Raymond E. Feist Krolewski Bukanier (Tlumaczyl: Andrzej Sawicki) Ethanowi i Barbarze PODZIEKOWANIA Ksiazka ta nie powstalaby, gdyby nie bujna wyobraznia pierwotnych Czwartkowych Nocnych Markow, pozniej zas Piatkowych Nocnych Markow. Steve A., April, Jon, Anita, Rich, Ethan, Dave, Tim, Lori, Jeff, Steve B., Conan, Bob i tuzin innych, ktorzy wspomagali nas podczas kilkuletniej pracy, wzbogacili ja tak, jak nigdy by sie to nie udalo samotnemu autorowi. Dzieki Wam za cudowny swiat zabawy.Podziekowania naleza sie rowniez Janny Wurts, za to, ze pozwolila mi uczyc sie od siebie podczas blisko siedmioletniej wspolpracy. Donowi Maitzowi dziekuje za wizje, umiejetnosci, mistrzostwo, artyzm - i za popieranie pomyslow Janny. W ciagu tych lat pracowalem z roznymi redaktorami z wydawnictw Doubleday i Grafion, pozniej zas z HarperCollins. Szczegolnie gorace podziekowania naleza sie Jannie Silverstein z wydawnictwa Bantam Doubleday Dell za podjecie pracy w miejscu, w ktorym przerwali ja jej poprzednicy - a zrobila to, nie tracac tempa. Podobnie bylo z tymi, ktorych wymienilem wczesniej, pracujacymi w obu wydawnictwach - niektorzy pracowali nad czyms innym, ale pamietam o wszystkich. Zajmowali sie marketingiem, reklama i doradztwem, niektorzy tylko czytali te ksiazki i komplementowali je w gronie wspolpracownikow - za co wszystkim dziekuje. Wielu z Was robilo co w ich mocy - niektorzy nawet wiecej - by ta ksiazka odniosla sukces. Chcialbym tez podziekowac osobom, ktorych nigdy wczesniej nie wymienialem. Sa to Tres Anderson i jego zespol, Bob i Phylis Weinbergowie, Rod Clark i jego ludzie - ktorym zawdzieczam znacznie wiecej niz tylko sprzedaz ksiazek - stworzyli bowiem atmosfere entuzjazmu i popierali nas od samego poczatku. Jak zwykle dziekuje Jonathanowi Matsonowi i wszystkim z Harold Matson Company za znakomite doradztwo w interesach. Najglebsze zas podziekowania naleza sie Kathlyn S. Starbuck, ktora bardzo mi pomogla wytrwac do konca. Nie moglbym napisac tej ksiazki bez Jej milosci, pomocy i madrosci. Prolog SPOTKANIE Ghuda przeciagnal sie leniwie.Od drzwi gospody dobiegl go okrzyk kobiety: -Wynoscie mi sie stad zaraz! Byly najemnik siedzial w fotelu, ustawionym na werandzie nalezacej do niego oberzy, i przygladal sie swym lezacym na balustradzie stopom. Z tylu dolatywaly go zwyczajne odglosy przedwieczornego ruchu. Podczas gdy zamozniejsi klienci zatrzymywali sie w lepszych gospodach, polozonych nad srebrzystymi plazami, oberza "Pod Zasniedzialym Helmem" miala starych zwolennikow wsrod woznicow, najemnikow, dostarczajacych zywnosc na miejskie targi wiesniakow i czlonkow zalogi miejscowego garnizonu. -Mam wezwac straz miejska? - pieklila sie kobieta za szynkwasem. Ghuda byl roslym czlowiekiem, ktorego zylaste miesnie nie pokryly sie warstwa tluszczu dzieki fizycznej pracy przy prowadzeniu oberzy - nie dopuscil tez do tego, by zardzewial orez. Nie potrafilby zreszta zliczyc okazji, kiedy musial jednego czy dwu klientow wyrzucac za drzwi. Z calego dnia najbardziej lubil wieczory, tuz przed kolacja. Siedzac w swoim fotelu, podziwial zachod slonca w zatoce Elarial, i leniwie obserwowal, jak rozzarzone niebo zaciaga sie lagodnym blekitem, biale zas budowle powlekaja sie odcieniami czerwieni i zlota. Byla to jedna z niewielu przyjemnosci, na jakie pozwalal sobie w swoim - skadinad nielatwym i pozbawionym rozrywek - zyciu. Wewnatrz rozlegl sie glosny loskot i Ghuda postanowil, ze jeszcze poczeka. Jego kobieta niewatpliwie go powiadomi, kiedy sytuacja dojrzeje do interwencji. -Jazda mi stad, ale juz! Bijcie sie na zewnatrz! Ghuda siegnal po jeden z dwu kordelasow, ktore stale nosil zatkniete za pas, i zaczal go czyscic, robiac przy tym nieco roztargniona i znudzona mine. W glebi gospody rozlegl sie brzek tluczonych kufli. Zaraz potem rozwrzeszczala sie jakas dziewczyna, az wreszcie najemnik uslyszal gluchy loskot uderzen. Spojrzal na odbicie slonca w polerowanym ostrzu. Byl czlowiekiem niemal szescdziesiecioletnim. Jego twarz poorana byla siatka zmarszczek, ktorych dorobil sie podczas wielu lat ochraniania karawan, walk, znoszenia kaprysow pogody, pospiesznego zapychania zoladka kiepskim zarciem i tanim winem - nad caloscia zas statecznego dzis oblicza oberzysty gorowal zlamany nos. Czesto powtarzal, ze niewiele rzeczy w zyciu wyszlo mu tak dobrze jak wlosy - z ktorych zostal mu tylko lysy czubek glowy i wieniec dlugich do ramion, siwych kedziorow nad uszami i na karku. Choc nikt nigdy nie nazwalby go urodziwym, mial w sobie spokojna godnosc, pewnosc siebie i szczerosc, ktore sprawialy, ze ludzie go lubili i darzyli zaufaniem. Przenoszac wzrok na zatoke, przez chwile sycil oczy widokiem srebrnych iskier slonecznego odblasku na blekitnych wodach i bialych mew, ktore wrzeszczac, nurkowaly w poszukiwaniu jedzenia. Dzienny skwar odszedl juz w niebyt i teraz dal chlodny, slony wietrzyk znad morza - Ghuda zas przelotnie pomyslal, ze nielatwo byloby o lepsze zycie dla kogos o jego pozycji. Wtedy to wlasnie zauwazyl, ze ze slonecznego blasku wylania sie w perspektywie uliczki, ciagnaca uparcie ku oberzy, jakas niewysoka postac. Poczatkowo byla to tylko plamka na tle zachodzacego slonca, wkrotce jednak przybrala wyrazniejszy ksztalt. W sylwetce przybysza bylo cos, co wywolalo za uszami bylego najemnika niemile swierzbienie. Ghuda oslonil oczy dlonia i przyjrzal mu sie uwazniej. Do oberzy zblizal sie niewysoki, krzywonogi czlowieczek w zakurzonej i splowialej, luznej blekitnej szacie, odslaniajacej jego jedno ramie. Byl Isalanczykiem, czlonkiem jednego z ludow zamieszkujacych poludnie Wielkiego Kesh. Przez ramie przewiesil sobie dwudzielne biesagi, idac zas, opieral sie na dlugim, sekatym kosturze. Kiedy zblizyl sie tak, ze mozna juz bylo rozpoznac rysy twarzy, najemnik steknal ze zgroza: -Bogowie... wszyscy, byle nie on! W glebi budynku rozlegl sie jekliwy wrzask wscieklosci i Ghuda podniosl sie z krzesla. Przybysz siegnal do piersi i rozwiazal przedni worek biesagow. Wokol glowy nieznajomego klebil sie wieniec rzadkich klakow, z sepiej zas twarzy patrzyla na Ghude para bystrych, ciemnych oczu. I nagle smagloskory przybysz usmiechnal sie szeroko, ukazujac biale zeby. Nieznajomy siegnal do worka i nieco zgrzytliwym, az nazbyt dobrze znajomym Ghudzie glosem zapytal: -Chcesz pomarancze? - W przepastnego worka rzeczywiscie wyjal dwa owoce. Ghuda zrecznie zlapal cisniety mu owoc. -Nakor, skad sie tu wziales, na Siedem Piekiel! Nakor Isalanczyk, notoryczny oszust karciany i okazjonalny szalbierz, w pewnym znaczeniu tego slowa nietuzinkowy czarodziej, wedle oceny zas Ghudy wariat i narwaniec jakich malo, byl niegdysiejszym towarzyszem niegdysiejszych przygod niegdysiejszego najemnika. Przed dziewieciu laty, kiedy spotkali sie przypadkowo, towarzyszyli w pozniejszej podrozy do stolicy Kesh pewnemu wloczedze, ktory namowil Ghude na te wedrowke nie bez pewnych trudnosci. Podczas tej podrozy musieli stawic czolo morderstwom, polityce i spiskowi. Wloczega okazal sie ksieciem Borrikiem z Krolestwa Wysp, Ghuda zas zarobil na tym przedsiewzieciu dostatecznie duzo, by nabyc od owdowialej wlascicielki oberze z widokami na najpiekniejsze zachody slonca, jakie zdarzylo mu sie ogladac w zyciu. Tak czy owak, nigdy nie zamierzal wdawac sie juz w awantury, jakich doswiadczyl podczas tamtej podrozy. Teraz z zamierajacym sercem doznawal przeczucia, ze jego postanowienie rozwiewa sie jak poranne mgly w podmuchach rzeskiej bryzy. Krzywonogi tymczasem powiedzial: -Przyszedlem po ciebie, Ghuda. Ghuda usiadl w fotelu i spojrzeniem pelnym nadziei powital wylatujacy przez drzwi oberzy pusty kufel od piwa. Nakor jednak uchylil sie zrecznie i dodal: -Miewasz tu chyba niezle bijatyki? Wozacy? Ghuda potrzasnal glowa. -Dzis nie ma gosci. To tylko siedmiu chlopakow mojej baby. Rozrabiaja jak zwykle w barze. - Wracajac do polerowania sztyletu, Ghuda spytal: - Dokad mnie zabierasz? -Do Krondoru. Ghuda na chwile zamknal oczy. Jedyna osoba, ktora obaj znali w Krondorze - a Ghuda znacznie bardziej cenilby sobie te znajomosc, gdyby trwala krocej - byl ksiaze Borric. -Nakor, zycie, ktore tu pedze, nie jest moze najdoskonalsze, ale mnie w zupelnosci zadowala. Nigdzie sie nie ruszam. Maly czlowieczek wgryzl sie lapczywie w pomarancze, zul przez chwile, wysysal soczysty kes, po czym wyplul pestki. Potem otarl usta nadgarstkiem i spytal z przekasem: -To ma byc szczyt twoich zyciowych ambicji? - mowiac to, wskazal dlonia ku otwartym drzwiom oberzy, skad dobiegal teraz glosny placz jakiegos berbecia, przewyzszajacy swa sila inne wrzaski, i brzek tluczonych naczyn. -Moze zycie nie bylo dla mnie zbyt laskawe - powiedzial Ghuda - ale ostatnio rzadko ktos probuje mnie zabic; kazdego dnia wiem, gdzie bede spal w nocy, dobrze jem i regularnie zazywam kapieli. Dzieci zas... - rozlegl sie kolejny wrzask podkreslany rytmicznym odglosem klapsow. Ghuda spojrzal z ukosa na Nakora: - Moze bede zalowal tego pytania... ale po co nam jechac do Krondoru? -Musimy zobaczyc sie z pewnym czlowiekiem - powiedzial Nakor, siadajac na poreczy werandy i zaczepiajac jedna noge o podtrzymujacy ja slupek. -Jedna rzecz musze ci przyznac, Nakor. Nie zanudzasz czlowieka zbednymi szczegolami. Co to za czlowiek? -Nie mam pojecia. Dowiemy sie na miejscu. -Kiedy widzielismy sie ostatnio, miales wyjechac z Kesh i udac sie na te Wyspe Magow, do Stardock. Odziewales sie w blekitna, pieknie tkana szate, dosiadales smolistego ogiera - a byl to kon, za ktorego pustynny emir dalby roczny lup z grabiezy karawan - i miales pelna sakwe zlotych imperialnych dublonow. -Kon najadl sie mokrej trawy, dostal wzdecia i zdechl - wzruszyl ramionami Nakor. Przesunal palcami po brudnej, wyswiechtanej blekitnej tunice. - Wspaniala oponcza nieustannie o cos zaczepiala, wiec ja w koncu wyrzucilem. Zostala mi tylko ta szata... ale troche sie zuzyla. Miala nieco za szerokie rekawy, wiec je oddarlem. Byla za dluga i konce wlokly sie po ziemi, no to przycialem poly sztyletem. Ghuda lypnal okiem na niezbyt imponujacy rezultat wysilkow Nakora. -Powinienes pojsc z tym do krawca. -A tam, za wiele z tym ambarasu. - Skierowawszy jedno oko w turkusowe niebo, na ktorym zachod barwil juz pasma chmur czerwienia i szaroscia, dodal: - Wydalem w Stardock wszystkie pieniadze i zaczalem sie tam nudzic. Postanowilem udac sie do Krondoru. Ghuda poczul, ze wydarzenia zaczynaja wymykac mu sie spod kontroli: -Nie mam przed soba mapy, ale moglbym przysiac, ze droga ze Stardock do Krondoru przez Elarial nie jest najkrotszym ze szlakow laczacych te grody. Nakor wzruszyl ramionami. -Musialem cie odszukac. Wrocilem wiec do Kesh. Powiedziales im, ze osiedlisz sie w Jandowae, pojechalem tam wiec za toba. Stamtad skierowano mnie do Farafry, z Farafry do Draconi, potem udalem sie za toba do Caraly... i oto wreszcie jestem! -Wyglada na to, iz rzeczywiscie uparles sie, zeby mnie znalezc. Nakor pochylil sie do przodu i odezwal glosem, ktory Ghuda juz u niego slyszal. Zrozumial, ze czlowieczek chce mu powiedziec cos waznego. -Ghuda... zblizaja sie wielkie wydarzenia. Nie pytaj mnie, skad wiem, nie mam pojecia. Niekiedy po prostu zdarza mi sie widziec pewne rzeczy. Musisz udac sie ze mna. Trzeba nam odwiedzic miejsca, w ktorych bylo niewielu ludzi z Kesh. Bierz miecz, pakuj sie i ruszaj ze mna. Jutro do Durbinu udaje sie pewna karawana. Zalatwilem ci robote straznika; "karawaniarze" pamietaja jeszcze Ghude Bule. W Durbinie zaokretujemy sie na statek do Krondoru. Trzeba nam sie spieszyc. -Dlaczego mialbym cie posluchac? - spytal Ghuda. Nakor usmiechnal sie, a w jego glosie pojawil sie znow ow charakterystyczny, na poly drwiacy, na poly powazny ton: -Bo sie okropnie nudzisz... A moze nie? Ghuda przez chwile nasluchiwal glosu najmlodszego ze swoich przybranych dziatek, dracego sie okropnie i klnacego w zywy kamien pozostala szostke. -No coz... w istocie dzien jest podobny do dnia... - w tym momencie rozlegl sie krzyk jego kobiety, strofujacej niesforne potomstwo - ...i nie ma tu za wiele spokoju. -Dalejze. Pozegnaj sie z ta kobieta i ruszajmy. Ghuda wstal, zywiac mieszane uczucia - podobne do tych, ktorych doznajemy, kiedy znienawidzony sasiad utonie w naszej studni. Byl jednoczesnie zrezygnowany i przepelnialo go podniecenie. Odwracajac sie ku frantowi, powiedzial: -Lepiej bedzie, jak sam pojdziesz do karawanseraju i tam na mnie poczekasz. Musze cos wyjasnic mojej kobiecie. -Ozeniles sie? - Nakor wytrzeszczyl oczy. -No nie... ja tylko tak glupio wygladam. Malzenstwo to jedna z tych spraw, w ktorych nie osiagnelismy pelni porozumienia. ... Nakor usmiechnal sie ze zrozumieniem. -No to daj jej troche zlota - jezeli ci jakies zostalo - powiedz, ze wkrotce wrocisz... i zmiataj. Za miesiac w tym krzesle - i w jej lozku - znajdziesz innego mezczyzne. Ghuda przystanal na chwile przy drzwiach, patrzac z osobliwym wyrazem twarzy na zachodzace slonce. Potem westchnal i mruknal: -Bedzie mi tego brakowalo. Isalanczyk, nie przestajac sie usmiechac, zeskoczyl z poreczy, podniosl biesagi i przelozyl je sobie przez ramie. -Ghuda, nad innymi morzami tez zachodzi slonce. Przed nami wspaniale widoki do podziwiania... i wielkie czyny. - Nie dodawszy juz ani slowa, odwrocil sie i ruszyl ku miastu. Ghuda wszedl do oberzy, ktora przez ostatnie siedem lat nazywal swoim domem, i przez glowe przemknela mu przelotna mysl: Czy jeszcze kiedykolwiek ponownie przekrocze ten prog? Rozdzial 1 DECYZJA Stojacy na oku marynarz pokazal cos dlonia.-Lodz na kursie! -Co takiego? - wrzasnal zdumiony Amos Trask, admiral floty ksiazecej w Krolewskiej Marynarce Krondoru. Stojacy obok admirala pilot portowy, ktory mial poprowadzic ksiazecy okret flagowy ku palacowej przystani, wrzasnal do swego pomocnika na dziobie: -Kaz im splywac! Asystent pilota, ponury mlodzian, odkrzyknal ku mostkowi: -Wywiesili krolewska bandere! Amos Trask bezceremonialnie odepchnal pilota na bok. Byl to maz o beczkowatej piersi i byczym karku, ktory mimo swoich szescdziesieciu lat ruszyl ku dziobowi lekkim krokiem czlowieka wieksza czesc zycia spedzajacego na morzu. Od ponad dwudziestu lat wprowadzal i wyprowadzal z tego portu flagowy statek Aruthy i moglby to zrobic teraz z zawiazanymi oczami, przepisy wymagaly jednak, by zostawiac to portowym pilotom. Amos nie cierpial zdawania komendy nad statkiem komukolwiek - a juz w szczegolnosci nadetym i nie cierpianym przez reszte marynarskiej braci czlonkom Krolewskiego Bractwa Pilotow. Admiral zywil silne przekonanie, ze drugim z warunkow koniecznych do zdobycia sobie miejsca w Bractwie byl klotliwy i nieprzystepny charakter. Pierwszym - choc nie wystarczajacym - bylo wzenienie sie w rodzine niezwykle plodnego Zarzadcy Portu. Dotarlszy na dziob, spojrzal na rozciagajaca sie przed nim polac portu. I zmruzyl oczy, gdy zobaczyl, ze niewielka, najwyzej pietnastostopowa lodz z zaglem usiluje wejsc do portu przed jego statkiem. Na maszcie lodzi powiewala kiepsko przymocowana bandera, bedaca pomniejszona wersja krolewskiej bandery krondorskiej. Na pokladzie niewielkiej lodzi miotali sie dwaj chlopcy - jeden rozpaczliwie usilowal zapanowac nad rumplem i zaglem, drugi tkwil przy burcie z lina, gotow rzucic cume, gdy tylko w jej zasiegu znajdzie sie jakis pacholek. Obaj zasmiewali sie do lez, uradowani wyscigiem. -Nicholas! - ryknal Amos do chlopca przy burcie. - Ty balwanie! Zaraz odetniemy ci wiatr! Zmiataj stad! - Chlopiec przy sterze odwrocil sie ku Amosowi i usmiechnal zuchwale. - Powinienem byl sie domyslic! - sarknal Amos, zwracajac sie do pomocnika pilota. Do mocujacego sie zas ze sterem ryknal: - Harry! Precz, ty kretynie! - Ogladajac sie wstecz, by sprawdzic, jak szybko zaloga refuje zagle, zauwazyl: - Idziemy samym rozpedem prosto na molo. Nawet gdybysmy chcieli, nie damy rady skrecic, bo nie ma tu miejsca. ...iz pewnoscia nie mozemy sie zatrzymac. Wszystkie statki przybywajace do Krondoru zarzucaly kotwice posrodku portu, gdzie czekaly na barki, ktore rozwozily towary i pasazerow na przystanie. Amos byl jedynym czlowiekiem o dostatecznym autorytecie, ktory robil takie wrazenie na wladzach portu, ze pozwalaly mu opuszczac zagle wedle uznania i przybijac do brzegu. Stary zeglarz byl niezmiernie dumny z tego, iz zawsze dobijal na odleglosc wystarczajaca na rzucenie cum i nigdy nie potrzebowal holownikow na wioslach. Podczas ostatnich dziesieciu lat przybijal tu z setke razy, nigdy przedtem jednak para zwariowanych dzieciakow nie petala mu sie przed bukszprytem. Patrzac na mala lodz, gwaltownie teraz zwalniajaca, Amos spytal pomocnika pilota: -Lawrence, zechciej mi powiedziec, bo zzera mnie ciekawosc... jakie to uczucie byc czlowiekiem na oku statku, ktory poslal na dno najmlodszego syna Ksiecia Krondoru? Pomocnik pilota zbladl i odwrocil sie ku lodzi. Energicznie, acz nieco piskliwie, zaczal wrzeszczec na chlopcow, by natychmiast zeszli z kursu. Amos tymczasem, potrzasajac glowa, zajal sie obserwacja rozgrywajacej sie nizej sceny. Musnal dlonia swa niemal lysa glowe i przygladzil resztki wlosow, kiedys bujnych i kedzierzawych, dzis siwych, rzadkich i zwiazanych nad karkiem w zeglarski warkocz. Przez chwile usilowal sie powstrzymac i w ogole nie zwracac uwagi na to, co dzieje sie przed dziobem, ale niedlugo wytrzymal w obojetnosci. Odwrociwszy sie, wychylil sie za reling i w prawo, by zobaczyc, co dzieje sie w dole. Nicholas napieral na wioslo, zaklinowawszy stope o osade masztu, a sciskanym kurczowo wioslem usilowal odepchnac lodz od kadluba statku. Na twarzy chlopca malowalo sie przerazenie. Mimo wszystko krzyknal calkiem przytomnie: -Harry! Skrec na lewa burte! Amos kiwnal glowa. Rada byla dobra, bo jesli Harry dostatecznie skrecilby w lewo, mala lodka okrazylaby idacy teraz samym rozpedem statek, odbilaby sie od jego burty, moze i poszlaby na dno, chlopcy jednak jakos by sie wykaraskali. Jesli zas zdryfuja na sterburte, lodz i jej pasazerowie zostana zmiazdzeni pomiedzy palami pomostu i kadlubem statku. -Ksiaze wymusil pierwszenstwo - rzekl Lawrence. -Ha! Jezeli chcesz przez to powiedziec, ze pozwolil sie wepchnac na pomost, to zgoda! - Amos potrzasnal glowa. - Skladajac dlonie w trabke, ryknal do sternika lodzi: - Harry! Ostro w lewo! Jedyna odpowiedzia mlodego giermka byl radosny i dziki okrzyk wojenny - chlopak szarpal rumplem, usilujac utrzymac lodz na dziobie statku. -To jak balansowanie pileczka na ostrzu miecza - westchnal Amos. Znajac szybkosc statku i jego polozenie, wiedzial, ze najwyzszy juz czas imac sie cum. - Ksiaze utrzymuje lodz na dziobie naszego statku - steknal Lawrence. - Robi, co moze, ale jakos sie trzyma. -Gotuj cumy dziobowe! - ryknal Amos. - Gotuj cumy rufowe. - Zeglarze przygotowali liny, by rzucic je czekajacym na nabrzezu towarzyszom. -Admirale! - kwiknal Lawrence. -Lepiej nic nie mow! - Amos zamknal oczy. -Admirale! Stracili kontrole! Znosi ich na prawo! -Powiedzialem, psia... zebys sie lepiej nie odzywal! - warknal Amos. Odwrocil sie do pomocnika pilota, ktory slyszac odglosy pekajacego drewna i trzask lamanych klepek poszycia lodki, zrobil ze strachu rozbieznego zeza. Odglosom tonacej lodeczki towarzyszyly wrzaski marynarzy stojacych na pomoscie. -To nie moja wina! - zakwilil Lawrence. Srebrnosiwa brode Amosa rozdzielil poziomo nieprzyjemny usmieszek. -Owszem, i tak tez poswiadcze to w sadzie. Teraz kaz rzucic cumy, albo wpakujesz nas na pomost! - Widzac, ze jego uwaga nie wywolala zadnej reakcji u oszolomionego mlodzienca, ryknal na marynarzy: - Cumy dziobowe rzuc! W sekunde pozniej cumy polecialy ku czekajacym nizej dloniom. Statek stracil rozped, gdy zas liny sie napiely, znieruchomial zupelnie. -Zabezpieczyc cumy! - zawolal Trask. - Spuscic trap! Odwracajac sie ku pomostowi, spojrzal w dol, w kotlujaca sie pomiedzy pekata burta statku a palami pomostu wode. Widzac wydobywajace sie spod wody pecherze powietrza, zawolal do stojacych na pomoscie: -Rzuccie jakas line tym dwom idiotom, albo pojda na dno! Kiedy zszedl ze statku, dwu mokrych mlodzikow wspinalo sie juz na deski pomostu. Amos podszedl do nich i zmierzyl obu surowym spojrzeniem. Nicholas, najmlodszy syn Ksiecia Krondoru, stal lekko przechylony w prawo. Szewc podwyzszyl nieco obcas jego lewego buta, tak, by rownowazyl on deformacje stopy mlodzienca, ktora mial od narodzin. Pomijajac te niedoskonalosc, Nicholas byl dobrze zbudowanym szczuplym siedemnastolatkiem. Ostrymi, wyrazistymi rysami twarzy przypominal swego ojca, Aruthe, brak mu bylo jednak jego wytrwalosci, choc mogl rywalizowac z nim w szybkosci ruchow i bystrosci umyslu. Po matce odziedziczyl jej lagodny charakter i uprzejme usposobienie. Oczy mial tej samej barwy, co ojciec, i w tej chwili malowalo sie w nich zaklopotanie. Jego towarzysz zachowywal sie zgola inaczej. Henry, zwany na dworze Harrym - w odroznieniu od swego ojca, earla Ludlandu (rowniez Henry'ego) - usmiechal sie tak, jakby obaj wlasnie splatali komus najpyszniejszego figla. Byl chlopcem w tym samym wieku co ksiaze, wyzszym o glowe, mial zdrowa, rumiana cere i ecie ruda czupryne - niektore z mlodszych dworek uwazaly go za urodziwego. Uwielbial zabawy i nieraz pozwalal sie porwac zamilowaniu do niezwyklych przezyc i przygod - a zdarzalo sie, ze niekiedy przekraczal w tym miare. Niejednokrotnie tez wciagal w te - wykraczajace poza granice zdrowego rozsadku - przedsiewziecia Nicholasa. Teraz przesunal dlonia po mokrej czuprynie i wybuchnal smiechem. -Moge wiedziec, co cie tak bawi? - spytal Amos zwodniczo lagodnym tonem. -Admirale... przykro mi z powodu tej szalupy - odparl giermek - ale gdybys mogl zobaczyc gebe pomocnika pilota... Amos zmarszczyl brwi, ale nie zdolal ukryc usmiechu. -Widzialem. Rzecz w istocie godna pamieci. - Objawszy Nicholasa ramionami, usciskal mlodzika. -Rad jestem, zes wrocil, Amos. Szkoda, ze nie zdazyles na Swieto Letniego Przesilenia. Odpychajac ksiecia z udanym - i przesadnym - niesmakiem, Amos powiedzial: -Ha! Przemokles do nitki! Teraz, przed spotkaniem z twoim ojcem, trzeba mi sie przebrac. Wszyscy trzej ruszyli wzdluz przystani ku palacowi. -Jakie przywozisz wiesci? - spytal Nicholas. -Wszedzie panuje spokoj. Trwa morska wymiana handlowa pomiedzy Dalekim Wybrzezem, Imperium Kesh, Queg i oczywiscie przybywaja statki z Wolnych Miast. To byl spokojny rok. -A juz mielismy nadzieje na jakies podniecajace opowiesci o przygodach - mruknal Harry lekko drwiacym tonem. Amos trzepnal go po glowie z udana zloscia. -Dam ja ci przygody, ty wariacie. Coscie sobie wyobrazali, tam na wodzie? Harry potarl dlonia tyl glowy i odpowiedzial z uraza w glosie: -Mielismy prawo pierwszenstwa! -Prawo pierwszenstwa? Dobre sobie! - zachnal sie Amos, jakby nielatwo mu bylo uwierzyc, ze ktos moze byc az takim durniem. - Na otwartych wodach lub w rozleglym porcie, gdzie jest sporo miejsca na zwrot... no... moglbys sie spierac... ale zadne prawo nie zatrzyma trojmasztowca, ktory sila rozpedu plynie prosto na ciebie i nijak nie mozna go zatrzymac! - Potrzasnal glowa. - Prawo pierwszenstwa... akurat! - i spojrzawszy na Nicholasa, zapytal: - A w ogole coscie robili o tej porze w porcie? Myslalem, ze w tym czasie masz lekcje. -Pralat Graham naradza sie z ojcem - wyjasnil Nicholas. -Poplynelismy wiec sobie na ryby. -I co, zlapaliscie cos? -Najwieksza rybe, jaka kiedykolwiek widziales, Admirale - rozesmial sie Harry. -No tak... teraz, kiedy ponownie znalazla sie w wodzie, mozesz tak mowic! - odpowiedzial Amos. -Nie zlapalismy niczego godnego wzmianki - wyjasnil Nicholas. -Dobrze... idzcie i wlozcie cos suchego - poradzil im Trask. - Ja tez troche sie odswieze i pojde do waszego ojca. -Zjesz z nami kolacje? - spytal mlody ksiaze. -Taka mam nadzieje. -To dobrze. Babka jest w Krondorze. -A... to przyjde niechybnie - rozpromienil sie Amos. Nicholas obdarzyl Amosa na poly drwiacym usmieszkiem, takim samym, jakim skwitowalby jego radosc ojciec, i powiedzial: -Wiesz... chyba nikt nie dal sie nabrac na to, ze przypadkowo nachodzi ja chetka na odwiedziny u naszej matki... zawsze wtedy, kiedy ty tu przyplywasz. Amos tylko sie usmiechnal: -Coz poradze na to, ze jestem tak nieodparcie czarujacy. - Trzepnawszy lekko chlopcow po plecach, poradzil im: - Teraz zmiatajcie! Musze zdac raport diukowi Geoffrey'owi, potem trzeba mi zmienic odziez na cos... odpowiedniejszego do kolacji z... twoim ojcem. - Mrugnal znaczaco do Nicholasa i odszedl, pogwizdujac jakas melodyjke. Nicholas i Harry, ktorym mocno chlupalo w butach, pobiegli zwawo do ksiazecych komnat. Harry zajmowal niewielki pokoik obok apartamentow ksiecia, jako ze byl ksiazecym giermkiem. Blanki ksiazecego palacu gorowaly nad portem, poniewaz w nie tak znowu odleglej przeszlosci palac byl silnie umocnionym punktem obronnym nad Morzem Goryczy. Od reszty portu doki krolewskie oddzielala otwarta przestrzen i niezbyt rozlegla plaza, ktora kiedys zamykaly mury palacu. Nicholas i Harry przebiegli szybko przez piasek i zblizyli sie do palacu od strony wody. Palac wznosil sie majestatycznie na szczycie wzgorza i jego budowle rysowaly sie teraz wyraznie na tle nieba. Skladal sie on z kilkunastu budynkow, przylegajacych do starej twierdzy, ktora pozostala sercem kompleksu. Podczas ostatnich stuleci dobudowano do niej kilka wiez i iglic, ktore siegaly wyzej, ta jednak zachowala swoj charakter - jak czujne, nieufne oko starego weterana przypominala swym wygladem dni, kiedy swiat nie byl tak bezpieczny, jak obecnie. Nicholas i Harry pchneli stara metalowa furte, ktora umozliwiala latwy dostep do portu pracownikom zamkowych kuchni. Towarzyszace im dotad zapachy ryb, slonej wody i smoly ustapily miejsca bardziej apetycznym woniom i aromatom kuchni. Chlopcy szybko przebiegli obok pralni i piekarni, przemkneli przez niewielki ogrod warzywny i, zbieglszy po kamiennych stopniach, zanurkowali pomiedzy chatki sluzby. Wreszcie zblizyli sie do uzywanych przez sluzbe wejsc na ksiazece pokoje - nie pragneli w tej chwili natknac sie na ktoregos ze znaczniejszych dworzan, lub - uchroncie bogowie! - na samego Ksiecia Aruthe. Nicholas otworzyl drzwi w tej samej chwili, w ktorej z drugiej strony weszly w nie dwie hoze dziewki, niosace narecza palacowej bielizny do pralni. Mlody ksiaze grzecznie ustapil na bok - choc pozycja na dworze dawala mu pierwszenstwo w przejsciu niemal przed wszystkimi - ze wzgledu na niesiony przez nie ciezar. Harry wyszczerzyl zeby do obu dziewek - starszych od niego zaledwie o kilka lat - czestujac je swoja wersja uwodzicielskiego usmiechu. Jedna zachichotala, druga spojrzala nan tak, jak zwykle patrzy sie na szczura w spizarni. Obie dziewki pospieszyly dalej - swiadome wrazenia, jakie zrobily na niedoswiadczonych mlodzikach; Harry zas usmiechnal sie jak basza w haremie i powiedzial: -Ona mnie pragnie. Nicholas popchnal go w plecy, tak, ze ten niemal wywrocil sie w progu, i skwitowal zarozumialstwo przyjaciela: -Mniej wiecej tak samo, jak pragnie zapasc na ostra biegunke. Snij dalej... Biegli juz schodami w gore. -Nie, ona naprawde ma na mnie chrapke. Ukrywa to, aleja wiem swoje - wysapal Harry. -Oto Harry, pogromca niewiescich serc! - mruknal Nicholas. - Strzez swoich dziewic, nieszczesny Krondorze! Korytarz, ktorym szli, tylko w poludnie jasno oswietlaly promienie slonca - teraz przejscie bylo dosc mroczne. Dotarlszy do konca, skrecili ku schodom, te zas wywiodly ich z kwater sluzby do apartamentow rodziny krolewskiej. Na szczycie schodow otworzyli drzwi i ostroznie zerkneli na druga strone. Nie ujrzeli zadnej z waznych dworskich osobistosci. Szybko wiec pobiegli ku drzwiom umieszczonym w polowie korytarza. Po drodze mineli zwierciadlo. -Cale szczescie, ze nie natknelismy sie na ojca - mruknal Nicholas, zerknawszy pospiesznie na swoje odbicie. Trafili do prywatnych komnat mlodego ksiecia. Skladaly sie na nie dwie rozlegle alkowy z ogromnymi szafami i oddzielna wygodka, dzieki ktorej nie musial opuszczac swych pokoi, gdy chcial sobie ulzyc. Mlodzieniec szybko zdjal z siebie wilgotne szaty i zaczal wycierac sie sporym recznikiem. Odwrociwszy sie spojrzal w ogromne lustro - nieslychany zbytek w komnatach prywatnych - wykonane z posrebrzanego szkla importowanego z Kesh. Cialo Nicholasa bylo cialem chlopca, wkraczajacego wlasnie w wiek meski, mlody ksiaze nie bez pewnej dumy spojrzal wiec na swa szeroka, porosnieta ciemnym wlosem piers i bary. Ale jego twarz - ktora musial juz codziennie golic - byla jeszcze twarza mlodzika. Brak w niej bylo meskiej twardosci i stanowczosci - tych zas mogl jej przydac jedynie czas. Skonczywszy wycieranie, spojrzal na prawa noge - co czynil zreszta kazdego dnia. Dobrze i prawidlowo uformowana konczyna przechodzila w nieksztaltna stope, z ktorej zamiast palcow wyrastaly poskrecane waleczki miesni i kosci. Od pierwszych chwil jego zycia zajmowali sie nia liczni magowie i medycy, stopa jednak oparla sie wszelkim kuracjom. Byla rownie wrazliwa na dotyk i bol jak prawa, Nicholas mial z nia jednak trudnosci - sciegna nieprawidlowo przyrosniete do znieksztalconych kosci nie pozwalaly na wykonywanie zadan, jakie przeznaczyla im natura. Jak wiekszosc ludzi skazanych na wieczna ulomnosc, Nicholas kompensowal ja sobie, nie zwracajac na nia niemal uwagi. Chodzil, nieznacznie tylko utykajac, i mimo kalectwa byl swietnym szermierzem - niemal dorownywal ojcu, zaliczanemu do pierwszych wsrod fechmistrzow Zachodnich Dziedzin. Zamkowy Mistrz Szermierki uwazal, ze Nicholas byl juz znacznie lepszym zawodnikiem, niz starsi bracia w jego wieku. Dobrze tez tanczyl, czego wymagala jego pozycja spoleczna - byl w koncu synem wladcy Zachodnich Dziedzin - nie umial jednak pozbyc sie okropnego uczucia, ze jest kims gorszym, i nie dorasta do stawianych przed nim zadan. Wyrosl na chlopca lagodnego, przekladajacego cisze komnat ojcowskiej biblioteki nad halasliwa aktywnosc wlasciwa chlopcom w jego wieku. Byl jednak doskonalym plywakiem, swietnie sie sprawial na konskim grzbiecie i z lukiem - cale zycie jednak czul, ze ustepuje swoim rowiesnikom. Dosc czesto popadal w posepne nastroje, wywolane dreczacym go, a nie dajacym sie ujac w slowa poczuciem winy. W towarzystwie umial sie smiac, jego zarty byl rownie celne - a czesto celniejsze - niz kpiny innych chlopakow, zostawiony jednak samemu sobie nieuchronnie popadal w przygnebienie. Tak bylo, dopoki - rok temu - do Krondoru nie przybyl Harry. Myslac o tym wszystkim podczas wciagania na grzbiet suchych szat, rozbawiony wspomnieniami Nicholas potrzasnal glowa. Zostawszy giermkiem mlodego ksiecia, Harry dosc bezceremonialnie wtargnal w jego samotnosc, raz za razem wciagajac towarzysza w jakies idiotyczne przedsiewziecia i awantury. Od chwili przybycia na dwor mlodszego syna Earla Ludlandu zycie Nicholasa stalo sie znacznie barwniejsze i pelniejsze. Pozycja spoleczna - a takze dwu zadziornych braci - wyksztalcily w Harrym wojowniczosc i dazenie do dominacji, ktore powodowaly, ze czesto zapominal o roznicy, jaka dzielila go od syna Ksiecia Krondoru. Nicholas niekiedy musial uciekac sie do wydawania rozkazow - i dopiero wtedy Harry raczyl przypominac sobie, ze mlody ksiaze nie jest bratem, po ktorym nalezy spodziewac sie posluszenstwa. Wziawszy pod uwage wladczy charakter chlopaka, ksiazecy dwor byl chyba jedynym miejscem, gdzie mogl go poslac ojciec w nadziei, ze utemperuja tam niedoszlego - ale juz niezle sie zapowiadajacego - tyrana. Nicholas bezwiednie przesunal dlon po swych jeszcze wilgotnych, dlugich, przycietych na wprowadzona przez jego ojca mode wlosach. Zaraz tez zaczal wycierac je energicznie recznikiem i ukladac, starajac sie nadac im przyzwoity wyglad. Zazdroscil Harry'emu jego gestych, czerwonych i krotko przycietych kedziorow. Przy takich, jak ta, okazjach, giermek zazwyczaj obywal sie szybkim wytarciem czupryny i kilkoma machnieciami grzebienia. Obejrzawszy sie w lustrze, mlody ksiaze uznal wreszcie, ze wyglada tak przyzwoicie, jak tylko mozna w danych okolicznosciach - i wyszedl z komnaty. Na korytarzu znalazl czekajacego juz nan Harry'ego, ktory, nie tracac czasu na jalowe gadki, usilowal skrasc calusa kolejnej, tym razem starszej oden o kilka lat sluzacej, przechodzacej tedy z jakims poslaniem. Harry odzial sie w zielen i braz - barwy slug palacowych, co w praktyce stawialo go w szeregach Krolewskich Paziow. Niesfornego mlodzika jednak juz po kilku tygodniach przebywania w palacu przydzielono Nicholasowi. Starsi bracia mlodego ksiecia, Borric i Erland, przed pieciu laty zostali wyslani na dwor krolewski do Rillanonu - gdzie Borric mial sie przygotowac do dnia, w ktorym wlozy na swe skronie korone Krolestwa Wysp. Jedyny syn krola Lyama utonal przed pietnastu laty i krolewscy bracia zdecydowali, ze jesli Arutha przezyje brata, tron przypadnie Borricowi. Elena, siostra Nicholasa, cieszyla sie szczesliwym malzenstwem z synem Diuka Ran. Zanim wiec do Krondoru przybyl Harry, w palacu brakowalo zupelnie mlodych ludzi w odpowiednim dla ksiazatka wieku i pozycji spolecznej. Nicholas przez chwile stal nieruchomo, w koncu jednak nie wytrzymal i chrzaknal glosno, co speszylo Harry'ego na tyle, ze sluzaca zdolala wreszcie wyrwac sie z jego usciskow. Zdazyla jeszcze usmiechnac sie do ksiecia z wdziecznoscia, uklonic nisko i pomknela do swoich obowiazkow. Mlody ksiaze przez chwile patrzyl w strone, gdzie za zakretem zniknela sluzaca. -Harry, nie powinienes wykorzystywac swojej pozycji do nagabywania sluzebnych dziewek. -Ona nie narzekala... - zaczal usprawiedliwiac sie Harry. -Mosci giermku - ucial Nicholas - to nie byla przyjacielska propozycja, to byl rozkaz. Nicholas nader rzadko podkreslal dzielaca ich roznice spoleczna, kiedy jednak to robil, Harry wiedzial, ze lepiej sie nie sprzeciwiac. W takich chwilach mlody ksiaze do zludzenia przypominal swego ojca i bynajmniej nie zartowal. Giermek wzruszyl ramionami. -Ha! Do kolacji mamy przynajmniej godzine. Co robimy? -Mysle, ze trzeba nam wykoncypowac jakas historie. -Jaka znowu historie? -Taka, ktora wyjasni ojcu, dlaczego nasza lodz plywa do gory dnem posrodku krolewskiego portu. Harry spojrzal na Nicholasa z usmiechem, charakterystycznym dla ludzi, zywiacych niezachwiane zaufanie do wlasnej pomyslowosci. -Cos wymysle. -Nie zauwazyliscie ich? - spytal Ksiaze Krondoru, patrzac surowo na swego syna i stojacego obok giermka z Ludlandu. - Jak, u licha, mozna nie zauwazyc najwiekszej krondorskiej fregaty, odleglej o zaledwie sto krokow? - Arutha, brat Krola Wysp i pierwszy po Krolu najbardziej wplywowy czlowiek w Krolestwie, patrzyl na obu mlodzikow z dezaprobata - to spojrzenie obaj znali az za dobrze. Arutha byl dosc skrytym czlowiekiem i, sprawujac wladze, rzadko okazywal emocje, ci jednak, ktorzy znali go blizej, dawno juz nauczyli sie odczytywac nastroje Ksiecia z nieznacznych zmian wyrazu twarzy i sylwetki. Wszystko zas wskazywalo na to, ze w chwili obecnej wladca Krondoru byl daleki od rozbawienia. Nicholas lypnal okiem na wspolwinnego. -Swietna historyjka, Harry - syknal cierpko. - Na pewno spedziles mnostwo czasu, by wymyslic cos rownie przekonujacego. Tymczasem Arutha odwrocil sie ku zonie - na jej twarzy malowala sie dezaprobata ustepujaca juz rezygnacji. Ksiezna Anita mierzyla syna spojrzeniem, w ktorym potepienie mieszalo sie z rozbawieniem. Zirytowal ja niemadry postepek syna, ale zuchwala - pozbawiona zupelnie cech artyzmu - pretensja Harry'ego do niewinnosci mocno ja rozsmieszyla. Choc ksiezna miala przeszlo czterdziesci zim, nadal potrafila rozesmiac sie jak mlodziutka dziewczyna - teraz zas z trudem tlumila ogarniajaca ja wesolosc. Czerwone wlosy Anity naznaczylo juz kilka pasm siwizny, lata trosk w sluzbie narodowi zostawily tez po sobie slady w postaci paru zmarszczek na jej nieco piegowatej twarzy - ale oczy ksieznej zostaly bystre i czujne. Teraz uwaznie i dosc krytycznie mierzyla nimi swojego syna. Kolacja miala byc na poly prywatna, zaproszeniami zaszczycono jedynie kilku dworakow. Arutha wolal unikac pompatycznosci tak czesto, jak tylko bylo to mozliwe, i rygorom etykiety poddawal sie dopiero pod naciskiem okolicznosci. Przy dlugim stole w przeznaczonych na ksiazece apartamenty komnatach moglo bez trudu pomiescic sie jeszcze kilkunastu ludzi. W wielkiej palacowej sali biesiadnej rozwieszono liczne, zdobyte podczas toczonych przez panstwa Zachodnich Dziedzin wojen, trofea wojenne i krolewskie oraz ksiazece proporce. Rodzinna jadalnia pozbawiona jednak byla pretensjonalnych lupow - ozdobiono ja portretami przodkow i kilkoma niezwykle pieknymi pejzazami. Na honorowym miejscu przy stole siedzial Arutha, z Anita u prawego boku. Geoffrey, Diuk Krondoru, pierwszy minister Aruthy tkwil na swoim miejscu po lewicy wladcy - byl to spokojny, uprzejmy czlowiek, lubiany i szanowany przez podwladnych; zdolny administrator. Przybyl do Krondoru przed osiemnastu laty, a od dziesieciu piastowal obecne stanowisko. Obok niego usadowil sie pralat Graham, biskup Zakonu Dali, Tarcza Slabych i jeden z doradcow Aruthy. Lagodny, acz stanowczy jako nauczyciel i wychowawca, pralat zapewnial, ze Nicholas - jak przedtem jego bracia - wyrosnie na czlowieka wszechstronnie wyksztalconego, wiedzacego rownie wiele o sztuce, literaturze, muzyce i dramacie, co o ekonomi, historii i rzemiosle wojennym. Siedzial teraz obok Nicholasa i Harry'ego, wyrazem twarzy dajac do zrozumienia, ze nie uwaza ich porannej wycieczki za cos, czym mozna by sie choc lekko ubawic. Poproszono go o udzial w dzisiejszym posiedzeniu Rady, zwolnil rano chlopcow z lekcji, spodziewal sie jednak, ze ci zajma sie poglebianiem wiedzy, nie zas rozbijaniem lodzi o wojenne okrety w porcie. Naprzeciwko mlodzikow zasiedli matka Anity i Amos Trask. Admiral i ksiezna Alicja zaprzyjaznili sie bardzo w przeszlosci, dworscy zas plotkarze upierali sie, ze ich znajomosc przekroczyla poza zwykly flirt. Alicja, wciaz urodziwa niewiasta w wieku zblizonym do admiralskiego, rozkwitala pod jego pelnym zachwytu wzrokiem. Siedzacym przy stole latwo bylo zauwazyc rodzinne podobienstwo pomiedzy Anita i Alicja - choc niegdys plomienne wlosy Alicji pojasnialy juz od srebrzystych smug i na jej twarzy widac bylo wyraznie zmarszczki, jakimi naznaczyl ja wiek. Kiedy Amos szepnal jej jednak do ucha jakis zart, twarz ksieznej wdowy stanela w pasach, w jej oczach zas pojawil sie blysk. Przypominala teraz staremu zeglarzowi mlodziutka, powabna dziewczyne. Szepczac cos do ucha wdowie, Amos delikatnie uscisnal ja za reke, Alicja zas zasmiala sie perliscie, oslaniajac twarz chusteczka. Na widok rozbawienia matki usmiechnela sie z kolei Anita, pamietala bowiem dobrze, jak bardzo rozpaczala jej matka po smierci meza - dopoki na dworze Krondoru, po zakonczeniu Wojny Swiatow, nie pojawil sie Amos. Ksiezna z radoscia obserwowala rozbawienie matki - zaden mezczyzna nie potrafil rozbawic Alicji tak, jak Amos. Na lewo od admirala zasiadl William, Konetabl Krondoru i kuzyn rodziny krolewskiej - choc pokrewienstwo bylo czysto tytularne. Kuzyn Willie, jak zwali go wszyscy w rodzinie, mrugnal porozumiewawczo do chlopakow. Sluzyl w palacu od ponad dwudziestu lat, podczas ktorych na wszelkie sposoby staral sie lagodzic gniew, jaki w ksieciu Krondoru budzily niektore postepki Nicholasa, przedtem zas jego braci - Borrica i Erlanda. Ostatnio gniew Aruthy coraz czesciej skupial sie na Nicholasie. Siegajac po kromke chleba, William zwrocil sie do Harry'ego: -Doskonale wytlumaczenie, giermku. Ma i te zalete, ze nie wymaga obciazania pamieci szczegolami. Nicholas usilowal przybrac skruszona mine, nie bardzo mu sie to jednak udalo. Aby powstrzymac wzbierajacy w gardle wybuch smiechu, ze stojacego przed nim talerza szybko wzial kawalek jagniecia i wetknal sobie mieso do ust. Katem oka spostrzegl, ze Harry skryl usmiech za pucharem wina. -Musimy wymyslic jakas kare dla tych dwu drapichrustow - odezwal sie Arutha. - Ma to byc cos, co kaze wam sie zastanowic nad wartoscia lodzi... i waszych wlasnych karkow. Zza pucharu Harry usmiechnal sie porozumiewawczo do Nicholasa - obaj wiedzieli, iz jest szansa, ze w natloku biezacych spraw Arutha zapomni o obiecanej karze. Ksiazecy dwor w Krondorze ruchliwoscia i waznoscia zalatwianych spraw niewiele tylko ustepowal krolewskiemu. Jako oddzielny region, Zachod byl skutecznie i sprezyscie zarzadzany z Krondoru, z Rillanonu zas przychodzily jedynie ogolne wskazowki, dotyczace calosci polityki Krolestwa. W ciagu jednego dnia Arutha przyjmowal przynajmniej tuzin znacznych panow, kupcow i przedsiebiorcow, przegladal zas tylez samo dokumentow, podejmowal tez wszystkie wazniejsze decyzje dotyczace Ksiestwa. Do komnaty godnie wkroczyl chlopiec w palacowej, purpurowozlotej liberii i zatrzymal sie u boku Mistrza Ceremonii, Barona Jerome'a. Szepnal cos do ucha Baronowi, ktory z kolei przekazal wiesci Anicie. -Sire, u bram palacu pojawilo sie dwu ludzi, ktorzy domagaja sie, bys ich przyjal. Arutha domyslil sie, ze nie sa to zwykli interesanci - w przeciwnym razie gwardzisci przy bramie nie przekazaliby ich w rece Ksiazecego Stewarda, ktory z kolei nie niepokoilby Ksiecia. -Co to za jedni? - spytal. -Twierdza, ze sa przyjaciolmi ksiecia Borrica. Brwi Aruthy uniosly sie lekko. -Przyjaciele Borrica? - spojrzawszy na zone, zadal nastepne pytanie: - Wyjawili jakies imiona? -Owszem - przyznal Mistrz Ceremonii. - Twierdza, ze nazywaja sie Ghuda Bule i Nakor Isalanczyk. - Jerome, dla ktorego godnosc i ostentacja znaczyly wiecej niz woda i powietrze, wypowiadajac nastepne zdanie, nadal mu ledwie uchwytny odcien dezaprobaty. - Obaj pochodza z Kesh, Sire. Arutha ciagle jeszcze szukal w pamieci obu imion, Nicholas jednak polapal sie pierwszy: -Ojcze! To ci dwaj, ktorzy pomogli Borricowi, kiedy wpadl w lapy durbinskich handlarzy niewolnikami. Pamietasz chyba te historie, opowiadal nam o nich! Arutha zamrugal oczami i nagle przypomnial sobie wszystko. -A... oczywiscie. - Zwracajac sie zas do Jerome'a, polecil: - Wprowadzcie ich natychmiast. Jerome skinal dlonia paziowi, by ten zaniosl polecenie do bram palacu. Harry tymczasem zaczal wypytywac Nicholasa: - Co to za historia z handlarzami niewolnikow? -To dluga opowiesc - odparl Nicholas. - W kilku slowach rzecz miala sie tak... Dziewiec lat temu moj brat zostal wyslany z dyplomatyczna misja do Kesh. W drodze zostali napadnieci przez pustynnych opryszkow, ktorzy nie mieli pojecia, ze wpadl im w lapy czlonek rodziny wladajacej Wyspami. Borric zdolal im jednak zbiec i jakos dotarl na dwor Imperatorowej... potem zreszta uratowal jej zycie. Ci dwaj zas caly czas mu pomagali. Wszyscy patrzyli teraz na drzwi, w ktorych po chwili pojawil sie paz, prowadzacy pare brudnych i obszarpanych mezczyzn. Wyzszy wygladal na wojownika - mial na sobie lekki pancerz z grubo wyprawionej skory i pogiety helm. Zza plecow wystawala mu rekojesc dwurecznego miecza, za pas zas zatknal dwa kordelasy. Jego towarzysz byl niewysokim, krzywonogim czlowieczkiem, ktory niemal z dziecinnym zachwytem spogladal na otaczajacy go przepych. Usmiech nieznajomego mial w sobie cos dziecinnie ujmujacego - choc wedle zadnych kryteriow przybysza nie mozna byloby nazwac przystojnym. Obaj podeszli do stolu i sklonili sie: wojownik nieco sztywno i z godnoscia, nizszy zas przybysz niedbale - choc nie bylo w tym zadnej obrazy. -Witajcie - powiedzial Arutha, wstajac z miejsca. Nakor, zapomniawszy o wszystkim, gapil sie na sciany, obrazy i portrety, po chwili wiec przeciagajacego sie milczenia glos zabral Ghuda: -Wasza Ksiazeca Mosc, wybacz, ze cie niepokoimy, ale on... - wskazal kciukiem na zezujacego we wszystkie strony Nakora - ... sie... eee... upieral. - Mowil z wyraznie slyszalnym keshajskim akcentem i powoli. -Nie zywie urazy - odparl Arutha. W tejze chwili Nakor nareszcie dostrzegl ksiecia. Przez chwile uwaznie przygladal sie Anicie i wreszcie zakonkludowal. -Borric nie jest do ciebie podobny. Arutha zamrugal oczami wobec okazanego mu wlasnie braku szacunku... nie byl tez przyzwyczajony do takiej bezposredniosci, kiwnal jednak tylko glowa. Nakor tymczasem przeniosl wzrok na Anite i jego smagla geba pekla w usmiechu, ukazujacym niemal wszystkie, krzywo rosnace, ale niezwykle biale zeby. Wygladal teraz jeszcze bardziej zabawnie, niz przed chwila. -Ale ty musisz byc jego matka. Widze spore podobienstwo. Ksiezno, jestes bardzo urodziwa. Anita rozesmiala sie i filuternie spojrzala na meza. -Dzieki ci, panie. Przybysz machnal niedbale dlonia. -Mow mi Nakor. Kiedys bylem znany jako Nakor Blekitny Jezdziec, ale moj kon zdechl. - Rozejrzawszy sie po komnacie, utkwil wzrok w twarzy Nicholasa. Przesta sie usmiechac i przez chwile badal wzrokiem mlodzika. Wpatrywal sie wen tak dlugo, az sytuacja zaczela stawac sie niezreczna... i nagle ponownie sie usmiechnal. -Ten tu tez jest podobny do ciebie! Na tak nieslychane zuchwalstwo Anicie zabraklo niemal jezyka w gebie, zdolal jednak zadac pytanie: -Czy mozna spytac, co was tu sprowadza? Oczywiscie... jestesmy wam radzi... oddaliscie wielkie uslugi Krolestwu i mojemu synowi... ale to bylo przed dziewieciu laty. -Sire, duzo bym dal za to, by moc ci odpowiedziec! - wypalil nagle Ghuda. - Ponad miesiac czasu przebywam w towarzystwie tego polglowka i wszystko, co udalo mi sie z niego wydusic, sprowadza sie do tego, ze musimy zobaczyc sie z toba, panie, potem zas trzeba nam sie udac w nastepna podroz. - Ghuda wytrzymal jeszcze chwile napietej ciszy i dodal ze skrucha: - Przykro mi, Wasza Ksiazeca Mosc. Nie powinienem byl tu przychodzic. Arutha dostrzegl skrepowanie starego woja. -Alez skadze... to mnie jest przykro. - Spostrzeglszy, ze obaj przybysze prezentuja sie nie najlepiej, dodal: - Czekajze! Obu wam nalezy sie wypoczynek. Kaze przygotowac komnaty, kapiel i czyste loza. Znajdzie sie tez dla was odziez na zmiane. Rankiem zas zobaczymy, co mozemy dla was zrobic w misji, jakiej sie podjeliscie. Ghuda zasalutowal niezrecznie, nie byl bowiem pewien, z jakim spotka sie przyjeciem. -Jedliscie cos? - dopytywal sie dalej Arutha. Ujrzawszy, ze Ghuda pozadliwie lypie okiem na obficie zastawione stoly, polecil krotko: - Siadajcie, ot, tam! - i wskazal im puste miejsca za krzeslem Konetabla Williama. Wzmianka o jedzeniu wyrwala Nakora z jego transu i maly szelma bezceremonialnie ruszyl we wskazanym mu kierunku. Poczekal chwile, az sluga rozlozy przed nim miesiwo i wino, po czym rzucil sie na polmiski jak czlowiek, ktoremu przed chwila jeszcze zagladala w oczy smierc glodowa. Ghuda okazal nieco lepsze maniery. Widac jednak bylo, ze nie czuje sie najlepiej w towarzystwie wielmozow. Amos odezwal sie w jakims dziwacznym jezyku i Isalanczyk wybuchnal smiechem. -Masz fatalny akcent - skwitowal w mowie Krondoru. - Ale zart byl przedni. Teraz rozesmial sie Amos. -Myslalem, ze niezle znam isalanski - zwrocil sie do pozostalych czlonkow towarzystwa, wzruszajac ramionami. - No, ale minelo juz ponad trzydziesci lat od czasu, jak odwiedzalem Shing Lai... i jezyk chyba troche mi zardzewial. - Z tymi slowy znow odwrocil sie ku ksieznej wdowie. Arutha usiadl i na chwile pograzyl sie we wlasnych myslach. Przybycie tych dwu dziwacznych gosci - starego, znuzonego wojownika i zabawnego jegomoscia, o ktorych opowiadali mu synowie - wzbudzilo w nim jakis niepokoj. Poczul sie tak, jakby gdzies niedaleko ktos otworzyl okno i w komnacie zrobilo sie chlodniej. Przeczucie? Probowal sie z niego otrzasnac. Ale bez powodzenia. Skinal wiec na sluge, by zabral jego talerze - Ksiaze Krondoru nagle stracil apetyt. Po kolacji Arutha postanowil wyjsc na balkon, z ktorego roztaczal sie widok na port. Za zamknietymi drzwiami sluzba pospiesznie przygotowywala apartamenty goscinne. Obok wladcy przystanal Amos Trask i obaj przez chwile wpatrywali sie w niezbyt odlegle swiatla portu. -Chciales mnie widziec, Arutha? -Owszem. - Ksiaze odwrocil sie ku rozmowcy. - Potrzebna mi twoja rada. -Pytaj. -Co jest z Nicholasem? Wyraz twarzy Amosa swiadczyl dowodnie, ze admiral nie pojal pytania. -Nie bardzo rozumiem, w czym rzecz... -Nie zachowuje sie tak, jak inni chlopcy w jego wieku. -Stopa? -Nie sadze. Jest w nim przesadna... -...ostroznosc - dokonczyl Amos. -Nie inaczej. Wlasnie dlatego nie bede sie upieral przy tym, by on i Harry poniesli konsekwencje porannego wyczynu. To jeden z niewielu momentow, w ktorych ujrzalem Nicholasa podejmujacego jakiekolwiek ryzyko. Amos westchnal i oparl sie o balustrade. -Nie zastanawialem sie nad tym, moj Ksiaze. Nicky to dobry chlopak, nie tak zuchwaly ... i nie sprawia nam tylu klopotow, co tamta dwojka lapserdakow w jego wieku. -W istocie. Borric i Erland tak dali sie nam we znaki, ze z radoscia powitalem powsciagliwosc Nicholasa. Teraz jednak widze, ze przeradza sie ona w unikanie podejmowania decyzji... i nadmierna ostroznosc. A to niebezpieczne cechy u wladcy. -Arutha, obaj bywalismy w opalach i niejedno przeszlismy razem. Znam cie... ile to juz bedzie? Dwadziescia piec lat, dobrze mowie? Najbardziej troskasz sie o tych, ktorych kochasz. Nicky to dobry chlopak i wyrosnie na godnego mezczyzne. -Tego wlasnie nie jestem pewien - uslyszal zeglarz zaskakujaca odpowiedz. - Nie ma w nim krzty podlosci, nie jest tez malostkowy, ale z powodu nadmiernej ostroznosci mozna rownie latwo popelnic blad, jak szafujac nadmierna odwaga i brawura... a Nicholas jest zawsze ostrozny. W przyszlosci zas stanie sie wazna dla nas osoba. -Kolejne malzenstwo polityczne? -Owszem - skinal glowa Arutha. - Ni mniej, ni wiecej. Imperator Diagai dal nam do zrozumienia, ze mozliwe jest dalsze zaciesnienie wiezow z Krolestwem. Malzenstwo Borrica z ksiezniczka Yasmina bylo krokiem we wlasciwym kierunku, ludy pustyni sa jednak w Kesh wasalami. Diagai uwaza, ze nadszedl odpowiedni moment na malzenstwo z ksiezniczka z rodziny Imperatorow. Amos potrzasnal glowa. -Malzenstwa polityczne to paskudna sprawa... -Kesh zawsze byl najwiekszym zagrozeniem dla Krolestwa... pomijajac oczywiscie Wojny Swiatow - stwierdzil Arutha. - Musimy z Imperium postepowac rozsadnie i byc ustepliwi. Jesli Imperator ma kuzynke, ktora zamierza wydac za brata przyszlego Krola Wysp, powinnismy sie dobrze zastanowic, zanim mu odmowimy... przedtem zas trzeba nam dobrze umocnic poludniowe granice. -Nicky nie jest jedynym kandydatem, nieprawdaz? -Owszem... Carline ma dwu synow, uwazalem jednak, ze bylby najlepszy, gdybym sadzil, ze sie nada. Amos milczal przez chwile. -To jeszcze mlodzik - rzekl w koncu. -I znowu masz racje. Nie dojrzal psychicznie do swego wieku - kiwnal glowa Arutha. - A winie siebie... -Jak zwykle! - przerwal mu Amos, wybuchajac krotkim, nieco wymuszonym smiechem. -...bo uwazam, ze bylem nadmiernie opiekunczy. Ta jego zdeformowana stopa... lagodny i ustepliwy charakter... Amos ponownie kiwnal glowa i umilkl. Potem zas powiedzial: -Zahartuj go wiec. -W jaki sposob? Wyslac go do pogranicznych baronii, jak wyslalem jego braci? -No... mysle, ze to bylaby nieco za ostra proba - mruknal Amos, gladzac swa brode. - Nie. Pomyslalem po prostu, ze moglbys go poslac na jakis czas na dwor Martina. Arutha nie odpowiedzial, Amos jednak poznal po wyrazie twarzy Ksiecia, ze pomysl mu sie spodobal. -Crydee - odezwal sie po chwili miekko i lagodnie. - Tak... to bylaby dla niego odmiana... -Razem z Lyamem wyrosliscie tam na tegich mezow, Martin zas potrafi zadbac o bezpieczenstwo chlopaka bez okazywania przesadnej troskliwosci. Tutaj zas nie masz nikogo, kto osmielilby sie chocby krzywo spojrzec na "nieszczesnego, kalekiego synka naszego Ksiecia Pana" - Oczy Aruthy blysnely gniewem, kiedy Ksiaze uslyszal to okreslenie, nie powiedzial jednak ani slowa. - Wyslij Martinowi instrukcje, on zas juz zadba o to, by Nicky nie wykrecal sie od obowiazkow i nie zaslanial swoja ulomna stopa. Ksiaze Marcus jest chyba w wieku Harry'ego, jesli wiec wyslesz z synem i tego lobuza, Nicky bedzie mial godne siebie towarzystwo... i to nieco surowsze niz to, do jakiego przywykl. Moze uda mu sie przejac nad nimi komende, ale z pewnoscia nie podporzadkuje ich sobie bez reszty. Dalekie Wybrzeze nie przypomina Highcastle, nie jest tez jak Zelazna Przelecz... ale tez nie ucywilizowano go az tak dalece, by Nicky choc odrobine sie tam nie zahartowal. -Trzeba bedzie przekonac Anite - mruknal Arutha. -Ona zrozumie - usmiechnal sie Amos. - Nie sadze, bys musial ja przekonywac. Wprawdzie pragnie chronic chlopaka, ale pojmie, dlaczego wysylasz go do Crydee. -Chlopak. Czy wiesz, ze mialem tylko o trzy lata wiecej niz Nicholas obecnie, kiedy musialem objac dowodztwo nad garnizonem ojca? -Bylem tam przeciez i wszystko pamietam. - Amos klepnal Aruthe po ramieniu. - Ale ty nigdy nie byles chlopcem. Arutha mogl sie tylko rozesmiac. -Masz racje. Nalezalem do osobnikow dosc... powaznych. -I wcale sie nie zmieniles, moj Ksiaze. Gdy Amos odwrocil sie, by odejsc, Arutha zapytal: -Zamierzasz poslubic matke Anity? Zaskoczony zeglarz zastygl w bezruchu, potem odwrocil sie powoli, a na jego gebie pojawil sie usmiech. -Co za pytanie? Z kim o tym gadales? - I wsparl sie piesciami pod boki. -Z Anita - odpowiedzial ksiaze. - Ona zas mowila z matka. Od dwu lat w palacu plotkuje sie o tobie i ksieznej wdowie. Masz odpowiednie tytuly i godnosci. Jesli potrzebny ci jeszcze jakis, moge zalatwic to z Lyamem. Amos podniosl dlon. -Nie... nie chodzi o godnosci. - znizyl glos. - Moj Ksiaze, prowadze niebezpieczne zycie. Za kazdym razem, kiedy z palaszem skacze na poklad wrogiego statku, moze sie zdarzyc, ze bedzie to moj ostatni abordaz. Ustatkuje sie dopiero wtedy, kiedy osiade na ladzie. Zawsze istnieje mozliwosc, ze gdzies tam mnie zabija. -A myslisz o wycofaniu sie z interesu? Amos kiwnal glowa. -Paletalem sie po roznych pokladach od dwunastego roku zycia, potem zas wloczylem sie tu i tam... z toba i Guyem du Bas-Tyra podczas Wojny Swiatow. Kiedy sie ozenie, zostane w domu przy mojej pani. -I kiedyz to nastapi? -Nielatwo mi rzec - odparl Amos. - Trudny to wybor... sam wiesz, co morze potrafi zrobic z czlowiekiem. - W tej chwili obaj wspomnieli ich pierwsza wspolna podroz, kiedy podczas dawno minionej zimy zuchwale przedzierali sie przez Mroczne Ciesniny. Podroz ta odmienila Aruthe - nie tylko bowiem zajrzal wtedy na morzu w twarz smierci i przezyl, ale po przybyciu do Krondoru poznal swa ukochana Anite. - Nielatwo jest zrezygnowac z morza - ciagnal Amos. - Moze... moze raz jeszcze wypuszcze sie w podroz. -Martin poprosil o pomoc w obsadzaniu nowa zaloga forteczki Barran, lezacej nad morzem na polnoc od Crydee. "Bielik" stoi w porcie, gotow do wyplyniecia z ladunkiem oreza i rocznym zapasem zywnosci dla ludzi i koni. Dlaczego nie mialbys przejac nad nim komendy? Mozesz odstawic Nicholasa do Crydee, poplynac wzdluz brzegu do nowego garnizonu, potem zas, przed powrotem, zlozyc wizyte Martinowi i Brianie. -Ostatnia podroz... - usmiechnal sie Amos. - Do miejsc, w ktorych zaczal mnie przesladowac moj przeklety pech... -Przeklety pech? - spytal Arutha. -Spotkalem ciebie, moj ksiaze. Od tamtego czasu nieustannie pozbawiasz mnie calej uciechy, jaka czlowiek ma z zycia. Byl to stary zart, ktorym Amos czestowal Aruthe przy kazdej nadarzajacej sie okazji. -Jak na niepoprawnego pirata, radzisz sobie calkiem niezle. -Robie, co moge - wzruszyl ramionami Amos. -Idz, poklon sie swojej pani - zakonczyl rozmowe Arutha. - Ja posiedze tu jeszcze przez chwile. Amos klepnal Aruthe po ramieniu i odszedl. Kiedy znikl za drzwiami, Arutha zapatrzyl sie w odlegle swiatelka portu i pograzyl w rozmyslaniach. Samotnosc Ksiecia przerwal niespodzianie natret. Arutha odwrocil sie i spojrzal w bystre oczka malego Isalanczyka. -Chcialbym, zebys poswiecil mi chwile czasu - uslyszal. -Jakim sposobem udalo ci sie zmylic straznikow na korytarzu? - spytal zaintrygowany Ksiaze. -To bylo dosc proste - Isalanczyk enigmatycznie wzruszyl ramionami. Potem spojrzal ponad wodami, jakby ujrzal w oddali cos waznego i ciekawego. - Wysylasz syna w podroz. Arutha spojrzal z ukosa na Isalanczyka. -Kimze ty jestes? Prorokiem, jasnowidzem? -Jestem graczem - wzruszyl ramionami Nakor. Nie wiadomo skad wydobyl nagle talie przetluszczonych kart. - W ten oto sposob najczesciej zarabiam na zycie. - Dlon franta drgnela nieznacznie i talia znikla rownie szybko, jak sie pojawila. - Niekiedy jednak zdarza mi sie... widziec pewne rzeczy. - Umilkl na chwile. - Pare lat temu, kiedy natknalem sie na Borrica, cos mnie ku niemu popchnelo... polubil mnie, wiec zostalem u jego boku. Nie pytajac nawet o pozwolenie, wskoczyl niespodziewanie na niski murek i rozsiadl sie na nim, krzyzujac nogi. Spogladajac na Ksiecia z gory, kontynuowal: -Mosci Ksiaze, wielu rzeczy nie da sie wyjasnic. Nie potrafie na przyklad powiedziec, skad wiem o niektorych sprawach, ani jak to sie dzieje, ze moge robic pewne rzeczy... ktore nazywam sztuczkami. Ale ufam swoim umiejetnosciom. Przybylem tu, by zachowac twego syna przy zyciu. Arutha potrzasnal glowa. Jako zaciekly racjonalista nie mogl pozbyc sie watpliwosci. -Co to ma znaczyc? -Czyhaja nan niebezpieczenstwa. -Jakie niebezpieczenstwa? -Nie mam pojecia - wzruszyl ramionami Isalanczyk. -W takim razie zatrzymam go tutaj - stwierdzil Arutha. -Nie mozesz tego uczynic - potrzasnal glowa Nakor. - Nie, to bylby wielki blad. Nie wolno ci. -Dlaczego? Nakor westchnal, a usmiech zniknal z jego twarzy. -Przed wielu laty spotkalem twego przyjaciela, Jamesa. Opowiedzial mi o tobie, twoim zyciu... a takze o tym, w jaki sposob zaskarbil sobie twoje zaufanie. W tych opowiesciach ujrzalem czlowieka, ktory byl swiadkiem zdumiewajacych spraw. -Owszem... - westchnienie Ksiecia tylko o jedno uderzenie serca wyprzedzilo takiez westchnienie Nakora. - Widzialem, jak martwi wstaja, by zabijac... bylem swiadkiem uzywania przeciwnej naturze magii. Poznalem ludzi urodzonych na innych swiatach. Rozmawialem ze smokami i widzialem nieraz jak to, co z pozoru niemozliwe, przeistacza sie w rzeczywistosc. -Wiec zaufaj mi - stwierdzil po prostu Nakor. - Dokonales juz wyboru, Trzymaj sie tego, co postanowiles. Ale pozwol mnie i Ghudzie wyruszyc z twoim synem. -A jaka rola w tym wszystkim przypadnie Ghudzie? -On ma zadbac o to, abym przezyl ja - Nakor znow usmiechnal sie od ucha do ucha. -Borric mowil, ze jestes czarodziejem. -Owszem, pozwalam niekiedy innym tak myslec. To bywa przydatne - wzruszyl ramionami maly Isalanczyk. - Twoj przyjaciel, Pug, wie jednak, ze nie ma czegos takiego jak magia. -Znasz Puga? -Nie. Ale on byl juz slawny zanim spotkalem Borrica. Dokonal wielu zdumiewajacych i cudownych wyczynow. Przez jakis czas mieszkalem w Stardock. Arutha spojrzal bystro ma rozmowce. -Nie widzialem go od wielu lat, ale dotarly do nas wiesci, ze nie zyczac sobie dalszych kontaktow ze starymi przyjaciolmi, opuscil Wyspe Czarnoksieznika. Uszanowalem to jego zyczenie. -Czas, by z tym skonczyc - Nakor zeskoczyl z murku. - Trzeba nam sie z nim zobaczyc. Powiedz swemu kapitanowi, ze po drodze na zachod musimy zatrzymac sie w Stardock. -Wiesz, dokad posylam Nicholasa? Nakor potrzasnal glowa w gescie przeczenia. -Wiem tylko, ze kiedy po wielu latach ponownie ujrzalem Ghude, siedzial na tarasie swej oberzy i patrzyl ku zachodowi. Zrozumialem wtedy, ze wypadnie nam ruszyc na zachod, za sloncem. - Nagle maly przechera ziewnal poteznie. - Mosci Ksiaze, chyba czas mi sie polozyc. Arutha kiwnieciem glowy pozegnal dziwaka, ktory szybko zniknal w korytarzu. Ksiaze Krondoru zostal sam i przed dluga chwile, wsparty o sciane, rozwazal wszystko, co zostalo powiedziane. Usilowal uporzadkowac jakos uslyszane wiesci, a w glowie nieustannie dzwieczaly mu slowa Nakora. Jedno wiedzial na pewno: sposrod wszystkich osob, ktore darzyl miloscia, Nicholas najmniej byl zdolny do zatroszczenia sie o siebie, jesliby przyszloby mu wyruszyc w niebezpieczna podroz. Minelo wiele godzin, zanim Arutha uporal sie ze swymi myslami i poszedl wreszcie spac. Rozdzial 2 PODROZ W calym palacu panowaly chaos i zamet.Arutha spedzil ranek w towarzystwie malzonki i Anita do sniadania pogodzila sie juz z mysla, ze rok lub dwa spedzone w towarzystwie Martina dobrze zrobia Nicholasowi. Ostatni rok Wojny Swiatow spedzila w Crydee, jako gosc Aruthy, i polubila nawet to skromne miasto na Dalekim Wybrzezu. Choc zycie w Crydee mogloby sie, wedle norm krondorskich, wydac komus surowe i pozbawione wygod, bylo to miejsce, w ktorym poznala ukochanego Aruthe i gdzie nauczyla sie cenic wartosc mrocznych nastrojow na rowni z jasniejszymi stronami jego natury. Rozumiala troske Aruthy o syna. Wiedziala, ze maz obawia sie, iz chlopiec nie sprosta odpowiedzialnosci, kiedy los innych zalezec bedzie od podjetych przezen decyzji. Pojmowala tez, ze malzonek wini za to siebie i tylko siebie. Poddala sie woli meza - choc wiedziala, iz bardzo jej bedzie brakowalo najmlodszego z synow - poniewaz domyslala sie, ze wszystko to bylo potrzebne Anicie rownie mocno, jak Nicholasowi. Na przekor jej przekonaniom, maz chronil Nicholasa przed wszelkimi niebezpieczenstwami, jakie mogl z soba niesc surowy swiat, w ktorym zyli. Glownym argumentem, jakim teraz sie posluzyl, byl ten, ze Nicholas jest trzecim z sukcesorow korony, ze ustepuje tylko swoim braciom i jak do tej pory nic nie przygotowalo go na ogromna odpowiedzialnosc, jaka los zlozylby na jego barkach, gdyby nieszczescie spotkalo jego braci. Anita wyczula, ze maz trapi sie czyms jeszcze. W tym wszystkim bylo cos wiecej, niz zwykly niepokoj o mlodzika, ktoremu przyjdzie dluzszy czas spedzic poza domem - nie umiala jednak odkryc, w czym rzecz. Pojmowala wszak, ze jej malzonek cierpial, poniewaz musial pogodzic sie z utrata kontroli, mozliwosci udzielania pomocy, ochrony i wspierania Nicholasa - co bylo dlan trudniejsze chyba, niz dla niej samej. Nie minela i godzina od chwili, w ktorej Nicholasa i Harry'ego powiadomiono o tym, ze wespol z Amosem opuszczaja Krondor, by udac sie do Crydee, kiedy tysieczne czynnosci przygotowania do podrozy wtracily zamczysko w stan bliski panice. Wsparlszy sie jednak na doswiadczeniu, zrodzonym przy wielu takich poprzednich okazjach, Krolewski Steward i jego zespol giermkow, paziow i poslugaczy staneli na wysokosci zadania. Arutha wiedzial, ze kiedy jutro "Bielik" wyplynie w morze, wszystko, co potrzebne ksieciu i jego towarzyszowi, znajdzie sie na pokladzie. Okret tkwil w porcie, gotow przewiezc wszystko, co dla nowego garnizonu uznal za potrzebne Diuk Martin. Komende nad statkiem przejmowal Amos i nazajutrz, z porannym przyplywem, mieli odbic od kei. Wszystko szlo piorunem, poniewaz Arutha nie chcial dawac sobie czasu na ponowne przemyslenie decyzji; nie bez znaczenia byla tez sprzyjajaca podrozom pogoda. Nieslawne Mroczne Ciesniny mialy nadawac sie do zeglugi jeszcze przez kilka miesiecy, trzeba bylo jednak wziac pod uwage fakt, ze Amosowi wypadnie wracac wlasnie pod koniec tego okresu. Podczas zlej pogody ciesniny zalegajace pomiedzy Morzem Goryczy i Morzem Bezkresnym byly zbyt niebezpieczne, by ryzykowac podroz bez najpilniejszej potrzeby. Amos szedl dlugim korytarzem, wiodacym od kwater ksiazecych gosci. Podczas wielu lat, jakie spedzil w Krondorze, nigdy nie zadbal o to, by - jak inni czlonkowie najscislejszego zespolu doradcow Ksiecia - zapewnic sobie jakis majatek poza stolica ksiestwa. Byl tez pomiedzy nimi jedynym, ktory pozostal kawalerem i nie poprosil o miejsce w miescie na wybudowanie palacyku dla rodziny. Poniewaz jednak i tak z czterech czesci roku przynajmniej trzy spedzal na morzu, rzadko potrzebowal kwater w palacu. Teraz jednak bil sie z myslami, wiedzial bowiem, ze po powrocie z czekajacej go podrozy jego zycie ulegnie nieodwracalnym zmianom. W pewnej chwili przystanal i po krotkim wahaniu zapukal do ozdobnych drzwi, ktore wlasnie mijal. Tkwiacy za nimi sluga szybko zareagowal, ujrzawszy zas stojacego na korytarzu admirala, otworzyl drzwi na cala szerokosc. Amos wszedl i znalazl Alicje siedzaca na kanapce przed szerokimi oszklonymi drzwiami, wychodzacymi na jej prywatny balkon. Drzwi byly. otwarte i do komnaty wpadaly ozywcze powiewy porannej bryzy. Ujrzawszy admirala, ksiezna wdowa wstala i podeszla don z usmiechem. Amos ujal ja za reke i ucalowal w policzek. Sluzba doskonale wiedziala, ze kochankowie spedzili noc razem, ze wzgledu jednak na wymogi protokolu wszyscy udawali, ze nic im nie wiadomo o nocnych poczynaniach ksieznej wdowy. Amos przed switem wymknal sie do swoich komnat. Zdazyl sie jeszcze przebrac i przejsc do portu, gdzie poddal "Bielika" szybkiej inspekcji przed podroza. -Drogi Amosie - powitala goscia ksiezna wdowa. - spodziewalam sie ujrzec cie dopiero przy kolacji. Amosowi zabraklo slow - co zdumialo Alicje. Pojela tez, ze ostatniego wieczoru zdarzylo sie cos waznego, bo goszczac niedawno u niej, admiral wygladal na zamyslonego i nieco roztargnionego. Kilka razy wydalo sie wdowie, ze ukochany zamierza jej cos powiedziec, zawsze jednak obracal to w zart i kierowal jej mysli ku sprawom codziennym. Teraz rozejrzal sie niepewnie, a kiedy przekonal sie, ze sa sami, usiadl obok niej. Ujmujac jej dlonie w swe ciezkie lapy, zaczal: -Alicjo, najdrozsza. Wiesz... eee... ostatnio sporo myslalem... -Nad czym? - przerwala mu. -Daj mi skonczyc - mruknal gniewnie. - Jesli nie uporam sie z tym teraz, najpewniej strace glowe, podniose zagle i odplyne. Alicja stlumila usmiech, bo waleczny admiral mial mine powazna i nieco strapiona. Domyslila sie juz, o czym bedzie mowa. -Widzisz... zaczynam sie starzec... -Skadze znowu... nie sprostalby ci niejeden mlodzik - zaprzeczyla, droczac sie z kochankiem. -Niech mnie gromy! Kobieto, nielatwo mi dzis obracac jezykiem w gebie i bez tych twoich pochlebstw! - W jego glosie bylo znacznie wiecej desperacji niz zlosci i Alicja nie wziela sobie wybuchu Amosa do serca. Usilowala zachowac powage, w jej oczach jednak pojawil sie lobuzerski blysk. -Alicjo, mam na sumieniu wiele sprawek, ktore nie przynosza mi zaszczytu i o niektorych z nich zdazylem ci opowiedziec. O innych wolalbym zapomniec... - Przerwal, szukajac odpowiednich slow. - Jesli wiec zechcesz sie sprzeciwic, nie powezme urazy i... -A czemuz to mialabym sie sprzeciwiac? Amos poczerwienial jak burak, przez chwile pasowal sie ze soba, az wreszcie wypalil: -Malzenstwu ze mna! Alicja rozesmiala sie jak mloda dziewczyna i mocno uscisnela dlonie przyjaciela. Pochyliwszy sie ku niemu, pocalowala go delikatnie. -Gluptasie! A kogoz mialabym poslubic? Kocham cie przecie... Amos rozpromienil sie jak niebo po burzy. -No, to ustalone! - Objal Alicje swoimi niedzwiedzimi ramionami i mocno usciskal. - Nie pozalujesz tej decyzji! -Amos... kobieta w moim wieku przezyla juz niejedno rozczarowanie i swoje zdazyla odzalowac. Poslubilam Erlanda, poniewaz byl bratem krola, moj ojciec zas byl Diukiem Timons... osoba przyszlego malzonka byla mi jednak zupelnie obojetna. Owszem, pozniej nauczylam sie go kochac, bo byl czlowiekiem dobrym, lagodnym i takim, ktorego nalezalo kochac...ale nigdy go nie milowalam. Kiedy umarl, zaczelam myslec o milosci jako o sprawie, ktora przytrafia sie innym, mlodszym ode mnie. A potem pojawiles sie ty... - Amos usiadl wygodniej, Alicja zas ujela go za brode i kilkakrotnie szarpnela za nia pieszczotliwie. Potem delikatnie pogladzila go po policzku. - Nie... nie mialam zbyt wiele czasu na to, by popelniac bledy. Owszem, jestes troche szorstki i nieokrzesany, masz jednak bystry umysl i szlachetne, dobre serce, to zas, czego dopusciles sie w przeszlosci, niech ta przeszlosc pogrzebie. Byles jedynym dziadkiem, jakiego mialy moje wnuki - choc zaden z nich nie powie ci tego w twarz. Ale tak wlasnie to odczuwaja. Nie, nie sadze, bym kiedykolwiek miala zalowac tej decyzji - objela go mocno i przytulila do siebie. Amos westchnal jak niedzwiedz w obliczu dziupli pelnej miodu. Alicja poczula, ze w kacikach jej oczu wzbieraja lzy, otarla je wiec grzbietem dloni. Amos nie byl najlepszy w okazywaniu swoich uczuc. Od kilku juz lat ich zwiazek byl bardzo bliski, Alicja dopiero teraz jednak zrozumiala niechec Amosa do oswiadczyn - zaciekly zeglarz nie chcial zaciesniac zadnych stalych wiezow na ladzie. Jasne bylo, ze jest oddany Anicie i jego rodzinie, jakas czesc jego osobowosci wymykala sie jednak Alicji. Wiedziala, ze woli powstrzymywac sie od konkretnych deklaracji i zadnej nie zlozy dobrowolnie. Zycie jednak nauczylo ja madrosci niedostepnej mlodszym kobietom. Nie chciala stracic Amosa zadajac, by wybral pomiedzy miloscia do niej i do morza. Wreszcie Amos niechetnie i z ociaganiem wypuscil ja. -Coz... bardzo bym chcial jeszcze troche tu zostac, ale maz twojej corki powierzyl mi pewna misje... -Wyjezdzasz? Znowu? Przecie dopiero co wrociles! - ksiezna wdowa byla prawdziwie rozczarowana. -Owszem, to prawda. Ale Nicholas udaje sie na rok lub dwa na dwor Martina, by troche sie zahartowac, a do nowego garnizonu w Barren, na polnocno-zachodnie wybrzeze trzeba dostarczyc bron i zapasy. - Spojrzawszy w zielone oczy ksieznej, dodal: - To moja ostatnia podroz, mila. Wkrotce wroce... i niedlugo przyjdzie ci czekac, az zamecze cie swoja nieustanna obecnoscia. Alicja potrzasnela glowa i usmiechnela sie przekornie. -O... nielatwo mi w to uwierzyc. Nie bedziesz zreszta przy mnie proznowal. W moich majatkach znajdziesz dla siebie mnostwo zajec. Sa tam lasy, ktore trzeba wykarczowac, pola do obsiania... nie sadze zreszta, by Arutha pozwalal ci opuszczac dwor na dluzej niz miesiac. On bardzo sobie ceni twoja pomyslowosc i rady. Rozmawiali jeszcze przez chwile, az wreszcie Amos powiedzial: -Kazde z nas ma swoja prace. Ja musze sprawdzic, czy okret gotow jest do rejsu, ty zas zechcesz pewnie omowic z Anita przygotowania do wesela. I tak sie rozstali. Amos opuscil apartamenty swej przyszlej malzonki, doznajac dziwnie rozbieznych uczuc: z jednej strony czul ogromna ulge, z drugiej zas zywil chetke - po odstawieniu Nicholasa na miejsce - skierowania statku na zachod i zaklinowania sterow na glucho. Kochal Alicje jak nie kochal zadnej innej kobiety - ale perspektywa malzenstwa napawala nieprzejednanego dotad starego kawalera lekkim przerazeniem. Skreciwszy za rog korytarza, omal nie zwalil z nog Ghudy Bule. Siwowlosy najemnik cofnal sie szybko i sklonil niezbyt skladnie. -Wybaczcie mi, sir. Amos zatrzymal sie i zebral mysli. Odezwal sie po chwili w keshajskiej mowie: -Nie ma potrzeby przepraszac... -Ghuda Bule, sir. -Ghuda... - powtorzyl Amos. - Zamyslilem sie i nie uwazalem. To moja wina. Niespodziewanie oczy najemnika zwezily sie czujnie. -Zechciejcie mi wybaczyc, panie, ale mysle, ze gdzies juz was spotkalem. -Bywalo sie w Kesh... i gdzie indziej - Amos potarl brode. Ghuda usmiechnal sie nie bez ironii. -Sir, ja bylem straznikiem w eskorcie karawan... poza pustyniami i tanszymi karawanserajami reszta Kesh jest mi znana z glownie opowiesci. -No to musialo to byc w jakims porcie - stwierdzil Amos. - Nigdy nie zagladalem do Kesh glebiej, niz musialem. Moze spotkalismy sie w Durbinie. -Moze. - Ghuda wzruszyl ramionami i rozejrzal sie dookola. - Moj kompan gdzies zniknal, co mu sie dosc czesto zdarza, pomyslalem wiec sobie, ze moze troche pogapie sie na krondorskie cuda. - Znow potrzasnal glowa. - Czekajze wasc! Kilka lat temu zdarzylo mi sie trafic do Imperialnego Palacu w samym przeswietnym Kesh... to bylo wtedy, kiedy wedrowalem z synem waszego Ksiecia. - Spojrzal na wysokie okna, z ktorych rozposcieral sie rozlegly widok na grod. - Wszystko tu wyglada zupelnie inaczej... Ale owszem... jest na co popatrzec. -Coz - usmiechnal sie Amos. - Syc sie widokami do woli. Wyplywamy jurto o brzasku, by zlapac poranny przyplyw. -Wyplywamy? - Oczy Ghudy zwezily sie jeszcze bardziej. Usmiech Amosa znacznie sie poglebil. -Admiral Trask, do uslug waszmosci. Arutha powiedzial mi, ze wasza dwojka rusza razem z nami. -Dokad plyniemy? - chcial wiedziec Ghuda. -Ha! - sapnal Amos. - Wiec ten twoj dziwaczny kompan niczego ci nie powiedzial? Ruszacie z nami do Crydee. Ghuda odwrocil sie powoli, mowiac tylez do siebie, co i do Amosa. -Jasne, ze mi nie powiedzial. Nigdy niczego mi nie mowi. Amos walnal go przyjaznie w plecy. -Nie wiem dlaczego, ale rad jestem, ze plyniesz z nami. Bedziesz musial dzielic kajute z tym maluchem, ale chyba jakos sie pogodzicie. Staw sie jutro przed switem na dziedzincu. -Bede na pewno. - Gdy Amos sie oddalil, Ghuda potrzasnal glowa. - Ghuda, po co ci plynac do Crydee? Nie mam pojecia, moj drogi Ghuda. Ghuda, czy nie powinienes poszukac Nakora? Oczywiscie, Ghuda. A potem go bedziesz dusic... dlugo i powoli, co Ghuda? - Kiwnawszy energicznie glowa, odpowiedzial samemu sobie: - Z najwyzsza uciecha, Ghuda. Nicholas kroczyl pospiesznie wzdluz rzedow sprzatajacych stadion zolnierzy - popoludniowa musztra juz sie skonczyla i na plac wkroczyli ostro trenujacy gracze. Mlody ksiaze rozgladal sie za Harrym. Znalazl go tam, gdzie sie spodziewal: giermek gapil sie na przygotowania zespolu krondorskich pilkarzy, ktorzy szykowali sie do meczu z przyjezdnymi z Ylith. Sport ow, uprawiany wedle zasad Ksiecia Krondoru, ustanowionych przez Aruthe jakies dwadziescia lat temu - stal sie obecnie narodowym sportem Dziedzin Zachodnich. Pomiedzy najprzedniejszymi zespolami znaczniejszych miast regularnie rozgrywano mecze. Przed kilku laty jakis przedsiebiorczy kupiec ustawil trybuny i siedzenia wokol pola w poblizu palacu. Podczas nastepnych sezonow powiekszal wszystko i rozbudowywal. Obecnie stadion mogl pomiescic jednoczesnie czterdziesci tysiecy kibicow. Tylu tez spodziewano sie podczas najblizszego Szostku, kiedy na murawe wybiegna gracze. Druzyna gosci, Ziomkowie Zlotej Pomocy, mieli zmierzyc sie z mistrzowskim zespolem Krondoru - Nieugietymi Mlynarzami i Piekarzami. Nicholas przybyl w sama pore, by zobaczyc trening napastnikow. Pieciu Nieugietych runelo na trzech obroncow i bramkarza. Po kilku zrecznych zwodach, jeden z atakujacych umiescil pilke w siatce. -Duzo bym dal za to, by zobaczyc ten mecz - mruknal Harry. -Ja tez - odpowiedzial Nicholas. - Ale z drugiej strony, jak to pieknie brzmi... Podroz morska! Harry spojrzal bacznie na przyjaciela i zobaczyl, ze mlody ksiaze niemal plonie z entuzjazmu. -Hej! Tobie to sie naprawde usmiecha! -A tobie nie? Harry wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Crydee jest chyba nudnym miejscem, gdzie o kradziezy dziewczynie calusa na zabawie rozprawia sie chyba tygodniami. Zastanawiam sie zreszta, czy w ogole sa tam jakies dziewki? - Usmiechnal sie w koncu i Nicholas rowniez blysnal zebami. Mlody ksiaze byl w stosunkach z dziewczynami rownie niesmialy, jak Harry bezczelny. Lubil jedynie krecic sie w poblizu, gdy Harry flirtowal z mlodszymi dworkami i corkami sluzacych - sadzil, ze czegos sie zdola nauczyc... no, przynajmniej do momentu, gdy - jak na przyklad wczoraj - Harry nie zaczynal zachowywac sie zbyt natarczywie. Giermek potrafil bywac prawdziwie ujmujacym i czarujacym mlodym czlowiekiem - choc niekiedy, wedle oceny Nicholasa, poczynal sobie zbyt obcesowo. -Moze tobie bedzie brakowac nauk, jakich udzielaja ci palacowe dziewczeta - stwierdzil po chwili - ja jednak czuje sie tak, jakbym wyrwal sie z klatki. Beztroski usmiech Harry'ego natychmiast znikl bez sladu. -Chyba nie bylo tu az tak zle? Nicholas odwrocil sie od pola cwiczen i ruszyl ku palacowi. Harry szybko dolaczyl do jego boku. -Zawsze bylem najmlodszym, najslabszym i... kaleka. Harry uniosl brwi. -Tez mi kaleka! Podczas cwiczen szermierczych oberwalem od ciebie w leb wiecej razy, niz od wszystkich pozostalych chlopakow... a mnie udawalo sie trafic ciebie moze raz w roku. Nicholas usmiechnal sie krzywo - teraz wygladal jak nieco mlodsza kopia Aruthy. -No... tak, trafiles mnie raz czy dwa. -A widzisz! - zakonkludowal Harry. - Niezle sobie radze, ale ty masz do szermierki wyjatkowa smykalke. Jaki tam z ciebie kaleka! -Macie w Ludlandzie Swieto Prezentacji? -Nie - potrzasnal glowa Harry. - To chyba zwyczaj zarezerwowany wylacznie dla rodziny krolewskiej? -Nieprawda - zaprzeczyl Nicholas. - Kiedys bylo tak, ze w trzydziesci dni po urodzeniu kazde dziecko w rodzinie szlacheckiej przedstawiano poddanym, tak, by wszyscy mogli zobaczyc, ze jest bez skazy. W Dziedzinach Wschodnich zwyczaj ten wygasl juz dawno temu... ale nadal praktykowano go tu, na Zachodzie. Moich braci przedstawiono dworowi... moja siostre tez... wszystkich... dopoki na swiecie nie pojawilem sieja. -No dobrze, zgoda... twoj ojciec nie pokazal cie ludowi - kiwnal glowa Harry. - I co z tego? Nicholas wzruszyl ramionami. -Wiesz, nie w tym rzecz, za kogo ty sam sie uwazasz... sek w tym, jak widza cie inni. Zawsze traktowano mnie tak, jakbym byl kims gorszym. Nielatwo to zniesc... czasami. -Aaa! I myslisz, ze w Crydee bedzie inaczej? - spytal Harry, gdy docierali do palacu. Gwardzisci w bramie oddali ksieciu honory, Nicholas zas odpowiedzial: -Nie znam dobrze stryja Martina, podoba mi sie jednak mysl, ze w Crydee moze byc inaczej. -A ja licze na to, ze inaczej nie bedzie - westchnal Harry na widok przemykajacej obok nich szczegolnie urodziwej dziewki. Gapil sie za nia, dopoki nie znikla za jakimis drzwiami. - Nicky... tu jest tak wiele mozliwosci! Na taka odpowiedz Nicholas mogl jedynie potrzasnac glowa. Wioslarze naparli na wiosla, holownik zwawo skoczyl ku przodowi, z wody zas wydzwignely sie ku dziobowi okretu dwie grube liny. Na pomoscie stali Arutha z Anita i grupka dworzan, ktorzy przyszli pozegnac sie z Nicholasem. Oczy Anity blyszczaly wilgocia, Ksiezna Pani jednak powstrzymywala lzy. Nicholas byl jej najukochanszym synem, ale wczesniej juz wyprawila z domu troje dzieci i dzieki temu zdolala jakos zachowac twarz. Mimo to mocno zaciskala dlon na ramieniu meza. W jego zachowaniu bylo cos, co lekko ja niepokoilo. Nicholas i Harry stali na dziobie okretu i pozdrawiali stojacych na pomoscie, energicznie wymachujac dlonmi. Za nimi ulokowal sie Amos, wpatrujacy sie uporczywie w ukochana Alicje. Nicholas przeniosl wzrok z sylwetki babki na Amosa i spytal: -Czy nie powinienem zaczac nazywac cie dziadkiem? -Zrob to choc raz i bedziesz do Crydee plynal za rufa! - lypnal nan groznie stary zeglarz. - A na morzu nazywaj mnie kapitanem! Jak powiedzialem twemu ojcu przed dwudziestu laty, na pokladzie nie masz innego pana ponad szypra, chocby obok niego stal tuzin ksiazat. Tutaj ja jestem najwyzszym sedzia, krolem i kaplanem... i radze, bys o tym nie zapominal! Niezbyt sklonny uwierzyc w to, ze po wyplynieciu w morze Amos potrafi zmienic sie w tyrana o kamiennym sercu, Nicholas usmiechnal sie porozumiewawczo do Harry'ego. Zaloga holownika, odholowawszy okret od przystani, oddala liny. Amos rzucil szybkie spojrzenie pilotowi i ryknal: -Panie pilocie, przejmijcie ster! - Zwracajac sie zas ku zalodze, zawolal: - Postawic zagle topowe! Przygotowac groty i bramsle! Gdy nad masztami zakwitly biela plotna trzech pierwszych zagli, statek zbudzil sie do zycia. Nicholas i Harry poczuli, ze poklad drgnal pod ich stopami. Za sprawa pilota okret lekko skrecil ku prawej. Amos zostawil chlopcow ich wlasnej przemyslnosci i ruszyl ku rufie. Okret powoli defilowal przez caly port, mijajac tuziny mniejszych statkow. Nicholas bacznie sie przygladal wszystkiemu, co czynili marynarze, wykonujac komendy pilota. Do portu wlasnie wplywaly dwa mniejsze kutry przybrzezne. Na widok powiewajacej na topie krolewskiej bandery, oba stateczki odpowiedzialy wlasnym salutem, wywieszajac rowniez barwy Krolestwa. Nicholas pozdrowil oba kutry, machajac ku nim dlonia. -Pospolitujesz sie, Wasza Wysokosc - zauwazyl Harry z przekasem. -Guzik mnie to obchodzi! - mlody ksiaze dal Harry'emu kuksanca lokciem pod zebra. Nie opodal wyjscia z portu statek obrocil sie pod wiatr, stajac niemal w miejscu. U jego burty pojawila sie mala lodeczka, pilot zas wespol z jego asystentem szybko opuscili poklad, przekazujac dowodzenie Amosowi. Gdy tylko lodz pilota odbila od burty, Amos ryknal, zwracajac sie do pierwszego oficera, jegomoscia o nazwisku Rhodes: -Zwinac topsle! Postawic groty i bramsle! Nicholas bezwiednie scisnal dlonmi reling, bo gdy zagle wypelnily sie wiatrem, okret jakby skoczyl do przodu. Gnany podmuchami rzeskiej, porannej bryzy szybko prul portowe wody. Amos przez chwile spogladal na pozostajacy za rufa lad, potem lypnal okiem ku sloncu. -Panie Rhodes - zwrocil sie do pierwszego oficera. - Kurs prosto na zachod. Plyniemy ku Wyspie Czarnoksieznika. Szesc dni walczyli z wiatrami, ktore dely tu przewaznie z zachodu, az wreszcie z bocianiego gniazda rozlegl sie okrzyk: -Ziemia, ahoj! -Gdzie? - zawolal Amos. -Dwa rumby na sterburte, kapitanie! To wyspa! Amos kiwnal glowa. -Panie Rhodes, kurs na wyspe. Na poludniowym zachodzie jest zatoczka, do ktorej mozemy zawinac. Zechce pan przekazac zalodze, ze zabawimy tu dzien lub dwa. Wszyscy zostaja na pokladzie i bez pozwolenia nikomu nie wolno zejsc na lad. Rhodes, ktory byl malomownym czlowiekiem, powiedzial tylko: -Tak jest, kapitanie. Bez rozkazu nikt nie postawi stopy na ladzie. Amos kiwnal glowa. Wiedzial juz, kto zamieszkuje wyspe. Nielatwo mu bylo jednak pozbyc sie starych uprzedzen. Od czasow Macrosa Czarnego wyspa uwazana byla za siedlisko demonow i duchow mroczniej szych niz dusza starego celnika. Przed dziewieciu laty osiadl tu Pug, mag i adoptowany krewniak Aruthy, ktory rowniez mial swoje powody, by nie wszystkich gosci witac przyjaznie i z ochota. Prawie bezwiednie Amos wydal kolejne polecenie: -Panie Rhodes, zechce pan przekazac zalodze, by zachowali czujnosc. Rozejrzawszy sie po pokladzie, Amos stwierdzil, ze jego polecenie bylo wlasciwie zbyteczne. Kazdy z obecnych gapil sie na malenka, rosnaca szybko w oczach plamke odleglego ladu. Amos poczul lekkie podniecenie - wiedzial, ze Pug nie przepada za goscmi, watpil jednak, by zechcial atakowac okret plynacy pod krolewska bandera Krondoru. Na pokladzie pojawili sie Ghuda i Nakor. Maly szelma natychmiast podbiegl do relingu, gdzie tkwili juz Harry i Nicholas. Ten ostatni usmiechnal sie do Nakora. Ksiaze zdazyl juz polubic dziwaka, ktorego towarzystwo okazalo sie zabawnym urozmaiceniem nudnych skadinad dni podrozy. -Teraz sie napatrzycie - uprzedzil Nakor. -Patrzcie, zamek! - zauwazyl Ghuda. W rzeczy samej, gdy podplyneli blizej, ujrzeli rysujace sie coraz wyrazniej na kamiennym cyplu zarysy wynioslego zamku. Wkrotce juz mogli dostrzec szczegoly. Budowle wzniesiono z czarnych glazow na waskim polwyspie, ktory jak ostroga wdzieral sie w morze; od reszty wyspy oddzielal go kanal, przez ktory przelewaly sie fale przyplywu. Nad kanalem wzniesiono zwodzony i opuszczony teraz most, ale tak czy inaczej, miejsce to nie robilo milego wrazenia. Wysoko na wiezy z samotnego okna, blyskalo zlowrogo blekitnawe swiatlo. Okret od poludnia oplynal rafy chroniace dostep do cypla, na ktorym wzniesiono zamek, i wkrotce zblizyl sie do brzegow wysepki. Skupione u relingu towarzystwo uslyszalo ryk Amosa: -Refowac zagle! Kotwice rzuc! Po kilku minutach statek znieruchomial i Amos pojawil sie na dziobie. -Kto schodzi na lad oprocz was dwu? - spytal wskazujac Nakora i Ghude. -Nie jestem pewien, czy wiem o co ci chodzi, Amos... eee... kapitanie - zdziwil sie Nicholas. -Ha! Wydaje mi sie, ze twoj ojciec powiedzial tobie jeszcze mniej, niz mnie - chlopiec bylby przysiagl, ze, mowiac to, Amos porozumiewawczo zmruzyl oko. - Ja wiem jedynie, ze mialem zawinac do brzegow Wyspy Czarnoksieznika, bys mogl odwiedzic swego kuzyna, Puga. Myslalem, ze cos ci o tym wiadomo. Nicholas wzruszyl ramionami. -Nie widzialem go od dziecinstwa. Wlasciwie to ledwie go znam. -Ty pojdziesz - odezwal sie Nakor. Wskazujac na Harry'ego, dodal: - Ty tez. - Do Amosa zas powiedzial: - Co do ciebie... nie mam pewnosci, ale mysle, ze nie zaszkodzi, jak pojdziesz. Ghuda idzie ze mna. Amos pogladzil sie po brodzie. -Arutha polecil mi robic, co powiesz, Nakor, wiec owszem, pojde. -To i dobrze - odparl maly czlowieczek, usmiechajac sie szeroko. - Jazda. Pug czeka. -Wie, ze tu jestesmy? - spytal Harry. -Nie... - zgrzytnal zebami Ghuda. - Spi jak zabity i nie zauwazyl wielkiego okretu, ktory juz od kilku godzin zbliza sie do Wyspy. Harry zachowal tyle przyzwoitosci, by sie zaczerwienic, gdy Nicholas parsknal smiechem. Amos zwrocil sie do zalogi, ktorej polowa przynajmniej wisiala przy relingach i gapila sie na swiatelko blyskajace w niezbyt odleglym zamku. -Opuscic lodz! - rozkazal stary zeglarz. Dziob lodzi zaryl sie w piasek, a dwaj majtkowie wyskoczywszy na brzeg i przeciagneli lodz na plycizne. Nicholas i Harry, brnac po kostki w wodzie, ruszyli ku brzegowi. Zaraz za nimi podazyli Ghuda, Nakor i Amos. Isalanczyk natychmiast skierowal sie ku sciezce, ktora wiodla ku skalnemu cyplowi. -Gdzie leziesz? - zawolal Amos. -Tedy! - Nakor nawet nie raczyl sie odwrocic, tylko wskazal dlonia sciezke. Ghuda spojrzal na towarzyszy, wzruszyl ramionami i poczlapal za Nakorem. Chlopcy zawahali sie na moment, ale ruszyli w slad za najemnikiem. Amos potrzasnal glowa. -Wracajcie na statek - polecil majtkom. - Powiedzcie panu Rhodesowi, by pilnie baczyl na brzeg... Jesli zechcemy, by nas zabrano, damy sygnal. Dwaj marynarze zasalutowali sprezyscie i zaczeli spychac lodz w wode. Dwaj pozostali siegneli po wiosla. Wkrotce ich towarzysze wskoczyli do lodzi, ktora o czterech wioslach szybko smignela ku wzglednemu bezpieczenstwu na pokladzie statku. Amos pospieszyl ku pozostalym czlonkom ekspedycji, ktorzy czekali nan na szczycie sciezki. W tym miejscu od prowadzacej ku zamkowi drozki oddzielala sie druga i Nakor nia wlasnie ruszyl. -Keshaninie - odezwal sie Amos. - Do zamku idzie sie inaczej! -Jestem Isalanczykiem - odparl Nakor. - Keshanie to rosle, ciemnoskore chlopy, nie lubiace zbytnio obciazac skory odzieza. A do Puga... Tedy, jesli laska. -Mosci admirale, lepiej sie z nim nie sprzeczaj - uprzedzil Amosa Ghuda, ktory, popierajac slowa czynem, ruszyl za Nakorem. Pozostali ruszyli za nim. Nakor powiodl ich ku niezbyt glebokiemu jarowi, potem wspieli sie na kolejny niewysoki grzbiet, z ktorego dostrzegli waska dolinke, gesto porosnieta krzewami i wiekowymi drzewami. Sciezka znikala w lesie u podnoza kolejnego pagorka. -Ktoredy ty nas prowadzisz? - spytal Ghuda. Nakor nawet sie nie odwrocil, tylko stuknal kijem w uklepana powierzchnie sciezki. -Tedy. To juz niedaleko. Chlopcy ruszyli pospiesznie i wkrotce wyprzedzili Isalanczyka. -Nakor... - spytal Nicholas. - A skad wiesz, ze Pug gdzies tu jest? Maly kpiarz wzruszyl ramionami. -Och, to zwykla sztuczka. Gdy dotarli do lasu, natkneli sie na geste, ponuro i nieprzyjaznie wygladajace poszycie. Wydawalo sie, ze przedarcie sie wsrod splatanych krzewow jest niemozliwe. -Ktoredy teraz? - spytal Harry. Nakor usmiechnal sie szeroko. -Popatrzcie tylko - i wskazal sciezke swoim kosturem. - Tutaj. Nie podnoscie wzroku. Ruszyl powoli przed siebie, odwracajac sie jednoczesnie, tak ze po chwili szedl juz tylem, ciagnac za soba po ziemi koniec laski. Chlopcy poszli za nim, nie odrywajac wzroku od konca wzbijajacego ze sciezki chmure pylu kija. Poruszali sie dosc wolno i po chwili Nicholas zdal sobie sprawe z faktu, ze choc powinni byli juz beznadziejnie ugrzeznac w gaszczu, nadal mieli przed soba wolna droge. -Nie podnos wzroku - ponownie ostrzegl go Nakor. Otaczal ich mrok, ale zupelnie dobrze widzieli sciezka dotykana koncem kostura. I nagle wszystko wokol nich sie rozjasnilo, a Nakor powiedzial: -Teraz mozecie sie rozejrzec. Zamiast gestej, nieprzeniknionej puszczy otaczal ich dosc rozlegly i dobrze utrzymany ogrod, na przeciwleglym jego koncu paslo sie pod drzewami kilkanascie owiec. Nieopodal widac tez bylo lake i pare luzno puszczonych koni. Obejrzawszy sie za siebie Nicholas, ujrzal stojacych i rozgladajacych sie wokol ze zdumieniem Amosa i Harry'ego. Wygladali na osoby, ktore beznadziejnie zagubily sie w lesnej gluszy. -Szli za wolno - mruknal Nakor. - Zaraz po nich pojde. -Nie ma potrzeby - rozlegl sie jakis lagodny glos obok nich. Obejrzawszy sie za siebie, Nicholas ujrzal przed soba odzianego w czarna szate czlowieka, nieco oden nizszego, ktory przygladal sie wszystkiemu z zagadkowym wyrazem twarzy. Ksiaze otworzyl niemal usta ze zdziwienia, kiedy przypomnial sobie, ze nie bylo go tu jeszcze przed sekunda! Nieznajomy poruszyl dlonia i Amos wespol z Harrym zaczeli toczyc wokol wzrokiem, z minami ludzi nagle obudzonych z glebokiego snu. -Usunalem iluzje - wyjasnil nieznajomy. -Mowilem wam, ze to zwykla sztuczka - puszyl sie Nakor. Mezczyzna spojrzal na obu chlopcow i Nakora, potem przez chwile przygladal sie zblizajacym Amosowi i Ghudzie. Po chwili na jego okolonej broda twarzy pojawil sie wyraz ulgi. -Kapitanie Trask! Nie wiedzialem, ze to ty! -Mosci Pug! - Amos wyciagnal dlon do uscisku. - Dobrze jest cie zobaczyc ponownie. Wygladasz nieco inaczej niz po bitwie pod Sethanon! - dodal, gdy obaj potrzasali dlonmi. -Juz mi to mowiono - odparl Pug z osobliwym rozbawieniem w glosie. - Kim sa twoi towarzysze? Amos wskazal dlonia ksiecia. -Mam zaszczyt i przyjemnosc przedstawic ci, panie, twego kuzyna Nicholasa. Pug usmiechnal sie cieplo i przyjaznie. -Nicky, kiedy ostatni raz cie widzialem, byles dzieckiem! -A oto - ciagnal Amos - Harry z Ludlandu, giermek ksiecia... ci zas dwaj... tam dalej, to Ghuda Bule i... -Nakor, Blekitny Jezdziec - dokonczyl prezentacji Isalanczyk. Dosc nieoczekiwanie dla wszystkich Pug wybuchnal smiechem. -To ty? Slyszalem o tobie! - i prawdziwie rozbawiony dodal: - Witajcie w Villa Beata. Skinieniem dloni wezwal wszystkich, by poszli za nim, i powiodl ich ku dziwnemu domostwu. Spory centralny budynek, bialy, pokryty czerwonymi dachowkami otoczony byl niskim bialym murkiem, za ktorym widac bylo ogrod porosniety bujnym kwieciem. Posrodku ogrodu stala marmurowa fontanna - trzy delfiny na trzy strony swiata rozpryskiwaly strugi ozywczej wody. Nieco dalej wznosily sie dachy innych zabudowan. Idacy obok Puga Nicholas nie mogl powstrzymac sie od pytania. -Co to jest Villa Beata? -To wlasnie miejsce - odpowiedzial Pug. - W jezyku jego budowniczych znaczy to "blogoslawione domostwo". Tak mi przynajmniej powiedziano. Nie przecze, ze nazwa jest trafna. -Skad wiedziales, bratku, ze nie nalezy isc do zamku? - spytal Trask idacego obok Nakora. -Bo gdybym chcial sie ukryc - usmiechnal sie szeroko maly przechera - to przyszedlbym wlasnie tu. -Gdybyscie weszli do zaniku - dodal idacy przodem Pug - przekonalibyscie sie wkrotce, ze swieci pustkami i nikogo tam nie ma... moze poza kilkoma zywymi pulapkami w najwyzszej wiezy. Odkrylem, ze podtrzymywanie ponurej legendy o Czarnoksiezniku sprzyja... swobodzie i zachowaniu prywatnosci. Oczywiscie, ustawilem tam pewne czujniki, ktore ostrzeglyby mnie o waszym pojawieniu sie w zamczysku, i zajrzalbym tam, po to, by przekonac sie, co sie stalo. Ale stracilibyscie przynajmniej pol dnia. - Spojrzal zagadkowo na Nakora i dodal: - Zanim stad odjedziesz, powinnismy porozmawiac. Nakor zwawo pokiwal glowa. -Podoba mi sie twoj dom. Jest na swoim miejscu. Teraz kiwnal glowa Pug. Dotarlszy do drzwi w niewysokim murze, otworzyl je dla pozostalych i przepuscil wszystkich przed soba. -Wiedzcie, ze nie wszyscy z moich slug sa ludzmi. Wyglad niektorych moze was zaskoczyc, ale zaden z nich nie uczyni wam krzywdy. Jakby na potwierdzenie jego slow, w glownych drzwiach domu ukazal sie jakis rosly stwor. Na jego widok Ghuda porwal za miecz, szybko sie jednak opamietal i puscil rekojesc. Przybysz przypominal wygladem goblina, choc Keshanin musial przyznac, ze w zyciu nie widzial tak wysokiego przedstawiciela owej rasy. Zwykle gobliny ustepowaly wzrostem czlowiekowi, choc prawda, ze roznica nie byla wielka. To stworzenie mialo gladka, blekitna z zielonkawym odcieniem skore i wielkie, okragle oczy o czarnych zrenicach na tle zoltawych teczowek. Mialo takze znacznie szlachetniejsze rysy niz gobliny, z ktorymi dotad Ghudzie przyszlo sie scinac, choc grube luki nad oczami i wydatny nos nie pozostawialy watpliwosci co do jego pokrewienstwa z tamtymi. Odziez przybysza byla doskonale skrojona, nosil sie tez w sposob, ktory nieodparcie kojarzyl sie z duma i godnoscia. Usmiechajac sie, obnazyl zeby, ktore dlugoscia niewiele ustepowaly tygrysim klom. Skloniwszy sie dwornie, oznajmil: -Mistrzu, przygotowano juz posilek. -Przedstawiam wam Gathisa, seneszala mojego dworu - odezwal sie Pug. - Zadba o wasze wygody. - Spojrzawszy zas w niebo, zwrocil sie do slugi: - Sadze, ze nasi goscie zjedza z nami kolacje i zostana na noc. Zajmij sie przygotowaniem ich komnat. - - Do gosci zas powiedzial: - Mamy tu sporo miejsca i mysle, ze nalezy wam sie odpoczynek, Wasza Wysokosc - dodal, patrzac na Nicholasa. - Przypominasz mi swego ojca, kiedy byl w twoim wieku. -Znales mojego ojca, kiedy mial tyle lat, co ja teraz? - zachnal sie Nicholas. -Owszem - odpowiedzial mlodzienczo wygladajacy mag. - Opowiem ci o tym przy okazji. Chodzcie - rzekl, zwracajac sie do reszty kompanii. - Musicie odswiezyc sie przed kolacja. Mnie zas trzeba sie zajac kilkoma sprawami, ktorych nie da sie odlozyc... ale dolacze do was, kiedy odpoczniecie. - Z tymi slowami zniknal w bocznych drzwiach, zostawiajac ich Gathisowi. Dziwacznie wygladajacy stwor przemowil do nich nieco syczacym glosem - ktory nalezalo chyba przypisac sporej ilosci zebow - acz dwornie i wyraznie: -Panowie, jesli macie jakies szczegolniejsze potrzeby, zechciejcie mi je wyjawic, a natychmiast zajme sie ich zaspokojeniem. Tymczasem tedy prosze. Ghuda ponownie omal nie porwal za miecz, kiedy zza jakichs drzwi wyszedl troll dzwigajacy narecze bielizny poscielowej. Przybysz mial na sobie spodnie i kurtke, ale niewatpliwie byl trollem - o czym swiadczyly jego podobne do malpich, niezwykle szerokie ramiona, przygarbione i zakonczone zwisajacymi niemal do ziemi lapami. Jego twarz rowniez przypominala malpia - oczy niemal calkowicie ginely pod poteznymi lukami brwiowymi, spod dolnej zas wargi ku gorze wystawaly dwa potezne, typowe dla trollow kly. Przybysz przesunal sie w bok, pozwalajac gosciom przejsc. -To Solunk, pelniacy tu funkcje poslugacza - przedstawil go Gathis. - Jesli zapragniecie czystych recznikow lub nowej porcji goracej wody, pociagnijcie za ten sznur, a Solunk postara sie spelnic wasze zyczenia. Nie mowi jezykiem Krolestwa, ale pojmuje tyle, by wykonywac polecenia i prosby. Jesli czegos nie zrozumie, powiadomcie mnie. - Pokazawszy kompanom wszystkie komnaty, zostawil ich samych. Nicholasowi przypadl dobrze, choc bez zbytniego przepychu urzadzony pokoj. Jeden jego rog zajmowalo proste loze z grubym materacem. Lezacy na lozu mogl przez niewielkie okienko ogladac pozostale budyneczki domostwa. Wyjrzawszy przez nie, ksiaze zobaczyl inne, podobne do Gathisa, choc nie tak rosle stworzenie, ktore nioslo wiazke chrustu ku budynkowi wygladajacemu na kuchnie. Odwrocil sie, by obejrzec reszte komnaty. Zobaczyl biurko ze stojacym przed nim krzeslem, spora szafke i skrzynie. Otworzywszy skrzynie, znalazl w niej czysta posciel, w szafie zas odkryl niewielki zestaw odziezy i bielizny rozmaitego kroju, wielkosci i kolorow. Wszystko wygladalo tak, jakby pozostalo po rozmaitych - i nieco roztargnionych - gosciach. Uslyszawszy pukanie do drzwi, pospieszyl ku nim i, otworzywszy je, spojrzal w twarz stojacego na korytarzu Solunka. Troll skinieniem dloni wskazal niesiona przez dwu roslych laziebnych wanne. Chlopiec otworzyl drzwi szerzej, gapiac sie na nowych poslugaczy, ktorych skora byla czarna - nie ciemna, jak u Keshan - lecz zwyczajnie czarna, jakby ja pomalowano farba. Nowi przybysze mieli tez pozbawione jakiegokolwiek zarostu glowy i twarze, oczy zas niebieskie, z ogromnymi teczowkami i niemal calkowicie niewidocznymi bialkami. Ustawili wanne posrodku komnaty i wyszli. Troll otworzyl szafke i bezblednie wybral pare spodenek i koszule jakby szytych na Nicholasa. Pogrzebawszy w skrzyni, wyjal z niej jeszcze gatki oraz skarpetki. Dwaj kolorowi wrocili tymczasem z wiadrami i napelnili wanne goraca woda, na jej krawedzi zas polozyli recznik, gabke i pachnace mydlo. Troll chrzaknal pytajaco i wykonal gest nasladujacy mycie grzbietu, potem wskazal dlonia na plecy mlodzienca. -Nie, dziekuje - mruknal Nicholas. - Dam sobie rade. Solunk chrzaknal z satysfakcja, kiwnieciem dloni odeslal czarnoskorych i wyszedl za nimi, zamknawszy drzwi. Nicholas potrzasnal glowa, dziwiac sie tym wszystkim osobliwosciom, potem sciagnal z siebie istotnie bardzo juz brudna odziez i wlazl do wanny. Woda byla goraca - choc nie za bardzo - i mlodzik usiadl ostroznie. Wydawszy westchnienie nieklamanej satysfakcji, oparl sie wygodnie. Po tygodniu zycia w ciasnej kajucie goraca kapiel wydala mu sie czyms bardzo zblizonym do niebianskich rozkoszy. Gdzies za sciana Harry podspiewywal radosnie - acz niezbyt melodyjnie - i mlody ksiaze postanowil zajac sie gabka i mydlem, zanim woda za bardzo sie nie ochlodzi. Wkrotce tonal w pianie i wtorowal Harry'emu. Sporo czasu minelo, zanim wreszcie wydobyl sie z wody, wytarl i odzial - odkrywajac, ze nowe ubranie lezy na nim niemal tak dobrze, jak jego wlasne. Wciagnawszy buty, wyszedl z komnaty i postanowil pomyszkowac troche po okolicy. Zaczal od glownego budynku, przeszedl korytarzem i skreciwszy w bok znalazl sie w ogrodzie. Podobnie jak w tym rozciagajacym sie przed budynkiem i tu dominowaly drzewa owocowe i kwiaty. Obok fontanny wzniesiono mala, biala, kamienna laweczke, na ktorej siedzial teraz Pug, rozmawiajacy o czyms z mloda kobieta. Nicholas podszedl blizej i oto Pug podniosl sie i powiedzial: -Wasza Wysokosc, niechze wolno mi bedzie przedstawic ci moja przyjaciolke, Lady Ryane. - Zwracajac sie zas do towarzyszki, rzekl: - Ryano, oto ksiaze Nicholas, syn Aruthy z Krondoru. Kobieta podniosla sie i dygnela w dworskim uklonie, utkwiwszy w ksieciu spojrzenie zdumiewajaco zielonych oczu. Nielatwo byloby okreslic jej wiek inaczej, niz mowiac, ze miala wiecej niz kilkanascie i mniej niz trzydziesci lat. Miala pieknie rzezbione, prawdziwie arystokratyczne rysy - ujrzawszy ja, Nicholas pomyslal, iz w porownaniu z nia wyglada jak prostak. Byla tez niezwykle urodziwa - ale w jej ruchach, zachowaniu i wygladzie bylo cos obcego - jej wlosy byly jak ze zlota, a skora barwy kosci sloniowej niemal lsnila w sloncu. Po krotkim, trwajacym mgnienie oka wahaniu Nicholas sklonil sie nisko: -Pani... -Ryana jest corka moich starych przyjaciol - powiedzial Pug - i przybyla tu, by poglebic swoja wiedze. -Poglebic wiedze? Pug kiwnal glowa, wskazujac jednoczesnie Nicholasowi miejsce obok siebie. -Mam tu wielu slug i licznych przyjaciol, ale niektorzy z mieszkancow tego domostwa sa moimi uczniami. -Mowiono mi, - rzekl ostroznie Nicholas - ze ufundowales Akademie w Stardock. Pug usmiechnal sie nie bez ironii. -Akademia, moj drogi, nie ustrzegla sie wad innych instytucji, ktore zalozyli ludzie. W miare uplywu czasu coraz bardziej kostnieje, jej czlonkowie przywiazuja sie do tradycji i niechetnym okiem patrza na jakiekolwiek zmiany. Skutkow takich tendencji doswiadczylem na wlasnej skorze i nie mam zamiaru przezywac tego ponownie. Moje wplywy w Stardock sa jednak ograniczone. Bylem tam przed siedmiu laty, rok wczesniej zas osiadlem z moimi magami tutaj. Porzucilem Stardock po smierci zony. - Podniosl wzrok w niebo i przez chwile milczal, pograzony we wspomnieniach. - Moi starzy przyjaciele, Kulgan i Meecham, rowniez odeszli. Moje dzieci dorosly juz i pozenily sie... nie, nie masz w Stardock osob, ktore chcialbym odwiedzac. - Skinieniem dloni objal cala okolice. - Zebralem tu wszystkich, ktorzy byli tego warci, w tym kilku z innych swiatow. Nie sadze, by w Stardock przyjaznie powitano niektorych... widziales ich i domyslasz sie, w czym rzecz. -Owszem - rzekl Nicholas, potrzasajac glowa. I silac sie na uprzejmosc, zwrocil sie do Ryany: - Czy ty, pani, pochodzisz z jednego z owych odleglych swiatow? -Nie, Wasza Wysokosc - odpowiedziala glosem, w ktorym slychac bylo obce nutki. - Urodzilam sie niedaleko stad. Nicholas poczul dziwny dreszcz, choc nie potrafilby powiedziec, co obudzilo jego niepokoj. Dziewczyna byla niezwykle piekna - wedle wszelkich norm - ale byla to niezwykla uroda, taka, jaka don wcale nie przemawiala. Nie mogac na poczekaniu wymyslic odpowiedniego komplementu, usmiechnal sie tylko uprzejmie. Pug dostrzegl chyba zaklopotanie mlodzienca, odezwal sie bowiem: -Czy nie zechcialbys nam, ksiaze, powiedziec, czemu zawdzieczamy te wizyte? Dosc wyraznie powiedzialem twemu ojcu, ze wolalbym, by zostawiono mnie w spokoju. -Pug, zapewniam cie, ze nie mam pojecia - Nicholas zaczerwienil sie jak przylapany na zalotach zaczek. - Ojciec wyjasnil mi, ze nalegal na to Nakor, i ze z jakiegos powodu poczul, ze powinien spelnic jego zadanie. Ja sam jade na dwor Martina do Crydee... przez pewien czas mam byc jego giermkiem. Mysle, ze chodzi o to, bym troche, jak to mowia, zmeznial. Na wargach Puga pojawil sie usmiech, ktory w dziwny sposob dodal Nicholasowi otuchy. -No... owszem, zycie w Crydee nie jest tak uladzone jak w Krondorze, ale daleko mu do dzikosci baronii z Pogranicza. Od czasow mojego dziecinstwa miasto rozroslo sie prawie dwukrotnie - jak mi mowiono. Garnizon stanal tez w Jonril, ktore samo stalo sie znaczniejszym grodem. Rosnie tam nowe ksiestwo. Mysle, ze ci sie tam spodoba. -Tez na to licze - odparl Nicholas, ktory rowniez sie usmiechnal, choc w glosie jego nie slychac bylo przesadnego zapalu. Nie chcial sie zdradzac z uczuciami, ale podczas paru minionych dni miewal niespodziewane ataki tesknoty za domem. Podroz stracila juz dlan urok nowosci. Bezczynnosc i nuda, jakie dreczyly go, gdy calymi dniami nie mial niczego do roboty - oprocz przemierzania niewielkiego skrawka pokladu - zaczynaly brac gore nad blednacymi juz atrakcjami rejsu. -Jak stoja sprawy na dworze twego ojca? - spytal Pug. -Jak zwykle, mnostwo zamieszania, ktore stalo sie juz tradycja - odparl cierpko Nicholas. - Nie nekaja nas wojny ani zaraza, ani inne kleski... jesli o to chciales spytac. - Zajrzawszy w twarz maga, dostrzegl w niej jeszcze jedno pytanie. - Twoj syn zostal Konetablem Krondoru - dopelnil odpowiedzi. Pug kiwnal glowa i zamyslil sie na chwile. -William i ja zaciekle sie spieralismy, kiedy oznajmil mi, ze chce poswiecic sie wojaczce - mruknal wreszcie. - Jest wielce utalentowany, a jego zdolnosci sa rzadkie i niezwykle. -Ojciec cos mi o tym mowil - odezwal sie Nicholas - nie jestem jednak pewien, czy dobrze to pojalem. Usmiech wrocil na twarz Puga. -Ja tez nie bylem pewien. Nicholasie. Mimo wszystkich moich umiejetnosci, ojcostwo - przynajmniej w przypadku Williama - troche mnie przerastalo. Nalegalem, by studiowal w Stardock, on jednak uparcie sie temu sprzeciwial. - Mag potrzasnal glowa i znow sposepnial. - Obstawalem przy swoim, az w koncu wyjechal bez pozegnania. Arutha przyjal go do armii, poniewaz William formalnie jest jego krewniakiem. Rad jestem, ze chlopak wyszedl w koncu na ludzi. -Powinienes go kiedys odwiedzic - podsunal Nicholas. -Moze kiedys... - usmiechnal sie Pug. -Czekajze... - odezwal sie Nicholas - chcialbym cie o cos zapytac. Wszyscy w rodzinie nazywaja Williama kuzynem. Przed chwila sam przyznales sie do pokrewienstwa. Wiem jednak, ze dziadek Borric mial jedynie trzech synow i zadnych kuzynow. To jak to jest? -Aaa...rozumiem - rzekl Pug. - Oddalem kiedys twojemu dziadkowi przysluge... kiedy nalezalem do jego domownikow. Bylem sierota, kiedy zas uznano mnie za zaginionego, dodal moje imie do rodzinnych spisow w Rillanonie. Nie zostalem formalnie adoptowany, Krol nie moze mnie nazywac bratem, wydaje mi sie wiec, ze slowo "kuzyn" najlepiej chyba oddaje istote moich wiezow z twoja rodzina. Nie rozglaszam tego tutaj, bo nikogo tu nie obchodza takie sprawy jak tytuly i nadania, w Krondorze jednak uwazaja mnie za... kogos w rodzaju ksiecia. Na twarzy Nicholasa pojawil sie nieco przekorny usmiech. -Wasza Wysokosc, niechze mi wiec bedzie wolno pogratulowac ci urodzin trzeciego wnuka. -Wnuka? - Pug usmiechnal sie prawdziwie ukontentowany. -Nie inaczej - potwierdzil Nicholas. - Wuj Jimmy ma juz dwie coreczki, tym razem jednak naprawde... oczekiwal syna. -Nie widzialem ich od chwili slubu - przyznal Pug. - Moze powinienem jednak zajrzec do Rillanonu, chocby po to, by zobaczyc wnuczeta. - Spojrzal przyjaznie na Nicholasa. - Przy okazji zajrze i na dwor twego ojca... moze wreszcie uparty ojciec i rownie uparty syn jakos sie dogadaja. U wejscia do ogrodu pojawili sie Nakor i Ghuda. Wojownik mial na sobie pieknie wykonczona koszule z jedwabiu i bufiaste spodnie, ktorych nogawki zatknal sobie w cholewy swych mocno podniszczonych butow. Katowski miecz zostawil w komnacie, z daleka jednak widac bylo rekojesci wystajacych mu zza pasa sztyletow. Maly przechera odzial sie w krotka szate pomaranczowej barwy - nieco zbyt jaskrawej wedle oceny Nicholasa - i wygladal na ogromnie z siebie zadowolonego. Podbieglszy do Puga, sklonil mu sie nisko. -Dziekuje za szate. Spojrzawszy na Ryane, lekko wytrzeszczyl oczy i szeroko otworzyl gebe. Powiedzial tez kilka zdan w jezyku zupelnie Nicholasowi nie znanym. Teraz z kolei kobieta spojrzala na malego czlowieczka ze zdumieniem, potem zas, wyraznie zaniepokojona, przeniosla pytajacy wzrok na Puga. Isalanczyk powiedzial cos, co pozbawilo ja spokoju. Pug podniosl palec do ust w gescie, ktorym na calym swiecie nakazywano milczenie i dyskrecje. Nakor lypnal oczami na Ghude i Nicholasa. Usmiechnawszy sie z zaklopotaniem, wybakal: -Przepraszam. Nicholas spojrzal na Ghude, ktory wzruszyl ramionami. -Nie mam pojecia, o co mu chodzi. -Zaraz tu beda Amos i Harry - przerwal niezreczna cisze Pug. - Moze przejdzmy do jadalni. Jadalnia miescila sie w odleglym od kwater gosci skrzydle i okazala sie spora, kwadratowa komnata. Posrodku ustawiono niski - rowniez kwadratowy - stol, wokol ktorego rozmieszczono niskie sofy. -Wole posilki podawane na modle Tsurani - przyznal Pug w tej samej chwili, w ktorej do jadalni weszli Amos i Harry. - Mam nadzieje, ze nikomu to nie przeszkadza. -Jakos to zniose... tak dlugo, jak dlugo na stolach bedzie cos do zjedzenia - odezwal sie Amos. Ujrzawszy Ryane, umilkl, czekajac, az Pug ich sobie przedstawi. Harry wpatrywal sie na nieznajoma tak natarczywie, ze podchodzac do Nicholasa, przewrocil sie niemal o sofe. -Kto to taki? - syknal, siadajac obok ksiecia. -Czarodziejka, a przynajmniej adeptka magii i uczennica Puga - objasnil cicho Nicholas. - Przestan szeptac, to nieuprzejme. Harry zaczerwienil sie i umilkl, tymczasem zas w drzwiach ukazali sie dwaj czarnoskorzy dzwigajacy tace z talerzami. Szybko rozlozyli zastawe i wyszli. Po chwili wrocili z pucharami na wino. Gdy wniesiono potrawy, Pug zwrocil sie do wszystkich: -Kiepski ze mnie gospodarz, zechciejcie mi wiec wybaczyc, jesli komus czegos brakuje. -Nie powiadomilismy cie o naszym przybyciu - odpowiedzial za wszystkich Amos - nikt wiec nie powinien narzekac. -Bardzo jestes uprzejmy, mosci admirale - usmiechnal sie mag. -Sadzilem - odezwal sie mlody ksiaze - ze ojciec ma jakis sposob, by sie z toba skontaktowac. -Owszem, Wasza Wysokosc - odpowiedzial Pug. - Ale umowilismy sie, ze bedzie z niego korzystal jedynie w razie najwyzszej koniecznosci. Taka zas nie pojawila sie od czasu, kiedy opuscilem Krolestwo. Wszedzie panuje pokoj. Od tej chwili biesiada przy stole potoczyla sie gladko, choc rozmawiano o blahostkach. Jedynie Nakor milczal jak zaklety i uporczywie gapil sie na lady Ryane. Pug - wbrew wlasnej opinii - okazal sie doskonalym gospodarzem, ktory niezwykle zrecznie wciagnal obu chlopcow do rozmowy. Obaj pijali wino od czasow, kiedy pozwolono im zasiadac przy stolach rodzicow, jednak wedle zwyczaju panujacego w wiekszosci domow szlacheckich, trunek podawany mlodzikom rozcienczano woda. Dzis uraczono ich swietnym winem keshajskim i po wypiciu dwu pucharow obaj wpadli w doskonaly humor - glosnymi wybuchami smiechu kwitowali wielokrotnie juz wczesniej slyszane opowiesci Amosa. Kiedy stary zeglarz rozpoczal kolejna historie o niezwyklych przygodach, Pug nachylil sie do Nakora: -Przyjacielu, czy wolno mi prosic o rozmowe na osobnosci? Maly Isalanczyk podniosl sie zwawo i ruszyl ku drzwiom, ktore wskazal mu mag. -Powiedziano mi, ze ta wizyta to twoj pomysl - rzekl Pug, gdy weszli do jednego z malych ogrodkow, jakich wiele byc musialo w tej posiadlosci. -Nie sadzilem, ze spotkam tu... - zaczal Nakor. -Skad wiedziales? - spytal gospodarz. -Nie mam pojecia - Nakor wzruszyl ramionami. - Po prostu wiem i tyle. Pug zatrzymal sie obok niewysokiej laweczki. -Kim jestes? -Czlowiekiem, jak wszyscy - odparl Nakor, siadajac na laweczce i krzyzujac pod soba nogi. - Wiem to i owo... znam pare sztuczek... to wszystko. Pug przez chwile patrzyl nan badawczo i bez slowa. W koncu, siadajac na krawedzi niewielkiego basenu, rzekl: -Lud Ryany obdarzyl mnie zaufaniem. Ona jest corka kogos, kogo znalem przed dwudziestu laty. To chyba ostatni z... i wiekszosc ludzi uwaza ich za istoty z legend. -Widzialem kiedys jednego - odezwal sie nieposkromiony Isalanczyk - Podrozowalem gorami z Toowomba do Injune. Ujrzalem go o swicie, z daleka, na szczycie gory, oswietlonego promieniami slonca. Pomyslalem, ze to dziwne, iz siedzi tam samotnie. Potem jednak przyszlo mi do glowy, ze jemu moze wydawac sie niezwykle, ze samotny jestem ja. W koncu to sprawa punktu widzenia. Postanowilem, ze nie bede mu przeszkadzal w rozmyslaniu, ale przygladalem mu sie przez chwile. Byl wcieleniem piekna, jak twoja lady Ryana. - Potrzasnal glowa. - Wspaniale, niezwykle istoty. Powiedziano mi, ze niektore ludy czcily je jako bogow. Chcialbym porozmawiac z ktoryms z nich. -Ryana jest bardzo mloda - stwierdzil Pug. - Przez wiele lat byla dzikim stworzeniem i dopiero niedawno obudzil sie w niej rozum i inteligencja. Wedle pojec jej rasy, na razie z trudem moze zrozumiec wlasna nature i niedawno obudzona moc. Lepiej bedzie, jesli na razie ograniczymy jej kontakty z ludzmi. -Jak wolisz - Nakor wzruszyl ramionami. - Widzialem ja i to mi na razie wystarczy. -Rzadko spotyka sie takich jak ty - usmiechnal sie Pug. -A co mi tam... - Nakor ponownie wzruszyl ramionami. - Dawno juz doszedlem do wniosku, ze glupio jest trapic sie sprawami, na ktore nie ma sie wplywu. -Jaki jest powod twej wizyty? Niemal nieustannie usmiechniete oblicze malego przechery lekko sie zasepilo. -Sa nawet dwa. Chcialem cie spotkac, poniewaz to twoje slowa sprowadzily mnie kiedys do Stardock. -Moje slowa? -Powiedziales kiedys czlowiekowi o imieniu James, ze jesli spotka gdzies kogos takiego jak ja, powinien mu rzec: "Nie masz zadnej magii". - Pug kiwnal twierdzaco glowa. - Kiedy wiec uslyszalem to od niego, udalem sie do Stardock, by cie odnalezc. Opusciles Akademie wczesniej, ale ja tam troche zabawilem. Znalazlem tam wielu powaznych ludzi, ktorzy nie pojmuja, ze magia to tylko zwykle sztuczki. Pug nie mogl sie nie usmiechnac. -Powiadano, ze mocno potrzasnales Watumem i Korshem. -Zblakane owieczki, ktore za bardzo wziely sobie do serca swoje teorie. - Nakor usmiechnal sie rownie szeroko. - Ruszylem miedzy zakow i zaczalem objasniac moj punkt widzenia. Na moja czesc spora grupka przyjela miano Blekitnych Jezdzcow i wszyscy razem zaczelismy dawac energiczny odpor obrazliwym uwagom, jakich nie szczedzily nam te dwie stare cioty, ktorym zostawiles zarzad uczelnia. -Bracia Korsh i Watum... - parsknal smiechem Pug. - Moi najzdolniejsi studenci. Ha! Nie sadze, by nazywanie ich "starymi ciotami" przypadlo im do gustu. -Nie przypadlo - przyznal Nakor. - Ale zachowywali sie jak dwie stare cioty, wypisz wymaluj. Nie mow mi, ze sie ze mna nie zgadzasz. Oni po prostu nie wiedza - i nie chca wiedziec - ze nie ma zadnej magii. -Owszem - westchnal Pug. - Kiedy spojrzalem wstecz na dziesiec lat mojej pracy w Stardock, zobaczylem, ze przeszlosc sie powtarza. Mialem przed soba kolejne Zgromadzenie Wielkich z Kelewanu. ... grupe ludzi, ktorzy poswiecaja sie jedynie powiekszaniu wplywow, wielkosci, potegi... Wszystko zas kosztem innych. -Uwielbiaja tajemniczosc - przytaknal Nakor - i udaja, ze sa ogromnie wazni. Pug wybuchnal smiechem. -Gdybys wiele lat temu spotkal mnie na Kelewanie, rzeklbys pewnie to samo... albo i cos gorszego. -Spotkalem paru z tych twoich Wielkich - odpowiedzial Nakor. - Portale jeszcze dzialaja... ciagle handlujemy z Imperium Tsurani, im potrzebne sa nasze metale, a nam niektore z ich towarow. Wladczyni Imperium jest bystra negocjatorka, taka, ktora potrafi wszystkich zadowolic. Wszyscy maja udzial w zyskach. Od czasu do czasu pojawiaja sie u nas Wielcy z Tsurani. I niekiedy ci obcy magowie z Chakahar. Nie wiedziales? Pug potrzasnal glowa. -Jesli w Stardock pojawili sie magowie cho-ja z Chakaharu, oznacza to koniec wladzy Zgromadzenia nad Imperium. - W jego oczach pojawil sie smutek. - Wiesz, przyjacielu, nie spodziewalem sie, ze nastapi to za mego zycia. To koniec tradycji, ktora byla dla nich czyms najistotniejszym, choc liczne filary, na ktorych opierala sie wladza Zgromadzenia, okazaly sie osadzonym na strachu falszem: falszem byla powszechna wiara w dobre intencje magow, falszem przesycone bylo samo Imperium i falszem okazaly sie ich opinie o krajach z nim graniczacych. Wygladalo na to, ze Nakor doskonale rozumie to, co chcial powiedziec Pug. -Klamstwa miewaja twardy zywot, mosci magu. Ale nie trwaja wiecznie. Powinienes tam wrocic i przekonac sie o tym sam. Pug potrzasnal glowa - nie byl zreszta pewien, czy maly Isalanczyk mowi o Kelewanie, czy o Stardock. -Od dziewieciu juz niemal lat wyrzekam sie swojej przeszlosci. Moje dzieci wygladaja teraz jak moi rowiesnicy, a wkrotce beda przypominac ludzi starszych ode mnie. Bylem swiadkiem smierci mej zony, patrzylem, jak umierali moi nauczyciele. Moi starzy druhowie z obu swiatow dawno juz wedruja przez komnaty smierci. Nie chce patrzec, jak moje dzieci starzeja sie i umieraja. -Wstal i zrobil kilka krokow. - Nie wiem, Nakor, czy to madre, ale tego wlasnie boja sie ponad wszystko. Nakor kiwnal tylko glowa. -Okazuje sie, ze nie tak znow bardzo roznimy sie od siebie. -O czym ty mowisz? - zachnal sie Pug. Nakor usmiechnal sie szeroko. -Spojrz na mnie. Zyje juz na tym swiecie trzykrotnie dluzej, niz jakikolwiek ze znanych mi ludzi. Urodzilem sie w Kesh za czasow Imperatora Sajanjaro, ktory byl praprapradziadkiem malzonki obecnie tam panujacego Imperatora Diagai. Widzialem jego matke, Imperatorowa, kiedy byla dziewiecioletnia dziewczynka. Opuscila tron jako stara kobieta, ktora wladala Keshem ponad czterdziesci lat. A jednak pamietam ja jako dziewczynke, a wygladalem wtedy dokladnie tak jak teraz. - Westchnal z przejeciem. -Nie bylem czlowiekiem godnym zaufania... moze z powodu mojego fachu. - Nie wiadomo skad wydobyl talie kart, jedna dlonia rozlozyl ja w wachlarzyk, potem strzepnal palcami i karty znikly. - Doskonale cie jednak rozumiem. Nie zyje juz nikt, kogo znalem w dziecinstwie. Pug ponownie przysiadl na krawedzi fontanny. -A jaki jest drugi powod twej wizyty? -Widze pewne rzeczy... - zaczal Nakor. - Nie wiem, jak to sie dzieje, zdarzaja sie jednak takie chwile, w ktorych po prostu wiem. Nicholas wyruszyl w podroz, ktora zawiedzie go znacznie dalej, niz do Crydee. Przyszlosc tego chlopca kryje w sobie liczne niebezpieczenstwa. Pug milczal przez chwile, rozmyslajac o slowach goscia. -W czym moge pomoc? - spytal wreszcie. Nakor potrzasnal bezradnie glowa. -Nie naleze do medrcow. Korsh i Watum nazywali mnie postrzelencem, ostatnio zas nieustannie powtarza mi to Ghuda. - Pug usmiechnal sie ze zrozumieniem. - Niekiedy sam nie rozumiem moich zdolnosci... - westchnal ponuro. - Ty, wedle wszelkich miar, jestes czlowiekiem wielkiego rozumu, ktorego osiagniecia sa zdumiewajace. Zyles wsrod najdziwniejszych stworzen i nie uwazasz tego za cos niezwyklego. Widzialem twoje dziela w Stardock... robia wrazenie... ani slowa. Udzielanie rad tobie uwazalbym za zuchwalstwo. -Zuchwalstwo czy nie... powiedz, co o tym myslisz? -Mysle, - odpowiedzial Nakor, przygryzajac pierwej dolna warge - ze chlopiec stanie sie wezlem, wokol ktorego splota sie przyszle wydarzenia. - Wykonawszy dlonia nieokreslony gest, dodal: - Gdzies tam gromadza sie ciemne moce i cos przyciaga je do niego. Nie mozna tego zmienic. Musimy wiec byc gotowi na to, by w odpowiedniej chwili przyjsc mu z pomoca. - Pug milczal przez dosc dluga chwile. - Ponad trzydziesci lat temu - odezwal sie w koncu - takim wezlem okazal sie ojciec Nicholasa. Jego smierc z pewnoscia bylaby jednoczesnie zwyciestwem sil mroku. -Wezowy lud. Pug spojrzal na Nakora, nie kryjac zaskoczenia. Maly Isalanczyk wzruszyl ramionami. -Wiesci o bitwie pod Sethanon rozeszly sie daleko i szeroko. Ja dowiedzialem sie znacznie pozniej. Wsrod rozmaitych poglosek uderzyla mnie jedna, uporczywie powtarzana: ze doradca wodza najezdzcow byl pantathianski mag i kaplan. -Wiesz cos o Pantathianach? -O, natykalem sie na nich tu i owdzie. - Nakor wzruszyl ramionami. Podejrzewam, ze niezaleznie od tego, co sobie myslaly te wasze mroczne elfy z Polnocy, tak naprawde cala awanture wywolali Pantathianie, ale co wydarzylo sie pozniej, to juz przewyzsza moje zrozumienie. -Gdybys rozumial, bylbys jeszcze bardziej zdumiony - mruknal Pug. - Dobrze wiec, pomoge Nicholasowi. -Trzeba nam udac sie na spoczynek - rzekl Nakor, podnoszac sie z lawki. - Pewnie chcialbys, zebysmy jutro odplyneli. -Ciebie wolalbym zatrzymac - usmiechnal sie Pug. - Mysle, ze przydalbys sie tu. Rozumiem jednak, co to znaczy byc zwiazanym z losem innego czlowieka. Nakor spowaznial nagle i Pug pomyslal, ze po raz pierwszy widzi Isalanczyka prawdziwie zasepionego. -Z tej kompanii pieciu poplynie za morza, ale musimy jeszcze spotkac cztery osoby. Dziewieciu odplynie, a niektorzy nie wroca. Na twarzy Puga pojawila sie troska. -Wiesz ktorzy? -Mam byc jednym z tej dziewiatki - odparl Nakor. - Nikomu nie dano poznac wlasnych losow. -Nigdy nie spotkales Czarnego Macrosa - stwierdzil Pug. Nakor usmiechnal sie nagle i poweselal. -Owszem, raz sie z nim zetknalem, ale to dluga historia. -Trzeba nam teraz wrocic do gosci - rzekl Pug, rowniez wstajac. - Ale powiem ci, ze chcialbym kiedys uslyszec te opowiesc. -A co z chlopcem? - spytal Nakor. -Z powodow, ktore ci podalem, nie usmiecha mi sie mysl o ponownym zwiazaniu sie z losami jakiegos smiertelnika - wyznal Pug. - Nawet jesli to moj krewniak. - Potrzasnal glowa nie bez irytacji. - Nie moge jednak opuscic tych, ktorych polubilem. Pomoge Nicholasowi, kiedy przyjdzie pora. -Niech i tak bedzie - skwitowal Nakor deklaracje maga. - Dlatego wlasnie powiedzialem jego ojcu, ze trzeba nam sie spotkac z toba. -W rzeczy samej, niezwykly z ciebie czlowiek, Blekitny Jezdzco - przyznal Pug. Nakor rozesmial sie i kiwnal glowa. Wrocili do jadalni w sama pore, by uslyszec zakonczenie kolejnej opowiesci Amosa, ktory zabawial Ghude i Nicholasa. Ryana wygladala na nieco skonfundowana, Harry zas gapil sie na nia, z takim podziwem, ze nie spostrzeglby nawet trzesienia ziemi. Pug polecil wniesc kawe, wytrawne wino, i skierowal rozmowe na krondorskie ploteczki. Wkrotce wszyscy zaczeli poteznie ziewac, co dalo sygnal do zakonczenia skromnego przyjecia. Mag pozegnal gosci, zyczac im dobrej nocy i, podawszy dlon Ryanie, wyprowadzil ja z komnaty. Nicholas wespol z towarzyszami ruszyli do swoich sypialni. Dotarlszy do kwatery, mlody ksiaze odkryl, ze lozko juz poscielono i zapalono swiece w lichtarzu. W poprzek loza lezala obszerna nocna koszula. Polozyl sie i wkrotce juz zasypial, kiedy poczul, ze ktos szarpie go za ramie. Otworzywszy zdumione oczy, ujrzal stojacego nad nim Harry'ego. Giermek mial na sobie nocna koszule - taka sama jak jego wlasna. -Co tam znowu ? - spytal, zwalczajac ogarniajaca go sennosc. -Nie uwierzysz! Chodz, zobacz! Wygramoliwszy sie z lozka, Nicholas wyszedl za Harrym na korytarz i obaj skierowali sie do sypialni giermka. -Juz zasypialem - mowil tymczasem Harry - kiedy uslyszalem jakis dziwny dzwiek. - Skinieniem dloni wezwal Nicholasa do okna i powiedzial: - Zachowaj cisze. Nicholas spojrzal przez okno i ujrzal stojaca nieopodal, na srodku trawnika, lady Ryane. -To ona tak halasowala, spiewala czy co... choc to niezupelnie byl spiew. Zlotych wlosow dziewczyny, ktore prawie plonely wlasnym blaskiem w swietle midkemianskich ksiezycow, nie mozna bylo pomylic z niczyimi innymi. Nicholas poczul, ze szczeka opada mu niemal do desek podlogi. -Jest gola! -Czekajze! - zdumial sie Harry. - Jeszcze przed chwila miala na sobie suknie, niech mnie ges kopnie, jesli lze! - Teraz jednak panna rzeczywiscie stala na trawniku zupelnie bez szat, pograzona w swego rodzaju transie. - Co ona wyprawia? - zdumiewal sie Harry. Nicholas z najwyzszym trudem opanowal drzenie lydek. Stojaca w blasku miesiacow kobieta byla calkowicie naga, ale w jej wygladzie nie bylo niczego, co obudziloby erotyczne pragnienia obu - mlodych przeciez! - chlopcow. Ksiaze czul sie teraz nie tylko jak intruz - owialo go nagle tchnienie niebezpieczenstwa. -Slyszalem opowiesci o tym, jak to przy blasku ksiezyca wiedzmy oddaja sie demonom! - wystekal Harry. -Patrz! - syknal jego towarzysz. Zloty, otaczajacy dziewczyne nimb zaplonal nagle oslepiajacym blaskiem, tak intensywnym, ze podgladajacy chlopcy musieli zmruzyc oczy. Przez dluga chwile na trawniku swiecilo miniaturowe slonce, po jakims czasie jednak jego blask zaczal przygasac. Swietlisty nimb zaczal zwiekszac swoje rozmiary do znacznie przekraczajacych poprzednie, dziewczece. Pecherz blasku rozdymal sie szybko i wkrotce byl wielki jak cale domostwo, po chwili zas moglby zamknac w sobie caly okret Amosa. Wewnatrz plamy swiatla pojawilo sie jednak cos ciemniejszego... zrazu ksztalt byl niewyrazny, z kazda jednak uplywajaca sekunda krzepnal i gestnial. I nagle blask przygasl - rownie niespodzianie, jak rozblysnal - posrodku zas trawnika, tam gdzie jeszcze przed kilkoma momentami stala lady Ryana, pojawil sie legendarny stwor, rozposcierajacy na setki stop swe mocarne skrzydla. W swietle ksiezycow chlopcy wyraznie widzieli kazda, najdrobniejsza zlota luske, dluga, gietka szyje zwienczona grzebieniem i gadzi, zadarty w gore leb. Smok wdziecznie i lekko uderzyl skrzydlami, zional ogniem i wzbil sie w powietrze. Harry scisnal dlon Nicholasa tak silnie, ze zrobil mu siniaka, zaden z chlopcow jednak nawet nie drgnal. Kiedy smok zniknal w mroku, obaj spojrzeli na siebie. Lzy plynely im z oczu, przepelnionych zachwytem i groza. Takich smokow po prostu nie bylo! Owszem, na Midkemii trafialy sie podobno mniejsze, latajace gady zwane zwyczajowo smokami, tamte byly jednak zwyklymi jaszczurami nie posiadajacymi sladu inteligencji czy rozumu. Nie spotykano ich zreszta w Zachodnich Dziedzinach. Widywano je jakoby w gorach na zachodzie Kesh. Zlotych zas smokow, ktore mogly mowic i uprawialy magie, po prostu nie bylo... nie bylo i juz! Istnialy jedynie w legendach. A jednak obaj byli przed chwila swiadkami, jak tu, w smugach ksiezycowej poswiaty, kobieta - ktora im przedstawiono! - przeksztalcila sie we wspaniale, majestatyczne stworzenie, by odleciec i poszybowac nad Midkemia. Widok ten tak poruszyl Nicholasa, ze nie umial powstrzymal lez. Harry zebral sie w garsc nieco szybciej. -Moze powinnismy obudzic Amosa? -Nie. Trzymaj jezyk za zebami! Zrozumiales? - potrzasnal glowa Nicholas. Harry kiwnal glowa, bez zwyklej w takich wypadkach przekory czy chelpliwosci. W tej chwili wygladal jak zwykly, przestraszony, wiejski chlopak. -Zrozumialem. Nicholas zostawil przyjaciela i wrocil do swej sypialni. Przekroczyl prog... i serce wywinelo w nim kozla, gdy ujrzal siedzacego na jego lozu Puga. -Zamknij drzwi. Nicholas zrobil, co mu kazano, mag zas zabral sie do wyjasnien: -Ryanie nie wystarczy to mizerne pozywienie, jakim ja tu karmimy, gdy udaje czlowieka. W ciagu paru najblizszych godzin musi cos sobie upolowac. Twarz ksiecia pokryla sie bladoscia. Po raz pierwszy w zyciu poczul, ze jest daleko od domu, opieki ojca i milosci matki. Wiedzial, ze Pug jest uwazany za czlonka rodziny... ale siedzacy na jego lozku czlowiek zaliczal sie tez do najpotezniejszych magow Midkemii. Nicholas zas ujrzal cos, czego nie powinien byl widziec. -Nikomu nic nie powiem - szepnal cicho. -Wiem - usmiechnal sie Pug. - - Usiadz prosze. Nicholas opadl na loze obok maga, ten zas nagle wyciagnal dlon: - Pokaz mi swoja stope. Ksiaze nie musial pytac, ktora stope Pug ma na mysli, i podniosl lewa. Pug przez chwile przygladal sie znieksztalconej konczynie, az wreszcie powiedzial: -Kilkanascie lat temu twoj ojciec prosil mnie, bym zrobil cos z twoja noga. Mowil ci o tym? Nicholas przeczaco potrzasnal glowa. Nadal przerazalo go to, czego niedawno byl swiadkiem i obawial sie, ze jesli odpowie, zdradzi drzenie glosu. Pug przez chwile jeszcze patrzyl chlopcu w twarz. -Wtedy to dowiedzialem sie o tej deformacji i o probach jej uleczenia. -Bylo ich wiele. - - wyszeptal Nicholas. -Wiem. - Pug wstal i podszedl do okna, gdzie zatrzymal sie i spogladal w usiane gwiazdami niebo. Odwrociwszy sie po chwili do Nicholasa, ciagnal dalej: - Powiedzialem twemu ojcu, ze nie moge cie uleczyc. Nie bylo to prawda. -Dlaczego?! - spytal ksiaze. -Poniewaz niezaleznie od tego, jak bardzo kocha cie twoj ojciec - a Arutha kocha swoje dzieci ogromnie, choc nielatwo mu przychodzi okazywanie uczuc - zadnemu ojcu nie wolno zmieniac natury i charakteru swego dziecka - odparl mag. -Nie jestem pewien, czy cie zrozumialem - przyznal chlopiec. Obawa, ktora zywil, jakos znikla. - Dlaczego uwazasz, ze wyleczenie mojego kalectwa byloby bledem? -Nie jestem pewien, czy potrafie ci to wyjasnic, chlopcze - odpowiedzial Pug. Odszedl od okna i przysiadl obok Nicholasa. - Kazdy z nas moze sam uporac sie ze swoimi problemami, moze sam sie przeksztalcic... jesli tylko zechce. Ale wiekszosc z nas nie tylko nie podejmuje zadnych prob, wielu nie chce nawet przyznac, czy pogodzic sie ze swiadomoscia, ze to potrafia, ze moga tego dokonac. Wedle mojej znajomosci magii, praca, jaka w dziecinstwie wykonali nad toba uzdrawiacze, powinna byla przyniesc rezultaty. Niestety... cos oparlo sie tym zakleciom i nie poskutkowaly. -Nie pojmuje - zmarszczyl brwi Nicholas. - chcesz powiedziec, ze to ja sam opieralem sie ich dzielu? Ze to ja nie chcialem, by mnie uzdrowiono? -Mniej wiecej - kiwnal glowa Pug. - Ale to nie takie proste. -Wszystko dalbym za to, by miec normalna stope! - zachnal sie Nicholas. -Czy na pewno? - spytal Pug, wstajac. Nicholas umilkl. -Chyba... chyba tak... - odezwal sie po dluzszym milczeniu. Pug usmiechnal sie niespodziewanie, co dodalo chlopcu otuchy. -Przespij sie, chlopcze. - Wyjal cos zza pazuchy swej szaty i polozyl na stoliku obok loza. - Pozwol, ze ofiaruje ci ten amulet. Zawies go na szyi i nie zdejmuj. Jest bardzo podobny do tego, ktory dalem twemu ojcu. Jesli bede ci potrzebny, scisnij go mocno prawa dlonia i trzykrotnie wymow moje imie. Przybede niezwlocznie. Nicholas podniosl talizman i, przyjrzawszy mu sie w blasku swiecy, przekonal sie, ze wyrzezbiono na nim symbol trzech delfinow, ktory zdobil fontanny w calej posiadlosci. -Dlaczego mi to dajesz? -Bo jestem twoim krewniakiem i przyjacielem. A w przyszlosci bedziesz potrzebowal pomocy jednych i drugich. Rowniez dlatego, ze pokladam zaufanie w dyskrecji twojej i twojego przyjaciela. -Lady Ryana? -Jest bardzo mloda i nie powinna byla pozwolic, by ja widziano. Czlonkowie jej rasy pierwsze lata zycia spedzaja nieomal jako bezmyslne zwierzeta. Co dziesiec lat kazdy prawdziwy smok kryje sie w jaskini, gdzie zmienia skore i za kazdym razem wylania sie inaczej ubarwiony. Wiele z nich ginie, bo lezace w mroku, pozbawione twardej skory, sa bezbronne. Jedynie te, ktore potrafia zachowac zycie podczas wszystkich przemian, ktore unikna wszystkich niebezpieczenstw, wylaniaja sie po ostatniej przemianie jako smoki zlotoskore i posiadajace zaczatki rozumu. Inteligencja, ktora pojawia sie pozniej, jest rzecza wielce niepokojaca. Nagle uswiadomienie sobie wlasnej odrebnosci i rozeznanie ogromu otaczajacego swiata jest poteznym szokiem dla istoty starej juz wedle miar ludzkich. W dawnych czasach jej przewodnikiem i nauczycielem bylby jeden z czlonkow jej rasy. - Pug otworzyl drzwi. - Malo juz zostalo wielkich smokow. Matka Ryany niegdys pomogla mi w godzinie proby, ja wiec pomagam jej corce. Ale zle bedzie, gdy ludzie sie dowiedza, ze moga wsrod nich zyc tacy, ktorzy ludzmi nie sa. -Ojciec mi kiedys powiedzial - stwierdzil po prostu Nicholas - ze z czasem bede dowiadywal sie o rzeczach i sprawach, o ktorych nie wolno mi bedzie mowic z innymi. Ja to rozumiem. Pug nie powiedzial juz nic wiecej i zamknal drzwi. Nicholas legl na lozu, ale dlugo musial czekac na sen. Rozdzial 3 CRYDEE Kotwica z hukiem poleciala w dol.Zaloga "Bielika" zabezpieczala liny, port tymczasem kipial zwykla codzienna aktywnoscia. Nicholas bacznie przygladal sie swemu nowemu domowi. Ataki tesknoty za domem powrocily zaraz po opuszczeniu wyspy Puga i dreczyly go przez caly czas, znikajac dopiero podczas pokonywania Mrocznych Ciesnin - co zajelo bez mala poltorej doby. Potem poplyneli na polnoc, mijajac Tulan i Carse, az wreszcie przybyli do Crydee. Podczas ostatnich dwudziestu lat miasto znacznie sie rozroslo. Plyneli na polnoc, Amos zas pokazywal chlopcom przyladek, zwany kiedys Utrapieniem Zeglarzy, gdzie obecnie wyrosla rybacka wioska. Gdy okret wplywal do portu, przybysze mogli podziwiac nowe budowle na odleglych wzgorzach od poludniowego wschodu. Nieopodal urzedu celnego zatrzymalo sie kilka powozow i lekka karoca. Siedzacy na kozle karocy stangret zeskoczyl na ziemie i otworzyl drzwiczki. Z karety wysiadla wysoka dama, zaraz zas za nia ukazal sie jeszcze wyzszy mezczyzna. W tej godnie i dumnie noszacej sie parze Nicholas rozpoznal stryja i ciotke. Inne powozy rowniez sie zatrzymaly i nagle na nabrzezu zaroilo sie od zaaferowanych i zajmujacych pospiesznie swe miejsca ludzi. Amos polecil spuscic trap. Nieopodal trapu czekali Nicholas i Harry, gotowi zbiec na lad przy pierwszej sposobnosci. W dole stali juz Diuk Martin i Diuszesa Briana oraz ich dwor, czekajacy na sposobnosc powitania ksiecia krwi i jego towarzyszy. Amos spojrzal na komitet powitalny i mruknal: -No, to juz wiemy, ze z Ylith dotarl tu przynajmniej jeden golab. Od dwudziestu osmiu lat - to znaczy od czasu Wojny Swiatow - pomiedzy Krondorem i Dalekim Wybrzezem utrzymywano stala lacznosc - konnych poslancow i stacje golebi pocztowych. Arutha podjal jednak decyzje o wyslaniu Nicholasa na polnoc dosc niespodzianie, totez wiesci o zblizajacym sie przyjezdzie ksiecia krwi dotarly do Crydee zaledwie kilka dni wczesniej. -Co to za dziewczyny? - spytal Harry, obserwujacy pilnie brzeg, podczas gdy zeglarze dociagali ostatnie wezly mocujace trap. Nicholas spojrzal na dwie stojace obok ksiecia i jego malzonki mlode osobki i powiedzial: -Jedna z nich to chyba moja kuzynka, Margaret. Nie wiem, kim moze byc druga. -Juz ja sie dowiem - usmiech Harry'ego przywiodl Nicholasowi na mysl lisa zakradajacego sie do kurnika. Gdy umocowano ostatnie liny relingu trapu, Amos zwrocil sie do ksiecia: -Wasza Wysokosc... - i wskazal dlonia zejscie, dajac do zrozumienia, ze pierwsza osoba, ktora powinna postawic stope na ladzie, jest Nicholas. Niecierpliwy Harry wysunal sie przed ksiecia, po to jedynie, by zostac zatrzymanym przez Amosa, kladacego mu lape na ramieniu: -Wedle godnosci, mosci giermku - dodal stary zeglarz, nie bez nacisku w glosie. Harry zaczerwienil sie i cofnal. Nicholas zszedl na brzeg, a wysoki mezczyzna wysunal sie przed innych, by go powitac. Diuk Krondoru przyjal krewniaka cieplym usmiechem. -Wasza Wysokosc, z najwyzsza radoscia widzimy cie w Crydee. Martin przypominal nieco z wygladu Aruthe, byl jednak wyzszy i mocniej zbudowany. Wlosy Diuka juz niemal calkowicie posiwialy, a jego twarz pooraly liczne zmarszczki, rzezbione przez slonce, wiatr i wiek, ale cala postawa niegdysiejszego Wielkiego Lowczego swiadczyla o tym, ze zachowal on swa dawna krzepe. Nie byl jednym z wielu arystokratow, ktorzy starzeli sie, popijajac wino i wydajac sluzbie coraz glupsze polecenia. Patrzac na stryja, Nicholas pojal, ze ma przed soba czlowieka, ktory mimo swego wieku nadal spedza liczne noce pod usianym gwiazdami niebem i ktory wraca do domu, sam dzwigajac na grzbiecie upolowana zwierzyne. Mlody ksiaze usmiechnal sie z zazenowaniem - uroczyste powitanie zbilo go nieco z tropu. -Stryju, i ja rad jestem, ze cie widze. Amos, ktory zszedl na lad zaraz za Nicholasem, klepnal mocno Martina po ramieniu: -Wasza Milosc... Martin, porzucajac wszelkie formalnosci, porwal Amosa w objecia i parsknal smiechem. -Ty stary piracie! - zawolal. - Ile to juz lat... - Przez dluga chwile dawni druhowie poklepywali sie po ramionach i potrzasali dlonmi. Wreszcie Amos kiwnal glowa Nicholasowi. Martin natychmiast ponownie zajal sie ksieciem. -Wasza Wysokosc... Niechze mi bedzie wolno przedstawic ci moja malzonke, Diuszese Briane. - Nicholas ostatni raz widzial te kobiete, gdy byl jeszcze malym szkrabem i niemal calkowicie zapomnial, jak wygladala. Patrzyl wiec na nia, jakby spotykali sie po raz pierwszy. Wysoka dama pochylila przed nim glowe w uklonie. Diuszesa miala siwe wlosy z jednym, zaskakujaco bialym kosmykiem u lewej skroni, i czesala je do tylu. Nie nalezala do kobiet, ktore zwykle nazywa sie ladnymi, ale wywierala nieodparte wrazenie. Jedynie kilka zmarszczek wokol zdumiewajaco blekitnych, bacznie patrzacych na ksiecia oczu, swiadczylo o tym, ze ta kobieta przekroczyla juz piecdziesiatke. Diuszesa miala na sobie bardzo praktyczny stroj, na ktory skladaly sie luzne spodnie wsuniete w wysokie buty, jedwabna koszula i narzucona na nia skorzana kurtka. -Pani... - Nicholas ujal ja lekko za reke i uscisnal dlon z szacunkiem. Odpowiedziano mu zaskakujaco krzepkim chwytem, mlody zas ksiaze pomyslal, ze opowiesci o niezwyklym pochodzeniu malzonki jego stryja musialy byc prawdziwe. Powiadano, ze urodzona w Armengarze - gdzie kobiety walczyly u boku mezczyzn i byly rownie jak oni zaciekle w boju - Lady Briana czy to na koniu, czy na lowach, czy w walce wreszcie, nie ustepowala niemal zadnemu z mezczyzn. Patrzac na nia teraz, Nicholas zrozumial, ze wszystko to musi byc prawda. Martin tymczasem podjal dalsza prezentacje: -Oto moj syn, Marcus - Nicholas spojrzal na kuzyna z lekkim wahaniem bowiem krewniak kogos mu przypominal. Orzechowe oczy i niemal takiej samej barwy wlosy. Mlody ksiaze pomyslal, ze kogos podobnego musial spotkac w Krondorze. Marcus byl tego samego co on wzrostu i podobnie jak ksiaze, przycinal wlosy. Byl jednak o dwa lata oden starszy i mocniej zbudowany. Sklonil sie teraz ceremonialnie i cofnal o krok. -Kuzynie... - kiwnal glowa Nicholas. Stojacy teraz obok Nicholasa Amos spojrzal na obu mlodzikow i zwrocil sie do Martina: -Wiesz...przypominam sobie ten dzien, kiedy to po raz pierwszy strzelilo mi do lba, ze jestes bratem Aruthy. Pamietasz, kiedy to bylo? -Jakze moglbym zapomniec? - usmiechnal sie Diuk. - To byla moja pierwsza podroz morska, a ty niemal nas utopiles! -Chciales powiedziec, ze dzieki swym niespotykanym umiejetnosciom zeglarskim uratowalem wasze zupelnie bezwartosciowe glowy - poprawil Amos. Wskazujac dlonia obu mlodziencow, dodal: - Jesli swiatu kiedykolwiek potrzebny bylby dowod na to, ze ty i Arutha jestescie bracmi, wystarczy postawic ich obok siebie. - Pogladzil sie po brodzie, gestem tym nasladujac udatnie strapionego medrca. - Trzeba bedzie chyba pomalowac jednego z nich na zielono, inaczej zaczna sie nam mylic. Skonfundowany Nicholas lypnal podejrzliwie okiem ku Amosowi. Twarz Marcusa oblekla sie w maske absolutnej obojetnosci. -Co za podobienstwo! - mruknal Amos. -Jakie podobienstwo? - nie wytrzymal Nicholas. -No... miedzy wami. -- Czekajze... - Nicholas odwrocil sie i raz jeszcze spojrzal na kuzyna. - Uwazasz, ze... -Nie smialbym, Wasza Wysokosc - powiedzial Marcus. -Akurat! - parsknal Amos. Diuk postanowil kontynuowac prezentacje. -Wasza Ksiazeca Mosc, oto moja corka, Margaret. Jedna z dwu stojacych obok niego dziewczyn dygnela nisko. Miala wlosy ciemne jak ojciec, podobna jednak byla do matki. Natura obdarzyla ja lekko zadartym noskiem i wysoko osadzonymi koscmi policzkowymi, a na jej twarzyczce nie malowala sie az taka godnosc i powaga, jakie widac bylo w jej matce. Podobnie jak Briana, miala wlosy do ramion i nie wplotla w nie zadnych ozdob. Spojrzawszy na mlodego ksiecia, blysnela oczami: -Milo mi cie powitac, kuzynie. - Usmiechnela sie przy tym, zyskujac natychmiast w oczach Nicholasa. Przenioslszy wzrok na druga stojaca obok Margaret osobke, Nicholas poczul, ze serce zamiera mu w piersi. Natychmiast tez niemal utonal w ogromnych - nigdy przedtem nie widzial podobnych - blawatkowych oczach patrzacej nan dziewczyny. I poczul sie niezgrabnym, glupawym wyrostkiem. Jak przez mgle dotarly don slowa Margaret. -A oto moja przyjaciolka, Lady Abigail, corka barona Bellamy z Carse. Szczupla dziewczyna dygnela dwornie, Nicholas zas gotow bylby przysiac, ze nigdy wczesniej nie widzial rownie wdziecznych i gibkich ruchow u panny. W odroznieniu od Margaret, Abigail ujela swe zlote wlosy srebrna opaska z tylu glowy, gdzie opadaly na kark gestymi splotami. Miala delikatna, jasna skore i piekna twarzyczke. Skladajac uklon, usmiechnela sie lekko i Nicholas nie mogl nie odpowiedziec podobnie - choc po sekundzie usta rozjechaly mu sie w dosc glupawym usmieszku. Oprzytomnial, gdy ktos obok znaczaco odchrzaknal. -P-pani... - zdolal jakos wystekac, choc slowa wydobyly sie z najwyzszym trudem z jego scisnietej mlodziencza trema krtani. Odwrociwszy sie w bok, zdobyl sie jeszcze na drugi wysilek: - Oto jest H-harry, moj giermek - w sama pore, by przedstawic zblizajacego sie po trapie i uginajacego sie pod ciezarem bagazow przyjaciela. Swiszczypala z Ludlandu cisnal wszystko na ziemie i sklonil przed Diukiem i Diuszesa. Na widok zas ksiezniczki i jej towarzyszki usmiechnal sie szeroko i cokolwiek zuchwale. Martin tymczasem zaprosil Nicholasa do pierwszej - jego i Diuszesy - karocy. Harry ruszyl tuz za przyjacielem, ale znow zatrzymala go lapa Amosa. -W pierwszym powozie jada ksiaze i gospodarze. W drugim ja i dzieci Diuka Martina. -Alez... -Ty tymczasem mozesz sie upewnic, ze ksiazece bagaze zostaly sprawnie zaladowane na tamten powoz. Kiedy skonczysz, mozesz wsiasc i pojechac za nami. Po trapie schodzili wlasnie Nakor i Ghuda. -A co z nimi? - spytal Harry. -My sie przejdziemy - odparl usmiechniety Isalanczyk. - To niedaleko. - Wskazal dlonia gorujacy nad miastem i portem zamek. -Mnie sie nawet przyda taka przechadzka, chetnie rozprostuje nogi - dodal Ghuda. Harry westchnal, jakby dziwil sie beznadziejnej glupocie obu kompanow, i wzial dwie sakwy, by przerzucic je na pierwszy z powozow. -Hej, chlopcze, a to co? - spytal opierajacy sie o powoz woznica. Nie trafil na najlepszy humor mlodzienca. -To bagaz ksiecia Krondoru! A ja jestem jego giermkiem! Woznica zasalutowal leniwie i niedbale, ale nie raczyl nawet odkleic sie od powozu. -Gdzie wiec chcesz zabrac tamto, mosci giermku? - spytal. Harry odwrocil sie w sama pore, by zobaczyc, ze dwu marynarzy znosi wlasnie z trapu jedna z ciezkich skrzyn z dobytkiem Nicholasa. Za nia pojawily sie trzy nastepne. Po chwili zas ladownia statku - z jekiem lin i skrzypem wielokrazkow - wyplula z siebie wielka siec, wypelniona kolejnym tuzinem skrzyn i jeszcze kilkunastoma workami. Natychmiast podbiegli ku niej tragarze, ktorzy zaczeli rozwiazywac liny. -Spodziewam sie, ze wiesz, mosci giermku, dokad to ma trafic? - spytal wozak. Harry westchnal z rezygnacja, siegnal na powoz i zdjal zen dwa worki, w ktorych on i Nicholas na czas podrozy okretem zlozyli odziez na zmiane i przedmioty osobiste. Najwyrazniej te wlasnie rzeczy mialy byc zaladowane na koncu. Potrzasnawszy glowa, spytal: -A ja mam nadzorowac zaladunek? Wozak mrugnal porozumiewawczo i oderwal sie wreszcie od powozu. -Szybciej i latwiej sie sprawimy, mosci giermku, jesli bedziesz nas pilnowal stamtad - i wskazal kciukiem odlegle o kilkanascie krokow drzwi. - Daja tam niezle piwo, smaczne miesne pierogi i mozesz nas nadzorowac przez okno. Harry'emu, ktory od dawna musial sie obywac prostymi zeglarskimi racjami, na sama mysl o pierogach z miesem naplynela slinka do ust. Przemogl sie jednak i powiedzial jak prawdziwy bohater: -Nie, znam swoje obowiazki. Wozak potrzasnal tylko glowa. -Wiec zrob nam wszystkim uprzejmosc, mosci giermku i racz nas nie denerwowac... jezeli pojmujesz, co mam na mysli. Harry kiwnal glowa i, odszedlszy na bok, patrzyl bez slowa, jak pierwsza para skrzyn wedrowala ku powozowi. Znalazlszy sobie skrawek cienia pod okapem dachu urzedu celnego, oparl sie o sciane. Spojrzal ku wzgorzu i spostrzegl, ze Ghuda i Nakor wlasnie opuszczali rejon portu i wkraczali na szeroka aleje, ktora wiodla przez miasto w strone zamku. Beda tam pewnie godzine przed nim. -A myslalem, ze trafi mi sie cos ciekawszego - mruknal Harry, przeklinajac samego siebie. Gdy pierwszy powoz wjechal na dziedziniec zamku, stojacy przy bramie i ustawieni w dwa szeregi zolnierze wyprezyli sie jak struny. Wszyscy przybrani byli w braz i zloto - barwy Crydee - i nosili tarcze ozdobione godlem zlotej mewy w brazowym polu. Nad nimi lsnily dwa rzedy spowitych w brazowozlote proporce halabard. Wszyscy gwardzisci - na powitanie Nicholasa wywolano warte pod bron - mieli wypucowane do slonecznego polysku napiersniki. Stangret otworzyl drzwiczki karocy, a gdy na stopniach powozu ukazal sie Nicholas, niewysoki, krzywonogi jegomosc o siwych wlosach i brazowej, pooranej zmarszczkami twarzy, ryknal zaskakujaco glosno: -Preee... entuj ...on! Zolnierze sprezyscie zwrocili glowy ku Nicholasowi. Wszystkie halabardy jak jedna pochylily sie w salucie i w nastepnej sekundzie gwardzisci cofneli je do pionu. Z powozu wysiedli Martin i pozostali czlonkowie rodu, po czym woznice podcieli konie i powiedli powoz do stajen. Dopiero teraz Nicholasowi trafila sie okazja, by obejrzec nowe miejsce zamieszkania, ktore przez jakis czas bedzie musial nazywac domem. Zamek w Crydee byl niewielka forteczka w porownaniu do tych, jakie ksiaze widywal wczesniej. Byla to stara twierdza - cala budowla ograniczala sie wlasciwie do jednego budynku, do ktorego dobudowano drugie skrzydlo. Nicholas szybko ocenil odleglosci i z pewnym niezadowoleniem odkryl, ze ten, kto wzniosl zewnetrzne mury, zostawil bardzo niewiele miejsca na dziedzincu. Jesli kiedys ktos je pokona, nic nie powstrzyma napastnikow przed wdarciem sie do zamku. -Moj prapradziad przejal te twierdze od stacjonujacych tu zolnierzy z Kesh - odezwal sie Martin, jakby czytajac w myslach mlodzika. - To on wzniosl mur wokol zameczku. - Usmiechnal sie skapo, czym przypomnial Nicholasowi jego ojca - Diuk dodal: - Dziadek dobudowal dwa skrzydla, ale zostalo tu bardzo niewiele miejsca. Ojciec zamierzal odsunac mury zewnetrzne, by stworzyc odpowiedni dystans pomiedzy nimi a zamkiem, ale nigdy nie zdazyl sie zabrac do dziela. Ja tez nie moglem znalezc na to czasu - dodal z westchnieniem, kladac dlon na ramieniu goscia. Tuz za krzywonogim, ktorego ryk poderwal warte, pojawil sie jakis wysoki, ciemnoskory maz o krotkiej, siwej brodce. Przeszedlszy wzdluz szyku, zatrzymali sie obaj i sklonili przed ksieciem. Na widok nizszego, Amos usmiechnal sie szeroko: -Mistrz Miecza, Charles! -Wasza Wysokosc - przedstawil obu Martin - poznajze, prosze, Mistrza Miecza Charlesa i Mistrza Stajen Faxona. Nicholas odpowiedzial skinieniem glowy na wojskowe uklony obu wojakow i pozdrowil Charlesa, mowiac don kilka slow w jakims obcym jezyku. Mistrz Miecza sklonil sie nisko i odpowiedzial w tej samej mowie. Potem przeszedl na jezyk Krolestwa: -Ekscelencjo, swietnie wladasz tsuranskim. -Znam jedynie kilka slow - zaczerwienil sie Nicholas. - Ale wszyscy na dworze slyszeli o tsuranskim Mistrzu Szermierki stryja Martina. - Zwracajac sie zas do ciemnoskorego, dodal: - I o jego Mistrzu Stajen, Faxonie. -Wasza Wysokosc... - sklonil sie Faxon. Martin przedstawil Nicholasowi pozostalych czlonkow swity, a kiedy skonczono z formalnosciami, ujal mlodzienca pod ramie. -Wasza Wysokosc zechce pozwolic ze mna... Obaj ruszyli ku zamkowi, a dzieci Martina wespol z Abigail skierowaly sie do swoich komnat. Amosem zajela sie Briana. -Dzis wieczorem wydajemy uczte, tymczasem zas polece komus, by wskazal ci droge do twojej kwatery, admirale. -Powiedz mi tylko, pani, gdzie ona jest. Mieszkalem tu przez kilka lat i z pewnoscia sie nie zgubie. -Drogi Amosie - usmiechnela sie Briana. - Umiescilismy cie w twoich dawnych komnatach. Amos zerknal ku glownej bramie zamkowej i zwrocil uwage na dwu wartownikow. -Moze zechcesz uprzedzic tych chlopakow, ze wkrotce zjawi sie tu dwu dosc rozniacych sie od siebie przybyszow. Jeden to niewysoki jegomosc z Shing Lai, stukniety czlowieczek o imieniu Nakor, drugi jest roslym najemnikiem z Kesh i nazywa sie Ghuda Bule. Niech ich wpuszcza, bo to towarzysze Nicholasa. Briana tylko uniosla w gore brew. Odwrociwszy sie do Charlesa, polecila: -Zechciej tego dopilnowac, prosze. Mistrz Miecza zasalutowal i oddalil sie ku bramie, by przekazac strazom polecenie pani zamku. -Co to za ludzie, Amos? - spytala tymczasem Briana. -Drugiej takiej pary nie znajdziesz nigdzie w swiecie - odpowiedzial byly pirat, udajac beztroske. Briana polozyla dlon na ramieniu goscia. Oboje sluzyli razem w Armengarze, ojczyznie Diuszesy - Amos przylaczyl sie do obroncow grodu przeciwko armiom Bractwa Mrocznego Szlaku. - Znamy sie zbyt dobrze, bys mogl mnie zwiesc taka odpowiedzia. O co chodzi? Amos potrzasnal glowa. -Nic takiego... Po prostu Arutha powiedzial mi cos przed odjazdem. - Spojrzal na brame zamku, ktora wlasnie mijali Martin i Nicholas. - Rzekl mi, ze jesli zdarzy sie cos niebywalego, powinnismy sluchac Nakora. Briana umilkla. -Niewatpliwie - odezwala sie po chwili - mowiac o "czyms niebywalym", mial na mysli jakies klopoty. -Raczej tak - odparl Amos, usmiechajac sie niewyraznie. -Nie sadze, by kazal nam sluchac czarodzieja, jesli rzecz mialaby sie ograniczyc do kilku niewinnych figlow towarzyskich. Briana musiala sie usmiechnac. Uscisnawszy Amosa, ucalowala go serdecznie w policzek. -Brakowalo nam twego poczucia humoru, Amos! Amos rozejrzal sie dookola, jakby wspominajac dawne czasy. -Briano, zbyt czesto widzialem tu konajacych ludzi i zbyt wiele dni spedzilem, broniac tych murow, bym tesknil za Crydee. -Z tymi slowy objal Diuszese i uscisnal swymi lapami. - Ale niech mnie powiesza, jesli nie tesknilem za toba i Martinem! Objawszy sie ramionami, wysoka Diuszesa i rosly wilk morski ruszyli razem ku zamkowi Crydee. Wskazawszy Nicholasowi