy tej nowej odmiany z okazami dostarczonymi z Feliksy. -Musimy zostac - powiedzial Marin. - Musimy prowadzic badania tutaj, w srodowisku najwlasciwszym. Wyobrazil sobie olbrzymie kompleksy budowli ziemskich. Kosztowaly za duzo, by je zburzyc, a nastepnie wzniesc nowe, zabezpieczone przeciwko pladze. Niepodobna tez ewakuowac z Ziemi bilionow ludzi na okres trwania robot. Feliksa - gigantyczne laboratorium, nie kolonia. Czlowiek zyskal jedna planete, a stracil rownowartosc dziesieciu, a byc moze i wiecej. Okaze sie to po dokladniejszym zbadaniu zdolnosci niszczycielskich Wszystkozernych. Gluchy, zwierzecy pomruk zaklocil lok mysli biologa. Hafner odwrocil sie gwaltownie, spojrzal w strone okna. Zacisnal wargi, szeroko otworzyl oczy. Porwawszy ze sciany strzelbe wybiegl. Marin pospieszyl za nim. Komendant zmierzal w kierunku pol, gdzie dojrzewaly kolejne plony szybko wegetujacych roslin. Na szczycie wzgorka zatrzymal sie raptownie, przykleknal. Obrocil tarcze na "pelny ladunek", zmierzyl i wystrzelil. Posrod zieleni przemknela brunatna, dymiaca smuga. Za wysoko. Komendant wycelowal uwazniej. Padl drugi strzal. Ladunek trafil zwierze w przednia lape. Podskoczylo wysoko i upadlo martwe, zweglone. Po chwili dwaj mezczyzni staneli nad okazem upolowanym przez Hafnera. Pomijajac brak preg, stanowil wierna podobizne tygrysa. Komendant dotknal go szpicem buta. -Tepimy szczury w magazynie, wiec przenosza sie na pola - mruknal. - Na polach szczujemy je psami, wiec wydaja na swiat tygrysy. -Mniejszy z nimi klopot niz ze szczurami - powiedzial Marin. - Do tygrysow mozna strzelac. Pochylil sie nad rozszarpanym psem, przy ktorego zwlokach zobaczyli olbrzymiego kota. Ze zboza wyszedl skomlac drugi pies. Byl bojowy, odwazny, ale nie mogl sprostac wielkiemu drapieznikowi. Teraz skowyczal lizac po pysku martwa suke. Biolog podniosl zmasakrowane zwloki i ruszyl w strone laboratorium. -Nic nie pomozesz - rzucil posepnie Hafner. - Suka nie zyje. -Ale szczenieta zyja i beda bardzo potrzebne. Szczury nie znikna dlatego tylko, ze pojawily sie tygrysy. Glowa psa zwisala bezwladnie z ramienia Marina, krew przesiakala ubranie. Hafner szedl pod gore za biologiem. -Jestesmy tutaj od trzech miesiecy - odezwal sie po chwili. - Psy puscilismy w pole przed dwoma miesiacami. A przeciez tygrys jest zupelnie dojrzaly. Jak to tlumaczyc? Marin uginal sie pod ciezarem psa. Oto padaja wszelkie pojecia, ktore wyrobil sobie jako biolog. Co wyjasnia ewolucja? To historia rozwoju zycia organicznego w okreslonym swiecie. Poza jego granicami moze nie miec zastosowania. Czlowiek nie wie wszystkiego nawet o sobie samym. W swiadomosci istnieja ciemne plamy, nad ktorymi teoretyczna wiedza moze jedynie przejsc do porzadku dziennego. Narodziny sa prosta sprawa. Zdarzaja sie na niezliczonych planetach. Plochliwe trawozerne, grozne drapiezniki, rozmaite najdziwaczniejsze potwory wydaja na swiat mlode. Proces powtarza sie nieustannie. Mlode rosna, dojrzewaja i parza sie z kolei. Marin przypomnial sobie wieczor w laboratorium. Naturalnie odkrycie bylo dzielem przypadku. Mogl przeciez znajdowac sie gdzie indziej - nie zaobserwowalby niczego. Co by sie wowczas stalo? Wiedzialby jeszcze mniej, niz wie obecnie. Z powaga wyjasnil Hafnerowi: -W tym przypadku zdolnosc przetrwania jest zadziwiajaco duza, a roznice wymiarow znaczne. Widocznie mlode nie musza wcale