krzeslo, Martin usial za obszernym stolem. Gabinet Diuka nie sprawial zbyt imponujacego wrazenia, zwlaszcza w porownaniu z gabinetem Aruthy w Krondorze, mlodzieniec jednak rozejrzal sie z nie ukrywana ciekawoscia. Martin usiadl na tle rozpietej za nim na scianie bandery z mewa - godlem Crydee. Nad glowa ptaka, tam gdzie wyskubano stary haft, widac bylo nikly zarys korony. Nicholas wiedzial, ze kiedys na tym miejscu zasiadal jego dziadek, bedacy jednoczesnie nastepca tronu zajmowanego obecnie przez stryja Lyama. Martin - z racji nieprawego pochodzenia - zostal jednak pozbawiony praw do dziedzictwa i z rodzinnego godla usunieto wszelkie, swiadczace o mozliwych pretensjach, oznaki. -Przez jakis czas - odezwal sie stryj - za Wojny Swiatow, ow gabinet i urzad nalezaly do twego ojca. Przedtem zasiadali tu twoj dziad, pradziad i ich przodkowie. Nicholas szybko zauwazyl, ze, pomijajac sztandar, komnata zostala ogolocona z wszelkich osobistych pamiatek i trofeow - po lewej rece Diuka, na golej scianie, wisialy jedynie mapy ksiestwa i Krolestwa. Stol roboczy, przy ktorym siedzial stryj, urzadzony byl rownie oszczednie i funkcjonalnie - obok kilku arkuszy czystego pergaminu lezaly na nim jedynie gesie piora, zbiorniczek z inkaustem i laska czerwonego laku do zamykania pism ksiazeca pieczecia. Dwa zwoje pergaminu wskazywaly na jakas nie dokonczona prace. Poza tym jednak wszystko w komnacie wygladalo na porzadnie ulozone i zorganizowane, jakby jego lokatorowi niemila byla mysl o tym, ze ktoregos dnia bedzie musial go opuscic i zostawic jakas rozpoczeta a nie dokonczona sprawe. Nicholas ujrzal w tym przypominajace jego ojca zamilowanie do porzadku. W koncu chlopak spojrzal w oczy obserwujacemu go bacznie stryjowi i mocno sie zaczerwienil. -Jestes wsrod czlonkow rodziny - usmiechnal sie Martin. - Nigdy o tym nie zapominaj. -Slyszalem, jak ojciec opowiadal o Crydee - wzruszyl ramionami Nicholas - a i Amos bez przerwy mowi o tamtej wojnie, ale... - raz jeszcze rozejrzal sie dookola - nie bardzo wiedzialem, czego sie spodziewac. -Wlasnie dlatego zostales tu przyslany - wyjasnil mu Martin. - Twoj ojciec pragnie, bys poznal czesc dziejow twego rodu. Mamy tu dosc surowe obyczaje i warunki, przynajmniej wedle miar krondorskich - ciagnal. - W Rillanonie zas, a tym bardziej w krolestwach na Wschodzie, nazwano by je pewnie prymitywnymi. Wkrotce jednak odkryjesz, ze w sprawach istotnych pozwalamy sobie na... pewne wygody. -Co wlasciwie mam robic? - spytal Nicholas. -Arutha pozostawil decyzje mnie - stwierdzil Martin. - Mysle, ze na pewien czas obejmiesz obowiazki mojego giermka. Jestes juz nieco za stary na te funkcje, ale zostaniesz przy mnie, a potem moze wynajde ci odpowiedniejsze stanowisko. Twojego przyjaciela poslalem Marcusowi. Nicholas otworzyl juz usta, by sie sprzeciwic, Martin jednak ucial dyskusje: -Nicholasie... giermkowie nie miewaja swoich giermkow. Mlody ksiaze nie mogl sie z tym nie zgodzic. -Dzis wieczorem wydamy na wasza czesc przyjecie, ktore uswietni grupa aktorow bawiaca aktualnie w grodzie. Jutro obejmiesz swoje obowiazki. -Co bedzie do nich nalezec? - chcial wiedziec Nicholas. -Niektore z nich objasni ci ochmistrz Samuel. Innymi zajma sie Mistrz Miecza Charles i Mistrz Stajen, Faxon. Codziennie bedziesz otrzymywal roznorakie polecenia, choc glownie bedziesz przebywal przy mnie, pomagajac mi w sprawach oficjalnych. Moze zauwazyles kilka nowych budynkow za poludniowymi murami i dalej. Crydee staje sie znacznym miastem, nawet wedle miar Dalekiego Wybrzeza. Jest jednak jeszcze sporo do zrobienia. Teraz zas jeden ze slug wskaze ci twoj pokoj. -Dziekuje, stryju - Nicholas podniosl sie z miejsca, Martin zas wstal, okrazyl stol i otworzywszy drzwi, wezwal sluge. -Od jutra, Wasza Wysokosc, bedziesz sie do mnie zwracal, nazywajac mnie Wasza Miloscia. - dodal Martin. Nicholas kiwnal glowa, czujac lekkie zaklopotanie, choc nie umialby powiedziec, jakie jest zrodlo tego uczucia. Bez slowa ruszyl za sluzacym. Tego wieczoru Nicholas siedzial miedzy swym stryjem i kuzynem Marcusem. Podano smaczne, choc niezbyt wyszukane potrawy, wino bylo dobre i mocne, przedstawienie zas calkiem udane. Wieksza czesc wieczoru Nicholas spedzil, zezujac ku miejscu, gdzie siedzialy Abigail i Margaret. Obie dziewczyny nieustannie pochylaly glowki ku sobie, Nicholas zas pare razy zaczerwienil sie poteznie, choc nie bardzo umialby powiedziec, czemu zawdziecza te rumience. Kilkakrotnie tez usilowal nawiazac rozmowe z Marcusem, proby te jednak konczyly sie niepowodzeniami. Mlody ksiaze zaczal podejrzewac, ze kuzyn za nim nie przepada. Amos, Nakor i Ghuda Bule siedzieli dalej i Nicholas nie mogl z nimi rozmawiac, nie powodujac zamieszania. Swietnie sie zreszta bawili, opowiadajac coraz bardziej nieprawdopodobne historyjki z Charlesem i Faxonem. Spogladajac wzdluz stolu, Nicholas zauwazyl, ze Harry usiluje nawiazac rozmowe z jakims spokojnie i godnie wygladajacym mlodym czlowiekiem. Mlodzieniec ow mowil cicho i lagodnie, tak ze Harry musial sie pochylac, by go slyszec. Nieznajomy wygladal na nieco starszego od obu przybyszow - niedawno chyba skonczyl dwadziescia lat. Nicholas pomyslal, ze gdyby zechcial sie czesciej usmiechac, mozna by go nawet polubic. -Kto to taki, kuzynie? Marcus spojrzal w strone, w ktora patrzyl Nicholas. -Aaa... to jest Anthony, mag. -Doprawdy? - spytal Nicholas, rad, ze wreszcie udalo mu sie wydobyc z Marcusa wiecej niz dwa slowa naraz. - Co on tu porabia? -Kilka lat temu moj ojciec poprosil twojego, by namowil starszyzne ze Stardock, aby przyslali nam tu maga - wzruszyl ramionami Marcus. - W jakis sposob wiazalo sie to chyba z dziadkiem. - Odlozyl zeberko, ktore przed chwila obgryzal z zapalem, zwilzyl palce w misce z woda i wytarl je chusta. - Czy twoj ojciec rozmawial z toba kiedys o potrzebie zatrudnienia maga na dworze? -Kilka razy i owszem - odpowiedzial Nicholas, rad ze wreszcie udalo mu sie wciagnac Marcusa w rozmowe. - Mowil mi o Kulganie i Pugu. Puga juz spotkalem. Marcus nadal patrzyl na maga. -Anthony to porzadny chlop, powiadam ci, i z pewnoscia go polubisz, jak sie juz poznacie blizej. Ale jest zamkniety w sobie, ile zas razy ojciec zapyta go o jakas rade, Anthony udziela wymijajacych odpowiedzi. Podejrzewam, ze magowie ze Stardock wyslali go tu dla kpiny. -Doprawdy? Marcus spojrzal na Nicholasa, obdarzajac go kwasnym spojrzeniem. -Co ty tak z tym "doprawdy"? Uwazasz, ze sie z ciebie nabijam czy co? -Przepraszam - wybakal Nicholas, znow sie zaczerwieniwszy. - To taki glupi nawyk. Ale w istocie chcialbym wiedziec, dlaczego uwazasz, ze magowie ze Stardock przyslali tu Anthony'ego na kpiny? -Bo on nie jest zbyt bieglym magiem, jesli cokolwiek znam sie na tych sprawach. Nicholas z najwyzszym trudem powstrzymal sie od ponownego "Doprawdy?", zdolawszy je w ostatniej chwili zmienic na: -To ciekawe... Chce rzec, ze magow w ogole nie widuje sie zbyt czesto, ci zas, ktorzy przebywaja na dworach jako doradcy, nie sa tam, by popisywac sie magia... no, przynajmniej nie publicznie. Marcus wzruszyl ramionami. -Mysle, ze bedzie z niego pozytek, ale jest w nim cos, co sklania mnie do ostroznosci. W sumie to dosc tajemniczy jegomosc. Nicholas parsknal smiechem. Marcus lypnal nan okiem, sprawdzajac, czy nie smieje sie z niego, ale ksiaze rzekl tylko rozbawiony: -Ba! To chyba nalezy do jego fachu, czy nie tak? Wiesz... czyhanie w mroku, tajemnicze szepty i takie tam... Marcus znow wzruszyl ramionami i usmiechnal sie smetnie. -Moze i masz racje. Tak czy owak, jest doradca ojca, choc nie ma z tym zbyt wiele roboty. Nicholas za wszelka cene chcial podtrzymac zamierajaca juz rozmowe. -Wiesz, znalem ojca Mistrza Stajen, Faxona. Nie wiedzialem, ze az tak bardzo przypominal starego Diuka. Marcus wydal z siebie jakies nieokreslone chrzakniecie. -Gardan byl juz dosc stary, kiedy przybyl tu z Krondoru. Jakos tego nie zauwazylem. -Przykro mi sie zrobilo - rzekl Nicholas, czujac, ze rozmowa utyka w miejscu - kiedy dowiedzialem sie o jego smierci w zeszlym roku. Marcus ponownie wzruszyl ramionami, ktory to gest nalezal chyba do jego ulubionych. -Wlasciwie tylko lowil ryby, albo opowiadal te swoje historie. Byl stary i dosc go lubilem, ale... - znow wzruszyl ramionami. - Ludzie sie starzeja i umieraja, prawda? Taka jest kolej rzeczy? Teraz wzruszyl ramionami Nicholas: -No... ostatni raz widzialem go przed dziesieciu laty. Tak, chyba sie zestarzal... - polapawszy sie natychmiast, ze ostatnia jego uwaga byla dosc glupia, przez reszte wieczoru zachowal milczenie. Pod koniec kolacji Martin wstal z miejsca. -Witamy w naszym gronie kuzyna Nicholasa. - Zebrani goscie i domownicy odpowiedzieli uprzejmymi oklaskami. - Od jutra bedzie on przy mnie jako moj giermek. - Harry spojrzal na przyjaciela z nieklamanym zdziwieniem. Nicholas wzruszyl tylko ramionami. -Jego towarzysz, Harry z Ludlandu - ciagnal Martin - zostanie zas giermkiem mojego syna. Harry skrzywil sie, jak ktos, kto od samego poczatku wietrzyl jakies niecne zamiary, teraz zas uzyskal potwierdzenie swych podejrzen. -A teraz - zakonczyl Diuk - zycze wszystkim dobrej nocy. Wyciagnal dlon ku Brianie, ktora polozyla na niej swoja i oboje uroczyscie opuscili sale biesiadna. Za nimi ruszyly Margaret i Abigail, potem zas wstal Marcus, ktory zwrocil sie do Harry'ego: -Jesli masz byc moim giermkiem, chce, bys byl na nogach godzine przed switem. Spytaj ktoregos ze slug o moje kwatery i nie spoznij sie. - Nicholasowi zas powiedzial: - Ojciec pewnie zechce, bys i ty byl gotow w pore. Mlodemu ksieciu nie podobal sie ton, jakim zrobiono te uwage, odmowa jednak bylaby nie na miejscu. -Nie martw sie, bede. Marcus raczyl sie usmiechnac i Nicholas szczerze sie zdumial, poniewaz na twarzy krewniaka po raz pierwszy od poczatku rozmowy ujrzal cos innego, niz obojetne w sumie zmarszczenie brwi: -Spodziewam sie. Pokazcie giermkom ich kwatery - dodal Marcus, zwracajac sie do sluzby. Chlopcy ruszyli za dwoma pacholkami. -Do zobaczenia, Anthony - pozdrowil Harry mijanego maga. Mag mruknal cos w odpowiedzi, a Harry wyjasnil, gdy wkraczali w dlugi korytarz: -To ksiazecy mag twojego stryja. -Wiem - odpowiedzial Nicholas. - Marcus twierdzi, ze nie jest najlepszy w swoim fachu. Harry wzruszyl ramionami, podkreslajac swoja obojetnosc, po chwili jednak dodal: -Wyglada mi na dosc przyzwoitego jegomoscia, choc jest chyba troche niesmialy. I niezbyt wyraznie mowi. W koncu pacholkowie wskazali obu mlodzikom pare znajdujacych sie obok siebie drzwi. Nicholas otworzyl jedne z nich i trafil do pomieszczenia, ktore jedynie przy ogromnie duzej dozie dobrej woli mozna by uznac za wygodniejsze od klasztornej celi. Komnata miala dziesiec stop dlugosci i osiem szerokosci. Pod jedna sciana na posadzce polozono slomiany siennik, obok ktorego ustawiono niewielka skrzynie na przedmioty osobiste. Wiecej niz skromnego umeblowania dopelnialy maly stol, krzeslo i dosc prymitywna lampa na stole. -A gdzie moje rzeczy? - spytal Nicholas, zwracajac sie do pacholka. -W magazynku, mosci giermku - odpowiedzial sluga. Jego Milosc powiedzial, ze nie beda ci potrzebne az do wyjazdu, kazal wiec zniesc je do piwnicy. W tej skrzyni znajdziesz wszystko, co ci sie przyda do toalety. W tejze chwili Harry klepnal Nicholasa po ramieniu: -Giermku Nicky, idz lepiej i dobrze sie wyspij. Rano trzeba nam wczesnie wstac. -Nie pozwol, bym zaspal - mruknal Nicholas, ktoremu trzewia scisnelo nieprzyjemne uczucie. -A co za to dostane? -Nie skrece ci karku, na co teraz mam wielka ochote - syknal Nicholas. -Pojalem te dyskretna aluzje - odparl Harry po chwili udawanego namyslu. - Nie martw sie - dodal z usmiechem - Bedzie z ciebie swietny giermek, musisz tylko przywyknac. Spojrz na mnie... jakos sobie radze. Harry zniknal za drzwiami swej kwatery w tejze chwili, w ktorej Nicholas wznosil oczy do nieba, jakby chcac je wezwac na swiadka, ze jego giermek wcale nie musial sie wysilac. Dreczony zlymi przeczuciami wszedl do celi, zatrzasnal za soba drzwi i zaczal sie rozbierac. Zdmuchnawszy lampe, po ciemku dotarl do legowiska i umosciwszy sie jakos na wypchanym sloma materacu, naciagnal na glowe nieprzyzwoicie wprost cienki koc. Az do rana wiercil sie i obracal, a dreczace go paskudne przeczucia niemal nie pozwolily mu zmruzyc oka. Obudzilo go stukanie w drzwi. Wstal z ciezkim sercem i zaczal szukac lampy. Dopiero teraz zdal sobie sprawe z faktu, ze kladac sie spac, nie pomyslal o tym, jakim sposobem rano ja zapali. W koncu po omacku znalazl klamke i otworzyl drzwi. Stojacy w drzwiach Harry spojrzal na ksiecia i spytal: -Tak zamierzasz wyjsc? Nicholas, ktory stojac u drzwi w samych gatkach, w istocie czul sie idiotycznie, mruknal gniewnie: -Zapomnialem, gdzie polozylem hubke i krzesiwo. -Leza na stole, obok lampy, tam gdzie ich miejsce. Czekajze, ja zapale, ty sie ubieraj. W skrzyni ksiaze znalazl zwykla koszule i spodnie w barwach brazu i zieleni, ktore, jak pojal patrzac na podobnie odzianego Harry'ego, musialy byc zwyklym strojem giermkow w Crydee. Zalozywszy jedno i drugie stwierdzil, ze leza nawet niezle. -O co chodzi z tym budzeniem przed switem? - spytal, wciagajac buty. -Wiejski zwyczaj - orzekl Harry, stawiajac na stole zapalona juz lampe. -Wiejski? -No wiesz... klada sie spac razem z kurami i razem z nimi wstaja. Nicholas chrzaknal gniewnie, szarpiac sie z butami. Jego lewa stopa lekko nabrzmiala, co sprawialo, ze specjalnie wyprofilowany przez szewca but wzuwal sie dosc opornie. -Do licha! - sarknal. - Tu musi byc wieksza wilgoc w powietrzu. -Nie do wiary, zauwazyles! - zdumial sie Harry. - To znaczy, ze plesn pokrywajaca kamienie tuz obok lozka nie obudzila w tobie wrodzonej podejrzliwosci? Nicholas zamierzyl sie na przyjaciela zartobliwym ciosem, ktorego ten bez trudu uniknal. -Chodzmy wreszcie! - zasmial sie niedoszly dziedzic Ludlandu. - Nie przystoi spozniac sie pierwszego dnia. Wkrotce obaj szli juz dlugim korytarzem. -Gdzie sluzba? - spytal Harry. -To my jestesmy sluzba, cwoku - rzekl Nicholas. - Czekaj, chyba wiem, gdzie sypia rodzinka. Kilkakrotnie zabladziwszy, w koncu dotarli do skrzydla, w ktorym sypiala rodzina Diuka. W porownaniu z ksiazecymi kwaterami w Krondorze bylo tu dosc skromnie, nieporownanie jednak lepiej niz w celach giermkow. Z dwu komnat wychodzili wlasnie sluzacy. Nicholas dowiedzial sie od nich, ze tu wlasnie sypiali Diuk Martin, jego malzonka Briana i mlody Marcus. Chlopcy zajeli stanowiska u drzwi i rozpoczeli oczekiwanie. Po kilku chwilach Nicholas zniecierpliwil sie i zapukal. Drzwi otworzyly sie, wychylil z nich glowe Diuk Martin i powiedzial: -Wezwe cie za chwile, chlopcze - i zatrzasnal je Nicholasowi przed nosem, zanim chlopiec zdazyl wystekac: -Tak jest, Wasza Milosc. Harry usmiechnal sie od ucha do ucha i podniosl dlon, by zapukac do drzwi Marcusa. Nie zdazyl ich dotknac, bo otworzyly sie szeroko. -Spozniles sie, - rzekl mlody panek ze skwaszona mina. -Idziemy! - i ruszyl korytarzem tak zwawo, ze Harry musial niemal puscic sie biegiem, by dotrzymac mu kroku. Kilka chwil pozniej ze swojej sypialni wyszedl Diuk Martin, ktory bez slowa ruszyl korytarzem, oczekujac widocznie, ze Nicholas pospieszy za nim. Zamiast skierowac sie ku sali glownej - czego mlodzieniec oczekiwal - Diuk ruszyl przez jeszcze ciche sale ku wyjsciu, gdzie z konmi czekali juz stajenni. Marcus i Harry klusowali juz ku bramie. Jeden ze stajennych rzucil Nicholasowi wodze osiodlanego juz rumaka. -Jezdzisz konno? - spytal Martin. -Oczywiscie... Wasza Milosc - dodal szybko. -To dobrze. Nie brak nam tu nie ujezdzonych koni, ktorymi trzeba sie zajac. Wspiawszy sie na siodlo, Nicholas odkryl natychmiast, ze dano mu walacha, odznaczajacego sie jednak nielichym temperamentem. Szybkie szarpniecie wodzami i uderzenie pieta uspokoilo rumaka. Byl to mlody jeszcze kon i prawdopodobnie niedawno dopiero wytrzebiony - - na co wskazywaly jego krotka, wlasciwa ogierom grzywka na karku i nieco agresywne zachowanie. Nicholasowi nie bardzo tez podobalo sie sztywne i przyciezkie siodlo, utrudniajace wlasciwe wyczuwanie i reakcje na ruchy zwierzecia. Stryj nie dal mu jednak czasu na rozwazania o sztuce jezdzieckiej, skierowal bowiem swego rumaka ku bramie. Nicholas tracil konskie boki pietami, odkrywajac, ze bedzie musial kierowac zwierzeciem za pomoca usilnej pracy nog. W sekunde pozniej kon stanal deba, opadl na ziemie i jak burza ruszyl na oslep przez dziedziniec. Nicholas blyskawicznie przylgnal do jego karku, mocniej objal konskie boki nogami i skrocil mu wodze. Poprowadziwszy rumaka po luku, uspokoil go i zmusil do wolniejszego biegu, az kon przeszedl w klus. Potem, gdy zrownal sie z Diukiem, dostosowal tempo do ruchow drugiego wierzchowca. -Dobrze spales, mosci giermku? -Nie za bardzo, Wasza Milosc. -Czyzby nie podobala ci sie kwatera? Nicholas spojrzal bystro na Diuka, podejrzewajac, ze stryj zen kpi. Twarz Martina byla jednak nieprzenikniona. -Nie, jest w sam raz... - odparl, nie chcac zostac przylapanym na dziecinnej skardze. - Nowe miejsce, to wszystko. -Przywykniesz jeszcze do Crydee - obiecal mu Martin. -Czy Wasza Milosc rankiem niczego nie jada? - spytal Nicholas, ktoremu brzuch zaczal wlasnie oznajmiac, ze nadeszla pora sniadania. Stryj usmiechnal sie kacikiem ust - czym przypominal Nicholasowi ojca - i odpowiedzial: -O... zjemy niebawem co nieco, ale przed obiadem trzeba nam solidnie popracowac, giermku. Nicholas mogl jedynie kiwnac glowa. Kiedy wjechali do miasta, mlodzieniec zauwazyl, ze na ulicach panowal juz spory ruch. Okiennice i drzwi sklepow byly jeszcze pozamykane, tragarze spieszyli juz jednak do portu, robotnicy zas kierowali sie ku mlynom i innym warsztatom pracy. W szarym swietle brzasku widac bylo tez wyplywajace z portu rybackie lodzie, choc slonce zaledwie wychylalo sie zza odleglych gor. Powietrze wypelnialy juz smakowite aromaty unoszace sie z piekarni, gdzie, gotujac sie na przyjecie klientow, konczono wypiek rozpoczety jeszcze wczoraj. Gdy dotarli do portu, uslyszeli jakis znajomy glos: -Gotowac sieci! - ryczal Amos. Nicholas ujrzal, ze admiral osobiscie nadzoruje zaladunek jakichs pak i skrzyn. Zza rogu wylonil sie Marcus, ktory towarzyszyl jakiemus powoli poruszajacemu sie wozowi. Obok niego, o pol kroku z tylu, szedl Harry. -To ostatni, ojcze - oznajmil Marcus. Martin nie raczyl objasnic Nicholasowi, co tu sie dzieje, mlody ksiaze jednak wywnioskowal, ze Diuk postanowil uzupelnic zapasy dla polnocnych garnizonow. -- Amos, zdazysz z porannym odplywem? - zawolal stryj. -Zostanie mi jeszcze kilka chwil! - zagrzmial admiral. - Oczywiscie, jesli ci leniwi kretyni zdaza uwinac sie w pol godziny ! Tragarze, nie zwracajac uwagi na admiralskie wrzaski, przyjmujac je za cos oczywistego i koniecznego, sprawnie krzatali sie przy pakach i sieciach. Gdy zapelniono te ostatnie, zaloga pokladowa przeszla do blokow, za pomoca zurawia przeniosla ladunek nad poklad i w chwile potem wszystko spoczelo w ladowni. Amos podszedl do miejsca, gdzie stali Nicholas i Martin. -Najtrudniej bedzie to wszystko rozladowac. Mysle, ze na miejscu pomoga nam troche zolnierze, ale i tak zajmie to ze dwa tygodnie, bo nie da sie tego przewiezc na brzeg inaczej, jak lodziami. -Zajrzysz tu do nas w drodze powrotnej? -Nie inaczej - odparl Amos, usmiechajac sie przebiegle. - Nawet gdybym mial tam siedziec miesiac, i tak moge tu zostac na pare dni przed powrotem do Krondoru. A jesli rozladunek pojdzie sprawnie, to nawet dluzej. Trzeba dac ludziom pare dni wytchnienia przed zapuszczeniem sie w Ciesniny. -Jestem pewien, ze to docenia - orzekl Martin. Siec sprawnie oprozniono, a gdy ostatnie paki znikly w ladowni, Martin zwrocil sie do Nicholasa: -Skocz no do zamku i uprzedz ochmistrza Samuela, ze za pol godziny zjawimy sie na sniadaniu. -Czy mam tu wrocic, Wasza Milosc? - spytal mlodzik, zawracajac wierzchowca. -A jak myslisz? - odpowiedzial pytaniem na pytanie stryj. -Nie mam pojecia - odparl chlopiec zupelnie szczerze. W glosie Martina nie bylo nagany, ale nie bylo w nim takze i sladu wczorajszej serdecznosci. -Jestes moim giermkiem, a to oznacza, iz twoje miejsce jest u mego boku, chyba, ze sam cie gdzies odesle. Wroc natychmiast, gdy tylko zrobisz to, co ci polecilem. Nie wpadlszy na tak prosta odpowiedz, mlodzieniec poczul sie niezrecznie. -Natychmiast, Wasza Milosc - powtorzyl za Diukiem. Traciwszy pietami konskie boki, ruszyl w skok. Wpadlszy jednak w miejskie uliczki, musial zwolnic do klusa. Kazdy jezdziec byl tu pewnie zolnierzem lub szlachcicem, wiekszosc wiec przechodniow ustepowala z drogi na sam odglos kopyt, Nicholas jednak wolal byc ostrozny. W koncu zwolnil do stepa i zaczal przygladac sie mijanym sklepom. Teraz wlasnie je otwierano - kupcy wykladali towar na wystawy, a uliczni kramarze rozstawiali kramy na widok zblizajacych sie pierwszych klientow. Kilka mlodych kobiet w wieku Nicholasa pospiesznie wymienianymi szeptami skwitowalo jego przejazd. Crydee sprawilo na Nicholasie osobliwe wrazenie. Nie bylo tu bogatych dzielnic - jak w Krondorze - ale nie dostrzegl tez nigdzie rejonow nedzy. Nigdzie tez nie zauwazyl zebrakow, od switu juz gnebiacych przechodniow w Krondorze - podejrzewal tez, ze nie zobaczy tu i zlodziejaszkow. Watpil rowniez, czy wieczorami - jak w rodzinnym miescie - w poblizu dokow natknalby sie na kazdym niemal rogu na sterczace i wyzywajaco poubierane uliczne dziewki - choc pewnie ich watpliwe wdzieki bez trudu moglby kupic w portowych tawernach. Nie dostrzegal tez warsztatow kolodziejow, farbiarzy, nigdzie nie widzial garbarni, wielkich mlynow i calej tej halasliwej i smrodliwej reszty, jaka sie chelpili (czesto narzekajac na zwiazane z nia uciazliwosci) krondorczycy. Chlopiec nie mial watpliwosci, ze znajdzie w Crydee farbiarzy czy garbarzy - ich obecnosci nie mogl jednak wytropic po zapachu - co z latwoscia przyszloby mu w domu. Nicholas doszedl do wniosku, ze choc Crydee bylo miastem, nie mozna by jednak nazwac go metropolia - i nie zaslugiwalo na podziw, a tym bardziej nie budzilo w nim obaw. Mlodzik szybko doszedl do jedynie slusznego wniosku, ze dreczacy go osobliwy niepokoj zawdziecza zwyklej ciekawosci nowego miejsca i ludzi. Skierowawszy sie ku wschodnim rejonom grodu, spial ostrogi i ruszyl szybciej. Pragnienie wykonania polecenia stryja ustepowalo teraz innej przyczynie sklaniajacej go do pospiechu - poczul niemal wilczy glod. Rozdzial 4 GIERMEK Nicholas sie potknal.-Pospiesz sie! - syknal Harry, mijajac przyjaciela. - Albo Samuel powyrywa nam uszy! Mniej wiecej po tygodniu pobytu w Crydee obaj chlopcy zaczeli uwazac starego ochmistrza za Maj z plag dreczacych swiat po Wojnie Swiatow. Liczacy sobie ponad osiemdziesiatke dziadyga byl sluga rodziny ksiazecej jeszcze od czasow dziadka Nicholasa, a jednak calkiem zwawo potrafil wywinac solidna laga. Rankiem w dniu odjazdu Amosa, spieszacy z jakims poleceniem Harry raczyl sie zatrzymac, by zawrzec znajomosc z kilkoma miejscowymi slicznotkami, a wrociwszy po poludniu (i grubo po czasie), odkryl, ze czeka nan Samuel z posepna mina i rozga w dloni. Widok narzedzia kary mlodzik sprobowal zbyc zartami - ostatni raz dostal baty dawno temu, na kobierczyku od ojca. Nie przejmowal sie tez stanowczoscia ochmistrza, dopoki nie odkryl, ze choc stary, Samuel nie stracil krzepy w ramionach i potrafi zaciac tak, ze swieczki w oczach staja. Nicholasowi jakos udawalo sie uniknac karzacej dloni starca - dopiero trzeciego dnia popelnil drobny blad, wykonujac jedno z wielu polecen stryja. Liczyl jeszcze na to, ze jego pozycja spoleczna zapewni mu nietykalnosc zadka, Samuel jednak zauwazyl kwasno: -Chloptasiu, swego czasu dawalem rozgi twemu stryjowi... temu samemu, co teraz zasiada na tronie - po czym zabral sie do sieczki, az zadymilo. Dwaj giermkowie gnali teraz korytarzem, by z pierwszym brzaskiem stanac na posterunku u drzwi swego dreczyciela. Tam mieli czekac na polecenia ochmistrza, ktory zwiezle informowal ich, co jeszcze maja do zrobienia oprocz normalnych obowiazkow giermka. Zwykle zostawali w dyspozycji Martina i jego synalka, niekiedy jednak Diukowi udawalo sie wymyslic dla ktoregos jakas dodatkowa robotke, gdy lezal juz w lozu - wtedy polecenie otrzymywali przez Samuela. Do drzwi biura swego dreczyciela dotarli w tej samej chwili, w ktorej ow je otwieral. Zasada byla dosc prosta - jesli nie potrafili zdazyc do momentu, w ktorym rozsiadl sie w swoim fotelu za biurkiem, znaczylo to, ze sie spoznili i czekaja ich rozgi. Przemknawszy korytarzem, obaj chlopcy wpadli do srodka w tej samej chwili, w ktorej chudy jak trzcina staruszek moscil sie w fotelu. Podnioslszy jedna, niemal zupelnie biala brew, rzucil od niechcenia: -Piekny dzionek nam sie kroi, nieprawdaz, chlopcy? Harry usilowal sie usmiechnac, nie bardzo jednak mu to wyszlo. -Czy ma pan dla nas cos szczegolnego, sir? Oczy starucha zwezily sie na chwile w namysle, po czym padla odpowiedz: -Ty, mopanku, skoczysz mi do portu i sprawdzisz, czy w nocy nie nadeszla poczta z Carse. Szkuner, ktory ja mial przywiezc, powinien byl pojawic sie wczoraj i jesli go tam nie bedzie, Diukowi trzeba o tym wiedziec. - Harry rzucil sie ku drzwiom, nie czekajac, by sie przekonac, jakie osobliwe zadanie przypadlo w udziale Nicholasowi. Kiedy ochmistrz rozkazywal, zaden mizerny giermek czy paz nie osmielal sie zwlekac. Samuel tymczasem zwrocil sie do Nicholasa: -Ty masz sie stawic u pana. Mlodzieniec co tchu pognal ku kwaterom Diuka. Teraz, kiedy pedzil tak przez mroczne wciaz korytarze, poczul sie nagle doglebnie znuzony. Z natury nie nalezal do rannych ptaszkow. Wstawanie przed switem zaczynalo mu juz dawac sie we znaki. Od poranka, ktory nastal po przyjeciu powitalnym, uczucie obcosci w przygranicznej forteczce ustepowalo z wolna otepieniu codziennymi czynnosciami - chlopiec nieustannie albo gdzies pedzil z jakims poleceniem, albo czekal na kolejne. I tak bez konca od brzasku po zmierzch... a i po kolacji znajdowala sie dlan jakas praca. Mlody ksiaze spodziewal sie, ze bedzie tu nieco inaczej niz w Krondorze, ale zderzenie rzeczywistosci z oczekiwaniami bylo miazdzace. Dotarlszy do drzwi wiodacych do komnat Briany i Martina, zatrzymal sie, by zaczekac. Opierajac sie na doswiadczeniach kilku minionych dni, oczekiwal, ze Diuk i jego malzonka - ktorzy z pewnoscia zdazyli sie juz obudzic - za kilka chwil wylonia sie zza drzwi sypialni. Odwrocil sie i oparl o sciane. Pozwoliwszy wzrokowi zbladzic leniwie ku oknu, spojrzal przez nie na dziedziniec i rozciagajace sie za murami zamku miasto. Nad wszystkim snuly sie poranne mgly i choc Nicholas zdazyl sie juz przyzwyczaic do osobliwosci klimatu Crydee, swiatlo wstajacego dnia bylo jeszcze zbyt nikle, by mogl rozroznic szczegoly. Za godzine wstanie slonce i grod skapie sie w blaskach - albo pozostanie szary i bezbarwny jak kryjace niebo chmury. Nicholas zdazyl juz zauwazyc, ze tutejszej pogody nie sposob przewidziec. Ziewnal poteznie i pomyslal, ze dobrze byloby wyciagnac sie na sienniku. Nie, poprawil sie z niesmakiem... jak marzyc, to marzyc... dobrze byloby znalezc sie we wlasnym lozku w Krondorze. Przyznawal wprawdzie, ze wieczorami bywal tak zmordowany, iz przymykal oczy na niedostatki siennika, nigdy jednak nie uzna czegos takiego za loze godne cywilizowanego czlowieka. Nadal dreczyla go tesknota za domem, jej ataki przydarzaly mu sie jednak tylko wowczas, gdy mial czas, by sie nad soba poroztkliwiac. Przewaznie byl zbyt zajety. To stryj go tak urzadzil. Przed przyjazdem do Crydee chlopiec pamietal Martina jako roslego meza o lagodnych lapskach, ktory podczas pobytu w Krondorze chetnie nosil go na barana. Ale to wszystko dotyczylo czasow odleglych o czternascie lat. Pozniej Martin odwiedzil Krondor jedynie raz, wtedy zas Nicholas lezal chory w lozku i stryj zajrzal don na zaledwie piec minut. Teraz zas mile i serdeczne wspomnienia o roslym stryju znikly, starte do cna rzeczywistym obrazem niemal zupelnie mu obcego czleka. Inaczej niz Samuel, Martin nigdy nie poddawal sie emocjom i nie podnosil glosu. Potrafil jednak spojrzec tak, iz obu chlopcow ogarniala nagla chetka skrycia sie chocby w mysiej norze. Jesli Nicholas lub Harry nie potrafili sprostac zadaniu, jakim ktoregos z nich obarczyl, nie mowil nic - odchodzil, zostawiajac sprawce rozczarowania z poczuciem winy. Chlopcy byli gotowi wylezc ze skory, by naprawic popelniony blad. Harry mial przynajmniej Marcusa, ktory z niemala satysfakcja nigdy nie omieszkal powiadomic swego giermka, ze pokpil sprawe. Niektorzy pacholkowie dosc wyraznie przebakiwali zreszta o tym, ze niechec Marcusa do obu przybyszow brala sie stad, ze tuz przed przybyciem obu Krondorczykow mlodzieniec sam slugiwal jako giermek swemu ojcu i do wszystkich ich poczynan przykladal wlasna miare. Nicholas popelnil kiedys blad, protestujac, ze nie jest szlachetna rzecza drwic, gdy nie przynosili rzeczy, po ktora ich poslano, poniewaz nikt pierwej nie raczyl im powiedziec, gdzie mozna ja znalezc. Marcus skwitowal to chlodna uwaga: -Trzeba wiec wam bylo dowiedziec sie tego wczesniej, prawda? Drzwi otworzyly sie i Nicholas natychmiast porzucil czcze marzenia. W progu stanal Diuk z malzonka. -Witaj, mosci giermku - usmiechnela sie Briana. -Pani... - mlodzik sklonil sie dwornie. Jego uprzejmosc zawsze wzbudzala usmiech, jakby cwiczyli jakas prywatna gre. Martin zamknal za soba drzwi. -Nicholasie, Diuszesa i ja zapragnelismy dzis przejechac sie konno. Zadbaj, by przygotowano nam konie. -Wasza Milosc... - odpowiedzial Nicholas, jednoczesnie puszczajac sie biegiem wzdluz korytarza. Samuel zdazyl poinformowac Nicholasa, ze kiedy Martin i Briana wyjezdzaja o swicie, zwykle trwa to dwie do trzech godzin, giermek wiedzial wiec, ze po drodze do stajen zatrzymaja sie w kuchni, by wziac suchy prowiant. Pomyslal, ze odrobina inicjatywy wlasnej bedzie mile widziana i sam pobiegl w strone kuchni. Dotarlszy na miejsce, przekonal sie, ze wszyscy sa zajeci przygotowywaniem posilku dla niemal dwu setek ludzi, ktorzy mieszkali w zamku Crydee. Kuchmistrz Megar, krzepki jeszcze starzec, stal posrodku, bacznie sledzac, wciaz jeszcze bystrymi oczyma, wszelkie poczynania podwladnych. Jego zona, Magya, usadowila sie nie opodal pieca i uwaznie sledzila wszystko, co sie na nim warzylo. Nicholas zwolnil i powiadomil kuchmistrza: -Mosci panie, Diuk i jego malzonka zaraz udadza sie na przejazdzke. Megar usmiechnal sie przyjaznie i kiwnal chlopcu dlonia. Kuchnia okazala sie jedynym miejscu w calym zamku, gdzie on sam i Harry byli mile widziani, poniewaz stary mistrz patelni i jego zona naprawde polubili chlopakow. -Wiem, mosci giermku, wiem. - Po tych slowach pokazal ksieciu juki napelnione zywnoscia. - Ale pomysl byl do rzeczy - dodal z usmiechem. - A teraz ruszaj do stajen. Odprowadzany przyjaznym smiechem, Nicholas wybiegl na dziedziniec i pobiegl ku stajniom. Dotarlszy na miejsce, zastal je cichym i spokojnym, poniewaz starszy stajenny, jegomosc o imieniu Rulf, spal jeszcze snem sprawiedliwego. Niedocieczona tajemnica pozostawala dla Nicholasa droga, jaka czlowiek ten zdobyl swa obecna pozycje, choc powiedziano mu, ze przedtem zajmowal ja ojciec Rulfa. Chlopiec smignal mrocznym przejsciem pomiedzy boksami, konie zas witaly go raznymi parsknieciami, niektore wytykaly tez lby ponad ogrodzeniem i lypaly slepiami za poczestunkiem. Dotarlszy do odleglej sciany, niemal wpadl na czlowieka, ktory stal tam jeszcze pograzony w mroku. W tejze chwili nieznajomy zwrocil ku niemu koscista twarz i chlopiec uslyszal cichy glos: -Spokojnie, mosci giermku. Mistrz Faxon zerknal przez drzwi do wnetrza niewielkiego pomieszczenia, gdzie na prymitywnej pryczy lezal jeszcze Rulf, ktorego chrapanie wstrzasalo niemal niebiosami - tak przynajmniej ocenial je Nicholas. -Zal przerywac taka sielanke, nieprawdaz? -Owszem... ale Diuk i jego malzonka pragna rano zazyc przejazdzki - odparl Nicholas, bezskutecznie usilujac ukryc usmiech. -No... w takim razie... - Faxon podniosl wypelniony woda ceber i wkroczywszy do malego pomieszczenia, wylal cala jego zawartosc na glowe chrapiacego. Rulf poderwal sie niczym ranny mors i potoczyl wokol wscieklym spojrzeniem. -Aaagh! Co u... -Ty bawole jeden! - ryknal Faxon, bynajmniej nie przyjacielsko. - Slonce juz na niebie, a ty sie wylegujesz i marzysz o dziewkach, co? Rulf podniosl sie, sapiac wsciekle, a kiedy zobaczyl Nicholasa, jego oczy zwezily sie na moment, jakby w chlopcu zobaczyl przyczyne przerwania sennych marzen. W sekunde pozniej ocknal sie juz calkowicie i, ujrzawszy Mistrza Faxona, natychmiast zmienil nastawienie do swiata. -Wybaczcie, Mistrzu. -Diuk Martin i jego malzonka beda potrzebowali koni! Jesli rumaki nie beda gotowe i osiodlane, zanim nasz pan i pani zejda tu po schodach, przybije cie za uszy do drzwi stajen! Grubas spojrzal kwasno, ale rzekl jedynie: -Migiem sie zrobi, Mistrzu Faxonie. - Odwrociwszy sie w glab stajen, ryknal ogluszajaco: - Tom! Sam! Leniwe draby! Wstawac! Mamy robote, a wy mnie nie obudziliscie, jak wam kazalem! Gdzies na gorze rozlegly sie senne postekiwania i po chwili z wypelnionego sianem stryszku zlezli po drabinie dwaj synowie Rulfa. Obaj mieli nieco ponad dwadziescia lat i wygladali na mlodsze kopie ojca, ktory, sklawszy ich siarczyscie, poslal obu po konie. -Migiem sie zrobi, Mistrzu - powtorzyl obietnice, zwracajac sie do Faxona. Odwrociwszy sie ku Faxonowi, Nicholas zobaczyl, ze Mistrz Stajen przyglada sie calej trojce podkomendnych. -Widzisz, mosci giermku, patrzac na nich, nigdy bys sie tego nie domyslil, ale wszyscy maja niezwykla smykalke do koni. Kiedy bylem chlopcem, ojciec Rulfa pracowal jako starszy stajenny jeszcze u Mistrza Algona. -To dlatego trzymacie tu Rulfa? - spytal Nicholas. -Nie tylko - odpowiedzial Faxon. - Nigdy bys sie pewnie nie spodziewal, ale Rulf wykazal sie niezwyklym mestwem, kiedy zamek oblegali Tsurani. Wiele razy nosil zolnierzom wode - ja tez bylem wsrod nich - i to prosto w zamet bitewny, a zbrojny byl jedynie w dwa wiadra. -Doprawdy? -Doprawdy - usmiechnal sie Faxon. -Musze sie odzwyczaic - mruknal, czerwony jak burak Nicholas. -Przejdzie ci - Faxon klepnal go po ramieniu. Spojrzawszy ku przejsciu na padok, gdzie Rulf i jego synowie siodlali konie, dodal: - Zal patrzec na Rulfa od czasu, kiedy umarla jego zona. Byla jedyna osloda jego zycia. On i jego synowie maja nawzajem tylko siebie... i robote w stajniach. Przydzielono im kwatery w skrzydle dla sluzby, ale przewaznie sypiaja z konmi. Nicholas kiwnal glowa. W tejze chwili zrozumial, ze zawsze ocenial sluzbe powierzchownie - o tych, ktorzy uslugiwali mu w Krondorze, nie wiedzial praktycznie niczego. Podswiadomie chyba uwazal, ze jakos znikali po prostu w kwaterach sluzby, kiedy tylko przestawali byc potrzebni. -Musze wracac do Diuka - powiedzial, budzac sie nagle z zamyslenia. -Konie beda na czas - zapewnil go Faxon. Nicholas pospieszyl do kuchni i w rzeczy samej znalazl tam Briane i Martina zajetych przegladaniem prowiantu. Pochwalili wybor Megara, po czym Diuszesa skinieniem dloni wezwala dwoch pacholkow, by poszli za nia, a Martin ruszyl do zbrojowni. Nicholas bez slowa podazyl za stryjem. Stojacy na posterunku wartownik zasalutowal Diukowi i sluzbiscie otworzyl przed nim drzwi zbrojowni. Wewnatrz Martin zatrzymal sie przy wejsciu, a Nicholas pospiesznie skrzesal ogien i zapalil knot latarni, ktora miala rozjasniac mroczne katy. Swiatlo rozblyslo tysiacem odbic od polyskliwego metalu. Pod kazda sciana staly rzedy stojakow pelnych wloczni i helmow. Nicholas zwawo podbiegl ku nastepnym drzwiom i otworzyl je szeroko, uprzedzajac polecenie stryja. W tej znacznie mniejszej komnacie zgromadzono osobista bron Diuka, ktory bez namyslu siegnal po dlugi luk wiszacy na scianie. Podal go Nicholasowi i wzial wiazke jardowych strzal - zwanych tak dla ich trzydziestosiedmiocalowej brzechwy - miary, jaka krawcy znaczyli jard plotna. Nicholas nigdy nie widzial skutkow uderzenia takiej strzaly, poniewaz w Krondorze uzywano kusz lub krotszych lukow, jakimi poslugiwali sie kawalerzysci. Slyszal jednak opowiesci o strasznej mocy dlugich lukow. Zapewniano go na przyklad, ze wprawny lucznik moze przeszyc na wylot stalowym grotem prawie kazda zbroje. Wiedzial tez, ze jego stryj sluzyl u dziadka jako lowczy - bylo to wtedy, kiedy nikt, procz paru najwierniejszych slug dziadka nie wiedzial, ze Martin jest jego synem. Lord Borric uznal w nim dziedzica tuz przed smiercia i z czlowieka niskiej kondycji uczynil wielmoze, ktory z czasem zostal Diukiem Crydee i dziedzicem ojcowskiego tytulu. Znacznie wczesniej jednak niemal wszyscy lucznicy w Zachodnich Dziedzinach uznali w nim swego mistrza. Diuk tymczasem podal Nicholasowi kolczan na strzaly. Potem spojrzal na szereg wiszacych na scianie glowni i wybral dwa mysliwskie kordelasy. Potem zajal sie wyborem luku dla malzonki. Ten rowniez podal Nicholasowi, na koniec zas wybral dla niej strzaly - nieco krotsze od jego wlasnych - po czy m obaj opuscili zbrojownie. Gdy wyszli na dziedziniec, znalezli Lady Briane stojaca obok dwu koni. Nicholasowi nie trzeba bylo mowic, iz szykuje sie nie zwykla poranna przejazdzka, ale polowanie. Diuk i jego malzonka wyjezdzaja na caly dzien, albo i - jesli zdecyduja sie na nocleg pod golym niebem - na dluzej. Na dziedziniec od bramy wpadl zdyszany Harry: -Wasza Milosc! - wysapal. - Nie masz sladu po lodzi pocztowej z Carse. Twarz Martina spochmurniala. -Niech Marcus napisze do Lorda Bellamy'ego z Carse i spyta go, czy dla jakiegokolwiek powodu lodz zawrocila do Carse i... i wyslijcie to przez golebia. Harry sklonil sie i odwrocil, by pobiec do Marcusa, stryj jednak jeszcze go zatrzymal: -Mosci giermku... -Slucham, Wasza Milosc! - steknal Harry. -Nastepnym razem, kiedy wysla cie do portu z jakims poleceniem, wez konia. Harry usmiechnal sie glupawo i pochylil w uklonie: -Tak jest, Wasza Milosc! Briana skoczyla na siodlo, nie czekajac na pomoc - ktorej zreszta wcale nie potrzebowala - a Nicholas podal jej luk, kolczan i wiazke strzal. Gdy i stryj znalazl sie w siodle, giermek podal mu reszte oreza. -Mosci giermku, moze wrocimy dopiero jutro o zmierzchu - oznajmil Diuk. -Tak, Wasza Milosc. -Dzis mamy Szostek, jesli umknelo to twej uwadze. - Umknelo. - Popoludnie masz dla siebie. Do naszego powrotu po instrukcje udawaj sie do Samuela. -Tak, Wasza Milosc! Nicholas westchnal, patrzac w slad za odjezdzajacymi. Szostek - tradycyjne wolne popoludnie dla mlodych w kazdym zamku czy palacu. Siodmek byl dniem poswieconym na pobozne rozmyslania o bogach, choc w Krondorze Nicholas znajdowal i w Siodmek zajecia dla pacholkow, ktorzy ze swej strony wykonywali je w ten dzien nad wyraz skwapliwie. On i Harry przybyli do Crydee w poprzedni Siodmek, nie mial wiec teraz pojecia, czym zajac pierwsze wolne chwile od momentu, w ktorym postawil stopy na nabrzezu Crydee. Wrzaski chlopcow niosly sie korytarzem az do malego ogrodu, zwanego Ogrodkiem Ksiezniczki. Byla to dziedzina ciotki Nicholasa, Carline - kiedy ta zyla jeszcze w Crydee. Nazwa przyjela sie. Rozgrywano tu wlasnie zaciekly mecz pilki noznej, jeden z zolnierzy pelnil role sedziego. Druzyny zebrano z synow zamkowej sluzby, kilku paziow i dwu mlodszych giermkow. Gre obserwowali z jednej strony Nakor i Ghuda, usadowieni posrod grupki zolnierzy na jednym z pagorkow otaczajacych boisko, naprzeciwko ktorych na drugim wzgorzu rozsiedli sie Margaret, Abigail i Marcus. Nakor i Ghuda pomachali dlonmi chlopakom, ci zas rowniez odpowiedzieli przyjaznymi kiwnieciami. Nicholas od rana biegal na posylki ochmistrza Samuela i wreszcie udalo mu sie przekrasc do kuchni, gdzie pospiesznie pochlonal posilek, jaki Magya przygotowala dla obu giermkow. Tam uswiadomil sobie, ze reszta dnia nalezy do niego. Myslal wlasnie o powrocie do swej komnaty, gdzie zamierzal odespac wszystkie zarwane swity, kiedy uslyszal odglosy, ktore towarzyszyly grze w pilke. Margaret kiwnela mu glowka i obie dziewczyny usmiechnely sie don przyjaznie. Przeskoczywszy niskie ogrodzenie, usiadl obok Margaret i pochylil sie ku przodowi, by odpowiedziec na pozdrowienie Marcusa. Potem spojrzal na Abigail, ktora usmiechnela sie i odezwala: -Wasza Wysokosc, nie mialam okazji widywac was za czesto... caly czas biegaliscie z miejsca na miejsce. Wzrok Abigail sprawil, ze Nicholasowi uszy zaplonely czerwienia. -Pani... Diuk nieustannie znajdowal dla mnie jakies zajecie - odpowiedzial i wrocil do sledzenia gry, ktorej uczestnicy zapalem nadrabiali z nawiazka brak umiejetnosci. -Grywacie w pilke w Krondorze, mosci giermku? - spytal Marcus, akcentujac umyslnie ostatnie slowa. Jednoczesnie pochylil sie ku przodowi, kladac dlon na ramieniu Abigail. Poufalosc oczywiscie nie uszla uwadze mlodego ksiecia. Niespodziewanie przygnebiony mlodzieniec odpowiedzial: -W Krondorze mamy druzyny zawodowe, utrzymywane i sponsorowane przez gildie kupieckie, kilku bogaczy i paru wielmozow. -Ja pytalem, czy ty sam grasz? -Nie, nie za bardzo - odpowiedzial mlodzik. Marcus spojrzal na ulomna stope Nicholasa i kiwnal lekko glowa. Nicholas wcale nie poczul wdziecznosci - gest, pozornie usprawiedliwiajacy, byl w istocie obrazliwy. Mlody ksiaze odkryl, ze coraz bardziej nie lubi swego kuzyna. Margaret przeniosla spojrzenie z twarzy brata na twarz Nicholasa - po minie, jaka zrobila, widac bylo, ze zastanowila ja odpowiedz ksiecia: -Ale kiedy wychodzilem na boisko, uwazano mnie za niezlego gracza. Marcus zmarszczyl brwi: -Nawet z twoja stopa? Nicholas poczul, ze robi mu sie goraco: -Owszem, nawet z moja stopa! - odparl, nie kryjac gniewu. W tejze chwili pojawil sie Harry, niosacy w dloniach spore kesy chleba i sera, a Margaret spojrzala szybko w jego strone. Syn Diuka zrozumial, ze Harry ma wolne az do nastepnego ranka. Mlodzik z Ludlandu powital wszystkich przyjaznym kiwnieciem dloni. -Jak tam gra? Nicholas zeskoczyl z niskiego murku. -Gramy! Harry potrzasnal glowa: -Teraz jem. -Stane po przeciwnej stronie, by wyrownac szanse - usmiechnal sie lekko Marcus. Harry usmiechnal sie zuchwale i skoczyl zwawo, by zajac opuszczone przez ksiecia miejsce. -Doloz im, Nicky, niech gryza piach! - zawolal za ruszajacym na pole przyjacielem. Nicholas zdjal koszule i przez chwile rozkoszowal sie cieplymi promieniami slonca i tchnieniem ozywczej bryzy znad oceanu. Nie znal prawie graczy - oprocz owych dwu mlodszych giermkow - znal jednak zasady gry. Rozjuszony niedwuznacznym lekcewazeniem, okazanym mu przez Marcusa, koniecznie musial dac upust zlosci. W chwile pozniej pilka wyleciala poza boisko. Marcus siegnal po nia, i podnoszac powiedzial: -Jaja wrzuce. Nicholas tymczasem przygladal sie graczom. Podszedlszy do kuchcika, spytal: -Jak ci na imie? -Robert, Wasza Wysokosc. Nicholas zmarszczyl brwi i potrzasnal glowa: -Tu jestem tylko giermkiem. Kto gra po naszej stronie? Robert szybko wyliczyl imiona i zalety siedmiu chlopcow, ktorzy skladali sie na dosc przypadkowo dobrana druzyne. -Ja zajme sie Marcusem - zaproponowal. -Nikt nie zechce odebrac ci tego przywileju, giermku - odparl Robert z szerokim usmiechem. Nicholas ruszyl nagle i przecial droge chlopcu, ktory spieszyl, by przejac pilke od Marcusa. Ksiaze padl na ziemie i niemal wytoczyl sie za boisko, ale zdolal wybic pilke spod nog zaskoczonego jego zagrywka przeciwnika i podac ja graczowi ze swego zespolu. Na moment wszyscy zamarli - a potem zapal gry wzial gore nad dyscyplina i rangami. -Nicholas jest jednym z najlepszych wymiataczy, jakich widzialem - mruknal Harry, przezuwajac jednoczesnie kes chleba. Margaret obserwowala przez chwile kuzyna, ktory zebral sie w sobie, podniosl i skoczyl, by wlaczyc sie do gry. -To chyba boli, prawda? -O... on jest dosc twardy - rzucil Harry od niechcenia. Spojrzawszy na obie siedzace przed nim panny, dodal: - Moze zakladzik? Dziewczeta spojrzaly jedna na druga: -Zakladzik? -No, kto wygra... - wyjasnil Harry, gdy Marcus dopadl pilki dlugim slizgiem, zapobiegajac probie przejecia jej przez jednego z towarzyszy Nicholasa. -Nie wiem, ktory jest lepszy - potrzasnela glowka Abigail. Margaret prychnela z niesmakiem, wydajac niezbyt wytworny dzwiek. -Zaden z nich nie jest lepszy od drugiego - powiedziala - ale obaj sie pozabijaja, usilujac to udowodnic. Abigail potrzasnela glowa, bo oto wlasnie Nicholas zostal podstepnie zaatakowany z tylu przez jednego z kompanow Marcusa. Napastnik zrobil to zrecznie, tak ze sedzia niczego nie dostrzegl i nie ogloszono rzutu wolnego. Nicholas, ktory dostal w kark przedramieniem, kleczal przez chwile oszolomiony i usilowal zatrzymac dziko wirujacy wokol niego swiat. Widzac podnoszacego sie po chwili ksiecia, Marcus potrzasnal glowa z uznaniem i wspolczuciem. Chlopiec, ktory powalil Nicholasa, zdazyl sie juz oddalic. -Wez sie w garsc! - wrzasnal Marcus do kuzyna. - W tej grze nie ma miejsca na subtelnosci! -Zdazylem zauwazyc! - mruknal Nicholas. Obaj chlopcy ramie w ramie skoczyli za pilka. -Do licha! - powiedzial Harry. - Popatrzcie, jak obaj sa do siebie podobni! -W istocie - przyznala Abigail - mogliby byc bracmi. Tymczasem znajdujacy sie w samym srodku zawieruchy Nicholas i Marcus usilowali zajadlymi kopnieciami wybic pilke na pole; obaj odpychali sie tez wzajemnie, nie zalujac sobie kuksancow lokciami. Harry ponownie lypnal okiem ku dziewczynom. -I jak bedzie z tym zakladem? -A jaka bedzie stawka? - usmiechnela sie przekornie Margaret. -Niewygorowana - odpowiedzial Harry, udajac obojetnosc. - Powiedziano mi, ze za dwa tygodnie macie tu jakies swieto. Bedzie wam potrzebne towarzystwo. -My dwie? - usmiechnela sie znow Margaret, patrzac na Abigail. -Czemu nie? - Harry przymruzyl oko. - Obaj sie wsciekna. -Co z ciebie za przyjaciel? - zasmiala sie Margaret. Harry wzruszyl ramionami. -Znam Nicholasa na tyle, by wiedziec, ze rozpoczeli wlasnie z Marcusem dlugotrwala i wielce obiecujaca rywalizacje. - Patrzac zas wprost na Abigail, dodal: - Pani, mysle, ze ugodzilas obu. - Abigail miala tyle przyzwoitosci, by sie zarumienic, ale wyraz jej twarzyczki wskazywal, ze Harry nie powiedzial niczego, o czym by nie wiedziala. -A ty, giermku, jakie masz ambicje? Bezposrednie pytanie Margaret zbilo Harry'ego z tropu. -Mysle, ze nie mam zadnych - odpowiedzial zmieszany. Margaret poklepala go poufale po udzie i chlopak nagle zaczerwienil sie niczym burak. -Coz, musimy ci wierzyc, mosci giermku - rzekla corka Diuka. Harry poczul, ze jego cialo oblewa sie zarem i pomyslal, ze jego jedynym pragnieniem jest siedziec bez konca przy tej dziewczynie. Nigdy przedtem nie mial klopotow ze znalezieniem wlasciwych slow, gdy rozmawial z mlodymi kobietami, dworkami Ksieznej Pani w Krondorze, dziewczetami sluzebnymi, nad ktorymi gorowal pozycja spoleczna, czy corkami szlacheckimi, ktore przewyzszal doswiadczeniem. W zachowaniu Margaret nie bylo jednak niczego, co kazaloby mu myslec o niej jak o niesmialej i niedoswiadczonej dzieweczce. Mial przed soba swiatowa dame, nieznacznie tylko od niego mlodsza. Abigail sledzila gre, rozdarta pomiedzy uwielbieniem i lojalnoscia dla obu najzacieklejszych graczy, Margaret jednak niezbyt sie przejmowala rywalizacja na polu. Rozejrzawszy sie dookola, spostrzegla Anthony'ego, ktory idac ku nim, z daleka juz kiwal reka. Mlody mag podszedl do siedzacych i uklonil sie niezbyt skladnie. -Witaj nam, Anthony - usmiechnela sie don dziewczyna. - Czemu zawdzieczamy twoja obecnosc? -Dobremu nastrojowi, pani - odpowiedzial lagodnie. - I checi przechadzki, oraz ciekawosci gry. -Zechciej usiasc obok Abigail - polecila Margaret, zabawnie marszczac nosek. - Potrzebne jej wsparcie. Dwaj durnie rozlewaja krew na jej czesc. Abigail stanela w pasach i odparla glosem pelnym gniewu: -Margaret, to wcale nie jest smieszne. Dziewczeta nie byly przyjaciolkami od serca; w dziecinstwie Margaret wiekszosc wolnego czasu spedzala na zabawach z bratem i jego lobuzowatymi przyjaciolmi. Kilka dziewczat z miasta - corek znaczniejszych kupcow - wybranych dla dotrzymywania jej towarzystwa, zdumialo sie rownie mocno, jak jej wychowawcy, kiedy razem z nimi odkryly, ze corka Diuka za nic ma dobre maniery i urodzenie. Jej matka, ktora wychowano na wojowniczke, nie widziala zadnego pozytku w tym, czego usilowano nauczyc Margaret - pominawszy oczywiscie umiejetnosc czytania i pisania - i niejednokrotnie chronila corke przed kara, gdy ta zaniedbala lekcje szydelkowania, przedkladajac nad nie jazde konna czy lowy. Abigail dopiero niedawno zostala towarzyszka niesfornej corki Diuka i nie radzila sobie z nia lepiej od swoich poprzedniczek. Jedyna roznica pomiedzy nia a jej poprzedniczkami lezala w tym, ze bedac spokojniejsza z natury, rzadziej okazywala irytacje i niezadowolenie. Miala tez zdrowe poczucie humoru, ktore Margaret teraz wlasnie poddala probie, rzucajac beztrosko: -Mysle, ze jednak jest. Harry usmiechnal sie, rad, ze uwaga towarzystwa skupila sie na kim innym. Przygladal sie teraz profilowi Margaret, z zapalem obserwujacej gre. Na pierwszy rzut oka wydawala sie po prostu niezwykle urodziwa mloda panna, ale w jej sposobie bycia wyczuwalo sie cos niemal krolewskiego. Nie byla to proznosc wynioslej dworki, ale raczej odziedziczona po matce spokojna godnosc - Margaret zachowywala sie jak kobieta, ktora zna swe mozliwosci, prawa i miejsce w swiecie. Harry nagle poczul, ze jego wlasna pozycja spoleczna jest zalosnie mizerna. Gracze przebiegali pole wzdluz i wszerz, Harry zas zauwazyl, ze podczas ostatnich pieciu minut ktos rozbil nos Nicholasowi. Odnalazlszy wzrokiem Marcusa, giermek spostrzegl nie bez uciechy, ze syn Diuka nie wygladal lepiej od jego przyjaciela - lewe oko mlodzika niklo niemal pod potezna opuchlizna. W tejze chwili Harry zlowil wzrok siedzacego po drugiej stronie pola Nakora - maly Isalanczyk wzniosl oczy do nieba i ruchem palca przy skroni wskazal, ze ktos tu zwariowal. Harry spytal gestem, kto, Ghuda zas, ktoremu nie uszla ta wymiana informacji, ruchem dloni wskazal obu rywali. Harry parsknal smiechem. -O co chodzi? - spytala Margaret. -Twardo tu graja, prawda? Margaret zasmiala sie wesolo, dzwiecznie i szczerze - wcale nie tak, jak skromna panienka smiac sie powinna. -Tylko wtedy, gdy musza cos komus udowodnic... albo sie przed kims popisac, Harry. Harry w istocie nigdy przedtem nie widzial, by Nicholas gral tak agresywnie. Mlody ksiaze nigdy nie tracil glowy i zawsze wykorzystywal swa przyrodzona i wcale niemala szybkosc - co zreszta czynil w kazdym sporcie, jakim przyszla mu ochota sie zajmowac, teraz jednak smigal zawziecie po polu, jakby zapomnial o calym swiecie, i rzucal sie na przeciwnikow jak szaleniec. Marcus wlasnie zdolal odepchnac Nicholasa i runal, by przechwycic skrzydlowego, ktory gnal ku dalekiej bramce. Nicholas jednak byl tuz, tuz i kibice glosnymi okrzykami dodawali ducha obu rywalom. Margaret smiala sie beztrosko, Abigail zas siedziala bez slowa ze splecionymi na podolku dlonmi i zatroskana twarzyczka. Harry otworzyl usta, by wrzaskiem wyrazic uznanie dla przyjaciela, i zamknal je, ujrzawszy, iz Nicholas wyraznie utyka. Dziedzic z Ludlandu pojal, ze mlody ksiaze nie doscignie rywala. Nicholas zmuszal sie do biegu, ale utykal w sposob wskazujacy wyraznie na to, ze stalo sie cos niedobrego. Harry'ego jakby zmiotlo z murku. -Co sie stalo? - zawolala w slad za nim Margaret. Harry nie zwracal uwagi na nic, tylko pedzil ku odleglemu krancowi pola, gdzie Nicholas padl na trawe dokladnie w tej samej chwili, w ktorej Marcus - ku entuzjazmowi towarzyszy i widzow - zdobyl zwycieskiego gola. Nikt nie zajal sie lezacym Krondorczykiem, bo sedzia odgwizdal wlasnie koniec meczu i wszyscy stloczyli sie wokol Marcusa. Jedynym, ktory podbiegl do Nicholasa, byl Harry. -Co sie stalo? - spytal, klekajac obok lezacego przyjaciela. Twarz mlodego ksiecia byla blada, skurczona z bolu i zroszona lzami. Mlodzik oburacz scisnal lewa stope, steknal z bolu i syknal przez zeby: -Pomoz mi wstac... -Nie, psiakosc, zostan tutaj, a ja sprowadze jakas pomoc. -Pomoz mi wstac, powiedzialem! - powtorzyl ksiaze, lapiac Harry'ego za koszule. Glos Nicholasa byl stlumiony z bolu i z przepelniajacej serce wscieklosci. Harry juz bez slowa sprzeciwu chwycil przyjaciela za ramie i dzwignal go w gore. Tymczasem do obu przyjaciol podchodzil Marcus i pozostali gracze, z drugiej zas strony zmierzali ku nim Ghuda i Nakor. -Co ci jest? - spytal syn Diuka. -Drobiazg... skrecilem noge w kostce - odparl Nicholas, usmiechajac sie z wysilkiem. Harry niemal nie poznal glosu przyjaciela, a zajrzawszy mu w twarz, przekonal sie, ze jest prawie kredowo biala. - Harry odprowadzi mnie do sluzbowki. Nic mi nie bedzie. Zanim Marcus zdazyl cokolwiek powiedziec, do rozmowy wtracil sie Nakor, ktory osadzil go jednym, ostrym spojrzeniem. -Zlamales cos? - spytal Nicholasa. -Nie. Mowilem juz, ze nic mi nie jest! -Chlopcze... - odezwal sie Ghuda - widywalem juz nieboszczykow, ktorzy wygladali znacznie lepiej, niz ty w tej chwili. Pozwol, ze ci pomoge i odprowadze do twojej komnaty. Zanim stary najemnik zdazyl sie ruszyc, u boku Nicholasa pojawil sie nagle Anthony. -Za waszym pozwoleniem, panie, ja sie tym zajme. Tymczasem u boku Marcusa pojawily sie dziewczeta, Margaret zas spojrzala na kuzyna, zapomniawszy o niedawnej uszczypliwosci. -Dobrze sie czujesz? -Owszem - usmiechnal sie z przymusem Nicholas. Abigail milczala, ale w jej oczach widac bylo troske i niepokoj o Nicholasa, ktory oddalal sie powoli, wsparty na ramionach Harry'ego i mlodego maga. Zdolal jakos dobrnac do granic ogrodu i skrecic za rog, i dopiero tam stracil przytomnosc. Ocknal sie, gdy dotarli do jego komnatki. Anthony i Harry ulozyli go na sienniku i mlody giermek spytal ksiecia: -Co wlasciwie sie stalo? -Ktos nadepnal mi na te stope i poczulem, jak cos w niej chrupnelo. - Na twarzy mlodzika malowal sie bol, a na skronie wystapily mu grube krople potu. -Trzeba bedzie zdjac ci but - stwierdzil Anthony. Nicholas kiwnal glowa i zacisnal zeby. Towarzysze zajeli sie trzewikiem, mlody zas ksiaze poczul, ze swiat staje deba; udalo mu sie jednak nie stracic ponownie przytomnosci. Anthony delikatnie i uwaznie zbadal nabrzmiala konczyne. -Nie sadze, by bylo tu jakies zlamanie, ale ktoras kostka czy chrzastka wyskoczyla ze stawu... o, popatrz tutaj. - Nicholas podniosl sie na lokciach i spojrzal na miejsce, ktore wskazywal Anthony - paskudna, purpurowa opuchlizna pokrywala niemal polowe srodstopia. Mlody mag nacisnal obrzmienie i Nicholas jeknal z bolu. Anthony, nie zwazajac na nic, naciskal dalej i nagle rozleglo sie glosne chrupniecie, a Nicholas steknal raczej ze zdumieniem, niz bolesnie. Po chwili mlody ksiaze poruszyl niepewnie stopa, potem sprobowal ruszyc palcami. Anthony polozyl stope na siennik i ksiaze, westchnawszy z ulga, opadl na plecy. -Posle ktoregos ze slug do portu po wiadro slonej wody. Mocz stope przez jakies pol godziny, potem zas przez reszte wieczoru trzymaj ja wyzej i w cieple. Bedzie ci troche dolegala, ale powinienes jakos sobie poradzic. Poprosze Diuka, by jutro dal ci wolne, a i potem przez pare dni nie powinienes sie przemeczac. Bedziesz utykal przez najblizszy tydzien, a moze i troche dluzej. - Mlody mag wstal. - Jutro zajrze do ciebie o swicie. -Jestes ksiazecym uzdrowicielem? - spytal Harry. - Myslalem, ze sluzysz mu tylko radami. -Owszem, niekiedy zajmuje sie i leczeniem - kiwnal glowa Anthony. -Myslalem, ze uzdrowiciele sa kaplanami - przyznal Harry. -Przewaznie tak jest - usmiechnal sie Anthony - ale niektorzy magowie tez posiadaja zdolnosci uzdrawiania. Do jutra, Nicholasie. -Anthony... - odezwal sie ksiaze, gdy mag szedl ku drzwiom. Wezwany zatrzymal sie i obejrzal przez ramie: -Slucham. -Dziekuje. Anthony nie odpowiedzial od razu. Po chwili usmiechnal sie i obu chlopcom wydalo sie nagle, ze wcale nie jest od nich starszy. -Wszystko rozumiem. Z tymi slowami wyszedl, Harry zas odwrocil sie do przyjaciela: -Coz on takiego rozumie? Podciagnawszy do siennika maly stoleczek, usiadl na nim i gdzies spod kurtki wyciagnal jablko. Rozlamal je na pol i podal kawalek Nicholasowi. Mlody ksiaze polozyl sie wygodniej i wgryzl w smakowity owoc. -Rozumie, ze Marcus i ja bedziemy sie przez jakis czas trykali lbami. -Nicky, to wcale nie byla gra. Toczyliscie wojne. Podczas jednej polowy dzisiejszego meczu dostalo ci sie wiecej kopniakow i ciosow w leb, niz podczas calego sezonu - to znaczy: trzynastu pelnych meczy. Jesli juz o tym mowa, nie widzialem tez nigdy, bys tak czesto i zajadle atakowal barkiem lub lokciem. Wy dwaj wcale nie braliscie udzialu w grze. Zamiast tego chcieliscie sie pozabijac. -Jak ja sie w to wpakowalem? - spytal Nicholas z westchnieniem. -No... smiales zaczac starania o wzgledy tej samej dziewczyny, ktora raczyl zainteresowac sie Marcus. On jednak wie, ze choc zabawiasz sie tu w giermka, w rzeczy samej jestes ksieciem krwi i trzecim z kolei dziedzicem tronu, on sam zas urodzil sie tylko synem Diuka. -Tylko synem Diuka? Harry potrzasnal glowa. -Jako moj przyjaciel, mozesz sobie drwic, ile chcesz. - Obrazowo ilustrujac slowa gestami dloni, objasnil: - Gdyby zechcial pokazac sie w ktorymkolwiek z miast Krolestwa - oprocz Rillanonu i Krondoru, rzecz jasna - wszystkie dziewczeta powylazilyby ze skory, by zwrocic na siebie jego uwage. Tu, na Dalekim Wybrzezu, jest najbardziej obiecujacym kawalerem, krewniakiem krolewskim i tak dalej. Ty jednak, moj poobijany przyjacielu, jestes obecnie - jako ze twoi bracia juz sie pozenili - najbardziej pozadana partia na polnoc od Imperium Kesh, i bratem nastepcy tronu. Urocza Abigail do niedawna gotowa byla fikac kozly na widok Marcusa, ale gdy ty pojawiles sie na scenie, doszla do wniosku, ze sprawe trzeba przemyslec. - I wzruszajac ramionami, Harry dodal z mina swiatowca: - Tak toczy sie ten swiat... Przy wzmiance o Abigail twarz Nicholasa spochmurniala: -Myslisz, ze ona... -Co? -Kocha Marcusa? -Nie mam pojecia - Harry wzruszyl ramionami. - Ale moge sie dowiedziec - dodal z szelmowskim usmieszkiem. -Nie, daj spokoj - zgasil go Nicholas. - Jesli zaczniesz weszyc i zadawac pytania, dziewczyna szybko polapie sie w czym rzecz. -Tu cie mam! Boisz sie, ze ona sie dowie, ze ci na niej zalezy! - zasmial sie Harry na widok konfuzji przyjaciela. - Daj sobie spokoj i nie probuj sie wypierac... zreszta juz jest za pozno. -Tak sadzisz? - jeknal zrozpaczony Nicholas. -Jestem pewien. Kiedy tylko spojrzy na ciebie, robisz taka mine, jakbys mial zemdlec. Jak myslisz, czemu Marcus tak sie na ciebie boczy? Jego to wcale nie bawi. -Ten ci potrafi zachowac zimna krew - powiedzial Nicholas na poly z podziwem, na poly z niechecia. Harry przytaknal skinieniem glowy. -Owszem. Jestescie do siebie podobni... tyle, ze on jest chyba bardziej skryty niz ty. -Wszyscy mi mowia, ze jestesmy do siebie podobni - burknal Nicholas - choc nie bardzo widze, w czym. Harry wstal. -No dobrze, wymocz stope, owin ja w cos i wyspij sie porzadnie. Jutro rano przyniose ci z kuchni cos do jedzenia. -Dokad idziesz? -Wracam do ogrodu, by pogadac z Abigail. -I ty, lotrze? - jeknal Nicholas. -Nigdy w zyciu! - machnal dlonia niedoszly dziedzic Ludlandu. - Ja mierze w Margaret. -Wolno spytac, dlaczego ona? - zaciekawil sie Nicholas, gdy Harry na moment zatrzymal sie przy drzwiach. -No coz... chocby dlatego, ze Marcus jest jej bratem... o ile zas malzenstwa wsrod krolewskich kuzynow i kuzynek nie sa czyms nieslychanym, watpie, by wyszlo cos z tego w twoim przypadku. Mysle zreszta, ze chyba ja pokochalem. Brwi Nicholasa skoczyly w gore, udatnie wyrazajac przesadne zdziwienie i niedowierzanie. -Aaaa... - powiedzial z mina medrca. -Nie, mowie powaznie. Kiedy na nia patrze, sciska mnie cos w dolku. Nicholas padl na loze, zataczajac sie ze smiechu, jego wesolosc jednak szybko zgasla. Doskonale zrozumial, o czym mowi Harry: na widok Abigail jego samego sciskalo cos w dolku... czego nie doswiadczyl nigdy przedtem. Rozdzial 5 INSTRUKCJE Nicholas zmruzyl oczy.Caly poprzedni dzien wylegiwal sie na sienniku i choc stopa jeszcze go bolala, chodzil juz wcale znosnie. Przed wschodem slonca zajal wiec zwykla pozycje u drzwi Diuka. Drzwi komnat Marcusa otworzyly sie i mlody arystokrata wyszedl na korytarz, skinieniem dloni wzywajac Harry'ego. W chwile potem w drzwiach komnat diukowskich pojawili sie Martin i Briana. -Nicholasie, jak tam noga? - spytala Diuszesa. -Jakos przezyje - usmiechnal sie krzywo Nicky. - Troche boli, ale dam sobie rade. -Wypadki chodza po ludziach - stwierdzil Martin. - Dzis nie bedziesz mogl biegac na posylki. Idz zatem do Ochmistrza i spytaj go, czy nie mialby dla ciebie jakiejs lzejszej roboty. -Wedle rozkazu Waszej Milosci - rzekl Nicholas i oddalil sie, wyraznie utykajac. Idac korytarzami ku skrzydlu, w ktorym miescily sie kwatery sluzby i siedziba Samuela, mlody ksiaze rozmyslal o tym, ze nie ma - jak na razie - powodow do odczuwania satysfakcji. Szostkowa gra obrocila sie w zwyczajna burde. Przez caly poprzedni dzien rozmyslal o minionych wydarzeniach i doszedl do wniosku, ze zachowal sie jak duren. Podczas wielu lat, jako najmlodszemu synowi Ksiecia Krondoru, niejednokrotnie zdarzaly mu sie sytuacje, ktore chcialby rozegrac inaczej. Nie sposob zniknac w cieniu, nie sposob ujsc uwagi publicznosci, jesli - na przyklad - podczas wszelkich uroczystosci protokol zmusza czlowieka do przesiadywania na balkonie w orszaku krolewskim czy ksiazecym. Najczesciej jednak Nicholas inicjatywe pozostawial innym - ot, czesto zdawal sie na Harry'ego. Grywajac w pilke, wyrobil sobie zasluzona reputacje podstepnego i przebieglego obroncy, zdolnego odebrac pilke napastnikowi, zanim ten zdazy sie polapac, co sie stalo - zdobywanie punktow mlody ksiaze zostawial jednak innym. Tymczasem przed dwoma dniami sam wepchnal sie pomiedzy napastnikow, nieustannie domagal sie, by podawano mu pilke i zachowywal sie tak, jakby chcial narzucic wspolzawodnikom i rywalom wlasny styl gry. Marcus zas go przewyzszyl. Owszem, Nicholas mial pewna nikla satysfakcje, poniewaz zdawal sobie sprawe z faktu, iz sam rownie skutecznie niweczyl wysilki Marcusa, jak Marcus jego; wyszedl jakby remis - tyle, ze pod koniec meczu doznal kontuzji kalekiej stopy, co pozwolilo Marcusowi na zdobycie zwycieskiego punktu. Kroczac ostroznie schodami w dol, czul, iz kalectwo ciazy mu dotkliwiej niz kiedykolwiek przedtem. Jak wiekszosc ludzi, urodzonych z taka czy inna deformacja, pogodzil sie z nia i nauczyl z nia zyc, nawet specjalnie o tym nie myslac. Poniewaz byl synem Aruthy, inne dzieciaki oszczedzily mu sporej czesci drwin i szyderstw, jakie dostalyby sie komu innemu - choc i tak nie obeszlo sie bez spojrzen i szeptow o karze bogow. Dzis jednak po raz pierwszy pomyslal o sobie jako o kalece. Pewien byl, ze gdyby nim nie byl, nie dalby sie pokonac Marcusowi. Zaklal cicho, wsciekly na wszystkich, a najbardziej na samego siebie. Dotarlszy do biura Samuela, otworzyl je i spytal: -Moge, Mosci Ochmistrzu? Samuel kiwnieciem dloni wezwal go, by wszedl do srodka. Pol godziny temu w tym samym miejscu Nicholas dowiedzial sie, ze nie ma dzis dlan zadnych szczegolniejszych polecen. Teraz jednak Ochmistrz rozejrzal sie dookola z mina czlowieka, ktory szuka natchnienia, i wreszcie wystekal z niechecia: -Nie mam dla wasci nic do roboty, mosci giermku. Moze wroc do lozka i daj odpoczac stopie. Nicholas kiwnal glowa i wyszedl. Perspektywa spedzenia calego dnia w lozu wcale mu sie nie usmiechala. Wrociwszy jednak do swej komnatki, rzucil sie na siennik. Poniewaz wylegiwal sie przez caly poprzedni dzien, nie potrzebowal teraz odpoczynku i wkrotce nie bez zdziwienia odkryl, ze siennik nie jest wcale wygodny. Poczul tez glod. Po kilku minutach zwlokl sie wiec z pryczy i ruszyl do kuchni. Plynace z niej zapachy dotarly don, gdy byl w polowie drogi, i poczul naplywajaca mu do ust slinke. W kuchni krolowala Magya, nadzorujaca kuchcikow i krazaca posrod nich niczym general na polu bitwy. Ujrzawszy Nicholasa, usmiechnela sie cieplo i skinieniem dloni zachecila, by podszedl blizej. -Mam nadzieje, ze dzis czujesz sie juz lepiej, mosci giermku. - Magya byla osoba dosc juz posunieta w latach, ze sklonnoscia do tycia, ale mimo wieku i wagi po kuchni poruszala sie szybko i sprawnie. -Owszem, ale Diuk osadzil, ze nie jestem jeszcze zdolny do zwyklych zajec. -Apetyt jednak chyba ci dopisuje? - zasmiala sie mistrzyni patelni. -Nie inaczej - odpowiedzial Nicholas, rowniez sie usmiechajac. -Mysle, ze znajdziemy cos dla ciebie, zanim Diuk i jego malzonka zechca cos przekasic - rzekla Magya, poklepujac Nicholasa po ramieniu. Mlodzik szybko wzial wskazana mu tace. Magya zaczerpnela na talerz spora lyche gotujacej sie w kotle owsianki, posypala ja obficie cynamonem, i dodawszy spora porcje miodu, polala wszystko mlekiem. Umiesciwszy to wszystko na tacy Nicholasa, polozyla obok spora kromke swiezego, chrapiacego chleba i graby plat wedzonej szynki, po czym wskazala mlodemu ksieciu odlegly stolik w rogu. Tymczasem do kuchni wkroczyl godnie Megar z dwoma kuchcikami, dzwigajacymi wielki kosz pelen jaj. Odeslawszy chlopcow do ich zajec, podszedl do rogu, zajmowanego przez jego malzonke i Nicholasa. Mlody ksiaze od pierwszego wejrzenia polubil starego kuchmistrza - roslego czleka o lagodnym usmiechu i przyjaznym usposobieniu. -Witaj mi, mosci giermku - odezwal sie Megar z serdecznym usmiechem, ktory poglebil jeszcze zmarszczki na jego szczerym, otwartym obliczu. -Widzieliscie gdzies moze Ghude i Nakora? - spytal Nicholas. - Przepadli zaraz po meczu i jeszcze ich nie spotkalem. -Kogo? - spytali jednoczesnie Megar i Magya, wymieniajac zdziwione spojrzenia. Mlodzik opisal wyglad obu kompanow. -A... to ci... - odezwala sie Magya. - W ostatnim tygodniu kilka razy widzialam tego mniejszego, gadajacego z Anthonym. Ten wiekszy wczoraj rano wyszedl z jakims patrolem, by zaznac troche rozrywki, jak sie wyrazil. Nicholas mogl tylko westchnac. Tak naprawde nie zaliczal czlonkow hultajskiego duetu do swoich przyjaciol, byli mu jednak blizsi niz ktokolwiek inny w zamku - oczywiscie nie liczac Harry'ego. Kucharz i jego malzonka okazali sie bardzo sympatycznymi ludzmi, nie znal ich jednak prawie wcale, wiedzial tez, ze maja swoje zajecia i towarzysza mu teraz jedynie z grzecznosci, a gdy skonczy sniadac, zajma sie przygotowywaniem posilku dla reszty dwora. Tymczasem jednak rozmawiali, on zas jadl. Gospodarze wypytywali, jak podoba mu sie zycie w Crydee, potem wyrazili zainteresowanie jego podroza. Gdy wspomnial o Pugu, na twarzy obojga pojawil sie usmiech, na poly teskny, na poly rzewny. -Byl dla nas jak syn - wyjasnila Magya. - Wiesz, przed wielu laty wychowywalismy go jak przybrane dziecko. Nicholas potrzasnal glowa, okazujac ze o niczym nie wiedzial, i Magya zaczela mu opowiadac o Pugu i ich wlasnym synu, Tomasie - najblizszym przyjacielu przyszlego maga. Gdy historia zycia obu druhow ozywala przed oczami mlodego ksiecia - przerywana niekiedy zacieklymi sporami o niezbyt dobrze zapamietane szczegoly - ksiaze zaczal dopasowywac ja do wczesniej uslyszanych opowiesci. Poznal juz wczesniej z ust Amosa koleje Wojny Swiatow, niekiedy tez udawalo mu sie namowic ojca, by dodal do niej swoje obserwacje i spostrzezenia - ale sposob, w jaki przedstawiali przeszlosc Megar i Magya, wydal mu sie zajmujacy. Mowili mu o wydarzeniach, w ktorych sami uczestniczyli, i dodawali do opowiesci wlasne komentarze - ile wiader wody wyniesiono z kuchni na mury, ile trzeba bylo przygotowac dodatkowych posilkow, jak dokonano tego, przy braku tamtego czy owego, kiedy zdano sie wylacznie na zimne porcje, bo kuchcikow i dziewki podkuchenne odeslano do pielegnacji rannych - wszystko to przemawialo do wyobrazni mlodego ksiecia znacznie bardziej, niz chelpliwe i barwne opowiesci Amosa. Nicholas zadal pare pytan i z opowiesci obojga staruszkow dosc nieoczekiwanie wylonil sie obraz chlopca o imieniu Pug. Usmiechnal sie, gdy Magya zaczela opowiadac dlugo i szeroko o tym, jak nielatwe bylo zycie przyszlego maga, ktory okazal sie najdrobniejszym ze swoich rowiesnikow w twierdzy i jak Tomas stal sie jego obronca. Kiedy opowiesci dobiegly konca, okazalo sie, ze Nicholas pochlonal wszystko, co przed nim postawiono. Oczy Magyi lsnily z dumy, kiedy opowiadala, jak Tomas wygladal w dniu, kiedy osiagnal wiek meski, podczas Wyboru, gdy zgodnie z prastarym obyczajem, chlopcow oddawano mistrzom rzemiosl, u ktorych mieli terminowac. Imie Tomas bylo ksieciu w jakis sposob znajome, nie bardzo mogl jednak polaczyc je z osoba. -Gdzie teraz przebywa wasz syn? - spytal w koncu. I natychmiast pozalowal, ze zadal to pytanie. Na twarzach obojga starych ludzi pojawil sie wyraz smutku. Nicholas pomyslal, ze mlody czlowiek polegl gdzies na wojnie. Ku swemu jednak zaskoczeniu uslyszal odpowiedz Megara: -Zyje wsrod elfow. I nagle Nicholas polaczyl imie z osoba. -Wasz syn jest ksieciem malzonkiem Krolowej Elfow! Magya potwierdzila skinieniem glowy. Potem dodala z rezygnacja: -Nie widujemy sie z nim zbyt czesto. Odwiedzilismy go raz jeden, po urodzinach synka... no i przysyla niekiedy listy. -Synka? -Naszego wnuczka - wyjasnil Megar. - Calisa. -Ten ci jest dobrym chlopcem - Magya wyprostowala sie z duma. - Zaglada do nas raz czy dwa razy do roku. Bardziej jest podobny do ojca niz do tych elfow, z ktorymi zyje - dodala z przekonaniem. - Czesto mysle, ze dobrze by bylo, gdyby zamieszkal z nami w Crydee. Rozmowa i posilek dobiegly konca, Nicholas wiec pozegnawszy sie, wyszedl na dziedziniec. Rozmyslal o tym, co o ostatnich dniach Wojny Swiatow opowiadal mu wuj Laurie i o tym, co uslyszal od admirala Amosa. Z tych opowiesci wynikalo, ze Tomas nie byl juz czlowiekiem. Takie przynajmniej odniosl wrazenie - ksiaze malzonek doznal przemiany: do jego ludzkich cech i umiejetnosci doszly inne - teraz wiec byl po trosze czlowiekiem, po trosze elfem... i kims jeszcze. Nicholas myslal jednak, ze skoro tamten mial ludzkich rodzicow, szczegolnie tak serdecznych i przyjaznych, jak Megar i Magya, to musial przypominac inne dzieci, urodzone w twierdzy. Co moglo go tak zmienic? Na poly swiadomie skierowal sie ku Ogrodkowi, zywiac w duchu nikla nadzieje na to, ze natknie sie tam na Abigail i Margaret. O tej godzinie obie byly pewnie w sali biesiadnej i jadly sniadanie, ale zawsze mozna bylo liczyc na szczescie. Zamiast mlodych dziewczat znalazl tam Anthony'ego i Nakora. Zdziwiony ksiaze przygladal sie dziwacznie dobranej parze - obaj lezeli na brzuchach w trawie i pilnie obserwowali cos pod kamienna lawa. -O... widzisz? - wskazywal Nakor. -Ten? - dopytywal sie Anthony. -Wlasnie. Obaj wstali i zaczeli otrzepywac sie z rosy. -Zbieraj tylko te z pomaranczowymi cetkami. Czerwone to silna trucizna, inne zas sa bezuzyteczne - wyjasnial Nakor. Anthony pierwszy zauwazyl ksiecia i pochylil sie w uklonie. -Wasza Wysokosc... Nicholas siadl na lawie, pod ktora niedawno zagladali obaj ciekawscy i ulzyl przeciazonej stopie. -Giermku... - poprawil. Nakor usmiechnal sie swoim charaktery stycznym usmiechem, ktory Ghuda okreslil kiedys bardzo trafnie, mowiac, ze gdyby nie uszy, usmiech Isalanczyka siegalby dookola glowy. -Giermkiem jestes chwilowo, ale ksieciem zawsze. Anthony zdaje sobie z tego sprawe. Nicholas postanowil to zignorowac. -Czemu sie przygladaliscie? -Jest taki grzybek - zaczal wyjasniac, nie wiedziec czemu zmieszany, Anthony - ktory rosnie najczesciej w miejscach ciemnych i wilgotnych... -...na przyklad pod lawami - wtracil Nakor. -...i Nakor pokazywal mi, po czym go poznac. -Potrzebny ci jest do magicznych napojow? - dopytywal sie dalej Nicholas. -Nie, do srodka na sen - wtracil Nakor. - Przygotowane wlasciwie sprowadzaja mocny sen. Bardzo przydatny to srodek, kiedy trzeba wyciac komus grot strzaly lub wyrwac zepsuty zab. Nicholas przez chwile rozwazal to, co uslyszal. -Sadzilem, ze aby kogos uspic, wystarczy wam, magom, kilka razy machnac dlonia. Anthony wzruszyl ramionami, jakby chcial powiedziec, ze niezbyt wielki z niego mag, Nakor jednak podskoczyl jak uzadlony: -Oto co sie dzieje, kiedy nie ksztalci sie dzieci i mlodziezy. - Otworzyl worek i wyjal pomarancze. - Chcesz jedna? - spytal ksiecia. Nicholas kiwnal glowa, a Isalanczyk rzucil mu owoc. Wyjawszy kolejna dla Anthony'ego, maly szelma podal wor Nicholasowi. -Zajrzyj do srodka - powiedzial. Ksiaze uwaznie obejrzal spory worek. Wykonano go z grubego, czarnego sukna, przypominajacego welniane. Wewnatrz ksiaze nie znalazl niczego. Podajac go Nakorowi, Nicholas oznajmil: -Jest pusty. Isalanczyk zanurzyl dlon w worze i wyjal zen wijacego sie wsciekle weza. Anthony wytrzeszczyl oczy, ksiaze zas z przestrachem odsunal sie na krawedz lawy. -Zmija! -To? - spytal Nakor, niedbale machnawszy dlonia. - Skadze, to zwykly kij. I w rzeczy samej, trzymal w dloni kij, ktory wetknal z powrotem do worka. Potem znow rzucil wor Nicholasowi. Ksiaze ostroznie zbadal worek. -Pusty! Jakzes to zrobil? - spytal, podajac wor Nakorowi. -To latwe, jesli znasz pewne sztuczki - odparl Nakor z usmiechem. Anthony z niedowierzaniem potrzasnal glowa. -Robi zdumiewajace rzeczy i upiera sie, ze na tym swiecie nie masz zadnej magii. Nakor kiwnal glowa. -Byc moze, magu, objasnie ci to pewnego dnia. Pug juz wie. Nicholas obejrzal sie przez ramie na wznoszace sie za dziedzincem sciany zamku. -Wyglada na to, ze caly dzisiejszy ranek zejdzie mi na wysluchiwaniu opowiesci o Pugu. -Alez on jest tu jakby legenda - odpowiedzial Anthony. - W Stardock zreszta tez. Odszedl stamtad jednak, zanim wstapilem do bractwa. -Wiec chyba nie byles jego czlonkiem zbyt dlugo - rzekl Nicholas. - Mowiono mi, ze opuscil Stardock przed osmiu laty. -Obawiam sie, ze niezbyt tegi ze mnie mag - usmiechnal sie Anthony. - Mistrzowie powiadali... -Mistrzowie! - prychnal pogardliwie Nakor. - Ci nadeci durnie Korsh i Watum! - potrzasajac glowa, usiadl obok Nicholasa. - To przez nich opuscilem Stardock. - Spogladajac na mlodego ksiecia, wskazal dlonia Anthony'ego. - Ten chlopiec jest bardzo utalentowany, a tamte balwany nazywaja takich "pomniejszymi magami"! Gdybym zostal, zaliczylbym go do moich Blekitnych Jezdzcow! - Usmiechajac sie szeroko do Anthony'ego, spytal: - Narobilem tam sporo zamieszania, prawda? Anthony wybuchnal smiechem i znow wydal sie Nicholasowi rowiesnikiem. -Owszem, narobiles! Blekitni Jezdzcy sa najliczniejsza frakcja w Stardock i tocza zaciekle walki. -Walki? - zdumial sie Nicholas. - Magowie walcza ze soba? -No, jak to zwykle wsrod zakow - wyjasnil Anthony. - Jest tam grupka starszych adeptow, ktorzy nazywaja siebie Dlonmi Korsha - choc on wcale o to nie dba - ktorzy czesto wszczynaja z tamtymi awantury po gospodach. Nikt nie odnosi powaznych ran, mistrzowie nigdy by na cos takiego nie pozwolili, ale niekiedy tu i tam ktos dostaje w czerep. - Mlody mag westchnal, przypominajac sobie bojki. - Nie przebywalem tam dostatecznie dlugo, by opowiedziec sie wyraznie po jednej ze stron, unikalem zreszta polityki, jak moglem. Mialem dosc problemow z nauka. Dlatego, na zadanie Diuka, wyslali mnie tutaj... bo kiepski ze mnie mag. Nakor potrzasnal glowa i okropnym grymasem dal poznac, co sadzi o opinii starszyzny Stardock. -Nie jestes taki jak oni i bardzo dobrze. - Wstal. - Ruszam do lasu, musze czegos poszukac. Zobaczymy sie przy kolacji. - Wskazal Anthony'emu stope Nicholasa. - Zrob mu oklad i chlopak jutro poczuje sie lepiej. -Mam jakies masci, ktore powinny przyniesc mu ulge - przyznal Anthony. Nakor nie odpowiedzial, tylko zdecydowanym krokiem opuscil ogrod, zostawiajac mlodego ksiecia i maga samym sobie. Nicholas odezwal sie pierwszy. -Niech mnie powiesza, jesli kiedykolwiek przedtem spotkalem wiekszego niz on dziwaka. -Spotkalem w Stardock kilku oryginalow - przyznal Anthony - ale zaden nie umywal sie do Nakora. -Czy on nalezal do twoich nauczycieli, zanim opuscil Stardock? Anthony potrzasnal glowa i usiadl na miejscu opuszczonym przez Nakora. -Wlasciwie to nie. Nie wiem dokladnie, czym sie zajmowal, oprocz sprawiania klopotow Korshowi i Watumowi. Powiadaja, ze po prostu pojawil sie tam ktoregos dnia z listem ksiecia Borrica i pretensjami, ze Pug kazal mu przybyc do Stardock. Zostal tam moze przez trzy albo cztery lata, robiac roznorakie, dziwaczne rzeczy; przewaznie opowiadal zakom, ze kazdy moze nauczyc sie magii - upieral sie zreszta, by wszystko nazywac "sztuczkami" - a fakt, ze magowie nie wiedzieli, o czym mowil, mial wedle niego swiadczyc o ich tepocie. - Mlody czlowiek westchnal przy tych slowach. -Sam mialem wtedy wlasne problemy i nie chcialem zwracac na siebie uwagi starszyzny. Bylem zreszta dopiero poczatkujacym studentem i wszystkiego widzialem Nakora dwa, moze trzy razy. -Czy to prawda, ze przyslali cie tutaj, poniewaz nie uznano cie za specjalnie obiecujacego maga? - spytal Nicholas. -Tak mysle - przyznal Anthony. - Jest tam wielu bystrzejszych i bardziej niz ja uzdolnionych studentow i oczywiscie znajdziesz w Stardock niemala liczbe w pelni wyszkolonych i bieglych w sztuce magow. -A wiesz... - twarz Nicholasa spochmurniala - ze to graniczy z obraza? -Jak to? - zachnal sie Anthony. -Nie bierz tego do siebie, Anthony - speszyl sie Nicholas - Moze jestes bardziej utalentowany niz myslisz... tak przynajmniej utrzymuje Nakor - dodal pospiesznie. Obaj wiedzieli, ze proba zatarcia niemilego wrazenia, wywolanego poprzednia uwaga, nie wyszla ksieciu najlepiej. - Ale spojrz na to tak... oto brat Krola zada maga na stanowisko, ktore kiedys piastowal nie kto inny, tylko nauczyciel Puga. Powinni poslac jednego z najlepszych, jakich tam mieli. -Mozliwe - rzekl Anthony, wstajac z miejsca. Mlody mag byl nieco zmieszany i wygladalo na to, ze nie umie sie zdecydowac - okazac gniew czy zaklopotanie. Kiedy przemowil, na jego policzkach pojawil sie rumieniec: - Obawiam sie, ze starszyzna Stardock nie czuje przesadnych wiezow lojalnosci wobec Krolestwa. Za czasow Puga, krewniaka krolewskiego, ziomka ludzi z Crydee, bylo chyba inaczej. Teraz jednak... Korsh i Watum maja tam wielkie wplywy. A oni pochodza z Kesh. Poczynili niemale wysilki, by utrzymac Stardock z dala od polityki i nie chca sie opowiedziec po zadnej ze stron. -Moze i nie jest to zly pomysl - stwierdzil Nicholas - - ale nadal uwazam to za zuchwalstwo. -Chodz ze mna, jesli wola - zaproponowal Anthony. - Mam masci, ktore nieco ulatwia i przyspiesza proces gojenia twej kontuzji... no, w najgorszym razie z pewnoscia ci nie zaszkodza. I Nicholas ruszyl za mlodym magiem. Rozgladajac sie dookola, znow pozalowal, ze nigdzie nie dostrzegl dziewczat. Tydzien mijal za tygodniem z zaskakujaca szybkoscia. Kazdy dzien od switu do zmierzchu obu chlopcom wypelnialy rozliczne zajecia - a Nicholas odkryl, ze to zwariowane tempo zaczyna mu odpowiadac. Zajecia sprawialy, ze nie mial czasu na tesknote za domem - ten rys charakteru odziedziczyl po ojcu. Nawal obowiazkow, z ktorych wiele wymagalo fizycznego - i niekiedy wcale niemalego - wysilku, sprawial tez, ze nabieral krzepy. Mlodzik, ktory dzieki zrecznosci i szybkosci swietnie sobie radzil z mieczem czy na koniu, zyskiwal teraz sile, tej zas przedtem mu brakowalo. Po pierwszych zajeciach w zbrojowni, kiedy to kazano mu wyniesc z niej caly pancerz, z napiersnikiem, naramiennikami, helmem, nagolennikami i czym tam jeszcze, a po wypucowaniu tego zelastwa do blasku, zataszczyc je z powrotem, myslal, ze padnie trupem. Teraz mogl wyniesc naraz dwa i nie bardzo sie przy tym wysilal. Wygladalo na to, ze i Harry jakos przywykl do tej roboty, choc nie przestawal utyskiwac, kiedy tylko mial po temu okazje. Podczas trzech pierwszych tygodni chlopcy nie mieli zbyt wielu okazji spotykania Margaret i Abigail, choc Harry wpadal na nie nieco czesciej niz Nicholas. Szalawila z Ludlandu radowal sie na widok zaklopotania, jakie okazywal Nicholas podczas spotkan z mlodziutka dworka i niekiedy drwinami doprowadzal ksiecia niemal do wybuchu. Wiekszosc czasu obaj jednak spedzali na wykonywaniu niezliczonych zadan, jakie wynajdywal im Samuel. Jedynymi okazjami do spotkan z Abigail, na jakie mogl liczyc Nicholas, byly Szostkowe popoludnia, i, ku jego utrapieniu, zawsze gdzies w poblizu paletal sie wtedy Marcus. Obaj chlopcy zaczeli tez zauwazac indywidualnych czlonkow zalogi zamkowej i sluzby zamku Crydee. W kuchni obu przybyszom okazywano przyjazn i sympatie, reszta sluzacych jednak trzymala sie od nich z dala, choc do obu odnoszono sie z szacunkiem. Mlodsze dziewki spogladaly na Harry'ego z rozbawieniem nie pozbawionym domieszki czujnosci - a kilka z nich otwarcie wzdychalo do Nicholasa, co ten przyjmowal z lekkim niepokojem. Mistrz Miecza Charles zawsze okazywal chlopcom uwage, choc zwracal sie do obu dosc formalnie. Faxon byl szczery i przyjazny, i Nicholas odkryl w nim wdziecznego sluchacza. Rzadko widywal za to Nakora i Ghude, ktorzy nieustannie przepadali gdzies w miejskich zaulkach. Uczycie obcosci, jakie opanowalo Nicholasa po przybyciu, powoli ustepowalo - i choc Crydee nigdy nie mialo byc mu domem, zaczynal sie do niego przyzwyczajac. Abigail zas zajmowala mu mysli czesciej, niz jakakolwiek inna dziewczyna przedtem. Podczas tych rzadkich okazji, kiedy znajdowal ja bez Marcusa, okazywala mu cieplo, zrozumienie, przychylnosc i zawsze zostawiala go z mieszanymi uczuciami, nie umial bowiem rozstrzygnac, czy dziewczyna naprawde mu sprzyja, czy tylko wrodzona uprzejmosc nakazuje jej sie nie sprzeciwiac, kiedy on robi z siebie kompletnego idiote. Mniej wiecej miesiac po kolacji powitalnej Nicholas i Harry znow mieli okazje zjesc wieczerze w sali biesiadnej z calym dworem. Bywali tam podczas kolacji juz wczesniej, tego dnia mieli jednak wolne i nie musieli nikomu uslugiwac. Usiedli na koncu stolu, daleko od Diuka i jego rodziny, tak ze docieraly do nich jedynie strzepki konwersacji. Przy ksiazecym stole zasiedli tego dnia wszyscy czlonkowie swity oraz kilkunastu znaczniejszych czlonkow Rady Miejskiej i starszyzny cechowej, pod scianami zas usadowiono wielu bogatszych rzemieslnikow i bawiacych w Crydee przejazdem kupcow. Nicholas nieustannie gapil sie na Abigail, ktora siedziala dosc daleko i sluchala z roztargnieniem tego, co mowi do niej Marcus. Dziewczyna co chwile zerkala ku mlodemu ksieciu, i, stajac w pasach, opuszczala wzrok, kiedy Nicky chwytal jej spojrzenie. -Podobasz jej sie - zauwazyl Harry. -Skad wiesz? - spytal Nicholas. Harry usmiechnal sie szeroko i lyknal nieco wina z pucharu. -Bez przerwy tu zerka. -Moze ja po prostu bawie? - odparl Nicholas nie bez obawy w glosie. -E... nie... - parsknal smiechem Harry. - Wziawszy pod uwage, jak bardzo jestescie z Marcusem do siebie podobni... i to, ze jestescie obaj jedynymi mezczyznami, na ktorych ona raczyla zwrocic uwage, moglbym rzec smialo, ze dziewczynie wyraznie podobaja sie mezczyzni w pewnym okreslonym typie - i dodal, poklepujac przyjaciela po ramieniu: - Podobasz jej sie, glupku. Podczas kolacji obaj mlodziency pograzyli sie w banalnej rozmowie ze swoimi partnerami, siedzacymi po drugiej stronie stolu. Jeden z nich byl mlodym poszukiwaczem szlachetnych kamieni, ktory pragnal zdobyc zgode Diuka na wyprawe w gory Szarych Wiez - utrzymywal, ze sa tam jeszcze zloza klejnotow, nietkniete przez ludzi ani przez krasnoludow. Nicholas wiedzial, ze czeka go rozczarowanie - jako ze Krolestwo nie roscilo sobie zadnych praw do terenow za Szarymi Wiezami, poszukiwacz kamieni bedzie musial zalatwic sprawe z Dolganem, krolem krasnoludow Zachodu - tez zas mieszkal w Caldarze, lezacej w glebi kraju i oddalonej od wybrzeza o tydzien wedrowki. Drugi z ich sasiadow byl kupcem z Queg. Przez cale niemal popoludnie zajmowal uwage dziewczat: handlowal jedwabiem i pachnidlami i pokazywal im swe towary, co bylo powodem, dla ktorego Nicholas nie mogl znalezc ich wczesniej. Margaret - jak jej matka - wolala dobrze wyprawione skory i proste kurtki, Abigail jednak i inne dziewczeta, corki bogatszych miejskich kupcow, nabyly u niego dosc pachnidel, by zapewnic mu niezly dochod z wyprawy. Kupiec zwal sie Vasarius i w jego zachowaniu bylo cos, co draznilo Nicholasa. Moze chodzilo o sposob, w jaki przygladal sie Margaret i Abigail, a ktory zapalczywy mlodzik gotow bylby nazwac zaborczym i pozadliwym. Gdy Nicholas go na tym przylapal, zuchwalec po prostu spojrzal gdzie indziej i usmiechnal sie do ksiecia, jakby nie czynil niczego zdroznego. Gdy po kolacji wszyscy kupcy zgromadzili sie wokol Diuka i jego malzonki, ktorzy tworzyli im w ten sposob okazje do krotkiej, towarzyskiej pogawedki, Nicholas zauwazyl, ze podczas gdy inni usilowali zagadnac jakos stryja Martina, Vasarius niedbale gawedzil z Faxonem i Charlesem. Mial juz zwrocic na to uwage Harry'emu, kiedy zblizyl sie don Marcus. -Wybieramy sie jutro z ojcem na lowy - powiedzial. - Wy dwaj macie zadbac o to, zeby niczego nam nie brakowalo. Wezcie ze soba kilku sluzacych. Nicholas kiwnal glowa, podczas gdy Harry z trudem stlumil jek sprzeciwu. Obaj szybko wyszli, wzywajac gestami kilku sluzacych. Mlody ksiaze obejrzal sie przez ramie i zauwazyl, ze jego wyjscie nie uszlo uwagi Abigail. Dziewczyna pomachala mu dlonia, zyczac dobrej nocy, a gdy Nicholas przeniosl wzrok na Marcusa, ujrzal, ze syn Diuka przyglada sie temu wszystkiemu z kwasnym wyrazem twarzy. I nagle ksiaze poczul przyplyw takiej uciechy, jakiej nie zaznal jeszcze od chwili przybycia do Crydee. Nicholas i Harry skonczyli dobor sprzetu lowieckiego dopiero poznym wieczorem. Wyprawa miala potrwac dwa do trzech dni, a w jej sklad wchodzilo szesciu ludzi - Martin, Marcus, Nicholas, Harry, Nakor i Ghuda - trzeba wiec bylo spakowac sporo sprzetu i zywnosci. Gdy wszystko bylo juz gotowe, Nicholas i Harry wrocili do sali biesiadnej. Nicholas zostawil przyjaciela i podszedl do Diuka. Martin skonczyl wlasnie rozmowe z miejscowym kupczykiem i na widok zblizajacego sie ksiecia, spytal: -O co chodzi, mosci giermku? -Wasza Milosc, wszystko juz gotowe - oznajmil Nicholas. -To dobrze. Nie mam dla ciebie zadan na reszte wieczoru. Ruszamy o brzasku. Nicholas sklonil sie i odszedl, zostawiajac Martina jego gosciom. Harry'emu rowniez chyba zostawiono swobode, poniewaz pospieszyl do Nicholasa. -Gdzie leziesz, u licha? -Pomyslalem, ze trzeba by sie przespac. Wstajemy jutro bardzo wczesnie. -Lady Margaret wspomniala przed chwila, ze zamierza sie przejsc po Ogrodku. -No to ruszaj! - mruknal Nicholas. - Oto twoja szansa! Harry usmiechnal sie przebiegle: -Abigail poszla razem z nia. -No to na co, u licha, czekamy? - blysnal zebami w usmiechu Nicholas. Okazujac zaskakujacy brak dobrych manier, obaj mlodzi ludzie opuscili sale biesiadna z takim pospiechem, ze niewiele braklo, a pusciliby sie biegiem. Gdy przeskakujac po trzy stopnie naraz, zbiegli schodami w dol do Ogrodka, Margaret i Abigail wymienily spojrzenia i usmiechy. Margaret byla rozbawiona i pewna siebie, Abigail niezdecydowana, ale przepelniona skrywana radoscia. Obaj mlodziency zatrzymali sie nagle i sklonili nisko, dwornie, lecz godnie. -Dobry wieczor paniom - rzekl Nicholas, usmiechajac sie porozumiewawczo. -Dobry wieczor, mosci giermku - odparla Margaret. -Dobry wieczor Waszej Wysokosci - odezwala sie cicho Abigail. Obaj mlodziency dolaczyli do dziewczyn - Nicholas stanal przy Abigail, Harry zas zatrzymal sie obok Margaret. Przez chwile milczeli, potem otworzyli usta jakby jednoczesnie usilowali rozpoczac rozmowe. Dziewczyny parsknely smiechem, chlopcy zas okazali tyle przyzwoitosci, ze zrobili zawstydzone miny. Po kolejnej chwili milczenia znow obaj jednoczesnie podjeli probe zainicjowania pogawedki. -Wiem, ze wy dwaj nie mozecie przezyc chwili bez siebie - zlitowala sie wreszcie nad nimi Margaret - ale moze bys, paniczu Harry, zechcial przejsc sie troche dalej w moim towarzystwie. Spojrzenie, jakie Harry rzucil Nicholasowi, bylo osobliwa mieszanka zaskoczenia, radosci i paniki. Dziewczyna zdecydowanym gestem ujela go za reke i powiodla ku malej kamiennej laweczce, skrytej za krzewami kwitnacych roz. Tymczasem Nicholas i Abigail przeszli wolno na drugi kraniec Ogrodu, ku innej laweczce, na ktorej rowniez usiedli. -Wydaje sie, ze powoli przywykasz do zycia wsrod nas, Wasza Wysokosc - powiedziala lagodnie Abigail. -Obecnie jestem tylko giermkiem, pani - sprostowal Nicholas. Zarumieniwszy sie lekko, dodal: - Ale w rzeczy samej, zaczynam to lubic... no, nie wszystko, ale jednak. - Spojrzal na nia, podziwiajac delikatnosc jej rysow, przypominajacych niemal porcelanowa laleczke. Skora Abigail byla gladka, czysta i pozbawiona zupelnie zwyklych w jej wieku, a szpecacych inne dziewczeta skaz. Ksiaze byl pewien, ze nigdy przedtem nie widzial oczu tak blekitnych i tak przepastnych, ktore lsnily w niklym swietle pochodni. Zebrane z tylu wlosy Abigail ujela srebrna przepaska, .pozwalajac, by opadaly na ramiona fala zlocistego jedwabiu. Chlopak opuscil wzrok i wyznal przytlumionym glosem: - Niektore... zjawiska podobaja mi sie znacznie bardziej niz inne. Dziewczyna splonela rumiencem, usmiechnela sie i spytala: -Czy Jego Milosc nie przeciaza cie praca? Rzadko widujemy cie w zamku. W ciagu paru tygodni zamienilismy zaledwie kilkanascie slow. -Owszem, mam sporo zajec, odkrywam jednak, ze wszystko to jest bardziej zajmujace niz branie lekcji lub udzial w dworskich uroczystosciach ojca, podczas ktorych jestem jedynie jakby... ozdoba... a w Krondorze niemal bez przerwy mamy jakies swieta, przyjecia i parady. -Mysle, ze mnie bardzo by sie to podobalo - wyznala dziewczyna. W jej tonie zabrzmialo lekkie rozczarowanie. - Nie umiem sobie wyobrazic czegos bardziej podniecajacego niz uroczysta, dworska prezentacja na krolewskim dworze. - W jej oczach zaplonal nieklamany zapal, ona zas mowila dalej: - Ci wielcy panowie, piekne damy... ambasadorowie z odleglych krain... wszystko to musi byc cudowne. - Nicholas spostrzegl, ze mowiac to, dziewczyna rozpromienila sie tak, ze jeszcze bardziej wypiekniala - choc przed chwila przysiaglby, iz jest to niemozliwa. Dbajac o to, by w jego tonie nie zabrzmialo znudzenie, odpowiedzial: -Owszem, czesto bywa wspaniale... - W rzeczy samej jednak uwazal, ze wymagania dworskiej etykiety sa straszliwie nuzace i monotonne. Pewien byl jednak, ze Abigail chciala uslyszec cos zupelnie innego - i za zadna cene nie zamierzal jej rozczarowac. Dziewczyna spogladala nan oczyma, w ktorych gotow bylby utonac na wieki, od czasu do czasu przypominal wiec sobie samemu, ze czlowiek musi oddychac - nabieral wtedy tchu i ponownie zamieral w zachwycie. - Moze ktoregos dnia zechcesz, pani, odwiedzic Krondor lub Rillanon. Na twarzyczce Abigail uniesienie ustapilo rezygnacji: -Jestem corka drobnego szlachetki z Dalekiego Wybrzeza. Moj ojciec chcialby dla mnie jak najlepszego losu, wkrotce wiec wyda mnie za Marcusa i na dlugo przedtem, zanim trafi mi sie okazja odwiedzenia Krondoru, bede stara baba z gromadka dzieciakow, a Rillanonu pewnie nigdy nie zobacze. Nicholas oniemial; cos jakby utkwilo mu w gardle, a gdy dziewczyna zaczela mowic o poslubieniu Marcusa, poczul sie tak, jakby jakas zimna dlon kilkakrotnie - i bardzo bolesnie - scisnela mu zoladek. -Wcale nie musisz - zdolal w koncu wystekac. -Czego nie musze? - spytala z niklym usmieszkiem. -Wychodzic za Marcusa, jesli go nie chcesz - wyjasnil niezbyt skladnie. - Twoj ojciec nie moze ci rozkazywac. -Ale moze sprawic, bym gorzko pozalowala odmowy - powiedziala, opuszczajac glowke i spogladajac nan spod niewiarygodnie dlugich rzes. Czujac, ze zamiast dloni ma dwie drewniane lopaty, Nicholas siegnal i ujal dziewczyne za rece. Zamknawszy je w jednej dloni, niezdarnie zaczal poklepywac je druga. -Ja... moglbym... Dziewczyna uniosla wzrok i utkwila w jego oczach pelne blekitnej nadziei spojrzenie. -Co moglbys, Nicky? Dlawiac sie kazdym kolejnym slowem, zaczal: -Moglbym... poprosic mojego ojca... -Nicky! Jestes cudowny! - Abigail siegnela ku jego twarzy i ujawszy go dlonia za kark, przyciagnela jego wargi ku swoim. I nagle Nicholas odkryl, ze jest calowany. Nigdy przedtem nie doznal tak lagodnego, zmyslowego i rozkosznego pocalunku. Jej wargi dotknely jego ust... oddech dziewczyny byl zas tak rozkosznie slodki... Gdy zaczal oddawac pocalunek, doznal wrazenia, ze swiat ruszyl z miejsca i wiruje wokol w dzikim tancu. A gdy obie jego dlonie (same!) siegnely wyzej i poczul pod nimi rozkoszne, kragle miekkosci, ogarnela go fala goraca. Dziewczyna przysunela sie blizej i jakby wtopila sie w jego ramiona, ktore objely ja namietnym usciskiem. Nagle odsunela sie gwaltownie. -Marcus! - szepnela i zanim Nicholas zdolal pozbierac mysli, przepadla gdzies w mroku. Mlodzik zamrugal oczami, doznajac wrazenia podobnego temu, jakie przezywa ktos, komu znienacka wylewaja na leb ceber zimnej wody. W chwile pozniej w rzeczy samej pojawil sie Marcus, ktory wszedl do Ogrodka od tylu, schodkami wiodacymi na boisko. Nicholas tak zatracil sie w pocalunku, ze zupelnie nie uslyszal jego krokow. Na widok siedzacego samotnie na lawie Nicholasa twarz Marcusa spochmurniala. -Mosci giermku... - odezwal sie zimnym tonem. -- O co chodzi, Marcusie? - spytal Nicky dokladnie tym samym glosem. -Czy gdzies tu nie widziales Lady Abigail? Nicholas odkryl, ze absolutnie nie podoba mu sie sposob, w jaki patrzy nan jego kuzyn. Jeszcze bardziej irytowal go ton, jakim Marcus wypowiadal jej imie. -Jak widac, tu jej nie ma. Marcus rozejrzal sie dookola: -Ale mam podstawy do przypuszczen, ze byla tu przed chwila... chyba, ze zaczales uzywac tych samych co ona perfum. - Zmruzywszy oczy, spytal: - Dokad poszla? -Gdzies tam! - Nicholas wstal i wykonal dlonia gest, ktorym objal niemal caly swiat. Marcus ruszyl z miejsca w takim tempie, ze Nicholas musial niemal puscic sie biegiem, by dotrzymac mu kroku. Wkrotce obaj dotarli do przeciwleglego kranca Ogrodka, gdzie znalezli siedzacego samotnie na lawie Harry'ego. Ludlandczyk plonal rumiencem nieznacznie tylko ustepujacemu glebokoscia barwy szkarlatowi otaczajacych ich roz. Na widok Marcusa i swego ksiecia, poderwal sie raptownie. -Sadze, ze... zabawiales... moja siostre. - syknal Marcus. Rumieniec Harry'ego poglebil sie tak, ze zacmil purpure roz. -Nie jestem pewien, kto kogo zabawial - wybakal. Spogladajac ku zamkowi, gdzie umknely obie dziewczyny, dodal: - Masz wspaniala siostre, panie. Marcus cofnal sie o krok, stajac twarza do obu przyjaciol: -Sadzilem, ze starczy wam rozumu, by zorientowac sie w sytuacji, ale najwyrazniej sie pomylilem. Coz, trzeba mi zatem wylozyc wam sprawy jasno i bez ogrodek. - Wymierzywszy oskarzycielski palec w piers Harry'ego, zaczal: - Moja siostra oczywiscie sama potrafi zadbac o swoj honor, ale przeznaczono jej lepszy los, niz beznadziejny romans z synem jakiegos drobnego szlachetki. Twarz Harry'ego zbielala raptownie, a w jego oczach blysnal gniew, mlodzik nie odezwal sie jednak ani slowem. -Co sie zas tyczy ciebie, kuzynie... - Marcus spojrzal na Nicholasa - Abigail nie potrzebuje, by jakis dworny paniczyk zawracal jej glowe, a potem porzucil, gdy raczy wrocic do domu. Czy wyrazilem sie jasno? Nicholas nie wytrzymal i postapil ku przodowi. -Marcusie, zechciej, prosze, zakonotowac sobie we lbie, ze to, co robie, kiedy twoj ojciec daje mi wolne, jest moja i wylacznie moja sprawa. Z kim zas Abigail spedza czas, jest jej i tylko jej sprawa. Niewiele brakowalo, a doszloby do rekoczynow. Na szczescie pomiedzy obu rozjuszonych mlodzikow wkroczyl Harry. -Nic dobrego nie przyjdzie nikomu z tego, ze zaczniecie tu bojke - powiedzial glosem, ktoremu tlumiona furia dodala chlodu i grozby. Mediator wygladal tak, jakby sam zamierzal wyciac kogos w pysk. Ludlandczyk spojrzal wyzywajaco na Marcusa: - Popraw mnie... moj panie... jesli sie myle, ale sadze, ze Diuk chyba nie bylby z tego zadowolony. Zdumieni interwencja Marcus i Nicholas lypneli na Harry'ego i potem znow skrzyzowali spojrzenia. -Wyruszamy o brzasku, mosci giermku - warknal wreszcie Marcus. - Zadbaj o to, by niczego nie brakowalo. - Z tymi slowy odwrocil sie i ruszyl przed siebie sztywnym krokiem. -Beda z nim klopoty - zauwazyl Nicholas. -Jak do tej pory to ty sam jestes ich zrodlem - wytknal mu Harry. -Ona go nie kocha! - zaperzyl sie mlody ksiaze. -Co ty powiesz... tak ci powiedziala? -No... nie tymi slowami, ale... -Opowiesz mi o tym w drodze do naszych komnat. Musimy sie wyspac, bo jutro czeka nas ciezki dzien. -Ona wcale nie chce zostac tu z Marcusem, tego jestem pewien - zaczal przekonywac Harry'ego Nicholas, gdy obaj wychodzili z Ogrodka. -I myslisz, ze zabierzesz ja do Krondoru? -A dlaczegoz by nie? - zachnal sie Nicky, w ktorego glosie zadzwieczaly znow nutki gniewu. -Sam wiesz, dlaczego - odparl Harry. - Poslubisz jakas' ksiezniczke z dworu w Roldem, corke jakiegos Diuka, albo jakas krewniaczke Imperatora Kesh. Nicholas, ktory czul jeszcze na wargach slodycz pocalunkow Abigail, rzucil ze zloscia: -A co bedzie, jesli chce czegos zupelnie innego? -A co bedzie, jesli otrzymasz prosty i bezposredni rozkaz od Krola? - spytal Harry z westchnieniem. Nicholas poczul, ze tezeja mu miesnie szczek, nie odpowiedzial jednak ani slowem. Plonelo w nim rozgoryczenie, wscieklosc z powodu przerwanego spotkania i nie rozladowana solidnym ciosem w pysk nienawisc do Marcusa. -A tobie Margaret co zrobila, zes tak sie zaczerwienil? - zgrzytnal wreszcie. I Harry ponownie stanal w pasach: -Ona jest... zdumiewajaca. - Odetchnal z teatralna przesada. - Zaczela od wypytywania mnie, jak calujemy sie w Krondorze, a potem poprosila, bym jej to pokazal. No i tak... od slowa do slowa... - Umilkl, jakby nagle zabraklo mu tchu. Po chwili, czerwony jak burak, wystekal: - Ona jest bardzo... odwazna... i... - znow przerwal, milczal przez chwile i wreszcie wypalil: - Nicky, ona mnie spytala, czy kiedykolwiek mialem kobiete! -Nie! - sapnal Nicholas, na poly ze zgroza, na poly duszac sie ze smiechu. -Tak! A potem... -Co? -Potem spytala, co sie wtedy czuje! -Nie! -Przestan sie powtarzac! Owszem, o to wlasnie spytala! -I co jej powiedziales? -No... powiedzialem, co sie wtedy czuje. -A ona? -Wysmiala mnie! A potem powiedziala, ze kiedy juz bede wiedzial, mam przyjsc i jej opowiedziec. Wystaw sobie, ze jest po prostu ciekawa! Potem zaczela mnie calowac i zajela sie mna tak zwawo, ze myslalem, iz stane w ogniu! A potem, psiakosc, licho nadalo Abigail, ktora zawolala, ze nadchodzi Marcus, i obie uciekly. -Ciekawe rzeczy opowiadasz... - mruknal Nicholas, ktorego gniew i niechec do Marcusa ustapily zdumieniu nad niezwykla osobowoscia jego kuzynki Margaret. -Owszem, nie lada z niej panna - stwierdzil Harry. -Nadal uwazasz, ze sie w niej kochasz? - spytal Nicholas, droczac sie z przyjacielem. -Zoladek sciska mi jak nie wiem co, ale... -Ale co? -Ta twoja kuzyneczka potrafilaby wywolac rumience na pysku stajennego. Nicholas parsknal smiechem i pozegnal przyjaciela, zyczac mu dobrej nocy. Wrociwszy do wlasnej kwatery pograzyl sie w slodkich rozmyslaniach o miekkich wargach, rozkosznej woni cieplego oddechu Abigail i najbardziej blekitnych oczach, jakie widzial w ciagu dotychczasowego - choc prawda, ze krotkiego - zycia. Wspomnienia te znow rozniecily mu plomien w zylach. A jego zoladek wyprawial zdumiewajace harce. Rozdzial 6 NAPASC Martin dal sygnal.Cala grupa zatrzymala sie, Diuk zas powiedzial: -Zaczekajcie tu prosze. Cos tam jest przed nami. Obaj chlopcy radzi byli z postoju. Bolaly ich nogi i odczuwali znuzenie. Opuscili Crydee o swicie. Martin postanowil zapoznac mieszczuchow, z niektorymi przynajmniej tajnikami lesnego kunsztu, obaj szli wiec caly czas pieszo. Zmierzali ku odleglym o nastepny dzien wedrowki brzegom rzeki Crydee. Teraz w towarzystwie Nakora i Ghudy zaczekali, az Martin i Marcus bezszelestnie znikna wsrod drzew. -Jak oni to zrobili? - spytal Nicholas. -Twego stryja wychowaly elfy w rownej mierze, jak mnisi z Opactwa Silbana, ktorzy go znalezli. - objasnil mu sprawe Lowczy Garret. - On zas wszystkiego, co potrafi, nauczyl Marcusa i mnie. - Wielkiego Lowczego Garreta Nicholas poznal dopiero poprzedniej nocy. -Ktos nas obserwuje - kiwnal dlonia Nakor, wskazujac lesny gaszcz. -Mniej wiecej od pol godziny - dodal Ghuda, ktorego dlon niedbale spoczywala na rekojesci miecza. Zaden z nich nie wydawal sie byc szczegolnie strapiony, Nicholas rozejrzal sie wiec dookola, Harry zas mruknal: - Nikogo nie widze. -Musisz sie nauczyc, gdzie patrzec - rozlegl sie jakis glos z lewej. Z lasu wylonil sie jakis mlodzieniec, ktory poruszal sie rownie bezszelestnie, jak Martin i Marcus. -Gapie sie juz na was od blisko godziny - dodal. Nieznajomy odziany byl w skorzana kurtke i obcisle, zielone spodnie. Mial jasne wlosy, ale nie takiej, jak Anthony, slomianej barwy - kedziory przybysza byly niemal zlote. Obcy rozpuscil je luzno do ramion i uwidocznil nieco wydluzone, ale poza tym zupelnie normalne uszy. Mial tez jasnoblekitne, niemal przejrzyste oczy, a jego sprezyste ruchy swiadczyly o niebywalej - i niezwyklej jak na kogos tak smuklego - sile. I nagle usmiechnal sie, co sprawilo, ze jakby ubylo mu lat. -To stara zabawa pomiedzy nami i Martinem. -Nami? - spytal Nicholas. Nieznajomy kiwnal dlonia i spomiedzy drzew wyszlo jeszcze trzech innych, na widok ktorych Nicholas zachnal sie lekko: -Elfy! -Jestem Calis - przedstawil sie mlody czlowiek. Trzy elfy staly bez ruchu i slowa - i nagle jeden z nich odwrocil sie w tej samej chwili, w ktorej ukazal sie Martin z towarzyszami. Marcus usmiechnal sie krzywo i powiedzial: -Nie sadzisz chyba, ze dalismy sie zwiesc tym falszywym sladom? Martin kiwnal nieznacznie dlonia ku elfom, ktore w odpowiedzi nieznacznie pochylily glowy, jeden zas uniosl brew. -W razie potrzeby potrafia sie porozumiewac bardzo dyskretnie i prawie bez slow - szepnal Garret Nicholasowi i jego kompanom. -Oto jest Nicholas - odezwal sie Martin glosno - syn mojego brata, Aruthy, i jego towarzysze, Harry z Ludlandu, Nakor Isalanczyk i Ghuda Bule z Kesh. -Witajcie w lasach - sklonil sie Calis. - Zmierzacie do Elvandaru? -Nie - potrzasnal glowa Martin. - Garret wrocil do zamku wczoraj i przywiozl nam wiesci, ze jestescie na poludniowym brzegu rzeki, pomyslalem wiec, ze dobrze byloby, gdybyscie na lowach poznali mojego bratanka. Moze kiedys, w przyszlosci, odwiedzimy z Nicholasem wasz dwor. -Ja tez bym pojechal - wtracil Nakor. Calis usmiechnal sie i dotknal dlonia skroni, odsuwajac wlosy za ucho. Nicholas zdziwil sie widzac, ze mlodzieniec wyglada i mowi zupelnie jak czlowiek. Martin zmarszczyl brwi, ale wcale tym nie speszony Nakor powiedzial: -Nigdy przedtem nie rozmawialem z Tkaczem Zaklec, a bardzo bym chcial. Calis i Martin wymienili spojrzenia, a Nakor ciagnal dalej: -Owszem, slyszalem o waszych Tkaczach Zaklec i nie, nie jestem magiem. Wszyscy trzej stali przez chwile w bezruchu, az wreszcie Calis usmiechnal sie szeroko: -Skad wiesz tak wiele? -Po prostu slucham tego, co ludziska mowia tu i tam - odparl Nakor, wzruszajac ramionami. - Trzymajac gebe na klodke, mozna sie sporo dowiedziec. - I spytal, siegnawszy do swego niezwyklego wora, z ktorym nigdy sie nie rozstawal: - Chcecie pomarancze? Wydobywszy cztery, rzucil je Calisowi i elfom. Calis zrecznie zlapal owoc, oddarl skorke i wgryzl sie w miazsz. -Nie jadlem pomaranczy od ostatniej wizyty w Crydee. Pozostale elfy rowniez poczestowaly sie owocami i skinieniami glowy podziekowaly malemu czlowieczkowi. -Chcialbym wiedziec, jak on miesci tyle owocow w tak malej sakwie? - mruknal. Harry. Nakor otworzyl usta, ale Nicholas odpowiedzial za niego: -Moge ci odpowiedziec. To zwykla sztuczka. Nakor parsknal smiechem. -Moze ktoregos dnia zdolam cie jej nauczyc. -Dlaczego Krolowa poslala was na poludnie do Crydee? - spytal Martin. -Zaczynamy zaniedbywac patrole, Lordzie Martinie. Nasze granice od dosc dawna sa spokojne. -Spodziewacie sie jakichs klopotow? - spytal Martin z nagla czujnoscia. -Na razie nie ma o czym mowic - wzruszyl ramionami Calis. - Pare miesiecy temu moredhele przekroczyly rzeke na wschod od naszych granic. Podazaly w wielkim pospiechu na poludnie, poniewaz jednak nie wkroczyly na nasze ziemie, zostawilismy ich w spokoju. - Nicholas slyszal o tych ponurych elfich pobratymcach, zwanych przez ludzi Bractwem Mrocznego Szlaku. Ostatni ich zryw zostal stlumiony w wyniku bitwy pod Sethanon. - Tathar i inni Tkacze Zaklec mowia o niejasnych echach mrocznych mocy, nie dostrzegaja jednak niczego, co zagrazalo by nam bezposrednio. Ustanowilismy wiec dodatkowe patrole i zapuszczamy sie dalej niz podczas ostatnich kilku lat, to wszystko. -Nic wiecej? -Bylo jedno doniesienie z miejsca, nie opodal waszej nowej forteczki w Barran, u ujscia Sodiny. Jakas dluga lodz wyladowala na plazy kilka tygodni temu. Znalezlismy slady ludzi, ktorzy wysiedli, ruszyli w glab ladu, a potem wrocili do lodzi. Martin milczal przez chwile, namyslajac sie i rozwazajac to, co uslyszal. -Zaden przemytnik nie wyladowalby tak blisko garnizonu - rzekl w koncu. - Tak daleko na polnocy handel zreszta sie nie oplaca. -Moze to zwiadowcy? - podsunal Marcus. -Czyi? - spytal Nicholas. -Na polnocy nie mamy zadnych sasiadow, chyba ze gobliny i moredhele - rzekl Martin. - A te od bitwy pod Sethanon siedza cicho. -No, tego bym nie powiedzial - mruknal Calis. - Mielismy kilka potyczek na polnocnych granicach Elvandaru. -Czyzby znow szykowaly sie do napasci? - spytal Marcus. -Nic sie z tego nie da wywnioskowac - rzekl Calis. - Ojciec ruszyl to sprawdzic. Twierdzi, ze to tylko zaczepki wywolane nedznymi zbiorami i wojnami klanowymi. Poslal tez wiesci krasnoludom pod Kamienna Gore, ze wkrotce moga miec niepozadanych sasiadow. I nagle Nicholas pojal, ze ma przed soba wnuka Megara i Magyi! Ojciec zas, o ktorym ow mowil, to legendarny Tomas, wslawiony chlubnym udzialem w Wojnie Swiatow. Martin kiwnal glowa. -Poslemy wiesci Dolganowi, ze moze zechca wrocic do Szarych Wiez. Minelo ponad trzydziesci lat od czasow, kiedy opusciwszy swe siedziby, ruszyli na poludnie; ale teraz byc moze moredhele wracaja do opuszczonej ojczyzny. -Wedle rachuby elfow, trzydziesci lat to niezbyt dlugi okres - zauwazyl Garret. -Gdyby Mroczni Bracia ponownie osiedlili sie pod Szarymi Wiezami i w Zielonym Sercu... Ha! Mielibysmy nie lada klopoty - rzekl Marcus. -Poslemy wiadomosci do dowodcy garnizonu w Jonril - podjal decyzje Martin. - Jesli w Zielonym Sercu znow wyrosna osady Mrocznych Braci, kazda kupiecka karawana i kazdy zaprzeg mulow od Carse po Crydee znajda sie w niebezpieczenstwie. Marcus rozejrzal sie dookola. -Powinnismy rozbic oboz na noc, ojcze. Zaczyna zmierzchac. -Calis, przylaczycie sie do nas? - spytal Martin. Calis spojrzal na mroczniejace w istocie niebo, potem na swych towarzyszy, ktorzy wedle oceny Nicholasa, nie wykonali zadnego ruchu, po chwili milczenia mlodzieniec jednak powiedzial: -Milo nam bedzie przysiasc sie do ognia. -Giermkowie, zacznijcie zbierac chrust na ognisko - zwrocil sie Martin do Harry'ego i Nicholasa. - Rozbijemy tu oboz. Obaj mlodziency spojrzeli na siebie, wiedzac, ze darmo beda pytac, skad wytrzasnac suche galezie. Zeszli w otaczajacy polane gaszcz i zaczeli bacznie sie rozgladac. Od razu tez dostrzegli liczne uschniete galezie. Nicholas schylil sie, by podniesc ktoras z nich, gdy nagle poczul na ramieniu dotkniecie czyjejs dloni. Podskoczywszy jak oparzony i odwrociwszy sie w miejscu, spojrzal na Marcusa, podajacego mu toporek. -Latwiej ci bedzie przedzierac sie przez gestwine - stwierdzil po prostu. - Drugi toporek podal Harry'emu. Nicholas z dosc glupim wyrazem twarzy patrzyl przez chwile w slad za oddalajacym sie kuzynem. -Jak tak dalej pojdzie, to naprawde przestane go lubic - mruknal w koncu. -On chyba tez za toba nie przepada - zauwazyl Harry rabiacy juz suche chojaki. -Juz prawie sie zdecydowalem, ze odbiore mu Abigail i kaze Amosowi wrocic do Krondoru. -O tak! - parsknal smiechem Harry. - A ja wiele bym wowczas dal za to, by jako mucha przysiasc na scianie, kiedy bedziesz tlumaczyl sie swemu ojcu. Nicholas umilkl i zajal sie rabaniem drewna. Przygotowawszy sobie spora wiazke, dzwignal ja w gore i wrocil z nia na polane. Martin rozniecil juz ogien z suchego mchu i paru galazek, teraz wiec cisnal tylko wiazke Nicholasa w niewielkie na razie ognisko. -Dobrze, na poczatek wystarczy. Przyniescie trzy razy tyle i powiem, ze mamy dosyc chrustu na cala noc. Brudny i zmeczony giermek z najwyzszym trudem stlumil jek sprzeciwu, bez slowa jednak wszedl w las. Wartownik wychylil sie za mury. Cos poruszalo sie po wodach u wejscia do portu. Jego posterunek, na szczycie latarni Dlugiego Cypla byl najwazniejszym posterunkiem w calym ksiestewku, poniewaz na Crydee latwiej bylo napasc z morza niz od strony ladu. Lekcje te mieszkancy dobrze sobie zapamietali od czasow Wojny Swiatow. Niewielu wiecej niz trzydziestu Tsuranijczykow spalilo wowczas polowe wioski. I wtedy zobaczyl szesc niskich, smuklych ksztaltow bezszelestnie smigajacych po wodzie. Kazda z dlugich szalup napedzana byla silami dwunastu wioslarzy, drugi tuzin napastnikow stal posrodku z bronia, gotowy do walki. W razie zagrozenia wartownik mial rozkaz rzucic garnek osobliwego proszku do ognia, ktorego plomienie powinny wowczas nabrac jaskrawoczerwonej barwy, potem zas mial imac sie gongu. Do portu wdzierali sie rabusie! Odwrocil sie i wtedy z mroku cicho wyleciala lina obciazona na rozdwojonym koncu kraglymi kamieniami. Zanim nieszczesnik zrobil choc krok, mocne szarpniecie skrecilo mu kark. Morderca skryl sie pod oknem wiezy, kucnawszy pod belka podpory, ktora zaledwie na dwa cale wystawala z muru. Dokonawszy dziela, podciagnal sie ku oknu i zdjal metalowe haki, ktorymi posluzyl sie do wspiecia na kamienny mur. Szybko zbiegl po kretych schodach w dol, zabijajac po drodze kolejnych dwu straznikow. Kazdej nocy w wiezy czuwalo trzech ludzi; nastepna trojka chronila sie w niewielkiej wartowni u jej podnoza. Dotarlszy do wartowni, zabojca ujrzal trzech straznikow lezacych bez zycia twarzami na stole i umykajaca w mrok pare czarno odzianych ksztaltow. Szybko do nich dolaczyl i cala trojka puscila sie biegiem wzdluz cypla ku miastu. Jeden z ubranych w czern mordercow spojrzal w strone portu. Za pierwsza szostka lodzi wplywal tuzin malych zaglowych szalup - wkrotce atak mial ogarnac cale miasto. Wszystko rozwijalo sie zgodnie z planem, zaden dzwiek nie ostrzegl mieszkancow o nadciagajacym nieszczesciu. Cypel, po ktorym biegli zabojcy, rozszerzal sie w miejscu, gdzie z jednej strony zbudowano przystan, z drugiej zas wzniesiono kramy i magazyny. Wzdluz mola staly milczace okrety, na pokladach ktorych czuwali na poly spiacy wachtowi. Trzej zabojcy mijali wlasnie drzwi gospody, gdy te otworzyly sie nagle, wypluwajac ostatniego klienta. Zginal, zanim zdolal wykonac dwa nastepne kroki. Zaraz po nim padl martwy oberzysta, ktory wypchnal go na uliczke. Jeden z zabojcow zajrzal do izby i zanim zona wlasciciela zdazyla sie zorientowac, ze to nie jej malzonek stoi w drzwiach, rowniez skonala z celnie cisnietym przez morderce nozem w krtani. Doki i zakotwiczone statki mialy stanac w plomieniach, ale jeszcze nie w tej chwili. Pozar obudzilby czujnosc zalogi w zamku, jesli zas napasc miala sie powiesc, trzeba bylo wpierw uporac sie z doswiadczonymi zolnierzami garnizonu, a do tego potrzebne bylo otwarcie zamkowych wrot. Trzej zabojcy dotarli do przystani. Mijajac ostatni z szeregu okretow, dostrzegli jakis ruch na pokladzie. Jeden z nich odchylil w tyl ramie z gotowym do rzutu nozem, gotow zabic zbyt czujnego marynarza, dostrzegl jednak kiwniecie dloni odzianej w czern sylwetki i kolejny morderca, zeslizgnawszy sie po linie cumowej, dolaczyl do swych trzech kompanow. Wachtowi na pokladach byli juz martwi. Mordercy pomkneli cicho wzdluz pomostow, do miejsca, gdzie znalezli niewielkie, ladujace wlasnie szalupy. Czekali tam juz dwaj inni odziani w czern ludzie. Wszyscy trzymali sie z dala od zbrojnych, ktorzy wlasnie w milczeniu wspinali sie na pomosty z niskich lodzi. Ci byli zwyklymi lupiezcami; ktorzy nie wiedzieli, co to wiernosc, i zyli tylko dla jednego celu - morderstw i grabiezy. Szostka czarno odzianych zabojcow nie zywila zadnej sympatii do tych szakali. Nawet nieustraszeni zabojcy cofneli sie jednak, by ustapic z drogi zamaskowanemu i odzianemu w szate z kapturem nieznajomemu, ktory wysiadl z ostatniej lodzi. Ten zas bez slowa kiwnal dlonia, wskazujac zamek, i mroczni mordercy pospieszyli ku twierdzy. Mieli wspiac sie teraz na sciany i otworzyc wrota. Wszyscy inni mieli czekac, dopoki nie padnie najwazniejszy punkt oporu Crydee. Zamaskowana postac kiwnela dlonia i od glownej grupy odlaczyl sie niewielki oddzialek. Ci mieli przedostac sie przez brame jako pierwsi. Ocenil, ze podczas goraczki pierwszych utarczek, zachowaja trzezwosc umyslu, zimna krew i beda sklonni do posluchu. By jednak glebiej wbic im do lbow polecenia, powtorzyl je jeszcze raz: -Pamietajcie o rozkazach. Jesli ktorykolwiek o nich zapomni, wytne mu watrobe i pozre na jego oczach, zanim jeszcze zgasnie w nich zycie. - - Mowiac te slowa, usmiechnal sie tak, ze dreszcz przeszyl nawet najwiekszych twardzieli. Zeby mial spilowane, wedle mody ludozercow z Skashakanu. Odrzucil kaptur i odslonil gladko wygolona czaszke. Mial tez jakby nienaturalnie wypchniete ku przodowi i porosniete gestymi brwiami waly nad oczami, oraz wydatna, agresywnie wysunieta teraz ku przodowi szczeke. W przeklute i rozciagniete niemal do ramion platki uszu wpial zlociste talizmany i fetysze. Nos rowniez ozdobil zlotym kolkiem, a jasna skore policzkow ubarwil purpurowymi tatuazami, kontrastujacymi z blekitem oczu. Obejrzal sie ku portowi, skad nadciagala wlasnie trzecia fala malych zaglowych lodzi, na ktorych klebilo sie kolejnych trzystu napastnikow. Tych nie miala juz obowiazywac cisza, poniewaz spodziewal sie, ze i tak, zanim dotra do pomostow, rozpeta sie walka i zostanie ogloszony alarm. -Kapitanie Render, wszystko gotowe - odezwal sie kolejny z pomniejszych dowodcow. -Ruszajcie - polecil herszt najblizszej grupce. - Kiedy dotrzecie do bramy, ta bedzie juz otwarta. Utrzymajcie wrota albo zdechniecie. Czy wszyscy pojmuja rozkazy? - spytal tego, ktory zglosil gotowosc swojej grupy. -Owszem - kiwnal glowa zapytany. - Maja zabic kazdego starego i kazda stara babe, a takze dzieci zbyt mlode, by wytrzymaly podroz. Zdrowych i silnych nie zabijac, ci pojda w lyka. -A dziewczeta? -Z tym bedzie problem, kapitanie. Troche gwaltow tu i tam, to zwykla czesc roboty - mruknal rozmowca. - Powiedzialbym, ze ta przyjemniejsza - dodal z krzywym usmieszkiem. Dlon kapitana wysunela sie nagle ku przodowi i zwarla na koszuli opryszka. Przyciagnawszy go ku sobie, tak ze tamten poczul slodkawy odor jego oddechu, lysoglowy powiedzial cicho i z grozba w glosie: -Vasariusie... slyszales rozkazy. - Naglym pchnieciem odrzucil rozmowce w tyl i wskazal dlonia grupke kilkunastu ludzi, ktorzy stali w milczeniu i obserwowali cala scene. Ci odziani byli zaskakujaco lekko, jak na chlod nocy. Mieli na sobie tylko krotkie, czarne, skorzane kilty, rowniez skorzane rynsztunki z szerokich rzemieni zlaczonych w ksztalt litery H na piersiach i grzbiecie, oraz czarne maski na twarzach i lekkie, plecione skorzane sandaly na stopach. Stali bez ruchu, ignorujac chlod, ktory innym, odzianym jak oni, mocno by doskwieral. Byli to lapacze niewolnikow z Durbinu - ludzie o reputacji zdolnej usmierzyc gniew nawet takich rzezimieszkow, jakich zebral pod swoja piracka bandera kapitan Render. -O, ja dobrze wiem, kto podbechtal tych ludzi do narzekan - warknal Render. - Zbyt lapczywie spogladasz na mlode dziewczeta, zeby byc dobrym handlarzem niewolnikow, Queganczyku, wiec zapamietaj sobie i powtorz innym: Jesli choc jedna z tych dziewczat zostanie zgwalcona, zabije sprawce, a i twoj leb spadnie z karku. Twoj udzial w zlocie pozwoli ci kupic tuzin dziewek w Kesh. A teraz przypilnuj swoich ludzi! - odepchnawszy pirata z Queg, odwrocil sie do pozostalych opryszkow, ktorzy stali spokojni, ale gotowi do ataku. Podniosl dlon, uciszajac ludzi przy dokach. Wszyscy czekali na odglosy utarczki. Minelo kilka dlugich chwil i nagle rozlegl sie glos dzwonu, bijacego w twierdzy na alarm. Kapitan machnal dlonia i zebrani wokol niego rzezimieszkowie, ryknawszy jak jeden maz, rzucili sie co tchu ku grodowi. Po kilku minutach noc rozswietlily pierwsze plomienie pozarow - zrecznie ciskane pochodnie rozniecaly ogien w najwazniejszych budynkach i punktach grodu. Kapitan Render zawyl z uciecha, wiedzac, ze spokojne jeszcze przed chwila Crydee pograzy sie zaraz w chaosie. Pirat znalazl sie w swoim zywiole i, jak mistrz ceremonii podczas wielkiej dworskiej uroczystosci, sycil sie kazda chwila rozwijajacej sie zgodnie z planem napasci i rzezi. Dobywszy miecza z pochwy, pobiegl za swoimi ludzmi, zamierzal bowiem osobiscie wymordowac tylu mieszczuchow, ilu tylko sie da. Briana otworzyla oczy. Dzialo sie cos zlego. Jako mieszkanka Armengaru, grodu, ktorego mieszkancy nieustannie toczyli wojne ze znienawidzonymi moredhelami, nauczyla sie spac z mieczem pod reka pierwej, zanim stala sie kobieta. Niedawno stuknal jej szosty krzyzyk, ale wyskoczyla z lozka tak, ze sprezystosci i szybkosci ruchow moglaby jej pozazdroscic kobieta dwukrotnie mlodsza. Natychmiast tez chwycila za miecz, ktory wisial w pochwie na scianie tuz obok nocnej szafki. Odziana jedynie w nocna koszule kobieta o rozwianych, siwych, dlugich do ramion wlosach ruszyla jak lwica ku drzwiom sypialni. W glebi korytarza rozlegl sie jakis wrzask i Briana przyspieszyla. Gdy dotarla do drzwi, te otworzyly sie nagle i Diuszesa odskoczyla w glab komnaty, podnoszac jednoczesnie miecz. Przed nia stal jakis obcy z nagim, dlugim ostrzem w dloni. Gdzies w glebi korytarza slychac bylo wydawane ochryplym glosem komendy i odglosy walki. Briana widziala jedynie sylwetke stojacego w drzwiach, poniewaz stojacy za nim jego kompan trzymal w dloni nad glowa pochodnie, oblewajaca pierwszego z obcych aureola krwawego, migotliwego blasku. Briana cofnela sie jeszcze, przyjela postawe do walki i znieruchomiala. Mroczny jegomosc postapil krok do przodu i Diuszesa przekonala sie, ze ma przed soba niewysokiego, krepego czlowieka o zwiazanych z tylu glowy jasnych wlosach, ktory usmiecha sie do niej z osobliwym, na poly szalonym blyskiem w oczach. -Babunia z mieczem... - poskarzyl sie niemal placzliwie. - Za stara na sprzedaz. Zabije ja - pchnal nagle mieczem. Diuszesa sparowala bez wysilku, zwodem minela jego ostrze i pchnela go morderczym sztychem w pachwine. -Zabila Malego Harolda! - rozdarl sie niespodziewanie glosno intruz z pochodnia. Do komnaty wpadlo trzech nowych napastnikow, ktorzy natychmiast rozstawili sie w wachlarz. Briana znow sie cofnela, baczac pilnie na srodkowego draba, nie spuszczala jednoczesnie z oczu jego sasiadow. Wiedziala, ze srodkowy upozoruje atak, podczas gdy prawdziwe natarcie podejmie jeden z jego przybocznych. Cala swa nadzieje opierala na tym, iz malo bylo prawdopodobne, by napastnicy cwiczyli wspolne ataki i najpewniej beda sobie wzajemnie przeszkadzac. Tak jak sie spodziewala, srodkowy skoczyl ku przodowi, natychmiast jednak cofnal sie o krok. Jednoczesnie natarl opryszek z lewej. Z tej strony napastnicy spodziewali sie najslabszego oporu i napastnik runal na Diuszese, dodajac sobie odwagi wrzaskiem i unoszac w gore do ciecia ciezki kordelas. Briana zanurkowala pod jego ostrzem i przeszyla go na wylot. Gdy pod drabem ugiely sie nogi, kobieta chwycila go za reke i szarpnawszy go poteznie w prawo, cisnela niemal na czajacego sie tam bandyte. Teraz zajela sie srodkowym, slusznie sadzac, ze nie spodziewa sie ataku - uwazal, ze staruszka ma dosc klopotow z jego kompanami. Miecz Briany smignal plasko i napastnik odchylil sie w tyl, broczac krwia z rozcietej krtani. Podnoszac dlon, wycharczal cos niezrozumiale, zagulgotal dziwacznie i runal na grzbiet. Trzeci zginal, gdy probowal zepchnac z siebie cialo martwego juz kompana - jego staraniom polozylo kres ciecie w kark. Siegnawszy w dol, Briana wyciagnela sztylet zza pasa ostatniego z zabitych wrogow, wiedziala bowiem, ze nie bedzie miala czasu na wlozenie zbroi czy przytroczenie tarczy do ramienia. Za drzwiami, w glebi korytarza czyhal rabus z pochodnia, ktory spodziewal sie, ze jego trzej kompani zwawo i bez klopotow uporaja sie z samotna kobieta w jej sypialni. Zginal, zanim zdazyl sie odwrocic i zorientowac w sytuacji. Padl na swoja pochodnie i plomien natychmiast zgasl. Briana jednak z przerazeniem stwierdzila, ze w korytarzu nadal jest dosc jasno. Po scianach pelzaly czerwone i zolte blyski ognia i Diuszesa odkryla, ze w odleglym krancu korytarza szaleje pozar. Nagly okrzyk przerazenia zmusil Briane do spojrzenia w przeciwna strone i niegdysiejsza wojowniczka z Armengaru runela ku sypialni corki. Tupiaca bosymi stopami po nagich kamiennych plytach i pedzaca z mieczem w dloni Diuszesa wygladala jak bogini zemsty. W drzwiach sypialni czaila sie Abigail, okryta narzucona napredce i rozdarta teraz koszula nocna. Oczy dziewczyny pelne byly grozy, ktora na widok Briany wyrwala sie z jej ust okrzykiem. U stop mlodej szlachcianki lezal martwy kolejny napastnik, obok zas kulila sie Margaret z dlugim sztyletem w dloni. Jeszcze jeden, ranny, lypal na nia podejrzliwie, Margaret jednak nawet drgnieniem oka nie zdradzila sie, ze dostrzega matke - nie chciala ostrzec napastnika, ktory zginal w sekunde pozniej, gdy Briana ugodzila go z tylu. Margaret porwala za miecz zabitego draba i sprawdzila jego wywazenie. Abigail podniosla sie i Margaret podala jej sztylet. Mloda szlachcianka spojrzala na zakrwawiona bron i wyciagnela reke, by ja wziac, potem chwycila opadajaca jej z ramion nocna koszule. -Do kata, Abigail! Wstydzic bedziesz sie potem! Jesli przezyjesz! Abigail wziela sztylet, a rozdarta koszula opadla jej az na kibic. Lewym ramieniem zakryla piersi i niezgrabnie scisnela w dloni zakrwawiona rekojesc. Potem znow chwycila koszule, usilujac jakos sie okryc. -Jezeli te draby wdarly sie az tutaj, znaczy to, ze pozabijali juz zolnierzy na dole - rzekla Briana, wskazujac schody. - Moze uda nam sie wyjsc z tego obronna reka, jesli zdolamy utrzymac wieze do czasu, kiedy zolnierze z koszar wyrabia sobie droge do zamku i przyjda nam z pomoca. W trojke pobiegly co tchu do drzwi, wiodacych ku poludniowej wiezy twierdzy. Zanim jednak przebyly polowe odleglosci, droge zastapilo im kilku nowych napastnikow. Briana zatrzymala sie i skinieniem dloni nakazala corce i Abigail, by cofnely sie do swoich komnat, sama zas uniosla miecz. Margaret zdazyla zrobic tylko jeden krok, kiedy z tylu pojawili sie inni najezdzcy. Odwrocila sie wiec plecami do matki i powiedziala: -Nic z tego. Briana spojrzala przez ramie i zagryzla wargi. -Sprobuj utrzymac sie tak dlugo, jak tylko sie da. Margaret pchnela Abigail ku lewej stronie: -Beda sprobowali dopasc mnie od slabszej strony. - Przekonawszy sie, ze Abigail nie wie, o czym mowa, warknela gniewnie: - Od lewej! Nie martw sie o prawa! Po prostu dzgaj, gdy ktokolwiek podejdzie z lewej. Przerazona dziewczyna scisnela rekojesc sztyletu tak mocno, ze zbielaly jej knykcie. Lewym ramieniem przyciskala do piersi podarta nocna koszule. Napastnicy zblizali sie wolno z obu stron korytarza, czujnie obserwujac cala trojke. Dotarlszy na dlugosc miecza, obie grupy zatrzymaly sie, czekajac na reakcje napadnietych. Nagle ci, ktorzy stali naprzeciwko Margaret i Abigail, rozstapili sie, przepuszczajac do przodu trzech roslych mezow z czarnymi maskami na twarzach. Kazdy z nich trzymal w dloni ciezki i dlugi bicz. Przywodca calej trojki spojrzal na kobiety i rzekl: -Zabijcie staruche, nie wolno jednak wam tknac mlodek. Jeden z zamaskowanych sieknal niespodziewanie szybko swoim biczem. Rzemien blyskawicznie smignal ku dloni, w ktorej Margaret trzymala miecz. Dziewczyna zrecznie odparowala, niestety, nie miala do czynienia ze stalowa glownia. Rzemien owinal sie niczym waz wokol jej ostrza i ramienia, a Margaret jeknela z bolu, gdy cienki koniec bata cial ja po miesniach. Rosly lapacz szarpnal bat ku sobie i ksiezniczka - choc nie nalezala do slabych panienek - pozbawiona rownowagi upadla, klnac sazniscie. Briana odwrocila sie gwaltownie, by zobaczyc, co sie dzieje, i ujrzala obok siebie tylko Abigail, toczaca dookola przerazonym wzrokiem. I Margaret, wsciekle wierzgajaca nogami, ale calkowicie bezsilna, gdy rosly napastnik w czerni ciagnal ja ku sobie. Diuszesa skoczyla ku corce, usilujac przeciac rzemien. -Tnij! - wrzasnela Margaret do Abigail, przewracajac sie jednoczesnie na plecy. I nagle ujrzala, ze oczy Briany otwieraja sie szeroko pod wplywem bolu. Jeden z napastnikow skorzystal z okazji i pchnal Diuszese w plecy. -Abby! Przetnij rzemien! - wrzasnela Margaret, jej towarzyszka jednak tylko skulila sie bezradnie, przyciskajac plecy do sciany korytarza. -Mamo! - jeknela ksiezniczka, widzac, ze Briana osuwa sie na kolana. Zza plecow Diuszesy wylonil sie kolejny drab, ktory szarpnal ja za wlosy i odciagnal jej glowe w tyl, by zadac morderczy cios. Briana zdolala jeszcze odwrocic ostrze i desperacko pchnela w tyl. Trzymajacy ja za wlosy zawyl nagle i zgial sie wpol, przyciskajac obie dlonie do brzucha. Przez palce tryskal mu strumien krwi. Ten, ktory pchnal Briane z tylu, bez wahania powtorzyl uderzenie i raz jeszcze zatopil ostrze w plecach Diuszesy. Tymczasem na rece Margaret zacisnely sie twarde paluchy, ktore bolesnie wykrecily jej ramie, zmuszajac do puszczenia rekojesci miecza. -Mamo! - jeknela ksiezniczka ponownie, ujrzawszy, ze w oczach Briany gasnie ogien zycia i jej matka pada bezwladnie na posadzke. Trzeci z lapaczy chwycil tymczasem Abigail za wlosy i podniosl ja niemal w gore, zmuszajac, by stanela na palcach. Dziewczyna wrzasnela ze zgroza i sztylet wypadl jej z dloni, gdy zas wyprostowala sie, by zmniejszyc bol rozciagnietego ciala, koszula znow opadla jej do bioder. Na widok jej obnazonych piersi napastnicy zawyli z uciechy i aprobaty. Jeden nawet ruszyl ku niej, przestepujac cialo martwej Briany, pierwszy z lapaczy wrzasnal jednak ostrzegawczo: -Dotknij jej tylko, a zginiesz! Dwaj pozostali lapacze szarpali sie tymczasem z Margaret, ktora wierzgala gwaltownie, nie zdolala jednak stawic skutecznego oporu i w koncu zostala podniesiona w gore. Szybko zawiazano rzemien wokol jej nadgarstkow, potem zas unieruchomiono nogi. Lapacz z biczem wsunal drewniane jarzmo za rzemienie, krepujace jej rece i rozkazal dwu kompanom uniesc je w gore. Margaret, podobnie jak Abigail, stanela na palcach - co nie dawalo jej niemal zadnych szans na opor. Przywodca lapaczy siegnal i zdarl z niej koszule. Dziewczyna plunela mu w gebe, nie zrobilo to jednak zadnego wrazenia na noszacym czarna, skorzana maske drabie. Spokojnie siegnal jeszcze raz i zdarl z niej reszte bielizny. Margaret zostala naga, lapacz zas spojrzal na nia fachowym wzrokiem, potem dotknal jej nieduzych piersi i przesunal dlon po plaskim brzuchu dziewczyny. -Odwroccie ja! - polecil kompanom, ktorzy sprawnie wykonali rozkaz. Handlarz musnal jej plecy - ale w jego dotyku nie bylo niczego intymnego: badal dziewczyne tak, jak handlarz koni ogladalby klacz. Klepnal ja w posladki i przesunal dlonia wzdluz sprezystych, dobrze umiesnionych nog dziewczyny. - Owszem, niezla - mruknal wreszcie, zadowolony. - Ale pod ta atlasowa skora kryje sie stal. Jest zbyt na mocne dziewki, ktore potrafia sie bic. Niektorzy klienci lubia, jak towar stawia opor. Albo moze trafi ktoregos dnia na arene. Kiwnal na Abigail. Jeden z jego pomocnikow zdarl z niej koszule. Na widok jej obnazonego ciala wszyscy wydali oblesny ryk, kilku zas zbolalymi glosami zaczelo sie dopytywac, dlaczego nie wolno im zabawic sie tu i teraz. Oczy handlarza lypnely lubieznie ku nagiej dziewczynie, odpowiedzial jednak beznamietnym glosem: -Jest niezwykle urodziwa. Jezeli zachowala dziewictwo, dostaniemy za nia dwadziescia piec tysiecy zlotych eskudow... moze nawet piecdziesiat. - Niektorzy z opryszkow parskneli smieszkiem, kilku innych swisnelo cicho na wzmianke o sumie. - Okryjcie je czyms, tak zeby mi na skorze zadnej z nich nie bylo nawet zadrapania. Sprawdze, czyscie sie o nie zatroszczyli i zabije tego, ktory tknie je chocby jednym palcem. Dwaj pozostali handlarze wyjeli skads miekkie i nieksztaltne szaty. Tak skrojone, by mozna je bylo zawiazac nad ramionami i wokol szyi - dzieki temu mozna w nie bylo odziac wieznia bez koniecznosci uwalniania jego rak czy nog. Abigail lkala rozpaczliwie, Margaret zas szarpala sie gwaltownie, obie jednak szybko, sprawnie i szorstko zostaly obleczone w nieforemne wory. Jeden z opryszkow dosc lubieznie obmacywal Abigail juz po okryciu jej owym worem. -Hej ty! Zostaw dziewke! - warknal lapacz. - Bo zacznie ci sie cos roic i bede musial cie zabic. - Wskazujac palcem na ludzi blokujacych droge ku wiezy, rozkazal: - Dokonczyc poszukiwan! Lezacy na ziemi jeknal z bolu i lapacz spojrzal nan, gdy inni gapili sie na Abigail, ktorej dlonie przywiazywano wlasnie do drewnianego jarzma na barkach. -Nic juz nie mozemy dla niego zrobic. Zabijcie go. -Przykro mi, Dlugi Johnie - rzekl jeden z kompanow rannego. - Wszyscy rzetelnie przepijemy twoj udzial, wspominajac niegdysiejsze wspolne lajdactwa. - Z tymi slowy zrecznie poderznal bylemu towarzyszowi gardlo. Gdy wraz z krwia z lezacego uciekalo zycie, morderca spokojnie wytarl noz o jego koszule i rzekl nawet dosc przyjaznym tonem: - Kiedys i tak wszyscy spotkamy sie w piekle. Z odleglego konca korytarza nadbiegl zostawiony tam czlowiek, wrzeszczacy teraz ostrzegawczo: -Gore! Gore! -Wynosmy sie! - rozkazal handlarz. I ruszyl ku wyjsciu na czele wiodacej pojmane dziewczeta grupy opryszkow. Margaret, choc dlonie miala przywiazane do jarzma, ktorego jeden koniec trzymal czlowiek idacy przez nia, drugi zas dzierzyl drab z tylu, usilowala nawet i w tym rozpaczliwym polozeniu wierzgac. Kopnela w tyl i podciawszy nogi opryszkowi, powalila go na posadzke. Sama jednak stracila rownowage i upadla. Idacy na czele grupki lapacz skwitowal te potyczke gniewnym okrzykiem: -W razie potrzeby po prostu podniescie ja! - i jego kompani, przywiazawszy do jarzma nogi dziewczyny, poniesli ja niczym mysliwi trofeum lowieckie. Glowa dziewczyny opadla w tyl i ksiezniczka spojrzala w odlegly juz kraniec korytarza. Na zimnych kamieniach, w kaluzy krwi, tezalo tam cialo jej matki. Nicholasa obudzilo pelne niezadowolenia sapniecie i jakis glos pytajacy: -Co tam, u licha? Chlopiec podniosl sie na lokciu i w niklym, ksiezycowym blasku ujrzal Nakora, ktory, stojac nad Martinem, szarpal go za ramie: -Musimy wracac! Natychmiast! Marcus i pozostali juz sie budzili, ksiaze wiec siegnal dlonia ku Harry'emu. Przyjaciel natychmiast otworzyl oczy: -Co jest? - spytal kwasnym glosem. -No wlasnie... Co jest? - powtorzyl Martin. Nakor odwrocil sie i spojrzal ku poludniowemu wschodowi. -Dzieje sie tam cos zlego. O, patrzcie! - i wskazal dlonia. Na tle nieba widniala luna. -Co to jest? - spytal Harry. Martin byl juz na nogach i szybko zwijal spiwor. -Pozar! - powiedzial zwiezle. Calis tymczasem mowil cos szybko do trojki elfow. Jeden z nich kiwnal glowa i zaraz potem wszyscy trzej znikneli w mroku wsrod drzew. -Ruszam z wami - rzekl Calis, odwracajac sie do Martina. - Owa luna moze miec cos wspolnego z tymi dziwacznymi wizjami. Martin kiwnal glowa, Nicholas zas nagle zdal sobie sprawe z faktu, ze Diuk - jak i Marcus - byl juz wlasciwie gotow do drogi. Szturchnawszy Harry'ego, sarknal wiec niecierpliwie: -Jesli sie nie pospieszymy, zostaniemy tu sami! Obaj giermkowie szybko zebrali swe rzeczy, ale gdy byli gotowi, okazalo sie, ze Martin i Marcus w rzeczy samej znikaja juz wsrod drzew. Stojacy obok Calisa Garret odezwal sie usprawiedliwiajacym tonem: -Zadbam o to, byscie wrocili bezpiecznie, ale Lord Martin nie mogl czekac dluzej. Nicholas pojal, ze reakcja Martina na widok luny byla szybka i celowa. By oswietlic niebo tak, ze blask widac bylo o polowe dnia drogi dalej, ogien musial byc ogromny - co oznaczalo straszliwe zniszczenia w samym miescie albo w przylegajacych don obszarach lesnych. Ghuda i Nakor poczekali na chlopcow, po czym cala piatka ruszyla sladem Diuka. -Wszyscy trzymajcie sie w jednym rzedzie za mna - polecil Garret. - Bedziemy podazac szlakiem, ale jest tu sporo miejsc, w ktorych, jezeli nie bedziecie uwazac, mozecie po ciemku nadziac sie na jakis konar lub wpasc w jakis wykrot. Tempo, jakie zamierzam obrac, bedzie zbyt duze, bym zdolal was ostrzec okrzykiem. -Chcesz troche swiatla? - spytal Nakor. -Nie - odpowiedzial Garret. - Pochodnia lub latarnia nie zdadza sie na nic, a blask mnie oslepi i nie bede dobrze widzial w mroku. -Ja mam na mysli prawdziwe swiatlo - nadal sie Nakor. Otworzywszy torbe, wyjal z niej kule, ktora cisnal w powietrze. Zamiast spasc na ziemie, kula zawirowala i zaswiecila - najpierw niklo, potem coraz bardziej jaskrawo. Rownoczesnie uniosla sie i zawisla na wysokosci mniej wiecej pietnastu stop nad ich glowami, oswietlajac szlak na odleglosc setki jardow przed nimi i z tylu. Garret spojrzal, potrzasnal glowa i powiedzial: -Ruszajmy. Narzucil dosc szybkie tempo, pozostali jednak dotrzymali mu kroku. Nicholas spodziewal sie, ze szybko dogonia Martina i Marcusa, ale nic z tego nie wyszlo. Wedrowka przeksztalcila sie w na pozor nie polaczone ze soba obrazy jasno oswietlonej sciezki wiodacej w mrok, przeplatane przypadkowymi przeszkodami - stromiznami, na ktore trzeba bylo sie wspiac, ruczajami, ktore trzeba bylo przeskakiwac, i pojedynczymi, wymagajacymi zmudnego nieraz obejscia glazami. Zmeczony wczorajsza calodzienna wedrowka i niewyspany Nicholas nieraz zwalczal pokuse prosby o krotki chocby postoj. Dygotal caly ze znuzenia i niepokoju: niedawno widziane twarze Martina i Marcusa wydaly mu sie teraz nieruchomymi maskami, jakich nie widzial nigdy przedtem - mlody ksiaze czul, ze wnetrznosci skreca mu przeczucie okropnego nieszczescia. Minuty przeciagaly sie w godziny i w pewnej chwili Nicholas zdal sobie sprawe z faktu, ze niezwykla sfera Nakora zgasla - las rozswietlaly pierwsze promienie brzasku. Swiatlo poranka rozpraszalo sie we mglach, co oznaczalo, ze sa blisko brzegu. Wiedzial tez jednak, ze o tej porze mgly nie bywaly tak geste - chyba ze dzien mial wstac wyjatkowo chmurny. Nieco pozniej Garret oglosil chwile odpoczynku i Nicholas oparl sie o pien drzewa. Byl spocony, zdyszany, a jego lewa stopa pulsowala tepym, choc niezbyt dokuczliwym bolem, jaki niekiedy zwiastowal mu zmiane pogody. -Nadciaga burza - oznajmil rzeczowo. -Lupie mnie w stawach - zgodzil sie Garret. - Masz chyba racje, mosci giermku. Odzyskali dech niemal w tej samej chwili, w ktorej mgly sie rozwialy. -Patrzcie! - zawolal Harry. Na poludniu wznosil sie ogromny pioropusz dymu - znak kleski i zniszczenia. Stary najemnik raz tylko rzucil okiem i powiedzial: -Sadzac po dymie, przynajmniej polowa grodu. Garret bez slowa puscil sie biegiem, pozostali zas co tchu w piersiach ruszyli za nim. Dopiero jednak w poludnie Nicholas i pozostali czterej wedrowcy dotarli na grzbiet lancucha wzgorz, skad mogli przyjrzec sie twierdzy i rozciagajacemu sie u jej stop miastu. Pioropusz dymu rosl, w miare jak sie zblizali, gdy zas popatrzyli w dol, znalezli potwierdzenie swoich najgorszych obaw. Zamek stal niczym osmalona i wypalona do cna skorupa, z ktorej ciagle jeszcze bil w gore slup czarnego dymu. To, co niedawno jeszcze bylo spokojnym, nadbrzeznym grodem, teraz wygladalo jak rumowisko dymiacych i plonacych jeszcze gdzieniegdzie szczap, poczernialych belek i kamieni. Kilkanascie nietknietych budynkow widac bylo dopiero na poludniowych rubiezach miasta. -Zniszczyli caly grod - wyszeptal Harry ochryplym glosem, a nielatwo byloby orzec, czy mlodzika dlawi wscieklosc, czy tez dusi go unoszacy sie w powietrzu, gryzacy nozdrza i krtanie dym. Garret zapomnial o towarzyszach i puscil sie biegiem ku zgliszczom. Pomkneli wprawdzie za nim, ale zostali daleko w tyle. Harry i Nicholas biegli jak we snie; widok zniszczen, jakie mieli przed soba, porazil ich niby grom. Nakor potrzasal glowa i mruczal cos do siebie, Ghuda zas rozgladal sie wokol, jakby szukajac okazji do rozladowania trawiacej go wscieklosci. Nicholas dopiero po kilku minutach zdal sobie sprawe z faktu, ze Keshanin wyjal miecz z pochwy i trzyma go w pogotowiu. Sam tez zaraz wyjal mysliwski kordelas. Nie bardzo wiedzial, po co to robi, ale swiadomosc, ze trzyma w dloni obnazone ostrze dawala mu pewnosc, ze nie da sie zaskoczyc komukolwiek lub czemukolwiek - gotow byl na wszystko. Gdy dotarli do przedmiescia i ruszyli droga wijaca sie pomiedzy dymiacymi stosami, ktore jeszcze niedawno byly domostwami spokojnych rzemieslnikow i ich rodzin, odkryli, ze smrod gryzacego dymu, bijacego w gore z osmolonych belek jest prawie nie do wytrzymania. Z zalzawionymi oczami przebiegli szybko uliczke i dotarli do niewielkiego placyku, z ktorego szersza juz aleja wiodla ku rynkowi grodu. I tu zatrzymal ich widok kilkudziesieciu cial, zalegajacych bruk. Harry przystanal, przez chwile wpatrywal sie na poczerniale i porabane okrutnie ciala, potem odwrocil sie i zwymiotowal. Nicholas przelknal sline i przez chwile walczyl, by utrzymac zawartosc zoladka na miejscu. Harry wygladal, jakby mial zemdlec. Ujrzawszy reakcje mlodzika, Ghuda wyciagnal ramie i podtrzymal giermka mocnym usciskiem. -Barbarzynstwo! - powiedzial Nakor. -Kto to zrobil? - spytal Nicholas ochryplym szeptem. Ghuda puscil Harry'ego i zajal sie ogledzinami cial. Przechodzac od jednego do drugiego, przygladal sie im uwaznie, badal ulozenie zwlok, potem rozejrzal sie po otaczajacym ich rumowisku. -To dzielo jakichs wyjatkowo okrutnych drani - powiedzial wreszcie. Podniosl dlon, powiodl nia dookola, i wskazal na otaczajace ich, dymiace jeszcze ruiny. - Podpaliwszy te domy, czekali na zewnatrz. Ci, co wybiegli natychmiast, zostali zarabani, reszte zas spotkal ten sam los, kiedy zar wygnal ich z budynkow. - Otarlszy pot z czola, dodal: - Niektorzy spalili sie zywcem. Nicholas odkryl, ze ma lzy w oczach. Nie umialby powiedziec, czy byl to skutek dymu, czy moze ogarniajacej go zgrozy i wscieklosci. -Kto to zrobil? - powtorzyl pytanie, ktore przed chwila zadal Harry. Rozejrzawszy sie dookola, Ghuda powiedzial: -Nie umiem powiedziec. Wiem jedno... - dodal po chwili, gdy powiodl wzrokiem po lezacych na bruku cialach - Nie jest to dzielo regularnych oddzialow. -A gdzie byli nasi zolnierze? - spytal Harry, ktory jakby ciagle jeszcze nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. -Tego tez nie umiem rzec - odpowiedzial Ghuda. Przestepujac ostroznie zwloki, skierowali sie ku wylotowi ryneczku i drodze na zamek. Paskudny, slodkawy, unoszacy sie wszedzie zapach draznil Nicholasa, dopoki chlopak nie pojal, ze to won spalonych cial. Straciwszy panowanie nad zoladkiem, odwrocil sie i oproznil go tak samo, jak przed chwila Harry. Ludlandczyk kroczyl obok i toczyl wokol oszolomionym wzrokiem, jakby jego umysl nie godzil sie na to, co ich otaczalo. Ujrzawszy to, Ghuda rzekl spokojnie: -Chlopcy, wezcie sie w garsc. Bedziemy jeszcze potrzebni. Nicholas potrzasnal kilkakrotnie glowa, potem odwrocil sie i bez slowa ruszyl za najemnikiem. Idac ku zamkowi, na kazdym kroku natykali sie na dalsze zniszczenia. Nicholasa uderzyl brak jakiejkolwiek reguly, wedle ktorej mozna by ocenic celowosc spustoszen, dokonanych przez napastnikow. Posrodku ulicy lezal blekitny, gliniany kubek, przez ktory ksiaze przestapil ostroznie, sam nie wiedzac wlasciwie, dlaczego to robi. Nie opodal, pod resztkami ceglanej sciany lezala szmaciana lalka i szklanymi, nieruchomymi oczami przygladala sie wszystkiemu, niczym beznamietny, milczacy swiadek ludzkiego szalenstwa. Spojrzawszy na Harry'ego, ksiaze zobaczyl, ze na bladej niczym karta pergaminu pod powloka sadzy twarzy przyjaciela lzy wyzlobily dwa rowki na policzkach. Rzucil okiem na Ghude i Nakora - oni rowniez byli bladzi, o ile mogl wnioskowac, patrzac na nich przez zaslony wlasnych lez i wiszacego w powietrzu dymu. Spojrzal na swoje dlonie i przekonal sie, ze powleka je cienka warstewka sadzy. Poczucie bezradnosci wobec ogromu nieszczescia i przejmujaca go zgroza byly tak silne, ze odebraly mu niemal zdolnosc ruchu. Oba uczucia poglebialy sie w miare, jak zblizali sie do zamku. Wiekszosc mieszczan uciekala w strone twierdzy, spodziewajac sie znalezc w niej schronienie - i zostala bezlitosnie zarabana pod jej murami. Na skrzyzowaniach uliczek lezaly ciala najezone lotkami licznych, tkwiacych w nich strzal. Pierwsze oznaki zycia zobaczyli, przechodzac przez kolejny niewielki ryneczek. Obok ciala martwej matki, pod jedna ze scian, siedzialo oszolomione dziecko. Maly chlopczyk patrzyl na wedrowcow oczami pelnymi zastyglej w nich grozy. Twarz malca powleczona byla zastygla krwia. Nakor przykucnal obok berbecia, ktory poczatkowo przyjal to zupelnie obojetnie. -Cieto go w glowe. - W tejze chwili dzieciak oburacz objal kurczowym usciskiem dlon Isalanczyka. - Nie jest tak zle, jak wyglada. Prawdopodobnie tylko dzieki temu ocalal... te dranie pomyslaly, ze maluch nie zyje. - Chlopczyk, ktory nie mogl miec wiecej niz cztery latka, patrzyl uporczywie na malego przechere, ten zas po chwili polozyl dlon na jego glowce. Trzymal ja tak przez chwile, kiedy cofnal reke, malec zamknal oczy i oparl glowke o piers doroslego. - Niech spi. Tak bedzie lepiej. Jest za maly, by byc swiadkiem tych okropnosci. -Nakor... - wykrztusil z trudem Harry. - Nikt z nas nie jest na tyle dojrzaly, by pogodzic sie z czyms takim. Maly szelma podniosl dzieciaka i ruszyl ku twierdzy. Obaj mlodzi zaczeli zdawac sobie sprawe z faktu, ze wokol nich sa i inni, ktorzy przezyli. Slyszeli teraz placze i jeki. Kiedy dotarli do glownej bramy zamkowej, staneli jak wryci. Patrzyli bowiem oto jakby na dno piekiel - dziedziniec oswietlaly ponure plomienie szalejacego jeszcze na szczytach wiez pozaru. Wszedzie lezeli ranni, pomiedzy ktorymi krzatalo sie kilku ocalalych z pogromu, starajacych sie pomoc i ulzyc towarzyszom w cierpieniach. Przecisnawszy sie pomiedzy rzedami rannych i konajacych, dotarli do Martina, Marcusa i Calisa. Diuk kleczal obok lezacego na ziemi mezczyzny. Podbieglszy do nich, Nicholas zobaczyl, iz lezacym byl Mistrz Miecza Charles. Koszule starego fechmistrza pokrywala zakrzepla krew. Blada z umeczenia i wysilku twarz niegdysiejszego wojownika Tsurani pokrywaly grube krople potu. Nicholas od jednego rzutu oka pojal, ze stary umiera. Rozciety srodek skrwawionej koszuli ukazywal gleboka rane brzucha, a palakowate nogi wygi drgaly niekiedy, wstrzasane dreszczami. Twarz Martina byla nieruchoma, niczym wyrzezbiona w granicie, bol Diuka zdradzaly jednak jego oczy. Pochyliwszy sie nad Charlesem, zapytal: -Cos jeszcze? Stary przelknal sline. - Niektorzy z nich... byli... Tsuranczykami... - wycharczal wreszcie urywanym glosem. -Renegaci z La Mut? - spytal Marcus, pochylajac sie, by lepiej uslyszec odpowiedz. -Nie... to nie byli wojownicy... nie zolnierze. Tong Brimanu. - Charles rozkaszlal sie i na ustach wystapila mu krwawa piana. - Mordercy... Platni zabojcy... Oni... nie znaj a honoru... -Stary zamknal oczy na chwile, zaraz potem jednak je otworzyl. -To... nie byl szlachetny boj... Rzez... bezmyslna, okrutna rzez... - jeknal, zamknal oczy i zaczal oddychac plytko i szybko. Z glebi dziedzinca nadszedl Anthony, mocno utykajacy i z lewa reka na temblaku. W prawej trzymal wiadro z woda. Harry podskoczyl ku niemu. Mag nie bez trudu kleknal obok Charlesa i zbadal go pobieznie. Po chwili podniosl wzrok na Martina i potrzasnal glowa: -On juz sie nie ocknie. Diuk wstal powoli, nie odrywajac spojrzenia od swego Mistrza Miecza. -A Faxon? - spytal w chwile potem. -Zginal w stajniach. Wespol z kilkoma zolnierzami probowal utrzymac budynki, podczas gdy Rulf i jego synowie wyprowadzali konie - odpowiedzial Anthony. - Oni rowniez polegli, broniac zwierzat z mlotami i widlami w dloniach. -Samuel? -Jego nie widzialem. - Anthony rozejrzal sie dookola i Nicholasowi wydalo sie przez chwile, ze mag sie zalamie, ale mlodzieniec przelknal sline i podjal watek: - Spalem. Nagle uslyszalem wrzawe i odglosy walki. Nie moglem okreslic, czy dobiegaja z zamku, czy z grodu. Podbieglem do okna i wyjrzalem na zewnatrz. - Ponownie powiodl wzrokiem po otaczajacym ich rumowisku. - Nagle ktos wdarl sie do mojej komnaty i rzucil czyms we mnie... mysle, ze to byl topor. - Zmarszczyl brwi, usilujac przypomniec sobie wydarzenia, o ktorych mowil. - Wypadlem z okna... i na kims wyladowalem. Byl... martwy - dodal jakby zaklopotany. - Nie sadze, bym sobie cos zlamal, ale przez jakis czas lezalem bez ducha. A potem sie ocknalem... i poczulem okropny zar. Jakos zdolalem odczolgac sie. I znow stracilem przytomnosc. -Marcus... twoja rodzina! - - wybuchnal Nicholas. -Matka jeszcze... tam jest... - odpowiedzial kuzyn bezbarwnym glosem, wskazujac na pozar szalejacy w miejscu, ktore jeszcze wczoraj nazywal rodzinnym domem. Przez dusze Nicholasa przemknely blyskawicznie zal, wscieklosc i niepokoj. -Margaret! Abigail? -Ktos widzial, jak dziewczeta wyprowadzano na zewnatrz - odparl Anthony. - Zabrali tez kilkanascie innych mlodych kobiet. Z miasta tez uprowadzono mlode dziewczeta i chlopcow - dodal zamknawszy oczy, jakby zwalczajac nagly atak bolu. -Wasza Milosc... - odezwal sie stojacy nie opodal zolnierz, opierajacy sie na drzewcu zlamanej wloczni. - Widzialem, jak wioda wiezniow. - Wskazal dlonia mur. - Mialem sluzbe na blankach. Uslyszalem jakis ruch na dziedzincu, pochylilem sie, by spojrzec i dostalem w leb czyms z tylu. Kiedy sie ocknalem, wisialem zaczepiony pasem o kamien w polowie muru nad dziedzincem... ktos chyba chcial mnie zepchnac. Krwawilem z rany na lbie, ale jakos zdolalem wciagnac sie z powrotem. Popatrzylem ku miastu i zobaczylem tych chlopcow i dziewczeta, pedzonych jak bydlo ku portowi. -Widziales tych, co ich poganiali? - spytal Ghuda. -Owszem. Bylo jasno niemal jak w dzien, gorzala polowa grodu. Bylo ich moze czterech albo szesciu... rosle chlopy... mieli czarne kilty, takiz rzemienny rynsztunek, maski na gebach i dlugie bicze. -Lapacze niewolnikow z Durbinu - warknal Ghuda. -O tym pogadamy pozniej - ucial Martin. - Teraz zajmijmy sie rannymi i okaleczonymi. Nicholas i Harry kiwneli jednoczesnie glowami i juz po chwili zobaczono ich, jak spiesza z wiadrami wody. Przez caly, ciagnacy sie w nieskonczonosc dzien niesli tez pomoc tym, ktorzy zdolni byli przejsc ku jedenastu ocalalym na poludniowych rubiezach miasta budowlom. Innych przenoszono do rybackiej wioski lezacej o mile wzdluz wybrzeza. Z wolna i nie bez trudnosci, ci, ktorzy ocaleli z pogromu, zebrali sie razem i choc przerazeni i wstrzasnieci, zaczeli jednak zabierac sie do usuwania szkod i organizacji dzialan sprzyjajacych przetrwaniu. Tych, co skonali - a bylo ich wielu - przeniesiono na stos, ktory spietrzono na rynku. Pomagajac zolnierzowi z obwiazanym lbem przeniesc czyjes zwloki na stos, wzniesiony z bierwion sciagnietych przez innych z puszczy, Nicholas zauwazyl, iz niepostrzezenie nastala noc. Nie opodal stanal inny zolnierz z pochodnia. -To juz ostatni - mruknal czlowiek z pochodnia. - Rano pewnie znajdziemy jeszcze innych, ale teraz trzeba nam przestac. Nicholas bez slow kiwnal glowa i gdy do stosu przytknieto pochodnie, poczlapal w bok. Martwych ogarnely zarloczne plomienie, on zas ruszyl na kraniec Crydee, tam gdzie widac bylo swiatla i skad rozlegal sie gwar przytlumionych glosow. Nie mial sil, by odczuwac gniew, ktory - tak przynajmniej sadzil - juz sie chyba wypalil. Kiedy jednak wlokl sie pomiedzy osmalonymi resztkami kipiacego niegdys zyciem miasta, odkryl, iz przelyka lzy. Staral sie odepchnac od siebie wizje groteskowo poskrecanych cial, ktore niedawno pomagal skladac na stosie, porabanych okrutnie korpusow dzieci, oraz trupow psow i kotow, bezsensownie najezonych strzalami. W pewnej chwili stanal jak wryty, przypomniawszy sobie gorzka uwage jednego z ocalalych, pracujacych z nim przy wznoszeniu pogrzebowego stosu zolnierzy, ktory zauwazyl, ze najezdzcy oszczedzili im polowy roboty, poniewaz czesc mieszkancow zostala juz przez nich spalona. Zmuszajac sie niemal do stawiania jednej stopy przed druga, doszedl w koncu do najwiekszego z ocalalych budynkow. Miala to byc w przyszlosci - po ukonczeniu budowy - kolejna oberza. Wzniesiono juz sciany i pierwsze pietro (co pokrywalo polowe zapotrzebowania na noclegi), brakowalo jednak dachu, a i spora czesc izby biesiadnej znajdowala sie jeszcze pod golym niebem. Pod prowizorycznym zadaszeniem tloczyla sie teraz dosc liczna gromadka przytloczonych nieszczesciem mieszczan, Martin zas i jego towarzysze zgromadzili sie nie opodal, przy niewielkim, jasno plonacym ognisku "pod chmurka". Nad ogniem zawieszono kociol, w ktorym kilku rybakow warzylo zupe rybna, a ich zony kroily wyniesione z pogorzeliska nieliczne bochenki chleba. Nicholas przecisnal sie jakos do miejsca, gdzie siedzieli Harry i Marcus i potrzasnal odmownie glowa, kiedy podano mu talerz zupy. Nie czul glodu - sadzil tez zreszta, ze chyba nigdy nie uda mu sie uwolnic od wszechobecnej woni dymu i spalenizny. -Wasza Milosc - przemowil Garret. - Jak do tej pory wrocilo kilkunastu tropicieli i lesnikow. Reszta powinna zjawic sie w miescie o swicie. -Ponownie wyslijcie ich w lasy - polecil Martin. - Chce, by w ciagu tygodnia upolowali tyle zwierzyny, ile sie da. Nie mamy prawie zadnych zapasow zywnosci... za dwa najdalej dni bedziemy tu mieli mnostwo glodujacych biedakow. Rybacy niewiele moga zlowic, bo w pozarze portu przepadla niemal cala flotylla ich lodzi. -Niektorzy z zolnierzy znaj a sie na lowach - podsunal Garret. -Nie... - Martin potrzasnal glowa ponuro. - Zostalo mi tu zaledwie dwudziestu ludzi. -Ojcze... tu obozowalo ponad tysiac zbrojnych - zdumial sie Marcus. -Nie inaczej - przytaknal Martin. - Niemal wszyscy sploneli wraz z koszarami. Najezdzcy zabili wartownikow na murach, otworzyli bramy, zaparli z zewnatrz wszystkie wejscia do koszar i podpalili dach. Potem wrzucili przez okna dzbany z nafta. Wewnatrz rozszalalo sie pieklo... i to zanim zolnierze zdazyli zerwac sie na nogi. Kilku zdolalo jakos dotrzec do okien... i zostali przeszyci strzalami. Reszte zalogi wybito do nogi, zdobywajac komnate za komnata - choc napastnicy okupili to pewnie sporymi stratami. Mamy okolo setki wojakow rannych, ale zdolnych do lzejszej sluzby... kiedy dojda do siebie, beda mogli w rzeczy samej pomoc w lowach. Ale rok ma sie ku koncowi i zwierzyna przenosi sie na poludnie. Aby przetrwac zime, trzeba nam wezwac pomoc z Tulan i Carse. - Diuk ugryzl kes chleba. - Kolejna setka ludzi boryka sie ze smiercia. Nie wiem, ilu z nich przezyje. Anthony twierdzi, ze niemal wszyscy powaznie poparzeni poumieraja, tak ze przed pierwszymi sniegami zostanie nam okolo poltorej setki zbrojnych. -Dwustu ludzi mamy w Barran - zauwazyl Marcus. -Moge ich odwolac - zgodzil sie Martin. - Przekonajmy sie jednak pierwej, ilu zdola nam tu przyslac Bellamy. Harry podal Nicholasowi kromke chleba, posmarowana miodem oraz maslem, i mlodzik machinalnie wbil w nia zeby. I nagle poczul wilczy glod - zaraz tez skinieniem glowy wezwal kobiete, nalewajaca rybna zupe - postanowil jednak cos zjesc. Jadl w milczeniu, przysluchujac sie wysnuwanym przez towarzyszy przypuszczeniom, dotyczacym tego, co tez wydarzylo sie w Crydee poprzedniej nocy. Ktos wspomnial, ze Diuszesa zabita przynajmniej szesciu lub siedmiu napastnikow, zanim sama zostala zabita, usilujac obronic corke i jej towarzyszke. Jeden z rannych, ktory jakos zdolal uciec z plonacej twierdzy, widzial ja martwa przed komnata Margaret. Zar ognia i jego wlasna rana uniemozliwily mu wyniesienie ciala Briany z pozaru. Nicholas czekal, az ktos zainteresuje sie losem porwanych dziewczyn, ale Martin i pozostali rozprawiali jedynie o sprawach wymagajacych natychmiastowych rozstrzygniec. Do ogniska podchodzili kolejni ludzie z meldunkami i w umysle Nicholasa powoli zaczal powstawac prawdziwy i pelny obraz nieszczescia. Z kwitnacego, dziesieciotysiecznego miasta ocalalo niespelna dwa tysiace ludzi, w tym wielu powaznie rannych, ktorzy nie przezyja najblizszego tygodnia. Z tysiecznej zalogi zaniku ocalal co piaty - a i z tych nie kazdy bedzie w stanie ponownie sluzyc Krolestwu. Wszystkie budynki od Cypla Latarni az po poludniowe rubieze mlodszej czesci miasta splonely lub legly w gruzach, z nowszych budowli zas zrujnowano niemal polowe. Nie bylo ani jednego warsztatu, sklepu, kramu czy oberzy, ktore zostalyby nietkniete. Sposrod skupionych w cechach rzemieslnikow ocaleli tylko jeden kowal, dwu ciesli i jeden mlynarz. Kazdy z nich potrzebowal przynajmniej jednego czeladnika i kilku terminatorow. Ci, co przetrwali, byli w wiekszosci rybakami i wiesniakami. Owszem, w razie potrzeby przyuczy sie ich do jakichs zawodow, w dajacej sie jednak przewidziec przyszlosci Crydee pozostanie jedynie mala wioska i pozbawiona elementarnych wygod oraz znaczenia stanica na Dalekim Wybrzezu Krolestwa. -Musimy poprosic Bellamy'ego i Tolburta z Tulanu, by przyslali nam tu jakichs rzemieslnikow - uslyszal Nicholas slowa stryja. - Trzeba nam od razu przystapic do odbudowy zamku. I nagle Nicholas odkryl, ze nie moze juz tlumic trawiacego go niepokoju. -Co z dziewczynami? - spytal cicho. Wszyscy nagle umilkli i wbili wen niemal wrogie spojrzenia. -A co mamy, wedle ciebie, zrobic? - spytal Marcus ze zle skrywana gorycza i wsciekloscia w glosie. Nicholas nie znalazl odpowiedzi. -Spalili wszystkie statki w porcie - dodal Marcus. - I niemal wszystkie lodzie. Co, moze kazesz nam plynac do Durbinu na rybackich szalupach? -Poslijcie wiesci... - zaczal Nicholas. -...do twego ojca? - dokonczyl Marcus z gorycza w glosie. - W tych warunkach to prawie pol swiata stad! Jak myslisz, zostal nam choc jeden golab pocztowy? Mamy choc konia, zdolnego dojazdy stad do Carse? Nie! - caly bol i gniew, jakie tkwily w piersi mlodzienca, zwrocily sie przeciwko jedynemu wrogowi, na ktorym mogl je wyladowac. Przeciwko Nicholasowi. -Pogadamy o tym jutro. - Martin stlumil wscieklosc syna, kladac mu dlon na ramieniu. Zapalczywy mlodzik umilkl, obrzucajac jedynie Nicholasa wrogimi spojrzeniami. Nicholas nie poprosil o pozwolenie odejscia, wstal po prostu i odszedl od ogniska. Znalazlszy wzglednie ciche i osloniete przed wiatrem miejsce u podnoza schodow wiodacych na pietro, wcisnal sie w rog i skulil na ziemi. Po kilku chwilach naszla go nagla fala nostalgii - zapragnal znalezc sie w domu, przy matce i ojcu, siostrze i braciach... i nauczycielach, ktorych jeszcze niedawno nienawidzil za wyciskanie zen siodmych potow. Wszyscy ci ludzie - widzial to teraz wyraznie - kochali go i otaczali opieka. Po raz pierwszy od wielu lat poczul sie znow jak maly chlopiec, ktory boi sie rosiej szych drabow, szydzacych zen pod nieobecnosc obroncow. Przejety wstydem i wspolczuciem dla samego siebie, Nicholas odwrocil twarz ku zimnym kamieniom i rozplakal sie serdecznie. Rozdzial 7 WYBORY Burza uderzyla z cala sila.Nicholasa obudzila sciekajaca mu po twarzy wilgoc. Spal gleboko i bez zadnych snow; obudzil sie sztywny i obolaly. Potrzebowal tez chwili, by zorientowac sie, gdzie jest i co niedawno sie wydarzylo. Rozpacz uderzyla wen na rowni z deszczem, ktory siekl nieublaganie przez nie zadaszona czesc sali biesiadnej. Spiacy pod golym niebem szybko tymczasem przeciskali sie pod pulap, bedacy jednoczesnie podloga pierwszego pietra. Zmoczonego do cna chlopaka przeszyly dreszcze, ktore poglebily sie, gdy tylko przypomnial sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Spojrzawszy w gore, przekonal sie, ze mimo zasnuwajacych niebo deszczowych chmur, robilo sie coraz jasniej - widocznie wzeszlo juz slonce. Ostroznie wybierajac droge pomiedzy tymi, ktorzy woleli zachowac na grzbietach sucha odziez, zblizyl sie don Harry. -No chodzze juz, mamy robote. Nicholas kiwnal glowa i wstal, nie okazujac entuzjazmu czy zapalu. Stopa bolala go nieznosnie, jakos jednak zmusil sie, by ruszyc w lejacy sie z nieba zywiol. W ciagu paru sekund przemokl do suchej nitki. Godzi sie jednak rzec, ze burza rozegnala dominujacy wczoraj wszedzie smrod pozarow - ale byla to jedyna dobra rzecz, jaka dalo sie o niej powiedziec. Przez otwarte juz drzwi chlopcy wydostali sie na otwarta przestrzen, gdzie czekal na nich Martin. Jedynym ustepstwem stryja na rzecz deszczu byl pokrowiec z natluszczonej skory Jakim oslonil przed wilgocia swoj luk i strzaly w kolczanie. -Trzeba nam tyle suchego drewna, ile da sie go znalezc, mosci giermku - rzekl, zwracajac sie do Nicholasa. Nicholas kiwnal glowa i odwrocil sie ku miejscu, gdzie pod mizernym daszkiem, ofiarujacym raczej zludzenie oslony niz rzeczywista ochrone, kulilo sie trzech mieszczan. -Hola, wy tam! - krzyknal ksiaze, przemagajac szum ulewy. - Czy ktorys z was jest ranny? Wszyscy trzej potrzasneli przeczaco glowami, jeden zas powiedzial: -Ale przemoklismy do cna, mosci giermku. Skinieniem dloni Nicholas wezwal, by podazyli za nim. -Nie zmokniecie bardziej przy robocie, a jestescie mi potrzebni. Jeden z mieszczuchow spojrzal na Martina, ktory kiwnal glowa, potwierdzajac polecenie ksiecia. Wszyscy trzej dzwigneli sie na nogi i ruszyli za Nicholasem. Przez reszte dnia bladzili wsrod rumowisk Crydee, znajdujac to deske, to kilka belek i znoszac wszystkie znaleziska do gospody. Zaznaczali tez polozenie wiekszych bierwion - te mogly przydac sie pozniej. W poludnie burza zaczela sie uspokajac. Nicholas wespol ze swoimi trzema podkomendnymi - wiesniakiem, ktorego zagroda stala na granicy miasta, i dwoma bracmi, pracujacymi do niedawna w mlynie - znalezli pol tuzina beczek gwozdzi, kilka nietknietych przez ogien narzedzi ciesielskich i dosc drewna, by mozna bylo z niego wzniesc pare prymitywnych, ale solidnych baraczkow. Ocalaly z pogromu stolarz obejrzal narzedzia i oznajmil, ze jesli znajdzie sie jeszcze kilka belek, z pomoca trzech ludzi zdola skonczyc dach nad oberza. Martin orzekl tez, iz szperacze powinni sprawdzic, czy nie ocalaly gdzies jakies narzedzia, za pomoca ktorych mozna by scinac drzewa. Podczas tego dnia Nicholas zrozumial, iz stara tradycja, nakazujaca, by kazdy chlopiec, zanim podczas Dnia Wyboru zdecyduje sie na konkretny fach, sprobowal swoich sil w kilku przynajmniej rozmaitych rzemioslach, okazala sie ogromnie korzystna w krytycznych - takich jak ten - okresach. Jego podwladni nie byli murarzami czy cieslami, kazdy jednak znal zasady poslugiwania sie podstawowymi narzedziami i szybko przypominal sobie to, czego nauczyl sie w dziecinstwie. Do wieczora ksiaze zglodnial i zdazyl sie okrutnie zmeczyc. Zywnosc juz wkrotce miala stac sie problemem, na razie jednak rybacy dostarczyli dosc zapasow, by przygotowac z nich solidna kolacje. Gdy Nicky pochlanial smazona rybe, do izby wszedl kulejacy i opierajacy sie na prowizorycznym szczudle zolnierz, ktory oznajmil, ze nad rzeka znaleziono kilkanascie koni. Martin ucieszyl sie chyba na wiesc o tym, ze juz wkrotce beda mogli zorganizowac niewielki konny oddzial zwiadowcow i da sie wyslac gonca do Baronii Bellamy. Jego posepna twarz nieco zlagodniala. Przed kilkoma godzinami do Carse wyslano szybka lodz, zanim jednak szalupa dotrze do celu, plynac wzdluz brzegu, uplynie jeszcze kilka dni. Obok Nicholasa przysiadl Harry z miska goracej, zawiesistej zupy. -Nie wiedzialem, ze rybna zupa moze byc tak smaczna - mruknal pomiedzy jednym w drugim lykiem. -Byles glodny - wyjasnil mu Nicholas. -Doprawdy? - zdumial sie Harry z przekasem. -Tez nie mam nastroju do zartow - przyznal ksiaze - ale nie odgrywaj sie na mnie. To i ja ciebie zostawie w spokoju. -Przepraszam - kiwnal pojednawczo glowa Ludlandczyk. Nicholas wpatrzyl sie w pustke i po chwili spytal lekko lamiacym sie glosem: -Jak myslisz... zobaczymy je kiedys jeszcze? Harry westchnal ciezko. Nie musial pytac, kogo przyjaciel mial na mysli, zadajac to pytanie. -Slyszalem niedawno rozmowe Martina z Marcusem. Mowili, ze jesli Bellamy dostatecznie szybko przesle wiesci do Krondoru, nasza flota zdola zablokowac Durbin przed powrotem lapaczy. Uwazaja, ze twoj ojciec da rade wymusic na gubernatorze Durbinu wydanie wszystkich wiezniow. -Chcialbym, zeby Amos juz wrocil - westchnal Nicholas. - On wie, jak postepowac w takich wypadkach. Sam byl kiedys kapitanem jednego z durbinskich okretow. -Tez bym tego chcial - mruknal Harry. - Mnostwo z tego, co tu sie stalo, nie ma zadnego sensu. Dlaczego zabili tak wielu i dlaczego wszystko niemal puscili z dymem? Spojrzawszy na wynedznialych, zgromadzonych w gospodzie ludzi, Nicholas nie mogl nie przyznac mu racji. I nagle cos sobie przypomnial. -Gdzie jest Calis? Nie widzialem go od smierci Charlesa. -Wrocil do Elvandaru - odpowiedzial Harry. - Oznajmil, ze musi powiadomic matke o tym, co sie tutaj stalo. -O bogowie! - jeknal nagle Nicholas. - A co z jego dziadkami? - Nie mogl sobie przypomniec, czy widzial wsrod ocalalych z pogromu Megara i Magye. -Wydaje mi sie, ze chyba widzialem Megara niedawno, na drugim krancu tej rybackiej wioski - powiedzial Harry. - Wygladalo, ze to on. Nadzorowal gotowanie i rozdzial tej zupy... grzmial na wszystkich i walil chochla. Nicholas parsknal smiechem, po raz pierwszy od pospiesznego powrotu z lowow. -Owszem... to do niego podobne. Obok giermkow usiadl Robin, paz pracujacy dla Ochmistrza Samuela. Aby do nich dotrzec, chlopak musial przecisnac sie pomiedzy jedzacymi. Wszyscy trzej zaczeli porownywac swoje spostrzezenia. Podczas napasci zgineli wszyscy czlonkowie sluzby - ocaleli jedynie Megar, Magya, jeszcze jeden kucharz i kominiarczyk, oraz dwaj inni giermkowie. Z ran odniesionych w walce umarlo jeszcze kilku zolnierzy, wielu zas mieszczan bylo chorych lub okaleczonych. Posiliwszy sie, obaj chlopcy podeszli wraz z Robinem do miejsca, gdzie Diuk Martin rozmawial z Anthonym i Marcusem. -Najedliscie sie? - spytal Diuk. Wszyscy trzej przytakneli, kiwajac glowami. -To dobrze - rzekl ksiaze. - Deszcz ugasil pozary, chce wiec, byscie o brzasku poszli do zamku i pomogli mi sprawdzic, czy nie da sie tam czego uratowac. A teraz idzcie spac. Rozejrzawszy sie za jakims miejscem do spania, Nicholas i Harry spostrzegli niewielki wolny placyk przy scianie. Ostroznie kroczac wsrod spiacych, dotarli don po chwili i jakos zdolali sie ulozyc. Nicholas legl pomiedzy Harrym i jakims starym rybakiem, ktory poteznie chrapal. Ksiaze jednak nie narzekal - przeciwnie, rad byl ciasnocie, poniewaz byla zrodlem ciepla. W miare uplywu dni do Crydee z wolna wracalo zycie. Ciesla ze swymi pomocnikami dokonczyli krycie gospody dachem i oberza przeksztalcila sie w ksiazeca siedzibe. Martin jednak uparcie odmawial zajecia ktoregos pokoju na pietrze, zostawiajac je rannym i chorym, ktorzy - jak twierdzil - bardziej od niego potrzebowali ciepla i suchej poscieli. Pomimo polaczonych wysilkow i umiejetnosci Nakora i Anthony'ego umarlo jeszcze bez mala stu mieszczan. Wiesci o tragedii tajemniczym sposobem dotarly do Opactwa Silbana na skraju Elvandaru i wkrotce do Crydee przybylo kilkunastu mnichow z tego zakonu. Poniewaz wlasciciel oberzy zostal zabity podczas napasci na grod, jego miejsce zajal (nieoficjalnie) Harry, ktory wydawal posilki, rozstrzygal spory i utrzymywal w gospodzie porzadek. Niedawny beztroski szalawila okazal sie utalentowanym rozjemca i mediatorem. Wziawszy pod uwage tajona wscieklosc, ktora trawila niemal kazdego, kto ocalal, Nicholas zdumiewal sie zrecznosci i umiejetnosciom przyjaciela. Okazalo sie, ze Harry ma rzadki dar - potrafil sklonic do rozsadku ludzi, ktorzy bynajmniej wcale nie mieli ochoty zachowywac sie racjonalnie. Ksiaze zakonotowal sobie, ze kiedys, kiedy bedzie juz po wszystkim i powroca do domu, Harry moze okazac sie znakomitym rzadca i dyplomata. Razem z Marcusem i Martinem udali sie do twierdzy odkrywajac, ze nic wlasciwie nie zostalo nietkniete. Nafta, ktora posluzyli sie napastnicy, i materialy palne zgromadzone przez obroncow, stworzyly taka mieszanke, ze wypalilo sie do cna niemal wszystko, co stanelo na drodze. Przecisnawszy sie przez rumowisko zalegajace parter, dotarli na pietro, gdzie odkryli, ze i tam wszystko splonelo, zostawiajac jedynie szczatki, ktorych nie dalo sie rozpoznac. Martin i Marcus stali dlugo przy wejsciu do komnaty Margaret, spogladajac na spekane kamienne plyty i powykrecane od zaru pozostalosci po zawiasach. Nie znalezli sladu tych, ktorzy tu zgineli - zar spopielil nawet kosci na czarny pyl. Kilka nieksztaltnych metalowych sztab lezalo tam, gdzie zostaly miecze i sztylety obroncow i napastnikow. W piwnicach natomiast ocalalo troche dobr - znalezli plaszcze, oponcze i koce, a choc smierdzialy dymem, nadawaly sie do uzytku, podobnie jak kilkanascie par obuwia, skorzanych pasow i pare bel grubo tkanego sukna. Harry badal zapasy oreza, Martin zas skupil sie na poszukiwaniu zywnosci. Odkryl takie, o ktorych sadzil, ze zlozono je tu za czasow Wojny Swiatow. Wedzona wolowina poczerniala juz i byla twarda niczym rzemien, suchary zas przypominaly konsystencja dobrze wypalona gline. Znalazl jednak kilka beczulek, ktore wygladaly na nieco mlodsze - zapieczetowano je woskiem i papierem. Po odbiciu wieka jednej z nich okazalo sie, ze wewnatrz leza calkiem jeszcze jadalne jablka. Znalezisko z odleglego kata wywolalo usmiech na twarzach poszukiwaczy - odkryto w nim bowiem kilkanascie antalkow doskonalej keshajskiej gorzalki. Wszystko starannie oznakowano i pod nadzorem Nicholasa przeniesiono do miasta. Gdy wychodzili z zamku, Nicholas czekal, az Diuk i Marcus choc jednym slowem skomentuja smierc zony i matki, obaj jednak zawziecie milczeli. Dni mijaly jeden po drugim i miasto powoli zaczelo leczyc swoje rany. Odbudowano jeden, potem drugi i trzeci budynek, a kiedy ranni zaczeli wracac do zdrowia, roboty ruszyly zwawiej. Pod koniec pierwszego tygodnia wrocil Calis, wiodac ze soba kilkunastu elfow objuczonych upolowana zwierzyna. Mysliwi na dlugich dragach niesli trzy wypatroszone juz jelenie, inni dzwigali powiazane w peczki i przytroczone do pasow ptactwo i zajace. Wyglodniali juz mieszkancy Crydee podziekowali serdecznie sprzymierzencom i natychmiast zajeli sie do przygotowania pierwszego od kilku dni w miare sutego posilku. Calis spedzil godzine z dziadkami, potem jednak przylaczyl sie do pozerajacych kolacje ludzi Martina. Nicholas i Harry zajadali sie wlasnie dziczyzna, gdy mlody elf powiedzial: -Matka i ojciec bardzo zaniepokoili sie wiescia o napasci na Crydee, ja zas mam dla was inne zle nowiny. Wasza forteczka w Barran rowniez zostala zaatakowana. -Amos? - spytal Martin, zrywajac sie z miejsca. -I jego statek... choc udalo mu sie odeprzec napastnikow, ktorzy usilowali spalic okret - kiwnal glowa Calis. - - Stary wyga poczynil niezbedne naprawy i za dzien lub dwa powinien sie tu zjawic. -Im wiecej sie dowiadujemy, tym trudniej dopatrzyc sie w tym jakiegos sensu - orzekl Martin, potrzasajac glowa. - Dlaczego lapacze niewolnikow mieliby atakowac oboz pelen wojska? -Ojciec uwaza, ze chcieli zabezpieczyc sie przed waszym poscigiem - podsunal Calis. -Nie... - odrzucil sugestie Martin. - Dlaczego mielibysmy stracic kilka tygodni, goniac ich ladem, kiedy mozemy wyslac od Bellamy'ego golebie do Krondoru i odciac im droge za Mrocznymi Ciesninami? -A czy mieliscie jakies wiesci z Carse? - spytal Calis z widocznym niepokojem. Martin odlozyl ogryzane zeberko. -Przebog! Poczta z Carse! Ten stateczek, ktory nie przyplynal... -Jesli Bellamy rowniez zostal zaatakowany... - odezwal sie Marcus. Martin wstal i rozejrzal sie po izbie. Ujrzawszy wojaka z zalogi twierdzy, wezwal go gestem do siebie. -O swicie trzeba wyprawic dwu jezdzcow do Carse. Jesli natkna sie na jadacych do nas z wiesciami o napadzie ludzi Bellamy'ego, niech pojada z nimi do Carse, tam zmienia konie i ruszaja do Tolburta, do Tulan. Chce jak najszybciej miec wiadomosci o tym, co tam sie stalo. - Wojak zasalutowal i wyszedl. Martin usiadl, do izby zas weszli Ghuda i Nakor. Podszedlszy do miejsca, gdzie siedzial zamyslony i posepny Diuk, maly Isalanczyk powiedzial: -Mysle, panie, ze wiekszosc rannych dojdzie wkrotce do siebie. -No, przynajmniej tyle dobrego - mruknal Marcus. Martin skinieniem dloni zaprosil przybyszow, by usiedli i zajeli sie jedzeniem. -Mam paskudne przeczucie, ze to, czego bylismy swiadkami, to dopiero poczatek czegos znacznie wiekszego niz zwykle lupiestwo. -Panie, widywalem juz wczesniej robote durbinskich lapaczy niewolnikow - odezwal sie Ghuda. - To tutaj wyglada zupelnie inaczej. Tu dopuszczono sie rzezi. Diuk zamknal na chwile oczy, jakby nagle rozbolala go glowa. Gdy je otworzyl, powiedzial osobliwym tonem: -Ostatni raz czulem cos podobnego podczas Wojny Swiatow. Niesamowite wrazenie... -Sadzisz, ze to dzielo Tsurani, ktorzy znow zwracaja na nas swoja uwage? - spytal Marcus. -Nie. - Martin potrzasnal glowa. - Wladczyni Imperium panuje nad wszystkim, co sie tam dzieje, i nie dopuscilaby do czegos takiego. Jej syn zostal Cesarzem, ona zas okazala sie przebiegla i bystra partnerka w rokowaniach, ale gra uczciwie. Moglbym nawet dopuscic mysl o kilku kupcach, ktorzy bez oficjalnego zezwolenia przemykaja sie jakos przez istniejaca przetoke, by przehandlowac to i owo za metale. Ale cos takiego... - zatoczyl dlonia luk obejmujacy caly grod. - Nie... to bez sensu, nawet dla tsuranskich renegatow. -Charles powiedzial, ze niektorzy z tych bandytow byli Tsuranczykami - sprzeciwil sie Marcus. -Jak on ich nazwal? - spytal Ghuda. - Tong? -Brimanu Tong - odparl Nakor. - To znaczy Bractwo Zlotej Burzy. -Znasz jezyk Tsurani? - spytal Martin. -Troche - kiwnal glowa maly czlowieczek. - To zabojcy. Moglbys ich porownac do Nocnych Jastrzebi: gildia najemnych mordercow. Pietnascie lat temu Wladczyni Imperium unicestwila najpotezniejsza z nich, Tong Hamoi, ale zostaly jeszcze inne. Martin potrzasnal glowa i potarl palcami nasade nosa. -Jaki z tego wniosek? -Taki, ze popadliscie w tarapaty, przyjacielu - odparl znajomy glos od drzwi gospody. Wszyscy jednoczesnie sie odwrocili i ujrzeli barczystego meza, ktory wlasnie wkraczal do srodka. -Amos! - odezwal sie Diuk. - Nie spodziewalem sie, ze wrocisz tak szybko. -Wywiesilem kazdy skrawek plotna, jaki moglem znalezc, i pogonilem ludzi tak, ze zaparzyla im sie woda w tylkach - wyjasnil Amos, idac ku nim i zdejmujac ciezka oponcze. Cisnal ja na podloge i usiadl obok Martina. -Co wydarzylo sie w Barran? - spytal Diuk. Amos zdjal welniana czapke zeglarska, wsunal ja do kieszeni i wzial podany mu przez Harry'ego kubek goracej herbaty. Nikt nie wiedzial, skad Harty wytrzasnal herbate, wszyscy jednak byli jej radzi. -Napadnieto nas tydzien temu, co oznacza, ze dzien wczesniej od was. - Martin kiwnal glowa. - Od czasu wojennych utarczek z Tsurani zawsze w nocy trzymam na pokladzie dodatkowa wachte, gdziekolwiek rzucam kotwice. I dobrze sie stalo, poniewaz niemal wszyscy wachtowi zostali zabici, zanim wszczeto alarm. Jeden z nich zdazyl jednak poderwac ludzi i wybilismy wszystkich skurczybykow, ktorzy chcieli spalic moj statek. Chlopcy z garnizonu nie mieli jednak tyle szczescia - westchnal ponuro. - Konczylismy wyladunek broni i zapasow... jeden dzien dluzej i wszystko znalazloby sie w magazynach. Twoj porucznik, Edwin, wstrzymal prace przy palisadzie, by pomoc nam przy rozladunku... i wrota nie zostaly skonczone. Zanim ogloszono alarm, najezdzcy dostali sie do srodka i wymordowali ludzi w koszarach. No... ale drogo zaplacili, zanim podpalili fort. -Fort splonal? - spytal Martin. -Do fundamentow - potwierdzil Amos. -A ludzie? -Nie mialem wyboru. Przywiozlem ich tutaj. Martin kiwnal glowa. -Ilu ocalalo? -Przykro mi rzec, ale niewielu ponad setke - westchnal Amos. - Edwin sprowadza ich teraz ze statku. Zlozy ci dokladny raport, jak tu przyjdzie. -Udalo nam sie zebrac troche zapasow tego i owego ze zgliszcz, i oczywiscie mamy to, czegosmy nie rozladowali... ale bron i zbroje w wiekszosci przepadly. Nie masz juz tam forteczki, nadciaga zima, pomyslalem wiec, ze z osadzeniem tam garnizonu madrze bedzie poczekac do wiosny. - Amos przetarl twarz dlonia. - Wyglada zreszta na to, ze kazda para rak przyda ci sie tu, w Crydee. -To prawda - potwierdzil ponuro Martin. Opowiedzial Amosowi o tym, czego dowiedzial sie o napasci na swoj grod. W miare trwania relacji, twarz starego zeglarza okrywala sie coraz gestszym cieniem. Kiedy Diuk dotarl do opisu lodzi, w jakich pojawili sie napastnicy - spostrzegl je jeden z rybakow - Amos nie wytrzymal: -To nie ma sensu! -Nie ty pierwszy to mowisz, Amos - rzekl Martin. -Nie, chodzi mi nie tylko o napasc. Ale mow dalej. Martin podjal opowiesc, cytujac naocznych swiadkow, ktorych zdazyl wypytac po powrocie. Cala relacja zajela okolo pol godziny. Amos wstal i zaczal przechadzac sie po gospodzie, ostroznie przestepujac lezacych i siedzacych. Pocieral przy tym brode, jakby gleboko nad czyms sie zastanawial. W koncu powiedzial: -Wnoszac z tego, co mi mowiles, do tego kaperu trzeba bylo bez mala tysiac chlopa. -Kaperu? - spytal Harry. -Roboty, przedsiewziecia, zadania - wyjasnil Nakor usmiechajac sie krzywo. - To z zargonu przestepcow. -Aaa... - mruknal inteligentnie giermek. -I coz z tego? - spytal Marcus. -Oznacza to - Amos odwrocil sie ku niemu - ze dzialalo tu razem szesciu, a pewniej osmiu kapitanow z Durbinu. Rzecz nieslychana za moich czasow! -Doprawdy? - spytal kwasno Martin. Znal on przeszlosc Amosa i wiedzial, ze stary byl niegdys siejacym najwieksza groze i spustoszenie na Morzu Goryczy piratem. Znano go wowczas jako kapitana Trencharda, ktory zaslynal krwawo, daleko i szeroko pod przydomkiem Sztyletu Morz. Z biegiem lat Amos lagodzil opowiesci o swojej przeszlosci. Teraz lubil opowiadac o sobie jako o korsarzu, dzialajacym z poreki gubernatora Durbinu. -Nie inaczej! - zaperzyl sie Amos. - Kapitanowie Bractwa Wybrzeza to buntownicze plemie i niemal nigdy ze soba nie wspolpracuja. Jedyny powod, dla ktorego pozwala im sie korzystac z portu, to ten, ze utrzymuja w szachu piratow z Queg, co zadowala Kesh, poniewaz Imperium nie oplaca sie tam trzymac floty. - Spogladajac koso na Martina, dodal: - Jako admiral twego brata, osobiscie wole miec do czynienia z kilkunastoma, zawsze chetnie nastawiajacymi ucha brzeczacym argumentom, pirackimi kapitanami, ktorych moge znalezc i stlamsic w Durbinie, niz z eskadra floty Imperialnej. Polityka, moj drogi, moze usprawiedliwic niemal wszystko... i dodac blasku szacownosci kazdemu prawie zajeciu. -A wiec mamy przyjac, ze odlozyli na bok spory i polaczyli sie na jedna, duza akcje? - spytal Ghuda. -Malo prawdopodobne - potrzasnal glowa Amos. - Napasc na Carse i Crydee? I nowa forteczke w Barran? Przy okazji, zaloze sie, ze i w Tulan nie zostal ani jeden statek zdolny do dalekich rejsow. - Walnal piescia w bar, o ktory sie opieral. - Dalbym dusze za szklaneczke gorzalki! - mruknal. -No... - Harry siegnal pod lade. - Chcialem ja zachowac dla Anthony'ego i Nakora, by zuzyli to na potrzeby rannych i chorych, ale... - z tymi slowy wyjal mala butelke keshajskiej wodki. Nalawszy porcje do solidnej szklanki, podal ja Amosowi. -Chlopcze, to ci sie zapamieta chocby w niebie! - huknal stary zeglarz, podnoszac trunek do geby, po czym wrocil do Martina i jego towarzyszow, gdzie przykleknal na ziemi. - Sluchajcie... To wcale nie byli piraci z Durbinu! -Ci lapacze niewolnikow... - zaczaj Marcus. Amos podniosl dlon. -Zapomnij o tym. To falszywy trop, synu. Lapacze niewolnikow moga podkrasc sie chylkiem do wioski i uderzyc na nia znienacka, uprowadzajac potem dzieci i zdrowe, ladne, mlode dziewczeta, oraz mlodych, silnych mezczyzn. Ale nie podpalaja wszystkiego, co znajda w zasiegu wzroku. Nie atakuja i nie wycinaja w pien garnizonu... bo to sie po prostu nie oplaca... a przede wszystkim nie porywaja krolewskich kuzynek, bo to sprowadza im na lby zbyt wiele klopotow. - Potarl brode. - Gdybym tylko wiedzial, kto bral w tym udzial... ktory z kapitanow... -Jeden z zolnierzy utrzymuje, ze dowodzil nimi wysoki, jasnoskory mezczyzna, ktory mial cala twarz pokryta tatuazami. -Spilowane na ostro zeby, niebieskie oczy? - spytal Amos. -Jakbys zgadl - kiwnal glowa Nicholas. -Render! - szepnal Amos, ktorego twarz nagle spasowiala. - Myslalem, ze dran nie zyje. -Kim jest ten... Render? - spytal Martin, pochylajac sie ku przodowi. -Stukniety... czarci syn... - odpowiedzial Amos osobliwie cicho, jakby ciagle zdumiony. - Kiedy byl jeszcze zwyklym marynarzem, zgubili sie gdzies wsrod zachodnich archipelagow. On i reszta zalogi zostali zaatakowani przez wyspiarzy z Skashakan. Render, co po naszemu znaczy Odplata, w jakis sposob zdobyl sobie ich zaufanie i tamci przyjeli go do swego plemienia. Byl jedynym czlonkiem zalogi, ktory zostal przy zyciu. Podczas rytualnej uroczystosci, kiedy wyspiarze sie z nim bratali, spilowano mu zeby i calego wytatuowano... od stop po czubek glowy. Podczas tej inicjacji musial zjesc jednego ze swoich bylych towarzyszy. Wyspiarze z Skashakan sa ludozercami. Po raz pierwszy spotkalem sie z nim w Margrave's Port. - mowiac to, usiadl obok Martina. - Byl wtedy starszym bosmanem na statku kapitana Laski. -Laski? - spytal Nicholas, parskajac smiechem. -Kapitanowie z Bractwa Wybrzeza przewaznie dzialaja pod falszywymi nazwiskami albo przydomkami - zachnal sie Amos. - Ja uzywalem miana Trenchard, co po naszemu mogloby od biedy znaczyc Bruzda... Trevora Hulla znano jako Bialookiego... A Gilbert de Gracie zaslynal jako kapitan Laska, bo kiedys odbyl nowicjat w swiatyni Dali Dawczyni Lask. Jasne, ze nie mial powolania, ale przydomek mu sie spodobal i przyjal go - Amos odwrocil sie i lekko zmarszczyl brwi. -O co chodzi, Amos? - spytal Martin. -Render nie gardzil handlem niewolnikami, bo kiedys zajmowal sie tym i Laska, ale nigdy nie nalezal do bractwa durbinskich kapitanow. Kiedy go znalem, nie byl nawet kapitanem. Ostatnia rzecza, jaka o nim slyszalem, bylo to, ze zaciagnal sie pod bandere kapitana Avery, ten zas zdradzil Durbinczykow i poprowadzil na nich flote Queg. Jesli Render kiedykolwiek pokaze sie w Durbinie, zawisnie na rei predzej, niz szpak swista! -Racz wybaczyc, admirale - wtracil sie jeden z siedzacych nie opodal zolnierzy - ale czy mowiles cos o Queg? -O co chodzi? - spytal Martin, odwracajac sie ku niemu. -Milordzie, przypomnialo mi sie to dopiero teraz, kiedy wspomnial o tym admiral, ze tam byl jeszcze jeden jegomosc, ktory wydal mi sie znajomy... choc w tym chaosie nielatwo bylo cos zobaczyc i zapamietac... Ten kupczyk z Queg, ktory odwiedzil nas kilka dni przedtem, zanim pojechales, panie, na lowy... On byl jednym z nich. -Vasarius! - splunal Nicholas. - Nie podobal mi sie sposob, w jaki patrzyl na Abigail i Margaret. -I nieustannie wypytywal Mistrzow Miecza i Stajen o zamek i garnizon - dodal zolnierz. - Pytania byly dociekliwe, on jednak udawal zatroskanego przyjaciela, ale teraz mysle, ze szpiegowal. -W tej chwili jednak wszystko sie komplikuje - wtracil Amos. - Piracka brac z Durbinu nigdy nie podjelaby sie tego kaperu. To oznacza wszczecie wojny. Swoja zlowroga reputacje zawdzieczaja po czesci wlasnie temu, ze starannie wybieraja ofiary i nie zadzieraja z tymi, ktorzy moga odplacic im pieknym za nadobne. Jedynym powodem napasci na taka skale mogloby byc zapobiezenie poscigowi... bo to jedyna rzecz, jakiej sie obawiaja. -Co chcesz przez to powiedziec? - spytal Martin, ktory nie bardzo pojal znaczenie slow Amosa. -Twoi ludzie zameldowali o tym, ze wsrod napastnikow znajdowali sie lapacze z Durbinu. A jesli nie byli to prawdziwi Durbinczycy? Moze najezdzcy chcieli, bys myslal, ze zmierzaja do Durbinu? Powinni wiedziec, ze mamy sposoby, by przeslac wiesci do Krondoru, zanim oni dotra na Morze Goryczy. Moglbys pchnac goncow przez gory i do Wolnych Miast, a potem wynajac szybki statek do Krondoru i zablokowac Durbin wojenna flota, zanim oni o tej porze roku zdolaliby splynac wzdluz brzegu i przedrzec sie przez Mroczne Ciesniny. Nie... oni nie plyna do Durbinu... i nie chca, bysmy podazyli ich sladem. -Jakze nam ich wytropic i podazyc za nimi? - spytal Nicholas. - Przecie na morzu nie zostaja slady? -Nicky... ja wiem, dokad oni poplyneli - usmiechnal sie szeroko Amos. -Dokad zabrali moja corke? - porwal sie na nogi Martin. -Do Freeport, Wolnego Portu. Render przeniosl sie na Wyspy Slonecznego Zachodu... takie przynajmniej mialem o nim ostatnie wiesci - a przypominam sobie, ze te lodzie, jakich wedle tego, coscie mowili, uzyto do napasci, maja mniej wiecej taki wlasnie zasieg. -Nie pojmuje, co lodzie maja z tym wspolnego - zdziwil sie Marcus. -Pamietasz, jak ci powiedzialem, ze to nie ma sensu? - spytal Amos Martina. Martin kiwnal glowa. -Mowilem o lodziach - wyjasnil Amos. - To byly pinaki. Male, waskie lodzie z jednym masztem, ktory w razie potrzeby mozna zlozyc. Zaden wiekszy okret z tyloma ludzmi na pokladzie nie mogl zblizyc sie do Crydee niepostrzezenie... zobaczyliby go z daleka ludzie na posterunku w Latarni i na Utrapieniu Zeglarzy. Z tego, coscie mowili, wysnulem wniosek, ze w napasci bralo udzial bez mala tysiac ludzi, a na nasze statki w Barran uderzyly nastepne dwie setki. Jedyne miejsce, z ktorego mogly przyplynac pinaki bez tego, by te lotry wyzdychaly z glodu, to Wyspy Slonecznego Zachodu. -Ale tamtejsi piraci od lat siedzieli cicho - sprzeciwil sie Martin. -Owszem... - kiwnal glowa Amos. - Ktos ich musial podbechtac. Jest jeszcze jedna rzecz, ktora mnie trapi. -Jaka mianowicie? - spytal Diuk. -Bylem tam kiedys... i gdyby kazdy zyjacy tam lotr zlazl na brzeg, razem ze swoja mamusia, tatusiem, babcia i jej kotkami, nie zebraloby sie wiecej, jak piec setek dusz. A tu ich bylo dwakroc wiecej... nawet jesli policzyc tych cwiczonych w lajdactwach Tsuranczykow, kilkunastu prawdziwych lapaczy niewolnikow z Durbinu i tego queganskiego renegata. -Owszem... - kiwnal glowa Martin. - Powstaje wiec pytanie, skad przybyly te lotry i kto ich tu przyslal? -Moze za tym wszystkim kryje sie ow... jakze mu tam... Render? - spytal Nicholas. -Nie - potrzasnal glowa Amos. - Chyba, ze podczas ostatnich trzydziestu lat wyrosl na opryszka wiekszego formatu, niz mysle. Ten kaper zostal zaplanowany i podjety przez kogos, kto we lbie ma wiecej, niz Render. No i trzeba bylo wylozyc spore, o tak! Spore pieniadze. Kontakt z tymi tsuranijskimi mordercami z Kelewanu... sciagniecie ich tutaj przez Przetoke... niechybnie przekupiono znacznych ludzi... pewnie po naszej oraz po tamtej stronie. A durbinscy lapacze niewatpliwie zazadali gwarancji. Ha! Nawet jesli kazdego uprowadzonego stad urodziwego chlopaka kazda ladniejsza dziewke sprzedadza po najwyzszych rynkowych cenach, watpie, czy uda im sie odzyskac polowe gotowki, jaka trzeba bylo wylozyc na takie przedsiewziecie. -Musimy ruszyc za nimi - rzekl Martin. Amos kiwnal glowa. -Owszem, ale przygotowanie statku zajmie pare dni. -Dokad poplyniemy? - spytal Nicholas. -Na Wyspy Slonecznego Zachodu - odpowiedzial Amos. - Tam, moj drogi, podejmiemy trop. Tego samego wieczoru, choc znacznie pozniej, Martin poprosil Harry'ego i Nicholasa, by wyszli na zewnatrz razem z Marcusem i Amosem. Kiedy oddalili sie tak, ze nikt nie zdolalby ich podsluchac, Diuk odezwal sie do mlodego ksiecia: -Nicholasie, postanowilem, ze ty i Harry zostaniecie tu w Crydee. Porucznik Edwin bedzie potrzebowal pomocy, kiedy zas pojawi sie tu jakis statek z Tulan lub Krondoru, mozesz wrocic do ojca. Po tych slowach odwrocil sie, jakby wszystko juz zostalo powiedziane, ale zatrzymal sie nagle, uslyszawszy spokojne, nieglosne: -Nie. -Mosci giermku, nie pytalem cie o zdanie - rzekl Diuk, odwracajac sie ku chlopcom. Nicholas zebral sie w sobie, wytrzymal wzrok stryja, nabral tchu w pluca i rzekl: -Lordzie Martinie, kiedy do mnie mowisz, badz laskaw uzywac zwrotu Wasza Wysokosc albo ksiaze Nicholasie. Marcus parsknal pogardliwym smieszkiem i rzucil: -Zrobisz to, co polecil ci ojciec, ty... Nicholas nie podniosl glosu, ale ton, jakim przemowil, moglby zmrozic wode w szklance. -Zrobie to, co bede uwazal za stosowne, kuzynie... Marcus ruszyl na Nicholasa, jakby chcial go uderzyc, ale powstrzymal go okrzyk Amosa: -Stoj! - Mlodzik zatrzymal sie jak wryty, Amos zas zwrocil sie do ksiecia: - Nicky, co ty znowu wymysliles? Powiodlszy wzrokiem po stojacych obok niego krewniakach, Nicholas utkwil wzrok w twarzy Martina. -Stryju, swego czasu zlozyles pewna przysiege... i ja tez ja zlozylem. Kiedy skonczylem czternascie lat, ogloszono mnie ksieciem, ja zas przysiaglem wtedy oslaniac i chronic Krolestwo. Jakze stane przed Krondorczykami, jesli teraz dam sie odeslac do domu? Martin milczal. Tym, ktory odpowiedzial ksieciu, byl Amos. -Nicky, twoj ojciec poslal cie tutaj, bys poznal roznice pomiedzy zyciem na dworze i na pograniczu, nie po to, bys szalal po oceanach, scigajac lapaczy niewolnikow. -Mosci admirale... - odparl Nicholas. - Ojciec poslal mnie tutaj, bym sie dowiedzial, co to znaczy byc Ksieciem Krolestwa. Jestem ksieciem krwi, tak samo jak Borric i Erland, i tak samo jak oni mam dbac o bezpieczenstwo i dobrobyt naszych poddanych. W moim wieku Borric i Erland mieli juz za soba rok walk na pograniczu pod dowodztwem Lorda Highcastle. - Spojrzawszy na Martina, rzucil krotko: - Mosci Diuku... ja nie prosilem cie o pozwolenie. Wydalem ci rozkaz. Marcus otworzyl usta, jakby zamierzal cos powiedziec. Martin jednak polozyl mu dlon na ramieniu i zatrzymal go tym gestem. -Nicholasie, jestes pewien, ze tego wlasnie chcesz? - spytal cicho. Nicholas popatrzyl na Harry'ego. Niegdysiejszy kochajacy psoty mlodzik z Ludlandu po calym dniu pracy w spalonym miescie byl usmolony jak czort i mial podkrazone ze zmeczenia oczy, podchwyciwszy wzrok ksiecia, kiwnal jednak glowa. -Jestem pewien, stryju - odpowiedzial wiec Martinowi. Martin ujal Marcusa za ramie i stwierdzil spokojnie: - Obaj wiec jestesmy zwiazani przysiega... - i po sekundzie wahania dodal: - ...Wasza Wysokosc. Oczy Marcusa zwezily sie, zwiastujac wybuch gniewu, jednak nie rzekl ani slowa i odwrocil sie, by pojsc za ojcem. Amos odczekal chwile, az tamci odeszli, potem zas rzekl z przekasem: -Nicky, myslalem, ze udalo mi sie wpoic ci choc troche sprytu... -Amos... - ucial Nicholas - Margaret i Abigail przepadly gdzies tam na morzu i jesli istnieje jakis sposob, by je odnalezc, to je odnajde, chocby mi przyszlo przesiewac ocean grabiami. Stary zeglarz potrzasnal glowa. Potem potoczyl wzrokiem po ruinach miasta i westchnal z rezygnacja. -Nicky, kocham cie jak wlasnego wnuka... ale gdyby dano mi wybor, wolalbym miec na pokladzie tego malego maga niz ksiecia oseska, ktory wydaje rozkazy. -Puga? - spytal Nicholas. -Wlasnie, co z nim? - spytal Amos. Chlopiec siegnal za koszule. -Dal mi cos, na wypadek, gdybysmy go bardzo potrzebowali. -Nie sadze, bysmy mogli wpakowac sie w jeszcze wieksze tarapaty - orzekl Amos. Nicholas scisnal talizman i trzykrotnie powtorzyl imie maga. Metal rozgrzal sie w dloni chlopca, ale bylo to jedyne magiczne dzialanie, jakim popisal sie amulet. Po chwili z oberzy wyszedl Nakor. -Co ty wyprawiasz? - spytal. -Poczules? - zdziwil sie Harry. -Co mialem poczuc? -Magie. -Ba! Nie masz zadnej magii - odparl maly szelma, machnawszy niedbale reka. - Zobaczylem, jak Martin i Marcus wracaja do izby, a nie wygladali na przesadnie uradowanych. -W wojsku to sie nazywa "poznanie swego miejsca w szyku" - mruknal Amos. -Nasze mlode ksiazatko postanowilo, ze poplynie z nami, chocbysmy nie wiedziec jak sie sprzeciwiali. -Tak mialo byc - rzekl Nakor. -Co takiego? - zdumial sie Harry. Isalanczyk wzruszyl ramionami. - Nie umiem powiedziec, skad o tym wiem, ale nasze przedsiewziecie nie uda sie bez Nicholasa. -On jest synem Wladcy Zachodu - rozlegl sie czyjs glos z tylu. Wszyscy sie odwrocili i ujrzeli wylaniajacego sie z cienia Puga. Mag odziany byl w oponcze z kapturem, ktory teraz sciagnal w tyl, odslaniajac wielce zatroskane oblicze. -Chcialem wlasnie spytac, po co mnie wezwales - rzekl, patrzac na Nicholasa. - Ale - dodal rozejrzawszy sie dookola - mysle, ze powod jest oczywisty. Pug i Martin rozmawiali dosc dlugo, stanawszy poza zasiegiem uszu innych. Na prosbe Puga Amos wywolal Diuka z gospody. Teraz on sam i inni, ktorzy byli swiadkami przybycia Maga, czekali na koniec owej rozmowy. -Jak sadzicie, czy on moze sprowadzic je z powrotem, jesli tego sobie zazyczy? - spytal Harry. -On jest czlowiekiem o wielkiej mocy - odpowiedzial Nakor. - Ale nie wiem, czy cokolwiek w tej sprawie da sie zalatwic zyczeniem. Pozyjemy, zobaczymy... Gdy Pug i Martin wrocili do pozostalych, mag stwierdzil: -Sprobuje odnalezc Margaret i jej przyjaciolke. - I rozgladajac sie dookola, dodal: - Bedzie mi potrzeba troche miejsca. Zostancie, prosze, tutaj. Po tych slowach oddalil sie od gospody i stanal posrodku rozleglego placu, niedaleko miejsca, w ktorym powoli powstawalo nowe targowisko. Teraz byla to po prostu porosnieta chwastami dzialka, posrodku ktorej sterczal ku niebu spory glaz. Pug stanal na tym glazie i wzniosl rece nad glowe. Nicholas poczul osobliwy dreszcz, jakby gdzies w oddali rozleglo sie niskie buczenie. Spojrzawszy szybko na Harry'ego, dostrzegl, ze przyjaciel kiwa glowa - widocznie odczul to samo. Po chwili z gospody wyszedl Anthony, ktory stanal obok innych. -Czy to Pug? - spytal cicho. Nakor kiwnal glowa. -Szuka dziewczat. To znakomita sztuczka... jezeli mu sie uda. Wibracje nasilaly sie, az wreszcie Nicholas poczul sie tak, jakby cos pelzalo po jego skorze. Z trudem oparl sie naglej checi podrapania sie po grzbiecie. -A coz to znowu? - spytal nagle Anthony. Nicholas spojrzal i zobaczyl, ze Anthony wskazuje na odlegla, nikla czerwonawa poswiate, widoczna w powietrzu na wysokosc dloni nad glowa Puga. Wydalo mu sie tez, ze poswiata z kazda chwila przybiera na intensywnosci. -Padnij! - wrzasnal nagle Nakor. Anthony zawahal sie, ale Isalanczyk szarpnal go za rekaw i obalil na trawe, zaraz tez rzucil sie ku Nicholasowi. -Na ziemie! Zamknijcie oczy! Nie podnoscie lbow! Juz! Padlszy na ziemie, Nicholas zerknal w gore i zobaczyl, ze czerwona poswiata zbliza sie ku nim z przerazajaca predkoscia. W tejze samej chwili na jego leb opadla reka Nakora, wciskajac mu gebe w piasek. -Nie patrz! Zakryj twarz! Pograzony w mroku Nicholas poczul nagle nieznosne goraco. Glowe i ramiona ogarnal mu zar, jakby lezal przed otwartym paleniskiem pieca. Upal wyssal niemal zupelnie dech z jego pluc. Otworzylby oczy, gdyby Nakor nie powtorzyl ostrzezenia. I nagle zar minal. -Spojrzcie! - zawolal Isalanczyk. Pug stal na kamieniu, nieruchomy, jakby zastygl wewnatrz szklanej banki, otoczony przez syczacy zlowrogo nimb czerwonych blyskawic, ktore niczym zmije pelzaly po niewidocznej, skladajacej sie jakby z tysiecy bialych iskierek powierzchni, otaczajacej go niby plaszcz. Nakor tymczasem porwal sie na nogi i skoczyl ku magowi. Reszta kompanii pozwolila sie wyprzedzic jedynie o pare krokow. Isalanczyk zblizyl sie do Puga na odleglosc wyciagnietego ramienia, zatrzymal sie i machnal ostrzegawczo reka ku pozostalym. -Nie zblizajcie sie! Pug stal otoczony czerwonym nimbem niby posag z podniesionymi rekoma. Nakor obszedl go dookola i potrzasnal glowa. -Co to jest, u licha? - spytal Amos. -Bardzo potezna magia, mosci Admirale - odpowiedzial mu Anthony. Na te slowa Nakor machnal pogardliwie dlonia. -Ha! Nie masz zadnej magii! To po prostu niezwykle wyraziste ostrzezenie: Trzymaj sie z daleka! - Kiwnal glowa i dodal po chwili: - I jeszcze cos. -Co takiego? - nie wytrzymal Marcus. -Macie wieksze klopoty, niz myslelismy. - Odwrociwszy sie od Puga, ruszyl w strone gospody. -Zamierzasz go tak tu zostawic? - zdumial sie Harry. -A co? Nie moge zrobic dlan niczego, czego sam juz nie zrobil. Nie bojcie sie, on potrafi zadbac o siebie. Nic mu nie bedzie. Wydostanie sie z tej pulapki zajmie mu troche czasu, to wszystko. -Moze powinnismy poczekac - spytal Nicholas. -Nie krepuj sie, jesli masz ochote - odparl szelma. - Ja jednak zmarzlem i chcialbym cos zjesc. Kiedy skonczy, Pug pewnie i tak przyjdzie do nas. -Skonczy co? - dopytywal sie Amos, ruszajac za Nakorem. -Skonczy to, co robi tam w srodku. Gdyby chcial, juz bylby sie uwolnil. Jestem pewien, ze ma tam cos do zalatwienia. - Powiedziawszy te slowa, maly szelma otworzyl drzwi gospody. Pozostali - oprocz Anthony'ego, ktory postanowil zostac i popatrzec - poszli w jego slady. Pug szedl przez mrok. Wszystkie swe zmysly skupil na poludniowym zachodzie i skierowal je ku wyspom, o ktorych Amos mowil jako o najbardziej prawdopodobnym miejscu uwiezienia Margaret i jej towarzyszki. Szybko odnalazl archipelag, poniewaz na jednej z wysp lezalo spore miasto i skupisko energii zyciowej mieszkancow jasnialo niczym ognisko na pustej plazy. I nagle zabrzmial alarm. Jakis zmysl ostrzegawczy powiedzial mu, ze zostal zaatakowany. Wzial sie w garsc i zdazyl postawic psychiczne oslony, zanim uderzyla wen purpurowa energia. Jego obrona byla znacznie silniejsza niz atak. Oparl sie jednak pokusie odpowiedzenia w ten sam sposob i ograniczyl sie do ochrony samego siebie. Mogl zniszczyc wiazaca go magie, czyniac to jednak, ostrzeglby napastnika, ze zdolal sie uwolnic. Zamiast tego postanowil zbadac zrodlo napasci. Jak zawsze w takich wypadkach, sprawce mozna bylo wysledzic magicznie. Pug zbadal intensywnosc zaklecia, sprawdzil kierunek, z ktorego je wyslano, przyjrzal sie konstrukcji i stworzyl swoj cien. W istocie nie byl to cien, tak jednak wlasnie Pug go widzial, stwarzajac to jestestwo. Cien ow byl tworem magii, nierzeczywistym i istniejacym jedynie jako kanal dla swiadomosci jego stworcy. Pug podejrzewal, ze podswiadomie uznal go za cien, bo ukryl ow twor w tych mrocznych i bezpostaciowych miejscach wzdluz magicznego tropu, w ktorych nieznany mu tworca zaklecia nie powinien zauwazyc jego dziela. Stworzywszy ow cien wyslal go ukradkiem wzdluz magicznego tropu, kazac mu kryc sie w owej bezwymiarowej pustce i wtapiac sie w otaczajacy ja mrok. Poszukiwanie mialo troche potrwac, Pug jednak byl pewien, ze uda mu sie odkryc zrodlo i okreslic tozsamosc napastnika. Switalo juz, gdy Pug nagle uwolnil sie z kregu czerwonego nimbu. Nie opodal glazu drzemal Anthony, otulony w plaszcz z kapturem, ktory naciagnal na glowe. Mlody mag szybko sie ocknal, ujrzawszy, iz Pug wymyka sie z kregu swiatla. Migotliwa otulina pozostala jednak na miejscu, biale iskierki przeplataly sie z czerwonymi blyskawicami, wewnatrz zas tkwil nieruchomy cien, zachowujacy ksztalt mistrza magii. Anthony wstal szybko i zlapal Puga za reke. -Nic ci nie jest? Mag zamknal na chwile powieki. -Nic... jestem zmeczony, to wszystko. - Zaczerpnawszy tchu, otworzyl oczy. Przez chwile przygladal sie szkarlatnemu obeliskowi nieznanej mu energii. - Gdzie podziali sie pozostali? - spytal wreszcie. -Sa w gospodzie - odparl Anthony. Pug kiwnal glowa i musnal czerwony nimb palcem, przygladajac sie jednoczesnie swojemu nieruchomemu cieniowi. -Na razie wystarczy - powiedzial. Potem odwrocil sie i ruszyl do gospody. -Czy ja cie znam? - spytal Anthony'ego, gdy mlody czlowiek sie z nim zrownal. Anthony przedstawil sie krotko. - A wiec ty mnie tu zastepujesz? - spytal Pug. -Mistrzu... - zaczerwienil sie Anthony. - Ciebie nikt nie zdola godnie zastapic. -Nazywaj mnie Pugiem - odparl starszy mag. - Jesli czas pozwoli, przypomnij mi, bym ci opowiedzial, jak fatalnie zawiodlem moich tutejszych nauczycieli... - Anthony usmiechnal sie z wyraznym niedowierzaniem. - Mowie powaznie. Poczatkowo kiepski byl ze mnie mag... bardzo kiepski. Gdy Pug otworzyl drzwi, pierwszy ocknal sie Martin. Za nim porwal sie na nogi Marcus i inni. Harry wstal niechetnie, przeciagnal sie, ziewnal poteznie i rzekl: -Mysle, ze wszystkim przyda sie kubek kawy. - I na poly jeszcze senny, ruszyl do kuchni. -Amos mial racje - rzekl Pug, kucajac na podlodze obok Martina. - Ten najazd mial zamaskowac cos znacznie gorszego. -Czym byla ta czerwien? - spytal Martin. -Bardzo zreczna pulapka. -I ostrzezeniem - kiwnal glowa Nakor. - Prawda? -Owszem, to tez - odparl mag. -Gdzie sa Margaret i pozostali uprowadzeni? - zapytal Diuk. -Tam, gdzie podejrzewal Amos - stwierdzil mistrz magii. - Niestety, nie moge powiedziec wiele wiecej, bo gdy tylko to odkrylem, zostalem zaatakowany. Wiem jedynie, ze sa w jakims mrocznym i rozleglym pomieszczeniu. Wyczulem ich nastroje. Wszyscy sa przerazeni i zrozpaczeni. - W tym momencie Pug usmiechnal sie nieznacznie. - Twoja corka zas jest ogromnie wsciekla. Diuk nie umial ukryc swej ulgi. -Balem sie, ze... -Owszem... - kiwnal glowa Pug. - Dzis w nocy nic jej sie nie stalo. -Kim byl ten, kto probowal cie pojmac? - spytal Nakor. -Nie mam pojecia. - Pug zamyslil sie na krotko. - Ataku nie podjeto z miejsca, gdzie ukryto dziewczeta. Napastnik kryje sie znacznie dalej i jest kims o znacznej potedze i rozleglej wiedzy. To byla zreszta odpowiedz na moje poszukiwania... -Aaa... - mruknal Nakor. - A wiec ten, kto to zrobil, chce ci dac do zrozumienia, ze powinienes trzymac sie od tej sprawy z daleka. -Nie inaczej - kiwnal glowa Pug. - Moj cien wewnatrz tego nimbu juz niedlugo sie rozwieje. Kiedy tak sie stanie, ja zdaze sie juz oddalic od was, jesli wiec zaatakuja, nie sciagne ich wscieklosci na nikogo innego. Dam sobie rade... nie umiem jednak rzec, ilu z was zdolalbym oslonic, gdyby tamci wzmocnili atak. -Musimy wiec radzic sobie sami - zagryzl warge Nakor. -Nie bardzo rozumiem - spojrzawszy na szelme, Diuk lekko zmruzyl powieki. -Mowie o tym ostrzezeniu - odpowiedzial Isalanczyk. - Pug wyrazil sie dosc oglednie, bo nie chcial was dobijac. - Szelma spojrzal na brodatego maga i mruknal: - Powinienes im powiedziec. -Co takiego powinien nam powiedziec? - dopytywal sie Martin. Pug potrzasnal glowa, wskazujac na Harry'ego, ktory przyniosl tymczasem tace zastawiona kubkami goracej kawy. Kiedy napoj zostal rozdamy, mag rozpoczal wyjasnienia. -Nie wiem, w jaki sposob wyczul to ten tu nasz maly przyjaciel, ale z tym atakiem zwiazano i ostrzezenie. Jesli sprobuje sledzic wiezniow, jesli posluze sie magia, by pomoc im w ucieczce, jesli Krolestwo podejmie jakakolwiek probe ich uwolnienia, dziewczeta i chlopcy zostana natychmiast wymordowani, pojedynczo, dopoki scigajacy sie nie wycofaja. Oni sa nie tylko jencami, zrobiono z nich zakladnikow. Amos nadal policzki i powoli wypuscil powietrze. -Co oznacza, ze jesli zobacza na horyzoncie choc skrawek bandery Krolestwa, zaczna podrzynac gardla. -Nie inaczej - rzekl Pug. -Skad wiedziales? - spytal Nakora Harry. -Nie wiedzialem - Isalanczyk wzruszyl ramionami. - Logika podpowiadala mi tylko, ze oni powinni wiedziec, ze Pug jest krewnym Diuka i w razie czego ruszy na poszukiwanie jego corki. Grozba wymordowania zakladnikow byla kolejnym logicznym domyslem. -Ale kto rzucil to zaklecie? - chcial wiedziec Anthony. -Ktos obcy - odpowiedzial Pug. - Nigdy przedtem z czyms takim sie nie zetknalem. - Spojrzawszy na Martina, dodal znaczaco: - To zaklecie bardziej niz wszystko inne potwierdza domysl Amosa, ze to nie byla zwykla napasc handlarzy niewolnikow. Nakor kiwnal glowa, a jego zwykle pogodna twarz okryla posepna chmura. -Lordzie Martinie, ci handlarze maja poteznych sprzymierzencow. W izbie zapadla cisza. I nagle twarz Amosa pojasniala, a jego siwawa brode rozdzielil prawdziwie szeroki usmiech. -Mam! - zakrzyknal tryumfalnie. -Co masz? - spytal Martin. -Mam sposob, zebysmy wplyneli do Freeport bez narazenia wiezniow na represje. -Jaki? - zapytal Pug. Usmiechnawszy sie jak chlopiec, ktory dostal wlasnie nowa zabawke, Amos wyjasnil: -Panowie... z ta chwila zostajemy bukanierami. Na pokladzie "Bielika" klebil sie tlum goraczkowo pracujacych portowcow. Wykonujac polecenia Amosa, robili, co sie tylko dalo, by zmienic wyglad okretu. Admiral martwil sie mysla, ze niektorzy z lotrow, ktorzy uszli spod Barran po nieudanej napasci i probie podpalenia "Bielika" mogli zapamietac wyglad okretu, jesli zas rozpoznano by ich przed dotarciem do Freeport, przedsiewziecie moglo skonczyc sie kleska i rzezia jencow. Dwaj czeladnicy ciesielscy zmieniali figure dziobowa, zastepujac orla jastrzebiem. Gdy cieli i ciosali, Amos wymyslal im tak, ze fale sie burzyly, oni zas kilkakrotnie chcieli zrezygnowac, w koncu jednak stary osadzil, ze rezultat jest do przyjecia. Potem kazal bialozlota dotad figure pomalowac na zlowroga czern i dodac czerwone slepia. Nazwe "Bielik" rowniez usunieto z rufy i dziobu, malarz zas starannie zamaskowal wszelkie slady dawnych liter. Wszedzie gdzie sie dalo zmieniano takielunek i dodawano nowe jego elementy. Na srodokreciu wzniesiono nowy reling, ktory nie ostalby sie przy blizszej inspekcji, Amos jednak nie zamierzal przyjmowac na pokladzie zadnych gosci. Z pomostu wygladal jednak jak prawdziwy, a pare balist, ktore przedtem staly na dziobie, przeniesiono teraz ku obu burtom. Z masztow usunieto pomosty dla lucznikow, jako ze uzywaly ich jedynie wojenne okrety Krolestwa. Na ich miejscu pomiedzy masztami zawieszono uszyte z brezentu i lin hamaki dla kusznikow, z ktorych ci mogli zasypywac beltami nieprzyjaciol. Bukszpryt uniesiono nieco w gore i osadzono ponownie; teraz mogl sie pod nim schronic czlowiek. Inna grupa portowcow dokladala staran, by - wedle okreslenia Amosa - nieco "usmolic stateczek". Marynarze, ktorzy niechetnym okiem patrzyli na to, jak piekny i czysty okret flagowy Krolewskiej Floty przeksztalca sie w piracka, brudna balie, musieli zdrapywac farbe, pozwalac, by metal zaczela nadgryzac rdza i - ogolnie rzecz biorac - sporo sie napocic, by okret nabral wygladu sugerujacego, iz nikt tak naprawde nie dba o to, czy ta brudna krypa utrzyma sie jutro na falach. Pracowali tak wbrew wlasnym checiom, dopoki Amos nie nabral przekonania, ze z pewnej odleglosci statek wyglada zupelnie inaczej niz przed podjeciem prac maskujacych. Martin, Pug i Nicholas stali na krancu pomostu w jedynym miejscu, z ktorego mogli obserwowac postep prac, nie przeszkadzajac robotnikom. Wszedzie lezaly deski, belki i widac bylo szkody, wyrzadzone portowi przez najezdzcow. Do obserwatorow zblizyl sie Amos, z daleka juz machajacy reka. -Jak ida prace? - spytal Martin. -No, okret zaczyna juz bardziej przypominac ordynarnego draba niz arystokrate, jakim byl wczesniej - odparl Amos. Odwrociwszy sie, przez chwile badal krytycznie wyglad okretu, krecac dlonia brode. - Gdybym mial jeszcze z tydzien, moglbym zupelnie zmienic jego wyglad, ale wziawszy pod uwage, ze te nieprawe syny, ktore nas napadly, ogladaly moj statek w nocy, to chyba wystarczy. -Najwyzszy czas - mruknal Martin. -Kiedy ruszamy? - spytal Nicholas. Amos potrzasnal glowa. -Nicky, wiem ze sie uparles, ale wolalbym, zebys to jeszcze przemyslal. -Dlaczegoz to? - spytal mlodzieniec wyzywajacym tonem. -Wiesz chlopcze, ze kocham cie niby wlasnego wnuka - westchnal admiral. - Musisz jednak zaczac myslec jak ksiaze krwi, nie jak zakochany smarkacz. - Podniosl dlon, zanim Nicholas zdolal wybuchnac protestem - Nicky... daruj sobie. Widzialem, jakim wzrokiem patrzyles na lady Abigail tego pierwszego wieczoru. W zwyklych warunkach zyczylbym ci szczescia i jak najszybszej oblapki... teraz jednak sprawy wygladaja nieco inaczej. - Niegdysiejszy pirat polozyl dlon na ramieniu ksiecia. - Kiedy ostatni raz patrzyles w lustro? -A bo co? - spytal Nicholas. -Bo jestes niby mlodsza kopia twego ojca. On zas nie jest takim znow nieznanym czlowiekiem, za jakiego chcialby niekiedy uchodzic. Tytul Ksiecia Krondoru piastuje od bez mala trzydziestu lat i zaloze sie, ze niejeden z tych rzezimieszkow na Wyspach Slonecznego Zachodu widzial go raz czy dwa. -Moge zmienic wyglad - zmarszczyl brwi Nicholas. -Nicky... popatrz w dol - rzekl cicho Amos, odwracajac wzrok. Spojrzawszy w dol, Nicholas natychmiast pojal, o czym mowi stary pirat. Zdeformowany, dopasowany do ulomnej stopy but byl jak bandera, pozwalajaca ustalic jego tozsamosc. -Chlopcze, twoja noge znaja niemal rownie szeroko i daleko, jak twarz twego ojca - rzekl Amos prawie szeptem - Dla nikogo nie jest tajemnica, ze mlodszy syn Aruthy odziedziczyl po ojcu wyglad... i ze ma zdeformowana stope. Nicholas poczul, ze jego uszy i policzki plona jak sparzone zywym ogniem. -Moge... -Chlopcze, tego ukryc nie mozesz - mowiac to, Martin polozyl mu dlon na ramieniu. Ksiaze szarpnal sie w tyl. Popatrzyl wrogo na Amosa, potem na Martina i wreszcie na Puga. W twarzy maga dostrzegl cos, co kazalo mu spytac: -O co chodzi? Teraz Pug powiodl wzrokiem po wszystkich twarzach i zatrzymal spojrzenia na Nicholasie. -Moge ci pomoc... - powiedzial spokojnie. Nastapila dluga chwila milczenia, ktora przerwal Nicholas. -I co dalej? - spytal lamiacym sie glosem. -Moge ci pomoc, ale tylko wtedy, kiedy zdobedziesz sie na odwage wieksza niz ta, ktorej moglbys sie po sobie spodziewac - dokonczyl Pug. -Pokaz mi tylko, co mam zrobic - najezyl sie mlodzik. -Trzeba nam pomowic na osobnosci - rzekl mag. Polozywszy dlon na ramieniu ksiecia, odprowadzil go na bok. Zwracajac sie do Martina, wyjasnil: -Zabiore go do zamku. Bede potrzebowal pomocy. Czy nie zechcialbys poprosic Anthony'ego i Nakora, by sie tam do nas przylaczyli? - Diuk kiwnal glowa i mag poprowadzil Nicholasa ku osmalonym ruinom. Ksiaze szedl za Pugiem w milczeniu, dopoki nie dotarli prawie do wypalonego zamczyska. Nicholas mial czas zastanowic sie nad swoja zuchwaloscia i nad tym, ze jego zdeformowana stopa czesto dawala mu pretekst do pozbawionych rozsadnych podstaw wybuchow gniewu. W bramie zamku Pug odwrocil sie do idacego za nim chlopca. -Poczekajmy na innych. Nicholas milczal przez chwile, potem odetchnal i poczul, ze jego gniew sie ulatnia. Po kolejnej dluzszej chwili milczenia mag spytal go spokojnie: -Co czujesz? -- Mam powiedziec prawde? Pug kiwnal glowa. Nicholas spojrzal ku odleglemu portowi, malo teraz przypominajacemu urocze miasteczko, jakie ogladal z tego miejsca podczas pierwszego wieczoru swego pobytu w Crydee. -Boje sie. -Czego? - spytal Pug. -Tego, ze zawiode. Tego, ze pojade z nimi i stane sie przyczyna smierci lepszych ode mnie ludzi. Tego, ze przeze mnie dziewczeta zostana zabite. I wielu innych rzeczy... Pug kiwnal glowa. -A czego obawiasz sie najbardziej? Nicholas przez chwile rozmyslal nad uslyszanym pytaniem. -Tego, ze nie sprostam oczekiwaniom... ze nie okaze sie tak dobry, jak powinienem. -No to masz szanse - odpowiedzial mag. Nie podjeli juz rozmowy, dopoki na zamkowym wzgorzu nie pojawili sie Nakor i Anthony. Gdy dotarli do bramy, Anthony oznajmil: -Diuk Martin powiedzial nam, ze mamy tu do was dolaczyc. -Owszem - kiwnal glowa Pug. - Nicholas chcialby podjac tu pewna probe i bedzie potrzebowal naszej pomocy. Nicholas potwierdzil skinieniem, Anthony jednak rzekl: -Nie rozumiem. -Pug zamierza uleczyc moja stope - wyjasnil Nicholas. -Nic podobnego - zaprzeczyl starszy mag. -Myslalem... - zachnal sie ksiaze. Pug podniosl dlon. -Nikt nie zdola uleczyc twojej stopy, chlopcze. -Mozesz to zrobic jedynie ty sam - uzupelnil Nakor. -My jedynie bedziemy ci pomagali. Jesli istotnie tego chcesz - skinal glowa brodaty mag. -Nic nie rozumiem - przyznal Nicholas. -Wyjasnimy ci to po drodze - obiecal Pug. Weszli do wypalonej hali glownej i ruszyli ku polnocnej wiezy, potem zas wspieli sie po okopconych schodach. Dotarlszy na pierwsze pietro, Pug powiedzial: -Kiedys byl tu moj pokoik. Mistrz Kulgan mieszkal nade mna. -Teraz jest moj... a przynajmniej byl, do minionego tygodnia - mruknal Anthony. - Wolalem ten niz gorne, bo tu byl taki dziwaczny komin. - Wskazal dlonia na przymocowany do sciany, wygiety teraz metalowy okap nad paleniskiem. - Lepiej trzymal cieplo. -Sam to zbudowalem - rzekl Pug. - Rozejrzal sie po okraglej komnacie. Na koniec powiedzial: - To miejsce po dwakroc zatem nadaje sie do naszego celu. - Skinieniem dloni wezwal Nicholasa, by wszedl glebiej. - Siadz przy oknie i zdejmij oba buty. Usiadlszy na okopconej posadzce, ksiaze sciagnal buty. Pug przysiadl naprzeciwko chlopaka, ignorujac zupelnie sadze, zalegajace kamienie, obok brodatego maga zas zajeli stanowiska Nakor i Anthony. -Chlopcze, musisz zrozumiec pewien element twojej osobowosci, ktory dzielisz zreszta z innymi ludzmi - zaczal Pug. -Jaki? -Wiekszosc z nas przechodzi przez zycie, nie majac okazji do poznania samych siebie - ciagnal Pug. - Wiemy, ze pewne rzeczy lubimy, innych zas nie cierpimy; mamy pewne pojecie o tym, co moze nas uszczesliwic, najczesciej jednak umieramy nieswiadomi tego, co tkwi w nas najglebiej. Nicholas kiwnal glowa na znak, ze rozumie. -Sa powody, dla ktorych zdarzaja sie pewne rzeczy, takie jak deformacja twojej stopy podczas narodzin... - kontynuowal cierpliwie mag - i powodow tych niekiedy nie da sie wyjasnic. Istnieje na ten temat wiele teorii, ktore mozesz poznac, dyskutujac z kaplanami roznych swiatyn i wyznan. Nikt jednak nie wie na pewno, dlaczego tak sie dzieje. -Mozliwe na przyklad, ze twoja stopa miala byc dla ciebie swojego rodzaju lekcja, ktora powinienes zapamietac na cale zycie - rzekl Nakor. -Wielu tak wlasnie uwaza - kiwnal glowa Pug. -A czego mozna sie nauczyc dzieki ulomnej stopie? - zachnal sie Nicholas. -Wielu rzeczy - odparl Pug. - Poznajesz swe ograniczenia, uczysz sie pokonywac przeciwienstwa, dowiadujesz sie, co to duma i pokora. -Ale moze byc i tak, ze nie nauczysz sie niczego - dodal Nakor. -Wiem, ze twoj ojciec podejmowal roznorakie proby uleczenia twej stopy, kiedy byles jeszcze dzieckiem - rzekl Pug. - Pamietasz to? Nicholas potrzasnal glowa. -Troche, ale raczej niewiele. Zapamietalem glownie bol. Pug polozyl dlon na ramieniu Nicholasa. -Tak myslalem. - Spojrzenie jego brazowych oczu zetknelo sie ze wzrokiem ksiecia. - Musisz wiedziec, ze jedynie ty masz moc uzdrowienia tego, co w tobie ulomne - powiedzial lagodnie. - Czy rozumiesz, czym jest strach? Nicholas poczul, ze ciaza mu powieki, zdolal jednak odpowiedziec: -Nie rozumiem. Strach? -Strach nas krepuje, wiezi i powstrzymuje nasz rozwoj - W glosie Puga pojawily sie nutki przejecia. - Zabija nas stopniowo i po kawaleczku, kazdego dnia. Utrwala w nas to, co juz wiemy i przeszkadza nam w poznaniu granic naszych mozliwosci, w ten zas sposob staje sie naszym najzacieklejszym wrogiem. Strach nie objawia sie bezposrednio: przybywa do nas w przebraniu i jest bardzo przebieglym graczem. Maskuje sie pod postacia bezpiecznego wyboru; wiekszosc z nas zawsze potrafi znalezc racjonalne argumenty na rzecz "unikania niepotrzebnego ryzyka". - Usmiechnal sie, dodajac tym chlopcu otuchy. - Dzielni ludzie tez zywia obawy i wiedza, co to strach, ale mimo to robia, co do nich nalezy. Aby odniesc sukces, musisz zaryzykowac mozliwosc calkowitej kleski; bez tego niczego w zyciu nie osiagniesz. -Ojciec mowil mi kiedys cos podobnego - usmiechnal sie Nicholas. Slowa, ktore wyszly z jego ust, byly przytlumione i niewyrazne, jakby byl senny. -Nicholasie, gdybys w rzeczy samej chcial byc wyleczony, to ci uzdrawiacze i kaplani, ktorych sprowadzal Arutha, gdy byles dzieckiem, dopieliby w koncu swego. Cos jednak w tobie trzymalo sie twego strachu, cos w tobie kochalo ten strach i przywiazalo cie do niego jak do matki lub kochanki. Musisz stawic mu czola, inaczej pochlonie cie i zniszczy. Dopiero wtedy bedziesz mogl go poznac i dopiero wtedy bedziesz mogl sie uzdrowic. Rozumiesz? Nicholas odkryl, ze nie moze mowic, kiwnal wiec glowa. Poczul, ze jego powieki staly sie zbyt ciezkie, by Je podniesc. Zamknal je i pozwolil, by tak zostalo. Glos Puga docieral don juz z ogromnej dali. -Spij zatem... i snij. Unosil sie w jakims mrocznym, ale przesyconym cieplem miejscu. Wiedzial, ze nic mu nie grozi. I nagle odezwal sie don ktos bezcielesny, przemawiajacy bezglosnie: Nicholasie? Tak? Jestes gotow? Gotow do czego ? - odparl nie bez pewnego zdziwienia. Do poznania prawdy. Poczul uklucie strachu i miejsce, w ktorym tkwil bez ruchu, przestalo byc cieple i przytulne. Po chwili odpowiedzial jednak: Tak. Oslepilo go przerazliwie jasne swiatlo i wplynal do jakiejs komnaty. W dole, pod soba, ujrzal malego chlopczyka zanoszacego sie placzem i wtulonego w ramiona czerwonowlosej kobiety, ktora cos mowila. Nie slyszal slow, ale wiedzial, jak brzmialy... slyszal je wczesniej. Kobieta mowila dziecku, ze dopoki kryje sie w jej ramionach, nic mu nie grozi i nikt go nie skrzywdzi. Poczul nagly gniew. Klamala! Skrzywdzono go wielokrotnie. Obraz rozplynal sie w nicosc i zastapil go inny. Znow widzial chlopca, nieco starszego, ktory, utykajac, niezrecznie kroczyl korytarzem, wiodacym do jego komnaty. Minal dwu paziow, ktorzy natychmiast zaczeli wymieniac szeptem jakies uwagi. Wiedzial, co mowia, drwili z jego kalectwa. Pobiegl do swej komnaty, zanoszac sie bezglosnym placzem. Zatrzasnawszy za soba drzwi, przysiagl sobie, ze nigdy juz ich nie przekroczy. Ogarniety gniewem, bolem i wsciekloscia rzucil sie na loze i plakal w samotnosci, dopoki nie przyszedl don paz, ktory oznajmil mu nadejscie ojca. Wstal wtedy z loza i obmyl twarz w misce, stojacej na szafce obok poslania. Zdazy] wziac sie w garsc przed pojawieniem sie Aruthy, bo wiedzial, iz ojciec nie znosi placzu. Arutha wezwal go, by poszedl za nim do wielkiej sali, gdzie odbywala sie jakas uroczystosc, i chlopiec, jak zwykle, usluchal. Jego obecnosc byla niezbedna przy wszystkich oficjalnych okazjach i zapomnial o swojej przysiedze. Skladal ja jednak setki razy od ukonczenia szostego roku zycia i setki razy ja lamal. Obraz znow rozplynal sie w nicosc, zastapiony przez kolejna wizje. Zobaczyl dwu mlodych ludzi o wlosach tej samej, plomiennej barwy. Drwili zen niemilosiernie, udajac, ze go nie widza, i nazywajac "malpka". On zas znow uciekl, przeszywany lodowymi soplami wstydu, bolu i urazy. Kolejna wizja: siostra zbyt zaprzatnieta swymi dziewczecymi sprawami, by spostrzec problemy mlodszego braciszka. Rodzice, poswiecajacy sie polityce i sprawom protokolarnym, zbyt zapracowani, by zajac sie niesmialym i przestraszonym dzieckiem. Sludzy, ktorych pieczy go polecano, byli obowiazkowi, owszem... ale nie czuli sympatii do kalekiego dziecka swego pana. Obrazy te wryly mu sie w pamiec podczas wielu minionych lat, gdy zas wrocil do terazniejszosci, uslyszal glos Puga: -Czy jestes gotow na stawienie czola twemu strachowi? Nicholas poczul przeszywajacy go bol. Na poly senny, wymamrotal niewyraznie: -Myslalem, ze wlasnie tym zajmowalem sie do tej pory. -Nie. - Cichy glos Puga w jakis osobliwy sposob dodawal mu otuchy i przerazal go jednoczesnie. - Wspominales tylko. Twoj bol jest teraz z toba. Musisz stawic mu czola i wykorzenic go raz na zawsze. Cialo ksiecia przeszyl dreszcz. -Musze? -Tak - odpowiedzial mu gleboki glos i ksiaze runal w glebsza niz poprzednio pustke. Uslyszal jakis glos. Cichy, cieply i jakby znajomy. Sprobowal podniesc powieki, nie udalo mu sie i nagle stwierdzil, ze jednak widzi. Przez zamglony korytarz szla ku niemu mloda, zlotowlosa kobieta. Miala na sobie przejrzysta szate, ktora niewiele pozostawiala wyobrazni, ukazujac pieknie uksztaltowane, dojrzale cialo. Gdy siegnela ku niemu reka, jej twarz zarysowala sie wyrazniej. Abigail? Dziewczyna rozesmiala sie tak cicho, ze poczul raczej dzwiek niz go uslyszal. Jej glos wstrzasnal nim do glebi, byl tak zmyslowy i kuszacy. I nagle z jego oczu poplynely lzy, bo mloda kobieta w jednakowym stopniu go kusila, co przerazala. Nieoczekiwanie stanela przed nim jego matka, taka, jaka pamietal z dziecinstwa. Pochylila sie nad nim, obejmujac go i podnoszac ku sobie bialymi, cieplymi ramionami. Uniosla go, przytulajac do lona, szepczac jakies zapomniane juz przezen slowa pociechy. Jej cieply oddech musnal mu szyje i chlopiec pograzyl sie w poczuciu absolutnego bezpieczenstwa. Jednoczesnie jednak uslyszal jakby dzwonek alarmowy i natychmiast sie zachnal, odpychajac matke. Nie jestem dzieckiem! Pod palcami wyczul twardosc kraglej piersi. Spojrzaly nan blekitne oczy, a pelne wargi rozchylily sie w usmiechu. Odpychajac od siebie Abigail, krzyknal: "Kim jestes?" I nagle znalazl sie sam, w mroku. Jego cialem wstrzasaly zimne dreszcze. Nikt mu nie odpowiedzial, ale wyczuwal czyjas obecnosc. Usilowal dostrzec cokolwiek. Nic. Wszystkie zmysly mowily mu, ze tkwi tu sam, on jednak wiedzial, ze jest inaczej. Zmusiwszy sie do zachowania spokoju, spytal glosno: -Ktos ty? - Jego glos zabrzmial mu w uszach niczym dzwon. -To twoj wlasny strach, chlopcze - glos Puga dobiegal don jakby z ogromnej odleglosci. - Powod, dla ktorego sie go trzymasz. Przyjrzyj mu sie dobrze i przekonaj sie, czym jest w istocie. Nicholas poczul ucisk w piersi. -Nie... - wyszeptal. I nagle ow tajemniczy byt znalazl sie obok niego, to nieokreslone cos zblizylo sie i zawislo w mroku tuz przy nim. Bylo blisko, moglo wyrzadzic mu krzywde, moglo przeniknac jego mury obronne i calkowicie go zniszczyc! Mrok zebral sie wokol niego, zacisnal i zwarl w gesta sciane. Chlopiec bezskutecznie szarpnal sie w jedna, potem w druga strone... wszechobecny nacisk ograniczal jego ruchy... wkrotce zreszta calkowicie utracil mozliwosc jakichkolwiek ruchow. Poczuwszy, ze sie dusi, zaczerpnal tchu, ale jego pluca wcale nie wypelnily sie powietrzem. W tejze chwili obezwladnila go swiadomosc wlasnej bezsilnosci i niemocy. Krzyk zamarl mu w piersiach i Nicholas zalkal cicho, a po jego policzkach zaczely splywac lzy. -Nicholasie... - rozlegl sie gdzies miekki, kojacy glos. Poczul na twarzy delikatne musniecie czyjejs dloni... ujrzal matke... nie! Abigail... zblizala sie do niego z obiecujacym usmiechem. Wystarczy, ze sie do mnie odwolasz... obiecywal ow cichy, kojacy glos. I wtedy dotarlo don pytanie Puga: -Nicholasie... czym to jest w istocie? Stojaca przed nim kobieta znikla nagle i znalazl sie znow w swojej komnacie w wiezy. Minal juz dzien i nadciagala noc, zimna, obojetna i wzgardliwa. Byl sam. Wstal z ziemi i obszedl komnate dookola, nigdzie jednak nie mogl znalezc wyjscia. Wyjrzawszy przez okno, przekonal sie, ze Crydee gdzies przepadlo. Nie zostal kamien na kamieniu, znikly gdzies popioly i slady pozaru, czas obrocil w nicosc i reszte zamku. U podstawy wiezy rozciagala sie rozlegla, jalowa rownina, na ktora skladaly sie piach i skaly. O pozbawiony jakichkolwiek charakterystycznych cech, wszedzie jak okiem siegnac taki sam brzeg morza uderzaly czarne, tlustawo lsniace fale i leniwie lamaly sie na skalkach, ktorych nie porastal nawet mech. -Co widzisz? - spytal odlegly glos. Nicholas z trudem znalazl slowa. -Kleske. -Kleske? -Absolutna i ostateczna. Nie przetrwalo nic. -Zatem idz tam! - zagrzmial Pug. Natychmiast znalazl sie na tej jalowej rowninie. Wszechogarniajaca cisze zaklocal tu jedynie zalobny i ponury odglos martwych fal, lamiacych sie na martwych kamieniach. -Dokad mam isc? - spytal z rozpacza, podnoszac wzrok ku pustemu niebu. -A dokad chcialbys? - spytal Pug. I nagle pojal, ze wie, gdzie chce sie udac. Wskazujac ku zachodowi, rzekl: -Tam! Chce isc tam! -Coz wiec cie zatrzymuje? - dopytywal sie Pug. Nicholas rozejrzal sie dookola siebie. -Mysle, ze wszystko tutaj... W tejze samej chwili Pug stanal obok niego. - - Czymze jest wiec twoj strach, Nicholasie? -Tym... - chlopiec powiodl wzrokiem wokol siebie. - Moja ostateczna i nieodwolalna kleska. Pug kiwnal glowa. -Opowiedz mi o swej klesce... Nicholas nabral tchu w piersi. -Moj ojciec... - poczul, ze glos wieznie mu w krtani, do oczu zas naplywaja lzy. - Wiem, ze mnie kocha. - I poddajac sie oczyszczajacemu bolowi, dodal: - Ale mnie nie akceptuje. Pug ponownie kiwnal glowa. - Co jeszcze? -Matka... Ciagle sie o mnie boi. -I? - dopytywal sie nieublaganie Pug. Nicholas uciekl spojrzeniem gdzies ponad czarne jak sadze fale morza. -Ciagle mnie krepuje... -Dlaczego? -Uwaza... ze nie podolam... - umilkl, bo slowa znow uwiezly mu w gardle. -Czemu nie podolasz? -Nie podolam temu, co mam zrobic i czego sie po mnie oczekuje. -A co musisz zrobic? -Nie mam pojecia! - Nicholas wybuchnal placzem. I nagle niczym grom uderzyly wen slowa, jakie kiedys uslyszal z ust marszalka dworu Samuela, a jego szlochy nagle przeksztalcily sie w paroksyzm smiechu. - Mam! Musze sie dowiedziec, co mam robic! Pug rowniez sie usmiechnal i nagle Nicky poczul sie lekki niczym piorko. Spojrzawszy na maga, powtorzyl: -Musze odkryc, co trzeba mi zrobic! Pug kiwnal dlonia, wzywajac mlodzienca, by podazyl za nim. -Nicky, dlaczego tak bardzo sie boisz, ze zawiedziesz? -Mysle, ze dlatego, iz moj ojciec najbardziej ze wszystkich nie cierpi tych, co sprawili mu jakikolwiek zawod - odparl chlopiec. -Nie dano nam zbyt wiele czasu - odparl Pug. - Sprawy biegna swoim torem i wkrotce bede musial cie opuscic. Zaufasz mi, kiedy zaproponuje ci pewna nauke? -Chyba tak, mistrzu... - odparl chlopiec. I ujrzal nagle, ze stoi na krawedzi urwiska, wysoko nad poziomem morza. W dole widzial skaly i miarowo uderzajace w nie fale. Poczul zawrot glowy, slabosc w kolanach i uslyszal glos Puga: -Idz przed siebie. -A zlapiesz mnie? - spytal niemal dziecinnym glosikiem. -Idz przed siebie, Nicholasie. Zrobil to, co mu kazano i... polecial w dol. Zdazyl tylko krzyknac. Skaly skoczyly w gore, by go przywitac, i zrozumial, ze zaraz zginie. Poczul potezne uderzenie... obezwladniajacy bol... i jeknal okropnie, gdy uswiadomil sobie, ze lezy na twardych glazach, obmywany przez zimne, obojetne fale. Zakrztusil sie, wypluwajac z ust gorzka wode, i steknal nie bez zdziwienia w glosie: -Zy...zyje! Tuz przed nim pojawil sie Pug. -Nie inaczej - rzekl, wyciagajac don reke. Nicholas wczepil sie w nia obiema dlonmi... i nagle znow znalazl sie na szczycie urwiska. -Naprzod! - polecil mu Pug. -Nie! - sprzeciwil sie Nicholas. - Myslisz, ze zwariowalem? -Naprzod! - zagrzmial mag. Chlopiec zawahal sie, zamknal oczy i zrobil krok przed siebie. Zamkniecie oczu wcale nie pomoglo - i znow uderzyl o skaly. Na moment stracil przytomnosc, po chwili jednak ocknal sie i stwierdzil nie bez zdziwienia, ze kosci ma cale. I raz jeszcze ujrzal nad soba Puga. -Jestes gotowy? - spytal mag. -Co mowisz? - spytal oszolomiony chlopiec. -Musisz sprobowac jeszcze raz. -Po co? - zaniosl sie placzem. -Aby sie czegos nauczyc. Chwycil podana mu dlon i znow znalazl sie na skalach w gorze. -Naprzod - polecil mu lagodnie mag. Ruszyl przed siebie, ale stopa uwiezia mu pomiedzy kamieniami. Runal w pustke... i zawisl do gory nogami. Z bolu stracil niemal przytomnosc. Poczul tez ogromne upokorzenie - wisial jak polec dziczyzny na haku. Tuz przed nim pojawil sie Pug. -Boli, prawda? -Co sie dzieje? - jeknal zdezorientowany chlopiec. -Oto twoj bol, Nicky - Pug wskazal dlonia uwieziona w skalnych sidlach stope. - Milosc do twej matki... i do tej dziewczyny. Oto twoja wymowka. Dzieki niej mozesz nie bac sie zawodu. -Caly moje zycie jest jednym zawodem - steknal Nicholas z gorycza. -I masz po temu wymowke, prawda? - usmiechnal sie bezlitosnie Pug. Nicholas poczul sie tak, jakby ktos lodowatym ostrzem pchnal go w brzuch. -O czym ty mowisz? -Powodem zawodu, jaki sprawiasz innym, nie jest jakis wewnetrzny brak, ale twoje kalectwo - Pug unosil sie w powietrzu tuz przed wiszacym chlopcem. - Masz przed soba dwie drogi, ksiaze krwi. Mozesz tu wisiec, dopoki sie nie zestarzejesz, ze swiadomoscia, ze mogles dokonac kiedys wielkich czynow: uratowac niewinnych, zdobyc kobiete swoich marzen, ochronic poddanych... i dokonalbys tego wszystkiego, gdybys nie byl kaleka. Albo mozesz sam siebie pozbawic wymowki. Nicholas usilowal zmienic pozycje i jakos dzwignac sie w gore, nie starczylo mu jednak sil. -Uderzyles o skaly! - Pug wymierzyl wen palec niczym oskarzyciel. - Wiesz, jak to jest! -Bedzie bolalo! - wrzasnal chlopiec. -Oczywiscie, ze bedzie bolalo - odparl mag. - Ale jakos to przezyjesz, nie boj sie! Nie zginales i mozesz to zrobic jeszcze raz. Nie ma sukcesu tam, gdzie brak ryzyka... nie wygrywa ten, kto nie podejmuje gry. - Wskazujac na uwieziona w skale stope, dodal zimno: - Oto wymowka. Kazdy znajdzie jakas, jesli tylko zapragnie. Masz wielkie zdolnosci, szkoda tylko, ze taka drobna niedogodnosc nie pozwala ci sie nimi wykazac. I nagle Nicholas pojal. -Co mam robic? - spytal. -Sam wiesz - odparl Pug i zniknal. Nicholas siegnal w gore i chwycil za swa kaleka stope. Krew uderzyla mu do glowy, ale wczepiwszy sie palcami w skale, cal po calu dzwigal sie uparcie coraz wyzej. W koncu chwycil za krawedz i niemal placzac z bolu i rozpaczy, przetoczyl sie poza urwisko. Usiadl na skale ze stopa ciagle tkwiaca w pulapce. Siegnal do boku i znalazl noz - tam, gdzie przed chwila jeszcze go nie bylo. Zrozumial wszystko. Ujawszy rekojesc zawahal sie na chwile, ale potem dzielnie zacial sie gleboko w kostke. Bol znow przeszyl mu noge ostrym plomieniem, chlopiec jednak sapnal tylko i nie cofnal ostrza. Otwieral kostke niczym bochen chleba - nie widzial kosci ani miesni, czul tylko bol, ktorego blyskawice niemal go oslepialy. Przecinajac ostatnie sciegno, odkryl ku swemu zdumieniu, ze stoi przed swoja matka i przyklada jej do krtani obnazony sztylet. Zamrugal oczami i cofnal sie o krok. Anita, Ksiezna Krondoru, wyciagnela dlonie do swego syna: -Nicholasie! Dlaczego mnie krzywdzisz? Kocham cie! I nagle zamiast matki pojawila sie przed nim Abigail w przejrzystej szacie. Wydymajac zmyslowo wargi i opuszczajac powieki, powiedziala kuszacym tonem: -Nicholasie! Czemu mi to robisz? Przeciez cie kocham! Mlody czlowiek poczul ogarniajaca go zgroze i znieruchomial na chwile. -Nie jestes Abigail! - zawolal nagle. - Nie jestes moja matka! Jestes zlem, ktore mnie wiaze i krepuje! -Ale cie kocham - powiedzialo widmo ze smutkiem. Nicholas wrzasnal niezrozumiale i cial sztyletem. Ostrze przeszlo gladko, gdyz widmo rozplynelo sie w nicosc. Przeszyl go bol tak przenikliwy, jakby ugodzil sztyletem we wlasna piers. Wrzasnal okropnie, bo oto stracil cos niezwykle mu drogiego... i poczul zal. I nagle lekki niczym piorko uniosl sie w gore i raz jeszcze ogarnal go mrok. Otworzyl oczy, Nakor zas i Anthony pomogli mu usiasc. Oparl grzbiet o zimny, kamienny mur twierdzy. Bylo juz po zachodzie slonca. -Jak dlugo tu jestem? - spytal chrapliwie, czujac bol w wyschnietej krtani. -Poltora dnia - odpowiedzial Anthony, podajac mu buklak z woda. Nicholas stwierdzil nagle, ze okropnie chce mu sie pic. Napiwszy sie do woli, powiedzial: -Gardlo mnie boli. -Bez przerwy niemal krzyczales i jeczales - rzekl Anthony. - Musiales wiele wycierpiec. Nicholas kiwnal glowa i poczul, ze swiat wokol niego zrywa sie do lotu. - We lbie mi sie kreci - sarknal. -Musisz byc glodny - z tymi slowy isalanski szelma podal mu pomarancze. Mlodzieniec oddarl kawal skorki i wgryzl sie zarlocznie w soczysty miazsz, nie dbajac o to, ze sok scieka mu po policzkach. Przelknawszy przezuta mase, mruknal: -Czuje sie tak, jakbym cos stracil. Anthony kiwnal glowa, Nakor zas powiedzial: -Ludzie kochaja wlasne leki. Dlatego wlasnie tak sie ich trzymaja. Jako bardzo mlody czlowiek, moj ksiaze, dowiedziales sie czegos, co rzadko pojmuja nawet starcy. Wiesz juz teraz, ze strach nie jest okropienstwem, niekiedy wyglada pieknie i kuszaco. Nicholas kiwnal glowa i w kilku kesach rozprawil sie z resztka owocu. Nakor podal mu nastepna. Oddzierajac lupine, mlodzieniec wyznal: -Zabilem moja matke... moze Abigail... w kazdym razie cos, co bylo do nich ogromnie podobne. -To nie byla twoja matka ani Abigail - wyjasnil Nakor. - To byl twoj strach. -Mam ochote smiac sie i plakac jednoczesnie. - I Nicholas zamknal oczy. -Trzeba ci tylko troche snu i solidnego posilku - zasmial sie Nakor. -Gdzie podzial sie Pug? - spytal mlody ksiaze. -Jego cien sie rozplynal, a ta czerwien znikla. Pug powiedzial, ze wkrotce przybeda za nim jakies okropienstwa i nie chcial, by wtedy w poblizu byli jacys ludzie. Wzial twoj talizman i dal go Anthony'emu. - Nicholas siegnal za pazuche, odkrywajac, ze rzemien i delfin znikly. Anthony rozchylil poly swej szaty, pokazujac ksieciu, ze teraz on stal sie posiadaczem talizmanu. -Nie wiem dlaczego, on jednak stwierdzil, ze teraz ja powinienem go zatrzymac, zabronil mi go jednak uzywac... chyba ze w ostatecznej potrzebie. -Potem sie pozegnal i tylesmy go widzieli - uzupelnil relacje maly szelma. Korzystajac z niklego swiatla, Nicholas spojrzal na swoja stope. Z jego lewej kostki wyrastalo cos obcego. Podjal probe poruszenia palcami i odkryl, ze poddaja sie jego woli! -O bogowie! - szepnal, czujac naplywajace mu do oczu lzy. Patrzyl na zdrowa, prawidlowo uformowana stope, lustrzane odbicie prawej. -Transformacja byla niezwykle trudna - odezwal sie Anthony. - Nie wiem, co zrobil ci Pug, ale na wiele godzin popadles w dziwny trans. Patrzylem, jak kosci sie przemieszczaja, a muskuly i sciegna wracaja na swoje miejsca. To bylo zdumiewajace. Musiales jednak czuc ogromny bol, bo plakales i krzyczales. Nakor wstal i wyciagnal reke. Nicholas chwycil podana mu reke, maly szelma zas z sila, jakiej ksiaze nigdy by sie po nim nie spodziewal, dzwignal go na nogi. Chlopiec sprobowal stanac na lewej nodze, po raz pierwszy w zyciu opierajac na niej caly ciezar ciala. Uczucie bylo dosc niezwykle. -Bede musial do tego przywyknac - stwierdzil po chwili. Nakor spojrzal z gory na prawidlowo uksztaltowana bosa stope Nicholasa. -Nielatwo ci to przyszlo, prawda? Ksiaze objal malego przechere za szyje i wybuchnal smiechem Smial sie tak, ze poczul bol w zebrach. Po dluzszej chwili odepchnal Isalanczyka i z zalzawiona twarza odpowiedzial: -To prawda... nielatwo... Martin spojrzal w gore, na schodzacych ku niemu Nicholasa, Anthony'ego i Nakora. Mlody ksiaze zrecznie kluczyl pomiedzy skalkami, krzywiac sie od czasu do czasu, jakby nastepowal na jakis kolec. Diuk otwieral juz usta, by powiedziec cos stojacemu obok zolnierzowi, kiedy spostrzegl, ze ksiaze kroczy na bosaka. Niezwykle zas bylo to, ze obie stopy chlopca wygladaly normalnie! Diuk Crydee zostawil zolnierza i co tchu w piersiach skoczyl ku swemu bratankowi. Spojrzawszy mu gleboko w oczy, sprobowal zrozumiec, co w nich widzi. -Co moge dla ciebie zrobic? - spytal w koncu. Nicholas skrzywil sie jak przylapany na figlu lobuziak. -Przydalaby mi sie jakas para nowych butow. Rozdzial 8 WYPADEK Nicholas parsknal smiechem.Marcus skoczyl do tylu, odparowal cios, rozlaczyl klingi i zripostowal. Ksiaze bez trudu odparl atak i ponownie zmusil Marcusa do cofniecia sie o kolejny krok. -Dosc! - rzekl Nicholas, rowniez sie cofajac. Obaj mlodzi ludzie ciezko dyszeli, a po twarzach splywaly im krople potu. Od kilku dni celowo zaniedbali golenie i wygladali teraz groznie i odpychajaco. Na placu cwiczen pojawil sie Harry, ktory okrecil sie na piecie i spytal: -No i jak? Widok niezwyklego stroju mlodego Ludlandczyka wystawil na ciezka probe nawet stoika Marcusa. Harry mial na sobie czerwone obcisle spodnie, wetkniete w dlugie buty z wysokimi cholewami, i ujete w pasie zolta, szeroka szarfa. Mial tez zielona koszule ze zlotym gorsem i bufiastymi rekawami, a calosci jego stroju dopelniala skorzana, ceglastej barwy jednorzedowa kurtka zapinana na drewniane, ogromne guzy, niedbale zarzucona na jedno ramie, i oszalamiajacy, strzelisty kapelusz w czerwone i biale pasy, przechylony na bakier pod nieprawdopodobnie ostrym katem. -Twoj wyglad... ee... zapiera dech w piersiach... - orzekl Nicholas. -Za kogos ty sie przebral? - steknal Marcus. -Za bukaniera! - odparl Harry. - Amos powiedzial, ze oni barwnie sie ubieraja. -No to ci sie udalo, ani slowa - przyznal Nicholas. Na placyku pojawil sie Nakor, jedzacy jak zwykle pomarancze. Spojrzawszy na Harry'ego, zakrztusil sie, a gdy opanowal kaszel, wybuchnal smiechem. Harry usilowal tez zapuscic brode, ta jednak rosla niklo i rzadko. -A tak przy okazji, kim sa ci... bukanierzy? - spytal Harry. -To bardzo stare slowo - wyjasnil Nakor - z prowincji Bas-Tyra. Kiedys brzmialo boucanier i oznaczalo czlowieka, ktory zapalal na brzegu zwodnicze swiatla, by bezkarnie lupic rozbite statki. Bukanierzy to rabusie, gwaltownicy, piraci i zlodziejaszki. -Tak wiele slow, a to samo znaczenie - powiedzial Harry. - Kaper, pirat, korsarz... -Niegdysiejsza mnogosc jezykow - wyjasnil Nakor. - Krolestwo jest podobne do Kesh. Zbudowano je na podbojach. W dawnych czasach ludzie z Darkmoor i z Rillanonu nie mogli sie ze soba rozmowic. - Kiwnal glowa i zmruzyl oczy, jakby cieszylo go wypowiadanie truizmow. -Mam tylko nadzieje, ze Amos nie bedzie sie upieral przy tym, bysmy wszyscy tak sie odziali - mruknal Marcus. I zwracajac sie do Nicholasa, spytal: - Sprobujemy sie jeszcze? -Nie... - potrzasnal glowa Nicholas. - Boli mnie noga i jestem zmeczony. I nagle Marcus natarl podstepnie, zadajac blyskawiczne ciecie na glowe ksiecia. -A co sie stanie, jesli przeciwnik nie zechce czekac, az odpoczniesz? - Nicholas z najwyzszym trudem zablokowal ciecie, ktore, gdyby doszlo celu, rozplataloby mu pewnie glowe na dwoje. Marcus naparl na klinge ksiecia i Nicholas padl na plecy. -Ludzie, ktorzy zechca cie zabic, doloza staran, by cie dopasc w najmniej dogodnym dla ciebie momencie! - zawolal Marcus, tnac na przemian z gory i zadajac niskie sztychy dolem. Kuzyni mieli w dloniach szable - orez, ktorego zaden z nich nie znal na tyle, by uwazac sie za bieglego rebacza. Na rapiery nikt w Crydee nie potrafil sprostac Nicholasowi, ta bron byla jednak ciezsza i bardziej nadawala sie do ciec. Marcus zas byl szybki i mocny w przegubach. Nicholas steknal z wysilku, zablokowal pchniecie w brzuch i, wydajac glosny okrzyk, przeszedl do natarcia. Powietrze zaspiewalo jekliwie, gdy seria blyskawicznych ciosow na przemian z gory i z dolu zmusila Marcusa do cofniecia sie o krok i dwa, az wreszcie Nicholas zwiazal ostrza i zahaczywszy jelcem o jelec, wytracil kuzynowi szable z garsci. Marcus oparl sie o niedawno wzniesiona sciane z cegiel i odkryl, ze sztych szabli Nicholasa dotyka jego krtani. Cofnal sie jeszcze, potknal o murek l wywinal kozla, uderzajac posladkami o ziemie, Nicholas zas pochylil sie ku przodowi, nie odejmujac glowni od grdyki kuzyna. Harry postapil krok ku przeciwnikom i zatrzymal sie, niepewny, co czynic dalej. Oczy Nicholasa zwezily sie w szparki i widac bylo, ze chlopak jest wsciekly co sie zowie. -Zachowam to w pamieci, kuzynie... - powiedzial w koncu zimno, opanowujac sie z trudem. Przez chwile jeszcze milczal, wreszcie opuscil ostrze. - Badz pewien, ze dobrze to sobie zapamietam - dodal z krzywym usmieszkiem. Podajac dlon Marcusowi, pomogl mu dzwignac sie na nogi. -Powinienes juz wiedziec, Marcusie - zagrzmial obok nich dobrze im znany glos - ze irytowanie lepszego od siebie moze sie skonczyc na cmentarzu! Trzej mlodziency i Nakor odwrocili sie i spojrzeli na wychodzacego z gospody Amosa. Admiral zrezygnowal ze swego ciemnoblekitnego uniformu i lekkich, zeglarskich trzewikow - mial teraz na stopach pare ciezkich, czarnych butow, ozdobionych gora szerokimi pasami czerwono wyprawionej skory. Wlozyl tez szerokie, luzne spodnie i krotka kurtke z wyplowialego, blekitnego sukna, bogato szamerowane srebrem - kurtka osobliwie swiecila sie na wylogach i mankietach rekawow. Niegdys biala, teraz pozolkla jedwabna koszula z zabotem opinala ciasno jego szeroka piers. Na glowe wcisnal trojgraniasty kapelusz bogato wyszywany zlotem i ozdobiony pysznym, acz nieco nadwerezonym przez mole zoltym pioropuszem. Z przelozonego przez prawe ramie starego wygi pendentu zwisal solidnych rozmiarow i wagi kordelas. Od kilku dni Amos oliwil wlosy i brode, tak ze teraz jego twarz otaczala fala niesfornych, tlustawo lsniacych kedziorow. Zdjawszy kapelusz, Amos przetarl dlonia czubek swej lysiny i rzekl: -Marcusie, lepiej zostan przy swoim luku. Twoj ojciec tez nie mial tej smykalki do korda, z jaka urodzil sie Arutha, a Nicholas jest z was najlepszy. Jak stopa? - spytal, zwracajac sie do Nicholasa. -Ciagle troche boli - skrzywil sie ksiaze. -To urojony bol - rzekl Nakor. - Jemu sie tylko wydaje, ze go boli. Lekko utykajac, Nicholas podszedl i usiadl obok Marcusa, ktory posunal sie z ponura mina. -Urojony bol? - spytal Amos. - To przeciez nie ma sensu. -Doskwiera jak prawdziwy - rzekl Nicholas. - Nakor utrzymuje, ze zniknie, kiedy w pelni zrozumiem lekcje, jakie zaczalem tamtej nocy w wiezy. -Nie inaczej - przytaknal maly przechera. - Kiedy w pelni wszystko zrozumie, przestanie go bolec. -No to lepiej sie postaraj - mruknal admiral. - Ruszamy jutro z rannym przyplywem. -Przepraszam was - wtracil Marcus. - Mam kilka spraw do zalatwienia. Kiedy sie oddalil, Amos spojrzal za nim i zwrocil sie do Nicholasa: -Wy dwaj naprawde sie nie lubicie. Nicholas wbil wzrok w ziemie, odpowiedzial za niego Harry. -Nic na to nie poradza, dopoki Abigail nie wybierze jednego z nich. -Jesli bedzie mogla to uczynic - dorzucil z gorycza Nicholas. - Pojde sie zbierac. - Z tymi slowy odszedl. -Mam takie przeczucie - zwrocil sie Amos do Harry'ego - ze jesli jakos sie nie dogadaja, ktoregos dnia jeden zaciuka drugiego w jakims ciemnym zaulku. -Az dreszcz czlowieka przechodzi od takich mysli - mruknal Harry. Oparlszy sie o stojacy jeszcze kawal muru, ciagnal z mina filozofa: - Obaj sa do siebie bardzo podobni, zaden nie ustapi chocby na cal. - Spojrzal ku zamknietym drzwiom gospody. - Admirale, znam Nicholasa od dosc dawna i wiem, ze zwykle to mily w obejsciu i latwy we wspolzyciu chlopak. Ty znasz go dluzej, aleja chyba wiem o nim wiecej. - Admiral milczacym kiwnieciem glowy przyznal mu racje. - W Marcusie tkwi juz cos takiego, co przeksztalca zgodnego skadinad chlopaka w prawdziwy wrzod na tylku. Nakor parsknal smiechem. -Marcus tez sie zachowuje jak swiniowaty wyrostek - przyznal Amos. I klepnawszy Harry'ego po plecach, dodal: - A ty lepiej zacznij nazywac mnie kapitanem i nie tytuluj mnie admiralem. Znow jestem pirackim Trenchardem. - Usmiechnawszy sie krzywo, wyciagnal noz zza pasa i opuszkiem kciuka zaczal badac jego ostrze. - Jestem troche starszy i wolniejszy, ale choc lata ujely mi nieco sprezystosci, wyrownaly mi to doswiadczeniem i poglebieniem znajomosci brudnych sztuczek... - I niespodziewanie podsunal noz Harry'emu pod nos: - Sa jakies sprzeciwy? -Nie, sir! - kwiknal Harry, odskakujac w tyl. - To znaczy, panie kapitanie! Sir! -W moim poprzednim fachu - parsknal smiechem Amos - kapitan byl najbardziej zlosliwym i podstepnym skurwielem z calej zalogi. Tak wlasnie zdobywalo sie to stanowisko. Trzeba bylo zastraszyc wszystkich, by oddali na ciebie glosy. -I dlatego zostales wasc kapitanem w tak mlodym wieku? -dopytywal sie Harry, szczerzac zeby. -I owszem... choc godzi sie rzec, ze pomoglo mi w tym zabicie bydlaka, ktory pelnil funkcje zastepcy bosmana, kiedy ja bylem chlopcem okretowym. - Oparlszy sie o sciane, wsunal kordelas do pochwy. - Kiedy pierwszy raz ruszylem na morze, mialem dwanascie lat. Podczas drugiego rejsu zastepca bosmana, niejaki Barnes, pomyslal ze moze mnie bezkarnie sprac za cos, czego nie zrobilem. No... pomylil sie i wyprulem mu flaki. Kapitan bebnem zwolal zaloge na sad... -Bebnem? - spytal Harry. -A tak... na miejscu i bez zwloki. Nie mielismy czasu na prawne formalnosci. Przedstawiales swoja sprawe, przyznawales sie do winy albo nie, a decydowala cala zaloga. Okazalo sie, ze wiekszosc chlopakow szczerze nienawidzila tego Barnesa. Wyjasnilem tez, ze zostalem pobity za cos, czego nie zrobilem. Oskarzyciel wystapil przed ludzi i powiedzial kapitanowi, ze nie jestem winien tego, o co mnie obwiniaja. - W tej chwili zatopiony we wspomnieniach Amos spogladal w dal, nie widzac nikogo z obecnych. - Wiecie, ze to zabawne? Nie pamietam wlasciwie, o co mnie oskarzono. Tak czy owak, dostal baty, choc kapitan obszedl sie z nim dosc lagodnie, bo jegomosc okazal sie na tyle uczciwy, ze nie nastawal na moje zycie. Mnie zas mianowano drugim zastepca bosmana. Po czterech latach spedzonych na pokladzie tego statku bylem juz pierwszym oficerem. Zanim skonczylem dwadziescia lat, Harry, bylem juz kapitanem. Przed ukonczeniem dwudziestu szesciu zlupilem prawie kazdy port na Morzu Goryczy, no... godzi sie rzec, ze nie zagladalem do Krondoru i nie tykalem Durbinu, ktory byl w pewnym sensie moim portem macierzystym. Kiedy stuknela mi trzydziestka, postanowilem zajac sie wreszcie uczciwym handlem. - Ponownie parsknal smiechem. - Wyobraz wiec sobie moje oburzenie, kiedy podczas pierwszej podrozy, jaka podjalem jako porzadny, milujacy prawo kupiec, Tsuranijczycy spalili moj statek i zostawili bez grosza przy duszy w Crydee. To bylo ponad trzydziesci lat temu. Teraz zas, ot... mam na karku szosty krzyzyk i znow przyszlo mi zajac sie piractwem. - Znow ryknal smiechem. - Los bywa zlosliwy, prawda? Spojrzal na wypalone resztki budowli, nie tak dawno jeszcze bedacej siedziba ksiazat Crydee. Wczoraj z Carse przybylo kilku murarzy i kamieniarzy, ktorzy dzis rano zaczeli wstepne ogledziny terenu przed rozpoczeciem odbudowy. Byl z nimi Martin, ktory dawal im wskazowki dotyczace prac, tak by roboty mozna bylo zaczac, gdy tylko ustapia sniegi, nie czekajac na jego powrot z wyprawy. -Kiedy pierwszy raz przybylem do tej twierdzy, poznalem tu kilku zdumiewajacych ludzi. - Stary pirat spojrzal w dol. - Zmienili moje zycie, wiele im zawdzieczam. Godzi sie rzec, ze przywyklem wytykac Anicie zdolnosc do odbierania zyciu calej jego radosci... - raz jeszcze spojrzawszy ku gospodzie, przyznal z pewnym zazenowaniem - ...ale na swoj sposob to wspanialy czlowiek i gdybym mial znow puscic sie na wzburzone wody, jego pierwszego wybralbym na kompana. Kocham go jak syna, ale nielatwo jest byc jego synem. Borric i Erland maja wiele talentow, sposrod ktorych nie najmniejszymi sa te, ktore mocno roznia ich od ojca. Nicholas jednak... -Jest taki jak on - dokonczyl Harry. -Nigdy nikomu tego nie mowilem - westchnal Amos - ale Nicky byl moim ulubiencem. Jest lagodnym chlopakiem, odziedziczyl wiele z wewnetrznej sily swego ojca, a po matce zas wrodzona delikatnosc charakteru. - Stary pirat odepchnal sie od sciany. - Wiele bym dal, bym mogl zwrocic go rodzinie bez najmniejszej chocby ranki. Nie podoba mi sie mysl o wyjasnianiu jego babce, jak to sie stalo, ze dopuscilem do tego, by ktos skrzywdzil jej wnuka. -Kapitanie... - mruknal niechetnie Harry - czuje to samo, gdy rozwazam rozmowe z moim ojcem. -Nie zamierzam sie zenic z twoim ojcem - usmiechnal sie krzywo Amos. - Ty, niestety, musisz radzic sobie sam. Harry parsknal smiechem, nie zabrzmialo to jednak zbyt szczerze. W tejze samej chwili obaj uslyszeli wrzask ze wzgorza i zobaczyli pedzacego w dol i wymachujacego rekami jednego z kamieniarzy. Wykrzykiwal cos, czego obaj nie mogli zrozumiec. Amos spojrzal na Harry'ego. -Co o licha? - spytal Harry. Kamieniarz powtorzyl okrzyk. -Bogowie! Tylko nie to! - jeknal Amos. -Co sie stalo? - dopytywal sie Harry. -Jakis wypadek! - odpowiedzial mu Nakor, puszczajac sie biegiem ku zamkowemu wzgorzu. I nagle Harry zrozumial. Na wzgorzu bylo tylko trzech ludzi: Diuk Martin i dwaj kamieniarze. -Pobiegne po Marcusa i Nicholasa - rzekl i pobiegl co tchu ku gospodzie. Amos skoczyl za Nakorem, zdazyl jednak przedtem ryknac w slad za Harrym: -I znajdz Anthony'ego! Potrzebny nam bedzie uzdrawiacz! Kiedy wszyscy znalezli sie za wzgorzu zamkowym, odkryli, ze Martinem zajal sie juz jeden z mnichow z Opactwa Silbana. Diuk, blady jakby stala juz nad nim smierc, lezal nieprzytomny na pospiesznie oczyszczonym z gruzu odcinku dziedzinca, zakonnik zas badal jego obrazenia. -Co sie stalo? - zawolal Marcus, biegnac do ojca. -Zawalil sie kawal muru, na ktorym stal Jego Milosc - odpowiedzial starszy z kamieniarzy. - Mowilem mu, ze tam w gorze jest niebezpiecznie. - Wygladalo na to, ze najbardziej ze wszystkiego interesuje go unikniecie odpowiedzialnosci za wypadek. -Zle z nim? - spytal Marcus mnicha. Zakonnik kiwnal glowa, a Nakor oraz Anthony niemal jednoczesnie przyklekli obok lezacego. Poszeptali cos miedzy soba, potem zas Anthony stwierdzil: -Trzeba go przeniesc do gospody. -Moze zrobimy jakies prowizoryczne nosze? - spytal Nicholas. -Nie mamy czasu! - wybuchnal Anthony. Harry, Nicholas i Marcus podniesli Diuka i powoli ruszyli w dol, wybierajac droge tak, by przeniesc rannego, oszczedzajac mu wstrzasow. Dotarlszy do gospody, wniesli Martina do jednego z mniejszych pokoikow na pierwszym pietrze. Anthony skinieniem dloni wyprosil wszystkich na zewnatrz, Nakor zas zamknal drzwi. Przez chwile stali bez ruchu, potem zas odezwal sie Amos: -Nie ma sensu, bysmy sterczeli tu bez pozytku. Do jutra mamy jeszcze mnostwo sprawa do zalatwienia. -Do jutra? - zdumial sie Marcus. - Chyba nie wiesz, co mowisz? Amos, ktory zdazyl juz ruszyc schodami w dol, zatrzymal sie i obejrzal przez ramie na mlodzienca: -Oczywiscie, ze wiem. Ruszamy z rannym przyplywem. -Ojciec zadna miara nie zdola ozdrowiec na tyle, by moc jutro wyplynac! - zachnal sie Marcus. -Mlodziencze - odpowiedzial stary wyga. - Twoj ojciec moze jakos wygrzebie sie z tego na wiosne. Nie mozemy na niego czekac. Marcus otworzyl usta, by wybuchnac protestem, Nicholas jednak go uprzedzil: -Skad wiesz? - spytal Amosa. -Swego czasu widywalem wielu ludzi, ktorzy spadali z rej na poklady. - Spojrzawszy zas na Marcusa, dodal: - Chlopcze, twoj ojciec zbliza sie do siedemdziesiatki, choc godzi sie rzec, ze na tyle nie wyglada. Widywalem juz znacznie mlodszych od niego, jak przenosili sie na tamten swiat po takich upadkach. Nie bede lgal i nie bede ci mowil, ze nic mu nie grozi, i ze wyjdzie z tego bez szwanku. Ale twojej siostrze i innym jencom rowniez grozi smierc... a moze i co gorszego. Jesli bedziemy tu czekac, nie pomozemy wcale twemu ojcu, kazdy dzien zwloki jednak zwiekszy niebezpieczenstwo grozace tamtym nieszczesnikom. Tak wiec... ruszamy jutro rano. Odwrocil sie i ruszyl schodami w dol, zostawiajac trojke mlodych ludzi pograzonych w ponurym milczeniu. -Przykro mi, kuzynie - rzekl wreszcie Nicholas. Marcus lypnal nan wrogo i bez slowa ruszyl za starym piratem. Do gospody wpadl Calis, chroniac sie przed naglym atakiem ulewy. Zobaczywszy siedzacych w glebi Nicholasa i Harry'ego, szybko ruszyl w ich strone i juz po chwili siedzial obok. -Ksiaze, mam wiesci dla twego stryja. Nicholas opowiedzial mu o wypadku. Calis sluchal, nie zdradzajac zadnych uczuc, potem jednak powiedzial: -Zle sie stalo. U szczytu schodow pojawil sie Anthony, ktory, zobaczywszy Nicholasa, szybko podbiegl do ich stolu: -Jego Wysokosc odzyskal przytomnosc. Gdzie Marcus? -Pojde i go poszukam! - poderwal sie Harry. Anthony kiwnal glowa Calisowi, ktory stwierdzil: -Mam wiesci dla Diuka. -Mozesz z nim spedzic nie wiecej niz kilka minut - ostrzegl go Anthony. Nicholas rowniez sie podniosl, by wejsc do Diuka, i znow Anthony musial ich powstrzymac: -Po kolei, wacpanowie, po kolei... Syn krolowej elfow ruszyl schodami za magiem, po kilku zas minutach do oberzy weszli Marcus i Harry. -Odzyskal przytomnosc - powiedzial Nicholas. - Teraz jest u niego Calis, ktory przywiozl jakies wiesci od Krolowej Elfow. Mozesz wejsc, kiedy pol-elf oden wyjdzie. W tejze chwili na szczycie schodow ukazal sie Calis i Marcus zwawo pobiegl do gory. Pol-elf zatrzymal go jednak, kladac mu dlon na piersi: -Jego Wysokosc chce pomowic z Nicholasem. Oczy Marcusa blysnely gniewnie, nie rzekl jednak ani slowa. Nicholas wszedlszy do komnaty goscinnej, znalazl Martina lezacego na niskiej kanapie i przykrytego po piersi kocem. Obok stali Anthony, Nakor i zakonnik, ktory zajmowal sie obrazeniami Diuka. -Stryju? - odezwal sie mlodzieniec. Martin wyciagnal ku niemu dlon i Nicholas uscisnal ja szybko i serdecznie. -Musze z toba pomowic sam na sam - odezwal sie Diuk zaskakujaco slabym glosem. Nicholas obejrzal sie na pozostalych. -Poczekamy na zewnatrz - zaproponowal w ich imieniu Anthony. Martin zamknal na chwile oczy i zlozyl glowe na poduszce. Czolo Diuka pokrywaly grube krople potu. Uslyszawszy odglos zamykanych drzwi, stryj odezwal sie do Nicholasa: -Oto, co mi przyniosl Calis. Podal bratankowi jakis pierscien, ktory mlodzik wzial i uwaznie obejrzal. Rzecz wykonano ze srebrzyscie czarnego metalu, ktory lsnil zimnym blaskiem. W rysunku i projekcie bylo cos odpychajacego i w nieokreslony sposob zlowrogiego - pierscien wykuto w formie dwu wezy, wzajemnie pozerajacych swe ogony. Nicholas wyciagnal dlon, by oddac ozdobe Diukowi, ten jednak rzekl: -Nie, ty go zatrzymaj. Mlodzieniec wlozyl zatem pierscien do malej, noszonej u pasa sakwy. -Czy ojciec mowil ci o bitwie pod Sethanon? - zapytal go tymczasem stryj. Pytanie to lekko zdumialo ksiecia. -Owszem... troche mi opowiadal. Nie mowil o niej czesto i odnioslem wrazenie, ze pomniejszal przy tym role, jaka w niej odegral. Sporo jednak dowiedzialem sie od Amosa. -Nie watpie - na ustach Diuka pojawil sie nikly usmieszek. - Podczas tej bitwy zdarzylo sie jednak cos, o czym Amos nie ma pojecia. - Skinieniem dloni wezwal mlodzienca, by ten przysunal sie blizej. Nicholas zrobil, co mu kazano, wtedy zas Martin powiedzial: - Byc moze przyjdzie mi tu umrzec... Nicholas otworzyl usta, by zaprotestowac, Stryj jednak zbyl go kiwnieciem dloni: -Bratanku, nie mamy czasu na pozbawione znaczenia formalnosci. Byc moze wazy sie przyszlosc naszego swiata. Jesli bogowie zechca, to umre, jesli nie, przyjdzie mi zyc dalej, choc bez Briany... - po raz pierwszy od napadu Nicholas ujrzal w oczach Martina prawdziwy bol. Potem twarz stryja znow zakrzepla w pozbawiona uczuc maske. - Trzeba ci wiedziec o pewnych rzeczach, mnie zas braknie tchu. - Nicholas kiwnal glowa i Martin umilkl na chwile, zaraz jednak podjal wyjasnienia: - W niezmiernie dawnych czasach naszym swiatem wladali przedstawiciele poteznej rasy. - Zaskoczony Nicholas zamrugal oczami, Martin zas ciagnal dalej: - Sami nadali sobie nazwe... Valheru... W naszych zas legendach istnieli jako Wladcy Smokow... -Dlaczego wezwal do siebie Nicholasa? - kipial z gniewu Marcus. -Wiem dokladnie tyle, ile ty sam - wzruszyl ramionami Harry. Podczas ostatniego miesiaca uwaznie obserwowal on czlowieka, ktorego przyszlo mu byc giermkiem. Nie mogl rzec, ze dobrze juz poznal Marcusa, ale sporo o nim wiedzial. Pojmowal wiec teraz to, ze mlodzieniec z najwyzszym trudem powstrzymuje wybuch gniewu. Rywalizacja o wzgledy Abigail, potem smierc matki i uprowadzenie siostry, odmowa Nicholasa dalszego odgrywania roli giermka i jego powrot do tytulu ksiecia krwi, wszystko to razem sprawialo, ze Marcus od tygodnia kipial tlumiona furia. Na szczycie schodow ukazal sie Nicholas i kiwnieciem dloni wezwal na gore Anthony 'ego, Nakora i mnicha. Weszli do komnaty, gdy Marcus pokonywal schody, skaczac po dwa stopnie na raz. -Ojciec chce z toba mowic - rzekl Nicholas Marcusowi. Marcus minal go bez slowa i ksiaze ruszyl w dol. -W czym sek? - spytal Harry ujrzawszy zmarszczki na czole przyjaciela. -Musze odetchnac swiezym powietrzem - odparl Nicholas. Gdy Harry wespol z towarzyszem opuscili progi gospody, Ludlandczyk, zle widac odczytawszy wyraz twarzy kompana, spytal z niepokojem w glosie: -Co z Diukiem? -Ma zlamana noge... nad kolanem i nizej. Anthony mowi tez cos o krwotoku wewnetrznym... -Czy on... - niewiele brakowalo, a Harry spytalby: umrze? - powstrzymal sie jednak w pore i zmienil zakonczenie: - ...wyzdrowieje? -Nie mam pojecia - odpowiedzial Nicholas. - Jest starszy niz myslalem, ale swietnie sie trzyma. - Mlody ksiaze nadal szedl ku morzu. -Dowiedziales sie czegos nowego? - spytal Harry. Nicholas kiwnal glowa. -Czego? -Nie moge ci nic powiedziec. -Myslalem, ze jestesmy przyjaciolmi! - zachnal sie Harry. Nicholas zatrzymal sie w polowie kroku i lypnal z ukosa na towarzysza. -Owszem, Harry, jestesmy. Ale sa sprawy przeznaczone jedynie dla uszu czlonkow rodziny krolewskiej. W glosie Nicholasa bylo tyle powagi, ze teraz zamarl w pol kroku Harry. -Mowisz serio? - spytal po chwili. Nicholas kiwnal glowa. -Moge ci rzec jedynie, ze istnieja pewne sily, ktore nie ustaja w wysilkach, by zniszczyc nas i wszystko - literalnie wszystko - co kochamy i co jest nam drogie. I byc moze one wlasnie stoja za tym, co sie tu wydarzylo. -Nie inaczej - rozlegl sie jakis glos z mroku. Obaj przyjaciele odwrocili sie jednoczesnie, Nicholas zas zdazyl wyciagnac rapier do polowy, zanim rozpoznal glos Calisa. Syn Krolowej Elfow wysunal sie z cienia mowiac: -Mysle, moj ksiaze, ze mialem z ojcem podobna rozmowe do tej, jaka ty odbyles ze stryjem. -Wiesz zatem o wezach? - spytal Nicholas. -Jedna z naszych grup zwiadowcow nie opodal Kamiennej Gory starla sie z banda moredhelow. Przy ciele jednego z wrogow znaleziono ow wezowy pierscien. Mogl byc pozostaloscia z czasow Wielkiego Buntu, kiedy to falszywy Murmandamus powiodl swe armie na Sethanon. Jesli tak jest w istocie, to nie ma sie czego bac. -Ale jezeli sprawy maja sie inaczej... - pokiwal glowa Nicholas. -To znow zaczna sie klopoty. -A co proponuja Tomas i twoja matka? - spytal ksiaze. -W tej chwili wlasciwie nic - wzruszyl ramionami Calis. - Reagowanie na niezbyt konkretne podejrzenia nie lezy w naszej naturze. Poniewaz jednak moze byc i tak, ze gdzies tam w mroku czyha zlo, pojade z wami. -Dlaczego ty? - spytal, usmiechajac sie, Nicholas. -Poniewaz jestem czlowiekiem w tym samym stopniu, co elfem - Calis rowniez odpowiedzial blyskiem zebow. - Moj wyglad nie zdradzi mnie tak, jak zdradzilby kogokolwiek innego z Elvandaru. - Spojrzawszy na ruiny miasteczka, dodal zawziecie: - Poza tym, mam ochote poznac ludzi, ktory zdolni sa do czegos takiego. I chetnie dowiem sie czegos o moim ludzkim dziedzictwie - dodal, odwracajac sie do ksiecia i jego kompana, i przekladajac jednoczesnie luk przez ramie. - Mysle, ze dzis wieczorem odwiedze dziadkow. Rzadko ich widuje i moze minac sporo czasu, zanim znow trafi sie okazja. Harry odczekal chwile, w koncu jednak nie wytrzymal: -Co jest z tym pierscieniem? Nicholas wyjal ozdobe i podal ja Harry'emu. Ten obejrzal pierscien, ktory mimo otaczajacego ich i szybko gestniejacego mroku wydawal sie lsnic wlasnym blaskiem. -Zlowroga ozdoba - skrzywil sie Ludlandczyk. -Moze i cos wiecej - odparl Nicholas. Wlozywszy pierscien do sakwy, zaproponowal bardziej raznym tonem: - Chodzmy. Zanim wyruszymy, trzeba nam zalatwic jeszcze kilka spraw. Gdy statek wyplynal z portu, Amos kazal rozpiac wszystkie zagle. Dzien wstawal cieply i pod czystym niebem, co Nicholas poczytywal za szczesliwa wrozbe. Przygladal sie zalodze i zdumiewal sie zmianom, jakie nastapily w jej wygladzie i zachowaniu. Podczas podrozy do Crydee kazdy z zeglarzy mial na sobie jedna z odmian powszechnie przyjetego we flocie Krolestwa uniformu, na jaki skladaly sie koszula w biale i blekitne pasy, niebieskie portki i blekitna, welniana czapeczka. Teraz mieli na sobie tak zdumiewajaca odziez, ze od samego patrzenia na nich mozna bylo dostac oczoplasu. Rybacy wioski bardzo chetnie powymieniali brudne portki i koszule na cieple i mocne wyroby "rzadowe". Z kilkunastu ocalalych zamkowych skrzyn i kufrow wydobyto jedwabne koszule, obcisle spodnie, pieknie tkane lniane koszule i najrozmaitsze kapelusze - niektore ozdobione nieslychanymi pioropuszami, inne zas pekami wstazek. Sadzac z kroju i ksztaltu, odziez pochodzila z czasow Lorda Borrica, dziadka Nicholasa i ojca Krola Lyama. Kilka sukni musialo lezec kufrach ksiezniczki Carline lub jej matki, Lady Catherine - ale i z nich zrobiono uzytek, poniewaz Amos oznajmil, ze czlonkowie Bractwa Korsarzy - jak ich nazywal - znani byli z nieslychanej finezji w doborze stroju. Stalo sie wiec tak, ze zwykli krolewscy zeglarze nosili obecnie koszule skrojone trzydziesci lat temu dla mlodzienca, ktory zostal Krolem Wysp, oraz chelpili sie koronkami i kolnierzykami, jakie niegdys zdobily jego siostre, Diuszese Saladoru. Takie i podobne mysli sprawily, ze na usta Nicholasa wypelznal kpiacy usmieszek. Sam wybral jeden ze strojow swego ojca: kroj i rozmiar zdradzaly, ze niewatpliwie odziez musiala nalezec kiedys do Aruthy. Zalozyl wiec pare wysokich czarnych butow do konnej jazdy, majacych polkoliste oslony na kolana. Dodal do tego czarne, dosc luzne i pozwalajace na spora swobode ruchu spodnie i biala koszule z wykladanym kolnierzem i bufiastymi rekawami. Na to wszystko wlozyl skorzana kurte, zapewniajaca niezla ochrone przed ostrzem szpady czy floretu. Jedynym ustepstwem na rzecz zawadiackich strojow zalogi byla czerwona szarfa, ktora sie opasal. Z jego prawego ramienia zwisal mocny, skorzany pendent, wytloczony we wzor pedow winorosli. Z pochwy wychylala sie rekojesc szabli, choc gdyby ksiaze mogl wybierac, wolalby rapier - sek w tym, ze szabla byla w powszechniejszym uzyciu, wszyscy zas wiedzieli, ze rapier byl ulubionym orezem Ksiecia Krondoru i jego syna. Za pas zatknal sobie Nicholas dlugi sztylet. Glowe zostawil odslonieta. Dlugie wlosy zwiazal z tylu czerwona wstazka i zapuscil sobie - juz dziesieciodniowa - brode. Harry nadal nosil swoj niezwykle barwny stroj, ale pod wplywem namow Amosa pozwolil, by niezwykle zywe jego barwy przybrudzily sie znacznie i wyblakly w sloncu. Troche kwekal, stary wyga upieral sie jednak przy swoim, utrzymujac, ze bukanierzy nie kochali sie w czystosci. Gdy na pokladzie pojawil sie Marcus, Ludlandczyk parsknal smiechem. Syn Diuka odzial sie niemal dokladnie tak samo jak Nicholas - z ta jedynie roznica, ze szarfa okalajaca jego pas miala kolor blekitny, wlosy zas puscil luzno i nakryl glowe blekitna welniana czapeczka. Do boku przypasal kordelas - ulubiona bron pirackiej braci, gdy przychodzilo do abordazu lub rozpraw oreznych na pokladzie. -Niech mnie ges kopnie, jesli obaj nie wygladacie jak blizniacy. - zaczal i umilkl nagle, gdy obaj mlodziency wbili wen sztylety spojrzen. -Co z twoim ojcem? - spytal Nicholas Marcusa. -Niewiele mi powiedzial - odparl kuzyn. - Usmiechnal sie, zyczyl mi powodzenia, potem zasnal. - Mlodzieniec polozyl dlon na relingu i mocno go scisnal. - Zostalem z nim przez cala noc... i spal jeszcze, kiedy wychodzilem rano. -Jak na jego lata, to krzepki z niego czlowiek - rzekl Nicholas. Marcus kiwnal jedynie glowa. Odezwal sie dopiero po dluzszej chwili: -Wyjasnijmy sobie jedna rzecz. Nie mam do ciebie zaufania. Nie obchodzi mnie to, czego dokonales po przyjezdzie do Crydee - kiedy przyjdzie do przelewu krwi, mysle, ze wyjdzie z ciebie mieczak. Nie jestes dostatecznie twardy, by stawic czolo temu, co nas czeka. Nicholas zachowal spokoj, choc oskarzenie wywolalo plamy czerwieni na jego policzki. -Marcusie, pozwol, ze ci powiem, iz nic mnie nie obchodzi, ufasz mi czy nie. Jak dlugo bedziesz wykonywal moje rozkazy - z tymi slowy odwrocil sie, by odejsc. -Nikt nie powie, ze nie dochowalem przysiegi - krzyknal za nim Marcus - ale jesli za twoja sprawa jakas krzywda spotka moja siostre lub Abigail... - nie osmielil sie jednak dokonczyc grozby. Harry, ktory byl swiadkiem rozmowy, pobiegl za towarzyszem. -To musi sie skonczyc - rzekl stanowczym tonem. -Co mianowicie musi sie skonczyc? - spytal Nicholas. -Ta twoja rywalizacja z Marcusem. Jesli nie przestaniecie, ktos moze przez nia zginac. -Dopoki Marcus mnie nienawidzi i dopoki nie zechce mnie obdarzyc zaufaniem, niewiele moge wskorac - odpowiedzial. -Posluchaj - rzekl Harry. - On nie jest wcale zly. Spedzilem sporo czasu w jego towarzystwie i wiem. Pod wieloma wzgledami przypomina twego ojca. - Oczy Nicholasa zwezily sie po tej uwadze, Harry jednak wytrzymal spojrzenie przyjaciela. - Wiem, co mowie. Twoj ojciec to czlowiek szorstki, ale szczery i uczciwy. Marcus po prostu nie ma zadnego powodu, by ci ufac. Daj mu szanse zrobienia czegos pozytecznego i potrzebnego, recze, ze cie nie zawiedzie. -Masz jakies propozycje? -Nie... ale powinienes go jakos przekonac, ze nie jestes jego wrogiem. Prawdziwy nieprzyjaciel jest tam - i machnal dlonia przez ramie, wskazujac kciukiem na zachod. Wspomniawszy zdumiewajace rzeczy, o ktorych dowiedzial sie w nocy od stryja, Nicholas mogl jedynie kiwnac glowa. -Mysle, ze zdolam cos wymyslic. -Dobrze wiec. Ja tymczasem sprobuje przemowic do rozsadku Marcusowi - odparl Harry. - Jesli wpadnie ci do lba cos madrego, nie zwlekaj z wprowadzeniem pomyslu w zycie, bo cos mi sie zdaje, ze zanim to sie skonczy, bedziemy zdani jedynie na siebie. -Kiedys ty tak zmadrzal? - usmiechnal sie Nicholas. -Kiedy sprawy zaczely sie gmatwac - odpowiedzial podobnym usmiechem Ludlandczyk. -Pogadam z Amosem - kiwnal glowa ksiaze. - Za kilka minut sciagnij Marcusa do jego kabiny, dobrze? Harry kiwnal glowa i pobiegl przodem, Nicholas zas nieco wolniej ruszyl ku kasztelowi. Dotarlszy do miejsca, gdzie stal Amos, zatrzymal sie obok starego wygi i powiedzial: -Musimy pogadac. Amos spojrzal na twarz mlodzika i natychmiast spostrzegl malujaca sie na niej powage. - Na osobnosci? -Najlepiej byloby w twojej kabinie. -Niech pan obejmie dowodzenie, panie Rhodes - zwrocil sie Amos do swego pierwszego oficera. -Ay ay, kapitanie! - wrzasnal sluzbiscie zastepca. -Niech pan trzyma kurs. W razie czego bede w swojej kajucie. Kiedy juz znalezli sie w kwaterze kapitana, Amos spytal: -Nicky, o co chodzi? -Poczekajmy lepiej na Marcusa. Po chwili obaj uslyszeli pukanie do drzwi i ksiaze je otworzyl. -Co sie dzieje? - spytal Marcus, przekraczajac prog. -Siadaj - polecil mu Nicholas. Marcus spojrzal na Amosa, kapitan zas skinieniem glowy potwierdzil powage sytuacji. -Wiem o Sethanon - odezwal sie ksiaze, przenoszac wzrok na Amosa. -Sam ci to opowiadalem, Nicky - rzekl byly pirat. - Co masz na mysli? -Mam na mysli to, ze stryj Martin wszystko mi wyjawil. -Wiec to tak... - Amos kiwnal glowa. - Owszem, podczas tej bitwy mialy miejsce wydarzenia, wiadome twemu stryjowi i ojcu, o ktorych nie maja pojecia nawet ci, co brali w niej udzial. Ja... powstrzymalem sie od zadawania pytan. Pomyslalem, ze jesli uznaja za stosowne, to sami mi o nich opowiedza, ale... - reszta zdania zawisla w powietrzu. -Ile ci ojciec powiedzial? - spytal Nicholas Marcusa. Marcus spojrzal nan koso: -Wiem o Wielkim Buncie moredhelow. Wiem tez o bitwie i pomocy, jakiej udzielily nam Kesh i Tsurani. Nicholas zaczerpnal tchu: -Jest pewna tajemnica, wiadoma jedynie Krolowi i jego braciom. Znaja moj brat Borric, poniewaz to on bedzie nastepnym Krolem. Zna ja i Erland, bo bedzie po ojcu Ksieciem Krondoru. Teraz poznalem ja i ja. Oczy Marcusa zwezily sie nagle: -Coz to za sekret, o ktorym moj ojciec powiadomil ciebie, nie uznal zas za stosowne zaznajomic z nim mnie? Nicholas wyjal pierscien z sakwy u pasa i podal go Marcusowi, ktory zbadal ozdobe i podal ja Amosowi. -Znow te przeklete weze - mruknal niegdysiejszy pirat. -Coz to takiego? - spytal Marcus. -Zadam, byscie obaj zlozyli mi przysiege, iz to, czego sie teraz dowiecie, zostanie tajemnica. Zgadzacie sie? - spytal Nicholas. - Jego rozmowcy kiwneli glowami. - Dowiedzcie sie wiec - ciagnal mlody ksiaze - o tym, z czego zdaje sobie sprawe bardzo niewielu ludzi. Wielki Bunt, podczas ktorego falszywy prorok Murmandamus najechal granice Krolestwa, byl w rzeczy samej dzielem innych. -Innych? - spytal Marcus. -Wezowych kaplanow... Pantathian... - rzekl Amos. -Pierwsze slysze - mruknal skonfundowany Marcus. -Bo i niewielu slyszalo - odparl Nicholas. - Murmandamus byl falszywa postacia na wiecej niz jeden sposob. Nie dosc, ze wcale nie byl dawnym przywodca, ktory powstal z martwych, by powiesc swoj lud przeciwko nam... on nie byl nawet mrocznym elfem. W istocie byl wezowym kaplanem, ktorego w jakis magiczny sposob przeksztalcono tak, by przypominal legendarnego wodza. Moredhelow oszukano, oni zas nigdy nie dowiedzieli sie o oszustwie. -Rozumiem - rzekl Marcus. - Ale dlaczego ma to byc az taka tajemnica? Mysle, ze gdyby Bracia Mrocznego Szlaku dowiedzieli sie, ze przeciwko nam powiodl ich oszust, latwiej by. nam bylo bronic naszych polnocnych rubiezy. -Poniewaz ryzyko jest zbyt wielkie - odpowiedzial mu Nicholas. - W Sethanon znajduje sie potezny artefakt. Jest to pewien kamien, stworzony przez czlonkow starozytnej rasy znanych jako Valheru. Oczy Marcusa rozszerzyly sie nagle, Amos zas kiwnal glowa, jakby dopasowal wlasnie kolejny fragment pewnej lamiglowki. -Smoczy Wladcy? - spytal Marcus. Marcus spojrzal na Amosa, ktory siedzial nieruchomo, nie kryjac zdumienia. -Pantathianie sa jakas rasa jaszczuroludow, jak powiada twoj ojciec, Marcusie. Oddaja boska czesc jednej z Valheru i chca zawladnac Kamieniem Zycia, by sprowadzic ja ponownie do naszego swiata. -Ale Sethanon stoi pustkami - rzekl Amos. - Ludzie powiadaja, ze nad miastem wisi klatwa. Nikt tam nie mieszka. Czyzby dla jakiegos szczegolniejszego powodu zostawiono ten artefakt bez nadzoru? -Martin powiedzial, ze strzeze go niezwykly straznik, wielki smok, ktory zostal rowniez wyrocznia. Nie rzekl mi juz niczego wiecej... tyle, iz dodal, ze ktoregos dnia sam powinienem tam sie udac. Kiedy wrocimy z naszej wyprawy, poprosze ojca, by udzielil mi zezwolenia na odwiedzenie wyroczni. -Dlaczego ojciec sam mi niczego nie powiedzial? - spytal Marcus. -Poniewaz zostal zwiazany przysiega przez Lyama - odparl Nicholas. - O istnieniu tego kamienia i jego straznika wiedza jedynie Krol, moj ojciec, twoj ojciec i Pug. -Macros tez - mruknal Amos. - Gotow jestem sie zalozyc. -Macros Czarny po bitwie przepadl bez wiesci - odpowiedzial Calis, otwierajac drzwi. -Czy ty nie umiesz pukac? - zagrzmial byly pirat. Ksiaze elfow wzruszyl ramionami. -Mam lepszy sluch niz inni, a te sciany nie sa tak grube, jak sadzicie. Moj ojciec zas wie o smoczycy, ktora strzeze kamienia, poniewaz byla ona kiedys jego przyjaciolka, on tez opowiedzial mi o bitwie pod Sethanon - dodal, opierajac sie o futryne drzwi. -Ale dlaczego ty zlamales przysiege, Nicholasie? -Poniewaz Marcus jest moim krewniakiem, a w zylach tez ma krolewska krew, choc jego rodzic wyrzekl sie praw do sukcesji - odpowiedzial mlody ksiaze. - Amos zas ma poslubic moja babke i wkrotce tez wejdzie do rodziny. Wazniejsze jednak jest to, ze im ufam... a jesli mnie sie cos przytrafi, inni powinni wiedziec, o jaka stawke toczy sie gra. Wydaje sie, ze chodzi o rzecz wieksza niz zycie porwanych, chocbysmy nie wiedziec jak bardzo ich kochali. Moze dojsc do tego, ze trzeba sie bedzie wyrzec poscigu, a gdyby mnie zabraklo, wiem, ze zaden z was nie przystalby na to. - Mlodzik przerwal na chwile, wazac slowa w umysle. - Twoj ojciec - zwrocil sie do Marcusa - nie jest czlowiekiem, ktory traci slowa nadaremno, ale nielatwo mi przyszlo uwierzyc w to, co rzekl na koncu. Ten artefakt, ow Kamien Zycia, jest jakos zwiazany z kazdym zyjacym na Midkemii stworzeniem. Jesli wpadnie w lapy Pantathian, uzyja go do uwolnienia swojej pani, tej, ktora uwazaja za swa boginie, czyniac to jednak, zabija kazde zywe stworzenie na tym swiecie. Kazda zywa istote... od najpotezniejszego smoka po najmarniejszego robaka. Caly nasz swiat przeksztalci sie w martwa, jalowa pustynie, po ktorej beda blakac sie duchy Smoczych Wladcow. Zrenice Marcusa rozszerzyly sie nagle i mlody czlowiek spojrzal na Calisa. Elf skinieniem glowy potwierdzil prawdziwosc tego, o czym mowil Nicholas. -To samo mowil mi moj ojciec. On tez nie jest sklonny do przesady. Wszystko to musi byc prawda. -Dlaczego ci Pantathianie chca zrobic cos tak zlego? - spytal Marcus niemal szeptem. - Przeciez oni tez przy tym zgina. -Wielbia smierc - odpowiedzial Nicholas. - Czcza Valheru, ktora dala im ksztalt i rozum, przedtem bowiem byli po prostu wezami. - Potrzasnal glowa, jakby samemu trudno mu bylo uwierzyc w to, co mowil. - Dobrze by bylo, gdybym wiedzial o tym wszystkim, zanim Pug nas opuscil. Chcialbym mu zadac kilka pytan. Tak czy owak, wierza, ze ona powroci, by wladac swiatem, oni zas zostana wyniesieni nad inne istoty i beda wladac nimi u jej boku, jako polbogowie. Wszyscy zas, ktorzy zyli wczesniej, i ktorzy umarli, zmartwychwstana i zostana ich slugami. Nawet gdyby znali prawde, smierc nie ma dla nich znaczenia. Z radoscia powitaja zniszczenie swiata, poniewaz widza w nim szanse na powrot ich "bogini". Widzicie teraz, dlaczego nie wolno nam zrezygnowac, chocby niektorzy z nas mieliby przy tym zginac. Ostatnie slowa zaadresowal do Marcusa, ktory kiwnal glowa: -Rozumiem. -Madry ten, ktory wie, ze slepe posluszenstwo bywa szalenstwem - usmiechnal sie Calis. -Widzisz teraz, ze pomiedzy nami nie moze byc rywalizacji? -Owszem - odparl Marcus, wstajac i wyciagajac dlon. Mlodzi ludzie wymienili uscisk, Nicholas zas nagle zdal sobie sprawe z tego, ze jego kuzyn usmiecha sie dokladnie tak, jak w podobnych sytuacjach robil to jego ojciec, Arutha. - Kiedy jednak wszystko sie skonczy i Abigail wroci bezpiecznie do Crydee, strzez sie, choc jestes Ksieciem Krolestwa - dodal Marcus. Wyzwanie bylo na poly zartobliwe, na poly powazne, i Nicholas odpowiedzial w tym samym duchu: -Kiedy wroci bezpiecznie z twoja siostra i innymi porwanymi. Obaj ponownie uscisneli swe dlonie i obaj opuscili kajute. Spojrzawszy na Amosa, Calis dostrzegl na jego twarzy nikly usmieszek. -Co w tym tak zabawnego, kapitanie? -Przyjacielu - westchnal Amos - raduje sie, kiedy widze, jak chlopcy staja sie mezczyznami. Los swiata zalezec moze od tego, jak sobie poradzimy, oni jednak znajduja czas na to, by sie spierac o wzgledy hozej dziewki. - I nagle jego twarz pociemniala z gniewu: - A tobie, moj paniczu, jesli jeszcze raz bez pozwolenia wejdziesz do mojej kajuty, obetne uszy i przybije je sobie do sciany! Zrozumiano? -Zrozumiano, kapitanie - odpowiedzial Calis z usmiechem. Siedzac samotnie w swej kajucie, stary zeglarz, Amos Trask, wrocil myslami do dni Wojny Swiatow i Wielkiego Buntu, ktory nastapil potem. Podczas oblezenia Crydee wielu ludzi zginelo na pokladzie jego brygu, "Sidonii", pozniej zas gobliny spalily "Krolewska Jaskolke" i pojmaly jego samego i Guya du Bas Tyra. Potem przyszly lata spedzone przezen w Armengarze, w nieustannych bojach, jakie Briana i jej lud toczyli przeciwko mrocznym elfom z Polnocy, zakonczone bitwa pod Sethanon. Wspominajac to wszystko, Amos westchnal do Ruthii, bogini szczescia, dodajac na koniec: -Nie skazuj nas, przewrotna dziewko, na powtorne przezywanie tego samego. - Na mysl o losie Briany posmutnial nagle. Miejmy nadzieje, powiedzial sobie, ze Martin jakos sie z tego wykaraska. Wreszcie porzucil te ponure rozmyslania, wstal z krzesla i wyszedl na poklad. Mial pod stopami poklad statku i trzeba bylo zajac sie dowodzeniem. Rozdzial 9 FREEPORT Dziewczyna rozplakala sie nagle.-Badz uprzejma sie zamknac! - odezwala sie Margaret. W jej glosie nie bylo grozby czy gniewu; domagala sie tylko chwili wytchnienia od nieustannego placzu i lamentow, jakimi zanosili sie uprowadzeni chlopcy i dziewczeta. Podczas calej drogi do portu i czekajacej w nim lodzi corke Diuka niesiono niczym mysliwska zdobycz, ona zas walczyla jak szalona. Wyryty na zawsze w jej pamieci widok matki lezacej twarza w dol na plytach korytarza rodzinnego zamku, ktory rozjasnialy coraz intensywniejsze plomienie wznieconego przez mordercow pozaru, dodawal jej sil i wzmagal furie. Nastepne dni zamazaly sie w jej pamieci, tworzac jeden, koszmarny wir twarzy, wydarzen i przedmiotow. Wiezniowie byli w roznym wieku - od siedmio-, czy osmioletnich szkrabow po dwudziestokilkulatkow. Wiekszosc jednak miescila sie w przedziale pomiedzy dwunastym a dwudziestym drugim rokiem zycia - wszyscy mlodzi, silni, zdrowi, tacy, za ktorych mozna by otrzymac niezla cene na targu niewolnikow w Durbinie. Margaret nie watpila, ze ich ciemiezcy i mordercy natkna sie na czekajaca na nich krolewska flote gdzies pomiedzy Durbinem a Mrocznymi Ciesninami. Ojciec z pewnoscia przesle wiesci do Ksiecia Aruthy, ona zas zostanie uratowana wespol z innymi wiezniami. Do czasu zas przybycia pomocy postanowila zajac sie ochrona innych. Najgorsza byla pierwsza noc. Wszystkich wiezniow stloczono w ladowniach dwu duzych okretow, ktore czekaly tuz za horyzontem Crydee. Kilka mniejszych lodzi odplynelo, wiekszosc jednak zatopiono na glebi, ich zalogi zas zapelnily poklady wiekszych jednostek, ktore skierowano ku portowi przeznaczenia. Margaret znala sie na sprawach morskich na tyle, by pojac, ze najpewniej nie poplyna zbyt daleko, poniewaz w poblizu nie bylo portow, gdzie piraci mogliby zdobyc dosc zywnosci dla samych siebie i wiezniow. Abigail na przemian albo zapadala w rodzaj spiaczki - jej umysl czesto odmawial posluszenstwa, uciekajac przed okropnosciami ostatnich wydarzen - albo snula przerazajace rozwazania dotyczace ich przyszlych losow. Niekiedy wracala jej dawna bystrosc, szybko jednak ponownie pograzala sie we lzach i milczeniu. Minal dzien pierwszy i posrod wiezniow, kiedy nauczyli sie poruszac po zatloczonej przestrzeni, zapanowal pewien porzadek. Wszyscy musieli pogodzic sie z utrata prywatnosci - w razie potrzeby kazdy musial przepychac sie do rogu, gdzie w wykopanej dziurze szybko rosl stos odchodow. Margaret szybko nauczyla sie nie zwazac na smrod, ktory byl najmniejszym z problemow. Podobnie zreszta stalo sie z innymi niedogodnosciami - nieustannym skrzypieniem drewnianego kadluba, placzem i przeklenstwami towarzyszy niedoli, oraz ich cichymi rozmowami. Powaznie natomiast trapila sie tym, ze niektorzy z wiezniow dostali juz biegunki lub zapadli na inne choroby. Kiepsko im sie dzialo w zimnej ladowni, ksiezniczka wiec robila co mogla, by jakos ulzyc ich losowi. Polecila, by zdrowsi odsuneli sie na tyle, na ile bylo to mozliwe, tak by chorzy mieli choc minimum wygod. Wladcza natura dziewczyny i jej pozycja spoleczna sprawily, ze usluchano jej bez dyskusji. -Tamci maja szczescie - mruknela jedna ze starszych dziewek miejskich. - Niedlugo poumieraja. Reszte z nas uczynia niewolnikami albo posla do domow rozpusty. Powinnismy sobie rzec uczciwie: nie spodziewajmy sie zadnej pomocy. Margaret odwrocila sie i na odlew uderzyla ja w twarz. Zmierzywszy zaslaniajaca sie w panice dziewke plonacym spojrzeniem, warknela gniewnie: -Jesli jeszcze raz uslysze, ze ktos gada takie bzdury, wyrwe mu klamliwy jezor! -Panienko... - odezwal sie jakis mezczyzna. - Wiem, ze macie dobre checi, ale sami widzielismy, co sie stalo! Nasi zolnierze zgineli... wszyscy, co do jednego! Skadze mialaby nadejsc pomoc? -Ojciec cos wymysli! - powiedziala Margaret z moca. - Wroci z wyprawy i natychmiast wysle wiesci do Krondoru. Zanim dotrzemy do Durbinu, w Ciesninach bedzie na nas czekala cala ksiazeca flota! - I zlagodziwszy glos, dodala miekko: - Musimy sie trzymac. To wszystko. Trzeba nam zyc i pomagac sobie nawzajem. -Przepraszam, pani - odezwala sie kobieta, ktora przed chwila poddala sie rozpaczy. Zamiast odpowiedzi, ksiezniczka poklepala ja pocieszajaco po ramieniu. Siadajac na miejscu, podchwycila spojrzenie Abigail. -Naprawde uwazasz, ze nas znajda? - spytala szeptem mloda szlachcianka, w ktorej oczach obudzila sie nadzieja. Margaret przytaknela ruchem glowy, dodajac w myslach: "Taka przynajmniej mam nadzieje". Ksiezniczke obudzil jakis zgrzyt. Za dnia swiatlo wpadalo z gory przez zakrywajaca luk krate, ktora pozwalala tez na wymiane zatechlego powietrza. W nocy przenikalo przez nia nikle swiatlo ksiezyca, reszta zas ladowni pograzona byla w mroku. Margaret ponownie uslyszala zgrzyt i zobaczyla, ze ksiezycowa poswiate przeslania jakis cien. W sekunde pozniej do ladowni opuszczono line i zjechala po niej w dol jakas mroczna sylwetka. Pomiedzy spiacymi wiezniami wyladowal trzymajacy sztylet w zebach jeden z napastnikow. Podszedlszy do spiacej niedaleko dziewczyny, zatkal jej usta szeroka lapa. Oczy lezacej rozszerzyl nagly strach, usilowala sie tez cofnac, uniemozliwial to jednak tlok i ciezar przygniatajacego ja juz napastnika. Ten zas szeptal, usmiechajac sie oblesnie: -Kochanie, mam noz. Pisnij tylko i juz po tobie. Kapujesz? - Przerazona dziewczyna wytrzeszczala na napastnika oczy, blyskajac dziko bialkami w swietle ksiezyca. Opryszek przystawil jej do brzucha ostrze sztyletu. - Dzgne cie tym albo czyms mniej ostrym, ale prawie tak samo twardym. No, to jak bedzie? Mnie tam wszystko jedno. Bedaca niemal dzieckiem dziewczyna znieruchomiala z przerazenia. Margaret wstala, i kiwajac sie w rytm przechylow statku, starala sie zachowac rownowage. -Zostaw ja! - szepnela do napastnika. - Ona nie ma pojecia o potrzebach prawdziwego mezczyzny! Rabus odwrocil sie ku ksiezniczce, kierujac ku niej ostrze swego sztyletu. Wszyscy pojmani mieli na sobie tak samo skrojona odziez: sztuke plotna z dziura na glowe, przewiazana w pasie kawalkiem postronka. Margaret rozwiazala sznur i zdjela plotno przez glowe, odslaniajac sie calkowicie i stajac nago. Napastnik dostrzegl przygotowania dziewczyny mimo niklego swiatla i zawahal sie. Ksiezniczka usmiechnela sie do niedoszlego gwalciciela i wstapila w pasmo miesiecznej poswiaty. -To jeszcze dziecko. Niczego nie wie. Chodz do mnie, a pokaze ci, jak osiodlac konika. Ksiezniczka nie byla pieknoscia, ale miala atrakcyjne cialo, ktoremu lata spedzone w siodle, na lowach i cwiczeniach cielesnych dodaly smuklosci i sprezystosci - co podkreslala jej dumna postawa. W niklym swietle wygladala niezwykle kuszaco i usmiechala sie bardzo prowokacyjnie. Napastnik usmiechnal sie szeroko, ukazujac zepsute zeby. Pusciwszy dziewczyne, ktora zamierzal posiasc, zwrocil sie ku ksiezniczce. -Dobra nasza! - szepnal. - Zabiliby mnie, gdybym tknal dziewice, ale ty, moja ptaszyno, chadzalas juz ta sciezyna... - Podszedlszy blizej, wysunal ku niej noz: - Teraz zachowuj sie cichutko, a stary Ned da ci wszystko, co ma najlepszego, i oboje niezle sie zabawimy. Potem wespne sie na gore i zejdzie tu moj przyjaciel, ktoremu tez sie cos nalezy. Margaret usmiechnela sie raz jeszcze i wyciagnela dlon, by czule poklepac go po policzku. I nagle chwycila go za nadgarstek reki, w ktorej trzymal noz, druga zas dlonia siegnela nizej i pelna garscia scisnela go za krocze. Ned zawyl z bolu. Choc roslejszy od dziewczyny, nie przewyzszal jej sila na tyle, by poradzic sobie z nieoczekiwanym atakiem, i nie mogl sie wyswobodzic z piekielnie bolesnego chwytu. Wiezniowie podniesli wrzask, ktory blyskawicznie sprowadzil na dol pare straznikow i jednego z handlarzy. Nadzorcy szybko odciagneli w tyl niedoszlego gwalciciela. Handlarz rzucil tylko okiem na naga dziewczyne, Neda, i rzekl obojetnie: -Wezcie go na gore. Znajdzcie tez tego, ktory otworzyl mu krate. Zwiazcie obu, natnijcie im ramiona i nogi, tak zeby mocno krwawili, i rzuccie ich rekinom. Trzeba, zeby wiedziano, iz kazdy, kto sprzeciwi sie rozkazom, umrze i nie bedzie mial lekkiej smierci. Opuszczono jeszcze jedna line i szarpiacy sie dziko Ned zostal wyciagniety na gore przez inna pare straznikow. Handlarz tymczasem zwrocil sie do ksiezniczki: -Skrzywdzil cie? -Nie. -Wykorzystal? -Nie. -To sie ubierz. - I handlarz odwrocil sie ku linie. Wkrotce potem wiezniowie zostali sami. Margaret spojrzala na waska smuge ksiezycowego blasku, na tle ktorej widac bylo przez chwile wspinajacego sie po linie handlarza. Zaraz potem rozlegl sie glosny zgrzyt kraty, ktora trzasnela, pieczetujac jakby beznadziejne polozenie wiezniow. W tydzien po napasci na Crydee statek rzucil kotwice i w ladowni rozlegly sie wrzaski - to handlarze z gory polecili wiezniom, by ci przygotowali sie do wyjscia. Zaraz tez odsunieto na bok klape i na dol rzucono sznurowa drabinke. Tydzien spedzony w ogromnej ciasnocie, a takze kiepskie pozywienie i racjonowanie wody zrobilo swoje: Margaret, pomagajaca potykajacym sie i zataczajacym wiezniom w dobrnieciu do drabiny, zauwazyla kilka nieruchomo lezacych cial nieszczesnikow, ktorzy skonali w nocy. Kazdego zreszta ranka na dol opuszczali sie dwaj handlarze, ktorzy przesuwali ciala zmarlych do miejsca, skad spod luku zwieszano line. Oprawcy obwiazywali line pod pachami zmarlych, ktorych sprawnie wyciagano na gore. Kiedys w jej obecnosci ktos wspomnial o rekinach, stale towarzyszacych statkom handlarzy niewolnikami - teraz ksiezniczka zrozumiala dlaczego. Uklekla obok pary mieszczan, ktorzy byli zbyt slabi, by sami mogli wspiac sie po linie. Nagle na jej ramieniu spoczela twarda lapa i uslyszala pytanie zadane ochryplym glosem: -Jestes chora czy co? -Nie, bydlaku! - odpowiedziala, nie usilujac nawet ukryc pogardy, jaka zywila dla handlarzy. - Ale ci ludzie tak! Handlarz szarpnal ja w gore i popchnal ku drabince. -Jazda! Juz my sie zatroszczymy o tych dwoje! Wspinajac sie po gietkich szczeblach, spostrzegla, ze drugi z oprawcow uklakl obok kobiety i szybkim ruchem zarzucil jej na szyje cienki rzemien. Szarpnawszy mocno, skrecil kark swej ofierze. Kobieta drgnela gwaltownie i znieruchomiala. Ksiezniczka spojrzala w gore, nie chcac byc swiadkiem smierci mezczyzny. Po mroku ladowni niebo oslepialo wprost swoim nieskalanym blekitem i stojacy na pokladzie nie zauwazyli lez na policzkach ksiezniczki. Abby trzymala sie w poblizu Margaret, obie zas powoli przeszly do relingu. Na wodzie czekal tuzin szalup ze zlozonymi masztami, kazda z dwiema parami wiosel. Wiezniowie schodzili ku szalupom, korzystajac ze zwieszonych wzdluz burt sieci, kiedy zas w kazdej z szalup zgromadzono dwie dziesiatki brancow, wiosla zanurzyly sie w wodzie i szalupy ruszyly ku brzegowi. Margaret zsunela sie po drabince, choc rece i nogi drzaly jej z wysilku. Gdy dotarla do lodzi, pomagajacy jej zeglarz przesunal dlonia po jej udzie. Wierzgnela gwaltownie, lubieznik jednak z latwoscia uniknal kopniecia i rozesmial sie bezczelnie. Obejrzawszy sie przez ramie, ksiezniczka zobaczyla, ze Abigail bezskutecznie szarpie sie z innym, ktory przez koszule obmacuje jej piersi. -Hej, Striker, zostaw dziewke w spokoju! - rozlegl sie ostrzegawczy okrzyk z gory. -Alez kapitanie... Nie uszkodzimy towaru! - zasmial sie opryszek, machajac niedbale dlonia. - Zalujesz nam odrobiny niewinnej zabawy? - Pod nosem zas mruknal: - Szlag by trafil te bystre slepia Wrednego Piotra! Ostatni raz plyne pod jego bandera. Najslodsze dziewki, o jakich moglby tylko marzyc szef zamtuza w Durbinie, a poklep tylko ktoras po tyleczku i fruniesz za burte na przekaske dla rekinow! -Zamknij jadaczke! - sarknal jego towarzysz. - Zarobisz tu wiecej zlota niz widziales w calym swoim pieprzonym zyciu! Kupisz za nie tyle dziwek, ze opadniesz z sil, i jeszcze ci troche zostanie. Warto potrzymac Jasia na jego miejscu. Lodz dotarla wreszcie do plazy i dziewczyny zobaczyly, ze przywiezieni wczesniej zostali zagnani do dosc prymitywnego baraku na pustej skadinad wysepce. Margaret i Abigail znalazly sie pomiedzy ostatnimi i, dostawszy sie do srodka, zaczely badac otoczenie. Z zobaczyly jedynie grupe nedznie wygladajacych ludzi - pomieszczenie bylo puste, w swietle promieni slonecznych wpadajacych przez szczeliny w dachu widac bylo jedynie brudna podloge. Szybki rzut oka dookola przekonal Margaret, ze wielu jej towarzyszy bylo chorych. Zdajac sobie sprawe z losu, jaki czeka okaleczonych lub chorych, odezwala sie glosno: -Sluchajcie mnie wszyscy! Jej glos uciszyl szlochy i niewyrazne szepty, jakimi usilowali porozumiec sie wiezniowie, i wszyscy zwrocili na nia swe spojrzenia. -Jestem Margaret, corka Diuka Crydee. - Rozgladajac sie dookola, ciagnela: - Niektorzy sposrod was sa chorzy. Ci, co zachowali zdrowie i choc troche sil, musza im pomoc. Przeniescie ich pod tamta sciane: - Wskazala dlonia sciane najdalsza od drzwi wejsciowych. - Kilku wiezniow ruszylo sie nie bez wahan. - Do roboty! Tym, ktorzy ledwie mogli chodzic, towarzysze pomogli przejsc ku odleglej scianie, potem zas Margaret zaczela obchodzic pomieszczenie. -Czego szukasz? - spytala Abigail. -Jakiegos nachylenia gruntu. -Po co ci to? -Bedziemy potrzebowali jakiegos miejsca na... odchody, zeby nie obudzic sie w kaluzach moczu. - Dotarlszy do przeciwleglej sciany, ruszyla powoli wzdluz niej. - O, tutaj! - rzekla wreszcie, wskazujac na obnizenie gruntu, gdzie pod najnizsza belka sciany przeswitywalo swiatlo z zewnatrz. - Kopcie w tym miejscu. -Pani - odezwal sie jeden z siedzacych niedaleko mezczyzn - nie mamy zadnych narzedzi. Margaret opadla na kolana i zaczela pogrzeby wilgotna, piaszczysta glebe golymi dlonmi. Mezczyzna przygladal jej sie przez chwile, potem przykleknal obok i zanurzyl dlonie w ziemi. Wkrotce przylaczylo sie do nich kilkunastu innych wiezniow. Widzac, ze zadanie zostanie wykonane, Margaret wrocila do drzwi i zawolala: -Straz! -Co tam? - rozlegl sie ochryply wrzask z drugiej strony. -Potrzebujemy wody! -Dostaniecie, kiedy kapitanowie wydadza rozkaz. -Powiedzcie kapitanom, ze cenny towar zaczyna umierac. -Akurat, juz lece! -To ja powiem pierwszemu z oficerow, ktory tu wejdzie, ze chciales zgwalcic jedna z dziewczyn! -Ha! -A tuzin ludzi temu przyswiadczy! Nastapila dluga chwila ciszy, po czym rozlegl sie odglos odsuwanego rygla i w drzwiach ukazala sie szczelina, przez ktora do srodka wsunieto spory skorzany buklak napelniony woda. -Dostaniecie wiecej, kiedy przyniosa wode dla wszystkich. Na razie tyle musi wam wystarczyc. Margaret bez slowa podziekowania wziela buklak i ruszyla z nim w strone grupki chorych wiezniow. W ciagu kilkunastu nastepnych dni tloczyli sie w zamknieciu, i nikt specjalnie sie o nich nie troszczyl. Dodawano tylko nowych wiezniow, z opowiesci ktorych Margaret dowiedziala sie, ze napasci dotknely takze Tulan i Carse. Wedle tych relacji garnizon w Tulan, ulokowany w zameczku na wysepce u ujscia rzeki, oparl sie najezdzcom, zamek w Carse spotkal jednak ten sam los, co twierdze Crydee, choc miastu powiodlo sie nieco lepiej. Abigail popadla w jeszcze glebsza rozpacz, poniewaz zaden z mieszkancow Carse nie umial jej powiedziec, czyjej ojciec przezyl napasc, czy tez nie. Margaret czula bol, wspominajac smierc matki, odsuwala jednak te mysli na bok, skupiajac sie na niesieniu pomocy innym. Wszyscy wiezniowie byli brudni i w mizernym stanie. Kilkunastu skonalo z udreki, a ich ciala wyniesiono. Wygrzebany przez wiezniow row na odchody zapobiegal rozprzestrzenianiu sie chorob, smrod jednak byl trudny do zniesienia. Aby opatrzyc rany tym, ktorzy mieli niewielkie szanse na wyzdrowienie, ksiezniczka oddzierala pasma od skraju swej koszuli, zostawiajac ponizej kolan same strzepy. I nagle, jedenastego dnia, wszystko uleglo zmianie. O swicie do baraku weszlo szesciu durbinskich handlarzy w towarzystwie dwunastu drabow w czerni, z zakrytymi twarzami, uzbrojonymi w imponujace roznorodnoscia zestawy broni. Handlarze przeszli na srodek, gotowi do codziennej inspekcji wiezniow. Nagle odziani w czern chwycili za luki i na handlarzy posypal sie niespodziewany grad strzal. Wiezniowie zaczeli wrzeszczec, i w strachu, ze mordercy zaraz wezma sie za nich, cofneli sie pod sciany, gdzie znieruchomieli z szeroko rozwartymi oczami. Tymczasem do srodka wpadla inna grupa mezczyzn, a jeden z nich zagrzmial: -Wiezniowie! Precz na zewnatrz! Stojacy najblizej drzwi pobiegli co tchu, by wykonac rozkaz, Margaret zas zaczela pomagac tym, ktorzy byli zbyt oslabieni, by wyjsc o wlasnych silach. Znalazlszy sie na zewnatrz, przez chwile mrugala oczami, nie mogac w jasnym swietle zorientowac sie w tym, co widzi. Ujrzala zas grupke mezczyzn niepodobnych do tych, jakich widziala kiedykolwiek przedtem. Na glowach mieli turbany, przypominajace noszone przez pustynnych mieszkancow Jal-Pur, ale o wiele wieksze. Turbany owe byly biale i ozdobione nad czolami klejnotami o zdumiewajacej wielkosci i kolorach. Jedwabne szaty wskazywaly na to, iz nieznajomi nalezeli do ludzi majetnych i wplywowych. Mowili po keshajsku, ale z akcentem, jakiego ksiezniczka nigdy wczesniej nie slyszala, czesto tez uzywali slow, z jakimi Margaret nigdy sie nie zetknela, choc uczyli ja najbieglejsi nauczyciele Krolestwa. Pomiedzy nimi krecili sie uzbrojeni mezowie, w odroznieniu jednak od obszarpanych piratow, ktorzy eskortowali wiezniow podczas pierwszej czesci podrozy, ci nosili sie jak zolnierze, wszyscy jak jeden maz odziani w czarne kurtki i spodnie, na glowach zas mieli zawiazane czerwone opaski. Kazdy zbrojny byl w krzywa szable i okragla, czarna tarcze, na ktorej wymalowano zlotego weza. Odziani w czern szybko zbadali wiezniow, oddzielajac zdrowych i zdolnych do dalszej podrozy od chorych i oslabionych. Tych ostatnich byl mniej wiecej tuzin i, po zbadaniu calej grupy, cofnieto ich do budynku, skad zaraz potem rozlegly sie rozpaczliwe, krotko trwajace jeki i wrzaski. Pozostalych wiezniow zaprowadzono nad wode, gdzie polecono im rozebrac sie i umyc. Kapiel w zimnej morskiej wodzie nie nalezala do szczegolnie przyjemnych, Margaret rada jednak byla temu, ze moze zmyc z siebie brud. Kapiac sie, zwrocila uwage na stojacy na kotwicy statek. Abigail tymczasem kulila sie w plytkiej wodzie, usilujac ignorowac uwagi otwarcie gapiacych sie na nia straznikow. Nawet brudna i z wlosami w nieladzie, wygladala na pieknosc, jaka byla w istocie. -Widzialas kiedy przedtem taki statek? - spytala ja Margaret przyciszonym glosem. Abigail otrzasnela sie jakos z ponurych mysli, ktore dreczyly ja od dawna i przyjrzala sie statkowi. -Nie... nigdy - odpowiedziala w koncu. Mimo iz dwukrotnie wiekszy niz jakikolwiek statek z floty krondorskiej, okret najezdzcow bez trudu unosil sie nad przybrzeznymi plyciznami. Byl to czarny czteromasztowiec, z wysokimi kasztelem i forkasztelem. -Wyglada jak galera queganska, ale nie widze law wioslarskich. Jest ogromny. Od statku tymczasem oderwalo sie kilkanascie lodzi, ktore o wioslach ruszyly ku plazy. Margaret zrozumiala nagle, ze wszyscy pozostali przy zyciu wiezniowie zostana przewiezieni na poklad obserwowanego przez nia okretu. Niektore z szalup zdazyly juz sie uwinac z zaladunkiem "towaru" i plynely ku burtom olbrzyma. Zaladunek trwal caly dzien, o zmierzchu jednak czarny okret podniosl kotwice i wyplynal w morze. Margaret i pozostale kobiety umieszczono na najnizszym pokladzie. Kazdej wiezniarce przydzielono drewniana prycze, wokol ktorej znalazlo sie nawet troche miejsca. Ustawiono kobiety obok pryczy i kazano im zdjac odziez. Margaret usluchala, rada, ze moze w koncu sciagnac z siebie brudne lachy. Abigail zawahala sie, a kiedy wreszcie zsunela z siebie szate, podjela probe osloniecia sie chocby dlonmi. -Abby! - odezwala sie zgryzliwie ksiezniczka. - Jesli okazesz im, ze sie wstydzisz, wskazesz tym bydlakom narzedzie, ktorym beda mogli cie dreczyc. -Nie jestem tak silna jak ty! - odpowiedziala mocno wystraszona dziewczyna. - Przykro mi. -Bzdura! Jestes twardsza niz myslisz. Wyprostuj sie! Broda do gory! Abigail jednak niemal podskoczyla, kiedy podszedl do niej czlowiek z tabliczka do pisania. -Twoje imie? - spytal. -Abigail - odpowiedziala z lekiem. -Skad pochodzisz? - spytal nieznajomy wysokim glosem, akcentujac slowa tak, ze Margaret gotowa bylaby przysiac, iz gdzies juz slyszala podobnie mowiacych ludzi. -Jestem corka barona Bellamy'ego z Carse. - Nieznajomy spogladal przez chwile na dziewczyne, az wreszcie polecil. - Przejdz pod tamta sciane. Dziewczyna, okrywajac sie ramionami, przeszla bojazliwie w glab ladowni. Nieznajomy powtorzyl to samo pytanie Margaret i ksiezniczka, nie widzac powodu, dla ktorego mialaby zatajac prawde, powiedziala mu, kim jest. Podobnie jak Abigail odeslano ja w glab ladowni. Stamtad obserwowala dalsze przesluchania. Kazda z kobiet zostala dokladnie przepytana przez dwu mezczyzn, ktorzy zaznaczali odpowiedzi na tabliczkach. Badano tez wszystkie, poddano je ogledzinom niemal lekarskim, zmuszajac do zniesienia wszystkiego w milczeniu i ciszy. Po skonczeniu przegladu kazdej kobiecie podano czysta, nowa szate, potem pojawili sie marynarze, ktorzy zaczeli zakuwanie kobiet w lancuchy, laczace ich kostki z pryczami, tak, ze mogly wprawdzie poruszac sie wokol swych lezy, nie bylo jednak mowy o tym, by zdolaly wymknac sie z ladowni. Potem podeszli do Margaret i Abigail, a jeden z nich powiedzial: -Wy za nami. Dziewczeta wspiely sie po drabinie na wyzszy poklad i wiedzione przez straznikow poszly waskim przejsciem. Teraz nawet Margaret usilowala oslonic swoja nagosc, bo wlepilo sie tu w nie kilkanascie pozadliwych par meskich oczu. Weszly do jakiejs sporej kabiny, zas mezczyzna, ktory je tu wprowadzil, mruknal tylko: -Znajdzcie sobie cos, co pasuje. Pod scianami kajuty lezaly stosy pieknie skrojonej i uszytej z kosztownych materialow odziezy. Dziewczyny szybko znalazly cos dla siebie i ubraly sie rade, ze moga oslonic nagosc. Wdzialy prosto skrojone suknie, ktore jednak byly znacznie lepsze niz worki, jakie musialy nosic od chwili pojmania. Potem odprowadzono je do sporej kabiny na rufie. Czekalo tam na nie dwu mezczyzn. Wstali z szacunkiem na widok wchodzacych dziewczat, po czym skinieniem dloni zaprosili je, by usiadly na poduszkach. -Panie... - odezwal sie jeden z nich z owym osobliwym akcentem. - Milo nam znalezc wsrod was osoby z towarzystwa. Moze zechcecie napic sie wina? Margaret spojrzala nie bez zdumienia na maly stolik, zastawiony owocami, serem, kromkami chleba i platami miesiwa, obok ktorych perlila sie rosa chlodu karafa wina. Opierajac sie glodowi spytala: -Czego od nas chcecie? Nieznajomy usmiechnal sie rownie przyjaznie i cieplo, jak usmiechnalby sie lodowiec. -Informacji, pani. Wy zas jej nam dostarczycie. -Ziemia, ahoj! - wrzasnal marynarz na oku. Amos spojrzal przed siebie, dlonia oslaniajac oczy przed sloncem. -Gdzie? - zawolal. -Dwa rumby przed dziobem na bakburte! - odpowiedzial majtek. Amos pospiesznie zsunal sie po trapie z kasztelu na poklad glowny i pobiegl ku nadbudowce dziobowej. Wspiawszy sie na gore, podbiegl do gniazda bukszprytu, gdzie skupili sie juz Nicholas i jego towarzysze. Zbierali sie tam juz od poludnia, poniewaz Amos rano oznajmil, ze pierwsze