byc mlodymi. Przychodza na swiat jako osobniki dorosle, calkowicie wydolne. Mimo pewnego ograniczenia tempa kolonia rozwijala sie nadal. Szybkosc wegetacji nieco zwolniono. Przystapiono do upraw bardziej zroznicowanych. Budowano nowe magazyny, obszerniejsze, co ulatwialo czeste kontrole. Szczenieta zyly - dorosly w ciagu roku. Po stosownej tresurze wypuszczono je na pola, gdzie przylaczyly sie do innych psow. Walka ze szczurami trwala i mimo pokaznych szkod dawala zamierzone rezultaty. Wszystkozerne zaczely zdradzac apetyt na instalacje elektryczne. Jedyna na to rade stanowilo nieustanne trzymanie urzadzen pod napieciem. Ale i tak zaklocenia w doplywie pradu trafialy sie czesto i trwaly do czasu zlokalizowania krotkiego spiecia i usuniecia spopielalo] padliny. Pojazdy parkowano pod straza albo w stosownie zabezpieczonych garazach. Plaga nie przybierala na sile, ale i nie mozna jej bylo zwalczyc. Masowe ataki tygrysow byly o tyle mniej klopotliwe, ze duze zwierzeta stanowily latwy cel dla strzelcow. Zerowaly one jednak rowniez noca, kolonisci musieli wiec strzec osady przez dwadziescia cztery godziny. Tam gdzie nie docieralo swiatlo, dzialaly promienie infraczerwone, pod wplywem ktorych tygrysy ginely natychmiast. Z wyjatkiem pierwszej ofiary nie utracono ani jednego psa. Tymczasem drapiezniki podlegaly niedostrzegalnym zmianom. Na pozor byly rosle, lecz w miare tepienia Marin obserwowal zdumiewajacy objaw. Ich organy wewnetrzne stawaly sie stopniowo coraz mniej dojrzale. Ostatni badany tygrys odpowiadal budowa wewnetrzna nowo narodzonemu szczenieciu. Malenki zoladek byl przystosowany do trawienia raczej mleka niz miesa. Sposob, w jaki dostarczal energii napedowej dla kolosalnych miesni, graniczyl z cudem. Byl to ostatni upolowany tygrys. Napasci ustaly. Czas mijal i nie dzialo sie nic nowego. Pojazd kosmiczni cywilizacja czy tez znikoma jej czastka, reprezentowana przez kolonie, zwyciezyly gatunek, ktory Marin poczal nazywac w myslach Wszechzwierzeciem. Wszystkozerne przetrwaly kataklizmy przeszlosci, byly jednak bezradne w warunkach jeszcze surowszych. Tak sie przynajmniej zdawalo. Trzy miesiace przed spodziewanym przybyciem nastepnych kolonistow dala znac o sobie, nowa odmiana. Na polach pojawily sie zniszczenia. Nie mogl w gre wchodzic tygrys -zwierze miesozerne - ani szczur, gdyz klosy byly luskane w sposob nietypowy dla gryzonia. Nie chodzilo o zywnosc, ktorej rezerwy pokaznie wzrosly. Jezeli jednak zagrazala nowa plaga, nalezalo opracowac metode jej zwalczania. Im szybciej zostanie rozpoznane nowe zwierze, tym latwiej bedzie sobie z nim poradzic. Psy nie przydawaly sie na nic. Szkodnik, ktorego nie atakowaly, a nawet, jak sie zdaje, nie potrafily zwietrzyc, buszowal wsrod pol. Kolonistow znowu zmobilizowano do sluzby wartowniczej. Przez tydzien patrolowali pola, lecz zwierze wymykalo sie skutecznie, nawet nie dostrzezone. Hafner wzmocnil straze i na polu najbardziej pustoszonym kazal zainstalowac system alarmowy. Zwierze odkrylo widac zagrozenie, gdyz przenioslo sie w inne miejsce. W dwa dni pozniej alarm zabrzmial na krotko przed switem. Marin i Hafner spotkali sie na skraju osady. Obydwaj mieli strzelby. Szli pieszo, aby odglos jakiegokolwiek pojazdu nie sploszyl szkodnika. Okrazyli pole, chcac ubezpieczyc je od przeciwleglej strony. W obozie zarzadzono ostre pogotowie. W razie potrzeby