z Wysp Slonecznego Zachodu powinni zobaczyc jeszcze przed wieczorem. -Minelo ponad trzydziesci lat - mruknal niegdysiejszy pirat. - Troche zboczylem... -Dwa rumby i masz do siebie pretensje? - usmiechnal sie Nicholas. Amos machnal niedbale dlonia. -Ta wysepka powinna znajdowac sie prosto na kursie. Teraz trzeba nam bedzie skrecic na poludnie. -A co, stwarza to jakies problemy? -Nie, ale drazni moje poczucie symetrii i elegancji. Hej ty! -wrzasnal ku majtkowi na oku. - Widzisz szczyt? -Tak jest, kapitanie! - sfrunela z gory odpowiedz. - Jest tam przechylona gora z wierzcholkiem, ktory wyglada jak zlamane ostrze miecza! -Doskonale. - l zwracajac sie ku rufie, ryknal przez ramie: -Piec rumbow na bakburte, panie Rhodes! -Tak jest, kapitanie! - dobieglo od steru. -Mosci kapitanie... - odezwal sie Harry. - Kto wlasciwie zamieszkuje te wyspy? W miare jak przed oczami jego duszy zaczely przewijac sie obrazy z przeszlosci, Amos westchnal na poly tesknie, na poly z rozrzewnieniem. -Pierwotnie rezydowal tu nikly keshajski garnizon, dwie czy trzy kohorty jednego z Psich Legionow, paru oficerow i kilka stateczkow. Kiedy pradziadek Nicholasa podjal probe podboju Bosanii, uradowana rozwojem sytuacji grupka tych rzezimieszkow zaczela napadac na nasze wybrzeza. Zreszta, po jakims czasie przestalo im robic roznice, kogo lupia... najczesciej brali statki z keshajskiego Elarial, ktore zmierzaly do lub z Queg, Krolestwa albo i samego Kesh. -Bywalo - potwierdzil Marcus - ze najezdzali i na Tulan. -Ale dlaczego Krol albo Imperator nie dali im lupnia i nie zniszczyli tego gniazda piratow? - spytal Harry. -Ha! - parsknal smiechem Amos. - Myslisz, ze nie probowali? - potarl dlonia policzek. - Spojrz na tamta wysepke przed nami - wskazal dlonia szczyt. - Za nia jest tuzin wiekszych i okolo setki mniejszych wysepek. Ciagna sie tak jedna za druga po kilka w grupie az do wielkiego archipelagu na zachodzie. -Harry patrzyl na Amosa, jakby niczego nie pojmowal. - To wielki lancuch wysp, jest ich wiecej niz tysiac, okolo miesiaca zeglugi stad. Niektore sa wielkie i rozciagaja sie na pare setek mil. Nikt nie wie, kto zamieszkuje wiekszosc z nich. Inne, jak Skashakan, sa znane az za dobrze. Nasz przyjaciel Render wlasnie tam rozbil swoj statek. Stad az do tego archipelagu lezy moze piec setek wysp. Niektore sa zwyklymi lachami piachu na oceanie... a tylko jedna ma zatoke dosc gleboka, by przyjac statek taki jak nasz: Freeport, co znaczy Wolny Port. Jesli na horyzoncie pojawi sie jakis samotny wojenny statek pod flaga Krolestwa, napotka bardzo cieple przyjecie. Pamietasz te pinaki, ktorych uzyli do napasci na Crydee? Maja bardzo plytkie zanurzenie, nie wieksze niz piec stop, gdybysmy sie wiec tu zjawili z cala flota, wszyscy tam zdazyliby sie spakowac i odplynac. Mozemy spalic miasto do cna wedle woli... swego czasu robila to nasza flota i Keshanie... ale tamci odbudowywali je, gdy tylko napastnicy znikali za horyzontem. Nie, piraci z Freeport sa jak karaluchy... mozemy ich tepic i zabijac tuzinami, ale nie sposob sie od nich uwolnic calkowicie. - I odwracajac sie do pierwszego oficera, zawolal: - Panie Rhodes, zechce pan zebrac cala zaloge! Amos ruszyl na srodokrecie, nad ktorym rozlegl sie krzyk: -Wszyscy na poklad! Rozkaz blyskawicznie przekazano, zaraz wiec na srodokreciu zebrala sie cala zaloga, czemu przygladali sie i przysluchiwali z forkasztelu Nicholas i jego przyjaciele. Amos tymczasem lypnal groznie ku majtkom: -Znacie mnie wszyscy, z wyjatkiem was, zolnierze z Crydee, ktorzyscie zglosili sie na ochotnika, a do tej misji wybral was osobiscie wasz Diuk. Wszystkich was darze zaufaniem. Gdyby bylo inaczej, nie stalbym teraz przed wami. Od tej chwili nie jestescie juz ludzmi krolewskimi. Jestescie piratami, ostatnio z Portu Margrave's. Ci, ktorzy nigdy tam nie byli, niech popytaja innych; mala to miescina i nie masz tam zbyt wiele do ogladania. Ci, co maja kiepska pamiec i nie potrafia zapamietac paru szczegolow, niech we Freeport nie trzaskaja dziobami. - Przerwal na chwile i powiodl srogim spojrzeniem po otaczajacych go twarzach. - Niedlugo spojrzycie w twarze ludzi, ktorzy, byc moze, zabijali waszych towarzyszy, zeglarzy, rybakow, wasze zony i dzieci. Bedziecie mieli chetke rzucic sie do gardel tym nieprawym synom, ale tego wam zrobic nie wolno! We Freeport wlada prawo rownie surowe jak w Krolestwie. Prawem w miescie jest slowo szeryfa, od jego wyrokow mozna sie odwolac do rady Kapitanow, ale zdarza sie to niezwykle rzadko. Spory rozstrzyga sie ostrzem zimnej stali, nie wolno jednak wdawac sie w bojki. Tak wiec, jesli ktorys z was spotka nieprawego syna, ktory zabil waszego brata, niech sie don usmiechnie i niech wie, ze wczesniej czy pozniej przyjdzie pora rozrachunku. Nie przybylismy tu po to, by sie mscic. Naszym celem jest odnalezienie corki Diuka Martina i pozostalych uprowadzonych z Crydee chlopcow i dziewczat. Mamy odnalezc nasze dzieci albo dzieci naszych przyjaciol. Jesli ktorys z was uwaza, ze nie uda mu sie utrzymac w ryzach, niech lepiej zostanie na pokladzie i nie schodzi na lad. Przysiegam wam, ze powiesze pierwszego, ktory zacznie bojke, a jesli nie uda nam sie odbic dzieci, to dran splonie w piekle! Ostrzezenie bylo zupelnie niepotrzebne, wszyscy byli zdecydowani uwolnic porwanych, chocby przyszlo im zaplacic zyciem. -Dobra - usmiechnal sie Amos. - I jeszcze jedno. Biedne skurczybyki, pierwszy, ktory nazwie mnie admiralem, zostanie przeciagniety pod kilem! Jasne? -Nie inaczej, kapitanie! - odpowiedzial ktorys z zeglarzy wsrod powszechnego smiechu. -Jestem kapitan Trenchard! - rzekl Amos, usmiechajac sie tak, ze moglby przestraszyc krokodyla. - Sztylet Morz! Przebylem Mroczne Ciesniny w dzien zimowego przesilenia! Dowodze statkiem "Drapiezca", ktory poprowadzilem kiedys do Siedmiu Nizszych Piekiel, spilem tam w trupa Kahooli i wrocilem na powierzchnie! - Przechwalki starego wywolaly smiech i wiwaty. - Moja matka byla samica morskiego smoka, ojcem piorun, a ja sam tancze na czaszkach moich wrogow! Bilem sie z bogiem wojny i skradlem calusa smierci! Mezowie drza, gdy musnie ich moj cien, kobiety mdleja, gdy uslysza moje imie, i nie masz wsrod zywych nikogo, kto zadalby mi klam! Oto ja, Trenchard, Sztylet Morz! Zaloga powitala przechwalki rykiem smiechu i wiwatami. -Teraz wywiesic mi Czarna Flage i niech kazdy zajmie swoje miejsce! - zakonczyl Amos. - Caly czas jestesmy pod obserwacja - wskazal dlonia odlegly szczyt. -Dzienna wachta pod poklad! - zagrzmial Rhodes. - Nocna wachta na stanowiska! Jeden z ludzi skoczyl pod poklad i wyniosl wielka, czarna bandere, uszyta jeszcze w Crydee wedle wskazowek Amosa. Wywieszono ja na rufie, gdzie dziarsko zalopotala w podmuchach bryzy. Nicholas przyjrzal sie banderze, na ktorej czarnym tle szczerzyla zeby biala czaszka, a za nia wyszyto srebrny sztylet z rubinowa kropla spadajaca z ostrza. Potem zerknal ma Harry'ego, Calisa i Marcusa, odkrywajac, ze tez spogladaja na proporzec. Nakor usmiechal sie beztrosko, Anthony zas i Ghuda spogladali na bandere z doskonala obojetnoscia. -Wiesz... - odezwal sie Harry niepewnie - to dziwne, ale on chyba nie udawal... Nicholas potrzasnal glowa. -Mysle, iz powiedzialby o sobie, ze mial nielatwe dziecinstwo. -Taa... - odezwal sie Ghuda. - Wiecie, chyba go poznalem, wtedy, w palacu. -Czyzby? - spytal Nicholas. -Nie inaczej - potrzasnal glowa najemnik. - Bylem w Li Meth, kiedy ze swymi ludzmi zaatakowal miasto. Widzialem go, ze tak powiem, z drugiej strony barykady. - Ghuda potrzasnal glowa. - Stare dzieje. - Obejrzal sie przez ramie ku wysepce, ktora statek mijal od bakburty. - Przed chwila widzialem tam jakis blysk - kiwnal dlonia ku szczytowi. -Posterunek obserwacyjny - mruknal Marcus. -Niewatpliwie. -Ciekaw jestem, jak przyjma nas we Freeport? -Wkrotce sie dowiemy - rzucil Nakor, jak zwykle beztroski i nie wiedziec czemu uradowany. Wejscie do portu zobaczyli o zachodzie slonca. Amos polecil zrefowac wszystkie zagle z wyjatkiem bramsli i Drapiezca majestatycznie wplynal do Freeport. Przystan byla szeroka, owalna, z nabrzezami ujetymi w plyty wylamane z raf koralowych - a zaraz za miastem wznosily sie stromo gory, niczym gigantyczna, kamienna, zwarta wokol niego piesc, przytlaczajaca swoim ogromem port i pograzajaca go w liliowym cieniu. Jej wierzcholek kryly srebrnoszare chmury, szybko ciemniejace w miare jak slonce znikalo w morzu. Port otaczaly tez dosc prymitywne kamienne budynki kryte gontami. Na rogach uliczek plonely jasno latarnie - do pracy zabierali sie ci mieszkancy Freeportu, ktorzy woleli pracowac noca. -Slyszalem o miejscach takich, jak ta wyspa - mruknal Ghuda. -O czym ty mowisz? - spytal Nicholas. -Widzisz, jak te gory otaczaja miasto niemal doskonalym kregiem? - spytal Ghuda. -Tak... i co z tego? -Tu kiedys byl krater wulkanu. -Ogromnego wulkanu - przytaknal Nakor. Wydawalo sie, ze ten fakt sprawia mu osobliwa przyjemnosc. - Mial niemal pol mili srednicy! Na zboczach gory zaplonely pierwsze swiatla i zafascynowany widokiem Nicholas patrzyl, jak przed jego oczyma rozwija sie migotliwa panorama miasteczka. W glebi wyspy slychac bylo jakies nawolywania, w porcie jednak panowala niemal calkowita cisza. -Tyle swiatel, a taki tu spokoj - zauwazyl Marcus. -Mysle, ze chca sprawdzic, czy nie przyplynelismy tu pod falszywa flaga, podszywajac sie pod kogos innego - stwierdzil Ghuda. Po rzuceniu kotwicy Amos polecil opuscic na wode szalupe, co zostalo wykonane szybko i sprawnie. Kapitan klal, az dymilo, i Nicholas zdumial sie ordynarnoscia i mnogoscia wyzwisk, dopoki nie pojal, ze Amos po prostu odgrywa przedstawienie na uzytek ukrytych obserwatorow. -Wy dwaj, prosze na slowo - odezwal sie Ghuda pod adresem Marcusa i Nicholasa. Mlodziency odwrocili sie ku niemu, on zas rzekl z powaga. - Wiecie... bywalem w miejscach takich jak to... nikt nas tu nie zna, a obcym sie nie ufa. Watpliwosci zostana obrocone przeciwko nam. Lepiej bedzie, jesli wczesniej ustalicie sobie swoje przybrane imiona, bo nie zdolacie sie wyprzec pokrewienstwa. Nicholas i Marcus wymienili spojrzenia i po chwili milczenia mlody ksiaze powiedzial: -Mam prawo do tytulu po majateczku nie opodal Esterbrook. Bylem tam kilka razy. -Niechze wiec bedzie... - stwierdzil Ghuda. - Marc i Nick z Esterbrook. Kim byl wasz ojciec? - spytal niespodziewanie ostrym tonem. -Matka nie byla tego pewna - odpowiedzial Marcus, usmiechajac sie krzywo. Ghuda parsknal smiechem i klepnal go z rozmachem po ramieniu. -Poradzisz sobie, Marc. -A kim byla twoja matka? - spytal z kolei Nicholasa. -Meg z Esterbrook - odparl mlodzieniec. - Obsluguje gosci w karczmie prowadzonej przez gbura o imieniu Will... i ciagle jeszcze jest urodziwa kobieta... ktora nie umie odmowic prawdziwemu mezczyznie. -Dobrze powiedziane - Ghuda ponownie parsknal smiechem. Przeszedlszy na glowny poklad, staneli obok Amosa, ktory dawal wlasnie mistrzowski popis przeklenstw i bluznierstw. Grupka zolnierzy usilowala - nie bez powodzenia - mu sprostac, klnac sazniscie gapiow na przystani. Gdy sadowili sie w szalupie, Amos spytal: -Chlopcy, uzgodniliscie swoje historyjki? -Owszem - odparl Nicholas. - Marc jest moim starszym braciszkiem. Pochodzimy z Esterbrook. Nie znamy swoich ojcow. -Nick jest troche tepawy, ale znosze jego obecnosc ze wzgledu na matke - dodal Marcus. Nicholas rzucil swemu przyszywanemu bratu krzywe spojrzenie i mruknal: -To dopiero nasza druga podroz. Zaciagnelismy sie na wasz statek w... - zawahal sie, po czym dokonczyl - Margrave's Port. -Wy dwaj nie potrzebujecie nikogo udawac - mruknal Amos, zwracajac sie do Nakora i Ghudy. - Potem potarl z namyslem podbrodek. Patrzac na Anthony'ego, ktory w spodniach, krotkiej skorzanej kurtce i pysznym kapeluszu na glowie nie wygladal na przesadnie szczesliwego, spytal: -A kimze, u licha, masz byc ty? -Moze twoim uzdrowicielem? - podsunal Anthony. -Moze byc - kiwnal glowa Amos. - Potrzebne ci cos do tego? -Jest troche ziol, przypraw korzennych i innych specyfikow, ktore sa przydatne przy leczeniu ran - odparl Anthony z powaga. - Dobrze bedzie wygladalo, jak polaze troche po miescie i kupie to i owo. -Zgoda - odparl Amos. I zwrocil sie do Calisa: - Udawanie mysliwego i lowcy z Yabon moze byc nieco trudne. -Nie za bardzo - kiwnal glowa pol-elf. - W razie potrzeby potrafie sie rozmowic w ich jezyku. -Dobra nasza! - usmiechnal sie szeroko Amos. - Teraz o mnie. Jesli ktos was spyta, jestem Trenchard i ostatnio zeglowalem po Morzu Goryczy. Przedtem podobno plywalem pod bandera Krolestwa i Kesh, ale nikt z was nie wie niczego pewnego. Marynarze gadaja, ze lepiej mnie nie pytac. Wszyscy kiwneli glowami i umilkli. Podczas calej rozmowy dwaj majtkowie, tego wioslujac, prowadzili szalupe ku pomostowi. Po kilku minutach dotarli do niskiej przystani, gdzie u pacholkow przymocowano kilka lodzi. Kiedy wysiadali, wiazali lodz i ruszali po kamiennych plytach wzdluz nabrzeza, pozornie nikt ich nie obserwowal. I nagle rozlegl sie czyjs okrzyk: -Hola wy tam! Coscie za jedni? Spomiedzy budynkow wylonila sie sylwetka samotnego mezczyzny. Byl to lysy jegomosc z dosc wydatnym, ostro rzezbionym nosem, smukly, ale szeroki w barach. Na jego twarzy malowalo sie osobliwe rozbawienie. -Jestem ogromnie ciekawski. - Machnal niedbale dlonia, zakreslajac nia szeroki krag. - Takich jak ja ciekawskich jest tu wiecej. - Zza beczek, skrzyn i z zaulkow wylonilo sie jeszcze kilkunastu zbrojnych, ktorzy szybko otoczyli grupke przybyszow. -Zachowac spokoj! - syknal Amos, widzac w dloniach miejscowych wymierzone w siebie i przyjaciol, a gotowe do strzalu kusze. Mezczyzna podszedl tak, by stanac prosto przed Amosem, i powiedzial zgryzliwie: -Przyjacielu... wplynales tu pod dosc znana bandera, ale nikt jej nie ogladal na morzach od trzydziestu lat! I nagle Amos ryknal smiechem. -Patrick z Duncastle! To jeszcze cie nie powiesili? - I niespodziewanie wyrznal piescia w pysk stojacego przed nim mezczyzne, ktory przelecial w tyl kilka krokow i wyladowal ciezko na kamiennych plytach przystani. - Gdzie te dwadziescia zlotych dublonow, ktore jestes mi winien! - zagrzmial stary wyga, stajac nad powalonym i oskarzycielsko mierzac wen paluchem. Uderzony usmiechnal sie krzywo i zaczal pocierac dlonia podbrodek. -Khe... witaj, Amos. Myslalem, ze nie zyjesz. Amos odepchnal dwu towarzyszy Patricka, ktorzy wymierzyli wen bron, i pochyliwszy sie nad lezacym, wyciagnal don reke. Podnioslszy go z ziemi, porwal go w objecia, ryczac radosnie i sciskajac tak, ze Patrickowi oczy wyszly niemal z orbit. -Co robisz w Wolnym Porcie? - dopytywal sie, postawiwszy wreszcie na ziemi niezle juz podduszonego kompana. - Slyszalem, ze zajmujesz sie sprzedaza broni renegatom w Gorach Trollhome! Obejmujac Amosa ramieniem, Patrick odpowiedzial: -Mocni bogowie, to bylo bez mala dwadziescia lat temu! Teraz jestem szeryfem Wolnego Portu. -Jestes szeryfem? Myslalem, ze jest nim ten maly skurczybyk rodem z Rodezji... zaraz, jakze mu bylo... Francisco Galatos. -Bogac tam, od tego czasu minely trzy dziesiatki lat. Nie zyje i dwu jego nastepcow tez. Od pieciu lat ja piastuje ten urzad. - I znizywszy glos, spytal: - Gdziezes ty sie podziewal przez te wszystkie lata? Ostatnie wiesci, jakie mialem o tobie, glosily, ze zajmujesz sie szmuglem broni z Queg na Dalekie Wybrzeze. Amos potrzasnal glowa. -Skoro mowa o przeszlosci, to powiem ci jedynie, ze to dluga historia... ktorej najlepiej wysluchac nad kuflem piwa lub pucharem wina. Patrick zatrzymal sie i spojrzal na bylego kompana. -Amos... ee... od czasow twej ostatniej tu bytnosci kilka rzeczy uleglo zmianie. -Jakich? - spytal Amos. -Chodzcie za mna. - Skinieniem, dloni wydal swoim ludziom polecenie, by towarzyszyli kompanii Amosa, i wszyscy razem przeszli z przystani na waska uliczke, ciagnaca sie rownolegle do nabrzeza. Gdy tak szli, tkwiacy w oknach i mijanych bramach miejscowi przygladali im sie uwaznie. Kilka barwnie odzianych kobiet zaprosilo przybyszow do siebie, oczywiscie, jesli wczesniej uda im sie uniknac szubienicy. Uwagi te zostaly powitane przyjaznymi smieszkami i bez urazy. -Tu akurat niewiele sie zmienilo, moj stary - zauwazyl Amos. - Jak zawsze przyjaznie i z usmiechem obiora cie tu z ostatniego grosza. -Nie spiesz sie z sadami - poradzil mu Patrick. Docierali wlasnie do szerokiego bulwaru. Kiedy skrecili za rog, Patrick z Duncastle wskazal dlonia to, na co chcial zwrocic uwage starego kompana: -Popatrz sobie... Amos w istocie zatrzymal sie i zaczal przygladac. Jak daleko mogl siegnac okiem, widzial frontony dwu- i trzypietrowych kamieniczek, pieknie pomalowanych i zadbanych. Klebiacy sie na ulicy tlum wskazywal na to, ze Freeport w istocie bylo bardzo ruchliwym miastem. -Patrick, nie wierze wlasnym oczom - rzekl prawdziwie zdumiony. Duncastle potarl machinalnie podbrodek, w miejscu, w ktore niedawno ugodzila piesc Amosa. -Lepiej uwierz, Amos. Od czasu twego ostatniego pobytu mocno poroslismy w piorka. Nie jestesmy juz mala wioska zjedna karczma i burdelem. To cale miasto. - Zwrociwszy sie ku bulwarowi, skinieniem dloni wezwal pozostalych, by poszli za nim. - Moze i nie przestrzega sie tu prawa tak scisle, jak w Krolestwie, ale pewnie nie wiecej tu zepsucia i przestepstw niz w wiekszosci grodow w Kesh... a dam glowe, ze mniej niz w calym Durbinie z przyleglosciami. - I wskazujac dlonia budynki po obu stronach ulicy, dodal: - Wielu tutejszych kupcow prowadzi interesy z Krolestwem, w Kesh i Queg. -Oczywiscie unikaja w ten sposob oplat celnych - parsknal smiechem Amos. -Niektorzy... owszem, tak - odparl Patrick, rowniez sie usmiechajac. - Inni jednak wola odprowadzac oplaty celne do skarbu Kesh i Krolestwa Wysp... Zbyt wiele mogliby stracic na konfiskacie ladunku po jego dotarciu na miejsce przeznaczenia. Niewiele zreszta trzeba, by zalatwic certyfikat swiadczacy o tym, iz towar pochodzi skadinad. Wolimy unikac rozglosu i nie pragniemy, by swiat dowiedzial sie o roli Freeport w tych transakcjach. W sumie dzialamy jako posrednicy i zarabiamy na tym krocie. - Wskazujac na jeden z wielu budynkow, wokol ktorego uwijali sie liczni interesanci, wyjasnil: - Ten tu jegomosc jest, na przyklad, najwiekszym niezaleznym kupcem korzennym na polnoc od stolicy Kesh. -Niezaleznym! - parsknal smiechem Amos. - Dobre sobie! Poniewaz handel korzeniami jest w Imperium objety monopolem panstwowym, ten kupczyk nie moze dzialac legalnie w Kesh. -Owszem... - kiwnal glowa Patrick. - Ma on jednak swoich dostawcow w Imperium, a podejrzewam, ze zyskal pewne wplywy i na samym dworze. Prowadzi interesy z kupcami zamieszkujacymi krainy, o jakich ty i ja nigdy nie slyszelismy. Jego partnerami sa Tsuranijczycy... i mieszkancy Brijani... a to przeciwlegly kraniec Imperium. - Z tymi slowy ruszyl dalej, inni zas poszli za nim. Mijali budynek za budynkiem - wokol wszystkich, mimo poznej pory uwijali sie interesanci. -Niektorych powinienes znac, Amos - odezwal sie Patrick. - Tak jak my, byli w mlodosci piratami, pozniej jednak odkryli, ze zrecznie prowadzone przedsiewziecia handlowe przynosza wieksze zyski i sa mniej ryzykowne. Nicholas stwierdzil, ze ogladane przezen miasto niewiele rozni sie tych, ktory widywal wczesniej - mieszkancy tylko zachowywali sie odrobine bardziej swawolnie i halasliwie. Syn krondorskiego Ksiecia przekonywal sie coraz bardziej dowodnie, ze Freeport byl miastem zamoznym i szybko sie rozwijajacym. -Wiesz, Patrick, nie myslalem jednak, ze na stare lata zrobi sie z ciebie taki podejrzliwy dran - mruknal Amos. -Nie mozna inaczej - odparl zagadniety. - Dawno juz minely czasy, kiedysmy uciekali na wzgorza i czekali, az gorliwcy z floty krondorskiej czy z Elarial znudza sie i odplyna. Teraz mamy zbyt wiele do stracenia. -To dlatego czekales na nas z tuzinem lamignatow? - lypnal nan wrogo Amos. Patrick kiwnal glowa. -A jesli nie zdolasz przekonac Rady Kapitanow, ze jestes tym, za kogo sie podajesz, bedziemy musieli zajac twoj statek. -Po moim trupie! - rzekl Amos cicho i groznie. I nagle okazalo sie, ze w Amosa i jego towarzyszy znow mierzy tuzin beltow. -Jesli nie da sie inaczej... - Patrick z Duncastle znaczaco zawiesil glos. Kapitanowie Wysp Slonecznego Zachodu spotykali sie w domu na koncu ulicy. Nicholas i jego towarzysze mogli podziwiac po drodze egzotyke miejsca. Powietrze przepelnialy glosy przekupniow mowiacych najrozniejszymi jezykami, na kazdym zas rogu oczy gosci porazala mieszanina barw i najdziwaczniejszych ubiorow. Obok domow handlowych i skladow kupieckich staly tu zgodnie jaskinie hazardu i burdele. Nad kazdymi drzwiami napisy w kilku jezykach objasnialy zakres i rodzaj swiadczonych wewnatrz uslug. Na ulicy tloczyli sie sprzedawcy, pchajacy przed soba wozki lub dzwigajacy male straganiki na grzbietach; a zestaw ofiarowanych przez nich dobr imponowal roznorodnoscia, mieli bowiem niemal wszystko, czego moglby zapragnac wracajacy z rejsu zeglarz, od jedwabiu i klejnotow, po slodkie wypieki i bakalie. Nicholas rozgladal sie przytloczony ruchliwoscia miejsca: Freeport byl miastem wiekszym i bardziej swiatowym niz Crydee. -Jak doszlo do tego, ze wszystko tu tak rozkwitlo, i dlaczego my o tym nie slyszeli na Morzu Krolestwa? - spytal Amos. -A... to wlasnie swiadczy przeciwko tobie, Amos - odpowiedzial Patrick. - Handel pomiedzy narodami toczy sie wedle dwu sciezek, prostej i kretej. Wszyscy, ktorzy wybieraja te druga, dosc szybko dowiaduja sie, gdzie sa dziury w plotach, i gdzie mozna cichcem wyladowac i sprzedac niektore towary. Nie jest mozliwe, bys plywal ostatnio pod ta twoja cieszaca sie zla slawa bandera, nie dowiadujac sie jednoczesnie, ze Freeport jest obecnie swiatowym centrum zbywania lupow. Ba... wiedza o nas i ci, co zajmuja sie uczciwym handlem. -Jak ci juz powiedzialem, Patrick, to dluga historia - odpowiedzial Amos i umilkl na dluzsza chwile. Szli dalej, az ujrzeli stojacy na koncu traktu spory budynek, na ktorym widnial napis: Siedziba Gubernatora. Amosa i jego towarzyszy wprowadzono po wiodacych do wnetrza budynku schodach. Istniejace tu niegdys sciany usunieto, tak ze caly parter byl jedna rozlegla komnata. Posrodku niej stal dlugi stol, za ktorym zasiadalo teraz siedmiu mezczyzn. Okazujac im szacunek, Amos zdjal kapelusz, a jego towarzysze uczynili podobnie. Jak sie jednak okazalo, bylo to jedyne ustepstwo na rzecz dobrych manier z jego strony, zaraz potem bowiem stary wyga ruszyl butnym krokiem przed siebie i, zatrzymawszy sie przed siedzacym posrodku, zagrzmial, jakby wydawal komendy w czasie sztormu: -Na Siedem Nizszych Piekiel, co ty sobie wyobrazasz, Swallow? Myslisz, ze mozesz witac rownego ci ranga kapitana, wysylajac po niego zbrojnych? -Pokorny jak zawsze - mruknal siwowlosy, siedzacy posrodku stolu kapitan. Jeden z mlodszych, siedzacych za stolem ludzi, ktorego ciemne wlosy splywaly bujnymi kedziorami na ramiona, a twarz zdobily pieknie przyciete wasiki, spytal: -Swallow, kim jest ten bufon? -Bufon? - ryknal Amos, odwracajac sie ku ciemnowlosemu. - Morgan! Miarkuj sie, bo nie wytrzymam! Slyszalem, ze twoj tatunio zapil sie na smierc i tylko dlatego udalo ci sie przejac komende nad statkiem! - Wbiwszy w zuchwalca zlowrogie spojrzenie, ciagnal nieublaganie: - Chlopczyku! Zanim ty opusciles stoczone durbinskim przymiotem lono twej mamusi, ja topilem queganskie galery i lupilem keshajskie statki! Zamknalem Port Natal, a flote Lorda Barry'ego pognalem z powrotem do Krondoru jak stado szczeniat. Jestem Trenchard, Sztylet Morz i wypruje flaki pierwszemu, ktory temu zaprzeczy! -Myslalem, ze juz nie zyjesz, Amos - odezwal sie Morgan pojednawczo. Niespodziewanie Amos wydobyl spod kurty sztylet i zanim ktokolwiek zdazyl mrugnac powieka, przyszpilil nim rekaw mlodego kapitana do stolu. -Jestem lepszy niz kiedys! - warknal. Nicholas tracil Marcusa lokciem i starszy z kuzynow spojrzal w kierunku wskazanym przez ksiecia. Na koncu stolu siedzial jasnoskory drab, ktorego twarz pokrywaly blekitne tatuaze. Mial tez w nosie zloty pierscien, a jego blekitne oczy osobliwie kontrastowaly z blada cera. -Mosci kapitanowie - odezwal sie formalnym tonem Patrick z Duncastle - oto Amos Trenchard, kapitan statku "Drapiezca", dawny moj znajomek. -Slyszelismy, Amos, ze ostatnio plywales pod bandera krolewska - rzekl Swallow. -I owszem, bywalo - wzruszyl ramionami Amos. - Przedtem troche kaperowalem na polnocy. Robilo sie mnostwo rzeczy. Plywalem z Keshanami i przeciwko nim, plywalem z krolewskimi i abordazowalem ich statki. Jak zreszta kazdy w tej komnacie. -A ja mowie, ze jestescie szpiegami Krolestwa! - wypalil jeden z kapitanow siedzacych w glebi. Amos odwrocil sie ku mowiacemu i rzeki, parodiujac jego ton i barwe glosu: -Ja zas bede sie upieral przy twierdzeniu, ze jestes idiota, Wredny Piotrze! Jak to sie stalo, zes zostal kapitanem? Mercy umarl sam z siebie, czyscie go z Renderem "zdymisjonowali"? Obrazony zaczal wstawac, Patrick jednak rzucil ostrzegawczo: -Zadnych awantur! -Moi ludzie - odezwal sie wytatuowany - twierdza, ze choc przyplynales tu pod czarna bandera, w rzeczy samej jestescie wojennym okretem Krolestwa! -Owszem, Render - rzekl Amos z przekasem, zwracajac sie ku mowiacemu - to byl okret krolewski... dopoki go nie przejalem! - Stary wyga przez chwile przeszywal Rendera surowym wzrokiem, potem lypnal na Wrednego Piotra i znow wbil wzrok w Rendera. - Wyglada na to, ze diabli wzieli dawne wymagania, jakie stawiano kapitanom. Wredny i Render kapitanami? - potrzasnal glowa. - Render, co sie stalo z twoim kapitanem, Averym? Zjadles go czy co? Render scisnal blat stolu i skrzywil sie, jakby zamierzal splunac, ale nie odezwal sie slowem. Po chwili opanowal sie na tyle, by syknac w strone Amosa: -"Bantamina" poszla na dno u brzegow Taroom dziesiec lat temu. Wtedy zostalem kapitanem! -Amos - wtracil sie nagle Patrick - mozemy tu tak stac do rana i obrazac sie wzajemnie, ale w twojej sprawie nie posunelismy sie o wlos... Stary pirat potoczyl wzrokiem po komnacie. -Bylem jednym z Kapitanow Wybrzeza, zanim ktorykolwiek z was postawil stope na pokladzie... wyjawszy Williama Swallowa. Kto mi odmowi prawa wejscia do tutejszego portu? Freeport byl zawsze otwarty dla kazdego, kto mial dosc ikry, by tu przyplynac. A moze teraz macie tu poborcow podatkow? Czyzbyscie sie ucywilizowali, szlag by was trafil? -Amos, mowilem ci juz, ze sprawy nie wygladaja tak jak kiedys. Mamy zbyt wiele do stracenia i nie pozwolimy na to, by weszyli tu jacys krolewscy czy keshajscy szpicle. -Moje slowo nie wystarczy? - spytal Amos. -Co was sprowadza do Freeport? - odpowiedzial pytaniem jeden z milczacych dotad kapitanow. Amos spojrzal na pytajacego, krepego jegomoscia o szerokiej piersi, plomiennej brodzie i czerwonych, siegajacych mu ramion kedziorach. -Ty jestes Szkarlatny James. -Owszem - kiwnal glowa czerwono wlosy. - Scigal mnie kiedys od Questor View na zawietrzna Queg statek, ktory wygladal dokladnie jak twoj, Trenchard. -Taa... - usmiechnal sie szeroko Amos. - Na wiosne bedzie dwa lata. Dopadlbym cie, bratku, gdybys nie zwial na wody przybrzezne i gdyby nasze igraszki nie zainteresowaly tych queganskich galer. -Pracowales dla Krola! - ryknal Szkarlatny, uderzajac dlonia w stol. -A czy ja sie wypieram? - zagrzmial Amos. - Jestescie durniami czy uszy zarosly wam sierscia? Obiecano mi niezly grosz za kazdego z was, bezbozne draby, ktorego uda mi sie zlapac... oprocz tego darowano mi dawne winy. Pytam sie wiec, ktory na moim miejscu nie bylby sie zgodzil? - Oparlszy sie oburacz o stol i pochyliwszy tak, by spojrzec Szkarlatnemu w oczy, dokonczyl cicho: - Szczegolnie wtedy, kiedy alternatywa jest petla na rei? -No, to mamy problem - rzucil Patrick. - Wielu z nas cie zna z najlepszej strony, Amos, ale nie widziano cie w tych stronach dluzej niz moge spamietac... no i plywales z krolewskimi. Powiadasz, zes znow zostal piratem... ale jaka mozemy miec pewnosc, ze przy pierwszej okazji nie sprzedasz nas temu, kto lepiej zaplaci? -A wy, niecne rzezimieszki, ufacie jeden drugiemu? - zagrzmial Amos, wskazujac szerokim gestem cale zgromadzenie. -Wszyscy mamy tu swoje interesy - odpowiedzial Szkarlatny. - To najbardziej dochodowy interes na wyspach, a zyski stale rosna. Bylibysmy idiotami, gdybysmy chcieli zarznac kure, znoszaca zlote jajka. Amos parsknal pogardliwie, dajac wyraz swemu zaufaniu do rozsadku obecnych. -Czego zatem chcecie? - spytal Patricka. -Bedziesz musial troche tu zostac. -Jak dlugo? -Dopoki sie nie upewnimy, ze flota krolewska nie czeka gdzies za widnokregiem na twoj sygnal - odpowiedzial Szkarlatny. -I dopoki nie zyskamy pewnosci, ze kilku z was nie pozeglowalo wczesniej do Krondoru, by sprowadzic dla was pomoc - dodal Swallow. -Tak czy owak, Amos, potrwa to pare miesiecy - rzekl Patrick z Duncastle. - Ale nie dluzej niz rok. - Mowiac to, usmiechnal sie, jakby roczny areszt byl tylko drobna niedogodnoscia. -Wy naprawde jestescie glusi - rzekl Amos. - Ja tu przyplynalem w okreslonym celu i mam pewna pilna sprawe do zalatwienia. -On jest szpiegiem - powtorzyl Wredny. -Jakaz to masz pilna sprawe? - spytal Patrick. Amos oskarzycielsko wymierzyl palec w Rendera. -Przybylem tu, by zabic tego czlowieka. Render skoczyl na nogi i porwal za rapier. -Dosc! - ryknal Patrick. I zwracajac sie do Amosa, spytal: -Jaka masz sprawe przeciwko Renderowi? -Przed miesiacem poprowadzil bande mordercow, w tym durbinskich lapaczy niewolnikow, na Crydee. Spalili, psiakrew, cale miasto i wymordowali niemal wszystkich mieszkancow. -Trenchard - parsknal drwiaco oskarzony. - Przed miesiacem zeglowalem wzdluz wybrzezy Kesh. W Crydee nie bylem od czasow, kiedy petalem sie po pokladach jako chlopiec okretowy. Tam nie ma niczego, co byloby warte grabiezy! -Zaprzecza, ze bral udzial w napasci - mruknal Patrick. - A nawet jesli w istocie spalilby Crydee, dlaczego mialoby to byc przyczyna wasni pomiedzy wami? -Poniewaz w tamtejszym porcie, w pewnym magazynie na brzegu ukrywalem lupy, ktore gromadzilem od pieciu lat i mialem je wlasnie przewiezc gdzie indziej, kiedy on je ukradl! -W zadnym z magazynow nie znalazlbys tam niczego, co byloby warte zachodu! - wrzasnal Render. Wszyscy obecni wlepili wen oczy, Amos zas usmiechnal sie zlowrogo. -A skadze o tym wiesz, jesli nie byles w Crydee? -Lzesz o mnie i o napadzie, musiales wiec zelgac i o lupie - steknal zagadniety. Patrick powiodl wzrokiem po twarzach kapitanow, ktorzy kolejno kiwali glowami. -Takie jest prawo Freeportu - stwierdzil wreszcie. - Zaden kapitan nie podniesie reki na drugiego, bo dojdzie do bojek pomiedzy zalogami. Mozecie rozstrzygnac wasn, jesli opuscicie port, ale gdyby ktorykolwiek z was zaczal bitke, jego statek zostanie skonfiskowany, on sam zas zostanie osadzony w lochu. Podczas wymiany zdan Nicholas uwaznie przygladal sie Renderowi. -On lze - powiedzial cicho. Marcus otworzyl usta, by cos rzec, zanim jednak zdazyl sie odezwac, Patrick z Duncastle zwrocil sie do ksiecia: -Cos ty powiedzial? -Powiedzialem, ze on lze. Mialem w Crydee przyjaciol. Render jest lajdakiem i morderca, ktory ma na sumieniu krew kobiet i dzieci. Jesli kapitan Trenchard niczego nie moze zrobic, to ja wypruje mu flaki. -- Render utrzymuje, ze podczas ostatniego miesiaca byl u wybrzezy Kesh - stwierdzil Patrick. - To musial byc ktos inny. -A jest dwu pirackich kanibali o blekitnych oczach? - spytal Nicholas. - Nie... to byl on. Patrick tymczasem zwrocil sie do Amosa. -Kapitanie Trenchard... Ty sam i twoja zaloga bedziecie pilnie obserwowani. Mozecie swobodnie poruszac sie po miescie, ale jesli ktorykolwiek z twoich ludzi zacznie jakas awanture, zajmiemy twoj statek, zaloge zas sprzedamy na queganskie galery. Masz pilnowac swoich ludzi. Mozesz apelowac do Rady Kapitanow, kiedy tylko zechcesz, i jesli przekonasz Siodemke, ze twoja historia jest prawdziwa, ponownie uznamy w tobie rownego nam kapitana. Amos nie odpowiedzial ani slowem, kiwnal tylko glowa, odwrocil sie i ruszyl ku wyjsciu. Gdy schodzili po schodach, odezwal sie polgebkiem do Nicholasa: -Dobre to bylo. -Owszem - wtracil sie Ghuda - teraz ten dran zrobi wszystko, by cie zabic. -Tego wlasnie sie po nim spodziewam - odparl Nicholas. Kiedy zeszli na ulice, Amos zwrocil sie do towarzyszy: -Kapitanowie sadza, ze zostaniemy tu pare miesiecy, ja jednak mam zamiar wyniesc sie stad, gdy tylko odkryjemy, gdzie trzymani sa wiezniowie. Wroc do lodzi - zwrocil sie do Harry'ego - i przekaz polecenie, by wszyscy, oprocz wachty dyzurnej, zeszli na lad. Powiedz im, by zachowywali sie spokojnie i mieli oczy otwarte. Chce, by kazdy mial uszy otwarte na plotki. Niech nas szukaja w gospodzie z czerwonym delfinem na szyldzie... mijalismy ja po drodze, idac tutaj. - Harry pomknal wykonac polecenie. - Zajmij sie zakupami - polecil Amos Anthony'emu. Anthony oddalil sie szybko, Amos zas kiwnieciem glowy polecil Ghudzie dopilnowanie, by mlodego maga nie spotkala jakas zla przygoda. Kiedy wszyscy sie oddalili, Amos powiedzial: - A teraz chodzmy, znajdzmy te oberze i zobaczmy, czy uda nam sie zachowac Nicka przy zyciu. Czerwony Delfin byl oberza skromna i wzglednie spokojna, ktorej klientela nie wyrozniala sie niczym szczegolnym. Amos wynajal oddzielny pokoj na tylach, Nicholas zas usiadl przy uchylonych nieco drzwiach, baczac przez szczeline na tych, ktorzy mogliby sie zblizac. -Oczywistym jest - odezwal sie Amos - ze nie mamy czasu, by przekonywac kapitanow po kolei. Render i tak bedzie przeciwko nam, co oznacza, ze trzeba by nam bylo zmienic nastawienie czterech z szesciu. - Przez chwile bebnil palcami po stole. - Tak, mysle, ze w cala sprawe zamieszany byl jeszcze jeden. -Dlaczego tak uwazasz? - spytal Marcus. -Zbyt wiele rzeczy mi tu nie pasuje - odparl stary wyga. - Widziales te statki w porcie? - Marcus kiwnal glowa. - Ktos musial sprowadzic tu skads mnostwo najemnikow, potem wywiezc je w tych flotyllach, ktore najechaly Dalekie Wybrzeze. Wymagalo to niezlego planu i wielu ludzi do jego wykonania. Sadze, ze do calej wyprawy potrzebowali przynajmniej dwu dalekomorskich statkow, a to oznacza, ze bral w tym udzial przynajmniej jeszcze jeden, poza Renderem. -No to musimy sie pospieszyc - rzekl Nicholas. -Mamy moze z tydzien, zanim ktorys z czlonkow zalogi popelni jakis blad albo sie wygada i trzeba bedzie wynosic sie precz... wyrabujac sobie droge do wyjscia z portu. Nicholas usiadl przy nim za stolem, Marcus zas stanal za Amosem. -Jesli wiezniowie sa tu jeszcze - rzekl ksiaze - trzeba nam sie pospieszyc, zanim ich gdzies przeniosa. -Niestety - potrzasnal glowa Amos. - Szanse na to, ze jeszcze gdzies tu ich trzymaja, sa prawie zadne. -Dlaczego tak uwazasz? - spytal Marcus. -Poniewaz kapitan Render zelgal we wszystkim - rzekl Nakor, odwracajac sie ku nim. - Powiada, ze nie bylo zadnej napasci. Ale, wedle tego, co mowil Pug, wiezniow przywiozl wlasnie tutaj. Zbyt wiele tych klamstw. Amos przytaknal skinieniem glowy. -Co oznacza, ze ci, co stoja za napascia Rendera, szybko pewnie usuneli stad wiezniow. - Zdjawszy kapelusz, otarl pot z czola. - Zapomnialem juz, ile wilgoci wisi w powietrzu na tych wyspach. I dodal z westchnieniem: - Teraz, kiedy przekonalem sie, jak wielkim portem stal sie Freeport, rozumiem, w jaki sposob Render zorganizowal swe przedsiewziecie i jak zdolal je ukryc przed pozostalymi kapitanami. - Podkreslajac slowa gestami, Amos ciagnal dalej: - W odleglosci polowy dnia zeglugi stad jest przynajmniej kilkanascie wysepek, ktorych mozna uzyc jako bazy wypadowej. Mogl wyplynac o swicie, twierdzac, ze wybiera sie do Kesh. Potem udal sie tam, gdzie czekali jego rzezimieszkowie, wzial ich na poklad, rozebrane pinaki wpakowal do ladowni obu statkow i poplynal do Crydee, zatrzymujac sie w takiej odleglosci, by nie spostrzezono go z wiez... zmontowal i opuscil na wode pinaki i wyslal lotrow do roboty... -Ale dlaczego zaatakowali stad? - spytal Marcus. - Jesli nie chcieli, by inni piraci sie o tym dowiedzieli, dlaczego w ogole zaczynali tutaj? -Bo we Freeport caly czas pelno najrozmaitszych drabow, ktorzy przybywaja i odchodza - odpowiedzial Amos. - A gdzie latwiej zaczac rozmowy i zebrac najemnikow? Pytanie jednak brzmi: gdzie ukryto wiezniow? Twarz Nakora, ktory wlasnie cos sobie przypomnial, stala sie pochmurna: -Pug wspominal cos o wielkim budynku. Wielkim, mrocznym budynku. -Mysle, ze nadszedl czas, bysmy sie rozproszyli - rzekl Amos. - I patrzac na Marcusa, spytal: - Czy jestes dobrym zeglarzem? -No, daje sobie rade z mala lodzia na tyle dobrze, ze nie posle jej na dno - odpowiedzial Marcus. -To dobrze. Znajdz i kup jutro jakas szalupe. Jesli ktokolwiek cie zapyta, po co ci ona, odpowiadaj, ze zamierzasz zbadac pobliskie wysepki, bo Trenchard chce na ktorejs z nich wybudowac sobie dom. Niektorzy z kapitanow maja tu wlasne, male ksiestewka. Wez ze soba Harry'ego i sprawdz, czy i on potrafi zeglowac na tyle dobrze, by sie nie utopic. Render nie bardzo moze podjac jakies dzialania przeciwko nam. To dlan zbyt wielkie ryzyko: Nicholas i ja oskarzylismy go publicznie i powstrzymano nas przed otwartym konfliktem. - Amos usmiechnal sie niczym rekin i klepnal Nicholasa po ramieniu. - Na ciebie wiec, dziecie szczescia, spadlo wdzieczne zadanie rozjuszenia Rendera do tego stopnia, by zapomnial o ostroznosci i zrobil jakies glupstwo. Wyslemy obserwatorow, ktorzy beda go pilnowali, ty zas masz go nie odstepowac... tak, by pomyslal, ze jestes jego cieniem. Nicholas ochoczo kiwnal glowa. Amos zas odszpuntowal barylke piwa i rzekl jowialnie: -A teraz najwazniejsze... kto chce sie napic? Rozdzial 10 ODKRYCIA Gdzies w gorze zaskrzeczala mewa.Marcus, Calis i Harry ruszyli do portu, gdy tylko slonce wstalo nad horyzontem. Mlodzikowi pol-elfowi, ktory, mimo iz liczyl sobie dobrze ponad trzydziestke i nie wygladal na starszego niz Ludlandczyk, Freeport jawil sie jako niezwykle roznorodna mieszanina widokow i dzwiekow. Calis zachowal spokoj, pozostawiajac towarzyszom prowadzenie niezbednych rozmow, sluchal jednak, patrzyl i zdumiewal sie najroznorodniejszymi przejawami zycia wyspiarzy. Poprzedniej nocy Harry przyznal w rozmowie z Nicholasem, ze gdyby nie to, iz ich kompan elf od czasu do czasu jednak odzywal sie lub poruszal, zapomnialby o jego istnieniu, tak milczacym i cichym okazal sie towarzyszem. Ludlandczyk zamierzal go wlasnie o cos spytac, kiedy zza jednej z przewroconych lodzi wysunela sie jakas smukla sylwetka i zrownala sie z nimi. Zanim inni zdazyli sie odwrocic, Calis juz mial w pogotowiu sztylet. Niespodziane pojawienie sie przybysza tak przestraszylo Harry'ego, ze niemal podskoczyl w miejscu. -Na wszystkich bogow! Czego chcesz, czlowiecze! -Wazniejsze jest to - rozlegl sie szept - czego chcecie wy trzej? Nieznajomy odziany byl w nieksztaltna koszule i za dlugie portki, spod ktorych widac bylo brudne palce bosych stop. Chude raczyny, ktore wysuwaly sie z postrzepionych rekawow koszuli, brudne byly niemal tak samo jak jego stopy, twarz zas mial niewiele tylko czystsza. W twarzy tej, nad malymi ustami, drobnym podbrodkiem i wysoko osadzonymi koscmi policzkowymi, dominowaly ogromne, blekitne oczy. Nad tym wszystkim klebila sie strzecha plomiennie rudych wlosow. -Zmiataj stad, chlopcze! - rzucil Marcus niecierpliwie. -Dobre sobie, chlopcze! - kopnawszy go zlosliwie i bolesnie w golen, dziewczyna odskoczyla w tyl. - Zaplacicie za to podwojnie! Marcus skrzywil sie z bolu, Harry zas niemal otworzyl gebe ze zdumienia. Calis zas, nie tracac spokoju, odpowiedzial: -Odejdz wiec, dziewczyno. Poszli dalej, dziewczyna jednak podazyla za nimi, idac obok Marcusa. -Wiem o wielu sprawach. Spytajcie we Freeport kogo chcecie... wszyscy to potwierdza. Kazdy wam powie: "Chcecie sie czegos dowiedziec? Spytajcie Brisy". -Autoreklamy nigdy za wiele. Mamy rozumiec, ze Brisa to ty? - spytal Harry. -Nie inaczej. Marcus i Calis milczeli zawziecie, Harry jednak powiedzial: -Nasz kapitan szuka wyspy, na ktorej moglby sobie wybudowac dom. Brisa zrobila krok w bok i zastapila Marcusowi droge. -Akurat, juz wam wierze - rzucila drwiaco. Marcus musial sie zatrzymac, gdy inni przeszli prawa strona. Wbijajac wzrok w dziewczyne, powiedzial: -Uwierz, bo to prawda. Dziewczyna sie usmiechnela i Marcus nie bez zdziwienia zauwazyl, ze ma wcale ladne doleczki na policzkach. -Prawda! - powtorzyl ze zloscia, usilujac ja wyminac. Dziewczyna zrobila krok w bok, nadal go zatrzymujac. -Nie mam czasu na glupie zabawy! - sarknal Marcus, probujac ja wyminac z drugiej strony. Dziewczyna cofnela sie o pol kroku i utknela pieta w zwoju niedbale rzuconej przez kogos liny. Straciwszy rownowage, wyladowala na siedzeniu. Marcus sie usmiechnal, Harry zasmial drwiaco i tylko Calis nie okazal zadnych emocji. Brisa odpowiedziala dosc nieprzyzwoitym dzwiekiem, a kiedy Marcus ja mijal, zawolala: -Dobra! Kiedy znudzi wam sie gonienie w pietke, i tak do mnie przyjdziecie! Marcus odwrocil sie ku niej i zasalutowal, tak udatnie parodiujac honory wojskowe, ze nawet Calis musial sie usmiechnac, a Harry az sie zatoczyl. Tego samego wieczoru, choc znacznie pozniej, kiedy trzej towarzysze wrocili do miejsca, gdzie uwiazali swa lodke, znalezli Brise siedzaca na kamiennym pacholku i pogryzajaca jablko. -Macie dosc? - spytala. Wszyscy trzej spojrzeli na siebie nawzajem i ruszyli, by ja wyminac, ona jednak zeskoczyla z kamienia i zatrzymala sie przed nimi, zalozywszy rece za siebie. I niczym bawiace sie dziecko, zanucila tajemniczo: - Wiem, czego szukacie... wiem, wiem... -Mowilismy ci juz... - zaczal Marcus. -Wcale nie! - odparla spiewnie. -Co nie? -Nie szukacie wyspy dla swego kapitana. - Odgryzlszy ostatni kes jablka, cisnela ogryzek w morze. Mewy natychmiast z wrzaskiem rzucily sie ku wodzie. -To czego, wedlug ciebie, szukamy? - spytal Harry, ktory po calodziennym wioslowaniu do kilku opustoszalych wysepek, niezbyt byl skory do okazywania cierpliwosci. -A ile to dla was warte? - zapytala Brisa, krzyzujac ramiona na piersiach. -Dziewczyno... - Marcus potrzasnal glowa. - My naprawde nie mamy czasu na zabawy. Wszyscy trzej ruszyli ku lodzi, wtedy jednak Brisa rzucila niewinnie: -Wiem, dokad udali sie handlarze z Durbinu. Wszyscy trzej zatrzymali sie nagle. Wymieniwszy ostrzegawcze spojrzenia, odwrocili sie, a Calis podszedl do dziewczyny i zlapal ja za ramie. -Gadaj, co wiesz! - syknal Marcus. -Oj! - jeknela dziewczyna, usilujac sie wyrwac z zelaznego uchwytu pol-elfa. - Puszczaj... albo nie powiem niczego! Marcus polozyl dlon na ramieniu Calisa. -Niech tak bedzie... pusc ja. Calis wiec cofnal reke. Dziewczyna pocierajac ramie, lypnela wrogo na Elvandarczyka: -Czy twoja mamusia nigdy ci nie mowila, ze sa i inne sposoby zwrocenia na siebie uwagi dziewczyny? - Potem jej gniew zwrocil sie przeciwko Marcusowi: - Nie wygladasz nawet w polowie tak paskudnie, jak powinienes, chcac uchodzic za brutala... choc gdybys sie ogolil, wygladalbys jeszcze lepiej. Chcialam byc dla was uprzejma, ale teraz cena poszla w gore. -Do rzeczy! - przerwal jej Harry. - Co wiesz i czego chcesz? -Wiem, ze okolo miesiaca temu pojawili sie w miescie jacys dziwni ludzie... i bylo ich wielu. Jeszcze wiecej zebralo sie na niedalekich wysepkach... i robili co mogli, by stali mieszkancy Freeport nie spostrzegli ich obecnosci. Wiekszosc mowila po keshajsku, ale z jakims osobliwym akcentem, jakiego przedtem nigdy nie slyszalam. Zapasy w miescie kupowali jeszcze inni. Nie od razu, ale po jakims czasie zwrocili na siebie moja uwage. W zasadzie nie dzieje sie tu nic, o czym bym predzej czy pozniej sie nie dowiedziala. Postanowilam wiec troche poweszyc. - Usmiechnela sie niewinnie. - Jestem w tym dobra, wiecie? Harry nie umial powstrzymac usmiechu: -Moge to sobie wyobrazic. -No to jak? Umowa stoi? - spytala. -A jakie sa twoje warunki? - odpowiedzial pytaniem na pytanie Marcus. -Piecdziesiat zlotych suwerenow. -No... takiej ilosci zlota przy sobie nie nosze - mruknal Marcus. -A to moze byc? - spytal Harry. Wyciagnal przed siebie dlon ze zlotym pierscieniem z rubinem. -Skad to masz? - zdumial sie Marcus. -Roztargnienie - potrzasnal glowa Ludlandczyk. - I zwrocil sie do dziewczyny: - Sluchaj, to jest warte dwa razy tyle, ile zazadalas. -Zgoda. Posluchajcie... Postanowilam sledzic jedna z tych grup i zapamietalam sobie ich kurs. Po zachodzie slonca wzielam lodke i dotarlszy na miejsce, zobaczylam najwiekszy statek, jaki kiedykolwiek widzialam. Stal na kotwicy przy jednej z wysepek, byl czarny i wygladal jak jedna z tych queganskich galer: mial wysokie nadbudowki na dziobie i rufie, wielkie zagle i mnostwo rei. Unosil sie dosc wysoko na wodzie, w pierwszej wiec chwili pomyslalam, ze jest pusty, ale trwal nieustanny ruch pomiedzy nim a brzegiem. Nie mogli takiego wielkiego statku wprowadzic do portu, wiec chcac zwiesc obserwatorow, zaopatrywali sie za posrednictwem tych lodzi. Sadzac z tego, co zobaczylam na plazy, szykowali sie do dlugiej podrozy... moze nawet na przeciwlegle wybrzeza Kesh. Wszedzie porozstawiali patrole i musialam sie stamtad wynosic. Pare tygodni pozniej zauwazylam lodzie krazace pomiedzy wyspami, ale trzymajace sie z dala od Freeport. - W tym momencie Brisa usmiechnela sie promiennie. - Nie wiem dlaczego, ale mnie to zaciekawilo, wiec wrocilam na tamta wyspe i zobaczylam, ze wiekszosc ludzi zostala przewieziona na poklad owego wielkiego statku. Tuzin zas mniejszych lodzi przewiozlo mnostwo wiezniow na wyspe. Cala operacja dowodzilo szesciu lapaczy niewolnikow z Durbinu. -A skad wiesz, ze o tych wlasnie ludzi nam chodzi? - spytal Harry, ktory nie oddal jeszcze pierscienia dziewczynie. -Przyplyneliscie statkiem z Krolestwa, a tamci wiezniowie mowili waszym jezykiem. I trzeba trafu, ze akurat teraz, po trzydziestu latach pojawia sie tu slawny niegdys kapitan. Jak dla mnie, za duzo przypadkow na raz. Wasz kapitan jest prawdziwy, wy jednak jestescie za uprzejmi i za czysci... zlozy wszy jedno z drugim i trzecim... Jestescie przedstawicielami krolewskich i szukacie porwanych. Mam racje? Harry podrzucil pierscien w gore, Brisa zas chwycila zrecznie ozdobe, ktora w sekunde pozniej znikla. -Dokad zabrali wiezniow? - spytal Harry. -Dwie wyspy dalej na zawietrzna - odparla wszedobylska, ktora w tejze samej chwili zerwala sie do biegu. - Kiedy bedziecie mieli wiecej grosza, powiem wam cos jeszcze! - zawolala przez ramie. -A jak cie odnajdziemy? - wrzasnal za nia Harry. -Po prostu spytajcie kogokolwiek o Brise! - zabrzmiala odpowiedz znikajacej juz miedzy budynkami dziewczyny. Tej samej nocy kilku czlonkow zalogi "Drapiezcy" wysledzilo w miescie wytatuowanego kapitana i czym predzej przeslano wiesci do kwatery glownej. Skutkiem tego byla niespodziana wizyta Nicholasa i Ghudy w ulubionej tawernie Rendera. Obaj rozsiedli sie dosc blisko, by moc podsluchiwac prowadzone przy sasiednim stole rozmowy - a Render i jego towarzysze umilkli nagle jak zakleci. -To tylko kwestia czasu, prawda? - rzekl Nicholas dosc glosno, by uslyszal go kazdy obecny w izbie. -Taa... wczesniej czy pozniej... - Ghuda znaczaco zawiesil glos. Nie mial pojecia, do czego zmierza mlody ksiaze, ale postanowil nie psuc mu zabawy. -Tylko patrzec, jak dotrze tu jakis statek z Dalekiego Wybrzeza, ktory przywiezie wiesci o skutkach napasci. W najblizszych latach nie bedzie zadnego handlu... i zadnych zyskow. A wtedy wszyscy kupcy rzuca sie na gubernatora z zadaniem, by zatknac glowe sprawcy tego wszystkiego na palu przed wejsciem do portu. - Patrzac zas Renderowi prosto w oczy, zakonczyl: - Ja zas z najwieksza przyjemnoscia im ten leb wydam. - Render usilowal odpowiedziec zuchwalym spojrzeniem, po chwili jednak odwrocil wzrok i zaczal szeptac cos zywo do swoich towarzyszy, potem wstal i wyszedl. Jego kompani patrzyli uwaznie na Nicholasa i Ghude, jakby wyzywajac ich, by poszli za kapitanem. Ci zas rozparli sie wygodniej i czekali. A nastepnego dnia o brzasku Anthony, Nakor i Amos wyplyneli z Marcusem, by zbadac wyspe wskazana przez Brise. Dotarli do niej po trzech godzinach zeglugi. Wysepka byla podobna do tuzina innych, lezacych w tych okolicach, uformowanych przez wieki aktywnosci wulkanow. Dopiero po oplynieciu wysepki dookola - co trwalo okolo godziny - znalezli plytka zatoczke po nawietrznej. Od razu tez dostrzegli spora, niska szope stojaca nad brzegiem, tak jednak ukryta wsrod skal, ze nie mogl zobaczyc jej nikt, kto nie nadplywal od zatoczki. W tej chwili nie widac tam bylo zadnych oznak zycia. Osadziwszy lodz na plazy, zaczeli sie rozgladac, Amos zas powiedzial: -Ostatnio ladowalo tu i odplywalo stad mnostwo lodzi. - Mowiac to, wskazal slady na piasku, powyzej linii przyplywow. Ku szopie wiodl szeroki pas wydeptanego piachu. - Gdyby ostatnio byla jakas ulewa, albo chocby silny wiatr, niczego bysmy nie znalezli. Poszukiwacze podeszli do prymitywnie skleconej szopy. Pchneli wielkie drzwi i weszli do srodka. Miejsce przepelnial smrod ludzkich odchodow i czegos jeszcze gorszego. Wszedzie unosily sie chmary much, przybysze zas szybko zobaczyli, na czym owady zeruja. Amos zaklal i policzyl ciala. -Jest tu ich ponad tuzin... Wnetrze szopy uslane bylo zwlokami. Opanowujac torsje, Marcus zacisnal zeby i pochylil sie nad najblizszym trupem. Nieboszczyk lezal niemal tuz przy drzwiach i padajace do srodka swiatlo ulatwialo zbadanie zwlok. -Nie mial latwej smierci... - rzekl po chwili dziedzic Crydee. -Owszem - mruknal Amos. - Widywalem takie twarze juz wczesniej. Nakor ogladal innego z nieboszczykow. -To sie stalo trzy, moze cztery dni temu. Ciala sa nabrzmiale, a owady zdazyly zlozyc jaja. Rozejrzawszy sie po wnetrzu szopy, Amos zwrocil sie do Marcusa: -Chlopcze, nie ma tu nic milego do ogladania. Moze zechcialbys poczekac na zewnatrz... Marcus zrozumial, ze stary pirat pragnie mu oszczedzic ogledzin ciala siostry, ktore mogli tu znalezc lada moment. -Zostane - powiedzial krotko. Wybierajac ostroznie droge pomiedzy zwlokami, dotarli do centralnej czesci pomieszczenia. Tutaj Amos zobaczyl cos, co sprawilo, ze zaklal. -Na flaki Banatha! - syknal, odwolujac sie do boga zlodziejow i piratow. Przed nimi lezalo na klepisku szesciu mezczyzn w strojach durbinskich handlarzy niewolnikow. Ich ciala naszpikowane byly strzalami. Amos zmusil sie, by kleknac i obejrzec jedne ze zwlok. Zdjal mu maske i przyjrzal sie tatuazowi na twarzy nieboszczyka. -To sa czlonkowie Gildii! - steknal ze zgroza. - Ktoz bylby na tyle zuchwaly, by obrocic przeciwko sobie gniew tego bractwa? Odpowiedz nasuwala sie sama: byli to ci sami bezlitosni wrogowie, ktorzy przejeli kontrole nad Stowarzyszeniem Zabojcow w Krondorze, wykorzystujac je do wlasnych, przewrotnych celow, i ktorzy jako autorzy najwiekszego oszustwa w historii Midkemii podburzyli do buntu Bractwo Mrocznego Szlaku i inne ludy Polnocy, goblinow i trolle, organizujac ich natarcie na lezace na poludniu Krolestwo. Tylko oni osmieliliby sie zabic szesciu udzialowcow Gildii Handlarzy Niewolnikow z Durbinu... i Amos domyslal sie nawet, dlaczego tak uczynili. Zaden z zyjacych ludzi nie wiedzial, gdzie jest siedziba wezowego ludu Pantathian... choc mowiono, ze zyja na dalekiej ziemi, za wielkim oceanem. Anthony przechadzal sie pomiedzy trupami, a jego twarz nie wyrazala zadnych uczuc. Martwi wiezniowie byli tymi, ktorzy okazali sie zbyt slabi, by pokonac trudy dalszej podrozy i pozbyto sie ich, podrzynajac im gardla. -Jest tu tylko jedna dziewczyna... - baknal Nakor. Wszyscy podeszli, ale to Anthony rozpoznal ja pierwszy: -To Willa... sluzyla w kuchni. Nakor wskazal innego trupa, tym razem mezczyzny, ktory skonal z portkami opuszczonymi do kostek: -Ten byl zlym czlowiekiem. Chcial posiasc te chora dziewczyne, zanim ja zabije - odpowiedzial, jakby odczytujac przeszlosc - i ktos go za to zabil. - Potrzasnal glowa i rozejrzal sie dookola. - Wepchnac tu dzieci, trzymajac je jak bydlo, to okrucienstwo, ale zostawic je tu na wiele dni z martwymi i umierajacymi, to nieludzkie... -Isalanczyku... - odezwal sie Amos - kto ci powiedzial, ze to wszystko jest sprawa jakichs ludzi? Anthony tymczasem krazyl po wnetrzu szopy, jakby czegos szukajac. Amos mial juz zarzadzic odwrot, kiedy mlodzieniec znalazl kilka strzepow kiepskiego drelichu, oddartych od koszuli lub sukni. Podnioslszy je, przyjrzal sie im uwaznie. I nagle wyciagnal dlon ku Amosowi, podajac mu skrawek, ktorego najwidoczniej uzyto jako opatrunku - na materiale widac bylo zakrzeple slady krwi. -Margaret - rzekl mlody mag. -Skad mozesz wiedziec? - spytal kapitan. -Po prostu wiem... - odparl mlodzieniec. - To strzep jej odziezy. Marcus uwaznie przyjrzal sie sladom krwi. -Byla ranna? Te slady... -Nie - potrzasnal glowa Anthony. - Mysle, ze opatrzyla kogos innego. -Skad wiesz? - spytal dziedzic Crydee. -Po prostu wiem - mag udzielil Marcusowi takiej samej jak przed chwila Amosowi odpowiedzi. -Ta napasc zostala zaplanowana dobrze, starannie i na dlugo przed terminem - odezwal sie Amos. - Rabusie przewaznie przybyli z Kesh, ale brala w tym udzial przynajmniej setka drabow z Freeport. - Na jego polecenie wszyscy wyszli z szopy, w drodze zas do lodzi stary wyga ciagnal rozwazania: - Sek w tym, jak odkryc, ktorzy z miejscowych byli w to zamieszani, i jak rozwiazac im jezyki. Kimkolwiek sa ci, ktorzy zorganizowali te napasc, placili dobrze i - tu wskazal niedoszlego gwalciciela z poderznietym gardlem - widzimy, ze potrafia szybko i bezlitosnie karac nieposlusznych. Niewielu zechce zdradzic takich panow. - I zwracajac sie do Marcusa, dodal: - Znajdz lepiej tamta dziewczyne i dowiedz sie, czy nie ma dla nas innych wiadomosci. Podczas calej drogi powrotnej do Freeport wszyscy milczeli. Do Czerwonego Delfina wrocili o swicie. Wkroczywszy do komnaty, Amos zastal czekajacego nan juz Harry'ego. -Co sie stalo? - spytal stary wyga. -Niewiele braklo, a Render wyzwalby dzis Nicka - odparl Harry z usmiechem. - W poludnie postanowil zajrzec do innej tawerny. Spostrzegl go jeden z naszych ludzi, Nick wiec tam poszedl. Tamten wyszedl, a my za nim. W trzeciej oberzy nie wytrzymal i wybuchnal przeklenstwami. Wyglada na to, ze zaczynaja zawodzic go nerwy. Nasi ludzie rozpuszczaja wiesci o napadzie, mieszczuchy wiec zastanawiaja sie, o co w tym wszystkim chodzi. Wielu domysla sie, ze ostatnio mialy tu miejsce tu jakies niecne sprawki. Zaczynaja nam wierzyc i watpic w szczerosc Rendera. - Harry potrzasnal glowa. - Jesli na domiar wszystkiego zdarzy sie szczegolnie burzliwy Szostek, podczas ktorego ktos zacznie stawiac napitki tym, co beda sklonni wysluchiwac narzekan o tym, jak to podly Render, wiedziony nadmierna chciwoscia, zrujnowal wszystkim interesy na kilka najblizszych lat... to moge sobie wyobrazic, jak spokojni obywatele wywlekaja go za leb z jego oberzy i bez sadu wieszaja na pierwszej sposobnej belce. - W tym momencie spowaznial: - Tak, mysle, ze dopieklismy juz Renderowi do zywego. Na ulicach gadaja, ze jutro lub pojutrze wyplynie, by lupic wybrzeza Kesh i szuka dodatkowych czlonkow zalogi. Stary pirat podrapal sie po brodzie. -Szuka dodatkowych ludzi, co? No, to musi zalatwic sie z Nickiem dzis... jesli w ogole zamierza to zrobic. - Przez chwile rozwazal rozne mozliwosci. - Moze to rozegrac na kilka sposobow. Gdyby mial choc troche mozgu miedzy uszami, to wyplynalby cichcem dzis w nocy i nigdy by juz sie tu nie pokazal. Ale Render nigdy nie byl zbyt szczwany... podstepny, tak, przebiegly... i owszem... ale brak mu rozumu. Rozmyslal jeszcze przez chwile, a potem podjal watek: - Jak znam tego kanibala, zechce przy okazji zajac moj statek i do tego wlasnie potrzebni mu sa dodatkowi ludzie. - Zakonczyl, mowiac cicho, jakby do samego siebie: - Zabije Nicka, na mnie zwali wine, zazada, by mnie powieszono i zdobedzie dla siebie najlepszy statek na tych wyspach, a wszystko to jednej nocy. -To co zrobimy? - spytal Marcus. -Coz, pozwolimy mu sprobowac. - Znajdz Ghude, Nicka i tylu zeglarzy, ilu zdolasz - zwrocil sie do Harry'ego. - Sciagnij wszystkich tutaj. Harry wybiegl, by wykonac polecenie, Amos zas odezwal sie do Anthony'ego: -Zacznij szukac tych, ktorzy mogliby cos rzec o tamtej szopie na wyspie... moze i przywiezli ze soba wlasnych ciesli, ale watpie, by ciagneli drewno i belki. I nie wpakuj sie w jakies klopoty. A gdy mag wyszedl w towarzystwie Marcusa, Amos spytal Nakora: -Skad on wiedzial, ze ten strzep plotna nalezal do Margaret? -Jest magiem - usmiechnal sie szeroko Isalanczyk. - I w dodatku zakochanym w niej po uszy... -Powiadasz? - zdziwil sie Amos. - Uwazalem go raczej za bezkrwistego wymoczka... -Nie... - Nakor potrzasnal glowa. - Jest po prostu niesmialy, i tyle... Ale ja kocha. I dlatego to on ja odnajdzie, gdy przyjdzie pora. -Znowu zaczynasz bawic sie w te twoje tajemnice - zrenice starego pirata zwezily sie niebezpiecznie. -Nie... tylko mam ochote na drzemke - wzruszyl ramionami Nakor. - Ostatnio bylo tu sporo halasu. - Przechylil krzeslo w tyl, az oparlo sie o sciane, i zamknal oczy. W chwile pozniej juz chrapal. -Ciekaw jestem, jak on to robi? - spytal sam siebie Amos, patrzac na spiacego przechere. Statek zatrzeszczal i Margaret polecila przyjaciolce: -Sluchaj! Abigail niezbyt sie przejela poleceniem przyjaciolki: -O co chodzi? -Zmieniamy kurs. Nie czujesz, ze okret kolysze sie inaczej ? -Nie. A zreszta co z tego? - spytala Abigail obojetnie. Nawet tu, w znacznie wygodniejszych warunkach (mialy wlasna kabine odpowiedniejsza dla osob o ich pozycji spolecznej), przyjaciolka nie otrzasnela sie z ponurych mysli i nadal sie zdarzalo, ze nagle wybuchala placzem. -Zmierzamy na poludnie - stwierdzila Margaret - oczekiwalam, ze skierujemy sie na wschod, ku Mrocznym Ciesninom. My jednak skrecamy na sterburte - Abigail spojrzala na nia, nie pojmujac zeglarskiego terminu - to znaczy w prawo! Plyniemy zatem na poludniowy zachod! Mloda szlachcianka potrzasnela glowa, jak osoba zupelnie zbita z tropu. Potem jednak w jej oczach pojawila sie iskra zainteresowania. -I co z tego wynika? -Ze nie plyniemy do Kesh - wyszeptala Margaret, ktora poczula strach, jak osoba pozbawiona wlasnie przez los ostatniej iskierki nadziei. Dziwki wybuchaly smiechem, mezczyzni zas przyjaznie obrzucali sie obelgami. Nicholas lyknal siodma z zamowionych osmiu szklanic wina. W przeciwleglym rogu oberzy siedzial Render otoczony piecioma kompanami, ktorzy mowili szeptem cos do siebie. Obaj mierzyli sie wrogimi spojrzeniami prawie juz od godziny, Ghuda zas i Harry od niemal takiego samego czasu glosno namawiali ksiecia, by dal spokoj piciu. Mlodzik nie zwracal na nich uwagi. Przed godzina zaczal rzucac pogrozki pod adresem Rendera. Poczatkowo robil to po cichu, tak ze tamci prawie ich nie slyszeli, teraz jednak grzmial na cala oberze. Nagle poderwal sie na nogi i chwiejnym krokiem ruszyl na Rendera. Ghuda i Harry nie zdazyli go chwycic. Uczynili to dopiero wtedy, gdy Render i jego trzej ludzie - wszyscy z dlonmi na rekojesciach palaszy - rowniez wstali od swego stolika. -Wytne ci to twoje czarne serce, ty podly draniu! - wrzasnal Nicholas i w pomieszczeniu zapadla grobowa cisza. - Na wszystkich bogow, przysiegam, ze zaplacisz za to, cos uczynil! Render lypnal na mlodzienca, ktorego Ghuda i Harry odciagali teraz w tyl. -Uspokojcie tego balwana - wrzasnal jeden z ludzi Rendera - bo jak nie, to my go uspokoimy! -Wy? Za malo was! - parsknal Ghuda, wpadajac tamtemu w slowo. - To mogloby nawet okazac sie interesujace! - Spokojne zachowanie najemnika i imponujacy zestaw oreza, jakim sie obwiesil, powstrzymaly towarzyszy Rendera od dalszych grozb. Wytatuowany kapitan oskarzycielsko wymierzyl palec w Ghude. -Wszyscy slyszeli. Ten czlowiek kilkakrotnie mi grozil. Jesli zaczna sie jakies klopoty, winien ich bedzie on i kapitan Trenchard! Przysiegne przed kazdym, ze podniose dlon jedynie wtedy, kiedy trzeba mi bedzie sie bronic! Nicholas zaczal sie szarpac, probujac dopasc Rendera, powstrzymali go jednak Ghuda i Harry. Na poly ciagnac, na poly niosac, wywiedli mlodzienca z tawerny. Eskortowali go przez cala dlugosc bulwaru, az dotarli do Czerwonego Delfina i weszli do srodka. Podnioslszy go w gore po schodach, wkroczyli do komnaty na koncu korytarza. Znalazlszy sie wewnatrz, Nicholas natychmiast sie wyprostowal. -Jak sie czujesz? - spytal Harry. -Nigdy wczesniej nie wypilem tyle wody w takim tempie. Gdzie tu jest jakis nocnik? Harry wskazal mu naczynie i mlody ksiaze ulzyl sobie wreszcie. -Jak sadzicie, mozemy ufac temu oberzyscie? -Nie... - odparl Ghuda. - Ale zaplacilem mu sporo zlota i dodalem tyle grozb, ze przez dzien lub dwa powinien trzymac jezyk za zebami. -Teraz wiec pozostaje nam tylko czekac - rzekl Nicholas. Tuz przed switem do sali glownej Czerwonego Delfina wtargnela dosc liczna banda obszarpancow. Spiacy pod barem poslugacz natychmiast sie obudzil. Do jego zadan nalezalo miedzy innymi powiadamianie oberzysty o przybyciu gosci - niekiedy pojawiajacych sie o dosc dziwacznych porach - lub zebrakach czy zlodziejach. Ujrzawszy w dloniach przybyszow nagie miecze i tasaki, chlopiec wcisnal sie jeszcze glebiej pod bar. Nie zamierzal podnosic alarmu, majac na karku tylu rzezimieszkow naraz. Kiedy intruzi dotarli do wiodacych na pietro schodow, nagle zaczely sie otwierac inne drzwi do sali glownej, przez ktore do srodka wpadli zbrojni. Korytarze i pokoje natychmiast wypelnil jek stali uderzajacej o stal. W Czerwonym Delfinie rozgorzala zacieta walka. Nicholas i Ghuda pilnowali drzwi w glebi sali i dwu napastnikow - bez szczegolnego entuzjazmu - podjelo probe ataku na ich pozycje. Kiedy zobaczyli za plecami swych niedoszlych ofiar kilkunastu innych, palacych sie do walki zbrojnych, serce upadlo w nich do reszty. Jednoczesnie od szczytu schodow, przemagajac wrzawe walki, zagrzmial wladczy glos: -Stac! W imieniu szeryfa Freeport, zaprzestac walki! Zamknieci w sali glownej obszarpancy natychmiast sie poodwracali, kilku zas podjelo desperacka probe wywalczenia sobie drogi na zewnatrz. Szybko jednak zostali obezwladnieni przez grupke ludzi nad wyraz sprawnie wywijajacych palkami i mieczami. Dwu zginelo na miejscu, reszta zlozyla bron. Ci, ktorzy zostali na srodku komnaty, zbili sie w ciasna grupke, z wnetrza ktorej rozlegl sie ponury glos: -Poddajemy sie! -Render! - usmiechnal sie Nicholas do Ghudy. Zza kolejnych drzwi wylonili sie Amos i Harry w towarzystwie Williama Swallowa... zza innych wyszli Anthony, Marcus i Nakor. Ci ostatni odprowadzili ludzi Rendera do schodow, gdzie czekalo kilkunastu ludzi Patricka z Duncastle, ktorzy sprawnie wzieli obszarpancow w lyka. Amos tymczasem podszedl do skulonego za barem chlopaka i podal mu kilka zlotych monet. -Dobrze sie sprawiles. Powiedz twemu panu, ze dziekuje mu za to, iz pozwolil nam skorzystac z jego oberzy. Chlopak wzial pieniadze i ponownie znikl pod szynkwasem, Amos zas - niezbyt delikatnie - wepchnal Rendera do sporej sali na tylach izby glownej. Siedzieli tam za stolem czterej kapitanowie Freeportu. Rendera rzucono na kolana przed nimi, ci zas zmierzyli go surowymi spojrzeniami. Za Amosem do komnaty wkroczyl godnie William Swallow. -Wszystko, co mowil Amos, to prawda, co do slowa. Render i jego ludzie przyszli tu z morderczymi zamiarami. - Zajawszy swoje miejsce za stolem, Swallow ciagnal niewzruszenie: -Znasz prawo, Render. Twoj statek zostanie zajety, ty sam zas pojdziesz do lochu. -Nie! - wrzasnal Render. - To podly podstep! -Zanim wyniesiecie stad tego smiecia - odezwal sie Amos - chcialbym mu zadac kilka pytan. Byc moze zainteresuja was jego odpowiedzi. Swallow spojrzal na pozostalych kapitanow. Byli tu obecni wszyscy, oprocz Wrednego Piotra. Wszyscy tez zgodnie kiwneli glowami. -Kto ci zaplacil za napasc na Crydee? - spytal Amos. Render plunal pod nogi Amosowi, ktory natychmiast uderzyl go w pysk dlonia w skorzanej rekawicy. Wytatuowany kapitan runal na podloge, gdzie legl, krwawiac obficie z rozbitej wargi. Amos kleknal przy nim i powiedzial zlowrogim tonem: -Render, nie mam czasu ni ochoty, by traktowac cie lagodnie. Jak myslisz, ile czasu zajmie mieszkancom Freeport rozerwanie cie na strzepy, jesli wyrzucimy cie na ulice i rozpowiemy, zes sie sprzymierzyl z durbinskimi lapaczami niewolnikow i na najblizsze piec lat zepsules interesy z Dalekim Wybrzezem, pozbawiajac inne zalogi i ich kapitanow spodziewanych zyskow? Render wytrzeszczyl oczy, ale nie wykrztusil z siebie ani slowa. -Pomysl o wscieklosci tych, ktorzy nie zobacza ani sztuki zlota, teraz, kiedy ustanie handel z Crydee, Tulan i Carse. Pomysl o ludziach z Freeport, ktorzy nie beda juz mieli statkow do lupienia. Uczciwi zas kupcy najblizsze rynki zbytu znajda dopiero w Elarial albo w Wolnych Miastach. -Amos - odezwal sie Swallow - wszyscysmy slyszeli te pogloski, ale czy to prawda? -Prawda, Williamie - odparl stary pirat. - Miesiac temu ten dran poprowadzil ponad tysiac ludzi na Dalekie Wybrzeza i spalil do cna zamek w Crydee. Zniszczono tez fortece w Barran, napadnieto Carse i Tulan. Nie wiemy, jakie zadano im straty, nalezy jednak spodziewac sie, ze powazne. W ciagu kilku najblizszych lat nie bedzie tam handlu, a i na napasciach niewiele zyskacie. William porwal sie z miejsca z twarza blada od kipiacej wen furii. -Durniu! - ryknal na Rendera, - Sciagnales na nas zemste krolewskich! I za co? Render milczal zawziecie, Amos jednak chwycil go za jeden z kolczykow i wykrecil mu ucho. Wytatuowany kapitan zakwiczal z bolu, Amos zas powiedzial: -Moze dostal za te robote wiecej zlota niz mogl kiedykolwiek uczciwie zrabowac... mozecie poslac ludzi, by przeszukali ladownie jego statku... albo... I nagle stary wyga jednym szarpnieciem oderwal sakiewke, zwisajaca z pasa Rendera i zajrzal do niej do srodka. Sposrod zlotych monet i klejnotow wypadl na podloge wezowy pierscien. Amos podniosl go i podal Williamowi. -Widziales kiedys cos takiego? Swallow spojrzal i podal pierscien pozostalym. Zaden z kapitanow nie widzial podobnej ozdoby nigdy przedtem. -Czy ten dran jest tylko wynajetym sluga, czy pracuje dla tamtych z wlasnej checi? - spytal Nicholas. Amos chwycil Rendera za ramie i poderwal go na nogi: -Na to, by byc religijnym fanatykiem ten lajdak nie ma w sobie dosc ikry ni stanowczosci. Kupili go i tyle. -Amos, dziekujemy ci za ostrzezenie - odezwal sie Swallow. - Trzeba nam sie przygotowac na zemste ze strony Krolestwa. - I wymierzywszy palec w Rendera, warknal: - O swicie zadyndasz na sznurze! A kazdy czlonek twojej zalogi pojdzie w lyka i zostanie sprzedany Durbinczykom! -Z jego ludzmi robcie co chcecie - powiedzial Amos - ale Render jest mi potrzebny. -Do czego? -Chce znalezc jego mocodawcow! -Amos... - odezwal sie pojednawczo Swallow. - Nie mozemy go puscic. Jesli uniknie kary za takie swinstwo, coz beda warte postanowienia Rady Kapitanow? -Nigdy nie byly warte zbyt wiele - wzruszyl ramionami Amos. - Wszystko tutaj jest przymierzem opartym na chwiejnej rownowadze strachu, chciwosci i zadzy zysku. Zaden z kapitanow nigdzie nie dostrzegl przedsiewziecia na tyle dochodowego, by zerwac umowe... az wreszcie ktos pokazal Renderowi tyle zlota, ze duren stracil glowe. - Potoczyl wzrokiem po komnacie. - A skoro zgadalo sie o durniach, gdzie jest Wredny Piotr? -Powiadomiono go, ze ma sie tu zjawic, a bo co? - spytal Swallow. -Rozeslijcie wiesci, by go odszukano - westchnal Amos. - Podejrzewam, ze w tej napasci bralo udzial dwu idiotow. Czy Wredny krecil sie gdzies tutaj podczas ostatniego miesiaca? -Mowil, ze szukal lupu wedle wybrzezy Kesh - odpowiedzial Morgan. -Znajdzcie go, zanim zdazy ostrzec swoich mocodawcow, ze wiecie o ich sprawkach - poradzil Amos. - Zaproponuje wam pewna umowe. -Jaka umowe? - zdziwil sie Swallow. -Jesli pozwolicie mi pociagnac Rendera za jezyk, obiecam wam, ze nie bedzie zadnych represji ze strony Krolestwa. -A jakze mozesz obiecywac takie rzeczy? - oczy Swallowa zwezily sie niebezpiecznie. -Poniewaz jestem krolewskim admiralem Zachodniej Floty - odparl Amos. Kapitanowie wymienili pomiedzy soba spojrzenia. -No tak... - mruknal Szkarlatny. - Znaczy, wtedy wzdluz wybrzezy Queg, goniles za mna nie z powodu laski, jaka ci obiecano za moja skore? Amos przytaknal skinieniem glowy. -Czekajcie... pozwolcie mi rzec wszystko do konca, a decyzje podejmiecie potem. Nie mamy czasu ni ochoty, by zajmowac sie waszymi sprawkami tutaj. Chcemy odzyskac uprowadzona corke Diuka Martina i innych, porwanych z Crydee. Ktos podbechtal Rendera i Wrednego do tej roboty i poslal na nasze brzegi tysiac mordercow, wlaczajac w to durbinskich lapaczy niewolnikow i zabojcow z Tsurani. - I stary pirat opowiedzial kapitanom wszystko, co bylo mu wiadome, zakonczyl zas mowiac: - Tak wiec sami widzicie, ze mamy na glowie pilniejsze sprawy niz polozenie kresu waszej tutejszej dzialalnosci. -A co nas powstrzyma przed zatrzymaniem was tu jako zakladnikow, Amos? - spytal Swallow. -Jesli chcecie zobaczyc tu za miesiac lub dwa flote Aruthy, ktora zacznie wizyte od spalenia wszystkiego do szczetu, to prosze bardzo... nie krepujcie sie. Jedynym sposobem, byscie tego unikneli, jest dostarczenie mu jego kuzynki w jednym kawalku, idioci! -ryknal Amos. - Mam wam to namalowac czy co? -Oprocz tego mozemy sprawic, ze to sie wam oplaci - odezwal sie Nicholas. -Jakim sposobem? - spytal Swallow. -Zawieranie umow handlowych nigdy nie bylo moja mocna strona - zaczal Nicholas - ale widze, ze macie tu zyskowny interes, bo dostarczacie wszystkim, czego im trzeba. - Powiodl wzrokiem po pieciu kapitanach. - Moge wam obiecac, ze nie dotkna was zadne represje ze strony Krolestwa, przez okres najblizszego roku. Potem przyplynie tu statek, na pokladzie ktorego przybedzie krolewski przedstawiciel. Kazdy, kto zdecyduje sie zostac, jesli zlozy przysiege na wiernosc Krolowi i zobowiaze sie do przestrzegania obowiazujacego w Krolestwie prawa, otrzyma wybaczenie dawnych zbrodni. Kazdy, kto postanowi inaczej, bedzie mogl odplynac i zaczac "dzialalnosc" gdzie indziej. -I co bedziemy z tego mieli? - spytal wyzywajacym tonem Szkarlatny. -Spokoj ducha, na przyklad - odpowiedzial mu Marcus. -I ochrone, na wypadek gdyby w Kesh lub Queg zaczeto myslec, ze wasze wyspy moglyby ozdobic mapy ich posiadlosci - dodal Amos. -Kesh, Queg czy Krolestwo, co dla nas za roznica? - mruknal Swallow. - Tak czy owak pojawia sie gubernatorzy, prawo i poborcy podatkow. I koniec z nami. -Po czesci tak - rzekl Nicholas. - Na pewno koniec z piractwem. -Williamie - usmiechnal sie szeroko Amos - czy przypadkiem nie jestesmy juz odrobine za starzy na uganianie sie po morzach za statkami, jak podniecone mlodziki gonia za panienkami w Noc Letniego Przesilenia? -Owszem - kiwnal glowa William. - Jest cos w tym, co mowisz. Nadal jednak nie widze powodu, by wchodzic w ten uklad. Jesli mamy stac sie po prostu jednym z wielu portow Krolestwa... -A gdyby tak dzialalnosc we Freeport zwolnic od podatkow? Co by sie stalo, gdyby kazdy kupiec mogl tu handlowac, nie placac taryf celnych? -Aaa... to zgola co innego - rzekl Swallow. - Wielu by tu przyplynelo, nie zwazajac na spora odleglosc dzielaca na przyklad Queg od Freeport i Krondoru, bo niektore towary moglyby zapewnic nieliche zyski. -Nick, Krol nigdy na to nie przystanie - odezwal sie ostrzegawczo Amos. -Mysle, ze sie mylisz - rzekl Nicholas. - Podczas kilku ostatnich tygodni stalo sie jasne, ze Freeport jest dla nas zagrozeniem. Warto dla spokoju handlu stracic czesc dochodow. Zreszta pomysl tylko... Jezeli Kesh pozwala uzywac swoich portow kapitanom z Durbinu, dlaczego Krolestwo nie ma postapic podobnie w przypadku Wolnego Portu? -W rzeczy samej, dlaczego by nie? - zgodzil sie Amos. -Amos, czy mozesz sklonic Krola, by na to przystal? - spytal Swallow. -Ja pewnie nie... Ale jego bratanek... i owszem - odparl niegdysiejszy pirat, kladac dlon na ramieniu Nicholasa. -Bratanek? - zdumial sie Szkarlatny. -Przysiegniecie, ze to zostanie w tej komnacie - rzekl Amos - a sami potem zdecydujecie, jak powiedziec o tym ludziom, kiedy sie dogadamy. Ten chlopiec to Nicholas, syn Ksiecia Krondoru i kuzyn Margaret, porwanej dziewczyny. -Ja zas - odezwal sie Marcus - jestem jej bratem. I synem Diuka Crydee. - Na wspomnienie ojca zrenice Marcusa lekko sie zwezily, ale poza tym nie okazal zadnych emocji. -Mamy jakis wybor? - spytal William. -Nie zasluzyliscie na taka laske - przyznal Amos - ale wam ja damy. Macie rok do namyslu. -Dajcie mi jakis papier - odezwal sie Nicholas - i gesie pioro, a napisze list do ojca lub tego, ktory przyplynie tu pewnie w jego imieniu wiosna, jesli nie wrocimy. Ale przez rok musicie podjac taka albo inna decyzje. Swallow kiwnal glowa na znak, ze rozumie i zgadza sie na propozycje. -Patrick... - odezwal sie Nicholas. -Tak... Wasza Milosc? - szeryf wysunal sie do przodu. -Na razie wszystko ma zostac po staremu, ale jezeli kapitanowie postanowia sklonic mieszkancow do przyjecia naszych warunkow, chcialbym, zebys wasc przyjal stanowisko krolewskiego szeryfa Freeportu. Zgoda? Patrick kiwnal glowa i wstapil pomiedzy swoich ludzi. -Wy wszyscy - zwrocil sie Nicholas do pieciu kapitanow - dostaniecie listy zapowiednie i bedziecie mogli zaciagac zalogi jako kapitanowie zachodniej eskadry Floty Krolestwa. Kiedy zjawia sie tu okrety mojego ojca, lepiej dla was bedzie, jesli na masztach waszych statkow zalopocza krolewskie proporce. Sami zdecydujcie, kto z was ma objac dowodztwo i wyznaczcie oficerow. -A teraz ty... - zwrocil sie Amos do Rendera. - Powiesz nam, bratku, to wszystko, co trzeba nam wiedziec. Od ciebie tylko Render splunal Amosowi pod nogi. -Zadam, by uszanowano moje prawa kapitana i czlonka Rady! Nie jestesmy jeszcze czescia Krolestwa, Trenchard! Nie masz na mnie wyroku! Domagam sie, by oddano mi sprawiedliwosc! Amos spojrzal na pozostalych kapitanow: -Zamierzacie pozwolic, by ten... -Musimy, Amos - przerwal mu Swallow. - Dopoki ludzie nie przystana na przestrzeganie praw Krola, nie osmielimy sie zerwac poprzedniej ugody. W przeciwnym wypadku... -Powiedzieliscie, ze mozemy przepytac Rendera w zamian za utrzymanie Krolestwa z dala od waszych sprawek! - zagrzmial admiral. -Przedtem jednak przysieglismy na wlasna krew przestrzegac dotychczasowej ugody! - odpowiedzial rownie grzmiacym glosem Morgan przy aplauzie pozostalych. - Jesli mamy w tym piekle trzymac sie resztek honoru, to trzeba nam dotrzymywac slowa! -Amos, dostatecznie dlugo byles jednym z nas, by wiedziec, ze to prawda - rzekl pojednawczo Swallow. - Mozesz sobie byc morderca, zlodziejem, bluznierca... ale niech sie tylko rozejdzie, ze lamiesz raz dane slowo, a nikt juz nie wyplynie pod twoja komenda. -Sam bym chetnie poderznal gardlo temu draniowi! - warknal Morgan, lypiac zlowrogo na wieznia, - Ale wiaze nas jeszcze poprzednia umowa. Jesli ja zlamiemy, okazemy sie takimi samymi lajdakami jak on. -No dobrze, Render - kiwnal glowa Amos, zdejmujac kurtke i kapelusz. - jesli chcesz skorzystac z przywileju kapitanow... -Nie! - odparl Render. - Nie ty. On! - i wskazal Nicholasa. -To chlopak rzucil oskarzenie, a zreszta prawa Rady zabraniaja walki kapitana z kapitanem - dodal Swallow. -O co chodzi? - spytal Nicholas, zaskoczony rozwojem sytuacji. -Jako kapitan, Render ma prawo bronic swego imienia w pojedynku - odpowiedzial mu Amos, podchodzac don blizej. - Ty musisz go zabic! -Amos... - odpowiedzial mu cicho zmieszamy chlopiec. -Ja nigdy w zyciu nikogo nie zabilem! Obejrzawszy sie na Rendera, ktory zdazyl juz zdjac koszule, obnazywszy purpurowe tatuaze na piersi i grzbiecie, Amos rzekl Nicholasowi: -No... nie umiem sobie wyobrazic kogos, do kogo moglbys zywic mniejsza nienawisc, chlopcze. To wlasnie ten czlowiek jest odpowiedzialny za smierc twej ciotki, Lady Briany, i porwanie twej kuzynki... nie wspominajac o tej dziewczynie, ktora tak polubiles. -Nadal nie jestem pewien, czy zdolam go ot tak sobie zabic - rzekl ciagle jeszcze nie przekonany Nicholas. -Synu... nie bedziesz mial zbyt wielkiego wyboru - mruknal Amos. - Jesli odmowisz, on odejdzie stad jako wolny czlowiek. -Alez oni nie moga... -Moga, oczywiscie, ze moga, i co wiecej, niewatpliwie to zrobia. Tu nie Krolestwo i twoja pozycja nic tu nie znaczy. - Znizywszy glos i polozywszy obie dlonie na ramionach Nicholasa, dodal jeszcze: - Jemu z pewnoscia nie zadrzy reka i zabije cie, jesli dasz mu okazje, wiec uwazaj. Jesli zwyciezy, odejdzie stad wolny i z prawem odplyniecia, dokad zechce. Takie jest prawo kapitanow. Musisz go zabic. -A co z dziewczynami? Nie wiemy przecie... -Tych chlopcow - Amos wskazal kapitanow - los wiezniow obchodzi znacznie mniej niz ich wlasne karki. Daj im choc cien szansy, by rozwazyli to wszystko jeszcze raz, a dojda do wniosku, ze wziecie ciebie jako zakladnika przeciwko nadciagajacej flocie twego ojca nie jest wcale zlym pomyslem. O to, jak zdobyc informacje, bedziesz mial czas sie martwic, jesli wyjdziesz calo z pojedynku z tym czarcim synem. - W glosie starego wilka morskiego byly prawdziwa troska i obawa. - Musisz go zabic i szkoda gadania. Nicholas kiwnal wiec glowa, po czym zaczal zdejmowac kurtke i kamizelke. Z pomieszczenia szybko wyniesiono stoly i krzesla. Kapitan Szkarlatny nakreslil na podlodze szeroki krag kreda, Swallow zas ustawil na schodach czlowieka z kusza w dloniach, mowiac: -Zasady sa proste. Obaj wchodzicie do kregu, wychodzi zen jeden. Ten, ktory sprobuje uciec, zostanie uznany za zwyciezonego i dostanie belt w piers. Przeciwnicy weszli w krag majacy nie wiecej niz dwadziescia stop srednicy. -To tak jak walka w korytarzu do cwiczen - szepnal Harry Nicholasowi. - Patrz tylko na ostrze. Nicholas kiwnal glowa. Do ich zwyklych cwiczen nalezala walka w waskim korytarzu, gdzie zaden z przeciwnikow nie mogl cofnac sie zbyt szybko ani uchylic, nie ryzykujac rany. W takim pojedynku niewiele liczyla sie praca nog - istotna byla gra kling. Render wzial w dlon ciezka szable, przyjal pozycje i przeniosl ostrze za wlasna glowe. Nicholas wysunal wlasna glownie ku przodowi, wiedzac, ze przeciwnik zechce jednym cieciem pozbawic go glowy albo zablokowac jego atak. -Niech Banath, bog zlodziejow i piratow da w tym starciu zwyciestwo temu, kto ma racje - rzekl Swallow. I nagle gotow do walki Nicholas poczul przeszywajacy bol w prawej stopie. Jednoczesnie uslyszal swist powietrza pod ostrzem szabli Rendera i zaledwie zdazyl uniesc wlasna, by sparowac ciecie. Przyjmujac je na pioro, poczul wstrzas az w ramieniu. I pojal, ze to nie trening, nie cwiczenie z cywilizowanym przeciwnikiem, ale prawdziwa walka z kims, kto rzeczywiscie probuje go zabic. Serce mlodzika przeszyl skurcz strachu, ale codzienne wielogodzinne treningi ostatnich kilku lat zrobily swoje i ocalily mu zycie. Nad sparalizowanym obawa umyslem gore wziely wyuczone odruchy i Nicholasowi udalo sie z powodzeniem odeprzec kazdy atak. W niecala minute Render wykonal ponad dziesiec pchniec i ciec, ktore zostaly przez ksiecia odbite i zablokowane. Za kazdym jednak razem, kiedy opieral sie na prawej stopie, przeszywal go coraz silniejszy bol. Poczul zapach wlasnego potu, strach jednak kazal mu kurczowo trzymac sie zycia. Nadal nie potrafil zdobyc sie na atak. Harry okrzykami dodawal mu odwagi, ale jego pozostali towarzysze milczeli niczym zakleci. Render nacieral zaciekle, Nicholas zas twardo juz odpieral wszystkie jego ataki. Noga bolala go tak, ze mial ochote zawyc z bolu, pasc na posadzke i zwinac sie w klebek, zaciskajac na niej obie dlonie, dopoki nie ukoi przeszywajacych ja blyskawic - ale uczynic tak, znaczylo zginac. Render cial - i tym razem Nicholas zdolal sparowac i samemu zadac pchniecie, ktore do tego stopnia zaskoczylo wytatuowanego kapitana, ze zablokowal je z najwyzszym trudem i musial sie przy tym cofnac. Nicholas nie poszedl za ciosem, obezwladniony przez kolejny atak bolu, od ktorego zadrzaly mu az kolana. Ksiaze cofnal sie, spojrzal Renderowi w oczy i zmusil sie do zachowania rownego rytmu oddechu. -Bedzie bolalo - ostrzegl sam siebie cicho - ale jakos przezyjesz. To tylko bol, a ty nauczyles sie go ignorowac. Render natarl ponownie, znacznie ostrozniej niz poprzednio, bo przekonal sie, ze mlodzik, ktorego poczatkowo lekce sobie wazyl, potrafi byc niezwykle szybki. Nicholas nawet nie drgnal, pilnie tylko baczac na kazdy ruch przeciwnika. Render natarl, tnac z gory i z dolu, uderzajac to szybciej to wolniej i zmuszajac mlodzienca do przyjecia jego tempa. Nicholas odparl kazdy cios, skupiajac swa uwage na glowni wytatuowanego pirata. Usilujac utrzymac sie w rytmie natarcia przeciwnika, zapomnial o wszystkim... o bolu w stopie i smrodzie wlasnego strachu w nozdrzach. Nagle Render wychylil sie o cal za daleko i Nicholas blyskawicznie wykorzystal okazje, zadajac ciecie, ktore trafilo pirata w bark. Krew splamila tatuaze i jego biala skore, on sam jednak tylko lekko sie skrzywil. Nicholas postapil krok ku przodowi i natychmiast sie cofnal. I wtedy na ulamek sekundy zapomnial o koncentracji - bol przeszyl mu stope, az chlopak jeknal. Zachwial sie nawet, co Render natychmiast wykorzystal, nacierajac blyskawicznie, gdy ujrzal, ze cos odwrocilo uwage jego przeciwnika. Ksiaze z najwyzszym trudem zdolal sparowac ciecie w szyje, ale odczul cios az w lokciu. Odcial sie niemal na oslep - i poczul, ze jego ostrze grzeznie w zebrach Rendera. Tym razem wytatuowany pirat az jeknal z bolu i cofnal sie o krok, ale Nicholas poczul, ze zaczyna mu dretwiec ramie. Przerzucil szable do lewej dloni i zamrugal gwaltownie, by odzyskac bystrosc wzroku. Render stal przed nim, przyciskajac dlon do zeber, i w tejze chwili ksiaze uslyszal okrzyk Amosa: -Odslonil sie, chlopcze! Odslonil sie! Bij! Nicholas sprobowal natrzec i zatrzymal go kolejny skurcz bolu w lewej, wykrocznej teraz stopie. Cofnal sie i w tejze samej chwili Render skoczyl do ataku. Nicholas zdolal jakos zebrac sie w sobie, odbil w bok ostrze przeciwnika i natychmiast odpowiedzial pchnieciem, ktore tym razem gladko trafilo w wytatuowany brzuch. Render wytrzeszczyl oczy, jakby nie wierzac w to, co sie stalo, i z jego ust i nosa poplynely strugi krwi. Przez chwile patrzyl jeszcze ksieciu w oczy z osobliwym, pozbawionym nienawisci wyrazem - jakby chcial spytac: Dlaczego? Potem runal na grzbiet. Towarzysze skupili sie wokol ksiecia, a Amos zapytal: -Co z toba? Zrozumienie tresci pytania zajelo chlopcu dluga chwile - i zaczely trzasc sie pod nim nogi. Nagle zalamaly sie i Nicholas bylby upadl, gdyby w pore nie chwycili go Harry i Marcus. -Moja stopa... - wyjasnil cicho ksiaze. Przeniesiono go zaraz na najblizsze krzeslo, na ktorym usiadl. Pozwolil, by Harry sciagnal mu but, i az zamrugal oczami, kiedy spojrzal na swoja stope. Byla blada, z czarnymi i purpurowymi odciskami. -Wielcy bogowie! - steknal Harry. - Wyglada to tak, jakby kon ci ja przydeptal! -Co mu jest? - spytal Amos. Nakor potrzasnal glowa, ale nie odezwal sie slowem. Po chwili bol ustapil i wszyscy zobaczyli, ze stopie zaczyna wracac zwykly, zdrowy wyglad. Nicholasowi tymczasem przestalo wszystko tanczyc przed oczami. -O co pytales, Amos? -Pytalem, co ci jest. -Och, moje ramie... - Nicholas spojrzal i nie zobaczyl krwi. Podciagnawszy rekaw, ujrzal jedynie czerwona prege na lokciu, szybko ciemniejaca... nie dostrzegl jednak sladow rozciecia skory. -Widzialem, jak godzinami cwiczyles walke z bronia w lewej rece - odezwal sie Harry. - Dlaczego miales klopoty? -Nie wiem - przyznal Nicholas. - To chyba przez stope. Amos i jego towarzysze raz jeszcze spojrzeli na noge chlopca i nie zobaczyli niczego zlego. -Teraz wyglada inaczej! - zawolal Ghuda. Nicholas potrzasnal glowa. Jego stopa wygladala zupelnie normalnie. -Bolala - wyjasnil. - Za kazdym razem, kiedy na nia stapnalem, przeszywal ja ostry bol. W miare trwania walki bylo coraz gorzej. -A teraz boli? - spytal Nakor. Nicholas wstal, postawil stope na ziemi i oparl sie na niej. -Tylko troszeczke... o, juz przestalo. Nakor kiwnal glowa, ale znow niczego nie wyjasnil. Amos tymczasem odwrocil sie do pozostalych kapitanow: -I jak, czy to dla was dostatecznie sprawiedliwe? - Po czym wydal polecenie Marcusowi i Harry'emu. - Wezcie kilku chlopcow i udajcie sie z szeryfem. Chyba nie wyrazisz sprzeciwu? - spytal Patricka. -Nie - odpowiedzial zapytany. -Posluchaj - odezwal sie Amos do Marcusa. - Kiedy juz otoczycie zaloge Rendera, powiedz im, ze wykupie z niewoli kazdego, kto moze nam cos powiedziec o tych, ktorzy zabrali dziewczeta z wyspy. Interesuje nas tez, dokad tamci odplyneli. Wypytujcie ich oddzielnie, bo kazdy z tych bezboznych psow bedzie lgal na potege, by ocalic skore. Marcus kiwnal glowa i wyszedl razem z Harrym. Niegdysiejszy pirat odwrocil sie i zobaczyl, ze Nicholas wpatruje sie w trupa swego niedawnego przeciwnika. Twarz chlopca byla blada i wygladal tak, jakby zaraz mial dostac torsji. Stary wyga klepnal mlodzika po ramieniu. -Nie przejmuj sie, chlopcze. Przywykniesz do tego. Oczy Nicholasa z wolna wypelnily sie lzami. -Mam nadzieje, ze sie mylisz - odpowiedzial. Nie zwracajac juz uwagi na zdumione spojrzenia obecnych, podnioslszy kurtke i kamizelke, powoli ruszyl ku schodom i swojemu pokojowi. Obudzil sie dopiero nastepnego dnia i to dosc pozno. Pojmanie zalogi Rendera okazalo sie latwiejsze, niz myslano. Wszyscy jej czlonkowie byli na pokladzie statku, "Wladczyni Mroku", i czekali na rozkaz podplyniecia do "Drapiezcy", by go zajac. Okret Rendera otoczono szalupami, po czym wystarczylo kilka groznych okrzykow i obietnica, ze "Wladczyni" zostanie spalona posrodku portu, jesli jej zaloga natychmiast nie zlozy broni. Amos zwrocil uwage, ze piraci stawiali znacznie slabszy opor niz w podobnej sytuacji uczyniliby zeglarze Krolestwa, co przypisal temu, ze lotrzykowie zaciagaja sie i walcza dla lupu. Wszystko to zalatwiono jeszcze piec godzin przed switem, a Nicholas byl zbyt wyczerpany, by brac w tym udzial. Gdy otworzyl drzwi, uslyszal, ze ktos biegnie po schodach w gore. W chwile potem pojawil sie ciezko dyszacy Harry. -Co sie stalo? - spytal ksiaze przyjaciela. -Lepiej chodz i sam sie przekonaj. - Na takie slowa Nicholas skoczyl w dol za Ludlandczykiem. Dotarlszy do komnaty, w ktorej swa kwatere zalozyl Amos, znalezli go rozmawiajacego z Williamem Swallowem i Patrickiem z Duncastle. Ujrzawszy wchodzacych, Amos powiedzial: -Nie zyja. -Kto? - spytal Nicholas, obawiajac sie, ze w odpowiedzi uslyszy wiesci o smierci Abigail i Margaret. -Czlonkowie zalogi Rendera. Wszyscy nie zyja. Oczy ksiecia zwezily sie nagle, gdy mlodzieniec pojal implikacje tej wiadomosci. -Wszyscy, co do jednego? -Owszem - odparl Patrick, po ktorym widac bylo, ze z najwyzszym trudem powstrzymuje wybuch wscieklosci. - I kilku z moich ludzi tez. W nocy ktos zatrul wode w wiezieniu i zabil wszystkich, ktorzy tam byli. Stracilem pieciu straznikow i kucharza. -Nikt nie przezyl? -Nie... paskudna sprawa... Ktos mocno dosolil kolacje, wszyscy wiec domagali sie wody. Nie jestesmy okrutnikami, i dalismy im pic do woli. Straznicy jedli to samo, co wiezniowie, i teraz wszyscy sa martwi. -Jest cos jeszcze - dodal Amos. -W roznych rejonach miasta znaleziono kilkunastu martwych ludzi - rzekl William Swallow. -To pewnie ci, co brali udzial w napasci na Crydee - stwierdzil Amos. -Glowe dam, ze gdybysmy chcieli poszukac Wrednego Piotra i jego zaloge i znalezlibysmy ich na dnie morza. I pewnie razem z nimi moglibysmy znalezc tych zabojcow z Tsurani. Ktos zaciera wszelkie slady. -Wszyscy zostali otruci? - spytal Nicholas. -Owszem - kiwnal glowa Amos. - Nie jest to trudne, jesli masz do dyspozycji religijnych fanatykow gotowych na smierc. Zatrucie wody na statku jest nawet latwiejsze niz w wiezieniu. Zaloze sie, ze dzis w nocy kilka osob tez zostanie otrutych. Nie, zebym zalowal lajdakow, ktorzy brali udzial w rzezi Crydee, ale chcialbym miec choc jednego czy dwu, by wycisnac z nich troche informacji. -Rozesle wiesci po ulicach - zaproponowal Patrick - ze kazdy, kto bral udzial w rejsie na Dalekie Wybrzeza z Wrednym Piotrem albo Renderem polepszy sobie szanse na przezycie, jesli przyjdzie do nas i zlozy zeznania. -Nie spodziewaj sie zbyt wielkiego tlumu skruszonych - rzekl Amos, wstajac z miejsca. - Macie wiezienie pelne trupow, ktore dosc wymownie swiadcza, ze wasza obietnica nie jest wiele warta. -Do kata! - zachnal sie Patrick. - Zrobie wszystko, by do tych, co zechca sie przyznac, nikt nie mial dostepu. -I ty twierdzisz, ze to ja jestem naiwny, bo zbyt dlugo zylem uczciwie! - potrzasnal glowa Amos. - Co zrobilbys teraz, gdybys wzial udzial w tym lajdackim przedsiewzieciu? To samo, co ja. Wyprawilbys sie w gory i zylbys owocami i jajami ptakow ... i nie wrocilbys do miasta, dopoki bys nie osadzil, ze to, co chce cie zabic, opuscilo wyspe. Oczy Swallowa zwezily sie nagle. -To? - sciszyl nagle glos. - Co masz na mysli, mowiac "to"? -Uwierz mi, stary - rzekl Amos - ze lepiej, zebys nie wiedzial. - I zwracajac sie do Marcusa i Harry'ego, spytal: - Wiecie, co macie zrobic? -Owszem, mamy znalezc tamta dziewczyne - kiwnal glowa Marcus. Obudzilo go nagle przeczucie, ze nie jest w komnacie sam. Ghuda skinieniem glowy nakazal mu spokoj, jednoczesnie siegajac po miecz. I nagle rozlegl sie znajomy im juz glos: -Mowilam wam, ze wystarczy o mnie popytac. W nogach lozka Marcusa siedziala Brisa i mlodzieniec nagle poczul, ze jest niemal nagi. Szybko siegnal po koszule i spodnie. -Czy wiesz dokad zabrano wiezniow? Brisa przez chwile obserwowala mlodzienca, ktory - bez powodzenia - usilowal sie ubrac, nie wylazac spod koca. -Jestes tam calkiem niezle zbudowany, moj wsciekly panie. Jak masz na imie, bo zapomnialam? -Marcus - odparl opryskliwie. -Wiesz, kiedy jestes zdenerwowany, to potrafisz byc bardzo mily - dziewczyna usmiechnela sie szeroko, co dziedzica Crydee zirytowalo jeszcze bardziej. Zamiast jednak zawrzec gniewem, znieruchomial na chwile, potem zas opanowawszy sie nadludzkim niemal wysilkiem, dokonczyl wciaganie spodni pod oslona koca. Ignorujac bezczelne spojrzenia dziewczyny, odrzucil posciel i siegnal po buty. -Czego sie dowiedzialas? -Ile mi za to dacie? -A ile chcesz? - spytal kwasno. Dziewczyna udala obrazona. -Myslalam, ze mnie lubisz. Straciwszy wreszcie cierpliwosc, Marcus siegnal i zlapal ja za szczuple ramie. -Moze bys tak... I odkryl, ze ma sztylet przylozony do krtani. Puscil dziewczyne. -Tak juz lepiej - uslyszal. - Nie lubie, kiedy mnie tak sciskaja. Gdybys dal mi szanse, pewnie bym ci pokazala, jak lubie byc sciskana, teraz jednak zepsules caly nastroj i trzeba ci bedzie siegnac po zloto. I nagle Brisa poczula, ze teraz jej ramie chwycilo cos nieco tylko mniej twardego od imadla. Ghuda odciagnal ostrze sztyletu od krtani Marcusa. -Dosc tych zabaw, dziewczyno! - ucial najemnik. - I nie probuj wyciagac tego drugiego noza z buta. Zlamie ci reke i to bedzie twoj caly zysk - Ghuda odczekal chwile, po czym zwolnil chwyt. -Niech bedzie - skrzywila sie dziewczyna. - Tysiac suwerenow i powiem, co chcecie wiedziec. -Dlaczego uwazasz, ze zaplacimy az tyle? - spytal Marcus. Dziewczyna spojrzala nan ponuro. -Bo zaplacicie. Marcus zastanawial sie przez chwile. -Poczekaj tutaj. Wyszedl, by wrocic po chwili w towarzystwie Amosa i Nicholasa. -Ta dziewczyna twierdzi, ze wie, co sie stalo z wiezniami zabranymi z wyspy. Zada za to tysiac suwerenow. -Niech bedzie, sa twoje - rzekl bez namyslu Amos. - A teraz gadaj, dokad ich zabrano. -Najpierw zloto. Amos zgrzytnal zebami, ale rzekl: -Zgoda. Idziemy - zwrocil sie do pozostalych. -Dokad? - spytal Nicholas. -Na statek. - Kapitan dal znak Ghudzie, ktory znow chwycil dziewczyne za ramie. -Hej, co to ma znaczyc? - jeknela Brisa. -Dziewczyno, nie obnosze sie po pirackim porcie z tysiacami suwerenow w sakiewce. Mam je w kabinie. Nic ci nie grozi, masz na to moje slowo. Ale jesli lzesz, wyrzucimy cie za burte i do domciu bedziesz musiala dotrzec wplaw. Dziewczyna sarkala gniewnie, ale nie stawiala juz oporu. Amos szybko zebral pozostalych w oberzy czlonkow zalogi i wszyscy razem ruszyli do portu. Wieksza czesc marynarzy byla juz na pokladzie "Drapiezcy", a ci, ktorych brakowalo, nadciagneli zaraz za Amosem. Admiral przeszedl na wyzke rufowa, gdzie czekal juz pierwszy oficer, ktoremu po cichu wydal jakies polecenia. Potem powiodl dziewczyne i Nicholasa do swej kajuty. Marcus i reszta zostali na pokladzie. Po wejsciu do kajuty admiral skinieniem dloni polecil dziewczynie, by usiadla, Nicholasowi zas nakazal stanac przed drzwiami. -No wiec, dziewczyno... Gdzie sa wiezniowie? - spytal. -Moje zloto! - upomniala sie Brisa. Amos podszedl do stolu, za ktorym widac bylo klape w podlodze. Otworzywszy skarbczyk, wyjal zen ciezki worek i zwazyl go w dloni. Rozlegl sie chrzest wypelniajacych mieszek monet, Amos zas polozyl worek na stole i rozwiazal zaciskajacy go rzemien. Wyjawszy ze srodka garsc zlota, pokazal je dziewczynie i rzekl: -Oto twoje zloto. A teraz powiedz nam to, co chcemy wiedziec. -Dawaj zloto! - upierala sie dziewczyna. -Dostaniesz je, kiedy udowodnisz, ze wiesz, dokad zabrano wiezniow. Brisa zawahala sie i obserwujacy cala scene ksiaze pomyslal, ze ugrzezli w slepym zaulku, w koncu jednak dziewczyna rzekla: -Niech bedzie. Kiedy opowiadalam waszemu przyjacielowi, ze podazylam za rzezimieszkami do miejsca, gdzie ukryli wiezniow, nie powiedzialam mu wszystkiego. Umilkla na chwile i Amos ja ponaglil: -Dalej, dziewczyno. -Daleko od wyspy, na pelnym morzu, znalazlam zakotwiczony na plyciznie statek. Nigdy wczesniej takiego nie widzialam, a zdarzylo mi sie juz widywac rozmaite okrety. - Opisala wyglad statku Amosowi. - Wiecej niz kilkanascie lodzi przewozilo ludzi z wyspy na ten statek. Nie podplywalam za blisko, ale wiem, ze zabrali wszystkich, ktorzy byli na wyspie. -I dokad poplyneli? -Az tak dlugo balam sie tam tkwic, ale wiem, ze z tej plycizny jest tylko jeden kanal, ktorym musieli poplynac na poludnie i to przez kilka dni. Tamten statek mial znacznie wieksze zanurzenie niz wasz... wiecie o czym mowie. Amos kiwnal glowa. -Jesli az tak ciezko siedzial na wodzie, bedzie prawdopodobnie musial zeglowac z tydzien na poludnie, zeby wyplynac spomiedzy raf zalegajacych morza posrod wysepek. -Ale nie widzialas, dokad poplyneli - zauwazyl Nicholas. - Dlaczego sadzisz, ze wyplacimy ci to zloto? -Bo w dwa dni pozniej przyplynal tu keshajski kupiec z Taroom. Jego statek sztorm zagnal na zachod i w koncu ruszyli na polnocny wschod, by schronic sie we Freeport. Jeden zeglarz z tego statku opowiadal mi, ze przez kilka dni tkwil w bocianim gniezdzie i ktoregos wieczoru, w promieniach zachodzacego slonca zobaczyl zeglujacy prosto w objecia nocy najwiekszy okret, jaki zdarzylo mu sie ogladac. -O zachodzie! - rzekl Amos. - O tej porze roku to znaczy poludniowy zachod! -Ale Kesh lezy na wschodzie! - zauwazyl Nicholas. -A wszystkie wyspy ciagna sie stad prosto na zachod - dodala Brisa. -Przecie tam nic nie ma! - zdumial sie Nicholas. - To Morze Bezkresne. -Twoj ojciec pokazal mi kiedys kilka map - zaczal Amos. -Od Macrosa Czarnego! - przypomnial sobie Nicholas. - Te mapy ukazywaly inne kontynenty! Amos milczal przez chwile, a potem rzekl: -Otworz drzwi. Kiedy Nicholas uczynil, co mu kazano, Amos ruszyl ku stanowisku pierwszego oficera. Dotarlszy don, rzekl: -Panie Rhodes, zechce pan wyslac wiesci na brzeg, ze czlonkowie zalogi jak najszybciej maja stawic sie na pokladzie okretu. Ruszamy z wieczornym plywem. -Ay ay, kapitanie - odparl sluzbiscie Rhodes. -Moje zloto! - Brisa dopiero teraz zerwala sie ze stolka. -Dostaniesz je, dostaniesz - odparl Amos. - Kiedy wrocimy. -Kiedy wrocimy! - rozjuszona dziewczyna parskala niemal niczym kotka. - A kto ci powiedzial, ze mam ochote poplynac z wami na koniec swiata? Amos usmiechnal sie tak zlowrogo, ze obserwujacy go Nicholas w jednej chwili uwierzyl we wszystkie pirackie opowiesci starego wygi. -Ja, moja panno, ja. A jesli sie przekonam, ze kazalas nam scigac widma, spedzisz w wodzie nieco wiecej czasu, niz gdybys plynela stad do brzegu. Dziewczyna blyskawicznie siegnela po sztylet, Nicholas jednak byl na to przygotowany i jednym uderzeniem szabli wytracil jej ostrze z dloni. -Badz grzeczna! - ostrzegl, nie opuszczajac wymierzonego w nia sztychu. - Nic ci nie grozi tak dlugo, jak dlugo nie bedziesz sprawiac klopotow. Bardzo nam zalezy na tym, by odnalezc naszych bliskich i jesli sklamalas... przestaniemy zachowywac sie przyjaznie. Lepiej od razu powiedz prawde. Oczy dziewczyny przez chwile szybko badaly otoczenie, szukajac drogi ucieczki. Nie znalazlszy zadnej, dziewczyna rozluznila sie i rzekla: -Nie klamie. Tamten zeglarz opowiedzial mi wszystko dosc szczegolowo - to z pewnoscia byl ten sam okret. Znajdowali sie wtedy o szesc godzin na poludnie od Rafy Bednarza, na zachod od Wyspy Trzech Palcy. Wiecie, gdzie to jest? -Owszem - kiwnal glowa Amos. - Wiemy. -Godzine przed zmierzchem wezcie namiar ze sloncem piec rumbow na sterburte, a bedziecie prosto na jednym kursie z tamtym czarnym okretem. -Dziewczyno... - rzekl Amos - jesli mowisz prawde, dostaniesz swoje zloto i jeszcze cos ponadto. Teraz zas masz tu kilka kocow i urzadz sie jakos w schowku na liny. Trzymaj sie z dala od mezczyzn, bo jesli narobisz jakichs klopotow, to zakujemy cie w komorze lancuchowej, a tam jest znacznie mniej wygodnie. Zrozumialas? Dziewczyna ponuro kiwnela glowa. Zaraz potem wyzywajaco uniosla podbrodek w gore. -Moge juz isc? -Owszem. Czekajze! Nicholasie... - zwrocil sie Amos do mlodego ksiecia. -Tak? -Pilnuj jej, dopoki nie oddalimy sie od brzegu na tyle, by nie dalo sie uciec wplaw. Jesli zrobi choc krok w strone relingu, daj jej po lbie! -Z najwyzsza przyjemnoscia - usmiechnal sie posepnie Nicholas. Dziewczyna niemal spopielila go spojrzeniem, wyszla jednak z kajuty bez dalszych ponaglen i zupelnie spokojnie. Rozdzial 11 POSCIG Margaret wzdrygnela sie nagle.-Co sie stalo? - spytala Abigail. -Znowu to dziwne uczucie... - Margaret zamknela oczy. -I co jeszcze, powiedz? - dopytywala sie przyjaciolka. Od miesiaca, raz albo dwa razy dziennie, Margaret doswiadczala dziwacznych wrazen. Niekiedy przypominalo jej to dreszcz, kiedy indziej bylo jakby mrowieniem w calym ciele - nie bolesnym czy stwarzajacym poczucie zagrozenia, ale dotad jej nieznanym. -Jest blizej - rzekla Margaret. -Co jest blizej? -To, co sprawia, ze sie tak dziwnie czuje. - Margaret wstala i podeszla do okna. Dano im kabine na rufie okretu, nad sterowka. Jako jedne z dwu na tym poziomie - pod kajuta kapitanska - okno nie bylo duze, znacznie jednak wieksze od malenkiego luku w ich pierwszej kabinie. W nogach kazdego z dwu zwroconych ku oknu lozek byle male kanapki i stol pomiedzy nimi. Posilki przynosil milczacy sluga, ktory nie dawal sie wciagnac w najzwyklejsza nawet rozmowe. W zaleznosci od pogody, dwa razy dziennie wyprowadzano je na poklad, gdzie mogly skorzystac ze slonca i rozprostowac nogi. Pogoda byla zmienna, ale robilo sie coraz cieplej. Margaret wydalo sie to dziwne, poniewaz zblizal sie poczatek zimy, czlonkowie zalogi wcale jednak nie zwracali uwagi na coraz cieplejsze i bardziej duszne dni i noce. Dni zas nieustannie sie wydluzaly. Margaret glosno zastanawiala sie nad tymi anomaliami, ale na Abigail nie robilo to zadnego wrazenia. Ksiezniczka wspiela sie na lozko i nie bez wysilku otworzyla male okno. Mogla wytknac przez nie glowe i pogapic sie na ster, wokol ktorego klebily sie fale. Mozliwosc wietrzenia kabiny byla przyjemna odmiana po dniach spedzonych w dusznej ladowni mniejszego statku. Czesto sie zastanawiala, jak sie wiedzie mniej szczesliwym wiezniom - one same mialy wlasne koje, ale na pokladach niewolnikow bylo malo swiatla i zadnego przewiewu. Drzwi sie otworzyly i ukazala sie w nich znajoma twarz. Arjuna Svadjian sklonil sie na swoj niezwykly sposob - skladajac obie dlonie przed twarza i pochylajac sie ku przodowi. -Ufam, ze macie sie dobrze. - Dziewczyny nie daly sie zwiesc pozornej troskliwosci, teraz juz wiedzialy, ze bylo to zwykle powitanie. Odwiedzal je codziennie i za kazdym razem wciagal w pozornie bezsensowna i bezcelowa rozmowe. W jego wygladzie i zachowaniu nie znalazloby sie niczego zlowrogiego - byl czlowiekiem sredniego wzrostu, mial starannie przycieta brodke, jego odziez zas, choc skrojona z drogiego materialu, byla dosc prosta. Wygladal jak dosc dobrze prosperujacy przedsiebiorca i gdyby pojawil sie w Krolestwie, moglby bez trudu ujsc za kupca z jakiejs odleglej czesci Kesh. Pierwsza rozmowa okazala sie mila odmiana w monotonii podrozy, gdzie jedna minuta podobna by lado drugiej. Kabina byla oczywiscie znacznie wygodniejsza od miejsc, gdzie zamykano je wczesniej, nadal jednak pozostawala wiezieniem. Potem dziewczeta zaczely z nudow kaprysic i dawac bezsensowne albo wzajemnie sie wykluczajace odpowiedzi. Rozmowca nie zwracal na to uwagi, po prostu sluchal bez komentarzy i tyle. Zawsze towarzyszyl mu czlowiek, ktorego pierwszego dnia przedstawil imieniem Saji, a ktory niemal sie nie odzywal. Niekiedy zapisywal cos na skrawku papieru, ale glownie ograniczal sie do obserwacji. -Dzis moze zechcesz mi opowiedziec cos o twoim stryju, Ksieciu Anicie - odezwal sie Arjuna. -Akurat! Po to, zebyscie sie dowiedzieli, jak najlepiej prowadzic z nim wojne? Przybysz nie zareagowal na to oskarzenie. Zauwazyl jedynie spokojnie: -Prowadzic wojne przez tak rozlegly ocean to sprawa wielce trudna. - I spytal: - Znasz go dobrze? -Niezbyt dobrze - odpowiedziala Margaret. Arjuna nie byl czlowiekiem, ktory zdradza sie ze swoimi emocjami, w jego zachowaniu jednak pojawilo sie teraz cos, co kazalo Margaret pomyslec, ze jej odpowiedz przypadla mu do gustu. -Ale chyba kiedys sie z nim spotkalas? -Owszem, kiedy bylam dzieckiem - odpowiedziala dziewczyna. -A ty? - spytal Abigail. - Widzialas kiedy Ksiecia Aruthe? Abigail potrzasnela glowka. -Ojciec nigdy nie zabieral mnie na dwor. Arjuna szepnal cos Saji'emu w obcym jezyku i maly czlowieczek poczynil jakies notatki na swojej tabliczce. Przesluchanie trwalo dalej. Pytania - przynajmniej na pozor - wcale nie byly zwiazane z zadawanymi wczoraj i przedwczoraj. Trwalo to i trwalo, az kolo poludnia dziewczeta poczuly znuzenie, frustracje i nude. Arjuna jednak niewzruszenie zadawal pytania, jakby nie podlegal ludzkim uczuciom. W poludnie przyniesiono dziewczetom lekki posilek, Arjuna jednak nawet nie tknal jedzenia, tylko zwolnil tempo zadawania pytan, tak ze nadazaly z odpowiedziami, jedzac jednoczesnie suchary, suszone mieso i owoce, popijajac to wszystko pucharem wina. Wiedzialy, ze musza jesc, gdyz Abigail kiedys odmowila i skonczylo sie na tym, ze przyszlo dwu milczacych ludzi, z ktorych jeden chwycil ja z tylu za ramiona, drugi zas wmusil w nia jedzenie. Arjuna skomentowal to zwiezle, mowiac, ze dziewczeta musza zachowac sily i zdrowie. Po posilku przeprosil je grzecznie i uslyszaly, jak wchodzi do kabiny obok. Margaret podbiegla do okna i zaczela nasluchiwac, co robila za kazdym razem, gdy tamten wchodzil do kajuty. Przebywal tam jakis tajemniczy jegomosc, z ktorym Arjuna niekiedy odbywal pospieszne konferencje - nikt inny do niej nie wchodzil. Margaret kiedys zebrala na odwage i spytala o sasiada, Arjuna jednak calkowicie zignorowal pytanie i zadal swoje wlasne. Teraz slyszala ciche odglosy rozmowy, nie dalo sie z niej jednak niczego zrozumiec. I nagle znow doznala owego dziwacznego wrazenia, tym razem jednak bylo znacznie silniejsze. Jednoczesnie w kajucie obok ktos podniosl glos, jakby ostrzegajac rozmowce, i dziewczyna uslyszala odglos krokow zblizajacych sie do tylnej sciany. Wyjrzala przez male okienko na lewo i ujrzala, ze z okna obok wychyla sie jakas zakapturzona postac. Nieznajomy wysunal dlon i wskazal morze za okretem, wolajac jednoczesnie: -She-cha! Ja-nisht souk, Svadjian! Margaret szarpnela sie w tyl. Jej twarz zbladla okropnie, oczy zas niemal wyskoczyly jej z orbit. -Co sie stalo? - spytala Abigail, ujrzawszy trwoge na twarzy przyjaciolki. Margaret wyciagnela reke i ujela jej dlon. Scisnawszy ja mocno, powiedziala: -Zobaczylam naszego sasiada. On... to stworzenie wysunelo reke na zewnatrz. Byla pokryta zielonymi luskami. Oczy Abigail niespodzianie znow zaczely wypelniac sie lzami. -Jesli mi sie tu rozbeczysz - ostrzegla ja Margaret - dam ci w gebe i naprawde bedziesz miala powod do placzu. -Boje sie, Margaret - wyszeptala Abigail drzacym glosikiem. -A myslisz, ze ja to nie? - spytala przyjaciolka. - Nie wolno dopuscic do tego, zeby oni dowiedzieli sie o naszym strachu. -Sprobuje - obiecala Abigail. -Jest jeszcze cos. -Co mianowicie? -Ktos nas sledzi. Abigail znow otworzyla szerzej oczy i, po raz pierwszy od chwili porwania, pojawil sie w nich blysk nadziei. -Skad wiesz? I kto to jest? -Ta istota w sasiedniej kajucie poczula to samo, co ja ostatnio, i poskarzyla sie, ze ktos nas sledzi. -I ty to zrozumialas? -Uslyszalam ton... ten stwor nie byl zadowolony. W tym wszystkim, co ostatnio wyczuwam, jest cos znajomego, co mi sporo wyjasnia. -Co? -Wiem, kto za nami podaza. -Kto? -Anthony. -Anthony? - Abigail nie zdolala ukryc rozczarowania w glosie. -Nie jest sam, o tym moge cie zapewnic - potwierdzila Margaret. - Ja chyba wyczuwam jakos jego magie. - Na twarzy ksiezniczki pojawila sie zmarszczka. - Zastanawiam sie, dlaczego ja to czuje, a ty nie. -Kto zrozumie magie? - Abigail wzruszyla ramionami. -Jak myslisz, moglabys sie przecisnac przez to okno? Abigail ocenila wzrokiem szerokosc otworu. -Chyba tak... gdybym nie miala na sobie tej sukni. -Trzeba nam bedzie je zdjac - rozmyslala Margaret. -O czym ty myslisz? - spytala Abigail. -Ten drugi statek jest niedaleko za nami, doszlam wiec do wniosku, ze bedziemy mogly do niego dotrzec. Dobrze plywasz? Abigail potrzasnela glowa, jakby bala sie odpowiedziec. -W ogole nie umiesz plywac? - spytala Margaret z niedowierzaniem. -No nie... na spokojnej wodzie potrafie utrzymac sie na powierzchni. -Dobre sobie - parsknela Margaret. - Od urodzenia mieszka nad morzem i "potrafi utrzymac sie na powierzchni"! No dobrze... - spojrzala na przyjaciolke - ty utrzymasz sie na powierzchni, a w razie potrzeby ja cie jakos podciagne. Jesli ten statek plynie za nami, to i tak nie bedziemy musialy pozostawac w wodzie zbyt dlugo. -A jesli nas nie zobacza? -Bedziemy sie tym martwic, gdy przyjdzie na to pora - odparla beztrosko Margaret. I poczuwszy znajome mrowienie, dodala: -Nadplywaja, nadplywaja... Anthony pokazal kierunek, Amos zas spojrzal wzdluz jego ramienia i zawolal: -Panie Rhodes, dwa rumby w lewo! Nicholas, Harry i Marcus obserwowali maga przez chwile. -Nie wiem, skad mu sie bierze ta pewnosc, bo w Crydee wszyscy widzieli, ze niezbyt biegly z niego mag. -Moze i niezbyt biegly z niego mag - odpowiedzial Nicholas - ale Nakor utrzymuje, ze on po prostu wie, gdzie... - juz chcial powiedziec "jest Margaret", przypomniawszy sobie jednak o afekcie, jaki zywil dla dziewczyny Harry, zdolal zakonczyc zdanie inaczej: - ...sa dziewczeta. Isalanczyk jest tego pewien. Pug zas powiedzial, ze powinnismy sie trzymac rad Nakora. - Amos sklonil Anthony'ego, by za pomoca swej magii okreslal kurs trzy razy dziennie - rano, w poludnie i wieczorem. Nakor zas stal na dziobie i rozmawial z Calisem. Niedaleko zatrzymal sie tez Ghuda, pograzony we wlasnych myslach. -Absolutnie nie pojmuje - Harry lypnal okiem na morze - jak na tym nieskonczonym bezmiarze wod ktos potrafi okreslic polozenie swojego albo cudzego statku. Nicholas w duchu musial przyznac mu racje. Oprocz kilku malych chmurek na polnocy, niebo bylo rownie puste, jak otaczajacy ich ocean. Nic nie zaklocalo spokoju nieustannie naplywajacych skads fal. Podczas pierwszych trzech tygodni podrozy widywali niekiedy tu i owdzie male wysepki, wszystkie nalezace do lancucha Wysp Slonecznego Zachodu, i to jakos urozmaicalo jednostajna podroz. Kiedy jednak opadlo podniecenie, spowodowane swiadomoscia bliskosci celu poscigu, zaloge zaczela dreczyc monotonia. Napiecie zas pozostalo; kiedy pozwalala na to pogoda, Marcus przemierzal poklad jak zamkniete w klatce zwierze. Podczas szkwalow siedzial w kajucie i nie odzywal sie do nikogo. Nicholas i Harry usilowali zwalczyc monotonie, przylaczajac sie do wszystkich mozliwych czynnosci zalogi na pokladzie i pod nim - i stali sie w rezultacie ludzmi calkiem bieglymi w sztuce zeglarskiej. Nieustanna praca i skapo wydzielane racje zywnosciowe spowodowaly, ze obaj nieco zeszczupleli, Nicholas zas opalil sie na ciemny braz. Harry mial znacznie jasniejsza cere, co mocno mu doskwieralo, dopoki Anthony nie poradzil mu, by smarowal sie mascia (ktorej sklad sam wykoncypowal), w rezultacie czego chlopak opalenizna dorownywal teraz urwisom z plaz Crydee. Nicholas golil sie dokladnie, podczas gdy Marcus zapuscil brode i podobienstwo obu mlodzikow z wolna przestawalo byc tak wyrazne jak kiedys. Inni wynajdywali sobie wlasne sposoby walki z nuda. Nakor i Anthony na przyklad spedzali wiele czasu, omawiajac problemy zwiazane z magia - albo, jak to okreslal Nakor - ze sztuczkami. Ghuda zadowalal sie swoim wlasnym towarzystwem, niekiedy tylko nawiazujac rozmowy z Calisem. W miare trwania rejsu poglebialy sie cienie na twarzach czlonkow zalogi, bo Amos rozkazal zmniejszyc racje zywnosciowe. Kiedy wyruszali, uwazal, ze maja wystarczajaca ilosc prowiantu, teraz jednak, gdy nie wiedzial, czy jakis lad lezy tuz za horyzontem, czy trzeba im bedzie jeszcze zeglowac kilka tygodni, doszedl do wniosku, ze wskazana jest oszczednosc. A wraz z poczuciem niedosytu, jaki w oczywisty sposob towarzyszy racjonowaniu zywnosci, zeglarze zrozumieli, iz zapuscili sie na zupelnie nieznane im wody. Przez miesiac juz oto zeglowali, nie widzac za burta skrawka ladu - a te ostatnie, ktore widzieli, byly mizernymi lachami piasku i koralu, ktore trudno w rzeczy samej byloby nazywac ladem. A kiedy przepadly za rufa, okret otoczyly bezkresne wody. Nicholas wiedzial, ze przed nimi jest jakis lad. Przyjal to za pewnik, bo tak powiedzial mu ojciec. Teraz jednak stal oto na pokladzie okretu zeglujacego po wodach zwanych przez marynarzy Morzem Bezkresnym i plynal w rejony, do ktorych nigdy nie dotarl zaden statek plynacy pod flaga Krolestwa. Chlopiec nie mogl oprzec sie watpliwosciom i glosowi, ktory szeptal mu w duszy: A moze zeglarze maja racje, a te mapy sa jedynie wytworem w czyjejs fantazji? Dwie tylko rzeczy utrzymywaly spokoj wsrod czlonkow zalogi i kazaly im zajmowac sie obowiazkami: ostra zaprawa, jaka przeszli wczesniej w Krolewskiej Marynarce, i pewnosc siebie, z jaka Amos wydawal rozkazy. Marynarze mogli nie wierzyc - i w rzeczy samej niektorzy nie wierzyli - ze przy pomocy magii mozna wytropic jakis okret na tych bezmiarach, nie bylo wsrod nich jednak nikogo, kto bylby watpil, ze jesli jest jakis czlowiek zdolny do wyciagniecia ich z tych opalow, to jest nim Amos Trask. Nicholas spojrzal ku glownemu masztowi, gdzie w bocianim gniezdzie tkwil wypatrywacz, choc ksiaze nie bardzo liczyl na to, ze tamten dostrzeze okret, za ktorym podazali. Z opisu Brisy Amos wywnioskowal, ze jest to galeon, okret uzywany dawniej przez piratow z Queg. Galeony w pewnych okolicznosciach poslugiwaly sie wioslami. W takim przypadku ocenial, iz tamci poruszaja sie wolniej niz jego wlasny statek i mimo ich dziesieciodniowej przewagi na starcie moga dopedzic wrogow, zanim tamci zdolaja schronic sie w porcie macierzystym. Mlodzik skrycie liczyl, ze tak sie stanie - nudzil sie na pokladzie "Drapiezcy" coraz bardziej i czesto odkrywal, ze ni stad, ni zowad zaczyna rozmyslac o tym, jak tez mogloby sie potoczyc jego spotkanie z Abigail. Od czasu do czasu dreczyly go tez wspominki osobliwego spojrzenia, jakim obrzucil go konajacy Render, i chocby nie wiedziec jak sie staral, wspomnienie drgnienia rekojesci szabli w chwili, kiedy jej ostrze przeszywalo brzuch pirata, przyprawialo go o mdlosci. Nawet kiedy cwiczyl z Marcusem, Harrym lub Ghuda - co na nieustannie chyboczacym sie pokladzie nie bylo wcale latwe - przypominal sobie roznice, bo owa niezwykla latwosc, z jaka ostra glownia weszla w cialo Rendera, przeciwstawiala sie w jego wspomnieniach twardemu dzwiekowi scierajacych sie kling. A wspomnienie smierci przeciwnika znow sprawialo, ze dostawal torsji. Rozmawial o tym z Harrym i Ghuda, zaden z nich jednak nie potrafil pomoc mu w uporaniu sie z osobliwym uczuciem zbrukania. Niezaleznie od tego, jak usilnie probowal sie usprawiedliwic, tlumaczac samemu sobie, ze Render jest winien smierci ciotki, ze za jego sprawa zginelo setki ludzi, ze kwitnace miasto zmienil w dymiace ruiny i zgliszcza, mlody ksiaze nie potrafil przekonac samego siebie, ze postapil slusznie i sprawiedliwie. Byl na tyle bystry, ze nie podejmowal tego tematu w rozmowach z Marcusem - jakze bowiem mial powiedziec komus, komu zamordowano matke i porwano siostre, ze smierc mordercy i sprawcy porwania wywoluje w jego sercu poczucie winy? Z nikim zas nie omawial swej najglebszej troski i obawy - ze w razie potrzeby nie potrafi sie zmusic, by jeszcze raz kogos zabic. Na pokladzie pojawila sie Brisa i mlody ksiaze usmiechnal sie pod nosem. Nigdy wczesniej nie spotkal takiej dziewczyny, a jej zachowanie osobliwie go bawilo. W pewien sposob przypominala mu wuja Jamesa, jednego z doradcow Krola w Rillanonie, niegdysiejszego kompana i towarzysza przygod jego ojca. Teraz James byl oczywiscie szacownym baronem, ktory wespol z zona i dziecmi dosc regularnie bywal w Krondorze. W jego zachowaniu, pod pozorami oglady i uprzejmosci, bylo jednak cos z lekka wyzywajacego - Nicholas slyszal plotki, ze otoczony dzis powszechnym szacunkiem baron byl za mlodu krondorskim ulicznikiem i nie lada zlodziejaszkiem. Ta sama dzikosc i nonszalancja przejawiala sie i w zachowaniu Brisy - choc w dziewczynie tkwila jakby nieco glebiej i nie byla tak widoczna. Uzewnetrzniala sie jednak za kazdym razem, kiedy w poblizu pojawial sie Marcus. Nicholas i Harry wymienili spojrzenia. Ksiaze ujrzal, ze Harry usmiecha sie szeroko na widok zmierzajacej ku nim, wpatrzonej w Marcusa dziewczyny. Z powodow, ktorych nikt nie umial zglebic, Brisa szczerze chyba polubila czesto skwaszonego syna Diuka Crydee. Okazalo sie tez, ze wprost przepada za irytowaniem Marcusa przy kazdej nadarzajacej sie okazji - choc Nicholas nie dalby glowy za to, iz bylo to wylacznie irytowanie, niekiedy bowiem zbyt przypominalo mu to prowokacje. Dziewczyna potrafila tez zachowywac sie w sposob, ktory gdzie indziej stalby sie powodem skandalu. Doskonale radzila sobie z zeglarzami - bo choc byla dziewczyna, a wielu z nich zywilo tradycyjne uprzedzenia wobec kobiet na pokladzie, potrafila przeklenstwami zapedzic w kozi rog najwiekszych ordynusow, wspinala sie po takielunku niczym malpa i opowiadala najzuchwalsze ze wszystkich dowcipy. Obawy Amosa, ze niektorzy z mlodszych zechca wykorzystac jej obecnosc na statku w sposob, jak sie wyrazil, "naturalny", okazaly sie calkowicie bezpodstawne. Szczuplutka dziewczyna o zmierzwionej czuprynie i wielkich oczach potrafila niemal wszystkich zeglarzy na statku zmienic w zastepcow jej starszych braci - kazdy z najwieksza przyjemnoscia rozkwasilby gebe temu, ktory obrazilby ich malenka siostrzyczke Brise. Wszyscy zas z ogromna uciecha obserwowali, jak dziewczyna wpedza Marcusa w coraz glebsze kompleksy, wyrazajace sie poteznymi rumiencami, wypelzajacymi na jego policzki po kazdej slownej utarczce z Brisa. Ot i teraz, psotnica podeszla do miejsca, gdzie dziedzic Crydee stal z mina pelna juz rezygnacji i zaczela: -Hej, pieknisiu! Moze zechcialbys zejsc ze mna pod poklad i nauczyc sie kilku rzeczy? Czerwony jak rak Marcus odpowiedzial: -Nie. Ale i tak musze zejsc na dol. Jeszcze nie jadlem - Dziewczyna ruszyla za nim, dodal wiec wsciekly: - Jadani sam! - Brisa wydela wargi z udana uraza, a zagryzajacy wargi Nicholas i Harry rozesmiali sie dopiero, gdy Marcus zniknal we wiodacym pod poklad luku. -Dlaczego go tak przesladujesz? - spytal Harry. -Och, dzieki temu mam jakies zajecie - wzruszyla ramionami figlarka. - Jest tu okropnie nudno. Poza tym, jest w nim cos takiego, co mnie irytuje. Mysle, ze to ten jego calkowity brak poczucia humoru. On stanowi dla mnie pewne... wyzwanie. Nicholas poczul sie tym szczesliwszy, ze latwo mogl wyobrazic sobie siebie na miejscu Marcusa. Poczul nawet rodzaj sympatii dla kuzyna: ulicznica z Freeportu byla zywiolowa, niczym jedna z sil natury. Przyjrzawszy sie jej dokladniej, odkryl, iz nie umie oprzec sie wrazeniu, ze byla calkiem ladna w pewien... chlopiecy sposob. Po kilku dniach podrozy doszedl tez do wniosku, ze jej obszarpany przyodziewek i brudna powierzchownosc byly raczej rezultatem swiadomego wyboru dziewczyny niz jej niechlujstwa - ladna dziewczyna we Freeport byla narazona na liczne niebezpieczenstwa, a jesli nie mial jej kto bronic, to zwykle padala ofiara gwaltu i szybko trafiala do ktoregos z zamtuzow. Nieksztaltne i znacznie za duze szatki, i brud pokrywajacy kazdy cal obnazonej skory byly skutecznie kryjacym prawde przebraniem, i w rzeczy samej chyba czesto brano ja za chlopaka. Teraz, podchodzac do przyjaciol, Brisa zalozyla rece za plecy i zaczela pogwizdywac jakas bezimienna melodyjke. Nicholas parsknal smiechem. -Co cie tak bawi? - spytal Harry, znajacy zreszta odpowiedz. -Po prostu zastanawiam sie, jak szybko Marcus zdola wrocic na poklad. -No, ktoregos dnia moze ja zaskoczyc. -A... watpie, by cos zdolalo zaskoczyc nasza malenka ulicznice - odpowiedzial ksiaze. -A ja sie zastanawiam, jak tez ona by wygladala, gdyby ja odpowiednio ubrac - mruknal Harry. -Myslalem o tym samym - przyznal Nicholas. - Wiesz, ona wyglada calkiem milo... tylko te jej wlosy... za to ma bardzo ladne oczy. -O, to juz zapominamy o Abigail? - spytal niewinnie Harry. -Nie - odparl zimno Nicholas, ktorego nastroj zmienil sie w jednej chwili. -Przepraszam... to mial byc zart. -Kiepski zart - ucial ksiaze. -Jeszcze raz przepraszam - westchnal Harry. - Myslalem tylko, jak ona moglaby wygladac w jednej z tych sukien, jakie Margaret i Abigail mialy na sobie podczas ostatniej kolacji, na przyklad tej z koronkami tu, z przodu... Wyobraziwszy to sobie, Nicholas nie mogl sie nie usmiechnac. -Myslisz o tej... eee... nisko wycietej, jednej z tych, ktore moja mateczka uwaza za skandalicznie bezwstydne? -No... - Harry rowniez usmiechnal sie szeroko - Brisa ma dluga, piekna szyje i ladnie zarysowane ramiona. -Wyglada na to, ze nie ja jeden zapomnialem o tych, ktorych szukamy - rzekl uszczypliwie Nicholas. -Podejrzewam, ze masz racje - westchnal Harry. - Moze to ta nuda. Poza Brisa, od poznania Margaret i Abigail nie zwrocilem uwagi na zadna dziewczyne. We Freeport widzialem kilka calkiem niezlych, ale bylem zbyt zajety. Nicholas przytaknal ruchem glowy. -Jedno mnie tylko trapi... -Co takiego? - spytal ksiaze. -Zastanawiam sie, czemu ona wybrala Marcusa, zamiast mnie? Nicholas spojrzal bystro na przyjaciela i przekonal sie, ze ten zartuje tylko w polowie. -Kapitanie! - rozdarl sie w tej samej chwili wypatrywacz z bocianiego gniazda. - Ludzie za burta! -Gdzie? - wrzasnal Amos. -Dwa rumby na sterburte przed dziobem! Amos skoczyl do bukszprytu, a kiedy tam dotarl Nicholas, Harry i polowa zalogi deptali mu po pietach. Daleko przed nimi na wodzie widac bylo unoszace sie bezwladnie czarne figurki. -Lapacze niewolnikow! - niemal splunal Amos, ogarniety wsciekloscia. - Ci, co maja umrzec, ciskani sa na karme rekinom! -Jeden z nich zyje! - zapial z gory wypatrywacz. -Natychmiast opuscic lodz! - zakrzyknal Amos. - Przygotujcie sie do wziecia rozbitka na poklad! Zwawo, panie Rhodes! Okret postawiono w dryf i opuszczono lodz. Wioslarze naparli na wiosla, kiedy znow rozlegl sie okrzyk: -Rekiny! Amos spojrzal w kierunku, wskazywanym przez majtka. -Kiepska sprawa... brazowa pletwa... to ludojad. -Tam jest drugi - dodal Harry, wskazujac inny trojkat, przecinajacy fale ku nieruchomo unoszacych sie na nich ludziom. -Czy nasi ludzie moga dotrzec do rozbitkow przed rekinami? - spytal Nicholas. -Nie - odpowiedzial Amos - ale jesli zarlacz zlapie pierwej nieboszczyka, jest pewna szansa. Rekiny sa na swoj sposob dziwakami. Moga godzinami krazyc wokol ciebie albo zaatakowac w tej samej chwili, w ktorej wpadniesz do wody. Nie sposob orzec, co zrobia - i potrzasnal glowa. -Moze zdolam odwrocic ich uwage - odezwal sie Calis. Wyjal luk z pokrowca i szybko zalozyl nan cieciwe. Jednym plynnym ruchem osadzil strzale na majdanie, napial luk, wzial na cel blizszego rekina i zwolnil brzechwe. Stalowy grot blysnal w sloncu i ugodzil bestie tuz pod pletwa grzbietowa, powodujac zauwazalna fontanne krwi. Natychmiast tez trzy inne drapiezniki zmienily kurs i zamiast ku unoszacym sie na wodzie cialom, ruszyly na miotajacego sie dziko zarlacza. -Szczesliwy strzal - stwierdzil Amos. - Rekiny maja gruba skore. Rownie trudno byloby przebic stalowa zbroje. Zdejmujac cieciwe, Calis rzekl bez cienia chelpliwosci: -Szczescie nie mialo z tym nic wspolnego. Ludzie w szalupie wciagneli zdradzajacego slabe oznaki zycia czlowieka do srodka i zaczeli wioslowac ku okretowi. -Przygotowac nosze! - zawolal Amos. Gdy lodz dotarla do burty "Drapiezcy", czekaly juz nosze i dwu ludzi gotowych do wciagniecia nieboraka na poklad. Na pokladzie czekal Anthony. Zbadawszy skore nieboraka, wywrocil mu powieke i przylozyl ucho do piersi. Potem skinal glowa i rzekl: -Zniescie go na dol. Amos skinieniem glowy polecil dwu ludziom, by przeniesli nieboraka do kubryku. Potem zwrocil sie ku sterowce: -Panie Rhodes, zechce pan polozyc okret na poprzedni kurs. -Ay, kapitanie! -Jesli ktoremus udalo sie przezyc... - Amos podrapal sie po brodzie. -...to znaczy, ze nie zostalismy daleko w tyle! - dokonczyl z zapalem Nicholas. -Najwyzej dwa dni - uscislil Amos. Przez chwile szybko liczyl cos w myslach, potem powiedzial: - Jezeli sie nie pomylilem, powinnismy ich dopasc jutro o zmierzchu. - W oczach kapitana pojawil sie paskudny blysk i Nicholas nie musial zgadywac, o czym tez mysli czcigodny admiral. Kiedy Amos schwyta odpowiedzialnych za napasc i morderstwa w Crydee, zaplaca z nawiazka za swe zbrodnie. O zachodzie slonca Nicholas, Marcus i inni zebrali sie na srodokreciu. Amos z Nakorem zeszli pod poklad, by sprawdzic, czy uratowany rozbitek odzyskal przytomnosc. Siedzieli tam dosc dlugo, a ich towarzysze cierpliwie czekali. W koncu na pokladzie pojawil sie Amos, ktory skinieniem dloni wezwal do siebie Nicholasa i jego bratanka. Zostawiwszy pozostalych, obaj przeszli z kapitanem na przedni poklad. -Zyje, ale zycie ledwie sie w nim kolacze - zaczal Amos. -Kim jest? -Powiada, ze nazywa sie Hawkins i pracowal jako czeladnik u kolodzieja w Carse. -A wiec byl na tym czarnym okrecie! - rzekl Nicholas. -Owszem - Amos kiwnal glowa. - Powiedzial tez, ze zanim go wylowilismy, byl w wodzie dwa dni. O swicie kazdego dnia wraz ze smieciami wyrzucaja martwych lub tych, ktorzy sa zbyt chorzy, by wyzdrowiec. On przylgnal do kawalka jakiejs rozbitej skrzyni i dlatego jakos przezyl. Kaszle okropnie i Anthony podejrzewa, ze wlasnie dlatego cisnieto go za burte. To cud, ze ten czlowiek przezyl. -Wie cos o dziewczynach? - spytal Nicholas. -Tylko plotki. Juz pierwszej nocy oddzielono je od innych wiezniow. Wie zatem, ze sa na pokladzie, ale ich nie widzial. Slyszal od kogos, ze jeden z marynarzy mowil drugiemu, iz ze wzgledu na ich pozycje spoleczna trzymaja je w lepszych kabinach, ale nie wie niczego pewnego. -Amos... - odezwal sie Marcus. - czy zdolamy ich dopasc, zanim dotra do portu przeznaczenia? Stary pirat nie bez satysfakcji kiwnal glowa. -Owszem... chyba, ze lad jest blizej niz myslalem. - I spojrzawszy na zachodzace w glab morza slonce, dodal: - Kolor wod jest tu inny, wskazuje na glebie. Ale... - spojrzal w gore. - nie mam pojecia, gdzie jestesmy, nigdy bowiem przedtem nie widzialem tych gwiazd. Wiele znajomych skrylo sie podczas ostatniego miesiaca za polnocny skraj horyzontu, pojawily sie zas nowe, ktore u nas z rzadka jedynie widuje sie na poludniu. O ile dobrze pamietam tamta mape, od portow, do ktorych moga zmierzac nasi przyjaciele, dzieli nas jeszcze spora odleglosc. -Dluga podroz - zauwazyl Marcus. -Sadze, ze wedle tamtej mapy, ow tajemniczy kontynent od Krondoru dziela cztery miesiace zeglugi. Freeport opuscilismy ponad dwa miesiace temu... i mniemam, ze do ladu mamy jeszcze ze dwa tygodnie. - Niegdysiejszy pirat potrzasnal glowa. - Oczywiscie, jesli Anthony prawidlowo okreslil ich kurs. - I spojrzawszy na deski pokladu, jakby mogl przez nie zobaczyc nieboraka z Carse, dodal: - A nasz niemal martwy przyjaciel udowodnil nam, ze mlody mag mial racje. -Az powrotem jak sie dostaniemy? - spytal Nicholas. -Moge odnalezc kurs powrotny, zakladajac, ze beda nam sprzyjaly wiatry. Kazdej nocy zapisywalem kurs i szybkosc, a robilem to juz dostatecznie dlugo, by wiedziec, ze moge polegac na swoich zapiskach. Pojawily sie nowe gwiazdy, ale i te zaznaczalem na mapach. Moze zajmie nam to troche czasu, ale wracajac, powinnismy wyladowac gdzies pomiedzy Elarial w Kesh a Crydee. I odwrociwszy sie, poszedl na srodokrecie, zostawiajac obu bratankow z ich myslami. Kiedy Anthony pokazal sie na pokladzie, wygladal na mocno zmeczonego. Nicholas szybko podszedl do mlodego uzdrowiciela. -Co z nim? -Nie jest dobrze - rzekl Anthony. I dodal z wsciekloscia: - Te bydlaki znaja sie na rzeczy. Nawet jesli ow czlowiek wroci do zdrowia, nigdy juz nie bedzie wesolym i serdecznym kompanem. Komus, kogo miano sprzedac na targu, zlamano ducha! -Kiedy sie dowiemy, czy on z tego sie wygrzebie? - spytal Nicholas. Anthony wymienil spojrzenia z Nakorem i rzekl: -Jesli przezyje te noc, bedzie mial spore szanse. -Wszystko zalezy od niego samego - wzruszyl ramionami Nakor. -Nie rozumiem... - rzekl Nicholas. -Wiem - usmiechnal sie szeroko Nakor. - Kiedy zrozumiesz, przestanie cie bolec stopa. Niewysoki przechera ujal Anthony'ego za ramie i powiodl ku przeciwleglej burcie, gdzie mogli porozmawiac bez przeszkod. Nicholas spojrzal na Harry' ego, ktory wzruszyl ramionami i rzekl: -Pocwiczmy troche. - Wyciagajac szable z pochwy, dodal: - Jesli wkrotce bedziemy brali tamten statek, to chcialbym byc tak ostry, jak moja glownia. Nicholas kiwnal glowa na znak zgody, potem wyznaczyli pewna przestrzen na glownym pokladzie i zaczeli cwiczyc wymiane ciosow. Nakor przez chwile patrzyl na obu mlodzikow, potem zwrocil sie do Anthony'ego: -Dobrze sie spisales. Anthony, najwyrazniej zmeczony, przesunal dlonia po twarzy: -Dziekuje. Ale wciaz nie wiem, jaka w tym wszystkim byla twoja rola? Nakor wzruszyl ramionami: -O, zrobilem tylko pare sztuczek. Niekiedy to nie cialo potrzebuje uzdrowienia. Jesli troche pocwiczysz, bedziesz umial dostrzec w pacjencie i te inne rzeczy. Ja mowilem z jego duchem. Anthony zmarszczyl brwi: -Teraz przemawiasz jak jakis kaplan. Nakor zwawo potrzasnal glowa. -Nie, oni maja na mysli dusze. - Maly frant wygladal przez chwile, jakby nie bardzo wiedzial, co powiedziec, a potem rzekl: - Zamknij oczy. Anthony zrobil, co mu kazano. -Powiedz mi teraz, gdzie jest slonce? Anthony wskazal dlonia kierunek ku dziobowi. -No tak... - powiedzial Nakor z rozczarowaniem w glosie. - Ja chcialem, bys powiedzial, gdzie je czujesz. -Na twarzy. -To beznadziejne - mruknal Nakor z jeszcze wieksza niechecia w glosie. - Magowie... Namieszali ci we lbie w tym Stardock i napelnili mozg bzdurami. Dziwak zwykle bawil Anthony'ego, tym razem jednak mlodzieniec byl zbyt zmeczony. -O jakich bzdurach mowisz? Nakor skrzywil sie jak aktor, ktory ma przedstawic gleboka zadume. -Czy gdybys byl slepy, potrafilbys powiedziec, gdzie jest slonce? -Nie wiem - odpowiedzial Anthony. Okret lekko zadrzal uderzony fala, bo z powody zmiany wiatru Amos nakazal nowy kurs. -Slepiec moze poczuc na twarzy cieplo slonca i "spojrzec" na nie - rzekl Nakor. -Owszem - odparl Anthony. - Moge sie z tym zgodzic. -Uprzejmy z ciebie czlowiek - ucial Nakor. - Zamknij oczy ponownie. - Kiedy Anthony uczynil, co mu kazano, maly frant zapytal: - A teraz... czujesz slonce? Anthony zwrocil twarz w strone dziobu. -Tak. Z tej strony jest cieplej. -Doskonale... zaczynamy do czegos dochodzic - i usmiechnawszy sie szeroko, Nakor spytal: - Jak mozesz wyczuc slonce? Anthony zrobil mine zdradzajaca zdziwienie: -Nie wiem. Po prostu sie je czuje. -Ale ono jest tam, wysoko i daleko - Nakor wskazal dlonia miejsce, gdzie slonce w rzeczy samej wisialo nad horyzontem. -Grzeje - odpowiedzial Anthony. -Aaa... - mruknal Nakor, usmiechajac sie znowu. - A powietrze czujesz? -Nie... - rzekl Anthony. - Chociaz, czekaj wyczuwam wiatr. -Nie widzisz powietrza, ale mozesz wyczuc wiatr? -Czasami. Nakor usmiechnal sie tak szeroko, ze zawstydzilby dziadka do orzechow. -Jezeli moga istniec rzeczy, ktorych ty nie widzisz, i wnioskujesz o ich istnieniu jedynie na podstawie swej wiedzy, czy nie moze byc i tak, ze istnieja rzeczy, ktorych ty nie widzisz... i niczego o nich nie wiesz? -Przypuszczam, ze tak - Anthony wygladal teraz na prawdziwie zdumionego. Nakor oparl sie o reling i siegnawszy do swego wora, wyjal z niego pomarancze. -Chcesz jedna? Anthony odrzekl, ze w istocie, chetnie sie poczestuje. -Jak ty to robisz? -Co robie? -Zawsze masz tam pomarancze. Jestesmy niemal nieustannie na wodzie od dnia, kiedy - bez mala cztery miesiace temu - wyplynelismy z Crydee... a ty, o ile wiem, zadnej nigdy nie kupowales. Nakor wyszczerzyl zeby. -To taka... -Wiem, sztuczka, ale jak to robisz? -Ty bys to nazwal magia - rzekl Isalanczyk. Anthony potrzasnal glowa. -Ale ty nie... -Nie ma zadnej magii - zachnal sie Nakor. - Posluchaj, jest tak, jak powiedzialem: istnieja rzeczy, ktorych nie mozesz zobaczyc, one jednak mimo to sa. - Szybko zatoczyl reka szeroki luk. - Zrob tak, a poczujesz powietrze. - Nastepnie potarl kciukiem o wskazujacy palec. - Ale jesli zrobisz tak, to go nie poczujesz. - Wpatrzywszy sie w ocean, ciagnal dalej swoj wywod: - Wszechswiat jest zrobiony z bardzo dziwnego budulca. Nie mam pojecia, czym jest ten budulec, ale przypomina slonce i powietrze w tym, ze niekiedy mozna go poczuc, a nawet poruszyc. Teraz Anthony byl prawdziwie zaintrygowany. -Mow dalej. -Kiedy bylem chlopcem, moglem robic rozmaite sztuczki - ciagnal Nakor. - Wiedzialem, jak robic rzeczy, ktore zabawia ludzi z mojej wioski. Zostalbym wiesniakiem, jak moj ojciec i bracia, ale pewnego lata zdarzylo sie tak, ze przez nasza wioske przejezdzal wedrowny magik, ktory sprzedawal leki i zaklecia. Nie byl wielkim magiem, mnie jednak zafascynowaly sztuczki, ktore potrafil wykonac. Tego samego wieczoru poszedlem do niego i, pokazawszy mu niektore z moich sztuczek, spytalem, czyby nie zechcial wziac mnie na swego ucznia. Ruszylem z nim w swiat i nigdy juz nie zobaczylem moich bliskich. Bylem z nim kilka lat, az odkrylem, ze moje sztuczki sa lepsze niz jego, ze umiem wiecej niz on, ruszylem wiec ku swemu przeznaczeniu samotnie. Po wielu latach odrzucilem pozory i wszelkie pretensje do magii, poniewaz odkrylem, ze moge wszystko robic bez spiewow, ciskania proszkow w ogien, bez kreslenia znakow na piasku i bez tych innych glupstw. Po prostu robilem swoje i tyle. -Ale jak to robiles? -Nie mam pojecia. - Maly frant usmiechnal sie szeroko. - Widzisz, mysle, ze Pug jest bardzo madrym czlowiekiem, dlatego, iz wie, jak wiele jeszcze nie wie. Rozumie, ze dawno juz przekroczyl granice tego, o czym uczono go w mlodosci. - Jednym okiem Nakor lypnal teraz ku Anthony'emu. - Mysle, ze i ty mozesz przekroczyc te granice, trzeba ci jednak zrozumiec jedna, podstawowa prawde. -Jaka? -Nie ma zadnej magii. Jest tylko budulec, z jakiego stworzono wszechswiat, a magia jest nazwa, jaka mniej oswieceni ludzie nadaja temu, co wyczyniaja z tym budulcem. -Nazywasz to budulcem. Czy nie mozesz nazwac tego magicznym zywiolem? -Nie - Nakor parsknal smiechem. - Zawsze nazywalem to budulcem. I nie ma to nic wspolnego z magia. Wyobraz sobie taka niewielka odleglosc. Teraz wyobraz ja sobie dwa razy mniejsza. I podziel przez dwa... raz i jeszcze raz... Mozesz sobie wyobrazic cos tak malego? -Nie sadze - przyznal Anthony. -Madry to czlowiek, ktory zna swe ograniczenia - stwierdzil filozoficznie Nakor. - Ale mimo to, wyobraz sobie te przestrzen, i wyobraz sobie, ze tkwisz w niej w srodku... i wyobraz sobie, ze jest wielka... ogromna... wieksza niz najwieksza z komnat, jakie widziales... i zloz tam tak swoje palce. - Znow wyciagnal przed siebie dlon. - Potem zrob tak jeszcze raz... i jeszcze raz i jeszcze... W tej ostatniej komnacie - a bedzie ona prawdziwie mala - znajdziesz ow malenki budulec. -W istocie... jest maly - przyznal Anthony. -Gdybys mogl go zobaczyc, to zobaczylbys go wlasnie tam... -A jak go odkryles? -Jako maly chlopiec umialem po prostu robic sztuczki. Bylem zlosliwym dzieciakiem i potrafilem rozlac wiadro wody albo przeniesc spiacego kota na szczyt chaty. Moj ojciec, ktory byl szanowanym czlowiekiem w naszej spolecznosci, poslal do Shing Lai po kaplana z zakonu boga Dav-lu, tego samego, ktorego wy w Krolestwie zwiecie Banathem, a w prowincji, gdzie spedzilem dziecinstwo, zwano go Figlarzem. Przystawilem kaplanowi do tylka rozgrzane zelazo do pietnowania... i wszystko wyszlo na jaw. Kaplan polecil ojcu, by sprawil mi ciegi... co tez staruszek uczynil nie bez ochoty... a potem polecono mi, bym byl grzeczny, co tez czynilem przez caly niemal czas. Tak czy owak, doswiadczenie niemal calego zycia nauczylo mnie, ze moge robic te swoje sztuczki, poniewaz umiem manipulowac budulcem. Anthony potrzasnal glowa: -Mozesz nauczyc innych? -To wlasnie usilowalem przekazac ludziom w Stardock: kazdy moze sie tego nauczyc. Mlody mag potrzasnal glowa. -Mysle, ze gdybys sprobowal ze mna, nic by nam z tego nie wyszlo. -Hej! Ja juz cie ucze! - zasmial sie Nakor. - Budulec, o ktorym mowilem, jest tez i w naszym pacjencie pod pokladem. Energia jest wszedzie, a ja potrafie nia manipulowac. - Otwierajac swoja sakwe, polecil Anthony'emu: - Siegnij tu i wez pomarancze. Anthony wlozyl reke do wora. -Tu niczego nie ma. -To taka sztuczka - rzekl lagodnie Nakor. - Zamknij oczy. - Anthony zrobil, co mu polecono. - Czujesz ten szew na materiale pokrywajacym dno? -Nie. -Postaraj sie. Ow material jest bardzo trudny do wyczucia. Sprobuj sie skupic na koniuszku najdluzszego palca... tak jakbys chcial zaczepic o gwozdz tuz pod materialem... Czujesz go tam? Anthony skupil sie jak nigdy w zyciu. -Mysle... mysle, ze cos czuje. -Delikatnie odsun ten material w moja strone. -Chyba go gubie... nie, czekaj... mam! -Kiedy odsuniesz ten material, siegnij pod niego, a poczujesz pomarancze. Anthony siegnal... i wyjal owoc. Otworzywszy oczy, gapil sie nan przez chwile, a potem rzekl: -A... to na tym polega ta sztuczka. Nakor zdjal wor z plecow i podal go mlodemu magowi. -Zajrzyj do srodka - polecil. Anthony dokladnie zbadal ciezki, welniany wor, po czym rzekl: -Nie widze zadnego drugiego dna. - Potem dokladnie obmacal calosc. - Zadnej ukrytej przegrodki tez tu nie ma. -Bo i w rzeczy samej nie ma - parsknal smiechem Nakor. - Odsunales na bok budulec i znalazles waskie przejscie do innego miejsca. -Dokad? -A... do skladu owocow w Ashuncie, gdzie kiedys pracowalem. - Nalezy do pewnego handlarza, a kiedy tam siegasz, twoja dlon zawisa nad wielka skrzynia, w ktorej kupiec trzyma pomarancze. -No... - parsknal smiechem Anthony. - Wiec tak to robisz! To przetoka. -Nie mam pojecia - wzruszyl ramionami Nakor. - Z tego, co wiem o przetokach pomiedzy swiatami, tamte dzialaja nieco inaczej. To raczej szczelina w budulcu. -Ale dlaczego wdarles sie do skladu handlarza owocami, a nie, na przyklad, do czyjegos skarbca? -Bo za pierwszym razem, kiedy sprobowalem tej sztuczki, mialem ochote na pomarancze, a potem juz nie moglem przesunac szczeliny. -Brak ci dyscypliny umyslu - wytknal mu mlody mag. -Moze i tak... ale te wasze zaklecia sa niczym wiecej jak probami wprowadzenia umyslu w stan, w ktorym mozecie manipulowac budulcem. Tyle, ze nie wiecie, iz to wlasnie robicie. Mysle, ze Pug juz sie o tym dowiedzial. Nie wiaza go i nie krepuja Wyzsza, ani Nizsza Sciezka... ani zadna inna bzdurna sciezka. Wie, ze wszystko, co trzeba zrobic, to po prostu siegnac i zabrac sie za manipulacje budulcem. -Czy ten kupiec nie odkryl, ze gina mu pomarancze? - parsknal smiechem Anthony. -To spora skrzynia, a ja biore tylko kilka dziennie. Tragarze zas pojawiaja sie tam tylko raz lub dwa w tygodniu. Jedyna trudnoscia jest ukrywanie rzeczy na szczycie tej skrzyni, tak, zeby sakwa wygladala na pusta, kiedy ktos ja przeszukuje. Raz wlozylem tam kilka zlotych monet. Ktorys z tragarzy mial chyba swoj szczesliwy dzien. Anthony juz mial cos powiedziec, kiedy nagle nad pokladem rozlegl sie okrzyk wypatrywacza z bocianiego gniazda: -Okret, ahoy! -Gdzie? - ryknal Amos ze srodokrecia. -Na kursie, kapitanie! Amos skoczyl na dziob, gdzie zebrali sie juz inni. -Tam! - rzekl Calis, wskazujac dlonia. Nicholas oslonil oczy dlonia i, mruzac powieki, wpatrzyl sie w linie horyzontu, gdzie po chwili zobaczyl malenka, czarna plamke. -To oni? - spytal. -Owszem - odparl Amos. - Chyba, ze naszego przyjaciela Anthony'ego zawiodla jego magia. -Kiedy ich dopadniemy? - spytal Harry. -Nielatwo zgadnac - stary wyga potarl dlonia brode. - Zobaczymy, ile nam sie uda nadrobic dzis w nocy... wtedy bede mogl cos rzec. - Odwrociwszy sie ku rufie, zawolal: - Panie Rhodes, zechce pan poslac na gore jeszcze jednego obserwatora i drugiego na dziob! I niech pilnie wypatruja swiatel. -Ay ay, kapitanie - padla sluzbista odpowiedz. -Teraz pozostaje nam tylko czekanie - zwrocil sie Amos do towarzyszy. Rozdzial 12 KLESKA Wypatrywacz wskazal cos dlonia.-Statek, ahoy! -Gdzie? - spytal Amos. -Prosto na kursie, kapitanie! Amos stal z innymi na dziobie, majac za plecami ospale wstajace slonce. Zachodnia czesc horyzontu zakrywaly mgly, ale kilka chwil po tym, jak obserwator zidentyfikowal czarny okret, Calis rzekl: -I ja go widze. -Masz mlodsze oczy niz ja, elfie - mruknal Amos. Calis nie odpowiedzial, ale nazwany elfem lekko sie usmiechnal. A potem wskazal dlonia: -Ot, tam! W ledwie widocznej posrod blekitnoszarej mgly czarnej plamce okret zaglowy mogli zobaczyc jedynie ci, ktorzy cale lata spedzili na morzu. -Do kata! - zaklal Amos. - Nie nadrobilismy tyle, na ile liczylem. -Ile jeszcze zatem? - spytal Marcus. Amos odwrocil sie ku trapowi, wiodacemu na srodokrecie. -W tym tempie bedzie nam potrzebny tydzien! - I spojrzawszy w gore, zawolal: - Panie Rhodes! Trzy rumby na sterburte! -Okrzyk wywolaly w jednakiej mierze koniecznosc i gniew. - Skrocic zagle! Chce, by nasz statek poszedl tak ostro na wiatr, jak to tylko jest mozliwe przy tym kursie! -Ay ay, kapitanie! - ryknal Rhodes, zeglarze zas, nie czekajac na rozkaz, co tchu wspieli sie na wanty, inni zas sami skoczyli do knag, by zwolnic liny mocujace wielkie reje. Nicholas dognal Amosa na srodokreciu. -Myslalem, ze jestesmy szybsi. -Bo jestesmy. - Odparl Amos, wspinajac sie po trapie na kasztel rufowy. - Ale mamy rozne statki. Tamci sa najszybsi z pelnym wiatrem. My mozemy isc ostrzej na wiatr, mamy wieksza swobode manewru, ale, idac tym samym kursem, nie jestesmy wiele lepsi. -A gdyby zmienic kurs i zajsc ich z boku, a potem przeciac im droge. -Nicky... - usmiechnal sie Amos - to nie jest wyscig lodzi na rzece. Wokol siebie mamy mnostwo otwartej przestrzeni i kiedy znajdziemy sie w spodziewanym miejscu spotkania, oni moge zmienic kurs i byc juz o kilkanascie mil dalej. Nie. To poscig za rufa, choc wolalbym, by bylo inaczej. -Ale poscig po psiej krzywej trwa znacznie dluzej! - wybuchnal Nicholas, powtarzajac stary zeglarski dogmat. -Gdziezes to slyszal? - parsknal smiechem Amos. -Sam to powtarzales za kazdym razem, gdy czestowales nas opowiescia o tym, jak to ojciec i mateczka uciekali z Krondoru, a Jocko Radburn probowal was dopasc - usmiechnal sie Nicholas. -A niech mnie! - Amos rowniez sie rozesmial. - A wiec sluchales! - Obejmujac chlopca ramieniem i dajac mu zartobliwego kuksanca, dodal: - Bedziesz ulubionym wsrod moich adoptowanych wnukow! - Potem odepchnal chlopaka z udana szorstkoscia. -A teraz wynos sie z mojego mostka i nie osmielaj sie tu wlazic, nie spytawszy mnie o pozwolenie, Wasza Wysokosc! -Taaaest, kapitanie! - odparl usmiechniety nadal Nicholas. Opuscil kasztel, rad z chwilowego zlagodzenia napiecia, w jakim spedzil niedawne godziny. Wrociwszy na dziob znalazl tam tych samych, co poprzednio, wpatrzonych w niewielka, czarna plamke przed nimi. Calis i Marcus stali nieruchomo, niczym dwa posagi, a Harry nucil jakas melodyjke. Brisa polozyla dlon na ramieniu Marcusa, ten jednak w ogole chyba nie byl tego swiadom. Ghuda wyjal miecz i polerowal go szmatka, jaka zawsze nosil przy sobie. Nakor i Anthony po prostu czekali na dalszy rozwoj wydarzen. Nicholas zajrzal w twarz Anthony'emu. Mlody mag skupil wzrok na czyms w oddali, jakby usilujac cos dostrzec poprzez dzielaca okrety odleglosc. Margaret wzdrygnela sie nagle. Abigail wstala z kanapki i podeszla, by usiasc obok przyjaciolki. -Czy oni... - zaczela pytanie. -Anthony... - kiwnela glowka Margaret. W jej oczach zalsnily lzy. Abigail siegnela ku przyjaciolce i ujela ja za reke. -Co sie stalo? -Nie wiem, ale to uczucie... - Potrzasnela glowa i niespodziewanie sie usmiechnela. - Nie potrafie go opisac. Chodzi o sposob, w jaki Anthony do mnie dociera... i tyle. Wyraz twarzy Abigail mowil wyraznie, ze dziewczyna nie ma pojecia, co ma na mysli jej przyjaciolka. Mloda szlachcianka wstala i podeszla do okna, spogladajac na ocean. -Sa wiec gdzies tam. -Owszem. - Margaret podeszla do przyjaciolki. - I nagle jej oczy sie zwezily. - Tam! - powiedziala, z trudem opanowujac ogarniajace ja podniecenie. - To ta mala, czarna plamka! Abigail przez chwile patrzyla, potem szepnela glosem pelnym nadziei: -Tak, widze. To oni! Dziewczeta wbily wzrok w niewielka plamke, blagajac los o przyspieszenie poscigu. Staly tak przez godzine, usilujac dostrzec jakies szczegoly: bandere, zagiel... az uslyszaly kroki na zewnatrz kajuty. Margaret zamknela okno i zaraz potem weszli Arjuna i Saji. -Dobry wieczor - przywital sie chlodno Arjuna. Usiadl na kanapce, podczas gdy Saji poslusznie stanal u jego boku. -- Lady Margaret, co wiesz pani o miescie zwanym Sethanon? - spytal Arjuna. W ciagu nastepnych trzech dni czujnie wpatrywali sie w plynacy przed nimi statek. Kazdego ranka Nicholas i inni biegli na dziob, by zobaczyc, jakie postepy poczynili w nocy. Teraz mogli juz wyraznie zobaczyc zarys kadluba i zagli. Byl to wielki okret, przecinajacy fale z prawdziwie krolewskim majestatem, ale czlonkowie zalogi "Drapiezcy" nie dostrzegali w nim niczego pieknego. Gdzies okolo poludnia nad pokladami poplynal okrzyk wypatrywacza: -Kapitanie! Tamci zmieniaja kurs! -W ktora strone? - zagrzmial Amos. -W lewo! -Panie Rhodes! Zechce pan skierowac okret odrobine w lewo! - polecil Amos. -Co oni szykuja? - zawolal od dziobu Nicholas. Amos potrzasnal glowa, dajac do zrozumienia, ze nie ma pojecia. Potem ryknal do wypatrywacza: -Hej ty! Bacz pilnie na rafy! - I dodal, zwracajac sie do pierwszego oficera: - Panie Rhodes, niechze pan wysle dodatkowych obserwatorow na dziob i na gore. Zobaczmy, czy mozemy pojsc za nimi. Jesli tamci ida przez plycizny, chce, by wskazywali nam droge. -Kapitanie, woda zmienia kolor! - wrzasnal czlowiek na dziobie. Amos ruszyl na dziob, gdzie wychylil sie tak daleko, iz Nicholas musial zlapac go za pas. -Zaczynaja sie plycizny - rzekl Amos, wracajac do normalnej pozycji - ale dla nas niegrozne. - Inni zebrali sie nie opodal i na ich uzytek powiedzial: - Mysle, ze niedlugo ujrzymy lad. Bedzie to wyspa, a moze ten kontynent z mapy Aruthy. Hej ty! - zawolal do wypatrywacza w bocianim gniezdzie. - Pilnie bacz na tamten statek! Melduj natychmiast, jesli zmieni kurs lub skroci zagle! -Taaaest, kapitanie! Amos skinieniem dloni wezwal Nicholasa i innych kompanow, by zebrali sie wokol niego. -Ghuda ma najwieksze z nas wszystkich doswiadczenie zolnierskie, radze wiec wam, byscie sie go trzymali. - Spojrzal surowo na Nicholasa, Marcusa i Harry'ego. - Nie popadajcie w przesadny zapal i nie probujcie sami zdobyc tamtego statku. To diablo wielki okret i ma pewnie setke zolnierzy ponad zwykla obsade. Sytuacja moze sie zmienic zupelnie niespodziewanie. Jesli cos zmusi ich do zmiany halsu, moze sie okazac, ze dopadniemy ich szybciej, niz sie spodziewacie, lepiej wiec sie przygotujcie. I zycze wam szczescia. Okreciwszy sie na piecie, odszedl, Nicholas zas zwrocil sie do Ghudy. -Bilem sie juz na pokladach - mruknal stary najemnik. Spojrzawszy ponad ramieniem Harry'ego na odlegly statek, dodal: - Spora bestia, ma poklad wyzej niz my. Kiepska sprawa. Mozemy albo zeskoczyc z want, albo wdrapac sie przy pomocy lin z hakami do abordazu. Z want bedzie szybciej. Ci jednak, ktorzy przefruna na tamten poklad, beda musieli wrocic do burty i utrzymac reling, by wspinacze z hakami mogli wedrzec sie na gore bezpiecznie, inaczej dostana po lbie. Trzymajcie sie razem i pilnujcie sobie nawzajem grzbietow, bo podczas abordazu panuje zamet i nie ma linii. Czlowiek z tylu moze okazac sie wrogiem. Wy zas... - zwrocil sie do Nakora i Anthony'ego - lepiej zostancie na razie tutaj, dopiero potem bedziecie mieli zajecie przy rannych. -Znam sztuczke czy dwie, ktore moglyby wam pomoc - rzekl Nakor. -Nie watpie - rzekl sucho Anthony, kiwajac glowa na znak, ze zgadza sie z propozycja Ghudy. -Wy dwaj - zwrocil sie Ghuda do Calisa i Marcusa - przydacie sie najbardziej, jesli wespniecie sie na nasze reje i zrobicie uzytek ze swoich lukow. Wybierajcie cele starannie, bo jesli tamci maja oddzial abordazowy, to z pewnoscia posla na reje kilkunastu kusznikow. -Nasze luki maja wiekszy zasieg niz jakakolwiek kusza - rzekl Calis. -Jesli maja kusze, to zalatwimy sie z nimi, zanim tamci zdaza sie do nas zlozyc - przytaknal Marcus. -Na koniec ostatnia rada - rzekl Ghuda. - Wiem, ze nie bedzie to latwe, ale sprobujcie odpoczac teraz, kiedy mozecie. Po rozpoczeciu bitwy bedziecie musieli wytezyc wszystkie sily i zmysly, a zmeczony wojownik czesciej popelnia bledy. - Powiedziawszy to, przysiadl obok burty, podciagnal nogi i otuliwszy sie plaszczem, pograzyl w drzemce. Harry i Nicholas odeszli na bok. -Jak on zdolal zasnac? - spytal zdumiony Ludlandczyk. -By wal juz w roznych opalach - kiwnal glowa z uznaniem Marcus - wiec niewiele rzeczy zdola go przerazic. -Moze i masz racje... - pokrecil glowa Harry - ale watpie, bym ja kiedykolwiek potrafil zasnac ot, tak sobie, jak on. -Widzialem, jak w Crydee udalo ci sie to bez trudu - rzekl Nicholas. Harry musial przyznac przyjacielowi racje. Wspomnienie pozornie nie majacych konca wysilkow, by ulzyc cierpiacym, jakie staly sie ich udzialem po powrocie z lowow do spalonego grodu, przyprawilo wszystkich o ponury nastroj. Nawet Brisa, ktora podczas calej tej rozmowy stala z boku, zrezygnowala z zartow czy zlosliwych komentarzy. Nicholas patrzyl na odlegly okret i zastanawial sie, co znajda na jego pokladzie. W koncu odsunal od siebie niemile mysli i udal sie do kabiny, by nieco odpoczac. Margaret otworzyla okno. Katem oka zauwazyla jakis ruch i szybko sie cofnela, zanim zdolal ja zobaczyc mieszkaniec sasiedniej kabiny. Ostrzegawczo podniosla palec, by uciszyc Abigail, i zaczela nasluchiwac. Uslyszala glos Arjuny mowiacego tym samym jezykiem, co ow jaszczurowaty stwor - pelnym gardlowych i syczacych dzwiekow. Stwor odpowiedzial - i jesli Margaret mogla ocenic cos, co brzmialo tak obco, w jego glosie brzmialo niezadowolenie i gniew. Abigail podeszla i wyjrzala przez bulaj. Scigajacy ich statek byl teraz dobrze juz widoczny i nawet nieobyta z morzem dziewczyna mogla sie przekonac, ze byla to jednostka z Krolestwa. -Kiedy sprobujemy ucieczki? - spytala szeptem. Margaret potrzasnela glowka i wyciagnela reke, by zamknac okno. -Mysle, ze rano beda dostatecznie blisko - wyszeptala w odpowiedzi. - Jesli wszystko pojdzie tak, jak sie spodziewam, sprobujemy wlasnie wtedy. Bedzie nas dzielila odleglosc mniej wiecej mili, a tyle powinnysmy przeplynac bez klopotow. Abigail nie byla tego taka pewna, ale dziarsko kiwnela glowka. W tejze samej chwili otworzyly sie drzwi i wszedl Arjuna. -Panie... - rzekl, zwracajac sie do obu dziewczat i klaniajac sie na swoj dziwaczny sposob, do ktorego zdazyly juz przywyknac. -Niewatpliwie raczylyscie zauwazyc, ze scigaja nas... eee... jacys natreci. Choc nie wywiesili flagi Krolestwa, zywimy podejrzenia, ze to statek z waszej ojczyzny. Kiedy sie upewnimy, wyrzucimy za burte jednego z wiezniow, jako ostrzezenie dla tamtych. -Wygladalo na to, ze peszy go nieco ow brak pewnosci. - Moze byc jednak i tak, ze to piraci z Freeportu, i wtedy trzeba nam bedzie uciec sie do innych srodkow. Chcialbym was przekonac, ze choc moze sie wam wydawac, iz ratunek jest blisko, w rzeczy samej sprawy maja sie zupelnie inaczej. Zebyscie nie popelnily jakichs glupstw, musimy przedsiewziac pewne srodki. - Odwrociwszy sie, kiwnal dlonia i do kajuty weszlo dwu czlonkow zalogi. Milczacy marynarze odsuneli dziewczeta na bok, po czym wyjawszy zza pasow mloty i gwozdzie zaczeli wbijac te ostatnie w rame okna. -Kiedy uporamy sie z natretami, pozwolimy wam ponownie na otwieranie okna. - Zeglarze ukonczyli dzielo i Arjuna wyszedl, zostawiajac dziewczeta samym sobie. -I co teraz? - spytala Abigail. Margaret zbadala gwozdzie i podjela probe wyciagniecia jednego palcami, nie mogla jednak uchwycic dobrze glowki. Zdesperowana zaklela brzydko, potem zas zaczela rozgladac sie po kajucie i jej wzrok padl na maly stolik. Byl ciezki, tak by nie przesuwal sie podczas chwiejby, na miejscu jednak trzymaly go jedynie kolki przybite do podlogi. Margaret przyklekla na lozku i skinieniem dloni wezwala na pomoc Abigail. Dzialajac razem, zdolaly uniesc stolik, choc nie przyszlo im to latwo. -Dobrze, opuscmy go - sapnela ksiezniczka. Gdy stolik znalazl sie na swoim miejscu, Margaret mruknela: -Mysle, ze rzucimy nim w okno. -Uda sie? -Jesli przedtem zdejmiemy te suknie, a potem rozwalimy okno stolikiem, wylamiemy dosc szkla i drewna, by przecisnac sie na zewnatrz. Moze sie troche poranimy, ale powinnismy sie wymknac, zanim tamci wbiegna i nas powstrzymaja. Abigail nie wygladala na przekonana, ale kiwnela glowka. -Teraz pozostaje nam tylko czekac ranka. Margaret usiadla i pograzyla sie w rozmyslaniach, w ktorych sporo miejsca zajmowaly pletwy, przecinajace niekiedy wode za okretem. Calis stal na dziobie i, zacisnawszy jedna dlon na linie mocujacej bukszpryt, patrzyl przed siebie. Mlody pol-elf mial wzrok najbystrzejszy ze wszystkich i od dobrej juz chwili wypatrywal czarnego okretu, kiedy dolaczyl don Nicholas. -Sa ciagle przed nami? - spytal ksiaze. -Owszem - odparl elf. - Wygasili w nocy swiatla i zmienili kurs, by nas zgubic, Ale Anthony co godzina podawal kapitanowi poprawki. Nicholas wytezyl wzrok, nie zobaczyl jednak niczego. Minuta ciagnela sie za minuta i wkrotce mlody ksiaze odkryl, ze tuz obok stoi Marcus, za ktorym widac bylo Brise i Harry'ego. Brisa kulila sie, gdyz doskwieralo jej chlodne powietrze poranka, i niespodzianie przytulila sie do Harry'ego, ktory objal ja ramieniem, robiac mine jednako zdziwiona, co uradowana. W miare, jak plyneli coraz dalej na poludnie, pogoda robila sie coraz cieplejsza - Amos niedawno osadzil, ze musieli minac rownik i teraz plyneli ku poznej wiosnie. Slyszal o odwroceniu por roku w poludniowych rejonach Konfederacji Keshajskiej, nigdy wczesniej jednak nie zapuscil sie tak daleko. Wschodnia polac nieba rozjasnilo slonce, jednoczesnie zas Calis podniosl reke: -Tam! Nicholas wytezyl wzrok i rzeczywiscie zobaczyl okret - czarna plame na szarym tle przedswitu. Teraz mozna juz bylo rozroznic kadlub z wysokim forkasztelem i tylny, trojkatny zagiel. Wszystkie inne zagle byly zwiniete, okret zas plynal pod wiatr. Na dziobie pojawil sie Amos, ktory przez chwile przygladal sie wrogom, az wreszcie rzekl: -Paskudna balia, prawda? -Ile jeszcze? - spytal Marcus. Amos lypnal okiem ku wrogom: -Dopadniemy ich przed poludniem. -Ziemia, ahoy! - ryknal wypatrywacz. -Gdzie? - spytal Amos. -Prosto na kursie! Wszyscy wytezyli wzrok i zobaczyli, ze szary polmrok zaczal sie rozjasniac. Powietrze stalo sie nagle przejrzyste, jakby wskutek uniesienia jakiejs zaslony, i zebrani na dziobie ujrzeli wyraznie to, co przed chwila jeszcze widzial tylko obserwator. -Do kata! - zaklal Amos. - A coz to takiego? Nad skalista plaza wznosilo sie gigantyczne, ciagnace sie jak okiem siegnac urwisko. W najnizszym punkcie mialo przynajmniej cztery setki stop, a najwyzszym ze trzy razy tyle i wznosilo sie stromo, niczym kamienna sciana. W promieniach switu lsnilo rozowo i zoltawo, na szczycie zas bylo pomaranczowe. -Obserwatorzy, na reje! - zagrzmial Amos. - Bo wpakujemy sie na mielizne! - Kilku zeglarzy natychmiast wspielo sie na wanty i zaczeli wypatrywac oznak lach piachu lub innych grozacych okretowi na plytkich wodach niebezpieczenstw. -Spojrzcie! - rzekl Amos, wskazujac odlegle zaledwie o sto stop od okretu, wystajace z wody po prawej stronie zeby skal. Nad wodami niosl sie teraz niezbyt donosny, ale wyrazny szum lamiacych sie na nich grzywaczy. - A niech to! Podczas minionej nocy moglismy przynajmniej tuzin razy wpakowac sie na skaly lub mielizne. Ruthia musi nas kochac! -Czy oni umyslnie nas tu sciagneli? - spytal Nicholas. -Mozliwe - odparl Amos. - Ale ich krypa ma wieksze zanurzenie niz nasza, musza wiec znac bezpieczny szlak. Zamknawszy oczy, milczal przez chwile. - Probuje sobie przypomniec te mape, ktora pokazywal mi twoj ojciec. Jesli pamiec mnie nie zawodzi, patrzymy wlasnie na kontynent zwany Novindus, a to sa jego polnocno-wschodnie wybrzeza - Gestykulujac zwawo, ciagnal dalej: - Gdzies tam, na poludnie, odlegly mniej wiecej o tydzien zeglugi, powinien byc polwysep, gdzie brzeg cofa sie ku polnocy, ku jakiemus miastu. Nicholas rowniez widzial wspomniana mape, pamietal z niej jednak mniej szczegolow od Amosa. -Skrecaja, kapitanie! - ostrzegl Calis. Anthony, ktory w milczeniu obserwowal wrogi okret, zachnal sie nagle i rzekl: -Cos na nas idzie. W tejze samej chwili rozlegl sie glosny grzmot, towarzyszacy poteznemu wyladowaniu energii. Wymachujacy bezladnie rekoma i nogami obserwatorzy, wrzeszczac dziko, runeli z rej do wody. Nicholas poczul sie nagle tak, jakby jego cialo stalo sie przewodnikiem dla blyskawicy, ktora ugodziwszy go w glowe, przeplynela przezen ku pietom i pokladowi. Ponad okrzyki grozy wybil sie przenikliwy wrzask Brisy, a kiedy ksiaze odzyskal zdolnosc widzenia i rozejrzal sie wokol siebie, ujrzal stojacego z wydobytym mieczem Ghude i wypatrujacego bezimiennego wroga oraz ponurego jak zwykle Calisa. Nagle Nicholas ponownie poczul cos niezwyklego: znow po jego skorze przebiegly dreszcze, a wlosy stanely mu deba. W swietle rzucanym przez pajeczyne tanczacych po pokladzie i takielunku blyskawic ujrzal, ze wlosy jego przyjaciol rowniez stercza im na wszystkie strony, otaczajac ich glowy jakby wachlarzami. Potem zapadla cisza. -Co u li... - zaczal Amos. Okret zaczal nagle bezwladnie przetaczac sie z burty na burte. -Niech mnie grom spali! - wrzasnal Amos, rzucajac sie ku relingowi. Spojrzawszy w wode, zaklal prawdziwie paskudnie. - Nie mamy wiatru! -Alez to niemozliwe - zachnal sie Nicholas. - Spojrz! Czarny okret wrogow oddalal sie coraz szybciej w lewo, idac pod pelnymi zaglami i z wiatrem. -Nie rozumiem jak... -Magia - rzekl Anthony. -Eee... zwykla sztuczka - sprzeciwil sie Nakor. - Wyssali wiatr z powietrza wokol nas, pozbawiajac je energii. Paskudna rzecz. Amos poczul sie tak, jakby po raz pierwszy w zyciu zawiodly go i zdradzily jego wlasne oczy. Na piecdziesiat jardow w kazdym kierunku od okretu wody byly spokojne i nieruchome, a o krok dalej wiatr burzyl pieniste fale. Stary pirat uderzyl piescia w reling. -Prawie ich mielismy! - i nabrawszy tchu w pluca ryknal: -Panie Rhodes! Zechce pan wydac rozkazy, by opuszczono szalupe! I niech przygotuja tegi hol! -Zamierzasz nas holowac i wydostac z tego kregu magii? -spytal Marcus. -Utykalem juz podczas sztilu! - warknal Amos. - Niekiedy nie masz innej rady, tylko brac sie za wiosla. Nicholas odwrocil sie i spojrzal na kompanow. -Chodzmy odpoczac - poradzil Ghuda. Mlodzieniec zostal jednak na miejscu i nienawistnym wzrokiem patrzyl na coraz mniejsza plamke umykajacego okretu wrogow. -Zatrzymali sie - powiedziala Margaret. -Co? - spytala Abigail. -Zostali z tylu. Abigail spojrzala ku malym szybkom okna. -Och, nie, bogowie! - Oczy dziewczyny zaczely wypelniac sie lzami, mloda szlachcianka jednak opanowala chec placzu. -I co teraz? -Uciekamy! - powiedziala Margaret, zabierajac sie do zdejmowania sukni. Rozwiazala tasiemki z przodu i juz miala zsunac ja sobie z ramion, kiedy drzwi sie otworzyly i do kajuty wszedl Arjuna. -Radze obu paniom, by nie zdejmowaly sukien. Widok waszych nagich cial moze... eee... wywolac lekkie zamieszanie wsrod moich ludzi. - Skinal dlonia i do kajuty weszli dwaj rosli, odziani w czern zeglarze. - Beda mieli na was oko, dopoki odleglosc pomiedzy naszym statkiem a tymi natretami nie powiekszy sie do tego stopnia, ze nawet osoba tak zuchwala jak ty, Lady Margaret, nie zechce ryzykowac jej pokonania w nawiedzanych przez rekiny wodach. Potem usuna gwozdzie i znow bedziecie mogly cieszyc sie dobrodziejstwami swiezego powietrza. Usmiechnal sie, odwrocil i wyszedl. Abigail siadla na lozku i spojrzala bezradnie na przyjaciolke. Margaret kiwnela glowka i usmiechnela sie, bo wiedziala, ze dziewczyna zwalcza gwaltowna chec zalania sie lzami. Ksiezniczka powoli zaczela zawiazywac tasiemki, po czym wpatrzyla sie w szybko znikajacy w oddali statek przyjaciol. Brisa jeknela oskarzycielsko. -Kto powiedzial, ze trafilismy w strefe ciszy? - Lypnawszy gniewnie na reszte towarzystwa, dodala: - Jeszcze troche i zwariuje od tych szmerow. Nicholas spojrzal porozumiewawczo na Harry'ego. Doskonale rozumieli - i podzielali - uczucia dziewczyny. Po kilku minutach dzialania magii, ktora odebrala im wiatr, wszyscy zaczeli zdawac sobie sprawe z tego, ze otaczaja ich dzwieki, ktorych przedtem nie slyszeli. Przy rzeskim wietrze odglosy wydawane przez rozcinane dziobem fale, pojekiwania lin i halasy wydawane przez krzatajacych sie przy swoich zajeciach marynarzy byly dzwiekami, na ktore nie zwracalo sie uwagi. Teraz liny wisialy luzno, a i sflaczale zagle nie wydawaly zadnego glosu. Statek kolysal sie leniwie, unoszac sie na falach: kadlub stekal glucho, deski i belki trzeszczaly i skrzypialy, luzne bloki glucho stukaly o reje, zgrzytaly zawiasy, a z dala dolatywal szum fal przyboju na skalach. Wioslarze przeciagneli okret o dwie mile, ale ich wysilek nie zdal sie na wiele. Nakor doszedl do wniosku, ze czar przesuwal sie wraz z nimi, ale nie bardzo wiedzial, jak mu sie przeciwstawic. -Bardzo dobra sztuczka - mruczal tylko i to bylo wszystko, co mial do powiedzenia. Przez reszte dnia patrzyli bezsilnie, jak czarny statek oddalal sie coraz bardziej. Amos polecil, by zmieniono zaloge szalupy. Aktualnie "Drapiezca" kolysal sie na falach, bo ludzie z lodzi wioslowali ku statkowi, by mozna bylo dokonac zmiany. Admiral klal tak, ze dymily deski pokladu, i krazyl po srodokreciu niczym pojmany tygrys, az wreszcie dolaczyl do zebranych na dziobie przyjaciol Nicholasa. -Mozesz cos z tym zrobic? - zagrzmial, zwracajac sie do Nakora. -Moze, jesli jeszcze troche pomysle. Ale moze i nie. Nie da sie zgadnac. -Jest takie zaklecie - odezwal sie Anthony - ktorego sie kiedys uczylem, ale nigdy go nie stosowalem. Czar kontroli pogody. Ostrzegam jednak, ze moze nie wyjsc. -I co jeszcze? - lypnal nan Amos. -Jest niebezpieczne. -Zajmowanie sie sztuczkami, ktorych sie nie opanowalo, jest zawsze niebezpieczne - rzekl sentencjonalnie Nakor. Amos podrapal sie po brodzie. -Domyslasz sie chociaz, jakiego rodzaju jest zaklecie, ktore na nas rzucono? -To podobna magia... - zaczal Anthony. -Sztuczka! - wpadl mu w slowo Nakor. -Ktorej chce sprobowac i ja... Jesli niczego nie zrobimy, zostaniemy tu uwiezieni na caly nastepny dzien, a moze i dluzej. Jesli mag, ktory rzucil to zaklecie, jest szczegolnie potezny lub utalentowany, czar moze trzymac i tydzien. Amos zaklal i spytal: -Jaki mamy wybor? -Jesli dogonimy tamten statek, zanim dotrze do portu przeznaczenia lub niedlugo potem - rzekl Nicholas - to istnieje dla nas nadzieja, ze odnajdziemy wiezniow. Ale jezeli dotra na miejsce kilka dni przed nami, odszukanie dziewczat moze okazac sie niemozliwe. Nie wygladalo na to, ze odpowiedz spodobala sie Amosowi, kiwnal jednak glowa na znak zgody. -Potrzeba ci czegos? - spytal Anthony'ego. -Tylko szczescia - mruknal mlody mag - ale tyle, ile tylko zdolasz go zebrac. -Panie Rhodes! - ryknal niegdysiejszy pirat. - Wszyscy na poklad! Kiedy cala zaloga zebrala sie wokol, Amos rzekl zwiezle i nie owijajac w bawelne: -- Sluchajcie chlopy, sprobujemy przelamac zaklecie, ktore nas wiaze. Nie wiemy, co z tego wyjdzie, chce wiec, by wszyscy przygotowali sie do wykonania kazdego rozkazu, jaki zostanie wydany. - Po przemowieniu admirala Rhodes wydal polecenia, jakie zwykle padaja na statku gotujacym sie na sztorm. Niektorzy z zeglarzy zatrzymali sie jeszcze na chwile, by w milczeniu zaniesc modly do tego lub innego bostwa, kiedy jednak Amos dal znak Anthony'emu, wszyscy juz byli gotowi. -Nakor, jesli mozesz mi w czymkolwiek pomoc, to wlasnie nadeszla pora - rzekl Anthony. -Nie znam tej sztuczki - wzruszyl ramionami Nakor - skadze wiec moge wiedziec, czy wykonujesz ja prawidlowo, czy nie. Lepiej bedzie, jesli zajmiesz sie tym sam... i miejmy nadzieje, ze nie urazilismy dzis zadnego z bogow. Anthony zamknal oczy. -Wzrokiem umyslu widze matryce, a w tej matrycy tkwi moc. Zamkiem do niej jest moja wola, ktora w tej matrycy staje sie moca. - Powtarzal zaspiew coraz ciszej, az w koncu Nicholas i inni nie mogli go uslyszec. Wargi Anthony'ego poruszaly sie jednak i mlody mag kolysal sie rytmicznie. Policzek Nicholasa musnal nikly powiew wiatru i ksiaze spojrzal na towarzyszy. Brisa i Marcus patrzyli na maszty. Nicholas powiodl wzrokiem za ich spojrzeniami i zobaczyl, ze plotna zaczynaja sie wydymac. Wiatr powial, wydajac dzwiek podobny do westchnienia ulgi, statek zas drgnal i zaczal skrecac. -Panie Rhodes! - zagrzmial Amos. - Zechce pan wybrac zagle i wziac kurs na czarny okret! Wypatrywacz z gniazda zameldowal, ze widzi jeszcze mala plamke na poludniu i podal jej pozycje. -Obserwatorzy na reje! - ryknal admiral. - I uwazac na rafy! Anthony nie przerywal spiewu i Nicholas spojrzal na Nakora. Maly frant wzruszyl ramionami. -Mowilem juz, ze nie znam tej sztuczki. Wiatr przybieral na sile. -Panie Rhodes! - zagrzmial ponownie Amos. - Niechze pan ma baczenie na pogode! Nicholas spojrzal w tyl i zamarl w bezruchu. -Spojrzcie! - zawolal. Na polnocnym wschodzie na do niedawna jeszcze blekitnym niebie wzbierala klebiaca sie dziko masa czarnych chmur. Sciana mrocznej kipieli sunela w strone okretu, jakby kto wylal czern z gigantycznego pucharu. Nicholas poczul krople deszczu na policzku i ujrzal, ze z chmur spadaja strugi wody, ktore wzmagajacy sie nieustannie wiatr niosl prosto na nich. Amos zdazyl tymczasem wydac rozkaz, by zagle skrocono jak do sztormu, i zeglarze smigali juz po rejach, podciagajac wieksze i skracajac mniejsze plotna. Na pokladzie tez wrzalo: jedni rozciagali sieci sztormowe, inni wyjmowali ze schowkow i podawali wszystkim ciezkie, natluszczone plaszcze z kapturami. Niebo mrocznialo z minuty na minute, czarne chmury ciagnely prosto na statek, a podczas tego wszystkiego Anthony stal nieruchomo i z zamknietymi oczami powtarzal swoje zaklecie. -Nakor! - wrzasnal Nicholas, przemagajac wycie wiatru. - Czy nie powinnismy go zatrzymac? -Jak? - spytal. - Ja nawet nie wiem, co on robi! -Niekiedy najprostszy sposob okazuje sie najlepszy - wrzasnal Ghuda. - Najemnik zlapal maga za ramie i ryknal mu w ucho jego imie. Anthony nie zareagowal. Ghuda szarpnal silniej, nadal jednak nic nie docieralo do jasnowlosego mlodzienca, ktory zdazyl juz przemoknac do ostatniej nitki. - Jesli burza nie zdolala zwrocic na siebie jego uwagi, to moje wrzaski na nic sie nie zdadza. -To zrobcie cos innego! - wrzasnela Brisa, ktora wygladala juz na mocno przestraszona. Wiatr dal juz, co sie zowie, i wokol "Drapiezcy" przetaczaly sie potezne grzywacze, ciskajac okretem jak zabawka, od czego poklad tanczyl tak, ze ciezko bylo utrzymac sie na nogach. - No, zrobcie cos! Zeglarze na rejach goraczkowo usilowali skrocic zagle, nie bardzo im sie to jednak udawalo przy nieustannie wzmagajacym sie wietrze. Reje i liny trzeszczaly i skrzypialy, protestujac przeciwko coraz silniejszemu obciazeniu. Nicholas przylaczyl sie do Ghudy i obaj szarpali Anthonym, wykrzykujac jego imie. Okrzyk dobiegajacy od rufy kazal im sie obu odwrocic. Glos Amosa przemogl furie wiatru: -Chron nas, Banath! Na polnocnym wschodzie z wod podnosila sie fala kilkakrotnie wyzsza od innych. -Na prawo, panie Rhodes, na prawo! I na wiatr! - Do najblizej zas admiral ryknal: - Zlapcie sie czegos i nie puszczajcie! Jesli ta fala uderzy od burty, pojda maszty albo i co gorszego! Nicholas chwycil reling i ogarniety pelna grozy fascynacja patrzyl na wznoszaca sie coraz wyzej i pedzaca na nich sciane wody. Fala gnala w ich strone niczym ruchomy mur, zaloga zas rozpaczliwie usilowala ustawic statek dziobem do niebezpieczenstwa. Woda uderzyla, gdy okret jeszcze wykonywal zwrot. Nicholasowi wydalo sie przez chwile, ze statek usilowal wspiac sie na stroma sciane, jego dziob wznosil sie coraz wyzej, skrecajac jednoczesnie na sterburte. Brisa wrzasnela rozpaczliwie, chwytajac line, ktora zwisala z bloku. Lina puscila, ale Marcus zdolal zlapac dziewczyne za kibic i przyciagnal ja do siebie. Sam trzymal sie liny umocowanej do pokladu. Statek nadal usilowal wspiac sie na sciane wody, a Nicholas oszolomiony patrzyl na przechylajacy sie wokol niego horyzont. Musial sie niemal polozyc, podczas gdy statek mozolnie wspinal sie do gory, i nagle caly swiat pochylil sie do przodu. Raptowna zmiana polozenia oderwala niektorych z ludzi od lin - ci z wrzaskiem polecieli za burte - inni zas, przeklinajac, chwytali wszystko, cokolwiek znalazlo sie z zasiegu ich rak. Nicholas zobaczyl, ze statek zsuwa sie w dol pod takim samym niemal katem, pod jakim wspinal sie do gory - i zrozumial, ze magia zmienila prawa morz, bo przeciwlegla stromizna fali byla zawsze znacznie mniej pochyla. I wtedy zobaczyl, ze dziob "Drapiezcy" zanurza sie w wodzie. Statek dal nura i w tejze samej chwili mlody ksiaze zrozumial, iz sa zgubieni. Zdazyl tylko zamknac oczy i woda uderzyla wen niczym sciana, usilujac zmyc go z pokladu. Chlopiec objal reling rekoma - choc napor zywiolu niemal wyrwal mu je z barkow - i nagle poczul, ze poklad pod nim wznosi sie w gore. Stracil grunt pod nogami, nie puscil jednak relingu, mlocac rozpaczliwie wode nogami, i nagle znow wynioslo go na powierzchnie. Woda splywala na wszystkie strony, dziob statku zas wylonil sie z kipieli. Lapiac poteznymi haustami powietrze, Nicholas otarl z oczu slona wode i rozejrzal sie dookola. Wszyscy wokol milczeli, skupiajac wysilki na trzymaniu sie okretu. Ghuda stal niczym skala wrosnieta w poklad - jedna reka trzymal za pas Anthony'ego, dlon drugiej jak cegi zamknal na jednej z want. Statek przechylal sie na sterburte i kiedy wydawalo sie juz, ze zupelnie polozy sie na fali, ponownie pochylil sie w prawo i wszyscy znow skupili wysilki na trzymaniu sie pokladu. Wreszcie okret sie wyprostowal i przez moment wygladalo na to, ze utrzyma sie w pionie. -Uwaga! - kwiknal ktos w poblizu. Nicholas odwrocil sie w sama pore, by zobaczyc, ze wali sie na nich kolejna fala, wyzsza jeszcze chyba od poprzedniej. -Zrob cos! - wrzasnal do Ghudy, gdy dziob ponownie zaczal unosic sie w gore. Najemnik kiwnal glowa i puscil Anthony'ego. Zanim mag zdazyl ruszyc palcem, ciezka piesc Ghudy rabnela go za uchem i mlodzieniec, ciezko niczym wor piachu, opadl na poklad. Niebo natychmiast sie rozjasnilo, ale ku przerazeniu Nicholasa sciana wody nadal parla na statek, ktorego dziob nie przestawal sie unosic. Ksiaze zdolal tylko wrzasnac: -Trzymac sie, chlopcy! - i statek ponownie zaczal swa nieprawdopodobna wspinaczke. Powietrze rozdarly kolejne wrzaski, gdy ludzie po raz drugi zostali oderwani od swoich miejsc. Krzykom towarzyszyly trzaski i zgrzyty, gdy pekaly lub darly sie elementy takielunku, ktore zaraz potem uderzaly o poklad lub maszty. Statek wspinal sie coraz wyzej, ale tym razem Nicholas doswiadczyl wiekszego niz przedtem strachu, poniewaz mogl wszystko widziec bardzo wyraznie - nie oslepial go, jak przedtem, deszcz. Powietrze wypelniala jedynie mgielka wilgoci opadajaca ze szczytu nacierajacego wodnego walu, na ktory mozolnie wdrapywal sie okret. Nicholas slyszal tez wrzeszczaca przerazliwie Brise i sypiacego obficie przeklenstwami Harry'ego - nagle tez zdal sobie sprawe z faktu, ze w ostatniej fali przepadl gdzies Calis. Po nieskonczenie dlugiej chwili, gdy juz wydawalo sie, ze jak bezradnego zolwia przewroci ich do gory kilem, okret przecial grzbiet fali. Natychmiast tez runeli w dol i Nicholas przylaczyl sie do tych, co wrzaskiem wyrazali niewypowiedziana groze. Brak magii pozbawil wody ich poprzedniej, szalonej sily naporu, wiec morze za walem bylo spokojne. Wbrew temu, czego mozna bylo sie spodziewac, szybko wrocilo do poprzedniego stanu, tak wiec okret, ktory przetrwal pierwsza fale, nioslo z wieksza niz poprzednio predkoscia w dol ku plaskiej powierzchni. Nicholas mogl dostrzec rafy i lachy piasku, jakby patrzyl przez zielona, przejrzysta tafle. Wiedzial na pewno, ze nie uda im sie przetrwac tego zderzenia, poniewaz wody nie byly dosc glebokie, by zlagodzic upadek okretu. Dno oceanu skoczylo w gore i ksiaze poczul uderzenie, jakby od spodu w poklad uderzyla dlon giganta. Zaraz potem poklad zapadl sie w dol i rozlegl sie okropny trzask drewna lamanego na skale. Okret jeknal jak zywa istota, a do zgrzytu zelaza i huku pekajacych belek natychmiast dolaczyly wrzaski przerazonych zeglarzy. Nicholasa ogarnela biala kipiel. Natychmiast zostal wciagniety pod wode i zamknal usta, usilujac jak najdluzej utrzymac powietrze w plucach. Oslepiony przez wode czul tylko, ze ciagnie go w dol z sila, jakiej nigdy przedtem nie doswiadczyl. Cisnelo go w swiat dzwiekow i drgan oraz ruchow tak gwaltownych, ze natychmiast niemal stracil orientacje w przestrzeni. Wiedzial jedynie, ze musi ze wszystkich sil walczyc z pradem wytworzonym przez pustke po zapadajacym sie w glab kadlubie, ktory wszystko wciagal pod wode. I nagle poczul, ze kopie poteznie w drewno - jakby wyladowal niespodziewanie na posadzce we wlasnej kajucie. Lewa stope przeszyl mu plomien bolu i chlopak jeknal. Usta i gardlo ksiecia natychmiast wypelnily sie woda. Pluca, do ktorych przemoca wdzierala sie slona ciecz, zapiekly go poteznie. Chlopiec rozpaczliwie mlocil wode ramionami, wokol niego klebila sie biala kipiel, ktora naciskala tak, ze padl na kolana - i coraz gwaltowniej wlewala sie do jego pluc. Z przerazajaca jasnoscia Nicholas pojal, ze przyjdzie mu tu umrzec. Opanowalo go poczucie spokoju i rezygnacji - lomot krwi w skroniach slyszal jak coraz bardziej odlegly dzwiek, bol w plucach zas zmalal szybko i po chwili byl jedynie echem niedawnego parcia. I nagle cos unioslo go w gore. Okret odbil sie od morskiego dna, zas ku sloncu wyniosla go poduszka zamknietego pod pokladem powietrza. I statek w jednej chwili pokonal piecdziesiat stop dzielacych go od powierzchni. "Drapiezca" wyskoczyl nad powierzchnie niczym latajaca ryba i Nicholas pofrunal w powietrze. Zachlysnal sie natychmiast, wypluwajac slona wode z przelyku i pluc, potem zas zaczal trzepotac ramionami, jakby mial zamiar uleciec w gore. Niedlugo to trwalo, bo statek opadl na wode i ciezko rabnal o powierzchnie. Gdy okret zaczal sie prostowac, Nicholas rzucil sie ku relingowi i wczepil sie w niego oburacz. "Drapiezca" niczym ranne zwierze, przechylal sie z burty na burte, a wdzierajaca sie do ladowni woda utrudniala wytrymowanie statku. Ksiaze splunal, odkaszlnal, po czym odetchnal gleboko, i, kaszlnawszy jeszcze raz, wyrzucil resztki wody z pluc. Wydmuchnawszy wode z nosa i otarlszy twarz dlonia, mogl wreszcie rozejrzec sie dookola. Wszystkie trzy maszty poszly za burte - fokmaszt zlamal sie nad gniazdem najnizszej rei, pozostale nieco wyzej. Poklad usiany byl szczatkami lin, cialami ludzi i zielonymi mackami wodorostow. Oszolomiony ksiaze dopiero po dluzszej chwili zdolal ogarnac jakos calosc sytuacji. Marcus i Calis trzymali sie resztek liny zwisajacej z bukszprytu. Brisa trzymala sie oburacz dziedzica Crydee. Ghuda nadal dzierzyl Anthony'ego za pas, druga reka wczepiwszy sie w kabestan. Twarz starego najemnika pokrywala krew splywajaca z jakiejs szarpanej rany na jego lysym czerepie. Nakor utknal w resztkach takielunku fokmasztu i darl sie, by ktos go uwolnil. I nagle Nicholas pojal, ze kogos brakuje. -Harry! - wrzasnal co tchu w plucach. Zaraz potem poczul mdlosci i rzygnal slona, wypelniajaca mu zoladek woda. Statek zakolysal sie i spod resztek zlamanego bezami wydobyl sie Amos. Dzwignawszy sie na nogi, potoczyl wzrokiem dookola, jakby oceniajac zniszczenia. Podszedlszy do Nicholasa, podal mu dlon, pomogl sie wyprostowac i rzekl: -Alez balagan. - Odwrociwszy sie ku rufie, ryknal: - Panie Rhodes! - Nie doczekawszy sie odpowiedzi, ruszyl przed siebie, by obejrzec statek, zaraz jednak wrocil do Nicholasa. - Zbierzcie wszystkich na srodokreciu i ratujcie, co sie da. Przede wszystkim zaladujcie do szalup kazda barylke wody i kazdy buklak, jaki znajdziecie. Potem zajmijcie sie zywnoscia. "Drapiezca" idzie na dno. -Mozna temu jakos zapobiec? - spytal ksiaze. Amos potrzasnal glowa i ruszyl ku swoim zajeciom. Nicholas podszedl do Calisa, ktory wlasnie uwalnial Nakora sposrod plataniny lin i blokow. -Wszyscy na srodokrecie - przekazal rozkaz kapitana. - Opuszczamy okret. Rozkaz szybko dotarl do wszystkich i Marcus z Nicholasem pobiegli do swoich kabin - w ktorych woda zaczynala sie juz przesaczac przez deski podlogi. Mlodziency chwycili to, co sie dalo, i wybiegli na poklad. Calis zdolal jakos ocalic swoj luk i strzaly (wszystko chronione dodatkowo przez natluszczony pokrowiec), ale luk Marcusa gdzies przepadl. Wiedzac, ze los rzuci ich wkrotce na wrogie wybrzeze, Nicholas przedarl sie przez rumowisko lin, fragmentow rei i blokow, minal jakos zalegajace poklad ciala i wszedl do kabiny Amosa. Otworzywszy klape w podlodze, wyjal woreczek ze zlotem, ktory pokazal mu Amos, kiedy na pokladzie pojawila sie Brisa. Juz mial wybiec na zewnatrz, kiedy sobie cos przypomnial. Woda klebila mu sie juz wokol kostek i zewszad naplywalo jej coraz wiecej, mlody ksiaze przedarl sie jednak do kapitanskiego biurka, otworzyl je i wyjal zen oprawny w skore dziennik okretowy. Woreczek wsunal za pazuche, dziennik wetknal sobie pod pache i wyskoczyl na korytarz. Pelno tu bylo wody, statek coraz szybciej szedl na dno. Nicholas skoczyl ku drabinie, wiodacej na poklad i w tej samej chwili poczul uklucie bolu w stopie, tak silne, ze niemal upuscil dziennik. Zdolal jednak jakos sie wydostac, w sama pore, by zobaczyc ostatnich rozbitkow, ktorzy skakali przez reling w prosto w fale. Obok stal Amos, ktory go ponaglil. Nicholas doskoczyl do kapitana i podal mu dziennik. -Wzialem i zloto z twojej kabiny. Pewnie nam sie przyda. -Chlopcze, niech bogowie poblogoslawia twoj szybki pomyslunek! - Niegdysiejszy pirat przycisnal dziennik do piersi. - Z tymi zapiskami bedziemy mogli kiedys wrocic do domu! Nicholas wspial sie na reling i ujrzal, ze szalupa czeka zaledwie piec stop nizej. Spojrzawszy za siebie, zawolal: -Amos? -Juz ide, Nicky. - Stary zeglarz po raz ostatni spojrzal wokol siebie. - Juz ide. Obaj zeskoczyli do lodzi, gdzie Ghuda i pozostali wioslarze natychmiast naparli na wiosla, by oddalic sie mozliwie jak najdalej od idacego na dno okretu. Kiedy znalezli sie w odleglosci cwierci mili, "Drapiezca", noszacy dawniej dumne imie "Bielika", duma floty Krondoru, przewrocil sie na bok i legl bezwladnie na fali. -Do kata! - zaklal Amos. - Nie cierpie tracic statkow. Nicholasowi, nie wiedziec czemu, uwaga ta wydala sie okropnie zabawna i choc probowal ze wszystkich sil, nie zdolal opanowac ogarniajacej go wesolosci. Po paru sekundach parsknal smiechem. Amos najezyl sie wsciekle, do chichotu ksiecia zaraz jednak przylaczyli sie Brisa i Ghuda, a nawet powazny zwykle Marcus. Nakor nigdy nie potrzebowal zachety do smiechu i po chwili wszyscy w szalupie zataczali sie radosnie. Nie smiali sie jedynie nieprzytomny Anthony i nadety gniewnie admiral bez floty, Amos Trask. -I co w tym, psiakrew, smiesznego? - zagrzmial Amos. -A ile okretow straciles? - spytal Ghuda. Twarz najemnika pokrywala warstwa zakrzeplej krwi, poza tym jednak wygladal nienajgorzej. -Trzy! - odparl Amos i nagle jego geba pekla w szerokim usmiechu. Po czym ryknal tak przerazliwie, ze niewiele braklo, a bylby zwalil sie grzbietem do wody. -Moze przestalibyscie sie wyglupiac i ktos zechcialby mi pomoc? - rozlegl sie czyjs ochryply glos z wody. Nicholas spojrzal ponad dulkami i ujrzal wczepiona w drzewce zlamanej rei, miotana przez fale znajoma sylwetke. -Harry! - wrzasnal radosnie i skoczyl w wode, by pomoc przyjacielowi dostac sie do zatloczonej szalupy. -Myslalem, zes utonal - rzekl do Ludlandczyka. Harry skrzywil sie lekko. -No... widze, ze ogromnie cie to zasmucilo. -Po ucieczce ze statku opanowala nas chwilowa euforia - spowaznial Nicholas. -Rozumiem - kiwnal glowa giermek. - Ja wylecialem za burte. Widzialem, jak dziob odbija sie od dna i pomyslalem, ze juz po was. -Dziwi mnie - wtracil Amos - ze ocalalo az tylu. Spojrzcie. - Wskazal dlonia i wszyscy sie odwrocili, by zobaczyc ciagnace ku nim dwie inne szalupy. Kiedy lodzie zblizyly sie do siebie na odleglosc glosu, Amos ryknal: - Czy jest z wami pan Rhodes? -Kapitanie! - krzyknal w odpowiedzi jeden z wioslarzy. - Widzialem, jak luzna reja rozwalila mu glowe. Z pewnoscia niczyje... -Ilu was tam jest? -W tej lodzi dwudziestu siedmiu, sir, a w nastepnej dziewietnastu. -Macie jakies zapasy? -W naszej nie, sir. -My mamy beczulke wieprzowiny i druga, pelna suszonych jablek, sir - zawolal marynarz z drugiej lodzi. -Trzeba nam dobic do brzegu - rzekl Amos, rozejrzawszy sie dookola. - Za kilka godzin zapadnie mrok. Nie mam zamiaru blakac sie po nieznanych wodach i w poblizu skal. - Dajac znaki pozostalym lodziom, zawolal: - Za nami! Ghuda i marynarz chwycili za wiosla, Amos zas polecil Calisowi: -Uwazaj na skaly przed nami. Patrz na grzywacze... jesli zobaczysz gdzies rozbryzgi wody, bedzie to znaczyc, ze pod powierzchnia sa skaly. Gdy wioslowali ku wynioslej scianie skalnej, Nicholas wypowiedzial pytanie, ktore nurtowalo wszystkich: -Ciekaw jestem, co jest tam na gorze. -Moze puszcza, rowniny albo step... - rzekl Calis. - Moglbym cos upolowac. -A moze jakies miasto - rozmarzyl sie Harry, ktory wciaz bardziej przypominal przytepionego szczura niz czlowieka. -Miejsce, gdzie moglabym dostac czysta koszule - westchnela Brisa. -Albo cos do jedzenia - mruknal Nakor, usmiechajac sie niewyraznie. Ostroznie przemykali wsrod skal, i, usilujac trzymac sie glebszej wody, ujezdzali grzywacze. Za kazdym razem, kiedy pokonywali kolejny grzbiet, zjezdzali zen ku plazy. -Skaly! - wrzasnal nagle Calis. - Skret w prawo! - Ghuda, siedzacy po lewej, poteznymi pociagnieciami zaczal zagarniac wode za siebie, ale prawie jednoczesnie rozlegl sie okropny trzask i lodz zatrzymala sie nagle, jakby uderzyla w sciane. Calis i Marcus polecieli przez dziob do wody, a Brisa wrzasnela przerazliwie. Z dziobu wystawala wbita wen skala - nie wiecej niz cal, ale juz wokol niej wdzierala sie do lodzi woda. -Nadzialo nas! - ryknal Amos. - Niech kazdy lapie, co moze i plynie do brzegu! - Odwracajac sie do pozostalych lodzi, wrzasnal ostrzegawczo: - Uwazac tam! Utknelismy na skale! Zeglarze na dziobie drugiej lodzi pomachali rekoma na znak, ze pojeli ostrzezenie i, skreciwszy w lewo, oplyneli niebezpieczne miejsce szerokim lukiem. Nicholas porwal pare skorzanych gurd na wode i skoczyl za burte. Bez trudu przeplynal do miejsca, gdzie mogl stanac na dnie, a potem dobrnal do brzegu. Jego towarzysze rowniez wyladowali bezpiecznie, dwie zas pozostale lodzie podjely probe dotarcia do plazy. Druga z nich wslizgnela sie jednak bokiem na skale i klnacy obficie zeglarze musieli skakac za burte. Trzecia, ktorej zaloga zostala w pore ostrzezona, bez trudu dotarla do brzegu. Amos wydal polecenie, by kilku marynarzy przeplynelo do drugiej lodzi. Mieli sprawdzic, czy nie da sie jej bezpiecznie sciagnac na brzeg. -Inaczej fale rozbijaja o skaly - wyjasnil. Ponad tuzin ochotnikow, wszyscy do cna wyczerpani, ruszylo przez plycizne ku drugiej lodzi. Pchajac i ciagnac, usilowali ja poruszyc, niczego jednak nie wskorali. W koncu Amos dal im znak, by wrocili. Kiedy dotarli na brzeg, marynarz, ktory niedawno rozmawial z Amosem z dziobu owej lodzi, zwrocil sie do admirala: -Nabrala wody, sir. Trzyma sie tej skaly rownie uparcie, jak sep scierwa zdechlego psa. -Niech to licho! - Amos odwrocil sie, by zbadac polozenie. Cien padajacy od wynioslej sciany siegal juz wody i stary zeglarz czul chlod. - Zobaczcie, czy znajdzie sie tu jakies paliwo na solidne ognisko - powiedzial, zwracajac sie do Nicholasa, Marcusa, Calisa i Brisy. - Wkrotce zrobi sie zimno, my zas nie mamy ani jednego koca. Szybko zrobil rachunki - ocalalo czterdziestu dziewieciu zolnierzy i marynarzy oraz oczywiscie Nicholas i jego towarzysze - w sumie piecdziesieciu osmiu rozbitkow. Z Crydee wyplynelo ponad dwustu chlopa. Stary pirat pospiesznie poprosil Killian, boginie zeglarzy, o to, by miala litosc dla zaginionych. W koncu westchnal i zwrocil sie do ocalalych: -Rozstawcie sie w dluzszy szereg i sprawdzcie, czy na brzeg nie wyrzucilo czegokolwiek, co moze sie przydac. - A rozejrzawszy sie dookola, dodal: - Do zmroku zostalo nam jeszcze kilka godzin, przekonajmy sie wiec, gdzie nas zanioslo. Ludzie poslusznie ruszyli wzdluz plazy. Amos przez chwile patrzyl za odchodzacymi, potem zwrocil sie ku miejscu, gdzie siedzieli Nakor i Ghuda, wciaz podtrzymujacy nieprzytomnego Anthony'ego. -Jesli mozecie, pomozcie mu sie ocknac, ale rozgladajcie sie dookola. Mam przeczucie, ze jesli chcemy przezyc, bedzie nam potrzebna kazda para rak i kazda para oczu. Ghuda polozyl nieprzytomnego maga na piasku i potrzasnal nim kilkakrotnie, ale bez rezultatu. Po chwili najemnik wstal i przylaczyl sie do tych, co poszukiwali przedmiotow z rozbitego statku i lodzi. Nakor zas zwrocil sie do Amosa: -Przykro mi, ze twoj okret poszedl na dno. -Mnie tez - kiwnal glowa Amos. Nakor siegnal do swego wora i nagle wyszarpnal zen reke, jakby go cos uzadlilo. -Oj, niedobrze... - powiedzial. -Co sie stalo? - spytal Amos. -Pewien kupiec w Ashuncie mocno sie rozjuszy, kiedy odkryje, ze jego sklad owocow zostal zalany morska woda. - Potrzasajac glowa z wyraznym smutkiem, krzywonogi odszedl od kapitana i zajal sie przeszukiwaniem plazy. Zostawszy sam, Amos odwrocil sie ku miejscu, gdzie jego statek lezal jeszcze na boku wsrod fal. Czujac zal i smutek, jakiego nawet nie umialby wyrazic, patrzyl na agonie swego okretu, dopoki "Drapiezca" nie zniknal pod woda. Rozdzial 13 WSPINACZKA Ognisko dogasalo.Brisa objela sie szczuplymi ramionami w daremnym wysilku ogrzania sie cieplem promieniujacym przez niklo juz pelzajace plomyki. Inni kulili sie wokol dwu pozostalych ognisk lub usilowali sie ogrzac, przechadzajac sie po plazy. Poprzedniego dnia zbadali wybrzeze wzdluz i wszerz. Za kazdym zakretem urwiska znajdowali jedynie piasek i skaly, za plecami zas wszedzie mieli pozornie nigdzie sie nie konczaca kamienna sciane. Znalezli tez niewiele drewna, ktore wlasnie sie skonczylo. Choc upalne dni byly ciezkie do zniesienia, przerazliwie chlodne noce dawaly sie rozbitkom we znaki znacznie bardziej. Na wybrzezu bylo dosc belek i desek, by zbudowac prymitywne namioty z plotna przyniesionych przybojem zagli, drewno jednak bylo zbyt wilgotne i rzucone w ogien zaledwie dymilo. Solona wieprzowina rowniez zaczela sie psuc, zostaly im wiec tylko suszone jablka. Mieli wprawdzie dosc wody, z rumowiska zas wylowiono sznury i liny, dzieki czemu kilku zeglarzy zajelo sie lowieniem ryb. Kilkanascie sporych okazow schwytano tez trzepoczacych sie w basenikach po odplywie, ale bez ognia, przy ktorym mozna by je bylo chocby upiec, ryby okazaly sie kiepskim pozywieniem. Morskich ptakow tez nie bylo widac, te zas, ktore lataly nad glowami rozbitkow, mialy swe gniazda gdzie indziej. Anthony odzyskal przytomnosc nastepnego ranka, choc niczego nie pamietal, poza poczatkami proby przelamania rzuconego na nich zaklecia. Ze zdziwieniem i przerazeniem dowiedzial sie, ze okret poszedl na dno, i opanowal sie jedynie dzieki temu, ze - najwyrazniej - niejeden z rozbitkow potrzebowal jego umiejetnosci uzdrawiacza. O swicie do Nicholasa podszedl Amos. -Przyjdzie nam tu zginac - stwierdzil spokojnie. - Jesli jest gdzies na swiecie jakies mniej goscinne wybrzeze, to ja go nie widzialem. -Co zamierzasz zrobic? - spytal ksiaze. -Jedna lodz nie uniesie piecdziesieciu osmiu ludzi. Mamy dwa wyjscia. Albo wybierzmy grupke ludzi, ktorzy poplyna na poludnie i sprobuja wyladowac gdzies poza zasiegiem tej sciany, znalezc slady jakiejs cywilizacji, i wroca tu z pomoca dla reszty, albo sprobujmy wspiac sie na ten mur. Mozemy zreszta zrobic jedno i drugie. -Nie - postanowil Nicholas. - Musimy trzymac sie razem. W pierwszej chwili wygladalo na to, ze Amos zamierzal dyskutowac, przemyslal jednak sprawe i rzekl: -Masz racje. Jedno jest pewne: nie mozemy zostac na tej plazy. Pomrzemy tu z glodu. -No to zacznijmy lepiej szukac drogi w gore - rzekl Nicholas. -Jestem w tym towarzystwie najstarszym czlowiekiem - kiwnal glowa Amos - i z tej racji nie przepadam za wspinaczkami, ale albo wdrapiemy sie na gore, albo przejdzie nam tu sczeznac. -Ja tez nigdy dotad jakos nie mialem okazji do wspinaczki. -westchnal Nicholas. - Moja noga... - odwrocil sie do Calisa i Marcusa. - Czy potraficie rozpoznac sciezke w gore, jesli na jakas sie natkniecie? Marcus zmarszczyl brwi, Calis jednak kiwnal glowa i wstal. -Gdzie mamy szukac? -Ty pojdziesz tam - rzekl Nicholas, wskazujac pomocny zachod. - A ty w przeciwna strone - zwrocil sie do Marcusa. -Nie zapuszczajcie sie dalej niz o pol dnia drogi. Zawroccie, kiedy slonce stanie wam nad glowami. Obaj mlodziency kiwneli glowami i ruszyli w droge, ustalajac niezbyt szybkie tempo, by zachowac jak najwiecej sil, ktorych nie mogliby odzyskac. Wszystkim doskwieral glod i Nicholas wiedzial, ze jesli wkrotce nie znajda swiezej zywnosci, przyjdzie im tu umrzec. W katastrofie ucierpialo kilkunastu zeglarzy, jedni mieli obrazenia wewnetrzne, inni cierpieli wskutek zalania pluc slona woda. Nakor i Anthony robili, co mogli, by ulzyc ich cierpieniom - niestety, bez worka z ziolami, ktory mlodemu magowi przepadl gdzies w ogolnym rozgardiaszu, ich mozliwosci bylo mocno ograniczone. Nicholas wspolczul wszystkim; jego wlasne skaleczenia i stluczenia okazaly sie bolesniejsze niz te, ktorych doswiadczyl kiedykolwiek przedtem, wiedzial zas, ze najmniej poszkodowanemu z marynarzy dostalo sie przynajmniej tak, jak jemu. Dziwilo go, ze nie bylo powazniej rannych, zastanowiwszy sie jednak nad tym, doszedl do ponurego wniosku, ze tym, ktorzy podczas katastrofy doznali silniejszych obrazen, po prostu nie udalo sie przezyc. Gdy Calis i Marcus odeszli, pozostali na plazy zajeli sie przegladem skromnego dobytku, uratowanego z katastrofy i zgromadzonego teraz na piasku. Broni mieli niewiele, Nicholas i Ghuda zdolali zachowac swoje miecze, Calis wyniosl na brzeg luk, zgromadzili tez niezbyt bogata kolekcje roznorodnych sztyletow i nozy. Dodac do tego nalezalo worek twardych sucharow, ktory jakos ocalal w wyrzuconej na piasek beczulce i oczywiscie beczke suszonych jablek. Wszedzie widac bylo porozrzucane liny i ksiaze wyslal ludzi do ich zbierania, potem zas polecil im wybrac sznury, ktore mogly sie przydac do wspinaczki na sciane - trzeba bylo odrzucic te, ktore nie wygladaly na godne zaufania. Nie bez pewnej irytacji stwierdzil, ze policzenie i sprawdzenie wszystkiego zajelo ludziom mniej niz pol godziny. Usilujac zapomniec o dreczacym go coraz silniej glodzie, usiadl przy wypalonym juz ognisku i oddal sie czekaniu. Po chwili podeszla don Brisa, ktora usiadla obok i przez chwile bez slowa przygladala sie Nakorowi i Anthony'emu, ktorzy postanowili oszczedzac resztki energii najprostszym z mozliwych sposobow i pograzyli sie we snie. -Moge cie o cos spytac? - zwrocila sie do Nicholasa. -Pytaj - kiwnal glowa ksiaze. -Marcus... - i glosik ugrzazl Brisie w gardle. -Co z nim? -Znasz go chyba dosc dobrze - i znow milczenie. -Prawie wcale - ucial Nicholas. -Myslalam, ze jestescie bracmi. -A ja sadzilem, ze wiesz... -Co... -Kim jest Marcus. -Jest synem jakiegos Diuka... tak przynajmniej powiedzial mi Harry. Nie wiem, czy dac mu wiare. -Owszem - kiwnal glowa Nicholas. - Ale nie jest moim bratem, tylko kuzynem albo, jak mowiono kiedys, bratem stryjecznym. -A mowiles, ze go prawie nie znasz. -Bo w rzeczy samej nie znam. Pierwszy raz spotkalem go kilka tygodni wczesniej niz spotkalem ciebie. Nie mieszkam na Dalekim Wybrzezu. -A gdzie? -W Krondorze. -Liczylam na to, ze mi cos o nim opowiesz - rzekla Brisa ;co zawiedzionym tonem. Nicholasowi zrobilo sie zal dziewczyny, pojal bowiem, ze jej nieustanne drwinki z Marcusa skrywaja glebsze uczucia. -Nie mam pojecia, co ci rzec. Wiekszosc z nas pochodzi z Krondoru... Moze ktorys z zolnierzy... -To zreszta niewazne... - dziewczyna wzruszyla ramionami. - Pewnie i tak sie nie uratujemy. -Nie chce tego slyszec! - rzekl Nicholas tonem rozkazujacym i gniewnym. Dziewczyna spojrzala na niego zdziwiona naglym wybuchem, tym bardziej, ze podniesiony glos ksiecia zbudzil Harry'ego, ktory usiadl i spytal oszolomionym glosem: -Co sie dzieje? Nicholas pojal, ze niepotrzebnie sie uniosl. - Nigdy tak nie mow, nawet jesli tak myslisz. Rozpacz i desperacja sa jak zaraza. Jesli sie im poddamy, w rzeczy samej przepadniemy. Nie mamy wyboru, musimy isc przed siebie. Brisa polozyla sie obok chrapiacego juz koncertowo Nakora. -Wiem... Nicholas spojrzal wzdluz plazy, choc zdawal sobie sprawe z faktu, ze jeszcze za wczesnie na powrot Calisa lub Marcusa. Rozbitkowie mogli tylko czekac. Calis wrocil tuz przed zachodem slonca, po kilku zas minutach z drugiej strony ukazala sie sylwetka brnacego przez piach Marcusa. -Nie natknalem sie na nic, co choc troche przypomina sciezke lub miejsce, gdzie mozna by sie wspiac - oznajmil pol-elf. -Ja tez - rzekl zwiezle Marcus. -To albo wspinamy sie tutaj, albo ruszamy na poludnie - zdecydowal Nicholas. -Dlaczego na poludnie? - spytal Marcus. - Powiedzialem, ze tam niczego nie ma. -Bo i tak zmierzalismy na poludnie. Jesli wszystko jedno, w ktora strone ruszac, to lepiej tam, gdzie lezal nasz cel. -Owszem - kiwnal glowa Amos. - Trzeba nam brac sie do roboty, a sam nie wymyslilbym niczego lepszego. Przespijmy sie troche i zacznijmy o swicie. -Niech bedzie - zgodzil sie Nicholas. - Teraz zjedzmy to, czego nie da sie zabrac ze soba; kazdemu bedzie potrzebna energia i sila. Do przyjaciol zblizyli sie Nakor i Anthony, dzwigajacy jakies drewno. -Zostawilismy to na skalach, by wyschlo - rzekl maly frant. -Jesli zdolacie jakos skrzesac ogien, to powinno sie palic - dodal Anthony. Calis zebral resztki drewna z ognisk plonacych na plazy poprzedniej nocy i porabal je na drzazgi, budujac niezbyt wysoki stosik szczap i polamanych polan. Wyjawszy zza pasa noz i krzemien, ktory zawsze mial w sakwie, sprawnie skrzesal iskry. Wkrotce juz plonal nieduzy ogien, ktory mlody pol-elf podsycil wiekszymi szczapami, az rozgorzalo solidne ognisko. Wtedy na samym szczycie umieszczono drewno przyniesione przez Anthony'ego i Nakora i wkrotce wielki plomien odpedzil nocne chlody. Nakor usiadl obok Nicholasa. Nikt nie byl sklonny do pogawedki, wiekszosc ludzi pochlaniala skromne zapasy sucharow, suszonych jablek i nie dopieczonych ryb. Nakor jednak bez zadnego wstepu wypalil: -Problem bedzie z woda. -Dlaczego? - spytal Nicholas. -Nigdzie w poblizu nie ma zrodel slodkiej wody - wyjasnil Isalanczyk. - Mamy zabrane ze statku skorzane buklaki, wody w nich zostalo jednak niewiele, barylek zas nie da sie poniesc za daleko. -Na pewno nie da sie ich wciagnac na te skaly - potwierdzil Amos. -No to co proponujecie? - westchnal Nicholas. Nakor wzruszyl ramionami. -Przed wyruszeniem w droge niech kazdy napije sie tyle, ile zdola. To pomoze. Jesli znajdziemy miejsce do wspinaczki niezbyt odlegle od punktu, gdzie Marcus zawrocil, mozemy poslac kilku ludzi z powrotem, by napelnili buklaki. Jesli jednak trzeba nam bedzie sie oddalic... coz, obejdziemy sie tym, co mamy. -A co z zywnoscia? - spytal Nicholas. -I tak do jutra niewiele jej zostanie - odparl Anthony, siadajac przy ognisku. Twarzy mlodego maga moglaby byc posluzyc za model do obrazu "Zmeczenie". - Przed chwila skonal jeden z rannych. Amos zaklal. Wezwawszy do siebie dwu zeglarzy, wydal polecenia: -Znajdzcie jakies plotno. Nie damy rady zaszyc go w calun, mozemy jednak owinac go i obwiazac lina. Jutro wyniesiemy go glebiej i pochowamy w morzu. Majtkowie kiwneli glowami i odeszli. -Beda nastepni... - rzekl Amos glosem starego czlowieka. Przy ognisku zapadlo milczenie. Przez caly dzien i polowe nastepnego cala grupa mozolnie szla wzdluz wybrzeza. Nicholas regularnie zatrzymywal marsz, bo brak zywnosci, racjonowanie wody i upal robily swoje. Drugiego dnia, mniej wiecej pod wieczor, Marcus zatrzymal grupe i powiedzial: -Tu wlasnie zawrocilem. Nicholas czul, ze lada moment popadnie w rozpacz. Dwa dni niemal zajelo calej grupie dotarcie do miejsca, do ktorego Marcus sam doszedl w pol dnia. Odgoniwszy precz ponure mysli, zwrocil sie do dziedzica Crydee: -Ruszajcie z Calisem na zwiady. Marcus i pol-elf odwrocili sie i zwawo ruszyli wzdluz skal. Reszta zeglarzy siadla, by odpoczac. Amos skinieniem dloni wezwal Nicholasa do siebie i razem ruszyli niespiesznie wzdluz plazy. -Jutro rano trzeba nam bedzie rozpoczac wspinaczke, niezaleznie od wynikow rekonesansu - rzekl stary zeglarz, gdy oddalili sie nieco od odpoczywajacych. -Lada moment zaczniemy umierac - stwierdzil Nicholas. -Juz zaczelismy - rzekl szorstko stary. - Za dwa lub trzy dni, nawet jesli znajdziemy latwe wejscie na gore, polowa ludzi bedzie zbyt slaba, by wspiac sie wyzej. - Rozprostowal ramiona, jakby mu zesztywnialy. - Moze nawet ja bede jednym z nich. - Rozejrzawszy sie dookola, dodal: - Boli mnie bark. Idzie na nas front burzowy. -Nawalnica? -Zazwyczaj tak - kiwnal glowa Amos. - Niekiedy zas jest to po prostu zmiana pogody. Spogladajac na mroczniejace niebo po wschodniej stronie horyzontu, Nicholas stwierdzil tylko: -Za kilka godzin zacznie zmierzchac. Zatrzymajmy sie tutaj. Przyda sie nam odpoczynek. Amos kiwnal glowa i obaj zawrocili ku pozostalym. Amos polecil, by zaczeto rozdzielac skape zapasy, Nicholas podszedl zas do miejsca, gdzie siedzial Harry, rozcierajacy swe obolale stopy. Obok Ludlandczyka usiadla Brisa. Dziewczyna podciagnela kolana i objela je ramionami, jakby bylo jej zimno. -Jak sie czujesz? - spytal ksiaze przyjaciela. -Wiesz, jestem chyba wyjatkiem w calej grupie, bo bola mnie nogi i zmarzlem - usmiechnal sie Harry. Nicholas nie mogl powstrzymac smiechu. Wiedzial, ze Harry bedzie ostatnia osoba w towarzystwie, ktora straci dobry humor. -Chcialbym, zebys jutro ruszyl jako ostatni - rzekl przyjacielowi. - Podejmiemy probe wspiecia sie na te skaly i potrzebny mi ktos, kto zadba o to, by nikt nie stracil ducha ani nie zawiodl. -Zrobie, co sie da - kiwnal glowa niedawny giermek. -A co z toba? - spytal Nicholas, zwracajac sie ku dziewczynie. -Bola mnie nogi i jestem glodna - odpowiedziala cierpko. -Jedno warte drugiego - parsknal smiechem ksiaze. Wstal i ruszyl, by porozmawiac i z innymi ludzmi. Brisa spojrzala za nim, milczala przez chwile, potem zas rzekla: -Robi co moze, prawda? I naprawde wklada w to cale serce. -Chyba tak - odparl Harry. - Mysle, ze to sprawa krwi. Urodzilismy sie po to, by sluzyc, szlachectwo zobowiazuje... i takie tam... -A ty? - spytala Brisa drwiaco. -Ja nie jestem ksieciem. Drugi syn drobnego szlachetki, do uslug... co oznacza, ze mam gorsze perspektywy niz przecietny handlarz piwem. No, chyba ze zwiaze sie z jakims moznym panem. -Znaczy... z nim? - spytala Brisa z niedowierzaniem w glosie, wskazujac siedzacego niedaleko ksiecia podbrodkiem. -Nie krzyw sie - mruknal Harry. - Nicky jest kims wiecej, niz sobie wyobrazasz. Kiedys bedzie kims wielkim i poteznym. Wiesz, jako brat Krola... -Akurat - rzekla Brisa, nie kryjac niedowierzania w glosie. -Wcale nie zartuje - wyjasnil Harry. - On naprawde jest najmlodszym synem Ksiecia Aruthy. A Marcus jest synem Diuka Crydee. -Banda obdartusow, jesli raczylbys mnie zapytac. -Mozesz nie wierzyc, nikt cie nie zmusza. Ale pewnego dnia on bedzie wielkim czlowiekiem. -Jesli dozyjemy - prychnela Brisa. Na to Harry nie mial odpowiedzi. Brisa pochylila sie ku Harry'emu. -Niech ci przypadkiem nie przyjda do glowy zadne kudlate mysli. Jest mi zimno i chcialabym sie troche ogrzac, to wszystko. -Och, zranilas, pani, me uczucia - jeknal Harry. - Mam ci zastapic Marcusa, czy nie tak? -Nie - westchnela Brisa. - Chce sie tylko do kogos przytulic, a z toba jest bezpiecznie. -No... teraz to naprawde czuje sie dotkniety - zachnal sie Harry. - Bezpiecznie? Brisa szybko pocalowala go w policzek. -Dzielny giermku, jestes doprawdy czarujacy na swoj niezdarny, chlopiecy sposob. Nie przejmuj sie, wyrosniesz z tego. Dziewczyna wsunela mu sie pod ramie i Harry'emu zrobilo sie cieplej na duszy. Nadal jednak czul sie urazony. -Niezdarny? Calis i Marcus nie wrocili tej nocy. O swicie Nicholas poderwal wszystkich i zmusil do wymarszu. W godzine pozniej w oddali pokazal sie Marcus, machajacy dlonia nad glowa. Nicholas skoczyl mu na spotkanie. -Coscie znalezli? -Calis bada pewne miejsce, pol godziny stad. Myslimy obaj, ze bedzie mozna sie tam wspiac na gore. Znizajac glos, tak by nie uslyszeli go zblizajacy sie rozbitkowie, Nicholas rzekl z determinacja: -Musimy sprobowac dzisiaj. Wielu ludzi i tak nie da rady. Nie mozemy czekac. Marcus tylko spojrzal na zblizajaca sie grupe i kiwnal glowa. Dotarcie do Calisa zajelo im troche czasu, bo ranni i cierpiacy dosc wolno brneli przez piaski. Gdy Nicholas podbiegl do miejsca, w ktorym czekal mlody pol-elf, ten pokazal mu skalna polke zawieszona moze na wysokosci dziesieciu stop. Calis zrobil siodelko z wlasnych dloni i ksiaze z jego pomoca wspial sie na gore, gdzie odkryl spory wystep skalny, skrywajacy niewielka pieczare wiodaca w glab skal. Marcus podrzucil w gore Calisa, potem zas Calis wyciagnal w dol reke, ktora Marcus chwycil z podskoku. Gdy wszyscy trzej znalezli sie na polce, Nicholas spytal: -Ta jaskinia? -Nie - odpowiedzial Marcus. - Jest plytka i prowadzi donikad. Po prostu moga sie w niej schronic ci, co zostana. -Nikt nie zostanie - sprzeciwil sie Nicholas. - Kazdy, kogo zostawimy, zginie tu bez ratunku. Glos Marcusa przybral szorstka barwe, ale powodem byla rezygnacja, nie gniew. -Nicholasie, niektorzy z naszych ludzi ledwie moga chodzic... a i to nie bez pomocy innych. Nie dadza rady wspiac sie na taka sciane! - Pokazal dlonia, ksiaze zas powiodl wzrokiem za jego gestem. Blisko wejscia do jaskini dwie skalne sciany stykaly sie tworzac litere V. Wzdluz jednej z nich piela sie ku gorze waska sciezka, ktora nikla za zalomem skaly. Z miejsca, w ktorym stal Nicholas, nie mozna bylo dostrzec, jak szlak wyglada wyzej. -Byles tam? -Owszem - odpowiedzial Calis. - Pnie sie do polowy zbocza, potem niknie, ale mniej wiecej szesc stop wyzej zaczyna sie stromy komin. Z tego, co widzialem, da sie tamtedy wspiac na szczyt sciany. -Jakim sposobem? - spytal ksiaze. -Przyznaje, ze to nielatwe. Ale jesli dwu lub trzech z nas zdola sie tam wspiac bez zadnej pomocy, mamy dosc lin, by opuscic je z gory az na plaze i wciagnac tych, ktorym mozna pomoc. - A potem dodal: - Niestety... powazniej ranni i chorzy nie pokonaja tej sciany. Wysilek bedzie znaczny, nawet z pomoca lin. Nie damy zas rady wciagnac dziesieciu czy pietnastu ludzi wyzej niz trzysta stop... nasze prowizoryczne w koncu liny tego nie wytrzymaja. Nicholas poczul ogarniajace go poczucie niemocy, ale gniewnie odepchnal je od siebie. -Zrobimy, co sie da. Pierwej jednak trzeba nam wciagnac wszystkich tu, do tej jaskini. Kamienie, na ktorych stali, nagrzewaly sie coraz bardziej od slonca, ksiaze polecil wiec wszystkim schronic sie w jaskini. Potem wzial Amosa na bok. -Jak tylko sciana znajdzie sie w cieniu, ide do gory, z Calisem i Marcusem... -Dlaczego wy? - spytal Amos. -Bo - chyba ze sie fatalnie myle - my trzej najbardziej sie do tego nadajemy. -Alez ty nigdy nie probowales czegos, co choc z daleka przypominaloby wspinaczke! - zdumial sie Amos. -Posluchaj... wczesniej czy pozniej ktos musi sprobowac, albo zgnijemy tu na tej plazy. Jesli mialbym odpasc i rozplaszczyc sie na skalach, to rownie dobrze moge od razu zrezygnowac z wypelnienia obowiazku wobec tych ludzi i kazac wciagnac sie na gore jak bezwladny tobol. -Z kazdym dniem zaczynasz mi coraz bardziej przypominac twego ojca - i Amos zaklal sazniscie - Niech ci bedzie, ale kiedy wespniecie sie na gore i zabezpieczycie line, chce, by zaraz po was wlazl tam Ghuda. -Dlaczego? -Bo jego miecz tu na dole nie bedzie nam potrzebny, a kto wie, co czeka nas na gorze! - warknal Amos. -Zgoda! Ale ty idziesz zaraz po nim. -Nie... ja na koncu... najpierw moi ludzie. Nicholas polozyl mu dlon na ramieniu. -Niektorzy z nich zostana. Wiesz o tym. Amos odwrocil twarz i spojrzal na ocean. -Jestem ich kapitanem. Musze isc na koncu. Nicholas chcial sie sprzeczac, cos jednak ostrzeglo go, by tego nie robil. -Niech tak bedzie, ale idziesz z nami. Amos kiwnal glowa na znak zgody i odszedl na bok. Nicholas wrocil do wylotu jaskini, gdzie usiadl, czekajac, az sciane ogarnie cien. Po jakims czasie do Nicholasa zblizyl sie i usiadl obok Nakor. Ksiaze obserwowal dlugi moze na cal cien, ktory odsuwal sie powoli od sciany. -Wkrotce ruszacie? - spytal maly frant. Nicholas kiwnal glowa. -Jeszcze pare minut... trzeba poczekac, az cien pokryje cala powierzchnie. Skaly sa zreszta jeszcze dosc rozgrzane. -Jak sie czujesz? Ksiaze wzruszyl ramionami. -Jestem glodny, zmeczony i mocno strapiony. -Strapiony? Nicholas wstal i skinieniem dloni wezwal Nakora, by poszedl za nim. Na zewnatrz jaskini, udajac, ze mierzy dlugosc cienia, pochylil sie i rzekl cicho. -Szesciu przynajmniej ludzi nie wdrapie sie na te skaly. Moze nawet wiecej. -Wszystkich nas czeka smierc - westchnal Nakor. - Wiemy o tym, a jednak kiedy umiera ktos obok nas, sprzeciwiamy sie temu i nie godzimy, nawet jesli jest to ktos, z kim zamienilismy raptem kilka slow. Nicholas odwrocil sie od jaskini, patrzac na lezace w dole plaze i morze. Zbudzil sie wlasnie popoludniowy, nadmorski wietrzyk, ktory musnal jego dlugie do ramion wlosy. -Ostatnio widzialem smierc wielu ludzi. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdolam do tego przywyknac. -I niech tak zostanie - usmiechnal sie Nakor. - Mozna filozofowac w cieplej komnacie, ze szklanica dobrego wina w garsci, ale kiedy przychodzi czas dzialania, nie ma sie co zastanawiac: trzeba robic to, co musi byc zrobione. -Mysle, ze zaczynam rozumiec - kiwnal glowa ksiaze. Nakor polozyl mu dlon na ramieniu. -A wiesz, dlaczego niektorzy musza dzis umrzec? -Nie... - odparl Nicholas. - A chcialbym. -Dlatego, ze jedni kochaja zycie, a innych juz ono meczy. -Nie rozumiem... -Zycie to budulec... - Nakor wykonal gest dlonia, obejmujacy wszystko, co go otaczalo. -Budulec? -Budulec, z ktorego stworzono wszystko, co istnieje. - Maly Isalanczyk spojrzal na morze. - Widzisz to, co nas otacza... wode, chmury... czujesz na twarzy wiatr... na to wszystko sklada sie budulec, ktorego zobaczyc nie mozesz. Ten budulec glupcy, tacy jak Anthony, nazywaja magia. W rzeczy samej wszystko, poczynajac od twoich butow a konczac na najdalszych gwiazdach, zrobione jest z tego samego. -I to jest ten, jak ty go nazywasz, budulec? -Owszem - usmiechnal sie Nakor. - Moglbym wymyslic bardziej elegancka nazwe, moglbym nazwac go jakos inaczej. Czymkolwiek jednak jest ow podstawowy budulec, nie mozesz go dotknac, on zas, niczym klej, trzyma wszystko w kupie. Jedna z postaci jego istnienia jest to, co nazywamy zyciem. - Nakor zajrzal Nicholasowi w oczy. - Podczas krotkiego czasu wiele przeszedles i nie jestes tym samym chlopcem, ktory nie tak znow dawno temu wyplynal z Krondoru. Ale jeszcze nie stales sie czlowiekiem, jakim masz byc. Zrozum wiec jedno: smierc niekiedy przychodzi po ludzi niespodziewanie i ci, ktorych ona spotyka, nie ida chetnie do sal Lims-Kragmy. Takie sa jednak zrzadzenia losu. Ale kiedy duch ma wybor, jak maja go ci tutaj, powinienes ten wybor uszanowac i pogodzic sie z nim. -Nadal nie rozumiem, ku czemu zmierzasz - powiedzial Nicholas. Na jego twarzy widac bylo wyraznie, ze probuje pojac, o czym mowi maly frant. Nakor kiwnal glowa ku wejsciu do jaskini. -Niektore z tych dusz gotowe sa na smierc. Nadszedl czas, by odeszly. Rozumiesz? -Mysle, ze tak. To dlatego niekiedy czlowiek powaznie ranny wraca do zdrowia, a ten, co odniosl w boju lzejsze obrazenia, umiera? -Owszem. Nie powinienes czuc sie winny. To wybor, jakiego kazdy dokonuje sam... choc niekiedy moze byc tego nieswiadom. Ani ksiazeta, ani kaplani nic do tego nie maja. To sprawa pomiedzy duchem czlowieka a jego przeznaczeniem. -Mysle, ze rozumiem - rzekl Nicholas. - Kiedy okret zanurzyl sie pod wode po raz drugi, zachlysnalem sie morska woda. Nie moglem oddychac i pograzalem sie coraz glebiej. Myslalem juz, ze przyjdzie mi tam umrzec. -I co czules? -Balem sie okropnie, ale w koncu... tuz przed tym, jak wynioslo mnie w gore... ogarnal mnie dziwny spokoj. -To byla lekcja, jaka nie kazdemu dano przezyc - kiwnal glowa Nakor. - Po prostu nie nadszedl jeszcze twoj czas. A dla niektorych z tych ludzi tak. Musisz sie z tym pogodzic. -Ale nie musi mi sie to podobac... -I wlasnie dlatego - usmiechnal sie Nakor - ktoregos dnia moze byc z ciebie dobry wladca. W tej jednak chwili, tu i teraz, musisz wspiac sie na te skale, nieprawdaz? -Owszem - usmiechnal sie Nicholas, na ktorego twarzy odmalowaly sie pospolu ulga i znuzenie. - Musze pojsc przodem, bo jesli tego nie zrobie, to nigdy sie juz na to nie zdobede. -Myslales o twoim amulecie? - spytal Nakor. -Tak - kiwnal glowa ksiaze. - Pug powiedzial, by dac go Anthony'emu i uzyc jedynie w chwili najwiekszej potrzeby. - Spojrzal w strone jaskini, jakby mogl zobaczyc w niej mlodego maga, ktory pielegnowal rannych i cierpiacych. - Ufam, ze on bedzie wiedzial, kiedy taka chwila nadejdzie. Na razie uwazam, ze dopoki jakos dajemy sobie rade, to nie ma potrzeby odwolywania sie do Puga. -Musicie juz ruszac. Nicholas spojrzal w gore i zobaczyl, ze slonce calkowicie skrylo sie juz za skala. Kiwnawszy glowa, podszedl do wylotu jaskini. -Calis, Marcus... juz czas. Calis wstal sprezyscie i zebrawszy spory kawal liny, zrecznie zawiazal petle, przez ktora przesunal glowe i jedno ramie. Marcus i Nicholas poszli w jego slady. Kiedy wszyscy trzej byli juz gotowi, zwiazawszy line w jedna, opuscili ja na polke. Harry spojrzal na Nicholasa. -Chcialbym, zebys pozwolil mi isc zamiast ciebie. -Ty? - Ksiaze usmiechnal sie i polozyl dlon na ramieniu przyjaciela. - Dziekuje za dobre checi, nie jestem jednak z tych, ktorym poca sie dlonie, kiedy stana na zamkowych murach. Ty nigdy nie przepadales za wysokosciami. -Wiem, ale jesli ktorys z nas ma poleciec na dol... -Nikt nie poleci na dol. Nicholas minal przyjaciela i podszedl do wylotu jaskini. Zwracajac sie do zebranych tam zeglarzy, powiedzial: -Powinnismy znalezc sie na szczycie jeszcze przed zachodem slonca. Opuscimy wtedy line i mozecie zaczac sie wspinac. - Amosowi zas powiedzial: - Ty ocenisz, w jakim porzadku beda sie wspinac, a takze kto powinien komu pomagac. Chce, by wszyscy zdazyli sie wspiac jeszcze przed zapadnieciem zmroku. Amos kiwnal glowa, choc obaj wiedzieli, iz zadanie bylo niewykonalne. Jeden z zeglarzy, mocno utykajac, przecisnal sie do przodu. Jego noga pekla w kostce, wokol ktorej nabrzmiala juz spora opuchlizna. Twarz nieboraka byla blada jak giezlo, ale powiedzial smialo: -Wasza Milosc mozesz byc pewien, ze wszyscy, ktorzy beda mogli, wespna sie na gore. Nicholas kiwnal glowa i ruszyl ku wyjsciu. Spogladajac przez ramie, ujrzal, ze Amos podaje owemu czlowiekowi swoj sztylet, i szybko odwrocil glowe. Wiedzial, dlaczego zeglarz poprosil o bron. Smierc z glodu i pragnienia nie jest najlepszym i najlatwiejszym sposobem na zejscie z tego swiata. Nicholas ruszyl w gore waska sciezka i dotarl do podstawy komina, gdzie czekali juz Calis i Marcus. Tuz za nim szedl Harry. -Ja pojde pierwszy - odezwal sie pol-elf - poniewaz mam najwiecej doswiadczenia. Za mna idzie Marcus. Ty, ksiaze, bacz pilnie, gdzie bedziemy umieszczac dlonie i stopy. Cos, co wyglada solidnie, wcale takim byc nie musi; w kamieniu sa szczeliny, w ktorych zbiera sie woda. Kiedy woda zamarza, rozsadza kamien i skala peka. Sprawdzajcie kazdy uchwyt, zanim powierzycie mu caly swoj ciezar. Jesli ktorys z was poczuje zmeczenie lub popadnie w klopoty, niech zawiadomi pozostalych. Nie mamy sie po co spieszyc. Nicholas kiwnal glowa, rad, ze pol-elf przejal dowodzenie. Nie byla to pora, kiedy nalezalo upierac sie przy respektowaniu rang. Odwrocil sie wiec ku Harry'emu i powiedzial: -Kiedy zrzucimy line, wezwij innych i zacznijcie sie wspinac. Polozywszy zas dlon na ramieniu przyjaciela, dodal szeptem: - I koniecznie upewnij sie, ze Amos pojdzie przed toba. Jesli bedzie trzeba, oglusz go zlomem kamienia i kaz wciagnac na gore jak tobol, ale nie pozwol, by zostal na dole przy rannych. Harry kiwnal glowa. Calis wetknal dlonie w niewielka szczeline i podciagnal sie w gore, wciskajac stopy w przeciwlegle sciany komina. Siegajac wyzej, znalazl kolejny wystep i znowu ruszyl do gory. Marcus i Nicholas obserwowali go uwaznie, a gdy pol-elf oddalil sie o kilka sazni, jego sladem ruszyl dziedzic Crydee. Nicholas patrzyl za Marcusem, a gdy ten wzniosl sie juz dosc wysoko, sam wzial sie do wspinaczki, umieszczajac dlonie w ustalonych przez krewniaka uchwytach. Poczul nagla panike, bo nie bardzo bylo czego sie chwycic. Przez chwile sie wahal, potem podciagnal w gore, wciskajac stopy tam, gdzie wtykali je Calis i Marcus. Nagly, tepy bol szarpnal jego lewa stopa i ksiaze zaklal cicho: -Niech to licho, nie teraz! -Co jest? - dobieglo go z gory pytanie Marcusa. -Nic - odpowiedzial, zaciskajac zeby. Odepchnal gdzies w glab umyslu swiadomosc bolu w sztywnej stopie, siegnal do kolejnego wystepu i podciagnal sie wyzej. Niczym trzy mrowki wspinajace sie na skale, przyjaciele mozolnie posuwali sie coraz wyzej. Nicholas stracil poczucie czasu. Wspinaczka przeksztalcila sie dlan w serie kolejnych przerw, podczas ktorych obserwowal idacych wyzej, i kolejnych ruchow ku gorze. Niekiedy Calis ostrzegal o zwodniczym wystepie, ktorego nalezalo sie wystrzegac, a raz obsunal sie w dol, obsypujac Marcusa i Nicholasa lawina drobnych kamyczkow. Nicholas kilkakrotnie zatrzymywal sie dla nabrania tchu, odkryl jednak, ze trzymanie sie skaly i pozostawanie w bezruchu wymaga takiego samego wysilku, jak posuwanie sie do gory. Byl zmeczony i skupil sie jedynie na umieszczaniu jednej dloni nad druga, przesuwaniu w gore stop, zabezpieczaniu pozycji i podciaganiu odrobine wyzej. Choc caly czas wspinal sie w cieniu, wysilek spowodowal, ze jego twarz pokryla sie potem, ktory, splywajac w dol, oslepial go, gdy spogladal wyzej. Kilkakrotnie usilowal otrzec twarz ramieniem, nie bardzo to mu sie jednak udawalo. Mijal czas, on zas skupil sie na wysilku, jakiego wymagalo dotrzymywanie tempa Calisowi i Marcusowi. Z kazda godzina zblizali sie do szczytu, ale kiedy juz zaczal sie cieszyc, uslyszal glos Calisa: -Mamy problem. Spojrzal w gore, nie mogl jednak niczego zobaczyc, bo kuzyn zaslanial mu miejsce, gdzie pial sie pol-elf: -Co sie stalo? -Komin sie rozszerza. -I co zrobimy? - spytal Nicholas. -Kiedy tu dotrzecie, przekonacie sie, ze lewa sciana odchyla sie w tyl. Wyglada na to, ze wystarczy jedynie wyciagnac reke, ale to niebezpieczne. Lepiej odchylic sie w prawo i przelozyc obie stopy na lewo, potem zas oprzec grzbiet o prawa sciane, a stopy wcisnac w lewa. I do gory. To sie nazywa wspinaczka-zapieraczka. Rozumiecie? -Mysle, ze tak - odparl Nicholas. - Zobacze, jak robi to Marcus. Marcus przez dluga chwile tkwil w miejscu bez ruchu i ksiaze poczul, ze lada moment dopadnie go skurcz w bezczynnych miesniach nog i ramion. Poczul uklucie strachu, kiedy jego lewa spocona dlon zaczela zsuwac sie ze skaly i chwycil mocniej. Opanowal sie, odetchnawszy gleboko, i powiedziawszy sobie: -Nie mozesz pozwolic sobie na dekoncentracje. Czas ciagnal sie pozornie bez konca, Nicholas odczuwal bolesnie, ze nigdy przedtem nie byl tak zmeczony - az nagle uslyszal glos Marcusa: -Calis przeszedl przez szersza czesc komina. Spojrzal w gore i bacznie obserwowal kuzyna, jak ten wspina sie kolejne dziesiec stop, potem przenosi prawa noge i wciskaja w sciane z lewej, opierajac sie grzbietem o skalke z drugiej strony. Usztywniajac jedna noge, podniosl druga, a potem zapierajac sie dlonmi w sciane za plecami, podniosl sie wyzej. Wszystko dzialo sie wolno, ale Nicholas stwierdzil, ze powinien sobie poradzic. Jakis cichy wewnetrzny glosik ostrzegl go jednak: "Nie lekcewaz trudnosci". Kiedy dotarl do miejsca, gdzie Marcus sie odwrocil, poczul nagle uklucie bolu w lewej stopie. -Do kata! - zaklal cicho, usilujac oprzec sie na niej calym cialem. Stopa drzala i musial zamknac oczy, by skupic sie na stopniowym zwiekszaniu jej obciazenia. Instynkt mowil mu, ze powinien sie cofnac, on jednak uparcie napieral. Wreszcie zdolal uniesc prawa noge i oprzec stope o sciane i w ten sposob ulzyc lewej. Odetchnawszy gleboko, spojrzal do gory. Marcus wracal wlasnie do pierwotnej pozycji, kiedy jego lewa stopa osunela sie w dol. Wrzasnal, usilujac goraczkowo znalezc uchwyt, i nagle okazalo sie, ze wisi na rekach, wymachujac rozpaczliwie nogami i szukajac dla nich oparcia na gladkiej scianie. -Trzymaj sie! - wrzasnal Nicholas, opanowujac skurcz zoladka. Zmusil sie do zapomnienia o zbolalych nogach i goraczkowo zaczal piac sie wyzej. -Cofnij sie! - zawolal Marcus. - Jesli zlece... strace... i ciebie! - Z sapniec, dzielacych slowa, Nicholas wywnioskowal, ze jego kuzyn rozpaczliwie usiluje utrzymac uchwyt dloni. Nicholas zignorowal ostrzezenie, prac niepowstrzymanie do gory. Bylo to z jego strony zuchwalstwem - mrugajac oczami, ignorowal kurz i zwir, lecace mu w twarz, gdy zblizal sie do Marcusa. Nie wiedzial, gdzie podzial sie Calis. Dotarlszy do miejsca tuz pod kuzynem, wrzasnal: -Nie ruszaj sie przez chwile! Marcus znieruchomial, Nicholas zas wsunal sie pod niego. Delikatnie podparl dlonia jedna ze stop Marcusa. -Nie kopnij mnie teraz, bo obaj zlecimy. - Z niemalym trudem oparl sie niemal odruchowemu pragnieniu uszczypniecia dyndajacej tuz przed nim cizmy kuzyna. Wciskajac sie grzbietem w sciane i usztywniajac nogi w kolanach, podlozyl dlon pod prawa stope Marcusa. -Oprzyj sie, ale ostroznie! - zawolal. Marcus oparl sie na rece kuzyna. Nicholas krzywil sie z wysilku i bolu, kiedy poczul, ze kamien przez koszule zdziera mu skore z grzbietu. Nogi mu drzaly, lewa stopa bolala, jakby ja prazono w zywym ogniu, trzymal sie jednak sztywno jak sztaba, bo wiedzial, iz moment dekoncentracji oznacza, smierc dla niego i Marcusa. I nagle ucisk zelzal, Marcus zas ruszyl w gore o wlasnych silach. Nicholas wszystko dalby za chwile odpoczynku, wiedzial jednak, iz teraz wlasnie przezywa najniebezpieczniejszy moment calej wspinaczki. Musi jakos opuscic sie w dol i dopiero potem trzeba mu podjac wysilek. Czujac bol w barkach i nogach, zeslizgnal sie kilka cali i nagle zaklinowal sie na dobre. -Calis! - wrzasnal co tchu w plucach. -Co jest? - doszlo go pytanie z gory. -Mamy maly problem. -Co znowu? - spytal patrzacy nan z gory Marcus. -Obsunalem sie grzbietem po scianie i utknalem. Mam nogi nad ramionami i nie dam rady ich opuscic, nie moge tez przesunac grzbietu wyzej. -Nie ruszaj sie! - zawolal elf. - Jestem juz prawie na szczycie! Nicholas zrozumial, ze jesli Calis wespnie sie na szczyt, zdola opuscic line i podciagnie go w gore. Wbil wzrok w nieublagana powierzchnie tuz przed soba, bo wiedzial, ze kiedy spojrzy w dol, poleci na leb, na szyje. Poczul, jak budzi sie w nim panika, a jego lewa stopa bolala teraz tak, jak przed kuracja w Crydee. Chcial rozmasowac lydke, by troche ulzyc cierpieniu, nie mogl jednak tego zrobic bez ryzyka upadku. Zamknal wiec oczy i zaczal rozmyslac o Abigail. Przypomnial sobie, jak siedzial z nia w ogrodzie tej ostatniej nocy i jak jej piers wypychala suknie... przypomnial sobie barwe jej lokow, zlociscie lsniacych w swietle pochodni. Pachniala letnimi kwiatami, jakos tak egzotycznie... a jej oczy byly ogromnymi sadzawkami czystego blekitu. Przypomnial sobie ich pierwszy pocalunek i uczucie, jakie go ogarnelo, kiedy jej wargi dotknely jego ust. Musze dostac sie na szczyt, powiedzial sobie. Jesli chce jeszcze choc raz w zyciu spojrzec na Abigail, nie wolno mi spasc. Poczul, ze cos tracilo go w twarz i jednoczesnie uslyszal okrzyk: -Obwiaz sie w pasie! Otworzyl oczy i ujrzal zwisajaca z gory line. Chwycil ja lewa dlonia i pociagnal - trzymajacy ja w gorze poluzowali, tak by mogl obwiazac sie w pasie. Aby tego dokonac, musial odepchnac sie od sciany i przelozyc line do prawej dloni - dopiero wtedy mogl zrobic wezel. -Nie wiem, czy wytrzyma! -To juz niezbyt wysoko. Po prostu trzymaj sie oburacz, a reszte zostaw nam! Zlapal wiec line obiema dlonmi. -Gotowi? -Gotowi! - padla odpowiedz. Stopy Nicholasa stracily kontakt z przeciwlegla sciana i nagle ksiaze zawisl, czujac, jak lina zsuwa sie wyzej. Uderzyl o skale i podrapal sobie twarz. Wygladalo na to, ze lina wytrzyma, zawolal wiec: -Ciagnijcie! Pojechal w gore szybciej niz sadzil, ze jest to mozliwe, choc podczas jazdy niemilosiernie podrapal sobie skore o szorstka powierzchnie skal. I nagle znalazl sie na krawedzi, gapiac sie w dwoje wielkich, brazowych, wpatrzonych wen oczu. Koza beknela przerazliwie i odskoczyla, Nicholas zas szybko zostal przeciagniety nad krawedzia. Pozwolil, by odtoczono go dalej, przeturlal sie na grzbiet i spojrzal w blekitne niebo. Potem sprobowal usiasc. Zabolal go kazdy miesien brzucha i grzbietu, az jeknal. -Nie ruszaj sie - ostrzegl go Marcus. - Po prostu lez i odpoczywaj. Odwrociwszy glowe, ujrzal Calisa, ktory opuszczal line w dol. -On sam mnie podciagnal? -Owszem - kiwnal glowa dziedzic Crydee. - Wiecej w nim krzepy niz myslalem. -Mialem niezwyklych rodzicow - rzekl Calis tonem usprawiedliwienia. Bez dalszych komentarzy wzial line od Marcusa i mocnym wezlem przylaczyl ja do wlasnej. Potem przesunal calosc w dloniach, sprawdzajac kazdy cal i uwaznie szukajac rozdarc i uszkodzen. Oceniwszy, ze sie nada, rzekl: -Potrzebna mi trzecia. Marcus pomogl Nicholasowi siasc, choc ksiaze przez chwile myslal, ze grzbiet mu trzasnie. Pozwolil Marcusowi zdjac sobie line z ramion i rozejrzal sie dookola. Znajdowali sie na porosnietej szorstka trawa polance pod dziwacznymi drzewami, ktorych pnie pokrywala luskowata, kora. Na wysokosci dwudziestu kilku stop z pnia wyrastala korona ogromnych lisci, przypominajacych piora gigantycznego wachlarza i dajacych sporo cienia. Szmer wody zwiastowal obecnosc niedalekiego strumyka, a w poblizu krawedzi paslo sie stadko koz, wsrod ktorych byla i ta, ktora powitala Nicholasa na szczycie. Calis podszedl do krawedzi i pochylil sie ku plazy. -Hej tam! Slyszycie mnie? Z dolu dobiegl slaby okrzyk, ktory pozwolil wysnuc wniosek, ze czekajacy na plazy uslyszeli wezwanie. Nicholas nie mogl jednak zrozumiec slow. Skinieniem dloni wezwal Marcusa, by ten pomogl mu wstac, a kiedy juz sie wyprostowal, powiedzial: -Rad jestem, ze mam to juz za soba. Marcus usmiechnal sie i Nicholas po raz pierwszy spostrzegl, ze kuzyn nie zywi juz don wrogich uczuc. -Ciesze sie, ze byles za mna - rzekl dziedzic Crydee, wyciagajac dlon do uscisku. -Chcialbym rzec, ze cala przyjemnosc po mojej stronie, ale nie moge, bo bym zelgal - odpowiedzial, potrzasajac reka Marcusa. - Nie masz chyba na mnie cala skory, ktory nie boli... -Wiem - wyszczerzyl zeby Marcus. -Jak wysoko sie wspielismy? -Mysle, ze nieco mniej niz trzy setki stop. -Tylko tyle? Myslalem, ze kilka mil. -Znam to uczucie - odpowiedzial Marcus. -Chlopcy... nie to, zebym chcial sie wtracac, ale moze ktorys zechcialby mi pomoc? - rzekl Calis, ktory czekal cierpliwie z lina obwiazana wokol pasa. -Ty jeszcze odpocznij - rzekl Marcus do Nicholasa i chwycil line. Nie minelo i piec minut, kiedy nad krawedzia skal pokazala sie twarzyczka Brisy. Dziewczyna sprawnie przewinela sie ponad kamieniami, wstala, otrzepala sie z kurzu i usmiechnela do Marcusa. -Swego czasu niezle i czesto sie wspinalam. Pomyslalam, ze powinnam pojsc przodem. Za mna idzie Ghuda. Nicholas nie bez wysilku podszedl do Marcusa, stanal za nim i ujal line. Choc bylo ich teraz trzech, wysilek, z jakim im pomagal, sprawil, ze ponownie poczul szarpiacy bol w lydkach i barkach. Ksiaze uparl sie jednak, by pomoc przyjaciolom, i po paru minutach na krawedzi pokazal sie Ghuda. Rosly najemnik sam przeciagnal sie przez brzeg urwiska i zaraz wstal. Spojrzawszy na Calisa, rzekl: -Jesli laska, pozwol, ze cie zmienie - i nie czekajac na odpowiedz, odsunal pol-elfa w bok, zajmujac jego miejsce. - Gdybysmy mieli jeszcze setke stop liny, moglibysmy ja owinac wokol tamtej palmy daktylowej. -To palma daktylowa? - spytal Nicholas, stekajac z wysilku. -Owszem. Jesli chcesz, pokaze ci, jak sie na nia wspinac. Powinna miec owoce nadajace sie do jedzenia. W domu mialo sie ku jesieni, tu jednak zaczyna sie wiosna. -Nie sadze, bym akurat dzisiaj mial jeszcze ochote na wspinaczke - odpowiedzial Nicholas, gdy przez krawedz urwiska przelazil kolejny zeglarz. Calis zas zwrocil sie do wstajacego: - Pomoz nam. Zeglarz bez slowa podszedl do Nicholasa i zmienil go przy linie. Nicholas podszedl do stawu i uklakl na brzegu, choc cale jego cialo protestowalo gwaltownie przeciwko jeszcze jednemu wysilkowi. Ksiaze napil sie do woli, wyprostowal i rozejrzal dookola. I nagle niebo nad nim wywinelo kozla, on sam zas runal w czarna jame. Gdy odzyskal swiadomosc, okazalo sie, ze lezy w mroku. Ujrzal nad soba oswietlona blaskiem padajacym od ogniska twarz Harry'ego. -Jak dlugo tak leze? - spytal. -Straciles przytomnosc kilka godzin temu. Ghuda polecil, by zostawic cie w spokoju. Nicholas usiadl, odkrywajac zaraz, ze nadal kreci mu sie w glowie i jest podrapany od stop po barki, ustapily jednak okropne skurcze, ktore dreczyly go po odejsciu od liny. Harry pomogl mu wstac. Ksiaze rozejrzal sie dookola i zobaczyl, ze ognisko rozniecono posrodku polanki. -Czy wszyscy dotarli na gore? - spytal. -Wszyscy, ktorzy gotowi byli do wspinaczki - odparl Amos, ktory w tejze chwili podszedl don z boku. Nicholas policzyl zebranych. Bylo ich czterdziestu szesciu. -A pozostalych jedenastu? -Szesciu bylo zbyt chorych, by mogli sie wspinac - odparl Amos glosem pelnym goryczy. - A gdy wdrapywala sie ostatnia piatka, lina pekla. Zblizala sie noc, wpadli w panike i nie chcieli czekac na swoja kolej, sznur mogl utrzymac trzech, ale nie pieciu. -Calis i Ghuda opuscili line, jak tylko sie dalo najnizej - wtracil sie Harry - ja zas wspialem sie na gore z urwanym kawalkiem i zawiazalem solidnym wezlem, ale nikt nie wspial sie po mnie. -Moglibysmy opuscic troche zywnosci - rzekl Nicholas. -Czekajze... - odezwal sie Ghuda. - Chodz ze mna. Nicholas spojrzal na Amosa, ktory kiwnal glowa. Podszedl i Calis, i wszyscy trzej przeszli przez niewysokie zarosla i weszli na inna polanke. Tam sie zatrzymali. Przed nimi rozciagal sie kolejny zagon trawy, szeroki na kilkanascie krokow, a potem zaczynaly sie piaski. Ksiezyc swiecil dosc jasno i widac bylo, ze piaski siegaja horyzontu. -Ludzie na dole sa juz martwi - rzekl Calis. - Musisz sie z tym pogodzic. Cala zywnosc i woda, jaka mamy, bedzie potrzebna nam samym i nie mozemy sie nia dzielic. -Jak daleko ciagna sie te piaski? - spytal Nicholas. -Nie wiadomo - odpowiedzial Ghuda. - Zobaczylem je tuz po zachodzie slonca, zanim zrobilo sie naprawde ciemno, ale tak mysle, ze ciagna sie przynajmniej na trzy lub cztery dni wedrowki. Mozemy tylko liczyc na to, ze znajdziemy oaze. -Trzeba ci wiedziec cos jeszcze - odezwal sie Calis. -Co mianowicie? Odpowiedzial mu Ghuda. -Te kozy. Ktos je tu zostawil. Starsze maja na uchu wytatuowany znak. Mlodsze nie. - Pogladzil sie po siwej brodce. - Podrozowalem przez Jal-Pur. Jesli jakies plemie zostawia zwierzeta w oazie, znaczy to, ze roszcza sobie prawa do wody. Inne plemiona zostawiaja zwierzeta w spokoju. Zagarniecie czyjejs wody moze zakonczyc sie krwawa wasnia. -Myslisz, ze ktos sie tu pojawi? - spytal Nicholas. -Wczesniej lub pozniej niezawodnie tak - odparl najemnik. - Nie wiem, czy tych skalek nie uzywaja przemytnicy, moze sa po prostu wloczegami, ktorzy nie lubia obcych, nie mam pojecia, dlaczego wypasaja stada na koncu swiata, ale nie beda zadowoleni, zastajac wyrzniete wszystkie kozy. Nie zostawiaja ich tu na zbyt dlugo, bo inaczej kozy wyzarlyby wszystka trawe. To niewielkie stadko bylo czyjas spizarnia i wsciekna sie, ze ktos wyjadl ich zapasy. -My zas mamy jedynie dwa miecze, jeden luk z kolczanem i strzalami i dwa tuziny nozy na czterdziestu szesciu ludzi - zakonczyl Calis. -Niezbyt liczna i zbrojna armia - przyznal Nicholas. - Jak stoimy z woda i zywnoscia? -Mamy dosc daktyli, koziego miesa i wody, by przetrwac piec dni... oczywiscie jesli nie bedziemy sie obzerac - odparl Ghuda. Przypomniawszy sobie zasady zycia na pustyni, o ktorych slyszal w dziecinstwie, spytal: -Uwazacie, ze powinnismy ruszyc w nocy? -Biorac pod uwage stan zdrowia naszej grupki - odparl Ghuda - tak byloby najlepiej. Pokaze wszystkim jak odpoczywac za dnia, wieczorem zas ruszymy. -Niech wiec tak bedzie - zdecydowal Nicholas. - Dzis w nocy i jutro zostaniemy na miejscu i sprobujemy odzyskac sily. Jutro o zachodzie ruszamy w droge. Rozdzial 14 BANDYCI Nadciagnal wiatr.Nicholas drzemal, lezac na ziemi i trzymajac w zgieciu lokcia kij, ktorym podpieral prowizoryczna oslone nad glowa. Ghuda uparl sie, by kazdy znalazl sobie jakis sposob na osloniecie przynajmniej glowy, uzywajac dowolnego dostepnego materialu. Poszlo na to cale plotno, jakie mieli - oczywiscie z wyjatkiem spodni i koszul. Wszystkie kurtki, oponcze, skrawki zagli - to, co poprzedniej nocy chronilo ich przed chlodem - pocieto na prowizoryczne nakrycia glowy. Zdjeto nawet ubrania z tych, co pomarli podczas pierwszej nocy na pustyni. Drugiego dnia, usilujac znalezc oslone przed niemilosiernym skwarem, Nicholas zrozumial, dlaczego doswiadczony najemnik upieral sie przy twierdzeniu, ze ochrona zywych jest znacznie wazniejsza, niz troska o godnosc zmarlych. Wszyscy musieli szukac cienia dla glow i chronic stopy przed rozzarzonym niczym wnetrze pieca piaskiem. Ksiaze nigdy w zyciu nie pomyslalby, ze cos moze byc az tak gorace. Pustynia byla zjawiskiem, ktorego nie znal. Jak wielu mieszkancow Krolestwa slyszal o pustyni Jal-Pur, rozciagajacej sie na polnocnych rubiezach Imperium Kesh i dzielacej je od Krolestwa. Nigdy jej jednak nie widzial. Wyobrazal ja sobie jako nieskonczenie wielka polac piasku i tyle. Ta pustynia skladala sie glownie z popekanych skal i solanek, z dzielacymi je obszarami piasku dostatecznie rozleglymi, by ksiaze mogl zanosic modly do bogow, dziekujac im za to, ze nie wszystko tu bylo piaskiem. Gdy docierali do obszaru piasku, przynajmniej polowa grupy wydawala z siebie jek zawodu. Tempo wedrowki zwalnialo sie wtedy przynajmniej o polowe, gdyz znuzone stopy wielu zeglarzy grzezly w sliskim piachu, ktory skrzypial przerazliwie, nie dajac jednak nalezytego oparcia. Wiatr rowniez okropnie dzialal Nicholasowi na nerwy. Byl jak zlosliwa istota, sucha, zimna, wszechobecna i wysysajaca z ciala kazda krople wilgoci. I zawsze pelen pylu, tak drobnego, ze zadna oslona nie potrafila utrzymac go z dala od oczu, ust i nozdrzy. Wyruszyli dwie noce temu i powoli parli przed siebie. Ghuda podjal sie utrzymania porzadku w grupie i nieustannie krazyl dookola, upewniajac sie, ze nikt nie spowolni tempa pochodu, nie napije sie wczesniej, niz mu pozwola i nie zaniecha marszu. Wszyscy wiedzieli, ze ten, kto upadnie, zostanie w piaskach na zawsze. Nikt po prostu nie mial dosc sil, by niesc drugiego. Noce na pustyni byly zimne i poruszanie sie jakos rozgrzewalo wedrowcow, ale chlod robil swoje. A potem, po wschodzie slonca, nacieraly kolejne fale upalu. Nicholas przypomnial sobie poprzedni dzien. Poczatkowo niebo tylko sie rozjasnilo, ale kiedy slonce wzeszlo wyzej, zaczelo niemilosiernie prazyc. Gdy tylko wznioslo sie nad skaly, Ghuda polecil, by wszyscy sie zatrzymali. Nastepnie przykucnal, wzial jeden z kijow, ktore polecil wszystkim wyciac sobie z porastajacych oaze krzewow, i pokazal, jak trzeba siedziec, kryjac glowe w cieniu plaszcza podtrzymywanego dzierzonym w zgieciu lokcia kijem, tworzac cos w rodzaju niewielkiego namiotu. Potem osobiscie sprawdzil, jak usadowili sie wszyscy czlonkowie grupy. Tuz po zapadnieciu zmierzchu kazal wszystkim wstac i zbadac horyzont, szukajac oznak wody, ptakow w locie lub chocby zmian w strugach rozgrzanego, unoszacego sie nad krawedziami patelni powietrza. Nie znaleziono zadnych... za to odkryto, iz trzech ludzi zmarlo. Teraz zostalo ich czterdziestu trzech. Nicholas wiedzial, ze kiedy wstana do trzeciej nocnej wedrowki, prawdopodobnie kilku znow zostanie bez ruchu na piasku. Czul tepa rozpacz, jako ze nie mogl dla nich niczego zrobic. Drzemal, choc nie mogl zasnac. Kiedy niedawno pograzyl sie na chwile w glebszym nieco snie, obudzilo go drgnienie kija. Kilku jego towarzyszy usilowalo wygrzebac dziury w piachu, lub podeprzec swe kije kawalkami kamieni, spieczona powierzchnia pustyni byla jednak rownie podatna na wysilki zmizerowanych wedrowcow, jak serce poborcy podatkow na prosby o ulge. Ghuda obiecal, ze jesli poczuja sie zmeczeni, calodzienny odpoczynek odtworzy ich sily na tyle, ze beda mogli kontynuowac marsz w nocy. Nicholas zaczynal jednak w to watpic. Usilujac zasnac, pozwolil, by jego umysl zanurzyl sie w morzu wspomnien. Pustynia przypomniala mu opowiesci jego brata, Borrica, ktory przebyl Jal-Pur jako wiezien - ale nic z tego, co brat opowiadal, nie przygotowalo Nicholasa na to gorace pieklo. Od opuszczenia oazy nie natkneli sie na plaskowyzu nawet na slad zycia. Wspomnial braci i to, jak sie zmienili od podrozy do stolicy Imperium Kesh. Zostali zamieszani w spisek, majacy na celu zdyskredytowanie rodziny Imperatorowej przez wciagniecie Kesh w wojne z Krolestwem. Borrica porwali handlarze niewolnikami, zdolal jednak uciec, podczas zas tej ucieczki poznal Ghude i Nakora. Byl ktos jeszcze... chlopiec zwany Suli Abul, ktorego zabito, gdy pomagal Borricowi. To doswiadczenie kazalo Borricowi z wieksza sympatia i wspolczuciem odnosic sie do mlodszego brata, z ktorego przedtem drwil wprost niemilosiernie. Nicholas poczul uklucie nostalgii i... obudzil sie. Nagle zapragnal, jak bardzo mlodziutki chlopiec, wrocic natychmiast do domu i skryc sie na lonie rodziny, gdzie przed surowoscia swiata zawsze chronily go lagodna, pelna ciepla matka i kryjacy uczucia pod maska surowosci, kochajacy go jednak gleboko ojciec. Zamknal oczy i sprobowal raz jeszcze zasnac. Znow oddal sie marzeniom i wkrotce zaczal wspominac Abigail. Nie potrafil jednak przypomniec sobie jej twarzyczki. Wiedzial, ze byla piekna, ale szczegoly jej urody mieszaly mu sie z rysami pewnej dziewczyny znanej mu z Krondoru... i jeszcze jednej, ktora zobaczyl w wiosce nie opodal Crydee. I nagle przez jego marzenia przedarl sie glos wolajacy: -Juz czas... Otrzasajac sie ze snu, wyprostowal sie nie bez trudu i obciagnal oponcze wokol ramion. Rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl, ze na piasku zostaly dwie nieruchome sylwetki. Przelykajac wzbierajaca mu w krtani gorycz, podszedl blizej i przekonal sie, ze jednym z lezacych byl Harry. Uklaklszy obok przyjaciela, omal nie zaplakal z ulgi, kiedy uslyszal ciche chrapanie. Potrzasnal ramieniem lezacego i rzekl: -Juz czas. Harry budzil sie powoli, mrugajac opuchnietymi z braku wilgoci powiekami. -He? -Czas ruszac. Harry wstal niechetnie, Nicholas zas nie mogl powstrzymac sie od zapytania: -Jak, u licha, udalo ci sie zasnac? -Jak sie dostatecznie zmeczysz, to zobaczysz - odpowiedzial szorstko przyjaciel. -Umarl jeszcze jeden - oznajmil podchodzacy do nich Ghuda. Teraz bylo ich czterdziestu dwoch. Zmarlego szybko rozebrano i przekazano jego odziez tym, ktorzy potrzebowali dodatkowej ochrony przed sloncem. Ghuda podal Nicholasowi buklak z woda, ksiaze jednak odmowil, potrzasajac glowa. -Pij! - polecil mu najemnik. - Zbrodnia jest wypic wiecej ponad udzial, ale odmawianie napoju to samobojstwo. Widzialem juz ludzi, ktorzy odmawiali wypicia swej racji i konali po dwu godzinach, nie zdazywszy nawet poprosic o pomoc. Nicholas przytknal gurde do ust i zaczal pochlaniac plyn w tej samej chwili, kiedy ten musnal jego wargi. -Tylko dwa lyki - ostrzegl najemnik. Nicholas upil tyle, ile mu pozwolono, i przekazal buklak Harry'emu, ktory wypiwszy swoja porcje, podal wode dalej. Nicholas poczul dume, ze wychowankowie Krolewskiej Marynarki utrzymuja dyscypline nawet w pozornie beznadziejnej sytuacji. Wiedzial, ze niejeden z checia opilby sie niczym bak, kazdy jednak okazal posluszenstwo rozkazom i ograniczyl sie jedynie do dwu lykow. Ksiaze spojrzal na stojacego bez ruchu Amosa, obserwujacego, jak ludzie ukladali kamienie nad cialem martwego towarzysza. Wiedzial, ze stary zeglarz nieraz widzial umierajacych podwladnych, teraz jednak czul sie podwojnie odpowiedzialny za smierc ludzi, ktorzy w koncu wyplyneli z nim z Krondoru na zwykly rejs ku Dalekim Wybrzezom, potem zas mieli wrocic na weselisko swego admirala. Zaczal sie zastanawiac, co tez powie na nieobecnosc Amosa jego babka. Wiedzial, ze do tej pory wiadomosci o napadzie na Crydee z pewnoscia dotarly juz do Krondoru. Jego ojciec najpewniej prowadzil ku Dalekim Wybrzezom flote okretow z zapasami, ktora podejmie probe pokonania Mrocznych Ciesnin nawet o tej porze roku - pozna jesien, a tym bardziej wczesna zima nie sprzyjala zegludze po tych piekielnych wodach. Pomoc miala nadejsc i z Yabonu, przez Polnocna Przelecz w gorach Szarych Wiez. Zaczal sie tez zastanawiac, jak sie mial stryj Martin. Czy w ogole zyje? Pomyslawszy o Martinie, spojrzal na Marcusa. Od wspinaczki na skaly Marcus zmienil swoj stosunek do Nicholasa i choc nikt nie posadzilby go o wylewnosc, ksiaze wyczuwal owa zmiane, kiedy ze soba rozmawiali. Byc moze nigdy nie zostana przyjaciolmi, ale przestali byc rywalami. Obaj wiedzieli, ze jesli Abigail wybierze jednego z nich, drugi uszanuje wybor dziewczyny. Ghuda dal sygnal do wymarszu i ruszyli. Po godzinie powietrze wyraznie sie ochlodzilo. Wszyscy zaczeli wyciagac zapasowe koszule, kurtki i oponcze. Usilowali skracac do minimum przerwy na odpoczynek, nie mogli jednak isc bez przerwy przez cala noc. Z pozycji gwiazd oraz zmiennosci miejsca, gdzie wschodzilo i zachodzilo slonce, Amos wysnul jeden wniosek - pory roku byly tutaj inne i dni robily sie coraz dluzsze, wiosne zastepowalo lato, co oznaczalo, ze za dnia beda coraz wieksze upaly. Nicholas zaczal podejrzewac, ze jezeli w ciagu dwu dni nie znajda wody i schronienia przed sloncem, wszystkim im przyjdzie tu zginac. Z tymi myslami borykal sie cala noc. Pozostalo ich juz tylko trzydziestu czterech. Nicholas wiedzial, ze jesli nie znajda wody, dzisiejszy nocny marsz bedzie ostatnim. Wedrowali zaledwie w polowie tak szybko, jak podczas pierwszej nocy. Ghuda ocenil, ze przeszli okolo dziesieciu mil i ze dobrze bedzie, jezeli dzis przejda taka sama odleglosc. Podniosl sie spod swego malenkiego namiociku i zawolal: -Czas ruszac! Wszyscy zaczeli badac horyzont i nagle jeden z zeglarzy wychrypial: -Woda! Ghuda spojrzal w kierunku wskazywanym przez nieboraka, Nicholas zas postapil tak samo. Na zachodzie widac bylo nikle, blekitnawe lsnienie. -Ghuda, co ty na to? - spytal ksiaze. Stary najemnik potrzasnal glowa: -To moze byc miraz... -Miraz? - spytal Harry. -Gorace powietrze potrafi wyprawiac niezle sztuczki - objasnil Nakor. - Niekiedy dziala jak zwierciadlo i odbija niebo, pokazujac patrzacemu blekit na poziomie gruntu. Z daleka wyglada to jak woda. Ghuda ani drgnal, stal tylko i tarl zaciekle brode. Spojrzal na Nicholasa, dajac mu do zrozumienia, ze decyzje pozostawia ksieciu. Jesli to miraz, wszyscy trafia w objecia smierci. Jesli to woda, a oni nie wykorzystaja szansy, tez zgina z pragnienia. -Poczekajmy do zachodu slonca - zawyrokowal Nicholas. Zobaczyl je Calis. -Ptaki. - Kiedy sie odezwal, slonce znikalo wlasnie za zachodnia krawedzia horyzontu. -Gdzie? - rzucil sie Nicholas. -Tam... na poludniowym zachodzie. Nicholas wytezyl wzrok i niczego nie zobaczyl. Wszyscy utkwili spojrzenia tam, gdzie wskazywal mlody pol-elf, ale zaden z zeglarzy nie potwierdzil jego obserwacji. -Masz doprawdy cudowny wzrok - wycharczal Amos glosem szorstkim od braku wilgoci w ustach. Calis nie powiedzial ani slowa wiecej, wszyscy jednak ruszyli w kierunku, gdzie spostrzegl ptaki. Po kilku godzinach dotarli na skraj pustyni. W ciemnosciach nielatwo bylo cokolwiek zobaczyc, wszyscy jednak wyczuli zmiane stopami. Zamiast chrzestu piasku, uslyszeli szelest rozgarnianej stopami trawy. Brisa opadla na kolana, powachala i rzekla z zachwytem: -Nigdy nie podejrzewalam, ze zwykla trawa pachnie tak slodko. - Jej glos byl szorstki i ochryply. Nicholas pochylil sie i podniosl dlugie zdzblo szorstkiej, suchej trawy i roztarl je miedzy kciukiem i palcem wskazujacym. Jesli byla w nim jakas wilgoc, od dawna pozostawala jedynie wspomnieniem. -Calis, ktoredy teraz? - spytal. -Tam - odpowiedzial pol-elf, wskazujac poludniowy zachod. Wydostanie sie z pustyni na tereny porosniete trawa dodalo calej grupie wigoru. Wszyscy ruszyli zwawiej. Nicholas wiedzial jednak, ze od smierci dziela ich nadal jedynie godziny. Teren wznosil sie nieznacznie, a piaszczysta glebe pod stopami zastapil zwir. Wkrotce tez Calis odezwal sie znowu: -Tam! Ruszyl lekkim truchtem, a reszta grupy podjela wysilek, by sprostac narzuconemu przezen tempu. Biegnacy chwiejnym, nierownym krokiem Nicholas zmusil swe zmeczone i obolale nogi do pokonania niewielkiego wzniesienia gruntu i nagle ujrzal je w blasku ksiezyca! Zrodlo! Na poly biegnac, na poly podnoszac sie i padajac, stoczyl sie niemal w dol po pochylosci. Kilka ptakow drzemiacych wsrod trzcin z wrzaskiem protestu poderwalo sie do lotu, gdy Calis szczupakiem dal nura w wode. Nicholas dal sie wyprzedzic tylko o sekunde i zrobil to samo. Lyknal poteznie i juz mial powtorzyc operacje, kiedy potezna lapa Ghudy zamknela sie na jego kolnierzu i szarpnela go w tyl. -Pij powoli albo wszystko wyrzygasz! - ostrzegl go najemnik. Powtorzyl ostrzezenie na uzytek reszty kompanow, ktorzy w ogole go chyba nie uslyszeli. Nicholas oplukal twarz w cieplej wodzie. Blotnista ciecz miala smak i zapach, nad ktorymi lepiej bylo sie nie zastanawiac, ale - choc brodzily w niej ptaki - byla to woda! Wstal chwiejnie i zaczal przygladac sie drugiej oazie, jaka widzial. Z trzech stron wode oslanialy palmy, na wschod widac bylo pustynie. Wespol z Amosem i Ghuda przeszedl pomiedzy ludzmi, upewniajac sie, ze zaden nie pije zbyt lapczywie. Po kilku lykach wszyscy niemal podporzadkowali sie rozkazom, paru jednak trzeba bylo od stawu odciagac sila. -Sprawdze okolice - zaproponowal Calis. Nicholas kiwnal glowa i skinieniem dloni poslal Marcusa w slad za elfem. Ujrzawszy, ze kuzyn jest nieuzbrojony, wyciagnal zza pasa spory noz i podal go dziedzicowi Crydee. Marcus kiwnal glowa w podziekowaniu i pospieszyl za Calisem, kwitujac milczeniem nie wypowiedziane na glos ostrzezenie: niedaleko moga byc inni ludzie, na ktorych trzeba uwazac teraz, kiedy przestala im zagrazac pustynia. Zwiadowcy ruszyli na poludniowy wschod. Niektorzy z ludzi odzyskali sily na tyle, ze Amos zdolal zorganizowac grupe zbieraczy i wystawic warty. Kilku sprawniejszych zeglarzy wdrapalo sie na palmy w poszukiwaniu daktyli. Nicholas kiwnal dlonia na Harry'ego, proszac, by razem z nim przeszedl sie nieco dalej. Po przejsciu stu krokow obaj ujrzeli, ze pustynia zmienia swe oblicze. -Popatrz! - rzekl Harry. Nicholas powiodl wzrokiem tam, gdzie pokazywal przyjaciel, i kiwnal glowa. Glownym elementem krajobrazu byly kepy dziwacznych roslin, a nieco dalej wyrastaly jakies nie znane im drzewa, nieksztaltne i pozbawione lisci - nie wygladajace jednak na uschniete. -Moze ich sposobem na ten skwar jest spiaczka - rzekl Nicholas. -Moze - odpowiedzial Harry, ktory na roslinach znal sie jeszcze mniej od przyjaciela. - Margaret wiedzialaby. -Skad? - zdumial sie ksiaze. -Ostatnim razem, kiedy bylismy w ogrodzie, powiedziala mi, ze spedzala sporo czasu w puszczy z ojcem, bratem i... matka. -Boje sie, Harry - rzekl Nicholas. -A kto sie nie boi? Jestesmy daleko od wszystkiego, do czego przywyklismy, ja zas nie mam pojecia, jak zabrac sie do odszukania dziewczyn, a tym bardziej nie wiem, jak zawiezc je do domu, kiedy je juz odbijemy. -To pierwsze mnie akurat nie martwi - potrzasnal glowa ksiaze. - Jestem pewien, ze Anthony jakos nas do nich zawiedzie. -Tak sadzisz? Nicholas pomyslal, ze lepiej bedzie nie wspominac o uczuciach Anthony'ego wobec Margaret, nie dlatego, by uwazal Harry'ego za powaznego rywala mlodego maga, ale dlatego, ze wolal oszczedzic przyjacielowi rozczarowania - glownym jednak powodem byl ten, ze byl teraz zbyt znuzony, by o tym dyskutowac. -Tak mysle - powiedzial tylko. -A co z powrotem do domu? - spytal Harry. Nicholas usmiechnal sie szeroko - co mocno zaskoczylo Ludlandczyka. -Jakze mozesz pytac, kiedy w naszej grupie znajduje sie najslawniejszy - a moze nalezaloby powiedziec, cieszacy sie najgorsza slawa - pirat Morza Goryczy? Po prostu skradniemy jakis okret i tyle... Harry usmiechnal sie rowniez, choc jego usmieszek byl nieco wymuszony. -Jesli ty tak mowisz... -Nie... czasami po prostu z obawa mysle, ze moge stac sie przyczyna naszego niepowodzenia. -Sluchaj - zachnal sie Harry - jestem zwyklym sobie ladaco, jak mawial moj ojciec, ale nie przespalem tych kilku rzadkich okazji, kiedy pozwolil mi pomoc sobie w zarzadzaniu baronia. Na dworze twojego ojca widzialem zas dosyc, by wiedziec, ze tym, co sprawia, ze jeden czlowiek nadaje sie na wladce, drugi zas nie, jest umiejetnosc zaakceptowania nieuniknionych sytuacji, w ktorych popelnia sie bledy. -Tak myslisz? - spytal Nicholas, ktory nagle spowaznial. -Nie inaczej. Mysle, iz sek w tym, by po prostu umiec powiedziec sobie: "Oto, co zrobimy, nawet jesli to blad", a potem wziac sie do roboty. -Moze i masz racje - zgodzil sie ksiaze. - Ojciec mawial zawsze, ze nie mozesz miec racji, jesli nie zaryzykujesz popelnienia omylki. Okrzyk znad wody sprawil, ze obaj odwrocili sie i spiesznie pognali z powrotem. Wrocili Marcus i Calis, i pol-elf powiedzial: -Powinniscie to sami zobaczyc. Nicholas, Harry, Amos i Ghuda pospieszyli za Calisem i Marcusem po lagodnym zboczu doliny w dol, a potem w gore. Dotarlszy do grzbietu wynioslosci, znalezli za nia nastepna, wyzsza. Gdy i ja pokonali, ksiaze ujrzal, ze znajduja sie na poludniowo-zachodnim krancu plaskowyzu, skad teren opada szybko w dol ku coraz gestszym platom zieleni. Na polnocnym zachodzie rozposcierala sie zas pustynia, dalej, niz Nicholas mogl siegnac wzrokiem. -Poludnie okazalo sie prawidlowym wyborem - rzekl mlodzieniec. -Niewatpliwie - odpowiedzial Calis. - Gdybysmy poszli na zachod, juz bysmy konali. -Jest cos jeszcze - dodal Marcus. - Popatrzcie tam... - Pokazal kierunek, Nicholas jednak niewiele mogl dostrzec w mglistym powietrzu. -Co to takiego? -Rzeka - odparl Calis. - I sadzac po oznakach, niemala. -Jak daleko? - chcial wiedziec Amos. -Kilka dni, moze wiecej. -Odpoczniemy przez pozostala czesc dnia i jutro, pojutrze zas wyruszamy - zdecydowal Nicholas. Odwrocili sie i ruszyli ku oazie. Nicholas odegnal mysli o klesce. Trzydziestu czterech rozbitkow z "Drapiezcy" posuwalo sie ku odleglej rzece powoli, lecz uparcie, ostroznie zstepujac w dol po lagodnie pochylonym terenie. W drodze byli juz od dwu dni i po niemilosiernym skwarze pustyni cien rzucany przez drzewa sprawial, iz nadal upalna pogoda wydala im sie dosc lagodna i laskawa. Wody mieli pod dostatkiem, bo zrodlo tworzace staw na plaskowyzu zasilalo rowniez plynacy na poludnie strumien, wyplywajacy ze skalnej szczeliny, ktory odkryli niedlugo potem, jak zaspokoili pragnienie. Calis poradzil, by podazyc z biegiem strumienia, ktory i tak doprowadzic ich mial do rzeki, a przynajmniej beda mieli wode. Okolo poludnia zatrzymali sie, by odpoczac, Calis zas ruszyl na zwiady. Nicholas coraz bardziej podziwial wytrzymalosc i sile pol-elfa. Podczas gdy wszyscy w mniejszym lub wiekszym stopniu nosili na sobie slady katastrofy i wycienczenia wedrowka przez pustynie, Calis wygladal dokladnie tak samo jak wtedy, kiedy sie poznali - mial tylko moze brudniejsza koszule. Pol-elf wrocil prawie natychmiast i zglosil sie do ksiecia: -Nicholasie, lepiej chodz i zobacz, co znalazlem. Gestem dloni ksiaze wezwal Marcusa i Harry'ego, by poszli za nim, i we czworke ruszyli wzdluz niewielkiej doliny utworzonej przez strumien, a potem dotarli do grupki skal. Calis kiwnal dlonia, by wszyscy poszli za jego przykladem i wspial sie na grzbiet skalny, ktory wznosil sie nad nimi na wysokosc moze kilkunastu stop. Nicholas zrobil, co mu kazano, i kiedy wdrapal sie na gore i zatrzymal obok Calisa, zobaczyl wyraznie rzeke, teraz bedaca cienka, niebieska wstazka przecinajaca zielone stepy. -Jak daleko? - spytal Calisa. -Dzien, moze dwa dni drogi. -Damy sobie rade - usmiechnal sie ksiaze. Marcus blysnal zebami, jakby nie byl o tym do konca przekonany, Harry jednak odpowiedzial pelnym wiary w sukces usmiechem. -Idziemy w dobrym kierunku - rzekl Nicholas, kiedy wrocili do pozostalej grupy. - To proste stwierdzenie dodalo wszystkim otuchy. Rozchmurzyla sie nieco nawet Brisa, ktora podczas wedrowki przez pustynie popadla w nietypowe dla siebie milczenie. Nicholas prawie zatesknil za jej drwinkami z Marcusa, wiedzialby wtedy, ze wrocil jej dawny humor. Teraz nie wygladala na przygnebiona, trzymala sie jednak na uboczu i odpowiadala jedynie na pytania. Calis wrocil do swych zwiadow, inni zas zajeli sie oczekiwaniem, odpoczywajac podczas najgoretszych godzin dnia. Pol-elf tymczasem szukal najlatwiejszej drogi w dol. Minela ponad godzina i Nicholas zaczal sie niepokoic. Na Calisie mozna bylo (jak dotad) polegac. Ksiaze gotow juz byl poslac za nim Marcusa, kiedy polelf nadszedl, niosac na barkach tusze jakiegos zwierzecia. Przypominalo niewielka sarne, mialo jednak dwa krete i wygiete ku tylowi rogi. -Jakis rodzaj antylopy - chrzaknal Ghuda - choc w Kesh takich nie widywalem. Calis zrzucil brzemie i powiedzial: -Natknalem sie na niewielkie stado na skraju stepow. Ustrzelilem to zwierze i je oprawilem. Wystarczy nam zywnosci... chyba ze stadko odejdzie za daleko. Szybko rozniecono ognisko i upieczono tusze w calosci. Nicholas bylby przysiagl, ze w zyciu nie jadl czegos smaczniejszego i bardziej sycacego. Byli mniej wiecej o dzien drogi od rzeki, kiedy Nicholas zauwazyl dym na zachodzie. Calis i Marcus spostrzegli go w tej samej chwili, w ktorej ksiaze dal sygnal do zatrzymania sie. Zaraz tez skinieniem dloni polecil Ghudzie i Harry'emu okrazyc dym od wschodu, Marcus i jeden z marynarzy mieli zas podejsc od zachodu. Calisa zabral ze soba i ruszyl na wprost. Wedrowali teraz wsrod wysokich juz traw, ktore niekiedy siegaly im do piersi, i nie posuwali sie zbyt szybko. Trzymali sie blisko wody, sluszne tez okazaly sie przypuszczenia Calisa o obfitosci zwierzyny lownej. Lupy nie byly przesadnie wielkie, jednak wystarczajace, by wszyscy zacieli wracac do zdrowia i sil. Wszyscy byli brudni, obszarpani i wychudzeni, wiekszosc jednak otarc, zadrapan i niewielkich ran szybko sie goila. Dotarlszy do niewielkiego wzniesienia, ksiaze spojrzal w dol i ujrzal obraz zniszczenia i chaosu. W poblizu rzeki ustawiono w krag szesc krytych wozow, z ktorych dwa plonely. Inne dwa lezaly na bokach. Kilkanascie koni w zaprzegach bylo martwych, wszedzie tez wokol lezaly porozrzucane bezladnie trupy ludzi. Przerwy w kregu wagonow wskazywaly na to, ze kilku przynajmniej wozom udalo sie ujsc z pola bitwy. -Ide na wprost - postanowil Nicholas. - Ty zajdz z drugiej strony i sprawdz, czy nikt tu sie nie kreci. Calis kiwnal glowa, ksiaze ruszyl wiec ku wozom, a pol-elf zniknal w wysokich trawach. Dotarlszy do pierwszego wozu, Nicholas rozejrzal sie ostroznie dookola. Nieszczesnikow napadnieto nie wczesniej, niz przed trzema, czterema godzinami - wozy wciaz jeszcze plonely. Pojazdy mialy wysokie burty i spore zelazne wregi, podtrzymujace plotno oslaniajace je z bokow i z gory. Plotno mozna bylo podnosic, zapewniajac dostep powietrza i swiatla (albo by ulatwic rozladunek), mozna tez je bylo zaciagac mocniej, by ochronic wiezione towary. Wszystkie mialy jeden rozmiar, dostosowany do przewozu sporego ladunku lub kilkunastu pasazerow. Tyl kazdego z nich zamykala okuta zelazem klapa, umieszczona na zawiasach, tak ze mozna ja bylo opuszczac do ziemi niczym rampe. Umieszczono tez w niej waskie drzwiczki, ulatwiajace wejscie, kiedy byla podniesiona. Dlugie dyszle wozow dostosowano do zaprzegu dwu par koni. Odwrociwszy pierwszego z brzegu trupa, ksiaze ujrzal czlowieka przecietnego wzrostu, o skorze nieco tylko ciemniejszej od jego wlasnej, nie tak jednak smaglej, jaka - na przyklad - trafiala sie u wiekszosci mieszkancow Kesh. Nieboszczyk moglby za zycia uchodzic za obywatela Krolestwa. Mial w piersi rozlegla, poszarpana na brzegach rane od ciosu mieczem, ktory szybko polozyl kres jego zyciu. Kilka minut zajelo ksieciu stwierdzenie, ze napastnicy zabrali wszystko, co mialo jakakolwiek wartosc. Znalazlszy miecz pod jednym z martwych koni, wyciagnal go i obejrzal. Byl to obosieczny miecz, taki sam, jakimi poslugiwano sie w Krolestwie. Do miejsca zaglady karawany zblizyl sie Marcus z towarzyszacym mu zeglarzem i Nicholas podal mu miecz. -Spoznilismy sie. -Albo mielismy wieksze szczescie niz to, na jakie zaslugujemy - sprzeciwil sie Marcus. Podnioslszy dlon, wskazal na odlegly kraniec kregu. - Lezy tam ze dwudziestu albo i trzydziestu ludzi. - Pokazawszy porozrzucane ciala, dodal: - Te karawane zaatakowala liczna banda - taka, ktora po naszej grupce przeszlaby jak stado bykow po niskiej trawie. -Moze i masz racje - kiwnal glowa Nicholas. - Nie mamy pojecia, kim byli ci ludzie ani kto ich napadl. Od wschodu nadeszli Ghuda i Harry i zaraz zaczeli badac zwloki. Nicholas ruszyl w ich strone. -Ghuda, co o tym myslisz? Stary najemnik potarl sie po lysinie. -To kupcy i wynajeci straznicy. - Rozejrzawszy sie dookola, dodal: - Pierwsze uderzenie nadeszlo stamtad - i wskazal dlonia trawy, z ktorych niedawno wyszedl ksiaze. - Ale to byt podstep. Glowna grupa natarla od rzeki. - Wskazal lezace tam liczne ciala. - Walczono zaciekle, ale niezbyt dlugo. Ci tutaj - wskazal lezacych przy wozie - to albo napastnicy, albo ci, ktorzy chcieli uciec z pola bitwy. Zwracajac sie do marynarza, Nicholas polecil: -Wracaj i sprowadz tu reszte grupy. - Marynarz zasalutowal i oddalil sie, by wykonac rozkaz. -To byli bandyci? - spytal Marcus. -Nie sadze - potrzasnal glowa najemnik. - Wszystko starannie zaplanowano i sprawnie wykonano. Rzeklbym, ze to zolnierze. -Nie maja jednakowych uniformow - sprzeciwil sie Nicholas. -Zolnierze nie zawsze wystepuja w uniformach - stwierdzil po prostu Ghuda. Wtedy to wlasnie na placu niedawnej potyczki pokazal sie Calis, popychajacy przed soba jakiegos zgarbionego chudzielca. Byl to niewysoki czlowieczek, najwyrazniej okropnie przestraszony, ktory ujrzawszy Nicholasa, natychmiast padl przed nim na kolana i zaczal cos mowic - przerazliwie szybko i blagalnym tonem. -Co to za jeden? - spytal Nicholas. -Mysle, ze jedyny swiadek rzezi - wzruszyl ramionami pol-elf. -Czy ktos rozumie, co on plecie? - spytal Nicholas. -A wsluchaj sie w to, co mowi - poradzil mu Ghuda. Nicholas istotnie wsluchal sie w mowe nieznajomego i nagle odkryl, ze ten mowi dziwacznie akcentowanym keshanskim lub jezykiem niewiele sie od keshanskiego rozniacym. Trudnosc w zrozumieniu tego, co mowil, kryla sie raczej w ogromnej szybkosci, z jaka czlowiek ow wyglaszal swoja prosbe o oszczedzenie jego nedznego zywota niz w obcosci jezyka. -Gada jak te nicponie z Natalu - mruknal Marcus. Jezyk, jakim mowiono w Natalu, nalezal do rodziny jezykow keshanskich, poniewaz Natal niegdys byl prowincja Kesh. -Wstan - zwrocil sie Nicholas do nieznajomego po keshansku. Nie wladal tym jezykiem biegle, ale potrafil sie jakos porozumiec. I okazalo sie, ze nieznajomy w rzeczy samej zrozumial. -Sah, Encosi. Nicholas spojrzal na Ghude. -Dla mnie zabrzmialo to jak "Tak, Encosi" - zawyrokowal najemnik. Nicholas nie zrozumial i Ghuda musial uciec sie do objasnien. - Encosi to tytul, taki jak "pan" czy "wladca". Uzywa sie go w okolicach Pasa Kesh, kiedy nie wiadomo, jaka jest oficjalna ranga czy tytul rozmowcy. -Kim jestes? - spytal Nicholas nieznajomego. -Jestem Tuka, Encosi, nedzny woznica. -Czyje to dzielo? Nieznajomy wzruszyl ramionami. -Nie mam pojecia, czyja to kompania, Encosi. - Sposob, w jaki lypal niespokojnie oczami, wodzac od jednej twarzy do drugiej, wskazywal na to, iz nie jest pewien, czy ci, z ktorymi rozmawia, nie sa przypadkiem towarzyszami odpowiedzialnych za rzez. -Kompania? - spytal Harry. -Nie mieli zadnych proporcow - Tuka uzyl slowa, ktorego Nicholas nie zrozumial - Encosi - wyjasnil tubylec Harry'emu. -Mysle, ze chce nam rzec, iz nie nosili oznak - wtracil sie Ghuda. Nazywajacy siebie Tuka czlowieczek potrzasnal zwawo glowa. -O tak, bez watpienia, byla to banda nieprawych synow. Bandyci... ktozby inny. Cos w jego mowie kazalo Nicholasowi zwatpic w szczerosc tubylca. Ksiaze skinal na Ghude, by ten odszedl z nim na bok i spytal: -Dlaczego on klamie? -Nie mam pojecia - najemnik spojrzal na tubylca ponad ramieniem ksiecia. - Nie znamy zadnych zawilosci tutejszej polityki. Moze wpakowalismy sie w wasn pomiedzy dwoma magnatami? Albo dwiema kupieckimi firmami? Ktoz to moze wiedziec? Moze byc i tak, ze on wie, kim byli napastnicy, uwaza jednak, ze jesli bedzie trzymal jezyk za zebami, to jakos sie z tego wykaraska. Nicholas wzruszyl ramionami i wrocil do tubylca. -Poza toba nikt nie ocalal? Czlowieczek rozejrzal sie dookola, jakby sie zastanawial, co powiedziec lub jaka odpowiedz posluzy mu najlepiej. Nie uszlo to czujnosci Ghudy, ktory wyciagnawszy noz, stanal przed tubylcem: -Nie klam, lotrze! Tuka padl na kolana i zaczal blagac, by oszczedzono jego nedzne zycie przez wzglad na liczne zony i nie dajace sie policzyc dziatki. Nicholas spojrzal pytajaco na Marcusa, ktory skinieniem glowy poradzil roslemu najemnikowi kontynuowac aktualna linie postepowania. Ghuda popisal sie niemal zabawnie przesadna procedura ostrzenia noza i przykladania go do grdyki Tuce, ten jednak nie wyczul komizmu sytuacji. Zaczal czolgac sie po ziemi, wyrzucajac rece w gore i wzywajac niebo na swiadka, ze nie jest winien zdrady, czy tego, o co posadzaja go szlachetni cudzoziemcy, zaraz zas potem zaniosl sie modlami do przynajmniej tuzina bostw - nieznanych zupelnie Nicholasowi - by uratowaly go przed brutalnoscia Ghudy. W koncu ksiaze skinieniem dloni odwolal najemnika i rzekl, zwracajac sie do tubylca: -Nie pozwole mu na to, by cie skrzywdzil, jesli powiesz nam prawde. Nie mamy nic wspolnego z tymi, co spalili te wozy. A teraz rzeknij mi, kim jestes, dokad zmierzaliscie i kto was napadl? Maly czlowieczek rozejrzal sie po otaczajacym go kregu twarzy, wezwal niebo na pomoc i zaczal: -Encosi, miej nade mna litosc. Jestem Tuka, sluga Andresa Rusolavi'ego, kupca o niezwyklych osiagnieciach. Moj pan ma patenty na handel w szesciu miastach i jest przyjacielem Jeshandi. - Nicholas nie mial pojecia kim lub czym byl (byli?) Jeshandi, ale kiwnal dlonia, zachecajac tubylca do dalszych wynurzen. -Wracalismy do domu z Wiosennego Jarmarku, wiozac wiele cennych dobr, kiedy dzisiejszego poranka zaatakowala nas grupka jezdzcow, zmuszajac karawane do uformowania kregu. Moj pan zawsze korzystal z uslug Kompanii Jawan, ktorej straznicy walczyli calkiem niezle i zwykle stanowili dostateczna ochrone przed opryszkami, potem jednak zaatakowali nas od strony rzeki... ludzie w lodziach. Byli znacznie liczniejsi i szybko nas pokonali. Wszyscy sludzy mego pana i straznicy poszli pod miecz, zabrano takze cztery pozostale wozy. - Opowiadajacy byl przejety zgroza wydarzen, ktore przyszlo mu ogladac. - Siedzialem na tamtym wozie - wskazal jeden z lezacych na boku - i kiedy sie przewrocil, cisnelo mnie w trawy. - Pokazal miejsce niedaleko tego, w ktorym znalazl go Calis. - Nie jestem bardzo dzielny... wiec sie schowalem... - powiedzial to tonem mowiacym o tym, iz wstyd mu sie przyznac do tchorzostwa. -Wierzycie mu? - spytal Nicholas towarzyszy. Ghuda skinieniem dloni poprosil go na strone. -Nie mysle, by teraz mial klamac. Uwaza, iz powinnismy wiedziec, kim sa ci Jeshandi i ludzie Jawan, poniewaz w przeciwnym przypadku wyjasnilby, co to za jedni. Nie oczekuje jednak, ze bedziemy znali jego pana, dlatego chelpil sie, jaki to z niego wazny jegomosc. - Wrociwszy do tubylca, spytal: - Jestes sluga domu Rusolavi? -Owszem! - Tuka przytaknal energicznym ruchem glowy. - Tak samo, jak moj ojciec. Jestesmy ich slugami i sluzymy z wlasnej woli! -Mysle, ze lepiej bedzie, jesli na razie nie powiemy mu, skad jestesmy - osadzil Ghuda. Nicholas kiwnal glowa. -Przejdz sie dookola i przekaz wszystkim ostrzezenie, by uwazali na to, co mowia przy nim, a ja zadam mu jeszcze pare pytan. Ksiaze wzial malego czlowieczka na przechadzke ku wozom i podjal probe dowiedzenia sie, coz to za cenny ladunek wiozly. Wkrotce podeszli do nich inni, ostrzezeni wczesniej przez Ghude, by ukrywali swoja tozsamosc. W pewnej chwili, gdy Nicholas wyrobil juz sobie jakie takie pojecie o zawartosci jukow karawany, Tuka spytal: -Encosi, do jakiej kompanii naleza ci ludzie? Nicholas spojrzal ku obszarpanej bandzie zeglarzy i zolnierzy, ktorzy przezyli katastrofe, wspinaczke oraz wedrowke przez pustynie. -To czlonkowie mojej wlasnej kompanii. Oczy Tuki rozszerzylo zdumienie: -Czy mozesz, Encosi, uczynic mi ten zaszczyt i podac swoje imie? -Nicholas - odpowiedzial ksiaze. I niewiele braklo, a bylby dodal: Z Krondoru. W pore sie jednak powstrzymal. Na twarzy tubylca pokazalo sie zaskoczenie, opanowal sie jednak i rzekl: -Oczywiscie, o potezny. Twoja reputacja wyprzedza cie, dokadkolwiek sie udajesz. Twoje czyny przeszly do legend i kazdy kapitan drzy z zawisci, kiedy uslyszy tylko twoje imie. Nicholas nie bardzo wiedzial, co rzec na te bezczelne pochlebstwa, kazawszy wiec czlowieczkowi isc za soba, wyjasnil: -Nie jestesmy stad. -Domyslilem sie juz tego, Encosi, ujrzawszy wasza odziez i uslyszawszy wasz akcent. Wasze imiona znane sa jednak w kraju. -A skoro sie juz o tym zgadalo... - przerwal ksiaze potok wymowy gaduly - co to za kraj? Pytanie zdumialo Tuke i widac bylo, ze nie jest to kwestia jezyka czy akcentu. Nicholas postanowil zmienic kontekst. -Jak daleko jestesmy od miejsca waszego przeznaczenia? Tuka pojasnial. -Aaa... tylko cztery dni od Przystani Shingazi. Tam wlasnie moj pan planowal zaladowac towary na barki i poplynac w dol rzeki. -Dokad? - spytal Nicholas, gdy dotarli do innych. Tym razem Tuka zdumial sie jeszcze bardziej. -Dokad? Alez do Miasta nad Wezowa Rzeka, a gdziezby indziej? Dokad jeszcze mialby sie ktos udawac we Wschodnich Ziemiach, Encosi? Nie masz innego miejsca. Nicholas spojrzal znaczaco na czekajacych towarzyszy. Margaret wyciagnela szyje, usilujac zobaczyc cos zza piora wielkiego steru. -To port - powiedziala wreszcie. -Jakiez to ciekawe! - rzekla sarkastycznie Abigail. Od chwili, w ktorej zostawili za soba statek poscigowy, przeszla od nastroju czarnej rozpaczy do gorzkiej ironii. - Wczesniej czy pozniej gdzies musielismy w koncu doplynac. -Wiesz, Abigail, zycie w dziczy nauczy cie przynajmniej jednej rzeczy... glupcem jest ten, ktory idzie przed siebie, nie znaczac drogi. -Cokolwiek by to znaczylo - zgodzila sie Abigail. Margaret odwrocila sie i przysiadla na jednym z lozek. -To znaczy, ze kiedy uciekniemy, powinnysmy wiedziec, jak wrocic do domu. -Do domu! - sarknela Abigail, zwracajac teraz swoj gniew przeciwko przyjaciolce. Margaret chwycila i scisnela ja za ramiona. -Wiem, ze jestes wytracona z rownowagi - powiedziala, starajac sie mowic cicho. - Czulam dokladnie to samo, kiedy zgubilismy Anthony'ego i pozostalych. Ale przyjda po nas. Moze zostali jedynie dzien lub dwa za nami. Kiedy wyrwiemy sie z lap tych mordercow, trzeba nam bedzie znalezc droge powrotna i wrocic tutaj... bo tu bedzie na nas czekac pomoc. -Jesli sie uwolnimy - mruknela Abigail. -Nie jesli. Kiedy sie uwolnimy! Oczy Abigail wypelnily sie lzami i dziewczyna porzucila slowne utarczki. -Tak sie boje! - jeknela, Margaret zas objela ja i przytulila. -Wiem - powiedziala kojacym tonem. - Sama tez sie boje. Musimy jednak zrobic co trzeba, niezaleznie od tego, czy sie boimy, czy nie. Nie mamy wyjscia. -Zrobie, co kazesz - rzekla potulnie Abby. -To dobrze - odparla Margaret. - - Trzymaj sie mnie, bo jesli spostrzege jakakolwiek mozliwosc ucieczki, nie omieszkam z niej skorzystac. Ty tylko nie zostawaj w tyle. Abigail odpowiedziala milczeniem. W tejze chwili drzwi do kajuty otworzyly sie nagle i weszli przez nie dwaj czarno odziani marynarze, zajmujac pozycje po obu stronach wejscia. Zamiast jednak Arjuny do kajuty weszla jakas kobieta. Miala niemal krucze wlosy, co w polaczeniu z jasna cera i blekitnymi oczami nadawalo jej osobliwie egzotyczny wyglad. Odziana byla w luzna szate, ktora wewnatrz kabiny odsunela na ramiona, ukazujac, ze niewiele pod nia nosila - ot, lekki stanik i krotka spodniczka wokol bioder. Skapa odziez nieznajomej byla jednak pysznie skrojona i uszyta z najdelikatniejszego jedwabiu, a jej klejnoty warte byly fortune. Margaret natychmiast poznala, ze nieznajoma nie jest tancerka ani nawet wytworna kurtyzana, a w jej oczach i spojrzeniu bylo cos przerazajacego. Przybyla otworzyla usta i przemowila w jezyku Krolestwa: -Ty jestes corka Diuka? -Owszem, jestem - odparla Margaret. - A ty ? Nieznajoma zignorowala pytanie. -A ty jestes corka barona Carse? - spytala, zwracajac sie do Abigail. Dziewczyna zdobyla sie tylko na skinienie glowa. -Zostaniecie przeniesione stad gdzie indziej - odezwala sie przybyla - i radze wam, byscie dokladnie wykonywaly to, czego sie od was bedzie wymagac. Wiedzcie, ze mozecie zyc wygodnie albo nedznie... i przyjdzie wam patrzec na to, jak wasi krajanie umieraja powolna i bolesna smiercia... a zapewniam was, ze posiadamy sposoby na przedluzenie agonii w nieskonczonosc. Wybor jednak nalezy do was. Radze, byscie wybraly wlasciwie. -Po chwili dodala obojetnie: - Bol i cierpienie waszych krajan nie ma oczywiscie zadnego znaczenia, wy jednak, szlachta i mozni Krolestwa, macie silne poczucie obowiazku troszczenia sie o to bydlo. Mam nadzieje, ze uda mi sie przekonac was o koniecznosci wspolpracy. Skinela dlonia i z zewnatrz weszlo jeszcze dwu straznikow, ciagnac za soba mloda dziewczyne. Nie odrywajac wzroku od twarzy Margaret, nieznajoma spytala: -Znacie j a? Margaret poznala dziewke, byla to jedna z zamkowych podkuchennych o imieniu Meggy. Skinela glowa potwierdzajac, ze zna dziewczyne. -Doskonale - rzekla kobieta. - Nie jest najzdrowsza, wiec jesli ja zabijemy, ubedzie nam tylko jedna geba do karmienia. -Odczekawszy chwile, powiedziala do trzymajacych dziewczyne straznikow: - Zabijcie ja! -Nie! - jeknela Margaret. Jeden ze straznikow szybkim ruchem chwycil Meggy za wlosy, wyciagnal sztylet i zrecznie przeciagnal jego ostrzem po gardle nieszczesnej, bez najmniejszych trudnosci przecinajac jej krtan. Wszystko stalo sie tak niespodziewanie i szybko, ze ofiara zdazyla tylko westchnac i jej oczy powlekly sie mgla. Padla na kolana, a z jej krtani buchnela fontanna krwi. -Nie musialas tego robic! - syknela Margaret, podczas gdy Abigail stala przerazona z oczami pelnymi zgrozy. -Demonstracja, nic wiecej - rzekla spokojnie nieznajoma. -Obie przedstawiacie dla mnie szczegolna wartosc i wolalabym nie krzywdzic was bardziej, niz to konieczne. Ale nie zawaham sie przed zarznieciem na waszych oczach najmlodszego z waszych dzieciakow... a jesli bedzie trzeba, upieke je powoli na malym ogniu... a wy na wszystko bedziecie musialy patrzec. Czy wyrazam sie dosc jasno? Margaret stlumila gniew. Oczy lzawily jej z wscieklosci, panowala jednak nad glosem, gdy odpowiadala: -Owszem... dostatecznie jasno. -To dobrze - odparla spokojnie nieznajoma. Odwrociwszy sie, otulila ramiona oponcza i wyszla. Straznicy wyciagneli bezwladne cialo dziewczyny, dwaj pozostali cicho zamkneli za nimi drzwi i w kajucie zapanowala cisza, jakby nic sie nie stalo, czemu przeczyla jedynie purpurowa plama na deskach podlogi. Kiedy wszyscy czlonkowie grupy dotarli do miejsca, gdzie przed kilkoma godzinami wycieto w pien kupcow, Nicholas polecil dokladnie przeszukac caly plac. Wkrotce znaleziono lezace w wysokiej trawie trzy miecze i kilka sztyletow. Odkryto tez beczulke z suszona wolowina i skrzynie z sucharami, ktore szybko otworzono i rozdano pomiedzy ludzi. Przygladajacy sie bandzie obszarpancow Tuka powiedzial: -Encosi, wyglada na to, ze na twoja kompanie przyszly ciezkie czasy. Nicholas spojrzal na malego czlowieczka i pomyslal, ze nie jest on taki glupi, za jakiego pragnie uchodzic. -Mozna by tak powiedziec - zgodzil sie. - To samo mozna by rzec i o tobie. Tubylec sposepnial. -To prawda, potezny kapitanie. Moj pan bedzie sie bardzo trapil strata tak cennej karawany. Jego znaczenie i wplywy w Dhiznasi Bruku zmarnieja... i niewatpliwie mnie obciazy sie za to odpowiedzialnoscia. Nicholas nie mial pojecia o tym, czym bylo Dhiznasi Bruku, rozbawila go jednak osobliwie ostatnia uwaga malca. -A dlaczegoz twoj pan, czlowiek niewatpliwie majetny i wplywowy, mialby ciebie, mizeraka, nedznego woznice, uwazac za odpowiedzialnego za to niepowodzenie? -A kto jeszcze mu zostal? - wzruszyl ramionami fatalistycznie nastawiony Tuka. -Chocbys nie wiem jak daleko podrozowal - parsknal smiechem Ghuda - niektore rzeczy pozostaja niezmienne! -Tak to juz jest - wtracil sie Nakor, wylaniajac sie zza plecow Nicholasa. - Ale moze byc i tak, ze ten niewatpliwie inteligentny czlowiek poczuje wdziecznosc za pomoc w odzyskaniu wlasnosci. W oczach Tuki pojawil sie blysk nadziei. -Czy taki potezny kapitan, jak ty, panie, zechcialby przyjac zlecenie od kogos tak nedznego jak ja? Ghuda potrzasnal glowa przeczaco i Nicholas odpowiedzial: -Nie, ale zgodzilbym sie na przyjecie zlecenia od twego pana, gdybys byl przez niego upowazniony. -Tak sie nie godzi - rzekl zdesperowany Tuka. - Robisz sobie, panie, zabawe kosztem mnie nieszczesnego. Wiesz, ze takiej wladzy nie posiadam. W Bruku czekaja mnie hanba i ponizenie, moze juz nigdy nie bedzie mi dane zajac sie uczciwa praca, ale zadna miara nie moge podejmowac zobowiazan w imieniu mojego pana. Nicholas potarl brode, nie bardzo wiedzac, co powiedziec. W tym momencie do pertraktacji wtracil sie Ghuda: -Coz... mysle zatem, ze mozemy po prostu pojsc tropem tych opryszkow i odebrac im to, co oni zabrali twemu panu. I zatrzymac sobie. Teraz Tuka zrobil mine, jakby porazil go grom. -Och, potezny kapitanie, jesli tak uczynisz, ja znow zostane cisniety w odmety rozpaczy i beznadziei. Nie. Jakos musimy sie ulozyc. Rzecz rozstrzygnal Amos, ktory do tej pory przysluchiwal sie tylko pertraktacjom. -Wiecie... prawa dotyczace uratowania czyjegos majatku sa niemal wszedzie takie same. -Byc moze na morzu - odwrocil sie don Nicholas - ale w... u nas wieszamy tych, ktorzy przejmuja skradzione dobra, pamietasz? -Aaa... zapomnialem - rzekl drwiaco niegdysiejszy pirat. - Prawne zawilosci cywilizacji. -Postanowilem - rzekl Nicholas. - Najpierw pojdziemy tropem tych opryszkow i zobaczymy, co sie da zrobic, a jesli uda sie cokolwiek odzyskac, wezmiemy zwykla oplate. W oczach Tuki pojawilo sie jednak cos na ksztalt nadziei. -Encosi, ilu wojownikow masz na twe rozkazy? -Trzydziestu trzech, oprocz mnie - odpowiedzial ksiaze. -Wliczajac w to i dziewczyne? - spytal malec, wskazujac na Brise. I nagle pomiedzy jego stopami wyrosl z ziemi drzacy lekko sztylet. Brisa usmiechnela sie chyba najpaskudniej, jak potrafila. -Wliczajac dziewczyne - uciela. -Kobieta wojownikiem... - rzekl Tuka, usmiechajac sie lekko dretwymi wargami. - Coz, jestem czlowiekiem postepowym. Trzydziestu trzech wojownikow i ty, Encosi, stad do Shingazi, z premia za walke oczywiscie. To bedzie szescdziesiat szesc khajpurskich cerlanderow i... Nie czekajac, az malec skonczy, Ghuda okrecil go ku sobie, chwycil za koszule na piersiach i podniosl w gore. -Chcesz nas okpic! -Nie! Ojcze uprzejmosci, ja dopiero zaczynam rachunki! - Tuka wygladal tak, jakby lada moment mial zemdlec. - Szescdziesiat szesc cerlanderow za kazdy dzien, plus jedzenie, trunki i premia dla kapitana, gdy dotrzemy na miejsce! Nicholas potrzasnal glowa. -Chciales rzec, kiedy dotrzemy do Miasta nad Wezowa Rzeka i do twego pana. Tuka zbladl i zrobil mine, jakby chcial zlozyc inna oferte, Ghuda jednak potrzasnal nim w powietrzu, jak brytan potrzasa szczurem, az nogi malca zadyndaly raptownie. -Eeep! - wydobyl z siebie pelne wyrazu siekniecie. - Jesli tak sobie zyczysz, Encosi, to pewien jestem, ze i moj pan sie zgodzi. -Alez zgodzi sie, zgodzi - rzekl dobrodusznie Ghuda. - Chyba, ze nie chce odzyskac towarow. Tuka wygladal, jakby tanczyl na goracych weglach. Przez chwile przestepowal z nogi na noge, wreszcie jednak rzekl: -Zgoda! -Wyjasnie wszystko Calisowi - podjal sie Ghuda. Nicholas kiwnal glowa. Zaraz potem zwrocil sie do Marcusa: -Przypilnuj ludzi, by raz jeszcze przeczesali te trawy i upewnij sie, ze nie zapomnielismy niczego, co moze sie przydac. - Tuce zas zadal pytanie: - Czy pomiedzy Shingazi a miejscem, w ktorym teraz jestesmy, znajdzie sie jakis zakatek, gdzie te opryszki moga rozladowac to, co zabrali na lodziach? -Nie, Encosi. Zreszta byly to male lodki. Gdyby mieli wieksze, byliby juz w Przystani Shingazi. -To tam wlasnie sie udamy - postanowil Nicholas. Podczas pospiesznej narady z Amosem ksiaze ocenil sily podleglego mu oddzialu. Na uzbrojenie kompanii skladaly sie obecnie jeden luk, piec mieczy i dosc sztyletow, by kazdemu dac po jednym. Wszyscy, ktorzy przezyli katastrofe, byli doswiadczonymi zolnierzami lub zeglarzami, ktorzy w niejednym abordazu udowodnili swa wartosc. Ksiaze omowil z Amosem kilka rozmaitych planow, czynil to jednak glownie dla utrzymania w ryzach wlasnych nerwow, poniewaz niewiele wiedzial o rzemiosle wojennym, wyjawszy oczywiscie to, co opowiadal mu niegdysiejszy pirat. W teorii byl mocniejszy niz ktokolwiek z jego towarzyszy, nie mial jednak prawdziwego doswiadczenia bojowego. Marcus scieral sie u boku ojca z goblinami, a nawet Harry, zanim przybyl do Krondoru, scigal z ojcem ludlandzkich opryszkow. Okolo poludnia wrocil Calis. Oparlszy sie o luk, wyjasnil: -Ghuda ma na nich oko. Byl tam transport wina i piwa. -Doskonale trunki - wtracil Tuka. -I ci, ktorzy wzieli wozy, postanowili ze - zanim dolacza do kompanow - wypija niemal wszystko. Zjechali z drogi i rozpoczeli gigantyczna pijatyke. - Kiwnal na Nicholasa, by ten odszedl z nim poza zasieg uszu tubylca i dodal: - Jest cos jeszcze. Maja wiezniow. -Wiezniow? -Kobiety. Nicholas rozmyslal przez chwile o tym, co uslyszal, potem zas wielce dramatycznym gestem wyciagnal miecz. Ruszyl groznie na Tuke, ktory, ujrzawszy idacego nan mlodzika, zbladl jak giezlo. -Encosi? - kwiknal rozpaczliwie. Przylozywszy ostrze miecza do krtani malca, Nicholas rzekl tylko jedno slowo: -Kobiety... Tuka z placzem runal na kolana. -Oszczedz mnie, panie wielki i wspanialy, bom okazal sie glupcem, usilujac zelgac tak podobnemu bogom jak ty kapitanowi. Powiem ci wszystko, jesli zostawisz mi choc chwilke czasu, zanim Pani Kal wezmie moje zycie. -Mow! - zagrzmial Nicholas, robiac co w jego mocy, by wygladac przekonujaco i groznie. Chyba mu sie udalo, bo Tuka wybuchnal potokiem slow. Kobieta byla corka jakiegos wielmozy o tytule Ranjana (Nicholas nie mial pojecia, co to znaczy) i podrozowala w towarzystwie czworki panien sluzebnych. Jechala z miasta Kilbar do kogos zwanego Namiestnikiem, wladcy Miasta nad Wezowa Rzeka. Miala zostac jego zona. Pan Tuki, Andres Rusolavi, otrzymal znaczna sume pieniedzy jako swat tego mariazu. Mial tez dostarczyc dziewczyne z Khajpuru do Miasta nad Rzeka Wezowa. Tuka przysiega, iz bandyci byli ludzmi wyslanymi po to, by zasiac zarzewie niezgody pomiedzy Namiestnikiem i Dhiznasi Bruku - Nicholas dopiero teraz domyslil sie, ze Bruku bylo czyms w rodzaju stowarzyszenia handlowego lub gildii kupieckiej - i wbicia pomiedzy nich klina. -Komuz mogloby na tym zalezec? - spytal Ghuda. Tuka zdumial sie glupocie pytania. -Nie pochodzicie chyba z tak zapyzialej i odleglej dziury, ze nie wiedza tam o tym, iz Namiestnik ma licznych i wplywowych wrogow? Najpewniej jest to dzielo Radzy Maharty, wladcy, z ktorym Namiestnik obecnie toczy wojne. -Coz... - odparl Nicholas. - Uwierz nam na slowo. Pochodzimy z bardzo odleglego miasta. -Moj pan i jego wspolnicy poszukiwali sposobu, by zaskarbic sobie laski Namiestnika. Poslali mu wiec liczne dary... i malzonke... -Niewatpliwie - rzekl kpiaco Ghuda - posylaja dary i temu Radzy... Tuka usmiechnal sie szeroko. -Moj pan znany jest szeroko jako czlowiek, ktory niewiele zostawia przypadkowi, Sab. Slowo Sab bylo terminem, ktorego Nicholas nie znal, ale domyslil sie, iz oznacza "pana" lub "wladce". -Jezeli wiec uda sie nam odbic te dziewczeta, zyskamy wdziecznosc i twego pana, i owego Namiestnika - rzekl domyslnie. -Pewne jest - odparl - ze wdzieczny wam bedzie moj pan, co sie zas tyczy Namiestnika... - wzruszyl ramionami. - Ma juz wiele zon. -Zaatakowanie tamtych drani nie bedzie zadnym problemem - wtracil sie Calis. -Ale zachowanie dziewczat przy zyciu i owszem, bedzie - uzupelnil Amos. -Jak wygladaja ich stanowiska? - spytal ksiaze, kucajac nad piaskiem. Calis szybko nakreslil cos sztyletem na ziemi. -Maja cztery wozy i sa bardzo pewni siebie... nie spodziewaja sie nijakich klopotow, bo nie zadali sobie nawet trudu zrobienia najbardziej chocby prymitywnych oslon. Jedyne co zrobili, to zaciagneli zaslony. - Nakreslil w piasku cztery prostokaty. - Dziewczeta sa w drugim... o tym. -Ilu ich jest? -Po czterech na woz i niezle sa uzbrojeni. -Jak blisko mozemy ich podejsc? -Jest tam sporo wysokiej trawy, ktora ciagnie sie niemal do samej rzeki. Mysle, ze szesciu z nas moze zblizyc sie na odleglosc kilkunastu krokow od wozow. -Ilu moglbys zabic z tej odleglosci? - spytal ksiaze po krotkim namysle. -Wszystkich... gdybym mial dostateczna ilosc strzal. Trzech czy czterech ustrzele, zanim sie zorientuja, ze zostali napadnieci. A moze i wiecej, bo przeciez tego popijaja. -Sprobuje z Marcusem i kilkoma ludzmi zblizyc sie do nich, korzystajac z tej trawy - postanowil Nicholas. - Natrzemy z tej strony, Ghuda poprowadzi zas drugich dziesieciu z przeciwnej. Reszta niech naciera wzdluz rzeki. Ty, Calis, dasz sygnal do ataku; ruszymy, gdy uslyszymy swist strzal. Calis rozmyslal przez chwile o wszystkim. -Pewnie chcesz, bym przede wszystkim zabil tych, ktorzy sa najblizej kobiet? - spytal wreszcie. -Nie sposob rzec, czego tamci sprobuja... moga zechciec zabic dziewczyny albo uzyc ich jako zakladniczek - odpowiedzial Nicholas. - Mozemy zabic wszystkich, ale nie zdolamy zapewnic bezpieczenstwa dziewczynom. To bedzie twoje zadanie, elfie. Calis kiwnal glowa. -Postaram sie utrzymac ich z dala od drugiego wozu dostatecznie dlugo, byscie mogli don dotrzec. -Dobrze. Nastepnie Nicholas wydal instrukcje ludziom, ktorych wybrano do natarcia na opryszkow. Potem zwrocil sie do Nakora i Anthony'ego: -Wy zostaniecie z tymi, ktorzy nie maja dosc sil do walki. Gdy juz wszystko ucichnie - ale nie wczesniej! - mozecie dolaczyc do nas. Moze przydadza sie nam wasze umiejetnosci. -Znalazlem tu kilka opatrunkow - rzekl Anthony. -Poczekamy - zgodzil sie Nakor. Kilku innym rowniez polecono zostac dla ochrony slabszych towarzyszy. Dolaczono do nich Brise, ktora zreszta nie przejawiala morderczych zapalow i wcale nie zalezalo jej na wzieciu udzialu w walce. Do miejsca, gdzie czekal Ghuda, dotarli prawie o zmierzchu. Najemnik lezal na grzbiecie wzniesienia, z ktorego mial widok na stojace nizej wozy. Gdy Nicholas dolaczyl do weterana, ten odwrocil sie, unoszac lekko na lokciu i wskazujac obozowisko opryszkow, powiedzial: -Sa juz nielicho utrabieni. Chyba nawet pobili sie o dziewczeta. Popatrz. Nicholas zobaczyl lezace obok jednego z wozow cialo. -Nie sa sklonni do pokojowego rozstrzygania sporow. -Zgadza sie - powiedzial Ghuda. - Jaki jest plan? -Zamierzam wziac kilku ludzi i zajsc ich z tamtej strony - wyjasnil Nicholas. - Calis bedzie trzymal tych drabow z dala od dziewczat, my zas uderzymy jednoczesnie z trzech stron. -Proste jak stylisko siekiery - rzekl Ghuda - ale sam nie wymyslilbym niczego lepszego. Nicholas dal znak tym, ktorzy nie mieli pozostac przy Ghudzie, by ruszyli za nim i Calisem. Mlody elf przejal prowadzenie i wszyscy ruszyli przeciwleglym do drogi zboczem wynioslosci. Kiedy znalazl sie naprzeciwko drugiego wozu, kiwnal Nicholasowi, by ten poprowadzil swoja grupe jeszcze dalej. Nicholas szybko ruszyl przed siebie, na poly pochylony, a kiedy znalazl sie na wyznaczonym miejscu, polecil ludziom, by sie przygotowali. Wszystko zalezalo od zaskoczenia i szybkosci natarcia. Jesli bandyci zdolaja wziac sie w garsc, pietnastu uzbrojonych i walczacych ramie w ramie ludzi bedzie ciezkim przeciwnikiem dla kiepsko zbrojnych, choc liczniejszych krondorczykow. Nagle rozlegl sie okrzyk wsrod ludzi Calisa, Nicholas zas poderwal sie na nogi i skoczyl do ataku. Nie obejrzal sie nawet, by stwierdzic, czyjego ludzie ruszyli za nim - zalozyl po prostu, ze nie moze byc inaczej. Kiedy pozniej usilowal przypomniec sobie przebieg utarczki, wspominal ja zawsze jako serie blyskawicznie sie zmieniajacych i nieco rozmazanych obrazow. Tuz przed soba ujrzal czlowieka trzymajacego niewielki buklak i lejacego zen wino prosto w swoja otwarta szeroko gardziel. Opryszek odwrocil glowe ku napastnikom i ujrzawszy ich, zastygl w bezmiernym zdumieniu, podczas gdy wino lalo sie na jego policzek. W koncu puscil buklak i siegnal po miecz, ale zza grzbietu ksiecia nadlecial cisniety przez ktoregos z zeglarzy sztylet, ktory przeszyl bandycie ramie. Nicholas minal go w pedzie i szybkim ciosem zabil nastepnego, ktory wlasnie sie odwracal, by zbadac przyczyne jeku kompana. Potem przed ksieciem wyrosl jakis jegomosc z mieczem w dloni i obaj zaczeli zajadly pojedynek. Ksiaze przestal zwracac uwage na toczace sie obok walki i skupil ja na swoim przeciwniku. Byl w srednim wieku, doswiadczony, ale atakowal w sposob schematyczny i niezbyt wymyslny. Rozszyfrowanie jego stylu walki zajelo bieglemu w szermierce mlodzikowi zaledwie minute, po czym Nicholas zabil go szybko i bez ceregieli. I nagle okazalo sie, ze juz po wszystkim. Nicholas rozejrzal sie dookola i stwierdzil, ze jego ludzie uderzyli na niezorganizowana i pijana bande, a wiekszosc opryszkow dala gardla, zanim zdazyla sie zorientowac, ze ktos ich napadl. Nicholas dostrzegl obok siebie jednego z ludzi Amosa. Chwyciwszy go za ramie, powiedzial: -Zbierzcie wszystka bron i w ogole to, co moze sie przydac. Zadbaj o to, zeby nikt nie wrzucil zadnego trupa do rzeki. Wydawszy to polecenie, ruszyl ku drugiemu wozowi, gdzie czekalo piec przerazonych kobiet. Dwie z nich mialy podarte suknie i podrapane twarze. Nie bardzo wiedzac, co powiedziec, spytal po prostu: -Dobrze sie czujecie? -Zadna nie jest ranna - odpowiedziala jedna z dziewczat, odziana w piekne, jedwabne szaty. Strach malujacy sie dosc wyraznie w jej wielkich, ciemnych oczach wskazywal, ze biedaczki nie sa pewne, czy zostaly uratowane, czy po prostu przejela je grupka bardziej niz poprzedni bezwzglednych drabow. Nicholas zas zaniemowil na chwile, bo porazila go uroda dziewczyny. Zdolal sie jednak otrzasnac w pore, by rzec: -Teraz jestescie bezpieczne. Rozejrzawszy sie dookola, odszukal wzrokiem Ghude. Stary najemnik dokonywal ogledzin pola niedawnej walki. Kiedy ksiaze podszedl do niego, stary wyga powiedzial: -Nicholasie, ci tu nie byli doswiadczonymi wojownikami. Ksiaze rozejrzal sie dookola i stwierdzil, ze musi zgodzic sie z ta opinia. -Owszem. Rozbili oboz w miejscu najmniej chyba nadajacym sie do obrony i nie wystawili zadnych posterunkow. Ghuda podrapal sie po brodzie: -A moze mysleli, ze w poblizu nie ma nikogo, kto moglby im zagrozic. -Albo oczekiwali nadejscia posilkow - wtracil sie Nakor, ktory, jakby nie wiedziec skad, pojawil sie u boku ksiecia. - Lepiej wiec bedzie, jesli sie pozbieramy i wyniesiemy stad tak szybko, jak to tylko mozliwe - zakonkludowal Nicholas. - Za pozno - rzekl Isalanczyk, wskazujac na grzbiet wynioslosci, za ktora ludzie Nicholasa kryli sie przed atakiem. Na grzbiecie stal dlugi szereg jezdzcow, ktorzy obojetnie patrzyli w dol. Rozdzial 15 ODKRYCIE Nicholas dal sygnal.Krondorczycy szybko i sprawnie zajeli miejsca za wozami, podczas gdy ich towarzysze pozbierali wszelki orez, jaki mogli znalezc na pobojowisku. U boku ksiecia stanal Marcus dzierzacy krotki, kawaleryjski luk. -Nie przepadam za takimi - mruknal, sprawdzajac sile naciagu - ale sie nada. -Jeshandi! - steknal Tuka, wskazujac na zebranych na wzgorzu kilkunastu jezdzcow. -To przyjaciele? - spytal Nicholas. Pytanie najwyrazniej zbilo malca z tropu. -Podczas Wiosennego Jarmarku ofiaruja kupcom rekojmie pokoju i wszyscy moga tam przybywac i handlowac. Jarmark jednak sie skonczyl, my zas jestesmy na ich brzegu. -Ich brzegu? - spytal Harry sprawdzajac wywazenie dobrze juz zuzytego, krotkiego korda. Tuka energicznie kiwnal glowa. -Od Przystani Shingazi na polnoc, potem ku zachodowi do miejsca, gdzie Wezowa Rzeka laczy sie z Vedra, a stamtad az do pustyni... wszystkie stepy sa domem Jeshandi. Nikt nie moze przejechac bez ich pozwolenia. Bywa tak, ze ich goscinnosc nie zna miary, niekiedy jednak przeksztalcaja sie w rabusiow niewiele tylko mniej srogich od pospolitych opryszkow. Ten tam, przed szeregiem, na koniu z czerwonymi wstazkami przy uzdzie, to ich Hetman... bardzo wazna osobistosc. -Ha! - rzekl Nicholas. - Mozemy czekac. Mamy tyle samo czasu, co oni. Na polnocy i poludniu pokazali sie kolejni i coraz liczniejsi jezdzcy. -Moze troche mniej... Wspiawszy sie na woz, podniosl miecz w gore, tak, by tamci mogli go wyraznie zobaczyc, a nastepnie gestykulujac przesadnie, schowal go do pochwy. Zeskoczywszy z wozu, odezwal sie do Ghudy: -Chodz ze mna. Marcus i Calis, przygotujcie sie, by dac nam oslone, gdybysmy musieli... eee... spiesznie wracac. Ghuda zblizyl sie do Nicholasa i we dwu podeszli do miejsca lezacego w polowie drogi pomiedzy grzbietem wzgorza i wozami. Jednoczesnie od grupki jezdzcow oderwali sie dwaj junacy i powoli ruszyli w dol, ku Krondorczykom. W miare jak sie zblizali, Nicholas uwaznie przygladal sie jezdzcom. Kazdy z nich zbrojny byl w luk, oraz imponujacy zestaw mieczow i kindzalow. Nosili dlugie oponcze, pod ktorymi kryli kurtki i obcisle spodnie. Glowy przykrywali stozkowatymi, blekitnymi lub czerwonymi kapeluszami, niektorzy zas uzupelniali to wszystko jedwabnymi szarfami okrywajacymi karki. Twarze - pewnie po to, by ochronic je przed wszechobecnym pylem - przeslonili chustami, odslaniajac jedynie oczy. Kiedy dwaj jezdzcy dotarli do miejsca, gdzie czekali juz Ghuda i Nicholas, zatrzymali konie. Ksiaze sklonil sie, przykladajac dlon do czola, serca i brzucha, tak jak czynia to witajacy przybyszow mieszkancy pustyni Jal-Pur. -Pokoj z wami - wyrzekl tradycyjna formule powitalna. Jeden z jezdzcow odpowiedzial w nieco zmienionym keshanskim, ktory byl chyba najpopularniejszym w tej czesci kontynentu jezykiem: -Macie straszny akcent. - Zeskakujac zas z konia, dodal: -Ale znacie dobre obyczaje. - Podobnie jak Nicholas kiwnal dlonia: - I z wami pokoj. - Podchodzac blizej, ukazal Nicholasowi pare spogladajacych znad zaslony blekitnych oczu. - Co tu sie stalo? Nicholas opowiedzial mu o napasci i o tym, jak odbili dziewczeta. Kiedy skonczyl, dodal spokojnie. -Opuszczamy ziemie Jeshandi i nie chcemy okazac wam braku szacunku. Ta karawana wracala z Wiosennego Jarmarku. - Liczyl na to, ze rekojmia pokoju trwa tak dlugo, dopoki jej podmiot nie opusci terytorium Jeshandi. Jezdziec odslonil twarz i Nicholas ujrzal orli nos i wysoko osadzone kosci policzkowe. Cos w rysach nieznajomego uderzylo ksiecia... i nagle zrozumial, co. Odwrociwszy sie ku wozom, zawolal: -Calis, przyjdz tu lepiej do nas! Pol-elf zeskoczyl z wozu, Ghuda zas zapytal: -O co chodzi? -Przyjrzyj sie jego twarzy - poradzil Nicholas. -Moze sie wam nie podoba? - spytal jezdziec, po ktorym widac bylo, ze gotow jest natychmiast powziac smiertelna uraze. -Nie, po prostu nie spodziewalismy sie znalezc tu i w tych okolicznosciach czlonkow waszej rasy. Calis dotarl do nich w sama pore, by uslyszec ostatnia uwage i szybko wtracil: -Moj towarzysz chcial powiedziec, ze nie spodziewal sie tu znalezc jednego z edhelow. Jezdziec zrobil lekko zaskoczona mine: -Cokolwiek znaczy to slowo, zadam, byscie, zwracajac sie do mnie, uzywali mojego imienia i tytulu! Calis z trudem ukryl zdziwienie: -Twojego imienia i tytulu? -Jestem Mikola, Hetman jeshandyjskich Jezdzcow Zakoshy! Nicholas sklonil sie ponownie, oszczedzajac Hetmanowi zastanawiania sie nad powodami zdziwienia Calisa. -Jestem Nicholas, kapitan tej wolnej kompanii, ktory nigdy nie okazuje wrogosci ludziom, mogacym stac sie jego przyjaciolmi. -Dobrze powiedziane - stwierdzil Mikola, usmiechajac sie szeroko. - Nic mnie jednak nie obchodza ludzie mieszkajacy w miastach. - Wskazujac oskarzycielsko palcem na Nicholasa, dodal: - Natomiast ciekawi mnie, kto mi zaplaci za moje kozy? -Kiedy to powiedzial, usmiech znikl z jego twarzy. -Twoje kozy? - zdziwil sie ksiaze. -A pewnie. Nie poznaliscie tatuazu na uszach tych doroslych sztuk? Nie mow mi, zescie go nie widzieli, kiedyscie je zabijali. I co wy w ogole robicie tu... tak blisko krawedzi swiata? -Nie czekajac na odpowiedz, ciagnal dalej: - Rozbijemy oboz i wszystko omowimy. Ale przede wszystkim ustalimy cene za nasze kozy. Wskoczywszy na siodlo, pogalopowal ku swoim towarzyszom, wykrzykujac po drodze jakies rozkazy. -O co w tym wszystkim chodzi? - spytal Ghuda. -On jest elfem - wyjasnil mu Nicholas. -Nie spostrzeglem - odparl Ghuda - bo mial zakryte uszy. Nigdy zreszta nie spotkalem elfa... poza toba, Calisie. Calis kiwnal glowa. -Moze nie spotkales wielu z ludu mojej matki, ale uwierz mi, wiem co mowie. On jest jednym z edhelow, co wiecej, nie wie, co znaczy to slowo. - Calis spojrzal w slad za oddalajacymi sie jezdzcami z widoczna troska na twarzy. Po zachodzie slonca umieszczono ich w namiocie Mikoli. Przez wieksza czesc wieczoru Calis zachowal milczenie. Wodza Jeshandi moze i zdenerwowaly zabite kozy, ale jego goscinnosc niezaprzeczalnie przejawila sie w uczcie, jaka jego ludzie przygotowali dla rozbitkow z "Drapiezcy". Do namiotu Hetmana zaproszono Nicholasa, Harry'ego, Ghude, Nakora, Marcusa i Amosa, z ktorymi zabral sie i Tuka. Jeshandi nazywali swe namioty jurtami. Byly to spore koliste konstrukcje wzniesione z koziej pilsni i owczej welny rozciagnietych na drewnianych siatkowatych ramkach - jurta Mikoli mogla z powodzeniem pomiescic ze dwa tuziny gosci. Wnetrze ozdobiono zwisajacymi ze scian i pulapu proporcami roznej barwy i kroju, czerwonymi plachtami, na ktorych zlotymi nicmi powyszywano rozmaite obrazy, i skorami zwierzat, zdobionymi na brzegach kolorowymi paciorkami. Powietrze geste bylo od zapachu egzotycznych korzeni, poniewaz palono tu kadzidla, by jakos zniweczyc ostry zapach konskiego i ludzkiego potu. Nicholas natychmiast pojal, ze ci ludzie niezbyt czesto miewaja pod dostatkiem wody na kapiele. Brisie - ku jej irytacji - powiedziano, ze kobiety nie maja wstepu do jurty Hetmana. Jedynym wyjatkiem byly jego zony, a i te mogly tam wchodzic tylko za jego pozwoleniem. Dziewczyna opanowala zlosc, jednak jej gniewnie zacisniete zeby wyraznie wskazywaly, co o tym wszystkim mysli. Nicholas zauwazyl cien usmiechu na twarzy Marcusa, ktory podsluchal przeklenstwa miotane przez nia pod nosem. Ksiaze byl pewien, ze jego kuzyn - podobnie jak on sam - rad jest, iz nieposkromiona dziewczyna odzyskuje swego buntowniczego ducha. Gdy juz nasycili sie pysznym posilkiem i popili go doskonalym winem, Nicholas pochwalil gospodarza: -Hetmanie, twoja hojnosc nie zna granic. Mikola usmiechnal sie lekko. -Prawom goscinnosci nie mozna uchybic. Zechciej mi teraz powiedziec jedna rzecz: mam ucho wrazliwe na akcent i nigdy nie slyszalem takiego, jakim mowisz ty i twoi ludzie. Skad jestescie? Ksiaze opowiedzial stepowemu watazce o swojej podrozy - Hetman nie wydawal sie szczegolnie poruszony twierdzeniem goscia, ze przybysze przeplyneli wielki ocean. -Jest wiele opowiesci o tym, iz takich podrozy dokonywano w dawnych czasach. - I patrzac prosto w oczy Nicholasa, spytal: - Jakiego boga wielbicie? W tonie gospodarza pojawilo sie pewne napiecie, Nicholas wiec odpowiedzial spokojnie: -Czlonkowie naszej kompanii czcza wielu bogow... -... nad ktorymi kroluje Al-maral - wtracil sie niespodziewanie Nakor. Hetman wstal z miejsca. -Jestescie cudzoziemcami, wasze wierzenia sa wiec wasza sprawa i zachowacie bezpieczenstwo, dopoki goscicie wsrod Jeshandi. Wiedzcie jednak, ze jesli opuscicie nasze ziemie, bedziecie musieli zlozyc hold Jedynemu Bogu, ktorego wszyscy inni sa jedynie odbiciami... albo pozegnacie sie z zyciem. Nicholas kiwnal glowa i spojrzal na Nakora. -Hetmanie, co wiesz o starych opowiesciach? - spytal Calis. -Kiedys zylismy na ladzie, z ktoregoscie przyszli - odparl Mikola. - Tak mowi nam Ksiega, a poniewaz jest ona jedynym zapisem slow Boga, tak w rzeczy samej byc musialo. - Spojrzawszy na Calisa, spytal: - Czy jest cos szczegolnego, co cie interesuje? -Jestescie krewniakami mojego ludu - rzekl Calis. Oczy Hetmana lekko sie rozszerzyly. -Nalezysz do dlugowiecznych? Calis odslonil ucho, pokazujac jego ostro zakonczona malzowine. -Chwala Al-maralowi - rzekl naboznie Mikola. Teraz on odsunal dlugie wlosy z boku glowy i pokazal podobne ucho. - Ale twoje wyglada nieco inaczej. Dlaczego? -Moja matka jest jedna z was - odpowiedzial ostroznie Calis. - Jest tez Krolowa mojego ludu i panuje w Elvandarze. Jesli Calis spodziewal sie jakiejs reakcji, nie doczekal sie zadnej. -Mow dalej - zachecil go tylko Mikola. -Moj ojciec jest czlowiekiem, choc osobliwie obdarowanym magia. -- Nie moze byc inaczej - przyznal Hetman - poniewaz jak siega pamiec dlugowiecznych, nigdy przedtem taki zwiazek nie zostal przez bogow poblogoslawiony potomstwem. - Klasnieciem w dlonie wezwal sluzaca i umyl rece w przyniesionej przez nia misie. - Z tego tez wzgledu wsrod Jeshandi takie malzenstwo to rzecz nieslychana... i zabroniona prawem. -Wsrod mojego ludu nie - odparl Calis - choc prawda, ze byly rzadkie i prawie zawsze nieszczesliwe. -A ty, nalezysz do dlugowiecznych? - spytal Mikola. -To sie jeszcze okaze - odpowiedzial Calis, usmiechajac sie skapo. -Ksiega powiada nam - odezwal sie pouczajaco Mikola - ze dlugowieczni od niepamietnych czasow wedrowali po tym kraju, do ktorego wierni dotarli zza morza. Toczylismy zaciekle boje, az dlugowieczni uslyszeli glos Boga i przyjeli wiare, wielbione niech bedzie milosierdzie Al-marala. Od tamtych czasow zyjemy w zgodzie. -Aaa... to wiele wyjasnia - rzekl Calis. -Ksiega objasnia wszystko - odpowiedzial Hetman z naciskiem w glosie. Nicholas spojrzal na Calisa, ktory kiwnieciem glowy dal znak, ze dowiedzial sie wszystkiego, czego chcial. -Mikola, nigdy ci sie nie wywdzieczymy za twoja goscinnosc - powiedzial ksiaze. -Nie trzeba zadnych podziekowan. To dawca powinien byc szczesliwy, poniewaz napisano, ze jedynie w dawaniu osiaga sie prawdziwa szlachetnosc. - Mikola dlubal w zebach dluga, cienka drewniana drzazga. - A teraz do rzeczy... jak zamierzacie zaplacic za moje kozy? Rozpoczely sie targi. Nicholas wiedzial, ze nie ma najlepszej pozycji, poniewaz sprzedaz niejako sie dokonala, teraz pozostalo tylko uzgodnic cene. W miare uplywu nocy cena koz wzbijala sie pod niebiosa i ksiaze niewiele mogl wskorac poza zlozeniem solennych zapewnien, ze zwierzeta byly drobne, zylaste, chude, ich mieso zas okazalo sie pozbawione smaku. Jesli nawet Mikole zainteresowaly stemple Krolestwa na zlotych monetach, jakie