pomoc miala nadejsc niezwlocznie. Cicho szli przez zarosla. Zwierze zerowalo na polu - niezbyt halasliwie, lecz tak, ze mozna je bylo slyszec. Psy nie szczekaly. Postepowali wolno, krok za krokiem. Blekitne slonce Feliksy wzeszlo i naglym blaskiem spowilo szkodnika. Hafner opuscil reke, w ktorej trzymal strzelbe. Po chwili Jednak zacisnal zeby i zmierzyl. Marin podniosl dlon ostrzegawczym ruchem. -Nie strzelaj - szepnal. -Ja jestem komendantem - burknal Hafner. - To niebezpieczny szkodnik. -Niebezpieczny - przyznal biolog nie podnoszac glosu. - Dlatego wlasnie nie strzelaj. Trudno sobie wyobrazic, jak bardzo jest niebezpieczny. Hafner zawahal sie, Marin zas mowil dalej: -Wszystkozerne nie mogly funkcjonowac w nowym srodowisku, wiec wydaly na swiat myszy, a kiedy zazegnalismy i to niebezpieczenstwo, pojawily sie szczury. Opanowalismy i te plage, wowczas wystapily tygrysy. Walka przeciwko nim okazala sie najlatwiejsza, wobec czego Wszechzwierze uspokoilo sie na pewien czas. Ale nie dalo za wygrana. Powstala nastepna forma, ktora widzisz przed soba. Wyprodukowanie jej trwalo dwa lata. Rozumiesz? A na Ziemi trzeba bylo milionow lat! Hafner nie opuscil strzelby i najwidoczniej nie myslal tego zrobic. Piescil wzrokiem przyrzady celownicze. -Czy ty nic nie rozumiesz? - nacieral dalej Marin. - Nie zdolamy zniszczyc Wszechzwierzecia. Jest juz, na Ziemi i na innych planetach. Zeruje w magazynach wielkich miast. Z powodzeniem udaje szczura. Od wiekow nie mozemy zwalczyc wlasnych, ziemskich, szczurow, jakim wiec cudem moglibysmy wytepic te? -Tym bardziej nalezy rozpoczac zaraz - rzucil szorstko Hafner. Marin szarpnal w dol strzelbe komendanta. -Czy ich szczury sa lepsze od naszych? - podjal glucho. - Czy ich plaga pokona nasza, okaze sie mocniejsza? A moze zawra rozejm, zjednocza sie, skrzyzuja i wspolnie poprowadza z nami wojne? To nie jest wykluczone. Wszechzwierze moze zastosowac i taka metode - jezeli krzyzowanie wzmocni sile przetrwania. Jeszcze nic nie rozumiesz? Dziala tu prawo postepu. Po tygrysie - zjawilo sie to! Jezeli zawiedzie nowy szczebel ewolucji, jezeli zniszczymy to stworzenie, co narodzi sie w kolejnej fazie? Sadze, ze istota, z ktora nie bedziemy w stanie wspolzawodniczyc. Rozumiesz? Czemus, co nastapi po tym, wolalbym nie stawiac czola. Zwierze uslyszalo glosy. Podnioslo glowe, rozejrzalo sie dokola. Po chwili cofnelo sie bez pospiechu i odeszlo w strone najblizszego zagajnika. Biolog wyprostowal sie, zawolal z cicha. Zwierze umknelo miedzy drzewa i czujnie przystanelo w ich cieniu. Hafner i Marin odlozyli strzelby. Ramie w ramie zblizali sie wolno do lasku. Rece mieli rozlozone na znak, ze nie posiadaja broni. Zwierze wyszlo im na spotkanie. Bylo nagie. Nie zdazylo jeszcze wymyslic odziezy. Nie mialo rowniez broni. Zerwalo z drzewa ogromny bialy kwiat i nioslo go przed soba na znak pokoju. -Ciekaw jestem szczegolow - powiedzial Marin. - Wydaje sie dorosle, nie moze jednak byc calkowicie dojrzale. Chcialbym zobaczyc jego wewnetrzne organy. -Mnie niepokoi bardziej to, co ma w glowie - podchwycil Hafner posepnym tonem. Zwierze bylo ludzaco podobne do czlowieka. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-20 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/ This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-05-12 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/