otrzymal od Nicholasa, dobrze to ukryl: monety mialy dobra wage i kruszec dobrej jakosci - to wystarczylo. Potem Nicholas zaczal targi o bron i zapasy zywnosci - kiedy skonczyli, kompania byla niezle zaopatrzona, sam ksiaze jednak czul znuzenie. Zlozywszy Hetmanowi zyczenia dobrej nocy, wrocil z towarzyszami do wozow. -Calis, co miales na mysli mowiac, ze ten fragment Ksiegi mowiacy o przejsciu wiele wyjasnia? - spytal po drodze. Calis wzruszyl ramionami. -Uczono mnie zawsze, ze edhele, elfy, byly kiedys jedna rasa, skupiona pod panowaniem jednej Krolowej i zyjaca w jednej ojczyznie, w Elvandarze. Przedtem bylismy slugami Valheru. Po Wojnach Chaosu rasa rozpadla sie na trzy oddzielne grupy: jedna stworzyli eledhele, lud mojej matki, druga to moredhele, Bractwo Mrocznego Szlaku, trzecia zas stanowili glamredhele, lub szaleni. -Obejrzawszy sie przez ramie, dodal: - Teraz zas oto spotykam krewniakow, ktorzy nigdy nie widzieli Elvandaru. Nasza tradycja mowi jedynie o tych, co zyja na naszym kontynencie... tym samym, na ktorym rozciaga sie wasze Krolestwo. O tych tu nie wiemy niczego. -Oni zas nie wiedza niczego o was - dodal Nakor. -A co z tym Al-maralem? - spytal ksiaze. -Kiepska to sprawa - potrzasnal glowa Isalanczyk. - To sie wiaze z wojnami religijnymi i to tymi najzacieklejszymi. Setki lat temu w Kosciele Ishap doszlo do wielkiego rozlamu. Jedni wierzyli, ze on sam jest Bogiem Stojacym Ponad Wszystkimi, inni zas upierali sie, ze jest on Al-maralem lub Bogiem Jedynym, inni zas sa tylko rozmaitymi manifestacjami Jego bogatej osobowosci. Jak to zwykle w takich wypadkach bywa, schizma byla jedynie przejawem walki o wladze pomiedzy roznymi grupami kaplanow... w koncu jednak wyznawcow Al-marala ogloszono heretykami i wygnano precz. Legendy glosza, ze ci, ktorzy zyli w Kesh, uciekli na pustynie, gdzie pomarli z glodu i pragnienia, kilkuset jednak wsiadlo na poklad jakiegos statku i pozeglowalo ku Bezkresnemu Morzu. -To wyjasnia, dlaczego ci ludzie mowia po keshansku - mruknal Ghuda. -Raczej tak, jak w Kesh mowiono kilka setek lat temu - sprostowal Harry. -Encosi przybyl tu zza wielkiego morza? - spytal Tuka. -Przeciez mowilem ci, ze pochodzimy z odleglego miasta - rzekl mlody ksiaze. W oczach Tuki pojawil sie blysk, ktory zdradzil jego mysli: -A wiec musi to byc niezwykle wazna sprawa, ktora tak dzielna kompanie sprowadza tu az zza morza. -Sprawa, ktora moge omowic jedynie z twoim panem - ucial Nicholas. Ujrzawszy, ze sny o bogactwie, ktore zrodzily sie w glowie malego czlowieczka, rozwiewaja sie gwaltownie, dodal: -Nie martw sie, nie zapomnimy przy tym przemowic za toba, gdy bedziemy opowiadac o zwrocie Ranjany Namiestnikowi. -Moj pan osadzi pewnie - rzekl markotnie Tuka - ze moje wspaniale osiagniecia zaledwie wystarcza, by wyrownac zawod, jaki mu sprawilem, tracac karawane. -Zawiedz nas do swego pana, a zapewniam cie, ze ci sie to oplaci. Wyraz twarzy malego czlowieczka zmienil sie po raz kolejny: -Dziekuje... o, dziekuje, najszlachetniejszy Encosi. -Musimy dowiedziec sie co nieco o tym, jak tu sprawy stoja, ty wiec, w zamian za nasza uprzejmosc, opowiesz nam o zwyczajach tej krainy. -Nie omieszkam, Encosi, nie omieszkam... Kiedy dotarli do wagonow, odkryli, ze Brisa znajduje sie pod straza dwu marynarzy. -Co sie stalo? - spytal Nicholas. -Chciala udusic te dziewke z namiotu, Wasza Milosc - odparl jeden z marynarzy, mowiac w jezyku Krolestwa - i odciagnelismy ja z najwyzszym trudem. -Nigdy wiecej mnie tak nie nazywaj, przyjacielu - zachnal sie Nicholas. - Jestem kapitanem tej kompanii i mow po keshansku lub w jezyku Natalczykow. Zeglarz poslusznie przeszedl na dialekt natalski: -Nie mam pojecia, o co poszlo, ale probowala zabic te dziewczyne z klejnotami. -Jakimi znow klejnotami? -Te, ktora inne nazywaja Ranjana. Kleknawszy przy Brisie, Nicholas spytal niezbyt lagodnym tonem: -Co tu sie wydarzylo? -Nikt nie bedzie mnie tak nazywal! Uciszajac ja gestem dloni, Nicholas poradzil: -Zacznij moze od poczatku. -Zajmowalam sie swoimi sprawami, kiedy tamten smoluch zawolal mnie i kazal przynies jej skrzynke z pierwszego wozu. - Zmruzywszy oczy, spojrzala wrogo na drugi z pojazdow. - Owszem, pomyslalam sobie, czemu by nie? Przynioslam, a ta ja otwiera i zaczyna wkladac na siebie te cala bizuterie. A potem kaze mi nabrac wody w rzece i zagrzac, bo ona ma ochote na kapiel. Powiedzialam jej, by sama sobie nabrala, a ona nazwala mnie... -I za to chcialas ja udusic? - spytal Nicholas. -Nie calkiem. Puscilabym przeciez, zanimby zdechla... Ksiaze potrzasnal glowa. -Mysle, ze trzeba mi zobaczyc sie z tamtymi dziewkami. Podszedlszy do drugiego wozu, przekonal sie, ze pojazd oddzielaly od reszty swiata mocno zaciagniete plotna boczne. Zatrzymawszy sie przy tylnych drzwiczkach, grzecznie zapukal. Jakis glos ze srodka spytal, kim jest, wiec odpowiedzial: -Nicholas... kapitan Nicholas. Drzwi uchylily sie nieco i ukazala sie twarz jednej z dziewczat. -Moja pani jest zdegustowana atakiem tej dziwki - odpowiedziala wladczym tonem. - Zobaczy sie z toba jutro. Nie zabijajcie jej, dopoki moja pani sie nie obudzi, chce to wszystko zobaczyc. I zatrzasnela drzwi przed zdumionym ksieciem. Nicholas z najwyzszym trudem powstrzymal sie przed otworzeniem ich mocnym kopniakiem, pomyslal jednak, ze troche snu dobrze zrobi wszystkim zainteresowanym. Zreszta, w istocie nie bardzo wiedzial, co rzec na taka bezczelnosc. Wrocil do ogniska, przy ktorym siedziala Brisa. -Wyjasnie wszystko jutro rano. -Ale ona nazwala mnie... -Wiem, jak cie nazwala - przerwal jej ksiaze. - Powiedzialem, ze wyjasnie wszystko jutro rano. Teraz sie przespij. Kiedy przy jego ognisku zebrali sie Tuka, Amos, Marcus, Ghuda i Nakor, Nicholas zwrocil sie do malego tubylca: -Tuka, mozemy cie uczynic jesli nie bogatym, to przynajmniej zamoznym czlowiekiem. Jesli jednak zechcesz nas oszukac, uwazajac, ze wiecej na tym skorzystasz, to ten tu przyjaciel - wskazal Ghude, ktory z trzaskiem zaczal wylamywac sobie palce - z przyjemnoscia skreci ci kark. A teraz powiedz nam o mieszkancach i narodach tej krainy. -Narodach? - wygladalo na to, ze slowo to jest dla Tuki niezrozumiale. -Tej krainy. Kto tu rzadzi? -Po tej stronie rzeki prawa do wszystkich ziem uzurpuja sobie Jeshandi. -A po tamtej? -Nikt, Encosi. Jestesmy zbyt daleko od Miasta nad Wezowa Rzeka i nie docieraja tu zolnierze Namiestnika, a inne miasta sa po drugiej stronie gor. Ci, ktorzy w nich mieszkaja, maja wlasnych wladcow. Rozmawiali dlugo, dowiadujac sie wielu rzeczy o kraju, w ktorym sie znalezli... a wiekszosc z nich bylo dla Nicholasa i jego towarzyszy zupelna nowoscia. Okazalo sie, ze nie ma tu wielkich krolestw czy imperiow, ani innych panstw dosc duzych, by Tuka chocby zrozumial ten termin. Byl to kraj panstw-miast i niezaleznych wladcow, z ktorych kazdy wladal taka jego polacia, jaka mogl utrzymac orezna sila. W Krainach Wschodnich dominujacym grodem bylo Miasto nad Wezowa Rzeka, a wladze do niedawna jeszcze sprawowala tam dosc luzna konfederacja klanow i plemion spokrewnionych z Jeshandi. Teraz opanowal je Namiestnik, czlowiek, ktory do wladzy doszedl przed dwudziestu laty i ktory utrzymywal swa pozycje, korzystajac z niezgody pomiedzy klanami. Podczas tych rozmow Nicholas pojal, ze podroze z jednego miejsca do drugiego wymagaly tu uslug najemnikow - stad wiara Tuki w to, ze on sam byl "poteznym kapitanem", a jego ludzie byli grupa takich wlasnie weteranow. Kiedy wydobyli juz z Tuki wszystko, co dalo sie wydobyc z niego po dniu pelnym niezwyklych wrazen i poteznym posilku, Nicholas polecil wszystkim, by udali sie na spoczynek. Amos wybral kilku ludzi do pelnienia warty, choc wydawalo sie, ze nie jest to potrzebne w poblizu tak licznego obozu Jeshandi. Oczywiscie polecil, by wozu Ranjany pilnowal rowniez jeden zbrojny. Po kilkunastu noclegach na golej ziemi, materac, ktory nabyl od Mikoli, wydal mu sie bardziej miekki niz najlepsze puchowe poduszki w domu. Polozywszy sie, po raz pierwszy od wielu dni zasnal glebokim, dajacym wytchnienie snem. Ocknal sie, slyszac przerazliwy wrzask. Porywajac sie na nogi, chwycil miecz i zaskoczony blaskiem zamrugal oczami niczym sowa, usilujaca rozeznac sie w sytuacji. Kilku zolnierzy rowniez zerwalo sie ze snu, wszyscy mieli bron w dloniach. Kolejny wrzask kazal im sie odwrocic ku drugiemu wozowi. Nicholas odlozyl miecz, gdyz we wrzasku slychac bylo wscieklosc, nie strach czy bol. Nicholas podszedl do wozu i znalazl tam jednego z zolnierzy zabranych z Crydee. Na widok wodza weteran wzruszyl przepraszajaco ramionami: -Zechciej wybaczyc, kapitanie, ale ona chciala cie widziec. Powiedzialem, ze nie bede cie budzil, wiec natychmiast zaczela wyc... Nicholas kiwnal glowa i skinieniem dloni nakazal wartownikowi odejsc na bok. Zapukal do drewnianych drzwi, zza ktorych po krotkiej chwili czekania ukazala sie jakas twarzyczka. -Spozniles sie! - powiedziala oskarzy cielsko ta sama dziewczyna, ktora odprawila go stad w nocy. -Powiedz twojej pani, ze jestem - odparl Nicholas. -Owszem, przyjmie cie za chwile. Ksiaze byl nieco poirytowany tym, ze zbudzono go z glebokiego snu i niczego jeszcze nie jadl. -Nie bede czekal! - rzekl i odepchnawszy dziewczyne w bok, wszedl do wozu. Znalazlszy sie wewnatrz, odkryl, ze woz przemieniono w rodzaj sypialni na kolach. W glebi ulozono materace, miejsca zas bylo tyle, ze piec kobiet moglo tu spac dosc wygodnie. Tam gdzie stal, ustawiono po bokach skrzynie, spietrzone jedna na drugiej - pewnie kryl sie w nich osobisty dobytek dziewczat. Po lewej stronie podniesiono teraz luzna klape, przez ktora do wozu wpadaly promienie slonca, tak ze Ranjana mogla marszczyc nosek przed zwierciadlem. Po raz pierwszy Nicholas mogl przyjrzec sie tej dziewczynie przy dobrym swietle i musial przyznac, ze zrobila na nim wrazenie. Przedtem sadzil, ze jest zwykla, ladna dziewczyna - teraz odkryl, ze jest rownie piekna jak Abby, choc roznila sie od tamtej jak noc od dnia. Abby miala jasna skore i wlosy - cera Ranjany byla smagla, a jej wlosy zawstydzilyby barwa mlodego kruka. Patrzace gniewnie na Nicholasa oczy byly wprost ogromne, ocienione niemozliwie dlugimi rzesami. Pelne usteczka wygiela teraz w osobliwie niemilym grymasie. Na widok ksiecia szybko zebrala koszule na piersiach - rozchylone przed sekunda jeszcze jej poly ukazywaly czarna bielizne, zaprojektowana i uszyta tak, by podkreslic ksztalt dziewczecej piersi. Nicholas zarumienil sie lekko - na sekunde zapomnial o powodzie swego przybycia, ale szybko oprzytomnial, gdyz glos dziewczyny chlasnal go niczym bat. -Osmieliles sie wejsc bez mojego pozwolenia! -Owszem - odpowiedzial. - Moze i jestes pani wazna osoba tam, skad pochodzisz, ale tutaj rzadze ja. Nigdy o tym nie zapominaj. -Zgial jedno kolano i pochylil sie tak, by moc spojrzec siedzacej w oczy. - Powiedz mi teraz, coz to za bzdurne zadania, bym przychodzil tu na twe rozkazy i dla zaspokojenia twego kaprysu? W oczach dziewczyny raz jeszcze blysnal gniew. -Nie mniej bzdurne niz twoje! Nie spodziewaj sie po mnie posluchu! Jestem Ranjana! Oczywiscie, ze masz przychodzic, kiedy cie wezwe, chamie! Nicholas poczul, ze ogarnia go gniew. Nigdy przedtem nikt nie osmielil sie przemawiac don takim tonem! Kusilo go, by wyjasnic tej zarozumialej pannie, ze jego ojciec i on sam sa ksiazetami krwi, i niewiele braklo, a jego ojciec sam bylby zostal Krolem... postanowil jednak, ze wyjasni wszystko w bardziej prostych slowach. -Pani... jestes naszym gosciem, ale pozwol sobie powiedziec, ze doprawdy niewiele trzeba, abys stala sie na powrot wiezniem. Nie wiem, jaki los gotowaly ci draby, z lap ktorych mielismy honor cie uwolnic, ale latwo sie mozna tego domyslic. -Spojrzal uwaznie na cztery sluzace. - Cala wasza piatka moze nam przyniesc niezly zysk na targu niewolnikow, wystarczajacy, by paru z nas zylo dostatnio po kres zywota. - Wymierzyl oskarzycielsko palec ku dziewczynie. - Choc z pewnoscia moglby byc wiekszy, gdyby nie twoj paskudny charakterek, ale z tym da sie cos zrobic! - Wstal. - Dobrze ci wiec radze, nie kus mnie! Odwrociwszy sie, by odejsc, uslyszal pelne wscieklosci: -Nie dalam zgody na to, bys odchodzil! Nie odwracajac glowy, rzucil niedbale od drzwi: -Pogadamy, kiedy nauczysz sie choc odrobiny wdziecznosci dla tych, ktorzy uratowali cie z lap tych rzezimieszkow. Do tej pory pozostaniesz zamknieta w tym wozie! Wychodzac na zewnatrz, zamknal za soba drzwi i polecil straznikowi: -Nie pozwol zadnej nawet wychylic nosa. Zolnierz zasalutowal sprezyscie i Nicholas wrocil do swojego poslania. Zwinawszy je, skinal na stojacych nie opodal Marcusa i Amosa, polecajac im pojsc za soba. Oddaliwszy sie nieco od reszty, rzekl: -Tylko nas trzech i Calis, wie, o co naprawde idzie gra... nie wolno nam tez o tym zapominac. W sytuacji, w jakiej sie znalezlismy, widze otwierajace sie przed nami rozmaite mozliwosci. -Jakie? - spytal Amos. -Mozemy odstawic te wrzaskliwa dziewke jej przyszlemu mezowi i zdobyc jego zaufanie, pokazawszy sie w miescie z dosc prawdopodobna historyjka: jestesmy grupa wedrownych najemnikow i po prostu zdarzylo sie, ze znalezlismy sie we wlasciwym czasie i miejscu. Marcus wezwal Tuke, by zblizyl sie do nich, a kiedy maly czlowieczek przylaczyl sie do grupy, dziedzic Crydee spytal: -Czego powinnismy sie spodziewac, gdy dotrzemy do Miasta nad Wezowa Rzeka? -Slucham, panie? -On pyta, czy Namiestnik trzyma w bramie straze, albo czy powinnismy poinformowac wladze o naszej obecnosci w miescie - wyjasnil Nicholas. Tuka usmiechnal sie szeroko. -O... pewnie i tak zechcecie wynajac obwolywacza, ktory bedzie glosno wychwalal wasze wielkie wyczyny. W ten sposob otrzymacie lepsze oferty pracy. Co sie tyczy Namiestnika, wydarzenia w miescie niewiele go obchodza, dopoki nic nie zagraza ogloszonemu przezen pokojowi. -Bywalem juz w takich miejscach - odezwal sie Ghuda. -Jesli chcecie, mozecie je traktowac jako rodzaj zbrojnego obozu... i swietnie sobie poradzicie. -Zanim zaczniemy sie martwic o to, co nam trzeba czynic w miescie - wtracil Amos - skupmy sie moze na nieco pilniejszej sprawie. -Wiem, o czym myslisz - kiwnal glowa Nicholas. - Przystan Shingazi, czy nie tak? -Sadzisz, ze beda tam czekali ci bandyci z lodzi? - spytal Marcus. -Musimy przyjac takie zalozenie, w przeciwnym razie moze sie zdarzyc, ze niedaleko zawedrujemy. Czy wszyscy maja bron? - spytal Nicholas Amosa. -Nie mamy jej az tyle, bym byl zadowolony - mruknal niegdysiejszy pirat. - Ot, pol tuzina kawaleryjskich lukow i po jakiej takiej szablinie na kazdego. Brak nam tarcz, nawet tak kiepskich, jak te, ktore Jeshandi robia ze skor. Nie mamy tez zadnych pancerzy. Jak na kompanie najemnikow, prezentujemy sie nad wyraz kiepsko. -Mamy jednak nad tamtymi pewna przewage - orzekl Nicholas. -Jaka, jesli laska? - spytal Harry. -Oni nie wiedza, ze na nich idziemy. W godzine po tym, jak Nicholas wyszedl z wozu Ranjany, jedna z jej sluzacych usilowala opuscic woz i naturalnie zostala zatrzymana przez wartownika. Wywolalo to oczywiscie dzika wymiane wrzaskow pomiedzy straznikiem i dziewczetami, co z kolei zmusilo ksiecia do interwencji. Poniewaz skonczyla mu sie cierpliwosc, wepchnal po prostu sila dziewczyne do srodka, zatrzasnal drzwi i kazal je zamknac od zewnatrz. Odchodzac zauwazyl Brise, ktora obserwowala cale zajscie z wyrazem twarzy, dla ktorego najbardziej trafnym byloby chyba okreslenie "dzika satysfakcja". Majacy w perspektywie walke, Nicholas nie byl w nastroju do subtelnosci. -Daj mi tylko cien powodu, a wrzuce cie do srodka, do nich... Brisa wyciagnela sztylet i udala, ze sprawdza jego ostrze brzuscem kciuka. -Och, prosze... zrob to, dzielny kapitanie! Zrob to natychmiast! Nicholas machnal dlonia, opedzajac sie od niej. W tejze chwili w obozie Jeshandi rozlegl sie okrzyk i nagle zaczal sie jakis ruch. -Zwijaja obozowisko - rzekl Amos, podchodzac do Nicholasa. -My tez lepiej sie stad zabierajmy - kiwnal glowa mlody ksiaze. - Tuka powiada, ze jesli bedziemy szli caly dzien i pare godzin w nocy, nastepnego dnia o zachodzie slonca dotrzemy do przystani. Amos podrapal sie po brodzie. -Omow to z Ghuda, ale mnie sie wydaje, ze lepiej bedzie, jesli troche wyciagniemy nogi i pokazemy sie tam o swicie. Nicholas w istocie zaczal sie zastanawiac nad rada starego pirata. Jego nauczyciele kunsztu wojennego od najwczesniejszych lat wbijali mu do glowy stara prawde - ludzie o swicie sa w najgorszej formie. Zaspani albo zmeczeni dlugim nocnym czuwaniem o brzasku sa najmniej czujni. -Rzeczywiscie, pogadam z Ghuda. Pare minut po wydaniu rozkazu kazdy namiot w obozie Jeshandi byl zwiniety i cala grupa ruszyla w droge. Nicholas podziwial mobilnosc koczownikow. Zanim jego mala karawana przygotowala sie do drogi, po stepowych jezdzcach zniknal juz nawet kurz na horyzoncie. Wedrujacym wzdluz rzeki upal nieco tylko mniej dawal sie we znaki niz na plaskowyzu. Niewielka ulge, jaka dawala im nizsza temperatura, wyrownywaly z nawiazka znacznie bardziej kasliwe owady. Nicholas jechal na drugim wozie, nalezacym do Ranjany, obok trzymajacego wodze Ghudy, ktory - jak sie okazalo - mial spore doswiadczenie w powozeniu. Gdy cztery wozy ruszyly przed siebie, ksiaze mogl uslyszec dochodzace z glebi pojazdu skargi Ranjany. Wygladalo na to, ze narzeczona Namiestnika zupelnie zapomniala o tym, ze kilka godzin wczesniej byla branka szesnastu opryszkow, z ktorych jeden gotow byl dac gardlo, by wykorzystac jej urode. Po kilku minutach Nicholasa zaskoczyl dotyk dloni na ramieniu. Niemal zeskoczyl z wozu, zdolal sie jednak opanowac na tyle, by sie spokojnie odwrocic i popatrzec na mila twarzyczke, wychylajaca sie z okienka w plotnie zamykajacym przod pojazdu. -Moja pani skarzy sie na upal - wyjasnila dziewczyna. -Tylko tyle? - spytal z przekasem. Ranjana irytowala go bardziej niz jakakolwiek inna dziewczyna, wlaczajac w to jego starsza siostre, ktora potrafila stac sie dla malego chlopca prawdziwym utrapieniem. Ale nawet Elena przeistoczyla sie w ludzka istote, gdy tylko sam przestal jej dokuczac. Po chwili skarga sie powtorzyla. Nicholas odwrocil sie i zobaczyl w okienku inna dziewczyne. -Gdyby twoja pani byla dostatecznie dobrze wychowana, sama by grzecznie poprosila o podniesienie scian wozu, wtedy moglbym rozwazyc jej prosbe. Wewnatrz powozu rozlegly sie pospieszne szepty i ponownie pojawila sie pierwsza z dziewczyn. -Moja pani prosi uprzejmie o podniesienie plocien, by wpuscic troche powietrza. Nicholas postanowil, ze nie bedzie sie upieral, i tylem zlazl z wozu. Poruszali sie dosc wolno, tak ze pieszy mogl bez trudu dotrzymac tempa i ksiaze bez klopotow rozwiazal wezly, a potem, pociagajac za odpowiednie rzemienie, podniosl boczne zaslony. Z pojazdu wychylila sie panna szczegolnie urodziwa: -Moja pani dziekuje dzielnemu kapitanowi. Nicholas rzucil na poly poirytowane spojrzenie przez ramie i ujrzal Ranjane, stojaca przy burcie wozu, uparcie jednak go ignorujaca. Doszedl do wniosku, ze dziewczyna postanowila byc uprzejma w imieniu upartej narzeczonej Namiestnika. Dalsza czesc dnia minela bez zadnych szczegolniejszych wydarzen, Nicholas zas wykorzystal te chwile spokoju, omawiajac rozmaite warianty rozwoju wydarzen. W pewnej chwili doswiadczony i bywaly w swiecie najemnik rzekl: -Jedna rzecz mnie niepokoi, kiedy mysle o tamtych rzezimieszkach... -Co mianowicie? - spytal mlody ksiaze. Ghuda lekko trzepnal lejcami. -Oni nie byli tymi, za ktorych chcieli uchodzic. Kiedy ich grzebalismy, dobrze im sie przyjrzalem, i doszedlem do wniosku, ze to nie byli zolnierze. -A wiec bandyci? -I to nie. - Ghuda mowil powoli i z rozmyslem. - Jezeli to, co mowi Tuka, jest prawda, to napasc byla dobrze zorganizowana, plan niezbyt wymyslny, ale skuteczny i dobrze wykonany. Zgodnie ze swiadectwem Tuki, kompania wynajeta do ochrony wozow skladala sie z doswiadczonych ludzi, ktorym starcie ze zwyklymi opryszkami to nie pierwszyzna. A tych pietnastu, ktorych wyrznelismy, to niedoswiadczone durnie. Owszem, mieli jakie takie pojecie o trzymaniu broni i potrafili scierac sie w pojedynke, ale nie wiedzieli niczego o walce w kupie. Ani sladu porzadku i organizacji. - Potrzasnal glowa. - Polowa z nich miala zupelnie miekkie dlonie, i choc odziani jak bandyci, wcale nie wygladali na biedakow. Przypominali mi raczej bogatych smarkaczy poprzebieranych za opryszkow. -Jakie wiec wyciagasz wnioski? - potrzasnal glowa Nicholas. -Mysle, ze te wozy mialy byc znalezione... moze przez tych Jeshandi. - Najemnik podrapal sie po brodzie. - Mysle, ze widzielismy tylko czesc tego, co mozna by jeszcze zobaczyc. -Myslisz wiec, ze w Shingazi moze sie okazac, ze nikt na nich nie czeka? - spytal Nicholas. -Moze byc i odwrotnie: czeka tam ktos, kto ma sie upewnic, ze nawet jesli tam dotra, to nie pojada dalej. Nicholas kiwnal glowa. Zsunawszy sie z wozu, podbiegl do pierwszego pojazdu, gdzie na kozle, obok Marcusa, siedzial Tuka. -Mam pytanie - zwrocil sie do tego ostatniego. Maluch spojrzal nan z gory. -Slucham, Encosi. -Czy pomiedzy nami a Shingazi jest jakies miejsce, ktore uznalbys za dobre na zasadzke? Tuka zaczal sie zastanawiac. -Owszem, Encosi. Mniej wiecej pol dnia drogi stad jest doskonale miejsce, gdzie mala grupka moglaby zatrzymac armie. -Doskonale - odpowiedzial zadowolony ksiaze. - Zatrzymaj sie. - Dajac dlonia znaki pozostalym woznicom, podbiegl do trzeciego wozu, na ktorym jechali Calis i Harry. - Tuka powiada - zwrocil sie do polelfa - ze mniej wiecej pol dnia drogi stad jest doskonale miejsce na zasadzke. A Ghuda uwaza, ze tej mozliwosci nie mozna wykluczyc. Calis kiwnal glowa i nie mowiac ani slowa, zeskoczyl z kozla i ruszyl truchtem. Podbieglszy do czwartego wozu, na ktorym jechali Amos i Brisa, poinformowal oboje o powodzie, dla ktorego sie zatrzymali. Niegdysiejszy pirat zeskoczyl z kozla, mowiac: -No, dalbym glowe, ze Ghuda zna swoj fach. W ostatnim wozie jechali Nakor i Anthony, ktorzy wiezli ludzi potrzebujacych jeszcze ich opieki. Gdy podeszli blizej, Nakor tak ocenil fachowosc najemnika: -Ghuda jest tak doswiadczony, ze gdyby zechcial, sam moglby dowodzic wlasna kompania. I rozejrzawszy sie dookola, zwrocil sie do Anthony'ego: -Sluchaj, to miejsce jest tak samo dobre, jak kazde inne. -Na co? - spytal Nicholas. -Na probe ustalenia miejsca pobytu wiezniow - objasnil Anthony. - Nie robilem tego od chwili katastrofy. Nicholas kiwnal glowa, a mlody mag zamknal oczy. Po minucie pokazal dlonia na poludnie: -Slabo je czuje, ale sa tam. -Tam wlasnie zamierzamy sie udac - ucieszyl sie Nicholas. -Tam! - wskazal dlonia lezacy na ziemi Calis. Nicholas zaslonil oczy reka i spojrzal pod zachodzace slonce. Lezeli w wysokiej trawie, na wschod od otoczonego niewysokim murkiem przydroznego zajazdu. Nicholas usilowal przyjrzec sie grupie mezczyzn, ktorzy trzymali sie w glebi niewielkiego dziedzinca. Skupiwszy sie, policzyl ich uwaznie. -Mysle, ze bedzie ze dwunastu. -Sadzac z odglosow hulanki, w srodku jest ich znacznie wiecej - poprawil go Ghuda. To, co slyszeli, wskazywalo na jakas swiateczna uczte; z gospody dobiegaly ich smiechy, okrzyki rozbawionych ludzi, muzyka i halasy, jakie czynia bawiacy sie wespol mezczyzni i kobiety. Nicholas pelzajac, zsunal sie ze wzgorza - tamci byli dostatecznie blisko, by nie chcial ryzykowac zdradzenia swej obecnosci, nawet przy szybko zapadajacym zmierzchu. Gdy dolaczyli don inni, wszyscy pospiesznie wrocili do czekajacych mile z tylu wozow. Ghuda zaproponowal juz Nicholasowi, by rozbili tu oboz bez rozniecania ognia, na wypadek, gdyby ktos w gospodzie mial wzrok dostatecznie bystry, by z tej odleglosci dostrzec blask plomieni. -Niepokoi mnie tych dwunastu, ktorzy zwlekaja na dziedzincu - rzekl Ghuda, gdy juz sie troche oddalili. -Dlaczego? -O ile znam swoj fach, ci sa zawodowcami. To oni wlasnie przewodzili podczas napasci, zdecydowali kiedy, gdzie i jak uderzyc. Reszta zas... Nie mam pojecia, co to za jedni. Ale kiedy tamci bawia sie i pija na umor w oberzy, zawodowcy nad czyms radza, i to na osobnosci. -Podejrzewasz zdrade? - spytal ksiaze. Ghuda wzruszyl ramionami. -Przyznam, ze ten pomysl przyszedl mi juz do glowy. Ci, ktorzy mieli prowadzic wozy, zostali najwyrazniej porzuceni na pastwe losu. Jesli zamierzali zepsuc stosunki pomiedzy Namiestnikiem i panem Tuki, dlaczegoz po prostu nie zabili dziewczat? Albo dlaczego nie zabrali ich na targ niewolnikow? Mogliby tez wziac za nie okup. Dlaczego nie zabrali ich lodziami? I - przede wszystkim! - dlaczego tej... Ranjanie... zostawiono cala bizuterie? Jak na bandytow, ci ludzie sa dziwnie obojetni na lupy. - Ghuda podrapal sie po brodzie. - Same pytania i ani jednej odpowiedzi. Podczas drogi powrotnej Nicholas byl osobliwie malomowny. Dotarlszy do ustawionych w kwadrat wozow, znalazl wewnatrz szyku Marcusa i innych, ktorzy jedli zimny posilek. Kucajac obok kuzyna, ksiaze powiedzial: -Niemal wszyscy obzeraja sie w przydroznej gospodzie. -Kiedy na nich uderzymy? - spytal Marcus. -Tuz przed switem - odparl Nicholas. Siedzaca obok Marcusa Brisa zauwazyla: -Powiedziales, ze niemal wszyscy sie obzeraja. -To prawda. Jest tam kilkunastu ludzi, ktorzy sprawiaja wrazenie swietnie wiedzacych, co robia, i ci moga nam sprawic pewien klopot. -Jak wielki? - spytal Marcus. -Wygladaja na weteranow - wtracil sie Ghuda. Rozejrzawszy sie po wpatrzonych wen i otaczajacych go towarzyszach, dodal: - Jest i wsrod nas paru twardzieli, ale w sumie mamy dosc malo broni i kilku ludzi nie odzyskalo jeszcze pelnej krzepy. -Owszem - kiwnal glowa Nicholas. - Ale bedziemy mieli przewage, wynikajaca z zaskoczenia. -Mam nadzieje, ze sie nie mylisz - mruknal najemnik. -Jak to przeprowadzimy? - spytal Harry. Nicholas wyciagnal sztylet i szybko nakreslil plan sytuacyjny na ziemi. -Gospoda stoi obok przystani, prawa strona zwrocona jest ku wodzie. -Encosi - odezwal sie Tuka. - Tam jest klapa w podlodze. Shingazi zalozyl ja po to, by latwiej bylo ladowac piwo i zywnosc prosto z lodzi. -Byles juz tam? -Wiele razy - odparl maly czlowieczek. -Gdybym mial oceniac na oko - odezwal sie Ghuda - to bym powiedzial, ze wlasciciel nie spodziewa sie zadnych klopotow. -Nie, Sab - odpowiedzial Tuka. - Jeshandi sprzedali te ziemie jego ojcu wiele lat temu, kupcy zas i podrozni od dawna korzystaja z tej placowki. Shingazi ma wielu przyjaciol i zadnych wrogow, poniewaz uczciwy zen kupiec i oberzysta. Gdyby jakas kompania zechciala wszczac burde w Przystani Shingazi, jej czlonkowie narobiliby sobie tylko mnostwo klopotow. -Aaa... - wtracil sie Nicholas. - Wiec jezeli zaatakujemy tam tych opryszkow, takze ich sobie przysporzymy? -Przykro mi to rzec, Encosi, ale to prawda. -Jesli sie tam nie pokazemy, ktos tu przybedzie, by poszukac tych jelopow, ktorych wyrznelismy. Ci, co zostali przy wozach, mogli byc lubieznymi leniwcami, ale dotarcie do oberzy Shingazi nie moglo im zajac wiecej, niz jeszcze pol dnia, najpozniej wiec jutro rano ktos zacznie ich szukac. -A my sprawimy mu niespodzianke - rzekl Calis. -Nie inaczej. Marcus i Calis... niech kazdy z was wezmie po pieciu ludzi. Chce, by Marcus ze swoja grupa zatoczyl luk, dotarl do rzeki i ruszyl z jej nurtem, a Calis niech zrobi to samo z drugiej strony i niech zajdzie oberze, idac pod prad. My pojdziemy wzdluz drogi, ale opuscimy ja, gdy tylko zobaczymy gospode, i ruszymy przeciwleglym zboczem wzgorz. Pojdziemy tak, az znajdziemy sie naprzeciwko bramy. - Rozmyslal o wszystkim przez chwile, potem dodal: - Jesli spili sie tak, jak mysle, to zdolamy ich rozbroic, zanim sie spostrzega. -Zakladajac oczywiscie, ze tych dwunastu na zewnatrz bedzie spalo - wtracil Ghuda. -Nie, ale moze zostawia tylko trzech lub czterech wartownikow. -Ten niski murek stanowi kiepska ochrone przed atakiem, ale i nie pozwoli nam zblizyc sie niepostrzezenie - upieral sie Ghuda. -Mam pomysl na pewna sztuczke - rzekl niespodziewanie Nakor. Wszyscy zwrocili sie do siedzacego obok Anthony'ego malego Isalanczyka. Nakor klepnal mlodego maga po dloni: -On mi pomoze. -Ja? - zdumial sie Anthony. Maly przechera zaczal grzebac w worku, ktory od pewnego czasu znow nosil nieustannie ze soba. -Ha! - zawolal tryumfalnie. - Ten przekupien naprawil wreszcie swoj magazyn! Chce ktos jablko? - i wyciagnal ku przyjaciolom dorodny owoc. -Pewnie! - parsknal smiechem Nicholas. Ugryzlszy solidny kes, spytal: - Co to za sztuczka, o ktorej mowiles? -Podplyne rzeka, wespne sie przez te klape w podlodze, o ktorej mowil Tuka, i podpale wiazke wilgotnej trawy. Zrobi sie mnostwo dymu, a jak sie dobrze rozpali, zaczne ryczec! -A ja myslalem, ze chcesz uciec sie do magii - parsknal smiechem ksiaze. Nakor skrzywil sie tak, iz ksiaze pomyslal, ze zaraz uslyszy: "Nie masz zadnej magii!" Zamiast tego maly Isalanczyk powiedzial: -A jak myslisz, jak sobie poradze z dostaniem sie do srodka, kiedy klapa bedzie zamknieta? Jak rozniece ogien? -Ghuda? - spytal Nicholas najemnika. -Jezeli uda nam sie zdjac wartownikow na zewnatrz... Tam sa tylko jedne drzwi i pare okien... kto wie? -A wiec sprobujemy - zdecydowal ksiaze. -Moze i jestem troche glupia - odezwala sie Brisa - ale po co atakujemy tamto miejsce? - Ton pytania dawal do zrozumienia, ze dziewczynie nie podoba sie sam pomysl napasci na spiacych. - Dlaczego po prostu go nie ominiemy? -Bo tam sa lodzie - odpowiedzial jej Harry. -Jakie lodzie? -Te, na ktorych poplyniemy w dol Wezowej Rzeki - odparl jej tym razem Nicholas. Spojrzawszy na Tuke, ksiaze zapytal: - Jak dlugo trzeba by sie telepac wozami? -O, to prawie niewykonalne - odparl maly tubylec. - Na poludnie od Przystani szlak moga przebyc tylko lowcy albo dobrzy jezdzcy. Nie masz tam drogi. Nawet zreszta gdyby byla, podroz zajelaby kilka miesiecy, jezeli nie wiecej. Moj pan spodziewal sie, ze po zaladowaniu ladunkow i Ranjany na lodzie, ja z wozami wrocimy do Kilbar. Rzeka podroz do Miasta Namiestnika zajmie tylko pare tygodni. -Sama widzisz - rzekl Nicholas. - Oni maja lodzie, ktore sa nam potrzebne, nie chcemy zreszta, by kazda grupa najemnikow w tym kraju zwrocila sie przeciwko nam, trzeba nam wiec tak sie uwinac, zeby nie zniszczyc gospody. Mysle, ze uderzenie na skacowanych i zdezorientowanych lotrzykow, ktorzy za wszelka cene pragna wydostac sie na zewnatrz, bo slysza tylko okropne ryki i nie widza niczego z powodu obfitych klebow dymu, jest tym, co zawodowcy lubia najbardziej. Przez nastepna godzine uzgadniali szczegoly planu, a potem zjedli posilek na zimno. Nicholas mial wlasnie zaproponowac, by kazdy wypoczal, kiedy nadbiegl jeden z wartownikow: -Kapitanie! - zawolal lapiac oddech. -Co jest? - spytal ksiaze, widzac niepokoj w twarzach zolnierzy. -Gospoda stoi w ogniu! Spojrzawszy ku poludniu, ksiaze w rzeczy samej zobaczyl wstajaca nad horyzontem czerwonozolta zorze. Na szczyt wzgorza dotarli w tym samym czasie, w ktorym ogien zdazyl rozhulac sie na dobre. Nicholas zabral ze soba dwudziestu pieciu najzdrowszych zolnierzy i zeglarzy - pozostali mieli pilnowac wozow. Ze swojego punktu obserwacyjnego mogli zobaczyc, ze caly budynek ogarniety byl plomieniami. W swietle pozaru widzieli tez doskonale rozrzucone po calym dziedzincu trupy. -Wyglada na to, ze ktos wpadl na ten sam pomysl, co my - odezwal sie Ghuda. - Tyle tylko, ze posluzyl sie prawdziwym ogniem. Na dziedzincu leza przynajmniej trzy dziesiatki trupow. Biedacy rzucili sie do okien i drzwi... i bezlitosnie ich wymordowano. Taka sama taktyka posluzono sie w Crydee. Nicholas poczul, ze jeza mu sie wlosy na karku. -Masz racje. Ruszyli w dol. W miare, jak sie zblizali, dostrzegali coraz to nowe szczegoly przerazajacego widoku. Przedostawszy sie bez trudu przez niski murek, musieli przeciskac sie wsrod zalegajacych placyk zwlok. Tuka przykleknal, by zbadac pierwszego z brzegu trupa, i po chwili poderwal sie z okrzykiem: -Encosi! To czlonkowie kilku tutejszych klanow! Wskazal dlonia na ozdobe w ksztalcie lwiej srebrnej glowy, jaka nieboszczyk mial na rzemieniu opasujacym szyje. Przenoszac sie szybko od trupa do trupa, mowil dalej podekscytowany: -Ten tu nalezal do klanu Niedzwiedzia... a tamten byl Wilkiem... Musial powstac jakis sojusz... wszyscy powstali przeciwko Namiestnikowi... Ghuda zajrzal w najodleglejszy kat dziedzinca i podszedlszy tak blisko do plomieni, jak tylko zdolal, odwrocil sie ku Nicholasowi: -Tutaj, kapitanie! Do najemnika szybko podbiegli ksiaze z Calisem i dwoma zolnierzami. Ghuda wskazywal dlonia stos cial, z ktorych kilka parowalo od zaru bijacego z ognia. -To sa ci najemnicy, o ktorych mowilem! Nicholas przykleknal, usilujac obejrzec zwloki. -Chroncie nas bogowie! - jeknal Amos, zobaczywszy, czemu przygladal sie ksiaze. -Co cie tak przerazilo? - zdumial sie Marcus. -Spojrz na helm, jaki ma jegomosc pod tymi dwoma umarlakami! -Ten czerwony? - spytal Marcus. -Nie inaczej, ten wlasnie! -Co w nim takiego osobliwego? -Widywalem juz takie... choc tamte byly czarne! -Ojciec mi o nich opowiadal - odezwal sie Nicholas. - Helm z okapem na karku, zakrywajacy cala twarz, ozdobiony z gory podobizna smoka z opuszczonymi skrzydlami, oslaniajacymi policzki i podbrodek. -A powiedzial ci, kto je nosil? -Owszem, powiedzial - odparl ksiaze. - Nosili je Czarni Zabojcy Murmandamusa. -To jest helm Czerwonych Zabojcow - wtracil sie nagle Tuka. -Co ci o nich wiadomo? - spytal Nicholas. Maly tubylec zrobil dlonia nieokreslony gest, ktory - jak ksiaze zdolal sie juz dowiedziec - mial byc ochrona przeciwko zlu. -To bardzo zli ludzie, Encosi. Sa bractwem wojownikow i sluza jedynie Namiestnikowi Miasta nad Wezowa Rzeka. Nicholas spojrzal znaczaco na Calisa, Amosa i Marcusa. Zwracajac sie pozornie do wszystkich, w rzeczy samej przemowil jedynie do nich: -Zdazamy w dobrym kierunku. Rozdzial 16 RZEKA Ktos zacharczal.Nicholas i pozostali szybko odwrocili sie w strone, z ktorej dobiegal dzwiek. Lezeli tam dwaj ludzie oparci o zewnetrzny murek. Ghuda pomogl zolnierzom odciagnac ich od ognia. Jeden z nieznajomych mial na lbie cieta, krwawiaca obficie rane, drugiemu w barku tkwil belt kuszy. Ten z beltem w ramieniu byl nieprzytomny, ranny w glowe zaczynal sie jednak ruszac. -Migiem dawac tu wode! - zarzadzil Ghuda. Jeden z zolnierzy podal mu buklak i najemnik skropil gebe rannemu, obmywajac mu czolo i twarz. -Bogowie! To chyba najpaskudniejszy pysk, jaki kiedykolwiek raczyl mnie przestraszyc! - rzekl Amos, ujrzawszy oblicze rannego. Ten zakrztusil sie woda, zacharczal, potrzasnal glowa i gwaltownie zamrugal oczami. -Oooch! - jeknal, przykladajac dlon do skroni. - To jakas pomylka! - Otworzywszy oczy, powiodl otumanionym wzrokiem po otaczajacych go twarzach. - Ty tez nie jestes moim idealem pieknosci - mruknal oskarzycielsko, spogladajac na Amosa. Nieznajomy mial nad oczami potezny wal, ktory wygladal jak granitowy wystep. Wal ten porastaly geste, czarne brwi, tworzace jedna ciagla linie od skroni do skroni. Oczy rannego kryly sie w glebokich oczodolach, rozdzielonych poteznym wystepem wielkiego nochala, ktory kiedys i mial moze okreslony ksztalt, tylokrotnie go juz jednak zlamano, ze zupelnie zatracil pierwotna forme. Wieksza czesc szczeki nieboraka pokrywala rzadka, postrzepiona brodka, ktora miala wygladac zawadiacko, ale byla na to zbyt skapo. Najdziwniejsze ze wszystkiego byly wargi nieznajomego, nabrzmiale tak, jakby stluczono je do tego stopnia, ze opuchlizna zostala na stale. Cala skore rannego - a raczej te jej czesc, jaka dalo sie zobaczyc w swietle plomieni - pokrywaly blizny i potezne piegi. Calosci obrazu dopelniala spora - i rowniez pokryta bliznami - lysina. Nicholas pomyslal, ze Amos ma racje: nieznajomy byl najwiekszym brzydalem, jakiego zdarzylo mu sie widziec. Jego nieprzytomny towarzysz byl za to urodziwy za dwu. W swietle szalejacych w poblizu plomieni wszyscy widzieli wyraznie trefiona brodke i wasy oraz delikatnie rzezbione rysy nieruchomej twarzy. Ghuda podal rannemu dlon i pomogl mu wstac na nogi. -Co tu sie stalo? Nieznajomy przylozyl dlon do czola. -Najpodlejsza zdrada... - A rozejrzawszy sie dookola, dodal: - Ale sadzac z tego, jak jestescie uzbrojeni, nie jest to chyba dla was niespodzianka. Nicholas, ktory rowniez spostrzegl, ze jego ludzie trzymaja orez w pogotowiu, skinieniem dloni polecil im schowac bron. -Kim jestes? - spytal Marcus. -Prajichetas, do waszych uslug - odparl nieznajomy. - A to moj przyjaciel, Vajasiah. Nazywajcie nas Praji i Vaja. -Nalezeliscie do tych najemnikow? - spytal Ghuda. -To nie tak, jak myslicie - odparl Praji. - Szukalismy brodu przez rzeke, zmierzalismy tam, gdzie tocza sie walki. -Walki? - wtracil sie Nicholas. -Co to za jeden? - spytal ranny, zwracajac sie do Ghudy. -Nasz kapitan. -On? Wyglada mi na chlopczyka potrzebujacego... -Mow do mnie! - ostrzegl go Nicholas. -Uwierz mi, on jest kapitanem - poparl przyjaciela Harry. -Moge uwierzyc, ze jest twoim synem albo wasza maskotka, ale... - Praji ciagle jeszcze mowil do Ghudy. Nicholas oparl ostrze swego miecza o krtan rannego. -Jestem kapitanem - powiedzial tonem zwodniczo lagodnym. Praji popatrzyl nan znad glowni, a potem delikatnie odsunal ja od swej gardzieli. -Taaaest, kapitanie! - powiedzial, zwracajac sie do Nicholasa. - Zmierzalismy do miejsc, gdzie tocza sie walki... -Jakie walki? - przerwal mu Amos. Ranny odwrocil sie ku Amosowi, ale zaraz potem przylozyl dlon do skroni. Zamykajac oczy, rzekl: -Oouc! Kiepski to byl pomysl! Czy moge sie czegos napic? -Przykro mi, ale mamy tylko wode - usprawiedliwil sie Nicholas. -Nada sie! - rzekl Praji. Wzial ofiarowany mu buklak i pociagnal potezny haust. Anthony tymczasem badal jego przyjaciela, rozdarlszy mu koszule. -Nie jest tak zle - ocenil po chwili. - Mial pod kurtka kolczuge. Ona przyjela niemal cala energie uderzenia beltu. - Przezyje. -To dobrze - rzekl Praji. - Zbyt wiele przeszlismy razem, bym mogl draniowi pozwolic zdechnac samemu. -Mowiles o jakichs walkach - przypomnial Marcus. -Naprawde? - lypnal nan koso Praji. -Zmierzaliscie w gore rzeki... - podsunal mu Amos. -...i szukalismy drogi do wioski zwanej Nadosa, lezacej w Vedra, pomiedzy Lanada i Khajpurem. Zabralismy sie z pewnym handlujacym welna i suknami kupcem, ktory podwiozl nas do miejsca lezacego stad kilka mil na poludnie i reszte drogi przebylismy pieszo. Zmierzalismy ku rejonom polozonym w zachodniej czesci dorzecza Wezowej Rzeki - zawsze tu mozna bylo zlapac jakis woz do Khajpuru - ale w oberzy natknelismy sie na wesola gromadke rzezimieszkow i czlonkow rozmaitych klanow... kiedy zas zaczela sie pijatyka... ha! przylaczylismy sie do nich nie bez ochoty. Ktos tam stawial na koszt firmy, a ja nie naleze do tych, co traca okazje. -Wiec nie byliscie czlonkami tej grupy? - spytal Nicholas. -Gdybysmy byli - odparl Praji - lezelibysmy z tamtymi. - Wskazal dlonia dymiace pod sciana ciala. -Co tu sie stalo? - nalegal Nicholas. Brzydal westchnal ciezko. -Siedzielismy tam sobie i popijalismy z ta grupka naiwniakow i kilkunastoma prawdziwymi rzezimieszkami, az tu jegomosc, ktory stawial caly czas, podszedl do nas i szepnal nam, ze ma dla nas robote i powinnismy sie przylaczyc do prawdziwych zawodowcow, ktorzy czekaja na zewnatrz. Nie bardzo nam sie to spodobalo, bo zabrzmialo jakos tak... ostatecznie... ale odsunelismy sie od reszty, caly czas baczac, by od czlowieka, ktory chcial nas wyciagnac z karczmy, oddzielal nas przynajmniej stol... I nagle rozlegly sie okropne wrzaski, a w powietrzu zrobilo sie ciemno od beltow z kusz. Vaja i ja zdolalismy wyskoczyc przez okno... potem zobaczylem, ze dostal, i pociemnialo mi w oczach. Doslownie. - Opowiadajacy zmarszczyl brew i siegnal nagle pod kurtke. Pomacawszy wyciagnal spod niej pekata sakiewke. - No, choc tyle dobrego - mruknal rozluzniajac rzemien. Wyciagnawszy z mieszka waski pasek zwinietego ciasno pergaminu i pieknie zaostrzony kawalek drewienka, polizal jego poczernialy koniec. Potem rozwinal pergamin i spojrzal na otaczajace go twarze. - Jak sie pisze Namiestnik? Choc wiekszosc trupow byla niemal calkowicie spalona, nie starczylo drewna na stos i Nicholas kazal wszystkich pogrzebac. Kiedy skonczono i podciagnieto wozy, bylo juz poludnie. Czlowiek nazwany przez kompana Vaja odzyskal przytomnosc mniej wiecej godzine temu i potwierdzil opowiesc Prajia. Nicholas zostawil obu, by odpoczeli, i wespol z Calisem, Marcusem i Harrym przeszukali okolice. Okazalo sie, ze mordercy najemnikow przepadli jak kamien w wode. Po powrocie czworke przyjaciol powital Nakor, ktory mial dla nich dobre wiesci. Wieksza czesc towarow i dobr zamknietych przez oberzyste w piwnicy, o ktorej opowiedzial im Tuka, ocalala z plomieni. Nicholas, wzial kilku ludzi i, wiodac za soba Tuke, Ghude, Nakora i Marcusa, przecisnal sie wsrod pogorzeliska gospody i spuscil sie na dol przez otworzona wczesniej klape. Harry podal Marcusowi zapalona pochodnie i przylaczyl sie do przyjaciol. Nicholas odwrociwszy sie w miejscu, potknal sie o cialo mezczyzny, ktorego twarz wykrzywial okropny grymas bolu. Nieznajomy nie mial na ciele zadnych oparzen. Tuka spojrzal na lezacego i rzekl: -Shingazi. Probowal sie tu ukryc przed ogniem... Nakor zbadal nieboszczyka. -Udusil sie dymem. Paskudna smierc. -A jest jakas dobra? - spytal Harry. -Owszem - usmiechnal sie Nakor. - Jest na przyklad taki srodek odurzajacy, ktory niechybnie cie zabije, ale podczas kilku ostatnich minut zycia przezywasz niezwykla rozkosz, wydaje ci sie bowiem, ze ogromnie urodziwa niewiasta... -Dosc - ucial Nicholas. - Sprawdzcie, czy cos z tego nam sie nie przyda. Wszyscy przez chwile pilnie szukali i nagle odezwal sie Marcus: -Kapitanie, tutaj! Nicholas przeszedl do tej czesci piwnicy, gdzie czekal jego kuzyn, i stwierdzil, ze patrzy na niezle zaopatrzona zbrojownie. -Wyglada na to, ze nasz niezyjacy gospodarz szykowal sie do wyposazenia calej armii. Ujrzal przed soba stosy kolczug, zlozone jedna na drugiej tarcze bez zadnych oznak, wszelkiego rodzaju miecze, kusze, rozmaite luki, wiazki strzal i beltow, oraz mnostwo nozy. -Przyslijcie tu kilku ludzi i niech wyniosa to wszystko na gore. Ghuda tymczasem rozbil pokrywe jakiejs beczulki. Wyciagnawszy polec suszonego miesa, ugryzl spory kes, i przezuwszy go nie bez wysilku, orzekl: -Troche przywedzone, ale sie nada. -Czekajze - odparl Nicholas. - Wezmy wszystko na gore, a potem zobaczmy, co nam sie przyda. Odwrocil sie ku otworowi w pulapie, Harry zas podsadzil go w gore. Wyszedlszy ze spalonej gospody, natychmiast uslyszal wrzaski z dziedzinca, od strony wozow. Uniosl glowe ku niebu i zaklal sazniscie, poznal bowiem przenikliwy glosik Ranjany. Dotarlszy do wozow, ujrzal dziewczyne stojaca przed Amosem w wyzywajacej pozie z dlonmi na biodrach i wrzeszczaca na niegdysiejszego pirata niczym rozjuszona kotka. -Co to znaczy, ze nie ma lodzi! Za dwa tygodnie mam byc w Miescie nad Rzeka! -O co chodzi? - spytal ksiaze. Stojacy w poblizu straznik, ktory przykladal dlon do mocno podrapanego policzka, wyjasnil: -Usilowalem zatrzymac ja w wozie, Wasza Mi... eee... kapitanie, ale ona zdolala uslyszec, jak ktos opowiadal o zniszczeniu gospody i... -... i sama przyszlam rozeznac sie w sytuacji, w jaka mnie, durnie, wpakowaliscie! - dokonczyla Ranjana. -Przedtem jednak - ucial Nicholas, ktorego cierpliwosc miala sie juz ku koncowi - uratowalismy ci zycie, czesc i majatek... skonczmy wiec z ty mi bzdurami... A teraz wracaj do wozu! Natychmiast! - ostatnie slowa byly juz krzykiem. Dziewczyna odwrocila sie wyzywajaco i odeszla ku wozowi, usilujac utrzymac podbrodek jak najwyzej, zezujac jednoczesnie ku ziemi, by nie upasc. Gdy dotarla w ten sposob do swego wozu, rzucila groznie: -Kiedy Namiestnik uslyszy o tym, co musialam znosic ze strony brudnego, bezczelnego i pozbawionego manier najemnika, pozalujesz, zes nie urodzil sie niewolnikiem! Nicholas spojrzal na nia nie bez podziwu dla uporu dziewczyny. -Brudnego? - spytal Amosa. -Nie wygladasz na przyjemniaczka - usmiechnal sie admiral. - Jesli juz o tym mowa, zaden z nas nie wyglada... Nicholas powiodl wzrokiem dookola i w rzeczy samej zobaczyl bande paskudnie wygladajacych opryszkow. Przesunawszy zas dlonia po brodzie, przekonal sie, ze brodka, ktora przestal golic na pokladzie "Drapiezcy", przeksztalcila sie w dziko rosnaca szczecine. -Ha! - orzekl. - Mysle, ze przydalaby nam sie kapiel. -Jesli tak twierdzisz, mosci kapitanie - usmiechnal sie Amos. Nicholas skrzywil sie brzydko i przeszedlszy obok bylego pirata, krzyknal ku wynoszacym towary z piwnicy: -A znajdzcie mi tak jakis kawalek mydla! Wsrod innych dobr w piwnicy znaleziono i zapas odziezy, wszyscy wiec zabrali sie za wymiane bielizny i wierzchnich ubran. Nicholas polecil, by znaleziska uprano - dla pozbycia sie zapachu dymu - potem rozkazal wszystkim wziac przed zmiana odziezy kapiel. W popoludniowym skwarze, rozwieszone na rozciagnietych wsrod powozow linach, ubrania szybko wyschly. O zachodzie slonca wszyscy zdazyli sie juz wykapac, a niektorzy nawet sie ogolili i utrefili wlosy. Rzecza, ktora szczegolnie ucieszyla Marcusa, byl znaleziony wsrod innych dlugi, bojowy luk. Kiedy wszyscy sie odziali i wykapali, Amos i Harry wezwali Nicholasa do znalezionej przez siebie, osmalonej, okutej w zelazo skrzyni. -Zobacz, cosmy znalezli - pochwalil sie Amos. Gdy ja otworzyli, ksiaze ujrzal mnostwo skorzanych woreczkow. Rozwiazawszy jeden, przekonal sie, ze jest wypelniony klejnotami. W innych ukryto bizuterie oraz zlote i srebrne monety. - Jestesmy bogaci! - rzekl zachwycony Harry. Ksiaze wzial jeden z woreczkow i poniosl go do miejsca, gdzie w cieniu wozu siedzieli Praji i Vaja. Obaj zdazyli juz sie posilic i teraz drzemali. Praji przebudzil sie i wstal, ujrzawszy zblizajacego sie ksiecia. Nicholas rzucil mu trzymany w dloni woreczek. -To dla was. Obdarowany potrzasnal woreczkiem i przez chwile napawal sie dzwiekiem brzeczacych monet. -Za co? -Przydaliby mi sie ludzie, ktorzy znaja droge do Miasta nad Rzeka. - Wskazawszy dlonia woreczek, dodal: - To za klopoty i byscie mogli udac sie tam, dokad zechcecie... nie bede sie napraszal, ale jestesmy kompania najemnikow, ktora nie ma zadnego przewodnika, oprocz tego malego woznicy. Chetnie przyjmiemy w swe szeregi dwu ludzi na tyle bystrych, ze nie dali sie zarznac tam, gdzie zgineli wszyscy inni. Praji obejrzal sie na swego przyjaciela. -Coz, nie jestesmy teraz w najlepszej formie do pieszych wedrowek. Vaja zdazy wyzdrowiec akurat na czas, kiedy dotrzemy do miasta - stwierdzil filozoficznie. - Ale mam jedno pytanie. -Jakie? -Popieracie Namiestnika czy jestescie przeciwko niemu? Wyraz twarzy pytajacego wskazywal na to, iz odpowiedz ma dlan spore znaczenie, Nicholas wiec odpowiedzial: Ani jedno, ani drugie... mamy na karku inne sprawy. Ale znalezlismy tu helm jednego z Czerwonych Zabojcow i wnioskuje stad, ze trzeba nam bedzie stanac po przeciwnej stronie, skoro oni popieraja Namiestnika. Praji potarl dlonia podbrodek. -Coz... na razie mozemy pojechac z wami, a kiedy dotrzemy do miasta, wszyscy podejmiemy odpowiednie decyzje. Nie zamierzamy zaciagac sie do kompanii, dopoki lepiej was nie poznamy. Zgoda? -Zgoda - odpowiedzial Nicholas. Praji usmiechnal sie tak, ze mogl przestraszyc gorskiego trolla i powiedzial: -Teraz, kiedy wciagnalem Namiestnika na liste, nie bardzo moge sie sprzymierzac z ludzmi, co go popieraja, nieprawdaz? -O jakiej liscie mowisz? - spytal Harry. -Aaa... mam taka liste, na ktorej umieszczam imiona tych, ktorzy kiedykolwiek zrobili mi jakies swinstwo, a ja nie moglem zalatwic sprawy od razu. Nie mowie, ze wyrownam rachunki z kazdym, ale nie zaszkodzi pamietac. Harry zamierzal juz rzucic jakas kasliwa uwage, kiedy pojawil sie Calis, wbiegajacy do obozu od poludnia. Caly dzien przeszukiwal okolice, teraz zas powiedzial: -Mamy towarzystwo. -Gdzie? - spytal ksiaze. -Cztery, moze piec mil z biegiem rzeki. Grupa jezdzcow, doliczylem sie dwudziestu dwu. Uzbrojeni po zeby i wiedza, jak wystawiac warty. To regularne wojsko w czarnych barwach i z proporcami, tez czarnymi ze zlotym wezem. Wyglada na to, ze zwina oboz i rusza gdzies o swicie. -To ludzie Namiestnika - odezwal sie Praji opierajacy sie o bok wozu. - Jak na regularny oddzial, zapuscili sie diablo daleko od miasta. Nicholas kiwnal dlonia, wzywajac Ghude i innych, by sie don przylaczyli. Kiedy podzielil sie z przyjaciolmi wiesciami przyniesionymi przez pol-elfa, spytal najemnika: -Co myslisz o tym wszystkim? Ghuda wzruszyl tylko ramionami. -Widzialem dosc przypadkow parszywej zdrady, ale polowa z nich przypadla na ostatnie dwa dni. Sadze, ze sa tu po to, by odnalezc wozy, pozabijac winnych, uratowac ksiezniczke i powrocic w tryumfie do domu. -Chcesz powiedziec, ze wszystko to bylo w jakims sensie ulozone z gory? - zdumial sie Praji. -A co bys powiedzial, gdybym ci rzekl, ze wozy zaatakowali plemiency? - spytal go Nicholas. W oczach zapytanego pojawil sie blysk, ktory swiadczyl, iz nie jest on czlowiekiem mialkiego umyslu. -Powiedzialbym, ze klany probowaly narobic Namiestnikowi klopotow w utrzymaniu traktatu handlowego z mieszkancami polnocy. Co wlasciwie nikogo by nie zdziwilo. Zdziwilby natomiast kazdego fakt, ze zrobili to tak glupio i zostawili swiadkow. -A co bys powiedzial na to, ze i tych plemiencow pomordowano? -Aaa... to juz trudniejsze - odparl Praji. - Odpowiedz zalezy od tego, kto ich pozabijal. Jesli zrobili to ludzie Namiestnika. ... - przerwal. - Gdyby mozna bylo to tak przeprowadzic, zeby sprawa wygladala na przypadkowa napasc grupki mlodych zapalencow... o tak! Wowczas klany skoczylyby sobie do gardla. -Jak silna jest pozycja Namiestnika? - spytal Ghuda. -Od dwudziestu lat na stepach gada sie o buncie - wzruszyl ramionami Praji. - On jednak wciaz pozostaje na swoim miejscu. -Coz - odezwal sie ksiaze. - Wpakowalismy sie w spor, ktory nie powinien nas dotyczyc, ale ci, ktorzy biora w nim udzial, wcale na to nie beda zwazali, badzmy wiec gotowi do walki. - Rozgladajac sie dookola, dodal: - Jesli ci zolnierze sa kolejnym elementem spisku, oczekuja, ze w tych wozach bedzie szesnastu plemiencow. Trzeba nam wiec umiescic na wozach szesnastu ludzi. Niech przejda za grzbiet. - Do Calisa zas zwrocil sie z poleceniem: - Chce, bys jeszcze raz zbadal poludnie, sprawdz, czy nie zblizaja sie ci konni. Ostrzezeniem niech bedzie strzala w srodek czworoboku. Mozesz to zrobic nie raniac nikogo? Calis spojrzal nan tak, jakby samo pytanie stanowilo powod do urazy. Nicholas pokazal mu dlonia, gdzie ma zajac posterunek, potem odwrocil sie do Ghudy: -Zostan przy mnie z kilkoma ludzmi, legniemy na dziedzincu. Zolnierze spodziewaja sie cial lezacych na dziedzincu i nie mozemy ich rozczarowac. Kiedy dotra do wozow, znajdziemy sie za nimi. - Ghuda kiwnal glowa. - Amos, ty dowodzisz ludzmi na wozach. Kiedy znajdziecie sie za grzbietem, rozpalcie nizej kilka ognisk, tak zeby ci zoldacy widzieli blask na niebie, ale nie ogien. I umiesc je tak, by po przejsciu przez grzbiet ludzie Namiestnika mieli je przed soba. Chce ich wyraznie widziec na tle ognia, kiedy ruszymy na nich z tylu. - Amos zasalutowal z usmiechem i kiwnal dlonia na paru ludzi, by zajeli sie wozami. -Harry... - zwrocil sie ksiaze do przyjaciela. - Wez dziewczeta gdzies nad rzeke, ukryj w wysokich trawach i przypilnuj, by siedzialy cicho i bez ruchu. -A co ze mna? - spytala Brisa. -Pojdziesz z Harrym - zdecydowal ksiaze. - Jesli Ranjana choc pisnie, mozesz jej skrecic kark. -Nie omieszkam... i dziekuje - usmiechnela sie szeroko Brisa. Gdy zolnierze i marynarze rozbiegli sie do swoich zadan, Nicholas zwrocil sie do Prajia. -Jesli chcesz nam pomoc, zabierz gdzies swego przyjaciela. Nie wyglada na gotowego do walki. -On nie... ale mnie nie zatrzymasz - odparl najemnik. - Umieszcze go na jednym z wozow i pojade z tym twoim paskudnym druhem. -Paskudnym... dobre sobie! - parsknal urazony do glebi Amos. Zapasy wyniesione na dziedziniec szybko ukryto ponownie, wozy zas ruszyly za wzgorze. Gdy slonce skrylo sie za horyzontem, wszyscy juz byli na swoich miejscach. Ksiaze sam postanowil objac dowodzenie nad grupa, ktora miala zostac na dziedzincu, legl wiec wraz z innymi i zaczal czekac na sygnal. W miare uplywu czasu odkryl, ze boli go troche lewa stopa. Bardziej go to zdenerwowalo niz przestraszylo i postaral sie zapomniec o dolegliwosci, rozmyslajac o slabych i mocnych punktach calego planu. Pograzyl sie w myslach do tego stopnia, ze zaskoczylo go lupniecie strzaly o grunt dziedzinca. Natychmiast wytezyl wszystkie zmysly. Gdzies z boku dal sie slyszec odglos wydawany przez uderzajace w ziemie konskie kopyta. Nicholas mocno ujal w dlon rekojesc miecza. Tetent spoteznial i pokazala sie grupa jezdzcow. -Gdzie, u licha, sa te wozy? - zaklal ktorys z nich. -Nie mam pojecia... Teraz juz powinny byc tutaj - odparl inny. -Kapitanie - wtracil sie trzeci. - Tam jest jakis blask na niebie... tak jakby za tym grzbietem palono jakies ogniska. -Tym leniwym draniom nie chcialo sie podjechac jeszcze cwierc mili! - warknal glos nalezacy do czlowieka, ktorego drugi z jezdzcow tytulowal kapitanem. - No dobra... zrobmy to, po co nas tu przyslano. - Ksiaze uslyszal zgrzyt mieczow wyciaganych z pochew i ktos stlumionym okrzykiem poderwal konie do galopu. Nicholas odczekal chwile, az ostatni z jezdzcow opuscil gospode i wydal rozkaz: -Za nimi! Jego ludzie natychmiast poderwali sie i ruszyli biegiem, ci zas z lukami zajeli pozycje wzdluz drogi. Tak jak Nicholas sie spodziewal, gdy jezdzcy dotarli na grzbiet wzgorza, ich sylwetki zarysowaly sie wyraznie na tle plonacego nieba. -Teraz! - wydal rozkaz ksiaze i lucznicy wypuscili strzaly. Ludzie Amosa zrobili to samo z przeciwnej strony i polowe jezdzcow zmiotlo z siodel, zanim zorientowali sie w sytuacji. Zaatakowali ich bowiem z mroku nieznani ludzie i jezdzcy, ktorzy byli pewni, ze przyjdzie im miec sprawe z kilkunastoma pijanymi i najpewniej niedoswiadczonymi plemiencami na wozach, poniewczasie pojeli, ze maja honor ze swietnie wyszkolonymi trzema przynajmniej dziesiatkami napastnikow. Jeden z jezdzcow podjal probe szarzy ze wzgorza w dol i natychmiast runal na ziemie z dluga, sterczaca mu z krtani strzala. Nicholas obejrzal sie za siebie i zobaczyl, ze Calis umieszcza na majdanie luku kolejny pocisk. W tejze chwili kapitan przybyszow okropnym rykiem poderwal ich do ataku i pozostali jezdzcy - w liczbie dziewieciu - runeli w dol, by ratowac zycie. Niemilosierne strzaly zdjely jeszcze z siodel dwu, reszta jednak przylgnela do konskich karkow i rozpusciwszy konie, rwala jak stado jaskolek. -Strzelajcie do koni! - wrzasnal Nicholas. - Nikt nie moze ujsc z zyciem! Dzwiek stali scierajacej sie ze stala powiedzial ksieciu, ze nie wszyscy z tych, co spadli z koni, byli martwi - niektorzy postanowili widac drogo sprzedac swoje zycie. Przed mlodym kapitanem pojawil sie tymczasem pierwszy z jezdzcow i Nicholas musial odeprzec napasc. Mlodzik cwiczyl piesza walke z konnymi, odpieranie jednak pozorowanego ataku czlowieka, wiedzacego, ze jego przeciwnikiem jest syn ksiazecy, bylo czym innym zgola, niz obecna sytuacja. Pot zebral mu sie na karku, jednoczesnie zas poczul, ze rekojesc miecza zrobila sie lepka i sliska. Zgiawszy kolana, przybral znana mu pozycje i, unoszac wysoko miecz, wymierzyl go w piers jezdzca. Przeciwstawianie sie atakujacemu jezdzcowi jedynie z mieczem w dloni bylo glupota i ksiaze doskonale o tym wiedzial. Gdyby mial miecz dwureczny, taki, jakim poslugiwal sie Ghuda, moglby - wykonujac unik - ciac konia po nogach. Dysponowal jednak zwyklym, obosiecznym mieczem i jedyna rzecza, jaka mogl zrobic bylo przestraszenie konia, by ten skoczyl w bok, majac nikla nadzieje na to, ze uda mu sie obronic jakos przed szabla napastnika. Jezdziec byl tuz tuz... wierzchowiec zarzal przerazliwie, a jego przednie nogi nagle ugiely sie pod nim... i kon padl na pysk. Napastnik wyfrunal z siodla i przekreciwszy sie w powietrzu jak akrobata, przetoczyl sie po ziemi po to, by zamortyzowac upadek. Ktos wtracil sie w nierowny pojedynek i strzelil do konia z luku albo przeszyl go ostrzem. Jezdziec wyladowal na ziemi z glosnym jekiem, szybko jednak porwal sie na nogi. Nicholas skoczyl nan natychmiast, nie dajac mu czasu na wziecie sie w garsc. Gdy wstawal, ksiaze uderzyl wen barkiem. Zaatakowany wrzasnal z bolu - Nicholas pomyslal, ze przeciwnik zlamal cos sobie podczas upadku. Niewiele myslac cial mieczem i trafil wroga w ramie. Miecz wypadl oslabionemu jezdzcowi z bezwladnych palcow. Nieznajomy uskoczyl w tyl i rzucil sie do ucieczki - szybko jednak rzucilo sie za nim dwu ludzi, ktorzy dopadli go po kilku krokach, i cisnawszy na ziemie, zwiazali mu z tylu rece. Nicholas rozkazal, by - w miare moznosci - wziac kilku jencow. Rozejrzawszy sie dookola, ksiaze stwierdzil, ze utarczka dobiegla konca. Rozkazal rozpalic ogien i sprawdzil, co z ludzmi. Zaskoczenie bylo tak pelne, ze zaden z jego podwladnych nie mial powazniejszych obrazen... ot, jedna plytka rana ramienia, ktora dla biedaka stala sie raczej przyczyna wstydu niz cierpien. Reszta obeszla sie kilkoma zadrapaniami i siniakami. Nakor zbadal rany dwu jencow i zjawil sie z meldunkiem u Nicholasa. -Kapitan moze wyzyje, choc ma gleboka rane w ramieniu i kilka zlamanych zeber; ten drugi jednak nie wymiga sie od smierci. Raniono go w brzuch, a przed walka - jak mi powiedzial - najadl sie do syta. Jest weteranem i prosil o laske szybkiej smierci. Nicholas wzdrygnal sie na widok Ghudy, ktory ponuro kiwnal glowa. -Rana brzucha, to paskudny sposob umierania. -Moglbys cos dla niego zrobic? - spytal Anthony'ego. -Moze, gdybym mial wszystkie swe ziola i leki, choc i wtedy sprawa nie bylaby prosta. Kaplan uzdrowiciel moze bylby mu pomogl modlitwa i magia, ale w tych warunkach... z tym co mam... Nie. Zadna miara nie moge mu pomoc. W tejze chwili Amos wzial ksiecia za lokiec i odprowadzil na bok. Znizywszy glos, odezwal sie ponuro. -Nicky, nie otwieralem geby od chwili, kiedy przejales dowodztwo, bo przewaznie dokonywales wlasciwych wyborow, bledow zas, jakie popelniales, nie ustrzeglby sie i znacznie bardziej doswiadczony wodz. Teraz jednak stoisz przed koniecznoscia podjecia jednej z najciezszych decyzji, do jakich zmusza cie twoja pozycja. -Chcesz mi rzec, ze bede musial pozwolic Ghudzie zabic tego czlowieka? -Nie, chce ci rzec, ze bedziesz musial wydac rozkaz zabicia obu! -Crowe - rzekl Nicholas z rezygnacja. -Co? -To historia, jaka kiedys opowiedzial mi ojciec. W czasie, kiedy Krolestwo najechali moredhele spod znaku Bractwa Mrocznego Szlaku, ojciec musial udac sie na polnoc, zanim znalazl ciebie i Guya du Bas Tyra w Armengarze. Tropila ich banda Czarnych Zabojcow. - Nicholas zamknal oczy. - Pewien renegat, Morgan Crowe, wpadl na ich slad i ojciec kazal go zabic. - Ksiaze potrzasnal glowa, - Powiedzial, ze pozniej bywalo, iz musial oglaszac wyroki na ludzi zaslugujacych na kare, ten przypadek byl jednak najtrudniejszy. - Spojrzawszy zas w oczy bylemu piratowi, dodal: - Amos, ja nie mam tu za soba cienia prawa. To nie Krolestwo, a ten czlowiek... owszem, probowal nas pozabijac, nie mial jednak innego powodu, niz rozkaz wydany mu przez jego pana. Nie jest zdrajca, jakim byl Crowe. -Rozumiem - odparl Amos. - Tu jednak nie masz praw, chyba ze takie, jakie sami sobie wyznaczymy. Jestes kapitanem kompanii zagubionej w morzu traw i musisz dzialac tak, jakby poklad twego statku atakowali zadni lupu piraci. Kiedy wydobedziesz z nich wszystkie potrzebne ci informacje, musisz wydac rozkaz, by ich zabito! Nicholas spojrzal w oczy czlowieka, ktory w bardziej sprzyjajacych okolicznosciach moglby juz byc jego przybranym dziadkiem. I zaczerpnawszy tchu w pluca, kiwnal glowa. Wrociwszy do kregu zebranych przy ognisku, skinal glowa Ghudzie, ktory cofnal sie w mrok. -Przyprowadzcie mi kapitana - polecil mlodzieniec. Dwaj ludzie przywiedli rannego kapitana, ktory jeknal glosno, gdy cisnieto go na ziemie do stop Nicholasa. -Jak sie nazywasz? - spytal ksiaze. -Dubas Nebu - odparl zapytany. - Kapitan drugiej kompanii Przybocznych Jego Swiatlosci. -Psiakosc! - odezwal sie Praji. - To osobista straz Namiestnika. -I co z tego? - spytal Nicholas. Praji podrapal sie po policzku. -Albo za tym wszystkim kryje sie Namiestnik, albo wsrod jego najwyzszych urzednikow jest jakis zdrajca. Praji siegnal w dol i rozdarl koszule jenca, co wywolalo jek bolu. -Zabierzcie ode mnie to zwierze! - ryknal kapitan. Praji tymczasem zdjal mu cos z piersi. -Sam zobacz! - odezwal sie do Nicholasa. Ksiaze zbadal podany mu talizman, najemnik zas dodal: - To symbol klanu. - Potem jednak na twarzy Prajia odmalowalo sie zaskoczenie. - Ala taki, jakiego nigdy wczesniej nie widzialem. -Aleja, owszem, tak - odpowiedzial Nicholas. Na symbol skladal sie wizerunek dwu splecionych wezy, taki sam, jak na jego czarnym pierscieniu. Amos otworzyl juz usta, by cos powiedziec, ksiaze jednak ucial stanowczo: -Wszyscy precz! Chce zostac sam z tym czlowiekiem! Amos chcial jeszcze cos rzec, rozmyslil sie jednak i kiwnal tylko glowa. Skinieniem dloni wezwal pozostalych, by za nim poszli, i wkrotce Nicholas zostal sam na sam z wiezniem. Ksiaze kleknal i nachylil sie nad rannym. -Durniu! - wyszeptal konspiracyjnie. - Jakie byly twoje rozkazy? Oczy jenca przepelnialo cierpienie, jego twarz pokrywal pot, kiedy jednak sie odezwal, widac bylo, ze doskonale panuje nad soba: -Nie mam pojecia, o czym gadasz, renegacie. Nicholas siegnal wiec do swej sakwy i wyjal z niej pierscien, przyniesiony mu przez Calisa z Elvandaru. -Nie pokazuje go nikomu, chyba, ze musze wyjawic swoja tozsamosc - syknal jencowi w ucho. - A teraz powiedz mi, jaki duren cie tu przyslal? To my mielismy zabic plemiencow i zabrac Ranjane do miasta! -Alez... - wystekal zdumiony jeniec. - Dahakon mi powiedzial... Tu nie mialo byc zadnej innej kompanii! Nicholas wyciagnal sztylet i oparl go o krtan Dubasa. -Powinienem cie teraz zabic, ale niech sie w tym wszystkim rozezna ktos madrzejszy od nas obu. -Kim jestes? - spytal kapitan. -Jakie miales rozkazy? Twarz jenca zdazyla juz zbielec z wysilku. -Mialem pozbyc sie tych, co przybyli na wozach. Czerwoni Zabojcy wracali lodziami... Nie rozumiem... -A co z wiezniami? -Nie mialo byc wiezniow! - zachnal sie Dubas. - Kazano mi zabic dziewczyny i zabrac ze soba ich ciala! -A reszta jencow? Co z tymi ze statku? -Ze statku? - zdziwil sie Dubas. I nagle zrozumial. - Wiesz o statku! - Zanim Nicholas zdazyl cokolwiek przedsiewziac, jeniec rzucil sie nan calym ciezarem, nadziewajac sie na trzymany przez ksiecia sztylet. Jeknal tylko slabo, gdy ostrze przeszywalo mu serce i natychmiast zwiotczal. Ujrzawszy szamotanine, do ksiecia podbiegli Amos i inni. -Co sie stalo? - spytal admiral, odciagajac trupa od Nicholasa. -Zabil sie! - sarknal ksiaze wsciekle. - Chcialem go przechytrzyc i sam wpadlem we wlasne sidla. -Dowiedziales sie czegos? -Wymienil pewne imie. -Jakie? -Dahakon. -O, to mi dopiero nowina - rzekl Praji z przekasem. - Nie ma co, kapitanie, kiedy dobierasz sobie wrogow, nie zadowalasz sie drobiazgiem. -Kim jest ten Dahakon? - spytal Marcus. -To Pierwszy Doradca Namiestnika, co w praktyce oznacza, ze jest najbardziej przebieglym i zawzietym sukinsynem w Krainach Wschodnich, Nadrzecznych, i... tam do kata! W calym s wiecie! -Na dodatek - wtracil Nicholas - zdradza swego pana. -To byc nie moze - sprzeciwil sie Praji. -A to czemu? - spytal Harry. -Bo to on jest czlowiekiem, ktory utrzymuje Namiestnika przy wladzy od chwili, kiedy tamten dwadziescia lat temu przejal kontrole nad miastem. W miescie naprawde wszyscy sie go obawiaja. -Czemu? - spytal Marcus. -Bo jest magiem. -Aaa... - mruknal Nicholas. - A czy w tym kraju jest to cos osobliwego? -Ha! - zachnal sie Praji. - Musieliscie naprawde przybyc z bardzo, bardzo odleglych okolic. - I dodal juz powazniej: - Kapitanie, w Krainach Wschodnich jest tylko jeden mag. Onze Dahakon wlasnie. Pokazywal sie tu i tam, ale jesli w Miescie znajda innego maga, znaczyc to bedzie dlan smierc. I z tego co mowia, nie bedzie to smierc latwa. On ich podobno pozera zywcem. - Nicholas spojrzal na Nakora, Anthony'ego i lekko potrzasnal glowa. Praji tymczasem ciagnal dalej: - Powiadaja, ze to on stworzyl Czerwonych Zabojcow, ktorzy tak naprawde wykonuja jedynie jego rozkazy i za nic maja Namiestnika. Rozmawia ze zmarlymi, za kochanke zas ma kobiete, ktora odbiera ludziom dusze. To ona utrzymuje go przy zyciu. On sam powinien byc trupem juz od setek lat! -Bardzo niedobrze - nie wytrzymal Nakor. - Nekromancja to najbardziej obrzydliwa z magicznych praktyk. Anthony kiwnal tylko glowa, ale Nicholas widzial, ze jego przyjaciel jest wstrzasniety. -Nie masz sie o co martwic - powiedzial z naciskiem niby to do Prajia. - Wsrod nas nie ma zadnych magow. -To dobrze - kiwnal glowa tubylec. - Nie... Dahakon nie moze byc zdrajca... gdyby chcial, moglby obalic Namiestnika jednym palcem. -No coz... - westchnal Nicholas. - Chyba nigdy nie dojdziemy, kto za tym wszystkim stoi. Jak najlepiej i najlatwiej dotrzec do Miasta? -Lodziami - odpowiedzial Praji. - Skoro jednak to miejsce lezy w gruzach, nie doczekasz sie tu konwoju. Wszyscy wezma nas za mordercow, ktorych nalezy powiesic za te zbrodnie. Jesli przypadkiem trafia tu Jeshandi, ani sie spostrzezesz, jak zadyndasz nad ogniem glowa w dol, a wtedy bedziesz musial naprawde szybko obracac jezykiem. Kiedy darowali ten kawalek ziemi ojcu Shingazi, objeli go swoja ochrona. Rozejrzal sie dookola z niepokojem, jakby rozmowa o nieposkromionych stepowych jezdzcach mogla ich wywolac z mroku. - Lepiej ruszajmy droga wzdluz rzeki na poludnie. Jesli nie znajdziemy jakiejs lodzi, powinnismy dotrzec do miasta za jakies dwa miesiace. Nicholas nie rzekl ani slowa. Mial miesiac... najwyzej miesiac... -Precz ode mnie! - wrzasnela Abigail. Kopnela rozpaczliwie i stwor sie cofnal. -Nie sadze, by chcial cie skrzywdzic - odezwala sie Margaret. -Nic mnie to nie obchodzi! - zachnela sie Abby. - Te stwory sa obrzydliwe. Stwory o ktorych mowily dziewczeta, byly humanoidami, ktore zamiast skory pokrywaly drobne, zielonkawe luski. Tuz pod wysokim czolem mialy dosc szeroki wal ocieniajacy duze, gadzie, patrzace bez wyrazu oczy. W ustach stworzen kryly sie dziwaczne zeby - nie ostre, jak u wiekszosci gadow, ale i nie regularne, jak u ludzi. Jesli posiadaly jakas plec, na zewnatrz nie bylo widac zadnych jej oznak - piersi mialy plaskie i zupelnie gladkie wzgorki lonowe. Margaret nie wiedziala, co to za stworzenia, wyczuwala jednak jakos, ze sa zwiazane z tym, ktore zajmowalo kabine obok na czarnym okrecie. Dziewczeta zostaly przewiezione z okretu spora lodzia, ktora ku dokom skierowali odziani w czern i noszacy czerwone turbany wioslarze. Nie umieszczono ich - tak jak spodziewala sie tego Margaret - w kwaterach niewolnikow, ale wraz ze spora karawana wozow wywieziono je za miasto, do sporej posiadlosci otoczonej wysokim murem. Zaraz potem umieszczono je w komnatach, ktore zamieszkiwaly az do tej pory - Arjuna Svadjian kontynuowal zas swe przesluchania. Margaret upewnila sie, ze byla jakas prawidlowosc w jego zadawanych pozornie na chybil trafil pytaniach, nie potrafila jednak jej wykryc. Wiedziala, ze wiele pytan mialo ukryc prawdziwe i istotne, bedace celem badania - roznorodnosc ich tematyki utrudniala wykrycie tych naprawde znaczacych. Nigdy nie zobaczyly juz owej tajemniczej kobiety, ktora kazala zabic niewinna dziewczyne, by zademonstrowac im, ze od ich posluszenstwa zalezy zycie pozostalych wiezniow. Margaret spytala kiedys o nia Arjune, ten jednak zignorowal pytanie. Aby zapobiec sytuacji, w ktorej Abigail poddalaby sie zupelnie desperacji, Margaret poprosila ja o pomoc w odkryciu celu ich uwiezienia. Mloda szlachcianka byla teraz wsciekla i wygladalo na to, ze przy kolejnej probie ucieczki nie zostanie ani kroku w tyle. Ksiezniczka upierala sie przy tym, by zrobic to przy pierwszej nadarzajacej sie okazji. Ich sytuacja poprawila sie na tyle, ze mozna bylo ustalic plan codziennych czynnosci. Poza przesluchaniami Arjuny, zostawiano je samym sobie. Podczas sniadan, obiadow i kolacji obslugiwali je sluzacy, ktorzy jednak nie odzywali sie ani slowem. Po poludniu pozwalano im spedzic kilka godzin w ogrodzie, pod plocienna zaslona, chroniaca je od ostrego blasku slonca. I nagle sprawy potoczyly sie inaczej. Tego ranka zamiast Arjuny do komnaty weszly dwa nieznajome stwory. Abigail natychmiast schronila sie w odleglym kacie, Margaret zas porwala krzeslo, gotowa do obrony. Stwory tymczasem przysiadly na pietach i zaczely przygladac sie dziewczetom. Abigail nie bez oporow wrocila na swe lozko, gdzie usiadla na brzezku, i przez nastepna godzine w komnacie panowala cisza. Potem jedno ze stworzen, to ktore gapilo sie na nia, sprobowalo dotknac jej ramienia. -Slyszalas kiedy o czyms takim? - spytala Margaret. -Nie, nigdy - szepnela Abby. - To jakies demony. Margaret przyjrzala sie uwaznie stworowi, ktory gapil sie na nia. -Eee... nie sadze. Nie masz w nich niczego magicznego. Ich skora jednak wyglada dokladnie tak, jak skora stwora, ktorego reke widzialam na okrecie. Otworzyly sie drzwi i sluzacy wniesli poranny posilek. Dziewczeta nie mialy szczegolnej ochoty najedzenie, wiedzialy jednak, ze gdy nie beda jadly, zostana nakarmione sila. Podczas posilku ciekawosc dziwacznych stworow wzrosla i usilowaly podejsc blizej. Abigail odstraszyla "swoja" bestie, rzucajac w nia talerzem. Margaret zas po prostu nie zwracala uwagi na gapiace sie na nia stworzenie. Po skonczonym posilku ukazal sie Arjuna, ale zanim zdazyl chocby otworzyc usta, gniew Margaret eksplodowal okrzykiem: -Co to za stwory? -Te? - spytal Arjuna na swoj niewzruszony sposob. - One sa nieszkodliwe. Ot, towarzystwo dla was. -Zabierzcie je stad! - nalegala Abigail. - Nie chcemy ich! -Zostana. - Arjuna byl nieublagany. - Nie zrobia wam zadnej krzywdy. - Potem podciagnal ku sobie krzeslo. - Co wiecie o legendzie Sarth? Margaret spojrzala na gapiace sie na nia stworzenie i przez chwile wydalo sie jej, ze w nieruchomych oczach mignela iskierka inteligencji. Ksiezniczka wzdrygnela sie i odwrocila. Lodzie wolno plynely z leniwym pradem rzeki. Nicholas siedzial na fordeku pierwszej, niezgrabnej krypy o wysokich okreznicach, bedacej na poly barka, z masztem zlozonym teraz na calej dlugosci, bo ku przeznaczeniu niosl ich nurt Wezowej Rzeki. Dwa dlugie wiosla leniwie mielily nurt, utrzymujac tempo nieco tylko od niego wieksze, tak by mozna bylo sterowac. Tkwili na pokladzie tych lodzi juz od tygodnia i wkrotce mieli dotrzec do Miasta. Ksiaze raz jeszcze zaczal rozmyslac o ich sytuacji. Dodajac do skarbczyka to, co uratowali z Przystani Shingazi, Kompania Nicholasa, jak zaczeli sami siebie nazywac, byla niezle wyposazona i dosc zamozna. Jadac wzdluz rzeki, dotarli do wioski, o ktorej opowiadal im Praji, i tam odpoczeli. Wzieto ich za bandytow i wiesniacy w pierwszej chwili rzucili sie do ucieczki, Nicholas jednak spokojnie poczekal z wozami - co trwalo niemal caly dzien - dopoki jeden ze smielszych kmiotkow nie odwazyl sie don przemowic z pobliskiego drzewa. Aby przekonac wiesniakow, ze nie zamierzaja zrabowac wszystkiego, co nie za gorace, nie za ciezkie i nie ucieklo na drzewa (co zreszta i tak mogli uczynic podczas nieobecnosci gospodarzy), wystarczylo kilka uprzejmych slow (i sztuka zlota). Wiesniacy szybko wiec wrocili, po czym przez ponad tydzien podejmowali kompanie ucztami i ranni jej czlonkowie zdazyli wrocic do zdrowia. Nicholasowi nie podobala sie ta strata czasu, musial sie jednak pogodzic z tym, ze przed wedrowka wozami na poludnie wszyscy musieli odpoczac. Podczas tego wszystkiego towarzysz Prajia, Vaja, doszedl do siebie na tyle, ze mogl przylaczyc sie do rozmow. Nicholas odkryl, ze byl to czlowiek prozny, dumny ze swych regularnych rysow twarzy i kretych, bujnych kedziorow. Wysokie mniemanie o sobie podtrzymywaly w nim mlodsze mieszkanki wsi, ktore rozpieszczaly przystojnego cudzoziemca, przynoszac mu za dnia owoce, chleb miodowy i wode, w nocy zas - jak podejrzewal Nicholas - dostarczajac mu bardziej intymnych dowodow podziwu. Ksiaze odkryl takze, ze szlachetna mowa urodziwego tubylca byla tylko poza, nie nalezal on bowiem do najbystrzejszych. Mozgiem pary przyjaciol byl Praji, ktory jednak pozwalal wszystkim sadzic, ze jest inaczej. Gdy jego ludzie wracali do zdrowia, ksiaze pobieral u Ghudy intensywne nauki dowodzenia kompania najemnikow. Jesli Praji i Vaja mieliby z nimi pozostac, grupa wespol z Brisa liczylaby trzydziestu pieciu zolnierzy. Zeglarze narzekali na cwiczenia z bronia i musztre, zolnierze jednak tak dlugo bezlitosnie draznili ich ambicje, az poirytowane wilki morskie wyuczyly sie na tyle, ze mogly dotrzymac pola weteranom. Kazdy zreszta musial poddac sie nieskonczonym cwiczeniom z lukiem i mieczem, az opanowal praktyke na tyle, by poslugiwac sie nimi w stopniu chocby zadowalajacym. Praji i Tuka opowiadali, ze trzydziestu pieciu chlopa to nieco za malo na kompanie o jakiej takiej reputacji, ale starczylo tego, by mozna w nich bylo uznac najemnikow. Pod koniec tygodnia spostrzezono na wodzie konwoj lodzi i Praji podniosl bialy proporzec swiadczacy o checi negocjacji. Pierwsza lodz zblizyla sie do brzegu na tyle, ze mozna sie bylo porozumiec i po kilkunastu minutach wzajemnych przekrzykiwan ksiaze polecil jednemu z ludzi wyprawic sie wplaw i dac zloto wodzowi wyprawy. Wybral do tego Harry'ego. Marcus, Calis i kilku innych lucznikow stali na brzegu w gotowosci, na wypadek, gdyby trzeba bylo oslonic odwrot Ludlandczyka albo ukarac zdrade. Okazalo sie to jednak niepotrzebne. Gdy tylko kapitan zobaczyl zloto, wszystkie lodzie skierowaly sie do brzegu. Zaladowanie kompanii zajelo im blisko dwie godziny. Wspomnienia ksiecia przerwal widok ciemnej smugi na horyzoncie. -Co to takiego? - spytal Prajia. -Dymy znad Miasta, kapitanie. Przed noca bedziemy na miejscu. Przez caly czas trwania podrozy dyskutowali zaciekle i teraz mieli juz gotowy plan. Przynajmniej za taki mogl byc uwazany - Nicholas jednak nie mogl oprzec sie wrazeniu, ze wiedzie swoich ludzi w ramiona kleski. Jedyna rzecza, ktora kazala mu kontynuowac poszukiwania, byla mysl o tym, ze oto Margaret i Abigail cierpia gdzies krzywde, i pewnosc, ze za tajemnicza zdrada sprzed dwu tygodni stoja wezowi kaplani Pantathian. Rozdzial 17 MIASTO Nicholas poczul uklucie niepokoju.Przez ostatnia godzine plyneli wijaca sie wsrod rozleglych moczarow Wezowa Rzeka, teraz zas przecinali rozlegle jezioro. Zaloga lodzi wziela sie ostro do wiosel, poniewaz wody jeziora miotane byly licznymi i czesto przeciwstawnymi pradami. Sternik nieustannie napieral na rudel i lodz powoli skierowala sie ku ujsciu rzeki do jeziora, w jego wschodniej polaci. Nicholas wyprostowal sie, by lepiej zobaczyc miasto. -Gdzie jestesmy? - spytal Prajia. -Na Jeziorze Krolow. -Dlaczego tak je nazwano? Praji lezal niedaleko, wsparty niedbale o stos ladunkow, podczas gdy Vaja chrapal jak niedzwiedz. -Miastu dala poczatek niewielka osada, ktora bardzo dawno temu powstala na miejscu wybranym przez plemiona Krain Wschodnich na handel. Podczas minionych lat ogromnie sie rozrosla i teraz nie powiedzialbys panie, ze jego mieszkancy sa krewniakami Jeshandi i innych plemion stepowych. - Brzydal zajal sie czyszczeniem paznokci koncem sztyletu. - Kazde plemie mialo swego Krola i ustalono, ze co roku innemu plemieniu wypadnie honor organizowania krolewskich spotkan. Kazdy z panujacych w miescie Krolow wyskakiwal wiec co jakis czas ze skory, zeby odplacic innym za to, co zrobili jego plemieniu podczas minionych trzynastu lat... bo plemion, panie, bylo czternascie. -Tak czy owak, po kilku setkach lat ludziom mieszkajacym w miescie na stale wszystko to mocno juz dojadlo, zrobili rewolte, a kiedy bylo juz po wszystkim, czternastu Krolow i spora grupke ich krewniakow utopiono w jeziorze. Od tego czasu jezioro zwie sie Jeziorem Krolow... -I co stalo sie potem? - spytal Nicholas, gdy podeszli do nich Marcus i Harry, by posluchac opowiesci. Byli teraz posrodku jeziora i z tej odleglosci wyraznie widzieli inna rzeke wplywajaca do pierwszej, ktora wila sie wzdluz wschodniego skraju Miasta. -No... przez jakis czas mieli w Miescie wladcow, ale po kilku wielkich pozarach i buntach, w ktorych zginely setki ludzi, zdecydowali, ze to glupi pomysl i ze wladze powinna objac rada wodzow klanowych. Poniewaz czlonkowie jednego klanu nalezeli niekiedy do kilku plemion, wszystko wydalo sie im proste i rozsadne i przez kilka setek lat, jak slyszalem, wszystko ukladalo sie po ich mysli. -I wtedy pojawil sie Namiestnik? - domyslil sie Harry. -No tak... jest tu juz od pewnego czasu - rzekl Praji i podrapal sie po brodzie. - Slyszalem kilka historii o tym, skad sie wzial i kim jest, nikt jednak nie wie niczego pewnego. I nie jest bezpiecznie zbyt natarczywie sie o to dopytywac. -Tajna policja? - spytal Nicholas. -Nazywana Czarna Roza, jesli cie to zbytnio nie razi. Kierowana przez kogos, kogo nazywaja Kontrolerem, ale nikt nie wie, co to za jeden. Niektorzy ludzie uwazaja, ze on wlasnie trzyma w szachu Dahakona, inni podejrzewaja, ze to Dahakon jest Kontrolerem. Faktem jest, ze nikt nie wie niczego pewnego. - Praji siegnal po noz. - O Namiestniku zas wiem, co nastepuje. Nazywa sie Valgasha, i nie jest to imie jeshandyjskie. Nigdzie tez o takim nie slyszalem. Jest to wysoki czlowiek... widzialem go raz jeden podczas Igrzysk Schylku Lata. Jest tez zbudowany tak, ze nie ustapilby szerokoscia barow waszemu przyjacielowi Ghudzie. Wyglada na czlowieka, ktory niedawno skonczyl trzydziestke, ale powiedziano mi, ze dokladnie tak samo wygladal, kiedy obejmowal wladze w Miescie, a jesli te historie o jego magu sa prawdziwe, to kto wie... Ma oswojonego orla, ktory dlan poluje jak ulozony sokol. Ludzie powiadaja, ze to ptak magiczny. -Jak dlugo jeszcze trzeba nam plynac do Miasta? - spytal Nicholas. -Juz niedlugo - odpowiedzial Praji. Wskazal dlonia grupke wysokich drzew na odleglym brzegu. - Tam jest ujscie rzeki, ktora wyplywa z jeziora i okraza Miasto. - Umilkl na chwile, potem jednak dodal: - Kiedy dotrzemy na miejsce, lepiej bedzie, jak znajdziecie sobie jakas kwatere. Kompania powinna zatrzymywac sie tam, gdzie moga ja znalezc potencjalni pracodawcy. Macie cos przeciwko niezbyt wyszukanemu stylowi zycia? - spytal na koniec. -Nie - odpowiedzial Nicholas. - A dlaczego pytasz? -Coz... - zaczal brzydal. - Z tego co widze, masz, panie, duzo wiecej zlota niz rozsadku. Nieliczna kompania, ktora zyje ponad stan to napraszanie sie o klopoty. Wystarczy zajac najdrozsza gospode w miescie i drugiej lub trzeciej nocy przyjdzie wam zlozyc niespodziewana wizyte stu albo wiecej drabow. Jesli zas bedziecie zyc za skromnie, ludzie pomysla, ze odwrocilo sie od was szczescie albo jakosc waszych uslug jest kiepska. - Rozmyslal przez chwile. - Mysle, ze wiem o miejscu, ktore sie wam nada wprost idealnie. Niedaleko bazaru, skromne, nie za brudne, a oberzysta nie zedrze z was zbyt wiele. -Zakladam - usmiechnal sie Nicholas - ze mozna tam uslyszec o kilku interesujacych sprawach. -Mozesz zakladac, co ci sie, panie, zywnie podoba - usmiechnal sie Praji, ukazujac swe przerazajace zebiska. - Sek nie w tym, by cos uslyszec, ale w tym, by z uslyszanych rewelacji wyluskac ziarno prawdy. - Ziewnal tak, ze moglby odstraszyc rekina. - Dwadziescia juz lat zyje na szlaku i nigdy nie widzialem drugiego takiego miasta, jak Miasto nad Wezowa Rzeka. - Przez dluzsza chwile Praji wyliczal zle i dobre strony najrozniejszych miast, ktore odwiedzil podczas swego awanturniczego zywota, Nicholas zas przygladal sie temu, do ktorego sie zblizali, a ktore dopiero teraz zaczelo przybierac przed jego oczami okreslone formy. Wokol jeziora rozciagaly sie moczary porosniete niska trzcina i nielatwo bylo orzec, gdzie sie koncza i gdzie zaczyna sie suchy lad. Nieco dalej wznosily sie rzedy niskich kopcow, zupelnie nagich, z wyjatkiem porastajacych je z rzadka kep niewysokich krzewow. Na prawo, na zachodnim brzegu jeziora grunt wznosil sie nieco wyzej. Jakies ruiny swiadczyly o tym, ze ktos kiedys usilowal tu mieszkac, wszystkie jednak wygladaly na calkowicie opuszczone. Wyzej wznosila sie skalna sciana o wysokosci moze pietnastu stop, na ktorej szczycie mozna bylo zauwazyc jakis ruch, choc z tej odleglosci nielatwo bylo orzec, co to takiego. -Farmy - odezwal sie Praji, jakby czytajac w myslach ksiecia. - W poblizu miasta jest ich sporo, skupiaja sie tu dla obrony. Po drugiej stronie rzeki widac kilka spalonych. Nielatwo bronic tego terenu i zolnierze Namiestnika nie kiwna palcem, chyba ze ktos do cna zdumieje i zaatakuje mury. - Powiedziawszy to, splunal sazniscie za burte. Wkrotce wplyneli w nurty wschodniej rzeki i szybkosc lodzi znacznie wzrosla, bo gnaly ja sprzyjajace prady. Kiedy oplywali kraniec miasta, ujrzeli na wschodnim brzegu spalona posiadlosc. -Rozumiem, co masz na mysli - rzekl Nicholas. -A nie... tego nie zrobili bandyci - sprzeciwil sie Praji. Mowiac to, wskazal dlonia na odlegle o pol mili wzgorze, na ktorego szczycie wznosil sie spory palac otoczony wysokim murem. - To majatek Dahakona. Kiedy nie przebywa w palacu Namiestnika, tam wlasnie mozesz go znalezc, choc nie umiem wymyslic powodu, dla ktorego ktos mialby go szukac. - Wykonal gest odpedzajacy zly los czy duchy. - Doszedl do wniosku, ze tamta posiadlosc byla za blisko i Czerwoni Zabojcy ja spalili. Im dalej plyneli, tym na rzece robilo sie tloczniej. W poblizu przystani Nicholas przekonal sie, iz niektore budynki nadrzeczne byly stare, i wzniesiono je na wysokosc dwu i wiecej pieter. Na wysokich balkonach kilku z nich siedzialy rozebrane kobiety, nie kryjace bynajmniej swych obfitych - i niekiedy mocno juz przejrzalych - wdziekow i wykrzykujace swe imiona ku plynacym. -Dziwki - mruknal obojetnie Praji. Nicholas zarumienil sie poteznie, kiedy jedna z mlodszych zawolala go, proponujac mu cos, o czym myslal niekiedy wczesniej - nie sadzil jednak, by rzecz dalo sie zrobic w taki sposob, jaki sugerowala dziewczyna. Praji spostrzegl rumieniec mlodzienca i parsknal smiechem. -Alez mosci kapitanie... Ujscie rzeki rozszerzylo sie wkrotce, wschodni brzeg cofnal sie znacznie i lodz wplynela do portu. Sterujac ku prawemu brzegowi plyneli szybko, az trafili w rejon przystani i dokow. Z boku wyskoczyla niewielka lodz zmierzajaca ku wiekszemu okretowi, zakotwiczonemu na glebszych wodach. Sternik lodzi Nicholasa, zdradzajac niemaly kunszt, obsypal przeklenstwami swego kolege prowadzacego mniejsza lodeczke, bo niewiele brakowalo, a doszloby do zderzenia. Nicholas powiodl wzrokiem za mniejsza lodzia i jego spojrzenie trafilo na inny statek, stojacy na kotwicy w glebi portu. -Marcus! - zawolal cicho. -Co sie stalo? - pochylil sie ku przodowi dziedzic Crydee. -Powiedz Amosowi, zeby rzucil okiem w tamta strone. - I pokazal kierunek. Marcus spojrzal, kiwnal glowa i przeszedl ku rufie. Odwracajac sie ku drugiej lodzi, gdzie na dziobie stal Amos, krzyknal: -Hej tam! Nicholas powiada, ze powinienes to zobaczyc! -Powiedz mu, ze widze! - ryknal niegdysiejszy pirat. - To ten sam! Marcus wrocil do przyjaciela. -Amos powiada, ze to ten sam. -Tak i myslalem - kiwnal glowa ksiaze. Unoszac sie wysoko na falach - pewnie z powodu pustych ladowni - tkwil przed nimi niczym latarnia morska czarny statek, za ktorym przeplyneli pol swiata. -No prosze... - zwrocil sie Nicholas do Marcusa. - Jest nasza czarna slicznotka. Marcus bez slowa polozyl dlon na ramieniu krewniaka i od niedawna - chyba - przyjaciela. Po przycumowaniu do jednej z przystani, wszyscy zeszli z pokladu lodzi i ruszyli szeroka ulica ku rozleglemu wejsciu na bazar. Praji i Vaja prowadzili ich wsrod tlumu - ostrzeglszy pierwej wszystkich, by trzymali sie razem, albo sie pogubia. Zmysly ksiecia zaatakowala egzotyczna mieszanina barw i zapachow. Nicholas po raz pierwszy w zyciu ujrzal taka rozmaitosc dobr i ubiorow. Ludzie byli tu tak inni, jak mieszkancy Krondoru roznili sie od ludow pomocnego Kesh. Widzial mezczyzn i kobiety najrozmaitszych kolorow - od jasnoskorych blondynow po ciemnych jak noc - i wszyscy ciagneli w strone bazaru, gdzie trwal nieustanny wrzask. Kramarze zachwalali swoje towary i targowali sie zaciekle o ich ceny. Stroje miejscowych byly tak rozne, ze dosc niezwykle w koncu ubiory ksiecia i jego towarzyszy nie zwrocily na siebie niczyjej uwagi. Najmodniejsze byly tu jaskrawe barwy i Harry patrzyl na niektorych tubylcow z glucha zazdroscia. Praji powiodl kompanie ku dosc rozleglemu skrzyzowaniu dwu pasazy, a potem, wybrawszy jeden, ruszyl wzdluz ciagu kramow i sklepikow. Wkrotce wyszli z bazaru i wkroczyli na waska uliczke, potem skrecili w druga i wreszcie trafili przed zajazd. Praji zaprosil Nicholasa na dziedziniec i wrzasnal: -Keeler! Z glebi wyszedl krepy jegomosc z okropna blizna na policzku. -Praji! - ryknal, chwytajac potezny tasak. Wbijajac go z rozmachem w blat szynkwasu, powiedzial z przekasem: - Miesiac temu mialem nadzieje, ze nie zobacze juz wiecej twojej nedznej geby! Praji wzruszyl ramionami: -Dostalem lepsza oferte. - Wskazujac glowa Nicholasa, dodal: - To moj nowy kapitan. Keeler wlepil w ksiecia wyblakle spojrzenie dwu blekitnych jak paciorki oczu, podrapal sie po szczecinie porastajacej mu podbrodek i mruknal: -No, dobra. Czego sobie zyczysz... kapitanie. -Kwater dla czterdziestu chlopa. -Mam miejsce dla piecdziesieciu - odpowiedzial szynkarz. - Szesc oddzielnych, w ktorych moze spac po czterech, i jeden wspolny dla dwudziestu szesciu. Jesli ludzie sa zgodni, zmiesci sie i wiecej - dodal z usmiechem. -Bierzemy wszystko - odpowiedzial ksiaze. - Szukam nowych rekrutow. - Wczesniej juz uzgodnil z innymi, ze taka historyjka pozwoli im przez kilka dni nie przedsiebrac doslownie niczego. Kompanie najemnikow nie mogly za bardzo grymasic w wyborze ofert pracy. Gdyby zwlekali, nie podejmujac zadnej, po kilku dniach zwrociliby na siebie niepozadana uwage. Teraz Nicholas i Keeler uzgodnili cene i ksiaze dal szynkarzowi niewielki zadatek w zlocie. Skinieniem dloni dal ksiaze znak stojacemu w bramie Harry'emu, ktory wezwal reszte do zajecia miejsc. Obejrzawszy przeznaczony dla niej pokoik, Ranjana rzucila ksieciu niewiele dobrego wrozace spojrzenie. Nicholas nie uwazal za stosowne podzielic sie z nia swymi podejrzeniami co do powodow, dla ktorych zolnierze Namiestnika pojawili sie w Przystani Shingazi. Dziewczyna oczekiwala, ze powioda ja prosto do palacu, i ogromnie ja rozwscieczyla koniecznosc pozostania z ludzmi Nicholasa. Powierzenie jej czujnemu nadzorowi Brisy bylo swietnym wyjsciem z sytuacji - ulicznica z Freeportu zagrozila zarozumialej pieknosci, ze jesli ta wywola jakas awanture, straci jezyk. Znalazlszy sie pod dachem, ksiaze obejrzal caly zajazd. Juz wczesniej uzgodnil z wlascicielem, ze beda mogli korzystac ze wspolnej izby i dziedzinca - Nicholas uznal, ze codzienne cwiczenia pomoga ludziom utrzymac karnosc i sprawnosc - oraz stajni, pustych obecnie z wyjatkiem jednego boksu, z ktorego jakis kudlaty osiolek spogladal na przybyszow z doskonala obojetnoscia. Tradycja bylo, ze kompania wynajmujaca gospode sama decydowala, czy szynk mial byc otwarty dla gosci z zewnatrz, czy nie. Byl to pierwszy temat dyskusji zespolu, ktory wybrano jako sztab, a w sklad ktorego weszli Marcus, Ghuda, Amos i Praji. Nicholas wykoncypowal historie o tym, ze przybywaja z bardzo odleglego miasta po przeciwnej stronie kontynentu, ktora Praji przyjal za dobra monete - ziemie pomiedzy miastami-panstwami nie mialy stalej przynaleznosci, czesto przechodzily z rak do rak i ludzie rzadko podrozowali dalej, niz kilkaset mil od miejsca, gdzie sie urodzili. Nawet doswiadczeni zolnierze do wynajecia, tacy jak Praji, najdalej bywali w Lanadzie, miescie Krola-Kaplana, ktory byl przyczyna wiekszosci niepokojow w tej czesci swiata, gdyz jednoczesnie zaangazowal sie w trojstronna wojne z Radza Maharty i Namiestnikiem Miasta nad Wezowa Rzeka. Nicholas zasiadl wiec we wspolnej izbie ze swoimi porucznikami, podczas gdy Harry zajal sie rozdzialem ludzi po komnatach i ulokowaniem wyposazenia. -Praji, jak sadzisz... - spytal ksiaze. - Lepiej bedzie wpuszczac miejscowych do szynku, czy go przed nimi zamknac? -Jezeli kazesz go zamknac, panie - odparl ostroznie Praji - to jako osoba niezbyt dobrze tu znana, wzbudzisz ciekawosc. Jesli zechcesz go otworzyc, to powinienes liczyc sie z tym, ze juz niedlugo zapelnia go dziwki, zlodzieje, kieszonkowcy, zebracy i mnostwo szpiegow, ktorzy beda pracowac dla rozmaitych klanow, gildii, stronnictw politycznych i innych kompanii. -A co ty o tym myslisz, Amos? Byly pirat wzruszyl ramionami. -Jako czlowiek bywaly w miejscach takich jak to, rzekne tylko, ze dwie sa drogi zdobywania informacji: mozna jej szukac albo pozwolic, by sama do nas przeciekla. -Dobrze wiec - kiwnal glowa Nicholas. - Oto, co zrobimy. Otworzmy szynk dla wszystkich, zapowiedzcie jednak ludziom, ze kazdy, kto sie upije i rozpusci za bardzo jezor, odpowie osobiscie przede mna. - Dolozyl staran, by zabrzmialo to groznie, sam jednak czul, ze zachowuje sie glupio. Ale nikt z siedzacych przy stole nie pozwolil sobie na usmiech. -Dlaczego inne kompanie mialyby u nas weszyc? - spytal, zwracajac sie do Prajia. -Chocby po to, by podebrac nam jakis kontrakt - odparl brzydal. - Jezeli masz w planie jakis niezly interes, moze potrafia ofiarowac lepsze warunki niz twoje, gdy dotra do przyszlego pracodawcy... moze byc i tak, ze oni sami maja na oku jakies przedsiewziecie, ktore dla nich jest za duze i szukaja wspolnikow. -Praji wbil wzrok w twarz Nicholasa. - Nie musisz mi mowic panie, czego tu szukacie. Wystarczy nam, ze bedziesz dobrze placil i nie wmieszasz nas w cos, za co mogliby nas powiesic, bo z takimi przedsiewzieciami nie chcemy miec nic wspolnego, ale jak na najemna kompanie jestescie troche za malo... otrzaskani. -Wskazal kciukiem na Ghude. - On zna ten fach, i wie, jak zabierac sie do rzeczy, reszta jednak - obejrzal sie przez ramie ku drzwiom, przez ktore para marynarzy Amosa wnosila jakis tobol - to ludzie innego pokroju. Sadzac z tego, jak podrywaja sie na nogi, kiedy otrzymuja rozkazy, i jak sa powsciagliwi... nigdy nie widzialem, by wszczeli jakas bojke, lub by kwestionowali polecenia... powiedzialbym, ze sa regularnymi zolnierzami. -Nie jestes glupcem - przyznal Nicholas. -Nigdy nie mowilem, ze nim jestem. Pozwalam ludziom myslec o mnie to, co chca. Zwykle obraca sie to na moja korzysc. - Kiwnawszy dlonia ku innym, szykujacym swoje kwatery, dodal: - Tamte chlopaki sa prawdopodobnie dobrymi zolnierzami, jako najemnicy jednak nie sa zbyt przekonujacy. O, Ghuda tak... ten jest najemnikiem z krwi i kosci. - Praji spojrzal Nicholasowi prosto w oczy. - Wsrod dowodcow mozna wyroznic trzy typy: pierwsi to skurczybyki, ktorzy osiagaja posluszenstwo podwladnych postrachem, sila i grozbami, drudzy maja autorytet, bo dzieki nim ich podwladni sie bogaca, za trzecimi ludzie ida, bo ci kapitanowie dbaja o nich i pod ich dowodztwem podwladni rzadko traca zycie. Nie za bardzo przekonujaco grasz waszmosc role pierwszego. Przykro mi, ale nie przerazilbys i starej babuni. Nie rozsiewasz wokol zlota i nie masz pierscieni na palcach, nikt wiec nie pomysli, ze potrafisz zdobyc bogactwo dla swoich ludzi... musisz wiec popracowac nad tym, by przekonac innych, ze nalezysz do tych ostatnich kapitanow. -Praji - rzekl Nicholas - cale zycie, prawda, ze krotkie, studiowalem taktyke i sztuke operacyjna oraz strategie, i prowadzilem juz ludzi w boj. - Nie uznal za konieczne dodac, ze owo doswiadczenie bylo calkiem swieze. Tubylec wstal. -Mowisz o dobrej walce. Kiedy zdecydujecie sie powiedziec mi, o co tu chodzi, powiem wam, czy ja i Vaja sie na to piszemy. Zanim to nastapi, pozwolcie, ze sie troche przespie. -Czy mozemy mu zaufac? - spytal ksiaze po wyjsciu brzydala. -Nie jest ci on czlowiekiem, od ktorego bylbym przyjal przysiege niezlomnej lojalnosci koronie - odpowiedzial Ghuda - ale bedzie walczyl za kazdego, z kim sie zwiaze slowem. Przeciwko kazdemu - dodal z szerokim usmiechem - kto trafil na jego liste. -Co dalej? - spytal Marcus. -Trzeba nam znalezc miejsce, do ktorego zabrano wiezniow. Przewiezienie na brzeg tak licznej ich grupy nie moglo zostac nie zauwazone. Ktos musial byc tego swiadkiem i musial widziec, gdzie ich umieszczono. Musimy tylko zachowac ostroznosc przy wypytywaniu. -Mysle - odezwal sie Amos - ze pomyszkuje troche wsrod dokow i na przystaniach. -Wez ze soba Marcusa i przy okazji poszukajcie statku, ktory mozna bedzie ukrasc. -Znow staniemy sie piratami? - usmiechnal sie admiral. -Jak tylko odkryjemy, gdzie trzymaja Margaret i pozostalych, wracamy do nazwy bukanierow - odparl Nicholas, rowniez sie usmiechajac. Gdy Amos i Marcus wyszli, ksiaze zwrocil sie do Ghudy: -Mozesz cos zrobic, by nasi ludzie bardziej zaczeli przypominac najemnikow? Ghuda wstal, do izby zas weszli Brisa i Harry. Kiedy zblizyli sie do stolu, stary wyga powiedzial: -Zbiore ich w grupki po dwu i trzech i pogadam z nimi tak, by mieli jako takie pojecie o zwyczajach i stylu zycia najemnikow, bo teraz w rzeczy samej nie wiedza, jak sie zachowywac. -Dziekuje - odparl ksiaze i Ghuda wyszedl. Tymczasem Harry i Brisa usiedli, po czym Ludlandczyk zapytal: -I co teraz? -No, przede wszystkim musze sie zastanowic, co poczac z Ranjana - odpowiedzial ksiaze. -Sprzedajmy ja komus - podsunela Brisa. Po szybkim spojrzeniu na jej usmiechnieta twarzyczke, Nicholas byl prawie pewien, ze dziewczyna zartuje. -Mozemy ja tu zatrzymac na jakis czas i sprawdzic, czynie przyda nam sie jakies dojscie do palacu - rzekl Harry. -Nie rozumiem - przyznal Nicholas. -Posluchaj - zaczal wyjasniac Harry. - Nielatwo mi sobie wyobrazic, ze statek taki jak tamten wplywa sobie do portu z setka wiezniow i nie jest w to zamieszany nikt z wladz. Moze i sam Namiestnik maczal w tym paluchy. - Wzruszyl ramionami. - A jezeli tak, to jakiz jest lepszy sposob na dotarcie do niego, niz przyprowadzenie mu jego - odbitej przez nas dzieki szczesliwemu trafowi - narzeczonej. -Alez on probowal sie jej pozbyc - wytknal mu Nicholas. -To bylo tam - Brisa kiwnela dlonia ku polnocy. - Tutaj nie moze kazac jej zarznac i zwalic winy na ktorys z klanow, prawda? Harry kiwnal glowa. -Palac jest teraz najbezpieczniejszym dla niej miejscem w miescie. - Pochylil sie do przodu. - Posluchaj, zatrzymajmy ja tu jeszcze przez kilka dni, a jesli sie okaze, ze nie bedzie nam potrzebna, by dostac sie do palacu, zawsze mozemy ja odeslac do jej ojczulka pierwsza karawana, ktora sie uda w gore rzeki. W razie czego, moze byc jednak nasza przepustka na wejscie do siedziby wroga. -Wyglada na to, ze los dziewczyny wcale was nie interesuje - wytknal im Nicholas. -Dziewczyny? - parsknela Brisa. - Ta dziwka ma skore twardsza niz stuletni zolw skorupe! Nie daj sie zwiesc tym jej wielkim oczom i wydetym usteczkom. Moze i wyglada na zepsuta pieszczotami dzieweczke, ale jest twarda jak stara podeszwa, co sam moglbys zobaczyc, gdybys tylko zdolal opanowac sie na tyle, zeby spojrzec troche wyzej niz na jej szyje. -Ejze! To juz przesada! - zachnal sie ksiaze. Brisa machnela dlonia i zignorowala sprzeciw mlodzienca. -Owszem, przyznam, ze jest piekna... ale wcale nie jest taka, jaka ci sie wydaje. -Nie da sie zaprzeczyc - poparl dziewczyne Harry. - Rozmawialem z nia kilka razy i musze przyznac, ze jest w niej jakas... twardosc... i chlod... Nicholas postanowil, ze zignoruje nieslychane oskarzenia Brisy. -Dobrze, dzis i tak nie podejme decyzji. Wy zajmijcie sie zbieraniem wiadomosci. Brisa, wiesz, jak weszyc na ulicach... nie moga sie za bardzo roznic od zaulkow Freeportu. Harry, ty tez sie rozejrzyj tu i tam. - Wyjal z sakwy kilka sztuk zlota i pchnal je przez stol ku obojgu rozmowcom. - Kupcie to, co uznacie za przydatne, i niech Anthony uzupelni swe zapasy ziol i lekow. - Rozejrzal sie dookola. - - A skoro sie o nim zgadalo, gdzie podzial sie on sam i Nakor? -Anthony'ego widzialem w jednym z pokojow w glebi, kiedy ogladal rane Vaja - odpowiedzial Harry. - A Nakor gdzies przepadl zaraz, jak tu weszlismy. Nicholas odprawil ich machnieciem dloni i pograzyl sie w rozmyslaniach. Wkrotce potem do komnaty wszedl Calis, usiadl i powiedzial: -Wygladasz na strapionego. Nicholas rozejrzal sie dookola, wstal i zaproponowal: -Chodz, przejdzmy sie troche. Wyszedlszy na zewnatrz, zapuscili sie w uliczke wiodaca ku bazarowi. Wmieszawszy sie w tlum, mineli jednodniowe stoiska i zaczeli wsluchiwac sie w okrzyki kramarzy oraz ogladac bizuterie, tkaniny, slodycze, garnki i wszelkie inne mozliwe do nabycia towary. Calis nie protestowal, kiedy Nicholas zaczal udawac, ze oglada bron podsuwana mu pod nos przez jakiegos jednonogiego przekupnia. Kiedy w chwile pozniej przeciskali sie obok wozka jakiegos handlarza nowalijek, ksiaze wyznal niespodziewanie: -Czuje sie tu troche... nie na miejscu. -Rozumiem - kiwnal glowa pol-elf. -Doprawdy? - zdziwil sie Nicholas. -Jestem troche starszy od twoich starszych braci - odpowiedzial jego towarzysz - ale wsrod moich ziomkow uznawany jestem zaledwie za dzieciaka. - Rozejrzal sie po bazarze. - Wszystko to jest mi troche obce. Wielokrotnie odwiedzalem Crydee, ale oprocz twego stryja, Martina, i Garreta oraz spotykanych przypadkowo mysliwych z Natalu, ktorzy niekiedy trafiali do Elvandaru, nigdy wczesniej nie rozmawialem z zadnym czlowiekiem. Owszem, dobrze wiem, jak to jest, kiedy ktos znajdzie sie wsrod obcych... - Usmiechnawszy sie niespodzianie, spojrzal na ksiecia i dodal: - Ale ty mowiles o czym innym, prawda? -Prawda - Nicholas potrzasnal glowa. - Sek w tym, ze czuje sie troche jak oszust, ktory udaje kapitana najemnej kompanii. -A nie powinienes - wzruszyl ramionami Calis. - Tak przynajmniej uwazam. Inni bez dyskusji uznali w tobie wodza i jak do tej pory nie dales im zadnych podstaw do rewizji oceny. Przerwal, bo mijali wlasnie woz wypelniony niewolnikami. Nicholas przyjrzal sie wszystkim uwaznie, liczac na to, ze rozpozna ktoregos z nich. Niewolnicy wbili wzrok w ziemie i milczeli, jakby uznali, ze o ich losach zawsze juz decydowac beda inni. Po dluzszej chwili, kiedy woz zniknal w tlumie, ksiaze odezwal sie do Calisa: -Dziekuje ci. Mysle, ze dopoki dobrze gram role, nie jest istotne, co czuje. -Wiesz - usmiechnal sie lekko pol-elf - ogromnie mi przypominasz swego stryja, Martina. On tez duzo sie nad wszystkim zastanawia. To zabawne, ale w wielu sprawach jestes don podobny znacznie bardziej niz jego syn, ktorym przecie jest Marcus. -Istotnie - usmiechnal sie Nicholas - to ironia losu. Po okrazeniu calego placu trafili do rejonu, gdzie skupil sie spory tlumek. Przecisnawszy sie pomiedzy ludzmi, znalezli sie na wprost platformy, wzniesionej nieco nad poziomem gruntu w polowie moze drogi pomiedzy centrum bazaru i sciana posiadlosci Namiestnika. Tlum zajmowal plac do odleglosci kilkunastu jardow od muru - i zostawial wolne miejsce, spojrzawszy w gore, Nicholas ujrzal, ze z muru zwisaja klatki, w ktorych tkwia ciala, szkielety, i jeden, slabo sie juz ruszajacy, czlowiek. Calis spojrzal i rzekl stlumionym glosem: -Lokalny zwyczaj. Smierc od slonca, glodu i pragnienia. -I wyrazny przekaz dla wszystkich: Nie sprawiaj nam klopotow - dodal Nicholas. Odwrocil sie i spojrzal ku stojacym na platformie. Obwolywacz darl sie wlasnie, zachwalajac zalety sprzedawanego niewolnika. Nicholas powiodl wzrokiem po twarzach wiezniow, spodziewajac sie zobaczyc kogos z Crydee, po kilku jednak minutach doszedl do wniosku, ze wszyscy nieszczesnicy byli mieszkancami miasta. Zainteresowanie tlumu wzbudzilo kilka mlodych dziewczat i jeden mezczyzna w srednim wieku, wygladajacy na szczegolnie mocnego chlopa. Reszta niewolnikow byla zbyt stara, lub zbyt mloda, by przyniesc nabywcy jakikolwiek pozytek. Nicholas na wszystko to patrzyl z niesmakiem. -Chodz, wracamy do gospody - rzekl w koncu. Przecisnawszy sie przez tlum, ruszyli w droge powrotna i mniej wiecej w jej polowie zobaczyli, ze tlum rozstepuje sie, dajac przejscie maszerujacemu oddzialowi. Na czele szedl maly dobosz, obok niego zas jakis rosly mezczyzna niosl zawieszony na wysokim drzewcu proporzec. Proporzec zwisal z poprzeczki przyczepionej do szczytu drzewca dwiema zloconymi linkami. Byl to dlugi kawal szarego plotna, na ktorym wyhaftowano czerwonego jastrzebia nurkujacego ku zdobyczy. Nicholas i Calis zeszli na bok i przepuscili obok siebie dwie przynajmniej setki zbrojnych. Kiedy przeszli, ksiaze zwrocil sie do stojacego obok mezczyzny: -Co to za jedni? -Czerwone Sokoly kapitana Hajia - zapytany spojrzal na ksiecia, jakby ten byl niespelna rozumu, i ruszyl swoja droga. -Wiesz - odezwal sie Nicholas do Calisa - Tuka chyba nie przesadzal, kiedy mowil o tym, ze musimy jakos sie przedstawic potencjalnym klientom. -Przedtem jednak - zauwazyl Calis - trzeba nam zdecydowac, jakie wiadomosci dotyczace naszej kompanii chcemy rozpowszechnic. -Masz racje. Wrociwszy do gospody, odkryli, ze wrocili juz Marcus i Amos. Nicholas usiadl przy nich, a Calis udal sie do swej komnatki. -Szybko sie uwineliscie - zauwazyl ksiaze, zwracajac sie do admirala. - Znalezliscie statek? Amos znizyl glos, tak by nie mogl ich uslyszec krzatajacy sie za szynkwasem Keeler: -Teraz, kiedy wiemy, ile czasu moze potrwac taka podroz, sadze, ze nada sie sporo statkow. Ale w tutejszym porcie sa dwa okrety z Krolestwa. -Co takiego? - zdumial sie Nicholas. -A jednym z nich jest "Drapiezca" - dodal Marcus. Nicholas stal na koncu pomostu i gapil sie na okret z ustami otwartymi ze zdumienia. -Zamknij gebe albo polkniesz jakas muche - poradzil mu Amos. -Jak to mozliwe? -Przyjrzyj sie uwaznie - poradzil niegdysiejszy pirat. - Nie jest zupelnie taki, jakim tu przyplynelismy, widac pewne roznice. Nigdy bym tez tak nie poluzowal takielunku... nawet na kotwicy. Nagly powiew wiatru i tracisz reje. Niektore z zagli nie sa takie, jak byc powinny. To kopia "Bielika", ktora ktos sprobowal przeksztalcic w "Drapiezce". - Wskazal dlonia na inny, nieco mniejszy statek. - To zas jest albo dokladna kopia "Albatrosa" albo on sam. -Myslalem, ze dwa lata temu przepadl w burzy u keshanskiego wybrzeza - rzekl Nicholas. -Ja tez tak myslalem, ale moze bylo inaczej. -Owszem, ale to nie wyjasnia nam glownego pytania - odparl Nicholas. -Co one tutaj robia? - rzekl Amos. Wszyscy trzej wrocili do oberzy, milczac jak zakleci. Znalazlszy sie w gospodzie, Nicholas zaczal rozpytywac ludzi, czy nie widzieli gdzies Nakora. Wszyscy odpowiedzieli przeczaco - maly frant przepadl gdzies wkrotce potem, jak zajeli oberze. W koncu ksiaze postanowil, ze wroci do komnaty, ktora zarezerwowal dla siebie, i odpoczywajac zastanowi sie nad obecnoscia dwu tajemniczych okretow w porcie. Kiedy mijal drzwi komnatki Ranjany, uslyszal wrzask, ktory kazal mu sie zatrzymac. Siegal dlonia ku drzwiom, kiedy te otworzyly sie od wewnatrz i przestraszona dziewczyna sluzebna dygnela nisko: -Racz, panie, wejsc. Wkroczywszy do pokoju, ujrzal trzy sploszone sluzebne stloczone w jednym rogu i Ranjane, ktora rzucala w nie przedmiotami ze stolu. -Nie zostane tu ani chwili dluzej! - wrzala niczym wcielenie bogini slusznego gniewu. -Pani... - odezwal sie mlody ksiaze. Zanim zdolal powiedziec nastepne slowo, musial wykonac unik przed lecacym nan trzyuncjowym grzebieniem ze szczerego zlota. Zrobiwszy krok do przodu, chwycil rozjuszona panne za nadgarstek, co okazalo sie taktycznym bledem, bo druga jej raczka wyciela go w ucho, az zadzwonilo. -Przestan natychmiast! - zagrzmial, chwytajac i te druga. Dziewczyna odpowiedziala podstepnym kopniakiem w lydke, odepchnal wiec ja dosc mocno, tak, ze usiadla z rozmachem na podlodze. -Dosc! - syknal, wymierzajac w nia palec. Ranjana znow jednak rzucila sie na niego i ponownie wyladowala na podlodze. Drugi raz rabnela jednak mocniej i otworzyla ze zdumienia oczy. -Osmielasz sie podniesc na mnie reke? -Porwe sie i na wiecej, jesli natychmiast sie nie dowiem, o co ta awantura! -Zadam, by odstawiono mnie do palacu! - warknela Ranjana. - Wezwalam jednego z twoich pacholkow i ten mial czelnosc kazac mi czekac, dopoki nie wrocisz! - Wstala z podlogi. -Masz go powiesic! A teraz zaprowadz mnie do palacu! -Z tym bedzie problem - mruknal ksiaze. -Problem! - wrzasnela dziewczyna. Zlozyla dlonie w szpony i rzucila sie na mlodzienca. Zdazyl ja zlapac za rece i wrzasnac jej prosto w twarz: - Przestan, psiakrew! - Dziewczyna szarpala sie dziko, najwidoczniej zdecydowana wydrapac mu oczy. W koncu odepchnal ja jeszcze mocniej niz przedtem, tak ze kiedy upadla tylem na podloge, pojechala na posladkach az pod sciane. Zanim zdazyla sie poruszyc, przyskoczyl do niej: -Nie waz mi sie wstac! - ostrzegl ja. - Siedz na tylku i sluchaj, albo kaze cie zwiazac! Zostala na ziemi, ale na jej twarzyczce malowal sie gniew. -Dlaczego nie odeslesz mnie do palacu? -Mialem nadzieje, ze uda mi sie ci tego oszczedzic - westchnal Nicholas - ale widac konieczne jest, bys wiedziala. Nie odsylam cie do palacu, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazuja, ze czlowiekiem, ktory kazal cie zabic, byl sam Namiestnik. -To bzdura! Mialam zostac jego zona podczas najblizszych Letnich Ostatkow! Nicholas przekonal sie, ze opuscila ja juz chec walki, i pochylil nad nia, podajac jej pomocna dlon. Dziewczyna odepchnela ja na bok i wstala sama. Obserwujacy, jak to uczynila - z wdziekiem, jakiego nie powstydzilaby sie zawodowa tancerka - ksiaze, musial przyznac, ze Brisa czesciowo przynajmniej miala racje. Ubrana wedle zyczenia - a zyczyla sobie odslonic niemal wszystko - Ranjana prezentowala z duma swe cialo, a bylo to cialo wyjatkowo zgrabne i urodziwe. Charakter miala jednak rownie paskudny, jak cialo piekne. -Lzesz! - syknela. - Chcesz mnie zatrzymac dla okupu! -Gdyby to bylo prawda - westchnal - zamknalbym cie tutaj po prostu na klucz, a za oknem postawilbym straznika. Jezeli zyskamy dowody na to, ze to Namiestnik stal za tym wszystkim, odeslemy cie do twego ojca. -Nie! - zachnela sie dziewczyna z prawdziwym przestrachem w oczach. -Nie? -Nie! Moj ojciec mnie zabije! -Dlaczego mialby to zrobic? -On ma trzydziesci dziewiec zon. Jestem najmlodsza corka siedemnastej. - Opuscila wzrok. - Jestem dla niego cos warta tylko wtedy, gdy uda mu sie mnie wydac za kogos, z kim zawrze dzieki temu przymierze. Jezeli wroce, wscieknie sie i kaze mnie sciac. Strace dla niego wszelka wartosc, bo nie bedzie mnie mogl wyslac komu innemu. Ofiarowanie komus odtraconej narzeczonej Namiestnika byloby powodem smiertelnej urazy. -Coz... moze Namiestnik nie mial niczego wspolnego z napascia na karawane i w takim wypadku odstawimy cie do palacu. Nicholas byl zbity z tropu, poniewaz dziewczyna po raz pierwszy zdradzila strach i slabosc. Nieoczekiwanie dla samego siebie odkryl, ze zywi dla niej cieplejsze uczucia. Poirytowany naglym atakiem tkliwosci warknal jeszcze: -Zrobie, co sie da! - i odwrociwszy sie w tyl, wyszedl z komnaty. Znalazlszy sie na korytarzu, nie potrafil przypomniec sobie, co tez zamierzal zrobic przed wejsciem do dziewczecych pomieszczen. Wrocil wiec do wspolnej izby, by poczekac na Harry'ego i Brise. Dwie godziny po zachodzie slonca szynk pelen byl ludzi Nicholasa i miejscowych. Ksiaze rozsiadl sie z przyjaciolmi przy stole niedaleko korytarza prowadzacego na tyly, gdzie znajdowaly sie sypialnie. Harry, Anthony i Brisa nie pojawili sie jeszcze, nikt tez nie mial pojecia, gdzie podzial sie Nakor. Nicholas poczul uklucia igielek niepokoju. Dwukrotnie juz jacys ludzie pytali go, czy w jego kompanii jest miejsce dla nowych rekrutow. Uchylajac sie od odpowiedzi, wyjasnil, ze wszystko bedzie zalezalo od nowego kontraktu, ktory mial nadzieje podpisac za kilka dni. Dostarczony przez Keelera posilek byl sycacy i cieply - choc niezbyt smaczny - wino jednak okazalo sie lepsze, niz nalezalo sie spodziewac, co wszystkim wielce odpowiadalo. Wszystko zreszta bylo duzo lepsze od podplomykow i fasoli, jakimi karmiono ich na lodziach na przemian z zimna, solona wieprzowina. Konczyli posilek, kiedy wrocili Harry, Anthony i Brisa. -Co was zatrzymalo? - spytal Nicholas, gdy maruderzy przysiedli sie do jego stolu. -To rozlegle miasto - usmiechnal sie Harry. -A ty, oczywiscie, musiales zobaczyc cale pierwszego dnia - spytal Amos z usmiechem. -Nie widzielismy i dziesiatej czesci - odpowiedzial Harry - ale znalezlismy kilka ciekawostek, a wlasciwie mowiac, znalezli je Anthony i Brisa. -Niedaleko przystani spotkalem czlowieka sprzedajacego magiczne amulety - potwierdzil Anthony. - Oczywiscie jest oszustem, a jego zabawki sa bezuzyteczne, podzielil sie jednak ze mna niektorymi plotkami o Namiestniku i jego Pierwszym Doradcy. - Nicholas musial pochylic sie ku przodowi, bo Anthony sciszyl glos. -Praji wcale nie zartowal, mowiac o zakazie uprawiania magii. Jedna z rzeczy, o ktorych opowiedzial mi ten przekupien, bylo to, ze na miasto rzucono czar pozwalajacy Dahakonowi poznac, ze ktos stosuje magie. No, tak przynajmniej mowia. Przekupien utrzymywal, ze osobliwa wlasnoscia jego talizmanow jest to, ze dzialaja bez budzenia czujnosci Dahakona. - Mlody mag potrzasnal glowa. - Ktos chce skorzystac? - Wyjal z kieszeni dziwacznie wygladajacy drobny przedmiot: figurke czlowieka z gigantycznym penisem. - Podobno sprawia, ze kobiety nie moga oprzec sie wlascicielowi talizmanu. - Brisa parsknela smiechem, zakrywajac usta dlonia, a Anthony stanal w pasach. -Anthony, och Anthony... musisz byc moim! - powiedziala z afektacja. Zart dziewczyny nie rozbawil Nicholasa. -Odloz to! - polecil. - Czy to znaczy, ze nie mozesz uzyc mocy, by odnalezc dziewczyny? -Dlaczego tylko dziewczyny? - zdziwil sie Harry. -Wiezniow - rzekl Anthony, ktorego rumieniec jeszcze sie poglebil. - Przedtem potrafilem odnalezc Margaret i Abigail. Nicholas zrozumial, ze mlody mag naciaga troche prawde ze wzgledu na fakt, iz Ludlandczyk interesuje sie Margaret. I doszedl do wniosku, ze teraz nie powinno to miec znaczenia. -Czegoscie sie jeszcze dowiedzieli? -Jest w tym miescie cos na ksztalt zlodziejskiej gildii - odezwala sie Brisa. - Jestescie z Krondoru i musieliscie slyszec o Szydercach. Nicholas kiwnal glowa bez slowa. -Tu jest cos podobnego... choc odnioslam wrazenie, ze tutejsze opryszki sa znacznie mniej skuteczne i wplywowe. -Dlaczego? - zdziwil sie ksiaze. -Nigdy wczesniej nie widzialam tylu zbrojnych w jednym miejscu, nawet we Freeporcie, a polowa z nich nalezy do tego lub owego klanu... albo do ludzi Namiestnika. -Ona ma racje, Nicky - wtracil sie Harry. - Wszedzie kreca sie zolnierze, kazdy ma przybocznych lub straz osobista. Jest tak, jak powiedzial Ghuda. To miasto to oboz wojenny. Nicholas rozwazyl w myslach to, co uslyszal. W Krondorze oczywiscie byla pewna ilosc strazy i najemnych zolnierzy, na zoldzie kupcow i niektorych wielmozow, wiekszosc jednak jego mieszkancow chodzila wszedzie bez broni - z wyjatkiem rzadkich wizyt w Dzielnicy Biedakow lub w dokach po nocy. Porzadek w miescie utrzymywala straz miejska i zolnierze ksiazecego garnizonu, ktorzy narzucali pewne reguly nawet Szydercom. Od ojca dowiedzial sie tez swego czasu, ze i to zlodziejskie stowarzyszenie wolalo porzadek, poniewaz zamieszki, a co gorsza ogloszenie w miescie stanu wojennego, powaznie szkodzily jego interesom. -Czego dowiedzieliscie sie na targu niewolnikow? - spytal. -Niczego wartego wzmianki - odpowiedzial Harry. - Rzecz zreszta byla dosc trudna. Jesli petasz sie tam po targowisku i nic nie kupujesz, zaczynasz wzbudzac podejrzenia. Jeszcze jedno. Mur za targowiskiem niewolnikow jest oznakowany ciagnaca sie w odleglosci dwunastu jardow od niego biala linia. Widziales to? -Calis i ja bylismy tam, ale nie zwrocilismy na to uwagi - przyznal ksiaze. -To linia smierci - rzekl Harry. Nicholas kiwnal glowa. Oznaczalo to, iz skryci na murach lucznicy zabija kazdego, kto przekroczy bialy pas. -Namiestnik nie zyczy sobie, by ktokolwiek uwalnial skazanych - powiedzial. -Albo nie lubi niespodziewanych gosci - podsunela Brisa inne wyjasnienie. -A ty bys lubil, gdybys rzadzil tym miastem rzezimieszkow? - spytal Amos. -No, ja przede wszystkim rzadzilbym inaczej - odpowiedzial Nicholas. -Nie jestes pierwszym, ktory chcialby przejac to stanowisko - parsknal smiechem admiral. - Spytaj kiedys ojca o uklad, jaki zawarl z Szydercami na poczatkach swego panowania. -Czy sadzisz, ze mozna by sie bylo jakos dogadac z miejscowymi zlodziejami? - spytal ksiaze, zwracajac sie do Brisy. -Owszem, ale to moze potrwac kilka dni - odpowiedziala. -Nie podoba mi sie wyglad tych mizerakow. Przypominaja mi zagonione psy. - Znizyla glos. - W tym szynku moze juz siedziec z pol tuzina szpiegow i informatorow. Nie jest to miasto, w ktorym mozna komukolwiek zaufac. -Coz - stwierdzil filozoficznie ksiaze. - Jedzmy zatem, pijmy, weselmy sie i... - nie dokonczyl starego powiedzenia. Margaret ocknela sie, czujac gwaltowne bicie swego serca. Cos kazalo jej odwrocic glowe ku sasiedniemu lozku. I zobaczyla w mroku nachylona ku sobie figure. Mrugajac powiekami, sprobowala lepiej ja zobaczyc. Usiadla raptownie i nagly ruch sploszyl nocnego goscia. Dziewczyna siegnela ku lampie, plonacej i w nocy, oslonietej tylko, by swiatlo nie razilo spiacych, i zsunela oslone. Na podlodze obok jej lozka siedzialo jedno z jaszczurowatych stworzen. Stwor przeslonil oczy przed silnym swiatlem i cofnal sie, wydajac ciche dzwieki. Margaret zamarla z przestrachu z otwartymi ustami. Bestia przemowila ludzkim glosem: -Nie. - Dziewczyne jednak przerazily nie slowa, ale glos - byl to jej wlasny, Margaret z Crydee, glos. Rozdzial 18 TAJEMNICE Ksiaze podniosl wzrok.Z glebi komnaty nadchodzil ku niemu Tuka, woznica, wiodacy ze soba jakiegos pulchnego na twarzy, otylego jegomoscia odzianego nieslychanie barwnie. Nieznajomy mial na sobie kaczencowej barwy koszule, czerwone spodnie opasane zielona, sukienna szarfa i szkarlatny, modny tu kapelusz z szerokim, podwinietym z jednej strony rondem. -Harry - spytal Ghuda. - Czy przypadkiem w nocy ktos nie swisnal ci przyodziewku? Ksiazecy giermek ziewnal okropnie, nieco oszolomiony wypiciem niezwyczajnej - jak dla niego - ilosci mocnego piwa. -Niewykluczone - steknal bolesnie. - Choc moje szaty byly w lepszym stylu. Ghuda i Amos zrezygnowali z komentarzy, przypatrujac sie dziwacznie dobranej parze przybyszow. -Encosi - rzekl Tuka. - Niechze mi bedzie wolno, z calym szacunkiem, przedstawic twojej swiatlosci czcigodnego Anwarda Nogosha Pate, tutejszego reprezentanta interesow mojego pana. Przybysz - nie proszony - rozsiadl sie na jedynym wolnym krzesle przy stole i wyszeptal: -Czy to prawda? -Co mianowicie? - spytal Harry. Nicholas zbyl machnieciem dloni pytanie Ludlandczyka i odpowiedzial Anwardowi: -Owszem, prawda. Mamy dziewczyne. Przybysz wydal policzki, swisnal przez zeby, a potem zaczal bebnic palcami po stole. -Znam Tuke od lat - rzekl wreszcie - i choc wiem, ze nie odznacza sie szczegolnie wielka prawdomownoscia... bez urazy, moj dobry Tuka, bez urazy... nie jest dosc bystry, by samemu wymyslic tak nieprawdopodobna historie o zdradzie i morderstwach. - Pochylajac sie ku ksieciu nad stolem, ponownie sciszyl glos: - Czego chcecie? Okupu? Nagrody? Nicholas zmarszczyl brwi. -A czego sie spodziewasz? - spytal. Faktor nadal bebnil palcami po stole. -Nie bardzo wiem. Jesli moj pan dal sie wciagnac, chocby i nieswiadomie, w spisek, majacy na celu wbicie klina miedzy stepowe klany - z ktorych wiele ma silne handlowe powiazania z waznymi domami kupieckimi w tym i w innych miastach - niewielu z tych plemiencow zechce w razie czego wspomniec, ze byl jedynie pionkiem w czyjejs grze. - Rozlozyl rece i wzruszyl ramionami: - I jesli mialbym rzec prawde, mojemu panu nie spodoba sie fakt, ze ktos wykorzystal go niczym nieswiadomego rzeczy osla, poniewaz mimo jego wspanialych zalet, nie jest pozbawiony... eee... odrobiny proznosci. Fakt ten zreszta tak czy owak nie pozostanie bez wplywu na jego dobre imie. -A przeciez - podsunal mu Nicholas - sa sprawy, dotyczace mnie i moich ludzi, ktore moga miec pewne w tej kwestii znaczenie. -Coz wiec waszmosc proponujesz? - spytal Anward. -Nie podejmujmy zadnych dzialan podczas kilku najblizszych dni - odpowiedzial ksiaze. - Podejrzewamy, ze jesli za tymi atakami kryje sie Namiestnik, to zycie dziewczyny w palacu niewiele bedzie warte, ale jesli jest ona nagroda w grze, ktorej nie pojmujemy, moze to byc dla niej najbezpieczniejsze miejsce na swiecie. Pozwol, panie, ze o cos cie zapytam: jak zareagowalby twoj pryncypal, gdyby ktos mu ja odeslal z powrotem? -Nie bylby zadowolony, ale jego niezadowolenie wiazaloby sie raczej z tym, ze nie wyszlo mu pewne przedsiewziecie. Jesli zas okazaloby sie, ze bylo ono i tak skazane na niepowodzenie z powodu zdrady, chcialby pewnie odnalezc winnego. -Czy ukaralby dziewczyne? -Coz... ma wiele corek, ale wszystkie je ceni. Nie, z pewnoscia nic by jej nie zrobil. Dlaczego wasc pytasz? -Po prostu po to, by sie upewnic, ze dobrze pojalem wszystkie aspekty rozgrywki - odparl Nicholas, wymyslajac napredce nieco naciagane tlumaczenie. -Co z cennymi darami, ktore wyslano razem z dziewczyna? -Wszystko odzyskalismy - odpowiedzial Nicholas. -Przysle po nie powoz ze zbrojnymi. Ksiaze podniosl dlon. -Jesli laska, wolalbym, bys panie zechcial sie z tym wstrzymac. Nie sadze, by ktos powiazal nasze przybycie z morderstwami w gorze rzeki, ale ostroznosci nigdy za wiele. Jesli ktos nas obserwuje, wolalbym nie rozglaszac wszem i wobec, ze odbilismy z rak opryszkow Ranjane i skarbczyk. Niechaj wszyscy sadza, ze nasze dziewczyny to zwykle dziewki ciagnace za wojskiem. - Anward spojrzal nan podejrzliwie, Nicholas zas wyjasnil: - Masz wasc moje slowo: gdy Ranjana stad odjedzie, wezmie ze soba cale zloto i kosztownosci, co do sztuki. Faktor wstal ze slowami: -Postaram sie zachowac ostroznosc, rozesle jednak ludzi, by rozpylali sie o wszystko, co jest zwiazane z tym napadem. Trzeba sie dowiedziec, kto sie za tym kryje. Zostaniecie tu przez kilka dni? -Przez kilka dni... tak. -Zycze waszmosci dobrego dnia - kupiec zgial sie w uklonie i odszedl. -Czemuz tak wzdychasz? - spytal Ghuda Tuke, widzac, ze maly czlowieczek nie poszedl za faktorem. Woznica wzruszyl filozoficznie ramionami. -Tak to juz jest, Sab. Wyrzucono mnie z pracy za to, ze nie potrafilem ochronic majatku, ale dobre i to, ze wrocilem z wiesciami o obecnosci Ranjany w miescie... gdyby bylo inaczej, zostalbym zabity... a przynajmniej dostalbym zdrowe baty. -Nielatwo tu chyba o prace - zauwazyl Marcus. -Nie moze byc inaczej - przyznal Amos - w przeciwnym razie robotnicy nie pozwalaliby sie tak traktowac. -Trudno znalezc robote - rzekl z westchnieniem Tuka. Wygladal teraz na czlowieka prawdziwie przygnebionego. - Zeby wyzyc, moze bede musial krasc. Nicholas nie mogl powstrzymac usmiechu na widok dramatycznej miny malca. -Nie masz chyba do tego smykalki. - Tuka ponuro kiwnal glowa. - Cos ci zaproponuje - ciagnal ksiaze. - Dobrze nam sie przysluzyles, zaproponuje ci wiec prace... przynajmniej na czas naszego pobytu w miescie. Z pewnoscia nie bedziesz musial glodowac. Twarz Tuki pojasniala, jakby rozswietlilo ja slonce: -Encosi potrzebuje woznicy? -Sam wiesz, ze nie - odpowiedzial ksiaze. - Widzisz jednak, ze potrzebny mi ktos, kto zna obyczaje tej krainy, bo nie znamy zamieszkujacych ja ludow. Ile placil ci pryncypal? -Miedzianego pastoli na tydzien, wyzywienie i zgoda na spanie pod wozem. Nicholas zmarszczyl czolo. -Nie bardzo wiem, jaka jest wartosc tutejszej waluty. - Wyciagnal z sakwy kilka monet, tych zabranych ze skarbczyka znalezionego w gospodzie Shingazi. - Ktory z nich to pastoli? Oczy malca omal nie wypadly z orbit. -Ten! - rzekl wskazujac na najmniejszy z miedziakow. -A inne? - spytal Nicholas. Jesli nawet Tuka uznal za dziwne, ze najemnicy nie znaja wartosci lokalnej monety, nie dal tego po sobie poznac. -To jest stolesti - rzekl, pokazujac wiekszego miedziaka. - Wart dziesiec pastoli. - Pokazal tez i inne: srebrny kathanri, o wartosci dwudziestu stolesti i zloty drakmasti albo w skrocie drak. Inne monety pochodzily z rozmaitych miast, Tuka zas objasnil, ze obca gotowka byla rowniez w obiegu, wiekszosc kupcow miala swe wagi i kamienie probiercze, nie istnialy tu zas kantory wymiany waluty. Na koniec wykladu Nicholas rzucil mu stolesti i rzekl: - Kup sobie cos do zjedzenia i czysty przyodziewek. Malec sklonil sie do samej niemal podlogi i ze slowami: -Encosi jest nad wyraz laskaw - opuscil pospiesznie izbe. -Myslalem - mruknal Marcus - ze biedacy w Krolestwie nie maja za wiele, ale tutaj... to mi dopiero bieda! -Woznicy placa mniej wiecej dziesiata czesc tego, co dostalby w Kesh - dodal Ghuda. -Handel nigdy nie lezal w kregu moich zainteresowan - odezwal sie ksiaze, zmarszczywszy czolo - ale cos mi sie wydaje, ze cale te wasnie i zamieszanie prowadzi do zmniejszenia zatrudnienia, co z kolei oznacza mniejsze zyski - wzruszyl ramionami - Spada tez wartosc pracy. Ghuda kiwnal glowa. -Dla nas to dobra nowina - wtracil sie niespodzianie Amos. -Co masz na mysli? - spytal ksiaze. -Lapowkami wskoramy znacznie wiecej, niz w takim chocby Kesh - rzekl wyga z usmiechem. - Skarbczyk Shingazi sprawil, ze jestesmy tu bardzo, ale to bardzo bogaci. -Dobrze, ale nie przybliza nas to ani o cal do wiezniow - ostudzil go Nicholas. -I to prawda - zgodzil sie niechetnie Amos. -Gdzie podziali sie Harry i Brisa? - spytal niespodzianie ksiaze. - Powinni juz byc z powrotem. - Poslal ich na bazar, by sprawdzili, czy Brisa nie zdola nawiazac kontaktu z miejscowymi zlodziejaszkami. - I gdzie u czorta jest Nakor? -Pokaze sie - Ghuda wzruszyl ramionami. - Zlego licho nie wezmie. Nakor wszedl do palacu. Przed kilkoma minutami, kiedy zastanawial sie wlasnie, jak dostac sie do srodka, spostrzegl grupe mnichow. Zwrociwszy uwage na ich stroje - zolte i pomaranczowe habity, obciete przy lokciach i na wysokosci kolan, z czarnymi przepaskami przeciagnietymi ukosnie przez barki - szybko podjal mala improwizacje. Przylaczyl sie do szyku za ostatnim braciszkiem, przelozywszy biesagi tak, by wygladaly na nieduze zawiniatko i natychmiast przeistoczywszy sie w jeszcze jednego mnicha z zakonu Agni, o ktorym wiedzial, ze byl miejscowym odpowiednikiem Prandura, boga ognia, smialo wkroczyl do palacu przez brame strzezona przez dwu Czerwonych Zabojcow. Katem oka lypnal na mijanego wlasnie draba i porownal go z wygladem murmandamusowego Czarnego Zabojcy z czasow Wojny Swiatow, ktorego opisal mu Amos. Jedyny w kompanii uczestnik tamtych wojen, ktory widywal Czarnych Zabojcow, opowiadal o nich Nicholasowi i innym po znalezieniu helmu jednego z nich w Przystani Shingazi. Stojacy u wejscia tkwili tam w absolutnym bezruchu, okryci od stop po glowe czerwona kolczuga. Twarze kryli pod helmami, ktore mialy jedynie dwie waskie szczeliny na oczy. Na szczycie kazdego helmu umieszczono misternie rzezbiona figurke smoka, ktorego opuszczone w dol skrzydla stanowily oslone policzkow i podbrodka. Oczy smoka wycieto z onyksow lub szafirow - Nakor nie byl pewien i nie mial ochoty sie im przygladac. Kazdy ze straznikow mial na sobie czerwony plaszcz wkladany przez glowe, z czarnym, wyhaftowanym na piersi kregiem, w ktorym zloty smok o czerwonym oku wyginal sie w ksztalcie litery S. Wejscie do palacu bylo dlugim korytarzem wybitym w czyms, co Nakor uznal za mur zewnetrzny. Kiedy znalezli sie pod otwartym niebem, okazalo sie, ze wyszli na zbudowany w dawnym stylu dziedziniec, przed ktorym wznosi sie wlasciwy palac. Potem podeszli kilkanascie krokow po rozleglych schodach ku wejsciu, gdzie dwie wielkie kolumny podtrzymywaly wysuniete drugie pietro. Pietro to wienczyly blanki z ukryciami dla lucznikow. Nakor zwrocil uwage na fakt, ze proba nasladowania dawnej architektury miala ukryc obronny charakter miejsca. W sumie ocenil, ze palac Namiestnika jest dosc paskudna budowla. Weszli do rozleglej sali, gdzie czekali juz inni. Wzdluz scian rozstawiono tu zolnierzy, ktorzy - podobnie jak strzegacy wejscia Czerwoni Zabojcy - odziani byli w plaszcze ozdobione jaszczurczymi emblematami. Na czele rozmaitych grup zakonnych stali Mnisi Ognia. Wokol braci i kaplanow krecili sie swobodniej bogato odziani mezczyzni, wygladajacy na kupcow lub czlonkow starszyzny cechowej, zmieszani z wojowniczo wygladajacymi wodzami najemnych kompanii. Nakor dostosowal krok do ostatniego w szeregu mnicha Agni i stanal obok niego z boku rozleglego dziedzinca. Akolici ustawili sie tak, ze sam Nakor zrownal sie z dwoma straznikami stojacymi przed ogromna kolumna z rzezbionego misternie marmuru. Isalanczyk lypnal okiem w lewo i prawo, potem cofnal sie o krok, stajac za straznikami. Usmiechnawszy sie przyjaznie do obserwujacego go pilnie kupca, kiwnal nan dlonia, ustepujac mu miejsca z lepszym widokiem. Kupiec wyszczerzyl sie radosnie i szybko zajal miejsce Nakora, ten zas dal nura w mrok za kolumna, skad mogl przygladac sie ceremonii niepostrzezenie. Tymczasem po przeciwleglej stronie komnaty ukazalo sie kilkunastu mezczyzn i kobiet, ktorzy wyszli zza wielkich kotar i przeszli ku dosc rozleglemu podium - ostatni szedl mezczyzna, co sie zowie. Byl to czlowiek majacy ponad szesc stop i szesc cali wzrostu, poteznie umiesniony, bez sladu tluszczu - w rzeczy samej mozna by go uznac za dosc zylastego. Mial pociagla twarz, ktora mozna by nawet nazwac przystojna, gdyby nie jakis - widoczny nawet z miejsca, w ktorym stal Nakor - rys okrucienstwa w oczach i kacikach ust. Byl to niewatpliwie Namiestnik. Mial na sobie prostego kroju purpurowa toge do kolan, co pozwalalo mu ukazac pyszne, potezne lydki. Zatrzymawszy sie posrodku podium, Namiestnik podniosl odziana w rekawice dlon i swisnal przerazliwie. Gdzies spod sklepienia odpowiedzial mu ptasi wrzask i z trzepotem skrzydel na urekawicznionej dloni osiadl mlody, zloty orzel. Nakor przyjrzal sie drapieznikowi - ptak byl dosc duzy, by ciazyc na rece nawet silnemu mezczyznie. Namiestnik jednak trzymal ulubienca z latwoscia. Zaraz po nim weszly dwie kobiety, odziane dosc prowokacyjnie. Jedna byla blondynka, ktora miala na twarzy jedwabny czarczaf, ozdobiony zlotem i rubinami. Reszte jej przyodziewku stanowila biala, na poly przejrzysta suknia zwisajaca jej z kibici i spieta w biodrach jedynie zlota szpila z rubinem. Wlosy zebrane z tylu i spiete zlota brosza rozpuscila luzno na ramiona. Miala jasna skore i chyba blekitne oczy - czego jednak maly frant nie mogl stwierdzic z powodu odleglosci. Wedle wszelkich miar, byla uderzajaco piekna - choc moze zbyt mloda, jak na gust Isalanczyka. Podszedlszy do Namiestnika, zatrzymala sie o krok z tylu. Druga dama byla rownie urodziwa, choc starsza. Miala czarne wlosy, choc skore rownie jasna, jak pierwsza. Nosila krotka, czerwona bluze, czesciowo rozchylona z przodu, tak ze ukazywala smukly brzuch i pelne piersi. Jej suknia byla skrojona podobnie, jak suknia jasnowlosej, tyle ze uszyto ja z czarnego jedwabiu. Nosila tez nie mniej od tamtej wyszukana bizuterie, choc jej klejnotami byly szafiry, a zapinke jej sukni wycieto z jednego szmaragdu. Zatrzymala sie obok odzianego w czern mezczyzny, ktory w tej samej chwili odrzucil w tyl kaptur, odslaniajac gladko wygolona twarz i czaszke. W jego nosie tkwil spory, zloty kolczyk. Jasnoskora brunetka ujela go poufale pod ramie. -Nastawcie ucha i posluchajcie, o swieci mezowie i niewiasty! - zagrzmial herold. - Nasz wspanialy Namiestnik zada waszej rady, bo trzeba wyprawic uczte! Bierze sobie za malzonke Ranjane z Kilbaru i podczas nastepnego Swieta Wiosny odprawi sie uroczystosci zaslubin! Wyraz twarzy jasnowlosej wskazywal wyraznie, ze nowina wcale nie jest dla niej radosna, powstrzymala sie jednak od komentarzy i spokojnie stala za Namiestnikiem. -Lady Vinella... - oglosil herold. Oczy wszystkich obecnych spoczely na ciemnowlosej. -Lord Dahakon prosi, byscie wszyscy poblogoslawili ten zwiazek i przygotowali uroczystosci, jakie uznacie za wlasciwe dla uczczenia takiej okazji. - Mezczyzna, ktorego Nakor wzial za Dahakona (bo nie mogl byc to nikt inny) stal milczaco i bez ruchu. Niezwykle to ciekawe i pouczajace - pomyslal Nakor. Wodz otworzyl usta, by przemowic, i maly Isalanczyk wsluchal sie uwaznie w jego slowa. Jednoczesnie zaczal przesuwac sie za rzedem kolumn podtrzymujacych galerie nad sala i przeszedl wzdluz nich do rogu. Tam skryl sie w jeszcze glebszym mroku i powoli, ostroznie ruszyl ku podwyzszeniu. Musial lepiej przyjrzec sie tym, ktorzy na nim stali. Do izby weszli Harry i Brisa. Przecisneli sie przez tlum, podeszli do ksiecia i Ludlandczyk ruchem dloni poprosil Nicholasa , by ten poszedl za nim do komnaty na tylach gospody. Mlody wodz skinieniem wezwal towarzyszy, by na chwile zajeli dlan stol, i poszedl za przyjacielem. Gdy weszli do komnaty ksiecia, Brisa odezwala sie konspiracyjnym szeptem: -Odkrylismy, dokad zabrano wiezniow. -Dokad? - spytal ksiaze rownie cicho. -Do tej posiadlosci, ktora widzielismy za rzeka. -Jestescie pewni? Harry usmiechnal sie szeroko: -Zajelo to Brisie pol dnia i caly wieczor, ale w koncu odnalezlismy jednego z Obdartusow. -Kogo, prosze? -Jednego z bractwa zlodziejaszkow - wyjasnila Brisa. - Tak ich tu nazywaja. Nie ma o czym zreszta gadac, ot, paru zebrakow i zlodziejow kieszonkowych. Wszyscy naprawde dobrzy zlodziejaszkowie pracowali samotnie i zostali wylapani przez ludzi Namiestnika i pozabijani. -Harry - poprosil Nicholas - sprowadz Calisa i Marcusa. Harry wyszedl, ksiaze zas zwrocil sie do Brisy: -Masz jeszcze cos ciekawego? Dziewczyna wzruszyla ramionami: -Nie znam sie za bardzo na miastach. Cale zycie spedzilam w Freeporcie, ktorego nie da sie porownac z tym tutaj, ale cos mi sie wydaje, ze jesli na calej Midkemii jest wieksza i bardziej obrzydliwie smierdzaca dziura, nie wykluczajac Durbinu, to ja o niej nie slyszalam. Zmarszczyla brwi, a ksiaze zapytal: -Co? -No... przypomnialo mi sie cos, co powiedzial jeden z zebrakow. Kiedy usilowalam odwolac sie do lepszej strony jego natury, przekonujac jednoczesnie, ze nie jestem czlonkiem Czarnej Rozy Namiestnika, on caly czas mnie przekonywal, ze kradl jedynie tam, gdzie to dozwolone. -Dozwolone? -Pozniej spytalam o to jednego ze zlodziejaszkow i powiedziano mi, ze istnieje pewien zestaw regul, dotyczacych tego, gdzie i kogo mozna okradac, i jesli go nie przestrzegasz, wczesniej czy pozniej wyladujesz w klatce. - Wzdrygnela sie. - Paskudny sposob zejscia z tego swiata. Dyndasz tam i marzniesz w nocy, smazysz sie w dzien... ani usiasc, ani sie wyprostowac... i widzisz wszystkich na placu, jak zajmuja sie swoimi sprawami, tak jakby to wszystko nie dzialo sie naprawde. -Mowisz tak, jakbys o tym sporo myslala - mruknal Nicholas. -Pokaz mi zlodzieja, ktory ci powie, ze nie zastanawial sie nigdy, co bedzie, jak go zlapia, a ja ci pokaze polglowka... - Skrzywila sie z niesmakiem. - Prawde mowiac, wszyscy jestesmy polglowkami. Zastanawiamy sie nad konsekwencjami schwytania, ale nikt z nas nie pomyslal, ze to jego moga zlapac. -Niezwykla to samokrytyka - usmiechnal sie lekko ksiaze. -Ostatnio sporo krecilam sie w towarzystwie Harry'ego - wzruszyla ramionami niegdysiejsza ulicznica z Freeportu. - On usiluje mnie reformowac. W tejze chwili otworzyly sie drzwi i do komnaty weszli Harry, Calis i Marcus. Nicholas przekazal kuzynowi i pol-elfowi to, o czym sie dowiedzial, a potem rzekl: -Zaczekajcie do nocy, a potem zobaczcie, czy zdolacie niepostrzezenie przedostac sie na druga strone rzeki. Nie wiem, jak blisko potraficie podejsc bez tego, zeby was zauwazono... -Bardzo blisko - rzekl Calis. -... ale sprobujcie sie dowiedziec, czy nie trzymaja tam naszych ludzi. -Jesli pojde sam - zaproponowal Calis - sprawie sie lepiej. Nicholas podniosl brew. Potem przypomnial sobie lowy w puszczy i spojrzal na Marcusa. -Pewnie mowi prawde - mruknal dziedzic Crydee. Spojrzal na Calisa, patrzacego nan z sardonicznym usmieszkiem. - Nie wymadrzaj sie... no, niech ci bedzie. Mowi prawde. -Idz z nim przynajmniej do polowy drogi - polecil mu Nicholas. - Chce, zeby ktos byl niedaleko w razie potrzeby, na przyklad, gdyby szybko musial sie wycofac. -Dziekuje za troske - usmiechnal sie Calis. - Mam nadzieje, ze nie bedzie takiej koniecznosci. Powinnismy juz isc - zwrocil sie do Marcusa - i szybko przedostac sie do tamtej wypalonej farmy. Rozpoczne z tego miejsca. Kiedy wyszli, Nicholas, odwrociwszy sie ku stojacym nie opodal drzwi Harry'emu i Brisie, zobaczyl, ze Ludlandczyk poufalym gestem obejmuje kibic dziewczyny. -He? - spytal ksiaze podnoszac brew. -Co, he? - zdziwil sie Harry. Potem zdal sobie sprawe z tego, gdzie trzyma lape. - Oj, przepraszam! - zachnal sie i cofnal ramie. -Mosci ksiaze - odezwala sie Brisa z drwiacym usmiechem. - Nie masz sie czym ekscytowac. Postanowilam poswiecic nieco swego dziewiczego wstydu na rzecz edukacji Harry'ego. Wyszla z komnaty, zamykajac drzwi za soba i zostawiajac Harry'ego czerwonego niczym burak, i Nicholasa, ktory przygladal sie przyjacielowi nie bez zdziwienia. -Zdumiewasz mnie - rzekl wreszcie ksiaze. Rumieniec Harry'ego jeszcze sie poglebil, choc przed chwila wydawalo sie, iz rzecz jest niemozliwa. -Eee... no wiesz... ostatnio sporo przebywalismy razem, a ona jest naprawde ladna. Jesli zapomnisz o tych jej lachmanach i brudzie... -Nie musisz sie tlumaczyc - ksiaze podniosl obie rece i spojrzal na drzwi, jakby byly przezroczyste. - Wiesz, ostatnio stwierdzam, ze coraz trudniej mi sobie przypomniec, jak wygladala Abigail - potrzasnal glowa. - Zabawne, prawda? -Wcale nie - Harry wzruszyl ramionami. - Nie widzielismy dziewczat od miesiecy, a... - znow wykonal ten sam gest. -A Brisa w twoim lozku jest bardziej realna, niz Margaret w twoich snach? - podsunal mu Nicholas. -Cos w tym rodzaju - zgodzil sie niechetnie Harry. Wygladalo na to, ze ta rozmowa zaczyna go irytowac. - Nie, to troche nie tak. Ona jest przyzwoita dziewczyna, Nicky. Gdybysmy, ty albo ja, musieli przejsc w dziecinstwie choc polowe tego, co ona, gdyby zycie potraktowalo nas choc po czesci tak surowo jak ja, nie bylibysmy ani w polowie tyle warci, co ona. I wiem, ze potrafie ja sklonic do porzucenia zlodziejstwa. - Nicholas znow podniosl rece. - Zreszta - dodal Harry - Margaret ma Anthony'ego, ktory kochaja prawdziwie i gleboko. -Dotarlo to juz do ciebie? -Trwalo to troche - usmiechnal sie Harry - w koncu jednak zrozumialem, ze to na jednej z dziewczyn koncentrowal uwage, kiedy rzucal swoje zaklecie. A potem przypomnialem sobie, ze przy Abigail czul sie swobodnie, a przy Margaret tylko wykrecal sobie palce i milczal jak zaklety. -Gdzie on sie podzial? -Poszedl szukac Nakora. -A gdzie jest Nakor? - rzucil oskarzycielsko Nicholas. - Przepadl juz dwa dni temu. Na to pytanie Harry nie mial odpowiedzi. -Zeby juz przestaly! - rzucila z pasja Abigail. -Wiem - kiwnela glowa Margaret. - To bardzo irytujace. Dwa stwory siedzialy nie opodal i nasladowaly ruchy dziewczat, gdy te jadly kolacje. Margaret ciela mieso nozem, stwor zas robil to samo na wyimaginowanym talerzu. Podczas dnia oba stwory trzymaly sie z daleka i nigdy nie podchodzily blizej, niz na odleglosc ramienia. Nieustannie jednak obserwowaly dziewczeta, teraz zas zaczely wykonywac te same, co one, gesty. Margaret odsunela oprozniony talerz. -Nie mam pojecia, dlaczego tyle pozeram, w koncu tkwimy tu prawie bez ruchu. Ale wyglada na to, ze wcale nie tyje. -Wiem - odpowiedziala Abigail - Ja wcale nie mam ochoty najedzenie, ale nie chce byc karmiona na sile - Przezula kes, przelknela go i dodala: - A widzialas, by one cos jadly? -Nie - odpowiedziala Margaret. - Moze karmia je, gdy spimy? -A ja nie widzialam, zeby one... no wiesz... - rzekla Abigail. Margaret usmiechnela sie krzywo. -Zaznacz kreske na nocniku. -I wiesz... - zamyslila sie Abby, nie zwracajac uwagi na lagodna kpine przyjaciolki - one chyba w ogole nie spia. Margaret przypomniala sobie moment, kiedy obudzila sie w nocy i ujrzala jedno ze stworzen nad swoim lozkiem. -Masz chyba racje. Wstala i odwrocila sie ku stworzeniu, ktore - jak sie tego spodziewala - zrobilo to samo co ona. W tejze chwili Abigail zachnela sie ze zdumieniem. Margaret ujrzala, ze cialo stwora lekko sie zmienilo. Istota byla teraz nieco wyzsza - tak jak ona - i miala zaokraglone biodra oraz zwezona kibic. -Co tu sie dzieje? - wyszeptala ksiezniczka. Nicholas podniosl wzrok w sama pore, by ujrzec, jak drzwi do wspolnej izby otwieraja sie z loskotem, i zanim ktorykolwiek z jego ludzi zdazyl zareagowac, wpadlo przez nie trzech zbrojnych, za ktorymi do szynku wtargnelo kilku ludzi z gotowymi do strzalu lukami. Na koncu ukazal sie siwowlosy mezczyzna o wladczym wygladzie, ktory bystro rozejrzal sie po komnacie. -Kto tu dowodzi? - spytal spokojnie. -Ja - odpowiedzial Nicholas, podnoszac sie zza stolu. -Opowiem o twej zuchwalosci, chlopczyku, waszemu kapitanowi... - odparl przybysz, podchodzac do ksiecia i patrzac nan z gory - ale nie sprawiasz mu zaszczytu, ukrywajac go przede mna. -Cofnij sie, dziadziu - odparl Nicholas - az przyjemnoscia ci pokaze, ze w rzeczy samej to ja dowodze ta kompania. -Dziadziu? - zagrzmial siwowlosy. - Ty smarkaczu! W tejze chwili Nicholas przylozyl mu do krtani ostrze miecza, a zrobil to tak szybko, iz zaden z lucznikow nie zdazyl chocby poruszyc powieka. -Jesli uwazasz, ze ktorys z twoich ludzi zdazy mnie zabic, zanim przewietrze ci gardlo, to prosze, nie krepuj sie... daj rozkaz... Siwowlosy podniosl dlon, dajac znak lucznikom, by nie strzelali. -Jezeli wasc jestes kapitanem tej kompanii, tedy mamy pewne sprawy do omowienia. Byc moze za kilka sekund obaj bedziemy trupami, nie probuj wiec lgac. Nie jest dobrze, gdy czlowiek wkracza do krolestwa Lady Kal z klamstwem na ustach. Podczas tego wszystkiego ludzie Nicholasa nieznacznie rozstawiali sie po katach i gotowali do walki. -Niech nikt nie zrobi zadnego glupstwa! - zagrzmial Amos. - Inaczej polowa z tu obecnych legnie martwym bykiem, zanim ktokolwiek sie zorientuje w czym rzecz! Siwowlosy zrobil zeza w strone Amosa. -Pewien jestes, ze to nie on jest kapitanem? - spytal ksiecia. -Owszem, jest kapitanem... mojego statku. -Statku? - spytal stary. - Macie statek? Nicholas zignorowal to pytanie. -Moze bys tak zechcial, panie, powiedziec mi, jakim prawem tu wpadasz na czele swoich ludzi, grozisz wszystkim bronia i zadasz widzenia sie ze mna? Stary czlowiek powoli podniosl dlon w rekawicy, ujal ostrze miecza Nicholasa i delikatnie usunal je na bok. -Przyszedlem zobaczyc, czy sa tu ludzie, ktorzy zabili moich synow. Nicholas spojrzal uwaznie na nieznajomego. Stal przed nim wysoki jegomosc, nie ustepujacy wzrostem jego stryjowi, Martinowi, i rownie jak tamten szeroki w barach. Przybysz mial wlosy zwiazane z tylu i puszczone luzno na kark, jak to ostatnio bylo modne wsrod wojownikow. Blizny na twarzy i ramionach swiadczyly, ze ten sposob wiazania czupryny nie byl li tylko proznoscia starego czlowieka. Mial tez miecz zwisajacy z biodra, stary, lecz dobrze utrzymany. -Dziadku, nie pozbawilem zywota az tylu, izbym ich nie pamietal. Kim byli ludzie, ktorzy zabili twoich synow, i dlaczego sadzisz, ze to ja jestem czlowiekiem, ktory odpowiada za ich smierc? -Jestem Vaslaw Nacojen, wodz Klanu Lwa - odparl stary czlowiek. - Moimi synami byli Pytur i Anatol, a mysle, ze wiedziales o ich smierci, poniewaz jeden z moich ludzi widzial, jak wjezdzaliscie do miasta, i byla z wami ta dziewczyna z Kilbaru. Nicholas spojrzal na Amosa, Ghude i schowal miecz. -To nie miejsce na takie rozmowy - powiedzial, wskazujac nieznacznym ruchem glowy na siedzacych przy stolach klientow, ktorzy nie nalezeli do jego ludzi i nie przyszli z Vaslawem. -Mozemy porozmawiac na zewnatrz - przyznal stary czlowiek. Skinieniem dloni Nicholas wezwal Amosa i Ghude, by poszli za nim. Obaj wstali, a kiedy wszyscy zblizyli sie do drzwi, ksiaze zwrocil sie do krewkiego starca: -Czy nie zechcialbys, panie, zadbac o to, by nikt za nami nie poszedl? Vaslaw polecil swoim lucznikom, by uwazali na drzwi i wyszedl na zewnatrz. Na dziedzincu czekalo kilkunastu jezdzcow oraz przynajmniej drugie tyle pieszych knechtow. -Wyglada na to, panie, ze bardzo ci zalezy na odpowiedzi, i przygotowales sie na kazda ewentualnosc - rzekl Nicholas. Stary czlowiek chrzaknal gniewnie, wydmuchujac klab pary. Kiwnawszy dlonia, poprosil ksiecia i jego towarzyszy, by weszli w krag kompanii zbrojnych. -Nie uslyszy nas nikt, kto nie jest mojej krwi - wyjasnil - Czy wiecie cos o losie moich synow? -Jezeli brali udzial w tej idiotycznej napasci na karawane niedaleko gospody Shingazi, to owszem... wiemy - odpowiedzial Nicholas. -Zyja? -Jesli byli wsrod napastnikow, to nie, nie zyja. -To wyscie ich zabili? ' Nicholas dosc ostroznie sformulowal odpowiedz. -Nie... nie sadze. Zabilismy kilku plemiencow, ktorzy porwali wozy, ale tamci nosili jedynie talizmany Wilka i Niedzwiedzia. - Celowo pominal Weze. - Pozostali byli zwyklymi najemnikami, ktorzy nawet nie pomysleli o tym, by wystawic straze. - I powiedzial Vaslawowi o wszystkim - poczawszy od znalezienia spalonych wozow i Tuki, a konczac na natknieciu sie na zwloki plemiencow i najemnikow. -Tak po prostu znalezliscie sie tam przypadkiem? - spytal stary czlowiek. -Tak po prostu znalezlismy sie tam przypadkiem... - rzeki z przekasem. Vaslaw nie wygladal na przekonanego. -Dlaczego mialbym ci wierzyc? -A dlaczego nie? - spytal Nicholas. - Jakiz mielibysmy powod do napasci? -Zloto - szybko odpowiedzial stary. Nicholas westchnal z rezygnacja. Zdal sobie sprawe z faktu, ze jako syn Ksiecia Krondoru zapomnial o tym, iz chciwosc bywa rownie silnym motorem dzialan ludzkich, jak inne namietnosci. -Powiedzmy, ze zloto jest dosc daleko na liscie moich priorytetow. Mam inne zmartwienia na glowie - oznajmil krewkiemu staruchowi. -Slyszales, przyjacielu - wtracil sie Amos - jak mowil, iz bylem kapitanem na jego statku? Ojciec tego mlodzika jest wlascicielem calej floty. -Kim jest twoj ojciec? - spytal Vaslaw. -Wladca odleglego miasta - odparl za ksiecia Ghuda. - Ten ci tu zuch jest jego trzecim synem. Stary czlowiek kiwnal glowa. -A ty udowadniasz, cos wart w boju. Rozumiem to lepiej, niz myslisz. -Mniej wiecej - odpowiedzial Nicholas. - Dla ciebie jednak o wiele bardziej wazna sprawa jest odpowiedz na pytanie, kto moglby skorzystac na smierci twoich synow? -Nikt - odparl stary. - To jest najdziwniejsze ze wszystkiego. Napasc byla idiotyczna proba rozezlenia Namiestnika, ktora podjeli moi synowie i kilku zapalencow z innych klanow. Zabicie tych durniow nie przynioslo korzysci nikomu, nawet Namiestnikowi, a ktokolwiek tego dokonal, osiagnal jedynie tyle, ze zwiekszyl nieufnosc pomiedzy Namiestnikiem i klanami, i ogolnie zmniejszyl wsrod plemiencow zaufanie do miastowych, ktore i tak zreszta nie bylo nigdy za wielkie. -Coz... - odpowiedzial Nicholas - jest w tym wszystkim sporo niejasnosci. A co bys rzekl, gdybym ci powiedzial, ze napastnicy zostawili na miejscu dosc zlota, by wykupic za nie miasto? I co bys rzekl, gdybym dodal, ze te draby zostawily na miejscu i helm... taki, jakie nosza Czerwoni Zabojcy? -To byc nie moze! - zachnal sie stary. -Dlaczegoz to? -Bo Czerwoni Zabojcy nigdy nie opuszczaja miasta bez Namiestnika. Sa jego najbardziej zaufanymi przybocznymi. Nicholas starannie przemyslal nastepna wypowiedz. W starym czlowieku byly pewna szczerosc i prostota, ktore swiadczyly, ze zyje on wedle kodeksu prostszych i bardziej uczciwych czasow, kiedy to ludzie byli jak Jeshandi: pasac bydlo na stepie, jezdzili wszedy beztrosko w morzu traw i rozstawiali swe jurty, gdzie im sie podobalo. Czlonkowie klanow moze i mieszkali od pokolen w miescie, zachowali jednak tradycje swych przodkow. Byli wladcami i wojownikami, ktorzy nadal przykladali wielka wartosc do raz danego slowa. -A jesli ci powiem, ze na miejscu pojawil sie kolejny oddzial jezdzcow, ktorzy mieli zabic wszystkich, ktorzy przezyli, nie wylaczajac Ranjany, i byli to ludzie z osobistej strazy Jego Swiatlosci? -Jaki wasc masz na to dowod? -Zabilem czlowieka zwanego Dubas Nebu. -Znam to bydle. Kapitan drugiej kompanii. Dlaczegos go zabil? Nicholas objasnil szczegolowo, jaka sytuacje zastali w gospodzie Shingazi, zatrzymujac dla siebie jedynie historie wezowego talizmanu. Kiedy skonczyl, stary czlowiek powiedzial: -Dales mi temat do rozmyslan, nad ktorym bede musial poglowic sie z innymi wodzami klanu. Ktos usiluje nastawic jednych przeciwko drugim... i wszystkich przeciwko Namiestnikowi. -A kto odnioslby korzysci z chaosu? - spytal Nicholas. -To tez musze omowic podczas narady z innymi przywodcami klanu. Owszem, istnieje rywalizacja w ramach rozmaitych rodow w klanie i istnieja stare, tradycyjne urazy pomiedzy niektorymi klanami, ale taka zawierucha moglaby zepsuc nasze stosunki z Namiestnikiem i trzeba by kilkunastu lat, by to odrobic! -Zawarliscie sojusz z Namiestnikiem? - spytal Nicholas. -Owszem - odparl stary. - Czekajze... nie moge opowiedziec ci calej historii, stojac tu na chlodzie. Przyjdz jutro wieczorem do mojego domu w Dzielnicy Zachodniej i zjedz ze mna kolacje. Jesli sie obawiasz o swe bezpieczenstwo, wez ze soba tylu ludzi, ilu zechcesz. Podczas kolacji opowiem ci wiecej. Kiwnal dlonia i podprowadzono mu konia. Mimo wieku z gracja wskoczyl na siodlo, podczas gdy jeden z piechurow otworzyl brame, inny zas wezwal do odwrotu lucznikow z izby. -Przysle ci jutro przewodnika. Do zobaczenia wiec - rzekl Vaslaw, opuszczajac dziedziniec na czele swych ludzi. Amos, Ghuda i Nicholas przez chwile patrzyli w slad za jezdzcami Lwa, a potem wrocili do izby. Kiedy usiedli za stolem, Harry nie wytrzymal: -Co to bylo, u licha? -Zaproszenie na kolacje - odparl ksiaze, a Ghuda i Amos parskneli smiechem. Calis skinieniem dloni zatrzymal Marcusa, kazac mu czekac. Od godziny juz czaili sie w wypalonej farmie i obaj milczeli zawziecie, zachowujac cisze na wypadek, gdyby krecily sie tu jakies patrole. Przedostanie sie przez rzeke okazalo sie trudniejsze, niz mysleli, bo na moscie stala druzyna strazy. W koncu obaj przekradli sie do przystani, skad zabrali mala lodeczke. Przeplynawszy rzeke o wioslach, ukryli lodz w krzakach. Calis pokazal Marcusowi dwa palce, ten zas kiwnal glowa na znak, ze rozumie. Jesli pol-elf nie wroci za dwie godziny, Marcus moze zalozyc, ze zostal schwytany, albo, ze cos go zatrzymalo. Wtedy powinien o tym doniesc Nicholasowi. Pol-elf ruszyl lekkim i pozornie wolnym truchtem wzdluz drogi, ktora biegla obok farmy i konczyla sie w niewielkim zagajniku. Szybko przebiegl pomiedzy pniami, ufajac, ze w razie potrzeby zdola sie skryc. Z lasami byl obyty. Jego elfi wzrok dobrze sobie radzil z mrokiem, dostrzegal galezie i krzewy, w ktorych z pewnoscia bylby utknal czlowiek. Calis niemal nie potrzebowal swiatla, by widziec. Bezradny stawal sie tylko w absolutnym mroku. Zatrzymal sie, dotarlszy na skraj lasu. Zaczal nasluchiwac, bacznie nadstawiajac ucha. W poblizu krecily sie jakies zwierzaki - kroliki lub wiewiorki. Wyslal przed siebie mysli o spokoju i szelesty ustaly. Calis byl jedyny w swoim rodzaju wsrod wszystkich istot zyjacych na Midkemii. Jego matka byla elfem, ojciec jednak urodzil sie jako czlowiek, ktory odziedziczyl wiele z mocy legendarnych Valheru, nazywanych przez ludzi Wladcami Smokow. To dzieki ojcowskiej magii przyszedl Calis na swiat i ojcu zawdzieczal umiejetnosci, ktorych nie mozna bylo nazwac inaczej, jak tylko magicznymi. Usmiechnal sie lekko w ciemnosciach, rozmyslajac, co tez powiedzialby na to Nakor. Na "Drapiezcy" podsluchal rozmowe Nakora z Anthonym. Maly frant zapewnial, ze nie masz zadnej magii i caly Wszechswiat sklada sie z jednorodnego budulca. Calis wiedzial, ze Isalanczyk blizszy byl prawdy, niz sie domyslal. Pomyslal tez, iz moze nie od rzeczy byloby zabrac malca do Elvandaru, zeby poznal sie z Tkaczami Zaklec. Oczywiscie, jesli w ogole z tej przygody uda im sie wyniesc cale karki i wrocic. Przemykal wsrod drzew tak niepostrzezenie, ze ktos obserwujacy pilnie granice posiadlosci zauwazylby moze migniecie cienia w smudze ksiezycowej poswiaty. Pol-elf poruszal sie nienaturalnie cicho nawet jak na kogos, kto znajomosc lesnego kunsztu mial we krwi. Kiedy wreszcie zatrzymal sie za solidnym, rosnacym tuz przy murze debem, jego oddech byl wciaz rowny i miarowy - szybki bieg wsrod drzew zostawil jedynie na jego czole cieniutka warstewke potu. Zbadawszy sciane, przyczail sie i czekal. Na szczycie muru nie zauwazyl zadnego poruszenia. Wreszcie zanurkowal pod nisko zwisajaca galezia i przemknal pod sciane. Byl to pieciojardowy mur i niewiele znalazloby sie na nim miejsca, w ktore moglby wczepic pazury ceniacy swe zdolnosci wspinaczki kocur. Calis przelozyl luk przez plecy, po czym zrobil gleboki przysiad. I nagle wyprostowal sie jak sprezyna, odbijajac sie poteznie od ziemi, wzlatujac do szczytu sciany i chwytajac ja dlonmi. Podciagnal sie w milczeniu i zerknal ponad murem. Parapet byl pusty. Podciagnal sie wiec jeszcze wyzej i przeslizgnal nad krawedzia, a potem przykucnal na blankach w cieniu wysokiego po piers wystepu, tak by nie spostrzezono go na tle nieba. Spojrzawszy w dol, zrozumial, dlaczego nie bylo zadnych straznikow na murze. Posiadlosc okazala sie bardzo rozlegla, pomiedzy sciana zewnetrzna a budynkiem, lezacym pol mili w glebi, rozciagal sie ogrod poprzecinany sciezkami. Budynek zas mial jeszcze jeden, wlasny mur ochronny. W naturze Calisa nie lezalo przeklinanie nie sprzyjajacych mu okolicznosci lub bogow. Przeszukiwanie terenu zajmie mu wiele nocy - chyba, ze bedzie mial szczescie. Wiedzial takze, ze do powrotu zostala mu zaledwie godzina. Nie przejmowalby sie koniecznoscia przeplyniecia rzeki - silny nurt wody nie zatrzymalby go skuteczniej od wysokiej sciany, ktora niedawno pokonal bez trudu - troszczyl sie jednak o bezpieczenstwo Marcusa. Wedle miar elfow byli rownolatkami i syn Diuka Crydee byl jedynym jego przyjacielem. Podobnie jak Martin, Marcus zaakceptowal pol-elfa bez zadnych warunkow, podczas gdy wielu jego druhow w Elvandarze pod pewnymi wzgledami zachowywalo rezerwe. Calis nie czul do nich zalu i wcale go to nie smucilo - takie byly elfie obyczaje i basta. Jego ojciec rowniez nie mial zbyt wielu przyjaciol, ale posiadl milosc malzonki i szacunek innych, jako wodz, ktory sprawdzil sie w niejednym boju. Calis wiedzial, ze los kiedys kaze mu opuscic Elvandar, co bylo jednym z powodow, dla ktorych zdecydowal sie towarzyszyc w tej podrozy Marcusowi. Przyjrzawszy sie ogrodowi z gory, zapamietal meandry sciezki, ktora wijac sie kreto, zmierzala ku glownemu budynkowi. Zeskoczywszy z muru, wyladowal bezszelestnie w trawie i zaczal nasluchiwac. Margaret obudzila sie nagle i usiadla, przebijajac sie nie bez trudu przez spowijajaca jej mysli mgle dezorientacji. Czula osobliwe lomotanie w skroniach i dziwna suchosc w ustach. Podobne samopoczucie miala, kiedy po raz pierwszy pozwolono jej skosztowac wina przy ojcowskim stole - teraz jednak nie pila do posilku zadnych trunkow. Byl szary przedswit. Dziewczyna zmusila sie, by usiasc. Zaczerpnawszy tchu w pluca, poczula obecnosc dziwnej, korzennej woni w powietrzu... nie niemilej czy odrazajacej, ale obcej. W niklym swietle zobaczyla spiaca na lozku obok Abigail, ktorej piers podnosila sie i opadala miarowo pod kocem. Twarz przyjaciolki wykrzywial grymas, jakby snila jakis koszmarny sen. I nagle sobie przypomniala: ja tez obudzil zly sen. Snilo jej sie, ze uniemozliwiajac jej jakikolwiek ruch, trzymaja ja jakies stwory, ale nie umiala sobie przypomniec, jak wygladaly. I nagle katem oka zobaczyla jakis ruch - to drgnelo jedno z owych dwu natretnych stworzen. Poruszylo dlonia, przesuwajac ja wzdluz skroni, i Margaret poczula nikle zdziwienie, jakby ow bol glowy tlumil zdolnosc odczuwania silnych emocji. Stworzenie zachowywalo sie tak, jakby czesalo wlosy. Wstala z lozka, zmuszajac slabe, nieporadne nogi do posluszenstwa. Nie bez sporego wysilku przeszla w drugi rog komnaty, gdzie pochyliwszy ku sobie glowy, jakby plotkujac szeptem, siedzialy oba stwory. Poczula drgnienie niepokoju. Stwory znow wygladaly inaczej. Do pokoju zaczely wlasnie saczyc sie pierwsze promyki swiatla i w ich blasku dziewczyna zobaczyla, ze skora tajemniczych stworzen wygladzila sie znacznie i zbladla, na szczytach zas ich glow rosly wlosy! Margaret przystapila blizej i podniosla dlon do ust. Jedno ze stworzen mialo wlosy jasne, jak Abigail, drugie zas ciemne, jak ona sama... Marcus napial luk, choc pewien byl, ze nadchodzacym jest Calis. Niewielu bylo ludzi - moze jeszcze tylko jego ojciec i kilku pogranicznikow z Natalu - ktorzy w niklym swietle poranka odkryliby nadejscie pol-elfa. -Zostaw luk - szepnal Calis. Marcus byl juz na nogach i parl przed siebie. Niewiele mieli czasu, jesli chcieli przedostac sie przez rzeke, nie zwracajac na siebie uwagi. Jesli przed switem dostana sie pomiedzy inne, plynace rzeka lodki, zdolaja ujsc oczom obserwatorow, kazda jednak nawet najbardziej mizerna krypa, ktora odbije od brzegu niedaleko majatku Pierwszego Doradcy, obudzi podejrzenia. Znalazlszy sie w lodzi, Marcus rzucil sie do wiosel. -Znalazles cos? - spytal. -Niewiele. Zauwazylem za to dziwna rzecz: wyglada na to, ze nie masz tam strazy i tylko kilku sluzacych. -W posiadlosci takich rozmiarow? - zdumial sie Marcus. Calis wzruszyl ramionami: -Nie mam zbyt wielkiego doswiadczenia, jesli idzie o posiadlosci zamieszkane przez ludzi. - Iz widocznym juz w swietle switu usmieszkiem dodal: - Ta jest pierwsza. -Jesli mialbym sadzic po wysokosci murow i rozleglosci zamknietej w nich przestrzeni, to moglyby kryc cale miasto - rzekl Marcus. -A jednak nie. Sa tam za to liczne ogrody, pare pustych budynkow i dosc dziwaczne slady. -Slady? -Odciski stop, jakich nigdy wczesniej nie widzialem: mniejsze niz ludzkie, ale do nich podobne, i jakby slady szponow przed palcami. Marcusowi nie trzeba bylo dwa razy powtarzac: -Ludzie-weze. -Nie bede wiedzial na pewno, dopoki ktoregos nie zobacze - sprzeciwil sie Calis. -Zamierzasz tam wrocic? -Musze, jesli mamy znalezc wiezniow i odkryc, co tu sie wyrabia, trzeba mi dokladnie zbadac to miejsce... i jeszcze pare innych. - Usmiechnal sie, by dodac przyjacielowi otuchy. - Nie boj sie, bede ostrozny. Zanim zajrze do wewnatrz, zbadam cala zewnetrzna czesc posiadlosci. A zanim wejde do srodkowej budowli, tez dokladnie wszystkiemu sie przyjrze. Martin nie byl przekonany do konca, wiedzial jednak, ze Calis jest szybki, bystry, krzepki i spokojny. -Ile czasu ci to zajmie? - spytal. -Jeszcze moze trzy lub cztery noce. Krocej, jesli znajde wszystkich, zanim wejde do tego wielkiego domostwa. Marcus westchnal i juz bez slowa powioslowal ku przystani po drugiej stronie rzeki. Rozdzial 19 POSZUKIWANIA W oberzy pojawil sie przewodnik.Marcus wybral mu do towarzystwa Ghude i Amosa, wysylajac Harry'ego i Brise na miasto, gdzie mieli sie czegos dowiedziec o losie wiezniow. Raport Calisa zaniepokoil Nicholasa; nieobecnosc w posiadlosci straznikow byla kolejna rzecza, ktora nie miala sensu. W tym wszystkim, jak na gust ksiecia, bylo za wiele tajemnic. Jedyna w miare pozytywna wiescia okazalo sie znalezienie sladu, ktory mogl nalezec do jednego z wezowych kaplanow - co jednak malo Nicholasa cieszylo. Nie byl takze rad planowi Calisa, ktory postanowil wrocic do zamiejskiej posiadlosci - nie potrafil jednak znalezc powodow do sprzeciwu. Anthony mial zostac w gospodzie z Prajiem, Vaja i innymi, by posluchac i zobaczyc, czy miejscowi nie rozsiewaja jakichs interesujacych plotek. Praji i Vaja postanowili zostac przy Nicholasie w zamian za godziwa oplate, choc nie powiedzial on najemnikom wszystkiego o swej podrozy; tego, co slyszeli, bylo dosc, by ich zadowolic. Praji byl pewien, ze wsrod gosci kreci sie przynajmniej pol tuzina agentow innych kompanii, informatorzy tajemniczej Czarnej Rozy, a takze ludzie rozmaitych klanow; wszyscy ploneli z ciekawosci, zadajac - dyskretnie - tyle pytan, ile sie dalo. Nicholas opuscil gospode z dwoma towarzyszami. Piesza wedrowka do posiadlosci Klanu Lwa zajela niemal godzine, co pozwolilo mlodemu ksieciu lepiej sie przyjrzec Miastu nad Wezowa Rzeka. Bazar i otaczajace go kwartaly kupieckie wespol z portem stanowily cos w rodzaju terenow uzytecznosci publicznej - ludzie nalezacy do najrozmaitszych klanow przechodzili tam swobodnie, a spokoj utrzymywali zolnierze z garnizonu Namiestnika. Wszedzie bylo widac ich czarne zbroje - chodzili po dwu, a gdzieniegdzie przez tlum przeciskaly sie cale druzyny. Kiedy jednak wedrowcy opuscili centrum handlowe, zrozumieli natychmiast, ze wkraczaja do czegos w rodzaju strefy wojennej. Na koncach uliczek wznosily sie tu barykady, zmuszajace jezdzcow i powozy do powolnego ich okrazania i uniemozliwiajace zorganizowanie kawaleryjskiej szarzy. Ludzie wedrowali tu calymi grupami. Kobiety spacerowaly w towarzystwie zbrojnej eskorty. Na widok Nicholasa i jego przyjaciol przechodnie woleli przekraczac ulice, nie wierzac widac w ich przyjazne nastawienie. Ksiaze zauwazyl, ze mijani przez nich przechodnie mieli rozmaite oznaki i emblematy. Wiekszosc tych znakow przypominala stylizowane wyobrazenia glow zwierzecych - Nicholas przyjal, ze sa to totemy klanow, o ktorych opowiadali mu Tuka i Praji. Pozostale wygladaly na znaki najemnych kompanii. Pomyslal, ze dobrze byloby opracowac jakas oznake dla wlasnych ludzi, przypomnial sobie jednak, ze powinni wkrotce wrocic do domu, i uznal, ze to nie bedzie potrzebne. I tak zreszta czul, ze tkwia tu za dlugo. Kiedy zblizyli sie do rodowej siedziby Klanu Lwa, Nicholas ujrzal kolejny przyklad tego, na co musieli godzic sie ci, ktorzy zdecydowali sie na zycie w tym miescie: byl to po prostu oboz wojenny, ktorego zbrojne posterunki wystawiono juz kilka kwartalow wczesniej. Sam dom byl trzypietrowy, z wieza obserwacyjna na trzecim pietrze. Na dachu umieszczono tez gniazda dla lucznikow, sam zas zewnetrzny, slepy mur mial siedem stop wysokosci. Kiedy weszli przez brame, Amos rozejrzal sie i powiedzial: -Forteca! Wewnatrz zobaczyli bowiem kolejny mur - dwunastostopowy - oddzielony od pierwszego wolna przestrzenia o rozmiarach trzydziestu stop. -Dwiescie lat temu - odezwal sie przewodnik - Klan Szczura wespol ze sprzymierzencami wdarl sie do srodka. Wladajacy Lwami wodz zostal przegnany precz w hanbie, a jego nastepca wzniosl ow drugi mur, zeby cos takiego nigdy sie juz nie powtorzylo. Vaslaw Nacoyen powital ich przy wejsciu, gdzie czekal na nich w towarzystwie kilkunastu wojownikow. Nicholas rad byl, ze spotykal sie z Jeshandi juz wczesniej, teraz bowiem mogl dostrzec pokrewienstwo tych ludow. Mieszkancy miast nosili szaty z jedwabiu, kapali sie w nasyconych wonnosciami wodach, nadal jednak przypominali stepowych jezdzcow krojem szat i noszonym przy sobie orezem. Ludzie na dachu uzbrojeni byli w krotkie luki kawaleryjskie - nie znano tu widac smiertelnie skutecznych krondorskich dlugich lukow bojowych i kusz. Czesali sie dokladnie tak, jak Mikola w jego jurcie: upinali wlosy w wezel na czubku glowy, wiekszosc z nich tez miala dlugie, zwisajace po obu stronach ust wasy i krotko przyciete brodki. Vaslaw poprowadzil gosci do rozleglej komnaty, bardziej przypominajaca sale narad niz taka, w ktorej odbywaja sie uczty. Posrodku stal dlugi stol, zastawiony jak do wieczerzy, a pod scianami czekali sluzacy. Wodz skinieniem dloni wskazal miejsce Nicholasowi i jego towarzyszom, a potem, gdy ci usiedli, przedstawil im swojego - jedynego pozostalego przy zyciu - syna, Hatonisa, i dwie corki. Yngya, starsza, w mocno zaawansowanej ciazy, stala, trzymajac za reke mezczyzne, ktorego Nicholas uznal za jej meza. Mlodsza Tashi, pietnastolatka, stala z oczyma wbitymi w ziemie i nieustannie sie rumienila. Na koniec prezentacji Vaslaw przedstawil gosciom Regina, meza Yngyi. Kiedy wszyscy zajeli miejsca, sluzacy zaczeli roznosic rozmaite potrawy - niewielkie porcje na malych talerzach. Nicholas uznal, ze nalezy skosztowac kazdej z nich. Z prawej strony kazdego z biesiadnikow stal puchar, do ktorego sluzacy, w zaleznosci od potrawy, nalewali rozmaite wina. Jedli, Nicholas zas czekal, az gospodarz zacznie rozmowe. Stary czlowiek milczal uparcie. Wreszcie, gdy goscie sie juz nasycili, odezwal sie Regin: -Daleko podrozowales, mosci kapitanie. -Bardzo daleko - kiwnal glowa Nicholas. - Podejrzewam, ze jestem pierwszym z mojego ludu, ktory odwiedzil to miasto. -Przybywacie z Zachodnich Krain? - spytala Yngya. Novindus mozna bylo w zasadzie podzielic na trzy czesci. Krainy Wschodnie - w ktorych znalezli sie przybysze z Krondoru - skladaly sie z Patelni, jak nazywano pustynie, i Wielkich Stepow, bedacych ojczyzna Jeshandi, ktorzy zamieszkiwali tez i miasta. Serce kontynentu zawieralo Kraje Nadrzeczne - najgesciej zaludniona czesc Novindusa. Z gor Sothu ku poludniowemu wschodowi splywala rzeka Vedra, wijaca sie leniwie wsrod wiekszych i mniejszych gospodarstw rolnych i majatkow ziemskich. Na zachod od rzeki zaczynaly sie Rowniny Djams - dosc niegoscinny kraj, zamieszkaly przez nomadow znacznie prymitywniejszych od Jeshandi. Dalej wznosil sie gigantyczny lancuch gorski zwany Ratn'gary - Siedziby Bogow - ciagnacy sie od morza na polnocy do rozleglej i nieprzebytej puszczy Irabek, lezacej pomiedzy Sothu i Siedzibami. Zachodnie Krainy lezaly po drugiej stronie gorskiej bariery. Przecietny mieszkaniec Wschodu niewiele wiedzial o Zachodzie i ludziach, ktorzy tam zyli. Jeszcze bardziej skape wiadomosci posiadano na Wschodzie o wyspiarskim Krolestwie Pa'jkamaka, lezacym o piecset mil na zachod od wybrzezy Novindusa. Tamte odlegle miasta widziala tylko garsc najbardziej zuchwalych zeglarzy. -Kiedy spodziewasz sie, pani, potomka? - spytal Ghuda, oszczedzajac Nicholasowi koniecznosci odpowiedzi. -Juz wkrotce - usmiechnela sie Yngya. Kiedy uprzatnieto talerze z pierwszymi daniami, Nicholas zwrocil sie do gospodarza: -Mosci Vaslawie, wczoraj wieczorem mowiles o tym, ze trzeba mi zrozumiec pewne sprawy. Stary czlowiek, ktory wlasnie wysysal ostatnia ostryge, odlozyl ja na talerz i skinal na sluge, by go zabral. -Owszem - powiedzial. - Wiesz cos waszmosc o historii naszego miasta? Nicholas opowiedzial mu to, co uslyszal do tej pory, i stary wodz pokiwal glowa: -Przez kilka stuleci, po tym, jak obalilismy ostatniego Krola, miastem rzadzila rada wodzow i panowal w nim pokoj. Zapomniano o wielu odwiecznych wasniach, czesto zdarzaly sie malzenstwa miedzy czlonkami rozmaitych klanow i w miare uplywu czasu zaczelismy tworzyc jeden lud. - Stary przerwal, by zebrac mysli. - Jestesmy bardzo przywiazani do tradycji - rzekl po chwili. - W moi rodzinnym jezyku nazywamy siebie Pashandi, co znaczy Ludzie Prawi. -Jestescie krewniakami Jeshandi - zauwazyl Amos. -To znaczy Ludzi Wolnych. Wszyscy jednak jestesmy po prostu Shandi. Ludzmi. Nielatwo nam wyzbyc sie starych nawykow. Nadal liczy sie wsrod nas sprawnosc lowiecka i na polu walki. Jestem kupcem, ktory dokonal niemalych rzeczy, co roku wyprawiam w podroze wiele statkow i karawan. Dwukrotnie bylem w Krajach Zachodu... raz nawet dotarlem do Krolestwa Pa'jkamaka. Widzialem kazde miasto Vedry, ale moje bogactwo nie ma znaczenia na radzie klanu. Tam liczy sie tylko moje celne oko i to, ze nie przyszedl jeszcze na swiat kon, ktory bylby mnie zrzucil z siodla, a wladze zapewnia mi krzepkie ramie i dobry miecz. - Podczas tej przemowy syn wodza pekal niemal z dumy, a corki z zieciem nadely sie jak pawie. - A przecie fakt, ze ktos jest najlepszy do korda czy luku, nie oznacza jeszcze, ze jest madrym wladca - przyznal Vaslaw. - Podczas minionych lat wielu wodzow popelnialo glupstwa dla zaspokojenie dumy i honoru i niejeden klan mocno na tym ucierpial. Miastem rzadzila rada, ale klanami wladali wodzowie. - Potrzasnal glowa. - A trzydziesci lat temu sprawy przybraly zly obrot. -Zly obrot? - zdziwil sie Nicholas. -Rywalizacje miedzy klanami przeksztalcily sie we wrogosc. Doszlo do rozlewu krwi i klany zaczely toczyc wojny. Trzeba ci wiedziec, mosci Nicholasie, ze Pashandi dziela sie na czternascie klanow. Szesc z nich, klany Niedzwiedzia, Wilka, Kruka, Lwa, Tygrysa, i Psa, zwarlo sie smiertelnie z piecioma innymi - to znaczy z Szakalem, Koniem, Bykiem, Szczurem i Orlem. Losie, Bawoly i Borsuki usilowaly trzymac sie na uboczu, ale powoli i one byly wciagane w zawieruche. -Kiedy walki byly najbardziej zaciekle, budynek rady zajal ze swymi ludzmi dowodca kompanii najemnikow, zwany Valgasha. Oglosil, ze dziala w imieniu mieszkancow nie nalezacych do zadnego klanu i objal protekcja bazar i przystan. Jego ludzie zabijali kazdego czlonka klanu, ktory wkraczal tam z bronia. Niewiele braklo, a wszystkie klany jak jeden ruszylyby na niego, zanim jednak zdazylismy sie dogadac, rozeslal poslancow z propozycja rozejmu. Odbylo sie wiec spotkanie, na ktorym przekonal wodzow, ze trzeba nam skonczyc z walkami; potem przyjal tytul Namiestnika. Od tego czasu odgrywa role arbitra wasni miedzy klanami i rozsadza klotnie; choc podczas tych trzydziestu lat ani jeden problem prawdziwie sporny nie zostal rozstrzygniety i pod pozorami spokoju nadal tla sie zagwie wrogosci. -Przypuszczam, ze zostal on absolutnym wladca miasta - stwierdzil Nicholas. -Owszem, ale wtedy wydawalo sie nam to rozsadniejsze i lepsze niz nieustanna, wszystkich wyniszczajaca wasn. Gdy w miescie przywrocono pokoj, jego wladza oczywiscie okrzepla. Przede wszystkim przeksztalcil swoja kompanie najemnikow w straz miejska patrolujaca bazar, przystan i kwartaly kupieckie. Potem powolal stala armie, w ktorej kluczowe stanowiska objeli oczywiscie jego najwierniejsi oficerowie. A z najbardziej mu oddanych stworzyl straz przyboczna - Gwardie Jego Swiatlosci. Na koniec zas przejal dla siebie palac starego Krola. A potem pojawil sie ten... Dahakon. - Vaslaw niemal plunal tym imieniem. - Podstepny dran bez serca i sumienia, odpowiedzialny za to, ze Miasto przeksztalcilo sie w prywatne ksiestwo Valgashy. Stworzyl Czerwonych Zabojcow, fanatykow, ktorych - by ich unieszkodliwic - trzeba rabac w sztuki, bo raz wypuszczeni do boju nigdy sie nie poddaja. -Kiedy zdazyl tego dokonac? - zdziwil sie Amos. -Klopoty zaczely sie dwadziescia siedem lat temu, a wladze absolutna Namiestnik zdobyl lat temu dwadziescia cztery. Nicholas spojrzal na Amosa, ktory kiwnal glowa. -A co z tym napadem, ktory czesciowo udaremnilismy? - spytal ksiaze. Vaslaw spojrzal na swego ziecia. -Niektorzy z mlodszych wojownikow wpadli na pomysl - odezwal sie Regin - zeby podkopac dominacje Namiestnika przez zerwanie jego traktatu z polnocnym konsorcjum handlowym, ale dzialali bez zezwolenia wodzow klanow. -Glupie szczeniaki - westchnal stary. - Niewazne, jak dzielnie walczyli. Cos takiego moglo Valgashe co najwyzej lekko zirytowac. -Mysle - odezwal sie Nicholas - ze mamy powody do zawarcia chocby czasowego sojuszu. I mniemam, ze za smierc twoich synow odpowiedzialny jest ktos wysoko postawiony na dworze... moze i sam Namiestnik. - Raz jeszcze opowiedzial cala historie o napasci, znalezieniu helmu Czerwonego Zabojcy i przybyciu gwardzistow Namiestnika, tym razem dodal tylko wiecej szczegolow. Pierwsze z waznych pytan zadal Hatonis: -Chcialbym wiedziec dwie rzeczy. Skad wlasciwie sie tu wzieliscie i co tu robicie? Nicholas spojrzal na Ghude, ktory wzruszyl ramionami. Amos milczal, zostawiajac ksieciu mozliwosc wyboru. -Zechciejcie przysiac - odezwal sie ksiaze - ze to, co uslyszycie, nie wyjdzie poza sciany tej komnaty. Vaslaw kiwnal glowa. -Jestem synem Ksiecia Krondoru - zaczal Nicholas. -Ojciec juz mi powiedzial, ze jestes synem jakiegos wladcy - rzekl Hatonis. - Czy to jakies ksiestwo w Krainach Zachodnich? -Nie - zaprzeczyl Nicholas. I przez nastepna godzine opowiadal gospodarzom o Krolestwie Wysp, Imperium Wielkiego Kesh, a takze o napasci na Crydee i podrozy przez Bezkresne Morze. Kiedy skonczyl, okazalo sie, ze obiad tez dobiegl konca, podano wiec wety i slodka kawe. -- Mosci Nicholasie - rzekl wreszcie Vaslaw - daleki jestem od tego, aby pod moim wlasnym dachem nazwac goscia lgarzem, ale trudno mi uwierzyc w twoja opowiesc. Moge sobie wyobrazic kraje takie, jakie opisujesz: rozlegle, rzadzone przez poteznych wladcow krolestwa, armie liczace dziesiatki tysiecy ludzi, ale tylko w opowiesci barda. Zeby jednak istnialy naprawde? W to nie moge uwierzyc. Mielismy w przeszlosci kilku ambitnych - i zapewniam cie, niedoszlych - zdobywcow. Swego czasu byly problemy z Krolem-Kaplanem Lanady, ktory usilowal podbic inne miasta nad Rzeka. Namiestnik dla zaspokojenia swych wrednych ambicji, sprzymierzyl sie z Radza Maharty. Ale takich ludzi zawsze jakos udawalo sie powstrzymac. -Otoz nie zawsze - sprzeciwil sie Nicholas. - Moi przodkowie byli bezwzglednymi zdobywcami, choc teraz oczywiscie historia uwaza ich za bohaterow. Ale to my pisalismy historie - dodal, spojrzawszy na Amosa. -Moj ksiaze mowi sama prawde - rozesmial sie Amos - Powinienes wasc wziac statek i ktoregos dnia wybrac sie do nas, mosci Vaslawie. Owszem, znajdziesz mnostwo dziwow, zapewniam cie jednak, ze wszystko to prawda. Decydujace pytanie zadal Regin: -Wszystko to piekne, ani slowa... ale jakiz mozliwy do przyjecia powod mialaby nieznana nam organizacja, by prowadzic wojne za tym ogromnym oceanem - my nazywamy go Morzem Blekitu. Lupow i niewolnikow nie brak i tutaj, na miejscu. -Powiedziales, panie - odezwal sie Nicholas do Vaslawa - ze bylo czternascie plemion i nazwales je wszystkie. A pietnaste? Twarz starego nagle stezala. Skinieniem dloni kazal sluzbie opuscic sale. Potem odezwal sie do innych gosci i corek: -Was tez poprosze o to, byscie wyszli. Tashi zrobila minke, jakby zamierzala sie spierac, ojciec jednak spojrzal na nia i rzekl z naciskiem w glosie: -Wyjdz! Po chwili w komnacie zostali tylko Nicholas, jego towarzysze, i stary wodz ze swym synem i zieciem. -Hatonis jest moim dziedzicem, a Regin bedzie kolejnym wodzem po mojej smierci. Inni jednak nie moga niczego o tym wiedziec. Miales zamiar cos wyjasnic, ksiaze? Nicholas siegnal do sakwy po swoj wezowy talizman i podal go staremu. Ten przyjrzal mu sie uwaznie i rzekl: -Znowu te Weze! -Jakie Weze, ojcze? - zdumial sie Hatonis. Regin rowniez zrobil mine swiadczaca o tym, ze nie ma pojecia, o czym (lub o kim) mowa. Stary czlowiek odlozyl talizman: -Kiedy bylem chlopcem, moj ojciec, owczesny wodz klanu, opowiedzial mi o Wezach. - Milczal przez chwile, a potem wazac slowa, podjal opowiesc. - Kiedys byl tuzin klanow. Trzy wymarly: Rosomaki, Smoki i Wydry. Dwa inne, Dziki i Sokoly, wytracily sie nawzajem w krwawej wasni. A tu, w Miescie, razem z nami, zyly Weze. I zdarzyla sie zdrada, hanba tak wielka, ze nikomu nie wolno bylo o tym opowiedziec, a na Weze zaczeto polowac, az wytropiono ich wszystkich co do jednego - tak przynajmniej nam sie wydawalo - i pozabijano. - Stary czlowiek znizyl glos. - Wiecie, co mam na mysli, kiedy mowie "co do jednego" - Nicholas milczal. - Kazdy maz, niewiasta i dziecko z krwi Wezy byli scigani po krance swiata i szli pod miecz... chocby nie wiem jak byli niewinni. Bracia zabijali swe siostry, zamezne z Wezami, ojcowie mordowali synow splodzonych z zonami Wezowej krwi. - Stary czlowiek umilkl na chwile. - Jestescie tu obcy i wiele spraw, jakie dzieja sie pomiedzy klanami, jest dla was niezrozumialych. Stanowimy jednosc z naszymi klanowymi totemami. Ci z nas, ktorzy praktykuja magie, potrafia przybierac ich ksztalty i znaja wlasciwa im madrosc. Przemawiamy do totemow, one zas prowadza nasza mlodz podczas poszukiwan prawdy. Cos zlego przydarzylo sie klanowi Weza, ongi zaliczanego do najpotezniejszych. Cos sprowadzilo ich z drogi ku swiatlu... cos powiodlo ich w mrok... i stali sie przeklenstwem wlasnego ludu. -Spojrz na to - Nicholas pokazal staremu wodzowi wezowy pierscien. - Zostalo to odebrane moredhelow!: krewniakowi tych, ktorych wy nazywacie tu "dlugowiecznymi", niedaleko domu mojego stryja. Vaslaw dlugo wpatrywal sie w twarz mlodego ksiecia: -Jest cos, czego mi nie powiedziales... - rzekl wreszcie. -I nie powiem nikomu, chocby to mialo kosztowac mnie zycie - odparl Nicholas. - Zlozylem przysiege, jak wszyscy czlonkowie mojej rodziny. Wiedz wasc, ze jest powod, dla ktorego powinnismy dzialac razem, choc dzieli nas Bezkresne Morze. Mamy bowiem wspolnego wroga, i to on kryje sie za wszystkim zlem, ktore stalo sie tam i tutaj. Jestem tego pewien. -Kto? - spytal Hatonis. - Namiestnik i Dahakon? -Byc moze - odpowiedzial Nicholas. - Choc i oni sa tylko pionkami. Co wiecie o wezowych kaplanach Pantathian? Reakcja Vaslawa byla natychmiastowa: -Bzdury! Teraz wasc opowiadasz prawdziwe bajki. To stwory z legend. Maja zyc gdzies na zachodzie, na tajemniczym kontynencie Pantathii... weze, ktore chodza i mowia jak ludzie. Takie stwory istnieja tylko w bajkach, ktore matki opowiadaja, by postraszyc niegrzeczne dzieci! -Nie, nie sa legenda - odezwal sie nagle Amos. Vaslaw spojrzal ostro na kapitana. - Widzialem jednego z nich. - I niegdysiejszy pirat opowiedzial zebranym o oblezeniu Armengaru, kiedy to Murmandamus powiodl swe armie na Krolestwo. -Znow mnie kusi, by zarzucic gosciowi lgarstwo - mruknal Vaslaw. -Oprzyj sie pokusie, przyjacielu - usmiechnal sie Amos bez cienia wesolosci. - Nie powiem, nie raz zelgalem... raz czy dwa przy dobrze zastawionym stole... ale teraz uroczyscie ci przysiegam: wszystko to, com rzekl, to prawda. A nikt jeszcze nie nazwal mnie krzywoprzysiezca i przezyl, by sie tym chwalic. -Jak sam raczyles, panie, rzec - wtracil sie Nicholas - niewiele wiem o waszych obyczajach. Ale czy nie jest mozliwe, ze za dawnych dni to wlasnie jednosc z totemem uczynila Wezy podatnymi na czary Pantathian? -Zaden z zyjacych obecnie nie wie, jakie okropienstwo spowodowalo zaglade Klanu Wezy, mosci Nicholasie. Ow mroczny sekret przepadl razem z wodzami klanow, ktore starly Wezow z powierzchni ziemi. -Cokolwiek to bylo - nastawa! Nicholas - moglo miec cos wspolnego z Pantathianami, prawda? Stary czlowiek byl wstrzasniety. -Jezeli u korzeni naszych obecnych problemow kryja sie potomkowie wezowego ludu, jak mamy im sie oprzec? Sa jak widma i zaden czlowiek od wiekow ich tu nie widzial. Czy mamy ich szukac na chybil trafil? -Nie tracmy nadziei - odparl Amos. -Jakze to? -Na wlasne oczy widzialem, ze umieraja tak jak my. -Sa stworami podleglymi smierci - dodal Nicholas. - Nie mamy pojecia, co knuja. Wiem jednak, ze powinienem przede wszystkim odnalezc porwanych z mojego kraju i odwiezc ich do domu. Wierze tez, ze jesli tego dokonam, rozjusze Weze tak mocno, ze rusza za mna w poscig. -Czego wasc oczekujesz od Klanu Lwa? - spytal Vaslaw. -Na razie niczego. Zostawcie nas w spokoju - odpowiedzial ksiaze. - Choc godzi sie rzec, ze bylbym szczesliwy, gdybym zdolal wam jakos pomoc w wywarciu zemsty na tych, co zabili ci, panie, synow. I byc moze, bede potrzebowal twojej pomocy. -Zrobimy, co sie da - zapewnil go stary wodz. - Przyjmujac swoje stanowisko, kazdy z wodzow sklada wiele przysiag. Jedna zas z nich jest szczegolnie wiazaca i ustepuje tylko przysiedze obrony klanu chocby za cene zycia. Przysiega ta kaze scigac i tepic Weze, gdziekolwiek bys sie na nie natknal. Uwazano ja za rytualna i od czterech pokolen zaden z wodzow nie musial sie do niej stosowac. - Stary czlowiek powiodl palcami po wezowym talizmanie. - Az przyszla pora... Calis pochylil sie za zywoplotem, ktory kryl go przed obserwatorami, mogacymi tkwic w wielkim domu. Zbadal juz kilka innych budynkow, wsrod ktorych byly zbrojownia, spizarnie, zespol zabudowan kuchennych i kwatery dla sluzby. Wszystkie swiecily pustkami. Byly jednak pewne oznaki wskazujace na to, ze jeszcze do niedawna ich uzywano. Korzystano tez z kompleksu kuchennego, gdzie przygotowano wielkie ilosci pozywienia, co mocno zdziwilo pol-elfa, bo wielki dom rowniez niemal caly byl pusty. Tylko w kilku komnatach plonelo jakies swiatlo. Trafil tu, idac za para odzianych w czern mezczyzn, ktorzy niesli z kuchni kotly z zupa. Weszli do budynku przez spore drzwi, strzezone przez straznikow z mieczami i lukami. Ze swego punktu obserwacyjnego Calis przyjrzal sie scianie. Budynek nie mial okien. Wygladal jak kolejny, spory magazyn. Pol-elf rozejrzal sie ostroznie, szukajac ukrytych wartownikow, i nie znalazlszy zadnego, smignal ku scianie. Skokiem, ktory bylby przyniosl zaszczyt gepardowi, rzucil sie na jej szczyt. I prawie przelecial na druga strone. Budynek okazal sie pusty wewnatrz - byl jakby krytym korytarzem otaczajacym spory dziedziniec. Dach, waski, nie szerszy niz na pietnascie stop, wykonano jako dwuspadzisty i z czerwonych dachowek. Najwyrazniej kryl pod soba jakis magazyn. Pochyliwszy sie nisko, spojrzal w mrok, a jego bystrzejszy niz ludzki wzrok pozwolil mu dostrzec to, co dzialo sie na dziedzincu. Wychowanek elfow potrafil panowac nad emocjami, a jednak wstrzasnelo nim to, co zobaczyl. Zacisnal dlon na majdanie luku tak mocno, az zbielaly mu knykcie. Na dziedzincu, w ciezkich, drewnianych dybach tkwilo ponad stu mocno skutych ludzi. Mimo wiosennej pory, noce bywaly zimne. Ci w dole byli wynedzniali, jakby caly czas trzymano ich na otwartej przestrzeni. Calis spogladal na wychudzonych nieborakow w poszarpanych lachmanach. Wielu wygladalo na chorych. Szok i odraze poczul jednak pol-elf na widok stworow, ktore uwijaly sie wsrod wiezniow. Byly groteskowa imitacja ludzi. Poruszaly sie, wykonywaly podobne do ludzkich gesty, niektore nawet usilowaly mowic, choc glosy ich byly skrzekliwe, a wydawane przez nie dzwieki byly bezsensownym zlepkiem sylab. Od wejscia zblizalo sie zas dwu ludzi, ktorzy wniesli zupe - po talerzu na wieznia. Calis zaczal powoli przesuwac sie wzdluz dachu, usilujac jak najwiecej zobaczyc, przede wszystkim zas szukajac Margaret i Abigail. Przyjrzawszy sie nieszczesnikom, stwierdzil, ze nielatwo bedzie przyjsc im z pomoca. Nie wygladalo na to, by zbyt wielu tu bylo straznikow, ale by wydostac stad mizerakow, trzeba byloby pokonac spora odleglosc - niektorzy zas byli za slabi, by wstac, a coz dopiero mowic o biegu. Pol-elf obszedl dachem caly budynek, zapamietujac wszystko, co uznal za wazne. Przez chwile przygladal sie dwu stworom, ktore przysiadly blisko wiezniow. Jedna z bestii dotknela wlosow wieznia, ten zas niemrawo sprobowal sie odsunac. Gest stworzenia byl prawie pieszczotliwy. I nagle Calisa cos tknelo: stwor byl podobny do wieznia! Przyjrzawszy sie uwazniej siedzacym w dybach ludziom, odkryl, ze kazdy, mezczyzna czy kobieta mial jakby swego sobowtora... ktory z grubsza go przypominal! Raz jeszcze okrazyl budynek, by sie upewnic, ze nie popelnil pomylki. Dotarlszy do miejsca, od ktorego zaczal, zeskoczyl w dol i ukryl sie za zywoplotem. Nigdzie nie dostrzegl sladu szlachcianek z Crydee. Przez chwile wahal sie, niepewny, co poczac: wrocic do Marcusa i powiedziec mu o wiezniach, czy kontynuowac poszukiwania. Ostroznosc przemogla; nie mial we krwi niecierpliwosci. Ruszyl wiec ku zewnetrznej scianie i do miejsca, gdzie zostawil Marcusa. Nakor patrzyl z wielkim zainteresowaniem. Ponad pol dnia gapil sie na nieruchomo tkwiaca w fotelu figure i mimo iz ta w ogole sie nie ruszala, maly Isalanczyk wpatrywal sie w nia jak zaczarowany. Od chwili, w ktorej wszedl do palacu, absolutnie nie niepokojony krazyl po salach i korytarzach. Wewnatrz nie bylo zadnych posterunkow - z wyjatkiem sali glownej - a przed kilku sluzacymi, ktorych dostrzegl, latwo mozna bylo sie skryc. Wiekszosci sal nie uzywano - nikt tez w nich nie sprzatal, sadzac po grubych warstwach kurzu, zalegajacych posadzki i meble. Nakor odkryl, ze bez trudu moze sie zakradac do palacowej kuchni i brac stamtad, na co ma ochote. Zawsze zreszta mial swoje jablka, choc odczuwal pewna tesknote za pomaranczami. Zdazyl sie do nich przyzwyczaic. Spal w miekkich lozach, a nawet wzial kapiel i wlozyl na siebie nowa szate, skrojona na kogos znacznie roslejszego. Teraz paradowal w lawendowej barwy todze, zebranej pod kolanami i w lokciach. Przepasal sie tez ciemnoszkarlatna szarfa obrebiona zlotymi nicmi. Zastanawial sie nawet, czy nie zmienic przydomka i nie przedstawiac sie wszedy jako Nakor, Jezdziec Purpury, doszedl jednak do wniosku, ze nie brzmi to dostatecznie bunczucznie. Po powrocie do Krolestwa trzeba bedzie zalatwic sobie jakas nowa, blekitna szate... o ile wszystko dobrze sie skonczy. Tego dnia rano spostrzegl ciemnowlosa Lady Vinelle, spiesznie podazajaca korytarzem, i postanowil, ze trzeba sie przekonac, dokad jej tak pilno. Tajemnicza dama skierowala sie ku najglebiej polozonej, podziemnej czesci palacu. Tam spotkala sie z Namiestnikiem i przez chwile oboje rozmawiali. Nakor byl zbyt daleko, by uslyszec, o czym mowili, poniewaz zas sie ukrywal, nie mogl czytac z ich warg - sztuczka pozyteczna, teraz jednak bezuzyteczna. Kiedy Namiestnik ruszyl swoja droga, Nakor postanowil, ze pojdzie za kobieta. Ta tymczasem weszla w dlugi korytarz i Nakor musial zostac z tylu, by go nie zauwazyla. Potem wedrowal niemal pol godziny, zanim dotarl do drugiego konca przejscia, gdzie znalazl zamkniete drzwi. Otworzenie zamka wytrychem bylo dla Nakora sprawa dwu minut, a po przejsciu przez drzwi odkryl wiodace w dol schody. Ruszyl nimi bez wahania - przedtem jednak zamknal za soba drzwi i znalazl sie w absolutnym mroku. Na chwile sie zatrzymal. Nie bal sie ciemnosci, nie mial jednak - jak Calis - elfiego wzroku czy sluchu. W tym lochu i elf bylby zreszta zupelnie bezradny. Nie mial tez zamiaru uzywac zadnej ze swoich swietlnych sztuczek, bo moglyby zostac wziete za magie, a on nie chcial zostac pozartym przez Dahakona - jesli ten rzeczywiscie to robil. Maly Isalanczyk zaczynal jednak w to watpic. Siegnawszy do wora, wepchnal wen reke az po lokiec, szukajac innej mgielki niz ta, ktora stworzyl, tworzac przejscie do magazynu w Ashuncie. Wsunawszy pod nia lape zaczal macac po stole, ktory niemal skonczyl dwa lata temu, przed wyruszeniem na poszukiwania Ghudy. Przeniosl wtedy sporo pozytecznych rzeczy do pewnej jaskini w Landreth, nie opodal Stardock, i zrobil u wejscia skalny zawal, by nikt nie naruszyl jego magazynu. I oczywiscie ostroznie dokonal rozdarcia w "budulcu", na wlasciwej wysokosci nad stolem, by w razie czego nie musial nadwyrezac ramienia. Znalazlszy to, czego szukal, ostroznie wyciagnal z worka lampe. Zamknal mgielke i na chwile zamarl w bezruchu. Zacisnawszy powieki, wytezyl swe zmysly wzdluz linii mocy, ktore wyczul w tym miejscu. Zadnego zaklocenia w strukturze budulca, zadna jego czasteczka nie podniosla magicznego alarmu. Wzruszyl ramionami i usmiechnal sie do siebie jak lis wkraczajacy do kurnika. Opowiesc o alarmie, powiadamiajacym Dahakona o naruszeniu pol magicznych, musiala byc kolejnym lgarstwem. Przeszukujac palac, natknal sie na wiele falszu, pewien byl zreszta, ze drugie tyle odkryje, zanim jego poszukiwania dobiegna konca. Wsunawszy dlon w biesagi, wymacal krzemien, krzesiwo i hubke, wyjal je, skrzesal ogien i zapalil lampe. Teraz, gdy mogl juz cokolwiek zobaczyc, wyprostowal sie i rozejrzal po otoczeniu. Tunel biegl nieco w dol, a jego przeciwlegly koniec ginal w mroku. Nakor szedl az do miejsca, w ktorym korytarz sie wyrownywal. Przyjrzawszy sie scianom, zobaczyl, ze pokrywa je zielonkawa plesn, a kapiaca z pulapu woda pod jego stopami tworzy cuchnace kaluze. Zamknawszy oczy, sprobowal ocenic, jak bardzo oddalil sie od palacu, i domyslil sie, ze musi byc teraz pod rzeka. Usmiechnawszy sie przebiegle do samego siebie, doszedl do wniosku, ze wie juz, dokad prowadzi to przejscie. Mysl o wlasnej przemyslnosci sprawila mu niemala ucieche i spiesznie ruszyl dalej. Po prawie polgodzinnym marszu dotarl do drabiny wiodacej gdzies w gore. Jej zelazne szczeble wbito w kamienne sciany tunelu, sama zas drabina nikla w pionowej sztolni. Poniewaz mu sie nie spieszylo, zdmuchnal latarnie i zaczal wspinac sie po szczeblach. W pewnej chwili uderzyl glowa o jakas twarda pokrywe. Zaklal po cichu, potarl dlonia guza, a potem ostroznie zaczal macac dookola reka. Szybko odkryl zasuwe, pociagnal i uslyszal metaliczny szczek, gdy odskoczyla sprezyna. Pchnal lekko ku gorze i klapa uniosla sie powoli. Wychylil ostroznie leb i po chwili, niemal oslepiony swiatlem - w koncu od dluzszej chwili poruszal sie w kompletnym mroku - odkryl, ze znajduje sie w oslonietej od gory studni na dziedzincu spalonej farmy. Uradowany odkryciem opuscil klape i wrocil na dol. Na wypadek szybkiego odwrotu zostawil tylko odsuniety rygiel. Znalazlszy sie ponownie na dole, znow skrzesal ogien, zapalil lampe i ruszyl przed siebie. Wkrotce znalazl kolejne wiodace w gore schody, a kiedy nimi podazyl, odkryl nastepne zamkniete drzwi. Ostroznie otworzyl je wytrychem i zajrzal (jednym okiem!) do srodka. Nie dojrzawszy jednak zadnego ruchu, szybko przeslizgnal sie na druga strone i zamknal za soba drzwi. Zdmuchnal niepotrzebna juz lampe, bo pomieszczenie oswietlaly pochodnie wprawione w zelazne, tkwiace w scianach lichtarze. Wlozyl ostroznie lampe do sakwy, poniewaz w tej chwili byl juz pewien, ze trafil do jakiegos pomieszczenia w piwnicy lezacego za rzeka majatku Dahakona. Przepadal za takimi rzeczami jak ukryte przejscia i sekretne pomieszczenia - uznal wiec, ze ma przed soba nad wyraz udany dzien. Zafascynowala go zreszta piekna kobieta, za ktora tu przyszedl, a o ktorej wiedzial, ze jej powierzchownosc jest ogromnie mylaca. Przez dluzsza czesc poranka myszkowal zaciekle, szukajac tajemniczej damy, zaowocowalo to jednak jedynie czesta koniecznoscia ukrywania sie przed milczacymi slugami w czerni, z czerwonymi opaskami wokol skroni. W poludnie przypomnial sobie o posilku i poweszywszy chwile intensywnie, znalazl kuchnie w budyneczku na tylach glownego kompleksu. Podkradlszy sie blizej, zobaczyl wychodzacych zen trzech mezczyzn, ktorzy niesli kotly z parujaca zywnoscia. Nakor zrecznie dal nura do srodka i skrywszy sie za stolem, ujrzal zajetych swa robota dwu kucharzy. W poblizu drzwi lezal cieply jeszcze bochen chleba, Isalanczyk porwal go wiec zrecznie i szybko prysnal na zewnatrz. Pobiegl w druga strone i na chwile ukryl za niskim zywoplotem. Przezuwajac chleb, postanowil, ze przed zbadaniem okolicy pomyszkuje troche w glownym budynku. Kiedy wstawal, by wprowadzic decyzje w czyn, zauwazyl cos dziwnego w trawie. Byl to odcisk stopy, ledwie widoczny, poniewaz zdzbla zdazyly sie niemal calkowicie juz wyprostowac. Nakor zachwycil sie zrecznoscia poprzednika, bo ten stapal tak lekko, ze nie skruszyl zadnej grudki ziemi pod trawa i zlamal tylko kilka lodyzek. Isalanczyk usmiechnal sie szeroko, bo do takiego wyczynu nie bylby zdolny zaden czlowiek. Poprzedniej nocy musial tu byc Calis. Maly przechera szczerze sie tym odkryciem uradowal, poniewaz zwalnialo go ono od koniecznosci powrotu i poinformowania o wszystkim Nicholasa. Nie byl zreszta wlasciwie pewien, co takiego odkryl, pomyslal wiec, ze przed powrotem do kwatery lepiej bedzie dowiedziec sie czegos wiecej. Postanowienie to oczywiscie stalo sie dlan kolejnym zrodlem glebokiej satysfakcji, bo jak do tej pory, swietnie sie bawil. Znalazlszy sie ponownie wewnatrz domu, odkryl szereg komnat, w nich zas zobaczyl slady praktyk, przypisywanych Dahakonowi. Na wbitych w sciany hakach lub polkach widac bylo porozkladane jak trofea czesci cial nieszczesnikow. Jeden biedak zwisal ze sciany w calosci - wbito mu hak w piers i dokladnie obdarto ze skory. W komnacie, gdzie powietrze zalatywalo chemikaliami, kadzidlem i zgnilizna, ustawiono rozlegly stol, pokryty rdzawymi plamami. Nakor znalazl tu tez biblioteke, na widok ktorej jego serce drgnelo radosnie. Przejrzawszy pobieznie tytuly, znalazl wiele takich, ktore byly mu calkowicie obce. Ksiegi napisano w jezykach, z ktorych wiekszosc dobrze znal - o paru jednak w ogole nie slyszal. Juz mial siegnac po jedna z nich, kiedy ostroznosc kazala mu zatrzymac dlon w powietrzu. Skrzywil twarz i spojrzal na ksiegi przez zmruzone powieki, rozchylone na tyle jedynie, by przepuscic odrobine swiatla. Nie bardzo wiedzial, dlaczego to robi, w przeszlosci jednak przekonal sie, ze czyniac tak moze przejrzec niektore sztuczki, przypisywane tradycyjnie magii. I rzeczywiscie, po chwili spostrzegl nikle, blekitnawe lsnienie. -Pulapki - szepnal sam do siebie. - I wcale niemile... Odwrociwszy sie plecami do ksiazek, ruszyl ku kolejnej komnacie. Kiedy otworzyl drzwi, poczul, ze na widok siedzacego nieruchomo w fotelu mezczyzny serce podchodzi mu do gardla! Patrzyl na Dahakona! Wlasciciel tajemniczej posiadlosci nawet nie drgnal. Nakor bezszelestnie przeslizgnal sie przez prog, zamknal za soba drzwi i spojrzawszy na nekromante po raz drugi, przekonal sie, ze ten spoczywa w fotelu zupelnie nieruchomo, wbiwszy wzrok w jakis punkt przed soba. Nakor podszedl ostroznie i zajrzal mu w zrenice. Cos sie w nich tlilo, to pewne, cokolwiek to jednak bylo, nie mialo nic wspolnego z obecnoscia malego Isalanczyka. A potem zobaczyl drugiego Dahakona i usmiechnal sie do siebie. Podszedl zwawo do stojacej nieruchomo pod sciana figury i zbadal ja ostroznie. Pachniala ostro przyprawami, jakie zwykle nabywa sie u sprzedawcy perfum i wonnosci. Dotknawszy dloni, natychmiast sie cofnal: mial do czynienia z trupem. Zajrzawszy nieboszczykowi w oczy, przypomnial sobie to, co widzial w dwu poprzednich komnatach. Zrozumial tez, gdzie podziala sie skora ogladanego przezen wczesniej nieszczesnika. Obok prawdziwego Dahakona stal zaslany pergaminami i zwojami papirusu stolik, niepoprawny Isalanczyk zajal sie wiec systematycznym badaniem ich zawartosci. Po kilku godzinach zobaczyl juz wszystko, co w tej komnacie bylo godnego uwagi. W biurku odkryl krysztalowe soczewki i spojrzawszy przez nie, zobaczyl magiczna emanacje zwiazana ze "sztuczkami". Wokol ksiazek w sasiednim pokoju pojawil sie blekitny nimb, widziany przez otwarte drzwi. Dahakona otaczala emanacja szkarlatu, z ktorej cieniutka nitka wzbijala sie ku sufitowi. -Pug? - wyszeptal zdumiony Isalanczyk i nagle wiele niezrozumialych dotad spraw ukazalo mu sie w nowym swietle. Wiedzial juz teraz, co zajmowalo uwage Dahakona. Nie poczul tez zadnych wyrzutow sumienia, pakujac soczewki do swej sakwy. Wyprostowal sie zwawo, szybko przeniknal obok unieruchomionego maga i zaczal odwrot do miasta. Postanowil opuscic korytarz wyjsciem przy spalonej farmie, choc wiedzial, ze trzeba mu bedzie jakos przeplynac przez rzeke. Zalujac szkod, jakie poniesie jego nowa szata, dal nura w mroczne przejscie. Margaret usilowala biec, nie mogla jednak ruszyc noga. Obejrzala sie przez ramie, nie mogla jednak dostrzec przesladowcy. Daleko przed soba zobaczyla ojca; otworzyla usta, by wezwac go na pomoc, nie potrafila jednak wydobyc z siebie dzwieku. Poczula przyplyw grozy i znow podjela probe wezwania pomocy. To cos, co ja scigalo, bylo tuz za nia. W chwili, gdy calkowicie poddala sie przerazeniu, udalo jej sie otworzyc usta... Obudzil ja jej wlasny krzyk. Odstraszyl tez oba stwory, ktore szybko cofnely sie pod sciane. Margaret poczula, ze ocieka potem. Nocna koszula lepila sie do jej skory, gdy odrzuciwszy posciel wstala i podeszla do lozka Abby. Chwiala sie na nogach, czula jednak, ze po raz pierwszy od dluzszego czasu moze myslec jasno i logicznie. Usiadlszy na brzegu lozka przyjaciolki, dotknela jej ramienia. -Abby! - zawolala przytlumionym glosem. Abigail drgnela, ale sie nie obudzila. -Abby! - zawolala ponownie ksiezniczka i szarpnela przyjaciolke za ramie. I nagle na jej wlasne ramie spadla czyjas dlon, serce zas Margaret skoczylo niczym sploszony zajac. Odwrocila sie, by odpedzic natretne stworzenie i... spojrzala w twarz przyjaciolki. Obok niej stala Abigail! Margaret zerwala sie na rowne nogi i cofnela pod sciane, patrzac ze zgroza na druga, idealnie podobna do pierwszej, naga Abigail. Ksiezniczka kapala sie z przyjaciolka dostatecznie czesto, by rozpoznac znamie nad pepkiem i blizne na kolanie, ktora pozostala po wypadku w dziecinstwie, kiedy to niesforny brat nieszczesliwie popchnal Abby. Druga Abigail byla idealna kopia - z wyjatkiem oczu. Te byly martwe i puste. -Wracaj do lozka - szepnela beznamietnie druga Abby. Ksiezniczka poslusznie ruszyla do lozka, obejrzala sie jednak po drodze przez ramie i ujrzala siedzaca w rogu swoja naga kopie. I wtedy z jej ust wyrwal sie prawdziwy krzyk. Rozdzial 20 PLANY Nicholas podniosl wzrok. Do komnaty wkroczyl Nakor, wciaz jeszcze ociekajacy woda po przeplynieciu rzeki. Maly zuchwalec przecial zatloczona izbe i usiadl przy stole obok Nicholasa, Amosa, Harry'ego i Anthony'ego. Przy sasiednim stoliku rozsiedli sie Praji, Vaja, Ghuda i Brisa.-Macie cos do zjedzenia? - spytal, usmiechajac sie szeroko Nakor. Nicholas kiwnal glowa: -Harry, czy nie zechcialbys przyniesc naszemu kompanowi jakiegos talerza? - Harry wstal i odszedl, ksiaze zas zapytal: - Gdzies ty sie podziewal? -Troche tu, troche tam... Bylem w wielu miejscach. I widzialem sporo ciekawych rzeczy. Ale nie powinnismy mowic o nich tutaj. Przedtem jednak musze cos zjesc. Nicholas kiwnal glowa. Harry wrocil tymczasem z talerzem goracej strawy i kuflem piwa, po czym cale towarzystwo zajelo sie czekaniem, az Nakor nasyci swoj apetyt. Maly Isalanczyk nie wygladal na skrepowanego tym, ze wlepia sie wen jednoczesnie kilka par plonacych niecierpliwoscia oczu. Skonczywszy, wstal i powiedzial zwiezle: -Nicholasie, trzeba nam sie rozmowic. Ksiaze wstal rowniez: -Amos? Niegdysiejszy pirat kiwnal glowa i ruszyl za nimi. Kiedy zamkneli sie w komnacie Nicholasa, maly frant stwierdzil: -Mysle, ze wiem gdzie trzymaja wiezniow. -Calis znalazl ich wczesniej - rzekl Nicholas. I powtorzyl Nakorowi to, co opowiedzial mu pol-elf. -Nie odkryl jednak, gdzie trzymaja Margaret i Abigail - uzupelnil relacje ksiecia Amos. Isalanczyk kiwnal radosnie kanciasta glowa, a na jego twarzy wykwitl kolejny szeroki usmiech: -Wiem, ze Calis tam byl. Widzialem odciski jego stop. Jest bardzo zreczny. Nie znalazlby ich i dobry tropiciel, ja jednak lezalem z nosem oddalonym od nich o cal - zakonczyl z chichotem. -A jak dostales sie do posiadlosci? - spytal ksiaze. -Znalazlem przejscie z palacu... pod rzeka... Amos i Nicholas spojrzeli na siebie, otwarlszy pierwej geby ze zdumienia. -Jakze, u licha, dostales sie do palacu? - spytal po chwili Amos. Nakor opowiedzial im wiec, a potem dodal relacje o wszelkich dziwnych rzeczach, jakie zauwazyl podczas swych wedrowek: -Ten Namiestnik to dziwny jegomosc. Bardzo zajmuja go rozne glupie rzeczy: ceremonie i ladne dziewczeta. -Polowa twojej oceny jest prawdziwa - zasmial sie Amos. - Ceremonie w istocie sa glupie. -Wiecie co? - odezwal sie Nakor. - Ja mysle, ze on jest tylko figurantem. Uwazam, ze tak naprawde wladze maja tu Dahakon i ta jego przyjaciolka. Namiestnik zachowuje sie jak czlowiek, ktoremu wyprano mozg; gra tylko swoja role i robi, co mu sie kaze. Natomiast wielce interesujaca postacia jest ta towarzyszaca Dahakonowi kobieta... -Nic mnie ona nie obchodzi - ucial Nicholas. - Co z Margaret i Abigail? -Musza byc gdzies w tym wielkim domu - wzruszyl ramionami Nakor. - Nie rozgladalem sie za nimi. Moge tam wrocic i poszukac. Nicholas potrzasnal glowa. -Poczekaj, az wroci Calis. Nie chce, byscie gdzies tam na siebie wpadli. -Nie wpadniemy - usmiechnal sie Nakor. - On jest wyjatkowo dobry, a ja wiem, jak sie ukrywac. -Tak czy inaczej - ucial Nicholas - poczekaj do jutra. Jesli on je znajdzie, nie ma potrzeby, zebys tam wracal. Na twarzy Nakora pojawil sie nagle wyraz powagi. -Nie. Musze tam wrocic. -Dlaczego? - spytal Amos. -Bo jestem jedynym na swiecie czlowiekiem, ktory moze sie spotkac z towarzyszka Dahakona i wyjsc z tego zywy. -Czyzby byla wiedzma? - spytal Nicholas. -Gorzej - odparl Nakor. - A jak wrocimy do domu? Amos potarl dlonia podbrodek. -Sa w tym porcie przynajmniej dwa statki, z ktorych kazdy sie nada... kopie okretow krondorskich... -Wszystko to jest bardzo dziwne - stwierdzil Nakor. - Wiecie, ze Dahakon kopiuje ludzi? -Jak to, kopiuje? - zdumial sie Nicholas. -Owszem, kopiuje. Zrobil na przyklad swoja wlasna kopie. Ja to wlasnie widzialem, kiedy Namiestnik oznajmial o swoim slubie z Ranjana. Z wygladu to bardzo dobra kopia - jesli nie podejdziecie zbyt blisko - ale dosc glupia. Nie umie mowic, cala gadke wykonuje za nia ta jego tajemnicza przyjaciolka. I paskudnie pachnie. Mysle, ze juz niedlugo trzeba mu sie bedzie rozejrzec za nowa... kopia... -A jak on robi te kopie? - spytal Amos. Wspomniawszy pelna trupow i czesci cial komnate, Nakor potrzasnal glowa: -Z cial martwych ludzi. Uwierz mi, przyjacielu, na slowo i nie zadaj szczegolow. -Jency jednak nie sa martwi - zastanawial sie Nicholas - wiec po co mu oni? -Owszem - kiwnal glowa Nakor. - To wlasnie jest zastanawiajace. Dzialaja tu rozne sztuczki, Dahakon to nekromanta. Calis zas zobaczyl nie zabawy z martwymi, ale - wzruszyl nagle ramionami - cos jeszcze innego. Tamte sztuczki polegaja na manipulowaniu istotami zyjacymi. Kopie nie beda glupie i nie zdradzi ich nieprzyjemny zapach. Ale to nie Dahakon stoi za tamtymi sztuczkami. -Coz - wtracil Amos. - Jedna rzecz wydaje mi sie oczywista. ... -A mnie nie - mruknal Nicholas. - Coz wywnioskowales? -Zabieraja ich niedlugo do domu. -Wiezniow? - zdumial sie Nicholas. -Nie - rzekl Nakor - Ich kopie. Amos jednak podrapal sie po brodzie. -A my nie mamy pojecia, do czego im to potrzebne. -Do szpiegowania? - podsunal Nicholas. -Za wiele zachodu, a i zysk niewielki - sprzeciwil sie Amos. - Jesli Albatros ni z tego, ni z owego pojawi sie w jakimkolwiek porcie krolestwa, wzbudzi to mnostwo pytan, a te kopie nie wytrzymaja dokladniejszej inspekcji czy wypytywan. O wiele latwiej po prostu wysadzic na brzeg pojedynczego czleka w Krondorze, Queg, czy chocby we Freeporcie... tak jak tego queganskiego kupczyka tuz przed napascia na Crydee. Nie, tu musi chodzic o cos innego. -Dowiemy sie predzej czy pozniej - mruknal Nakor. - To po prostu zajmie troche czasu. -Nie - rzekl Nicholas. - Mysle, ze nie mamy go za wiele. -Dlaczego tak uwazasz? - spytal Amos. -Mam po prostu takie przeczucie. Calis powiedzial, ze wielu z wiezniow juz umarlo. Nie odroznimy ich od tych kopii, jesli wiec mamy ich uratowac, trzeba nam zrobic to szybko. -Z tego, co mowil Calis - odezwal sie Amos - wywnioskowalem, ze ci wiezniowie nie bardzo nadaja sie do ucieczki... -Czekajze... Nakor, jak daleko jest do tunelu od miejsca, gdzie trzymaja wiezniow? - spytal ksiaze Isalanczyka. -Niedaleko - odparl zagadniety. - ale to nie bedzie latwe. Wiezniow trzeba jakos przeprowadzic do wielkiego domu, obok kuchni i kwater Dahakona. -Na ilu slug albo straznikow sie natknales? -Niewielu... to prawda, ale gdzies tam blisko moze byc ich wiecej. -Calis twierdzi, ze nie - sprzeciwil sie Nicholas. - Jakkolwiek mogloby sie wydawac inaczej, Namiestnik i jego Doradca opieraja wladze raczej na swej przerazajacej reputacji, nie zas na setkach zbrojnych mezow. -Moze nie chca, aby zbyt wielu ludzi bylo swiadkami ich lajdactw i nie maja dostatecznej ilosci zaufanych slug - zaryzykowal przypuszczenie Amos. -Jak tylko Calis odnajdzie dziewczyny, trzeba nam sie wynosic z tego miasta - postanowil Nicholas. - Jesli zdolamy jakos przeprowadzic wiezniow do tej wypalonej posiadlosci i opanujemy kilka lodzi, mozemy ruszyc w dol rzeki i zabrac ludzi po drodze. -Co oznacza, ze trzeba nam bedzie wykrasc te statki - mruknal Amos. -Potrafisz tego dokonac? -Mamy za malo ludzi - niegdysiejszy pirat sposepnial. - Z trzydziestoma piecioma... Potrzeba mi przynajmniej ze dwa tuziny, by zdobyc ten statek w porcie, a i tylu wystarczy z trudem, nawet jesli tamci zostawia na okrecie tylko posterunki, a reszta zalogi ruszy zabawiac sie w miescie. Jezeli zas na pokladzie natkniemy sie na kilkunastu... bedzie ciezka rabanina i moge nie zdazyc opanowac okretu, zanim pojawi sie reszta naszych. -A mnie zostanie tylko jedenastu do uwolnienia wiezniow - zwrocil mu uwage Nicholas. -Mozecie poszukac pomocy - poradzil Nakor. -Moze u Vaslawa? - zaczal myslec na glos ksiaze. -Ci ludzie prawdopodobnie swietnie walcza, gdy przychodzi do bohaterskiej rabaniny z nieprzyjacielskimi jezdzcami - zwrocil im obu uwage Amos - ale zeby wydostac wiezniow z tamtej posiadlosci, potrzeba nam paru doswiadczonych lamignatow. -Moze Brisa moglaby pogadac z miejscowymi zlodziejaszkami? - zaproponowal Nicholas. Amos potarl twarz gestem znamionujacym bezradnosc. -Moze. Ale z tego co o nich mowila, wysnulem wniosek, ze tchorzliwa to zgraja, niepodobna do naszych Szydercow. Czekajciez... Moze Praji i Vaja mogliby znalezc dla nas kilkunastu chlopakow, na ktorych moglibysmy polegac. Oczywiscie dodawszy im pierwej ducha jedna czy dwiema garsciami zlota. -Na pewno kogos znajdziecie - zgodzil sie Nakor. - I dobrze... - z tymi slowy ruszyl ku drzwiom. -A ty dokad? - spytal Nicholas. -- Musze sie przespac - odparl maly przechera, usmiechajac sie szeroko. - Wkrotce bedzie tu mnostwo gwaru i biegania. Kiedy wyszedl, Amos potrzasnal glowa. -To najdziwniejszy jegomosc, jakiego w zyciu spotkalem, a mozecie mi wierzyc, ze swego czasu los zetknal mnie z kilkoma tegimi oryginalami. -Ale dobrze jest miec go przy sobie - parsknal smiechem Nicholas. Amos przypomnial sobie ostrzezenie Aruthy o tym, by uwazac na malego Isalanczyka, i usmiech zamarl mu na ustach. Mieli oto zetrzec sie z silami mroku i Amos przypomnial sobie, ze miewal juz podobne przeczucia, a wkrotce potem bywal swiadkiem smierci wielu zacnych ludzi. Zaden z nich nie powiedzial juz ani slowa i wrocili do wspolnej izby. -Nicholasie... - rzekl Anthony. - Czy moge z toba pomowic? Wracajacy do swej komnaty ksiaze kiwnal glowa, wzywajac dlonia mlodego maga do pojscia za nim. Anthony zamknal drzwi swojej komnaty, przecial korytarz i wszedl za Nicholasem do ksiazecej kwatery. -O co chodzi? - spytal Nicky, tlumiac potezne ziewniecie. Czekal na powrot Calisa z takim napieciem, ze ogromnie go to wyczerpywalo. Usiadlszy na lozu, poprosil mlodego maga, by ten zechcial usiasc w jedynym zdobiacym pomieszczenie krzesle, ktore wstawil tu oberzysta. Nicholasowi wydalo sie, ze Anthony ma klopoty z rozpoczeciem wyjasnien, zmusil sie wiec do cierpliwosci. Zdjawszy but, sprobowal rozprostowac palce lewej nogi. -Boli? - spytal Anthony. -Nie - odpowiedzial poruszajac palcami Nicholas. - Tak. To znaczy... Nie naprawde. Troche zdretwialy, to wszystko. To nie bol... Pamietam, jak to jest, kiedy naprawde bolalo, na przyklad gdy sie zmeczylem. To raczej... antycypacja bolu, jesli to ma dla ciebie jakikolwiek sens, choc nie powiem, ze nie sprawia mi to przykrosci. -Rozumiem lepiej niz myslisz - kiwnal glowa Anthony. - Stare nawyki maja twardy zywot. A strach jest jednym z najstarszych. Nicholas nie bardzo mial ochote na roztrzasanie przyczyn wlasnych nastrojow. -O czym chciales ze mna mowic? -Czuje sie niepotrzebny. -Wszyscy tak sie czujemy, bo tylko czekamy i nie podejmujemy zadnych dzialan - przerwal ksiaze magowi. -Nie, chcialem rzec, ze kiedy nawet cos robimy, ja czuje sie zbyteczny. -Moze ci przypomne, ze gdyby nie ty i twoja zdolnosc tropienia dziewczyn, "Drapiezca" moglby tkwic jeszcze na morzu z martwa od pragnienia i wycienczenia zaloga. -Tak... - westchnal Anthony. - Ale potem... -Udalo ci sie przynajmniej trzech ludzi wyrwac smierci. Malo ci jeszcze? Mlody mag westchnal przeciagle. -Moze i masz racje... - siegnawszy za pazuche, wyjal talizman, ktory pierwotnie Pug dal Nicholasowi. - Czasami zastanawiam sie, czy nie czas wezwac Puga. On powiedzial, ze powinienem wiedziec. -Jesli nie jestes pewien, to go nie uzywaj - ostrzegl go Nicholas. - Zgodnie z tym, co mowil Nakor, polecil uzyc go tylko wtedy, gdy nie bedziemy mieli innej mozliwosci ratunku. Anthony przytaknal kiwnieciem glowy. -Tak powiedzial. Ale my nadal nie mozemy znalezc Margaret i Abigail. Nicholas pochylil sie i polozyl Anthony' emu dlon na ramieniu. -Wszyscy wielesmy przeszli, by ocalic wiezniow. Wiem co czujesz do mojej kuzynki. Anthony spuscil wzrok i zrobil ogromnie zawstydzona mine: -Usilowalem sie z tym kryc... -Co tylko dobrze o tobie swiadczy - Nicholas cofnal dlon i sie wyprostowal. - Ja tez czulem cos do Abigail, choc teraz wydaje mi sie to chlopiecym zauroczeniem. Widze jednak, ze twoje uczucia sa glebsze - dodal, spojrzawszy na mlodego maga. - Mowiles z nia o tym? -Nie smialem - szepnal Anthony. - Ona jest corka Diuka. -I co z tego? - usmiechnal sie Nicholas. - Miewalismy juz magow w naszej rodzinie, a Margaret nie jest wzorem przykladnej dworki. -Mam okropne przeczucie, ze juz nigdy nie bede mogl sie rozmowic z Margaret - rzekl smetnie Anthony. -Rozumiem - przytaknal ksiaze ruchem glowy. - A przeciez bedziemy mogli rzec o sobie, ze czegos jednak dokonalismy, jesli uda nam sie odbic choc jednego z tych nieszczesnikow i wrocic z nim na Dalekie Wybrzeza - dodal posepnie. - Maja oni prawo do tego, by szukac pomocy u Korony. -Wymysliles cos? -Przeciez nie mialem do roboty nic innego, jak tylko siedziec i myslec - westchnal Nicholas. - Mysle, ze nie dano nam zbyt wiele czasu. Nie umiem ci rzec, dlaczego... ot, przeczucie i tyle. -Intuicja? -Moze. Nie mam pretensji do zadnych magicznych zdolnosci. Wiem jedynie, ze jesli wkrotce nie podejmiemy jakichs dzialan, mozemy sie spoznic. -Kiedy zatem planujesz jakis ruch? -Zamierzam dzis rano pogadac z Prajim i Vaja - rzekl Nicholas. - Nie chce, by pomiedzy najeciem ludzi i walka uplynelo zbyt wiele czasu - im mniej czasu bedzie miala Czarna Roza Namiestnika na odkrycie naszych planow, tym lepiej. Jesli uda nam sie zgromadzic ze dwudziestu zuchow godnych zaufania, jutro po zmroku ruszamy po tamten statek. Jesli nie bedzie dwudziestu... Ha! trzeba nam bedzie zadowolic sie tymi, ktorych wynajmiemy, choc wtedy poczekamy jeszcze jeden dzien. -Mysle, ze tak bedzie najlepiej - zgodzil sie Anthony. Nicholas kiwnal glowa. Anthony wstal i wyszedl, ksiaze zas legl na lozu i wbil wzrok w kasetony sklepienia komnatki. Czy w istocie wyczuwal, ze juz niedlugo jakis dramatyczny zwrot wydarzen skieruje ich ku domowi? Czy w rzeczy samej grozilo im jakies niebezpieczenstwo? A moze jego niecierpliwosc okaze sie zlym doradca i zaowocuje jakas tragedia? Kiedy siedzac z Ghuda i innymi, oglaszal im swoje decyzje, byl pewien swego. Wiedzial, ze wyniesione z domu nauki daly mu najlepsze z mozliwych umiejetnosci podejmowania trudnych decyzji, kiedy jednak lezal tak samotnie, watpliwosci powrocily, by zaatakowac go ze zdwojona sila. W takich jak ta sytuacjach zawsze zaczynala go bolec stopa i wiedzial, ze zadne checi nie usuna zrodel bolu. Musial podjac sluszna decyzje. Zalezaly od niej zywoty wielu ludzi. Mial ochote sie rozplakac, jednak nawet na to byl zbyt znuzony. Calis nasluchiwal i cierpliwie czekal. W dole, wprost pod nim, chodzilo dwu ludzi, ktorzy cicho ze soba rozmawiali, zupelnie nieswiadomi tego, ze wrog wisi tuz nad nimi, bezpiecznie skryty w cieniu drzewa. Geste listowie i mrok skutecznie kryly pol-elfa przed ich wzrokiem. Poczekal jeszcze chwile, az znikna za rogiem i opuscil sie na ziemie, ladujac cicho wewnatrz obrebu murow. Znow sie przyczail i zaczal nasluchiwac. Mogl sobie byc po drugiej stronie, wcale to jednak nie oznaczalo, ze tamci go nie uslyszeli. Ostroznosc jego byla oczywiscie nadmierna i przesadzona - zaden czlowiek nie bylby w stanie uslyszec jego przejscia - i nie rozdzwonil sie zaden alarm ani nie rozwrzeszczal zaden wartownik. Calis rozejrzal sie po ogrodzie. Byl niewielki, z jednym, sluzacym do kapieli basenem posrodku. Nad woda rozpieto rzadko tkana materie, ktora oslaniala zazywajacych kapieli przed ostrymi promieniami slonca, wpuszczala jednak do ogrodu dostateczna dla rozwoju roslin ilosc swiatla. Na to male sanktuarium wychodzily spore okna i drzwi. Pol-elf szybko przemknal przez otwarta przestrzen i zajrzal do okna. Mimo zatrzasnietych okiennic zauwazyl, ze na lozu wewnatrz ktos lezy. W swietle latarni widac bylo jasne wlosy lezacej, ale Calis nie mogl dostrzec rysow jej twarzy. Z opisu, ktory slyszal od kilku osob, wywnioskowal, ze - byc moze - odnalazl Abigail. Margaret znal osobiscie, ale ta dziewczyna przybyla do Crydee po jego ostatniej wizycie w zamku i nie mieli okazji sie poznac. Osobnik mniej ostrozny zaryzykowalby wejscie do srodka, zakladajac, ze lezaca na lozu dziewczyna jest ta, ktorej poszukiwali, Calis jednak posiadl cierpliwosc rasy, ktora zywoty rachowala stuleciami. Tymczasem odszedl od okna i zbadal drzwi. Byly drewniane, z jednym ryglem i bez zanika. Pol-elf znow zaczal nasluchiwac i po kilku minutach upewnil sie, ze za nimi nie ma nikogo. Siegal juz do rygla, gdy cos go powstrzymalo. Wrociwszy do okna, ponownie zajrzal do srodka. Przed chwila slyszal jakies westchnienie - choc nie zdawal sobie z tego sprawy. Teraz zobaczyl, kto je wydal. Obok dziewczyny na lozu, siedziala druga i na jej widok Calis zmruzyl oczy. Byla blizniaczo podobna do pierwszej. Pol-elf cofnal sie od zamknietej okiennicy. Niedawno, zajrzawszy na ow zamkniety dziedzinczyk, byl swiadkiem przerazajacych widokow - podpatrzyl, jak obce stwory jakas mroczna, tajemnicza sztuka przeksztalcane sa w kopie porwanych ludzi. Najwidoczniej to samo uczyniono Abigail. I nagle pojawila sie Margaret. Bystrzejsze niz ludzkie zmysly pol-elfa natychmiast jednak mu powiedzialy, ze nie jest to corka Diuka. Stwor poruszal sie inaczej niz prawdziwa Margaret. Nie majac niczego pilniejszego do roboty, Calis przywarl do okna i rozpoczal zmudne oczekiwanie. Nicholas podniosl sie z loza. Do switu zostala jeszcze przynajmniej godzina, ksiaze jednak mial juz dosc snu. Przeszedlszy do rozleglejszej komnaty, gdzie w dwu rzedach pod scianami spalo dwunastu ludzi, podszedl ostroznie do pryczy, na ktorej lezal Praji. Vaja spal naprzeciwko. Ksiaze potrzasnal lekko ramieniem spiacego i najemnik natychmiast sie ocknal. Nakazawszy lezacemu wstac i pojsc za soba, Nicky wyszedl z dormitorium. Praji wykonal polecenie, nie przejmujac sie brakiem butow czy kurtki. Nicholas zreszta rowniez stapal na bosaka i byl niemal nagi. Gdy weszli do pustej o tej porze izby ogolnej, ksiaze zwrocil sie do najemnika: -Obu nam trzeba podjac pewne decyzje. -Zamierzasz powiedziec mi prawde? - spytal Praji. -To dluga historia - odpowiedzial Nicholas. - Lepiej usiadz. Praji ziewnal, przeciagnal sie i ciezko opadl na krzeslo. -Kapitanie, lepiej opowiedz mi cos ciekawego. Nie lubie, jak ktos budzi mnie za wczesnie. Najczesciej oznacza to, ze trzeba bedzie zabic kogos, kto wcale sie tego nie spodziewa. - W niklym oswietlenie przedswitu usmiech Prajia nie byl tym, co Nicholas okreslilby jako zapowiedz milego dzionka. Opowiedzial wiec najemnikowi wszystko - z wyjatkiem historii o Kamieniu Zycia i Wyroczni Aal, ktora strzegla go w glebinach ziemi pod Sethanon. Opowiedzial mu jednak o swoim ojcu, Krolestwie i napasci na Crydee. Kiedy skonczyl, zaczelo juz switac i w komnacie pojawil sie Keeler, ktory zajal sie przygotowywaniem jej na przyjecie codziennych gosci i klientow. Ze znajdujacej sie o dwa domy dalej piekarni przyniesiono swiezy chleb, wkrotce zas dostarczono z targu owoce i ser. Nie przerywajac krzataniny, Keeler podal posilek obu rozmowcom, nawet sie przy nich nie zatrzymujac, by nie zostac posadzonym o podsluchiwanie. Mial dosc doswiadczenia z najemnymi kompaniami, by wiedziec, ze niewiedza pomaga niekiedy utrzymac sie w interesie, a co wazniejsze - przy zyciu. Kiedy skonczyli posilek, Nicholas okreslil swoje zadania: -Potrzeba mi z tuzin, a jeszcze lepiej ze dwie dziesiatki ludzi pewnych i godnych zaufania. Mozesz im powiedziec, ze sie oplaci. Musza jednak byc gotowi na to, by wyplynac z nami i wysiasc gdzies po drodze. Trzeba mi ludzi dosc sprawnych i wytrzymalych, by dali sobie rade sami w drodze powrotnej. Mozesz takich poszukac? -O, moge bez watpienia. Pytanie czy znajde. Jak bardzo to im sie oplaci? -Hmm... jaka zaplate uznalbys za wlasciwa, gdyby trzeba ci bylo okreslic koszty kradziezy czegos, co bardzo sobie cenia Namiestnik i jego Doradca? -Ja sam zrobilbym to za darmo i jeszcze bym sie cieszyl z udzialu w przedsiewzieciu - usmiechnal sie Praji tym swoim usmiechem, na widok ktorego przechodzien w ciemnej uliczce oddalby mu bez slowa sakiewke. - Ciagle mam imie tego drania na mojej liscie. Jesli nie uda mi sie go zabic, moge sprobowac choc go rozwscieczyc. Ale moi kompani... dla nich starcie z jego zolnierzami, szczegolnie z Czerwonymi Zabojcami, moze miec swoja cene. -Jaka? -Mysle, ze wystarczy roczna zaplata straznika karawan. Powiedzmy sto zlotych draksow. Moze nieco ponad to. Nicholas szybko przeliczyl to na czysty kruszec, potem przypomnial sobie skarbczyk, ktory zagarneli w Przystani Shingazi. -Kazdy, za ktorego poreczysz, otrzyma dwiescie zlotych draksow, a ty i Vaja dostaniecie dodatkowo po setce, ale trzeba mi ludzi godnych zaufania i takich, ktorzy potrafia sluchac rozkazow. I wystrzegaj sie przy werbunku agentow Czarnej Rozy. Praji kiwnal glowa. -Z dawnych lat znam sporo prawdziwych twardzieli i zaden z nich nie okaze sie agentem Czarnej Rozy. Trzeba mi jednego dnia, by ich odszukac. Musze tez obmyslic jakies lgarstwo dla tych, ktorych nie chce brac do kompanii, a ktorzy beda mnie nagabywac, kiedy sie rozejdzie, ze werbuje ludzi. -Powiedz im - rzucil Nicholas - ze szykujemy sie do tego, by przewiezc bogatego kupca i jego rodzine w gore rzeki. Wszystkiego dziesiec lodzi ze sluzba. Kupiec jest nerwowy i zada twojej osobistej gwarancji, nie mozesz wiec najmowac tych, ktorych nie znasz osobiscie. - I niespodziewanie dorzucil: - Czy przyszlo ci kiedykolwiek do glowy, ze moglbys zostac kapitanem? -Mojej wlasnej kompanii? - Praji podrapal sie po brodzie. - Wcale bym sie nie obrazil... -Dobrze. Mow wiec kazdemu, kto zapyta, ze kupiec dal ci dosc grosza, bys mogl powolac wlasna kompanie i ze bierzesz tylko ludzi, ktorych znasz z najlepszej strony. Praji usmiechnal sie i kiwnal glowa. -Podstepny z ciebie dran, kapitanie. Niewielu ludzi zechce przylaczyc sie do kompanii, ktora wlasnie rozpoczyna dzialalnosc, chyba ze beda to dobrzy przyjaciele. Niech i tak bedzie. Powiedz mi teraz, gdzie mam kazac im sie zebrac? -Niech sie trzymaja gdzies niedaleko. Umiesc ich w pobliskich gospodach, po dwu i po trzech, i kaz im gotowac sie do drogi na pierwszy znak. -Dobrze. Lepiej pojde i obudze Vaje, zeby cos zjadl. Kiedy jest glodny, robi sie swarliwy jak stara baba... co, mozesz wierzyc albo nie, sprawia, ze nielatwo zniesc jego towarzystwo podczas oblezenia. -Przyslij mi i Tuke - rzucil w slad za odchodzacym Nicholas. Praji kiwnal glowa, nawet sie nie odwracajac. Tymczasem we wspolnej izbie zaczeli pojawiac sie inni i gdy z glebi gospody wylonil sie Tuka, drapiacy sie po zaspanym lbie, przy stole obok Nicholasa siedzieli juz Amos i Harry. -Beda mi dzis potrzebne twoje umiejetnosci - zwrocil sie ksiaze do malego tubylca. -Co mam zrobic, Encosi? - spytal ochoczo Tuka. -Jak trudno jest wynajac dziesiec lodzi na podroz w gore rzeki? -Nietrudno, Encosi - odparl Tuka. -Ile czasu moze ci to zajac? -Do poludnia, panie. Upewnienie sie, ze wszystkie wytrzymaja trudy podrozy, zajmie mi czas do wieczora. -Spraw sie dwa razy szybciej. O zachodzie slonca chce miec te lodzie na przystani, w pelni zaopatrzone i gotowe do podrozy. -Wyjezdzamy? - spytal Amos, opierajac policzek na dloni. -Juz niedlugo - odpowiedzial ksiaze. - Chce, bys zrobil liste zakupow dla Harry'ego i Brisy. Idz, obudz Brise - zwrocil sie do Harry'ego. - Pojdziecie z Tuka. Zbadajcie z nim lodzie, potem idzcie kupic zapasy zywnosci. Chce, by wszystko bylo gotowe do tego, by w razie potrzeby wyruszyc w ciagu godziny. Harry kiwnal glowa. Z jego smykalka do handlu i targow i umiejetnoscia poruszania sie w ulicznym tloku Brisy, powinni zalatwic wszystko bez przyciagania uwagi niepozadanych obserwatorow. -Jak tylko wroca Marcus i Calis - zwrocil sie tymczasem Nicholas do Amosa - chce, zebys wraz z Marcusem udal sie na ryby. Amos westchnal i ciezko dzwignal sie z miejsca. -Niech zgadne... Chcesz, bysmy sprawdzili, jakie rybki biora w poblizu tych dwu okretow, o ktorych juz mowilismy? -Nie inaczej. Wszystko na nic, jezeli nie zdobedziemy jednego z tych statkow, na ktorym poplyniemy do ujscia rzeki, gdzie zabierzemy na poklad zapasy i wiezniow z lodzi. -Masz ludzi? -Do zachodu slonca Praji zwerbuje nam jeszcze ze dwudziestu. -I tak bedzie ciezko - zauwazyl niegdysiejszy pirat. - Do wziecia statku bede potrzebowal prawie wszystkich ludzi z Crydee. Nie moge liczyc na najemnikow, niewielu z nich zreszta ma jakiekolwiek doswiadczenie w zdobywaniu statkow. -Zatrzymam przy sobie Ghude, Marcusa i Calisa. Reszte mozesz wziac ze soba - zgodzil sie ksiaze. - Harry zas bedzie dowodzil na lodziach. Godzine pozniej do izby weszli Marcus i Calis. -Znalezlismy je - rzekl pol-elf. Nicholas kiwnieciem dloni wezwal Ghude, Amosa i dwu przybyszow, by poszli za nim do jego komnaty. -Gdzie one sa? W tejze chwili otworzyly sie drzwi i do komnatki wkroczyl zaspany Nakor. -Uslyszalem was z sasiedniej komnaty. - Ziewnal okropnie i spytal: - A wiec, gdzie sa dziewczeta? -W poludniowo-wschodnim rogu posiadlosci jest maly apartament - odparl Calis. - Dwie komnatki i ogrod. Jedna komnata jest pusta. W drugiej trzymaja Abigail i Margaret. -Nic im nie jest? - spytal ksiaze. -Trudno powiedziec. Widzialem dwie Abigail. -Znow te kopie - orzekl Nicholas. - Ale dlaczego dziewczat nie trzymaja z innymi? Calis wzruszyl ramionami. -Moze potrzebne im sa do czegos innego - rzekl Nakor. -Dziewczyny czy kopie? - spytal Marcus. -Albo jedno, albo drugie - Nakor wzruszyl ramionami. - Moge jedynie zgadywac. Ale one dwie sa jedynymi szlachciankami wsrod wiezniow, prawda? - Wszyscy kiwneli glowami. - To moze obie zostana poddane dokladniejszym badaniom? -Trafiles w sedno - rzekl Nicholas. - Ale jak oni moga sie spodziewac, ze nikt nie pozna, iz to odmiency? -Maja dwie kopie wojennych okretow Krolestwa - rzekl z namyslem Amos. - Jasne jest dla mnie, ze planowali przejecie "Bielika" w Barran, potem zamierzali zabrac statek do Freeportu i gdzies tam go zatopic. -Czekajze... - przerwal mu Marcus. - Dlaczego nie mieliby przyplynac az tutaj? Po co ten caly klopot z robieniem kopii? -Moze nie mieli dosc ludzi, by przyprowadzic go az tu, razem z tym czarnym okretem? - rzekl Amos. - Wynajeli mnostwo obcych, weszli nawet w konszachty z tymi tsuranijskimi zabojcami i lapaczami z Durbinu. Rekrutowali ludzi z Kesh i renegatow z Freeportu. Moze nie mieli dosc ludzi do tego przedsiewziecia, a z pewnoscia nie zyczyli sobie swiadkow z naszej czesci swiata, ktorzy mogliby i tu rozpetac przeciwko nim zamieszki. - Podrapal sie po brodzie. - Marcus, od ubieglej zimy wiadomo bylo, ze twoj ojciec zamierzal ustanowic garnizon w Barran. Zakladajac, ze w normalnych warunkach ja patrolowalbym tamtejsze wody, i uwzgledniajac fakt, ze nowym okretem flagowym floty jest obecnie "Smok", mozna sie bylo zalozyc, ze na Dalekie Wybrzeze zostanie wyslany "Bielik". - Potrzasnal glowa. - Nicholasie, to wszystko zaplanowano dawno temu. Do portu w Krondorze wplynalby "Bielik" lub "Albatros", przy sterze z kims, kto podalby sie za zwyklego marynarza i twierdzil, ze wszyscy oficerowie zgineli. Ludzie z tego statku mogliby przekonac twego ojca, ze uprowadzono ich do Kesh, a potem w jakis sposob zdolali odzyskac wolnosc i wrocic. Mogliby tez wymyslic jakies inne wiarygodne lgarstwo. Arutha nie mialby powodu, by im nie wierzyc, a poniewaz wiekszosc z tych, ktorzy by powrocili, jest z Dalekiego Wybrzeza, ktoz bylby w nich rozpoznal uzurpatorow i odmiencow? -Ale wczesniej czy pozniej ktos przybylby z Carse lub Crydee, by zobaczyc sie z Margaret i Abigail - sprzeciwil sie Nicholas. Nie wymienil z imienia stryja, ktory mogl byc juz nieboszczykiem. -Porwanie przez lapaczy niewolnikow zmienia osobowosc - wtracil sie Ghuda. - Dziwaczne zachowanie nie wzbudziloby podejrzen. Widzialem ludzi, ktorzy po czyms takim nie poznawali czlonkow wlasnej rodziny. -Ale na dluzsza mete wszystko by sie wydalo - wytknal mu Marcus. - Predzej czy pozniej ktos z nich bylby sie w czyms pomylil i poznalibysmy sie na tym, ze nam ich podstawiono - dodal z namyslem. - To zas oznacza, ze nie spodziewali sie, iz te falszywe wcielenia beda potrzebne dluzej niz pare tygodni... no, moze miesiecy. -I znow wrocilismy do pierwotnego pytania: po co im to wszystko - zrezygnowany Nicholas machnal dlonia. - Choc z drugiej strony cos niecos sie wyjasnia. Jezeli brak im ludzi, to rozumiem, po co od dwudziestu lat trzymaja prowincje na krawedzi wrzenia. -Uwazasz, ze udajac mediatorow, sekretnie podsycali wrogosc pomiedzy plemionami i klanami? - spytal Marcus. -Owszem, cos takiego przyszlo mi wlasnie na mysl - przyznal ksiaze. - Jesli ten Namiestnik ma wlasna siatke oddanych mu ludzi, wywolywanie klopotow przez zawieranie sojuszy i zdradzanie sojusznikow ma sens. Udaje ofiare spisku miedzy klanami. Gdyby wszystko poszlo zgodnie z jego planem, zgineloby wielu mlodych ludzi z roznych klanow, paruset najemnikow i Ranjana z dziewczetami. Sam stracilby tylko kilkunastu ludzi. -ksiaze potrzasnal glowa z podziwu dla przebieglosci planu. - A przywodcy kilku klanow wylaziliby ze skory, by mu udowodnic, ze to nie oni sa odpowiedzialni za te rzez! -Czekajze! - zapalil sie Amos. - Jesli przywodcy klanow doszliby do wniosku, ze planuje przejac wladze nad miastem, usuwajac ich w niebyt, powitaliby z radoscia kazda wiesc o jego porazce. Ale jesli dojda do wniosku, ze klopoty sa dzielem kogos innego, sprobuja sie z nim dogadac. Jemu zas przez caly ten czas naprawde wcale nie chodzi o majatek... - i nagle sie rozpromienil: - Pozor potegi i mocy jest niemal tyle samo wart, co prawdziwa potega i moc. -Wewnatrz palacu nie ma zbyt wielu straznikow - rzekl Nakor. - Widzialem paru w barakach, ale wewnatrz jest tylko kilku w wielkiej sali i to wszystko. Niewielu w ogole tam mieszka: ot, pare slug i na tym koniec. Wieksza czesc palacu swieci pustkami, jak posiadlosc Dahakona. -Ja widzialem to samo - mruknal Calis. - Tylko paru ludzi, zadnych zbrojnych... i wieksza czesc zabudowan jest tam pusta. -Gdybym w istocie nie mial z nikim walczyc - odezwal sie Ghuda - moglbym tu rozkrecic interes, majac do dyspozycji zaledwie setke ludzi. Wystarczyloby tylko niekiedy przebierac ich w rozmaite uniformy i kilkunastu przebrac za Czerwonych Zabojcow. -Ale co oni wlasciwie robia? - zastanawial sie Nicholas. - Po co im te kopie naszych ludzi? -Domyslac sie bedziemy pozniej - ucial Amos. - Teraz zas trzeba nam sprawdzic, czy zdolamy zajac chocby jeden z tamtych okretow. Nicholas kiwnal glowa: -Marcus, wiem, ze padasz z nog, moze jednak zechcialbys pojsc z Amosem. Wezcie ze soba Ghude. Kiedy wyszli, ksiaze zwrocil sie do Calisa: -Ty troche odpocznij. Potem, razem z Nakorem, zabierzemy sie we trojke do zaplanowania napasci na posiadlosc Dahakona i uwolnienia wiezniow. -Dobrze - powiedzial pol-elf i wyszedl. -Ja juz wypoczalem - odezwal sie Isalanczyk. - Pojde na zakupy. -Po co? -Potrzeba mi kilku rzeczy. Dahakon jest zajety czarami Puga. Ale ta dama... Lady Vinella... sprawi nam spore klopoty. -Dlaczego? -Slyszales to, co mowil o niej Praji, ze wysysa ludziom dusze? Nicholas kiwnal glowa, na jego twarzy zas pojawil sie wyraz powagi: -To prawda? -Nie, skadze. - Nakor zwawo potrzasnal glowa. - To tylko takie gadki, by straszyc ludzi. -Ulzylo mi - rzekl Nicholas z blyskiem w oku. -Ona jest... kims innym... -Kim? -Nie wiem. Domyslam sie jednak. Pewnosc uzyskam dopiero, jak z nia pogadam. -Zamierzasz sie z nia rozmowic? - zdumial sie ksiaze. -Moze. - Nakor usmiechnal sie kwasno. - Wolalbym nie, ale moze sie okazac, ze nie mam wyboru. Nigdy nic nie wiadomo. Ale zdaje sobie sprawe z tego, ze to bardzo, ale to bardzo niebezpieczna osoba. -Dlaczego? -To ona, nie kto inny, kieruje tu wszystkim. -Napasc to jej dzielo? -Wszystko - potrzasnal glowa Nakor. - Ona jest osobka, ktora stoi za poczynaniami Namiestnika i Dahakona. To ona jest zrodlem wladzy w tym miescie. Ona odpowiada za wszystkie dziwactwa, jakich bylismy swiadkami. Jest prawdziwie niebezpieczna. I najpewniej ma kontakty z Pantathianami. -Mozesz stawic jej czolo? - spytal Nicholas. -To najlatwiejsze - zasmial sie niepoprawny Isalanczyk. - sztuka jest stawic jej czolo i przezyc. Nicholas musial sie rozesmiac. -Czego ci potrzeba? -Paru drobiazgow. I towarzystwa Anthony'ego. -Popros go. Mysle, ze chetnie z toba pojdzie. -Pewnie masz racje. Taki juz jest - rzekl Nakor. - Wroce przez zmrokiem. Wyszedl z komnaty, Nicholas usiadl zas i pograzyl sie w rozmyslaniach. Zaczal tez przypominac sobie, jak tez elementy calego planu sa zgrane w czasie. Zdobyty przez Amosa i jego grupe statek przeplynie do ujscia rzeki, gdzie na jego poklad wejda pasazerowie, a takze wniesie sie zapasy i ladunki z lodzi. Lodzie trzeba przeprowadzic z przystani na plaze niedaleko wypalonej farmy, gdzie przyjma na poklady uwolnionych wiezniow i poplyna na spotkanie okretu. Wiezniow zas trzeba bedzie uwolnic - wczesniej! - i przeprowadzic na brzeg, gdzie bedzie sie bronilo pozycji do nadplyniecia lodzi. Opadlszy na loze, zaslonil oczy dlonmi. Zaczela go bolec stopa. -To sie nigdy nie uda! - jeknal glosno. Ghuda stal na dachu oberzy, na malej platformie uzywanej kiedys jako posterunek wartowniczy, z ktorego wartownik ostrzegal mieszkancow kompleksu o zblizaniu sie wrogow. Praji i Nakor wspinali sie ku niemu po waskiej drabinie wiodacej tu ze strychu budyneczku. -Co ty tam wprawiasz? - spytal Praji. - Nicholas chcial, bysmy zajeli sie planami. -Jedna chwile - najemnik podniosl dlon. -Aaaa... - mruknal Nakor. Ghuda pokazal mu zachodzace slonce. -Sam kiedys powiedziales, Isalanczyku: Ghuda... nad innymi morzami tez zachodzi slonce. Przed nami wspaniale widoki do podziwiania. Pamietasz? -Chcialem, bys sie wtedy zdecydowal - usmiechnal sie Nakor. -Nigdy wczesniej nie mialem sposobnosci przyjrzenia sie zachodowi slonca - wyszczerzyl zeby Ghuda. - Ta okazja moze sie juz nie powtorzyc. -Niedobra to mowa - rzekl Praji. Ghuda wzruszyl ramionami. -Nie jestem fatalista ani przesadnym jegomosciem, ale w naszym fachu... Praji bez slowa kiwnal glowa. Zlocistoczerwona kula opuszczala sie coraz nizej, az znikla, i w tej samej chwili wszyscy ujrzeli zielony blysk. -Nigdy przedtem nie widzialem czegos takiego - usmiechnal sie Ghuda. -Rzadko sie to widuje - rzekl Nakor. - Trzeba obejrzec mnostwo zachodow slonca nad woda, by dostrzec to zjawisko. Chmury musza byc we wlasciwej pozycji, pogoda odpowiednia, a i wtedy mozesz niczego nie zobaczyc. Ja osobiscie widzialem zielony promien tylko raz. -Warto bylo popatrzec - mruknal Praji i parsknal smiechem. - No, zabierajmy sie do roboty. To ostatnia chwila uciechy, jaka byla nam dana, a na nastepna przyjdzie nam poczekac. Ghuda zwlekal jeszcze przez chwile. -Wspaniale widoki do podziwiania - rzekl jakby do siebie, po czym odwrocil sie i ruszyl w dol za innymi. Rozdzial 21 UCIECZKA Do komnaty wpadl Harry.-Co sie dzieje? - spytal Nicholas. -Wali tu jak po sznurku oddzial zolnierzy Namiestnika - wyjasnil zdyszany Ludlandczyk. -Do nas? - zdumial sie Marcus, wstajac i odsuwajac krzeslo. -Moze. Nie mam pojecia. Przepychaja sie przez bazar, ale nie wygladaja na uszczesliwionych swoim zadaniem. -Brisa, wlaz na dach i zawolaj, jezeli zobaczysz, ze ida na nas - polecil Nicholas. Wydal tez rozkazy ludziom z Crydee, ktorzy szybko skoczyli zaniesc je wykonawcom. Bylo poludnie i we wspolnej izbie siedzialo kilkunastu obcych. - Kazdy, kto nie chce mieszac sie do awantury, niech sie wynosi i to zarazi - zawolal ksiaze, zwracajac sie do obecnych. Kilku ludzi ruszylo co tchu ku drzwiom, inni zas tez sie ruszyli, ale wolniej. I nagle Nakor rozdarl sie na cale gardlo: -Nicholasie! Tamten czlowiek! Nie pozwol mu wyjsc! Nicholas okrecil sie na piecie, w sama pore, by ujrzec mizernego czlowieczka w odziezy prostaka, ktory usilowal chylkiem przemknac ku drzwiom. Ksiaze skoczyl przed siebie, by z mieczem w dloni przeciac zbiegowi droge. Nieznajomy blyskawicznie dobyl zza pasa sztyletu, i chlasnal nim przed siebie ze spora wprawa. Niewiele jednak mial czasu, by pokazac, jaki jest dobry, bo zaraz potem stanal tuz za nim Vaja, ktory zrecznie odwrocil w powietrzu wlasny kord i z rozmachem trzasnal zbiega rekojescia w leb. Uciekajacy natychmiast zwalil sie na ziemie i wypuscil sztylet ze zdretwialych palcow. Ghuda i Praji szybko poderwali go na nogi. Niedoszly zbieg krwawil lekko z rany na glowie. -Wyniescie go stad - ryknal Amos. - I niech ktos oczysci podloge! Ghuda i Praji wyciagneli nieprzytomnego napastnika do komnaty na tylach. Harry szybko i sprawnie zmyl krew z podlogi mokra szmata, ktora rzucil Keelerowi. Ten szybko skryl ja za szynkwasem. -Co to ma znaczyc? - spytal Nicholas Nakora. -Powiem ci, jak juz bedzie po wszystkim - odparl Isalanczyk, zmykajac na tyly. -Marcus, Calis i ty, Harry - odezwal sie ksiaze. - Poczekajcie na tylach z Ghuda i Prajim. Vaja, trzymaj sie mnie. Gdy wejda zolnierze, udawajcie zaskoczonych, ale badzcie gotowi na moj znak. -Bedziemy gotowi - skwitowal te przemowe Marcus, gdy z innymi szedl do komnat na tylach. Ci, ktorzy zostali we wspolnej izbie, rozsiedli sie wygodniej, i, trzymajac dlonie blisko rekojesci mieczy, zaczeli rozgladac sie po komnacie, notujac w mysli pozycje stolow i obmyslajac, ktoredy najszybciej moga skoczyc do walki, gdyby przyszlo do rabaniny z przybylymi. Czterech zasiadlo przy szynkwasie, gdzie gapiac sie ponuro w puste kufle, ukryli w rekawach sztylety. Keeler tymczasem schowal pod blatem gotowa do strzalu kusze. W tejze chwili Nicholas uslyszal wrzask rozwscieczonej kobiety i pojal, ze Ranjanie znow cos sie nie spodobalo. Podnosil sie wlasnie z krzesla, by zbadac przyczyne zamieszania, kiedy drzwi szynku otwarly sie z hukiem i do izby wpadl oficer z czterema zoldakami. Dowodzacy patrolem mial uniform, jaki Nicholas juz raz widzial - w Przystani Shingazi. -Kto tu dowodzi? - wrzasnal przybyly. Nicholas nie przerwal ruchu, jaki zapoczatkowal wrzask Ranjany. -Ja. Kapitan Nicholas. Przybysz blyskawicznie przeniosl spojrzenie na jego stopy. Ksiaze poczul, ze wlos jezy mu sie na glowie, zmusil sie jednak do zachowania spokoju. W koncu dowodca patrolu mogl jedynie stwierdzic, ze Nicholas ma na nogach zwykle buty. -Wiemy, ze macie ze soba dziewczyne - oznajmil przybysz glosno, mowiac powoli i starannie dobierajac slowa. - Jezeli jest ona ta, ktorej szukamy, moze otrzymacie nagrode. -Dziewczyne? - Nicholas nie bez trudu zmusil sie do usmiechu. - Mylisz sie wasc, nie masz wsrod nas zadnych dziewczyn. Kapitan kiwnal dlonia, nakazujac swym ludziom, by sie rozproszyli: -Przeszukac kazda izbe! Nicholas szybko stanal pomiedzy gwardzistami a drzwiami wiodacymi na tyly: -Mam tam kilku chorych i nie zycze sobie, by ich niepokojono. Powiedzialem juz, ze nie ma wsrod nas zadnych dziewek. - Mowil glosno i wyraznie. Jednoczesnie pozwolil swej dloni opasc ku pasowi z zatknietym zan nozem. Idacy na tyly gwardzista obejrzal sie przez ramie i zatrzymal, oczekujac na rozkazy. Kapitan odwrocil sie ku swemu stojacemu obok drzwi czlowiekowi i kiwnal glowa. Ten otworzyl drzwi i do izby wtargnelo nastepnych kilkunastu zoldakow. -Wolelibysmy sprawdzic rzecz osobiscie - wyjasnil kapitan, gdy jego ludzie znalezli sie wewnatrz. -Ja zas bym wolal, byscie zrezygnowali ze swojej, skadinad chwalebnej, sluzbistosci - rzekl glosem zwodniczo lagodnym Nicholas. -Co to za halasy? - kobiecy glosik, ktory rozlegl sie w nagle zapadlej po slowach ksiecia ciszy, zabrzmial glosniej od gromu. Nicholas odwrocil sie jak kolniety szydlem i ujrzal w tylnych drzwiach Brise. Katem oka spostrzegl, ze i Amos z Anthonym gapia sie na nia bezwstydnie - a bylo na co popatrzec! Niedawna ulicznica nie miala bowiem na sobie swoich meskich portek i koszuli - zamiast nich odziala sie w kusa koszulke (a widac bylo, ze pod nia nie ma niczego!), rozpieta z przodu i ukazujaca piersi. Oprocz tego Brisa prezentowala smukla kibic i plaski brzuszek. Biodra okryla na poly przezroczysta - i znow kusa! - spodniczka, zebrana w wezel podkreslajacy znakomicie lagodny luk dziewczecej kibici i smuklosc nog. Dziewczyna miala rozrzucone w nieladzie wlosy i ziewala - przy tym wszystkim poruszala sie wdziecznie i tak gietko, ze patrzacym oczy powypadaly niemal z orbit. Doszedlszy do Nicholasa, objela go wpol i przytulila czule: -Nicky... jaki jest powod tego calego zamieszania? -Oklamales mnie! - steknal kapitan. -Powiedzialem, ze nie masz wsrod nas dziewek - odparl sucho Nicholas. - To nie dziewka, tylko moja kobieta. - Gwardzisci ruszyli na tyly, co ksiaze skwitowal zimnym: - Wolalbym, byscie sie tam nie pokazywali. -Och, niech sobie popatrza - westchnela Brisa. Do kapitana zas rzekla: - W naszej komnacie jest straszny balagan, nie przestraszcie sie. Nicholas spojrzal na nia bystro, co widzac, dziewczyna nieznacznie skinela glowka. -No... niech bedzie - rzekl kapitanowi. Kilku zolnierzy, ktorzy zajrzeli na tyly gospody, wrocilo w pare chwil pozniej. -Kapitanie, nie ma tam ani sladu innych dziewczat - zameldowal sluzbiscie jeden z nich. - Znalezlismy tylko paru chorych, lezacych w izbie na tylach. Kapitan rzucil Nicholasowi osobliwie przeciagle spojrzenie, po czym odwrocil sie i bez slowa wyszedl z izby. Nicholas kiwnal glowa jednemu ze swoich ludzi, ten zas zerknal przez okiennice. -Odchodza, kapitanie - zameldowal. -Gdzie tamci? - rzucil sie Nicholas ku Brisie. -Na dachu - odparla dziewczyna, na ktorej twarzyczce odmalowala sie wyrazna ulga. - Pilnuja ich Calis i Nakor. -Swietnie to rozegralas - usmiechnal sie ksiaze. -To nie byl moj pomysl! - warknela, czerwieniac sie gwaltownie, gdy spostrzegla, ze gapi sie na nia kazdy z obecnych w izbie mezczyzn. Szybko sciagnela poly koszulki, i skrzyzowala na piersiach ramiona, niewiele w sumie zakrywajac. - Nakor uslyszal, jak sie przekrzykujesz z tym kapitanem. Ten maly skurczybyk sciagnal mnie z drabiny, na ktora sie wspinalam, by wykonac twoje polecenie. Nastepnie wepchnal mnie do komnatki Ranjany i kazal Calisowi, Marcusowi i Harry'emu zabrac dziewczeta na dach i wciagnac za soba drabine. Potem zlapal moja koszule, rozdarl ja z przodu i w oka mgnieniu ja ze mnie sciagnal! A zanim zdazylam mrugnac powieka, zerwal ze mnie i spodnie. I nagle stwierdzilam, ze stoje przed nim gola, jak przyszlam na swiat! A potem wepchnal mnie w stos odziezy tej dziwki i kazal zalozyc cos kusego, zeby przyciagnelo uwage kazdego samca. -Co, moja ty skromna... - zasmial sie Amos - udalo ci sie nad podziw dobrze. Dziewczyna znow zaplonela czerwienia i ruszyla ku kwaterze Ranjany. -Nigdy w zyciu nie bylo mi tak wstyd! Zmusil mnie, bym paradowala na poly gola, jak nedzna keshanska tancerka! Zabije tego kurdupla! Nicholas patrzyl, jak znika w glebi korytarza, i nie mogl nie zauwazyc sposobu, jakim biodra dziewczyny tanczyly pod kusa sukienczyna. W tejze chwili na jego ramieniu spoczela dlon Amosa i uslyszal glos bylego pirata: -Harry ma szczescie. Piekna mloda dama. Nicholas usmiechnal sie przelotnie, zaraz jednak spowaznial. -Wyruszamy dzis w nocy. Widziales, jak ten kapitan popatrzyl na moja stope, kiedy mu sie przedstawilem? -Owszem. Szukaja ciebie albo kogokolwiek, kto przybylby tu za zbiegami z Crydee. - Amos potarl brode. - Pamietaj, ze dopoki nie posla kogos, by to sprawdzil, nie beda wiedzieli, ze "Drapiezca", czyli "Bielik", zatonal. Kazdego zas dnia spodziewaja sie tu wizyty zadnych zemsty ludzi z Crydee. Jesli Nakor ma racje i jesli wszystkim kieruje tu ta Lady Vinella, mogla sie domyslic, ze byles na pokladzie statku scigajacego jej czarny okret. Jej ludzie maja pewnie opis kazdego znacznego pana Krolestwa, chocby od tego Queganczyka... Vasariusa. Wiedza tez, kogo nie zabili podczas tamtej nocy. Gdyby dowodzil tu Martin... - niegdysiejszy pirat potrzasnal glowa. - Kto wie, jakby sie to zakonczylo. -A ja sie ciesze, ze nie widzieli Marcusa i Harry'ego - mruknal Nicholas. - Dwaj kuzyni, wygladajacy jak bracia, i czerwonoglowy mlodzian na dokladke, to nawet dla idioty zbyt wiele przypadkow na raz. Oni jeszcze moga tu wrocic. -I ktos im powiedzial, ze Ranjana jest tutaj - zamyslil sie Amos. - Moze to ten Anward Nogosh Pata usiluje uratowac, co sie da ze swych nadwyrezonych stosunkow z Namiestnikiem... Wrzask na tylach kazal im obu co tchu udac sie ku drzwiom wiodacym do komnat polozonych glebiej, gdzie znalezli Brise, ktora jednoczesnie usilowala tluc Nakora po lbie jedna dlonia, druga zas probowala zebrac rozsuwajaca sie nieustannie na piersiach koszulke. Maly Isalanczyk zwijal sie ze smiechu. -Przyszywalem juz guziki, dziewczyno! Zaraz zrobie to jeszcze raz! W nie lepszym humorze byla Ranjana. Zobaczywszy Nicholasa, rzucila mu spojrzenie, obiecujace ksieciu smierc w dlugich meczarniach. -Ten czlowiek osmielil sie mnie dotknac! - Wskazywala przy tym podbrodkiem na Calisa, ktory po raz pierwszy usmiechal sie szeroko i cala geba. - Wepchnal mnie na te drabine i osmielil sie zlapac mnie za tylek! - wrzala gniewem egzotyczna pieknosc. - Kaze go rozdeptac sloniowi! Calis wzruszyl ramionami: -Grzebala sie przy wspinaczce, a ja slyszalem rozkazy kapitana. -Dziewczyno! - zgromil Ranjane Nicholas. - Ci ludzie, tam w dole, zabraliby cie do palacu Namiestnika i jeszcze przed wieczorem bylabys trupem! Uspokoj sie, idz do swojej komnatki i zacznij sie pakowac. Brisa tymczasem odepchnela wreszcie isalanskiego przechere. -Sama je przy szyje, ty... Ale jeszcze sie porachujemy! Znikla w glebi komnaty Ranjany i zatrzasnela za soba drzwi. Nakor usmiechnal sie szeroko: -Alez to byla uciecha! Nicholas przez chwile patrzyl na zamkniete drzwi i przypominal sobie, jak urodziwa dziewczyna okazala sie Brisa rozdziana ze swych meskich portek i koszuli. -Moge to sobie wyobrazic - rzekl w koncu. -Dziwak z ciebie - zwrocil sie do Nakora Amos, wybuchajac jednoczesnie smiechem. -Skad wiedziales, ze to wlasnie tamtego jegomoscia nalezy zatrzymac? - spytal Nicholas Nakora, gdy Marcus i Harry spuszczali w dol wiodaca na dach drabine. -Zweszylem go - rzekl Nakor, skinieniem dloni wzywajac go, by poszedl za nim. Poprowadzil ich ku kwaterom dla chorych, gdzie Ghuda i Praji siedzieli na pryczach po obu stronach ciagle nieprzytomnego szpiega. Nakor podszedl do lezacego i wyjal mu cos zza pazuchy. Byl to woreczek uwiazany do rzemienia zaciagnietego wokol szyi. - Widzisz? Nicholas wzial woreczek i powachal. Przypomnial sobie egzotyczny zapach: -Wanilia! -Owszem - kiwnal glowa Nakor. - Wyweszylem go juz wczesniej, kiedy ujrzalem go we wspolnej izbie, dwa dni temu. Teraz zas, gdy usilowal uciec... Amos otworzyl woreczek i wyjal garsc wonnego proszku. -O czym ty mowisz? -Wanilia. Vinella. To oczywiste. -Nadal niczego nie pojmuje - przyznal Amos. -Wiesz, jaka nazwe ma wanilia w delkianskim dialekcie? -Nie - potrzasnal glowa niegdysiejszy pirat. -Czarna Roza. Spytaj kazdego kupca korzennego w Krolestwie. No, zajelo mi to troche czasu, ale w koncu skojarzylem - rzekl Nakor nie bez dumy. - Nie moglem zrozumiec, dlaczego ten czlowiek pachnie wanilia. Ale w koncu do mnie dotarlo. - Wzial woreczek od Amosa. - Jesli zostawiaja jakas wiadomosc dla innego agenta, klada woreczek wanilii w uzgodnionym wczesniej miejscu. To sygnal dla tamtego. Proste. -Bardzo - dodal Nicholas. -Za proste - pokrecil glowa Amos. -Dla podboju i zdobycia kraju - odpowiedzial mu Nicholas. - Przypomnij sobie jednak, z kim naprawde mamy do czynienia i jakie sa ich motywy. Przyznasz, ze dzialaja dosc skutecznie. Amos kiwnal glowa. Pamietal to, o czym mowil mu Nicholas, i to, co widzial podczas bitwy pod Sethanon. Pantathian nie interesowal podboj i wladanie podbitymi ziemiami. Byli czlonkami kultu smierci opanowanymi jedna mysla: jak przy pomocy Kamienia Zycia wezwac z zaswiatow swoja wladczynie. "Jesli celem czyjegos zycia jest smierc, nie trzeba mu za wielkiej madrosci", pomyslal Amos. -Co zrobimy z tym drabem? - spytal Amos, wskazujac na ciagle nieprzytomnego szpiega. -Zwiazcie go i zamknijcie w jakims loszku - polecil Nicholas. - Niech go Keeler wypusci w dzien po naszym wymarszu. Bedziemy wtedy bezpieczni, a jesli nie, to ten tu i tak nam juz nie zaszkodzi. Pozostali kiwneli glowami. Wszyscy dokladnie wiedzieli, co chcial rzec ich ksiaze. Brisa wciagnela spodnie, zawiazala je w pasie rzemieniem i usiadla na podlodze, ignorujac zupelnie ponure spojrzenia, jakie ciskala jej Ranjana. Nie chciala wyjsc na poly rozebrana, uparla sie wiec, by przed opuszczeniem damskich kwater przyszyc do koszuli guziki. Grozbami wymusila od sluzacych igle i nici. -Moze ty przywyklas do tego, ze cie obmacuja tluki z gminu i prostacy - wsciekala sie Ranjana - aleja nie! -Wyladuj sie na kim innym, moja panno - ostrzegla ja Brisa - bo nie zamierzam tego wysluchiwac! - Odgryzlszy koniec nitki, sprawdzila, jak sie trzyma pierwszy z guzikow. Lypiac zas okiem na drugi, dodala: - A jesli nie jestes zupelna idiotka, to dawno juz powinnas zauwazyc, ze Calisa zadna miara nie mozna nazwac kims pospolitym! Ranjana stracila juz tyle wynioslosci, by przyznac: -No... owszem, jest niezwykle silny. Nie jestem ciezka, ale nigdy bym nie pomyslala, ze jakikolwiek mezczyzna podniesie mnie w gore tak latwo... -Zrobil to jedna reka, bo sam wspinal sie na te drabine. Sluzace, ktore byly na dachu i wszystko to widzialy na wlasne oczy, wymienily pelne podziwu spojrzenia. Ranjana zas niechetnie przyznala: -Nie wyglada tez najgorzej, choc jest w nim cos dziwnego. -Wiecej niz moglabys przypuszczac! - rzekla Brisa drwiacym tonem. -I znacznie wiecej niz chcialabym wiedziec! - odciela sie Ranjana. - Moje sluzace znaja uroki prostakow, jasne jest tez, ze i ty do nich przywyklas, ja jednak bylam wychowywana do tego, by oddac sie czlowiekowi o wysokiej spolecznej pozycji: bogatemu i wplywowemu! -I oczywiscie myslisz, ze wszystko to osiagniesz, zostajac pietnasta czy szesnasta naloznica Namiestnika? - spytala Brisa najslodziej, jak umiala. Potrzasnela glowa: - Niektorzy to maja namieszane we lbach! Usmiech Ranjany byl zupelna niespodzianka: -Kapitan jest dosc przystojny, na swoj powazny sposob... i lubie patrzec, jak sie usmiecha. - Spostrzeglszy, ze Brisa gapi sie na nia z otwartymi ustami, dodala szybko: - Ale jest zbyt pospolity dla kogos takiego, jak ja! Brisa parsknela smiechem. -Co w tym zabawnego? - zagrzmiala Ranjana. -O, nic! - odparla Brisa, sprawdzajac drugi guzik. -Masz mi natychmiast powiedziec! Brisa milczala przez chwile, zawziecie pracujac nad trzecim guzikiem. Kiedy wziela sie do ostatniego, Ranjana nie wytrzymala: -Dziewczyno... - poprosila. - Co ja takiego powiedzialam? Brisa odlozyla igle i wlozyla na siebie meska koszule. Wstala z namaszczeniem i dopiero wtedy wyjasnila. -Po prostu zauwazylam, ze niektorzy ludzie maja dziwaczne pojecia na temat szlachectwa i prostactwa. Nie poznalabys ksiecia, chocbys od tygodni mieszkala z nim drzwi w drzwi! - I wyszla, nie mowiac ani slowa wiecej. Ranjana stala przez chwile nieruchomo, wsparlszy dlonie na biodrach, potem zas podskoczyla do drzwi i jednym szarpnieciem otwarla je na osciez. Na korytarzy stal jednak straznik, ktory - kiedy usilowala go ominac - zatrzymal ja slowami: -Przepraszam, panienko, ale macie zostac u siebie i zadbac o spakowanie waszych bagazy. -Musze pomowic z tamta dziewczyna. -Zechciejcie wybaczyc, pani - przerwal jej zolnierz - ale kapitan wyrazil sie jasno. Do kolacji macie byc spakowane. Ranjana cofnela sie w glab komnatki i zamknela za soba drzwi. Odwrocila sie z zamyslona twarzyczka. -Ksiaze... - rzekla do siebie. Pomyslawszy chwile, klasnela zwawo w dlonie: - Zywo! Pospieszcie sie! Na co czekacie? Do kolacji wszystko ma mi byc spakowane! Ujrzawszy, ze sluzace zajely sie ukladaniem w kufrach klejnotow i odziezy, Ranjana polozyla sie na lozku i oddala sie rozmyslaniom. -Ksiaze... To ci dopiero. - Potem na jej twarzyczce pojawil sie usmiech i branka zaczela cicho podspiewywac. Slonce chylilo sie juz ku zachodowi, gdy Harry stanal na czele szeregu wozow zmierzajacych ku przystani. Czekaly tam juz lodzie z wynajetymi ludzmi, gotowymi imac sie wiosel o dowolnej porze dnia i nocy. Pilnowal ich Tuka, ktory mial zadbac o to, by podczas oczekiwania zaden z nich nie naduzyl trunkow. Praji, Vaja i dwudziestu czterech wynajetych przezen najemnikow czekalo rowniez, dbajac o to, by nikt nie lekcewazyl wydanych rozkazow. Wkrotce mieli do nich dolaczyc Calis i Marcus, ktorych zadaniem bylo wydobycie wiezniow z majatku Dahakona. Harry odeslal czterech straznikow na czolo malej karawany, a Brisie powierzyl zadanie pilnowania Ranjany i jej sluzacych. Nicholas zdecydowal, ze dziewczeta zostana z nimi jeszcze troche, potem zas uwolni sieje i da im dosc pieniedzy, by mogly wynajac eskorte do samych chocby zrodel rzeki. Wszystko to niepokoilo troche Ludlandczyka; Ranjana zaczynala zachowywac sie zupelnie przyzwoicie, okazujac sporo kokieterii i mila byla nawet dla Brisy. Brisa poczatkowo jezyla sie, gdy szlachcianka zadawala jej jakiekolwiek pytanie, ale nie bez pewnej ulgi przyjela odmiane zachowania Ranjany, sama bowiem miala inne problemy. Bez przerwy przeszukiwala wzrokiem gestniejace cienie po bokach mijanych uliczek, szukajac niespodzianych ruchow lub czegokolwiek, co zdradziloby obecnosc szpiegow. Trajkotania Ranjany sluchala tylko jednym uchem. Egzotyczna pieknosc chciala dowiedziec sie jak najwiecej o Nicholasie, a niegdysiejsza ulicznica z Freeportu zbywala ja wymijajacymi odpowiedziami. Harry obserwowal wlasnie, jak ostatni woz opuszcza bazar, kiedy uslyszal jakies okrzyki i odglosy zamieszania, dobiegajace z polnocnej strony targowiska. Po chwili zobaczyl oddzial zolnierzy, ktorzy, wywijajac biczami, spedzali wszystkich z drogi. Za nimi pojawily sie wozy, a na kazdym siedziala grupka ludzi wygladajacych na wiezniow. Na ich widok Harry wytrzeszczyl oczy. Odwrociwszy sie szybko do woznicy, rzekl przyjaznie: -Dostaniesz dodatkowa premie, jesli zadbasz o to, by wszystkie wozy przed toba dotarly na czas do przystani. Ja musze bez zwloki porozumiec sie z moim panem. -Ile tej premii? - wrzasnal woznica. Harry nie sluchal, gnal juz przez bazar, nurkujac zrecznie wsrod kramow i przekupniow. Katem oka widzial pioropusze na helmach oficerow, kolyszace sie nad glowami gapiow, zebranych by popatrzec na widowisko. Rozpoznawal tez twarze niektorych, siedzacych na wysokich wozach wiezniow. Dla pewnosci przepchnal sie blizej i przyjrzal jencom z bliska, potem zas nie dbajac juz o nic, smignal przez tlum, zbijajac z nog tych, co mieli pecha i staneli mu na drodze. W slad za nim sypaly sie przeklenstwa i grozby rychlego odwetu. Po kilku chwilach wpadl jak belt z kuszy do wspolnej izby, przebil sie przez zaciekawionych naglym wtargnieciem zolnierzy i skoczyl ku drzwiom apartamentu Nicholasa. Otworzywszy jednym szarpnieciem drzwi, znalazl wewnatrz ksiecia, ktory w towarzystwie Ghudy, Amosa, Marcusa i Calisa omawial z nimi plany na najblizsza noc. Anthony i Nakor zdazyli juz wyjsc, zajeci jakimis tajemniczymi sprawami, ktore - jak orzekl maly przechera - byly niezwykle wazne dla powodzenia calego przedsiewziecia. -Co sie stalo? - spytal Nicholas. - Miales byc przy wozach... -Przenosza wiezniow! - wypalil Harry, ktory biegnac przez bazar, stracil niemal dech. -Dokad? - spytal Amos. -Na poludniowy zachod - odparl Ludlandczyk, wciagajac ze swistem powietrze w pluca. - Wyglada na to, ze kieruja sie ku przystani! -Niech to licho! - zaklal Nicholas, przepychajac sie wsrod innych ku wyjsciu (wszyscy zreszta natychmiast poszli za nim i za Harrym); znalazlszy sie we wspolnej izbie, ksiaze odwrocil sie do Calisa: - Ruszaj z Marcusem ku dokom. Jesli nie otrzymasz od nas zadnych nowych wiesci, rob to, cosmy postanowili. Jezeli cokolwiek sie zmieni, powiadomimy was przez gonca. Wypadlszy z gospody, rozdzielili sie. Harry, Amos, Ghuda i Nicholas pobiegli ku wozom. Nurkujac pomiedzy gapiami, szybko dopedzili ostatni pojazd, strzezony przez dwu straznikow. -Poznaje tamtego wieznia - syknal ksiaze. - To Edward, jeden z zamkowych paziow. - Pokazal podbrodkiem mlodzienca, ktory siedzial na tylach ostatniego wozu i gapil sie przed siebie pustym wzrokiem. -Nie najlepiej mi wyglada - zauwazyl Amos. -Wszyscy kiepsko wygladaja - stwierdzil Ghuda. Nicholas przesunal sie na pobocze, podbiegl wzdluz kolumny wozow i znow podszedl ku wozom. Przy tym wszystkim wpadl na kobiete, ktora niosac talerz owocow, rowniez obserwowala przejazd wiezniow. Oboje omal nie upadli, kobieta zaczela wrzeszczec i jeden ze straznikow odwrocil sie, by zbadac przyczyne zamieszania. -Przepraszam - zwrocil sie ksiaze do przekupki. -Uwazaj, gdzie idziesz, baranie! - pieklila sie baba. -Kogo nazywasz baranem? - wrzasnal ksiaze. -On juz nie patrzy - wtracil sie Ghuda, chwytajac Nicholasa za ramie. Odsuneli sie nieco i Nicholas wykrecil szyje, by zobaczyc wozy. Szli za nimi az do przystani. Na obrzezach bazaru, gdzie ruch byl mniejszy, musieli zostac nieco z tylu, by nie spostrzezono ich natrectwa. Kiedy wreszcie podeszli blizej, spieszac wzdluz rzedu stoisk, jakby ktos wyslal ich tu z poleceniem, zobaczyli, co sie dzieje. Na przystani czekaly lodzie, ktore mialy przewiezc wiezniow na stojacy w porcie statek. Amos wciagnal Nicholasa i Ghude w pusta przestrzen pomiedzy dwoma kramami. -O co tu chodzi? - spytal. -Nie mam pojecia - odpowiedzial Nicholas. - Ale z tymi ludzmi jest cos nie tak... -Bo moze to nie sa nasi ludzie - odparl Harry. - Moze to te kopie. Nicholas zaklal sazniscie. -Trzeba by bylo dotrzec do tamtej przekletej posiadlosci, by to sprawdzic. - Rozmyslal przez chwile, po czym dodal: - Harry, biegnij z powrotem do dokow i kaz Marcusowi i Calisowi ruszac natychmiast za rzeke. Chce, by Calis sprawdzil, czy sa tam nasi ludzie. Jesli sa, niech ich zabierze do Prajia i Vaji zgodnie z naszym pierwotnym planem. Jesli ich tam nie ma albo jesli nie zyja, nie ma sie co mscic. Kaz im trzymac lodzie nad rzeka, dopoki nie zmienie polecenia. Jesli natkna sie tam na naszych ziomkow, ty dowodzisz lodziami. Przeprowadz je na miejsce spotkania, zaladuj wiezniow i ruszajcie do portu. -Pojmuje - rzekl Harry, odwracajac sie, by odejsc. -Jeszcze jedno! - zawolal w slad za nim ksiaze. -Co takiego? -Nie daj sie zabic! Harry blysnal zebami w usmiechu. -Ty tez, Nicky! - zawolal i pobiegl co tchu. Trzej przyjaciele, ktorzy pozostali na miejscu, obserwowali wszystko, dopoki pierwsze lodzie nie dotarly do statku. Ujrzawszy co sie dzieje, Amos zaklal bezboznie. -Zabieraja oba statki! -Kiedy? - spytal Nicholas. Amos wypytywal uprzednio miejscowych o warunki zeglugi, nie mogl jednak zadawac zbyt drobiazgowych pytan bez wzbudzania podejrzen. -Mysle, ze gdzies pomiedzy polnoca w switem, kiedy cofa sie przyplyw. -Jest tu jeszcze jakis okret, ktory moglibysmy ukrasc? Amos rozejrzal sie po zatoce. -Wplywalo tu i wyplywalo mnostwo statkow. Ale... - pokazal dlonia. - Tamta begala. - Wskazany przezen statek byl nieduzym, zgrabnym dwumasztowcem o trojkatnych zaglach. - To okret przybrzezny, ale szybki. Jesli wydostaniemy sie z portu, zanim rusza tamte dwa, mozemy przechwycic jeden na plytkich wodach. Wychodzac z portu, beda musialy isc ostro na wiatr, dopoki nie zdolaja ominac tamtego polwyspu na wschodzie. My mozemy wziac sie za drugi - pierwszy nie zdola zawrocic w pore i przyjsc tu z pomoca. Trzeba nam jednak ich dopasc, zanim wykonaja zwrot, bo w przeciwnym wypadku oba po prostu sobie odplyna. -Czy na tym malym zmiescimy sie wszyscy? - spytal Ghuda. -Nie - odpowiedzial niegdysiejszy morski rabus. - Bedziemy musieli zawrocic, zaladowac reszte i dopiero wtedy ruszymy za pierwszym okretem. -Najpierw zdobadzmy jeden - ucial dyskusje Nicholas. - O drugim pomysli sie potem. Wracajmy do gospody i poslijmy wiesci nad rzeke o zmianie planow. Odwrocili sie, by odejsc, i nagle Nicholas jeknal: -O, bogowie! -Coz takiego? - spytal Amos. -Nakor! -Okrzyk "O, bogowie!" pasuje do sytuacji jak ulal - stwierdzil Ghuda. -Czy ktos wie, gdzie go ponioslo z Anthonym? -Nie - odpowiedzial Nicholas. - Mozemy tylko miec nadzieje, ze cokolwiek robia, nie obroci to tego gniazda szerszeni przeciwko nam, zanim nie opuscimy miasta. Wszyscy pognali co tchu do gospody. Calis przeskoczyl mur okalajacy posiadlosc dopiero po zmroku. Pospieszyl przed siebie, niezbyt sie przejmujac tym, ze zostanie zauwazony. Wiedzial, ze i w normalnych warunkach obowiazkowosc strazy pozostawiala tu wiele do zyczenia, a otrzymawszy od Nicholasa wiadomosc o tym, ze wiezniow przenosza na okret, uzyskal niemal pewnosc, ze posiadlosc zostawiono jej wlasnemu losowi. Skrecajac za rog sporego zywoplotu, okalajacego zarosla chwastami czesc dziedzinca, wpadl jednak na wartownika. Zanim tamten zdazyl zareagowac, pol-elf uderzyl go kantem dloni w grdyke i zmiazdzyl mu tchawice. Wartownik runal na plecy i przez chwile jeszcze miotal sie w trawie. Calis pobiegl dalej, nie troszczac sie o swoja ofiare. Nie byl zwolennikiem polegania na szczesciu lub przeklinania jego braku, ale wiedzial jednak, ze w tym wypadku pospiech jest wazniejszy niz - nikla zreszta - mozliwosc wpakowania sie na jeszcze jednego straznika. Wyglad widzianych przezen ostatnio wiezniow wskazywal na to, ze ich ciemiezyciele troszcza sie o zdrowie i zycie jencow jedynie na tyle, by moc wykonac kopie, a poniewaz wszystko wskazywalo na to, ze proba sie powiodla, ich zycie nie bylo dla nich warte funta klakow. Zgrzyt zwiru pod butami powiadomil go o zblizaniu sie kolejnego straznika i pol-elf przylgnal do ziemi za niewielka altana. Kiedy straznik go minal, Calis wstal szybko i, siegnawszy dlonia ku jego karkowi, skrecil mu go jednym ruchem ramienia. Zoldak byl martwy, zanim zdazyl mrugnac powieka. Pol-elf pognal przed siebie. Dotarl do objetego murami dziedzinca, gdzie trzymano wiezniow, i skoczyl w gore. Wciagnawszy sie na daszek, zauwazyl, ze ci nadal jeszcze leza na swoich pryczach - sami, porzuceni przez straznikow i stwory, ktore przybraly ich oblicza i ksztalty. Calis przekonal sie, ze wszyscy - co do jednego - sa nieprzytomni, ale zywi. Zeskoczywszy na ziemie, podbiegl do najblizszej pryczy, na ktorej lezal pierwszy z wiezniow, brudny teraz i chudy jak nieszczescie. Calis sprobowal go podniesc. Wiezien jeknal, ale sie nie ocknal. Podnoszac wzrok, pol-elf przekonal sie, ze od czasu, kiedy ostatnim razem widzial oboz, cos sie tu zmienilo. Wstal i pobiegl w przeciwlegly rog, gdzie zobaczyl naturalnej wielkosci posag istoty, podobnej przy pierwszych ogledzinach do elfa. Kiedy jednak Calis przyjrzal sie rzezbie dokladniej, przekonal sie, ze patrzy na istote calkowicie od elfow rozna. I nagle poczul, ze jeza mu sie wlosy na glowie, cale zas jego cialo przeszywa dreszcz strachu. Nigdy przedtem nie czul takiej odrazy i nienawisci - ale tez i nigdy przedtem nie natknal sie na stwora, na ktorego podobizne teraz patrzyl. Posag przedstawial jednego z Valheru, dawno zaginionych panow i wladcow Midkemii. W sercu Calisa cos drgnelo i odpowiedzialo na widok dawnego pana. Byl elfem tylko na poly, a jednak odziedziczona po matce polowa sprawila, ze poczul strach, jakiego nigdy wczesniej nie doznal - choc pewien byl jednoczesnie, ze stwor, na ktorego patrzy, dawno juz zostal starty z powierzchni planety przez korowod zycia. O Valheru wiedzial jedynie jego ojciec, Tomas, a i to dlatego, ze cos po nich odziedziczyl. Przez pewien czas w jego jazni scieraly sie ze soba dwie osobowosci - jego wlasna i jednego ze Smoczych Wladcow. Mial tez wspomnienia i swoje wlasne, i istoty martwej od tysiecy lat. Calis ostroznie obszedl posag dookola. Przedstawial kobiete w zbroi i helmie. Glownym motywem zdobniczym byly weze, wijace sie zarowno na jej helmie, jak i wokol tarczy. Calis zrozumial, ze znalazl potwierdzenie najgorszych obaw Nicholasa - za wszystkim kryli sie wezowi kaplani Pantathian. Posag przedstawial soba Alma-Lodake, jedna z Valheru, ktora wiele tysiacleci temu stworzyla rase wezoludow, przydajac wezom inteligencji i budzac w nich swiadomosc. Pierwotnie Pantathianie byli jej slugami, zabawnymi, ale dosc prymitywnymi stworzeniami. Podczas kolejnych tysiacleci, jakie nastapily po zniknieciu z Midkemii Valheru, wezoludy wyksztalcily wsrod siebie cos w rodzaju kultu smierci, uznajac Alma-Lodake za swoja boginie. Zaczeli tez wierzyc, ze gdyby udalo im sie przywolac ja z zaswiatow, wszystkie zywe istoty na Midkemii bylyby umarly i staly sie jej slugami, oni zas sami, w nagrode za wierna sluzbe, zostaliby wyniesieni do godnosci polbogow. Otrzasnawszy sie z oszolomienia, szybko opuscil ogrodek. Otworzywszy jedne z podwojnych drzwi, zajrzal do srodka kwadratowego budyneczku. I ten byl pusty, pol-elf zobaczyl jedynie porzucone lancuchy i troche narzedzi. Szybko wybiegl na zewnatrz, zrozumial bowiem, ze jesli sie nie pospieszy i zaraz nie przekaze wiesci Marcusowi i Harry'emu, wiezniowie niechybnie zgina. * * * Margaret walczyla, usilujac pozbyc sie jedwabistych pasm, ktore niesione wiatrem, coraz silniej przylegaly do jej kostek i nadgarstkow, krepujac ruchy. Chciala zawolac o pomoc, zawyc ze strachu i wscieklosci, ale krzyk uniemozliwilo miekkie swinstwo, ktore wdarlo sie do jej ust. Lezaca na plecach dziewczyna ujrzala zblizajaca sie do niej w mroku jakas postac.-Ach! - westchnela, siadajac. Posciel na lozu byla mokra od jej potu. W komnacie panowal mrok. Glowa ksiezniczki pekala od najciezszego ataku migreny, jakiego dziewczyna kiedykolwiek doswiadczyla. Lezaca na lozku obok Abigail poruszyla sie niespokojnie przez sen, wypowiadajac niewyraznie jakies pytanie. Margaret zaczerpnela tchu i wziela sie w garsc. Serce walilo jej tak, jakby przed chwila ukonczyla dlugi bieg. Opusciwszy lozko, stwierdzila, ze ma niezbyt zborne ruchy i kreci jej sie w glowie - w tym stanie odczuwany przed chwila strach pomogl jej odzyskac sprawnosc umyslu. Oparlszy sie dlonia o sciane, odczekala chwile, az przestanie jej szumiec w uszach i minie nieznosne, tepe lomotanie serca, odzywajace sie echem pod sklepieniem czaszki. Siegnawszy ku dzbanowi wody, stojacemu zwykle na stoliku pomiedzy lozkami, odkryla, ze jest pusty. "To dziwne", pomyslala. Podeszla do drugiego loza i usiadla. -Abigail? - odezwala sie glosem, ktory w jej uszach zabrzmial jak jek kruka. Potrzasnela ramieniem przyjaciolki, ktora drgnela i zaczela mamrotac przez sen jakies usprawiedliwienia. -Abigail! - powiedziala raz jeszcze i glosniej ksiezniczka, jednoczesnie z calej sily potrzasajac ramieniem przyjaciolki. Abigail usiadla. -Co... Spojrzawszy na twarz przyjaciolki, Margaret az sie zachlysnela. Abigail wygladala tak, jakby od tygodnia przynajmniej nie zmruzyla oka. Podkrazone oczy, znacznie bardziej niz zwykle blada cera, brudne, niechlujnie utrzymane wlosy... Na domiar wszystkiego, Abby mrugala, jakby miala trudnosci z dojsciem do siebie. -Wygladasz okropnie - rzekla wreszcie Margaret. Abby raz jeszcze potrzasnela glowa i spojrzala przytomniej. -Sama tez nie wygladasz duzo lepiej. - Dzwieczny niegdys glosik mlodej szlachcianki chrypial okropnie, tak samo, jak glos Margaret. Ksiezniczka zmusila sie, by wstac i przejsc do lustra. Widok, ktory zobaczyla, przypomnial jej wlasna babcie. Twarz miala sciagnieta podobnie jak Abby, jakby i ona nie spala od tygodnia. Jej nocna koszula byla mokra i lepila sie do ciala. Margaret skrzywila sie okropnie. -Smierdze tak, jakbym sie nie kapala od tygodnia. Abigail wciaz miala na twarzyczce wyraz swiadczacy o tym, ze nie bardzo sie orientuje w sytuacji. -Co mowilas? -Mowilam, ze... - i Margaret rozejrzala sie po komnacie. - Gdzie one sa? -One? Margaret podeszla do przyjaciolki, ujela ja za ramiona i zajrzala jej w oczy. -Abby? -Co takiego? - spytala Abigail z irytacja w glosie, odpychajac jednoczesnie przyjaciolke. -Tamte stwory, gdzie sie podzialy? -Jakie stwory? -Nie pamietasz? -Co mam pamietac? - Abigail przecisnela sie na srodek komnaty. - Gdzie sniadanie? Jestem glodna. Margaret cofnela sie od przyjaciolki i spojrzala na nia uwazniej . Nocna koszula Abby byla przemoczona, poplamiona od pasa w dol, a lozko przyjaciolki okropnie smierdzialo. -Wygladasz, jakbys wyszla ze smietnika. Abigail rozejrzala sie dookola, wciaz niezdolna do tego, by trzezwo ocenic sytuacje. -Jakiego smietnika? Dopiero wtedy ksiezniczka zauwazyla, ze na zewnatrz rowniez panuje mrok. Czula sie okropnie, lozka byly w nieladzie, i Margaret zrozumiala, ze nie nalezalo tego przypisywac faktowi, iz obudzily sie za wczesnie. Przespaly przynajmniej jedna pelna dobe, a bardziej prawdopodobne bylo, ze dwie lub trzy. Nigdy wczesniej na cos takiego im nie pozwolono. Kazdego dnia, godzine po swicie, do komnaty wkraczal sluzacy, ktory przynosil poranny posilek. Margaret podeszla do okna i wyjrzala do ogrodu. Byl pusty. Odczekala chwile, ale nie uslyszala zadnego dzwieku. Kazdej nocy mogla uslyszec odglosy wydawane przez krzatajacych sie gdzies nie opodal ludzi, a niekiedy slyszala odlegle krzyki albo cos podobnego do jekow. Podbieglszy do drzwi, nacisnela klamke. Ustapily. Margaret wyjrzala na korytarz, ale i tam nie dostrzegla nikogo. Odwrocila sie ku Abigail. -Chyba jestesmy tu same. Abigail stala bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w pustce przed soba. -Abby! - napomniala ksiezniczka przyjaciolke, stajac tuz przed nia. Mloda szlachcianka zamrugala powiekami, nie odezwala sie jednak ni slowem. Abigail poruszala sie jak otumaniona, ruszyla do lozka, odwrocila sie, zamknela oczy i juz siadala, kiedy dopadla ja Margaret. Walczac z ogarniajaca ja sama fala niemocy, potrzasnela przyjaciolka i wrzasnela jej prosto do ucha: -ABIGAIL! Bez rezultatu. Ksiezniczka przypomniala sobie o pustym dzbanie i zaklela tak, ze bezbrzeznie zdumialaby swe panny sluzace. Nie puszczajac przyjaciolki, na poly wyciagnela ja, a na poly przeniosla ku drzwiom wychodzacym na ogrodek. Odsunawszy rygiel, przepchnela mloda szlachcianke przez drzwi i dzwignela ja ku znajdujacej sie posrodku ogrodu sadzawce. A potem po prostu wepchnela przyjaciolke do wody. Abigail na chwile skryla sie w niej, natychmiast jednak usiadla parskajac wsciekle i krztuszac sie woda. -Co znowu! - wrzasnela. - Dlaczego mi to zrobilas? Margaret zdarla z siebie brudna nocna koszule i, usiadlszy w wodzie obok przyjaciolki, zaczela spokojnie zmywac z siebie brud i nieczystosci. -Bo smierdzisz tak samo jak ja i nie moglam cie dobudzic. -To nasz... zapach? - Abby zmarszczyla nosek. -Nasz - odpowiedziala jej Margaret, zanurzajac sie w wode i moczac wlosy. Po chwili usiadla prosto i przedmuchala nosek. - Nie wiem, do jakiego stopnia zdolamy sie tu umyc, ale jezeli mamy sie stad wydostac, to trzeba nam sie postarac, by nie znaleziono nas po zapachu. -Wydostac? - spytala Abigail. Margaret podjela dosc jalowy wysilek namydlenia glowy czysta woda. -Drzwi sa otwarte, nikt ich nie pilnuje, nie slyszalam tez nikogo w poblizu, a te dwa stwory gdzies przepadly. Abigail przesunela sie pod mala rzezbe nosiwody i wetknela glowke pod strumien, splukujac kurz z wlosow. -Ile to trwalo? -Nasz sen? Abigail kiwnela glowa. -Nie mam pojecia - odparla Margaret. - Wnoszac ze stanu naszych lozek, rzeklabym, ze co najmniej tydzien. Czuje sie okropnie, ale najbardziej doskwiera mi glod i chce mi sie pic! Abigail napila sie wody z fontanny. -Ja tez sie czuje... zbrukana. - Na chwile ponownie wetknela glowe pod chlodny strumien. - Umyje sie jak sie da, chocby i bez mydla - sprobowala wstac, ale kolana ugiely sie pod nia i ponownie klapnela w wode. -Uwazaj! - ostrzegla ja ksiezniczka, podsuwajac sie do fontanny, bo i ona przypomniala sobie o pragnieniu. - Jestes w duzo gorszym stanie niz ja. -Ciekawam, dlaczego? - mruknela Abigail, wyciskajac wode z wlosow i podejmujac kolejna probe wstania w glebokiej do kolan sadzawce. Margaret tymczasem zdazyla sie juz umyc i wyszla z sadzawki. Podala dlon przyjaciolce i razem wrocily do komnatki. -Nie wiem. Pewnie mocniej sie opieralam tym... - i nagle zamarla z otwartymi ustami. - Oni zrobili nasze kopie! - wybuchla, gdy odzyskala zdolnosc mowy. -O czym ty mowisz? - zamrugala powiekami Abigail. -Te dwa stwory, ktore tu byly z nami! -A... te jaszczurowate? - spytala Abigail z niesmakiem malujacym sie wyraznie na jej twarzyczce. -One sie zmienialy. Wyrosly im wlosy, przeksztalcily sie ich ciala, a pod koniec wygladaly i mowily zupelnie jak my! Na twarzyczce Abigail odmalowala sie groza: -Jak ktos moglby zrobic cos takiego? -Nie mam pojecia, ale trzeba nam sie stad wynosic. Gdzies tam znajdziemy Anthony'ego... i innych... oni nas szukaja, i musimy ich ostrzec przed tymi stworami, ktore mowia i wygladaja zupelnie tak, jak my! Otworzyly wiklinowy koszyk, w ktorym trzymaly swoja czysta bielizne i Margaret wyciagnela zen dlugi podkoszulek. Rzuciwszy go Abby, mruknela tylko: -Wysusz sie. - Sama chwycila drugi i uzyla go zamiast recznika, skonczywszy zas, cisnela go na lozko. Wybrala dwie z pozostalych sukien i podala jedna Abigail. - Nie zakladaj niczego pod spod - rzekla - bo moze nam byc potrzebna pelna swoboda ruchow. Byc moze tez przyjdzie nam sie wspinac na sciany. Wlozyla miekkie pantofle, a kiedy skonczyla, obejrzala sie, by sprawdzic, jak sobie radzi Abigail. Przyjaciolka poruszala sie nieco chwiejnie, ale tez juz prawie byla ubrana. Margaret pomogla jej wsunac pantofle na stopy. Potem wstala, podeszla do drzwi i zerknela na korytarz, by sie upewnic, ze nikt sie nie pojawil, kiedy one odzyskiwaly przyzwoity wyglad. Nie zobaczywszy nikogo, pomogla przyjaciolce wyjsc na zewnatrz. Na koncu korytarza otworzyla kolejne drzwi i ostroznie przez nie wyjrzala. -Nikogo. - Uciszywszy otwierajaca juz usta Abigail, ostroznie wyszla z nia w noc. -Naprawde bedzie mi to potrzebne? - spytal Anthony, wskazujac niesiony przez siebie woreczek. -Owszem - rzekl z powaga Nakor. - Nigdy nie wiadomo, co kiedy moze sie przydac. Ta kobieta, ktora sama siebie nazywa Lady Vinella, jest niebezpieczna i zna rozmaite sztuczki. Moze nie jest tak potezna jak Pug, ale umie dosc, by zabic nas spojrzeniem. Musimy byc gotowi na wszystko. Tego zas, co masz w tym woreczku, z pewnoscia sie nie spodziewa. -Ale... - zaczal Anthony i nagle umilkl. Wiedzial, ze nie warto sie sprzeczac z malcem, ktory niekiedy potrafil byc irytujaco tajemniczy. Zawartosc worka zbijala go z tropu; nie umial sobie wyobrazic sytuacji, w jakiej moglaby im sie przydac. Szli mrocznym tunelem wiodacym od palacu do posiadlosci Dahakona. Nakor odczekal z wkroczeniem do palacu do chwili, gdy spora grupa zoldactwa ruszyla w strone dokow. Wszedl na wewnetrzny dziedziniec, niosac pusta skrzynie, a Anthony dzwigal wor jablek. Zanim wartownik w bramie zdazyl ich zatrzymac, bezczelny Isalanczyk spytal go o droge do kuchni, oznajmiajac, ze przynosza czesc spoznionej dostawy. Straznik nie bardzo wiedzial, o jaka dostawe chodzi, ale poniewaz zaden z przybyszow nie wygladal na takiego, co moze zagrozic staruszkowi, powiedzial im, ktoredy dojda do kuchni. Obaj nie omieszkali skorzystac ze wskazowek. Niepoprawny Nakor minal wejscie do kuchni, okrazyl palac i szedl wzdluz sciany, az trafili na nie strzezone drzwi. Wszedlszy przez nie do srodka, zlozyli pusta skrzynie na korytarzu, Nakor zas ostroznie przelozyl jablka z wora do swej przepastnej sakwy i poprowadzil Anthony'ego do lochow, skad przejscie pod rzeka wiodlo ku posiadlosci Dahakona. Kiedy dotarli do wiodacych na gore schodow, Isalanczyk zwrocil sie do mlodego maga: -Wiesz, co masz robic? -Owszem... to znaczy nie mam pojecia. Powiedziales mi, co w razie czego mam zrobic, ale nie wiem absolutnie, dlaczego, i czy to sie na cos przyda. -To nie ma znaczenia - usmiechnal sie Nakor. - Zrob to i juz. Dotarli do samego serca posiadlosci, nie natknawszy sie juz na zywego ducha. Bylo pare godzin po zmierzchu i Anthony wiedzial, ze jezeli wszystko pojdzie zgodnie z planem, za kolejne dwie godziny w posiadlosci powinien pojawic sie Calis z ratownikami. Oni sami mieli zadbac o to, by ani zlowrogi mag, ani jego pozeraczka dusz nikomu nie przeszkodzili. Przedostali sie jakos przez szereg mrocznych korytarzy, niklo oswietlanych blaskiem pojedynczej lampy na kazdym skrzyzowaniu, i w koncu Nakor wprowadzil Anthony'ego do komnat Dahakona. Na widok gnijacych cial na scianach mlody mag wzdrygnal sie z obrzydzeniem i zgroza, a potem zastygl z otwartymi ustami, ujrzawszy siedzacego nieruchomo w fotelu nekromante, ktory zamarl ze wzrokiem utkwionym gdzies w pustce. -Wciaz jest zajety - rzekl Nakor, podszedlszy do okrutnika. -To sprawka Puga? - spytal Anthony. Nakor kiwnal glowa. Wylowiwszy z worka zabrane stad wczesniej soczewki, podal je Anthony'emu. -Popatrz przez to. - Anthony zrobil, co mu kazano, Nakor zas dodal: - Tocza walke. Mysle, ze Pug moglby bez trudu ja wygrac, ale to by oznaczalo dla nas spore klopoty. Lepiej, zeby ten jegomosc za bardzo sie nami nie interesowal. -A wiec o to chodzilo! - rozlegl sie jakis glos za nimi. Anthony i Nakor odwrocili sie blyskawicznie i ujrzeli Lady Vinelle, stojaca w drzwiach i bacznie sie im przygladajaca. A potem na jej twarzy pojawil sie blysk rozpoznania. -To ty! - krzyknela. Oczy Nakora rowniez sie rozszerzyly. -Jorna? - Gapil sie na nia przez chwile, az kiwnela glowa. - Tak myslalem! Masz teraz nowe cialo. Kobieta ruszyla ku nim i Anthony poczul, ze zasycha mu w gardle. Cala swa istota oddzialywala na jego zmysly tak silnie, ze musial sobie nieustannie przypominac, ze ona reprezentuje zlo, ze kryla sie za kazdym okropnym wydarzeniem, jakie gdziekolwiek i kiedykolwiek spotkalo tych, ktorych kochal. Byla odpowiedzialna za kazda smierc, kazda chwile cierpienia, kazda strate przyjaciela czy kochanej przezen osoby. A jednak sposob, w jaki idac kolysala biodrami, lagodna krzywizna jej brzucha, glebia czarnych, przepastnych oczu - wszystko to dzialalo na zmysly... i jego cialo odpowiedzialo na ten zew. I nagle uslyszal glos Nakora: -Natychmiast przerwij te wyglupy! - Maly Isalanczyk pochylil sie ku Anthony'emu i mocno uszczypnal go w ramie. Anthony jeknal i jego oczy wypelnily sie lzami bolu. Natychmiast jednak pozadanie, jakie czul do tej kobiety, rozwialo sie jak nocne mgly pod tchnieniem poranka. -Jorna - rzekl Nakor uszczypliwym tonem - Te zapachy, jakimi poslugujesz sie, by oszolomic mezczyzn, przestaly juz mnie wzruszac setki lat temu. - Niepoprawny Isalanczyk wyciagnal z sakwy krazek cebuli i rozgniotl go mlodemu magowi pod nosem. - Mojego przyjaciela tez nie podniecisz... - zasmial sie rubasznie. - Nie wtedy, kiedy cieknie mu z oczu i nosa. -Teraz jestem Lady Vinella - odezwala sie kobieta, patrzac wyniosle na Nakora. - Nie zmieniles sie za bardzo przez te wszystkie lata. -Lubilas sprawiac klopoty - wzruszyl ramionami Nakor - Ale na cos takiego nigdy bys sie nie porwala. Kiedy przylaczylas sie do wezy? Kobieta wzruszyla ramionami: -Kiedy pokazali mi sposob na zatrzymanie mlodosci. - Odeszla nieco w bok i obnazyla swe cialo, jak doswiadczona kurtyzana pokazuje sie klientowi. - Zaczynalam sie starzec. Jakiego imienia uzywasz obecnie? -Jestem Nakor. -Nakor? -Nakor, Blekitny Jezdziec! - przedstawil sie z duma. -A badz sobie kim chcesz. - Wzruszyla ramionami i Anthony znow musial uciec sie do zapachu cebuli, by nie zagapic sie na sposob, w jaki zakolysaly sie jej piersi, prawie calkowicie odsloniete i widoczne spod skapej koszuli, jaka miala na sobie wiedzma. - To niewazne. Koncze juz to, co mnie tu sprowadzilo, moze zostane jeszcze troche i podtrzymam chwiejacy sie tron Valgashy, ale w koncu chyba rzuce go tym jego niezbyt litosciwym klanom na pozarcie. A kiedy moi przyjaciele skoncza juz tu swoja dzialalnosc, odejde. -Coz oni mogli ofiarowac osobie o takiej, jaka ty mialas, wladzy? - spytal Nakor, przesuwajac sie powoli ku swemu towarzyszowi. - Masz bogactwo... a przynajmniej mialas je, kiedy sie rozstawalismy. Masz zdolnosci. Znasz wiele sztuczek. Wygladasz mlodo. -Wygladam mlodo, ale mloda nie jestem! - slowa te polecialy ku Nakorowi niczym spluniecie. - Tylko po to, by nie starzec sie za szybko, musze zabijac dwu lub trzech kochankow rocznie, a pieciu lub szesciu, by ujac sobie rok z wygladu. A wiesz, jakie to trudne, kiedy musisz byc wierna najpotezniejszemu magowi w okolicy? Dahakon okazal sie zbyt uzyteczny, by go draznic, jest glupi w pewnych sprawach. -Zle wybiera kobiety? - podsunal jej Nakor. -Chociazby - usmiech Lady Vinelli nie nalezal do najprzyjemniejszych. - Ale byl na tyle przebiegly, ze pilnowal mnie prawie przez caly czas. To bylo dla mnie trudne dziesieciolecie... Nakor. Sam wiesz, ze wiernosc nigdy nie nalezala do najwyzej przeze mnie cenionych cnot. - Niemal czule poklepala nieruchomego maga po glowie. - Czys kiedy zauwazyl, ze ci, ktorzy wiekszosc czasu spedzaja z trupami, traca bystrosc spojrzenia? Dahakon potrafi dokonywac zdumiewajacych rzeczy z nieboszczykami, ale oni sa takimi nudziarzami... nie maja zadnej wyobrazni. -Co ci ofiarowano? Kobieta parsknela smiechem, dzwiecznym, glebokim, pelnym odcieni i znaczen. -Niesmiertelnosc! A nawet wiecej... wieczna mlodosc! - Miala szeroko rozwarte oczy i Anthony pomyslal, ze moze maja do czynienia z osoba szalona. -I ty im uwierzylas? - potrzasnal glowa Nakor. - Myslalem, ze jestes sprytniejsza. Zazadaja wiecej, niz mozesz dac. -Ty naprawde wiesz, jaki jest ich ostateczny cel, czy usilujesz wyludzic te informacje ode mnie? - spytala drwiaco Vinella. -Wiem, do czego zmierzaja. Ty tego nie wiesz, bo w przeciwnym razie nigdy bys sie nie sprzymierzyla z Pantathianami. Pug tez wie, jaki jest ich cel. -Pug! - odparla gwaltownie. - Dziedzic po Macrosie! Najwiekszy mag naszych czasow. -Tak po wladaja - wzruszyl ramionami Nakor. - Wiem, ze moglby skonczyc te smieszna utarczke, kiedy tylko uznalby to za stosowne. - Wskazal dlonia na Dahakona. -To dlaczego tego nie robi? -Bo trzeba nam sie dowiedziec, co Pantathianie znow wymyslili. Tak, zebysmy mogli ich powstrzymac. Jesli Pug zabilby Dahakona, ty przejelabys sprawy i uprowadzilabys wiezniow gdzie indziej. A gdyby przybyl tu osobiscie, razem z Dahakonem zabilabys wiezniow, zeby go powstrzymac. A my niczego bysmy sie nie dowiedzieli. - Nakor zamrugal oczami. - No wiec on zajmuje mysli Dahakona, a my przybylismy tu po wiezniow i zeby sie dowiedziec, co knujecie. - Mowil to niemal przepraszajaco. - - Nie ma w tym niczego osobistego. Kobieta potrzasnela glowa. -Ze wzgledu na dawne czasy darowalabym ci zycie, gdybym mogla... ale nie moge. -Nie zmuszaj nas do tego, bysmy zrobili ci krzywde! - ostrzegl j a Nakor. -Wy? Mnie? - parsknela smiechem Vinella. - A to jakim sposobem? Nakor wskazal dlonia na Anthony'ego, ktory stojac z nabrzmialym nosem i zalzawionymi oczami, z najwyzszym trudem powstrzymywal ogarniajace go dreszcze. -Oto jest prawdziwy spadkobierca Macrosa! - zagrzmial Nakor. -On? - kobieta spojrzala na mlodego maga wielce sceptycznie. -Anthony! - zagrzmial ponownie Nakor. - Trzeba nam ja unieszkodliwic! Ukaz jej cala potege swej mocy! Anthony kiwnal glowa. Wlasnie uslyszal zdanie, ktore bylo sygnalem do uzycia malego woreczka. Vinella zaczela spiewnie snuc jakies zaklecie i mlody mag poczul nagle, ze wzbierajace magiczne moce jeza mu wlosy na glowie. Poznal zaklecie. Kobieta wznosila magiczna bariere przeciwko wszelkim mistycznym atakom. Wiedzial tez, ze daleko mu do zrecznosci i wiedzy potrzebnych, by przelamac jej zaklecie. I nagle otoczyla ja srebrzysta poswiata. Anthony zdazyl jednak siegnal do sakwy i wydobyc mala, papierowa torebke, ktora dal mu Nakor na targu. Mlody mag z calej sily cisnal ja na posadzke do stop kobiety. W powietrze wzniosla sie i szybko je wypelnila chmura ciemnego dymu. -Co sie dzieje? - wrzasnela Vinella. Ponownie podjela zaspiew i Anthony pojal, jakie to mroczne moce wezwala, by zniszczyc jego i Nakora. Modlac sie zarliwie o to, by Nakor sie nie pomylil, rozwiazal sakiewke i cisnal jej zawartosc w twarz Vinelli. Przeciwniczka podniosla rece, ale zawartosc woreczka bez trudu przeszla przez otaczajaca ja srebrzysta bariere i trafila Vinelle w twarz, ogarniajac ja chmura czarnego pylu. Wszyscy troje na ulamek sekundy zamarli w bezruchu, po czym Vinella poteznie kichnela. Otworzyla usta, by cos powiedziec, i znowu kichnela. Kiedy zagrzmiala po raz trzeci, w jej oczach pojawily sie lzy. Zakrztusila sie okropnie, ale nie przerwala kichania. Anthony poczul, ze od samego patrzenia na Vinelle i jego wierci cos w nosie. Sprobowala sie opanowac i ponownie rzucic zaklecie, ale nic jej z tego nie wyszlo i nadal kichala jak najeta. Tymczasem Nakor - spokojnie i bez pospiechu! - siegnal do swej sakwy i wyjal z niej spory, plocienny worek. Podnioslszy go w dloni, zwazyl w powietrzu, zamachnal sie poteznie i trzasnal nim kobiete w tyl glowy. Runela, jakby zwalila sie na nia gora. Anthony przedmuchal nos i spytal, ocierajac wilgoc z ciagle jeszcze zalzawionych oczu: -Zwykly pieprz? -Nie da sie... aaapsik!... rzucac czarow, kiedy kichasz. Wiedzialem, ze bedzie sie spodziewala ataku magia... aapsik!... i zaniedba ochrone przed czyms prymitywnym. Zawsze dbala o rzeczy wielkie i zapominala o drobiazgach. - Zamierzyl sie precyzyjnie i raz jeszcze trzasnal lezaca workiem po glowie. - Przez jakis czas nie bedzie nam przeszkadzala. -Czym ja walnales? -Workiem jablek. Zaloze sie, ze boli jak licho. -Zostawimy ja tak? - spytal Anthony. -Nie damy rady jej zabic, chocbysmy nie wiem co robili. Jesli obetniemy jej glowe, troche ja tylko zdenerwujemy. Jezeli sie domysli, ze sie jej wymykamy, strasznie sie wscieknie, ale ona uwaza, ze juz wygrala. Nie znajdzie powodu, by nas scigac, dopoki sie nie dowie, ze skradlismy jeden z jej statkow. Rozejrzawszy sie po komnacie, podal worek Anthony'emu. -Jak ruszy chocby uchem, walnij ja jeszcze raz. Wybieglszy do komnaty obok, wrocil z niej po chwili, trzymajac w dloni noz o poplamionej brazowymi plamami glowni. -Myslalem, ze nie mozemy jej zabic - rzekl Anthony. -Zabic nie. Ale mozemy sprawic jej nieco... klopotow. - Podszedlszy do fotela, na ktorym siedzial Dahakon, chlasnal maga nozem po krtani. Na skorze pojawila sie cienka, szkarlatna linia, ale nie poplynela z niej krew. Nastepnie Nakor odcial nozem sznury z okiennych zaslon i zwiazal nimi rece i nogi Lady Vinelli. Potem, cisnawszy noz na posadzke, rzekl: - No, chodzmy. Calis i inni powinni juz odnalezc wiezniow. Gdy wybiegli z komnaty, Anthony spytal Nakora: -Cos ty zrobil temu... Dahakonowi? -Kiedy przerwie swa walke z Pugiem, bedzie mial jakies zajecie. Utrzymanie krwi w zylach sprawi mu pewien klopot. Nie moge liczyc na to, ze okaze sie pragmatykiem, jak Jorna... znaczy, Vinella. Podejrzewam, ze Dahakon i tak pusci sie za nami w poscig. -A ja skad znasz? -Z Kesh, ale to bylo dawno temu. -Byliscie przyjaciolmi? -Zalezy, jak na to patrzec - usmiechnal sie Isalanczyk. - Byla moja zona. No, prawie. Mieszkalismy razem. -Mieszkales z ta morderczynia? -Bylem mlody - usmiechnal sie Nakor. - Ona zas byla niezwykle piekna... i bardzo dobra w lozku. W mlodosci... eee... szukalem u kobiet... eee... innych walorow niz te, jakich wypatruje u nich dzisiaj. -Ale jakzes ja teraz poznal? - dopytywal sie Anthony. -Niektore rzeczy u ludzi sie nie zmieniaja. Kiedy poglebi sie twoja znajomosc sztuczek, bedziesz umial zobaczyc istote ludzkiej osobowosci, niezmiennej niezaleznie od przebrania. Dobrze jest o tym wiedziec. -Mysle, ze jesli uda nam sie uniesc stad swoje glowy, powinienes wrocic do Stardock i nauczyc tamtejszych magow kilku swoich sztuczek. -Moge nauczyc ciebie, a ty juz zadbaj o to, by ta wiedza dotarla do Stardock. Nie lubie tego miejsca. Kiedy dotarli do korytarza wiodacego na dziedziniec, znalezli lezacego na posadzce martwego sluge. Nakor rzucil nan okiem i rzekl: -Miala troche zajecia, zanim nas znalazla. Anthony odwrocil glowe. Cialo slugi bylo nagie i jakby zapadniete. Wygladalo tak, jakby cos czy ktos wyssal z niego kazda krople plynu. Powietrze wokol pachnialo czarna magia i Anthony poczul ogarniajaca go fale wstydu. Przed chwila jeszcze pozadal tej kobiety. Szacunek, jaki Anthony zywil dla niezwyklej odpornosci Nakora, podwoil sie teraz. Zblizali sie wlasnie do ogrodzonego murem dziedzinca, gdzie trzymano wiezniow, kiedy maly Isalanczyk zatrzymal towarzysza: -Spojrz! W mroku przed nimi kulily sie dwie figurki, zaledwie widoczne z miejsca, gdzie stal Anthony. Nakor kiwnal dlonia i mlody mag ruszyl za nim. Podeszli blizej i nagle Anthony poczul przeszywajacy go znajomy dreszcz. -Margaret! - sapnal na widok dwu, podrywajacych sie na nogi dziewczat. Margaret odwrocila sie i jej oczy nagle staly sie okragle i wielkie niczym spodki. -Anthony? - spytala i w dwu skokach rzucila sie w jego ramiona. Lkajac niemal z radosci, wyjakala: - Ni... nigdy w zyciu nie bylam tak szczesliwa! Obok mlodego maga stanela teraz Abigail, ktora ostroznie musnela dlonia jego ramie, jakby chciala sprawdzic, czy ma do czynienia z prawdziwym czlowiekiem. -Gdzie inni? - spytala cicho. -Powinni uwalniac wlasnie pozostalych wiezniow - odparl Nakor. - A wy chodzcie z nami, jesli laska. Anthony trzymal Margaret w krzepkim uscisku i wcale nie podobala mu sie mysl, by ja puscic i gdziekolwiek isc. Zmusil sie jednak do rozsadku. Cofnawszy sie o krok, rzekl formalnie: -Rad jestem, pani, ze znajduje cie w dobrym zdrowiu. Dziewczyna obdarzyla go osobliwym spojrzeniem: -Tylko tyle umiesz z siebie wykrzesac? - I siegajac obiema rekoma, objela go za szyje, a potem pocalowala prosto w usta. Mlody mag stal przez chwile nieruchomo, potem jednak znacznie sie... ozywil. Kiedy jakos zdolali sie od siebie oderwac, dziewczyna spytala: -Jak mogles siegac ku mnie codziennie przez tyle czasu i pomyslec, ze nie zorientuje sie w twoich uczuciach? - Po twarzyczce ksiezniczki poplynely lzy. - Wiem... wszystko... Anthony. Znam twoje serce... i tez cie kocham... -Musimy isc - rzekl Nakor, rozgniatajac kulakiem lze, ktora nie wiedziec skad pojawila sie w kacie jego oka. Wziawszy Abigail za ramie, poprowadzil ja ku zamknietemu dziedzinczykowi. Rozlegal sie stamtad dzwiek mlotkow, a kiedy wbiegli do srodka, ujrzeli najemnikow zaciekle rozkuwajacych okowy wiezniow. Abigail zobaczyla znajoma sylwetke. -Marcus! - zawolala radosnie. Wezwany jednym susem przefrunal nad dwiema dzielacymi go od celu pryczami. Objawszy Abigail, ucalowal ja serdecznie. Przez chwile stopy Abigail dyndaly w powietrzu. Dopiero potem stanely na ziemi. -Myslalem, ze nigdy juz cie nie zobacze! - skwitowal powsciagliwy zazwyczaj dziedzic Crydee niezwykly u niego wybuch entuzjazmu. Objawszy Margaret, i ja ucalowal goraco: - Ani ciebie! -Zostawmy powitania na potem - odezwal sie praktyczny Nakor. - Musimy dzialac szybko. Jak dlugo jeszcze? -Z dziesiec minut - ocenil Marcus. - Mieli tam narzedzia - wskazal na drzwi, otwierajace sie na otaczajacy wszystko korytarz - ale znalezlismy wsrod nich tylko dwa dluta. -Jak sie czuja wiezniowie? - spytal Isalanczyk. Uslyszawszy te slowa, Anthony wzial sie w garsc, niechetnie oderwal sie od Margaret i spojrzal na nieszczesnikow. Zbadawszy dwu, powiedzial: -Pozwolcie im pic tyle, ile zechca, ale powoli. Niech pija lyczkami. A potem trzeba ich bedzie przeniesc na lodzie. Przeszedlszy wsrod lezacych, zblizyl sie do posagu. Poczuwszy dziwaczne swierzbienie, zawolal: -Nakor! Maly czlowieczek podszedl do posagu. Okrazyl go, uwaznie sie przygladajac, i wyciagal juz dlon, by go dotknac, kiedy uslyszal ostrzezenie Anthony'ego: -Nie dotykaj tego! Nakor wahal sie przez chwile, w koncu jednak kiwnal glowa i cofnal reke. -Czy ktokolwiek z was dotykal posagu? - zawolal Anthony, zwracajac sie do wiezniow. -Nie - odpowiedzial najblizszy mu czlowiek. - Ale odmiency... tak... odmiency go dotykali. -Odmiency? -Te... wezowe stwory - odpowiadajacy rozkaszlal sie i musial na chwile przerwac. - Trzymali nas tu w zamknieciu z tymi wezoludami. One zmienialy swe ksztalty, az zaczely przypominac nas samych... tych, znaczy, ktorzy nie poumierali... - dodal gorzko. Wygladal na mlodego - niegdys! - czlowieka, ale oczy mial mroczne i zapadniete, a na jego twarzy widac bylo wyraz przedwczesnej dojrzalosci. Wlosy znaczyly pasma siwizny. - Wszystkie, co do jednego, podchodzily, obejmowaly ten posag i skladaly jakis slub w tym ich obrzydliwym jezyku. Potem kazdy klul sie gleboko w ramie i pocieral nim posag. -Dokad zabierali tych, ktorzy umarli ? - krzyknal Anthony, na ktorego twarzy malowal sie wyraz bliski paniki. Jego rozmowca pokazal drzwi przeciwlegle do tych, przez ktore wtargneli Calis i jego ludzie. -Gdzies tam. Zabierano ich gdzies tam... Anthony smignal ku drzwiom, przeskakujac nad pryczami. Pociagnawszy za klamke, odkryl, ze drzwi sa zamkniete. -Mozesz je wylamac? - spytal, zwracajac sie do Marcusa. Marcus podszedl spiesznie z dlutem i mlotkiem. Po kilku chwilach uderzania o zamek drzwi ustapily i Anthony odsunal na bok krepego najemnika, atakujacego drzwi z Marcusem. Sam Marcus zajrzal do srodka i nagle zakryl dlonia usta. -Bogowie! - zawolal, po czym odwrocil sie targany torsjami. -Nakor! - wrzasnal Anthony. - Dawaj tu jakies swiatlo! Pozostali precz stad! Nakor wzial pochodnie z dloni jednego z najemnikow i stanal obok Anthony'ego. Wewnatrz dosc glebokiej niszy lezaly ciala - ludzi i jaszczurowatych stworow, ktore mialy zostac ich kopiami. Ludzkie ciala byly w kiepskim stanie, prawdziwa jednak odraze wzbudzily w Anthonym trupy wezoludow. Byly to napuchniete, poczerniale kadluby, z popekana skora, spod ktorej saczyla sie jakas ciecz. Spod zielonkawych warg wystawaly pozolkle kly, oczy zas przypominaly ciemne paciorki. Rysy zastyglych pyskow wskazywaly, ze stwory umieraly w mece, dlonie zas mialy palce w ksztalcie szponow - tyle, ze same szpony starte byly do krwi w daremnej probie przedarcia sie przez kamienny mur. Efekt byl tym bardziej przerazajacy, ze niektore z nich byly niemal calkowicie odmienne od ludzi, inne zas w roznych stadiach przemiany, az po takie, ktore niewiele sie od ludzi roznily. -Czujesz to? - wyszeptal Anthony. -Owszem, czuje - odparl Nakor. - Cos mrocznego i zlego. Anthony zamknal oczy i rozpoczal snucie zaklecia. Wykonal kilka skomplikowanych gestow, wzywajac na pomoc magie, i nagle otworzyl oczy - tak szeroko, ze Nakor mogl zobaczyc niemal cale bialka. -Cofnij sie! - szepnal mlody mag ochryplym glosem. Nakor wyszedl z niszy, po nim zas uczynil to samo Anthony. -Wyprowadzcie wszystkich i spalcie to miejsce - polecil Marcusowi i Calisowi. - Wladczym glosem, jakiego zaden z nich nie slyszal u niego wczesniej, dodal: - Spalcie i inne budynki... stajnie, kuchnie, palac... wszystko. -Wynosimy sie! Wszyscy precz! - zawolal Marcus. Gdy dziedziniec opuscil ostatni wiezien, na stos gnijacych cial rzucono plonaca pochodnie. Wczesniej znaleziono olej i szmaty, te rowniez cisnieto na stos. Marcus polecil najemnikom podpalic inne budowle. Po kilku minutach wszyscy uslyszeli trzask stosu plonacego siana w stajniach. Potem podpalono kuchnie i kwatery sluzby, a na koniec pochodnie pofrunely przez okna budynku. Calis wrocil nieco osmalony - osobiscie podpalil komnate, w ktorej trzymano Margaret i Abigail. -Cos ty tam znalazl, Anthony? - spytal mlodego maga. -Ciala... - odpowiedzial Anthony. -To znaczy? - odezwal sie Marcus. Anthony zatrzymal sie na chwile, podczas gdy najemnicy pod przewodem Nakora wprowadzali wiezniow do rozleglego domostwa, gdzie bylo wejscie do tunelu. -Chca zeslac na Krolestwo plage zarazy - wyjasnil, przelykajac lzy. - To magiczna zaraza, przy ktorej zblaklyby wspomnienia wszystkich innych, o ktorych slyszales, Marcusie. Musimy ich po wstrzymac! Syn Diuka Crydee przelknal sline, po czym wziawszy Abby za reke, poprowadzil ja ku glownemu budynkowi posiadlosci. Anthony i Margaret ruszyli za nimi. Rozdzial 22 ZASADZKA Harry wyciagnal dlon przed siebie.-Co tam? - spytala Brisa. -Pozar - odparl Praji. - I niemaly, sadzac z odblasku ognia na niebie. Wszyscy tkwili na dziobie prowadzacej lodzi, ktora prula fale ku wypalonej farmie, gdzie - jesli bogowie okaza swa laske - mieli wziac na poklad uwolnionych wiezniow. Harry poczul, ze po grzbiecie splywa mu struzka zimnego potu. -Niedlugo bedzie tu okropne zamieszanie. -Niewatpliwie - rzekl Praji. - Wkrotce pojawia sie zolnierze, by sprawdzic, co sie tam wyrabia. Jezeli zaczna weszyc po okolicy, trzeba bedzie sie bic. Jeden z wioslarzy powiedzial cos Tuce, ktory zwrocil sie do Harry'ego: -Sab, zblizamy sie do umowionego miejsca. Harry kiwnal glowa i dal sygnal nastepnej lodzi. Choc w mroku nielatwo bylo dostrzec cokolwiek, na dziobie kazdej lodzi siedzial bystrooki wypatrywacz, a na rufie czlowiek od przekazywania sygnalow. Pierwsza lodz z cichym chrzestem wciela sie w nadbrzezny piasek, pozostale skrecily w bok i powtorzyly manewr, az wreszcie wyladowaly wszystkie. Harry zeskoczyl na lad i co tchu pobiegl ku farmie. Pokrywe studni zdazono juz usunac i wlasnie wydobywal sie z niej, nie bez trudnosci, jakis czlowiek. Ludlandczyk zlapal go za ramie i pomogl mu stanac na ziemi. -Harry! - rozlegl sie cichy okrzyk sposrod ruin i zza muru wysunal sie Calis, machajacy dlonia. Harry przez chwile jeszcze podtrzymywal oslabionego wieznia i posadzil go na ziemi, kiedy dotarli do domku. -Jestescie juz wszyscy? - spytal Harry. -Nie za bardzo - skrzywil sie pol-elf. - Marcus i inni sa jeszcze pod ziemia i pomagaja wiezniom, ale ci bardzo oslabli i posuwaja sie powoli. Niektorych trzeba wciagac na gore. Do obu rozmowcow podszedl Praji. -Zdobadz jakas line - polecil mu Harry - i przyprowadz czterech krzepkich chlopow, ktorzy beda wyciagac slabszych wiezniow ze studni. Praji pospieszyl wykonac polecenie, a Harry powiedzial: -Woz albo przewoz... wszystko jedno, czekac tu czy w zatoce. Calis kiwnal glowa: -Nicholas i Amos teraz chyba dobieraja sie do statku... -Zyczmy im szczescia. - Harry spojrzal na niebo, gdzie wlasnie wschodzil drugi z miesiacow Midkemii. Trzeci mial pojawic sie na niebosklonie za godzine. - Wkrotce zrobi sie tam bardzo jasno. - Koniunkcja trzech ksiezycow byla dosc rzadkim wydarzeniem, a popularne powiedzenie "przy swietle trzech lun" bylo niemal synonimem okreslenia "jasno jak w dzien". - Tej nocy nie poszczesci nam sie przy skradaniu. Co to byl za ogien? -Obawiam sie, ze mam dla wszystkich zle wiesci - rzekl pol-elf. - Anthony powiada, ze to miejsce bylo wylegarnia jakiejs zarazy, ktora jedynie ogien mogl zniszczyc. Powiada tez, ze gdybysmy nie podpalili posiadlosci Dahakona, za miesiac, najdalej za dwa kazdy w miescie bylby nieboszczykiem, a uciekinierzy rozniesliby ja po innych krajach. Uwaza, ze ten mor moglby przed wygasnieciem wytracic przynajmniej polowe mieszkancow calego kontynentu. -Bogowie! Coz za podlosc! - Harry potrzasnal glowa. Spojrzawszy na odlegly pozar, dodal: - Tak czy owak, niezadlugo pojawia sie tu wscibskie trepy. - Spojrzal na dwudziestke wynedznialych wiezniow i w jednym z nich rozpoznal giermka, z ktorym gral w pilke. -Edwardzie... jak sie masz? - kleknal, by spojrzec w twarz mizeraka. -Kiepsko sie mam, mosci giermku - odparl byly wiezien, usilujac sie usmiechnac. - Ale teraz, kiedy juz jestesmy wolni, to sie nie dam. - Biedak mial wynedzniala twarz i Harry widzial, ze dziarskiemu niegdys giermkowi zlamano ducha. Zostal porwany i byl swiadkiem okropnych wydarzen. Wielu starszych i bardziej oden doswiadczonych ludzi nie przetrwaloby i polowy tych nieszczesc. Uwolnienie z kajdan nie zatrze w jego pamieci tych zlowrogich wspomnien. -Moglbys mi troche pomoc - zaproponowal Harry. - Piszesz sie na to? - Giermek kiwnal glowa, Ludlandczyk zas powiedzial: - Zajmij sie tymi, ktorzy sa zbyt slabi, by szybko dotrzec do lodzi. Zacznij od najdalszych... mosci chwacie. Chlopiec wstal i ruszyl na pomoc dziewczynie, patrzacej przed siebie nieobecnym wzrokiem: -Wstawac, wszyscy... slyszeliscie, co mowil ksiazecy giermek. Musimy jakos dostac sie do lodzi. Wracamy do domu. - To ostatnie powiedzial niemal z placzem, ale dopial swego. Inni wiezniowie zaczeli wstawac i chwiejnym krokiem ruszyli ku lodziom. Ze studni tymczasem wylonil sie kolejny zbieg i Harry skoczyl mu na pomoc. Potem nachylil sie i krzyknal w glab czelusci: -Jestesmy tu z lodziami! Nie mozecie sie pospieszyc? -Probujemy! - odparl gdzies z daleka Marcus. - Ale ludzie sa wymizerowani i nie moga sie wspinac. -Na to cos zaradzimy. Robimy tu siodelko i wciagarke dla tych, ktorzy sa za slabi do wspinaczki! -Dobra nasza! Czas ciagnal sie okropnie, a wymizerowani zbiegowie z trudem dzwigali sie po drabinie. W koncu pojawili sie Praji i Vaja z dwoma innymi ludzmi i zakonczonym luzna petla sznurem, ktory zaraz spuszczono w dol. Zaraz tez zaczeto wydobywac najslabszych. Tymczasem Harry przeszedl do lodzi i zwrocil sie do Tuki: -Kiedy dam ci sygnal, odepchniesz pelne lodzie i ruszysz z nimi do portu. Poplyncie do ujscia zatoki i poczekajcie tam na Nicholasa. -Co tam sie dzieje w gorze rzeki, Sab? - spytal maly czlowieczek. -Pozniej, przyjacielu, pozniej... - i dodal tonem, ktory mowil, ze mysli Ludlandczyka zajete sa czym innym: - Trzeba nam bedzie raz jeszcze sie zatrzymac. Przez chwile obaj stali w milczeniu i podziwiali, jak pieknie pali sie posiadlosc Dahakona, Pierwszego Doradcy Namiestnika. -A coz to znowu? - spytal Amos. -Wyglada jak pozar na drugim brzegu rzeki - odpowiedzial Nicholas. -Mam nadzieje, ze nie oznacza to nowych klopotow dla naszych przyjaciol - mruknal niegdysiejszy pirat. -Tym nie powinnismy sie martwic - odparl Nicholas. - Spojrz! Amos zobaczyl, co wskazywal ksiaze, i ryknal: -Uwaga wszyscy! Przygotowac sie! Begala byla lodzia kupca, ktory uzywal jej zarowno do interesow, jak i dla przyjemnosci. W trzech niewielkich kajutach mogla pomiescic siedmiu, lub osmiu pasazerow, miala tez spora ladownie nizej. Idac pod wiatr, plynela dosc wolno, z wiatrem jednak smigala po wodzie az milo. Amos zawracal teraz, by dopasc drugiego statku wyplywajacego z portu. Pierwszy - kopia "Albatrosa" - pojawil sie chwile wczesniej. Teraz mieli spasc na duplikat "Bielika" i Amos skierowal begale ku jej ofierze. Doswiadczony w takich sprawach wykoncypowal sobie, ze swiadomy swego fachu kapitan wyprowadzalby statek z portu, trzymajac sie ostro pod wiatr, by przemknac wzdluz niebezpiecznych skal przy wysunietym cyplu, w ktory przeksztalcal sie polwysep oslaniajacy wejscie do portu od wschodu. Blask jasno swiecacych miesiacow przeszkadzal Harry'emu, okazal sie jednak znacznym ulatwieniem dla Amosa. Zaloga wziela sie do dziela. Ludzie nie znali tego okretu, wszyscy jednak byli doswiadczonymi zeglarzami i od momentu wejscia na poklad przygladali sie, poznajac takielunek i ozaglowanie. Dwaj straznicy, na ktorych natknieto sie zaraz po wspieciu sie przez burty, zostali starannie zwiazani, zakneblowani i odprowadzeni pod poklad - wszystko poszlo napastnikom tak sprawnie, ze wartownicy nawet nie zdazyli sie porzadnie wystraszyc. Begala skoczyla przed siebie jak drapiezca na ofiare. Na dziobie tkwil juz Ghuda z linka i hakiem abordazowym, gotow do natychmiastowego dzialania, a w poblizu stali trzej inni hakarze. W sumie okolo tuzina z trzydziestu ludzi Nicholasa gotowalo sie do sciagniecia obu statkow razem, a inni czyhali tuz obok. Nicholas mogl sie tylko modlic, by zaskoczenie pozwolilo im przelamac opor, zanim zaloga zdobywanego okretu zdola zebrac sie w kupe. Nie wiedzieli, z kim przyjdzie im miec honor, Amos jednak uwazal, ze powinni sie przygotowac na co najmniej trzydziestu zeglarzy i drugie tyle straznikow, nie mowiac o falszywych wiezniach. Gdzies przed nim, wyzej, rozlegl sie okrzyk zaskoczenia - wypatrywacz z bocianiego gniazda falszywego "Bielika" spostrzegl zblizajacy sie stateczek. Lucznik z dziobu uciszyl go natychmiast i w tej samej chwili Ghuda, zakreciwszy lina nad glowa, rzucil hak ku burcie okretu. W slad za pierwszym natychmiast polecialy nastepne, pol tuzina zas ludzi z want begali rzucilo sie na nieco wyzszy poklad. Wyladowawszy, natychmiast rozejrzeli sie za przeciwnikami. Nicholas wspial sie na reling i skoczyl ponad czterostopowa przestrzenia wody ku takielunkowi falszywego statku. Zeskoczywszy na poklad, zaledwie mial czas sie zastawic, gdyz rzucil sie nan jakis smialek z kordelasem. Ksiaze niemal odruchowo zabil odzianego w czern napastnika, przeszywajac mu gardlo. Wokol niego wrzala zaciekla walka i wydalo mu sie, ze slyszy niezbyt glosne wrzaski, jakimi ludzie z pierwszego okretu usilowali dowiedziec sie, co tez u licha wyprawiaja ich towarzysze. Ufajac, ze kazdy z jego ludzi jakos sobie poradzi, skoczyl ku drzwiom do kabiny na forkasztelu. Jesli na pokladzie byli jacys Pantathianie lub ich slugusi, to z pewnoscia znajdzie ich tam. Otworzyl kopniakiem drzwi i uslyszal gluche lupniecie, z jakim we framuge wbil sie pocisk z ciezkiej kuszy. Kapitan statku spokojnie odlozyl bezuzyteczna bron i siegnal po miecz. -Poddaj okret! - zawolal Nicholas, tamten jednak bez slowa zaczal okrazac stol. I nagle zaatakowal z furia, zmuszajac ksiecia do obrony. Nicholas cofnal sie, sparowal, zwiazal ostrza i w kabinie rozgorzal zaciety pojedynek. Krondorczyk byl mlodszy i szybszy, kapitan jednak swietnie sobie radzil, zdradzajac spore doswiadczenie. Nicholas skupil swe mysli na przeciwniku, nie umial jednak poswiecic mu ich wszystkich, bo martwil sie o to, jak sobie radza jego ludzie. Ukladajac plan, postanowil z Amosem, ze dwaj wartownicy z begali zostana przed sama napascia uwolnieni, tak by mogli sami przeprowadzic stateczek przez skaly, Amos zas ze wszystkimi ludzmi runie na "Bielika". Woz albo przewoz: gdyby Krondorczykow odparto, nie mieliby dokad wracac. Musieli zdobyc statek. Cial i trafil kapitana w ramie, zmuszajac do wypuszczenia korda z dloni. Nicholas przytknal mu ostrze swego rapiera do piersi. -Poddaj sie! Tamten niespodziewanie wyciagnal zza pasa noz i rzucil sie na ksiecia. Nicholas pchnal niemal instynktownie i jego miecz przeszyl serce napastnika, ktory westchnal tylko chrapliwie i runal na plecy. Wrazenie, jakiego ksiaze doznal, nie roznilo sie za bardzo od tego, jakie towarzyszylo mu przy zabiciu Rendera. I bylo tak samo nieprzyjemne. Kosci mostka ustapily z gluchym chrzestem, kiedy ksiaze wyciagal swoj miecz. Nicholas odwrocil sie i rozejrzal. Na tym poziomie byly jeszcze dwie kabiny z drzwiami umieszczonymi naprzeciwko siebie. Wybral drzwi z prawej i kopnawszy poteznie, natychmiast uchylil sie w lewo: nie zapomnial lekcji sprzed paru zaledwie chwil. Nic nie uderzylo we framuge, wiec ostroznie zajrzal do srodka. Kabina byla pusta. Kiedy jednak powtorzyl procedure z drzwiami po lewej, o malo nie zarobil beltu w twarz. Gdyby sie nie uchylil, tkwilby teraz przyszpilony do framugi jak motyl u zbieracza owadow. Odskoczyl od drzwi tylko po to, by dac sobie wpakowac czyjs bark w brzuch - to pierwszy oficer niezyjacego juz kapitana udowadnial swoja lojalnosc. Nicholas poczul, ze koszula peka, cos ostrego chlasnelo go po zebrach, i z calej sily rabnal napastnika rekojescia miecza w tyl glowy. Odpowiedzia bylo siekniecie bolu i znow jego zebra liznal ognisty jezor. Ponowil uderzenie raz i drugi, az wreszcie napastnik zwiotczal i mogl go od siebie odepchnac. Wstal, czujac piekacy bol w lewym boku. Siegnal ku ranie i poczul wilgoc. Spojrzawszy w dol, zobaczyl, ze noz pierwszego oficera ma zakrwawione ostrze. Zbadal koszule i przekonal sie, ze rana nie byla gleboka, choc dosc dluga. Zaczerpnawszy tchu w pluca, sprobowal zwalczyc ogarniajacy go zawrot glowy. Rana w boku zaczela rwac pulsujacym bolem. Wrociwszy na poklad, zobaczyl, ze Ghuda i jego ludzie wypieraja obroncow ze wszystkich pozycji. Czarno odziani zeglarze padli ofiara zaskoczenia i wiekszosc z nich lezala juz martwa. Spojrzawszy w prawo, zobaczyl, ze Amos walczy z dwojka napastnikow, ktorzy ostro sie don dobierali. Skoczyl mu na pomoc, ale jeden z drabow w czerni zdolal zwiazac swoje ostrze z glownia Krondorczyka i podniosl ja ku gorze, odslaniajac brzuch niegdysiejszego pirata na pchniecie swego kompana. -Amos! - wrzasnal ksiaze, atakujac i zabijajac tego, ktory blokowal miecz przyjaciela. Natychmiast tez sparowal atak jego kompana i w odpowiedzi wbil wen wlasne ostrze. Kopnieciem odrzucil na bok rannego i kleknal obok Amosa. Ten lezal nieprzytomny, oddychajac plytko i z wysilkiem. Obejrzawszy sie przez ramie, zobaczyl, ze Ghuda wlasnie zabija kolejnego z napastnikow. Walka trwala i nie mozna bylo pozwolic sobie na chwile rozpaczy. Rzucajac sie ponownie w jej wir, poczul, ze ktos chwyta go za kostke. Padl na poklad, przetoczyl sie w bok i kopnal druga noga, trafiajac rannego marynarza w twarz. Uslyszal trzask pekajacej kosci i wrzask rannego. Skoczywszy na rowne nogi, pchnal natreta w szyje. Odwrocil sie w sama pore, by uslyszec okrzyk Ghudy: -Sa wspaniali! Zaden ani mysli o tym, by sie poddac! -Nie dawac pardonu! - odpowiedzial posepnie Nicholas. Wiedzial, ze oznacza to smierc kazdego z czarnych. Poczul w ustach gorycz zolci i splunawszy, ruszyl na kolejnego przeciwnika, ktory - mimo dwu ciezkich ran - wstawal za jednym z ludzi Nicholasa, by zaatakowac go ponownie. Wygladalo na to, ze walka bedzie trwac w nieskonczonosc - dwukrotnie ksiaze gotow byl przysiac, ze sciera sie z czlowiekiem, ktorego zabil przed chwila. I nagle wszystko ucichlo. -To koniec - mruknal Ghuda. Nicholas tepo kiwnal glowa. Byl spocony, zakrwawiony i z wysilku trzesly mu sie kolana. Lewa stopa rwala go niemozliwie, a bok palil zywym ogniem. I nagle cos sobie przypomnial: -Amos! Podskoczyl do miejsca, gdzie lezal powalony admiral, i z niemala ulga zobaczyl, ze ten jeszcze oddycha. Ghuda kleknal obok, rzucil okiem na rannego i mruknal: -Kiepsko to wyglada. Przydalby sie tu Anthony i jego cala sztuka. -Wezcie go do kajuty kapitanskiej - polecil Nicholas. Dwaj zeglarze lagodnie podniesli rannego i zabrali do kabiny. Nicholas rozejrzal sie dookola i przekonal, ze wszyscy gapia sie wylacznie na niego. I nagle pojal, ze teraz, kiedy Amos nie moze utrzymac sie na nogach, jemu samemu przyjdzie dowodzic statkiem. Spojrzawszy na jednego z zeglarzy, spytal go krotko: -Kto tu jest teraz najstarszy doswiadczeniem? -Mysle, ze Pickens, Wasza Milosc - odparl zagadniety. -Panie Pickens! - zawolal ksiaze i odpowiedzial mu okrzyk z fordeku. -Na rozkaz! - Pickens zblizal sie do czterdziestki i tyle na razie dalo sie o nim powiedziec. -Od tej chwili jest pan pierwszym oficerem. Zechce pan jakos pozbyc sie tych trupow. -Tak jest, kapitanie! - odparl swiezo upieczony oficer. I odwrociwszy sie do skrwawionej i wyczerpanej zalogi, ryknal w najlepszej tradycji krondorskiej floty: - Slyszeliscie, walkonie? Na co czekacie? Za burte z tymi nieboszczykami! -Nic ci nie jest? - spytal Ghuda. Nicholas spojrzal na swa zakrwawiona koszule. -To drobiazg. Martwie sie o Amosa. -Wylize sie - odparl najemnik. - Jest twardszy od rzemienia. - Widac bylo jednak, ze i Ghuda jest strapiony. -Wiele sie w tej podrozy oden nauczylem - rzekl ksiaze. - Plywalem tez wczesniej. Moge tylko miec nadzieje, ze nie zawale sprawy. Ghuda znizyl glos. -Mow po prostu Pickensowi, co trzeba zrobic, i niech on troszczy sie o reszte. Nicholas na poly sie usmiechnal, na poly skrzywil: -Moze to nieglupia rada. Na poklad wbiegl jeden z marynarzy: -Wasza Wysok... Ehm... kapitanie, pod pokladem sa wiezniowie. Nicholas skoczyl za nim wolajac: -Panie Pickens! -Na rozkaz, kapitanie! -Kiedy juz uporacie sie ze sprzataniem, zechce pan zadbac o to, by statek zawrocono i skierowano ku miastu! -Ay, kapitanie! -To moze sie udac - usmiechnal sie ponuro Nicholas do Ghudy. Pospieszyli obaj do glownego luku, skad spojrzeli w dol. Trzy poklady nizej unioslo sie ku nim kilkanascie twarzy. Zaden z wiezniow nie odezwal sie slowem. -To nasi czy kopie? - spytal Ghuda. -Nie umiem rzec - odparl Nicholas. Czujac, ze sytuacja go przerasta, polecil: - Zamknijcie ich tu. Rozeznamy sie w tym pozniej, kiedy zbierzemy sie razem. Wspiawszy sie po trapie, znalazl Pickensa, ktory stal przed zeglarzem dzierzacym kolo sterowe. -Skrocic zagle! - ryknal pierwszy oficer. A odwracajac sie do sternika, rzucil zwiezle: - Na sterburte! - I znowu ryknal: - Do zwrotu! Zeglarze ruszyli na wyznaczone miejsca. -Ten statek to niesamowita kopia "Bielika", sir. Plywalem na nim dziesiec lat i nie potrafilbym ich rozroznic. -Jak wyglada sytuacja? - spytal ksiaze. -Szesciu rannych, trzech nie zyje, sir. Jeszcze pare minut i byloby po nas. Ale jakos poszlo. Damy rade, sir. -Mam nadzieje, ze sie nie mylisz - rzekl Nicholas raczej do siebie niz do podwladnego. Stojac na pokladzie i poddajac sie kolysaniu, uslyszal okrzyk z gory - obserwator oznajmial o zblizaniu sie innego statku. Nicholas poczul, ze serce uderza mu szybciej, ale jednoczesnie tuz obok rozlegl sie spokojny glos Pickensa: -Bez obaw, sir. Nie staranuje tej begali. - I podnoszac glos, ryknal do czlowieka na gorze: - Hej ty! Uwazaj na wszystko! Nicholas usmiechnal sie, a jego nowy pierwszy oficer zaproponowal: -Jesli wolno... moglby pan zejsc na dol i kazac opatrzyc sobie te rane, sir. -Statek nalezy do pana, panie Pickens - kiwnal glowa Nicholas. Opusciwszy rufe, przeszedl na srodokrecie, gdzie marynarze zebrali rannych. Na jego widok jeden z majtkow bez slowa pomogl mu zdjac koszule. Ksiaze odwrocil glowe, gdy samozwanczy sanitariusz badal rane, a potem podniosl rece, kiedy zaczeto mu ja ciasno owijac czystym bandazem. W duchu zaczal tez blagac wszystkich znanych mu bogow, by pozwolili Harry'emu i innym uporac sie z ich zadaniami... Gdy pierwsza strzala smignela mu nad glowa, Harry kucnal za niskim nadburciem lodzi. Calis wstal szybko, wypuscil pocisk i natychmiast przysiadl za kabina. Wrzask z brzegu potwierdzil celnosc jego strzalu. -Tam jest ich tylko czterech - mruknal Praji. - Mogliby zrozumiec aluzje i dac sobie spokoj. Harry przemknal obok lezacego plasko Prajia do Tuki. -Jak daleko jeszcze... -Mysle, ze nie wiecej niz sto krokow, Sab. Splywali powoli w dol rzeki, ostrzeliwani zaciekle przez grupke jezdzcow, ktorzy zjawili sie, by zbadac przyczyne pozaru. Pierwsza ulewa pociskow zabila jednego z wioslarzy i wszyscy przylgneli do desek. -Marcus? - zawolal Harry ku nastepnej lodzi. -Co jest? - odpowiedzial mu okrzyk. -Co z ludzmi? -Mamy tu jednego rannego - nadeszla po chwili odpowiedz - ale da sobie rade. -Marcus, tam na tle ksiezyca widac dwu z tych natretow - zawolal Calis. -Dobra. Biore tego z lewej. -Na trzy! - zawolal Calis. - Raz... dwa... trzy. - Wstal i puscil strzale. Jednoczesnie Harry uslyszal spiew cieciwy luku Marcusa. Dwa wrzaski rozdarly noc i ostrzal z brzegu urwal sie jak uciety nozem. Harry policzyl do dziesieciu. -Do wiosel! Wioslarze porwali za wiosla, ktore zlozono, kiedy lucznicy zaczeli swa zabawe. Wetknawszy wiosla w dulki, pociagneli mocno, sternik zas skierowal lodz ku srodkowi rzeki. Szybko zmieniono szyk i Harry spytal: -Sa jacys ranni? Pytanie przekazano z lodzi do lodzi i szybko przyszly odpowiedzi: jeden martwy, dwaj inni ranni. Harry przeniosl sie na dziob pierwszej lodzi i spojrzal na ciagle skulona za nadburciem Brise. -A co z toba? -Smiertelnie sie przestraszylam - zgrzytnela zebami. - Ale poza tym nic mi nie jest. -Wkrotce wszystko sie uladzi - przykleknal na chwile przy dziewczynie. -Jesli ten twoj przyjaciel i jego wesola banda zdolaja opanowac statek pod zaglami. Sluchaj, ja sie wychowalam wsrod okretow... - potrzasnela glowa. - Nie chcialabym zapeszyc... Polozyl dlon na jej splecionych palcach. -Wszystko sie uda, zobaczysz. -Mam taka nadzieje - na jej twarzyczce pojawil sie nikly usmieszek. Wplynawszy do zatoki, ruszyli niezlym tempem i pekate lodzie rzeczne zaczely kolysac sie na falach. -Rad jestem, ze nie musimy wyprawiac sie na tych lodeczkach na pelne morze - mruknal Harry. Praji i Vaja stali, trzymajac sie relingu, ktory okalal dach niskiej kabiny. -Niezla zabawa - rzekl Praji. -Jesli sie jeszcze nie zorientowales - rzekl Vaja Harry'emu - to spiesze wyjasnic, ze ten tu moj przyjaciel ma spaczone poczucie humoru. -Czesciowo go rozumiem - przyznal Harry. Wrzask z ostatniej lodzi kazal Ludlandczykowi sie odwrocic. Okrzyk powtorzono, po chwili zas uslyszal wyjasnienie Marcusa: -Za nami ida trzy lodzie. -Do licha! - zaklal Harry, przeciskajac sie obok Praji do steru. - Jak daleko sa? - zawolal do Marcusa. Marcus przekazal pytanie w tyl i po chwili niegdysiejszy giermek uslyszal odpowiedz: -Kilkaset jardow za nami. To dlugie lodzie i pelno na nich zbrojnych. Harry szybko rozwazyl wszystkie mozliwosci. -Wiekszosc wojownikow mamy na dwu pierwszych lodziach. Przesun swoja lodz w lewo i niech inne ja mina! - zawolal do Marcusa. - Ty i Calis bedziecie musieli jakos zniechecic naszych przesladowcow. Praji rozejrzal sie dookola. -Nie masz tu miejsca do walki. Niech dziewczyna przeskoczy na inna lodz, kiedy bedzie nas mijala. -Niezly pomysl - przyznal Harry. I zanim Brisa zdazyla zaprotestowac, zawolal do Marcusa: - Przekazcie Margaret i Abigail na mijajace was lodzie, a z nimi kazdego niezdolnego do walki! Zignorowal niezbyt mila uwage, jaka Margaret skwitowala jego ocene jej bitewnych umiejetnosci. -Jestes zbyt slaba, by walczyc, wiec badz uprzejma zamknac buzie! - zawolal po prostu. Odwrocil sie w sama pore, by zobaczyc, ze Brisa idzie na niego niczym wsciekla kotka. Zanim zdazyla powiedziec slowo, wymierzyl w nia palec: -Ty tez sie przesiadasz! Nie mam czasu na sprzeczki! Dziewczyna zatrzymala sie nagle, zamrugala oczami i zupelnie niespodziewanie objela go za szyje i pocalowala. Nastepnie szybko wskoczyla na daszek kabiny i ruszyla w strone mijanej wlasnie lodzi. -Kocham cie, ty gluptasie! Nie daj sie zabic! - I skoczywszy przez kilka stop dzielacej lodzie wody, wyladowala na pokladzie drugiej. -Ja tez cie kocham! - rzekl Harry. Wyciagnawszy miecz, skoczyl na tyl lodzi. Zobaczyl Margaret i Abby na pokladzie mijanej lodzi, a potem uslyszal okrzyki z dziesiatej w rzedzie. Wkrotce przekazano tresc wiadomosci: -Strzelaja do ostatniej - zawolal don Marcus. Calis wspial sie na dach kabiny: -Nie maja dlugich lukow! Marcus rowniez wlazl na daszek, gdy mijaly ich inne lodzie z zawziecie wioslujacymi zeglarzami. Obaj lucznicy wypuscili strzaly jak j eden i dwaj ludzie z lodzi poscigowych runeli w wode. Wioslarze przesladowcow natychmiast naparli na wiosla, cofajac swe lodzie. Harry parsknal smiechem, Calis zas powiedzial: -To powinno ich troche zniechecic. - Poklepal swoj kolczan. - Jesli sie nie domysla, ze wkrotce zabraknie nam strzal - dodal ciszej. -Okret! - rozlegl sie okrzyk z przodu. Harry odwrocil sie i na widok wylaniajacej sie przed nimi sylwetki statku doznal uczucia ogromnej ulgi. Okret refowal zagle i zawracal na wiatr, tak by zwolnic na przyjecie lodzi. - Trzeba bedzie powstrzymac tych drabow za nami, dopoki sie nie zaladujemy - rzekl Harry. -Sab, a co z nami? - spytal Tuka. -Nie martw sie, zatroszczymy sie o wasze zycie, a potem wysadzimy was na brzeg - zapewnil go Ludlandczyk. Tuka kiwnal glowa, widac bylo jednak, ze wcale nie cieszy go perspektywa utraty dziesieciu lodzi i zyskow z obiecanej wyprawy w gore rzeki. -Nie martw sie - pocieszyl go Harry. - Jakos ci to wynagrodzimy. I oczywiscie dostaniesz pieniadze od ojca Ranjany, kiedy mu ja odwieziesz. Tuka nieco sie rozchmurzyl, widac bylo jednak, ze nie calkiem pogodzil sie ze strata. Pierwsza lodz dotarla juz do statku i z jego burty opuszczono siec zaladunkowa. Najemnicy i wioslarze otworzyli pokrywy malych ladowni i zaczeli szybko ciskac ich zawartosc do wody. Pracujac jak szaleni, rozladowali zapasy na podroz, a kiedy ladownie zostaly puste, wspieli sie po linach na statek. -Hej! - wrzasnal za nimi Harry. - Niech paru zostanie, by pomoc rozladowac druga lodz! Dwaj majtkowie, ktorzy zwisali zalosnie na koncu lin, bo pierwsza lodz zostala tymczasem odepchnieta przez druga, spuscili sie w dol i zabrali do rozladunku. Lodzie przesladowcow odsunely sie nieco w tyl, po czym jedna z nich ruszyla ku miastu. -Rezygnuja? - spytal Harry z niedowierzaniem. -Nie sadze - odparl Calis. - Mysle, ze plyna po posilki. Lodzie zmienialy sie przy burcie okretu jak w korowodzie i cala operacja poszla nad podziw sprawnie. Na pokladzie nachmurzony Nicholas wysluchiwal z uwaga relacji z ostatnich wydarzen, przekazywanych mu przez ladujacych na pokladzie. Pickens zapewnil go, ze moga odplynac w pare minut po wydaniu rozkazow, ksiaze wiedzial jednak, ze dotarcie do wyjscia z portu zajmie im nieco czasu. Wtedy to wlasnie ujrzal Margaret i Abigail, wspinajace sie na poklad i pomagajace slabszym wiezniom. Skoczyl, by im pomoc, i wciagnal obie dziewczyny przez reling. Obie usciskaly go serdecznie, Abigail jednak odwrocila sie i rozejrzala: -A Marcus? - spytala z niepokojem. - Gdzie jest Marcus? Nicholas poczul jednoczesnie uklucie zazdrosci i spora ulge, obie jednak znikly, gdy uslyszal okrzyk: -Kapitanie! Rusza na nas jeden ze statkow z portu! -Gdzie? -Za rufa, sir! Ksiaze wspial sie na wyzke rufowa i skoczyl ku sterowi. Rzeczywiscie, jeden ze statkow stojacych dotad na kotwicy ruszal z miejsca, co widac bylo wyraznie w swietle ksiezyca. -Ile mamy czasu? - spytal Pickensa. -Odbija od nabrzeza za jakies dziesiec minut. Dopadna nas za dwadziescia... -Ile lodzi jeszcze zostalo? -Dwie. Podbiegl do burty, gdzie najemnicy i wioslarze goraczkowo wyciagali z sieci skrzynie i pakunki, tak, by mozna ja bylo opuscic ponownie. -Harry! - zawola przez reling. -Co takiego? -Gdzie zloto? -Tu, ze mna! -Dawaj je na gore i zmiataj. Zostaw reszte i kaz wszystkim wspiac sie na poklad. Wynosimy sie stad. Okrzyk protestu, jaki rozlegl sie po jego poleceniu, poinformowal go, ze Ranjana tez jest juz na pokladzie. -Kapitanie! Tam w dole sa wszystkie moje rzeczy! -Ejze! Kupimy ci nowe, jesli wyjdziemy z tego calo - rzekl Nicholas. Spojrzawszy na Margaret i Brise, rzekl: - Wiem, ze moge na was polegac. Margaret, to jest Brisa: Brisa, oto Margaret. Czy nie zechcialybyscie wziac Ranjany pod poklad i umiescic jej w kabinie obok kajuty Amosa? Ranjana i jej sluzace znikly pod pokladem, wkrotce zas na gore wspieli sie Calis, Harry i Marcus. Wraz z nimi wjechala, wciagnieta na linie ciezka skrzynia zlota, jaka zagarnieto jeszcze w Przystani Shingazi. Nakor i Anthony wspieli sie ostatni, co ujrzawszy, ksiaze wydal rozkaz: -Panie Pickens! Zechce pan nas stad zabrac! Zagrzmialy rozkazy, a Nicholas tymczasem rozejrzal sie po pokladzie. Zeglarze i zolnierze z Crydee, ktorych potrzeba zmusila do zajecia sie morskim fachem, ruszyli do wykonania polecen Pickensa. Najemnicy wynajeci przez Prajia stali zgromadzeni z jednej strony, podczas gdy wioslarze Tuki stloczyli sie przy przeciwleglej burcie, w poblizu luku glownego. -Nie petajcie sie nam pod nogami - zwrocil sie do wioslarzy. - Wy zas - powiedzial do Prajia i jego ludzi - mozecie jeszcze miec swoja walke! Niektorzy z nich zaczeli cos mruczec, ksiaze jednak ucial wszelkie spory: -Za to wam sie placi, prawda? - i ruszyl na srodokrecie. Wspiawszy sie na reling, spojrzal ku wrogiemu okretowi. - Panie Pickens... damy rade? -Ciezko bedzie - odparl marynarz. Obejrzal sie przez ramie, patrzyl przez chwile i odwrocil z usmiechem do Nicholasa. - Ale owszem, damy rade. Zostana za nami. Nicholas zeskoczyl na poklad, odwrocil sie ku zalodze, by cos powiedziec, i runal na plecy, padajac na jeden z pakunkow. Ocknal sie w kabinie pierwszego oficera. Przez luki wdzieraly sie juz promienie slonca. Sprobowal usiasc i odkryl, ze boli go zesztywnialy do cna bok. Po szybkich ogledzinach przekonal sie, ze ktos go rozebral, opatrzyl i polozyl do loza. Wciagnal spodnie i otworzyl stojacy w nogach lozka kufer. Poprzedni lokator kabiny mial tylko czarna koszule, ksiaze musial wiec ja wlozyc, stwierdzajac, ze pasuje nienajgorzej. Zalozyl buty i nieco sztywnym krokiem wyszedl z kajuty. Przed wyjsciem na poklad otworzyl drzwi do kwatery kapitana i podszedl do lozka, na ktorym zlozono Amosa. Stary pirat oddychal glebiej, ale Nicholasowi wciaz nie podobal sie kolor jego twarzy. Ksiaze stal przez chwile, patrzac w twarz admirala, po czym odwrocil sie i wyszedl na poklad. Dotarlszy na srodokrecie, znalazl tam kilkunastu ludzi, stojacych w luznych grupkach. Inni porozkladali materace i spali, gdzie kto mogl znalezc miejsce. Nie opodal trapu stali Marcus, Anthony i Ghuda, Praji i Vaja zas po przeciwnej stronie pokladu rozmawiali z grupka najemnikow. -Co sie dzieje? - spytal ksiaze, stajac obok Marcusa. -Mamy drobne problemy - wyjasnil mu Harry. -Na przyklad? -Coz... - zaczal Ghuda. - Powinienes wiedziec, ze Calis jest na wyzce za nami, na wypadek gdyby Praji i jego przyjaciele zaczeli usilnie nalegac, by wysadzono ich na brzeg. Nicholas rozejrzal sie dookola, by zorientowac sie w polozeniu statku. -Kiedy minelismy tamten polwysep? -Wczoraj, zaraz po swicie. -To jak dlugo ja spalem? -Z Miasta nad Wezowa Rzeka wyruszylismy przedwczorajszej nocy. Teraz jest nieco po poludniu - wyjasnil Marcus. -Twoja rana byla powazniejsza niz myslales - wtracil Harry. - Opatrzyl ja Anthony i kazal wpakowac cie do lozka. A w piec minut potem zaczely sie klopoty. -Badzcie laskawi sie streszczac - ucial Nicholas, pilnie obserwujac najemnikow. -Zaczeli wioslarze - odparl Ghuda. - Jeczeli okropnie, ze opuszczaja swe nieszczesne rodziny i ze nie godzili sie na przeplywanie morza. -Dlaczegoscie ich po prostu nie wysadzili za burte po wyjsciu z portu? Marcus machnal bezsilnie dlonia: -Chcialem, ale Anthony i Calis uparli sie, by Pickens trzymal kurs za tamtym okretem... -Potem zaczeli utyskiwac najemnicy - podjal Ghuda. - Twierdzili, zesmy ich uprowadzili. Wczoraj w nocy otworzylismy pare barylek wina. Myslelismy, ze pomoze to zalagodzic spory, a tymczasem wszyscy zaczeli spierac sie ze wszystkimi i porobili sie wrazliwi jak byki z czyrakami w du... ehm... w tylku. -Czekajcie, musze sie w tym wszystkim polapac - mruknal Nicholas. Wspiawszy sie na forkasztel, znalazl tam stojacego Calisa, ktory niedbale opieral sie o swoj luk. -Dlaczego nie pozwoliles wioslarzom i najemnikom zejsc na brzeg? -Wiesz, moze ja zostane tutaj, na wypadek gdyby ludzie Prajia przestali nas kochac... - odparl Calis. - Pod pokladem, w kubryku, znajdziesz Anthony'ego. Ten wyjasni ci wszystko najlepiej. -A Praji? -On zachowal sie lojalnie. Mysle, ze jego przyjaciele zaczeliby sie awanturowac duzo wczesniej, gdyby nie namawial ich do cierpliwosci. - Pol-elf usmiechnal sie skapo. - Mysle, ze uwaza cie za dobrego kapitana i chcialby sie przekonac, co masz mu do zaofiarowania. Nicholas spuscil sie po trapie i podszedl do Prajia. -Kapitanie... - powital go najemnik. -Nie wiem, co tu sie wyrabia, ale masz moje slowo: kazdy, kto zechce zejsc na lad, jeszcze przed zachodem slonca znajdzie sie w lodzi ze spora sumka w zlocie za dodatkowe klopoty. Ludzie, ktorzy zebrali sie wokol niego w kregu, natychmiast sie odprezyli, Nicholas zas odwrocil sie i kiwnal dlonia Calisowi, proszac go tym gestem, by sie do nich przylaczyl. Za pol-elfem ujrzal wymizerowana twarz pierwszego oficera. -Panie Pickens! - zawolal. -Na rozkaz, sir! -Pelnil pan sluzbe przez poltora dnia? -Tak jest, sir! -Zechce pan zejsc pod poklad i troche odpoczac. Prosze wybrac zastepce - mianujemy go bosmanem - ktory przejmie panskie obowiazki, dopoki pan nie odzyska sil. Ja zostane tu w dole na jakis czas. -Tak jest, sir! - w glosie Pickensa brzmiala ulga. -Harry! - zawolal Nicholas. -Slucham, kapitanie. -Skocz na wyzke i popilnuj, bysmy nie wpakowali sie na brzeg. Od tej chwili jestes drugim oficerem. -Tak jest, sir! - odparl Ludlandczyk, usmiechajac sie. Ksiaze zaprosil na dol Marcusa z Ghuda, ktorzy szybko don dolaczyli, zsuwajac sie po trapie. Po chwili cala grupa zeszli do kubryku, gdzie Anthony zajmowal sie niedawnymi wiezniami. Wiekszosc z nich spala na kojach, niektorzy zas wiedli nieglosne rozmowy. Po kubryku krecily sie Abigail i Margaret, ktore pielegnowaly slabszych. -Jak stoja sprawy? - spytal Nicholas. -Juz wstales! - zdumial sie Anthony. Nicholas zamierzal juz rzucic cierpka uwage na temat niezwyklej spostrzegawczosci mlodego maga, powstrzymal sie jednak, spojrzawszy mu w oczy. Wygladaly niczym dwie czarne dziury otoczone sinymi obwodkami. Anthony mial tez zapadniete policzki. -Kiedy ty ostatnio spales? Anthony wzruszyl ramionami. -Dzien czy dwa przed opuszczeniem Miasta. Nie pamietam. Mam mnostwo pracy. -Powiedzialam mu, ze ma troche odpoczac, ale on w ogole nie zwraca na mnie uwagi - powiedziala Margaret glosem, w ktorym brzmialo tylez irytacji, co podziwu. -Jaki jest stan wiezniow? -Niezly... calkiem niezly - odpowiedzial Anthony. - Najgorsze maja juz za soba, teraz trzeba im tylko odpoczynku i pozywienia. Tego mamy na pokladzie dosc, ale trzeba bedzie uwazac na racje. -A co z Amosem? - spytal ksiaze, znizajac glos. -Kiepsko - odparl ksiaze. - Zrobilem co moglem, paskudnie krwawil... i rana byla gleboka, ani slowa... To jednak krzepki chlop, jak na jego wiek, a liczne blizny na ciele wskazuja, ze kilka razy wykaraskal sie i z gorszych opalow. Jesli ocknie sie, za dzien lub dwa to mysle, ze jakos go z tego wyciagne. Ale nawet wtedy nie bedzie w stanie poprowadzic statku do domu i na najblizszy miesiac jest to zadanie dla ciebie, Nicholasie. Nicholas kiwnal glowa. -A jaki jest powod, dla ktorego sprzeciwiles sie wysadzeniu na brzeg najemnikow i wioslarzy? Anthony i Calis wymienili spojrzenia. -Nie wiem, jak zaczac - rzekl mlody mag. Nicholas przez chwile nie nalegal, pozwalajac Anthony'emu zebrac mysli. - Nie wolno nam dopuscic do tego, by tamten statek nam sie wymknal - odezwal sie wreszcie Anthony. - Nie moglem ryzykowac zwloki. Wysadzenie Novindyjczykow daloby tamtym godzine lub dwie przewagi. Cos w jego glosie powiedzialo Nicholasowi, ze sprawa jest najwyzszej wagi. -Mow dalej, prosze. -To gorsze niz wszystko, co moglismy wymyslic - rzekl mlody mag zdlawionym glosem. - Nakor opowiedzial mi o sprawach, o ktorych sadzisz pewnie, ze sa mi obce. - Spojrzal na Marcusa, ktory bez slowa kiwnal glowa. - Nie wiem wszystkiego. Czesc jest znana tylko czlonkom rodziny krolewskiej i tak byc powinno. Ale to, czego sie dowiedzialem, przeraza mnie bardziej niz wszystko, co moglem sobie wyobrazic. Wiedz, ze Pantathianie wyhodowali zaraze. Jest gorsza niz jakakolwiek choroba, z jaka sie zetknalem. -Dlaczego? -Bo nie masz na nia lekarstwa - odparl ochryple. - Aby stworzyc cos takiego, posluzyli sie najczarniejsza magia. Te stwory... kopie... mialy zaniesc ja do Krolestwa. Nicholas zamknal oczy. -Owszem, to wszystko ma swoj przewrotny, przeciwny naturze sens. Oni sa przedstawicielami kultu smierci i dla zwyciestwa swej sprawy z checia oddadza zycie. -Nie mam pojecia, jaki jest przebieg choroby - ciagnal Anthony. - Widzialem rezultaty niektorych ich pomylek. Byly okropne. -I wiesz z pewnoscia, ze nie da sie jej leczyc? -Tak uwaza Nakor, a on zna sie na magii - w tym momencie na ustach mlodego maga pojawil sie nikly usmieszek. - Albo tym, co nazywa sztuczkami... i wie o tym znacznie wiecej niz ja. Moze dalby sobie z tym rade Pug albo jeden z najbardziej doswiadczonych kaplanow Dali lub Killian... moze ktorys z Ishapian... nie wiem... Ale nie sadze, bysmy mieli tyle czasu. -Dlaczego? -Przeczucie, nic wiecej. Mysle, ze ta choroba szybko sie rozwija. Z moich obserwacji wynika, ze ci, ktorzy poumierali, mieli szybka smierc. Stan skory lub tego, co wyroslo im i pokrylo ich wlasna, a takze wyglad innych, wywolanych choroba zmian w ich organizmach, dal mi podstawy do przypuszczen, ze od zarazenia do wystapienia pierwszych objawow moru nie mija wiecej niz pare dni... a potem juz jest za pozno na to, by podejmowac jakiekolwiek dzialania. Nie mam pojecia, jak ona sie roznosi. Nakor zamknal sie z tymi stworami i obserwuje, co sie da z nich wyciagnac. -Czy jest bezpieczny? - spytal zaniepokojony ksiaze. -Bardziej niz ktokolwiek inny - odparl Anthony. -Gdzie ich trzymacie? -W ladowni. Mozna tam zajrzec przez to przejscie - dodal, wskazujac niewielkie drzwi w przedniej grodzi. Nicholas podszedl do wskazanych drzwi, otworzyl je i znalazl za nimi krotki korytarz zakonczony kolejnymi drzwiami. Otworzyl je, slyszac, jak Anthony ostrzega jego towarzyszy, by trzymali sie z daleka. Okazalo sie, ze stoi nad druga ladownia. Oswietlenie (dosc nikle) zapewniala tu krata w klapie sklepienia, ktora wpuszczala troche swiatla. Najnizszy z pokladow przeksztalcono w cos w rodzaju magazynu. Z gory dostep zapewnial otwarty luk. Zgromadzono tu wieksza czesc towarow dostarczonych na lodziach. -A gdzie reszta ladunku? - spytal. -Na gorze - odpowiedzial Anthony. - Nakor i ja nie zgodzilismy sie, zeby spuscic go na dol. To byloby zbyt niebezpieczne. -A... to ty, Nicholasie - rozlegl sie jakis glos z dolu. Nicholas spojrzal i zobaczyl, ze Isalanczyk siedzi na pryczy, otoczony lezacymi na innych pryczach ludzmi. Lezacy wygladali zupelnie zwyczajnie i ksiaze nie bez zdziwienia zaczal w niektorych rozpoznawac znajomych z Crydee. -To zdumiewajace - powiedzial cicho. -Widze, ze pojales - odezwal sie Anthony. - Te stworzenia moglyby wrocic do Krolestwa i zyc wsrod nas, rozprzestrzeniajac chorobe, dopoki nie zarazilaby sie polowa Zachodnich Dziedzin. Nawet jesli wplywy twego ojca sklonilyby Stardock i swiatynie do zajecia sie problemem, w calym Krolestwie zapanowalby chaos, ktory trwalby jeszcze wiele lat po tym, jak te stwory postawilyby stope na naszych brzegach. -Nakor! - zawolal na dol Nicholas. - Dowiedziales sie czegos, co mogloby nam sie przydac? -Owszem! - odparl maly przechera. - Rzuccie mi line. Nicholas rozejrzal sie po ladowni i zobaczyl line przywiazana do haka wbitego w drewniana grodz. Spuscil ja w dol i maly Isalanczyk sprawnie wspial sie do gory. Stanal obok Nicholasa, wciagnal za soba line i powiedzial: -W zasadzie sa nieszkodliwi, dopoki nie zaczna chorowac. Nicholas spojrzal w dol na zwrocone ku sobie twarze. Niektorzy nawet usmiechali sie don niesmialo. Kilku nawet powiedzialo pierwsze slowa powitania. Ksiaze odwrocil twarz: -Nie moge na nich patrzec, to mnie zbija z tropu. - Spiesznie wrocil do kubryku, gdzie czekali nan Ghuda i Marcus. Widok prawdziwych - wynedznialych i wyczerpanych - wiezniow i wspomnienie tego, przez co kazano przejsc tym ludziom, ukazal mu rzeczy we wlasciwym swietle. -I mamy problem - rzekl Anthony. -Jaki? -Trzeba nam bedzie zabic te istoty. -Co takiego? Nakor kiwnal glowa, zgadzajac sie z opinia Anthony'ego. -One juz choruja. Choroba rozwija sie powoli, bo ich tworcy niczego by nie zyskali, gdyby wybuchla, zanim dotra do Krolestwa, prawda? Ale juz moga byc zdolne do zarazania ludzi. Nie wiem, jaka droga przenosi sie zaraza, wiem tylko, ze jakos sie rozprzestrzenia. W niektorych swiatyniach uwazaja, ze to sprawka zlych duchow, w innych kaplani upieraja sie, ze to skazone powietrze. -Po co zaraz je zabijac? - dopytywal sie Nicholas. - Dlaczego po prostu nie wysadzic ich na jakiejs wyspie? -Bo nie wiemy, czy nie idzie za nami poscig - odpowiedzial Marcus. - Nie ma sensu wysadzac ich na jakims brzegu, by ci, ktorzy plyna za nami, zdjeli ich zen nastepnego dnia. Moze nie zdolaja wetknac falszywej Abby ani Margaret do palacu twego ojca, ale przewiezienie do Krondoru trzydziestu nosicieli zarazy to inna sprawa. -Jak to zrobimy? - spytal Nicholas. -Nielatwa to sprawa - odpowiedzial Nakor. - Ja jestem bardzo odporny na smierc. Zeby sie zarazic ta choroba, musialbym byc poddany jej dzialaniu kilkakrotnie dluzej niz ktokolwiek inny na tym statku, a wiec to ja musze zejsc do nich. Moge im domieszac cos do wody, od czego zapadna w bardzo gleboki sen, a potem mozecie spuscic siec, do ktorej ich zapakuje, a wy ich wyrzucicie za burte. -A nie mozesz domieszac im do wody czegos, od czego bezbolesnie poumieraja? - spytal Nicholas. -Nie, to zbyt niebezpieczne - odpowiedzial Nakor. - Smierc tych stworow na dole moze uwolnic zaraze. Nie masz sposobu, by to przewidziec. Trzeba nam zachowac wielka ostroznosc. Wolalbym spalic ciala, ale na morzu to niemozliwe. -Ale to taki podly czyn! - zachnal sie ksiaze. - Utopic kogos we snie! Brr! -Okrutne to, owszem - zgodzil sie Ghuda. - Ale zycie tez bywa okrutne. Jesli koniecznie trzeba ci sie zahartowac, wspomnij tych pomordowanych i okaleczonych w Crydee. -Watpie, by te nieszczesne stwory mialy z tym cos wspolnego - westchnal Nicholas. - Ale owszem, przyznaje ci racje... - i zwrocil sie do Nakora. - Zrob to. Gdy Nakor wyszedl, Nicholas zwrocil sie do pozostalych: -Trzeba nam sie zatrzymac, by wysadzic na brzeg wioslarzy i najemnikow. -To stwarza pewien problem - rzekl Ghuda. -Jaki znowu? -Bez nich brak nam bedzie ludzi, by obsadzic statek. A juz z pewnoscia nie zdolamy zdobyc tamtego - wyjasnil Marcus. - Ten zajelismy dosc latwo, bo jego zaloga nie oczekiwala, ze znajdzie sie ktos bezczelny na tyle, ze odwazy sie na atak w porcie. Ale ci z falszywego "Albatrosa" widzieli, jak zdobywalismy "Bielika". Beda uwazali, a wiedza, czego sie spodziewac. Czeka nas zaciekly poscig i ciezka walka. -Pogadajmy z nimi - zaproponowal Nicholas. Idac na gore, natknal sie na Ranjane i jej dziewczeta, ktore pod okiem Brisy zazywaly powietrza na dziobie. Ranjana usmiechnela sie slodko do Nicholasa i z niemala troska w glosie spytala go o zdrowie. Ksiaze machnal dlonia i mruknal cos, aby ja zbyc, potem zas spiesznie ruszyl na srodokrecie. Skinal na Tuke, by ten sprowadzil tam wioslarzy, po czym ruszyl ku najemnikom. Kiedy wszyscy zebrali sie wokol niego, rozpoczal slowami: -Jestem Nicholas, syn Ksiecia Aruthy conDoin z Krondoru. Wioslarze i najemnicy patrzyli nan obojetnie. Imiona te nie mialy dla nich zadnego znaczenia. Praji zas odchrzaknal i wylozyl sprawe: -Mosci ksiaze, mowilismy niedawno o wysadzeniu nas na brzeg i jakiejs nagrodzie... -Wiecie, ze scigamy statek, blizniaczy naszemu. Nie mamy czasu, mozemy jednak zwolnic na tyle, by opuscic lodz dla tych, co zechca nas opuscic. - Rozlegly sie pomruki, ktore ucial spokojny glos ksiecia: - Nagrode, o jakiej mowilem, wyplacimy bez zwloki i od razu. - I zwrocil sie przez ramie do Marcusa: - Przyniescie tu te skrzynie ze zlotem. Ghuda i Marcus odeszli, Nicholas zas zwrocil sie do Novindyjczykow: -Tym, ktorzy zostana z nami, dam znacznie wiecej... -Ile? - spytal Praji. -Poczekajcie - odparl Nicholas. Po chwili wrocili Marcus i Ghuda uginajacy sie pod ciezarem masywnej skrzyni. Gdy ja ustawiono na pokladzie, Nicholas podniosl wieko. Na widok zlota i klejnotow wioslarze zaczeli przelykac sline, a najemnicy tracac sie lokciami. - Tuka, wez z tej skrzyni to, co obiecalem twoim ludziom. Maly woznica sie zawahal, po chwili jednak nachylil sie i wylowil ze skrzyni kilka malych srebrnych monet i dwie czy trzy najmniejsze ze zlotych. W koncu wstal i podal Nicholasowi niewielka garstke monet do sprawdzenia. -Oto, co nalezy sie wioslarzom, Encosi. Nicholas kiwnal glowa. -Praji, teraz ty wez to, co powinni dostac twoi. Praji wahal sie krocej, wzial ze skrzyni jednak nieznacznie tylko wieksza garsc monet. -Rozdajcie je - polecil Nicholas. Wtedy ksiaze wylowil jeszcze dwie garsci zlota. -Rozdajcie i to. - Praji wzial i przekazal nagrode Novindyjczykom, ktorzy teraz wygladali na bardzo zadowolonych. -Praji, wyciagnij rece - odezwal sie ksiaze. Niezbyt urodziwy najemnik wykonal polecenie, a ksiaze wypelnil jego dlonie monetami. Oczy Novindyjczyka zrobily sie wielkie jak spodki, pozostali zas umilkli. -To, co wam dano, to wasza nagroda. Kazdy, kto zechce odejsc, zabierze to ze soba. - Po czym wskazal dlonie Prajia: - Kazdy zas, kto zostanie ze mna, dostanie tyle... i wiecej! Wioslarze i najemnicy zaczeli szeptac cos pomiedzy soba. -Gdzie jest ten twoj kraj, mosci ksiaze? - spytal Praji. -Za Morzem Blekitu, Praji. Ponad trzy miesiace zeglugi. Po drugiej stronie swiata. Od grupy Novindyjczykow oddzielila sie niewielka grupka. -Encosi... - wyjasnil Tuka. - Ci ludzie sa zaszczyceni twoja szczodroscia, maja jednak zony, dzieci, i poumieraja, jesli ich z nimi rozdzielimy. Prosza pokornie, bys dal im mozliwosc dotarcia do brzegu. -Tak bedzie. - I zwrocil sie do pozostalych. - A wy? -Z toba, chocby na koniec swiata, mosci ksiaze! - wypalil Praji. Szybko wydano rozkazy i przygotowano lodz. Ruszajac do Ranjany, ksiaze zatrzymal sie na chwile obok Prajia. -Nie wiedzialem, ze jest z nami tylu kawalerow... -Nie ma az tylu - odparl najemnik. - Po prostu niektorzy nie poumieraja, jesli rozdzieli sie ich z zonami i dziecmi. Nicholas potrzasnal glowa i ruszyl dalej. Ranjane i jej sluzace znalazl pograzone w rozmowie z Margaret i Abigail. -Pani... - odezwal sie spokojnie - Wysylam lodz na brzeg. Do Miasta nad Wezowa Rzeka wraca pieciu wioslarzy i trzech najemnikow. Beda twoim orszakiem i eskorta. Dam ci fundusze wystarczajace na powrot do ojca... -Nie - powiedziala dziewczyna. Nicholas juz sie odwracal, kiedy dotarla don tresc odpowiedzi. -Nie? - zatrzymal sie w pol kroku. -Nie pozwole sie wysadzic na brzeg w takiej dziczy. Zreszta... Jezeli wroce do domu, ojciec kaze mnie siec batami i sprzeda poganiaczowi wielbladow. -Czekajze... - zachnal sie Nicholas. - Nie wiem, co zamyslasz, ale agent kupca Andresa Rusolavi'ego, zacny Anward Nogosh Pata, zapewnil mnie, ze twoj ojciec jest lagodnym czlowiekiem, ktory bardzo cie kocha, i ze wrociwszy do domu, zadna miara nie bedziesz nijak sekowana. Zachowanie dziewczyny nagle sie zmienilo. -Mowisz prawde, ksiaze. Sklamalam. Chce zostac dla zupelnie innych powodow... -Jakich? - spytal Nicholas bliski juz utraty cierpliwosci. I nagle ramiona dziewczyny owinely sie wokol jego szyi. -Zdobyles moje serce, moj dzielny kapitanie. - Na ustach mlodego ksiecia wycisnieto goracy pocalunek. Bliski paniki i usilujacy bezskutecznie sie uwolnic Nicholas uslyszal zarliwe: - Zostane twoja zona. Obejrzawszy sie przez ramie, ponad obejmujaca go mocno raczka Ranjany Nicholas zobaczyl, ze Margaret, Abigail i Marcus zagryzaja wargi, Ghuda zas obgryza kulaki, by nie wybuchnac smiechem. Rozdzial 23 POSCIG W gorze rozlegl sie glosny wrzask majtka.-Okret, ahoj! Nicholas natychmiast zapomnial o goracych zapewnieniach Ranjany, ktora mowila cos o milosci do samej smierci. -Gdzie? - ryknal w gore. - - Prosto za nami! Przylozywszy dlonie do dziewiczej piersi, ksiaze odepchnal dziewczyne wystarczajaco mocno, by zatoczyla sie i wpadla w ramiona swych panien. On tymczasem rzucil sie co tchu na rufe i wspiawszy sie do sternika, zatopil wzrok w horyzoncie. Po chwili ujrzal tam malenka czarna plamke. -Panie Pickens! - zawolal. - Ile czasu zajmie nam wysadzenie na brzeg tych wioslarzy i najemnikow? Pierwszy oficer zbadal wzrokiem horyzont. -Jesli zaczekamy na powrot lodzi, ponad godzine, ale jesli tylko zwolnimy, by spuscic ich na wode i spuscimy tylko szalupe, to nie wiecej, jak kwadrans. -Ale czy wszyscy sie w niej zmieszcza? - spytal Nicholas, wskazujac zebrana na srodokreciu grupke. -Nie... i trzeba im bedzie pokonywac przyboj. Trzy lub cztery nawroty, kapitanie. Nicholas zaklal sazniscie. -A jak szybko tamten statek dotrze tu do nas? -Ciezko zgadnac, sir - odpowiedzial zeglarz. - Jesli to ten sam, ktory probowal nas przylapac przedwczorajszej nocy, uplynie przynajmniej godzina. Ale jezeli to inny okret... - Nie dokonczyl. -Dobrze - Nicholas podjal juz decyzje. - Zechce pan zatrzymac statek i stanac w dryf, panie Pickens. - Do stojacych zas na srodokreciu zawolal: - Przygotujcie sie do spuszczenia za burte szalupy! Zeglarze skoczyli, by wybic kliny trzymajace na miejscu jedna z szalup, odwroconych do gory dnem niedaleko tylnego luku. Przesunieto bom i szalupa szybko podjechala w gore, potem przetransportowano ja za burte i opuszczono w dol. Najemnicy i zeglarze, ktorym najbardziej sie spieszylo, zlezli w dol po sznurowej drabince, w towarzystwie dwu marynarzy. Znalazlszy sie w lodzi, wszyscy porwali za wiosla i pognali ku brzegowi. Nicholas nie bez troski w oczach przygladal sie, jak wplywaja na przyboj i jak - wioslujac zaciekle - przebijaja sie do plazy. Dwu zeglarzy odepchnelo nastepnie lodz i marynarze naparli na wiosla, by wrocic do statku. -Wszystko to trwa zbyt dlugo - sarknal Nicholas, ogladajac sie ku rosnacej na horyzoncie plamce okretu przesladowcow. Lodz tymczasem wrocila do "Bielika" i po linach zeslizgnela sie w dol druga partia wioslarzy i najemnikow. -Kapitanie, widze bandere tamtych! - zawolal obserwator w tej samej chwili, kiedy szalupa wyladowala na plazy po raz drugi. Nicholas spojrzal na zblizajacy sie statek i rzeczywiscie zobaczyl powiewajace nad nim czarne plotno. -Jakie godlo? - spytal czlowieka w bocianim gniezdzie. -To czarna flaga ozdobiona zlotym wezem! -Namiestnik! - wrzasnal z dolu Praji. Nicholas przez chwile przygladal sie zblizajacym sie coraz bardziej wrogom, oceniajac kat, pod jakim plyneli. -Panie Pickens! Nie mam zbyt wielkiego doswiadczenia w morskich sprawach, wydaje mi sie jednak, ze tamci plyna pod wiatr. Zeglarz przez chwile pilnie baczyl na przesladowcow. -Owszem, kapitanie, w obu wypadkach ma pan racje, sir. Nie ma pan doswiadczenia w morskich sprawach... i tak, tamci plyna pod wiatr. W chwile pozniej obaj uslyszeli wrzask obserwatora. -Kapitanie! Tamci podnosza taran na dziobie! -To galera bojowa. Moga ignorowac wiatr i pojsc na nas niezaleznie od jego kierunku - rzekl Nicholas. - To ciekawe, bo w porcie jej nie bylo. -Namiestnik ma wlasny basen kolo ujscia! - wrzasnal Praji z dolu. - Tam trzyma prywatna flote! -To droman - wyjasnil Praji. - Dwa rzedy wiosel po bokach i taran na dziobie. Na wiezy rufowej maja katapulte, a baliste przed masztem. -Panie Pickens, zechce pan przygotowac okret do odplyniecia - polecil Nicholas. - Nie pozwole tamtym draniom zblizyc sie na tyle, by mogli do nas strzelac. - I podszedlszy do relingu nad srodokreciem, zawolal: - Kiedy szalupa podejdzie do burty, spusccie Ranjane i jej dziewczeta, i kogo tam chcecie, a kto sie zmiesci... reszta bedzie musiala poplynac. Wynosimy sie stad! Marcus rozejrzal sie dookola. -Nicholas, dziewczyna! Nie ma jej tu! -To ja znajdz! - zagrzmial ksiaze. - Nie mamy czasu na te jej wyglupy! Marcus pobiegl co tchu ku dziewczecym kabinom, a kiedy szalupa przybila do burty okretu, w dol zeslizgneli sie ostatni dwaj najemnicy i wioslarze. Z kajuty pod pokladem buchnely nagle wrzaski i Calis oraz Ghuda pobiegli zbadac przyczyne zamieszania. Ta zreszta szybko pokazala sie na pokladzie: Marcus niosl na plecach wrzeszczaca, wierzgajaca na wszystkie strony i miotajaca sie Ranjane, Brisa zas, Abigail i Margaret otaczaly troskliwie stadko j ej sluzacych. -Dajcie jej troche zlota, by mogla sobie kupic przejazd do domu, i wyrzuccie ja za burte! - nie wytrzymal Nicholas. -Nie wroce do domu! - wrzeszczala Ranjana, szarpiac sie i usilujac wyrwac z uscisku Marcusa. - Rahajan mnie zabije! -Tyle o milosci po grobowa deske - rzekla Brisa, rzucajac Margaret zlosliwy usmieszek. Okrzyk z szalupy i pluski w wodzie za burta kazaly marynarzom spojrzec w wode. - Kapitanie! - zawolal jeden z nich. - Najemnicy porwali szalupe! Dwaj pozostali najemnicy Prajia zerkneli przez burte i z okrzykami wscieklosci skoczyli do wody za odplywajaca lodzia. -Kapitanie? - spytal Pickens. - Przygotowac jeszcze jedna szalupe? -Nie, nie mamy czasu - odpowiedzial Nicholas, popatrzywszy na galere, ktorej zlowroga sylwetka zblizala sie nieublaganie. -Wyrzucic ja za burte? - dopytywal sie Marcus. -Nie! - zakwiczala Ranjana. - Nie umiem plywac! Nicholas ustapil wobec okolicznosci, ktore jakby sprzysiegly sie przeciwko niemu. -Nie. Zostaw ja na pokladzie. - Zgrzytnawszy zebami ze zlosci tak, ze zawstydzilby zardzewiale od stuleci zawiasy, zwrocil sie do pierwszego oficera: - Panie Pickens, zechce nas pan stad zabrac. Postawic wszystkie zagle! -Gotuj zagle i liny! - ryknal Pickens. - Kotwica w gore! Najpierw powoli, potem znacznie szybciej ruszyl "Bielik", przecinajac grzywacze, a gdy wszystkie zagle wydely sie od wiatru, poszybowal nad falami jak jego imiennik. Nicholas spojrzal na przesladowcow. -Czy z tej odleglosci moga nas ostrzelac? - spytal Pickensa. Jakby w odpowiedzi na jego pytanie z pokladu dromana wzbila sie kula ognia i zatoczywszy wysoki hak wyladowala z sykiem w odleglosci kilkunastu jardow za statkiem. -No... - odparl Pickens spokojnie - pozostaje nam tylko zywic nadzieje, ze predzej im zabraknie krzepy w miesniach niz nam nie stanie wiatru. Nicholas uslyszal lecacy nad falami dosc cichy dzwiek uderzen bebna, jakim na galerach nadawano wioslarzom tempo. Odwracajac sie plecami od przesladowcow, zwrocil sie do Pickensa: -Nie moga zbyt dlugo utrzymywac najwyzszej predkosci. Niewolnicy zaczna padac przy wioslach. -Maja jeszcze zagiel, kapitanie - pokrecil glowa Pickens. Nicholas obejrzal sie i przez chwile obserwowal wielkie, zlowrogo wygladajace, czarnozlote plotno wydete na wietrze. -Nawet gdybysmy poplyneli z wiatrem i tak niewiele im to da. -Owszem, kapitanie, ale moga trzymac sie dostatecznie blisko, by przy zmianie wiatru sprawic nam wcale niemale klopoty. -No to niech sie pan pomodli o silny wiatr, panie Pickens. Do domu mamy dosc daleko. -Ay, ay, sir. Nicholas zeskoczyl na srodokrecie i stanal oko w oko z Ranjana. Dziewczyna przybrala wyzywajaca poze i wsparla wojowniczo dlonie na biodrach. -Nie wyslesz mnie na brzeg! Nicholas zatrzymal sie, otworzyl usta, by cos powiedziec, zamknal je nagle, po raz kolejny zgrzytnal zebami i niespodzianie odwrocil sie i wycofal do swojej kabiny. Marcus tymczasem obejrzal swe podrapane przez Ranjane ramie. -Mialas szczescie, dziewczyno, ze nie kazal mi wyrzucic cie za burte. Ranjana odwrocila sie nagle ku niemu, a w jej raczce pojawil sie wydobyty blyskawicznie zza szerokiego pasa sukni sztylet. -Owszem, mialam! - odpowiedziala, zrecznie przerzucajac sztylet w powietrzu i chwytajac go palcami za glownie. Smukle ramie mignelo niczym sprezyna i sztylet utkwil w deskach pokladu pomiedzy butami Marcusa. Ranjana odwrocila sie i skinieniem dloni wezwala swe dziewczeta, by poszly za nia do kajuty. -Pelna niespodzianek, prawda? - parsknela obserwujaca zajscie Brisa. -Zdaje sie, ze Nicholasowi przyjdzie sie o tym przekonac juz niedlugo - powiedzial Harry. Abigail i Margaret wymienily zdumione spojrzenia. -Mowiliscie, ze jest niebezpieczna, ale nikt nie powiedzial, ze jest zabojcza! Abigail podeszla do Marcusa i powiedziawszy kilka uspokajajacych slow, obejrzala - ku jego zaklopotaniu - skaleczenia na ramieniu mlodzienca. A potem zapytala: -Harry, co wlasciwie miales na mysli, mowiac, ze wkrotce Nicholas sam sie o tym przekona? Odpowiedziala jej Brisa: -Powiedzmy, ze ta dziewczyna potrafi sklonic Nicholasa, by zrobil to, czego ona chce. Jest w niej cos wiecej niz mozna by sadzic z pozorow. Harry kiwnal glowa: -A poniewaz Nicholas nie ma zbyt wielkiego doswiadczenia z kobietami... -I kto to mowi? - zdziwila sie niewinnie Margaret. - Chloptas, ktory stawal w pasach, kiedy flirtowalam z nim w ogrodzie? -Ejze, siostrzyczko - rzucil Marcus. - Podczas naszej rozlaki sporo sie wydarzylo. -Przyjacielu - mruknal Harry. - Mozna by rzec, ze jestes mistrzem niedomowien. - Parsknal smiechem. Po sekundzie wszyscy, nie wylaczajac powaznego Marcusa, zataczali sie ze smiechu. Nicholas usilowal zasnac: zrzucil buty ze stop i rozciagnal sie na koi w ubraniu. Choc byl bliski zupelnego wyczerpania, nie potrafil przestac rozmyslac o klopotach. Scigal ich zajadle statek Namiestnika. Ktokolwiek nim dowodzil, potrafil zrecznie korzystac z wiosel i zagla. Pickens powiedzial, ze mogliby uciec dromanowi, jesli daliby sobie spokoj z trzymaniem sie brzegu i pusciliby sie na otwarte wody. Nicholas zjadl w swej kabinie samotny posilek, przedtem posiedzial chwilke u Amosa. Potem podjal probe rozszyfrowania admiralskiego dziennika pokladowego, rozgryzajac zapiski niegdysiejszego pirata, dotyczace pradow i wiatru. Wiedzial o sztuce zeglarskiej dosc, by rozumiec, ze nie zdolaja dokladnie odtworzyc rejsu, ktory ich tu przywiodl - postanowil jednak wykorzystywac wskazowki dotyczace wiatru i pradow, uwzgledniajac oczywiscie fakt, ze teraz plyna w przeciwnym kierunku. W przeciwnym razie moze ich zniesc setki mil. W koncu zdolal zasnac... i obudzilo go skrzypniecie drzwi. Natychmiast sie ocknal i siegnal po miecz, wyciagajac go ze zgrzytem z pochwy. -Zostaw to! - polecil mu zenski glosik. Ktos usiadl na lozku obok niego. -Abby? - spytal, siegajac ku lampie. -Zamknela sie z Marcusem w schowku na liny. Powiedzmy, ze... zaczynaja sie blizej poznawac. - odezwal sie glosik. Nicholasowi udalo sie skrzesac iskre i zapalic latarnie. Obok niego siedziala Ranjana. -Co ty tu porabiasz? - spytal wsciekly na dziewczyne, ktora przerwala mu sen. -Musimy porozmawiac - odpowiedziala. Na rozmowe wlozyla jedwabna suknie, swietnie podkreslajaca wszystkie... krzywizny jej ciala, wlosy zas upiela zlotymi i perlowymi szpilkami. -O czym? -O tym, dokad plyniemy. Ty naprawde jestes Ksieciem? -Ranjano... - steknal Nicholas. - Jak ty masz wlasciwie na imie? -lasha. -Posluchaj, lasho... Jestem Ksieciem. Moj stryj jest Krolem. Po nim wstapi na tron moj brat. Dziewczyna spuscila oczy, jakby nagle objawienie tozsamosci Nicholasa wprawilo ja w zaklopotanie. -Przykro mi, ze sprawilam ci tyle klopotow... Rozmawialam z Margaret. Nie mialam pojecia o tych wszystkich zabojstwach, cierpieniach, jakie wam zadano, i trudnosciach, jakie musieliscie pokonac. Nie wiedzialam, ze poplynales az tak daleko, by odzyskac Abigail... Nicholas westchnal i uniosl sie nieco, tak, ze legl, oparlszy sie grzbietem o grodz, i zalozyl ramie za glowe. -Gdybysmy zaczeli te rozmowe na poczatku naszej podrozy, powiedzialbym ci o tym, jak bardzo kocham Abigail. Teraz wydaje mi sie to glupie. -Milosc nigdy nie jest glupia - wtracila lasha. -Nie, wcale tego nie mowie... Mysle tylko, ze glupie bylo, ze bralem to za milosc. -Doprawdy? -Przyszlas tu tylko po to, by mi powiedziec, ze jest ci przykro? -Tak... to jest, nie... - dziewczyna westchnela cichutko. - Wiesz, kiedy ci mowilam, ze cie kocham, chcialam cie powstrzymac przed odeslaniem mnie do Kilbaru. -Wyobraz sobie, ze jakos sie tego domyslilem - rzekl Nicholas z irytacja w glosie. -Ale wcale nie klamalam mowiac, ze zaplace za to zyciem. -Twoj ojciec mialby cie zabic lub sprzedac w niewole za to, zes padla ofiara niecnego spisku Namiestnika? Dziewczyna znow westchnela cichutko. -Nie... za to nie... Ale zabilby mnie za to, co zrobilam. A wlasciwie za to, co zrobila Ranjana. -Co slysze? - zachnal sie Nicholas. -Nie... nie jestem Ranjana z Kilbaru. -A kim, u licha? -Jestem jej sluzaca o imieniu lasha. Inne sluzace tez wziely udzial w tym spisku. -Lepiej bedzie, jak mi to wyjasnisz - rzekl Nicholas, przelykajac sline. -Ranjanie nie podobala sie mysl o tym, ze ma zostac szesnasta zona Namiestnika Miasta nad Rzeka Wezowa. Od wspolnie spedzonego dziecinstwa kochala zreszta pewnego pomniejszego ksiecia z Hamsy. Przekupila posrednika, imc Andresa Rusolavi'ego, zeby podstawil Namiestnikowi mnie zamiast niej (Valgasha nigdy mnie nie widzial), sama zas uciekla do Hamsy, by tam sekretnie poslubic swego ksiecia. Poniewaz Hamsa i Miasto nad Wezowa Rzeka prawie sie ze soba nie komunikuja, rozwiazanie bylo idealne - ona dostawala swego ksiecia, ja zostawalam kolejna ladna buzia na dworze Namiestnika i mialam zapewnione zycie w dostatku na jego dworze, gdzie wynagrodzilabym oczywiscie inne dziewczeta za dyskrecje. -A wiec to kolejny podstep? - zgrzytnal zebami Nicholas. -Obawiam sie, ze tak, moj ksiaze. Teraz musze zdac sie na twoje milosierdzie i blagac, bys nie sprzedawal mnie i moich towarzyszek w niewole. Nicholas utkwil w niej baczne spojrzenie. -Wiesz, to okropne, kiedy ktos jest tak paskudnie podejrzliwy, jak ja. Pomyslalem sobie, ze Margaret juz ci powiedziala, iz nie mamy w Krolestwie instytucji niewolnictwa. Na usteczkach dziewczyny pojawil sie nikly usmieszek, uwage Nicholasa skwitowala jednak jedynie wieloznacznym: -Doprawdy? Nie wiedzac, co rzec, ksiaze przetarl znuzone oczy i powiedzial: -Powinienem pojsc i zajrzec do Amosa. Usilowal usiasc, kiedy lasha pochylila sie ku niemu i pocalowala go w usta. Nicholas ani drgnal, a kiedy dziewczyna sie cofnela, spytal chlodno: -A to za co? -- Poniewaz, moj dzielny kapitanie, chociaz cie nie kocham, pomyslalam sobie, ze jestes lagodnym, uprzejmym czlowiekiem, ktory umie traktowac sluzaca jak ksiezniczke. -Dobrze powiedziane - Nicholas wstal: - Wybaczysz jednak, pani, ale musi uplynac sporo czasu, zanim naucze sie brac za dobra monete to, co mowi ktokolwiek z twojego kraju. Teraz wstala lasha. -Opowiedz mi o tym swoim Krolestwie... -Owszem... z checia. Przedtem jednak zajrzyjmy do Amosa - odparl ksiaze. - Chodzmy. Wziawszy latarnie, zabral dziewczyne do kabiny Amosa. Zatrzymal sie u wezglowia starego pirata i spojrzal z gory na jego blada twarz. -Wyjdzie z tego? - spytala dziewczyna. -Mam taka nadzieje - odpowiedzial Nicholas. - Po powrocie ma poslubic moja babke. My... to znaczy cala moja rodzina, bardzo go kochamy - przez dluzsza chwile wpatrywal sie w nieruchoma twarz admirala. Odwrociwszy sie do schowka na mapy, postawil latarnie na stole. Zbadal pobieznie te, jakie Pantathianie zostawili dla poprzedniego kapitana. Wykorzystujac dziennik Amosa i te mapy, powinien jakos odnalezc droge do domu. Wybral jedna, na ktorej przedstawiono Morze Goryczy, i rozwinawszy ja, pokazal dziewczynie Krondor. -Tam mieszkam... lasha zmruzyla oczy. -Kapitanie... ja nie umiem czytac. Co tu jest napisane? Nicholas zaczal jej opowiadac o Krondorze, a potem pokazal jej, jak daleko odplyneli od Miasta nad Wezowa Rzeka i jak ta odleglosc wyglada na mapie. Porownawszy ja z wielkoscia Krolestwa, dziewczyna az westchnela: -To nieprawdopodobne, zeby taki ogromny kraj byl wlasnoscia jednego czlowieka! -Krolestwo nie jest wlasnoscia Krola - poprawil ja. - Pozniej wyjasnie ci to dokladniej, powinnas jednak juz teraz sie dowiedziec, ze moj stryj zostal Krolem z prawa urodzenia, ale zobowiazany jest bronic tych, ktorzy tam zyja. W moim kraju ze szlachectwem wiaza sie nie tylko przywileje, ale i odpowiedzialnosc. Wladamy i sluzymy... Opowiedzial jej co nieco o swojej rodzinie, a kiedy skonczyl, dziewczyna wydela usteczka: -Wiec nie bedziesz wladal zadnym miastem? Nicholas wzruszyl ramionami. -Nie mam pojecia, co planuja dla mnie ojciec i stryj. Mysle, ze ze wzgledu na racje stanu czeka mnie malzenstwo z jakas ksiezniczka z Roldem albo z Kesh. Moze kaza mi poslubic corke jakiegos waznego Diuka... - westchnal. - A moze posla mnie do Rillanonu, zebym pracowal na dworze dla Krola, kiedy zostanie nim moj brat. -Gdzie jest ten Rillanon? Rozwinal kolejna mape i polozyl ja na pierwszej, by pokazac jej Morze Krolestwa. -O, ta wyspa, tutaj - wskazal palcem - jest kolebka mojego ludu. Stad wszystko wzielo poczatek i dlatego nazywaja nas Krolestwem Wysp. -Musisz mi pokazac ten wasz Rillanon - powiedziala dziewczyna, pochylajac sie nad mapa i obejmujac go ramieniem. Nicholas poczul napor jej piersi i zaczerwienil sie jak burak. -Niewykluczone - rzekl bliski paniki, uwalniajac sie i odkladajac mapy. - Odnosze jednak nieodparte wrazenie, ze bez trudu znajdziesz sobie kogos, kto pokaze ci wszystko, co zechcesz... Dziewczyna skrzywila buzie zalosnie i ksiaze poczul, ze jego serce topi sie jak wosk. -Jestem tylko biedna sluzaca. Ktory z wielkich panow zechce na mnie chocby spojrzec? -Zaryzykowalbym stwierdzenie - usmiechnal sie ksiaze - ze paru by sie znalazlo. Jestes niezwykle urodziwa. -Naprawde tak uwazasz? - rozjasnila sie natychmiast. -Owszem - podjal probe obrocenia wszystkiego w zart. - Kiedy nie parskasz jak rozjuszona kotka albo nie probujesz wydrapac Marcusowi oczu. lasha usmiechnela sie i zakryla mu usta dlonia. -Tak zachowywala sie Ranjana, moj kapitanie. Staralam sie ja nasladowac, zeby moje wcielenie bylo przekonujace. Nagle zapadla cisza i Nicholas zdal sobie sprawe z faktu, ze nie wie, co powiedziec. Naprzeciwko niego, patrzac nan uwaznie, stala piekna dziewczyna, oswietlona lagodnym blaskiem latarni. Ich spojrzenia sie zetknely i dziewczyna, postapiwszy krok do przodu, ponownie go pocalowala. Tym razem inicjatywe przejelo zan jego cialo i objawszy ja mocno, przytulil lashe do siebie. Stali tak przez chwile, dyszac cicho, kiedy tuz obok nich rozlegl sie z lekka poirytowany glos: -Nicky, niech cie licho! Nie mozesz po prostu zabrac tej dziewczyny do siebie? -Amos! - zawolal ksiaze. Skoczywszy ku staremu piratowi, zatrzymal sie nagle i odwrocil do dziewczyny: -Natychmiast sprowadz tu Anthony' ego! - dziewczyna co tchu pobiegla szukac maga. -Pomoz mi usiasc - zazadal admiral. Nicholas podal Amosowi ramie, pomogl mu sie dzwignac i podparl mu grzbiet poduszkami. -Ha! Ghuda bedzie mi winien piec suwerenow! - zachichotal stary. -Za co? -Zalozylem sie z nim, ze dziewczyna przekona jednego z was, mlode koguty, byscie zabrali ja z nami. Wiec to ty z nia sypiasz? -Nie, nie sypiamy ze soba. -Mocni bogowie, chlopcze, co z toba? - i Amos rozkaszlal sie nagle. - Niech mnie licho, alez boli... -Masz szczescie, ze uszedles z zyciem! -Nie jestes pierwszy, ktory mi to mowi - odparl Amos. - Dalejze chlopcze, opowiedz mi, co sie wydarzylo od chwili, kiedy tamten mnie przedziurawil? Nicholas podjal relacje, a kiedy skonczyl, pojawil sie Anthony. Uzdrawiacz zbadal admirala i rzekl: -Na razie powinienes zostac w lozku. Kaze ci przyniesc troche rosolu. Rany brzucha sa niebezpieczne, przez pewien wiec czas trzeba ci bedzie zachowac umiar w jedzeniu. -Ale kilka kropel wina pewnie mi nie zaszkodzi? - spytal Amos, usmiechajac sie zalosnie. -Owszem, maly puchar do rosolu - odpowiedzial Anthony. - Latwiej ci bedzie zasnac. Po wyjsciu Anthony'ego Nicholas zwrocil sie do Amosa: -Jutro trzeba nam bedzie... -... zabic te stwory na dole - dokonczyl admiral. - Owszem. Zastanawialem sie, dlaczego tak zwlekales. -Nielatwa to decyzja, Amos. Wiem, co mi powiedzieli Nakor i Anthony, pamietam, co mowily Margaret i Abigail, ale one wygladaja jak ludzie... Przypominaja mi przyjaciol z Crydee. -Ale nimi nie sa - ucial Amos. - Jestes ksieciem krwi, jak twoj ojciec i bracia, i masz swoje obowiazki. Czesto oznacza to odbieranie zycia innym, by chronic twoich poddanych. Nie jest to rzecz uczciwa, prawa, czy chocby sprawiedliwa... tylko konieczna. Tak to juz jest. Nicholas kiwnal tylko glowa. -Sprobuj teraz zasnac. Jutro poprosze cie, byc mi rozszyfrowal te gryzmoly w twoim dzienniku, bo inaczej nie znajdziemy drogi do domu. -A wiec jutro - rzekl Amos, ktory byl gotow zasnac w tejze chwili. - Jeszcze tylko jedno... -Co mianowicie? -Ta dziewczyna. Nie pozwol, by stala ci sie zbyt bliska. -Przed chwila pytales, co ze mna, a teraz... -Nie, nie mowie o tym, bys jej w ogole nie tykal. Pewnie cie nawet nauczy kilku rzeczy zupelnie dla ciebie nowych. Chce tylko, bys pamietal, kim jestes i co jest twoim przeznaczeniem. Mozesz sobie kochac, kogo ci sie spodoba, ale zone wybierze ci krol i basta! -Amos, powtarzano mi to przez cale zycie - kiwnal glowa Nicholas. -Po prostu pamietaj o tym, kiedy... da ci posmakowac konfitur. Wiekszosc mezczyzn zapomina wtedy o reszcie swiata. Ty jednak nie czyn zadnych obietnic. - I nagle usmiechnal sie szelmowsko, tak ze ksiaze w oka mgnieniu przypomnial sobie o lajdackiej przeszlosci szanownego admirala. - Wiesz, jak to jest... to, ze nie mozesz jej pozwolic na kontrolowanie twojego zycia, nie oznacza, ze nie mozesz jej dac sprobowac. Nicholas znow zaczerwienil sie jak burak. -Dobranoc, Amos. Zobaczymy sie jutro. Wrociwszy do swej kabiny, przypomnial sobie, ze latarnie zostawil u Amosa. Zdjawszy po ciemku spodnie i koszule, usiadl na lozu. I podskoczyl jak sploszony krolik, kiedy uslyszal, ze w mroku ktos sie poruszyl. A potem tuz obok rozlegl sie poirytowany z lekka glosik lashy: -Wlazze pod koce. Zimno tu! Pobiwszy rekord Midkemii w szybkosci przezwyciezania skrupulow, wslizgnal sie do lozka i polozyl obok dziewczyny. Poczul cieplo jej skory i jemu tez zrobilo sie goraco. Przez chwile lezal nieruchomo, nie bardzo wiedzac, co robic. Potem wargi dziewczyny odnalazly jego usta. Oddal jej pocalunek i parsknal smiechem. -Z czego sie smiejesz? - spytala zaniepokojona i rozbawiona jednoczesnie. - Uwazasz, ze jestem zabawna? -Nie... - odparl ksiaze. - Po prostu przypomnialo mi sie cos, co powiedzial Amos. -A co powiedzial? -Powiem ci pozniej - odparl, calujac ja ponownie. -Kapitanie, oni nadal tam sa - powiedzial Harry. Nicholas wyszedl wlasnie na poklad, by ucieszyc wzrok widokiem blekitnego nieba i poczuc na policzkach tchnienie chlodnej bryzy. - Jak oni moga utrzymywac takie tempo? - spytal retorycznie. - Nie mogli przecie zabrac zapasow na tak dluga podroz. -Moze wcale o to nie zadbali - odpowiedzial Harry. - Posprzatales kajute? - Z powodu przebywajacych na pokladzie kobiet, oficerowie i szlachta musieli dzielic swoje kajuty, podobnie jak Pickens i jego nowy bosman, Gregory, dzielili swoja. Harry i Nicholas pelnili takze sluzbe na przemian (Harry obejmowal dowodzenie w nocy ) i spali w kajucie, ktora pierwotnie nalezala do pierwszego oficera. Ranjana, Margaret, Abigail i sluzebne dziewczeta mialy spac w dwu niewielkich kajutach, jakie na statkach Krolestwa przeznaczano dla pasazerow lub kapitanskich gosci. Nicholas zastanawial sie jednak, czy damy nie pozawieraly ze soba podobnych umow, jak on i Harry. -Wiesz... - mruknal Harry. - Bedziesz o wiele bardziej przekonujacy w roli dowodcy, jesli zdolasz jakos zetrzec z geby ten durny usmieszek. -Jaki usmieszek? - zdziwil sie Nicholas. -A... niewazne - kiwnal glowa Harry. - Znam to uczucie - dodal i usmiechnal sie do Brisy, ktora wyszla wlasnie na poklad. -Czekajze... Moze nie powinienem tego mowic, zwazywszy... -Co? Nicholas poteznie sie zaczerwienil. -Zwazywszy to, co sie stalo tej nocy. Powinnismy zachowac dyskrecje, jesli idzie o nasze umowy, dotyczace korzystania ze wspolnych kajut... -A to czemu? - spytal niewinnie Harry. - Ja mam Brise, ty Ranjane, Marcus dostal Abigail, a Anthony zajal sie Margaret. Wszystko sie pieknie ulozylo. -Powiedz to pozostalym czterdziestu dziewieciu samcom na pokladzie - mruknal Nicholas. Harry spojrzal na grupke najemnikow, ktorzy rozsiedli sie na jednej z pokryw luku i gapili sie na przechodzaca obok Brise. Naszym ludziom mozemy zaufac - to zawodowi zolnierze i krolewscy poddani, ale co z tymi wynajetymi drabami? Chce, bys mial oko na barylki z winem i pilnie sluchal... na wypadek, gdyby mialy sie zaczac jakies klopoty... przed nami jeszcze trzy miesiace podrozy. -Masz racje - westchnal Harry. - Pogadam z innymi. -Prawdziwym problemem beda sluzace - uscislil Nicholas. - Odrobina niewinnego flirtu to jedno, ale bojki na noze przez ktora z nich to niedopuszczalne. -Rozumiem - rzekl Harry. - Przekaze reszcie. Na srodokreciu nagle ktos sypnal przeklenstwami, co sklonilo Nicholasa do zerkniecia w dol. Stal tam Amos, machnieciami dloni zbywajacy sprzeciwy Anthony'ego: -Mozesz sobie byc uzdrowicielem, ale to moje cialo i sam wiem, psiakrew, najlepiej, kiedy mi trzeba swiezego powietrza! Zmiataj! - Pogardliwie odrzucil ofiarowana mu przez mlodego maga pomoc i chwycil za reling. Nicholas spiesznie zsunal sie po trapie w dol: -Dlaczego nie jestes w lozku? -Lezalem juz tak dlugo, ze smierdze jak dno starego kufla. Trzeba mi swiezego powietrza i czystej odziezy. Spod pokladu wylonil sie Nakor, ktory sklonil sie wszystkim obecnym: -Anthony... Kapitanie... I mosci admirale! Rad jestem, ze widze cie w dobrym zdrowiu. -I ja rad widze ten twoj glupi usmieszek - odparl Amos. -Te stwory na dole pozasypialy - zwrocil sie Nakor do Nicholasa. - Napoj powinien dzialac jeszcze jakis czas, ale to nie ludzie, i nigdy nic nie wiadomo. Musimy zrobic to teraz. Nicholas zamknal oczy i trwal tak przez chwile. -A wiec zrobcie to - powiedzial, nie podnoszac powiek. Nakor dal znak Ghudzie, ktory przejal dowodzenie cala operacja. Jego ludzie odrzucili w bok pokrywe luku i przesuneli nad nia spora siec obciazona olowianymi dyskami. Nakor zrecznie wskoczyl na siec i trzymal sie jej podczas opuszczania w dol. Czas ciagnal sie niemozliwie, a wszyscy czekali, az Isalanczyk skonczy robote w ladowni, bo zgodzono sie juz wczesniej, ze tylko on sam zejdzie i zaladuje trzydziesci nieprzytomnych stworow w siec. Zaklinal sie, ze jest jedynym mozliwym kandydatem do tej ponurej pracy - a to dla sztuczek, jakie zastosowal, by uchronic sie od tajemniczej zarazy. Poniewaz nikt nadal nie wiedzial, jakimi drogami sie rozprzestrzenia, Nicholas nie mogl odmowic slusznosci jego rozumowaniu. Wreszcie z dolu rozlegl sie okrzyk i Ghuda polecil wyciagnac siec na gore. Ludzie przy kolowrocie naparli na dragi i z ladowni powoli zaczela wylaniac sie siec z jej zawartoscia. Nakor tkwil uczepiony sieci z boku, zeskoczyl jednak zrecznie, kiedy caly ladunek zawisl nad pokladem. Siec dzwignieto jeszcze wyzej, az wreszcie przesunieto ja ponad relingiem i zawisla nad falami. Wewnatrz widac bylo spiacych spokojnie mlode kobiety i mezczyzn. I wtedy, nie czekajac na niczyje polecenie, Nakor wzial noz i przecial line, trzymajaca siec. Siec i jej zawartosc z glosnym pluskiem wpadly do wody. Opanowany mdlacym uczuciem odrazy do samego siebie i do calego swiata Nicholas patrzyl, jak bezimienne stwory znikaja cicho w glebinach wod, pociagniete w dol ciezarem olowianego balastu. -To byla koniecznosc - ksiaze poczul na swoim ramieniu dlon Anthony'ego. - Nie bylo innego sposobu. Pamietaj i to, ze te nieszczesne istoty stworzono po to, by umarly, zadajac nam smierc. -To wcale nie usprawiedliwia tego morderstwa - odparl cicho ksiaze. -Zejde na dol z Nakorem - odpowiedzial mu (nie odpowiadajac na ostatnie slowa) Anthony. - We dwu zdolamy sie zorientowac, czy nie zostaly tam jakies resztki zarazy. Jesli nie, to najemnikom przybedzie jedna sypialnia, poza glownym pokladem. Nicholas kiwnal glowa, godzac sie z ta decyzja. -A co z tym statkiem, ktory idzie za nami? - spytal Amos. -Praji nazywa go droman. Wyglada troche jak queganska birema z katapulta i balista - odpowiedzial Nicholas. - Ma tez taran na dziobie. Na glownym maszcie rozpieli trojkatny zagiel i mysle, ze maja jeszcze spinaker, choc nie pozwolilismy im zblizyc sie na tyle, by mozna to bylo wyraznie zobaczyc. -Ich kapitan jest bardzo dzielny... albo zwariowal. Galera to nie statek na otwarte morza. W razie sztormu najpewniej pojda na dno. -Ba! Przypomnij sobie, z kim mamy sprawe - odparl ksiaze. -Wiem lepiej niz ty, chlopcze - odparl niegdysiejszy pirat. - Widzialem rzezie, do jakich podbechtali moredhelow - A spojrzawszy w gore, dodal: - Wyglada na to, ze ludzie powaznie wzieli sie do roboty. -Pickens okazal sie swietnym pierwszym oficerem, a Harry szybko sie uczy - na ustach ksiecia pojawil sie usmieszek. - Ja zreszta tez. -Niekiedy to najlepszy sposob. Pickens zawsze byl doskonalym zeglarzem i gdyby nie jego zamilowanie do mocnych trunkow, jakiemu folgowal w kazdym porcie, dawno juz wydostalby sie z kubryku. - Obejrzawszy sie przez ramie na pierwszego oficera, Amos dodal: - Jesli zachowa trzezwosc po powrocie, zatwierdze mu ten awans. Nagle Amos zachwial sie i musial chwycic za reling, by nie upasc. -Dobrze, dosc na tym - ucial Nicholas. - Wracaj do lozka. Z radoscia przekaze ci dowodztwo, kiedy uznam, zes wyzdrowial, na razie jednak jeszcze do tego daleko. Kiedy pomagal Amosowi w powrocie do jego kabiny, stary zeglarz zadal mu pytanie: -Nicky, zrobisz cos dla mnie w imie dawnej przyjazni? -A co? -Kiedy wrocimy do domu, nie wspominaj o tym wszystkim twojej babce. Po co ja denerwowac? -Sadzisz, ze nie zauwazy nowej blizny na twoim brzuszysku, stary wilku? -Ha! Trzeba mi bedzie cos wymyslic - jeknal Amos. Ksiaze pomogl mu sie rozebrac i zanim jeszcze wyszedl z kajuty, niegdysiejszy pirat chrapal, az dudnilo. Czas mijal. Nie sprawdzily sie obawy ksiecia dotyczace tarc pomiedzy zaloga z powodu kobiet, a to dzieki widocznej czesto na horyzoncie scigajacej ich galerze. Niekiedy znikala na cale godziny i nagle pojawiala sie tuz przed zachodem slonca lub przed switem. Poniewaz nigdzie nie mogli zobaczyc "Albatrosa", zaloga latwo popadlaby w rozleniwienie, dochodzac do wniosku, ze do konca podrozy obejdzie sie bez walki. Widoczny na horyzoncie czarny ksztalt przypominal wszystkim, ze boj moze wybuchnac lada moment. Odbici wiezniowie szybko odzyskiwali sily i wkrotce wiekszosc czasu spedzali na pokladzie. Tuzin dziewczat z Crydee i cztery sluzace lashy wystarczyly, by ludzie nie poczuli zazdrosci o przyjaciolki Nicholasa i jego kompanow. Dwukrotnie musial przerywac zwady o dziewki pomiedzy najemnikami a wioslarzami - ocenil jednak, ze nie byly zacieklejsze niz zwykle spory o kobiece wzgledy, jakie wybuchaly podczas swiat w Crydee. Marynarze dbali o statek, ci zas z wioslarzy, ktorzy zechcieli im pomagac, szybko stawali sie sprawnymi zeglarzami. Zolnierze z Crydee wrocili do zajec, o jakich zapomniano podczas poprzedniej podrozy, Nicholas zas wespol z Marcusem i Harrym uczyl sie sztuki zeglarskiej. Ksiaze kazdego dnia naradzal sie z Amosem, usilujacym wbic mu do lba odrobine wiedzy nawigacyjnej. Zblizali sie wlasnie do miejsca, w ktorym Amos spodziewal sie odnalezc sprzyjajacy im prad, gdzie powinni byli oddalic sie od Novindusa i ruszyc na skros przez ocean. Dawno juz zostawili lad za horyzontem, woda zas nieustannie przybierala coraz ciemniejsza barwe i widac bylo, ze nurt zmierza w jednym kierunku. Nicholas nie potrafil jeszcze odczytywac takich znakow rownie biegle jak Amos, ten jednak plywal o czterdziesci lat dluzej. Zycie na okrecie zaczelo toczyc sie wedle okreslonego rytmu, choc wyczuwalo sie w nim pewne napiecie. Niewielu ludzi potrafi jednak martwic sie nieustannie - na pokladzie zdarzaly sie chwile prawdziwie zabawne i pelne humoru. Harry i Brisa obrzucali sie nieustannie zartobliwymi obelgami i grozbami, Nicholas jednak rzadko widywal te pare oddzielnie. Margaret i Anthony czesto przesiadywali na dziobie, szukajac odrobiny samotnosci. Nie obnosili sie ze swa zazyloscia tak jak Harry i Brisa, ale tym niewiele par moglo dorownac. Marcus i Abigail stale utrwalali laczace ich wiezy, choc ilekroc Abby wspominala o swym odwiecznym pragnieniu odwiedzin w Krondorze czy Rillanonie, zawsze wywolywala tym chmure na czole dziedzica Crydee. Nicholas doszedl do wniosku, ze jego kuzyn nalezy do ludzi, ktorzy nie sa zdolni do oddalenia sie od domu dalej niz dzien jazdy - chyba ze chodzi o cos naprawde powaznego... na przyklad o lowy. Odkryl tez, ze jego wlasne zycie toczy sie nad wyraz przyjemnie, lasha okazala sie nauczycielka pelna pasji i wymagajaca, on zas nigdy nie byl niechetny nauce... jaka by nie byla. Dowodzenie okretem, nadzorowanie przygotowan do nadciagajacej bitwy, narady z Amosem... wszystko to sprawialo, ze jego umysl plawil sie w stanie, jaki mozna bylo okreslic jedynie i najlepiej dwoma slowami: pelnia zycia. Wiedzial, ze czeka go boj, ktory moze rozstrzygnac o przyszlych losach Krolestwa, na razie jednak o tym nie myslal. Zblizajace sie starcie wyostrzylo jedynie smak doczesnych uciech i przyjemnosci, jakie go spotykaly. Dopoki bylo mozna, cieszyl sie zyciem, towarzystwem dobrych przyjaciol i przychylnoscia pieknej dziewczyny. Byl czlekiem zbyt praktycznym, by swoje uczucie do lashy uznac za milosc. Czul do niej wielka sympatie - lasha okazala sie bystra mloda osobka, wielce ciekawa zycia i wykazujaca ten sam zdrowy rozsadek, jakiego Brise nauczylo zycie na ulicach Freeportu. To, co Brisa okreslila mianem chlodu - kiedy zetknely sie ze soba po raz pierwszy - okazalo sie praktycznoscia i umiejetnoscia przetrwania, nieobcymi i Brisie. Brak formalnego wyksztalcenia lashy i jej niekiedy szorstkie maniery nie przeslanialy ksieciu jej inteligencji - choc kilkakrotnie mial klopoty z odroznieniem ignorancji od glupoty. Z drugiej strony, choc jak wszyscy mlodzi chlopcy marzyl o wielkiej milosci, od dziecinstwa wiedzial, ze jest ksieciem krwi, osoba na swieczniku i nigdy nie bedzie mu wolno kierowac sie w zyciu sercem. Okret tymczasem prul fale, plynac na polnocny wschod, przez gorace wody podzwrotnikowe. Ludzie na jego pokladzie czuli sie coraz bezpieczniej i mieli wrazenie takiej swobody, jakiej mlody ksiaze nie czul nigdy wczesniej. Pewnej nocy, pod koniec drugiego miesiaca podrozy, kiedy wplyneli na znajome juz im wody, na pokladzie pojawil sie Amos i bacznie przyjrzal sie niebu. -Gwiazdy wygladaja tak, jak wygladac powinny - rzekl z usmiechem. - Zblizamy sie do domu. - W ostatnie zdane wlozyl uczucie, o jakie Nicholas nigdy by go nie podejrzewal: tesknote. -Cos nie tak? - spytal ksiaze. -Nie - odparl Amos. Oparl sie o reling i zapatrzyl w mroczne wody. - Pomyslalem tylko, ze to moja ostatnia podroz. -Z pewnoscia nie... chyba ze sam zechcesz zamknac sie w czterech scianach - sprzeciwil sie Nicholas. - Babka ma dosc rozrzucone posiadlosci i uwielbia podroze. Moze zdolasz ja namowic, aby osiadla w Krondorze, pierwej jednak przewedrujesz z nia spory szmat Krolestwa: Rillanon, Bas-Tyra... odwiedzicie i ciotke Carline w Saladorze... potem zaciagnie cie do Darkmoor, gdzie skosztujecie swiezego wina... i oczywiscie kazdego roku zajrzycie do Yabonu. -Posiadacz ziemski... - potrzasnal glowa niegdysiejszy morski rabus. - Nigdy chyba tego nie polubie. -Polubisz - usmiechnal sie szeroko Nicholas. -Dokladnie tak, jak ty ponownie polubisz dwor twego ojca? -spytal Amos. Usmiech Nicholasa gdzies zniknal. -Tak wlasnie myslalem. -Sadzisz, ze oni zmierzaja do Krondoru? - spytal ksiaze, zmieniajac temat rozmowy. Amos nie musial pytac, kim byli "oni", o ktorych mowil Nicholas, i wiedzial, ze ksiaze zna odpowiedz; dyskutowali juz o tym kilka razy. Ale choc podczas ostatnich kilku miesiecy najmlodszy syn Aruthy zmeznial ogromnie, pod niektorymi wzgledami pozostal niepewnym swoich sil i decyzji chlopcem. Stary wyga udawal wiec przez chwile, ze sie namysla, potem zas odpowiedzial: -To najbardziej logiczny z domyslow. - Rozejrzawszy sie dookola i sprawdziwszy, ze nikt ich nie podsluchuje, ciagnal dalej: -Wiemy obaj, dokad zmierzaja i jaki jest ich cel ostateczny. Kamien Zycia w Sethanon. Zaraza ma byc jedynie srodkiem. Po rozpetaniu w Krolestwie chaosu moga miec nadzieje na to, ze uda im sie jakos dotrzec do Sethanon i uwolnic ich "boginie". -Bardzo glupie stwory - ocenil Nakor. Obaj rozmowcy odwrocili sie nagle. -Nigdy wiecej sie tak do mnie nie skradaj - warknal Amos. -Skad sie tu wziales? -Jak to skad? - rozesmial sie Nakor. - Plyniemy na jednym statku, zapomnieliscie czy co? -Co uslyszales? - spytal Nicholas. -Sporo. Ale nic, czego bym nie wiedzial wczesniej. Nicholas zrobil sobie w duchu wymowke: nie wolno bylo nie doceniac rozleglej wiedzy malego przechery. Z pewnoscia nalezal do nielicznej garstki medrcow wiedzacych o istnieniu Kamienia Zycia. -Coz wiec myslisz o tym wszystkim? -Weze to niezwykle dziwne stworzenia. Uwazam tak od bardzo dawna. -- Natknales sie na nie juz wczesniej? - spytal Amos. -Za czasow mojego ostatniego pobytu na Novindusie. -Byles juz na Novindusie? - spytali obaj jednoczesnie. -Owszem, raz kiedys... choc wtedy nie wiedzialem, ze to Novindus. To dluga historia, w ktorej zawiera sie pewna sztuczka, ktora zadzialala nieco inaczej, niz sie spodziewalem, kilka starych swiatyn, o ktorych sadzilem, ze dawno je opuszczono, i pewien zakon, ktorego czlonkowie nie mieli za grosz poczucia humoru... Tak czy owak, ci Pantathianie to glupie stwory, ktore dla tej ich falszywej bogini pchnelyby caly swiat w objecia smierci... ale koniec koncow i tak ich plany spelzna na niczym. Amos nie zastanawial sie nad tym, ile wie Nakor. Powiedzial za to: -Coz, glupie powody nadaja sie do umotywowania zabojstwa rownie dobrze, jak madre... -W tym sek - przyznal Nakor. - - Rownie dobrze moglbys mowic do trupa. Nie da sie dyskutowac z fanatykami religijnymi. W poblizu przechodzil Ghuda, ktoremu wpadla w ucho ostatnia uwaga. -Nie... da sie, czemu nie - zaoponowal. - Tyle, ze to na nic. Znalem kiedys pustelnika, ktory twierdzil, ze z rownym powodzeniem mozna probowac wykopac dziure w oceanie. Wszyscy sie usmiechneli. -Jak ida cwiczenia? - spytal Nicholas. -Dobrze... calkiem dobrze. Niektorzy z bylych wiezniow odzyskali juz sily na tyle, ze sie do nas przylaczyli. Chca miec miecz w dloni, kiedy dopadniemy tamten statek. Nicholasowi niezbyt podobala sie mysl o tym, by rozdac orez paziom i czeladnikom - obawial sie, ze w bitwie beda bardziej zawada niz pomoca. Ghuda przekonal go jednak, ze przyda im sie kazdy zdolny do noszenia broni, a cwiczenia zajmowaly czas, tak ze najemnicy nie bardzo mieli sposobnosc na oddawanie sie lenistwu. Pod koniec wieczoru Amos poczul sie zmeczony i udal sie do swojej kajuty. Nicholas zobaczyl na srodokreciu Harry'ego i tez postanowil wrocic do siebie. W kajucie zastal lashe rozmawiajaca o czyms z Brisa. Na widok Nicholasa Brisa zerwala sie na nogi i ze slowami: -Wlasnie wychodzilam! - wypadla na zewnatrz. Nicholas usmiechnal sie do przebiegajacej obok dziewczyny. Podczas coraz goretszych dni dziewczeta zaczely sie nosic dosc kuso, w czym celowala wlasnie Brisa, ktora teraz ukazywala spory kawalek szyi, ramion, nog i brzucha. Ksiaze patrzyl za nia przez chwile, az lasha prowokacyjnie chrzaknela. Nicholas odwrocil sie ku niej z usmiechem. -Chodz no tutaj - zazadala lasha. - Przy mnie zapomnisz zaraz o tej chuderlawej dziewce. Ksiaze odpial pas z bronia i zzul buty. Rzuciwszy wszystko na podloge, spytal: -Brisa ma byc chuderlawa? lasha siegnela do swej koszuli, rozpiela ja i pozwolila jej opasc do bioder. -Nie inaczej! - uparla sie. Ksiaze parsknal smiechem i skryl twarz miedzy piersiami dziewczyny. Potem ja pocalowal i rzekl: -O czym gadalyscie? Nabierasz zlodziejskich manier. -Pomaga mi uczyc sie waszego barbarzynskiego jezyka, jesli chcesz wiedziec, moj panie - odparla, zdejmujac koszule. - Ona w istocie jest mila dziewczyna. Kiedy sie dowiedziala, ze nie jestem szlachcianka, od razu zaczela sie zachowywac przyjaznie. -Bardzo sie tez zaprzyjaznila z Margaret... jak na osobke, ktora nie lubi szlachty. -Twoja kuzynka to niezwykla dziewczyna - spowazniala lasha. - Widzialam wiele bogatych ksiezniczek. Ona jednak nie jest podobna do zadnej z tamtych. Nicholas westchnal i pieszczotliwie potarl policzkiem jej szyje. -Szkoda, ze nie poznalas jej matki... - niespodziewanie dla siebie samego odkryl, ze nielatwo mu przypomniec sobie, jak wygladala Briana. Poczul nagly przyplyw smutku. -Co sie stalo? - spytala lasha. -W rzeczy samej, nic - wzruszyl ramionami. - Ludzie umieraja, grzebiesz ich, przez jakis czas nosisz po nich zalobe... a zycie toczy sie dalej. Tak to juz jest. To dobrze, ze sie uczysz jezyka Krolestwa - dodal po chwili razniejszym tonem. -Musze go znac, jesli mam sobie znalezc bogatego meza - usmiechnela sie lasha. -Meza! - Nicholasa az poderwalo. -Twoja zona oczywiscie nie bedzie miala niczego przeciwko twoim kochankom, prawda? - spytala slodziutko. - A twoj ojciec zas bez trudu zgodzi sie na nasze malzenstwo. Nicholas juz mial zaprotestowac, ale nagle pojal, ze lasha mowi glosno tylko to, o czym on sam myslal juz kilka razy. Odkryl po prostu, ze nie podoba mu sie, kiedy mowi to ona. -Aaa... zranilam twoje uczucia - powiedziala lasha na poly zartobliwie, na poly z powaga. - Pozwol, ze cie pociesze... - dodala, rozwiazujac pas trzymajacy spodniczke i pozwalajac calosci opasc na deski podlogi. Kiedy don podeszla i wslizgnela sie w jego ramiona, mogl sie tylko rozesmiac. Scigajacej ich galery nie widzieli juz od tygodnia i Amos doszedl do wniosku, ze w koncu pokonaly ja trudy ciezkiej podrozy. Pewnego dnia wyszedl na poklad i nabral tchu w pluca. Bylo to niewatpliwie morskie, wiosenne powietrze. Admiral podszedl do stojacego na srodokreciu Nicholasa i powiedzial: -Juz niedlugo poprosze cie o zwrot okretu. -Oddam ci dowodzenie, kiedy tylko zechcesz. -Doskonale sobie radzisz - z tymi slowy Amos klepnal Nicholasa w ramie. -Czulbym sie znacznie lepiej - zasepil sie Nicholas - gdybym wiedzial, gdzie jest tamten statek. -Jesli ich kapitan zna swoj fach - odpowiedzial Amos - to sa na poludnie od Skal Fregaty, i tydzien na poludnie od Wyspy Trzech Palcow. Powinni tam skrecic i ruszyc proso ku Ciesninom. -Przetniemy im droge? -Nie wiem - odpowiedzial Amos. - Ten statek jest niemal tak szybki jak prawdziwy "Bielik", a prawdziwy "Albatros" niewiele tylko ustepowal mu chyzoscia. Nielatwy to wybor... a my nie znamy tych poludniowych wod tak, jak tamten kapitan. - Potarlszy brode, dodal razniejszym tonem: - Z drugiej strony nie masz na swiecie kapitana, co lepiej ode mnie zna wody pomocne. Kiedy raz trafimy na Morze Goryczy, wykorzystam kazda fale, kazdy prad i kazdy powiew wiatru. Dopadniemy ich, ani slowa. -Kiedy najwczesniej powinnismy sie tego spodziewac-? -Chocby i teraz - odparl Amos. - Moglismy ich wyprzedzic juz dawno. Wszystko zalezy od tego, jak wczesnie ich kapitan postanowil skrecic na wschod. Minely dwie godziny i nad okretem poszybowal okrzyk wypatrywacza: -Statek, ahoj! Nicholas natychmiast polecil rozpiac wszystkie mozliwe przy tym wietrze plotna i kazdy czlowiek skoczyl, by dodac okretowi chyzosci. Po chwili wypatrywacz zameldowal: -Poznaje ich, kapitanie! To "Albatros"! -Wszyscy na stanowiska! - zagrzmial Amos. -Nie! - sprzeciwil sie Nicholas. -Nie? - zdumial sie admiral. -Na razie zostawimy ich w spokoju. -Dlaczego, na wszystkich bogow? Na pokladzie pojawil sie Ghuda, Praji i Vaja, ksiaze wiec przemowil do wszystkich: -Nie mamy pojecia, ilu ludzi tamci maja na pokladzie i stracilismy element zaskoczenia. Nie zamierzam ich atakowac, zanim nie przedostaniemy sie przez Mroczne Ciesniny i nie bedziemy prawie w domu. -Dlaczego? - spytal Harry, ktory dopiero teraz zeskoczyl z fordeku. -Bo nie zamierzam pozwolic na to, by chocby jeden z tych stworow dotarl do Krondoru. Jesli bedzie trzeba, staranuje ich statek i oba podpale. A gdy bedziemy musieli przedzierac sie do brzegu wplaw, wolalbym, by sie to odbywalo niedaleko przyjaznych brzegow. Amos zaklal z calej duszy: -No, dobrze... poplyniemy w slad za nimi i mam tylko nadzieje, ze ich kapitanowi zabraknie odrobiny wyobrazni. -Przekazcie rozkazy - odezwal sie Nicholas. - Jesli tamci zawroca do boju, uciekamy... -Wcale mi sie to nie podoba - zaczal wojowniczo Amos. -Taka jest moja wola - ucial Nicholas. - Zaatakujemy tylko wtedy, jesli tamci skieruja sie ku Kesh lub ktoremus z Wolnych Miast. W przeciwnym razie podazymy za nimi az do domu. -Ay, sir - rzekl Amos salutujac. Na jego twarzy malowala sie osobliwa mieszanka dumy i watpliwosci. Rozdzial 24 BITWA Nicholas pilnie obserwowal nieprzyjaciol.Na falszywym "Albatrosie" skracano zagle - wrogowie zwalniali prowokacyjnie, by skusic "Bielika" do naglego ataku. Amos stal na srodokreciu. W ciagu ostatnich dwu tygodni usadowil sie tam na stale, nadal jednak nie zadal od ksiecia, by przekazal mu dowodzenie. Nicholas przyznawal, ze brak mu wiedzy koniecznej do dowodzenia statkiem, szybko sie jednak uczyl i kiedy dodal swe doswiadczenia w plywaniu malymi zaglowkami do tego, czego sie nauczyl pod opieka Amosa na "Drapiezcy", i tego, co obecnie podpatrywal u Pickensa, okazalo sie, ze jest materialem na pierwszorzednego zeglarza, ktoremu niestraszne sa dalekie oceany. Amos powiedzial mu z przekasem, ze wziawszy pod uwage tempo, w jakim przyswaja sobie wiadomosci, juz za rok czy dwa bedzie z niego swietny chlopiec okretowy. Ksiaze wiedzial, ze stary zeglarz, ktorego slawa na morzach Krolestwa byla niemal legendarna, zartuje - nieustannie jednak trapil sie mysla, ze choc jak dotad wszystko mu sie udawalo, jego szczescie wkrotce sie wyczerpie. -Tak naprawde wcale im chyba nie zalezy na tym, bysmy zaczeli im sie dobierac do tylkow - rzekl z namyslem Amos. -I wiedza, ze my tez nie mamy na to ochoty - dodal Nicholas. - To o co im chodzi? -Hej, tam! Na oku! Widac cos od rufy? - zagrzmial Amos w gore. -Nic a nic, admirale! Tydzien temu przedarli sie przez Ciesniny i teraz zeglowali na polnoc od Durbinu. -Chyba nie spodziewales sie, ze cos stamtad nadplynie? - rzekl ksiaze. -Nigdy nie wiadomo - odparl Amos, spluwajac przez reling. - Weze opanowaly magie na tyle, by stworzyc tych nosicieli zarazy i planowaly to od lat; zaczely pewnie zaraz po smierci Murmandamusa pod Sethanon. Nie dalbym glowy, ze nie znalazly jakiegos sposobu, by przeprawic tamta bireme przez ocean... - usmiechnal sie. - Bardziej jednak prawdopodobny byloby, gdyby zostawily jakis statek na Morzu Goryczy, ot tak, na wszelki wypadek. W tej sytuacji, gdyby mogli sie spodziewac pomocy, ich manewr, to znaczy zwolnienie, mialby sens. -Takie ryzyko moge podjac - zgodzil sie Nicholas. W tejze chwili rozlegl sie okrzyk czlowieka z gniazda: -Zagiel, ahoj! -Gdzie? - wrzasnal Nicholas. -Na sterburcie, kapitanie! Nicholas i Amos rzucili sie do relingu... i rzeczywiscie, po chwili obaj spostrzegli zagiel. -Szybko idzie - ocenil Nicholas. -Aha - mruknal Amos. - Keshanski kuter. Pewnie jakis kochajacy prawo prywatny przedsiebiorca z Durbinu. Czas wywiesic bandere. Na imitacji "Bielika" w kapitanskiej skrzyni znajdowal sie pelen zestaw bander i proporcow. -Wywiesic bandere Krolestwa i krolewski proporzec! - polecil Nicholas. -Jak juz przy tym jestesmy, wywiescie i moja flage admiralska - rzucil Amos. Nicholas powtorzyl rozkaz i wkrotce na bomstendze i bezanie zalopotaly kolorowe plotna. Keshanski kuter poczatkowo prul prosto na nich i nagle przechylil sie w bok. -Biedaczek! - parsknal smiechem Amos. - Zeby nadziac sie na dwa krolewskie patrolowce, z ktorych jeden ma na pokladzie admirala floty i czlonka rodziny krolewskiej. Zwieja od nas jak od zarazy! Dzien mijal, Nicholas zas dbal o to, by pomiedzy swoim statkiem a falszywym "Albatrosem" utrzymywac stala odleglosc. Pogon przybrala forme osobliwego wyscigu, w ktorym celem nie bylo pierwszenstwo, a utrzymanie odleglosci, z ktorej w kazdej chwili mozna bylo zaatakowac. O zmierzchu na Albatrosie podniesiono wiecej plocien. -Te... nieprawej matki syny zechca nam sie wyslizgnac po ciemku - mruknal Amos. - Czy im nie wpadlo do durnych lbow, ze ja za dobrze znam te wody? Wiem, jak musza plynac, jesli chca trafic do Krondoru. -A jesli oni nie chca trafic do Krondoru? - spytal Nicholas. -A gdziezby mieli poplynac? - zdumial sie Amos. - Mogliby oczywiscie skierowac sie do Sarth albo na Kraniec Swiata, ale po co? Twoj ojciec najpewniej jest na Dalekim Wybrzezu, gdzie probuje zaprowadzic porzadek po tej napasci. Mysle, ze taki byl wlasnie zamysl tego, co uwazalismy za bezsensowna napasc na Carse, Tulan i Barran. Przy zniszczeniach tego rodzaju Arutha musial sciagnac wieksza czesc floty i pozeglowac prosto ku Dalekim Wybrzezom, gdy tylko Ciesniny sie otworzyly. A potem ruszy do Freeportu. - Stary admiral obliczal cos przez chwile w myslach. - Teraz pewnie sie zastanawia: wracac czy ruszac za nami. -Tamci skrecaja na pomoc! - zauwazyl Nicholas. -Mysle, ze w ten sposob chca nas zwiesc - odparl Amos. - Odczekaj chwile, rozepnij wszystkie zagle, ruszaj za nimi, a gdy tylko zrobi sie ciemno, na tyle by tamci nie mogli nas dostrzec, skrec na kurs do Krondoru. Zaloze sie, ze rano zobaczymy ich nie dalej, niz o mile. -Wiem, ze z toba nie nalezy sie zakladac - odparl Nicholas. I dodal, obejmujac przyjaciela ramieniem: - Moze cos przekasimy? -Czemu nie? - zgodzil sie Amos. Pod koniec dnia stary admiral zwykle odczuwal zmeczenie w nogach, poza tym jednak Anthony ocenil, ze w pelni odzyskal sily po sztychu w brzuch. Dawna krzepa wracala mu powoli, ale mial ja osiagnac, kiedy wroca do Krondoru. Schodzac po trapie, Amos pomrukiwal do siebie: -Gdybysmy poplyneli prosto, to za cztery dni bylibysmy w domu. Ale takie wodzenie sie po morzu, jak podczas regat w porcie, to tylko strata dobrego wiatru. -Tez wolalbym miec to za soba - zgodzil sie Nicholas - ale kiepskie sa szanse, ze ci maniakalni samobojcy zechca wyjsc naprzeciwko naszym zyczeniom. -Dym, kapitanie! - ryknal wypatrywacz. -Gdzie? -Za rufa! Obaj szybko wrocili na wyzke i zmruzywszy oczy, spojrzeli pod slonce. Na horyzoncie wznosil sie pioropusz dymu. -Ten keshanski kuter na cos natrafil - rzekl Amos. -Owszem, ale na co? - spytal Nicholas. Domysly niegdysiejszego pirata okazaly sie trafne. O swicie okazalo sie, ze Albatros kolysze sie na falach niecala mile na pomoc od nich. Nicholas obserwowal przez chwile rosnacy w oczach statek nieprzyjaciol, potem zas polecil skrecic w lewo, tak, by ich wlasna predkosc spadla. Te uniki w istocie zwalnialy tempo poscigu. Na pokladzie pojawil sie Amos. Wspial sie na wyzke i spytal: -Cos nowego? -Owszem - odpowiedzial Nicholas. - Nic z tego, co robia, nie ma sensu... chyba, ze graja na zwloke. Zastanawiam sie, czy nie zamierzaja zawrocic i nas zaatakowac. Amos spojrzal na drugi statek. -Jesli chcieliby to zrobic, to powinni zawrocic teraz. O! Wlasnie! -Wszyscy na poklad! - zawolal Nicholas. - Panie Pickens! Skret w lewo! Zechce pan sprawdzic, czy nie mozemy pojsc ostrzej na wiatr... Zanim tamci sie obroca i skroca zagle! I nagle na poklad wyskoczyl Nakor, wrzeszczac: -Uwaga! Uwaga! -Co sie dzieje? - spytal go Nicholas. -Nie wiem... - odparl maly przechera, podskakujac w miejscu. - Jakas sztuczka... Czuje przez skore... W chwile pozniej na pokladzie pojawil sie Anthony: -Ksiaze, dzieje sie z nami cos dziwnego. Czuje to... -Wiecie choc w przyblizeniu, co? - dopytywal sie Nicholas. I nagle rozlegl sie dzwiek przypominajacy rozdzieranie gigantycznego plotna, a potem miarowy loskot... monotonny, ale niesamowicie nieprzyjemny... jakby ktos zgrzytal, piszac ogromna kreda po niezbyt gladkiej tablicy. Nicholas poczul, ze skore marszcza mu zimne dreszcze i ze braknie mu tchu. A potem Anthony pokazal cos na horyzoncie: -Spojrzcie tam! Z migotliwej mgly wylonil sie droman. -To mi sztuczka! - zakwiczal Nakor. - Ukryli przed nami tamten, a ten tu mial nas opoznic! -Zaklecie maskujace! - rzekl Anthony. -Teraz juz wiemy, na kogo natkneli sie ci keshanscy korsarze - rzekl Amos. -I wiemy, kto odniosl zwyciestwo - Nicholas ocenil okiem pozycje kazdego okretu. - Przygotowac sie do boju! - zagrzmial z wyzki ku zalodze. - Panie Pickens, na sterburte prosze. Idziemy na "Albatrosa"! Wydano rozkazy, po ktorych Ghuda i Praji zebrali swe najemne kompanie - jedna usadowila sie na wantach, druga skupila sie na pokladzie. Obok staneli murem wiezniowie z Crydee - ci, ktorym pozwolily na to odzyskane sily, wzieli w dlonie bron, reszta chwycila za liny i abordazowe kotwiczki. Usadowieni w takielunku zeglarze zaczeli goraczkowo odwracac zagle, ktore przed chwila gotowali do przeciwnego zwrotu - jedni opuszczali skracane plotna, drudzy skracali te, ktore przed chwila opuscili. Marcus i Calis z kilkoma towarzyszami wspieli sie na umieszczone przy masztach gniazda dla lucznikow. Wybrawszy cele, zaczeli swa mordercza robote - ich dlugie luki znacznie przewyzszaly zasiegiem kusze z "Albatrosa". Zeglarze przeciwnika zaczeli szukac kryjowek - a gdy w krtani sternika utkwila strzala Calisa, statek skrecil nagle i zakolysal sie niebezpiecznie. "Bielik" zblizal sie szybko do swego blizniaczego statku, Amos zas dawal wskazowki Nicholasowi, doswiadczonym okiem oceniajac kurs i odleglosc. Na srodokreciu uwijaly sie Brisa, Margaret i lasha, ktore wespol z kilkoma kobietami i wioslarzami roznieciwszy ogien, podpalaly garnki z ognista ciecza. -Ostro w lewo! - wrzasnal Amos i Pickens z calej sily zakrecil kolem. "Bielik" dopadl "Albatrosa" i wszyscy chwycili sie czegos, spodziewajac sie wstrzasu przy zderzeniu. W tejze samej jednak chwili, w ktorej dziob "Bielika" mial uderzyc w burte przeciwnika, statek ciezko skrecil w lewo. Trzasnela wiezba dziobowa i uchwyty takielunku na forkasztelu, a drzazgi jak male pociski frunely na wszystkie strony. A potem zderzyly sie kadluby z sila, ktora wystarczyla, by na "Bieliku" jeden z lucznikow wylecial z gniazda, inny zas zawisl na koncu liny, a jego miecz uderzyl o poklad. Na pokladzie "Albatrosa" stalo kilkunastu ludzi gotowych do odparcia ataku. -Nakor! - wrzasnal ksiaze. - Jesli znasz jakies sztuczki, ktore moglyby nam pomoc, to najwyzsza pora! Maly Isalanczyk siegnal do swych przepastnych biesagow i wyjal cos, co wygladalo jak kula dymu. Bylo czarne i wiercilo sie wsciekle w reku Nakora. Przyjrzawszy sie lepiej, ksiaze zobaczyl, ze jest to roj jakichs owadow. Nakor cisnal roj na poklad nacierajacego statku i chmura napeczniala nagle, wypelniajac powietrze gniewnym brzeczeniem. W sekunde pozniej na "Albatrosie" rozlegly sie wrzaski bolu i obroncy zajeli sie opedzaniem od rozjuszonych insektow. -Pospieszcie sie! - ponaglil Nakor. - - Dlugo to nie potrwa. -Teraz! - wrzasnal Nicholas, dajac sygnal swoim ludziom. Ku przeciwnikowi pofrunely ciezkie, trojdzielne haki abordazowe. Dwa odbily sie od takielunku i wpadly w coraz wezsza przestrzen pomiedzy kadlubami, trzeci wprawdzie dotarl do celu, ale spadl na poklad, bo ciskajacy go Krondorczyk, nazbyt podniecony, wypuscil line z dloni. Inne jednak dotarly do celu i chwycily - ludzie z druzyn abordazowych pociagneli poteznie za liny i oba kadluby zeszly sie razem z ogluszajacym loskotem. Ludzie dzierzacy liny blyskawicznie uwiazali je do uchwytow, a potem porwawszy za bron, dolaczyli do druzyn abordazowych. Nicholas kazal wszystkim czlonkom zalogi obwiazac sobie czola czarnymi opaskami, tak, zeby w wypadku starcia z ktoras z nieludzkich kopii, kazdy Krondorczyk mogl rozpoznac falsz, chocby uzurpator mial twarz jego brata czy przyjaciela. Kazdego tez ostrzezono, ze jesli w zapale walki straci opaske, moze zostac zabity przez kompana - i najlepiej w takim wypadku pasc nieruchomo i starac sie wydostac z zawieruchy. Na pokladzie kotlowali sie zadni bitki najemnicy Prajia - Ghuda zas ze swoja grupa czaili sie wsrod takielunku. Spojrzawszy w dol, Nicholas zobaczyl, ze na srodokreciu stoja juz gotowi Tuka i jego wioslarze, a takze kilka kobiet z Crydee. Byly to druzyny ogniowe: ludzie ci mieli miotac na wrogow plonace pociski albo gasic te, ktore mogly trafic na poklad "Bielika". Przekonawszy sie, ze wszyscy sa na swoich miejscach i gotowi do dzialania, ksiaze wyciagnal miecz i skoczyl na reling. Odbiwszy sie jedna noga, przeskoczyl nad szesciostopowa przestrzenia dzielaca oba napierajace na siebie ze zgrzytem kadluby i wyladowal na forkasztelu "Albatrosa". Zadlace owady Nakora juz gdzies przepadly - ale zrobily swoje. Statki zwarly sie, stosujac dzioby do ruf, a wiatr dmacy w sczepione razem takielunki wytworzyl moment obrotowy, pod wplywem ktorego oba kadluby zaczely wirowac wokol wspolnej osi. Nicholas przeklal los, ktory zmusil go do takiego podejscia ku wrogom. Trudniej bedzie rozdzielic statki - inaczej byloby, gdyby zderzyly sie dziobem do dziobu. Ksiaze mogl tylko zywic nadzieje, ze nie pogorszy to ich szans w walce z nadciagajacym dromanem. Nie mial zreszta czasu na rozmyslania, bo zaatakowal go odziany w czern oficer i ksiaze sparowal pierwszy cios. Napastnik mial sklonnosc do potrojnej sekwencji ataku i gdy zaczal ja po raz trzeci, Nicholas bez trudu przeszyl mu piers swoim mieczem. Rozejrzawszy sie spiesznie dookola, zobaczyl, ze jeden z jego ludzi jest spychany przez przeciwnika za burte. Ksiaze zabil napastnika i pomogl swemu czlowiekowi wrocic na poklad. Zobaczywszy, ze sa na forkasztelu sami, Nicholas wrzasnal: -Tutaj, Amos, tutaj! Amos chwycil beczulke - z tych, w jakich zwykle przechowuje sie okowite - i rzucil ja Nicholasowi. Ksiaze przechylil sie w tyl i wypuscil z jekiem powietrze z pluc - ale nie zwolnil chwytu, jakim zlapal barylke. -Otworz te klape w podlodze... i uwazaj na niespodzianki! - wrzasnal do stojacego obok zolnierza. Krondorczyk odepchnal pokrywe stopa i odchylil sie do tylu - w sama pore, by uniknac wystrzelonego z zewnatrz beltu z kuszy. Nicholas, nie zwlekajac, zrzucil beczulke w mrok otworu. Nie bez satysfakcji wysluchal trzasku pekajacego drewna i ryku bolesci. -Dawaj druga! - wrzasnal do Amosa. Stary admiral rzucil mu nastepna beczulke - ta poszla w slady pierwszej, po czym pokrywe zamknieto i zaryglowano. Nicholas podniosl swoj miecz i spojrzal z gory na poklad glowny, gdzie wrzal najbardziej zaciety boj - walki toczyly sie na calej jego polaci i wszystko sie pomieszalo. Nie bylo widac zadnej wyraznej linii oddzielajacej przeciwnikow. Blyskawicznie zsunal sie po trapie i, ladujac na dole, pchnal noga w plecy wroga, ktory napieral na jednego z najemnikow Prajia. Odziany w czern potknal sie i najemnik bez trudu przeszyl go kordem na wylot. Unikajac walki, ksiaze przemknal do relingu przylegajacego do jego wlasnego statku. Ghuda, Praji i Vaja utrzymywali tam wolny od wrogow kawalek pokladu i mlody wodz dolaczyl do nich, po czym cala czworka zaczela przebijac sie do centralnego luku. Gdy wreszcie znalezli sie nad nim, Nicholas odwrocil sie i zawolal: -Nastepna beczulka! Amos i Harry przyniesli spora barylke - musieli ja oprzec o reling, kiedy Nicholas bral ja w objecia. Zaraz tez Harry przeskoczyl przez porecz i pomogl ksieciu dzwigac beczke. Zawierala dziesiec galonow oleju i przy zwyklej na morzy chwiejbie nielatwo bylo ja umiescic nad lukiem. Nicholas odliczyl do trzech i obaj puscili barylke, zrzucajac ja na dol. Olej w lampie byl zwyklym olejem, ktory w normalnych warunkach nigdy nie zaplonalby bez knota, Nakor jednak sie upieral, ze jesli wokol barylki rozgorzeje ogien, zapali sie i wspomoze ogolny pozar, przedzierajac sie przez deski w kadlubie i albo spali go do linii wodnej, albo wytworzy w nim dosc dziur, by przeklety okret poszedl na dno. Odwrociwszy sie od luku, Nicholas spostrzegl, ze na chwile zrobilo sie pusto wokol trapu glownego. -Dawajcie nastepna! - wrzasnal do Harry'ego, biegnac w tamta strone. Jakby znikad pojawili sie dwaj marynarze z "Albatrosa" i Nicholas musial stawic czola obydwu. Walke z dwoma i wiecej przeciwnikami naraz cwiczyl od chwili, kiedy po raz pierwszy stanal z orezem w dloni na placu cwiczen, nigdy jednak przedtem nie walczyl o zycie. Teraz przypomnial sobie to, co wielokrotnie powtarzali mu jego ojciec wespol z instruktorem: dwaj przeciwnicy - o ile wczesniej nie cwiczyli razem - beda sobie raczej przeszkadzac niz pomagac. Trzeba mu czekac, dobrze sie oslonic i wypatrywac okazji. Dokladnie tak, jak niejednokrotnie demonstrowal mu ojciec, napastnik z lewej zastapil droge swemu towarzyszowi. Ten z tylu wpadl nan, popchnal go niechcacy, wytracil z rownowagi i popchniety skonal na ostrzu ksiazecego miecza, zanim zdolal sie podniesc. W ulamek sekundy pozniej Nicholas sam pchnal drugiego napastnika i trafil go w gardlo. W tejze samej chwili pojawil sie Ghuda taszczacy spora beczulke. -To ostatnia! - wrzasnal najemnik ksieciu. -Rozpalmy ogien i wynosmy sie stad! - zawolal Nicholas. Kazdemu z ludzi wczesniej juz powiedziano, ze gdy tylko na wrogim statku zaplonie pozar, maja sie wycofac i przebijac na poklad macierzystego statku. Na "Bieliku" czekali juz ludzie Tuki, ktorzy zebrali sie wokol niewielkiego kociolka ustawionego nad trojnogiem paleniska. Nieco wyzej czaili sie juz kolejni z krzesiwami - czekano jeszcze, az ludzie z druzyn abordazowych wywalcza sobie droge powrotna. Czlonkowie zalogi "Albatrosa" nie wykorzystywali przewagi i kontentowali sie oczyszczaniem pokladu z napastnikow. -Teraz! - zawolal ksiaze. Calis, Marcus i ich ludzie zasypali nagle poklad - i luki! - Albatrosa ulewa ognistych, plonacych strzal. Inni, sterczacy na najnizszych rejach, opuscili na linach ku wioslarzom Tuki puste garnki, ktore tamci szybko i sprawnie napelnili wrzaca masa zapalajaca. Garnki szybko wciagnieto na gore, bo im goretsza masa, tym latwiej ja podpalic. Nicholas drzal z napiecia - ryzykowal wiele, bo ogien na pokladzie to niebezpieczna sprawa. Najgorsze to z nieszczesc, jakie moze przytrafic sie zeglarzowi, bo caly statek jest tak rownie latwopalny jak hubka. Wystarczy odrobina ognia zaproszona gdziekolwiek - i po paru chwilach caly okret pada ofiara plomieni. Wiekszosc materialow wodoodpornych swietnie sie palila - smola, olej, loj czy wszelkiego rodzaju tluszcze - i nawet moczenie zagli przed bitwa niewiele pomagalo. Trafione zapalajaca strzala lub garnkiem z plonacymi weglami, stawaly w ogniu, ktory nielatwo bylo ugasic. Ksiaze stal przy sporym palenisku pomiedzy statkami, gotow do polania woda wegli na wlasnym okrecie i podlania oliwa plomieni na statku wrogow. Gdyby nie udalo sie podpalic "Albatrosa", gotow byl oddac ogniowi oba okrety - rozkazujac swej zalodze i pasazerom opuscic statek. Usadowieni na wantach ludzie z Crydee ostroznie rozniecili ogien w krzesiwach - wszystko niezwykle uwaznie, bo ich wlasne zagle byly rownie suche i podatne na plomienie jak rozpiete na kopii ich statku. Dotarlszy do koncow rei, gdzie czekali ich towarzysze, podali im plonace zagwie, od ktorych rozpalono natychmiast zawartosc garnczkow. Gdy te rozgorzaly jak nalezy, cisnieto je na poklad i w takielunek sasiedniego statku. Na pokladzie "Albatrosa" zostal jedynie Nicholas, ktory musial sie upewnic, ze wszyscy jego ludzie bezpiecznie wrocili na wlasny okret. Kiedy szykujac sie do skoku, postawil stope na relingu, zostal zaatakowany przez dwu przeciwnikow i odkryl, ze nie zdola chyba uciec. W tejze chwili przyszedl mu w sukurs ktos, kto przeskakujac nad relingami i rzucajac sie na napastnikow, zbil z nog obu drabow. Cala trojka runela na poklad, wstal jednak tylko Ghuda. Rosly najemnik odwrocil sie do ksiecia, usmiechnal, otworzyl usta i rzekl: -Wynosmy sie... - a potem zrobil zdziwiona mine. Postapiwszy krok ku ksieciu, siegnal za siebie, jakby chcial podrapac sie po grzbiecie i rzekl: -Niech mnie ges kopnie! Stojacy juz na pokladzie "Bielika" ksiaze ujrzal, ze najemnik pada twarza na reling, a w jego szerokim grzbiecie tkwi rekojesc noza. Nicholas siegnal i przeciagnal Ghude na wlasny statek z sila, o jaka nigdy by sie nie podejrzewal. Do obu przyjaciol podbiegl Tuka, trzymajacy w dloni garnek z plonaca zawartoscia. Zamachnal sie poteznie i juz mial cisnac pocisk na poklad "Albatrosa", kiedy wroga strzala trafila go w piers. Maly Novindyjczyk zagulgotal dziwacznie, przechylil sie przez reling i wpadl miedzy kadluby, ktore akurat w tejze chwili zeszly sie z okropnym chrzestem. Wrzask Tuki urwal sie jak uciety nozem. Nicholas poczul, ze go mdli. Akurat podbiegl don Anthony, ksiaze zdazyl wiec powiedziec tylko: -Zobacz, co z nim! - i przechylil sie za burte. Tymczasem najemnicy rabali laczace oba kadluby liny, uchylajac sie przed nadlatujacymi z przeciwnej strony strzalami. Na pokladzie "Albatrosa" - niebezpiecznie blisko "Bielika"! - tanczyly juz plomienie. Niedaleko ksiecia staly Margaret i lasha, trzymajace juz w gotowosci wiadra z woda i piaskiem. Ludzie na wantach powyciagali noze i gotowali sie do odcinania lin, ktore zajelyby sie ogniem. Zaloga wrogiego statku uwijala sie goraczkowo, usilujac gasic zarzewia pozaru - co zobaczywszy, ksiaze rozkazal Pickensowi rozdzielic oba statki. -Kapitanie! - wrzasnal Pickens. - Ugrzezlismy! Wiatr wieje od dzioba i nie damy rady ruszyc, dopoki nas nie obroci! Nicholas zawolal do wioslarzy, by chwycili za wiosla szalup i przy ich pomocy odepchneli "Albatrosa". Oba polaczone statki, wolno obracaly sie na wietrze. W pewnej chwili kadluby zaczely sie przesuwac obok siebie, czemu towarzyszyly okropne zgrzyty i trzaski. I nagle "Bielik" obrocil sie wokol osi, jaka stanowila jego rufa, oba statki uderzyly o siebie po raz ostatni i Krondorczycy byli wolni. Na pokladzie wsrod takielunku pojawily sie niewielkie zarzewia ognia, szybko jednak zostaly ugaszone. Nicholas skoczyl na wyzke rufowa, skad bacznie obserwowal mijany statek. Obok niego wyladowal Marcus, ktory zeskoczywszy ze swego stanowiska, polozyl dlon na ramieniu ksiecia, mowiac: -Udalo sie! -Taka mam nadzieje - odparl Nicholas. I nagle mlody dowodca poczul, ze dlon na jego ramieniu tezeje i zamyka sie niczym kleszcze. Posrod plomieni ogarniajacych rufe "Albatrosa" ukazaly sie dwie znajome im obu postaci. Na pokladzie ogarnietego pozarem statku, obramowane dymem i deszczem iskier staly Margaret i Abigail wzywajace ratunku. Obaj mlodziency, ktorzy byli dosc blisko, by wszystko widziec i slyszec, zamarli ze zgrozy. Nicholas spojrzal na srodokrecie "Bielika" - i zobaczyl druga Margaret, w kusej spodniczce. Ksiezniczka z pokladu plonacego statku odziana byla w szaty ksiazece. -Pomozcie mi! - zawyla Margaret z "Albatrosa". -Nicholasie! - zawtorowala jej stojaca obok Abigail. - Ratuj nas! Pod pokladem "Albatrosa" rozleglo sie jakby glosne westchnienie i ze wszystkich lukow nagle buchnely plomienie. Bogata suknia, jaka miala na sobie stojaca tam Margaret, zajela sie ogniem i ksiezniczka z wrzaskiem bolu zaczela gasic plomienie rekoma. Z pokladu "Bielika" smignela chyza strzala, ktora trafiwszy falszywa Margaret w piers, odrzucila ja w tyl i cisnela w ogien. W sekunde pozniej drugi pocisk zgotowal podobny los stworowi udajacemu Abigail. Z rei, na ktorej, majac na wszystko baczenie, tkwil az do tej pory, zeskoczyl Calis. Wyladowawszy obok ksiecia i Marcusa, rzekl sucho: -Zdecydowalem, ze nie trzeba przedluzac tej sceny. Oczywiscie byly wcieleniem falszu, ale widok i tak byl przerazajacy. Kiwnieciem glowy wskazal Nicholasowi srodokrecie, gdzie ogarnieta zgroza stala Abigail, patrzaca szeroko rozwartymi oczami na wlasna smierc. Obok niej bielala twarzyczka Margaret, trzymanej za obie dlonie przez Anthony'ego. Nicholas skinal glowa, potem odwrocil sie i spojrzal w prawo, skad nadplywal coraz blizszy i grozniejszy droman. -Uwaga, wszyscy! - zawolal ksiaze. - To jeszcze nie koniec! Panie Pickens, ostro na sterburte! -Patrzcie! - zawolal nagle Amos. Na pokladzie rufowym pojawili sie Praji i Nakor. -Na co mamy patrzec? - spytal Praji. -Kto tam stoi na dziobie? -Dahakon - odpowiedzial Nakor, Nicholas zas poczul, ze serce zamiera mu w piersi. Na dziobie galery stal maz w brazowej szacie, ktory skrzyzowawszy ramiona na piersiach, beznamietnie patrzyl na oba statki. -Musial przeniesc tu swoj statek, wykorzystujac swa niecna sztuke - mruknal Praji. -Nie - odparl Nakor. - Nie przywiodl go tu dzieki zadnym sztuczkom. Podazal za nami caly czas. Ukryl go tylko przed naszym wzrokiem. -To niepodobienstwo! - sprzeciwil sie Amos. - Na tamtym statku nie masz dosc zywnosci, by wykarmic zaloge i niewolnikow! -No to popatrz! - mruknal Nicholas, wskazujac dlonia. Obok Dahakona pojawil sie nastepny pasazer galery. Valgasha, Namiestnik Miasta nad Wezowa Rzeka. Mial blada, wzdeta miejscami skore, poruszal sie zas sztywno i jak marionetka. Na jego ramieniu tkwil trup orla, gnijaca parodia wspanialej ptasiej zywotnosci. -Nekromancja - rzekl Nakor. - Zly, podstepny skurczybyk... Dahakon tymczasem podniosl dlon i Nicholas poczul, ze po skorze przebiega mu dreszcz. -On rzuca czar! - zawolal z dolu Anthony. Calis osadzil strzale na majdanie luku, napial cieciwe i puscil grot w piers maga. Pocisk zatrzymal sie o cal od celu, jakby trafil w niewidoczna tarcze. Na srodokreciu zebrali sie przerazeni ludzie, ktorzy, widzac zblizajacy sie ku nim statek ozywionych trupow, zaczeli wzywac na pomoc swoich bogow. Na pokladzie galery stal nieruchomo oddzial milczacych, martwych napastnikow. Nakor zamknal oczy, wykonal jakis gest i otworzyl je ponownie. -Niedobrze - mruknal - bardzo niedobrze... -I ty to mowisz? - zachnal sie Nicholas. -On uzywa poteznych zaklec, by utrzymac ich w ruchu - odparl Nakor. - Ale najgorsze jest to, ze one niosa w sobie zarodki zarazy... -Nie zdolamy obronic sie przed tamtym statkiem - wtracil sie Amos. - Zabraknie nam garnczkow i oleju. -No to ich staranujemy - zdecydowal Nicholas. -To na nic - sprzeciwil sie Amos. Wskazal dlonia na galere. Na dromanie opuszczano zagle, ruszyly natomiast wiosla. - Martwi czy zywi, wioslarze beda robic swoje. -Wielkie to czary - rzekl Praji i splunal za burte. -Jak mozna walczyc z martwymi? - spytal Marcus. -Tak samo jak z zywymi, cieciem i sztychem - odparl Nicholas, wyciagajac miecz. Obejrzawszy sie ku odleglemu brzegowi, spytal Amosa: - Gdzie wlasciwie jestesmy, admirale? -Mniej wiecej pol dnia zeglugi od Kranca Ziemi i trzy dni od Krondoru. -Musimy pozwolic im podplynac blizej i dac sie staranowac, a potem podpalimy "Bielika" i ci, co potrafia, niech ruszaja wplaw do brzegu... -To ponad trzy mile - ostrzegl go cicho Amos. - Niewielu tam dotrze... -Wiem - odpowiedzial Nicholas jeszcze ciszej. Ze srodokrecia nadbiegl Harry: -Mamy bic sie z tym? Nicholas kiwnal glowa. -Anthony! - odezwal sie Nakor naglacym tonem. -Co takiego? -Juz czas! - odpowiedzial Nakor, usmiechnawszy sie szeroko. -Na co? - spytal mlody mag, mrugajac oczami. -Uzyj amuletu! Oczy Anthony'ego zwezily sie nagle i mlodzieniec siegnawszy za pazuche, wyjal talizman, jaki Pug dal przy rozstaniu Nicholasowi. Uzdrawiacz zamknal dlon wokol amuletu. -Pug! - zawolal, kierujac twarz ku niebu. Nic sie nie stalo, wiec po chwili Anthony ponownie zamknal oczy i wykrzyknal pod niebo imie pierwszego z magow Midkemii. Gdy wymowil je po raz trzeci, w statek uderzyl podmuch powietrza przypominajacy glosne klasniecie w dwie ogromne dlonie. "Bielik" zachwial sie lekko, ludzie zas wrzasneli jednym glosem i wszyscy bez wyjatku wbili wzrok w miejsce, gdzie przed dromanem pojawil sie wiszacy w powietrzu potezny stwor. Nie ustepujacy wielkoscia biremie, leniwie mlocil powietrze wielkimi skrzydlami z sila wystarczajaca do zepchniecia wrogow w tyl. -Smok! - zawolal odkrywczo Amos. I rzeczywiscie, byl to zloty smok ze srebrnym grzebieniem. W promieniach slonca swietliscie polyskiwaly rubinowe, nie ustepujace wielkoscia dwu tarczom oczy bestii, ktora niczym wielki kot wysuwala i cofala potezne, czarne jak heban pazury. Dahakon zachnal sie zdumiony i przez chwile stal bez ruchu, gapiac sie tylko na wspaniale stworzenie. Smok tymczasem leniwie machnal skrzydlami, przesunal sie nieco w bok, przed galere i otworzyl wielka paszcze. Strzelil z niej plomien, oslepiajaco bialy jezor, ktory ogarnal cala galere. Poklady i zagle buchnely ogniem, jakim zajela sie tez martwa zaloga. Namiestnik i jego orzel stali jak nieruchoma parodia majestatu i dostojenstwa, kiedy i ich ogarnely plomienie. Ptak poczernial i spadl z ramienia swego martwego pana, ktorego ogniste smocze tchnienie spopielilo w sekunde pozniej. Tym razem wladce Miasta nad Wezowa Rzeka diabli wzieli na dobre. Przez jedna straszna chwile zaloga dromana stala bez ruchu, potem jeden po drugim jej upiorni czlonkowie zaczeli zajmowac sie ogniem, co bylo tym okropniejsze, ze jednoczesnie wszyscy jakby gotowali sie do ataku. Martwi wojownicy, nieswiadomi wlasnej smierci, czekali na rozkaz nekromanty, by hurmem runac na poklady "Bielika". Ale miecze wypadaly juz z popalonych palcow... i ozywione trupy zaczely sie rozpadac. "Bielik" tymczasem plynal pchany rozpedem, bo nikt nie podejmowal wysilku utrzymania go na kursie - wszyscy na jego pokladach jak zaczarowani gapili sie na wiszace w powietrzu przed nimi w calej swej okazalosci najpiekniejsze i najbardziej majestatyczne stworzenie na Midkemii, ktore jakby od niechcenia niszczylo statek zywych trupow. -Patrzcie! - zawolal nagle Anthony. W samym sercu najgoretszego zaru stal Dahakon, nieruchomy i otoczony nimbem ochronnego czaru, ktory oslanial go przed smocza furia. -Mozemy cos z tym zrobic? - spytal Nicholas. Calis poslal kolejna strzale, ta jednak ponownie odbila sie od rubinowej tarczy. -Czekajze... - odezwal sie niespodzianie Nakor. Wyjawszy jeszcze jedna strzale z kolczana pol-elfa, odlamal jej grot. - Jego magia zatrzymuje stal - powiedzial, podajac strzale Calisowi. - Sprobuj ta... -Czemu nie... - odpowiedzial Calis, biorac pocisk. Umiesciwszy brzechwe na majdanie, dociagnal piora az do szczeki i puscil pocisk. Uszkodzona strzala trafila nekromante w piers, po czym Dahakon wrzasnal okropnie, otaczajacy go rubinowy nimb zniknal i zlego maga pochlonely plomienie smoczej furii. Nekromanta zaryczal tak, ze wrzask uslyszano chyba az na brzegu, i zwalil sie do plonacej juz ladowni galery. Smok patrzyl przez chwile na plonacy statek, potem zalopotal skrzydlami i odlecial. Wzniosl sie ponad falami ku zachodzacemu sloncu. Zatoczyl krag, przelatujac nad "Bielikiem", skierowal sie na polnocny zachod i przyspieszyl. -Ryana... - wyszeptal Harry. Nicholas kiwnal glowa. -Spojrz! - rzekl Ludlandczyk. Aby dostrzec to, co pokazywal mu jego przyjaciel, ksiaze musial zmruzyc oczy i wtedy ujrzal na smoczym grzbiecie niewielka figurke jezdzca. -Czy to Pug? - spytal Harry. -Tak mniemam - odparl Nakor, usmiechajac sie szeroko. - Juz po wszystkim - dodal po chwili. -Nakor! - zawolal Vaja ze srodokrecia. Wszyscy spojrzeli ku niemu i zobaczyli, ze kleczy nad Ghuda. Nicholas i inni rzucili sie ku staremu najemnikowi. Ranny lezal z glowa na worku piasku, z nosa saczyla mu sie struzka krwi. Anthony szybko przechylil go na bok i, zbadawszy rane, spojrzal na ksiecia z bolem w oczach, bez slowa potrzasajac przeczaco glowa. -Co jest, stary druhu? - spytal Nakor, ujmujac dlon konajacego przyjaciela. Ghuda kaszlnal i z kacika jego ust znow wyplynal strumyczek krwi. -Druhu? - spytal slabym, swiszczacym glosem. - Leze tu i umieram, plawiac sie we wlasnej krwi, wszystko dlatego, ze poprosiles mnie, bym polazl za toba na koniec swiata, ty zas nazywasz mnie druhem? - Mocno uscisnal dlon malego Isalanczyka, a na jego pomarszczonych policzkach pojawily sie lzy. - Zachody slonca nad falami i cudowne widoki do podziwiania, pamietasz... Nakor... - kaszlnal gwaltownie, spluwajac krwia. Charczac i usilujac zlapac dech, ktorego juz mu nie stalo w piersiach, rzekl jeszcze: - Zloty smok! - ostatnim wysilkiem spojrzal na Nakora. - Moj przyjaciel... - Wydal jeszcze z siebie osobliwy, zduszony dzwiek, szarpnal sie, zadygotal i legl nieruchomo. Stlumiwszy jakos ogarniajacy go smutek i bol, ksiaze rozejrzal sie dookola. Zobaczywszy, ze w poblizu leza inni ranni, zwrocil sie do uzdrowiciela: -Anthony, zajmij sie nimi. Mlody mag powiodl wzrokiem tam, gdzie lezeli cierpiacy, i szybko ruszyl im pomoc. Nicholas poczul, ze na jego ramieniu spoczela czyjas dlon, i spojrzawszy w gore, zobaczyl, ze obok niego zatrzymala sie lasha. Gdy wstal, dziewczyna spytala: -Teraz juz poplyniemy prosto do twego domu? Biorac dziewczyne w ramiona, ksiaze nie staral sie ukryc lez, ktore splywaly po jego policzkach. W pierwszej chwili bal sie, ze zawiedzie go glos, wiec tylko kiwnal glowa. Potem westchnal, na poly ze smutkiem, na poly z ulga i rzekl: -Owszem... poplyniemy prosto do domu. Zebrawszy sie w garsc, lagodnie odsunal lashe na bok. -Panie Pickens! - zagrzmial. - Kurs na Krondor! -Na reje, szczury pokladowe! - zawtorowal mu Amos. "Bielik" powoli odwrocil sie niemal w miejscu, po chwili zas, kiedy jego zagle wypelnily sie wiatrem, zaczal wolno i statecznie odsuwac sie od dwu plonacych kadlubow. Nicholas patrzyl przez chwile pod slonce, przygladajac sie jak droman i falszywy "Albatros" ida na dno. Obok ksiecia stanal Amos, ktory polozyl mu dlon na ramieniu. -Czy ci powiedzialem, ze ostatnio coraz bardziej zaczynasz mi przypominac twojego ojca? -Nie - odpowiedzial ochryplym glosem Nicholas, odwracajac ku admiralowi twarz z oczami pelnymi lez. -No wiec tak - szepnal Amos, sciskajac ramie Nicholasa. - Jestem z ciebie tak dumny, jakbys byl moim wlasnym wnukiem... Nicholas nabral tchu w pluca. -Dziekuje... - powiedzial, po chwili dodal zas, usmiechajac sie krzywo: - Dziaduniu... Amos zlapal zartobliwie za kark Nicholasa i z lekka nim potrzasnal: -Dziaduniu! Do licha! Naprawde jestes zupelnie jak on! Odbierasz zyciu cala jego radosc! Nicholas usmiechnal sie - tym razem serdecznie - i rzekl, kladac dlon na ramieniu niegdysiejszego pirata: -Amos... jeszcze sie taki nie urodzil, co potrafilby odebrac ci radosc zycia. Amos usmiechnal sie melancholijnie. -To chyba prawda... Dni takie jak dzisiejszy pozwalaja ci zrozumiec, dlaczego radosc zycia jest tak wazna. - Niespodziewanie objal za ramiona i mocno usciskal swego przybranego wnuka. - Pochowajmy naszych zmarlych, wypijmy toast za ich pamiec i wracajmy do domu. Na glownym pokladzie zebrala sie grupka dosc przygnebionych przyjaciol. Gleboka ulga mieszala sie w ich sercach ze zdumieniem i zachwytem przy wspomnieniach o smoku, oraz smutkiem na mysl o smierci przyjaciol. Ghuda i Tuka nie byli jedynymi ofiarami starcia. Jedna z przyjaciolek i niedawnych slug lashy paskudnie sie poparzyla, gaszac plonacy garnek, ktory spadl na poklad, i ratujac okret od powaznego niebezpieczenstwa. Zginelo tez pieciu najemnikow i trzech wioslarzy z Novindusa. Oprocz nich dwunastu ludzi z Crydee oddalo zywoty za swoje Krolestwo. Bylo wsrod nich szesciu z tych, ktorzy ruszyli z Nicholasem, by ratowac porwanych ziomkow. Sposrod obecnych na statku szescdziesieciu pieciu kobiet i mezczyzn z Crydee tylko dwudziestu siedmiu wyplynelo z nim i Amosem z Krondoru. Gdy wszyscy zebrali sie wokol niego, ksiaze kazal odszpuntowac barylke przepalania i powiedzial: -Niektorzy z was wiedza, cosmy przeszli, bo towarzysza nam od poczatku... inni sa w naszej kompanii od niedawna. Nie wiem jednak, czy zdolalibysmy dokonac tego wszystkiego, czym slusznie mozemy sie szczycic, gdyby zabraklo choc jednego z was. Korona na zawsze pozostanie wasza dluzniczka. Postanowilem, ze lup, jaki mamy w tej skrzyni pod pokladem, podzieli sie rowno pomiedzy wszystkich. - Najemnicy jak jeden wyszczerzyli zeby w usmiechach, zeglarze zas i zolnierze z Krondoru wymienili zdumione spojrzenia, ale zaraz na ich gebach tez pojawily sie lakome usmieszki. W sluzbie Krolestwa rzadko trafialy sie wieksze nagrody. - Stracilismy paru dobrych przyjaciol - zakonczyl Nicholas, podnoszac w gore szklanke z trunkiem. - Pamiec o nich zawsze bedzie z nami. Za Ghude i innych! - Wszyscy spelnili toast, po czym Nicholas ciagnal dalej: - Zwracam sie teraz do tych, co dla naszej sprawy porzucili ojczyzne i przeplyneli z nami rozlegly ocean. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, byscie wsrod nas czuli sie jak w domu. Nie wiem, jak zdolamy zapewnic wam powrot, ktoregos dnia jednak znow zobaczycie ojczyste brzegi. Macie na to nasze ksiazece slowo. Az do tej pory znajdziecie wsrod nas uczciwa prace i godziwa zaplate. Spojrzawszy raz jeszcze przez ramie na zachod, gdzie dwa plonace wraki zabarwily niebo czerwienia, zlotem i sepia, zawolal razno: -Kurs na Krondor! Zaloga skwitowala ten rozkaz rykiem radosci i kazdy zwawo skoczyl do swoich zajec - wszystkim bylo juz spieszno do domow. Do Krondoru dotarli w trzy dni pozniej i gdzies kolo poludnia wplyneli do portu. Amos polecil wywiesic krolewski proporzec, co kompletnie zbilo z pantalyku pilota portowego, ktory wyplynal na spotkanie "Bielika". Wspiawszy sie na poklad z dwoma asystentami, powital Amosa i Nicholasa ze zdumieniem i niedowierzaniem. -Amos, czy nie zechcialbys po raz ostatni wprowadzic "Bielika" do portu? - spytal ksiaze. -To nie to samo - wzruszyl ramionami stary zeglarz. - Gdybysmy stali na pokladzie prawdziwego "Bielika" albo mojego "Krolewskiego Smoka"... Ha! wtedy moze... - uwaga ta spowodowala, ze pilot niespokojnie lypnal okiem od jednego do drugiego. Admiral zas usmiechnal sie zlosliwie i rzekl: - Powinienes pocwiczyc wchodzenie do portu pod zaglami. Najwyzszy juz czas... Nicholas odpowiedzial rownie przewrotnym usmieszkiem. -Przygotowac sie do skrocenia zagli! - zawolal gromko. -Wasza Milosc!... Eee... usilnie nalegam! - wystekal pilot. - Lepiej bedzie, jesli zwiniecie zagle i pozwolicie, bysmy wzieli was na hol... -Harry! - zawolal ksiaze. -Co tam? -Przejdz na dziob i upewnij sie, ze asystent pilota nie zemdlal! - i z radosnym wyzwaniem w glosie dodal: - Wchodzimy pod zaglami! Zeglarze skoczyli do lin, pomniejsze zas lodeczki umknely na boki. Na wodach podleglych Rillanonowi krolewski proporzec dawal "Bielikowi" pierwszenstwo przed kazdym innym statkiem (z wyjatkiem mniejszych lodzi, w wypadku, gdyby ktoras z nich wywiesila takie same barwy) - wszyscy zas w Krondorze znali zwyczaj admirala, polegajacy na wchodzeniu do portu pod zaglami. Poniewaz pod jablkiem topowym powiewala bandera Traska, nikt bedacy przy zdrowych zmyslach nie zechcialby teraz przeciac kursu statku - jedyni dwaj ludzie, dosc zuchwali, by to uczynic, znajdowali sie teraz na jego pokladzie. -Jestesmy na linii! - wrzasnal Harry z dziobu. -Refowac zagle! - zawolal Nicholas. - Gotuj cumy! Zeglarze na rejach zaczeli goraczkowo zwijac zagle. Statek plynal pchany sila inercji, ktora kierowala go ku przystani. Nicholas czekal na moment, w ktorym trzeba bedzie rzucic cumy ludziom czekajacym na nie przy molo. Okret zwalnial, Nicholas czekal, az wreszcie uslyszal upragniony wrzask Ludlandczyka: -Juz... aaa... troche za wczesnie, Nicky... Ksiaze skryl glowe na lokciu opartym o reling. -Panie pilocie... eee... zechce pan wezwac swa lodz, jesli laska... Amos ryknal grzmiacym smiechem, ktory niemal wstrzasnal masztami okretu: -Kiedys sie tego nauczysz, chlopcze... chyba, ze wczesniej cie powiesza. -I kto odbiera zyciu cala jego radosc? - spytal Nicholas, zezujac znad lokcia. Rozdzial 25 WESELE Goscie rykneli tryumfalnie.Krol Wysp, Lyam, wychylil toast, ktory wlasnie wzniosl za panne mloda i jej malzonka. Usmiechnietego szeroko Amosa nie sposob bylo niemal poznac, jako ze odzial sie modnie w koszule z zabotem i porozcinana kurtke w wylogami. Jedynie goraca prosba jego ukochanej Alicji, ktora pragnela, by na weselu zaprezentowal sie jak najlepiej, sklonila go do wdziania tego, co nazywal "przyodziewkiem idiotow". Mogl, co prawda, wlozyc swoj mundur admiralski - tego jednak nie cierpial jeszcze bardziej i w koncu ustapil, ubierajac sie wedle ostatniej mody. Nicholas siedzial wsrod innych gosci przy glownym stole sali biesiadnej ksiazecego palacu w Krondorze. Po prawej mial swoja siostre, Elene, ktora w towarzystwie swojego meza bawila rozmowa Erlanda i jego malzonke, ksiezniczke Genevieve. Blizniaczy brat Erlanda, Borric, mowil cos do swojej zony, ksiezniczki Yasminy - czemu przygladala sie ich babka, panna mloda, ksiezna Alicja. Niewiele braklo, a matka Nicholasa bylaby sie rozplakala, kiedy kilka dni temu ujrzalam, jak jej syn wkracza do sali tronowej - dumny, gibki i bez utykania, ktore dotad zawsze mu towarzyszylo. Podczas ostatniej bitwy Nicholas byl zbyt zajety wszystkim, co moglo sie nie powiesc, i w ogole nie myslal o swojej stopie. Nawet jesli go bolala, wcale tego nie zauwazyl. Nakor oznajmil mu po bitwie, ze dopiero teraz moze sie uwazac za wyleczonego. Zaplanowanie weseliska i sprowadzenie gosci do Krondoru trwalo kilka miesiecy. Ze swego krolewskiego dworu przybyl sam Krol, ktory pokazal sie na dworze Aruthy przed nim samym. Wiesci o powrocie syna dosiegly Aruthe we Freeporcie, dokad Baron Bellamy poslal szybka lodz z Carse. Amos mial racje: Arutha postanowil poplynac za Nicholasem dopiero po dlugiej i ciezkiej debacie z samym soba. Po powrocie Aruthy Nicholas i Amos opowiedzieli mu cala historie - od napasci na Crydee, do zniszczenia wrazych okretow na polnoc od Kranca Ziemi. Lyam poslal gonca na Wyspe Czarnoksieznika, by sprawdzic, czy nie da sie tam odnalezc Puga - do Sethanon zas wybrali sie Borric i Nicholas, poniewaz cel ich podrozy mogl zostac wyjawiony tylko czlonkom rodziny krolewskiej. Nicholas i jego brat powrocili po dwu tygodniach, upewniwszy sie pierwej, ze Sethanon nic nie zagraza. Nicholas z zachwytem opowiadal o swoim spotkaniu z Wyrocznia Aal. Ku jego zdziwieniu, Kamienia Zycia nie zobaczyl, jako ze Pug oblozyl go zakleciem zaklocajacym wokol niego bieg czasu. Wiedza o tym, ze Kamien tam jest i ze mozna go uszkodzic, pozostala jednak w swiadomosci mlodego ksiecia - wzmagalo ja w nim zreszta doswiadczenie calego minionego roku. Poslaniec, ktory udal sie na Wyspe Czarnoksieznika, wrocil z wiadomoscia od Gathisa, przedstawiciela Puga - mag oznajmial, ze zjawi sie na weselisku. Ceremonii dokonano, gdy zebrali sie wreszcie wszyscy goscie. Uroczystosc trwala w najlepsze, Nicholas zas odkryl, ze po raz pierwszy od nie wiedziec jak dawnych czasow dobrze sie bawi. Spojrzawszy na swoja towarzyszke, usmiechnal sie mimo woli - lasha swietnie sobie radzila z zawilosciami dworskiego zycia i coraz lepiej wladala jezykiem Krolestwa. Polubily ja tez damy dworu. Sluzaca, ktora ucierpiala podczas bitwy z wyznawcami Wezowej Bogini wyzdrowiala, dzieki zas pomocy Anthony'ego wykpila sie kilkoma nieznacznymi bliznami. Pozostale trzy panny nieustannie sciagaly na siebie uwage wszystkich mlodziencow na dworze. Wsrod krondorskich plotkarek krazyla opowiesc, ze cala piatka przybylych na ksiazecym statku dziewczat to corki poteznego wladcy z odleglego kontynentu, a egzotyczne pieknosci oczywiscie nie uwazaly za konieczne prostowania tych wiadomosci. Marcus usiadl obok ojca i siostry - ktora nie wypuszczala z paluszkow dloni Anthony'ego. Dziedzic Crydee udawal, ze nie dostrzega, iz Abigail strzyze oczami ku najbardziej wyzywajaco odzianym mlodym dworakom. Nicholas zauwazyl, ze Abby niemal otwarcie flirtuje z drugim synem Diuka Ran i szwagrem Eleny. Martin mocno sie postarzal - jego wlosy pokryla siwizna, a smukla, wyprostowana postawa Diuka i dziarski krok nalezaly juz do przeszlosci. Zal i smutek dokonaly tego, co nie udalo sie wiekowi. Nicholas podejrzewal, ze ze smiercia zony zycie stracilo urok dla starego Diuka. Mowil juz o tym, ze wycofa sie z zycia publicznego, cedujac prawa i tytul na Marcusa. Nicholas wiedzial, ze zanim Krol da na to zgode, potrzebne beda dlugotrwale dyskusje pomiedzy nim, Arutha i Martinem. Jego stryj z ogromna ulga powital powrot swych dzieci. Usilowal nawet jakos wyrazic swa wdziecznosc Nicholasowi, stwarzajac dosc niezreczna sytuacje - ksiaze doskonale zdawal sobie sprawe z tego, jaka tortura dla Martina musialo byc bezczynne czekanie na wiesci. Ksiaze mogl jedynie powiedziec: -Nie zrobilem niczego ponad to, co i ty bylbys zrobil na moim miejscu. Martin zdolal jedynie skinac glowa. W jego oczach pojawily sie lzy i objal bratanka mocnym usciskiem. Nicholas wiedzial, ze stryj nie potrafil okazywac uczuc. Wrocil do rzeczywistosci, slyszac smiech Abigail. Odchyliwszy sie w tyl, za plecami lashy, spytal Harry'ego: -Jak sadzisz, dlugo Marcus z tym wytrzyma? -Mysle, ze rad bedzie, jesli ktos uwolni go od Abby - odparl Harry, usmiechajac sie szelmowsko. Brisa kopnela go pod stolem. -Przestancie plotkowac! -Abby po prostu udowadnia Marcusowi, ze w tym zyciu nie masz niczego pewnego - wyjasnila lasha z usmiechem. - Byl jej pierwszym kochankiem, ale nie chce, by pomyslal, ze poza nim nie ma na swiecie innych mezczyzn. - Parsknela smiechem. - Wszystko to pewnie i tak skonczy sie malzenstwem. Ona go naprawde kocha. - Przez chwile przygladala sie Marcusowi. - Jest dosc przystojny... na s woj posepny sposob... przypomina mi twojego ojca. - Zerknela na Nicholasa. - Obu im brak twej lagodnosci. - Potem dodala kaprysnym tonem: - Twojemu kuzynowi brak tez twojej... wyobrazni. Nicholas mial na tyle przyzwoitosci, by sie zaczerwienic. A potem twarz mu spochmurniala: -A skadze ty wiesz... -Abby jest plotkara - usmiechnela sie Brisa. - Po pierwszym razie musiala z kims pogadac. Wy, mezczyzni, macie dosc osobliwe wyobrazenia na temat tego, o czym rozmawiaja kobiety, gdy zostaja same. Nicholas przeslonil twarz dlonia. -Nieszczesny Marcus - jeknal z emfaza. I nagle w jego oczach pojawil sie wyraz bliski paniki. - A wy dwie, o czym rozmawialyscie? - spytal, patrzac na lashe i Brise. Brisa usmiechnela sie tylko i nie powiedziala ani slowa. Nicholas nie umial oprzec sie temu usmiechowi i odpowiedzial tym samym. Dawna ulicznica wygladala oszalamiajaco. Jej pyszne, kasztanowe wlosy odrosly dostatecznie, by Anita i jej sluzace mogly upiac je wysoko, ozdabiajac srebrem i perlami. Do tego wszystkiego Brisa wlozyla specjalnie dla niej uszyta suknie z zielonego jedwabiu, znakomicie podkreslajaca barwe jej skory i oczu. lasha wlozyla suknie blekitna, ktora uczynila z niej jedna z najpiekniejszych dam na dworze. Ciagle mowila o potrzebie znalezienia sobie bogatego meza, Nicholas jednak zauwazyl, ze nie spieszyla sie z podjeciem stosownych krokow. Pod koniec kolacji do Nicholasa podszedl Borric, ktory polozywszy mu dlon na ramieniu, szepnal: -Braciszku, ojciec zaprasza ciebie i twoja pania na prywatne spotkanie w jego komnatach. - potem obejrzal sie przez ramie na Harry'ego: - Ty tez masz sie stawic, mosci giermku... z twoja dama. Goscie zaczeli sie rozchodzic - jedni wracali do swoich kwater w miescie, inni udawali sie do przygotowanych dla nich apartamentow w palacu. Rodzina Aruthy zebrala sie oczywiscie w kwaterze krolewskiej. Ze wszystkimi kuzynami, wujami, ciotkami i zieciami niewiele ustepowala liczebnoscia reszcie gosci. Wkraczajac do rozleglej komnaty, Nicholas sklonil sie uprzejmie swej ciotce, Lady Carline, wciaz jeszcze pieknej kobiecie o srebrnych juz wlosach. Jej maz, Laurie, Diuk Saladoru, usmiechnal sie i mrugnal don porozumiewawczo. Nicholas wiedzial, ze zanim noc dobiegnie konca, Laurie stanie sie osrodkiem zainteresowania wszystkich, kiedy zacznie spiewac, akompaniujac sobie na lutni, z ktora sie nie rozstawal. Kiedys Laurie byl zuchwalym minstrelem, ale i teraz potrafil godzinami trzymac sluchaczy na uwiezi czaru swego glebokiego, pieknego glosu. Corka i dwaj synowie Carline i Lauriego siedzieli skromnie w kacie, zamierzajac wymknac sie do miasta w mlodszym towarzystwie przy pierwszej nadarzajacej sie okazji. Nicholas z trudem mogl uwierzyc, ze cala hultajska trojka byla w tym samym niemal wieku, co on - czul sie tak, jakby podczas ostatniego roku postarzal sie o dziesiec przynajmniej lat. Najstarszy syn Diuka Ran, Gunther, trzymal za reke Elene, ktora siadla przy swojej matce. Siostra Nicholasa oczekiwala pierwszego dziecka i promieniala radoscia. Anita rozkwitala w obecnosci wnuczat i prawdopodobnie snula plany jak najdluzszego zatrzymania rodziny w Krondorze. Ostatni zjawili sie Borric i jego malzonka Yasmina, za ktorymi zamknieto drzwi. Braklo kilku mniejszych dzieci - Nicholas wiedzial, ze uwazano je za zbyt male na uczestnictwo w rodzinnych spotkaniach, podczas ktorych wprowadzaly tylko zamieszanie i niepokoje. Robilo sie zreszta dosc pozno i wkrotce dwoje starszych potomkow Borrica i Yasminy tez mialo udac sie do lozeczek. Oprocz czlonkow rodziny w zebraniu mieli wziac tez udzial Harry i Brisa, lasha i Abigail z ojcem, Baronem Bellamy. Dwaj synowie barona nadzorowali odbudowe Carse i Crydee. Po przeciwnej stronie komnaty otworzyly sie drzwi, przez ktore wkroczyl dumny jak paw Nakor w przepysznej blekitnej szacie obrebionej skomplikowanym haftem z bialych i srebrnych nici. Obok niego szedl jakis maz w czerni, towarzyszacy pieknej, zlotowlosej damie. Na widok tej pary Nicholas i Harry otworzyli geby tak, ze obaj mogliby lyknac widelce w pionie. -Pug. Ryana! - zdolal wystekac po chwili Nicholas. - Lady Ryano... to prawdziwa przyjemnosc... - powital niezwyklych gosci, gdy juz jakos pozbieral mysli. Piekna, ale obco wygladajaca kobieta kiwnela glowa Nicholasowi i oboje wymienili usmiechy. Za dwojka tych niezwyklych gosci ukazali sie nastepni - nadety wlasna waznoscia Prajichetas i elegancki Vajasiah. Na koniec wszedl Calis. Przed ogromnym kominkiem, na ktorym w ten letni dzien nie rozpalono ognia, zatrzymal sie wciaz krzepko wygladajacy mimo swego wieku Krol. W jego wlosach niemal nie widac bylo siwizny, pojasnialy tylko niezwykle, choc twarz Lyama pooraly juz zmarszczki trosk wywolanych sprawowaniem urzedu. Z westchnieniem ulgi monarcha zdjal z czola zloty krazek, bedacy oznaka godnosci. Spojrzawszy na swoja malzonke, krolowa Magde, rzekl: -Nie daloby sie zyc, gdyby nie te rzadkie momenty wytchnienia... - Usmiechnal sie i nagle odmlodnial. - Nareszcie moge, choc na krotko, odlozyc precz krolewskie "my" i przez jakis czas mowic o sobie "ja". - Martin i Arutha podeszli, by stanac obok brata. Diuk Crydee nadal jeszcze utykal. Zaraz tez drzwi sie otworzyly i na czele procesji slug niosacych dzbany z winem wszedl ochmistrz. Lyam odczekal chwile, az trunek podano kazdemu z obecnych. -Wielu z was wie co nieco o tym, co zdarzylo sie podczas ostatnich miesiecy na Dalekim Wybrzezu - zaczal wreszcie. - Jednak tylko kilka osob zna cala prawde. Chcialbym jednak, byscie wszyscy sie dowiedzieli, ze moj bratanek, Ksiaze Nicholas, dokonal wspanialych czynow. - Przerwal na moment, oczy zas wszystkich zebranych skierowaly sie na mlodego czlowieka. - Zdazajac na ratunek swojej kuzynce i innym uprowadzonym zuchwale z naszych wybrzezy, przeplynal pol swiata... i wbrew wszelkiej nadziei, przywiozl z powrotem tych wszystkich, ktorych mozna bylo uratowac. Chcialem wzniesc za niego toast podczas uroczystosci weselnej, tak, by kazdy mieszkaniec naszych dziedzin dowiedzial sie o jego zdumiewajacym wyczynie... ale tamta chwila nalezala do Amosa i Alicji. Pomyslalem wiec, ze lepiej bedzie poczekac do chwili, kiedy my, czlonkowie rodziny i przyjaciele Nicholasa, zostaniemy sami. Teraz wiec wznosze toast za zdrowie Nicholasa, ktorym dom conDoin slusznie moze sie szczycic! -Za Nicholasa! - powtorzyli wszyscy i spelnili toast. Kiedy sluzba wyszla, Nicholas spostrzegl, ze wszyscy nan patrza. Zaczerwienil sie i stwierdzil, ze trudno mu przelknac sline i ze oczy ma pelne lez. Zdolal jednak jakos odchrzaknac. -Dziekuje - odezwal sie osobliwie ochryplym glosem. I dodal, sciskajac dlon lashy: - Niczego bym nie dokonal, gdyby nie pomoc wielu dzielnych mezow i kobiet. Niektorych z nich nie masz juz wsrod nas. - Podniosl kielich w kolejnym toascie: - Za nieobecnych przyjaciol. -Za nieobecnych przyjaciol - powtorzono i spelniono toast. Wkrotce zebrani porozdzielali sie na niewielkie grupki, w ktorych rozmawiano o przyjaciolach i dopytywano sie o zdrowie czlonkow rodziny i losy potomstwa. Nicholasa uderzylo, ze - pominawszy liczebnosc rodziny i potege oraz wplywy zebranych - niewiele to wszystko roznilo sie w gruncie rzeczy od narady rodzinnej kazdego innego rodu w Krolestwie. W pewnej chwili do ksiecia podszedl Pug, ktory zabral go na bok. -Pierwsza to okazja do swobodnej rozmowy, Nicholasie. Zrobiles wiecej niz to, czegosmy sie spodziewali. -Dziekuje za uznanie. -Spodziewam sie - ciagnal mag - ze masz pare pytan. -Co z Dahakonem? -Nie zyje - odparl Pug. - Byl to czlowiek wielce niebezpieczny, ale udalo mi sie go oslabic, sciagajac jego uwage na siebie, na czas waszej podrozy. Niemal cala pozostala mu moc zuzyl na poscig za wami. Uporanie sie z Ryana bylo ponad jego sily... szczegolnie po tym, jak Calis trafil go ta drewniana strzala. -To Nakor pokazal mu, co ma robic - usmiechnal sie Nicholas. - Zaskoczylo mnie to, ze przywiodles tu Ryane. Teraz usmiechnal sie Pug. -To czesc jej edukacji - wyjasnil. - Udawanie czlowieka nie jest latwe dla kogos z jej rodzaju... Nicholas spojrzal ku miejscu, gdzie z Ryana rozmawial Vajasiah. Kazdy gest Novindyjczyka obliczony byl na to, by olsnic dziewczyne. -Wyglada na to, ze wlasnie dowiaduje sie czegos nowego... -Nie tyle - usmiechnal sie Pug - ile gotowa bylaby mu skrasc... bez jego wiedzy... Sa pewne niuanse ludzkiego zachowania, ktorych ona jeszcze nie pojmuje. Mimo jej wieku i potegi, pod wieloma wzgledami jest jeszcze dzieckiem. -Jedno pytanie - rzekl ksiaze. -Slucham. -Ile z tego, co mialo sie zdarzyc, wiedziales, kiedy pierwszy raz pojawilem sie na twojej wyspie? -Cos niecos... - odpowiedzial Pug. Znizywszy glos, mowil dalej: - Otrzymalem ostrzezenie od Wyroczni Aal. Powiadomiono mnie o tym, ze nadchodza wazkie wydarzenia. Wszystko moglo rozstrzygnac sie na kilka sposobow, zaleznych od naszych poczynan. Moglem zniszczyc najezdzcow, gdybym wiedzial dokladnie, gdzie uderza, ale wtedy nie poznalibysmy roli, jaka w tym wszystkim odegrali Pantathianie, i nie bylibysmy swiadomi tego, ze szykuja nam plage zarazy. Gdybym ruszyl za porwanymi, przepadliby i ci, ktorzy ocaleli, z pozogi i ktorych ty ocaliles, a Weze i tak znalazlyby sposob na to, by skazic nasze kraje morem. -Jednej sprawy nie pojmuje - rzekl Nicholas. - Po kiego licha zadali sobie tyle trudu? Dlaczego po prostu nie poslali kilkudziesieciu nosicieli zarazy na brzegi Krondoru? -Pomysl przez chwile - odparl Pug. - Gdyby w miescie wybuchla zaraza, kazdy mag w Stardock i kazdy kaplan ze Swiatyn podjalby przede wszystkim dzialania zmierzajace do zapewnienia bezpieczenstwa ksieciu i jego ministrom. W takich razach wazne jest uratowanie przywodcy, ktory potrafi zorganizowac opor i ratunek. Jesli jednak zaraza wybuchlaby w palacu... Pomysl o chaosie, jaki rozpetalby sie, gdyby pomiedzy pierwszymi ofiarami byl twoj ojciec, jego doradcy, najwyzsi dowodcy, najznaczniejsi kupcy i starszyzna cechow... -Wiec dlatego pozwoliles, bysmy podazyli za nimi i odkryli prawdziwe ich plany? - kiwnal glowa Nicholas. -Pomyslalem, ze najlepiej bedzie, jesli ja trzymal bede w szachu ich najpotezniejszego maga, a ty zajmiesz sie zniweczeniem reszty ich planow. Wyczulem, ze staniesz sie wezlem, wokol ktorego skupia sie najwazniejsze wydarzenia, co zreszta potwierdzil Nakor. - Pug obejrzal sie przez ramie. - Zdumiewajacy umysl. Usiluje go namowic, by na jakis czas wrocil ze mna na Wyspe Czarnoksieznika. -A co z Lady Vinella? - westchnal Nicholas. -Jesli mialbym sadzic z tego, co Nakor mi o niej powiedzial, jest pewnie jak najbardziej zywa i gdzies tam cos knuje. Pewnie jeszcze o niej uslyszymy. -I o Pantathianach - mruknal Nicholas. Pug spojrzal bystro na mlodego ksiecia. -Znam ten wyraz twarzy. Widywalem go czesto na obliczu twego ojca. Posluchaj mnie: ktos kiedys z nimi skonczy... nikt jednak nie powiedzial, ze to musisz byc ty. - Usmiechnal sie dosc nieoczekiwanie. - Zrobiles juz dosc, by do konca zycia plawic sie w chwale, chocbys niczego wiecej nie dokonal. - Potem spojrzal na grupke pograzonych w rozmowie mlodych kobiet i spytal: - Zamierzasz poslubic te swoja pania? -Czasami mysle, ze niezly to pomysl, czasami zas uwazam, ze jest wprost idiotyczny - - usmiechnal sie Nicholas. - Ona wciaz mowi o tym, ze powinna poszukac sobie bogatego meza, ale to dlatego, ze nie wierzy, izby moj ojciec lub Krol zgodzili sie na nasze malzenstwo. - Ksiaze ponownie sciszyl glos. - Aby rzec prawde, bywaja chwile, kiedy chcialbym, zeby sie zgodzili, a bywaja i takie, ze sam szukam jej bogatego staruszka. -Znam to uczucie - parsknal smiechem Pug. - Kiedy bylem bardzo mlody, czesto sie zdarzalo, ze przez twoja ciotke, Carline, tez popadalem w tak zmienne nastroje. -Wuj Laurie o tym wie? - wytrzeszczyl oczy Nicholas. -A jak sadzisz, kto ich sobie przedstawil? - spytal Pug. -Mam dla wszystkich pewna wiadomosc - odezwal sie dosc glosno Krol. Wszyscy zwrocili nan oczy, on zas oznajmil: - Lord Henry z Ludlandu poinformowal mnie, ze jego syn, Harry, zamierza sie ozenic. W komnacie huknely wiwaty i posypaly sie oklaski, kobiety zas zebraly sie wokol Brisy, by ja serdecznie wysciskac i wycalowac. Nicholas i Pug przecisneli sie jakos do miejsca, gdzie - czerwony jak burak - stal Harry przyjmujacy gratulacje. -Ty draniu - rzekl Nicholas, parskajac smiechem. - Nie pisnales ani slowa. Harry pochylil sie ku ksieciu: -Jestem tylko srednim synem pomniejszego earla - rzekl cicho, tak by mogl go slyszec tylko przyjaciel. - Musialem sie pospieszyc, zanim porwie mija sprzed nosa jakis bogaty chlystek. Pamietasz, jak wygladala, kiedysmy spotkali ja po raz pierwszy? Dalbys wtedy wiare, ze jest tak piekna? Z tym argumentem ksiaze nie mogl sie spierac. -Zreszta - szepnal Harry konspiracyjnym szeptem - bedziemy mieli dziecko. Nicholas parsknal smiechem. -Czy i o tym stryj Lyam ma powiadomic obecnych? - spytal przekornie. Harry skrzywil sie i machnal dlonia: -Staruszek chyba by tego nie wytrzymal i bylby wyciagnal kopyta. Powiemy mu o tym z tydzien lub dwa po slubie. -A kiedy ten slub? -No... biorac pod uwage okolicznosci... tak szybko, jak tylko sie da. Nicholas znow parsknal smiechem. -Moj brat, Arutha, chcialby rzec cos od siebie - oznajmil tymczasem Lyam. Arutha zaczal z rzadkim u niego usmiechem na twarzy: -Moj syn oraz Harry - w tym momencie Amos odchrzaknal znaczaco - z pomoca admirala Traska, zdolali zapoczatkowac podboj nowych ziem, co, jak dotad, nie udalo sie nikomu od czasow mojego dziadka, ktory przylaczyl do Korony Dalekie Wybrzeze. Nicholas i Harry dokonali tego bez rozlewu krwi, co milo mi dodac. - Podniosl puchar w salucie. - Poniewaz zas wylonila sie potrzeba zarzadzania Freeportem, za pozwoleniem mojego brata mianuje Harry'ego, do niedawna jeszcze giermka mojego syna, nowym gubernatorem Freeportu i Wysp Slonecznego Zachodu. -Oglasza sie tez - dodal Lyam - ze na dworze ksiazecym otrzymuje on godnosc Barona. Kiedy wszyscy ponownie zlozyli gratulacje Harry'emu, Arutha gestem dloni wezwal Nicholasa do siebie. -A co z toba? - spytal najmlodszego z synow. - Pomyslales o tym, co z soba zrobic? Nie bardzo moge cie teraz odeslac do Crydee jako giermka. -Owszem, ojcze - odparl Nicholas - troche o tym myslalem. Chcialbym wrocic na morze. Potrzebny mi bedzie okret. -Mowilem Anicie - parsknal smiechem Amos - ze bedziesz chcial przejac moje stanowisko... teraz, kiedy ja osiade na ladzie. Nicholas tez sie rozesmial: -Amos... nie jestem jeszcze gotow do tego, by tytulowac siebie admiralem. -Teraz, kiedy Freeport stanie sie znacznym osrodkiem handlowym - zaczal Amos - Carse tez sie rozrosnie. To najdogodniejszy i najobszerniejszy port na Dalekim Wybrzezu. I oczywiscie mnostwo lotrow i lotrzykow zechce sprobowac szczescia w pirackim fachu, trzeba nam wiec tam bedzie dzielnych ludzi i smiglych okretow. -We Freeporcie osadzimy cala eskadre - rzekl Arutha. - Amos ma racje, po tej idiotycznej ugodzie o wolnym handlu, jaka zawarles z miejscowymi, kazdy opryszek, przemytnik, pirat... kazdy lotrzyk, co sie urwal spod stryczka we wszystkich trzech prowincjach, poplynie ku tamtym wyspom. Ten wasz Patrick z Duncastle wydaje sie odpowiednim czlowiekiem, kiedy przychodzi do rozkwaszenia kilku pyskow, i bedzie doskonalym krolewskim szeryfem, potrzebni nam tez tam sa jednak zdolni administratorzy... dlatego posylam Harry'ego. Amos powiedzial, ze ma smykalke do rozmow z kupcami i zlodziejami, co niekiedy wychodzi na jedno. -To prawda - mruknal Amos. - Gdybym mial jeszcze kiedykolwiek wyplynac na morze, chcialbym go miec na pokladzie mojego statku. Jest swietnym materialem na lotrzyka pierwszej wody i ma talent do lagodzenia sporow. A Brisa wie wszystko, co mozna wiedziec o tamtym miescie. -A wiec dobrze - rzekl w koncu Arutha. - Posylam "Bielika", by przylaczyl sie do dwu innych okretow, ktore zostawilem we Freeporcie. Zatrzymaj swoj kapitanski stopien i przejmij dowodzenie nad ta eskadra rzezimieszkow, jaka tam organizuje ten wasz William Swallow. Z tego co slyszalem, spiewajaco poradzisz sobie z opryszkami i piratami... jako ze ostatnio miales w piractwie calkiem znaczne sukcesy. -Mozna by tak powiedziec - usmiechnal sie Nicholas. -Po rezygnacji Martina Lyam zamierza mianowac Marcusa Straznikiem Zachodu, jemu wiec bedziesz zdawal sprawe ze swoich poczynan. - Nastepne slowa wypowiedzial tonem na poly zartobliwym: - Zamierzalem podniesc cie do godnosci Barona ksiazecego dworu, co daloby ci range pozwalajaca powstrzymac Harry'ego, gdyby sie kiedys zbytnio zagalopowal. Ale moze lepiej bedzie, jak namowie Lyama, by stworzyl specjalnie dla ciebie nowe stanowisko i tytul. Powiedzmy, stanowisko Krolewskiego Bukaniera... Nicholas parsknal smiechem: -Kapitanski stopien zupelnie mi wystarczy, ojcze. Powiem ci, kiedy bede gotow do wlozenia admiralskiego kapelusza. Arutha rozesmial sie i mocno syna usciskal. -Wiesz, Nicky, jestem z ciebie dumny. W tejze chwili podeszla do nich Anita, ktora wtulila sie w szerokie ramiona syna: -Podoba mi sie ta twoja pani, synku. Ma w sobie rzadko spotykany hart ducha. -I owszem - rzekl Nicholas. - Jest nieco... inna. Wszyscy troje parskneli smiechem i przylaczyli sie do reszty gosci. Noc trwala, oni zas wymieniali wspomnienia, plotkowali po trosze, wyrazali skrywane nadzieje i cala rodzina, ktorej wszyscy czlonkowie dobrze wiedzieli, czym jest radosc i smutek, zazywala przyjemnosci plynacej z tego, ze choc na krotko sa razem. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-26 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/